T ERRY B ROOKS
P OTOMKOWIE S HANNARY C ZWARTY TOM CYKLU „S HANNARA”
´ SPIS TRESCI ´ SPIS TRESCI. I . . . . . . II. ...
33 downloads
292 Views
1MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
T ERRY B ROOKS
P OTOMKOWIE S HANNARY C ZWARTY TOM CYKLU „S HANNARA”
´ SPIS TRESCI ´ SPIS TRESCI. I . . . . . . II. . . . . . III . . . . . IV . . . . . V. . . . . . VI . . . . . VII . . . . . VIII. . . . . IX . . . . . X. . . . . . XI . . . . . XII . . . . . XIII. . . . . XIV . . . . XV . . . . . XVI . . . . XVII . . . . XVIII . . . . XIX . . . . XX . . . . . XXI . . . . XXII . . . . XXIII . . . . XXIV . . . . XXV . . . . XXVI . . . . XXVII . . . XXVIII . . . XXIX . . . . XXX . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2 4 9 21 31 43 56 65 78 91 103 109 120 131 140 151 157 169 181 195 206 217 227 237 252 267 279 291 301 313 324
XXXI . XXXII XXXIII XXXIV
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
337 349 364 371
I Starzec siedział samotnie w cieniu Smoczych Z˛ebów i patrzył, jak zapadaja˛ cy zmierzch przep˛edza s´wiatło dnia na zachód. Dzie´n był wyjatkowo ˛ chłodny jak na s´rodek lata i zapowiadała si˛e zimna noc. Niebo okrywały poszarpane chmury, rzucajac ˛ na ziemi˛e cienie i przesuwajac ˛ si˛e niczym zwierz˛eta w˛edrujace ˛ bez celu mi˛edzy ksi˛ez˙ ycem a gwiazdami. Pustk˛e pozostała˛ po gasnacym ˛ s´wietle wypełniała cisza, jak głos, który ma si˛e dopiero odezwa´c. To cisza szepczaca ˛ o magii, pomy´slał starzec. Przed nim płonał ˛ ogie´n, niewielki jeszcze, ledwie zaczatek ˛ tego, którego potrzebował. Ale przecie˙z nie b˛edzie go kilka godzin. Przez chwil˛e spogladał ˛ na igrajace ˛ płomyki z wyczekiwaniem zmieszanym z niepokojem, a potem pochylił si˛e, by dorzuci´c wi˛ekszych kawałków suchego drewna, które szybko podsyciły płomie´n. Pogrzebał w ognisku kijem, po czym cofnał ˛ si˛e o krok przed z˙ arem. Stał na granicy s´wiatła, mi˛edzy ogniem a g˛estniejacym ˛ mrokiem — istota mogaca ˛ nale˙ze´c do nich obu albo do z˙ adnego. Jego oczy połyskiwały, kiedy spojrzał w dal. Wierzchołki Smoczych Z˛ebów sterczały w niebo jak ko´sci, których ziemia nie była w stanie pogrzeba´c. Góry spowijała cisza, tajemniczo´sc´ , która lgn˛eła do nich jak mgła w mro´zny poranek, skrywajac ˛ wszystkie sny minionych epok. Ogie´n buchnał ˛ nagle iskrami i starzec strzepnał ˛ zabłakan ˛ a˛ grudk˛e z˙ aru, majac ˛ a˛ ju˙z na nim osia´ ˛sc´ . Był jak wiazka ˛ lu´zno zwiazanego ˛ chrustu mogaca ˛ si˛e rozsypa´c w pył przy podmuchu silniejszego wiatru. Szara szata i le´sna opo´ncza wisiały na nim jak na strachu na wróble. Jego skóra była wyschni˛eta i brazowa, ˛ obciagni˛ ˛ eta na ko´sciach jak pergamin. Brodata˛ twarz okalała aureola siwych włosów, rzadkich i delikatnych, wygladaj ˛ acych ˛ na tle ognia jak strz˛epy gazy. Był tak pomarszczony i skurczony, z˙ e wydawał si˛e mie´c sto lat. Naprawd˛e miał ich niemal tysiac. ˛ To dziwne, pomy´slał nagle, u´swiadamiajac ˛ sobie swój wiek. Paranor, rady plemion, a nawet druidzi — wszystko to min˛eło. Dziwne, z˙ e wła´snie jemu dane było przetrwa´c. Pokr˛ecił głowa.˛ To było tak dawno temu, tak odległe w czasie, z˙ e ledwie rozpoznawał t˛e cz˛es´c´ swego z˙ ycia. Uwa˙zał ja˛ za zako´nczona,˛ zamkni˛eta˛ na zawsze. 4
Uwa˙zał si˛e za wolnego. Teraz jednak wydało mu si˛e, z˙ e nigdy nie był wolny. Nie mógł by´c wolny od czego´s, czemu co najmniej zawdzi˛eczał, z˙ e wcia˙ ˛z jeszcze z˙ yje. Przecie˙z gdyby nie sen druidów, jak˙ze mógłby wcia˙ ˛z jeszcze tutaj sta´c? Zapadajaca ˛ noc przenikn˛eła go chłodem. Ostatni blask sło´nca zniknał ˛ za horyzontem i zewszad ˛ otoczyła go ciemno´sc´ . Nadszedł czas. Sny mówiły mu, z˙ e to musi nastapi´ ˛ c teraz, a on wierzył snom, poniewa˙z je rozumiał. To tak˙ze była cz˛es´c´ jego dawnego z˙ ycia, od której nie mógł si˛e uwolni´c — sny, wizje nieznanych s´wiatów, przestrogi i prawdy — to, co mo˙ze, a czasem musi istnie´c. Odstapił ˛ od ognia i ruszył w gór˛e wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ mi˛edzy skałami. Okryły go cienie, przylegajac ˛ do´n swym chłodnym dotykiem. Szedł długo waskimi ˛ wawoza˛ mi, obok pot˛ez˙ nych głazów, wzdłu˙z stromych uskoków i poszczerbionych szczelin skalnych. Kiedy znowu wyszedł na s´wiatło, znajdował si˛e w płytkiej kamienistej dolinie, zaj˛etej niemal w cało´sci przez ogromne jezioro, którego szklista powierzchnia połyskiwała ostrym, zielonkawym blaskiem. Jezioro to było miejscem spoczynku cieni dawnych druidów. Tutaj wła´snie, do Hadeshorn, został wezwany. — Niechaj to ju˙z si˛e stanie — mruknał ˛ cicho. Wolno i ostro˙znie zaczał ˛ schodzi´c w głab ˛ doliny, niepewnie stawiajac ˛ kroki, z sercem tłukacym ˛ mu si˛e w piersi. Długo go tutaj nie było. Wody przed nim si˛e nie poruszały; duchy pogra˙ ˛zone były we s´nie. Tak jest lepiej, pomy´slał. Lepiej ich nie niepokoi´c. Doszedł do brzegu jeziora i zatrzymał si˛e. Było zupełnie cicho. Odetchnał ˛ gł˛eboko i powietrze dobywajace ˛ si˛e z jego piersi wydało odgłos przypominajacy ˛ szelest li´sci na kamieniach. Poszukał r˛eka˛ wiszacej ˛ przy pasie sakwy i rozlu´znił s´ciagaj ˛ acy ˛ ja˛ sznurek. Ostro˙znie si˛egnał ˛ do s´rodka i wydobył gar´sc´ czarnego proszku przetykanego srebrzystym pyłem. Zawahał si˛e przez chwile, po czym cisnał ˛ go w powietrze ponad jeziorem. Proszek wybuchnał ˛ wysoko, rozbłyskujac ˛ dziwnym s´wiatłem, które rozja´sniło ´ wszystko wokół, jakby znowu był dzie´n. Nie było ciepło, tylko jasno. Swiatło mieniło si˛e i ta´nczyło na tle nocnego nieba jak z˙ ywe stworzenie. Starzec patrzył, otuliwszy si˛e mocniej opo´ncza,˛ a jego oczy błyszczały odbitym blaskiem. Kołysał si˛e lekko w przód i w tył i przez chwil˛e czuł si˛e znowu młody. Nagle we wn˛etrzu s´wiatła pojawił si˛e cie´n, wyłaniajac ˛ si˛e z niego bezgło´snie jak widmo; czarny kształt jakby oderwany od zalegajacej ˛ wokół ciemno´sci. Starzec wszak˙ze wiedział, z˙ e tak nie jest. To co´s nie zabłakało ˛ si˛e tutaj, lecz zostało wezwane. Cie´n zg˛estniał i przybrał kształt m˛ez˙ czyzny obleczonego w czer´n, wysokiej, złowrogiej postaci, która˛ ka˙zdy, kto cho´c raz ja˛ widział, od razu musiał rozpozna´c. — Wi˛ec to ty, Allanonie — wyszeptał starzec. Zakapturzona twarz odchyliła si˛e do tyłu i w s´wietle ukazały si˛e wyra´zne, ciemne, surowe rysy: ko´sciste, brodate oblicze, długi, waski ˛ nos i takie˙z usta, pos˛epne czoło, które wygladało ˛ jak odlane 5
z z˙ elaza, i oczy poni˙zej, zdajace ˛ si˛e zaglada´ ˛ c w głab ˛ duszy. Oczy odnalazły starca i zatrzymały si˛e na nim. „Potrzebuj˛e ci˛e”. Głos był szeptem rozlegajacym ˛ si˛e w my´slach starca, sykiem niecierpliwo´sci i niezadowolenia. Cie´n porozumiewał si˛e za pomoca˛ samych my´sli. Starzec zlakł ˛ si˛e na chwil˛e i zapragnał, ˛ aby posta´c, która˛ przywołał, znikn˛eła. Zaraz jednak si˛e opanował, gotów stawi´c czoło swym obawom. — Nie jestem ju˙z jednym z was! — rzekł ostro, gro´znie mru˙zac ˛ oczy i zapominajac, ˛ z˙ e nie ma potrzeby mówi´c na głos. — Nie mo˙zesz mi rozkazywa´c! „Nie rozkazuj˛e. Prosz˛e. Wysłuchaj mnie. Jeste´s jedynym, który pozostał, by´c mo˙ze jedynym do czasu, a˙z wyznaczony zostanie mój nast˛epca. Czy rozumiesz?” — Czy rozumiem? Któ˙z mógłby rozumie´c to lepiej ode mnie? — Starzec za´smiał si˛e nerwowo. „Wcia˙ ˛z jest w tobie co´s, czego kiedy´s nie próbowałby´s poda´c w watpliwo´ ˛ sc´ . Moc pozostanie w tobie. Na zawsze. Pomó˙z mi. Wysyłam sny, a dzieci Shannary nie odpowiadaja.˛ Kto´s musi do nich pój´sc´ . Kto´s musi otworzy´c im oczy. Ty”. — Nie ja! Od lat z˙ yj˛e z dala od plemion. Nie chc˛e mie´c nic wspólnego z ich problemami! — Starzec wyprostował swa˛ krucha˛ posta´c i zmarszczył czoło. — Ju˙z dawno porzuciłem te niedorzeczno´sci ! Wydało mu si˛e, z˙ e cie´n nagle unosi si˛e i rozrasta przed jego oczami, i poczuł, z˙ e on sam odrywa si˛e od ziemi. Wzleciał ku niebu, wysoko w noc. Nie opierał si˛e, przywołał jednak cała˛ sił˛e woli, chocia˙z czuł, jak gniew tamtego przepływa przeze´n niczym rwaca, ˛ czarna rzeka. Głos cienia przypominał zgrzytanie ko´sci. „Patrz!” Przed nim rozpo´scierały si˛e cztery krainy: panorama łak, ˛ gór, wzgórz, jezior, lasów i rzek, jasne połacie ziemi zalanej s´wiatłem słonecznym. Zaparło mu dech, gdy ujrzał to wszystko tak wyra´znie i z tak wysoka, cho´c wiedział, z˙ e to jedynie iluzja. Lecz s´wiatło niemal od razu zacz˛eło bledna´ ˛c, barwy — rozmywa´c si˛e. Spowiła go ciemno´sc´ wypełniona g˛esta,˛ szara˛ mgła˛ i siarczanym popiołem unoszacym ˛ si˛e z wygasłych kraterów. Krajobraz w dole utracił swój charakter, stał si˛e jałowy i martwy. Starzec czuł, jak si˛e ku niemu zbli˙za. Widoki i zapachy w dole napawały go coraz wi˛ekszym wstr˛etem. Po spustoszonej ziemi w˛edrowały gromady człekokształtnych istot, bardziej przypominajacych ˛ zwierz˛eta ni˙z ludzi. Szarpały i odzierały si˛e nawzajem, wyły i wrzeszczały. Obok nich przemykały ciemne, pozbawione ciała cienie o ognistych oczach, poruszały si˛e w´sród ludzi, łaczyły ˛ si˛e z nimi, stawały si˛e nimi, po czym znowu si˛e od nich odrywały. Poruszały si˛e w makabrycznym, lecz przemy´slanym ta´ncu. Widział, jak cienie po˙zeraja˛ ludzi. ˙ Zywiły si˛e nimi. „Patrz!” Obraz zmienił si˛e. Ujrzał samego siebie, wychudłego, odzianego w łachmany z˙ ebraka, stojacego ˛ przed kotłem wypełnionym dziwnym białym ogniem, który 6
bulgotał i wirował, szepczac ˛ jego imi˛e. Znad kotła unosiły si˛e opary i snujac ˛ si˛e, docierały do miejsca, gdzie stał, oplatały go i pie´sciły jak dziecko. Wsz˛edzie wokół przemykały cienie, zrazu omijajac ˛ go, a potem przedostajac ˛ si˛e do jego wn˛etrza, jakby był pusta˛ powłoka,˛ w której moga˛ do woli dokazywa´c. Czuł ich dotyk; miał ochot˛e krzycze´c. „Patrz!” Obraz znowu si˛e zmienił. Ujrzał ogromny las, a w jego s´rodku wielka˛ gór˛e. Na szczycie stał zamek, stary i poszarzały; jego wie˙ze i przedpiersia wznosiły si˛e wysoko na tle ciemnego krajobrazu. Paranor! Paranor wskrzeszony z przeszło´sci! Poczuł, jak wzbiera w nim co´s jasnego i przepojonego nadzieja,˛ i chciał wykrzycze´c swa˛ rado´sc´ . Lecz wokół zamku kł˛ebiły si˛e ju˙z opary. W pobli˙zu przemykały ju˙z cienie. Prastara twierdza zacz˛eła si˛e kruszy´c i osypywa´c, kamienie i zaprawa p˛ekały jak zaci´sni˛ete w imadle. Ziemia zadr˙zała i z piersi ludzi zmienionych w zwierz˛eta dobył si˛e wrzask. Z wn˛etrza ziemi buchnał ˛ ogie´n, rozdzierajac ˛ wzniesienie, na którym stał Paranor, a potem rozrywajac ˛ sam zamek. Powietrze wypełniły zawodzenia, j˛ek wydawany przez kogo´s, kto utracił jedyna˛ nadziej˛e, jaka mu została. Starzec rozpoznał, z˙ e tym, który zawodzi, jest on sam. Potem obrazy znikn˛eły. Stał znowu nad jeziorem Hadeshorn, w cieniu Smoczych Z˛ebów, sam na sam z duchem Allanona. Wbrew swemu postanowieniu dr˙zał na całym ciele. Duch wymierzył w niego wyciagni˛ ˛ ety palec. „B˛edzie tak, jak ci pokazałem, je´sli sny zostana˛ zlekcewa˙zone. B˛edzie tak, je´sli nie podejmiesz działania. Musisz pomóc. Id´z do nich — do chłopca, dziewczyny i Mrocznego Stryja. Powiedz im, z˙ e sny mówia˛ prawd˛e. Powiedz im, z˙ eby tu do mnie przybyli w pierwsza˛ noc nowego ksi˛ez˙ yca, kiedy obecny cykl si˛e zako´nczy. Wtedy b˛ed˛e z nimi rozmawiał”. Starzec zmarszczył czoło i co´s wymamrotał, zagryzajac ˛ dolna˛ warg˛e. Jego palce ponownie zaciagn˛ ˛ eły sznurek przy sakwie i wsunał ˛ ja˛ z powrotem za pas. — Zrobi˛e to, poniewa˙z nie ma nikogo innego! — rzekł w ko´ncu, nie próbujac ˛ nawet ukry´c niech˛eci. — Lecz nie oczekuj. . . ! „Tylko pójd´z do nich. Nie z˙ adam ˛ niczego wi˛ecej. O nic wi˛ecej nie b˛ed˛e ci˛e prosił. Id´z”. ´ Cie´n Allanona zal´snił jasno i zniknał. ˛ Swiatło zgasło i dolina znów była pusta. Starzec stał przez chwil˛e, spogladaj ˛ ac ˛ w dal ponad spokojnymi wodami jeziora, po czym odwrócił si˛e i ruszył z powrotem. Pozostawiony przez niego ogie´n jarzył si˛e jeszcze słabo w´sród ciemnej nocy, kiedy wrócił. Starzec, przykucnawszy, ˛ przypatrywał si˛e w zamy´sleniu płomieniom; pogrzebał w zbierajacym ˛ si˛e ju˙z popiele, wsłuchujac ˛ si˛e w milczenie swych my´sli. Chłopiec, dziewczyna i Mroczny Stryj — znał ich. Byli dzie´cmi Shannary, tymi, którzy mogli ich wszystkich uratowa´c, którzy mogli przywróci´c do z˙ ycia 7
moc. Pokr˛ecił siwa˛ głowa.˛ W jaki sposób miał ich przekona´c? Je´sli nie chcieli słucha´c Allanona, dlaczego mieliby usłucha´c jego? Znów ujrzał w my´slach przera˙zajace ˛ obrazy. Najlepiej b˛edzie, je´sli znajdzie sposób, by zmusi´c ich do słuchania, pomy´slał. Bo, jak lubił sobie przypomina´c, wiedział niejedno o wizjach, a w tych, które ukazał mu duch Allanona, zawarta była prawda. Nawet on, cho´c si˛e wyparł druidów i ich magii, był w stanie ja˛ rozpozna´c. Je´sli dzieci Shannary nie zechca˛ go wysłucha´c, wizje te si˛e spełnia.˛
II Par Ohmsford stał w drzwiach na tyłach gospody „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ i przez mroczny tunel waskiej ˛ uliczki, biegnacej ˛ mi˛edzy przyległymi budynkami, wpatrywał si˛e w migotliwe s´wiatła Varfleet. Gospoda „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ była walac ˛ a˛ si˛e rudera˛ o wyblakłych drewnianych s´cianach i pokrytym gontem dachu, wygladaj ˛ ac ˛ a˛ zupełnie tak, jakby kiedy´s była stodoła.˛ Na pi˛etrze, ponad szynkiem, znajdowały si˛e pokoje go´scinne, a w tylnej cz˛es´ci spi˙zarnie. Gospoda stała u podstawy grupy budynków tworzacych ˛ nieco wyko´slawiona˛ liter˛e U i usytuowanych na wzgórzu na zachodnim skraju miasta. Par wdychał gł˛eboko nocne powietrze, rozkoszujac ˛ si˛e jego aromatami. Zapachy wielkiego miasta, zapachy z˙ ycia, potraw z mi˛esa i warzyw, mocnych trunków i cierpkiego piwa, perfum nadajacych ˛ wo´n komnatom i ciałom, skórzanych uprz˛ez˙ y, z˙ elaza z kowalskich pieców, wcia˙ ˛z jeszcze czerwonego od roz˙zarzonych w˛egli, potu zwierzat ˛ i ludzi s´cie´snionych na niewielkiej przestrzeni, wo´n kamienia, drewna i kurzu, mieszajace ˛ si˛e ze soba˛ i przenikajace ˛ si˛e nawzajem, ka˙zda od czasu do czasu oddzielajaca ˛ si˛e od pozostałych — wszystko to tam było. W gł˛ebi uliczki, za tylnymi s´cianami sklepów i warsztatów, zbitymi z desek i upstrzonymi bohomazami dzieci, wzgórze opadało łagodnie ku centralnej cz˛es´ci miasta, le˙zacej ˛ na wschodzie. Miasto, b˛edace ˛ za dnia brzydkim, bezbarwnym skupiskiem budynków, labiryntem kamiennych murów i ulic, noca˛ przybierało odmienny wyglad. ˛ Budynki gin˛eły w mroku, a pojawiały si˛e s´wiatła, tysiace ˛ s´wiateł, rozpo´scieraja˛ cych si˛e daleko jak okiem si˛egna´ ˛c, niby rój s´wietlików. Jasnymi punkcikami znaczyły niewidoczny krajobraz, migoczac ˛ w´sród ciemno´sci, przeciagaj ˛ ac ˛ złociste linie w poprzek gładkiej powierzchni Mermidonu toczacego ˛ swe wody na południe. Varfleet było teraz pi˛ekne jak posługaczka za sprawa˛ czarów przemieniona w ksi˛ez˙ niczk˛e z bajki. Par lubił sobie wyobra˙za´c, z˙ e jest to czarodziejskie miasto. Lubił je niezale˙znie od wszystkiego, lubił jego bezładny ogrom i konglomerat ludzi i rzeczy, jego pulsujac ˛ a˛ z˙ ywotno´sc´ . Bardzo si˛e ró˙zniło od jego stron rodzinnych w Shady Vale, w niczym nie przypominało le´snej wioski, w której wyrósł. Pozbawione było czysto´sci drzew i potoków, samotno´sci, poczucia nieprzemijalnego spokoju, jaki cechował z˙ ycie w dolinie. Nie wiedziało o tamtym z˙ yciu i nic go ono nie ob9
chodziło. Dla Para nie miało to jednak znaczenia. Lubił to miasto tak czy owak. W ko´ncu nie musiał wybiera´c mi˛edzy nim a Shady Vale. Potrafił doceni´c zalety ich obu. Coll oczywi´scie si˛e z nim nie zgadzał. Coll widział to całkiem inaczej. Varfleet było dla niego jedynie wyst˛epnym miastem na obrze˙zach panowania federacji, siedliskiem wyrzutków, miejscem, gdzie wszystko uchodziło na sucho. Nie było gorszego miejsca w całym Callahornie, a wła´sciwie w całej Sudlandii. Coll nienawidził tego miasta. Z ciemno´sci za jego plecami dobiegły krzyki i brz˛ek szkła, odgłosy gospody dobywajace ˛ si˛e przez chwil˛e z przedniej sali, kiedy kto´s otworzył drzwi, i milkna˛ ce znowu, kiedy drzwi zostały zamkni˛ete. Par odwrócił si˛e. Jego brat szedł ostro˙znie korytarzem, z twarza˛ niemal zupełnie ukryta˛ w mroku. — Ju˙z prawie czas — rzekł Coll, stanawszy ˛ obok brata. Par przytaknał. ˛ Wydawał si˛e niski i szczupły w porównaniu z Collem, który był rosłym i silnym młodzie´ncem o wydatnych rysach twarzy i kasztanowych włosach. Kto´s, kto ich nie znał, nie wziałby ˛ ich za braci. Coll wygladał ˛ jak typowy mieszkaniec Shady Vale, opalony i krzepki, z ogromnymi dło´nmi i stopami. Stopy te były nieustannym tematem z˙ artów. Par lubił je porównywa´c do płetw kaczki. On sam był drobny i jasnowłosy. Miał rysy charakterystyczne dla elfa, poczawszy ˛ od ostro zako´nczonych uszu i brwi, a sko´nczywszy na wysokich i waskich ˛ kos´ciach policzkowych. Był czas, kiedy krew elfów niemal zupełnie zanikła w jego rodzinie za sprawa˛ z˙ yjacych ˛ w Shady Vale Ohmsfordów. Lecz przed czterema pokoleniami (tak powiedział mu ojciec) jego pradziadek powrócił do Westlandii i do elfów, po´slubił elfk˛e i miał z nia˛ syna i córk˛e. Syn o˙zenił si˛e z kolejna˛ elfka˛ i z nigdy nie wyja´snionych powodów młodzi mał˙zonkowie, którzy mieli w przyszłos´ci zosta´c dziadkami Para, powrócili do Shady Vale, zasilajac ˛ ród Ohmsfordów s´wie˙za˛ porcja˛ elfiej krwi. Nawet wówczas jednak rysy wielu członków rodziny nie zdradzały ich mieszanego dziedzictwa; Coll i jego rodzice, Jaralan i Mirianna, byli najlepszym tego przykładem. Powinowactwa Para były natomiast od razu widoczne. Łatwo´sc´ , z jaka˛ mógł w ten sposób zosta´c rozpoznany, niekoniecznie jednak była po˙zadana. ˛ Podczas pobytu w Varfleet Par ukrywał swe rysy, wyskubujac ˛ brwi, noszac ˛ długie włosy, by zasłoni´c uszy, i przyciemniajac ˛ specjalnym pudrem skór˛e twarzy. Nie miał wielkiego wyboru. Nie byłoby rozsadnie ˛ w tych czasach zwraca´c uwag˛e innych na swoje elfie pochodzenie. — Ładnie dzisiaj wyglada ˛ w swej szacie, prawda? — odezwał si˛e Coll, spogladaj ˛ ac ˛ na rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e przed nimi panoram˛e. — Czarny atłas i iskierki, wszystko na swoim miejscu. Zmy´slna dziewczyna z tego miasta. Nawet niebo jest jej przyjaciółka.˛ Par u´smiechnał ˛ si˛e. Mój brat, poeta. Niebo było bezchmurne i rozja´snione blaskiem male´nkiego sierpa ksi˛ez˙ yca i gwiazd. 10
— Mógłby´s ja˛ polubi´c, gdyby´s tylko dał jej szans˛e. — Ja? — parsknał ˛ Coll. — Mało prawdopodobne. Jestem tu dlatego, z˙ e ty tu jeste´s. Nie zostałbym ani chwili dłu˙zej, gdybym nie musiał. — Mógłby´s odej´sc´ , gdyby´s chciał. — Nie zaczynajmy od nowa, Par. — Coll si˛e nastroszył. — Ju˙z wyja´snili´smy to sobie. To ty uwa˙załe´s, z˙ e powinni´smy pój´sc´ do miast na północy. Ten pomysł nie podobał mi si˛e wtedy i nie podoba mi si˛e ani odrobin˛e bardziej teraz. Ale nie zmienia to faktu, z˙ e postanowili´smy zrobi´c to razem, ty i ja. Ładnym byłbym bratem, gdybym ci˛e tu zostawił i wrócił teraz do Doliny! Poza tym nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´s mógł sobie beze mnie poradzi´c. — Dobrze ju˙z, dobrze, chciałem tylko. . . — Par usiłował mu przerwa´c. — . . . zabawi´c si˛e troch˛e moim kosztem! — doko´nczył rozogniony Coll. — Ostatnio robiłe´s to niejeden raz. Zdajesz si˛e znajdowa´c w tym jaka´ ˛s rozkosz. — To nie tak. Coll nie zwracał na niego uwagi, spogladaj ˛ ac ˛ w mrok. — Nigdy nie z˙ artowałbym z kogo´s o kaczych stopach. — I kto to mówi — Coll u´smiechnał ˛ si˛e mimo woli — mały facet o szpiczastych uszach. Powiniene´s by´c wdzi˛eczny, z˙ e chc˛e tu zosta´c i opiekowa´c si˛e toba! ˛ Par szturchnał ˛ go z˙ artobliwie i obaj si˛e roze´smiali. Potem umilkli, patrzac ˛ na siebie w ciemno´sci i nasłuchujac ˛ odgłosów z gospody i ulicy za nia.˛ Par westchnał. ˛ Był ciepły, senny letni wieczór, sprawiajacy, ˛ z˙ e chłodne, nieprzyjemne dni ostatnich kilku tygodni wydawały si˛e odległym wspomnieniem. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy kłopoty wydaja˛ si˛e znika´c, a do z˙ ycia budza˛ si˛e sny i marzenia. — Kra˙ ˛za˛ pogłoski, z˙ e w mie´scie sa˛ szperacze — poinformował go nagle Coll, rozwiewajac ˛ jego pogodny nastrój. — Zawsze kra˙ ˛za˛ jakie´s pogłoski — odparł. — I cz˛esto sa˛ prawdziwe. Mówi si˛e, z˙ e zamierzaja˛ schwyta´c wszystkich, którzy paraja˛ si˛e magia,˛ uniemo˙zliwi´c im działanie i pozamyka´c wszystkie gospody. — Coll przypatrywał mu si˛e uwa˙znie. — Szperacze, Par. Nie zwykli z˙ ołnierze. Szperacze. Par wiedział, kim oni sa.˛ Szperacze — tajna policja federacji, rami˛e wykonawcze prawodawców Rady Koalicyjnej. Wiedział. On i Coll przybyli do Varfleet przed dwoma tygodniami. Wyruszyli z Shady Vale na północ, porzuciwszy bezpieczne i przytulne schronienie rodzinnego domu, i dotarli na pogranicze Callahornu. Uczynili to, poniewa˙z Par uznał, z˙ e musza˛ to zrobi´c, z˙ e nadszedł czas, by zacz˛eli opowiada´c swe historie gdzie indziej, z˙ e trzeba zadba´c o to, by tak˙ze inni, nie tylko mieszka´ncy Shady Vale, mogli je pozna´c. Wybrali Varfleet, poniewa˙z było miastem otwartym, nie podlegaja˛ cym władzy federacji, przystania˛ dla banitów i uchod´zców, lecz równie˙z dla idei, miejscem, gdzie magia wcia˙ ˛z jeszcze była tolerowana, a nawet kokietowana. On posiadał magiczna˛ moc i ciagn ˛ ac ˛ z soba˛ Colla, przynosił ja˛ do Varfleet, by dzieli´c 11
si˛e z innymi jej cudowno´scia.˛ Nie brakowało tam ju˙z ludzi stosujacych ˛ praktyki magiczne, lecz jego magia była zupełnie innego rodzaju. Była prawdziwa. Odnale´zli gospod˛e „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ w dniu swego przybycia. Była to jedna z najwi˛ekszych i najbardziej znanych ober˙zy w mie´scie. Par ju˙z przy pierwszym spotkaniu nakłonił wła´sciciela, by ich zatrudnił. Spodziewał si˛e tego. W ko´ncu za pomoca˛ pie´sni potrafił przekona´c ka˙zdego do zrobienia praktycznie wszystkiego. — Prawdziwa magia. — Poruszył tylko wargami, nie wypowiadajac ˛ gło´sno tych słów. W czterech krainach nie pozostało wiele prawdziwej magii, je´sli nie liczy´c odległych obszarów, gdzie nie si˛egała władza federacji. Pie´sn´ była jedyna˛ pozostało´scia˛ po magii Ohmsfordów. Przekazywano ja˛ sobie przez dziesi˛ec´ pokole´n, nim dotarła do niego, przy czym jej dar omijał zupełnie niektórych członków rodziny, jakby dobierała ich sobie wedle zachcianki. Coll go nie posiadał. Jego rodzice równie˙z. Wła´sciwie nikt z rodziny Ohmsfordów nie miał władzy nad pies´nia˛ od czasu, gdy jego pradziadkowie powrócili z Westlandii. Jemu jednak magia pie´sni towarzyszyła od urodzenia; była to ta sama magia, która powstała prawie trzysta lat wcze´sniej za czasów jego przodka Jaira. Wiedział o tym z opowie´sci i legend. W sercu z˙ yczenie, w pie´sni spełnienie. Potrafił wywoływa´c w umysłach słuchaczy obrazy tak realistyczne, z˙ e wydawały si˛e prawdziwe. Potrafił stwarza´c materi˛e z niczego. To wła´snie sprowadziło go do Varfleet. Przez trzy stulecia rodzina Ohmsfordów przekazywała sobie z pokolenia na pokolenie legendy o elfim domu Shannary. Zwyczaj ten zapoczatkował ˛ Jair. W rzeczywisto´sci powstał on znacznie wczes´niej, kiedy opowie´sci nie dotyczyły magii, której jeszcze wówczas nie odkryto, lecz starego s´wiata przed jego zniszczeniem podczas Wielkich Wojen. Opowiadajacymi ˛ byli ci nieliczni, którzy przetrwali t˛e przera˙zajac ˛ a˛ zagład˛e. Jair był jednak pierwszym, który u˙zywał pie´sni do wspomo˙zenia narracji, nadania tre´sci obrazom stwarzanym przez jego słowa, sprawienia, by jego opowie´sci o˙zywały w umysłach słuchaczy. Historie te mówiły o dawnych czasach: o elfim rodzie Shannary, o druidach i ich zamku w Paranorze, o elfach i karłach i o magii, która rzadziła ˛ ich z˙ yciem. Mówiły o Shei Ohmsfordzie i jego bracie Flicku oraz o ich poszukiwaniach Miecza Shannary; o Wilu Ohmsfordzie i pi˛eknej, nieszcz˛es´liwej elfce Amberle oraz ich walce majacej ˛ na celu przegnanie hord demonów z powrotem ´ za Scian˛e Zakazu; o Jairze Ohmsfordzie i jego siostrze Brin oraz ich wyprawie do twierdzy Graymark i starciu z widmami Mord i Ildatch; o druidach Allanonie i Bremenie; o elfim królu Eventinie Elessedilu; o wojownikach, takich jak Balinor Buckhannah i Stee Jans, i o wielu innych bohaterach. Ci, którzy mieli władz˛e nad pie´snia,˛ czynili u˙zytek z jej magii. Inni polegali na zwykłych słowach. Ohmsfordowie rodzili si˛e i umierali, a wielu z nich zanosiło opowie´sci do dalekich krajów.
12
Jednak˙ze od trzech pokole´n z˙ aden członek rodziny nie opowiadał historii poza Dolina.˛ Nikt nie chciał ryzykowa´c, z˙ e zostanie pojmany. Ryzyko bowiem było znaczne. Praktykowanie magii w jakiejkolwiek postaci było w czterech krainach zakazane — przynajmniej wsz˛edzie tam, gdzie si˛egała władza federacji, co praktycznie oznaczało to samo. Było tak przez ostatnich sto lat. W tym czasie z˙ aden Ohmsford nie opu´scił Shady Vale. Par był pierwszy. Zm˛eczyło go opowiadanie wcia˙ ˛z tych samych historii tym samym nielicznym słuchaczom. Inni powinni byli równie˙z je usłysze´c, z˙ eby pozna´c prawd˛e o druidach i magii, o zmaganiach poprzedzajacych ˛ epok˛e, w której z˙ yli. Od strachu przed pojmaniem silniejsze okazało si˛e powołanie, jakie odczuwał. Podjał ˛ decyzj˛e pomimo obiekcji rodziców i Colla. Brat postanowił w ko´ncu mu towarzyszy´c — czynił tak zawsze, kiedy uwa˙zał, z˙ e Par potrzebuje opieki. Varfleet miało pój´sc´ na pierwszy ogie´n jako miasto, w którym wcia˙ ˛z jeszcze uprawiano magi˛e w pomniejszych odmianach, co było tajemnica˛ poliszynela, dopraszajac ˛ a˛ si˛e wr˛ecz o interwencj˛e federacji. Magia, która˛ praktykowano w Varfleet, była jednak naprawd˛e ledwie dziecinna˛ igraszka,˛ niewarta˛ powa˙znego potraktowania. Callahorn stanowił jedynie protektorat federacji, a Varfleet le˙zało tak daleko, z˙ e znajdowało si˛e niemal na wolnych obszarach. Nie było jeszcze okupowane przez armi˛e. Federacja jak dotad ˛ nie uznała za konieczne zaprzata´ ˛ c nim sobie głowy. Ale szperacze? Par pokr˛ecił głowa.˛ Szperacze to była zupełnie inna sprawa. Pojawiali si˛e tylko wówczas, gdy federacja powzi˛eła powa˙zny zamiar wyt˛epienia praktyk magicznych. Nikt nie chciał mie´c z nimi do czynienia. — Robi si˛e tu dla nas zbyt goraco ˛ — odezwał si˛e Coll, jakby czytajac ˛ w mys´lach Para. — Wykryja˛ nas. Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Jeste´smy tylko jednymi z setki uprawiajacych ˛ t˛e sztuk˛e — odparł. — Tylko jednymi z wielu w ludnym mie´scie. — Jednymi z wielu, to prawda. — Coll spojrzał na niego. — Ale tylko my uprawiamy prawdziwa˛ magi˛e. Par odwzajemnił jego spojrzenie. Wyst˛epy w gospodzie przynosiły im sporo pieni˛edzy, wi˛ecej ni˙z dostawali kiedykolwiek przedtem. Potrzebowali ich na opłacenie podatków narzuconych przez federacj˛e. Potrzebowali ich dla swoich bliskich i dla Shady Vale. Nie miał ochoty rezygnowa´c z powodu zwykłej pogłoski. Zacisnał ˛ z˛eby. Nie miał ochoty rezygnowa´c tym bardziej, z˙ e oznaczało to konieczno´sc´ powrotu z opowie´sciami do rodzinnej wioski i trzymania ich tam ´ w ukryciu, tak˙ze przed tymi, którzy powinni je usłysze´c. Swiadczyło tak˙ze o tym, z˙ e represje wymierzone przeciw ideom i praktykom, zaciskajace ˛ si˛e na czterech krainach jak szcz˛eki imadła, zostały nasilone. — Pora si˛e zbiera´c — rzekł Coll, przerywajac ˛ jego my´sli.
13
Par odczuł nagły przypływ gniewu, nim dotarło do niego, i˙z jego brat nie mówi o tym, z˙ e powinni opu´sci´c miasto, lecz z˙ e musza˛ ju˙z i´sc´ spod drzwi gospody na scen˛e w jej wn˛etrzu. Gniew opadł i chłopiec poczuł, jak jego miejsce zajmuje smutek. — Chciałbym, z˙ eby´smy z˙ yli w innych czasach — powiedział cicho. Urwał na chwil˛e, widzac, ˛ jak twarz brata t˛ez˙ eje. — Chciałbym, z˙ eby znowu istniały elfy i druidzi. I bohaterowie. Chciałbym, z˙ eby znowu istnieli bohaterowie, cho´cby jeden. — Umilkł, my´slac ˛ nagle o czym´s innym. — Je´sli b˛edziesz nadal o tym s´piewał, to kto wie? Mo˙ze to si˛e spełni.- Coll odsunał ˛ si˛e od framugi drzwi, poło˙zył wielka˛ dło´n na ramieniu brata, odwrócił go i popchnał ˛ lekko w głab ˛ mrocznego korytarza. Par pozwolił si˛e prowadzi´c jak dziecko. Nie my´slał ju˙z jednak o bohaterach ani o elfach, ani o druidach, ani nawet o szperaczach. My´slał o snach. Opowiedzieli histori˛e o oporze elfów na przeł˛eczy Halys, o tym, jak Eventin Elessedil, elfy, Stee Jans i Wolny Korpus Legionu walczyli o utrzymanie Breakline przeciw hordom demonów. Była to jedna z ulubionych opowie´sci Para, o pierwszej z wielkich bitew elfów w straszliwej wojnie w Westlandii. Stali na niskiej estradzie na ko´ncu głównej sali jadalnej, Par z przodu, Coll o krok za nim i nieco z boku. Przy´cmione s´wiatła ukazywały morze ciasno stłoczonych ciał i czujnych oczu. Podczas gdy Coll opowiadał histori˛e, Par s´piewał, uzupełniajac ˛ jego narracj˛e obrazami, i magia jego głosu o˙zywiała gospod˛e. Wzbudzał w ponad setce widzów uczucia strachu, gniewu i determinacji, które przepełniały obro´nców przeł˛eczy. Pozwalał im ujrze´c furi˛e demonów i usłysze´c okrzyki bitewne. Rzucał na nich urok i utrzymywał ich w swej mocy. Stali na drodze natarcia demonów. Widzieli, jak zraniono Eventina, i jak jego syn Ander zostaje przywódca˛ elfów. Patrzyli, jak druid Allanon sam stawia czoło magii demonów i odpieraja.˛ Do´swiadczali z˙ ycia i s´mierci z tak bliska, z˙ e było to niemal przera˙zajace. ˛ Kiedy bracia sko´nczyli, w sali zapanowała głucha cisza, po czym rozległo si˛e oszalałe tłuczenie o stoły kuflami od piwa, wiwaty i okrzyki rado´sci, jakich nie wywołał z˙ aden ich wcze´sniejszy wyst˛ep. Przez chwil˛e wydawało si˛e, z˙ e zebranym zwala˛ si˛e belki sufitu na głow˛e, tak gwałtowny był ich aplauz. Par był mokry od potu. Po raz pierwszy czuł, jak wiele wysiłku wło˙zył w opowiadanie. Kiedy jednak schodzili z estrady na krótki odpoczynek, jakiego wolno im było za˙zywa´c mi˛edzy wyst˛epami, był dziwnie nieobecny duchem. Wcia˙ ˛z my´slał o snach. Coll przystanał, ˛ z˙ eby wypi´c szklank˛e piwa przy otwartym magazynie, a Par przeszedł jeszcze kawałek korytarzem i zatrzymał si˛e przy pustej beczce ustawionej pionowo obok drzwi do piwnicy. Usiadł na niej ci˛ez˙ ko, przytłoczony naporem my´sli. Sny powtarzały si˛e niemal od miesiaca ˛ i wcia˙ ˛z nie wiedział dlaczego.
14
Powracały z niepokojac ˛ a˛ cz˛estotliwo´scia.˛ Zawsze si˛e zaczynały od odzianej na czarno postaci, która wynurzała si˛e z jeziora; postaci, która˛ mógł by´c Allanon, z jeziora, którym mógł by´c Hadeshorn. Obrazy w snach były rozmyte i niewyra´zne, wizje miały w sobie co´s eterycznego, co sprawiało, z˙ e trudno je było odcyfrowa´c. Posta´c za ka˙zdym razem przemawiała do niego, zawsze tymi samymi słowami: „Chod´z do mnie. Jeste´s potrzebny. Cztery krainy sa˛ w wielkim niebezpiecze´nstwie; magia niemal si˛e wyczerpała. Chod´z, dzieci˛e Shannary”. Sny miały dalszy ciag, ˛ chocia˙z reszta za ka˙zdym razem była inna. Nieraz pojawiały si˛e obrazy s´wiata zrodzonego z jakiego´s nieopisanego koszmaru. Innym razem powracały obrazy zaginionych talizmanów — Miecza Shannary i Kamieni Elfów. Kiedy indziej znów wezwanie skierowane było równie˙z do Wren, małej Wren, a czasem do jego stryja Walkera Boha. Oni równie˙z mieli przyby´c. Oni tak˙ze byli potrzebni. Po pierwszej nocy uznał, z˙ e sny sa˛ ubocznym efektem długotrwałego stoso´ ´ wania pie´sni. Spiewał stare opowie´sci o lordzie Warlocku i Zwiastunach Smierci, o demonach i widmach Mord, o Allanonie i s´wiecie zagro˙zonym przez zło, i było naturalne, z˙ e co´s z tych historii i zwiazanych ˛ z nimi obrazów przenikn˛eło do jego snów. Usiłował osłabi´c to oddziaływanie, posługujac ˛ si˛e pie´snia˛ przy l˙zejszych opowiadaniach, lecz to nie pomagało. Sny wcia˙ ˛z wracały. Wzbraniał si˛e przed powiedzeniem o tym Collowi, który u˙zyłby tego po prostu jako jeszcze jednego pretekstu, by mu doradzi´c, z˙ eby przestał przyzywa´c magi˛e pie´sni i wracał do Shady Vale. Potem, przed trzema nocami, sny przestały go nawiedza´c równie nagle, jak si˛e przedtem zacz˛eły. Zastanawiał si˛e teraz dlaczego. Zastanawiał si˛e, czy czasem si˛e nie pomylił co do ich pochodzenia. Rozwa˙zał mo˙zliwo´sc´ , z˙ e nie powstały samoistnie, lecz zostały zesłane. Ale kto miałby je zesła´c? Allanon? Czy˙zby Allanon, który od trzystu lat nie z˙ ył? Kto´s inny? Co´s innego? Co´s, co miało własne powody i nie z˙ yczyło mu dobrze? Taka mo˙zliwo´sc´ przej˛eła go dreszczem; odp˛edził natr˛etne my´sli i szybko ruszył korytarzem z powrotem, z˙ eby poszuka´c Colla. Na ich drugi wyst˛ep przyszło jeszcze wi˛ecej ludzi. Ci, dla których nie wystarczyło krzeseł i ławek, stali pod s´cianami. Gospoda „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ była obszernym budynkiem: przednia sala jadalna miała ponad trzydzie´sci metrów szeroko´sci i wznosiła si˛e a˙z po krokwie dachowe widoczne ponad linami lamp olejowych rozwieszona˛ w górze siecia˛ rybacka,˛ sprawiajac ˛ a,˛ z˙ e w izbie panowało przy´cmione s´wiatło, majace ˛ stwarza´c intymny nastrój. Par nie byłby w stanie znie´sc´ wi˛ekszej intymno´sci, tak blisko niego znajdowali si˛e go´scie karczmy, tłoczacy ˛ si˛e przy estradzie. Niektórzy siedzieli nawet na niej, pijac ˛ piwo. Ta grupa była odmienna od poprzedniej, chocia˙z przybyszowi z Shady Vale trudno było po15
wiedzie´c, na czym polega ró˙znica. Emanowała z niej inna atmosfera, jakby obecny w niej był jaki´s obcy element. Coll równie˙z musiał to wyczuwa´c. Kilkakrotnie spogladał ˛ w stron˛e Para, kiedy szykowali si˛e do wyst˛epu, a w jego oczach widoczny był niepokój. Wysoki, czarnobrody m˛ez˙ czyzna otulony w brunatna˛ opo´ncz˛e przecisnał ˛ si˛e przez tłum do kraw˛edzi estrady i usiadł mi˛edzy dwoma innymi m˛ez˙ czyznami. Obydwaj unie´sli głowy, jakby zamierzali co´s powiedzie´c, lecz ujrzeli na chwil˛e z bliska twarz tamtego i zmienili zdanie. Par przygladał ˛ im si˛e przez chwil˛e i odwrócił wzrok. Ogarn˛eły go złe przeczucia. Coll pochylił si˛e w jego stron˛e, kiedy sala zacz˛eła rytmicznie klaska´c. Tłum stawał si˛e niespokojny. — Par, nie podoba mi si˛e to. Jest co´s. . . Nie doko´nczył. Podszedł do nich wła´sciciel gospody i obcesowo nakazał im, z˙ eby zaczynali, zanim tłum wymknie si˛e spod kontroli i zacznie łama´c meble. ´ Coll cofnał ˛ si˛e bez słowa. Swiatła przygasły i Par zaczał ˛ s´piewa´c. Była to historia o Allanonie i bitwie z jachyra.˛ Coll zaczał ˛ opowiada´c, opisujac ˛ miejsce wydarze´n, mówiac ˛ zgromadzonym, jaki był dzie´n, jak wygladała ˛ górska dolina, do której przybył druid wraz z Brin Ohmsford i Ronem Leah, jak wszystko wokół nagle ucichło. Par stwarzał obrazy w umysłach słuchaczy, wzbudzajac ˛ w nich uczucie niepokoju i wyczekiwania i na pró˙zno usiłujac ˛ samemu nie poddawa´c si˛e podobnym nastrojom. W tylnej cz˛es´ci sali przesuwali si˛e jacy´s m˛ez˙ czy´zni, by zagrodzi´c drzwi i okna. Nagle zrzucili z siebie opo´ncze i stali tam, ubrani na czarno. Zal´sniła bro´n. Na r˛ekawach i piersiach mieli białe naszywki, jakiego´s rodzaju insygnia. Par zmru˙zył oczy, wyt˛ez˙ ajac ˛ elfi wzrok. Wilcza głowa. Ludzie w czerni byli szperaczami. Głos Para załamał si˛e; obrazy zbladły i utraciły moc. Słuchacze zacz˛eli mrucze´c i rozglada´ ˛ c si˛e wokół. Coll przerwał opowiadanie. Panowało ogólne poruszenie. Kto´s znajdował si˛e w ciemno´sci za ich plecami. Wsz˛edzie wyczuwało si˛e czyja´ ˛s obecno´sc´ . Coll zbli˙zył si˛e, jakby chciał osłoni´c brata. Wtem s´wiatła znów zapłon˛eły ja´sniej i oddział odzianych na czarno szperaczy ruszył naprzód spod drzwi wej´sciowych. Rozległy si˛e krzyki i j˛eki protestu, lecz wydajacy ˛ je ludzie szybko usuwali si˛e z drogi. Wła´sciciel gospody próbował interweniowa´c, został jednak odepchni˛ety na bok. Uformowani w klin m˛ez˙ czy´zni zatrzymali si˛e tu˙z przed estrada.˛ Inna grupa zablokowała wyj´scia. Od stóp do głów ubrani byli na czarno, twarze mieli zakryte od ust w gór˛e, a ich insygnia w kształcie wilczej głowy połyskiwały jasno. Byli uzbrojeni w krótkie miecze, sztylety i pałki, które trzymali w pogotowiu. Stanowili niejednolita˛ gromad˛e, znajdowali si˛e w´sród nich wysocy i niscy, pro´sci i przy16
garbieni, lecz w wygladzie ˛ ich wszystkich, zarówno w postawie, jak i w oczach, było co´s złowieszczego. Ich przywódca˛ był ogromny m˛ez˙ czyzna o niezwykle długich ramionach i pot˛ez˙ nej budowie. Cz˛es´c´ jego twarzy, widoczna spod maski, była jak wyciosana z kamienia, a podbródek okrywała szorstka, rudawa broda. Jego lewa r˛eka tkwiła po łokie´c w r˛ekawicy. — Wasze nazwiska? — zapytał cicho, niemal szeptem. — Co takiego zrobili´smy? — Par si˛e zawahał. — Czy nazywacie si˛e Ohmsford? — Pytajacy ˛ przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie. — Tak, ale nie zrobili´smy. . . — Jeste´scie aresztowani pod zarzutem pogwałcenia najwy˙zszego prawa federacji — oznajmił cichy głos. Przez rz˛edy zebranych przebiegł głuchy pomruk. — Uprawiali´scie magi˛e wbrew. . . — Opowiadali tylko historie! — wykrzyknał ˛ siedzacy ˛ w pobli˙zu m˛ez˙ czyzna. Jeden ze szperaczy błyskawicznie zadał cios pałka˛ i m˛ez˙ czyzna zwalił si˛e na podłog˛e. — Uprawiali´scie magi˛e wbrew zakazom federacji, stwarzajac ˛ tym samym zagro˙zenie dla ludno´sci. — Dowódca szperaczy nie rzucił nawet okiem na powalonego m˛ez˙ czyzn˛e. — Zostaniecie zabrani. . . Nie doko´nczył. Na zatłoczona˛ podłog˛e gospody spadła nagle ze s´rodka sufitu lampa olejowa, wybuchajac ˛ j˛ezykami ognia. M˛ez˙ czy´zni z krzykiem zerwali si˛e na nogi. Dowódca i jego towarzysze odwrócili si˛e, zaskoczeni. W tym samym momencie wysoki brodacz, który wcze´sniej przysiadł na brzegu estrady, rzucił si˛e do przodu, przeskakujac ˛ przez kilku osłupiałych go´sci, i z cała˛ siła˛ uderzył w zwarta˛ grup˛e szperaczy, zbijajac ˛ ich z nóg. Nast˛epnie wskoczył na estrad˛e obok Para i Colla i zrzucił z siebie wytarta˛ opo´ncz˛e, spod której wyłonił si˛e ubrany na zielono my´sliwy w pełnym rynsztunku bojowym. — Wolno urodzeni! — krzyknał ˛ w stron˛e skł˛ebionego tłumu i uniósł w gór˛e zaci´sni˛eta˛ pi˛es´c´ . Wszystko potem zdawało si˛e dzia´c w jednej chwili. Tak jak wcze´sniej lampa, teraz na podłog˛e opadła dekoracyjna sie´c, w jaki´s sposób poluzowana, i wszyscy zgromadzeni w gospodzie zostali w niej uwi˛ezieni. Rozległy si˛e wrzaski i przekle´nstwa ludzi pochwyconych w pułapk˛e. Przy drzwiach na oszołomionych szperaczy rzucili si˛e m˛ez˙ czy´zni w zielonych ubraniach, powalajac ˛ ich ciosami pi˛es´ci na podłog˛e. Lampy olejowe zostały stłuczone i izba pogra˙ ˛zyła si˛e w mroku. Wysoki m˛ez˙ czyzna przemknał ˛ obok Para i Colla z szybko´scia,˛ która wcze´sniej wydałaby im si˛e niemo˙zliwa. Uderzeniem buta trafił pierwszego ze szperaczy zagradzajacych ˛ tylne wej´scie, sprawiajac, ˛ z˙ e głowa tamtego odskoczyła do tyłu. Na chwil˛e zal´snił krótki miecz oraz sztylet i pozostałych dwóch równie˙z legło na podłodze. — T˛edy, szybko! — zawołał w tył do braci. 17
Ruszyli od razu. Jaka´s ciemna posta´c uczepiła si˛e ich, kiedy obok niej przebiegali, lecz Coll jednym ciosem zbił m˛ez˙ czyzn˛e z nóg, posyłajac ˛ go w stron˛e kotłujacych ˛ si˛e ciał. Wyciagn ˛ ał ˛ do tyłu r˛ek˛e, z˙ eby si˛e upewni´c, czy nie zgubił brata, i jego wielka dło´n zacisn˛eła si˛e na szczupłym ramieniu Para. Chłopak zawył mimo woli. Coll nigdy nie pami˛etał o swej ogromnej sile. Wybiegli ze sceny i dotarli do korytarza w tylnej cz˛es´ci gospody. Wysoki m˛ez˙ czyzna znajdował si˛e o par˛e kroków z przodu. Kto´s usiłował ich zatrzyma´c, lecz nieznajomy po prostu zmiótł go z drogi. Zgiełk dobiegajacy ˛ z sali za ich plecami był ogłuszajacy, ˛ a j˛ezyki ognia rozbłyskiwały ju˙z wsz˛edzie, li˙zac ˛ chciwie podłogi i s´ciany. Nieznajomy wyprowadził ich szybko korytarzem i przez tylne drzwi na wask ˛ a˛ uliczk˛e. Czekało tam na nich dwóch kolejnych ubranych na zielono ludzi. Bez słowa wzi˛eli braci mi˛edzy siebie i wyciagn˛ ˛ eli ich szybko poza teren gospody. Par obejrzał si˛e do tyłu. Płomienie buchały ju˙z z okien i pełzły w stron˛e dachu. Gospoda „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ prze˙zywała swa˛ ostatnia˛ noc. Pomkn˛eli uliczka,˛ mijajac ˛ wystraszone twarze i szeroko otwarte oczy, i skr˛ecili w pasa˙z, którego Par — mógłby przysiac ˛ — nigdy wcze´sniej nie widział, pomimo swych licznych wypadów w t˛e stron˛e. Przebiegli przez kilkoro drzwi i par˛e sieni, a˙z w ko´ncu znale´zli si˛e poza zasi˛egiem krzyków i blasku ognia. Nieznajomy zwolnił, dał swoim dwóm towarzyszom znak r˛eka,˛ z˙ eby stan˛eli na czatach, i wciagn ˛ ał ˛ braci do ciemnej niszy. Wszyscy dyszeli ci˛ez˙ ko po biegu. Nieznajomy przyjrzał im si˛e kolejno, odsłaniajac ˛ z˛eby w u´smiechu. — Powiadaja,˛ z˙ e odrobina ruchu dobrze wpływa na trawienie. Co o tym sa˛ dzicie? Nic wam nie jest? Bracia potrzasn˛ ˛ eli głowami. — Kim jeste´s? — zapytał Par. — No, wła´sciwie członkiem rodziny, chłopcze. — M˛ez˙ czyzna u´smiechnał ˛ si˛e szerzej. — Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz, prawda? Ale wła´sciwie, czemu miałby´s mnie pozna´c? W ko´ncu nigdy si˛e nie spotkali´smy. Jednak pie´sni powinny ci przypomnie´c. — Zacisnał ˛ dło´n w pi˛es´c´ , po czym wyprostował gwałtownie jeden palec tu˙z przed nosem Para. — Teraz pami˛etasz? Par, zbity z tropu, spojrzał na Colla, lecz jego brat wydawał si˛e równie zdezorientowany. — Nie sadz˛ ˛ e. . . — zaczał. ˛ — Mniejsza z tym. Na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w swoim czasie. — Pochylił si˛e bli˙zej. — W tej okolicy nie jeste´s ju˙z bezpieczny, chłopcze. Na pewno nie tutaj, w Varfleet, a prawdopodobnie i w całym Callahornie. Mo˙ze w ogóle nigdzie. Czy wiesz, kim był tamten m˛ez˙ czyzna w gospodzie? Ten brzydki, który mówił szeptem? Par spróbował sobie przypomnie´c, czy gdzie´s ju˙z nie widział wysokiego m˛ez˙ czyzny o cichym głosie. Powoli pokr˛ecił głowa.˛ 18
— To Rimmer Dali — rzekł nieznajomy, nie u´smiechajac ˛ si˛e ju˙z. — Pierwszy szperacz, wielki muchołap we własnej osobie. Zasiada w Radzie Koalicyjnej, kiedy akurat si˛e nie ugania z packa˛ na muchy. Ale musiał specjalnie si˛e toba˛ zainteresowa´c, skoro przybył a˙z do Varfleet, z˙ eby ci˛e aresztowa´c. To nie jest jedno z jego zwykłych polowa´n na muchy. To wyprawa na grubego zwierza. Uwa˙za, z˙ e jeste´s niebezpieczny, chłopcze, i to bardzo, inaczej nie zadałby sobie tyle trudu, z˙ eby tutaj przyjecha´c. Dobrze, z˙ e ja tak˙ze ciebie szukałem. To prawda. Usłyszałem, z˙ e Rimmer Dali si˛e tutaj wybiera po ciebie, i postanowiłem nie dopu´sci´c, z˙ eby ci˛e pojmał. Ale uwa˙zaj, on nie da za wygrana.˛ Tym razem mu si˛e wymknałe´ ˛ s, lecz to tylko zwi˛ekszy jego determinacj˛e. Nadal b˛edzie ci˛e tropił. — Umilkł, oceniajac ˛ wra˙zenie, jakie zrobiły jego słowa. Par wpatrywał si˛e w niego oniemiały, wi˛ec zaczał ˛ mówi´c dalej: — Ta twoja magia, twój s´piew, to prawdziwa magia, nieprawda˙z? Widziałem wystarczajaco ˛ du˙zo tej drugiej, z˙ eby to rozpozna´c. Mógłby´s z niej zrobi´c dobry u˙zytek, chłopcze, gdyby´s miał ochot˛e. Marnujesz si˛e w tych gospodach i zaułkach. — Co masz na my´sli? — zapytał Coll, który nagle stał si˛e podejrzliwy. — Ruch potrzebuje takiej magii — rzekł cicho nieznajomy i u´smiechnał ˛ si˛e przyja´znie. — Jeste´s banita! ˛ — z˙ achnał ˛ si˛e Coll. Nieznajomy wykonał krótki ukłon. — Tak, chłopcze, i z duma˛ si˛e do tego przyznaj˛e. A co wa˙zniejsze, jestem ˙ wolno urodzony i nie uznaj˛e władzy federacji. Zaden zdrowo my´slacy ˛ człowiek jej nie uznaje. — Nachylił si˛e bli˙zej. — Ty równie˙z jej nie uznajesz, prawda? Przyznaj to. — Nie bardzo — niepewnie odparł Coll. — Ale nie jestem pewien, czy banici sa˛ cho´c troch˛e lepsi. — Mocne słowa, chłopcze! — wykrzyknał ˛ tamten. — Twoje szcz˛es´cie, z˙ e łatwo si˛e nie obra˙zam. — U´smiechnał ˛ si˛e szelmowsko. — Czego chcesz? — przerwał mu szybko Par, któremu wróciła jasno´sc´ my´sli. My´slał o Rimmerze Dallu. Znał jego reputacj˛e i dr˙zał na my´sl o tym, z˙ e tamten b˛edzie go s´cigał. — Chcesz, z˙ eby´smy si˛e do was przyłaczyli, ˛ tak? Nieznajomy przytaknał. ˛ — My´sl˛e, z˙ e nie po˙załowaliby´scie tego. Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Czym innym było przyj˛ecie pomocy nieznajomego podczas ucieczki przed szperaczami, a zupełnie czym´s innym wstapienie ˛ do Ruchu. Sprawa wymagała o wiele gł˛ebszego zastanowienia. — My´sl˛e, z˙ e lepiej b˛edzie, je´sli na razie odmówimy — rzekł spokojnie. — O ile mo˙zemy wybiera´c. — Oczywi´scie, z˙ e mo˙zecie wybiera´c! — Nieznajomy sprawiał wra˙zenie uraz˙ onego. — A zatem musimy odmówi´c. Ale dzi˛ekujemy za propozycj˛e, a zwłaszcza za pomoc w gospodzie. 19
— Cała przyjemno´sc´ po mojej stronie, wierz mi. — Nieznajomy przygladał ˛ ˙ mu si˛e przez chwil˛e, znowu powa˙zny. — Zycz˛e ci wszystkiego dobrego, Parze Ohmsfordzie. Masz, we´z to. — Zdjał ˛ z palca srebrny pier´scie´n z wizerunkiem sokoła. — Moi przyjaciele rozpoznaja˛ mnie po nim. Je´sli b˛edziesz potrzebował pomocy albo zmienisz zdanie, id´z z nim do ku´zni Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapytaj o Łucznika. Zapami˛etasz? Par zawahał si˛e, lecz po chwili wział ˛ pier´scie´n i skinał ˛ głowa.˛ — Ale dlaczego. . . ? — Poniewa˙z wiele nas łaczy, ˛ chłopcze. — Tamten przerwał cicho, uprzedzajac ˛ jego pytanie. Poło˙zył mu r˛ek˛e na ramieniu. Jego spojrzenie obj˛eło równie˙z Colla. — Wia˙ ˛ze nas przeszło´sc´ i to w˛ezłem tak mocnym, z˙ e musz˛e stawa´c u waszego boku, kiedy tylko jest to mo˙zliwe. Wi˛ecej: domaga si˛e ona, by´smy walczyli razem przeciwko niebezpiecze´nstwu, które zagra˙za temu krajowi. To równie˙z zapami˛etaj. Pewnego dnia to uczynimy, jak sadz˛ ˛ e, je´sli tylko wszyscy zdołamy pozosta´c do tego czasu przy z˙ yciu. — U´smiechnał ˛ si˛e szeroko do braci, którzy przypatrywali mu si˛e w milczeniu. R˛eka nieznajomego opadła. — Pora stad ˛ rusza´c. I to szybko. Ta ulica prowadzi na wschód, w stron˛e rzeki. Stamtad ˛ mo˙zecie pój´sc´ , dokad ˛ chcecie. Ale uwa˙zajcie na siebie. Miejcie oczy i uszy otwarte. Ta sprawa nie jest zako´nczona. — Wiem — powiedział Par, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e. — Naprawd˛e nie powiesz nam, jak si˛e nazywasz? Nieznajomy zawahał si˛e. — Innym razem — odparł. Mocno u´scisnał ˛ dło´n Para, potem Colla, a nast˛epnie gwizdni˛eciem przywołał swoich towarzyszy. Pomachał im jeszcze r˛eka,˛ po czym wtopił si˛e w mrok. Par przygladał ˛ si˛e przez chwil˛e pier´scieniowi, po czym spojrzał pytajaco ˛ na Colla. Gdzie´s całkiem niedaleko rozległy si˛e okrzyki. — My´sl˛e, z˙ e pytania b˛eda˛ musiały poczeka´c — rzekł Coll. Par wsunał ˛ pier´scie´n do kieszeni. Bez słowa pogra˙ ˛zyli si˛e w nocy.
III Zbli˙zała si˛e północ, kiedy Par i Coll dotarli do le˙zacej ˛ nad rzeka˛ cz˛es´ci Varfleet, i dopiero tutaj u´swiadomili sobie, jak z´ le sa˛ przygotowani do ucieczki ˙ przed Rimmerem Dallem i jego szperaczami. Zaden z nich si˛e nie spodziewał, z˙ e b˛edzie trzeba ucieka´c, i z˙ aden nie zabrał ze soba˛ niczego, co mogłoby si˛e przyda´c w długiej podró˙zy. Nie mieli ani jedzenia, ani koców, ani broni, poza zwykłymi długimi no˙zami, jakie nosili wszyscy m˛ez˙ czy´zni w Vale, ani sprz˛etu biwakowego czy wyposa˙zenia na zła˛ pogod˛e, a co najgorsze, nie mieli pieni˛edzy. Wła´sciciel gospody nie płacił im od miesiaca. ˛ Pieniadze, ˛ które zdołali zaoszcz˛edzi´c z poprzedniego miesiaca, ˛ przepadły podczas po˙zaru wraz z całym ich dobytkiem. Zostały im tylko ubrania, które mieli na sobie. Z narastajacym ˛ niepokojem my´sleli, z˙ e mo˙ze nieco dłu˙zej powinni byli si˛e trzyma´c nieznajomego wybawiciela. Nabrze˙ze było bezładnym skupiskiem chat rybackich, przystani, warsztatów naprawczych i magazynów. Wzdłu˙z całej jego długo´sci płon˛eły s´wiatła. Robotnicy portowi i rybacy pili i dowcipkowali w blasku lamp olejowych i z˙ arzacych ˛ si˛e fajek. Z blaszanych piecyków i beczek saczył ˛ si˛e dym, a powietrze przesycone było zapachem ryb. — Mo˙ze dali sobie z nami spokój na reszt˛e nocy — odezwał si˛e Par. — Mam na my´sli szperaczy. Mo˙ze nie b˛edzie im si˛e chciało szuka´c nas przed s´witem albo i wcale. Coll spojrzał na niego i znaczaco ˛ uniósł brew. — Jak mi tu kaktus wyro´snie — powiedział, wskazujac ˛ wn˛etrze dłoni. — Powinni´smy byli nalega´c, z˙ eby nam szybciej płacono za prac˛e. Nie byliby´smy teraz w takich opałach. — To by niczego nie zmieniło. — Par wzruszył ramionami. — Nie? Przynajmniej mieliby´smy troch˛e pieni˛edzy! — Pod warunkiem, z˙ e pomy´sleliby´smy o tym, z˙ eby zabra´c je ze soba˛ na wyst˛ep. Sadzisz, ˛ z˙ e to prawdopodobne? Coll wtulił głow˛e w ramiona i zmarszczył brwi. — Wła´sciciel gospody jest naszym dłu˙znikiem.
21
Szli bez słowa a˙z do południowego kra´nca przystani. Zatrzymali si˛e dopiero w miejscu, gdzie o´swietlone nabrze˙ze urywało si˛e w mroku, i stan˛eli, patrzac ˛ po sobie. Ozi˛ebiło si˛e i ich cienkie ubrania nie chroniły ich przed chłodem. Trz˛es´li si˛e, wpychajac ˛ r˛ece gł˛eboko do kieszeni i mocno przyciskajac ˛ ramiona do ciała. Wokół z irytujacym ˛ bzykiem kra˙ ˛zyły owady. Coll westchnał. ˛ — Czy wiesz ju˙z, dokad ˛ pójdziemy, Par? Masz jaki´s plan? — Tak. Ale potrzebna nam b˛edzie do tego łód´z. — Par wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece z kieszeni i mocno je zatarł. — Chcesz si˛e uda´c na południe, w dół Mermidonu? — A˙z do ko´nca. Coll si˛e u´smiechnał, ˛ niewła´sciwie odczytujac ˛ jego słowa. Pomy´slał, z˙ e wyruszaja˛ z powrotem do Shady Vale. Par uznał, z˙ e najlepiej b˛edzie nie wyprowadza´c go z bł˛edu. — Zaczekaj tutaj — rzekł nagle Coll i zniknał, ˛ zanim brat zda˙ ˛zył zaoponowa´c. Par stał samotnie w mroku na ko´ncu nabrze˙za. Wydawało mu si˛e, z˙ e czeka ju˙z co najmniej godzin˛e, lecz zapewne trwało to o połow˛e krócej. Podszedł do ławki przy chatce rybackiej i usiadł, kulac ˛ ramiona przed nocnym chłodem. W jego głowie kł˛ebiły si˛e my´sli. Zły był przede wszystkim na nieznajomego, z˙ e najpierw porwał ich ze soba,˛ a potem zostawił na łask˛e losu (wprawdzie Par sam go o to prosił, lecz nie poprawiało to jego samopoczucia), na federacj˛e, z˙ e wyp˛edziła ich z miasta jak pospolitych złodziei, i na siebie samego, z˙ e okazał si˛e do´sc´ głupi, by sadzi´ ˛ c, i˙z ujdzie mu na sucho uprawianie prawdziwej magii, chocia˙z było to obj˛ete całkowitym zakazem. Popisywanie si˛e sztuczkami kuglarskimi i zr˛eczno´scia˛ dłoni to nie to samo, co stosowanie magii pie´sni. W sposób a˙z nadto oczywisty była ona prawdziwa i powinien był wiedzie´c, z˙ e wcze´sniej czy pó´zniej wiadomo´sc´ o jej uprawianiu dotrze do władz. Wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie nogi i skrzy˙zował je. Có˙z, teraz ju˙z nic nie mo˙zna na to poradzi´c. Coll i on b˛eda˛ po prostu musieli zacza´ ˛c wszystko od nowa. Nigdy nie przyszło mu do głowy da´c za wygrana.˛ Opowie´sci były zbyt wa˙zne, na nim za´s cia˙ ˛zyła odpowiedzialno´sc´ za to, by nie zostały zapomniane. Był przekonany, z˙ e magia jest darem, który otrzymał wła´snie w tym celu. Nie było istotne to, co głosiła federacja — z˙ e magia jest zakazana i z˙ e przynosi wielkie szkody krajowi i jego mieszka´ncom. Co federacja wiedziała o magii? Ludziom zasiadajacym ˛ w Radzie Koalicyjnej zupełnie brakowało praktycznego do´swiadczenia. Po prostu zdecydowali, z˙ e trzeba co´s zrobi´c, by u´smierzy´c niepokój tych, którzy utrzymywali, z˙ e niektóre cz˛es´ci czterech krain trawi choroba i ludzie zmieniaja˛ si˛e tam w co´s w rodzaju mrocznych stworze´n z czasów Jaira Ohmsforda, w stworzenia z jakiego´s podziemnego s´wiata, wymykajacego ˛ si˛e zrozumieniu, istoty czerpiace ˛ siły z nocy i z magii, która od czasów druidów wydawała si˛e zaginiona. Stworzenia te miały nawet nazw˛e. Zwano je cieniowcami. 22
Nagle naszło Para przykre wspomnienie snów i ukazujacej ˛ si˛e w nich postaci, która go przyzywała. Potem u´swiadomił sobie, z˙ e noc si˛e uspokoiła i ucichły głosy rybaków i robotników portowych, bzyczenie owadów, a nawet szum nocnego wiatru. Słyszał pulsowanie krwi w swoich skroniach i szept czego´s jeszcze. . . Wtem poderwał go na nogi plusk wody. Ukazał si˛e Coll. Ociekajac ˛ woda,˛ gramolił si˛e na brzeg Mermidonu par˛e metrów dalej. Był nagi. Par powoli si˛e uspokoił i patrzył na niego z niedowierzaniem. — Niech ci˛e kule, ale´s mnie wystraszył! Gdzie byłe´s? — A jak ci si˛e zdaje? — Coll wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Poszedłem sobie popływa´c! Dopiero po krótkim indagowaniu Par si˛e dowiedział, co naprawd˛e robił. Przywłaszczył sobie łód´z rybacka˛ wła´sciciela gospody „Pod Modrym Wasiskiem”. ˛ Człowiek ten parokrotnie mówił o niej Collowi, przechwalajac ˛ si˛e swoimi talentami rybackimi. Coll przypomniał sobie o niej, kiedy Par napomknał ˛ o potrzebie zdobycia łodzi, przypomniał sobie równie˙z opis szopy, w której według słów tamtego łód´z była przechowywana, i postanowił ja˛ odnale´zc´ . Po prostu popłynał ˛ do miejsca, gdzie ja˛ trzymano, wyłamał zamek w drzwiach szopy, zsunał ˛ liny cumownicze i odholował ja.˛ — Przynajmniej tyle jest nam winien, zwa˙zywszy, ile na nas zarobił — powiedział tonem usprawiedliwienia, wycierajac ˛ si˛e do sucha i wkładajac ˛ ubranie. Par pozostawił to bez komentarza. Potrzebowali łodzi bardziej ni˙z wła´sciciel gospody, a to była przypuszczalnie jedyna szansa jej zdobycia. Zakładajac, ˛ z˙ e szperacze wcia˙ ˛z przetrzasali ˛ miasto w ich poszukiwaniu, jedyna˛ alternatywa˛ było wyruszenie pieszo w góry Runne, a taka wyprawa zaj˛ełaby im ponad tydzie´n. Podró˙z z biegiem Mermidonu nie mogła trwa´c dłu˙zej ni˙z par˛e dni. W ko´ncu łodzi tej tak naprawd˛e nie kradli. Zastanowił si˛e. No, mo˙ze kradli. Ale kiedy tylko b˛edzie to mo˙zliwe, zwróca˛ ja˛ albo w inny sposób wyrównaja˛ jej strat˛e. Łód´z miała zaledwie cztery metry długo´sci, lecz zaopatrzona była w wiosła, par˛e koców, płacht˛e namiotowa˛ oraz wszystko, czego mogli potrzebowa´c do łowienia ryb, gotowania i rozbicia biwaku. Weszli do s´rodka i odbili od brzegu, pozwalajac, ˛ by prad ˛ uniósł ich ze soba.˛ Przez reszt˛e nocy płyn˛eli na południe. Mocno wiosłowali, by utrzyma´c si˛e na s´rodku rzeki, wsłuchiwali si˛e w odgłosy nocy, obserwowali lini˛e brzegowa˛ i usiłowali nie zasna´ ˛c. Po drodze Coll przedstawił swój poglad ˛ na to, co powinni zrobi´c dalej. Powrót do Callahornu był oczywi´scie w najbli˙zszej przyszło´sci niemo˙zliwy. Federacja b˛edzie ich poszukiwała. Niebezpieczna byłaby równie˙z podró˙z do któregokolwiek z wielkich miast Sudlandii, gdy˙z tamtejsze władze federacyjne zostana˛ z pewno´scia˛ równie˙z powiadomione. Najlepiej zrobia,˛ po prostu wracajac ˛ do Shady Vale. B˛eda˛ mogli nadal opowiada´c historie — mo˙ze nie od razu, ale w jaki´s miesiac ˛ po tym, jak federacja przestanie ich poszukiwa´c. Potem b˛eda˛ 23
mogli je´zdzi´c do jakich´s mniejszych osad, bardziej odizolowanych społeczno´sci, w miejsca rzadko odwiedzane przez federacj˛e. Wszystko dobrze si˛e uło˙zy. Par pozwolił mu si˛e wygada´c. Był gotów i´sc´ o zakład, z˙ e Coll nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co mówi; a nawet je´sli wierzył, nie miało sensu teraz si˛e o to spiera´c. O s´wicie dopłyn˛eli do brzegu i rozbili obóz w´sród k˛epy cienistych drzew u podnó˙za smaganego wiatrem urwiska. Spali tam do południa, po czym wstali, by złowi´c i zje´sc´ troch˛e ryb. Wczesnym popołudniem znajdowali si˛e ju˙z z powrotem na rzece, kontynuujac ˛ podró˙z. Dopiero dobrze po zachodzie sło´nca ponownie przybili do brzegu i rozbili obóz. Zacz˛eło pada´c, rozpi˛eli wi˛ec płacht˛e namiotowa,˛ z˙ eby si˛e pod nia˛ schroni´c. Rozpalili niewielkie ognisko, podciagn˛ ˛ eli koce pod brody i siedzieli w milczeniu, zwróceni twarza˛ ku rzece, obserwujac, ˛ jak wzbiera od deszczu, którego krople rze´zbiły na jej l´sniacej ˛ powierzchni zawiłe wzory. Pó´zniej rozmawiali przez pewien czas o tym, jak wszystko si˛e zmieniło w czterech krainach od czasów Jaira Ohmsforda. Trzysta lat wcze´sniej federacja rzadziła ˛ jedynie miastami w gł˛ebi Sudlandii, prowadzac ˛ polityk˛e s´cisłej izolacji. Ju˙z wówczas władz˛e sprawowała Rada Koalicyjna zło˙zona z m˛ez˙ ów wybranych przez miasta na ich przedstawicieli w rza˛ dzie centralnym. Stopniowo jednak nad Rada˛ zacz˛eły dominowa´c armie federacji i z czasem polityka izolacji ustapiła ˛ miejsca ekspansji. Federacja uznała, z˙ e nadeszła pora na rozszerzenie wpływów, przesuni˛ecie granic i zaoferowanie mo˙zliwo´sci wyboru przywództwa pozostałej cz˛es´ci Sudlandii. Wydawało si˛e logiczne, z˙ e powinna ona zosta´c zjednoczona pod jednym rzadem, ˛ a któ˙z byłby w stanie zrobi´c to lepiej ni˙z federacja? Taki był tego poczatek. ˛ Federacja zacz˛eła prze´c na północ, wchłaniajac ˛ po drodze kawałki Sudlandii. Sto lat po s´mierci Jaira Ohmsforda cały obszar na południe od Callahornu znajdował si˛e pod rzadami ˛ federacji. Pozostałe plemiona, elfy, trolle, karły, a nawet gnomy, rzucały niespokojne spojrzenia na południe. Wkrótce potem Callahorn, którego królowie od dawna nie z˙ yli, a miasta były zwa´snione i podzielone, zgodził si˛e zosta´c protektoratem i w ten sposób zniknał ˛ ostatni bufor mi˛edzy federacja˛ a pozostałymi krainami. Mniej wi˛ecej w tym samym czasie zacz˛eły si˛e pojawia´c pogłoski o cieniowcach. Mówiono, z˙ e winna wszystkiemu jest dawna magia, która zasiała swe ziarno w ziemi i przez dziesi˛eciolecia trwała tam w u´spieniu, a teraz budziła si˛e do nowego z˙ ycia. Magia ta przybierała wiele postaci; czasem zjawiała si˛e po prostu jako zimny wiatr, czasem jako co´s przypominajacego ˛ wygladem ˛ człowieka. Tak czy owak zjawiskom tym nadawano wspólna˛ nazw˛e cieniowców. Zatruwały ziemi˛e i wszystko, co na niej z˙ yło, przemieniajac ˛ niektóre jej zakatki ˛ w martwe i cuchnace ˛ trz˛esawiska. Atakowały istoty s´miertelne, ludzi i zwierz˛eta, a kiedy ju˙z je wystarczajaco ˛ osłabiły, w pełni je sobie podporzadkowywały, ˛ wkradajac ˛ si˛e do
24
˙ ich ciał i zamieszkujac ˛ w nich jako ukryte widma. Zycie innych słu˙zyło im za po˙zywienie. Jedynie dzi˛eki niemu były w stanie przetrwa´c. Federacja uwiarygodniła te pogłoski, obwieszczajac, ˛ z˙ e stworzenia takie rzeczywi´scie moga˛ istnie´c i tylko ona jest do´sc´ silna, by przed nimi obroni´c. Nikt nie próbował twierdzi´c, z˙ e magia mo˙ze wcale nie by´c temu winna i z˙ e cieniowce — czy cokolwiek to było, co sprawiało kłopoty — moga˛ nie mie´c z nia˛ nic wspólnego. Łatwiej było po prostu przyja´ ˛c proponowane wyja´snienie. W ko´ncu od czasu wymarcia druidów w kraju nie istniała z˙ adna magia. Wprawdzie Ohmsfordowie opowiadali swe historie, lecz tylko nieliczni ich słuchali, a jeszcze mniej było takich, którzy w nie wierzyli. Wi˛ekszo´sc´ uwa˙zała druidów po prostu za legend˛e. Kiedy Callahorn zgodził si˛e by´c protektoratem i miasto Tyrsis zostało zaj˛ete, zaginał ˛ Miecz Shannary. Nie po´swi˛ecano temu wiele uwagi. Nikt nie wiedział, jak to si˛e stało, i nikogo to zbytnio nie obchodziło. Miecza nie widziano ju˙z wówczas od ponad dwustu lat. Istniała jedynie krypta, w której miał si˛e rzekomo znajdowa´c, z klinga˛ osadzona˛ w bloku Kamienia Tre, w samym s´rodku Parku Ludu — lecz pewnego dnia równie˙z ona znikn˛eła. Kamienie Elfów znikn˛eły niedługo potem. Nie istniał z˙ aden przekaz mówiacy, ˛ co si˛e z nimi stało. Nawet Ohmsfordowie tego nie wiedzieli. Pó´zniej zacz˛eły znika´c równie˙z elfy, całe osady i miasta za jednym zamachem, a˙z wreszcie przestał istnie´c nawet Arborlon. W ko´ncu po elfach nie pozostało s´ladu, jakby ich nigdy nie było. Westlandia zupełnie opustoszała, je´sli nie liczy´c paru my´sliwych z innych regionów oraz w˛edrownych grup nomadów. Nomadowie, niemile widziani wsz˛edzie indziej, zawsze tam byli, lecz nawet oni utrzymywali, z˙ e nie wiedza,˛ co stało si˛e z elfami. Federacja szybko wykorzystała t˛e sytuacj˛e. Obwie´sciła, z˙ e Westlandia jest wyl˛egarnia˛ magii stanowiacej ˛ z´ ródło wszelkiego zła w czterech krainach. W ko´ncu to wła´snie elfy przed laty sprowadziły tam magi˛e. Elfy pierwsze ja˛ uprawiały. Ta sama magia je zniszczyła — co stanowiło lekcj˛e pogladow ˛ a˛ o tym, co stanie si˛e ze wszystkimi, którzy spróbuja˛ post˛epowa´c podobnie, Federacja wzmocniła jeszcze ten wywód, wprowadzajac ˛ zakaz uprawiania magii we wszelkiej postaci. Z Westlandii uczyniono protektorat, nie została jednak zaj˛eta, poniewa˙z federacja nie posiadała dostatecznej ilo´sci wojska do patrolowania tak ogromnego obszaru. Obiecano jednak, z˙ e zostanie w pó´zniejszym czasie oczyszczona z negatywnych skutków wszelkich utrzymujacych ˛ si˛e tam jeszcze pozostało´sci praktyk magicznych. Wkrótce potem federacja wypowiedziała wojn˛e karłom. Uczyniła tak rzekomo dlatego, z˙ e to one ja˛ sprowokowały, chocia˙z nigdy nie wyja´sniono, w jaki sposób. Wynik był praktycznie z góry przesadzony. ˛ Federacja posiadała ju˙z w tym czasie najwi˛eksza,˛ najdoskonalej wyposa˙zona˛ i najlepiej wyszkolona˛ armi˛e w czterech krainach, karły za´s w ogóle nie miały stałej armii. Nie mieli te˙z za sprzymierze´nców elfów, jak we wszystkich poprzednich latach, za´s gnomy i trolle nigdy nie były ich przyjaciółmi. Mimo to wojna trwała prawie pi˛ec´ lat. Karły znały górzy25
sta˛ Estlandi˛e o wiele lepiej ni˙z federacja i mimo z˙ e Culhaven upadł niemal natychmiast, wcia˙ ˛z prowadzili walk˛e na wy˙zynach, do czasu a˙z głodem zmuszono ´ agni˛ ich do uległo´sci. Sci ˛ eto ich z gór i wysłano na południe do kopal´n federacji. Wi˛ekszo´sc´ z nich tam umarła. Ujrzawszy, co przydarzyło si˛e karłom, plemiona gnomów szybko si˛e podporzadkowały. ˛ Federacja równie˙z Estlandi˛e ogłosiła protektoratem. Pozostało kilka odosobnionych gniazd oporu. Garstka karłów i par˛e rozproszonych plemion gnomów wcia˙ ˛z nie chciało uzna´c zwierzchnictwa federacji i kontynuowało walk˛e. Lecz było ich zbyt mało, by mogło to mie´c jakiekolwiek znaczenie. Aby upami˛etni´c zjednoczenie wielkiej cz˛es´ci czterech krain oraz uhonorowa´c tych, którzy przyczynili si˛e do jego osiagni˛ ˛ ecia, federacja wzniosła pomnik na północnym brzegu T˛eczowego Jeziora, gdzie Mermidon wypływał z gór Runne. Pomnik, stojacy ˛ na pot˛ez˙ nym, kwadratowym cokole i zw˛ez˙ ajacy ˛ si˛e ku górze, został zbudowany w cało´sci z czarnego granitu i wznosił si˛e na wysoko´sc´ siedemdziesi˛eciu metrów ponad przybrze˙zne skały. Była to monolityczna wie˙za, widoczna z odległo´sci wielu kilometrów ze wszystkich stron. Nazywano ja˛ Stra˙znica˛ Południowa.˛ Działo si˛e to przed niemal stu laty i obecnie jedynie trolle pozostawały wolnym ludem, wcia˙ ˛z obwarowanym gł˛eboko w´sród gór Nordlandii: Charnal i Kershaltu. Była to niebezpieczna, wroga kraina, naturalna twierdza, i nikt z federacji nie miał ochoty si˛e tam zapuszcza´c. Podj˛eto decyzj˛e, z˙ e pozostawi si˛e ja˛ w spokoju, jak długo trolle nie zaczna˛ si˛e miesza´c w sprawy innych regionów. Trolle, w ciagu ˛ swych dziejów lud samotny, z ochota˛ na to przystały. — Teraz wszystko jest takie inne — nostalgicznie stwierdził Par, gdy wcia˙ ˛z siedzieli w swym prowizorycznym namiocie, patrzac, ˛ jak deszcz uderza o wody Mermidonu. — Nie ma ju˙z druidów ani Paranoru, ani magii, poza ta˛ fałszywa˛ i okruchami prawdziwej, które my znamy. Nie ma elfów. Jak sadzisz, ˛ co si˛e z nimi stało? — Urwał, ale Coll nie miał nic do powiedzenia. — Nie ma królestw, ani Leah, ani Buckhannahów, ani Legionu Granicznego, ani na dobra˛ spraw˛e Callahornu. — Ani wolno´sci — ponuro doko´nczył Coll. — Ani wolno´sci — powtórzył Par. Odchylił si˛e do tyłu, podciagaj ˛ ac ˛ kolana pod brod˛e. — Chciałbym wiedzie´c, jak znikn˛eły Kamienie Elfów. I Miecz. Co si˛e stało z Mieczem Shannary? — To, co w ko´ncu dzieje si˛e ze wszystkim. — Coll wzruszył ramionami. — Gdzie´s przepadł. — Co masz na my´sli? Jak mogli dopu´sci´c, z˙ eby przepadł? — Nikt si˛e nim nie opiekował. Par zastanowił si˛e przez chwil˛e. Wydawało si˛e to logiczne. Nikt nie przejmował si˛e zbytnio magia˛ po s´mierci Allanona i znikni˛eciu druidów. Była po prostu 26
przemilczana jako prze˙zytek z innej epoki, co´s, co budziło strach, i czego włas´ciwie nie rozumiano. Łatwiej było o niej zapomnie´c i tak te˙z robiono. Wszyscy tak robili. Musiał wliczy´c w to równie˙z Ohmsfordów — inaczej wcia˙ ˛z mieliby Kamienie Elfów. Z ich magii pozostała jedynie pie´sn´ . — Znamy opowie´sci, podania o tym, jak kiedy´s było; mamy cała˛ t˛e histori˛e i wcia˙ ˛z niczego nie wiemy — rzekł cicho. — Wiemy, z˙ e federacja nie chce, aby´smy o tym mówili — za˙zartował Coll. — To wiemy. — Czasem si˛e zastanawiam, jakie to ma znaczenie. — Twarz Para wykrzywił grymas. — Wprawdzie ludzie przychodza˛ nas słucha´c, ale nazajutrz kto jeszcze o tym pami˛eta? Kto oprócz nas? A je´sli nawet pami˛etaja? ˛ Wszystko to sa˛ zamierzchłe dzieje, dla wielu nawet i to nie. Dla wielu to mit i legenda, duby smalone. — Nie dla wszystkich — spokojnie rzekł Coll. — Jaki jest po˙zytek z pie´sni, skoro opowiadanie historii nie jest w stanie niczego zmieni´c? Mo˙ze nieznajomy miał racj˛e. Mo˙ze istnieja˛ lepsze zastosowania dla magii. — Na przykład dopomaganie banitom w ich walce z federacja? ˛ Albo s´ciaganie ˛ sobie nieszcz˛es´cia na kark? — Coll pokr˛ecił głowa.˛ — To równie bezsensowne, jak zupełne jej niestosowanie. Gdzie´s na rzece rozległ si˛e nagły plusk i bracia odwrócili si˛e jednocze´snie, by zobaczy´c, co go spowodowało. Ujrzeli jedynie spienione fale wezbranych od deszczu wód i nic wi˛ecej. — Wszystko wydaje si˛e bez sensu. — Par kopnał ˛ ziemi˛e przed soba.˛ — Co my robimy, Coll? Wyp˛edzaja˛ nas z Varfleet, jakby´smy sami byli banitami, jestes´my zmuszeni do zabrania tej łodzi jak złodzieje i uciekamy do domu jak psy z podwini˛etym ogonem. — Urwał, spogladaj ˛ ac ˛ na brata. — Jak sadzisz, ˛ czemu wcia˙ ˛z jeszcze mamy władz˛e nad magia? ˛ Masywna twarz Colla przesun˛eła si˛e nieznacznie w stron˛e twarzy Para. — Co masz na my´sli? — Czemu ja˛ wcia˙ ˛z posiadamy? Czemu nie znikn˛eła wraz ze wszystkim innym? Czy sadzisz, ˛ z˙ e jest jaki´s powód? Na długa˛ chwil˛e zapanowało milczenie. — Nie wiem — rzekł w ko´ncu Coll. Zawahał si˛e. — Nie wiem, jak to jest, kiedy si˛e ma władz˛e nad magia.˛ Patrzac ˛ na niego, Par u´swiadamiał sobie nagle, o co zapytał, i zawstydził si˛e. — Nie z˙ eby mi na tym specjalnie zale˙zało — po´spiesznie dodał Coll, dostrzegłszy zmieszanie brata. — Zupełnie wystarczy, z˙ e jeden z nas ja˛ posiada. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Chyba masz racj˛e. — Par odwzajemnił u´smiech. Przez chwil˛e patrzył z wdzi˛eczno´scia˛ na brata, po czym ziewnał. ˛ — Chcesz i´sc´ spa´c?
27
Coll potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i odchylił swe pot˛ez˙ ne ciało nieco do tyłu, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w cieniu. — Nie, chc˛e jeszcze pogada´c. To dobra noc na rozmow˛e. — Umilkł jednak, jakby nie miał nic wi˛ecej do powiedzenia. Par przygladał ˛ mu si˛e przez chwil˛e, po czym obaj zwrócili wzrok w stron˛e Mermidonu, patrzac, ˛ jak obok przepływa pot˛ez˙ ny konar drzewa, złamany widocznie przez wichur˛e. Wiatr, który z poczat˛ ku dał ˛ bardzo mocno, uspokoił si˛e teraz i deszcz padał pionowo w dół, szumiac ˛ jednostajnie i cicho w koronach drzew. Par przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli o nieznajomym, który uratował ich przed szperaczami federacji. Przez wi˛eksza˛ cz˛es´c´ dnia zastanawiał si˛e, kim on mo˙ze by´c, i wcia˙ ˛z jeszcze nie natrafił na z˙ aden trop, który mógłby naprowadzi´c go na odpowied´z. Było w nim jednak co´s znajomego, co´s w sposobie mówienia, jaki´s spokój, pewno´sc´ siebie. Przypominało to chłopcu kogo´s z historii, które opowiadał, lecz nie potrafił powiedzie´c kogo. Było tyle opowie´sci i tak wiele z nich mówiło o ludziach takich jak on, bohaterach z czasów magii i druidach, bohaterach, których jak Par sadził, ˛ brakowało w ich epoce. Mo˙ze zreszta˛ si˛e mylił. Nieznajomy z gospody „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ ocalił ich przecie˙z w brawurowy sposób. Wydawał si˛e zdecydowany stawi´c czoło federacji. Mo˙ze istniała jeszcze jaka´s nadzieja dla czterech krain? Pochylił si˛e do przodu i doło˙zył kilka suchych patyków do małego ogniska, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, jak spod plandeki unosi si˛e w noc g˛esty dym. Niebo na wschodzie rozdarła błyskawica i po chwili rozległ si˛e przeciagły ˛ grzmot. — Przydałyby si˛e teraz jakie´s suche ubrania — mruknał. ˛ — Moje przemokło od samego powietrza. Coll przytaknał. ˛ — I co´s goracego ˛ do zjedzenia, i chleb. — Kapiel ˛ i ciepłe łó˙zko. — Mo˙ze zapach s´wie˙zych przypraw. — I wody ró˙zanej. — W tej chwili zadowoliłoby mnie, gdyby sko´nczył si˛e ten przekl˛ety deszcz — Coll westchnał. ˛ Spojrzał w ciemno´sc´ . — Wydaje mi si˛e, z˙ e w taka˛ noc mógłbym niemal uwierzy´c w cieniowce. Par postanowił nagle opowiedzie´c bratu o snach. Chciał z nim porozmawia´c i wydawało si˛e, z˙ e nie ma ju˙z z˙ adnego powodu, z˙ eby tego nie robi´c. Zastanawiał si˛e tylko przez chwil˛e, po czym rzekł: — Nie mówiłem ci nic dotad, ˛ ale miewałem ostatnio dziwne sny, a wła´sciwie ten sam, powtarzajacy ˛ si˛e ciagle ˛ sen. — Opowiedział go pokrótce, skupiajac ˛ si˛e na ubranej na czarno postaci, która do niego przemawiała. — Nie widz˛e jej do´sc´ wyra´znie, z˙ eby móc ja˛ rozpozna´c — wyja´sniał ostro˙znie. — Ale mo˙ze to by´c Allanon.
28
— Mo˙ze to by´c ktokolwiek. — Coll wzruszył ramionami. — To sen, Par. Sny zawsze sa˛ niejasne. — Ale ja miałem ten sen dziesi˛ec´ albo i dwadzie´scia razy. Z poczatku ˛ sadzi˛ łem, z˙ e to magia po prostu tak na mnie oddziałuje, ale. . . — Par urwał, zagryzajac ˛ wargi. — A je´sli. . . ? — Znowu umilkł. — Je´sli co? — Je´sli to nie jest tylko magia? Je´sli to próba przekazania mi jakiej´s wiadomo´sci podejmowana przez Allanona albo kogo´s innego? ˙ — Wiadomo´sci o czym? Zeby´ s si˛e udał do Hadeshornu albo w jakie´s inne, równie niebezpieczne miejsce? — Coll potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie przejmowałbym si˛e tym na twoim miejscu. I na pewno nie rozwa˙załbym nawet pój´scia tam. — Zmarszczył czoło.- Ty chyba te˙z nie, Par? Nie rozwa˙zasz chyba czego´s takiego? — Nie — natychmiast odparł Par. Przynajmniej dopóki si˛e nad tym porzadnie ˛ nie zastanowi˛e, poprawił si˛e w my´slach, zdziwiony, z˙ e si˛e do tego przyznaje. — Całe szcz˛es´cie. Mamy dosy´c kłopotów bez wyruszania na poszukiwanie druidów. — Coll najwyra´zniej uznał spraw˛e za załatwiona.˛ Par nie odpowiedział. Zamiast tego zaczał ˛ grzeba´c kijem w ognisku, przepychajac ˛ z˙ arzace ˛ si˛e kawałki drewna to w t˛e, to w tamta˛ stron˛e. U´swiadomił sobie, z˙ e istotnie my´slał o wyruszeniu w drog˛e. Uprzednio powa˙znie si˛e nad tym nie zastanawiał, teraz jednak nagle zaczał ˛ odczuwa´c potrzeb˛e dowiedzenia si˛e, co oznaczaja˛ jego sny. Nie miało znaczenia, czy pochodza˛ od Allanona, czy nie. Jaki´s cichy głos wewn˛etrzny, jaki´s przebłysk zrozumienia podpowiadał mu, z˙ e odkrycie z´ ródła snów pozwoli mu by´c mo˙ze dowiedzie´c si˛e czego´s o sobie i swojej władzy nad magia.˛ Niepokoiło go, z˙ e my´sli w ten sposób, z˙ e nagle rozwa˙za uczynienie wła´snie tego, w zwiazku ˛ z czym powtarzał sobie, od kiedy sny pojawiły si˛e po raz pierwszy, z˙ e nie wolno mu tego robi´c. Lecz to ju˙z nie wystarczało, z˙ eby go powstrzyma´c. Tego rodzaju sny niejeden raz w przeszło´sci nawiedzały rodzin˛e Ohmsfordów i niemal zawsze zawarte w nich było jakie´s przesłanie. — Po prostu chciałbym si˛e upewni´c — wymamrotał. — Co do czego? — Coll le˙zał wyciagni˛ ˛ ety na plecach, mru˙zac ˛ oczy przed ogniem. — Co do snów — odparł. — Czy sa˛ zesłane, czy nie. — Ja mam do´sc´ pewno´sci za nas obu. — Coll prychnał. ˛ — Nie ma z˙ adnych druidów. Nie ma równie˙z z˙ adnych cieniowców. Nie istnieja˛ z˙ adne mroczne duchy, usiłujace ˛ przekaza´c ci wiadomo´sc´ we s´nie. Jeste´s tylko ty, przem˛eczony i niewypocz˛ety, s´niacy ˛ o fragmentach opowie´sci, o których s´piewasz. Par równie˙z si˛e poło˙zył i otulił si˛e kocem. — Chyba masz racj˛e — przyznał, zupełnie si˛e z nim nie zgadzajac ˛ w duchu. — Tej nocy przy´snia˛ ci si˛e pewnie powodzie i ryby, tak tu jest mokro. — Coll przewrócił si˛e na bok i ziewnał. ˛ 29
Par nie odpowiedział. Przez jaki´s czas słuchał odgłosów deszczu i wpatrywał si˛e w mroczny przestwór plandeki nad głowa,˛ dostrzegajac ˛ słaby odblask ogniska drgajacy ˛ na jej wilgotnej powierzchni. — Mo˙ze sam wybior˛e sobie dzisiaj swój sen — powiedział cicho. Po chwili zasnał. ˛ Rzeczywi´scie s´nił tej nocy po raz pierwszy od niemal dwóch tygodni. Był to sen, którego pragnał, ˛ sen o postaci w ciemnym ubraniu, i miał wra˙zenie, z˙ e musi jedynie wyciagn ˛ a´ ˛c r˛ek˛e, by ja˛ przyciagn ˛ a´ ˛c ku sobie. Zdawała si˛e przybywa´c od razu, wynurza´c si˛e z gł˛ebi jego pod´swiadomo´sci, gdy tylko zapadł w sen. Ta nagło´sc´ przestraszyła go, lecz si˛e nie obudził. Widział, jak ciemna posta´c wyłania si˛e z jeziora, patrzył, jak do niego podchodzi, rozmyta i pozbawiona twarzy, tak gro´zna, z˙ e uciekłby, gdyby mógł. Lecz sen miał teraz nad nim władz˛e i nie wypuszczał go. Usłyszał samego siebie, jak pyta, czemu sen tak długo nie przychodził, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ciemna posta´c po prostu zbli˙zała si˛e bezszelestnie, nic nie mówiac, ˛ nie pozwalajac ˛ mu si˛e domy´sli´c swych zamiarów. Potem zatrzymała si˛e tu˙z przed nim — istota mogaca ˛ by´c wszystkim i ka˙zdym, dobrym i złym, z˙ yciem albo s´miercia.˛ Przemów do mnie, pomy´slał zl˛ekniony. Lecz posta´c jedynie stała tam, spowita w cie´n, milczaca ˛ i nieruchoma. Zdawała si˛e na co´s czeka´c. Wówczas Par uczynił krok naprzód i odsunał ˛ kaptur skrywajacy ˛ twarz tamtego, o´smielony jaka´ ˛s wewn˛etrzna˛ siła,˛ której przedtem w sobie nie podejrzewał. Spojrzała na´n twarz jasna i wyrazista, jakby wyrze´zbiono ja˛ w pełnym sło´ncu. ´ Rozpoznał ja˛ natychmiast. Spiewał o niej tysiac ˛ razy. Znał ja˛ równie dobrze jak własna.˛ Była to twarz Allanona.
IV Obudziwszy si˛e nast˛epnego ranka, Par postanowił nic nie mówi´c bratu o swoim s´nie. Po pierwsze nie wiedział, co powiedzie´c. Nie mógł mie´c pewno´sci, czy sen pojawił si˛e sam przez si˛e, czy te˙z dlatego, z˙ e tak bardzo go pragnał ˛ — a nawet gdyby miał pewno´sc´ , wcia˙ ˛z by nie wiedział, czy był prawdziwy. Po drugie, gdyby powiedział o tym Collowi, ten znowu zaczałby ˛ mu wypomina´c, jak to głupio z jego strony, z˙ e ciagle ˛ my´sli o czym´s, w zwiazku ˛ z czym i tak przecie˙z nie zamierza nic zrobi´c. Czy rzeczywi´scie nie zanucił? Potem, gdyby Par był z nim szczery, zacz˛eliby si˛e kłóci´c o to, czy rozsadnie ˛ byłoby si˛e uda´c w okolice Smoczych Z˛ebów, w poszukiwaniu Hadeshornu i nie˙zyjacego ˛ od trzystu lat druida. Lepiej było zostawi´c cała˛ spraw˛e w spokoju. Zjedli zimne s´niadanie zło˙zone z dzikich jagód i wody ze strumienia, szcz˛es´liwi, z˙ e maja˛ chocia˙z tyle. Przestało pada´c, lecz niebo wcia˙ ˛z było zachmurzone. Dzie´n wstał szary i gro´zny. Zerwał si˛e znowu silny wiatr z północnego zachodu: konary drzew si˛e wyginały, a li´scie szele´sciły gło´sno. Spakowali swoje rzeczy, wsiedli do łodzi i wypłyn˛eli na rzek˛e. Mermidon był wezbrany i łód´z unoszaca ˛ ich na południe trzeszczała i kołysała si˛e na wzburzonej wodzie. Rzeka pełna była kawałków drewna i innych szczat˛ ków, trzymali wi˛ec w pogotowiu wiosła, z˙ eby odpycha´c co wi˛eksze z nich, groz˙ ace ˛ uszkodzeniem łodzi. Po obu stronach ciemno majaczyły skalne s´ciany gór Runne, spowite obłokami mgły i nisko wiszacymi ˛ chmurami. W ich cieniu było zimno i bracia wkrótce poczuli, z˙ e dr˛etwieja˛ im r˛ece i nogi. Kiedy mogli, przybijali do brzegu i odpoczywali, lecz to niewiele pomagało. Nie mieli nic do jedzenia, a poniewa˙z nie chcieli traci´c czasu na rozpalanie ogniska, nie mogli te˙z si˛e ogrza´c. Wczesnym popołudniem znowu zacz˛eło pada´c. Podczas deszczu jeszcze si˛e ochłodziło, wiatr przybrał na sile i kontynuowanie podró˙zy rzeka˛ stało si˛e niebezpieczne. Ujrzawszy mała˛ zatoczk˛e osłoni˛eta˛ grupa˛ starych sosen, szybko skierowali łód´z do brzegu i rozbili obóz na noc. Udało im si˛e rozpali´c ogie´n, zjedli ryby złowione przez Colla i spróbowali si˛e osuszy´c pod plandeka,˛ przy zacinajacym ˛ ze wszystkich stron deszczu. Wiatr wyjacy ˛ w górskim wawozie ˛ i huk wody uderzajacej ˛ o brzeg sprawiły, z˙ e spali niespokojnie, zzi˛ebni˛eci i niewygodnie uło˙zeni. Tej nocy Parowi nic si˛e nie s´niło. 31
Poranek przyniósł upragniona˛ zmian˛e pogody. Burza odsun˛eła si˛e na wschód, niebo si˛e przeja´sniło i wypełniło słonecznym blaskiem, i znowu zrobiło si˛e ciepło. Bracia wysuszyli ubrania, płynac ˛ znów łodzia˛ w dół rzeki, a w południe wypogodziło si˛e na tyle, z˙ e mogli zdja´ ˛c bluzy i buty i wystawi´c ciała na dobroczynne działanie słonecznych promieni. — Jak mówi przysłowie, po burzy zawsze wychodzi sło´nce — z zadowoleniem stwierdził Coll. — Od teraz ju˙z b˛edzie dobra pogoda, zobaczysz, Par. Jeszcze trzy dni i b˛edziemy w domu. Par u´smiechnał ˛ si˛e i nic nie odpowiedział. Dzie´n snuł si˛e leniwie, a powietrze znowu zacz˛eło si˛e wypełnia´c letnimi zapachami drzew i kwiatów. Przepływali pod Stra˙znica˛ Południowa.˛ Jej czarna granitowa bryła sterczała milczaco ˛ i tajemniczo ku niebu, wyrastajac ˛ z górskiej skały nad brzegiem rzeki. Nawet z tak du˙zej odległo´sci wygladała ˛ gro´znie. Jej kamie´n był chropowaty i nieprze´zroczysty, tak ciemny, z˙ e zdawał si˛e pochłania´c s´wiatło. O Stra˙znicy Południowej kra˙ ˛zyły najró˙zniejsze pogłoski. Byli tacy, którzy twierdzili, z˙ e jest z˙ ywa˛ istota,˛ karmiac ˛ a˛ si˛e ziemia,˛ na której stoi. Inni mówili, z˙ e potrafi si˛e porusza´c. Niemal wszyscy byli zgodni, z˙ e zdaje si˛e wcia˙ ˛z rosna´ ˛c w wyniku ciagle ˛ trwajacej ˛ budowy. Wydawała si˛e opuszczona. Zawsze sprawiała takie wra˙zenie. Mówiono, z˙ e pełni tam słu˙zb˛e elitarny oddział z˙ ołnierzy federacji, lecz nikt ich nigdy nie widział. Tym lepiej, pomy´slał Par, kiedy przepływali nie niepokojeni obok. Pó´znym popołudniem dotarli do uj´scia rzeki, tam gdzie wpływała do T˛eczowego Jeziora. Jezioro rozpo´scierało si˛e przed nimi — wielki przestwór połyskujacej ˛ srebrzy´scie bł˛ekitnej wody, wyzłoconej na zachodnim skraju przez chylace ˛ si˛e ku horyzontowi sło´nce. T˛ecza, od której wzi˛eło nazw˛e, rozpi˛eta była w górze; wyblakła ju˙z teraz w słonecznym blasku, jej bł˛ekity i szkarłaty stały si˛e niemal niewidoczne, a czerwienie i z˙ ółcie były wypłukane z barwy. W oddali bezgło´snie szybowały z˙ urawie, których długie, pełne wdzi˛eku sylwetki rysowały si˛e wyra´znie na tle jasnego nieba. Ohmsfordowie wyciagn˛ ˛ eli łód´z na brzeg i ustawili ja˛ pod osłona˛ kilku daja˛ cych cie´n drzew pod niska˛ skarpa˛ brzegowa.˛ Rozbili obóz, rozwieszajac ˛ plandek˛e na wypadek ponownej zmiany pogody, po czym Coll zabrał si˛e do łowienia ryb, a Par poszedł nazbiera´c drewna na wieczorne ognisko. Przez pewien czas szedł brzegiem na wschód, rozkoszujac ˛ si˛e jasnym blaskiem wód jeziora i roztaczajacymi ˛ si˛e wokół barwami. Potem zawrócił i wszedł do lasu, gdzie zaczał ˛ zbiera´c kawałki suchego drewna. Po przej´sciu krótkiego odcinka zauwa˙zył, z˙ e las stał si˛e wilgotny i wypełniony odorem rozkładu. Spostrzegł, z˙ e wiele drzew zdawało si˛e butwie´c, ich li´scie były zwi˛edni˛ete i brazowe, ˛ gał˛ezie połamane, a kora łuszczyła si˛e. Poszycie równie˙z wygladało ˛ niezdrowo. Pogrzebał w nim butem i rozejrzał si˛e ciekawie wokół. Wydawało si˛e, z˙ e nie ma
32
tu nic z˙ ywego, z˙ adnych małych zwierzat ˛ przemykajacych ˛ obok ani ptaków nawołujacych ˛ w´sród drzew. Las był pusty. Postanowił wła´snie zrezygnowa´c z poszukiwania drewna w tym kierunku i zawrócił ku brzegowi jeziora, kiedy ujrzał dom. Była to wła´sciwie chata, a nawet i to nie. Niemal całkowicie porastały ja˛ zielska, winoro´sle i krzewy. Deski zwisały lu´zno z jej s´cian, okiennice le˙zały na ziemi, dach si˛e zapadał. Szyby w oknach były wybite, a drzwi wej´sciowe stały otworem. Chat˛e wybudowano na brzegu małej zatoczki wrzynajacej ˛ si˛e gł˛eboko mi˛edzy drzewa. Jej wody był nieruchome i zaro´sni˛ete zielonkawa˛ rz˛esa.˛ Bił od nich obrzydliwy fetor. Parowi chata wydałaby si˛e opuszczona, gdyby nie smu˙zka dymu, dobywajaca ˛ si˛e z przekrzywionego komina. Zawahał si˛e, nie rozumiejac, ˛ jak ktokolwiek mógłby chcie´c mieszka´c w takim otoczeniu. Zastanawiał si˛e, czy rzeczywi´scie kto´s jest w s´rodku, czy te˙z dym jest jedynie pozostało´scia˛ po dawnym ogniu. Potem pomy´slał, czy ów kto´s, kto mo˙ze si˛e tam znajdowa´c, nie potrzebuje pomocy. Niewiele brakowało, a poszedłby to sprawdzi´c, lecz chata i jej otoczenie miały w sobie co´s tak odra˙zajacego, ˛ z˙ e nie mógł si˛e na to zdoby´c. Zamiast tego zawołał gło´sno, pytajac, ˛ czy jest kto´s w domu. Odczekał chwil˛e i zawołał znowu. Poniewa˙z nie było odpowiedzi, odwrócił si˛e niemal z ulga˛ i ruszył w dalsza˛ drog˛e. Kiedy wrócił, Coll czekał ju˙z na niego z rybami, szybko wi˛ec rozpalili ognisko i ugotowali je. Obaj mieli ju˙z do´sc´ ryb, ale w ko´ncu to lepsze ni˙z nic, a oni byli bardziej głodni, ni˙z przypuszczali. Po zjedzeniu kolacji siedzieli i patrzyli, jak sło´nce si˛e chowa za horyzont, a T˛eczowe Jezioro okrywa si˛e srebrzystym blaskiem. Niebo pociemniało i wypełniło si˛e gwiazdami. W´sród ciszy zmierzchu zacz˛eły si˛e budzi´c nocne odgłosy. Cienie le´snych drzew si˛e wydłu˙zyły i stopiły ze soba,˛ tworzac ˛ ciemne plamy, które wchłon˛eły resztki dziennego s´wiatła. Par zastanawiał si˛e wła´snie, jak powiedzie´c Collowi, z˙ e jego zdaniem nie powinni wraca´c do domu, kiedy pojawiła si˛e przed nimi le´sna kobieta. Wyszła spomi˛edzy drzew za ich plecami, wynurzajac ˛ si˛e z ciemno´sci, jakby była jednym z cieni, zgarbiona i powykrzywiana w słabym s´wietle ogniska. Była odziana w kilka warstw łachmanów; sprawiała wra˙zenie, jakby ja˛ w nie przyobleczono w dalekiej przeszło´sci i ju˙z tak pozostawiono. Spo´sród długich kosmyków g˛estych, spłowiałych włosów wyzierała jej surowa, kostropata twarz. Par pomys´lał, z˙ e mo˙ze by´c w ka˙zdym wieku; była tak pomarszczona i zgrzybiała, z˙ e nie sposób go było okre´sli´c. Ostro˙znie wyszła z lasu i zatrzymała si˛e tu˙z poza kr˛egiem z˙ ółtego s´wiatła ogniska, opierajac ˛ si˛e ci˛ez˙ ko na wysłu˙zonym i prze˙zartym od potu kosturze. Uniosła ko´sciste rami˛e, wskazujac ˛ Para. — To ty mnie wołałe´s? — zapytała skrzeczacym ˛ głosem. Par przypatrywał jej si˛e mimo woli. Wygladała ˛ jak co´s wygrzebanego spod ziemi, co nie ma prawa przebywa´c w´sród z˙ ywych i chodzi´c po s´wiecie. Oble33
piona była błotem i zielskami, jakby przylgn˛eły do niej, kiedy spała, i zapu´sciły korzenie. — To ty? — powtórzyła z naciskiem. W ko´ncu domy´slił si˛e, o co jej chodzi. — Przy chacie? Tak, to byłem ja. Le´sna kobieta u´smiechn˛eła si˛e, przy czym jej twarz wykrzywiła si˛e z wysiłku. Była niemal zupełnie bezz˛ebna. — Powiniene´s był wej´sc´ , zamiast sta´c tam na zewnatrz ˛ — zaskrzeczała. — Drzwi były otwarte. — Nie chciałem. . . — Zawsze je tak zostawiam, z˙ eby ka˙zdy, kto przechodzi, czuł si˛e mile widzianym go´sciem. Ogie´n zawsze si˛e pali. — Widziałem dym, ale. . . — Zbierałe´s drewno, prawda? Przybyli´scie z Callahornu? — Jej spojrzenie pow˛edrowało w stron˛e stojacej ˛ na brzegu łodzi. — Przebyli´scie długa˛ drog˛e, co? — Jej wzrok spoczał ˛ znowu na braciach.- Mo˙ze przed czym´s uciekacie? Par natychmiast znieruchomiał. Wymienił szybkie spojrzenie z Collem. Kobieta podeszła bli˙zej, badajac ˛ kosturem grunt pod stopami. — Wielu ucieka w te strony. Ró˙zni tacy. Przybywaja˛ z wyj˛etego spod prawa kraju w poszukiwaniu tego lub owego. — Urwała na chwil˛e. — Wy mo˙ze tak˙ze? Ach, wielu nie chciałoby mie´c z takimi jak wy nic wspólnego, ale nie ja. Nie, ja nie! — Nie uciekamy — odezwał si˛e nagle Coll. — Nie? Wi˛ec dlaczego jeste´scie tak dobrze wyposa˙zeni? — Wykonała szeroki gest kosturem. — Jak si˛e nazywacie? — Czego chcesz? — ostro zapytał Par. Coraz mniej mu si˛e to podobało. Kobieta podeszła jeszcze o krok. Co´s w niej było nie tak, co´s, czego Par wczes´niej nie zauwa˙zył. Jej ciało wydawało si˛e nie w pełni materialne, zarysy jej postaci były nieco rozmyte, jakby przechodziła przez dym albo obłok rozgrzanego powietrza. Równie˙z w jej ruchach było co´s nienaturalnego, co nie wynikało jedynie z jej wieku. Wydawała si˛e sklecona z osobnych kawałków, jak jedna z marionetek u˙zywanych w jarmarcznych przedstawieniach, spojona w przegubach i poruszana sznurkami. Zapach zatoki i walacej ˛ si˛e chaty bił od niej nawet tutaj. Nagle wciagn˛ ˛ eła w nozdrza powietrze, jakby zdała sobie z tego spraw˛e. — Co to? — Utkwiła oczy w chłopcu. — Czy˙zbym czuła zapach magii? Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Kimkolwiek była ta kobieta, nie chciał mie´c z nia˛ dłu˙zej do czynienia. — Tak, to magia! Czysta jak kryształ i mocna jak z˙ ycie! — Starucha przecia˛ gn˛eła po˙zadliwie ˛ j˛ezykiem po wargach. — Słodka jak krew dla wilków! Tego było ju˙z dla Colla za wiele. — Lepiej wracaj tam, skad ˛ przyszła´s — rzekł do niej, nie próbujac ˛ ukry´c wrogo´sci. — Nic tu po tobie. Odejd´z! 34
Le´sna kobieta jednak nie ruszyła si˛e z miejsca. Wykrzywiła usta w szyderczym grymasie, a jej oczy stały si˛e nagle czerwone jak roz˙zarzone w˛egle. — Podejd´z tu do mnie! — zasyczała. — Ty, chłopcze! — wskazała Para. — Podejd´z do mnie! Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e. Par i Coll cofn˛eli si˛e ostro˙znie, odsuwajac ˛ si˛e od ogniska. Kobieta podeszła jeszcze kilka kroków do przodu, omijajac ˛ s´wiatło, spychajac ˛ ich gł˛ebiej w ciemno´sc´ . — Mój słodki! — wymamrotała pod nosem. — Pozwól mi si˛e spróbowa´c! Bracia nie cofn˛eli si˛e tym razem przed nia,˛ nie chcac ˛ si˛e bardziej oddala´c od s´wiatła. Starucha dostrzegła stanowczo´sc´ w ich oczach i jej usta wykrzywił zło´sliwy u´smiech. Podeszła jeszcze o krok do przodu i jeszcze o krok. . . Coll rzucił si˛e na nia,˛ kiedy wpatrywała si˛e w Para, i spróbował ja˛ pochwyci´c i wykr˛eci´c jej ramiona. Okazała si˛e jednak o wiele szybsza. Kostur przeciał ˛ powietrze i uderzył go w skro´n z głuchym trzaskiem, powalajac ˛ na ziemi˛e. Natychmiast przypadła do niego, wyjac ˛ jak oszalałe zwierz˛e. Tym razem Par ja˛ uprzedził. Niewiele my´slac, ˛ posłu˙zył si˛e pie´snia˛ i wysłał w stron˛e staruchy seri˛e przera˙zajacych ˛ obrazów. Cofn˛eła si˛e zaskoczona, usiłujac ˛ odp˛edzi´c obrazy r˛ekami i kosturem. Par wykorzystał sposobno´sc´ , z˙ eby podbiec do Colla i postawi´c go na nogi. Szybko odciagn ˛ ał ˛ brata od miejsca, gdzie starucha rozdzierała palcami powietrze. Nagle kobieta przestała si˛e miota´c, pozwalajac ˛ obrazom igra´c swobodnie wokół niej, i odwróciła si˛e w stron˛e Para z u´smiechem, który zmroził mu krew w z˙ y˙ łach. Zeby wzbudzi´c w niej przestrach, Par posłał jej obraz demona, lecz tym razem kobieta wyciagn˛ ˛ eła po niego r˛ek˛e, otworzyła usta i wessała przez nie powietrze wokół siebie. Obraz rozpłynał ˛ si˛e. Kobieta oblizała si˛e i zaskowyczała. Par wysłał wojownika w zbroi. Starucha po˙zarła go zachłannie. Znowu podchodziła coraz bli˙zej, nie powstrzymywana ju˙z przez obrazy, a nawet pragnac, ˛ by wysyłał ich wi˛ecej. Sprawiała wra˙zenie, jakby si˛e rozkoszowała smakiem magii, jakby z rado´scia˛ ja˛ pochłaniała. Par usiłował podtrzyma´c Colla, lecz jego brat, wcia˙ ˛z ogłuszony, osuwał mu si˛e w ramionach. — Coll, obud´z si˛e! — ponaglał go szeptem. — Chod´z, chłopcze — powtórzyła cicho kobieta. Kiwała na niego palcem i podchodziła bli˙zej. — Chod´z, nakarm mnie! Nagle ognisko wybuchło jaskrawym blaskiem i na polanie zrobiło si˛e jasno jak w dzie´n. Starucha cofn˛eła si˛e przed s´wiatłem, a jej nagły okrzyk przeszedł we w´sciekły pomruk. Par wpatrywał si˛e w z˙ ar, mru˙zac ˛ oczy. Spomi˛edzy drzew wyłonił si˛e siwowłosy starzec w szarym odzieniu, o skórze brazowej ˛ jak wyschni˛ete drewno. Wszedł z ciemno´sci w krag ˛ s´wiatła jak zbudzony do z˙ ycia duch. Na ustach miał złowieszczy u´smiech, a z jego oczu bił osobliwy blask. Par obrócił si˛e ostro˙znie, szukajac ˛ r˛eka˛ długiego no˙za przy pasie. Jeszcze jeden, pomy´slał z przera˙zeniem, i raz jeszcze potrzasn ˛ ał ˛ Collem, próbujac ˛ go obudzi´c. 35
Starzec jednak nie zwracał na´n uwagi. Skoncentrował si˛e wyłacznie ˛ na le´snej kobiecie. — Znam ci˛e — powiedział cicho. — W nikim ju˙z nie budzisz strachu. Precz stad ˛ albo ze mna˛ b˛edziesz miała do czynienia! Starucha zasyczała na niego jak wa˙ ˛z i przykucn˛eła, jakby szykujac ˛ si˛e do skoku. Dostrzegła jednak w twarzy starca co´s, co ja˛ powstrzymało od ataku. Powoli zacz˛eła si˛e wycofywa´c, obchodzac ˛ ognisko wokół. — Wracaj do ciemno´sci — szepnał ˛ starzec. Le´sna kobieta zasyczała po raz ostatni, po czym odwróciła si˛e i znikn˛eła bezgło´snie mi˛edzy drzewami. Jeszcze przez chwil˛e w powietrzu unosił si˛e jej zapach. Starzec niemal w roztargnieniu skinał ˛ r˛eka˛ na ogie´n, który powrócił do normalnego stanu. Noc wypełniła si˛e na nowo kojacymi ˛ odgłosami i wszystko było jak przedtem. Starzec chrzakn ˛ ał ˛ i postapił ˛ kilka kroków naprzód, wchodzac ˛ w krag ˛ s´wiatła. — No có˙z. Widocznie zabłakał ˛ si˛e tutaj jeden z małych nocnych strachów — mruknał ˛ z odraza.˛ Spojrzał pytajaco ˛ na Para. — Nic ci nie jest, młody Ohmsfordzie? A ten tutaj? To Coll, prawda? Niezgorzej oberwał. Par przytaknał, ˛ układajac ˛ brata na ziemi. — Owszem. Czy mógłby´s mi poda´c tamta˛ chust˛e i troch˛e wody? — Starzec spełnił jego pro´sb˛e i Par przetarł skro´n brata, na której tworzył si˛e ju˙z wielki siniak. Coll skrzywił si˛e, uniósł tułów z ziemi i opu´scił głow˛e mi˛edzy kolana, czekajac, ˛ a˙z pulsujacy ˛ ból ustanie. Par spojrzał w gór˛e. Nagle u´swiadomił sobie, z˙ e starzec wypowiedział imi˛e Colla. — Skad ˛ wiesz, kim jeste´smy? — zapytał ostro˙znie. Oczy starca patrzyły nieruchomo. — Wiem, kim jeste´scie, poniewa˙z was poszukiwałem. Ale nie jestem waszym wrogiem, je´sli o to ci chodzi. — Ale˙z nie. — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Przecie˙z nam pomogłe´s. Dzi˛eki. — Nie ma potrzeby dzi˛ekowa´c. — Par znowu pokr˛ecił głowa.˛ — Ta kobieta, czy cokolwiek to było, zdawała si˛e ciebie ba´c. — Nie było to wła´sciwie pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu. — By´c mo˙ze. — Starzec wzruszył ramionami. — Znasz ja? ˛ — Słyszałem o niej. Par zawahał si˛e, nie wiedzac, ˛ czy dra˙ ˛zy´c spraw˛e dalej, czy nie. Postanowił da´c jej spokój. — Ach, tak. A dlaczego nas szukałe´s? — Och, to niestety do´sc´ długa historia — odparł starzec takim tonem, jakby opowiedzenie jej całkowicie przerastało jego siły. — Czy nie mogliby´smy usia´ ˛sc´ , skoro mamy o tym rozmawia´c? Ciepło ogniska dobrze by zrobiło moim starym ko´sciom. Nie macie przypadkiem odrobiny piwa? Nie? Szkoda. Có˙z, nie było, 36
jak sadz˛ ˛ e, czasu, by si˛e zaopatrzy´c w takie dobrodziejstwa, zwa˙zywszy sposób, w jaki musieli´scie opuszcza´c Varfleet. W tej sytuacji mo˙zna mówi´c o szcz˛es´ciu, z˙ e w ogóle wyszli´scie z tego cało. — Powoli podszedł bli˙zej i ostro˙znie usiadł na trawie, krzy˙zujac ˛ nogi i starannie układajac ˛ fałdy swej szarej szaty. — Sadziłem, ˛ z˙ e tam was odnajd˛e, ale w tym czasie wydarzyła si˛e ta historia z federacja˛ i zanim zdołałem was zatrzyma´c, wyruszyli´scie w drog˛e na południe. — Si˛egnał ˛ po garnuszek i zaczerpnał ˛ nim wody z wiadra, po czym wypił ja˛ wielkimi łykami. Coll siedział teraz wyprostowany i przypatrywał mu si˛e. Wcia˙ ˛z trzymał przy skroni wilgotna˛ chust˛e. Par usiadł obok niego. Starzec sko´nczył pi´c i wytarł usta r˛ekawem. — Allanon mnie przysłał — o´swiadczył jakby od niechcenia. Nastapiło ˛ długie milczenie, podczas którego Ohmsfordowie patrzyli w osłupieniu najpierw na niego, potem na siebie, a w ko´ncu znowu na niego. — Allanon? — powtórzył Par. — Allanon nie z˙ yje od trzystu lat — wyrzucił z siebie Coll. — To prawda. — Starzec skinał ˛ głowa.˛ — Przej˛ezyczyłem si˛e: był to w istocie duch Allanona, jego cie´n, ale to jednak Allanon. — Duch Allanona? — Coll zdjał ˛ chust˛e ze skroni, zapomniawszy o stłuczeniu. Nie próbował nawet ukry´c swego niedowierzania. — Drogi chłopcze — starzec potarł dłonia˛ zaro´sni˛ety podbródek — b˛edziesz si˛e musiał uzbroi´c w odrobin˛e cierpliwo´sci, zanim zdołam to wyja´sni´c. Wiele z tego, co wam opowiem, b˛edzie dla was trudne do przyj˛ecia, ale musicie spróbowa´c. Wierzcie mi jednak, kiedy wam mówi˛e, z˙ e jest to bardzo wa˙zne. — Mocno zatarł dłonie, wyciagaj ˛ ac ˛ je w stron˛e ognia. — Uwa˙zajcie mnie na razie za posła´nca, dobrze? Uwa˙zajcie mnie za wysłannika Allanona, bo tylko tym teraz dla was jestem. Parze, dlaczego ignorowałe´s sny? — Wiesz o tym? — Par znieruchomiał. — Sny zostały zesłane przez Allanona, z˙ eby ci˛e do niego sprowadzi´c. Nie rozumiesz? To jego głos przemawiał do ciebie, jego duch przybywał, z˙ eby do ciebie przemówi´c. Wzywa ci˛e do Hadeshornu; ciebie, twoja˛ kuzynk˛e Wren i. . . — Wren? — przerwał mu Coll z niedowierzaniem. — Tak wła´snie powiedziałem, nieprawda˙z? — Starzec wydawał si˛e rozdra˙zniony. — Czy wszystko b˛ed˛e musiał dwa razy powtarza´c? Wasza˛ kuzynk˛e Wren Ohmsford. A tak˙ze Walkera Boha. — Stryjka Walkera — rzekł cicho Par. — Przypominam sobie. — Coll spojrzał na brata i z niesmakiem potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — To niedorzeczne. Nikt nie wie, gdzie którekolwiek z nich si˛e znajduje! — mruknał. ˛ — Wren z˙ yje gdzie´s w Westlandii w´sród nomadów. Nie ma nawet dachu nad głowa! ˛ A Walkera Boha nikt nie widział od niemal dziesi˛eciu lat. Równie dobrze mo˙ze ju˙z nie z˙ y´c!
37
— Jednak z˙ yje — oznajmił starzec z irytacja˛ w głosie. Spojrzał na Colla znaczaco, ˛ po czym przeniósł wzrok z powrotem na Para. — Wszyscy macie przyby´c do Hadeshornu przed zako´nczeniem obecnego cyklu ksi˛ez˙ yca. W jedna˛ z pierwszych nocy po nowiu Allanon przemówi tam do was. — O magii? — Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Coll schwycił brata za rami˛e. — O cieniowcach? — zapytał z szeroko otwartymi oczami, bezwiednie na´sladujac ˛ ton głosu Para. Starzec pochylił si˛e nagle do przodu z surowym wyrazem twarzy. — O czym zechce! Tak, o magii! I o cieniowcach! O istotach takich jak ta, która dopiero co ci˛e powaliła, jakby´s był małym dzieckiem! Ale przede wszystkim, jak sadz˛ ˛ e, młodzie´ncze, o tym! Cisnał ˛ w ognisko gar´sc´ ciemnego proszku tak niespodziewanie, z˙ e bracia odskoczyli jak oparzeni do tyłu. Płomienie buchn˛eły wysoko jak wówczas, gdy ujrzeli starca po raz pierwszy, lecz tym razem s´wiatło zostało wyssane z powietrza i zrobiło si˛e ciemno. Z mroku wyłonił si˛e obraz, który stawał si˛e coraz wi˛ekszy, a˙z w ko´ncu wydawało si˛e, z˙ e zewszad ˛ ich otacza. Przedstawiał cztery krainy: jałowy i pustynny krajobraz, martwy i spustoszony. Nad wszystkim unosiła si˛e ciemno´sc´ i obłoki ci˛ez˙ kiego od popiołów dymu. Rzeki pełne były zanieczyszcze´n, wody zatrute. Drzewa stały uschni˛ete i powykr˛ecane, odarte z z˙ ycia. Wsz˛edzie rosły krzewy. Ludzie pełzali wokół jak zwierz˛eta, a zwierz˛eta uciekały na ich widok. Wsz˛edzie kra˙ ˛zyły cienie o dziwnych czerwonych oczach, przenikały do ciał pełzajacych ˛ ludzi i dokazywały w nich, sprawiajac, ˛ z˙ e wili si˛e i skr˛ecali, tracac ˛ w ko´ncu kształt i zmieniajac ˛ si˛e nie do poznania. Był to koszmar tak ohydny i przera˙zajacy, ˛ z˙ e młodym Ohmsfordom wydawało si˛e, i˙z im samym si˛e to przydarza i z˙ e krzyk dobywajacy ˛ si˛e z ust dr˛eczonych ludzi jest ich własnym krzykiem. W ko´ncu obraz zniknał ˛ i znowu znajdowali si˛e obok ogniska. Starzec siedział, przygladaj ˛ ac ˛ im si˛e oczami sokoła. — To był fragment mojego snu — wyszeptał Par. — To była przyszło´sc´ — powiedział starzec. — Albo sztuczka — mruknał ˛ wyra´znie poruszony Coll, usiłujac ˛ zapanowa´c nad strachem. Starzec przeszył go gniewnym spojrzeniem. — Przyszło´sc´ jest wcia˙ ˛z zmieniajacym ˛ si˛e labiryntem mo˙zliwo´sci, dopóki nie stanie si˛e tera´zniejszo´scia.˛ Ta, która˛ wam dzisiaj pokazałem, nie jest jeszcze przesadzona. ˛ Z ka˙zdym dniem staje si˛e jednak bardziej prawdopodobna, poniewa˙z nic si˛e nie robi, z˙ eby jej zapobiec. Je´sli chcecie ja˛ zmieni´c, uczy´ncie tak, jak wam powiedziałem. Id´zcie do Allanona! Wysłuchajcie tego, co ma wam do powiedzenia! Coll si˛e nie odzywał; w jego ciemnych oczach wcia˙ ˛z czaiła si˛e watpliwo´ ˛ sc´ . 38
— Powiedz nam, kim jeste´s — poprosił cicho Par. Starzec obrócił si˛e w jego stron˛e, przygladał ˛ mu si˛e przez chwil˛e, po czym odwrócił wzrok od nich obu, wpatrujac ˛ si˛e w ciemno´sc´ , jakby ukryte tam były s´wiaty i istnienia, które tylko on mógł widzie´c. W ko´ncu spojrzał z powrotem na nich i skinał ˛ głowa.˛ — Dobrze, chocia˙z nie wiem, jakie to mo˙ze mie´c znaczenie. Nosz˛e imi˛e, które powinni´scie szybko rozpozna´c. Nazywam si˛e Coglin. Przez chwil˛e Par i Coll si˛e nie odzywali. Potem obaj zacz˛eli mówi´c jednoczes´nie. — Coglin, ten sam Coglin, który mieszkał w Estlandii z. . . ? — Ten sam, którego Kimber Boh. . . ? — Tak, tak! — przerwał im, zniecierpliwiony. — Ilu˙z Coglinów mo˙ze istnie´c na s´wiecie! — Zmarszczył brwi, widzac ˛ wyraz ich twarzy. — Nie wierzycie mi, prawda? Par gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — Coglin był starcem w czasach Brin Ohmsford. To było trzysta lat temu. Tamten niespodziewanie si˛e roze´smiał. — Starcem! Ha! A có˙z ty wiesz o starcach, Parze Ohmsfordzie? Tak naprawd˛e to nie masz o nich zielonego poj˛ecia! — Za´smiał si˛e, po czym pokr˛ecił bezradnie głowa.˛ — Posłuchaj. Allanon z˙ ył pi˛ec´ set lat, zanim umarł! Tego nie podajesz w watpliwo´ ˛ sc´ , prawda? Nie sadz˛ ˛ e, skoro tak ch˛etnie opowiadasz t˛e histori˛e! Có˙z wi˛ec jest zdumiewajacego ˛ w tym, z˙ e ja z˙ yj˛e od marnych trzystu lat? — Urwał z zaskakujaco ˛ szelmowskim wyrazem oczu. — Do diaska, a có˙z by´s powiedział, gdybym ci zdradził, z˙ e w istocie z˙ yj˛e jeszcze dłu˙zej? — Zbył go machni˛eciem r˛eki. — Nie, nie sil si˛e na odpowied´z. Powiedz mi raczej, co o mnie wiesz? O Coglinie z twoich opowie´sci? Powiedz mi. Par z zakłopotaniem pokr˛ecił głowa.˛ ˙ był to pustelnik, który mieszkał w Wilderun ze swoja˛ wnuczka,˛ Kimber — Ze ˙ moja praszczurka, Brin Ohmsford, i jej towarzysz, Ron Leah, znale´zli go, Boh. Ze kiedy. . . — Tak, ale co wiesz o nim samym? Przypomnij to sobie teraz, kiedy mnie poznałe´s! Par wzruszył ramionami. ˙ . . — Urwał. — Ze ˙ posługiwał si˛e wybuchajacymi — Ze. ˛ proszkami, z˙ e posiadał wiedz˛e o starych naukach, z˙ e gdzie´s je studiował. — Przypominał sobie szczegóły opowie´sci o Coglinie i musiał przyzna´c, z˙ e twierdzenie starca nie wydaje mu si˛e ju˙z takie absurdalne. — Posługiwał si˛e ró˙znymi formami magicznej mocy, takimi, które druidzi odrzucili, przebudowujac ˛ stary s´wiat. Do diaska! Jes´li jeste´s Coglinem, nadal musisz mie´c taka˛ sama˛ moc. Czy tak jest? Czy to taka sama magia jak moja? — Par! — Na twarzy Colla nagle pojawił si˛e niepokój. 39
— Jak twoja? — szybko zapytał starzec. — Taka magia jak w pie´sni? Nie, nigdy! Nie tak nieobliczalna jak ona! Na tym zawsze polegał problem z druidami i ich elfia˛ magia˛ — była zbyt nieobliczalna! Moc, która˛ ja posiadam, zasadza si˛e na naukach. Ich słuszno´sc´ została potwierdzona w ciagu ˛ wieloletnich bada´n! Nie działa sama przez si˛e, nie rozwija si˛e jak z˙ ywa istota! — Urwał, wykrzywiajac ˛ twarz w pos˛epnym u´smiechu. — Musz˛e jednak przyzna´c, Parze Ohmsfordzie, z˙ e moja moc nie potrafi s´piewa´c! — Czy naprawd˛e jeste´s Coglinem? — zapytał cicho Par głosem zdradzajacym ˛ zdumienie. — Tak — wyszeptał starzec w odpowiedzi. — Tak, chłopcze. — Nast˛epnie szybko obrócił si˛e w stron˛e Colla, który chciał wła´snie mu przerwa´c, i przyło˙zył do ust waski, ˛ ko´scisty palec. — Pst, młody Ohmsfordzie, wiem, z˙ e ciagle ˛ mi nie dowierzasz i twój brat tak˙ze, ale posłuchaj mnie przez chwil˛e. Jeste´scie dzie´cmi elfiego rodu Shannary. Nigdy nie było ich du˙zo i zawsze wiele od nich oczekiwano. My´sl˛e, z˙ e z wami b˛edzie tak samo. By´c mo˙ze jeszcze wi˛ecej. Nie wolno mi zaglada´ ˛ c w przyszło´sc´ . Jak wam powiedziałem, jestem tylko posła´ncem, i to niezbyt dobrym. Prawd˛e powiedziawszy, niech˛etnym posła´ncem. Ale nikt wi˛ecej Allanonowi nie pozostał. — Ale dlaczego ty? — udało si˛e wtraci´ ˛ c Parowi. Na jego szczupłej twarzy malowało si˛e napi˛ecie i niepokój. Starzec umilkł. Jego ko´scista, pomarszczona twarz s´ciagn˛ ˛ eła si˛e jeszcze bardziej, jakby z trudem przychodziła mu odpowied´z na to pytanie. Kiedy w ko´ncu przemówił, wokół panowała niemal namacalna cisza. — Poniewa˙z byłem kiedy´s druidem, tak dawno temu, z˙ e ju˙z ledwie pami˛etam, jakie to było uczucie. Studiowałem prawidła magii i prawidła odrzuconych nauk i wybrałem te ostatnie, wyrzekajac ˛ si˛e tym samym wszelkich pretensji do tych pierwszych oraz prawa do dalszego przebywania z druidami. Allanon znał mnie albo, je´sli wolicie, wiedział o moim istnieniu i przypomniał sobie o mnie. Nie, poczekajcie. Przesadzam troch˛e, mówiac, ˛ z˙ e byłem druidem. Nie byłem nim, studiowałem jedynie zasady. Ale Allanon mimo to sobie o mnie przypomniał. Kiedy do mnie przybył, rozmawiał ze mna˛ jak równy z równym, chocia˙z wprost tego nie powiedział. Nie ma nikogo poza mna,˛ kto mógłby zrobi´c to, co jest teraz konieczne, to znaczy odnale´zc´ ciebie i pozostałych oraz przekona´c was o prawdziwo´sci waszych snów. Wszyscy bowiem ju˙z je mieli´scie: Wren i Walker Boh, podobnie jak ty. Wszystkim wam ukazano niebezpiecze´nstwo, jakie skrywa w sobie przyszło´sc´ . Dlatego mnie przysłał. Byłem kiedy´s druidem, w duchu, je´sli nie w praktyce. — Zamrugał oczami, jakby chciał odp˛edzi´c to wspomnienie. — Wcia˙ ˛z jeszcze stosuj˛e wiele magicznych zasad druidów. Nikt o tym nie wiedział. Ani moja wnuczka Kimber, ani wasi przodkowie, nikt. Widzicie, moje z˙ ycie składało si˛e z wielu osobnych istnie´n. Coglin, który towarzyszył Brin Ohmsford do Maelmordu, był pustelnikiem, 40
na pół szale´ncem, na pół kaleka,˛ noszacym ˛ przy sobie magiczne proszki o niezwykłej mocy. Tym byłem wówczas. Kim´s takim si˛e stałem. Musiało potem upłyna´ ˛c wiele lat, nim doszedłem do siebie i znowu zaczałem ˛ zachowywa´c si˛e i mówi´c jak dawniej. To sen druidów tak długo utrzymywał mnie przy z˙ yciu. — Westchnał. ˛ — Znałem jego sekret; opuszczajac ˛ ich, zabrałem go ze soba.˛ Nieraz my´slałem, z˙ eby da´c za wygrana,˛ odda´c si˛e s´mierci, zamiast czepia´c si˛e kurczowo z˙ ycia. Co´s jednak nie pozwalało mi zrezygnowa´c i my´sl˛e teraz, z˙ e mo˙ze był to Allanon, który zza grobu starał si˛e zadba´c o to, z˙ eby po jego s´mierci druidzi mieli cho´cby jednego rzecznika. — Dostrzegł w oczach Para rodzace ˛ si˛e pytanie, odgadł jego tre´sc´ i szybko potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, nie mnie! Nie jestem rzecznikiem, jakiego potrzebuje. Mnie pozostało zaledwie tyle czasu, z˙ eby przekaza´c wiadomo´sc´ , która˛ mi powierzono. Allanon o tym wie. Wiedział, z˙ e nie mo˙ze mnie prosi´c o to, bym si˛e zgodził prowadzi´c z˙ ycie, które kiedy´s odrzuciłem. Musi o to poprosi´c kogo´s innego. — Mnie? — zapytał od razu Par. Starzec na chwil˛e zamilkł. — By´c mo˙ze. Czemu go sam nie zapytasz? Nikt si˛e nie odzywał. Siedzieli pochyleni w stron˛e ogniska, otoczeni zewszad ˛ g˛estym mrokiem. Nawoływanie nocnych ptaków nadlatywało cichym echem ponad wodami T˛eczowego Jeziora. Ów przejmujacy ˛ odgłos w dziwny sposób zdawał si˛e odmierza´c gł˛ebi˛e odczuwanej przez Para niepewno´sci. — Chc˛e go zapyta´c — rzekł w ko´ncu. — My´sl˛e nawet, z˙ e powinienem. — Musisz wi˛ec to zrobi´c. — Starzec s´ciagn ˛ ał ˛ waskie ˛ usta. Coll zaczał ˛ co´s mówi´c, ale si˛e rozmy´slił. — Cała ta sprawa wymaga powa˙znego zastanowienia — powiedział w ko´ncu. — Jest na to niewiele czasu — mruknał ˛ starzec. — Nie powinni´smy wi˛ec trwoni´c tego, który nam pozostał — odparł rzeczowo Coll. Nie mówił ju˙z w sposób opryskliwy, a jedynie zdecydowany. Par patrzył przez chwil˛e na brata, po czym skinał ˛ głowa.˛ — Coll ma racj˛e. B˛ed˛e musiał to przemy´sle´c. Starzec wzruszył ramionami, jakby dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e nic wi˛ecej nie mo˙ze zrobi´c, i wstał. — Przekazałem wam wiadomo´sc´ , która˛ mi powierzono, i pora mi rusza´c w drog˛e. Musz˛e jeszcze odwiedzi´c pozostałych. Ohmsfordowie powstali wraz z nim, zaskoczeni. — Odchodzisz teraz, jeszcze tej nocy? — zapytał szybko Par. Wyobra˙zał sobie, z˙ e starzec pozostanie dłu˙zej, usiłujac ˛ ich przekona´c o doniosło´sci snów. — Tak b˛edzie najlepiej. Im wcze´sniej wyrusz˛e w dalsza˛ podró˙z, tym szybciej si˛e ona sko´nczy. Mówiłem ci, z˙ e do ciebie przyszedłem najpierw. — Ale w jaki sposób odnajdziesz Wren i Walkera? — chciał wiedzie´c Coll.
41
— Tak samo jak was. — Starzec strzelił palcami i na chwil˛e rozbłysło srebrzyste s´wiatło. Jego twarz wygladała ˛ upiornie w blasku ognia. — Magia! Wyciagn ˛ ał ˛ ko´scista˛ dło´n. Par uchwycił ja˛ pierwszy i stwierdził, z˙ e starzec ma z˙ elazny u´scisk. Coll poczuł to samo. Spojrzeli po sobie. — Pozwólcie, z˙ e udziel˛e wam pewnej rady — rzekł nagle starzec. — Nie musicie jej oczywi´scie przyja´ ˛c, lecz mo˙ze zechcecie. Opowiadacie te historie, legendy o druidach i o magii, i o waszych przodkach, a wszystkie one sa˛ rodzajem litanii tego, co było i min˛eło. To pi˛ekne, ale nie chcecie chyba traci´c z pola widzenia tera´zniejszo´sci. Wszystkie opowie´sci s´wiata nie b˛eda˛ warte funta kłaków, je´sli si˛e spełni wizja, która˛ wam ukazałem. Musicie z˙ y´c w tym s´wiecie, nie w jakim´s innym. Magia słu˙zy wielu celom, lecz wy jej u˙zywacie tylko w jeden sposób. Musicie odkry´c, do czego jeszcze mo˙zna ja˛ wykorzysta´c. A b˛edzie to mo˙zliwe dopiero wówczas, gdy ja˛ zrozumiecie. Sadz˛ ˛ e bowiem, z˙ e wcale jej nie rozumiecie, z˙ aden z was. — Przygladał ˛ im si˛e przez chwil˛e, po czym odwrócił si˛e i ruszył ci˛ez˙ ko naprzód, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w mroku. — Nie zapomnijcie, pierwsza noc nowiu! — Przystanał, ˛ kiedy jego posta´c była ju˙z tylko cieniem, i obejrzał si˛e do tyłu. — Jeszcze o jednym powinni´scie pami˛eta´c: uwa˙zajcie na siebie. — Jego głos stał si˛e nagle ostry. — Cieniowce to nie plotki i bajki wyssane z palca. Sa˛ równie realne jak wy czy ja. Do dzisiaj mogli´scie sadzi´ ˛ c inaczej, ale teraz ju˙z wiecie. B˛eda˛ na was czeka´c, dokadkolwiek ˛ pójdziecie. Ta kobieta była równie˙z jednym z nich. Przyszła tutaj w˛eszy´c, poniewa˙z wyczuła, z˙ e posiadacie magiczna˛ moc. Inne b˛eda˛ robi´c to samo. — Znowu ruszył z miejsca. — Wiele istot b˛edzie na was polowało — ostrzegł ich cicho. Zamruczał jeszcze co´s do siebie, czego z˙ aden z nich nie dosłyszał, po czym powoli pogra˙ ˛zył si˛e w mroku. Po chwili zniknał ˛ zupełnie.
V Par i Coll Ohmsfordowie niewiele spali tej nocy. Nie kładli si˛e jeszcze długo po odej´sciu starca, rozmawiajac ˛ i sprzeczajac ˛ si˛e, trawieni niepokojem, do którego nie potrafili si˛e przyzna´c. Nieustannie wypatrywali w mroku zapowiedzianych istot — cieniowców lub innych stworze´n — które miały na nich polowa´c. Nawet potem, kiedy nie pozostało ju˙z wiele do powiedzenia, kiedy zawin˛eli si˛e w koce i zamkn˛eli oczy zm˛eczeni, przezwyci˛ez˙ ajac ˛ strach, ich sen był niespokojny. Przewracali si˛e i rzucali na posłaniach, budzac ˛ si˛e i rozbudzajac ˛ nawzajem z dr˛eczac ˛ a˛ regularno´scia˛ a˙z do rana. O s´wicie wygrzebali si˛e spod swoich ciepłych okry´c, umyli w zimnych wodach jeziora i niemal od razu zacz˛eli od nowa rozmawia´c i sprzecza´c si˛e. Na tym upłyn˛eło im równie˙z s´niadanie, co miało t˛e dobra˛ stron˛e, z˙ e chocia˙z znów niewiele było do zjedzenia, mogli zapomnie´c o swoich pustych z˙ oładkach. ˛ Ich rozmowy, coraz cz˛es´ciej przeradzajace ˛ si˛e w sprzeczki, dotyczyły starca podajacego ˛ si˛e za Coglina oraz snów, które mogły, cho´c nie musiały, by´c zesłane przez Allanona. Zahaczały równie˙z o takie uboczne tematy, jak cieniowce, szperacze federacji, nieznajomy, który uratował ich w Varfleet, oraz to, czy s´wiat ma jeszcze jaki´s sens, czy nie. Ju˙z wcze´sniej wyrobili sobie poglady ˛ na te sprawy, a poniewa˙z w wi˛ekszo´sci bardzo si˛e one ró˙zniły, musieli si˛e teraz porozumiewa´c ponad rozległym obszarem niezgodno´sci. Ju˙z w niecała˛ godzin˛e po s´wicie mieli siebie nawzajem serdecznie dosy´c. — Nie mo˙zesz zaprzeczy´c, z˙ e istnieje mo˙zliwo´sc´ , i˙z ten starzec naprawd˛e jest Coglinem! — Par powtarzał to ju˙z chyba po raz setny, kiedy odnosili namiot do łodzi. — Nie zaprzeczam temu. — Coll wzruszył krótko ramionami. — A je´sli naprawd˛e jest Coglinem, to nie mo˙zesz zaprzeczy´c, z˙ e wszystko, co nam powiedział, równie˙z mo˙ze by´c prawda! ˛ — Temu równie˙z nie przecz˛e. — No, a le´sna kobieta? Czym była, je´sli nie cieniowcem, nocna˛ istota˛ rozporzadzaj ˛ ac ˛ a˛ magia˛ silniejsza˛ od naszej? — Od twojej.
43
— Przepraszam. — Par si˛e zaperzył. — Od mojej. Chodzi o to, z˙ e naprawd˛e była cieniowcem! Musiała by´c! A wi˛ec przynajmniej cz˛es´c´ tego, co powiedział nam starzec, jest prawda,˛ czy ci si˛e to podoba, czy nie! — Poczekaj chwil˛e! — Coll upu´scił koniec plandeki i stał teraz z r˛ekoma wspartymi o biodra, spogladaj ˛ ac ˛ na brata z wystudiowanym oburzeniem. — Zawsze to robisz, kiedy si˛e sprzeczamy. Dokonujesz tych niedorzecznych skoków my´slowych i zachowujesz si˛e tak, jakby były one w pełni uzasadnione. W jaki sposób z tego, z˙ e ta kobieta była cieniowcem, wynika, z˙ e starzec mówił prawd˛e? — Poniewa˙z je˙zeli. . . — Przy czym nie kwestionuj˛e nawet twego twierdzenia, i˙z rzeczywi´scie była cieniowcem — ostro przerwał mu Coll. — Chocia˙z nie mamy najmniejszego poj˛ecia, czym sa˛ cieniowce. Poza tym równie dobrze mogła by´c czym´s zupełnie innym. — Czym´s innym? Czym zatem. . . ? — Na przykład towarzyszka˛ starca. Przyn˛eta˛ majac ˛ a˛ nada´c cechy prawdopodobie´nstwa jego historii. — To niedorzeczne! — Par nie posiadał si˛e ze zło´sci. — Czemu miałoby to słu˙zy´c? Coll w zamy´sleniu s´ciagn ˛ ał ˛ usta. — Temu oczywi´scie, z˙ eby ci˛e przekona´c, by´s si˛e z nim udał do Hadeshornu. ˙ Zeby ci˛e sprowadzi´c z powrotem do Callahornu. Zastanów si˛e nad tym. Mo˙ze tego starca równie˙z interesuje magia, podobnie jak federacj˛e. — Nie wierz˛e w to. — Par gwałtownie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Tylko dlatego, z˙ e nie lubisz wierzy´c w co´s, na co sam pierwszy nie wpadłe´s — zauwa˙zył uszczypliwie Coll, znowu podnoszac ˛ koniec plandeki. — Co´s sobie wbijesz do głowy i koniec. Tym razem nie rób tego zbyt pochopnie. Trzeba rozwa˙zy´c równie˙z inne mo˙zliwo´sci i wła´snie wskazałem ci jedna˛ z nich. W milczeniu dotarli do brzegu rzeki i uło˙zyli plandek˛e na dnie łodzi. Chocia˙z sło´nce wstało dopiero nad horyzontem, zaczynało si˛e ju˙z robi´c ciepło. Powierzchni T˛eczowego Jeziora nie marszczył najl˙zejszy podmuch wiatru, a w powietrzu unosił si˛e zapach polnych kwiatów i trawy. Coll odwrócił si˛e. — Wiesz, to nawet nie o to chodzi, z˙ e masz zdecydowane poglady. ˛ Tylko z˙ e potem uwa˙zasz, z˙ e powinienem si˛e po prostu z nimi zgadza´c. Nie powinienem si˛e sprzecza´c, lecz ust˛epowa´c. Otó˙z nie mam takiego zamiaru. Je´sli chcesz wyruszy´c do Hadeshornu i pod Smocze Z˛eby, to prosz˛e bardzo, zrób to. Ale przesta´n si˛e zachowywa´c, jakbym ja powinien skaka´c ze szcz˛es´cia, z˙ e mog˛e pój´sc´ z toba.˛ Par nic w pierwszej chwili nie odpowiedział. My´slał o okresie ich wspólnego dorastania. Był o dwa lata starszy od Colla i chocia˙z był słabszy fizycznie, to on zawsze we wszystkim przewodził. Miał wszak˙ze władz˛e nad magia˛ i to zapewniało mu uprzywilejowana˛ pozycj˛e. To prawda, był stanowczy; musiał by´c 44
stanowczy, je´sli nie chciał ulega´c pokusie rozwiazywania ˛ wszystkich problemów za pomoca˛ magii. Nie był tak zrównowa˙zony, jak powinien; i dzisiaj nie było pod tym wzgl˛edem lepiej. Coll zawsze był bardziej opanowany z nich obu, trudno go było wyprowadzi´c z równowagi. Rozwa˙zny i ostro˙zny — był urodzonym rozjemca˛ w sasiedzkich ˛ kłótniach i sporach, poniewa˙z nikt inny nie potrafił tak oddziaływa´c na otoczenie sama˛ swa˛ fizyczna˛ obecno´scia.˛ Nikt te˙z nie był lubiany tak jak on, gdy˙z nale˙zał do ludzi, którzy natychmiast zjednuja˛ sobie sympati˛e. Wcia˙ ˛z si˛e wszystkimi opiekował, łagodził antagonizmy, leczył zraniona˛ dum˛e. Par natomiast zawsze był w natarciu, niepomny na takie rzeczy, wcia˙ ˛z poszukujacy ˛ nowych obszarów do spenetrowania, nowych wyzwa´n, które mógłby podja´ ˛c, nowych pomysłów, które mógłby wprowadzi´c w z˙ ycie. Był wizjonerem, lecz brakowało mu wra˙zliwo´sci Colla. Wyra´znie dostrzegał mo˙zliwo´sci, jakich dostarcza z˙ ycie, lecz to Coll najlepiej rozumiał, jakich ofiar ono wymaga. W przeszło´sci wielokrotnie osłaniali si˛e nawzajem, kryjac ˛ swoje bł˛edy. Lecz Par zawsze mógł odwoła´c si˛e do magii i osłanianie Colla zwykle niewiele go kosztowało. Z Collem rzecz miała si˛e inaczej. Osłanianie Para kosztowało go czasem bardzo wiele. Par był jednak jego bratem, kochał go, wi˛ec nigdy si˛e nie skar˙zył. Niekiedy, my´slac ˛ o dawnych czasach, Par czuł si˛e zawstydzony tym, jak wiele pozwalał swemu bratu dla siebie robi´c. Odp˛edził wspomnienia. Coll patrzył na niego, czekajac ˛ na odpowied´z. Par poruszył si˛e nerwowo, zastanawiajac ˛ si˛e, jak powinna ona brzmie´c. Potem rzekł po prostu: — No dobrze. Co według ciebie powinni´smy zrobi´c? — Do diaska, nie wiem, co powinni´smy zrobi´c! — odparł od razu Coll. — Wiem tylko, z˙ e jest wiele pyta´n i dopóki nie zdołamy odpowiedzie´c przynajmniej na niektóre z nich, nie powinni´smy si˛e na nic decydowa´c! Par spokojnie skinał ˛ głowa.˛ — Chcesz powiedzie´c, z˙ e nie powinni´smy tego robi´c przed nastaniem nowiu. — Wiesz dobrze, z˙ e do tego czasu pozostały jeszcze ponad trzy tygodnie! — To wcale nie tak długo, jak ci si˛e wydaje! — Par zacisnał ˛ z˛eby. — W jaki sposób mieliby´smy odpowiedzie´c do tego czasu na wszystkie pytania? Coll patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. — Jeste´s niemo˙zliwy, wiesz? Odwrócił si˛e i ruszył z brzegu w stron˛e miejsca, gdzie le˙zały ich koce i naczynia kuchenne, i zaczał ˛ je znosi´c do łodzi. Nie patrzył na Para. Par stał nieruchomo, obserwujac ˛ brata w milczeniu. Przypomniał sobie, jak Coll wyciagn ˛ ał ˛ go pół˙zywego z Rappahalladranu, kiedy wpadł w jego rwacy ˛ nurt podczas letniej wycieczki. Zniknał ˛ pod woda˛ i Coll musiał po niego nurkowa´c. Zaniósł go potem do domu na plecach, trz˛esacego ˛ si˛e od goraczki ˛ i na wpół przytomnego. Miał wra˙zenie, z˙ e brat zawsze si˛e nim opiekował. Czemu wła´sciwie tak było, zapytywał teraz sam siebie, skoro to on posiadał magiczna˛ moc? 45
Coll sko´nczył pakowa´c łód´z i Par podszedł do niego. — Przykro mi — powiedział wyczekujaco. ˛ Coll przez chwil˛e spogladał ˛ na niego z powaga,˛ po czym u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie, wcale nie jest ci przykro. Tylko tak mówisz. — Nieprawda! — Par równie˙z si˛e u´smiechnał ˛ — Ale˙z tak! Chcesz po prostu u´spi´c moja˛ czujno´sc´ , z˙ eby potem, kiedy b˛edziemy ju˙z na s´rodku jeziora, znowu zacza´ ˛c swoje pokr˛etne wywody! — Coll s´miał si˛e ju˙z na całe gardło. — Wi˛ec dobrze. — Par przybrał mo˙zliwie udr˛eczony wyraz twarzy. — To prawda. Nie jest mi przykro. — Wiedziałem! — tryumfował Coll. — Ale mylisz si˛e co do przyczyny moich przeprosin. Nie ma to nic wspólnego z wysadzaniem ci˛e na s´rodku jeziora. Po prostu usiłuj˛e zrzuci´c z siebie brzemi˛e winy, która˛ zawsze odczuwałem z powodu bycia starszym bratem. — Nie przejmuj si˛e! — Coll trzymał si˛e za brzuch ze s´miechu. — Zawsze byłe´s okropnym starszym bratem! Par dał mu szturcha´nca, Coll mu go oddał i na jaki´s czas ró˙znice zda´n poszły ´ w zapomnienie. Smiej ac ˛ si˛e, spojrzeli ostatni raz na miejsce swego obozowiska i zepchn˛eli łód´z na jezioro, gramolac ˛ si˛e do niej, dopiero kiedy wypłyn˛eła na gł˛ebsza˛ wod˛e. Coll bez słowa chwycił za wiosła. Płyn˛eli wzdłu˙z brzegu na zachód, nasłuchujac ˛ szczebiotu ptaków dobiegajace˛ go od strony drzew i sitowia i czujac ˛ na skórze coraz cieplejsze promienie sło´nca. Przez pewien czas milczeli, cieszac ˛ si˛e odnowionym poczuciem wzajemnej wi˛ezi i uwa˙zajac, ˛ by od razu nie wszcza´ ˛c nowej sprzeczki. Par jednak przyłapał si˛e na tym, z˙ e wcia˙ ˛z roztrzasa ˛ to wszystko w my´slach, i był pewien, z˙ e Coll robi to samo. W jednym jego brat miał racj˛e — było mnóstwo pyta´n bez odpowiedzi. Rozmy´slajac ˛ o zdarzeniach poprzedniego wieczora, Par z˙ ałował, z˙ e nie przyszło mu do głowy poprosi´c starca o troch˛e wi˛ecej informacji. Czy starzec wiedział na przykład, kim jest nieznajomy, który uratował ich w Varfleet? Wiedział o ich tamtejszej przygodzie, musiał wi˛ec tak˙ze mie´c jakie´s poj˛ecie o tym, w jaki sposób uciekli. Udało mu si˛e ich wytropi´c, najpierw w Varfleet, a potem na Mermidonie, i bez wi˛ekszego trudu przep˛edził le´sna˛ kobiet˛e mogac ˛ a˛ by´c cieniowcem. Rozporzadzał ˛ jakiego´s rodzaju moca,˛ by´c mo˙ze magia˛ druidów, by´c mo˙ze wiedza˛ starego s´wiata — nie wyjawił jednak, czym ona jest ani jak działa. Na czym wła´sciwie polegał jego zwiazek ˛ z Allanonem? A mo˙ze było to jedynie twierdzenie pozbawione podstaw w rzeczywisto´sci? I dlaczego tak łatwo dał za wygrana,˛ kiedy Par powiedział, z˙ e musi jeszcze rozwa˙zy´c spraw˛e udania si˛e do Hadeshornu na spotkanie z Allanonem? Czy˙z nie powinien był wło˙zy´c wi˛ecej wysiłku w nakłonienie Para do podj˛ecia wyprawy?
46
Lecz najbardziej niepokojace ˛ było pytanie, którego w ogóle nie miał odwagi przedyskutowa´c z Collem, poniewa˙z dotyczyło ono wła´snie brata. Sny powiedziały Parowi, z˙ e jest potrzebny i z˙ e potrzebni sa˛ równie˙z jego kuzynka Wren oraz jego stryj Walker Boh. Starzec powiedział to samo — z˙ e wezwani zostali Par, Wren i Walker. Czemu nie było wzmianki o Collu? Na to pytanie zupełnie nie znajdował odpowiedzi. Z poczatku ˛ my´slał, i˙z jest tak dlatego, z˙ e on posiada magiczna˛ moc, a Coll nie, i z˙ e wezwanie ma co´s wspólnego z pie´snia.˛ Lecz dlaczego w takim razie potrzebna była Wren? Ona równie˙z nie miała magicznej mocy. Z Walkerem Bohem rzecz miała si˛e oczywi´scie inaczej, gdy˙z zawsze kra˙ ˛zyły o nim pogłoski, z˙ e wie o magii co´s, czego nie wie nikt inny. Ale nie Wren. I Coll tak˙ze nie. A jednak Wren została wyra´znie wymieniona, a Coll nie. To wła´snie bardziej ni˙z cokolwiek innego sprawiało, z˙ e nie wiedział, co ma zrobi´c. Chciał zna´c przyczyn˛e snów; je´sli starzec mówił prawd˛e o Allanonie, to Par chciał wiedzie´c, co druid ma do powiedzenia. Lecz nie chciał nawet o tym słysze´c, je´sli oznaczało to rozstanie z Collem. Coll był dla niego wi˛ecej ni˙z bratem; był jego najlepszym przyjacielem, najbardziej zaufanym towarzyszem, praktycznie jego drugim ja. Par nie miał zamiaru anga˙zowa´c si˛e w co´s, przy czym nie była po˙zadana ˛ obecno´sc´ ich obu. Po prostu nie zamierzał tego robi´c. Jednak˙ze starzec nie zabronił Collowi z nim i´sc´ . Sny równie˙z nie. Ani starzec, ani sny nie przestrzegały przed tym. Po prostu go pomijały. Dlaczego? Poranek upływał powoli i zaczał ˛ wia´c wiatr. Bracia ustawili maszt i rozpi˛eli z˙ agiel, u˙zywajac ˛ do tego celu plandeki oraz jednego z wioseł. Wkrótce mkn˛eli po T˛eczowym Jeziorze, którego wody chlupotały i pieniły si˛e wokół nich. Kilka razy łód´z omal si˛e nie wywróciła, lecz pozostawali czujni na nagłe zmiany wiatru i balansujac ˛ ciałami, unikali wywrotki. Wzi˛eli kurs na południe i wczesnym popołudniem dotarli do uj´scia Rappahalladranu. Tam wyciagn˛ ˛ eli łód´z na brzeg w małej zatoczce, przykryli ja˛ sitowiem i gał˛eziami, pozostawiajac ˛ w s´rodku wszystko prócz koców oraz sprz˛etów kuchennych, i ruszyli pieszo w gór˛e rzeki, w stron˛e lasu Duln. Wkrótce jednak uznali, z˙ e skróca˛ sobie drog˛e, idac ˛ na przełaj, i oddalili si˛e od rzeki, kierujac ˛ si˛e w stron˛e pogórza Leah. Nie rozmawiali o celu swej w˛edrówki od poprzedniego wieczora, kiedy zawarli milczace ˛ porozumienie, z˙ e pó´zniej si˛e nad tym zastanowia.˛ Oczywi´scie nie ˙ uczynili tego. Zaden z nich nie poruszył ponownie tego tematu. Coll dlatego, z˙ e i tak poda˙ ˛zali w kierunku, w którym chciał si˛e uda´c, Par za´s dlatego, z˙ e przyznawał bratu w duchu racj˛e, z˙ e trzeba jeszcze pomy´sle´c, zanim podejma˛ podró˙z z powrotem na północ do Callahornu. Shady Vale była równie dobrym miejscem jak ka˙zde inne, by doprowadzi´c te rozmy´slania do ko´nca. 47
Co dziwne, chocia˙z od wczesnego ranka nie rozmawiali o snach ani o starcu, ani o pozostałych sprawach, zacz˛eli niezale˙znie od siebie rozwa˙za´c na nowo swoje stanowiska i zbli˙za´c si˛e do siebie, przy czym ka˙zdy z nich przyznawał w duchu, z˙ e by´c mo˙ze drugi ma jednak troch˛e racji. Kiedy w ko´ncu ponownie zacz˛eli o tym dyskutowa´c, ju˙z si˛e nie kłócili. Zrobiło si˛e tymczasem popołudnie, było goraco ˛ i parno, sło´nce płon˛eło nad nimi jak o´slepiajaca ˛ biała kula, zmuszajac ˛ ich do osłaniania oczu r˛eka.˛ Przed nimi roztaczał si˛e krajobraz pofałdowanych wzgórz, okrytych kobiercem traw i polnych kwiatów, w´sród których znaczyły si˛e gdzieniegdzie k˛epy szerokolistnych drzew oraz plamy zaro´sli i skał. Mgły, otulajace ˛ wy˙zyn˛e przez cały rok, cofn˛eły si˛e w wy˙zsze regiony, ust˛epujac ˛ przed słonecznym blaskiem, i czepiały si˛e grani i szczytów skał jak postrz˛epione kawałki waty. — My´sl˛e, z˙ e le´sna kobieta naprawd˛e bała si˛e starca — mówił Par, kiedy pi˛eli si˛e po długim, łagodnym zboczu ku k˛epie jesionów. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby udawała. Nikt by tego tak dobrze nie zagrał. — Chyba masz racj˛e. Chciałem jedynie zmusi´c ci˛e do my´slenia, mówiac, ˛ z˙ e moga˛ by´c wspólnikami. Zastanawiam si˛e tylko, czy starzec powiedział nam wszystko, co wie. Z opowie´sci o Allanonie najbardziej utkwiło mi w pami˛eci, z˙ e był nadzwyczaj ostro˙zny w stosunkach z Ohmsfordami. — Nigdy nie mówił im wszystkiego, to prawda. — Mo˙ze wi˛ec starzec jest w tym do niego podobny. Osiagn ˛ awszy ˛ szczyt wzgórza, rzucili zwini˛ete koce w cieniu jesionów i stan˛eli znu˙zeni, spogladaj ˛ ac ˛ na wy˙zyn˛e. Obaj byli mokrzy od potu i koszule kleiły im si˛e do pleców. — Nie dojdziemy dzisiaj do Shady Vale — rzekł Par, siadajac ˛ na ziemi pod jednym z drzew. — Na to wyglada. ˛ — Coll usadowił si˛e obok niego i rozprostował ko´sci. — Zastanawiałem si˛e wła´snie. . . — To nigdy nie zaszkodzi. . . — Zastanawiałem si˛e, gdzie mogliby´smy sp˛edzi´c noc. Przyjemnie byłoby dla odmiany przespa´c si˛e w łó˙zku. — Przez grzeczno´sc´ nie zaprzecz˛e. — Coll za´smiał si˛e. — Masz jaki´s pomysł, gdzie mogliby´smy znale´zc´ łó˙zko na tym pustkowiu? Par obrócił si˛e powoli i spojrzał na niego. — Owszem, mam. Domek my´sliwski Morgana stoi o par˛e mil stad ˛ na południe. Na pewno nie miałby nic przeciwko temu, z˙ eby´smy wypo˙zyczyli go sobie na t˛e noc. — Tak, na pewno. — Coll w zamy´sleniu zmarszczył czoło. Morgan był najstarszym synem rodziny, której przodkowie panowali w Leah. Ich monarchia została jednak obalona przed niemal dwustu laty, kiedy federacja
48
dokonała ekspansji na północ i wchłon˛eła Leah. Rodzina utrzymywała si˛e w nast˛epnych latach z uprawy ziemi i rzemiosła. Obecny senior rodu, Kyle Leah, był posiadaczem ziemskim mieszkajacym ˛ na południe od miasta i zajmujacym ˛ si˛e hodowla˛ bydła. Morgan, jego najstarszy syn i najbli˙zszy przyjaciel Para i Colla, miał w głowie tylko figle i psoty. — Morgana nie ma chyba w pobli˙zu, jak sadzisz? ˛ — zapytał Coll, u´smiechajac ˛ si˛e szeroko na sama˛ my´sl o takiej mo˙zliwo´sci. Par u´smiechnał ˛ si˛e równie˙z. Domek nale˙zał wła´sciwie do całej rodziny, ale Morgan korzystał z niego najcz˛es´ciej. Kiedy ostatnim razem bracia Ohmsfordowie przebywali w Leah, przez tydzie´n byli go´sc´ mi Morgana w jego domku. Urzadzali ˛ biwaki, polowali i łowili ryby, lecz czas upływał im głównie na wysłuchiwaniu opowie´sci przyjaciela o jego nieustannych próbach uprzykrzania z˙ ycia przedstawicielom federacji w Leah. Morgan miał naj˙zywszy umysł i najzr˛eczniejsza˛ par˛e rak ˛ w całej Sudlandii, a przy tym z˙ ywił zapiekła˛ niech˛ec´ do armii okupujacej ˛ jego kraj. W odró˙znieniu od Shady Vale, Leah było du˙zym miastem i wymagało nadzoru. Po zniesieniu monarchii federacja ustanowiła tymczasowego gubernatora oraz rzad ˛ i wysłała na miejsce pułk wojska dla zapewnienia ładu i porzadku. ˛ Morgan uznał to za osobiste wyzwanie. Wykorzystywał ka˙zda˛ nadarzajac ˛ a˛ si˛e sposobno´sc´ , by zatru´c z˙ ycie urz˛ednikom mieszkajacym ˛ teraz wygodnie w domu jego przodków, bez uszanowania dla u´swi˛econych praw własno´sci. Siły w tej walce nigdy nie były wyrównane. Morgan był prawdziwym geniuszem w sianiu zam˛etu, a przy tym młodzie´ncem zbyt inteligentnym, by pozwoli´c urz˛ednikom federacji nabra´c podejrze´n, z˙ e to on jest cierniem w ich zbiorowym boku; cierniem, którego nie potrafili nawet znale´zc´ , a tym bardziej usuna´ ˛c. Podczas ostatniego wypadu Morgan zamknał ˛ gubernatora i jego zast˛epc˛e ze stadem starannie umazanych błotem s´wi´n w prywatnej ła´zni i zablokował zamki. Ła´znia była bardzo mała, a s´wi´n całe mnóstwo. Min˛eły dwie godziny, nim zdołano uwolni´c cała˛ kompani˛e, i Morgan solennie zapewniał, z˙ e wówczas trudno ju˙z było rozpozna´c, kto jest kim. Bracia podnie´sli si˛e z ziemi, zarzucili na plecy tobołki i ponownie ruszyli w drog˛e. Popołudnie dobiegało ko´nca, sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi, lecz powietrze wcia˙ ˛z było nieruchome, a upał stał si˛e jeszcze bardziej niezno´sny. Ziemia na tej wysoko´sci była latem tak sucha, z˙ e trawa, której z´ d´zbła były zeschni˛ete w brazow ˛ a˛ skorup˛e, kruszyła im si˛e pod stopami. Spod ich butów unosiły si˛e małe obłoki pyłu i mieli zupełnie sucho w ustach. Zmierzchało ju˙z, kiedy ujrzeli domek my´sliwski. Był to budynek z kamienia i drewna stojacy ˛ w´sród k˛epy sosen na wzniesieniu, z którego roztaczał si˛e rozległy widok na zachód. Zm˛eczeni i zlani potem zrzucili tobołki pod drzwiami i udali si˛e wprost do z´ ródeł kapielowych ˛ ukrytych o sto metrów za domem w´sród drzew. Dotarłszy tam, natychmiast zacz˛eli zrzuca´c ubrania, zapominajac ˛ o wszystkim poza
49
przemo˙znym pragnieniem zanurzenia si˛e w zapraszajacych ˛ wodach przejrzystych, bł˛ekitnych sadzawek zasilanych z podziemnych zdrojów. Dlatego wła´snie dostrzegli błotnego stwora, dopiero gdy siedział im ju˙z niemal na karku. Wyłonił si˛e z pobliskich zaro´sli, postacia˛ przypominał człowieka, od stóp do głowy oblepiony był błotem i zanosił si˛e rykiem, od którego panujaca ˛ wokół cisza rozprysn˛eła si˛e jak szkło. Coll zawył, odskoczył do tyłu, stracił równowag˛e i runał ˛ głowa˛ naprzód do z´ ródła. Par cofnał ˛ si˛e gwałtownie, zahaczył o co´s noga˛ i potoczył si˛e po ziemi. W ułamku sekundy stwór siedział na nim. — Aaaaa! Smakowity mieszkaniec Shady Vale! — zachrypiał głosem, który nagle wydał im si˛e bardzo znajomy. — Niech ci˛e kule, Morgan! — Par wił si˛e i skr˛ecał, usiłujac ˛ zrzuci´c z siebie napastnika. — Mało nie umarłem ze strachu, do diabła! Coll wygramolił si˛e ze z´ ródła. Wcia˙ ˛z jeszcze miał na sobie buty i do połowy opuszczone spodnie. — Sadziłem ˛ — powiedział spokojnie — z˙ e tylko federacj˛e chcesz przep˛edzi´c z Leah, a nie swoich przyjaciół. — Wyprostował si˛e i otarł wod˛e z twarzy. Morgan Leah s´miał si˛e wesoło pod swoja˛ błotna˛ skorupa.˛ — Przepraszam, naprawd˛e. Ale takiej okazji nie mogłem przepu´sci´c. Chyba to rozumiecie! Par usiłował zetrze´c błoto ze swego ubrania, lecz w ko´ncu dał za wygrana.˛ Rozebrał si˛e do naga i zaniósł wszystko do z´ ródła. Odetchnał ˛ z ulga,˛ po czym spojrzał do tyłu na Morgana. — Co ty, u licha, wła´sciwie wyprawiasz? — Masz na my´sli to błoto? Dobrze robi na cer˛e. — Morgan podszedł do z´ ródła i ostro˙znie zanurzył si˛e w wodzie. — O jaka´ ˛s mil˛e stad ˛ znajduja˛ si˛e sadzawki błotne. Natrafiłem na nie przypadkiem par˛e dni temu. Nie wiedziałem, z˙ e tam sa.˛ Mówi˛e wam, nic tak dobrze nie chłodzi w goracy ˛ dzie´n jak unurzanie si˛e w błocie. To nawet lepsze od z´ ródeł. Wytarzałem si˛e wi˛ec jak wieprz i wróciłem tutaj, z˙ eby si˛e opłuka´c. Wtedy wła´snie usłyszałem, jak nadchodzicie, i postanowiłem zgotowa´c wam prawdziwie góralskie powitanie. Zanurkował pod woda.˛ Kiedy znów si˛e wynurzył, zamiast błotnego potwora ujrzeli smukłego, mocno zbudowanego młodzie´nca mniej wi˛ecej w ich wieku, opalonego niemal na czekoladowo, o opadajacych ˛ na ramiona rudawych włosach i jasnoszarych oczach, spogladaj ˛ acych ˛ z twarzy zarazem inteligentnej i pełnej otwarto´sci. — Patrzcie i podziwiajcie! — wykrzyknał, ˛ odsłaniajac ˛ z˛eby w u´smiechu. — Wspaniale — bez entuzjazmu odparł Coll. — Och, dałby´s spokój! Nie ka˙zda sztuczka musi by´c wystrzałowa. Ale to mi o czym´s przypomina. — Morgan pochylił si˛e z pytajacym ˛ spojrzeniem do przodu. Jego twarz cz˛esto przybierała taki wyraz, jakby w duchu był czym´s rozbawiony, 50
i tak było równie˙z teraz. — Czy wy dwaj nie powinni´scie by´c gdzie´s w Callahornie i maci´ ˛ c w głowach tubylcom? Czy nie słyszałem ostatnio czego´s takiego o waszych planach? Co tutaj robicie? — A co ty tutaj robisz? — zrewan˙zował si˛e pytaniem Coll. — Ja? Och, to po prostu wynik jeszcze jednego drobnego nieporozumienia zwiazanego ˛ z gubernatorem, a dokładniej mówiac, ˛ z jego z˙ ona.˛ Oczywi´scie nie podejrzewaja˛ mnie, nigdy tego nie robia.˛ Niemniej jednak uznałem, z˙ e to dobry moment na zrobienie sobie wakacji. — Morgan u´smiechnał ˛ si˛e jeszcze szerzej. — Ale ja zapytałem was pierwszy. Co si˛e dzieje? Nie było mowy o tym, z˙ eby go zby´c byle czym, a poza tym ci trzej nigdy nie mieli przed soba˛ tajemnic, wi˛ec Par, ze znaczna˛ pomoca˛ Colla, opowiedział mu, co si˛e stało, poczawszy ˛ od owego wieczora w Varfleet, kiedy przyszli po nich Rimmer Dali i szperacze federacji. Opowiedział mu o snach, które mogły by´c zesłane przez Allanona, o ich spotkaniu z przera˙zajac ˛ a˛ le´sna˛ kobieta,˛ która mogła by´c cieniowcem, i o starcu, który ich uratował i który mógł by´c Coglinem. — W waszej opowie´sci jest sporo ró˙znych „gdyba´n” — zauwa˙zył z˙ artobliwie góral, kiedy sko´nczyli. — Jeste´scie pewni, z˙ e nie wymy´slili´scie tego wszystkiego? — Chciałbym, z˙ eby tak było — z˙ ało´snie odparł Coll. — Tak czy owak sadzili´ ˛ smy, z˙ e sp˛edzimy tutaj noc w łó˙zku, a jutro ruszymy w dalsza˛ drog˛e do Vale — wyja´snił Par. Morgan przeciagn ˛ ał ˛ palcem po wodzie przed soba˛ i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Na waszym miejscu chyba bym tego nie robił. — Par i Coll wymienili spojrzenia. — Je´sli federacji tak bardzo na was zale˙zało, z˙ e wysłała Rimmera Dalia a˙z do Varfleet — kontynuował Morgan, podnoszac ˛ nagle wzrok i spogladaj ˛ ac ˛ im w oczy — to czy nie sadzicie, ˛ z˙ e mo˙ze go równie˙z wysła´c do Shady Vale? Zapanowało długie milczenie, a˙z wreszcie Par powiedział: — Przyznaj˛e, z˙ e o tym nie pomy´slałem. Morgan podpłynał ˛ do brzegu sadzawki, wyszedł z wody i zaczał ˛ si˛e wyciera´c. — Có˙z, my´slenie nigdy nie było twoja˛ mocna˛ strona,˛ mój drogi. Dobrze, z˙ e masz we mnie przyjaciela. Wracajmy do domku. Zrobi˛e wam co´s do jedzenia, tym razem co´s innego ni˙z ryby, i porozmawiamy o tym. Wytarli si˛e do sucha, opłukali swoje ubrania i wrócili do chatki my´sliwskiej. Morgan zabrał si˛e do przygotowywania kolacji. Ugotował wspaniała˛ potraw˛e z mi˛esem, marchewka,˛ ziemniakami oraz cebula˛ i podał ja˛ z goracym ˛ chlebem i zimnym piwem. Siedzieli na ławach pod sosnami, jedzac ˛ z wilczym apetytem, a˙z w ko´ncu niemal wszystko znikn˛eło z talerzy. Zacz˛eło si˛e wreszcie robi´c nieco chłodniej. Zbli˙zała si˛e noc, przynoszac ˛ od strony gór o˙zywczy wiatr. Morgan podał na deser gruszki oraz ser i kiedy podjadali je ze smakiem, niebo zabarwiło si˛e najpierw na czerwono, potem na purpurowo, a˙z w ko´ncu pociemniało zupełnie i zapełniło si˛e gwiazdami. 51
— Kocham te góry — odezwał si˛e Morgan, przerywajac ˛ długie milczenie. Siedzieli teraz na kamiennych schodach chatki. — Mógł bym pewnie nauczy´c si˛e równie mocno kocha´c miasto, ale nie teraz, kiedy nale˙zy ono do federacji. Czasami zastanawiam si˛e, jak mogło wyglada´ ˛ c z˙ ycie w naszym starym domu, zanim nam go zabrano. To stało si˛e oczywi´scie dawno temu, przed sze´scioma pokoleniami. Nikt ju˙z nie pami˛eta, jak wtedy było. Mój ojciec nawet nie chce o tym rozmawia´c. Ale tutaj. . . ten kraj wcia˙ ˛z nale˙zy do nas. Federacja nie zdołała nam go jeszcze odebra´c. Po prostu jest zbyt du˙zy. Mo˙ze dlatego tak bardzo go kocham: bo jest ostatnia˛ rzecza,˛ jaka pozostała mojej rodzinie z dawnych czasów. — Oprócz miecza — przypomniał Par. — Czy wcia˙ ˛z nosisz ten wysłu˙zony antyk? — zapytał Coll. — Ciagle ˛ mam nadziej˛e, z˙ e go wyrzucisz i sprawisz sobie co´s nowszego i lepszego. Morgan spojrzał na niego. — Pami˛etasz opowie´sci mówiace ˛ o tym, z˙ e Miecz Leah posiadał kiedy´s magiczna˛ moc? — Sam Allanon miał go w nia˛ wyposa˙zy´c — potwierdził Par. — Tak, w czasach Rona Leah. — Morgan zmarszczył brwi. — Nieraz wydaje mi si˛e, z˙ e wcia˙ ˛z posiada t˛e moc. Nie w tym stopniu co kiedy´s, nie jako or˛ez˙ , który mógł stawi´c opór widmom Mord i podobnym zmorom, ale w inny sposób. Pochwa była zmieniana przez lata sze´sc´ razy, r˛ekoje´sc´ przynajmniej dwukrotnie, i znowu sa˛ zniszczone. Ale klinga — ach, klinga! Jest wcia˙ ˛z tak ostra i niezawodna jak zawsze, jakby czas nie miał nad nia˛ władzy. Czy do tego równie˙z nie jest potrzebna magiczna moc? Bracia z powaga˛ skin˛eli głowa.˛ — Magia zmienia czasem sposób swego oddziaływania — rzekł Par. — Wzrasta i rozwija si˛e. By´c mo˙ze tak wła´snie si˛e stało z Mieczem Leah. — Mówiac ˛ to my´slał o tym, co powiedział mu starzec, z˙ e zupełnie nie rozumie magii, i zastanawiał si˛e, czy tak jest w istocie. — Zreszta,˛ prawd˛e powiedziawszy, nikt nie chce ju˙z Miecza. — Morgan przeciagn ˛ ał ˛ si˛e jak kot i westchnał. ˛ — Zdaje si˛e, z˙ e nikt nie chce ju˙z niczego, co pochodzi z dawnych czasów. Wspomnienia sa˛ widocznie zbyt bolesne. Mój ojciec nie powiedział ani słowa, kiedy poprosiłem go o Miecz. Po prostu mi go dał. Coll przyja´znie tracił ˛ go łokciem. — My´sl˛e, z˙ e twój ojciec powinien bardziej uwa˙za´c, komu oddaje swa˛ bro´n. — Czy to mnie czyni si˛e propozycj˛e przystapienia ˛ do Ruchu? — zapytał Morgan z ura˙zona˛ mina.˛ Roze´smiali si˛e. — Ale wła´snie. Wspomnieli´scie o tym, z˙ e nieznajomy dał wam pier´scie´n. Mógłbym go zobaczy´c? Par wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni pier´scie´n z wizerunkiem sokoła i podał mu go. Morgan obejrzał go uwa˙znie, po czym wzruszył ramionami i zwrócił go Parowi. — Nie rozpoznaj˛e go. Ale to o niczym nie s´wiadczy. Słyszałem, z˙ e w Ruchu jest około tuzina band banitów i wszystkie zmieniaja˛ znaki rozpoznawcze dla 52
zmylenia federacji. — Pociagn ˛ ał ˛ długi łyk piwa ze swojej szklanki i znów poło˙zył si˛e na plecach. — Czasem my´sl˛e, z˙ e powinienem ruszy´c na północ i przyłaczy´ ˛ c si˛e do nich, przesta´c trwoni´c czas na zabawy w chowanego z głupcami mieszkajacymi ˛ w moim domu i rzadz ˛ acymi ˛ moim krajem, którego historii nawet nie znaja.˛ — Smutno potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i przez moment wydawał si˛e postarzały. Po chwili jednak rozchmurzył si˛e. — Ale pomówmy o was. — Obrócił si˛e i usiadł wyprostowany. — Nie mo˙zecie ryzykowa´c powrotu, dopóki nie b˛edziecie pewni, z˙ e nic wam nie grozi. Pozostaniecie wi˛ec tutaj dzie´n albo dwa i pozwolicie mi pój´sc´ na zwiady. Upewni˛e si˛e, czy federacja nie dotarła tam przed wami. Czy to uczciwa propozycja? — Bardziej ni˙z uczciwa — od razu odrzekł Par. — Dzi˛eki, Morgan. Ale musisz obieca´c, z˙ e b˛edziesz ostro˙zny. — Ostro˙zny? Z powodu tych federacyjnych głupców? Ha! — Góral u´smiechnał ˛ si˛e od ucha do ucha. — Mógłbym do nich podej´sc´ i naplu´c im w oczy, a i tak potrzebowaliby kilku dni, z˙ eby zrozumie´c, co si˛e stało! Niczego nie musz˛e si˛e z ich strony obawia´c! Par si˛e nie za´smiał. — Mo˙ze w Leah nie. Ale w Vale moga˛ by´c szperacze. — U´smiech zniknał ˛ z twarzy Morgana. — Mo˙ze masz racj˛e. B˛ed˛e ostro˙zny. — Dopił piwo do ko´nca i wstał. — Pora spa´c. Chc˛e wcze´snie wyruszy´c. Par i Coll podnie´sli si˛e równie˙z. Coll zapytał: — Wła´sciwie co takiego zrobiłe´s z˙ onie gubernatora? — Ach, tamto. Nic wielkiego. Kto´s mi powiedział, z˙ e nie przepada za powietrzem Wy˙zyny, z˙ e wywołuje ono u niej mdło´sci. Posłałem jej wi˛ec perfumy mogace ˛ zadowoli´c jej powonienie. Znajdowały si˛e we flakoniku z bardzo delikatnego szkła. Zadbałem o to, by znalazły si˛e w jej łó˙zku jako niespodzianka dla niej. Niestety przypadkiem rozgniotła flakonik, kładac ˛ si˛e na nim. — Jego oczy za´swieciły si˛e. — Na nieszcz˛es´cie jakim´s sposobem pomyliłem perfumy z olejkiem skunksowym. Wszyscy trzej spojrzeli po sobie w ciemno´sci i wybuchn˛eli niepohamowanym s´miechem. Ohmsfordowie dobrze spali tej nocy, rozkoszujac ˛ si˛e wygoda˛ i ciepłem prawdziwych łó˙zek z czystymi kocami i poduszkami. Mogliby z powodzeniem spa´c do południa, gdyby o s´wicie nie zbudził ich Morgan, szykujacy ˛ si˛e do wyprawy do Shady Vale. Wydobył skad´ ˛ s Miecz Leah i pokazał go im. R˛ekoje´sc´ i pochwa były bardzo zniszczone, lecz klinga l´sniła jak nowa, tak jak powiedział. U´smiechnał ˛ si˛e z satysfakcja,˛ widzac ˛ zaskoczenie na ich twarzach, przewiesił miecz przez rami˛e, wsunał ˛ długi nó˙z do jednego z wysokich butów, za pas wło˙zył nó˙z my´sliwski, a na plecy zało˙zył łuk z jesionowego drzewa. Mrugnał ˛ do nich porozumiewawczo. — Nie zaszkodzi si˛e troch˛e zabezpieczy´c. 53
Odprowadzili go do drzwi i zeszli z nim kawałek w dół wzgórza na zachód, gdzie si˛e z nimi po˙zegnał. Wcia˙ ˛z byli zaspani i ich własne słowa po˙zegnania przerywane były ziewni˛eciami. ´ — Wracajcie do łó˙zek — poradził im Morgan. — Spijcie, jak długo chcecie. Odpocznijcie i niczym si˛e nie martwcie. Za par˛e dni wróc˛e. — Pomachał im r˛eka˛ i oddalił si˛e. Jego wysoka, smukła posta´c, jak zawsze promieniujaca ˛ pewno´scia˛ siebie, odcinała si˛e wyra´znie na tle wcia˙ ˛z jeszcze ciemnego nieba. — Uwa˙zaj na siebie! — zawołał za nim Par. — To wy uwa˙zajcie na siebie! — za´smiał si˛e Morgan. Bracia usłuchali rady i wrócili do łó˙zek. Spali do popołudnia, a reszt˛e dnia sp˛edzili na pró˙znowaniu. Nast˛epnego dnia sprawili si˛e ju˙z lepiej: wstali wcze´snie, wykapali ˛ si˛e w z´ ródłach, przemierzyli okolic˛e, na pró˙zno usiłujac ˛ znale´zc´ sadzawki błotne, posprza˛ tali w chatce i przygotowali oraz zjedli kolacj˛e zło˙zona˛ z dzikiego ptactwa i ry˙zu. Długo rozmawiali tego wieczora o starcu i snach, magii i szperaczach oraz o tym, co powinni zrobi´c w najbli˙zszej przyszło´sci. Nie sprzeczali si˛e, lecz równie˙z nie podj˛eli z˙ adnej decyzji. Trzeci dzie´n przyniósł zachmurzenie. O zmierzchu zaczał ˛ pada´c deszcz. Siedzieli przy ogniu, który rozpalili na wielkim kamiennym kominku, i przez długi czas c´ wiczyli si˛e w opowiadaniu historii, zajmujac ˛ si˛e szczególnie niektórymi spo´sród mniej znanych legend i usiłujac ˛ stworzy´c jednolita˛ cało´sc´ z obrazów pie´sni Para oraz słów opowie´sci Colla. Nie było s´ladu Morgana Leah. Pomimo wspólnego, milczacego ˛ postanowienia, z˙ e nie b˛eda˛ si˛e martwi´c, zacz˛eli odczuwa´c niepokój. Czwartego dnia Morgan powrócił. Kiedy si˛e pojawił, było pó´zne popołudnie i bracia siedzieli na podłodze przed kominkiem, naprawiajac ˛ jedno z krzeseł przy stole jadalnym. Nagle drzwi otworzyły si˛e i stanał ˛ w nich góral. Padało przez cały dzie´n i był przemoczony do suchej nitki. Woda kapała z niego, kiedy kładł plecak i bro´n na podłodze i zamykał za soba˛ drzwi. — Złe wie´sci — powiedział od progu. Jego rdzaworude włosy oblepiały mu głow˛e, a na jego wyrazistej twarzy połyskiwał deszcz. Wydawał si˛e nie zwraca´c uwagi na swój stan, kiedy podchodził do nich przez pokój. Par i Coll podnie´sli si˛e powoli, przerywajac ˛ swoje zaj˛ecie. — Nie mo˙zecie wraca´c do Shady Vale — rzekł spokojnie Morgan. — Wsz˛edzie sa˛ z˙ ołnierze. Nie jestem pewien, czy sa˛ te˙z szperacze, ale wcale bym si˛e nie zdziwił. Wie´s znajduje si˛e „pod ochrona˛ federacji” — takiego eufemizmu u˙zywaja˛ na okre´slenie zbrojnej okupacji. Najwyra´zniej na was czekaja.˛ Zadałem par˛e pyta´n i od razu si˛e zorientowałem; nikt nie robi z tego tajemnicy. Wasi rodzice przebywaja˛ w areszcie domowym. Zdaje si˛e, z˙ e dobrze si˛e miewaja,˛ ale nie mogłem ryzykowa´c rozmowy z nimi. Przykro mi. Musiałbym odpowiedzie´c na zbyt wiele pyta´n. — Odetchnał ˛ gł˛eboko. — Komu´s bardzo na was zale˙zy, przyjaciele. Bracia spojrzeli po sobie i z˙ aden z nich nie próbował ukry´c l˛eku. 54
— Co teraz zrobimy? — zapytał cicho Par. — My´slałem o tym przez cała˛ drog˛e tutaj — rzekł Morgan. Poło˙zył r˛ek˛e na szczupłym ramieniu przyjaciela. — Powiem wam zatem, co zrobimy. I nie przez pomyłk˛e mówi˛e „my”, gdy˙z czuj˛e, z˙ e tkwi˛e ju˙z razem z wami w tej sprawie. — Jego dło´n zacisn˛eła si˛e. — Pójdziemy na wschód, poszuka´c Walkera Boha.
VI Morgan Leah potrafił by´c bardzo przekonujacy, ˛ kiedy mu na tym zale˙zało. Udowodnił to przyjaciołom owego wieczora w skapanych ˛ w deszczu górach. Najwyra´zniej rozwa˙zył spraw˛e dokładnie, jak zreszta˛ sam stwierdził, i jego wywody były gruntownie przemy´slane. Najkrócej rzecz ujmujac, ˛ wszystko zale˙zało od ich wyboru. Gdy tylko zrzucił z siebie mokre ubranie i wytarł si˛e do sucha, bracia zasiedli na podłodze przed ciepłym kominkiem ze szklankami piwa i goracym ˛ chlebem w r˛eku, by wysłucha´c jego wyja´snie´n. Zaczał ˛ od tego, co ju˙z wiedzieli. Wiedzieli, z˙ e nie moga˛ wróci´c do Shady Vale — ani teraz, ani w najbli˙zszej przyszło´sci. Nie mogli równie˙z uda´c si˛e z powrotem do Callahornu. W istocie nie mogli si˛e uda´c nigdzie, gdzie mo˙zna si˛e ich było spodziewa´c, poniewa˙z było mało prawdopodobne, by federacja, która wło˙zyła tak wiele wysiłku w próby ich odnalezienia, dała teraz za wygrana.˛ Rimmer Dali był znany jako nieust˛epliwy tropiciel. Osobi´scie zaanga˙zował si˛e w ten po´scig i łatwo nie zrezygnuje. Szperacze b˛eda˛ szukali wsz˛edzie tam, gdzie si˛ega władza federacji — a był to olbrzymi obszar. Par i Coll moga˛ si˛e praktycznie uwa˙za´c za banitów. Co wi˛ec maja˛ robi´c? Poniewa˙z nie moga˛ si˛e uda´c nigdzie tam, gdzie mo˙zna si˛e ich spodziewa´c, musza˛ si˛e uda´c gdzie´s, gdzie nikt nie b˛edzie ich oczekiwał. Naturalnie sztuka nie polegała na tym, z˙ eby uda´c si˛e po prostu dokadkolwiek, ˛ lecz tam, gdzie moga˛ si˛e na co´s przyda´c. — Wła´sciwie mogliby´scie zosta´c tutaj, gdyby´scie chcieli, i by´c mo˙ze nie odkryto by was Bóg wie jak długo, poniewa˙z federacja nigdy nie wpadłaby na pomysł, z˙ eby was tu szuka´c. — Wzruszył ramionami. — Przez jaki´s czas mogłoby to by´c nawet przyjemne. Ale co by to dało? Po dwóch, czterech miesiacach, ˛ jakkolwiek długo by to trwało, wcia˙ ˛z byliby´scie banitami, ciagle ˛ nie mogliby´scie wróci´c do domu i nic by si˛e nie zmieniło. To bez sensu, prawda? Proponuj˛e zamiast tego, z˙ eby´scie to wy przej˛eli inicjatyw˛e. Nie czekajcie, a˙z wydarzenia was zaskocza,˛ lecz sami wyjd´zcie im naprzeciw! Chciał przez to powiedzie´c, z˙ e powinni rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e snów. Nie mogli nic na to poradzi´c, z˙ e federacja ich s´ciga, z˙ e z˙ ołnierze okupuja˛ Shady Vale, ani z˙ e sa˛ uwa˙zani za banitów. Pewnego dnia wszystko miało si˛e zmieni´c — ale nie 56
w najbli˙zszej przyszło´sci. Sny natomiast były czym´s, z czym mogli si˛e zmierzy´c. Je´sli mówiły prawd˛e, warto si˛e czego´s wi˛ecej o nich dowiedzie´c. Starzec powiedział im, z˙ eby przybyli do Hadeshornu w pierwsza˛ noc nowego ksi˛ez˙ yca. Wczes´niej nie chcieli tego zrobi´c z dwóch bardzo istotnych powodów. Po pierwsze, nie wiedzieli o snach wystarczajaco ˛ du˙zo, aby mie´c pewno´sc´ , z˙ e sa˛ prawdziwe, a po drugie, było ich tylko dwóch i udajac ˛ si˛e tam, mogli si˛e wystawi´c na wielkie niebezpiecze´nstwo. — Czemu wi˛ec nie zrobi´c czego´s, co rozproszyłoby te niepokoje? — zako´nczył Morgan. — Czemu nie pój´sc´ na wschód i odszuka´c Walkera Bona? Mówili´scie, z˙ e starzec wam powiedział, i˙z sny zostały równie˙z zesłane Walkerowi Bohowi. Czy nie nale˙załoby si˛e dowiedzie´c, co on sadzi ˛ o tym wszystkim? Czy zamierza tam pój´sc´ ? Starzec miał zamiar z nim równie˙z porozmawia´c. Ale niezale˙znie od tego, czy to zrobił, czy nie, Walker z pewno´scia˛ b˛edzie miał poglad ˛ na temat prawdziwo´sci snów. Przyznaj˛e, z˙ e zawsze uwa˙załem waszego stryja za dziwaka, ale nigdy nie miałem go za głupca. Wszyscy znamy opowie´sci o nim. Je´sli rzeczywi´scie ma cz˛es´c´ magicznej mocy Shannary, teraz jest dobra sposobno´sc´ , z˙ eby si˛e o tym przekona´c. — Pociagn ˛ ał ˛ długi łyk piwa ze szklanki i pochylił si˛e do przodu, mierzac ˛ w ich stron˛e wyciagni˛ ˛ etym palcem. — Je´sli Walker uwierzy w sny i postanowi wyruszy´c do Hadeshorn, to mo˙ze i wy b˛edziecie bardziej skłonni tam pój´sc´ . Byłoby nas wówczas czterech. Ka˙zdy, kto chciałby nam przysporzy´c kłopotów, musiałby si˛e najpierw dobrze zastanowi´c. — Wzruszył ramionami. — Nawet je´sli potem zdecydujecie si˛e nie i´sc´ , zrobicie co´s bardziej po˙zytecznego, ni˙z ukrywajac ˛ si˛e tutaj albo w jakim´s innym miejscu. Federacja nigdy nie wpadnie na to, z˙ eby was szuka´c w Anarze! To chyba ostatnie miejsce, gdzie mogliby si˛e was spodziewa´c! — Jeszcze raz pociagn ˛ ał ˛ ze szklanki, odgryzł kawałek s´wiez˙ ego chleba i odchylił si˛e do tyłu, spogladaj ˛ ac ˛ na nich badawczo. Na jego twarzy znowu malował si˛e ów wyraz, który zdradzał, z˙ e wie co´s, czego oni nie wiedza,˛ i wydawał si˛e tym ogromnie rozbawiony. — Wi˛ec? — zapytał. Bracia milczeli. Par my´slał o stryju, przypominajac ˛ sobie opowiadane o nim historie. Walker Boh był samozwa´nczym badaczem z˙ ycia, który twierdził, z˙ e miewa wizje; utrzymywał, z˙ e widzi i czuje to, czego inni nie widza˛ i nie czuja.˛ Kra˙ ˛zyły pogłoski, z˙ e uprawia nieznana˛ odmian˛e magii. Pewnego dnia opu´scił Vale i udał si˛e do Sudlandii. Stało si˛e to przed niemal dziesi˛eciu laty. Bracia byli wówczas młodzi, lecz Par to pami˛etał. Coll nagle odchrzakn ˛ ał, ˛ pochylił si˛e do przodu i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Par był pewien, z˙ e jego brat zamierza powiedzie´c Morganowi, jak niedorzeczny jest jego pomysł, lecz Coll jedynie zapytał: — W jaki sposób odnajdziemy Walkera? Przez chwil˛e Par i Morgan patrzyli na siebie ze zdumieniem. Obaj oczekiwali, z˙ e Coll oka˙ze si˛e nieugi˛ety, z˙ e zdecydowanie sprzeciwi si˛e tak niesłychanemu pla-
57
˙ nowi i odrzuci go jako szale´nczy. Zaden z nich jednak nie spodziewał si˛e czego´s takiego. Coll zauwa˙zył t˛e wymian˛e spojrze´n i powiedział: ˙ — Na waszym miejscu nie mówiłbym gło´sno tego, co my´sl˛e. Zaden z was nie zna mnie tak dobrze, jak mu si˛e zdaje. No wi˛ec, jaka b˛edzie odpowied´z na moje pytanie? Morgan ukrył szybko wyraz poczucia winy, jaki pojawił si˛e w jego oczach. — Najpierw pójdziemy do Culhaven. Mam tam przyjaciela, który b˛edzie wiedział, gdzie jest Walker. — Culhaven? — Coll zmarszczył czoło. — Culhaven jest okupowane przez federacj˛e. — Ale wystarczajaco ˛ bezpieczne dla nas. — Morgan trwał przy swoim. — Federacja nie b˛edzie was tam szukała, a poza tym zatrzymamy si˛e tam najwy˙zej dzie´n albo dwa. Tak czy owak nie b˛edziemy si˛e tam zbyt wiele publicznie pokazywa´c. — A nasze rodziny? Nie b˛eda˛ si˛e o nas niepokoi´c? — Moja nie. Ojciec przyzwyczaił si˛e ju˙z do tego, z˙ e nie widuje mnie całymi tygodniami. Ju˙z dawno uznał, z˙ e nie mo˙zna na mnie polega´c. A dla Jaralana i Miriany lepiej, z˙ e nie wiedza,˛ co si˛e z wami dzieje. I bez tego pewnie porzadnie ˛ si˛e martwia.˛ — A co z Wren? — zapytał Par. — Nie wiem, jak znale´zc´ Wren. — Morgan pokr˛ecił głowa.˛ — Je´sli jest wcia˙ ˛z z nomadami, mo˙ze by´c wsz˛edzie. — Urwał na chwil˛e. — Poza tym nie wiem, na ile Wren mogłaby nam by´c pomocna. Była jeszcze dzieckiem, kiedy opuszczała Vale, Par. Nie mamy czasu na odnalezienie obojga. Wydaje mi si˛e, z˙ e lepiej b˛edzie poszuka´c Walkera. Par skinał ˛ głowa.˛ Popatrzył niepewnie na Colla, który odwzajemnił jego spojrzenie. — Co sadzisz? ˛ — zapytał. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie powinni´smy byli w ogóle si˛e rusza´c z Vale. Nie powinni´smy byli w ogóle rusza´c si˛e z łó˙zka. — Och, daj spokój, Collu Ohmsfordzie! — wykrzyknał ˛ wesoło Morgan. — Pomy´sl o czekajacej ˛ nas przygodzie! Przyrzekam, z˙ e b˛ed˛e si˛e wami opiekował! Coll spojrzał na brata. — Czy to powinno mnie uspokoi´c? — Jestem za tym, z˙ eby´smy poszli. — Par odetchnał ˛ gł˛eboko. Coll przyjrzał mu si˛e uwa˙znie, po czym skinał ˛ głowa.˛ — W ko´ncu, co mamy do stracenia? W ten sposób sprawa została rozstrzygni˛eta. Zastanawiajac ˛ si˛e nad tym pó´zniej, Par stwierdził, z˙ e wła´sciwie nie był zaskoczony. W ko´ncu trzeba było dokona´c jakiego´s wyboru, a niewiele przemawiało za innymi rozwiazaniami. ˛
58
Tej nocy spali w domku my´sliwskim, a ranek upłynał ˛ im na pakowaniu z˙ ywno´sci z chłodnych spi˙zarni oraz innych zapasów z komód i szafek. Bracia znale´zli bro´n, koce, płaszcze podró˙zne i ubrania na zmian˛e, niektóre pasujace ˛ na nich jak ulał. Zaopatrzyli si˛e równie˙z w w˛edzone mi˛eso, warzywa i owoce, ser i orzechy, a tak˙ze w naczynia kuchenne, bukłaki na wod˛e i lekarstwa. Wzi˛eli wszystko, czego potrzebowali, bo chatka była dobrze zaopatrzona, i w południe stali gotowi do drogi. Było szaro i pochmurnie, kiedy wyszli przez frontowe drzwi, dokładnie ryglujac ˛ je za soba.˛ Deszcz przeszedł w m˙zawk˛e i ziemia pod ich stopami nie była ju˙z twarda i pylista, lecz wilgotna i mi˛ekka jak gabka. ˛ Skierowali si˛e znów ku północy, w stron˛e T˛eczowego Jeziora, z postanowieniem dotarcia do jego brzegów przed nastaniem nocy. Plan Morgana na pierwszy etap wyprawy był prosty. Mieli odnale´zc´ łód´z ukryta˛ przez braci u uj´scia Rappahalladranu i popłyna´ ˛c nia˛ tym razem wzdłu˙z południowego brzegu, omijajac ˛ z dala nizin˛e Clete, Czarne D˛eby i Moczary Mgieł, miejsca pełne niebezpiecze´nstw, których lepiej unika´c. Dotarłszy do przeciwnego brzegu, mieli odnale´zc´ Srebrna˛ Rzek˛e i popłyna´ ˛c nia˛ na wschód do Culhaven. Był to dobry plan, lecz nie pozbawiony trudno´sci. Morgan wolałby przepłyna´ ˛c T˛eczowe Jezioro noca,˛ kiedy mniej rzucaliby si˛e w oczy, u˙zywajac ˛ jako busoli gwiazd i ksi˛ez˙ yca. Lecz gdy dzie´n dobiegał ko´nca i w oddali ukazało si˛e jezioro, stało si˛e jasne, z˙ e tej nocy nie b˛edzie gwiazd ani ksi˛ez˙ yca, a tym samym z˙ adnego s´wiatła, które mogłoby im wskaza´c drog˛e. Gdyby spróbowali przepłyna´ ˛c jezioro w taka˛ pogod˛e, istniało du˙ze prawdopodobie´nstwo, z˙ e podryfuja˛ za daleko na południe, wystawiajac ˛ si˛e na niebezpiecze´nstwa, których mieli nadziej˛e unikna´ ˛c. Dlatego gdy odnale´zli łód´z i upewnili si˛e, z˙ e wcia˙ ˛z si˛e nadaje do u˙zytku, sp˛edzili pierwsza˛ noc w chłodnym, podmokłym obozowisku niedaleko brzegu jeziora, s´niac ˛ o cieplejszych i przyjemniejszych czasach. Ranek przyniósł nieznaczna˛ zmian˛e pogody. Zupełnie przestało pada´c i zrobiło si˛e ciepło, lecz chmury pozostały, mieszajac ˛ si˛e z mgła˛ spowijajac ˛ a˛ jezioro od jednego ko´nca do drugiego. Par i Coll niepewnie rozgladali ˛ si˛e wokół. — Wypogodzi si˛e — zapewniał ich Morgan, zamierzajac ˛ jak najpr˛edzej wyrusza´c. Zepchn˛eli łód´z na wod˛e i wiosłowali do czasu, a˙z wiatr stał si˛e na tyle silny, by mogli ustawi´c swój prowizoryczny z˙ agiel. Chmury uniosły si˛e o par˛e metrów i niebo przeja´sniło si˛e troch˛e, lecz mgła wcia˙ ˛z le˙zała na powierzchni jeziora jak wełna, okrywajac ˛ wszystko nieprzeniknionym całunem. Min˛eło południe, nie przynoszac ˛ wielkiej zmiany, i w ko´ncu nawet Morgan przyznał, z˙ e nie wie, gdzie sa.˛ O zmierzchu wcia˙ ˛z znajdowali si˛e na jeziorze i wkrótce zrobiło si˛e wokół nich zupełnie ciemno. Wiatr ustał i łód´z stała nieruchomo na wodzie. Zjedli co´s,
59
głównie dlatego, z˙ e było to niezb˛edne, a nie dlatego, z˙ eby którykolwiek z nich odczuwał głód, po czym próbowali na zmian˛e spa´c. — Pami˛etasz opowie´sci o Shei Ohmsfordzie i o stworzeniu, które mieszkało na Moczarach Mgieł? — w pewnym momencie Coll zapytał szeptem Para. — Wcale si˛e nie zdziwi˛e, je´sli przekonamy si˛e na własnej skórze, czy były prawdziwe! Noc upływała powoli, wypełniona cisza,˛ ciemno´scia˛ i poczuciem nadciaga˛ jacej ˛ zguby. Min˛eła jednak bez z˙ adnych zdarze´n, a rankiem mgła si˛e podniosła, niebo si˛e rozja´sniło i przyjaciele stwierdzili, z˙ e znajduja˛ si˛e bezpiecznie na s´rodku jeziora, zwróceni dziobem łodzi ku północy. Odpr˛ez˙ eni, z˙ artowali ze swych obaw, obrócili łód´z z powrotem ku wschodowi i na zmian˛e wiosłowali, wyczekujac ˛ nadej´scia wiatru. Po pewnym czasie mgła zupełnie znikn˛eła, chmury rozproszyły si˛e i dostrzegli południowy brzeg. Około południa zerwał si˛e północno-wschodni wiatr, wi˛ec odło˙zyli wiosła i postawili z˙ agiel. Czas mijał, a łód´z mkn˛eła na wschód. Zmierzchało ju˙z, kiedy wreszcie przybili do przeciwległego brzegu w lesistej zatoczce u uj´scia Srebrnej Rzeki. Wepchn˛eli łód´z w sitowie i przymocowali ja˛ starannie linami, po czym ruszyli pieszo w głab ˛ ladu. ˛ Sło´nce ju˙z zachodziło i jego gasnace ˛ s´wiatło odbijało si˛e od nowej powłoki nisko wiszacych ˛ chmur i oparów mgły, barwiac ˛ niebo na ró˙zowo. W lesie było jeszcze cicho, odgłosy nocy wyczekiwały niecierpliwie ko´nca dnia przed rozpocz˛eciem swej symfonii. Rzeka płyn˛eła ospale obok nich, wezbrana od deszczu i unoszonych na wodzie odpadków. Cienie wyciagn˛ ˛ eły si˛e w ich stron˛e, drzewa zdawały si˛e skupia´c w ciemne gromady, a s´wiatło stawało si˛e coraz słabsze. Wkrótce spowił ich mrok. Przez chwil˛e rozmawiali o Królu Srebrnej Rzeki. — Przeminał ˛ jak cała reszta magii — stwierdził Par, stapaj ˛ ac ˛ ostro˙znie po s´liskiej od deszczu s´cie˙zce. Tej nocy widoczno´sc´ była lepsza, cho´c nie tak dobra, jak mogliby sobie z˙ yczy´c: gwiazdy i ksi˛ez˙ yc bawiły si˛e w chowanego z chmurami. — Przeminał ˛ jak druidzi i elfy, jak wszystko prócz opowie´sci. — Mo˙ze tak, a mo˙ze nie — filozoficznie zauwa˙zył Morgan. — Podró˙znicy wcia˙ ˛z twierdza,˛ z˙ e od czasu do czasu go widuja,˛ starca z latarnia,˛ wskazujacego ˛ im drog˛e i sprawujacego ˛ nad nimi piecz˛e. Przyznaja˛ jednak, z˙ e jego wło´sci nie sa˛ ju˙z tak rozległe jak niegdy´s. Włada jedynie nad rzeka˛ i waskim ˛ pasem ziemi wzdłu˙z niej. Reszta nale˙zy do nas. — Reszta nale˙zy do federacji, jak wszystko inne! — mruknał ˛ Coll. Morgan kopnał ˛ kawałek suchego drewna, który wirujac, ˛ zniknał ˛ w ciemno´sci. — Znam człowieka, który twierdzi, z˙ e rozmawiał z Królem Srebrnej Rzeki. W˛edrownego handlarza sprzedajacego ˛ błyskotki od Leah po Anar. Wcia˙ ˛z przemierza ten kraj i mówił mi, z˙ e pewnego razu zabładził ˛ na nizinie Battlemound i ów starzec pojawił si˛e z latarnia˛ i wyprowadził go. — Morgan potrzasn ˛ ał ˛ gło-
60
wa.˛ — Nigdy nie wiedziałem, czy wierzy´c mu, czy nie. Z handlarzy sa˛ urodzeni bajarze i niecz˛esto mo˙zna si˛e od nich dowiedzie´c prawdy. — My´sl˛e, z˙ e ju˙z go nie ma — powiedział Par i ta pewno´sc´ przej˛eła go smutkiem. — Magia zanika, je´sli si˛e jej nie praktykuje i w nia˛ nie wierzy. Król Srebrnej Rzeki nie miał szcz˛es´cia ani do jednego, ani do drugiego. Teraz jest tylko opowies´cia,˛ jeszcze jedna˛ legenda,˛ w której prawdziwo´sc´ wierzysz tylko ty i ja, i Coll, i mo˙ze jeszcze garstka innych. — My, Ohmsfordowie, zawsze wierzymy — doko´nczył cicho Coll. Szli dalej w milczeniu s´cie˙zka˛ wijac ˛ a˛ si˛e na wschód, nasłuchujac ˛ odgłosów nocy. Wiedzieli, z˙ e tej nocy nie dotra˛ ju˙z do Culhaven, teraz nie chcieli si˛e jeszcze zatrzymywa´c, wi˛ec kontynuowali marsz, nie zamieniajac ˛ na ten temat słowa. W miar˛e jak posuwali si˛e w głab ˛ ladu, ˛ zapuszczajac ˛ si˛e na obszar Dolnego Anaru, las stawał si˛e coraz g˛estszy, a s´cie˙zka zw˛ez˙ ała si˛e pod naporem zarastajacych ˛ ja˛ z obu stron krzewów. Rzeka kotłowała si˛e tu w´sciekle, przepływajac ˛ przez Szereg waskich ˛ gardzieli, a okolica stała si˛e bardziej nieprzyst˛epna, tworzac ˛ labirynt pagórków i wawozów, ˛ upstrzonych gdzieniegdzie głazami i pniakami drzew. — Droga do Culhaven nie jest ju˙z taka jak kiedy´s — mruknał ˛ w pewnej chwili Morgan. Par i Coll nie wiedzieli, czy jest tak w istocie, gdy˙z z˙ aden z nich nigdy nie był w Anarze. Spojrzeli po sobie, lecz nic nie odpowiedzieli. Potem s´cie˙zka odbijała od rzeki, prowadzac ˛ w głab ˛ lasu. Morgan zawahał si˛e przez chwil˛e, po czym ruszył nia˛ dalej. Ponad ich głowami zwarły si˛e korony drzew, przez które przenikało jedynie nikłe s´wiatło ksi˛ez˙ yca, i cała trójka zmuszona była posuwa´c si˛e naprzód po omacku. Morgan znowu co´s mruczał, tym razem niezrozumiale, chocia˙z ton jego głosu był wyra´znie słyszalny. Pnacza ˛ i zwisajace ˛ p˛edy zaro´sli uderzały ich w twarze i musieli i´sc´ pochyleni. W lesie panował dziwny, cuchnacy ˛ zapach, jakby jego poszycie si˛e rozkładało. Par usiłował wstrzymywa´c oddech, z˙ eby nie czu´c tego fetoru, tak był dra˙zniacy. ˛ Chciał przy´spieszy´c, lecz przed nim znajdował si˛e Morgan, który szedł ju˙z najszybciej jak mógł. — Taki zapach, jakby co´s tutaj umarło — szepnał ˛ zza jego pleców Coll. Nagle co´s pobudziło pami˛ec´ Para. Przypomniał sobie zapach bijacy ˛ od chaty le´snej kobiety, o której starzec powiedział im, z˙ e jest cieniowcem. Odór panujacy ˛ tutaj był zupełnie taki sam. W chwil˛e pó´zniej wyszli z le´snej g˛estwiny na polan˛e otoczona˛ martwymi kikutami drzew i pokryta˛ gnijacymi ˛ li´sc´ mi, suchymi gał˛eziami i rozrzuconymi bezładnie ko´sc´ mi. Jej s´rodek zajmował zat˛echły staw, bulgoczacy ˛ jak kocioł stojacy ˛ na ogniu. Wielkookie padlino˙zerne zwierz˛eta obserwowały ich z gł˛ebi mroku. Przyjaciele zatrzymali si˛e niepewnie. — Morgan, tu jest dokładnie tak samo jak. . . — zaczał ˛ Par, urywajac ˛ w pół zdania. Cieniowiec wyszedł bezszelestnie spomi˛edzy drzew i stanał ˛ przed nimi. Par ani przez chwil˛e nie miał watpliwo´ ˛ sci, co to takiego; wiedział to instynktow61
nie. Natychmiast znikn˛eło niedowierzanie i watpliwo´ ˛ sci, przez wiele lat hołubiona pewno´sc´ , z˙ e cieniowce sa˛ tym, za co je uwa˙zali rozsadni ˛ ludzie — plotkami i powiastkami dla niegrzecznych dzieci. By´c mo˙ze t˛e zmian˛e wywołało w nim ostrze˙zenie udzielone im przez starca, które pobrzmiewało teraz w jego uszach. A mo˙ze po prostu sprawił to wyglad ˛ stworzenia. Tak czy inaczej rzeczywisto´sc´ , która˛ miał przed soba,˛ była zatrwa˙zajaca ˛ i niezapomniana. Cieniowiec ten w niczym nie przypominał poprzedniego. Była to olbrzymia, powłóczaca ˛ nogami istota o ludzkich kształtach, lecz dwukrotnie wi˛eksza od normalnego człowieka, o ciele pokrytym szorstka,˛ kudłata˛ sier´scia,˛ masywnych łapach uzbrojonych w szpony, pot˛ez˙ na i zgarbiona jak goryl. Spo´sród kudłów wyzierała twarz, która˛ trudno byłoby okre´sli´c jako ludzka.˛ Była pomarszczona i wykrzywiona wokół ust, z których jak ułamane ko´sci sterczały z˛eby. Z wyschni˛etych fałdów jej skóry z zapiekła˛ niech˛ecia˛ spogladały ˛ płonace ˛ jak ogie´n oczy. Stwór stał i patrzył, taksujac ˛ ich wzrokiem t˛epego zwierz˛ecia. — Oho — rzekł cicho Morgan. Cieniowiec postapił ˛ krok do przodu posuwistym ruchem, przywodzacym ˛ na my´sl skradajacego ˛ si˛e kota. — Co tu robicie? — zachrypiał jak gdyby z wn˛etrza gł˛ebokiej, pustej studni. — Zgubili´smy. . . — zaczał ˛ Morgan. — Wkroczyli´scie na mój teren! — przerwał tamten, gro´znie zgrzytajac ˛ z˛ebami. — Rozgniewali´scie mnie! Morgan spojrzał na Para, który ruchem ust wypowiedział szybko słowo „cieniowiec” i spojrzał z kolei na brata. Coll był blady i spi˛ety. Podobnie jak Par, nie miał ju˙z watpliwo´ ˛ sci. — Zatrzymam jednego z was jako zapłat˛e! — zawarczał cieniowiec. — Dajcie mi jednego z was! Dawajcie! Przyjaciele jeszcze raz spojrzeli na siebie. Wiedzieli, z˙ e jest tylko jedno wyjs´cie z tej sytuacji. Tym razem nie było w pobli˙zu starca, który by im przyszedł z pomoca.˛ Byli sami. Morgan si˛egnał ˛ za siebie i wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy Miecz Leah. Ostrze odbiło si˛e jasnym blaskiem w oczach potwora. — Albo pozwolisz nam bezpiecznie przej´sc´ . . . — zaczał. ˛ Nie doko´nczył. Cieniowiec rzucił si˛e na niego z wrzaskiem, pokonujac ˛ mała˛ polan˛e z przera˙zajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ W jednej sekundzie znalazł si˛e przy Morganie, rozdzierajac ˛ szponami powietrze. Góralowi udało si˛e jednak w por˛e nastawi´c miecz. Odparował cios i wytracił ˛ stwora z równowagi, odrzucajac ˛ go na bok i niweczac ˛ jego atak. Coll skoczył w ich stron˛e i zadał mu ci˛ecie krótkim mieczem, który miał przy sobie, a Par uderzył we´n magia˛ pie´sni, przesłaniajac ˛ mu wzrok chmara˛ bzyczacych ˛ owadów. Potwór z gniewnym rykiem stanał ˛ z powrotem na nogach, zapami˛etale wymachujac ˛ ramionami, i ponownie natarł na nich. Zadał Morganowi pot˛ez˙ ny cios, gdy 62
ten usiłował odskoczy´c na bok, i powalił go na ziemi˛e. Kiedy stwór odwrócił si˛e, Coll uderzył go tak mocno swoim krótkim mieczem, z˙ e odrabał ˛ mu jedno rami˛e ponad łokciem. Cieniowiec zatoczył si˛e z bólu, lecz zaraz skoczył z powrotem, schwycił swe odrabane ˛ rami˛e i cofnał ˛ si˛e znowu. Ostro˙znie przyło˙zył rami˛e do barku. Nastapił ˛ nagły ruch; s´ci˛egna, mi˛es´nie i ko´sci splatały si˛e ze soba˛ jak wijace ˛ si˛e w˛ez˙ e. Rami˛e przyrosło z powrotem. Cieniowiec zasyczał z rado´sci. Potem znowu ruszył na nich. Par usiłował go powstrzyma´c obrazami wilków, lecz monstrum nawet ich nie zauwa˙zyło. Z całym impetem uderzyło w Morgana, odpychajac ˛ kling˛e jego miecza i odrzucajac ˛ go do tyłu. Góral byłby pewnie zgubiony, gdyby nie Ohmsfordowie, którzy skoczyli na besti˛e i powalili ja˛ na ziemi˛e. Przytrzymali ja˛ tam zaledwie przez chwil˛e. D´zwign˛eła si˛e do góry, uwalniajac ˛ si˛e z ich u´scisku i odrzucajac ˛ ich na boki. Jedno wielkie rami˛e grzmotn˛eło Para w twarz, odrzucajac ˛ mu głow˛e do tyłu a˙z w oczach zapaliły mu si˛e gwiazdy, kiedy toczył si˛e po ziemi. Słyszał, jak bestia zbli˙za si˛e do niego, i wyrzucał z siebie wszystkie obrazy, jakie potrafił przywoła´c. Tarzał si˛e i pełzał, rozpaczliwie usiłujac ˛ d´zwigna´ ˛c si˛e na nogi. Usłyszał ostrzegawczy okrzyk Colla i seri˛e chrzakni˛ ˛ ec´ . Wreszcie stanał ˛ wyprostowany, próbujac ˛ otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z zamroczenia. Cieniowiec znajdował si˛e tu˙z przed nim, majac ˛ go za chwil˛e pochwyci´c w szeroko rozwarte, zako´nczone szponami ramiona. Coll le˙zał bezwładnie pod drzewem o kilka kroków dalej. Nigdzie nie było wida´c Morgana. Par cofnał ˛ si˛e powoli, szukajac ˛ sposobu ucieczki. Nie było teraz czasu na magi˛e. Bestia znajdowała si˛e zbyt blisko. Poczuł za plecami chropowata˛ kor˛e drzewa. Wtem obok niego znowu pojawił si˛e Morgan, który wyłonił si˛e z mroku i z okrzykiem „Leah, Leah!” rzucił si˛e na cieniowca. Na twarzy i ubraniu miał krew, a w jego oczach płonał ˛ gniew i determinacja. Opadł Miecz Leah — łuk l´sniacego ˛ metalu — i wydarzyło si˛e co´s cudownego. Miecz z cała˛ siła˛ uderzył w cieniowca i zapłonał ˛ ogniem. Par cofnał ˛ si˛e i osłonił twarz ramieniem. Nie, pomy´slał zdumiony, to nie ogie´n, to magia! Magia zadziałała w jednej chwili, bez ostrze˙zenia, i zdawała si˛e pora˙za´c bezruchem walczacych ˛ w kr˛egu jej s´wiatła. Potwór zesztywniał, wydajac ˛ okrzyk przera˙zenia i niedowierzania. Magia przepłyn˛eła z Miecza Leah na jego ciało, rozcinajac ˛ je jak brzytwa. Cieniowiec zadr˙zał, zdawał si˛e zapada´c w sobie, jego kontury rozmyły si˛e i zaczał ˛ si˛e rozpływa´c. Par szybko upadł na ziemi˛e u stóp potwora i przetoczył si˛e pod nim kawałek dalej, odzyskujac ˛ wolno´sc´ . Zobaczył, jak bestia d´zwiga si˛e rozpaczliwie w gór˛e, po czym wybucha ogniem równie jasnym jak bro´n, od której zgin˛eła, i obraca si˛e w popiół. Miecz Leah natychmiast pogra˙ ˛zył si˛e w mroku. Zapanowała nagła cisza. Ponad mała˛ polana˛ unosił si˛e obłok dymu o intensywnym, cierpkim zapachu. Staw raz jeszcze zabulgotał i ucichł. 63
Morgan Leah opadł na jedno kolano, upuszczajac ˛ miecz na ziemi˛e przed soba.˛ Or˛ez˙ uderzył o mały wzgórek popiołu i rozbłysł. Morgan wzdrygnał ˛ si˛e i zadr˙zał. — Do kro´cset! — wyszeptał głosem zdławionym ze zdumienia. — Moc, która˛ czułem, była. . . Nigdy nie sadziłem, ˛ z˙ e to mo˙zliwe. . . Par natychmiast podszedł do niego, ukl˛eknał ˛ obok i obejrzał jego twarz, poraniona,˛ stłuczona˛ i blada,˛ jakby odpłyn˛eła z niej cała krew. Objał ˛ przyjaciela ramieniem i przycisnał ˛ go do siebie. — Wcia˙ ˛z ma moc, Morgan! — wyszeptał, podniecony my´sla,˛ z˙ e co´s takiego jest mo˙zliwe. — Min˛eło tyle lat, a on wcia˙ ˛z posiada magiczna˛ moc, chocia˙z nikt o tym nie wiedział! — Morgan patrzył na niego, nie rozumiejac. ˛ — Nie pojmujesz? Magia drzemała w nim od czasów Allanona! Nie była potrzebna! Trzeba było innej magii, z˙ eby ja˛ obudzi´c! Trzeba było stworzenia takiego jak cieniowiec! Dlatego nic si˛e nie działo, dopóki magie si˛e nie zetkn˛eły. . . Nie doko´nczył. Coll doczłapał do nich i równie˙z opadł na ziemi˛e. Jedno jego rami˛e zwisało bezwładnie. — Chyba je złamałem — wymamrotał. R˛eka wprawdzie nie była złamana, lecz tak mocno stłuczona, z˙ e Par uznał za niezb˛edne unieruchomi´c ja˛ na par˛e dni w łubkach. Umyli si˛e w swym zapasie pitnej wody, opatrzyli zadra´sni˛ecia i rany, podnie´sli z ziemi swa˛ bro´n i stan˛eli, spogladaj ˛ ac ˛ po sobie. — Starzec powiedział, z˙ e wiele istot b˛edzie na nas polowało — wyszeptał Par. — Nie wiem, czy ten stwór na nas polował, czy po prostu mieli´smy pecha, z˙ e si˛e na niego natkn˛eli´smy. — Głos Colla był chrapliwy. — Wiem tylko, z˙ e nie chciałbym jeszcze raz spotka´c czego´s takiego. — Ale je´sli spotkamy. . . — rzekł cicho Morgan i na chwil˛e umilkł. — Je´sli spotkamy, to wiemy teraz, jak sobie z czym´s takim radzi´c. — Pogładził kling˛e Miecza Leah, jakby dotykał mi˛ekkiego wygi˛ecia kobiecej twarzy. Par nigdy nie zapomniał tego, co czuł w tamtej chwili. Wspomnienie to nawet przesłoniło pami˛ec´ o ich potyczce z cieniowcem. Był to mały okruch czasu zastygły w najczystszej postaci. Odczuwał zazdro´sc´ . Przedtem to on miał prawdziwa˛ magi˛e. Teraz tym kim´s był Morgan Leah. Oczywi´scie, wcia˙ ˛z władał pie´snia,˛ ale jej moc bladła w porównaniu z moca˛ miecza górala. To jego miecz zniszczył potwora. Najbardziej sugestywne obrazy wysyłane przez Para potrafiły go co najwy˙zej rozdra˙zni´c. Zastanawiał si˛e, czy magiczna pie´sn´ ma jakakolwiek ˛ rzeczywista˛ warto´sc´ .
VII Pó´zniej tej samej nocy Par przypomniał sobie co´s, co go zmusiło do zmierzenia si˛e z uczuciami, jakie z˙ ywił wobec Morgana. Maszerowali do Culhaven, pragnac ˛ jak najszybciej zako´nczy´c wypraw˛e, zdecydowani i´sc´ cała˛ noc i nast˛epny dzie´n raczej, ni˙z ryzykowa´c cho´cby krótki nocleg w lesie. Dotarli z powrotem do głównej s´cie˙zki, tam gdzie biegła ona równolegle do Srebrnej Rzeki, i ruszyli nia˛ dalej na wschód. Kiedy tak poda˙ ˛zali naprzód, to ponaglani przez niepokój, to wstrzymywani przez zm˛eczenie, ich my´sli w˛edrowały równie˙z jak pasace ˛ si˛e owce ku ziele´nszym pastwiskom i Par Ohmsford przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli o pie´sniach. Przypomniał sobie legendy mówiace, ˛ z˙ e moc Miecza Leah jest w dosłownym znaczeniu tego słowa obosieczna. Miecz został wyposa˙zony w magiczna˛ moc przez Allanona w czasach Brin Ohmsford, kiedy druid w˛edrował na wschód z dziewczyna˛ z Shady Vale i jej opiekunem Ronem Leah. Druid zanurzył kling˛e miecza w zakazanych wodach Hadeshornu, na zawsze zmieniajac ˛ jej charakter. Była odtad ˛ czym´s wi˛ecej ni˙z zwykłe ostrze; stała si˛e talizmanem mogacym ˛ si˛e oprze´c nawet widmom Mord. Jej magia była jednak podobna do wszystkich magii z dawnych czasów; stanowiła zarówno błogosławie´nstwo, jak i przekle´nstwo. Jej moc była jak narkotyk; ten, kto jej u˙zywał, coraz bardziej si˛e od niej uzale˙zniał. Brin Ohmsford dostrzegła to niebezpiecze´nstwo, lecz przestrogi, jakich udzielała Ronowi Leah, pozostały bez echa. Tym, co ich uratowało w ostatecznej konfrontacji z ciemna˛ magia˛ i poło˙zyło kres dalszej potrzebie korzystania z magii miecza, była moc Jaira i jej własna. Nie istniał z˙ aden przekaz mówiacy ˛ o tym, co stało si˛e pó´zniej z mieczem — wiadomo było tylko, z˙ e nie był ju˙z potrzebny, i wi˛ecej go nie u˙zywano. A˙z do teraz. I teraz wydawało si˛e, z˙ e by´c mo˙ze obowiazkiem ˛ Para jest przestrzec Morgana przed dalszym stosowaniem miecza. Ale jak miał to zrobi´c? Do kro´cset, Morgan był obok Colla jego najlepszym przyjacielem, a na nowo odkryta magia, której Par tak bardzo mu zazdro´scił, dopiero co uratowała im z˙ ycie! Odczuwana przeze´n zawi´sc´ wypełniała go poczuciem winy i zawodu. Jak miał powiedzie´c Morganowi, z˙ e nie powinien korzysta´c z mocy miecza? Nie było wa˙zne, z˙ e moga˛ istnie´c po temu dostateczne powody; i tak zdawała si˛e z tego przebi65
ja´c uraza. Poza tym wiedział, z˙ e b˛eda˛ potrzebowali mocy miecza, je´sli natkna˛ si˛e jeszcze na jakie´s cieniowce. A wszystko na to wskazywało. Jego zmagania z tym problemem nie trwały długo. Po prostu nie potrafił wymaza´c z pami˛eci swego niepokoju i s´wie˙zego wspomnienia dyszacej ˛ nad nim bestii. Postanowił milcze´c. By´c mo˙ze w ogóle nie było potrzeby o tym mówi´c. Gdy si˛e pojawi, zawsze zda˙ ˛zy to zrobi´c. Zostawił spraw˛e w spokoju. Niewiele rozmawiali ze soba˛ tej nocy, a je´sli ju˙z, to głównie o cieniowcach. Nie mieli ju˙z watpliwo´ ˛ sci co do ich istnienia. Nawet Coll nie unikał nazywania rzeczy po imieniu, mówiac ˛ o bestii, która ich zaatakowała. Lecz uznanie tego faktu niewiele rozja´sniło im w głowach. Cieniowce pozostały dla nich tajemnica.˛ Nie wiedzieli, skad ˛ przychodza˛ ani dlaczego. Nie wiedzieli nawet, czym sa.˛ Nie mieli poj˛ecia o z´ ródle ich mocy, chocia˙z zdawało si˛e, z˙ e musi nim by´c jaki´s rodzaj magii. Je´sli stworzenia te na nich polowały, to nie wiedzieli, jak moga˛ temu zaradzi´c. Wiedzieli jedynie, z˙ e starzec miał racj˛e, radzac ˛ im, by zachowali ostro˙zno´sc´ . Wkrótce po nastaniu s´witu dotarli do Culhaven. Obolali i zaspani, wyszli z rozpraszajacych ˛ si˛e nocnych cieni lasu na słabe s´wiatło nowego dnia. Chmury przesłaniały całe niebo na wschodzie, zawadzajac ˛ w przelocie o wierzchołki drzew i nadajac ˛ miastu karłów w dole szary zimowy wyglad. ˛ Przyjaciele zatrzymali si˛e, rozprostowali ko´sci, ziewn˛eli i rozejrzeli si˛e wokół. Drzewa przed nimi przerzedziły si˛e i ujrzeli grup˛e chat, nad którymi unosił si˛e dym z kamiennych kominów, a obok chat stodoły pełne wozów i narz˛edzi i małe podwórza z zagrodami dla zwierzat. ˛ Na male´nkich skrawkach ziemi warzywniki wielko´sci odcisków kciuka walczyły o lepsze z wdzierajacymi ˛ si˛e zewszad ˛ chwastami. Wszystko było stłoczone: chaty i szopy, zwierz˛eta, ogrody i las wpadały na siebie. Wszystko było strasznie zaniedbane, farba niszczyła si˛e i odpadała, tynk i kamienie były pop˛ekane, połamane płoty chyliły si˛e ku ziemi, zwierz˛eta były kudłate i nie oporzadzone, ˛ a ro´sliny ogrodowe i chwasty tak wzajemnie soba˛ poprzerastane, z˙ e trudno je było od siebie odró˙zni´c. W drzwiach i oknach ukazywały si˛e kobiety, w wi˛ekszo´sci stare, niektóre z praniem do powieszenia, inne zaj˛ete gotowaniem posiłku. Wszystkie wydawały si˛e obdarte i zaniedbane. Na podwórzach, s´cie˙zkach i drogach bawiły si˛e dzieci, usmolone i dzikie jak górskie owce. Morgan zauwa˙zył, z jakim zdumieniem Par i Coll rozgladaj ˛ a˛ si˛e wokół, i rzekł: — Zapomniałem wam powiedzie´c. Culhaven, które znacie, to miasto z waszych opowie´sci. To wszystko nale˙zy ju˙z do przeszło´sci. Wiem, z˙ e jeste´scie zm˛eczeni, ale skoro ju˙z tutaj jeste´smy, musicie pewne rzeczy zobaczy´c. Powiódł ich s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ do miasta. Zabudowania były coraz n˛edzniejsze, chaty ustapiły ˛ miejsca szopom i szałasom, ogrody i zwierz˛eta znikn˛eły ´ zka rozszerzała si˛e w polna˛ drog˛e, od dawna nie naprawiana,˛ pełna˛ zupełnie. Scie˙ dziur i kolein, pokryta˛ odpadkami i kamieniami. Tutaj równie˙z bawiły si˛e dzieci, a kobiety krzatały ˛ si˛e przy domowych zaj˛eciach, zamieniajac ˛ czasem par˛e słów 66
ze soba˛ nawzajem i z dzie´cmi, lecz przewa˙znie były zamkni˛ete w sobie i milczace. ˛ Nieufnie przygladały ˛ si˛e trzem przybyszom przechodzacym ˛ obok, a na ich twarzach malowała si˛e podejrzliwo´sc´ i strach. — Oto Culhaven, najpi˛ekniejsze miasto Estlandii, serce i dusza pa´nstwa karłów — powiedział cicho Morgan. Nie patrzył na nich. — Znam opowie´sci. Było azylem, oaza,˛ przystania˛ dla łagodnych dusz, pomnikiem tego, czego moga˛ dokona´c duma i ci˛ez˙ ka praca. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — A takie jest dzisiaj. Podeszło do nich kilkoro dzieci, proszac ˛ o pieniadze. ˛ Morgan łagodnie potrza˛ snał ˛ głowa,˛ pogładził je po włosach i poszedł dalej. Skr˛ecili w dró˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ do strumienia zapchanego s´mieciami i nieczysto´sciami. Jego brzegiem chodziły dzieci, tracaj ˛ ac ˛ patykami unoszace ˛ si˛e na wodzie odpadki. Po kładce przeszli na drugi brzeg. W powietrzu unosił si˛e ci˛ez˙ ki zapach zgnilizny. — Gdzie si˛e podziali m˛ez˙ czy´zni? — zapytał Par. Morgan spojrzał na niego. — Szcz˛es´liwi spo´sród nich nie z˙ yja.˛ Pozostali sa˛ w kopalniach albo w obozach pracy. Dlatego wszystko tak tutaj wyglada. ˛ W mie´scie pozostały jedynie dzieci, starcy i troch˛e kobiet. — Urwał na chwil˛e. — Jest tak od pi˛ec´ dziesi˛eciu lat. Zgodnie z wola˛ federacji. Chod´zcie t˛edy. Poprowadził ich wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ za szeregiem chat, które wydawały si˛e bardziej ´ zadbane. Sciany były s´wie˙zo wybielone, kamienie wyszorowane, tynk nienaruszony, ogrody i trawniki wypiel˛egnowane. Tutaj równie˙z karły, głównie kobiety, krzatały ˛ si˛e na podwórzach i w izbach, a ich zaj˛ecia były podobne do tych, które ogladali ˛ poprzednio, lecz rezultaty ró˙zniły si˛e od tamtych jak dzie´n od nocy. Wszystko tutaj l´sniło czysto´scia˛ i porzadkiem. ˛ Morgan zaprowadził ich do małego parku na wzgórzu, gdzie weszli ostro˙znie w jodłowy zagajnik. — Widzicie te domy? — Wskazał grup˛e porzadnie ˛ utrzymanych chat. Par i Coll skin˛eli głowa.˛ — To tam mieszkaja˛ stacjonujacy ˛ tutaj z˙ ołnierze i urz˛ednicy federacji. Młodsze, silniejsze kobiety karłów zmuszane sa˛ do pracy dla nich. Wi˛ekszo´sc´ z nich musi równie˙z z nimi z˙ y´c. — Spojrzał na nich znaczaco. ˛ Opu´scili park i zeszli zboczem wzgórza do centrum miasta. Zamiast domów mieszkalnych stały tutaj sklepy i warsztaty, a na ulicach roiło si˛e od pieszych. W´sród nich było niewielu karłów, i to znowu przewa˙znie starych; zaj˛eci byli sprzedawaniem i kupowaniem. Wokół tłoczyli si˛e przybysze spoza miasta, którzy s´ciagn˛ ˛ eli tutaj na handel. Wsz˛edzie widoczne były patrole federacji. Morgan powiódł braci zaułkami, gdzie mogli pozosta´c nie zauwa˙zeni. Pokazywał im ró˙zne rzeczy, udzielajac ˛ wyja´snie´n głosem zarazem gorzkim i ironicznym. — Tamten budynek to kantor wymiany srebra. Karły przymuszane sa˛ do wydobywania srebra w kopalniach; trzymane sa˛ cały czas pod ziemia˛ — wiecie, co to oznacza — a potem zmuszane do sprzedawania go w cenach ustalonych przez federacj˛e i oddawania wi˛ekszo´sci dochodów swym prze´sladowcom w po67
staci podatków. Równie˙z zwierz˛eta nale˙za˛ do federacji — rzekomo na zasadzie ˙ dzier˙zawy. Zywno´ sc´ karłów jest s´ci´sle racjonowana. Tam w dole to plac targowy. Wszystkie warzywa i owoce sa˛ uprawiane i sprzedawane przez karłów, a wpływy ze sprzeda˙zy sa˛ dzielone w ten sam sposób, co wszystko inne. To wła´snie oznacza dla tych ludzi „protektorat”. Zatrzymał ich na ko´ncu ulicy, z dala od tłumu gapiów skupionego wokół podestu, na którym wystawiono na sprzeda˙z grup˛e sp˛etanych ła´ncuchami młodych karłów i karlice. Przez chwil˛e im si˛e przypatrywali. — Wyprzedaja˛ tych, których nie potrzebuja˛ do pracy — poinformował Morgan. Z dzielnicy handlowej zaprowadził ich pod szerokie wzgórze wznoszace ˛ si˛e ponad miastem. Jego zbocze, sczerniałe i odarte z z˙ ycia, znaczyło si˛e ogromna˛ ciemna˛ smuga˛ na tle nieba. Kiedy´s poci˛ete było na tarasy i jeszcze teraz pozostało´sci dawnych umocnie´n sterczały z ziemi jak nagrobki. — Wiecie, co to jest? — zapytał ich cicho. Potrzasn˛ ˛ eli głowami. — To wszystko, co pozostało po Ogrodach Meade. Znacie t˛e histori˛e. Karły zało˙zyły te ogrody, u˙zywajac ˛ specjalnej ziemi sprowadzonej z regionów rolniczych, ziemi czarnej jak w˛egiel. Sadzono tu i hodowano ka˙zdy kwiat znany plemionom. Mój ojciec mówił, z˙ e było to najpi˛ekniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział. Był tu raz jako chłopiec. — Milczał przez chwil˛e, kiedy ogladali ˛ ruiny, po czym dodał: — Federacja spaliła ogrody po kapitulacji miasta. Pala˛ je co roku, z˙ eby nic tu nigdy nie wyrosło. Kiedy odchodzili, wracajac ˛ ku obrze˙zom miasta, Par zapytał: — Skad ˛ wiesz to wszystko, Morgan? Od twojego ojca? — Góral potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Mój ojciec nie był tu wi˛ecej od tamtego czasu. My´sl˛e, z˙ e woli nie wiedzie´c, jak tu teraz wyglada. ˛ Chce to miejsce zachowa´c w pami˛eci takim, jakie było niegdy´s. Nie, mam tutaj przyjaciół, którzy mi opowiadaja,˛ jak układa si˛e z˙ ycie karłów, to znaczy ta jego cz˛es´c´ , której nie mog˛e sam zobaczy´c, kiedy tutaj jestem. Nie mówiłem wam jeszcze zbyt wiele o tym, prawda? Ale to wszystko dotyczy ostatniego mniej wi˛ecej półrocza. Opowiem wam o tym pó´zniej. Udali si˛e z powrotem do biedniejszej cz˛es´ci miasta, posuwajac ˛ si˛e nowa˛ droga,˛ która była ju˙z jednak równie zryta i podziurawiona jak pozostałe. Po krótkim marszu skr˛ecili w alejk˛e prowadzac ˛ a˛ do okazałej budowli z drewna i kamienia, która wygladała ˛ tak, jakby kiedy´s była czym´s w rodzaju gospody. Miała trzy pi˛etra i otoczona była zadaszona˛ weranda˛ z hu´stawkami i fotelami na biegunach. Podwórze było ogołocone z ro´slinno´sci, lecz wolne od s´mieci oraz odpadków i pełne bawiacych ˛ si˛e dzieci. — Szkoła? — Par gło´sno wyraził swój domysł. Morgan potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Sierociniec.
68
Powiódł ich mi˛edzy grupkami dzieci na werand˛e, przez która˛ doszli do drzwi w bocznej s´cianie domu, ukrytych w cieniu gł˛ebokiej wn˛eki. Zapukał, a kiedy si˛e nieco uchyliły, zapytał: — Czy znajdzie si˛e odrobina jedzenia dla potrzebujacego? ˛ — Morgan! — Drzwi otworzyły si˛e szeroko. Stała w nich niemłoda karlica, siwowłosa i w fartuchu. U´smiech rozja´sniał jej szeroka˛ i wyrazista˛ twarz, noszac ˛ a˛ s´lady wielu smutków i rozczarowali. — Morgan Leah, co za miła niespodzianka! Jak si˛e miewasz, chłopcze? — Jak zawsze jestem duma˛ i rado´scia˛ mego ojca — odparł ze s´miechem Morgan. — Mo˙zemy wej´sc´ ? — Ale˙z tak. Od kiedy to musisz pyta´c? — Kobieta odsun˛eła si˛e na bok i przepu´sciła ich do s´rodka, s´ciskajac ˛ Morgana i u´smiechajac ˛ si˛e szeroko do jego towarzyszy, którzy niepewnie odwzajemnili jej u´smiech. Zamkn˛eła za nimi drzwi i powiedziała: — A wi˛ec chcieliby´scie co´s zje´sc´ , czy tak? — Oddaliby´smy z˙ ycie za kawałek chleba — o´swiadczył Morgan ze s´miechem. — Babciu Elizo, to moi przyjaciele, Par i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. Sa˛ chwilowo. . . bezdomni — doko´nczył. — Czy˙z wszyscy tacy nie jeste´smy? — zachrypiała w odpowiedzi babcia Eliza. Wyciagn˛ ˛ eła spracowana˛ dło´n, która˛ bracia kolejno u´scisn˛eli. Przyjrzała im si˛e krytycznie. — Czy˙zby´scie wdali si˛e w bójk˛e z nied´zwiedziami, Morgan? — Obawiam si˛e, z˙ e było to co´s jeszcze gorszego. — Morgan ostro˙znie dotknał ˛ swej twarzy, szukajac ˛ na niej ran i zadrapa´n. — Droga do Culhaven nie jest ju˙z taka jak dawniej. — Culhaven te˙z nie. Siadaj, dziecko, i twoi przyjaciele równie˙z. Przynios˛e wam ciasto i owoce. Na s´rodku obszernej kuchni stało kilka stołów z ławami i przyjaciele usiedli przy najbli˙zszym z nich. Kuchnia była du˙za, lecz do´sc´ ciemna i skromnie urzadzo˛ na. Babcia Eliza krzatała ˛ si˛e pracowicie, podajac ˛ obiecane s´niadanie i napełniajac ˛ szklanki jakim´s s´wie˙zo wyci´sni˛etym sokiem. — Zaproponowałabym wam mleko, ale to, które mam, musz˛e wydziela´c dzieciom — przeprosiła. Jedli łapczywie, kiedy pojawiła si˛e druga kobieta, równie˙z karlica, jeszcze starsza od pierwszej, mała i pomarszczona, o ostrych rysach twarzy i szybkich, ptasich ruchach, które zdawały si˛e ani na chwil˛e nie ustawa´c. Na widok Morgana zdecydowanym krokiem przeszła przez izb˛e. Góral natychmiast powstał i pocałował ja˛ lekko w policzek. — Cioteczka Jilt — przedstawił ja˛ braciom. — Bardzo mi miło — o´swiadczyła takim tonem, jakby trzeba ich było o tym specjalnie przekonywa´c. Usiadła obok babci Elizy i natychmiast zaj˛eła si˛e robótka˛ na drutach, która˛ przyniosła ze soba.˛
69
— Te damy matkuja˛ całemu s´wiatu — powiedział Morgan, siadajac ˛ z powrotem do stołu. — Mnie te˙z, chocia˙z nie jestem sierota˛ jak inni ich podopieczni. Zaadoptowały mnie przez wzglad ˛ na mój nieodparty urok osobisty. ˙ — Zebrałe´s tak samo jak wszyscy inni, kiedy spotkały´smy ci˛e po raz pierwszy, Morganie Leah! — rzuciła cioteczka Jilt, nie podnoszac ˛ oczu znad robótki. — Tylko dlatego ci˛e przyj˛eły´smy, tylko dlatego przyjmujemy kogokolwiek. — To siostry, chocia˙z nikt by tego nie odgadł — ciagn ˛ ał ˛ Morgan. — Babcia Eliza jest jak pierzyna z g˛esiego puchu, mi˛ekka i ciepła. Ale cioteczka Jilt, ta przypomina raczej kamienna˛ prycz˛e! Cioteczka Jilt pociagn˛ ˛ eła nosem. — W dzisiejszych czasach kamie´n jest du˙zo trwalszy od g˛esiego puchu. A obydwa sa˛ trwalsze od góralskich pochlebstw! Morgan i babcia Eliza roze´smiali si˛e, a po chwili dołaczyła ˛ do nich cioteczka Jilt. Par i Coll przyłapali si˛e na tym, z˙ e równie˙z si˛e u´smiechaja.˛ Wydawało si˛e to dziwne, gdy˙z wcia˙ ˛z mieli w pami˛eci widok miasta i jego mieszka´nców, a głosy osieroconych dzieci bawiacych ˛ si˛e na zewnatrz ˛ nieustannie przypominały o tym, jak rzeczy naprawd˛e si˛e maja.˛ Lecz obie te kobiety cechowała jaka´s niezłomno´sc´ , co´s, co wznosiło si˛e ponad cierpienia i n˛edz˛e, a szeptało o obietnicy i nadziei. Po s´niadaniu babcia Eliza zaj˛eła si˛e zmywaniem naczy´n, a cioteczka Jilt wyszła doglada´ ˛ c dzieci. — Te dwie staruszki prowadza˛ sierociniec od ponad trzydziestu lat — szepnał ˛ Morgan. — Federacja zostawia je w spokoju, bo dzi˛eki nim dzieci nie placz ˛ a˛ si˛e pod nogami. Nie´zle, co? Sa˛ setki dzieci pozbawionych rodziców, wi˛ec sierociniec zawsze jest pełny. Kiedy dzieci dostatecznie podrosna,˛ przemyca si˛e je na zewnatrz. ˛ Te, którym pozwoli si˛e pozosta´c za długo, federacja wysyła do obozów pracy albo sprzedaje. Czasem staruszkom nie udaje si˛e utrafi´c we wła´sciwy moment. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie wiem, jak to wytrzymuja.˛ Ja ju˙z bym dawno oszalał. Babcia Eliza wróciła i przysiadła si˛e do nich. — Czy Morgan opowiadał wam, jak si˛e poznali´smy? — zapytała Ohmsfordów. — To było naprawd˛e co´s. Przyniósł nam jedzenie i ubrania dla dzieci, dał nam pieniadze ˛ na zakup niezb˛ednych rzeczy i pomógł przeprowadzi´c kilkanas´cioro dzieci na północ, gdzie miały zosta´c umieszczone u rodzin na wolnych obszarach. — Och, na lito´sc´ boska,˛ babciu! — wykrzyknał ˛ zakłopotany Morgan. — Wła´snie tak było! I teraz te˙z nam pomaga, kiedy jest tutaj — dodała, nie zwa˙zajac ˛ na jego protesty. — Stali´smy si˛e jego mała˛ prywatna˛ instytucja˛ dobroczynna,˛ nieprawda˙z, Morgan? — To mi o czym´s przypomina. — Morgan si˛egnał ˛ za pazuch˛e i wyciagn ˛ ał ˛ mała˛ sakiewk˛e. Jej zawarto´sc´ pobrz˛ekiwała, kiedy podawał ja˛ staruszce. — Ja-
70
ki´s tydzie´n temu wygrałem zakład o pewne perfumy. — Mrugnał ˛ znaczaco ˛ do Ohmsfordów. — Niech ci Bóg wynagrodzi, Morgan. — Babcia Eliza wstała i obeszła stół, z˙ eby go pocałowa´c w policzek. — Wydajecie si˛e bardzo zm˛eczeni, wszyscy trzej. Mamy z tyłu par˛e wolnych łó˙zek i mnóstwo koców. Mo˙zecie si˛e przespa´c do kolacji. Zaprowadziła ich z kuchni do małego pokoju w tylnej cz˛es´ci domu, gdzie znajdowało si˛e kilka łó˙zek, miednica, koce i r˛eczniki. Par rozejrzał si˛e wokół, dostrzegajac ˛ od razu, z˙ e okiennice sa˛ zamkni˛ete, a zasłony starannie zaciagni˛ ˛ ete. Babcia Eliza dostrzegła spojrzenie, jakie zamienił z bratem. — Czasami moi go´scie nie chca˛ zwraca´c na siebie uwagi — rzekła spokojnie. Spojrzała na nich przenikliwie. — Czy z wami nie jest podobnie? Morgan podszedł do niej i pocałował ja˛ czule. — Jeste´s spostrzegawcza jak zawsze, babciu Elizo. Musimy si˛e spotka´c ze Steffem. Mo˙zesz si˛e tym zaja´ ˛c? Babcia Eliza przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e, po czym w milczeniu skin˛eła głowa,˛ odwzajemniła jego pocałunek i wymkn˛eła si˛e z pokoju. Zmierzchało ju˙z, kiedy si˛e obudzili. W zaciemnionym pokoju panował mrok i cisza. Pojawiła si˛e babcia Eliza. Na jej szerokiej twarzy malowała si˛e łagodno´sc´ i spokój. Przemkn˛eła przez pokój na palcach, dotykajac ˛ ich po kolei i szepczac, ˛ z˙ e ju˙z czas, po czym znikn˛eła w taki sam sposób, w jaki si˛e zjawiła. Gdy wstali z łó˙zek, Morgan Leah i Ohmsfordowie znale´zli swoje ubrania wyprane i pachnace ˛ czysto´scia.˛ Babcia Eliza nie pró˙znowała, kiedy oni spali. — Dzi´s wieczór spotkamy si˛e ze Steffem — powiedział Morgan, gdy si˛e ubierali. — Nale˙zy do ruchu oporu karłów, a ruch ma wsz˛edzie oczy i uszy. Je´sli Walker Boh wcia˙ ˛z mieszka w Estlandii, cho´cby w najdalszej cz˛es´ci Anaru, Steff b˛edzie o tym wiedział. — Sko´nczył naciaga´ ˛ c buty i wstał. — Steff był jedna˛ z sierot przygarni˛etych przez babci˛e. Jest dla niej jak syn. Poza cioteczka˛ Jilt jest jedyna˛ rodzina,˛ jaka jej pozostała. Wyszli z sypialni i udali si˛e korytarzem do kuchni. Dzieci zjadły ju˙z kolacj˛e i poszły do swoich pokoi na dwóch wy˙zszych pi˛etrach. Zostało jeszcze tylko kilka male´nstw, które cioteczka˛ Jilt wła´snie karmiła, cierpliwie wlewajac ˛ zup˛e ły˙zka˛ najpierw do jednej buzi, potem do nast˛epnej i tak dalej, a˙z do rozpocz˛ecia kolejki od nowa. Kiedy weszli, spojrzała w gór˛e i bez słowa skin˛eła głowa.˛ Babcia Eliza posadziła ich przy jednym z długich stołów i przyniosła im talerze z jedzeniem oraz szklanki cierpkiego piwa. Z góry dobiegał tupot i krzyki bawiacych ˛ si˛e dzieci. — Trudno we dwie upilnowa´c taka˛ gromad˛e — wytłumaczyła, nakładajac ˛ Collowi druga˛ porcj˛e mi˛esnej potrawki. — Ale kobiety, które zatrudniamy do pomocy, nigdy długo nie wytrzymuja.˛
71
— Czy udało ci si˛e przekaza´c wiadomo´sc´ Steffowi? — zapytał spokojnie Morgan. Babcia Eliza skin˛eła głowa,˛ a jej u´smiech nagle stał si˛e smutny. — Chciałabym cz˛es´ciej widywa´c tego chłopca. Martwi˛e si˛e bardzo o niego. Sko´nczyli kolacj˛e i siedzieli milczac ˛ w wieczornym półmroku, podczas gdy babcia Eliza i cioteczka˛ Jilt wykonywały ostatnie czynno´sci przy dzieciach i odprowadzały je do łó˙zek. Na stole, przy którym siedzieli, paliło si˛e kilka s´wiec, lecz pozostała cz˛es´c´ izby ton˛eła w mroku. Głosy na górze milkły jeden po drugim i cisza stawała si˛e coraz gł˛ebsza. Po pewnym czasie cioteczka Jilt wróciła do kuchni i przysiadła si˛e do nich. Jej twarz pochylała si˛e w skupieniu nad robótka,˛ a głowa kiwała si˛e lekko. Dzwon gdzie´s na zewnatrz ˛ uderzył trzykrotnie i ucichł. Cioteczka˛ Jilt na chwil˛e uniosła głow˛e. — Godzina policyjna — wymamrotała. — Nikomu nie wolno wychodzi´c po jej wybiciu. W izbie znowu zapanowało milczenie. Pojawiła si˛e babcia Eliza i cicho krza˛ tała si˛e przy zlewie. Jedno z dzieci na górze zacz˛eło płaka´c i znowu wyszła. Ohmsfordowie i Morgan Leah rozgladali ˛ si˛e wokół i czekali. Nagle rozległo si˛e ciche pukanie do kuchennych drzwi. Trzy stukni˛ecia. Cioteczka Jilt uniosła wzrok i czekała. Jej palce znieruchomiały. Mijały sekundy. Po chwili pukanie rozległo si˛e znowu, trzy razy, potem przerwa i znowu trzy razy. Cioteczka Jilt wstała szybko, podeszła do drzwi, przekr˛eciła klucz w zamku i wyjrzała na zewnatrz. ˛ Nast˛epnie na chwil˛e szeroko otworzyła drzwi i do izby w´slizn˛eła si˛e ciemna posta´c. Cioteczka Jilt znowu zamkn˛eła drzwi. W tym samym momencie z sieni weszła babcia Eliza, dała znak Morganowi i Ohmsfordom, by wstali, i zaprowadziła ich do miejsca, gdzie stała nieznajoma osoba. — To Teel — powiedziała. — Zaprowadzi was do Steffa. Niewiele dało si˛e powiedzie´c o Teel. Była karlica,˛ lecz drobniejsza˛ ni˙z wi˛ekszo´sc´ jej pobratymców, ubrana˛ w ciemny le´sny strój, którego główna˛ cz˛es´c´ stanowił krótki płaszcz z kapturem. Cała˛ jej twarz, poza prawym policzkiem i ustami, osłaniała dziwna maska. Pod kapturem lekko połyskiwały jej ciemnoblond włosy. Babcia Eliza stan˛eła na palcach i u´scisn˛eła Morgana. — Bad´ ˛ z ostro˙zny, chłopcze — przestrzegła go. U´smiechn˛eła si˛e, lekko poklepała Para i Colla po ramieniu i spiesznie podeszła do drzwi. Przez chwil˛e wygladała ˛ przez zasłony, po czym skin˛eła głowa.˛ Teel wysun˛eła si˛e przez drzwi bez słowa. Ohmsfordowie i Morgan Leah poda˙ ˛zyli za nia.˛ Znalazłszy si˛e na zewnatrz, ˛ przenikn˛eli cicho wzdłu˙z s´cian starego domu i przez płot na jego tyłach przedostali si˛e na wask ˛ a˛ s´cie˙zk˛e. Doszli nia˛ do pustej drogi, po czym skr˛ecili w prawo. Chaty i szopy stojace ˛ wzdłu˙z drogi były ciemne; na tle nocnego nieba ich sylwetki odcinały si˛e poszarpana˛ i nieregularna˛ linia.˛ Teel poprowadziła ich szybko droga,˛ z której po chwili zboczyli do jodło72
wego zagajnika. Tam zatrzymała si˛e i przykucn˛eła, dajac ˛ im znak, by uczynili to ˙ samo. Po chwili ukazał si˛e pi˛ecioosobowy patrol federacji. Zołnierze z˙ artowali i rozmawiali ze soba,˛ nie troszczac ˛ si˛e o to, z˙ e kto´s mo˙ze ich usłysze´c. Wreszcie ich głosy ucichły w oddali. Teel wstała i ruszyli dalej. Nast˛epne sto metrów szli droga,˛ po czym weszli do lasu. Znajdowali si˛e teraz na samym skraju miasta, zwróceni niemal dokładnie ku północy; w´sród ciszy zacz˛eło si˛e rozlega´c bzyczenie owadów. Przemykali bezgło´snie mi˛edzy drzewami, Teel tylko co jaki´s czas zatrzymywała si˛e i nasłuchiwała przed podj˛eciem marszu. W powietrzu unosił si˛e słodki i intensywny zapach polnych kwiatów przebijajacy ˛ przez fetor odpadków i s´mieci. Potem Teel zatrzymała si˛e przed pasem g˛estych zaro´sli, rozsun˛eła gał˛ezie, si˛egn˛eła r˛eka˛ w dół po ukryty tam z˙ elazny pier´scie´n i pociagn˛ ˛ eła za´n. Z ziemi uniosła si˛e klapa, ukazujac ˛ schody. Zeszli nimi po omacku, wodzac ˛ dło´nmi po s´cianach, a˙z zupełnie pogra˙ ˛zyli si˛e we wn˛etrzu i przycupn˛eli w mroku. Teel zaryglowała za nimi klap˛e, zapaliła s´wiec˛e i znowu zaj˛eła miejsce na przedzie. Cała czwórka ruszyła w dół. Zej´scie nie trwało długo. Schody ko´nczyły si˛e po dwóch tuzinach stopni, a da´ lej zaczynał si˛e tunel. Sciany i sufit podparte były grubymi belkami i zabezpieczone z˙ elaznymi pr˛etami. Teel, niczego nie wyja´sniajac ˛ ruszyła naprzód. Dwukrotnie tunel rozwidlał si˛e w kilku kierunkach i za ka˙zdym razem bez wahania dokonywała wyboru. Parowi przyszło do głowy, z˙ e gdyby musieli odnale´zc´ powrotna˛ drog˛e bez Teel, przypuszczalnie nie byliby w stanie tego zrobi´c. Po kilku minutach tunel sko´nczył si˛e przed z˙ elaznymi drzwiami. Teel uderzyła w nie mocno r˛ekoje´scia˛ sztyletu, odczekała chwil˛e, po czym uderzyła jeszcze dwa razy. Po drugiej stronie zgrzytn˛eły zamki i drzwi si˛e otworzyły. Stojacy ˛ przed nimi karzeł nie wydawał si˛e od nich starszy. Był to kr˛epy, muskularny młodzieniec z kiełkujac ˛ a˛ broda˛ i długimi włosami koloru cynamonu. Cała jego twarz pokryta była bliznami, a przez plecy miał przewieszona˛ najwi˛eksza˛ maczug˛e, jaka˛ Par kiedykolwiek widział. Brakowało mu górnej połowy jednego ucha, z którego ocalałej połowy zwisał złoty kolczyk. — Morgan! — Serdecznie powitał i u´scisnał ˛ górala. U´smiech rozja´snił jego pos˛epne oblicze, kiedy wciagn ˛ ał ˛ go do s´rodka i spojrzał na nerwowo wyczekuja˛ cych z tyłu Para i Colla. — Przyjaciele? — Najlepsi — natychmiast odparł Morgan. — Steff, to Parr i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. Karzeł skinał ˛ głowa.˛ — Witajcie, mieszka´ncy Vale. — Odsunał ˛ si˛e od Morgana i u´scisnał ˛ ich dłonie. — Siadajcie i mówcie, co was sprowadza. Znajdowali si˛e w podziemnej komnacie, wypełnionej wszelkiego rodzaju zapasami w skrzyniach, pudłach i zawiniatkach ˛ umieszczonych wokół długiego stołu z ławami. Steff gestem poprosił ich, by usiedli, po czym nalał ka˙zdemu kufel 73
piwa i przysiadł si˛e do nich. Teel zaj˛eła miejsce przy drzwiach, sadowiac ˛ si˛e na małym stołku. — Tutaj teraz mieszkasz? — zapytał Morgan, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół. — Przydałby si˛e tu mały remont. — Mam wiele siedzib, Morgan. Wszystkie one wymagaja˛ remontu. Ta jest lepsza ni˙z wi˛ekszo´sc´ innych. Wszystkie jednak znajduja˛ si˛e pod ziemia.˛ My, karły, wszyscy mieszkamy teraz pod ziemia,˛ albo tutaj, albo w kopalniach, albo w naszych grobach. To smutne. — Wział ˛ do r˛eki swój kufel i wzniósł toast. — Za nasze zdrowie i niepowodzenie naszych nieprzyjaciół. — Wypili wszyscy oprócz Teel, która czuwała przy drzwiach. Steff odstawił kufel. — Czy twój ojciec dobrze si˛e miewa? — zapytał Morgana. Góral skinał ˛ głowa.˛ — Przyniosłem babci Elizie mały prezent, za który b˛edzie mogła kupowa´c chleb. Martwi si˛e o ciebie. Kiedy ostatnio u niej byłe´s? — Teraz jest to zbyt niebezpieczne. — U´smiech znikł z twarzy karła. — Widzisz moja˛ twarz? — Powiódł palcem po okrywajacych ˛ ja˛ bliznach. — Federacja pojmała mnie trzy miesiace ˛ temu. — Spojrzał konspiracyjnie na Para i Colla. — Morgan nic o tym nie wie. Ostatnio mnie nie odwiedzał. Kiedy przybywa do Culhaven, woli towarzystwo staruszek i dzieci. — Co si˛e stało, Steff? — Morgan pu´scił mimo uszu jego słowa. — Uciekłem, przynajmniej cz˛es´ciowo. — Chłopak wzruszył ramionami i podniósł lewa˛ r˛ek˛e. Brakowało w niej dwóch ostatnich palców, jakby zostały odci˛ete. — Ale do´sc´ tego, przyjacielu. Zostawmy to. Powiedz lepiej, co sprowadza was na wschód. Morgan zaczał ˛ mówi´c, po czym zatrzymał wzrok na Teel i umilkł. Steff rzucił okiem przez rami˛e, poda˙ ˛zajac ˛ za jego spojrzeniem, i rzekł: — Ach tak, Teel. Chyba jednak b˛ed˛e musiał o tym opowiedzie´c. — Spojrzał z powrotem na Morgana. — Zostałem pojmany przez federacj˛e, dokonujac ˛ napadu na magazyn broni w głównym obozie w Culhaven. Wtracili ˛ mnie do wi˛ezienia, z˙ eby zobaczy´c, czego moga˛ si˛e ode mnie dowiedzie´c. Tam mi to zrobili. — Dotknał ˛ swej twarzy. — Teel była przetrzymywana w celi obok. To, co mi zrobili, jest niczym w porównaniu z tym, co zrobili z nia.˛ Zmasakrowali wi˛eksza˛ cz˛es´c´ jej twarzy i znaczna˛ cz˛es´c´ pleców, karzac ˛ ja˛ w ten sposób za zabicie psa jednego z członków tymczasowego rzadu ˛ w Culhaven. Zabiła go z głodu. Rozmawiali´smy przez s´cian˛e i w ten sposób si˛e poznali´smy. Pewnej nocy, w niecałe dwa tygodnie po moim aresztowaniu, kiedy stało si˛e jasne, z˙ e federacja ju˙z si˛e mna˛ nie interesuje i miałem zosta´c zabity, Teel udało si˛e zwabi´c do swojej celi pełniace˛ go słu˙zb˛e stra˙znika. Zabiła go, wykradła jego klucze, uwolniła mnie i uciekli´smy. Od tamtego czasu jeste´smy razem. — Umilkł, a jego oczy połyskiwały zimno jak kamie´n. — Góralu, mam dla ciebie wiele szacunku i musisz sam podja´ ˛c decyzj˛e w tej sprawie. Ale Teel i ja nie mamy przed soba˛ tajemnic. 74
Zapanowało długie milczenie. Morgan spojrzał krótko na Ohmsfordów. Par uwa˙znie obserwował Teel podczas opowie´sci Steffa. Nie poruszyła si˛e nawet. Jej twarz pozbawiona była wyrazu, a z jej oczu nie mo˙zna było niczego wyczyta´c. Była jak wyciosana z kamienia. — My´sl˛e, z˙ e musimy zda´c si˛e na osad ˛ Steffa w tej sprawie — rzekł cicho Par, spogladaj ˛ ac ˛ na brata, z˙ eby si˛e upewni´c, czy uwa˙za tak samo. Coll w milczeniu skinał ˛ głowa.˛ Morgan wyciagn ˛ ał ˛ nogi pod stołem, si˛egnał ˛ po swój kufel i pociagn ˛ ał ˛ z niego długi łyk. Wyra´znie rozwa˙zał wszystkie za i przeciw. — Dobrze — powiedział w ko´ncu. — Ale nic z tego, co powiem, nie mo˙ze wyj´sc´ poza te s´ciany. — Nie powiedziałe´s jeszcze niczego, co warto byłoby stad ˛ wynie´sc´ — uszczypliwie zauwa˙zył Steff i czekał. Morgan u´smiechnał ˛ si˛e, po czym ostro˙znie odstawił kufel na stół. — Steff, potrzebujemy twojej pomocy w odnalezieniu pewnego człowieka, o którym sadzimy, ˛ z˙ e mieszka gdzie´s w gł˛ebi Anaru. Nazywa si˛e Walker Boh. Steff zamrugał oczami. — Walker Boh — powtórzył cicho, w taki sposób jakby rozpoznawał to imi˛e. — Moi przyjaciele, Par i Coll, sa˛ jego bratankami. Steff spojrzał na Ohmsfordów, jakby widział ich po raz pierwszy. — Rozumiem. Opowiedz mi po kolei. Morgan zrelacjonował pokrótce histori˛e ich wyprawy do Culhaven, zaczynajac ˛ od ucieczki braci z Varfleet, a ko´nczac ˛ na ich potyczce z cieniowcem na obrzez˙ ach Anaru. Opowiedział o starcu i jego przestrogach, o snach Para wzywajacych ˛ go do Hadeshornu i odkryciu przez siebie u´spionej mocy Miecza Leah. Steff słuchał tego wszystkiego, nie przerywajac ˛ mu. Siedział nieruchomo, zapomniawszy o swoim piwie, z twarza˛ przypominajac ˛ a˛ pozbawiona˛ wyrazu mask˛e. Kiedy Morgan sko´nczył, Steff odchrzakn ˛ ał ˛ i pokr˛ecił głowa.˛ — Druidzi, magia i nocne stworzenia. Góralu, wcia˙ ˛z mnie zaskakujesz. — Wstał, obszedł stół dookoła i stał przez chwil˛e, przypatrujac ˛ si˛e w zamy´sleniu Teel. Potem powiedział: — Słyszałem o Walkerze Bohu. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — I co? — zapytał Morgan. — I człowiek ten napawa mnie l˛ekiem. — Steff odwrócił si˛e powoli i spojrzał na Para i Colla. — Jest waszym stryjem, tak? I kiedy widzieli´scie go po raz ostatni, dziesi˛ec´ lat temu? No, to posłuchajcie mnie uwa˙znie. Walker Boh, którego ja znam, mo˙ze nie by´c tym samym człowiekiem, którego pami˛etacie. Ten Walker Boh jest bardziej podawana˛ szeptem pogłoska˛ ni˙z prawda,˛ a jednocze´snie kim´s bardzo rzeczywistym, kim´s, komu nawet istoty z˙ yjace ˛ w najmroczniejszych cz˛es´ciach kraju i napadajace ˛ na podró˙znych, w˛edrowców i zabłakanych ˛ podobno schodza˛ z drogi. 75
Znowu usiadł, podniósł kufel z piwem i pociagn ˛ ał ˛ z niego. Morgan Leah i Ohmsfordowie spogladali ˛ na siebie w milczeniu. W ko´ncu Par powiedział: — My´sl˛e, z˙ e podj˛eli´smy ju˙z decyzj˛e w tej sprawie. Kimkolwiek lub czymkolwiek jest dzisiaj Walker Boh, łaczy ˛ nas z nim co´s jeszcze poza pokrewie´nstwem: nasze sny o Allanonie. Musz˛e wiedzie´c, co mój stryj ma zamiar zrobi´c. Pomo˙zesz nam go odnale´zc´ ? Nieoczekiwanie na twarzy Steffa pojawił si˛e lekki u´smiech. — Do´sc´ konkretne pytanie. To mi si˛e podoba. — Spojrzał na Morgana. — Przypuszczam, z˙ e mówi równie˙z w imieniu swego brata. Czy, w twoim tak˙ze? Morgan przytaknał. ˛ — Rozumiem. — Przypatrywał im si˛e długa˛ chwil˛e, zatopiony w my´slach. — W takim razie pomog˛e wam — rzekł w ko´ncu. Umilkł na chwil˛e, obserwujac ˛ ich reakcj˛e. — Zaprowadz˛e was do Walkera Boha, je´sli w ogóle mo˙zna go znale´zc´ . Zrobi˛e to jednak, poniewa˙z mam po temu własne powody i lepiej b˛edzie, je´sli je poznacie. — Pochylił na chwil˛e głow˛e; blizny pogra˙ ˛zonej w cieniu twarzy wygladały ˛ teraz jak włókna stalowej sieci wrzynajacej ˛ mu si˛e w skór˛e. — Federacja zabrała nam nasze domy i przywłaszczyła je sobie. Odebrała mi wszystko: dom, rodzin˛e, przeszło´sc´ , a nawet tera´zniejszo´sc´ . Federacja zniszczyła wszystko, co było i jest, pozostawiajac ˛ jedynie to, co mo˙ze by´c. Jest moim s´miertelnym wrogiem i zrobiłbym wszystko, z˙ eby ja˛ unicestwi´c. Nic, co tutaj robi˛e, nie doprowadzi nigdy do tego celu. To, co tu robi˛e, słu˙zy jedynie zachowaniu mnie przy z˙ yciu i podtrzymaniu we mnie woli przetrwania. Mam tego dosy´c. Chc˛e czego´s wi˛ecej. — Uniósł głow˛e i jego oczy połyskiwały dziko. — Je´sli istnieje magia, która˛ mo˙zna uwolni´c z okowów czasu, je´sli sa˛ jeszcze druidzi, w postaci duchów lub jakiejkolwiek innej, potrafiacy ˛ si˛e nia˛ posługiwa´c, wówczas istnieja˛ mo˙ze sposoby oswobodzenia mojej ojczyzny i mego ludu, sposoby, które dotad ˛ były przed nami ukryte. Je´sli je odkryjemy, je´sli wiedza o nich dostanie si˛e w nasze r˛ece, wówczas musza˛ one zosta´c u˙zyte dla dopomo˙zenia memu ludowi i mojej ojczy´znie. — Urwał na chwil˛e. — Chc˛e, z˙ eby´scie mi to obiecali. Na długa˛ chwil˛e zapadło milczenie, kiedy jego słuchacze wymieniali spojrzenia. Wreszcie Par odezwał si˛e cicho: — Wstydz˛e si˛e za Sudlandi˛e, kiedy widz˛e, co si˛e tutaj stało. Zupełnie tego nie pojmuj˛e. Nic nie jest w stanie tego usprawiedliwi´c. Je´sli odkryjemy co´s, co zdoła zwróci´c karłom wolno´sc´ , zrobimy z tego u˙zytek. — Zrobimy — powtórzył Coll, a Morgan Leah na potwierdzenie skinał ˛ głowa.˛ — Mo˙zliwo´sc´ odzyskania wolno´sci — Steff gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza — sama mo˙zliwo´sc´ jest czym´s, na co karły nie s´mia˛ nawet mie´c dzisiaj nadziei. — Poło˙zył ci˛ez˙ kie dłonie na stole. — A wi˛ec umowa stoi. Pomog˛e wam odnale´zc´ Walkera Boha, to znaczy Teel i ja, bo gdzie ja id˛e, ona idzie tak˙ze. — Spojrzał szybko na ka˙zdego z nich, wypatrujac ˛ oznak dezaprobaty, ale na pró˙zno. — B˛e76
dziemy potrzebowali mniej wi˛ecej jednego dnia na zgromadzenie wszystkiego, co potrzebne, i zdobycie pewnych informacji. Nie musz˛e wam chyba mówi´c, jak trudna i niebezpieczna mo˙ze si˛e okaza´c ta wyprawa. Wracajcie do babci Elizy i odpocznijcie. Teel was odprowadzi. Dam wam zna´c, kiedy wszystko b˛edzie gotowe. Wstali i karzeł u´scisnał ˛ Morgana, po czym u´smiechnał ˛ si˛e nieoczekiwanie i klepnał ˛ go po plecach. — Ty i ja, góralu! Niech wszystkie ciemne moce maja˛ si˛e na baczno´sci! — Za´smiał si˛e i cała komnata rozbrzmiała jego rechotem. Teel stała z boku i przypatrywała im si˛e oczyma zimnymi jak sople lodu.
VIII Dwa dni min˛eły bez wiadomo´sci od Steffa. Ohmsfordom i Morganowi Leah czas w sieroci´ncu upływał na dokonywaniu koniecznych napraw w starym domu oraz dopomaganiu babci Elizie i cioteczce Jilt w opiece nad dzie´cmi. Dni były ´ ciepłe, leniwe, wypełnione szczebiotem bawiacych ˛ si˛e malców. Swiat w obr˛ebie przestronnego domu i cienistego ogrodu był zupełnie odmienny od s´wiata poniz˙ enia i n˛edzy, jaki zaczynał si˛e o kilkana´scie metrów za płotem. Było tu jedzenie, mi˛ekkie łó˙zka, domowe ciepło i miło´sc´ . Było poczucie bezpiecze´nstwa i wiara w przyszło´sc´ . Niczego nie było du˙zo, ale było troch˛e wszystkiego. Pozostała cz˛es´c´ miasta jawiła si˛e niewyra´znie jako szereg przykrych wspomnie´n — szałasy, złamani wiekiem starcy, obszarpane dzieci, nieobecne matki i ojcowie, brud i zaniedbanie, zrozpaczone i pełne smutku spojrzenia oraz poczucie beznadziejno´sci. Kilkakrotnie Par my´slał o tym, z˙ eby wyj´sc´ z sieroci´nca i pój´sc´ znowu ulicami Culhaven. Nie chciał bowiem opuszcza´c miasta, nie ujrzawszy raz jeszcze widoków, których, jak czuł, nigdy nie powinien zapomnie´c. Lecz staruszki odwiodły go od tego zamiaru. Chodzenie po mie´scie było niebezpieczne. Mógł nie´swiadomie zwróci´c na siebie uwag˛e. Lepiej było siedzie´c na miejscu i pozostawi´c zewn˛etrzna˛ rzeczywisto´sc´ własnemu losowi, pozwalajac, ˛ by obydwa s´wiaty radziły sobie ka˙zdy po swojemu. — Nie mo˙zemy nic zrobi´c, by ul˙zy´c n˛edzy karłów — gorzko stwierdziła cioteczka Jilt. — Zapu´sciła ju˙z ona gł˛ebokie korzenie. Par poszedł za ich rada,˛ odczuwajac ˛ zarazem zawód i ulg˛e. Dr˛eczył go niepokój. Nie mógł udawa´c, z˙ e nie wie, co si˛e dzieje z lud´zmi w mie´scie — mówiac ˛ dokładniej, nie chciał udawa´c — lecz jednocze´snie wiedza ta była trudna do zniesienia. Mógł zrobi´c tak, jak powiedziały mu staruszki, i pozostawi´c s´wiat zewn˛etrzny własnemu losowi, lecz nie mógł zapomnie´c, z˙ e s´wiat ten istnieje i waruje za płotem jak wygłodniałe zwierz˛e, czekajace ˛ na jaki´s ochłap. Trzeciego dnia oczekiwania zwierz˛e za płotem kłapn˛eło na nich z˛ebami. Wczesnym rankiem ulica˛ nadeszła dru˙zyna z˙ ołnierzy federacji i wmaszerowała na podwórze. Na czele szedł szperacz. Babcia Eliza wysłała Ohmsfordów i Morgana na strych i z cioteczka˛ Jilt w odwodzie wyszła stawi´c czoło przybyszom. Ze swego ukrycia na strychu przyjaciele obserwowali rozwój wydarze´n. Dzieciom 78
kazano ustawi´c si˛e w szeregu przed weranda.˛ Wszystkie były za małe, by mogły si˛e na co´s przyda´c, lecz mimo to troje z nich wybrano. Staruszki oponowały, lecz nic nie mogły poradzi´c. W ko´ncu musiały patrze´c bezsilnie, jak tamtych troje wyprowadzano. Po tym zdarzeniu wszyscy byli przygn˛ebieni, nawet najbardziej aktywne spos´ród dzieci. Cioteczka Jilt usadowiła si˛e na ławeczce przy oknie wychodzacym ˛ na podwórze, skad ˛ mogła obserwowa´c malców, i pracowała nad swoja˛ robótka,˛ nie odzywajac ˛ si˛e do nikogo. Babcia Eliza sp˛edzała wi˛ekszo´sc´ czasu na gotowaniu w kuchni. Niewiele mówiła i prawie wcale si˛e nie u´smiechała. Ohmsfordowie i Morgan starali si˛e jak najrzadziej wchodzi´c jej w drog˛e, czujac, ˛ z˙ e powinni znajdowa´c si˛e gdzie indziej, i w skryto´sci ducha pragnac, ˛ aby tak było. Pó´znym popołudniem Par nie mógł ju˙z dłu˙zej znie´sc´ swego złego samopoczucia i zszedł do kuchni porozmawia´c z babcia˛ Eliza.˛ Zastał ja˛ siedzac ˛ a˛ przy jednym z długich stołów i popijajac ˛ a˛ w roztargnieniu herbat˛e z fili˙zanki. Zapytał ja˛ całkiem wprost, dlaczego karły sa˛ tak z´ le traktowane, dlaczego z˙ ołnierze federacji, b˛edacy ˛ w ko´ncu, jak on sam, mieszka´ncami Sudlandii, moga˛ przykłada´c r˛ek˛e do takiego okrucie´nstwa. Babcia Eliza u´smiechn˛eła si˛e smutno, wzi˛eła go za r˛ek˛e i posadziła przy sobie na ławie. — Par — powiedziała, wymawiajac ˛ cicho jego imi˛e. Mniej wi˛ecej od poprzedniego dnia zacz˛eła zwraca´c si˛e do niego po imieniu, co było wyra´zna˛ oznaka,˛ z˙ e uwa˙za go ju˙z za jedno ze swoich dzieci. — Sa˛ rzeczy, których nigdy nie uda si˛e wyja´sni´c, w ka˙zdym razie nie na tyle, by´smy mogli je zrozumie´c tak, jak by´smy chcieli. Czasem wydaje mi si˛e, z˙ e to, co si˛e dzieje, musi mie´c jaka´ ˛s przyczyn˛e, a kiedy indziej, z˙ e nie mo˙ze jej mie´c, gdy˙z pozbawione jest cho´cby odrobiny sensu. Widzisz, to wszystko zacz˛eło si˛e tak dawno temu. Wojna toczyła si˛e przed ponad stu laty. Nie sadz˛ ˛ e, by kto´s jeszcze pami˛etał jej poczatek, ˛ a je´sli nikt nie pami˛eta, jak si˛e zacz˛eła, to skad ˛ mo˙zna wiedzie´c, dlaczego si˛e zacz˛eła? — Pokr˛eciła głowa˛ i mocno go u´scisn˛eła. — Przykro mi, Par, ale nie potrafi˛e udzieli´c ci lepszej odpowiedzi. Przestałam jej ju˙z chyba szuka´c dawno temu. Cała˛ swoja˛ energi˛e po´swi˛ecam teraz dzieciom. Nie uwa˙zam ju˙z chyba pyta´n za istotne, wi˛ec nie szukam na nie odpowiedzi. Kto´s inny b˛edzie musiał to zrobi´c. Wa˙zne jest dla mnie jedynie, z˙ eby uratowa´c z˙ ycie jeszcze jednego dziecka, a potem jeszcze jednego i jeszcze jednego, i jeszcze, a˙z przestanie istnie´c potrzeba ich ratowania. Par w milczeniu skinał ˛ głowa˛ i odwzajemnił jej u´scisk, lecz ta odpowied´z go nie zadowoliła. Wszystko, co si˛e wydarzyło, miało jaka´ ˛s przyczyn˛e, nawet je´sli nie była ona od razu widoczna. Karły przegrały wojn˛e z federacja,˛ dla nikogo nie stanowiły zagro˙zenia. Dlaczego wi˛ec byli systematycznie gn˛ebieni? Wi˛ecej sensu miałoby wyleczenie ran zadanych przez wojn˛e ni˙z sypanie w nie soli. Sprawiało to niemal wra˙zenie, jakby celowo ich prowokowano, jakby dostarczano im powodu do stawiania oporu. Czemu tak było? 79
— Mo˙ze federacja szuka pretekstu, z˙ eby ich całkowicie wyt˛epi´c — ponuro powiedział Coll, kiedy Par zapytał go tego wieczoru po kolacji, co o tym sadzi. ˛ — Wi˛ec my´slisz, z˙ e federacja uwa˙za, i˙z karły sa˛ ju˙z niepotrzebne, nawet w kopalniach? — zapytał Par z niedowierzaniem. — Albo z˙ e nadzór nad nimi sprawia zbyt wiele kłopotu, albo z˙ e sa˛ zbyt niebezpieczni, wi˛ec po prostu trzeba si˛e ich pozby´c? Całego narodu? — Wiem tylko, co tutaj widziałem, co obaj widzieli´smy. — Twarz Colla nie zdradzała z˙ adnych uczu´c. — Wydaje mi si˛e zupełnie jasne, co si˛e tutaj dzieje! Par nie był taki pewien. Porzucił ten temat, poniewa˙z nie znajdował na razie lepszej odpowiedzi. Obiecał sobie jednak, z˙ e którego´s dnia ja˛ znajdzie. ´ spał tej nocy i był ju˙z zupełnie rozbudzony, kiedy babcia Eliza weszła Zle cicho przed s´witem do sypialni i powiedziała mu szeptem, z˙ e przyszła po nich Teel. Wstał szybko i s´ciagn ˛ ał ˛ koce z Colla i Morgan. Ubrali si˛e, przypasali bro´n i przeszli przez sie´n do kuchni, gdzie czekała na nich Teel, ciemna posta´c przy drzwiach, zamaskowana i owini˛eta w szara˛ le´sna˛ opo´ncz˛e, w której wygladała ˛ jak z˙ ebraczka. Babcia Eliza podała im gorac ˛ a˛ herbat˛e z ciastem i pocałowała ka˙zdego z nich. Cioteczka Jilt upomniała ich surowo, by wystrzegali si˛e wszelkich niebezpiecze´nstw, jakie moga˛ na nich czyha´c, i Teel wyprowadziła ich w noc. Było jeszcze ciemno, nawet słabe s´wiatło brzasku nie o´swietlało odległych drzew, kiedy przemykali cicho przez s´piac ˛ a˛ wie´s, jak cztery duchy szukajace ˛ miejsca do nawiedzenia. Ranek był chłodny i widzieli małe kł˛eby pary dobywajace ˛ si˛e z ich ust. Teel prowadziła ich bocznymi s´cie˙zkami, przez g˛este zagajniki i zaro´sla, trzymajac ˛ si˛e w cieniu, z dala od dróg i s´wiateł. Poda˙ ˛zali na północ, nie natykajac ˛ si˛e na nikogo. Kiedy dotarli do Srebrnej Rzeki, Teel zaprowadziła ich do brodu, omijajac ˛ mosty. Przeszli przez lodowata˛ wod˛e, chlupoczac ˛ a˛ wokół ich nóg. Ledwie znowu weszli mi˛edzy drzewa, z mroku wyłonił si˛e Steff i dołaczył ˛ do nich. Za pas miał zatkni˛ete dwa długie no˙ze, a przez plecy przewieszona˛ wielka˛ maczug˛e. Bez słowa zastapił ˛ Teel na czele pochodu i poprowadził ich dalej. Na wschodzie pojawiło si˛e kilka słabych promieni dziennego s´wiatła i niebo zacz˛eło si˛e rozjas´nia´c. Gwiazdy zgasły i zniknał ˛ ksi˛ez˙ yc. Na li´sciach i z´ d´zbłach trawy połyskiwał szron jak rozsypane okruchy kryształu. Wkrótce dotarli do polany u stóp ogromnej, wiekowej wierzby i Steff si˛e zatrzymał. W starym, pustym pniu drzewa, które le˙zało powalone w´sród zaro´sli, ukryte były plecaki, zwini˛ete koce, ubrania na zła˛ pogod˛e, sprz˛ety kuchenne, bukłaki na wod˛e i le´sne opo´ncze. W milczeniu przytroczyli sobie to wszystko do pleców i ruszyli dalej. Przez reszt˛e dnia szli niespiesznym krokiem, posuwajac ˛ si˛e nieodmiennie na północ. Niewiele ze soba˛ rozmawiali, zupełnie nie wspominajac ˛ o celu wyprawy. Steff niczego sam nie wyja´sniał, za´s ani Ohmsfordowie, ani góral nie mieli ochoty pyta´c. Wiedzieli, z˙ e karzeł powie im wszystko, kiedy uzna to za stosowne. Dzie´n szybko mijał i wczesnym popołudniem dotarli do podnó˙za gór Wolfsktaag. Ma80
szerowali jeszcze przez jaka´ ˛s godzin˛e, posuwajac ˛ si˛e w gór˛e wzdłu˙z granicy lasu do miejsca, gdzie zaczynał rzedna´ ˛c przed górskim stokiem, i tam Steff zarzadził ˛ postój na otoczonej sosnami polanie w pobli˙zu niewielkiego potoku wypływajace˛ go ze skał. Podprowadził ich do powalonego pnia i rozsiadł si˛e na nim wygodnie, zwrócony do nich twarza.˛ — Je´sli wierzy´c pogłoskom, a w tym wypadku nie dysponujemy niczym wi˛e˙ cej, Walker Boh przebywa w Darklin. Zeby tam dotrze´c, udamy si˛e na północ przez góry Wolfsktaag, wchodzac ˛ przez Przeł˛ecz Stryczka i wychodzac ˛ przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz, a stamtad ˛ poda˙ ˛zymy na wschód. — Umilkł, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e ich twarzom. — Sa˛ oczywi´scie inne drogi, niejeden by twierdził, z˙ e bezpieczniejsze, ja jednak tak nie uwa˙zam. Mogliby´smy obej´sc´ Wolfsktaag od wschodu albo od zachodu, lecz w ka˙zdym wypadku ryzykowaliby´smy niemal pewne spotkanie z z˙ ołnierzami federacji albo z gnomami. Nie b˛edzie ich w górach Wolfsktaag. Mieszka tam zbyt wiele duchów i istot zrodzonych z dawnej magii; gnomy sa˛ przesadne ˛ i trzymaja˛ si˛e od nich z dala. Federacja wysyłała tam kiedy´s patrole, lecz wi˛ekszo´sc´ z nich nie wracała. Prawd˛e powiedziawszy, wi˛ekszo´sc´ z nich si˛e tam gubiła, bo z˙ ołnierze nie znali drogi. Ja ja˛ znam. Jego słuchacze milczeli. W ko´ncu Coll si˛e odezwał: — Pami˛etam, z˙ e kilku naszych przodków przysporzyło sobie powa˙znych kłopotów, kiedy przed laty poszli ta˛ wła´snie droga.˛ — Nic o tym nie słyszałem. — Steff wzruszył ramionami. — Przechodziłem jednak przez te góry dziesiatki ˛ razy i wiem, czego mo˙zna si˛e spodziewa´c. Cała sztuka polega na tym, z˙ eby trzyma´c si˛e górskich grzbietów i nie zapuszcza´c si˛e w głab ˛ lasów. Istoty z˙ yjace ˛ w Wolfsktaag lubia˛ ciemno´sc´ . I wi˛ekszo´sc´ z nich nie ma nic wspólnego z magia.˛ — To mi si˛e nie podoba. — Coll pokr˛ecił głowa˛ i spojrzał na brata. — Có˙z, mo˙zemy wybiera´c mi˛edzy złem, które znamy, a tym, którego jedynie si˛e domy´slamy — o´swiadczył szorstko Steff. — Mi˛edzy z˙ ołnierzami federacji i ich sprzymierze´ncami gnomami, o których wiemy, z˙ e tam sa,˛ a duchami i zjawami, o których tego nie wiemy. — Cieniowcami — rzekł cicho Par. Na chwil˛e zapadło milczenie. Steff u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — Nie słyszałe´s, mieszka´ncu Vale? Cieniowce nie istnieja.˛ Wszystko to tylko pogłoski. Poza tym masz przecie˙z moc, która potrafi nas obroni´c, nieprawda˙z? Ty i góral. Któ˙z s´miałby si˛e na nas porwa´c? — Jego przenikliwe spojrzenie pow˛edrowało w koło od twarzy do twarzy. — Co si˛e z wami dzieje? Nikt przecie˙z nie mówił, z˙ e ta wyprawa b˛edzie bezpieczna. Podejmijmy jaka´ ˛s decyzj˛e. Ale słyszeli´scie moja˛ przestrog˛e dotyczac ˛ a˛ wyboru, jaki nam pozostanie, je´sli ominiemy góry. Miejcie to na uwadze. ˙ Zaden z nich nie potrafił nic na to odpowiedzie´c i pozostawili rozstrzygni˛ecie Steffowi. W ko´ncu był to jego kraj, a nie ich, i on znał go najlepiej. Od niego 81
zale˙zało, czy odnajda˛ Walkera Boha, i nierozsadne ˛ wydawało si˛e podwa˙zanie jego pogladu ˛ na to, jak najlepiej b˛edzie to zrobi´c. Sp˛edzili noc na le´snej polanie, w´sród zapachów sosnowych igieł, polnych kwiatów i s´wie˙zego powietrza, s´piac ˛ spokojnie i bez snów w ciszy, która rozpo´scierała si˛e o wiele dalej, ni˙z mógłby si˛egna´ ˛c ich wzrok. O s´wicie Steff poprowadził ich w góry Wolfsktaag. Weszli na Przeł˛ecz Stryczka, gdzie niegdy´s gnomy chciały schwyta´c w potrzask She˛e i Flicka Ohmsfordów, przeszli po sznurowej kładce rozpi˛etej nad przepa´scia˛ i mozolnie zacz˛eli si˛e pia´ ˛c kr˛eta˛ s´cie˙zka˛ w gór˛e przez pokruszone skalne szczyty i lesiste zbocza, patrzac, ˛ jak sło´nce przesuwa si˛e po bezchmurnym letnim niebie. Po południu dotarli do grzbietów górskich biegnacych ˛ na pomoc i poda˙ ˛zyli dalej ich falistym i wijacym ˛ si˛e szlakiem. Droga była łatwa, sło´nce s´wieciło ciepło i przyja´znie, a obawy i watpliwo´ ˛ sci z poprzedniej nocy Zacz˛eły si˛e rozwiewa´c. Wypatrywali porusze´n w cieniu skał i drzew, lecz niczego nie dostrzegali. Na drzewach s´piewały ptaki, w´sród zaro´sli przemykały drobne zwierz˛eta, a lasy wydawały si˛e bardzo podobne do lasów gdziekolwiek indziej w czterech krainach. Ohmsfordowie i Morgan przyłapali si˛e na tym, z˙ e u´smiechaja˛ si˛e do siebie nawzajem, Steff nucił co´s niewyra´znie pod nosem i tylko Teel nie zdradzała swoich uczu´c. O zmierzchu rozbili obóz na małej łaczce ˛ usadowionej mi˛edzy dwoma zboczami górskimi poro´sni˛etymi jodłami i cedrami. Prawie nie było wiatru i ciepło dnia utrzymywało si˛e w osłoni˛etej dolince jeszcze długo po zachodzie sło´nca. Na ciemniejacym ˛ niebie połyskiwały gwiazdy, a nad horyzontem na zachodzie wisiał ksi˛ez˙ yc w pełni. Par przypomniał sobie znowu wezwanie starca, z˙ eby stawili si˛e w Hadeshornie pierwszego dnia nowiu. Czasu było coraz mniej. Lecz nie o starcu czy Allanonie my´slał Par tego wieczoru, kiedy członkowie małej gromadki zebrali si˛e wokół ogniska, które Steff pozwolił im rozpali´c, i jedli kolacj˛e, popijajac ˛ długie łyki z´ ródlanej wody. My´slał o Walkerze Bohu. Nie widział swego stryja od niemal dziesi˛eciu lat, lecz jego wspomnienie było dziwnie wyra´zne. Był wtedy jeszcze chłopcem i stryj wydawał mu si˛e do´sc´ tajemniczy — wysoki, szczupły m˛ez˙ czyzna o surowych rysach i oczach, które przenikały człowieka na wskro´s. Wła´snie te oczy Par pami˛etał najlepiej, cho´c bardziej ze wzgl˛edu na ich niezwykło´sc´ ni˙z na uczucie skr˛epowania, jakie mogły w nim wywoływa´c. W istocie stryj był dla niego bardzo miły, lecz zawsze jakby zwrócony do wewnatrz ˛ albo te˙z roztargniony, obecny ciałem, lecz bardzo odległy duchem. Ju˙z wówczas kra˙ ˛zyły opowie´sci o Walkerze Bohu, lecz Par potrafił sobie przypomnie´c jedynie nieliczne. Mówiono, z˙ e posługuje si˛e magia,˛ nigdy jednak nie wyja´sniano dokładnie, o jaka˛ magi˛e chodzi. Był potomkiem w prostej linii Brin Ohmsford, lecz nie posiadał władzy nad pie´snia.˛ Nikt z jego gał˛ezi rodziny jej nie miał, tak było ju˙z od dziesi˛eciu pokole´n. Magia pie´sni umarła wraz z Brin. Oczywi´scie w jej r˛ekach była czym´s zupełnie innym ni˙z w r˛ekach jej brata Jaira. O ile Jair był w stanie u˙zywa´c pie´sni jedynie do tworzenia obrazów, jego siostra po82
trafiła za jej pomoca˛ stwarza´c rzeczywisto´sc´ . Jej magia była znacznie silniejsza. Mimo to znikn˛eła wraz z jej s´miercia˛ i pozostała tylko magia Jaira. Zawsze jednak istniały opowie´sci o Walkerze Bohu i jego magii. Par pami˛etał, z˙ e jego stryj czasem potrafił mu opowiada´c o tym, co dzieje si˛e w innych miejscach i o czym w z˙ aden sposób nie mógł wiedzie´c, a jednak wiedział. Zdarzało si˛e, z˙ e jego stryj potrafił samym spojrzeniem wprawia´c w ruch przedmioty, a nawet ludzi. Czasem potrafił równie˙z powiedzie´c, o czym człowiek my´sli. Patrzył na kogo´s i mówił mu, z˙ eby si˛e nie martwił, z˙ e to lub owo si˛e wydarzy, i okazywało si˛e, z˙ e o tym wła´snie ów kto´s my´slał. Oczywi´scie było mo˙zliwe, z˙ e jego stryj był po prostu do´sc´ przenikliwy, by odgadna´ ˛c, o czym kto´s inny my´sli, i tylko wygladało ˛ to tak, jakby potrafił czyta´c w jego my´slach. Lecz posiadał równie˙z umiej˛etno´sc´ radzenia sobie z kłopotami — usuwał je niemal w chwili ich zaistnienia. Ka˙zde zagro˙zenie zdawało si˛e ust˛epowa´c, gdy on si˛e pojawił. Sprawiało to wra˙zenie czarów. Stryj zawsze dodawał Parowi zach˛ety, kiedy widział, z˙ e chłopiec próbuje posługiwa´c si˛e pie´snia.˛ Przestrzegał go, z˙ e musi si˛e nauczy´c panowa´c nad obrazami, ostro˙znie si˛e nimi posługiwa´c, starannie dobiera´c sposoby odsłaniania swej magii przed innymi. Walker Boh był jednym z nielicznych ludzi w jego z˙ yciu, którzy nie obawiali si˛e jej mocy. Gdy wi˛ec tak siedział z pozostałymi w ciszy górskiego wieczoru, wspominajac ˛ stryja, jego ciekawo´sc´ i ch˛ec´ dowiedzenia si˛e czego´s wi˛ecej o˙zyła na nowo, a˙z w ko´ncu im uległ i zapytał Steffa, jakie powie´sci słyszał o Walkerze Bohu. Steff zamy´slił si˛e. — Wi˛ekszo´sc´ z nich pochodzi od le´snych ludzi — zaczał ˛ po chwili — my´sliwych, tropicieli i im podobnych, a kilka od karłów, które walcza˛ jak ja w ruchu oporu i zapuszczaja˛ si˛e wystarczajaco ˛ daleko na północ, z˙ eby o nim usłysze´c. Powiadaja,˛ z˙ e plemiona gnomów s´miertelnie si˛e go boja.˛ Podobno uwa˙zaja˛ tam Walkera Boha za co´s w rodzaju ducha. Niektóre z nich wierza,˛ z˙ e z˙ yje on od setek lat i jest jednym z legendarnych druidów. — Mrugnał ˛ okiem. — My´sl˛e jednak, z˙ e to tylko takie gadanie, skoro jest waszym stryjem. — Nie pami˛etam, by kto´s kiedy´s twierdził, z˙ e z˙ yje on dłu˙zej ni˙z jakikolwiek normalny człowiek. — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Pewien jegomo´sc´ przysi˛egał mi, z˙ e wasz stryj rozmawia ze zwierz˛etami i z˙ e zwierz˛eta go rozumieja.˛ Mówił, z˙ e widział na własne oczy, jak wasz stryj podszedł do górskiego kota, wielkiego jak bawół, i rozmawiał z nim tak samo, jak teraz ja z wami. — Mówiono, z˙ e Coglin potrafi to robi´c — wtracił ˛ Coll, nagle zaciekawiony. — Miał kota imieniem Szept, który wsz˛edzie za nim chodził. Strzegł jego siostrzenicy Kimber. Ona równie˙z nazywała si˛e Boh, prawda, Par?
83
Brat kiwnał ˛ głowa,˛ przypominajac ˛ sobie, z˙ e ich stryj przyjał ˛ nazwisko swej rodziny ze strony matki. Wydawało mu si˛e to teraz dziwne, ale nie pami˛etał, z˙ eby jego stryj kiedykolwiek u˙zywał nazwiska Ohmsford. — Jest jeszcze jedna opowie´sc´ — rzekł Steff, po czym zamilkł na chwil˛e, by od´swie˙zy´c w pami˛eci szczegóły. — Słyszałem ja˛ od tropiciela, który znał odległe zakatki ˛ Anaru lepiej ni˙z ktokolwiek inny i, jak sadz˛ ˛ e, znał równie˙z Walkera Boha, chocia˙z nigdy by si˛e do tego nie przyznał. Powiedział mi, z˙ e przed dwoma laty do Darklin przyw˛edrowała z Ravenshornu istota zrodzona w czasach dawnej magii i zacz˛eła si˛e karmi´c z˙ yciem, które tam znalazła. Walker Boh wyruszył na jej poszukiwanie, stanał ˛ z nia˛ twarza˛ w twarz, po czym stwór odwrócił si˛e i po prostu wrócił tam, skad ˛ przyszedł. — Steff pokr˛ecił głowa˛ i wolno potarł dłonia˛ podbródek. — To daje do my´slenia, co? — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece w stron˛e ognia. — Wła´snie dlatego mnie przera˙za, poniewa˙z wydaje si˛e, z˙ e nie ma niczego, co by budziło jego l˛ek. Powiadaja,˛ z˙ e pojawia si˛e i znika jak duch, ukazuje si˛e na chwil˛e, by w nast˛epnej pierzchna´ ˛c jak nocny cie´n. Nie wiem nawet, czy cieniowce budza˛ w nim strach. Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie. — Mo˙ze jego powinni´smy o to zapyta´c — zasugerował Coll z przekornym u´smiechem. — Wła´snie, mo˙ze powinni´smy. — Steff rozchmurzył si˛e. — Proponuj˛e, z˙ eby´s ty to zrobił! — Roze´smiał si˛e. — Ale to przypomina mi o czym´s. Czy góral opowiadał wam ju˙z, jak si˛e poznali´smy? Bracia Ohmsfordowie przeczaco ˛ pokr˛ecili głowami i pomimo gło´snych pomruków Morgana, Steff zaczał ˛ im opowiada´c histori˛e ich pierwszego spotkania. Przed jakimi´s dziesi˛ecioma miesiacami ˛ Morgan łowił ryby na wschodnim kra´ncu T˛eczowego Jeziora, u uj´scia Srebrnej Rzeki, kiedy pot˛ez˙ ny podmuch wiatru przewrócił jego łód´z, zrzucajac ˛ z niej cały sprz˛et, tak z˙ e chłopak musiał wpław dopłyna´ ˛c do brzegu. Przemoczony i zmarzni˛ety, usiłował wła´snie bezskutecznie rozpali´c ognisko, kiedy nadszedł Steff i pomógł mu si˛e osuszy´c. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e umarłby z zimna, gdybym si˛e nad nim nie zlitował — ko´nczył karzeł. — Porozmawiali´smy, opowiedzieli´smy sobie ostatnie wie´sci. Zanim zda˙ ˛zyłem si˛e zorientowa´c, znajdował si˛e ju˙z w drodze do Culhaven, z˙ eby si˛e przekona´c, czy z˙ ycie w krainie karłów jest rzeczywi´scie tak straszne, jak mu je opisałem. — Rzucił rozbawione spojrzenie na zgn˛ebionego Morgana. — Potem wcia˙ ˛z wracał, za ka˙zdym razem z jakim´s małym podarkiem dla babci i cioteczki, a tak˙ze dla Ruchu. Sumienie nie pozwala mu widocznie pozostawi´c spraw swojemu biegowi. — Och, na lito´sc´ boska! ˛ — wykrztusił zakłopotany Morgan. Steff roze´smiał si˛e i jego dono´sny głos wypełnił nocna˛ cisz˛e. — Zatem wystarczy, dumny ksi˛eciu gór! Porozmawiajmy o kim´s innym! — Przewrócił si˛e na drugi bok i spojrzał na Para. — Mo˙ze o tym nieznajomym, który dał ci pier´scie´n. Wiem co nieco o bandach banitów nale˙zacych ˛ do Ruchu. W wi˛ekszo´sci to nic niewarta hałastra. Brakuje im dyscypliny i przywództwa. 84
Karły zaproponowały im wspólne działanie, lecz ich oferta nie została jak dotad ˛ przyj˛eta. Problem polega na tym, z˙ e Ruch jest nadmiernie rozczłonkowany. Ale wracajac ˛ do rzeczy: czy pier´scie´n, który dostałe´s, nosi wizerunek sokoła? — Tak, Steff. — Par a˙z podskoczył. — Wiesz, do kogo nale˙zy? — I tak, i nie. — Steff si˛e u´smiechnał. ˛ — Jak mówiłem, banici z Sudlandii byli w przeszło´sci rozczłonkowana˛ gromada,˛ ale ten stan rzeczy mo˙ze si˛e wkrótce zmieni´c. Kra˙ ˛za˛ pogłoski o jednym z nich, który wydaje si˛e bra´c sprawy w swoje r˛ece, jednoczy´c poszczególne grupy i obejmowa´c nad nimi przywództwo. Nie posługuje si˛e swoim imieniem; jako znaku rozpoznawczego u˙zywa symbolu sokoła. — To musi by´c ten sam człowiek — stanowczo stwierdził Par. — Nam równie˙z nie chciał poda´c swego imienia. — W dzisiejszych czasach ludzie cz˛esto ukrywaja˛ swoje imiona. — Steff wzruszył ramionami. — Lecz sposób, w jaki przeprowadził wasza˛ ucieczk˛e przed szperaczami. . . tak, to przypomina człowieka, o którym słyszałem. Mówia,˛ z˙ e powa˙zyłby si˛e na wszystko, tam gdzie w gr˛e wchodzi federacja. — Tamtego wieczoru niewatpliwie ˛ był s´miały — przyznał Par z u´smiechem. Rozmawiali jeszcze przez pewien czas o nieznajomym oraz bandach banitów, zarówno z Sudlandii, jak i Nordlandii, zgadzajac ˛ si˛e, z˙ e cztery krainy jatrz ˛ a˛ si˛e pod władza˛ federacji jak otwarta rana. Nie powrócili do tematu Walkera Boha, lecz Para zadowalało to, co do tej pory usłyszał; wyrobił sobie poglad ˛ o stryju. Nie miało znaczenia, jak przera˙zajacy ˛ Walker Boh wydawał si˛e Steffowi i pozostałym; dla niego był tym samym człowiekiem, którego znał jako chłopiec; chyba te wydarzy si˛e co´s, co zmieni jego zdanie. Miał jednak dziwne uczucie, z˙ e to nigdy nie nastapi. ˛ W ko´ncu ich rozmowa, przerywana cz˛estymi ziewni˛eciami i roztargnionymi spojrzeniami, utkn˛eła w miejscu i przyjaciele jeden po drugim zacz˛eli zawija´c si˛e w koce. Par zaofiarował si˛e, z˙ e ostatni raz przed pój´sciem spa´c podło˙zy drew do ogniska, i udał si˛e na skraj lasu w poszukiwaniu suchych gał˛ezi. Zbierał wła´snie kawałki starego cedru powalonego przez wichury poprzedniej zimy, kiedy nagle stanał ˛ twarza˛ w twarz z Teel. Zdawała si˛e wyrasta´c z ziemi tu˙z przed nim. Jej zamaskowana twarz była napi˛eta, a oczy wpatrywały si˛e we´n nieruchomo. — Czy mo˙zesz pokaza´c mi magi˛e? — zapytała cicho. Par patrzył na nia˛ oniemiały. Nigdy, ani razu, od kiedy ujrzał ja˛ owego wieczoru w kuchni babci Elizy, nie słyszał jej głosu. Sadził, ˛ z˙ e w ogóle nie potrafi mówi´c. Szła z nimi, jakby była wiernym psem Steffa; posłuszna mu, czuwała nad nimi, o nic nie pytała i trzymała si˛e na uboczu. Cały wieczór siedziała w milczeniu i tylko słuchała, skrz˛etnie zachowujac ˛ swoje my´sli dla siebie. A teraz to. — Czy mo˙zesz przywoła´c obrazy? — nalegała. Jej głos był niski i szorstki. — Chocia˙z kilka, z˙ ebym mogła je zobaczy´c? Bardzo bym chciała. Nagle dostrzegł jej oczy. Miały osobliwy niebieski kolor, czysty i ciemny, taki sam jaki miało niebo wcze´sniej tego dnia wysoko w górach. Ich blask oszołomił 85
go i przypomniał sobie, z˙ e jej włosy pod okrywajacym ˛ je kapturem maja˛ kolor miodu. Dotad ˛ robiła nieprzyjazne wra˙zenie przez sposób, w jaki si˛e od nich dystansowała, lecz teraz, stojac ˛ w´sród ciszy i cieni, wydawała si˛e taka drobna. — Jakie obrazy chciałaby´s zobaczy´c? — zapytał. Zastanowiła si˛e przez chwil˛e. — Chciałabym zobaczy´c, jak wygladało ˛ Culhaven w czasach Allanona. Chciał jej powiedzie´c, z˙ e nie jest pewien, jak wygladało ˛ Culhaven tak dawno temu, ale rozmy´slił si˛e i skinał ˛ głowa.˛ — Mog˛e spróbowa´c — rzekł. Cicho zaczał ˛ s´piewa´c do niej, stojacej ˛ samotnie w´sród drzew, usiłujac ˛ za pomoca˛ magii pie´sni wypełni´c jej my´sli obrazami miasta takiego, jakim mogło by´c ´ przed trzystu laty. Spiewał o Srebrnej Rzece, o Ogrodach Meade, o zadbanych domach i chatach, o z˙ yciu w rodzinnym mie´scie karłów przed wojna˛ z federacja.˛ Kiedy sko´nczył, przez chwil˛e przygladała ˛ mu si˛e wzrokiem pozbawionym wyrazu, po czym odwróciła si˛e bez słowa i ponownie znikn˛eła w´sród nocy. Par przez chwil˛e spogladał ˛ za nia˛ zbity z tropu, po czym wzruszył ramionami, sko´nczył zbiera´c chrust i poło˙zył si˛e spa´c. Wyruszyli znów o s´wicie, posuwajac ˛ si˛e wzdłu˙z wy˙zszych partii Wolfsktaagu, gdzie las zaczynał rzedna´ ˛c, a niebo wisiało nisko nad głowa.˛ Był kolejny ciepły, pogodny dzie´n, wypełniony wonnymi zapachami i poczuciem niesko´nczonych mo˙zliwo´sci. Lekki wiatr pie´scił łagodnie ich twarze, a w lesie i w´sród skał roiło si˛e od male´nkich stworze´n, przemykajacych ˛ i przelatujacych ˛ obok. Góry tchn˛eły spokojem. Mimo to Par czuł si˛e nieswojo. Nie do´swiadczał czego´s takiego przez poprzednie dwa dni. Usiłował rozproszy´c swój niepokój, mówiac ˛ sobie, z˙ e jest zupełnie bezpodstawny, teraz gdy opinia Steffa, z˙ e jest to jednak najbezpieczniejsza droga, zdawała si˛e potwierdza´c. Ukradkiem obserwował twarze pozostałych, by sprawdzi´c, czy co´s ich nie trapi, lecz wydawali si˛e najzupełniej spokojni. Nawet Teel, która rzadko okazywała uczucia, sprawiała wra˙zenie całkowicie wolnej od obaw. Ranek przeszedł w południe i niepokój zmienił si˛e w pewno´sc´ , z˙ e co´s depcze im po pi˛etach. Par przyłapał si˛e na tym, z˙ e co jaki´s czas spoglada ˛ do tyłu, nie wiedzac, ˛ czego wypatruje, lecz przekonany, z˙ e co´s jednak tam jest. Przebiegał wzrokiem odległe drzewa i skały, niczego jednak nie dostrzegł. Na prawo od nich grzbiet góry wznosił si˛e wy˙zej, tworzac ˛ urwiska i wawozy, ˛ których s´ciany były zbyt nagie i niedost˛epne, by mo˙zna było my´sle´c o ich przebyciu. Ni˙zej, po lewej, las pełen był cieni zlewajacych ˛ si˛e w rozległe plamy w´sród g˛estej plataniny ˛ zaro´sli i czarnych pni drzew. Kilkakrotnie szlak si˛e rozwidlał, ginac ˛ w mroku na dole. Steff, który wraz z Teel szedł przodem, w pewnym momencie wskazał r˛eka˛ w tamta˛ stron˛e i powiedział:
86
— Tu wła´snie mogło si˛e co´s przytrafi´c zaginionym oddziałom federacji. Lepiej si˛e nie zapuszcza´c w mroczne miejsca w tych górach. Par miał nadziej˛e, z˙ e to wła´snie jest z´ ródłem jego niepokoju. Zdawało mu si˛e, z˙ e gdyby zdołał ustali´c jego przyczyn˛e, łatwiej by sobie z nim poradził. Lecz kiedy ju˙z niemal sadził, ˛ z˙ e problem sam si˛e rozwiazał, ˛ po raz ostatni obejrzał si˛e przez rami˛e i zobaczył, jak co´s si˛e porusza w´sród skał. Zatrzymał si˛e w miejscu. Pozostali przeszli jeszcze kilka kroków, po czym odwrócili si˛e i spojrzeli na niego. — Co si˛e stało? — zapytał Steff. — Co´s jest tam z tyłu — odparł cicho Par, nie odrywajac ˛ oczu od miejsca, gdzie przed chwila˛ dostrzegł ruch. Gdy Steff podszedł do niego, dodał, wskazujac ˛ palcem: — Tam, mi˛edzy skałami. Przez długa˛ chwil˛e wpatrywali si˛e razem, niczego nie dostrzegajac. ˛ Popołudnie dobiegło ko´nca i chylace ˛ si˛e ku zachodowi sło´nce wydłu˙zało cienie. Coraz trudniej było cokolwiek zauwa˙zy´c w g˛estniejacym ˛ półmroku. W ko´ncu Par pokr˛ecił z rezygnacja˛ głowa.˛ — Mo˙ze mi si˛e przywidziało — powiedział. — A mo˙ze nie — rzekł Steff. Nie zwa˙zajac ˛ na zdumione spojrzenie Ohmsforda, dał znak pozostałym, by ruszali naprzód. Teel szła przodem, za´s on z Parem zamykali pochód. Raz czy dwa kazał mu oglada´ ˛ c si˛e do tyłu, a parokrotnie zrobił to sam. Chłopak ani razu niczego nie dostrzegł, chocia˙z wcia˙ ˛z miał uczucie, z˙ e co´s tam jest. Przeszli na druga˛ stron˛e górskiego grzbietu biegnacego ˛ ze wschodu na zachód i zacz˛eli schodzi´c w dół. T˛e stron˛e góry okrywał cie´n, słabe s´wiatło gasnacego ˛ sło´nca było całkowicie zasłoni˛ete, a s´cie˙zka pod ich stopami wiła si˛e przez labirynt skał i k˛ep zaro´sli oblepiajacych ˛ zbocze jak stłoczone stada owiec. Wiatr wiał im teraz w plecy, niosac ˛ głos Steffa do idacych ˛ z przodu. — Czymkolwiek jest to co´s tam z tyłu, s´ledzi nas, czekajac ˛ na zapadni˛ecie zmroku albo przynajmniej na zmierzch, z˙ eby si˛e ukaza´c. Nie wiem, co to jest, ale to co´s du˙zego. Musimy znale´zc´ miejsce, gdzie b˛edziemy mogli si˛e broni´c. Nikt nic nie powiedział. Par poczuł nagły chłód. Coll spojrzał na niego, a potem na Morgana. Teel szła, nie odwracajac ˛ si˛e. Pokonali meandry skał i zaro´sli i znale´zli si˛e na odsłoni˛etej s´cie˙zce prowadza˛ cej w gór˛e, kiedy w ko´ncu stwór wyłonił si˛e z cienia i ukazał im w całej okazało´sci. Steff ujrzał go pierwszy i gło´sno krzyknał, ˛ tak z˙ e i pozostali si˛e odwrócili. Stwór znajdował si˛e wcia˙ ˛z o jakie´s sto metrów za nimi. Siedział przycupni˛ety na płaskiej skale w miejscu, gdzie waska ˛ smuga s´wiatła przecinała jej wygładzona˛ powierzchni˛e jak dzida. Wygladał ˛ jak jaki´s ogromny pies albo wilk o pot˛ez˙ nej piersi i szyi, poro´sni˛etych g˛estym futrem, i zdeformowanym pysku. Miał dziwne, grube nogi, cylindryczny tułów, małe uszy i krótki ogon, jednym słowem, wyglad ˛ jego nie wzbudzał przyjaznych uczu´c. Rozwarł na chwil˛e szcz˛eki — najwi˛eksze, 87
jakie Par kiedykolwiek widział — i pociekła z nich s´lina. Szcz˛eki zatrzasn˛eły si˛e z powrotem i stwór ruszył niespiesznie w ich stron˛e. — Nie zatrzymujcie si˛e — powiedział cicho Steff. Ruszyli naprzód równym krokiem, usiłujac ˛ nie oglada´ ˛ c si˛e do tyłu. — Co to jest? — zapytał Morgan zduszonym głosem. — Nazywaja˛ je z˙ arłaczami — odparł spokojnie Steff. — Mieszkaja˛ na wschodzie, w najdalszej cz˛es´ci Anaru, za Ravenshornem. Sa˛ bardzo niebezpieczne. — Urwał na chwil˛e. — Nigdy jednak nie słyszałem, z˙ eby widziano którego´s z nich ´ w Srodkowym Anarze, nie mówiac ˛ ju˙z o górach Wolfsktaag. — A˙z do dzi´s, chciałe´s powiedzie´c — mruknał ˛ Coll. Szli szerokim z˙ lebem, gdzie s´cie˙zka zaczynała gwałtownie opada´c ku kotlinie. Sło´nce zaszło i półmrok spowijał wszystko wokół jak całun. Prawie nic nie było wida´c. Dziwne stworzenie za nimi to pojawiało si˛e, to znikało, i Par zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, co by si˛e stało, gdyby zupełnie stracili je z oczu. — Nigdy równie˙z nie słyszałem, z˙ eby który´s z nich tropił ludzi — rzekł nagle Steff za jego plecami. ˙ Dziwne polowanie trwało. Zarłacz trzymał si˛e o jakie´s sto metrów za nimi, najwyra´zniej czekajac, ˛ a˙z zrobi si˛e zupełnie ciemno. Steff ponaglał ich do szybszego marszu, szukajac ˛ miejsca, gdzie mogliby stawi´c mu opór. — Czemu po prostu nie pozwolisz mi si˛e nim zaja´ ˛c? — mruknał ˛ w pewnej chwili Morgan. — Poniewa˙z byłby´s martwy, zanim zdołałby´s wymówi´c swe imi˛e, góralu — odparł chłodno karzeł. — Nie daj si˛e zwie´sc´ . Ten stwór poradzi sobie z nami wszystkimi, je´sli zaskoczy nas znienacka. A wtedy nie pomo˙ze cała magia s´wiata! Par zmartwiał, zastanawiajac ˛ si˛e nagle, czy magia Miecza Morgana jest w stanie co´s zdziała´c przeciwko tej bestii. Czy magia Miecza nie o˙zywała jedynie w zetkni˛eciu z podobna˛ magia? ˛ Czy w innym wypadku nie był jedynie zwyczajnym mieczem? Czy nie taki był zamiar Allanona, kiedy wyposa˙zył go w moc? Spróbował przypomnie´c sobie szczegóły opowie´sci i nie potrafił. Pami˛etał jednak dobrze, z˙ e magie Miecza Shannary i Kamieni Elfów były skuteczne jedynie przeciwko magicznym przedmiotom. Prawdopodobnie tak samo było z. . . — Szybko, do tej kotliny — rzekł nagle Steff, przerywajac ˛ jego rozwa˙zania. — Tam b˛edziemy mogli. . . ˙ Nie doko´nczył. Zarłacz, ogromna czarna posta´c z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia˛ skaczaca ˛ po skałach i przez zaro´sla, rzucił si˛e na nich, przemykajac ˛ przez ciemno´sc´ . — Biegnijcie tam! — krzyknał ˛ do nich Steff, wskazujac ˛ po´spiesznie s´cie˙zk˛e i odwracajac ˛ si˛e, by stawi´c czoło potworowi. Pobiegli bez namysłu — wszyscy oprócz Morgana, który wyrwał z pochwy Miecz Leah i pop˛edził na pomoc przyjacielowi. Teel, Coll i Par pomkn˛eli naprzód,
88
ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie akurat w chwili, kiedy z˙ arłacz dopadł ich towarzyszy. Potwór uczynił wypad w stron˛e Steffa, lecz karzeł ju˙z na niego czekał, trzymajac ˛ w pogotowiu swa˛ wielka˛ maczug˛e. Uderzył besti˛e z całej siły w skro´n, zadajac ˛ ˙ jej cios, który powaliłby ka˙zdego innego przeciwnika. Zarłacz jednak tylko si˛e otrzasn ˛ ał ˛ i znowu natarł na chłopca. Steff grzmotnał ˛ go powtórnie, po czym przes´liznał ˛ si˛e obok niego, pociagaj ˛ ac ˛ za soba˛ Morgana. Jednym skokiem znale´zli si˛e z powrotem na s´cie˙zce i szybko dogonili uciekajacych ˛ braci i Teel. — W dół, tym zboczem! — wrzasnał ˛ Steff, dosłownie spychajac ˛ ich ze s´cie˙zki. Wbiegli mi˛edzy zaro´sla i skały, s´lizgajac ˛ si˛e i osuwajac ˛ na trawie. Par przewrócił si˛e, przekoziołkował kilka razy i z powrotem stanał ˛ na nogi, nie przerywajac ˛ biegu. Był zdezorientowany i do oczu spływała mu krew. Steff szarpni˛eciem obrócił go we wła´sciwym kierunku i pociagn ˛ ał ˛ za soba˛ w dół zbocza, dyszac ˛ przy tym gło´sno i co´s krzyczac. ˛ Nagle Par zdał sobie spraw˛e z obecno´sci z˙ arłacza. Usłyszał go, zanim go jeszcze zobaczył. Ci˛ez˙ kie ciało potwora rozorywało ziemi˛e za ich plecami, wyrzucajac ˛ na boki z˙ wir i kamienie. Wrzask, który przy tym wydawał, przypominał wycie głodnego zwierz˛ecia. Magia, pomy´slał Par w pomieszaniu, musz˛e zastosowa´c magi˛e. Pie´sn´ zadziała, zdezorientuje go przynajmniej. . . Steff wciagn ˛ ał ˛ go na płaska˛ skał˛e i poczuł, jak pozostali skupiaja˛ si˛e wokół niego. — Stójcie tu razem! — zakomenderował. — Nie schod´zcie ze skały! — Sam zeskoczył na dół, by powstrzyma´c nacierajacego ˛ z˙ arłacza. Par nigdy nie miał zapomnie´c tego, co stało si˛e potem. Steff przyjał ˛ atak z˙ arłacza na zboczu na lewo od skały. Pozwolił mu zbli˙zy´c si˛e do siebie, po czym nagle odskoczył do tyłu, wbijajac ˛ maczug˛e w gardziel potwora i uderzajac ˛ w pot˛ez˙ na˛ pier´s stopami w ci˛ez˙ kich butach. Steff przewrócił si˛e na ziemi˛e, a z˙ arłacz przeleciał ponad nim, nie mogac ˛ wyhamowa´c rozp˛edu. Nie miał si˛e czego uczepi´c. Przekoziołkował nad Steffem i potoczył si˛e na złamanie karku w dół, do kotliny, zatrzymujac ˛ si˛e dopiero na skraju lasu. Natychmiast podniósł si˛e na nogi, warczac ˛ i prychajac. ˛ Lecz w tym samym momencie spo´sród drzew wyskoczyło co´s ogromnego, schwyciło z˙ arłacza jednym kłapni˛eciem szcz˛ek i cofn˛eło si˛e z powrotem w mrok. Rozległ si˛e przera´zliwy wrzask, trzask ko´sci, po czym nastapiła ˛ cisza. Steff podniósł si˛e z ziemi, poło˙zył palec na ustach i dał im znak, z˙ eby szli za nim. Bezszelestnie, w ka˙zdym razie tak, jak tylko było to mo˙zliwe, wspi˛eli si˛e z powrotem na s´cie˙zk˛e i stan˛eli tam, wpatrujac ˛ si˛e w nieprzenikniony mrok w dole. — W górach Wolfsktaag trzeba by´c przygotowanym na wszystko — szepnał ˛ Steff z ponurym u´smiechem. — Nawet gdy si˛e jest z˙ arłaczem.
89
Otrzepali si˛e z kurzu i doprowadzili do porzadku ˛ swoje plecaki. Ich obra˙zenia nie były powa˙zne. Steff oznajmił, z˙ e Nefrytowa Przeł˛ecz, przez która˛ mieli opu´sci´c góry, jest oddalona najwy˙zej o jedna˛ lub dwie godziny drogi. Postanowili maszerowa´c dalej.
IX Droga do przeł˛eczy trwała dłu˙zej, ni˙z Steff przewidywał, i kiedy mała gromadka wydostała si˛e z gór Wolfsktaag, była ju˙z niemal północ. Zatrzymali si˛e w wa˛ skim wawozie ˛ osłoni˛etym g˛esta˛ s´ciana˛ jodeł i s˛edziwych s´wierków, tak zm˛eczeni, z˙ e nie pomy´sleli nawet o zjedzeniu czegokolwiek ani o rozpaleniu ogniska, lecz po prostu zawin˛eli si˛e w koce i posn˛eli. Par s´nił tej nocy, lecz nie o Allanonie ani ´ o z˙ arłaczu. Potwór s´cigał go bezlito´snie przez krajobraz jego o Hadeshornie. Snił wyobra´zni, zap˛edzajac ˛ go z jednego ciemnego kata ˛ w drugi — ledwie rozpoznawalny cie´n, którego to˙zsamo´sc´ była jednak równie niewatpliwa ˛ jak jego własna. Zbli˙zał si˛e do niego, a Par przed nim uciekał, ogarni˛ety niemal namacalnym przera˙zeniem. W ko´ncu tamten go dopadł, zagoniwszy w płytkie zagł˛ebienie mi˛edzy skałami a lasem, i kiedy Par ju˙z miał prze´slizna´ ˛c si˛e obok niego, co´s olbrzymiego wyskoczyło z mroku za jego plecami i schwyciło z˙ arłacza w z˛eby, odciagaj ˛ ac ˛ go poza zasi˛eg wzroku, wrzeszczacego ˛ o pomoc, która nie miała nadej´sc´ . Obudził si˛e gwałtownie, dr˙zac ˛ cały. Było ciemno, chocia˙z niebo na wschodzie zaczynało si˛e ju˙z rozja´snia´c. Jego towarzysze jeszcze spali. Wszystko wskazywało na to, z˙ e okrzyk rozległ si˛e jedynie w jego my´slach. Twarz i ciało miał mokre od potu, a jego oddech był szybki i nierówny. Le˙zał spokojnie na plecach, lecz ju˙z nie zasnał. ˛ ´ Tego ranka wyruszyli na wschód, do Srodkowego Anaru, pokonujac ˛ labirynt lesistych wzgórz i jarów. Przez cała˛ drog˛e pi˛ec´ par ich oczu usiłowało przenikna´ ˛c otaczajace ˛ ich cienie i mroczne miejsca. Rozmawiali niewiele; przygoda z poprzedniego dnia pozostawiła w nich niepokój i wzmogła ich czujno´sc´ . Dzie´n był pochmurny i szary i lasy wokół wydawały si˛e jeszcze bardziej tajemnicze. Około południa dotarli do katarakt wodospadu Chard i a˙z do zmierzchu poda˙ ˛zali wzdłu˙z rzeki. Nast˛epnego dnia padał deszcz i nad okolica˛ unosiła si˛e mgła. Tempo marszu osłabło, a słoneczna i ciepła pogoda poprzednich kilku dni pozostała jedynie wspomnieniem. Min˛eli Centrum Handlowe Rookera, male´nka˛ stacj˛e przydro˙zna˛ dla my´sliwych i kupców z czasów Jaira Ohmsforda, stanowiac ˛ a˛ niegdy´s kwitnacy ˛ o´srodek handlu futrami, do czasu a˙z wojna mi˛edzy karłami a federacja˛ zakłóciła, a nast˛epnie zupełnie unicestwiła wszelka˛ wymian˛e towarowa˛ w Estlandii na 91
pomoc od Culhaven. Teraz stacja stała pusta, pozbawiona drzwi i okien, z przegniłym i zapadni˛etym dachem, a w jej mrocznych zakamarkach mieszkały duchy minionych czasów. Podczas obiadu, gdy siedzieli skuleni pod osłona˛ pot˛ez˙ nej, starej wierzby rosnacej ˛ nad brzegiem rzeki, Steff mówił z niepokojem o z˙ arłaczu, raz jeszcze podkre´slajac, ˛ z˙ e nigdy przedtem z˙ adnego nie widziano na zachód od Ravenshornu. Skad ˛ wział ˛ si˛e ten, którego spotkali? Jak si˛e tu znalazł? Dlaczego ich s´ledził? Odpowiedzi, które si˛e oczywi´scie nasuwały, z˙ adne z nich nie chciało nawet rozwa˙za´c. Wszyscy zgodzili si˛e gło´sno, z˙ e był to przypadek, chocia˙z w duchu my´sleli co´s zupełnie innego. Z nastaniem zmroku deszcz osłabł, lecz jednostajna m˙zawka utrzymywała si˛e a˙z do rana, ust˛epujac ˛ w ko´ncu g˛estej mgle. Mała gromadka kontynuowała marsz wzdłu˙z rzeki biegnacej ˛ kr˛eta˛ wst˛ega˛ ku Darklin. Droga stawała si˛e coraz trudniejsza, lasy były zaro´sni˛ete g˛esto chaszczami, pełne powalonych drzew i suchych gał˛ezi, prawie zupełnie pozbawione s´cie˙zek. Kiedy około południa odbili od rzeki, natrafili na platanin˛ ˛ e wawozów ˛ i jarów i prawie niemo˙zliwe stało si˛e okre´slenie kierunku, w którym zmierzaja.˛ Z trudem posuwali si˛e przez błoto i zaro´sla. Steff szedł na przedzie, rytmicznie st˛ekajac ˛ i posapujac. ˛ Podczas w˛edrówki karzeł przypominał niestrudzona˛ maszyn˛e, wytrwała˛ i nie poddajac ˛ a˛ si˛e zm˛eczeniu. Jedynie Teel mogła si˛e z nim równa´c: była drobniejsza, lecz bardziej ruchliwa od niego. Nigdy nie zwalniała tempa ani si˛e nie skar˙zyła i zawsze dotrzymywała kroku. Tylko Ohmsfordowie i Morgan ulegali znu˙zeniu, sztywniały im mi˛es´nie i dostawali zadyszki. Byli wdzi˛eczni za ka˙zda˛ mo˙zliwo´sc´ odpoczynku, jaka˛ proponował im karzeł, a kiedy znowu trzeba było rusza´c, z najwi˛ekszym trudem podnosili si˛e na nogi. Pos˛epny nastrój wyprawy zaczynał im si˛e ju˙z tak˙ze dawa´c we znaki, zwłaszcza Ohmsfordom. Par i Coll od tygodni przed kim´s albo przed czym´s uciekali, sp˛edzili wiele czasu w ukryciu i prze˙zyli trzy przera˙zajace ˛ spotkania ze stworzeniami, które lepiej byłoby pozostawi´c w s´wiecie fantazji. Byli wyczerpani ciagłym ˛ zachowywaniem czujno´sci, a ciemno´sc´ , mgła i wilgo´c pot˛egowały jesz˙ cze zm˛eczenie. Zaden z nich nic o tym mówił drugiemu i z˙ aden by si˛e do tego gło´sno nie przyznał, lecz obaj zaczynali si˛e zastanawia´c, czy naprawd˛e wiedza,˛ co robia.˛ Pó´znym popołudniem deszcz w ko´ncu ustał i chmury rozstapiły ˛ si˛e nagle, przepuszczajac ˛ odrobin˛e słonecznego s´wiatła. Wyszli na grzbiet wzgórza i ujrzeli w dole płytka˛ zalesiona˛ dolin˛e, nad która˛ górowała osobliwa formacja skalna w kształcie komina. Sterczała ona po´sród drzew jak stra˙znik stojacy ˛ na warcie, czarna i nieruchoma na tle nieba. Steff dał znak pozostałym, z˙ eby si˛e zatrzymali, i wskazał palcem w dół. — Tam — powiedział cicho. — Je´sli Walkera Boha w ogóle mo˙zna gdzie´s znale´zc´ , to wła´snie tutaj.
92
Par patrzył z niedowierzaniem, zapominajac ˛ o swoim zm˛eczeniu i przygn˛ebieniu. — Znam to miejsce! — wykrzyknał. ˛ — To Hearthstone! Pami˛etam go z opowie´sci! To dom Coglina! — To był dom Coglina — poprawił go Coll znu˙zonym głosem. — Był, jest, jaka to ró˙znica! — Par był wyra´znie podniecony. — Pytanie, co Walker Boh tutaj robi. Cho´c wła´sciwie był to kiedy´s dom Bohów. Był to jednak równie˙z dom Coglina. Je´sli Walker Boh tu mieszka, to czemu starzec nam o tym nie powiedział? Chyba z˙ e nie jest on jednak Coglinem albo z˙ e z jakiej´s przyczyny nie wie, i˙z Walker tutaj przebywa, albo z˙ e Walker. . . — Urwał nagle, zupełnie zbity z tropu. — Czy jeste´s pewien, z˙ e wła´snie tu ma mieszka´c mój stryj? — zapytał Steffa. Karzeł przygladał ˛ mu si˛e przez cały ten czas w taki sam sposób w jaki mógłby si˛e przyglada´ ˛ c trzygłowemu psu. Teraz po prostu wzruszył ramionami. — Przyjacielu, jestem pewien niewielu rzeczy, a i do tego nie zawsze si˛e przyznaj˛e. Mówiono mi, z˙ e tutaj wła´snie mieszka ten człowiek. Je´sli wi˛ec sko´nczyłe´s ju˙z o tym mówi´c, mo˙ze po prostu zejdziemy na dół i sprawdzimy to. Par zamilkł i zacz˛eli schodzi´c. Dotarłszy na dno doliny, stwierdzili ze zdumieniem, z˙ e w lesie nie ma z˙ adnych zaro´sli ani uschni˛etych gał˛ezi. Spo´sród drzew otwierał si˛e widok na polany poci˛ete strumieniami i usiane male´nkimi białymi, bł˛ekitnymi i fioletowymi kwiatami. Wokół panował spokój, wiatr ucichł, a wydłu˙zone cienie zalegajace ˛ na ich drodze wydawały si˛e mi˛ekkie i niegro´zne. Par zapomniał o niebezpiecze´nstwach i trudach wyprawy, przestał zwraca´c uwag˛e na zm˛eczenie i niepokój i skupił my´sli na człowieku, którego przyszedł odnale´zc´ . Był zdezorientowany, lecz przynajmniej rozumiał tego przyczyn˛e. Kiedy przed trzystu laty Brin Ohmsford przybyła do Darklin, w Hearthstone mieszkali Coglin i Kimber Boh, dziewczynka, o której twierdził, z˙ e jest jego wnuczka.˛ Starzec i dziewczyna zaprowadzili Brin do Maelmordu, gdzie stawiła czoło najwi˛ekszemu dotychczas złu — Ildatch. Pozostali potem przyjaciółmi i przyja´zn´ ta przetrwała przez dziesi˛ec´ pokole´n. Ojciec Walkera Boha był Ohmsfordem, a jego matka pochodziła z rodu Bohów. Potrafił wywie´sc´ pochodzenie swej rodziny ze strony ojca od Brin, a ze strony matki od Kimber. To zrozumiałe, z˙ e chciał tutaj wróci´c — niezrozumiałe było natomiast, dlaczego starzec podajacy ˛ si˛e za Coglina, tego samego Coglina sprzed trzystu lat, nic o tym nie wiedział. Albo nie chciał powiedzie´c, je´sli wiedział. Par zmarszczył czoło. Co powiedział starzec o Walkerze Bohu, kiedy z nim rozmawiali? Zmarszczki na czole pogł˛ebiły si˛e jeszcze bardziej. Tylko to, z˙ e wie, i˙z Walker z˙ yje, przypomniał sobie. To i nic wi˛ecej. Lecz czy łaczyło ˛ ich co´s ponadto, o czym starzec nie wspomniał? Par był tego pewien. I zamierzał si˛e dowiedzie´c, co to było.
93
Ostatnie przebłyski wieczornego s´wiatła zgasły i zmierzch okrył dolin˛e ciemnoszarym cieniem. Niebo było wcia˙ ˛z bezchmurne i zacz˛eło si˛e wypełnia´c gwiazdami, a ksi˛ez˙ yc, znajdujacy ˛ si˛e w trzeciej kwadrze i zbli˙zajacy ˛ powoli ku ko´ncowi swego cyklu, skapał ˛ las w mlecznym s´wietle. Mała gromadka posuwała si˛e ostro˙znie naprzód, wcia˙ ˛z w kierunku skały-komina, pokonujac ˛ dziesiatki ˛ małych strumyków i kluczac ˛ w´sród labiryntu le´snych polan. W lesie panował spokój, lecz jego cisza nie wydawała si˛e złowieszcza. W pewnym momencie Coll szturchnał ˛ Para łokciem, ujrzawszy szara˛ wiewiórk˛e przycupni˛eta˛ na tylnych łapkach i obserwujac ˛ a˛ ich z powaga.˛ Dobiegały ich nocne odgłosy, lecz były odległe i wydawały si˛e dochodzi´c spoza doliny. — Jest tu jako´s. . . bezpiecznie, nie masz tego uczucia? — Par zapytał cicho brata, na co Coll skinał ˛ głowa.˛ Szli dalej niemal godzin˛e, nie spotykajac ˛ nikogo. Znajdowali si˛e mniej wi˛ecej na s´rodku doliny, kiedy mi˛edzy drzewami ujrzeli nagle słabe s´wiatełko. Steff zwolnił, dajac ˛ im znak, by zachowali ostro˙zno´sc´ , po czym poprowadził ich da´ lej. Swiatełko zbli˙zało si˛e, migoczac ˛ jasno w´sród mroku. Pojedynczy jarzacy ˛ si˛e punkt rozdzielił si˛e na kilka mniejszych. Lampy! — pomy´slał Par. Przy´spieszył kroku, z˙ eby dogoni´c Steffa. Jego wyostrzone elfie zmysły odgadywały z´ ródło s´wiatła. — To chata — szepnał ˛ do karła. Wyszli spomi˛edzy drzew i znale´zli si˛e na rozległej trawiastej polanie. Rzeczywi´scie przed nimi, dokładnie na s´rodku polany, stała dobrze utrzymana budowla z drewna i kamieni, z werandami z przodu i z tyłu, kamiennymi s´cie˙zkami, ogrodem i kwitnacymi ˛ krzewami. Niczym miniaturowe stra˙znice otaczały chat˛e młode ´ s´wierki i sosny. Swiatło płynace ˛ z jej okien łaczyło ˛ si˛e z blaskiem ksi˛ez˙ yca i rozs´wietlało polan˛e, sprawiajac, ˛ z˙ e było na niej jasno jak w dzie´n. Drzwi wej´sciowe były otwarte. Par od razu ruszył naprzód, lecz Steff schwycił go mocno za rami˛e. — Nie zaszkodzi troch˛e ostro˙zno´sci — pouczył go. Powiedział co´s do Teel, po czym odłaczył ˛ si˛e od nich i ruszył sam w stron˛e chaty. Szybko przebiegał odsłoni˛ete odcinki mi˛edzy sosnami i s´wierkami, trzymajac ˛ si˛e w cieniu drzew, z oczami utkwionymi w otwartych drzwiach. Pozostali patrzyli, jak posuwa si˛e naprzód, przycupnawszy ˛ na polecenie Teel na skraju lasu. Steff dotarł do werandy, przez długa˛ chwil˛e trwał tam nieruchomo, po czym wbiegł szybko po schodach i zniknał ˛ w drzwiach. Przez chwil˛e było zupełnie cicho, po czym ukazał si˛e znowu i dał im znak r˛eka,˛ z˙ eby podeszli. — Nie ma nikogo — szepnał, ˛ kiedy znale´zli si˛e obok niego. — Ale zdaje si˛e, z˙ e nas oczekuja.˛ Poj˛eli sens jego słów po wej´sciu do s´rodka. Przy s´cianach głównej izby stały naprzeciw siebie dwa kominki. Przy jednym z nich rozstawione były krzesła i ławy, drugi za´s słu˙zył jako kuchenne palenisko. W obydwu jasno płonał ˛ ogie´n. Na kuchni bulgotał gar z jedzeniem, a na stole stygł goracy ˛ chleb. Długi, drewniany 94
stół zastawiony był starannie talerzami i szklankami dla pi˛eciu osób. Par podszedł do przodu, z˙ eby si˛e lepiej przyjrze´c. We wszystkich szklankach pieniło si˛e zimne piwo. Członkowie małej gromadki spogladali ˛ po sobie przez chwil˛e w milczeniu, po czym raz jeszcze rozejrzeli si˛e po izbie. Drewno na s´cianach i belki sufitu były wypolerowane i nawoskowane. W s´wietle lamp olejowych i ognia płonace˛ go na kominkach połyskiwały srebra, kryształy, rze´zbione drewniane przedmioty i wyszywane zasłony. Na długim stole stał wazon ze s´wie˙zo s´ci˛etymi kwiatami. Korytarz prowadził do izb sypialnych. Chata była jasna, przytulna i zupełnie pusta. — Czy to dom Walkera? — Morgan spojrzał z powatpiewaniem ˛ na Para. Chata nie pasowała mu do obrazu starca, jaki sobie stworzył. — Nie wiem. — Par pokr˛ecił głowa.˛ — Niczego tu nie rozpoznaj˛e. Morgan w milczeniu ruszył w stron˛e ciemnego korytarza, zniknał ˛ w nim na chwil˛e, po czym wrócił. — Nic — oznajmił zawiedzionym głosem. Coll podszedł do Para, wciagn ˛ ał ˛ w nozdrza zapach dobywajacy ˛ si˛e z garnka i wzruszył ramionami. — Có˙z, wyglada ˛ na to, z˙ e nasze przybycie tutaj nie jest jednak taka˛ niespodzianka.˛ Nie wiem, co wy o tym sadzicie, ˛ ale ten gulasz pachnie naprawd˛e wspaniale. Poniewa˙z kto´s zadał sobie trud jego przyrzadzenia ˛ — Walker Boh albo kto´s inny — my´sl˛e, z˙ e grzeczno´sc´ wymaga, aby´smy usiedli i przynajmniej spróbowali. Par i Morgan od razu si˛e z nim zgodzili i nawet Teel wydawała si˛e zainteresowana. Steff znowu skłaniał si˛e ku wi˛ekszej ostro˙zno´sci, lecz poniewa˙z ocena sytuacji dokonana przez Colla wydawała si˛e trafna, wkrótce ustapił. ˛ Nalegał jednak, by sprawdzi´c, czy jedzenie i piwo nie sa˛ zatrute. Kiedy w ko´ncu oznajmił, z˙ e posiłek nadaje si˛e do spo˙zycia, usiedli i łapczywie zabrali si˛e do jedzenia. Po sko´nczonej kolacji sprzatn˛ ˛ eli ze stołu, umyli naczynia i ustawili je ostro˙znie w przeznaczonej na nie szafce. Nast˛epnie ponownie przeszukali chat˛e, jej bezpo´srednie sasiedztwo, ˛ a pó´zniej wszystko w promieniu c´ wier´c mili. Niczego nie znale´zli. Potem do północy siedzieli wokół kominka i czekali. Nikt nie przyszedł. W tylnej cz˛es´ci chaty znajdowały si˛e dwie małe sypialnie, ka˙zda z dwojgiem łóz˙ ek powleczonych s´wie˙za˛ po´sciela˛ i kocami. Spali na zmian˛e, przy czym jedno z nich zawsze trzymało wart˛e przy pozostałych. Nic nie zakłócało ich snu, w lesie i w dolinie wokół panował spokój. Obudzili si˛e o s´wicie rze´scy i wypocz˛eci. Wcia˙ ˛z nikt nie przychodził. Tego dnia przeszukali dolin˛e od jednego ko´nca do drugiego, od chaty po osobliwa˛ skał˛e w kształcie komina, od północnego zbocza do południowego i od wschodniego do zachodniego. Dzie´n był ciepły i pogodny, wypełniony słonecznym s´wiatłem i zapachem ro´slinno´sci unoszacym ˛ si˛e na lekkim wietrze. Nie95
spiesznie w˛edrowali brzegami strumieni i po wydeptanych s´cie˙zkach, zapuszczajac ˛ si˛e w nieliczne jaskinie dra˙ ˛zace ˛ zbocza doliny jak nory. Znale´zli pojedyncze s´lady nóg, wszystkie pozostawione przez zwierz˛eta, i nic poza tym. W górze przelatywały ptaki, jaskrawe barwne plamy w´sród drzew; male´nkie stworzenia obserwowały ich bystrymi oczyma i wsz˛edzie brz˛eczały i bzykały owady. Raz tylko, kiedy Par i Coll przeczesywali zachodnie zbocze obok skalnej wie˙zy, wyłonił si˛e przed nimi borsuk i nie chciał zej´sc´ im z drogi. Poza tym z˙ adne z nich niczego nie widziało. Tego wieczora sami musieli przygotowa´c sobie posiłek, lecz w chłodnej spiz˙ arni znale´zli s´wie˙ze mi˛eso i ser, a w ogrodzie warzywa. Był te˙z chleb z poprzedniego wieczora. Bracia nie z˙ ałowali sobie niczego i pomimo nieustajacych ˛ obaw Steffa namawiali pozostałych do pój´scia w ich s´lady, przekonani, z˙ e tego wła´snie si˛e od nich oczekuje. Po długim dniu nastapił ˛ ciepły i przyjemny wieczór i zacz˛eli czu´c si˛e dobrze w nowym otoczeniu. Steff siedział z Teel przy kominku, palac ˛ długa˛ fajk˛e. Par i Coll sprzatali ˛ i zmywali naczynia w kuchni, a Morgan trzymał wart˛e przy frontowych schodach. — Kto´s wło˙zył wiele wysiłku w urzadzenie ˛ tej chaty — powiedział Par do brata, gdy sko´nczyli swoje zaj˛ecie. — Mało prawdopodobne, z˙ eby tak po prostu sobie poszedł i ja˛ zostawił. — Zwłaszcza z˙ e zadał sobie trud ugotowania dla nas jedzenia — dodał Coll. Jego szeroka twarz zas˛epiła si˛e. — Sadzisz, ˛ z˙ e nale˙zy do Walkera? — Sam chciałbym to wiedzie´c. — Nic tu go jednak nie przypomina, nieprawda˙z? Takiego, jakim go pami˛etam. A ju˙z na pewno takiego, o jakim opowiada nam Steff. Par wytarł par˛e ostatnich kropli wody z talerza i ostro˙znie go odstawił. — Mo˙ze taki wła´snie chce si˛e wydawa´c — rzekł cicho. Było par˛e godzin po północy, kiedy przejał ˛ wart˛e od Teel. Ziewał jeszcze i przeciagał ˛ si˛e, wychodzac ˛ na frontowa˛ werand˛e, z˙ eby ja˛ odnale´zc´ . Z poczat˛ ku nigdzie nie było jej wida´c i dopiero kiedy zupełnie si˛e rozbudził, wyłoniła si˛e zza s´wierku stojacego ˛ kilkadziesiat ˛ metrów dalej. Przemkn˛eła bezszelestnie przez cienie, idac ˛ w jego stron˛e, i bez słowa znikn˛eła wewnatrz ˛ domu. Par obejrzał si˛e za nia˛ ciekawie, po czym usiadł na schodach, wsparł dło´nmi podbródek i zaczał ˛ si˛e wpatrywa´c w mrok. Siedział tak bez mała godzin˛e, kiedy usłyszał ten odgłos. Był to dziwny d´zwi˛ek, rodzaj brz˛eczenia, jakie mógłby wydawa´c rój pszczół, lecz ni˙zszy i bardziej chrapliwy. Rozległ si˛e nagle i po chwili ucichł. Z poczatku ˛ Par my´slał, z˙ e musiał si˛e przesłysze´c, z˙ e słyszał go tylko w swoich my´slach. Lecz po chwili d´zwi˛ek rozległ si˛e znowu, jedynie na chwil˛e, po czym raz jeszcze ucichł. Par wstał, rozejrzał si˛e niepewnie wokół i zszedł na s´cie˙zk˛e. Noc była zupełnie bezchmurna, a niebo usiane gwiazdami i jasne. Las wokół niego wydawał si˛e pusty. Poczuł si˛e pewniej i powoli obszedł dom, wychodzac ˛ na jego tył. Rosła 96
tam stara wierzba, cofni˛eta gł˛eboko w cie´n, a pod nia˛ stały dwie zniszczone ławki. Par podszedł do nich i przystanał, ˛ nasłuchujac ˛ raz jeszcze tamtego odgłosu, lecz niczego nie słyszał. Usiadł na bli˙zszej z ławek. Była idealnie dopasowana do kształtu jego ciała, rozsiadł si˛e wi˛ec wygodnie. Spogladaj ˛ ac ˛ przez zasłon˛e powłóczystych gał˛ezi wierzby, s´nił na jawie w´sród mroku, wsłuchany w cisz˛e nocy. My´slał o swoich rodzicach — czy dobrze si˛e czuja,˛ czy martwia˛ si˛e o niego. Shady Vale była odległym wspomnieniem. W przypływie nagłego znu˙zenia zamknał ˛ na chwil˛e oczy. Kiedy znowu je otworzył, stał przed nim bagienny kot. Przera˙zenie Para było tak wielkie, z˙ e z poczatku ˛ nie mógł si˛e poruszy´c. Kot znajdował si˛e tu˙z przed nim, a jego oczy s´wieciły jasno w´sród nocy. Było to najwi˛eksze zwierz˛e, jakie Par kiedykolwiek widział, wi˛eksze nawet od z˙ arłacza. Od głowy po ogon było jednolicie czarne, z wyjatkiem ˛ oczu, które przypatrywały mu si˛e nieruchomo. Po chwili kot zaczał ˛ mrucze´c i Par u´swiadomił sobie, z˙ e jest to ten sam odgłos, który słyszał wcze´sniej. Kot odwrócił si˛e i odszedł par˛e kroków, po czym obejrzał si˛e wyczekujaco ˛ do tyłu. Kiedy Par dalej mu si˛e przygladał, ˛ kot wrócił na chwil˛e, znowu zaczał ˛ si˛e oddala´c, po czym zatrzymał si˛e i czekał. Par zrozumiał, z˙ e kot chce, aby za nim poszedł. Wstał odruchowo, niezdolny zmusi´c swe ciało, by reagowało zgodnie z jego wola; ˛ zastanawiał si˛e, czy powinien zachowa´c si˛e tak, jak oczekuje od niego kot, czy te˙z spróbowa´c uciec. Niemal od razu odrzucił jednak my´sl o ucieczce. Nie była to odpowiednia chwila na robienie głupstw. Poza tym gdyby kot chciał go skrzywdzi´c, mógł to zrobi´c ju˙z wcze´sniej. Postapił ˛ par˛e kroków naprzód i kot oddalił si˛e znowu, wchodzac ˛ mi˛edzy drzewa. Długo szli kr˛eta˛ droga˛ przez ciemny las, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e coraz gł˛ebiej w noc. ´Swiatło ksi˛ez˙ yca rozja´sniało otwarte przestrzenie i Par ani na chwil˛e nie tracił kota z oczu. Patrzył, jak bez wysiłku posuwa si˛e naprzód, w niczym nie zakłócajac ˛ spokoju lasu, jakby był jedynie cieniem zwierz˛ecia. Przera˙zenie zacz˛eło ust˛epowa´c i jego miejsce zajmowała ciekawo´sc´ . Kto´s przysłał do niego kota i wydawało mu si˛e, z˙ e wie kto. Dotarli w ko´ncu do polany, na której kilka potoków wpływało przez szereg małych katarakt do rozległego, o´swietlonego s´wiatłem ksi˛ez˙ yca stawu. Drzewa tutaj były bardzo stare i rozro´sni˛ete, a ich konary rzucały na wszystko cienie o fantastycznym wzorze. Kot podszedł do stawu, przez chwil˛e pił z niego chciwie, po czym przysiadł na tylnych łapach i patrzył na Para. Ten podszedł kilka kroków i zatrzymał si˛e. — Witaj, Parze — powiedział czyj´s głos. Ohmsford przez chwil˛e przeszukiwał polan˛e wzrokiem, zanim odnalazł tego, który wypowiedział te słowa. Siedział on do´sc´ daleko w mroku, na s˛ekatym pniu 97
drzewa, prawie niewidoczny w´sród otaczajacych ˛ go cieni. Gdy Par si˛e zawahał, wstał i wszedł w krag ˛ s´wiatła. — Witaj, Walkerze — cicho odrzekł Par. Jego stryj wygladał ˛ niemal tak samo, jak go zapami˛etał, a zarazem zupełnie inaczej. Wcia˙ ˛z był wysoki i szczupły, jego elfijskie rysy od razu były widoczne, cho´c nie tak wyraziste jak u Para. Jego skóra miała szokujaco ˛ biały odcie´n, kontrastujacy ˛ ostro z czernia˛ si˛egajacych ˛ do ramion włosów i przystrzy˙zonej brody. Nie zmieniły si˛e równie˙z jego oczy; wcia˙ ˛z przenikały człowieka na wylot, nawet gdy okrywał je cie´n, tak jak teraz. Trudniej było okre´sli´c to, co si˛e zmieniło. Dotyczyło to głównie sposobu, w jaki Walker Boh si˛e poruszał. Odmienne te˙z były uczucia, jakie budził w Parze, kiedy mówił, chocia˙z jak dotad ˛ jeszcze prawie nic nie powiedział. Zdawało si˛e, jakby otaczał go niewidzialny mur, którego nic nie jest w stanie przenikna´ ˛c. Walker Boh podszedł do przodu i ujał ˛ dłonie Para w swoje r˛ece. Miał na sobie lu´zny, le´sny strój — spodnie, tunik˛e, krótka˛ opo´ncz˛e i mi˛ekkie buty, wszystko w kolorze ziemi i drzew. — Czy wygodnie było ci w chacie? — zapytał. Jego pytanie wyrwało Para z odr˛etwienia. — Walkerze, nie rozumiem. Co tutaj robisz? Czemu nie spotkałe´s si˛e z nami, kiedy przybyli´smy? Najwyra´zniej wiedziałe´s, z˙ e si˛e zjawimy. Stryj wypu´scił jego dłonie i odstapił ˛ o krok do tyłu. — Chod´z ze mna,˛ Par — poprosił go i cofnał ˛ si˛e z powrotem w cie´n, nie czekajac ˛ na odpowied´z bratanka. Par ruszył za nim i usiedli obok siebie na pniu, z którego Walker wcze´sniej powstał. — B˛ed˛e rozmawiał tylko z toba˛ — rzekł cicho Walker i przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. — I tylko ten jeden raz. Par czekał, nie odzywajac ˛ si˛e. — W moim z˙ yciu dokonało si˛e wiele zmian — kontynuował po chwili jego stryj. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e mało mnie pami˛etasz z dzieci´nstwa, a i tak nie ma to ju˙z wiele wspólnego z człowiekiem, którym jestem dzisiaj. Porzuciłem z˙ ycie w Vale, a wraz z nim wszelka˛ pretensj˛e do nazywania siebie mieszka´ncem Sudlandii i przybyłem tutaj, by zacza´ ˛c wszystko od nowa. Pozostawiłem za soba˛ szale´nstwo ludzi, których z˙ yciem rzadz ˛ a˛ niskie instynkty. Odwróciłem si˛e od ludzi wszelkich ras, od ich chciwo´sci i przesadów, ˛ ich wojen i polityki, od ich odra˙zajacej ˛ koncepcji poprawy. Przybyłem tu, Par, z˙ eby móc z˙ y´c w samotno´sci, Oczywi´scie zawsze byłem sam; zrobiono wszystko, abym czuł si˛e samotny. Ró˙znica polega na tym, z˙ e teraz jestem sam nie dlatego, z˙ e inni tego chca,˛ lecz dlatego, z˙ e ja sam tak chc˛e. Mog˛e by´c dokładnie tym, kim jestem, i nie czu´c si˛e z tego powodu odmie´ncem. — U´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Czas, w którym z˙ yjemy, i to, kim jeste´smy, sprawia, z˙ e jest nam obu tak trudno, wiesz? Czy rozumiesz mnie, Par? Ty równie˙z masz ma98
giczna˛ moc, i to bardzo konkretna.˛ Nie przysporzy ci ona przyjaciół; przeciwnie, odsunie ci˛e od ludzi. Nie pozwala si˛e nam dzisiaj by´c Ohmsfordami, poniewa˙z Ohmsfordowie maja˛ magiczna˛ moc swoich elfich przodków, a ani magia, ani elfy nie sa˛ dzisiaj cenione ani rozumiane. Zm˛eczyło mnie odkrywanie tego wcia˙ ˛z na nowo, ciagłe ˛ odsuwanie mnie na bok, traktowanie z podejrzliwo´scia˛ i nieufno´scia.˛ Zm˛eczyło mnie uwa˙zanie mnie za kogo´s obcego. Z toba˛ te˙z tak b˛edzie, je´sli ju˙z teraz nie jest. To le˙zy w naturze rzeczy. — Nie zaprzatam ˛ sobie tym głowy — rzekł niepewnie Par. — Magia jest darem. — Naprawd˛e? Jak to? Dar nie jest czym´s, co ukrywa si˛e jak odra˙zajac ˛ a˛ chorob˛e. Nie jest czym´s, czego człowiek si˛e wstydzi, co traktuje z rezerwa˛ albo nawet si˛e tego boi. Nie jest czym´s, co mo˙ze człowieka zabi´c. — Słowa te wypowiedziane były z taka˛ zajadło´scia,˛ z˙ e Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Lecz po chwili nastrój jego stryja zdawał si˛e zmieni´c; znowu był spokojny i opanowany. Pokr˛ecił głowa˛ z przygana˛ dla siebie samego. — Zapominam si˛e czasem, mówiac ˛ o przeszło´sci. Wybacz mi. Sprowadziłem ci˛e tutaj, z˙ eby z toba˛ rozmawia´c o czym innym. Ale tylko z toba,˛ Par. Oddaj˛e swój dom w u˙zywanie twoim towarzyszom na czas ich pobytu. Ale nie przyb˛ed˛e tam, z˙ eby by´c z nimi. Interesujesz mnie tylko ty. — No a Coll? — zapytał Par, zbity z tropu. — Czemu miałby´s rozmawia´c ze mna,˛ a z nim nie? — Pomy´sl, Par. — Jego stryj u´smiechnał ˛ si˛e irocznie. — Nigdy nie byłem z nim tak blisko zwiazany ˛ jak z toba.˛ — Par przypatrywał mu si˛e w milczeniu. To chyba była prawda. To magia przyciagn˛ ˛ eła do niego Walkera, Coll za´s nigdy nie miał w niej udziału. Czas sp˛edzony ze stryjem, czas, który sprawił, z˙ e człowiek stał mu si˛e bliski, zawsze był czasem bez Colla. — Poza tym — cicho ciagn ˛ ał ˛ Walker — to, o czym musimy porozmawia´c, dotyczy tylko nas. Par nagle zrozumiał. — Sny. — Jego stryj skinał ˛ głowa.˛ — A wi˛ec miałe´s je tak˙ze? I posta´c w czerni, by´c mo˙ze Allanon, stojaca ˛ przed Hadeshomem, ostrzegajaca ˛ nas i wzywajaca ˛ nas do siebie? — Par na chwil˛e wstrzymał oddech. — A starzec? Czy on równie˙z do ciebie przyszedł? — Jego stryj ponownie skinał ˛ głowa.˛ — A wi˛ec znasz go, prawda? Czy to prawda? Czy to rzeczywi´scie Coglin? — Tak, Par, to on. — Twarz Walkera Boha była zupełnie beznami˛etna. Par poczerwieniał z emocji i mocno zatarł dłonie. — Nie mog˛e w to uwierzy´c! Ile ma lat? Chyba kilkaset, tak jak twierdził. I kiedy´s był druidem. Wiedziałem, z˙ e si˛e nie myl˛e. Czy nadal tutaj mieszka, Walkerze, z toba? ˛
99
— Czasem mnie odwiedza. I czasem na krótko si˛e zatrzymuje. Ten kot nale˙zał do niego, zanim mi go dał. Pami˛etasz, zawsze był jaki´s kot bagienny. Poprzedni nazywał si˛e Szept. To było w czasach Brin Ohmsford. Ten nazywa si˛e Pogłoska. Starzec nadał mu to imi˛e. Mówił, z˙ e to dobre imi˛e dla kota, zwłaszcza dla takiego, który b˛edzie nale˙zał do niego. Umilkł; na jego twarzy pojawił si˛e wyraz, którego Par nie był w stanie odczyta´c, i zaraz zniknał. ˛ Chłopak spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze niedawno le˙zał kot, lecz nie było go tam. — Pogłoska pojawia si˛e i znika w ten sam sposób, co wszystkie koty bagienne — rzekł Walker Boh, jakby czytajac ˛ w jego my´slach. Par w roztargnieniu skinał ˛ głowa˛ i spojrzał z powrotem na niego. — Co zamierzasz zrobi´c, Walkerze? — W zwiazku ˛ ze snami? — Oczy jego stryja przygasły. — Nic. — Par zawahał si˛e. — Ale starzec musiał ci. . . — Posłuchaj mnie — rzekł tamten, przerywajac ˛ mu. — Podjałem ˛ decyzj˛e. Wiem, czego chciały ode mnie sny; wiem, kto je zesłał. Starzec był u mnie i rozmawiali´smy. Nie minał ˛ jeszcze tydzie´n, kiedy stad ˛ odszedł. Wszystko to nie ma znaczenia. Nie jestem ju˙z Ohmsfordem; jestem Bohem. Gdybym mógł wyzby´c si˛e swej przeszło´sci, z całym jej dziedzictwem magii i cała˛ jej elfijska˛ historia,˛ nie wahałbym si˛e ani chwili. Nie chc˛e mie´c z nia˛ nic wspólnego. Przybyłem do Estlandii, z˙ eby odnale´zc´ t˛e dolin˛e, z˙ y´c tak, jak kiedy´s z˙ yli moi przodkowie, cho´c raz znale´zc´ si˛e w miejscu, gdzie wszystko jest s´wie˙ze i czyste, nie zmacone ˛ obecno´scia˛ innych ludzi. Nauczyłem si˛e porzadkowa´ ˛ c z˙ ycie wokół siebie. Widziałe´s t˛e dolin˛e; rodzina mojej matki uczyniła ja˛ taka,˛ a ja chc˛e ja˛ taka˛ zachowa´c. Za całe towarzystwo mam Pogłosk˛e i czasem starca. Niekiedy odwiedzam nawet ludzi z zewnatrz. ˛ Darklin stał si˛e dla mnie azylem, a Hearthstone moim domem. — Pochylił si˛e do przodu z wyrazem napi˛ecia na twarzy. — Mam magiczna˛ moc, Par, odmienna˛ od twojej, niemniej jednak prawdziwa.˛ Potrafi˛e czasem odgadywa´c mys´li innych ludzi, nawet kiedy sa˛ daleko. Umiem porozumiewa´c si˛e z z˙ yciem tak, jak inni nie potrafia.˛ Ze wszystkimi formami z˙ ycia. Czasem potrafi˛e znika´c, zupełnie tak samo, jak kot bagienny. Potrafi˛e nawet wzywa´c moc! — Nagle strzelił palcami i na chwil˛e rozbłysły one niebieskim ogniem. Zdmuchnał ˛ go. — Nie mam władzy nad pie´snia,˛ lecz jak si˛e zdaje, cz˛es´c´ jej mocy zapu´sciła we mnie korzenie. Cz˛es´c´ mojej wiedzy jest wrodzona, cz˛es´c´ sam sobie przyswoiłem, reszty nauczyli mnie inni. Mam jednak wszystko, czego potrzebuj˛e, i nie pragn˛e niczego wi˛ecej. Dobrze mi tutaj i nigdy stad ˛ nie odejd˛e. Niech s´wiat radzi sobie beze mnie. Jak zreszta˛ zawsze to robił. — Par nie wiedział, co odpowiedzie´c. — A je´sli sen mówi prawd˛e, Walkerze? — zapytał w ko´ncu. — Chłopcze! — Walker Boh za´smiał si˛e drwiaco. ˛ — Sny nigdy nie mówia˛ prawdy. Niczego si˛e nie nauczyłe´s ze swych opowie´sci? Niezale˙znie od tego, czy 100
objawiaja˛ si˛e tak, jak uczyniły to tym razem, tak jak wówczas, gdy z˙ ył Allanon, jedno pozostaje niezmienne: Ohmsfordowie nigdy nie dowiaduja˛ si˛e wszystkiego, a jedynie tego, co druidzi uznaja˛ za niezb˛edne! — Uwa˙zasz, z˙ e jeste´smy wykorzystywani — rzekł Par. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. — Uwa˙zam, z˙ e byłbym głupcem, gdybym my´slał inaczej! Nie wierz˛e w to, co mi mówia.˛ — Oczy Walkera były zimne jak kamie´n. — Magia, która˛ upierasz si˛e uwa˙za´c za dar, dla druidów była zawsze i jedynie u˙zytecznym narz˛edziem. Nie zamierzam da´c im si˛e zaprzac ˛ do jakiego´s nowego zadania, które sobie wymy´slili. Je´sli s´wiat potrzebuje ratunku, jak te sny zdaja˛ si˛e wskazywa´c, niech Allanon i starzec ratuja˛ go sami! Nastapiła ˛ długa chwila milczenia, podczas której obydwaj mierzyli si˛e wzrokiem. Par wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Zadziwiasz mnie, Walkerze. Nie pami˛etam, z˙ eby kiedy´s było w tobie tyle goryczy i gniewu. — Były, chłopcze.- Walker Boh u´smiechnał ˛ si˛e smutno. — Zawsze były. Po prostu wolałe´s ich nie dostrzega´c. — Czy do dzisiaj nie powinny były znikna´ ˛c? — Jego stryj milczał. — Wi˛ec ju˙z podjałe´ ˛ s decyzj˛e w tej sprawie, czy tak? — Tak, Par. Podjałem. ˛ Par gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — Co zrobisz, Walkerze, je´sli przepowiednie ze snu si˛e spełnia? ˛ Co stanie si˛e wówczas z twoim domem? Co b˛edzie, je´sli zło, które ukazał nam sen, zechce odnale´zc´ ciebie? Stryj nic mu nie odpowiedział, a jego spojrzenie pozostało nieruchome. Par wolno skinał ˛ głowa.˛ — Mam inny poglad ˛ na te sprawy od ciebie, Walkerze — powiedział cicho. — Zawsze uwa˙załem, z˙ e magia jest darem i z˙ e została mi udzielona w jakim´s celu. Przez długi czas wydawało si˛e, z˙ e ma by´c u˙zywana do opowiadania historii, by nie popadły w zapomnienie. Zmieniłem zdanie. Uwa˙zam, z˙ e magia ta przeznaczona jest do czego´s wi˛ecej. — Poruszył si˛e w miejscu, rozprostowujac ˛ plecy, gdy˙z nagle poczuł si˛e drobny w obecno´sci tamtego. — Coll i ja nie mo˙zemy wraca´c do Vale, poniewa˙z federacja dowiedziała si˛e o magii i s´ciga nas. Coglin twierdzi, z˙ e równie˙z inni moga˛ na nas polowa´c, mo˙ze nawet cieniowce. Widziałe´s je? Ja tak. Coll i ja jeste´smy s´miertelnie przera˙zeni, Walkerze, chocia˙z niewiele ze soba˛ o tym rozmawiamy. Najzabawniejsze jest to, z˙ e istoty, które na nas poluja,˛ równie˙z wydaja˛ si˛e przera˙zone. To magia je przera˙za. — Na chwil˛e umilkł. — Nie wiem, dlaczego tak jest, ale zamierzam si˛e dowiedzie´c. W oczach Walkera pojawił si˛e błysk zdziwienia. — Tak, Walkerze — Par skinał ˛ głowa˛ — postanowiłem uczyni´c to, czego domagaja˛ si˛e sny. Sadz˛ ˛ e, z˙ e zostały zesłane przez Allanona, i uwa˙zam, z˙ e powinny 101
zosta´c wysłuchane. Pójd˛e do Hadeshornu. Wydaje mi si˛e, z˙ e podjałem ˛ decyzj˛e wła´snie teraz; my´sl˛e, z˙ e rozmowa z toba˛ pomogła mi zadecydowa´c. Nie mówiłem jeszcze nic Collowi. Nie wiem, jak zareaguje. Mo˙ze sko´nczy si˛e na tym, z˙ e pójd˛e sam. Ale pójd˛e. Ju˙z cho´cby dlatego, z˙ e sadz˛ ˛ e, i˙z Allanon mo˙ze mi powiedzie´c, do czego przeznaczona jest magia. — Smutno potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie mog˛e by´c taki jak ty, Walkerze. Nie potrafi˛e z˙ y´c z dala od s´wiata. Chc˛e móc powróci´c do Shady Vale. Nie chc˛e osia´ ˛sc´ gdzie´s indziej i zaczyna´c z˙ ycia od nowa. Po drodze tutaj zatrzymałem si˛e w Culhaven. Stamtad ˛ pochodza˛ karły, które nas tu przyprowadziły. Wszelki przesad ˛ i chciwo´sc´ , polityka i wojny, całe szale´nstwo, o którym mówisz, sa˛ tam wsz˛edzie obecne. Lecz w przeciwie´nstwie do ciebie nie chc˛e przed nimi ucieka´c; chc˛e znale´zc´ sposób na poło˙zenie im kresu! Jak bym mógł udawa´c, z˙ e nie istnieja? ˛ — Jego dłonie zacisn˛eły si˛e w pi˛es´ci. — Widzisz, wcia˙ ˛z sobie my´sl˛e: a je´sli Allanon wie co´s, co mo˙ze wszystko zmieni´c? Je´sli mo˙ze mi powiedzie´c o czym´s, co poło˙zy kres szale´nstwu? Przez długi czas siedzieli w ciemno´sci naprzeciw siebie, nie zamieniajac ˛ słowa, i Parowi wydawało si˛e, z˙ e dostrzega co´s w ciemnych oczach stryja, których nie widział od dzieci´nstwa: co´s szepczacego ˛ o czuło´sci, potrzebie i po´swi˛eceniu. Po chwili jego oczy znowu przygasły, stały si˛e pozbawione wyrazu i puste. Walker Boh powstał. — Zastanowisz si˛e jeszcze? — zapytał go cicho Par. Walker spojrzał na niego w milczeniu, po czym podszedł do stawu na s´rodku polany i stał tam, patrzac ˛ w wod˛e. Kiedy strzelił palcami, jak spod ziemi wyłonił si˛e Pogłoska i podszedł do niego. Walker obejrzał si˛e na chwil˛e. — Powodzenia, Par — powiedział tylko. Potem odwrócił si˛e i z kotem u boku zniknał ˛ w´sród nocy.
X Par dopiero rano opowiedział pozostałym o swoim spotkaniu z Walkerem Bohem. Nie widział z˙ adnego powodu, z˙ eby si˛e z tym s´pieszy´c. Stryj jasno przedstawił swoje zamiary i z˙ adne z nich i tak nie mogło wpłyna´ ˛c na ich zmian˛e. Tak wi˛ec w nocy Par udał si˛e z powrotem do chaty, zdziwiony łatwo´scia,˛ z jaka˛ odnajduje drog˛e, ponownie stanał ˛ na czatach, nie budzac ˛ pozostałych, i pogra˙ ˛zony w my´slach czekał s´witu. Kiedy w ko´ncu opowiedział im swoja˛ histori˛e, reakcje były zró˙znicowane. Poczatkowo ˛ wyra˙zano watpliwo´ ˛ sci, czy wszystko to si˛e naprawd˛e wydarzyło, lecz wkrótce si˛e rozwiały. Kazali mu potem jeszcze dwukrotnie wszystko sobie opowiedzie´c, wtracaj ˛ ac ˛ przy tym komentarze i zadajac ˛ pytania. Morgan był oburzony, z˙ e Walker traktuje ich w taki sposób, i o´swiadczył, z˙ e przez zwykła˛ uprzejmo´sc´ winien osobi´scie si˛e z nimi spotka´c. Nalegał, by raz jeszcze przeszukali dolin˛e, twierdzac, ˛ z˙ e tamten wcia˙ ˛z musi by´c gdzie´s blisko i powinno si˛e go odnale´zc´ , i zmusi´c do rozmówienia si˛e z nimi wszystkimi. Steff był nastawiony bardziej pragmatycznie. Uwa˙zał, z˙ e Walter Boh nie ró˙zni si˛e od wi˛ekszo´sci ludzi i woli w miar˛e mo˙zno´sci unika´c kłopotów i wystrzega´c si˛e sytuacji, z których mogłyby one wynikna´ ˛c. — Wydaje mi si˛e, z˙ e takie zachowanie, chocia˙z mo˙zecie je uwa˙za´c za irytujace, ˛ jest całkowicie zgodne z jego charakterem — powiedział karzeł, wzruszajac ˛ ramionami. — W ko´ncu sami mówili z˙ e przybył tutaj, aby unikna´ ˛c anga˙zowania si˛e w sprawy plemion. Odmawiajac ˛ udania si˛e do Hadeshornu, po prostu robi to, co zawsze zapowiadał. Teel jak zwykle nie miała nic do powiedzenia. Coll o´swiadczył tylko: ˙ — Załuj˛ e, z˙ e nie mogłem z nim porozmawia´c. — Dla niego sprawa była załatwiona. Mimo z˙ e nie było powodu zatrzymywa´c si˛e dłu˙zej w dolinie, postanowili odłoz˙ y´c wymarsz co najmniej o jeden dzie´n. Ksi˛ez˙ yc wcia˙ ˛z był widoczny wi˛ecej ni˙z w połowie i pozostało im jeszcze przynajmniej dziesi˛ec´ dni na dotarcie do Hadeshornu, je´sli w ogóle mieli si˛e tam uda´c. Starannie unikano rozmowy o przyszłych wydarzeniach. Par podjał ˛ ju˙z decyzj˛e, lecz nie zakomunikował jej jeszcze pozostałym, oni za´s czekali na to, co powie. Bawiac ˛ si˛e tak w kotka i myszk˛e, zjedli 103
s´niadanie, po czym postanowili pój´sc´ za rada˛ Morgana i raz jeszcze przetrzasn ˛ a´ ˛c dolin˛e. W ten sposób mieli jakie´s zaj˛ecie, zastanawiajac ˛ si˛e nad konsekwencjami decyzji Walkera Boha. Do nast˛epnego ranka pozostało im jeszcze do´sc´ czasu na podjecie własnej. Udali si˛e wi˛ec na polan˛e, gdzie poprzedniej nocy Par spotkał si˛e z Walkerem i bagiennym kotem, i rozpocz˛eli kolejne poszukiwania, uzgodniwszy uprzednio, z˙ e spotkaja˛ si˛e pó´znym popołudniem w chacie. Steff i Teel tworzyli jedna˛ grup˛e, Par z Collem druga,˛ Morgan za´s poszedł sam. Dzie´n był ciepły i pełen słonecznego s´wiatła. Od strony odległych gór wiał lekki wietrzyk. Steff przeczesywał polan˛e, szukajac ˛ jakich´s s´ladów, ale nie znalazł niczego — nawet odcisków łap kota. Par miał uczucie, z˙ e b˛edzie to długi dzie´n. Odłaczywszy ˛ si˛e od pozostałych, ruszył z Collem na wschód, zastanawiajac ˛ si˛e, co powinien powiedzie´c bratu. Wypełniały go sprzeczne uczucia i nie był w stanie ich uporzadkowa´ ˛ c. Szedł bez przekonania naprzód, czujac ˛ na sobie od czasu do czasu uwa˙zne spojrzenie Colla, cho´c unikał jego wzroku. Gdy przeszli przez kilkadziesiat ˛ polan i przeprawili si˛e przez niemal drugie tyle potoków, nie natrafiajac ˛ na z˙ aden s´lad Walkera Boha, Par si˛e zatrzymał. — To strata czasu — o´swiadczył z wyczuwalna˛ irytacja˛ w głosie. — Niczego nie znajdziemy. — Nie wyglada ˛ na to — zgodził si˛e Coll. Par odwrócił si˛e w jego stron˛e i przez chwil˛e stali naprzeciw siebie w milczeniu. — Postanowiłem pój´sc´ do Hadeshornu, Coll. Nie ma znaczenia, co uczyni Walker; wa˙zne jest tylko to, co ja zrobi˛e. Musz˛e tam pój´sc´ . Coll skinał ˛ głowa.˛ — Wiem. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Par, nie od dzi´s jestem twoim bratem i znam ci˛e ju˙z troch˛e. Gdy tylko mi powiedziałe´s, z˙ e Walker o´swiadczył, i˙z nie chce mie´c nic wspólnego z ta˛ sprawa,˛ wiedziałem, z˙ e postanowiłe´s tam pój´sc´ . Tak ju˙z z toba˛ jest. Jeste´s jak pies z ko´scia˛ w z˛ebach: nie popu´scisz. — To rzeczywi´scie musi czasem tak wyglada´ ˛ c. — Par znu˙zony pokr˛ecił głowa˛ i wszedł w krag ˛ cienia u stóp starego drzewa. Oparł si˛e plecami o pie´n i powoli osunał ˛ na ziemi˛e. Coll poszedł w jego s´lady. Siedzieli, wpatrujac ˛ si˛e w pusty las. — Przyznaj˛e, z˙ e podjałem ˛ decyzj˛e mniej wi˛ecej w taki sposób, jak to opisałe´s. Po prostu nie mogłem si˛e zgodzi´c z Walkerem. Prawd˛e powiedziawszy, Coll, nie potrafiłem go nawet zrozumie´c. Byłem taki przej˛ety, z˙ e nie pomy´slałem nawet, z˙ eby go zapyta´c, czy uwa˙za sny za prawdziwe. — Mo˙ze nie´swiadomie, ale pami˛etałe´s o tym. Widocznie w jakim´s momencie uznałe´s, z˙ e nie jest to konieczne. Walker powiedział z˙ e miał te same sny co ty. Powiedział ci, z˙ e starzec przybył do niego tak samo, jak do nas. Przyznał, z˙ e starzec to Coglin. Niczemu nie zaprzeczył. Po prostu powiedział, z˙ e nie chce si˛e w to anga˙zowa´c. 104
— Nie rozumiem tego, Coll. — Par zacisnał ˛ usta. — Tym kim´s, z kim rozmawiałem zeszłej nocy, był Walker; wiem to na pewno, nie mówił jednak jak Walker. Cała ta gadanina o nieanga˙zowaniu, o jego postanowieniu odłaczenia ˛ si˛e od plemion i z˙ yciu tu jak pustelnik. Co´s si˛e tutaj nie zgadza; czuj˛e to! Nie mówił mi wszystkiego. Opowiadał wcia˙ ˛z o tym, jak druidzi ukrywali sekrety przed Ohmsfordami, a ze mna˛ robił to samo! Co´s ukrywał! — Czemu miałby to robi´c? — Coll nie wydawał si˛e przekonany. — Nie wiem. — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Po prostu to czuj˛e. — Spojrzał uwa˙znie na brata. — Walker przez całe z˙ ycie przed niczym si˛e nigdy nie cofał; obaj to wiemy. Nigdy si˛e nie bał za czym´s opowiedzie´c i walczy´c o to, kiedy było trzeba. Teraz mówi tak, jakby niezno´sna wydawała mu si˛e my´sl o wstaniu rano z łó˙zka! Mówi tak, jakby najwa˙zniejsze w z˙ yciu było troszczenie si˛e o własny interes! — Oparł si˛e znu˙zony o pie´n drzewa. — Sprawił, z˙ e czułem si˛e za˙zenowany z jego powodu. Wstydziłem si˛e! — My´sl˛e, z˙ e przypisujesz temu zbyt du˙ze znaczenie. — Coll dłubał obcasem ˙ tu długi czas samotw ziemi przed soba.˛ — Mo˙ze jest wła´snie tak, jak mówi. Zył nie, Par. Mo˙ze ju˙z po prostu nie czuje si˛e dobrze w´sród ludzi. — Nawet z toba? ˛ — Par był rozogniony. — Na miło´sc´ boska,˛ Coll, nie chciał rozmawiał nawet z toba! ˛ Coll potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ nie przestajac ˛ patrze´c bratu w oczy. — Prawd˛e powiedziawszy, nigdy wiele z soba˛ nie rozmawiali´smy. Zale˙zało mu na tobie, bo to ty posiadasz magiczna˛ moc. Par patrzył na niego, nie odzywajac ˛ si˛e. Zupełnie to samo powiedział Walker, pomy´slał. Oszukiwał samego siebie, usiłujac ˛ postawi´c znak równo´sci mi˛edzy stosunkami Colla ze stryjem a swoimi własnymi. Nigdy nie były takie same. Zmarszczył czoło. — Wcia˙ ˛z pozostaje problem snów. Czemu nie podziela mojego zaciekawienia nimi? Czy nie chce wiedzie´c, co Allanon ma do powiedzenia? — Mo˙ze ju˙z to wie. — Coll wzruszył ramionami. — Prawie zawsze zdaje si˛e wiedzie´c, co my´sla˛ inni. Par zawahał si˛e. To mu nie przyszło do głowy. Czy˙zby było mo˙zliwe, z˙ e jego stryj ju˙z wie, co druid miał im powiedzie´c w Hadeshorn? Czy˙zby potrafił czyta´c w my´slach ducha, człowieka nie˙zyjacego ˛ od trzystu lat? — Nie, nie wydaje mi si˛e. — Pokr˛ecił głowa.˛ — Powiedziałby co´s wi˛ecej o przyczynie snów. Przez cały czas zbywał spraw˛e jako jeszcze jeden przypadek wykorzystywania Ohmsfordów przez druidów; nie było dla niego wa˙zne, jaka jest przyczyna. — Mo˙ze wi˛ec ma nadziej˛e, z˙ e ty mu ja˛ podasz. — To brzmi bardziej prawdopodobnie. — Par powoli skinał ˛ głowa.˛ — Powiedziałem mu, z˙ e ja zamierzam i´sc´ ; mo˙ze uwa˙za, z˙ e wystarczy, je˙zeli pójdzie jeden z nas. 105
Coll wyciagn ˛ ał ˛ na ziemi swe pot˛ez˙ ne ciało i le˙zał, patrzac ˛ w gór˛e na drzewa. — Ale w to równie˙z nie wierzysz, prawda? — Nie. — Jego brat u´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Wcia˙ ˛z sadzisz, ˛ z˙ e chodzi o co´s innego. — Tak. Przez pewien czas milczeli, wpatrujac ˛ si˛e w las, ka˙zdy pogra˙ ˛zony we własnych my´slach. Na ich ciałach igrały promyki s´wiatła przenikajace ˛ przez baldachim li´sci w górze, a w´sród ciszy rozlegał si˛e szczebiot ptaków. — Podoba mi si˛e tutaj — rzekł w ko´ncu Par. — Jak sadzisz, ˛ gdzie si˛e ukrywa? — Coll miał zamkni˛ete oczy. — Walker? Nie wiem. Pewnie w jakiej´s norze. — Zbyt łatwo go osadzasz, ˛ Par. Nie masz do tego prawa. Par chciał mu co´s odpowiedzie´c, lecz ugryzł si˛e w j˛ezyk i przygladał ˛ si˛e tylko, jak promyk s´wiatła w˛edruje po twarzy Colla, docierajac ˛ w ko´ncu do jego oczu i zmuszajac ˛ go do ich przymkni˛ecia i przesuni˛ecia si˛e na bok. Coll usiadł z wyrazem zadowolenia na szerokiej twarzy. Niewiele mogło zmaci´ ˛ c jego spokój; zawsze potrafił zachowa´c równowag˛e ducha. Par podziwiał go za to. Coll zawsze rozumiał wzgl˛edna˛ wa˙zno´sc´ zdarze´n w szerszym porzadku ˛ rzeczy. Par nagle u´swiadomił sobie, jak bardzo kocha brata. — Pójdziesz ze mna,˛ Coll? — zapytał. — Do Hadeshornu? — Coll spojrzał na niego i zamrugał oczami. — Czy to nie dziwne — odparł — z˙ e ty i Walker, a nawet Wren, macie te same sny, a ja nie, z˙ e o was wszystkich jest w nich mowa, o mnie nigdy, i z˙ e wszyscy jeste´scie wzywani, a ja nie? — W jego głosie nie było urazy, a jedynie zdziwienie. — Jak sadzisz, ˛ czemu tak jest? Nigdy o tym ze soba˛ nie rozmawialis´my, prawda? Ani razu. My´sl˛e, z˙ e obaj bardzo uwa˙zali´smy, z˙ eby unika´c rozmowy o tym. Par patrzył na niego, nie wiedzac, ˛ co odpowiedzie´c. Coll dostrzegł jego zakłopotanie i u´smiechnał ˛ si˛e. — To przykre, prawda? Nie rób takiej z˙ ałosnej miny, Par. Przecie˙z nie ma w tym z˙ adnej twojej winy. — Pochylił si˛e bli˙zej. — Mo˙ze to mie´c co´s wspólnego z magia,˛ co´s, o czym z˙ aden z nas jeszcze nie wie. Mo˙ze to jest powód. — Par pokr˛ecił głowa˛ i westchnał. ˛ — Skłamałbym, mówiac, ˛ z˙ e cała ta historia ze snami nie wprawia mnie w zakłopotanie, to, z˙ e ja je mam, a ty nie. Nie wiem, co powiedzie´c. Wcia˙ ˛z oczekuj˛e od ciebie, z˙ e zaanga˙zujesz si˛e w co´s, co naprawd˛e ci˛e nie dotyczy. Nie powinienem nawet ci˛e o to prosi´c, chyba nie potrafi˛e inaczej. Jeste´s moim bratem i chc˛e, z˙ eby´s był mna.˛ — Coll poło˙zył r˛ek˛e na ramieniu brata. U´smiechnał ˛ si˛e ciepło. — Od czasu do czasu zdarza ci si˛e powiedzie´c wła´sciwa˛ rzecz. — Jego dło´n zacisn˛eła si˛e. — Pójd˛e tam, gdzie ty pójdziesz. Nigdy nie było inaczej. Nie twierdz˛e, z˙ e zawsze si˛e z toba˛ zgadzam, lecz nie ma to wpływu na to, co czuj˛e do ciebie. 106
Je´sli wi˛ec uwa˙zasz, z˙ e musisz pój´sc´ do Hadeshornu, by rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e snów, to pójd˛e z toba.˛ Par objał ˛ brata ramieniem i u´scisnał, ˛ my´slac ˛ o wszystkich chwilach, kiedy Coll stał w potrzebie u jego boku. Ogarn˛eło go radosne uczucie na my´sl o tym, z˙ e i teraz brat b˛edzie razem z nim. — Wiedziałem, z˙ e mog˛e na tobie polega´c — powiedział tylko. Było pó´zne popołudnie, kiedy ruszyli z powrotem. Zamierzali wróci´c wczes´niej, lecz tak pochłon˛eła ich rozmowa o snach i Allanonie, z˙ e dopiero gdy zaw˛edrowali na wschodni kraniec doliny, u´swiadomili sobie, jak pó´zno si˛e zrobiło. Sło´nce chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi, kiedy zawrócili w stron˛e chaty. — Wyglada ˛ na to, z˙ e zamoczymy sobie jeszcze dzisiaj nogi — stwierdził Coll, gdy posuwali si˛e naprzód w´sród drzew. Par spojrzał na niebo. Nad północnym zboczem doliny pojawiły si˛e ci˛ez˙ kie deszczowe chmury, kryjac ˛ w cieniu cały horyzont. Sło´nce zacz˛eło ju˙z znika´c, spowite w g˛estniejacy ˛ mrok. Powietrze było ciepłe i wilgotne, a w lesie panowała cisza. Szli teraz szybciej, pragnac ˛ unikna´ ˛c ulewy. Zerwał si˛e silny, zwiastujacy ˛ burz˛e wiatr, który wprawił gał˛ezie drzew wokół w oszalały taniec. Temperatura zacz˛eła spada´c i w lesie zrobiło si˛e ciemno. Par zamruczał pod nosem, czujac, ˛ jak kilka pierwszych kropel deszczu uderza o jego twarz. Nie do´sc´ , z˙ e szukali tutaj kogo´s, kogo w ogóle nie mo˙zna było znale´zc´ , mieli teraz jeszcze w nagrod˛e za swoje wysiłki przemokna´ ˛c do suchej nitki. Nagle spostrzegł jaki´s ruch w´sród drzew. Zamrugał oczami i spojrzał znowu. Tym razem nic nie zobaczył. Bezwiednie zwolnił kroku i Coll, który szedł za nim, zapytał, co si˛e stało. Par potrzasn ˛ ał ˛ tylko głowa˛ i znowu przy´spieszył. Wiatr smagał go po twarzy, zmuszajac ˛ do pochylenia głowy. Spojrzał na prawo, potem na lewo. Po obu stronach dostrzegł szybki ruch. Co´s ich s´ledziło. Par poczuł, jak skóra cierpnie mu na plecach, lecz zmusił si˛e do marszu. Cokolwiek to było tam w mroku, nie wygladało ˛ ani nie poruszało si˛e tak jak Walker Boh albo jego kot. Było zbyt szybkie i zwinne. Spróbował pozbiera´c my´sli. Jak daleko znajdowali si˛e od chaty — mil˛e, mo˙ze dwie? Szedł z podniesiona˛ głowa,˛ usiłujac ˛ s´ledzi´c ruch katem ˛ oka. Ruchy, poprawił si˛e. Najwyra´zniej było ich wi˛ecej. — Par! — zawołał Coll, kiedy zbli˙zyli si˛e do siebie, przechodzac ˛ przez waski ˛ rozst˛ep mi˛edzy drzewami. — Co´s tam jest. . . — Wiem! — przerwał mu Par. — Nie zatrzymuj si˛e.
107
Przechodzili przez zagajnik sosnowy, kiedy rozpadało si˛e na dobre. Sło´nce, zbocze doliny, a nawet ciemny wierzchołek Hearthstone znikn˛eły z oczu. Par czuł, z˙ e jego oddech staje si˛e coraz szybszy. ´ Scigaj ace ˛ ich istoty były teraz wsz˛edzie wokół; cienie, które przybrały ludzka˛ posta´c, przemykajace ˛ mi˛edzy drzewami. Okra˙ ˛zaja˛ nas, pomy´slał Par z przera˙zeniem. Jak daleko było jeszcze do chaty? Kiedy wychodzili z k˛epy czerwonych klonów na pusta˛ polank˛e, Coll krzyknał ˛ nagle: — Par, uciekaj! Sa˛ za blisko. . . ! J˛eknał ˛ gło´sno i poleciał do przodu. Par instynktownie si˛e odwrócił i schwycił go. Coll miał krew na czole; był nieprzytomny. Par nie zda˙ ˛zył si˛e połapa´c, co si˛e stało. Spojrzał w gór˛e i w tej samej chwili cienie rzuciły si˛e na niego, wyskakujac ˛ spomi˛edzy drzew. Na ułamek sekundy zobaczył zgi˛ete, przygarbione postacie, pokryte szorstka,˛ czarna˛ sier´scia,˛ oraz połyskujace, ˛ kocie oczy, i zaraz miał je wszystkie na sobie. Odepchnał ˛ je na boki, usiłujac ˛ uciec, lecz czuł jednocze´snie, jak wyciagaj ˛ a˛ si˛e po niego twarde, z˙ ylaste ramiona. Przez chwil˛e zdołał utrzyma´c si˛e na nogach. Krzyknał ˛ rozpaczliwie, przyzywajac ˛ magi˛e pie´sni i wysyłajac ˛ szereg straszliwych obrazów, aby uj´sc´ z z˙ yciem. Rozległy si˛e przera˙zone okrzyki i napastnicy odskoczyli od niego. Tym razem dobrze im si˛e przyjrzał. Zobaczył dziwne, owadzie ciała, powykr˛ecane i kudłate, o niemal ludzkich twarzach. Paj˛eczaki? pomy´slał z niedowierzaniem. Po chwili rzuciły si˛e na niego znowu, powalajac ˛ go samym ci˛ez˙ arem swych ciał. Oplotła go masa s´ci˛egien i włosów. Nie był ju˙z w stanie przywoła´c magii. Wykr˛econo mu ramiona do tyłu i jednocze´snie duszono go. Walczył rozpaczliwie, lecz tamtych było za du˙zo. Miał jeszcze tylko chwil˛e na to, by spróbowa´c zawoła´c o pomoc, po czym wszystko pogra˙ ˛zyło si˛e w mroku.
XI Kiedy Par Ohmsford znowu si˛e ocknał, ˛ znajdował si˛e w scenerii z sennego koszmaru. Wisiał na długim dragu, ˛ przywiazany ˛ za r˛ece i nogi. Niesiono go przez las wypełniony g˛esta˛ mgła˛ i cieniami; po jego lewej stronie widoczna był ciemna rozpadlina gł˛ebokiego jaru, a po prawej wyszczerbiona gra´n górskiego grzbietu, odcinajaca ˛ si˛e ostro na tle nocnego nieba. Jego plecy i głow˛e smagały krzewy i zbite k˛epy trawy i chwastów, gdy si˛e bezradnie kołysał na dragu. ˛ Powietrze było ci˛ez˙ kie, wilgotne i nieruchome. Zewszad ˛ otaczały go paj˛eczaki, ku´stykajace ˛ bezgło´snie w półmroku na swych krzywych nogach. Par zamknał ˛ oczy, by odgrodzi´c si˛e na chwil˛e od tych obrazów, po czym otworzył je znowu. Niebo było ciemne i zachmurzone, lecz przez rozst˛epy w chmurach prze´swiecały pojedyncze gwiazdy, a nad kraw˛edzia˛ jaru widoczny był słaby blask. Zrozumiał, z˙ e noc dobiega ko´nca. Był ju˙z prawie ranek. Przypomniał sobie wtedy, co mu si˛e przydarzyło: jak s´cigały go paj˛eczaki, jak go schwytały i zabrały ze soba.˛ Coll! Co si˛e stało z Collem? Wyciagn ˛ ał ˛ szyj˛e, z˙ eby zobaczy´c, czy gnomy równie˙z wloka˛ jego brata, lecz nigdzie nie było go wida´c. Z w´sciekło´scia˛ zacisnał ˛ z˛eby, przypominajac ˛ sobie, jak Coll si˛e przewrócił, a potem le˙zał rozciagni˛ ˛ ety na ziemi z zakrwawiona˛ twarza.˛ . . Szybko przep˛edził z my´sli ten obraz. Nie miało sensu teraz si˛e nad tym zastanawia´c. Musiał znale´zc´ sposób, aby si˛e uwolni´c i wróci´c po brata. Przez chwil˛e szarpał za sznury, z˙ eby sprawdzi´c ich moc, lecz nie ust˛epowały ani na milimetr. Wiszac ˛ na dragu, ˛ nie miał punktu oparcia koniecznego do ich poluzowania. Musiał czeka´c. Zadawał sobie pytanie, dokad ˛ go niosa˛ — czemu w ogóle został zabrany. Czego chciały od niego paj˛eczaki? Do oczu i ust wpadały mu owady, wi˛ec wtulił twarz w ramiona. ´ Kiedy ja˛ znowu odsłonił, spróbował ustali´c, gdzie jest. Swiatło znajdowało si˛e po jego lewej stronie — poczatek ˛ nowego dnia. Tam zatem jest wschód, wywnioskował. Paj˛eczaki w˛edrowały na północ. To si˛e wydawało logiczne. W czasach Brin Ohmsford mieszkały w górach Toffer. Tu zapewne si˛e teraz znajdował. Przełknał ˛ s´lin˛e przez niemal zupełnie wyschni˛ete usta i gardło. Spróbował sobie przypomnie´c wszystko, co wiedział o nich ze starych opowie´sci, lecz nie był w stanie 109
zebra´c my´sli. Brin spotkała je, kiedy wraz z Ronem Leah, Coglinem, Kimber Boh i bagiennym kotem Szeptem wyruszyła na poszukiwanie zaginionego Miecza Leah. Było jeszcze co´s — co´s o jakim´s pustkowiu i straszliwych istotach, które tam mieszkały. . . Nagle przypomniał sobie. Wied´zminy. Słowo to rozlegało si˛e w jego my´slach jak przekle´nstwo. Paj˛eczaki skr˛eciły do waskiego ˛ wawozu, ˛ wypełniajac ˛ go szczelnie swymi kudłatymi postaciami i jazgoczac ˛ teraz mi˛edzy soba,˛ jakby na co´s czekały. Jasno´sc´ na wschodzie znikn˛eła; spowiła ich ciemno´sc´ i mgła. Bolały go nadgarstki i kostki u nóg, a jego ciało wydawało si˛e rozciagni˛ ˛ ete do granic mo˙zliwo´sci. Gnomy były małe i niosły go tu˙z przy ziemi, tak z˙ e raz po raz ocierał si˛e o co´s i obtłukiwał. Ze swej odwróconej pozycji obserwował, jak wychodza˛ z wawozu ˛ na skalna˛ półk˛e, otwierajac ˛ a˛ si˛e na rozległe, otulone mgła˛ pustkowie, które zdawało si˛e nie mie´c ko´nca. Półka zw˛ez˙ ała si˛e w przesmyk biegnacy ˛ mi˛edzy pot˛ez˙ nymi głazami, znaczacymi ˛ zbocza gór Toffer jak plamy na grzbiecie dzika. W oddali połyskiwały s´wiatełka ognisk, punkciki blasku bawiace ˛ si˛e w chowanego w´sród skał. Garstka paj˛eczaków skoczyła do przodu, przemykajac ˛ bez wysiłku po głazach. Par odetchnał ˛ gł˛eboko. Jakikolwiek był cel ich w˛edrówki, znajdowali si˛e ju˙z niemal na miejscu. Po chwili wyszli spo´sród skał i zatrzymali si˛e na niskiej skarpie, z której prowadziła droga do szeregu ziemnych jam i jaski´n dra˙ ˛zacych ˛ zbocze góry. Wokół płon˛eły ogniska i jego oczom ukazały si˛e setki paj˛eczaków. Rzucono go bezceremonialnie na ziemi˛e, przeci˛eto kr˛epujace ˛ p˛eta i usuni˛eto drag. ˛ Przez chwil˛e le˙zał na plecach, rozcierajac ˛ nadgarstki i kostki; stwierdził, z˙ e krwawi w miejscach, gdzie sznur wrzynał mu si˛e w ciało. Cały czas czuł na sobie spojrzenia. Nast˛epnie postawiono go na nogi i powleczono w stron˛e jaski´n i jam. Omini˛eto te drugie, kierujac ˛ si˛e do tych pierwszych. Powykr˛ecane dłonie gnomów zaciskały si˛e na nim w ka˙zdym mo˙zliwym miejscu, a jego nozdrza wypełniał odór ich ciał. Jazgotali do siebie w swoim j˛ezyku, prowadzac ˛ nieprzerwane rozmowy, których nie rozumiał. Nie opierał si˛e; ledwie był w stanie utrzyma´c si˛e na nogach. Przeprowadzili go przez najwi˛eksze wej´scie do jaskini, powlekli obok małego ogniska płonacego ˛ u jej wylotu i zatrzymali si˛e. Po krótkiej wymianie zda´n popchni˛eto go naprzód. Znajdowali si˛e w niewielkiej jaskini, długiej na około dwadzie´scia metrów i wysokiej nie wi˛ecej ni˙z dwa i pół metra w najwy˙zszym punkcie. W gł˛ebi do skalnej s´ciany przytwierdzone były dwa z˙ elazne pier´scienie i paj˛eczaki przywiazały ˛ go do nich. Nast˛epnie wyszły, wszystkie poza dwoma, które pozostały, by obja´ ˛c wart˛e przy ognisku u wej´scia do jaskini. Par spróbował pozbiera´c my´sli, wsłuchujac ˛ si˛e w cisz˛e i czekajac, ˛ co si˛e wydarzy dalej. Poniewa˙z nic si˛e nie działo, uwa˙znie rozejrzał si˛e wokół. Pozostawiono go z ramionami rozpostartymi przy skalnej s´cianie. Ka˙zda z rak ˛ była przywiazana ˛ do z˙ elaznego pier´scienia. 110
Musiał sta´c, poniewa˙z pier´scienie były przymocowane zbyt wysoko na skale, by mógł usia´ ˛sc´ . Obejrzał kr˛epujace ˛ go p˛eta. Były ze skóry i tak mocno zadzierzgni˛ete, z˙ e jego nadgarstki nie mogły si˛e w nich nawet odrobin˛e poruszy´c. Na chwil˛e oparł si˛e zrozpaczony o skał˛e, próbujac ˛ opanowa´c ogarniajac ˛ a˛ go panik˛e. Jego towarzysze, Morgan, Steff i Teel, z pewno´scia˛ ju˙z go szukaja.˛ Na pewno znale´zli ju˙z Colla. Wytropia˛ paj˛eczaki i przyjda˛ po niego. Odnajda˛ go i uratuja.˛ Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Wiedział, z˙ e sam siebie zwodzi. Kiedy gnomy go schwytały, było niemal zupełnie ciemno i padał rz˛esisty deszcz. Nie było czasu na poszukiwania ani realnej szansy na odnalezienie s´ladu. Mógł jedynie mie´c nadziej˛e, z˙ e Coll został odnaleziony albo sam doszedł do siebie i wrócił do pozostałych, z˙ eby im powiedzie´c, co si˛e stało. Znowu z trudem przełknał ˛ s´lin˛e. Był taki spragniony! Czas upływał powoli, sekundy zlewały si˛e w minuty, minuty w godziny. Ciemno´sc´ na zewnatrz ˛ si˛e nieznacznie przeja´sniła i ukazało si˛e ledwie dostrzegalne s´wiatło dzienne, przy´cmione przez upał i mgł˛e. Ciche odgłosy wydawane przez paj˛ecze gnomy całkowicie umilkły i mogłoby si˛e wydawa´c, z˙ e i one same znikn˛eły, gdyby dwa z nich nie siedziały przykucni˛ete przy wej´sciu do jaskini. Ognisko zgasło. Dymiło jeszcze potem przez jaki´s czas, a˙z w ko´ncu pozostał z niego jedynie popiół. Dzie´n mijał. Raz tylko jeden ze stra˙zników wstał i przyniósł mu kubek wody. Pił tak łapczywie z rak ˛ trzymajacych ˛ naczynie przy jego ustach, z˙ e rozlał wi˛ekszo´sc´ , moczac ˛ sobie koszul˛e. Zaczał ˛ mu równie˙z doskwiera´c głód, lecz nie proponowano mu jedzenia. Kiedy zacz˛eło si˛e s´ciemnia´c, stra˙znicy na nowo rozpalili ognisko u wej´scia do jaskini, po czym znikn˛eli. Par czekał w napi˛eciu, po raz pierwszy zapominajac ˛ o bólu, głodzie i strachu. Co´s miało si˛e zaraz wydarzy´c. Czuł to. To, co si˛e wydarzyło, było zupełnie nieoczekiwane. Znowu usiłował si˛e uwolni´c z kr˛epujacych ˛ go wi˛ezów, polu´znionych ju˙z nieco przez jego pot zmieszany z niewielka˛ ilo´scia˛ krwi z ran na nadgarstkach, kiedy z cienia wyłoniła si˛e jaka´s posta´c. Omin˛eła ognisko, weszła w krag ˛ s´wiatła i zatrzymała si˛e. To było dziecko. Par zamrugał oczami. Stała przed nim dziewczynka, mo˙ze dwunastoletnia, do´sc´ wysoka i szczupła, o ciemnych, gładkich włosach i gł˛eboko osadzonych oczach. Nie była gnomem, lecz człowiekiem, a s´ci´slej — mieszkanka˛ Sudlandii. Miała na sobie postrz˛epiona˛ sukienk˛e, zniszczone buty i mały srebrny medalion na szyi. Patrzyła na je´nca ciekawie, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e, jakby mogła si˛e przygla˛ da´c zabłakanemu ˛ psu lub kotu, po czym powoli podeszła do przodu. Zatrzymała si˛e tu˙z przed nim i wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, by odgarna´ ˛c mu włosy z czoła i dotkna´ ˛c jego ucha. — Elf — rzekła cicho, trzymajac ˛ w palcach koniuszek jego ucha. 111
Par patrzył na nia˛ szeroko otwartymi oczami. Co dziecko robiło tutaj w´sród paj˛eczych gnomów? Zwil˙zył usta j˛ezykiem. — Rozwia˙ ˛z mnie — poprosił. Przypatrywała mu si˛e dalej w milczeniu. — Rozwia˙ ˛z mnie! — powtórzył, tym razem z wi˛ekszym naciskiem. Czekał, lecz dziewczynka tylko na niego patrzyła. Poczuł rodzac ˛ a˛ si˛e w nim watpliwo´ ˛ sc´ . Co´s było nie tak. — Przytul mnie — powiedziała nagle dziewczynka. Przysun˛eła si˛e do niego niemal boja´zliwie i obj˛eła go ramionami, wczepiajac ˛ si˛e we´n jak pijawka. Trzymała si˛e go kurczowo, wtulajac ˛ si˛e w jego ciało, mamroczac ˛ bezustannie co´s, czego nie mógł zrozumie´c. Co si˛e dzieje z tym dzieckiem? zastanawiał si˛e przera˙zony. Wydawała si˛e zagubiona, by´c mo˙ze wystraszona, spragniona jego dotyku tak jak on. . . My´sl ta uleciała, kiedy poczuł, jak dziewczynka przesuwa si˛e przy jego ciele, porusza si˛e w swoim ubraniu, ocierajac ˛ si˛e o jego ubranie, a potem o skór˛e. Jej palce wpijały si˛e w jego ciało i czuł, jak coraz mocniej do niego przywiera. Ogarn˛eło go nagłe przera˙zenie. Znajdowała si˛e tu˙z przy nim, przy jego skórze, jakby nie mieli na sobie niczego, jakby zrzucili z siebie całe ubranie. Zagrzebywała si˛e w nim, wgniatała si˛e w niego, a potem przedostawała si˛e do jego wn˛etrza, w jaki´s sposób łaczyła ˛ si˛e z nim w jedno, stajac ˛ si˛e jego cz˛es´cia.˛ Do kro´cset! Co tu si˛e działo? Niespodziewanie wstrzasn˛ ˛ eło nim obrzydzenie. Zaczał ˛ krzycze´c, miotał si˛e z przera˙zenia, kopał rozpaczliwie na wszystkie strony i w ko´ncu udało mu si˛e odrzuci´c ja˛ od siebie. Przysiadła na ziemi, a jej dziewcz˛eca twarz zmieniła si˛e w odra˙zajac ˛ a˛ mask˛e. U´smiechała si˛e jak bestia po˙zerajaca ˛ ofiar˛e, a w jej przenikliwych oczach połyskiwały czerwone ogniki. — Daj mi magi˛e, chłopcze! — zachrypiała głosem nie majacym ˛ w sobie nic z głosu dziecka. Wtedy ju˙z wiedział. — O nie, nie, nie — wyszeptał, zbierajac ˛ wszystkie siły, gdy ona podnosiła si˛e z powrotem na nogi. To dziecko było cieniowcem! — Daj mi ja! ˛ — powtórzyła stanowczym tonem. — Pozwól mi wej´sc´ w ciebie i jej skosztowa´c! Zbli˙zyła si˛e do niego, drobna, watła ˛ istota, która wydawałaby si˛e zupełnie niegro´zna, gdyby nie zdradziła jej własna twarz. Wyciagn˛ ˛ eła ku niemu r˛ece, a on rozpaczliwie wierzgnał ˛ noga˛ w jej stron˛e. U´smiechn˛eła si˛e zjadliwie i odstapiła ˛ o krok do tyłu. — Jeste´s mój — rzekła cicho. — Gnomy mi ciebie ofiarowały. Dostan˛e twoja˛ magi˛e, chłopcze. Oddaj mi si˛e. Poczuj, jak mo˙ze by´c ze mna! ˛ Zbli˙zyła si˛e do niego jak kot do ofiary, unikajac ˛ jego kopni˛ec´ i wczepiajac ˛ si˛e we´n ze skowytem. Niemal od razu poczuł, jak si˛e porusza, nie ona sama, lecz co´s 112
w jej wn˛etrzu. Zmusił si˛e do spojrzenia w dół i ujrzał słaby zarys dr˙zacy ˛ w ciele dziewczynki i usiłujacy ˛ przedosta´c si˛e do jego wn˛etrza. Czuł jego obecno´sc´ , przypominajac ˛ a˛ chłód w letni dzie´n, dotyk nóg muchy na skórze. Cieniowiec dotykał go, szukał. Par odrzucił głow˛e do tyłu, zacisnał ˛ z˛eby, wypr˛ez˙ ył ciało, czyniac ˛ je twardym jak stal, i podjał ˛ walk˛e. Cieniowiec usiłował si˛e wedrze´c do jego wn˛etrza. Chciał si˛e z nim stopi´c w jedno. Och, do kro´cset! Nie mo˙ze do tego dopu´sci´c! Nie mo˙ze! Nagle wydał okrzyk, ryk w´sciekło´sci i udr˛eczenia, który wyzwolił magi˛e pies´ni. Nie przybrała z˙ adnej widocznej postaci, gdy˙z ju˙z wcze´sniej zrozumiał, z˙ e nawet najbardziej przera˙zajace ˛ obrazy nie sa˛ w stanie nic zdziała´c przeciwko tym stworzeniom. Przyszła z własnej woli, uwalniajac ˛ si˛e z jakiego´s mrocznego zakatka ˛ jego istoty i przybierajac ˛ posta´c, której nie rozpoznawał. Było to co´s ciemnego, niepoj˛etego, co trzepotało wokół niego jak sie´c pajaka ˛ wokół jego ofiary. Cieniowiec zasyczał i oderwał si˛e od niego, prychajac ˛ i rozdzierajac ˛ szponami powietrze. Po chwili znowu przycupnał ˛ na ziemi. Ciało dziewczynki wykrzywiło si˛e i zatrz˛esło pod działaniem jakiej´s niewidzialnej siły. Na ten widok krzyk Para ucichł, a on sam oparł si˛e wyczerpany o s´cian˛e jaskini. — Nie zbli˙zaj si˛e do mnie! — ostrzegł, z trudem chwytajac ˛ powietrze. — Nie dotykaj mnie wi˛ecej! Nie wiedział, co zrobił ani jak to zrobił, lecz cieniowiec przycupnał ˛ obok ogniska i wpatrywał si˛e we´n zal˛eknionym wzrokiem. Cie´n istoty w ciele dziewczynki krótko zamigotał i zniknał. ˛ Czerwony blask w jej oczach zgasł. Dziewczynka wstała powoli i wyprostowała si˛e. Znowu była prawdziwym dzieckiem, kruchym i zagubionym. Jej ciemne oczy przygladały ˛ mu si˛e przez długo i jeszcze raz powiedziała słabo: — Przytul mnie. Nast˛epnie zawołała co´s w g˛estniejacy ˛ mrok na zewnatrz ˛ i pojawiło si˛e kilkadziesiat ˛ paj˛eczych gnomów, kłaniajac ˛ si˛e jej nisko przy wej´sciu. Przemówiła do nich w ich własnym j˛ezyku, podczas gdy one kl˛eczały przed nia,˛ a Par przypomniał sobie, jak przesadne ˛ sa˛ te stworzenia, wierzace ˛ w najró˙zniejszych bogów i duchy. A teraz znajdowały si˛e we władzy cieniowca. Chciało mu si˛e krzycze´c. Paj˛eczaki podeszły do niego, rozlu´zniły kr˛epujace ˛ go wi˛ezy, schwyciły go za r˛ece i nogi i pociagn˛ ˛ eły naprzód. Dziewczynka zagrodziła im drog˛e. — Przytulisz mnie? — Niemal budziła współczucie. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ usiłujac ˛ si˛e wymkna´ ˛c dziesiatkom ˛ trzymajacych ˛ go rak. ˛ Wywleczono go na zewnatrz, ˛ gdzie dym ognisk i nizinna mgła mieszały si˛e ze soba˛ i wirowały jak senne widziadła. Zatrzymano go na kraw˛edzi urwiska, za która˛ otwierała si˛e mroczna czelu´sc´ . Dziewczynka stała obok niego. — Stare Bagniska — szepn˛eła. — Mieszkaja˛ tam wied´zminy. Czy znasz wied´zminy, elfiku? Par zmartwiał. 113
— Dostana˛ ci˛e teraz, je´sli mnie nie przytulisz. Po˙zra˛ ci˛e pomimo twojej magii. Nagle si˛e oswobodził, odpychajac ˛ na boki swych stra˙zników. Cieniowiec zasyczał i cofnał ˛ si˛e, a paj˛ecze gnomy odskoczyły na boki. Rzucił si˛e do przodu, usiłujac ˛ si˛e przez nie przedrze´c, lecz zagrodziły mu drog˛e i zepchn˛eły go do tyłu. Miotał si˛e, uderzajac ˛ na o´slep to w t˛e stron˛e, to w tamta.˛ Wyciagały ˛ si˛e po niego r˛ece, powykr˛ecane, włochate i drapie˙zne. Pogra˙ ˛zył si˛e w kł˛ebowisku kudłatych ciał i piskliwych głosów. Po chwili słyszał ju˙z tylko własny głos, wrzeszczacy ˛ gdzie´s w jego wn˛etrzu, z˙ e nie mo˙ze da´c si˛e ponownie schwyta´c i uwi˛ezi´c. Potem znowu znalazł si˛e na kraw˛edzi urwiska. Przywołał magi˛e pie´sni, uderzajac ˛ obrazami w oblegajace ˛ go paj˛eczaki, rozpaczliwie próbujac ˛ utorowa´c sobie mi˛edzy nimi drog˛e. Cieniowiec zniknał, ˛ rozpłynał ˛ si˛e gdzie´s w´sród dymu i cieni. W pewnej chwili Par poczuł, z˙ e ziemia usuwa mu si˛e spod nóg. Kraw˛ed´z urwiska zapadła si˛e pod ci˛ez˙ arem jego prze´sladowców. Rozpaczliwie usiłował si˛e ich uchwyci´c, szukajac ˛ gdzie´s punktu oparcia i nie znajdujac ˛ z˙ adnego. Runał ˛ z urwiska w przepa´sc´ , pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w kł˛ebach mgły. Cieniowiec, paj˛ecze gnomy, ogniska, jaskinie i jamy, wszystko to gdzie´s znikn˛eło. Spadał na łeb na szyj˛e, toczac ˛ si˛e po krzewach i trawie, przez rozpadliny i mi˛edzy głazami. Jakim´s cudem omijał skały, o które mógłby si˛e roztrzaska´c, i w ko´ncu opadł długim, pełnym udr˛eki lotem, po którym nastapiła ˛ kompletna ciemno´sc´ . Przez pewien czas był nieprzytomny; nie wiedział, jak długo. Kiedy znowu si˛e ocknał, ˛ spoczywał na podmokłym ło˙zu zgniecionej bagiennej trawy. Trawa musiała złagodzi´c jego upadek i przypuszczalnie uratowała mu z˙ ycie. Le˙zał, oddychajac ˛ z trudem, wsłuchany w kołatanie własnego serca. Kiedy odzyskał siły i przeja´sniło mu si˛e w oczach, ostro˙znie podniósł si˛e na nogi i obejrzał swoje ciało. Całe było pokryte ranami i siniakami, lecz wydawało si˛e, z˙ e nic nie jest złamane. Przez chwil˛e stał bez ruchu i nasłuchiwał. Gdzie´s wysoko w górze słyszał głosy paj˛eczaków. Wiedział, z˙ e zejda˛ po niego. Musiał ucieka´c. Rozejrzał si˛e wokół. Mgła i cienie s´cigały si˛e nawzajem w´sród g˛estniejacego ˛ mroku. Szybko zbli˙zała si˛e noc. Małe, prawie niewidoczne stworzenia przemykały i skakały w wysokiej trawie. Wsz˛edzie wokół bulgotało i chlupotało błoto, ukryte bagniska otaczały wysepki twardego gruntu. Karłowate drzewa i krzewy, znieruchomiałe w groteskowych pozach, nadawały okolicy niesamowity charakter. Odgłosy były odległe i trudne do umiejscowienia. Wszystko wygladało ˛ jednakowo i sprawiało wra˙zenie nieko´nczacego ˛ si˛e labiryntu. Par odetchnał ˛ gł˛eboko, z˙ eby si˛e uspokoi´c. Domy´slał si˛e, gdzie si˛e znajduje. Wcze´sniej był na jednym ze szczytów gór Toffer. Po upadku znalazł si˛e na Starych Bagniskach. Usiłujac ˛ wymkna´ ˛c si˛e losowi, zdołał jedynie przy´spieszy´c jego nadej´scie. Trafił wła´snie tam, gdzie cieniowiec groził mu, z˙ e go po´sle — do krainy wied´zminów.
114
Zacisnał ˛ z˛eby i ruszył naprzód. Uspokajał samego siebie, z˙ e si˛e znajduje jedynie na skraju trz˛esawiska — jeszcze nie w jego gł˛ebi, jeszcze nie jest całkiem zgubiony. Wcia˙ ˛z miał za plecami góry mogace ˛ mu słu˙zy´c za drogowskaz. Je´sli uda mu si˛e zaj´sc´ wzdłu˙z nich wystarczajaco ˛ daleko na południe, zdoła uciec. B˛edzie jednak musiał si˛e po´spieszy´c. Czuł niemal na sobie wzrok wied´zminów. Przypomniał sobie teraz opowie´sci o nich, o˙zywione przez s´wiadomo´sc´ miejsca, w którym si˛e znajdował, i wyostrzone przez strach. Były stworzeniami ze s´wiata dawnej magii, potworami polujacymi ˛ na zabłakane ˛ istoty, które zaw˛edrowały na trz˛esawisko albo zostały tam wysłane. Okradały je z siły i energii i karmiły si˛e ich z˙ yciem. Paj˛ecze gnomy stanowiły ich podstawowe po˙zywienie; uwa˙zały one, z˙ e wied´zminy sa˛ duchami wymagajacymi ˛ obłaskawienia, i składały im siebie w ofierze. Na t˛e my´sl Para przej˛eło chłodem. Taki los przeznaczył mu cieniowiec. Zm˛eczenie zmusiło go do zwolnienia kroku i sprawiało, z˙ e niepewnie stawiał nogi. Kilkakrotnie si˛e potknał, ˛ a raz wpadł po pas w bagno, z którego udało mu si˛e jednak szybko wydosta´c. Widział wszystko jak przez mgł˛e i pot spływał mu po plecach. Na trz˛esawisku nawet w nocy panował niezno´sny upał. Spojrzał na niebo i zobaczył, z˙ e dogasaja˛ na nim resztki dziennego s´wiatła. Wkrótce miało si˛e zrobi´c zupełnie ciemno. Wówczas nic ju˙z nie b˛edzie widział. Drog˛e przegrodziło mu ogromne rozlewisko szlamu, a s´ciana urwiska była w tym miejscu zbyt stroma, by mo˙zna było po niej przej´sc´ . Musiał pój´sc´ dookoła, zapuszczajac ˛ si˛e gł˛ebiej na trz˛esawisko. Posuwał si˛e szybko skrajem rozlewiska, nasłuchujac ˛ odgłosów po´scigu. Niczego nie usłyszał. Trz˛esawisko wcia˙ ˛z było puste. Skr˛eciwszy z powrotem w stron˛e urwiska, napotkał labirynt wawo˛ zów, w których roiło si˛e od rozmaitych stworze´n, i znowu musiał pój´sc´ dookoła. Z uporem posuwał si˛e naprzód, mimo zm˛eczenia nie dopuszczajac ˛ my´sli o odpoczynku. Robiło si˛e coraz ciemniej. Odnalazł koniec labiryntu i znowu ruszył w stron˛e urwiska. Szedł długo, okra˙ ˛zajac ˛ błotne kału˙ze i rozpadliny, wypatrujac ˛ niespokojnie poprzez mrok. Nie mógł odnale´zc´ gór Toffer. Szedł teraz szybciej, pełen złych przeczu´c, usiłujac ˛ opanowa´c ogarniajacy ˛ go strach. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e si˛e zgubił, lecz nie chciał przyja´ ˛c tego do wiadomo´sci. Wcia˙ ˛z szukał, nie mogac ˛ uwierzy´c, z˙ e tak zupełnie pomylił drog˛e. Podnó˙ze gór dopiero co było na wyciagni˛ ˛ ecie r˛eki! Jak mógł tak pobładzi´ ˛ c? Przystanał ˛ w ko´ncu, niezdolny do rozwikłania zagadki. Nie było sensu brna´ ˛c dalej, skoro nie miał poj˛ecia, dokad ˛ zmierza. W ten sposób b˛edzie po prostu ciagle ˛ w˛edrował w koło, a˙z w ko´ncu padnie łupem trz˛esawiska albo wied´zminów. Lepiej b˛edzie, je´sli si˛e zatrzyma i podejmie walk˛e. Była to osobliwa decyzja; wynikała bardziej ze zm˛eczenia ni˙z z gł˛ebokiego namysłu. Jaka˛ bowiem miał szans˛e prze˙zycia, je´sli nie ucieknie z trz˛esawiska, 115
jak z kolei miał z niego uciec, je´sli pozostanie w miejscu? Był jednak zm˛eczony i my´sl o bładzeniu ˛ w koło nie wzbudzała w nim entuzjazmu. Ponadto wcia˙ ˛z mys´lał o tamtej dziewczynce, o cieniowcu — cofajacym ˛ si˛e przed nim, odepchni˛etym przez co´s w jego magii, czego istnienia nawet nie podejrzewał. Wcia˙ ˛z nie rozumiał, co to było, lecz gdyby w jaki´s sposób udało mu si˛e to znów przywoła´c i zapanowa´c nad tym cho´cby w najmniejszym stopniu, wówczas miałby szans˛e w starciu z wied´zminami lub czymkolwiek innym, co trz˛esawisko mogło przeciwko niemu wysła´c. Przez chwil˛e rozgladał ˛ si˛e wokół, po czym podszedł do szerokiego wzgórka, otoczonego z dwóch stron bagnem, a z trzeciej sterczacymi ˛ w niebo skałami. Prowadziła na´n tylko jedna droga. Wchodzac ˛ pod gór˛e, przypomniał sobie, z˙ e zej´scie te˙z było tylko jedno, ale przecie˙z nigdzie nie chciał si˛e stad ˛ rusza´c. Odnalazł płaska˛ skał˛e i usiadł na niej, wpatrujac ˛ si˛e w noc i mgł˛e. Zamierzał pozosta´c tutaj, a˙z znowu zrobi si˛e jasno. Mijały minuty. Zapadła noc, mgła zg˛estniała, lecz wcia˙ ˛z było widno od dziwnej fluorescencji wydzielanej przez skap ˛ a˛ ro´slinno´sc´ . Jej blask był słaby i zwodniczy, pozwalał jednak Parowi rozpoznawa´c to, co znajdowało si˛e wokół niego, i wierzy´c, z˙ e dostrze˙ze w por˛e, gdyby co´s si˛e do niego skradało. A jednak spostrzegł cieniowca, dopiero gdy ten znajdował si˛e tu˙z obok niego. Znowu była to tamta dziewczynka, wysoka, chuda i mizerna. Wyłoniła si˛e jakby znikad, ˛ nie wi˛ecej ni˙z cztery metry od niego, i Para przeraziła nagło´sc´ jej pojawienia si˛e. — Odejd´z ode mnie! — ostrzegł ja,˛ szybko podnoszac ˛ si˛e na nogi. — Je´sli spróbujesz mnie dotkna´ ˛c. . . Cieniowiec zmienił si˛e w obłok mgły i zniknał. ˛ Par odetchnał ˛ gł˛eboko. Nie był to jednak cieniowiec, pomy´slał, lecz wied´zmin — i to nie taki straszny, skoro zdołał go przep˛edzi´c sama˛ gro´zba! ˛ Chciało mu si˛e s´mia´c. Był bliski wyczerpania, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i wiedział, z˙ e jego reakcje nie sa˛ całkowicie racjonalne. Niczego nie odp˛edził. Ten wied´zmin przyszedł tylko po to, z˙ eby si˛e mu przyjrze´c. Bawił si˛e z nim, tak samo jak inne bawiły si˛e ze swoimi ofiarami: przyoblekały si˛e w znajoma˛ posta´c, czekały na sprzyjajac ˛ a˛ sposobno´sc´ — zm˛eczenie, strach albo głupot˛e — umo˙zliwiajac ˛ a˛ im działanie. Znowu pomy´slał o opowie´sciach, o nieuchronno´sci skradania si˛e i podchodów, lecz szybko odp˛edził od siebie te my´sli. Gdzie´s w oddali, daleko od miejsca, gdzie siedział, co´s wydało okrzyk, krótki wrzask przera˙zenia. Potem znowu zrobiło si˛e cicho. Czujnie wpatrywał si˛e w mgł˛e. My´slał o okoliczno´sciach, które go tutaj sprowadziły: o ucieczce przed federacja,˛ o swoich snach, o spotkaniu ze starcem i poszukiwaniach Walkera Boha. Z powodu tych okoliczno´sci przebył daleka˛ drog˛e i wcia˙ ˛z znajdował si˛e w punkcie wyj´scia. Poczuł ukłucie zawodu, z˙ e nie osiagn ˛ ał ˛ czego´s wi˛ecej, z˙ e nie nauczył si˛e niczego po˙zytecznego. Znowu pomy´slał o swojej 116
rozmowie z Walkerem. Walker powiedział mu, z˙ e magia pie´sni nie jest darem — pomimo jego zapewnie´n, z˙ e tak wła´snie jest — oraz z˙ e nie ma nic ciekawego do odkrycia w zwiazku ˛ z jej stosowaniem. Pokr˛ecił głowa.˛ Có˙z, mo˙ze istotnie tak było. Mo˙ze cały ten czas sam siebie zwodził. Było w niej jednak co´s, co odstraszyło cieniowca. Co´s. Ale tylko t˛e dziewczynk˛e, a nie z˙ adnego z pozostałych, które spotkał. Na czym polegała ró˙znica? Na granicy mgły znowu dostrzegł ruch. Wyłoniła si˛e z niej jaka´s posta´c i ruszyła w jego stron˛e. Był to drugi cieniowiec, wielki, powłóczacy ˛ nogami stwór, którego spotkali na obrze˙zach Anaru. Zbli˙zał si˛e do niego st˛ekajac, ˛ z ogromna˛ maczuga˛ w łapie. Par na chwil˛e zapomniał, co ma przed soba.˛ Ogarn˛eła go panika, gdy przypomniał sobie, z˙ e magiczna pie´sn´ była nieskuteczna przeciwko temu cieniowcowi, z˙ e był wobec niego bezradny. Zaczał ˛ si˛e cofa´c, lecz zaraz si˛e zreflektował, otrzasn ˛ ał ˛ si˛e z oszołomienia i pozbierał my´sli. Instynktownie posłu˙zył si˛e pie´snia,˛ której magia stworzyła wierny wizerunek potwora stojacego ˛ naprzeciw niego, i w obraz ten sam si˛e przyoblekł. Cieniowiec stał naprzeciw cieniowca. Po chwili wied´zmin zaczał ˛ si˛e rozpływa´c i zniknał ˛ z powrotem we mgle. Par znieruchomiał i poczekał, a˙z skrywajacy ˛ go obraz si˛e rozwieje. Znowu usiadł. Jak długo b˛edzie w stanie to wytrzyma´c? Zastanawiał si˛e, czy Coll jest zdrów i cały. Widział swego brata rozciagni˛ ˛ etego na ziemi i krwawiacego ˛ i pami˛etał, jaki czuł si˛e w tamtej chwili bezradny. U´swiadomił sobie, jak bardzo go potrzebuje. Coll. Poddał si˛e biegowi my´sli w˛edrujacych ˛ ku innym tematom. Jego magia jest skuteczna, powiedział sobie z powaga.˛ Nie było tak, jak twierdził Walker. Jej posiadanie miało jaki´s cel; rzeczywi´scie była darem. Odpowiedzi na wszystkie pytania otrzyma w Hadeshornie. Otrzyma je w rozmowie z Allanonem. Musi si˛e tylko wydosta´c z tego trz˛esawiska. Z mgły przed nim wyłoniła si˛e gromada cienistych postaci, ciemnych i gro´znych plam eterycznego ruchu w´sród nocy. Wied´zminy postanowiły nie czeka´c dłu˙zej. Zerwał si˛e na nogi, stajac ˛ im naprzeciw. Powoli podchodziły bli˙zej, naj˙ pierw jeden, potem nast˛epny. Zaden nie miał okre´slonego kształtu, wszystkie przemieszczały si˛e i zmieniały równie szybko jak kł˛eby mgły. Nagle ujrzał Colla, wywleczonego z ciemno´sci za cieniami, podtrzymywanego przez niematerialne r˛ece, z szara˛ i zakrwawiona˛ twarza,˛ Para przej˛eło chłodem. Pomó˙z mi! usłyszał okrzyk swego brata, chocia˙z głos rozlegał si˛e tylko w jego my´slach. Pomó˙z mi, Par! Par krzyknał, ˛ co´s, posługujac ˛ si˛e magia˛ pie´sni, lecz rozsypało si˛e to w wilgotnym powietrzu Starych Bagnisk na tysiac ˛ p˛ekni˛etych d´zwi˛eków. Par zadr˙zał na całym ciele. Do kro´cset! To naprawd˛e był Coll. Jego brat walczył, próbujac ˛ si˛e uwolni´c, i wołał raz po raz: Par, Par! 117
Rzucił ma si˛e na pomoc niemal bez zastanowienia. Natarł na wied´zminy z niespodziewana˛ furia.˛ Wydał okrzyk i magia pie´sni uderzyła w potwory, odrzucajac ˛ je do tyłu. Przypadł do Colla i pochwycił go wyrywajac ˛ z ich szponów. Wyciagały ˛ po niego ramiona i dotykały go. Czuł ból, lodowato zimny i palacy ˛ jednocze´snie. Coll uchwycił si˛e go kurczowo i ból si˛e nasilił. Do jego wn˛etrza saczyła ˛ si˛e trucizna, gorzka i cierpka. Niemal zupełnie opu´sciły go siły, lecz zdołał utrzyma´c si˛e na nogach, wywlekajac ˛ brata poza granic˛e cienia i wciagaj ˛ ac ˛ go na wzgórek. Cienie w dole zbiły si˛e cia´sniej i przesuwały si˛e, obserwujac ˛ ich uwa˙znie. Par wrzeszczał w ich stron˛e, wiedzac, ˛ z˙ e jest zaka˙zony; czuł, jak trucizna rozprzestrzenia si˛e w jego ciele. Coll stał obok w milczeniu. My´sli Para rozproszyły si˛e i przez chwil˛e nie wiedział, co si˛e wokół niego dzieje. Wied´zminy zacz˛eły si˛e przybli˙za´c. Nagle znowu dostrzegł jaki´s ruch na skałach po prawej stronie i ukazało si˛e co´s ogromnego. Par spróbował si˛e odsuna´ ˛c, lecz wysiłek sprawił, z˙ e upadł na kolana. W´sród nocy zal´sniły wielkie z˙ ółte oczy i pot˛ez˙ ny czarny cie´n jednym skokiem znalazł si˛e u jego boku. — Pogłoska! — wyszeptał z niedowierzaniem. Bagienny kot ostro˙znie go ominał ˛ i stanał ˛ naprzeciw Colla. Wielki zwierz wydał z siebie niski, przeciagły ˛ pomruk, ostrzegawcze warkni˛ecie, które zdawało si˛e przebija´c przez mgł˛e i wypełnia´c ciemno´sc´ odłamkami rozbitego d´zwi˛eku. — Coll?! — zawołał Par do brata i ruszył w jego stron˛e, lecz bagienny kot szybko zagrodził mu drog˛e, odsuwajac ˛ go na bok. Cienie podchodziły coraz bliz˙ ej, przybierajac ˛ powoli kształty, przeobra˙zajac ˛ si˛e w oci˛ez˙ ałe stwory o ciałach pokrytych łuskami i sier´scia.˛ Ich oczy demonicznie połyskiwały, a ich paszcze były szeroko rozwarte z głodu. Pogłoska prychnał ˛ w ich stron˛e i rzucił si˛e do przodu, sprawiajac, ˛ z˙ e na chwil˛e poderwały si˛e z sykiem na tylne nogi. Nast˛epnie okr˛ecił si˛e z obna˙zonymi szponami i kłami i rozerwał Colla na kawałki. Coll, a raczej to, co si˛e nim wydawało, przeistoczyło si˛e w co´s nieopisanie przera˙zajacego, ˛ zakrwawionego i rozczłonkowanego, co zamigotało na chwil˛e i znikn˛eło jak jeszcze jeden majak. Par krzyknał ˛ z udr˛eczenia i w´sciekło´sci. Oszukany! Nie zwa˙zajac ˛ na ból i nagłe mdło´sci, z cała˛ siła˛ skierował pie´sn´ w wied´zminy, s´lac ˛ sztylety i strzały w´sciekło´sci, wizje istot, które potrafiły szarpa´c i rozdziera´c na strz˛epy. Wied´zminy rozproszyły si˛e i magia przeleciała obok nich, nie wyrzadzaj ˛ ac ˛ im krzywdy. Po chwili zebrały si˛e na nowo i zaatakowały. Pogłoska doskoczył do najbli˙zszego z nich, znajdujacego ˛ si˛e w odległo´sci dziesi˛eciu kroków, i odrzucił go daleko w bok jednym pot˛ez˙ nym machni˛eciem łapy. Inny rzucił si˛e do przodu, lecz kot trafił równie˙z tego zbijajac ˛ go z nóg. Kolejne wyłaniały si˛e teraz z cienia i mgły za plecami tych, które podpełzały ju˙z do przodu. Za du˙zo ich! pomy´slał Par z przera˙zeniem. Nie miał ju˙z siły sta´c, trucizna 118
wied´zminów rozprzestrzeniała si˛e coraz szybciej w jego ciele, gro˙zac ˛ straceniem ˛ go w znajoma˛ czarna˛ otchła´n, która zacz˛eła si˛e ju˙z otwiera´c w jego wn˛etrzu. Nagle poczuł dotyk r˛eki na ramieniu, mocny i przynoszacy ˛ natychmiastowa˛ ulg˛e, dodajacy ˛ mu otuchy, a zarazem przytrzymujacy ˛ go w miejscu, i usłyszał okrzyk wydany ostrym głosem: — Pogłoska! Bagienny kot cofnał ˛ si˛e; nie obejrzał si˛e nawet do tyłu, lecz zareagował jedynie na d´zwi˛ek głosu. Par uniósł głow˛e. Obok niego stał Walker Boh spowity w czarne szaty, blady jak kreda. Na jego ko´scistej twarzy malował si˛e tak niezwykły wyraz, z˙ e Para przeniknał ˛ chłód. — Stój spokojnie, Par — powiedział. Ruszył w stron˛e wied´zminów. Było ich teraz wi˛ecej ni˙z tuzin, przycupni˛etych u stóp wzniesienia, to wyłaniajacych ˛ si˛e z nocnej mgły, to pogra˙ ˛zajacych ˛ si˛e w niej na nowo. Zawahały si˛e na widok zbli˙zajacego ˛ si˛e Walkera Boha, jakby go skad´ ˛ s znały. Stryj Para zszedł wprost do nich na dół, zatrzymujac ˛ si˛e w odległo´sci niecałych dziesi˛eciu metrów od najbli˙zszego. — Odejd´zcie — powiedział tylko i wskazał r˛eka˛ w mrok. Wied´zminy nie ruszyły si˛e z miejsca. Walker postapił ˛ jeszcze krok do przodu i tym razem jego głos był tak mocny, z˙ e zdawało si˛e od niego dr˙ze´c powietrze. — Odejd´zcie! Jedna z bestii skoczyła w jego stron˛e, usiłujac ˛ pochwyci´c czarna˛ posta´c w naje˙zone z˛ebami szcz˛eki. Walker Boh wyrzucił do przodu r˛ek˛e, obsypujac ˛ potwora pyłem. Z hukiem, od którego zadr˙zała ziemia, pod niebo buchnał ˛ płomie´n i wied´zmin po prostu zniknał. ˛ Wyciagni˛ ˛ eta dło´n Walkera przesun˛eła si˛e gro´znym gestem ponad tymi, które pozostały. W chwil˛e pó´zniej wied´zminy pogra˙ ˛zyły si˛e z powrotem w noc i nie pozostało po nich s´ladu. Walker odwrócił si˛e, wszedł z powrotem na wzgórek i ukl˛eknał ˛ obok Para. — To moja wina — rzekł cicho. Par próbował co´s powiedzie´c, lecz czuł, z˙ e opuszczaja˛ go siły. Był chory. Tracił s´wiadomo´sc´ . Po raz trzeci w ciagu ˛ niecałych trzech dni osuwał si˛e w otchła´n. Pami˛etał potem, z˙ e spadajac ˛ tym razem nie był pewien, czy kiedykolwiek zdoła si˛e z niej wydosta´c.
XII Par Ohmsford szybował przez krajobraz ze snów. Znajdował si˛e jednocze´snie wewnatrz ˛ siebie i na zewnatrz, ˛ był uczestnikiem i widzem. Wyczuwał nieustanny ruch, czasem tak intensywny jak podró˙z po wzburzonym morzu, a czasem łagodny jak letni wiatr w koronach drzew. Przemawiał do siebie na zmian˛e w mrocznej ciszy swego umysłu i z wn˛etrza swego lustrzanego odbicia. Jego głos był bezcielesnym szeptem i gromkim okrzykiem. Kolory pojawiały si˛e, by po chwili spełzna´ ˛c w szara˛ jednolito´sc´ . D´zwi˛eki rozlegały si˛e i milkły. W czasie swej podró˙zy był wszystkim — i niczym. Sny były jego rzeczywisto´scia.˛ Z poczatku ˛ s´niło mu si˛e, z˙ e spada, stacza si˛e w czelu´sc´ czarna˛ jak noc i niesko´nczona˛ jak nast˛epstwo pór roku. Odczuwał ból i strach; nie był w stanie siebie odnale´zc´ . Od czasu do czasu rozlegały si˛e głosy, okrzyki przestrogi, otuchy lub przera˙zenia. Wstrzasały ˛ nim konwulsje. Skad´ ˛ s wiedział, z˙ e je´sli nie przestanie spada´c, na zawsze b˛edzie zgubiony. W ko´ncu zatrzymał si˛e. Zaczał ˛ spada´c wolniej i stanał ˛ w miejscu. Jego konwulsje ustały. Znajdował si˛e na łace ˛ pełnej polnych kwiatów mieniacych ˛ si˛e wszystkimi kolorami t˛eczy. Ptaki i motyle podrywały si˛e do lotu spłoszone jego obecno´scia,˛ wypełniajac ˛ powietrze s´wie˙zymi rozbłyskami barw, a od strony pól ˙ nadlatywały łagodne i przyjemne zapachy. Zaden odgłos nie macił ˛ ciszy. Spróbował si˛e odezwa´c, z˙ eby usłysze´c jaki´s d´zwi˛ek, lecz nie mógł wydoby´c z siebie głosu. Utracił równie˙z zmysł dotyku. Nie czuł ani własnego ciała, ani s´wiata wokół siebie. Odczuwał ciepło, kojace ˛ i przyjemne, ale nic poza tym. Szybował dalej, a głos gdzie´s gł˛eboko w jego wn˛etrzu szeptał, z˙ e jest martwy. Wydawało mu si˛e, z˙ e głos ten nale˙zy do Walkera Boha. Potem s´wiat miłych zapachów i widoków zniknał ˛ i Par znalazł si˛e w cuchna˛ cym s´wiecie ciemno´sci. Z ziemi buchnał ˛ ogie´n i bluznał ˛ z˙ arem w stron˛e gniewnego, brudnoszarego nieba. Obok przemykały i skakały cieniowce z połyskujacymi ˛ czerwonymi oczami, to unoszac ˛ si˛e w powietrzu, to kryjac ˛ si˛e przy ziemi. W górze sun˛eły burzowe chmury p˛edzone wyjacym ˛ w´sciekle wiatrem. Par czuł, jak wicher uderza i chłoszcze jego samego, miotajac ˛ nim jak suchym li´sciem po ziemi, i miał
120
uczucie, z˙ e nadszedł kres wszystkiego. Odzyskał czucie i głos; krzyknał ˛ gło´sno, czujac ˛ znowu przeszywajacy ˛ ból. — Par? Głos rozległ si˛e raz jeden i umilkł; nale˙zał do Colla. W tej samej chwili jednak ujrzał brata w swoim s´nie, rozciagni˛ ˛ etego na ziemi na tle grupy skał, nieruchomego i zakrwawionego, z otwartymi oczyma spogladaj ˛ acymi ˛ na niego z wyrzutem. — Opu´sciłe´s mnie. Porzuciłe´s mnie. Par krzyknał ˛ i magia pie´sni rozrzuciła obrazy na wszystkie strony, lecz one przeistoczyły si˛e w potwory, które zawróciły, z˙ eby go po˙zre´c. Czuł na sobie ich kły i szpony. Czuł ich dotyk. . . Obudził si˛e. Krople deszczu uderzały o jego twarz. Otworzył oczy. Wokół panowała ciemno´sc´ , lecz miał uczucie, z˙ e nie jest sam. Wyczuwał jaki´s ruch wokół siebie i miedziany smak krwi. Rozlegały si˛e okrzyki, głosy nawołujace ˛ si˛e nawzajem w´sród szalejacej ˛ burzy. Spróbował si˛e podnie´sc´ , ale zakrztusił si˛e. Jakie´s r˛ece uło˙zyły go z powrotem na plecach, przesuwajac ˛ si˛e po jego ciele i twarzy. — . . . znów si˛e obudził, trzymajcie go. . . — . . . za mocny, jakby miał sił˛e dziesi˛eciu, a nie. . . — Walkerze! Po´spiesz si˛e! Gdzie´s niedaleko trzeszczały drzewa, olbrzymy o długich konarach wznosza˛ ce si˛e wysoko w rozszalała˛ ciemno´sc´ w´sród wyjacego ˛ ze wszystkich stron wiatru. Rzucały cienie na skały zagradzajace ˛ im drog˛e i gro˙zace ˛ ich uwi˛ezieniem. Par usłyszał swój krzyk. Niebo rozdarła błyskawica i zadudnił grzmot, wypełniajac ˛ mrok pogłosami szale´nstwa. Czerwona plama przesłoniła mu wzrok. Nagle ukazał si˛e Allanon. Allanon! Pojawił si˛e znikad, ˛ spowity w czarne szaty, posta´c z legend i zamierzchłych czasów. Pochylił si˛e nisko nad Parem, przema´ wiajac ˛ szeptem, któremu jako´s si˛e udało przebi´c przez zgiełk. „Spij, Par”, zamruczał kojaco. ˛ Wysun˛eła si˛e pomarszczona dło´n i dotkn˛eła Ohmsforda. Chaos ustał i zastapiło ˛ go uczucie bezgranicznego spokoju. Par znowu odpłynał, ˛ gł˛eboko do swego wn˛etrza, teraz jednak walczył, gdy˙z czuł, z˙ e b˛edzie z˙ ył, je´sli tylko nie przestanie tego pragna´ ˛c. Gdzie´s w gł˛ebi pami˛etał, co si˛e wydarzyło: z˙ e schwytały go wied´zminy, z˙ e ich dotyk go zatruł, z˙ e trucizna spowodowała jego chorob˛e i z˙ e choroba ta wtraciła ˛ go w czarna˛ otchła´n. Przyszedł po niego Walker, jako´s go odnalazł i uratował przed tymi stworzeniami. Ujrzał z˙ ółte, s´wiecace ˛ jak lampy oczy Pogłoski mrugajace ˛ ostrzegawczo, przymykajace ˛ powieki i gasnace. ˛ Zobaczył Colla i Morgana. Zobaczył Steffa, drwiaco ˛ u´smiechni˛etego, i tajemnicza,˛ milczac ˛ a˛ Teel. Ujrzał dziewczynk˛e cieniowca, która znowu go prosiła, z˙ eby ja˛ przytulił, i usiłowała przedosta´c si˛e do jego ciała. Czuł, jak si˛e jej opiera, widział, jak dziewczynka zostaje odrzucona do tyłu, i patrzył, jak znika. Do kro´cset! Próbowała 121
dosta´c si˛e do jego wn˛etrza, wej´sc´ w niego, znale´zc´ si˛e w jego skórze i by´c nim! Tym wła´snie sa,˛ pomy´slał w nagłym przebłysku zrozumienia: pozbawionymi substancji cieniami zamieszkujacymi ˛ ciała ludzi. M˛ez˙ czyzn, kobiet, a nawet dzieci. Czy jednak cienie mogły mie´c własne z˙ ycie? Jego my´sli kra˙ ˛zyły wokół pyta´n, na które nie było odpowiedzi, i pogra˙ ˛zał si˛e w coraz wi˛ekszy zam˛et. Jego umysł odr˛etwiał i podró˙z przez krain˛e snów trwała dalej. Wchodził na góry pełne stworze´n takich jak z˙ arłacz, przeprawiał si˛e przez rzeki i jeziora mgły i ukrytych niebezpiecze´nstw, w˛edrował przez lasy, do których nigdy nie przenikało słoneczne s´wiatło, i zapuszczał si˛e na trz˛esawiska, gdzie obłoki pary kł˛ebiły si˛e w pozbawionym powietrza, pustym kotle ciszy. „Pomó˙zcie mi”, błagał. Ale nie było nikogo, kto mógłby go usłysze´c. Czas zdawał si˛e zatrzyma´c w miejscu. Podró˙z si˛e sko´nczyła i sny rozpłyn˛eły si˛e w nico´sc´ . Nastapiła ˛ chwila przerwy, a po niej przebudzenie. Wiedział, z˙ e spał, ale nie miał poj˛ecia jak długo. Wiedział tylko, z˙ e po owej w˛edrówce spał jeszcze jaki´s czas bez snów. Co wa˙zniejsze jednak, wiedział, z˙ e z˙ yje. Poruszył si˛e ostro˙znie, a wła´sciwie drgnał ˛ tylko, i poczuł dotyk mi˛ekkiej pos´cieli. Le˙zał wyciagni˛ ˛ ety na cała˛ długo´sc´ i było mu dobrze i ciepło. Nie chciał si˛e jeszcze podnosi´c w obawie, z˙ e mo˙ze to wcia˙ ˛z by´c sen. Poczekał, a˙z przyjemny dotyk po´scieli przeniknie całe jego ciało. Wsłuchiwał si˛e we własny oddech. Czuł sucho´sc´ powietrza wokół. Potem otworzył oczy. Znajdował si˛e w małym, skapo ˛ umeblowanym poko´ ju o´swietlonym jedynie lampa˛ stojac ˛ a˛ na stoliku obok łó˙zka. Sciany były nagie, a belki sufitu nieosłoni˛ete. Był otulony kocem, a jego głowa spoczywała na poduszkach. Przez szpary w zasłonach zobaczył, z˙ e jest noc. Morgan Leah drzemał na krze´sle stojacym ˛ w kr˛egu s´wiatła lampy. Siedział z podbródkiem wspartym na piersi i lu´zno zło˙zonymi ramionami. — Morgan? — zawołał Par niepewnym głosem. Oczy górala otworzyły si˛e, a jego sokola twarz od razu przybrała czujny wyraz. Zamrugał powiekami, po czym zerwał si˛e na nogi. — Par! Par, obudziłe´s si˛e? O Bo˙ze, ale´smy si˛e o ciebie martwili. — Podbiegł do łó˙zka, jakby chciał u´sciska´c przyjaciela, lecz w ostatniej chwili rozmy´slił si˛e. W roztargnieniu przeciagn ˛ ał ˛ palcami po swoich rdzaworudych włosach. — Jak si˛e czujesz? Nic ci nie jest? — Jeszcze nie wiem. — Par u´smiechnał ˛ si˛e słabo. — Dopiero si˛e budz˛e. Co si˛e stało? — Raczej co si˛e nie stało! — odpowiedział tamten w podnieceniu. — Omal nie umarłe´s, wiesz o tym? Par skinał ˛ głowa.˛ — Domy´slałem si˛e tego. Co z Collem, Morgan? 122
´ teraz. Czeka, a˙z dojdziesz do siebie. Poło˙zyłem go do łó˙zka par˛e godzin — Spi temu, kiedy spadł z krzesła. Znasz Colla. Zaczekaj, zawołam go. — U´smiechnał ˛ si˛e szeroko. — Mówi˛e ci, z˙ eby´s czekał, jakby´s si˛e dokad´ ˛ s wybierał. To zabawne. Par miał mnóstwo do opowiedzenia i jeszcze wi˛ecej pyta´n do zadania, lecz góral zniknał ˛ ju˙z za drzwiami. Mniejsza o to, pomy´slał. Le˙zał spokojnie z uczuciem ulgi. Wa˙zne było tylko to, z˙ e Coll jest zdrów i cały. Morgan wrócił niemal natychmiast, prowadzac ˛ Colla, który w odró˙znieniu od niego, nie wahał si˛e ani przez chwil˛e i pochyliwszy si˛e nad Parem, niemal udusił go z rado´sci, z˙ e zastaje go przytomnego. Par równie˙z go objał, ˛ cho´c słabo, i wszyscy trzej zanosili si˛e s´miechem, jakby usłyszeli najlepszy dowcip w z˙ yciu. — Do kro´cset, my´sleli´smy, z˙ e ju˙z po tobie! — wykrzyknał ˛ Coll. Na czole miał banda˙z, a jego twarz wydawała si˛e blada. — Byłe´s bardzo chory, Par. Par u´smiechnał ˛ si˛e i skinał ˛ głowa.˛ Ju˙z to słyszał. — Czy kto´s mi powie, co si˛e wydarzyło? — Jego spojrzenie w˛edrowało od jednej twarzy do drugiej. — Gdzie wła´sciwie jeste´smy? — W Storlock — oznajmił Morgan, unoszac ˛ jedna˛ brew do góry. — Walker Boh ci˛e tu przyniósł. — Walker? Morgan u´smiechnał ˛ si˛e z satysfakcja.˛ — Wiedziałem, z˙ e si˛e zdziwisz, kiedy ci powiem, z˙ e Walker Boh wyszedł z Wilderun, z˙ e w ogóle si˛e pojawił. — Westchnał. ˛ — Có˙z, to długa historia, wi˛ec chyba b˛edzie lepiej, je´sli zaczniemy od poczatku. ˛ Tak te˙z uczynił, opowiadajac ˛ ze znaczna˛ pomoca˛ Colla, przy czym obaj wcia˙ ˛z wpadali sobie w słowo, nie chcac ˛ niczego pomina´ ˛c. Par słuchał z coraz wi˛ekszym zdumieniem, w miar˛e jak odsłaniała si˛e przed nim cała historia. Coll, jak si˛e zdawało, został powalony strzałem z procy, kiedy paj˛eczaki zaatakowały ich na tamtej polanie na wschodnim skraju doliny przy Hearthstone. Został tylko ogłuszony, lecz zanim odzyskał przytomno´sc´ , Par i napastnicy znikn˛eli. Lało ju˙z wtedy jak z cebra, s´lady stóp rozmywały si˛e niemal od razu, a Coll był i tak zbyt słaby, by ruszy´c w po´scig. Powlókł si˛e wi˛ec z powrotem do chaty, gdzie zastał reszt˛e towarzystwa, i opowiedział im, co si˛e wydarzyło. Było ju˙z wtedy ciemno i ciagle ˛ padał deszcz, lecz Coll za˙zadał, ˛ z˙ eby mimo wszystko wrócili w tamto miejsce i poszukali jego brata. Tak te˙z zrobili. Morgan, Steff, Teel i on sam przez kilka godzin niemal po omacku przetrzasali ˛ okolic˛e, ale niczego nie znale´zli. Kiedy przestało ju˙z by´c cokolwiek wida´c, Steff zaczał ˛ nalega´c, by przerwali poszukiwania do rana, odpocz˛eli troch˛e i szukali dalej o s´wicie. Tak te˙z uczynili i dzi˛eki temu Coll spotkał Walkera Boha. — Rozdzielili´smy si˛e, usiłujac ˛ przeczesa´c jak najwi˛ekszy obszar północnej doliny, poniewa˙z wiedziałem z opowie´sci o Jairze i Brin Ohmsfordach, z˙ e paj˛eczaki mieszkaja˛ w górach Toffer, i było prawdopodobne, z˙ e stamtad ˛ przybyły. Miałem przynajmniej taka˛ nadziej˛e, gdy˙z brakowało nam innych punktów zacze123
pienia. Ustalili´smy, z˙ e je´sli od razu ci˛e nie znajdziemy, b˛edziemy po prostu szukali dalej, a˙z dotrzemy do gór. — Pokr˛ecił głowa.˛ — Byli´smy do´sc´ zdesperowani. — To prawda — potwierdził Morgan. — Tak czy owak dotarłem do północno-wschodniego kra´nca doliny, kiedy nagle pojawił si˛e Walker z tym olbrzymim kotem, wielkim jak dom! Powiedział, z˙ e miał jakie´s przeczucie. Zapytał mnie, co si˛e stało. Tak zaskoczył mnie jego widok, z˙ e nie pomy´slałem nawet o tym, z˙ eby go zapyta´c, co tam robi i dlaczego zdecydował si˛e ukaza´c po tak długim okresie pozostawania w ukryciu. Po prostu powiedziałem mu to, co chciał wiedzie´c. — Czy wiesz, co wtedy powiedział? — przerwał mu Morgan, spogladaj ˛ ac ˛ na Para z figlarnym błyskiem w oczach. — Powiedział — Coll znowu przejał ˛ kontrol˛e nad rozmowa˛ — „Zaczekajcie tutaj, to nie zadanie dla was; ja przyprowadz˛e go z powrotem”, jakby´smy byli dzie´cmi bawiacymi ˛ si˛e w gr˛e dorosłych. — Ale dotrzymał słowa — zauwa˙zył Morgan. Coll westchnał. ˛ — Tak, to prawda — przyznał niech˛etnie. Walker Boh zniknał ˛ na cały dzie´n i noc, lecz kiedy wrócił do Hearthstone, gdzie czekali na niego Coll i jego towarzysze, miał z soba˛ Para. Chłopak został zaka˙zony dotykiem wied´zminów i był bliski s´mierci. Walker twierdził, z˙ e jedyna szansa ratunku znajduje si˛e w Storlock, osadzie gnomów uzdrowicieli. Storowie mieli do´swiadczenie w leczeniu chorób umysłu i duszy i byli w stanie zwalczy´c trucizn˛e wied´zminów. Ruszyli w drog˛e od razu, wszyscy oprócz kota, który pozostał na miejscu. Poda˙ ˛zyli na zachód od Hearthstone i Wilderun, w gór˛e rzeki Chard a˙z po Wolfsktaag, pokonali Nefrytowa˛ Przeł˛ecz i w ko´ncu dotarli do wioski Storów. Zabrało im to dwa dni, mimo z˙ e w˛edrowali prawie bez przerwy. Par z pewno´scia˛ by umarł, gdyby nie Walker, który za pomoca˛ magii zapobiegł dalszemu rozprzestrzenianiu si˛e trucizny i sprawił, z˙ e chłopiec mógł spokojnie spa´c. Czasem Par rzucał si˛e przez sen i krzyczał, po czym budził si˛e z goraczk ˛ a˛ i krwia˛ na ustach — raz nawet w s´rodku straszliwej burzy, która ich złapała na Nefrytowej Przeł˛eczy — lecz Walker potrafił go uspokoi´c, dotykajac ˛ go i mówiac ˛ co´s, co pozwalało mu znowu zasna´ ˛c. — Mimo to jeste´smy w Storlock od niemal trzech dni, a dzisiaj obudziłe´s si˛e po raz pierwszy — doko´nczył Coll. Umilkł na chwil˛e, spuszczajac ˛ oczy. — Niewiele brakowało, Par. Par skinał ˛ głowa,˛ nic nie mówiac. ˛ Chocia˙z nie był w stanie niczego sobie dokładnie przypomnie´c, czuł wyra´znie, jak blisko otarł si˛e o s´mier´c. — Gdzie jest Walker? — zapytał w ko´ncu. — Nie wiemy — odparł Morgan, wzruszajac ˛ ramionami. — Nie widzieli´smy go, odkad ˛ tutaj przybyli´smy. Po prostu zniknał. ˛ — Chyba wrócił do Wilderun — dodał Coll z wyczuwalna˛ irytacja˛ w głosie. 124
— No, no, Coll — uspokoił go Morgan. Coll uniósł r˛ece do góry. — Wiem, Morgan, nie powinienem go osadza´ ˛ c. Pomógł nam, kiedy go potrzebowali´smy. Uratował Parowi z˙ ycie. Jestem mu za to wdzi˛eczny. — Poza tym my´sl˛e, z˙ e wcia˙ ˛z gdzie´s tu jest — rzekł cicho Leah. Gdy dwaj pozostali spojrzeli na niego pytajaco, ˛ tylko wzruszył ramionami. Par opowiedział im, co mu si˛e przydarzyło, gdy schwytały go paj˛eczaki. Wcia˙ ˛z nie rozumiał w pełni tego, co si˛e stało, i od czasu do czasu si˛e wahał. Był przekonany, z˙ e paj˛eczaki zostały wysłane specjalnie po niego, bo inaczej zabrałyby równie˙z Colla. To cieniowiec je wysłał, tamta dziewczynka. Ale skad ˛ wiedziała, kim jest i gdzie go szuka´c? W małej izbie zapanowało milczenie, gdy wszyscy trzej pogra˙ ˛zyli si˛e w mys´lach. — Magia — powiedział w ko´ncu Morgan. — Wszystkie je zdaje si˛e interesowa´c magia. Ona równie˙z musiała ja˛ wyczu´c. — Z gór Toffer? — Par pokr˛ecił sceptycznie głowa.˛ — I dlaczego nie zapolowały równie˙z na Morgana? — zapytał nagle Coll. — Przecie˙z ma władz˛e nad magia˛ Miecza Leah. — Nie, nie o taka˛ magi˛e im chodzi — szybko odparł Morgan.- Interesuje je i przyciaga ˛ taka magia, jaka˛ włada Par, magia majaca ˛ swe z´ ródło w ciele lub duszy. — Albo mo˙ze sam Par — ponuro doko´nczył Coll. Sugestia ta zawisła na chwil˛e w ciszy mi˛edzy nimi. — Cieniowiec usiłował przedosta´c si˛e do mojego wn˛etrza — rzekł w ko´ncu Par, po czym wyja´snił im to bardziej szczegółowo. — Chciał si˛e ze mna˛ złaczy´ ˛ c, sta´c si˛e cz˛es´cia˛ mnie. Powtarzał: „przytul mnie, przytul mnie”, jakby był opuszczonym dzieckiem albo kim´s takim. — Tym na pewno nie był — szybko zaoponował Coll. — Pr˛edzej pijawka˛ ni˙z opuszczonym dzieckiem — zgodził si˛e Morgan. — Ale czym one sa? ˛ — nie ust˛epował Par, przypominajac ˛ sobie fragmenty swoich snów, niejasne intuicje wyzbyte znaczenia. — Skad ˛ pochodza˛ i czego chca? ˛ — Nas — cicho powiedział Morgan. — Ciebie — rzekł Coll. Rozmawiali jeszcze przez jaki´s czas, roztrzasaj ˛ ac ˛ to, co wiedzieli o cieniowcach i ich zainteresowaniu magia,˛ po czym Coll i Morgan podnie´sli si˛e, stwierdzajac, ˛ z˙ e Par powinien znowu odpocza´ ˛c. Wcia˙ ˛z był chory i musiał odzyska´c siły. Hadeshorn! przypomniał sobie nagle Par. Ile czasu pozostało im do nowiu? Coll westchnał. ˛ — Cztery dni, je´sli dalej si˛e upierasz, z˙ eby tam i´sc´ . — Morgan u´smiechnał ˛ si˛e szeroko zza jego pleców.
125
— B˛edziemy w pobli˙zu, gdyby´s nas potrzebował. Miło widzie´c ci˛e znowu w dobrym zdrowiu, Par. Wy´sliznał ˛ si˛e przez drzwi. — Rzeczywi´scie miło — zgodził si˛e Coll i mocno u´scisnał ˛ dło´n brata. Po ich wyj´sciu Par le˙zał przez pewien czas z otwartymi oczami. My´sli kł˛ebiły si˛e w jego głowie. Do jego s´wiadomo´sci dobijały si˛e pytania, na które nie potrafił odpowiedzie´c. Został przep˛edzony z Varfleet nad T˛eczowe Jezioro, z Culhaven do Hearthstone, przez federacj˛e i cieniowce, przez stworzenia, o których wcze´sniej tylko słyszał, albo takie, o których istnieniu nawet nie wiedział. Był zm˛eczony i zdezorientowany; omal nie stracił z˙ ycia. Wszystko obracało si˛e wokół jego magii, a przecie˙z dla niego była ona praktycznie bezu˙zyteczna. Bez przerwy uciekał przed czym´s wprost w obj˛ecia czego´s innego, nie rozumiejac ˛ przy tym naprawd˛e ani jednego, ani drugiego. Czuł si˛e bezradny. I pomimo obecno´sci brata i przyjaciół czuł si˛e dziwnie samotny. Jego ostatnia˛ my´sla˛ przed za´sni˛eciem było, i˙z rzeczywi´scie jest samotny, nie rozumiał tylko dlaczego. Spał niespokojnie, lecz bez snów, budzac ˛ si˛e cz˛esto od porusze´n niezadowolenia i niepewno´sci, które przemykały przez labirynt jego umysłu jak zgonione szczury. Za ka˙zdym razem, kiedy si˛e budził, wcia˙ ˛z była noc. Dopiero kiedy przebudził si˛e po raz ostatni, był ju˙z niemal s´wit i niebo za zasłona˛ w oknie zaczynało si˛e rozja´snia´c. Pokój, w którym le˙zał, tchnał ˛ spokojem i zdawała si˛e w nim unosi´c leciute´nka mgła. W pewnej chwili przeszedł przeze´n Stor w białej szacie, wyłoniwszy si˛e z cienia jak duch. Przystanał ˛ przy jego łó˙zku i dotknał ˛ jego nadgarstka i czoła zadziwiajaco ˛ ciepłymi dło´nmi, po czym odwrócił si˛e i zniknał ˛ w taki sam sposób, jak si˛e pojawił. Par spał potem mocno, odpływajac ˛ daleko w głab ˛ siebie i unoszac ˛ si˛e spokojnie na morzu czarnego ciepła. Kiedy obudził si˛e znowu, padał deszcz. Otworzył oczy i wpatrywał si˛e nieruchomo w panujacy ˛ w pokoju półmrok. Słyszał stukanie deszczu o szyby i o dach, jednostajny odgłos uderze´n i rozpryskiwania si˛e kropli w´sród ciszy. Na dworze wcia˙ ˛z było jasno; widział to przez szpar˛e w zasłonach. W oddali zadudnił grzmot, rozbrzmiewajac ˛ przeciagłym, ˛ nierównym echem. Ostro˙znie uniósł si˛e na łokciu. Dostrzegł ogie´n płonacy ˛ w małym piecu. Stał on ukryty gł˛eboko w cieniu i poprzedniej nocy nawet go nie zauwa˙zył. Wypełniał pokój przyjemnym ciepłem, które otulało Para i dawało mu poczucie bezpiecze´nstwa. Na stoliku obok jego łó˙zka stała fili˙zanka herbaty i talerzyk male´nkich ciasteczek. Usiadł, oparł si˛e na poduszkach i przysunał ˛ do siebie ciasteczka i herbat˛e. Był wygłodniały i pochłonał ˛ wszystko w par˛e sekund. Nast˛epnie wypił troch˛e herbaty, która zda˙ ˛zyła ju˙z wystygna´ ˛c, lecz mimo to była wspaniała. Pił trzecia˛ fili˙zank˛e, kiedy otworzyły si˛e drzwi i stanał ˛ w nich Walker Boh. Zatrzymał si˛e na chwil˛e, widzac, ˛ z˙ e Par ju˙z nie s´pi, po czym cicho zamknał ˛ za soba˛ drzwi i podszedł do jego łó˙zka. Miał na sobie zielony le´sny strój: bluz˛e i spodnie 126
mocno s´ciagni˛ ˛ ete pasem, mi˛ekkie skórzane buty, nie zasznurowane i zabłocone, oraz długa˛ opo´ncz˛e, skropiona˛ deszczem. Równie˙z jego brodata twarz połyskiwała od deszczu, a wilgotne ciemne włosy oblepiały mu głow˛e. Zsunał ˛ z ramion płaszcz i zapytał cicho: — Czujesz si˛e lepiej? — Par skinał ˛ głowa.˛ — Znacznie. — Odstawił fili˙zank˛e. — Podobno tobie powinienem za to dzi˛ekowa´c. Wybawiłe´s mnie od wied´zminów. Zabrałe´s mnie z powrotem do Hearthstone. To był twój pomysł, z˙ eby mnie przynie´sc´ do Storlock. Coll i Morgan mówili mi nawet, z˙ e stosowałe´s magi˛e, z˙ eby podtrzyma´c mnie przy z˙ yciu. — Magi˛e — powtórzył w roztargnieniu Walker cichym głosem. — Połaczenie ˛ słów i dotkni˛ec´ , rodzaj wariacji na temat oddziaływania pie´sni. Moje dziedzictwo po Brin Ohmsford. Jestem wolny od przekle´nstwa pełni jej mocy, mam jedynie jej cz˛es´c´ , a i to bywa z´ ródłem utrapie´n. Mimo to od czasu do czasu staje si˛e ona darem, którym jest według ciebie. Potrafi˛e oddziaływa´c na inne z˙ ywe istoty, odczuwa´c ich sił˛e z˙ ywotna,˛ czasem znajdowa´c sposób na jej wzmocnienie. — Na chwil˛e umilkł. — Nie wiem jednak, czy mo˙zna to nazwa´c magia.˛ — A to, co zrobiłe´s z wied´zminami na Starych Bagniskach, kiedy stanałe´ ˛ s w mojej obronie, czy to nie była magia? Jego stryj odwrócił wzrok. — Zostałem tego nauczony — rzekł w ko´ncu. Par czekał przez chwil˛e, lecz poniewa˙z tamten nie mówił nic wi˛ecej, powiedział: — Tak czy owak za wszystko jestem bardzo wdzi˛eczny. Dzi˛ekuj˛e. Tamten potrzasn ˛ ał ˛ wolno głowa.˛ — Nie zasługuj˛e na twoja˛ wdzi˛eczno´sc´ . To moja wina, z˙ e co´s takiego w ogóle si˛e zdarzyło. — Zdaje mi si˛e, z˙ e mówiłe´s to ju˙z wcze´sniej. — Par poprawił si˛e ostro˙znie na poduszkach. Walker przesunał ˛ si˛e ku nogom łó˙zka i usiadł na jego brzegu. — Gdybym pilnował ci˛e tak, jak powinienem, paj˛eczaki nigdy by si˛e nie dostały do doliny. Mogły to zrobi´c, poniewa˙z postanowiłem trzyma´c si˛e od ciebie z dala. Wiele ryzykowałe´s, przychodzac ˛ tutaj, z˙ eby mnie odnale´zc´ ; mogłem przynajmniej zapewni´c ci bezpiecze´nstwo, kiedy ju˙z do mnie dotarłe´s. Nie uczyniłem tego. — Nie wini˛e ci˛e za to, co si˛e stało — rzekł szybko Par. — Ale ja tak. — Walker wstał, niespokojny jak kot, podszedł do okna i wyjrzał ˙ e w odosobnieniu, poniewa˙z tak chc˛e. Inni ludzie w innych na zewnatrz. ˛ — Zyj˛ czasach sprawili, i˙z uznałem, z˙ e tak jest najlepiej. Zapominam jednak czasem, z˙ e istnieje ró˙znica mi˛edzy trzymaniem si˛e na uboczu a ukrywaniem si˛e. Dystans, jaki mo˙zemy ustanawia´c mi˛edzy soba˛ a innymi, równie˙z ma swoje granice, poniewa˙z nasz s´wiat nie znosi skrajno´sci. — Spojrzał do tyłu. Jego skóra wydawała si˛e 127
blada na tle szarego s´wiatła. — Ukrywałem si˛e, kiedy przyszedłe´s mnie odnale´zc´ . Dlatego nie byłe´s bezpieczny. Par nie całkiem rozumiał, co Walker ma na my´sli, lecz postanowił mu nie przerywa´c, gdy˙z pragnał ˛ usłysze´c wi˛ecej. Po chwili Walker odwrócił si˛e od okna i podszedł z powrotem. — Nie przychodziłem do ciebie, od kiedy zostałe´s tu przyniesiony — rzekł, zatrzymujac ˛ si˛e przy łó˙zku Para. — Wiedziałe´s o tym? Par skinał ˛ głowa,˛ wcia˙ ˛z milczac. ˛ — To nie z braku zainteresowania toba˛ — ciagn ˛ ał ˛ Walker. — Wiedziałem jednak, z˙ e jeste´s bezpieczny, z˙ e wyzdrowiejesz, i chciałem mie´c czas, z˙ eby si˛e zastanowi´c. Poszedłem sam do lasu. Wróciłem dopiero dzi´s rano. Storowie powiedzieli mi, z˙ e ju˙z nie s´pisz, z˙ e trucizna została rozp˛edzona, wi˛ec postanowiłem ci˛e odwiedzi´c. — Urwał, spogladaj ˛ ac ˛ w bok. Kiedy znowu przemówił, uwa˙znie dobierał słowa. — My´slałem o snach. Znowu na chwil˛e zapanowało milczenie. Par poruszył si˛e niespokojnie w łó˙zku. Powoli zaczynał czu´c si˛e zm˛eczony. Miało jeszcze potrwa´c jaki´s czas, zanim w pełni wróci do sił. Walker widocznie to spostrzegł, bo powiedział: — Nie zabior˛e ci ju˙z du˙zo czasu. — Znowu powoli usiadł. — Spodziewałem si˛e, z˙ e zechcesz do mnie przyj´sc´ po tym, jak zacz˛eły si˛e sny. Zawsze byłe´s impulsywny. My´slałem o takiej mo˙zliwo´sci i o tym, co ci powiem. Jeste´smy sobie bliscy, cho´c tego nie rozumiesz, Par. Obaj jeste´smy spadkobiercami magii, lecz co wa˙zniejsze, łaczy ˛ nas z góry wyznaczona przyszło´sc´ , która by´c mo˙ze odbiera nam prawo do decydowania w znaczacy ˛ sposób o swoim losie. — Znowu urwał, u´smiechajac ˛ si˛e słabo. — Chodzi o to, Par, z˙ e jeste´smy dzie´cmi Brin i Jaira Ohmsfordów, spadkobiercami elfiego rodu Shannary, powiernikami dziedzictwa. Pami˛etasz teraz? To Allanon powierzył nam to dziedzictwo, to on, umierajac, ˛ powiedział Brin, z˙ e Ohmsfordowie b˛eda˛ strzec magii przez nast˛epne pokolenia, a˙z znowu b˛edzie potrzebna. Par powoli skinał ˛ głowa,˛ zaczynajac ˛ rozumie´c. — Sadzisz, ˛ z˙ e mo˙zemy by´c tymi, dla których dziedzictwo było przeznaczone? — Tak sadz˛ ˛ e i ta mo˙zliwo´sc´ budzi we mnie strach, jakiego nie odczuwałem jeszcze nigdy w z˙ yciu! — Głos Walkera przeszedł w cichy syk. — Jestem tym przera˙zony! Nie chc˛e mie´c do czynienia z druidami i ich tajemnicami! Nie chc˛e mie´c nic wspólnego z elfia˛ magia,˛ z jej wymaganiami i jej podst˛epno´scia! ˛ Chc˛e tylko, z˙ eby mnie pozostawiono w spokoju, chc˛e prze˙zy´c z˙ ycie po˙zytecznie i satysfakcjonujace, ˛ tylko tego pragn˛e! Par opu´scił oczy, onie´smielony wybuchem tamtego. Po chwili u´smiechnał ˛ si˛e smutno. — Czasem wybór nie nale˙zy do nas, Walkerze. — Odpowied´z Walkera Boha była nieoczekiwana.
128
— Do tego wła´snie wniosku doszedłem. — Kiedy Par spojrzał na niego znowu, na jego twarzy malowało si˛e zdecydowanie. — Doszedłem do tego wniosku, kiedy przebywałem z dala od pozostałych, w lasach za Storlock, czekajac, ˛ a˙z si˛e obudzisz. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Wydarzenia i okoliczno´sci sprzysi˛egaja˛ si˛e czasem przeciwko nam; nawet gdy usiłujemy by´c nieust˛epliwi, chcac ˛ dochowa´c wierno´sci swym pogladom, ˛ musimy w ko´ncu pój´sc´ na kompromis. Ratujemy niektóre zasady jedynie za cen˛e utraty innych. Moje ukrywanie si˛e w Wilderun ju˙z raz omal nie kosztowało ci˛e z˙ ycia. Mo˙ze si˛e to zdarzy´c znowu. A ile mnie z kolei by to kosztowało? Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie mo˙zesz czu´c si˛e odpowiedzialny za niebezpiecze´nstwa, na jakie ja si˛e wystawiam. Nikt nie mo˙ze przyjmowa´c na siebie tego rodzaju odpowiedzialno´sci. — Ale˙z owszem, Par. I musi to zrobi´c, je´sli dysponuje odpowiednimi s´rodkami. Nie pojmujesz? Ja mam te s´rodki i mam obowiazek ˛ je stosowa´c. — Smutno pokr˛ecił głowa.˛ — Mo˙ze wolałbym, z˙ eby było inaczej, ale w niczym nie zmienia to faktu, z˙ e tak wła´snie jest.- Wyprostował si˛e. — No tak, przyszedłem co´s ci powiedzie´c i dotad ˛ tego nie powiedziałem. Najlepiej b˛edzie, je´sli teraz to zrobi˛e, z˙ eby´s mógł dalej odpoczywa´c. — Wstał i otulił si˛e wilgotna˛ opo´ncza,˛ jakby chronił si˛e przed chłodem. — Id˛e z toba˛ — rzekł po prostu. — Do Hadeshornu? — Par znieruchomiał ze zdumienia. Walker Boh przytaknał. ˛ — Spotka´c si˛e z cieniem Allanona, je´sli to rzeczywi´scie on nas wzywa, i posłucha´c, co ma nam do powiedzenia. Niczego wi˛ecej nie obiecuj˛e, Par. Nie czyni˛e te˙z z˙ adnych dalszych ust˛epstw wobec twojego pogladu ˛ na t˛e spraw˛e, poza stwierdzeniem, z˙ e w jednym wzgl˛edzie miałe´s racj˛e. Nie mo˙zemy udawa´c, z˙ e s´wiat zaczyna si˛e i ko´nczy na granicach, które zechcemy mu wyznaczy´c. Czasem musimy przyzna´c, z˙ e rozciaga ˛ si˛e na nasze z˙ ycie w sposób, którego mogliby´smy sobie nie z˙ yczy´c, i musimy stawi´c czoło jego wyzwaniom. — Jego twarz wyra˙zała emocje, których Par nawet u niego nie podejrzewał. — Ja tak˙ze chciałbym wiedzie´c co´s o tym, co jest mi przeznaczone — wyszeptał. Pochylił si˛e i jego blada, szczupła dło´n zacisn˛eła si˛e na chwil˛e na r˛ece Para. — Teraz odpocznij. Mamy przed soba˛ kolejna˛ podró˙z i zaledwie dzie´n lub dwa, z˙ eby si˛e do niej przygotowa´c. Ja si˛e wszystkim zajm˛e. Powiadomi˛e pozostałych i przyjd˛e po was, kiedy b˛edzie pora rusza´c w drog˛e. — Skierował si˛e do wyj´scia, lecz zatrzymał si˛e jeszcze i powiedział z u´smiechem: — Spróbuj odtad ˛ my´sle´c o mnie lepiej. Po chwili zniknał ˛ za drzwiami i u´smiech pojawił si˛e z kolei na ustach Para. Walker Boh dotrzymał słowa. Dwa dni pó´zniej zjawił si˛e z powrotem. Przybył wkrótce po s´wicie z ko´nmi i prowiantem. Par od półtora dnia był ju˙z na nogach; w znacznym stopniu odzyskał ju˙z siły po przygodzie na Starych Bagniskach. Ubrany, czekał na werandzie domu ze Steffem i Teel, kiedy jego stryj wraz z jucznymi zwierz˛etami wyszedł z le´snego cienia na s´wiatło mglistego poranka. 129
— Dziwny to człowiek — mruknał ˛ Steff. — Odkad ˛ tutaj jeste´smy, widziałem go nie wi˛ecej ni˙z przez pi˛ec´ minut. Teraz znów si˛e zjawia, tak po prostu. To bardziej duch ni˙z człowiek. — U´smiechnał ˛ si˛e ponuro, nie spuszczajac ˛ oczu z przybysza. — Walker Boh jest człowiekiem z krwi i ko´sci — odparł Par, nie patrzac ˛ na karła. — Nawiedzanym przez własne duchy. — Musza˛ to by´c dzielne duchy. Tym razem Par spojrzał na niego. — Wcia˙ ˛z budzi twój l˛ek, prawda? — L˛ek? — Steff za´smiał si˛e szorstko. — Słyszała´s, Teel? Chce wystawi´c mnie na prób˛e! — Na chwil˛e zwrócił swa˛ pokryta˛ bliznami twarz w stron˛e Para. — Nie, Ohmsfordzie, nie budzi ju˙z we mnie l˛eku. Zastanawia mnie tylko. Zjawili si˛e Coll i Morgan i mała gromadka zacz˛eła si˛e szykowa´c do drogi. Storowie przyszli si˛e z nimi po˙zegna´c — duchy jeszcze innego rodzaju, odziane w białe szaty i trwajace ˛ w narzuconym samym sobie milczeniu, z wiecznie zatroskanym wyrazem twarzy. Zbili si˛e w małe grupki, czujni i ciekawi. Kilku podeszło, z˙ eby pomóc, kiedy członkowie małej gromadki dosiadali koni. Walker rozmawiał z paroma z nich, lecz robił to tak cicho, z˙ e nie sposób było usłysze´c jego słów. Po chwili wraz z pozostałymi siedział na koniu i na chwil˛e Obejrzał si˛e jeszcze w ich stron˛e. ˙ — Zyczmy sobie szcz˛es´cia, przyjaciele — powiedział i zawrócił konia na zachód ku równinom. O tak, wiele szcz˛es´cia, Par poprosił w duchu niewidzialne moce.
XIII ´ Swiatło słoneczne padało przez rozst˛epy mi˛edzy odległymi drzewami na spokojna˛ powierzchni˛e jeziora Myrian, nadajac ˛ wodzie l´sniac ˛ a˛ złocistoczerwona˛ barw˛e, tak z˙ e Wren Ohmsford musiała osłania´c oczy przed jego blaskiem. Dalej na zachód góry Irrybis wznosiły si˛e na horyzoncie poszarpanym czarnym pasmem oddzielajacym ˛ ziemi˛e, od nieba i rzucajacym ˛ pierwsze nocne cienie na rozległy przestwór równiny Tirfing. Jeszcze godzina, mo˙ze troch˛e wi˛ecej, i b˛edzie ciemno, pomy´slała. Zatrzymała si˛e nad brzegiem jeziora i przez chwil˛e pozwoliła, by samotno´sc´ zbli˙zajacego ˛ si˛e zmierzchu przenikn˛eła ja˛ do gł˛ebi. Wokół, jak okiem si˛egna´ ˛c, w dr˙zacym ˛ upale ko´nczacego ˛ si˛e dnia rozciagała ˛ si˛e szeroko Westlandia z leniwym samozadowoleniem s´piacego ˛ kota, cierpliwie oczekujac ˛ nadej´scia nocy oraz chłodu, który miała ona z soba˛ przynie´sc´ . Było coraz mniej czasu. Szukała przez chwil˛e znaków, które zgubiła jakie´s sto metrów wcze´sniej, lecz nie znalazła niczego. Równie dobrze mógł si˛e rozpłyna´ ˛c w powietrzu. Pomy´slała, z˙ e bardzo si˛e przykłada do tej zabawy w kotka i myszk˛e. By´c mo˙ze ona była tego przyczyna.˛ My´sl ta podtrzymywała ja˛ na duchu, gdy posuwała si˛e naprzód, przemykajac ˛ bezgło´snie mi˛edzy drzewami nad brzegiem jeziora i z nowa˛ determinacja˛ przeszukujac ˛ wzrokiem listowie i ziemi˛e pod stopami. Mimo niskiego wzrostu i drobnej budowy była wytrzymała i silna. Miała skór˛e orzechowobrazow ˛ a˛ od wiatru i sło´nca, a jej jasne włosy były przystrzy˙zone krótko, niemal jak u chłopca, i małymi lokami oplatały jej głow˛e. Miała ostre, elfie rysy, g˛este i sko´sne brwi, małe, spiczaste uszy, wask ˛ a˛ twarz o wysokich ko´sciach policzkowych. Jej piwne oczy poruszały si˛e niespokojnie z boku na bok, gdy posuwała si˛e naprzód, szukajac ˛ s´ladów. Około trzydziestu metrów dalej natrafiła na jego pierwsza˛ pomyłk˛e: kawałek złamanego krzewu, a zaraz potem na druga: ˛ odcisk buta na kamieniu. U´smiechn˛eła si˛e mimo woli, czujac, ˛ jak wzrasta jej pewno´sc´ siebie, i uniosła wyczekujaco ˛ niesiona˛ w r˛eku wygładzona˛ pałk˛e. Jeszcze go dopadn˛e, pomy´slała sobie.
131
Jezioro wrzynało si˛e mi˛edzy drzewa z przodu, tworzac ˛ gł˛eboka˛ zatoczk˛e, Wren musiała wi˛ec pój´sc´ w lewo, przez g˛esta˛ grup˛e sosen. Zwolniła i posuwała si˛e jeszcze ostro˙zniej, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e bacznie. Sosny ustapiły ˛ miejsca g˛estym krzewom rosnacym ˛ na skraju cedrowego zagajnika. Obchodzac ˛ je wokół, zauwaz˙ yła s´wie˙ze zadrapanie na korzeniu drzewa. Staje si˛e nieostro˙zny, pomy´slała; albo chce, z˙ ebym tak my´slała. Spostrzegła potrzask w ostatniej chwili, kiedy ju˙z miała wło˙zy´c we´n stop˛e. Jego sznurki biegły od starannie ukrytej p˛etli w g˛este zaro´sla, a stamtad ˛ do mocnego, wygi˛etego w łuk drzewka, do którego były przywiazane. ˛ Gdyby go nie zobaczyła, zostałaby poderwana za nog˛e i zawisłaby głowa˛ w dół nad ziemia.˛ Zaraz potem znalazła druga˛ pułapk˛e, lepiej ukryta˛ i tak pomy´slana,˛ z˙ eby ja˛ schwyta´c, gdyby zdołała unikna´ ˛c pierwszej. T˛e omin˛eła równie˙z i stała si˛e teraz jeszcze bardziej czujna. Mimo to jedynie przypadkiem go ujrzała, gdy opuszczał si˛e z klonu nie wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów z przodu. Zm˛eczony próbami zgubienia jej w lesie, postanowił szybko doprowadzi´c rzecz do ko´nca. Zeskoczył cicho, kiedy przemykała pod starym, cienistym drzewem, i tylko instynkt ja˛ uratował. Odskoczyła w bok, kiedy ladował, ˛ i zamachnawszy ˛ si˛e pałka,˛ uderzyła go z głuchym odgłosem w szerokie ramiona. Jej napastnik zignorował cios i z gro´znym chrzakni˛ ˛ eciem podniósł si˛e na nogi. Był to ogromny m˛ez˙ czyzna, wygladaj ˛ acy ˛ szczególnie okazale na tle male´nkiej le´snej polanki. Rzucił si˛e na Wren, która podpierajac ˛ si˛e pałka,˛ szybko od niego odskoczyła. Po´slizn˛eła si˛e jednak i tamten przypadł do niej ze zdumiewajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Poturlała si˛e po ziemi, osłaniajac ˛ si˛e przed nim pałka,˛ wycia˛ gn˛eła zza pasa drewniany sztylet i przycisn˛eła go płazem do brzucha m˛ez˙ czyzny. Opalone, brodate oblicze obróciło si˛e, szukajac ˛ jej twarzy, gł˛eboko osadzone oczy spojrzały w dół. — Nie z˙ yjesz, Garth — powiedziała do niego, u´smiechajac ˛ si˛e. Nast˛epnie uniosła palce i uczyniła nimi znaki. Olbrzymi nomada przewrócił si˛e, udajac ˛ uległo´sc´ , lecz po chwili podniósł si˛e na nogi i równie˙z si˛e u´smiechnał. ˛ Otrzepali ubrania i stan˛eli naprzeciw siebie w gasnacym ˛ s´wietle dnia. — Jestem coraz lepsza, prawda? — zapytała Wren, wykonujac ˛ jednocze´snie znaki r˛ekoma. Garth odpowiedział bezgło´snie, szybko poruszajac ˛ palcami w j˛ezyku, którego ja˛ nauczył. — Lepsza, ale jeszcze nie do´sc´ dobra — przetłumaczyła gło´sno. — Podejrzewam, z˙ e dla ciebie nigdy nie b˛ed˛e do´sc´ dobra. Inaczej straciłby´s prac˛e! Podniosła pałk˛e i zamarkowała wypad, który sprawił, z˙ e tamten odskoczył wystraszony. Fechtowali si˛e przez chwil˛e, a˙z im si˛e to znudziło i ruszyli z powrotem w stron˛e brzegu jeziora. Tu˙z za zatoczka˛ znajdowała si˛e mała polana, idealne
132
miejsce na nocny biwak. Wren zauwa˙zyła ja˛ podczas polowania na Gartha i teraz skierowała si˛e ku niej. — Jestem zm˛eczona i wszystko mnie boli, ale nigdy nie czułam si˛e lepiej — rzekła pogodnie, kiedy szli, rozkoszujac ˛ si˛e ostatnimi promieniami sło´nca na plecach i wdychajac ˛ zapachy lasu; czuła si˛e rze´sko i spokojnie. Troch˛e s´piewała, nucac ˛ piosenki o nomadach i swobodnym z˙ yciu, o tym, co jest, i o tym, co b˛edzie. Garth szedł z tyłu jak milczacy ˛ cie´n. Znale´zli miejsce na biwak, rozpalili ognisko, przygotowali i zjedli kolacj˛e, po czym zacz˛eli na zmian˛e popija´c piwo ze skórzanego bukłaka. Noc była ciepła i cicha i my´sli Wren Ohmsford w˛edrowały pogodnie ku ró˙znym tematom. Dopiero za pi˛ec´ dni oczekiwano ich powrotu. Lubiła wycieczki z Garthem; były podniecajace ˛ i pełne niebezpiecze´nstw. Wielki nomada był najlepszym nauczycielem — pozwalał swoim wychowankom uczy´c si˛e z do´swiadczenia. Nikt nie wiedział wi˛ecej od niego o tropieniu, ukrywaniu si˛e, sidłach, pułapkach i najró˙zniejszych tajnikach pi˛eknej sztuki utrzymywania si˛e przy z˙ yciu. Od poczatku ˛ był jej mentorem. Nigdy nie pytała, dlaczego ja˛ wybrał; po prostu była mu za to wdzi˛eczna. Przez chwil˛e nasłuchiwała odgłosów lasu, z przyzwyczajenia usiłujac ˛ odgadna´ ˛c wyglad ˛ istot, których poruszenia w ciemno´sci słyszała. Wiodła wyczerpuja˛ ce, pełne wyrzecze´n z˙ ycie, lecz nie potrafiła ju˙z sobie wyobrazi´c z˙ adnego innego. Urodziła si˛e tutaj i sp˛edziła w´sród nomadów całe z˙ ycie oprócz bardzo wczesnego okresu, kiedy mieszkała w wiosce Shady Vale, u swoich kuzynów Ohmsfordów. Od lat przebywała ju˙z jednak z powrotem w Westlandii, w˛edrujac ˛ z Garthem oraz tymi, którzy po s´mierci jej rodziców ja˛ przygarn˛eli, nauczyli swoich zwyczajów i pokazali jej swe z˙ ycie. Cała Westlandia nale˙zała do nomadów, od Kershaltu do ła´ncucha Irrybis, od doliny Rhenn po Bł˛ekitna˛ Granic˛e. Niegdy´s nale˙zała równie˙z do elfów. Lecz dzi´s elfów ju˙z nie było, znikn˛eły bez s´ladu. Powróciły do legendy, jak mawiali nomadowie. Utraciły zainteresowanie dla s´wiata s´miertelnych istot i wróciły do krainy ba´sni. Niektórzy temu zaprzeczali. Twierdzili, z˙ e elfy wcia˙ ˛z istnieja˛ i tylko si˛e ukryły. Wren nie wiedziała, jak jest naprawd˛e. Wiedziała jedynie, z˙ e miejsce, które opu´sciły, jest rajskim pustkowiem. Garth podał jej bukłak i pociagn˛ ˛ eła z niego długi łyk, po czym mu go zwróciła. Zaczynała odczuwa´c senno´sc´ . Zwykle piła mało. Dzi´s wieczór jednak była szczególnie dumna z siebie. Niecz˛esto udawało jej si˛e pokona´c Gartha. Przez chwil˛e przygladała ˛ mu si˛e, my´slac ˛ o tym, jak wiele dla niej znaczy. Czas sp˛edzony w Shady Vale wydawał si˛e bardzo odległy, chocia˙z do´sc´ dobrze go pami˛etała. Ohmsfordów równie˙z, zwłaszcza Para i Colla, wcia˙ ˛z jeszcze o nich my´slała. Kiedy´s byli jej jedyna˛ rodzina.˛ Lecz dzisiaj miała uczucie, jakby wszystko to wydarzyło si˛e w innym z˙ yciu. Garth był teraz jej rodzina,˛ ojcem, matka˛ i bratem w jednej osobie, jedyna˛ rodzina,˛ jaka˛ jeszcze znała. Była z nim złaczona ˛ wi˛ezami, jakie nigdy nie łaczyły ˛ jej z nikim innym. Straszliwie go kochała. 133
Przyznawała jednak sama przed soba,˛ z˙ e czasem czuje si˛e oderwana od wszystkich, nawet od niego — osierocona i bezdomna, jak zabłakana ˛ istota odsyłana od jednej rodziny do drugiej i do nikogo nie nale˙zaca, ˛ nie majaca ˛ poj˛ecia, kim naprawd˛e jest. Dr˛eczyło ja,˛ z˙ e ani ona, ani nikt inny nie wie o niej nic wi˛ecej. Do´sc´ cz˛esto o to pytała, lecz odpowiedzi zawsze były niejasne. Jej ojciec był Ohmsfordem. Matka nomadka.˛ Umarli w niewyja´snionych okoliczno´sciach. Nikt dokładnie nie wiedział, co si˛e stało z pozostałymi członkami jej rodziny. Nie wiedziała, kim byli jej przodkowie. Miała tylko jeden przedmiot mogacy ˛ stanowi´c wskazówk˛e co do tego, kim była: mały skórzany woreczek, który nosiła na szyi, zawierajacy ˛ trzy doskonale uformowane kamienie. Na pierwszy rzut oka mo˙zna je było wzia´ ˛c za Kamienie Elfów, lecz gdy przyjrzało si˛e im dokładniej, okazywało si˛e, z˙ e sa˛ to po prostu zwykłe kamienie pomalowane na niebiesko. W ka˙zdym razie znaleziono je przy niej, kiedy była małym dzieckiem, i tylko one mogły rzuci´c jakiekolwiek s´wiatło na jej pochodzenie. Podejrzewała, z˙ e Garth wie co´s na ten temat. Zaprzeczył temu, kiedy go raz o to zapytała, lecz w jego odpowiedzi było co´s, co ja˛ przekonało, z˙ e nie mówi całej prawdy. Garth dochowywał sekretów lepiej ni˙z wi˛ekszo´sc´ ludzi, lecz znała go zbyt dobrze, by da´c mu si˛e całkowicie wywie´sc´ w pole. Czasem, kiedy o tym my´slała, miała ochot˛e wyciagn ˛ a´ ˛c z niego odpowied´z, rozdra˙zniona i zła na niego, z˙ e nie chce by´c z nia˛ równie szczery w tej sprawie jak we wszystkich innych. Pow´sciagała ˛ jednak gniew i frustracj˛e. Gartha nie mo˙zna było do niczego zmusi´c. Wiedziała, z˙ e kiedy b˛edzie gotowy, sam wszystko jej powie. Wzruszyła ramionami, jak zwykle, gdy ko´nczyła rozwa˙zania o historii swej rodziny. W ko´ncu, jakie to miało znaczenie? Była soba,˛ niezale˙znie od swego rodowodu. Nomadka˛ wiodac ˛ a˛ z˙ ycie, którego wi˛ekszo´sc´ ludzi mogłaby jej pozazdro´sci´c, gdyby mieli do´sc´ uczciwo´sci, z˙ eby si˛e do tego przyzna´c. Cały s´wiat do niej nale˙zał, poniewa˙z do z˙ adnego miejsca nie była na stałe przywiazana. ˛ Mogła i´sc´ , dokad ˛ chciała, i robi´c to, na co miała ochot˛e; nie ka˙zdy mo˙ze to o sobie powiedzie´c. Poza tym wielu jej współplemie´nców było watpliwego ˛ pochodzenia, a nigdy nie słyszała, z˙ eby si˛e z tego powodu skar˙zyli. Cieszyli si˛e swoja˛ wolno´scia˛ oraz mo˙zno´scia˛ roszczenia sobie prawa do ka˙zdej rzeczy i osoby, jaka przypadła im do gustu. Czy jej równie˙z nie powinno to wystarczy´c? Pogrzebała butem w ziemi przed soba.˛ Oczywi´scie nie byli oni elfami. W ich z˙ yłach nie płyn˛eła krew Ohmsfordów i Shannary, z zawarta˛ w niej historia˛ elfiej magii. Nie dr˛eczyły ich sny. . . Jej piwne oczy odwróciły si˛e gwałtownie, gdy wyczuła na sobie spojrzenie Gartha. Ruchami rak ˛ udzieliła jakiej´s zdawkowej odpowiedzi, my´slac ˛ przy tym, z˙ e z˙ aden inny nomada nie był nigdy tak gruntownie wyszkolony w sztuce przetrwania jak ona, i zastanawiała si˛e dlaczego.
134
Wypili jeszcze troch˛e piwa, znowu rozpalili ognisko i zawin˛eli si˛e w koce. Wren długo nie mogła zasna´ ˛c, rozmy´slajac ˛ o pytaniach pozostajacych ˛ bez odpowiedzi i nierozwiazanych ˛ zagadkach, których tak wiele było w jej z˙ yciu. Kiedy wreszcie zasn˛eła, rzucała si˛e niespokojnie pod kocami, dr˛eczona fragmentami snów, które przepływały przez nia˛ jak krople deszczu przez palce podczas letniej ulewy i równie szybko były zapominane. Kiedy si˛e obudziła, był ju˙z s´wit. Naprzeciwko niej siedział starzec grzebiacy ˛ od niechcenia długim kijem w wygasłym ognisku. — No, nareszcie — mruknał. ˛ Z niedowierzaniem zamrugała oczami, po czym zacz˛eła si˛e gwałtownie wygrzebywa´c spod koców. Garth spał jeszcze, lecz jej nagłe ruchy zbudziły go. Si˛egn˛eła po pałk˛e le˙zac ˛ a˛ u boku, a w jej my´slach zaroiło si˛e od pyta´n. Skad ˛ si˛e wział ˛ ten starzec? W jaki sposób zdołał podej´sc´ tak blisko, nie budzac ˛ ich? Starzec uniósł chude jak patyk rami˛e w uspokajajacym ˛ ge´scie i powiedział: — Nie goraczkuj ˛ si˛e tak. Bad´ ˛ z wdzi˛eczna, z˙ e pozwoliłem ci tak długo spa´c. Garth równie˙z był ju˙z na nogach i czekał, przycupnawszy ˛ przy ziemi, lecz ku zdumieniu Wren starzec zaczał ˛ przemawia´c do nomady w jego własnym j˛ezyku, przekazujac ˛ mu znakami to, co powiedział ju˙z Wren, i dodajac, ˛ z˙ e nie ma złych zamiarów. Garth zawahał si˛e, wyra´znie zaskoczony, po czym usiadł z powrotem, nie spuszczajac ˛ tamtego z oczu. — Skad ˛ umiesz to robi´c? — zapytała Wren. Nigdy nie widziała, z˙ eby kto´s spoza obozu nomadów potrafił posługiwa´c si˛e j˛ezykiem Gartha. — Och, wiem co nieco o sposobach porozumiewania si˛e — odparł starzec szorstkim głosem, przy czym na jego ustach pojawił si˛e u´smiech zadowolenia. Twarz miał ogorzała˛ i pomarszczona,˛ siwe włosy i broda opadały mu długimi kosmykami na pier´s i ramiona. Był wysoki i chudy jak strach na wróble. Lu´zno zwisały na nim zakurzone, szare szaty. — Wiem na przykład, z˙ e wiadomo´sci mo˙zna przekazywa´c, zapisujac ˛ je na papierze, wypowiadajac ˛ je ustami, wyra˙zajac ˛ je ruchami rak. ˛ . . — Umilkł na chwil˛e. — A nawet za pomoca˛ snów. Wren na chwil˛e zaparło dech w piersi. — Kim jeste´s? — Wydaje si˛e, z˙ e to ulubione pytanie wszystkich — odparł starzec. — To, jak si˛e nazywam, nie ma znaczenia. Wa˙zne jest, z˙ e zostałem przysłany, aby ci powiedzie´c, z˙ e nie mo˙zesz ju˙z dłu˙zej ignorowa´c swoich snów. Te sny, dziewczyno, pochodza˛ od Allanona. Tre´sc´ swoich słów przekazywał jednocze´snie Garthowi ruchami palców, czyniac ˛ to z taka˛ biegło´scia,˛ jakby posiadał t˛e umiej˛etno´sc´ przez całe z˙ ycie. Wren czuła na sobie spojrzenie nomady, lecz nie była w stanie oderwa´c oczu od starca. — Skad ˛ wiesz o snach? — zapytała cicho. Wówczas wyjawił jej, z˙ e jest Coglinem, byłym druidem, którego ponownie zmuszono do słu˙zby, poniewa˙z prawdziwi druidzi znikn˛eli z czterech krain 135
i nie było nikogo innego, kto mógłby si˛e uda´c do członków rodziny Ohmsfordów i przekaza´c im, z˙ e sny sa˛ prawdziwe. Powiedział jej, z˙ e duch Allanona przysłał go, by ja˛ powiadomił o celu snów oraz przekonał, z˙ e cztery krainy znajduja˛ si˛e w najwi˛ekszym niebezpiecze´nstwie, z˙ e magia niemal całkowicie zagin˛eła, z˙ e tylko Ohmsfordowie sa˛ w stanie przywróci´c ja˛ do z˙ ycia i z˙ e musza˛ do niego przyby´c w pierwsza˛ noc nowego ksi˛ez˙ yca, z˙ eby si˛e dowiedzie´c, co trzeba zrobi´c. Zako´nczył, mówiac, ˛ z˙ e najpierw odwiedził Para Ohmsforda, potem Walkera Boha — do których równie˙z sny były skierowane — a teraz, na ostatek, przybył do niej. Kiedy sko´nczył, siedziała chwil˛e w milczeniu, zanim si˛e odezwała. — Sny nawiedzaja˛ mnie ju˙z od jakiego´s czasu — wyznała. — My´slałam, z˙ e to sny jak wszystkie inne i nic poza tym. Magia Ohmsfordów nigdy nie odgrywała z˙ adnej roli w moim z˙ yciu. . . — I zastanawiasz si˛e, czy w ogóle jeste´s jedna˛ z Ohmsfordów — przerwał jej starzec. — Nie jeste´s tego pewna, prawda? Je´sli nie jeste´s jedna˛ z nich, ich magia nie odgrywa z˙ adnej roli w twoim z˙ yciu, co mo˙ze nie byłoby nawet takie złe, je´sli o ciebie chodzi, nieprawda˙z? Wren przypatrywała mu si˛e. — Skad ˛ to wszystko wiesz, Coglinie? — Nie podawała w watpliwo´ ˛ sc´ , z˙ e jest tym, za kogo si˛e podaje; przyjmowała to za prawd˛e, poniewa˙z sadziła, ˛ z˙ e i tak to nie ma znaczenia. — Skad ˛ wiesz tak du˙zo o mnie? — Pochyliła si˛e do przodu, nagle zaniepokojona. — Czy znasz prawd˛e o tym, kim naprawd˛e jestem? Starzec wzruszył ramionami. — To, kim jeste´s, nie jest ani w cz˛es´ci tak wa˙zne jak to, kim mogłaby´s by´c — odparł zagadkowo. — Je´sli chcesz si˛e czego´s o tym dowiedzie´c, zrób to, o co prosiły ci˛e sny. Udaj si˛e do Hadeshornu i porozmawiaj z Allanonem. Powoli odchyliła si˛e do tyłu, rzucajac ˛ krótkie spojrzenie w stron˛e Gartha. — Prowadzisz ze mna˛ gr˛e — rzekła do starca. — By´c mo˙ze. — Czemu? — Och, to doprawdy bardzo proste. Je´sli to, co mówi˛e, dostatecznie ci˛e zaintryguje, by´c mo˙ze zgodzisz si˛e zrobi´c to, o co ci˛e prosz˛e, i pójdziesz ze mna.˛ Pozostałych członków twej rodziny postanowiłem zgromi´c i odsadzi´ ˛ c od czci i wiary. Pomy´slałem, z˙ e z toba˛ mog˛e spróbowa´c innego podej´scia. Czasu ubywa, a ja jestem stary. Do nowiu pozostało zaledwie sze´sc´ dni. Droga do Hadeshornu, nawet konno, potrwa przynajmniej cztery dni. Pi˛ec´ , gdybym ja równie˙z miał pojecha´c. — Wszystko, co mówił, przekładał od razu na j˛ezyk znaków i teraz Garth szybko zareagował pytaniem na jego słowa. Starzec za´smiał si˛e. — Czy zdecyduj˛e si˛e pojecha´c? Tak, do diaska, my´sl˛e, z˙ e tak. Od kilku tygodni zajmuj˛e si˛e sprawami jakiego´s ducha i chyba mam prawo wiedzie´c, czym si˛e to wszystko sko´nczy. — Urwał zamy´slony. — Poza tym nie jestem pewien, czy pozostawiono mi wybór. . . — Nie doko´nczył. 136
Wren spogladała ˛ na wschód, gdzie sło´nce płon˛eło jak jasnobiała kula ognia wsparta o lini˛e horyzontu. Było przesłoni˛ete chmurami i mgła˛ i jego ciepło wcia˙ ˛z jeszcze wydawało si˛e odległe. Ponad l´sniacymi ˛ wodami Myrianu mewy przeszywały w locie powietrze, polujac ˛ na ryby. W ciszy wczesnego poranka słyszała szept własnych my´sli. — Czy mój kuzyn. . . ? — zacz˛eła i natychmiast urwała. Słowo to nie zabrzmiało dobrze w jej ustach. Dystansowało ja˛ od niego w sposób, który si˛e jej nie podobał. — Czy Par powiedział, co zamierza zrobi´c? — doko´nczyła. — Powiedział, z˙ e zamierza spraw˛e przemy´sle´c — odparł starzec. — On i jego brat. Byli razem, kiedy ich odnalazłem. — A mój stryj? — Tak samo. — Wzruszył ramionami. Lecz co´s w jego oczach przeczyło jego słowom. Wren pokr˛eciła głowa.˛ — Znowu prowadzisz ze mna˛ gr˛e. Co powiedzieli? — Wystawiasz na prób˛e moja˛ cierpliwo´sc´ . — Oczy starca zw˛eziły si˛e. — Nie mam do´sc´ siły, z˙ eby powtarza´c całe rozmowy tylko po to, z˙ eby´s mogła tego u˙zy´c jako wymówki przy podejmowaniu decyzji w tej sprawie. Nie masz swojego rozumu? Je´sli oni pójda,˛ to uczynia˛ to z własnych powodów, a nie z takich, których ty mogłaby´s im dostarczy´c. Czy nie powinna´s zrobi´c tak samo? Wren Ohmsford była nieust˛epliwa. — Co powiedzieli? — zapytała raz jeszcze, wa˙zac ˛ uwa˙znie ka˙zde słowo przed wypowiedzeniem go. — To, co uznali za stosowne! — odpalił tamten, ze zło´scia˛ tłumaczac ˛ odpowied´z Garthowi ruchami palców, cho´c jego spojrzenie ani na chwil˛e nie oderwało si˛e od Wren. — Czy jestem papuga,˛ z˙ eby powtarza´c słowa innych dla twojej przyjemno´sci? — Przez chwil˛e piorunował ja˛ wzrokiem, po czym wyrzucił r˛ece w gór˛e. — Wi˛ec dobrze! Powiem ci, jak było! Młody Par, a wraz z nim jego brat, zostali wyp˛edzeni z Varfleet przez federacj˛e za u˙zywanie magii do opowiadania historii o dziejach ich rodziny i o druidach. Kiedy ostatnio si˛e z nim widziałem, zamierzał si˛e uda´c do domu, z˙ eby zastanowi´c si˛e nad snami. Musiał w tym czasie zrozumie´c, z˙ e nie mo˙ze tego zrobi´c, gdy˙z jego dom znajduje si˛e w r˛ekach federacji, a jego rodzice, tak˙ze w pewnym sensie twoi, przynajmniej kiedy´s w przeszłos´ci, sa˛ wi˛ez´ niami! Wren poderwała si˛e, zaskoczona, lecz starzec nie zwrócił na to uwagi. — Z Walkerem Bohem rzecz ma si˛e inaczej. Uwa˙za, z˙ e przestał by´c człon˙ kiem rodziny Ohmsfordów. Zyje samotnie i jest mu z tym dobrze. Nie chce mie´c nic wspólnego ze swoja˛ rodzina˛ i s´wiatem w ogóle, a zwłaszcza z druidami. Uwaz˙ a, z˙ e tylko on zna wła´sciwe zastosowanie magii i z˙ e pozostali z nas, którzy maja˛ jakie´s drobne zdolno´sci, nie potrafia˛ zliczy´c do czterech! Zapomina, kto go wszystkiego nauczył! Miota si˛e. . . — Ty — wtraciła ˛ Wren. 137
— . . . po s´wiecie w jakiej´s misji, która˛ sam sobie wymy´slił. . . — Urwał nagle. — Co? Co powiedziała´s? — Ty — powtórzyła, patrzac ˛ mu prosto w oczy. — Ty byłe´s kiedy´s jego nauczycielem. Na chwil˛e zapanowało milczenie, kiedy stare przenikliwe oczy przygladały ˛ jej si˛e badawczo. — Tak, nomadko. Byłem. Jeste´s teraz zadowolona? Czy to jest odkrycie, na którym ci zale˙zało? A mo˙ze potrzebujesz czego´s wi˛ecej? Zapomniał pokaza´c znakami to, co mówił, lecz wydawało si˛e, z˙ e Garth zdołał odczyta´c znaczenie słów z ruchu jego ust. Wren zauwa˙zyła, z˙ e twierdzaco ˛ kiwa głowa.˛ Zawsze próbuj dowiedzie´c si˛e o swoim adwersarzu czego´s, co on wolałby przed toba˛ ukry´c, gdy˙z to ci da przewag˛e — tego ja˛ uczył. — A wi˛ec on nie idzie? — naciskała dalej. — Mówi˛e o Walkerze. — Ha! — wykrzyknał ˛ starzec z satysfakcja.˛ — Akurat kiedy uznałem ci˛e za bystra˛ dziewczyn˛e, dowodzisz czego´s przeciwnego! — Uniósł jedna˛ brew na pomarszczonej twarzy. — Walker Boh twierdzi, z˙ e nie pójdzie, i naprawd˛e tak mu si˛e wydaje. Ale pójdzie! Par te˙z. Tak wła´snie b˛edzie. Czasem sprawy przybieraja˛ obrót, jakiego najmniej si˛e spodziewamy. A mo˙ze po prostu działa magia druidów, wykr˛ecajac ˛ na opak obietnice i przysi˛egi, które tak lekkomy´slnie składamy, i kierujac ˛ nas w miejsca, o których sadzili´ ˛ smy, z˙ e nikt i nic nie zmusi nas nigdy do ich odwiedzenia. — Pokr˛ecił głowa˛ rozbawiony. — To zawsze były zdumiewajace ˛ sztuczki. — Otulił si˛e szczelniej w swe szaty i pochylił si˛e do przodu. — A jak b˛edzie z toba,˛ mała Wren? Oka˙zesz si˛e dzielnym ptakiem czy l˛ekliwym króliczkiem? U´smiechn˛eła si˛e mimo woli. — Czemu nie miałabym by´c obydwoma, w zale˙zno´sci od tego, co b˛edzie potrzebne? — zapytała. Chrzakn ˛ ał ˛ zniecierpliwiony. — Poniewa˙z sytuacja wymaga jednego albo drugiego. Wybieraj. Spojrzenie Wren przeniosło si˛e na chwil˛e na Gartha, a nast˛epnie pow˛edrowało w głab ˛ lasu, zapuszczajac ˛ si˛e w mrok, gdzie nie dotarło jeszcze s´wiatło słoneczne. Naszły ja˛ na nowo my´sli i pytania z zeszłej nocy, przemykajac ˛ przez jej umysł z dr˛eczac ˛ a˛ natarczywo´scia.˛ Wiedziała, z˙ e mogłaby pój´sc´ , gdyby zechciała. Nie powstrzymaliby jej nomadowie ani nawet Garth — chocia˙z nalegałby, z˙ eby pozwoliła mu pój´sc´ ze soba.˛ Mogła stana´ ˛c twarza˛ w twarz z cieniem Allanona. Mogła odby´c rozmow˛e z legendarnym duchem, z człowiekiem, o którym wielu twierdziło, z˙ e nigdy nie istniał. Mogła zada´c mu pytania, które nosiła w sobie od tak wielu lat, by´c mo˙ze pozna´c niektóre odpowiedzi, by´c mo˙ze dowiedzie´c si˛e nawet czego´s o sobie, czego wcze´sniej nie wiedziała. Wydało jej si˛e to do´sc´ ambitnym zamierzeniem. A tak˙ze intrygujacym. ˛
138
Poczuła, jak po nasadzie nosa prze´slizguje si˛e słoneczne s´wiatło, łaskoczac ˛ ja.˛ Oznaczałoby to spotkanie z Parem i Collem oraz Walkerem Bohem — członkami jej drugiej rodziny, która by´c mo˙ze nigdy naprawd˛e nie była jej rodzina.˛ W zamys´leniu s´ciagn˛ ˛ eła usta. To mogłoby by´c nawet przyjemne. Lecz oznaczałoby to równie˙z konieczno´sc´ zmierzenia si˛e z rzeczywisto´scia˛ snów albo przynajmniej jej wersja˛ ukazana˛ przez ducha. To za´s mogło oznacza´c zmian˛e biegu jej z˙ ycia, z którego była całkowicie zadowolona. Mogło spowodowa´c zniszczenie tego z˙ ycia, uwikłanie si˛e w sprawy, od których by´c mo˙ze powinna si˛e trzyma´c z daleka. Kotłowało si˛e jej w my´slach. Czuła na piersi dotyk woreczka z malowanymi kamieniami, jakby przypomnienie o tym, co mo˙ze si˛e zdarzy´c. Ona równie˙z znała opowie´sci o Ohmsfordach i druidach i wolała by´c ostro˙zna. Nagle zacz˛eła si˛e u´smiecha´c. Od kiedy to ostro˙zno´sc´ była w stanie powstrzyma´c ja˛ od zrobienia czegokolwiek? Do kro´cset! To były niedomkni˛ete drzwi, które a˙z prosiły si˛e o to, z˙ eby je otworzy´c! Jak mogłaby spojrze´c sobie w oczy, gdyby przepu´sciła taka˛ sposobno´sc´ ? Starzec przerwał jej rozmy´slania. — Zaczynam si˛e czu´c zm˛eczony. Te stare ko´sci potrzebuja˛ ruchu, z˙ eby si˛e nie zasta´c. Powiedz mi, co postanowiła´s. Czy te˙z, jak inni w twojej rodzinie, potrzebujesz niesko´nczenie wiele czasu, z˙ eby to przemy´sle´c? Wren spojrzała na Gartha, unoszac ˛ pytajaco ˛ brew. Skinienie głowy wielkiego nomady było ledwie dostrzegalne. Popatrzyła z powrotem na Coglina. — Taki jeste´s dra˙zliwy, dziadku! — ofukn˛eła go. — Gdzie twoja cierpliwo´sc´ ? — Min˛eła wraz z młodo´scia˛ — odparł nieoczekiwanie łagodnym głosem. Złoz˙ ył r˛ece na piersi. — Wi˛ec, na co si˛e decydujesz? — Na Hadeshorn i Allanona. — U´smiechn˛eła si˛e. — A czego si˛e spodziewałe´s? Lecz starzec nie odpowiedział.
XIV Pi˛ec´ dni pó´zniej, kiedy nad całym zachodnim horyzontem sło´nce wybuchało smugami fioletowego i czerwonego blasku w wieczornej feerii sztucznych ogni, jakie zdarzaja˛ si˛e tylko w lecie, Wren, Garth i starzec podajacy ˛ si˛e za Coglina dotarli do podnó˙za Smoczych Z˛ebów i poczatku ˛ waskiej ˛ kamienistej s´cie˙zki prowadzacej ˛ w głab ˛ doliny Shale i do Hadeshornu. Pierwszy zobaczył ich Par Ohmsford. Wyszedł s´cie˙zka˛ kilkaset metrów w gór˛e na skalna˛ półk˛e, skad ˛ mógł w samotno´sci patrze´c na rozległy przestwór Callahornu na południu. Poprzedniego dnia przybyli tu z Collem, Morganem, Walkerem, Steffem oraz Teel i nie mógł si˛e ju˙z doczeka´c pierwszej nocy nowego ksi˛ez˙ yca. Obserwował wła´snie z zachwytem majestatyczny zachód sło´nca, kiedy na tle o´slepiajacego ˛ blasku pałajacego ˛ na zachodzie dostrzegł dziwaczna˛ trójk˛e je´zd´zców wyłaniajacych ˛ si˛e spoza szeregu topól i kierujacych ˛ si˛e w jego stron˛e. Powoli si˛e podniósł, nie dowierzajac ˛ oczom. Stwierdziwszy, z˙ e na pewno si˛e nie myli, zeskoczył ze skały i pognał z powrotem na dół ostrzec pozostałych członków małej gromadki przebywajacych ˛ w rozbitym poni˙zej obozie. Wren dotarła tam niemal jeszcze przed nim. Jej bystre, elfie oczy dostrzegły go prawie w tym samym momencie, kiedy on ja˛ zobaczył. Działajac ˛ pod wpływem impulsu i zostawiajac ˛ w tyle swych towarzyszy, spi˛eła konia ostrogami i na złamanie karku pogalopowała naprzód, wpadła jak burza do obozu, zeskoczyła z siodła, zanim jeszcze jej wierzchowiec zatrzymał si˛e na dobre, podbiegła do Para z dzikim wrzaskiem i rzuciła mu si˛e na szyj˛e z takim entuzjazmem, z˙ e niemal si˛e przewrócił. Nast˛epnie w ten sam sposób przywitała si˛e ze zdumionym, lecz zachwyconym Collem. Walker otrzymał bardziej pow´sciagliwy ˛ pocałunek w policzek, a Morgan, którego ledwie pami˛etała z dzieci´nstwa, musiał si˛e zadowoli´c u´sciskiem dłoni i skinieniem głowy. Kiedy trójka rodze´nstwa Ohmsfordów — bo takie sprawiali wra˙zenie, mimo z˙ e Wren nie była prawdziwa˛ siostra˛ — wymieniała u´sciski i powitania, inni stali niepewnie wokół, mierzac ˛ si˛e nawzajem wzrokiem. Najbaczniej przygladano ˛ si˛e Garthowi, który był dwukrotnie wi˛ekszy od pozostałych. Miał na sobie barwne ubranie, zwykłe u nomadów, i pstrokato´sc´ jego stroju sprawiała, z˙ e wydawał si˛e jeszcze pot˛ez˙ niejszy. Odpowiadał na spojrzenia innych bez skr˛epowania, patrzac ˛ 140
na nich spokojnym i niewzruszonym wzrokiem. Wren przypomniała sobie o nim po chwili i od niego zacz˛eła seri˛e niezb˛ednych prezentacji. Nast˛epnie Par przedstawił Steffa i Teel. Coglin trzymał si˛e z dala od nich; poniewa˙z wszyscy i tak zdawali si˛e wiedzie´c, kim jest, formalna prezentacja nie była konieczna. Nast˛epowały ukłony i u´sciski dłoni, zgodnie z obyczajem wymieniano uprzejmo´sci, lecz czujny wyraz nie zniknał ˛ z wi˛ekszo´sci twarzy. Kiedy wszyscy podeszli do ogniska płonacego ˛ po´srodku małego obozu, by wzia´ ˛c udział w kolacji, która˛ karły wła´snie przygotowywały, kiedy pojawiła si˛e Wren i jej towarzysze, dziewi˛ecioosobowa teraz kompania podzieliła si˛e szybko na mniejsze grupki. Steff i Teel zaj˛eli si˛e doko´nczeniem posiłku, w milczeniu kra˙ ˛zac ˛ wokół garnków i paleniska. Walker cofnał ˛ si˛e w krag ˛ cienia pod rachityczna˛ sosna,˛ a Coglin zniknał ˛ w´sród skał, nie zamieniwszy z nikim słowa. Zrobił to tak niepostrze˙zenie, z˙ e zanim ktokolwiek si˛e spostrzegł, ju˙z go nie było. Poniewa˙z jednak nikt wła´sciwie nie uwa˙zał go za członka grupy, specjalnie si˛e tym nie przej˛eto. Par, Coll, Wren i Morgan zgromadzili si˛e przy koniach, rozsiodłali je i wytarli z potu, jednocze´snie prowadzac ˛ rozmow˛e o dawnych czasach, starych przyjaciołach, miejscach, w których byli, tym, co widzieli, i zmiennych kolejach losu. — Bardzo urosła´s, Wren — dziwił si˛e Coll. — Nie jeste´s ju˙z chuderlawa˛ dziewczynka˛ jak wtedy, kiedy nas opuszczała´s. — Nieustraszona amazonka, dzika jak wicher! Nie powstrzymaja˛ ci˛e z˙ adne granice! — Par za´smiał si˛e, rozkładajac ˛ ramiona w ge´scie majacym ˛ ogarnia´c cała˛ krain˛e. Wren u´smiechn˛eła si˛e szeroko. — Prowadz˛e lepsze z˙ ycie ni˙z wy wszyscy, siedzacy ˛ na tyłku, snujacy ˛ stare opowie´sci i budzacy ˛ zm˛eczone psy. Westlandia jest, jak wiecie, dobrym miejscem dla niezale˙znych duchów. — U´smiech znikł z jej twarzy. — Starzec Coglin opowiedział mi o tym, co wydarzyło si˛e w Vale. Jaralan i Mirianna przez pewien czas byli równie˙z moimi rodzicami i wcia˙ ˛z sa˛ mi drodzy. Powiedział, z˙ e sa˛ uwi˛ezieni. Czy słyszeli´scie co´s o nich? — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Uciekamy, od kiedy wyp˛edzono nas z Varfleet. — Przepraszam, Par. — Jej oczy wyra˙zały szczera˛ trosk˛e. — Federacja robi wszystko, co mo˙ze, z˙ eby nam uprzykrzy´c z˙ ycie. Nawet Westlandia ma swoich z˙ ołnierzy i administracyjnych sługusów, chocia˙z takie pustkowia zwykle ich nie interesuja.˛ Na szcz˛es´cie nomadowie potrafia˛ si˛e ich wystrzega´c. Je´sli trzeba, mo˙zecie si˛e do nas przyłaczy´ ˛ c. Par jeszcze raz szybko ja˛ u´sciskał. — Lepiej zobaczmy najpierw, jak sko´nczy si˛e ta sprawa ze snami — szepnał. ˛ Zjedli kolacj˛e zło˙zona˛ ze sma˙zonego mi˛esa, s´wie˙zo upieczonego chleba, gotowanych warzyw, sera i orzechów, po czym popili to wszystko piwem i woda,˛ przygladaj ˛ ac ˛ si˛e przy tym, jak sło´nce powoli znika za horyzontem. Jedzenie było smaczne i wszyscy je chwalili ku wielkiemu zadowoleniu Steffa, który je przy141
gotował. Coglin wcia˙ ˛z był nieobecny. Pozostali zacz˛eli rozmawia´c ze soba˛ nieco swobodniej, wszyscy oprócz Teel, która zdawała si˛e nigdy nie odczuwa´c potrzeby mówienia. Par, o ile wiedział, był jedyna˛ poza Steffem osoba,˛ do której karlica kiedykolwiek co´s powiedziała. Po sko´nczonej kolacji Steff i Teel zabrali si˛e do zmywania naczy´n, pozostali za´s oddalili si˛e pojedynczo lub parami, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w g˛estniejacym ˛ mroku. Coll i Morgan udali si˛e do odległego o c´ wier´c mili z´ ródła po s´wie˙za˛ wod˛e; Par poszedł ponownie s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ w góry i do doliny Shale w towarzystwie Wren i olbrzyma Gartha. — Czy byłe´s ju˙z tam? — zapytała go Wren po drodze, kiwajac ˛ głowa˛ w stron˛e Hadeshornu. Par zaprzeczył ruchem głowy. — To par˛e godzin drogi stad, ˛ a nikt nie chciał niczego przy´spiesza´c. Nawet Walker odmówił pój´scia tam przed wyznaczonym czasem. — Spojrzał w gór˛e na niebo, gdzie skupiska gwiazd tworzyły zawiłe konstelacje, a nisko nad horyzontem na północy wisiał mały, ledwie widoczny sierp ksi˛ez˙ yca. — Jutro w nocy — rzekł. Wren nie odpowiedziała. Szli dalej w milczeniu, a˙z dotarli do półki skalnej, na której Par siedział wcze´sniej tego dnia. Zatrzymali si˛e, spogladaj ˛ ac ˛ do tyłu na okolic˛e rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e na południu. — Ty te˙z miałe´s sny? — zapytała go Wren, po czym opowiedziała swoje własne. Kiedy przytaknał, ˛ zapytała go: — Co o tym sadzisz? ˛ Par usiadł na skale, a Wren i Garth przysiedli obok. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e dziesi˛ec´ pokole´n Ohmsfordów, od czasów Brin i Jaira, z˙ yło w oczekiwaniu na to. Sadz˛ ˛ e, z˙ e magia elfiego rodu Shannary, b˛edaca ˛ obecnie magia˛ Ohmsfordów, jest czym´s wi˛ecej, ni˙z nam si˛e wydaje. Sadz˛ ˛ e, z˙ e Allanon, a przynajmniej jego cie´n, powie nam, czym ona jest. — Urwał na chwil˛e. — Sa˛ dz˛e, z˙ e mo˙ze si˛e ona okaza´c czym´s cudownym i zarazem przera˙zajacym. ˛ — Czuł, z˙ e Wren przypatruje mu si˛e nieruchomo swymi przenikliwymi piwnymi oczyma, i przepraszajaco ˛ wzruszył ramionami. — Nie chc˛e nadmiernie dramatyzowa´c. Tak mi si˛e po prostu wydaje. Wren odruchowo tłumaczyła to, co mówił, Garthowi, który niczym nie zdradzał swoich my´sli. — Ty i Walker macie władz˛e nad magia˛ — rzekła spokojnie. — Ja nie. Co to oznacza? — Nie jestem pewien. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Magia Morgana jest obecnie silniejsza od mojej, a jednak on nie został wezwany. — Opowiedział jej o ich spotkaniu z cieniowcem i odkryciu przez Morgana magii drzemiacej ˛ w Mieczu Leah. — Pomimo całej roli, jaka˛ odegrała pie´sn´ , zastanawiam si˛e, czemu sny poleciły si˛e stawi´c mnie, a nie jemu.
142
— Ale przecie˙z nie wiesz, jak silna jest naprawd˛e twoja magia, Par — rzekła powoli. — Powiniene´s pami˛eta´c z opowie´sci, z˙ e z˙ aden z Ohmsfordów, poczawszy ˛ od Shei, rozpoczynajac ˛ swe poszukiwania, nie znał w pełni mo˙zliwo´sci magii elfów. Czy z toba˛ nie mo˙ze by´c tak samo? Mo˙ze, u´swiadomił sobie z dr˙zeniem Par. Przekrzywił głow˛e. — Albo z toba,˛ Wren. Jak jest z toba? ˛ — Nie, nie, Parze Ohmsfordzie. Jestem zwykła˛ nomadka˛ i w moich z˙ yłach nie płynie krew przenoszaca ˛ magi˛e z pokolenia na pokolenie. — Za´smiała si˛e. — Obawiam si˛e, z˙ e musi mi wystarczy´c woreczek ze sztucznymi Kamieniami Elfów! Par roze´smiał si˛e równie˙z, przypominajac ˛ sobie skórzany woreczek z malowanymi kamykami, którego tak strzegła jako dziecko. Potem przez jaki´s czas raczyli si˛e nawzajem historiami ze swego z˙ ycia, opowiadajac ˛ sobie, czym si˛e zajmowali, gdzie byli i kogo spotkali w swoich podró˙zach. Byli odpr˛ez˙ eni, jakby od czasu ich rozstania upłyn˛eło par˛e tygodni, a nie kilka lat. Par uznał, z˙ e jest to zasługa˛ Wren. Sprawiała, z˙ e od razu czuł si˛e przy niej swobodnie. Zdumiewała go niezwykła pewno´sc´ siebie tej dzikiej, niezale˙znej dziewczyny, najwyra´zniej zadowolonej ze swego z˙ ycia, nie skr˛epowanej z˙ adnymi wymaganiami i ograniczeniami, które mogłyby utrzyma´c ja˛ w ryzach. Była silna zarówno fizycznie, jak i duchowo, i ogromnie to w niej podziwiał. Stwierdzał, z˙ e chciałby posiada´c cho´cby czastk˛ ˛ e jej hartu ducha. — Co sadzisz ˛ o Walkerze? — zapytała po chwili. — Jest jaki´s odległy — odparł od razu. — Wcia˙ ˛z n˛ekaja˛ go demony, których nawet nie jestem w stanie zrozumie´c. Mówi o swojej nieufno´sci wobec elfiej magii i druidów, a jednak wydaje si˛e mie´c własna˛ magi˛e, która˛ posługuje si˛e do´sc´ swobodnie. Niezupełnie go rozumiem. Wren przekazała jego uwagi Garthowi, na co olbrzym odpowiedział kilkoma krótkimi ruchami rak. ˛ Dziewczyna spojrzała na niego Uwa˙znie, po czym powiedziała do Para: — Garth mówi, z˙ e Walker si˛e boi. . . — Skad ˛ to wie? — Par wydawał si˛e zaskoczony. — Po prostu wie. Poniewa˙z jest głuchy, intensywniej posługuje si˛e innymi zmysłami. Wykrywa uczucia ludzi szybciej ni˙z ty czy ja, nawet te ukryte. — W tym wypadku ma całkowita˛ racj˛e. — Skinał ˛ głowa.˛ — Walker si˛e boi. Sam mi to powiedział. Mówi, z˙ e boi si˛e tego, co mo˙ze oznacza´c cała ta sprawa z Allanonem. Dziwne, prawda? Trudno mi wyobrazi´c sobie co´s, co mogłoby przestraszy´c Walkera Boha. Wren przetłumaczyła to Garthowi, który jedynie wzruszył ramionami. Przez jaki´s czas siedzieli w milczeniu, ka˙zde zatopione we własnych my´slach. W ko´ncu Wren powiedziała: — Czy wiedziałe´s, z˙ e ten starzec, Coglin, był kiedy´s nauczycielem Walkera? — Sam ci to powiedział? — Par spojrzał na nia˛ ostro. — Wła´sciwie wyciagn˛ ˛ ełam to z niego. 143
— Nauczycielem czego, Wren? Magii? — Czego´s. — Jej ciemna twarz przybrała na chwil˛e nieobecny wyraz, a spojrzenie utkwiło w oddali. — Wydaje mi si˛e, z˙ e mi˛edzy tymi dwoma jest wiele spraw, które, jak strach Walkera, sa˛ trzymane w ukryciu. Par, cho´c tego gło´sno nie powiedział, skłonny był si˛e z nia˛ zgodzi´c. Członkowie małej gromadki spali tej nocy spokojnie w cieniu Smoczych Z˛ebów, lecz przed s´witem obudzili si˛e pełni obaw. Nadchodzaca ˛ noc była pierwsza˛ noca˛ nowego ksi˛ez˙ yca; tej wła´snie nocy mieli si˛e spotka´c z duchem Allanona. Niecierpliwie krzatali ˛ si˛e przy swoich zaj˛eciach. Jedli posiłki, nie czujac ˛ ich smaku. Niewiele rozmawiali ze soba; ˛ kra˙ ˛zyli niespokojnie po obozie, wynajdujac ˛ sobie czynno´sci, które odciagn˛ ˛ ełyby ich my´sli od tego, co miało nastapi´ ˛ c. Był pogodny, bezchmurny dzie´n wypełniony zapachami upalnego lata i leniwym blaskiem słonecznym, dzie´n, jaki w innych okoliczno´sciach powitaliby z rado´scia,˛ lecz który tym razem wydawał si˛e im niesko´nczenie długi. Coglin pojawił si˛e znowu około południa, schodzac ˛ z gór jak obszarpany prorok złego przeznaczenia. Zbli˙zał si˛e do nich zakurzony i potargany, ze zmierzwionymi włosami i oczyma podkra˙ ˛zonymi z niewyspania. Powiedział im, z˙ e wszystko jest gotowe — cokolwiek mogło to oznacza´c — oraz z˙ e przyjdzie po nich po zapadni˛eciu zmroku. „Bad´ ˛ zcie gotowi”, nakazał. Pomimo nalega´n Ohmsfordów nie chciał powiedzie´c nic wi˛ecej i zniknał ˛ w ten sam sposób, w jaki si˛e pojawił. — Jak sadzicie, ˛ co robi tam na górze? — mruknał ˛ Coll do pozostałych, kiedy obszarpana posta´c stała si˛e czarnym punkcikiem w oddali, a potem zupełnie znikn˛eła. Sło´nce mozolnie posuwało si˛e ku zachodowi, jakby wlokło za soba˛ ła´ncuchy, i członkowie małej gromadki zamkn˛eli si˛e jeszcze wyra´zniej w sobie. Niesamowito´sc´ tego, co miało wkrótce nastapi´ ˛ c, stawała si˛e coraz bardziej oczywista; widmo czego´s tak potwornego, z˙ e samo rozmy´slanie o tym było przera˙zajace. ˛ Nawet Walker Boh, o którym mo˙zna było sadzi´ ˛ c, z˙ e perspektywa spotkania z cieniami i duchami nie jest dla niego niczym nowym, zagrzebał si˛e w sobie jak borsuk w swej norze i stał si˛e nieprzyst˛epny. Jednak˙ze po południu, przechadzajac ˛ si˛e po chłodniejszych partiach wzgórz otaczajacych ˛ z´ ródła, Par natknał ˛ si˛e na swego stryja. Zbli˙zajac ˛ si˛e do siebie, zwolnili kroku, po czym zatrzymali si˛e zupełnie i przygladali ˛ si˛e sobie w zakłopotaniu. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e rzeczywi´scie przyjdzie? — zapytał w ko´ncu Par. Blada twarz Walkera zasłoni˛eta była cz˛es´ciowo kapturem płaszcza, co utrudniało rozpoznanie jej wyrazu. — Przyjdzie — odparł. Par zastanowił si˛e przez chwil˛e, po czym powiedział: — Nie wiem, czego oczekiwa´c. — To nie ma znaczenia, Par. — Walker potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Czegokolwiek by´s oczekiwał, b˛edzie to za mało. To spotkanie b˛edzie odmienne od wszystkiego, 144
co jeste´s w stanie sobie wyobrazi´c, zapewniam ci˛e o tym. Druidzi zawsze byli mistrzami w czynieniu niespodzianek. — Spodziewasz si˛e najgorszego, nieprawda˙z? — Spodziewam si˛e. . . — Urwał, nie ko´nczac ˛ zdania. — Magii — rzekł Par. Tamten zmarszczył brwi. — Magii druidów. Sadzisz, ˛ z˙ e dzisiejszej nocy ja˛ ujrzymy, czy˙z nie? Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e nie mylisz. Mam nadziej˛e, z˙ e nadleci ona z hukiem, otwierajac ˛ wszystkie drzwi, jakie był przed nami zamkni˛ete, i poka˙ze nam, do czego magia jest naprawd˛e zdolna! U´smiech Walkera Boha, gdy z jego twarzy znikn˛eło zdumienie, był ironiczny. — Niektóre drzwi lepiej na zawsze pozostawi´c zamkni˛ete — rzekł cicho. — Dobrze zrobisz, je´sli b˛edziesz o tym pami˛etał. Na chwil˛e poło˙zył dło´n na ramieniu bratanka, po czym ruszył w milczeniu dalej swoja˛ droga.˛ Powoli zbli˙zał si˛e wieczór. Kiedy sło´nce zako´nczyło wreszcie swa˛ długa˛ podró˙z ku zachodowi i powoli chowało si˛e za horyzontem, członkowie małej gromadki wrócili do obozowiska na wieczorny posiłek. Morgan był rozgadany, co stanowiło u niego widoma˛ oznak˛e nerwowo´sci. Mówił bez przerwy o magii i mieczach oraz o wszelkiego rodzaju niesamowitych zdarzeniach, które Par miał nadziej˛e, nigdy nie nastapi ˛ a.˛ Pozostali przewa˙znie milczeli, jedzac ˛ bez słowa i rzucajac ˛ czujne spojrzenia na północ w stron˛e gór. Teel wcale nie chciała je´sc´ . Siedziała samotnie w cieniu drzew. Maska okrywajaca ˛ jej twarz była jak s´ciana oddzielajaca ˛ ja˛ do wszystkich. Nawet Steff zostawił ja˛ w spokoju. Zapadał zmrok i na niebie zacz˛eły si˛e zapala´c gwiazdy, z poczatku ˛ kilka pojedynczych tu i ówdzie, a potem coraz liczniejsze, a˙z w ko´ncu zapełniło si˛e nimi całe niebo. Nie było ksi˛ez˙ yca; był to ów zwiastowany czas, kiedy brat sło´nca oblekał si˛e w czer´n. Odgłosy dnia umilkły, a nocne pozostały wyciszone. Rozmowa nie kleiła si˛e i cisz˛e przerywały jedynie trzaski dobywajace ˛ si˛e z ogniska. Jedna lub dwie osoby paliły skr˛ety i w powietrzu rozchodził si˛e gryzacy ˛ zapach dymu. Morgan wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy Miecz Leah i w zamy´sleniu zaczał ˛ go polerowa´c. Wren i Garth karmili i szczotkowali konie. Walker oddalił si˛e kawałek s´cie˙zka˛ i stał, wpatrujac ˛ si˛e w góry. Pozostali siedzieli pogra˙ ˛zeni w my´slach. Wszyscy czekali. Była północ, kiedy Coglin po nich wrócił. Starzec wyłonił si˛e z mroku jak duch, ukazujac ˛ si˛e tak nagle, z˙ e wszyscy si˛e przestraszyli. Nikt, nawet Walker, nie widział, jak nadchodzi. — Ju˙z czas — oznajmił. W milczeniu podnie´sli si˛e na nogi i ruszyli za nim. Poprowadził ich s´cie˙zka˛ w gór˛e, z ich obozowiska w g˛estniejace ˛ cienie Smoczych Z˛ebów. Gwiazdy s´wieciły jasno w górze, kiedy wyruszali, lecz wkrótce otoczyły ich góry, pogra˙ ˛zajac ˛ cała˛ gromadk˛e w mroku. Coglin nie zwolnił; zdawał si˛e mie´c oczy kota. Jego 145
podopieczni usiłowali dotrzyma´c mu kroku. Par, Coll i Morgan znajdowali si˛e najbli˙zej starca, potem szli Wren i Garth, za nimi Steff i Teel, a Walker Boh zamykał pochód. Gdy dotarli do pierwszych wierzchołków, s´cie˙zka stała si˛e bardziej stroma i posuwali si˛e waskim ˛ wawozem, ˛ który otwierał si˛e jak kiesze´n na góry. Było tu cicho, tak cicho, z˙ e pnac ˛ si˛e w gór˛e, słyszeli nawzajem swoje oddechy. Mijały minuty. Głazy i s´ciany urwisk utrudniały ich pochód, s´cie˙zka przed nimi wiła si˛e jak wa˙ ˛z. Całe góry pokryte były pokruszonymi odłamkami skał i wspinajac ˛ si˛e, musieli przez nie przełazi´c. Mimo to Coglin parł niestrudzenie naprzód. Par potknał ˛ si˛e i zadrapał kolana, przekonujac ˛ si˛e, z˙ e kraw˛edzie głazów sa˛ ostre jak szkło. Wiele z nich miało dziwny połyskliwie czarny kolor, przywodzacy ˛ na my´sl w˛egiel. Z ciekawo´sci podniósł kamyk i wło˙zył go sobie do kieszeni. Potem góry przed nimi rozstapiły ˛ si˛e nagle i wyszli na skraj doliny Shale. Była to rozległa, płytka niecka usłana kamieniami połyskujacymi ˛ ta˛ sama˛ szklista˛ czernia,˛ co okruch skalny, który Par wło˙zył sobie do kieszeni. W dolinie nic nie rosło; była pozbawiona z˙ ycia. Jej s´rodek zajmowało jezioro, którego zielonkawoczarne wody wirowały leniwie na całym bezwietrznym obszarze. Coglin zatrzymał si˛e na chwil˛e i spojrzał na nich do tyłu. — Hadeshorn — wyszeptał. — Mieszkanie duchów minionych wieków, druidów z przeszło´sci. — Jego pomarszczona stara twarz miała niemal nabo˙zny wyraz. Nast˛epnie odwrócił si˛e i poprowadził ich w głab ˛ doliny. Wyjawszy ˛ odgłos ich oddechów i szuranie butów na kamieniach, dolina równie˙z pogra˙ ˛zona była w milczeniu. Echa ich porusze´n igrały w´sród ciszy jak dzieci bawiace ˛ si˛e w gnu´snym upale letniego dnia. Oczy rozgladały ˛ si˛e czujnie, poszukujac ˛ duchów tam, gdzie ich nie było, dopatrujac ˛ si˛e w ka˙zdym cieniu z˙ ywej istoty. Panowało tu dziwne ciepło, jakby upał dnia został pochwycony i zatrzymany pod szklanym kloszem na cała˛ chłodna˛ noc. Par poczuł, jak po plecach spływa mu stru˙zka potu. Wkrótce znale´zli si˛e na dnie doliny. Zbici w zwarta˛ gromad˛e posuwali si˛e w stron˛e jeziora. Wyra´zniej widzieli teraz ruch wody, jej zawirowania zachodzace ˛ na siebie nawzajem, przypadkowe, samowolne. Słyszeli plusk male´nkich fal uderzajacych ˛ o brzeg. W powietrzu unosił si˛e intensywny zapach uwiadu ˛ i rozkładu. Znajdowali si˛e jeszcze kilkadziesiat ˛ metrów od brzegu, kiedy Coglin zatrzymał ich w miejscu, unoszac ˛ ostrzegawczo obydwie r˛ece. — Nie ruszajcie si˛e teraz Nie podchod´zcie bli˙zej. Wody Hadeshornu sa˛ zabójcze dla s´miertelnych istot, ich dotyk jest trujacy! ˛ — Przykucnał ˛ i poło˙zył palec na ustach, jakby uciszał dziecko. Zrobili tak, jak im kazał, naprawd˛e czujac ˛ si˛e dzie´cmi wobec drzemiacej ˛ obok pot˛egi. Wyczuwali ja˛ wszyscy jak co´s dotykalnego, wiszacego ˛ w powietrzu jak dym z ogniska. Pozostali na miejscu, czujni, niespokojni, wypełnieni podziwem zmieszanym z wahaniem. Nikt si˛e nie odzywał. Gwie´zdziste niebo rozpo´scierało si˛e bez ko´nca nad ich głowami, rozpi˛ete jak baldachim od horyzontu po horyzont, 146
i wydawało si˛e, jakby całe niebiosa skupiły uwag˛e na tej dolinie, tym jeziorze i ich dziewi˛eciorgu, wypatrujacych ˛ bacznie. W ko´ncu Coglin podniósł si˛e i wrócił do nich, dajac ˛ im znaki ptasimi ruchami rak, ˛ by zgromadzili si˛e wokół niego. Gdy ustawili si˛e w ciasny krag, ˛ zetkni˛eci z soba˛ ramionami, przemówił: — Allanon przyb˛edzie tu˙z przed s´witem — Przenikliwe, stare oczy spogladały ˛ ˙ na nich z powaga.˛ — Zyczy sobie, z˙ ebym ja z wami najpierw rozmawiał. Nie jest ju˙z tym, kim był za z˙ ycia. Jest teraz tylko cieniem. Jego obecno´sc´ na tym s´wiecie jest ulotna jak tchnienie wiatru. Ka˙zde przyj´scie z krainy duchów wymaga od niego ogromnego wysiłku. Mo˙ze tu przebywa´c zaledwie krótka˛ chwil˛e. Musi roztropnie korzysta´c z czasu, jaki jest mu dany. Tym razem u˙zyje go na wyja´snienie, do czego jeste´scie mu potrzebni. Mnie pozostawił zadanie wytłumaczenia wam, dlaczego ta potrzeba istnieje. Mam wam opowiedzie´c o cieniowcach. — Rozmawiałe´s z nim — zapytał szybko Walker Boh. Coghn nie odpowiedział. — Czemu czekałe´s a˙z dotad, ˛ z˙ eby nam opowiedzie´c o cieniowcach? — Par był nagle poirytowany — Czemu wła´snie teraz, Coglinie, skoro mogłe´s to zrobi´c wcze´sniej. Starzec potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jednocze´snie z wyrazem dezaprobaty i pobła˙zania na twarzy. — Nie było mi wolno, chłopcze. Do czasu, a˙z zgromadz˛e was wszystkich razem. — Wykr˛ety — mruknał ˛ Walker i z niesmakiem pokr˛ecił głowa˛ Starzec nie zwrócił na niego uwagi. — My´sl sobie, co chcesz, tylko słuchaj. Oto, co Allanon chciał, z˙ ebym wam powiedział o ciemowcach Sa˛ złem trudnym do wyobra˙zenia. Nie sa˛ jedynie pogłoskami i legendami, jak z˙ yczyliby sobie ludzie, lecz istotami równie realnymi jak wy czy ja. Zrodziły si˛e z okoliczno´sci, której Allanon w całej swej madro´ ˛ sci i przezorno´sci nie przewidział. Opu´sciwszy s´wiat s´miertelnych ludzi, sadził, ˛ z˙ e epoka magii dobiega ko´nca i rozpoczyna si˛e nowa era. Lord Warlock ju˙z nie z˙ ył. ´ Demony z dawnego s´wiata czarów znowu były uwi˛ezione za Scian a˛ Zakazu, Ildatch została zniszczona, Paranor przeszedł do historii i ostatni z druidów mieli odej´sc´ tam wraz z nim. Wydawało si˛e, ze magia przestała by´c potrzebna. — Magia nigdy nie przestanie by´c potrzebna — cicho rzekł Walter. Starzec znowu nie zwrócił na niego uwagi. — Cieniowce sa˛ wynaturzeniem. Sa˛ magia˛ powstała˛ ze stosowania innych magii, pozostało´scia˛ po czym´s, co było wcze´sniej. Ich poczatek ˛ stanowił zasiew, który le˙zał u´spiony w obr˛ebie czterech krain, nie wykryty w czasach Allanona, zasiew, który o˙zył dopiero, kiedy znikn˛eli druidzi i chroniace ˛ ich moce. Nikt nie mógł wiedzie´c, z˙ e istnieja,˛ nawet Allanon. Były szczatkami ˛ dawnej magii, równie niewidocznymi jak kurz na polnej drodze. 147
˙ cie— Poczekaj chwil˛e — przerwał mu Par — Co ty mówisz, Coglinie? Ze niowce sa˛ jedynie resztkami jakiej´s zabłakanej ˛ magii? Coglin odetchnał ˛ gł˛eboko, krzy˙zujac ˛ r˛ece na piersi. — Chłopcze, mówiłem ci ju˙z kiedy´s, ze pomimo całej swej władzy nad magia,˛ wcia˙ ˛z niewiele o niej wiesz. Magia jest tak samo siła˛ natury jak ogie´n we wn˛etrzu ziemi, przypływy oceanu, wichury pustoszace ˛ lasy albo głód wyniszczajacy ˛ całe narody. Nie pojawia si˛e, by potem znikna´ ˛c bez s´ladu. Pomy´sl. Co stało si˛e z Wilem Ohmsfordem i jego władza˛ nad Kamieniami Elfów, kiedy jego elfia krew przestała wystarcza´c, by zapewni´c mu t˛e władz˛e? Pozostawiła jako swój osad magiczna˛ pie´sn´ , która z˙ yła dalej w twoich przodkach! Czy była to nic nie znaczaca ˛ magia? Wszelkie zastosowania magii maja˛ skutki wykraczajace ˛ poza dora´zna˛ chwil˛e. I wszystkie one sa˛ istotne. — Jaka magia stworzyła cieniowce? — zapytał Coll, którego szeroka twarz nie zdradzała z˙ adnych uczu´c. — Allanon tego nie wie — Starzec pokr˛ecił siwa˛ głowa˛ — Nie mo˙zna mie´c z˙ adnej pewno´sci. Mogło si˛e to zdarzy´c kiedykolwiek za z˙ ycia Shei Ohmsforda i jego potomków. W tamtych czasach magia zawsze była w u˙zyciu, tak˙ze ta zła. Cieniowce mogły si˛e narodzi´c z ka˙zdej jej cz˛es´ci — Umilkł na chwil˛e — Z poczatku ˛ cieniowce były niczym. Były szczatkami ˛ zu˙zytej magii. W jaki´s sposób przetrwały, gdy˙z nie wiedziano o ich istnieniu. Dopiero po odej´sciu Allanona i znikni˛eciu Paranoru pojawiły si˛e w czterech krainach i zacz˛eły rosna´ ˛c w sił˛e. Istniała ju˙z wówczas pró˙znia w porzadku ˛ rzeczy. Pustka zawsze musi si˛e wypełni´c i cieniowce wkrótce ja˛ wypełniły. — Nie rozumiem — szybko powiedział Par. — Jaka˛ pró˙zni˛e masz na my´sli? — I czemu Allanon nie powiedział, z˙ e to si˛e wydarzy? — dodała Wren. Starzec uniósł w gór˛e palce i w trakcie mówienia zaczał ˛ odgina´c je jeden po drugim ku dołowi. ˙ — Zycie zawsze przebiegało cyklicznie. Moc przychodzi i odchodzi; przybiera rozmaite postaci. Kiedy´s nauka dawała ludzko´sci moc. Od pewnego czasu tym czym´s jest magia. Allanon przewidział powrót nauki jako no´snika post˛epu, zwłaszcza po znikni˛eciu druidów i Paranoru. Taka miała by´c nadchodzaca ˛ epoka. Lecz rozwój nauki nie nastapił ˛ do´sc´ szybko, by wypełni´c pró˙zni˛e. Cz˛es´ciowo z winy federacji. Utrzymała ona w stanie nienaruszonym stare zwyczaje; zakazała stosowania wszelkiego rodzaju mocy oprócz swej własnej, a ta była prymitywna i wojownicza. Rozszerzyła swa˛ władz˛e na całe cztery krainy, a˙z w ko´ncu wszyscy jej podlegali. Elfy równie˙z miały wpływ na bieg spraw, lecz z przyczyn, których wcia˙ ˛z jeszcze nie znamy, znikn˛eły. Były siła˛ równowa˙zac ˛ a,˛ ostatnim ludem z dawnego s´wiata czarów. Ich obecno´sc´ była nieodzowna, je´sli przej´scie od magii do nauki miało si˛e odby´c bez wstrzasów. ˛ — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Lecz nawet gdyby elfy pozostały w s´wiecie ludzi, a federacja była mniej pot˛ez˙ na, cieniowce mogłyby si˛e narodzi´c. Pró˙znia pojawiła si˛e w momencie odej´scia druidów. Nie 148
było na to rady. Westchnał. ˛ — Allanon nie przewidział tego, cho´c powinien był. Nie spodziewał si˛e wynaturzenia tak wielkiego, jakim okazały si˛e cieniowce. Gdy jeszcze z˙ ył, robił, co w jego mocy, by zapewni´c czterem krainom bezpiecze´nstwo, a utrzymywał si˛e przy z˙ yciu, jak długo to było mo˙zliwe. — Widocznie to nie wystarczyło — zgry´zliwie zauwa˙zył Walker. Coglin spojrzał na niego; w jego głosie wyczuwalny był gniew. — No có˙z, Walkerze Bohu, by´c mo˙ze pewnego dnia b˛edziesz miał sposobno´sc´ udowodni´c, z˙ e potrafisz to zrobi´c lepiej. Nastapiła ˛ chwila pełnego napi˛ecia milczenia, gdy dwaj m˛ez˙ czy´zni stali naprzeciw siebie w ciemno´sci. W ko´ncu Coglin odwrócił wzrok. ˙ a˛ kosztem — Musicie zrozumie´c, czym sa˛ cieniowce. Sa˛ paso˙zytami. Zyj s´miertelnych stworze´n. Sa˛ magia˛ z˙ erujac ˛ a˛ na z˙ ywych istotach. Wnikaja˛ w nie, wchłaniaja˛ i staja˛ si˛e nimi. Lecz z jakiego´s powodu wynik nie zawsze jest ten sam. Młody Parze, przypomnij sobie le´sna˛ kobiet˛e, na która˛ ty i Coll natkn˛eli´scie si˛e w czasie naszego pierwszego spotkania. Była ona cieniowcem bardziej oczywistej odmiany, s´miertelna˛ niegdy´s istota,˛ która została zaka˙zona, wyniszczonym stworzeniem, nie bardziej mogacym ˛ sobie pomóc ni˙z zwierz˛e zara˙zone w´scieklizna.˛ A czy pami˛etasz tamta˛ mała˛ dziewczynk˛e w górach Toffer? Lekko pogładził palcami policzek Para. Chłopiec od razu przypomniał sobie potwora, któremu wydały go paj˛eczaki. Czuł, jak przyciska si˛e do niego, błagajac: ˛ „przytul mnie, przytul mnie”, pragnac ˛ rozpaczliwie, z˙ eby go objał. ˛ Wzdrygnał ˛ si˛e, poruszony intensywno´scia˛ wspomnienia. Dło´n Coglina zacisn˛eła si˛e mocno na jego ramieniu. — To tak˙ze był cieniowiec, ale taki, którego niełatwo rozpozna´c. W ró˙znym stopniu upodabniaja˛ si˛e do nas, ukryte w ludzkiej postaci. Wyglad ˛ i zachowanie niektórych sa˛ groteskowe; te sa˛ łatwe do rozpoznania. Inne o wiele trudniej jest przejrze´c. — Ale dlaczego istnieja˛ i takie, i takie? — zapytał niepewnie Par. Czoło Coglina zmarszczyło si˛e. — Tego równie˙z Allanon nie wie. Cieniowce zachowały swój sekret nawet przed nim. — Przez długa˛ chwil˛e starzec spogladał ˛ w bok, po czym jego wzrok znowu spoczał ˛ na nich. Na jego twarzy malowała si˛e rozpacz. — To jest jak zaraza. Choroba rozprzestrzenia si˛e, a˙z w ko´ncu liczba dotkni˛etych nia˛ staje si˛e olbrzymia. Ka˙zdy cieniowiec potrafi przekazywa´c chorob˛e. Ich magia pozwala im przełamywa´c niemal ka˙zda˛ obron˛e. Im wi˛ecej ich jest, tym staja˛ si˛e silniejsze. Co by´s zrobił, z˙ eby powstrzyma´c zaraz˛e, której z´ ródło jest nieznane, objawy nie do wykrycia, zanim choroba nie rozwinie si˛e na dobre, a lekarstwo na nia˛ pozostaje tajemnica? ˛ W ciszy, która zapadła, członkowie małej gromadki wymieniali niespokojne spojrzenia. W ko´ncu Wren zapytała:
149
— Czy to, co robia,˛ ma jaki´s cel, Coglinie? Poza samym zara˙zaniem z˙ ywych istot? Czy my´sla˛ tak jak ty i ja, czy sa.˛ . . bezrozumne? Par patrzył na dziewczyn˛e z nieukrywanym podziwem. Było to najmadrzejsze ˛ pytanie, jakie którekolwiek z nich zadało. On powinien był je zada´c. Coglin powoli zacierał dłonie. — My´sla˛ jak ty i ja, i z pewno´scia˛ to, co robia,˛ ma jaki´s cel. Niejasne jest jednak jaki. — Chca˛ nas zniszczy´c — rzucił ostro Morgan. — Czy to nie wystarczajacy ˛ cel? Coglin pokr˛ecił gowa.˛ — Sadz˛ ˛ e, z˙ e chca˛ jeszcze czego´s wi˛ecej. Nagle Par zaczał ˛ przypomina´c sobie sny zesłane przez Allanona, wizje koszmarnego s´wiata, w którym wszystko było sczerniałe i uschni˛ete, a z˙ ycie przybrało ledwie rozpoznawalne formy. Zaczerwienione oczy połyskiwały jak drobiny z˙ aru, a przez obłoki popiołu i dymu przemykały cieniste postaci. U´swiadomił sobie, z˙ e do tego wła´snie chca˛ doprowadzi´c cieniowce. W jaki jednak sposób mogły urzeczywistni´c taka˛ wizj˛e? Bezwiednie spojrzał na Wren i odnalazł swoje pytanie odbite w jej oczach. Instynktownie rozpoznał jej my´sli. Równie˙z w oczach Walkera Boha ujrzał to pytanie. Dzielili te same sny i wiazały ˛ ich one ze soba˛ tak mocno, z˙ e przez chwil˛e mieli te same my´sli. Twarz Coglina uniosła si˛e nieco, wyłaniajac ˛ si˛e z mroku, który ja˛ okrywał. — Co´s prowadzi cieniowce — wyszeptał. — Istnieje moc przerastajaca ˛ wszystko, co znamy. . . Zdanie zamarło mu na ustach, urwane i niedoko´nczone, jakby głos odmówił mu posłusze´nstwa. Jego słuchacze wymienili spojrzenia. — Co zrobimy? — zapytała w ko´ncu Wren. Starzec podniósł si˛e ostro˙znie. — To, po co tutaj przybyli´smy: wysłuchamy, co Allanon ma nam do powiedzenia. Oddalił si˛e ci˛ez˙ kim krokiem i nikt nie próbował go zatrzyma´c.
XV Rozeszli si˛e potem, odłaczaj ˛ ac ˛ si˛e jeden po drugim od pozostałych, wynajdujac ˛ sobie samotne zakatki, ˛ gdzie mogli odda´c si˛e własnym my´slom. Spojrzenia w˛edrowały niespokojnie po l´sniacym ˛ kobiercu czarnych skał doliny, lecz za ka˙zdym razem powracały ku Hadeshornowi, uwa˙znie przeszukujac ˛ leniwie kotłujace ˛ si˛e wody, wypatrujac ˛ oznak jakiego´s nowego ruchu. Nie było z˙ adnego. By´c mo˙ze nic si˛e nie zdarzy, pomy´slał Par. By´c mo˙ze wszystko to było jednak kłamstwem. Poczuł, w piersiach ucisk od przemieszanych uczu´c zawodu i ulgi i zmusił si˛e do my´slenia o czym´s innym. Coll znajdował si˛e o niecałe dziesi˛ec´ kroków od niego, lecz powstrzymywał si˛e od patrzenia w jego stron˛e. Chciał by´c sam. Były rzeczy wymagajace ˛ przemy´slenia i Coll jedynie by go rozpraszał. To zabawne, jak wiele wysiłku wkładał od poczatku ˛ wyprawy w trzymanie si˛e z dala od brata, pomy´slał nagle. Mo˙ze było tak, poniewa˙z si˛e o niego bał. . . Raz jeszcze, tym razem ze zło´scia,˛ zmusił si˛e do my´slenia o czym´s innym. Coglin — to dopiero była zagadka. Kim był ten starzec, który zdawał si˛e wiedzie´c tak wiele o wszystkim? Sam podawał si˛e za nieudanego druida, wysłannika Allanona. Lecz te zwi˛ezłe okre´slenia wydawały si˛e bardzo nie´scisłe. Par był pewien, z˙ e starzec nie mówi o sobie wszystkiego. Za jego zwiazkami ˛ z Allanonem i Walkerem Bohem kryła si˛e historia jakich´s zdarze´n, które dla reszty z nich pozostawały tajemnica.˛ Allanon nie zwróciłby si˛e o pomoc do nieudanego druida, nawet w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Istniała jaka´s przyczyna udziału starca w tym spotkaniu, której z˙ adne z nich nie znało. Spojrzał ostro˙znie na Coglina, stojacego ˛ niepokojaco ˛ blisko wód Hadeshornu. Jakim´s sposobem wiedział wszystko o cieniowcach. Wi˛ecej ni˙z raz rozmawiał równie˙z z Allanonem. Był jedynym z˙ yjacym ˛ człowiekiem, który z nim rozmawiał od czasu s´mierci druida przed trzystu laty. Par my´slał przez chwil˛e o opowie´sciach o Coglinie z czasów Brin Ohmsford — na wpół oszalałym wówczas starcu, posługujacym ˛ si˛e magia˛ przeciw widmom Mord w taki sam sposób, w jaki mógłby u˙zywa´c miotły do walki z kurzem — taki jego obraz wyłaniał si˛e z opowie´sci. Teraz był ju˙z jednak inny. Panował nad soba.˛ Był wprawdzie zdziwaczały i ekscen151
tryczny, lecz zwykle opanowany. Wiedział, co robi, wystarczajaco ˛ dobrze, z˙ eby nie by´c z tego specjalnie zadowolonym. Oczywi´scie nie mówił tego. Ale Par nie był s´lepy. Gdzie´s daleko na nocnym niebie rozbłysło s´wiatło, chwilowa jasno´sc´ , która natychmiast znowu zgasła. Jakie´s z˙ ycie sko´nczyło si˛e, jakie´s nowe si˛e zacz˛eło, zwykła była mawia´c jego matka. Westchnał. ˛ Rzadko my´slał o swoich rodzicach od czasu ucieczki z Varfleet. Poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Zastanawiał si˛e, czy dobrze si˛e miewaja.˛ Czy jeszcze kiedy´s ich zobaczy. Z determinacja˛ zacisnał ˛ usta. Oczywi´scie, z˙ e zobaczy! Wszystko b˛edzie dobrze. Allanon udzieli mu odpowiedzi — o zastosowaniach pie´sni, przyczynach snów, o tym, co nale˙zy zrobi´c w zwiazku ˛ z cieniowcami i federacja.˛ . . o wszystkich tych rzeczach. Allanon b˛edzie to wiedział. Czas płynał, ˛ minuta za minuta,˛ godzina za godzina,˛ i powoli zbli˙zał si˛e s´wit. Par podszedł do Colla, z˙ eby z nim porozmawia´c. Chciał teraz by´c blisko brata. Pozostali poruszali si˛e niespokojnie, przeciagali ˛ si˛e i chodzili z miejsca na miejsce. Powieki zaczynały cia˙ ˛zy´c, a zmysły stawały si˛e ot˛epiałe. Daleko na wschodzie, nad czarna˛ linia˛ horyzontu, pojawiły si˛e pierwsze przebłyski nadchodzacego ˛ s´witu. Nie przyjdzie, pomy´slał Par z rezygnacja.˛ Jak gdyby w odpowiedzi wody Hadeshornu spi˛etrzyły si˛e, a cała dolina zadr˙zała, jakby co´s pod nia˛ si˛e przebudziło. Skały przesuwały si˛e ze zgrzytem i członkowie małej gromadki, strwo˙zeni, przypadli do ziemi. Jezioro zacz˛eło si˛e gotowa´c, jego wody zakotłowały si˛e i wysoko w gór˛e z ostrym sykiem wystrzelił słup wodnego pyłu. Rozległy si˛e głosy, nieludzkie i przepełnione t˛esknota.˛ Dobywały si˛e spod ziemi, usiłujac ˛ uwolni´c si˛e z okowów niewidocznych dla dziewiatki ˛ przybyszów zgromadzonych w dolinie, które jednak oni potrafili sobie a˙z nazbyt dobrze wyobrazi´c. Na ten odgłos Walker wyrzucił w gór˛e ramiona, rozsypujac ˛ drobiny srebrzystego pyłu, który zapłonał ˛ blaskiem tworzac ˛ ochronna˛ zasłon˛e. Pozostali zakryli dło´nmi uszy, lecz nic nie było w stanie stłumi´c tego d´zwi˛eku. Potem ziemia zacz˛eła grzmie´c i huk dobywajacy ˛ si˛e z jej gł˛ebi zagłuszył nawet tamte krzyki. Chude jak patyk rami˛e Coglina uniosło si˛e, wskazujac ˛ jezioro. Hadeshorn przeistoczył si˛e w jeden wielki odm˛et, jego wody zakotłowały si˛e w´sciekle i z gł˛ebin wyłonił si˛e. . . — Allanon! — wykrzyknał ˛ podniecony Par w´sród rozszalałego zgiełku. Rzeczywi´scie był to druid. Rozpoznali go od razu, wszyscy. Pami˛etali go z opowie´sci sprzed trzystu lat; rozpoznali go w najgł˛ebszym zakatku ˛ swej duszy, skad ˛ szepce niezłomna pewno´sc´ . Uniósł si˛e w nocne powietrze, otoczony s´wietlista˛ po´swiata,˛ uwolniony w jaki´s sposób z wód Hadeshornu. Wynurzył si˛e z jeziora i stanał ˛ na jego powierzchni, duch z jakiego´s podziemnego s´wiata, szary i przezroczysty, mieniacy ˛ si˛e słabo na tle ciemno´sci. Od stóp do głów spowity 152
był w płaszcz z kapturem — wysoki i pot˛ez˙ ny cie´n człowieka, którym był niegdy´s. Jego długa, brodata twarz o wyrazistych rysach zwrócona była w ich stron˛e, a przenikliwe oczy nicowały ich dusze, poddajac ˛ je badaniu i osadowi. ˛ Par Ohmsford zadr˙zał. Wody przestały si˛e kotłowa´c, zgiełk ustał, zawodzenie przebrzmiało w´sród ciszy, która jeszcze długo unosiła si˛e nad całym przestworem doliny. Cie´n ruszył w ich stron˛e, wyra´znie bez po´spiechu, jakby chciał zada´c kłam słowom Coglina, z˙ e mo˙ze jedynie krótka˛ chwil˛e przebywa´c w s´wiecie ludzi. Jego spojrzenie ani na moment nie oderwało si˛e od ich oczu. Par nigdy przedtem nie był tak przeraz˙ ony. Chciał ucieka´c. Chciał biec co sił w nogach, lecz stał wro´sni˛ety w ziemi˛e, niezdolny do uczynienia kroku. Cie´n podszedł do skraju wody i zatrzymał si˛e. Gdzie´s z gł˛ebi własnych my´sli członkowie małej gromadki usłyszeli, jak mówi: „Jestem Allanonem, który był”. Powietrze wypełnił szept, głosy nie˙zyjacych ˛ istot powtarzajace ˛ jak echo słowa cienia. „Przywoływałem was do siebie w waszych snach: Para, Wren i Walkera. Dzieci Shannary, zostały´scie do mnie wezwane. Koło czasu znowu si˛e obróciło: magia narodzi si˛e na nowo, zaufanie, jakim was obdarzono, zostanie uczczone, wiele rzeczy rozpocznie si˛e i zako´nczy”. Głos w ich wn˛etrzu, niski i d´zwi˛eczny, stał si˛e ochrypły od uczu´c, które przejmowały do gł˛ebi. „Nadchodza˛ cieniowce. Nadchodza˛ z obietnica˛ zniszczenia, nadciagaj ˛ a˛ nad cztery krainy z pewno´scia˛ dnia nast˛epujacego ˛ po nocy”. Nastapiła ˛ chwila ciszy, kiedy szczupłe dłonie cienia utkały wizj˛e jego słów z materii nocnego powietrza, tkanin˛e, która zawisła, mieniac ˛ si˛e jasnymi barwami na tle mglistej ciemno´sci. Sny, które im zesłał, o˙zyły, obrazy koszmarnego szale´nstwa. Po chwili rozmyły si˛e i znikn˛eły. Głos szeptał bezgło´snie. „Tak b˛edzie, je´sli nie usłuchacie”. Par czuł, jak słowa te rozbrzmiewaja˛ w całym jego ciele jak grzmienie ziemi. Chciał spojrze´c na pozostałych, chciał zobaczy´c wyraz malujacy ˛ si˛e na ich twarzach, lecz głos cienia utrzymywał go w swej władzy, nie pozwalajac ˛ mu si˛e poruszy´c. Inaczej było z Walkerem Bohem. Jego głos był równie lodowaty jak głos cienia. — Powiedz nam, czego chcesz, Allanonie! Niech si˛e to raz sko´nczy! — Ołowiane spojrzenie Allanona przeniosło si˛e na ciemna˛ posta´c i zatrzymało na niej. Walker Boh mimo woli zatoczył si˛e o krok do tyłu. Cie´n wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. „Zniszczcie cieniowce! Osłabiaja˛ one ludzi, wpełzaja˛ do ich ciał, przybieraja˛ wedle woli ich posta´c, stajac ˛ si˛e nimi, wykorzystujac ˛ ich, zmieniajac ˛ si˛e w nieforemnego olbrzyma i oszalała˛ le´sna˛ kobiet˛e, których ju˙z spotkali´scie, i w inne 153
jeszcze istoty. Nikt tego nie powstrzymuje. Nikt tego nie powstrzyma, je´sli nie wy”. — Ale co mamy zrobi´c? — zapytał od razu Par prawie bez zastanowienia. Cie´n był niemal dotykalny, kiedy si˛e pojawił, jak duch, który oblekł si˛e znowu w pełni˛e z˙ ycia. Lecz jego zarysy zaczynały ju˙z si˛e rozmywa´c i ten, który był niegdy´s Allanonem, stał si˛e przezroczysty i ulotny jak dym. „Dziecko Shannary. Je´sli cieniowce maja˛ zosta´c zniszczone, trzeba przywróci´c równowag˛e — nie na jaki´s czas, nie tylko w tej epoce, lecz na zawsze. Potrzebna jest magia. Magia, która poło˙zy kres temu marnotrawstwu z˙ ycia. Magia, która odbuduje podstawy ludzkiej egzystencji w s´miertelnym s´wiecie. Magia jest waszym dziedzictwem: twoim, Wren i Walkera. Musicie to przyja´ ˛c do wiadomo´sci i zaakceptowa´c”. Hadeshorn znowu zaczał ˛ si˛e gotowa´c i członkowie małej gromadki cofn˛eli si˛e przed jego sykiem i buchajacym ˛ z niego pyłem wodnym — wszyscy oprócz Coglina, który stał nieruchomo jak głaz, z głowa˛ zwieszona˛ na watłej ˛ piersi. Cie´n Allanona zdawał si˛e rozrasta´c nagle na tle nocnego nieba, unoszac ˛ si˛e do góry przed ich oczami. Szaty rozpostarły si˛e szeroko. Oczy cienia spocz˛eły na Parze i chłopiec poczuł, jak d´zgni˛ecie niewidzialnego palca przeszywa mu pier´s. „Parze Ohmsfordzie, powierniku obietnicy pie´sni, powierzam ci zadanie odnalezienia Miecza Shannary. Tylko dzi˛eki Mieczowi prawda mo˙ze zosta´c odkryta i tylko dzi˛eki prawdzie cieniowce zostana˛ pokonane. Podejmij Miecz, Parze; władaj nim zgodnie z nakazami swego serca, a dane ci b˛edzie odkrycie prawdy o cieniowcach”. — Oczy przesun˛eły si˛e. — „Wren, córko ukrytych, zapomnianych z˙ ywotów, twoje zadanie jest równie wa˙zne. Krainy oraz ich ludno´sc´ nie moga˛ zosta´c uzdrowione bez czarodziejskiej mocy elfów. Odnajd´z je i przywró´c je s´wiatu ludzi. Odnajd´z je. Tylko wówczas choroba b˛edzie mogła zosta´c przezwyci˛ez˙ ona”. Hadeshorn zaniósł si˛e gło´snym pomrukiem. „Ty, Walkerze Bohu, człowieku bez wiary, szukaj tej wiary oraz zrozumienia koniecznego do jej podtrzymania. Znajd´z ostatnie lekarstwo potrzebne do uzdrowienia krain. Znajd´z zaginiony Paranor i przywró´c do z˙ ycia druidów”. Na twarzach wszystkich malowało si˛e zdumienie, które na chwil˛e powstrzymało okrzyki niedowierzania wyrywajace ˛ im si˛e z piersi. Potem jednak wszyscy naraz zacz˛eli wrzeszcze´c, przy czym ich słowa zagłuszały si˛e nawzajem, gdy ka˙zde usiłowało przebi´c si˛e przez zgiełk. Lecz okrzyki ustały natychmiast, kiedy cie´n rozło˙zył ramiona w szerokim ge´scie, który sprawił, z˙ e ziemia znowu zacz˛eła grzmie´c. „Przesta´ncie!” Wody Hadeshornu pieniły si˛e i syczały za jego plecami, gdy stał zwrócony w ich stron˛e. Na wschodzie zaczynało si˛e przeja´snia´c; lada chwila mógł nasta´c s´wit. Głos cienia znów stał si˛e szeptem. 154
˙ „Chcieliby´scie wiedzie´c wi˛ecej. Zyczyłbym sobie, aby tak mogło by´c. Powiedziałem wam jednak wszystko, co mogłem. Nie mog˛e powiedzie´c wi˛ecej. Brak mi po s´mierci tej mocy, jaka˛ posiadałem za z˙ ycia. Wolno mi widzie´c jedynie fragmenty s´wiata, który był, oraz przyszło´sci, która nadejdzie. Nie jestem w stanie odnale´zc´ tego, co jest ukryte przed wami, gdy˙z jestem zamkni˛ety w s´wiecie, w którym materia ma niewielkie znaczenie. Ka˙zdego dnia moja pami˛ec´ o tym staje si˛e coraz słabsza. Przeczuwam to, co jest, oraz to, co jest mo˙zliwe; to musi wystarczy´c. Dlatego słuchajcie mnie uwa˙znie. Nie mog˛e z wami pój´sc´ . Nie mog˛e was poprowadzi´c. Nie mog˛e odpowiedzie´c na pytania, z którymi przyszli´scie: ani o magii, ani o rodzinie, ani o was samych. Wszystko to musicie zrobi´c sami. Mój czas w czterech krainach przeminał, ˛ dzieci Shannary. To, co kiedy´s si˛e stało z Bremenem, teraz stało si˛e ze mna.˛ Nie jestem skuty ła´ncuchami niepowodzenia ´ jak on, lecz jednak jestem skuty. Smier´ c stanowi granic˛e zarówno czasu, jak i istnienia. Ja nale˙ze˛ do przeszło´sci. Przyszło´sc´ czterech krain jest w waszych r˛ekach i tylko w waszych”. — Lecz wymagasz od nas niemo˙zliwego! — rozpaczliwie wykrzykn˛eła Wren. — Gorzej jeszcze! Wymagasz rzeczy, które nigdy nie powinny si˛e zdarzy´c! — grzmiał Walker. — Druidzi maja˛ zosta´c wskrzeszeni? Paranor podniesiony z ruin? Cie´n odpowiedział cichym głosem: „Prosz˛e o to, co musi si˛e sta´c. Posiadacie zdolno´sci, odwag˛e, prawo i pragnienie konieczne do zrobienia tego, o co was prosz˛e. Uwierzcie w to, co wam mówiłem. Zróbcie, jak powiedziałem. Wówczas cieniowce zostana˛ zniszczone!” Par czuł, jak rozpacz s´ciska go za gardło. Duch Allanona zaczał ˛ si˛e rozpływa´c. — Gdzie mamy szuka´c? — wykrzyknał ˛ goraczkowo. ˛ — Gdzie mamy rozpocza´ ˛c nasze poszukiwania? Allanonie, musisz nam to powiedzie´c! Nie było odpowiedzi. Cie´n oddalił si˛e jeszcze bardziej. — Nie! Nie mo˙zesz odej´sc´ ! — wykrzyknał ˛ nagle Walker Boh. Cie´n zaczał ˛ si˛e pogra˙ ˛za´c w wodach Hadeshornu. — Druidzie, zabraniam ci! — krzyczał rozw´scieczony Walker, sypiac ˛ iskrami własnej magii z rak, ˛ które wyrzucił do przodu, jakby usiłujac ˛ powstrzyma´c tamtego. W odpowiedzi na to cała dolina zdawała si˛e wybucha´c. Ziemia trz˛esła si˛e tak, z˙ e skały podskakiwały ze straszliwym łoskotem, z gór, jakby na wezwanie, nadleciał wicher, Hadeshorn kotłował si˛e w porywie w´sciekłego szału, zmarli zanosili si˛e krzykiem, a cie´n Allanona stanał ˛ w płomieniach. Członkowie małej kompanii zostali rzuceni na ziemi˛e, gdy szalejace ˛ wokół nich moce zderzyły si˛e ze soba,˛ i wszystko zostało pochwycone w wir s´wiatła i d´zwi˛eku. W ko´ncu zrobiło si˛e znowu cicho i ciemno. Ostro˙znie unie´sli głowy i rozejrzeli si˛e wokół. Dolina była wolna od cieni i duchów oraz wszystkiego, co im towarzyszyło. Ziemia si˛e uspokoiła, a Hadeshorn stał si˛e cichym, niezmaconym ˛
155
przestworem blasku odbijajacym ˛ o´slepiajace ˛ s´wiatło sło´nca, które wyłaniało si˛e z mroku na wschodzie. Par Ohmsford powoli podniósł si˛e na nogi. Miał uczucie, jakby obudził si˛e ze snu.
XVI Ochłonawszy ˛ nieco, członkowie małej gromadki stwierdzili, z˙ e nie ma Coglina. Z poczatku ˛ my´sleli, z˙ e to niemo˙zliwe, byli pewni, z˙ e musza˛ si˛e myli´c, i wyczekujaco ˛ rozgladali ˛ si˛e za nim wkoło, przeszukujac ˛ wzrokiem ociagaj ˛ ace ˛ si˛e nocne cienie. Lecz w dolinie znajdowało si˛e niewiele miejsc, gdzie mo˙zna by si˛e ukry´c, a starca nigdzie nie było wida´c. — Mo˙ze porwał go cie´n Allanona. — Morgan spróbował za˙zartowa´c. Nikt si˛e nie za´smiał. Nikt si˛e nawet nie u´smiechnał. ˛ Byli ju˙z dostatecznie przygn˛ebieni wszystkim innym, co wydarzyło si˛e tej nocy, i dziwne znikni˛ecie starca zwi˛ekszyło jedynie ich niepokój. Znikanie i pojawianie si˛e bez ostrze˙zenia dawno zmarłych druidów to jedno; zupełnie czym´s innym było przepadniecie bez s´ladu człowieka z krwi i ko´sci. Poza tym Coglin był ostatnim ogniwem łacz ˛ acym ˛ ich ze znaczeniem ich snów oraz przyczyna˛ ich przybycia tutaj. Teraz, kiedy to ogniwo wydawało si˛e zerwane, wszyscy zdali sobie bole´snie spraw˛e, z˙ e musza˛ odtad ˛ polega´c wyłacznie ˛ na sobie. Jeszcze przez chwil˛e stali niepewnie w miejscu. Potem Walker mruknał ˛ co´s o marnowaniu czasu. Ruszył z powrotem ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przybył, a reszta małej gromadki poda˙ ˛zyła za nim. Sło´nce stało teraz ponad horyzontem, złocac ˛ si˛e na bezchmurnym i bł˛ekitnym niebie; na nagie szczyty Smoczych Z˛ebów spływało ju˙z ciepło dnia. Kiedy docierali do kraw˛edzi doliny, Par obejrzał si˛e przez rami˛e. Hadeshorn rozciagał ˛ si˛e w dole, pos˛epny i oboj˛etny. Droga powrotna upłyn˛eła im w milczeniu. Wszyscy my´sleli o tym, co powiedział druid, zastanawiajac ˛ si˛e nad powierzonymi im przeze´n zadaniami, i z˙ adne z nich nie było jeszcze gotowe do rozmowy. Par z pewno´scia˛ nie był. To, co mu powiedziano, wprawiło jego my´sli w taki zam˛et, i˙z jedynie z trudem mógł uwierzy´c, z˙ e naprawd˛e to słyszał. Wraz z Collem poda˙ ˛zał za pozostałymi, wpatrujac ˛ si˛e w ich plecy, gdy szli g˛esiego przez wyłomy w skałach s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ uskokiem urwiska do podnó˙za gór oraz ich obozu, i my´slał głównie o tym, i˙z Walker miał jednak racj˛e, mówiac, ˛ z˙ e jakkolwiek by sobie wyobra˙zał spotkanie z cieniem Allanona, zawsze b˛edzie si˛e mylił. W pewnej chwili Coll zapytał go, czy dobrze si˛e czuje, a on bez słowa skinał ˛ głowa,˛ zastanawiajac ˛ si˛e przy tym, czy jeszcze kiedykolwiek naprawd˛e b˛edzie si˛e tak czuł. 157
„Odzyskaj Miecz Shannary”, nakazał mu duch. Ale jak, na Boga, miał to zrobi´c? Oczywista na pozór niewykonalno´sc´ tego zadania była przytłaczajaca. ˛ Nie miał poj˛ecia, od czego zacza´ ˛c. O ile wiedział, nikt nawet widział Miecza od czasu zaj˛ecia Tyrsis przez federacj˛e przed góra˛ stu laty. A mógł on znikna´ ˛c jeszcze wcze´sniej. Na pewno jednak nikt go nie widział od tamtego czasu. Podobnie jak wi˛ekszo´sc´ tego, co si˛e wiazało ˛ z czasami druidów i magii, Miecz stanowił cz˛es´c´ niemal zapomnianej legendy. Nie było z˙ adnych druidów ani elfów, ani magii — w ka˙zdym razie nie dzisiaj, nie w s´wiecie ludzi. Jak cz˛esto to słyszał? Zacisnał ˛ z˛eby. Co wła´sciwie miał zrobi´c? Co którekolwiek z nich miało zrobi´c? Allanon nie udzielił im z˙ adnych wskazówek poza wyznaczeniem ka˙zdemu obiektu poszukiwa´n i zapewnieniem, z˙ e to, o co ich prosi, jest zarówno mo˙zliwe, jak i niezb˛edne. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Nie padło ani słowo o jego własnej magii, o zastosowaniach pie´sni, o których sadził, ˛ z˙ e sa˛ przed nim ukryte. Nic nie zostało powiedziane o sposobach jej wykorzystania. Nie miał nawet okazji zada´c pyta´n. Nie wiedział o magii ani troch˛e wi˛ecej ni˙z przedtem. Był zły i zawiedziony. Przepełniał go jeszcze tuzin innych uczu´c, zbyt zawikłanych, by je okre´sli´c. Odzyska´c Miecz Shannary — bagatela! A potem co? Co miał z nim zrobi´c? Wyzwa´c cieniowce do jakiego´s rodzaju walki? Ugania´c si˛e po s´wiecie w ich poszukiwaniu i niszczy´c jednego po drugim? Do twarzy napłyn˛eła mu krew. Do kro´cset! Czemu miałby w ogóle zaprzata´ ˛ c sobie czym´s takim głow˛e? Co´s w nim zaskoczyło. Tak, w tym wła´snie tkwiła istota całego problemu, czy˙z nie? Czy powinien w ogóle zastanawia´c si˛e nad zrobieniem tego, o co prosił go Allanon — nie tyle nad poszukiwaniem cieniowców z Mieczem Shannary, co raczej nad poszukiwaniem w pierwszym rz˛edzie samego Miecza Shannary? To wymagało rozstrzygni˛ecia. Spróbował na chwil˛e uwolni´c si˛e od my´sli o tym, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w chłodnym cieniu urwiska, które w tym miejscu osłaniało jeszcze s´cie˙zk˛e; lecz, jak wyl˛eknione dziecko czepiajace ˛ si˛e kurczowo matki, problem ten nie dawał si˛e odp˛edzi´c. Widział, jak Steff idacy ˛ przed nim mówi co´s do Teel, a potem do Morgana, potrzasaj ˛ ac ˛ przy tym gwałtownie głowa.˛ Widział wyprostowane plecy Walkera Boha. Widział Wren kroczac ˛ a˛ energicznie za swoim stryjem, jakby miała za chwil˛e na niego wej´sc´ . Wszyscy oni byli równie poirytowani i zniech˛eceni jak on; było to a˙z nazbyt widoczne. Czuli si˛e oszukani tym, co im powiedziano — albo czego nie powiedziano. Oczekiwali czego´s bardziej konkretnego, czego´s okre´slonego, czego´s, co stanowiłoby odpowied´z na pytania, z którymi przybyli. Wszystkiego, tylko nie tych niewykonalnych zada´n, które im powierzono! Allanon powiedział jednak, z˙ e zadania te nie sa˛ niewykonalne, z˙ e mo˙zna im sprosta´c i z˙ e wyznaczona przeze´n trójka posiada zdolno´sci i hart ducha konieczne do ich wykonania, a tak˙ze prawo do tego. 158
Par westchnał. ˛ Czy powinien w to uwierzy´c? I znowu zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy w ogóle powinien rozwa˙za´c zrobienie tego, o co go poproszono. Ale przecie˙z ju˙z wła´snie to rozwa˙zał, czy˙z nie? Có˙z innego robił, roztrzasaj ˛ ac ˛ t˛e spraw˛e? Wyszedł z cienia skał na kamienista˛ s´cie˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ w dół do obozowiska. Spróbował na chwil˛e zapomnie´c o swoim gniewie i zniech˛eceniu i odzyska´c jasno´sc´ my´sli. Czy wiedział co´s, na czym mógł si˛e oprze´c? Sny rzeczywi´scie były wezwaniem od Allanona — to wydawało si˛e teraz pewne. Druid przybył do nich, tak jak przychodził do Ohmsfordów w przeszło´sci, proszac ˛ ich o pomoc przeciw ciemnej magii zagra˙zajacej ˛ czterem krainom. Jedyna ró˙znica oczywi´scie polegała na tym, z˙ e tym razem musiał si˛e pojawi´c jako duch. Coglin, dawny druid, był jego wysłannikiem z krwi i ko´sci, majacym ˛ dopilnowa´c, by wezwanie zostało wysłuchane. Coglin cieszył si˛e zaufaniem Allanona. Przez chwil˛e Par zastanawiał si˛e, czy rzeczywi´scie wierzy w to ostatnie stwierdzenie, i uznał, z˙ e tak. Cieniowce sa˛ prawdziwe, my´slał dalej. Sa˛ niebezpieczne, złe i z pewno´scia˛ stanowia˛ zagro˙zenie dla plemion i czterech krain. Sa˛ magia.˛ Zatrzymał si˛e znowu. Je´sli cieniowce rzeczywi´scie sa˛ magia,˛ do ich pokonania zapewne potrzebna b˛edzie magia. A je´sli tak jest w istocie, o wiele bardziej przekonujaco ˛ brzmi to, co powiedzieli Allanon i Coglin. Nadawało to cech prawdopodobie´nstwa historii o pochodzeniu i rozwoju cieniowców oraz stwierdzeniu, z˙ e równowaga została zachwiana. Niezale˙znie od tego, czy przyjmowało si˛e zało˙zenie, z˙ e winne sa˛ temu cieniowce, czy nie, w czterech krainach z pewno´scia˛ działo si˛e wiele złego. Wielka˛ cz˛es´c´ winy za to federacja przypisywała magii elfów i druidów — magii, o której stare opowie´sci twierdziły, z˙ e jest dobra. Par sadził ˛ jednak, z˙ e prawda le˙zy gdzie´s po´srodku. Magia sama w sobie — je´sli wierzyło si˛e w nia˛ tak, jak Par w nia˛ wierzył — nigdy nie była dobra ani zła; była po prostu moca.˛ Taka nauka płyn˛eła z pie´sni. Wszystko zale˙zało od tego, w jaki sposób si˛e magii u˙zywało. Par zmarszczył brwi. Je´sli tak jest, to co b˛edzie dalej, skoro cieniowce u˙zywaja˛ magii do stwarzania problemów w´sród plemion w taki sposób, z˙ e z˙ adne z nich nie jest w stanie tego dostrzec? Co, je´sli jedynym sposobem walki z taka˛ magia˛ jest wystapienie ˛ przeciwko temu, kto ja˛ stosuje, sprawienie, by powróciła do zastosowa´n, do jakich została przeznaczona? Co, je´sli druidzi i elfy, a tak˙ze takie talizmany, jak Miecz Shannary, sa˛ rzeczywi´scie niezb˛edne do osiagni˛ ˛ ecia tego celu? Jest w tym sporo racji, przyznał niech˛etnie. Ale czy wystarczajaco ˛ du˙zo? Z przodu ukazało si˛e obozowisko, nie zmienione od czasu ich wyruszenia w drog˛e poprzedniej nocy, poci˛ete smugami słonecznego s´wiatła i cofajacego ˛ si˛e cienia. Konie, wcia˙ ˛z przywiazane ˛ do kołków palisady, zar˙zały na ich powitanie. 159
Par zauwa˙zył, z˙ e znajduje si˛e w´sród nich wierzchowiec Coglina. Najwidoczniej starzec nie wrócił tutaj. Nagle stwierdził, z˙ e my´sli o tym, w jaki sposób Coglin wcze´sniej do nich przybywał; gdy ukazywał si˛e nieoczekiwanie ka˙zdemu z nich, Walkerowi, Wren i jemu, mówił im to, co miał do powiedzenia, i odchodził równie nagle, jak si˛e pojawił. Tak było za ka˙zdym razem. Oznajmiał ka˙zdemu z nich z osobna, co nale˙zy zrobi´c, po czym pozwalał im decydowa´c, co z tym dalej poczna.˛ By´c mo˙ze, pomy´slał Par, tym razem uczynił podobnie: po prostu pozostawił ich, by sami podj˛eli decyzj˛e. Dotarli do obozu, wcia˙ ˛z nie zamieniwszy z soba˛ wi˛ecej ni˙z kilka słów, i stan˛eli, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e niepewnie wokół. Kto´s zaproponował, z˙ eby najpierw co´s zje´sc´ albo si˛e przespa´c, lecz wszyscy szybko odrzucili ten pomysł. Nikomu naprawd˛e nie chciało si˛e je´sc´ ani spa´c; nie odczuwali głodu ani zm˛eczenia. Byli teraz gotowi do rozmowy o tym, co si˛e wydarzyło. Chcieli podda´c spraw˛e pod dyskusj˛e oraz wyrazi´c my´sli i uczucia, jakie narastały i kotłowały si˛e w nich podczas drogi powrotnej. — Doskonale — rzekł Walker Boh po pełnej napi˛ecia chwili ciszy. — Skoro nikt inny nie chce tego powiedzie´c, ja to zrobi˛e. Cała ta sprawa to czyste szale´nstwo. Paranor nie istnieje. Druidzi nie istnieja.˛ Od ponad stu lat w czterech krainach nie ma ju˙z z˙ adnych elfów. Miecza Shannary nie widziano co najmniej ˙ równie dawno. Zadne z nas nie ma najmniejszego poj˛ecia, jak zabra´c si˛e do przywracania ich s´wiatu, je´sli jest to w ogóle mo˙zliwe. Ja przypuszczam, z˙ e nie jest. Sadz˛e, z˙ e druidzi raz jeszcze prowadza˛ gr˛e z Ohmsfordami. I bardzo mi si˛e to nie podoba! Twarz nabiegła mu krwia˛ i wydłu˙zyła si˛e mocno. Par przypomniał sobie, jaki w´sciekły Walker był w dolinie. Ledwie panował nad soba.˛ Nie był to Walker Boh, jakiego pami˛etał. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´smy mogli potraktowa´c to, co si˛e tam wydarzyło, tylko jako gr˛e — zaczał ˛ Par, lecz Walker Boh przerwał mu gwałtownie. — Nie, oczywi´scie, z˙ e nie, Par. Traktujesz to wszystko jako sposobno´sc´ do zaspokojenia swojej niezdrowej ciekawo´sci co do zastosowa´n magii! Ostrzegałem ci˛e ju˙z wcze´sniej, z˙ e magia nie jest darem, jak sobie wyobra˙zasz, lecz przekle´nstwem! Czemu upierasz si˛e, z˙ eby widzie´c w niej co´s innego? — Przypu´sc´ my, z˙ e cie´n mówił prawd˛e. — Głos Colla był spokojny i mocny i natychmiast odwrócił uwag˛e Walkera od Para. — Nie ma za grosz prawdy w tych zakapturzonych szalbierzach! Nigdy jej w nich nie było! Karmia˛ nas okruchami wiedzy, ale nigdy nie mówia˛ nam wszystkiego! Wykorzystuja˛ nas! Zawsze nas wykorzystywali! — Ale nigdy nie robili tego nieroztropnie, nie tracili z oczu tego, co musi zosta´c zrobione. Tak mówia˛ opowie´sci. — Coll nie ust˛epował. — Wcale nie twier-
160
dz˛e, z˙ e powinni´smy zrobi´c to, czego domagał si˛e cie´n. Mówi˛e tylko, z˙ e nie ma sensu odrzuca´c całej sprawy ze wzgl˛edu na jedna˛ mo˙zliwo´sc´ spo´sród wielu. — Okruchy wiedzy, o których mówisz, zawsze były prawdziwe — dorzucił Par do zdumiewajaco ˛ wymownej obrony Colla. — Chodzi o to, z˙ e Allanon nigdy nie powiedział od razu całej prawdy. Zawsze co´s skrywał. Walker patrzył na nich, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa,˛ jakby byli małymi dzie´cmi. — Półprawda mo˙ze by´c równie zgubna jak kłamstwo — rzekł spokojnie. Gniew ust˛epował ju˙z i jego miejsce zajmował ton rezygnacji. — Powinni´scie to wiedzie´c. — Wiem, z˙ e i jedno, i drugie mo˙ze by´c niebezpieczne. — Wi˛ec po co si˛e przy tym upiera´c? Zostaw to! — Stryju — rzekł Par z przygana˛ w głosie, zdumiewajac ˛ a˛ nawet dla niego samego — przecie˙z jeszcze niczego nie postanowiłem. Walker spogladał ˛ na niego przez długa˛ chwil˛e — wysoka, blada posta´c na tle przeja´sniajacego ˛ si˛e nieba. Z jego twarzy nie sposób było niczego wyczyta´c. — Naprawd˛e? — zapytał cicho. Nast˛epnie odwrócił si˛e, zebrał swoje koce oraz pozostałe rzeczy i zwinał ˛ je. — W takim razie wyra˙ze˛ to inaczej. Gdyby wszystko to, co cie´n powiedział, było prawda,˛ nie miałoby to wi˛ekszego znaczenia. Ja ju˙z zdecydowałem. Nie uczyni˛e nic, by przywróci´c czterem krainom Paranor i druidów. Nie ma chyba niczego, czego mniej bym pragnał. ˛ Czasy druidów i Paranoru widziały wi˛ecej szale´nstwa, ni˙z nasza epoka zdoła kiedykolwiek dos´wiadczy´c. Miałbym sprowadzi´c z powrotem tych starców z ich magia˛ i czarami, ich igraniem z z˙ yciem ludzi, jakby byli oni zabawkami? — Wstał i obrócił si˛e w ich stron˛e. Jego blada twarz była zimna jak granit. — Wolałbym odcia´ ˛c sobie r˛ek˛e, ni˙z doczeka´c powrotu druidów! Pozostali spojrzeli na siebie z konsternacja,˛ kiedy Walker odwrócił si˛e, by doko´nczy´c pakowania swego tobołka. — A zatem schowasz si˛e w swojej dolinie? — rzucił Par ze zło´scia.˛ — By´c mo˙ze. — Walker nie spojrzał na niego. — A co b˛edzie, je´sli cie´n mówił prawd˛e, Walkerze? Co b˛edzie, je´sli nastapi ˛ wszystko to, co przepowiedział, i władza cieniowców dosi˛egnie nawet Hearthstone? Co wtedy zrobisz? — To, co b˛ed˛e musiał. — Twoja˛ własna˛ magia? ˛ — rzucił ostro Par. — Magia,˛ której nauczył ci˛e Coglin? Blada twarz jego stryja uniosła si˛e gwałtownie. — Skad ˛ o tym wiesz? — Jaka jest ró˙znica mi˛edzy twoja˛ magia˛ a magia˛ druidów, Walkerze? — Par pokr˛ecił głowa.˛ — Czy nie sa˛ jednym i tym samym? U´smiech tamtego był zimny i nieprzyjazny.
161
— Czasami, Par, jeste´s głupcem — rzekł, ko´nczac ˛ rozmow˛e. Gdy podniósł si˛e chwil˛e pó´zniej, był spokojny. — Zrobiłem w tej sprawie, co do mnie nale˙zało. Przybyłem, jak mi nakazano, i wysłuchałem tego, czego miałem wysłucha´c. Do niczego wi˛ecej nie jestem zobowiazany. ˛ Wy musicie sami zadecydowa´c, co zrobicie. Je´sli o mnie chodzi, nie mam z tym wi˛ecej nic wspólnego. Przeszedł mi˛edzy nimi, nie zatrzymujac ˛ si˛e, i ruszył w stron˛e miejsca, gdzie uwiazane ˛ były konie. Przytroczył swój tobołek, dosiadł konia i odjechał. Ani razu si˛e nie obejrzał. Pozostali członkowie małej gromadki przypatrywali mu si˛e w milczeniu. To była szybka decyzja, pomy´slał Par — decyzja, na której podj˛eciu Walkerowi zdawało si˛e bardzo zale˙ze´c. Zastanawiało go dlaczego. Kiedy jego stryj odjechał, spojrzał na Wren. — A ty? Dziewczyna wolno pokr˛eciła głowa.˛ — Nie mam uprzedze´n i przesadów ˛ Walkera, z którymi musiałabym si˛e zmaga´c, ale podzielam jego watpliwo´ ˛ sci. — Podeszła do grupy skał i usiadła. Par poda˙ ˛zył za nia.˛ — Czy my´slisz, z˙ e duch mówił prawd˛e? — Wcia˙ ˛z jeszcze zadaj˛e sobie pytanie, czy duch naprawd˛e był tym, za kogo si˛e podawał, Par. — Wren wzruszyła ramionami. — Czułam, z˙ e tak jest, serce mi to mówiło, a jednak. . . — Nie doko´nczyła. — Nie wiem nic o Allanonie poza tym, co mówia˛ opowie´sci, a i te znam słabo. Ty znasz je lepiej ode mnie. Co sadzisz? ˛ — To był Allanon. — Par si˛e nie wahał. — I my´slisz, z˙ e mówił prawd˛e? Par zauwa˙zył, z˙ e pozostali podchodza,˛ z˙ eby si˛e do nich przyłaczy´ ˛ c, milczacy ˛ i czujni. — My´sl˛e, z˙ e istnieje powód, by sadzi´ ˛ c, z˙ e tak było. — Podzielił si˛e z nimi przemy´sleniami, które poczynił podczas drogi powrotnej z doliny. Był zaskoczony, jak przekonujaco ˛ to brzmi. Ju˙z nie bładził ˛ po omacku i zaczynał nabiera´c zaufania do swoich argumentów. — Nie przemy´slałem tego tak dobrze, jak bym chciał — zako´nczył. — Ale jaki powód mógłby mie´c duch, z˙ eby nas tutaj sprowadzi´c i powiedzie´c nam to wszystko, je´sli nie chciał odsłoni´c przed nami prawdy? Czemu miałby nas okłamywa´c? Walker jest przekonany, z˙ e wchodzi tu w gr˛e oszustwo, chocia˙z ja niczego takiego nie dostrzegam ani nie wiem, czemu miałoby ono słu˙zy´c. Poza tym — dodał — Walker boi si˛e tego wszystkiego: druidów, magii i czego tam jeszcze. Co´s przed nami ukrywa. Czuj˛e to. Prowadzi t˛e sama˛ gr˛e, o która˛ oskar˙za Allanona. Wren skin˛eła głowa.˛ — Rozumie jednak równie˙z druidów. — Kiedy Par spojrzał na nia˛ zbity z tropu, u´smiechn˛eła si˛e smutno. — Oni wiele ukrywaja,˛ Par. Ukrywaja˛ wszystko, co według nich nie powinno zosta´c ujawnione. Tacy wła´snie sa.˛ Tutaj równie˙z 162
niejedno si˛e przed nami ukrywa. To, co nam powiedziano, było zbyt niepełne, obwarowane zbyt wieloma zastrze˙zeniami. W ka˙zdym razie traktuje si˛e nas nie inaczej ni˙z dawniej naszych przodków. Zapanowało długie milczenie. — Mo˙ze powinni´smy wróci´c do doliny dzi´s w nocy i zobaczy´c, czy duch znów nam si˛e nie uka˙ze — zasugerował Morgan tonem pełnym watpliwo´ ˛ sci. — Mo˙ze powinni´smy da´c Coglinowi szans˛e ponownego pojawienia si˛e — dodał Coll. Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy mieli w najbli˙zszym czasie ujrze´c znowu którego´s z nich. My´sl˛e, z˙ e jakakolwiek oka˙ze si˛e nasza decyzja, b˛edziemy musieli ja˛ podja´ ˛c bez ich pomocy. — Ja te˙z tak uwa˙zam. — Wren podniosła si˛e. — Mam odnale´zc´ elfy i. . . jak on to powiedział?. . . przywróci´c je s´wiatu ludzi. To bardzo przemy´slany dobór słów, ale ja ich nie rozumiem. Nie mam poj˛ecia, gdzie sa˛ elfy, ani nawet gdzie mogłabym próbowa´c ich szuka´c. Od niemal dziesi˛eciu lat mieszkam w Westlandii, Garth jeszcze o wiele dłu˙zej, i byli´smy w ka˙zdym jej zakatku. ˛ Mog˛e was zapewni´c, z˙ e nie ma tam z˙ adnych elfów. Gdzie jeszcze mam ich szuka´c? — Podeszła do Para i spojrzała mu w twarz. — Wracam do domu. Nie mam tu nic wi˛ecej do roboty. B˛ed˛e musiała to przemy´sle´c, ale nawet my´slenie mo˙ze si˛e na nic nie zda´c. Je´sli sny si˛e powtórza˛ i otrzymam wskazówk˛e, gdzie mam rozpocza´ ˛c poszukiwania, wówczas by´c mo˙ze spróbuj˛e. Ale tymczasem. . . — Wzruszyła ramionami. — Do widzenia, Par. U´scisn˛eła go i pocałowała, po czym po˙zegnała si˛e w ten sam sposób z Collem i — tym razem — nawet z Morganem. Skin˛eła głowa˛ karłom i zacz˛eła zbiera´c swoje rzeczy. Garth przyłaczył ˛ si˛e do niej w milczeniu. — Chciałbym, z˙ eby´s została jeszcze troch˛e, Wren. — Par, w którym wzbierała desperacja na my´sl, z˙ e b˛edzie musiał si˛e ze wszystkim zmierzy´c sam, próbował ja˛ zatrzyma´c. — A mo˙ze to ty pojedziesz ze mna? ˛ — odparła. — My´sl˛e, z˙ e klimat Westlandii lepiej by ci słu˙zył. Par spojrzał na Colla. Brat zmarszczył brwi. Morgan odwrócił wzrok. Par westchnał ˛ i niech˛etnie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, najpierw musz˛e sam podja´ ˛c jaka´ ˛s decyzj˛e. Dopiero wtedy b˛ed˛e wiedział, gdzie powinienem by´c. Skin˛eła ze zrozumieniem głowa.˛ Zebrała ju˙z swoje rzeczy i podeszła do niego. — By´c mo˙ze patrzyłabym na to inaczej, gdybym, jak ty i Walker, posiadała magiczna˛ moc, która by mnie chroniła. Ale jej nie mam. Nie władam pie´snia˛ ani nie znam nauk Coglina, na których mogłabym polega´c. Mam tylko woreczek z malowanymi kamykami. — Pocałowała go raz jeszcze. — Je´sli b˛edziesz mnie potrzebował, znajdziesz mnie w Tirfing. Uwa˙zaj na siebie, Par. 163
Wyjechała z obozowiska wraz z poda˙ ˛zajacym ˛ z tyłu Garthem. Pozostali patrzyli, jak si˛e oddalaja˛ — k˛edzierzawa dziewczyna i jej olbrzymi towarzysz w pstrokatym stroju. Po paru minutach byli ju˙z tylko punkcikami na zachodnim horyzoncie, a ich konie niemal zupełnie zgin˛eły z oczu. Par patrzył za nimi jeszcze chwil˛e. Potem spojrzał znowu na wschód — za Walkerem Bohem. Czuł si˛e tak, jakby okradzione go z jakiej´s czastki ˛ jego samego. Coll zaczał ˛ nalega´c, z˙ eby co´s zjedli; od ich ostatniego posiłku upłyn˛eło ju˙z ponad dwana´scie godzin, a my´slenie o pustym z˙ oładku ˛ nie miało sensu. Par był wdzi˛eczny za t˛e chwil˛e wytchnienia, nie chciał bowiem stawa´c przed koniecznos´cia˛ podj˛ecia decyzji pod s´wie˙zym wra˙zeniem zawodu, jaki sprawiło mu odej´scie Walkera i Wren. Zjadł rosół ugotowany przez Steffa, zagryzajac ˛ go kilkoma kromkami czerstwego chleba i owocami, wypił kilka kubków piwa i poszedł si˛e umy´c do z´ ródła. Po powrocie za rada˛ brata poło˙zył si˛e na par˛e minut i w chwil˛e potem ju˙z spał. Było południe, kiedy si˛e obudził. Huczało mu w głowie, odczuwał ból w ca´ łym ciele i miał zupełnie sucho w gardle. Snił o rzeczach, o których wolałby nigdy nie s´ni´c: o Rimmerze Dallu i szperaczach federacji s´cigajacych ˛ go w pustych, wypalonych budynkach miasta; o przygladaj ˛ acych ˛ si˛e temu karłach, głodujacych ˛ i bezradnych wobec okupacji, której w z˙ aden sposób nie mogli zaradzi´c; o cieniowcach czyhajacych ˛ za ka˙zdym ciemnym rogiem, który mijał, uciekajac; ˛ o duchu Allanona krzyczacym ˛ ostrzegawczo przy ka˙zdym nowym zagro˙zeniu, ˙ adek lecz równie˙z s´miejacym ˛ si˛e z jego sytuacji. Zoł ˛ podchodził mu do gardła, ale przemógł w sobie to uczucie. Umył si˛e znowu, wypił jeszcze troch˛e piwa, usiadł w cieniu starej topoli i poczekał, a˙z nudno´sci ustapi ˛ a.˛ Stało si˛e to szybciej, ni˙z oczekiwał, i wkrótce pałaszował druga˛ misk˛e rosołu. Coll podszedł do niego, kiedy jadł. — Czujesz si˛e lepiej? Nie wygladałe´ ˛ s zbyt dobrze, kiedy si˛e obudziłe´s. Par sko´nczył je´sc´ i odstawił misk˛e. — To prawda. Ale ju˙z jest dobrze. — Na dowód u´smiechnał ˛ si˛e. Coll usiadł obok niego, opierajac ˛ si˛e o chropowaty pie´n drzewa. Umo´scił wygodnie swe pot˛ez˙ ne ciało, spogladaj ˛ ac ˛ z gł˛ebi chłodnego cienia na południowy skwar. — Zastanawiałem si˛e — zaczał, ˛ marszczac ˛ w zamy´sleniu szeroka˛ twarz; sprawiał wra˙zenie, jakby nie miał ochoty mówi´c dalej. — Zastanawiałem si˛e nad tym, co zrobi˛e, je´sli postanowisz uda´c si˛e na poszukiwania Miecza. Par natychmiast obrócił si˛e w jego stron˛e. — Coll, ja nawet nie. . . — Nie, Par. Pozwól mi doko´nczy´c. — Coll nie ust˛epował. — Je´sli si˛e czego´s nauczyłem w obcowaniu z toba,˛ to tego, z˙ eby próbowa´c ci˛e uprzedzi´c, kiedy przychodzi do podejmowania decyzji. Inaczej podejmujesz je pierwszy, a kiedy ju˙z to zrobisz, sa˛ jak wykute w kamieniu! — Spojrzał na brata. — Przypominasz 164
sobie mo˙ze, z˙ e ju˙z kiedy´s rozmawiali´smy o tym? Wcia˙ ˛z ci mówi˛e, z˙ e znam ci˛e lepiej ni˙z ty sam. Pami˛etasz, jak par˛e lat temu wpadłe´s do Rappahalladranu i niemal si˛e utopiłe´s, kiedy polowali´smy w lesie Duln na srebrnego lisa? Mówiono, z˙ e nie ma ju˙z ani jednego srebrnego lisa w Sudlandii, ale tamten stary traper powiedział nam, z˙ e widział takiego, i to ci wystarczyło. Rappahalladran wyst˛epował z brzegów, była pó´zna wiosna i ojciec powiedział nam, z˙ eby´smy nie próbowali si˛e przeprawia´c; kazał nam przyrzec, z˙ e nie b˛edziemy tego robi´c. W tej samej chwili, kiedy składałe´s t˛e obietnic˛e, wiedziałem ju˙z, z˙ e ja˛ złamiesz, je´sli b˛edziesz musiał. W momencie, kiedy ja˛ składałe´s! — No, nie powiedziałbym. . . — Par zmarszczył czoło. — Chodzi o to — przerwał mu Coll — z˙ e zwykle wiem, kiedy ju˙z si˛e na co´s zdecydowałe´s. I sadz˛ ˛ e, z˙ e Walker Boh miał racj˛e. Sadz˛ ˛ e, z˙ e ju˙z postanowiłe´s uda´c si˛e na poszukiwanie Miecza Shannary. Mam racj˛e? — Par patrzył na niego zdumiony. — Twoje oczy mówia,˛ z˙ e pójdziesz go szuka´c — Coll ciagn ˛ ał ˛ spokojnie dalej, u´smiechajac ˛ si˛e nawet. — Pójdziesz go szuka´c niezale˙znie od tego, czy istnieje, czy nie. Pójdziesz, poniewa˙z sadzisz, ˛ z˙ e by´c mo˙ze dowiesz si˛e w ten sposób czego´s o swej magii, poniewa˙z chcesz za jej pomoca˛ dokona´c czego´s wspaniałego i szlachetnego, poniewa˙z masz w sobie ten mały głosik szepczacy, ˛ z˙ e magia ma jaki´s cel. Nie, nie, zaczekaj chwil˛e, wysłuchaj mnie do ko´nca. — Uniósł w gór˛e r˛ece, widzac, ˛ z˙ e Par chce mu przerwa´c. — Nie uwa˙zam, z˙ eby było w tym co´s złego. Rozumiem to. Ale nie wiem, czy ty to rozumiesz ani czy potrafisz si˛e do tego przyzna´c. A musisz, bo inaczej nigdy nie zdołasz samemu sobie wytłumaczy´c, dlaczego wła´sciwie idziesz. Wiem, z˙ e ja sam nie posiadam z˙ adnej magicznej mocy, lecz prawda˛ jest równie˙z, z˙ e pod pewnymi wzgl˛edami rozumiem ten problem lepiej ni˙z ty. — Urwał, pos˛epniejac. ˛ — Zawsze szukasz wyzwa´n, których nikt inny nie pragnie. To po cz˛es´ci tłumaczy, co si˛e tutaj dzieje. Widzisz, jak Walker i Wren wycofuja˛ si˛e, i od razu chcesz zrobi´c co´s dokładnie przeciwnego. Taki wła´snie jeste´s. — W zamy´sleniu pokiwał głowa.˛ — Mo˙zesz mi wierzy´c albo nie, ale zawsze to w tobie podziwiałem. Wiem, z˙ e istnieja˛ równie˙z inne wzgl˛edy. — Westchnał. ˛ — Nasi rodzice wcia˙ ˛z sa˛ uwi˛ezieni w Vale, my sami jeste´smy bezdomni, nie mamy si˛e gdzie podzia´c, jeste´smy wła´sciwie banitami. Je´sli przerwiemy te poszukiwania i porzucimy zadanie, które powierzył nam Allanon, dokad ˛ pójdziemy? Czy mo˙zemy zrobi´c co´s, co spowodowałoby bardziej radykalna˛ zmian˛e ni˙z odnalezienie Miecza Shannary? Wiem to wszystko. I wiem jeszcze. . . — Powiedziałe´s: „my” — przerwał mu Par. Coll zatrzymał si˛e. — Co? — Przed chwila.˛ — Par przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie. — Powiedziałe´s: „my”. Kilkakrotnie. Powiedziałe´s: „co b˛edzie, je´sli przerwiemy poszukiwania, i dokad ˛ pójdziemy”? — Rzeczywi´scie. — Coll z˙ ało´snie pokr˛ecił głowa.˛ — Zaczynam mówi´c o tobie i zanim jeszcze zda˙ ˛ze˛ si˛e zorientowa´c, mówi˛e równie˙z o sobie. Ale na tym 165
chyba wła´snie polega problem. Jeste´smy tak sobie bliscy, z˙ e czasem my´sl˛e o nas, jakby´smy stanowili jedno, a tak nie jest. Jeste´smy bardzo od siebie ró˙zni, w tej chwili bardziej ni˙z kiedykolwiek. Ty masz magi˛e i szans˛e dowiedzenia si˛e czego´s o niej, a ja nie. Ty masz swoje zadanie, a ja nie. Co wi˛ec powinienem zrobi´c, je´sli ty pójdziesz, Par? Par milczał przez chwil˛e, po czym zapytał: — A wi˛ec? — A wi˛ec. . . Kiedy ju˙z wszystko zostało powiedziane i zrobione, wyło˙zeniu na stół wszystkich za i przeciw, wcia˙ ˛z powracam do kilku kwestii. — Przesunał ˛ si˛e i był teraz zwrócony twarza˛ do brata. — Po pierwsze jestem twoim bratem i kocham ci˛e. To oznacza, nie zostawi˛e ci˛e, nawet je´sli nie jestem całkiem pewien, czy zgadzam si˛e z tym, co robisz. Ju˙z ci to mówiłem. Po drugie, je´sli pójdziesz. . . — Urwał. — Pójdziesz, prawda? — Nastapiła ˛ długa chwila milczenia. Par nie odpowiadał. — Doskonale. Je´sli pójdziesz, b˛edzie to niebezpieczna wyprawa i potrzebujesz kogo´s, kto b˛edzie toba˛ czuwał. To wła´snie powinni robi´c dla siebie bracia. To po drugie. — Odchrzakn ˛ ał. ˛ — A po trzecie i ostatnie przemy´slałem wszystko z punktu widzenia tego, co bym zrobił, gdybym był toba: ˛ poszedłbym, czy nie, wa˙zac ˛ na szali wszelkie za i przeciw. — Znowu urwał. — Gdyby to zale˙zało ode mnie, to sadz˛ ˛ e, z˙ e na twoim miejscu bym poszedł. — Oparł si˛e o pie´n topoli i czekał. Par odetchnał ˛ gł˛eboko. — Prawd˛e powiedziawszy, Coll, to chyba ostatnie, co spodziewałem si˛e od ciebie usłysze´c. — Pewnie dlatego to powiedziałem. — Coll u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie lubi˛e by´c przewidywalny. — A wi˛ec poszedłby´s, tak? Gdyby´s był mna? ˛ — Par przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e bratu w milczeniu, wyobra˙zajac ˛ sobie taka˛ mo˙zliwo´sc´ . — Nie jestem pewien, czy ci wierz˛e. — Oczywi´scie, z˙ e wierzysz. — Coll u´smiechnał ˛ si˛e szerzej. Wcia˙ ˛z przypatrywali si˛e sobie, kiedy podszedł Morgan i usiadł naprzeciw nich, nieco zbity z tropu widokiem tego samego wyrazu na twarzach obu braci. Steff i Tell zbli˙zyli si˛e równie˙z. Wszyscy troje wymienili spojrzenia. — Co si˛e dzieje? — zapytał w ko´ncu Morgan. Par patrzył na niego przez chwil˛e, nie dostrzegajac ˛ go. Widział jedynie krajobraz roztaczajacy ˛ si˛e za nim, wzgórza poro´sni˛ete rzadkimi zagajnikami, ciagn ˛ ace ˛ si˛e na południe od nagich stoków Smoczych Z˛ebów i rozpływajace ˛ si˛e w upale, który przesłaniał wszystko palac ˛ a˛ mgiełka.˛ Nagłe podmuchy wiatru wzbijały małe tumany kurzu drodze prowadza˛ cej w dół. Pod drzewem było spokojnie i Par my´slał o przeszło´sci, wracajac ˛ do czasów sp˛edzonych wspólnie z Collem. Wspomnienia te miały w sobie tkliwo´sc´ , która go ukoiła; były w wi˛ekszo´sci wyra´zne i ostre i wzbudzały w nim bolesna,˛ lecz słodka˛ t˛esknot˛e. — No wi˛ec? — nalegał Morgan. Par zamrugał oczami. 166
— Coll twierdzi, z˙ e powinienem zrobi´c to, co nakazał mi duch. Uwa˙za, z˙ e powinienem spróbowa´c odnale´zc´ Miecz Shannary. — Urwał. — Co o tym sadzisz, ˛ Morgan? — Chyba pójd˛e z toba.˛ — Góral nie wahał si˛e ani przez chwil˛e. — Zm˛eczyło mnie ju˙z sp˛edzanie całego czasu na wodzeniu za nos tych federacyjnych głupców, którzy usiłuja˛ rzadzi´ ˛ c Leah. Kto´s taki jak ja mo˙ze robi´c po˙zyteczniejsze rzeczy. — Poderwał si˛e z ziemi. — Poza tym mam kling˛e, która˛ trzeba wypróbowa´c na pomiocie ciemnej magii! — W pozorowanej fincie si˛egnał ˛ do tyłu po miecz. — A jak wszyscy tu obecni moga˛ za´swiadczy´c, nie ma na to lepszego sposobu ni˙z dotrzymywanie towarzystwa Parowi Ohmsfordowi! Par pokr˛ecił głowa.˛ — Morgan, nie powiniene´s z˙ artowa´c. . . ˙ — Zartowa´ c! Ale wła´snie o to chodzi! Od miesi˛ecy jedynie z˙ artowałem ! I co dobrego z tego wynikło? — Szczupła twarz Morgana st˛ez˙ ała. — Teraz mam szans˛e zrobienia czego´s naprawd˛e po˙zytecznego, czego´s o wiele wa˙zniejszego ni˙z uprzykrzanie z˙ ycia wrogom Leah i wyrzadzanie ˛ im drobnych zniewag. Na lito´sc´ boska! ˛ Musisz to widzie´c tak samo jak ja, Par. Nie mo˙zesz kwestionowa´c tego, co mówi˛e. — Gwałtownie odwrócił wzrok. — Steff, a ty? Co zamierzasz? A Teel? Steff za´smiał si˛e, marszczac ˛ twarz w grymasie. — No có˙z, Teel i ja mamy mniej wi˛ecej taki sam poglad ˛ na t˛e spraw˛e. Podj˛eli´smy ju˙z decyzj˛e. Idziemy z wami, przede wszystkim dlatego, z˙ e mamy nadziej˛e wej´sc´ w posiadanie czego´s, magii lub czegokolwiek innego, co pomogłoby naszemu narodowi wyzwoli´c si˛e spod władzy federacji. Jeszcze tego czego´s nie znale´zli´smy, ale by´c mo˙ze jeste´smy na dobrej drodze. To, co duch mówił o cieniowcach, z˙ e szerza˛ ciemna˛ magi˛e i z˙ yja˛ w ciałach m˛ez˙ czyzn, kobiet i dzieci, by to robi´c, tłumaczy by´c mo˙ze w znacznej mierze szale´nstwo trawiace ˛ krainy. Mo˙ze mie´c nawet co´s wspólnego z tym, dlaczego federacji tak bardzo zale˙zy na przetraceniu ˛ grzbietu karłom! Sami widzieli´scie: federacja z pewno´scia˛ do tego da˙ ˛zy. Działa tu ciemna magia. Karły potrafia˛ ja˛ lepiej wyczuwa´c ni˙z wi˛ekszo´sc´ innych, poniewa˙z odległe regiony Estlandii zawsze stanowiły jej kryjówk˛e. Jedyna ró˙znica polega na tym, z˙ e tym razem, zamiast si˛e chowa´c, wyszła na powierzchni˛e jak oszalałe zwierz˛e, zagra˙zajac ˛ nam wszystkim. Mo˙ze wi˛ec odnalezienie Miecza Shannary b˛edzie, zgodnie z tym, co mówi duch, krokiem w kierunku ponownego okiełznania tego zwierza! — Brawo! — tryumfalnie wykrzyknał ˛ Morgan. — Czy mógłby´s sobie wyobrazi´c lepsze towarzystwo dla siebie, Parze Ohmsfordzie? Par w oszołomieniu potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, Morgan, ale. . . — Wi˛ec powiedz, z˙ e to zrobisz! Zapomnij o Walkerze i Wren wraz z ich wymówkami! To jest wa˙zne! Pomy´sl, czego mo˙ze zdołamy dokona´c! — Spojrzał
167
płaczliwie na przyjaciela. — Do licha, Par, jak mogliby´smy przegra´c, skoro próbujac, ˛ mamy wszystko do wygrania? Steff pochylił si˛e i szturchnał ˛ go r˛eka.˛ — Nie naciskaj tak mocno, góralu. Zostaw chłopcu troch˛e swobody! Par spojrzał na wszystkich po kolei: na Steffa o szerokiej twarzy, tajemnicza˛ Teel, pełnego zapału Morgana, a wreszcie na Colla. Przypomniał sobie nagle, z˙ e jego brat nie wyjawił do ko´nca swej decyzji. Powiedział tylko, z˙ e na jego miejscu by poszedł. — Coll. . . — zaczał. ˛ Ale brat zdawał si˛e czyta´c w jego my´slach. — Je´sli ty idziesz, ja te˙z id˛e. — Twarz jego brata wygladała ˛ jak wykuta w kamieniu. — Jakkolwiek miałoby si˛e to sko´nczy´c. Nastapiła ˛ długa chwila milczenia, gdy patrzyli na siebie, a wyczekiwanie malujace ˛ si˛e w ich oczach było szeptem, który szele´scił li´sc´ mi ich my´sli jak wiatr. Par Ohmsford gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — A zatem sprawa jest chyba rozstrzygni˛eta — powiedział. — Od czego zaczniemy?
XVII Jak zwykle Morgan Leah miał plan. — Je´sli chcemy, z˙ eby nasze poszukiwania Miecza si˛e powiodły, b˛edziemy potrzebowali pomocy. Nas pi˛ecioro to po prostu za mało. Po tylu latach poszukiwanie Miecza Shannary mo˙ze przypomina´c szukanie przysłowiowej igły w stogu siana, a my nie wiemy prawie nic o naszym stogu siana. Steff, ty i Teel znacie by´c mo˙ze Estlandi˛e, ale Callahorn i pogranicza to nie znane wam obszary. To samo dotyczy Ohmsfordów i mnie: po prostu nie wiemy dostatecznie du˙zo o okolicy. A nie zapominajmy ponadto, z˙ e federacja b˛edzie przeczesywała wszystkie miejsca, w które mo˙zemy si˛e uda´c. Z tego, co ostatnio słyszałem, karły i uciekinierzy nie sa˛ mile widzianymi go´sc´ mi w Sudlandii. B˛edziemy musieli równie˙z mie´c si˛e na baczno´sci przed cieniowcami. To prawda, z˙ e magia przyciaga ˛ je tak, jak zapach krwi przyciaga ˛ wilki, i bł˛edem byłoby sadzi´ ˛ c, z˙ e ju˙z si˛e od nich uwolnili´smy. B˛edziemy mieli do´sc´ kłopotów z zapewnieniem sobie bezpiecze´nstwa, nie mówiac ˛ ju˙z o ustaleniu, co si˛e stało z Mieczem. Nie poradzimy sobie sami. Potrzebujemy kogo´s, kto dobrze zna cztery krainy, kogo´s, kto mo˙ze nam dostarczy´c ludzi i broni. — Przeniósł wzrok na Para i jego twarz rozja´snił znajomy u´smiech, pełen skrytego rozbawienia. — Potrzebujemy twojego przyjaciela z Ruchu. Ohmsford j˛eknał. ˛ Nie palił si˛e do odnowienia kontaktów z banitami; byłoby to jawnym napraszaniem si˛e o kłopoty. Lecz Steffowi, a nawet Teel spodobał si˛e ten pomysł i po dłu˙zszej wymianie zda´n musiał przyzna´c, z˙ e propozycja górala jest rozsadna. ˛ Banici posiadali siły i zasoby, których im brakowało, i znali pogranicza oraz otaczajace ˛ je wolne obszary. Wiedzieliby, gdzie szuka´c i jakich przy tym unika´c pułapek. Ponadto wybawca Para wydawał si˛e człowiekiem, na którym mo˙zna polega´c. Nie sposób było temu zaprzeczy´c i sprawa została przesadzona. ˛ Reszt˛e dnia sp˛edzili w obozowisku u stóp pogórza, przez które prowadziła droga do doliny Shale i Hadeshornu. Drugiej nocy nowiu spali niespokojnie u podnó˙za Smoczych Z˛ebów. O s´wicie spakowali swoje rzeczy, dosiedli koni i ruszyli w drog˛e. Ich plan był prosty. Mieli pojecha´c do Varfleet, odnale´zc´ ku´zni˛e Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapyta´c o Łucznika — dokładnie według
169
wskazówek tajemniczego wybawcy Para. Potem mieli zadecydowa´c, co robi´c dalej. Jechali na południe przez poro´sni˛eta˛ krzewami okolic˛e graniczac ˛ a˛ z równina˛ Rabb. Po przekroczeniu wschodniej odnogi Mermidonu zboczyli na zachód. Przez całe południe i wczesne popołudnie jechali wzdłu˙z rzeki. Sło´nce pra˙zyło niemiłosiernie z bezchmurnego nieba, powietrze było suche i ci˛ez˙ kie od kurzu. Poda˙ ˛zali, nie odzywajac ˛ si˛e prawie do siebie, pogra˙ ˛zeni w ciszy własnych my´sli. Od momentu wyruszenia w drog˛e nie rozmawiano ju˙z o Allanonie. Nikt nie wspomniał równie˙z o Walkerze i Wren. Par dotykał co jaki´s czas pier´scienia z wizerunkiem sokoła i zastanawiał si˛e znowu nad to˙zsamo´scia˛ m˛ez˙ czyzny, który mu go dał. Było pó´zne popołudnie, kiedy przejechali przez dolin˛e rzeki w górach Runne, na północ od Varfleet, i zbli˙zyli si˛e do peryferii miasta. Rozpo´scierało si˛e przed nimi na kilku wzgórzach, szare od kurzu i rozpalone blaskiem chylacego ˛ si˛e ku zachodowi sło´nca. Szopy i szałasy zajmowały obrze˙za miasta, n˛edzne domostwa m˛ez˙ czyzn i kobiet, którym brakowało nawet podstawowych s´rodków do z˙ ycia. Wołali do poda˙ ˛zajacych ˛ droga˛ je´zd´zców, proszac ˛ o pieniadze ˛ i jedzenie, a Par i Coll dawali im, co mieli. Morgan spogladał ˛ na nich do tyłu z dezaprobata,˛ tak jak ojciec mógłby patrze´c na naiwne dzieci, lecz nic nie mówił. Nieco dalej Par zaczał ˛ poniewczasie z˙ ałowa´c, z˙ e nie pomy´slał o ukryciu swoich elfich rysów. Upłyn˛eły całe tygodnie, od kiedy przestał to robi´c, i po prostu odzwyczaił si˛e od tego. Pewna˛ pociech˛e stanowiło to, z˙ e jego włosy znacznie podrosły i zakrywały mu uszy. Tak czy owak musiał by´c ostro˙zny. Spojrzał na karły. Były mocno otulone opo´nczami, a kaptury skrywały w cieniu ich twarze. W razie wykrycia groziło im wi˛eksze niebezpiecze´nstwo ni˙z jemu. Wszyscy wiedzieli, z˙ e karłom nie wolno przebywa´c w Sudlandii. Nawet w Varfleet było to ryzykowne. Kiedy dotarli do wewn˛etrznej cz˛es´ci miasta, z ulicami noszacymi ˛ nazwy i szyldami na sklepach, ruch na drodze znacznie si˛e nasilił. Wkrótce poda˙ ˛zanie naprzód stało si˛e prawie niemo˙zliwe. Zsiedli z koni i prowadzili je za uzdy, a˙z natrafili na stajni˛e, gdzie mogli je pozostawi´c pod opieka.˛ Gdy Morgan dobijał targu, pozostali czekali pod s´cianami domów po drugiej stronie ulicy, patrzac, ˛ jak mieszka´ncy miasta przesuwaja˛ si˛e, stłoczeni, obok. Podchodzili do nich z˙ ebracy, proszac ˛ o pieniadze. ˛ Par przygladał ˛ si˛e, jak na targu owocowym połykacz ognia popisuje si˛e swym kunsztem przed pełnym podziwu tłumem m˛ez˙ czyzn i chłopców. Wokół rozlegał si˛e niski pomruk wielu głosów. — Czasem ma si˛e szcz˛es´cie — oznajmił spokojnie Morgan, wróciwszy ze stajni. — Jeste´smy w Zbójeckim Zaułku. Cała ta cz˛es´c´ miasta tak si˛e nazywa. Ku´znia Kiltan znajduje si˛e zaledwie o kilka ulic stad. ˛ Dał im ponownie znak do drogi i zacz˛eli si˛e posuwa´c wzdłu˙z przemieszczajacej ˛ si˛e jednostajnie ludzkiej ci˙zby. Skr˛ecili w boczna˛ uliczk˛e, która była mniej zatłoczona, ale za to bardziej cuchnaca, ˛ i wkrótce szybko poda˙ ˛zali ocieniona˛ alejka˛ wijac ˛ a˛ si˛e wzdłu˙z płytkiego rowu s´ciekowego. Par z obrzydzeniem zmarszczył 170
nos. To było miasto, jakim widział je Coll. Zaryzykował krótkie spojrzenie do tyłu, na brata, lecz Coll miał cała˛ uwag˛e skupiona˛ na drodze pod stopami. Po pokonaniu jeszcze kilku przecznic wyszli na ulic˛e, która zdawała si˛e zadowala´c Morgana. Szybko skr˛ecił w prawo i przeprowadził ich przez tłum do okazałej dwupi˛etrowej stodoły z drewnianym szyldem, na którym był wypalony napis „Ku´znia Kiltan”. Szyld i stodoła były stare, a ich deski rozeschni˛ete, lecz paleniska we wn˛etrzu płon˛eły jasnym ogniem i sypały iskrami, gdy wkładano do nich szczypcami kawałki metalu. Maszyny je rozgniatały, a młoty kuły, nadajac ˛ kształt. Panujacy ˛ tu łoskot zagłuszał odgłosy ulicy i odbijał si˛e echem od s´cian sasiednich ˛ budynków, zamierajac ˛ w ko´ncu w duszacym ˛ u´scisku niesłabnacego ˛ popołudniowego upału. Morgan posuwał si˛e wzdłu˙z obrze˙za tłumu, a pozostali szli w milczeniu za nim. W ko´ncu udało mu si˛e przedosta´c pod wej´scie ku´zni. Kilku robotników pracowało przy piecach pod kierunkiem pot˛ez˙ nego m˛ez˙ czyzny z sumiastym wasem ˛ i łysiejac ˛ a˛ głowa,˛ czarna˛ od sadzy. M˛ez˙ czyzna nie zwracał na nich uwagi, dopóki wszyscy nie weszli do s´rodka, a wtedy odwrócił si˛e i zapytał: — Czym mog˛e wam słu˙zy´c? — Szukamy Łucznika — odparł Morgan. M˛ez˙ czyzna z wasem ˛ podszedł do nich. — Kogo takiego? — Łucznika — powtórzył Morgan. — A co to znowu za jeden? — M˛ez˙ czyzna miał szerokie ramiona i był oblepiony potem. — Nie wiem — przyznał Morgan. — Powiedziano nam jedynie, z˙ e mamy o niego zapyta´c. — Kto powiedział? — Niech pan posłucha. . . — Kto powiedział? Nie wiesz, chłopcze? We wn˛etrzu było goraco ˛ i stawało si˛e jasne, z˙ e Morgan b˛edzie miał kłopoty z tym człowiekiem, je´sli sprawy b˛eda˛ si˛e nadal rozwijały w ten sposób. W ich stron˛e zacz˛eły si˛e ju˙z odwraca´c głowy. Par instynktownie wysunał ˛ si˛e do przodu, nie chcac ˛ dopu´sci´c, by zwrócono na nich uwag˛e, i powiedział: — Człowiek, który nosi pier´scie´n z wizerunkiem sokoła. M˛ez˙ czyzna zmru˙zył przenikliwe oczy, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie twarzy chłopca o elfich rysach. — Ten pier´scie´n — doko´nczył Par, wyciagaj ˛ ac ˛ go na dłoni. Tamten cofnał ˛ si˛e jak ukaszony. ˛ — Nie obno´s si˛e z nim tak, młody głupcze! — warknał ˛ i odsunał ˛ pier´scie´n od siebie, jakby był zatruty. — Powiedz nam, gdzie mo˙zna znale´zc´ Łucznika! — wykrzyknał ˛ Morgan, którego irytacja stawała si˛e coraz bardziej widoczna. 171
Nagłe poruszenie na ulicy sprawiło, z˙ e wszyscy si˛e odwrócili. Zbli˙zał si˛e oddział z˙ ołnierzy federacji, przepychajac ˛ si˛e przez tłum i zmierzajac ˛ wprost do ku´zni. — Schowajcie si˛e gdzie´s! — naglaco ˛ syknał ˛ m˛ez˙ czyzna z wasem ˛ i odsunał ˛ si˛e na bok. ˙ Zołnierze weszli do s´rodka, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e w roz´swietlonym ogniem mroku. Wasacz ˛ postapił ˛ do przodu, z˙ eby si˛e z nimi przywita´c. Morgan i Ohmsfordowie przyciagn˛ ˛ eli do siebie karły, lecz z˙ ołnierze znajdowali si˛e mi˛edzy nimi a drzwiami prowadzacymi ˛ na ulic˛e. Morgan zepchnał ˛ ich wszystkich w stron˛e gł˛ebokiego cienia. — Zamówienie na bro´n, Hirehone — oznajmił dowódca dru˙zyny wasaczowi, ˛ pokazujac ˛ jakie´s pismo. — Potrzebuj˛e jej przed ko´ncem tygodnia. I nie próbuj si˛e wykr˛eca´c. Hirehone mruknał ˛ co´s niezrozumiale, lecz skinał ˛ głowa.˛ Dowódca dru˙zyny ˙ rozmawiał z nim jeszcze przez chwil˛e. Wydawał si˛e zm˛eczony i zgrzany. Zołnierze niespokojnie rozgladali ˛ si˛e wokół. Jeden z nich ruszył w stron˛e małej gromadki. Morgan wysunał ˛ si˛e przed swoich towarzyszy, usiłujac ˛ sprawi´c, aby z˙ ołnierz ˙ z nim rozmawiał. Zołnierz, rosły drab z rudawa˛ broda,˛ zawahał si˛e. W pewnej chwili co´s zauwa˙zył i odepchnał ˛ Morgana na bok. — Ty tam! — rzucił w stron˛e Teel. — Co tam chowasz? — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, zrywajac ˛ jej z głowy kaptur. — Karły! Kapitanie, tu sa.˛ . . ! Nie doko´nczył. Teel zabiła go jednym ciosem długiego no˙za, przeszywajac ˛ mu ostrzem gardło. Wcia˙ ˛z jeszcze usiłował mówi´c, kiedy umierał. Pozostali z˙ ołnierze si˛egn˛eli po bro´n, lecz Morgan był ju˙z mi˛edzy nimi, zadajac ˛ pchni˛ecia mieczem i wypierajac ˛ ich do tyłu. Krzyknał ˛ do pozostałych i karły wraz z Ohmsfordami rzuciły si˛e do drzwi. Gdy wybiegali na ulic˛e, Morgan znajdował si˛e za nimi, a z˙ ołnierz federacji o krok z tyłu. Ludzie w tłumie zacz˛eli krzycze´c i rozstapili ˛ si˛e, kiedy cała grupa si˛e zatoczyła i wpadła mi˛edzy nich. W po´scigu brało udział około tuzina z˙ ołnierzy, lecz dwóch z nich było rannych, a pozostali potykali si˛e o siebie nawzajem, usiłujac ˛ pochwyci´c Morgana. Ten skosił mieczem najbli˙zszego z nich, wyjac ˛ jak szalony. Z przodu Steff dopadł zaryglowanych drzwi jakiego´s magazynu, wydobył maczug˛e i jednym uderzeniem roztrzaskał niespodziewana˛ przeszkod˛e. Pop˛edzili przez ciemne wn˛etrze i wybiegli tylnymi drzwiami, skr˛ecili waskim ˛ przej´sciem w lewo i natrafili na płot. Zdesperowani obrócili si˛e na pi˛ecie i ruszyli z powrotem. ´ Scigaj acy ˛ ich z˙ ołnierze federacji wypadli z drzwi magazynu i rzucili si˛e na nich. Par przywołał pie´sn´ i wypełnił kurczac ˛ a˛ si˛e przestrze´n mi˛edzy nimi huczacym ˛ ˙ rojem szerszeni. Zołnierze zawyli i rozpierzchli si˛e, szukajac ˛ ukrycia. W ogólnym zamieszaniu Steff roztrzaskał wystarczajac ˛ a˛ ilo´sc´ desek w płocie, by mogli si˛e
172
przecisna´ ˛c. Pobiegli drugim przej´sciem, przez labirynt szop składowych, skr˛ecili w prawo i przedostali si˛e przez z˙ elazna˛ bram˛e na zawiasach. Znale´zli si˛e na zawalonym złomem podwórzu na tyłach ku´zni. Przed nimi otworzyły si˛e drzwi do jej wn˛etrza. — Tutaj! — zawołał kto´s. Pognali, o nic nie pytajac, ˛ słyszac ˛ zewszad ˛ okrzyki i ogłuszajace ˛ trabienie ˛ w rogi. Wbiegli przez otwarte drzwi do małego składziku i usłyszeli, jak drzwi zatrzaskuja˛ si˛e za nimi. Naprzeciw nich stał Hirehone, wsparty r˛ekami o biodra. — Mam nadziej˛e, z˙ e jeste´scie warci kłopotów, jakie sprawili´scie! — powiedział. Ukrył ich w schowku pod podłoga˛ składziku i pozostawił — jak im si˛e zdawało — na długie godziny. Panował tam zaduch i ciasnota, nie było s´wiatła, a dwukrotnie nad ich głowami rozlegał si˛e tupot stóp w ci˛ez˙ kich butach; za ka˙zdym razem wstrzymywali oddech, dr˛etwiejac ˛ z przera˙zenia. Kiedy Hirehone znowu ich wypu´scił, była noc. Niebo było zachmurzone i czarne jak atrament. Przez szczeliny mi˛edzy deskami s´cian ku´zni połyskiwały jasne punkciki s´wiateł miasta. Zaprowadził ich ze składziku do przylegajacej ˛ do´n małej kuchni, posadził ich przy długim stole i dał im je´sc´ . — Musiałem poczeka´c, a˙z z˙ ołnierze zako´ncza˛ poszukiwania, upewnia˛ si˛e, z˙ e nie zamierzacie tutaj wróci´c ani nie ukryli´scie si˛e gdzie´s w´sród złomu — wyjas´nił. — Byli w´sciekli, mo˙zecie mi wierzy´c, zwłaszcza z powodu s´mierci jednego z nich. Teel niczym nie zdradzała swoich my´sli, a pozostali milczeli. Hirehone wzruszył ramionami. — Ja te˙z si˛e tym nie przejałem. ˛ Przez pewien czas z˙ uli w milczeniu, po czym Morgan zapytał: — Co z Łucznikiem? Czy mo˙zemy si˛e z nim teraz spotka´c? — Hirehone wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby to było mo˙zliwe. Nikt taki nie istnieje. — Morgan otworzył ze zdumienia usta. — Dlaczego w takim razie. . . ? — To szyfr — przerwał mu Hirehone. — Dzi˛eki niemu wiem, czego si˛e ode mnie oczekuje. Sprawdziłem was. Czasem szyfr zostaje złamany. Musiałem si˛e upewni´c, czy nie szpiegujecie dla federacji. — Jeste´s banita˛ — rzekł Par. — A ty jeste´s Parem Ohmsfordem — odparł tamten. — No, ko´nczcie ju˙z je´sc´ . Zaprowadz˛e was do człowieka, z którym chcecie si˛e spotka´c. Doko´nczywszy posiłku, umyli talerze w starym zlewie i poszli za Hirehone’em do wn˛etrza ku´zni. Było w niej teraz pusto, je´sli nie liczy´c jednego robotnika na nocnej słu˙zbie krzataj ˛ acego ˛ si˛e przy ziejacych ˛ ogniem piecach, którym 173
nigdy nie pozwalano ostygna´ ˛c. Nie zwrócił na nich uwagi. Przeszli niemal bezgło´snie przez grobowa˛ cisz˛e, czujac ˛ zapach popiołu i metalu stopionych w siarczany amalgamat; przed oczyma mieli cienie ta´nczace ˛ na s´cianach w rytm porusze´n płomieni. Kiedy wymkn˛eli si˛e przez boczne drzwi, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w mroku, Morgan szepnał ˛ do Hirehone’a: — Pozostawili´smy konie w stajni o par˛e mil stad. ˛ — Nie martw si˛e o to — odpowiedział mu tamten równie˙z szeptem. — Tam, dokad ˛ idziecie, nie b˛edziecie potrzebowali koni. Przeszli spokojnie i nie rzucajac ˛ si˛e w oczy zaułkami Varfleet, mi˛edzy ciagn ˛ a˛ cymi si˛e na jego obrze˙zach szeregami szałasów i chat, a˙z wreszcie wyszli z miasta. Nast˛epnie ruszyli na północ wzdłu˙z Mermidonu, posuwajac ˛ si˛e w gór˛e rzeki, tam gdzie wiła si˛e ona u stóp przedgórza Smoczych Z˛ebów. Szli przez reszt˛e nocy, przeprawiajac ˛ si˛e przez rzek˛e tu˙z ponad miejscem złaczenia ˛ jej północnej i południowej odnogi, gdzie szereg katarakt rozdzielał jej bieg na kilka mniejszych strumieni. Stan wód był niski o tej porze roku, dzi˛eki czemu mogli si˛e przeprawi´c bez pomocy łodzi. Mimo to w kilku miejscach woda si˛egała karłom do brody, a wszyscy musieli i´sc´ z plecakami i bronia˛ uniesionymi nad głowa.˛ Po drugiej stronie natrafili na szereg g˛esto zalesionych wawozów ˛ i jarów, które wrzynały si˛e na gł˛eboko´sc´ kilku mil w skalne s´ciany Smoczych Z˛ebów. — To Parma Key — oznajmił w pewnym momencie nie pytany Hirehone. — Bardzo niebezpieczna okolica, je´sli si˛e nie zna drogi. Par wkrótce si˛e przekonał, z˙ e. nie było w tym cienia przesady. Parma Key stanowiło nagromadzenie grzbietów górskich i wawozów, ˛ które wznosiły si˛e i opadały gwałtownie pod dławiacym ˛ kobiercem drzew i krzewów. Nów nie dawał s´wiatła, gwiazdy były przesłoni˛ete koronami drzew i cieniem gór i mała gromadka znajdowała si˛e w niemal zupełnej ciemno´sci. Gdy zagł˛ebili si˛e nieco bardziej w las, Hirehone polecił im usia´ ˛sc´ na ziemi w oczekiwaniu s´witu. Nawet przy dziennym s´wietle przej´scie wydawało si˛e niemo˙zliwe. W górskich lasach Parma Key panował nieustanny półmrok i mgła, a parowy i wzniesienia górskie przecinały wzdłu˙z i wszerz cała˛ okolic˛e. Była tam jednak s´cie˙zka, niewidoczna dla kogo´s, kto nie znał jej przedtem, kr˛eta dró˙zka, która˛ Hirehone poda˙ ˛zał bez wysiłku, lecz która w pozostałych członkach małej gromadki wzbudzała niepewno´sc´ co do kierunku ich marszu. Zbli˙zało si˛e południe i s´wiatło słoneczne saczyło ˛ si˛e przez g˛este korony drzew waskimi ˛ smugami, które nie były w stanie rozproszy´c uporczywej mgły i sprawiały wra˙zenie, jakby si˛e zabłakały ˛ z zewn˛etrznego s´wiata w sam s´rodek mroku. Kiedy zatrzymali si˛e na krótki posiłek, Par zapytał przewodnika, jak daleko musza˛ jeszcze i´sc´ . — Niedaleko — odparł Hirehone. — To tam. — Wskazał pot˛ez˙ ny masyw wznoszacy ˛ si˛e nad Parma Key, w miejscu gdzie las opierał si˛e o urwista˛ s´cian˛e 174
ła´ncucha Smoczych Z˛ebów. — Ta skała, Ohmsfordzie, nazywa si˛e Wyst˛ep. Jest warownia˛ Ruchu. Par patrzył, zastanawiajac ˛ si˛e. — Czy federacja wie o jej istnieniu? — zapytał. — Wiedza,˛ z˙ e jest gdzie´s tutaj — odparł Hirehone. — Nie wiedza˛ jednak, gdzie dokładnie, i co wa˙zniejsze, jak do niej dotrze´c. — A tajemniczy wybawca Para, ów wcia˙ ˛z bezimienny przywódca banitów, nie obawia si˛e, z˙ e tacy przybysze jak my moga˛ to zdradzi´c? — sceptycznie zapytał Steff. — Chcac ˛ powtórnie odnale´zc´ drog˛e prowadzac ˛ a˛ tutaj, musiałby´s najpierw znale´zc´ drog˛e powrotna˛ stad. ˛ — Hirehone u´smiechnał ˛ si˛e. — Sadzisz, ˛ z˙ e byłby´s w stanie to zrobi´c bez mojej pomocy? Steff u´smiechnał ˛ si˛e kwa´sno, uznajac ˛ słuszno´sc´ tego argumentu. Mo˙zna było w˛edrowa´c bez ko´nca w tym labiryncie, nie odnajdujac ˛ wła´sciwej drogi. Pó´znym popołudniem dotarli do masywu skalnego, w stron˛e którego zmierzali przez cały dzie´n. G˛estniejace ˛ cienie okrywały cała˛ okolic˛e, pogra˙ ˛zajac ˛ las w półmroku. Hirehone kilkakrotnie w ciagu ˛ ostatniej godziny gło´sno gwizdał, za ka˙zdym razem wyczekujac ˛ na gwizd w odpowiedzi przed podj˛eciem marszu. U stóp urwiska czekała zamykana krata˛ winda ustawiona na polanie. Jej liny gin˛eły w´sród skał wysoko w górze. Była wystarczajaco ˛ du˙za, by ich wszystkich pomie´sci´c. Weszli do s´rodka i uchwycili si˛e pr˛etów dla utrzymania równowagi, gdy winda d´zwign˛eła ich w gór˛e, unoszac ˛ si˛e powoli i spokojnie, a˙z w ko´ncu znale´zli si˛e ponad szczytami drzew. Dotarli do waskiej ˛ półki skalnej i zostali na nia˛ wciagni˛ ˛ eci przez kilku ludzi obsługujacych ˛ pot˛ez˙ ny kołowrót. Tam weszli do drugiej windy. Znowu zostali uniesieni w gór˛e przy skalnej s´cianie, kołyszac ˛ si˛e niebezpiecznie nad ziemia.˛ Par raz spojrzał w dół i szybko tego po˙załował. Na chwil˛e ujrzał twarz Steffa, która wygladała, ˛ jakby odpłyn˛eła z niej cała krew. Hirehone wydawał si˛e zupełnie spokojny i pogwizdywał beztrosko, gdy unosili si˛e w gór˛e. Potem przesiedli si˛e do jeszcze jednej windy, która˛ jechali znacznie krócej, i kiedy w ko´ncu wysiedli, znale´zli si˛e na szerokim, trawiastym cyplu skalnym, mniej wi˛ecej w połowie wysoko´sci urwiska, ciagn ˛ acym ˛ si˛e do oddalonego o kilkaset metrów szeregu jaski´n. Na skraju cypla i wokół jaski´n wznosiły si˛e fortyfikacje, a w pop˛ekanej s´cianie urwiska powy˙zej wykute były gniazda obronne. Z góry do małej sadzawki opadał waski ˛ wodospad, a na cyplu rosło kilka rozproszonych k˛ep drzew li´sciastych i s´wierków. Wsz˛edzie wokół krzatali ˛ si˛e ludzie d´zwigajacy ˛ narz˛edzia, bro´n i skrzynie z zapasami, wykrzykujacy ˛ komendy albo odpowiadajacy ˛ na nie. Ze s´rodka tego uporzadkowanego ˛ zam˛etu wyszedł do nich wybawca Para. Jego wysoka˛ posta´c spowijały szkarłatno-czarne szaty. Miał teraz gładko ogolone policzki, a s´wiatło słoneczne ukazywało cienkie zmarszczki na jego ko´scistej twa175
rzy. Była to twarz nie poddajaca ˛ si˛e staro´sci. Włosy miał zaczesane do tyłu i lekko przerzedzone na czole. Był szczupły i muskularny i poruszał si˛e jak kot. Zbli˙zał si˛e do nich z okrzykiem powitania na ustach, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie rami˛e, którym najpierw u´scisnał ˛ Hirehone’a, a potem objał ˛ Para. — A wi˛ec, chłopcze, zmieniłe´s jednak zdanie? Witaj zatem i twoi przyjaciele równie˙z. Twój brat, góral i para karłów, czy tak? Dziwna zaiste kompania. Przybywacie, z˙ eby si˛e do nas przyłaczy´ ˛ c? Morgan zawsze pragnał ˛ by´c tak bezpo´sredni i otwarty, i Par poczuł, z˙ e si˛e rumieni. — Niezupełnie. Mamy problem. — Nowy problem? — Herszt banitów wydawał si˛e rozbawiony. — Zdaje si˛e, z˙ e nie potrafisz z˙ y´c bez kłopotów. Czy mog˛e ci˛e teraz prosi´c o zwrot mojego pier´scienia? — Par wyjał ˛ pier´scie´n z kieszeni i podał mu go. Tamten wsunał ˛ go z powrotem na palec, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e z lubo´scia.˛ — Sokół. To dobry symbol dla wolno urodzonych, nie sadzisz? ˛ — Kim jeste´s? — zapytał go prosto z mostu Par. — Kim jestem? — M˛ez˙ czyzna za´smiał si˛e wesoło. — Jeszcze si˛e nie domys´liłe´s, przyjacielu? Nie? Powiem ci zatem. — Pochylił si˛e do przodu. — Spójrz na moja˛ r˛ek˛e. — Podniósł zaci´sni˛eta˛ dło´n z palcem wymierzonym w nos Para. — Brakujaca ˛ r˛eka ze szpikulcem. Kim jestem? — Jego szmaragdowe oczy połyskiwały figlarnie. Nastapiła ˛ chwila nat˛ez˙ onego milczenia, kiedy Ohmsford przygla˛ dał mu si˛e, zbity z tropu. — Nazywam si˛e Padishar Creel, Parze Ohmsfordzie — rzekł w ko´ncu. — Ale mo˙zesz zna´c mnie lepiej jako dalekiego prawnuka Panamona Creela. I Par wreszcie zrozumiał. Tego wieczora podczas kolacji, siedzac ˛ przy stole, który odsuni˛eto specjalnie od stołów innych mieszka´nców Wyst˛epu, Par i jego towarzysze słuchali z narastajacym ˛ zdumieniem Padishara Creela opowiadajacego ˛ swoja˛ histori˛e. — Mamy tutaj na górze zasad˛e, z˙ e przeszło´sc´ ka˙zdego jest jego prywatna˛ sprawa˛ — rzekł do nich konspiracyjnie. — Inni mogliby si˛e czu´c niezr˛ecznie, słuchajac, ˛ jak opowiadam o swojej. — Odchrzakn ˛ ał. ˛ — Byłem posiadaczem ziemskim — zaczał ˛ — hodowca˛ zbó˙z i trzody, wła´scicielem kilkunastu małych gospodarstw i wielu hektarów lasów przeznaczonych wyłacznie ˛ do polowa´n. Odziedziczyłem wi˛ekszo´sc´ z nich po moim ojcu, on za´s po swoim i tak dalej, a˙z do zamierzchłych czasów. Lecz jak si˛e zdaje, wszystko zacz˛eło si˛e od Panamona Creela. Mówiono mi, cho´c oczywi´scie nie jestem w stanie tego potwierdzi´c, z˙ e po tym, jak pomógł Shei Ohmsfordowi odzyska´c Miecz Shannary, powrócił na północ, na pogranicza, gdzie odniósł znaczny sukces w wybranym przez siebie zawodzie i zgromadził spora˛ fortun˛e. Przechodzac ˛ w stan spoczynku madrze ˛ zainwestował pieniadze ˛ w tereny, które miały si˛e pó´zniej sta´c ziemiami rodziny Creelów. 176
Par z trudem pow´sciagał ˛ u´smiech. Padishar Creel snuł swa˛ opowie´sc´ z całkowita˛ powaga,˛ chocia˙z wiedział, podobnie jak Ohmsfordowie i Morgan, z˙ e Panamon Creel był złodziejem, kiedy drogi jego i Shei Ohmsforda skrzy˙zowały si˛e. — Sam nazywał siebie baronem Creelem — kontynuował niewzruszenie Padishar. — Od tamtego czasu tak samo nazywano wszystkich zwierzchników rodu. Baron Creel. — Urwał, rozkoszujac ˛ si˛e brzmieniem tych słów. Nast˛epnie westchnał. ˛ — Jednak˙ze federacja zagarn˛eła ziemie mego ojca, kiedy byłem dzieckiem; ukradła je bez z˙ adnej rekompensaty i w ko´ncu wysiedliła nas. Mój ojciec umarł, usiłujac ˛ je odzyska´c. Moja matka równie˙z. W do´sc´ tajemniczych okoliczno´sciach. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Wi˛ec przyłaczyłem ˛ si˛e do Ruchu. — Tak po prostu? — zapytał Morgan, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e sceptycznie. Herszt banitów nadział na nó˙z kawałek wołowiny. — Moi rodzice udali si˛e do gubernatora prowincji, pachołka federacji, który wprowadził si˛e do naszego domu, i ojciec za˙zadał ˛ zwrotu swej prawowitej własno´sci, dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e je´sli nic nie zostanie uczynione dla rozwiazania ˛ sprawy, gubernator gorzko tego po˙załuje. Mój ojciec nigdy nie był przesadnie ostro˙zny. Odmówiono jego pro´sbie i on oraz moja matka zostali niezwłocznie odprawieni. W drodze powrotnej znikn˛eli. Odnaleziono ich potem wiszacych ˛ na drzewie w pobliskim lesie, wypatroszonych i odartych ze skóry. — Powiedział to bez zawzi˛eto´sci, rzeczowo i z przera˙zajacym ˛ spokojem. — Mo˙zna powiedzie´c, z˙ e szybko potem dorosłem — doko´nczył. Zapanowało długie milczenie. — To było dawno temu. — Padishar Creel wzruszył ramionami. — Nauczyłem si˛e walczy´c i utrzymywa´c przy z˙ yciu. Wstapiłem ˛ do Ruchu, lecz zoriento˙ wawszy si˛e, jak podle jest zarzadzany, ˛ stworzyłem własne ugrupowanie. — Zuł mi˛eso. — Kilku innym przywódcom si˛e to nie spodobało. Usiłowali wyda´c mnie federacji. To był ich bład. ˛ Kiedy si˛e z nimi rozprawiłem, wi˛ekszo´sc´ pozostałych grup przyłaczyła ˛ si˛e do mnie. W ko´ncu wszyscy to zrobia.˛ — Nikt si˛e nie odzywał. Padishar Creel uniósł wzrok. — Nikt nie jest głodny? Pozostało sporo jedzenia. Szkoda byłoby je wyrzuca´c. Szybko ko´nczyli posiłek. Herszt banitów przedstawiał im tymczasem dalsze szczegóły swego burzliwego z˙ ycia, tym samym oboj˛etnym tonem. Par si˛e zastanawiał, jaki naprawd˛e jest człowiek, z którym zwiazał ˛ go los. Przedtem my´slał, z˙ e jego wybawca mo˙ze si˛e okaza´c bohaterem, jakiego czterem krainom brakowało od czasów Allanona, i z˙ e pod jego sztandarem zjednocza˛ si˛e wszystkie ciemi˛ez˙ one plemiona. Wie´sc´ gminna niosła, z˙ e człowiek ten jest charyzmatycznym przywódca,˛ na którego czekał ruch wolno´sciowy. Lecz sprawiał on jednocze´snie wra˙zenie rzezimieszka. Jakkolwiek niebezpieczny Panamon Creel mógł by´c w swoich czasach, Par był przekonany, z˙ e Padishar Creel jest jeszcze niebezpieczniejszy.
177
— Oto i cała moja historia — oznajmił gospodarz, odsuwajac ˛ swój talerz. Jego oczy połyskiwały. — Czy mieliby´scie ochot˛e zapyta´c mnie o co´s w zwiazku ˛ z nia? ˛ Milczenie. Potem Steff mruknał ˛ nagle, szokujac ˛ pozostałych: — Ile z tego jest prawda? ˛ Wszyscy zamarli z przera˙zenia. Lecz Padishar Creel roze´smiał si˛e, szczerze ubawiony. W jego oczach wyra´znie widoczny był respekt dla karła, gdy mówił: — Co nieco, przyjacielu z Estlandii, co nieco. — Mrugnał ˛ do´n. — Historia staje si˛e coraz lepsza za ka˙zdym razem, kiedy ja˛ opowiadam. Podniósł swoja˛ szklank˛e i nalał sobie do pełna piwa z dzbana. Par znowu patrzył na Steffa z podziwem. Nikt inny nie odwa˙zyłby si˛e zada´c tego pytania. — Ale dosy´c tego — rzekł herszt banitów, pochylajac ˛ si˛e do przodu. — Do´sc´ ju˙z historii z przeszło´sci. Pora, z˙ eby´scie mi powiedzieli, co was do mnie sprowadza. Mów, Parze Ohmsfordzie. — Jego oczy były utkwione w chłopca. — Ma to co´s wspólnego z magia,˛ nieprawda˙z? Nic innego by ci˛e tutaj nie sprowadziło. Opowiadaj! Par si˛e zawahał. — Czy twoja oferta pomocy jest wcia˙ ˛z aktualna? — zapytał. Padishar wydawał si˛e ura˙zony. — Moje słowo jest s´wi˛ete, chłopcze! Skoro powiedziałem, z˙ e pomog˛e, to pomog˛e! Czekał. Par spojrzał na pozostałych, po czym rzekł: — Musz˛e odnale´zc´ Miecz Shannary. Opowiedział Padisharowi o swoim spotkaniu z duchem Allanona i o zadaniu, które mu druid powierzył. Opowiedział o w˛edrówce i podj˛etej przez ich piatk˛ ˛ e, by stawi´c si˛e na to spotkanie, o potyczkach z z˙ ołnierzami federacji i szperaczami oraz z potworami zwanymi cieniowcami. Niczego nie przemilczał, pomimo swych zastrze˙ze´n co do tego człowieka. Uznał, z˙ e lepiej b˛edzie nie kłama´c ani nie opowiada´c półprawd, podda´c wszystko pod osad ˛ tamtego, tak by mógł to wedle uznania przyja´ ˛c albo odrzuci´c. Tak czy owak, nie b˛edziemy w gorszym poło˙zeniu ni˙z teraz, pomy´slał. Niezale˙znie od tego, czy zdecyduje si˛e nam pomóc czy nie. Kiedy sko´nczył, herszt banitów powoli odchylił si˛e do tyłu, wysaczył ˛ reszt˛e piwa ze szklanki, z której od dłu˙zszego czasu popijał, i u´smiechnał ˛ si˛e znaczaco ˛ do Steffa. — Teraz ja powinienem zapyta´c, ile z tej historii jest prawda! ˛ — Par zaczał ˛ protestowa´c, lecz tamten szybko uniósł dło´n, przerywajac ˛ mu. — Nie, chłopcze, daruj sobie. Nie podaj˛e w watpliwo´ ˛ sc´ tego, co mi opowiedziałe´s. Wyra´znie wida´c, ˙ z˙ e mówisz w najlepszej wierze. Zartowałem tylko. — Masz ludzi, bro´n, zapasy i sie´c szpiegów, co mogłoby nam pomóc w odnalezieniu tego, czego szukamy — spokojnie wtracił ˛ Morgan. — Dlatego tutaj jeste´smy. 178
— Wydaje mi si˛e równie˙z, z˙ e masz słabo´sc´ do tego rodzaju szale´nstw — dorzucił, chichoczac, ˛ Steff. Padishar Creel potarł r˛eka˛ podbródek. — Mam jeszcze co´s wi˛ecej, przyjaciele — rzekł z wilczym u´smiechem. — Mam zmysł przeznaczenia! — Wstał bez słowa i zaprowadził ich od stołu na skraj cypla. Stan˛eli tam, spogladaj ˛ ac ˛ na Parma Key, rozległa˛ panoram˛e lasów i grzbietów górskich skapanych ˛ w ostatnich promieniach zachodzacego ˛ sło´nca. Jego rami˛e zakre´sliło szeroki łuk, ogarniajacy ˛ to wszystko. — To teraz moje ziemie, albo, je´sli wolicie, ziemie barona Creela. Lecz nie utrzymam ich dłu˙zej ni˙z poprzednich, je´sli nie znajd˛e sposobu, z˙ eby osłabi´c federacj˛e! — Na chwil˛e urwał. — Wspomniałem o przeznaczeniu. Oto, w co wierz˛e. Przeznaczenie uczyniło mnie tym, kim jestem. I mo˙ze równie łatwo mnie zniszczy´c, je´sli nie podejm˛e rzuconej przez nie r˛ekawicy. A jest nia,˛ jak sadz˛ ˛ e, to, co ty mi proponujesz. To nie przypadek, Parze Ohmsfordzie, z˙ e do mnie przyszedłe´s. Tak miało by´c. Wiem, z˙ e tak jest, zwłaszcza teraz, kiedy usłyszałem, czego szukasz. Czy widzisz, jak si˛e to wszystko splata? Mój przodek i twój, Panamon Creel i Shea Ohmsford, poszukiwali Miecza Shannary przed ponad trzystu laty. Teraz nasza kolej, twoja i moja. Raz jeszcze Creel i Ohmsford, zapowied´z zmiany w kraju, nowy poczatek. ˛ Czuj˛e to! — Przygladał ˛ im si˛e z wyrazem napi˛ecia na twarzy. — Przyja´zn´ połaczyła ˛ was wszystkich, a potrzeba zmiany w waszym z˙ yciu sprowadziła was do mnie. Młody Parze, rzeczywi´scie łacz ˛ a˛ nas wi˛ezy, tak jak ci powiedziałem, kiedy spotkali´smy si˛e po raz pierwszy. Historia powinna si˛e powtórzy´c. Sa˛ przygody, które musimy wspólnie prze˙zy´c, i zwyci˛estwa, które musimy odnie´sc´ . Tak los przeznaczył tobie i mnie! Par, nieco oszołomiony ta˛ przemowa,˛ zapytał: — Pomo˙zesz nam zatem? — Owszem, pomog˛e. — Herszt banitów uniósł w gór˛e brew. — Wcia˙ ˛z władam nad Parma Key, lecz utraciłem Sudlandi˛e: mój dom, moje ziemie, moje dziedzictwo. Chc˛e je odzyska´c. Magia jest dzi´s odpowiedzia,˛ podobnie jak była nia˛ w dalekiej przeszło´sci, katalizatorem zmian, o´scieniem, który zawróci besti˛e federacji i zap˛edzi ja˛ z powrotem do jej jaskini! — Mówiłe´s to parokrotnie — wtracił ˛ Par. — Mówiłe´s na kilka ró˙znych sposobów, z˙ e magia jest w stanie osłabi´c federacj˛e. Ale Allanon boi si˛e przede wszystkim cieniowców; to przeciw nim Miecz ma zosta´c u˙zyty. Dlaczego wi˛ec. . . ? — Oho, młodzie´ncze — po´spiesznie przerwał mu tamten. — Znowu trafiasz w sedno sprawy. Odpowied´z na twoje pytanie jest taka: we wszystkim dostrzegam nici przyczyny i skutku. Siły zła, i takie jak federacja i cieniowce, nie stoja˛ z dala od siebie w ogólnym planie rzeczy. Sa˛ w jaki´s sposób zwiazane, ˛ połaczone ˛ ze soba,˛ by´c mo˙ze tak jak Ohmsfordowie z Creelami, i je´sli znajdziemy sposób, z˙ eby zniszczy´c jedno, znajdziemy równie˙z sposób, by zniszczy´c drugie! — Spojrzał na nich z tak niezłomna˛ determinacja,˛ z˙ e przez długa˛ chwil˛e nikt si˛e nie odezwał. 179
´ Swiatło słoneczne dogasało za horyzontem i zmierzch spowijał Parma Key oraz ziemie na południu i zachodzie w szara˛ zasłon˛e mroku. Ludzie siedzacy ˛ za ich plecami wstawali od stołów i udawali si˛e na miejsca spoczynku rozsiane po całym cyplu. Nawet na tej wysoko´sci wieczór był ciepły i bezwietrzny. Na niebie pojawiły si˛e gwiazdy i nikły sierp nowiu. — A zatem — rzekł spokojnie Par — co mo˙zesz zrobi´c, z˙ eby nam pomóc? Padishar Creel wygładził fałdy na szkarłatnych r˛ekawach swej tuniki i wcia˛ gnał ˛ gł˛eboko do płuc górskie powietrze. — Mog˛e zrobi´c, chłopcze, to, o co mnie prosiłe´s. Mog˛e ci pomóc odnale´zc´ Miecz Shannary. — Spojrzał na niego z przelotnym u´smiechem i dodał rzeczowo: — Bo widzisz, wiem chyba, gdzie on jest.
XVIII Przez nast˛epne dwa dni Padishar Creel nie miał nic wi˛ecej do powiedzenia o Mieczu Shannary. Ilekro´c Par czy którykolwiek z jego towarzyszy usiłował wszcza´ ˛c z nim rozmow˛e na ten temat, mówił tylko, z˙ e czas wszystko poka˙ze lub z˙ e cierpliwo´sc´ jest cnota,˛ albo wygłaszał jaki´s podobny komunał, który jedynie wzbudzał ich irytacj˛e. Poniewa˙z jednak on sam nie tracił przy tym dobrego humoru, zachowywali swoje odczucia dla siebie. Poza tym pomimo całej ostentacji, z jaka˛ herszt banitów traktował ich jako gos´ci, byli jednak w pewnym sensie wi˛ez´ niami. Wprawdzie mogli swobodnie chodzi´c po Wyst˛epie, lecz nie wolno im go było opuszcza´c. Tak czy owak zreszta˛ nie mogliby tego zrobi´c. Kołowroty, które podnosiły i opuszczały kosze z Wyst˛epu do Parma Key, były stale silnie strze˙zone i nikomu nie wolno si˛e było do nich zbli˙za´c bez powodu. Nie majac ˛ dost˛epu do wind, które zwiozłyby ich na dół, nie mogli opu´sci´c cypla od przodu. Urwisko było strome i pedantycznie ogołocone z wszelkich nierówno´sci i wyst˛epów, a nieliczne małe półki skalne i p˛ekni˛ecia zostały starannie skute albo zalepione. Urwisko z tyłu równie˙z było do pewnej wysoko´sci strome i strze˙zone gniazdami umocnie´n wykutymi w wysokiej skale. Pozostawały jeszcze tylko jaskinie. Pierwszego dnia Par wraz przyjaciółmi zapu´scił si˛e do s´rodka groty, chcac ˛ sprawdzi´c, co si˛e w niej mie´sci. Stwierdzili, z˙ e olbrzymia centralna komnata, przypominajaca ˛ wn˛etrze katedry, rozgał˛ezia si˛e na dziesiatki ˛ mniejszych, w których banici przechowywali wszelkiego rodzaju zapasy oraz bro´n, dokad ˛ przenosili swe kwatery mieszkalne, kiedy pogoda na zewnatrz ˛ stawała si˛e nieprzyjazna, i gdzie urzadzali ˛ pomieszczenia c´ wiczebne i sale zebra´n. Znajdowały si˛e tam tunele prowadzace ˛ w głab ˛ góry, lecz były one odgrodzone i strze˙zone. Kiedy Par zapytał Hirehone’a, który pozostał jeszcze przez kilka nast˛epnych dni, dokad ˛ prowadza˛ tunele, wła´sciciel „Ku´zni Kiltan” u´smiechnał ˛ si˛e ironicznie i powiedział mu, z˙ e podobnie jak s´cie˙zki w Parma Key, tunele Wyst˛epu wioda˛ w zapomnienie. Dwa dni min˛eły szybko pomimo frustracji wynikłej ze zbywania przez Padishara milczeniem ich pyta´n o Miecz. Cała piatka ˛ go´sci sp˛edzała czas na zwiedzaniu twierdzy banitów. Jak długo trzymali si˛e z dala od wind i tuneli, pozwalano im chodzi´c, gdzie mieli ochot˛e. Ani razu Padishar Creel nie zapytał Para o jego 181
towarzyszy. Zdawał si˛e nie interesowa´c tym, kim sa,˛ i czy mo˙zna im ufa´c, niemal jakby nie miało to znaczenia. By´c mo˙ze rzeczywi´scie nie miało, uznał po namy´sle Par. Siedziba banitów tak czy owak wydawała si˛e niezdobyta. Par, Coll i Morgan przebywali wi˛ekszo´sc´ czasu razem. Steff przyłaczał ˛ si˛e do nich czasem, lecz Teel trzymała si˛e od wszystkich z dala, równie nieprzyst˛epna i niekomunikatywna jak zawsze. Banici szybko przywykli do widoku Ohmsfordów i górala, którzy w˛edrowali po cyplu, fortyfikacjach i pieczarach i przygladali ˛ si˛e wspólnemu dziełu natury i człowieka, rozmawiali z mieszkajacymi ˛ i pracuja˛ cymi tam lud´zmi, kiedy mogli to robi´c, nie przeszkadzajac ˛ im, oczarowani wszystkim, co widzieli. Najbardziej fascynujacy ˛ był jednak Padishar Creel. Herszt banitów stanowił swoisty paradoks. W swojej jaskrawoszkarłatnej szacie był łatwo rozpoznawalny z ka˙zdego miejsca na cyplu. Bezustannie co´s mówił, opowiadał historie, wydawał rozkazy, wygłaszał uwagi o wszystkim, co mu akurat przyszło do głowy. Był nieodmiennie pogodny, jakby u´smiech był jedynym wyrazem twarzy, jaki miał ochot˛e przybiera´c. Jednak˙ze ta jasna i ujmujaca ˛ powierzchowno´sc´ skrywała charakter twardy jak granit. Kiedy wydawał jakie´s polecenie, było ono natychmiast wykonywane. Nikt nie wa˙zył si˛e kwestionowa´c jego postanowie´n. Kiedy jego twarz okrywał u´smiech ciepły jak letnie sło´nce, jego głos mógł przybiera´c lodowaty ton, od którego cierpła skóra. W prowadzonym przeze´n obozie panował porzadek ˛ i dyscyplina. Nie była to niesforna gromada nieudaczników. Wszystko wykonywano dokładnie i gruntownie. Obóz był schludny i czysty, skrupulatnie utrzymywany w tym stanie. Zapasy były posortowane i zinwentaryzowane, tak z˙ e wszystko dawało si˛e z łatwo´scia˛ odnale´zc´ . Ka˙zdy miał wyznaczone zadania i dbał o to, by zostały one wykonane. Na Wyst˛epie mieszkało ponad trzystu ludzi i zdawali si˛e oni nie mie´c najmniejszych watpliwo´ ˛ sci, co do nich nale˙zy ani przed kim b˛edzie si˛e musiał tłumaczy´c ten, kto zawiedzie. Drugiego dnia ich pobytu przed oblicze Padishara zostali sprowadzeni dwaj banici pod zarzutem kradzie˙zy. Herszt z łagodnym wyrazem twarzy wysłuchał zgromadzonych przeciwko nim dowodów, po czym pozwolił im przemówi´c we własnej obronie. Jeden od razu przyznał si˛e do winy, a drugi wszystkiemu do´sc´ nieprzekonujaco ˛ zaprzeczył. Padishar kazał pierwszego wychłosta´c i wysła´c z powrotem do pracy, a drugiego straci´ ˛ c w przepa´sc´ . Wydawało si˛e, z˙ e nikt potem nie po´swi˛ecił tej sprawie z˙ adnej uwagi. Pó´zniej tego samego dnia Padishar podszedł do Para, kiedy ten był sam, i zapytał, czy to, co widział, poruszyło go. Prawie nie czekajac ˛ na odpowied´z, zaczał ˛ tłumaczy´c, jak zasadnicza˛ sprawa˛ w obozie takim jak jego jest dyscyplina i z˙ e sprawiedliwo´sc´ w wypadku jej złamania musi działa´c szybko i pewnie. — Pozory sa˛ czasem w wi˛ekszej cenie ni˙z papiery warto´sciowe — stwierdził do´sc´ enigmatycznie. — Stanowimy tu zwarta˛ społeczno´sc´ i musimy wzajemnie 182
na sobie polega´c. Je´sli kto´s okazuje si˛e niegodny zaufania we własnym obozie, najprawdopodobniej oka˙ze si˛e równie˙z niegodny zaufania na polu bitwy. A tam w gr˛e wchodzi´c b˛edzie nie tylko jego własne z˙ ycie! Potem nagle zmienił temat i przyznał tonem przeprosin, z˙ e pierwszego wieczora nie był całkiem szczery, mówiac ˛ o swoim pochodzeniu, i z˙ e jego rodzice nie byli naprawd˛e posiadaczami ziemskimi powieszonymi w lesie, lecz handlarzami jedwabiem, którzy umarli w wi˛ezieniu federacji po tym, jak odmówili zapłacenia podatków. Powiedział, z˙ e tamta druga historia po prostu lepiej brzmi. Spotkawszy wkrótce potem Hirehone’a, Par zapytał go — wcia˙ ˛z majac ˛ s´wie˙zo w pami˛eci opowie´sc´ Padishara Creela — czy znał rodziców herszta banitów, na co Hirehone odparł: — Nie, choroba ich zabrała, zanim jeszcze poznałem Padishara. — W wi˛ezieniu, tak? — pytał dalej Par, zbity z tropu. — Wi˛ezieniu? Niezupełnie. Umarli na południe od Wayford, odbywajac ˛ podró˙z w karawanie. Handlowali szlachetnymi metalami. Padishar sam mi to opowiedział. Tego samego wieczora po kolacji Par zrelacjonował obydwie rozmowy bratu. Udali si˛e samotnie na szaniec na skraju cypla, gdzie docierały jedynie przytłumione odgłosy z obozu i mogli patrze´c, jak zmierzch powoli ukazuje coraz bardziej zło˙zony wzór gwiazd na nocnym niebie. Kiedy sko´nczył, Coll za´smiał si˛e, potrza˛ sajac ˛ głowa.˛ — Ten człowiek wydaje si˛e bra´c zupełny rozbrat z prawda,˛ kiedy zaczyna opowiada´c o sobie. Jest w nim wi˛ecej z Panamona Creela, ni˙z było w samym Panamonie! — To prawda. — Par skrzywił si˛e. — Ubiera si˛e tak samo, mówi tak samo, jest równie narwany i niedorzeczny. — Coll westchnał. ˛ — Czemu wi˛ec si˛e s´miej˛e? Co robimy tutaj z tym szale´ncem? Par pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. — Jak sadzisz, ˛ co on ukrywa, Coll? — Wszystko. — Nie, nie wszystko. Nie jest kim´s takim. — Coll zaczał ˛ protestowa´c, lecz brat szybko wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece, z˙ eby go uspokoi´c. — Pomy´sl o tym przez chwil˛e. Cała komedia na temat tego, kim jest, została starannie zainscenizowana. Celowo wymy´sla te zwariowane historie, a nie z kaprysu. Padishar Creel ma jeszcze co´s wspólnego z Panamonem, je´sli wierzy´c opowie´sciom. Stworzył na nowo swój obraz w umysłach wszystkich wokół siebie: nakre´slił swój portret, który z opowiadania na opowiadanie si˛e zmienia, lecz zawsze jest ponadnaturalnej wielkos´ci. — Pochylił si˛e w stron˛e brata. — I mo˙zesz by´c pewien, z˙ e nie zrobił tego bez powodu.
183
Dalsze rozwa˙zania o przeszło´sci Padishara Creela zako´nczyły si˛e par˛e minut pó´zniej, kiedy wezwano ich na zebranie. Hirehone polecił im szorstkim tonem, by udali si˛e za nim, i poprowadził ich przez cypel do sali zebra´n w jaskini, gdzie czekał ju˙z herszt banitów. Ze stropu jak pajaki ˛ zwisały lampy olejowe na czarnych ła´ncuchach. Ich blask był zbyt słaby, by rozproszy´c cienie wypełniajace ˛ katy ˛ i wn˛eki komnaty. Morgan i karły ju˙z tam byli. Siedzieli przy stole wraz z kilkoma banitami, których Par widział wcze´sniej w obozie. Chandos był naprawd˛e gro´znie wygladaj ˛ acym ˛ olbrzymem z wielka˛ czarna˛ broda,˛ z licznymi bliznami na całym ciele, bez ucha oraz oka po jednej stronie głowy. Ciba Blue był młodym chłopcem o gładkiej twarzy, długich jasnych włosach i dziwnym niebieskim znamieniu w kształcie półksi˛ez˙ yca na lewym policzku. Stasas i Drutt byli szczupłymi, krzepkimi starszymi m˛ez˙ czyznami o krótko przystrzy˙zonych brodach, pomarszczonych brazowych ˛ twarzach i czujnie spogladaj ˛ acych ˛ oczach. Hirehone wprowadził Ohmsfordów, zamknał ˛ drzwi komnaty i stanał ˛ przed nimi na rozstawionych nogach. Przez okamgnienie Par czuł, jak włosy je˙za˛ mu si˛e ostrzegawczo na karku. W nast˛epnej chwili witał ich ju˙z Padishar Creel, pogodny i promieniujacy ˛ spokojem. — O, młody Par i jego brat. — Zaprosił ich gestem, by usiedli na ławach obok pozostałych, dokonał krótkiej prezentacji i powiedział: — Jutro o s´wicie wyruszamy po Miecz. — Gdzie on jest? — Par chciał od razu wiedzie´c. — Gdzie´s, skad ˛ nam nie ucieknie. — Herszt banitów u´smiechnał ˛ si˛e szerzej. Par spojrzał na Colla. — Im mniej b˛edziemy mówi´c o tym, dokad ˛ idziemy, tym wi˛eksza b˛edzie szansa, z˙ e utrzymamy to w sekrecie. — Wielki m˛ez˙ czyzna mrugnał ˛ okiem. — Czy jest jaki´s powód, z˙ eby to utrzymywa´c w sekrecie? — zapytał spokojnie Morgan Leah. ˙ — Zadnego nadzwyczajnego. — Herszt banitów wzruszył ramionami. — Ale zawsze jestem ostro˙zny, kiedy czyni˛e plany opuszczenia Wyst˛epu. — Jego spojrzenie było chłodne. — Nie sprzeciwiaj mi, si˛e, góralu. Morgan wytrzymał jego wzrok i nic nie odpowiedział. — Pójdzie nas siedmiu — spokojnie kontynuował tamten. — Stasas, Drutt, Blue i ja z obozu, Ohmsfordowie i góral spoza niego. — Z ust pozostałych zacz˛eły si˛e ju˙z dobywa´c protesty, lecz Padishar od razu je uciał. ˛ — Chandos, ty b˛edziesz sprawował władz˛e na Wyst˛epem podczas mojej nieobecno´sci. Chc˛e pozostawi´c tu kogo´s, na kim mog˛e polega´c. Hirehone, twoje miejsce jest w Varfleet. Musisz tam mie´c oczy otwarte na wszystko. Poza tym miałby´s kłopoty z wytłumaczeniem si˛e, gdyby ujrzano ci˛e tam, dokad ˛ idziemy. Je´sli o was chodzi, przyjaciele z Estlandii — zwrócił si˛e z kolei do Steffa i Teel — zabrałbym was, gdybym mógł. Lecz karły poza Estlandia˛ b˛eda˛ przyciaga´ ˛ c uwag˛e, a na to nie mo˙zemy sobie pozwo184
li´c. Ryzykujemy ju˙z wystarczajaco ˛ du˙zo, zabierajac ˛ z soba˛ Ohmsfordów, których wcia˙ ˛z poszukuja˛ szperacze, ale jest to ich wyprawa. — Nasza ju˙z tak˙ze, Padisharze — stwierdził ponuro Steff. — Przebyli´smy daleka˛ drog˛e, z˙ eby wzia´ ˛c w niej udział. Nie u´smiecha nam si˛e perspektywa pozostania tutaj. Mo˙ze jakie´s przebranie? — Przebranie nikogo nie zwiedzie, zwłaszcza tam, dokad ˛ idziemy — odparł herszt banitów, kr˛ecac ˛ głowa.˛ — Jeste´s zaradnym i pomysłowym chłopcem, Steff, ale nie mo˙zemy podejmowa´c ryzyka podczas tej eskapady. — Rozumiem, z˙ e w gr˛e wchodzi jakie´s miasto i jego mieszka´ncy? — Tak. Karzeł przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. — Byłbym bardzo nierad, gdyby prowadzono tu jaka´ ˛s gr˛e naszym kosztem. W´sród banitów rozległ si˛e ostrzegawczy pomruk, lecz Padishar natychmiast go uciszył. — Ja tak˙ze — odparł, s´widrujac ˛ Steffa wzrokiem. Chłopiec przez długa˛ chwil˛e wytrzymał jego spojrzenie. Nast˛epnie rzucił okiem na Teel i skinał ˛ głowa.˛ — Dobrze. Poczekamy. Herszt banitów powiódł wzrokiem po twarzach siedzacych ˛ wokół stołu. — Wyruszymy o brzasku i nie b˛edzie nas mniej wi˛ecej przez tydzie´n. Je´sli nie b˛edzie nas dłu˙zej, to by´c mo˙ze nie powrócimy wcale. Czy sa˛ jakie´s pytania? — Nikt si˛e nie odezwał. Padishar Creel obdarzył wszystkich promiennym u´smiechem. — Mo˙ze wi˛ec si˛e napijemy? Na dworze z pozostałymi, z˙ eby mogli wznie´sc´ toast za nasze zdrowie i z˙ yczy´c nam powodzenia! Chod´zmy, przyjaciele, i oby starczyło sił tym z nas, którzy ida˛ stawi´c czoło lwu w jego jaskini! Wyszedł na zewnatrz, ˛ pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w mroku, a pozostali poda˙ ˛zyli za nim. Morgan i Ohmsfordowie szli w zamy´sleniu z tyłu. — Lwu w jego jaskini, h˛e? — mruknał ˛ Morgan pod nosem. — Ciekaw jestem, co miał na my´sli? ˙ Ohmsfordowie spojrzeli na siebie. Zaden nie był pewien, czy chciałby to wiedzie´c. Par miał niespokojna˛ noc. Dr˛eczyły go koszmary i l˛eki, które wyrywały go ze snu i sprawiły, z˙ e obudził si˛e z podpuchni˛etymi oczami. Kiedy wstał wraz z Collem i Morganem, stwierdził, z˙ e Padishar Creel i jego towarzysze ju˙z nie s´pia˛ i sa˛ w trakcie s´niadania. Herszt banitów zamienił swa˛ szkarłatna˛ szat˛e na mniej rzucajacy ˛ si˛e w oczy zielonobrazowy ˛ strój, jaki nosili jego ludzie. Ohmsfordowie i góral szybko wło˙zyli co´s na siebie i zabrali si˛e do jedzenia, dr˙zac ˛ nieco od utrzymujacego ˛ si˛e jeszcze nocnego chłodu. Przyłaczyli ˛ si˛e do nich Steff i Teel, i milczace ˛ cienie przycupni˛ete przy ognisku. Po s´niadaniu siódemka wyznaczona przez Padishara zarzuciła na ramiona plecaki i udała si˛e na skraj cypla. Sło´nce
185
wynurzało si˛e powoli zza horyzontu na wschodzie. Jego wczesne s´wiatło połyskiwało srebrzystozłotym blaskiem w´sród ust˛epujacej ˛ ciemno´sci. Steff mruknał, ˛ z˙ eby byli ostro˙zni, i wraz z Teel zniknał ˛ z powrotem w mroku. Morgan energicznie rozcierał r˛ece i gł˛eboko wydychał powietrze, jakby to była ostatnia ku temu sposobno´sc´ . Wsiedli do pierwszej windy i rozpocz˛eli zjazd w dół, przesiadajac ˛ si˛e nast˛epnie bez słowa do drugiej i trzeciej. Kołowroty skrzypiały upiornie w´sród ciszy, kiedy opuszczano ich ku ziemi. Zjechawszy na dół do Parma Key, ruszyli od razu w drog˛e, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w otulonym mgła˛ lesie. Padishar Creel z Blue’em szedł przodem, Ohmsfordowie i góral znajdowali si˛e po´srodku, a pozostali dwaj banici, Stasas i Drutt, zamykali pochód. Wkrótce skalna s´ciana Wyst˛epu znikn˛eła im z oczu. Przez wi˛eksza˛ cz˛es´c´ dnia szli na południe, a pod wieczór, po doj´sciu do Mermidonu, zboczyli na zachód. Do zmierzchu posuwali si˛e wzdłu˙z rzeki, pozostajac ˛ na jej północnym brzegu. Tej nocy biwakowali tu˙z poni˙zej południowego kra´nca przeł˛eczy Kennon w cieniu Smoczych Z˛ebów. Znale´zli osłoni˛eta˛ przez cyprysy zatoczk˛e, gdzie ze skał spływał potok, dostarczajac ˛ im wody pitnej. Rozpalili ognisko, zjedli kolacj˛e i uło˙zywszy si˛e wygodnie, patrzyli, jak na niebie pojawiaja˛ si˛e gwiazdy. Po pewnym czasie Stasas i Drutt poszli obja´ ˛c pierwsza˛ wart˛e, jeden udajac ˛ si˛e kawałek w gór˛e rzeki, drugi w dół. Ciba Blue zawinał ˛ si˛e w koce i po kilku chwilach ju˙z spał. Jego młodzie´ncza twarz we s´nie wydawała si˛e jeszcze młodsza. Padishar Creel siedział z Ohmsfordami i Morganem, grzebiac ˛ kijem w ognisku i popijajac ˛ piwo z butelki. Par zastanawiał si˛e przez cały dzie´n nad docelowym punktem ich wyprawy i teraz zapytał nagle herszta banitów: — Idziemy do Tyrsis, prawda? Padishar spojrzał na niego zdziwiony, po czym przytaknał. ˛ — Nie widz˛e z˙ adnego powodu, z˙ eby´s miał teraz tego nie wiedzie´c. — Ale dlaczego mieliby´smy poszukiwa´c Miecza Shannary w Tyrsis? Zniknał ˛ przecie˙z stamtad ˛ ponad sto lat temu, kiedy federacja zaanektowała Callahorn. Czemu miałby znowu tam by´c? Tamten u´smiechnał ˛ si˛e tajemniczo. — Mo˙ze dlatego, z˙ e nigdy nie przestał si˛e tam znajdowa´c. — Par i jego towarzysze patrzyli na´n ze zdumieniem. — To, z˙ e Miecz Shannary zniknał, ˛ nie musi wcale oznacza´c, z˙ e gdzie´s go zabrano. Czasami co´s mo˙ze znikna´ ˛c i wcia˙ ˛z znajdowa´c si˛e na oczach wszystkich. Mo˙ze znikna´ ˛c, poniewa˙z po prostu nie wyglada ˛ ju˙z tak jak przedtem. Widzimy to, ale nie rozpoznajemy. — O czym ty mówisz? — zapytał Par wolno. U´smiech Padishara Creela wyra´znie si˛e rozszerzył.
186
— Mówi˛e, z˙ e Miecz Shannary mo˙ze si˛e znajdowa´c dokładnie w tym samym miejscu, co trzysta lat temu. — Zamkni˛ety przez wszystkie te lata w krypcie po´srodku Parku Ludu i nikt na to nie wpadł? — zapytał osłupiały Morgan Leah. — Jak to mo˙zliwe? Padishar pociagn ˛ ał ˛ w zamy´sleniu z butelki i powiedział: — B˛edziemy tam jutro. Poczekajcie, a przekonacie si˛e na własne oczy. Par był zm˛eczony całodziennym marszem i poprzednia˛ niespokojna˛ noca,˛ długo jednak nie udawało mu si˛e zasna´ ˛c, chocia˙z pozostali dawno zacz˛eli ju˙z chrapa´c. Nie mógł przesta´c my´sle´c o tym, co powiedział Padishar Creel. Przed ponad trzystu laty, po tym jak Shea Ohmsford posłu˙zył si˛e Mieczem Shannary do zgładzenia lorda Warlocka, został on osadzony w bloku czerwonego marmuru i złoz˙ ony w krypcie po´srodku Parku Ludowego w Tyrsis, jednym z głównych miast Sudlandii. Tam pozostał do czasu wkroczenia federacji do Callahornu. Było powszechnie wiadomo, z˙ e potem zniknał. ˛ Je´sli nie zniknał, ˛ to czemu tak wielu ludzi w to wierzyło? Je´sli znajdował si˛e w tym samym miejscu, co trzysta lat wcze´sniej, to czemu nikt go teraz nie rozpoznawał? Zastanawiał si˛e. To prawda, z˙ e wiele z tego, co wydarzyło si˛e za czasów Allanona, straciło wiarygodno´sc´ ; wiele opowie´sci przybrało posta´c przypowie´sci i legend. By´c mo˙ze jeszcze zanim Miecz Shannary zniknał, ˛ nikt ju˙z w niego nie wierzył. Mo˙ze nikt nawet nie wiedział, do czego jest zdolny. Ale przynajmniej wiedziano, z˙ e tam jest! Był narodowym zabytkiem, na miło´sc´ boska! ˛ Jak wi˛ec mogliby twierdzi´c, z˙ e zniknał, ˛ je´sli tak nie było? To wszystko razem nie miało sensu! Jednak˙ze Padishar Creel wydawał si˛e taki pewny. Par zasnał, ˛ nie rozwiazawszy ˛ zagadki. Wstali znowu o brzasku, przeprawili si˛e przez Mermidon brodem poło˙zonym o niecała˛ mil˛e w gór˛e rzeki i skr˛ecili na południe do Tyrsis. Dzie´n był pogodny i spokojny i pył z łak ˛ wypełniał im nosy i gardła. Kiedy mogli, trzymali si˛e w cieniu, lecz okolica na południe Stawała si˛e coraz bardziej odkryta, w miar˛e jak lasy ust˛epowały miejsca łakom ˛ i pastwiskom. Oszcz˛ednie u˙zywali wody i nie forsowali si˛e w marszu, lecz sło´nce wznosiło si˛e coraz wy˙zej na bezchmurnym niebie i wkrótce wszyscy byli zlani potem. Około południa, kiedy zbli˙zali si˛e do murów miasta, wilgotne ubrania kleiły im si˛e do ciała. Tyrsis było stolica˛ Callahornu, jego najstarszym miastem i najbardziej niedost˛epna˛ twierdza˛ w całej Sudlandii. Poło˙zone na rozległym płaskowy˙zu, było osłoni˛ete wysokimi skałami od południa i dwoma pot˛ez˙ nymi murami obronnymi od północy. Mur zewn˛etrzny wznosił si˛e na trzydzie´sci metrów ponad najwy˙zszy punkt płaskowy˙zu i stanowił pot˛ez˙ na˛ zapor˛e, która została zniesiona jedynie raz w dziejach Tyrsis, w czasach Shei Ohmsforda, kiedy hordy lorda Warlocka przypu´sciły atak na miasto. Drugi mur rozciagał ˛ si˛e wewnatrz ˛ pierwszego, stanowiac ˛ redut˛e dla obro´nców miasta. Kiedy´s miasta bronił Legion Graniczny, najgro´zniej187
sza armia Sudlandii. Lecz Legion ju˙z nie istniał, rozwiazany ˛ po wkroczeniu federacji, i teraz mury oraz boczne drogi patrolowali jedynie jej z˙ ołnierze, od stu ˙ lat okupujac ˛ kraj, który nigdy przedtem nie zaznał niewoli. Zołnierze federacji stacjonowali w koszarach Legionu w obr˛ebie pierwszego muru, za´s obywatele miasta dalej mieszkali i pracowali wewnatrz ˛ drugiego, wzniesionego ju˙z na terenie samego miasta i biegnacego ˛ dalej wzdłu˙z płaskowy˙zu a˙z do podnó˙za skał na południu. Par, Coll i Morgan nigdy nie byli w Tyrsis. Cała ich wiedza o tym mie´scie pochodziła z zasłyszanych opowie´sci o czasach ich przodków. Teraz, kiedy si˛e do niego zbli˙zali, zdali sobie spraw˛e, z˙ e opisanie samymi słowami tego, co ujrzeli, jest niemo˙zliwe. Miasto wznosiło si˛e na tle nieba jak wielki, niezgrabny olbrzym, budowla z bloków kamienia i zaprawy murarskiej, przy której wszystko, co dotychczas widzieli, wydawało si˛e znikome. Nawet w jasnym sło´ncu południa miasto wydawało si˛e czarne, jakby jego mury w jaki´s sposób pochłaniały słoneczne s´wiatło. Było przesłoni˛ete dr˙zac ˛ a˛ mgiełka,˛ stanowiac ˛ a˛ uboczny efekt upału, i sprawiało wra˙zenie fatamorgany. Z równiny do podnó˙za płaskowy˙zu wiodła szeroka droga, wijaca ˛ si˛e jak wa˙ ˛z przez bramy i groble. Panował na niej znaczny ruch: w obydwu kierunkach jednostajnym potokiem poda˙ ˛zały wozy i zwierz˛eta, sunac ˛ ci˛ez˙ ko przez upał i tumany kurzu. Siedmioosobowa kompania zbli˙zała si˛e coraz bardziej do miasta. Gdy dotarli do dolnego ko´nca drogi, Padishar Creel odwrócił si˛e do pozostałych i powiedział: — Teraz ostro˙znie, chłopcy. Nie róbcie niczego, co mogłoby zwróci´c na nas uwag˛e. Pami˛etajcie, z˙ e jest równie trudno wydosta´c si˛e z tego miasta, jak do niego wej´sc´ . Wmieszali si˛e w strumie´n ruchu na drodze, prowadzacy ˛ ku szczytowi płaskowy˙zu. Koła stukotały głucho, postronki dzwoniły i zgrzytały, zwierz˛eta ryczały, ˙ a ludzie gwizdali i krzyczeli. Zołnierze federacji obsadzajacy ˛ posterunki przy drodze nie robili niczego, co mogłoby zakłóci´c swobodny przepływ ruchu. Tak samo było przy bramach — pot˛ez˙ nych wrotach, które wznosiły si˛e tak wysoko, z˙ e Para przejmował dreszcz na my´sl, i˙z jaka´s armia zdołała je sforsowa´c — z˙ ołnierze przy nich zdawali si˛e nie zwraca´c uwagi na to, kto przez nie wchodzi lub wychodzi. Jest to okupowane miasto, uznał Par, które dokłada wszelkich stara´n, by sprawia´c wra˙zenie wolnego. Gdy przechodzili przez kolejne bramy, cie´n wartowni w górze opadał na nich jak całun. Przed nimi wznosił si˛e drugi mur, mniejszy, lecz równie imponujacy. ˛ Poda˙ ˛zali ku niemu wmieszani w tłum. Pomi˛edzy murami nie było nikogo oprócz z˙ ołnierzy ze zwierz˛etami i sprz˛etem. Tych za to było tam bardzo du˙zo; spora armia, starannie rozlokowana i wyczekujaca. ˛ Par obserwował katem ˛ oka szeregi c´ wiczacych ˛ z˙ ołnierzy, pochylajac ˛ głow˛e w cieniu swego kaptura. Gdy przeszli przez drugi rzad ˛ bram, Padishar zboczył z alei Tyrsijskiej, głównej magistrali mieszkalnej i handlowej, biegnacej ˛ przez centrum miasta do s´cian 188
skalnych i ruin pałacu nale˙zacego ˛ niegdy´s do jego władców, i wprowadził ich w labirynt bocznych ulic. Tutaj równie˙z znajdowały si˛e sklepy i domy, mniej jednak było z˙ ołnierzy, wi˛ecej z˙ ebraków. W miar˛e jak posuwali si˛e naprzód, budynki stawały si˛e coraz bardziej zaniedbane i w ko´ncu znale´zli si˛e w dzielnicy piwiar´n i lupanarów. Padishar zdawał si˛e tego wszystkiego nie dostrzega´c. Prowadził ich naprzód, nie zwracajac ˛ uwagi na pro´sby z˙ ebraków i ulicznych sprzedawców i zapuszczajac ˛ si˛e coraz gł˛ebiej miasto. W ko´ncu weszli do jasnej, otwartej dzielnicy z targowiskami i małymi parkami. Wolno stojace ˛ domy z ogrodami rozdzielały targowiska, wida´c było powozy z ko´nmi przystrojonymi w jedwabie i wsta˙ ˛zki. Handlarze sprzedawali roze´smianym dzieciom i ich matkom choragiewki ˛ i słodycze. Na ka˙zdym rogu odbywały si˛e uliczne przedstawienia z aktorami, klaunami, magikami, muzykami i pogromcami zwierzat. ˛ Szerokie, barwne markizy ocieniały targowiska i pawilony parkowe, w których urzadzaj ˛ ace ˛ majówk˛e rodziny rozkładały si˛e ze swoimi wiktuałami. Wokół rozlegały si˛e okrzyki, s´miech i oklaski. Padishar zwolnił kroku, szukajac ˛ czego´s wzrokiem. Poprowadził ich obok kilku straganów, przez ocienione drzewami ulice, gdzie tłoczyły si˛e małe grupki ludzi zwabione licznymi atrakcjami, a˙z w ko´ncu zatrzymał si˛e przy wózku sprzedawcy owoców. Kupił torb˛e jabłek dla nich wszystkich, jedno wział ˛ dla siebie i oparł si˛e niedbale o słup latarni, z˙ eby je zje´sc´ . Upłyn˛eło par˛e chwil, zanim Par si˛e zorientował, z˙ e Padishar na co´s czeka. Ohmsford jadł jabłko wraz z pozostałymi, czujnie rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół. Na straganach za jego plecami wystawiano na sprzeda˙z wszelkiego rodzaju owoce, po drugiej stronie ulicy oferowano lody, z˙ ongler, mim i dziewczyna wykonywali sztuczki kuglarskie, wyst˛epowała para ta´nczacych ˛ małp z treserem, a temu wszystkiemu przygladała ˛ si˛e gromadka dzieci i dorosłych. Przyłapał si˛e na tym, z˙ e powraca spojrzeniem do dziewczyny. Miała ognistorude włosy; ich rudo´sc´ wydawała si˛e jeszcze bardziej płomienna w zestawieniu z czernia˛ jej jedwabnego trykotu i peleryny. Wyciagała ˛ monety z uszu zdumionych dzieci, po czym sprawiała, z˙ e znikały znowu. Raz wykrzesała ogie´n z powietrza i cisn˛eła go jako wirujac ˛ a˛ kul˛e w dal. Nigdy przedtem czego´s takiego nie widział. Dziewczyna była nader biegła w swoim rzemio´sle. Przygladał ˛ jej si˛e z takim nat˛ez˙ eniem, z˙ e prawie nie zauwa˙zył, jak Padishar podaje co´s s´niademu chłopcu, który do´n podszedł. Chłopiec wział ˛ to bez słowa i zniknał. ˛ Par rozgladał ˛ si˛e za nim, lecz tamten jakby zapadł si˛e pod ziemi˛e. Pozostali tam jeszcze przez par˛e minut, po czym herszt banitów oznajmił, z˙ e pora ju˙z i´sc´ , i wyprowadził ich stamtad. ˛ Par spojrzał po raz ostatni na rudowłosa˛ dziewczyn˛e i zobaczył, jak wywołuje uniesienie si˛e kolorowej obr˛eczy w powietrzu przed jej widownia,˛ a mały jasnowłosy chłopiec piszczy i podskakuje, usiłujac ˛ ja˛ pochwyci´c. Ohmsford u´smiechnał ˛ si˛e, widzac ˛ rado´sc´ dziecka.
189
Podczas drogi powrotnej mi˛edzy straganami Morgan Leah dostrzegł Hirehone’a. Wła´sciciel „Ku´zni Kiltan”, spowity w obszerny płaszcz, stał na skraju tłumu oklaskujacego ˛ kuglarza. Tylko na chwil˛e mign˛eła jego łysina i sumiasty was, ˛ po czym zniknał. ˛ Morgan zamrugał oczami, niemal od razu uznajac, ˛ z˙ e mu si˛e to przywidziało. Co Hirehone miałby robi´c w Tyrsis? Zapomniał o tym, zanim jeszcze dotarli do nast˛epnej przecznicy. Nast˛epnych kilka godzin sp˛edzili w piwnicy magazynu stanowiacego ˛ przybudówk˛e warsztatu rusznikarza, człowieka b˛edacego ˛ najwidoczniej na usługach banitów, gdy˙z Padishar Creel wiedział dokładnie, gdzie w szparze przy framudze drzwi znale´zc´ klucz do nich. Bez wahania wprowadził ich do s´rodka. Znale´zli tam przygotowane jedzenie i picie, a tak˙ze materace i koce do spania oraz wod˛e do mycia. W piwnicy było chłodno i sucho i wkrótce ochłon˛eli z upału panujacego ˛ na zewnatrz. ˛ Przez jaki´s czas odpoczywali, jedzac ˛ i rozmawiajac ˛ dla zabicia czasu. Czekali, co wydarzy si˛e dalej. Jedynie herszt banitów zdawał si˛e to wiedzie´c, lecz jak zwykle nic nie mówił. Zamiast tego poło˙zył si˛e spa´c. Obudził si˛e dopiero po kilku godzinach. Wstał, przeciagn ˛ ał ˛ si˛e, bez po´spiechu umył twarz i podszedł do Para. — Wychodzimy — powiedział. Odwrócił si˛e do pozostałych. — Wszyscy inni do naszego powrotu zostaja˛ na miejscu. Nie wychodzimy na długo i nie b˛edziemy robili niczego niebezpiecznego. Coll i Morgan chcieli protestowa´c, lecz si˛e rozmy´slili. Par wyszedł za Padisharem po schodach z piwnicy. Zatrza´sni˛eto za nimi klap˛e. Padishar zatrzymał si˛e na chwil˛e w drzwiach wyj´sciowych, po czym skinał ˛ r˛eka˛ na Para i obaj wymkn˛eli si˛e na zewnatrz. ˛ Ulica wcia˙ ˛z była zatłoczona, pełna handlarzy i rzemie´slników, kupujacych ˛ i z˙ ebraków. Herszt banitów poprowadził Para na południe w stron˛e skalnych s´cian, poda˙ ˛zajac ˛ szybkim krokiem, gdy˙z na miasto zacz˛eły si˛e ju˙z kła´sc´ cienie pó´znego popołudnia. Nie szli z˙ adna˛ z dróg, którymi wcze´sniej dostali si˛e do miasta, lecz szeregiem waskich, ˛ porytych koleinami bocznych uliczek. Twarze, które mijali, ukryte były pod maskami udanej oboj˛etno´sci, lecz oczy połyskiwały złowrogo. Padishar nie zwracał na nie uwagi i Par trzymał si˛e blisko swego przewodnika. Ciała ocierały si˛e o niego, poniewa˙z jednak nie miał przy sobie nic cennego, przejmował si˛e tym mniej ni˙z w innych okoliczno´sciach. Zbli˙zajac ˛ si˛e do skalnych s´cian, zboczyli na alej˛e Tyrsijska.˛ Z przodu most Sendica górował nad Parkiem Ludu, obszarem starannie utrzymanych trawników i drzew li´sciastych, rozciagaj ˛ acym ˛ si˛e po niski mur i grup˛e budynków, gdzie most si˛e ko´nczył. Dalej, z szerokiego parowu, wyrastał las, a za nim na tle ciemnieja˛ cego nieba wznosiły si˛e wie˙ze i mury dawnego pałacu władców Tyrsis. Par wpatrywał si˛e w park, most i pałac, kiedy si˛e do nich zbli˙zali. Co´s w ich konfiguracji si˛e nie zgadzało. Czy most Sendica nie powinien si˛e ko´nczy´c u wrót pałacu? 190
Padishar zwolnił na chwil˛e. — A zatem, chłopcze, trudno uwierzy´c, z˙ e Miecz Shannary mo˙ze by´c ukryty w tak łatwo dost˛epnym miejscu, co? Par przytaknał, ˛ marszczac ˛ czoło. — Gdzie jest? — Cierpliwo´sci! Wkrótce si˛e dowiesz. — Objał ˛ Ohmsforda ramieniem i pochylił si˛e w jego stron˛e. — Cokolwiek si˛e teraz zdarzy, nie okazuj zdziwienia. Par skinał ˛ głowa.˛ Herszt banitów zwolnił kroku, podszedł do wózka z kwiatami i zatrzymał si˛e. Przygladał ˛ si˛e kwiatom, jakby chciał wybra´c bukiet. Nagle Par poczuł, jak czyje´s rami˛e obejmuje go w pasie, i odwróciwszy si˛e, stwierdził, z˙ e tuli si˛e do niego rudowłosa dziewczyna, która˛ widział wcze´sniej, jak wykonywała sztuczki kuglarskie. — Witaj, elfiku — wyszeptała, łechcac ˛ chłodnymi palcami jego ucho i całujac ˛ go w policzek. Nagle obok nich pojawiło si˛e dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec; pierwsze schwyciło szorstka˛ dło´n Padishara, drugie dło´n Para. Padishar u´smiechnał ˛ si˛e, podniósł dziewczynk˛e, która rado´snie zapiszczała, pocałował ja˛ i dał połow˛e kwiatów jej, a połow˛e chłopcu. Pogwizdujac, ˛ wszedł na czele całej piatki ˛ do parku. Par, który zda˙ ˛zył ju˙z nieco ochłona´ ˛c, zauwa˙zył, z˙ e rudowłosa dziewczyna niesie kosz okryty barwnym obrusem. Gdy znale´zli si˛e pod murem oddzielajacym ˛ park od parowu, Padishar wybrał klon, pod którym usiedli, dziewczyna rozpostarła obrus i wszyscy zabrali si˛e do rozpakowywania kosza, w którym były: zimny kurczak, jaja, szynka i d˙zem, a tak˙ze ciasto i herbata. Kiedy to robili, Padishar spojrzał na Para. — Parze Ohmsfordzie, przedstawiam ci Damson Rhee, twoja˛ narzeczona˛ na czas tej wycieczki. Zielone oczy Damson Rhee za´smiały si˛e. — Miło´sc´ jest ulotna, Parze Ohmsfordzie. Wyci´snijmy z niej, ile si˛e da. — Wło˙zyła mu w usta kawałek jajka. — Jeste´s moim synem — dodał Creel. — Tych dwoje dzieci to twoje rodze´nstwo, chocia˙z ich imiona w tej chwili wypadły mi z głowy. Damson, przypomnij mi je potem. Gdyby kto´s pytał, jeste´smy po prostu zwyczajna˛ rodzina,˛ która wybrała si˛e na popołudniowa˛ majówk˛e. Nikt nie zapytał. M˛ez˙ czy´zni jedli w milczeniu, słuchajac ˛ paplaniny dzieci, które zachowywały si˛e tak, jakby to, co si˛e działo, było najzupełniej normalne. Damson Rhee, która nad nimi czuwała, s´miała si˛e razem z nimi ciepłym i zara´zliwym s´miechem. Była niewatpliwie ˛ ładna, ale kiedy si˛e s´miała, wydawała si˛e Parowi po prostu pi˛ekna. Kiedy sko´nczyli je´sc´ , wykonała z ka˙zdym z dzieci sztuczk˛e z monetami, po czym pozwoliła im pój´sc´ si˛e bawi´c. — Przejd´zmy si˛e — zaproponował Padishar, podnoszac ˛ si˛e z ziemi.
191
Poszli we troje mi˛edzy cienistymi drzewami, poda˙ ˛zajac ˛ jakby od niechcenia w stron˛e muru odgradzajacego ˛ park od parowu. Damson czule obejmowała Para ramieniem. Stwierdził, z˙ e wcale mu to nie przeszkadza. — Wszystko si˛e troch˛e zmieniło w Tyrsis w porównaniu z dawnymi czasami — rzekł herszt banitów do Para po drodze. — Po wyga´sni˛eciu linii Buckhannaha monarchia si˛e sko´nczyła. Tyrsis, Varfleet i Kern rzadziły ˛ Callahornem za pos´rednictwem stworzonej przez siebie Rady Miast. Kiedy federacja uczyniła Callahorn protektoratem, Rad˛e rozwiazano. ˛ Pałac słu˙zył jako miejsce zgromadze´n Rady. Teraz u˙zywa go federacja, tyle z˙ e nikt dokładnie nie wie, w jakim celu. — Dotarli do muru i zatrzymali si˛e. Był zbudowany z kamiennych bloków i miał około metra wysoko´sci. Jego szczyt naje˙zony był kolcami. — Przyjrzyj si˛e — polecił swemu towarzyszowi. Par zajrzał ponad murem. Parów z drugiej strony opadał gwałtownie ku g˛estwinie drzew i krzewów, które rosły tak stłoczone, z˙ e zdawały si˛e dusi´c w swej masie. Mgła kł˛ebiła si˛e w´sród tej gmatwaniny z niepokojac ˛ a˛ uporczywo´scia,˛ czepiajac ˛ si˛e nawet najwy˙zszych gał˛ezi drzew. Parów rozciagał ˛ si˛e na około mil˛e w obie strony i mniej wi˛ecej jedna˛ czwarta˛ tej odległo´sci do miejsca, gdzie stał pałac, którego okna i drzwi były zamkni˛ete na głucho, a bramy zaryglowane. Mury pałacu były obtłuczone i brudne, a cało´sc´ budowli sprawiała wra˙zenie, jakby od dziesiatków ˛ lat nikt w niej nie mieszkał. Waski ˛ pomost biegł od budynków z przodu do zwisajacych ˛ krzywo na zawiasach bram wej´sciowych. Par spojrzał z powrotem na Padishara. Herszt banitów stał zwrócony twarza˛ w stron˛e miasta. — Ten mur stanowi lini˛e graniczna˛ mi˛edzy przeszło´scia˛ a tera´zniejszo´scia˛ — rzekł spokojnie. — Teren, na którym si˛e znajdujemy, nazywa si˛e Parkiem Ludu. Lecz prawdziwy Park Ludu, ten z czasów naszych przodków. . . — urwał i odwrócił si˛e z powrotem w stron˛e parowu — . . . jest tam. — Odczekał chwil˛e, a˙z sens jego słów przeniknie do s´wiadomo´sci Para. — Spójrz. Tam, poni˙zej stra˙znicy federacji strzegacej ˛ pomostu. — Poda˙ ˛zajac ˛ za jego spojrzeniem, Par dostrzegł rumowisko kamiennych bloków, ledwie wystajacych ˛ z le´snych zaro´sli. — Oto, co pozostało z prawdziwego mostu Sendica — pos˛epnie kontynuował jego przewodnik. — Podobno został bardzo powa˙znie uszkodzony podczas ataku lorda Warlocka na Tyrsis w czasach Panamona Creela. W par˛e lat pó´zniej zawalił si˛e zupełnie. Ten drugi most — oboj˛etnie machnał ˛ r˛eka˛ — jest tylko na pokaz. — Spojrzał z ukosa na Para. — Teraz rozumiesz? Par rozumiał. Jego umysł intensywnie pracował, dopasowujac ˛ do siebie fragmenty mozaiki. — A Miecz Shannary? — Katem ˛ oka dostrzegł spłoszone spojrzenie Damson Rhee. — Gdzie´s tam w dole, je´sli nie jestem w bł˛edzie — odparł cierpliwie Padishar. — Tam, gdzie zawsze był. Chcesz co´s powiedzie´c, Damson? 192
Rudowłosa dziewczyna schwyciła Para za rami˛e i odciagn˛ ˛ eła go od muru. — Wi˛ec po to tutaj przyszedłe´s, Padisharze? — zapytała gniewnie. — Powstrzymaj si˛e, s´liczna Damson. Nie wyrokuj zbyt łatwo. — Dło´n dziewczyny zacisn˛eła si˛e mocniej na ramieniu Para. — To niebezpieczna gra, Padisharze. Wysyłałam ju˙z ludzi do Dołu, jak dobrze wiesz, i nikt nie powrócił. Padishar u´smiechnał ˛ si˛e pobła˙zliwie. — Dół: tak mieszka´ncy Tyrsis nazywaja˛ dzisiaj parów. To chyba odpowiednia nazwa. — Zbyt wiele ryzykujesz! — Dziewczyna nie ust˛epowała. — Damson jest moimi oczami i uszami, a tak˙ze mocnym prawym ramieniem w Tyrsis — kontynuował spokojnie tamten. U´smiechnał ˛ si˛e do niej. — Powiedz Ohmsfordowi, co wiesz o Mieczu, Damson. Spojrzała na niego gro´znie, po czym odwróciła od niego twarz. — Zawalenie si˛e mostu Sendica nastapiło ˛ w tym samym czasie, kiedy federacja zaanektowała Callahorn i rozpocz˛eła okupacj˛e Tyrsis. Las porastajacy ˛ teraz Park Ludu, gdzie przechowywany był Miecz Shannary, wyrósł praktycznie w cia˛ gu jednej nocy. Nowy park i most powstały niemal równie szybko. Przed paroma laty zapytałam starych ludzi w mie´scie, co pami˛etaja,˛ i oto czego si˛e dowiedziałam: Miecz nie zniknał ˛ wła´sciwie ze swojej krypty; to krypta znikn˛eła w´sród lasu. Ludzie zapominaja,˛ zwłaszcza gdy wcia˙ ˛z si˛e im mówi co´s innego. Niemal wszyscy wierza,˛ z˙ e istniał tylko jeden Park Ludu i jeden most Sendica: te, które widza.˛ Miecz Shannary, je´sli w ogóle kiedy´s istniał, po prostu zniknał. ˛ Par patrzył na nia˛ z niedowierzaniem. — Las, most i park zmieniły si˛e w ciagu ˛ jednej nocy? — Wła´snie tak — Damson skin˛eła głowa.˛ — Ale. . . ? — Magia, chłopcze — szepnał ˛ Padishar Creel, odpowiadajac ˛ na jego niedoko´nczone pytanie. Poszli kawałek dalej, zbli˙zajac ˛ si˛e do barwnego obrusa z resztkami ich posiłku. Dzieci ju˙z wróciły i z apetytem jadły ciastka. — Federacja nie stosuje magii — wywodził wcia˙ ˛z zdezorientowany Par. — Zakazała jej. — Zakazała jej stosowania innym, to prawda — przyznał herszt banitów. — Mo˙ze po to, by sama mogła ja˛ tym lepiej stosowa´c? Albo pozwoli´c jej u˙zywa´c komu´s innemu? Albo czemu´s? — Z naciskiem wymówił ostatnie słowo. — Masz na my´sli cieniowce? — Par spojrzał na niego ostro. Ani Padishar, ani Damson nic nie odpowiedzieli. W my´slach Para zakotłowało si˛e. Federacja i cieniowce, sprzymierzone w jaki´s sposób ze soba,˛ zjednoczone dla osiagni˛ ˛ ecia celów, których z˙ adne z nich nie rozumiało; czy to było mo˙zliwe?
193
— Od dawna zastanawiałem si˛e nad losem Miecza Shannary — rzekł w zamy´sleniu Padishar, zatrzymujac ˛ si˛e w miejscu, gdzie dzieci nie mogły go jeszcze usłysze´c. — Stanowi on równie˙z cz˛es´c´ dziejów mojej rodziny. Zawsze wydawało mi si˛e dziwne, z˙ e zniknał ˛ tak bez s´ladu. Był osadzony w marmurze i zamkni˛ety w krypcie przez dwie´scie lat. Jak mógł tak po prostu znikna´ ˛c? Co si˛e stało z krypta,˛ w której był przechowywany? Czy wszystko to zostało gdzie´s przeniesione za pomoca˛ czarów? — Spojrzał na Para. — Damson sp˛edziła wiele czasu, szukajac ˛ odpowiedzi. Niewielu ludzi pami˛etało prawd˛e o tym, jak doszło do znikni˛ecia. Dzi´s wszyscy oni nie z˙ yja,˛ lecz pozostawili mi swoja˛ opowie´sc´ . — W jego u´smiechu było co´s wilczego. — Teraz mam pretekst, z˙ eby sprawdzi´c, czy ta opowie´sc´ jest prawdziwa. Czy Miecz Shannary jest w tym parowie? Ty i ja powinni´smy znale´zc´ odpowied´z. Wskrzeszenie magii elfiego rodu Shannary, młody Ohmsfordzie, jest by´c mo˙ze kluczem do wyzwolenia czterech krain. Musimy si˛e tego dowiedzie´c. — Zbytnio palisz si˛e do tego, by rzuci´c swe z˙ ycie na szal˛e, Padisharze. — Damson Rhee potrzasn˛ ˛ eła ruda˛ głowa.˛ — I z˙ ycie innych, na przykład tego chłopca. Nigdy tego nie zrozumiem. Oddaliła si˛e od nich, by poszuka´c dzieci. Parowi nie przeszkadzało, z˙ e nazywała go chłopcem dziewczyna, która sama wydawała si˛e jeszcze młodsza od niego. — Uwa˙zaj na nia,˛ Parze Ohmsfordzie — mruknał ˛ Creel. — Nie ma zbyt wielkiej wiary w powodzenie naszej wyprawy — zauwa˙zył Par. — Och, martwi si˛e na zapas! Posiadamy sił˛e nas siedmiu i mo˙zemy stawi´c czoło niebezpiecze´nstwom czyhajacym ˛ na nas w Dole. A je´sli tam równie˙z natrafimy na magi˛e, to mamy twoja˛ pie´sn´ i miecz Morgana. Ale dosy´c o tym! — Przez chwil˛e spogladał ˛ na niebo. — Wkrótce b˛edzie ciemno, chłopcze. — Przyja´znie objał ˛ ramieniem Ohmsforda i poprowadził go w stron˛e Damson Rhee i dzieci. — Kiedy si˛e s´ciemni — szepnał ˛ — zobaczymy sami, co si˛e stało z Mieczem Shannary.
XIX Kiedy napr˛edce sklecona rodzina Padishara Creela dotarła na skraj parku i szykowała si˛e do wyj´scia na alej˛e Tyrsijska,˛ Damson Rhee odwróciła si˛e do herszta banitów i rzekła: — Stra˙znicy patrolujacy ˛ mur zmieniaja˛ si˛e o północy przed stra˙znica˛ federacji. Mog˛e wywoła´c jakie´s małe zamieszanie, które odwróci ich uwag˛e, by´scie mogli w´slizna´ ˛c si˛e do Dołu, je´sli naprawd˛e tego chcecie. Pami˛etajcie, z˙ eby´scie wchodzili od strony zachodniej. Nast˛epnie uniosła r˛ek˛e i wyciagn˛ ˛ eła zza ucha Para srebrna˛ monet˛e i dała mu ja.˛ Na monecie widniała jej podobizna. — To na szcz˛es´cie, Parze Ohmsfordzie — powiedziała. — Mo˙zesz go potrzebowa´c, je´sli nadal b˛edziesz si˛e trzymał tego człowieka. Spojrzała zimno na Padishara, wzi˛eła dzieci za r˛ek˛e i pogra˙ ˛zyła si˛e w tłumie, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e ani razu. Tylko jej rude włosy połyskiwały jeszcze jaki´s czas w oddali. Herszt banitów i Par patrzyli, jak odchodzi. — Kim ona jest, Padisharze? — zapytał, kiedy stracili ja˛ z oczu. Padishar wzruszył ramionami. — Kimkolwiek ma ochot˛e. Istnieje równie wiele opowie´sci o jej pochodzeniu, co o moim. Chod´zmy ju˙z. Na nas równie˙z pora. Poprowadził Para z powrotem przez miasto, trzymajac ˛ si˛e bocznych uliczek i zaułków. Tłum wcia˙ ˛z był g˛esty, wszyscy przepychali si˛e i potracali, ˛ twarze ludzi były okryte kurzem, a ich nerwy napi˛ete jak postronki. Zmierzch przep˛edził s´wiatło słoneczne na zachód, wydłu˙zajac ˛ wieczorne cienie, lecz upał południa, usidlony w murach miasta, unosił si˛e z ulicznego bruku i s´cian budynków, zawisajac ˛ w nieruchomym letnim powietrzu. Było goraco ˛ jak w piecu. Par spojrzał w gór˛e. Na pomocy pojawił si˛e sierp ksi˛ez˙ yca, a na wschodzie migotały gwiazdy. Próbował my´sle´c o tym, czego dowiedział si˛e o zagini˛eciu Miecza Shannary, lecz stwierdzał, z˙ e my´sli zamiast tego o Damson Rhee. Jeszcze przed zmrokiem Padishar doprowadził go bezpiecznie z powrotem do piwnicy magazynu za warsztatem rusznikarza, gdzie niecierpliwie czekali na nich Coll i Morgan. Uprzedzajac ˛ lawin˛e pyta´n, herszt banitów u´smiechnał ˛ si˛e pogodnie i oznajmił, z˙ e wszystko jest gotowe: o północy Ohmsfordowie, Leah, Ciba Blue 195
i on sam dokonaja˛ krótkiego wypadu do parowu poło˙zonego naprzeciw byłego pałacu władców miasta. Zejda˛ na dół, posługujac ˛ si˛e sznurowa˛ drabina.˛ Stasas i Drutt pozostana˛ na górze. Wyciagn ˛ a˛ drabin˛e, kiedy ich towarzysze znajda˛ si˛e bezpiecznie na dole, i ukryja˛ si˛e do czasu, a˙z zostana˛ wezwani. Stra˙znicy, którzy si˛e napatocza,˛ zostana˛ unieszkodliwieni, drabina ponownie opuszczona i wszyscy znikna˛ w ten sam sposób, w jaki si˛e pojawili. Mówił zwi˛ez´ le i rzeczowo. Nie wspomniał ani słowem o tym, dlaczego to wszystko robia,˛ a z˙ adnemu z jego własnych ludzi nie przyszło do głowy, z˙ eby go zapyta´c. Po prostu pozwolili mu sko´nczy´c, po czym natychmiast powrócili do swoich wcze´sniejszych zaj˛ec´ . Natomiast Coll i Morgan ledwie byli w stanie si˛e powstrzyma´c i Par musiał wzia´ ˛c ich na bok i opowiedzie´c im szczegółowo wszystko, co si˛e wydarzyło. Przysiedli we trójk˛e na workach proszku do szorowania w kacie ˛ piwnicy. Lampy olejowe rozpraszały mrok, a odgłosy miasta nad ich głowami zacz˛eły cichna´ ˛c. Kiedy Par sko´nczył, Morgan sceptycznie pokr˛ecił głowa.˛ — Trudno uwierzy´c, z˙ e całe miasto zapomniało, z˙ e istniał wi˛ecej ni˙z jeden Park Ludu i most Sendica — powiedział cicho. — Wcale nietrudno, je´sli wzia´ ˛c pod uwag˛e, z˙ e miało na to ponad sto lat — szybko zaprzeczył Coll. — Pomy´sl tylko, Morgan. O ile˙z wi˛ecej ni˙z jaki´s park i most zapomniano przez ten czas. Federacja narzuciła czterem krainom trzy wieki zafałszowanej historii. — Coll ma racj˛e — rzekł Par. — Stracili´smy naszego jedynego prawdziwego historyka, kiedy Allanon opu´scił krainy. Historie druidów były jedynymi pisanymi kronikami, jakie plemiona posiadały, i nie wiemy, co si˛e z nimi stało. Pozostali nam jedynie wieszcze z ich ustnymi przekazami, w wi˛ekszo´sci dalekimi od doskonało´sci. — Wszystko, co miało zwiazek ˛ z dawnym s´wiatem, nazywano kłamstwem — mówił dalej Coll, którego ciemne oczy połyskiwały zimno. — My wiemy, z˙ e to prawda, ale jeste´smy w tym niemal zupełnie osamotnieni. Federacja zmieniła wszystko, tak by odpowiadało to jej własnym celom. Po stu latach trudno si˛e dziwi´c, z˙ e nikt w Tyrsis nie pami˛eta, z˙ e Park Ludu i most Sendica nie sa˛ takie same jak kiedy´s. Prawda jest taka, z˙ e nikogo to ju˙z nie obchodzi. — By´c mo˙ze. — Morgan zmarszczył brwi. — Ale i tak co´s si˛e tutaj nie zgadza. — Zmarszczył czoło jeszcze mocniej. — Niepokoi mnie, z˙ e Miecz Shannary, krypta i cała reszta przez wszystkie te lata znajdowały si˛e w tym parowie i nikt ich nie widział. Niepokoi mnie, z˙ e nie powrócił nikt, kto odwa˙zył si˛e zej´sc´ na dół, z˙ eby si˛e rozejrze´c. — Mnie to równie˙z niepokoi — zgodził si˛e Coll. Par rzucił okiem na banitów, którzy nie zwracali na nich uwagi. ˙ — Zaden z nas nie my´slał ani przez chwil˛e, z˙ e próba odzyskania Miecza b˛edzie bezpieczna — wyszeptał z nuta˛ irytacji w głosie. — Nie spodziewali´scie si˛e 196
przecie˙z, z˙ e po prostu przyjdziecie i we´zmiecie go? Oczywi´scie, z˙ e nikt go nie widział! Nie uchodziłby za zaginiony, gdyby go widziano, prawda! A mo˙zecie by´c pewni, z˙ e federacja zadbała o to, z˙ eby nikt, kto zszedł do Dołu, ju˙z si˛e z niego nie wydostał! Stad ˛ wartownicy i stra˙znica! Poza tym to, z˙ e federacja zadała sobie tyle trudu, by ukry´c stary most i park, wskazuje według mnie na to, z˙ e Miecz jest na dole! Coll patrzył nieruchomo na brata. — Wskazuje równie˙z na to, z˙ e tam wła´snie ma pozosta´c. Rozmowa urwała si˛e i rozeszli si˛e w ró˙zne katy ˛ piwnicy. Wieczór szybko minał ˛ i wraz z nastaniem nocy upał w ko´ncu zel˙zał. Mała gromadka zjadła nie zakłócona˛ niczym kolacj˛e, naznaczona˛ długimi chwilami milczenia. Jedynie Padishar miał wiele do powiedzenia, jak zawsze pełen swady; wytrzasał ˛ historie i dowcipy jak z r˛ekawa, jakby ta noc była taka sama jak inne, niepomny na to, z˙ e jego słuchacze pozostaja˛ oboj˛etni. Par był zbyt podniecony, by je´sc´ lub rozmawia´c, i zastanawiał si˛e zamiast tego, czy Padishar jest rzeczywi´scie tak nieporuszony, na jakiego wyglada. ˛ Wydawało si˛e, z˙ e nic nie jest w stanie zmieni´c nastroju herszta banitów. Padishar Creel był albo bardzo dzielny, albo bardzo głupi i nie dawało Parowi spokoju, z˙ e nie potrafi rozstrzygna´ ˛c, jak jest w istocie. Kolacja dobiegła ko´nca i siedzieli w koło, rozmawiajac ˛ s´ciszonymi głosami i wpatrujac ˛ si˛e w s´ciany. W pewnym momencie Padishar podszedł do Para i przykucnał ˛ obok niego. — Nie mo˙zesz si˛e ju˙z doczeka´c, chłopcze, czy tak? — zapytał cicho. Nikt nie znajdował si˛e do´sc´ blisko, z˙ eby to usłysze´c. Par skinał ˛ głowa.˛ — No, to ju˙z długo nie potrwa. — Herszt banitów poklepał go po kolanie. Jego zimne oczy przytrzymały spojrzenie Para. — Pami˛etaj tylko, o co nam chodzi. Rzut oka i wracamy na gór˛e. Je´sli Miecz tam jest i mo˙zna go od razu zabra´c, to s´wietnie. Je´sli nie, to nie zwlekamy ani chwili. — Jego u´smiech miał w sobie co´s wilczego. — Ostro˙zno´sc´ przede wszystkim. — Oddalił si˛e, pozostawiajac ˛ Para, który odprowadził go wzrokiem. Minuty wlokły si˛e bez ko´nca. Bracia siedzieli obok siebie, nie odzywajac ˛ si˛e. Parowi wydawało si˛e, z˙ e niemal słyszy my´sli brata w´sród ciszy. Lampy olejowe migotały i skwierczały. Wielka mucha bagienna bzykała pod sufitem, a˙z w ko´ncu Ciba Blue ja˛ zabił. W piwnicy zaczynał panowa´c zaduch. W ko´ncu Padishar wstał i powiedział, z˙ e ju˙z czas. Ochoczo poderwali si˛e na nogi z niecierpliwie połyskujacymi ˛ oczami. Przypasali bro´n i otulili si˛e mocno opo´nczami. Wyszli po schodach piwnicy na gór˛e i pogra˙ ˛zyli si˛e w nocy. Ulice miasta były puste i spokojne. Z piwiar´n i pokoi noclegowych dobiegały odgłosy rozmów, przerywane czasem s´miechem i okrzykami. W zaułkach, którymi prowadził ich Padishar, latarnie były w wi˛ekszo´sci rozbite lub nie zapalone i tylko s´wiatło ksi˛ez˙ yca wskazywało im drog˛e w´sród cieni. Nie poruszali si˛e ukradkiem, a jedynie ostro˙znie, nie chcac ˛ s´ciagn ˛ a´ ˛c na siebie uwagi. Kilkakro´c co197
fali si˛e w przej´scia mi˛edzy budynkami, schodzac ˛ z drogi grupom zataczajacych ˛ si˛e, s´piewajacych ˛ birbantów powracajacych ˛ do domu. Pijacy i z˙ ebracy, którzy widzieli, jak przechodza,˛ ledwie rzucali na nich okiem z bram i wn˛ek. Nie natkn˛eli si˛e na z˙ ołnierzy federacji. Pozostawiała ona boczne uliczki i biedaków Tyrsis ich własnemu losowi. Kiedy dotarli do mostu Sendica, Padishar przerzucił ich dwójkami i trójkami na druga˛ stron˛e alei Tyrsijskiej do ciemnego parku, rozsyłajac ˛ ich w ró˙znych kierunkach z poleceniem pó´zniejszego połaczenia ˛ si˛e. Bacznie obserwował przy tym jasno o´swietlona˛ alej˛e, czy nie dostrze˙ze na niej zbli˙zajacych ˛ si˛e patroli, wiedział bowiem, z˙ e mo˙zna je tam spotka´c. Przeszedł tylko jeden patrol, nie dostrzegajac ˛ jednak z˙ adnego z nich. Przy stra˙znicy na s´rodku muru odgradzajacego ˛ Dół ustawiono wart˛e, lecz pełniacy ˛ ja˛ z˙ ołnierze otoczeni byli zewszad ˛ blaskiem lamp i nie mogli zauwa˙zy´c postaci ukrytych w mroku. Padishar szybko poprowadził swa˛ kompani˛e przez opustoszały park na zachód, do miejsca, gdzie parów zbiegał si˛e ze skałami urwiska. Tam kazał im si˛e zatrzyma´c i czeka´c. Par przykucnał ˛ bez ruchu w ciemno´sci, wsłuchany w kołatanie własnego ser´ ca. Otaczajaca ˛ go cisza wypełniona była bzykaniem owadów. Swierszcze grały zgrzytliwie w´sród mroku. Cała siódemka była ukryta w g˛estych zaro´slach, niewidoczna od zewnatrz. ˛ Lecz ka˙zdy, kto znajdował si˛e poza ich kryjówka,˛ równie˙z był dla nich niewidoczny. Par był niezadowolony z takiego wyboru miejsca i zastanawiał si˛e nad jego przyczyna.˛ Spojrzał na Padishara Creela, lecz herszt banitów zaj˛ety był nadzorowaniem rozwijania sznurowej drabiny, po której mieli zej´sc´ do parowu. . . Par zawahał si˛e. Dół. Zej´scie do Dołu. Zmusił si˛e do wypowiedzenia tego słowa. Gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza, usiłujac ˛ si˛e uspokoi´c. Zastanawiał si˛e, czy Damson Rhee jest gdzie´s blisko. Niemal na wprost nich z ciemno´sci wyłonił si˛e patrol zło˙zony z czterech z˙ ołnierzy federacji dokonujacych ˛ obchodu muru. Mimo z˙ e odgłos ich kroków ju˙z wcze´sniej zaalarmował grup˛e Creela, ich pojawienie si˛e zmroziło wszystkim krew ˙ w z˙ yłach. Par i pozostali rozpłaszczyli si˛e przy ziemi w swojej kryjówce. Zołnierze zatrzymali si˛e, przez chwil˛e rozmawiali cicho ze soba,˛ po czym zawrócili w kierunku, z którego przyszli, i wkrótce znikn˛eli. Par wolno wypu´scił z płuc powietrze. Zaryzykował krótkie spojrzenie na ciemna˛ nieck˛e parowu. Sprawiała wra˙zenie niezgł˛ebionej czelu´sci, czarnej jak atrament. Padishar i pozostali banici mocowali drabin˛e, szykujac ˛ si˛e do zej´scia na dół. Par podniósł si˛e na nogi, z˙ eby ul˙zy´c mi˛es´niom, które zaczynał chwyta´c kurcz. Chciał mie´c ju˙z wszystko za soba.˛ Powinien czu´c si˛e pewnie. Ale tak nie było. Stawał si˛e coraz bardziej niespokojny i nie wiedział dlaczego. Co´s goraczkowo ˛
198
szarpało go za r˛ekaw, ostrzegało go, jaki´s szósty zmysł, którego nie potrafił nazwa´c. Wydawało mu si˛e, z˙ e co´s słyszy — nie w parowie, ale z tyłu, w parku. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c, wyt˛ez˙ ajac ˛ przenikliwe elfijskie oczy. Nagle od strony stra˙znicy nadbiegły przemieszane okrzyki i noc rozdarło wołanie na trwog˛e. — Teraz! — syknał ˛ Padishar i pomkn˛eli ze swego ukrycia w stron˛e muru. Drabina była ju˙z umocowana na miejscu, przywiazana ˛ do dwóch szpikulców na murze. Opu´scili ja˛ szybko w ciemna˛ czelu´sc´ . Ciba Blue poszedł pierwszy. Niebieskie znami˛e na jego policzku wygladało ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca jak czarna plama. Wypróbował najpierw drabin˛e, stajac ˛ na niej całym ci˛ez˙ arem, po czym zniknał ˛ im z oczu. — Pami˛etajcie, z˙ e macie czeka´c na mój sygnał — rzekł po´spiesznie Padishar do Stasasa i Drutta ochrypłym szeptem, który przebijał si˛e przez odległe okrzyki. Odwracał si˛e wła´snie, z˙ eby wysła´c Para na dół za Ciba˛ Blue, kiedy z ciemnos´ci za ich plecami wyłoniła si˛e chmara z˙ ołnierzy federacji uzbrojonych w dzidy i kusze — milczace ˛ postacie, które zdawały si˛e pojawia´c znikad. ˛ Wszyscy zamarli w bezruchu. Par poczuł, jak z˙ oładek ˛ podchodzi mu do gardła ze strachu. Powinienem był wiedzie´c, powinienem był ich wyczu´c, my´slał i w nast˛epnej chwili u´swiadomił sobie, i˙z rzeczywi´scie ich wyczuł. — Rzu´ccie bro´n — rozkazał im jaki´s głos. Przez chwil˛e Par si˛e obawiał, z˙ e Padishar raczej wybierze walk˛e ni˙z poddanie si˛e. Oczy herszta banitów biegały na prawo i lewo, a jego wysoka posta´c wydawała si˛e spr˛ez˙ ona do skoku. Lecz przewaga wroga była przytłaczajaca. ˛ Twarz Padishara rozlu´zniła si˛e, u´smiechnał ˛ si˛e ledwie dostrzegalnie i bez słowa upu´scił pod nogi miecz i długi nó˙z. Pozostali członkowie małej gromadki uczynili to samo i z˙ ołnierze federacji ich otoczyli. Zebrano ich bro´n i zwiazano ˛ im r˛ece na plecach. — Jeszcze jeden z nich jest w Dole — poinformował jeden z z˙ ołnierzy dowódc˛e oddziału, niewysokiego m˛ez˙ czyzn˛e o krótko ostrzy˙zonych włosach i z dystynkcjami oficera na ciemnym mundurze. Dowódca spojrzał w jego stron˛e. — Przetnijcie liny i spu´scie go na dół. Sznurowa drabina w jednej chwili została odci˛eta. Opadła bezgło´snie w ciemno´sc´ . Par czekał na krzyk, lecz z˙ aden si˛e nie rozległ. By´c mo˙ze Ciba Blue zda˙ ˛zył ju˙z zej´sc´ na dół. Spojrzał na Colla, który tylko bezradnie pokr˛ecił głowa.˛ Federacyjny dowódca podszedł do Padishara. — Powiniene´s wiedzie´c, Padisharze Creelu, z˙ e zostałe´s zdradzony przez jednego z własnych ludzi. Czekał przez chwil˛e na odpowied´z, lecz z˙ adna nie padła. Twarz Padishara była pozbawiona wyrazu. Tylko jego oczy zdradzały w´sciekło´sc´ , która˛ jako´s udawało mu si˛e pow´sciagn ˛ a´ ˛c. 199
Nagle cisz˛e rozdarł straszliwy krzyk dobywajacy ˛ si˛e z gł˛ebi Dołu. Wzleciał w noc jak zraniony ptak, zawisł przy s´cianie urwiska i ucichł. To Ciba Blue krzyczał, pomy´slał z przera˙zeniem Par. Dowódca rzucił okiem na parów i kazał odprowadzi´c wi˛ez´ niów. Poprowadzono ich g˛esiego przez park wzdłu˙z muru parowu w stron˛e stra˙znicy. Pilnujacy ˛ ich z˙ ołnierze utrzymywali ich w pewnej odległo´sci od siebie nawzajem. Par posuwał si˛e wraz z innymi do przodu w ponurym milczeniu. Krzyk Ciby Blue wcia˙ ˛z rozbrzmiewał w jego uszach. Co przydarzyło si˛e w Dole samotnemu banicie? Przełknał ˛ s´lin˛e, czujac, ˛ z˙ e zaczyna mu si˛e robi´c niedobrze, i zmusił si˛e do my´slenia o czym´s innym. „Zdradzony”, powiedział federacyjny dowódca. Ale przez kogo? Przez z˙ adnego z nich tutaj, jak si˛e zdaje — wi˛ec przez kogo´s, kogo tu nie było. Przez jednego z własnych ludzi Padishara. . . Potknał ˛ si˛e o korze´n drzewa, wyrównał krok i powlókł si˛e dalej. W głowie kotłowały mu si˛e my´sli. Zabieraja˛ nas do wi˛ezienia federacji, wywnioskował. Kiedy si˛e tam znajda,˛ wielka przygoda dobiegnie ko´nca. Sko´ncza˛ si˛e poszukiwania zaginionego Miecza Shannary. Sko´ncza˛ si˛e rozwa˙zania o zadaniu powierzonym mu przez Allanona. Nikt jeszcze nie wyszedł z˙ ywy z wi˛ezienia federacji. Musi uciec. My´sl ta naszła go instynktownie, rozja´sniajac ˛ mu w głowie jak nic innego. Musi uciec. Je´sli tego nie zrobi, wszyscy znajda˛ si˛e pod kluczem i zostana˛ zapomniani. Tylko Damson Rhee wiedziała, gdzie sa.˛ I nagle przyszło mu do głowy, z˙ e to ona miała najlepsza˛ sposobno´sc´ , z˙ eby ich zdradzi´c. Była to nieprzyjemna my´sl. Lecz równie˙z nieunikniona. Jego oddech stał si˛e wolniejszy. Lepszej okazji do ucieczki ju˙z nie b˛edzie miał. Kiedy znajdzie si˛e w wi˛ezieniu, du˙zo trudniej b˛edzie to zrobi´c. Mo˙ze Padishar uło˙zy do tego czasu jaki´s plan, lecz Par nie chciał ryzykowa´c. Mo˙ze był niesprawiedliwy, ale uwa˙zał, z˙ e to Padishar wpakował ich w te tarapaty. Patrzył na s´wiatła stra˙znicy migoczace ˛ z przodu mi˛edzy drzewami parku. Miał jeszcze tylko kilka minut. Wydawało mu si˛e, z˙ e jest w stanie tego dokona´c, lecz b˛edzie musiał to zrobi´c sam. B˛edzie musiał zostawi´c Colla i Morgana. Nie było wyboru. Z przodu rozległ si˛e głos z˙ ołnierzy czekajacych ˛ na ich powrót. Pochód zaczał ˛ si˛e wydłu˙za´c i niektórzy stra˙znicy oddalili si˛e nieco. Par wział ˛ gł˛eboki oddech. Poczekał do chwili, kiedy przechodzili wzdłu˙z g˛estego szpaleru karłowatych brzóz, ´ i wtedy posłu˙zył si˛e pie´snia.˛ Spiewał cicho. Jego głos mieszał si˛e z odgłosami nocy, szumem wiatru, spokojnym nawoływaniem ptaka, krótkim c´ wierkaniem s´wierszcza. Pozwolił magii pie´sni wybiec do przodu i wypełni´c my´sli stra˙zników znajdujacych ˛ si˛e najbli˙zej niego, rozpraszajac ˛ ich uwag˛e, odwracajac ˛ od niego ich oczy, ka˙zac ˛ im zapomnie´c o jego istnieniu. . . A potem po prostu wszedł mi˛edzy brzozy i zniknał ˛ w mroku.
200
Szereg wi˛ez´ niów poszedł dalej bez niego. Nikt nie zauwa˙zył jego znikni˛ecia. Je´sli Coll albo Morgan, albo który´s z pozostałych co´s widział, to milczał o tym. ˙ Zołnierze federacji i ich wi˛ez´ niowie poda˙ ˛zali dalej w stron˛e s´wiateł z przodu, pozostawiajac ˛ go samego. Kiedy odeszli, bezgło´snie pogra˙ ˛zył si˛e w nocy. Niemal od razu zdołał si˛e uwolni´c ze sznurów kr˛epujacych ˛ jego r˛ece. O jakie´s sto metrów od miejsca swej ucieczki znalazł w murze parowu szpikulec o wyszczerbionym ostrzu i, opierajac ˛ si˛e o mur, w par˛e minut przeciał ˛ sznury. Stra˙z nie podniosła jeszcze alarmu; widocznie nie dostrze˙zono jego braku. Mo˙ze uprzednio nie zadali sobie trudu policzenia wi˛ez´ niów, pomy´slał. W ko´ncu było ciemno, a schwytanie ich zabrało im zaledwie par˛e sekund. Tak czy owak, był wolny. Co wi˛ec miał teraz zrobi´c? Posuwał si˛e z powrotem przez park w stron˛e alei Tyrsijskiej, trzymajac ˛ si˛e w cieniu. Co par˛e chwil przystawał, nasłuchujac ˛ odgłosów po´scigu i nie słyszac ˛ niczego. Pocił si˛e obficie, koszula kleiła si˛e mu do pleców, a twarz miał oblepiona˛ kurzem. Był uradowany ucieczka˛ i zrozpaczony tym, z˙ e nie wie, jak obróci´c ja˛ na swoja˛ korzy´sc´ . Nie mógł liczy´c na niczyja˛ pomoc w Tyrsis ani poza nim. Nie wiedział, z kim si˛e skontaktowa´c w mie´scie; nie mógł sobie pozwoli´c na to, by komukolwiek zaufa´c. I nie miał poj˛ecia, jak wróci´c do Parma Key. Steff pomógłby, gdyby wiedział, z˙ e jego towarzysz ma kłopoty. Ale jak karzeł miał si˛e o tym dowiedzie´c, zanim b˛edzie za pó´zno na jego pomoc? Mi˛edzy drzewami ukazywały si˛e s´wiatła alei. Par dotarł do skraju parku, w pobli˙ze jego zachodniej granicy, i oparł si˛e zrozpaczony o pie´n starego klonu. Musi co´s zrobi´c; nie mo˙ze tak po prostu kra˙ ˛zy´c w koło. Otarł twarz r˛ekawem i wsparł głow˛e o chropowata˛ kor˛e. Nagle zrobiło mu si˛e niedobrze i musiał u˙zy´c całej siły woli, z˙ eby nie zwymiotowa´c. Musiał wróci´c po Colla i Morgana. Musiał znale´zc´ sposób na ich uwolnienie. U˙zyj pie´sni, pomy´slał. Ale jak? Droga˛ nadchodził patrol federacji. Buty z˙ ołnierzy miarowo dudniły w´sród ciszy. Par cofnał ˛ si˛e w cie´n i poczekał, a˙z znikna˛ z oczu. Potem ruszył skrajem parku w stron˛e fontanny stojacej ˛ przy samym chodniku. Dotarłszy do niej, pochylił si˛e i po´spiesznie obmył twarz i r˛ece. Woda spływała po jego skórze jak ciekłe srebro. Wyprostował si˛e i opu´scił głow˛e na pier´s. Nagle poczuł si˛e bardzo zm˛eczony. Rami˛e, które szarpn˛eło go i obróciło, było silne i nieust˛epliwe. Jego głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu. Stał twarza˛ w twarz z Damson Rhee. — Co si˛e stało? — zapytała cicho. Goraczkowo ˛ si˛egnał ˛ po swój długi nó˙z. Nie było go jednak, zabrali mu go z˙ ołnierze federacji. Spróbował odepchna´ ˛c dziewczyn˛e, chcac ˛ si˛e uwolni´c z jej uchwytu, lecz z łatwo´scia˛ unikn˛eła jego ciosu i tak mocno kopn˛eła go w brzuch, z˙ e zgiał ˛ si˛e w pół. 201
— Co robisz, idioto? — sykn˛eła ze zło´scia.˛ — Nie czekajac ˛ na odpowied´z, zaciagn˛ ˛ eła go z powrotem w mroczne cienie parku i rzuciła na ziemi˛e. — Je´sli jeszcze raz spróbujesz ze mna˛ czego´s, połami˛e ci obie r˛ece! — warkn˛eła. Par podniósł si˛e do pozycji siedzacej, ˛ ciagle ˛ szukajac ˛ sposobu ucieczki. Lecz Damson znowu przyparła go do ziemi i przykucn˛eła obok niego. — Mo˙ze spróbujemy jeszcze raz, kochany elfiku? Gdzie sa˛ pozostali? Co si˛e z nimi stało? Par przełknał ˛ s´lin˛e, ledwie panujac ˛ nad w´sciekło´scia.˛ — Federacja ich trzyma! Czekali na nas, Damson! Jakby´s tego nie wiedziała! Gniew w jej oczach ustapił ˛ miejsca zdumieniu. — Co chcesz przez to powiedzie´c? — Czekali na nas. Nie przeszli´smy nawet przez mur. Zdradzono nas! Tak powiedział ich dowódca! Powiedział, z˙ e był to jeden z nas: banita, Damson! — Par trzasł ˛ si˛e cały. Dziewczyna patrzyła na niego nieruchomo. — I uznałe´s, z˙ e to ja, tak? — A kto, je´sli nie ty? — Par uniósł si˛e na łokciach. — Jedynie ty wiedziała´s o naszych zamiarach i tylko ty nie została´s pojmana! Nikt inny nie wiedział! Kto to mógł by´c, je´sli nie ty? Zapadło długie milczenie, kiedy przypatrywali si˛e sobie w ciemno´sci. D´zwi˛ek głosów w pobli˙zu stawał si˛e coraz wyra´zniejszy. Kto´s si˛e zbli˙zał. Damson pochyliła si˛e tu˙z nad nim. — Nie wiem. Ale to nie byłam ja! Le˙z teraz cicho, dopóki nie przejda! ˛ Wepchn˛eła go w k˛ep˛e zaro´sli, po czym sama weszła tyłem za nim i poło˙zyła si˛e obok. Par czuł ciepło i słodki zapach jej ciała. Zamknał ˛ oczy i czekał. Z parku wyszło dwóch z˙ ołnierzy federacji. Zatrzymali si˛e na chwil˛e, po czym ruszyli dalej i znikn˛eli. Damson przyło˙zyła usta do ucha Para. — Czy ju˙z wiedza,˛ z˙ e uciekłe´s? — Par zawahał si˛e. — Nie jestem pewien — szepnał. ˛ Chwyciła jego podbródek w swoja˛ gładka˛ dło´n i obróciła jego twarz. — Nie zdradziłam was. Mo˙ze to tak wyglada, ˛ z˙ e to musiałam by´c ja, ale nie zrobiłam tego. Gdybym chciała zdradzi´c ci˛e federacji, Par, po prostu wydałabym ci˛e tym dwom z˙ ołnierzom i sprawa byłaby załatwiona. Jej zielone oczy połyskiwały słabo w s´wietle ksi˛ez˙ yca, które przenikało przez gał˛ezie do ich kryjówki. Par patrzył w te oczy i nie dostrzegał w nich cienia zwodniczo´sci. Wcia˙ ˛z jednak si˛e wahał. — Musisz si˛e zdecydowa´c tu i teraz, czy mi wierzysz — rzekła spokojnie. Ostro˙znie pokr˛ecił głowa.˛ — To nie takie proste!
202
— Musi by´c! Spójrz na mnie, Par. Nie zdradziłam nikogo: ani ciebie, ani Padishara, ani pozostałych! Ani teraz, ani kiedykolwiek indziej! Czemu miałabym co´s takiego zrobi´c? Nienawidz˛e federacji tak samo jak inni! — Urwała zirytowana. — Mówiłam wam, z˙ e to niebezpieczne przedsi˛ewzi˛ecie. Ostrzegałam, z˙ e Dół to ciemna dziura, która pochłania ludzi bez s´ladu. To Padishar upierał si˛e, z˙ eby´scie tam poszli! — To nie czyni go odpowiedzialnym za to, co si˛e stało. — Ani mnie! A jak było z odwróceniem uwagi stra˙zników, które obiecałam? Czy wszystko odbyło si˛e tak, jak mówiłam? Par skinał ˛ głowa.˛ — Wi˛ec widzisz! Wypełniłam swoja˛ cz˛es´c´ umowy! Czemu miałabym to robi´c, gdybym zamierzała was zdradzi´c? Par milczał. Nozdrza Damson rozchyliły si˛e. — Nie przyznasz mi racji w niczym, prawda? — Odrzuciła do tyłu rude włosy. — Czy przynajmniej mi powiesz, co si˛e wydarzyło? Par wział ˛ gł˛eboki oddech. Pokrótce przedstawił jej przebieg zdarze´n zwia˛ zanych z ich pojmaniem, łacznie ˛ ze straszliwym znikni˛eciem banity Ciby Blue. Umy´slnie nie wdawał si˛e w szczegóły swej własnej ucieczki. Magia była jego sekretem. Damson nie dawała si˛e jednak zby´c byle czym. — A wi˛ec równie dobrze jak ja mogłe´s by´c tym, który zdradził — rzekła. — W przeciwnym razie w jaki sposób zdołałe´s uciec, skoro innym si˛e to nie powiodło? Par poczerwieniał, oburzony oskar˙zeniem i rozdra˙zniony jej uporem. — Czemu miałbym zrobi´c co´s takiego swoim przyjaciołom? — Ja mówi˛e wła´snie to samo — odparła. Przygladali ˛ si˛e sobie bez słowa, ka˙zde mierzac ˛ sił˛e drugiego. Par wiedział, z˙ e Damson ma racj˛e. Równie wiele wskazywało na niego jako na zdrajc˛e, jak na nia.˛ Tyle, z˙ e o sobie wiedział, i˙z nim nie jest, a o niej nie. — Zdecyduj si˛e, Par — nalegała półgłosem. — Wierzysz mi czy nie? W rozproszonym s´wietle jej twarz wydawała si˛e spokojna i wyzbyta podst˛epno´sci; jej skóra była poc˛etkowana cieniami drobnych li´sci krzewów. Pociagała ˛ go w dziwny sposób. Było co´s specjalnego w tej dziewczynie, co´s, co kazało mu wyzby´c si˛e obaw i odrzuci´c watpliwo´ ˛ sci. Zielone oczy, łagodne i przekonujace, ˛ przytrzymywały jego spojrzenie. Widział w nich jedynie prawd˛e. — Dobrze, wierz˛e ci — rzekł w ko´ncu. — Powiedz mi wi˛ec, jak to si˛e stało, z˙ e ty uciekłe´s, a pozostali nie — za˙zada˛ ła. — Nie, nie wykr˛ecaj si˛e. Musz˛e mie´c dowód twojej niewinno´sci, je´sli mamy si˛e na co´s przyda´c sobie nawzajem i naszym przyjaciołom.
203
Postanowienie Para o zachowaniu dla siebie tajemnicy pie´sni zacz˛eło si˛e chwia´c. Znowu miała racj˛e. Pytała jedynie o to, o co sam by zapytał na jej miejscu. — U˙zyłem magii — powiedział jej. Przysun˛eła si˛e bli˙zej, jakby mogła w ten sposób lepiej osadzi´ ˛ c prawdziwo´sc´ tego, co mówił. — Magii? Jakiej? — Jeszcze si˛e wahał. — Kuglarstwa? Zakl˛ec´ ? — nalegała. — Jakiego´s rodzaju znikania? — Tak — odparł. Czekała. — Kiedy zechc˛e, potrafi˛e stawa´c si˛e niewidzialny. Nastapiło ˛ długie milczenie. Dostrzegał zaciekawienie w jej oczach. — Władasz prawdziwa˛ magia,˛ czy tak? — rzekła w ko´ncu. — Nie ta˛ udawana,˛ która˛ ja stosuj˛e, sprawiajac ˛ a,˛ z˙ e monety znikaja˛ i znowu si˛e pojawiaja,˛ a ogie´n ta´nczy w powietrzu. Posiadasz jej zakazana˛ odmian˛e. Dlatego Padishar tak si˛e toba˛ interesuje. — Urwała na chwil˛e. — Kim jeste´s, Parze Ohmsfordzie? Powiedz mi. — W parku było teraz spokojnie, głosy stra˙zników zupełnie umilkły, a noc stała si˛e znowu gł˛eboka i cicha. Wydawało si˛e, jakby na s´wiecie nie było nikogo poza nimi dwojgiem. Par si˛e zastanawiał, czy powinien udzieli´c jej odpowiedzi. Stapał ˛ po ruchomych piaskach. — Sama mo˙zesz zobaczy´c, kim jestem — rzekł w ko´ncu wymijajaco. ˛ — Jestem po cz˛es´ci elfem i odziedziczyłem magi˛e po moich przodkach. Posiadam władz˛e nad ich magia,˛ a w ka˙zdym razie nad jej niewielka˛ cz˛es´cia.˛ Przypatrywała mu si˛e przez długi czas w zamy´sleniu. W ko´ncu odniósł wra˙zenie, z˙ e podj˛eła decyzj˛e. Wyczołgała si˛e z kryjówki w zaro´slach, pociagaj ˛ ac ˛ go za soba.˛ Stan˛eli razem w półmroku, otrzepujac ˛ ubrania i wciagaj ˛ ac ˛ gł˛eboko do płuc nocne powietrze. Park był pusty. Podeszła do niego i stan˛eła tu˙z obok. — Urodziłam si˛e w Tyrsis. Jestem córka˛ rusznikarza. Miałam starsze rodze´nstwo, brata i siostr˛e. Kiedy miałam osiem lat, federacja odkryła, z˙ e mój ojciec dostarcza bro´n Ruchowi. Kto´s — przyjaciel, znajomy, nigdy nie dowiedziałam si˛e kto — zdradził go. Szperacze przyszli do naszego domu i doszcz˛etnie go spalili. Moja rodzina została wcze´sniej zamkni˛eta w s´rodku i spłon˛eła wraz z nim. Ja unikn˛ełam s´mierci tylko dlatego, z˙ e byłam w odwiedzinach u ciotki. Przed upływem roku ona równie˙z umarła i byłam zmuszona zamieszka´c na ulicy. Tam dorosłam. Nikt z mojej rodziny nie z˙ ył. Nie miałam przyjaciół. Uliczny magik przyjał ˛ mnie na uczennic˛e i nauczył swojego fachu. Takie było moje z˙ ycie. Masz prawo do tego, by wiedzie´c, dlaczego nigdy nie wydałabym nikogo federacji — podj˛eła po chwili. Wyciagn˛ ˛ eła dło´n i jej palce przez chwil˛e gładziły jego twarz. Potem jej r˛eka osun˛eła si˛e na jego rami˛e i zacisn˛eła si˛e na nim. — Par, musimy jeszcze tej nocy zrobi´c to, co mamy do zrobienia, albo b˛edzie za pó´zno. Federacja wie, kogo ma w r˛eku. Padishara Creela. Po´sla˛ po Rimmera Dalia i jego szperaczy, z˙ eby go przesłuchali. Kiedy to si˛e stanie, nie b˛edzie ratunku. — Urwała, z˙ eby si˛e upewni´c, czy Par dobrze ja˛ rozumie. — Musimy im teraz pomóc.
204
Para przebiegł zimny dreszcz na my´sl o tym, z˙ e Coll i Morgan moga˛ si˛e dosta´c w r˛ece Rimmera Dalia, nie mówiac ˛ o Padisharze. Co dowódca szperaczy zrobiłby z przywódca˛ Ruchu? — Dzi´s w nocy — ciagn˛ ˛ eła dalej Damson cichym, lecz stanowczym głosem. — Kiedy si˛e tego nie spodziewaja.˛ Wcia˙ ˛z b˛eda˛ przetrzymywali Padishara i pozostałych w celach przy stra˙znicy. Nie zda˙ ˛za˛ ich jeszcze nigdzie przenie´sc´ . Nad ranem b˛eda˛ zm˛eczeni i senni. Nie nadarzy nam si˛e lepsza sposobno´sc´ . — Tobie i mnie? — Patrzył na nia˛ z niedowierzaniem. — Je´sli zgodzisz si˛e pój´sc´ ze mna.˛ — Ale co my dwoje mo˙zemy zdziała´c? Przyciagn˛ ˛ eła go do siebie. Jej rude włosy połyskiwały ciemno w s´wietle ksi˛ez˙ yca. — Opowiedz mi o swojej magii. Co mo˙zesz z nia˛ zrobi´c, elfie. — Teraz ju˙z si˛e nie wahał. — Stawa´c si˛e niewidzialny — powiedział. — Ukazywa´c si˛e w innej postaci ni˙z moja własna. Sprawia´c, z˙ e inni widza˛ to, czego naprawd˛e nie ma. — Był coraz bardziej podekscytowany. — Wła´sciwie wszystko, co zechc˛e, je´sli nie trwa to zbyt długo i nie ma zbyt wielkich rozmiarów. Bo wszystko to jest tylko iluzja.˛ Oddaliła si˛e od niego, weszła mi˛edzy pobliskie drzewa i zatrzymała si˛e. Stała w mroku, zatopiona w my´slach. Par czekał, nie ruszajac ˛ si˛e z miejsca; czuł, jak chłodne nocne powietrze muska jego skór˛e w nagłym porywie wiatru, i słuchał ciszy, która rozpostarła si˛e nad miastem jak wody oceanu ponad jego dnem. Mógł niemal płyna´ ˛c przez t˛e cisz˛e, unoszac ˛ si˛e ku przyja´zniejszym miejscom i czasom. Odczuwał strach, którego nie potrafił w sobie stłumi´c, strach na my´sl o tym, z˙ e trzeba b˛edzie wróci´c po przyjaciół, strach, z˙ e próba ta mo˙ze si˛e nie powie´sc´ . Lecz nie próbowa´c niczego było nie do pomy´slenia. Có˙z jednak mogli zrobi´c — ta niepozorna dziewczyna i on? Jakby czytajac ˛ w jego my´slach, podeszła z powrotem z błyszczacymi ˛ zielonymi oczyma, mocno chwyciła go za ramiona i szepn˛eła: — My´sl˛e, z˙ e znam pewien sposób, Par. — U´smiechnał ˛ si˛e mimo woli. — Zdrad´z mi go — rzekł.
XX Po˙zegnawszy si˛e z mała˛ gromadka˛ u brzegów Hadeshornu, Walker Boh udał si˛e wprost do Hearthstone. Pojechał konno na wschód przez nizin˛e Rabb, ominał ˛ Storlock z jego uzdrowicielami, wspiał ˛ si˛e przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz w góry Wolfsktaag i poda˙ ˛zył w gór˛e rzeki Chard, po czym wjechał w puszcz˛e Darklin. W trzy dni pó´zniej był z powrotem w domu. Po drodze nie rozmawiał z nikim, odbywajac ˛ podró˙z zupełnie samotnie i zatrzymujac ˛ si˛e jedynie po to, z˙ eby co´s zje´sc´ i si˛e przespa´c. Nie był odpowiednim towarzystwem dla innych ludzi i wiedział o tym. Prze´sladowały go my´sli o jego spotkaniu z duchem Allanona. Nie mógł si˛e od nich uwolni´c. W niecała˛ dob˛e po jego powrocie Anar nawiedziła niezwykle gwałtowna letnia burza i Walker zatrzasnał ˛ si˛e, rozzłoszczony, w swej le´snej chacie, podczas gdy wiatry smagały jej drewniane s´ciany, a deszcze dudniły o pokryty gontem dach. Lesista dolina została doszcz˛etnie zalana, spustoszona uderzeniami piorunów, wstrza´ ˛sni˛eta długimi, złowieszczymi grzmotami, wychłostana i zmyta ulewa.˛ Jednostajny odgłos deszczu zagłuszał wszystkie inne d´zwi˛eki i Walker siedział w milczeniu w´sród jego monotonnego szumu, owini˛ety kocami i pogra˙ ˛zony w czarnym przygn˛ebieniu, które jeszcze niedawno nie wydawałoby mu si˛e mo˙zliwe. Ogarniała go rozpacz. Jego strach budziła nieuchronno´sc´ zdarze´n. Walker Boh, niezale˙znie od tego, jakie nazwisko sobie obrał, był na mocy wi˛ezów krwi Ohmsfordem i wiedział, z˙ e Ohmsfordowie, pomimo swych obaw, zawsze byli zmuszani do podejmowania dzieła druidów. Tak si˛e stało wcze´sniej z Shea˛ i Flickiem, z Wiłem, Brin i Jairem. Teraz na niego przyszła kolej. Na niego, Wren i Para. Par, oczywi´scie, z zapałem po´swi˛ecał si˛e sprawie. Był niepoprawnym romantykiem, samozwa´nczym obro´nca˛ skrzywdzonych i uciemi˛ez˙ onych. Par był głupcem. Albo realista˛ — w zale˙zno´sci od punktu widzenia. Poniewa˙z, je´sli z historii mo˙zna było wyciaga´ ˛ c jakie´s wnioski, Par po prostu przyjmował bez sprzeciwu to, co równie˙z Walker musiał zaakceptowa´c — wol˛e Allanona, z˙ yczenie od dawna nie˙zyjacego ˛ człowieka. Cie´n przybył do nich jak jaki´s strofujacy ˛ ich patriarcha, który wyrwał si˛e z obj˛ec´ s´mierci: wyrzucał im brak zapału, rugał ich za oba206
wy, powierzał im szale´ncze i samobójcze zadania. Przywró´ccie do z˙ ycia druidów! Wskrzeszcie Paranor! Zróbcie to, poniewa˙z ja mówi˛e, z˙ e nale˙zy to zrobi´c, poniewa˙z ja mówi˛e, z˙ e to jest konieczne, poniewa˙z ja — istota pozbawiona ciała i nie władajaca ˛ ju˙z my´sla˛ — tego z˙ adam! ˛ Nastrój Walkera pogarszał si˛e, w miar˛e jak brzemi˛e sprawy kładło si˛e na nim coraz wi˛ekszym ci˛ez˙ arem, niczym ołowiany całun odbijajacy ˛ pos˛epno´sc´ szaleja˛ cej na zewnatrz ˛ nawałnicy. W istocie cie´n domagał si˛e od nich, od Para, Wren i niego, by zmienili oblicze ziemi. We´zcie trzysta lat rozwoju w czterech krainach i w jednej chwili obró´ccie je wniwecz! Czy˙z nie tego cie´n Allanona od nich z˙ adał? ˛ Przywrócenia magii, przywrócenia nosicieli tej magii, jej twórców, wszystkiego, czemu ten sam cie´n przed owymi trzystu laty wyznaczył kres. Szale´nstwo! Igraliby w ten sposób z z˙ yciem jak stwórcy — a do tego nie mieli prawa! Poprzez szara˛ mgł˛e swego gniewu i strachu udało mu si˛e odtworzy´c w mys´lach rysy cienia. Allanon. Ostatni z druidów, spadkobierca historii czterech krain, obro´nca plemion, szafarz magii i sekretów. Jego ciemna posta´c rozrastała si˛e, przesłaniajac ˛ stulecia, jak chmura przesłania sło´nce, zatrzymujac ˛ jego ciepło i s´wiatło. Wszystko, co wydarzyło si˛e za jego z˙ ycia, nosiło jego znami˛e. Przedtem kim´s takim był Bremen, a jeszcze wcze´sniej druidzi z Pierwszej Rady Druidów. Wojny magii, walki o przetrwanie, bitwy mi˛edzy s´wiatłem i mrokiem — czy mo˙ze szaro´scia˛ — wszystko to było dziełem druidów. A teraz z˙ adano ˛ od niego, z˙ eby to wszystko przywrócił. Mo˙zna było twierdzi´c, z˙ e jest to konieczne. Zawsze tak twierdzono. Mo˙zna było mówi´c, z˙ e zamiarem druidów było zawsze jedynie podtrzymywanie i chronienie, nigdy za´s kształtowanie. Lecz czy kiedykolwiek jedno było mo˙zliwe bez drugiego? A konieczno´sc´ zawsze zale˙zała od optyki patrzacego. ˛ Lord Warlock, demony, widma Mord — zostały zastapione ˛ przez cieniowce. Czym jednak były owe cieniowce, z˙ e ludzie potrzebowali pomocy druidów i magii? Czy sami nie mogli upora´c si˛e z bolaczkami ˛ s´wiata? Czy musieli zdawa´c si˛e na moce, których prawie nie rozumieli? Magia niosła z soba˛ nie tylko rado´sci, lecz tak˙ze smutki, a jej ciemny rewers był równie zdolny do wywierania wpływu i dokonywania zmian, jak jasny awers. Czy˙zby miał ja˛ przywróci´c do z˙ ycia tylko po to, by powierzy´c ja˛ ludziom, którzy niejednokrotnie pokazywali, z˙ e nie sa˛ w stanie poja´ ˛c jej prawd? Jak mógłby to zrobi´c? Jednak˙ze bez niej s´wiat mógł si˛e upodobni´c do wizji przedstawionej im przez ducha Allanona — mógł si˛e sta´c koszmarem pełnym ognia i ciemno´sci, w którym jedynie istoty takie jak cieniowce potrafiły si˛e zadomowi´c. By´c mo˙ze jednak było prawda,˛ z˙ e tylko magia mo˙ze uchroni´c plemiona przed takimi istotami. By´c mo˙ze. Prawda była taka, z˙ e po prostu nie chciał uczestniczy´c w tym, co si˛e miało wydarzy´c. Ani ciałem, ani duchem nie był dzieckiem plemion czterech krain, ani 207
teraz, ani w przeszło´sci. Nie czuł si˛e zwiazany ˛ z nale˙zacymi ˛ do nich m˛ez˙ czyznami i kobietami. Nigdy nie było dla niego mi˛edzy nimi miejsca. Jego przekle´nstwem była jego własna magia: pozbawiała go człowiecze´nstwa i miejsca w´sród ludzi oraz izolowała go od ka˙zdej innej z˙ ywej istoty, co nie było pozbawione ironii, gdy˙z tylko on nie l˛ekał si˛e cieniowców. By´c mo˙ze mógłby nawet innych przed nimi broni´c, gdyby go o to poproszono. Lecz nikt go o to nie prosił. Obawiano si˛e go tak samo jak ich. Był Mrocznym Stryjem, potomkiem Brin Ohmsford, nosicielem jej nasienia i jej dziedzictwa, wykonawca˛ jakiego´s bezimiennego zadania powierzonego mu przez Allanona. . . Tylko z˙ e oczywi´scie zadanie nie było ju˙z bezimienne. Zostało nazwane. Miał przywróci´c do z˙ ycia Paranor i druidów — z pustki minionych lat, z nico´sci. Tego za˙zadał ˛ od niego cie´n i z˙ adanie ˛ to przemykało niestrudzenie przez korytarze jego umysłu, przeskakujac ˛ argumenty, omijajac ˛ rozsadek, ˛ szepczac, ˛ z˙ e to, co było, musi znowu istnie´c. W ten sposób dzie´n po dniu zmagał si˛e z ta˛ sprawa˛ jak pies z ko´scia.˛ Burze min˛eły, powróciło sło´nce, osuszajac ˛ równin˛e, lecz pozostawiajac ˛ lasy skapane ˛ w upale i wilgoci. Po pewnym czasie wyszedł z domu, z˙ eby si˛e przej´sc´ po dolinie, majac ˛ za jedyne towarzystwo Pogłosk˛e, ogromnego kota bagiennego, który wraz ze zmiana˛ pogody wyszedł z lasów deszczowych na wschodzie i którego l´sniace ˛ oczy były równie gł˛ebokie jak rozpacz ogarniajaca ˛ Walkera. Kot dotrzymywał mu towarzystwa, lecz nie przynosił rozwiazania ˛ jego problemów ani wytchnienia od rozmy´sla´n. W ciagu ˛ nast˛epnych dni i nocy chodzili i przesiadywali razem, a czas trwał w zawieszeniu na tle zdarze´n rozgrywajacych ˛ si˛e z dala od ich samotni, o których z˙ aden z nich nie mógł nic wiedzie´c ani ich widzie´c. Do czasu, a˙z tej samej nocy, kiedy Par Ohmsford i jego towarzysze zostali zdradzeni podczas próby zdobycia Miecza Shannary, do doliny powrócił Coglin i złudzenie odosobnienia, które Walker z takim trudem podtrzymywał, zostało zburzone. Był pó´zny wieczór, sło´nce znikn˛eło ju˙z na zachodzie, niebo było ska˛ pane w s´wietle ksi˛ez˙ yca i usiane gwiazdami, a w letnim powietrzu unosił si˛e słodki zapach s´wie˙zej ro´slinno´sci. Walker wracał wła´snie z wycieczki na szczyt góry, z miejsca, które działało na niego szczególnie kojaco. ˛ Pot˛ez˙ na skała wydawała mu si˛e z´ ródłem, z którego mógł czerpa´c siły. Drzwi le´snego domu były otwarte, a w pokojach jak zwykle paliło si˛e s´wiatło, lecz Walker wyczuł ró˙znic˛e, zanim jeszcze ucichło mruczenie Pogłoski, a futro na grzbiecie kota zje˙zyło si˛e. Ostro˙znie wszedł na werand˛e i stanał ˛ w drzwiach. Przy starym drewnianym stole siedział Coglin z ko´scista˛ twarza˛ pochylona˛ w blasku olejowych lamp. Jego wysłu˙zone szare szaty stanowiły liche okrycie dla od dawna zniedoł˛ez˙ niałego ciała. Obok niego stał wielki prostokatny ˛ pakunek, zawini˛ety w cerat˛e i obwiazany ˛ sznurkiem. Jadł zimny posiłek, a przy jego łokciu stała prawie nietkni˛eta szklanka z piwem.
208
— Czekałem na ciebie, Walkerze — rzekł do tamtego, kiedy znajdował si˛e on jeszcze w ciemno´sci za progiem. Boh wszedł do o´swietlonej izby. — Mogłe´s sobie oszcz˛edzi´c fatygi. — Fatygi? — Starzec wyciagn ˛ ał ˛ chuda˛ jak patyk r˛ek˛e, a Pogłoska podszedł bli˙zej i zaczał ˛ si˛e o nia˛ delikatnie ociera´c pyskiem. — Była ju˙z najwy˙zsza pora, bym odwiedził znowu swój dom. — Czy to twój dom? — zapytał Walker. — Sadziłem, ˛ z˙ e lepiej si˛e czujesz w´sród pamiatek ˛ przeszło´sci druidów. — Czekał na odpowied´z, lecz z˙ adnej nie było. — Je´sli przyszedłe´s, z˙ eby mnie przekona´c, bym podjał ˛ si˛e zadania wyznaczonego mi przez ducha, to powiniene´s od razu wiedzie´c, z˙ e nigdy tego nie zrobi˛e. — Na nieba, Walkerze! Nigdy to taki ogromny szmat czasu. Poza tym nie mam zamiaru ci˛e do niczego przekonywa´c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e jeste´s ju˙z w wystarczaja˛ cym stopniu przekonany. — Walker wcia˙ ˛z stał w drzwiach. Czuł si˛e skr˛epowany i bezbronny. Podszedł do stołu i usiadł naprzeciw Coglina. Starzec pociagn ˛ ał ˛ długi łyk piwa. — By´c mo˙ze sadziłe´ ˛ s po moim znikni˛eciu w Hadeshornie, z˙ e odszedłem na dobre — rzekł cicho. Jego głos wydawał si˛e odległy i wypełniony uczuciami, w których Walker nawet nie próbował si˛e rozezna´c. — Mo˙ze nawet tego pragnałe´ ˛ s. — Walker nie odpowiedział. — Przebywałem w s´wiecie, Walkerze. Udałem si˛e do czterech krain, w˛edrowałem po´sród plemion, przechodziłem przez miasta i wsie; wyczuwałem puls z˙ ycia i stwierdziłem, z˙ e słabnie. Rozmawiał ze mna˛ rolnik na łakach ˛ na południe od równiny Streleheim, człowiek przytłoczony i załamany bezsensowno´scia˛ tego, co widział. „Nic nie ro´snie, szeptał. Ziemia nie rodzi, jakby dotkn˛eła ja˛ jaka´s choroba”. Choroba zaraziła równie˙z i jego. Sprzedawca drewnianych rze´zb i zabawek wyrusza, sam nie wiedzac ˛ dokad, ˛ z wioski poło˙zonej za Varfleet. „Odchodz˛e, mówi, poniewa˙z nie jestem tu potrzebny. Ludzie przestaja˛ si˛e interesowa´c moja˛ praca.˛ Rozmy´slaja˛ tylko i marnieja˛ w oczach”. To obraz z˙ ycia w czterech krainach, Walkerze: ludzie usychaja˛ i gina˛ jak od zarazy. Tylko tu i ówdzie pozostały ich skupiska, jakby stracili wol˛e z˙ ycia. Drzewa, krzewy i wszelka ro´slinno´sc´ usychaja,˛ zwierz˛eta i ludzie choruja˛ i umieraja.˛ Wszystko obraca si˛e w pył i chmura tego pyłu unosi si˛e nad ziemia,˛ sprawiajac, ˛ z˙ e cały ten spustoszony obszar wyglada ˛ jak miniatura wizji ukazanej nam przez Allanona. — Przenikliwe stare oczy spojrzały w gór˛e na drugiego m˛ez˙ czyzn˛e. — To ju˙z si˛e zaczyna, Walkerze. To ju˙z si˛e zaczyna. — Walker Boh pokr˛ecił głowa.˛ — T˛e ziemi˛e i jej mieszka´nców zawsze nawiedzały nieszcz˛es´cia, Coglinie. Dostrzegasz w tym wizj˛e Allanona, poniewa˙z chcesz ja˛ widzie´c. — Nie, nie ja, Walkerze. — Starzec gwałtownie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie chc˛e mie´c nic wspólnego z wizjami druidów. Jestem tak samo ofiara˛ tego, co si˛e dzieje, jak ty. Mo˙zesz my´sle´c, co chcesz, ale wcale nie pragn˛e by´c w to uwikłany. Dokonałem w swoim z˙ yciu wyboru, podobnie jak ty w twoim. Nie przekonuje ci˛e to, prawda? 209
— Przyswoiłe´s sobie magi˛e, poniewa˙z tego chciałe´s. — Walker u´smiechnał ˛ si˛e nieprzyja´znie. — Jako były druid miałe´s wybór. Zajmowałe´s si˛e dawnymi naukami i magia,˛ poniewa˙z ci˛e interesowały. Ze mna˛ było inaczej. Urodziłem si˛e z dziedzictwem, z którym wolałbym si˛e nie urodzi´c. Magia została mi narzucona bez mojej zgody. Stosuj˛e ja,˛ poniewa˙z nie mam innego wyboru. To kamie´n mły´nski, który wisi mi u szyi. Nie zwodz˛e samego siebie. Magia zrujnowała mi z˙ ycie. — Jego ciemne oczy były pełne goryczy. — Nie próbuj nas z soba˛ porównywa´c, Coglinie. — To mocne słowa, Walkerze. — Walker u´smiechnał ˛ si˛e nieprzyja´znie. — Kiedy´s do´sc´ gorliwie przyjmowałe´s ode mnie nauki o stosowaniu tej magii. Byłe´s wystarczajaco ˛ z nia˛ pogodzony, by zgł˛ebia´c jej tajniki. — To była wola przetrwania i nic wi˛ecej. Byłem dzieckiem uwi˛ezionym w potwornej postaci druida. Posługiwałem si˛e toba,˛ z˙ eby pozosta´c przy z˙ yciu. Miałem tylko ciebie. — Biała skóra na jego szczupłej twarzy była bole´snie napi˛eta. — Nie oczekuj ode mnie podzi˛ekowa´n, Coglinie. Nie przeszłyby mi przez gardło. Coglin wstał nagle zwinnym ruchem, który dziwnie kontrastował z krucho´scia˛ jego ciała. Górował nad odziana˛ w czer´n postacia˛ siedzac ˛ a˛ naprzeciw niego, a na jego pomarszczonej twarzy malował si˛e pos˛epny wyraz. — Biedny Walker — wyszeptał. — Wcia˙ ˛z zaprzeczasz temu, kim jeste´s. Zaprzeczasz własnemu istnieniu. Jak długo jeszcze b˛edziesz to robił? Napi˛ete milczenie, które mi˛edzy nimi zapadło, zdawało si˛e trwa´c bez ko´nca. Pogłoska, zwini˛ety na dywaniku przed ogniem w drugim ko´ncu pokoju, wycze˙ acy kujaco ˛ uniósł głow˛e. Zarz ˛ si˛e kawałek drewna na kominku wystrzelił w gór˛e, rozbłyskujac ˛ deszczem iskier. — Po co przyszedłe´s, starcze? — zapytał w ko´ncu Walker Boh, ledwie powstrzymujac ˛ wybuch w´sciekło´sci. W ustach czuł smak miedzi. Wiedział, z˙ e nie jest to wynikiem gniewu, lecz strachu. ˙ ˙ — Zeby ci pomóc — odparł Coglin. W jego głosie nie było ironii. — Zeby nada´c kierunek twoim rozmy´slaniom. — Poradz˛e sobie bez twojej pomocy. — Poradzisz? — Tamten potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, Walkerze. Nigdy nie poradzisz sobie, dopóki si˛e nie nauczysz, jak przesta´c walczy´c z samym soba.˛ Zu˙zywasz na to tyle energii. Sadziłem, ˛ z˙ e nauki, jakie u mnie pobrałe´s o zastosowaniu magii, wyleczyły ci˛e z tej dziecinady, ale zdaje si˛e, byłem w bł˛edzie. Czekaja˛ ci˛e trudne lekcje, Walkerze. By´c mo˙ze ich nie prze˙zyjesz. — Popchnał ˛ ci˛ez˙ ki pakunek po stole w stron˛e tamtego. — Otwórz to. Walker zawahał si˛e z oczami utkwionymi w pakunku. Po chwili jednak si˛egnał ˛ r˛eka,˛ rozerwał sznurek i s´ciagn ˛ ał ˛ cerat˛e. Spogladał ˛ na pot˛ez˙ na,˛ oprawna˛ w skór˛e ksi˛eg˛e, kunsztownie inkrustowana˛ złotem. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ jej ostro˙znie, uniósł okładk˛e, zajrzał na chwil˛e do s´rodka i natychmiast odsunał ˛ si˛e od niej, jakby oparzył palce. 210
— Tak, Walkerze. To jedna z brakujacych ˛ Kronik druidów, zaledwie pojedynczy tom. — Na pomarszczonej twarzy malowało si˛e napi˛ecie. — Skad ˛ ja˛ masz? — zapytał- szorstko Walker. Coglin pochylił si˛e nad nim. Odgłos jego oddechu zdawał si˛e wypełnia´c pokój. — Z zaginionego Paranoru. Walker Boh powoli podniósł si˛e na nogi. — Kłamiesz. — Tak sadzisz? ˛ Zajrzyj mi w oczy i powiedz, co widzisz. — Walker cofnał ˛ si˛e. Dr˙zał na całym ciele. — Nie obchodzi mnie, skad ˛ ja˛ masz ani jakie bajeczki wymy´sliłe´s, z˙ eby mnie przekona´c o czym´s, o czym w gł˛ebi duszy wiem, z˙ e nie mo˙ze by´c prawda! ˛ Zabierz ja˛ z powrotem tam, skad ˛ ja˛ wziałe´ ˛ s, albo wrzu´c ja˛ do bagna! Nie chc˛e mie´c z tym nic wspólnego. — Nie, Walkerze. — Coglin potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie wezm˛e jej z powrotem. Przyniosłem ja˛ z krainy minionych dni wypełnionej szara˛ mgła˛ i s´miercia,˛ z˙ eby da´c ja˛ tobie. Nie jestem twoim dr˛eczycielem, nigdy! Nigdy nie b˛edziesz miał w nikim lepszego przyjaciela ode mnie, chocia˙z jeszcze nie jeste´s w stanie w to uwierzy´c! — Twarz starca złagodniała. — Powiedziałem wcze´sniej, z˙ e przyszedłem ci pomóc. Tak jest w istocie. Przeczytaj ksi˛eg˛e, Walkerze. Sa˛ w niej prawdy, które musisz pozna´c. — Nie zrobi˛e tego! — krzyknał ˛ tamten z w´sciekło´scia.˛ Coglin przez długa˛ chwil˛e przypatrywał si˛e młodszemu m˛ez˙ czy´znie, po czym westchnał. ˛ — Jak chcesz. Ale ksi˛ega tu pozostanie. Przeczytasz ja˛ albo nie, wybór nale˙zy do ciebie. Mo˙zesz ja˛ nawet zniszczy´c, je´sli zechcesz. — Dopił do ko´nca swoje piwo, postawił szklank˛e ostro˙znie na stole i spojrzał na swoje powykr˛ecane dłonie. — Nie mam tu ju˙z nic wi˛ecej do roboty. — Obszedł stół dookoła i stanał ˛ ˙ przed tamtym. — Zegnaj, Walkerze. Pozostałbym, gdyby to mogło pomóc. Dałbym ci wszystko, co jestem w stanie ci da´c, gdyby´s zechciał to przyja´ ˛c. Ale nie jeste´s jeszcze gotowy. Mo˙ze kiedy indziej. Odwrócił si˛e i zniknał ˛ w´sród nocy. Nie obejrzał si˛e ani razu. Nie zboczył ze swej drogi. Walker Boh patrzył, jak ginie w oddali — cie´n powracajacy ˛ w ciemno´sc´ , która go wydała. Dom po jego odej´sciu stał si˛e nagle pusty i cichy. *
*
*
— To b˛edzie niebezpieczne, Par — szepn˛eła Damson Rhee. — Gdyby istniał jaki´s bezpieczniejszy sposób, natychmiast bym go wybrała. Par Ohmsford nie odpowiedział. Znowu znajdowali si˛e w gł˛ebi Parku Ludu, przycupni˛eci w mroku cedrowego gaju tu˙z poza rozległa˛ plama˛ s´wiatła rzucanego przez lampy stra˙znicy. Był s´rodek nocy, pora najgł˛ebszego snu, gdy wszystko 211
powolnieje w´sród marze´n sennych i wspomnie´n. Na tle nocnego nieba, rozja´snionego s´wiatłem ksi˛ez˙ yca, stra˙znica wznosiła si˛e niczym pot˛ez˙ ne klocki ustawione jeden na drugim przez jakie´s beztroskie dziecko. Okratowane okna i zaryglowane drzwi były jak płytkie naci˛ecia na skórze, która˛ czas i pogoda uczyniły twarda˛ i szorstka.˛ Mur strzegacy ˛ parowu rozciagał ˛ si˛e w obie strony, a za nim rozpi˛ety był pomost, sie´c paj˛ecza łacz ˛ aca ˛ stra˙znic˛e z ruinami starego pałacu. Przy głównym wej´sciu ustawiono wart˛e, w miejscu, gdzie za umieszczona˛ na zawiasach stalowa˛ krata˛ znajdowały si˛e dwa bli´zniacze skrzydła z˙ elaznej zamkni˛etej na głu˙ cho bramy. Wartownicy drzemali na stojaco, ˛ u´spieni panujac ˛ a˛ wokół cisza.˛ Zaden odgłos ani ruch ze Stra˙znicy nie zakłócał ich odpoczynku. — Czy pami˛etasz go wystarczajaco ˛ dokładnie, z˙ eby przywoła´c jego obraz? — zapytała Damson, której głos łechtał go mi˛ekko w ucho. Par skinał ˛ głowa.˛ Mało było prawdopodobne, by miał kiedykolwiek zapomnie´c twarz Rimmera Dalia. — Przez chwil˛e milczała. — Je´sli nas zatrzymuja,˛ skupiaj ich uwag˛e na sobie. Ja zajm˛e si˛e wszelkimi zagro˙zeniami. Raz jeszcze skinał ˛ głowa.˛ Czekali nieruchomo w ukryciu, wsłuchani w cisz˛e, ka˙zde pogra˙ ˛zone we własnych my´slach. Par bał si˛e i n˛ekały go watpliwo´ ˛ sci, lecz był zdecydowany. Damson i on stanowili jedyna˛ prawdziwa˛ szans˛e ratunku, jaka˛ mieli Coll i pozostali. Powiedział sobie, z˙ e ich ryzykowne przedsi˛ewzi˛ecie si˛e powiedzie, poniewa˙z musi si˛e powie´sc´ . Wartownicy przy bramie obudzili si˛e, gdy z mroku wyłonili si˛e z˙ ołnierze patrolujacy ˛ zachodni mur parku. M˛ez˙ czy´zni przywitali si˛e zdawkowo, przez chwil˛e rozmawiali ze soba,˛ po czym nadeszła równie˙z stra˙z ze wschodu. Puszczono w koło butelk˛e, wypalono fajki i stra˙znicy si˛e rozeszli. Patrole oddaliły si˛e na wschód i na zachód. Wartownicy przy bramie ponownie zaj˛eli stanowiska. — Jeszcze nie teraz — szepn˛eła Damson, kiedy Par poruszył si˛e niecierpliwie. Minuty wlokły si˛e bez ko´nca. Stra˙znica znowu wydawała si˛e opuszczona i samotna. Wartownicy ziewali i przest˛epowali z nogi na nog˛e. Jeden wsparł si˛e, znu˙zony, o drzewce swej halabardy. — Teraz — powiedziała Damson Rhee. Chwyciła Para za rami˛e i pochyliła si˛e ku niemu. Jej usta musn˛eły jego policzek. — Oby nam si˛e powiodło, Parze Ohmsfordzie. ´ Wstali i ruszyli z miejsca. Smiało weszli w krag ˛ s´wiatła, wynurzajac ˛ si˛e z mroku, jakby byli w nim zadomowieni. Zbli˙zali si˛e do stra˙znicy od strony miasta. Par ju˙z s´piewał, rozsnuwajac ˛ w´sród nocnej ciszy czarodziejska˛ moc pie´sni i wywołujac ˛ w umysłach wartowników stworzone przez siebie obrazy. Ujrzeli dwóch szperaczy odzianych w pos˛epna˛ czer´n, z których wy˙zszym był pierwszy szperacz Rimmer Dali. Natychmiast stan˛eli na baczno´sc´ z oczyma utkwionymi przed soba,˛ ledwie patrzac ˛ na zbli˙zajace ˛ si˛e postacie. Par nie zmieniał nat˛ez˙ enia głosu, podtrzymujac ˛ zwodniczy urok w umysłach z˙ ołnierzy. 212
— Otwiera´c! — rzuciła niedbale Damson Rhee, gdy zbli˙zyli si˛e do wej´scia do stra˙znicy. Wartownicy natychmiast usłuchali. Odciagn˛ ˛ eli osadzona˛ na zawiasach krat˛e, otworzyli zewn˛etrzne zamki i zacz˛eli niecierpliwie łomota´c we wrota, z˙ eby zaalarmowa´c stra˙zników w s´rodku. Otworzyły si˛e małe drzwiczki i Par nieco przesunał ˛ kierunek swego oddziaływania. Z mrukliwym zaciekawieniem wyjrzały zaspane oczy, prawie natychmiast rozwarły si˛e szeroko i w zamkach zazgrzytały klucze. Wrota rozchyliły si˛e i Par wraz z Damson weszli do s´rodka. Stali w wartowni pełnej broni ustawionej na stela˙zach pod s´ciana˛ oraz zdu˙ mionych z˙ ołnierzy federacji. Zołnierze jeszcze przed chwila˛ grali w karty i pili, najwyra´zniej przekonani, z˙ e nocne prze˙zycia dobiegły ko´nca. Pojawienie si˛e szperaczy zupełnie ich zaskoczyło i rzucało si˛e to w oczy. Par wypełnił pomieszczenie watłym ˛ brzmieniem pie´sni, przenikajac ˛ je od razu swa˛ magia.˛ Potrzebował do tego całej swojej mocy. Damson rozumiała, jak słabo Par panuje nad sytuacja.˛ — Wszyscy wyj´sc´ ! — rozkazała surowym głosem. Wartownia natychmiast opustoszała. Cała dru˙zyna rozpierzchła si˛e przez kilkoro przyległych drzwi i znikn˛eła, jakby była uformowana z dymu. Jeden stra˙znik pozostał, przypuszczalnie oficer warty. Stał niepewnie i sztywno, z odwróconymi w bok oczyma, pragnac ˛ znajdowa´c si˛e gdziekolwiek indziej, tylko nie tutaj, a jednak niezdolny do uczynienia kroku. — Zaprowad´z nas do wi˛ez´ niów — rzekła cicho Damson stojaca ˛ przy jego lewym ramieniu. Oficer odchrzakn ˛ ał, ˛ nie mogac ˛ przez chwil˛e wydoby´c z siebie głosu. — Musz˛e mie´c pozwolenie mego dowódcy — powiedział w ko´ncu. Zachował jeszcze poczucie odpowiedzialno´sci za powierzone mu zadanie. Damson nie spuszczała wzroku z ucha m˛ez˙ czyzny, zmuszajac ˛ go przez to do patrzenia w bok. — Gdzie jest twój dowódca? — zapytała. ´ na dole — odparł m˛ez˙ czyzna. — Obudz˛e go. — Spi — Nie. — Damson powstrzymała jego prób˛e oddalenia si˛e. — Obudzimy go razem. Przeszli przez solidnie zaryglowane drzwi po drugiej stronie wartowni i zacz˛eli schodzi´c po kr˛econych schodach, słabo o´swietlonych olejowymi lampami. Par podtrzymywał brzmienie pie´sni w uszach wystraszonego stra˙znika, dra˙zniac ˛ go nia˛ i sprawiajac, ˛ z˙ e wydawali mu si˛e o wiele wi˛eksi, ni˙z byli w istocie, i znacznie gro´zniejsi. Wszystko przebiegało według planu, sytuacja rozwijała si˛e dokładnie tak, jak tego chcieli. Schodzili pustymi schodami, kra˙ ˛zac ˛ od podestu do podestu, a tupot ich butów był jedynym odgłosem, jaki rozlegał si˛e w panujacej ˛ tu ciszy. W dole schodów znajdowało si˛e dwoje drzwi. Te po lewej były otwarte i prowadziły w głab ˛ o´swietlonego korytarza. Stra˙znik poprowadził ich przez nie do 213
nast˛epnych drzwi i zapukał w nie. Poniewa˙z nie było odpowiedzi, zastukał raz jeszcze, tym razem gło´sniej. — Co tam, u licha? — wykrzyknał ˛ ze s´rodka zirytowany głos. — Otwieraj natychmiast, dowódco! — odpowiedziała Damson głosem tak zimnym, z˙ e nawet Para przebiegł dreszcz. Wewnatrz ˛ rozległo si˛e szuranie i drzwi si˛e otworzyły. Stanał ˛ w nich federacyjny dowódca o krótko ostrzy˙zonych włosach i nieprzyjemnym spojrzeniu. Jego kurtka była zaledwie do połowy zapi˛eta. Gdy tylko dosi˛egło go działanie pie´sni, na jego twarzy pojawiło si˛e przera˙zenie. Zobaczył szperaczy. Gorzej: zobaczył Rimmera Dalia. Przestał zapina´c ubranie i szybko wyszedł na korytarz. — Nie oczekiwałem nikogo tak wcze´snie. Przepraszam. Czy sa˛ jakie´s problemy? — Porozmawiamy o tym pó´zniej, dowódco — rzekła surowo Damson. — Tymczasem zaprowad´z nas do wi˛ez´ niów. W oczach tamtego na chwil˛e pojawiła si˛e watpliwo´ ˛ sc´ , cie´n podejrzenia, z˙ e mo˙ze nie wszystko jest w porzadku. ˛ Par wzmocnił działanie magii na jego umysł, dajac ˛ mu odczu´c przedsmak przera˙zenia, jakie stanie si˛e jego udziałem, je´sli nie usłucha rozkazu. To wystarczyło. Dowódca po´spieszył z powrotem korytarzem do schodów, wybrał klucz z obr˛eczy na pasie i otworzył drugie drzwi. Weszli do tunelu o´swietlonego pojedyncza˛ lampa˛ zawieszona˛ obok drzwi. Dowódca wział ˛ ja˛ do r˛eki i ruszył przodem. Damson poda˙ ˛zyła za nim. Par dał znak oficerowi stra˙zy, by poszedł przed nim, a sam zamykał pochód. Jego głos zaczynał by´c zm˛eczony od wysiłku zwiazanego ˛ z podtrzymywaniem ułudy. Trudniej było oddziaływa´c na kilka punktów równocze´snie. Powinien był odesła´c drugiego m˛ez˙ czyzn˛e. Korytarz był zbudowany z kamiennych bloków i unosił si˛e w nim zapach wilgoci i rozkładu. Par u´swiadomił sobie, z˙ e znajduja˛ si˛e pod ziemia,˛ przypuszczalnie pod parowem. Jakie´s stworzenia sporej wielko´sci czmychały przed s´wiatłem, a na kamieniach widoczne był zacieki i pr˛egi fluorescencji. Po przej´sciu niedługiego odcinka dotarli pod cele: szereg niskich klatek, w których nie mógłby stana´ ˛c prosto dorosły m˛ez˙ czyzna, okrytych kurzem i paj˛eczynami, o drzwiach z zardzewiałych z˙ elaznych pr˛etów. Wszyscy wi˛ez´ niowie byli stłoczeni w pierwszej z nich, kucajac ˛ lub siedzac ˛ na kamiennej podłodze. Z niedowierzaniem mrugali oczami, widzac, ˛ jak kłamstwo magii bawi si˛e w chowanego z prawda.˛ Coll wiedział, co si˛e dzieje. Ju˙z wstał i przepychał si˛e do drzwi, dajac ˛ znak pozostałym, by zrobili to samo. Nawet Padishar usłuchał jego gestu, zdajac ˛ sobie spraw˛e, co si˛e zaraz stanie. — Otwórz drzwi — rozkazała Damson. W oczach oficera znowu pojawiła si˛e niepewno´sc´ .
214
— Otwórz drzwi, dowódco — powtórzyła niecierpliwie Damson. — Natychmiast! Dowódca poszukał drugiego klucza w p˛eku przy pasie, wło˙zył go do zamka i przekr˛ecił. Drzwi celi si˛e otworzyły. Padishar Creel od razu chwycił zdumionego m˛ez˙ czyzn˛e za szyj˛e, zaciskajac ˛ r˛ece tak mocno, z˙ e tamten ledwie mógł oddycha´c. Oficer stra˙zy zatoczył si˛e do tyłu, obrócił si˛e i spróbował przebiec, odtracaj ˛ ac ˛ Para, lecz od tyłu dosi˛egnał ˛ go cios Morgana i powalił nieprzytomnego na ziemi˛e. Wi˛ez´ niowie stłoczyli si˛e w waskim ˛ korytarzu, witajac ˛ Para i Damson u´sciskiem dłoni i u´smiechem. Padishar nie zwracał na nich uwagi. Całe jego zainteresowanie skupione było na nieszcz˛esnym oficerze. — Kto nas zdradził? — zapytał niecierpliwym sykiem. Dowódca usiłował si˛e uwolni´c. Jego twarz była jasnoczerwona od u´scisku na szyi. — Powiedziałe´s, z˙ e był to jeden z nas! Kto? — Dowódca si˛e zakrztusił. — Nie. . . wiem. Nie widziałem. . . — Padishar potrzasn ˛ ał ˛ nim. — Nie oszukuj mnie! — Nie wi. . . Tylko. . . wiadomo´sc´ . ´ egna na grzbiecie jego dłoni stały — Kto to był? — nie ust˛epował Padishar. Sci˛ si˛e białe i twarde. Przera˙zony m˛ez˙ czyzna zaczał ˛ gwałtownie wierzga´c nogami i Padishar mocno uderzył jego głowa˛ o mur. Dowódca obwisł bezwładnie jak szmaciana lalka. Damson pociagn˛ ˛ eła Padishara za rami˛e, odwracajac ˛ go. — Do´sc´ tego — rzekła spokojnie, nie zwa˙zajac ˛ na furi˛e, która wcia˙ ˛z płon˛eła w jego oczach. — Tracimy czas. On najwyra´zniej nie wie. Wyno´smy si˛e stad. ˛ Do´sc´ ryzykowali´smy, jak na jeden dzie´n. Herszt banitów przygladał ˛ si˛e jej chwil˛e bez słowa, po czym wypu´scił z rak ˛ nieprzytomnego m˛ez˙ czyzn˛e. — Tak czy owak si˛e dowiem. Obiecuj˛e wam to — przyrzekł. Par nigdy nie widział u nikogo takiej w´sciekło´sci. Damson jednak nie zwracała na to uwagi. Odwróciła si˛e i dała mu znak, z˙ eby ruszał z powrotem. Ohmsford poszedł przodem ku schodom, a pozostali poda˙ ˛zyli zygzakowata˛ linia˛ za nim. Podejmujac ˛ decyzj˛e o pój´sciu po przyjaciół, nie uło˙zyli sobie planu wydostania si˛e po wszystkim na zewnatrz. ˛ Uznali, z˙ e najlepiej b˛edzie po prostu zda´c si˛e na okoliczno´sci i jako´s sobie radzi´c. Okoliczno´sci okazały si˛e dla nich nader łaskawe tej nocy. Wartownia była pusta, kiedy do niej dotarli, szybko wi˛ec przez nia˛ przeszli. Tylko Morgan zatrzymał si˛e, by pogrzeba´c w stojakach na bro´n, i po chwili odnalazł skonfiskowany im Miecz Leah. U´smiechajac ˛ si˛e ponuro, przewiesił go sobie przez plecy i poda˙ ˛zył za pozostałymi. Szcz˛es´cie dopisywało im dalej. Wartownicy na zewnatrz ˛ zostali obezwładnieni, zanim zorientowali si˛e, co si˛e dzieje. Noc wokół była spokojna, park pusty,
215
patrole nie powróciły jeszcze ze swoich obchodów, a miasto spało. Siedmioro s´miałków pogra˙ ˛zyło si˛e w mroku i znikn˛eło. Kiedy oddalali si˛e spiesznie od stra˙znicy, Damson pociagn˛ ˛ eła Para za r˛ek˛e, obracajac ˛ go ku sobie, i z promiennym u´smiechem pocałowała go prosto w usta. Pocałunek był goracy ˛ i pełen obietnic. Pó´zniej, kiedy było wi˛ecej czasu na zastanowienie, Par Ohmsford delektował si˛e ta˛ chwila.˛ A jednak to nie pocałunek rudowłosej pi˛ekno´sci najgł˛ebiej zapadł mu w pami˛ec´ z wydarze´n tamtej nocy. Najwa˙zniejsze było to, z˙ e magia pie´sni w ko´ncu okazała si˛e przydatna.
XXI Kronika druidów stała si˛e dla Walkera Boha wyzwaniem, któremu postanowił sprosta´c. Przez trzy dni po odej´sciu Coglina Walker nie zwracał uwagi na ksi˛eg˛e. Pozostawił ja˛ na stole, wcia˙ ˛z le˙zac ˛ a˛ na swoim ceratowym opakowaniu i rozerwanym sznurku. Jej skórzana oprawa, na której osiadały drobiny kurzu, połyskiwała słabo w s´wietle sło´nca lub lampy. Budziła w nim niech˛ec´ i krzatał ˛ si˛e przy swoich zaj˛eciach, jakby jej nie było, udajac ˛ przed soba,˛ z˙ e jest cz˛es´cia˛ otoczenia, której nie mo˙ze odsuna´ ˛c, i sprawdzajac, ˛ czy zdoła si˛e oprze´c jej pokusie. Z poczatku ˛ zamierzał si˛e jej od razu pozby´c, lecz potem zmienił zdanie. To byłoby zbyt proste, a poza tym mógłby potem tego z˙ ałowa´c. Je´sli przez jaki´s czas zdoła si˛e jej oprze´c, je´sli b˛edzie w stanie z˙ y´c obok niej, nie ulegajac ˛ zrozumiałemu pragnieniu odkrycia jej sekretów, wówczas b˛edzie mógł si˛e jej pozby´c z czystym sumieniem. Coglin spodziewał si˛e, z˙ e albo od razu ja˛ otworzy, albo si˛e jej pozb˛edzie. Nie zrobi ani jednego, pni drugiego. Starcowi nie powiedzie si˛e próba manipulowania nim. Jedyna˛ istota,˛ która okazywała pakunkowi jakiekolwiek zainteresowanie, był Pogłoska, który od czasu do czasu go obwachiwał, ˛ lecz poza tym zostawiał w spokoju. Min˛eły trzy dni, a ksi˛ega wcia˙ ˛z le˙zała zamkni˛eta. Potem jednak wydarzyło si˛e co´s dziwnego. Czwartego dnia tej osobliwej próby sił Walker zaczał ˛ podawa´c w watpliwo´ ˛ sc´ swoje rozumowanie. Czy rzeczywis´cie bardziej sensowne było pozbycie si˛e ksi˛egi po tygodniu lub nawet miesiacu ˛ ni˙z usuni˛ecie jej od razu? Czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Czego to dowodziło, poza jego zaci˛etym uporem? Jaka˙ ˛z to gr˛e prowadził i ze wzgl˛edu na kogo? Walker analizował w my´slach ten problem, kiedy dogasało s´wiatło dnia i zapadał zmrok, a potem wpatrywał si˛e w ksi˛eg˛e z drugiego ko´nca pokoju, podczas gdy ogie´n na kominku dopalał si˛e powoli i zbli˙zała si˛e północ. — Nie jestem silny — szepnał ˛ do siebie. — Boj˛e si˛e. Rozwa˙zał t˛e mo˙zliwo´sc´ w ciszy swoich my´sli. W ko´ncu wstał, podszedł przez pokój do stołu i zatrzymał si˛e. Przez chwil˛e wahał si˛e. Nast˛epnie wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i podniósł Kronik˛e druidów. Zwa˙zył ja˛ w dłoni. Lepiej zna´c demona, który ci˛e s´ciga, ni˙z wcia˙ ˛z go sobie tylko wyobra˙za´c, pomy´slał. 217
Podszedł z powrotem do fotela i usiadł z ksi˛ega˛ na kolanach. Pogłoska, s´piacy ˛ przed kominkiem, uniósł pot˛ez˙ na˛ głow˛e i jego l´sniace ˛ oczy zatrzymały si˛e na m˛ez˙ czy´znie. Walker odwzajemnił jego spojrzenie. Kot zamrugał oczami i ponownie zasnał. ˛ Walker Boh otworzył ksi˛eg˛e. Czytał powoli, niespiesznie przewracajac ˛ grube pergaminowe stronice, zatrzymujac ˛ wzrok na ich złoconych brzegach i ozdobnej kaligrafii, uznawszy, z˙ e teraz, gdy ksi˛ega została otwarta, niczego nie wolno mu uroni´c. Po północy cisza stała si˛e jeszcze gł˛ebsza i tylko od czasu do czasu przerywał ja˛ chrapliwy pomruk wydawany przez s´piacego ˛ kota i trzask ognia na kominku. Tylko raz Walker zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, w jaki sposób Coglin naprawd˛e zdobył ksi˛eg˛e — z pewno´scia˛ nie miał jej z Paranoru! — lecz wkrótce o tym zapomniał, kiedy spisana historia wciagn˛ ˛ eła go bez reszty i uniosła ze soba,˛ jakby był li´sciem na smaganym wichrem oceanie. W ksi˛edze opisane były czasy Bremena, kiedy przebywał on w´sród ostatnich druidów i kiedy lord Warlock oraz jego siepacze zgładzili niemal wszystkich członków Rady. Znajdowały si˛e w niej opowie´sci o ciemnej magii, która przemieniła zbuntowanych druidów w potworne istoty. Były tam relacje o jej wielorakich zastosowaniach, zakl˛eciach i czarach, które Bremen wprawdzie odkrył, lecz był wystarczajaco ˛ rozsadny, ˛ z˙ eby si˛e ich wystrzega´c. Przytoczone były wszystkie przera˙zajace ˛ sekrety o tym, czego magia jest w stanie dokona´c, oraz podane przestrogi, które tak wielu spo´sród tych, co próbowali zdoby´c moc, miało zignorowa´c. Były to czasy przełomu i przera˙zajacej ˛ zmiany w czterech krainach i tylko Bremen rozumiał, o co toczy si˛e gra. Walker przewracał kolejne strony, odczuwajac ˛ coraz wi˛ekszy niepokój. Coglin chciał, z˙ eby przeczytał co´s specjalnego w tej historii. Cokolwiek to było, jeszcze na to nie natrafił. ´ Kronika odnotowała, z˙ e Zwiastuny Smierci zdobyły Paranor dla siebie. Sadzi˛ ły, z˙ e b˛edzie odtad ˛ ich domem. Lecz lord Warlock czuł si˛e tam zagro˙zony, l˛ekajac ˛ si˛e magii u´spionej w kamieniach kasztelu, w gł˛ebi ziemi, gdzie pod zamkowa˛ forteca˛ płon˛eły paleniska. Wezwał wi˛ec do siebie czarnych łowców i udał si˛e na północ. . . Walker zmarszczył czoło. Zapomniał o tym okresie dziejów. Przez pewien czas Paranor był całkowicie opuszczony i mógł wtedy nale˙ze´c do buntowników. Druga Wojna Ludów ciagn˛ ˛ eła si˛e wszak˙ze przez wiele lat. Ponownie przerzucił kilka stronic, prze´slizgujac ˛ si˛e wzrokiem po słowach, szukajac ˛ czego´s, sam nie wiedział dokładnie czego. Zapomniał o swoim wczes´niejszym postanowieniu, o obietnicy danej samemu sobie, z˙ e nie da si˛e schwyta´c w potrzask zastawiony przez Coglina. Jego ciekawo´sc´ i inteligencja był zbyt rozbudzone, by mogła je powstrzyma´c ostro˙zno´sc´ . Ksi˛ega zawierała sekrety, do których od setek lat z˙ aden człowiek nie miał dost˛epu, wiedz˛e, która˛ posiadali je218
dynie druidzi dzielacy ˛ si˛e nia˛ z plemionami tylko wówczas, kiedy uwa˙zali to za konieczne i nigdy poza tym. Taka moc! Jak długo była ukryta przed wszystkimi oprócz Allanona, a przedtem Bremena, a przedtem Galaphile’a i pierwszych druidów, a przedtem. . . ? Przestał czyta´c, u´swiadamiajac ˛ sobie, z˙ e tok narracji si˛e zmienił. Pismo stało si˛e mniejsze, bardziej wyra´zne. Mi˛edzy słowami pojawiły si˛e dziwne znaki, runy symbolizujace ˛ gesty. Chłód przeniknał ˛ Walkera Boha do szpiku ko´sci. Cisza wypełniajaca ˛ pokój stała si˛e ogromna, przeistaczajac ˛ si˛e w niesko´nczony, przytłaczajacy ˛ ocean. Do kro´cset! wyszeptał w najmroczniejszym zakatku ˛ swego umysłu. To formuła zakl˛ecia, które pogrzebało Paranor! Jego oddech brzmiał chrapliwie, kiedy zmusił si˛e do odwrócenia wzroku od ksi˛egi. Jego blada twarz była napi˛eta. Coglin chciał, z˙ eby to wła´snie odnalazł — nie wiedział dlaczego, ale to było to. Teraz, kiedy to znalazł, zastanawiał si˛e, czy nie b˛edzie lepiej, je´sli od razu zamknie ksi˛eg˛e. Wiedział jednak, z˙ e to znowu strach szepce do jego ucha. Ponownie opu´scił wzrok i zaczał ˛ czyta´c. Rzeczywi´scie było tam zakl˛ecie, magiczna formuła, której trzysta lat wcze´sniej u˙zył Allanon, by odgrodzi´c Paranor od s´wiata ludzi. Ze zdziwieniem stwierdził, z˙ e ja˛ rozumie. Jego edukacja u Coglina była bardziej kompletna, ni˙z przypuszczał. Sko´nczył czyta´c opowie´sc´ o zakl˛eciu i odwrócił stron˛e. Znajdował si˛e tam tylko jeden ust˛ep. Brzmiał on tak: Raz usuni˛ety, pozostanie Paranor na zawsze utracony dla s´wiata ludzi, zasklepiony i niewidoczny w swych murach. Tylko jeden rodzaj magii posiada moc przywrócenia go s´wiatu — ów szczególny, zabarwiony na czarno Kamie´n Elfów, który został stworzony przez czarodziejski lud ze starego s´wiata na wzór i podobie´nstwo wszystkich Kamieni Elfów, lecz który jednoczy w sobie wszelkie wła´sciwo´sci serca, umysłu i ciała. Ktokolwiek b˛edzie miał słuszna˛ spraw˛e oraz prawo, posłu˙zy si˛e nim zgodnie z jego przeznaczeniem. To było wszystko. Walker czytał dalej, lecz stwierdził, z˙ e temat nagle si˛e zmienia, i cofnał ˛ si˛e w lekturze. Raz jeszcze wolno przeczytał ów ust˛ep, szukajac ˛ czegokolwiek, co mógł uprzednio przeoczy´c. Nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e starzec chciał, aby to wła´snie odnalazł. Czarny Kamie´n Elfów. Magia, która była w stanie przy´ wróci´c do istnienia utracony Paranor. Srodek do osiagni˛ ˛ ecia celu wyznaczonego w zadaniu, które powierzył mu cie´n Allanona. „Przywró´c s´wiatu Paranor i wskrze´s do z˙ ycia druidów”, znowu słyszał w mys´lach słowa zadania. Oczywi´scie nie było ju˙z z˙ adnych druidów. Lecz mo˙ze Allanon chciał, z˙ eby Coglin podjał ˛ ich dzieło, kiedy ju˙z Paranor zostanie przywrócony do istnienia. 219
Wydawało si˛e to logiczne, pomimo zapewnie´n starca, z˙ e jego czas minał ˛ — lecz Walker był wystarczajaco ˛ przenikliwy, by spostrzec, z˙ e tam, gdzie w gr˛e wchodzili druidzi i ich magia, logika poda˙ ˛zała cz˛esto kr˛etymi s´cie˙zkami. Przebrnał ˛ ju˙z przez dwie trzecie ksi˛egi. Nast˛epna˛ godzin˛e zaj˛eło mu doczytanie jej do ko´nca. Nie znalazł dalej nic, co mogłoby by´c przeznaczone dla niego, i powrócił do fragmentu o Czarnym Kamieniu Elfów. Od wschodu nadciagał ˛ s´wit, słabe złociste s´wiatło na ciemnym horyzoncie. Walker przetarł oczy i spróbował si˛e zastanowi´c. Czemu było tu tak niewiele o celu i wła´sciwo´sciach tej magii? Jak wygladała ˛ i czego była w stanie dokona´c? Chodziło o pojedynczy kamie´n, a nie o trzy — dlaczego? Jak to si˛e stało, z˙ e nikt o nim przedtem nie słyszał? Pytania te huczały w jego głowie jak uwi˛ezione muchy, dra˙zniac ˛ go i intrygujac ˛ zarazem. Przeczytał ust˛ep jeszcze kilka razy — czytał tak długo, a˙z znał go na pami˛ec´ — i zamknał ˛ ksi˛eg˛e. Pogłoska le˙zacy ˛ na podłodze przed nim przeciagn ˛ ał ˛ si˛e i ziewnał, ˛ po czym uniósł głow˛e i zamrugał oczami. Przemów do mnie, kocie, pomy´slał Walker. Istnieja˛ sekrety, które znaja˛ tylko koty. Mo˙ze ten jest jednym z nich. Lecz Pogłoska wstał i wyszedł na zewnatrz, ˛ znikajac ˛ w´sród rzednacego ˛ mroku. Walker zasnał ˛ wówczas i obudził si˛e dopiero w południe. Wstał, wykapał ˛ si˛e i ubrał na nowo, bez po´spiechu zjadł s´niadanie — cały ten czas zamkni˛eta ksi˛ega le˙zała przed nim na stole — po czym udał si˛e na długi spacer. Poszedł przez dolin˛e na południe, na swoja˛ ulubiona˛ polan˛e, gdzie rwacy ˛ potok przepływał hała´sliwie kr˛etym skalnym ło˙zyskiem, wlewajac ˛ swe wody do stawu, w którym połyskiwały male´nkie czerwone i niebieskie rybki. Zatrzymał si˛e tam jaki´s czas, rozmy´slajac, ˛ po czym wrócił do domu. Siedział na werandzie i patrzył, jak sło´nce przesuwa si˛e wolno ku zachodowi w purpurowoszkarłatnej po´swiacie. Nie powinienem był w ogóle otwiera´c ksi˛egi, wyrzucał sobie łagodnie, gdy˙z nie zdołał si˛e oprze´c pokusie jej tajemnicy. Powinienem był z powrotem ja˛ zapakowa´c i wrzuci´c do najgł˛ebszej dziury, jaka˛ zdołałbym znale´zc´ . Na to było ju˙z jednak za pó´zno. Przeczytał ja˛ i uzyskana˛ w ten sposób wiedz˛e niełatwo było zapomnie´c. Poczucie daremno´sci walczyło w nim o lepsze z gniewem. Jeszcze niedawno wskrzeszenie Paranoru wydawało mu si˛e niemo˙zliwe. Teraz wiedział, z˙ e istnieje magia, która jest w stanie tego dokona´c. Raz jeszcze naszło go poczucie nieuchronno´sci zdarze´n przepowiadanych przez druidów. Jego z˙ ycie nale˙zało jednak do niego, czy˙z nie? Nie musiał przyjmowa´c zadania powierzonego mu przez ducha Allanona, niezale˙znie od jego wykonalno´sci. Jego ciekawo´sc´ była jednak silniejsza od niego. Przyłapywał si˛e na tym, z˙ e my´sli o Czarnym Kamieniu Elfów nawet wówczas, gdy usiłował tego nie robi´c. Czarny Kamie´n Elfów — zapomniana magia — gdzie´s istniał. Gdzie? Gdzie był? To i wszystkie inne pytania nie dawały mu spokoju przez cały wieczór. Zjadł kolacj˛e, po której znowu poszedł na spacer. Wróciwszy, zajrzał do kilku cennych 220
ksia˙ ˛zek z własnej biblioteki, zapisał par˛e zda´n w swoim dzienniku, lecz głównie my´slał o tamtym krótkim, intrygujacym ˛ ust˛epie o magii b˛edacej ˛ w stanie wskrzesi´c Paranor. My´slał o nim, szykujac ˛ si˛e do snu. Wcia˙ ˛z o nim my´slał, kiedy zbli˙zała si˛e północ. My´sl ta wiła si˛e dra˙zniaco ˛ i podst˛epnie w jego umy´sle, wskazujac ˛ mu taka˛ mo˙zliwo´sc´ lub inna,˛ uchylajac ˛ nieznacznie drzwi do nieo´swietlonych pokoi, podsuwajac ˛ przeczucia i intuicje mogace ˛ przynie´sc´ mu wiedz˛e, której — niemal wbrew woli — pragnał. ˛ A wraz z nia,˛ by´c mo˙ze, spokój ducha. Jego sen był niespokojny. Podniecenie wywołane przez tajemnic˛e Czarnego Kamienia Elfów nie chciało ustapi´ ˛ c. Przed nadej´sciem s´witu postanowił, z˙ e co´s b˛edzie musiał z tym zrobi´c. *
*
*
Równie˙z Par Ohmsford obudził si˛e tego ranka ze s´wiadomo´scia,˛ z˙ e musi podja´ ˛c decyzj˛e. Min˛eło pi˛ec´ dni, od kiedy Damson i on uwolnili Colla, Morgana, Padishara Creela i dwóch pozostałych banitów z lochów federacyjnej stra˙znicy, i od tamtego czasu cała ich grupa si˛e ukrywała. Nie próbowali opu´sci´c miasta, gdy˙z byli pewni, z˙ e bramy sa˛ pilnie strze˙zone, i ryzyko ich wykrycia wydawało si˛e zbyt du˙ze. Nie wrócili równie˙z do swego schowka w piwnicy warsztatu rusznikarza, czujac, ˛ z˙ e mógł on zosta´c wydany przez ich tajemniczego zdrajc˛e. Zamiast tego przenosili si˛e z jednej kryjówki do drugiej, w z˙ adnej nie pozostajac ˛ dłu˙zej ni˙z jedna˛ noc, w ka˙zdej wystawiajac ˛ czaty na czas swego krótkiego pobytu, zrywajac ˛ si˛e na nogi przy ka˙zdym odgłosie, jaki usłyszeli, i na widok ka˙zdego cienia, jaki si˛e pojawił. W ko´ncu jednak Par uznał, z˙ e ma do´sc´ ukrywania si˛e. Wstał z prowizorycznego łó˙zka, jakie zajmował na poddaszu spichlerza, i spojrzał na le˙zacego ˛ obok Colla, który jeszcze spał. Pozostali byli ju˙z na nogach i przypuszczalnie znajdowali si˛e na dole w głównym magazynie, który był zamkni˛ety do poczatku ˛ nast˛epnego tygodnia. Ostro˙znie podszedł do male´nkiego okienka, przez które wpadało całe s´wiatło, jakie rozja´sniało poddasze, i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Ulica w dole była pusta, je´sli nie liczy´c bezpa´nskiego psa obwachu˛ jacego ˛ kubeł z odpadkami oraz z˙ ebraka s´piacego ˛ w bramie blachami naprzeciw. Niebo okryte było szarymi, nisko wiszacymi ˛ chmurami, zapowiadajacymi ˛ deszcz jeszcze przed ko´ncem dnia. Kiedy przeszedł z powrotem przez pokój, z˙ eby zało˙zy´c buty, stwierdził, z˙ e Coll ju˙z nie s´pi i przyglada ˛ mu si˛e. Szczeciniaste włosy brata były zmierzwione, a w jego zaspanych oczach połyskiwało niezadowolenie. 221
— Hmm, nast˛epny dzie´n — mruknał ˛ Coll i ziewnał ˛ przeciagle. ˛ — Ciekawe, jaki˙z to fascynujacy ˛ skład czy magazyn odwiedzimy dzisiaj. Jak sadzisz? ˛ ˙ — Zaden, je´sli o mnie chodzi. — Par poło˙zył si˛e na podłodze obok niego. — Doprawdy? Mówiłe´s to ju˙z Padisharowi? — Coll uniósł brwi. — Wła´snie si˛e do niego wybieram. — Przypuszczam, z˙ e masz w zanadrzu jaki´s lepszy pomysł ni˙z ukrywanie si˛e. — Coll uniósł si˛e na łokciu. — Bo nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby Padishar zechciał ci˛e wysłucha´c, je´sli tak nie jest. Humor nie dopisuje mu od czasu, kiedy stwierdził, z˙ e nie jest tak kochany przez swoich ludzi, jak sadził. ˛ Par watpił, ˛ aby Padishar kiedykolwiek pozwolił sobie na tyle naiwno´sci, by sadzi´ ˛ c, z˙ e jest kochany przez swoich ludzi, lecz Coll z pewno´scia˛ wła´sciwie oceniał obecny stan ducha przywódcy banitów. Zdrada jednego z jego własnych ludzi sprawiła, z˙ e stał si˛e milczacy ˛ i zgorzkniały. W ciagu ˛ ostatnich paru dni zamknał ˛ si˛e gł˛eboko w sobie, cho´c wcia˙ ˛z pozostawał niekwestionowanym przywódca,˛ przeprowadzajac ˛ ich przez gaszcz ˛ federacyjnych patroli i posterunków rozsianych po całym mie´scie oraz wynajdujac ˛ im kryjówki, kiedy wydawało si˛e, z˙ e z˙ adnej ju˙z si˛e nie da znale´zc´ . Lecz jednocze´snie zachowywał obcy mu zazwyczaj dystans wobec wszystkich wokół niego. Damson Rhee poszła z nimi, Par wcia˙ ˛z nie był pewien, czy z własnej woli, czy nie, lecz nawet ona nie była w stanie sforsowa´c muru, jaki herszt banitów wzniósł wokół siebie. Poza sprawowaniem przywództwa Padishar odizolował si˛e od nich tak radykalnie, jakby nie był ju˙z fizycznie obecny. Par pokr˛ecił głowa.˛ — W ko´ncu mamy co´s wi˛ecej do zrobienia ni˙z w˛edrowa´c z miejsca na miejsce przez reszt˛e z˙ ycia. — On równie˙z był wszystkim do´sc´ przygn˛ebiony. — Je´sli potrzebny jest plan, Padishar powinien go obmy´sli´c. Niczego nie osiagniemy, ˛ post˛epujac ˛ tak jak teraz. Coll wstał i zaczał ˛ si˛e ubiera´c. — Zapewne wolałby´s tego nie usłysze´c, Par, ale mo˙ze jest teraz wła´sciwy moment, z˙ eby raz jeszcze rozwa˙zy´c nasza˛ decyzj˛e sprzymierzenia si˛e z Ruchem. Mo˙ze byłoby lepiej, gdyby´smy znowu działali na własna˛ r˛ek˛e. Par nie odpowiedział. Sko´nczyli si˛e ubiera´c i zeszli na dół do pozostałych. Na s´niadanie był chleb, d˙zem oraz owoce, i łapczywie zabrali si˛e do jedzenia. Par nie mógł zrozumie´c, dlaczego jest taki wygłodniały, pomimo z˙ e prawie nic nie robił. Jedzac, ˛ słuchał, jak Stasas i Drutt wymieniaja˛ uwagi na temat polowa´n w lasach w swoich rodzinnych stronach, gdzie´s na południe od Varfleet. Morgan stał na czatach przy drzwiach prowadzacych ˛ do magazynu i Coll poszedł dotrzyma´c mu towarzystwa. Damson Rhee siedziała na pustej skrzynce obok, strugajac ˛ co´s. W ciagu ˛ kilku ostatnich dni rzadko ja˛ widywał; cz˛esto wychodziła z Padisharem na rekonesans po mie´scie, gdy tymczasem pozostali przebywali w ukryciu. Padishara nigdzie nie było wida´c. 222
Po s´niadaniu Par wrócił na gór˛e spakowa´c swoje rzeczy, przewidywał bowiem, z˙ e niezale˙znie od wyniku jego konfrontacji z Padisharem wkrótce trzeba b˛edzie opu´sci´c to miejsce. Damson udała si˛e za nim na gór˛e. — Jeste´s coraz bardziej niespokojny — zauwa˙zyła, kiedy znale´zli si˛e sami. Usiadła na brzegu jego materaca, odrzucajac ˛ do tyłu ruda˛ grzyw˛e. — Nie bardzo jest ci w smak z˙ ycie banity, prawda? — Nie jest mi w smak przesiadywanie w magazynach i piwnicach. — U´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Na co wła´sciwie Padishar czeka? Wzruszyła ramionami. — Czasem wszyscy na co´s czekamy, na ten głosik gł˛eboko w naszym wn˛etrzu, który nam mówi, co powinni´smy zrobi´c. Mo˙ze to by´c intuicja albo zdrowy rozsadek, ˛ albo pojawienie si˛e okoliczno´sci poza nasza˛ kontrola.˛ — U´smiechn˛eła si˛e do niego przewrotnie. — Czy teraz do ciebie przemawia? — Co´s na pewno przemawia. — Usiadł obok niej. — Czemu wcia˙ ˛z tu jeste´s, Damson? Czy Padishar ci˛e zatrzymuje? — Niezupełnie. — Roze´smiała si˛e. — Mam całkowita˛ swobod˛e ruchu. Wie, z˙ e to nie ja go zdradziłam. I z˙ e ty nie, chyba tak˙ze wie. — Czemu wi˛ec tu pozostajesz? — Przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e w zamys´leniu. — Mo˙ze dlatego, z˙ e ty mnie interesujesz — rzekła w ko´ncu. Zawiesiła głos, jakby chciała powiedzie´c co´s jeszcze, ale si˛e rozmy´sliła. — Nigdy nie spotkałam nikogo, kto stosuje prawdziwa˛ magi˛e. Nie t˛e udawana,˛ jak ja. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i zr˛ecznym ruchem wyj˛eła zza jego ucha monet˛e. Była wystrugana z wi´sniowego drzewa. Podała mu ja.˛ Z jednej strony znajdowała si˛e jej podobizna, a z drugiej jego. Spojrzał na nia˛ ze zdziwieniem. — To bardzo ładne. — Dzi˛ekuj˛e. — Wydawało mu si˛e, z˙ e lekko si˛e zarumieniła. — Mo˙zesz ja˛ zatrzyma´c z tamta˛ druga˛ na szcz˛es´cie. Wło˙zył monet˛e do kieszeni. Przez jaki´s czas siedzieli w milczeniu, wymieniajac ˛ niepewne spojrzenia. — Wiesz, nie ma wielkiej ró˙znicy mi˛edzy twoja˛ magia˛ a moja˛ — rzekł w ko´ncu Par. — Obydwie opieraja˛ si˛e na złudzeniu. — Nie, Par. — Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Mylisz si˛e. Jedna jest nabyta˛ umiej˛etno´scia,˛ a druga wrodzona.˛ Moja jest wyuczona i kiedy kto´s si˛e jej raz nauczy, jej mo˙zliwo´sci zostaja˛ wyczerpane. Twoja wcia˙ ˛z si˛e rozwija, a jej zakres jest nieograniczony. Nie rozumiesz? Moja magia jest zawodem, sposobem zarabiania na z˙ ycie. Twoja jest czym´s znacznie wi˛ecej; jest darem, wokół którego musisz zbudowa´c swe z˙ ycie. — U´smiechn˛eła si˛e, lecz w jej u´smiechu była odrobina smutku. Wstała. — Mam co´s do zrobienia. Sko´ncz si˛e pakowa´c. — Przeszła obok niego i znikn˛eła na drabinie. 223
Ranek mijał powoli, a Padishar ciagle ˛ nie wracał. Parowi czas upływał na bezczynno´sci. Z coraz wi˛eksza˛ niecierpliwo´scia˛ czekał, a˙z co´s si˛e wydarzy. Od czasu do czasu podchodzili do niego Coll i Morgan i powiedział im o swoim zamia˙ rze rozmówienia si˛e z hersztem banitów. Zaden z nich nie oceniał optymistycznie jego szans. Niebo wygladało ˛ coraz gro´zniej, wiatr przybierał na sile, a˙z w ko´ncu zaczał ˛ wy´c ponuro w wypaczonych framugach okien i drzwi starego budynku, wcia˙ ˛z jednak nie padało. Dla zabicia czasu grano w karty i gaw˛edzono. Było ju˙z dobrze po południu, kiedy wrócił Padishar. W´sliznał ˛ si˛e bez słowa przez frontowe drzwi, podszedł prosto do Para i dał mu znak, z˙ eby za nim poszedł. Zaprowadził Ohmsforda do małego biura znajdujacego ˛ si˛e z tyłu budynku i zamknał ˛ za nim drzwi. Kiedy znale´zli si˛e sami, zdawał si˛e nie wiedzie´c, od czego zacza´ ˛c. — Zastanawiałem si˛e do´sc´ długo nad tym, co powinni´smy zrobi´c — rzekł w ko´ncu. — Albo, je´sli wolisz, czego nie powinni´smy robi´c.. Ka˙zdy bład, ˛ jaki teraz popełnimy, mo˙ze by´c ostatni. — Pociagn ˛ ał ˛ Para do ławy odsuni˛etej pod s´cian˛e i usiedli na niej. — Jest problem tego zdrajcy — powiedział spokojnie. Jego oczy połyskiwały zimno, lecz Par nie potrafił niczego z nich wyczyta´c. — Z poczatku ˛ byłem pewien, z˙ e to musi by´c które´s z nas. Nie jestem to jednak ja ani Damson. Damson znajduje si˛e poza podejrzeniem. Nie jeste´s to tak˙ze ty. Mógłby to by´c twój brat, ale to równie˙z nie on, prawda? Było to raczej stwierdzenie faktu ni˙z pytanie. Par na potwierdzenie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ani góral. Par ponownie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Zostaja˛ wi˛ec: Ciba Blue, Stasas i Drutt. Blue prawdopodobnie nie z˙ yje; oznacza to, z˙ e je´sli on jest tym kim´s, to był do´sc´ głupi, by da´c si˛e na dodatek zabi´c. To niepodobne do niego. Pozostali dwaj natomiast sa˛ ze mna˛ niemal od samego poczatku. ˛ To wykluczone, z˙ eby który´s z nich mnie zdradził, niezale˙znie od oferowanej ceny czy podawanego powodu. Ich nienawi´sc´ do federacji jest niemal równa mojej. — Mi˛es´nie jego szcz˛eki napr˛ez˙ yły si˛e. — Wi˛ec mo˙ze jednak nie jest to z˙ adne z nas. Lecz kto inny mógł odkry´c nasz plan? Rozumiesz, co mam na my´sli? Twój przyjaciel góral wspomniał dzi´s rano o czym´s, o czym niemal zapomniał. Kiedy przybyli´smy do miasta i weszli´smy mi˛edzy stragany na targu, wydawało mu si˛e, z˙ e dostrzegł Hirehone’a. Sadził, ˛ z˙ e mu si˛e przywidziało; teraz nie jest ju˙z taki pewien. Je´sli nawet pomina´ ˛c to, z˙ e Hirehone wielokrotnie przedtem miał moje z˙ ycie w swoim r˛eku i mnie nie zdradził, to w jaki sposób miałby to uczyni´c tym razem? Nikt poza Damson i lud´zmi, których z soba˛ przyprowadziłem, nie wiedział, gdzie, kiedy, jak, dlaczego ani co zamierzamy zrobi´c. A jednak z˙ ołnierze federacji na nas czekali. Oni wiedzieli.
224
Par zapomniał na chwil˛e o swoim zamiarze o´swiadczenia Padisharowi, z˙ e ma do´sc´ całej sprawy. — Wi˛ec kto to był? — zapytał z przej˛eciem. — Kto to mógł by´c? — To pytanie nie daje mi spokoju. — U´smiech Padishara był wymuszony. — Jeszcze nie wiem. Mo˙zesz by´c jednak pewien, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej si˛e dowiem. Na razie nie jest to istotne. Mamy wa˙zniejsze rzeczy do zrobienia. — Pochylił si˛e do przodu. — Sp˛edziłem ranek z pewnym znajomym, człowiekiem majacym ˛ wglad ˛ w to, co dzieje si˛e w wy˙zszych kr˛egach władz federacyjnych w Tyrsis. Mam do niego całkowite zaufanie. Nawet Damson o nim nie wie. Powiedział mi par˛e interesujacych ˛ rzeczy. Wydaje si˛e, z˙ e ty i Damson przyszli´scie mi na ratunek w sama˛ por˛e. Rimmer Dali przybył wcze´snie nast˛epnego ranka, z˙ eby osobi´scie zaja´ ˛c si˛e moim przesłuchaniem i pó´zniejszym zgładzeniem. — Herszt banitów westchnał ˛ z satysfakcja.˛ — Był bardzo zawiedziony, z˙ e ju˙z mnie nie zastał. — Padishar przesunał ˛ si˛e i zbli˙zył głow˛e do głowy Para. — Wiem, z˙ e si˛e niecierpliwisz, Par. Czytam w tobie jak w ksia˙ ˛zce. Ale po´spiech w tym fachu ko´nczy si˛e przedwczesnym zgonem, wi˛ec nigdy za wiele ostro˙zno´sci. — Znów si˛e u´smiechnał. ˛ — Ale ty i ja, chłopcze, jeste´smy siła,˛ z która˛ federacja musi si˛e liczy´c w swojej grze. Los sprowadził ci˛e do mnie i ma on jakie´s zamiary w zwiazku ˛ z nami dwoma; co´s, co wstrza´ ˛snie federacja˛ i jej Rada˛ Koalicyjna,˛ szperaczami i cała˛ reszta˛ a˙z po najgł˛ebsze fundamenty! — Przed nosem Para zacisn˛eła si˛e pot˛ez˙ na dło´n i chłopiec mimo woli si˛e cofnał. ˛ — Tyle wysiłku wło˙zono w ukrycie wszelkich s´ladów starego Parku Ludu: most Sendica został zburzony i odbudowany, stary park odgrodzony murem, stra˙znicy uwijaja˛ si˛e jak w ukropie! Dlaczego? Poniewa˙z jest tam co´s, o czego istnieniu nikt nie powinien si˛e dowiedzie´c! Czuj˛e to, chłopcze! Jestem teraz równie mocno o tym przekonany jak wówczas, kiedy´smy tam poszli pi˛ec´ dni temu! — Miecz Shannary? — szepnał ˛ Par. U´smiech Padishara był tym razem szczery. — Postawiłbym na to dziesi˛ec´ lat swojego z˙ ycia! Ale wcia˙ ˛z istnieje tylko jeden sposób, z˙ eby si˛e o tym przekona´c, nieprawda˙z? — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece i chwycił Para za ramiona. Pobru˙zd˙zona, ko´scista twarz przybrała wyraz przebiegło´sci i bezwzgl˛ednej determinacji. Człowiek, który przewodził im przez ostatnich pi˛ec´ dni, zniknał; ˛ do Para przemawiał dawny Padishar Creel. — Człowiek, z którym rozmawiałem, ten, który ma dost˛ep do sekretów federacji, mówił mi, z˙ e Rimmer Dali sadzi, ˛ i˙z uciekli´smy. My´sli, z˙ e jeste´smy ju˙z z powrotem w Parma Key. Uznał, z˙ e zrezygnowali´smy z tego, po co tutaj przybyli´smy, cokolwiek to było. Pozostał w mie´scie tylko dlatego, z˙ e nie zdecydował jeszcze, co ma dalej robi´c. Proponuj˛e, z˙ eby´smy troch˛e mu w tym pomogli, młodzie´ncze. — Co mieliby´smy. . . ? — Par szeroko otworzył oczy. — Co´s, czego si˛e najmniej spodziewa, oczywi´scie! — odparł Padishar, zanim Par zda˙ ˛zył doko´nczy´c pytanie. — Ostatnia˛ rzecz, na jaka˛ on i jego czarne szaka225
le b˛eda˛ przygotowani, oto co zrobimy! — Jego oczy zw˛eziły si˛e. — Zejdziemy z powrotem do Dołu! Parowi zaparło dech w piersi. — Zejdziemy tam, zanim b˛eda˛ mieli szans˛e si˛e zorientowa´c, gdzie jeste´smy i co zamierzamy zrobi´c, zejdziemy z powrotem do tej najpilniej strze˙zonej dziury w ziemi i je´sli Miecz Shannary tam jest, to sprzatniemy ˛ im go sprzed nosa! — Szarpni˛eciem podniósł osłupiałego Para na nogi. — I zrobimy to jeszcze dzisiejszej nocy!
XXII Zbli˙zał si˛e zmierzch, kiedy Walker Boh dotarł do celu swej drogi. Wczesnym rankiem opu´scił Hearthstone i udał si˛e na pomoc; szedł spokojnym krokiem, bez po´spiechu, by zapewni´c sobie dostatecznie du˙zo czasu na przemy´slenie tego, co zamierzał zrobi´c. Kiedy wyruszał, niebo było bezchmurne i pełne słonecznego s´wiatła, lecz pod wieczór od zachodu zacz˛eły nadciaga´ ˛ c chmury i zrobiło si˛e pos˛epnie i szaro. Okolica, przez która˛ w˛edrował, była dzika i surowa. Wijace ˛ si˛e górskie grzbiety i urwiste zbocza burzyły symetri˛e lasów i sprawiały, z˙ e drzewa przechylały si˛e i wyginały jak włócznie wbite na o´slep w ziemi˛e. Powalone pnie i odłamki skalne w wielu miejscach przegradzały drog˛e, a w´sród drzew, jak całun, unosiła si˛e mgła, uwi˛eziona tam, nieruchoma. Walker zatrzymał si˛e. Spogladał ˛ z góry mi˛edzy dwoma pot˛ez˙ nymi, poszczerbionymi grzbietami górskimi w wask ˛ a˛ dolin˛e skrywajac ˛ a˛ male´nkie jezioro. Było ono ledwie widoczne spoza zasłony sosen i g˛estych obłoków mgły zalegajacej ˛ nad jego powierzchnia,˛ wirujacej ˛ ospale, oboj˛etnie, bezwolnie nad niemal bezwietrznym przestworem. Jezioro było mieszkaniem Grimponda. Walker nie przystanał ˛ na długo. Niemal od razu zaczał ˛ schodzi´c do doliny. Wkrótce spowiła go mgła, wypełniajac ˛ mu usta swym metalicznym smakiem i przesłaniajac ˛ wszystko, co miał przed soba.˛ Nie zwracał uwagi na napierajace ˛ na´n zewszad ˛ doznania — uczucie osaczenia, wyimaginowane szepty, zatrwa˙zajac ˛ a˛ martwot˛e — i koncentrował si˛e na s´cie˙zce pod stopami. Wkrótce zrobiło si˛e chłodno, powietrze przywierało do jego skóry wilgotnym nalotem zalatuja˛ cym zgnilizna.˛ Wokół niego wznosiły si˛e sosny. Bezustannie ich przybywało, a˙z w ko´ncu nie pozostało miejsca, które byłoby od nich wolne. Dolina pogra˙ ˛zona była w milczeniu i jedynym d´zwi˛ekiem, jaki si˛e rozlegał, było ciche szuranie jego butów na kamieniach. Czuł na sobie spojrzenie Grimponda. Min˛eło ju˙z tyle czasu. Coglin wcze´snie go ostrzegł przed Grimpondem. Był on duchem mieszkaja˛ cym w jeziorze na dole, duchem starszym ni˙z s´wiat czterech krain. Sam twierdził, z˙ e pochodzi sprzed Wielkich Wojen. Przechwalał si˛e, z˙ e z˙ ył ju˙z w czarodziejskiej 227
epoce. Podobnie jak wszystkie duchy, posiadał zdolno´sc´ odgadywania sekretów ukrytych przed s´miertelnikami. Miał na swoje rozkazy magi˛e. Był jednak zgorzkniałym i zło´sliwym stworem, uwi˛ezionym na cała˛ wieczno´sc´ na tym s´wiecie z nieznanego nikomu powodu. Nie mógł umrze´c i nienawidził pustej, bezcielesnej egzystencji, na jaka˛ był skazany. Wy˙zywał si˛e na ludziach, którzy przychodzili z nim rozmawia´c, dr˛eczac ˛ ich zagadkami o prawdach, które usiłowali pozna´c, szydzac ˛ z ich s´miertelno´sci, ukazujac ˛ im wi˛ecej z tego, co woleliby pozostawi´c w ukryciu, ni˙z z tego, co chcieliby odkry´c. Brin Ohmsford przybyła do Grimponda trzysta lat wcze´sniej, by odnale´zc´ drog˛e do Maelmord, gdzie miała si˛e zmierzy´c z Ildatch. Duch igrał z nia˛ do czasu, a˙z u˙zyła pie´sni, by podst˛epnie go usidli´c i zmusi´c do wyjawienia jej tego, co chciała wiedzie´c. Duch nigdy tego nie zapomniał; był to jedyny raz, kiedy człowiek zdołał go przechytrzy´c. Walker słyszał t˛e histori˛e wielokrotnie jako chłopiec. Lecz dopiero kiedy przybył na północ, do Hearthstone, z˙ eby tam zamieszka´c, porzucajac ˛ nazwisko i dziedzictwo Ohmsfordów, odkrył, z˙ e Grimpond na niego czeka. Brin Ohmsford mogła od dawna nie z˙ y´c i zosta´c zapomniana, lecz Grimpond miał z˙ y´c wiecznie i postanowił, z˙ e kto´s musi zapłaci´c za jego upokorzenie. Je´sli nie mogła to by´c osoba bezpo´srednio odpowiedzialna, to z powodzeniem jej miejsce mógł zaja´ ˛c kto´s inny z jej rodu. Coglin poradził Walkerowi Bohowi, by trzymał si˛e ode´n z daleka. Grimpond postara si˛e go zgładzi´c, kiedy tylko nadarzy si˛e po temu sposobno´sc´ . Jego rodzicom udzielono tej samej rady i usłuchali jej. Lecz Walker Boh osiagn ˛ ał ˛ punkt w swoim z˙ yciu, kiedy miał ju˙z do´sc´ przepraszania za to, kim jest. Przybył do Wilderun, z˙ eby umkna´ ˛c przed swoim dziedzictwem; nie zamierzał sp˛edzi´c reszty z˙ ycia, zastanawiajac ˛ si˛e, czy istnieje co´s, co mo˙ze go zniszczy´c. Wolał rozstrzygna´ ˛c spraw˛e z duchem od razu. Udał si˛e na poszukiwanie Grimponda. Poniewa˙z duch nigdy nie ukazywał si˛e wi˛ecej ni˙z jednej osobie naraz, Coglin musiał pozwoli´c Walkerowi pój´sc´ samemu. Kiedy doszło do konfrontacji, była ona pami˛etna. Trwała prawie sze´sc´ godzin. W tym czasie Grimpond u˙zył przeciwko Walkerowi ka˙zdego mo˙zliwego podst˛epu i wybiegu, jakimi rozporzadzał, ˛ odkrywajac ˛ prawdziwe i zmy´slone sekrety o jego tera´zniejszo´sci i przyszło´sci, zasypujac ˛ go tyradami majacymi ˛ na celu doprowadzenie go do szale´nstwa, ukazujac ˛ mu nienawistne i niszczycielskie obrazy jego samego oraz tych, których kochał. Walker Boh oparł si˛e temu wszystkiemu. Kiedy duch wyczerpał swe siły, przeklał ˛ Walkera i zniknał ˛ z powrotem we mgle. Walker powrócił do Hearthstone z uczuciem, z˙ e problem przeszło´sci został rozwiazany. ˛ Zostawił Grimponda w spokoju, podobnie jak Grimpond jego — chocia˙z mo˙zna było twierdzi´c, z˙ e ten ostatni nie miał innego wyboru, poniewa˙z nie mógł opu´sci´c wód jeziora. A˙z do dzisiaj Walker Boh nie powracał w to miejsce.
228
Westchnał. ˛ Tym razem miało by´c trudniej, poniewa˙z chciał czego´s od ducha. Mógł udawa´c, z˙ e tak nie jest. Mógł zachowa´c dla siebie przyczyn˛e swego przybycia — pragnienie zdobycia od Grimponda informacji, gdzie znajduje si˛e Czarny Kamie´n Elfów. Mógł rozmawia´c z nim o tym lub owym albo odgrywa´c jaka´ ˛s rol˛e, która zdezorientowałaby potwora, poniewa˙z uwielbiał on wszelkiego rodzaju gry. Było jednak mało prawdopodobne, z˙ eby to co´s dało. Grimpondowi zawsze udawało si˛e w jaki´s sposób odgadna´ ˛c powód czyjego´s przybycia. Walker czuł, jak mgła ociera si˛e o niego z delikatno´scia˛ male´nkich palców, czepiajacych ˛ si˛e go uparcie. Wiedział, z˙ e spotkanie nie b˛edzie przyjemne. ´ Szedł dalej naprzód. Swiatło dzienne dogasało i powoli zapadał zmrok. Cienie, wsz˛edzie tam, gdzie znajdowały oparcie w szarzejacej ˛ mgle, wydłu˙zały si˛e w groteskowej parodii swych wła´scicieli. Walker otulił si˛e szczelniej płaszczem, układajac ˛ w my´slach słowa, którymi zwróci si˛e do Grimponda, argumenty, których u˙zyje, gry, do których si˛e ucieknie, je´sli zostanie do tego zmuszony. Przywołał w pami˛eci zdarzenia ze swego z˙ ycia, które duch zapewne zechce przeciw niemu wykorzysta´c — w wi˛ekszo´sci wzi˛ete z młodo´sci, kiedy wprawiał go w zakłopotanie i dr˛eczył brak pewno´sci siebie. Ju˙z wtedy nazywali go Mrocznym Stryjem — towarzysze zabaw Para i Colla, ich rodzice, a nawet ludzie z wioski Shady Vale, którzy go nie znali. Mroczne wydawało im si˛e z˙ ycie i osobowo´sc´ tego bladego, trzymajacego ˛ si˛e na uboczu młodzie´nca, który potrafił czasem czyta´c w my´slach, umiał odgadywa´c, a nawet wywoływa´c to, co si˛e wydarzy, i rozumiał tak wiele z tego, co było przed innymi ukryte. Dziwny stryj Para i Colla, nie majacy ˛ własnych rodziców ani z˙ adnej prawdziwej rodziny, pozbawiony przeszło´sci, w która˛ chciałby kogokolwiek wtajemnicza´c. Nawet nazwisko Ohmsford zdawało si˛e do niego nie pasowa´c. Zawsze był Mrocznym Stryjem, w jaki´s sposób starszym od wszystkich, nie za sprawa˛ wieku, lecz wiedzy. Nie była to wyuczona wiedza; była to wiedza, z która˛ si˛e urodził. Jego ojciec usiłował mu to wytłumaczy´c. Jej z´ ródłem było dziedzictwo magii pies´ni. W ten sposób si˛e objawiała. Nie miało to jednak trwa´c wiecznie; nigdy si˛e tak nie działo. Było to jedynie stadium, przez które musiał przej´sc´ ze wzgl˛edu na to, kim był. Par i Coll nie musza˛ jednak przez to przej´sc´ , argumentował w odpowiedzi Walker. Nie, tylko ty i ja, jedynie dzieci Brin Ohmsford, poniewa˙z jeste´smy nosicielami dziedzictwa, szeptał jego ojciec. Jeste´smy wybra´ncami Allanona. . . Gniewnie odp˛edził wspomnienia. Znowu wzbierała w nim zło´sc´ . „Wybra´ncy Allanona”, czy tak powiedział jego ojciec? Bli˙zsze prawdy byłoby „przekl˛eci przez Allanona”. Drzewa sko´nczyły si˛e przed nim niespodziewanie, zaskakujac ˛ go nagło´scia˛ swego znikni˛ecia. Stał na skraju jeziora, którego skaliste brzegi gin˛eły we mgle po obu stronach, a wody chlupotały łagodnie i nieprzerwanie w´sród ciszy. Walker
229
Boh wyprostował si˛e. Jego my´sli skupiły si˛e i st˛ez˙ ały, jakby były z z˙ elaza, jego uwaga si˛e wyostrzyła, a umysł rozja´snił. Czekał — samotna posta´c na brzegu. We mgle co´s si˛e poruszyło, wi˛ecej ni˙z w jednym miejscu naraz. Walker wyt˛ez˙ ył wzrok, lecz ruch ustał równie nagle, jak si˛e rozpoczał. ˛ Gdzie´s z daleka, sponad mgły spowijajacej ˛ całe jezioro, spoza skalistych grzbietów górskich zamykajacych ˛ w sobie wask ˛ a˛ dolin˛e, w jakim´s pustym niebie czyj´s głos wyszeptał: „Mroczny Stryju”. Walker słyszał te słowa, łudzaco ˛ bliskie, a jednak dobiegajace ˛ z miejsca, w którym on sam nigdy nie miał si˛e znale´zc´ , nie z wn˛etrza jego własnej głowy ani z z˙ adnego innego rozpoznawalnego miejsca, a jednak wyra´zne i niemal dotykalne. Nie odpowiedział na nie. Ciagle ˛ czekał. Nagle rozproszone poruszenia, które przed kilkoma minutami zmaciły ˛ mgł˛e, skupiły si˛e w jednym punkcie, zlewajac ˛ si˛e w bezbarwny kształt, który stanał ˛ na wodzie i zaczał ˛ si˛e posuwa´c naprzód. W miar˛e jak si˛e zbli˙zał, zaczał ˛ przybiera´c wyra´zniejszy zarys, rosna´ ˛c, stajac ˛ si˛e wi˛ekszy ni˙z ludzka posta´c, która,˛ jak si˛e zdaje, miał wyobra˙za´c, i unoszac ˛ si˛e do góry, jakby miał zamiar rozgnie´sc´ wszystko na swej drodze. Walker nie poruszył si˛e. Zwiewny kształt stał si˛e cieniem, a cie´n osoba.˛ . . Walker Boh beznami˛etnie przygladał ˛ si˛e stojacemu ˛ przed nim Grimpondowi, zawieszonemu w obłokach pary, z twarza˛ wyłaniajac ˛ a˛ si˛e z cienia, by mo˙zna było rozpozna´c, w kogo postanowił si˛e wcieli´c. — Czy przybyłe´s, z˙ eby podja´ ˛c si˛e zadania, które ci wyznaczyłem, Walkerze Bohu? — zapytał. Walker zlakł ˛ si˛e mimo woli. Z góry spogladało ˛ na´n ciemne, zamy´slone oblicze Allanona. *
*
*
W magazynie panowała zupełna cisza. Jego zacienione wn˛etrze ton˛eło w milczeniu, kiedy sze´sc´ par oczu wpatrywało si˛e z napi˛eciem w Padishara Creela. Wła´snie oznajmił, z˙ e ponownie udaja˛ si˛e do Dołu. — Tym razem zabierzemy si˛e do tego inaczej — powiedział im. Na jego kos´cistej twarzy malowała si˛e niezłomna determinacja, jakby tylko ona była w stanie ich przekona´c. — Nie b˛edzie z˙ adnego przemykania si˛e przez park ze sznurowymi drabinami. Istnieje wej´scie do Dołu z ni˙zszych kondygnacji stra˙znicy. Tak wła´snie to zrobimy. Dostaniemy si˛e do stra˙znicy, zejdziemy przez nia˛ do Dołu, po czym wrócimy ta˛ sama˛ droga,˛ i nikt nie b˛edzie o tym wiedział. Par zaryzykował rzut oka na pozostałych. Na twarzach Colla, Morgana, Damson oraz Stasasa i Drutta malowało si˛e niedowierzanie zmieszane z przestrachem. 230
To, co proponował herszt banitów, było przera˙zajace; ˛ takie przedsi˛ewzi˛ecie wydawało si˛e z góry skazane na niepowodzenie. Nikt nie próbował mu przerwa´c. Chcieli usłysze´c, jak zamierza to zrobi´c. — Warty przed stra˙znica˛ zmieniaja˛ si˛e dwa razy dziennie, o wschodzie sło´nca i o zachodzie. Dwie zmiany, po sze´sciu ludzi ka˙zda. Raz w tygodniu, ale w ró˙zne dni, ka˙zda zmiana jest luzowana. Zast˛epstwo dla zmiany dziennej przychodzi tu˙z po zachodzie sło´nca. To pewne; dokładnie to sprawdziłem. — Jego twarz rozja´snił znajomy wilczy u´smiech. — Dzisiaj kilka godzin przed zmiana˛ warty przyb˛edzie oddział porzadkowy, ˛ poniewa˙z tego wieczoru podczas dokonywania zmiany ma si˛e odby´c inspekcja pomieszcze´n stra˙znicy i jej dowódca chce, z˙ eby wszystko s´wieciło czysto´scia.˛ Dzienna zmiana nie b˛edzie robiła problemów z przepuszczeniem oddziału, uwa˙zajac, ˛ z˙ e to nie jej zmartwienie. — Na chwil˛e urwał. — Tym oddziałem b˛edziemy oczywi´scie my. — Pochylił si˛e do przodu, s´widrujac ˛ ich wzrokiem. — Znalazłszy si˛e w s´rodku, unieszkodliwimy nocna˛ zmian˛e. Je´sli zrobimy to do´sc´ cicho, dzienna zmiana nie b˛edzie nawet wiedziała, co si˛e dzieje. B˛edzie kontynuowała swoje obchody, wykonujac ˛ za nas cz˛es´c´ pracy, to znaczy nie wpuszczajac ˛ nikogo do s´rodka. Na wszelki wypadek i tak zaryglujemy drzwi od wewnatrz. ˛ Nast˛epnie zejdziemy schodami stra˙znicy na ni˙zsze poziomy, a stamtad ˛ przedostaniemy si˛e do Dołu. Powinno wówczas by´c jeszcze wystarczajaco ˛ jasno, by´smy zdołali do´sc´ szybko znale´zc´ to, czego szukamy. Kiedy b˛edziemy ju˙z to mieli, wejdziemy z powrotem po schodach i wydostaniemy si˛e ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przyszli´smy. Przez chwil˛e nikt si˛e nie odzywał. Nast˛epnie Drutt powiedział ochrypłym głosem: — Rozpoznaja˛ nas, Padisharze. B˛eda˛ tam na pewno z˙ ołnierze, którzy byli obecni przy naszym pojmaniu. Padishar potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Trzy dni temu wymieniono wart˛e. To byli z˙ ołnierze, którzy mieli słu˙zb˛e, kiedy nas schwytano. — A co z dowódca? ˛ — Nie b˛edzie go do poczatku ˛ przyszłego tygodnia. Pozostanie jedynie oficer dy˙zurny. — Potrzebowaliby´smy federacyjnych mundurów. — Mamy je. Przyniosłem je wczoraj. — Drutt i Stasas wymienili spojrzenia. — Przygotowywałe´s to od dłu˙zszego czasu, co? — zapytał ten drugi. Herszt banitów za´smiał si˛e cicho. — Od momentu, gdy wydostali´smy si˛e z tamtych cel. — Morgan, który siedział na ławie obok Colla, wstał. — Je´sli co´s pójdzie nie tak i odkryja˛ nasze zamiary, b˛edzie ich pełno w całej stra˙znicy. Znajdziemy si˛e w pułapce, Padisharze.
231
— Nie, nie znajdziemy si˛e. — Wielki m˛ez˙ czyzna potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Wraz ze sprz˛etem do sprzatania ˛ we´zmiemy haki i liny. Je´sli nie b˛edziemy mogli wróci´c ˙ ta˛ sama˛ droga,˛ wydostaniemy si˛e z Dołu za ich pomoca.˛ Zołnierze federacji b˛eda˛ na nas czekali przy wej´sciu do stra˙znicy. Nawet nie przyjdzie im do głowy, z˙ e nie zamierzamy tamt˛edy wraca´c. Nie było wi˛ecej pyta´n. Nastapiło ˛ długie milczenie, podczas którego cała szóstka wa˙zyła w my´slach watpliwo´ ˛ sci i obawy, czekajac ˛ na jaki´s wewn˛etrzny głos, który ich zapewni, z˙ e plan si˛e powiedzie. Par przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli, jak wiele mo˙ze si˛e nie uda´c. — No wi˛ec, jak b˛edzie? — Cierpliwo´sc´ Padishara si˛e wyczerpywała. — Nie mamy czasu do stracenia. Wszyscy wiemy, z˙ e zwiazane ˛ z tym jest pewne ryzyko, ale taka jest natura naszego przedsi˛ewzi˛ecia. Chc˛e usłysze´c wasza˛ decyzj˛e. Próbujemy czy nie? Kto jest za? Kto idzie ze mna? ˛ Par słuchał wydłu˙zajacej ˛ si˛e ciszy. Coll i Morgan siedzieli nieruchomo jak posagi ˛ na ławie po obu jego stronach. Stasas i Drutt, po i których mo˙zna było oczekiwa´c, z˙ e przemówia˛ jako pierwsi, mieli oczy wbite w podłog˛e. Damson patrzyła na Padishara, który z kolei patrzył na nia.˛ Par od razu zdał sobie spraw˛e, z˙ e nikt nic nie powie, gdy˙z wszyscy czekaja˛ na niego. Zaskoczył samego siebie. Nawet nie musiał si˛e zastanawia´c. Powiedział po prostu: — Ja pójd˛e. — Oszalałe´s? — syknał ˛ mu do ucha Coll. Uwag˛e Padishara skupili przez chwil˛e na sobie Stasas i Drutt, którzy o´swiadczali, z˙ e oni równie˙z pójda.˛ — Par, to była dla nas szansa, z˙ eby si˛e wycofa´c! Par pochylił si˛e w jego stron˛e. — On to robi dla mnie, nie rozumiesz? Przecie˙z to ja chc˛e odnale´zc´ Miecz! Nie mog˛e pozwoli´c, by Padishar brał na siebie całe ryzyko! Musz˛e i´sc´ ! Coll bezradnie pokr˛ecił głowa.˛ Morgan, mrugajac ˛ do Para ponad jego ramieniem, równie˙z opowiedział si˛e za pój´sciem. Coll po prostu bez słowa uniósł dło´n i skinał ˛ głowa.˛ Pozostawała jeszcze Damson. Padishar wyczekujaco ˛ utkwił w niej przenikliwe spojrzenie. Nagle Parowi przyszło do głowy, z˙ e Padishar wcale nie musiał pyta´c, kto zechce z nim pój´sc´ ; mógł im to po prostu nakaza´c. By´c mo˙ze, pytajac, ˛ wystawiał ich równie˙z na prób˛e. Zdrajca wcia˙ ˛z znajdował si˛e na wolno´sci. Wprawdzie Padishar powiedział mu wcze´sniej, i˙z nie sadzi, ˛ z˙ eby to było które´s z nich — ale mo˙ze chciał si˛e upewni´c. — B˛ed˛e na was czekała w parku — powiedziała Damson Rhee i wszyscy spojrzeli na nia˛ zdumieni. Zdawała si˛e tego nie dostrzega´c. — Musiałabym przebra´c si˛e za m˛ez˙ czyzn˛e, z˙ eby z wami wej´sc´ . To zwi˛ekszyłoby tylko ryzyko, na jakie b˛edziecie nara˙zeni, i po co? Nie mieliby´scie ze mnie z˙ adnego po˙zytku. Je´sli pojawia˛ si˛e jakie´s trudno´sci, bardziej si˛e wam przydam na zewnatrz. ˛ 232
Padishar u´smiechnał ˛ si˛e rozbrajajaco. ˛ — Twoje rozumowanie jest jak zawsze słuszne, Damson. B˛edziesz czekała w parku. Parowi wydało si˛e, z˙ e zgodził si˛e odrobin˛e za szybko. *
*
*
Z gładkiej, szarej powierzchni jeziora tryskały gejzery i o skór˛e Walkera Boha jak kryształki lodu uderzały krople wody. — Powiedz mi, po co tutaj przybywasz, Mroczny Stryju — szepnał ˛ cie´n Allanona. Walker czuł, jak chłód wypala si˛e w nim, trawiony z˙ arem jego determinacji. — Nie musz˛e ci nic mówi´c — odparł. — Nie jeste´s Allanonem. Jeste´s tylko Grimpondem. Oblicze Allanona zafalowało i rozpłyn˛eło si˛e w półmroku, a jego miejsce zaj˛eła twarz samego Walkera. Grimpond wydał z siebie głuchy s´miech. — Jestem toba,˛ Walkerze Bohu. Nikim wi˛ecej i nikim mniej. Rozpoznajesz siebie? Jego twarz uległa szeregowi nast˛epujacych ˛ szybko po sobie transformacji: Walker jako dziecko, jako chłopiec, jako młodzieniec, jako m˛ez˙ czyzna. Obrazy pojawiały si˛e i znikały tak pr˛edko, z˙ e Walker ledwie mógł za nimi nada˙ ˛zy´c. Było co´s przera˙zajacego ˛ w obserwowaniu tak szybko przemijajacych ˛ faz własnego z˙ ycia. Zmusił si˛e do zachowania spokoju. — Czy b˛edziesz ze mna˛ rozmawiał, Grimpondzie? — zapytał. — Czy b˛edziesz rozmawiał z samym soba? ˛ — brzmiała odpowied´z. Walker gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — Tak. Ale w jakim celu miałbym to robi´c? Nie mam o czym rozmawia´c z samym soba.˛ Wiem ju˙z wszystko, co mógłbym sobie powiedzie´c. — Tak samo jak ja, Walkerze. Tak samo jak ja. Grimpond zaczał ˛ si˛e kurczy´c, a˙z stał si˛e tej samej wielko´sci co Walker. Zachował jego twarz, szydzac ˛ z niego jej widokiem, ukazujac ˛ przebłyski staro´sci, która kiedy´s nia˛ zawładnie, nadajac ˛ jej wyraz rezygnacji, by ukaza´c daremno´sc´ jego z˙ ycia. — Wiem, po co do mnie przyszedłe´s — rzekł nagle Grimponnd. — Znam twoje najtajniejsze my´sli, małe sekrety, które wolałby´s kry´c nawet przed soba.˛ Nie musisz prowadzi´c ze soba˛ gier, Walkerze Bahu. Z pewno´scia˛ mi w tym dorównujesz i nie mam ochoty znowu si˛e z toba˛ zmaga´c. Przyszedłe´s, z˙ eby zapyta´c, dokad ˛ musisz si˛e uda´c, by odnale´zc´ Czarny Kamie´n Elfów. Dobrze wi˛ec. Powiem ci to. Walker natychmiast nabrał nieufno´sci do ducha. Grimpond nigdy nie czynił ust˛epstw bez ukrytego motywu. W odpowiedzi bez słowa skinał ˛ głowa.˛ 233
— Jak˙ze smutny si˛e wydajesz, Walkerze — rzekł niemal czule duch. — ˙Zadnego zadowolenia z mojej uległo´sci, z˙ adnej rado´sci, z˙ e dostaniesz to, czego chcesz? Czy˙zby tak trudno było ci przyzna´c z˙ e wyzbyłe´s si˛e dumy i wiary w siebie, z˙ e porzuciłe´s swe wzniosłe zasady i dałe´s si˛e jednak pozyska´c dla sprawy druidów? — Walker zesztywniał mimo woli. — Jeste´s w bł˛edzie, Grimpondzie. Nic jeszcze nie zostało postanowione. — Ale˙z tak, Mroczny Stryju! Wszystko zostało postanowione! Nie miej co do tego złudze´n. Twoje z˙ ycie rozsnuwa si˛e przed moimi oczami jak prosta i nie załamujaca ˛ si˛e linia, twe lata jawia˛ mi si˛e jako sko´nczona liczba, a ich bieg jest przesadzony. ˛ Zostałe´s schwytany w potrzask słów druida. Dziedzictwo pozostawione przez niego Brin Ohmsford staje si˛e twoim własnym, czy tego chcesz, czy nie. Jeste´s usidlony! — Powiedz mi wi˛ec o Czarnym Kamieniu Elfów — spróbował Walker. — Wszystko w swoim czasie. Musisz by´c cierpliwy. Słowa przebrzmiały w´sród ciszy. Grimpond poruszył si˛e za spowijajac ˛ a˛ go ´ zasłona˛ pary. Swiatło dzienne cofn˛eło si˛e przed ciemno´scia,˛ szaro´sc´ zmieniła si˛e w czer´n. Ksi˛ez˙ yc i gwiazdy przesłaniała g˛esta mgła. Jednak˙ze w miejscu, gdzie stał Walker, jarzyło si˛e s´wiatło, luminescencja dobywajaca ˛ si˛e z wód, nad którymi unosił si˛e Grimpond, m˛etny i watły ˛ blask tlacy ˛ si˛e ponuro w´sród nocy. — Tyle wysiłku wło˙zonego w ucieczk˛e od druidów — rzekł cicho Grimpond. — Co za głupota! — Twarz Walkera rozpłyn˛eła si˛e i zastapiła ˛ ja˛ twarz jego ojca, który powiedział: — Pami˛etaj, Walkerze, z˙ e jeste´smy nosicielami dziedzictwa Allanona. Na ło˙zu s´mierci powierzył je Brin Ohmsford, aby było przekazywane z pokolenia na pokolenie do czasu, a˙z b˛edzie potrzebne, kiedy´s w odległej przyszło´sci. . . — Oblicze jego ojca spojrzało na niego gniewnie. — Mo˙ze teraz? Ponad nim pojawiły si˛e obrazy unoszace ˛ si˛e w powietrzu jak gobeliny rozpi˛ete na krosnach, przetkane materia˛ mgły. Ukazywały si˛e jeden po drugim, mieniace ˛ si˛e barwami, majace ˛ gł˛ebi˛e prawdziwego z˙ ycia. Walker cofnał ˛ si˛e zaskoczony. Zobaczył w´sród obrazów siebie, z gniewem i nieust˛epliwo´scia˛ na twarzy, stojacego ˛ na chmurach ponad skulonymi postaciami Para i Wren oraz innych członków małej gromadki, którzy zgromadzili si˛e w Hadeshornie, aby si˛e spotka´c z duchem Allanona. W ciemno´sci rozległ si˛e grzmot i niebo rozdarła błyskawica. Głos Walkera był sykiem w´sród huku i blasku. Słowa były jego własne, jakby wypowiadane z gł˛ebi jego pami˛eci. „Wolałbym odraba´ ˛ c sobie r˛ek˛e, ni˙z doczeka´c powrotu druidów!” Jednocze´snie uniósł rami˛e, pokazujac, ˛ z˙ e istotnie brakuje mu r˛eki. Obraz zbladł, po czym ponownie nabrał ostro´sci. Znowu ujrzał siebie, tym razem na wysokim, pustym grzbiecie górskim, z którego roztaczał si˛e bezkresny widok. Cały s´wiat rozpo´scierał si˛e przed nim: kraje i ich plemiona, stworzenia wodne i ladowe, ˛ z˙ ycie wszystkich istot, jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi. Wiatr targał jego czarnymi szatami i gwizdał złowrogo w jego uszach. Obok niego stała 234
dziewczyna. Była jednocze´snie kobieta˛ i dzieckiem, magiczna˛ istota,˛ stworzeniem nieziemskiej urody. Zdumiała go siła jej spojrzenia, bezdennych czarnych oczu, od których nie mógł oderwa´c wzroku. Długie, srebrzyste włosy spływały l´sniac ˛ a˛ kaskada˛ z jej głowy. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, usiłujac ˛ si˛e o niego oprze´c, by nie straci´c równowagi na zdradliwych kamieniach — a on odepchnał ˛ ja˛ gwałtownie. Przewróciła si˛e i run˛eła w przepa´sc´ w dole, nie dobywajac ˛ z siebie głosu. Jej srebrne włosy stały si˛e po chwili jasna˛ plamka,˛ po czym zupełnie znikn˛eły. Obraz znowu zbladł, po czym powrócił. Zobaczył siebie po raz trzeci, tym ´ razem w wymarłej zamkowej fortecy, szarej z zapuszczenia i staro´sci. Smier´ c skradała si˛e za nim nieubłaganie, przechodzac ˛ przez mury i pełzajac ˛ korytarzami. Jej zimne palce wyciagały ˛ si˛e, szukajac ˛ w nim oznak z˙ ycia. Chciał od niej uciec, wiedział, z˙ e musi to zrobi´c, je´sli chce prze˙zy´c, a jednak nie był w stanie. ´ Stał bez ruchu, pozwalajac ˛ by Smier´ c si˛e do niego zbli˙zyła, wyciagn˛ ˛ eła ramiona i obj˛eła go. Kiedy ulatywało z niego z˙ ycie, przejał ˛ go chłód i zobaczył, z˙ e stoi za nim odziana w ciemne szaty posta´c, która go trzyma, nie pozwalajac ˛ mu uciec. Posta´c miała twarz Allanona. Obrazy znikn˛eły, barwy zbladły i powróciła szaro´sc´ , przesuwajaca ˛ si˛e leniwie w fosforyzujacym ˛ blasku jeziora. Grimpond powoli opu´scił ramiona i jezioro zacz˛eło sycze´c i bulgota´c z niezadowolenia. Walker Boh cofnał ˛ si˛e przed opadajacym ˛ na niego rz˛esi´scie pyłem wodnym. — Co powiesz, Mroczny Stryju? — zapytał szeptem Grimpond. Znowu miał blada˛ twarz Walkera. ˙ wcia˙ ˙ poka— Ze ˛z prowadzisz swoje gry — odparł spokojnie Walker. — Ze ˙ nie pokazałe´s mi niczego zujesz kłamstwa i półprawdy, z˙ eby ze mnie szydzi´c. Ze o Czarnym Kamieniu Elfów. — Nie pokazałem? — Grimpond niewyra´znie zamigotał. — Sadzisz, ˛ z˙ e wszystko to gra? Jedynie kłamstwa i półprawdy? — Jego s´miech był pozbawiony wesoło´sci. — Mo˙zesz my´sle´c, co chcesz, Walkerze Bohu. Lecz ja widz˛e przyszło´sc´ , która jest przed toba˛ ukryta, i głupota˛ byłoby sadzi´ ˛ c, z˙ e niczego z niej ci nie uka˙ze˛ . Pami˛etaj, Walkerze, jestem toba,˛ głosem mówiacym, ˛ kim i czym jeste´s, i tym samym jestem dla wszystkich, którzy tu przychodza,˛ z˙ eby ze mna˛ rozmawia´c. Walker potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, Grimpondzie, nigdy nie b˛edziesz mna.˛ Nigdy nie b˛edziesz nikim innym ni˙z soba,˛ duchem bez to˙zsamo´sci, bez własnego istnienia, wygnanym na cała˛ wieczno´sc´ do tego jeziora. Nic, co zrobisz, z˙ adna twoja gra nie jest w stanie tego zmieni´c. Pył wodny wzniósł si˛e z sykiem ku górze. — Wi˛ec odejd´z ode mnie, Mroczny Stryju! — rzekł Grimpond gniewnym głosem. — Zabierz z soba˛ to, po co przyszedłe´s, i id´z! — Oblicze Walkera znikn˛eło i zastapiła ˛ je trupia czaszka. — My´slisz, z˙ e mój los nie ma z˙ adnego zwiazku ˛ z to235
ba? ˛ Strze˙z si˛e! Jest wi˛ecej ze mnie w tobie, ni˙z by´s chciał! — Jego szaty rozchyliły si˛e szeroko, rzucajac ˛ przez mgł˛e promienie przy´cmionego s´wiatła. — Słuchaj, Walkerze! Słuchaj mnie! Chcesz wiedzie´c o Czarnym Kamieniu Elfów? Zatem słuchaj! Skrywa go ciemno´sc´ , mrok, którego z˙ adne s´wiatło nie jest w stanie rozproszy´c, gdzie oczy zmieniaja˛ człowieka w kamie´n, a głosy odbieraja˛ mu rozum! Po drugiej stronie, gdzie spoczywaja˛ tylko umarli, znajduje si˛e wn˛eka pokryta runami, znakami przemijajacego ˛ czasu. W tej wn˛ece le˙zy Kamie´n! — Trupia czaszka rozpłyn˛eła si˛e w nico´sc´ i pozostały tylko puste szaty, zwisajace ˛ lu´zno w´sród mgły. — Dałem ci to, czego chciałe´s, Mroczny Stryju — wyszeptał duch głosem pełnym pogardy. — Uczyniłem to, poniewa˙z podarunek ten ci˛e zniszczy. Umrzyj, a przerwiesz lini˛e swego przekl˛etego rodu, jako jego ostatni przedstawiciel! Jak ˙ bardzo tego pragn˛e! Id´z ju˙z! Zostaw mnie! Zycz˛ e ci szybkiej podró˙zy ku zgubie! ´ Grimpond rozpłynał ˛ si˛e we mgle i zniknał. ˛ Swiatło, które z soba˛ przyniósł, równie˙z si˛e rozproszyło. Całe jezioro oraz jego brzegi spowił mrok. Walker przez chwil˛e nic nie widział. Stał w miejscu, czekajac, ˛ a˙z jego wzrok przywyknie do ´ ciemno´sci, i czujac ˛ chłodny dotyk mgły przesuwajacej ˛ si˛e po jego skórze. Smiech Grimponda rozbrzmiewał echem w´sród ciszy jego my´sli. — Mroczny Stryju — rozległ si˛e szorstki szept. Był na´n głuchy jak kamie´n. Osłonił si˛e przed nim z˙ elaznym pancerzem. Kiedy odzyskał zdolno´sc´ widzenia i dostrzegł niewyra´zny zarys drzew za plecami, odwrócił si˛e od jeziora, mocno otulony płaszczem, i odszedł stamtad. ˛
XXIII Zbli˙zał si˛e wieczór. Nad Tyrsis siapił ˛ leniwy letni deszcz, spłukujac ˛ jego zakurzone ulice, które stały si˛e s´liskie i połyskiwały w gasnacym ˛ s´wietle dnia. Nisko, nad drzewami Parku Ludu, sun˛eły burzowe chmury, których szare strz˛epy spływały w dół, kł˛ebiac ˛ si˛e wokół chropowatych pni. Park był pusty i tylko deszcz szumiał jednostajnie. Potem cisz˛e przerwał odgłos kroków, ci˛ez˙ ki tupot butów, i z półmroku wyłoniła si˛e sze´scioosobowa dru˙zyna federacji, w płaszczach z kapturami, szcz˛ekajac ˛ niesionym sprz˛etem. Para kosów siedzacych ˛ na obła˙zacej ˛ z kory brzozie spogla˛ dała czujnie w ich stron˛e. Pies grzebiacy ˛ w odpadkach oddalił si˛e szybko z podwini˛etym ogonem. Z suchej jeszcze bramy, kulac ˛ si˛e z zimna, ostro˙znie wyjrzało bezdomne dziecko. Nikt inny niczego nie zauwa˙zył. Ulice były opustoszałe, miasto przycupn˛eło jak s´lepiec w wilgotnym, nieprzyjemnym mroku. Padishar Creel przeprowadził swa˛ mała˛ kompani˛e przez zakole alei Tyrsijskiej do parku. Szczelnie otuleni przed chłodem nie odró˙zniali si˛e od siebie nawzajem ani od nikogo innego. Bez kłopotów przeszli cała˛ drog˛e ze swej kryjówki w magazynie, nie natykajac ˛ si˛e prawie na z˙ adna˛ z˙ ywa˛ istot˛e. Wszystko przebiegało dokładnie według planu. Par Ohmsford ze s´ci´sni˛etym gardłem patrzył, jak mi˛edzy drzewami ukazuje si˛e niewyra´zny, ciemny zarys stra˙znicy. Wtulił głow˛e w ramiona, by osłoni´c si˛e przed chłodnym deszczem, a jednocze´snie czuł goracy ˛ pot spływajacy ˛ mu pod ubraniem. Był uwi˛eziony w swoim wn˛etrzu, lecz zarazem zdolny do patrzenia z zewnatrz, ˛ jakby był uwolniony od ciała. Droga naprzód była o wiele ciemniejsza, ni˙z mogło si˛e wydawa´c w s´wietle dnia. Potknał ˛ si˛e i wpadł do jakiego´s tunelu o łukowatych i wijacych ˛ si˛e s´cianach tak gładkich, z˙ e nie miał si˛e czego uchwyci´c. Leciał przed siebie, a siła rozp˛edu niosła go nieubłaganie ku przera˙zeniu, o którym wiedział, z˙ e czeka na niego z przodu. Wiedział, z˙ e mo˙ze utraci´c panowanie nad soba.˛ Wprawdzie bał si˛e ju˙z wczes´niej — kiedy Coll i on uciekali z Varfleet, kiedy na południe od gór Runne ukazała im si˛e le´sna kobieta, kiedy Coglin powiedział im, co musza˛ zrobi´c, kiedy wraz z Morganem przeprawiali si˛e w´sród nocy i mgły przez T˛eczowe Jezioro, kiedy walczyli z olbrzymem w lasach Anaru, kiedy uciekali przed z˙ arłaczem w górach 237
Wolfsktaag i kiedy pochwyciły go paj˛eczaki oraz dziewczynka b˛edaca ˛ cieniowcem. Bał si˛e, kiedy pojawił si˛e Allanon. Ale jego strach wówczas i potem był niczym w porównaniu z tym, co czuł teraz. Był przera˙zony. Przełknał ˛ s´lin˛e przez niemal zupełnie zaschni˛ete gardło i spróbował siebie przekona´c, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Uczucie to ogarn˛eło go całkiem nagle, jakby było stworzeniem, które czyhało przy zroszonych deszczem ulicach miasta, wysuwajac ˛ swe macki, by go pochwyci´c. Teraz tkwił w u´scisku, który kr˛epował go jak z˙ elazo, i nie było sposobu si˛e uwolni´c. Nie miało sensu mówi´c pozostałym o tym, co si˛e z nim dzieje. W ko´ncu — czy mógł im powiedzie´c co´s, co miałoby ˙ si˛e boi, a nawet jest przera˙zony? Czy sadził, jakiekolwiek znaczenie? Ze ˛ z˙ e z nimi jest inaczej? Podmuch wiatru potrzasn ˛ ał ˛ drzewami i spadła na niego kaskada kropel deszczu. Zlizał wod˛e z warg, rozkoszujac ˛ si˛e jej wilgocia˛ i chłodem. Przed nim majaczyła pot˛ez˙ na posta´c Colla, a z tyłu równie wielka — Morgana. Wokół igrały i ta´nczyły cienie, jeszcze bardziej nadwatlaj ˛ ac ˛ jego topniejac ˛ a˛ odwag˛e. To był bład, ˛ usłyszał swój własny szept gdzie´s w gł˛ebi siebie. Czuł przez skór˛e prawdziwo´sc´ tego stwierdzenia. Miał poczucie własnej s´miertelno´sci, które wcze´sniej było mu obce; le˙zało dotad ˛ zamkni˛ete w jakiej´s zapomnianej przegrodzie jego umysłu, trzymane tam, jak sadził, ˛ poniewa˙z jego widok był tak zatrwa˙zajacy. ˛ Wydawało mu si˛e teraz, z perspektywy czasu, z˙ e traktował wszystko, co wydarzało si˛e wcze´sniej, jako swoista˛ gr˛e. Wiedział, z˙ e to niedorzeczne; ale przynajmniej po cz˛es´ci było to prawda.˛ Przemierzał s´wiat jako samozwa´nczy bohater na modł˛e herosów, o których s´piewał w opowie´sciach, zdecydowany stawi´c czoło rzeczywisto´sci swoich snów, z postanowieniem, z˙ e pozna prawd˛e o sobie. Sadził, ˛ z˙ e panuje nad swoim przeznaczeniem; teraz sobie u´swiadomił, z˙ e tak nie jest. Obrazy tego, kim był, przemkn˛eły mu przez my´sli w bezładnym nast˛epstwie, s´cigajac ˛ si˛e nawzajem ze zło´sliwym uporem. Zobaczył, z˙ e zataczał si˛e od niepowodzenia do niepowodzenia — zawsze fałszywie mniemajac, ˛ z˙ e podejmowane przeze´n działania sa˛ jako´s u˙zyteczne. Tak naprawd˛e, có˙z osiagn ˛ ał? ˛ Był banita˛ ratujacym ˛ z˙ ycie ucieczka.˛ Jego rodzice byli wi˛ez´ niami we własnym domu. Walker uwa˙zał go za głupca. Wren go porzuciła. Coll i Morgan zostali przy nim tylko dlatego, z˙ e uwa˙zali, i˙z potrzebuje opieki. Padishar Creel brał go za kogo´s, kim nigdy nie mógł by´c. A najgorsze ze wszystkiego było to, z˙ e w wyniku jego nieroztropnej decyzji przyj˛ecia zadania od nie˙zyjacego ˛ od trzystu lat człowieka pi˛eciu ludzi mogło wkrótce straci´c z˙ ycie. — Uwa˙zaj na siebie — przestrzegł Colla, silac ˛ si˛e na z˙ art, kiedy opuszczali swa˛ kryjówk˛e w magazynie. — Nie chciałbym, z˙ eby´s gdzie´s si˛e potknał ˛ o te twoje stopy, chocia˙z pogoda jest w sam raz dla kaczek. Coll prychnał ˛ przez nos.
238
— Wystarczy, je´sli b˛edziesz dobrze nadstawiał uszu. Nie powinno to stanowi´c problemu dla kogo´s takiego jak ty. Droczyli si˛e z soba,˛ udajac ˛ odwa˙znych. Nikogo to jednak nie zwiodło. Allanonie! wyszeptał imi˛e druida w ciszy swych my´sli jak słowo modlitwy. Czemu mi nie pomo˙zesz? Wiedział jednak, z˙ e duch nie mo˙ze pomóc nikomu. Pomoc mogła przyj´sc´ jedynie od z˙ ywych. Nie było wi˛ecej czasu na my´slenie, zadr˛eczanie si˛e decyzjami, których nie mo˙zna ju˙z było podja´ ˛c, albo biadolenie nad tymi, które si˛e ju˙z podj˛eło. Drzewa rozstapiły ˛ si˛e i ich oczom ukazała si˛e stra˙znica. Para federacyjnych wartowników wypr˛ez˙ yła si˛e na widok nadchodzacego ˛ patrolu. Padishar nie zawahał si˛e ani przez chwil˛e. Podszedł prosto do nich, poinformował ich o celu patrolu, za˙zartował na temat pogody i po paru chwilach brama si˛e otworzyła. Z opuszczonymi głowami i w szczelnie zapi˛etych płaszczach mała gromadka weszła spiesznie do s´rodka. ˙ Zołnierze z nocnej zmiany siedzieli wokół drewnianego stołu, grajac ˛ w karty. Było ich sze´sciu. Ledwie unie´sli głowy, kiedy przybysze przestapili ˛ próg izby. Nigdzie nie było wida´c dowódcy warty. Padishar spojrzał przez rami˛e, skinał ˛ lekko głowa˛ Morganowi, Stasasowi i Druttowi i dał im znak, z˙ eby stan˛eli wokół stołu. Kiedy to robili, jeden z graczy podejrzliwie spojrzał w gór˛e. — Kim jeste´scie? — zapytał. — Oddziałem porzadkowym ˛ — odparł Padishar. Obszedł stół dookoła, zatrzymujac ˛ si˛e za plecami tamtego, i pochylił si˛e, z˙ eby zajrze´c mu w karty. — Daleko z tym nie zajedziesz, kolego. — Odsu´n si˛e, kapie z ciebie — burknał ˛ tamten. Padishar uderzył go pi˛es´cia˛ w skro´n i z˙ ołnierz zwalił si˛e na podłog˛e. Niemal od razu z nast˛epnym stało si˛e to samo. Wartownicy zerwali si˛e z krzykiem na nogi, lecz banici i Morgan w par˛e sekund powalili ich wszystkich. Par i Coll zacz˛eli wyciaga´ ˛ c z plecaków liny i kawałki płótna. — Zawleczcie ich do kwater sypialnych, zwia˙ ˛zcie ich i zakneblujcie — szepnał ˛ Padishar. — Zróbcie to tak, z˙ eby nie mogli uciec. Rozległo si˛e szybkie pukanie do drzwi. Padishar poczekał, a˙z stra˙znicy zostana˛ usuni˛eci, po czym uchylił klapk˛e judasza. — Wszystko w porzadku ˛ — zapewnił wartowników na zewnatrz, ˛ którym si˛e wydawało, z˙ e co´s słyszeli. — Partia dobiega ko´nca; wszyscy uwa˙zaja,˛ z˙ e trzeba si˛e bra´c za porzadki. ˛ Zamknał ˛ judasza z uspokajajacym ˛ u´smiechem. Kiedy z˙ ołnierze z nocnej zmiany zostali bezpiecznie umieszczeni w sali sypialnej, Padishar zamknał ˛ i zaryglował drzwi. Zawahał si˛e, po czym polecił zaryglowa´c równie˙z zamki drzwi wej´sciowych. Nie ma sensu ryzykowa´c, o´swiadczył.
239
Nie moga˛ sobie pozwoli´c na pozostawienie tu kogokolwiek, kto by dopilnował, z˙ eby ich nie niepokojono. Przy´swiecajac ˛ sobie lampami olejowymi, zeszli w ciemno´sci po kr˛etych schodach na ni˙zsze kondygnacje stra˙znicy, pozostawiajac ˛ za grubymi murami odgłosy deszczu. Wilgo´c przenikała jednak do s´rodka, wionac ˛ takim chłodem, z˙ e Par dr˙zał na całym ciele. Szedł za innymi ot˛epiały, gotów zrobi´c wszystko, co si˛e oka˙ze niezb˛edne, my´slac ˛ jedynie o tym, by si˛e posuwa´c naprzód do chwili, a˙z si˛e stamtad ˛ wydostana.˛ Powtarzał sobie, z˙ e nie ma powodu si˛e ba´c. Wkrótce b˛edzie po wszystkim. Na jednej z ni˙zszych kondygnacji natkn˛eli si˛e na s´piacego ˛ dowódc˛e warty. Był to kto´s nowy, inny od tamtego oficera, który na nich czekał, kiedy usiłowali si˛e przedosta´c przez mur parowu. Nie spotkał go lepszy los. Obezwładnili go bez trudu i po zwiazaniu ˛ i zakneblowaniu zamkn˛eli w jego pokoju. — Zostawcie lampy — zakomenderował Padishar. Min˛eli komnaty dowódcy warty i doszli do ko´nca korytarza. Tam drog˛e zagrodziły im okute w z˙ elazo drzwi, dwukrotnie wy˙zsze od najwy˙zszego z nich, ko´scistego Drutta. Wystawała z nich masywna gałka przyozdobiona emblematem szperaczy, głowa˛ wilka. Padishar schwycił ja˛ w obydwie r˛ece i przekr˛ecił. Zamek pu´scił i drzwi si˛e rozwarły. Panowała za nimi ciemno´sc´ , z gł˛ebi której bił fetor zgnilizny i rozkładu. — Trzymajcie si˛e teraz blisko mnie — szepnał ˛ Padishar przez rami˛e z gro´znym błyskiem w oczach i pogra˙ ˛zył si˛e w mroku. Coll odwrócił si˛e na chwil˛e, by u´scisna´ ˛c rami˛e Para, po czym ruszył za hersztem banitów. Znajdowali si˛e w lesie pełnym stłoczonych pni drzew, splatanych ˛ zaro´sli, bluszczu i je˙zyn oraz nieprzeniknionej mgły. G˛este, nasiakni˛ ˛ ete deszczem korony drzew w górze niemal zupełnie przesłaniały i tak ju˙z słabe s´wiatło dzienne. W małych kału˙zach wokół przelewało si˛e i bulgotało błoto. Jakie´s stworzenia przemykały zygzakowatym lotem przez t˛e d˙zungl˛e — ptaki albo co´s mniej przyjaznego, nie wiedzieli co. Do ich nozdrzy wdzierały si˛e zapachy — zgnilizny i rozkładu, lecz równie˙z czego´s innego, jeszcze bardziej obrzydliwego. W´sród mroku rozlegały si˛e odgłosy, odległe, niewyra´zne, gro´zne. Dół był studnia˛ niesko´nczonej ciemno´sci. Ka˙zde zako´nczenie nerwu na ciele Para Ohmsforda wrzeszczało do niego, z˙ eby stamtad ˛ uciekał. Padishar dał im znak, by ruszyli za nim. Drutt poszedł jako pierwszy, potem Coll, Morgan i Stasas — szereg przemoczonych deszczem postaci. Szli powoli naprzód; trzymajac ˛ si˛e skraju parowu, zmierzali w kierunku ruin starego mostu Sendica. Par i Coll nie´sli haki i liny, pozostali gotowa˛ do u˙zycia bro´n. Par zerknał ˛ na chwil˛e przez rami˛e i zobaczył, jak s´wiatło w otwartych drzwiach stra˙znicy
240
znika w´sród mgły. Ujrzał Miecz Leah połyskujacy ˛ blado w r˛eku Morgana. Po jego wypolerowanej klindze spływały krople deszczu. Ziemia pod stopami była rozmokła i mi˛ekka, utrzymywała ich jednak, gdy pogra˙ ˛zali si˛e coraz gł˛ebiej w mroku. Dół sprawiał wra˙zenie olbrzymiej paszczy, otwartej i wyczekujacej, ˛ z której dobywał si˛e zapach ju˙z zjedzonych rzeczy i której tchnieniem była spowijajaca ˛ ich zewszad ˛ mgła. Jakie´s stworzenia wiły si˛e i pełzały w bajorach z zat˛echła˛ woda,˛ ze´slizgiwały si˛e po gnijacych ˛ pniach i przemykały jak z˙ ywe srebro przez zaro´sla. Cisza była ogłuszajaca; ˛ nawet wcze´sniej rozlegajace ˛ si˛e odgłosy milkły, kiedy podchodzili bli˙zej. Był tylko deszcz, powolny i jednostajny, sacz ˛ acy ˛ si˛e przez ciemno´sc´ . Parowi wydawało si˛e, z˙ e ida˛ ju˙z bardzo długo. Minuty rozwlekały si˛e w niesko´nczono´sc´ , a˙z wreszcie przestały mie´c poczatek ˛ i koniec. Zastanawiał si˛e, jak daleko mo˙ze by´c do zburzonego mostu. Z pewno´scia˛ powinni ju˙z tam by´c. Czuł si˛e usidlony w Dole. Z lewej strony miał mur parowu, z prawej drzewa i mgł˛e, nad głowa˛ i wsz˛edzie wokół mrok i deszcz. Czarne płaszcze jego towarzyszy nadawały im wyglad ˛ z˙ ałobników na pogrzebie, grabarzy umarłych. W pewnej chwili Padishar Creel zatrzymał si˛e, nasłuchujac. ˛ Par równie˙z to usłyszał — rodzaj syku dobiegajacy ˛ z gł˛ebi mroku, jakby para wydobywała si˛e przez szczelin˛e. Pozostali wyciagali ˛ szyje i rozgladali ˛ si˛e na pró˙zno wokół. Syczenie ustało i cisza znowu wypełniła si˛e odgłosem ich oddechów i deszczu. Szeroki miecz Padishara zal´snił, kiedy znowu dał im znak, by ruszali naprzód. Tym razem poprowadził ich szybciej, jakby wyczuwał, z˙ e co´s jest nie w porzad˛ ku i tempo marszu musi przewa˙zy´c nad wzgl˛edami ostro˙zno´sci. Mijali dziesiatki ˛ pot˛ez˙ nych, l´sniacych ˛ od deszczu pni drzew, milczacych ˛ stra˙zników w´sród mroku. ´ Swiatło gwałtownie słabło, zmieniajac ˛ barw˛e z szarej na kobaltowa.˛ Par wyczuł nagle, z˙ e co´s ich obserwuje. Włosy zje˙zyły mu si˛e na karku od intensywno´sci tego doznania i po´spiesznie rozejrzał si˛e wokół. Nic nie poruszało si˛e w´sród mgły i niczego nie było wida´c. — Co to jest? — zapytał go szeptem Morgan, lecz mógł jedynie potrzasn ˛ a´ ˛c głowa.˛ W tym samym momencie ukazały im si˛e kamienne bloki zburzonego mostu Sendica. Pot˛ez˙ ne i niekształtne, sterczały jak ogromne z˛eby z le´snej g˛estwiny. Padishar ruszył szybko naprzód, a pozostali poda˙ ˛zyli za nim. Oddalili si˛e od muru parowu i weszli gł˛ebiej mi˛edzy drzewa. Dół zdawał si˛e ich pochłania´c w swej mgle i mroku. Fragmenty mostu le˙zały rozrzucone w´sród kamiennego gruzu pod le´snym okryciem, poro´sni˛ete mchem i obtłuczone, upiorne w gasnacym ˛ s´wietle. Par gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. Stare legendy mówiły, z˙ e Miecz Shannary został osadzony ostrzem w dół w bloku czerwonego marmuru i umieszczony w krypcie pod osłona˛ mostu Sendica. Musiał by´c tutaj, gdzie´s blisko. 241
Zawahał si˛e. Miecz był osadzony w czerwonym marmurze; czy b˛edzie w stanie go wydoby´c? Czy w ogóle zdoła wej´sc´ do krypty? Jego oczy starały si˛e przenikna´ ˛c mgł˛e. A je´sli jest pogrzebany pod gruzami mostu? W jaki sposób do niego wówczas dotrze? Tyle pyta´n bez odpowiedzi, pomy´slał w nagłym przypływie desperacji. Czemu wcze´sniej ich sobie nie zadał? Czemu nie rozwa˙zył takich mo˙zliwo´sci? We mgle i ciemno´sci majaczyły niewyra´znie skały urwiska. Widział zachodni załom walacego ˛ si˛e pałacu królów Callahornu, mroczny cie´n w rozst˛epie mi˛edzy drzewami. Poczuł ucisk w gardle. Dotarli niemal do muru po drugiej stronie parowu. Nie było ju˙z prawie miejsc, gdzie jeszcze mogliby szuka´c. Nie odejd˛e stad ˛ bez Miecza, poprzysiagł ˛ sobie w duchu. Niezale˙znie od tego, jaka˛ cen˛e przyjdzie mi za to zapłaci´c, nie odejd˛e! Jakby dla przypiecz˛etowania tej przysi˛egi zapłonał ˛ w nim ogie´n niezłomnego prze´swiadczenia. Syczenie rozległo si˛e znowu, tym razem bli˙zej. Zdawało si˛e dobiega´c z kilku miejsc. Padishar zwolnił i przystanał, ˛ obracajac ˛ si˛e ostro˙znie. Z Druttem i Stasasem u boku postapił ˛ kilka kroków naprzód, stwarzajac ˛ rodzaj osłony dla Ohmsfordów i Morgana, po czym zaczał ˛ posuwa´c si˛e wolno skrajem rumowiska. Syk stał si˛e gło´sniejszy, bardziej wyra´zny. Nie był to ju˙z syk. Był to oddech. Oczy Para goraczkowo ˛ przeszukiwały mrok. Co´s skradało si˛e po nich, to samo, co wcze´sniej po˙zarło Cib˛e Blue i wszystkich innych przed nim, którzy zeszli do Dołu i nigdy z niego nie wrócili. Jego pewno´sc´ , z˙ e tak wła´snie jest, była przeraz˙ ajaca. ˛ A jednak nie szukał wzrokiem skradajacej ˛ si˛e za nimi istoty. Szukał krypty, w której spoczywał Miecz Shannary. Rozpaczliwie chciał ja˛ teraz znale´zc´ . Nagle ujrzał ja˛ w my´slach, tak wyra´znie, jakby była obrazem namalowanym specjalnie dla niego i wystawionym do ogladania. ˛ Niepewnie zaczał ˛ jej szuka´c po omacku, najpierw w swoich my´slach, a potem poza nimi, we mgle i mroku. Zacz˛eło si˛e z nim dzia´c co´s dziwnego. Uczuł w swoim wn˛etrzu ucisk, który zdawał si˛e mie´c z´ ródło w magii pie´sni. Co´s ciagn˛ ˛ eło i szarpało za p˛eta, których nie widział ani nie rozumiał. Czuł, jak narasta w nim napi˛ecie, jakiego nie do´swiadczał nigdy przedtem. Coll zobaczył jego twarz i zbladł. — Par? — szepnał ˛ z niepokojem i potrzasn ˛ ał ˛ nim. Wsz˛edzie wokół nich we mgle ukazywały si˛e czerwone punkciki s´wiatła, płonace ˛ w wilgotnym powietrzu jak male´nkie ogniska. Przemieszczały si˛e i mrugały, przysuwajac ˛ si˛e coraz bli˙zej. Pojawiały si˛e twarze, których nie mo˙zna ju˙z było nazwa´c ludzkimi, o gnijacym ˛ i na wpół wy˙zartym ciele, zniekształconych i odraz˙ ajacych ˛ rysach. Powłóczac ˛ nogami, z nocy wyłaniały si˛e ciała, niektóre pot˛ez˙ ne, inne pokurczone, a wszystkie niewiarygodnie zdeformowane. Sprawiały wra˙zenie, jakby rozciagano ˛ je i wykr˛ecano, z˙ eby zobaczy´c, co mo˙zna z nich zrobi´c. Wi˛ekszo´sc´ chodziła zgi˛eta w pół; niektóre pełzały na czworakach.
242
W kilka sekund okra˙ ˛zyły mała˛ gromadk˛e. Były stworzeniami z jakiego´s ohydnego koszmaru, upiorami z sennej mary, które zawitały w s´wiecie jawy. Cienie, niematerialne widma wydobywały si˛e z ich ciał i przenikały do nich znowu, przez usta i oczy, pory skóry i korzonki włosów. Cieniowce! Ci´snienie we wn˛etrzu Para stało si˛e nie do zniesienia. Czuł bolesny ucisk w z˙ oładku. ˛ Patrzył, jak o˙zywaja˛ wizje z jego snów, mroczny s´wiat podobnych do zwierzat ˛ istot ludzkich i ich panów — cieniowców. Było to spełnienie przepowiedni Allanona. Ci´snienie przedarło si˛e na zewnatrz. ˛ Wrzasnał ˛ i ostro´sc´ jego okrzyku zmroziła jego towarzyszy. D´zwi˛ek przybrał kształt, stajac ˛ si˛e słowami. Par s´piewał i pie´sn´ rozdarła powietrze jak płomie´n, magia roz´swietliła ciemno´sc´ . Cieniowce odskoczyły do tyłu. Ich twarze wygladały ˛ straszliwie w niespodziewanym blasku, rany i skaleczenia na ich ciele ukazywały si˛e jako l´sniace ˛ szkarłatne pr˛egi. Par zdr˛etwiał, ogarni˛ety siła,˛ jakiej nigdy nie podejrzewał w pie´sni. Miał s´wiadomo´sc´ pewnej wizji w swoim umy´sle — wizji Miecza Shannary. ´ Swiatło magii, z poczatku ˛ b˛edace ˛ jedynie iluzja,˛ nagle stało si˛e rzeczywiste. Rozja´sniło si˛e, przeszywajac ˛ ciemno´sc´ w dziwnie znajomy Parowi sposób, rozbłyskujac ˛ coraz intensywniejszym blaskiem, w miar˛e jak pogra˙ ˛zało si˛e coraz gł˛ebiej w mroku. Wiło si˛e i wykr˛ecało jak pochwycone i próbujace ˛ uciec zwierz˛e, przelatujac ˛ obok kamiennego rumowiska, przeskakujac ˛ ponad kadłubami powalonych drzew, przepalajac ˛ tunel przez splatane ˛ zaro´sla do miejsca, gdzie w´sród g˛estwy pnaczy ˛ i trawy wznosiła si˛e pojedyncza kamienna komnata, niespełna sto metrów od miejsca, gdzie stał. Poczuł, jak wzbiera w nim fala rado´sci. Tam! Słowo to zasyczało w białej ciszy jego my´sli, osłoni˛etej grubym kokonem ´ przed magia˛ i chaosem. Ujrzał zwietrzały, czarny kamie´n. Swiatło jego magii wnikało w jego porowata˛ powierzchni˛e, przeszukujac ˛ jego rysy i szczeliny, rozpoznajac ˛ wyryte w nim ozdobnym pismem słowa: Tu narodów waleczne bije serce, tu ich dusza i wolno´sci tchnienie. Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie i do wojen niech˛ec´ , i zgody pragnienie, by po wsze. . . Jego moc wyczerpała si˛e nagle, zanim zdołał doczyta´c do ko´nca, magia raz jeszcze rozbłysła jasno i zgasła, znikajac ˛ równie szybko jak si˛e pojawiła. Zatoczył si˛e do tyłu z okrzykiem i Coll pochwycił go w ramiona. Par go nie słyszał. Nie
243
słyszał niczego poza dziwnym dzwonieniem — pogłosem pie´sni, pozostało´scia˛ magii, której jak teraz sobie uzmysłowił, nawet nie zaczał ˛ jeszcze rozumie´c. Lecz w jego my´slach utrzymywała si˛e wizja, migotliwy obraz centrum jego s´wiadomo´sci — słabe odbicie tego, co przed chwila˛ magia ukazała we mgle i mroku. Zniszczona kamienna krypta. Znajome słowa zapisane ozdobnym pismem. Miecz Shannary. Potem dzwonienie ustało, wizja znikn˛eła i znowu znajdował si˛e w Dole, pogra˙ ˛zony w słabo´sci. Cieniowce podchodziły bli˙zej, nadchodziły ze wszystkich stron, chcac ˛ zepchna´ ˛c ich pod ruiny mostu. Padishar, wysoki i gro´zny, zrobił krok do przodu, by stawi´c czoło najbli˙zszemu, ogromnemu, nied´zwiedziowatemu stworowi ze szponami zamiast dłoni. Bestia próbowała go pochwyci´c i Padishar uderzył ja˛ mieczem — raz, drugi i trzeci — a ciosy nast˛epowały tak szybko po sobie, z˙ e Par ledwie był w stanie je zliczy´c. Stwór odchylił si˛e bezwładnie do tyłu ze zwisajacymi ˛ ramionami, lecz nie upadł, zdawało si˛e, z˙ e nie wie, co si˛e z nim dzieje. Jego oczy spogladały ˛ nieruchomo, a twarz była wykrzywiona cierpieniem. Par patrzył na cieniowca przez zamglone oczy. Członki potwora łaczyły ˛ si˛e na nowo w ten sam sposób, co członki olbrzyma, z którym walczyli w Anarze. — Padisharze, Miecz. . . — zaczał ˛ mówi´c, lecz herszt banitów ju˙z do nich krzyczał, polecajac ˛ im wycofa´c si˛e ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przyszli, wzdłu˙z kamiennego rumowiska. — Nie! — Par wrzasnał ˛ z rozpacza.˛ Nie potrafił wyrazi´c słowami przepełniajacej ˛ go pewno´sci. Musza˛ dotrze´c do Miecza! Rzucił si˛e naprzód, usiłujac ˛ si˛e wyrwa´c bratu, lecz ten trzymał go mocno, ciagn ˛ ac ˛ go za pozostałymi. Cieniowce natarły na nich niezdarnym wypadem. Stasas przewrócił si˛e i został odłaczony ˛ od towarzyszy. Stwory rozszarpywały jego gardło, po czym co´s ciemnego w´slizn˛eło si˛e do jego ciała, kiedy z˙ ył jeszcze i rozpaczliwie usiłował pochwyci´c powietrze. Owo co´s poderwało go na nogi i obróciło dookoła, tak z˙ e stanał ˛ zwrócony twarza,˛ do nich, stajac ˛ si˛e jeszcze jednym napastnikiem. Gromadka cofn˛eła si˛e, wymachujac ˛ mieczami. Pojawił si˛e Ciba Blue, a raczej to, co z niego pozostało. Z nadludzka˛ siła˛ powstrzymał miecz Drutta, schwycił go za ramiona i oplótł si˛e wokół swego dawnego towarzysza jak pijawka. Banita zawył z bólu, kiedy najpierw jedno, a potem drugie rami˛e zostało oderwane od jego tułowia. Na koniec to samo stało si˛e z jego głowa.˛ Pozostał z tyłu ze szczatkami ˛ Ciby Blue, wcia˙ ˛z przyssanymi chciwie do jego ciała. Padishar znalazł si˛e teraz sam, okra˙ ˛zony ze wszystkich stron. Jedynie swej szybko´sci i sile zawdzi˛eczał, z˙ e jeszcze z˙ ył. Pozorował wypady i zadawał ciosy pałaszem, wymykajac ˛ si˛e usiłujacym ˛ go schwyta´c palcom i wywijajac ˛ si˛e z opresji. Jednak˙ze w obliczu olbrzymiej przewagi przeciwnika wkrótce zaczał ˛ ust˛epowa´c pola. Uratował go w ko´ncu Morgan Leah. Porzucajac ˛ na chwil˛e swa˛ rol˛e obro´ncy Ohmsfordów, góral rzucił si˛e na pomoc hersztowi banitów. Z rozwianymi rudy244
mi włosami skoczył w sam s´rodek cieniowców. Miecz Leah opadał szerokim łukiem, zajmujac ˛ si˛e ogniem przy ka˙zdym uderzeniu. Magia przepływała wartkim strumieniem przez ostrze i przeskakiwała na mroczne stworzenia, spalajac ˛ je na popiół. Najpierw padły dwa z nich, potem trzecie i nast˛epne. Padishar walczył nieust˛epliwie u jego boku i wspólnie zacz˛eli wyrabywa´ ˛ c drog˛e mi˛edzy cielskami potworów, krzyczac ˛ przera´zliwie do Para i Colla, by szli za nimi. Ohmsfordowie, potykajac ˛ si˛e, ruszyli naprzód i wymkn˛eli si˛e szponom cieniowców, które zaszły ich od tyłu. Par stracił wszelka˛ nadziej˛e na dotarcie do Miecza. Dwóch spo´sród nich ju˙z nie z˙ yło; wiedział, z˙ e pozostali równie˙z zostana˛ zabici, je´sli natychmiast si˛e stad ˛ nie wydostana.˛ Chwiejnym krokiem poda˙ ˛zali z powrotem ku murowi zagł˛ebienia, odpierajac ˛ po drodze ataki cieniowców. Magia Miecza Leah utrzymywała stworzenia na dystans. Zdawało si˛e, z˙ e sa˛ wsz˛edzie, jakby Dół był gniazdem, w którym si˛e pieniły. Podobnie jak le´sna kobieta i olbrzym, wydawały si˛e odporne na wszelkie obraz˙ enia zadane im konwencjonalna˛ bronia.˛ Jedynie Morgan był w stanie stawi´c im czoło; posiadał magi˛e, której nie potrafiły si˛e oprze´c. Odwrót był straszliwie powolny, Morgan odczuwał coraz wi˛eksze zm˛eczenie, a w miar˛e jak wyczerpywały si˛e jego siły, słabła równie˙z moc Miecza. Biegli, kiedy to było mo˙zliwe, lecz coraz cz˛es´ciej cieniowce zagradzały im drog˛e. Par na pró˙zno próbował przywoła´c magi˛e pie´sni; po prostu nie chciała przyby´c. Starał si˛e nie my´sle´c o tym, co to oznacza, wcia˙ ˛z usiłujac ˛ zrozumie´c, co si˛e stało, poja´ ˛c, w jaki sposób magia zdołała si˛e wyzwoli´c. Nawet podczas walki jego umysł zmagał si˛e z tym wspomnieniem. Jak mógł tak zupełnie straci´c kontrol˛e? Jak magia zdołała uzbroi´c go w to dziwne s´wiatło, co´s prawdziwego, a nie zwykła˛ iluzj˛e? Czy te˙z jego wola to sprawiła? Co takiego si˛e z nim stało? Dotarli wreszcie do muru i oparli si˛e o niego, zm˛eczeni. Z parku górze dobiegały okrzyki i widoczny był blask pochodni. Ich bitwa z cieniowcami zaalarmowała stra˙ze federacji. Wkrótce stra˙znica miała si˛e znale´zc´ pod obl˛ez˙ eniem. — Haki! — wysapał Padishar. Par zgubił swój, lecz hak Colla wcia˙ ˛z był przewieszony przez jego rami˛e. Ohmsford cofnał ˛ si˛e o krok, rozwinał ˛ sznur i cisnał ˛ ci˛ez˙ kie z˙ elastwo w gór˛e. Hak zniknał ˛ z oczu i zaczepił si˛e. Coll wypróbował go wieszajac ˛ si˛e na nim całym ci˛ez˙ arem. Trzymało. Padishar przycisnał ˛ Para do muru. Ich oczy spotkały si˛e. Las Dołu za jego plecami przez chwil˛e wydawał si˛e pusty. — Wła´z — zakomenderował szorstko. Ci˛ez˙ ko dyszał. Równie˙z Colla przyciagn ˛ ał ˛ ku sobie. — Obydwaj. Wła´zcie, a˙z znajdziecie si˛e bezpiecznie na górze. Potem uciekajcie do parku. Damson was tam odnajdzie i zaprowadzi z powrotem na Wyst˛ep. — Damson — powtórzył głucho Par.
245
— Zapomnij o swoich podejrzeniach i o moich tak˙ze — szepnał ˛ szorstko banita. W jego zimnych oczach pojawił si˛e smutny blask. — Ufaj jej, chłopcze, jest moja˛ lepsza˛ cz˛es´cia! ˛ Cieniowce raz jeszcze wyłoniły si˛e z mroku. Ich oddechy rozbrzmiewały w nocnym powietrzu jak powolne syczenie. Morgan odstapił ˛ ju˙z od muru, by stawi´c im czoło. — Uciekaj stad, ˛ Par — krzyknał ˛ przez rami˛e. — Wła´z! — warknał ˛ Padishar Creel. — Teraz! — Ale wy. . . — zaczał ˛ Par. — Do kro´cset! — wybuchnał ˛ tamten. — Zostan˛e z góralem, z˙ eby umo˙zliwi´c wam ucieczk˛e! Nie marnuj takiej okazji! — Mocno chwycił Para za ramiona. — Cokolwiek miałoby si˛e sta´c z reszta˛ z nas, ty musisz z˙ y´c! Magia Shannary zwyci˛ez˙ y kiedy´s w tej walce i to ty b˛edziesz musiał si˛e nia˛ posłu˙zy´c! Id´z ju˙z! Coll przejał ˛ wówczas inicjatyw˛e, na wpół wpychajac, ˛ na wpół d´zwigajac ˛ brata na lin˛e. Była pokryta w˛ezłami i Ohmsford z łatwo´scia˛ si˛e jej uczepił. Zaczał ˛ wchodzi´c z oczami pełnymi łez zawodu. Coll poda˙ ˛zył za nim, ponaglajac ˛ go; jego szeroka twarz była napi˛eta pod warstwa˛ potu. Par zatrzymał si˛e tylko raz, z˙ eby spojrze´c w dół. Cieniowce otoczyły Padishara Creela i Morgana Leah, stojacych ˛ w pozycji obronnej pod murem parowu. Zbyt wiele cieniowców. Odwrócił wzrok. Zagryzajac ˛ wargi z bezsilnej w´sciekło´sci, ruszył dalej w gór˛e po linie. Morgan Leah nie odwrócił si˛e, kiedy ustało szuranie butów o mur; jego wzrok pozostał utkwiony w otaczajacych ˛ ich cieniowcach. Czuł obecno´sc´ Padishara, stojacego ˛ u jego lewego boku. Monstra nie podchodziły ju˙z do nich; trzymały si˛e ostro˙znie na skraju g˛estej zasłony mgły, zachowujac ˛ bezpieczna˛ odległo´sc´ . Dos´wiadczyły na własnej skórze, czego jest w stanie dokona´c bro´n Morgana, i stały si˛e bardzo czujne. Bezrozumne istoty! pomy´slał góral z gorycza.˛ Mogłem si˛e chyba spodziewa´c, z˙ e doczekam lepszego ko´nca! Zamarkował wypad w stron˛e najbli˙zszego z nich i wszystkie si˛e cofn˛eły. Zm˛eczenie cia˙ ˛zyło Morganowi jak ła´ncuchy. Wiedział, z˙ e jest to wynikiem oddziaływania magii. Cała jej moc przepływała przez niego, rodzaj wewn˛etrznego ognia dobywajacego ˛ si˛e z Miecza. Z poczatku ˛ towarzyszyło temu radosne o˙zywienie, lecz po jakim´s czasie pozostawał jedynie morderczy wysiłek. A było co´s jeszcze. Istniało jakie´s podst˛epne powiazanie ˛ magii z jego ciałem, sprawiajace, ˛ z˙ e pragnał ˛ jej w sposób, którego nie potrafił sobie wytłumaczy´c, tak jakby zrezygnowanie z niej teraz, nawet po to tylko, z˙ eby odpocza´ ˛c, mogło go pozbawi´c cz˛es´ci jego samego. Nagle przestraszył si˛e, z˙ e mo˙ze nie b˛edzie mógł si˛e od niej uwolni´c do czasu, a˙z stanie si˛e zbyt słaby, aby móc postapi´ ˛ c inaczej. 246
Albo zbyt martwy. Nie słyszał ju˙z Ohmsfordów wchodzacych ˛ po linie. W Dole znowu panowała zupełna cisza, je´sli nie liczy´c syczenia cieniowców. Padishar nachylił si˛e do niego. — Ruszaj, góralu! — szepnał ˛ chrapliwie. Zacz˛eli si˛e przesuwa´c wzdłu˙z muru parowu, najpierw powoli, a potem, kiedy stwory od razu si˛e na nich nie rzuciły, coraz szybciej. Wkrótce biegli, a wła´sciwie po´spiesznie ku´stykali naprzód, gdy˙z na nic wi˛ecej nie mieli ju˙z siły. Wokół nich wirowała mgła, wysuwajac ˛ w noc swe szare macki. Drzewa majaczyły za zasłona˛ padajacego ˛ deszczu i zdawały si˛e porusza´c. Morgan czuł, jak osuwa si˛e w s´wiat pozbawionego czucia półsnu, znoszacego ˛ czas i przestrze´n. Jeszcze dwukrotnie cieniowce przypu´sciły na nich krótki atak, kiedy uciekali, i dwukrotnie zostały odepchni˛ete przez magi˛e Miecza Leah. Groteskowe cielska przybli˙zały si˛e jak głazy toczace ˛ si˛e wolno po górskim zboczu i pod dotkni˛eciem miecza obracały si˛e w popiół. W´sród nocy rozbłyskiwał ogie´n, szybki i niezawodny, i Morgan czuł, jak przy ka˙zdym jego wybuchu ubywa czastka ˛ jego samego. Zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy w jaki´s dziwny sposób nie zabija samego siebie. W górze, gdzie park rozciagał ˛ si˛e ukryty za murem zagł˛ebienia, okrzyki stawały si˛e coraz gło´sniejsze, łudzac ˛ ich zwodnicza˛ obietnica˛ ratunku. Morgan wiedział, z˙ e nie maja˛ tam przyjaciół. Potknał ˛ si˛e i musiał zmobilizowa´c wszystkie siły, z˙ eby wyrówna´c krok. A potem, w ko´ncu, ich oczom ukazała si˛e stra˙znica, mroczna, pos˛epna wie˙za, wynurzajaca ˛ si˛e spo´sród drzew i mgły. Morgan miał niejasne uczucie, z˙ e co´s jest nie tak. — Biegnij do drzwi! — goraczkowo ˛ krzyknał ˛ Padishar Creel, popychajac ˛ go tak mocno, z˙ e niemal si˛e przewrócił. Obaj rzucili si˛e w stron˛e drzwi — a raczej miejsca, gdzie powinny si˛e one znajdowa´c, bo w niewytłumaczalny sposób znikn˛eły. Ani troch˛e s´wiatła nie saczyło ˛ si˛e przez szpar˛e, która˛ pozostawili; kamienny mur wydawał si˛e czarny i jednolity. Morgan poczuł wzbierajac ˛ a˛ w nim fal˛e strachu i niedowierzania. Kto´s — albo co´s — odci˛eło im odwrót! Majac ˛ Padishara o krok za plecami, podbiegł do s´ciany stra˙znicy i ujrzał pot˛ez˙ ne wrota, przez które weszli do Dołu. Teraz były zamkni˛ete i zaryglowane, broniac ˛ im dost˛epu. Przypadli do nich w desperacji, lecz były solidnie zabezpieczone. Palce Morgana obmacywały ich kraw˛edzie, próbujac ˛ je podwa˙zy´c i ku jego przera˙zeniu, natrafiajac ˛ wsz˛edzie na małe znaki, których jakim´s sposobem przedtem nie zauwa˙zyli, magiczne runy, jarzace ˛ si˛e słabo we mgle i uniemo˙zliwiajace ˛ im ucieczk˛e o wiele bardziej niezawodnie ni˙z jakikolwiek zamek czy klucz. Słyszał, jak cieniowce gromadza˛ si˛e za jego plecami. Zatoczył si˛e do tyłu, wprawiajac ˛ je w popłoch i zmuszajac ˛ do cofni˛ecia si˛e. Padishar tłukł czym´s w nie-
247
widoczny zamek, nie pojmujac ˛ jeszcze, z˙ e to magia, a nie z˙ elastwo zagradza im drog˛e. Morgan odwrócił si˛e z powrotem w stron˛e drzwi, z furia˛ malujac ˛ a˛ si˛e na twarzy. — Odsu´n si˛e, Padisharze! — krzyknał. ˛ Podszedł do drzwi, jakby były jednym z cieniowców, z podniesionym Mieczem Leah, którego klinga połyskiwała srebrzy´scie w mroku. Miecz opadł jak młot — raz, drugi, a potem jeszcze raz, i jeszcze. Runy wyrze´zbione w z˙ elaznej powierzchni drzwi jarzyły si˛e złowieszczym ciemnozielonym blaskiem. Przy ka˙zdym uderzeniu sypały si˛e iskry i dobywały j˛ezyki płomieni krzyczace ˛ w prote´scie. Morgan wył jak oszalały, a magiczna moc miecza gwałtownie pozbawiała go resztek sił. Nagle wszystko wybuchło białym ogniem i Morgana pochłonał ˛ mrok. *
*
*
Par wyd´zwignał ˛ si˛e z gł˛ebokiej ciemno´sci Dołu na kraw˛ed´z muru i przelazł przez szpikulce na jego szczycie. Na ramionach i nogach piekły go zadrapania i rany. Oczy zalewał mu pot i z trudem chwytał oddech. Przez chwil˛e noc wokół wydawała mu si˛e nieprzenikniona˛ maska˛ poznaczona˛ poruszajacymi ˛ si˛e plamkami blasku. Uzmysłowił sobie, z˙ e to pochodnie skupione wokół wej´scia do stra˙znicy. Rozlegały si˛e okrzyki oraz odgłosy uderze´n czym´s ci˛ez˙ kim o drewno. Wartownicy i by´c mo˙ze kto´s jeszcze, wezwany na pomoc, próbowali wywa˙zy´c zaryglowane drzwi. Za jego plecami Coll przelazł przez mur i st˛ekajac ˛ z wysiłku, opadł ci˛ez˙ ko na chłodna,˛ rozmokła˛ ziemi˛e. Deszcz zmoczył jego ciemne włosy w miejscu, gdzie kaptur płaszcza zsunał ˛ mu si˛e z głowy, a w jego oczach połyskiwało co´s, czego Par nie potrafił odczyta´c. — Mo˙zesz chodzi´c? — zapytał szeptem jego brat. Par skinał ˛ głowa,˛ nie wiedzac, ˛ czy tak jest naprawd˛e. Powoli podnie´sli si˛e na nogi, z obolałymi mi˛es´niami i ci˛ez˙ kim oddechem. Potykajac ˛ si˛e, przeszli od muru w cie´n drzew i zatrzymali si˛e w mroku; odczekali chwil˛e, by sprawdzi´c, czy zostali zauwa˙zeni, i wsłuchiwali si˛e w zgiełk panujacy ˛ wokół stra˙znicy. Coll pochylił głow˛e w stron˛e brata. — Musimy stad ˛ ucieka´c. — Oczy Para uniosły si˛e oskar˙zajace. ˛ — Wiem! Ale nie mo˙zemy ju˙z im pomóc. Przynajmniej teraz. Sami musimy si˛e uratowa´c. — Bezradnie pokr˛ecił głowa.˛ — Prosz˛e! Par u´scisnał ˛ go krótko i skinał ˛ głowa˛ wtulona˛ w jego rami˛e, po czym ruszyli naprzód. Posuwali si˛e wolno, trzymajac ˛ si˛e ciagle ˛ w cieniu, z dala od s´cie˙zek wio248
dacych ˛ do stra˙znicy. Nawet nie zauwa˙zyli, kiedy przestało pada´c. Nagłe podmuchy wiatru stracały ˛ z wielkich drzew kaskady nagromadzonych w ich koronach kropel deszczu. My´sli Para kra˙ ˛zyły wokół wspomnienia o tym, co im si˛e przydarzyło, szeptały mu znowu ostrze˙zenie, którego udzieliły mu wcze´sniej, dra˙zniac ˛ go swoim samozadowoleniem i pusta˛ wesoło´scia.˛ Czemu nie usłuchałe´s? szeptały. Czemu byłe´s taki uparty? W ciemno´sci z przodu płon˛eły s´wiatła alei Tyrsijskiej i wkrótce dotarli do jej skraju. Zgromadzili si˛e tam ludzie, ciemne postacie w´sród nocy, pozbawione twarzy cienie, niemi s´wiadkowie panujacego ˛ nieopodal chaosu. Wi˛ekszo´sc´ z nich znajdowała si˛e dalej, w pobli˙zu wej´scia do parku, i nie widziała dwóch obszarpanych postaci, które si˛e nagle pojawiły. Ci, co je zobaczyli, szybko odwrócili wzrok, rozpoznawszy mundury federacji. — Dokad ˛ teraz idziemy! — zapytał szeptem Par, opierajac ˛ si˛e na ramieniu brata. Ledwie trzymał si˛e na nogach. Coll bez słowa potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i pociagn ˛ ał ˛ go w stron˛e ulicy, dalej od s´wiateł. Ledwie wyszli na bruk, z cienia, jakie´s pi˛etna´scie metrów z przodu, wyłoniła si˛e zwinna posta´c i ruszyła w ich stron˛e. Damson, pomy´slał Par. Szepnał ˛ jej imi˛e do brata i wyczekujaco ˛ zwolnili, kiedy do nich podchodziła. — Nie zatrzymujcie si˛e — rzekła spokojnie, zarzucajac ˛ sobie wolne rami˛e Para na plecy, z˙ eby pomóc Collowi go podtrzymywa´c. — Gdzie sa˛ pozostali? Par spojrzał jej w oczy. Wolno pokr˛ecił głowa˛ i ujrzał wyraz bólu, który przemknał ˛ po jej twarzy. Za ich plecami, w gł˛ebi parku, nastapił ˛ nagły wybuch. Ogie´n wzniósł si˛e wysoko w noc. Z piersi ludzi zgromadzonych na ulicach wyrwał si˛e zbiorowy okrzyk przera˙zenia. Cisza, która potem nastapiła, ˛ była ogłuszajaca. ˛ — Nie ogladajcie ˛ si˛e — szepn˛eła Damson przez zaci´sni˛ete usta. Bracia nie potrzebowali tego robi´c. *
*
*
Morgan Leah le˙zał na spalonej ziemi Dołu. Z jego ubrania unosiła si˛e para, a jego usta i nozdrza wypełniał kwa´sny odór dymu. Jakim´s sposobem z˙ ył, cho´c miał wra˙zenie, z˙ e jego z˙ ycie wisi na włosku. Co´s było z nim straszliwie nie tak. Czuł si˛e połamany, jakby wszystko i w jego ciele zostało pogruchotane na drobne kawałki i pozostała jedynie pusta powłoka. Odczuwał ból, lecz nie fizyczny. Był on o wiele gorszy — rodzaj emocjonalnej udr˛eki, która pustoszyła nie tylko jego ciało, ale i dusz˛e. — Góralu! Szorstki głos Padishara przebił si˛e przez pokłady bólu i sprawił, z˙ e otworzył oczy. O par˛e cali od jego głowy po ziemi pełzały płomienie. 249
— Wstawaj, szybko! — Padishar go ciagn ˛ ał, ˛ usiłował go podnie´sc´ na nogi i Morgan usłyszał swój własny krzyk. Rozmyte morze drzew i skalnych bloków falowało w´sród mgły i ciemno´sci, a˙z wreszcie znieruchomiało i przybrało kształt. Wtedy zobaczył. Wcia˙ ˛z s´ciskał w dłoni r˛ekoje´sc´ Miecza Leah, lecz jego ostrze było strzaskane. Pozostał jedynie poszczerbiony, sczerniały kikut. Morgan zaczał ˛ si˛e trza´ ˛sc´ . Nie mógł si˛e opanowa´c. — Co ja zrobiłem? — wyszeptał. — Uratowałe´s nam z˙ ycie, przyjacielu! — wykrzyknał ˛ Padishar, ciagn ˛ ac ˛ go ´ naprzód. — Oto, co zrobiłe´s! — Swiatło wlewało si˛e przez pot˛ez˙ na˛ dziur˛e w murze stra˙znicy. Drzwi, które dokładnie zasklepiono, z˙ eby uniemo˙zliwi´c im powrót, znikn˛eły. Padishar mówił z trudem. — Twój miecz to sprawił. Twoja magia. Starła te drzwi na proch! To daje nam szans˛e, je´sli si˛e po´spieszymy. Teraz szybko! Oprzyj si˛e na mnie. Jeszcze minuta albo dwie. . . Padishar przepchnał ˛ go przez otwór w murze. Do s´wiadomo´sci Morgana docierał niejasno obraz korytarza, którym przechodzili, schodów, po których pi˛eli si˛e w gór˛e. Ból wcia˙ ˛z szarpał jego ciało i nie sposób go było zrozumie´c, kiedy próbował mówi´c. Nie mógł oderwa´c wzroku od złamanego or˛ez˙ a. Jego Miecz — jego magia — on sam. Nie potrafił ich od siebie oddzieli´c. Do jego my´sli przedarły si˛e okrzyki i ci˛ez˙ ki tupot stóp, sprawiajac, ˛ z˙ e si˛e wzdrygnał. ˛ — Teraz spokojnie — ostrzegł go Padishar. Jego głos brzmiał w uszach Morgana jak odległe bzyczenie. Dotarli do wartowni pełnej broni i poprzewracanych sprz˛etów. Rozlegało si˛e zapami˛etałe walenie w drzwi wej´sciowe. Ich z˙ elazne okucie było powyginane i powgniatane. — Połó˙z si˛e tutaj — polecił mu Padishar, układajac ˛ go przy s´cianie. — Nic nie mów, kiedy wejda,˛ po prostu si˛e nie ruszaj. Je´sli si˛e uda, wezma˛ nas za ofiary tego, co si˛e tutaj stało. Daj mi to. — Pochylił si˛e i wyjał ˛ złamany Miecz Leah ze zdr˛etwiałych palców Morgana. — Tymczasem trzeba go wło˙zy´c z powrotem do pochwy, mój chłopcze. Pó´zniej zajmiemy si˛e jego naprawa.˛ Wsunał ˛ bro´n na miejsce, poklepał Morgana po policzku i poszedł otworzy´c drzwi. Do wartowni wdarli si˛e z krzykiem ubrani na czarno z˙ ołnierze federacji, wypełniajac ˛ pomieszczenie potwornym zgiełkiem. Przebrany Padishar Creel krzyczał co´s w odpowiedzi, kierujac ˛ ich na schody, do izby sypialnej, to w t˛e stron˛e, to w tamta.˛ Panowało ogromne zamieszanie. Morgan obserwował to wszystko, nie całkiem rozumiejac, ˛ co si˛e dzieje, a nawet niespecjalnie si˛e tym przejmujac. ˛ Nad oboj˛etno´scia,˛ która˛ odczuwał, przewa˙zało jedynie poczucie straty. Wydawało mu si˛e, jakby jego z˙ ycie nie miało ju˙z sensu ani celu, jakby wszelka racja jego istnienia została złamana równie nagle i doszcz˛etnie jak ostrze Miecza Leah. Koniec z magia,˛ powtarzał sobie w my´slach. Straciłem ja.˛ Straciłem wszystko. 250
Potem wrócił Padishar, znowu d´zwignał ˛ go na nogi i poprowadził przez zam˛et, panujacy ˛ w stra˙znicy, do drzwi wej´sciowych, a stamtad ˛ do parku. Jacy´s ludzie przebiegali obok nich, ale nikt ich nie zaczepił. — Niezłe piekło rozp˛etali´smy nasza˛ dzisiejsza˛ wyprawa˛ — ponuro mruknał ˛ Padishar. — Mam tylko nadziej˛e, z˙ e wyrwali´smy si˛e z niego na dobre. Szybko przeprowadził Morgana z kr˛egu s´wiateł stra˙znicy w bezpieczne cienie na zewnatrz. ˛ W kilka chwil pó´zniej znikn˛eli w mroku.
XXIV Było krótko po s´wicie, kiedy Par Ohmsford obudził si˛e po raz pierwszy. Le˙zał bez ruchu na posłaniu z plecionych mat, próbujac ˛ zebra´c my´sli. Upłynał ˛ jaki´s czas, zanim przypomniał sobie, gdzie si˛e znajduje. Był w szopie składowej za sklepem ogrodniczym, gdzie´s w centrum Tyrsis. Damson przyprowadziła ich tam zeszłej nocy, z˙ eby si˛e ukryli po. . . Pami˛ec´ powróciła nieprzyjemnym zgrzytem, obrazy przesuwały si˛e przez jego my´sli ze straszliwa˛ wyrazisto´scia.˛ Zmusił si˛e do otwarcia oczu i obrazy znikn˛eły. Słaby blask szarego, mglistego s´wiatła saczył ˛ si˛e przez szczeliny w okiennicach szopy, ukazujac ˛ niewyra´zne zarysy dziesiatków ˛ narz˛edzi ogrodniczych, ustawionych pionowo jak z˙ ołnierze na warcie. W powietrzu unosił si˛e g˛esty i ostry zapach ziemi i darni. Za s´cianami ich kryjówki było cicho. Miasto jeszcze spało. Ostro˙znie uniósł głow˛e i rozejrzał si˛e wokół. Coll spał obok niego, oddychajac ˛ gł˛eboko i równomiernie. Damson nigdzie nie było wida´c. Jeszcze na jaki´s czas uło˙zył si˛e na plecach, wsłuchujac ˛ si˛e w cisz˛e i odzyskujac ˛ pełni˛e s´wiadomo´sci. Potem wstał, ostro˙znie odwijajac ˛ si˛e z koców. Był sztywny i odr˛etwiały. W stawach odczuwał ból, od którego mimowolnie krzywił twarz. Odzyskał jednak siły; mógł chodzi´c bez niczyjej pomocy. Coll poruszył si˛e niespokojnie. Przewrócił si˛e na drugi bok i znowu znieruchomiał. Par przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e bratu, obserwujac ˛ niewyra´zny zarys jego twarzy, po czym podszedł do najbli˙zszego okna. Wcia˙ ˛z miał na sobie to samo ubranie; zdj˛eto mu jedynie buty. Ziab ˛ wczesnego poranka ciagn ˛ acy ˛ od desek podłogi przenikał chłodem jego stopy, lecz nie zwracał na to uwagi. Przyło˙zył oko do szczeliny w okiennicy i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Przestało pada´c, lecz chmury okrywały niebo i na dworze było pusto i mokro. Nic si˛e nie poruszało w zasi˛egu jego wzroku. W´sród mgły roztaczał si˛e przed nim widok na bezładnie stłoczone mury, dachy, ulice i cieniste nisze. Drzwi za jego plecami otworzyły si˛e i do szopy bezszelestnie weszła Damson. Na jej ubraniu połyskiwały kropelki wilgoci; rude włosy zwisały ci˛ez˙ ko, mokre od deszczu.
252
— Hej, co ty wyprawiasz? — zapytała szeptem, marszczac ˛ z dezaprobata˛ czoło. Szybko przeszła przez pokój i schwyciła go, jakby miał si˛e za chwil˛e przewróci´c. — Nie wolno ci jeszcze wstawa´c! Jeste´s o wiele za słaby! Natychmiast kład´z si˛e z powrotem! Zaprowadziła go do jego posłania i zmusiła do ponownego poło˙zenia si˛e. Przez chwil˛e próbował si˛e opiera´c, lecz stwierdził, z˙ e ma mniej sił, ni˙z poczat˛ kowo przypuszczał. — Damson, posłuchaj. . . — zaczał, ˛ lecz szybko poło˙zyła mu dło´n na ustach. — Nie, to ty posłuchaj, elfiku. — Urwała, spogladaj ˛ ac ˛ na niego z góry jak na niezwykłe znalezisko. — Co si˛e z toba˛ dzieje, Parze Ohmsfordzie? Czy nie masz ani odrobiny zdrowego rozsadku? ˛ Ledwie uszedłe´s z z˙ yciem zeszłej nocy, a ju˙z chcesz je znowu nara˙za´c. Czy nie masz dla siebie lito´sci? Zaczerpn˛eła oddechu, a on nagle przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli, jak ciepły jest dotyk jej dłoni na jego twarzy. Odgadła chyba te my´sli, bo uniosła dło´n. Palcami musn˛eła jego policzek. Chwycił jej r˛ek˛e i przytrzymał ja.˛ — Przepraszam. Nie mogłem ju˙z spa´c. Wcia˙ ˛z dr˛eczyły mnie koszmary o ubiegłej nocy. — Jej dło´n wydawała si˛e mała i lekka w jego własnej. — Nie mog˛e przesta´c my´sle´c o Morganie i Padisharze. . . — Urwał, nie chcac ˛ powiedzie´c wi˛ecej. Było to zbyt przera˙zajace, ˛ nawet teraz. Le˙zacy ˛ obok Coll zamrugał oczami i spojrzał na niego. — Co si˛e dzieje? — zapytał sennie. Palce Damson zacisn˛eły si˛e na dłoni Para. — Twój brat nie mo˙ze spa´c, bo zamartwia si˛e o wszystkich oprócz siebie. Par przez chwil˛e spogladał ˛ na nia˛ bez słowa, po czym zapytał: — Czy sa˛ jakie´s wie´sci, Damson? — Proponuj˛e ci układ. — U´smiechn˛eła si˛e lekko. — Je´sli mi obiecasz, z˙ e spróbujesz jeszcze zasna´ ˛c na jaki´s czas, a przynajmniej nie wstawa´c z łó˙zka, obiecam ci, z˙ e spróbuj˛e zdoby´c odpowied´z na twoje pytanie. Zgoda? Ohmsford skinał ˛ głowa.˛ Stwierdził, z˙ e znowu rozmy´sla nad ostatnim napomnieniem, jakiego udzielił mu Padishar: „Ufaj jej. Jest moja˛ lepsza˛ cz˛es´cia!” ˛ Damson spojrzała na Colla. — Licz˛e na ciebie, z˙ e dopilnujesz, by dotrzymał słowa. — Wysun˛eła dło´n z r˛eki Para i wstała. — Przynios˛e te˙z co´s do zjedzenia. Nie obawiajcie si˛e niczego. Nikt nie b˛edzie was tu niepokoił. Zatrzymała si˛e na chwil˛e, jakby nie chciała jeszcze odchodzi´c, po czym odwróciła si˛e i znikn˛eła za drzwiami. Zaciemniona˛ izb˛e wypełniła cisza. Bracia spogladali ˛ na siebie przez chwil˛e bez słowa, po czym Coll rzekł spokojnie: — Jest w tobie zakochana. Par oblał si˛e rumie´ncem i szybko potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, po prostu jest opieku´ncza, nic wi˛ecej. Coll uło˙zył si˛e na plecach, westchnał ˛ i zamknał ˛ oczy. 253
— Och, czy˙zby? — Jego oddech stał si˛e wolniejszy. Par sadził, ˛ z˙ e znowu zasnał, ˛ kiedy nagle powiedział: — Co si˛e z toba˛ stało zeszłej nocy? — Masz na my´sli pie´sn´ ? — Par zawahał si˛e. — Oczywi´scie. — Coll otworzył oczy i spojrzał ostro na brata. — Wiem lepiej ni˙z ktokolwiek inny poza toba,˛ jak działa, a nigdy nie widziałem, z˙ eby dokonała czego´s takiego. To, co stworzyłe´s, nie było z˙ adna˛ iluzja; ˛ to było prawdziwe! Nie wiedziałem, z˙ e to potrafisz. — Ja te˙z nie. — A zatem? Par pokr˛ecił głowa.˛ Rzeczywi´scie, co si˛e stało? Na chwil˛e zamknał ˛ oczy i otworzył je znowu. — Mam na ten temat teori˛e — przyznał w ko´ncu. — Mo˙zna powiedzie´c, z˙ e wymy´sliłem ja˛ mi˛edzy koszmarami we s´nie. Czy pami˛etasz, jak magia pies´ni w ogóle powstała? Wil Ohmsford u˙zył Kamieni Elfów w walce z Kosiarzem. Musiał to zrobi´c, z˙ eby uratowa´c elfk˛e Amberle. Do kro´cset, do´sc´ cz˛esto opowiadali´smy t˛e histori˛e, nieprawda˙z? Było to dla niego niebezpieczne, poniewa˙z nie miał w z˙ yłach wystarczajacej ˛ ilo´sci prawdziwej elfiej krwi, by móc sobie na to pozwoli´c. Zmieniło go to w sposób, którego z poczatku ˛ nie potrafił okre´sli´c. Dopiero po przyj´sciu na s´wiat swych dzieci, Brin i Jaira, odkrył, co si˛e stało. Pewna cz˛es´c´ elfiej magii Kamieni przenikn˛eła do jego wn˛etrza. Ta cz˛es´c´ została przekazana Brin i Jairowi w postaci pie´sni. — Uniósł si˛e na łokciu; Coll zrobił to samo. Było teraz dostatecznie jasno, by widzieli wyra´znie swoje twarze. — Coglin powiedział nam pierwszej nocy, z˙ e nie rozumie magii. Powiedział, z˙ e działa ona na ró˙zne sposoby, co´s w tym rodzaju, ale z˙ e dopóki jej nie zrozumiemy, b˛edziemy jej mogli u˙zywa´c tylko w jednej postaci. Pó´zniej w Hadeshornie powiedział nam, jak magia si˛e zmienia, pozostawiajac ˛ po sobie s´lad, taki sam jaki zostawia łód´z na wodzie jeziora. Wyra´znie wspomniał o dziedzictwie magii Wila Ohmsforda, magii, która stała si˛e pie´snia.˛ — Urwał. We wn˛etrzu szopy było bardzo cicho. Kiedy znowu przemówił, jego głos brzmiał dziwnie w jego własnych uszach. — Przyjmijmy teraz przez chwil˛e, z˙ e miał racj˛e i magia istotnie ulega nieustannym zmianom, rozwijajac ˛ si˛e w jaki´s sposób. W ko´ncu to wła´snie si˛e stało, kiedy magia Kamieni Elfów przeszła z Wila Ohmsforda na jego dzieci. Wi˛ec mo˙ze teraz zmieniła si˛e znowu, tym razem wewnatrz ˛ mnie? Coll przypatrywał mu si˛e nieruchomo. — Co masz na my´sli? — zapytał w ko´ncu. — W jaki sposób, według ciebie, mogła si˛e zmieni´c? — Przypu´sc´ my, z˙ e magia stała si˛e z powrotem tym, czym była na poczatku. ˛ Niebieskie Kamienie Elfów, które Allanon dał Shei Ohmsfordowi, kiedy wyruszali przed wieloma laty na poszukiwanie Miecza Shannary, miały moc ukazywania tego, co było ukryte przed ich posiadaczem. — Par! — Coll wyszeptał cicho jego imi˛e z wyra´znym zdumieniem w głosie. 254
— Nie, poczekaj. Pozwól mi sko´nczy´c. Zeszłej nocy magia wyzwoliła si˛e spod mojej władzy jak nigdy dotad. ˛ Ledwie byłem w stanie ja˛ kontrolowa´c. Masz racj˛e, Coll; to, co zrobiła, nie było iluzja.˛ Ale reagowała w rozpoznawalny sposób. Odnalazła to, co było przede mna˛ ukryte, i sadz˛ ˛ e, z˙ e uczyniła to dlatego, i˙z pod´swiadomie tego pragnałem. ˛ — Jego głos był pełen napi˛ecia. — Coll, a je´sli moc zawarta niegdy´s w magii Kamieni Elfów jest teraz zawarta w magii, która˛ ja posiadam? Zapanowało długie milczenie. Znajdowali si˛e teraz blisko siebie, ich twarze były od siebie oddalone nie wi˛ecej ni˙z o pół metra, a ich spojrzenia krzy˙zowały si˛e. Surowe rysy Colla były s´ciagni˛ ˛ ete od koncentracji; przera˙zajaca ˛ wizja tego, co sugerował Par, cia˙ ˛zyła na nim jak pot˛ez˙ ny blok kamienia. W jego oczach odmalowało si˛e niedowierzanie, potem akceptacja, a w ko´ncu nagle strach. Jego twarz st˛ez˙ ała. — Kamienie Elfów posiadały jeszcze jedna˛ wła´sciwo´sc´ . — Jego szorstki głos był bardzo cichy. — Potrafiły broni´c swego posiadacza przed niebezpiecze´nstwem. Mogły stanowi´c bro´n o niezwykłej mocy. Par czekał, nic nie mówiac, ˛ jakby wiedział, co dalej nastapi. ˛ — Czy sadzisz, ˛ z˙ e magia pie´sni mo˙ze teraz by´c czym´s takim dla ciebie? Odpowied´z Para była ledwie słyszalna. — Tak, Coll. Sadz˛ ˛ e, z˙ e jest to mo˙zliwe. *
*
*
Przed południem poranna mgła rozproszyła si˛e, a chmury przesun˛eły si˛e dalej na niebie. Nad Tyrsis s´wieciło sło´nce, pogra˙ ˛zajac ˛ miasto w upale. W miar˛e jak temperatura si˛e podnosiła, wyparowywały kału˙ze i strumyki, wysychały kamienie i glina ulic, a powietrze stawało si˛e wilgotne i lepkie. Przy bramach muru zewn˛etrznego wolno przesuwał si˛e tłum ludzi i zwierzat. ˛ Pełniacy ˛ słu˙zb˛e federacyjni stra˙znicy, których liczb˛e podwojono w zwiaz˛ ku z wydarzeniami poprzedniej nocy, byli ju˙z spoceni i dra˙zliwi, kiedy z bocznej uliczki za murem wewn˛etrznym wyłonił si˛e brodaty grabarz. Zarówno podró˙zni, jak i kupcy schodzili na bok, z˙ eby go przepu´sci´c. Był obszarpany i przygarbiony i cuchnał, ˛ jakby mieszkał w s´cieku. Przed soba˛ pchał ci˛ez˙ ki wózek, którego drewniane boki były przegniłe i odrapane. Na wózku le˙zał trup owini˛ety w płótno i obwiazany ˛ rzemykami. Stra˙znicy wymieniali spojrzenia, kiedy grabarz zbli˙zał si˛e do nich, pchajac ˛ niedbale swój ładunek, przewracajacy ˛ si˛e i podskakujacy ˛ na wózku. — Ci˛ez˙ ko pracowa´c w taki upał, prawda, wielmo˙zni panowie? — wysapał grabarz, a stra˙znicy cofn˛eli si˛e odruchowo przed bijacym ˛ od niego fetorem. — Twoje papiery — rzekł jeden z nich. 255
— Dobrze, dobrze. — Brudna dło´n podała dokument, który wygladał ˛ tak, jakby s´cierano nim błoto. Grabarz wskazał r˛eka˛ ciało na wózku. — Musz˛e szybko pogrzeba´c tego tutaj, sami panowie rozumiecie. W taki dzie´n jak dzisiaj długo si˛e nie utrzyma. Jeden ze stra˙zników podszedł do´sc´ blisko, by traci´ ˛ c ciało ko´ncem miecza. — Nie tak ostro — zwrócił mu uwag˛e grabarz. — Nawet zmarli zasługuja˛ na jaki´s szacunek. ˙ Zołnierz spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wbił miecz gł˛eboko w ciało i wyciagn ˛ ał ˛ go z powrotem. Grabarz zachichotał. — B˛edziesz musiał, panie, dobrze wyczy´sci´c swój miecz. Sam widziałem, jak ten człowiek zmarł na plamista˛ zaraz˛e. ˙ Zołnierz szybko si˛e cofnał, ˛ pobladły na twarzy. Pozostali równie˙z si˛e odsun˛eli. Ten z nich, który trzymał papiery grabarza, po´spiesznie mu je zwrócił, dajac ˛ znak, z˙ eby ruszał. Grabarz wzruszył ramionami, d´zwignał ˛ z ziemi raczki ˛ wózka i powiózł ciało w kierunku równiny w dole, gwi˙zd˙zac ˛ przy tym fałszywie. Co za gromada głupców, pomy´slał z pogarda˛ Padishar Creel. Dotarłszy do pierwszej k˛epy drzew na pomocy, skad ˛ miasto wydawało si˛e odległym szarawym zarysem na tle rozpalonego nieba, Padishar opu´scił raczki ˛ wózka, odsunał ˛ na bok nieboszczyka, którego wlókł ze soba,˛ wyciagn ˛ ał ˛ z˙ elazny pr˛et i zaczał ˛ podwa˙za´c deski podwójnego dna wózka. Ostro˙znie pomógł Morganowi wygramoli´c si˛e z jego ukrycia. Twarz chłopca była blada i wychudła, w równej mierze od upału i niewygody schowka, jak od utrzymujacych ˛ si˛e skutków zeszłonocnej walki. — Napij si˛e troch˛e. — Herszt banitów podał mu bukłak z piwem, usiłujac ˛ bez powodzenia ukry´c zatroskanie. Morgan przyjał ˛ pocz˛estunek bez słowa. Wiedział, co tamten my´sli: z˙ e on, góral, nie wyglada ˛ najlepiej od czasu ich ucieczki z Dołu. Porzuciwszy wózek z ciałem, przeszli jeszcze około mili do rzeki, w której mogli si˛e umy´c. Wykapali ˛ si˛e, wło˙zyli czyste ubrania, które Padishar ukrył razem z Morganem w podwójnym dnie wózka, i usiedli, z˙ eby co´s zje´sc´ . Posiłek upływał w milczeniu, do czasu a˙z Padishar, nie mogac ˛ dłu˙zej wytrzyma´c, mruknał: ˛ — Mo˙zemy spróbowa´c naprawi´c ostrze, góralu. Mo˙ze jego magia nie jest jednak stracona. Morgan tylko pokr˛ecił głowa.˛ — To nie jest co´s, co ktokolwiek mógłby naprawi´c — rzekł bezbarwnym głosem. — Nie? Powiedz mi dlaczego. Wytłumacz mi zatem, w jaki sposób twój miecz działa. Wyja´snij mi to. — Padishar nie zamierzał ustapi´ ˛ c.
256
Morgan uczynił to, o co go tamten prosił, nie dlatego, z˙ eby miał na to szczególna˛ ochot˛e, ale dlatego, z˙ e tylko w ten sposób mógł sprawi´c, z˙ eby Padishar przestał o tym mówi´c. Opowiedział histori˛e o tym, jak Miecz Leah uzyskał magiczna˛ moc, jak Allanon zanurzył jego ostrze w wodach Hadeshomu, aby Ro´n Leah miał bro´n, która˛ mógłby osłania´c Brin Ohmsford. — Magia tkwiła w ostrzu, Padisharze — doko´nczył. Z trudem ju˙z zachowywał cierpliwo´sc´ . — Kiedy si˛e złamie, nie mo˙zna go naprawi´c. Magia zostaje utracona. Padishar sceptycznie zmarszczył czoło i wzruszył ramionami. — Có˙z, została utracona w dobrej sprawie, góralu. W ko´ncu uratowała nam z˙ ycie. To dobry interes, jak by na to nie patrze´c. — Nic nie rozumiesz. — Morgan spojrzał na niego udr˛eczonym wzrokiem. — Mi˛edzy Mieczem a mna˛ istniał rodzaj wi˛ezi. Kiedy si˛e złamał, było tak, jakby działo si˛e to ze mna! ˛ Wiem, z˙ e wydaje si˛e to niedorzeczne, ale wła´snie tak jest. Kiedy magia została utracona, umarło równie˙z co´s we mnie. — Tak tylko ci si˛e w tej chwili wydaje, chłopcze. Kto powiedział, z˙ e to si˛e nie zmieni? — Padishar u´smiechnał ˛ si˛e do niego. — Daj sobie troch˛e czasu. Niech zabli´znia˛ si˛e rany, jak to si˛e mówi. Morgan odsunał ˛ jedzenie, straciwszy na nie ochot˛e, i podciagn ˛ ał ˛ kolana pod brod˛e. Nie odzywał si˛e, chocia˙z herszt banitów czekał na odpowied´z. Zamiast tego rozmy´slał nad niepokojacym ˛ faktem, z˙ e nic nie układało si˛e po ich my´sli od czasu podj˛ecia decyzji o udaniu si˛e do Dołu po zaginiony Miecz Shannary. Padishar zmarszczył w rozdra˙znieniu czoło. — Musimy i´sc´ — oznajmił krótko i wstał. Kiedy Morgan od razu si˛e nie ˙ poruszył, powiedział: — Posłuchaj mnie, góralu. Zyjemy i pozostaniemy przy z˙ yciu, z Mieczem czy bez, i nie pozwol˛e ci zachowywa´c si˛e jak s´lepe szczeni˛e. . . Morgan zerwał si˛e na nogi. — Dosy´c, Padisharze! Nie potrzebuj˛e, z˙ eby´s si˛e o mnie troszczył! — Jego głos był bardziej szorstki, ni˙z mu na tym zale˙zało, lecz nie potrafił ukry´c swego gniewu. Szybko znalazł dla´n uj´scie. — Czemu nie spróbujesz martwi´c si˛e o Ohmsfordów? Czy w ogóle wiesz, co si˛e z nimi stało? Czemu tak ich tam pozostawili´smy? — Ach. — Tamten cicho wymówił to słowo. — A wi˛ec to ci˛e gryzie, tak? Otó˙z, góralu, Ohmsfordom powodzi si˛e przypuszczalnie lepiej ni˙z nam. Widziano nas, kiedy wychodzili´smy ze stra˙znicy, pami˛etasz? Federacja nie jest taka głupia, z˙ eby przeoczy´c meldunek o tym, co si˛e stało, oraz to, z˙ e brakuje dwóch tak zwanych wartowników. B˛eda˛ mieli nasze rysopisy. Gdyby´smy od razu nie wydostali si˛e z miasta, przypuszczalnie w ogóle by´smy z niego nie wyszli! — Wymierzył w Morgana palec. — Co si˛e za´s tyczy Ohmsfordów, to nikt ich nie widział. Nikt nie rozpozna ich twarzy. Poza tym Damson na pewno ju˙z si˛e nimi zaopiekowała. Wie, jak zaprowadzi´c ich z powrotem na Wyst˛ep. Z łatwo´scia˛ wyprowadzi ich z Tyrsis, kiedy tylko nadarzy si˛e sposobno´sc´ .
257
— Mo˙ze tak, a mo˙ze nie. — Morgan uparcie kr˛ecił głowa.˛ — Byłe´s równie˙z przekonany o tym, z˙ e uda si˛e nam odzyska´c Miecz Shannary, a spójrz, co si˛e stało. Padishar poczerwieniał z gniewu. — Ryzyko zwiazane ˛ z nasza˛ wyprawa˛ nie było tajemnica˛ dla nikogo z nas. — Powiedz to Stasasowi, Druttowi i Cibie Blue! Wielki m˛ez˙ czyzna schwycił Morgana za bluz˛e i przyciagn ˛ ał ˛ gwałtownie ku sobie. Jego oczy połyskiwały gniewnie. — To moi przyjaciele tam zgin˛eli, góralu, nie twoi. Nie wa˙z si˛e czyni´c mi takich zarzutów! To, co zrobiłem, zrobiłem dla nas wszystkich. Potrzebujemy Miecza Shannary! Pr˛edzej czy pó´zniej b˛edziemy musieli po niego wróci´c, bez wzgl˛edu na wszystkie cieniowce s´wiata! Wiesz to równie dobrze jak ja! Co do Ohmsfordów, to pozostawienie ich tam podoba mi si˛e nie bardziej ni˙z tobie! Nie mieli´smy jednak wielkiego wyboru! Morgan bezskutecznie usiłował si˛e wyrwa´c. — Mogłe´s przynajmniej pój´sc´ ich poszuka´c! — Gdzie? Gdzie miałbym ich szuka´c? Czy sadzisz, ˛ z˙ e sa˛ ukryci w jakim´s miejscu, gdzie mogli´smy ich znale´zc´ ? Damson nie jest głupia! Schowała ich w najgł˛ebszej dziurze w Tyrsis! Do kro´cset, góralu! Czy zdajesz sobie spraw˛e, co tam si˛e teraz dzieje? Zeszłej nocy odkryli´smy sekret, który federacja za wszelka˛ cen˛e chciała utrzyma´c w tajemnicy! Nie jestem pewien, czy którykolwiek z nas rozumie ju˙z, co to wszystko oznacza, ale wystarcza, z˙ e federacja uwa˙za to za mo˙zliwe! Dlatego b˛edzie chciała naszych głów! — Jego głos przypominał warczenie. — Miałem przedsmak tego, co si˛e wydarzy, kiedy przechodziłem przez bramy. Władze federacji nie zadowalaja˛ si˛e ju˙z zwykłym podwajaniem stra˙zy i wzmacnianiem patroli. Postawili na nogi cały garnizon! Je´sli si˛e nie myl˛e, młody Morganie Leah, postanowili si˛e nas pozby´c raz na zawsze: ciebie i mnie oraz wszystkich innych członków Ruchu, których dostana˛ w swoje r˛ece. Jeste´smy teraz dla nich prawdziwym zagro˙zeniem, poniewa˙z po raz pierwszy zaczynamy rozumie´c, co si˛e tam dzieje, a tego nie b˛eda˛ tolerowa´c! — Wzmocnił jeszcze swój stalowy u´scisk. — B˛eda˛ na nas polowa´c i zrobimy najlepiej, unikajac ˛ miejsc, gdzie mo˙zna nas znale´zc´ ! — Pu´scił górala, odpychajac ˛ go do siebie. Gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza i rozprostował si˛e. — Tak czy owak nie zamierzam si˛e z toba˛ o to wykłóca´c. Ja jestem tutaj przywódca.˛ Dzielnie walczyłe´s tam, w Dole, i by´c mo˙ze wiele ci˛e to kosztowało. Nie daje ci to jednak prawa do kwestionowania moich rozkazów. Lepiej od ciebie znam si˛e na sztuce utrzymywania si˛e przy z˙ yciu i dobrze zrobisz, pami˛etajac ˛ o tym. Morgan był biały z w´sciekło´sci, lecz panował nad soba.˛ Wiedział, z˙ e dalsze dra˙ ˛zenie sprawy nic nie da; herszt banitów nie zamierzał zmieni´c zdania. Wiedział równie˙z — w gł˛ebi duszy, gdzie mógł si˛e do tego przed soba˛ przyzna´c — z˙ e to, co Padishar mówi o pozostaniu na miejscu w celu odnalezienia Para i Colla, jest prawda.˛ 258
Odsunał ˛ si˛e od Padishara i starannie wygładził pomi˛ete ubranie. — Chc˛e mie´c jedynie pewno´sc´ , z˙ e jeste´smy zgodni co do tego, z˙ e Ohmsfordowie nie zostana˛ zapomniani. Padishar u´smiechnał ˛ si˛e krótko i chłodno. — Ani przez chwil˛e. Przynajmniej nie przeze mnie. Ty mo˙zesz zrobi´c w tej sprawie, jak zechcesz. Odwrócił si˛e i wszedł mi˛edzy drzewa. Po chwili wahania Morgan pow´sciagn ˛ ał ˛ swój gniew i dum˛e i poda˙ ˛zył za nim. *
*
*
Par obudził si˛e po raz drugi tego dnia dopiero po południu. Coll nim potrza˛ sał, a wn˛etrze ich niewielkiej kryjówki wypełniał zapach zupy. Zamrugał oczami i powoli usiadł na posłaniu. Obok zbitego z desek stołu stała Damson, nalewajac ˛ do misek parujacy ˛ rosół. Spojrzała na Ohmsforda i u´smiechn˛eła si˛e. Jej ognistorude włosy połyskiwały jasno w promieniach sło´nca przenikajacych ˛ przez szczeliny w okiennicach i Par odczuł niemal nieodparta˛ potrzeb˛e si˛egni˛ecia r˛eka˛ i pogładzenia ich. Damson podała Ohmsfordom zup˛e wraz ze s´wie˙zymi owocami, chlebem oraz mlekiem i Parowi wydawało si˛e, z˙ e jest to najlepsze jedzenie, jakie kiedykolwiek miał w ustach. Jadł wszystko, co mu podawała, tak samo jak Coll. Obaj byli bardzo głodni. Par dziwił si˛e, z˙ e udało mu si˛e powtórnie zasna´ ˛c, lecz bez watpienia ˛ dobrze mu to zrobiło. Był wypocz˛ety i niemal nie odczuwał bólu. Niewiele rozmawiano podczas posiłku, co pozostawiło mu czas na my´slenie. Jego umysł zaczał ˛ pracowa´c niemal od razu po przebudzeniu, przechodzac ˛ szybko od wspomnienia o potworno´sciach minionej nocy do tego, co znajdowało si˛e przed nim — musiał rozwa˙zy´c informacje, które zebrał, przemy´sle´c starannie swoje przypuszczenia oraz przygotowa´c plany tego, co wydawało mu si˛e teraz nieuniknione. Samo rozmy´slanie sprawiło, z˙ e dr˙zał z ekscytacji, pełen niejasnych przeczu´c. Stwierdzał, z˙ e ju˙z teraz zaczyna si˛e rozkoszowa´c perspektywa˛ pokuszenia si˛e o niemo˙zliwe. Sko´nczywszy posiłek, Ohmsfordowie umyli si˛e w misce z czysta˛ woda.˛ Potem Damson kazała im znowu usia´ ˛sc´ i powiedziała im, co si˛e stało z Padisharem i Morganem. — Uciekli — zacz˛eła bez wst˛epów. W jej zielonych oczach połyskiwało rozbawienie i podziw. — Nie wiem, jak im si˛e to udało, ale to zrobili. Troch˛e czasu zaj˛eło mi sprawdzanie tej wiadomo´sci, ale chciałam si˛e upewni´c, czy nie jest to zwykła plotka. Par u´smiechnał ˛ si˛e z ulga˛ do brata. Coll pow´sciagn ˛ ał ˛ u´smiech i tylko wzruszył ramionami. 259
— Jak ich znam, to pewnie po prostu tamtych zagadali — mruknał. ˛ — Gdzie sa˛ teraz? — zapytał Par. Czuł si˛e, jakby zwrócono mu kilka lat z˙ ycia. Padishar i Morgan uciekli, była to najlepsza wiadomo´sc´ , jaka˛ mógł usłysze´c. — Tego nie wiem — odparła Damson. — Przepadli jak kamie´n w wod˛e. Mo˙ze ukryli si˛e w mie´scie albo, co bardziej prawdopodobne, popu´scili je i znajduja˛ si˛e w drodze na Wyst˛ep. Wi˛ecej wydaje si˛e przemawia´c za tym drugim, poniewa˙z postawiono na nogi cały federacyjny garnizon, a to mogło mie´c tylko jeden powód. Chca˛ wyruszy´c za Padisharem i jego lud´zmi do Parma Key. Najwyra´zniej to, co zrobili´scie zeszłej nocy, bardzo ich rozzło´sciło. Kra˙ ˛zy mnóstwo pogłosek. Według niektórych kilkudziesi˛eciu z˙ ołnierzy federacji zostało zabitych w stra˙znicy przez potwory. Według innych potwory grasuja˛ po mie´scie. W ka˙zdym razie Padishar z pewno´scia˛ zorientował si˛e w sytuacji równie łatwo jak ja. Niewatpliwie ˛ zda˙ ˛zył si˛e ju˙z wynikna´ ˛c i ruszył na północ. — Jeste´s pewna, z˙ e federacja go nie wytropiła? — Par wcia˙ ˛z był niespokojny. Damson potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Słyszałabym o tym. — Opierała si˛e plecami o nog˛e stołu, a oni siedzieli na siennikach, które poprzedniej nocy słu˙zyły im za łó˙zka. Damson odchyliła głow˛e do tyłu i s´wiatło padało na mi˛ekkie wygi˛ecie jej twarzy. — Teraz wasza kolej. Powiedz mi, co si˛e wydarzyło, Par. Co znale´zli´scie w Dole? Z pomoca˛ Colla Par opowiedział jej, co im si˛e przydarzyło, postanawiajac ˛ przy tym, z˙ e zastosuje si˛e do rady Padishara i zaufa Damson tak samo, jak ufał hersztowi banitów. Opowiedział jej wi˛ec nie tylko o ich spotkaniu z cieniowcami, lecz równie˙z o niezwykłym nat˛ez˙ eniu magii pie´sni, o tym, jak nieoczekiwanie zadziałała, a nawet o swoich podejrzeniach co do wpływu Kamieni Elfów. Kiedy sko´nczył, wszyscy troje przypatrywali si˛e sobie przez chwil˛e w milczeniu, ka˙zde doprowadzajac ˛ do innych konkluzji swe rozmy´slania o tym, co ujawniła wyprawa do Dołu i co to wszystko oznacza. Coll odezwał si˛e pierwszy. — Wydaje mi si˛e, z˙ e mamy teraz wi˛ecej pyta´n bez odpowiedzi, ni˙z kiedy´smy tam schodzili. — Ale wiemy równie˙z co nieco, Coll — rzekł Par. Pochylił si˛e z rozpalonymi policzkami do przodu. — Wiemy, z˙ e istnieje jakie´s powiazanie ˛ mi˛edzy federacja˛ a cieniowcami. Federacja musi wiedzie´c, co ma tam w podziemiach; nie mo˙ze nie zna´c prawdy. Mo˙ze nawet pomogła stworzy´c te monstra. Na podstawie tego, co wiemy, nie mo˙zna wykluczy´c, z˙ e sa˛ to wi˛ez´ niowie federacji, wtraceni ˛ do Dołu jak Ciba Blue i zmienieni w to, co widzieli´smy. Bo czemu sa˛ wcia˙ ˛z tam, na dole, je´sli federacja ich tam nie trzyma? Czy nie uciekłyby dawno temu, gdyby mogły? — Jak powiedziałem, jest wi˛ecej pyta´n ni˙z odpowiedzi — o´swiadczył Coll. Wygodniej uło˙zył swe pot˛ez˙ ne ciało. — Co´s si˛e tutaj nie zgadza. — Damson potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Czemu federacja miałaby mie´c jakie´s konszachty z cieniowcami? Uosabiaja˛ przecie˙z wszystko, 260
przeciwko czemu federacja wyst˛epuje: magi˛e, stare zwyczaje, szerzenie fermentu w Sudlandii i w´sród jej ludu. W jaki zreszta˛ sposób federacja miałaby wej´sc´ w taki układ? Nie ma z˙ adnej osłony przed magia˛ cieniowców. Jak by si˛e broniła? — Mo˙ze nie musi — rzekł nagle Coll. Spojrzeli na niego. — Mo˙ze federacja oddała cieniowcom zamiast siebie kogo´s innego, kim moga˛ si˛e z˙ ywi´c, kogo´s, kto i tak nie jest jej do niczego potrzebny. Mo˙ze to wła´snie przytrafiło si˛e elfom. — Urwał. — Mo˙ze przydarza si˛e to teraz karłom. W milczeniu rozwa˙zali taka˛ mo˙zliwo´sc´ . Par od jakiego´s czasu nie my´slał o tym. Przez ostatnich par˛e tygodni potworno´sci przydarzajace ˛ si˛e Culhaven i jego mieszka´ncom zeszły na dalszy plan w jego rozmy´slaniach. Przypomniał sobie, co tam widział — niedostatek, n˛edz˛e, ucisk. Karły były t˛epione z powodów, które nigdy nie wydawały si˛e jasne. Czy Coll mógł mie´c racj˛e? Czy federacja mogła oddawa´c karły cieniowcom na po˙zarcie w ramach jakiego´s potwornego porozumienia mi˛edzy nimi? Jego twarz s´ciagn˛ ˛ eła si˛e z przera˙zenia. — Ale co federacja otrzymywałaby w zamian? — Władz˛e — natychmiast odparła Damson. Jej twarz była nieruchoma i blada. — Władz˛e nad plemionami, nad czterema krainami — przyznał jej racj˛e Coll, kiwajac ˛ głowa.˛ — To wydaje si˛e prawdopodobne, Par. Par wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Ale co si˛e stanie, kiedy pozostanie jedynie federacja? Musieli przecie˙z o tym pomy´sle´c. Co powstrzyma cieniowce przed z˙ ywieniem si˛e równie˙z nimi? Nikt nie odpowiedział. — Wcia˙ ˛z co´s nam umyka — podjał ˛ cicho Par. — Co´s wa˙znego. — Wstał, przeszedł na druga˛ stron˛e szopy, stał przez długa˛ chwil˛e, wpatrujac ˛ si˛e w pustk˛e, w ko´ncu potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ odwrócił si˛e i podszedł z powrotem. Kiedy znowu usiadł, na jego twarzy malował si˛e upór i determinacja. — Wró´cmy jeszcze do sprawy cieniowców w Dole — rzekł spokojnie — gdy˙z jest to przynajmniej tajemnica, która˛ jeste´smy w stanie rozwikła´c. — Skrzy˙zował przed soba˛ nogi i pochylił si˛e do przodu. Spojrzał kolejno na ka˙zde z nich, po czym powiedział: — Sadz˛ ˛ e, z˙ e sa˛ tam po to, z˙ eby uniemo˙zliwi´c komukolwiek dostanie si˛e do Miecza Shannary. — Par! — spróbował zaoponowa´c Coll, lecz jego brat przerwał mu krótkim ruchem głowy. — Zastanów si˛e nad tym przez chwil˛e, Coll. Padishar miał racj˛e. Czemu federacja zadawałaby sobie trud odtworzenia Parku Ludu i mostu Sendica? Czemu maskowałaby pozostało´sci starego parku i mostu w parowie? Czemu, je´sli nie po to, z˙ eby ukry´c Miecz? A poza tym widzieli´smy krypt˛e, Coll! Widzieli´smy ja! ˛ — Krypt˛e tak, lecz nie Miecz — spokojnie zauwa˙zyła Damson. Jej zielone oczy połyskiwały jasno, napotkawszy spojrzenie Ohmsfordów.
261
— Je´sli jednak w Dole nie ma Miecza, to czemu sa˛ tam cieniowce? — od razu zapytał Par. — Przecie˙z nie po to, z˙ eby pilnowa´c pustej krypty! Nie, Miecz wcia˙ ˛z tam jest, tak jak był przez trzysta lat. Dlatego Allanon mnie po niego wysłał: wiedział, z˙ e tam jest i czeka, a˙z go kto´s odnajdzie. — Zaoszcz˛edziłby nam wiele czasu i kłopotów, gdyby nam to powiedział — rzekł Coll z przekasem. ˛ — Nie, Coll. — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie zrobiłby tego w ten sposób. Przypomnij sobie dzieje Miecza. Bremen dał go Jerle’owi i Shannarze około tysiaca ˛ lat temu, by zniszczył nim lorda Warlocka, a król elfów nie potrafił si˛e nim posłu˙zy´c, poniewa˙z nie był gotów zgodzi´c si˛e na to, czego Miecz od niego wymagał. Kiedy Allanon wybrał She˛e Ohmsforda, by wypełnił to zadanie pi˛ec´ set lat pó´zniej, uznał, z˙ e musi on najpierw udowodni´c, i˙z jest do tego zdolny. Gdyby okazał si˛e nie do´sc´ silny, by nim włada´c, gdyby nie pragnał ˛ tego do´sc´ mocno, gdyby nie chciał po´swi˛eci´c si˛e w wystarczajacym ˛ stopniu jego odnalezieniu, wówczas moc Miecza równie˙z dla niego okazałaby si˛e zbyt wielka. A wiedział, z˙ e je´sli tak b˛edzie, lord Warlock znowu si˛e wymknie. — I uwa˙za, z˙ e teraz tak samo b˛edzie z toba˛ — doko´nczyła Damson. Patrzyła na Para, jakby widziała go po raz pierwszy. — Je´sli nie jeste´s do´sc´ silny, je´sli nie jeste´s gotów da´c z siebie wystarczajaco ˛ du˙zo, Miecz Shannary b˛edzie dla ciebie bezu˙zyteczny. Cieniowce zwyci˛ez˙ a.˛ Skinienie głowy Para było ledwie dostrzegalne. — Ale dlaczego cieniowce albo federacja miałyby pozostawi´c Miecz przez wszystkie te lata w Dole? — zapytał Coll, poirytowany, z˙ e w ogóle rozmawiaja˛ na ten temat po tym, co przydarzyło im si˛e zeszłej nocy. — Czemu nie miałyby po prostu go usuna´ ˛c albo jeszcze lepiej, zniszczy´c? Twarz Para była skupiona. — Nie sadz˛ ˛ e, by federacja albo cieniowce były w stanie go zniszczy´c: nikt nie mo˙ze zniszczy´c talizmanu o tak wielkiej mocy. Watpi˛ ˛ e, by cieniowce mogły go cho´cby dotkna´ ˛c. Lord Warlock nie mógł. Nie pojmuj˛e jedynie, dlaczego federacja nie zabrała go stamtad ˛ i gdzie´s nie ukryła. — Mocno splótł przed soba˛ dłonie. — Tak czy owak, to nie ma znaczenia. W ka˙zdym razie Miecz wcia˙ ˛z tam jest, wcia˙ ˛z w swojej krypcie. — Urwał, spogladaj ˛ ac ˛ im w oczy. — I czeka na nas. Coll przypatrywał mu si˛e z otwartymi ustami, po raz pierwszy u´swiadamiajac ˛ sobie, co sugeruje jego brat. Przez chwil˛e nie mógł wydoby´c z siebie słowa. — Nie mówisz chyba powa˙znie, Par — wykrztusił wreszcie z niedowierzaniem w głosie. — Po tym, co si˛e stało zeszłej nocy? Po tym, co widzieli´smy? — Umilkł na chwil˛e, po czym wypalił: — Nie prze˙zyłby´s dwóch minut. — Owszem, prze˙zyłbym — odparł Par. W jego oczach pobłyskiwała determinacja. — Wiem, z˙ e bym prze˙zył. Allanon mi powiedział. — Allanon! O czym ty mówisz? — Coll patrzył na niego osłupiały.
262
— Powiedział, z˙ e posiadamy zdolno´sci potrzebne do dokonania tego, o co nas prosi: Walker, Wren i ja. Pami˛etasz? Sadz˛ ˛ e, z˙ e w moim wypadku mówił o pie´sni. Miał zapewne na my´sli, z˙ e pie´sn´ b˛edzie mnie osłaniała. — Jak dotad ˛ do´sc´ kiepsko to robiła! — wykrzyknał ˛ z pasja˛ Coll. — Wtedy nie rozumiałem, czego jest w stanie dokona´c. Wydaje mi si˛e, z˙ e teraz to wiem. — Wydaje ci si˛e? Wydaje ci si˛e? Do kro´cset, Par! — Par zachował spokój. — Có˙z innego nam pozostaje? Uciec z powrotem na Wyst˛ep. Albo do domu? Ukrywa´c si˛e przez reszt˛e z˙ ycia? — Trz˛esły mu si˛e r˛ece. — Coll, ja nie mam wyboru. Musz˛e spróbowa´c. Coll z rezygnacja˛ opu´scił głow˛e, zaciskajac ˛ usta, by nie wyrwało si˛e z nich jakie´s nieopatrzne słowo. Obrócił si˛e w stron˛e Damson, lecz dziewczyna miała oczy utkwione w Para i nie chciała odwróci´c wzroku. Spojrzał z powrotem na brata, zgrzytajac ˛ z˛ebami. — A wi˛ec poszedłby´s znowu do Dołu, opierajac ˛ si˛e na nie sprawdzonym i nie udowodnionym przekonaniu. Naraziłby´s z˙ ycie, liczac ˛ na to, z˙ e pie´sn´ , magia, która ju˙z trzykrotnie nie zdołała ci˛e obroni´c przed cieniowcami, tym razem w jaki´s sposób ci˛e obroni. A wszystko to z powodu rzekomego odkrycia przez ciebie na nowo znaczenia słów nie˙zyjacego ˛ człowieka! — Wolno wciagn ˛ ał ˛ powietrze. — Nie mog˛e uwierzy´c, z˙ e zrobiłby´s co´s tak. . . głupiego! Mówi˛e: głupiego, bo nie przychodzi mi do głowy z˙ adne mocniejsze słowo! — Coll. . . — Nie, ani słowa wi˛ecej! Towarzyszyłem ci wsz˛edzie, chodziłem za toba,˛ wspierałem ci˛e, robiłem wszystko, co mogłem, z˙ eby ci˛e ochroni´c, a ty zamierzasz teraz wystawi´c si˛e na pewna˛ zgub˛e! Po prostu po´swi˛eci´c z˙ ycie! Czy rozumiesz, co robisz, Par? Składasz z˙ ycie w ofierze! Wcia˙ ˛z sadzisz, ˛ z˙ e posiadasz jaka´ ˛s specjalna˛ zdolno´sc´ rozstrzygania o tym, co jest słuszne! Jeste´s op˛etany! Nigdy nie potrafisz da´c za wygrana,˛ nawet kiedy zdrowy rozsadek ˛ mówi, z˙ e powiniene´s! — Coll zacisnał ˛ przed soba˛ pi˛es´ci. Bruzdy na jego czole i napi˛ety wyraz twarzy dawały pozna´c, z jakim trudem panuje nad swoim głosem. Par nigdy nie widział, z˙ eby był tak w´sciekły. — Ka˙zdy inny by si˛e cofnał, ˛ przemy´slał wszystko na nowo i uznał, z˙ e trzeba si˛e uda´c po pomoc. Ale ty niczego takiego nie planujesz, prawda? Widz˛e to po twoich oczach. Nie masz czasu ani cierpliwo´sci. Ju˙z zdecydowałe´s. Zapomniałe´s o Padisharze i Morganie oraz wszystkich innych poza samym soba.˛ Chcesz mie´c ten Miecz! Oddałby´s nawet z˙ ycie, z˙ eby go zdoby´c, prawda? — Nie jestem taki s´lepy. . . — Damson, ty z nim porozmawiaj! — przerwał mu w desperacji Coll. — Wiem, z˙ e nie jest ci oboj˛etny; powiedz mu, jakim jest głupcem! Lecz Damson Rhee potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛
263
— Nie. Nie zrobi˛e tego. — Coll patrzył na nia˛ osłupiały. — Nie mam do tego prawa — doko´nczyła cicho. Coll umilkł, zwieszajac ˛ z rezygnacja˛ głow˛e. Przez chwil˛e nikt si˛e nie odzy´ wał i w pomieszczeniu zaległo milczenie. Swiatło dzienne przesun˛eło si˛e wraz ze sło´ncem na zachód i rozja´sniało teraz jedynie przeciwległy koniec małej szopy. Cienie zacz˛eły si˛e nieznacznie wydłu˙za´c. Od strony ulicy nadbiegły jakie´s głosy i zaraz umilkły. Par poczuł ukłucie bólu na widok wyrazu twarzy brata. Wiedział, z˙ e Coll czuje si˛e zdradzony. Nie było jednak na to rady. Par mógł powiedzie´c tylko jedno, co byłoby w stanie co´s zmieni´c, a on nie zamierzał tego powiedzie´c. — Mam plan — spróbował zamiast tego. Poczekał, a˙z Coll podniesie wzrok. — Wiem, co my´slisz, ale nie zamierzam podejmowa´c wi˛ekszego ryzyka, ni˙z to b˛edzie konieczne. — Coll spojrzał na niego z niedowierzaniem, lecz nie odezwał si˛e. — Krypta znajduje si˛e niedaleko podnó˙za s´ciany skalnej, tu˙z pod murami starego pałacu. Gdybym zdołał dosta´c si˛e do parowu od drugiej strony, miałbym do pokonania jedynie niewielki kawałek. Trzymajac ˛ ju˙z w r˛ekach Miecz, byłbym zabezpieczony przed cieniowcami. — W ostatnim stwierdzeniu zawartych było kilka trudnych do spełnienia warunków, lecz ani Coll, ani Damson nie zdecydowali si˛e na ich wytkni˛ecie. Par czuł na czole kropelki potu. Trudno´sci zwiazane ˛ z tym, co zamierzał zaproponowa´c, były przera˙zajace. ˛ Przełknał ˛ s´lin˛e. — Mógłbym przej´sc´ po tym waskim ˛ pomo´scie prowadzacym ˛ ze stra˙znicy do starego pałacu. Coll wyrzucił r˛ece w gór˛e. — Zamierzasz po raz trzeci i´sc´ do stra˙znicy? — wykrzyknał, ˛ ledwie panujac ˛ nad soba.˛ — Potrzebuj˛e tylko jakiego´s podst˛epu, czego´s, co odwróciłoby ich uwag˛e. . . — Czy ty kompletnie postradałe´s zmysły? Kolejny podst˛ep na nic si˛e nie zda! Tym razem b˛eda˛ ci˛e szukali! Wy´sledza˛ ci˛e w ciagu ˛ pi˛eciu sekund od momentu, kiedy. . . — Coll! — Parowi równie˙z zacz˛eły puszcza´c nerwy. — On ma racj˛e — spokojnie rzekła Damson Rhee. Par odwrócił si˛e gwałtownie w jej stron˛e, lecz zaraz si˛e zreflektował. Spojrzał z powrotem na brata. Coll patrzył na´n wyczekujaco, ˛ czerwony na twarzy, lecz milczacy. ˛ Par pokr˛ecił głowa.˛ — B˛ed˛e wi˛ec musiał znale´zc´ inny sposób. Coll nagle zaczał ˛ sprawia´c wra˙zenie zm˛eczonego. — Prawda jest taka, z˙ e nie ma innego sposobu. — Mo˙ze jest — rzekła Damson. — Kiedy armie lorda Warlocka oblegały Tyrsis w czasach Balinora Buckhannaha, dwukrotnie udało im si˛e dosta´c do miasta: raz od strony bram wjazdowych, drugi raz przez korytarze biegnace ˛ pod miastem i skałami za starym pałacem do piwnic na dole. Te korytarze moga˛ wcia˙ ˛z istnie´c, otwierajac ˛ nam dost˛ep do parowu od strony pałacu. 264
Coll w milczeniu odwrócił wzrok z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Najwyra´zniej spodziewał si˛e po Damson czego´s innego. Par zawahał si˛e, po czym powiedział ostro˙znie: — To wszystko wydarzyło si˛e przed ponad czterystu laty. Zupełnie zapomniałem o tych korytarzach, mimo z˙ e tak cz˛esto o nich opowiadałem. — Znowu si˛e zawahał. — Czy wiesz co´s o nich: gdzie sa,˛ jak mo˙zna si˛e do nich dosta´c, czy dałoby si˛e jeszcze nimi przej´sc´ ? Damson wolno pokr˛eciła głowa,˛ nie zwracajac ˛ uwagi na znaczaco ˛ uniesione brwi Colla. — Ale znam kogo´s, kto mo˙ze to wiedzie´c — rzekła. — Je´sli zechce z nami rozmawia´c. — Nast˛epnie spojrzała na Colla i przytrzymała jego wzrok. Jej twarz przybrała nagle łagodny wyraz, który zaskoczył Para. — Wszyscy mamy prawo do dokonywania własnych wyborów — rzekła spokojnie. Oczy Colla połyskiwały gniewnie. Par przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e bratu, zastanawiajac ˛ si˛e, czy co´s do niego powiedzie´c, po czym odwrócił si˛e gwałtownie do Damson. — Czy zaprowadzisz mnie do tego kogo´s dzi´s wieczór? — Dziewczyna wstała, a obaj bracia podnie´sli si˛e wraz z nia.˛ Stojac ˛ mi˛edzy nimi, wydawała si˛e drobna i krucha, Par wiedział jednak, z˙ e to złudzenie. Zdawała si˛e zastanawia´c, zanim powiedziała: — To zale˙zy. Najpierw musisz mi co´s obieca´c. Kiedy b˛edziesz szedł do Dołu, jakkolwiek si˛e to odb˛edzie, zabierzesz Colla i mnie ze soba.˛ — Zapadło głuche milczenie. Trudno było powiedzie´c, który z braci był bardziej zdumiony. Damson dała im czas na doj´scie do siebie, po czym rzekła do Para: — Obawiam si˛e, z˙ e nie pozostawiam ci z˙ adnego wyboru w tym wzgl˛edzie. Nie mog˛e. Inaczej czułby´s si˛e zobowiazany ˛ do pozostawienia nas obojga tutaj, z˙ eby nie nara˙za´c nas na niebezpiecze´nstwo, a to byłoby najgorsze, co mo˙zna zrobi´c. Potrzebujesz nas przy sobie. — Nast˛epnie odwróciła si˛e do Colla. — A my musimy tam by´c, Coll. Nie rozumiesz tego? To wszystko si˛e nie sko´nczy: ani ucisk federacji, ani zło czynione przez cieniowce, ani choroby pustoszace ˛ wszystkie krainy, dopóki kto´s nie poło˙zy temu kresu. By´c mo˙ze Par ma szans˛e tego dokona´c. Nie mo˙zemy jednak pozwoli´c, by próbował to zrobi´c sam. Musimy uczyni´c, co w naszej mocy, z˙ eby mu pomóc, gdy˙z jest to równie˙z nasza walka. Nie mo˙zemy po prostu usia´ ˛sc´ i czeka´c, a˙z pojawi si˛e kto´s inny i nam pomo˙ze. Nikt nie przyjdzie. Je´sli czego´s si˛e w z˙ yciu nauczyłam, to wła´snie tego. Czekała, przenoszac ˛ wzrok z jednego na drugiego. Coll wydawał si˛e zdezorientowany, jakby sadził, ˛ z˙ e powinna istnie´c jaka´s oczywista alternatywa dla jego wyborów, lecz z˙ adnym sposobem nie mógł jej znale´zc´ . Spojrzał krótko na Para i znowu odwrócił wzrok. Par wbił oczy w podłog˛e, a jego twarz pozbawiona była wyrazu. — Wystarczy, z˙ e ja musz˛e tam i´sc´ — rzekł w ko´ncu. 265
— I tego za du˙zo — mruknał ˛ Coll. Par nie zareagował na jego słowa i spojrzał na Damson. — A co, je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e tylko ja mog˛e tam wej´sc´ ? — Damson podeszła do niego, wzi˛eła w dłonie jego r˛ece i u´scisn˛eła je. — To si˛e nie zdarzy. Wiesz o tym. — Stan˛eła na palcach i pocałowała go lekko. — Wi˛ec zgoda? Par zaczerpnał ˛ powietrza i wezbrało w nim zatrwa˙zajace ˛ uczucie nieuchronnos´ci zdarze´n. Coll i Damson Rhee — nara˙zał z˙ ycie ich obojga, udajac ˛ si˛e po Miecz. Był niedorzecznie uparty, nieust˛epliwy w stopniu graniczacym ˛ z szale´nstwem; dawał si˛e pochwyci´c w sie´c swoich wydumanych pragnie´n i ambicji. Istniały wszelkie powody, by przypuszcza´c, z˙ e jego za´slepienie zgubi ich wszystkich. Wi˛ec daj temu spokój, szepnał ˛ ze zło´scia˛ do siebie. Po prostu odejd´z stad. ˛ Ale ju˙z w momencie, kiedy to pomy´slał, wiedział, z˙ e tego nie zrobi. — Zgoda — powiedział. Nastapiła ˛ chwila ciszy. Coll podniósł wzrok i wzruszył ramionami. — Zgoda — powtórzył spokojnie. Damson dotkn˛eła r˛eka˛ twarzy Para, po czym podeszła do Colla i u´scisn˛eła go. Par był nieco zdziwiony, kiedy brat odwzajemnił jej u´scisk.
XXV Dopiero o zmierzchu nast˛epnego dnia Padishar Creel i Morgan Leah dotarli do podnó˙za Wyst˛epu. Obaj byli wyczerpani. Maszerowali niestrudzenie od chwili opuszczenia Tyrsis, zatrzymujac ˛ si˛e na krótko, z˙ eby co´s zje´sc´ . Poprzedniej nocy spali mniej ni˙z sze´sc´ godzin. Mimo to przybyliby jeszcze wcze´sniej i w lepszym stanie, gdyby Padishar nie upierał si˛e przy tym, by zacierali s´lady swego przej´scia. Kiedy przekroczyli granic˛e Parma Key, kluczył bezustannie, prowadzac ˛ ich przez wawozy, ˛ koryta rzek i skalne przesmyki, cały czas obserwujac ˛ okolic˛e z tyłu. Morgan uwa˙zał, z˙ e herszt banitów jest przesadnie ostro˙zny, i straciwszy w pewnym momencie cierpliwo´sc´ , powiedział mu to. — Do kro´cset, Padisharze, tracimy czas! Co w ko´ncu, twoim zdaniem, znajduje si˛e tam z tyłu? — Nic, co mogliby´smy zobaczy´c, chłopcze — brzmiała odpowied´z. Był upalny wieczór, powietrze ci˛ez˙ kie i nieruchome, a niebo zamglone w miejscu, gdzie czerwona tarcza sło´nca kryła si˛e za horyzontem. Wznoszac ˛ si˛e w koszu na szczyt Wyst˛epu, widzieli, jak nocne cienie zaczynaja˛ wypełnia´c nieliczne plamy s´wiatła dziennego, jakie pozostały jeszcze w lesie na dole, zmieniajac ˛ je w czarne rozlewiska mroku. Wokół nich irytujaco ˛ bzykały owady, zwabione zapachem potu. Skwar dnia zalegał nad cała˛ okolica˛ jak duszacy ˛ całun. Padishar wcia˙ ˛z miał wzrok zwrócony na południe ku Tyrsis, jakby był w stanie wypatrze´c to, co według niego deptało im po pi˛etach. Morgan spogladał ˛ tam równie˙z, lecz podobnie jak wcze´sniej, niczego nie widział. Herszt banitów pokr˛ecił głowa.˛ — Nie widz˛e tego — szepnał. ˛ — Ale czuj˛e, z˙ e nadchodzi. — Nie wyja´snił, co ma na my´sli, a góral nie pytał. Był zm˛eczony i głodny. Wiedział, z˙ e nic, co zrobi Padishar albo on, nie zmieni zamiarów owego czego´s, co mogło ich s´ledzi´c. W˛edrówka dobiegła ko´nca, zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, by zatrze´c s´lady swego przej´scia, i martwienie si˛e na zapas nic by nie pomogło. Morgan czuł, jak burczy mu w brzuchu, i my´slał o czekajacej ˛ ich kolacji. Obiad, który zjedli wcze´sniej tego dnia, był wi˛ecej ni˙z skromny — par˛e korzonków, czerstwy chleb, twardy ser i troch˛e wody.
267
— Rozumiem, z˙ e banici musza˛ umie´c z˙ y´c niemal samym powietrzem, ale spodziewałem si˛e po tobie czego´s wi˛ecej! — skar˙zył si˛e Morgan. — To z˙ ałosne! — Zapewne, chłopcze — odparł herszt banitów. — Ale nast˛epnym razem ty b˛edziesz grabarzem, a ja nieboszczykiem! Ich drobna ró˙znica zda´n dawno ju˙z została odsuni˛eta na dalszy plan — nie tyle zapomniana, ile raczej umieszczona we wła´sciwej perspektywie. Padishar po pi˛eciu minutach przestał my´sle´c o ich konfrontacji i Morgan uznał przed ko´ncem ˙ dnia, z˙ e wszystko mi˛edzy nimi wróciło do normy. Zywił do herszta banitów rodzaj niech˛etnego szacunku — za jego szorstki i zdecydowany sposób bycia, który przypominał góralowi jego własny, za pewno´sc´ siebie, która˛ tamten cz˛esto okazywał, oraz za sposób, w jaki potrafił zjednywa´c sobie ludzi. Padishar Creel nosił oznaki przywództwa tak, jakby przysługiwały mu z racji urodzenia, i wydawało si˛e to u niego naturalne. Cechowała go jaka´s nieodparta siła, która sprawiała, z˙ e człowiek chciał mu si˛e podporzadkowa´ ˛ c, Padishar rozumiał jednak, z˙ e przy´ wódca musi dawa´c co´s w zamian swoim zwolennikom. Swiadomy roli Morgana w sprowadzeniu Ohmsfordów na północ, uznał jego prawo do troski o ich bezpiecze´nstwo. Kilkakrotnie po ich sprzeczce specjalnie zapewniał górala, z˙ e Par i Coll nie zostana˛ pozostawieni samym sobie, z˙ e zadba o to, by byli bezpieczni. Miał zło˙zona,˛ charyzmatyczna˛ osobowo´sc´ i Morgan lubił go pomimo dr˛eczacego ˛ go podejrzenia, z˙ e Padishar Creel nigdy nie b˛edzie w stanie spełni´c wszystkich swoich obietnic. Na ka˙zdym etapie ich drogi w gór˛e banici s´ciskali na powitanie r˛ek˛e Padishara. Je´sli oni tak mocno w niego wierza,˛ zapytywał siebie Morgan, to czy ja równie˙z nie powinienem? Wiedział jednak, z˙ e wiara jest równie ulotna jak magia. My´slał przez chwil˛e o złamanym mieczu, który niósł ze soba.˛ Wiara i magia ukute w jedno, wtopione w z˙ elazo, a potem strzaskane. Wział ˛ gł˛eboki oddech. Ból po stracie wcia˙ ˛z był obecny, gł˛eboki i dominujacy, ˛ pomimo jego postanowienia, z˙ e o nim zapomni, i jak radził mu Padishar, poczeka, a˙z rana sama si˛e zabli´zni. Powtarzał sobie, z˙ e nie ma niczego, co mógłby zrobi´c, by zmieni´c to, co si˛e stało; musi si˛e z tym po˙ przez lata, nie u˙zywajac godzi´c. Zył ˛ magii Miecza i nie wiedzac ˛ nawet, z˙ e istnieje. Nie był teraz w gorszym poło˙zeniu ni˙z wówczas. Był tym samym człowiekiem. A jednak ból nie ustawał. Była pustka, która dra˙ ˛zyła ko´sci jego ciała od s´rodka, sprawiajac, ˛ z˙ e czuł si˛e rozbity i szukał kawałków, z których mógłby si˛e na nowo poskłada´c. Mógł samego siebie przekonywa´c, z˙ e si˛e nie zmienił, lecz to, czego do´swiadczał, kiedy posługiwał si˛e magia,˛ pozostawiło na nim s´lad równie niezatarty, jakby napi˛etnowano go rozpalonym z˙ elazem. Wspomnienia pozostały, obrazy z jego walk, wra˙zenia wywarte przez moc, która˛ był w stanie przywoła´c, i siła, która˛ posiadał. Teraz wszystko to stracił. Podobnie jak utrata rodzica, brata lub siostry albo dziecka, nigdy nie mogło to zosta´c całkowicie zapomniane. Spogladał ˛ z wysoka na Parma Key i czuł, jak staje si˛e coraz mniejszy. 268
Kiedy dotarli na Wyst˛ep, czekał ju˙z tam na nich Chandos. Jednooki zast˛epca Padishara wydawał si˛e wi˛ekszy i ciemniejszy, ni˙z Morgan go zapami˛etał. Jego brodata, zdeformowana twarz była poryta bruzdami i pomarszczona, a jego posta´c spowita w wielki płaszcz, który zdawał si˛e jeszcze przydawa´c rozmiarów jego pot˛ez˙ nemu ciału. Schwycił dło´n Padishara i mocno ja˛ u´scisnał. ˛ — Mieli´scie udane polowanie? — „Niebezpieczne” byłoby wła´sciwszym słowem — odparł herszt banitów. Chandos spojrzał na Morgana. — A pozostali? — Zgin˛eli, wszyscy oprócz Ohmsfordów. Gdzie Hirehone? Gdzie´s w pobli˙zu czy powrócił do Varfleet? Morgan spojrzał szybko na niego. A wi˛ec Padishar wcia˙ ˛z próbuje ustali´c, kto ich wydał, pomy´slał. Nie wspominano o wła´scicielu ku´zni Kiltan, od kiedy Morgan poinformował, z˙ e widział go w Tyrsis. — Hirehone? — Chandos wydawał si˛e zaskoczony. — Wyruszył stad ˛ zaraz po was, jeszcze tego samego dnia. Sadz˛ ˛ e, z˙ e wrócił do Varfleet, jak mu kazałe´s. Nie ma go tutaj. Na chwil˛e urwał. — Masz jednak go´sci. Padishar ziewnał. ˛ — Go´sci? — Trolle, Padisharze. Herszt banitów natychmiast oprzytomniał. — Co ty mówisz? Trolle? Patrzcie, patrzcie. A w jaki sposób si˛e tutaj znalazły? Ruszyli wzdłu˙z cypla w stron˛e płonacych ˛ ognisk. Padishar z Chandosem rami˛e przy ramieniu, a Morgan nieco z tyłu. — Nie chca˛ powiedzie´c — odparł Chandos. — Wyszły z lasu trzy dni temu, tak po prostu, jakby odszukanie nas tutaj nie sprawiło im z˙ adnej trudno´sci. Przyszły bez przewodnika i znalazły nas, jakby´smy obozowali na s´rodku pustego pola z powiewajacymi ˛ proporcami. — Chrzakn ˛ ał. ˛ — Jest ich dwudziestu, rosłe chłopiska, z gór Charnal w Nordlandii. Same nazywaja˛ siebie górskimi trollami. Po prostu stały na dole, a˙z w ko´ncu zjechałem, z˙ eby z nimi porozmawia´c, i wtedy poprosiły o spotkanie z toba.˛ Kiedy im powiedziałem, z˙ e ci˛e nie ma, odparły, z˙ e poczekaja.˛ — Naprawd˛e? Tak im na tym zale˙zy? — Na to wyglada. ˛ Przywiozłem je na gór˛e, kiedy zgodziły si˛e odda´c bro´n. Nie wydawało mi si˛e wła´sciwe pozostawia´c ich tam na dole w Parma Key, skoro przebyły taki szmat drogi, z˙ eby ci˛e odnale´zc´ , a ponadto zrobiły to w tak podziwu godny sposób. — U´smiechnał ˛ si˛e pod wasem. ˛ — Poza tym pomy´slałem sobie, z˙ e trzy setki naszych ludzi b˛eda˛ w stanie zapanowa´c nad garstka˛ trolli. Padishar za´smiał si˛e cicho.
269
— Ostro˙zno´sc´ nie zawadzi, stary druhu. Trzeba nie lada sprytu, by pokona´c trolla. Gdzie sa? ˛ — Tam, przy ognisku po lewej. Morgan i Padishar spojrzeli w mrok. Grupa pozbawionych twarzy cieni podniosła si˛e na nogi, patrzac, ˛ jak si˛e zbli˙zaja.˛ Wydawały si˛e olbrzymie. Morgan odruchowo schwycił za r˛ekoje´sc´ miecza. Zaraz sobie jednak przypomniał, z˙ e r˛ekoje´sc´ to niemal wszystko, co mu pozostało. — Ich przywódca nazywa si˛e Axhind — doko´nczył Chandos, mówiac ˛ teraz umy´slnie przyciszonym głosem. — Jest Maturenem. Padishar podszedł do nich. Zdołał si˛e ju˙z otrzasn ˛ a´ ˛c ze zm˛eczenia, a jego wysoka posta´c budziła respekt. Jeden z przybyłych wystapił ˛ do przodu, z˙ eby si˛e z nim przywita´c. Morgan Leah nigdy przedtem nie widział trolla. Oczywi´scie słyszał opowie´sci o nich; wszyscy opowiadali historie o trollach. Kiedy´s, na długo przed urodzeniem Morgana, trolle opu´sciły Nordlandi˛e, ich legendarna˛ ojczyzn˛e, by prowadzi´c handel z członkami innych plemion. Przez pewien czas niektóre z nich mieszkały nawet w´sród ludzi z Callahornu. Wszystko to jednak sko´nczyło si˛e wraz z pojawieniem si˛e federacji i jej krucjata˛ o panowanie nad Sudlandia.˛ Trolle nie były ju˙z mile widziane na południe od Streleheimu i te nieliczne z nich, które przybyły na południe, szybko wróciły na północ. Z natury były odludkami i bez wi˛ekszego wysiłku zap˛edzono je z powrotem do ich górskich warowni. Teraz ju˙z ich wcale nie opuszczały, a w ka˙zdym razie nikt, kogo Morgan znał, nigdy nie słyszał, z˙ eby to kiedy´s zrobiły. Napotkanie ich grupy tak daleko na południe było czym´s niezwykłym. Morgan usiłował nie przypatrywa´c si˛e go´sciom, lecz było to trudne. Trolle były bardzo muskularnymi, niemal groteskowo wygladaj ˛ acymi ˛ osobnikami, rosłymi i szerokimi w barach, o orzechowobrazowej, ˛ szorstkiej jak kora skórze. Twarze miały płaskie i niemal pozbawione rysów. Morgan zupełnie nie mógł u nich dostrzec uszu. Okryte były w skór˛e i ci˛ez˙ kie puklerze, a wokół ogniska, jak porzucone cienie, le˙zały ich wielkie opo´ncze. — Jestem baronem Creelem, przywódca˛ Ruchu — zagrzmiał Padishar. Troll stojacy ˛ naprzeciw niego wybełkotał co´s niezrozumiale. Morgan uchwycił tylko imi˛e Axhind. Obaj m˛ez˙ czy´zni u´scisn˛eli sobie krótko dłonie, po czym Axhind zaprosił Padishara gestem, by usiadł z nim przy ognisku. Trolle odstapiły ˛ do tyłu, kiedy herszt banitów i jego towarzysze weszli w krag ˛ s´wiatła, z˙ eby usia´ ˛sc´ . Morgan rozgladał ˛ si˛e niespokojnie, kiedy pot˛ez˙ ne istoty ustawiały si˛e wokół. Nigdy nie czuł si˛e równie bezbronny. Chandos wydawał si˛e zupełnie spokojny, gdy sadowił si˛e na ziemi o par˛e kroków za Padisharem. Morgan usiadł obok niego. Rozpocz˛eła si˛e wówczas powa˙zna rozmowa, z której góral nic nie rozumiał. Toczyła si˛e w nieznanym mu zupełnie j˛ezyku trolli. Padishar zdawał si˛e całkiem dobrze nim włada´c i z rzadka tylko przerywał sobie, z˙ eby si˛e zastanowi´c nad 270
tym, co mówi. Rozlegało si˛e wiele d´zwi˛eków przypominajacych ˛ chrzakni˛ ˛ ecia albo niewyra´zne pomruki, a wielu wypowiadanym kwestiom towarzyszyła z˙ ywa gestykulacja. — Skad ˛ Padishar zna ich j˛ezyk? — zapytał Morgan Chandosa szeptem we wczesnej fazie rozmowy. Tamten nawet na niego nie spojrzał. — Tu, w Callahornie, troch˛e wi˛ecej obracamy si˛e w s´wiecie ni˙z wy tam, w górach — odparł. Głód dawał si˛e pot˛ez˙ nie we znaki Morganowi, lecz odp˛edzał od siebie wszelka˛ my´sl o nim, opierajac ˛ si˛e ogarniajacemu ˛ go zm˛eczeniu i umy´slnie siedzac ˛ bez ruchu. Rozmowa trwała dalej. Padishar wydawał si˛e zadowolony z jej przebiegu. — Chca˛ si˛e do nas przyłaczy´ ˛ c — szepnał ˛ po pewnym czasie Chandos, uznajac ˛ najwyra´zniej, z˙ e Morgan powinien zosta´c nagrodzony za swoja˛ cierpliwo´sc´ . Posłuchał jeszcze troch˛e. — Nie tylko ci tutaj. Wszystkie dwadzie´scia jeden plemion! — Był podekscytowany. — Pi˛ec´ tysi˛ecy chłopa! Chca˛ zawrze´c przymierze! Morgana równie˙z ogarn˛eło podniecenie. — Z nami? Dlaczego? Chandos nie odpowiedział od razu, dajac ˛ Morganowi znak, z˙ eby poczekał. Po chwili powiedział: — Ruch zwracał si˛e do nich wcze´sniej, proszac ˛ o pomoc. Zawsze jednak uwaz˙ ały, z˙ e jest zbyt podzielony, za mało godny zaufania. Ostatnio zmieniły zdanie. — Spojrzał krótko na Morgana. — Mówia,˛ z˙ e Padishar w wystarczajacym ˛ stopniu zjednoczył poszczególne frakcje, by mogły rozwa˙zy´c spraw˛e na nowo. Szukaja˛ sposobów powstrzymania pochodu federacji na ich tereny. — W jego szorstkim głosie pobrzmiewało zadowolenie. — Do kro´cset, to mo˙ze si˛e okaza´c dla nas prawdziwym u´smiechem losu! Axhind podawał teraz w koło kielichy i nalewał do nich czego´s z wielkiego dzbana. Morgan przyjał ˛ oferowany mu kielich i zajrzał do niego. Płyn, który zawierał, był czarny jak smoła. Poczekał, a˙z przywódca trolli i Padishar przepija˛ do siebie, po czym wychylił kielich. Z najwi˛ekszym trudem powstrzymał si˛e od wymiotów. Czymkolwiek było to, co mu podano, smakowało to jak z˙ ół´c. Chandos spostrzegł wyraz jego twarzy. — Mleko trolli — powiedział i u´smiechnał ˛ si˛e. Wypili napój do dna, nawet Morgan, który stwierdził, z˙ e natychmiast odebrał mu on cały apetyt. Potem podnie´sli si˛e, Axhind i Padishar raz jeszcze u´scisn˛eli sobie dłonie i mieszka´ncy Sudlandii oddalili si˛e. — Słyszeli´scie? — spokojnie zapytał Padishar, kiedy znikn˛eli w´sród cieni. Na niebie zacz˛eły si˛e pojawia´c pierwsze gwiazdy i dogasały resztki dziennego s´wiatła. — Czy słyszeli´scie wszystko, cała˛ rozmow˛e? — Ka˙zde słowo — odparł Chandos, a Morgan w milczeniu skinał ˛ głowa.˛
271
— Pi˛ec´ tysi˛ecy chłopa! Do kro´cset! Z taka˛ siła˛ mogliby´smy stawi´c czoło całej federacji! — Padishara rozpierał entuzjazm. — Ruch mo˙ze powoła´c pod bro´n dwa tysiace ˛ ludzi i drugie tyle z nawiazk ˛ a˛ spo´sród karłów! Do kro´cset! — Uderzył pi˛es´cia˛ w otwarta˛ dło´n, po czym wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i siarczy´scie klepnał ˛ Chandosa i Morgana w plecy. — Ju˙z najwy˙zszy czas, z˙ eby co´s zacz˛eło i´sc´ po naszej my´sli, nie sadzicie, ˛ chłopcy? Morgan zjadł potem kolacj˛e, siedzac ˛ samotnie przy stole obok kuchennego paleniska. Zapachy dobywajace ˛ si˛e z garnków zaostrzyły na nowo jego apetyt. Padishar i Chandos oddalili si˛e, aby porozmawia´c o tym, co wydarzyło si˛e podczas nieobecno´sci tego pierwszego, i Morgan nie widział potrzeby brania w tym udziału. Rozgladał ˛ si˛e za Steffem i Teel, lecz nigdzie nie było ich wida´c, i dopiero kiedy ko´nczył je´sc´ , z mroku wyłonił si˛e Steff i zwalił si˛e na ziemi˛e obok niego. — Jak poszło? — zapytał zdawkowo karzeł, pomijajac ˛ wszelkie powitanie. W powykr˛ecanych dłoniach s´ciskał kufel piwa, który przyniósł ze soba.˛ Wydawał si˛e bardzo zm˛eczony. Morgan przedstawił mu pokrótce zdarzenia minionego tygodnia. Kiedy sko´nczył, Steff potarł r˛eka˛ ruda˛ brod˛e i rzekł: — Macie szcz˛es´cie, z˙ e z˙ yjecie, wszyscy. — Jego pokryta bliznami twarz była wychudła; wieczorne półcienie zdawały si˛e jeszcze gł˛ebiej rze´zbi´c przecinajace ˛ ja˛ bruzdy. — Dziwne rzeczy si˛e tu działy, kiedy was nie było. Morgan odsunał ˛ talerz i patrzył na niego, czekajac. ˛ Karzeł odchrzakn ˛ ał, ˛ rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół, zanim odezwał si˛e znowu. — Teel zachorowała tego samego dnia, kiedy wyruszyli´scie. Około południa znaleziono ja˛ nieprzytomna˛ na cyplu. Oddychała, ale nie byłem w stanie jej ocuci´c. Zaniosłem ja˛ do jaskini, owinałem ˛ w koce i siedziałem przy niej niemal przez tydzie´n. Nic nie mogłem dla niej zrobi´c. Po prostu le˙zała tam, ledwie z˙ ywa. — Odetchnał ˛ gł˛eboko. — Sadziłem, ˛ z˙ e została otruta. Jego usta wykrzywiły si˛e. — Wydawało mi si˛e to mo˙zliwe. Wielu członków Ruchu nie przepada za karłami. Ale potem w ko´ncu si˛e ockn˛eła. Wymiotowała i była tak słaba, z˙ e ledwie mogła si˛e rusza´c. Karmiłem ja˛ rosołem, z˙ eby przywróci´c jej siły, i w ko´ncu doszła do siebie. Nie wie, co si˛e z nia˛ stało. Mówiła, z˙ e ostatnia rzecz, jaka˛ pami˛eta, była zwiazana ˛ z Hirehone’em. . . Morgan przerwał mu, gło´sno wciagaj ˛ ac ˛ powietrze. — Czy co´s ci to mówi, Morgan? — By´c mo˙ze. — Góral lekko skinał ˛ głowa.˛ — Wydawało mi si˛e, z˙ e widziałem Hirehone’a w Tyrsis, kiedy tam przybyli´smy. Nie powinno go tam by´c i doszedłem do wniosku, z˙ e musiałem si˛e pomyli´c. Teraz nie jestem ju˙z taki pewien. Kto´s wydał nas federacji. Mógł to by´c on. — To mało prawdopodobne. — Steff potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Dlaczego wła´snie on? Mógł nas wyda´c na samym poczatku ˛ w Varfleet. Czemu miałby czeka´c a˙z do
272
teraz? — Jego kr˛epa posta´c poruszyła si˛e. — Poza tym Padishar całkowicie mu ufa. — Mo˙ze — mruknał ˛ Morgan, popijajac ˛ piwo. — Ale Padishar prawie od razu zapytał o niego, kiedy tu przybyli´smy. Steff zastanowił si˛e nad tym przez chwil˛e, po czym zmienił temat. — Jest co´s jeszcze. Dwa dni temu znaleziono na skraju urwiska ciała kilku stra˙zników z nocnej warty, tych przy wyciagach. ˛ Wszyscy mieli poder˙zni˛ete ˙ gardła. Zadnej wskazówki, kto to zrobił. — Na chwil˛e spojrzał w bok, a potem z powrotem na chłopaka. Jego oczy skrył cie´n. — Wszystkie kosze znajdowały si˛e na górze, Morgan. Przypatrywali si˛e sobie. Morgan zmarszczył czoło. — Wi˛ec zrobił to kto´s, kto ju˙z tutaj był? — Nie wiem. Tak si˛e wydaje. Ale z jakiego powodu? A je´sli to był kto´s z zewnatrz, ˛ to jak si˛e tu dostał, a potem wrócił na dół, skoro wszystkie kosze były na miejscu? Morgan spogladał ˛ w mrok, zastanawiajac ˛ si˛e nad tym, lecz nie znajdował odpowiedzi. — Sadziłem, ˛ z˙ e powiniene´s to wiedzie´c. — Steff wstał. — My´sl˛e, z˙ e Padishar o tym usłyszy niezale˙znie ode mnie. — Opró˙znił swój kufel. — Musz˛e wraca´c do Teel; nie lubi˛e zostawia´c jej samej po tym, co si˛e stało. Jest wcia˙ ˛z bardzo słaba. — Potarł r˛eka˛ czoło i skrzywił si˛e. — Ja te˙z nie czuj˛e si˛e najlepiej. — Id´z zatem — rzekł Morgan, wstajac ˛ razem z nim. — Rano przyjd˛e was odwiedzi´c. Najpierw jednak musz˛e si˛e porzadnie ˛ wyspa´c. — Urwał na chwil˛e. — Wiesz o trollach? — Czy o nich wiem? — Steff u´smiechnał ˛ si˛e krzywo. — Ju˙z z nimi rozmawiałem. Axhind i ja troch˛e si˛e znamy. — Patrzcie, patrzcie. Jeszcze jedna tajemnica. Opowiesz mi o tym jutro, dobrze? Steff zaczał ˛ si˛e oddala´c. — Jutro, zgoda. — Nie było go ju˙z prawie wida´c, kiedy powiedział: — Miej uszy i oczy otwarte, góralu. Morgan Leah ju˙z wcze´sniej sobie to postanowił. Spał dobrze tej nocy i obudził si˛e wypocz˛ety. Poranne sło´nce wznosiło si˛e ju˙z ponad wierzchołki drzew i zacz˛eło si˛e robi´c goraco. ˛ W obozie banitów panowało wi˛eksze ni˙z zwykle o˙zywienie i Morgan od razu zapragnał ˛ si˛e dowiedzie´c, co si˛e dzieje. Przez chwil˛e my´slał, z˙ e mo˙ze wrócili Ohmsfordowie, lecz odrzucił t˛e mo˙zliwo´sc´ , uznajac, ˛ z˙ e obudzono by go, gdyby tak było. Ubrał si˛e i naciagn ˛ ał ˛ buty, zwinał ˛ koce, umył si˛e, zjadł co´s i zszedł na skraj cypla. Natychmiast dostrzegł Padishara, znowu w szkarłatnym stroju, wykrzykujacego ˛ rozkazy i rozsyłajacego ˛ ludzi w ró˙znych kierunkach. Herszt banitów rzucił okiem na górala i chrzakn ˛ ał. ˛ 273
— Mam nadziej˛e, z˙ e nie obudziły ci˛e te hałasy. — Odwrócił si˛e, z˙ eby wyda´c krzykiem polecenie grupie ludzi przy windach, po czym kontynuował normalnym tonem: — Byłoby mi przykro, gdyby zakłócono ci spokój. Morgan zaczał ˛ co´s mrucze´c pod nosem, lecz przerwał, widzac ˛ na twarzy tamtego ironiczny u´smiech. — No, no. Chciałem tylko troch˛e si˛e z toba˛ podra˙zni´c, góralu — uspokoił go Padishar. — Nie zaczynajmy dnia od swarów, mamy zbyt wiele do zrobienia. Wysłałem zwiadowców, z˙ eby przeczesali Parma Key. Chc˛e si˛e upewni´c, czy przeczucie nie myliło mnie co do gro˙zacego ˛ nam niebezpiecze´nstwa. Posłałem te˙z po Hirehone’a. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Tymczasem trolle nadal czekaja,˛ Axhind i jego familia. Mówiono mi, z˙ e wszyscy oni sa˛ blisko ze soba˛ spokrewnieni. Wczoraj to był tylko wst˛ep. Dzisiaj b˛edziemy rozmawia´c o warunkach i celach całego przedsi˛ewzi˛ecia. Chcesz pój´sc´ ze mna? ˛ Morgan przytaknał. ˛ Przypasawszy pochw˛e zawierajac ˛ a˛ szczatki ˛ Miecza Leah, który nosił teraz głównie z przyzwyczajenia, poda˙ ˛zył za Padisharem skrajem cypla w stron˛e obozowiska, gdzie zbierały si˛e ju˙z trolle. Po drodze zapytał, czy sa˛ jakie´s wie´sci o Parze i Collu. Nie było. Rozgladał ˛ si˛e wkoło za Steffem i Teel, lecz z˙ adnego z nich nigdzie nie było wida´c. Obiecał sobie, z˙ e poszuka ich pó´zniej. Kiedy podeszli do trolli, Axhind objał ˛ herszta banitów, po czym przywitał górala uroczystym skinieniem głowy i z˙ elaznym u´sciskiem dłoni. Nast˛epnie poprosił ich gestem, by usiedli. Po paru chwilach pojawił si˛e Chandos z kilkoma towarzyszami, lud´zmi, których Morgan nie znał, i spotkanie si˛e rozpocz˛eło. Trwało przez reszt˛e poranka i wi˛eksza˛ cz˛es´c´ popołudnia. Morgan znów nie był w stanie zrozumie´c, o czym mówiono, a Chandos tym razem był zbyt zaj˛ety rozmowa,˛ z˙ eby si˛e nim zajmowa´c. Mimo to Morgan z uwaga˛ słuchał, obserwujac ˛ gesty i poruszenia nied´zwiedziowatych trolli i usiłujac ˛ odgadna´ ˛c, jakie my´sli skrywaja˛ ich pozbawione wyrazu twarze. Przewa˙znie mu si˛e to nie udawało. Wygladały ˛ jak wielkie pniaki, które pobudzono do z˙ ycia i wyposa˙zono w najbardziej podstawowe znamiona ludzkiej postaci, by mogły si˛e porusza´c. Wi˛ekszo´sc´ z nich poprzestawała na przypatrywaniu si˛e rozmawiajacym. ˛ Te, które mówiły, czyniły to zwi˛ez´ le, nawet Axhind. Wszystko, co robiły, cechowała jaka´s oszcz˛edno´sc´ wysiłku. Morgan zastanawiał si˛e przez chwil˛e, jakie sa˛ w walce, i uznał, z˙ e ju˙z to potrafi sobie wyobrazi´c. Sło´nce przesuwało si˛e po niebie, zmieniajac ˛ s´wiatło z przy´cmionego na jaskrawe i z powrotem na przy´cmione, skracajac, ˛ a potem wydłu˙zajac ˛ cienie, wypełniajac ˛ dzie´n upałem, a potem ka˙zac ˛ mu si˛e ciagn ˛ a´ ˛c w skwarnej duchocie, w której wszyscy wiercili si˛e niespokojnie, daremnie szukajac ˛ wytchnienia. Urza˛ dzono krótka˛ przerw˛e na obiad, podczas której cz˛estowano si˛e nawzajem piwem i winem. Kto´s poczynił nawet jaka´ ˛s aluzj˛e do górala, by da´c wyobra˙zenie o rozmiarach poparcia, jakim cieszy si˛e Ruch. Morgan roztropnie zachował milczenie podczas wymiany zda´n na ten temat. Wiedział, z˙ e przyprowadzono go tutaj, by 274
udzielał poparcia, a nie zaprzeczał. Popołudnie miało si˛e ku ko´ncowi, kiedy pojawił si˛e zdyszany i wystraszony goniec. Ujrzawszy go, Padishar zmarszczył czoło, rozdra˙zniony, z˙ e im przerwano, i na chwil˛e przeprosił zebranych. Wysłuchał z uwaga˛ informacji posła´nca, zawahał si˛e, po czym spojrzał na górala i skinał ˛ na´n r˛eka.˛ Morgan poderwał si˛e na nogi. Nie podobało mu si˛e to, co widział na twarzy Padishara Creela. Kiedy Morgan podszedł, Padishar odprawił go´nca. — Znale´zli Hirehone’a — rzekł cicho. — Na zachodnim skraju Parma Key, w pobli˙zu s´cie˙zki, która˛ szli´smy, wracajac. ˛ Nie z˙ yje. — Jego oczy poruszyły si˛e niespokojnie. — Patrol, który go znalazł, twierdzi, z˙ e wygladał ˛ tak, jakby wywrócono go na nice. Morgana s´cisn˛eło w gardle, gdy sobie to wyobraził. — Co si˛e dzieje, Padisharze? — zapytał cicho. — Sam nie wiem, co o tym my´sle´c, góralu. Ale jest jeszcze gorsza wiadomo´sc´ . Przeczucie nigdy mnie nie myli. O dwie mile stad ˛ znajduje si˛e armia federacji: garnizon z Tyrsis albo nie jestem ulubionym synem swojej matki. — Jego twarz wykrzywił ironiczny grymas. — Ida˛ prosto po nas, chłopcze. Nie zbaczaja˛ ani na włos w swoim pochodzie. W jaki´s sposób odkryli, gdzie jeste´smy, i my´sl˛e, z˙ e obaj wiemy, jak to si˛e mogło sta´c, nieprawda˙z? Morgan zaniemówił ze zdumienia. — Kto? — zdołał wreszcie z siebie wykrztusi´c. Padishar wzruszył ramionami i za´smiał si˛e cicho. — Czy to naprawd˛e ma teraz jakie´s znaczenie? — Obejrzał si˛e przez rami˛e. — Trzeba ju˙z tutaj ko´nczy´c. Nie sprawi mi przyjemno´sci powiadomienie Axhinda i jego ludzi o tym, co si˛e stało, ale nie miałoby sensu ich zwodzi´c. Na ich miejscu zniknałbym ˛ stad ˛ szybciej ni˙z zajac ˛ w swej norze. Trolle były jednak innego zdania. Po zako´nczeniu spotkania Axhind i jego towarzysze nie przejawiali ch˛eci opuszczenia Wyst˛epu. Poprosili natomiast o zwrot swej broni — imponujacej ˛ kolekcji toporów, włóczni i mieczy — a po jej otrzymaniu usiedli i zacz˛eli niespiesznie szlifowa´c ich ostrza. Wydawało si˛e, z˙ e szykuja˛ si˛e do walki. Morgan poszedł poszuka´c karłów. Biwakowali w niewielkim, ustronnym zagajniku s´wierkowym na drugim ko´ncu podnó˙za urwiska, gdzie nawis skalny tworzył naturalna˛ osłon˛e przed wpływami pogody. Steff powitał go bez zbytniego entuzjazmu. Teel siedziała na ziemi. Z jej dziwnej, zamaskowanej twarzy nie sposób było niczego wyczyta´c, chocia˙z jej oczy połyskiwały czujnie. Wydawała si˛e silniejsza, jej ciemne włosy były wyszczotkowane, a jej r˛ece nie dr˙zały, kiedy podała je na powitanie Morganowi. Porozmawiał z nia˛ krótko, przy czym ona prawie si˛e nie odzywała. Morgan przekazał im wiadomo´sc´ o Hirehone’ie i nadciagaj ˛ acej ˛ armii federacji. Steff z powaga˛ skinał ˛ głowa; ˛ Teel nie zrobiła nawet tego. Opu´scił ich z niejasnym uczuciem niezadowolenia z odwiedzin.
275
˙ Armia federacji przybyła wraz z nastaniem zmroku. Zołnierze rozlokowali si˛e w lasach pod skalnymi s´cianami Wyst˛epu i zacz˛eli oczyszcza´c teren dla swoich potrzeb, pracujac ˛ z mozolna˛ determinacja˛ mrówek. Tysiacami ˛ wyłaniali si˛e spos´ród drzew, z powiewajacymi ˛ proporcami i połyskujacym ˛ or˛ez˙ em. Przed ka˙zda˛ kompania˛ niesiony był sztandar — czarna flaga z jednym czerwonym i jednym czarnym pasem tam, gdzie znajdowali si˛e zwykli z˙ ołnierze federacji, i jaskrawobiała głowa wilka tam, gdzie znajdowali si˛e szperacze. Wznoszono namioty, ustawiano bro´n w kozły, rozmieszczano na tyłach zaopatrzenie i rozpalano ogniska. Niemal od razu zespoły ludzi zacz˛eły budowa´c machiny obl˛ez˙ nicze i cisz˛e wypełniły odgłosy pił s´cinajacych ˛ drzewa i siekier rabi ˛ acych ˛ powalone pnie. Banici przygladali ˛ si˛e temu z góry. Ich własne umocnienia były ju˙z gotowe. Morgan patrzył wraz z nimi. Wydawali si˛e odpr˛ez˙ eni i spokojni. Były ich zaledwie trzy setki, lecz Wyst˛ep stanowił naturalna˛ redut˛e mogac ˛ a˛ si˛e oprze´c armii pi˛ec´ razy silniejszej ni˙z ta na dole. Windy zostały wciagni˛ ˛ ete na cypel i nie było ju˙z z˙ adnej innej drogi na gór˛e ani w dół poza wspinaczka˛ po skalnych s´cianach. Oznaczałoby to jednak konieczno´sc´ pi˛ecia si˛e w gór˛e za pomoca˛ rak, ˛ drabin i haków. Nawet garstka ludzi byłaby w stanie powstrzyma´c taki atak. Było ju˙z zupełnie ciemno, kiedy Morgan miał znowu sposobno´sc´ i porozmawiania z Padisharem. Stali obok wind, znajdujacych ˛ si˛e teraz pod silna˛ stra˙za,˛ i spogladali ˛ na rozsiane s´wiatełka ognisk w dole. ˙ Zołnierze federacji wcia˙ ˛z pracowali. Z ciemnych lasów dochodziły odgłosy budowy, zakłócajac ˛ nocny spokój. — Nie musz˛e ci mówi´c, z˙ e cała ta ich aktywno´sc´ bardzo mnie niepokoi — mruknał ˛ herszt banitów, marszczac ˛ brwi. Morgan równie˙z zmarszczył czoło. — Nawet ze swoim sprz˛etem obl˛ez˙ niczym nie moga˛ chyba mie´c nadziei, z˙ e nas tutaj dosi˛egna? ˛ — Nie moga.˛ — Padishar potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — I to wła´snie mnie niepokoi. — Przygladali ˛ si˛e nieprzyjacielowi jeszcze przez chwil˛e, po czym Padishar zaprowadził Morgana w osłoni˛ete miejsce na cyplu, gdzie szepnał ˛ mu do ucha: — Nie potrzebuj˛e ci przypomina´c, z˙ e ju˙z dwukrotnie zostali´smy zdradzeni. Ktokolwiek to zrobił, wcia˙ ˛z jeszcze znajduje si˛e na wolno´sci, by´c mo˙ze nawet w´sród nas. Je´sli Wyst˛ep ma zosta´c zdobyty, to przypuszczalnie stanie si˛e to w taki wła´snie sposób. — Obrócił si˛e do Morgana, pochylajac ˛ ku niemu swa˛ surowa,˛ ogorzała˛ twarz. — Zrobi˛e, co w mojej mocy, dla zapewnienia Wyst˛epowi bezpiecze´nstwa. Ale ty miej równie˙z oczy otwarte, góralu. Mo˙zesz widzie´c wszystko inaczej ni˙z ja, bo jeste´s tu od niedawna. Obserwuj nas wszystkich, a b˛ed˛e twoim dłu˙znikiem, je´sli co´s odkryjesz. Morgan bez słowa skinał ˛ głowa.˛ Nadawało to jego pobytowi tutaj jaki´s sens, którego dotad ˛ mu brakowało. Od czasu kiedy roztrzaskał miecz, prze´sladowało 276
go uczucie pustki. Zamartwiał si˛e, z˙ e musiał opu´sci´c Para i Colla Ohmsfordów. To zadanie pozwalało mu si˛e na czym´s skoncentrowa´c. Był za to Padisharowi wdzi˛eczny. Kiedy sko´nczyli rozmow˛e, poszedł do zbrojmistrza i poprosił go o pałasz. Wybrał taki, który mu odpowiadał, wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy swój złamany miecz i wsunał ˛ na jego miejsce nowy. Nast˛epnie udał si˛e na poszukiwanie jakiej´s porzuconej pochwy, a˙z w ko´ncu znalazł taka,˛ do której pasowałby Miecz Leah. Przyciał ˛ pochw˛e stosownie do zmniejszonej długo´sci miecza, obwiazał ˛ jej dolny koniec i przytroczył ja˛ sobie do pasa. Po raz pierwszy od kilku dni znowu poczuł si˛e lepiej. Równie˙z tej nocy spał dobrze — mimo z˙ e armia federacji a˙z do s´witu kontynuowała wznoszenie machin obl˛ez˙ niczych. Kiedy pokazało si˛e sło´nce, prace budowlane ustały. Obudził si˛e wtedy, wytracony ˛ ze snu nagła˛ cisza,˛ wło˙zył ubranie, przypasał bro´n i pop˛edził na kraw˛ed´z cypla. Banici zajmowali pozycje, trzymajac ˛ bro´n w pogotowiu. Padishar ju˙z tam był, ze Steffem, Teel i grupa˛ trolli. Wszyscy w milczeniu przygladali ˛ si˛e temu, co si˛e dzieje na dole. ˙ Armia federacji si˛e formowała, dru˙zyny łaczyły ˛ si˛e w kompanie. Zołnierze byli dobrze wyszkoleni i zajmowanie stanowisk przebiegało bez zamieszania. Otoczyli podnó˙ze Wyst˛epu, rozciagaj ˛ ac ˛ si˛e od jednego ko´nca s´ciany skalnej do drugiego. Ich szeregi znajdowały si˛e teraz poza zasi˛egiem łuków i proc. Obok nich uło˙zone w stosy le˙zały drabiny i liny z hakami. Wie˙ze obl˛ez˙ nicze stały gotowe, były jednak toporne i si˛egały zaledwie do jednej trzeciej wysoko´sci urwiska. Dowódcy wykrzykiwali rozkazy i odst˛epy mi˛edzy kompaniami wkrótce zacz˛eły si˛e wypełnia´c. Morgan dotknał ˛ ramienia Steffa. Karzeł obejrzał si˛e niepewnie, bez słowa skinał ˛ głowa˛ i znowu odwrócił wzrok. Morgan zmarszczył czoło. Steff nie miał przy sobie z˙ adnej broni. Zagrały trabki ˛ i szeregi federacji si˛e wyrównały. Wszystko znowu ucichło. Niebo rozja´sniało si˛e na wschodzie i s´wiatło słoneczne l´sniło na pancerzach i broni, Na li´sciach i z´ d´zbłach trawy połyskiwała rosa, rozlegał si˛e radosny szczebiot ptaków, gdzie´s z oddali dochodził szum lejacej ˛ wody i Morganowi Leah wydawało si˛e, z˙ e mógłby to by´c ten z tysi˛ecy poranków, jakie witał, gdy jeszcze w˛edrował i polował na wzgórzach swej ojczyzny. Nagle w´sród drzew, za długimi szeregami z˙ ołnierzy, co´s si˛e poruszyło. Zatrz˛esły si˛e konary i pnie drzew i rozległ si˛e chrobot odrywanej kory. Szeregi federacji rozstapiły ˛ si˛e gwałtownie, tworzac ˛ wyrw˛e o szeroko´sci ponad trzydziestu metrów. Banici i ich sprzymierze´ncy zdr˛etwieli wyczekujaco, ˛ ze s´ciagni˛ ˛ etymi z napi˛ecia twarzami. Las nie przestawał si˛e trza´ ˛sc´ , poruszany przez co´s, co wcia˙ ˛z pozostawało ukryte. Do kro´cset, szepnał ˛ do siebie Morgan. Istota wyłoniła si˛e z rzednacego ˛ mroku. Była olbrzymia — stworzenie niesłychanych rozmiarów, zjawa zło˙zona z najohydniejszych kawałków martwych 277
istot, których nawet padlino˙zerne zwierz˛eta nie chciałyby tkna´ ˛c. Była uformowana z włosów, s´ci˛egien i ko´sci, lecz równie˙z z metalowych płytek i pr˛etów. Widoczne na niej były poszczerbione kikuty i l´sniace ˛ powierzchnie, z˙ elazo wszczepione w ciało i ciało wro´sni˛ete w z˙ elazo. Wygladała ˛ jak potworny, zdeformowany skorupiak albo owad, lecz nie była ani jednym, ani drugim. Szła, ci˛ez˙ ko powłóczac ˛ nogami, a jej połyskujace ˛ oczy obróciły si˛e ku górze, odnajdujac ˛ kraw˛ed´z urwiska. Szczypce zgrzytały jak no˙ze, a szpony drapały bezwiednie o chropowata˛ skał˛e. Przez chwil˛e Morgan my´slał, z˙ e to maszyna. Zaraz jednak, o jedno uderzenie serca pó´zniej, u´swiadomił sobie, z˙ e jest to z˙ ywa istota. — Na krew demona! — wykrzyknał ˛ Steff z gniewem i przestrachem w głosie. — Sprowadzili pełzacza! Posuwajac ˛ si˛e wolno mi˛edzy szeregami federacji, pełzacz zmierzał w ich stron˛e.
XXVI Morgan Leah przypomniał sobie wtedy opowie´sci. Wydawało si˛e, z˙ e zawsze istniały opowie´sci o pełzaczach, historie przekazywane z dziada na ojca, z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie. Opowiadano je w jego ojczystych górach i na wi˛ekszo´sci obszarów Sudlandii, które odwiedził. M˛ez˙ czy´zni szeptali o pełzaczach przy szklance piwa wokół ogniska pó´zna˛ noca,˛ sprawiajac, ˛ z˙ e chłopcom takim jak Morgan, którzy słuchali na obrze˙zach ich kr˛egu, z przej˛ecia i przera˙zenia przebiegały ciarki po plecach. Nikt jednak nie przywiazywał ˛ do tych historii zbytniej wagi; w ko´ncu opowiadano je jednym tchem z dzikimi fantazjami o czarnych łowcach, Widmach Mord i innych potworach z niepami˛etnych czasów. Nikt jednak nie był równie˙z gotów całkowicie ich lekcewa˙zy´c. Niezale˙znie bowiem od tego, co mogli o nich sadzi´ ˛ c Sudlandczycy, w Estlandii mieszkały karły, które bez reszty w nie wierzyły. Steff był jednym z nich. Powtórzył te historie Morganowi — na długo po tym, jak Morgan słyszał je po raz pierwszy — nie jako legend˛e, lecz jako prawd˛e. Obstawał przy tym, i˙z rzeczywi´scie si˛e wydarzyły. Były prawdziwe. Powiedział Morganowi, z˙ e to federacja stworzyła pełzacze. Przed stu laty, kiedy wojna przeciw karłom ugrz˛ezła na pustkowiach Anaru i kiedy armiom Sudlandii zagrodziły drog˛e d˙zungla i góry, gaszcz ˛ zaro´sli i skalne s´ciany, które uniemo˙zliwiły im podj˛ecie walki z ich nieuchwytna˛ ofiara˛ i osaczenie jej, federacja powołała do z˙ ycia pełzacze. Karły przechwyciły wówczas od federacji inicjatyw˛e. Stanowili znaczna˛ sił˛e obronna,˛ zdecydowana˛ nie dosta´c si˛e w r˛ece naje´zd´zcy i n˛eka´c go tak długo, a˙z zostanie wyp˛edzony z ich ojczyzny. Ze swoich warowni w labiryncie wawozów ˛ i kanionów Ravenshornu oraz przypominajacych ˛ groty jam w okolicznych lasach karły jak chciały kontratakowały ci˛ez˙ sze i mniej ruchliwe armie federacji, po czym wymykały si˛e jak nocne cienie. Miesiacami ˛ federacja nie czyniła z˙ adnych post˛epów i wtedy wła´snie pojawiły si˛e pełzacze. Nikt nie wiedział na pewno, skad ˛ si˛e wzi˛eły. Niektórzy twierdzili, z˙ e były po prostu maszynami zbudowanymi przez konstruktorów federacji, golemami pozbawionymi zdolno´sci my´slenia, których jedynym zadaniem było niszczenie umocnie´n karłów, a wraz z nimi równie˙z ich samych. Inni mówili, z˙ e z˙ adne maszyny nie byłyby w stanie zrobi´c tego, co robiły monstra, i z˙ e sa˛ one istotami wyposa˙zo279
nymi w inteligencj˛e i instynkt. Jeszcze inni szeptali, z˙ e ich tworzywem jest magia. ´ Jakiekolwiek było ich pochodzenie, pełzacze pojawiły si˛e na pustkowiu Srodkowego Anaru i zacz˛eły polowa´c. Nie mo˙zna ich było powstrzyma´c. Nieubłaganie tropiły karły, a kiedy ich dopadły, wybijały wszystkie do nogi. Wojna sko´nczyła si˛e w nieco ponad miesiac ˛ pó´zniej; armie estlandzkie zostały rozbite w puch, a duch oporu kompletnie złamany. Potem pełzacze znikn˛eły równie tajemniczo, jak si˛e pojawiły, jakby pochłon˛eła je ziemia. Pozostały jedynie historie, które z ka˙zdym opowiadaniem stawały si˛e coraz bardziej upiorne, a jednocze´snie coraz mniej dokładne, tracac ˛ z czasem cechy prawdopodobie´nstwa, a˙z w ko´ncu jedynie karły wierzyły, z˙ e wszystko to naprawd˛e si˛e wydarzyło. Morgan Leah jeszcze przez moment spogladał ˛ w dół, przypominajac ˛ sobie opowie´sci z dzieci´nstwa, po czym oderwał oczy od koszmaru poni˙zej i spojrzał z rozpacza˛ na Steffa. Karzeł równie˙z patrzył w jego stron˛e, na wpół odwrócony, jakby chciał ucieka´c z umocnie´n. Na jego pokrytej bliznami twarzy malowało si˛e przera˙zenie. — Pełzacz, Morgan. Pełzacz, po tylu latach. Czy wiesz, co to oznacza? Morgan nie miał czasu si˛e nad tym zastanowi´c. Nagle stanał ˛ obok nich Padishar Creel, który usłyszał słowa karła. Schwycił Steffa za ramiona i obrócił go twarza˛ do siebie. — Powiedz mi szybko! Co wiesz o tym potworze? — To pełzacz — powtórzył Steff zduszonym i nienaturalnym głosem, jakby samo wymówienie nazwy starczało za całe wyja´snienie. — Tak, tak, to ju˙z słyszałem! — niecierpliwie syknał ˛ Padishar. — Nie obchodzi mnie, co to jest! Chc˛e wiedzie´c, jak to powstrzyma´c! Steff wolno pokr˛ecił głowa,˛ jakby był zamroczony i chciał odzyska´c jasno´sc´ my´sli. — Nie mo˙zna go powstrzyma´c. Nie ma na to sposobu. Nikt go jeszcze nie wymy´slił. Od strony ludzi stojacych ˛ najbli˙zej nich dobiegły pomruki, kiedy usłyszeli słowa karła, i przez szeregi obro´nców Wyst˛epu przebiegła fala złych przeczu´c. Morgan oniemiał; nigdy przedtem nie widział Steffa tak upadłego na duchu. Spojrzał na Teel. Odsun˛eła Steffa do tyłu, osłaniajac ˛ go przed Padisharem. Jej oczy pod maska˛ wygladały ˛ jak twarde, połyskujace ˛ kamyki. Padishar nie zwrócił na nia˛ uwagi i odwrócił si˛e w stron˛e swoich ludzi. — Zosta´ncie na miejscach! — krzyknał ˛ gniewnie do tych, którzy zacz˛eli szemra´c i cofali si˛e do tyłu. Szepty i ruch ustały natychmiast. — Obedr˛e ze skóry pierwszego, który mnie nie posłucha! — Posłał Steffowi piorunujace ˛ spojrzenie. — Nie ma sposobu, powiadasz? Mo˙ze dla ciebie, chocia˙z sadziłem ˛ inaczej i miałem o tobie lepsze mniemanie. — Mówił niskim i opanowanym głosem. — Nie ma sposobu? Zawsze jest jaki´s sposób! 280
Z dołu dobiegł gło´sny chrobot i wszyscy przypadli z powrotem do przedpiersi. Pełzacz dotarł do podnó˙za s´ciany skalnej i zaczał ˛ pia´ ˛c si˛e w gór˛e, czepiajac ˛ si˛e p˛ekni˛ec´ i szczelin, w´sród których ludzkie dłonie i stopy nie znalazłyby punktów ´ oparcia. Swiatło słoneczne połyskiwało na płytach pancerza i kawałkach stalowych pr˛etów, a mi˛es´nie owadziego cielska poruszały si˛e złowrogo. Zagrzmiały marszowe b˛ebny federacji, wybijajace ˛ miarowy rytm towarzyszacy ˛ zbli˙zaniu si˛e potwora. Padishar wskoczył wojowniczo na umocnienia. — Chandos! Dwunastu łuczników do mnie. Natychmiast! — Łucznicy pojawili si˛e od razu i na pełzacza posypał si˛e deszcz strzał. Nie zwolnił nawet na chwil˛e. Strzały odbijały si˛e od jego pancerza albo pogra˙ ˛zały si˛e w jego grubej skórze, nie robiac ˛ na nim wra˙zenia. Nawet jego oczy, ohydne czarne s´lepia, które obracały si˛e i przesuwały leniwie wraz z poruszeniami jego ciała, zdawały si˛e odporne na ich groty. Padishar wycofał łuczników. W´sród szeregów federacji rozległ si˛e radosny okrzyk i z˙ ołnierze zacz˛eli skandowa´c w rytm uderze´n b˛ebnów. Herszt banitów wezwał włóczników, lecz nawet ci˛ez˙ kie, drewniane dzidy z z˙ elaznymi szpicami nie były w stanie powstrzyma´c zbli˙zajacego ˛ si˛e potwora. Łamały si˛e albo roztrzaskiwały na skałach i pełzacz piał ˛ si˛e coraz wy˙zej. Przytoczono pot˛ez˙ ne głazy i zepchni˛eto je z kraw˛edzi urwiska. Kilka z nich trafiło besti˛e. Otarły si˛e o niego albo uderzyły z pełnym impetem, lecz efekt był ten sam. Potwór wcia˙ ˛z posuwał si˛e w gór˛e. Znów rozległy si˛e pomruki, zrodzone ze strachu i zawodu. Padishar krzyczał gniewnie, usiłujac ˛ je uciszy´c, lecz stawało si˛e to coraz trudniejsze. Zawołał, z˙ eby zniesiono nar˛ecza chrustu, polecił je zapali´c i zepchna´ ˛c na pełzacza, lecz to równie˙z nie dało skutku. Rozsierdzony kazał przynie´sc´ beczk˛e gotujacej ˛ si˛e oliwy, rozbi´c ja˛ i wyla´c jej zawarto´sc´ na s´cian˛e urwiska, a potem podpali´c. Oliwa płon˛eła w´sciekle na nagiej skale, pogra˙ ˛zajac ˛ zbli˙zajacego ˛ si˛e pełzacza w kł˛ebach czarnego dymu i płomieniach. W´sród szeregów federacji rozległy si˛e okrzyki, a b˛ebny ucichły. Ku górze uniosła si˛e fala rozgrzanego powietrza, tak duszaca, ˛ z˙ e obro´ncy musieli si˛e cofna´ ˛c. Morgan odsunał ˛ si˛e wraz z innymi, majac ˛ obok siebie Steffa i Teel. Twarz Steffa była zapadni˛eta i blada. Karzeł wydawał si˛e dziwnie zdezorientowany. Morgan pomógł mu si˛e odsuna´ ˛c, nie mogac ˛ poja´ ˛c, co si˛e stało jego przyjacielowi. — Jeste´s chory? — zapytał szeptem, sadzajac ˛ go na ziemi. — Steff, co si˛e stało? Wydawało si˛e jednak, z˙ e tamten nie potrafi na to odpowiedzie´c. Potrzasn ˛ ał ˛ jedynie głowa.˛ Po chwili wykrztusił z wysiłkiem: — Ogie´n go nie powstrzyma, Morgan. Próbowano tego. To nic nie daje. Miał racj˛e. Kiedy płomienie i z˙ ar osłabły na tyle, by obro´ncy mogli powróci´c do umocnie´n, zobaczyli, z˙ e pełzacz wcia˙ ˛z trwa przy skale, pnac ˛ si˛e nieust˛epliwie ku górze. Znajdował si˛e niemal w połowie drogi, równie przysmalony i okopcony 281
jak skała, na której wisiał, lecz poza tym nie zmieniony. Bicie w b˛ebny i rytmiczne okrzyki z˙ ołnierzy federacji rozległy si˛e na nowo i odgłos ten, pełen z˙ aru i pewno´sci siebie, ogarnał ˛ cały Wyst˛ep. Banici byli przera˙zeni. Zacz˛eły wybucha´c kłótnie i stało si˛e jasne, z˙ e nikt nie wierzy w to, z˙ e pełzacza mo˙zna powstrzyma´c. Co zrobia,˛ kiedy do nich dotrze? Skoro strzały i włócznie zdawały si˛e nie czyni´c mu z˙ adnej krzywdy, czy mogły go powstrzyma´c miecze? Strwo˙zeni banici łatwo to mogli odgadna´ ˛c. Jedynie Axhind i jego górskie trolle wydawali si˛e nieporuszeni tym, co si˛e działo. Stali na drugim ko´ncu umocnie´n banitów, strzegac ˛ półki skalnej wiszacej ˛ nad s´ciana˛ urwiska. Z bronia˛ trzymana˛ w pogotowiu, stanowili wysepk˛e spokoju w´sród ogólnego zam˛etu. Nie rozmawiali ze soba.˛ Nie wydawali si˛e zdenerwowani. Patrzyli na Padishara Creela, czekajac, ˛ co zrobi dalej. Padishar nie trzymał ich długo w niepewno´sci. Zauwa˙zył co´s, co umkn˛eło uwagi innych, i natchn˛eło go to odrobina˛ nadziei. — Chandos! — krzyknał ˛ i ruszył wzdłu˙z przedpiersia, zap˛edzajac ˛ i spychajac ˛ swoich ludzi z powrotem na stanowiska. Pojawił si˛e jego krzepki, czarnobrody zast˛epca. — Przynie´s cały olej, jaki mamy do gotowania, czyszczenia, co tylko tam jest! Nie tra´c czasu na pytania, tylko to zrób! — Chandos zamknał ˛ usta i spiesznie si˛e oddalił. Padishar okr˛ecił si˛e na pi˛ecie i ruszył z powrotem wzdłu˙z linii w stron˛e Morgana i karłów. — Przygotowa´c jedna˛ z wind! — krzyknał ˛ ponad ich ramionami. Potem nagle si˛e zatrzymał. — Steff. Jak sobie te gady radza˛ na s´liskiej powierzchni? Jak si˛e na niej trzymaja? ˛ Steff spojrzał na´n z wyrazem pustki na twarzy, jakby to pytanie wprawiło go w kłopot. — Nie wiem. — Ale przy wchodzeniu musza˛ si˛e czego´s trzyma´c, tak? — zapytał tamten. — Co si˛e dzieje, je´sli nie maja˛ si˛e czego uchwyci´c? Odwrócił si˛e, nie czekajac ˛ na odpowied´z. Zrobiło si˛e goraco ˛ i obficie si˛e pocił. ´ agn Sci ˛ ał ˛ z siebie bluz˛e i odrzucił ja˛ z irytacja.˛ Wyrwawszy innemu banicie par˛e bandoletów, przypasał je, podniósł z ziemi siekier˛e o krótkim trzonku, wsunał ˛ ja˛ za pas i ruszył w stron˛e wyciagów. ˛ Morgan poda˙ ˛zył za nim, zaczynajac ˛ rozumie´c, co banita zamierza zrobi´c. Chandos p˛edził ju˙z od strony jaski´n na czele grupy ludzi niosacych ˛ beczki ró˙znej wielko´sci i wagi. — Załadujcie je — rozkazał Padishar, wskazujac ˛ r˛eka˛ wind˛e. Kiedy m˛ez˙ czy´zni zacz˛eli je ładowa´c, poło˙zył r˛ece na szerokich ramionach swego zast˛epcy. — Zjad˛e winda˛ tam, gdzie wspina si˛e ta bestia, i wylej˛e na nia˛ olej. — Padisharze! — Chandos był przera˙zony. — Słuchaj mnie teraz! Pełzacz nie b˛edzie w stanie si˛e tutaj dosta´c, je´sli nie b˛edzie mógł si˛e wspina´c, a nie b˛edzie mógł tego robi´c, je´sli nie b˛edzie miał si˛e czego uczepi´c. Olej uczyni wszystko tak s´liskim, z˙ e to bydl˛e nie b˛edzie w stanie
282
si˛e porusza´c. Mo˙ze nawet spadnie. — U´smiechnał ˛ si˛e dziko. — Czy to nie byłby pi˛ekny finał? Chandos potrzasn ˛ ał ˛ k˛edzierzawa˛ głowa˛ z przestrachem w oczach. Trolle podeszły bli˙zej i przysłuchiwały si˛e. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e federacja pozwoli ci zjecha´c tak nisko? Łucznicy podziurawia˛ ci˛e na wylot! — Nie, je´sli nie pozwolicie im podej´sc´ bli˙zej. — U´smiech zniknał ˛ z twarzy herszta. — Poza tym, stary druhu, czy mamy inny wybór? — Wskoczył do windy, przykucajac ˛ za watpliw ˛ a˛ osłona˛ jej pr˛etów, by stanowi´c jak najmniejszy cel. — Tylko mnie nie upu´sc´ cie! — krzyknał ˛ i mocno s´cisnał ˛ siekier˛e. Winda przesun˛eła si˛e nad urwisko. Chandos szybko ja˛ opuszczał, ustawiajac ˛ belk˛e wyciagu ˛ ponad pnacym ˛ si˛e ku górze pełzaczem. Znajdował si˛e on teraz wysoko na s´cianie — wielka czarna plama przesuwajaca ˛ si˛e po skale. W´sród z˙ ołnierzy federacji rozległ si˛e ryk, kiedy ujrzeli, co si˛e dzieje, i szeregi łuczników ruszyły naprzód. Banici na to czekali. Strzelajac, ˛ bezpieczni, zza swoich umocnie´n wysoko w górze, rozbili natarcie w kilka chwil. Natychmiast do przodu pos´pieszyły nast˛epne szeregi i o s´cian˛e urwiska wokół osuwajacej ˛ si˛e windy zacz˛eły uderza´c strzały. Banici odpowiedzieli na ogie´n federacji. Raz jeszcze natarcie si˛e załamało i z˙ ołnierze odstapili. ˛ Tymczasem podciagni˛ ˛ eto ju˙z jednak katapulty i o s´cian˛e urwiska obok windy zacz˛eły uderza´c pot˛ez˙ ne głazy, kiedy kanonierzy federacji usiłowali si˛e wstrzeli´c w cel. Jedna salwa z pokruszonych kamieni trafiła wind˛e i rzuciła nia˛ z trzaskiem o skał˛e. W dół posypały si˛e kawałki drewna. Pełzacz, znajdujacy ˛ si˛e bezpo´srednio ni˙zej, spojrzał w gór˛e. Morgan Leah stał ze Steffem i Teel na kraw˛edzi urwiska, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e temu z przera˙zeniem. Winda z Padisharem Creelem kr˛eciła si˛e i kołysała, jakby dostała si˛e w zawirowanie pot˛ez˙ nego wiatru. — Trzymajcie go! — krzyknał ˛ Chandos do ludzi przy linach, odwracajac ˛ si˛e z przera˙zeniem w oczach. — Trzymajcie mocno! Ale ju˙z go wypuszczali. Lina wy´slizgiwała si˛e z rak, ˛ pociagaj ˛ ac ˛ trzymajacych ˛ ja˛ ludzi w stron˛e kraw˛edzi urwiska, gdzie rozpaczliwie i usiłowali si˛e zatrzyma´c. Strzały federacji sypały si˛e g˛esto na Wyst˛ep i dwóch z nich padło. Ich miejsca pozostały puste, gdy˙z w´sród ogólnego zam˛etu wywołanego atakiem nikt nie wiedział, co robi´c. Chandos obejrzał si˛e przez rami˛e z szeroko rozwartymi oczyma. Lina wysuwała si˛e coraz bardziej. Nie zdołaja˛ jej utrzyma´c, z przera˙zeniem u´swiadomił sobie Morgan. Pop˛edził do przodu, krzyczac ˛ jak oszalały. Lecz Axhind był szybszy. Z impetem trudnym do pogodzenia z jego wielko´scia˛ przywódca skalnych trolli skoczył mi˛edzy gapiami i schwycił lin˛e w swe pot˛ez˙ ne r˛ece. Trzymajacy ˛ ja˛ banici w pomieszaniu odskoczyli do tyłu. Olbrzymi troll sam utrzymywał wind˛e z Padisharem Creelem. Po chwili dołaczył ˛ do niego jeszcze jeden pobratymca, a potem dwaj nast˛epni. 283
Wyt˛ez˙ ajac ˛ mi˛es´nie, podciagali ˛ liny, podczas gdy Chandos wykrzykiwał komendy ze skraju urwiska. Morgan ponownie wychylił si˛e poza kraw˛ed´z cypla. Parma Key rozpo´scierało si˛e jak ciemnozielone morze, zlewajac ˛ si˛e w oddali z bezchmurnym, bł˛ekitnym niebem, wypełnione słodkimi zapachami i poczuciem bezczasowo´sci. Wyst˛ep stanowił wysp˛e chaosu w jego centrum. U stóp urwiska le˙zały dziesiatki ˛ dogorywajacych ˛ z˙ ołnierzy federacji. Wyrównane przedtem szeregi były teraz poszarpane, nieskazitelne formacje rozsypały si˛e, ruszajac ˛ do ataku. Katapulty miotały pociski i zewszad ˛ sypały si˛e strzały. Winda wcia˙ ˛z wisiała na linie; male´nka przyn˛eta, która zdawała si˛e znajdowa´c zaledwie o par˛e cali ponad czarnym potworem pna˛ cym si˛e niestrudzenie ku górze. Nagle, niemal niespodziewanie, ukazał si˛e w niej Padishar Creel. Jego siekiera o krótkim trzonku rozłupała pierwsza˛ beczk˛e z olejem, której zawarto´sc´ rozlała si˛e na s´cian˛e urwiska i na pełzacza. Głowa i górna cz˛es´c´ ciała potwora zostały nasaczone ˛ l´sniacym ˛ płynem i bestia zatrzymała si˛e. Zawarto´sc´ drugiej beczki opadła s´ladem pierwszej, a potem zawarto´sc´ trzeciej. Pełzacz i s´ciana urwiska były okryte gruba˛ warstwa˛ oleju. Strzały z łuków federacji uderzały wsz˛edzie wokół odsłoni˛etego Padishara Creela. Po chwili został trafiony, raz i drugi, i upadł. — Wciagnijcie ˛ go! — ryknał ˛ Chandos. W odpowiedzi trolle szarpn˛eły za lin˛e. Banici, którzy wszystko widzieli, zawyli z w´sciekło´sci i zacz˛eli strzela´c w stron˛e szeregów federacyjnych łuczników. Lecz Padishar w jaki´s sposób podniósł si˛e znowu na nogi i roztrzaskał dwie pozostałe beczki, których zawarto´sc´ opadła przy s´cianie skalnej na pełzacza. Potwór wisiał tam teraz bez ruchu, czekajac, ˛ a˙z olej po nim spłynie. Potoki błyszczacego ˛ tłuszczu s´ciekały po s´cianie urwiska w o´slepiajacym ˛ blasku porannego sło´nca. Wtedy wła´snie pocisk z katapulty uderzył w sam s´rodek windy i roztrzaskał ja˛ na kawałki. Banici na cyplu wydali okrzyk, kiedy winda si˛e rozleciała. Padishar jednak nie spadł; schwycił si˛e liny i zwisał na niej w´sród przelatujacych ˛ wokół strzał i kamieni, stanowiac ˛ teraz znakomity cel. Pier´s i ramiona miał okrwawione, a mi˛es´nie jego ciała były bole´snie napi˛ete od wysiłku koniecznego do utrzymania si˛e na linie. Lina szybko wznosiła si˛e ku górze. Padishar Creel został wyciagni˛ ˛ ety na kraw˛ed´z urwiska i jego ludzie uło˙zyli go w bezpiecznym miejscu. Na moment zapomniano o bitwie. Chandos na pró˙zno krzyczał, by wszyscy wracali na stanowiska. Banici nie zwracali na´n uwagi, tłoczac ˛ si˛e wokół le˙zacego ˛ na ziemi wodza. Po chwili Padishar stał znowu na nogach. Po jego ciele spływała krew z otwartych ran, jedna strzała tkwiła gł˛eboko w jego prawym ramieniu, a druga przeszywała jego lewy bok. Twarz miał blada˛ i wykrzywiona˛ bólem. Pochyliwszy si˛e, złamał strzał˛e tkwiac ˛ a˛ w jego boku i z grymasem na ustach wyciagn ˛ ał ˛ grot.
284
— Wracajcie na nasyp! — krzyknał. ˛ — Natychmiast! — Banici rozbiegli si˛e. Ominawszy ˛ Chandosa, Padishar podszedł chwiejnym krokiem do przedpiersia i spojrzał w dół na pełzacza. Potwór wcia˙ ˛z wisiał nieruchomo przy skale, jakby był do niej przyklejony. Nie ustawał ostrzał umocnie´n banitów prowadzony przez łuczników i katapulty federacji, lecz nie przykładano si˛e do´n ze zbytnim zapałem, gdy˙z z˙ ołnierze na dole równie˙z czekali, co si˛e dalej wydarzy. — Spadaj, do licha! — krzyknał ˛ z w´sciekło´scia˛ Padishar. Pełzacz poruszył si˛e, nieznacznie przemie´scił swój ci˛ez˙ ar i przesunał ˛ si˛e na prawo, usiłujac ˛ si˛e wydosta´c poza połyskujac ˛ a˛ plam˛e oleju, jego szpony zgrzytały, kiedy kulił si˛e i skr˛ecał, próbujac ˛ utrzyma´c si˛e na skale. Lecz olej spełnił swoje zadanie. Potwór coraz słabiej trzymał si˛e s´ciany. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej zaczał ˛ traci´c punkty oparcia. Z szeregów federacji dobył si˛e okrzyk przera˙zenia, banici za´s zakrzykn˛eli rado´snie. Pełzacz osuwał si˛e teraz szybciej, s´lizgajac ˛ si˛e na smudze oleju, która nieubłaganie ciagn˛ ˛ eła si˛e za nim, oblepiajac ˛ jego obłe ciało. Zupełnie stracił zaczepienie i runał ˛ w dół, wywracajac ˛ si˛e i koziołkujac. ˛ Jego spadaniu towarzyszył chrz˛est łamiacego ˛ si˛e metalu i ko´sci. Kiedy w ko´ncu uderzył o ziemi˛e, wzniosła si˛e pot˛ez˙ na chmura kurzu, a cała s´ciana skalna zatrz˛esła si˛e od siły jego upadku. Pełzacz le˙zał nieruchomo u podnó˙za urwiska, a jego oleistym cielskiem wstrzasało ˛ dr˙zenie. — To ju˙z lepiej! — westchnał ˛ Padishar Creel i osunał ˛ si˛e przy przedpiersiu na ziemi˛e, zamykajac ˛ ze zm˛eczenia oczy. — Wyko´nczyłe´s go jednak! — krzyknał ˛ Chandos, przykl˛eknawszy ˛ obok niego. Jego u´smiech miał w sobie co´s dzikiego. Morgan, stojacy ˛ obok, przyłapał si˛e na tym, z˙ e równie˙z si˛e u´smiecha. Lecz Padishar jedynie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — To niczego nie załatwia. To była porcja grozy na dzisiaj. Jutro z pewno´scia˛ doczekamy si˛e nast˛epnej. I czym wtedy zastapimy ˛ olej, który doszcz˛etnie zu˙zylis´my dzisiaj? — Jego ciemne oczy si˛e otworzyły. — Wyciagnijcie ˛ ze mnie t˛e druga˛ strzał˛e, z˙ ebym mógł si˛e troch˛e przespa´c. Federacja nie zaatakowała ju˙z powtórnie tego dnia. Wycofała swa˛ armi˛e na skraj lasu, aby pochowa´c zabitych i opatrzy´c rannych. Jedynie katapulty pozostawiono na miejscu, od czasu do czasu s´lac ˛ w gór˛e pociski, z których wi˛ekszo´sc´ nie dosi˛egała celu i atak okazywał si˛e bardziej irytujacy ˛ ni˙z skuteczny. Niestety, pełzacz nie był martwy. Po pewnym czasie zaczał ˛ dochodzi´c do siebie. Ci˛ez˙ ko przewrócił si˛e na brzuch i powlókł w stron˛e Parma Key, by tam poszuka´c schronienia. Nie sposób było odgadna´ ˛c, jak ci˛ez˙ ko został zraniony, lecz nikt nie dałby głowy, z˙ e widza˛ go po raz ostatni. Padisharowi opatrzono rany i poło˙zono go do łó˙zka. Był osłabiony od utraty krwi i odczuwał znaczny ból, lecz jego obra˙zenia nie były trwałe. Jeszcze kiedy Chandos dogladał ˛ jego piel˛egnacji, Padishar wydawał dyspozycje dotyczace ˛ 285
dalszej obrony Wyst˛epu. Nale˙zało zbudowa´c specjalna˛ machin˛e wojenna.˛ Morgan słyszał, jak Chandos o niej mówi, zbierajac ˛ doborowa˛ grup˛e ludzi, których nast˛epnie wysłał do najwi˛ekszej jaskini, gdzie mieli ja˛ skonstruowa´c. Niemal od razu zabrali si˛e do pracy, lecz kiedy Morgan zapytał, co takiego maja˛ montowa´c, Chandos nie chciał na ten temat rozmawia´c. — Zobaczysz, kiedy b˛edzie gotowe, góralu — odparł szorstko. — Niech ci to na razie wystarczy. Morganowi to wystarczyło, ale tylko dlatego, z˙ e nie miał innego wyboru. Nie wiedzac, ˛ co z soba˛ pocza´ ˛c, udał si˛e w miejsce, gdzie Teel zaprowadziła Steffa, i zastał przyjaciela owini˛etego w koce i goraczkuj ˛ acego. ˛ Teel przygladała ˛ si˛e podejrzliwie, kiedy góral dotknał ˛ jego czoła. Była jak pies ła´ncuchowy, który nikomu nie ufa. Morgan nie miał jej tego za złe. Przez par˛e chwil rozmawiał spokojnie ze Steffem, lecz karzeł był ledwie przytomny. Wydawało si˛e, z˙ e lepiej b˛edzie pozwoli´c mu spa´c. Góral wstał, spojrzał po raz ostatni na milczac ˛ a˛ Teel i si˛e oddalił. Reszt˛e dnia sp˛edził, w˛edrujac ˛ tam i z powrotem od umocnie´n do jaski´n, sprawdzajac, ˛ co dzieje si˛e z armia˛ federacji, tajna˛ bronia˛ oraz Padisharem i Steffem. Niewiele si˛e dowiedział i godziny poranka, a potem popołudnia wlokły si˛e wolno. Znowu si˛e zastanawiał, jaka˛ przysług˛e komukolwiek wy´swiadcza, siedzac ˛ tu na Wyst˛epie z banitami, członkami ruchu oporu albo i nie, z dala od Para i Colla oraz tego wszystkiego, co naprawd˛e wa˙zne. Jak zdoła jeszcze kiedy´s odnale´zc´ Ohmsfordów, teraz, kiedy zostali rozdzieleni? Z pewno´scia˛ nie spróbuja˛ dosta´c si˛e do Parma Key, w ka˙zdym razie nie w czasie, kiedy oblega ich tu armia federacji. Damson Rhee nigdy na to nie pozwoli. A mo˙ze jednak? Nagle Morganowi przyszło do głowy, z˙ e mo˙ze ona jednak na to pozwoli´c, je´sli uzna, z˙ e da si˛e to bezpiecznie zrobi´c. To dało mu do my´slenia. A je´sli istnieje wi˛ecej ni˙z jedna droga na Wyst˛ep? Czy nie musi tak by´c? — zadawał sobie pytanie. Nawet zwa˙zywszy, z˙ e umocnienia obronne były tak pot˛ez˙ ne, Padishar Creel musiał bra´c pod uwag˛e mo˙zliwo´sc´ , z˙ e zostana˛ one jednak przełamane, a jego ludzie przyparci do skały. Musiała istnie´c jaka´s droga odwrotu, me wyj´scie. Albo wej´scie. Postanowił si˛e o tym przekona´c. Był ju˙z jednak niemal zmierzch, kiedy nadarzyła si˛e po temu sposobno´sc´ . Padishar zda˙ ˛zył si˛e ju˙z obudzi´c i Morgan zastał go, gdy siedział ju˙z na brzegu łó˙zka, mocno zabanda˙zowany, ze stru˙zkami zaschni˛etej krwi na ogorzałej twarzy, i studiował z Chandosem zestaw napr˛edce skre´slonych rysunków; kto´s inny wcia˙ ˛z by spał, usiłujac ˛ odzyska´c siły; Padishar wydawał si˛e gotów do walki. M˛ez˙ czy´zni spojrzeli w gór˛e, kiedy Morgan do nich podszedł, i Padishar ukrył rysunki przed jego wzrokiem. Morgan zawahał si˛e. — Góralu — powitał go tamten — chod´z, siadaj ze mna.˛ — Morgan podszedł zdziwiony i usiadł na skrzynce pełnej metalowych oku´c. Chandos skinał ˛ głowa,˛ wstał bez słowa i wyszedł.
286
— Jak si˛e miewa nasz przyjaciel karzeł? — zapytał Padishar niemal zbyt zdawkowo. — Polepszyło mu si˛e? Morgan przygladał ˛ mu si˛e. — Nie. Jest z nim bardzo niedobrze, ale nie wiem, co mu dolega. — Na chwil˛e urwał. — Nie ufasz nikomu, prawda? Nawet mnie. — Tobie zwłaszcza. — Padishar odczekał chwil˛e i u´smiechnał ˛ si˛e rozbrajaja˛ co, po czym w ułamku sekundy u´smiech zniknał ˛ z jego twarzy. — Nie mog˛e ju˙z sobie pozwoli´c na to, by ufa´c komukolwiek. Wydarzyło si˛e zbyt wiele, co wskazuje, z˙ e nie powinienem. — Przesunał ˛ si˛e na łó˙zku, krzywiac ˛ si˛e przy tym z bólu. — Opowiadaj zatem. Co ci˛e sprowadza? Czy widziałe´s co´s, o czym według ciebie powinienem wiedzie´c? Prawda była taka, z˙ e w´sród podniecenia wywołanego zdarzeniami tego ranka Morgan zupełnie zapomniał o zadaniu, jakie powierzył mu Padishar — to jest o próbie ustalenia, kto ich zdradził. Nie powiedział tego jednak, tylko potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Mam pytanie — rzekł. — W zwiazku ˛ z Parem i Collem Ohmsfordami. Czy sadzisz, ˛ z˙ e Damson Rhee mo˙ze wcia˙ ˛z próbowa´c ich tutaj sprowadzi´c? Czy istnieje inna droga na Wyst˛ep, która˛ mogłaby si˛e posłu˙zy´c? — Spojrzenie, które posłał mu Padishar, było jednocze´snie nieprzeniknione i pełne znaczenia. Zapadło długie milczenie i Morganowi przebiegł nagle zimny dreszcz po plecach, gdy u´swiadomił sobie, jak szczególnie musiało zabrzmie´c w jego ustach to pytanie. Gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — Nie pytam, gdzie jest, tylko czy. . . — Rozumiem, o co pytasz i dlaczego — rzekł tamten, przerywajac ˛ zapewnienia Morgana. Surowa twarz zmarszczyła si˛e wokół oczu i ust. Przez chwil˛e Padishar nic nie mówił, uwa˙znie przypatrujac ˛ si˛e góralowi. — Rzeczywi´scie istnieje inna droga — rzekł w ko´ncu. — Sam jednak musiałe´s to odgadna´ ˛c. Znasz si˛e w dostatecznym stopniu na taktyce, by wiedzie´c, z˙ e zawsze musi istnie´c wi˛ecej ni˙z jedna droga do i ze schronienia. Morgan w milczeniu skinał ˛ głowa.˛ — Mog˛e wi˛ec jedynie doda´c, góralu, z˙ e Damson nie wystawiałaby Ohmsfordów na niebezpiecze´nstwo, usiłujac ˛ ich tutaj sprowadzi´c, kiedy Wyst˛ep jest oblegany. Przechowałaby ich bezpiecznie w Tyrsis albo gdzie indziej, zale˙znie od sytuacji. — Urwał z oczyma pełnymi ukrytych my´sli. Potem powiedział: — Nikt poza Damson, Chandosem i mna˛ nie zna drugiej drogi, teraz, kiedy Hirehone nie z˙ yje. B˛edzie lepiej, je´sli przy tym pozostaniemy, dopóki nie zostanie wykryty zdrajca, nie sadzisz? ˛ Nie chciałbym, z˙ eby federacja weszła przez kuchenne drzwi, kiedy b˛edziemy usiłowali jej nie wpu´sci´c przez frontowe. Morgan nie brał dotad ˛ pod uwag˛e takiej mo˙zliwo´sci. My´sl ta zmroziła go. — Czy tylna droga jest bezpieczna? — zapytał niepewnie. — Bardzo. — Padishar s´ciagn ˛ ał ˛ usta. — A teraz zmykaj na kolacj˛e, góralu. I pami˛etaj, z˙ eby mie´c oczy otwarte. 287
Wrócił do swoich rysunków. Morgan zawahał si˛e przez chwil˛e, jakby chciał powiedzie´c co´s jeszcze, po czym odwrócił si˛e nagle i wyszedł. Tego wieczoru, kiedy s´wiatło dnia zacz˛eło dogasa´c i na niebie pojawiły si˛e pierwsze gwiazdy, Morgan siedział na drugim ko´ncu cypla, gdzie grupa jesionów osłaniała niewielka˛ trawiasta˛ polan˛e. Spogladał ˛ ponad dolina˛ Parma Key w miejsce, gdzie ksi˛ez˙ yc, znajdujacy ˛ si˛e w drugiej kwadrze, wypływał powoli spoza horyzontu na ciemniejace ˛ niebo. Próbował zebra´c my´sli. W obozie panowała zupełna cisza, je´sli nie liczy´c stłumionych odgłosów pracy przy tajnej broni Padishara, dobiegajacych ˛ od strony jaski´n. Katapulty i łuki pozostawały bezczynne; zarówno z˙ ołnierze federacji, jak i bojownicy Ruchu spali albo le˙zeli pogra˙ ˛zeni w my´slach. Padishar odbywał narad˛e z trollami i Chandosem, na która˛ Morgan nie został zaproszony. Steff odpoczywał. Jego goraczka ˛ nie wzrastała, lecz był bardzo osłabiony i jego ogólny stan si˛e nie poprawił. Nie było nic do zrobienia, nic, czym mo˙zna by wypełni´c czas, poza snem lub my´sleniem, i Morgan Leah wybrał to drugie. Odkad ˛ si˛egał pami˛ecia,˛ zawsze cechował go spryt. Był to dar, który posiadali ju˙z jego przodkowie, m˛ez˙ owie tacy, jak Menion i Ron Leah — prawdziwi ksia˙ ˛ze˛ ta w tamtych czasach, bohaterowie — lecz była to równie˙z zdolno´sc´ , która˛ Morgan długo i mozolnie w sobie doskonalił. Federacja dostarczyła mu zarówno celu, jak i ukierunkowania dla tej zdolno´sci. Niemal cała˛ młodo´sc´ sp˛edził na wynajdywaniu sposobów przechytrzenia urz˛edników federacji, którzy rzadzili ˛ jego okupowanym krajem. Przy ka˙zdej sposobno´sci zatruwał im z˙ ycie, tak by nigdy nie czuli si˛e bezpieczni oraz by odczuwali daremno´sc´ swych poczyna´n i frustracj˛e, które pewnego dnia na zawsze wyp˛edziłyby ich z Leah. Robił to po mistrzowsku, by´c mo˙ze lepiej ni˙z ktokolwiek inny. Znał wszystkie sztuczki, wi˛ekszo´sc´ z nich sam zreszta˛ wymy´slił. Potrafił okpi´c i wystrychna´ ˛c na dudka niemal ka˙zdego, je´sli tylko nadarzyła si˛e po temu sposobno´sc´ i miał do´sc´ czasu. U´smiechnał ˛ si˛e smutno. W ka˙zdym razie zawsze sobie tak mówił. Teraz nadszedł czas, z˙ eby tego dowie´sc´ . Nadszedł czas, z˙ eby ustali´c, skad ˛ federacja tak cz˛esto wiedziała, jakie sa˛ ich plany, i jak to si˛e stało, z˙ e zostali zdradzeni — banici, Ohmsfordowie, mała gromadka z Culhaven, wszyscy zwiazani ˛ z ta˛ niefortunna˛ przygoda˛ — a przede wszystkim, kto dopu´scił si˛e zdrady. Nie potrafił rozwikła´c tej zagadki. Oparł si˛e plecami o poro´sni˛ety trawa,˛ poskr˛ecany pie´n starego drzewa, podciagn ˛ ał ˛ kolana pod brod˛e i zaczał ˛ si˛e zastanawia´c nad tym, co wiedział. Lista zdrad była długa. Kto´s poinformował federacj˛e, kiedy Padishar poprowadził ich do Tyrsis w celu odzyskania Miecza Shannary. Kto´s dowiedział si˛e, co zamierzaja˛ zrobi´c, i przekazał wiadomo´sc´ dowódcy federacyjnej warty jeszcze przed ich przybyciem. Jeden z twoich ludzi, powiedział Padisharowi dowódca warty. Potem kto´s zdradził poło˙zenie Wyst˛epu armii, która go teraz oblegała — znowu kto´s, kto wiedział, gdzie Wyst˛ep si˛e znajduje i jak mo˙zna do niego dotrze´c. 288
Zmarszczył brwi. Zdrady zacz˛eły si˛e jednak jeszcze wcze´sniej. Je´sli przyja´ ˛c zało˙zenie — a był teraz gotów to zrobi´c — z˙ e kto´s wysłał z˙ arłacza, by ich s´ledził w górach Wolfsktaag, a w górach Toffer przekazał cieniowcom wiadomo´sc´ o tym, gdzie paj˛eczaki moga˛ schwyta´c Para, to poczatku ˛ zdrad nale˙zało szuka´c jeszcze w Culhaven. Czy˙zby kto´s s´ledził ich od samego Culhaven? Natychmiast odrzucił t˛e mo˙zliwo´sc´ . Nikt nie byłby w stanie dokona´c takiej sztuki. Lecz na tym zagadka si˛e nie ko´nczyła. Było jeszcze pojawienie si˛e Hirehone’a w Tyrsis i jego pó´zniejsza gwałtowna s´mier´c w Parma Key. Było zabójstwo stra˙zy przy windach, chocia˙z windy znajdowały si˛e na górze. Co te zdarzenia miały ze soba˛ wspólnego? Przez kilka minut przesiewał to wszystko w my´slach, z˙ eby sprawdzi´c, czy czego´s wcze´sniej nie przeoczył. W mroku Parma Key nawoływały nocne ptaki, a jego twarz pie´sciły łagodne podmuchy ciepłego i wonnego wiatru. Kiedy nic nowego si˛e nie pojawiło, brał ka˙zde zdarzenie z osobna i próbował dopasowa´c je do cało´sci, sprawdzajac, ˛ czy nie wyłoni si˛e z tego jednolity obraz. Minuty mijały w´sród ciszy. Elementy nie pasowały do siebie. Czego´s mu brakowało. Energicznie zatarł dłonie. Spróbuje w inny sposób. Wyeliminuje to, co nie pasuje do cało´sci, i zobaczy, co zostanie. Powoli zaczerpnał ˛ powietrza i odpr˛ez˙ ył si˛e. Nikt nie mógł ich s´ledzi´c — przynajmniej nie przez cały czas. Musiał wi˛ec to by´c kto´s spo´sród nich. Jedno z nich. Lecz je´sli ten kto´s ponosił odpowiedzialno´sc´ za z˙ arłacza i cieniowce, a tak˙ze za wszystko, co si˛e wydarzyło od czasu ich przybycia do obozu banitów, to czy nie musiał to by´c jeden z członków pierwotnej grupy? Par, Coll, Steff, Teel albo on sam? Na chwil˛e powrócił my´sla˛ do Teel, gdy˙z wiedział o niej mniej ni˙z o kimkolwiek z pozostałych. Nie mógł i nie chciał uwierzy´c, z˙ e mógłby to by´c który´s z Ohmsfordów albo Steff. Ale dlaczego miałaby to by´c wła´snie Teel? Czy˙z nie wycierpiała przynajmniej tyle samo co Steff? Poza tym co miał z tym wszystkim wspólnego Hirehone? Czemu zabici zostali stra˙znicy przy windach? Nagle zrozumiał. Zostali zabici po to, by kto´s mógł si˛e dosta´c do obozu banitów albo z niego wydosta´c, niezauwa˙zony. To wydawało si˛e sensowne. Ale windy znajdowały si˛e na górze. Musieli zosta´c zabici po wciagni˛ ˛ eciu kogo´s do obozu — by´c mo˙ze po to, by ukry´c to˙zsamo´sc´ tego kogo´s. Zmagał si˛e z mo˙zliwo´sciami. Wszystkie nitki prowadziły do Hirehone. Hirehone stanowił klucz do zagadki. A je´sli to Hirehone’a widział w Tyrsis? A je´sli to rzeczywi´scie Hirehone wydał ich federacji? Lecz Hirehone nie powrócił ju˙z na Wyst˛ep po jego opuszczeniu. W jaki wi˛ec sposób miałby zabi´c stra˙zników? I cze-
289
mu wła´sciwie sam miałby zosta´c zabity po zrobieniu tego? I przez kogo? Czy mógł wchodzi´c w gr˛e wi˛ecej ni˙z jeden zdrajca — Hirehone i kto´s jeszcze? Co´s zaskoczyło. Morgan Leah poderwał si˛e do przodu w nagłym ol´snieniu. Kto był tutaj wrogiem — prawdziwym wrogiem? Nie federacja. Prawdziwym wrogiem były cieniowce. Czy˙z nie powiedział im tego duch Allanona? Czy˙z nie przed nimi ich ostrze˙zono? A cieniowce mogły przybiera´c posta´c ka˙zdego i na´sladowa´c jego mow˛e. Niektóre z nich w ka˙zdym razie — te najbardziej niebezpieczne. Coglin tak powiedział. Morgan czuł, z˙ e jego puls staje si˛e szybszy, a twarz z podniecenia nabiega mu krwia.˛ Nie mieli tu do czynienia z ludzka˛ istota.˛ Mieli do czynienia z cieniowcem! Elementy mozaiki nagle zacz˛eły do siebie pasowa´c. Cieniowiec mógł si˛e mi˛edzy nimi ukry´c i nawet by o tym nie wiedzieli. Cieniowiec mógł wezwa´c z˙ arłacza, przesła´c wiadomo´sc´ swemu pobratymcowi w górach Toffer, przyby´c do Tyrsis przed grupa˛ Padishara, wy´sledzi´c jej zamiary i wymkna´ ˛c si˛e znowu przed jej powrotem. Cieniowiec mógł podej´sc´ dostatecznie blisko. I mógł ukry´c si˛e pod postacia˛ Hirehone’a. Nie, nie ukry´c si˛e — mógł by´c Hirehone’em! I zabi´c go, kiedy spełnił ju˙z swoje zadanie, i zabi´c równie˙z stra˙zników przy windzie, poniewa˙z zameldowaliby, z˙ e go widzieli, niezale˙znie od tego, czyja˛ twarz nosił. Zdradził armii federacji poło˙zenie Wyst˛epu — a nawet wskazał s´cie˙zk˛e, która˛ powinna poda˙ ˛zy´c! Kto? Trzeba było jeszcze tylko ustali´c. . . Morgan oparł si˛e z powrotem o pie´n jesionu. Nagle mozaika wydawała si˛e kompletna. Wiedział kto. Steff albo Teel. Musiało to by´c które´s z nich. Byli jedynymi oprócz niego osobami, które towarzyszyły ich grupie od samego poczatku, ˛ z Culhaven na Wyst˛ep, do Tyrsis i z powrotem. Teel była nieprzytomna praktycznie przez cały czas, kiedy grupa Padishara przebywała w Tyrsis. To mogło jednak da´c jednemu z karłów, a dokładniej cieniowcowi w jego postaci, sposobno´sc´ wymkni˛ecia si˛e i w´slizni˛ecia z powrotem. Wszak przez długi czas byli sami — tylko we dwoje. Omal nie ugiał ˛ si˛e pod ci˛ez˙ arem swoich podejrze´n. Przez chwil˛e wydawało mu si˛e, z˙ e oszalał, z˙ e powinien w cało´sci odrzuci´c swe rozumowanie i zacza´ ˛c do poczatku. ˛ Lecz nie mógł tego zrobi´c. Wiedział, z˙ e si˛e nie myli. Uderzył go mocniejszy podmuch wiatru i szczelniej otulił si˛e płaszczem, chocia˙z wieczór był ciepły. Siedział nieruchomo w bezpiecznym cieniu swej samotni, analizujac ˛ uwa˙znie wnioski, do których doszedł, rozwa˙zania, które przeprowadził, i domysły, które powoli nabierały znamion prawdy. W obozie banitów było teraz cicho i mógł sobie wyobrazi´c, z˙ e jest jedyna˛ ludzka˛ istota˛ z˙ yjac ˛ a˛ na całym olbrzymim, mrocznym obszarze Parma Key. Do kro´cset. Steff albo Teel. Instynkt podpowiadał mu, z˙ e jest to Teel.
XXVII W trzy dni po podj˛eciu przez Ohmsfordów decyzji, z˙ e zejda˛ ponownie do Dołu po Miecz Shannary, Damson wyprowadziła ich w ko´ncu z kryjówki w ogrodowej szopie na ulice Tyrsis. Par nie mógł ju˙z usiedzie´c na miejscu. Chciał i´sc´ natychmiast; twierdził, z˙ e nie mo˙zna traci´c czasu. Damson jednak kategorycznie odmawiała. Upierała si˛e, z˙ e to zbyt niebezpieczne. Zbyt wiele federacyjnych patroli przeczesywało wcia˙ ˛z miasto. Nale˙zało poczeka´c. Parowi nie pozostawało nic innego, jak si˛e do tego zastosowa´c. Nawet teraz, kiedy w ko´ncu uznała, z˙ e ryzyko zmalało na tyle, by mogli wyj´sc´ na zewnatrz, ˛ wybrała do tego taka˛ noc, kiedy rozsadni ˛ ludzie dobrze by si˛e zastanowili przed podj˛eciem takiego kroku. Panował przenikliwy chłód, miasto spowite było mgła˛ i deszczem, które sprawiały, z˙ e nawet starzy przyjaciele nie byli w stanie si˛e rozpozna´c z odległo´sci wi˛ekszej ni˙z kilka kroków, a nieliczni spó´znieni przechodnie przemykali spiesznie l´sniacymi, ˛ pustymi ulicami do swoich ciepłych i przytulnych domów. Damson zaopatrzyła wcze´sniej mała˛ gromadk˛e w ciepłe peleryny z kapturami i mieli je teraz na sobie, zapi˛ete szczelnie pod szyj˛e, gdy posuwali si˛e naprzód przez deszcz i cisz˛e. Ich buty stukały lekko na bruku i odgłos ten rozlegał si˛e w pustce echem, wypełniajac ˛ noc dziwna,˛ po´spieszna˛ kakofonia.˛ Woda ciekła z okapów i spływała z rynien, a mgła przywierała do ich skóry zaborczym chłodem, który przejmował ich lekkim wstr˛etem. Jak zwykle poda˙ ˛zali bocznymi uliczkami, unikajac ˛ alei Tyrsijskiej i innych głównych arterii, których nieustannie strzegły federacyjne patrole. Zapuszczali si˛e w waskie ˛ zaułki, wrzynajace ˛ si˛e jak tunele w szare, na wpół opuszczone dzielnice n˛edzarzy i bezdomnych. Szli na spotkanie z Kretem. — Jest znany pod takim imieniem — wyja´sniła im Damson przed wyjs´ciem. — Wszyscy ludzie ulicy tak go nazywaja,˛ bo sam siebie tak nazywa. Je´sli nawet miał kiedy´s prawdziwe imi˛e, to watpi˛ ˛ e, z˙ eby je jeszcze pami˛etał. Jego przeszło´sc´ jest pilnie strze˙zonym sekretem. Mieszka w kanałach i katakumbach pod Tyrsis. Jest samotnikiem. Prawie nigdy nie wychodzi na s´wiatło. Całe jego z˙ ycie toczy si˛e w podziemiach miasta i nikt nie wie o nich wi˛ecej ni˙z on.
291
— I je´sli wcia˙ ˛z istnieja˛ korytarze biegnace ˛ pod pałacem królów Tyrsis, Kret b˛edzie o nich wiedział? — dopytywał si˛e Par. — B˛edzie wiedział. — Mo˙zemy mu ufa´c? — Problem nie polega na tym, czy my mo˙zemy mu ufa´c, ale czy on zechce zaufa´c nam. Jak mówiłam, jest wielkim odludkiem. Mo˙ze nawet nie zechcie´c z nami rozmawia´c. Na co Par po prostu powiedział: — Musi. Coll si˛e nie odzywał. Niewiele mówił przez cały dzie´n, prawie nie wypowiedział słowa, od kiedy postanowili wróci´c do Dołu. Przełknał ˛ wiadomo´sc´ o tym, co zamierzaja˛ zrobi´c, jakby przyjmował lekarstwo, które miało go albo uzdrowi´c, albo zabi´c, i czekał teraz, która z tych dwóch ewentualno´sci si˛e wydarzy. Najwyra´zniej uznał za bezcelowe dalsze roztrzasanie ˛ sprawy oraz wykazywanie szale´nstwa tego, co robia,˛ przyjał ˛ wi˛ec postaw˛e fatalistyczna,˛ zdajac ˛ si˛e na niezłomna˛ determinacj˛e Para oraz wyrok losu, jaki miał w zwiazku ˛ z nia˛ sta´c si˛e ich udziałem, i zamknał ˛ si˛e w skorupie twardej i nieprzeniknionej jak z˙ elazo. Teraz, gdy posuwali si˛e naprzód przez mrok tyrsijskiego wieczoru, szedł nieco z tyłu, trzymajac ˛ si˛e jednak tak blisko Para jak jego własny cie´n, narzucajac ˛ si˛e ze swoja˛ milczac ˛ a˛ obecno´scia˛ w sposób, który raczej sprawiał udr˛ek˛e, ni˙z koił. Parowi nie podobało si˛e, z˙ e my´sli w ten sposób o bracie, lecz nic nie mógł na to poradzi´c. Coll okre´slił ju˙z swoja˛ rol˛e. Ani nie zaakceptuje tego, co robi Par, ani si˛e od tego nie odetnie. Po prostu pozostanie przy nim do ko´nca, na dobre i na złe, a˙z do znalezienia rozwiazania. ˛ Damson zaprowadziła ich do szczytu waskich ˛ schodów, które przecinały niski mur łacz ˛ acy ˛ dwa opuszczone, nieo´swietlone budynki i wijac ˛ si˛e, zbiegały w zalegajac ˛ a˛ w dole ciemno´sc´ . Par słyszał szum płynacej ˛ wody, przytłumione pluskotanie strumienia, który pienił si˛e i rozpryskiwał, natrafiajac ˛ na jaka´ ˛s przeszkod˛e. Ostro˙znie zacz˛eli schodzi´c po s´liskich kamieniach, odnajdujac ˛ dło´nmi lu´zna,˛ zardzewiała˛ por˛ecz, która dawała niepewne oparcie. Dotarłszy do ko´nca schodów, znale´zli si˛e na waskiej ˛ s´cie˙zce, biegnacej ˛ równolegle do rowu s´ciekowego. T˛edy wła´snie płyn˛eła woda wylewajaca ˛ si˛e z zapchanego odpadkami tunelu, który wybiegał spod ulicy na górze. Damson wprowadziła Ohmsfordów do tunelu. W jego wn˛etrzu panował mrok i unosiły si˛e ostre, gryzace ˛ zapachy. Deszcz pozostawili za plecami. Damson zatrzymała si˛e, przez chwil˛e szukała czego´s w ciemno´sci, po czym wyciagn˛ ˛ eła skad´ ˛ s pochodni˛e pokryta˛ na jednym ko´ncu smoła,˛ która˛ udało jej si˛e zapali´c za pomoca˛ krzesiwa. Ogie´n o´swietlał drog˛e na par˛e kroków naprzód, ruszyli wi˛ec dalej. W ciemno´sci przed nimi przemykały jakie´s niewidoczne stworzenia. Słycha´c było jedynie drapanie ich male´nkich pazur-
292
ków o kamie´n. Woda kapała z sufitu, ciekła po s´cianach i jednostajnie bulgotała w rowie. Powietrze było chłodne i wyzute z wszelkiego z˙ ycia. Doszli do nast˛epnych schodów, prowadzacych ˛ jeszcze dalej w głab ˛ ziemi, i ruszyli nimi w dół. Tym razem pokonali kilka kondygnacji i odgłos płynacej ˛ wody ucichł. Drapanie jednak rozlegało si˛e dalej, a chłód przenikał ich do szpiku ko´sci. Ohmsfordowie szczelniej otulili si˛e płaszczami. Schody sko´nczyły si˛e i zaczał ˛ si˛e nowy korytarz, w˛ez˙ szy od poprzedniego. Musieli i´sc´ pochyleni, a miejsce wilgoci zajał ˛ kurz. Mijały minuty, a oni posuwali si˛e wytrwale naprzód. Znajdowali si˛e ju˙z gł˛eboko pod miastem, w pokładach skał i ziemi tworzacych ˛ płaskowy˙z, na którym wznosiło si˛e Tyrsis. Ohmsfordowie zupełnie stracili orientacj˛e. Kiedy dotarli na dno wyschni˛etej studni z z˙ elazna˛ drabina˛ prowadzac ˛ a˛ na gór˛e, Damson si˛e zatrzymała. — To ju˙z niedaleko — rzekła spokojnie. — Zaledwie kilkaset metrów po wyjs´ciu ta˛ drabina˛ na gór˛e. Powinni´smy go tam znale´zc´ . Albo on nas. Przyprowadził mnie tu kiedy´s, dawno temu, kiedy okazałam mu troch˛e z˙ yczliwo´sci. — Zawahała si˛e. — Jest bardzo miły, ale ma te˙z swoje słabostki. Musicie by´c z nim bardzo ostro˙zni. — Wprowadziła ich po drabinie na podest, z którego rozchodziły si˛e liczne korytarze. Było tu cieplej, a powietrze, w którym unosiło si˛e mniej kurzu, było nie´swie˙ze, ale nie cuchnace. ˛ — Te tunele stanowiły niegdy´s drogi ucieczki dla obro´nców miasta; niektóre prowadza˛ a˙z na równin˛e. — Jej rude włosy zal´sniły, kiedy odgarn˛eła je z twarzy. — Trzymajcie si˛e blisko mnie. Weszli do jednego z korytarzy i ruszyli nim w dół. Smoła okrywajaca ˛ głowni˛e pochodni skwierczała i dymiła. Tunel wił si˛e, krzy˙zował z innymi tunelami, przebiegał przez komnaty podparte belkami. Wszystko to sprawiało, z˙ e Ohmsfordowie orientowali si˛e jeszcze mniej ni˙z przedtem, gdzie si˛e znajduja.˛ Damson jednak ani przez chwil˛e si˛e nie wahała, pewna obranej przez siebie drogi, czy to odczytujac ˛ znaki przed nimi ukryte, czy to przywołujac ˛ z pami˛eci wyuczona˛ map˛e. W ko´ncu weszli do sali b˛edacej ˛ pierwsza˛ z wielu połaczonych ˛ ze soba˛ wielkich komnat z belkowanymi stropami, podłogami z kamiennych płyt i s´cianami, na których wisiały kotary i gobeliny. Sala stanowiła przechowalni˛e dziwacznych skarbów. Od podłogi po sufit i od jednej s´ciany do drugiej wznosiły si˛e w niej stosy kufrów ze stara˛ odzie˙za,˛ góry mebli zapchanych i zasypanych sprzaczka˛ mi, okuciami, ryzami zapisanego papieru rozsypujacego ˛ si˛e niemal w pył, ptasimi piórami, tanimi s´wiecidełkami oraz pluszowymi zwierz˛etami wszelkiego rodzaju, kształtu i rozmiaru. Wszystkie zwierz˛eta były starannie porozstawiane. Niektóre siedziały w grupach, inne stały w szeregu na półkach albo otomanach, jeszcze inne trzymały wart˛e na komodach i przy wej´sciach. Na podłodze walało si˛e troch˛e zardzewiałej broni i kilka wiklinowych koszy. Były równie˙z s´wiatła — lampy olejowe przymocowane do belek stropowych i s´cian, wypełniajace ˛ komnat˛e słabym blaskiem. Ich dym ulatniał si˛e przez otwory wentylacyjne wykute w rogach sufitu. 293
Ohmsfordowie rozgladali ˛ si˛e wyczekujaco. ˛ Nikogo nie było. Damson nie wydawała si˛e zdziwiona. Zaprowadziła ich do komnaty z masywnym stołem i o´smioma rze´zbionymi krzesłami o wysokich oparciach i dała im znak, z˙ eby usiedli. Wszystkie krzesła zaj˛ete były przez pluszowe zwierz˛eta i Ohmsfordowie spojrzeli pytajaco ˛ na dziewczyn˛e. — Wybierzcie sobie miejsce, podnie´scie zwierz˛e, które na nim siedzi, i trzymajcie je w r˛ekach — powiedziała i pokazała im, co ma na my´sli. Wybrała krzesło ze zniszczonym wypchanym królikiem, podniosła postrz˛epionego zwierzaka i usiadła, kładac ˛ go sobie na kolanach. Coll zrobił to samo z oboj˛etnym wyrazem twarzy i spojrzeniem utkwionym w s´cianie naprzeciw, jakby to, co si˛e działo, było najzupełniej normalne. Par wahał si˛e przez chwil˛e, po czym równie˙z usiadł, za towarzystwo co´s, co mogło równie dobrze by´c kotem, jak psem — nie sposób to było okre´sli´c. Czuł si˛e troch˛e s´miesznie. Siedzieli tam i czekali w milczeniu, ledwie spogladaj ˛ ac ˛ na siebie nawzajem. Damson zacz˛eła głaska´c wytarte futerko królika. Coll był nieruchomy jak posag. ˛ Cierpliwo´sc´ Para zacz˛eła si˛e wyczerpywa´c, w miar˛e jak upływały minuty i nic si˛e nie działo. Nagle, jedno po drugim, zgasły s´wiatła. Par zerwał si˛e na nogi, lecz Damson powiedziała szybko: — Sied´z spokojnie. Znikn˛eły wszystkie s´wiatła oprócz jednego. To, które pozostało, paliło si˛e w drzwiach pierwszej komnaty, do której weszli. Jego blask był odległy i ledwie si˛egał miejsca, gdzie siedzieli. Par czekał, a˙z jego oczy przywykna˛ do ciemno´sci; kiedy to si˛e stało, stwierdził, z˙ e patrzy na okragł ˛ a,˛ brodata˛ twarz, która pojawiła si˛e nagle naprzeciw niego, o dwa krzesła od Damson. Przypatrywały mu si˛e pozbawione wyrazu, rozszerzone, lisie oczy, które nast˛epnie przesun˛eły si˛e na Colla, zamrugały i przypatrywały si˛e jeszcze przez chwil˛e. — Dobry wieczór, Krecie — rzekła Damson. Kret uniósł nieco głow˛e, odsłaniajac ˛ szyj˛e i ramiona, a jego dłonie uniosły si˛e na stół. Był całkowicie pokryty włosami, ciemna,˛ puszysta˛ sier´scia.˛ Rosła ona na ka˙zdym widocznym skrawku jego ciała z wyjatkiem ˛ nosa, policzków i kawałka czoła, które połyskiwały w słabym s´wietle jak ko´sc´ słoniowa. Wolno pokr˛ecił głowa,˛ a jego dzieci˛ece palce splotły si˛e w ge´scie zadowolenia. — Dobry wieczór, s´liczna Damson — powiedział. Mówił dzieci˛ecym głosem, lecz brzmiał on jako´s dziwnie, jakby dobywał si˛e z wn˛etrza beczki albo spod wody. Jego spojrzenie w˛edrowało od Para do Colla i z powrotem. — Słyszałem, jak nadchodzicie, i zapaliłem dla was s´wiatła — powiedział. — Ale niezbyt je lubi˛e, wi˛ec teraz, kiedy ju˙z tu jeste´scie, znowu je zgasiłem. Czy wam to nie przeszkadza? 294
Damson pokr˛eciła głowa.˛ — Absolutnie nie. — Kogo z soba˛ przyprowadziła´s? — Ohmsfordów. — Ohmsfordów? — Braci z wioski poło˙zonej na południe stad, ˛ bardzo daleko. Par Ohmsford. Coll Ohmsford. Wskazała ka˙zdego z nich r˛eka˛ i oczy Kreta pow˛edrowały od jednego do drugiego. — Witajcie w moim domu. Czy napijemy si˛e herbaty? Oddalił si˛e, nie czekajac ˛ na odpowied´z i poruszajac ˛ si˛e tak bezszelestnie, z˙ e Par, cho´c jak mógł, wyt˛ez˙ ał słuch, nie słyszał go, mimo niemal zupełnej ciszy panujacej ˛ wokół. Czuł zapach herbaty, kiedy podawano ja˛ do stołu, lecz ujrzał ja˛ dopiero, kiedy fili˙zanki stały ju˙z przed nim. Było ich dwie, jedna normalnej wielko´sci, druga zupełnie male´nka. Obie stare, a zdobiace ˛ je wzory wyblakłe i pozacierane. Par przygladał ˛ si˛e sceptycznie, kiedy Damson zaproponowała łyk herbaty z mniejszej fili˙zanki trzymanemu przez siebie królikowi. — Czy wszystkie dzieci miewaja˛ si˛e dobrze? — zapytała zdawkowo. — Najzupełniej — odparł Kret siedzacy ˛ znowu w miejscu, gdzie im si˛e wczes´niej ukazał. Trzymał wielkiego misia, któremu przystawiał do pyszczka własna˛ fili˙zank˛e. Coll i Par bez słowa zastosowali si˛e do tego rytuału. — Chalt, niestety, był znowu niegrzeczny. Bierze sobie herbat˛e i ciasteczka, kiedy mu si˛e podoba, stawiajac ˛ cały dom na głowie. Kiedy udaj˛e si˛e na gór˛e, z˙ eby posłucha´c nowin przez kraty kanałów i dziury w murach, wydaje mu si˛e, z˙ e ma prawo urzadza´ ˛ c tu wszystko po swojemu. To bardzo irytujace. ˛ — Posłał misiowi zagniewane spojrzenie. — Lida miała bardzo brzydka˛ goraczk˛ ˛ e, ale wydobrzała. A Westra skaleczyła sobie łapk˛e. Par spojrzał na Colla, który i tym razem odwzajemnił jego spojrzenie. — Jest kto´s nowy w rodzinie? — zapytała Damson. — Everlind — odparł Kret. Przypatrywał si˛e jej przez chwil˛e, po czym wskazał trzymanego przez nia˛ królika. — Zamieszkała z nami zaledwie dwie noce temu. Podoba jej si˛e tutaj o wiele bardziej ni˙z na ulicy. Par nie wiedział, co my´sle´c. Kret najwidoczniej zbierał odpadki wyrzucane przez ludzi w mie´scie na górze i znosił je do swojej nory jak chomik. Dla niego te zwierz˛eta były prawdziwe — albo przynajmniej takie usiłował stwarza´c wra˙zenie. Par zastanawiał si˛e z niepokojem, czy nie wychodzi to na jedno i to samo. Kret patrzył na niego. — Miasto szepce o czym´s, co rozgniewało federacj˛e: zakłóceniach porzadku, ˛ intruzach, zagro˙zeniu dla jej władzy. Patrole uliczne zostały wzmocnione, a stra˙ze przy bramach wjazdowych sprawdzaja˛ ka˙zdego. Wzmo˙zono czujno´sc´ . — Urwał 295
na chwil˛e, po czym obrócił si˛e w stron˛e Damson. — Lepiej jest by´c tutaj, s´liczna Damson — rzekł niemal czule — tu, pod ziemia.˛ — Te zakłócenia porzadku ˛ sa˛ jednym z powodów, dla których przyszli´smy tutaj, Krecie. — Damson odstawiła fili˙zank˛e. Zdawało si˛e, z˙ e jej nie słyszy. — Tak, lepiej by´c pod ziemia,˛ siedzie´c bezpiecznie w jej wn˛etrzu, pod ulicami i wie˙zami, gdzie federacja nigdy si˛e nie zapuszcza. — Nie przybyli´smy tutaj, z˙ eby szuka´c schronienia. — Damson mocno potrza˛ sn˛eła głowa.˛ Kret zamrugał oczami, wyra´znie rozczarowany. Odstawił fili˙zank˛e oraz trzymanego przez siebie zwierzaka i przekrzywił okragł ˛ a˛ głow˛e. — Znalazłem Everlind na tyłach domu człowieka wykonujacego ˛ usługi ra´ chunkowe dla poborców federacji. Swietnie radzi sobie z liczbami i prowadzi obliczenia szybciej i o wiele dokładniej ni˙z inni w jego fachu. Był kiedy´s doradca˛ mieszka´nców miasta, lecz nie mogli mu oni tak dobrze płaci´c jak federacja, wi˛ec jej zaproponował swoje usługi. Przez cały dzie´n pracuje w budynku, gdzie przechowywane sa˛ podatki, po czym idzie do domu, do swojej rodziny, z˙ ony i córki, do której Everlind kiedy´s nale˙zała. W zeszłym tygodniu przyniósł córce nowego kotka-zabawk˛e, o jedwabistym, białym futerku i zielonych oczach z guzików. Kupił go za pieniadze, ˛ które federacja wypłaciła mu z tego, co zebrali poborcy. Jego córka wyrzuciła wi˛ec Everlind. Uznała, z˙ e jej nowy kotek jest o wiele ładniejszy. — Spojrzał na nich. — Ani ojciec, ani córka nie zdaja˛ sobie sprawy, czego si˛e wyrzekli. Ka˙zde z nich widzi tylko to, co znajduje si˛e na wierzchu, a nie to, co jest pod spodem. Na tym polega niebezpiecze´nstwo z˙ ycia na górze. — To prawda — przyznała cicho Damson. — Ale to wła´snie musimy zmieni´c, ci z nas, którzy chca˛ nadal tam z˙ y´c. Kret znowu zatarł dłonie, spogladaj ˛ ac ˛ przy tym na nie, zatopiony w my´slach. Komnata przypominała malowidło, na którym Kret i jego go´scie siedzieli w´sród odpadków i resztek cudzego z˙ ycia i słuchali czego´s, co mogło by´c ich własnym szeptem. Kret znowu uniósł wzrok, zatrzymujac ˛ spojrzenie na dziewczynie. — Czego chcesz, s´liczna Damson? Wiotka posta´c Damson wyprostowała si˛e i dziewczyna odgarn˛eła z czoła niesforne kosmyki ognistorudych włosów. — Pod pałacem królów Tyrsis przebiegały kiedy´s tunele. Je´sli wcia˙ ˛z istnieja,˛ chcemy do nich zej´sc´ . — Pod pałac? — Kret znieruchomiał. — Pod pałac i do Dołu. Nastapiła ˛ długa chwila milczenia, podczas której Kret przypatrywał si˛e jej bez zmru˙zenia powiek. Prawie bezwiednie si˛egnał ˛ po zwierzaka, którego wcze´sniej trzymał. Pogłaskał go delikatnie. 296
— W Dole znajduja˛ si˛e istoty zrodzone z najciemniejszej nocy i najmroczniejszych my´sli — rzekł cicho. — Cieniowce — powiedziała Damson. — Cieniowce? Tak, ta nazwa do nich pasuje. Cieniowce. — Czy widziałe´s je, Krecie? — Widziałem wszystko, co mieszka w mie´scie. Jestem oczami ziemi. — Czy istnieja˛ tunele prowadzace ˛ do Dołu? Czy mo˙zesz nas nimi przeprowadzi´c? Twarz Kreta utraciła wszelki wyraz, po czym odsun˛eła si˛e od brzegu stołu i pogra˙ ˛zyła z powrotem w cieniu. Par przez chwil˛e sadził, ˛ z˙ e Kret sobie poszedł. Lecz on si˛e jedynie skrył, powrócił pod osłon˛e ciemno´sci, by rozwa˙zy´c to, o co go proszono. Zwierzak zginał ˛ wraz z nim w mroku i dziewczyna oraz Ohmsfordowie byli pozostawieni samym sobie, jak gdyby mały jegomo´sc´ naprawd˛e zniknał. ˛ Czekali niecierpliwie, nie odzywajac ˛ si˛e. — Opowiedz im, jak si˛e poznali´smy — odezwał si˛e nagle Kret ze swego ukrycia. — Powiedz im, jak to było. Damson obróciła si˛e posłusznie w stron˛e Ohmsfordów. — Spacerowałam po parku wieczorem, po zapadni˛eciu zmroku, kiedy na niebie zapalały si˛e pierwsze gwiazdy. Było lato i w ciepłym powietrzu unosiły si˛e zapachy kwiatów i s´wie˙zej trawy. Na chwil˛e przysiadłam na ławce i obok mnie pojawił si˛e Kret. Widział mój wyst˛ep na ulicy, ukryty gdzie´s pod nia,˛ i zapytał, czy nie wykonałabym jakiej´s sztuczki specjalnie dla niego. Wykonałam ich kilka. Poprosił, z˙ ebym przyszła znowu nast˛epnego wieczora, i przyszłam. Przychodziłam co wieczór przez tydzie´n, po czym zabrał mnie ze soba˛ pod ziemi˛e i pokazał mi swój dom i rodzin˛e. Zostali´smy przyjaciółmi. — Dobrymi przyjaciółmi, s´liczna Damson. Najlepszymi przyjaciółmi. — Twarz Kreta ukazała si˛e znowu, wyłaniajac ˛ si˛e z cienia. Jego oczy miały powa˙zny wyraz. — Nie potrafi˛e odmówi´c z˙ adnej twojej pro´sbie. Wolałbym jednak, z˙ eby´s o to nie prosiła. — To wa˙zne, Krecie. — Ty jeste´s wa˙zniejsza — odparł nie´smiało Kret. — Boj˛e si˛e o ciebie. Wolno wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i dotkn˛eła wierzchu jego dłoni. — Nic mi si˛e nie stanie. Kret zaczekał, a˙z Damson cofnie r˛ek˛e, po czym szybko ukrył własna˛ pod stołem. Mówił z niech˛ecia.˛ — Istnieja˛ tunele w skale pod pałacem królów Tyrsis. Łacz ˛ a˛ si˛e z zapomnianymi piwnicami i lochami. Niektóre prowadza˛ do Dołu. Damson skin˛eła głowa.˛ — Chcemy, z˙ eby´s nas tam zaprowadził. — B˛eda˛ tam mroczne istoty, cieniowce. A je´sli nas znajda? ˛ Co wtedy zrobimy? — Kretem wstrzasn ˛ ał ˛ dreszcz. 297
Damson utkwiła oczy w Parze. — Ten mieszkaniec Doliny równie˙z posiada władz˛e nad magia,˛ Krecie. Nie jest to jednak taka magia jak moja, która jedynie zwodzi i zabawia. To prawdziwa magia. On nie boi si˛e cieniowców. B˛edzie nas ochraniał. Na d´zwi˛ek tych słów Para s´cisn˛eło w dołku — w gł˛ebi duszy wiedział, z˙ e mo˙ze nie by´c w stanie spełni´c tych obietnic. Kret przyjrzał mu si˛e raz jeszcze. Zamrugał ciemnymi oczami. — Wi˛ec dobrze. Jutro zejd˛e do tuneli i sprawdz˛e, czy nadal mo˙zna nimi przej´sc´ . Wró´ccie, kiedy znowu nastanie wieczór, i je´sli droga b˛edzie otwarta, zaprowadz˛e was tam. — Dzi˛ekuj˛e, Krecie — rzekła Damson. — Doko´nczcie herbat˛e — powiedział spokojnie Kret, nie patrzac ˛ na nich. Siedzac ˛ w towarzystwie szmacianych zwierzaków, dopili w milczeniu herbat˛e. Wcia˙ ˛z padało, kiedy wyszli z labiryntu podziemnych tuneli oraz kanałów s´ciekowych i przemykali si˛e znowu pustymi ulicami miasta. Damson szła na przedzie, posuwajac ˛ si˛e pewnie w´sród mgły i deszczu, jak kot nie obawiajacy ˛ si˛e zmokni˛ecia. Zaprowadziła Ohmsfordów z powrotem do szopy za sklepem ogrodniczym i zostawiła ich tam, z˙ eby si˛e troch˛e przespali. Powiedziała, z˙ e przyjdzie po nich po południu. Musiała jeszcze przedtem co´s załatwi´c. Par i Coll jednak nie spali. Czuwali, siedzac ˛ przy oknach i spokojnie spogla˛ dajac ˛ na ci˛ez˙ ka˛ zasłon˛e mgły wypełniona˛ ruchem wyimaginowanych istot i g˛esta˛ od odbitego s´wiatła nadchodzacego ˛ dnia. Był ju˙z niemal ranek i niebo rozja´sniało si˛e na wschodzie. W szopie panował chłód i bracia otulili si˛e kocami, usiłujac ˛ zapomnie´c o niewygodzie i odp˛edzi´c niepokojac ˛ a˛ my´sl o tym, co ich czeka. Przez długi czas z˙ aden z nich si˛e nie odezwał. W ko´ncu Par, którego cierpliwo´sc´ szybko si˛e wyczerpywała, zapytał brata: — O czym my´slisz? Coll zastanowił si˛e przez chwil˛e, po czym po prostu potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Czy my´slisz o Krecie? — Coll westchnał. ˛ — Troch˛e. — Skulił si˛e pod kocem. — Powinienem odczuwa´c obawy przed zawierzeniem swego losu osobnikowi, który mieszka pod ziemia˛ w´sród pozostało´sci z˙ ycia innych ludzi, majac ˛ za towarzystwo szmaciane zwierzaki, ale ich nie odczuwam. Jest tak chyba dlatego, z˙ e nie wydaje si˛e on dziwniejszy od kogokolwiek innego, kogo spotkali´smy od chwili opuszczenia Varfleet. Na pewno nie wydaje si˛e bardziej szalony. Par nic nie odpowiedział. Nie był w stanie powiedzie´c niczego nowego. Wiedział, co czuje jego brat. Szczelniej owinał ˛ si˛e kocem i zamknał ˛ oczy, by nie widzie´c kł˛ebiacej ˛ si˛e za oknem mgły. Pragnał, ˛ by oczekiwanie ju˙z si˛e sko´nczyło i nadszedł czas ruszania w drog˛e. Miał do´sc´ wyczekiwania. — Czemu nie poło˙zysz si˛e spa´c? — zapytał Coll. 298
— Nie mog˛e — odparł. Jego oczy znowu si˛e otworzyły. — A ty czemu si˛e nie poło˙zysz? Coll wzruszył ramionami. Ruch ten zdawał si˛e sprawia´c mu wysiłek. Był zatopiony w sobie, próbujac ˛ nada´c kierunek swym my´slom. Wcia˙ ˛z pogra˙ ˛zał si˛e jednak w g˛estniejacym ˛ bagnie okoliczno´sci i zdarze´n, z którego, jak wiedział, powinien si˛e wydosta´c, lecz nie był w stanie. — Coll, czemu nie pozwolisz, z˙ ebym zrobił to sam? — zapytał nagle porywczo Par. Jego brat spojrzał na niego. — Wiem, z˙ e ju˙z o tym rozmawiali´smy; nie przypominaj mi o tym. Ale dlaczego mi na to nie pozwolisz? Nie ma z˙ adnego powodu, z˙ eby´s tam szedł. Wiem, co o tym wszystkim sadzisz. ˛ Mo˙ze masz racj˛e. Pozosta´n wi˛ec tutaj i zaczekaj na mnie. — Nie. — Ale dlaczego? Sam potrafi˛e siebie pilnowa´c. — Coll przypatrywał mu si˛e nieruchomo. — W tym wła´snie s˛ek, z˙ e nie potrafisz. — Jego surowa twarz zmarszczyła si˛e sceptycznie. — To chyba najkomiczniejsze słowa, jakie kiedykolwiek od ciebie słyszałem. Par poczerwieniał ze zło´sci. — Tylko dlatego, z˙ e. . . — Podczas całej tej wyprawy czy w˛edrówki, czy jakkolwiek zechcesz to nazwa´c, nie było ani chwili, kiedy nie potrzebowałby´s czyjej´s pomocy. — Ciemne oczy Colla si˛e zw˛eziły. — Nie zrozum mnie z´ le. Nie twierdz˛e, z˙ e ty jeden. Wszyscy potrzebowali´smy pomocy, potrzebowali´smy siebie nawzajem, nawet Padishar Creel. Tak zawsze jest w z˙ yciu. — Mocna r˛eka uniosła si˛e i wyciagni˛ ˛ ety palec d´zgnał ˛ Para w bok. — Problem polega na tym, z˙ e wszyscy oprócz ciebie zdaja˛ sobie z tego spraw˛e i akceptuja˛ to. Ty jeden usiłujesz robi´c wszystko sam, usiłujesz by´c tym, który wie wszystko najlepiej, który zna wszystkie odpowiedzi, dostrzega wszystkie mo˙zliwo´sci i posiada jaka´ ˛s specjalna˛ intuicj˛e, której pozostałym brakuje i która pozwala mu rozstrzyga´c o tym, co jest najlepsze. Nie dopuszczasz do siebie prawdy. Wiesz co, Par? Jeste´s taki sam jak Kret z jego rodzina˛ szmacianych zwierzaków i podziemna˛ kryjówka.˛ Jeste´s dokładnie taki sam. Stwarzasz własna˛ rzeczywisto´sc´ , nie zwa˙zajac ˛ na to, jaka jest prawda ani co sadz ˛ a˛ inni. — Wsunał ˛ r˛ek˛e z powrotem pod koc i szczelnie si˛e nim otulił. — Dlatego z toba˛ id˛e. Poniewa˙z mnie potrzebujesz. Potrzebujesz kogo´s, kto b˛edzie ci mówił, jaka jest ró˙znica mi˛edzy pluszowymi zwierz˛etami a prawdziwymi. Znowu si˛e odwrócił, spogladaj ˛ ac ˛ przez ociekajace ˛ deszczem okno w miejsce, gdzie blednace ˛ nocne cienie wcia˙ ˛z igrały ze soba˛ we mgle. Par zacisnał ˛ usta. Twarz jego brata była irytujaco ˛ spokojna. — Wiem, jaka jest mi˛edzy nimi ró˙znica, Coll! — wypalił. — Nie, nie wiesz. — Coll potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Dla ciebie to jedno i to samo. Co´s sobie postanowisz i na tym koniec. Tak wła´snie było z duchem Allanona. 299
Tak było z zadaniem odnalezienia Miecza Shannary, które ci powierzył. Tak jest i teraz. Nie ma znaczenia, jakie naprawd˛e sa˛ zwierz˛eta, pluszowe czy prawdziwe. Wa˙zne jest, jak ty je postrzegasz. — To nieprawda! — z˙ achnał ˛ si˛e Par. — Czy˙zby? Wi˛ec powiedz mi co´s. Co stanie si˛e jutro, je´sli si˛e mylisz? Co do czegokolwiek. Co b˛edzie, je´sli pie´sn´ nie zadziała tak, jak sobie wyobra˙zasz? Powiedz mi, Par. Co b˛edzie, je´sli najzwyczajniej w s´wiecie si˛e mylisz? Par tak mocno zacisnał ˛ r˛ece na brzegu koca, z˙ e kostki jego palców zrobiły si˛e białe. — Co b˛edzie, je´sli pluszowe zwierz˛eta oka˙za˛ si˛e prawdziwe? — podjał ˛ Coll. — Co zamierzasz wtedy zrobi´c? — Odczekał chwil˛e, po czym powiedział: — Wła´snie dlatego id˛e z toba.˛ — Je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e si˛e myl˛e, jakie znaczenie b˛edzie miało, czy pójdziesz, czy nie? — wykrzyknał ˛ z furia˛ Par. Coll nie odpowiedział od razu. Potem znowu powoli przeniósł wzrok na Para. Na jego twarzy pojawił si˛e ironiczny u´smiech. — Nie wiesz? Odwrócił si˛e znowu. Par zagryzł wargi w bezsilnej zło´sci. Deszcz wzmógł si˛e na chwil˛e. Jego krople uderzały o drewniany dach szopy z nowa˛ siła.˛ Par poczuł si˛e nagle mały i wystraszony. Wiedział, z˙ e jego brat ma racj˛e, z˙ e jest nierozsadny ˛ i impulsywny, z˙ e jego naleganie, by raz jeszcze si˛e uda´c do Dołu, nara˙za na niebezpiecze´nstwo z˙ ycie ich wszystkich. Wiedział jednak równie˙z, z˙ e niczego to nie zmienia; musiał tam i´sc´ . Coll równie˙z co do tego miał racj˛e; decyzja została podj˛eta i ju˙z nie mógł jej zmieni´c. Siedział wcia˙ ˛z wyprostowany i sztywny obok brata, nie poddajac ˛ si˛e swoim obawom, lecz w gł˛ebi duszy kulił si˛e, usiłujac ˛ si˛e ukry´c przed wszystkimi twarzami, jakie mu ukazywały. Potem Coll rzekł spokojnie: — Kocham ci˛e, Par. I sadz˛ ˛ e, z˙ e je´sli dobrze si˛e nad tym zastanowi´c, to głównie dlatego z toba˛ id˛e. Par pozwolił jego słowom zawisna´ ˛c w ciszy, która nastapiła, ˛ nie chcac ˛ jej w z˙ aden sposób zakłóca´c. Czuł, jak si˛e odpr˛ez˙ a i rozprostowuje, a przez jego ciało przebiega fala ciepła. Kiedy wreszcie spróbował co´s powiedzie´c, głos odmówił mu posłusze´nstwa. Z jego piersi dobyło si˛e długie, wolne, niedosłyszalne westchnienie. — Potrzebuj˛e ci˛e, Coll — zdołał wreszcie z siebie wydoby´c. — Naprawd˛e. ˙ Coll skinał ˛ głowa.˛ Zaden z nich nic ju˙z potem nie powiedział.
XXVIII Po swoim spotkaniu z Grimpondem Walker Boh powrócił do Hearthstone i przez wi˛eksza˛ cz˛es´c´ tygodnia zaj˛ety był wyłacznie ˛ rozmy´slaniem nad tym, co usłyszał. Pogoda była ładna, dni ciepłe i słoneczne, a powietrze wypełnione przyjemnymi zapachami le´snych drzew, kwiatów i strumieni. Czuł si˛e bezpieczny w dolinie; był zadowolony ze swego odosobnienia. Pogłoska wystarczał mu za całe towarzystwo. Podczas długich spacerów, którymi Walker wypełniał dni, wielki kot bagienny poda˙ ˛zał za nim, stapaj ˛ ac ˛ bezgło´snie po samotnych s´cie˙zkach, wzdłu˙z okrytych mchem brzegów strumieni, w´sród pot˛ez˙ nych starych drzew. Jego milczaca ˛ obecno´sc´ dodawała otuchy. Noca˛ przesiadywali obaj na werandzie domu, kot drzemiac, ˛ a człowiek — wpatrujac ˛ si˛e w gwiezdny baldachim nieba nad głowa.˛ Wcia˙ ˛z rozmy´slał. Nie mógł przesta´c. Wspomnienie słów Grimponda nie dawało mu spokoju nawet w domu, gdzie nic nie powinno mu zagrozi´c. Słowa te powracały natr˛etnie w jego my´slach, zmuszajac ˛ go do stawienia im czoła, do podj˛ecia próby rozstrzygni˛ecia, ile z tego, co szeptały, było prawda,˛ a ile kłamstwem. Wiedział, z˙ e tak b˛edzie, jeszcze zanim poszedł na spotkanie z Grimpondem — z˙ e jego słowa b˛eda˛ niejasne i niepokojace, ˛ z˙ e b˛eda˛ zawierały zagadki i półprawdy, które sprawia,˛ z˙ e pozostanie ze splatanym ˛ w˛ezłem nitek prowadzacych ˛ do odpowiedzi, których szukał, z w˛ezłem, który jedynie jasnowidz byłby w stanie rozwikła´c. Wiedział to, a jednak nie przypuszczał, z˙ e oka˙ze si˛e to a˙z tak wyczerpujace. ˛ Niemal od razu potrafił okre´sli´c, gdzie znajduje si˛e Czarny Kamie´n Elfów. Istniało tylko jedno miejsce, gdzie oczy mogły obróci´c człowieka w kamie´n, a głosy doprowadzi´c go do szale´nstwa, jedno miejsce, gdzie zmarli spoczywali w całkowitej ciemno´sci: Grobowiec Królów, gł˛eboko we wn˛etrzu Smoczych Z˛ebów. Mówiono, z˙ e został zbudowany jeszcze przed czasami druidów. Był to ogromny i niedost˛epny labirynt, gdzie grzebani byli zmarli monarchowie czterech krain, pot˛ez˙ na krypta, do której z˙ ywi nie mieli wst˛epu. Strzegł jej mrok, posagi ˛ zwane sfinksami, b˛edace ˛ w połowie lud´zmi, a w połowie zwierz˛etami, i potrafiace ˛ zmienia´c z˙ ywe stworzenia w kamie´n, oraz bezkształtne istoty zwane Zwiastuna´ mi Smierci, które zajmowały odcinek grot zwany Korytarzem Wiatrów i których zawodzenie było w stanie w jednej chwili odwie´sc´ człowieka od zmysłów. 301
Sam za´s grobowiec, gdzie pokryta runami wn˛eka skrywała Czarny Kamie´n Elfów, strze˙zony był przez w˛ez˙ a Valga. Je´sli wa˙ ˛z jeszcze z˙ ył. Doszło bowiem do straszliwej bitwy mi˛edzy nim a druz˙ yna˛ pod dowództwem Allanona, która w czasach Shei Ohmsforda wyruszyła na poszukiwanie Miecza Shannary. Dru˙zyna natkn˛eła si˛e na w˛ez˙ a niespodziewanie i była zmuszona wywalczy´c sobie przej´scie. Nikt jednak nigdy nie zdołał ustali´c, czy wa˙ ˛z prze˙zył to starcie. O ile Walker wiedział, nikt nigdy tam nie powrócił, z˙ eby to sprawdzi´c. Było oczywi´scie mo˙zliwe, z˙ e Allanon tam kiedy´s powrócił. Ale druid nigdy o tym nie wspomniał. Tak czy owak, trudno´sc´ nie polegała na odkryciu, gdzie Kamie´n Elfów si˛e znajduje, lecz na podj˛eciu decyzji, czy si˛e po niego pójdzie, czy nie. Grobowiec Królów był niebezpiecznym miejscem, nawet dla kogo´s takiego jak Walker, który miał mniej powodów do obaw ni˙z zwykli s´miertelnicy. Magia, nawet magia druida, mogła nie zapewni´c dostatecznej ochrony — a magia Walkera zawsze była o wiele słabsza od magii Allanona. Trosk˛e Walkera budziło równie˙z to, czego Grimpond mu nie powiedział. W całej tej sprawie było z pewno´scia˛ wiele tajemnic, których przed nim nie odsłoni˛eto; Grimpond nigdy nie ujawniał wszystkiego, co wiedział. Co´s skrywał i przypuszczalnie było to co´s, co mogło zabi´c Walkera. Pozostawała jeszcze sprawa wizji. Było ich trzy, ka˙zda nast˛epna bardziej niepokojaca ˛ od poprzedniej. W pierwszej Walker stał na chmurach ponad pozostałymi członkami małej gromadki, którzy przybyli do Hadeshornu, oraz duchem Allanona, pozbawiony jednej r˛eki, jakby na uragowisko ˛ po jego stwierdzeniu, z˙ e pr˛edzej da sobie odraba´ ˛ c r˛ek˛e, ni˙z pozwoli powróci´c druidom. W drugiej zadawał s´mier´c kobiecie o srebrzystych włosach, magicznej istocie niezwykłej urody. W trzeciej Allanon trzymał go mocno, gdy s´mier´c wyciagała ˛ po niego r˛ece. Walker wiedział, z˙ e w ka˙zdej z tych wizji jest odrobina prawdy — wystarczajaco ˛ du˙zo, by bra´c je pod uwag˛e, nie za´s po prostu odrzuca´c jako szyderstwo Grimponda. Wizje co´s znaczyły; Grimpond pozostawił mu ich rozszyfrowanie. Walker Boh zastanawiał si˛e wi˛ec. Mijały jednak dni, a odpowiedzi, których potrzebował, wcia˙ ˛z si˛e nie pojawiały. Pewne było jedynie, gdzie Kamie´n Elfów si˛e znajduje, i siła jego przyciagania ˛ oddziaływała na Mrocznego Stryja coraz mocniej, stanowiła pokus˛e, która wabiła go jak płomie´n s´wiecy wabi c´ m˛e, cho´c w tym wypadku c´ ma zdawała sobie spraw˛e z gro˙zacej ˛ jej s´mierci, a mimo to ku niej leciała. I w ko´ncu Walker równie˙z ku niej poleciał. Mimo swego postanowienia, z˙ e zaczeka, a˙z rozwikła zagadki Grimponda, uległ w ko´ncu pragnieniu odzyskania zaginionego Kamienia Elfów. Tak długo zastanawiał si˛e nad rozmowa˛ z potworem, z˙ e obrzydło mu powtarzanie jej w my´slach. Uznał, z˙ e dowiedział si˛e z niej tyle, ile był w stanie. Nie pozostawało mu nic innego, jak uda´c si˛e na poszukiwanie Czarnego Kamienia Elfów i odkry´c w ten sposób to, czego nie był w stanie 302
odkry´c inaczej. Wiedział, z˙ e b˛edzie to niebezpieczne; lecz ju˙z wcze´sniej wychodził cało z niebezpiecze´nstw. Postanowił, z˙ e nie b˛edzie si˛e bał, a jedynie zachowa ostro˙zno´sc´ . Opu´scił dolin˛e pod koniec tygodnia, wyruszajac ˛ pieszo o s´wicie. Był ubrany w długa˛ le´sna˛ opo´ncz˛e dla ochrony przed wiatrem i niepogoda˛ i miał ze soba˛ jedynie plecak wypełniony prowiantem. Wiedział, z˙ e wi˛ekszo´sc´ tego, czego mo˙ze potrzebowa´c, znajdzie po drodze. Poszedł na zachód w stron˛e puszczy Darklin, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie do chwili, a˙z Hearthstone znalazł si˛e poza zasi˛egiem wzroku. Pogłoska pozostał na miejscu. Trudno było si˛e rozsta´c z wielkim kotem; Walker czułby si˛e lepiej, majac ˛ go przy sobie. Niewiele z˙ ywych istot odwa˙zyłoby si˛e stawi´c czoło dorosłemu kotu bagiennemu. Lecz Pogłosce równie˙z groziłoby niebezpiecze´nstwo poza granicami Estlandii, gdzie nie mógłby si˛e tak łatwo ukry´c i byłby pozbawiony swej naturalnej osłony. Poza tym była to wyprawa Walkera i tylko jego. Nie umkn˛eła mu ironia zawarta w jego decyzji odbycia wyprawy. Był wszak tym, który przysi˛egał, z˙ e nigdy nie b˛edzie miał do czynienia z druidami i ich machinacjami. Niech˛etnie udał si˛e z Parem do Hadeshornu. Opu´scił spotkanie z duchem Allanona przekonany, z˙ e druid prowadzi gr˛e z Ohmsfordami, u˙zywajac ˛ ich do własnych, ukrytych celów. Praktycznie wyrzucił Coglina ze swego domu, stwierdzajac, ˛ z˙ e wysiłki tamtego majace ˛ na celu wprowadzenie go w tajniki magii raczej opó´zniły jego rozwój, ni˙z go przyspieszyły. Zagroził, z˙ e we´zmie Kronik˛e druidów, która˛ starzec mu przyniósł, i wrzuci do najgł˛ebszego bagna. Potem jednak przeczytał o Czarnym Kamieniu Elfów i wszystko si˛e zmieniło. Wcia˙ ˛z nie wiedział dlaczego. Po cz˛es´ci win˛e ponosiła jego ciekawo´sc´ , jego nienasycone pragnienie wiedzy. Czy istniało w ogóle co´s takiego jak Czarny Kamie´n Elfów? Czy był w stanie przywróci´c do istnienia zaginiony Paranor, jak obiecywała ksi˛ega? Pytania wymagajace ˛ odpowiedzi — nigdy nie potrafił oprze´c si˛e urokowi ich tajemnic. Takie zagadki musiały zosta´c rozwiazane, ˛ ich sekrety wyja´snione. Jaka´s wiedza czekała na odkrycie. Temu celowi po´swi˛ecił wszystko. Chciał wierzy´c, z˙ e do wyruszenia w drog˛e skłoniło go równie˙z jego poczucie uczciwo´sci i współczucie. Pomimo tego wszystkiego, co my´slał na temat druidów, w samym Paranorze — gdyby warowni˛e rzeczywi´scie udało si˛e przywróci´c do istnienia — mogło si˛e znajdowa´c co´s, co dopomogłoby czterem krainom w walce z cieniowcami. Jego niepokój budziła mo˙zliwo´sc´ , z˙ e nie idac, ˛ skazałby plemiona na przyszło´sc´ taka,˛ jaka˛ odmalował im duch druida. Wyruszajac, ˛ obiecał sobie, z˙ e zrobi tylko tyle, ile musi, a na pewno nie wi˛ecej, ni˙z uzna za rozsadne. ˛ Pozostanie, teraz i zawsze, własnym panem, a nie bezwolnym narz˛edziem, jakim chciał go uczyni´c duch Allanona.
303
Dni były spokojne i upalne. Letni skwar nasilał si˛e, gdy Walker przemierzał le´sna˛ głusz˛e. Chmury gromadziły si˛e na zachodzie, gdzie´s na południe od Smoczych Z˛ebów. Wiedział, z˙ e w górach b˛eda˛ na niego czekały burze. Przeszedł kawałek wzdłu˙z rzeki Chard, po czym skr˛ecił w góry Wolfsktaag i zszedł z nich po drugiej stronie. Droga do Storlock zaj˛eła mu trzy dni łatwego marszu. Tam uzupełnił swój prowiant przy pomocy Storów i rankiem czwartego dnia wyruszył w drog˛e przez równin˛e Rabb. Burze ju˙z go wówczas dosi˛egły i zaczał ˛ pada´c powolny, jednostajny deszcz, pogra˙ ˛zajac ˛ w szaro´sci cała˛ okolic˛e. Konne patrole z˙ ołnierzy federacji i karawany kupców pojawiały si˛e i znikały jak widma, nie dostrzegajac ˛ go. W oddali rozlegały si˛e przeciagłe ˛ grzmoty, wytłumione i leniwe w niezno´snym upale, jak pomruki niezadowolenia rozbrzmiewajace ˛ w´sród pustki. Walker sp˛edził t˛e noc na równinie Rabb, chroniac ˛ si˛e przed deszczem w topolowym gaju. Poniewa˙z brakowało suchego drewna na ognisko, a Walker był ju˙z kompletnie przemoczony, spał otulony w opo´ncz˛e, trz˛esac ˛ si˛e z zimna i wilgoci. Rankiem deszcz osłabł. Chmury przerzedziły si˛e, przepuszczajac ˛ promienie szarego s´wiatła. Walker ze stoicyzmem otrzasn ˛ ał ˛ si˛e ze snu, zjadł zimny posiłek, zło˙zony z owoców oraz sera, i ponownie ruszył w drog˛e. Przed nim wznosił si˛e ła´ncuch Smoczych Z˛ebów, pos˛epny i mroczny. Dotarł do przeł˛eczy prowadzacej ˛ do doliny Shale i Hadeshornu, a stamtad ˛ do Grobowca Królów. Tam zatrzymał si˛e tego dnia. Rozbił obóz pod nawisem skalnym, gdzie ziemia była jeszcze sucha. Nazbierał gał˛ezi, rozpalił ognisko, wysuszył ubranie i ogrzał si˛e. Był teraz przygotowany na nadej´scie nast˛epnego dnia, w którym zamierzał zapu´sci´c si˛e do grot. Zjadł goracy ˛ posiłek i patrzył, jak na pusta˛ okolic˛e wokół niego czarnym kirem chmur, mgły i nocy opada ciemno´sc´ . Przez pewien czas my´slał o swojej młodo´sci i zastanawiał si˛e, czy mógł co´s zrobi´c, z˙ eby inaczej si˛e ona uło˙zyła. Znów zaczał ˛ pada´c deszcz i s´wiat poza kr˛egiem s´wiatła rzucanym przez jego małe ognisko zniknał ˛ w mroku. Spał dobrze, bez snów, bez nagłych przebudze´n. Kiedy si˛e ocknał, ˛ czuł si˛e wypocz˛ety i gotów do stawienia czoła losowi. Był pewny siebie, cho´c nie wolny od obaw. Deszcz znowu przestał pada´c. Przez jaki´s czas słuchał odgłosów budzacego ˛ si˛e wokół poranka, wypatrujac ˛ ukrytych przestróg. Nie było z˙ adnych. Otulił si˛e w opo´ncz˛e, zarzucił na ramiona plecak i ruszył w drog˛e. Ranek upływał, a Walker wcia˙ ˛z piał ˛ si˛e w gór˛e. Był teraz ostro˙zniejszy. Na nagich skałach, w wawozach ˛ i szczelinach wypatrywał porusze´n mogacych ˛ oznacza´c niebezpiecze´nstwo, w´sród cichych szelestów i szmerów usiłował wyłowi´c te naprawd˛e gro´zne. Poruszał si˛e cicho i ostro˙znie, badajac ˛ wzrokiem teren przed soba,˛ zanim si˛e tam zapu´scił, i uwa˙znie wybierajac ˛ drog˛e. Góry przed nim były ogromne, opustoszałe i nieruchome — s´piace ˛ olbrzymy tak mocno wro´sni˛ete w ziemi˛e, z˙ e nawet gdyby w jaki´s sposób zdołały si˛e przebudzi´c, stwierdziłyby, z˙ e nie sa˛ ju˙z w stanie si˛e poruszy´c. 304
Zszedł do doliny Shale. W jej zagł˛ebieniu połyskiwały czarne i wilgotne skały, a wody Hadeshornu poruszały si˛e jak g˛esta, zielonkawa zupa. Ostro˙znie obszedł jezioro, pozostawiajac ˛ je za soba.˛ Dalej zbocze wznosiło si˛e bardziej stromo i wspinaczka stała si˛e trudniejsza. Wiatr zaczał ˛ si˛e wzmaga´c, rozp˛edzajac ˛ mgł˛e, a˙z w ko´ncu powietrze stało si˛e jasne i przejrzyste i mi˛edzy Walkerem a ziemia˛ w dole znajdował si˛e jedynie szary kobierzec chmur. Temperatura spadała, najpierw wolno, a potem gwałtownie, a˙z w ko´ncu zrobiło si˛e mro´zno. Na skałach zaczał ˛ si˛e pojawia´c lód, a obok twarzy Walkera przelatywały wirujace ˛ płatki s´niegu. Szczelniej otulił si˛e opo´ncza˛ i parł do przodu. Potem tempo jego marszu osłabło i przez bardzo długi czas wydawało mu si˛e, z˙ e w ogóle nie posuwa si˛e naprzód. Nierówna i pokryta kamieniami s´cie˙zka wiła si˛e w´sród skał. Wiatr smagał go bezlito´snie, przenikajac ˛ chłodem jego twarz i r˛ece i uderzajac ˛ go tak mocno, z˙ e ledwie utrzymywał si˛e na nogach. Zbocze góry wcia˙ ˛z wygladało ˛ tak samo i nie sposób było powiedzie´c, jak daleko zaszedł. Poniechał prób usłyszenia czy zobaczenia czegokolwiek poza tym, co znajdowało si˛e bezpo´srednio przed nim, i skupiał cała˛ uwag˛e na s´cie˙zce pod stopami, kulac ˛ si˛e najmocniej, jak mógł, by osłoni´c si˛e przed chłodem. Przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli o Czarnym Kamieniu Elfów, o tym, jak b˛edzie wygladał ˛ i jaki b˛edzie w dotyku, a tak˙ze jaka˛ posta´c mo˙ze przybiera´c jego magia. Bawił si˛e ta˛ wizja˛ w ciszy swego umysłu, usiłujac ˛ zapomnie´c o s´wiecie, przez który szedł, i niewygodzie, jaka˛ odczuwał. Utrzymywał ten obraz przed soba˛ jak latarni˛e i o´swietlał nim sobie drog˛e. Było południe, kiedy wszedł do kanionu, szerokiej rozpadliny przebiegajacej ˛ mi˛edzy pot˛ez˙ nymi szczytami z ich pokrywa˛ chmur i otwierajacej ˛ si˛e na dolin˛e, za która˛ znajdował si˛e waski, ˛ kr˛ety przesmyk ginacy ˛ w´sród skał. Walker przeszedł dnem kanionu do przesmyku i pogra˙ ˛zył si˛e w nim. Wiatr ucichł tymczasem do szeptu, echa dyszacego ˛ leciutko w´sród nagłej ciszy. Wilgo´c pochwycona przez wierzchołki gór ociekała w kału˙ze. Walker czuł, jak chłód ust˛epuje. Znów wyszedł ze swej skorupy, znowu stał si˛e czujny i z napi˛eciem przeszukiwał wzrokiem ciemne szczeliny i zagł˛ebienia skalnego korytarza, którym poda˙ ˛zał. Potem s´ciany si˛e rozstapiły ˛ i jego w˛edrówka dobiegła ko´nca. Przed nim znajdowało si˛e wej´scie do Grobowca Królów wykute w s´cianie góry: pot˛ez˙ na, czarna czelu´sc´ strze˙zona przez ustawionych po bokach olbrzymich, kamiennych stra˙zników, wyrze´zbionych w kształcie zakutych w zbroje rycerzy, z ostrzami mieczów wbitymi pionowo w ziemi˛e. Stra˙znicy stali u wylotu jaskini, z twarzami pobru˙zd˙zonymi przez wiatr i czas i z oczami utkwionymi w w˛edrowca, jakby naprawd˛e były w stanie widzie´c. Walker zwolnił kroku, po czym si˛e zatrzymał. Droga z przodu spowita była całunem milczenia i mroku. Wiatr, którego echo wcia˙ ˛z jeszcze pobrzmiewało
305
w jego uszach, zupełnie ucichł. Nawet przenikliwy ziab ˛ przemienił si˛e w odr˛etwiajacy, ˛ wyzbyty tre´sci chłód. To, co Walker czuł w tej chwili, nie dałoby si˛e porówna´c z niczym innym. Uczucie to oblepiało go od stóp do głów jak druga skóra, przenikało do jego ciała i si˛egało w głab ˛ ko´sci. Było to przeczucie s´mierci. Wsłuchiwał si˛e w cisz˛e. Przeszukiwał wzrokiem mrok. Czekał. Pozwolił mys´lom wybiec w otaczajac ˛ a˛ go przestrze´n. Nie był w stanie niczego odkry´c. Mijały minuty. W ko´ncu Walker wyprostował si˛e z determinacja,˛ zarzucił na ramiona plecak i ponownie ruszył naprzód. *
*
*
W Westlandii — tam, gdzie pustynia Tirfing rozciagała ˛ si˛e na południe od spieczonych sło´ncem brzegów Mermidonu wzdłu˙z rozległych, pustych połaci moczarów Shroudslip — było upalne popołudnie. Lato było suche i trawy le˙zały uschni˛ete nawet tam, gdzie chroniła je odrobina cienia. Tam, gdzie w ogóle go nie było, ziemia le˙zała zupełnie naga. Wren Ohmsford siedziała oparta plecami o pie´n rozło˙zystego d˛ebu w pobli˙zu miejsca, gdzie konie piły wod˛e z błotnistej kału˙zy, i patrzyła, jak tarcza sło´nca czerwienieje na tle nieba, chylac ˛ si˛e ku zachodowi i ko´ncowi dnia. O´slepiaja˛ cy blask nie pozwalał jej dojrze´c niczego, co mogło si˛e zbli˙za´c z tamtej strony, i czujnie osłaniała r˛eka˛ oczy. Co innego zosta´c przyłapana˛ na drzemce przez Gartha, a zupełnie co innego da´c si˛e zaskoczy´c temu, kto ich s´ledzi, kimkolwiek on jest. W zamy´sleniu s´ciagn˛ ˛ eła usta. Upłyn˛eły ju˙z ponad dwa dni od czasu, kiedy po raz pierwszy spostrzegli, z˙ e kto´s depcze im po pi˛etach — a raczej wyczuli to, poniewa˙z ich „cie´n” pozostawał starannie przed nimi ukryty. On albo ona czy te˙z ono — wcia˙ ˛z tego nie wiedzieli. Garth wrócił kawałek tego ranka, z˙ eby to sprawdzi´c, zrzuciwszy swoje pstrokate odzienie i przywdziawszy poplamiony błotem strój mieszka´nców doliny. Przyciemnił twarz, dłonie i włosy, po czym zniknał ˛ w´sród upału jak duch. Kimkolwiek był ten, kto ich s´ledził, czekała go przykra niespodzianka. Dzie´n miał si˛e ju˙z ku ko´ncowi, a wielki nomada wcia˙ ˛z nie wracał. Ich „cie´n” mógł by´c bardziej przebiegły, ni˙z sobie wyobra˙zali. Czego on chce? — zastanawiała si˛e. Tego ranka zadała to samo pytanie Garthowi, a on powoli przeciagn ˛ ał ˛ palcem po gardle. Próbowała wysuwa´c argumenty przemawiajace ˛ przeciwko temu, lecz bez gł˛ebszego przekonania. Ten, kto ich s´ledził, mógł z powodzeniem by´c morderca.˛ 306
Jej spojrzenie pow˛edrowało ku wielkiej równinie na wschodzie. To bardzo denerwujace ˛ by´c w ten sposób s´ledzonym. Jeszcze bardziej niepokojace ˛ było u´swiadomienie sobie, z˙ e miało to przypuszczalnie co´s wspólnego z jej pytaniami o elfy. Westchn˛eła nerwowo, poirytowana rozwojem wypadków. Wróciła ze spotkania z duchem Allanona wybita z równowagi, niezadowolona z tego, co usłyszała, niepewna, co powinna zrobi´c. Zdrowy rozsadek ˛ mówił jej, z˙ e to, o co prosił duch, jest niemo˙zliwe. Lecz gdzie´s w gł˛ebi duszy ów szósty zmysł, na którym tak bardzo polegała, szeptał jej, z˙ e mo˙ze tak nie jest, z˙ e druidzi zawsze wiedzieli wi˛ecej ni˙z zwykli s´miertelnicy, z˙ e ostrze˙zenia i wskazówki udzielane przez nich ludziom plemion zawsze miały wielka˛ warto´sc´ . Par w to wierzył. Przypuszczalnie poszukiwał ju˙z zaginionego Miecza Shannary. I mimo z˙ e Walker opu´scił ich rozw´scieczony, przysi˛egajac, ˛ z˙ e nigdy nie b˛edzie miał nic wspólnego z druidami, jego gniew był tylko chwilowy. Był zbyt rozsadny, ˛ zbyt opanowany, by tak łatwo zby´c cała˛ spraw˛e. Wiedziała, z˙ e podobnie jak ona, jeszcze raz wszystko dokładnie rozwa˙zy. Smutno pokr˛eciła głowa.˛ Przez pewien czas uwa˙zała swoja˛ decyzj˛e za nieodwołalna.˛ Przekonała sama˛ siebie, z˙ e jej post˛epowaniem musi kierowa´c zdrowy rozsadek, ˛ i powróciła z Garthem do swoich bliskich, odsuwajac ˛ od siebie wszystko, co wiazało ˛ si˛e z Allanonem i zaginionymi elfami. Lecz watpliwo´ ˛ sci pozostały: dr˛eczace ˛ uczucie, z˙ e w jej postanowieniu pozostawienia sprawy własnemu biegowi jest co´s niewła´sciwego. Zacz˛eła wi˛ec, niemal z niech˛ecia,˛ rozpytywa´c o elfy. Było to do´sc´ łatwe; nomadowie byli w˛edrownym ludem i przemierzali w cia˛ gu roku Westlandi˛e od jednego ko´nca do drugiego, uprawiajac ˛ handel wymienny i zdobywajac ˛ w ten sposób to, czego potrzebowali. Odwiedzali po drodze coraz to inne wioski i osady. I wcia˙ ˛z pojawiali si˛e nowi ludzie, z którymi mo˙zna było porozmawia´c. Co mogło im zaszkodzi´c, je´sli wypytała ich troch˛e o elfy? Czasami zadawała pytania wprost, czasami niemal z˙ artobliwie. Lecz wszystkie odpowiedzi, jakie otrzymywała, były jednakowe. Elfy znikn˛eły, nie było ich od niepami˛etnych czasów, od czasów przed przyj´sciem na s´wiat ich dziadków. Nikt nigdy nie widział elfa. Wi˛ekszo´sc´ nie była pewna, czy w ogóle kiedy´s istniały. Wren zacz˛eła w ko´ncu czu´c si˛e nieswojo, zadajac ˛ te pytania, i zastanawiała si˛e, czy całkiem tego nie zaprzesta´c. Odłaczyła ˛ si˛e od swoich współplemie´nców, by polowa´c z Garthem. Chciała by´c sama, z˙ eby wszystko przemy´sle´c, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e samotne rozwa˙zania doprowadza˛ ja˛ do rozwikłania problemu. Wtedy pojawił si˛e ich „cie´n”, depczacy ˛ im po pi˛etach. I teraz zastanawiała si˛e, czy jednak za tym wszystkim co´s si˛e nie kryje. Katem ˛ oka dostrzegła ruch, niewyra´zna˛ plam˛e w´sród rozpalonej upałem równiny, i przezornie podniosła si˛e na nogi. Kiedy stała nieruchomo w cieniu d˛ebu, plama przybrała wyra´zny zarys i okazało si˛e, z˙ e to Garth. Olbrzymi nomada podbiegł do niej. Całe jego muskularne ciało okryte było potem. Nie wydawał si˛e 307
wcale zdyszany, jak niestrudzona maszyna, której nie był w stanie zaszkodzi´c nawet niezno´sny letni skwar. Wykonał szybkie ruchy r˛ekami, potrzasaj ˛ ac ˛ przy tym głowa.˛ Kimkolwiek był ten, kto ich s´ledził, zdołał mu si˛e wymkna´ ˛c. Wren przytrzymała na chwil˛e jego spojrzenie, po czym podniosła z ziemi bukłak z woda˛ i podała mu go. Kiedy pił, oparła si˛e o chropowaty pie´n d˛ebu i wpatrywała w pusta˛ równin˛e. Bezwiednie uniosła dło´n do skórzanego woreczka na szyi. W zamy´sleniu obracała palcami jego zawarto´sc´ . Fałszywe Kamienie Elfów. Jej talizman na szcz˛es´cie. Jakie szcz˛es´cie przynosiły jej teraz? Przemogła w sobie niepokój. Jej opalona twarz przybrała zdecydowany wyraz. To nie miało znaczenia. Co za du˙zo, to niezdrowo. Nie lubiła by´c s´ledzona i zamierzała poło˙zy´c temu kres. Zmienia˛ kierunek swej w˛edrówki, zatra˛ s´lady, zawróca˛ raz i drugi, b˛eda˛ jechali cała˛ noc, je´sli b˛edzie trzeba, i raz na zawsze pozb˛eda˛ si˛e swego „cienia”. Zdj˛eła dło´n z woreczka, a jej oczy połyskiwały gro´znie. Czasem samemu trzeba zadba´c o własne szcz˛es´cie. *
*
*
Walker Boh wszedł ostro˙znie do Grobowca Królów, mijajac ˛ bezszelestnie pot˛ez˙ nych, kamiennych stra˙zników, i pogra˙ ˛zył si˛e w panujacym ˛ wewnatrz ˛ mroku. Przystanał ˛ na chwil˛e, czekajac, ˛ a˙z jego oczy przyzwyczaja˛ si˛e do ciemno´sci. Było tam s´wiatło, słaba zielonkawa fluorescencja, dobywajaca ˛ si˛e ze skały. Nie musiał zapala´c pochodni, z˙ eby odnale´zc´ drog˛e. W jego my´slach pojawił si˛e na chwil˛e obraz jaski´n, rekonstrukcja tego, co spodziewał si˛e tutaj znale´zc´ . Dawno temu Coglin narysował mu to na kartce papieru. Starzec sam nigdy nie był w tych jaskiniach, lecz inni druidzi byli, w´sród nich Allanon. Coglin studiował zatem sporzadzone ˛ przez nich mapy i wyjawił ich sekrety swojemu uczniowi. Walker był pewien, z˙ e odnajdzie drog˛e. Ruszył naprzód. Korytarz był szeroki i płaski, a jego s´ciany i podłoga wolne od ostrych wyst˛epów i p˛ekni˛ec´ . W niemal zupełnym mroku panowała cisza, gł˛eboka i głucha, w której rozlegało si˛e jedynie słabe echo jego kroków. Powietrze było przejmuja˛ co zimne. Był to chłód, który przez wieki przywierał do górskiej skały i rozgo´scił si˛e tam na dobre. Przenikał ubranie Walkera, sprawiajac, ˛ z˙ e wstrzasał ˛ nim dreszcz. Ogarn˛eły go nieprzyjemne uczucia — osamotnienia, znikomo´sci, daremno´sci. Jaskinie swym ogromem czyniły z niego karła, male´nka˛ istot˛e, której sama obecno´sc´ w tak staro˙zytnym, niedozwolonym miejscu stanowiła obraz˛e. Starał si˛e odeprze´c te uczucia, zdajac ˛ sobie spraw˛e, jak bardzo moga˛ go osłabi´c, i po krótkiej walce znikn˛eły one z powrotem w chłodzie i ciszy. Wkrótce potem dotarł do Tunelu Sfinksów. Znowu si˛e zatrzymał, tym razem, z˙ eby uspokoi´c my´sli, pogra˙ ˛zy´c si˛e gł˛eboko w sobie, gdzie nie mogły go dosi˛egna´ ˛c 308
skalne duchy. Kiedy si˛e tam znalazł, spowity szeptami ostrze˙zenia i przestrogi, otulony słowami dajacymi ˛ sił˛e, ruszył naprzód. Miał oczy utkwione w okrytej kurzem podłodze. Widział, jak kamienne płyty przesuwaja˛ si˛e do tyłu pod jego stopami, i patrzył jedynie na kilka kroków przed siebie. W my´slach widział sfinksy wznoszace ˛ si˛e gro´znie ponad nim, pot˛ez˙ ne, kamienne monolity wyrze´zbione ta˛ sama˛ r˛eka,˛ która wykuła stra˙zników. Mówiono, z˙ e maja˛ ludzkie twarze osadzone na ciałach zwierzat ˛ — stworze´n z innych epok, których nikt spo´sród z˙ yjacych ˛ nigdy nie widział. Były stare, tak niesłychanie wiekowe, z˙ e ich z˙ ycie mo˙zna było mierzy´c setkami pokole´n s´miertelnych ludzi. Pod ich spojrzeniem przesun˛eło si˛e tak wielu monarchów, unoszonych ze s´wiata z˙ ywych na wieczny spoczynek do ich górskich grobowców. Tak wielu — by ju˙z nigdy nie powróci´c. Spójrz na nas! szeptały. Patrz, jakie jeste´smy wspaniałe! Czuł na sobie ich wzrok, słyszał w my´slach szept ich głosów, czuł, jak szarpia˛ i rozdzieraja˛ ochronne warstwy, w które si˛e spowił, błagajac ˛ go, by spojrzał w gór˛e. Szedł teraz szybciej, usiłujac ˛ zagłuszy´c w sobie ich szepty, opierajac ˛ si˛e pragnieniu usłuchania ich. Kamienne potwory zdawały si˛e wy´c do niego, szorstko i natarczywie. Walkerze Bohu! Spójrz na nas! Musisz! Posuwał si˛e naprzód, z my´slami rozedrganymi od ich głosów, czujac, ˛ jak topnieje jego determinacja. Pomimo chłodu miał twarz zroszona˛ potem, a jego mi˛es´nie napinały si˛e bole´snie. Zgrzytał z˛ebami, z˙zymajac ˛ si˛e na swoja˛ słabo´sc´ i strofujac ˛ samego siebie, przypominajac ˛ sobie nagle z gorycza˛ i zwatpieniem, ˛ z˙ e Allanon szedł t˛edy przed nim, majac ˛ siedmiu ludzi pod swoja˛ opieka,˛ i nie uległ. W ko´ncu on tak˙ze nie uległ. Tak, jak wcze´sniej my´slał, jak sobie postanowił, dotarł do ko´nca groty i wszedł do korytarza po drugiej stronie. Szepty ucichły i zupełnie ustały. Sfinksy zostały za jego plecami. Znowu podniósł wzrok, rozwa˙znie oparł si˛e pragnieniu spojrzenia do tyłu i raz jeszcze ruszył naprzód. Tunel stał si˛e w˛ez˙ szy i wijac ˛ si˛e, zaczał ˛ opada´c w dół. Walker zwolnił, nie wiedzac, ˛ co mo˙ze si˛e czai´c w jego ciemnych zakamarkach. Jarzyły si˛e tu tylko niewielkie plamy zielonkawego s´wiatła i w korytarzu panował g˛esty mrok. Walker posuwał si˛e naprzód skulony, pewien, z˙ e co´s, czego obecno´sc´ wyczuwał coraz wyra´zniej z ka˙zdym stawianym krokiem, szykuje si˛e do ataku na niego. Przez chwil˛e rozwa˙zał posłu˙zenie si˛e magia˛ do o´swietlenia korytarza, z˙ eby móc lepiej zobaczy´c, co si˛e przed nim chowa, lecz zaraz odrzucił ten pomysł. Gdyby przywołał magi˛e, dałby pozna´c temu czemu´s, z˙ e rozporzadza ˛ specjalna˛ moca.˛ Pomy´slał, z˙ e lepiej b˛edzie to zachowa´c w sekrecie. Bro´n ta najlepiej mu posłu˙zy, je´sli u˙zyje jej niespodziewanie. Nic si˛e jednak nie pojawiło. Wzruszeniem ramion otrzasn ˛ ał ˛ z siebie niepokój i szedł naprzód, a˙z w ko´ncu korytarz wyprostował si˛e i zaczał ˛ si˛e znowu rozszerza´c. 309
Wówczas usłyszał ów odgłos. Wiedział, z˙ e si˛e zbli˙za, z˙ e uderzy w jednej chwili z całym impetem, a jednak nie był przygotowany, kiedy si˛e rozległ. Omiótł go szale´nczy d´zwi˛ek, oplatajac ˛ si˛e wokół niego z moca˛ z˙ elaznych ła´ncuchów, i pociagn ˛ ał ˛ go naprzód. Było to wycie wichrów w kanionie, s´wist i ryk wichury ponad równina,˛ grzmot morza uderzajacego ˛ o nadbrze˙zne skały. A pod spodem, pod sama˛ skóra˛ tego d´zwi˛eku, rozległ si˛e przera˙zajacy ˛ wrzask istot cierpiacych ˛ niewyobra˙zalny ból, tracych ˛ kos´c´ mi o skalna˛ s´cian˛e jaskini. Walker Boh goraczkowo ˛ zaczał ˛ zbiera´c siły do obrony. Znajdował si˛e w Ko´ rytarzu Wiatrów i dopadły go Zwiastuny Smierci. W jednej chwili odgrodził si˛e od wszystkiego, powstrzymujac ˛ przera´zliwe d´zwi˛eki siła˛ woli, od której a˙z si˛e zatoczył, i skupiajac ˛ si˛e w my´slach na jednym obrazie — na swoim własnym wizerunku. Zbudował ten obraz z linii i cieni, wypełniajac ˛ go barwa,˛ nadajac ˛ mu z˙ ywotno´sc´ , sił˛e i determinacj˛e. Zaczał ˛ i´sc´ naprzód. Stłumił odra˙zajace ˛ odgłosy, a˙z pozostało z nich jedynie osobliwe brz˛eczenie, które unosiło si˛e z trzepotem wokół niego, usiłujac ˛ przedosta´c si˛e do jego wn˛etrza. Powoli pozostawiał za soba˛ Korytarz Wiatrów, pos˛epna˛ i pusta˛ grot˛e, w której wszystko było niewidzialne oprócz zawodzenia — zawirowania barwy, które roz´swietlało mrok jak oszalała błyskawica. Walker nie mógł go w z˙ aden sposób uciszy´c. Wrzaski i wycie uderzały o niego, chłoszczac ˛ jego ciało, jakby były z˙ ywymi istotami. Podobnie jak pod atakiem sfinksów czuł, z˙ e jego siły si˛e wyczerpuja,˛ a jego opór słabnie. Furia natarcia była przera˙zajaca. ˛ Usiłował mu si˛e przeciwstawi´c, narastało w nim jednak uczucie desperacji, gdy widział, jak jego wizerunek, który sam przed chwila˛ stworzył, zaczyna si˛e rozmywa´c i gina´ ˛c. Tracił panowanie nad sytuacja.˛ Czuł, z˙ e jeszcze minuta albo dwie, a jego opór zupełnie si˛e załamie. I wtedy, raz jeszcze, zdołał si˛e wymkna´ ˛c, kiedy ju˙z si˛e zdawało, z˙ e musi ulec. Potykajac ˛ si˛e, wszedł z Korytarza Wiatrów do znajdujacej ˛ si˛e za nim groty. Wrzaski ucichły. Walker oparł si˛e o najbli˙zsza˛ s´cian˛e i osunał ˛ po gładkiej skale na ziemi˛e, dr˙zac ˛ na całym ciele. Oddychał wolno i równomiernie, powoli dochodzac ˛ do siebie. Czas zwolnił bieg i Walker na chwil˛e pozwolił sobie zamkna´ ˛c oczy. Kiedy je znowu otworzył, spostrzegł pot˛ez˙ ne kamienne wrota, przymocowane do skały z˙ elaznymi zawiasami. W ich skrzydłach wykute były runy, staro˙zytne znaki, czerwone jak ogie´n. Dotarł do Rotundy — grobowca, w którym pochowani byli królowie czterech krain. D´zwignał ˛ si˛e na nogi, zarzucił na ramiona plecak i podszedł do wrót. Przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e znakom, po czym ostro˙znie poło˙zył na nich r˛ek˛e i popchnał. ˛ Wrota otworzyły si˛e i Walker Boh wszedł do s´rodka. Stał w olbrzymiej, kolistej grocie, poci˛etej smugami zielonkawego s´wiatła i cienia. Wzdłu˙z s´cian wznosiły si˛e zamurowane sarkofagi, w których spoczywali 310
zmarli. Uroczyste i ponadczasowe posagi ˛ strzegły swych pogrzebanych władców. Przed ka˙zdym spi˛etrzone były bogactwa jego pana w szkatułach i skrzyniach — klejnoty, futra, bro´n, wszelkiego rodzaju skarby. Ledwie je mo˙zna było rozpozna´c ´ pod gruba˛ warstwa˛ kurzu. Sciany komnaty wznosiły si˛e tak wysoko, z˙ e w ko´ncu gin˛eły z oczu; sklepienie było nieprzeniknionym baldachimem mroku. Komnata wydawała si˛e zupełnie odarta z z˙ ycia. Na jej przeciwległym ko´ncu widoczne były drugie zamkni˛ete wrota. Za nimi mieszkał kiedy´s wa˙ ˛z Valg. Znajdował si˛e tam Stos Zmarłych, ołtarz, na którym zmarli władcy czterech krain le˙zeli na marach przez okre´slona˛ ilo´sc´ dni, zanim zostali pochowani. Kamienne schody zbiegały od ołtarza do sadzawki z woda,˛ w której ukrywał si˛e Valg. Wa˙ ˛z miał rzekomo strzec zmarłych. Walker nie zdziwiłby si˛e jednak, gdyby usłyszał, z˙ e po prostu si˛e nimi z˙ ywił. Przez długa˛ chwil˛e nasłuchiwał odgłosów czyjego´s ruchu lub oddechu. Nie usłyszał niczego. Przyjrzał si˛e grobowcowi. Tutaj ukryty był Czarny Kamie´n Elfów — nie w grocie z tyłu. Je´sli si˛e po´spieszy i zachowa ostro˙zno´sc´ , mo˙ze nie b˛edzie musiał si˛e przekonywa´c, czy wa˙ ˛z Valg wcia˙ ˛z jeszcze z˙ yje. Zaczał ˛ si˛e wolno i bezszelestnie przesuwa´c obok krypt zmarłych, ich posa˛ gów i bogactw. Nie zwracał uwagi na skarby; wiedział od Coglina, z˙ e pokryte sa˛ trucizna˛ zabijajac ˛ a˛ natychmiast ka˙zdego, kto ich dotknie. Szedł naprzód, omijajac ˛ ka˙zdy bastion s´mierci, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e skalnym s´cianom i zdobiacym ˛ je runom. Obszedł komnat˛e w koło i znalazł si˛e z powrotem w punkcie wyj´scia. Nic. Zmarszczył w zamy´sleniu czoło. Gdzie była wn˛eka zawierajaca ˛ Czarny Kamie´n Elfów? Przyjrzał si˛e grocie po raz drugi, przenikajac ˛ spojrzeniem mgiełk˛e zielonkawego s´wiatła i w˛edrujac ˛ wzrokiem od jednego mrocznego zagł˛ebienia do drugiego. Musiał co´s przeoczy´c. Ale co? Na chwil˛e zamknał ˛ oczy, pozwalajac ˛ swym my´slom wybiec na zewnatrz ˛ i przeszuka´c mrok. Wyczuwał obecno´sc´ czego´s male´nkiego, co zdawało si˛e szepta´c jego imi˛e. Znowu otworzył oczy. Jego szczupła twarz st˛ez˙ ała z napi˛ecia. To co´s nie znajdowało si˛e w s´cianie, lecz w podłodze! Znowu ruszył przed siebie, tym razem na wprost przez komnat˛e, dajac ˛ si˛e prowadzi´c temu, co jak czuł, ju˙z tam na´n czekało. To Czarny Kamie´n Elfów, wywnioskował. Kamie´n Elfów mógł posiada´c własne z˙ ycie, istnienie, w które mógł si˛e przyoblec, je´sli został do tego wezwany. Walker oddalił si˛e od posagów ˛ i ich skarbów, od grobowców, ju˙z nawet ich nie widział, majac ˛ spojrzenie utkwione w punkcie niemal w samym s´rodku groty. Dotarłszy do tego miejsca, znalazł prostokatn ˛ a˛ kamienna˛ płyt˛e spoczywaja˛ ca˛ płasko na podłodze. Były na niej wykute runy, znaki tak wytarte, z˙ e nie był w stanie ich odcyfrowa´c. Zawahał si˛e, zaniepokojony tym, z˙ e napisy sa˛ tak znisz-
311
czone. Lecz je´sli runy te były pismem elfów, to mogły mie´c tysiace ˛ lat; nie mógł oczekiwa´c, z˙ e b˛edzie w stanie je teraz odczyta´c. Ukl˛eknał, ˛ samotna posta´c na s´rodku groty, oddzielona nawet od umarłych. Przetarł dłonia˛ kamienne znaki i jeszcze przez chwil˛e próbował je odcyfrowa´c. Potem, straciwszy cierpliwo´sc´ , dał za wygrana.˛ Obiema r˛ekami popchnał ˛ kamie´n. Płyta ustapiła ˛ z łatwo´scia,˛ przesuwajac ˛ si˛e bezszelestnie na bok. Serce zabiło mu szybciej z podniecenia. Otwór pod spodem był ciemny, tak spowity mrokiem, z˙ e Walker nie był w stanie niczego dojrze´c. A jednak było tam co´s. . . Zapominajac ˛ na chwil˛e o ostro˙zno´sci, która tak dobrze mu słu˙zyła, Walker Boh si˛egnał ˛ r˛eka˛ w głab ˛ otworu. Natychmiast co´s owin˛eło mu si˛e wokół dłoni, chwytajac ˛ go. Nastapił ˛ moment rozdzierajacego ˛ bólu, a potem odr˛etwienie. Próbował si˛e wyrwa´c, lecz nie był w stanie zrobi´c ruchu. Ogarn˛eła go panika. Wcia˙ ˛z nie widział tego, co jest w s´rodku. Zdesperowany, u˙zył magii. Jego wolna r˛eka przywołała s´wiatło i skierowała je szybko w głab ˛ otworu. To, co ujrzał, zmroziło mu krew w z˙ yłach. Nie było tam Kamienia Elfów. Zamiast tego wokół jego r˛eki ciasno opleciony był wa˙ ˛z. Nie był to jednak zwyczajny wa˙ ˛z. Było to co´s o wiele bardziej niebezpiecznego i od razu to rozpoznał. Był to asfinks, istota z dawnych legend, stworzona w tym samym czasie, co jej pot˛ez˙ ni pobratymcy w grotach z tyłu — sfinksy. Asfinks jednak był istota˛ z krwi i ko´sci, dopóki nie zaatakował. Dopiero wtedy obracał si˛e w kamie´n. A wraz z nim kamieniała jego ofiara. Walker kurczowo zacisnał ˛ z˛eby na widok tego, co si˛e teraz działo. Jego r˛eka zaczynała ju˙z szarze´c, a wa˙ ˛z wcia˙ ˛z był ciasno owini˛ety wokół niej, martwy ju˙z i zesztywniały, przyro´sni˛ety ci˛ez˙ kim splotem do dna wn˛eki, od którego nie sposób go było oderwa´c. Walker Boh gwałtownie szarpnał ˛ r˛eka,˛ usiłujac ˛ si˛e wyrwa´c z u´scisku potwora. Nie było jednak ucieczki. Był usidlony w kamieniu, przykuty do asfinksa i podłogi groty równie mocno, jakby kr˛epowały go ła´ncuchy. Ogarnał ˛ go strach, przeszywajac ˛ go jak nó˙z raniacy ˛ ciało. Był otruty. Podobnie jak r˛eka, całe jego ciało miało obróci´c si˛e w kamie´n. Powoli. Nieubłaganie. A˙z stanie si˛e posagiem. ˛
XXIX Ranek przyniósł na Wyst˛epie zmian˛e pogody, kiedy czoło burzy przechodza˛ cej nad Tyrsis przesun˛eło si˛e na północ ku Parma Key. Było jeszcze ciemno, kiedy na niebo napływa´c zacz˛eły pierwsze czarne chmury, przesłaniajac ˛ ksi˛ez˙ yc i gwiazdy i sprawiajac, ˛ z˙ e ziemi˛e spowił nieprzenikniony mrok. Potem ustał szum wiatru, zanim którykolwiek z tych banitów, którzy nie spali jeszcze w obozie, to zauwa˙zył. Powietrze było nieruchome i ci˛ez˙ kie. Spadło kilka kropli deszczu, rozpryskujac ˛ si˛e na zwróconych ku górze twarzach stra˙zników i pozostawiajac ˛ na suchych i zakurzonych skałach urwiska szybko rosnace ˛ plamy. Wszystko ucichło, kiedy krople zacz˛eły spada´c szybciej. Z poszycia lasu w dole saczyła ˛ si˛e para, wznoszac ˛ si˛e ponad wierzchołki drzew i mieszajac ˛ si˛e z chmurami, a˙z nawet najbystrzejsze oczy przestały cokolwiek widzie´c. Gdy wreszcie nastał brzask, pojawił si˛e jako błyszczaca ˛ linia wzdłu˙z wschodniego horyzontu, tak nikła, z˙ e prawie jej nie zauwa˙zono. Padał ju˙z wtedy rz˛esisty, jednostajny deszcz, przed którym wszyscy, nawet stra˙ze, usiłowali si˛e gdzie´s schroni´c. Dlatego wła´snie nikt nie spostrzegł pełzacza. Musiał wyj´sc´ z lasu pod osłona˛ ciemno´sci i zaczał ˛ si˛e wspina´c po s´cianie urwiska, kiedy chmury przesłoniły jedyne s´wiatło, jakie mogło ujawni´c jego obecno´sc´ . Rozlegały si˛e odgłosy drapania, kiedy wspinał si˛e po skale, chrobot jego szponów i pancerza, kiedy podciagał ˛ si˛e do góry, lecz d´zwi˛eki te gin˛eły w´sród huku odległych grzmotów, szumu deszczu i krzataniny ˛ ludzi i zwierzat ˛ w obozie. Poza tym banici pełniacy ˛ wart˛e byli zm˛eczeni i przekonani, z˙ e nic nie wydarzy si˛e przed s´witem. Pełzacz siedział im ju˙z niemal na karku, kiedy u´swiadomili sobie swój bład ˛ i zacz˛eli krzycze´c. Okrzyki wyrwały Morgana ze snu. Zasnał ˛ w osikowym lasku na drugim ko´ncu cypla, wcia˙ ˛z zastanawiajac ˛ si˛e, co pocza´ ˛c ze swoimi podejrzeniami dotyczacymi ˛ to˙zsamo´sci zdrajcy. Le˙zał zwini˛ety w kł˛ebek pod korona˛ najwi˛ekszego drzewa, szczelnie otulony przed zimnem swoim my´sliwskim płaszczem. Jego mi˛es´nie były tak obolałe i zdr˛etwiałe, z˙ e z poczatku ˛ nie mógł wsta´c. Lecz okrzyki stały si˛e wkrótce bardziej goraczkowe ˛ i pełne przera˙zenia. Nie zwa˙zajac ˛ na ból, d´zwignał ˛
313
si˛e na nogi, wyciagn ˛ ał ˛ miecz, który miał przytroczony do pleców, i potykajac ˛ si˛e, wyszedł na deszcz. Na cyplu panował nieopisany chaos. M˛ez˙ czy´zni biegali tam i z powrotem z dobyta˛ bronia,˛ wygladaj ˛ ac ˛ jak mroczne cienie w szarej i spowitej deszczem scenerii. Pojawiło si˛e kilka pochodni, jasnych s´wiateł w ciemno´sci, lecz ich płomienie niemal od razu zgasiła ulewa. Morgan po´spieszył do przodu, poda˙ ˛zajac ˛ za tłumem i wypatrujac ˛ w mroku z´ ródła tego szale´nstwa. I wtedy go zobaczył. Pełzacz znajdował si˛e na szczycie urwiska. Wyłonił si˛e z przepa´sci i górował nad umocnieniami banitów i lud´zmi, którzy usiłowali mu zagrozi´c. Szpony wbił gł˛eboko w skał˛e. Na jednym z jego pot˛ez˙ nych kleszczy wisiał martwy m˛ez˙ czyzna, niemal przeci˛ety wpół — jeden z wartowników, który spostrzegł, co si˛e dzieje. Banici rzucili si˛e desperacko naprzód, chwytajac ˛ dragi ˛ i dzidy, wbijajac ˛ je w pot˛ez˙ ne ciało pełzacza i rozpaczliwie próbujac ˛ zepchna´ ˛c potwora z powrotem w przepa´sc´ . Lecz bestia była olbrzymia; wznosiła si˛e nad nimi jak s´ciana. Morgan zwolnił przera˙zony. Z równym powodzeniem mogli próbowa´c odwróci´c bieg rzeki. Niczego tak wielkiego nie da si˛e ruszy´c z miejsca przy u˙zyciu jedynie ludzkich sił. Pełzacz zrobił wypad do przodu, rzucajac ˛ si˛e na napastników. Dragi ˛ i dzidy złamały si˛e jak zapałki, kiedy na nich natarł. M˛ez˙ czy´zni, którzy znale´zli si˛e pod nim, zgin˛eli od razu, a kilku innych zostało szybko pochwyconych w kleszcze. Cały odcinek umocnie´n Wyst˛epu zawalił si˛e pod ci˛ez˙ arem potwora. Banici cofn˛eli si˛e, kiedy zgarbiony ruszył w ich stron˛e, mia˙zd˙zac ˛ bro´n, składy z zapasami i szałasy, chwytajac ˛ wszystko, co si˛e ruszało. Na jego ciało spadały ciosy mieczów i no˙zy, lecz zdawały si˛e nie robi´c na nim z˙ adnego wra˙zenia. Parł nieubłaganie naprzód, usiłujac ˛ pochwyci´c ludzi, którzy si˛e przed nim cofali, i niszczac ˛ wszystko na swej drodze. — Wolno urodzeni! — rozległ si˛e nagle okrzyk. — Do mnie! — Nie wiadomo skad ˛ pojawił si˛e Padishar Creel, jaskrawoszkarłatna posta´c w´sród deszczu i mgły, zwołujac ˛ swoich ludzi. Odkrzykn˛eli mu w odpowiedzi i pop˛edzili, by stana´ ˛c u jego boku. Szybko uformował ich w dru˙zyny; połowa z nich zaatakowała pełzacza pot˛ez˙ nymi z˙ erdziami, by unieruchomi´c jego kleszcze, a pozostali przypadli z mieczami do jego boków i grzbietu. Pełzacz wił si˛e i skr˛ecał, lecz posuwał si˛e naprzód. — Wolno urodzeni, wolno urodzeni! — W bladym s´wietle brzasku rozlegały si˛e okrzyki i wypełniały powietrze swa˛ furia.˛ Nagle pojawił si˛e Axhind i jego górskie trolle. Ich pot˛ez˙ ne ciała od stóp do głów okryte były pancerzem, a w r˛ekach dzier˙zyły swe olbrzymie topory bitewne. Natarły na pełzacza od przodu, usiłujac ˛ odraba´ ˛ c mu kleszcze. Trzy zgin˛eły niemal od razu, rozerwane na kawałki tak szybko, z˙ e pozostała z nich tylko masa zakrwawionych członków. Inne jednak wywijały toporami z taka˛ zajadło´scia,˛ z˙ e 314
strzaskały w ko´ncu lewe kleszcze, które zwisały teraz złamane i bezu˙zyteczne. W kilka chwil pó´zniej odrabały ˛ je zupełnie. Pełzacz zwolnił. Droga za nim usłana była ciałami zabitych. Morgan stał wcia˙ ˛z mi˛edzy potworem a jaskiniami, nie wiedzac, ˛ co ma robi´c, i nie mogac ˛ poja´ ˛c dlaczego. Miał uczucie, jakby ugrzazł ˛ w ruchomych piaskach. Zobaczył, jak bestia odrywa si˛e przednimi łapami od ziemi. Uniosła w gór˛e głow˛e i kleszcze i zawisła nieruchomo jak majacy ˛ zaatakowa´c wa˙ ˛z, wsparta na dolnej cz˛es´ci ciała i gotowa rzuci´c si˛e na napastników i zmia˙zd˙zy´c ich. Trolle i banici w po´spiechu odstapili ˛ do tyłu, wymieniajac ˛ ostrzegawcze okrzyki. Morgan szukał wzrokiem Padishara, lecz herszt banitów gdzie´s przepadł. Góral nie mógł go nigdzie znale´zc´ . Przez chwil˛e my´slał, z˙ e Padishar zginał. ˛ Po czole do oczu spływał mu deszcz i niecierpliwie mrugał powiekami, by strzasn ˛ a´ ˛c jego krople. Zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci pałasza, lecz dalej trzymał si˛e z tyłu. Pełzacz krok po kroku posuwał si˛e naprzód, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na prawo i lewo, by uchroni´c si˛e przed atakiem. Machni˛eciem ogona odrzucił na bok kilku ludzi. Sypały si˛e na niego dzidy i strzały, odbijajac ˛ si˛e od jego pancerza. Niepowstrzymanie parł naprzód, spychajac ˛ obro´nców coraz bli˙zej jaski´n. Wkrótce mieli si˛e znale´zc´ w potrzasku. Morgan Leah trzasł ˛ si˛e cały. Zrób co´s! wrzeszczały jego my´sli. W tej samej chwili u wylotu najdłu˙zszej jaskini Wyst˛epu pojawił si˛e znowu Padishar, wołajac ˛ do swoich ludzi, z˙ eby si˛e cofn˛eli. Co´s wielkiego ukazało si˛e za nim, przemieszczajac ˛ si˛e ze skrzypieniem i turkotem. Morgan usiłował przenikna´ ˛c wzrokiem ciemno´sc´ i mgł˛e. Pojawiły si˛e szeregi m˛ez˙ czyzn ciagn ˛ acych ˛ za liny i obiekt zaczał ˛ przybiera´c kształt. Kiedy wysunał ˛ si˛e z jaskini na s´wiatło, Morgan zobaczył go wyra´znie. Była to ogromna drewniana kusza. Padishar polecił obsłudze wytoczy´c ja˛ na pozycj˛e na wprost pełzacza. Na machinie stał Chandos, który za pomoca˛ ci˛ez˙ kiej korby napinał ci˛eciw˛e. Zało˙zono pot˛ez˙ na,˛ ostra˛ strzał˛e. Pełzacz zawahał si˛e, jakby próbował oceni´c niebezpiecze´nstwo gro˙zace ˛ mu od tej nowej broni. Nast˛epnie pochylony nieznacznie ruszył naprzód, wyczekujaco ˛ klekoczac ˛ nieuszkodzonymi kleszczami. Padishar rozkazał, aby wystrzelono pierwszy pocisk, kiedy bestia znajdowała si˛e jeszcze w odległo´sci dwudziestu metrów. Strzał chybił celu. Pełzacz wydłu˙zył krok i Chandos w po´spiechu ponownie naciagn ˛ ał ˛ ci˛eciw˛e. Kusza wystrzeliła powtórnie, lecz pocisk ze´sliznał ˛ si˛e na kawałku pancerza i odskoczył w bok. Pełzacz si˛e zatoczył. Siła uderzenia zatrzymała go na chwil˛e, lecz zaraz si˛e wyprostował i ruszył dalej. Morgan zorientował si˛e od razu, z˙ e nie b˛edzie czasu na trzeci strzał. Pełzacz był zbyt blisko. Chandos pozostał jednak na kuszy, rozpaczliwie próbujac ˛ po raz trzeci napia´ ˛c ci˛eciw˛e. Pełzacz znajdował si˛e w odległo´sci zaledwie kilku kroków. 315
Banici i trolle n˛ekali go ze wszystkich stron, wymachujac ˛ toporami i mieczami, lecz potwór nie dawał si˛e powstrzyma´c. Uznał, z˙ e tylko kuszy musi si˛e obawia´c, i posuwał si˛e ku niej szybko, chcac ˛ ja˛ zniszczy´c. Chandos zało˙zył na ci˛eciw˛e trzeci pocisk i si˛egnał ˛ do spustu. Spó´znił si˛e. Pełzacz rzucił si˛e do przodu i zwalił na kusz˛e, roztrzaskujac ˛ jej mechanizm. Drewniana konstrukcja rozpadła si˛e na kawałki, a koła podtrzymuja˛ ce machin˛e załamały si˛e. Chandos został odrzucony w noc. Ludzie rozpierzchli si˛e z krzykiem na wszystkie strony. Pełzacz poruszył si˛e na szczatkach ˛ kuszy, po czym d´zwignał ˛ si˛e niespiesznie, wyczuwajac ˛ swe zwyci˛estwo i wiedzac, ˛ z˙ e musi dokona´c jeszcze tylko jednego wypadu, by doko´nczy´c dzieła. Lecz Padishar Creel był szybszy. Kiedy inni banici uciekali, Chandos le˙zał nieprzytomny w ciemno´sci, a Morgan walczył ze swoim niezdecydowaniem, Padishar zaatakował. Widoczny jedynie jako szkarłatna plama we mgle i półmroku deszczowego poranka, schwycił jedna˛ ze strzał kuszy, która wypadła z pojemnika, wskoczył pod pełzacza i wsparł strzał˛e pionowo o ziemi˛e. Potwór tak był zaj˛ety niszczeniem kuszy, z˙ e go nie zauwa˙zył. Zwalił si˛e ponownie całym ci˛ez˙ arem na strzaskana˛ machin˛e, opadajac ˛ na strzał˛e o z˙ elaznym grocie. Siła jego upadku sprawiła, z˙ e strzała przebiła pancerz i ciało, przeszywajac ˛ go na wylot. Padishar ledwie zda˙ ˛zył si˛e wyturla´c, kiedy pełzacz uderzył o ziemi˛e. Potwór odchylił si˛e do tyłu, trz˛esac ˛ si˛e z bólu i zdumienia, nabity na strzał˛e. Stracił równowag˛e i przewrócił si˛e na bok, wijac ˛ si˛e rozpaczliwie i usiłujac ˛ wyrwa´c mordercze ostrze. Runał ˛ na ziemie, brzuchem do góry, i zwinał ˛ si˛e w kł˛ebek. — Wolno urodzeni! — krzyknał ˛ Padishar Creel i banici oraz trolle rzucili si˛e na potwora. Kawałki jego ciała leciały na wszystkie strony pod uderzeniami mieczy i toporów. Drugie kleszcze zostały odrabane. ˛ Padishar krzyczał słowa zach˛ety do swoich ludzi, atakujac ˛ wraz z nimi i wymachujac ˛ pałaszem z całej siły. Walka była straszliwa. Pełzacz, cho´c ci˛ez˙ ko zraniony, wcia˙ ˛z był gro´zny. Przygniatał i mia˙zd˙zył ludzi swoim ci˛ez˙ arem, odrzucał ich daleko, miotajac ˛ si˛e w zapami˛etaniu, i rozdzierał ich szponami. Wszelkie próby unieszkodliwienia go spełzały na niczym, a˙z w ko´ncu kto´s przybiegł z jeszcze jedna˛ z rozsypanych strzał do kuszy i wbił ja˛ przez oko potwora do jego mózgu. Pełzacz wierzgnał ˛ ostatni raz i znieruchomiał. Morgan Leah przygladał ˛ si˛e temu wszystkiemu jakby z wielkiej odległo´sci, zbyt oddalony od tego, co si˛e działo, by móc si˛e na co´s przyda´c. Ciagle ˛ si˛e trzasł, ˛ kiedy wszystko si˛e sko´nczyło. Był zlany potem. Nie kiwnał ˛ palcem, z˙ eby pomóc. Po tym zdarzeniu w obozie banitów zacz˛eło narasta´c przekonanie, z˙ e Wyst˛ep przestał by´c niezdobyty. Niemal od razu stało si˛e to widoczne. Padishar popadł w najczarniejszy nastrój. Złorzeczył wszystkim, w´sciekły na federacj˛e za posłuz˙ enie si˛e pełzaczem, na martwego potwora za dokonane przeze´n spustoszenia, na stra˙ze za to, z˙ e nie okazały si˛e bardziej czujne, a zwłaszcza na siebie — z˙ e nie był lepiej przygotowany. Jego ludzie z ociaganiem ˛ wykonywali swoje zadania. 316
Stanowili teraz zniech˛econa˛ gromad˛e, człapiac ˛ a˛ ci˛ez˙ ko przez deszcz i ciemno´sc´ i mruczac ˛ a˛ pos˛epnie pod nosem. Je´sli federacja przysłała jednego pełzacza, mówili, co mo˙ze jej przeszkodzi´c w przysłaniu nast˛epnego? Je´sli nast˛epny zostanie przysłany, co zrobia,˛ aby go powstrzyma´c? A co uczynia,˛ je´sli federacja przy´sle jeszcze co´s gorszego? Osiemnastu ludzi zgin˛eło podczas ataku, a dwakro´c tyle odniosło rany. Niektórzy z nich mieli umrze´c przed ko´ncem dnia. Padishar polecił, aby pochowano poległych na drugim ko´ncu cypla, a rannych przeniesiono do najwi˛ekszej jaskini, w której urzadzono ˛ prowizoryczny szpital. W obozie były lekarstwa oraz kilku ludzi biegłych w leczeniu ran bitewnych, lecz banici nie mieli dost˛epu do usług prawdziwego uzdrowiciela. Krzyki rannych i umierajacych ˛ nie milkły w´sród ciszy wczesnego poranka. Pełzacz został zawleczony na kraw˛ed´z urwiska i zepchni˛ety w dół. Było to trudne, wyczerpujace ˛ zadanie, lecz Padishar nie zniósłby obecno´sci potwora na cyplu ani sekundy dłu˙zej. U˙zyto lin i bloków. Jednym ko´ncem lin obwiazano ˛ zewłok potwora, a drugi schwyciły w r˛ece dziesiatki ˛ ludzi, którzy wspólnym wysiłkiem przeciagn˛ ˛ eli pełzacza cal po calu przez spustoszony obóz. Zaj˛eło to banitom cały ranek. Morgan pracował wraz z nimi, nie odzywajac ˛ si˛e do nikogo, usiłujac ˛ nie rzuca´c si˛e w oczy i wcia˙ ˛z próbujac ˛ zrozumie´c, co si˛e z nim stało. W ko´ncu to pojał. ˛ Wcia˙ ˛z jeszcze próbował wraz z innymi zaciagn ˛ a´ ˛c pełzacza na kraw˛ed´z cypla. Był zm˛eczony i obolały, lecz jego umysł pracował nieoczekiwanie jasno. To Miecz Leah był odpowiedzialny za jego stan, u´swiadomił sobie nagle, a dokładniej — zawarta w nim magia czy te˙z magia, która˛ wcze´sniej zawierał. To utrata magii sparali˙zowała go i sprawiła, z˙ e był taki niezdecydowany i wyl˛ekniony. Kiedy odkrył magi˛e Miecza, sadził, ˛ z˙ e jest niezwyci˛ez˙ ony. To uczucie pot˛egi nie dawało si˛e porówna´c z niczym, czego wcze´sniej do´swiadczał, albo co w ogóle uwa˙zał za mo˙zliwe. Dysponujac ˛ taka˛ siła,˛ mógł zrobi´c wszystko. Wcia˙ ˛z pami˛etał, co czuł, stojac ˛ praktycznie samotnie przeciwko cieniowcom w Dole. To było cudowne. Porywajace. ˛ Lecz równie˙z wyczerpujace. ˛ Za ka˙zdym razem, kiedy przyzywał moc, zdawała si˛e ona co´s z niego wysysa´c. Kiedy złamał Miecz Leah i utracił wszelka˛ władz˛e nad magia,˛ zdał sobie spraw˛e, jak wiele ona z niego wyssała. Niemal od razu poczuł zmian˛e w sobie. Padishar twierdził, z˙ e si˛e myli, mówił, z˙ e zapomni o swojej stracie, z˙ e dojdzie do siebie i z czasem stanie si˛e taki, jaki był wcze´sniej. Teraz wiedział, z˙ e tak nie jest. Nigdy nie dojdzie do siebie — w ka˙zdym razie nie w pełni. To, z˙ e kiedy´s posiadał władz˛e nad magia,˛ zmieniło go nieodwracalnie. Nie potrafił si˛e jej wyrzec, bez niej nie był tym samym człowiekiem. Chocia˙z posiadał ja˛ krótko, skutek tego stanu był trwały. Pragnał ˛ jej znowu. Bez niej był zgubiony, czuł si˛e zdezorientowany i wystraszony. To z tej przyczyny nie ruszył si˛e z miejsca podczas starcia z peł-
317
zaczem. Nie oznaczało to, z˙ e utracił poczucie tego, co powinien zrobi´c ani jak to powinien zrobi´c. Po prostu nie potrafił ju˙z wezwa´c na pomoc magii. Przyznanie si˛e do tego przed soba˛ kosztowało go tak wiele, z˙ e nawet nie potrafił tego okre´sli´c. Nie przestawał pracowa´c, jak pozbawiona uczu´c maszyna, pora˙zony s´wiadomo´scia,˛ z˙ e utrata magii mogła go tak obezwładni´c. Ukrył si˛e w swoich my´slach, w deszczu i szaro´sci, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e nikt — a zwłaszcza Padishar Creel — nie zauwa˙zy jego załamania, i zastanawiajac ˛ si˛e z przera˙zeniem, co zrobi, je´sli si˛e to powtórzy. Po pewnym czasie przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli o Parze. Nigdy przedtem nie zastanawiał si˛e nad tym, co dla Ohmsforda oznacza´c musi konieczno´sc´ ciagłego ˛ zmagania si˛e ze swoja˛ magia.˛ Zmuszony do u´swiadomienia sobie, czym dla niego samego jest magia Miecza Leah, Morgan zrozumiał, jaka˛ trudno´sc´ musiało to sprawia´c Parowi. W jaki sposób jego przyjaciel nauczył si˛e z˙ y´c z moca˛ pie´sni, na której nie mógł w pełni polega´c? Co czuł, kiedy go zawodziła, jak zdarzyło si˛e tylekro´c podczas ich wyprawy w poszukiwaniu Allanona? Jak udawało mu ´ si˛e godzi´c z własna˛ słabo´scia? ˛ Swiadomo´ sc´ , z˙ e Ohmsford znajdował na to jaki´s sposób, napawała go pewna˛ otucha.˛ Około południa pełzacz został usuni˛ety, a zniszczenia poczynione przez niego w obozie — w wi˛ekszo´sci naprawione. Deszcz w ko´ncu ustał. Burza przesun˛eła si˛e na wschód, zawadzajac ˛ po drodze o wierzchołki Smoczych Z˛ebów. Chmury postrz˛epiły si˛e i pojawiło si˛e s´wiatło słoneczne padajace ˛ długimi, waskimi ˛ smugami, mieniacymi ˛ si˛e na tle ciemnozielonego przestworu Parma Key. Federacja niezwłocznie podciagn˛ ˛ eła katapulty i machiny obl˛ez˙ nicze, ponawiajac ˛ ataki na Wyst˛ep. Katapulty miotały kamienie, a wie˙ze obl˛ez˙ nicze obsadzili łucznicy prowadzacy ˛ nieprzerwany ogie´n w kierunku obozu banitów. Nie podejmowano próby wspi˛ecia si˛e na gór˛e, atak był ograniczony do ciagłego ˛ ostrzału Wyst˛epu i jego mieszka´nców, trwajacego ˛ przez całe popołudnie i kontynuowanego wieczorem. Banici nie mogli nic zrobi´c, z˙ eby go powstrzyma´c, napastnicy znajdowali si˛e zbyt daleko i byli za dobrze osłoni˛eci. Poza jaskiniami nie było z˙ adnego miejsca, gdzie bezpiecznie mo˙zna si˛e było porusza´c. Wydawało si˛e jasne, z˙ e utrata pełzacza nie zniech˛eciła federacji. Nie mo˙zna było liczy´c na przerwanie obl˛ez˙ enia. Miało ono by´c kontynuowane do czasu, a˙z obro´ncy b˛eda˛ na tyle osłabieni, by mo˙zna ich było pokona´c frontalnym atakiem. Niezale˙znie od tego, czy miało to trwa´c dni, tygodnie czy miesiace, ˛ wynik musiał by´c ten sam. Armia federacji gotowa była poczeka´c. Na górze obro´ncy przemykali i kluczyli w´sród gradu pocisków, miotajac ˛ wyzwiska w stron˛e napastników i w miar˛e mo˙zno´sci wykonujac ˛ swoje zadania. Lecz w zaciszu swoich kryjówek z rosnacym ˛ przekonaniem dawali wyraz swym podejrzeniom. Wbrew temu, w co wierzyli, Wyst˛ep nie mógł zosta´c utrzymany. Morgana Leah zaprzatały ˛ jego własne troski. Umy´slnie oddalił si˛e od pozostałych i siedział znowu samotnie w osikowym gaju na drugim ko´ncu cypla, z dala 318
od głównych pozycji obronnych obozu, na których koncentrował si˛e atak federacji. Ledwie uporał si˛e ze swoja˛ niezdolno´scia˛ do pogodzenia si˛e z utrata˛ mocy Miecza Leah, a ju˙z musiał si˛e zmierzy´c z równie dr˛eczacym ˛ dylematem swoich podejrze´n dotyczacych ˛ to˙zsamo´sci zdrajcy. Nie wiedział, co ma zrobi´c. Z pewno´scia˛ powinien komu´s powiedzie´c. Musi komu´s powiedzie´c. Ale komu? Padisharowi Creelowi? Gdyby powiedział Padisharowi, herszt banitów mógłby mu uwierzy´c albo nie, lecz w z˙ adnym razie nie pozostawiłby sprawy przypadkowi. Padisharowi nie zale˙zało w tym momencie zupełnie na Steffie i Teel; po prostu by si˛e ich pozbył — obojga. W ko´ncu nie było sposobu, z˙ eby ustali´c, które z nich zdradziło ani nawet, z˙ e było to które´s z nich. A Padishar nie był w nastroju, z˙ eby wyczekiwa´c na odpowied´z. Morgan pokr˛ecił głowa.˛ Nie mógł powiedzie´c Padisharowi. Steffowi? Gdyby si˛e na to zdecydował, rozstrzygałby w istocie, z˙ e zdrajczynia˛ jest Teel. Chciał w to uwierzy´c, ale czy tak było naprawd˛e? Nawet je´sli było, wiedział, jaka b˛edzie reakcja Steffa. Jego przyjaciel kochał Teel. Uratowała mu z˙ ycie. Trudno było oczekiwa´c, z˙ e zechce bez jakiego´s dowodu przyja´ ˛c do wiadomo´sci to, co Morgan mu powie. A Morgan nie miał z˙ adnego dowodu — w ka˙zdym razie niczego, co mo˙zna by wzia´ ˛c do r˛eki i pokaza´c. Miał jedynie mniej lub bardziej przemy´slane domysły. Wyeliminował Steffa. Komu´s innemu? Nie było nikogo innego. Powiedziałby Parowi albo Collowi, gdyby tu byli, albo Wren, a nawet Walkerowi Bohowi. Lecz członkowie rodziny Ohmsfordów rozpierzchli si˛e na cztery strony s´wiata i pozostał sam. Nie było nikogo, komu mógłby zaufa´c. Siedział w´sród drzew, słuchajac ˛ dalekich okrzyków i nawoływa´n obro´nców, odgłosu katapult i łuków, skrzypienia metalu i drewna, brz˛eczenia lecacych ˛ pocisków i huku ich uderze´n. Był odizolowany, stanowił wysp˛e w sercu bitwy, zagubiony w´sród morza niezdecydowania i watpliwo´ ˛ sci. Musiał co´s zrobi´c — lecz nie chciał mu si˛e objawi´c kierunek, w którym powinien poda˙ ˛zy´c. Tak bardzo pragnał ˛ wzia´ ˛c udział w walce przeciw federacji, pój´sc´ na północ, z˙ eby przyłaczy´ ˛ c si˛e do banitów, podja´ ˛c poszukiwania Miecza Shannary, dopomóc w zniszczeniu cieniowców. Takie były jego aspiracje, kiedy wyruszał — takie s´miałe plany! Miał porzuci´c swoja˛ klaustrofobiczna˛ egzystencj˛e w ojczystych górach, bezsensowne ucieranie nosa urz˛ednikom przysyłanym przez federacj˛e, sko´nczy´c wreszcie z jałowymi zabawami w wyprowadzanie z równowagi ludzi, którzy niczego nie mogli zmieni´c, nawet je´sli chcieli. Był powołany do dokonania czego´s wielkiego, czego´s wspaniałego. . . Czego´s, co zmieni bieg dziejów. Teraz miał po temu okazj˛e. Mógł zmieni´c bieg dziejów jak nikt inny. A jednak siedział tu, niezdolny do zrobienia czegokolwiek. 319
Powoli zbli˙zał si˛e wieczór, obl˛ez˙ enie trwało z niesłabnac ˛ a˛ siła,˛ a problem Morgana pozostawał nierozwiazany. ˛ Raz opu´scił lasek, z˙ eby zobaczy´c, co dzieje si˛e ze Steffem i Teel — a raczej, z˙ eby ich podejrze´c, sprawdzi´c, czy si˛e w jaki´s sposób nie zdradza.˛ Lecz u nich nie nastapiła ˛ z˙ adna zmiana. Steff wcia˙ ˛z był słaby i zdolny do prowadzenia rozmowy zaledwie przez kilka minut, po których zasypiał; Teel była milczaca ˛ i ostro˙zna. Obserwował ich skrycie, usiłujac ˛ dostrzec co´s, co pozwoliłoby mu rozstrzygna´ ˛c, czy jego podejrzenia moga˛ mie´c jakie´s podstawy w rzeczywisto´sci, czy tkwi w nich cho´c z´ d´zbło prawdy, opu´scił ich z równie pustymi r˛ekami jak wówczas, gdy przychodził. Było ju˙z niemal ciemno, kiedy odnalazł go Padishar Creel. Morgan pogra˙ ˛zony był w my´slach, wcia˙ ˛z usiłujac ˛ zdecydowa´c, co powinien zrobi´c dalej, i nie usłyszał, jak herszt banitów si˛e zbli˙za. Dopiero kiedy Padishar si˛e odezwał, zdał sobie spraw˛e, z˙ e kto´s stoi obok. — Najbardziej odpowiada ci własne towarzystwo, nieprawda˙z? — Morgan podskoczył. — Co? Ach, to ty, Padisharze. Wybacz. Wielki m˛ez˙ czyzna usiadł naprzeciw niego. Jego twarz była zm˛eczona i brudna od kurzu i potu. Je´sli dostrzegł zakłopotanie Morgana, to nie dał tego po sobie pozna´c. Wyciagn ˛ ał ˛ nogi i odchylił ciało do tyłu, opierajac ˛ si˛e na łokciach i krzywiac ˛ twarz z bólu, jaki sprawiały mu rany. — To był paskudny dzie´n, góralu — powiedział. Jego słowom towarzyszyło pełne goryczy westchnienie. — Dwudziestu dwóch ludzi nie z˙ yje, dwóch nast˛epnych umrze zapewne przed s´witem, a my chowamy si˛e tutaj jak zagonione do nory lisy. Morgan w milczeniu skinał ˛ głowa.˛ Goraczkowo ˛ zastanawiał si˛e nad tym, co powinien powiedzie´c. — Prawd˛e powiedziawszy, nie bardzo podoba mi si˛e to, co si˛e dzieje. — Trudno było co´s wyczyta´c z surowej twarzy Padishara. — Federacja tak długo b˛edzie obiega´c to miejsce, a˙z wszyscy zapomnimy, po co w ogóle tutaj przybyli´smy, a to nie przyczyni si˛e zbytnio do realizacji moich planów ani do o˙zywienia nadziei wolno urodzonych. Uwiazani ˛ tu w ten sposób, nikomu nie mo˙zemy si˛e na nic przyda´c. Sa˛ inne kryjówki i nadarzy si˛e jeszcze sposobno´sc´ do wyrównania rachunków z tymi tchórzami, którzy wysyłaja˛ przeciw nam istoty zrodzone z ciemnej magii, by wykonały za nich robot˛e, zamiast samemu stawi´c nam czoło. — Na chwil˛e urwał. — Zdecydowałem wi˛ec, z˙ e nadszedł czas, by pomy´sle´c o wyniesieniu si˛e stad. ˛ — O ucieczce? — Morgan pochylił si˛e do przodu. — Przez tylne drzwi, o których rozmawiali´smy. Pomy´slałem, z˙ e powiniene´s wiedzie´c. B˛ed˛e potrzebował twojej pomocy. — Mojej pomocy? — Morgan wytrzeszczył oczy. Padishar wyprostował si˛e powoli do pozycji siedzacej. ˛ 320
— Chc˛e, z˙ eby kto´s zaniósł wiadomo´sc´ do Tyrsis, do Damson i Ohmsfordów. Powinni wiedzie´c, co si˛e stało. Sam bym poszedł, ale musz˛e pozosta´c, z˙ eby bezpiecznie wyprowadzi´c ludzi. Pomy´slałem wi˛ec, z˙ e mo˙ze ty byłby´s zainteresowany. — Jestem. Zrobi˛e to. — Morgan zgodził si˛e od razu. — Nie tak szybko. — R˛eka tamtego uniosła si˛e ostrzegawczo. — Nie opu´scimy Wyst˛epu od razu, przypuszczalnie nie wcze´sniej ni˙z za jakie´s trzy albo cztery dni. Ranni nie powinni by´c jeszcze ruszani z miejsca. Ale chc˛e, z˙ eby´s ty wyruszył ´ sle mówiac, wcze´sniej. Sci´ ˛ jutro. Damson to bystra dziewczyna, z głowa˛ na karku, ale jest samowolna. Rozmy´slałem troch˛e o tym wszystkim od czasu, kiedy mnie zapytałe´s, czy mo˙ze ona spróbowa´c sprowadzi´c tutaj Ohmsfordów. Mogłem si˛e myli´c; mo˙ze spróbowa´c to zrobi´c. Musisz temu zapobiec. — Dobrze. — Wyjdziesz zatem tylnym wyj´sciem, jak powiedziałem. I pójdziesz sam. — Morgan zmarszczył brwi. — Sam, chłopcze. Twoi przyjaciele pozostana˛ ze mna.˛ Po pierwsze nie mo˙zesz w˛edrowa´c po Callahornie z para˛ karłów na karku, nawet gdyby byli oni do tego zdolni, a przynajmniej jedno z nich nie jest. Federacja uj˛ełaby was w ciagu ˛ pi˛eciu minut. A po drugie, nie mo˙zemy ryzykowa´c po owej zdradzie. Nikt nie mo˙ze zna´c twoich planów. Góral zastanawiał si˛e przez chwil˛e. Padishar miał racj˛e. Nie miało sensu wystawia´c si˛e na niepotrzebne ryzyko. B˛edzie lepiej, je´sli pójdzie sam, nie mówiac ˛ nikomu o swoich zamiarach — zwłaszcza Steffowi i Teel. Omal nie wypowiedział gło´sno swoich podejrze´n, ale si˛e rozmy´slił i tylko skinał ˛ głowa.˛ — Dobrze. Wi˛ec sprawa jest załatwiona. Jeszcze tylko jedno. — Padishar podniósł si˛e z powrotem na nogi. — Chod´z ze mna.˛ Poprowadził Morgana przez obóz do najwi˛ekszej z jaski´n, otwierajacej ˛ si˛e na skały w gł˛ebi cypla. Min˛eli wn˛ek˛e, gdzie piel˛egnowano rannych, i weszli do grot poło˙zonych dalej. Tutaj rozpoczynały si˛e tunele, tuzin albo i wi˛ecej, wybiegajace ˛ z siebie nawzajem i gubiace ˛ si˛e w mroku. Jeszcze przy wej´sciu Padishar wział ˛ pochodni˛e. Teraz przytknał ˛ ja˛ do innej, płonacej ˛ w z˙ elaznym uchwycie przytwierdzonym do s´ciany jaskini, rozejrzał si˛e wokół, z˙ eby si˛e upewni´c, czy nikt ich nie obserwuje, po czym dał Morganowi znak, z˙ eby szedł za nim. Omijajac ˛ tunele, poprowadził górala mi˛edzy stertami zapasów do najgł˛ebiej poło˙zonej cz˛es´ci jaskini, kilkadziesiat ˛ metrów w głab ˛ masywu urwiska, gdzie przy jednej ze s´cian na wysoko´sc´ kilku metrów wznosiły si˛e stosy skrzynek. Było tam cicho, hałasy pozostały daleko z tyłu. Padishar znowu si˛e obejrzał, wbijajac ˛ wzrok w ciemno´sc´ . Nast˛epnie, oddawszy Morganowi pochodni˛e, si˛egnał ˛ r˛ekami w gór˛e, chwycił jedna˛ ze skrzynek i pociagn ˛ ał. ˛ Cz˛es´c´ s´ciany odchyliła si˛e — fałszywy front na ukrytych zawiasach — ukazujac ˛ poło˙zony w gł˛ebi tunel.
321
— Widziałe´s, jak to zrobiłem, chłopcze? — zapytał cicho. Morgan skinał ˛ gło´ wa.˛ Padishar wział ˛ z powrotem pochodni˛e i wsunał ˛ ja˛ do s´rodka. Sciany sekretnego tunelu, wijac ˛ si˛e, zbiegały w dół, a˙z w ko´ncu gin˛eły z oczu. — Ciagnie ˛ si˛e przez cała˛ gór˛e — rzekł. — Idac ˛ nim do ko´nca, wyjdziesz poniz˙ ej Parma Key, troch˛e na południe od Smoczych Z˛ebów i na wschód od przeł˛eczy Kennon. — Spojrzał ostro na Morgana. — Je´sli spróbujesz znale´zc´ drog˛e przez inne korytarze, te, przy których trzymam na pokaz stra˙ze, mo˙zemy ju˙z si˛e wi˛ecej nie spotka´c. Rozumiesz? — Ponownie zamknał ˛ sekretne drzwi i odstapił ˛ o krok do tyłu. — Pokazuj˛e ci to wszystko teraz, bo kiedy b˛edziesz gotowy do drogi, nie b˛edzie mnie przy tobie. B˛ed˛e na górze, pilnujac ˛ twojego zadka. — U´smiechnał ˛ si˛e zimno do Morgana. — Pami˛etaj, z˙ eby jak najszybciej si˛e stad ˛ wydosta´c. Wrócili przez groty wypełnione zapasami i wyszli przez główna˛ jaskini˛e na cypel. Było ju˙z ciemno, ostatnie s´wiatło dnia cofn˛eło si˛e przed zmierzchem. Herszt banitów zatrzymał si˛e, przeciagn ˛ ał ˛ i odetchnał ˛ gł˛eboko wieczornym powietrzem. — Posłuchaj mnie, chłopcze — rzekł cicho. — Jest jeszcze co´s. Musisz przesta´c rozmy´sla´c o tym, co stało si˛e z mieczem, który nosisz. Nie mo˙zesz wlec z soba˛ tego brzemienia i oczekiwa´c, z˙ e zachowasz jasno´sc´ umysłu; to o wiele za du˙zy ci˛ez˙ ar, nawet dla kogo´s tak nieugi˛etego jak ty. Zrzu´c go z ramion. Zostaw go za soba.˛ Masz do´sc´ siły, z˙ eby poradzi´c sobie bez niego. Wie o tym, co stało si˛e dzi´s rano, od razu u´swiadomił sobie Morgan. Wie i mówi mi, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Padishar westchnał. ˛ — Bola˛ mnie wszystkie ko´sci, ale z˙ adna z nich nie boli mnie ani w połowie tak mocno jak serce. Cia˙ ˛zy mi to, co si˛e tutaj stało. Cia˙ ˛zy mi to, co nam uczyniono. — Spojrzał Morganowi prosto w oczy. — To wła´snie mam na my´sli, mówiac ˛ o bezu˙zytecznym baga˙zu. Zastanów si˛e nad tym. Odwrócił si˛e i po chwili zniknał ˛ w mroku. Niewiele brakowało, a Morgan zawołałby za nim. Zrobił nawet krok w jego stron˛e, my´slac, ˛ z˙ e teraz mu powie o swoich podejrzeniach dotyczacych ˛ zdrajcy. Łatwo byłoby to zrobi´c. To by go uwolniło od ci˛ez˙ aru samotnego d´zwigania tajemnicy. Rozgrzeszyłoby go z odpowiedzialno´sci wynikajacej ˛ z tego, z˙ e był jedynym, który wiedział. Walczył ze swym niezdecydowaniem podobnie, jak zmagał si˛e z nim przez cały dzie´n. Lecz raz jeszcze przegrał. Spał potem, otuliwszy si˛e płaszczem i zwinawszy ˛ si˛e na trawie pod osika.˛ Ziemia wyschła po porannym deszczu; wieczór był ciepły, a w powietrzu unosiły si˛e le´sne zapachy. Spał gł˛eboko i bez snów. Troski i niezdecydowanie ulotniły si˛e bez s´ladu. Znikn˛eły widma utraconej magii oraz zdrajcy, przep˛edzone z jego my´sli przez zm˛eczenie, które spowiło go czule, przynoszac ˛ mu spokój. Szybował, zawieszony w upływajacym ˛ czasie. A potem si˛e obudził. 322
Czyja´s r˛eka zacisn˛eła si˛e mocno na jego ramieniu. Stało si˛e to tak nagle i niespodziewanie, z˙ e przez chwil˛e sadził, ˛ z˙ e został zaatakowany. Zrzucił z siebie płaszcz i zerwał si˛e na nogi, miotajac ˛ si˛e nieprzytomnie w ciemno´sci. Wtem znalazł si˛e twarza˛ w twarz ze Steffem. Karzeł siedział przed nim, otulony w koce, ze sztywnymi i sterczacymi ˛ włosami, blady i wychudły na twarzy, spocony pomimo nocnego chłodu. Jego ciemne oczy płon˛eły od goraczki ˛ i malował si˛e w nich wyraz l˛eku i desperacji. — Teel odeszła — szepnał ˛ szorstko. Morgan odetchnał ˛ gł˛eboko, z˙ eby si˛e uspokoi´c. — Dokad? ˛ — wykrztusił z siebie. Jedna˛ r˛ek˛e miał wcia˙ ˛z mocno zaci´sni˛eta˛ na r˛ekoje´sci sztyletu przy pasie. Steff potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Jego oddech rozlegał si˛e chrapliwie w´sród nocnej ciszy. — Nie wiem. Odeszła jaka´ ˛s godzin˛e temu. Widziałem ja.˛ My´slała, z˙ e s´pi˛e, ale. . . — Nie doko´nczył. — Co´s jest nie tak, Morgan. Co´s. . . — Ledwie był w stanie mówi´c. — Gdzie ona jest? Gdzie jest Teel? Nagle Morgan Leah u´swiadomił sobie, z˙ e zna odpowied´z.
XXX Tej samej nocy Par Ohmsford po raz ostatni zszedł do Dołu po Miecz Shannary. Na Tyrsis spłynał ˛ ju˙z mrok, zasłona nieprzeniknionej ciemno´sci. Deszcz i para przeistoczyły si˛e w mgł˛e tak g˛esta,˛ z˙ e dachy i mury budynków, wozy i stragany placów targowych, a nawet kamienie ulic rozpłyn˛eły si˛e w niej bez s´ladu. Nie było wida´c ani ksi˛ez˙ yca, ani gwiazd, a s´wiatła miasta migotały jak s´wiece, które w ka˙zdej chwili moga˛ zosta´c zdmuchni˛ete. Damson Rhee wyprowadziła Ohmsfordów z ogrodowej szopy, raz jeszcze spowitych w płaszcze, z kapturami naciagni˛ ˛ etymi gł˛eboko na oczy. Mgła była wilgotna i lepka; przywierała cieniutka˛ warstewka˛ do ubra´n i skóry. Dzie´n sko´nczył si˛e wcze´snie, skrócony przez pojawienie si˛e mgły, która podniosła si˛e z łak ˛ pod s´ciana˛ urwiska i wzbierała jak fala przypływu, a˙z w ko´ncu przetoczyła si˛e ponad murami Tyrsis, grzebiac ˛ pod soba˛ miasto. Miejsce chłodu z poprzedniej nocy zaj˛eło równie nieprzyjemne ciepło, cuchnace ˛ ple´snia˛ i rozkładem. Przez cały dzie´n ludzie z miasta mruczeli ze z´ le ukrytym niepokojem o niezwykło´sci pogody; kiedy zacz˛eły dogasa´c resztki słabego, szarego s´wiatła dziennego, zabarykadowali si˛e w domach, jakby znajdowali si˛e pod obl˛ez˙ eniem. Damson i Ohmsfordowie byli praktycznie sami na cichych i ciemnych ulicach. Mijajacy ˛ ich przechodnie — zdarzyło si˛e to tylko jeden albo dwa razy — pojawiali si˛e jedynie na chwil˛e, jakby byli duchami, które przybyły z za´swiatów, by zaraz w nie powróci´c. Do ich uszu docierały odgłosy, lecz nie sposób było ich zlokalizowa´c ani odgadna´ ˛c ich z´ ródła. W ciszy rozlegały si˛e kroki, cichy tupot butów, który dochodził nie wiadomo skad ˛ i zaraz milkł. Wokół nich poruszały si˛e jakie´s istoty, nieokre´slone kształty i formy, które unosiły si˛e w powietrzu raczej, ni˙z chodziły, i znikały w ułamku sekundy. Była to noc odpowiednia do wyobra˙zenia sobie rzeczy, których nie ma. Par robił, co mógł, z˙ eby tego unikna´ ˛c, lecz tylko cz˛es´ciowo mu si˛e to udawało. Nosił w wyobra´zni stworzone przez samego siebie duchy, które jakby odnajdywały swa˛ to˙zsamo´sc´ w cieniach igrajacych ˛ w´sród mgły. Tam, na lewo od plamki s´wiatła, która była uliczna˛ latarnia,˛ ukazywała si˛e zło˙zona przez niego obietnica, z˙ e zapewni bezpiecze´nstwo Collowi i Damson owej nocy, kiedy zeszli do Dołu — 324
niewielki, wyl˛ekniony strz˛ep pary. Tam, tu˙z za nim, była jego wiara, z˙ e dzi˛eki magii pie´sni posiada wystarczajac ˛ a˛ moc, by dotrzyma´c tamtej obietnicy, z˙ e w jaki´s sposób b˛edzie mógł u˙zy´c pie´sni tak, jak kiedy´s u˙zywano Kamieni Elfów — nie do wywoływania obrazów i stwarzania iluzji, lecz jako pot˛ez˙ na˛ bro´n. Jego wiara s´cigała jego obietnic˛e, jeszcze od niej mniejsza i bardziej znikoma. Po drugiej stronie ulicy, wzdłu˙z ledwie widocznej s´ciany sklepu, posuwajac ˛ si˛e z trudem po kamiennych płytach, jakby grz˛ezło w ruchomych piaskach, pełzało poczucie winy, jakiego do´swiadczał, poniewa˙z nie słuchał nikogo oprócz siebie samego, usiłujac ˛ usprawiedliwi´c zarówno obietnic˛e, jak i wiar˛e — poczucie winy, które lada chwila mogło podej´sc´ mu do gardła i zadławi´c go. A ponad nimi wszystkimi jak wielki drapie˙zny ptak — ponad obietnica,˛ wiara˛ i poczuciem winy, zadomowione w´sród głuchej nocy, s´lepe, lekkomy´slne i niezłomne — unosiło si˛e jego postanowienie wypełnienia zadania powierzonego mu przez ducha Allanona i wydostania z Dołu i od cieniowców zaginionego Miecza Shannary. Jest w krypcie, zapewnił samego siebie w skryto´sci swych my´sli. Miecz Shannary. Czeka na niego. Lecz duchy nie dawały si˛e przep˛edzi´c i szepty ich watpliwo´ ˛ sci roiły si˛e wokół jego watłych ˛ samozapewnie´n jak odra˙zajace ˛ owady, z uporem da˙ ˛zace ˛ do celu, szydzace ˛ z jego dumy i głupiej pewno´sci, dr˛eczace ˛ go sugestywnymi obrazami losu, jaki ich czekał, je´sli si˛e mylił. Odgradzał si˛e przed duchami, tak samo jak zawsze przedtem. Nie mógł jednak zaprzecza´c ich istnieniu. Nie mógł udawa´c, z˙ e ich nie ma. Uciekał w głab ˛ siebie, kiedy wraz z Damson i Collem posuwali si˛e powoli, po omacku pustymi ulicami miasta, przez mgł˛e i wilgo´c, i znajdował schronienie w twardym rdzeniu swej determinacji. Stawiał wszystko na jedna˛ kart˛e. A je´sli nie miał racji? Kto jeszcze, oprócz Colla i Damson, ucierpi wówczas z powodu jego pomyłki? My´slał przez chwil˛e o tych, od których został oddzielony przez swoja˛ w˛edrówk˛e, o tych, których wciagn˛ ˛ eły w swój wir zdarzenia, które doprowadziły do dzisiejszej nocy. Jego rodzice byli wi˛ez´ niami federacji przetrzymywanymi w areszcie domowym w Shady Vale — dobrzy, delikatni ludzie, którzy nigdy nikogo nie skrzywdzili i nic nie wiedzieli o jego zamiarach. Co stanie si˛e z nimi, pomy´slał, je´sli mu si˛e nie powiedzie? Co stanie si˛e z Morganem Leah, dzielnym karłem Steffem i tajemnicza˛ Teel? Przypuszczał, z˙ e nawet teraz snuja˛ oni plany przeciwko federacji, ukryci na Wyst˛epie, gł˛eboko w obr˛ebie bezpiecznych granic Parma Key. Czy oni równie˙z b˛eda˛ musieli zapłaci´c za jego niepowodzenie? A co z pozostałymi, którzy przybyli do Hadeshornu? Walker Boh powrócił do Hearthstone. Wren udała si˛e z powrotem do Westlandii. Coglin zniknał. ˛ A Allanon? Co b˛edzie z duchem druida? Co z Allanonem, który mo˙ze nawet nigdy nie istniał? 325
Ale to nie był bład ˛ i on si˛e nie mylił. Wiedział to. Był tego pewien. Damson zwolniła. Dotarli do waskich ˛ kamiennych schodów zbiegajacych ˛ ku kanałom s´ciekowym. Spojrzała do tyłu na Para i Colla; jej zielone oczy połyskiwały zimno. Potem, dajac ˛ im znak, z˙ eby za nia˛ szli, ruszyła w dół. Ohmsfordowie poda˙ ˛zyli za nia.˛ Zmory Para szły wraz z nim, otaczajac ˛ go ciasnym kr˛egiem. Ich oddech, przelatujacy ˛ po jego twarzy, był równie realny, jak jego własny. Damson szła przodem, a Coll zamykał pochód. Nikt si˛e nie odzywał. Par nie był pewien, czy byłby w stanie mówi´c, gdyby spróbował. Miał uczucie, jakby jego usta i gardło były zapchane wata.˛ Bał si˛e. Raz jeszcze Damson wyciagn˛ ˛ eła pochodni˛e, z˙ eby o´swietli´c drog˛e, i płon˛eła ona jasnym blaskiem w´sród mroku, gdy poda˙ ˛zali bezgło´snie naprzód. Par spojrzał kolejno na Damson i Colla. Ich twarze były blade i napi˛ete. Ka˙zde z nich odwzajemniło na chwil˛e jego spojrzenie i odwróciło wzrok. Droga do Kreta zaj˛eła im niecała˛ godzin˛e. Czekał ju˙z na nich, kiedy wyszli z wyschni˛etej studni, przycupni˛ety w mroku. Wygladał ˛ jak nastroszony kł˛ebek włosów, z którego wyzierało dwoje l´sniacych ˛ oczu. — Krecie? — cicho zawołała do niego Damson. Przez chwil˛e nie było odpowiedzi. Kret siedział przykucni˛ety w szczelinie skalnej s´ciany komnaty, prawie niewidoczny w ciemno´sci. Gdyby nie pochodnia niesiona przez Damson, w ogóle by go nie zauwa˙zyli. Spogladał ˛ na nich w milczeniu, jak gdyby sprawdzajac, ˛ czy to na pewno oni. W ko´ncu poczłapał par˛e kroków naprzód i si˛e zatrzymał. — Dobry wieczór, s´liczna Damson — wyszeptał. Spojrzał krótko na Ohmsfordów, lecz nic do nich nie powiedział. — Dobry wieczór, Krecie — odparła Damson. Przechyliła głow˛e. — Czemu si˛e chowałe´s? Kret zamrugał oczami jak sowa. — Rozmy´slałem. Damson zawahała si˛e, marszczac ˛ czoło. Wstawiła pochodni˛e do szczeliny w skale, z˙ eby s´wiatło nie przeszkadzało jej dziwnemu przyjacielowi. Nast˛epnie przykucn˛eła naprzeciw niego. Ohmsfordowie wcia˙ ˛z stali. — Co ustaliłe´s, Krecie? — zapytała spokojnie Damson. Kret poruszył si˛e nerwowo. Miał na sobie rodzaj skórzanych spodni i kamizelki, lecz gin˛eły one niemal zupełnie pod jego sier´scia.˛ Jego stopy równie˙z były poro´sni˛ete włosami. Nie nosił butów. — Istnieje droga do pałacu królów Tyrsis, a stamtad ˛ do Dołu — rzekł Kret. Zgarbił si˛e jeszcze mocniej. — Sa˛ tam równie˙z cieniowce. Damson skin˛eła głowa.˛ — Czy zdołamy si˛e tamt˛edy przedosta´c?
326
Kret potarł r˛eka˛ nos. Potem przygladał ˛ si˛e jej badawczo przez bardzo długi czas, jak gdyby odkrył w jej twarzy co´s, co przedtem w jaki´s sposób umykało jego uwagi. — By´c mo˙ze — rzekł w ko´ncu. — Spróbujemy? Damson u´smiechn˛eła si˛e krótko i znowu skin˛eła głowa.˛ Kret podniósł si˛e. Był male´nki. Przypominał kudłata˛ kulk˛e z r˛ekami i nogami, które wygladały, ˛ jakby wetkni˛eto je dopiero po namy´sle. Kim on jest? — zastanawiał si˛e Par. Karłem? Gnomem? Kim? — T˛edy — powiedział Kret i dał im znak, z˙ eby weszli za nim do ciemnego korytarza. — Zabierzcie pochodnie, je´sli chcecie. Mo˙zemy jej jaki´s czas u˙zywa´c. — Spojrzał ostro na Ohmsfordów. — Ale nie wolno rozmawia´c. Tak si˛e zacz˛eło. Poprowadził ich do trzewi miasta, jego najgł˛ebszych kanałów, katakumb, których tunele przewiercały jego piwnice i podziemia, korytarzy, których nikt nie u˙zywał od setek lat. Na skale i ubitych podłogach le˙zała gruba warstwa kurzu, który nie nosił s´ladów niczyjej obecno´sci. Było tutaj cieplej; wilgo´c i mgła nie docierały tak gł˛eboko. Korytarze dra˙ ˛zyły skał˛e, przebiegajac ˛ przez komnaty i sale u˙zywane niegdy´s jako kryjówki dla obro´nców miasta oraz magazyny z˙ ywno´sci i broni, gdzie czasami ukrywano cała˛ ludno´sc´ Tyrsis — m˛ez˙ czyzn, kobiety i dzieci. Od czasu do czasu natrafiali na drzwi, zardzewiałe i spadajace ˛ z zawiasów, z wyłamanymi i pogruchotanymi zamkami oraz gnijacymi ˛ deskami. Niekiedy w ciemno´sci poruszały si˛e szczury, lecz zaraz czmychały przed zbli˙zajacymi ˛ si˛e lud´zmi i s´wiatłem. Czas mijał. Par przestał si˛e ju˙z orientowa´c, jak długo w˛edruja˛ podziemnymi kanałami, posuwajac ˛ si˛e wytrwale naprzód za przysadzista˛ postacia˛ Kreta. Od czasu do czasu przewodnik pozwalał im odpocza´ ˛c, cho´c sam chyba tego nie potrzebował. Ohmsfordowie i dziewczyna mieli ze soba˛ wod˛e i troch˛e jedzenia dla podtrzymania sił, lecz Kret nie zabrał niczego. Wydawało si˛e, z˙ e nawet nie ma broni. Podczas kilku krótkich postojów siadali w krag ˛ w niemal zupełnym mroku, cztery samotne istoty pogrzebane pod dziesiatkami ˛ metrów skał; troje z nich popijało wod˛e i przegryzało jedzenie, czwarty przypatrywał im si˛e jak kot, a wszyscy razem sprawiali wra˙zenie uczestników jakiego´s osobliwego rytuału. Szli tak długo, z˙ e Para zacz˛eły bole´c nogi. Pozostawili za soba˛ dziesiatki ˛ korytarzy i nie miał poj˛ecia, gdzie si˛e znajduja˛ ani w jakim kierunku zda˙ ˛zaja.˛ Pochodnia, z która˛ wyruszyli, wypaliła si˛e i dwukrotnie ja˛ zmieniano. Ich ubrania i buty pokryte były kurzem, który równie˙z oblepiał im twarze. Par miał tak sucho w gardle, z˙ e z trudem przełykał s´lin˛e. Potem Kret si˛e zatrzymał. Znajdowali si˛e w wyschni˛etej studni, która˛ przecinał szereg tuneli. Na przeciwległej s´cianie do skały przytwierdzona była z˙ elazna drabina. Prowadziła w mrok i gin˛eła z oczu. Kret odwrócił si˛e, wskazał ku górze i poło˙zył brudny palec na ustach. Nikomu nie trzeba było mówi´c, co to oznacza. 327
Wchodzili po drabinie w milczeniu, stawiajac ˛ nog˛e za noga,˛ słuchajac, ˛ jak ´ szczeble skrzypia˛ i j˛ecza˛ pod ich ci˛ez˙ arem. Swiatło pochodni rzucało na s´ciany studni ich cienie, zniekształcajac ˛ je niemal nie do poznania. Korytarze w dole pogra˙ ˛zyły si˛e w mroku. U szczytu drabiny znajdowała si˛e klapa. Kret wsparł si˛e nogami o drabin˛e i uniósł ja.˛ Klapa uchyliła si˛e na par˛e centymetrów i Kret wyjrzał na zewnatrz. ˛ Zaspokoiwszy ciekawo´sc´ , mocniej popchnał ˛ klap˛e, która opadła z głuchym odgłosem do tyłu. Kret wygramolił si˛e na gór˛e, a zaraz po nim uczynili to Damson i Ohmsfordowie. Znajdowali si˛e w olbrzymiej, pustej piwnicy, lochu wzniesionym z kamiennych bloków. Stały w niej olbrzymie beczki okute z˙ elaznymi obr˛eczami, a na podłodze le˙zały porozrzucane ła´ncuchy i kajdany. Drzwi wykonane były z z˙ elaznych pr˛etów. Z wn˛etrza piwnicy rozchodziły si˛e niezliczone korytarze. Szerokie schody na jej drugim ko´ncu prowadziły w półmrok. Cisza była przytłaczajaca, ˛ wydawało si˛e, z˙ e tak bardzo stała si˛e cz˛es´cia˛ kamienia, z˙ e pochłaniał on wszelkie d´zwi˛eki. Nad wszystkim unosiła si˛e ciemno´sc´ rozpraszana tylko nieznacznie przez dymiace ˛ s´wiatło pojedynczej pochodni niesionej przez mała˛ gromadk˛e. Kret przysunał ˛ si˛e do Damson i co´s szepnał. ˛ Dziewczyna odwróciła si˛e do Ohmsfordów, wskazała miejsce, gdzie schody gubiły si˛e w mroku, i ruchem warg wypowiedziała słowo „cieniowce”. Kret powiódł ich szybko przez piwnic˛e do male´nkich drzwi umieszczonych w s´cianie po ich prawej stronie. Otworzył je bezgło´snie, wprowadził ich do s´rodka i szczelnie zamknał ˛ drzwi. Znajdowali si˛e w krótkim korytarzu, zako´nczonym kolejnymi drzwiami. Kret przeprowadził ich równie˙z przez nie, do komnaty połoz˙ onej dalej. Komnata była pusta, je´sli nie liczy´c kilku kawałków drewna mogacych ˛ pochodzi´c z rozbitych skrzynek, paru lu´znych kawałków blachy oraz szczura, który czmychnał ˛ szybko do szczeliny mi˛edzy kamiennymi blokami s´ciany. Kret pociagn ˛ ał ˛ Damson za r˛ekaw i dziewczyna nachyliła si˛e, z˙ eby go posłucha´c. Kiedy sko´nczył, obróciła si˛e do Ohmsfordów. — Przeszli´smy pod miastem, przez skały na zachodnim kra´ncu Parku Ludu, i dotarli´smy do pałacu. Znajdujemy si˛e na jego dolnych kondygnacjach, gdzie kiedy´s było wi˛ezienie. To t˛edy armie lorda Warlocka usiłowały si˛e przebi´c w czasach Balinora Buckhannaha, ostatniego króla Tyrsis. — Kret powiedział co´s jeszcze i Damson zmarszczyła brwi. — Kret mówi, z˙ e w komnatach nad nami moga˛ si˛e znajdowa´c cieniowce, nie te z Dołu, ale inne. Mówi, z˙ e je wyczuwa, chocia˙z ich nie widzi. — Co to oznacza? — zapytał od razu Par. — Oznacza to, z˙ e ju˙z bardziej nie chce si˛e do nich zbli˙za´c. — Damson odwróciła twarz od s´wiatła pochodni i przyjrzała si˛e sklepieniu komnaty. — Oznacza to,
328
z˙ e je´sli zbli˙zy si˛e do nich na tyle, z˙ eby je widzie´c, wówczas one z pewno´scia˛ równie˙z b˛eda˛ widzie´c jego. Par z niepokojem poda˙ ˛zył za jej wzrokiem. Rozmawiali szeptem, ale czy nawet to było bezpieczne? — Czy one nas słysza? ˛ — zapytał, jeszcze bardziej zni˙zajac ˛ głos, przywierajac ˛ ustami do jej ucha. — Tutaj chyba nie. — Ale potem nie b˛edziemy mogli wiele mówi´c. — Spojrzała w stron˛e Colla. Stał nieruchomo w ciemno´sci. — Wszystko w porzadku? ˛ — Coll skinał ˛ głowa,˛ cho´c był blady jak kreda, i Damson spojrzała z powrotem na Para. — Znajdujemy si˛e jeszcze w pewnej odległo´sci od Dołu. Musimy przej´sc´ przez katakumby pod pałacem, z˙ eby dotrze´c do drzwi w skale, którymi przedostaniemy si˛e do s´rodka. Kret zna drog˛e. Ale musimy by´c bardzo ostro˙zni. Wczoraj, kiedy sprawdzał drog˛e, w tunelach nie było cieniowców, ale to mogło si˛e zmieni´c. Par spojrzał na Kreta. Przycupnał ˛ przy jednej ze s´cian, ledwie widoczny na skraju s´wiatła pochodni. Przygladał ˛ si˛e im połyskujacymi ˛ oczami. Jedna˛ r˛eka˛ gładził sobie futro na ramieniu. Ohmsford poczuł ukłucie niepokoju. Zaczał ˛ si˛e przesuwa´c, a˙z mi˛edzy nim a Kretem znalazła si˛e Damson. Potem zapytał, tak cicho, z˙ e tylko ona mogła go słysze´c: — Czy jeste´s pewna, z˙ e mo˙zemy mu ufa´c? Blada twarz Damson nie zmieniła wyrazu, lecz jej oczy spogladały ˛ gdzie´s bardzo, bardzo daleko. — Jak tylko mo˙zna by´c pewnym. — Urwała na chwil˛e. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e mamy wybór? Par wolno pokr˛ecił głowa.˛ Damson u´smiechn˛eła si˛e ironicznie. — Wi˛ec chyba nie ma sensu łama´c sobie nad tym głowy, prawda? — Oczywi´scie miała racj˛e. Nie mo˙zna było nic poradzi´c na jego podejrzenia, chyba z˙ e zgodziłby si˛e zawróci´c, a Par Ohmsford postanowił ju˙z, z˙ e tego nie zrobi. Pomys´lał, z˙ e dobrze by było, gdyby mógł podda´c próbie magi˛e pie´sni, z˙ ałował, z˙ e nie wpadł na ten pomysł wcze´sniej — po prostu, z˙ eby sprawdzi´c, czy jest ona w stanie dokona´c tego, czego od niej oczekiwał. To by go troch˛e uspokoiło. Wiedział jednak, z˙ e nie ma sposobu na sprawdzenie magii, przynajmniej nie tak, jak mu na tym zale˙zało, z˙ e nie objawi si˛e ona. Mógł stwarza´c obrazy, to prawda. Nie mógł jednak przywoła´c prawdziwej mocy pie´sni, w ka˙zdym razie do czasu, a˙z pojawi si˛e co´s, przeciwko czemu b˛edzie mo˙zna jej u˙zy´c. A mo˙ze nawet i wówczas nie. Lecz moc ta istnieje, stwierdził w my´slach raz jeszcze, usiłujac ˛ zagłuszy´c szepty swoich duchów. Musi istnie´c. — Nie b˛edziemy ju˙z tego potrzebowa´c — rzekła Damson, wskazujac ˛ pochodni˛e. Podała ja˛ Parowi, po czym pogrzebała w kieszeniach i wyciagn˛ ˛ eła dwa dziwne białe kamienie, poci˛ete srebrnymi z˙ yłkami. Zatrzymała jeden, a drugi podała
329
Parowi. — Zga´s pochodni˛e — poleciła mu. — Potem zaci´snij kamie´n w dłoniach, z˙ eby go rozgrza´c. Kiedy poczujesz jego ciepło, rozchyl dłonie. Par zanurzył pochodni˛e w kurzu, dławiac ˛ jej płomie´n. W komnacie zrobiło si˛e zupełnie ciemno. Wział ˛ dziwny kamie´n w dłonie i przytrzymał go w nich. Po paru sekundach poczuł, z˙ e staje si˛e ciepły. Kiedy uniósł jedna˛ dło´n, kamie´n wydawał słabe srebrzyste s´wiatło. W miar˛e jak jego wzrok przyzwyczajał si˛e do mroku, stwierdzał, z˙ e blask jest wystarczajaco ˛ silny, by o´swietli´c twarze jego towarzyszy i otoczenie w promieniu kilku metrów. — Je´sli s´wiatło zacznie słabna´ ˛c, znowu rozgrzej kamie´n r˛ekami. Zacisn˛eła dło´n na jego r˛ece, mocno s´ciskajac ˛ nia˛ kamie´n, i trzymała ja˛ tak przez chwil˛e, po czym ja˛ cofn˛eła. Srebrzyste s´wiatło promieniowało jeszcze mocniej. Par u´smiechnał ˛ si˛e mimo woli, nie potrafiac ˛ ukry´c zdumienia. — To zr˛eczna sztuczka, Damson — szepnał. ˛ — To próbka mojej magii, Ohmsfordzie — rzekła cicho, wbijajac ˛ w niego oczy. — Magia dziewczyny z ulicy. Nie tak wspaniała jak ta prawdziwa, ale nie˙ zawodna. Zadnego dymu, z˙ adnego zapachu, łatwe do ukrycia. To lepsze od pochodni, je´sli chcemy pozosta´c niezauwa˙zeni. — Lepsze — zgodził si˛e Par. Kret wyprowadził ich nast˛epnie z komnaty i powiódł w mrok, nie u˙zywajac ˛ z˙ adnego s´wiatła, którego widocznie nie potrzebował. Damson szła za nim, niosac ˛ jeden kamie´n, Par z drugim poda˙ ˛zał za nia,˛ a Coll jak zwykle zamykał pochód. Wyszli przez drugie drzwi na korytarz biegnacy ˛ obok kolejnych drzwi i komnat. Posuwali si˛e niemal bezgło´snie. Ich buty dotykały cicho kamieni i tylko ich oddech rozlegał si˛e cichym po´swistem. Par przyłapał si˛e na tym, z˙ e znowu rozmy´sla o Krecie. Czy mo˙zna mu ufa´c? Czy mały jegomo´sc´ był tym, za kogo si˛e podawał, czy kim´s innym? Cieniowce potrafiły przybiera´c ka˙zda˛ posta´c. A je´sli Kret był cieniowcem? Znowu tyle pyta´n bez odpowiedzi. Nie ma nikogo, komu mógłby zaufa´c, pomy´slał ponuro, nikogo poza Collem. I Damson. Ufał Damson. Czy˙z nie? Odp˛edził od siebie nagła˛ chmur˛e watpliwo´ ˛ sci, która ju˙z miała go spowi´c. Nie mógł sobie teraz pozwoli´c na stawianie takich pyta´n. Było za pó´zno, z˙ eby mogło to mie´c jakie´s znaczenie, je´sli odpowiedzi były bł˛edne. Ryzykował wszystko, zawierzajac ˛ swemu osadowi ˛ Damson, i musiał wierzy´c, z˙ e si˛e nie myli. My´slac ˛ znowu o zagadce cieniowców, tajemnicy tego, kim i czym sa˛ oraz w jaki sposób moga˛ przybiera´c tyle postaci, zaczał ˛ si˛e nagle zastanawia´c, czy w obozie banitów znajduja˛ si˛e cieniowce, czy wróg, przed którym tak rozpaczliwie usiłuja˛ si˛e ukry´c, nie wmieszał si˛e ju˙z mi˛edzy nich. Zdrajca poszukiwany przez Padishara Creela mógł by´c cieniowcem, takim, który ma ludzka˛ posta´c i jedynie wydaje si˛e jednym z nich. Skad ˛ mieli to wiedzie´c? Czy magia była jedynym sprawdzianem mogacym ˛ je zdemaskowa´c? Czy takie było przeznaczenie Miecza Shannary: od330
krycie prawdziwej to˙zsamo´sci wroga, którego szukali? Zastanawiał si˛e nad tym od czasu, kiedy Allanon wysłał go na poszukiwanie Miecza. Jak˙ze mało prawdopodobne wydawało si˛e jednak, by talizman ów mógł by´c przeznaczony do tak długotrwałej i wyczerpujacej ˛ pracy. Cała˛ wieczno´sc´ zaj˛ełoby sprawdzanie nim ka˙zdego, kto mógł by´c cieniowcem. Usłyszał w my´slach szept głosu AHanona. „Tylko dzi˛eki Mieczowi prawda mo˙ze zosta´c odkryta i tylko dzi˛eki prawdzie cieniowce zostana˛ pokonane”. Prawda. Miecz Shannary był talizmanem odsłaniajacym ˛ prawd˛e, niszczacym ˛ kłamstwo i ujawniajacym ˛ to, co rzeczywiste, przez zdarcie zasłony pozorów. W ten sposób posługiwał si˛e nim Shea Ohmsford, kiedy pokonał lorda Warlocka. Takie musiało by´c przeznaczenie talizmanu równie˙z i teraz. Wspi˛eli si˛e pod długich, kr˛etych schodach na podest. Drzwi w s´cianie naprze´ ciw były zamkni˛ete i zaryglowane. Sciana z tyłu i sufit ton˛eły w mroku. Czelu´sc´ w dole wydawała si˛e niesko´nczona. Stłoczyli si˛e na pode´scie, podczas gdy Kret grzebał przy zamkach. Jeden po drugim, ust˛epowały z cichym zgrzytem metalu. Kret powoli nacisnał ˛ klamk˛e. Par słyszał własny oddech i uderzenia serca, rejestrujace ˛ narastajacy ˛ w nim strach. Czuł, jak przypatruja˛ im si˛e ukryte w mroku cieniowce. Wyczuwał ich obecno´sc´ . Było to irracjonalne, zrodzone z wyobra´zni — lecz nie mniej przez to realne. Nast˛epnie Kret otworzył drzwi i szybko si˛e przez nie prze´slizn˛eli. Znale´zli si˛e w male´nkim, pozbawionym okien pokoju. Dokładnie na jego s´rodku ujrzeli kr˛econe schody zbiegajace ˛ w całkowita˛ ciemno´sc´ , a po lewej stronie — drzwi prowadzace ˛ na pusty korytarz. Przez szczeliny w s´cianach korytarza saczyło ˛ si˛e słabe s´wiatło. Na jego drugim ko´ncu, w odległo´sci około trzydziestu metrów, znajdowały si˛e nast˛epne zamkni˛ete drzwi. Kret dał im znak, by weszli do korytarza i zamkn˛eli za soba˛ pierwsze drzwi. Par podszedł do jednej ze szczelin w s´cianie i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Znajdowali si˛e gdzie´s w pałacu, znowu ponad poziomem ziemi. Wznosiły si˛e przed nim skaliste zbocza, g˛esto poro´sni˛ete sosnami. Na niebie ponad drzewami wisiały ci˛ez˙ kie chmury o płaskich, zimnych i pos˛epnych podbrzuszach. Par cofnał ˛ si˛e. Ciemno´sc´ zaczynała ust˛epowa´c przed s´wiatłem dnia. Był ju˙z prawie ranek. Szli cała˛ noc. ´ — Sliczna Damson — mówił cicho Kret, kiedy Par do nich dołaczył. ˛ — Z przodu znajduje si˛e pomost biegnacy ˛ ponad dziedzi´ncem pałacu. Idac ˛ nim, zaoszcz˛edzimy sporo czasu. Je´sli ty i twoi przyjaciele staniecie na czatach, upewni˛e si˛e, czy nie ma tu nigdzie cienistych stworów. Damson skin˛eła głowa.˛ — Gdzie mamy stana´ ˛c? Chciał, z˙ eby ustawili si˛e na obu ko´ncach korytarza, nasłuchujac, ˛ czy nikt si˛e nie zbli˙za. Ustalono, z˙ e Coll pozostanie tam, gdzie stoi. Par i Damson poszli z Kre331
tem na drugi koniec korytarza. Tam, skinawszy ˛ im dla dodania otuchy głowa,˛ Kret wymknał ˛ si˛e przez drzwi i zniknał. ˛ Ohmsford i dziewczyna siedzieli naprzeciw siebie przy samych drzwiach. Par spojrzał do tyłu przez słabo o´swietlony korytarz, z˙ eby si˛e upewni´c, czy Coll znajduje si˛e w zasi˛egu wzroku. Surowa twarz jego brata uniosła si˛e na chwil˛e i Par pomachał mu r˛eka.˛ Coll odpowiedział mu tym samym. Potem siedzieli w milczeniu. Mijały minuty, a Kret nie wracał. Par stał si˛e niespokojny. Przysunał ˛ si˛e bli˙zej Damson. — Czy my´slisz, z˙ e wszystko u niego w porzadku? ˛ — zapytał szeptem. W milczeniu skin˛eła głowa.˛ Par znowu odchylił si˛e do tyłu. Wział ˛ gł˛eboki oddech i wolno wypu´scił powietrze. — Nie cierpi˛e tak czeka´c. Nie odpowiedziała. Oparła głow˛e o s´cian˛e i zamkn˛eła oczy. Siedziała w ten sposób przez długi czas. Par sadził, ˛ z˙ e zasn˛eła. Znowu spojrzał w głab ˛ korytarza na Colla i stwierdził, z˙ e siedzi dokładnie tak samo jak przedtem. Odwrócił si˛e ponownie w stron˛e Damson. Jej oczy był otwarte i patrzyły na niego. — Czy chciałby´s, z˙ ebym powiedziała ci o sobie co´s, czego nikt inny nie wie? — zapytała spokojnie. Bez słowa przyjrzał si˛e jej twarzy — jej ładnym, regularnym rysom, tak teraz napi˛etym, jej szmaragdowym oczom i bladej skórze pod g˛estwa˛ rudych włosów. Wydawała mu si˛e pi˛ekna i zagadkowa i chciał wiedzie´c o niej wszystko. — Tak — odparł. Przysun˛eła si˛e bli˙zej, tak z˙ e ich ramiona stykały si˛e ze soba.˛ Spojrzała na niego krótko, po czym odwróciła wzrok. Czekał. — Kiedy zdradza si˛e komu´s sekret o sobie, to tak, jakby oddawało mu si˛e czastk˛ ˛ e siebie — rzekła. — To prezent, lecz o wiele cenniejszy ni˙z co´s, co mo˙zna kupi´c. Niewielu ludziom opowiadam o sobie. My´sl˛e, z˙ e jest tak dlatego, z˙ e nigdy nie miałam zbyt wiele poza sama˛ soba˛ i chc˛e zachowa´c to niewiele, co mam, dla siebie. — Spojrzała w dół i jej włosy zsun˛eły si˛e do przodu, przesłaniajac ˛ twarz, tak z˙ e nie widział jej wyra´znie. — Ale tobie chc˛e co´s da´c. Wydajesz mi si˛e kim´s bliskim. Od samego poczatku, ˛ od pierwszego dnia w parku. Mo˙ze dlatego, z˙ e łaczy ˛ nas magia, oboje mamy nad nia˛ władz˛e. Mo˙ze dlatego wydaje mi si˛e, z˙ e jeste´smy do siebie podobni. Twoja magia jest inna od mojej, ale to nie ma znaczenia. Wa˙zne jest, z˙ e magii podporzadkowane ˛ jest całe nasze z˙ ycie. Ona czyni z nas to, czym jeste´smy. Zawdzi˛eczamy jej swoja˛ to˙zsamo´sc´ . Urwała i pomy´slał, z˙ e mo˙ze czeka na odpowied´z, wi˛ec skinał ˛ głowa.˛ Nie wiedział jednak, czy to dostrzegła, czy nie. Westchn˛eła. — Lubi˛e ci˛e, elfiku. Jeste´s uparty i nieust˛epliwy i czasem nie dostrzegasz nikogo i niczego wokół siebie. Ale ja te˙z taka jestem. Mo˙ze to nasz sposób, z˙ eby nie by´c takim samym jak inni. Mo˙ze to nasz sposób na przetrwanie. — Urwała, 332
po czym spojrzała na niego. — My´slałam o tym, z˙ e gdybym miała umrze´c, chciałabym ci pozostawi´c co´s po sobie, co´s, co tylko ty by´s miał. Co´s specjalnego. — Par zaczał ˛ protestowa´c, lecz szybko poło˙zyła mu palce na ustach. — Pozwól mi sko´nczy´c. Nie mówi˛e, z˙ e wydaje mi si˛e, i˙z umr˛e, lecz jest to z pewno´scia˛ mo˙zliwe. Wi˛ec mo˙ze wyjawienie ci tego sekretu uchroni mnie przed tym jak talizman i zabezpieczy przed najgorszym. Rozumiesz? — Jego wargi zacisn˛eły si˛e i zdj˛eła z nich palce. — Czy pami˛etasz, kiedy po raz pierwszy opowiedziałam ci o sobie, tamtej nocy, kiedy uciekłe´s przed stra˙za˛ federacji, po tym, jak pozostali zostali pojmani? Usiłowałam ci˛e przekona´c, z˙ e to nie ja was wydałam. Opowiedzieli´smy sobie troch˛e o sobie. Ty powiedziałe´s mi o magii, o tym, jak działa, pami˛etasz? Kiwnał ˛ potakujaco ˛ głowa.˛ — Powiedziała´s mi, z˙ e została´s sierota,˛ kiedy miała´s osiem lat, i z˙ e winna temu była federacja. Podciagn˛ ˛ eła kolana pod brod˛e jak dziecko. — Mówiłam ci, z˙ e moja rodzina zgin˛eła w po˙zarze podło˙zonym przez szperaczy federacji po tym, jak odkryto, z˙ e mój ojciec dostarcza broni Ruchowi. Mówiłam ci, z˙ e wkrótce potem przygarnał ˛ mnie uliczny magik i w ten sposób nauczyłam si˛e swego rzemiosła. — Odetchn˛eła gł˛eboko i wolno pokr˛eciła głowa.˛ — To, co ci powiedziałam, nie było w pełni prawda.˛ Mój ojciec nie zginał ˛ w tamtym po˙zarze. Uciekł ze mna.˛ To on mnie wychował, nie ciotka, nie uliczny magik. Wyrastałam w´sród ulicznych magików i w ten sposób nauczyłam si˛e swojego fachu, ale to mój ojciec si˛e mna˛ opiekował. I wcia˙ ˛z to robi. — Jej głos zadr˙zał. — Moim ojcem jest Padishar Creel. — Padishar Creel jest twoim ojcem? — Par przypatrywał si˛e jej osłupiały. — Nie wie o tym nikt oprócz ciebie. — Nie spuszczała z niego wzroku. — Tak jest bezpieczniej. Gdyby federacja dowiedziała si˛e, kim jestem, posłu˙zyłaby si˛e mna,˛ z˙ eby do niego dotrze´c. Par, tamtej nocy, kiedy powiedziałam ci o swoim dzieci´nstwie, wa˙zne było, z˙ eby´s wiedział, z˙ e nie mogłabym nikogo wyda´c po tym, jak moja rodzina została zdradzona przez federacj˛e. To była prawda. Dlatego mój ojciec, Padishar Creel, jest taki w´sciekły, z˙ e w´sród jego ludzi mo˙ze si˛e znajdowa´c zdrajca. Nie potrafi zapomnie´c, co stało si˛e z moja˛ matka,˛ bratem i siostra.˛ Mo˙zliwo´sc´ ponownej utraty kogo´s bliskiego z powodu czyjej´s zdrady go przera˙za. — Urwała, przypatrujac ˛ mu si˛e uwa˙znie. — Obiecałam nigdy nikomu nie mówi´c, kim naprawd˛e jestem, lecz łami˛e t˛e obietnic˛e dla ciebie. Chc˛e, z˙ eby´s wiedział. Jest to co´s, co mog˛e ci da´c i co b˛edzie nale˙zało wyłacznie ˛ do ciebie. — U´smiechn˛eła si˛e i napi˛ecie powoli w nim opadło. — Damson — rzekł, odwzajemniajac ˛ jej u´smiech. — Lepiej, z˙ eby nic ci si˛e nie stało. Je´sli co´s si˛e stanie, b˛edzie to moja wina, bo namówiłem ci˛e, z˙ eby´s mnie tutaj przyprowadziła. Jak wówczas spojrz˛e w twarz Padisharowi? — Za´smiał si˛e cicho. — Nie mógłbym mu si˛e pokaza´c na oczy!
333
Ona równie˙z zacz˛eła si˛e s´mia´c, trz˛esac ˛ si˛e bezgło´snie na sama˛ my´sl o tym, i szturchn˛eła go, jakby byli bawiacymi ˛ si˛e dzie´cmi. Potem wyciagn˛ ˛ eła ramiona i przytuliła si˛e do niego. Pozwolił jej trzyma´c si˛e przez chwil˛e, nie odpowiadajac ˛ na jej u´scisk. Jego spojrzenie pow˛edrowało do miejsca, gdzie siedział Coll, niewyra´zny cie´n na drugim ko´ncu korytarza. Lecz jego brat nie patrzył w ich stron˛e. Od poczatku ˛ w to przedsi˛ewzi˛ecie wplatani ˛ byli przyjaciele i zdrajcy, i prawie niemo˙zliwe było stwierdzenie, kto jest kim. Nie dotyczyło to jednak Colla. A teraz Damson. Objał ˛ ja˛ i odwzajemnił jej u´scisk. W par˛e chwil pó´zniej powrócił Kret. Zbli˙zył si˛e do nich tak cicho, z˙ e spostrzegli jego obecno´sc´ dopiero, kiedy drzwi, przy których siedzieli, zacz˛eły si˛e otwiera´c, napierajac ˛ na nich. Par pu´scił Damson i zerwał si˛e na nogi, wyciagaj ˛ ac ˛ z pochwy swój długi nó˙z. Kret zajrzał przez drzwi i znowu po´spiesznie si˛e cofnał, ˛ znikajac ˛ z oczu. Damson schwyciła Para za rami˛e. — Krecie! — szepn˛eła. — Wszystko w porzadku! ˛ Okragła ˛ twarz Kreta ukazała si˛e znowu. Stwierdziwszy, z˙ e bro´n została schowana, wyszedł cały. Coll zbli˙zał si˛e ju˙z spiesznie korytarzem. Kiedy do nich dołaczył, ˛ Kret odezwał si˛e, ju˙z znowu spokojny: — W pobli˙zu pomostu nie ma nikogo i je´sli si˛e po´spieszymy, b˛edziemy mogli tamt˛edy przej´sc´ . Ale zachowujcie si˛e teraz bardzo cicho. Wymkn˛eli si˛e z korytarza i znale´zli si˛e na galerii okalajacej ˛ wielka,˛ pusta˛ rotund˛e. Szybko ruszyli nia˛ naprzód, mijajac ˛ dziesiatki ˛ zamkni˛etych drzwi i mrocznych wn˛ek. Po drugiej stronie Kret wprowadził ich do jakiej´s sali i powiódł przez nia˛ do okratowanych z˙ elaznych drzwi, wychodzacych ˛ na główny dziedziniec pałacu. Ponad nim przebiegał pomost prowadzacy ˛ do pot˛ez˙ nego muru. Dziedziniec był niegdy´s labiryntem z˙ ywopłotów i kr˛etych s´cie˙zek; teraz znajdowały si˛e tam jedynie pokruszone kamienne płyty i naga ziemia. Za murem rozciagała ˛ si˛e ciemna czelu´sc´ Dołu. Kret niespokojnie kiwał na nich r˛eka.˛ Wyszli na pomost, czujac, ˛ jak kołysze si˛e on lekko pod ich ci˛ez˙ arem, i słyszac, ˛ jak trzeszczy w prote´scie. Wiatr wiał nagłymi porywami i przelatywał po nagich kamiennych murach i przez pusty dziedziniec, zanoszac ˛ si˛e niskim, ponurym wyciem. Pod nimi kołysały si˛e i trz˛esły zielska targane wiatrem, a po dziedzi´ncu przelatywały jakie´s odpadki, miotane od s´ciany do s´ciany. Nie było z˙ adnego znaku z˙ ycia, z˙ adnego ruchu w´sród cieni i mroku — i ani s´ladu cieniowców. Szybko szli po pomo´scie, nie zwracajac ˛ uwagi na zgrzytanie i j˛eki jego stalowych lin. Posuwali si˛e krok po kroku, trzymajac ˛ r˛ece na por˛eczy, z oczami utkwionymi przed siebie, patrzac, ˛ jak zbli˙za si˛e mur pałacu. Po przej´sciu na druga˛ stron˛e spiesznie wyszli na blanki murów, przy czym ka˙zde z nich wyciagało ˛ r˛ek˛e do tyłu, z˙ eby pomóc nast˛epnemu, szcz˛es´liwe, z˙ e ma ju˙z przepraw˛e za soba.˛
334
Kret zaprowadził ich do nast˛epnych kr˛econych schodów, zbiegajacych ˛ w kompletna˛ ciemno´sc´ . Schodzili w milczeniu, posługujac ˛ si˛e s´wiatłem kamieni dostarczonych przez Damson. Byli ju˙z blisko; od Dołu dzieliły ich jedynie kamienie muru. Podniecenie Para sprawiło, z˙ e krew zacz˛eła mocniej pulsowa´c w jego z˙ yłach. Słyszał dudnienie w uszach, a zako´nczenia jego nerwów si˛e napi˛eły. Jeszcze tylko kilka minut. . . U dołu schodów znajdował si˛e korytarz zako´nczony zniszczonymi drewnianymi drzwiami, okutymi z˙ elazem. Kret podszedł do nich i zatrzymał si˛e. Kiedy si˛e odwrócił, Par od razu wiedział, co jest za drzwiami. — Dzi˛ekuj˛e ci, Krecie — rzekł cicho. — Tak, dzi˛ekujemy ci — powtórzyła Damson. Kret nie´smiało zamrugał oczami, po czym rzekł: — Mo˙zecie t˛edy zajrze´c. Si˛egnał ˛ r˛eka˛ do góry i ostro˙znie odsunał ˛ mała˛ deszczułk˛e, odsłaniajac ˛ szczelin˛e w drzwiach. Par podszedł i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Rozciagało ˛ si˛e przed nim dno Dołu, rozległa, spowita mgła˛ puszcza pełna drzew i skał, kotlina pokryta gnijacymi ˛ pniami drzew i splatanymi ˛ krzewami, mroczna kraina, w której poruszały si˛e cienie i formowały kształty znikajace ˛ po chwili jak widma. Tu˙z na prawo znajdowały si˛e ruiny mostu Sendica, gina˛ ce w szarej mgle. Par jeszcze przez chwil˛e wpatrywał si˛e w mrok. Nie było s´ladu krypty skrywajacej ˛ Miecz Shannary. Ale przecie˙z ja˛ widział, wła´snie tam, tu˙z za murem pałacu. Ukazała ja˛ magia pie´sni. Była tam. Czuł jej obecno´sc´ , jakby była z˙ ywa˛ istota.˛ Pozwolił Damson spojrze´c przez szpar˛e, a potem Collowi. Kiedy brat si˛e cofnał, ˛ wszyscy troje stan˛eli, przypatrujac ˛ si˛e sobie nawzajem. Par zsunał ˛ z siebie opo´ncz˛e. — Czekajcie na mnie tutaj. Uwa˙zajcie na cieniowce. — Sam na nie uwa˙zaj — z˙ achnał ˛ si˛e Coll, równie˙z zrzucajac ˛ z ramion płaszcz. — Id˛e z toba.˛ — Ja te˙z — rzekła Damson. Lecz Coll natychmiast zagrodził jej drog˛e. — Nie, ty nie. Tylko jedno z nas mo˙ze pój´sc´ oprócz Para. Rozejrzyj si˛e wokół, Damson. Zobacz, gdzie jeste´smy. Jeste´smy w pułapce, w potrzasku. Nie ma innego wyj´scia z Dołu, ni˙z przez te drzwi, ani innego wyj´scia z pałacu, ni˙z z powrotem po tych schodach i przez pomost. Kret mo˙ze pilnowa´c pomostu, ale nie mo˙ze jednocze´snie strzec tych drzwi. Ty musisz si˛e tym zaja´ ˛c. — Damson zacz˛eła protestowa´c, lecz Coll jej przerwał. — Nie kłó´c si˛e, Damson. Wiesz, z˙ e mam racj˛e. Słuchałem ci˛e, kiedy było trzeba; teraz ty usłuchaj mnie. — To niewa˙zne, kto kogo słucha. Nie chc˛e, z˙ eby którekolwiek z was szło ze mna˛ — ostro o´swiadczył Par. 335
Coll nie zwrócił uwagi na jego słowa. Przesunał ˛ za pasem krótki miecz, tak z˙ e znalazł si˛e on z przodu. — Nie masz wyboru. — Czemu to ja nie miałabym pój´sc´ ? — ze zło´scia˛ zapytała Damson. — Bo on jest moim bratem! — Głos Colla był jak trza´sni˛ecie batem, a na jego surowej twarzy malowało si˛e zdecydowanie. Kiedy jednak odezwał si˛e znowu, jego głos brzmiał dziwnie mi˛ekko. — To musz˛e by´c ja; po to głównie tutaj przyszedłem. W ogóle tylko dlatego tu jestem. Damson umilkła, zastygła w bezruchu. Jedynie jej oczy poruszały si˛e niespokojnie. — Dobrze — zgodziła si˛e, lecz jej usta dr˙zały z gniewu, kiedy to mówiła. Odwróciła si˛e. — Krecie, pilnuj pomostu. Mały jegomo´sc´ spojrzał na ka˙zde z nich po kolei z wyrazem niepewno´sci i oszołomienia w jasnych oczach. — Tak, s´liczna Damson — zamruczał i zniknał ˛ na schodach. Par zaczał ˛ mówi´c co´s jeszcze, lecz Coll ujał ˛ go za ramiona i przycisnał ˛ plecami do drewnianych drzwi. Ich spojrzenia spotkały si˛e. — Nie tra´cmy ju˙z czasu na spory, dobrze? — rzekł Coll. — Doprowad´zmy rzecz do ko´nca. Ty i ja. Par próbował si˛e uwolni´c, lecz wielkie r˛ece Colla trzymały go jak stalowe zaciski. Z rezygnacja˛ zwiesił ramiona. Coll pu´scił go. — Par — rzekł niemal błagalnym tonem. — Powiedziałem prawd˛e. Musz˛e z toba˛ i´sc´ . Przygladali ˛ si˛e sobie w milczeniu. Par stwierdził, z˙ e my´sli o tym, co przeszli, z˙ eby doj´sc´ do tego punktu, o trudach, jakich do´swiadczyli. Chciał powiedzie´c Collowi, z˙ e wszystko to co´s znaczy, z˙ e go kocha, z˙ e teraz si˛e o niego boi. Chciał przypomnie´c bratu o jego kaczych stopach, ostrzec go, z˙ e kacze stopy sa˛ za du˙ze, z˙ eby si˛e na nich skrada´c. Chciało mu si˛e krzycze´c. Lecz zamiast tego powiedział tylko: — Wiem. Nast˛epnie podszedł do masywnych, zniszczonych drzwi, odsunał ˛ ich rygle i nacisnał ˛ wysłu˙zona˛ klamk˛e. Drzwi otworzyły si˛e i do s´rodka wpadło szare s´wiatło i mgła, st˛echłe zapachy i lepki chłód, syk bagiennych odgłosów i wysokie, odległe nawoływanie samotnego ptaka. Par spojrzał do tyłu na Damson Rhee. Skin˛eła głowa.˛ Na znak, z˙ e b˛edzie cze˙ rozumie? Nie wiedział. ka´c? Ze Z Collem u boku wkroczył do Dołu.
XXXI Gdzie jest Teel? Morgan Leah uklakł ˛ po´spiesznie obok Steffa, dotknał ˛ jego twarzy i wyczuł palcami chłód skóry przyjaciela. Impulsywnie zacisnał ˛ r˛ece na jego ramionach, lecz karzeł tego nie czuł. Morgan cofnał ˛ r˛ece i przysiadł na pi˛etach. Jego oczy przeszukiwały otaczajac ˛ a˛ go ciemno´sc´ i dr˙zał nie tylko od chłodu. Pytanie powracało ponurym szeptem w jego umy´sle, przebiegajac ˛ z kata ˛ w kat, ˛ jakby usiłowało si˛e ukry´c. Gdzie jest Teel? Mo˙zliwo´sci przesuwały si˛e przed nim w my´slach. Mo˙ze poszła przynie´sc´ Steffowi wody, co´s do jedzenia albo dodatkowy koc? Mo˙ze poszła si˛e rozejrze´c, wybita ze snu przez jakie´s przeczucie albo ów szósty zmysł, który ratuje człowiekowi z˙ ycie, kiedy co´s ciagle ˛ na niego poluje? Mo˙ze jest gdzie´s blisko i zaraz wróci? Mo˙zliwo´sci rozprysły si˛e na drobne kawałki i znikn˛eły. Nie. Znał odpowied´z. Zeszła do sekretnego tunelu. Zeszła tam, z˙ eby od tyłu sprowadzi´c na Wyst˛ep z˙ ołnierzy federacji. Miała wła´snie zdradzi´c ich po raz ostatni. „Nikt oprócz Damson, Chandosa i mnie nie zna drugiej drogi — teraz, kiedy Hirehone nie z˙ yje”. Tak powiedział mu Padishar Creel, mówiac ˛ o ukrytym wyj´sciu, tunelu — Morgan ju˙z prawie o tym zapomniał. Zadr˙zał pod wpływem wyrazisto´sci wspomnienia. Je´sli jego rozumowanie było poprawne i zdrajca˛ był cieniowiec, który przybrał posta´c Hirehone’a, z˙ eby poda˙ ˛zy´c za nimi do Tyrsis, wówczas posiadł on pami˛ec´ Hirehone’a i wiedział równie˙z o tunelu. A je´sli cieniowiec wcielił si˛e teraz w Teel. . . Morgan poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku. Wzi˛ecie Wyst˛epu obl˛ez˙ eniem zaj˛ełoby federacji miesiace. ˛ Ale mo˙ze obl˛ez˙ enie było jedynie manewrem majacym ˛ słu˙zy´c odwróceniu uwagi? Mo˙ze sam pełzacz, nawet ponoszac ˛ pora˙zk˛e, miał jedynie odwróci´c uwag˛e? Mo˙ze zamiarem federacji od samego poczatku ˛ było wzia´ ˛c Wyst˛ep od s´rodka, raz jeszcze wskutek zdrady, przez tunel, który miał by´c droga˛ ucieczki banitów? Musz˛e co´s zrobi´c! 337
Morgan Leah czuł si˛e, jakby miał nogi z ołowiu. Musi zostawi´c Steffa i natychmiast pój´sc´ do Padishara Creela. Je´sli jego podejrzenie dotyczace ˛ Teel jest słuszne, trzeba ja˛ odnale´zc´ i powstrzyma´c. Je´sli. Potworno´sc´ tego, o czym my´slał, s´ciskała go w gardle: z˙ e Teel mogła by´c najgorszym z wrogów, który s´cigał ich wszystkich od Culhaven, z˙ e mogła ich tak nikczemnie oszuka´c, zwłaszcza Steffa, który sadził, ˛ z˙ e zawdzi˛ecza jej z˙ ycie, i który był w niej zakochany. Ucisk w gardle stał si˛e mocniejszy. Wiedział, z˙ e jego przera˙zenie nie wynika z mo˙zliwo´sci zdrady, lecz z jej pewno´sci. Steff dostrzegł co´s z tego przera˙zenia w jego oczach i ze zło´scia˛ wczepił si˛e w niego r˛ekami. — Gdzie ona jest, Morgan? Ty wiesz! Widz˛e to! Morgan nie próbował si˛e uwolni´c. Zamiast tego spojrzał przyjacielowi w twarz i powiedział: — My´sl˛e, z˙ e wiem. Ale musisz tutaj poczeka´c. Musisz mi pozwoli´c po nia˛ pój´sc´ . — Nie. — Steff zdecydowanie potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ marszczac ˛ pokryta˛ bliznami twarz. — Id˛e z toba.˛ — Nie mo˙zesz. Jeste´s zbyt chory. . . — Id˛e, Morgan! No wi˛ec, gdzie ona jest? Karzeł trzasł ˛ si˛e od goraczki, ˛ lecz Morgan wiedział, z˙ e nie zdoła si˛e od niego uwolni´c, chyba z˙ e zrobi to siła.˛ — Dobrze — zgodził si˛e, wolno wciagaj ˛ ac ˛ powietrze. — T˛edy. Objał ˛ przyjaciela ramieniem, z˙ eby go podeprze´c, i ruszył z nim w ciemno´sc´ . Nie mógł zostawi´c Steffa, chocia˙z wiedział, jak bardzo jego obecno´sc´ wszystko utrudni. B˛edzie musiał po prostu zrobi´c to, co do niego nale˙zy, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na przyjaciela. Potknał ˛ si˛e nagle i z trudem d´zwignał ˛ si˛e na nogi, podnoszac ˛ z soba˛ Steffa. Nie zauwa˙zył zwoju liny le˙zacego ˛ na ich drodze. Zmusił si˛e do zwolnienia kroku, u´swiadamiajac ˛ sobie przy tym, z˙ e nie przemy´slał jeszcze gruntownie swoich domysłów. Teel była zdrajczynia.˛ Musiał to przyja´ ˛c do wiadomo´sci. Steff nie był w stanie tego zrobi´c, ale b˛edzie musiał. Teel była ta˛ osoba.˛ . . Przerwał sobie. Nie. Nie Teel. Nie nazywaj tego czego´s Teel. Teel nie z˙ yje. Albo jest tak bliska s´mierci, z˙ e mi˛edzy jednym a drugim nie ma ju˙z z˙ adnej ró˙znicy. A wi˛ec nie Teel. Cieniowiec ukryty w Teel. Jego oddech stał si˛e szybszy, gdy posuwał si˛e spiesznie przez noc, wlokac ˛ z soba˛ Steffa. Cieniowiec musiał opu´sci´c jej ciało i przybra´c posta´c Hirehone’a, by poda˙ ˛zy´c za mała˛ gromadka˛ Padishara do Tyrsis i wyda´c ich federacji. Nast˛epnie porzucił ciało Hirehone’a, powrócił do obozu, zabił stra˙zników, poniewa˙z nie mógł dosta´c si˛e na Wyst˛ep niezauwa˙zony, i ponownie zamieszkał w Teel. Steff ani przez chwil˛e nie zauwa˙zył, co si˛e dzieje. Uwa˙zał, z˙ e Teel została otruta. Cienio338
wiec kazał mu tak my´sle´c. Udało mu si˛e nawet rzuci´c podejrzenie na Hirehone’a, opowiadajac ˛ Steffowi, z˙ e przed utrata˛ s´wiadomo´sci szedł za nim do skraju urwiska. Morgan zastanawiał si˛e, jak długo Teel była cieniowcem. Długo, zdecydował. Wyobraził ja˛ sobie w my´slach, sama˛ zewn˛etrzna˛ powłok˛e, wydra˙ ˛zona˛ od s´rodka skór˛e, i na ten widok zazgrzytał z˛ebami. Przypomniał sobie opowie´sc´ Para o tym, co czuł, kiedy cieniowiec w górach Toffer, przybrawszy posta´c małej dziewczynki, usiłował dosta´c si˛e do jego wn˛etrza. Przypomniał sobie przera˙zenie i wstr˛et, o którym mówił Ohmsfbrd. Podobnie musiała to odczuwa´c Teel. Nie było wi˛ecej czasu na zastanawianie si˛e nad tym. Zbli˙zali si˛e do głównej jaskini. Wej´scie było jasno o´swietlone blaskiem pochodni. Stał w nim Padishar Creel. Herszt banitów był ju˙z na nogach, tak jak Morgan miał nadziej˛e. Ubrany w swa˛ jaskrawoszkarłatna˛ szat˛e, rozmawiał z lud´zmi piel˛egnujacymi ˛ chorych i rannych. Do pasa miał przytroczony pałasz i długie no˙ze. — Co robisz? — gniewnie krzyknał ˛ Steff. — To sprawa mi˛edzy toba˛ a mna,˛ Morgan! On nie ma z tym nic wspólnego! Lecz Morgan, nie zwa˙zajac ˛ na jego protesty, wciagn ˛ ał ˛ go w krag ˛ s´wiatła. Padishar Creel odwrócił si˛e, kiedy dwaj m˛ez˙ czy´zni podeszli do niego na chwiejnych nogach, i chwycił ich za ramiona. — Hola, panowie, zwolnijcie troch˛e! Z jakiego powodu tak si˛e rozbijacie po nocy? — Jego uchwyt zacie´snił si˛e, kiedy Steff spróbował si˛e uwolni´c, a szorstki głos przycichł. — Tylko spokojnie. Wasze oczy mi mówia,˛ z˙ e co´s nap˛edziło wam strachu. Niechaj to pozostanie mi˛edzy nami. Co si˛e stało? Steff był sztywny z gniewu, a jego oczy połyskiwały zimno. Morgan si˛e wahał. Ludzie towarzyszacy ˛ Padisharowi przygladali ˛ im si˛e ciekawie i znajdowali si˛e do´sc´ blisko, by usłysze´c, co ma do powiedzenia. U´smiechnał ˛ si˛e szeroko. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e znalazłem osob˛e, której szukałe´s — rzekł do wielkiego m˛ez˙ czyzny. Twarz Padishara st˛ez˙ ała na chwil˛e, po czym szybko si˛e rozlu´zniła. — Ach, wi˛ec tylko tyle, tak? — Mówił tyle˙z do swoich ludzi, co do nich, a ton jego głosu był niemal z˙ artobliwy. — No có˙z, wyjd´zcie ze mna˛ na chwil˛e na zewnatrz ˛ i opowiedzcie mi o tym. — Objał ˛ ich ramieniem, jakby wszystko było w najlepszym porzadku, ˛ pomachał r˛eka˛ tym, którzy si˛e przysłuchiwali, i wyprowadził górala i karła na zewnatrz. ˛ — Tam wepchnał ˛ ich w cie´n. — Czego si˛e dowiedziałe´s? — zapytał. Morgan spojrzał na Steffa, po czym potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Pocił si˛e teraz pod ubraniem, a do twarzy nabiegła mu krew. — Padisharze — rzekł. — Znikn˛eła Teel. Steff nie wie, co si˛e z nia˛ stało. My´sl˛e, z˙ e mogła zej´sc´ do tunelu. Czekał z oczami utkwionymi w m˛ez˙ czyzn˛e, w duchu błagajac ˛ go, z˙ eby nie pytał o nic wi˛ecej, nie kazał mu niczego wyja´snia´c. Wcia˙ ˛z nie miał absolutnej pewno´sci, a Steff tak czy owak nigdy by mu nie uwierzył. 339
Padishar zrozumiał. — Zobaczymy. Ty i ja, góralu. — Steff schwycił go za rami˛e. — Ja te˙z pójd˛e. — Jego twarz była zlana potem, a oczy szkliste, lecz nie mogło by´c watpliwo´ ˛ sci co do jego determinacji. — Nie masz na to do´sc´ siły, chłopcze. — To moje zmartwienie! Twarz Padishara gwałtownie obróciła si˛e w stron˛e s´wiatła. Pokryta była pr˛egami i ci˛eciami wyniesionymi z bitwy stoczonej poprzedniej nocy, cienkimi liniami, które stanowiły jakby odbicie gł˛ebszych blizn na obliczu karła. — Moje z pewno´scia˛ nie — rzekł spokojnie. — W tym jednym jeste´smy zgodni. Poszli do punktu opatrunkowego. Tam Padishar wział ˛ jednego z banitów na stron˛e i cicho z nim rozmawiał. Morgan ledwie mógł zrozumie´c wypowiadane słowa. — Obud´z Chandosa — rozkazał Padishar. — Powiedz mu, z˙ eby postawił na nogi obóz. Sprawd´zcie stra˙ze i dopilnujcie, z˙ eby nie spały i były czujne. Przygotujcie wszystkich do opuszczenia Wyst˛epu. Potem ma zej´sc´ za mna˛ do ukrytego tunelu. Z pomoca.˛ Powiedz mu, z˙ e sko´nczyli´smy z tajemnicami, wi˛ec nie ma znaczenia, czy kto´s b˛edzie wiedział o tym, co robi. Teraz ruszaj! M˛ez˙ czyzna oddalił si˛e spiesznie, a Padishar gestem przywołał do siebie Morgana i Steffa. Poprowadził ich przez główna˛ pieczar˛e do gł˛ebokich nisz, gdzie przechowywano zapasy. Zapalił trzy pochodnie, zatrzymał jedna˛ dla siebie i dał po jednej góralowi i karłowi. Nast˛epnie zaprowadził ich na sam koniec najdalej poło˙zonej groty, gdzie przy skalnej s´cianie ustawione były skrzynki, podał swoja˛ pochodni˛e Morganowi, chwycił obiema r˛ekami za skrzynki i pociagn ˛ ał. ˛ Fałszywa s´ciana otworzyła si˛e, ukazujac ˛ wej´scie do tunelu. W´slizn˛eli si˛e do s´rodka i Padishar zaciagn ˛ ał ˛ skrzynki na miejsce. — Trzymajcie si˛e blisko mnie — ostrzegł. Spiesznie pogra˙ ˛zyli si˛e w mroku z dymiacymi ˛ w górze pochodniami, rzucaja˛ cymi mi˛edzy cienie słabe, z˙ ółte s´wiatło. Tunel był szeroki, lecz wił si˛e i zakr˛ecał. Ostre wyst˛epy skalne czyniły przej´scie niebezpiecznym; były tu zarówno stalaktyty, jak i stalagmity, zdradzieckie kamienne sople. Z sufitu kapała woda, tworzac ˛ na skale kału˙ze. Był to jedyny odgłos w´sród ciszy poza ich krokami. W jaskiniach panował chłód, który szybko przeniknał ˛ ubranie Morgana. Trzasł ˛ si˛e, poda˙ ˛zajac ˛ za Padisharem. Steff szedł za nimi, potykajac ˛ si˛e co chwila i oddychajac ˛ szybko i nierówno. Morgan nagle zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, co zrobia,˛ kiedy znajda˛ Teel. W my´slach dokonał przegladu ˛ swej broni. Przez plecy miał przewieszony nowo zdobyty pałasz, za pasem jeden sztylet, a w bucie drugi. Przy pasie nosił tak˙ze skrócona˛ pochw˛e oraz to, co pozostało z Miecza Leah.
340
Na niewiele si˛e to zda przeciwko cieniowcowi, pomy´slał z troska.˛ A na ile przyda si˛e Steff, nawet kiedy ju˙z odkryje prawd˛e? Co zrobi? Gdybym tylko posiadał jeszcze magi˛e. . . Odsunał ˛ od siebie t˛e my´sl, wiedzac, ˛ dokad ˛ go ona zaprowadzi, i postanawiajac, ˛ z˙ e nie da si˛e ponownie obezwładni´c swemu niezdecydowaniu. Mijały sekundy, a echo ich upływu rozbrzmiewało w odgłosie spiesznych kroków idacych ˛ m˛ez˙ czyzn. Tunel zw˛ez˙ ał si˛e gwałtownie, po czym rozszerzał si˛e znowu, wcia˙ ˛z zmieniajac ˛ swój rozmiar i kształt. Przeszli przez szereg podziemnych grot, w których s´wiatło pochodni nie było w stanie rozproszy´c mroku spowijaja˛ cego puste, wysoko sklepione stropy. Nieco dalej natrafili na ciag ˛ rozpadlin. Niektóre z nich miały kilka metrów szeroko´sci. Były przez nie przerzucone kładki, zbudowane z desek powiazanych ˛ grubymi linami, których ko´nce przytwierdzono z˙ elaznymi c´ wiekami do skały. Kładki kołysały si˛e i trz˛esły, kiedy po nich przechodzili, lecz si˛e nie załamywały. Idac, ˛ cały czas wypatrywali Teel. Nigdzie jednak nie było jej wida´c. Steff zaczynał mie´c trudno´sci z dotrzymaniem dwom pozostałym kroku. Kiedy dopisywało mu zdrowie, był niezwykle silny i sprawny, lecz choroba, która go dotkn˛eła — je´sli rzeczywi´scie była to choroba, a nie został otruty, jak Morgan zaczynał podejrzewa´c — skrajnie go wycie´nczyła. Wielokrotnie upadał i musiał za ka˙zdym razem z trudem d´zwiga´c si˛e na nogi. Padishar nie zwalniał. Wielki m˛ez˙ czyzna trzymał si˛e tego, co wcze´sniej powiedział — Steff sam odpowiadał za siebie. Karzeł dotarł tak daleko jedynie dzi˛eki swej determinacji i Morganowi wydawało si˛e, z˙ e niedługo wytrzyma tempo narzucone przez herszta banitów. Góral spogladał ˛ do tyłu na przyjaciela, lecz zdawało si˛e, z˙ e Steff go nie widzi. Jego rozognione oczy przeszukiwały cienie, przebiegajac ˛ zasłon˛e mroku poza zasi˛egiem s´wiatła. Pogra˙ ˛zyli si˛e ju˙z na ponad mil˛e w głab ˛ góry, kiedy z przodu pojawiło si˛e słabe s´wiatełko, iskierka, która wkrótce przeistoczyła si˛e w plam˛e blasku. Padishar nie zwolnił kroku ani nie zrobił niczego, by ukry´c swa˛ obecno´sc´ . Tunel rozszerzył si˛e, a jego wn˛etrze z przodu rozja´sniło si˛e migotaniem wielu pochodni. Serce Morgana zacz˛eło bi´c szybciej. Weszli do wielkiej podziemnej groty, zalanej jasnym s´wiatłem. W p˛ekni˛ecia w s´cianach i podłodze wetkni˛ete były pochodnie wypełniajace ˛ powietrze dymem i zapachem zw˛eglonego drewna i płonacej ˛ smoły. Na s´rodku groty pot˛ez˙ na szczelina przecinała od ko´nca do ko´nca jej dno. W najw˛ez˙ szym miejscu przerzucony był przez nia˛ jeszcze jeden most, tym razem pot˛ez˙ na z˙ elazna konstrukcja. Obok rozpadliny zainstalowana została maszyneria do podnoszenia i opuszczania mostu. W tej chwili był opuszczony, łacz ˛ ac ˛ obie połowy groty. Z drugiej strony płaska skała rozciagała ˛ si˛e do miejsca, gdzie tunel znów ginał ˛ w mroku. Obok maszynerii mostu stała Teel, tłukac ˛ w nia˛ jakim´s narz˛edziem.
341
Padishar Creel zatrzymał si˛e i Morgan wraz ze Steffem szybko do niego podeszli. Teel nie usłyszała ich jeszcze ani nie zauwa˙zyła, gdy˙z s´wiatło ich pochodni rozpraszało si˛e w jasnym blasku groty. Padishar odło˙zył swoja˛ pochodni˛e. — Zniszczyła maszyneri˛e. Mostu nie da si˛e ju˙z podnie´sc´ . — Jego spojrzenie odnalazło oczy Steffa. — Je´sli jej nie przeszkodzimy, sprowadzi nam na kark federacj˛e. Steff patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem. — Nie — wyszeptał z niedowierzaniem. Padishar nie zwrócił na niego uwagi. Dobył z pochwy swój pałasz i ruszył naprzód. Steff rzucił si˛e za nim, lecz potknał ˛ si˛e i upadł. Wykrzyknał ˛ tylko rozpaczliwie: — Teel! Teel odwróciła si˛e. Trzymała w r˛ekach z˙ elazny pr˛et, którego gładka powierzchnia poznaczona była s´ladami uderze´n w mechanizm mostu. Morgan wyra´znie widział teraz rozmiary zniszcze´n: strzaskane kołowroty, wyłamane bloki, pogruchotane tryby. Włosy Teel l´sniły w s´wietle, rozbłyskujac ˛ złotymi pasmami. Stała naprzeciw nich. Jej maska, pozbawiony wyrazu kawałek skóry przymocowany do jej głowy, nie zdradzała niczego z jej uczu´c. Otwory na oczy były czarne i ukryte w cieniu. Padishar zacisnał ˛ wielkie dłonie na pałaszu, unoszac ˛ jego ostrze ku s´wiatłu. — Wybiła twoja godzina, dziewczyno — wykrzyknał ˛ w jej stron˛e. Echo jego słów wypełniło pieczar˛e. Steff d´zwignał ˛ si˛e na nogi i ruszył chwiejnym krokiem naprzód. — Padisharze, zaczekaj! — zawył. Morgan skoczył, z˙ eby go zatrzyma´c, złapał go za rami˛e i szarpni˛eciem obrócił do tyłu. — Nie, Steff, to nie jest Teel! Ju˙z nie! — Oczy Steffa błyszczały z gniewu i strachu. Morgan zni˙zył głos, mówiac ˛ szybko i spokojnie: — Posłuchaj mnie. To cieniowiec, Steff. Kiedy ostatnio widziałe´s twarz pod ta˛ maska? ˛ Przyjrzałe´s si˛e jej? To nie Teel jest tam pod spodem. Teel od dawna ju˙z nie ma. Gniew i strach zmieniły si˛e w przera˙zenie. — Morgan, nie! Wiedziałbym to! Poznałbym, gdyby to nie była ona! — Steff, posłuchaj. . . — Morgan, on ja˛ zabije! Pu´sc´ mnie! Steff wyrwał si˛e i Morgan schwycił go znowu. — Steff, zobacz, co ona zrobiła! Zdradziła nas! — Nie! — wrzasnał ˛ karzeł i uderzył go. Morgan zwalił si˛e jak długi. Siła ciosu oszołomiła go. Jego pierwsza˛ reakcja˛ było zdziwienie; nie wydawało mu si˛e mo˙zliwe, by Steff posiadał jeszcze tyle sił. 342
D´zwignał ˛ si˛e na kolana i zobaczył, jak karzeł p˛edzi w stron˛e Padishara, krzyczac ˛ co´s, czego góral nie był w stanie zrozumie´c. Steff dogonił herszta banitów, kiedy ten znajdował si˛e zaledwie o par˛e kroków od Teel. Karzeł przypadł do Padishara od tyłu, chwytał jego rami˛e z mieczem i s´ciagn ˛ ał ˛ je w dół. Padishar krzyknał ˛ z w´sciekło´sci i spróbował si˛e wyrwa´c, lecz nie mógł. Steff rzucił si˛e na niego, oplatajac ˛ go stalowym u´sciskiem. W´sród zam˛etu Teel uderzyła. Skoczyła na nich jak kot, z uniesionym z˙ elaznym pr˛etem. Posypały si˛e ciosy, szybkie i pot˛ez˙ ne, i w ciagu ˛ kilku sekund Padishar i Steff le˙zeli zakrwawieni na ziemi. Morgan d´zwignał ˛ si˛e na nogi, by samotnie stawi´c jej czoło. Ruszyła niespiesznie w jego stron˛e i w tym samym momencie o˙zyły w nim wszystkie wspomnienia zwiazane ˛ z jej osoba.˛ Ujrzał ja˛ jako mała,˛ wygladaj ˛ a˛ ca˛ jak sierota dziewczynk˛e, która˛ spotkał w Culhaven w mrocznej kuchni babci Elizy i cioteczki Jilt. Jej złociste włosy były ledwie widoczne pod kapturem jej płaszcza, a twarz miała ukryta˛ pod dziwna,˛ skórzana˛ maska.˛ Ujrzał ja,˛ jak przysłuchuje si˛e w blasku obozowego ogniska rozmowie członków małej gromadki, którzy przeszli przez góry Wolfsktaag. Ujrzał ja˛ przytulona˛ do Steffa u stóp Smoczych Z˛ebów przed udaniem si˛e na spotkanie z duchem Allanona, podejrzliwa,˛ nieufna˛ i drapie˙znie opieku´ncza.˛ Odp˛edził od siebie te obrazy, widzac ˛ ja˛ jedynie taka,˛ jaka była teraz: powalajac ˛ a˛ Padishara i Steffa, zbyt szybka˛ i silna,˛ by mogła by´c ta,˛ za która˛ si˛e podawała. Ale i tak trudno było uwierzy´c, z˙ e jest cieniowcem, a jeszcze trudniej pogodzi´c si˛e z tym, z˙ e oni wszyscy tak bez reszty dali si˛e oszuka´c. Wyciagn ˛ ał ˛ pałasz i czekał. Musiał by´c szybki. Mo˙ze nawet b˛edzie potrzebował czego´s wi˛ecej. Przypomniał sobie stworzenia w Dole. Samo z˙ elazo nie wystarczało, z˙ eby je zabi´c. Zbli˙zywszy si˛e do niego, Teel przykucn˛eła. Jej oczy połyskiwały z wn˛etrza maski jak ciemne sadzawki, a ich spojrzenie było zimne i pewne siebie. Morgan zamarkował szybki wypad, po czym zadał jej podst˛epne ci˛ecie w nogi. Teel z łatwo´scia˛ si˛e uchyliła. Zamachnał ˛ si˛e znowu — raz i drugi. Odparowała ciosy i całym jego ciałem wstrzasn˛ ˛ eło dr˙zenie wywołane uderzeniami ostrza o z˙ elazny pr˛et. Przypadali do siebie i cofali si˛e, ka˙zde czekajac, ˛ a˙z drugie si˛e odsłoni. Potem nastapił ˛ szereg uderze´n płazem pałasza o z˙ elazny pr˛et i ostrze złamało si˛e. Morgan tłukł w pr˛et tym, co pozostało. W pewnym momencie r˛ekoje´sc´ zahaczyła o pr˛et i wyrwała go z r˛eki dziewczyny. Pałasz i pr˛et poleciały w mrok. Teel od razu rzuciła si˛e na Morgana, zaciskajac ˛ r˛ece na jego gardle. Była niewiarygodnie silna. Miał jedynie chwil˛e na zrobienie czego´s, gdy padał do tyłu. Jego r˛eka zacisn˛eła si˛e na sztylecie przy pasie i wbił go jej w brzuch. Cofn˛eła si˛e zdumiona. Morgan wierzgnał ˛ nogami, odrzucajac ˛ ja˛ od siebie, wyciagn ˛ ał ˛ drugi sztylet z buta, wraził go jej w bok i szarpnał ˛ do góry.
343
Trafiła go tak pot˛ez˙ nie wierzchem dłoni, z˙ e zwalił si˛e z nóg. Upadł z j˛ekiem na ziemi˛e, uderzajac ˛ si˛e tak mocno, z˙ e na chwil˛e stracił oddech. W oczach zamigotały mu gwiazdy, lecz zaczerpnał ˛ powietrza do płuc i d´zwignał ˛ si˛e na nogi. Teel stała tam, gdzie przedtem, ze sztyletami wcia˙ ˛z wbitymi w ciało. Teraz spokojnie je wyciagn˛ ˛ eła i odrzuciła od siebie. Wie, z˙ e nie mog˛e jej nic zrobi´c, pomy´slał z rozpacza.˛ Wie, z˙ e nie mam niczego, co mogłoby ja˛ powstrzyma´c. Wydawała si˛e cała i zdrowa, kiedy do´n podchodziła. Na ubraniu miała krew, lecz niezbyt wiele. Pod maska˛ nie było wida´c z˙ adnego wyrazu twarzy, niczego w jej oczach czy ustach poza lodowato zimna˛ pustka.˛ Morgan cofał si˛e przed nia,˛ usiłujac ˛ wypatrze´c na ziemi cokolwiek, czym mógłby si˛e broni´c. Spostrzegł z˙ elazny pr˛et i schwycił go w desperacji. Na Teel nie zrobiło to wra˙zenia. Jej ciało spowijała dr˙zaca ˛ po´swiata, która zdawała si˛e unosi´c lekko i znowu opada´c — jak gdyby mieszkajaca ˛ w niej istota szykowała si˛e do czego´s. Morgan odstapił ˛ do tyłu, kierujac ˛ si˛e ku rozpadlinie. Czy zdołałby jako´s zwabi´c t˛e istot˛e do´sc´ blisko przepa´sci, by móc ja˛ do niej zepchna´ ˛c? Czy to by ja˛ zabiło? Nie wiedział. Wiedział tylko, z˙ e jedynie on mo˙ze ja˛ teraz powstrzyma´c, przeszkodzi´c jej w wydaniu całego Wyst˛epu, wszystkich tych ludzi, federacji. Jes´li on zawiedzie, zgina.˛ Ale ja nie jestem do´sc´ silny — bez magii nie jestem do´sc´ silny! Znajdował si˛e zaledwie o par˛e kroków od kraw˛edzi rozpadliny. Teel zmniejszała dzielac ˛ a˛ ich odległo´sc´ , zbli˙zajac ˛ si˛e szybko. Spróbował ja˛ uderzy´c z˙ elaznym pr˛etem, lecz schwyciła go w r˛ek˛e, wyrwała mu go i cisn˛eła w bok. Zaraz potem rzuciła si˛e na niego, zaciskajac ˛ r˛ece na jego gardle, odcinajac ˛ mu dopływ powietrza, duszac ˛ go. Nie mógł oddycha´c. Usiłował si˛e uwolni´c, lecz była o wiele za silna. Zacisnał ˛ z bólu oczy, a w ustach poczuł smak krwi. Przytłoczył go ogromny ci˛ez˙ ar. — Teel, nie! — Usłyszał czyj´s okrzyk, niemal odciele´sniony głos, zduszony z bólu i zm˛eczenia. Steff! R˛ece rozlu´zniły si˛e nieznacznie i jego oczy przejrzały na tyle, by zobaczy´c Steff a uczepionego Teel. Obejmował ja˛ ramionami i ciagn ˛ ał ˛ do tyłu. Jego twarz ociekała krwia.˛ Na szczycie głowy miał wielka,˛ otwarta˛ ran˛e. Prawa r˛eka Morgana przesun˛eła si˛e po pasie i odszukała r˛ekoje´sc´ Miecza Leah. Teel zrzuciła z siebie Steffa, odwróciła si˛e i chwyciła go za r˛ekaw. Jej oczy płon˛eły gniewnie, a s´ci˛egna na szyi tak si˛e napi˛eły, z˙ e nawet maska nie była w stanie tego ukry´c. Wyrwała z pochwy sztylet Steffa i zatopiła go gł˛eboko w jego piersi. Steff przewrócił si˛e do tyłu, z trudem chwytajac ˛ powietrze.
344
Teraz Teel odwróciła si˛e, z˙ eby sko´nczy´c z Morganem, lecz kiedy pochyliła si˛e nad nim, wbił jej w brzuch złamane ostrze swego miecza. Odgi˛eła si˛e do tyłu, wrzeszczac ˛ tak gło´sno, z˙ e Morgan odruchowo cofnał ˛ si˛e przed nia.˛ R˛ece trzymał jednak zaci´sni˛ete mocno na r˛ekoje´sci miecza. Nagle zacz˛eło si˛e dzia´c co´s dziwnego. Miecz Leah stał si˛e ciepły i zapłonał ˛ s´wiatłem. Morgan czuł, jak ostrze si˛e porusza i budzi do z˙ ycia. Magia! Och, do kro´cset — to była magia! Przez ostrze przebiegła moc, łacz ˛ ac ˛ ich z soba,˛ przepływajac ˛ do wn˛etrza Teel. Wybuchł w niej szkarłatny płomie´n. Jej dłonie szarpały za ostrze, drapały jej własne ciało i twarz — i zerwały mask˛e. Morgan Leah nigdy nie zapomniał tego, co ujrzał pod spodem: oblicza zrodzonego w najczarniejszych gł˛ebiach piekła, zmasakrowanego i zniekształconego, o˙zywionego przez demony, których istnienia nawet nie podejrzewał. Teel zupełnie znikała i na jej miejscu znajdował si˛e jedynie cieniowiec, bezcielesna, ulepiona z mroku istota, pustka, która przesłaniała i pochłaniała s´wiatło. Niewidzialne r˛ece usiłowały odepchna´ ˛c Morgana, pozbawi´c go broni i duszy. — Leah! Leah! — Wzniósł bitewny okrzyk swoich przodków, przez tysiac ˛ lat królów i ksia˙ ˛zat ˛ jego kraju, i to jedno słowo stało si˛e jego talizmanem. Wrzask cieniowca przeszedł w pisk. Po chwili potwór zapadł si˛e w sobie, gdy podtrzymujaca ˛ go ciemno´sc´ rozpłyn˛eła si˛e i znikła. Powróciła Teel, bezwładna posta´c, odarta z z˙ ycia i istnienia. Upadła do przodu na Morgana, martwa. Upłyn˛eło par˛e minut, nim Morgan znalazł sił˛e, by ja˛ odepchna´ ˛c. Le˙zał w kału˙zy własnego potu i krwi, słuchajac ˛ nagłej ciszy, wycie´nczony, przygnieciony do ziemi ci˛ez˙ arem martwej dziewczyny. Jego jedyna˛ my´sla˛ było, z˙ e prze˙zył. Potem stopniowo jego puls stał si˛e szybszy. To magia go uratowała. Magia Miecza Leah. Do kro´cset, jednak nie wyczerpała si˛e zupełnie! Przynajmniej jaka´s jej cz˛es´c´ wcia˙ ˛z z˙ yła, a je´sli tak było, to istniała szansa, z˙ e uda si˛e ja˛ w pełni odzyska´c, z˙ e ostrze uda si˛e odtworzy´c, zachowa´c magi˛e, moc. . . Jego my´sli rozsypały si˛e w goraczkowym ˛ biegu i uleciały. Zaczerpnał ˛ do płuc powietrza, zebrał siły i zepchnał ˛ z siebie ciało Teel. Była zadziwiajaco ˛ lekka. Przyjrzał si˛e jej, d´zwigajac ˛ si˛e na r˛ece i kolana. Wydawała si˛e cała pokurczona, jakby co´s rozpu´sciło jej ko´sci. Jej twarz wcia˙ ˛z była zniekształcona i pokryta bliznami, lecz demony, które wcze´sniej na niej widział, znikn˛eły. Nagle usłyszał ci˛ez˙ ki oddech Steffa. Nie b˛edac ˛ w stanie podnie´sc´ si˛e na nogi, podczołgał si˛e do przyjaciela. Steff le˙zał na plecach ze sztyletem wcia˙ ˛z tkwia˛ cym w piersi. Morgan zaczał ˛ go wyjmowa´c, lecz powoli si˛e cofnał. ˛ Wystarczył rzut oka, by dostrzec, z˙ e jest za pó´zno, aby mogło to pomóc. Delikatnie dotknał ˛ ramienia przyjaciela. Oczy Steffa otworzyły si˛e i odnalazły go. — Teel? — zapytał cicho. — Nie z˙ yje — szepnał ˛ Morgan. 345
Pokryta bliznami twarz karła st˛ez˙ ała z bólu, po czym rozlu´zniła si˛e. Zakaszlał krwia.˛ — Wybacz mi, Morgan. Przepraszam. . . Byłem s´lepy, wi˛ec to musiało si˛e zdarzy´c. — Nie ty jeden. — Powinienem był dostrzec. . . prawd˛e. Powinienem był ja˛ rozpozna´c. Ja po prostu. . . chyba tego nie chciałem. — Steff, uratowałe´s nam z˙ ycie. Gdyby´s mnie nie obudził. . . — Posłuchaj mnie. Posłuchaj, góralu. Jeste´s moim najbli˙zszym przyjacielem. Chc˛e. . . z˙ eby´s co´s zrobił. — Znowu zakaszlał, po czym spróbował zapanowa´c nad głosem. — Chc˛e, z˙ eby´s wrócił do Culhaven i upewnił si˛e. . . czy babcia Eliza i cioteczka Jilt maja˛ si˛e dobrze. — Jego oczy zamkn˛eły si˛e i otworzyły ponownie. — Rozumiesz mnie, Morgan? Znajduja˛ si˛e w niebezpiecze´nstwie, poniewa˙z Teel. . . — Rozumiem — przerwał mu Morgan. — Tylko one mi pozostały — szepnał ˛ Steff, zaciskajac ˛ r˛ek˛e na ramieniu Morgana. — Obiecaj mi to. Morgan w milczeniu skinał ˛ głowa,˛ po czym powiedział: — Obiecuj˛e. Steff westchnał ˛ i słowa, które wypowiedział, były zaledwie szeptem. — Kochałem ja,˛ Morgan. — Jego r˛eka osun˛eła si˛e i umarł. Wszystko, co wydarzyło si˛e potem, przechowało si˛e w pami˛eci Morgana Leah jako niewyra´zna plama. Przez pewien czas pozostał przy Steffie, tak oszołomiony, z˙ e nie był w stanie pomy´sle´c o zrobieniu czegokolwiek innego. Potem przypomniał sobie o Padisharze Creelu. Zmusił si˛e do powstania na nogi i poszedł sprawdzi´c, co stało si˛e z hersztem banitów. Padishar z˙ ył jeszcze, lecz był nieprzytomny, lewe rami˛e miał złamane od osłaniania si˛e przed ciosami z˙ elaznego pr˛eta, a głowa krwawiła mu od gł˛ebokiego ci˛ecia. Morgan obwiazał ˛ ran˛e na jego głowie, by zatamowa´c upływ krwi, lecz rami˛e pozostawił tak, jak było. Nie miał teraz czasu go nastawia´c. Maszyneria poruszajaca ˛ most była rozbita i nie widział sposobu naprawienia jej. Je´sli federacja miała zamiar wysła´c oddział szturmowy do tunelu jeszcze tej nocy — a Morgan musiał co´s takiego zakłada´c — wówczas most nie mógł zosta´c podniesiony dla powstrzymania jego pochodu. Do s´witu pozostało zaledwie kilka godzin. Oznaczało to, z˙ e z˙ ołnierze federacji znajduja˛ si˛e ju˙z w drodze. Morgan wiedział, z˙ e nawet bez Teel jako przewodniczki pokonanie tunelu prowadzacego ˛ na Wyst˛ep nie sprawi im wi˛ekszych trudno´sci. Nagle u´swiadomił sobie, z˙ e wcia˙ ˛z nie ma Chandosa i ludzi, których miał on z soba˛ przyprowadzi´c. Dawno powinni ju˙z tutaj przyby´c. Uznał, z˙ e nie mo˙ze ryzykowa´c czekania na nich. Musiał si˛e stad ˛ wydosta´c. Wiedział, z˙ e b˛edzie musiał nie´sc´ Padishara, gdy˙z wszelkie próby obudzenia go spełzły na niczym. Steff musiał pozosta´c na miejscu. 346
Par˛e minut zaj˛eło mu ustalenie, co b˛edzie potrzebne. Najpierw odnalazł Miecz Leah i wsunał ˛ go ostro˙znie do jego prowizorycznej pochwy. Nast˛epnie zaniósł Teel, a potem Steffa na kraw˛ed´z rozpadliny i zepchnał ˛ ich w dół. Nie był pewien, czy zdoła to zrobi´c, a˙z do chwili, kiedy ju˙z było po wszystkim. Zrobiło mu si˛e potem niedobrze i ogarn˛eło go uczucie pustki. Był ju˙z wtedy s´miertelnie zm˛eczony i tak słaby, z˙ e wydawało mu si˛e, i˙z nie zdoła nawet sam wróci´c tunelami, nie mówiac ˛ ju˙z o niesieniu Padishara. Lecz jako´s zdołał zarzuci´c go sobie na ramiona i zabrawszy jedna˛ z pochodni, ruszył w drog˛e. Wydawało mu si˛e, z˙ e idzie ju˙z wiele godzin, nic nie widzac ˛ i słyszac ˛ jedynie odgłos własnych butów stapaj ˛ acych ˛ po kamieniach. Gdzie jest Chandos? zapytywał siebie wcia˙ ˛z na nowo. Czemu nie przyszedł? Gubił krok i upadał tyle razy, z˙ e stracił ju˙z rachub˛e, potykajac ˛ si˛e o kamienie tunelu i o własne zm˛eczenie. Jego kolana i r˛ece były poranione i zakrwawione, a ciało zacz˛eła ogarnia´c dr˛etwota. Przyłapywał si˛e na tym, z˙ e my´sli o osobliwych rzeczach: o swoim dzieci´nstwie i rodzinie, o przygodach, jakie prze˙zywał, dorastajac ˛ wspólnie z Parem i Collem, o zawsze niezawodnym, spolegliwym Steffie i karłach z Culhaven. Przez pewien czas płakał, my´slac ˛ o tym, co stało si˛e z nimi wszystkimi i jak wielka cz˛es´c´ przeszło´sci została stracona. Mówił do Padishara, kiedy czuł, z˙ e jest u kresu sił, lecz Padishar wcia˙ ˛z spał. Zdawało mu si˛e, z˙ e idzie ju˙z cała˛ wieczno´sc´ . Kiedy jednak pojawił si˛e w ko´ncu Chandos w towarzystwie gromady banitów oraz Axhinda i jego trolli, Morgan ju˙z nie szedł. Le˙zał półprzytomny w tunelu, przewróciwszy si˛e wcze´sniej z wyczerpania. Przez reszt˛e drogi był niesiony wraz z Padisharem i usiłował wyja´sni´c, co si˛e stało. Nie był dokładnie pewien tego, co mówił. Wiedział, z˙ e mówi bez zwiaz˛ ku, czasem niezrozumiale. Pami˛etał potem, z˙ e Chandos powiedział co´s o nowym ataku federacji, który sprawił, z˙ e nie mógł przyj´sc´ tak szybko, jak zamierzał. Pami˛etał, z jaka˛ siła˛ jego szorstka dło´n s´ciskała jego własna.˛ Wcia˙ ˛z jeszcze panował mrok, kiedy wrócili na cypel. Wyst˛ep rzeczywi´scie był atakowany. Mógł to by´c jeszcze jeden manewr pozorny, majacy ˛ odwróci´c uwag˛e od z˙ ołnierzy przemykajacych ˛ tunelami, tak czy owak jednak trzeba było si˛e nim zaja´ ˛c. Z dołu nadlatywały strzały i dzidy i podciagano ˛ naprzód wie˙ze obl˛ez˙ nicze. Zdołano ju˙z odeprze´c liczne próby dostania si˛e na gór˛e. Przygotowania do ucieczki były ju˙z jednak zako´nczone. Ranni czekali, gotowi do ewakuacji; ci, którzy mogli chodzi´c, podnie´sli si˛e z legowisk, tych za´s, którzy nie mogli, umieszczono na noszach. Morgan został zabrany z ta˛ druga˛ grupa,˛ gdy znoszono ja˛ przez jaskinie do miejsca, gdzie zaczynały si˛e tunele. Pojawił si˛e Chandos. Jego surowa, poro´sni˛eta czarna˛ broda˛ twarz pochylała si˛e nieco nad Morganem, kiedy do niego mówił.
347
— Wszystko w porzadku, ˛ góralu — rzekł głosem przypominajacym ˛ ciche ˙ brz˛eczenie. — Zołnierze federacji sa˛ ju˙z w sekretnym tunelu, lecz mosty linowe zostały zerwane. To ich troch˛e zatrzyma; wystarczajaco ˛ długo, by´smy zda˙ ˛zyli si˛e bezpiecznie wydosta´c. Zejdziemy do innych tuneli. Przez nie równie˙z prowadzi droga na zewnatrz, ˛ taka, która˛ zna jedynie Padishar. Jest ona trudniejsza, z wieloma zakr˛etami i rozgał˛ezieniami. Ale Padishar wie, co ma robi´c. Nigdy nie zdaje si˛e na przypadek. Nie s´pi ju˙z i sprowadza na dół pozostałych, pilnujac, ˛ z˙ eby wszyscy zeszli. To twarda sztuka, ten stary Padishar. Ale nie tak twarda jak ty. Uratowałe´s mu z˙ ycie. Wyniosłe´s go stamtad ˛ w sama˛ por˛e. Odpocznij teraz, póki mo˙zesz. Nie pozostało na to wiele czasu. Morgan zamknał ˛ oczy i zapadł w sen. Spał niespokojnie, rozbudzany raz po raz przez gwałtowne szarpni˛ecia noszy, na których le˙zał, i przez głosy ludzi stłoczonych wokół niego, szepczacych ˛ i krzyczacych ˛ z bólu. Tunel spowijała ciemno´sc´ , mglisty mrok, którego nie było nawet w stanie rozproszy´c s´wiatło pochodni. Przelotnie ukazywały si˛e i znikały twarze i ciała, lecz w pami˛eci pozostało mu przede wszystkim wra˙zenie nieprzeniknionej nocy. Raz czy dwa wydawało mu si˛e, z˙ e słyszy odgłosy walki, szcz˛ek broni, post˛ekiwanie m˛ez˙ czyzn. Lecz w´sród otaczajacych ˛ go ludzi nie wyczuwało si˛e z˙ adnej nerwowo´sci, niczego, co by wskazywało na gro˙zace ˛ niebezpiecze´nstwo, i po pewnym czasie uznał, z˙ e musiało mu si˛e to s´ni´c. W ko´ncu zmusił si˛e do otworzenia oczu, nie chcac ˛ spa´c dłu˙zej, bojac ˛ si˛e spa´c, kiedy nie był pewien, co si˛e dzieje. Wydawało si˛e, z˙ e nic wokół niego nie uległo zmianie. Odnosił wra˙zenie, z˙ e nie mógł spa´c dłu˙zej ni˙z par˛e chwil. Spróbował unie´sc´ głow˛e i na karku poczuł nagłe ukłucie bólu. Znowu opadł do tyłu, my´slac ˛ nagle o Steffie i Teel oraz o tym, jak cienka jest linia oddzielajaca ˛ z˙ ycie od s´mierci. Podszedł do niego Padishar Creel. Miał mocno obanda˙zowana˛ głow˛e, a jego rami˛e było unieruchomione łubkami i przywiazane ˛ do boku. — Witaj, chłopcze — pozdrowił go cicho. Morgan skinał ˛ głowa,˛ zamknał ˛ oczy i otworzył je znowu. — Wychodzimy stad ˛ teraz — rzekł herszt banitów. — Wszyscy, dzi˛eki tobie. I Steffowi. Chandos wszystko mi opowiedział. Był bardzo dzielny, tamten chłopiec. — Surowa twarz odwróciła si˛e na chwil˛e. — Wyst˛ep jest stracony, lecz to niewielka cena za nasze z˙ ycie. Morgan uznał, z˙ e nie ma ochoty rozmawia´c o cenie z˙ ycia. — Pomó˙z mi si˛e podnie´sc´ , Padisharze — rzekł spokojnie. — Chc˛e stad ˛ wyj´sc´ o własnych siłach. Herszt banitów u´smiechnał ˛ si˛e. — Czy˙z wszyscy tego nie chcemy, chłopcze? — szepnał. ˛ Wyciagn ˛ ał ˛ zdrowa˛ r˛ek˛e i pomógł Morganowi podnie´sc´ si˛e na nogi.
XXXII Par i Coll Ohmsfordowie znajdowali si˛e w s´wiecie z sennego koszmaru. Cisza była gł˛eboka i niesko´nczona jak przestwór pustki rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e poza granice czasu. Nie rozlegały si˛e z˙ adne odgłosy s´wiadczace ˛ o obecno´sci z˙ ycia: ani szczebiot ptaków, ani bzykanie owadów, ani ciche szmery i chroboty, ani nawet szum wiatru w´sród drzew. Drzewa wznosiły si˛e ku niebu jak kamienne obeliski wyrze´zbione przez jaka´ ˛s staro˙zytna˛ cywilizacj˛e i pozostawione na wieczne s´wiadectwo daremno´sci ludzkich wysiłków. W ich wygladzie ˛ było co´s szarego i zimowego i nawet li´scie, które powinny okrywa´c ich szkielety i przydawa´c im barwy, przypominały łachmany stracha na wróble. Do ich pni, jak zabłakane ˛ dzieci, tuliły si˛e splatane ˛ zaro´sla i wysokie trawy, a krzewy je˙zyn splatały si˛e ze soba˛ w rozpaczliwym usiłowaniu uchronienia si˛e przed dolegliwo´sciami z˙ ycia. No i oczywi´scie mgła. Mgła była tam najpierw, na ko´ncu i zawsze, gł˛ebokie i wszechogarniajace ˛ morze szaro´sci, które tłumiło w sobie wszelka˛ jaskrawo´sc´ . Wisiała nieruchomo w powietrzu, dławiac ˛ pod soba˛ drzewa i krzewy, skały i ziemi˛e i wszelkiego rodzaju z˙ ycie. Stanowiła zasłon˛e nie dopuszczajac ˛ a˛ słonecznego s´wiatła i ciepła. Cechowała ja˛ pewna niekonsekwencja, gdy˙z w niektórych miejscach była rzadka i wodnista, rozmywajac ˛ jedynie kształty rzeczy, które okrywała, za´s w innych wydawała si˛e nieprzenikniona jak noc. Ocierała si˛e o skór˛e z chłodna,˛ wilgotna˛ natarczywo´scia,˛ która szeptała o s´mierci. Bracia posuwali si˛e wolno i ostro˙znie przez ten sen na jawie, walczac ˛ z uczuciem własnej bezcielesno´sci. Ich spojrzenia w˛edrowały od jednej plamy cienia do ´ drugiej, szukajac ˛ jakiego´s ruchu i odnajdujac ˛ jedynie bezruch. Swiat, do którego weszli, wydawał si˛e martwy, jak gdyby cieniowce, o których wiedzieli, z˙ e sa˛ tam ukryte, w rzeczywisto´sci wcale nie istniały, a były jedynie sennym kłamstwem, którego ich zmysły nie były w stanie obna˙zy´c. Skierowali si˛e szybko ku ruinom mostu Sendica, a nast˛epnie poda˙ ˛zyli ich nierównym skrajem do krypty. Szli bezszelestnie przez wysoka˛ traw˛e i po wilgotnej, mi˛ekkiej ziemi. Czasami ich buty znikały zupełnie w kobiercu mgły. Par spojrzał w tył ku drzwiom, przez które weszli. Nigdzie nie było ich wida´c. W ciagu ˛ kilku sekund s´ciana urwiska i wszystko, co pozostało z pałacu królów Tyrsis, znikn˛eło równie˙z. 349
Jakby go nigdy nie było, pomy´slał Par. Dr˙zał z zimna i czuł si˛e wydra˙ ˛zony w s´rodku, lecz w miejscach, gdzie skóra pod ubraniem szczypała go od potu, było mu goraco. ˛ Uczucia kotłujace ˛ si˛e w jego wn˛etrzu nie dawały si˛e uspokoi´c ani rozproszy´c; wrzeszczały zniekształconymi i przemieszanymi głosami, z których ka˙zdy za wszelka˛ cen˛e chciał by´c słyszalny, ka˙zdy bełkoczac ˛ bez zwiazku. ˛ Wyczuwał zbli˙zanie si˛e s´mierci z ka˙zdym stawianym krokiem. Pragnał ˛ znowu móc cho´c na chwil˛e przywoła´c magi˛e, nawet w jej najprostszej postaci, by si˛e upewni´c, z˙ e posiada pewien zasób mocy, który pozwoli mu si˛e broni´c. Wiedział jednak, z˙ e u˙zycie magii obudziłoby wszystko, co z˙ yło w Dole, a chciał wierzy´c, z˙ e jeszcze si˛e to nie stało. Coll dotknał ˛ jego ramienia i wskazał miejsce, gdzie ziemia rozst˛epowała si˛e przed nimi, tworzac ˛ gro´znie wygladaj ˛ ac ˛ a˛ rozpadlin˛e, która nieco dalej gin˛eła w mroku. Musieli ja˛ obej´sc´ . Par skinał ˛ głowa,˛ ruszajac ˛ przodem. Obecno´sc´ brata dodawała mu otuchy, jak gdyby ju˙z tylko to, z˙ e ma go przy sobie, mogło w jaki´s sposób zapobiec gro˙zacemu ˛ niebezpiecze´nstwu. Pot˛ez˙ na posta´c Colla wznosiła si˛e jak skała za plecami Para, a na jego twarzy malowała si˛e taka determinacja, i˙z wydawało si˛e, z˙ e sama siła jego woli wystarczy, by ich bezpiecznie przeprowadzi´c. Par był bardziej zadowolony z tego, z˙ e brat z nim poszedł, ni˙z potrafiłby to wyrazi´c. Wiedział, z˙ e to egoizm przeze´n przemawia, ale tak czuł. Odwaga Colla w całej tej sprawie była w znacznej mierze z´ ródłem jego własnej. Obeszli rozpadlin˛e i skierowali si˛e z powrotem ku ruinom mostu. Wszystko wokół nich pozostawało niezmienione, milczace ˛ i nieruchome, pozbawione z˙ ycia. Lecz nagle co´s zamajaczyło niewyra´znie we mgle z przodu i z gruzów si˛e wyłonił kanciasty kształt. Par zaczerpnał ˛ tchu, z˙ eby si˛e uspokoi´c. Była to krypta. Po´spiesznie ruszyli ku niej. Par szedł przodem, a Coll zaledwie o krok za nim. Wyra´znie ukazały si˛e s´ciany z kamiennych bloków, wyzbywajac ˛ si˛e nierealno´sci, w jaka˛ spowiła je mgła. Pod murami krypty rosły krzewy, winoro´sl wiła si˛e na jej spadzistym dachu, a mech nadawał jej fundamentom rdzawa˛ i ciemnozielona˛ barw˛e. Była wi˛eksza, ni˙z Par sobie wyobra˙zał, miała dobrych pi˛etna´scie metrów szeroko´sci i u szczytu wznosiła si˛e na co najmniej sze´sc´ metrów. Wygladem ˛ i nastrojem przypominała grobowiec. Ohmsfordowie dotarli do najbli˙zszej s´ciany krypty i ostro˙znie skr˛ecili za róg, wychodzac ˛ na jej front. Znale´zli tam napis wykuty w pokruszonym kamieniu, starodawna˛ inskrypcj˛e, niemal zupełnie zatarta˛ przez upływ czasu i działanie pogody. Niektóre słowa były ledwie widoczne. Zatrzymali si˛e z zapartym tchem i przeczytali: Tu narodów waleczne bije serce, tu ich dusza i wolno´sci tchnienie. Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie 350
i do wojen niech˛ec´ , i zgody pragnienie, by po wsze czasy godnie Miecza Shannary chroni´c l´snienie. Nieco dalej znajdowały si˛e pot˛ez˙ ne kamienne wrota. Były uchylone. Bracia spojrzeli po sobie bez słowa, po czym ruszyli naprzód. Dotarłszy do wrót, zajrzeli do s´rodka. Znajdował si˛e tam korytarz prowadzacy ˛ w lewo i ginacy ˛ w mroku. Par zmarszczył czoło. Nie oczekiwał, z˙ e krypta oka˙ze si˛e skomplikowana˛ budowla; ˛ sadził, ˛ z˙ e b˛edzie si˛e składała z pojedynczej komnaty, w s´rodku której b˛edzie spoczywał Miecz Shannary. To, co ujrzeli, wskazywało na co´s innego. Spojrzał na Colla. Jego brat był wyra´znie zaniepokojony. Rozgladał ˛ si˛e nerwowo, przypatrujac ˛ si˛e najpierw wej´sciu, a potem ciemnemu gaszczowi ˛ otaczajacego ˛ ich lasu. Coll wysunał ˛ r˛ek˛e i pociagn ˛ ał ˛ wrota. Bez trudu pozwoliły si˛e otworzy´c. Nachylił si˛e do brata. — To wyglada ˛ na pułapk˛e — szepnał ˛ tak cicho, z˙ e Par ledwie go usłyszał. Parowi to samo przyszło do głowy. Drzwi do krypty, liczace ˛ trzysta lat i wystawione na klimat Dołu, nie powinny tak łatwo ust˛epowa´c. Kto´s mógłby je bez trudu znowu zamkna´ ˛c, kiedy on znajdzie si˛e ju˙z w s´rodku. Wiedział jednak, z˙ e i tak tam wejdzie. Ju˙z si˛e na to zdecydował. Zbyt wiele przeszedł, z˙ eby teraz si˛e cofna´ ˛c. Uniósł brwi i spojrzał na Colla. Spojrzenie to pytało: co proponujesz? Coll zacisnał ˛ usta. Wiedział, z˙ e Par jest zdecydowany i´sc´ dalej i z˙ e ryzyko nie odgrywa z˙ adnej roli. Z najwy˙zszym wysiłkiem wypowiedział słowa: — Dobrze. Ty id´z po Miecz. Ja stan˛e na stra˙zy. — Jego wielka dło´n zacisn˛eła si˛e na ramieniu Para. — Ale po´spiesz si˛e! Par skinał ˛ głowa,˛ u´smiechnał ˛ si˛e tryumfalnie i odwzajemnił u´scisk brata. Nast˛epnie wszedł do s´rodka, szybko pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w mroku korytarza. Zapu´scił si˛e najdalej, jak mógł, kierujac ˛ si˛e słabym s´wiatłem zewn˛etrznego s´wiata, które jednak wkrótce si˛e rozproszyło. Przesuwajac ˛ dło´nmi po s´cianach, szukał zako´nczenia korytarza, lecz nie znajdował go. Przypomniał sobie wtedy, z˙ e wcia˙ ˛z ma przy sobie kamie´n, który dała mu Damson. Si˛egnał ˛ po niego do kieszeni, zacisnał ˛ na chwil˛e w dłoniach, z˙ eby go rozgrza´c, i wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie. Mrok rozja´sniło srebrzyste s´wiatło. Par u´smiechnał ˛ si˛e dziko. Znowu ruszył naprzód, wsłuchujac ˛ si˛e w cisz˛e i obserwujac ˛ cienie. Posuwał si˛e jeszcze jaki´s czas kr˛etym tunelem, zszedł po schodach i przedostał si˛e do drugiego korytarza. Zaw˛edrował ju˙z o wiele dalej, ni˙z wcze´sniej wydawałoby mu si˛e mo˙zliwe, i po raz pierwszy zaczał ˛ odczuwa´c niepokój. Nie znajdował si˛e ju˙z w krypcie, lecz gdzie´s pod ziemia.˛ Jak to było mo˙zliwe? Potem korytarz si˛e sko´nczył. Par wszedł do komnaty o wysoko sklepionym stropie i s´cianach pokrytych malowidłami oraz runami — i zaparło mu dech w piersi z bolesna˛ nagło´scia.˛
351
W samym s´rodku komnaty, z ostrzem zatopionym w cokole z czerwonego marmuru, spoczywał Miecz Shannary. Zamrugał oczami, z˙ eby si˛e upewni´c, czy wzrok go nie myli, po czym ruszył naprzód i po chwili stanał ˛ przed nim. Ostrze było gładkie i nienaruszone, stanowiło nieskazitelne dzieło kowalskiego kunsztu. Na r˛ekoje´sci wyrze´zbione było wyobra˙zenie r˛eki miotajacej ˛ w gór˛e pochodni˛e. Talizman połyskiwał w łagodnym s´wietle niebieskawym blaskiem. Par czuł, jak co´s s´ciska go w gardle. To naprawd˛e był Miecz. Wezbrała w nim fala radosnego uniesienia. Ledwie mógł si˛e powstrzyma´c przed zawołaniem Colla, przekazaniem mu okrzykiem tego, co czuje. Odczuł przypływ ulgi. Powa˙zył si˛e na to wszystko wiedziony jedynie przeczuciem — i przeczucie to okazało si˛e trafne. Do kro´cset, było trafne przez cały ten czas! Miecz Shannary rzeczywi´scie znajdował si˛e w Dole, ukryty przez gaszcz ˛ drzew i krzewów, przez mgł˛e i noc, przez cieniowce. . . ! Szybko pow´sciagn ˛ ał ˛ jednak swa˛ rado´sc´ . My´sl o cieniowcach przypomniała mu dobitnie o tym, jak niepewna jest jego sytuacja. Pó´zniej znajdzie si˛e czas na gratulowanie sobie, kiedy Coll i on wydostana˛ si˛e bezpiecznie z tej szczurzej nory. W kamiennym postumencie, na którym spoczywał blok marmuru wraz z osadzonym w nim Mieczem, wykute były schody i ruszył w ich stron˛e. Lecz uczynił zaledwie jeden krok, kiedy co´s oderwało si˛e od ciemnej s´ciany naprzeciw. Natychmiast zatrzymał si˛e, czujac, ˛ jak do gardła podchodzi mu przera˙zenie. Jedno słowo wrzeszczało w jego my´slach. Cieniowce! Lecz od razu spostrzegł, z˙ e jest w bł˛edzie. To nie był cieniowiec. Był to m˛ez˙ czyzna od stóp do głów odziany w czer´n, w płaszczu z kapturem i z wizerunkiem głowy wilka wyszytym na piersi. Strach Para nie zmniejszył si˛e, kiedy sobie u´swiadomił, kogo ma przed soba.˛ M˛ez˙ czyzna˛ zbli˙zajacym ˛ si˛e do niego był Rimmer Dali. *
*
*
Coll czekał niecierpliwie przy wej´sciu do krypty. Stał oparty plecami o mur, tu˙z obok drzwi, przeszukujac ˛ wzrokiem mgł˛e. Nic si˛e nie poruszyło. Nie docierał do niego z˙ aden odgłos. Wydawało si˛e, z˙ e jest sam; a jednak nie czuł si˛e tak. Przez korony drzew saczyło ˛ si˛e s´wiatło s´witu, zalewajac ˛ go swym chłodnym, szarym blaskiem. Par nie wraca ju˙z zbyt długo, pomy´slał. Nie powinno mu to zabra´c tyle czasu. Spojrzał szybko przez rami˛e na czarne wej´scie do krypty. Postanowił, z˙ e poczeka jeszcze pi˛ec´ minut, a potem sam wejdzie do s´rodka.
352
*
*
*
Rimmer Dali zatrzymał si˛e o cztery metry od Para, uniósł jakby od niechcenia r˛ek˛e i zsunał ˛ z głowy kaptur swego płaszcza. Jego ko´scista twarz nie była zamaskowana, lecz w półmroku krypty tak mocno spowita cieniem, z˙ e prawie niewidoczna. Nie miało to znaczenia. Par rozpoznałby go wsz˛edzie. Ich spotkanie w gospodzie „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ było zdarzeniem, którego nie miał nigdy zapomnie´c. Miał nadziej˛e, z˙ e wi˛ecej si˛e ono nie powtórzy; a jednak stali oto raz jeszcze naprzeciw siebie. Rimmer Dali, pierwszy szperacz federacji, człowiek, który s´cigał go po całym Callahornie i tyle razy miał go niemal w r˛eku, nareszcie go dopadł. Drzwi, przez które Par wszedł, pozostały otwarte za jego plecami, jak zapraszajace ˛ go schronienie. Spr˛ez˙ ył si˛e, gotowy do odwrotu. — Poczekaj, Parze Ohmsfordzie — rzekł tamten, jakby czytajac ˛ w jego mys´lach. — Taki jeste´s skory do ucieczki? Tak łatwo ci˛e przestraszy´c? Par si˛e zawahał. Rimmer Dali był olbrzymim m˛ez˙ czyzna; ˛ jego obramowana ruda˛ broda˛ twarz wygladała ˛ jak wykuta w kamieniu, tak wydawała si˛e surowa i gro´zna. Jednak˙ze jego głos — a Par nie zapomniał go tak˙ze — był łagodny i sugestywny. — Czy nie powiniene´s najpierw wysłucha´c tego, co mam ci do powiedzenia? — kontynuował wielki m˛ez˙ czyzna. — Czy to mo˙ze zaszkodzi´c? Od bardzo dawna czekałem tutaj, z˙ eby z toba˛ porozmawia´c. Par patrzył na niego ze zdumieniem. — Czekałe´s? — Ale˙z tak. Pr˛edzej czy pó´zniej musiałe´s tutaj przyj´sc´ , kiedy ju˙z podjałe´ ˛ s decyzj˛e dotyczac ˛ a˛ Miecza Shannary. Przyszedłe´s po Miecz, nieprawda˙z? Oczywi´scie, z˙ e tak. No wi˛ec jednak miałem racj˛e czekajac, ˛ czy˙z nie? Mamy wiele spraw do omówienia. — Nie sadz˛ ˛ e. — My´sli kł˛ebiły si˛e w głowie Para. — Próbowałe´s aresztowa´c Colla i mnie w Varfleet. Uwi˛eziłe´s moich rodziców w Shady Vale i okupowałe´s wiosk˛e. Tygodniami s´cigałe´s mnie i moich towarzyszy. Rimmer Dali skrzy˙zował r˛ece na piersi. Par zauwa˙zył znowu, z˙ e lewa tkwi po łokie´c w r˛ekawicy. — Powiedzmy, z˙ e ja b˛ed˛e stał tutaj, a ty tam — zaproponował wielki m˛ez˙ czyzna. — W ten sposób b˛edziesz mógł odej´sc´ , kiedy zechcesz. Nie zrobi˛e nic, z˙ eby temu przeszkodzi´c. Par gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza i cofnał ˛ si˛e o krok. — Nie ufam ci. — Czemu miałby´s mi ufa´c? — Wielki m˛ez˙ czyzna wzruszył ramionami. — A jednak, czy zale˙zy ci na Mieczu Shannary, czy nie? Je´sli ci na nim zale˙zy,
353
musisz najpierw mnie wysłucha´c. Potem b˛edziesz mógł wzia´ ˛c go ze soba,˛ je´sli zechcesz. Czy nie jest to uczciwa propozycja? Par poczuł, jak włosy je˙za˛ mu si˛e ostrzegawczo na karku. — Czemu miałby´s zawiera´c ze mna˛ taki układ po tym wszystkim, co zrobiłe´s, z˙ eby mi przeszkodzi´c w zdobyciu Miecza? — Przeszkodzi´c ci w zdobyciu Miecza? — Tamten za´smiał si˛e niskim i przyjemnym s´miechem. — Parze Ohmsfordzie. Czy cho´c raz przyszło ci do głowy poprosi´c o Miecz? Czy kiedykolwiek rozwa˙załe´s mo˙zliwo´sc´ , z˙ e mógłbym po prostu ci go da´c? Czy nie byłoby to prostsze ni˙z myszkowanie po mie´scie i usiłowanie wykradzenia go jak zwykły złodziej? — Rimmer Dali wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Jest tyle rzeczy, o których nie wiesz. Pozwól mi o nich opowiedzie´c. Par rozgladał ˛ si˛e niepewnie wokół, nie mogac ˛ uwierzy´c, z˙ e nie jest to jaki´s podst˛ep majacy ˛ u´spi´c jego czujno´sc´ . Krypta była labiryntem cieni, które szeptały o istotach czajacych ˛ si˛e w´sród nich, ukrytych i wyczekujacych. ˛ Potarł mocno kamie´n, który dała mu Damson, z˙ eby wzmocni´c jego s´wiatło. — Ach, my´slisz, z˙ e ukrywam tu kogo´s w ciemno´sci, czy tak? — szepnał ˛ Rimmer Dali. Słowa dobywały si˛e gdzie´s z gł˛ebi jego piersi i dudniły w´sród ciszy. — Spójrz wi˛ec! Uniósł dło´n w r˛ekawicy, uczynił szybki ruch i komnata wypełniła si˛e s´wiatłem. Parowi wyrwał si˛e okrzyk zdumienia i cofnał ˛ si˛e jeszcze o krok. — Czy sadzisz, ˛ Parze Ohmsfordzie, z˙ e tylko ty posiadasz władz˛e nad magia? ˛ — zapytał spokojnie Rimmer Dali. — No wi˛ec, tak nie jest. Prawd˛e powiedziawszy, mam na swoje usługi magi˛e o wiele pot˛ez˙ niejsza˛ od twojej, a by´c mo˙ze pot˛ez˙ niejsza˛ od magii dawnych druidów. Jest wi˛ecej takich jak ja. W czterech krainach jest wielu, którzy posiadaja˛ magi˛e starego s´wiata, s´wiata przed nastaniem czterech krain i Wielkich Wojen, i samego człowieka. Par przypatrywał mu si˛e bez słowa. — Czy teraz mnie wysłuchasz, Ohmsfordzie? Póki jeszcze mo˙zesz? Par pokr˛ecił głowa,˛ nie w odpowiedzi na postawione mu pytanie, lecz z niedowierzania. — Jeste´s szperaczem — rzekł w ko´ncu. — Tropisz tych, którzy posługuja˛ si˛e magia.˛ Wszelkie jej stosowanie, nawet przez ciebie, jest zakazane! — Tak zadekretowała federacja. — Rimmer Dali u´smiechnał ˛ si˛e. — Ale czy to powstrzymało ci˛e przed stosowaniem magii, Parze? Albo twego stryja Walkera Boha? Albo kogokolwiek, kto ja˛ posiada? To w istocie niedorzeczny dekret, którego nigdy nie uda si˛e wprowadzi´c w z˙ ycie, chyba z˙ e przeciwko tym, którym i tak jest to oboj˛etne. Federacja marzy o podbojach i budowie imperium, o zjednoczeniu krain i plemion pod swoim panowaniem. Rada Koalicyjna knuje i układa plany, a jest pozostało´scia˛ s´wiata, który ju˙z raz zniszczył sam siebie w wojnach o władz˛e. Uwa˙za sama˛ siebie za powołana˛ do rzadzenia, ˛ poniewa˙z nie ma ju˙z Rad Plemion ani druidów. Znikni˛ecie elfów uwa˙za za błogosławie´nstwo. Zajmuje 354
prowincj˛e Sudlandi˛e, grozi Callahornowi, dopóki ten si˛e nie podda, i prze´sladuje nieuległe karły po prostu dlatego, z˙ e mo˙ze to robi´c. Uwa˙za to wszystko za dowód swego prawa do rzadzenia. ˛ Ma si˛e za wszechwiedzac ˛ a! ˛ W ostatecznym ge´scie arogancji wyjmuje spod prawa magi˛e! Ani przez chwil˛e nie zastanawia si˛e nad tym, jakiemu celowi słu˙zy magia w ogólnym planie rzeczy, po prostu odmawia jej prawa do istnienia! — Ciemna posta´c pochyliła si˛e do przodu, rozplatajac ˛ ramiona. — Prawda jest taka, z˙ e federacja to gromada głupców, nie majacych ˛ poj˛ecia o tym, czym jest magia, Ohmsfordzie. To magia stworzyła nasz s´wiat, s´wiat, w którym z˙ yjemy, w którym federacja uwa˙za si˛e za najwy˙zsza˛ władz˛e. Magia stwarza wszystko, czyni wszystko mo˙zliwym. A federacja chciałaby zlekcewaz˙ y´c taka˛ pot˛eg˛e, jakby była pozbawiona znaczenia? — Rimmer Dali wyprostował si˛e, pot˛ez˙ niejac ˛ w blasku dziwnego s´wiatła, które przywołał; ciemna posta´c, tylko z grubsza przypominajaca ˛ człowieka. — Spójrz na mnie, Parze Ohmsfordzie — szepnał. ˛ Jego ciało zacz˛eło dr˙ze´c, a nast˛epnie si˛e rozpływa´c. Par patrzył z przera˙zeniem, jak ciemna posta´c wznosi si˛e na tle cieni i słabego s´wiatła, z oczami płona˛ cymi szkarłatnym ogniem. — Widzisz, Ohmsfordzie? — szeptał bezcielesny głos Rimmera Dalia z pełnym zadowolenia sykiem. — Ja wła´snie jestem tym, co federacja chciałaby zniszczy´c, a nie ma o tym najmniejszego poj˛ecia! Ironia tego stwierdzenia umkn˛eła Parowi, który nie dostrzegał nic ponad to, z˙ e wystawił si˛e na najwi˛eksze z mo˙zliwych niebezpiecze´nstw. Odstapił ˛ jeszcze krok od człowieka, który nazywał siebie Rimmerem Dallem, istoty, która naprawd˛e nie była człowiekiem, lecz cieniowcem. Cofnał ˛ si˛e, gotowy do ucieczki. Lecz w tej samej chwili przypomniał sobie Miecz Shannary i nagle, bez zastanowienia, zmienił zdanie. Gdyby zdołał si˛e dosta´c do Miecza, miałby bro´n, która˛ mógłby zniszczy´c Rimmera Dalia. Cieniowiec jednak wydawał si˛e zupełnie spokojny. Powoli ciemna posta´c powróciła do ciała Rimmera Dalia i głos wielkiego m˛ez˙ czyzny odezwał si˛e znowu. — Zostałe´s okłamany, Ohmsfordzie. Niejeden raz. Mówiono ci, z˙ e cieniowce sa˛ złymi istotami, z˙ e sa˛ paso˙zytami, które wdzieraja˛ si˛e do ciał ludzi, z˙ eby u˙zywa´c ich do swoich celów. Nie, nie próbuj temu zaprzecza´c ani pyta´c, skad ˛ to wiem — rzekł szybko, przerywajac ˛ krótki okrzyk zdumienia Para. — Wiem wszystko o tobie, o twojej wyprawie do Culhaven, Wilderun, Hadeshornu i jeszcze dalej. Wiem o twoim spotkaniu z duchem Allanona. Wiem o kłamstwach, które wsaczył ˛ ci do serca. Kłamstwach, Parze Ohmsfordzie, a biora˛ one swój poczatek ˛ od druidów! Mówia˛ wam, co musicie zrobi´c, je´sli cieniowce maja˛ zosta´c zniszczone, a s´wiat znowu sta´c si˛e bezpieczny! Ty masz szuka´c Miecza, Wren — elfów, a Walker Boh zaginionego Paranoru, wiem! — Ko´scista twarz skrzywiła si˛e gniewnie. — Lecz posłuchaj teraz, czego ci nie powiedziano! Cieniowce nie sa˛ wynaturzeniem powstałym pod nieobecno´sc´ druidów! Jeste´smy ich nast˛epcami! Jeste´smy tym, co 355
po ich odej´sciu zrodziło si˛e z magii! Nie jeste´smy potworami wdzierajacymi ˛ si˛e do ciał ludzi, Ohmsfordzie, same jeste´smy lud´zmi! Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jakby chciał zaprzeczy´c temu, co usłyszał, lecz Rimmer Dali szybko uniósł dło´n w r˛ekawicy, wymierzajac ˛ ja˛ w Ohmsforda. — Magia z˙ yje teraz w ludziach, tak jak kiedy´s z˙ yła w ba´sniowych istotach. W elfach, zanim stad ˛ odeszły. Potem w druidach. — Jego głos stał si˛e cichy i przenikliwy. — Jestem człowiekiem jak ka˙zdy inny poza tym, z˙ e posiadam magi˛e. Tak jak ty, Parze. W jaki´s sposób odziedziczyłem ja˛ po moich przodkach, którzy z˙ yli przede mna˛ w s´wiecie, gdzie stosowanie magii było powszednim zjawiskiem. Magia sama si˛e rozsiewała i zapuszczała korzenie, nie w ziemi, lecz w ciałach m˛ez˙ czyzn i kobiet nale˙zacych ˛ do plemion. Zakorzeniła si˛e i wzrosła w niektórych z nas i posiadamy teraz moc, która kiedy´s była wyłacznym ˛ udziałem druidów. — Wolno skinał ˛ głowa˛ ze wzrokiem utkwionym w Parze. — Ty posiadasz moc. Nie mo˙zesz temu zaprzeczy´c. Teraz musisz pozna´c prawd˛e o tym, co posiadanie tej mocy oznacza. Urwał, czekajac ˛ na odpowied´z Para. Lecz młodzie´nca do szpiku ko´sci przeniknał ˛ chłód, kiedy wyczuł, co zaraz nastapi, ˛ i mógł jedynie bezgło´snie wykrzycze´c swój protest. — Widz˛e po twoich oczach, z˙ e rozumiesz — rzekł Rimmer Dali jeszcze cichszym głosem. — Oznacza to, Parze Ohmsfordzie, z˙ e ty równie˙z jeste´s cieniowcem. *
*
*
Coll odliczał w my´slach sekundy, robiac ˛ to najwolniej, jak mógł, i jednoczes´nie majac ˛ nadziej˛e, z˙ e Par lada chwila si˛e pojawi. Lecz nie było ani s´ladu brata. Z rozpacza˛ potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Oddalał si˛e par˛e kroków od pos˛epnej s´ciany krypty i wracał do niej znowu. Pi˛ec´ minut min˛eło. Nie mógł dłu˙zej czeka´c. Musiał wej´sc´ do s´rodka. Przera˙zało go, z˙ e pozbawi ich w ten sposób zabezpieczenia od tyłu, lecz nie miał wyboru. Musiał si˛e dowiedzie´c, co si˛e stało z Parem. Odetchnał ˛ gł˛eboko, z˙ eby si˛e uspokoi´c przed wej´sciem do krypty. W tym samym momencie czyje´s r˛ece chwyciły go od tyłu i przewróciły na ziemi˛e. *
*
*
— Kłamiesz! — wykrzyknał ˛ Par do Rimmera Dalia, zapominajac ˛ o strachu, i gro´znie postapił ˛ do przodu. — Nie ma nic złego w byciu cieniowcem — odparł tamten ostro. — To tylko słowo, którego inni u˙zywaja˛ na okre´slenie czego´s, czego w pełni nie rozumieja.˛ 356
Je´sli zdołasz zapomnie´c kłamstwa, którymi ci˛e uraczono, i pomy´slisz o mo˙zliwo´sciach, łatwiej ci b˛edzie zrozumie´c to, co do ciebie mówi˛e. Załó˙zmy przez chwil˛e, z˙ e mam racj˛e. Je´sli cieniowce sa˛ po prostu lud´zmi, którzy maja˛ zosta´c nast˛epcami druidów, to posiadanie władzy nad magia˛ jest nie tylko ich prawem, lecz obowiazkiem. ˛ Magia jest dziedzictwem, czy˙z nie to Allanon powiedział Brin Ohmsford, kiedy umierajac, ˛ naznaczył ja˛ własna˛ krwia? ˛ Magia jest narz˛edziem, którego nale˙zy u˙zy´c dla uszlachetnienia plemion i czterech krain. Co w tym jest takiego trudnego do przyj˛ecia? Problemem nie jestem ja ani ty albo inni tacy jak my. Problemem sa˛ głupcy, tacy jak ci, którzy rzadz ˛ a˛ federacja˛ i sadz ˛ a,˛ z˙ e wszystko, czego nie sa˛ w stanie kontrolowa´c, musi zosta´c zdławione! W ka˙zdym, kto si˛e od nich ró˙zni, upatruja˛ wroga! — Jego surowa twarz s´ciagn˛ ˛ eła si˛e. — Lecz kto chce uzyska´c dominacj˛e nad czterema krainami i ich ludno´scia? ˛ Kto wyp˛edza elfy z Westlandii, niewoli karły na wschodzie, oblega trolle na pomocy i twierdzi, z˙ e wszystkie cztery krainy nale˙za˛ do niego? Jak sadzisz, ˛ czemu cztery krainy zaczynaja˛ podupada´c? Kto jest tego przyczyna? ˛ Widziałe´s biedne stworzenia mieszkajace ˛ w Dole. Uwa˙zasz je za cieniowce, prawda? Tak, rzeczywi´scie nimi sa,˛ lecz za ich stan odpowiedzialni sa˛ ci, którzy je tam trzymaja.˛ Sa˛ lud´zmi jak ty i ja. Federacja je wi˛ezi, poniewa˙z wykazuja˛ zdolno´sc´ posługiwania si˛e magia˛ i sa˛ poczytywane za niebezpieczne. Staja˛ si˛e tym, za co sa˛ uwa˙zane. Obumiera w nich z˙ ycie, które mogłaby im da´c magia, i popadaja˛ w szale´nstwo! Tamta dziewczynka w górach Toffer; co si˛e jej przydarzyło, z˙ e stała si˛e tym, czym jest? Zagłodzono w niej magi˛e, której potrzebowała, odebrano mo˙zliwo´sc´ jej stosowania i wszystko, co pozwalało jej pozosta´c soba.˛ Została zmuszona do udania si˛e na wygnanie. Ohmsfordzie, to federacja sieje zniszczenie w czterech krainach swoimi głupimi, s´lepymi dekretami i gn˛ebicielska˛ władza! ˛ Tylko cieniowce maja˛ szans˛e to zmieni´c! Co si˛e tyczy Allanona — ciagn ˛ ał ˛ — jest on zawsze i przede wszystkim druidem o typowym dla druida umy´sle i zwyczajach. Tylko on wie, co chce osiagn ˛ a´ ˛c, i przypuszczalnie nadal tak pozostanie. Ty jednak dobrze by´s zrobił, nie przyjmujac ˛ zbyt łatwo za prawd˛e tego, co ci mówi. Mówił z takim przekonaniem, z˙ e Par Ohmsford po raz pierwszy zaczał ˛ watpi´ ˛ c. A je´sli duch Allanona rzeczywi´scie kłamał? Czy˙z nie było prawda,˛ z˙ e druidzi zawsze bawili si˛e w kotka i myszk˛e z tymi, od których czego´s chcieli? Walker ostrzegał go, z˙ e tak wła´snie jest i z˙ e bł˛edem jest przyjmowa´c za dobra˛ monet˛e to, co mówił im Allanon. Co´s w słowach Rimmera Dalia zdawało si˛e szepta´c, z˙ e w tym wypadku mo˙ze by´c tak samo. Jest mo˙zliwe, pomy´slał z rozpacza,˛ z˙ e został całkowicie wywiedziony w pole. Wysoka, spowita w płaszcz posta´c przed nim wyprostowała si˛e. — Twoje miejsce jest w´sród nas, Parze Ohmsfordzie — rzekł spokojnie Rimmer Dali. Par szybko potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ 357
— Nie. — Jeste´s jednym z nas, Ohmsfordzie. Mo˙zesz temu zaprzecza´c tak długo i głos´no, jak zechcesz, lecz niczego to nie zmieni. Jeste´smy tacy sami, ty i ja: posiadacze magii, spadkobiercy druidów, powiernicy dziedzictwa. — Urwał, zastanawiajac ˛ si˛e przez chwil˛e. — Wcia˙ ˛z si˛e mnie boisz, prawda? Cieniowiec. Ju˙z sama ta nazwa ci˛e przera˙za. To nieunikniony wynik przyj˛ecia za prawd˛e kłamstw, które ci opowiedziano. Uwa˙zasz mnie raczej za wroga ni˙z za bratnia˛ dusz˛e. Par milczał. — Zobaczymy, kto kłamie, a kto mówi prawd˛e. Tam. — Wskazał nagle na Miecz. — Wyjmij go z kamienia, Ohmsfordzie. Nale˙zy do ciebie, jest twoim dziedzictwem jako spadkobiercy elfijskiego rodu Shannary. We´z go. Dotknij mnie nim. Je´sli jestem czarna˛ istota,˛ przed która˛ ci˛e ostrzegano, wówczas Miecz mnie zniszczy. Je´sli jestem złem kryjacym ˛ si˛e w kłamstwie, Miecz to poka˙ze. A wi˛ec we´z go w r˛ece. U˙zyj go. Przez długa˛ chwil˛e Par nie ruszał si˛e z miejsca, po czym podbiegł po schodach do bloku czerwonego marmuru, chwycił Miecz Shannary w obie r˛ece i wyciagn ˛ ał ˛ go. Wysunał ˛ si˛e bez trudu, gładki i l´sniacy. ˛ Par odwrócił si˛e szybko w stron˛e Rimmera Dalia. — Podejd´z bli˙zej, Parze — szepnał ˛ tamten. — Dotknij mnie. W my´slach Para zakł˛ebiły si˛e wspomnienia, fragmenty pie´sni, które s´piewał, historii, które opowiadał. Teraz trzymał w r˛ekach Miecz Shannary, elfijski talizman prawdy, przed którym nie mogło si˛e osta´c z˙ adne kłamstwo. Zszedł ze schodów i zaciskajac ˛ dło´n na rze´zbionej r˛ekoje´sci z wyobra˙zeniem płonacej ˛ pochodni, trzymał ostrze ostro˙znie przed soba.˛ Rimmer Dali czekał. Znalazłszy si˛e na odległo´sc´ ciosu, Par wyciagn ˛ ał ˛ do przodu ostrze talizmanu i przycisnał ˛ je mocno do ciała tamtego. Nic si˛e nie stało. Ze spojrzeniem utkwionym w Rimmerze Dallu przytrzymał ostrze nieruchomo i wyraził z˙ yczenie, by prawda została odkryta. Wcia˙ ˛z nic si˛e nie działo. Par czekał tak długo, jak zdołał wytrzyma´c, po czym zdesperowany opu´scił ostrze i odstapił ˛ do tyłu. — Teraz ju˙z wiesz. Nie ma we mnie kłamstwa — rzekł Rimmer Dali. — Kłamstwo jest w tym, co ci powiedziano. Par poczuł, z˙ e dr˙zy. — Ale czemu Allanon miałby kłama´c? Jaki mogłoby to mie´c cel? — Pomy´sl przez chwil˛e, o co ci˛e proszono. — Wielki m˛ez˙ czyzna odpr˛ez˙ ył si˛e i jego głos był spokojny i pewny. — Proszono ci˛e, by´s sprowadził z powrotem druidów, zwrócił im ich talizmany, a nas spróbował zniszczy´c. Druidzi chca˛ odzyska´c to, co utracili, władz˛e nad z˙ yciem i magi˛e. Czy ró˙zni si˛e to w jaki´s sposób od tego, co lord Warlock usiłował zrobi´c dziesi˛ec´ wieków temu? — Ale ty nas s´cigałe´s! 358
˙ — Zeby z wami porozmawia´c, wyja´sni´c. — Uwi˛eziłe´s moich rodziców! — Ustrzegłem ich przed wi˛ekszym nieszcz˛es´ciem. Federacja wiedziała o tobie i posłu˙zyłaby si˛e nimi, z˙ eby do ciebie dotrze´c, gdybym jej nie ubiegł. Par umilkł, wyczerpawszy na razie argumenty. Czy wszystko, co usłyszał, było prawda? ˛ Do kro´cset, czy tamto wszystko było kłamstwem, jak twierdził Rimmer Dali? Nie mógł w to uwierzy´c, lecz nie potrafił równie˙z zdoby´c si˛e na to, z˙ eby nie wierzy´c. Ogarnał ˛ go zam˛et my´sli, sprawiajac, ˛ z˙ e poczuł si˛e mały i bezbronny. — Musz˛e pomy´sle´c — rzekł zm˛eczony. — Wi˛ec chod´z ze mna˛ i pomy´sl — natychmiast odparł Rimmer Dali. — Chod´z ze mna˛ i porozmawiajmy jeszcze o tym. Masz wiele pyta´n, które wymagaja˛ odpowiedzi, a ja mog˛e ci ich udzieli´c. Jest wiele rzeczy, które powiniene´s wiedzie´c o zastosowaniu magii. Chod´z, Ohmsfordzie. Zapomnij o swoich obawach i wat˛ pliwo´sciach. Nic złego ci si˛e nie stanie. Nie mo˙ze si˛e sta´c komu´s, czyja magia jest tak pełna obietnic. Mówił tak spokojnie i sugestywnie, z˙ e przez chwil˛e Par dał si˛e niemal przekona´c. Tak łatwo byłoby si˛e zgodzi´c. Był zm˛eczony i chciał, z˙ eby jego w˛edrówka ju˙z dobiegła ko´nca. Dobrze byłoby mie´c kogo´s, z kim mo˙zna by porozmawia´c o problemach zwiazanych ˛ z posiadaniem magii. Rimmer Dali z pewno´scia˛ je znał, poniewa˙z sam ich do´swiadczył. Mimo z˙ e niech˛etnie to przed soba˛ przyznawał, nie czuł ju˙z zagro˙zenia ze strony tego człowieka. Wydawało si˛e, z˙ e nie ma powodu, by nie zrobi´c tego, o co prosił. A jednak tak wła´snie zrobił. Zrobił to, sam nie wiedzac ˛ dlaczego. — Nie — odparł spokojnie. — Pomy´sl, ile rzeczy b˛edziemy mogli sobie powiedzie´c, je´sli ze mna˛ pójdziesz — nie ust˛epował tamten. — Mamy tyle wspólnego! Z pewno´scia˛ pragna˛ łe´s porozmawia´c o swojej magii, o magii, która˛ byłe´s zmuszony ukrywa´c. Przede mna˛ nie było nikogo, z kim mógłby´s to zrobi´c. Wyczuwam w tobie t˛e potrzeb˛e; czuj˛e ja! ˛ Chod´z ze mna,˛ Ohmsfordzie, musisz. . . — Nie. Par si˛e cofnał. ˛ Co´s zacz˛eło nagle szepta´c w jego my´slach, jakie´s niedobre wspomnienie, które nie miało jeszcze twarzy, lecz którego głos wyra´znie rozpoznawał. Rimmer Dali przygladał ˛ mu si˛e, a jego ko´scista twarz przybrała nagle surowy wyraz. — To niemadre, ˛ Ohmsfordzie. — Odchodz˛e — rzekł cicho Par, napi˛ety teraz i znowu czujny. Co go tak niepokoiło? — I zabieram Miecz. Posta´c w czarnym płaszczu stała si˛e jeszcze jednym cieniem w półmroku.
359
— Zatrzymaj si˛e, Ohmsfordzie. Sa˛ mroczne sekrety, które si˛e przed toba˛ ukrywa, rzeczy, których powiniene´s si˛e ode mnie dowiedzie´c. Pozosta´n i wysłuchaj ich. Par cofnał ˛ si˛e w stron˛e korytarza, którym wcze´sniej przyszedł. — Drzwi sa˛ tu˙z za toba˛ — rzekł nagle Rimmer Dali ostrym głosem. — Nie ma z˙ adnych korytarzy, z˙ adnych schodów. Wszystko to było złudzeniem wywołanym przez moja˛ magi˛e, by zatrzyma´c ci˛e na wystarczajaco ˛ długo, aby´smy mogli porozmawia´c. Czeka na ciebie prawda, Ohmsfordzie, i na jej twarzy maluje si˛e przera˙zenie. Nie zdołasz si˛e jej oprze´c. Pozosta´n i wysłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia! Potrzebujesz mnie! Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Przez chwil˛e mówiłe´s, Rimmerze Dallu, tak jak one, tamte inne cieniowce, które zewn˛etrznie sa˛ zupełnie do ciebie niepodobne, lecz mówia˛ z ta˛ sama˛ co ty natarczywo´scia.˛ Podobnie jak one, chciałby´s mna˛ zawładna´ ˛c. Rimmer Dali stał w milczeniu naprzeciw niego, patrzac ˛ w bezruchu, jak si˛e ´ cofa. Swiatło sprowadzone przez pierwszego szperacza przygasało i komnata szybko pogra˙ ˛zała si˛e w mroku. Par Ohmsford chwycił Miecz Shannary w obie r˛ece i rzucił si˛e do ucieczki. ˙ Rimmer Dali mówił prawd˛e o korytarzach i schodach. Zadne nie istniały. Wszystko to było złudzeniem, wytworem magii, który Par powinien był od razu rozpozna´c. Wybiegł z ciemno´sci krypty wprost w szary półmrok Dołu. Natychmiast spowiła go wilgo´c i mgła. Mrugajac ˛ oczami, kr˛ecił si˛e w koło i rozgladał. ˛ Coll. Gdzie jest Coll? ´ agn Sci ˛ ał ˛ z siebie opo´ncz˛e i po´spiesznie zawinał ˛ w nia˛ Miecz Shannary. Allanon powiedział, z˙ e b˛edzie go potrzebował, je´sli Allanonowi wcia˙ ˛z mo˙zna było wierzy´c. W tej chwili tego nie wiedział. Ale o Miecz trzeba było dba´c; musiał mie´c zadanie do spełnienia. Chyba z˙ e utracił swa˛ moc. Czy mógł utraci´c moc? — Par. Ohmsford podskoczył, wystraszony głosem. Dobiegał tu˙z zza jego pleców, z tak bliska, z˙ e mógł by´c szeptem rozlegajacym ˛ si˛e w jego uchu, gdyby nie szorstko´sc´ jego d´zwi˛eku. Odwrócił si˛e. Stał przed nim Coll. Albo co´s, co kiedy´s było Collem. Twarz jego brata była ledwie rozpoznawalna, naznaczona jakim´s wewn˛etrznym cierpieniem, które Par ledwie mógł sobie wyobrazi´c, wykrzywiona grymasem, który zniekształcił znajome rysy, czyniac ˛ je obwisłymi i pozbawionymi z˙ ycia. Równie˙z jego ciało było zdeformowane, powykr˛ecane i zgarbione, jakby kos´ci zostały poprzestawiane. Miał s´lady na skórze, zadrapania i stłuczenia, a jego oczy płon˛eły od goraczki, ˛ która˛ Par natychmiast rozpoznał.
360
— Uprowadzili mnie — szepnał ˛ rozpaczliwie Coll. — Zmusili mnie. Prosz˛e, Par, potrzebuj˛e ci˛e. Przytul mnie. Prosz˛e. Par zaniósł si˛e krzykiem, wyjac, ˛ jakby miał nigdy nie przesta´c. Pragnał, ˛ by istota stojaca ˛ przed nim odeszła, znikn˛eła z jego oczu i my´sli. Wstrzasał ˛ nim dreszcz i zdawało si˛e, z˙ e za chwil˛e zapadnie si˛e bez reszty w pustk˛e, która zacz˛eła si˛e w nim otwiera´c. — Coll! — Załkał. Jego brat potknał ˛ si˛e i poleciał ku niemu z wyciagni˛ ˛ etymi r˛ekoma. W uszach Para szeptało ostrze˙zenie Rimmera Dalia — prawda, prawda, przera˙zenie, jakie z soba˛ niesie! Coll był cieniowcem, w jaki´s sposób stał si˛e nim, istota˛ podobna˛ do innych w Dole, o których Rimmer Dali twierdził, z˙ e federacja je zniszczyła! Jak to si˛e stało? Zdawało si˛e, z˙ e Para nie było zaledwie par˛e minut. Co zrobiono jego bratu? Stał tam, oszołomiony i dr˙zacy, ˛ gdy istota stojaca ˛ przed nim chwyciła go palcami, a potem ramionami, obejmujac ˛ go, szepczac ˛ bez przerwy „przytul mnie, przytul mnie”, jakby to była modlitwa mogaca ˛ zwróci´c jej wolno´sc´ . Par pomys´lał, z˙ e chciałby nie z˙ y´c, nigdy si˛e nie urodzi´c, znikna´ ˛c jako´s z powierzchni ziemi i pozostawi´c wszystko, co si˛e działo, daleko za soba.˛ Pragnał ˛ miliona niemo˙zliwych rzeczy — czegokolwiek, co mogłoby go uratowa´c. Miecz Shannary wypadł z jego omdlałych palców i czuł si˛e, jakby wszystko, co wiedział i w co wierzył, w jednej chwili zostało zdradzone. R˛ece Colla zacz˛eły go szarpa´c. — Coll, nie! Wtedy gł˛eboko w jego wn˛etrzu co´s si˛e stało, co´s, przeciw czemu bronił si˛e jedynie przez chwil˛e, zanim całkowicie nim to owładn˛eło. Jaki´s z˙ ar wezbrał w jego piersi i wydostał si˛e na zewnatrz ˛ przez jego ciało jak ogie´n, którego nie sposób opanowa´c. Była to magia — nie magia pie´sni, magia nieszkodliwych obrazów i zmy´slonych rzeczy, lecz tamta druga. Była to magia, która zamieszkiwała niegdy´s w Kamieniach Elfów, magia, która˛ Allanon wiele lat wcze´sniej ofiarował Shei Ohmsfordowi, która zasiała swe ziarno w Wilu Ohmsfordzie i poprzez pokolenia jego rodziny dotarła do niego, zmieniajac ˛ si˛e, rozwijajac ˛ i wcia˙ ˛z pozostajac ˛ tajemnica.˛ O˙zyła w nim, magia pot˛ez˙ niejsza od pie´sni, twarda i nieust˛epliwa. Przepłyn˛eła przez niego i wybuchła na zewnatrz. ˛ Krzyknał ˛ do Colla, z˙ eby go pu´scił, z˙ eby uciekał, lecz jego brat go nie słyszał. Coll, udr˛eczona istota, karykatura człowieka z krwi i ko´sci, którego Par kochał, był po˙zerany przez własne szale´nstwo. Cieniowiec, którym si˛e stał, wcia˙ ˛z musiał si˛e czym´s z˙ ywi´c. Magia zawładn˛eła nim, spowiła go i w jednej chwili obróciła w popiół. Par patrzył z przera˙zeniem, jak jego brat rozsypuje si˛e na jego oczach. Oniemiały, półprzytomny opadł na kolana, czujac, ˛ jak z˙ ycie ulatuje ze´n wraz z z˙ yciem Colla.
361
Potem inne r˛ece wyciagn˛ ˛ eły si˛e po niego, mocujac ˛ si˛e z nim, ciagn ˛ ac ˛ go ku ziemi. Napierał na niego wir wykrzywionych, poranionych twarzy i ciał. Cieniowce z Dołu przyszły równie˙z po niego. Były ich dziesiatki, ˛ ich r˛ece usiłowały go pochwyci´c, a palce szarpały i darły, jakby chciały rozerwa´c go na strz˛epy. Czuł, jak si˛e rozpada, rozłamuje pod ci˛ez˙ arem ich ciał. A potem magia powróciła, wybuchajac ˛ raz jeszcze, i cieniowce zostały odrzucone jak kawałki suchego drewna. Tym razem magia przybrała posta´c. Była to przyobleczona w z˙ ycie nie wzywana my´sl. Zakrzepła w jego dłoniach, stajac ˛ si˛e poszczerbionym odłamkiem niebieskiego ognia, którego płomienie były zimne i twarde jak z˙ elazo. Nie rozumiał go jeszcze, nie pojmował jego z´ ródeł ani istoty — lecz instynktownie rozumiał jego cel. Promieniowała przeze´n moc. Krzyczac ˛ z w´sciekło´sci, s´mierciono´snym łukiem zadał cios swoja˛ nowo pozyskana˛ bronia,˛ rozcinajac ˛ ciała stworze´n wokół niego, jakby były wykonane z papieru. Od razu upadły na ziemi˛e, a ich głosy były niezrozumiałe i odległe, kiedy umierały. Pogra˙ ˛zył si˛e w szale zabijania, uderzajac ˛ na o´slep, dajac ˛ upust swej w´sciekło´sci i rozpaczy, które zrodziły si˛e w nim w chwili s´mierci jego brata. ´ Smierci, której on był przyczyna! ˛ Cieniowce odstapiły ˛ od niego — te, których nie zabił, zataczajac ˛ si˛e i powłóczac ˛ nogami jak marionetki. Wcia˙ ˛z ryczac ˛ na nie, s´ciskajac ˛ w r˛eku odłamek magicznego ognia, Par pochylił si˛e i chwycił le˙zacy ˛ na ziemi Miecz Shannary. Czuł, jak go parzy, przypiekajac ˛ mu r˛ek˛e. Ból był przenikliwy i nieoczekiwany. W tym samym momencie jego magia rozbłysła i zgasła. Cofnał ˛ si˛e ze zdumienia, spróbował przywoła´c ja˛ znowu i stwierdził, z˙ e nie jest w stanie. Cieniowce natychmiast ruszyły w jego stron˛e. Zawahał si˛e, po czym zaczał ˛ ucieka´c. Biegł, wzdłu˙z ruin mostu, potykajac ˛ si˛e i s´lizgajac ˛ na rozmokłej ziemi, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko z w´sciekło´sci i frustracji. Nie wiedział, jak blisko niego sa˛ stworzenia z Dołu. Biegł nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e do tyłu, za wszelka˛ cen˛e pragnac ˛ si˛e wymkna´ ˛c, uciekajac ˛ w równej mierze przed potworno´scia˛ tego, co mu si˛e przydarzyło, co przed s´cigajacymi ˛ go cieniowcami. Dotarł ju˙z niemal do s´ciany urwiska, kiedy usłyszał Damson. Pobiegł w jej stron˛e, tak zm˛eczony i przera˙zony, z˙ e był w stanie my´sle´c jedynie o potrzebie wydostania si˛e na zewnatrz. ˛ Miecz Shannary miał przyci´sni˛ety mocno do piersi. Nie parzył go ju˙z, jakby był zwykłym mieczem, owini˛etym w jego zabłocony płaszcz. Upadł, przywierajac ˛ twarza˛ do ziemi i łkajac. ˛ Znowu usłyszał głos Damson i krzyknał ˛ w odpowiedzi. Po chwili trzymała go w ramionach, d´zwigajac ˛ go z powrotem na nogi, cia˛ gnac ˛ go za soba˛ i pytajac: ˛ — Par, Par. co ci jest? Par, co si˛e stało? A on odpowiedział jej, z trudem chwytajac ˛ powietrze i łkajac: ˛ 362
— On nie z˙ yje, Damson! Coll nie z˙ yje! Zabiłem go! Z przodu stały otworem drzwi do skalnej s´ciany, czarna wn˛eka z przycupni˛etym w niej małym, kosmatym stworzeniem o szeroko rozstawionych oczach. Wsparty na Damson, Par wbiegł do s´rodka i usłyszał, jak drzwi zatrzaskuja˛ si˛e za nim. Potem wszystko i wszyscy znikn˛eli w rozdzierajacym ˛ d´zwi˛eku jego krzyku.
XXXIII Nad masywem Smoczych Z˛ebów przechodził deszcz, zimna, uporczywa, szara ulewa, przesłaniajaca ˛ niebo od horyzontu po horyzont. Morgan Leah stał na kraw˛edzi urwiska i spod kaptura swego płaszcza spogladał ˛ w dal. Wzgórza na południu wygladały ˛ we mgle jak niskie, faliste cienie. Mermidonu wcale nie było ´ wida´c. Swiat poza miejscem, gdzie stał, był niewyra´znym i odległym obszarem i Morgan miał nieprzyjemne uczucie, z˙ e ju˙z nigdy nie zdoła znale´zc´ sobie w nim miejsca. Osłaniajac ˛ dło´nmi twarz, zamrugał powiekami, by strzasn ˛ a´ ˛c krople deszczu, które wiatr nawiewał mu do oczu. Rude włosy kleiły mu si˛e do czoła i było mu zimno w twarz. Ciało pod przemoczonym ubraniem miał podrapane i obolałe. Dr˙zał, nasłuchujac ˛ odgłosów wokół. Wiatr chłostał urwisko i drzewa w dole i jego wycie zagłuszało czasem huk grzmotów rozlegajacych ˛ si˛e daleko na północy. Wzburzone potoki opadały kaskadami ze skał za plecami Morgana, pieniac ˛ si˛e i rozpryskujac, ˛ a ich wody wcia˙ ˛z wzbierały, spływajac ˛ w zalegajac ˛ a˛ w dole mgł˛e. To odpowiedni dzie´n do rozwa˙zenia na nowo swego z˙ ycia, pomy´slał ponuro Morgan. Odpowiedni dzie´n do rozpocz˛ecia wszystkiego od nowa. Od tyłu podszedł do niego Padishar Creel — pot˛ez˙ na, spowita w płaszcz posta´c. Po jego twarzy spływał deszcz, a jego ubranie, podobnie jak ubranie Morgana, było kompletnie przemoczone. — Mo˙zemy ju˙z rusza´c w drog˛e? — zapytał spokojnie. Morgan skinał ˛ głowa.˛ — Jeste´s gotowy, chłopcze? — Tak. Padishar spojrzał w bok poprzez deszcz i westchnał. ˛ — Nie potoczyło si˛e to wszystko tak, jak mieli´smy nadziej˛e, prawda? — rzekł spokojnie. — Ani troch˛e. Morgan zastanowił si˛e przez chwil˛e, po czym odparł: — Nie wiem, Padisharze. Mo˙ze jednak tak. Wczesnym rankiem banici prowadzeni przez Padishara wyszli z tuneli pod ´ zki, którymi szli, Wyst˛epem i ruszyli w stron˛e gór na wschodzie i północy. Scie˙ były waskie ˛ i strome, a teraz dodatkowo s´liskie od deszczu, lecz Padishar uznał, z˙ e bezpieczniej b˛edzie pój´sc´ nimi, ni˙z usiłowa´c si˛e przedosta´c przez przeł˛ecz Ken364
non, która z pewno´scia˛ była strze˙zona. Zła pogoda stanowiła raczej dogodno´sc´ ni˙z przeszkod˛e. Deszcz zmywał odciski ich stóp, zacierajac ˛ wszelkie s´lady mogace ˛ wskazywa´c, gdzie wcze´sniej byli i dokad ˛ zmierzaja.˛ Od chwili rozpocz˛ecia ucieczki nie natkn˛eli si˛e na armie federacji. Je´sli nawet zorganizowano po´scig, to ugrzazł ˛ gdzie´s albo pobładził. ˛ Wyst˛ep został wprawdzie utracony, lecz banici uciekli, by podja´ ˛c walk˛e innego dnia. Było teraz popołudnie i utrudzeni uciekinierzy dotarli do miejsca gdzie´s ponad rozwidleniem Mermidonu, skad ˛ jedna jego odnoga płyn˛eła na południe do T˛eczowego Jeziora, a druga ku równinie Rabb. Na wyst˛epie skalnym, gdzie górskie s´cie˙zki rozbiegały si˛e we wszystkich kierunkach, przystan˛eli na odpoczynek przed rozdzieleniem si˛e na mniejsze grupy. Trolle miały poda˙ ˛zy´c na północ, w stron˛e gór Charnal i swojej ojczyzny. Banici mieli si˛e ponownie zebra´c w Firerim Reach, b˛edacym ˛ jeszcze jedna˛ ich reduta.˛ Padishar miał wróci´c do Tyrsis, z˙ eby poszuka´c Damson i zaginionych Ohmsfordów. Morgan za´s miał si˛e uda´c na wschód do Culhaven, by dotrzyma´c obietnicy danej Steffowi. Po czterech tygodniach wszyscy mieli si˛e ponownie spotka´c na przeł˛eczy Jannisson. Mieli nadziej˛e, z˙ e do tego czasu armia trolli zostanie ju˙z w pełni zmobilizowana, a Ruch skonsoliduje swe podzielone odłamy. Nadejdzie wtedy czas na wypracowanie precyzyjnej strategii dalszej walki przeciw federacji. Zakładajac, ˛ z˙ e kto´s z nich pozostanie przy z˙ yciu, by wypracowa´c strategi˛e, pos˛epnie pomy´slał Morgan. Nie miał ju˙z pewno´sci, z˙ e tak b˛edzie. To, co si˛e stało Teel, wzbudziło w nim gniew i zwatpienie. ˛ Wiedział ju˙z teraz, jak łatwo było cieniowcom — a wi˛ec równie˙z ich sprzymierze´ncom z federacji — przenika´c w szeregi tych, którzy przeciwko nim wyst˛epowali. Ka˙zdy mógł by´c wrogiem; nie sposób było powiedzie´c, kto nim jest, a kto nie. Zdrada mogła przyj´sc´ zewszad. ˛ Co mieli zrobi´c, z˙ eby si˛e przed nia˛ uchroni´c, skoro nigdy nie mogli by´c pewni, komu mo˙zna ufa´c? Morgan wiedział, z˙ e problem ten nie daje równie˙z spokoju Padisharowi, chocia˙z herszt banitów był ostatnim człowiekiem, który by si˛e do tego przyznał. Morgan obserwował go uwa˙znie od czasu ich ucieczki i wiedział, z˙ e wielki m˛ez˙ czyzna widzi duchy na ka˙zdym kroku. Lecz, prawd˛e powiedziawszy, on widział je tak˙ze. Czuł. jak ogarnia go czarna rezygnacja, przenikajac ˛ go chłodem, jakby chciała go zmieni´c w sopel lodu. Pomy´slał, z˙ e mo˙ze b˛edzie najlepiej dla nich obu, je´sli jaki´s czas sp˛edza˛ w samotno´sci. — Czy b˛edziesz bezpieczny, próbujac ˛ tak wcze´snie wyruszy´c do Tyrsis? — zapytał nagle, chcac ˛ nawiaza´ ˛ c rozmow˛e, usłysze´c głos tamtego, a jednocze´snie nie mogac ˛ wymy´sli´c nic lepszego do powiedzenia. Padishar wzruszył ramionami. — Nie mniej bezpieczny ni˙z zwykle. Tak czy owak b˛ed˛e przebrany. — Spojrzał w stron˛e Morgana, pochylajac ˛ na chwil˛e twarz, by osłoni´c si˛e przed zaci365
najacym ˛ deszczem. — Nie martw si˛e, góralu, Ohmsfordom nic si˛e nie stanie. Dopilnuj˛e tego. — M˛eczy mnie, z˙ e nie id˛e z toba.˛ — Morgan nie potrafił ukry´c rozgoryczenia w swoim głosie. — W ko´ncu to ja namówiłem Para i Colla, z˙ eby tutaj przyszli, a przynajmniej miałem w tym znaczny udział. Ju˙z raz zostawiłem ich samych w Tyrsis, a teraz zostawiam ich znowu. — Znu˙zony pokr˛ecił głowa.˛ — Ale nie wiem, co innego mógłbym zrobi´c. Musz˛e zrobi´c to, o co prosił mnie Steff. Nie mog˛e tak po prostu zlekcewa˙zy´c. . . Dalsze słowa uwi˛ezły mu w gardle, gdy w my´slach ukazał mu si˛e na chwil˛e obraz umierajacego ˛ przyjaciela, i odczuł na nowo przejmujacy ˛ ból po jego stracie. Przez moment my´slał, z˙ e popłyna˛ mu łzy, ale tak si˛e nie stało. By´c mo˙ze wypłakał ju˙z wszystkie. Padishar poło˙zył mu r˛ek˛e na ramieniu. — Góralu, musisz dotrzyma´c obietnicy. Jeste´s mu to winien. Kiedy to załatwisz, wracaj tutaj. Ohmsfordowie i ja b˛edziemy czekali i zaczniemy wszystko od nowa. Morgan skinał ˛ głowa,˛ wcia˙ ˛z nie mogac ˛ doby´c z siebie słowa. Poczuł na ustach smak kropel deszczu i zlizał je. Surowa twarz Padishara pochyliła si˛e nad nim, na krótka˛ chwil˛e zasłaniajac ˛ mu wszystko inne. — Robimy to, co musimy w tej walce, Morganie Leah. Wszyscy. Jeste´smy wolno urodzeni, jak mówia˛ słowa naszego zawołania: ludzie, karły, trolle, my wszyscy. Nie mamy oddzielnych wojen do prowadzenia; ta wojna jest sprawa˛ nas wszystkich. Id´z wi˛ec do Culhaven i pomó˙z tym, którzy tam tego potrzebuja,˛ a ja pójd˛e do Tyrsis i zrobi˛e to samo. Ale nie zapomnimy o sobie nawzajem, prawda? Morgan potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, nie zapomnimy, Padisharze. — Wielki m˛ez˙ czyzna odstapił ˛ o krok do tyłu. — Dobrze wi˛ec. We´z go. — Podał Morganowi pier´scie´n z wizerunkiem sokoła. — Kiedy znowu b˛edziesz chciał mnie odnale´zc´ , poka˙z go Matty Roh w gospodzie „Whistledown” w Varfleet. Zadbam o to, by znała drog˛e do mnie. Nie martw si˛e. Ju˙z raz spełnił t˛e rol˛e; spełni ja˛ i tym razem. A teraz ruszaj w drog˛e. I powodzenia. — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i Morgan u´scisnał ˛ ja˛ mocno. — Tobie te˙z niech sprzyja szcz˛es´cie, Padisharze. — Zawsze i o ka˙zdej porze, chłopcze. — Padishar Creel za´smiał si˛e. — Zawsze i o ka˙zdej porze. Ruszył z powrotem przez skalny cypel w stron˛e grupy wyniosłych jodeł, gdzie czekali na niego banici i trolle. Wszyscy, którzy mogli, podnie´sli si˛e na nogi. Nastapiły ˛ słowa po˙zegnania, odległe i ledwie słyszalne poprzez deszcz. Chandos u´scisnał ˛ Padishara, inni klepali go po plecach, paru uniosło z noszy r˛ece, z˙ eby mógł je u´scisna´ ˛c. 366
Nawet po tym wszystkim, co si˛e wydarzyło, jest wcia˙ ˛z jedynym przywódca,˛ jakiego pragna,˛ pomy´slał Morgan z podziwem. Patrzył, jak trolle ruszaja˛ mi˛edzy skałami na północ; ich olbrzymie, ci˛ez˙ kie postacie wkrótce wtopiły si˛e w krajobraz. Padishar patrzył teraz na niego. Morgan podniósł r˛ek˛e i pomachał mu na poz˙ egnanie. Zwrócił si˛e na wschód w stron˛e przedgórza. Chłostał go deszcz i trzymał głow˛e nisko pochylona,˛ z˙ eby osłoni´c twarz. Oczy utkwił w s´cie˙zce przed soba.˛ Kiedy po jakim´s czasie spojrzał do tyłu, z˙ eby po raz ostatni zobaczy´c tych, u boku których walczył i z którymi w˛edrował, ju˙z ich nie było. Dopiero teraz u´swiadomił sobie, z˙ e nie powiedział Padisharowi nic o magii, która wcia˙ ˛z tkwiła w złamanym Mieczu Leah i uratowała z˙ ycie im obu. Nie opowiedział mu, jak pokonał Teel, w jaki sposób udało mu si˛e zwyci˛ez˙ y´c cieniowca. Nie było czasu o tym porozmawia´c. Sadził, ˛ z˙ e nie było równie˙z powodu, z˙ eby to robi´c. Sam jeszcze nie w pełni to rozumiał. Nie wiedział, czemu w ostrzu wcia˙ ˛z jeszcze mieszka magia. Nie miał pewno´sci, dlaczego był w stanie ja˛ przywoła´c. Przedtem sadził, ˛ z˙ e jest doszcz˛etnie wyczerpana. Czy teraz te˙z tak było? Czy te˙z pozostało jej wystarczajaco ˛ du˙zo, z˙ eby jeszcze raz go uratowa´c, je´sli zajdzie potrzeba? Zastanawiał si˛e, jak długo potrwa, zanim b˛edzie miał okazj˛e si˛e o tym przekona´c. Schodził ostro˙znie po górskim zboczu, po czym zniknał ˛ w´sród deszczu. *
*
*
Par Ohmsford dryfował mi˛edzy snem a jawa.˛ Nie spał, bo s´piac ˛ musiałby s´ni´c, a sny były dla niego udr˛eka.˛ Nie przebywał równie˙z na jawie, gdy˙z musiałby wówczas stawi´c czoło rzeczywisto´sci, od której tak rozpaczliwie chciał uciec. Dryfował po prostu, pogra˙ ˛zony zaledwie do połowy w jakiejkolwiek rozpoznawalnej egzystencji, wepchni˛ety gdzie´s w szara˛ stref˛e mi˛edzy tym, co jest, a tym, czego nie ma, gdzie jego my´sli nie musiały si˛e na niczym koncentrowa´c, a wspomnienia były rozproszone, gdzie czuł si˛e bezpieczny od przeszło´sci i przyszło´sci, ukryty gł˛eboko w sobie. Wiedział, z˙ e narasta w nim szale´nstwo. Lecz szale´nstwo to było po˙zadane ˛ i poddawał mu si˛e bez walki. Wprawiało go w zam˛et, zniekształcało jego doznania i my´sli. Dawało mu schronienie. Spowijało go w całun nieistnienia, który oddzielał go jak mur od wszystkiego — a tego wła´snie potrzebował. Jednak˙ze nawet w murach sa˛ szczeliny i p˛ekni˛ecia, przez które przenika s´wiatło, i tak samo było z jego szale´nstwem. Docierały do niego rozmaite sygnały — 367
odgłosy z˙ ycia ze s´wiata, przed którym tak bardzo starał si˛e ukry´c. Czuł dotyk okrywajacych ˛ go koców i łó˙zka, na którym le˙zał. Jak przez mgł˛e widział płonace ˛ s´wiece, punkciki z˙ ółtego blasku, jak wysepki na czarnym morzu. Z szaf, półek, pudeł i toaletek spogladały ˛ na niego osobliwe stworzenia o twarzach wykonanych z sukna i futra, oczach z guzików i przyszywanych nosach, obwisłych albo sterczacych ˛ w gór˛e uszach. Były zastygłe w wystudiowanych, czujnych pozach, które si˛e nie zmieniały. Słuchał wypowiadanych słów, unoszacych ˛ si˛e w powietrzu jak drobiny kurzu w smugach słonecznego s´wiatła. — Jest bardzo chory, s´liczna Damson — powiedział jeden głos. A drugi odparł: — On si˛e w ten sposób broni, Krecie. Damson i Kret. Wiedział, kim sa,˛ chocia˙z nie potrafił ich dokładnie umiejscowi´c w pami˛eci. Wiedział równie˙z, z˙ e rozmawiaja˛ o nim. Nie miał nic przeciwko temu. To, co mówili, było pozbawione znaczenia. Od czasu do czasu przez szczeliny i szpary dostrzegał ich twarze. Kret był stworzeniem o okragłej, ˛ poro´sni˛etej futrem twarzy i wielkich, dociekliwych oczach. Stał nad nim, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e w zamy´sleniu. Od czasu do czasu przynosił dziwne zwierz˛eta i sadzał je obok niego. Parowi wydało si˛e, z˙ e jest bardzo do nich podobny. Zwracał si˛e do nich po imieniu. Rozmawiał z nimi. One mu jednak nie odpowiadały. Dziewczyna karmiła go co jaki´s czas. Damson. Wlewała mu ły˙zka˛ zup˛e do ust i polecała mu ja˛ przełyka´c, a on robił to bez sprzeciwu. Było w niej co´s niepokojacego, ˛ co´s, co go fascynowało, i raz czy drugi próbował si˛e do niej odezwa´c, zanim nie dał za wygrana.˛ To, co pragnał ˛ powiedzie´c, nie chciało mu przej´sc´ przez gardło. Słowa uciekały i chowały si˛e. Jego my´sli ulatywały gdzie´s. Patrzył, jak jej twarz rozpływa si˛e wraz z nimi. Wracała jednak. Siadała obok niego i trzymała go za r˛ek˛e. Czuł to z miejsca w swoim wn˛etrzu, w którym si˛e zaszył. Mówiła cicho, dotykała palcami jego twarzy, dawała mu odczu´c swa˛ obecno´sc´ , nawet kiedy nic nie robiła. To jej obecno´sc´ , bardziej ni˙z cokolwiek innego, sprawiała, z˙ e nie odpływał w zupełna˛ nico´sc´ . Wolałby, z˙ eby pozwoliła mu to zrobi´c. Sadził, ˛ z˙ e w ko´ncu tak si˛e stanie, z˙ e odpłynie do´sc´ daleko, by wszystko znikn˛eło. Ona jednak do tego nie dopuszczała i mimo z˙ e czasami go to dra˙zniło, a nawet budziło jego gniew, intrygowało go równie˙z. Czemu to robiła? Czy pragn˛eła go przy sobie zatrzyma´c, czy po prostu chciała, z˙ eby ja˛ z soba˛ zabrał? Zaczał ˛ słucha´c bardziej uwa˙znie, kiedy mówiła. Jej słowa stawały si˛e wyra´zniejsze. — To nie była twoja wina — mówiła do niego najcz˛es´ciej. Powtarzała mu to wcia˙ ˛z na nowo i przez długi czas nie wiedział dlaczego. — Ta istota nie była ju˙z Collem. — To równie˙z mówiła. — Musiałe´s ja˛ zniszczy´c. 368
Mówiła te rzeczy i czasem wydawało mu si˛e, z˙ e niemal ja˛ rozumie Lecz pos˛epne, mroczne cienie spowijały jego umysł i spiesznie si˛e przed nimi chował. Lecz pewnego dnia wypowiedziała te słowa i zrozumiał od razu. Dryfowanie sko´nczyło si˛e, mury si˛e rozpadły i wszystko wtargn˛eło do s´rodka z mro´zna˛ fala˛ burzy s´nie˙znej. Zaczał ˛ wtedy krzycze´c i zdawało si˛e, z˙ e nie mo˙ze przesta´c. Powróciły wspomnienia, zmiatajac ˛ po drodze wszystko to, co z takim trudem wznosił, by ich do siebie nie dopu´sci´c, i jego gniew i l˛ek nie miały granic. Krzyczał i Kret cofał si˛e przed nim, dziwne zwierz˛eta spadały z brzegu jego łó˙zka, a przez łzy widział migoczace ˛ s´wiece i ta´nczace ˛ wesoło cienie Uratowała go dziewczyna. Przedarła si˛e przez jego w´sciekło´sc´ i l˛ek, nie zwaz˙ ajac ˛ na jego krzyki, i przyciskała go do siebie. Przyciskała go, jakby jego dryfowanie mogło si˛e zacza´ ˛c od nowa, jakby groziło mu, z˙ e zostanie bezpowrotnie uniesiony w nieznane, i była zdecydowana go nie wypu´sci´c. Kiedy jego krzyki w ko´ncu ustały, stwierdził, z˙ e odwzajemnia jej u´scisk. Potem zasnał ˛ gł˛ebokim i pozbawionym marze´n snem, który ogarnał ˛ go bez reszty i pozwolił mu odpocza´ ˛c. Kiedy si˛e obudził, po szale´nstwie nie pozostało s´ladu, dryfowanie si˛e sko´nczyło, a szary stan półsnu przeminał. ˛ Znowu wiedział, kim jest; rozpoznawał swe otoczenie i twarze Damson Rhee oraz Kreta, kiedy obok niego przechodzili. Wykapali ˛ go i dali mu czyste ubranie, nakarmili go i pozwolili mu jeszcze troch˛e pospa´c. Nie rozmawiali z nim. By´c mo˙ze rozumieli, z˙ e nie byłby im jeszcze w stanie odpowiada´c Kiedy obudził si˛e znowu, wspomnienia, przed którymi si˛e chował, wypłyn˛eły na powierzchni˛e jego my´sli jak stworzenia łaknace ˛ powietrza. Ich widok nie był ju˙z tak odra˙zajacy ˛ jak przedtem, chocia˙z przygn˛ebiły go i wywołały w nim uczucie pustki. Dopuszczał do siebie jedno po drugim i pozwalał im mówi´c. Kiedy to zrobiły, chwytał ich słowa i oprawiał je w okna s´wiatła, które ukazywały je z cała˛ wyrazisto´scia.˛ Uznał, z˙ e chciały powiedzie´c, i˙z s´wiat został wywrócony na opak Miecz Shannary le˙zał na łó˙zku obok niego. Nie był pewien, czy znajdował si˛e tam przez cały czas, czy te˙z Damson tam go poło˙zyła, kiedy odzyskał przytomno´sc´ Wiedział jedynie, z˙ e jest bezu˙zyteczny. Miał stanowi´c s´rodek do zniszczenia cieniowców, a okazał si˛e całkowicie nieskuteczny przeciwko Rimmerowi Dallowi. Zaryzykował wszystko, z˙ eby zdoby´c Miecz, i wydawało si˛e, z˙ e wszystko to było bezcelowe. Wcia˙ ˛z nie miał obiecanego mu talizmanu. Kłamstwa i prawdy było wi˛ecej ni˙z, dosy´c i nie potrafił jednego od drugiego oddzieli´c. Rimmer Dali kłamał na pewno — Par to wyczuwał. Lecz mówił ˙ równie˙z prawd˛e. Allanon mówił prawd˛e — lecz równie˙z kłamał. Zaden z nich nie był do ko´nca tym, za kogo si˛e podawał Nic nie wygladało ˛ dokładnie tak, jak ka˙zdy z nich to przedstawiał. Nawet on sam mógł by´c kim´s innym, ni˙z sadził, ˛ a jego magia obosiecznym mieczem, przed którym jego stryj Walker zawsze go ostrzegał. 369
Lecz najbole´sniejsze i najbardziej gorzkie było wspomnienie martwego Colla. Jego brat został przemieniony w cieniowca, kiedy próbował go osłania´c, w istot˛e z Dołu — i Par go za to zabił Nie zamierzał, a ju˙z na pewno nie chciał tego zrobi´c, lecz magia przybyła nie wzywana i zniszczyła go. Zapewne nie mógł zrobi´c nic, z˙ eby temu zapobiec, lecz stwierdzenie tego nie przynosiło mu z˙ adnej pociechy ani uspokojenia. Był winien s´mierci Colla. Jego brat wyruszył na t˛e wypraw˛e z jego powodu. Ze wzgl˛edu na niego zszedł do Dołu. Wszystko, co zrobił, stało si˛e z powodu Para. Bo Coll go kochał. Pomy´slał nagle o ich spotkaniu z duchem Allanona, gdzie tak wiele zostało zawierzone wszystkim Ohmsfordom oprócz Colla Czy to oznaczało, ze Allanon wiedział, i˙z Coll umrze? Czy dlatego nie został tam wspomniany i nie otrzymał z˙ adnego zadania? Taka mo˙zliwo´sc´ rozw´scieczyła Para. Obraz twarzy jego brata unosił si˛e w powietrzu przed nim, zmieniajac ˛ si˛e, wyra˙zajac ˛ cała˛ gam˛e nastrojów, które tak dobrze pami˛etał Słyszał głos Colla, odcienie jego szorstkiej intensywno´sci, bogactwo jego tonów. Przywołał z pami˛eci wszystkie przygody, które wspólnie prze˙zyli w dzieci´nstwie, wypadki, kiedy post˛epowali wbrew woli rodziców, miejsca, które odwiedzali, ludzi, których spotkali i o których rozmawiali. Przypomniał sobie wydarzenia ostatnich kilku tygodni, poczawszy ˛ od ich ucieczki z Varfleet. Wiele z tego było zabarwione jego poczuciem winy, jego potrzeba˛ wzi˛ecia odpowiedzialno´sci na siebie. Lecz wi˛ekszo´sc´ wyzbyta była wszystkiego oprócz pragnienia zapami˛etania, jaki był jego brat Coll. Coll, który nie z˙ ył. Le˙zał godzinami, my´slac ˛ o tym, umieszczajac ˛ ten fakt w s´wietle swego umysłu, w ciszy swoich my´sli, usiłujac ˛ znale´zc´ sposób, by uczyni´c go realnym. Nie był jednak realny — jeszcze nie. Był zbyt straszny, by mógł by´c realny, a jego ból i rozpacz zbyt dojmujace, ˛ by da´c im upust. Co´s w gł˛ebi serca nie pozwalało mu przyzna´c, z˙ e Coll nie z˙ yje. Wiedział, z˙ e tak jest, a jednak nie potrafił si˛e wyzby´c tej nikłej, zupełnie niedorzecznej nadziei. W ko´ncu przestał próbowa´c. Jego s´wiat si˛e skurczył. Jadł i odpoczywał. Od czasu do czasu zamieniał par˛e słów z Damson. Le˙zał w mrocznym, podziemnym domostwie Kreta, w´sród s´mieci i odpadków s´wiata na górze. Sam równie˙z był odpadkiem, tylko troch˛e bardziej z˙ ywym ni˙z szmaciane zwierzaki, które trzymały przy nim stra˙z. Jednak˙ze jego umysł cały czas pracował. W ko´ncu w pełni odzyska siły, obiecywał sobie. Kiedy to si˛e stanie, kto´s odpowie za to, co si˛e stało z Collem.
XXXIV Wi˛ezie´n obudził si˛e, wychodzac ˛ powoli z narkotycznego snu, który utrzymywał go w stanie odr˛etwienia niemal od chwili, gdy został pojmany. Le˙zał na macie w zaciemnionym wn˛etrzu. Sznury kr˛epujace ˛ jego r˛ece i nogi zostały zdj˛ete, nie było równie˙z kawałków materiału, którymi zakneblowano mu usta i zawiazano ˛ oczy. Mógł si˛e porusza´c. Powoli usiadł, usiłujac ˛ opanowa´c nagły zawrót głowy. Jego oczy przyzwyczaiły si˛e do ciemno´sci i był w stanie okre´sli´c kształt i rozmiary swego wi˛ezienia. Pomieszczenie było obszerne, miało ponad czterdzie´sci metrów kwadratowych powierzchni. Oprócz maty znajdowała si˛e w nim drewniana ława, mały stół i dwa krzesła. Było te˙z okno o metalowych okiennicach i metalowe drzwi. Zarówno okno, jak i drzwi były zamkni˛ete. Na prób˛e wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ s´ciany. Była zbudowana z kamiennych bloków zwiazanych ˛ zaprawa.˛ Trzeba by długo ku´c, z˙ eby si˛e przez nia˛ przedosta´c. Zawroty głowy w ko´ncu ustały i podniósł si˛e na nogi. Na stole stała taca z chlebem i woda.˛ Usiadł i zjadł chleb oraz wypił wod˛e. Nie widział powodu, z˙ eby tego nie robi´c; gdyby ci, którzy go tutaj trzymali, chcieli jego s´mierci, ju˙z dawno by nie z˙ ył. Zachował niewyra´zne wspomnienie drogi, która˛ go tutaj wieziono — skrzypienie wozu, którym jechał, parskanie ciagn ˛ acych ˛ go koni, stłumione głosy ludzi, mocny u´scisk rak, ˛ które go podtrzymywały podczas karmienia i układania na posłaniu, oraz ból, jaki odczuwał za ka˙zdym razem, kiedy przebywał na jawie dostatecznie długo, by cokolwiek poczu´c. Wcia˙ ˛z miał w ustach gorzki smak narkotyków, które mu wepchni˛eto do gardła, mieszaniny roztartych ziół i lekarstw, które rozlały si˛e ogniem w jego ciele i pozbawiły go s´wiadomo´sci, sprawiajac, ˛ z˙ e unosił si˛e w s´wiecie snów pozbawionych wszelkiego podobie´nstwa do rzeczywisto´sci. Sko´nczył je´sc´ i znowu wstał. Zastanawiał si˛e, gdzie go przywie´zli. Bez po´spiechu, gdy˙z wcia˙ ˛z był bardzo słaby, podszedł do zamkni˛etego okna. Okiennice nie przylegały s´ci´sle do siebie i były mi˛edzy nimi szpary. Ostro˙znie wyjrzał na zewnatrz. ˛ Znajdował si˛e gdzie´s bardzo wysoko. Letnie sło´nce o´swietlało krajobraz pełen lasów i trawiastych pagórków, które ciagn˛ ˛ eły si˛e a˙z do brzegu olbrzymiego jeziora 371
połyskujacego ˛ jak roztopione srebro. Nad jeziorem latały ptaki, szybujac ˛ wysoko w górze i opadajac ˛ w dół. Ich nawoływanie niosło si˛e daleko w´sród ciszy. Na niebie rozpi˛eta była ogromna, wielobarwna t˛ecza, łacz ˛ aca ˛ swym łukiem obydwa brzegi jeziora. Wi˛ezie´n wstrzymał oddech ze zdumienia. Było to T˛eczowe Jezioro. Po´spiesznie przeniósł wzrok na zewn˛etrzne s´ciany swego wi˛ezienia. Mógł dostrzec jedynie ich mały fragment, gdy˙z wn˛eka okienna otwierała si˛e szeroko i mury opadały gwałtownie w dół. Były zbudowane z czarnego granitu. Tym razem jego odkrycie wprawiło go w osłupienie. Przez chwil˛e nie mógł w to uwierzy´c. Znajdował si˛e wewnatrz ˛ Stra˙znicy Południowej. Wewnatrz. ˛ Lecz kto go w niej trzymał — federacja, cieniowce czy jeszcze kto´s inny? I dlaczego Stra˙znica Południowa? Czemu tutaj był? Czemu w ogóle jeszcze z˙ ył? Na chwil˛e ogarn˛eło go zwatpienie, ˛ oparł głow˛e o parapet okna i zamknał ˛ oczy. Znowu tak wiele pyta´n. Wydawało si˛e, z˙ e nigdy si˛e one nie sko´ncza.˛ Co stało si˛e z Parem? Coll Ohmsford wyprostował si˛e i otworzył oczy. Ponownie przycisnał ˛ twarz do okiennicy i patrzac ˛ na okolic˛e w dali, zastanawiał si˛e, jaki los przeznaczyli mu ci, którzy go tutaj wi˛ezili. *
*
*
Tej nocy Coglin s´nił. Le˙zał pod osłona˛ le´snych drzew otaczajacych ˛ nagie wzniesienia, na których stał niegdy´s prastary Paranor. Przewracał si˛e niespokojnie pod cienkim okryciem swych szat, dr˛eczony przez wizje, które przejmowały go chłodem wi˛ekszym ni˙z jakikolwiek nocny wiatr. Obudził si˛e z nagłym szarpni˛eciem. Trzasł ˛ si˛e ze strachu. ´Sniło mu si˛e, z˙ e wszystkie dzieci Shannary nie z˙ yja.˛ Przez chwil˛e był przekonany, z˙ e rzeczywi´scie musi tak by´c. Potem strach usta˛ pił miejsca irytacji, ta za´s z kolei gniewowi. Zdał sobie spraw˛e, z˙ e to, co zobaczył we s´nie, było raczej przeczuciem czego´s, co mogło nastapi´ ˛ c, ni˙z wizja˛ tego, co jest. Uspokoiwszy si˛e, rozpalił małe ognisko, przez jaki´s czas grzał si˛e przy nim, po czym z sakwy przy pasie wyjał ˛ szczypt˛e srebrzystego proszku i wsypał go w płomienie. Podniósł si˛e dym, wypełniajac ˛ powietrze przed nim obrazami, które mieniły si˛e opalizujacym ˛ s´wiatłem. Czekał, pozwalajac ˛ im si˛e wybłyszcze´c i przygladaj ˛ ac ˛ im si˛e uwa˙znie do czasu, a˙z zupełnie znikn˛eły. Nast˛epnie chrzakn ˛ ał ˛ z zadowoleniem, rozdeptał ognisko, zawinał ˛ si˛e z powrotem w swoje szaty i poło˙zył si˛e znowu na ziemi. Obrazy nie powiedziały mu zbyt 372
wiele, lecz wi˛ecej nie potrzebował. Odzyskał spokój. Sen był tylko snem. Dzieci Shannary z˙ yły. Oczywi´scie zagra˙zały im niebezpiecze´nstwa — jak zawsze od samego poczatku. ˛ Wyczuwał je w obrazach — potworne i przera˙zajace, ˛ mroczne widma tego, co mo˙zliwe. Ale tak musi by´c. Starzec zamknał ˛ oczy, a jego oddech stał si˛e wolniejszy. Tej nocy w z˙ aden sposób nie mo˙zna było temu zaradzi´c. Wszystko, powtórzył, jest tak, jak by´c musi. Potem zasnał. ˛