GORDON R. DICKSON
ŻOŁNIERZU, NIE PYTAJ Dorsai tom 3 Przeło˙zył: Janusz Wojdecki
Tytuł oryginału: Soldier, ask not
Da...
9 downloads
228 Views
659KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
GORDON R. DICKSON
ŻOŁNIERZU, NIE PYTAJ Dorsai tom 3 Przeło˙zył: Janusz Wojdecki
Tytuł oryginału: Soldier, ask not
Data wydania polskiego: 1992 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1967 r.
˙ ZOŁNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dzi´s, Dokad ˛ ida˛ na wojn˛e sztandary. Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´sc´ . Uderz i nie znaj w ciosach miary! I sława, i honor, i chwala,˛ i zysk Igraszki miedziaka nie warte. Peł´n swa˛ powinno´sc´ i nie złota błysk, Lecz z˙ ycie swe postaw na kart˛e! Troska i krew, cierpienie a˙z po kres Przypadły nam wszystkim w udziale. W pier´s wroga wymierz obna˙zony miecz, Nim padniesz w bitewnym zapale! ˙ Taki Zołnierzy nasz Pa´nskich jest los, Gdy staniem u podnó˙zy Tronu, Ochrzczonym krwia˛ własna˛ rozka˙ze nam Glos, Wej´sc´ samym do Bo˙zego Domu.
Rozdział 1 Menin aejede thea Pelejadec Achileos — tymi słowami rozpoczyna si˛e Homerowa Iliada i zawarta w niej opowie´sc´ sprzed trzech i pół tysiaca ˛ lat. Oto jest opowie´sc´ o gniewie Achillesa. A oto jest opowie´sc´ o m o i m gniewie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawiłem czoło ludom dwóch s´wiatów, s´wiatów zwanych Zaprzyja´znionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno odzianym z˙ ołnierzom Harmonii i Zjednoczenia. I nie jest to opowie´sc´ o umiarkowaniu w gniewie. Gdy˙z i ja, jak Achilles, jestem Ziemianinem. Nie robi to na was wra˙zenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy synowie młodszych s´wiatów sa˛ wy˙zsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni od nas ze s´wiatów starszych? Je´sli tak, to jak˙ze mało wiecie o Ziemi i jej synach! Opu´sc´ cie swe młodsze s´wiaty i powró´ccie na Ojczysta˛ Planet˛e, by cho´c raz bodaj dotkna´ ˛c jej stopa.˛ W dalszym ciagu ˛ istnieje i w dalszym ciagu ˛ si˛e nie zmienia. W dalszym ciagu ˛ sło´nce odbija si˛e w wodach Morza Czerwonego, które rozstapiły ˛ si˛e przed synami Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz z trzystu Spartanami powstrzymał zast˛epy perskiego króla Kserksesa i zmienił bieg historii. Tu ludzie walczyli ze soba,˛ tu umierali, tu si˛e mno˙zyli, byli chowani i tu wznosili budowle przez ponad pi˛ec´ tysi˛ecy lat, nim człowiek w ogóle o´smielił si˛e zamarzy´c o waszych nowych s´wiatach. Czy˙z nie sadzicie, ˛ z˙ e owe pi˛ec´ tysiacleci, ˛ pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi, wycisn˛eło swe pi˛etno na naszych duszach, krwi i ko´sciach? Niech sobie ludzie z Dorsaj b˛eda˛ wojownikami ponad wszelkie wyobra˙zenie. Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis b˛eda˛ odzianymi w togi cudotwórcami, którzy potrafia˛ wywróci´c człowieka na nice i si˛egna´ ˛c po odpowiedzi tam, gdzie nie si˛ega filozofia. Niech sobie badacze nauk s´cisłych z Newtona i Wenus zgł˛ebiaja˛ obszary tak dalece nam, zwykłym s´miertelnikom, niedost˛epne, z˙ e z trudno´scia˛ mo˙zemy si˛e dzi´s z tymi naukowcami porozumie´c. Lecz my — ludzie z Ziemi, cho´c nudni, niscy i pro´sci — mamy w sobie co´s wi˛ecej ni˙z tamci. Gdy˙z wcia˙ ˛z jeszcze stanowimy wzorzec pełnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, którego oni sa˛ zaledwie udoskonalonymi cz˛es´ciami — połyskujacymi, ˛ wypolerowanymi, ostry4
mi jak brzytwa cz˛es´ciami. I tylko cz˛es´ciami. Je´sli jednak nale˙zycie do tych, którzy jak mój wuj Mathias Olyn uwa˙zaja,˛ z˙ e zostali´smy daleko w tyle, wówczas odsyłam was do Enklawy, utrzymywanej przez Exotików w St. Louis, gdzie czterdzie´sci dwa lata temu wielki wizjoner, Ziemianin Mark Torre, pierwszy rozpoczał ˛ budow˛e tego, co za sto lat od dzisiaj stanie si˛e Encyklopedia˛ Finalna.˛ Ju˙z za lat sze´sc´ dziesiat ˛ oka˙ze si˛e ona zbyt pot˛ez˙ na, delikatna i skomplikowana jak na warunki panujace ˛ na powierzchni Ziemi. Zaczniecie jej wówczas szuka´c na orbicie. A za sto lat stanie si˛e — lecz nikt nie wie na pewno, czym si˛e wówczas stanie ani co zdziała. Teoria Marka Torre głosi, z˙ e Encyklopedia odkryje przed nami gł˛ebi˛e s´wiadomo´sci — jaka´ ˛s dobrze ukryta˛ czastk˛ ˛ e duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego — która˛ mieszka´ncy młodszych s´wiatów utracili, bad´ ˛ z której posia´ ˛sc´ nie byli w stanie. Lecz sprawd´zcie sami. Jeszcze dzi´s pojed´zcie do Enklawy St. Louis i dołacz˛ cie do pierwszej lepszej tury zwiedzajacych ˛ hale i pomieszczenia badawcze Projektu Encyklopedii, by w ko´ncu znale´zc´ si˛e w obszernej, poło˙zonej centralnie sali Katalogu, gdzie pot˛ez˙ ne zakrzywione s´ciany ju˙z zaczynaja˛ by´c ładowane przesłankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cała przestrze´n tej wielkiej sfery zostanie w ko´ncu naładowana, połacz ˛ a˛ si˛e okruchy wiedzy, których do tej pory ludzki umysł nigdy połaczy´ ˛ c nie zdołał. A dysponujac ˛ ta˛ wiedza˛ ostateczna˛ ujrzymy — co? Gł˛ebi˛e s´wiadomo´sci? Ale powiadam wam, nie zaprzatajcie ˛ tym sobie teraz głowy. Po prostu odwied´zcie Katalog — to wszystko, o co was prosz˛e. Odwied´zcie go razem z reszta˛ zwiedzajacych. ˛ Sta´ncie w samym s´rodku i uczy´ncie, co ka˙ze przewodnik. — Posłuchajcie. Posłuchajcie. Uciszcie si˛e i nat˛ez˙ cie słuch. Posłuchajcie — nic nie dosłyszycie. A wówczas przewodnik zmaci ˛ wreszcie niezno´sna,˛ nieledwie dotykalna˛ cisz˛e i powie wam, dlaczego chciał, by´scie słuchali. Tylko jeden człowiek na wiele milionów m˛ez˙ czyzn i kobiet w ogóle słyszy cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionów — spo´sród zrodzonych na Ziemi. Lecz nikt — absolutnie nikt — spo´sród wszystkich urodzonych na młodszych s´wiatach, którzy kiedykolwiek przyszli tutaj posłucha´c, nie usłyszał ani odrobiny. Uwa˙zasz, z˙ e to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, mylisz si˛e. Gdy˙z w´sród tych, którzy usłyszeli — to, co było do usłyszenia — znalazłem si˛e ja sam i to, co usłyszałem, a s´wiadcza˛ o tym moje czyny, zmieniło bieg całego mojego z˙ ycia. Zdobyłem wiedz˛e o posiadanej mocy, która˛ pó´zniej w swojej w´sciekło´sci wykorzystałem planujac ˛ zagład˛e ludów dwu Zaprzyja´znio´ nych Swiatów. A wi˛ec nie s´miejcie si˛e ze mnie, kiedy przyrównuj˛e swój gniew do gniewu Achillesa, samotnego w swej zaciekło´sci po´sród myrmido´nskich okr˛etów pod murami Troi. Gdy˙z sa˛ mi˛edzy nami i inne zbie˙zno´sci. Nazywam si˛e Tam Olyn, a moi 5
przodkowie pochodzili w wi˛ekszej cz˛es´ci z Irlandii, lecz po to, by sta´c si˛e tym, kim jestem, tak jak Achilles wzrastałem na greckim Peloponezie. W cieniu górujacych ˛ nad Atenami ruin białego Partenonu nasze dusze spos˛epniały za sprawa˛ wuja, który nie pozwolił im rozwija´c si˛e swobodnie w sło´ncu. Dusze — moja i mojej młodszej siostry Eileen.
Rozdział 2 Był to jej pomysł — mojej siostry Eileen — by owego dnia, korzystajac ˛ z mo´ jej nowej przepustki podró˙znej pracownika Srodków Przekazu, odwiedzi´c Encyklopedi˛e Finalna.˛ W zwykłych okoliczno´sciach by´c mo˙ze bym si˛e zastanowił, dlaczego chciała si˛e tam wybra´c. Ale w chwili kiedy to zaproponowała, perspektywa ujrzenia Encyklopedii traciła ˛ we mnie czuła˛ strun˛e, niska˛ i mocna˛ niczym nieoczekiwane uderzenie gongu — poczułem co´s, czego nigdy dotad ˛ nie doznałem — co´s na kształt strachu. Ale nie był to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie było nawet do gruntu przykre. Po wi˛ekszej cz˛es´ci przypominało pustk˛e i napi˛ecie poprzedzajace ˛ zwykle moment poddania si˛e jakiej´s wa˙znej próbie. A jednak to było to — ale i w jaki´s sposób co´s wi˛ecej. Uczucie, jakbym napotkał na swej drodze smoka. Trwało nie dłu˙zej ni˙z sekund˛e. Ale sekunda wystarczyła. I jako z˙ e Encyklopedia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowała teoretycznie wszelka˛ nadziej˛e, mój wuj Mathias za´s był dla nas przykładem braku wszelkiej nadziei, skojarzyłem to uczucie z nim i z wyzwaniem, jakie stanowił dla mnie przez wszystkie lata naszego z˙ ycia pod jednym dachem. A to spowodowało, z˙ e z miejsca zdecydowałem si˛e tam pój´sc´ , nie zwa˙zajac ˛ na jakiekolwiek inne dodatkowe wzgl˛edy. Co wi˛ecej, wyprawa s´wietnie si˛e nadawała do uczczenia sukcesu. Zwykle nie zabierałem nigdzie Eileen ze soba˛ — ale wła´snie podpisałem sta˙zowa˛ umow˛e o prac˛e z Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zba˛ Prasowa˛ w ich Jednostce Sztabowej tu, na Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po uko´nczeniu Genewskiego Uniwersytetu ´ Srodków Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyró˙zniał si˛e w´sród wszystkich uczelni tego rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemia˛ włacznie, ˛ a indeks mych naukowych osiagni˛ ˛ ec´ był najlepszy w całej jego historii. Niemniej takie oferty pracy trafiaja˛ si˛e młodym ludziom prosto po studiach raz na dwadzies´cia lat, je´sli nie rzadziej. Tak wi˛ec nie zadałem sobie trudu, by wypyta´c siedemnastoletnia˛ siostr˛e, dlaczegó˙z to mianowicie chce, bym ja˛ zabrał do Encyklopedii Finalnej w okre´slonym przez nia˛ dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widz˛e, przypuszczam, z˙ e musiałem sobie wytłumaczy´c, i˙z chciała jedynie, cho´cby na jeden dzie´n, wyrwa´c si˛e z mrocznego domostwa wuja. Co ju˙z samo w sobie było dla mnie dostatecznym 7
powodem. To wła´snie Mathias, brat mojego ojca, przyjał ˛ nas do siebie po s´mierci naszych rodziców w wypadku samochodowym. I to wła´snie on tłamsił mnie i Eileen przez lata dorastania. Nie z˙ eby kiedykolwiek nas dotknał, ˛ przynajmniej w sensie fizycznym. Nie z˙ eby dopu´scił si˛e wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmy´slnego okrucie´nstwa. Nie musiał. Wystarczyło ofiarowa´c nam najzamo˙zniejszy z domów, najwyborniejsze jedzenie, ubranie i opiek˛e — i dopilnowa´c, by´smy dzielili to wszystko z n i m, człowiekiem o sercu tak samo pozbawionym słonecznego blasku, jak nale˙zaca ˛ do´n kamienica bez okien, ciemna jak podziemna jaskinia, która nigdy nie widziała s´wiatła dziennego, i o duszy zimnej jak kamie´n spoczywajacy ˛ na dnie tej jaskini. Jego biblia˛ były pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego s´wi˛etego, ´ — i którea mo˙ze diabła, Waltera Blunta — którego motto brzmiało: NISZCZYC! go Bractwo Chantry dało pó´zniej z˙ ycie kulturze Exotików na młodszych s´wiatach Mary i Kultis. Nie miało znaczenia, z˙ e Exotikowie odmiennie odczytywali pisma Blunta, upatrujac ˛ ich przesłanie w. plewieniu chwastu tera´zniejszo´sci pod upraw˛e kwiatów przyszło´sci. Nasz wuj Mathias nie si˛egał my´sla˛ dalej ni˙z plewienie, co te˙z dzie´n po dniu w swym mrocznym domu wbijał nam do głowy. Ale do´sc´ ju˙z o Mathiasie. Był doskonało´scia,˛ je´sli chodzi o brak nadziei i wiar˛e, z˙ e młodsze s´wiaty ju˙z dawno zostawiły nas, Ziemian, w tyle, na pastw˛e skarlenia i s´mierci, niczym obumarły członek lub uległa˛ atrofii cz˛es´c´ ciała. Lecz ani Eileen, ani ja nie potrafili´smy dorówna´c mu w tej chłodnej filozofii, mimo z˙ e jako dzieci próbowali´smy ze wszystkich sił. Tak wi˛ec ka˙zde z nas na swój sposób rwało si˛e do ucieczki zarówno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej ucieczki przywiodły nas oboje do Enklawy Exotików w St. Louis i do Encyklopedii Finalnej. Z Aten do St. Louis polecieli´smy wahadłowcem, a z St. Louis do Enklawy dotarli´smy metrem. Airbus przywiózł nas na dziedziniec Encyklopedii. Pami˛etam, z˙ e z jakiego´s powodu wysiadłem ostatni. I kiedy stanałem ˛ w betonowym kr˛egu, poczułem znów owo gł˛ebokie nagłe uderzenie gongu. Zamarłem jak człowiek wprawiony w trans. — Przepraszam — rozległ si˛e za mna˛ głos — pan nale˙zy do grupy zwiedzaja˛ cych, prawda? Zechce pan dołaczy´ ˛ c do reszty. Jestem wasza˛ przewodniczka.˛ Odwróciłem si˛e gwałtownie i spojrzałem z góry w brazowe ˛ oczy dziewczyny w bł˛ekitnej szacie Exotików. Stała tam s´wie˙za jak blask sło´nca padajacy ˛ na nia˛ — ale co´s mi w jej wygladzie ˛ nie pasowało. — Nie jeste´s z Exotików! — powiedziałem nagle. Bo te˙z i nie była. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisane na twarzach. Ich oblicza były spokojniejsze ni˙z twarze innych ludzi. Ich oczy wpatrywały si˛e we wszystko z wi˛eksza˛ przenikliwo´scia.˛ Byli jak Bogowie Po8
koju, zawsze siedzacy ˛ z jedna˛ r˛eka˛ na u´spionym gromie, niby nie´swiadomi jego obecno´sci. — Jestem współpracownica˛ — odparła. — Nazywam si˛e Liza Kant. I masz racj˛e. Nie jestem z prawdziwych Exotików. Nie wygladała ˛ na zaniepokojona˛ moja˛ próba˛ wyja´snienia, dlaczego okrywa ja˛ szata Exotików. Była ni˙zsza od mojej siostry, wysokiej jak na Ziemiank˛e, ja te˙z jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen była jasna˛ blondynka,˛ natomiast ja miałem ju˙z wtedy ciemne włosy. Kiedy nasi rodzice zmarli, moja czupryna była tego samego koloru co włosy Eileen, ale pociemniała w miar˛e upływu lat pod dachem Mathiasa. Ta dziewczyna, Liza, miała kasztanowe włosy, zgrabna˛ sylwetk˛e i roze´smiana˛ buzi˛e. Zaintrygowała mnie uroda˛ i szata˛ — ale jednocze´snie nieco zirytowała. Była taka pewna siebie. Dlatego te˙z nie spuszczałem jej z oka, gdy zaj˛eła si˛e gromadzeniem osób czekajacych ˛ na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie ju˙z si˛e rozpocz˛eło, zjawiłem si˛e u jej boku i w przerwie wykładu wszczałem ˛ z nia˛ rozmow˛e. Bez wahania opowiedziała mi o sobie. Urodziła si˛e na północnoameryka´n´ skim Srodkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoły podstawowej i s´redniej chodziła w Enklawie i tak stała si˛e zwolenniczka˛ filozofii Exotików. Zacz˛eła wi˛ec pracowa´c w´sród nich i z˙ y´c na ich sposób. Pomy´slałem, z˙ e szkoda na to tak atrakcyjnej dziewczyny i powiedziałem jej to bez ogródek. — Dlaczego szkoda — odparła z u´smiechem — skoro daj˛e w ten sposób upust całej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie? Uznałem, z˙ e pewnie si˛e ze mnie s´mieje. Nie podobało mi si˛e to — nawet w tamtych czasach nie lubiłem, by si˛e ze mnie s´miano. — Có˙z to za dobra sprawa? — zapytałem najbardziej obcesowo, jak umiałem. — Kontemplacja własnego p˛epka? Jej u´smiech zniknał ˛ i popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym, z˙ e zapami˛etałem to spojrzenie na zawsze. Było to tak, jak gdyby dopiero teraz u´swiadomiła sobie moje istnienie, niczym istnienie nieznajomego pływaka unoszonego noca˛ przez fale daleko od niewzruszonej opoki brzegu, na którym stała. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, jakby chciała mnie dotkna´ ˛c, ale zaraz ja˛ opu´sciła, przypomniawszy sobie, gdzie si˛e znajdujemy. — Jeste´smy tu zawsze — odparła zagadkowo. — Pami˛etaj o tym. Jeste´smy tu zawsze. Odwróciła si˛e i powiodła nas przez niezmontowany kompleks struktur tworzacych ˛ Encyklopedi˛e. — Struktury te, po przeniesieniu w przestrze´n okołoziemska˛ — prowadzac ˛ nas dalej zwracała si˛e teraz do wszystkich — zło˙za˛ si˛e, formujac ˛ kształt w przybli˙zeniu kulisty, na orbicie le˙zacej ˛ na wysoko´sci ponad stu pi˛ec´ dziesi˛eciu mil nad powierzchnia˛ Ziemi. — Powiedziała nam, jakim ogromnym wydatkiem b˛edzie przeniesienie na orbit˛e takiej konstrukcji w jednym kawałku. Potem wytłumaczy9
ła, dlaczego koszty te, chocia˙z niezmierne, były usprawiedliwione. Otó˙z w ciagu ˛ pierwszych stu lat poczyniono du˙ze oszcz˛edno´sci dzi˛eki temu, z˙ e budow˛e i ładowanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. — Encyklopedia Finalna — mówiła — miała by´c nie tylko magazynem faktów. Gromadzenie wiedzy to jedynie s´rodek wiodacy ˛ do celu — celem tym jest odkrycie i ustalenie zale˙zno´sci zachodzacych ˛ pomi˛edzy wszystkimi faktami. Ka˙zda porcja wiedzy miała by´c łaczona ˛ z innymi porcjami za pomoca˛ drga´n energetycznych przenoszacych ˛ kod zale˙zno´sci, dopóki połaczenia ˛ owe nie zostana˛ przeprowadzone w najwy˙zszym mo˙zliwym stopniu i dopóki ogromna masa łacz ˛ acych ˛ si˛e ze soba˛ informacji, zebranych przez człowieka na temat jego wszech´swiata i niego samego, nie zacznie w ko´ncu objawia´c swego kształtu jako cało´sci w sposób nigdy jeszcze przez człowieka nie widziany. Podj˛ecie budowy Encyklopedii przez Ziemian wiazało ˛ si˛e jeszcze z czym´s innym, wa˙zniejszym. Była to nadzieja całej Ziemi — wszystkich ludzi na planecie z wyjatkiem ˛ Mathiasa i jemu podobnych, którzy stracili ju˙z wszelka˛ nadziej˛e — z˙ e prawdziwa˛ zapłata˛ za zbudowanie Encyklopedii b˛edzie mo˙zliwo´sc´ u˙zycia jej jako narz˛edzia do zbadania słuszno´sci teorii Marka Torre. A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinni´smy wiedzie´c, zakładała istnienie w dziedzinie wiedzy człowieka o sobie samym ciemnej strefy, strefy, gdzie zawsze zawodził wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urzadze´ ˛ n percepcyjnych zawodzi w s´lepej strefie, strefie, gdzie one same si˛e znajduja.˛ Encyklopedia Finalna — przewidywał Torre — b˛edzie mogła zbada´c t˛e s´lepa˛ stref˛e człowieka droga˛ wnioskowania z kształtu i masy całkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej — mówił Torre — znajdziemy co´s — nieznana˛ jako´sc´ , umiej˛etno´sc´ lub sił˛e — co posiada tylko i wyłacznie ˛ podstawowy szczep ludzki z Ziemi, co´s, co zostało odebrane lub nigdy nie było dane odpryskom rasy ludzkiej na młodszych s´wiatach, które tylko pozornie prze´scign˛eły w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemi˛e pod wzgl˛edem siły ciała i umysłu. Słuchajac ˛ tego wszystkiego, przyłapałem si˛e na tym, z˙ e z jakiej´s przyczyny rozpami˛etuj˛e zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmiace ˛ słowa, które wcze´sniej skierowała do mnie Liza. Rozgladałem ˛ si˛e po niezwykłych, wypełnionych lud´zmi pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie naszego zwiedzania bez przerwy toczyły si˛e wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zacz˛eło mnie ogarnia´c to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powróciło, ale zagnie´zdziło si˛e na dobre i j˛eło si˛e wzmaga´c, a˙z poczułem, z˙ e cała Encyklopedia stała si˛e jednym wielkim z˙ ywym organizmem, ze mna˛ w samym s´rodku. Instynktownie wydałem temu uczuciu walk˛e, gdy˙z zawsze najbardziej na s´wiecie pragnałem ˛ w z˙ yciu wolno´sci — tego, by z˙ adna siła ludzka czy mechaniczna nie mogła mnie do niczego zmusi´c. Lecz w dalszym ciagu ˛ narastało we mnie i nie przestało narasta´c, gdy dotarli´smy wreszcie do sali Katalogu, która w kosmosie miała znale´zc´ si˛e w samym centrum Encyklopedii. 10
Sala miała kształt ogromnej kuli, tak rozległej, z˙ e gdy do niej weszli´smy, cała przeciwległa s´ciana gin˛eła w mroku, migotały jedynie słabe s´wietliki, sygnalizuja˛ ce doprowadzenie nowych faktów i ich skojarze´n do czułego materiału rejestruja˛ cego na wewn˛etrznej powierzchni, niesko´nczonej powierzchni, która zakrzywiajac ˛ si˛e wokół nas stanowiła jednocze´snie sufit, podłog˛e i s´ciany. Całe przestronne wn˛etrze tej ogromnej sferycznej sali było puste, nie liczac ˛ ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodzacych ˛ do góry z otworów wejs´ciowych i s´miałym łukiem si˛egajacych ˛ ogromnej platformy zawieszonej w powietrzu w geometrycznym s´rodku komory. Teraz Liza poprowadziła nas jedna˛ z pochylni w gór˛e, a˙z doszli´smy do platformy majacej ˛ nie wi˛ecej ni˙z sze´sc´ metrów s´rednicy. — . . . Tu, gdzie teraz jeste´smy — powiedziała Liza, gdy stan˛eli´smy na platformie — znajduje si˛e to, co kiedy´s znane b˛edzie jako Punkt Przej´scia. W kosmosie wszystkie połaczenia ˛ przeprowadzone b˛eda˛ nie tylko naokoło s´cian sali Katalogu, ale równie˙z doprowadzone do tego punktu centralnego. I stojac ˛ w tym wła´snie punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii spróbuja˛ wykorzysta´c ja˛ do sprawdzenia teorii Marka Torre i zobacza,˛ czy uda im si˛e wywie´sc´ na s´wiatło dzienne wiedz˛e ukryta˛ w gł˛ebi umysłu ziemskiego człowieka. Przerwała i okr˛eciła si˛e, by sprawdzi´c, gdzie stoja˛ wszyscy uczestnicy wycieczki. — Prosz˛e si˛e s´cie´sni´c — rzekła. Przez sekund˛e nasze oczy si˛e spotkały — i nagle, bez z˙ adnego ostrze˙zenia, fala uczu´c, które wywoływała we mnie Encyklopedia, wezbrała piana.˛ Przenikn˛eło mnie zimne uczucie przypominajace ˛ strach i stanałem ˛ nieruchomo jak słup soli. — A teraz — kontynuowała, kiedy przysun˛eli´smy si˛e bli˙zej — prosz˛e was wszystkich o zachowanie przez sze´sc´ dziesiat ˛ sekund absolutnego bezruchu oraz o nat˛ez˙ enie słuchu. Po prostu zamie´ncie si˛e w słuch i zobaczymy, czy co´s usłyszycie. Ucichły rozmowy i zamkn˛eła si˛e wokół nas panujaca ˛ w komorze nieprzenikniona cisza. Owin˛eła nas szczelnie i nagle odezwał si˛e w moim mózgu dzwonek alarmowy. Nigdy dotad ˛ nie cierpiałem na l˛ek wysoko´sci ani l˛ek przestrzeni, lecz oto teraz spadła na mnie obł˛edna s´wiadomo´sc´ wielkiej pustki pod platforma˛ i ogromu otaczajacej ˛ nas przestrzeni. Poczułem bicie serca i zawroty głowy. — A co mamy usłysze´c? — odezwałem si˛e gło´sno, nie dlatego z˙ e mnie to interesowało, ale po to, by otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z zaczynajacych ˛ ogarnia´c mnie mdlacych ˛ sensacji. Mówiac ˛ to stałem prawie za plecami Lizy. Odwróciła si˛e i spojrzała na mnie. W jej oczach znów go´scił cie´n owego zagadkowego spojrzenia, którym obrzuciła mnie przedtem. — Nic — odparła. A potem zawahała si˛e, wcia˙ ˛z dziwnie na mnie patrzac. ˛ — A mo˙ze. . . co´s, chocia˙z szansa na to jest jak jeden do miliarda. Dowiesz si˛e, kiedy usłyszysz, a ja wytłumacz˛e wszystko po upływie sze´sc´ dziesi˛eciu sekund. 11
— Proszacym ˛ gestem poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu. — Teraz bad´ ˛ z łaskaw by´c cicho ze wzgl˛edu na innych, nawet je´sli sam nie chcesz posłucha´c. — Och, posłucham — przyrzekłem. Odwróciłem si˛e. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wej´sciu, którym dostali´smy si˛e do sali Katalogu, zobaczyłem moja˛ siostr˛e, ju˙z nie w naszej grupie. Z tej odległo´sci rozpoznałem ja˛ tylko po jasnych włosach i wysokim wzros´cie. Rozmawiała z ciemnowłosym, szczupłym m˛ez˙ czyzna,˛ ubranym na czarno, którego, cho´c stał obok niej, nie mogłem pozna´c z tak daleka. Byłem zaskoczony, a w chwil˛e potem poirytowany. Obraz chudego m˛ez˙ czyzny w czerni był dla mnie niczym policzek. Sam fakt, z˙ e moja siostra opu´sciła grup˛e po to, by porozmawia´c z zupełnie dla mnie obcym człowiekiem i to rozmawia´c z takim przej˛eciem, sadz ˛ ac ˛ po widocznym spi˛eciu sylwetki i drobnych ruchach rak, ˛ wydał mi si˛e niegrzeczno´scia,˛ urastajac ˛ a˛ do rangi zdrady. W ko´ncu to ona błagała mnie o przyj´scie tutaj. Włosy stan˛eły mi d˛eba na karku i wezbrała we mnie fala zimnego gniewu. To s´mieszne — z tej odległo´sci nawet człowiek obdarzony najlepszym słuchem nie zdołałby podsłucha´c ich rozmowy, lecz przyłapałem si˛e na tym, z˙ e wysilam si˛e, by przenikna´ ˛c otaczajac ˛ a˛ nas cisz˛e ogromnej komnaty, próbujac ˛ dowiedzie´c si˛e, o czym te˙z mówia.˛ I wówczas, najpierw z ledwo´scia,˛ a potem coraz lepiej, zaczałem ˛ słysze´c. Co´s. Nie głos mojej siostry i nie głos nieznajomego, kimkolwiek był, ale jaki´s dochodzacy ˛ z daleka, chrapliwy głos m˛ez˙ czyzny. Mówił j˛ezykiem podobnym nieco do łaciny, lecz opuszczał samogłoski i grasejował, co zmieniało jego przemow˛e w pomruk podobny gwałtownemu przetaczaniu si˛e letniego gromu towarzyszace˛ mu błyskawicy. Głos narastał, stajac ˛ si˛e nie tyle gło´sniejszy, co bli˙zszy — a potem usłyszałem drugi głos, odpowiadajacy ˛ pierwszemu. I jeszcze jeden głos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. Ryczac, ˛ wrzeszczac, ˛ zbli˙zajac ˛ si˛e jak lawina, głosy nagle opadły mnie ze wszystkich stron, ich liczba w´sciekle narastała, podwajajac ˛ si˛e i potrajajac ˛ — wszystkie głosy we wszystkich j˛ezykach całego s´wiata, wszystkie głosy, jakie kiedykolwiek były na tym s´wiecie — i jeszcze wi˛ecej. Jeszcze — i jeszcze — i jeszcze. Wrzeszczały mi do ucha paplajac, ˛ płaczac, ˛ s´miejac ˛ si˛e, przeklinajac, ˛ rozkazujac, ˛ tłumaczac ˛ — lecz nie stapiały si˛e, jak mo˙zna by si˛e spodziewa´c po takiej mnogo´sci, w jeden pot˛ez˙ ny, ale przynajmniej nie rozbity na głosy grom wywołany rykiem wodospadu. Coraz bardziej wzmagały si˛e, lecz wcia˙ ˛z pozostawały rozdzielone. Słyszałem wszystkie! Ka˙zdy z milionów i miliardów kobiecych i m˛eskich głosów krzyczał mi z osobna do ucha. I w ko´ncu tumult ten uniósł mnie jak piórko pochwycone przez czoło huraganu, okr˛ecił mna˛ gdzie´s w górze i porwał poza granice przytomno´sci we w´sciekła˛ 12
katarakt˛e nie´swiadomo´sci.
Rozdział 3 Pami˛etam, z˙ e nie chciałem si˛e obudzi´c. Wydawało mi si˛e, z˙ e wróciłem z dalekiej podró˙zy i przez dłu˙zszy czas byłem nieobecny. Lecz kiedy w ko´ncu otwarłem z wielka˛ niech˛ecia˛ oczy, le˙załem na podłodze komory, a Liza Kant pochylała si˛e nade mna.˛ Tylko ona — niektórzy z naszej grupy jeszcze nie zda˙ ˛zyli si˛e obróci´c, by zobaczy´c, co si˛e ze mna˛ stało. Liza uniosła moja˛ głow˛e z podłogi. — Słyszałe´s! — powiedziała przynaglajaco ˛ s´ciszonym głosem, prawie na ucho. — Co takiego słyszałe´s? — Słyszałem? Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa˛ w oszołomieniu, przypominajac ˛ sobie to wszystko i spodziewajac ˛ si˛e prawie tego, z˙ e nieprzebrane morze głosów zatopi mnie po raz wtóry. Lecz tym razem słycha´c było tylko cisz˛e, a w powietrzu wisiało pytanie Lizy. — Co słyszałem? — powtórzyłem. — Ich. — Ich? Zmru˙zyłem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przeja´sniło mi si˛e w głowie. W jednej chwili przypomniałem sobie moja˛ siostr˛e i zerwałem si˛e na równe nogi, usiłujac ˛ z tej odległo´sci dojrze´c wej´scie, obok którego widziałem Eileen stojac ˛ a˛ z czarno ubranym m˛ez˙ czyzna.˛ Ale ani w wej´sciu, ani w jego okolicy nikt nie stał. Nie było ani jej, ani jego. Nie było z˙ adnego z nich. Pozbierałem si˛e do kupy. Byłem wstrza´ ˛sni˛ety, rozbity i zupełnie pozbawiony pewno´sci siebie przez kaskad˛e głosów, pod która˛ mnie wepchni˛eto i której dałem si˛e ponie´sc´ . Tajemnica mojej siostry i jej znikni˛ecie odebrały mi zdrowy rozsa˛ dek. Zostawiłem Liz˛e bez odpowiedzi i pu´sciłem si˛e biegiem w dół pochylni, ku wej´sciu, gdzie po raz ostatni widziałem Eileen rozmawiajac ˛ a˛ z nieznajomym w czarnym ubraniu. Cho´c byłem szybki i miałem dłu˙zsze nogi, Liza była jeszcze szybsza. Nawet w swoich bł˛ekitnych szatach mogła i´sc´ o lepsze z asami bie˙zni. Dogoniła mnie, wyprzedziła i stan˛eła w drzwiach, tarasujac ˛ je w chwili, gdy do nich dobiegłem. — Dokad ˛ idziesz? — zawołała. — Nie mo˙zesz odej´sc´ — jeszcze nie teraz! ˙ Je´sli co´s słyszałe´s, musz˛e zabra´c ci˛e do Marka Torre. Zyczy sobie rozmawia´c 14
osobi´scie z ka˙zdym, kto kiedykolwiek co´s usłyszy! Jej słowa ledwo do mnie docierały. — Z drogi — burknałem ˛ i odepchnałem ˛ ja˛ niezbyt delikatnie na bok. Dałem nura do wej´scia i znalazłem si˛e w okragłym ˛ pomieszczeniu narz˛edziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyniac ˛ niepoj˛ete rzeczy z nieprawdopodobnymi łama´ncami szkła i metalu — ale ani s´ladu Eileen i człowieka w czerni. Przemknałem ˛ przez pokój do znajdujacego ˛ si˛e za nim korytarza. Ale i tu było pusto. Pobiegłem korytarzem i skr˛eciłem w pierwsze napotkane drzwi na prawo. Kilku czytajacych ˛ i piszacych ˛ podniosło na mnie wzrok znad stołów i ławek i popatrzyło ze zdumieniem, lecz Eileen ani nieznajomego nie było w´sród nich. Spróbowałem w nast˛epnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wsz˛edzie bez powodzenia. Przy piatym ˛ pokoju Liza ponownie mnie dogoniła. — Stój! — rozkazała. I tym razem chwyciła mnie naprawd˛e z siła˛ zdumiewajac ˛ a˛ jak na tak niepozorna˛ dziewczyn˛e. — Zatrzymasz si˛e wreszcie i pomy´slisz przez chwil˛e? Co si˛e stało? — Stało si˛e! — wrzasnałem. ˛ — Moja siostra. . . I wówczas zatrzymałem si˛e i ugryzłem w j˛ezyk. Nagle dotarło do mnie, jak idiotycznie zabrzmiałoby, gdybym zdradził Lizie cel moich poszukiwa´n. To, z˙ e siedemnastoletnia dziewczyna odłacza ˛ si˛e od grupy i rozmawia z kim´s, kogo nie zna jej starszy brat, nie jest najszcz˛es´liwszym wytłumaczeniem powodu szale´nczej pogoni i pó´zniejszych goraczkowych ˛ poszukiwa´n — przynajmniej w dniu dzisiejszym obecnego stulecia. Nie miałem bynajmniej zamiaru robi´c Lizie wykładu na temat braku ciepła w nieszcz˛es´liwym okresie naszego dorastania, mojego i Eileen, w domu wuja Mathiasa. Stanałem ˛ bez słowa. — Musisz pój´sc´ ze mna˛ — powiedziała naglaco ˛ sekund˛e pó´zniej. — Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak strasznie, niewyobra˙zalnie rzadko kto´s naprawd˛e co´s słyszy w Punkcie Przej´scia. Nie rozumiesz, jak wiele to teraz znaczy dla Marka Torre — dla Marka Torre we własnej osobie — znale´zc´ kogo´s, kto usłyszał! Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa˛ w odr˛etwieniu. Nie miałem ochoty nikomu opowiada´c, przez co wła´sciwie przeszedłem, a ju˙z najmniej, z˙ eby badano mnie jak jaki´s wybryk natury albo okaz do´swiadczalny. — Musisz! — powtórzyła Liza. — To bardzo wa˙zne. Nie tylko dla Marka, dla całego Projektu. Pomy´sl! Nie uciekaj, prosz˛e! Zastanów si˛e najpierw nad tym, co robisz! Trafiło do mnie słowo „zastanów si˛e”. Z wolna umysł mi si˛e przeja´snił. To, co mówiła, było najprawdziwsza˛ prawda.˛ Powinienem zastanowi´c si˛e zamiast goni´c w pi˛etk˛e jak człowiek niespełna rozumu. Eileen i czarno ubrany nieznajomy mogli by´c w którymkolwiek z dziesiatków ˛ pokoi oraz korytarzy — mogli ju˙z na15
wet opu´sci´c Projekt i Enklaw˛e. Tak czy owak, có˙z mógłbym powiedzie´c, nawet gdybym ich dogonił? Za˙zada´ ˛ c, by zdradził swoja˛ to˙zsamo´sc´ i zadeklarował swoje zamiary wzgl˛edem mojej siostry? Prawdopodobnie dobrze si˛e stało, z˙ e nie udało mi si˛e ich odnale´zc´ . Ponadto była jeszcze jedna sprawa. Ci˛ez˙ ko pracowałem, by otrzyma´c kontrakt, który podpisałem przed trzema dniami, zaraz po opuszczeniu uniwersytetu. Kontrakt z Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zba˛ Prasowa.˛ Lecz do ukoronowania moich ambicji miałem jeszcze przed soba˛ daleka˛ drog˛e. Gdy˙z tym, czego pragnałem ˛ najbardziej — tak długo i zawzi˛ecie, jak gdyby pragnienie to było wczepiona˛ we mnie z˛ebami i pazurami z˙ ywa˛ istota˛ — była wolno´sc´ . Prawdziwa wolno´sc´ , jaka˛ posiadaja˛ tylko członkowie władz planetarnych — i jedna jedyna grupa zawodowa, czynni członkowie Gildii Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. Ci pracownicy, którzy podpisali przysi˛eg˛e niezawisło´sci i formalnie byli lud´zmi bez własnego s´wiata, co miało gwarantowa´c bezstronno´sc´ kierowanej przez nich Słu˙zby. ´ Swiaty zamieszkane przez ród ludzki były podzielone — tak jak podzieliły si˛e dwie´scie z okładem lat temu — na dwa obozy, jeden utrzymujacy ˛ swa˛ ludno´sc´ na „´scisłych” kontraktach i drugi, wierzacy ˛ w tak zwane kontrakty „lu´zne”. Za ´ s´cisłymi kontraktami opowiadały si˛e Zaprzyja´znione Swiaty Harmonii i Zjednoczenia, Newton, Cassida i Wenus oraz Ceta — du˙zy i nowy s´wiat okra˙ ˛zajacy ˛ Tau ´ Ceti. Po stronie lu´znych znajdowała si˛e Ziemia, Dorsaj, Egzotyczne Swiaty Mary i Kultis, Nowa Ziemia, Freilandia, Mars i niewielki katolicki s´wiat St. Marie. Ró˙zniacym ˛ je czynnikiem był konflikt systemów ekonomicznych — dziedzictwo podzielonej Ziemi, która je pierwotnie skolonizowała. Gdy˙z w naszych czasach istniała tylko jedna waluta mi˛edzyplanetarna — a była nia˛ moneta wysoce wyszkolonych umysłów. Konkurencja była ju˙z zbyt wielka, by pojedyncza planeta mogła pozwoli´c sobie na szkolenie własnych specjalistów, szczególnie w sytuacji, gdy inne s´wiaty wydawały lepszych. Najdoskonalsza nawet edukacja na Ziemi i na jakimkolwiek innym s´wiecie nie mogła wyprodukowa´c zawodowego z˙ ołnierza, który mógłby si˛e równa´c z wytwarzanym na Dorsaj. Nie było lepszych fizyków od fizyków z Newtona ani psychologów nad tych z Exotików, ani poborowych oddziałów zaci˛ez˙ nych równie tanich i niebacznych na straty w ludziach, jak te z Harmonii i Zjednoczenia — i tak dalej. W rezultacie jeden s´wiat szkolił jeden rodzaj czy te˙z typ zawodowca i wymieniał jego usługi z tytułu kontraktu z drugim s´wiatem na kontrakt i usługi jakiegokolwiek innego typu zawodowca, którego potrzebował. Podział mi˛edzy oboma obozami był sztywny, Na „lu´znych” s´wiatach kontrakt człowieka nale˙zał w cz˛es´ci do niego samego. Nikt bez wyra˙zenia zgody nie mógł by´c wymieniony ani sprzedany na inny s´wiat — z wyjatkiem ˛ nagłych przypadków i spraw najwy˙zszej wagi. Na „´scisłych” s´wiatach z˙ ycie jednostki nale˙zało do władz — jej kontrakt mógł by´c sprzedany lub wymieniony ze skutkiem natychmiastowym. Gdy tak si˛e działo, jednostka miała tylko jeden jedyny obowiazek ˛ — 16
a mianowicie uda´c si˛e do pracy tam, gdzie jej kazano. Tak wi˛ec na wszystkich s´wiatach istnieli niewolni i wolni cz˛es´ciowo. Na s´wiatach lu´znych, do których, jak ju˙z wspomniałem, nale˙zała Ziemia, ludzie mego pokroju byli wolni cz˛es´ciowo. Ja jednak pragnałem ˛ pełnej wolno´sci, takiej, jaka˛ zapewnia jedynie członkostwo Gildii. Raz przyj˛ety do Gildii, zyskałbym t˛e wolno´sc´ na zawsze. Gdy˙z kontrakt na moje usługi stałby si˛e własno´scia˛ Słu˙zby Prasowej i tylko jej. ˙ Zaden s´wiat nie mógłby mnie potem sadzi´ ˛ c ani sprzeda´c moich usług wbrew mojej woli jakiej´s innej planecie, której akurat byłby dłu˙zny nadwy˙zk˛e wykwalifikowanej siły roboczej. To prawda, Ziemia, w odró˙znieniu od Newtona, Cassidy, Cety i niektórych innych s´wiatów, dumna była z faktu, i˙z nigdy nie musiała sprzedawa´c na pniu swoich absolwentów uniwersyteckich w zamian za specjalistów z młodszych s´wiatów. Lecz gdyby kiedykolwiek zaszła taka potrzeba, Ziemia miałaby do tego prawo na równi z wszystkimi innymi planetami — a kra˙ ˛zyło wiele opowie´sci o takich przypadkach. Tak wi˛ec moje ambicje i głód wolno´sci, podsycane we mnie przez lata sp˛edzone pod dachem Mathiasa, mogły by´c zaspokojone tylko poprzez dostanie si˛e do Słu˙zby Prasowej. A mimo uniwersyteckich sukcesów, jakiekolwiek by były, wcia˙ ˛z miałem przed soba˛ daleka,˛ trudna˛ i niepewna˛ drog˛e. Nie mogłem sobie pozwoli´c na przeoczenie niczego, co by mi pomogło w jej pokonaniu, a wła´snie za´switało mi w głowie, z˙ e odmowa zobaczenia si˛e z Markiem Torre oznaczałaby odrzucenie szansy takiej pomocy. — Masz racj˛e — odpowiedziałem Lizie — pójd˛e si˛e z nim zobaczy´c. Oczywi´scie, z˙ e si˛e z nim zobacz˛e. Dokad ˛ mam pój´sc´ ? — Zaprowadz˛e ci˛e — rzekła. — Pozwól tylko, z˙ e najpierw zadzwoni˛e. Odsun˛eła si˛e ode mnie na odległo´sc´ kilku kroków i cicho powiedziała co´s przez malutki telefon noszony na palcu serdecznym. Potem podeszła, by zabra´c mnie ze soba.˛ — Co z reszta? ˛ — zapytałem, przypomniawszy sobie o pozostałych uczestnikach naszej wycieczki pozostawionych w sali Katalogu. — Poprosiłam kogo´s, by zajał ˛ si˛e nimi i oprowadził ich dalej — nie patrzac ˛ na mnie odpowiedziała Liza. — T˛edy. Wyj´sciem z holu wprowadziła mnie do małego labiryntu s´wietlnego. Poczat˛ kowo mnie to zdziwiło, ale wkrótce zdałem sobie spraw˛e, z˙ e Mark Torre, jak ka˙zdy człowiek na s´wieczniku, musi by´c bezustannie chroniony przed potencjalnie niebezpiecznymi pomyle´ncami i maniakami. Z labiryntu przeszli´smy do pustego pokoiku i tam si˛e zatrzymali´smy. Pokój ruszył z miejsca — trudno mi powiedzie´c, w którym kierunku — a potem stanał. ˛ — T˛edy — powtórzyła Liza, prowadzac ˛ mnie ku jednej ze s´cian. Pod dotykiem dłoni jeden z jej segmentów odchylił si˛e, otwierajac ˛ nam drog˛e 17
do pokoju umeblowanego jak gabinet, lecz dodatkowo wyposa˙zonego w pulpit sterowniczy, za którym siedział starszy m˛ez˙ czyzna. Poznałem Marka Torre, gdy˙z cz˛esto go widywałem w wiadomo´sciach agencyjnych. Nie wygladał ˛ na swój wiek — przekroczył ju˙z w tym czasie osiemdziesiat˛ k˛e — lecz twarz miał poszarzała˛ ze zm˛eczenia i sprawiał wra˙zenie schorowanego. Ubranie wisiało niczym worek na jego pot˛ez˙ nych ko´sciach, jak gdyby bardzo schudł ostatnimi czasy. Dwie doprawdy niezwykłych rozmiarów dłonie spoczywały bezwładnie na skrawku blatu przed klawiszami konsolety, a ich poszarzałe knykcie były spuchni˛ete i powi˛ekszone przez, jak si˛e pó´zniej dowiedziałem, zapomniana˛ chorob˛e stawów zwana˛ artretyzmem. Kiedy weszli´smy, nie wstał na powitanie, lecz gdy przemówił, głos jego brzmiał zdumiewajaco ˛ czysto i młodo, oczy za´s iskrzyły si˛e ledwie tłumiona˛ rado´scia.˛ Mimo to kazał nam usia´ ˛sc´ i czeka´c, nim po kilku minutach otwarły si˛e drugie drzwi i do pokoju wszedł m˛ez˙ czyzna w s´rednim wieku, którego wyglad ˛ zdradzał pochodzenie z Exotików. Był to Exotik z krwi i ko´sci, o przenikliwych oczach barwy orzechowej i gładkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy pod krótko przyci˛etymi białymi włosami, ubrany w takie same bł˛ekitne szaty, jakie miała na sobie Liza. — Panie Olyn — powiedział Mark Torre — to jest Padma, Outbond Mary w Enklawie St. Louis. Wie ju˙z, kim pan jest. — Miło mi. Przywitałem si˛e z Padma.˛ U´smiechnał ˛ si˛e. — Pozna´c pana to dla mnie zaszczyt, Tam Olyn — odparł i usiadł. Jego jasne, orzechowe oczy w z˙ aden sposób nie sprawiały wra˙zenia, by mi si˛e przygladały ˛ — a jednak wprawiały mnie w zakłopotanie. W Padmie nie było nic niezwykłego — i w tym wła´snie cały kłopot. Jego spojrzenie, nawet sposób siedzenia, zdawało si˛e sugerowa´c, z˙ e wie o mnie wszystko, czego tylko mo˙zna si˛e na mój temat dowiedzie´c, i zna mnie lepiej, ni˙zbym tego pragnał ˛ ze strony kogo´s, kogo nie znam równie dobrze. Chocia˙z przez całe lata wyst˛epowałem przeciwko wszystkiemu, co reprezentował mój wuj, w tej chwili poczułem, z˙ e gorycz Mathiasa wobec narodów młodszych s´wiatów kiełkuje i we mnie. Zje˙zyłem si˛e na sama˛ my´sl o rzekomej wy˙zszos´ci Padmy, Outbonda Mary w Enklawie St. Louis na Ziemi. Odwróciłem od niego wzrok i ponownie spojrzałem w bardziej ludzkie, ziemskie oczy Marka Torre. — Skoro ju˙z Padma jest tutaj — rzekł starzec ra´zno, przechylajac ˛ si˛e ku mnie znad klawiszy pulpitu sterowniczego — powiedz nam, jak to wygladało? ˛ Co słyszałe´s? Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa,˛ gdy˙z nie sposób było opisa´c, jak to było naprawd˛e. Miliardy głosów mówiacych ˛ jednocze´snie, wszystkie jednakowo wyra´zne — to nie jest mo˙zliwe do wyja´snienia. — Słyszałem głosy — odpowiedziałem. — Mówiace ˛ wszystkie naraz. . . ale 18
ka˙zdy oddzielnie. — Jak wiele głosów? — zapytał Padma. Musiałem spojrze´c na´n znowu. — Wszystkie, jakie tylko istnieja˛ — usłyszałem swoja˛ odpowied´z. Spróbowałem opisa´c to dokładniej. Padma skinał ˛ głowa,˛ lecz kiedy mówiłem, spojrzałem na Marka Torre i ujrzałem, z˙ e znów zatapia si˛e w fotelu, jakby odwracał si˛e ode mnie z zakłopotaniem lub rozczarowaniem. — Tylko. . . głosy? — powiedział na wpół do siebie, kiedy sko´nczyłem opowiada´c. — Jak to. . . tylko? — zdziwiłem si˛e, dotkni˛ety do z˙ ywego. — A co takiego miałem usłysze´c? Co takiego ludzie słysza˛ zazwyczaj? — Za ka˙zdym razem jest inaczej — uspokajajaco ˛ wtracił ˛ głos Padmy spoza pola mego widzenia. Ale za nic nie chciałem na´n spojrze´c. Patrzyłem cały czas na Marka Torre. — Ka˙zdy słyszy co innego. Na to zwróciłem si˛e w kierunku Padmy. — A co takiego pan słyszał? — rzuciłem wyzwanie. U´smiechnał ˛ si˛e z odrobina˛ smutku. — Nic, Tam — odpowiedział. — Tylko ludzie pochodzacy ˛ z Ziemi w ogóle słyszeli cokolwiek — powiedziała ostro Liza, jak gdyby rzecz była oczywista. — A ty? — Ja? Oczywi´scie, z˙ e nie — odparła. — Od samego poczatku ˛ istnienia Projektu nie przewin˛eło si˛e nawet pół tuzina osób, które kiedykolwiek co´s usłyszały. — Mniej ni˙z pół tuzina — powtórzyłem za nia.˛ — Dokładnie pi˛ec´ — powiedziała. — Mark jest oczywi´scie jedna˛ z nich. Co do pozostałej czwórki, to jedna nie z˙ yje, a troje pozostałych — tu zawahała si˛e, przygladaj ˛ ac ˛ mi si˛e natarczywie — si˛e nie nadawało. Brzmiała teraz w jej głosie zupełnie inna nuta, nuta, która˛ słyszałem po raz pierwszy. Ale całkiem o niej zapomniałem, gdy nagle dotarły do mnie liczby, które Liza wymieniła. Tylko pi˛ecioro ludzi w ciagu ˛ czterdziestu lat! Jak cios w splot słoneczny odebrałem wiadomo´sc´ , z˙ e to, co zdarzyło mi si˛e w sali Katalogu, nie było czym´s bez znaczenia. I z˙ e ta chwila z Markiem Torre i Padma równie˙z nie była bez znaczenia, tak dla nich, jak i dla mnie. — Czy˙zby? — spytałem i popatrzyłem na Marka Torre. Z wysiłkiem nadałem głosowi swobodne brzmienie. — Co to w takim razie oznacza, kiedy kto´s co´s usłyszy? Nie odpowiedział mi wprost. Zamiast tego pochylił si˛e do przodu, przy czym jego mroczne stare oczy za´swieciły znowu tym samym blaskiem i wyciagn ˛ ał ˛ do mnie ki´sc´ swej du˙zej prawej dłoni. — Podaj mi r˛ek˛e — powiedział. 19
´ Teraz ja z kolei wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e i chwyciłem jego dło´n. Scisn ał ˛ mocno moja˛ r˛ek˛e i trzymał, przypatrujac ˛ mi si˛e przez długa˛ chwil˛e. Blask w jego oczach powoli przygasał, a˙z w ko´ncu nie zostało po nim ani s´ladu. Wówczas pu´scił mnie, z powrotem zapadajac ˛ si˛e w fotel jak człowiek pokonany. — Nic — powiedział t˛epo, odwracajac ˛ si˛e do Padmy. — W dalszym ciagu. ˛ .. nic. Z pewno´scia˛ co´s by poczuł. . . albo ja bym poczuł. — Mimo to — patrzac ˛ na mnie spokojnie powiedział Padma — on słyszał. Przyszpilił mnie do oparcia krzesła spojrzeniem orzechowych oczu Exotika. — Mark jest przygn˛ebiony, Tam — powiedział — gdy˙z jedyne, czego dos´wiadczyłe´s, to głosy, bez próby przesłania czy porozumienia. — Jakiego przesłania? — dopytywałem. — Jakiego rodzaju porozumienia? — Co do tego — odparł Padma — musiałby´s nas sam obja´sni´c. Popatrzył na mnie tak promiennie, z˙ e poczułem si˛e niewyra´znie, jak jaka´s sowa albo inny ptak, pochwycone smuga˛ reflektora. Narastała we mnie fala gniewu i niech˛eci. — Tak czy owak, nie rozumiem, co to ma wspólnego z panem — powiedziałem. U´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie. — Wi˛eksza cz˛es´c´ poparcia finansowego dla Projektu Encyklopedii pochodzi z funduszy Exotików. Powinno by´c dla pana jasne, z˙ e to nie jest nasz Projekt. To Projekt Ziemi. My jedynie poczuwamy si˛e do odpowiedzialno´sci za wszelkie prace zmierzajace ˛ do zrozumienia człowieka przez człowieka, do poznania samego siebie. Co wi˛ecej, mi˛edzy nasza˛ filozofia˛ a Marka istnieje zasadnicza sprzeczno´sc´ . — Sprzeczno´sc´ ? — zapytałem. Nawet wtedy, prosto po studiach, miałem nosa do sensacyjnych wiadomo´sci i nos ten zmarszczył si˛e w oczekiwaniu. Lecz Padma u´smiechnał ˛ si˛e, jakby czytał w moich my´slach. — To z˙ adna rewelacja — oznajmił. — Podstawowa niezgodno´sc´ istniejaca ˛ mi˛edzy nami od samego poczatku. ˛ Mówiac ˛ krótko i w uproszczeniu, my na Exotikach wierzymy, z˙ e człowieka mo˙zna udoskonali´c. Natomiast nasz obecny tu przyjaciel Mark wierzy, z˙ e człowiek z Ziemi — Człowiek Zasadniczy — jest ju˙z od dawna udoskonalony. Lecz dotad ˛ nie był w stanie swej doskonało´sci odkry´c i wykorzysta´c. Popatrzyłem na niego. — Co to ma wspólnego ze mna? ˛ — zapytałem. — I z tym, co słyszałem? — To kwestia tego, dla kogo mo˙zesz by´c u˙zyteczny: dla niego czy dla nas — spokojnie odpowiedział Padma i w jednej sekundzie serce zmroził mi chłód. Gdyby Exotikowie, lub kto´s w rodzaju Marka Torre, zło˙zyli ziemskiemu rza˛ dowi zapotrzebowanie na mój kontrakt, mógłbym z miejsca po˙zegna´c si˛e z nadzieja˛ dostania si˛e do Gildii Słu˙zby Prasowej.
20
— Dla nikogo z was, jak sadz˛ ˛ e — o´swiadczyłem tak beznami˛etnie, jak tylko potrafiłem. — By´c mo˙ze. Zobaczymy — odparł Padma. Podniósł r˛ek˛e ze wskazujacym ˛ palcem skierowanym do góry. — Czy widzisz ten palec, Tam? Spojrzałem na´n, a kiedy tak patrzyłem — palec nagle ruszył w moim kierunku, urastajac ˛ do nienaturalnych rozmiarów i przesłaniajac ˛ soba˛ cały pokój. Po raz drugi tego popołudnia opu´sciłem tu i teraz s´wiata realnego dla miejsca znajduja˛ cego si˛e poza granicami rzeczywisto´sci. Nagle znalazłem si˛e w otoczeniu błyskawic. W zupełnych ciemno´sciach przerzucany byłem z kata ˛ w kat ˛ uderzeniami piorunów. Jak piłk˛e odbijały mnie na odległo´sc´ lat s´wietlnych z jednego kra´nca na drugi jakiego´s niezmierzonego kosmosu, niby element czyich´s tytanicznych zmaga´n. Z poczatku ˛ zmaga´n tych nie rozumiałem. Wreszcie powoli zacz˛eło mi s´wita´c, z˙ e cała ta piorunowa młócka była zaci˛eta˛ walka˛ na s´mier´c i z˙ ycie o zwyci˛estwo nad prastara,˛ ciagle ˛ pogł˛ebiajac ˛ a˛ si˛e ciemno´scia,˛ podj˛eta˛ w odpowiedzi na prób˛e zduszenia i zgaszenia błyskawic. Nie była te˙z wcale walka˛ na o´slep. Teraz rozró˙zniałem ju˙z w bitwie ciemno´sci i piorunów zasadzki i podst˛epy, pora˙zki i odwroty taktyczne, uderzenia i przeciwuderzenia. Wówczas w jednej chwili powróciła mi pami˛ec´ o d´zwi˛ekach wydawanych przez miliardy głosów. Jeszcze raz wezbrały wokół mnie w rytmie błyskawic, by da´c mi klucz do tego widowiska. Nagle, tak jak prawdziwa błyskawica na mgnienie oka rozja´snia okolic˛e na wiele mil dookoła, przebłysk intuicji pokazał mi, co działo si˛e wokół. Była to prowadzona od stuleci walka człowieka o utrzymanie przy z˙ yciu swej rasy oraz utorowanie jej drogi w przyszło´sc´ , nieustanna i za˙zarta wojna, która˛ toczył ten podobny zwierz˛etom i podobny bogom — prymitywny i wyrafinowany — dziki i cywilizowany — ten zło˙zony organizm stanowiacy ˛ rodzaj ludzki walczacy ˛ o przetrwanie i ruch do przodu. Do przodu i w gór˛e, i jeszcze raz w gór˛e, póki nie zostanie osiagni˛ ˛ ete niemo˙zliwe, póki wszystkie bariery nie zostana˛ złamane, wszystkie bolaczki ˛ przezwyci˛ez˙ one, wszystkie umiej˛etno´sci opanowane. Póki nie zginie ciemno´sc´ i wsz˛edzie wokół nie stanie si˛e jasno´sc´ . Te wła´snie odgłosy zmaga´n ciagn ˛ acych ˛ si˛e przez setki stuleci słyszałem w sali Katalogu. Tych samych zmaga´n, które Exotikowie próbowali otoczy´c swa˛ dziwaczna˛ magia˛ nauk psychologicznych i filozoficznych. Wła´snie po to, by je przynajmniej zaznaczy´c na mapie minionych stuleci istnienia ludzko´sci, zaprojektowano Encyklopedi˛e, tak aby s´cie˙zka prowadzaca ˛ w przyszło´sc´ człowieka mogła by´c wytyczona na drodze konkretnych oblicze´n. To wła´snie kierowało Padma˛ i Markiem Torre — i wszystkimi innymi, ze mna˛ włacznie. ˛ Gdy˙z ka˙zda istota ludzka była pochłoni˛eta wirem masy swych bli´znich zwartych w s´miertelnym u´scisku, i nikt nie mógł przej´sc´ oboj˛etnie obok toczacej ˛ si˛e walki na s´mier´c i z˙ ycie. Ka˙zdy z nas z˙ yjacych ˛ w danym momencie brał w niej 21
udział jako jej czynnik albo jako jej igraszka. Lecz pomy´slawszy o tym, nagle u´swiadomiłem sobie, z˙ e nie jestem tylko igraszka˛ tej bitwy. Byłem czym´s wi˛ecej — siła,˛ która mo˙ze wzia´ ˛c udział w walce, ewentualnym panem przebiegu jej działa´n. Wówczas po raz pierwszy ujałem ˛ w dłonie najbli˙zsze błyskawice i jałem ˛ próbowa´c wprawia´c je w ruch, obraca´c i kierowa´c ich poruszeniami, naginajac ˛ je do mych własnych celów i pragnie´n. Mimo to rzucało mna˛ wcia˙ ˛z jak piłka˛ na odległo´sci nie dajace ˛ si˛e przewidzie´c. Lecz nie byłem ju˙z statkiem bezwolnie miotanym po targanym sztormem morzu, raczej statkiem płynacym ˛ ostro pod wiatr, wykorzystujacym ˛ jego sił˛e do halsowania. I w tej wła´snie chwili ogarn˛eło mnie poczucie pot˛egi i mocy. Gdy˙z błyskawice były posłuszne moim dłoniom, a ich bezwładny przedtem ruch układał si˛e zgodnie z ma˛ wola.˛ Przenikało mnie owo nie dajace ˛ si˛e opisa´c poczucie zawartej we mnie nieujarzmionej siły. I wreszcie przyszło mi do głowy, z˙ e nigdy nie byłem jednym z tych pomiatanych i poniewieranych przez los. Zawsze byłem je´zd´zcem i Mistrzem. I posiadałem dar kształtowania, przynajmniej w cz˛es´ci, wszystkiego, czego dotknałem ˛ w bitwie ciemno´sci i błyskawic. Dopiero wtedy u´swiadomiłem sobie wreszcie istnienie innych, podobnych mi ludzi. Tak samo jak ja byli je´zd´zcami i Mistrzami. Oni tak˙ze je´zdzili na burzy, która˛ stanowiła pozostała cz˛es´c´ walczacej ˛ masy ludzko´sci. W jednej sekundzie znajdowali´smy si˛e w tym samym miejscu, w nast˛epnej rozdzielały nas niezmierzone eony. Ale widziałem ich. I oni mnie widzieli. I stałem si˛e s´wiadomy faktu, z˙ e wołaja˛ do mnie, wzywajac, ˛ bym nie walczył sam na własna˛ r˛ek˛e, lecz połaczył ˛ si˛e z nimi we wspólnym wysiłku doprowadzenia bitwy do jakiego´s przyszłego rozstrzygni˛ecia i do uporzadkowania ˛ chaosu. Jednak˙ze cała moja natura buntowała si˛e we mnie przeciw ich wezwaniom. Zbyt długo byłem pomiatany i upokarzany. Zbyt długo byłem bezbronna˛ ofiara˛ błyskawic. Dzi´s, oddany dzikiej rado´sci uje˙zd˙zania tam, gdzie dotad ˛ mnie uje˙zd˙zano, chełpiłem si˛e moja˛ pot˛ega.˛ Nie dbałem o wspólny wysiłek, który mógł w konsekwencji doprowadzi´c do zawarcia pokoju. Pragnałem ˛ tylko, z˙ eby upajajace ˛ wirowanie i falowanie konfliktu szło jak furia pode mna,˛ dosiadajacym ˛ jego grzbietu. Dawniej ujarzmiony i zakuty w kajdany ciemno´sci przez mojego wuja, dzi´s byłem wolny i byłem Mistrzem. Nic nie skłoni mnie do powtórnego zało˙zenia kajdanów. Rozpostarłem szeroko ma˛ władz˛e nad błyskawicami i poczułem, z˙ e władza ta staje si˛e coraz szersza i pot˛ez˙ niejsza, i jeszcze szersza, i jeszcze pot˛ez˙ niejsza. Nagle znalazłem si˛e z powrotem w biurze Marka Torre. Mark przygladał ˛ mi si˛e z twarza˛ nieruchoma˛ jak drewniana rze´zba. Liza tak˙ze spogladała ˛ z pobladła˛ twarza˛ w moim kierunku. A na wprost mnie siedział Padma i patrzył mi w oczy tak samo bez wyrazu jak poprzednio. — Nie — powiedział powoli. — Masz racj˛e, Tam. Nie przydasz si˛e nam do pomocy przy Encyklopedii. 22
Od strony Lizy dał si˛e słysze´c nikły d´zwi˛ek, ciche sapni˛ecie, niemal niesłyszalny krzyk bólu. Ale szybko zagłuszyło go chrzakni˛ ˛ ecie Marka Torre, przypominajace ˛ pomruk s´miertelnie rannego nied´zwiedzia, osaczonego, lecz ju˙z odwracajacego ˛ si˛e, by powsta´c na tylne łapy i stana´ ˛c twarza˛ w twarz ze swymi prze´sladowcami. — Nie przyda si˛e? — zapytał. Wyprostował si˛e za biurkiem i odwrócił do Padmy. Jego opuchni˛eta prawa dło´n opadła na stół s´ci´sni˛eta w du˙za,˛ ziemi´scie szara˛ pi˛es´c´ . — On musi si˛e przyda´c! Min˛eło ju˙z dwadzie´scia lat, odkad ˛ po raz ostatni kto´s co´s usłyszał w sali Katalogu — a ja si˛e starzej˛e! — Słyszał tylko głosy. Ale nie wzbudziło to w nim specjalnego entuzjazmu. Nic nie czułe´s, kiedy go dotknałe´ ˛ s — odrzekł Padma. Mówił z rezerwa,˛ przyciszonym głosem, słowa wychodziły z jego ust jedno za drugim, jak z˙ ołnierze na defiladzie. — A to dlatego, z˙ e jest pusty w s´rodku. Nie umie identyfikowa´c si˛e ze swoimi bli´znimi. Ma cały potrzebny mechanizm, ale brak mu empatii — nie ma dołaczonego ˛ z´ ródła zasilania. — Mo˙zesz go doprowadzi´c do porzadku! ˛ Niech to szlag! — Głos starego człowieka rozbrzmiewał jak ko´scielne dzwony, lecz skrywał przy tym chrypliwa,˛ niemal płaczliwa˛ nut˛e. — Na Exotikach mo˙zesz go wyleczy´c! Padma potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie — odparł. — Nikt nie jest mu w stanie pomóc oprócz niego samego. Nie jest chory ani kaleki. Nie zda˙ ˛zył si˛e tylko rozwina´ ˛c. Musiał kiedy´s za młodu odwróci´c si˛e od ludzi i zabładzi´ ˛ c do ciemnej i odludnej doliny własnego umysłu. Z upływem lat dolina stawała si˛e coraz gł˛ebsza, ciemniejsza i w˛ez˙ sza, a˙z doszło do tego, i˙z dzi´s oprócz niego nikt si˛e ju˙z w niej nie mo˙ze zmie´sci´c, by pomóc ˙ mu si˛e wydosta´c. Zaden człowiek nie jest w stanie przeby´c tej doliny i pozosta´c przy z˙ yciu — by´c mo˙ze nawet on sam. Lecz dopóki tego nie uczyni i nie opu´sci jej drugim ko´ncem, nie nadaje si˛e ani dla ciebie, ani dla Encyklopedii, a wi˛ec i dla wszystkiego, co ona reprezentuje dla ludzi z Ziemi i skadin ˛ ad. ˛ Nie tylko nie nadaje si˛e, ale nawet nie przyjałby ˛ od ciebie tej pracy, gdyby´s mu ja˛ ofiarowywał. Spójrz tylko na niego! Przez cały ten czas nacisk jego spojrzenia, powolny i jednostajny sposób wysławiania si˛e, przypominajacy ˛ wrzucanie kamyczków do spokojnej acz bezdennej toni, trzymały mnie jak sparali˙zowanego, nawet wtedy gdy mówił o mnie jak o kim´s nieobecnym. Lecz ledwie przebrzmiały trzy ostatnie słowa, wywierany przez niego nacisk ustał i znów odnalazłem w sobie zdolno´sc´ mówienia. — Zahipnotyzowałe´s mnie! — rzuciłem si˛e na niego. — Wcale ci nie dawałem zezwolenia, by mnie wprowadza´c w. . . z˙ eby mnie poddawa´c badaniu psychoanalitycznemu. Padma potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nikt ci˛e nie zahipnotyzował — odparł. — Po prostu otworzyłem ci okno 23
na twoja˛ własna˛ s´wiadomo´sc´ wewn˛etrzna.˛ I wcale ci˛e nie psychoanalizowałem. — Co to w takim razie było? — ustapiłem, ˛ nagle pełen rozwagi. — Cokolwiek widziałe´s lub czułe´s — powiedział — była to twoja s´wiadomo´sc´ i uczucia, przetłumaczone na twoje własne symbole. A jak one wygladały, ˛ nie mam poj˛ecia. . . ani sposobu, by si˛e o tym przekona´c, je´sli sam mi o tym nie powiesz. — Jak w takim razie dowiedziałe´s si˛e tego, cokolwiek by to było, co pomogło ci podja´ ˛c decyzj˛e? — Od ciebie — odpowiedział. — Z twojego wygladu, ˛ zachowania, głosu, kiedy teraz do mnie mówisz. Z tuzina innych nie´swiadomych sygnałów. To one powiedziały mi wszystko. Istota ludzka porozumiewa si˛e całym swoim ciałem i jestestwem, nie tylko głosem czy wyrazem twarzy. — Nie wierz˛e w to! — wybuchnałem ˛ i wtem moja w´sciekło´sc´ ostygła równie nagle, jak powróciła mi rozwaga razem z prze´swiadczeniem, z˙ e z pewno´scia˛ istnieja˛ jakie´s podstawy do tego, by mu nie wierzy´c, nawet je´sli w tej chwili nie mog˛e sobie ich uzmysłowi´c. — Nie wierz˛e w to — powtórzyłem, spokojniej ju˙z i chłodniej. — Za twoja˛ decyzja˛ z pewno´scia˛ przemawia co´s wi˛ecej. — Tak — odpowiedział. — Rzeczywi´scie. Miałem mo˙zno´sc´ sprawdzenia na miejscu archiwów. Twoje dane osobiste, tak jak dane ka˙zdego z˙ yjacego ˛ obecnie Ziemianina, sa˛ ju˙z umieszczone w Encyklopedii. Przejrzałem je przed przyj´sciem. — Jeszcze — powiedziałem nieubłaganie, gdy˙z poczułem, z˙ e zmusiłem go do odwrotu. — Jest w tym jeszcze co´s wi˛ecej. Ja to widz˛e. Ja to wiem! — Tak — odparł Padma i cicho westchnał. ˛ — Przypuszczam, z˙ e zaszedłszy tak daleko, powiniene´s wiedzie´c. W ka˙zdym razie i tak wkrótce sam by´s si˛e domys´lił. — Podniósł wzrok, by spojrze´c mi prosto w oczy, lecz tym razem stwierdziłem, z˙ e mog˛e stawi´c mu czoło bez z˙ adnego poczucia ni˙zszo´sci. — Tak si˛e składa, Tam — powiedział — z˙ e jeste´s tym, kogo nazywamy Izolatem, rzadko spotykana˛ siła˛ kardynalna˛ w postaci pojedynczego osobnika — siła˛ kardynalna˛ we wzorcu ewolucyjnym społecze´nstwa ludzkiego, nie tylko na Ziemi, ale na wszystkich czternastu s´wiatach, na ich drodze ku przyszło´sci człowieka. Jeste´s człowiekiem obdarzonym przera˙zajac ˛ a˛ zdolno´scia˛ wpływania na owa˛ przyszło´sc´ — w kierunku dobrym lub złym. Przy tych słowach moje dłonie przypomniały sobie dotyk błyskawic. Z zapartym tchem czekałem, by usłysze´c co´s jeszcze. Lecz na tym sko´nczył. — I. . . — ponagliłem go wreszcie cierpko. — Nie ma z˙ adnego „I”. To ju˙z wszystko, co mo˙zna o tym powiedzie´c! Słyszałe´s kiedy´s o ontogenetyce? Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ — Tak si˛e nazywa jedna z naszych egzotycznych technik obliczeniowych — powiedział. — Mówiac ˛ w skrócie, istnieje ustawicznie rozwijajacy ˛ si˛e wzorzec zdarze´n, który obejmuje wszystkie z˙ yjace ˛ istoty ludzkie. Pragnienia i da˙ ˛zenia tych 24
jednostek determinuja˛ w swojej masie kierunek wzrostu wzorca w przyszło´sci. Jednak˙ze, znów tylko jako jednostki, prawie wszyscy ludzie sa˛ bardziej przedmiotem oddziaływania, ni˙z sami oddziałuja˛ efektywnie na wzorzec. Tu przerwał i spojrzał na mnie, jak gdyby pytajac, ˛ czy nada˙ ˛zam za tokiem jego rozumowania. Nada˙ ˛załem — i to jak! Ale nie miałem zamiaru powiedzie´c mu o tym. — Mów dalej — poprosiłem. — Jedynie od czasu do czasu u rzadko spotykanych jednostek — kontynuował — stwierdzamy szczególna˛ kombinacj˛e czynników osobowo´sci i pozycji jednostki we wzorcu, które razem wzi˛ete czynia˛ je niewyobra˙zalnie bardziej efektywnymi ni˙z ich towarzysze. Gdy to si˛e zdarza, tak jak w twoim wypadku, mamy Izolata, osobowo´sc´ kardynalna,˛ kogo´s, kto ma wszelka˛ swobod˛e oddziaływania na wzorzec, podczas gdy sam jest przedmiotem oddziaływania tylko w relatywnie małym stopniu. Znów si˛e zatrzymał. I tym razem skrzy˙zował ramiona. Tym gestem ostatecznie zako´nczył wykład, a ja odetchnałem ˛ gł˛eboko, by uspokoi´c rozszalałe serce. — A wi˛ec — powiedziałem — mam wszystkie te cechy, a mimo to nie chcecie wzia´ ˛c mnie do tego, do czego jestem wam potrzebny, cokolwiek by to było? — Mark chce, z˙ eby´s w ko´ncu przejał ˛ od niego, jako Nadzorca, budow˛e Encyklopedii — powiedział Padma. — Podobnie jak my z Exotików. Gdy˙z Encyklopedia jest narz˛edziem, którego cel i zastosowanie po oddaniu do u˙zytku potrafia˛ w pełni poja´ ˛c tylko nieliczne jednostki. A koncepcja ta mo˙ze by´c nieustannie tłumaczona w ogólnie dost˛epnych kategoriach tylko przez jednostk˛e wyjatkow ˛ a.˛ Bez Marka albo kogo´s do´n podobnego, kto by doprowadził jej budow˛e przynajmniej do punktu, w którym zostanie przeniesiona w przestrze´n kosmiczna,˛ szary człowiek utraci wizj˛e mo˙zliwo´sci Encyklopedii po jej uko´nczeniu. Praca nad nia˛ doprowadzi do nieporozumie´n i frustracji. Najpierw zwolni tempo, potem wymknie si˛e spod kontroli, by w ko´ncu lec w gruzach. — Przerwał i spojrzał na mnie surowo. — Encyklopedia nigdy nie zostanie zbudowana — rzekł — je´sli nie znajdzie si˛e nast˛epca Marka. A bez niej człowiek zrodzony na Ziemi wymrze i zaniknie. A gdy ziemskiego człowieka zabraknie, ludzkie szczepy na innych planetach moga˛ si˛e okaza´c niezdolne do z˙ ycia. Ale nic z tych rzeczy ci˛e nie obchodzi, prawda? Gdy˙z to wła´snie ty nas nie potrzebujesz, a nie odwrotnie. Mierzył mnie przez cały pokój oczyma płonacymi ˛ orzechowym ogniem. — Bo nie potrzebujesz nas — powtórzył wolno — prawda, Tam? Strzasn ˛ ałem ˛ z siebie ci˛ez˙ ar jego spojrzenia. Lecz w tej samej chwili zrozumiałem, do czego zmierza, i przyznałem mu racj˛e. Przez mgnienie oka ujrzałem si˛e siedzacego ˛ za konsoleta,˛ przykutego do niej poczuciem obowiazku ˛ a˙z po kres swoich dni. Nie, nie potrzebowałem ani ich, ani ich posad w Encyklopedii czy gdziekolwiek indziej. Nie potrzebowałem nic z tych rzeczy. Czy˙z pracowałem tak ci˛ez˙ ko i długo, chcac ˛ uciec od Mathiasa, po to tylko, 25
by rzuci´c wszystko i zosta´c niewolnikiem ludzi bezradnych — tych wszystkich w ogromnej masie rodzaju ludzkiego, którzy byli zbyt słabi, by na własna˛ r˛ek˛e stoczy´c bitw˛e z błyskawicami? Czy˙z powinienem zaprzepa´sci´c własne widoki na przyszła˛ wolno´sc´ i pot˛eg˛e w zamian za mglista˛ obietnic˛e wolno´sci dla nich — by´c mo˙ze kiedy´s — dla nich, którzy nie potrafili sami zasłu˙zy´c na t˛e wolno´sc´ , tak jak ja potrafiłem zasłu˙zy´c na swoja˛ i zasłu˙zyłem? Nie, nie miałem zamiaru. Ani mi si˛e s´niło mie´c cokolwiek wspólnego z Markiem Torre albo jego Encyklopedia.˛ — Nie! — powiedziałem szorstko. Markowi Torre zagrzechotało co´s cicho w krtani, niczym zamierajace ˛ echo wydanego wcze´sniej nied´zwiedziego pomruku. — Nie. To prawda — przytaknał ˛ Padma. — Widzisz, tak jak mówiłem, nie masz w sobie empatii. . . nie masz duszy. — Duszy? — zapytałem. — A co to takiego? — Czy˙z mog˛e s´lepemu od urodzenia opisa´c kolor złota? — Jego błyszczacy ˛ wzrok spoczał ˛ na mnie. — Dowiesz si˛e, co to takiego, je´sli ja˛ znajdziesz — ale znajdziesz ja˛ tylko wtedy, gdy b˛edziesz w stanie utorowa´c sobie drog˛e przez dolin˛e, o której mówiłem. Je´sli wyjdziesz z niej cało, by´c mo˙ze w ko´ncu odnajdziesz swa˛ ludzka˛ dusz˛e. Dowiesz si˛e, co to takiego, kiedy ja˛ znajdziesz. — Dolina — powtórzyłem jak echo. — Jaka dolina? — Sam wiesz, Tam — powiedział spokojniej ju˙z Padma. — Sam wiesz lepiej ode mnie. Taka dolina umysłu i ducha, gdzie wszystkie tkwiace ˛ w tobie niepowtarzalne zdolno´sci twórcze sa˛ teraz. . . spaczone i wykrzywione. . . obrócone na u˙zytek zniszczeniu. ´ NISZCZYC! Głosem mojego wuja, rozbrzmiewajac ˛ jak grom w uszach mojej pami˛eci, zadudnił ulubiony cytat Mathiasa z pism Waltera Blunta. Nagle, niby wydrukowane ognistymi zgłoskami na wewn˛etrznej powierzchni mojej czaszki, ujrzałem olbrzymie mo˙zliwo´sci, które słowo to otwierało przede mna˛ na s´cie˙zce, jaka˛ chciałem kroczy´c! I oto, bez ostrze˙zenia, w gł˛ebi duszy poczułem si˛e tak, jakbym rzeczywi´scie znalazł si˛e w dolinie, o której mówił Padma. Po obu stronach wyrosły przede mna˛ wysokie, czarne s´ciany. Prosta jak strzelił i waska ˛ była moja droga — i prowadziła coraz ni˙zej. Nagle zdjał ˛ mnie l˛ek przed czym´s niby z najgł˛ebszej gł˛ebiny, niewidocznym w rozpo´scierajacych ˛ si˛e za nia˛ najgł˛ebszych ciemno´sciach, jakim´s czarniejszym-ni˙z-czer´n poruszeniem amorficznego z˙ ycia, czatujacego ˛ tam na mnie. Lecz jeszcze w tej samej chwili, w której wzdrygnałem ˛ si˛e na sama˛ my´sl o tym, skad´ ˛ s tam wewnatrz ˛ mnie wykiełkowała wielka, nieuchwytna jak cie´n, lecz ogromna rado´sc´ ze spotkania. Wówczas niby d´zwi˛ek zm˛eczonego dzwonu wiszacego ˛ wysoko, wysoko nade mna,˛ dobiegł mnie głos Marka Torre, ochryple i ze smutkiem mówiacego ˛ do Padmy.
26
— Nie mamy wi˛ec z˙ adnej szansy? Nie mo˙zemy nic zrobi´c? A je´sli on nigdy nie wróci do nas i do Encyklopedii? — Mo˙zesz tylko czeka´c. . . i mie´c nadziej˛e — odpowiedział Padma. — Je´sli b˛edzie w stanie pój´sc´ dalej, zej´sc´ na sarno dno i zwyci˛ez˙ y´c to, co dla siebie tam stworzył, oraz uj´sc´ z tego cało, by´c mo˙ze wróci. Ale wybór mi˛edzy piekłem a niebem nale˙zy do niego, tak jak i do nas wszystkich. Tylko z˙ e jego wybory wi˛ecej wa˙za˛ od naszych. Słowa te odbiły si˛e, jak groch o s´cian˛e, od moich uszu, wywołujac ˛ d´zwi˛ek podobny do uderzenia zimnego deszczu o jaka´ ˛s nieczuła˛ powierzchni˛e, kamie´n lub beton. Poczułem nagle ogromna˛ potrzeb˛e ucieczki od nich wszystkich, usuni˛ecia si˛e w samotno´sc´ i przemy´slenia zaszłych wydarze´n. Ci˛ez˙ ko podniosłem si˛e z krzesła. — Któr˛edy do wyj´scia? — zapytałem t˛epo. — Lizo. . . — poprosił ze smutkiem Mark Torre. — T˛edy — zwróciła si˛e do mnie. Stała przez chwil˛e naprzeciw mnie z twarza˛ pobladła,˛ ale bez wyrazu. Wreszcie odwróciła si˛e i poszła przodem. Tak wi˛ec wyprowadziła mnie z tego pokoju i powiodła z powrotem droga,˛ która˛ przyszli´smy. Na dół przez labirynt s´wietlny, pokoje i korytarze Projektu Encyklopedii Finalnej i wreszcie do zewn˛etrznego holu Enklawy, gdzie po raz pierwszy spotkała si˛e z nasza˛ grupa.˛ Przez cała˛ drog˛e nie wypowiedziała ani jednego słowa. Lecz kiedy miałem ju˙z odej´sc´ , nieoczekiwanie powstrzymała mnie, kładac ˛ r˛ek˛e na ramieniu. Odwróciłem si˛e, by stawi´c jej czoło. — Jestem tu zawsze — powiedziała. I ku mojemu zdziwieniu ujrzałem, z˙ e jej brazowe ˛ oczy sa˛ pełne łez. — Nawet gdyby nie było nikogo innego — jestem tu zawsze! Potem okr˛eciła si˛e na pi˛ecie i niemal uciekła. Popatrzyłem w s´lad za nia,˛ nieoczekiwanie wstrza´ ˛sni˛ety. Lecz tak wiele przydarzyło mi si˛e w ciagu ˛ ostatniej godziny, z˙ e nie miałem ani czasu, ani ochoty dochodzi´c dlaczego, ani te˙z domys´la´c si˛e, co takiego kryło si˛e pod dumnymi słowami dziewczyny, wtórujacymi ˛ jak echo jej wcze´sniejszej zagadkowej wypowiedzi. Wróciłem metrem do St. Louis i złapałem powrotny wahadłowiec do Aten. Po drodze wiele rozmy´slałem. Tak byłem podniecony swoimi my´slami, z˙ e wszedłem do domu wuja i wmaszerowałem prosto do biblioteki, zanim zorientowałem si˛e, i˙z sa˛ w niej ludzie. Nie tylko mój wuj w wysokim fotelu klubowym, ze stara˛ oprawna˛ w skór˛e ksia˙ ˛zka˛ le˙zac ˛ a˛ grzbietem do góry na jego kolanach, i nie tylko moja siostra, która widocznie wróciła przede mna˛ i teraz stała z boku w odległo´sci trzech metrów, z twarza˛ zwrócona˛ w kierunku Mathiasa. W pokoju znajdował si˛e tak˙ze szczupły, ciemnowłosy młody m˛ez˙ czyzna, kilka centymetrów ni˙zszy ode mnie. Pi˛etno berberyjskich przodków wyci´sni˛ete na jego 27
twarzy było oczywiste dla ka˙zdego, kto tak jak ja musiał studiowa´c na uczelni pochodzenie etniczne człowieka. Ubrany całkiem na czarno, z czarnymi włosami obci˛etymi krótko nad czołem, stał wyprostowany jak ostrze miecza wyj˛ete z pochwy i postawione na sztorc. Był to nieznajomy, którego widziałem rozmawiajacego ˛ z Eileen. I znowu wezbrała we mnie mroczna rado´sc´ obiecanego spotkania w gł˛ebinach doliny. Gdy˙z oto nadarzała si˛e pierwsza szansa zrobienia u˙zytku z mego dopiero co odkrytego daru rozumienia sytuacji i z mojej siły.
Rozdział 4 Był to plac boju. Wiele odkry´c, które poczyniłem w siedzibie błyskawic, zda˙ ˛zyło si˛e ju˙z do tej pory właczy´ ˛ c w s´wiadome funkcje mego umysłu. Jednak niemal natychmiast ta nowa dla mnie ostro´sc´ percepcji została przez chwil˛e zakłócona poczuciem osobistego zaanga˙zowania w rozwój sytuacji. Pobladła Eileen po´swi˛eciła memu pojawieniu si˛e przelotne spojrzenie, lecz zaraz potem powróciła wzrokiem do Mathiasa, który siedział nie okazujac ˛ strachu ani zakłopotania. Jego pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz, która dzi˛eki krzaczastym brwiom i g˛estym włosom, wcia˙ ˛z jeszcze jednolicie czarnym mimo dawno przekroczonej pi˛ec´ dziesiatki, ˛ przybrała kształt winnego serduszka, była jak zwykle chłodna i beznami˛etna. On równie˙z popatrzył na mnie zdawkowo, zanim odwrócił si˛e, by stawi´c czoło wzburzonemu spojrzeniu Eileen. — Mówi˛e jedynie — rzekł do niej — z˙ e nie widz˛e powodu, by´s musiała si˛e fatygowa´c i pyta´c mnie o zdanie. Nigdy nie nakładałem na ciebie ani na Tama z˙ adnych ogranicze´n. Zrobisz to, na co b˛edziesz miała ochot˛e. Zacisnał ˛ palce na ksia˙ ˛zce, jak gdyby miał ja˛ podnie´sc´ i wróci´c do przerwanej lektury. — Powiedz mi, co ja mam robi´c! — krzykn˛eła Eileen. Zbierało jej si˛e na płacz i zaci´sni˛ete w pi˛es´ci dłonie trzymała sztywno po bokach. — Nie ma najmniejszego sensu, bym mówił ci, co masz robi´c — odpowiedział Mathias z dystansem. — Cokolwiek uczynisz, nie sprawisz tym z˙ adnej ró˙znicy ani mnie, ani sobie, ani nawet temu oto młodemu człowiekowi. . . — Tu przerwał i odwrócił si˛e do mnie. — Och, skoro tu jeste´s, Tam. . . Eileen zapomniała ci˛e przedstawi´c. Nasz go´sc´ to pan Jamethon Black, z Harmonii. — Przodownik roty Black — rzekł młodzieniec, obracajac ˛ ku mnie szczupła˛ twarz bez wyrazu. — Pełni˛e tu obowiazki ˛ attache. Wówczas udało mi si˛e rozpozna´c, skad ˛ pochodził. Wywodził si˛e z jednego ze s´wiatów, nazywanych z kwa´snym humorem przez ludy innych planet — Zaprzyja´znionymi. Powinien zatem nale˙ze´c do owych religijnych gorliwców sparta´nskiego usposobienia, którymi te s´wiaty były zaludnione. Dziwnym trafem, który wówczas wydawał mi si˛e jeszcze dziwniejszy, spo´sród setek wszelkiego rodza29
ju typów społeczno´sci ludzkich, które wzi˛eły poczatek ˛ na młodszych planetach (obok typu z˙ ołnierskiego s´wiata Dorsaj, typu filozoficznego Exotików i ufaja˛ cych w nauki s´cisłe ludów Newton i Wenus), wła´snie społecze´nstwo religijnych fanatyków oka˙ze si˛e jedna˛ z kilku odr˛ebnych wielkich kultur odłamkowych, które kwitnacym ˛ rozwojem wyró˙zniały si˛e po´sród ludzkich kolonii pomi˛edzy gwiazdami. Bo te˙z i byli odr˛ebna˛ kultura˛ odłamkowa.˛ Nie kultura˛ z˙ ołnierzy, cho´c w tej roli ˙ dwana´scie pozostałych s´wiatów widywało ich najcz˛es´ciej. Zołnierzami byli Dorsajowie — ludzie wojny do szpiku ko´sci. Zaprzyja´znieni byli lud´zmi Po´swi˛ecenia — nawet je´sli było to po´swi˛ecenie spod znaku umartwienia i włosiennicy — którzy oddawali w najem samych siebie, gdy˙z ich pozbawione bogactw naturalnych s´wiaty niewiele wi˛ecej miały do zaoferowania jako eksport na pokrycie ludzkich bilansów kontraktowych, które pozwalały wynajmowa´c niezb˛ednych specjalistów z innych planet. Niewielki był zbyt na kaznodziejów — a to jedyny plon, który Zaprzyja´znieni zbierali z lichej, kamienistej gleby. Lecz potrafili pociaga´ ˛ c za spust i wykonywa´c rozkazy — do ostatniego człowieka. I byli tani. Starszy Bright, Pierwszy nad Rada˛ Ko´sciołów rzadz ˛ ac ˛ a˛ Harmonia˛ i Zjednoczeniem, mógł przelicytowa´c atrakcyjnos´cia˛ oferty ka˙zdy inny rzad, ˛ trudniacy ˛ si˛e dostawa˛ najemników. Z jednym tylko zastrze˙zeniem — mniejsza o umiej˛etno´sci bojowe tych najemników. Prawdziwym wojennym ludem byłi Dorsajowie. Or˛ez˙ bitewny był w ich dłoniach posłusznym narz˛edziem i pasował do nich jak ulał. Tymczasem przeci˛etny z˙ ołnierz z Zaprzyja´znionych brał do r˛eki karabin tak, jak bierze si˛e motyk˛e albo siekier˛e — narz˛edzia, którymi nale˙zy włada´c na chwał˛e swego ludu i swego Ko´scioła. Zatem znajacy ˛ si˛e na rzeczy twierdzili, i˙z to Dorsaj dostarcza czternastu s´wiatom z˙ ołnierza. Zaprzyja´znieni za´s dostarczaja˛ mi˛eso armatnie. Wówczas jednak˙ze daleki byłem od tego typu rozwa˙za´n. W owej chwili jedyna˛ moja˛ reakcja˛ na widok Jamethona Blacka było stwierdzenie, kim jest. Po ciemnej tonacji jego powierzchowno´sci, po nieruchomo´sci rysów twarzy, trzymaniu si˛e na dystans i jakiej´s aurze niedosi˛ez˙ no´sci, podobnej do roztaczanej przez Padm˛e — po tym wszystkim z łatwo´scia˛ rozpoznałem, jeszcze nim mi go wuj przedstawił, reprezentanta wy˙zszej rasy rodem z młodszych s´wiatów. Jednej z tych, którym, jak to nam Mathias zawsze udowadniał, ziemski człowiek nie był w stanie dotrzyma´c kroku. Lecz nienaturalne wyczulenie, wywołane w czasie do´swiadczenia w Projekcie Encyklopedii, zjawiło si˛e znowu, i z ta˛ sama˛ mroczna˛ rado´scia˛ wewn˛etrzna˛ skonstatowałem, z˙ e istnieja˛ jeszcze inne sposoby rywalizacji oprócz dotrzymywania kroku. — . . . przodownik roty Black — mówił Mathias — był słuchaczem wieczorowych kursów historii Ziemi na Uniwersytecie Genewskim, tych samych, na które ucz˛eszczała Eileen. Poznali si˛e oboje około miesiaca ˛ temu. Dzi´s twoja siostra 30
twierdzi, i˙z chciałaby go po´slubi´c, i gdy pod koniec tygodnia zostanie przeniesiony na rodzinna˛ planet˛e, przenie´sc´ si˛e z nim na Harmoni˛e. — Mathias przeniósł wzrok na Eileen. — Oczywi´scie powiedziałem jej, z˙ e wybór nale˙zy do niej — doko´nczył. — Ale ja prosz˛e, z˙ eby mi kto´s pomógł. . . pomógł podja´ ˛c słuszna˛ decyzj˛e! — wybuchn˛eła Eileen z˙ ało´snie. Mathias potrzasn ˛ ał ˛ z wolna głowa.˛ — Mówiłem ci — rzekł ze zwykłym sobie, pozbawionym wszelkiej ja´sniejszej nuty spokojem w głosie — z˙ e decydowa´c nie ma o czym. To, jaka˛ podejmiesz decyzj˛e, nie ma z˙ adnego znaczenia. Wyjd´z za tego m˛ez˙ czyzn˛e. . . albo nie wychod´z. W ostatecznym rozrachunku nie b˛edzie to miało z˙ adnego znaczenia ani dla ciebie, ani dla nikogo innego. Ty mo˙zesz hołdowa´c absurdalnemu mniemaniu, i˙z to, co zadecydujesz, mo˙ze wpłyna´ ˛c na bieg wydarze´n. Co do mnie. . . nie mam zamiaru. . . i poniewa˙z ja pozostawiam ci swobod˛e post˛epowania wedle własnego widzimisi˛e, tudzie˙z zabawy w podejmowanie decyzji, nalegam, by´s i ty pozostawiła mi swobod˛e post˛epowania wedle mojego widzimisi˛e i nie anga˙zowała mnie w z˙ adne takie farsy. Wygłosiwszy te słowa, podniósł ksia˙ ˛zk˛e, jak gdyby w gotowo´sci do ponownego rozpocz˛ecia lektury. Po policzkach Eileen zacz˛eły spływa´c łzy. — Ale ja nie wiem. . . nie wiem, co mam ze soba˛ zrobi´c! — zachłystywała si˛e. — W takim razie nie rób nic — odrzekł nasz wuj, odwracajac ˛ stronic˛e ksia˙ ˛zki. — Tak czy inaczej, to jedyny sposób post˛epowania godny cywilizowanego człowieka. Nie ruszajac ˛ si˛e z miejsca, zacz˛eła cichutko popłakiwa´c. I przemówił do niej Jamethon Black. — Eileen — rzekł, a ona odwróciła si˛e do niego. Mówił niskim, spokojnym głosem, z lekkimi naleciało´sciami odmiennego rytmu frazowania. — Czy chcesz wyj´sc´ za mnie i uczyni´c Harmoni˛e swym domem? — O tak, Jamie! — wybuchn˛eła. — O tak! Czekał, lecz nie zrobiła w jego kierunku ani kroku. Wybuchn˛eła ponownie. — Po prostu nie jestem pewna, czy powinnam! — krzykn˛eła. — Nie widzisz, Jamie, z˙ e chc˛e mie´c pewno´sc´ , z˙ e post˛epuj˛e słusznie? A ja nie wiem, nie wiem! — Zwróciła twarz w moim kierunku. — Tam — powiedziała. — Co robi´c? Czy mam pojecha´c? Jej niespodziewane odwołanie si˛e do mego braterskiego autorytetu zabrzmiało w moich uszach jak echo jednego z głosów, których potoki zalewały mnie w sali Katalogu. W jednej chwili biblioteka, w której stałem, dziwnie si˛e rozja´sniła i zyskała na długo´sci. Si˛egajace ˛ sufitu półki z ksia˙ ˛zkami, moja siostra zalana łzami, apelujaca ˛ do mnie o pomoc, milczacy ˛ młodzieniec w czarnym stroju oraz mój wuj, pogra˙ ˛zony z całym spokojem w lekturze, jak gdyby otaczajaca ˛ go plama łagodnego s´wiatła padajacego ˛ z półek za plecami była jaka´ ˛s zaczarowana˛ wyspa,˛ odgrodzona˛ od wszelkich ludzkich trosk i kłopotów, wszystko to objawiło mi si˛e 31
niby w nowym, dodatkowym wymiarze. Było to tak, jakbym ich przenikał spojrzeniem na wskro´s i jednocze´snie ogla˛ dał ze wszystkich stron naraz. Nagle zaczałem ˛ rozumie´c mojego wuja tak dobrze, jak mi si˛e to jeszcze w z˙ yciu nie udało; zrozumiałem, z˙ e wbrew udawanemu zatopieniu w lekturze, w my´slach zda˙ ˛zył ju˙z zadecydowa´c, jakie mam zaja´ ˛c stanowisko w odpowiedzi na pytanie Eileen. Wiedział, z˙ e gdyby powiedział mojej siostrze — zosta´n, wydobyłbym ja˛ z tego domu, cho´cbym musiał w tym celu przystapi´ ˛ c do regularnego obl˛ez˙ enia. Wiedział, z˙ e instynkt ka˙ze mi przeciwstawia´c mu si˛e we wszystkim. A tak, zachowujac ˛ bierno´sc´ , nie pozostawiał mi nic, z czym mógłbym podja´ ˛c walk˛e. Dokonywał odwrotu na z góry upatrzone pozycje swej diabelskiej (lub boskiej) oboj˛etno´sci, mnie pozostawiwszy ludzka˛ ułomno´sc´ i podejmowanie decyzji. Oczywi´scie, przez cały czas traktujac ˛ jako pewnik, z˙ e umocni˛e Eileen w pragnieniu wyjazdu z Jamethonem. Ale tym razem przeliczył si˛e co do mnie w swoich rachubach. Nie zauwa˙zył zaszłych we mnie przemian ani s´wie˙zo zdobytej wiedzy słu˙zacej ˛ mi za gwiaz´ d˛e przewodnia.˛ Dla niego hasło NISZCZYC! było tylko pusta˛ skorupa,˛ do której mógł si˛e schroni´c w razie potrzeby. Lecz w moich oczach, obdarzonych czym´s w rodzaju goraczkowej ˛ jasno´sci widzenia, przybierało ono rozmiary daleko wi˛eksze, stajac ˛ si˛e wr˛ecz bronia˛ zdatna˛ do obrócenia przeciwko tym górujacym ˛ nad nami demonom z młodszych s´wiatów. Patrzyłem teraz z perspektywy całego pokoju na Jamethona Blacka i nie odczuwałem przed nim l˛eku, tak jak przestałem odczuwa´c l˛ek przed Padma.˛ Nie mogłem si˛e doczeka´c okazji wypróbowania na nim swej siły. — Nie — odpowiedziałem Eileen ze spokojem. — Nie wydaje mi si˛e, by´s powinna jecha´c. Zrobiła wielkie oczy ze zdumienia i zdałem sobie spraw˛e, i˙z w pod´swiadomos´ci rozumowała nie inaczej ni˙z wuj, a mianowicie, z˙ e koniec ko´ncem zmuszony b˛ed˛e powiedzie´c jej, by poszła za głosem swojego serca. Teraz za´s, zbiwszy ja˛ zupełnie z tropu, ruszyłem z˙ wawo za ciosem, by z uwaga˛ dobierajac ˛ słowa, umocni´c swój sad ˛ za pomoca˛ poj˛ec´ , którym powinna da´c wiar˛e. Słowa przychodziły mi gładko. — Harmonia to nie miejsce dla ciebie, Eileen — mówiłem łagodnie. — Wiesz, jak bardzo tamtejsi ludzie ró˙znia˛ si˛e od nas na Ziemi. Czułaby´s si˛e nie na miejscu. Nie umiałaby´s im dorówna´c ani sprosta´c ich zwyczajowym wymaganiom. Ten m˛ez˙ czyzna za´s, nawiasem mówiac, ˛ to przodownik roty. — Zmusiłem si˛e do spojrzenia z sympatia˛ na Jamethona Blacka, a jego szczupła twarz wyra˙zała tyle niech˛eci i pragnienia zyskania mego poparcia, co ostrze topora. — Czy wiesz, co to oznacza na Harmonii? — zapytałem. — Jest oficerem tamtejszych sił zbrojnych. Sprzeda˙z jego kontraktu mo˙ze was w ka˙zdej chwili rozdzieli´c. On mo˙ze zosta´c wysłany do miejsc, do których ty nie b˛edziesz mogła za nim poda˙ ˛zy´c. Mo˙ze 32
nie wraca´c przez całe lata. . . albo i wcale, je´sli zostanie zabity, co nie jest bynajmniej nieprawdopodobne. Czy chcesz si˛e na to narazi´c? — I dodałem z brutalna˛ szczero´scia: ˛ — Czy jeste´s wystarczajaco ˛ silna, by znie´sc´ taka˛ nerwowa˛ szarpanin˛e, Eileen? Przez całe z˙ ycie mieszkam z toba˛ pod jednym dachem i s´miem o tym watpi´ ˛ c. Zrobiłaby´s zawód nie tylko samej sobie, zawiodłaby´s i tego człowieka. Na tym sko´nczyłem. Wuj przez cały czas mojej przemowy nie podnosił wzroku znad ksia˙ ˛zki. Nie podniósł i teraz, lecz wydało mi si˛e — ku mej cichej satysfakcji — z˙ e r˛ece trzymajace ˛ okładk˛e leciutko dr˙zały, zdradzajac ˛ uczucia, do których nigdy si˛e dotad ˛ nie przyznawał. Co do Eileen, to przez cały czas trwania mej perory wpatrywała si˛e we mnie z jawnym niedowierzaniem. Teraz westchn˛eła ci˛ez˙ ko, z trudno´scia˛ powstrzymujac ˛ si˛e przed łkaniem, i stan˛eła wyprostowana. Spojrzała na Jamethona Blacka. Nie powiedziała ani słowa. Dosy´c było tego spojrzenia. Równie˙z jemu przygladałem ˛ si˛e uwa˙znie, spodziewajac ˛ si˛e, z˙ e zdradzi jakie´s oznaki uczucia, lecz jego twarz jedynie posmutniała troch˛e i nieco złagodniała. Postapił ˛ ku Eileen dwa kroki, a˙z znalazł si˛e prawie u jej boku. Zesztywniałem w gotowo´sci rzucenia si˛e mi˛edzy nich, gdyby zaszła potrzeba poparcia mojej opinii czynem. Lecz on jedynie bardzo łagodnie przemówił do niej, posługujac ˛ si˛e ta˛ dziwna,˛ s´piewna˛ odmiana˛ zwykłej mowy, której, jak czytałem, u˙zywa mi˛edzy soba˛ jego lud, lecz której nigdy jeszcze nie słyszałem na własne uszy. — Azali˙z nie pójdziesz za mna,˛ Eileen? — rzekł. Zachwiała si˛e jak wiotka ro´slinka w spulchnionej ziemi, gdy mijaja˛ ja˛ ci˛ez˙ kie kroki, i spojrzała w przeciwna˛ stron˛e. — Nie mog˛e, Jamie — szepn˛eła. — Słyszałe´s, co powiedział Tam? To prawda. Sprawiłabym ci tylko zawód. — Nieprawda — powiedział tym samym cichym głosem. — Nie mów, z˙ e nie mo˙zesz. Powiedz, z˙ e nie chcesz, a pójd˛e sobie. Czekał. Lecz ona, wcia˙ ˛z odwrócona, unikała jego wzroku. A potem potrza˛ sn˛eła głowa˛ na znak ostatecznej odmowy. Na ten widok wciagn ˛ ał ˛ gł˛eboko powietrze w płuca. Gdy przestałem mówi´c, nie spojrzał nawet na mnie ani na Mathiasa; nie spojrzał na z˙ adnego z nas i teraz. W dalszym ciagu ˛ bez widocznych na twarzy oznak bólu i gniewu odwrócił si˛e i bez hałasu opu´scił bibliotek˛e, dom i z˙ ycie mojej siostry na zawsze. Eileen okr˛eciła si˛e na pi˛ecie i wybiegła z pokoju. Spojrzałem na Mathiasa — odwrócił stronic˛e swojej ksia˙ ˛zki, nie podnoszac ˛ na mnie wzroku. O Jamethonie Blacku ani o całym incydencie nie wspomniał nigdy wi˛ecej. Podobnie jak Eileen. Ale nie min˛eło sze´sc´ miesi˛ecy, gdy najspokojniej w s´wiecie zgłosiła swój kontrakt do sprzeda˙zy na Cassid˛e i poleciała na ów s´wiat do pracy. Kilka miesi˛ecy pó´zniej po´slubiła młodego człowieka, rodowitego mieszka´nca planety, nazwiskiem David Long Hall. Zarówno Mathias, jak i ja dowiedzieli´smy si˛e o mał˙ze´n33
stwie dopiero w kilka miesi˛ecy po fakcie, a i to od osób trzecich. Sama Eileen nie napisała ani słowa. Lecz wiadomo´sc´ o tym obeszła mnie w owym czasie nie wi˛ecej ni˙z Mathiasa, gdy˙z zwyci˛estwo nad siostra˛ i Jamethonem Blackiem wskazało mi tak poszukiwana˛ drog˛e. Nowe umiej˛etno´sci zaczynały si˛e we mnie utrwala´c. Poczałem ˛ rozwija´c techniki stosowania ich do manipulacji lud´zmi, tak jak mi si˛e to udało z Eileen, by uzyska´c to, czego pragn˛e; i byłem ju˙z na dobrej drodze do osiagni˛ ˛ ecia mego własnego celu, którym była wolno´sc´ i pot˛ega.
Rozdział 5 Jednak okazało si˛e, z˙ e mimo wszystko scena w bibliotece miała utkwi´c w mej pami˛eci jak cier´n. Przez pi˛ec´ lat, podczas których wspinałem si˛e po szczeblach kariery w Słu˙zbie Prasowej niczym urodzony człowiek sukcesu, nie miałem od Eileen z˙ adnych wiadomo´sci. W dalszym ciagu ˛ nie pisała do Mathiasa, nie pisała te˙z do mnie. Kilka listów, które do niej wysłałem, pozostało bez odpowiedzi. Dorobiłem si˛e wielu znajomych, ale nie mog˛e powiedzie´c, bym miał jakich´s przyjaciół — a Mathias nic dla mnie nie znaczył. Powoli, opłotkami, zaczynałem sobie u´swiadamia´c, i˙z jestem na s´wiecie sam jak ten palec i z˙ e uczyniłbym daleko lepiej, gdybym w pierwszym goraczkowym ˛ podnieceniu wywołanym s´wie˙zo odkryta˛ zdolno´scia˛ manipulowania lud´zmi znalazł sobie inny obiekt do´swiadcze´n ni˙z jedyna osoba na wszystkich czternastu s´wiatach, która mogła mie´c jakie´s powody, by mnie kocha´c. Wła´snie to przywiodło mnie w pi˛ec´ lat pó´zniej na zbocze górskie na nowej ziemi, zryte niedawno ogniem ci˛ez˙ kiej artylerii. Przemierzałem je, gdy˙z zbocze stanowiło cz˛es´c´ pola bitwy, od kilku zaledwie godzin toczonej przez rzucone przeciwko sobie do walki siły Północnej i Południowej Partycji Altlandii na Nowej Ziemi. Zarówno wojska Północy, jak i Południa tylko w niewielkiej cz˛es´ci składały si˛e z rodowitych Nowoziemian. Siły zbuntowanej Północy w ponad osiemdziesi˛eciu procentach tworzyły oddziały zaci˛ez˙ ne, wynaj˛ete od Zaprzyja´znionych. W skład armii Południa wchodziły w przeszło sze´sc´ dziesi˛eciu pi˛eciu procentach kontyngenty cassida´nskiego rekruta, wynaj˛etego przez władze Nowej Ziemi na zasadzie bilansu kontraktowego od rzadu ˛ Cassidy — i ten wła´snie fakt sprawił, z˙ e zmuszony byłem wyszukiwa´c sobie drog˛e po´sród zrytej ziemi i powalonych pni drzewnych na zboczu. Mi˛edzy rekrutami tego wła´snie oddziału znajdował si˛e młody grupowy nazwiskiem Dave Hall — m˛ez˙ czyzna, za którego moja siostra wyszła na Cassidzie. Moim przewodnikiem był z˙ ołnierz piechoty lojalistów, to jest Sił Zbrojnych Południowej Partycji. Nie Cassidanin, lecz rodowity mieszkaniec Nowej Ziemi w stopniu kadrowego ordynansa. Był to osobnik wychudły, po trzydziestce i z natury rzeczy skwaszony, co wnosiłem z cichej rozkoszy, której zdaje si˛e do´swiadczał, widzac, ˛ jak moje miejskie buty i peleryna reportera tytłaja˛ si˛e w błocie i po35
szyciu le´snym. Od owej chwili w Encyklopedii Finalnej min˛eło ju˙z sze´sc´ lat, moje specjalne umiej˛etno´sci porzadnie ˛ we mnie okrzepły i dzi´s, kosztem zaledwie kilku minut, potrafiłbym całkowicie odmieni´c jego opini˛e o sobie. Lecz nie było to warte zachodu. Wreszcie doprowadził mnie do małego punktu łaczno´ ˛ sci u stóp góry i przekazał oficerowi o kwadratowej szcz˛ece i podkra˙ ˛zonych oczach, któremu z wygladu ˛ dałbym lat czterdzie´sci z okładem. Oficer był za stary na dowództwo polowe i wida´c było po nim oznaki zm˛eczenia wła´sciwe dla wieku s´redniego. Co wi˛ecej, pos˛epne legiony z Zaprzyja´znionych miały ostatnio dobra˛ zabaw˛e z półsurowym cassida´nskim rekrutem jako przeciwnikiem. Trudno si˛e dziwi´c, z˙ e spogladał ˛ na mnie z równie kwa´sna˛ mina,˛ co mój przewodnik. Tyle tylko z˙ e w przypadku dowodzacego ˛ jego postawa stwarzała pewien problem. By otrzyma´c to, po co tu przybyłem, musiałem ja˛ zmieni´c. S˛ek w tym, z˙ e przyjechałem niemal bez z˙ adnych danych na temat tego człowieka, gdy˙z chodziły ju˙z słuchy o spodziewanym natarciu Zaprzyja´znionych i jako z˙ e nie było czasu do namysłu, przybyłem tak, jak stałem. Liczyłem, z˙ e uda mi si˛e wymy´sli´c jakie´s argumenty w drodze. — Komendant Hal Frane — przedstawił si˛e nie czekajac, ˛ a˙z co´s powiem, i szorstko wyciagn ˛ ał ˛ kwadratowa,˛ niezbyt czysta˛ r˛ek˛e. — Pa´nskie dokumenty! Podałem mu swoje papiery. Przejrzał je, lecz wyraz twarzy nie złagodniał mu ani na jot˛e. — Co to? — spytał. — Sta˙zysta? Pytanie równało si˛e obeldze. To, czy byłem pełnoprawnym członkiem Gildii Reporterów, czy wcia˙ ˛z jeszcze czeladnikiem w okresie próbnym, nie powinno go nic a nic obchodzi´c. Mówiac ˛ to sugerował, z˙ e jestem prawdopodobnie jeszcze zbyt zielony i tu, na linii frontu, b˛ed˛e potencjalnym zagro˙zeniem dla niego i jego ludzi. Jednak˙ze, cho´c całkiem tego nie´swiadomy, pytaniem tym nie tyle zadał cios w czułe miejsce mej wewn˛etrznej linii obrony, ile odsłonił takie u siebie. — Istotnie — odparłem spokojnie, odbierajac ˛ od niego dokumenty. I na podstawie tego, co wła´snie zdradził mi na swój temat, zaczałem ˛ improwizowa´c. — Teraz, co do pa´nskiego awansu. . . — Awansu! Szeroko otworzył oczy. Ton jego głosu potwierdził to wszystko, co sobie wydedukowałem z jednego, jedynego drobiazgu — drobiazgu, którego sens był taki, z˙ e ludzie zdradzaja˛ si˛e mimowolnie przez dobór oskar˙ze´n rzucanych na innych. Człowiek, który insynuuje, z˙ e jeste´s złodziejem, prawie na pewno posiada w swym wn˛etrzu du˙ze i wra˙zliwe pokłady nieuczciwo´sci; a w tym wypadku próba Frane’a, by dokuczy´c mi wytykaniem mojego niskiego statusu, bez watpienia ˛ zakładała, z˙ e jestem czuły na tym samym punkcie co on. Usiłowanie zniewa˙zenia mnie, w połaczeniu ˛ z faktem, z˙ e komendant był zbyt zaawansowany wiekiem, jak 36
na posiadana˛ rang˛e, wskazywały, z˙ e nie pierwszy raz został pomini˛ety przy awansie i była to jego pi˛eta achillesowa. Odkrywajac ˛ ja,˛ uczyniłem zaledwie drobny wyłom — lecz wtedy, po pi˛eciu latach c´ wiczenia swych umiej˛etno´sci na ludzkich umysłach, nie potrzebowałem nic wi˛ecej. — Nie jest pan wyznaczony do awansu na majora? — zapytałem. — My´slałem. . . — Urwałem nagle i wyszczerzyłem do´n z˛eby w u´smiechu. — Zdaje si˛e, z˙ e to pomyłka. Musiałem pomyli´c pana z kim´s innym. — Zmieniłem temat, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e po zboczu. — Widz˛e, z˙ e prze˙zył pan tu dzi´s ze swoimi lud´zmi ci˛ez˙ kie chwile. Wpadł mi w słowo. — Skad ˛ pan wie, z˙ e otrzymałem awans? — dopytywał z gro´zna˛ mina.˛ Uznałem, z˙ e najwy˙zszy czas zastapi´ ˛ c kijem marchewk˛e. — Có˙z, komendancie, nie wydaje mi si˛e, bym zapami˛etywał takie rzeczy — rzekłem, spogladaj ˛ ac ˛ mu prosto w oczy. Tu zrobiłem minutowa˛ pauz˛e, by ta prawda mogła do niego dotrze´c. — A je´sli nawet, to nie sadz˛ ˛ e, by wolno mi to było ´ panu wyjawi´c. Zródła informacji reportera sa˛ poufne, to w mojej bran˙zy konieczno´sc´ . Wojskowi maja˛ równie˙z swoje sekrety. To przywołało go do porzadku. ˛ W jednej chwili przypomniało mu si˛e, z˙ e nie jestem jednym z jego piechurów. Nie ma mocy rozkazywania mi, bym mu powiedział cokolwiek, czego powiedzie´c nie chciałem. Moja osoba, je´sli chciał si˛e czegokolwiek ode mnie dowiedzie´c, wymagała obchodzenia si˛e w jedwabnych r˛ekawiczkach, a nie walenia pi˛es´cia˛ w stół. — Ale˙z — powiedział, czyniac ˛ wysiłek, by przej´scie od pogró˙zek do u´smiechów dokonało si˛e mo˙zliwie z wdzi˛ekiem. — Ale˙z oczywi´scie. Musi mi pan wybaczy´c! Byli´smy tu pod du˙zym obstrzałem. — Trudno tego nie zauwa˙zy´c — rzekłem z odrobin˛e wi˛eksza˛ sympatia˛ w głosie. — Rzeczywi´scie, nie jest to sytuacja sprzyjajaca ˛ utrzymaniu nerwów na wodzy. — Niestety. — Udało mu si˛e przywoła´c u´smiech na twarz. — Zatem pan. . . nie mo˙ze powiedzie´c mi nic wi˛ecej o tym czekajacym ˛ mnie awansie? — Obawiam si˛e, z˙ e nie — odparłem. Nasze oczy spotkały si˛e znowu. I tak ju˙z pozostały. — Rozumiem. — Odwrócił wzrok, nieco skwaszony. — No có˙z, czym mo˙zemy panu słu˙zy´c, redaktorze? — Ale˙z mo˙ze mi pan opowiedzie´c o sobie — odparłem. — Ch˛etnie dowiedziałbym si˛e czego´s o pa´nskiej dotychczasowej karierze. Nagle odwrócił si˛e twarza˛ do mnie. — Mojej? — zapytał, wytrzeszczywszy oczy. — No, tak — odrzekłem. — Po prostu taki mam kaprys. Reporta˙z o zwykłym człowieku, kampania z punktu widzenia jednego z do´swiadczonych oficerów na polu walki. Pan rozumie. 37
Zrozumiał. Tak te˙z i przewidywałem. Mogłem bez trudu dojrze´c, jak blask ponownie zago´scił w jego oczach, i niemal zobaczyłem tryby obracajace ˛ si˛e pod powierzchnia˛ jego umysłu. Znajdowali´smy si˛e w punkcie, w którym człowiek o czystym sumieniu zaczałby ˛ si˛e dopytywa´c: „Dlaczego wła´snie ja w tym reporta˙zu? Czemu nie jaki´s oficer starszy ranga˛ albo z wi˛eksza˛ liczba˛ odznacze´n?” Lecz Frane nie miał zamiaru o nic pyta´c. To, z˙ e wła´snie on jest obiektem zainteresowania, uwa˙zał za spraw˛e oczywista.˛ Jego zaprzepaszczone nadzieje sprawiły, i˙z dodał dwa do dwóch i otrzymał, jak mu si˛e wydało, cztery. Naprawd˛e sadził, ˛ z˙ e czeka go awans — awans na polu walki. W jaki´s sposób, cho´c teraz akurat nie mogło mu przyj´sc´ do głowy w jaki, jego niedawne zachowanie w obliczu nieprzyjaciela musiało przesuna´ ˛c go w kolejce do wy˙zszego stopnia w hierarchii wojskowej, ja za´s jestem tutaj, by zrobi´c o tym reporta˙z. Jako zwykłemu cywilowi, rozumował, nie przyszło mi do głowy, z˙ e on mo˙ze jeszcze nie wiedzie´c o czekajacym ˛ go awansie i ta moja ignorancja sprawiła, z˙ e ju˙z przy pierwszym spotkaniu bezmy´slnie pu´sciłem farb˛e. Było co´s obrzydliwego w sposobie, w jaki zmieniły si˛e jego głos i postawa, skoro tylko zako´nczył mozolny proces dochodzenia do satysfakcjonujacych ˛ go wniosków. Podobnie jak niektórzy ludzie o miernych zdolno´sciach, on tak˙ze całe swoje z˙ ycie sp˛edził na szukaniu usprawiedliwie´n i wymówek majacych ˛ udowodni´c, z˙ e w gruncie rzeczy jest człowiekiem nadzwyczajnie uzdolnionym, a tylko przypadek i ludzka zawi´sc´ pozbawiały go a˙z do dzi´s słusznie nale˙znych mu owoców jego pracy. Potem, pod pretekstem dzielenia si˛e informacjami na temat swej własnej osoby, roztoczył przede mna˛ taki wachlarz wszystkich tych usprawiedliwie´n, z˙ e gdybym rzeczywi´scie przeprowadzał z nim wywiad w celach reporterskich, mógłbym przeszło tuzin razy za pomoca˛ jego własnych słów wykaza´c mu cała˛ jego małoduszno´sc´ i mierno´sc´ . Swój z˙ yciorys opowiedział mi tak, jak gdyby był to jeden wielki krzyk rozpaczy. Prawdziwe pieniadze ˛ w z˙ ołnierskim fachu przynosiła praca najemnika, ale wszystkie korzystne dla najemników oferty trafiały albo do rak ˛ ´ mieszka´nców Zaprzyja´znionych Swiatów, albo Dorsaj. Na to, by przyja´ ˛c klasztorny tryb z˙ ycia z˙ ołnierza czy nawet oficera w´sród Zaprzyja´znionych, Frane nie miał ani niezb˛ednego hartu ducha, ani odpowiednich przekona´n religijnych. Jedynym sposobem za´s, by sta´c si˛e Dorsajem, było si˛e nim urodzi´c. Pozostawała wi˛ec jedynie słu˙zba garnizonowa, szkolenie kadr i dowodzenie stacjonarnymi siłami zbrojnymi ró˙znych s´wiatów i terytorialnych zwiazków ˛ politycznych — i to tylko po to, by w razie wybuchu wojny zosta´c na drodze do wy˙zszych stanowisk dowódczych wyprzedzonym przez sprowadzonych skadin ˛ ad ˛ najemników, urodzonych lub specjalnie przysposobionych do prawdziwej walki. A słu˙zba garnizonowa, nie potrzeba dodawa´c, w porównaniu z zarobkami najemnika przynosiła marne grosze. Ten czy inny rzad ˛ zawsze gotów był przyja´ ˛c do słu˙zby drugorz˛edny materiał oficerski w rodzaju Frane’a na warunkach długo38
terminowego kontraktu z niska˛ płaca˛ i trzyma´c go na niej do woli. Ale kiedy ten sam rzad ˛ miał zamiar przyja´ ˛c na słu˙zb˛e najemników, znaczyło to, z˙ e potrzebował najemników, a zatem zupełnie naturalne było, z˙ e ludzie, którzy z racji swego zawodu kładli głow˛e pod ewangeli˛e, stawiali twarde warunki finansowe. Lecz do´sc´ ju˙z o komendancie Frane’em, który nie odgrywa tu a˙z tak wa˙znej roli. Był to mały człowieczek, któremu udało si˛e przekona´c samego siebie, z˙ e stoi w przededniu uznania go — i to przez sama˛ Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zb˛e Prasowa˛ — za potencjalnie wielkiego człowieka. Jak wi˛ekszo´sc´ ludzi tego pokroju miał nadmiernie wygórowane mniemanie o wa˙zno´sci rozgłosu w promowaniu czyjej´s kariery. Opowiedział mi wyczerpuja˛ co o sobie, oprowadził po pozycjach, gdzie na zboczu tkwili okopani jego ludzie i, na długo, zanim zaczałem ˛ gotowa´c si˛e do odej´scia, reagował na wszelkie sugestie z mojej strony z precyzja˛ dobrze wyregulowanego mechanizmu. Tote˙z gdy ju˙z-ju˙z miałem wyrusza´c z powrotem na tyły, wyraziłem z˙ yczenie — to, z którym w rzeczywisto´sci tu przybyłem. — Widzi pan, wła´snie przyszedł mi do głowy pewien pomysł — powiedziałem, zawracajac ˛ z drogi. — W dowództwie operacyjnym pozwolono mi na czas kampanii wzia´ ˛c sobie do pomocy jakiego´s szeregowca. Miałem zamiar zabra´c kogo´s z puli dowództwa, ale, sam pan rozumie, lepiej byłoby, gdybym mógł dosta´c jakiego´s z˙ ołnierza z pa´nskiego oddziału. — Jednego z moich z˙ ołnierzy? — Spojrzał na mnie spod oka. — Wła´snie — odparłem. — Wówczas w razie zamówienia na ciag ˛ dalszy artykułu lub gdyby za˙zadano ˛ ode mnie informacji o kampanii z pierwszej r˛eki. . . tak jak wy ja˛ tutaj widzicie. . . mógłby mi dostarczy´c danych. Trudno, bym z ka˙zda˛ taka˛ drobnostka˛ gonił za panem po całym polu bitwy. W przeciwnym razie zmuszony byłbym po prostu odpowiedzie´c, z˙ e ani nast˛epny artykuł, ani ciag ˛ dalszy nie wchodza˛ w gr˛e. — Rozumiem — powiedział i twarz mu si˛e wypogodziła. Lecz zaraz potem znowu zmarszczył brwi. — Jednak˙ze zanim dotrze tu uzupełnienie i b˛ed˛e w stanie kogo´s pu´sci´c, minie tydzie´n albo i dwa tygodnie. Nie widz˛e, w jaki. . . — O, je´sli tylko o to chodzi, to wszystko w porzadku ˛ — rzekłem, wyławiajac ˛ z kieszeni pisemne zezwolenie. — Mam tu upowa˙znienie, by wybra´c sobie kogo´s wedle uznania, nie czekajac ˛ na uzupełnienie. . . je´sli oczywi´scie pu´sci go dowódca. Przez kilka dni naturalnie brakowałoby panu jednego człowieka, ale. . . Pozwoliłem mu to przemy´sle´c. I przez chwil˛e rzeczywi´scie my´slał — wszystkie głupstwa wywietrzały mu z głowy — tak jak my´slałby w takiej sytuacji ka˙zdy inny dowódca wojskowy. Wszystkie oddziały w tym sektorze były osłabione po ostatnich kilku tygodniach bitwy. Brak jeszcze jednego człowieka oznaczał luk˛e w linii obrony Frane’a, który na taka˛ perspektyw˛e reagował odruchem warunkowym wła´sciwym ka˙zdemu oficerowi na polu walki. . . Po chwili stało si˛e dla mnie jasne, z˙ e widoki na rozgłos i awans utorowały 39
sobie drog˛e do jego s´wiadomo´sci i zaczyna bi´c si˛e z my´slami. — Kogo by tu. . . ? — przemówił wreszcie, bardziej do siebie ni˙z do mnie. W ten sposób sam sobie zadawał pytanie, w którym to mianowicie miejscu mógłby si˛e bez kogo´s obej´sc´ . Lecz ja złapałem go za słowo, tak jakby pytanie skierowane było do mnie. — Ma pan w swoim oddziale pewnego chłopca o nazwisku Dave Hall. . . Głowa podskoczyła mu jak uniesiona spr˛ez˙ yna.˛ Na jego twarzy pojawiło si˛e płaskie i brudne podejrzenie. Istnieja˛ dwa sposoby post˛epowania w sytuacji, gdy zaczynamy w kim´s budzi´c podejrzenia — pierwszy to uroczy´scie zapewni´c o swej niewinno´sci, a drugi, lepszy, to przyzna´c si˛e do popełnienia jakiego´s drobnego wykroczenia. — Zauwa˙zyłem jego nazwisko na diagramie słu˙zbowym w dowództwie operacyjnym, nim przybyłem tu zobaczy´c si˛e z panem — powiedziałem. — Prawd˛e mówiac, ˛ był to jeden z powodów, dla których wybrałem — poło˙zyłem na to słowo pewien nacisk, tak by nie mógł nie zwróci´c na nie uwagi — wła´snie pana do tej laurki. Ten Hall to podobno mój krewniak, jaka´s tam piata ˛ woda po kisielu, i pomy´slałem sobie, z˙ e równie dobrze mog˛e upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Rodzina mnie pili, bym dla chłopaka co´s zrobił. Frane przygladał ˛ mi si˛e z uwaga.˛ — Oczywi´scie — dodałem — zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e brak panu ludzi. Je´sli jest on dla pana taki wa˙zny. . . Je´sli jest dla ciebie taki wa˙zny, sugerował ton mojego głosu, nie mam zamiaru si˛e o niego z toba˛ kłóci´c. Z drugiej jednak strony, to wła´snie ja mam zamiar przedstawi´c ci˛e jako bohatera czytelnikom czternastu s´wiatów i je´sli usiad˛ ˛ e do swojego vocodera w poczuciu, z˙ e mogłe´s zwolni´c mojego krewniaka z linii frontu i tego nie uczyniłe´s. . . To do niego dotarło. — Kto? Hali? — zapytał. — Ale˙z skad, ˛ doskonale mog˛e si˛e bez niego obej´sc´ . — Odwrócił si˛e w kierunku swojego stanowiska dowodzenia i warknał: ˛ — Ordynans! Sprowad´z mi tu Halla w pełnym rynsztunku, z bronia,˛ i gotowego do wymarszu! Po wyj´sciu ordynansa Frane znów odwrócił si˛e do mnie. — Oporzadzenie ˛ si˛e i zameldowanie tu na miejscu zajmie mu około pi˛eciu minut — powiedział. Zaj˛eło prawie dziesi˛ec´ . Lecz nie miałem nic przeciwko temu, z˙ eby poczeka´c. Dwana´scie minut pó´zniej, z naszym grupowym jako przewodnikiem, wracali´smy z Dave’em do dowództwa operacyjnego.
Rozdział 6 Dave oczywi´scie nigdy dotad ˛ nie widział mnie na oczy. Lecz Eileen musiała mu o mnie opowiada´c i rozumiało si˛e samo przez si˛e, z˙ e rozpoznał mnie po nazwisku w chwili, gdy komendant przekazywał go do mojej dyspozycji. Miał jednak do´sc´ rozsadku, ˛ by nie zadawa´c z˙ adnych głupich pyta´n, dopóki nie dotarli´smy do Kwatery Głównej i nie pozbyli´smy si˛e przewodnika grupowego. W rezultacie miałem po drodze okazj˛e dobrze mu si˛e przyjrze´c. Wynik tego pierwszego badania nie wypadł specjalnie korzystnie. Dave był ode mnie ni˙zszy i wygladał ˛ du˙zo młodziej, ni˙z wskazywałaby na to istniejaca ˛ mi˛edzy nami ró˙znica wieku. Twarz, ozdobiona płowa˛ czupryna,˛ była z gatunku tych zaokraglonych ˛ i szczerych młodzie´nczych buzi, które a˙z po wiek s´redni zachowuja˛ chłopi˛ecy wyglad. ˛ Jedyna˛ wspólna˛ z moja˛ siostra˛ cecha,˛ jakiej mogłem si˛e w nim dopatrzy´c, była pewna wrodzona niewinno´sc´ i łagodno´sc´ — owa niewinno´sc´ i łagodno´sc´ bezbronnych stworze´n, które zdaja˛ sobie spraw˛e, z˙ e sa˛ zbyt słabe, by upomina´c si˛e o swoje prawa i dochodzi´c ich siła,˛ wi˛ec próbuja˛ utrzyma´c si˛e na powierzchni, okazujac ˛ gotowo´sc´ do zdania si˛e na dobra˛ wol˛e innych. By´c mo˙ze byłem dla niego mimo wszystko zbyt surowy. Sam nie zaliczałem si˛e do mieszka´nców owczarni. Pr˛edzej ju˙z ujrzeliby´scie mnie na zewnatrz, ˛ przemykajacego ˛ chyłkiem pod płotem i łypiacego ˛ z wielka˛ atencja˛ na pensjonariuszy. Ale taka jest prawda. Nie wydało mi si˛e, by Dave reprezentował soba˛ co´s nadzwyczajnego, tak pod wzgl˛edem powierzchowno´sci, jak charakteru. Nie uwa˙zam te˙z, by był specjalnie hojnie przez natur˛e obdarzony pod wzgl˛edem umysłowym. Kiedy Eileen wyszła za niego za ma˙ ˛z, był zwykłym programista˛ i po to, by mógł przez ostatnie pi˛ec´ lat studiowa´c mechanik˛e przesuni˛ec´ na Uniwersytecie Cassida´nskim, musieli oboje poszuka´c sobie dodatkowych zaj˛ec´ , ona na cały, a on na pół etatu. Od osiagni˛ ˛ ecia celu dzieliły go trzy lata pracy, gdy miał nieszcz˛es´cie spa´sc´ na egzaminie konkursowym poni˙zej poziomu siedemdziesi˛ecio-percentylowej mediany. Pech chciał, z˙ e zdarzyło si˛e to akurat w chwili, gdy Cassida przeprowadzała pobór rekruta zakupionego przez Nowa˛ Ziemi˛e na potrzeby trwajacej ˛ wła´snie kampanii, która miała na celu stłumienie rebelii w Partycji Północnej. Odjechał w sołdaty. My´slicie mo˙ze, i˙z Eileen nie czekajac ˛ zwróciła si˛e do mnie o pomoc. Nic 41
z tych rzeczy — chocia˙z kiedy si˛e w ko´ncu o wszystkim dowiedziałem, fakt, z˙ e tego nie zrobiła, dał mi do my´slenia. A przecie˙z dziwi´c mnie to nie powinno. Gdy w ko´ncu mi powiedziała, wówczas jej słowa obdarły ma˛ dusz˛e z z˙ ywego ciała, a jej nagie ko´sci rzuciły na pastw˛e zawodzacych ˛ w nich wichrów w´sciekło´sci i szale´nstwa. Ale to było pó´zniej. W rzeczy samej o tym, z˙ e Dave odjechał na Nowa˛ Ziemi˛e z kontyngentem rekrutów, dowiedziałem si˛e, gdy nasz wuj Mathias niespodziewanie i bez hałasu rozstał si˛e z tym s´wiatem, a ja zmuszony byłem skontaktowa´c si˛e z przebywajac ˛ a˛ na Cassidzie Eileen w sprawach majatkowych. ˛ Jej niewielki udział w spadku (Mathias na znak pogardy czy wr˛ecz szyderstwa lwia˛ cz˛es´c´ swej poka´znej fortuny zostawił Projektowi Encyklopedii Finalnej jako s´wiadectwo, z˙ e wszelkie projekty tyczace ˛ Ziemi i Ziemian uwa˙za za tak jałowe, i˙z nawet najwi˛eksza pomoc nie jest w stanie uchroni´c ich od kl˛eski) przedstawiał dla niej jakakolwiek ˛ warto´sc´ tylko wtedy, gdyby udało mi si˛e w jej imieniu dobi´c targu z jakim´s pracujacym ˛ na Ziemi Cassidaninem, który zostawił rodzin˛e na ojczystej planecie. Tylko rzady ˛ oraz wielkie organizacje mogły przekłada´c planetarne dobra materialne na warto´sc´ ludzkiej pracy i kontraktów, b˛edacych ˛ w rzeczywisto´sci jedyna˛ waluta˛ wymienialna˛ w stosunkach mi˛edzy jednym a drugim s´wiatem. W ten sposób dowiedziałem si˛e, z˙ e Dave opu´scił z˙ on˛e i swój s´wiat rodzinny, by wzia´ ˛c udział w nowoziemskiej awanturze. Nawet wówczas Eileen nie zwróciła si˛e do mnie o pomoc. To ja sam, z własnej inicjatywy, pomy´slałem o tym, by poprosi´c o przydzielenie mi Dave’a jako asystenta na czas kampanii. Poinformowałem listownie Eileen o tym, co mam zamiar zrobi´c, i poczyniłem odpowiednie kroki. Teraz, kiedy dopełniłem obietnicy, nie byłem do ko´nca pewien, czemu to uczyniłem, a nawet czułem si˛e z tym po trosze nieswojo, tak samo jak wówczas, gdy Dave, kiedy wreszcie pozbyli´smy si˛e naszego przewodnika i wyruszyli´smy do Castlemain, najbli˙zszego du˙zego miasta za linia˛ frontu, próbował mi dzi˛ekowa´c. — Mo˙zesz sobie tego oszcz˛edzi´c! — warknałem ˛ na niego. — Wszystko, co zdziałałem do tej pory, to jeszcze nawet nie połowa roboty. B˛edziesz musiał pój´sc´ ze mna˛ na lini˛e frontu jako nie uzbrojony obserwator. A nie mo˙zesz tego uczyni´c bez przepustki podpisanej przez obie strony. Komu´s za´s, kto jeszcze niespełna osiem godzin temu brał na muszk˛e swojej broni samostrzelnej z˙ ołnierzy z Zaprzyja´znionych, niełatwo b˛edzie ja˛ zdoby´c! Na te słowa si˛e zamknał. ˛ Był nieco zmieszany. Fakt, z˙ e nie chciałem przyja´ ˛c jego podzi˛ekowa´n, sprawił mu wyra´zna˛ przykro´sc´ . Za to zniech˛ecił go do mówienia, a o to mi wła´snie chodziło. Odebrali´smy rozkazy, przygotowane w dowództwie operacyjnym, w których przydzielano mi go na stałe, a potem doko´nczyli´smy przeja˙zd˙zki platforma˛ do Castelmain, gdzie wraz z moim sprz˛etem zostawiłem go w hotelu, wyja´sniwszy, z˙ e rano po niego wróc˛e. — Mam nie opuszcza´c pokoju? — zapytał, gdy wychodziłem. 42
— Rób, do cholery, na co masz ochot˛e! — odrzekłem. — Nie jestem twoim grupowym. Bad´ ˛ z tylko tutaj jutro o dziewiatej ˛ czasu miejscowego, kiedy wróc˛e. Wyszedłem. Dopiero za drzwiami u´swiadomiłem sobie, co nim powodowało, a mnie przyprawiało o g˛esia˛ skórk˛e. Uwa˙zał, z˙ e jako szwagrowie powinni´smy sp˛edzi´c kilka godzin razem na wzajemnym poznawaniu si˛e, mnie za´s na sama˛ my´sl o takiej perspektywie cierpła skóra. Ze wzgl˛edu na Eileen mogłem uratowa´c mu z˙ ycie, ale nie miałem ochoty na nawiazywanie ˛ z nim stosunków towarzyskich. Nowa Ziemia i Freilandia, jak to powszechnie wiadomo, to siostrzane planety w układzie Syriusza. Poło˙zone sa˛ niedaleko od siebie, naturalnie nie a˙z tak, jak skupisko Wenus-Mars-Ziemia, lecz dostatecznie blisko, by z orbity Nowej Ziemi na orbit˛e Freilandii mo˙zna było dosta´c si˛e jednym skokiem przesuni˛ecia, z niezła,˛ cho´c nie absolutna˛ statystyczna˛ szansa˛ osiagni˛ ˛ ecia celu z ograniczonym do minimum bł˛edem. Dla tych zatem, którzy nie boja˛ si˛e podró˙zy mi˛edzy s´wiatami niewielkiego ryzyka, przelot z jednej planety na druga˛ trwa około godziny — pół godziny w gór˛e na stacj˛e orbitalna,˛ zero godzin na skok i pół godziny w dół na powierzchni˛e u celu podró˙zy. Wyruszyłem tym wła´snie sposobem w drog˛e i nie min˛eły dwie godziny od po˙zegnania ze szwagrem, gdy ju˙z pokazywałem od´zwiernemu u wej´scia do rezydencji Hendrika Galta, Pierwszego Marszałka Sił Zbrojnych Freilandii, zdobyte z trudem zaproszenie. Było to zaproszenie na przyj˛ecie wydane na cze´sc´ człowieka, który wówczas nie był jeszcze tak dobrze znany jak dzisiaj, obywatela Dorsaj (jako z˙ e Galt był oczywi´scie Dorsajem), szefa podpatrolu kosmicznego, nazwiskiem Donal Graeme. Wtedy wła´snie Graeme po raz pierwszy zwrócił na siebie uwag˛e opinii publicznej. Dokonał z siła˛ jakich´s czterech czy pi˛eciu statków zupełnie wariackiego ataku na obron˛e planetarna˛ Newtona — ataku, który złagodził newtonia´nski napór na Oriente, nie zamieszkany siostrzany s´wiat Freilandii i Nowej Ziemi i tym samym wydobył planetarne siły Galta z paskudnego taktycznego dołka. Wedle mego ówczesnego rozeznania Graeme, jak wi˛ekszo´sc´ ludzi tego pokroju, był kim´s w rodzaju z˙ ołnierza ryzykanta o dzikim spojrzeniu. Tak czy owak, na szcz˛es´cie nie do niego miałem interes. Moje zamiary dotyczyły kilku wpływowych ludzi, którzy mieli pojawi´c si˛e na przyj˛eciu. Zale˙zało mi zatem w szczególno´sci, by na dokumentach Dave’a znalazła si˛e kontrasygnata szefa oddziału Freilandzkiej Słu˙zby Prasowej — mimo z˙ e nie zapewniało to mojemu szwagrowi jakiejkolwiek ochrony ze strony Słu˙zby Prasowej. Ten rodzaj ochrony obejmował tylko członków Gildii oraz, z pewnymi ograniczeniami, takich jak ja czeladników-sta˙zystów. Lecz komu´s nie wtajemniczonemu, na przykład z˙ ołnierzowi na polu walki, mogło si˛e wydawa´c, z˙ e Słu˙zba Prasowa rzeczywi´scie udzieliła swego poparcia. W nast˛epnej kolejno´sci potrzebny był mi dodatkowy podpis jakiej´s wa˙znej osobisto´sci spo´sród Zaprzyja´znionych po to, by zapewni´c Dave’owi bezpiecze´nstwo na wypadek, gdyby´smy w trakcie kampanii 43
natkn˛eli si˛e na polu bitwy na jakich´s ich z˙ ołnierzy. Szefa oddziału Słu˙zby Prasowej, rozsadnego ˛ i pogodnego Ziemianina nazwiskiem Nuy Snelling, znalazłem z łatwo´scia.˛ Bez z˙ adnych ceregieli dokonał na przepustce Dave’a adnotacji stwierdzajacej, ˛ z˙ e Słu˙zba Prasowa wyra˙za zgod˛e na to, by Dave mi asystował, i notatk˛e podpisał. — Zdajesz sobie oczywi´scie spraw˛e — powiedział — z˙ e to nie jest warte funta kłaków. — Zerknał ˛ na mnie z ciekawo´scia,˛ oddajac ˛ mi przepustk˛e. — Ten Dave Hall to który´s z twych przyjaciół? — Szwagier — odparłem. — Hmm — odrzekł, marszczac ˛ brwi ze zdziwienia. — Có˙z, z˙ ycz˛e powodzenia. — I odwrócił si˛e, by porozmawia´c z Exotikiem w bł˛ekitnych szatach, w którym ku memu zdziwieniu rozpoznałem Padm˛e. Zaskoczenie było tak ogromne, z˙ e popełniłem nieostro˙zno´sc´ , której udawało mi si˛e od kilku przynajmniej lat skutecznie wystrzega´c, to jest odezwałem si˛e bez zastanowienia. — Ale˙z to Padma, Outbond! — wyrzuciłem z siebie jednym tchem. — A co ty tu porabiasz? Snelling, odstapiwszy ˛ krok w tył, by mie´c nas obu na oku, powtórnie zmarszczył brwi. Lecz Padma odezwał si˛e, zanim jeszcze mój przeło˙zony zda˙ ˛zył zmy´c mi głow˛e za oczywista˛ niegrzeczno´sc´ . Padma nie miał obowiazku ˛ opowiada´c si˛e przede mna˛ ze swoich poczyna´n. Ale najwidoczniej nie poczuł si˛e obra˙zony. — Mógłbym ciebie zapyta´c o to samo, Tam — odrzekł z u´smiechem. Do tego czasu zdołałem ju˙z odzyska´c kontenans. — Jestem tam, gdzie sa˛ wiadomo´sci — odparłem. Był to utarty slogan Słu˙zby Prasowej. Lecz Padma zdecydował si˛e potraktowa´c go dosłownie. — I ja te˙z, w pewnym sensie — powiedział. — Pami˛etasz, Tam, co ci kiedy´s mówiłem o wzorcu? To miejsce i ta oto chwila stanowia˛ w˛ezeł. — Doprawdy? — odrzekłem z u´smiechem. — Nie ma to nic wspólnego ze mna,˛ mam nadziej˛e? — I owszem, ma — oznajmił. I w nast˛epnej chwili poczułem na sobie jego wzrok si˛egajacy ˛ gł˛eboko do mego wn˛etrza. — Lecz jeszcze bardziej z Donalem Graeme’em. — I tak te˙z by´c powinno, jak sadz˛ ˛ e, skoro to na jego cze´sc´ wydano przyj˛ecie. — I roze´smiałem si˛e, próbujac ˛ jednocze´snie obmy´sli´c jaka´ ˛s wymówk˛e, która pozwoliłaby mi salwowa´c si˛e ucieczka.˛ Sama obecno´sc´ Padmy wystarczyła, by ciarki zacz˛eły chodzi´c mi po plecach. Było to tak, jak gdyby miał na mnie jaki´s tajemny wpływ, który sprawiał, z˙ e w jego towarzystwie nie mogłem si˛e skupi´c. — A przy okazji, co si˛e stało z ta˛ dziewczyna,˛ która przyprowadziła mnie wówczas do gabinetu Marka Torre? Nazywała si˛e, bodaj˙ze, Liza. . . Liza Kant? 44
— I owszem, Liza — potwierdził, przygladaj ˛ ac ˛ mi si˛e ze spokojem. — Przyszła ze mna˛ tutaj. Jest teraz moja˛ osobista˛ sekretarka.˛ Pewnie niedługo si˛e na nia˛ natkniesz. Martwi si˛e o twoje zbawienie. — Jego zbawienie? — wtracił ˛ lekko, acz z widocznym zainteresowaniem Snelling. Jego praca, podobnie jak praca wszystkich członków zwyczajnych Gildii, wia˛ zała si˛e z ciagłym ˛ wyczuleniem na wszystkie fakty, które mogłyby wpłyna´ ˛c na szans˛e przyj˛ecia czeladnika do Gildii. — Zbawienia od siebie samego — odparł Padma, wcia˙ ˛z wpatrzony we mnie swymi orzechowymi oczyma, z˙ ółtymi i przydymionymi jak oczy demona lub boga. — W takim razie lepiej zobacz˛e, czy nie uda mi si˛e znale´zc´ Lizy samemu i umocni´c w tym zbo˙znym dziele — ja z kolei odrzekłem lekko, chwytajac ˛ nadarzajac ˛ a˛ si˛e sposobno´sc´ do odwrotu. — By´c mo˙ze zobaczymy si˛e jeszcze. — By´c mo˙ze — odpowiedział Snelling. Wyszedłem. Gdy tylko skryłem si˛e przed ich wzrokiem w tłumie, zanurkowałem w stron˛e wej´scia na schodki prowadzace ˛ na jeden z niewielkich balkoników, które niczym lo˙ze w teatrze zwieszały si˛e ze s´cian sali. Nie miałem zamiaru da´c si˛e przyłapa´c tej dziwnej dziewczynie, której obraz nawiedzał moje my´sli z nadmierna˛ natarczywo´scia.˛ Przed pi˛eciu laty, po wydarzeniach w Encyklopedii Finalnej, raz po raz nachodziła mnie ochota wróci´c do Enklawy i odszuka´c dziewczyn˛e. I za ka˙zdym razem powstrzymywało mnie co´s na kształt strachu. Wiedziałem, skad ˛ si˛e brał ten strach. Gdzie´s w gł˛ebszych warstwach mojej psychiki tkwiło irracjonalne przekonanie, z˙ e rozwinałem ˛ w sobie spostrzegawczo´sc´ i inne talenty po to, by zdoby´c umiej˛etno´sc´ podporzadkowywania ˛ ludzi swojej woli, tak jak po raz pierwszy podporzadkowałem ˛ jej w bibliotece swa˛ własna˛ siostr˛e i Jamethona Blacka, i tak jak pó´zniej podporzadkowywałem ˛ jej ka˙zdego, kto stanał ˛ mi na drodze, a˙z po komendanta Frane’a o kilka godzin wcze´sniej i jeden s´wiat dalej — ale gł˛eboko we mnie, mówi˛e, tkwił strach, z˙ e w razie podj˛ecia przeze mnie jakichkolwiek prób podobnego obej´scia si˛e z Liza˛ Kant co´s mi t˛e moc zabierze. Odnalazłem przeto schody i wbiegłem po nich na gór˛e, na mały, pusty balkonik z kilkoma krzesłami ustawionymi wokół okragłego ˛ stołu. Stad ˛ powinienem bez trudu zauwa˙zy´c Brighta, szefa Starszych Zjednoczonej Rady Ko´sciołów, któ´ ra władała oboma Zaprzyja´znionymi Swiatami Harmonii i Zjednoczenia. Bright był jednym z Wojujacych ˛ — tych z panujacych ˛ duchownych z Zaprzyja´znionych, którzy najmocniej wierzyli w wojn˛e jako s´rodek wiodacy ˛ do osiagni˛ ˛ ecia dowolnych celów — a˙z krótka˛ wizyta˛ na Nowej Ziemi bawił po to, by na własne oczy przekona´c si˛e, czy najemnicy z Zaprzyja´znionych nie ustaja˛ w wysiłkach na rzecz swych nowoziemskich chlebodawców. Zygzak na przepustce Dave’a skre´slony jego r˛eka˛ byłby dla mojego szwagra pewniejsza˛ ochrona˛ przed wojskami z Za45
przyja´znionych ni˙z pi˛ec´ cassida´nskich pułków pancernych. Dostrzegłem go po pi˛eciu zaledwie minutach wypatrywania w tłumie kł˛ebia˛ cym si˛e blisko pi˛ec´ metrów pode mna.˛ Stał na przeciwległym kra´ncu sali i rozmawiał z siwowłosym m˛ez˙ czyzna˛ o wygladzie ˛ Wenusjanina lub mieszka´nca Newtona. Wiedziałem, jak wyglada ˛ Starszy Bright, znałem z wygladu ˛ wi˛ekszo´sc´ godnych uwagi osobisto´sci, o mi˛edzygwiezdnym znaczeniu, na czternastu zaludnionych s´wiatach. To, z˙ e dzi˛eki moim specjalnym talentom tak szybko zaszedłem tak daleko, nie znaczy jeszcze, z˙ e nie przykładałem si˛e do nauki zawodu. Ale mimo to i tak za pierwszym razem widok Starszego Brighta był dla mnie zaskoczeniem. Nigdy bym nie przypu´scił, z˙ e mo˙ze wywiera´c tak niezwykle pot˛ez˙ ne wra˙zenie przy bezpo´srednim spotkaniu. Wy˙zszy ode mnie, o barach jak wrota stodoły i — cho´c w s´rednim wieku — talii sprintera, stał, ubrany całkiem na czarno, obrócony do mnie plecami, w lekkim rozkroku, utrzymujac ˛ cała˛ swa˛ wag˛e na palcach stóp, niczym wojownik zaprawiony w walce wr˛ecz. Było w tym człowieku co´s, co niczym czarny płomie´n mocy przejmowało mnie dreszczem l˛eku i jednocze´snie wywoływało pragnienie, by spróbowa´c go przechytrzy´c. Jedno wiedziałem na pewno, nie był to kto´s, kto, jak komendant Frane, ta´nczyłby, jak mu zagram, skaczac ˛ przez sznur upleciony z gładkich słówek. Obróciłem si˛e, by do niego zej´sc´ — i zatrzymał mnie przypadek. Je´sli to był przypadek. Nigdy nie b˛ed˛e wiedział na pewno. By´c mo˙ze było to przeczulenie wywołane uwaga˛ Padmy, z˙ e na to miejsce i chwil˛e przypadał we wzorcu rozwoju ludzko´sci punkt w˛ezłowy, za który on był osobi´scie odpowiedzialny. Na zbyt wielu ludzi wpłynałem ˛ za po´srednictwem takiej wła´snie subtelnej, acz trafiajacej ˛ do przekonania sugestii, by nie podejrzewa´c, z˙ e w tym wypadku mogło to spotka´c wła´snie mnie. Oto ujrzałem niemal tu˙z pode mna˛ niewielka˛ grupk˛e osób. Jedna˛ z nich był William z Cety, Główny Przedsi˛ebiorca obiegajacej ˛ sło´nca Tau Ceti, ogromnej handlowej planety o niskiej grawitacji. Druga˛ — wysoka, pi˛ekna, jasnowłosa i młodziutka z wygladu ˛ dziewczyna nazwiskiem Anea Marlivana, która jako Wybranka Kultis stanowiła w swojej generacji koronny klejnot pokole´n egzotycznego wychowania. Był tam tak˙ze Galt, imponujacy ˛ w swoim paradnym mundurze marszałkowskim, oraz jego siostrzenica Elvine. I jeszcze jeden m˛ez˙ czyzna, którym mógł by´c tylko Donal Graeme. Był to młody człowiek w mundurze szefa podpatrolu, niewatpliwy ˛ Dorsaj, obdarzony czarna˛ czupryna˛ i charakterystyczna˛ dla ludzi urodzonych do wojaczki nadzwyczajna˛ sprawno´scia˛ ruchów. Natomiast jak na Dorsaja był stosunkowo niski — nie wy˙zszy ode mnie, gdybym stanał ˛ obok niego — oraz szczupły, niemal zbyt szczupły. Jednak z całej tej grupy to wła´snie on przykuł moja˛ uwag˛e. Spojrzał do góry i mnie zauwa˙zył. Nasze spojrzenia spotkały si˛e zaledwie przez mgnienie oka. Znajdowali´smy si˛e dostatecznie blisko siebie, bym mógł zobaczy´c, jakiego koloru sa˛ jego oczy — i to wła´snie sprawiło, z˙ e stanałem ˛ jak wryty. 46
Były całkowicie bezbarwne, a przynajmniej ich barwa nie przypominała z˙ adnego ze znanych kolorów. Były albo szare, albo zielone, albo niebieskie, zale˙znie od tego, jakiej barwy starałe´s si˛e w nich doszuka´c. Graeme niemal w tej samej chwili odwrócił wzrok. Jednak ja, uderzony dziwaczno´scia˛ tych oczu, zatrzymałem si˛e w osłupieniu i na mgnienie oka straciłem kontakt z rzeczywisto´scia.˛ Lecz dosy´c było i tej chwili zwłoki. Kiedy otrzasn ˛ ałem ˛ si˛e z transu i spojrzałem tam, gdzie przed chwila˛ widziałem Starszego Brighta, odkryłem, z˙ e od rozmowy z siwowłosym m˛ez˙ czyzna˛ oderwało go wła´snie pojawienie si˛e adiutanta. Adiutant, którego postura wydała mi si˛e dziwnie znajoma, z o˙zywieniem meldował co´s Starszemu Zaprzyja´znionych ´ Swiatów. I kiedy tak, obserwujac ˛ go, stałem z zało˙zonymi w dalszym ciagu ˛ r˛ekoma, Bright nagle odwrócił si˛e na pi˛ecie i w s´lad za adiutantem o znajomym mi wygladzie ˛ skierował si˛e ku drzwiom, które, jak wiedziałem, prowadziły do frontowego holu i do wyj´scia z rezydencji Galta. Opuszczał przyj˛ecie i za chwil˛e szansa rozmowy z nim b˛edzie stracona. Błyskawicznie odwróciłem si˛e, by zbiec po schodkach z balkonu i dogoni´c Brighta, zanim odjedzie. Lecz droga była zatarasowana. Za chwil˛e ciel˛ecego zapatrzenia si˛e na Donala Graeme’a zapłaciłem fiaskiem całego przedsi˛ewzi˛ecia. Gdy ruszyłem do zej´scia, schodami na balkon wchodziła wła´snie Liza Kant.
Rozdział 7 — Tam! — zawołała. — Poczekaj! Nie odchod´z! Nawet nie mógłbym, przynajmniej bez zepchni˛ecia jej siła˛ z drogi. Cała˛ szeroko´sc´ schodków zatarasowała swa˛ osoba.˛ Zatrzymałem si˛e, spogladaj ˛ ac ˛ z niezdecydowaniem na oddalone wyj´scie, w którym zda˙ ˛zyli ju˙z znikna´ ˛c Bright wraz z adiutantem. Natychmiast stało si˛e dla mnie jasne, z˙ e si˛e spó´zniłem. Obaj ruszali si˛e z˙ wawo. Zanim zdołałbym zej´sc´ na dół i utorowa´c sobie drog˛e przez zatłoczona˛ sal˛e, oni zda˙ ˛zyliby ju˙z dotrze´c do pojazdu, czekajacego ˛ na nich na zewnatrz, ˛ i odjecha´c. Mo˙ze gdybym ruszył w tej samej sekundzie, w której zauwa˙zyłem, z˙ e Bright kieruje si˛e do wyj´scia. . . Lecz prawdopodobnie nawet wówczas próba dogonienia go byłaby skazana na niepowodzenie. To nie pojawienie si˛e Lizy, ale chwila nieuwagi, spowodowana zapatrzeniem si˛e w niezwykłe oczy Donala Graeme’a, kosztowała mnie utrat˛e szansy zdobycia na przepustce Dave’a podpisu Brighta. Powróciłem wzrokiem do Lizy. Dziwne, ale teraz, gdy istotnie udało jej si˛e mnie przyłapa´c i po raz wtóry stan˛eli´smy twarza˛ w twarz, byłem z tego zadowolony, cho´c w dalszym ciagu ˛ tkwiła we mnie ta sama, wspomniana wcze´sniej obawa, z˙ e w jaki´s sposób strac˛e skuteczno´sc´ działania. — Skad ˛ wiedziała´s, z˙ e znajdziesz mnie tutaj? — dopytywałem. — Padma uprzedzał, z˙ e b˛edziesz starał si˛e trzyma´c ode mnie z daleka — odrzekła. — Co na sali bankietowej nie jest takie łatwe. Musiałe´s wi˛ec zaszy´c si˛e w jakim´s ustronnym miejscu, a jedyne takie miejsca to te balkony. Wła´snie przed chwila˛ zauwa˙zyłam, z˙ e stoisz za balustradka˛ i spogladasz ˛ na dół. . . Była nieco zdyszana biegiem po schodach i wypowiedziała te słowa jednym tchem. — W porzadku ˛ — powiedziałem. — Znalazła´s mnie. Czego chcesz jeszcze? Odzyskała ju˙z oddech, lecz wcia˙ ˛z była zarumieniona od wysiłku zwiazanego ˛ z wbieganiem na schody. Z kolorami na buzi wygladała ˛ prze´slicznie i był to fakt, którego nie sposób było zignorowa´c. Lecz wcia˙ ˛z jeszcze czułem przed nia˛ obaw˛e. — Tam! — wykrzykn˛eła. — Mark Torre musi z toba˛ pomówi´c! Strach, który przed nia˛ czułem, odezwał si˛e we mnie z moca˛ narastajacego ˛ ryku syreny alarmowej. W tym momencie odkryłem z´ ródło niebezpiecze´nstwa, 48
jakie dla mnie stanowiła. Bro´n do r˛eki musiały da´c jej wrodzona madro´ ˛ sc´ lub instynkt. Kto´s inny na jej miejscu wolałby najpierw powoli i stopniowo przygotowywa´c grunt pod to z˙ adanie. ˛ Lecz instynktowna madro´ ˛ sc´ podpowiedziała jej, jak niebezpiecznie jest da´c mi do´sc´ czasu na zorientowanie si˛e w sytuacji, tak bym mógł ja˛ obróci´c na swoja˛ korzy´sc´ . Lecz ja tak˙ze potrafiłem by´c bezceremonialny. Spróbowałem wymina´ ˛c ja˛ bez słowa. Stan˛eła mi na drodze i zmusiła do zatrzymania si˛e. — A to niby o czym? — zapytałem szorstko. — Tego mi nie powiedział. Wówczas znalazłem sposób odparcia jej ataku. Zaczałem ˛ si˛e z niej s´mia´c. Najpierw przygladała ˛ mi si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, wreszcie na jej policzki powrócił rumieniec i zacz˛eła rzeczywi´scie sprawia´c wra˙zenie osoby bardzo zagniewanej. — Przepraszam, nie chciałem ci˛e urazi´c. Zdławiłem w gardle s´miech, czujac ˛ jednocze´snie, z˙ e w gł˛ebi duszy wcale tego nie chciałem. Cho´c sprowokowany do obrony, istotnie za bardzo ja˛ lubiłem, by tak si˛e z niej naigrawa´c. — Ale jakie wspólne tematy mogliby´smy mie´c jeszcze, oprócz tej samej starej s´piewki, bym przejał ˛ Encyklopedi˛e Finalna? ˛ Zapomniała´s? Sam Padma powiedział, z˙ e nie nadaj˛e si˛e dla was. Podobno jestem zorientowany bez reszty w kierunku — ze smakiem obróciłem to słowo w ustach — destrukcji. — Je´sli o to chodzi, to b˛edziemy musieli zaryzykowa´c. — Wygladała ˛ na uparta.˛ — Ponadto to nie Padma decyduje o sprawach Encyklopedii. Decyduje Mark Torre, a on robi si˛e coraz starszy. Lepiej ni˙z ktokolwiek inny zdaje sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa, jakie groziłoby, gdyby nagle wypu´scił ster z r˛eki i nie byłoby nikogo, kto mógłby go przeja´ ˛c. Pół roku, mo˙ze rok, i Projekt poszedłby na dno. Albo zostałby celowo zatopiony przez osoby z zewnatrz. ˛ My´slisz, z˙ e twój wuj był jedynym na Ziemi człowiekiem, który miał takie poglady ˛ na temat swej planety i ludzi z młodszych s´wiatów? Zesztywniałem i w mym umy´sle zago´scił chłód. Zrobiła bład, ˛ wspominajac ˛ o Mathiasie. Musiałem przy tym zmieni´c si˛e na twarzy, gdy˙z ujrzałem, z˙ e i twarz Lizy si˛e zmienia. — Co to ma znaczy´c?! — nagle wybuchnałem ˛ w´sciekło´scia.˛ — Zbieracie materiały obcia˙ ˛zajace ˛ na mój temat? Kazali´scie mnie s´ledzi´c? Postapiłem ˛ krok w przód, a ona instynktownie si˛e cofn˛eła. Schwyciłem ja˛ za rami˛e i przytrzymałem. — Skad ˛ ta nagonka na mnie, teraz, po pi˛eciu latach? Jak si˛e w ogóle dowiedziała´s, z˙ e b˛ed˛e tutaj? Zaniechała wszelkich prób wyrwania si˛e i z godno´scia˛ stała bez ruchu. — Pu´sc´ mnie — powiedziała spokojnie. Pu´sciłem, a ona odsun˛eła si˛e do tyłu. — O tym, z˙ e tutaj b˛edziesz, uprzedził mnie Padma. Powiedział, z˙ e to moja
49
ostatnia szansa dotarcia do ciebie — dokonał odpowiednich oblicze´n. Pami˛etasz, opowiadał ci o ontogenetyce. Przypatrywałem jej si˛e przez chwil˛e, po czym parsknałem ˛ gło´snym s´miechem. — Daj spokój, dobrze? — rzekłem. — Wiele mog˛e przełkna´ ˛c na temat tych twoich Exotików. Ale nie wmówisz mi, z˙ e potrafia˛ z taka˛ dokładno´scia˛ wyliczy´c, gdzie w danej chwili w przyszło´sci znajdzie si˛e ka˙zdy z mieszka´nców wszystkich czternastu s´wiatów. — Nie ka˙zdy — odpowiedziała ze zło´scia˛ — tylko ty. Ty i kilku podobnych tobie. . . gdy˙z ty jeste´s czynnikiem sprawczym, a nie stałym elementem wzoru. Czynniki działajace ˛ na osobnika przemieszczanego z miejsca na miejsce przez wzorzec sa˛ zbyt szeroko rozgał˛ezione i zbyt skomplikowane do obliczenia. Lecz ty nie jeste´s zdany na łask˛e i niełask˛e czynników zewn˛etrznych. Ty masz wolno´sc´ wyboru niweczac ˛ a˛ naciski, które ludzie i wydarzenia usiłuja˛ wywrze´c na ciebie. Padma powiedział ci to pi˛ec´ lat temu! — I czyni to moje post˛epowanie łatwiejszym do przewidzenia zamiast trudniejszym? Wolne z˙ arty! — Och, Tam! — odparła, rozjatrzona. ˛ — Oczywi´scie, z˙ e czyni łatwiejszym! Nie potrzeba do tego z˙ adnej ontogenetyki! Szczerze mówiac, ˛ mo˙zna było to przewidzie´c bez niczyjej pomocy, samemu. Od pi˛eciu lat harujesz jak wół po to, by zyska´c członkostwo Gildii Reporterów, czy˙z nie tak? Uwa˙zasz mo˙ze, z˙ e nie wida´c tego jak na dłoni? Miała oczywi´scie racj˛e. Z moich ambicji nie robiłem przed nikim sekretu. Nie było takiej potrzeby. Wyczytała w mej twarzy zgod˛e. — W porzadku ˛ — kontynuowała. — A wi˛ec dochrapałe´s si˛e wreszcie czeladnika. Id´zmy dalej. Jaki jest najszybszy i najpewniejszy sposób, by czeladnik utorował sobie drog˛e do rzeczywistego członkostwa Gildii? Wyrobi´c sobie nawyk znajdowania si˛e zawsze tam, skad ˛ dochodza˛ najbardziej interesujace ˛ wiadomo´sci, nie mam racji? A jakie sa˛ najbardziej interesujace, ˛ je´sli wr˛ecz nie najdonio´slejsze wiadomo´sci w tej chwili? Wojna na Nowej Ziemi pomi˛edzy Partycja˛ Północna˛ a Południowa.˛ Wiadomo´sci z pola walki sa˛ zawsze dramatyczne. Nie mogło by´c wi˛ec najmniejszych watpliwo´ ˛ sci, z˙ e je´sli tylko zdołasz, załatwisz sobie zlecenie na obsług˛e tego teatru wojny. A łatwo odnie´sc´ wra˙zenie, z˙ e prawie zawsze zdobywasz to, czego pragniesz. Przyjrzałem jej si˛e z bliska. Wszystko to, co mówiła, było prawda˛ i brzmiało rozsadnie. ˛ Lecz je´sli tak, to dlaczego przedtem nie przyszło mi do głowy, z˙ e tak łatwo przewidzie´c moje poczynania? Było to tak, jak gdybym nagle odkrył, i˙z znajduj˛e si˛e pod obserwacja˛ kogo´s uzbrojonego w pot˛ez˙ na˛ lornet˛e, kogo´s, kogo bym nigdy w z˙ yciu nie podejrzewał o szpiegowskie zamiary. Wówczas przyszło mi do głowy co´s jeszcze. — Ale˙z powiedziała´s mi tylko, dlaczego powinienem znajdowa´c si˛e teraz na Nowej Ziemi — rzekłem wolno. — Dlaczego jednak miałbym znale´zc´ si˛e na Fre50
ilandii, na tym akurat konkretnym przyj˛eciu? Po raz pierwszy si˛e zajakn˛ ˛ eła. Ju˙z nie wydawała si˛e taka pewna swej wiedzy. — Padma. . . — rozpocz˛eła i zawahała si˛e. — Padma twierdzi, z˙ e to miejsce i ta chwila stanowia˛ punkt w˛ezłowy. A ty, b˛edac ˛ tym, czym jeste´s, potrafisz takie punkty postrzega´c. Twoja osobista potrzeba wyzyskania ich dla swych własnych celów sprawia, z˙ e jeste´s przez nie przyciagany. ˛ Wpatrywałem si˛e w nia˛ z uwaga,˛ z wolna przyswajajac ˛ sobie te wiadomo´sci. I wówczas, nagle niczym grom z jasnego nieba, poraził mnie zwiazek ˛ mi˛edzy tym, co wła´snie powiedziała, a tym, co usłyszałem wcze´sniej. — Punkt w˛ezłowy, no wła´snie! — rzekłem z napi˛eciem, posuwajac ˛ si˛e w podnieceniu o kolejny krok w jej kierunku. — Padma powiedział, z˙ e to punkt w˛ezłowy. Dla Graeme’a. . . ale równie˙z i dla mnie! Có˙z wi˛ec? Jakie to ma dla mnie znaczenie? — Nie. . . — zawahała si˛e. — Nie wiem dokładnie, Tam. I, jak sadz˛ ˛ e, nie wie tego nawet sam Padma. — Ale sprowadziło was tutaj co´s, co ma zwiazek ˛ wła´snie z tym i ze mna! ˛ A mo˙ze si˛e myl˛e? — niemal na nia˛ krzyczałem. Mój umysł zbli˙zał si˛e do prawdy jak lis do gonionego królika. — Dlaczego w takim razie zastawili´scie na mnie swoje sieci? W tym oto, jak to nazywacie, szczególnym miejscu i czasie! Powiedz mi! — Padma. . . — zajakn˛ ˛ eła si˛e. Wówczas niemal w o´slepiajacym ˛ przebłysku nagłego zrozumienia ujrzałem, z˙ e na ten temat wolałaby skłama´c, ale co´s w s´rodku na to jej nie pozwala. — Padma. . . dopiero niedawno to odkrył i tylko dzi˛eki temu, z˙ e Encyklopedia rozrosła si˛e wystarczajaco, ˛ by mu słu˙zy´c pomoca.˛ Zaczerpnał ˛ z niej dodatkowe dane do oblicze´n. I kiedy teraz dane te wykorzystał, wyniki okazały si˛e du˙zo bardziej skomplikowane. . . i doniosłe. Encyklopedia jest dla całego rodzaju ludzkiego du˙zo wa˙zniejsza, ni˙z sadził ˛ przed pi˛eciu laty. Wi˛eksze jest równie˙z niebezpiecze´nstwo, z˙ e Encyklopedia nigdy nie zostanie uko´nczona. Tak˙ze twoje własne siły destrukcji. . . Opadła całkiem z sił i spojrzała na mnie błagalnie, jak gdyby proszac, ˛ bym ja˛ uwolnił od obowiazku ˛ doko´nczenia tego, o czym zacz˛eła mówi´c. Lecz mój umysł pracował na przyspieszonych obrotach, a serce chciało wyskoczy´c mi z piersi. — Dalej — rozkazałem jej szorstko. — Siły destrukcji, którymi dysponujesz, okazały si˛e wi˛eksze, ni˙z mógłby przypu´sci´c w najgorszych snach. Lecz, Tam — przerwała sobie samej niemal goraczkowo ˛ — jest jeszcze jedna sprawa. Pami˛etasz? Przed pi˛eciu laty Padma był przekonany, z˙ e nie ma dla ciebie innego wyboru, jak zagł˛ebi´c si˛e a˙z po sam kres w t˛e twoja˛ dolin˛e mroku. Otó˙z nie jest to do ko´nca prawda.˛ Istnieje pewna szansa przy tych wła´snie współrz˛ednych wzorca, w tym akurat punkcie w˛ezłowym. Je´sli opami˛etasz si˛e w por˛e, dokonasz wła´sciwego wyboru i zawrócisz z drogi, mo˙zesz jeszcze odnale´zc´ wask ˛ a˛ s´cie˙zk˛e, wiodac ˛ a˛ z powrotem z czelu´sci. Lecz musisz za51
wróci´c ju˙z teraz, w tej sekundzie! Nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na skutki, musisz porzuci´c zlecone ci zadanie i wróci´c na Ziemi˛e, by porozmawia´c z Markiem Torre. . . i to ju˙z, w tej chwili! — W tej chwili — wymamrotałem, lecz było to po prostu echo jej słów, powtórzonych machinalnie w czasie, gdy wsłuchany byłem w swoje rozszalałe mys´li. — Nie — mówiłem dalej — mniejsza z tym. O co w tym wszystkim chodzi i z jakiej to mam zawróci´c drogi? Jaka konkretnie destrukcja? Nie mam niczego takiego w planach. . . przynajmniej w tej chwili. — Tam! Z daleka czułem dotyk jej r˛eki na swoim ramieniu. Ujrzałem jej pobladła˛ twarz, przygladaj ˛ ac ˛ a˛ mi si˛e z napi˛eciem, niby w zamiarze zwrócenia na siebie mojej uwagi. Lecz było to tak, jak gdyby moje zmysły rejestrowały wszystkie te rzeczy z wielkiej odległo´sci. Gdy˙z je´sli miałem słuszno´sc´ — je´sli miałem słuszno´sc´ — wówczas nawet obliczenia Padmy s´wiadczyły na korzy´sc´ obecnych we mnie sił ciemno´sci, talentu, którego okiełznanie i zaprz˛egni˛ecie do pracy kosztowało mnie pi˛ec´ lat c´ wicze´n. A je´sli rzeczywi´scie posiadałem taka˛ moc, to na jakie czyny mógłbym si˛e porwa´c? — Ale˙z to nie jest co´s, co mógłby´s mie´c w planach! — mówiła z rozpacza˛ Liza. — Nie rozumiesz, z˙ e bro´n te˙z nie planuje, z˙ e kogo´s postrzeli? Ty nosisz to w sobie, Tam, niczym bro´n gotowa˛ do strzału. Tyle tylko z˙ e ty mo˙zesz nie dopus´ci´c do tego, z˙ eby wystrzeliła. Póki jest jeszcze na to czas, mo˙zesz si˛e zmieni´c. Mo˙zesz uratowa´c i siebie, i Encyklopedi˛e. . . Ostatnie słowo rozdzwoniło si˛e nagle milionem ech w mym wn˛etrzu. D´zwi˛eczało niczym niezliczone głosy, które słyszałem pi˛ec´ lat temu w Punkcie Przejs´cia pomieszczenia Katalogu Encyklopedii. Nagle dosi˛egn˛eło mnie poprzez gruba˛ warstw˛e ogarniajacego ˛ mnie podniecenia i ugodziło dotkliwie jak ostrze włóczni. Niczym o´slepiajacy ˛ promie´n s´wiatła przebiło na wylot ciemne mury wyrastajace ˛ triumfalnie po prawicy i po lewicy mego umysłu, tak jak wyrosły tam owego dnia w gabinecie Marka Torre. Niczym niemo˙zliwa do zniesienia s´wiatło´sc´ rozdarło na chwil˛e ciemno´sci i ukazało mi nast˛epujacy ˛ obraz: mnie samego w strugach deszczu, Padm˛e, stojacego ˛ naprzeciw mnie, i le˙zace ˛ mi˛edzy nami ludzkie zwłoki. Lecz odp˛edziłem od siebie to przelotne urojenie i rzuciłem si˛e w obj˛ecia ciemno´sci niosacej ˛ pociech˛e. Wnet wróciło do mnie poczucie pot˛egi i mocy. — Mnie tam Encyklopedia nie jest do niczego potrzebna — wyrzekłem na głos. — Ale˙z jest ci potrzebna! — zawołała Liza. — Potrzebna jest ka˙zdemu człowiekowi urodzonemu na Ziemi, a w przyszło´sci, je´sli Padma ma racj˛e, wszystkim ludziom z czternastu s´wiatów. I tylko ty jeden mo˙zesz sprawi´c, z˙ e na pewno ja˛ b˛eda˛ mieli. Tam, ty m u s i s z. . . — Musz˛e? — Tym razem to ja o krok cofnałem ˛ si˛e przed nia.˛ Ogarn˛eła mnie w´sciekła, lodowata furia, taka sama, jaka˛ kiedy´s potrafił we mnie wzbudzi´c Ma52
thias, tyle tylko z˙ e dzi´s połaczona ˛ była z triumfujacym ˛ poczuciem mocy. — Ja nic nie musz˛e! Nie próbuj wrzuci´c mnie do jednego worka razem z reszta˛ was, ziemskich robaków. By´c mo˙ze o n i potrzebuja˛ Encyklopedii. Ale nie ja! Powiedziawszy to, przecisnałem ˛ si˛e obok niej, u˙zywajac ˛ w ko´ncu siły fizycznej, by usuna´ ˛c ja˛ z drogi. Schodzac ˛ po schodach, słyszałem, jak wcia˙ ˛z mnie woła. Pozostałem głuchy na te wołania. Do dzi´s nie wiem, jak brzmiały słowa, którymi wzywała mnie po raz ostatni. Odwróciłem si˛e do balkonu i jej błaga´n plecami i przez s´rodek towarzystwa zgromadzonego na parkiecie utorowałem sobie drog˛e do drzwi, za którymi zniknał ˛ Bright. Po odej´sciu Brighta nie miałem ´ ju˙z czego tu szuka´c. Swie˙zo odzyskane poczucie własnej pot˛egi nie pozwalało mi znie´sc´ przy sobie niczyjej obecno´sci. Na przyj˛ecie zaproszeni zostali w wi˛ekszos´ci, czy nawet w przytłaczajacej ˛ wi˛ekszo´sci, ludzie z młodszych s´wiatów, a głos Lizy, zdawało si˛e, dzwonił i dzwonił mi w uszach, powtarzajac, ˛ z˙ e potrzebuj˛e Encyklopedii, co odbijało si˛e echem gorzkich nauk Mathiasa o relatywnej bezradno´sci i niemocy Ziemian. Gdy wreszcie odetchnałem ˛ s´wie˙zym powietrzem chłodnej i bezksi˛ez˙ ycowej freilandzkiej nocy, okazało si˛e, tak jak podejrzewałem, z˙ e Starszy Bright oraz ów kto´s, kto odwołał go z przyj˛ecia, znikn˛eli. Stra˙znik na parkingu powiedział, z˙ e ju˙z odjechali. Szuka´c ich teraz nie miałoby sensu. Mogli uda´c si˛e w dowolne miejsce na planecie, je´sli wr˛ecz nie na kosmodrom i z powrotem na Harmoni˛e albo Zjednoczenie. Niech sobie jada,˛ pomy´slałem, wcia˙ ˛z jeszcze rozgoryczony aluzja˛ do typowo ziemskiej nieskuteczno´sci moich działa´n, która˛ to aluzj˛e, jak mi si˛e zdawało, wyczytałem ze słów Lizy. Niech sobie jada.˛ Sam potrafi˛e wydoby´c Dave’a z wszelkich kłopotów, jakie mogliby mu zgotowa´c Zaprzyja´znieni z powodu braku na jego przepustce podpisu kogo´s z ich władz. Udałem si˛e z powrotem do kosmoportu, złapałem pierwszy wahadłowiec na orbit˛e i przeskoczyłem na Nowa˛ Ziemi˛e. Po drodze jednak miałem do´sc´ czasu, by ochłona´ ˛c. Nie mogłem zignorowa´c faktu, z˙ e w dalszym ciagu ˛ warto byłoby postara´c si˛e o podpis na przepustce Dave’a. Mogłem by´c zmuszony do zostawienia go samego z jakich´s nieprzewidzianych przyczyn. Przypadek mógł nas rozdzieli´c na polu walki. Mogło si˛e zdarzy´c całe mnóstwo ró˙znych rzeczy, które postawiłyby go w kłopotliwym poło˙zeniu, podczas gdy mnie nie byłoby w pobli˙zu, by przyj´sc´ mu z pomoca.˛ Po niepowodzeniu ze Starszym Brightem pozostała mi tylko jedna jedyna szansa: uda´c si˛e po podpis pod przepustka˛ Dave’a do Kwatery Głównej wojsk Zaprzyja´znionych w Partycji Północnej. Wobec tego, gdy tylko dotarłem na orbit˛e Nowej Ziemi, zamieniłem swój bilet powrotny na bilet do Contrevale, miasta w Partycji Północnej, le˙zacego ˛ tu˙z za pozycjami najemników z Zaprzyja´znionych. Wszystko to zaj˛eło mi nieco czasu. Gdy z Contrevale dostałem si˛e do dowództwa operacyjnego wojsk Partycji Północnej, min˛eła ju˙z północ. Dzi˛eki re53
porterskiej przepustce uzyskałem wst˛ep na teren Kwatery Głównej, który nawet jak na nocna˛ por˛e sprawiał wra˙zenie dziwnie opustoszałego. Za to gdy dotarłem wreszcie na plac przed Komendantura,˛ zdumiała mnie znaczna liczba s´lizgaczy zaparkowanych w cz˛es´ci oficerskiej. Raz jeszcze moja przepustka pozwoliła mi omina´ ˛c umundurowanego na czarno wartownika z kamienna˛ twarza˛ i gotowa˛ do otwarcia ognia bronia˛ samostrzelna.˛ Znalazłem si˛e w kancelarii. Przed soba˛ miałem kontuar, który dzielił kancelari˛e na dwie połowy, a za soba˛ przezroczysta,˛ wysoka˛ do sufitu tafl˛e s´ciany odsłaniajac ˛ a˛ widok na cały, o´swietlony latarniami teren parkingu. Po drugiej stronie długiego kontuaru, za jednym z biurek, siedział samotnie człowiek, grupowy, niewiele starszy ode mnie, lecz ju˙z z twarza˛ zastygła˛ w mask˛e surowej i bezlitosnej samodyscypliny, charakterystyczna˛ dla niektórych z tych ludzi. Gdy zbli˙zyłem si˛e do kontuaru, podniósł si˛e z miejsca i stanał ˛ naprzeciw mnie z drugiej strony. — Jestem reporterem Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej — zaczałem. ˛ — Szukam. . . — Twoje dokumenty! Głos, który mi przerwał, był szorstki i nosowy. Czarne oczy jarzace ˛ si˛e w zapadni˛etej twarzy wpatrywały si˛e w moje, a dobór zaimka był nieomal wyzwaniem rzuconym mi w twarz. Gdy wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e po papiery, bezlitosna pogarda, równajaca ˛ si˛e nieledwie nienawi´sci od pierwszego wejrzenia, przeskoczyła od niego do mnie niczym iskra elektryczna — i moja własna nienawi´sc´ , zanim zda˙ ˛zyłem wzia´ ˛c ja˛ na smycz rozwagi i chłodnej refleksji, jak lew wyrwany z drzemki rykiem rywala, skoczyła mu instynktownie do gardła. Jak dotad ˛ znałem ten typ Zaprzyja´znionego jedynie ze słyszenia, teraz po raz pierwszy spotkałem si˛e z nim oko w oko. Grupowy nale˙zał do tych mieszka´nców Harmonii i Zjednoczenia, którzy posługiwali si˛e za´spiewem ko´scielnym, swym własnym wariantem u˙zywanej powszechnie mowy ludzkiej, nie tylko mi˛edzy soba,˛ ale w stosunku do wszystkich m˛ez˙ czyzn i kobiet bez ró˙znicy. Był jednym z tych, którzy od˙zegnywali si˛e od wszelkich przyjemno´sci z˙ yciowych, cho´cby takich, które płyna˛ z uczucia pełnego brzucha lub dotyku mi˛ekkiej po´scieli. Całe jego z˙ ycie było zaledwie zbrojna˛ próba˛ i przedsionkiem z˙ ycia przyszłego, tego z˙ ycia, którego mogli dostapi´ ˛ c jedynie ci, co przestrzegajac ˛ przykaza´n prawdziwej wiary, byli na dodatek Wybra´ncami Pana. Dla tego człowieka nie miało z˙ adnego znaczenia to, z˙ e on nie był niczym wi˛ecej ni˙z podoficerem, jednym z tysiaca ˛ podobnych sobie szeregowych funkcjonariuszy, pochodzacych ˛ z ubogiej, kamienistej planety, ja za´s jednym z kilku zaledwie setek wykształconych, przeszkolonych i upowa˙znionych do noszenia na czternastu zamieszkanych s´wiatach peleryny reportera. Nie miało dla niego znaczenia to, z˙ e byłem członkiem czy cho´cby tylko czeladnikiem Gildii, który jak równy z równym rozmawia´c mógł z władcami planet. Nic nie znaczyło dla niego 54
nawet to, z˙ e on dla mnie był w połowie szale´ncem, a ja dla niego produktem wykształcenia i szkolenia wiele razy przewy˙zszajacych ˛ jego własne. Wszystko to nie miało znaczenia, gdy˙z on był Wybra´ncem Bo˙zym, a ja nie otrzymałem błogosławie´nstwa jego Ko´scioła. Przygladał ˛ mi si˛e zatem takim wzrokiem, jakim cesarz mógłby obdarzy´c psa, którego w por˛e nie usuni˛eto z drogi kopniakiem. I ja mu si˛e przygladałem. ˛ Na ka˙zdy cios s´wiadomie zadany człowiekowi przez człowieka i wymierzony w miło´sc´ własna˛ istnieje stosowna riposta. Któ˙z mógłby wiedzie´c o tym lepiej ode mnie? I dobrze wiedziałem, jaka˛ ripost˛e nale˙zy zastosowa´c przeciwko komu´s, kto próbuje patrze´c z góry. Taka˛ riposta˛ jest s´miech. Jeszcze nie zbudowano na s´wiecie tak pot˛ez˙ nego tronu, którym nie mógłby zachwia´c s´miech idacy ˛ od dołu. Ale teraz przygladałem ˛ si˛e temu grupowemu i nie mogłem si˛e zmusi´c do s´miechu. ´ Smiech nie chciał mi przej´sc´ przez gardło z bardzo prostego powodu. Otó˙z wiedziałem, z˙ e on, na wpół obłakany ˛ i ograniczony w swych pogladach, ˛ byłby si˛e raczej z całym spokojem pozwolił z˙ ywcem spali´c na stosie, ni˙zby si˛e wyrzekł najmniej istotnej ze swoich zasad. Podczas gdy j a nie byłbym zdolny nawet przez minut˛e utrzyma´c jednego palca nad płomieniem zapałki, by potwierdzi´c najwa˙zniejsza˛ z moich. I on wiedział, z˙ e ja wiem, jaki on jest naprawd˛e. I on wiedział, z˙ e ja wiem, i˙z on wie, jaki ja jestem naprawd˛e. Poziom naszej wiedzy o sobie nawzajem był równy jak dzielacy ˛ nas kontuar. Tak wi˛ec nie mógłbym go wy´smia´c, nie tracac ˛ przy tym szacunku dla samego siebie. I za to go znienawidziłem. Podałem mu swoje papiery. Obejrzał je. Potem zwrócił. — Dokumenty twoje sa˛ w porzadku ˛ — rzekł wybitnie nosowo. — Po co tu przybywasz? — Po przepustk˛e — odparłem, odkładajac ˛ na bok swoje papiery i wyjmujac ˛ te Dave’a. — Dla mojego asystenta. Rozumiecie, przekraczamy tam i z powrotem lini˛e frontu i. . . — Zarówno na naszych pozycjach, jak na linii frontu niepotrzebna jest tobie z˙ adna przepustka. Wystarcza˛ dokumenty reportera. — Odwrócił si˛e niby w zamiarze powrotu za biurko. — Ale mój asystent — mówiłem głosem nie znajacym ˛ wahania — nie ma papierów reportera. Zatrudniłem go dopiero dzi´s rano i nie miałem czasu nic dla niego przygotowa´c. Potrzebna mi jest zatem tymczasowa przepustka, podpisana przez jednego z oficerów tutejszej Kwatery Głównej. . . Z powrotem odwrócił si˛e w stron˛e kontuaru. — Azali˙z twój asystent nie jest reporterem? — Z formalnego punktu widzenia nie. Ale. . . — Nie posiada zatem prawa do wolnego wst˛epu na nasze pozycje ani te˙z upowa˙znienia do przekraczania naszych linii. Przepustka nie mo˙ze by´c wydana. — O, tego nie byłbym taki pewny — powiedziałem ostro˙znie. — Dosłownie 55
kilka godzin temu mogłem dosta´c ja˛ od twojego Starszego Brighta na przyj˛eciu na Freilandii, ale wyszedł, zanim miałem okazj˛e go poprosi´c. Zatrzymałem si˛e, gdy˙z grupowy ponuro potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Mojego brata Brighta — poprawił mnie i po tym, jaki wybrał tytuł, poznałem wreszcie, z˙ e pozostanie niewzruszony. Tylko fanatycy najbardziej spo´sród Zaprzyja´znionych oddani sprawie gardzili potrzeba˛ stosowania si˛e we własnym gronie do zasad wojskowej hierarchii. Starszy Bright mógł rozkaza´c memu grupowemu rzuci´c si˛e z gołymi r˛ekami na nieprzyjacielskie stanowisko ogniowe, i grupowy posłuchałby bez chwili wahania. Lecz nie znaczyło to wcale, by uwa˙zał osob˛e czy te˙z opinie brata Brighta za godniejsze od swoich własnych. Powód tego był bardzo prosty. Ranga i tytuł Brighta dotyczyły jego z˙ ycia doczesnego, a zatem w oczach grupowego nie przedstawiały wi˛ekszej warto´sci ni˙z mied´z brz˛eczaca ˛ i cymbał brzmiacy. ˛ Nic nie wa˙zyły w porównaniu z faktem, z˙ e jako bracia w zbawieniu on i grupowy byli sobie równi przed obliczem Pana. — Brat Bright — powiedział — nie mógłby wystawi´c przepustki komu´s, kto nie jest uprawniony do wchodzenia mi˛edzy nasze rzesze i swobodnego odchodzenia, a kto by´c mo˙ze został nasłany, by szpiegowa´c nas na rzecz nieprzyjaciół naszych. Pozostała mi tylko jeszcze jedna karta do zagrania i z góry wiedziałem ju˙z, z˙ e b˛edzie to karta przegrywajaca. ˛ Tak czy owak, nic nie szkodziło mi nia˛ zagra´c. — Je´sli nie macie nic przeciwko temu — rzekłem — wolałbym usłysze´c t˛e odpowied´z z ust którego´s z waszych przeło˙zonych. Wezwijcie kogo´s, prosz˛e, je´sli nie ma nikogo innego, to mo˙ze by´c oficer dy˙zurny. Lecz on odwrócił si˛e tyłem i poszedł w stron˛e biurka. — Oficer dy˙zurny — powracajac ˛ do papierów, nad którymi go zastałem, odrzekł ze stanowczo´scia˛ w głosie — nie mo˙ze udzieli´c z˙ adnej innej odpowiedzi. Ani te˙z ja nie zamierzam odrywa´c go od jego obowiazków ˛ po to, by powtórzył to, co ju˙z raz tobie powiedziałem. Było to niczym ostateczne zatrza´sni˛ecie wieka nad moim planem zdobycia podpisu na przepustce. Wszelka dalsza dyskusja z tym człowiekiem byłaby bezcelowa. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie i opu´sciłem budynek.
Rozdział 8 Gdy tylko drzwi zatrzasn˛eły si˛e za mna,˛ stanałem ˛ na ostatnim z trzech schodków prowadzacych ˛ do s´rodka i spróbowałem zastanowi´c si˛e, co powinienem w tej sytuacji pocza´ ˛c, czy te˙z co w tej sytuacji pocza´ ˛c mi pozostało. Zbyt wiele obszedłem góra,˛ dołem lub bokiem niewzruszonych na pierwszy rzut oka przeszkód w postaci ludzkich decyzji, by tak łatwo da´c za wygrana.˛ Gdzie´s musiała prowadzi´c do celu jaka´s boczna s´cie˙zka, tylna furtka lub chocia˙zby dziura w płocie. Znów zabładziłem ˛ wzrokiem na przepełniony s´lizgaczami oficerski parking. I wówczas w głowie zapaliło mi si˛e s´wiatełko. W jednej chwili rozrzucone kawałki układanki powróciły na swoje miejsce, by ukaza´c mi rzeczywisty kształt rzeczy, i w duchu wymierzyłem sobie pot˛ez˙ nego kopniaka za to, z˙ e stało si˛e to tak pó´zno. A zatem dziwnie znajomy wyglad ˛ adiutanta, który przybył zabra´c Starszego Brighta z przyj˛ecia na cze´sc´ Donala Graeme’a. Dalej, nieoczekiwany odjazd samego Brighta tu˙z po pojawieniu si˛e adiutanta. I wreszcie, na ostatek, niespotykane pustki na terenie Kwatery Głównej w przeciwie´nstwie do przepełnionego parkingu, opustoszała kancelaria oraz odmowa przywołania oficera dy˙zurnego przez grupowego na słu˙zbie. Albo Bright osobi´scie, albo jego obecno´sc´ na obszarze działa´n wojennych dały najemnikom z Zaprzyja´znionych hasło do wprowadzenia w z˙ ycie planu jakiej´s nadzwyczajnej akcji bojowej. Zaskakujaca ˛ ofensywa, starcie na proch cassida´nskich sił zbrojnych i natychmiastowe zako´nczenie wojny stanowiłyby najlepsza˛ reklam˛e na poparcie czynionych przez Starszego wysiłków, by zdoby´c korzystne zamówienia na oddziały najemników z Zaprzyja´znionych w obliczu widocznej na niektórych s´wiatach pewnej publicznej niech˛eci wobec ich fanatycznych postaw i zachowa´n. I nie dlatego z˙ e, jak mi mówiono, wszyscy Zaprzyja´znieni nie dali si˛e lubi´c. Jednak po spotkaniu z urz˛edujacym ˛ wewnatrz ˛ grupowym mogłem zrozumie´c, i˙z nie potrzeba wielu takich jak on, by uprzedzi´c ludzi do ogółu z˙ ołnierzy w czarnych mundurach. Przeto zało˙zyłbym si˛e o własne buty, z˙ e Bright wraz ze starszyzna˛ oficerska˛ znajduje si˛e teraz wewnatrz ˛ na stanowisku dowodzenia, przygotowujac ˛ jaka´ ˛s ak57
cj˛e bojowa,˛ która miała wzia´ ˛c przez zaskoczenie cassida´nski kontyngent. A u jego boku sta´c b˛edzie adiutant, który wyprowadził go z przyj˛ecia na cze´sc´ Donala Graeme’a — i, je´sli nie zawodziła mnie s´wietnie wyszkolona pami˛ec´ profesjonalisty, miałem wra˙zenie, i˙z wiem, kim mo˙ze by´c ten adiutant. Wróciłem szybko do s´lizgacza, wsiadłem do s´rodka i właczyłem ˛ telefon. Centrala Contrevale spojrzała na mnie natychmiast oczyma ładnej młodej blondynki. Podałem jej numer s´lizgacza, który był oczywi´scie pojazdem wynaj˛etym. — Chciałbym mówi´c z Jamethonem Blackiem — powiedziałem. — To oficer Sił Zbrojnych z Zaprzyja´znionych i znajduje si˛e teraz, jak sadz˛ ˛ e, w ich Kwaterze Głównej pod Contrevale. Nie jestem pewien, jaka˛ ma rang˛e. . . przynajmniej przodownika roty, cho´c mo˙ze ju˙z by´c komendantem. To dosy´c pilne. Je´sli zdoła si˛e pani z nim skontaktowa´c, prosz˛e połaczy´ ˛ c go z tym numerem. — Tak, prosz˛e pana — usłyszałem odpowied´z z centrali — prosz˛e nie odkłada´c słuchawki, zgłosz˛e si˛e za minutk˛e. Ekran zgasł i zamiast głosu dało si˛e słysze´c łagodne buczenie, zwiastujace, ˛ z˙ e kanał jest w dalszym ciagu ˛ zaj˛ety. Rozparłem si˛e wygodnie na siedzeniu s´lizgacza i czekałem. Po niecałych czterdziestu sekundach twarz blondynki pojawiła si˛e ponownie. — Odnalazłam pa´nskiego rozmówc˛e, który połaczy ˛ si˛e z panem za kilka sekund. Zaczeka pan? — Oczywi´scie — odparłem. — Dzi˛ekuj˛e panu. Twarz znikn˛eła z ekranu. Nastapiło ˛ kolejne pół minuty buczenia i ekran rozs´wietlił si˛e znowu, tym razem twarza˛ Jamethona. — Witam. Przodownik roty Black? — upewniłem si˛e. — Pan mnie zapewne nie pami˛eta. Jestem Tam Olyn, reporter. Znał pan kiedy´s Eileen Olyn, moja˛ siostr˛e. Jego oczy zda˙ ˛zyły mi ju˙z zdradzi´c, z˙ e mnie rozpoznał. Najwidoczniej albo ja zmieniłem si˛e mniej, ni˙z sadziłem, ˛ albo on musiał mie´c bardzo dobra˛ pami˛ec´ . On sam zmienił si˛e równie˙z, lecz nie a˙z tak, by był nie do poznania. Jego twarz, widoczna ponad patkami na klapach munduru, b˛edacymi ˛ dowodem na to, z˙ e nie dostał awansu, nabrała gł˛ebi wyrazu i mocy charakteru. Lecz była to w dalszym ciagu ˛ ta sama twarz, która˛ zapami˛etałem owego dnia w bibliotece mojego wuja. Była tylko, oczywi´scie, nieco starsza. Pami˛etam, z˙ e my´slałem o nim poprzednio jako o chłopcu. Czymkolwiek jednak był dzisiaj, na pewno chłopcem by´c przestał. I nigdy ju˙z nim nie b˛edzie. — Co mog˛e dla pana zrobi´c, panie Olyn? — zapytał. Mówił głosem spokojnym i pozbawionym wszelkiego wahania, nieco gł˛ebszym od tego, jaki miałem w pami˛eci. — Centrala podała, z˙ e dzwoni pan w sprawie nie cierpiacej ˛ zwłoki.
58
— Bo te˙z w pewnym sensie tak jest w istocie — odpowiedziałem i zrobiłem pauz˛e. — Nie chciałbym odciaga´ ˛ c pana od wa˙zniejszych zaj˛ec´ , lecz jestem akurat tutaj w Kwaterze Głównej, na parkingu oficerskim przed budynkiem Dowodzenia. Je´sli znajduje si˛e pan gdzie´s w pobli˙zu, mo˙ze mógłby pan zej´sc´ tutaj i zamieni´c ze mna˛ kilka słów? — Znów si˛e zawahałem. — Oczywi´scie, je´sli ma pan w tej chwili inne obowiazki. ˛ .. — Moje obowiazki ˛ pozwola˛ mi w tej chwili po´swi˛eci´c panu kilka minut — odparł. — Jest pan na parkingu budynku Dowodzenia? — W wynaj˛etym s´lizgaczu, zielonym z przezroczystym dachem. — Zaraz schodz˛e, panie Olyn. Ekran zgasł. Czekałem. Kilka minut pó´zniej otwarły si˛e te same drzwi, którymi wkroczyłem do budynku Dowodzenia, by mie´c przyjemno´sc´ porozmawiania z grupowym zza kontuaru. Na o´swietlonym tle mign˛eła mi ciemna, szczupła sylwetka, która wnet zeszła po trzech stopniach na parking. Gdy Black si˛e zbli˙zył, otwarłem drzwiczki s´lizgacza i posunałem ˛ si˛e, by zrobi´c mu miejsce obok siebie na siedzeniu. — Pan Olyn? — zapytał, wsuwajac ˛ głow˛e do wn˛etrza. — To ja. Prosz˛e do s´rodka. — Dzi˛ekuj˛e. Wsiadł i zajał ˛ miejsce obok mnie, zostawiajac ˛ otwarte drzwiczki. Zwa˙zywszy por˛e roku i nowoziemska˛ szeroko´sc´ geograficzna˛ wiosenna noc była ciepła i poczułem na twarzy powiew niosacy ˛ delikatna˛ wo´n traw i drzew. — Có˙z to za pilna sprawa? — zapytał. — Mam asystenta, dla którego potrzebuj˛e przepustki. Opisałem mu pokrótce sytuacj˛e, przemilczajac ˛ jedynie fakt, z˙ e Dave jest m˛ez˙ em Eileen. Kiedy sko´nczyłem, siedział przez chwil˛e w milczeniu, ciemna sylwetka na tle s´wiateł parkingu i budynku Dowodzenia, owiana delikatnym powietrzem nocy. — Je´sli pa´nski asystent nie jest reporterem, panie Olyn — odrzekł wreszcie swoim spokojnym głosem — nie widz˛e mo˙zliwo´sci, by´smy mogli upowa˙zni´c go do swobodnego poruszania si˛e w obr˛ebie naszych pozycji i za naszymi liniami. — On jest reporterem, przynajmniej na czas tej kampanii — odparłem. — Odpowiadam za niego tak samo, jak Gildia odpowiada za mnie. Nasza bezstronno´sc´ jest zagwarantowana pomi˛edzy gwiazdami. Obejmuje ona oczywi´scie mojego asystenta. Z wolna w ciemno´sci potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Zbyt łatwo przyszłoby panu si˛e od niego od˙zegna´c, gdyby okazał si˛e szpiegiem. Mógłby pan po prostu powiedzie´c, z˙ e o niczym pan nie wiedział, a on został panu narzucony jako asystent. Odwróciłem głow˛e i spojrzałem prosto w miejsce, gdzie pod osłona˛ ciemno´sci kryły si˛e jego oczy. Wła´snie po to naprowadziłem go na ten punkt naszej rozmowy. 59
— Nie, bynajmniej nie byłoby mi łatwo — powiedziałem. — Poniewa˙z on wcale nie został mi narzucony. Zadałem sobie wiele trudu, by wła´snie jego mi przydzielono. To mój szwagier. Chłopak, którego po´slubiła Eileen. A wykorzystujac ˛ go jako asystenta, trzymam go z dala od frontu, gdzie czekałaby go pewna s´mier´c. — Zrobiłem przerw˛e, by da´c mu czas na przetrawienie tej wiadomo´sci. — Próbuj˛e zachowa´c jego z˙ ycie dla Eileen i prosz˛e pana, by mi w tym dopomógł. Nawet nie drgnał, ˛ nie od razu te˙z odpowiedział. W ciemno´sciach nie widziałem, czy zmienił mu si˛e wyraz twarzy. Ale nie wydaje mi si˛e, by było wiele do zobaczenia, nawet gdybym miał do obserwacji odpowiednie s´wiatło. Black był nieodrodnym wytworem swej własnej sparta´nskiej kultury i nie dałby po sobie pozna´c, z˙ e wła´snie zainkasował ode mnie ci˛ez˙ ki podwójny cios. Jak ju˙z zauwa˙zyli´scie, wła´snie w taki sposób podporzadkowywałem ˛ swej woli zarówno m˛ez˙ czyzn, jak i kobiety. Gł˛eboko we wn˛etrzu ka˙zdej inteligentnej istoty z˙ ywej kryja˛ si˛e sprawy zbyt wielkie, zbyt utajone lub zbyt okropne, by o nie pyta´c. Takie, jak wiara, miło´sc´ , nienawi´sc´ i wina. Za ka˙zdym razem potrzebowałem jedynie wydoby´c te sprawy na s´wiatło dzienne i zakotwiczy´c argumentacj˛e przydatna˛ do zdobycia poszukiwanej odpowiedzi na jednym z owych gł˛ebinowych obrazów psychiki ludzkiej, których nie mo˙zna si˛e wyprze´c nawet przed soba˛ samym. Chcac ˛ zaprzeczy´c słuszno´sci mego stanowiska, człowiek musiałby si˛e najpierw wyprze´c gł˛eboko ukrytej integralnej czastki ˛ swej własnej osoby. W przypadku Jamethona Blacka zakotwiczyłem me z˙ adanie ˛ zarówno na tym obszarze jego psychiki, który był zdolny do ukochania ponad wszystko Eileen, jak i na czastce ˛ zajmowanej przez m˛eska˛ dum˛e (a duma była bliska z´ ródłom religii tych całych Zaprzyja´znionych), która nie pozwalała mu z˙ ywi´c trwałej urazy o miniona˛ i, jak sadził, ˛ honorowa˛ pora˙zk˛e. W s´wietle tego, co mu teraz powiedziałem, odmowa udzielenia Dave’owi przepustki byłaby równoznaczna z wysłaniem go na pewna˛ s´mier´c, a któ˙z by potem uwierzył, z˙ e nie zrobił tego celowo, skoro, jak to Jamethonowi wykazałem, istniały poszlaki emocjonalne, łacz ˛ ace ˛ to z jego utracona˛ miło´scia˛ i wewn˛etrzna˛ duma.˛ Wreszcie poruszył si˛e niespokojnie na siedzeniu s´lizgacza. — Niech mi pan da przepustk˛e, panie Olyn — powiedział. — Zobaczymy, co si˛e da zrobi´c. Wział ˛ ja˛ i poszedł. Po kilku minutach był ju˙z z powrotem. Tym razem nie wsiadł do s´lizgacza, lecz schylił si˛e i przez otwarte drzwiczki wsunał ˛ do s´rodka dokument, który mu dałem. — Pan mi nie powiedział — rzekł tym swoim spokojnym głosem — z˙ e ju˙z pan wyst˛epował o przyznanie przepustki i z˙ e jej panu odmówiono. Zamarłem. Z r˛eka˛ wyciagni˛ ˛ eta˛ do góry i wcia˙ ˛z jeszcze s´ciskajac ˛ a˛ przepustk˛e spogladałem ˛ na niego spod dachu s´lizgacza. 60
— Kto mi jej odmówił? Ten grupowy w s´rodku? Ale˙z to zwykły podoficer! A pan jest nie tylko oficerem, ale i adiutantem. — Mimo to — odparł — odmowa została wydana. Nie mog˛e zmieni´c raz powzi˛etej decyzji. Przykro mi. Udzielenie pa´nskiemu szwagrowi przepustki nie jest mo˙zliwe. Dopiero wówczas dotarło do mej s´wiadomo´sci, z˙ e papier, który mi oddał, nie jest podpisany. Wpatrzyłem si˛e we´n, jak gdybym potrafił go w ciemno´sci przeczyta´c i, posługujac ˛ si˛e wyłacznie ˛ siła˛ woli, zmusi´c podpis do pojawienia si˛e na pustym miejscu, gdzie si˛e powinien znajdowa´c. Potem zawrzała we mnie niepohamowana w´sciekło´sc´ . Oderwałem wzrok od dokumentu i spojrzałem przez otwarte drzwiczki s´lizgacza na Jamethona Blacka. — A wi˛ec w taki sposób chce pan si˛e z tego wykr˛eci´c?! — wykrzyknałem. ˛ — Oto jaka˛ znalazł pan sobie wymówk˛e, z˙ eby wysła´c m˛ez˙ a Eileen na s´mier´c. Nie my´sl sobie, z˙ e ci˛e nie przejrzałem, panie Black, bo ci˛e przejrzałem na wylot! Poniewa˙z stał tyłem do s´wiatła, trzymajac ˛ twarz w cieniu, nadal nie byłbym w stanie dojrze´c jakichkolwiek zmian, które mogły na niej zaj´sc´ po moich słowach. On za´s odpowiedział tym samym pozbawionym wahania głosem: — Widział pan tylko człowieka, panie Olyn — rzekł. — Nie Naczynie Pana. Musz˛e ju˙z wraca´c do moich obowiazków. ˛ Do widzenia. Powiedziawszy to, zatrzasnał ˛ drzwiczki s´lizgacza, odwrócił si˛e i wrócił na przełaj przez parking. Siedziałem, patrzac ˛ w s´lad za nim i gotujac ˛ si˛e wewn˛etrznie z w´sciekło´sci na sama˛ my´sl o obłudnym frazesie, którym pocz˛estował mnie na odchodnym, znalazłszy sobie przedtem, jak sadziłem, ˛ wygodny pretekst do odmowy. Wreszcie zdałem sobie spraw˛e z tego, co robi˛e. Gdy otwarły si˛e drzwi budynku Dowodzenia, jego ciemna sylwetka mign˛eła na ich tle i zaraz znikn˛eła, a w s´lad za nia,˛ wraz z zamkni˛eciem si˛e drzwi, znikn˛eło s´wiatło. Kopni˛eciem uruchomiłem s´lizgacz, odwróciłem go wokół własnej osi i skierowałem ku wyjazdowi z terenu wojskowego. Kiedy przekraczałem bram˛e, min˛eła wła´snie trzecia nad ranem i odbywała si˛e zmiana warty. Ciemne sylwetki zluzowanych z˙ ołnierzy, wcia˙ ˛z jeszcze pod bronia,˛ ustawione były w szeregu i bez reszty pochłoni˛ete wypełnianiem jakiego´s rytuału ich osobliwego kultu. Gdy mijałem z˙ ołnierzy, za´spiewali — czy te˙z raczej zaintonowali — jeden ze swoich hymnów. Nie próbowałem wsłuchiwa´c si˛e w słowa, lecz trzy poczatko˛ ˙ we mimo woli wpadły mi w ucho. Zołnierzu, nie pytaj. . . brzmiały trzy słowa otwierajace, ˛ jak si˛e pó´zniej dowiedziałem, ich osobliwy hymn bojowy, s´piewany w chwilach szczególnej rado´sci oraz w wigili˛e bitwy. ˙ Zołnierzu, nie pytaj. . . rozbrzmiewało mi przez cały czas szyderczo w uszach, gdy odje˙zd˙załem z nie podpisana˛ wcia˙ ˛z przepustka˛ Dave’a w kieszeni. I raz jeszcze wezbrała we mnie w´sciekło´sc´ , i raz jeszcze poprzysiagłem ˛ sobie, z˙ e Dave nie b˛edzie potrzebował z˙ adnej przepustki. Przez cały nadchodzacy ˛ dzie´n na linii 61
frontu ani na chwil˛e nie spuszcz˛e go z oka i w mojej obecno´sci znajdzie obron˛e i całkowite bezpiecze´nstwo.
Rozdział 9 Gdy rano w holu mego hotelu wysiadłem z kolejki podziemnej, łacz ˛ acej ˛ port kosmiczny z Blauvain, była godzina szósta trzydzie´sci. W oczach miałem piasek i wargi suche jak pieprz, jako z˙ e od dwudziestu czterech godzin nie zmru˙zyłem oka. Nadchodzacy ˛ dzie´n zapowiadał wiele wydarze´n, wi˛ec prawdopodobnie równie˙z przez nast˛epne dwadzie´scia cztery nie mogłem liczy´c na odpoczynek. Ale praca przez dwa lub trzy dni na okragło, ˛ bez odrobiny snu, to ryzyko zawodowe reportera. Docierasz do informacji, sytuacja z sekundy na sekund˛e mo˙ze si˛e zmieni´c i póki si˛e to nie stanie, po prostu musisz trzyma´c r˛ek˛e na pulsie. Powinienem by´c wystarczajaco ˛ przytomny, a gdyby w ostatniej chwili co´s okazało si˛e nie tak, jak trzeba, miałem jeszcze tabletki, które pozwoliłyby mi to przetrzyma´c. Tak si˛e jednak zło˙zyło, z˙ e znalazłem w recepcji co´s, co z miejsca poprawiło mi nastrój i wybiło z głowy ochot˛e do spania. Był to list od Eileen. Odszedłem na bok i nacisnałem ˛ kopert˛e. Najdro˙zszy Tam! Wio´snie dostałam Twój list, w którym donosisz, z˙ e chcesz zabra´c Dave’a z linii frontu i zatrzyma´c go jako asystenta. Jestem taka szcz˛es´liwa, z˙ e wprost nie mam słów, by wyrazi´c swoje uczucia. Nigdy by mi do glowy nie przyszlo, z˙ e kto´s taki jak ty, Ziemianin, wcia˙ ˛z w Gildii reporterów zaledwie czeladnik, móglby dla nas co´s takiego zrobi´c. Jak mam Ci dzi˛ekowa´c? I czy zdołasz mi przebaczy´c z˙ ywot, jaki wiodłam przez ostatnie pi˛ec´ lat, nie piszac ˛ i nie interesujac ˛ si˛e, co u Was wszystkich słycha´c? Nie byłam dla Ciebie dobra˛ siostra.˛ Ale to tylko dlatego, i˙z zdawałam sobie spraw˛e, jaka jestem bezradna i bezu˙zyteczna, i przez cały czas, nawet jeszcze jako mała dziewczynka, czułam, z˙ e w gł˛ebi duszy wstydzisz si˛e mnie i zaledwie tolerujesz. I kiedy jeszcze powiedziałe´s mi owego dnia w bibliotece, z˙ e moje mał˙ze´nstwo z Jamethonem Blackiem nigdy by nie moglo si˛e uda´c — nawet wówczas dobrze wiedziałam, z˙ e masz racj˛e, to, co o mnie mówiłe´s, było szczera˛ prawda˛ — ale nie mogłam si˛e powstrzyma´c, by Ci˛e za to nie znienawidzi´c. Wydawało mi si˛e wówczas, z˙ e tak naprawd˛e to byłe´s dumny z faktu, z˙ e udało Ci si˛e nie dopu´sci´c do tego, bym odeszła z Jamiem. 63
Dopiero to, co teraz robisz, by ochroni´c Dave’a, pokazało mi, jak bardzo si˛e co do Ciebie myliłam i jak bardzo, bardzo musz˛e odpokutowa´c za to, z˙ e mogłam tak my´sle´c. Odkad ˛ Mama i Tatu´s umarli, tylko ty jeden zostałe´s mi na całym s´wiecie i naprawd˛e Ci˛e kochałam, cho´c nieraz wydawało mi si˛e, z˙ e wcale Ci na tym nie zale˙zy, nie bardziej ni˙z wujkowi Mathiasowi. W ka˙zdym razie odkad ˛ spotkałam Dave’a, a on si˛e ze mna˛ o˙zenił, wszystko to ju˙z nale˙zy do przeszło´sci. Musisz przyjecha´c kiedy´s na Cassid˛e do Alban i zobaczy´c nasze mieszkanie. Mieli´smy wielkie szcz˛es´cie, z˙ e dali nam takie du˙ze. To mój pierwszy prawdziwy własny dom i my´sl˛e, z˙ e b˛edziesz zdumiony, widzac, ˛ jak wspaniale go urzadzili´ ˛ smy. Dave, je´sli go zapytasz, opowie Ci o wszystkim — nie uwa˙zasz, z˙ e jest cudowny, to znaczy jak na kogo´s, kto zechcial mnie po´slubi´c? Jest taki dobry i taki lojalny. Czy wiesz, z˙ e kiedy mieli´smy si˛e pobra´c, pragnał, ˛ bym Ci˛e zawiadomiła o naszym s´lubie pomimo tego, co wtedy do Ciebie czułam? Ale ja nie chciałam. Tylko z˙ e oczywi´scie to on miał słuszno´sc´ . On ma zawsze słuszno´sc´ , tak samo jak ja zawsze jestem w biedzie, dobrze o tym wiesz, Tam. Ale raz jeszcze Ci dzi˛ekuj˛e, dzi˛ekuj˛e Ci za wszystko, co robisz dla Dave’a, i niech towarzyszy Warn cała moja miło´sc´ . Powiedz Dave’owi, z˙ e jeszcze dzisiaj napisz˛e do niego równie˙z, ale wydaje mi si˛e, z˙ e jego poczta połowa nie dotrze tak szybko, jak Twoja. Szczerze kochajaca ˛ Eileen Wcisnałem ˛ list wraz z koperta˛ do kieszeni i poszedłem na gór˛e do swojego pokoju. Miałem zamiar pokaza´c pismo Dave’owi, ale po drodze, na my´sl o zawartym w nim ogromie wdzi˛eczno´sci i obwinianiu si˛e przez Eileen o to, z˙ e nie była przykładna˛ siostra,˛ poczułem si˛e nieoczekiwanie zakłopotany. Ja te˙z nie nale˙załem do oddanych braci, a to, co robiłem dla Dave’a, mogło wyglada´ ˛ c na wielkie rzeczy, lecz w rzeczywisto´sci nie było niczym nadzwyczajnym. Niewiele wi˛ecej ni˙z, odwzajemniajac ˛ przysług˛e zawodowa,˛ mógłbym zrobi´c dla zupełnie obcego człowieka. W gruncie rzeczy sprawiła, z˙ e poczułem si˛e cokolwiek zawstydzony swa˛ własna˛ osoba˛ i jednocze´snie absurdalnie uradowany wiadomo´sciami od Eileen. By´c mo˙ze oka˙ze si˛e, z˙ e mimo wszystko potrafimy z˙ y´c jak normalni ludzie. Je´sli oboje z Dave’em pałaja˛ do siebie takim uczuciem, bez watpienia ˛ niezadługo doczekam si˛e małych siostrze´nców lub siostrzenic. Kto wie — mo˙ze nawet w ko´ncu sam si˛e o˙zeni˛e (ni z tego, ni z owego przesunał ˛ mi si˛e przed oczami obraz Lizy) i doczekam potomstwa? Mo˙ze sko´nczy si˛e na tym, z˙ e nasz ród rozproszy si˛e po półtuzinie s´wiatów, jak wi˛ekszo´sc´ grup rodzinnych w dzisiejszych czasach? W ten sposób zadam kłam twierdzeniom Mathiasa, pomy´slałem sobie w duchu. A tak˙ze Padmy. Takie oto absurdalne, acz radosne marzenia na jawie zaprzatały ˛ mnie, gdy dotarłem do drzwi i przypomniałem sobie, z˙ e nie podjałem ˛ decyzji, czy pokaza´c list Dave’owi. Lepiej niech troch˛e poczeka, zadecydowałem, i przeczyta list przeznaczony dla siebie, który zgodnie ze słowami Eileen powinien wkrótce nadej´sc´ . 64
Otwarłem szeroko drzwi i wszedłem do s´rodka. Dave był ju˙z na nogach, ubrany i spakowany. Na mój widok wyszczerzył rado´snie z˛eby, co na ułamek sekundy przej˛eło mnie zdziwieniem, póki nie dotarło do mej s´wiadomo´sci, i˙z musiałem wej´sc´ do pokoju z u´smiechem na twarzy. — Miałem wiadomo´sc´ od Eileen — powiedziałem. — Tylko kilka słów. Mówiła, z˙ e list do ciebie jest w drodze, lecz mo˙ze potrwa´c dzie´n lub dwa, nim ci go ode´sla˛ z jednostki. Na te słowa u´smiechnał ˛ si˛e promiennie i zeszli´smy na s´niadanie. Posiłek pomógł mi si˛e rozbudzi´c i zaraz po jedzeniu wybrali´smy si˛e do naczelnego dowództwa wojsk cassida´nskich i miejscowych. Dave sprawował piecz˛e nad moim sprz˛etem nagrywajacym, ˛ który nie nale˙zał do specjalnie wielkich ani ci˛ez˙ kich. Cz˛esto nosiłem go sam bez z˙ adnego wysiłku. To, z˙ e si˛e nim zajmował, pozwalało mi skoncentrowa´c si˛e na bardziej finezyjnych aspektach reporta˙zu. W Kwaterze Głównej obiecano mi wojskowy poduszkowiec, jeden z tych małych dwuosobowych wozów typu zwiadowczego. Kiedy jednak dotarłem do bazy transportu, zmuszony byłem ustawi´c si˛e w kolejce za komandorem polnym, który czekał, a˙z jego ruchomy punkt dowodzenia otrzyma wyposa˙zenie specjalne. Moim pierwszym impulsem było zrobi´c dla zasady awantur˛e z powodu konieczno´sci czekania. Jednak po namy´sle zdecydowałem, z˙ e tego nie zrobi˛e. To nie był zwyczajny komandor polny. Wysoki, szczupły m˛ez˙ czyzna, o czarnych, szorstkich i z lekka k˛edzierzawych włosach, miał twarz gruboko´scista.˛ lecz szczera˛ i u´smiechni˛eta.˛ Wspominałem ju˙z, z˙ e jestem do´sc´ wysoki jak na Ziemianina. Otó˙z ów komandor polny nale˙zał do wysokich nawet jak na Dorsaja, którym był bez watpienia. ˛ W dodatku miał w sobie co´s — owa˛ cech˛e, dla której nie wymy´slono jeszcze nazwy, a która jest dziedzicznym przywilejem jego ludu. Co´s wi˛ecej ni˙z sama˛ tylko sił˛e, budzac ˛ a˛ postrach powierzchowno´sc´ czy odwag˛e. Co´s kra´ncowo odmiennego od tych impetycznych warto´sci osobowych. Był to ni mniej, ni wi˛ecej tylko spokój — cecha nie podlegajaca ˛ dyskusji, pozostajaca ˛ poza czasem i poza samym z˙ yciem. Od tamtej chwili miałem ju˙z nieraz okazj˛e przebywa´c na planecie Dorsaj i widziałem t˛e cech˛e równie˙z u niedorosłych chłopców, a nawet niektórych dzieci. Ludzi tych mo˙zna pozabija´c — wszyscy zrodzeni z kobiety sa˛ s´miertelni — lecz niczym s´wiatło ostrzegawcze bije od nich oczywista prawda, z˙ e nie mo˙zna ich pokona´c ani w grupie, ani indywidualnie. Zwyci˛estwo nad dorsajskim charakterem narodowym jest nie do pomy´slenia. Ono w jaki´s sposób rzeczywi´scie nie jest mo˙zliwe. Tak wi˛ec wszystkie te cechy posiadał ten komandor polny niejako automatycznie jako dodatek do wspaniałego z˙ ołnierskiego ciała i umysłu. Lecz oprócz tego i ponad tym było w nim jeszcze co´s dziwnego. Co´s, co w ogóle nie pasowało do całej reszty dorsajskiego charakteru. Był to bijacy ˛ z jego psychiki niezwykle pot˛ez˙ ny strumie´n słonecznego ciepła, 65
które udzielało si˛e nawet mnie, stojacemu ˛ w odległo´sci kilku metrów od kr˛egu z˙ ołnierzy, którzy otaczali go wianuszkiem niczym samosiejki wiazów, ˛ szukajace ˛ pod d˛ebem osłony od wiatrów. Rado´sc´ z˙ ycia wydawała si˛e bucha´c od tego dorsajskiego oficera takim z˙ arem, z˙ e rozniecała podobna˛ rado´sc´ w ludziach zebranych wokół. Nawet we mnie, stojacym ˛ na uboczu i niezbyt — rzekłbym — z natury podatnym na takie wpływy. Lecz by´c mo˙ze to list od Eileen sprawił, z˙ e owego ranka byłem szczególnie wyczulony. To te˙z mo˙zliwe. Była jeszcze jedna rzecz, która˛ od razu dostrzegło me oko zawodowca, a która nie miała nic wspólnego z zaletami charakteru. Otó˙z jego mundur miał kolor bł˛ekitu polowego i waski ˛ krój, co sugerowało, z˙ e nale˙zał nie do cassida´nskich, lecz egzotycznych sił zbrojnych. Bogaci i pot˛ez˙ ni Exotikowie ze wzgl˛edów filozoficznych powstrzymujacy ˛ si˛e od osobistego stosowania przemocy, posiadali najlepsze wojska zaci˛ez˙ ne, jakie tylko mo˙zna sobie było wymarzy´c pomi˛edzy gwiazdami. A to znaczyło oczywi´scie, i˙z niezmiernie du˙zy procent tych wojsk, a przynajmniej ich kadry oficerskiej, stanowili Dorsajowie. Có˙z wi˛ec robił tu dorsajski komandor polny, z po´spiesznie dodanym do munduru Exotików nowoziemskim naramiennikiem, w otoczeniu nowoziemskich i cassida´nskich oficerów sztabowych na dodatek? Je´sli był nowym nabytkiem b˛edacej ˛ u kresu sił armii Południowej Partycji Nowej Ziemi, to zaiste niezwykle szcz˛es´liwy przypadek sprawił, z˙ e pojawił si˛e nast˛epnego ranka po nocy, która, jak to przypadkiem wiedziałem, wypełniona była w Kwaterze Głównej Zaprzyja´znionych w Contrevale goraczkow ˛ a˛ aktywno´scia˛ planistyczna.˛ Tylko czy był to na pewno przypadek? Nie chciało mi si˛e wierzy´c, by Cassidanie zdołali ju˙z si˛e dowiedzie´c o naradzie sztabowców u Zaprzyja´znionych. Kadry Nowoziemskich Słu˙zb Wywiadowczych, obsadzone lud´zmi pokroju komendanta Frane’a, były, je´sli chodzi o umiej˛etno´sci szpiegowskie, raczej mierne, natomiast Kodeks Najemników, na mocy którego zaciagali ˛ si˛e na słu˙zb˛e zawodowi z˙ ołnierze wszystkich s´wiatów, głosił, i˙z najemnik nie mo˙ze bez munduru bra´c udziału w z˙ adnej misji wywiadowczej. Lecz mimo wszystko zbieg okoliczno´sci wydawał si˛e w tym wypadku zbyt łatwym wytłumaczeniem. — Zosta´n tu — powiedziałem do Dave’a. Ruszyłem naprzód, by wmiesza´c si˛e w tłum sztabowców kł˛ebiacy ˛ si˛e wokół tego niezwykłego komandora polnego z Dorsaj i czego´s si˛e o nim dowiedzie´c z pierwszej r˛eki. Lecz w tej˙ze chwili podjechał wóz dowodzenia, a oficer wsiadł i ruszył, nim zda˙ ˛zyłem do niego dotrze´c. Zauwa˙zyłem, i˙z skierował si˛e na południe ku linii frontu. Nie chciałem niepokoi´c oficerów, którzy po odej´sciu komandora zacz˛eli si˛e rozchodzi´c. Zachowałem pytania dla nowoziemskiego zawodowego szeregowca, który przyprowadził mój poduszkowiec. Powinien wiedzie´c nie mniej ni˙z 66
oficerowie i nie mie´c zahamowa´n, by si˛e ta˛ wiedza˛ ze mna˛ podzieli´c. Komandor polny, jak si˛e dowiedziałem, istotnie został Siłom Zbrojnym Partycji Północnej u˙zyczony zaledwie dzie´n wcze´sniej na rozkaz Exotika Outbonda nazwiskiem Patma lub Padma. Co dziwniejsze, ów oficer był krewnym Donala Graeme’a, w przyj˛eciu na cze´sc´ którego wziałem ˛ udział — cho´c Donal, o ile wiedziałem, był pod dowództwem Henrika Galta na freilandzkiej, a nie egzotycznej słu˙zbie. — Kensie Graeme, tak si˛e nazywa — mówił z˙ ołnierz z bazy transportowej. — I ma brata bli´zniaka, wiedział pan o tym? A przy okazji, umie pan prowadzi´c taki wóz? — Owszem — odpowiedziałem. Zda˙ ˛zyłem ju˙z si˛e usadowi´c za dra˙ ˛zkiem sterowniczym, Dave za´s usiadł obok. Nacisnałem ˛ przycisk wznoszenia si˛e i pod´zwign˛eli´smy si˛e na dwudziestocentymetrowej poduszce powietrznej. — Czy jego brat bli´zniak równie˙z jest tutaj? — Nie, zdaje si˛e został na Kultis — odrzekł z˙ ołnierz. — Powiadaja,˛ z˙ e jest równie zgorzkniały, co ten zadowolony z z˙ ycia. Obaj dostali podwójny przydział jednego lub drugiego. Gdyby nie to, podobno byliby nie do odró˙znienia. . . ten drugi jest równie˙z komandorem polnym. — Jak ma ten drugi na imi˛e? — spytałem gotowy do odjazdu, z r˛eka˛ na dra˙ ˛zku. Przez chwil˛e marszczył brwi w zamy´sleniu, po czym potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie pami˛etam — odparł. — Jako´s tak krótko, zdaje si˛e Ian. — Tak czy owak, dzi˛ekuj˛e — powiedziałem i wystartowałem. Kusiło mnie, by skierowa´c si˛e w stron˛e, w która˛ udał si˛e Kensie Graeme, na południe, ale ubiegłej nocy zaplanowałem ju˙z sobie wszystko, wracajac ˛ z Kwatery Głównej Zaprzyja´znionych. Kiedy brak ci snu, nierozsadnie ˛ jest. zmienia´c plany bez dostatecznie wa˙znego powodu. Jak˙ze cz˛esto spowodowane niewyspaniem ot˛epienie wystarcza, by´s zapomniał o jakiej´s istotnej przyczynie, która skłoniła ci˛e do uło˙zenia pierwotnego planu. Jakiej´s istotnej przyczynie, która pó´zniej — za pó´zno — przypomni ci si˛e na własne utrapienie. Przyjałem ˛ sobie zatem za zasad˛e, by nigdy nie zmienia´c planów pod wpływem nagłego impulsu, je˙zeli nie mam pewno´sci, z˙ e mój umysł pracuje na pełnych obrotach. Zasada ta cz˛es´ciej przynosi korzy´sci ni˙z straty. Cho´c oczywi´scie nie ma reguły bez wyjatków. ˛ Wznie´sli´smy si˛e poduszkowcem na wysoko´sc´ około stu metrów i podczas gdy proporczyk Słu˙zby Prasowej na kadłubie migotał w sło´ncu, a sygnalizator ostrzegawczy nadawał komunikat o naszej neutralno´sci, poda˙ ˛zyli´smy wzdłu˙z pozycji cassida´nskich na północ. Liczyłem na to, z˙ e póki nie rozpocznie si˛e ostrzał artyleryjski, proporczyk i sygnalizator powinny wystarczy´c do zapewnienia nam bezpiecze´nstwa na tej wysoko´sci. Skoro za´s raz rozpocznie si˛e prawdziwa walka, najmadrzej ˛ postapimy ˛ szukajac, ˛ niczym zraniony ptak, schronienia na ziemi. Do tego czasu, póki jeszcze mo˙zna było bezpiecznie przebywa´c w powietrzu, miałem zamiar poszybowa´c wzdłu˙z linii frontu, najpierw na północ (gdzie zakr˛e67
cała ona w kierunku Contrevale i Kwatery Głównej Zaprzyja´znionych), a potem na południe — i zobaczy´c, czy uda mi si˛e odgadna´ ˛c, jaki to plan mogli wymy´sli´c Bright lub jego czarno odziani oficerowie. Linia prosta, rozdzielajaca ˛ oba nieprzyjacielskie obozy z centrami w Blauvain i Contrevale, przebiegałaby niemal dokładnie z południa na północ. Rzeczywista linia frontu w rozpoczynajacej ˛ si˛e bitwie przecinała t˛e wyimaginowana˛ o´s północ-południe pod katem, ˛ jej północny kraniec odchylał si˛e ku Contrevale i Kwaterze Głównej Zaprzyja´znionych, południowy za´s dotykał niemal przedmie´sc´ Blauvain, miasta liczacego ˛ ponad sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy mieszka´nców. Linia frontu była wi˛ec, jako cało´sc´ , o wiele bli˙zsza Blauvain ni˙z Contrevale — co stawiało siły cassida´nsko-nowoziemskie w niekorzystnej sytuacji. Nie mogły, chcac ˛ zachowa´c jednocze´snie zdolno´sc´ do utrzymania prostej linii frontu i łaczno´ ˛ sc´ niezb˛edna˛ do skutecznej obrony, wycofa´c si˛e na swym południowym skrzydle dalej ni˙z do miasta wła´sciwego. Ju˙z przez to wojskom z Zaprzyja´znionych udało si˛e zepchna´ ˛c swych przeciwników na gorsze pozycje taktyczne. Z drugiej jednak strony kat ˛ nachylenia linii frontu był dostatecznie ostry na to, by główne siły wojsk z Zaprzyja´znionych znalazły si˛e wewnatrz ˛ obszaru wyznaczonego północnym kra´ncem pozycji cassida´nskich. Zało˙zywszy istnienie dodatkowych rezerw w postaci nowych oddziałów oraz odwa˙zniejsze dowództwo, byłem zdania, i˙z s´miały wypad z kra´nca północnego skrzydła wojsk cassida´nskich mógłby przecia´ ˛c łaczno´ ˛ sc´ pomi˛edzy wysuni˛etymi pozycjami Zaprzyja´znionych na południu a ich dowództwem naczelnym usytuowanym na tyłach niedaleko Contrevale. Przyniosłoby to przynajmniej t˛e korzy´sc´ , z˙ e posiałoby w szeregach Zaprzyja´znionych zam˛et, który zdecydowana taktyka Cassidan mogłaby wyzyska´c. Nic jednak do tej pory nie wskazywało na to, by mieli oni takie zamiary. Teraz Cassidanie z komandorem polnym z Dorsaj mogliby pokusi´c si˛e o realizacj˛e niektórych z tych planów — je´sli mieli na to do´sc´ czasu i ludzi. Wydawało mi si˛e jednak mało prawdopodobne, by Zaprzyja´znieni, po tym, jak sp˛edzili cała˛ noc siedzac ˛ nad planami, byli dzi´s skłonni siedzie´c nad nimi dalej, w czasie gdy Cassidanie b˛eda˛ próbowa´c przecia´ ˛c linie komunikacyjne nieprzyjaciela. Podstawowe pytanie brzmiało: co zamierzaja˛ zrobi´c Zaprzyja´znieni? Opisana wy˙zej taktyka była według mnie jedyna˛ mo˙zliwa˛ do przyj˛ecia przez Cassidan. Zupełnie jednak nie mogłem sobie wyobrazi´c, w jaki sposób Zaprzyja´znieni spróbuja˛ wykorzysta´c zdobyte przez siebie pozycje i sytuacj˛e taktyczna.˛ Znajdujacy ˛ si˛e na przedmie´sciach Blauvain południowy kraniec linii frontu wypadał po wi˛ekszej cz˛es´ci w szczerym polu, gdzie wygładzone przez lodowce stoki pofałdowanych wzgórz pokrywały obsiane kukurydza˛ pola i pastwiska dla bydła. Na północy równie˙z znajdowały si˛e wzgórza poro´sni˛ete połaciami lasu, górujacymi ˛ nad okolica˛ zagajnikami złotej brzozy, która znalazła sobie tu, na Nowej Ziemi, wygodniejsze ni˙z na macierzystej planecie schronienie. Wilgotne, wygła68
dzone przez lodowce wy˙zyny Partycji Południowej sprawiały, z˙ e poszczególne drzewa wyrastały niemal dwa razy wy˙zej ni˙z na Ziemi — blisko na sze´sc´ dziesiat ˛ metrów — i tworzyły swymi koronami taka˛ g˛estwin˛e, z˙ e oprócz miejscowego mchopodobnego porostu nie mogło si˛e pod nimi utrzyma´c z˙ adne inne poszycie. W rezultacie pod ich konarami rozpo´scierała si˛e mroczna kraina rodem z legendy o Robin Hoodzie, gdzie pot˛ez˙ ne, pokryte łuszczac ˛ a˛ si˛e kora,˛ szare i srebrnozłote pnie o grubo´sci do dwóch metrów, niczym wyrastajace ˛ z mroków filary, podtrzymywały upstrzone promieniami słonecznymi ciemne sklepienie listowia. Dopiero spogladaj ˛ ac ˛ na nie z góry, przypomniałem sobie, jak wyglada ˛ sytuacja pod nim, i za´switało mi, z˙ e w owej chwili pod jego osłona˛ mo˙ze przemieszcza´c si˛e dowolna liczba wojsk, a ja z wysoko´sci mego poduszkowca nie ujrz˛e nawet jednego hełmu czy karabinu. Krótko mówiac ˛ — Zaprzyja´znieni mogliby pod osłona˛ drzew przypu´sci´c na dole walne uderzenie, a ja bym nawet o tym nie wiedział. W s´lad za my´slami poszły zaraz czyny. Na konto niewyspania zło˙zyłem brak przenikliwo´sci, który sprawił, z˙ e do tej pory nie przyszło mi to rozwiazanie ˛ do głowy. Szerokim łukiem zawróciłem poduszkowca, kierujac ˛ si˛e na skraj jednego z zagajników, gdzie znajdowało si˛e stanowisko obronne cassida´nskiej baterii z wystajac ˛ a˛ okragł ˛ a˛ paszcza˛ działa sonicznego, i zaparkowałem. Tu, na otwartej przestrzeni, zbyt wiele było sło´nca dla mchowatego porostu, za to wsz˛edzie rosły wysokie po kolana miejscowe trawy, które, chylac ˛ si˛e pod naporem wiatru, falowały niczym powierzchnia jeziora. Wysiadłem i zaczałem ˛ brna´ ˛c w kierunku przecinki prowadzacej ˛ do s´rodka k˛epy krzewów maskujacych ˛ stanowisko działa. Dzie´n robił si˛e goracy. ˛ — Czy sa˛ jakie´s oznaki porusze´n Zaprzyja´znionych, tutaj albo w lasach le˙za˛ cych wy˙zej? — zapytałem starszego grupowego dowodzacego ˛ bateria.˛ — Z tego, co wiemy. . . z˙ adnych — odparł. Był szczupłym, niezwykle delikatnym młodzie´ncem, z zaawansowana˛ przedwczesna˛ łysina.˛ Kurtk˛e mundurowa˛ miał rozpi˛eta˛ pod szyja.˛ — Wysłano patrole. — Hmm — odrzekłem. — Spróbuj˛e troch˛e bardziej z przodu. Dzi˛ekuj˛e. Wróciłem do poduszkowca, uniosłem si˛e ponownie, tym razem utrzymujac ˛ si˛e na wysoko´sci zaledwie pi˛etnastu centymetrów ponad poziomem przeszkód naziemnych, i skierowałem do lasu. Tu było nieco chłodniej. Zagajnik, w który si˛e zagł˛ebili´smy, prowadził do nast˛epnego, a ten znów do nast˛epnego. W trzecim z kolei zagajniku zostali´smy wywołani i okazało si˛e, z˙ e natkn˛eli´smy si˛e na cassida´nski patrol. Jego członkowie przypadli do ziemi, niewidoczni z wymierzona˛ w nas od chwili wywołania bronia˛ i póki tu˙z przy samym wozie nie podniósł si˛e z ziemi przodownik roty z kwadratowa˛ twarza,˛ samostrzałem w dłoni i opuszczona˛ przyłbica˛ hełmu, nie udało mi si˛e dojrze´c ani jednego człowieka. — Co tu, u diabła, robicie? — zapytał, podnoszac ˛ do góry przyłbic˛e. 69
— Prasa. Mamy zezwolenie na przekraczanie linii frontu i przebywanie na tym terenie. Chcecie zobaczy´c? — Wiesz pan, co mo˙zecie zrobi´c ze swoim zezwoleniem? — odparł. — Gdyby to ode mnie zale˙zało, ju˙z by´s pan to zrobił. I bez was cały ten interes wyglada ˛ jak jaka´s cholerna niedzielna majówka. Do´sc´ mamy kłopotów z pilnowaniem, by ludzie cho´c z grubsza zachowywali si˛e na polu walki jak z˙ ołnierze, bez takich wał˛esajacych ˛ si˛e wsz˛edzie typów jak wy. — A to dlaczego? — zapytałem z niewinna˛ mina.˛ — Macie jeszcze poza tym jakie´s kłopoty? Co to za kłopoty? — Od samego rana nie widzieli´smy ani jednego czarnego hełmu, oto jakie kłopoty! — odparł. — Ich wysuni˛ete stanowiska ogniowe sa˛ puste, a nie były takie jeszcze wczoraj, oto jakie kłopoty! Wstrzelcie anten˛e w podło˙ze skalne i posłuchajcie sobie przez pi˛ec´ sekund, a usłyszycie czołgi, mnóstwo ci˛ez˙ kich czołgów, i to nie dalej ni˙z pi˛etna´scie, dwadzie´scia kilometrów stad. ˛ Oto jakie kłopoty! A teraz, przyjacielu, powiedz mi, dlaczego nie zabierzesz si˛e za linie, by´smy jeszcze nie musieli si˛e na dodatek martwi´c o ciebie? — Z którego kierunku słyszeli´scie czołgi? Wskazał r˛eka˛ przed siebie, w stron˛e terytorium Zaprzyja´znionych. — Zatem w tym wła´snie kierunku si˛e udajemy — powiedziałem, opuszczajac ˛ si˛e na siedzenie poduszkowca i zabierajac ˛ do opuszczenia pokrywy dachowej. — Stój! — Jego głos powstrzymał mnie, nim zda˙ ˛zyłem zatrzasna´ ˛c pokryw˛e. — Je´sli jeste´scie mimo wszystko zdecydowani przedosta´c si˛e na terytorium wroga, nie mog˛e was zatrzyma´c. Ale moim obowiazkiem ˛ jest ostrzec was, z˙ e udajecie si˛e w tym kierunku na własna˛ odpowiedzialno´sc´ . Dalej zaczyna si˛e ziemia niczyja i macie wszelkie szans˛e natkna´ ˛c si˛e na bro´n automatyczna.˛ — Dobra, dobra. Uwa˙zajcie nas za ostrze˙zonych! Zatrzasnałem ˛ pokryw˛e z hałasem. By´c mo˙ze to brak snu przyprawił mnie o skłonno´sc´ do irytacji, lecz w owym czasie wydawało mi si˛e, z˙ e przodownik roty chce nam bez z˙ adnej potrzeby dokuczy´c. Widziałem, jak przypatruje si˛e nam ponuro, gdy uruchamiałem pojazd i ruszałem. By´c mo˙ze jednak byłem dla niego niesprawiedliwy. W´slizgn˛eli´smy si˛e mi˛edzy drzewa i po kilku sekundach stracili´smy go z oczu. Dalej posuwali´smy si˛e lasem, ponad łagodnie falujacym ˛ terenem, przeskakujac ˛ przez małe polanki, i jeszcze przez ponad pół godziny nie spotkali´smy z˙ ywej duszy. Wła´snie obliczałem sobie, z˙ e nie powinni´smy znajdowa´c si˛e dalej ni˙z o dwa, trzy kilometry od miejsca, skad ˛ według szacunków przodownika roty dochodzi´c miały odgłosy czołgów, kiedy to si˛e stało. Usłyszeli´smy gwałtowny huk, po nim natychmiast nastapiło ˛ uderzenie, które, zdawało si˛e, rzuciło mi nagle w twarz tablic˛e rozdzielcza,˛ przyprawiajac ˛ o utrat˛e przytomno´sci.
70
Poruszyłem powiekami i otworzyłem oczy. Dave wydobył si˛e ju˙z z uprz˛ez˙ y fotela i odpinajac ˛ moja,˛ pochylał si˛e nade mna˛ z zatroskana˛ twarza.˛ — Co to. . . ? — wymamrotałem. Lecz on nie zareagował na moje słowa, bez reszty pochłoni˛ety uwalnianiem mnie i wyciaganiem ˛ z poduszkowca. Chciał mnie uło˙zy´c na mchu, lecz gdy ju˙z znale´zli´smy si˛e na zewnatrz ˛ pojazdu, rozja´sniło mi si˛e w głowie. Pomy´slałem, z˙ e byłem bardziej oszołomiony ni˙z nieprzytomny. Ale kiedy odwróciłem głow˛e, by spojrze´c na poduszkowca, poczułem wdzi˛eczno´sc´ , z˙ e tylko tyle mnie spotkało. Najechali´smy na min˛e wibracyjna.˛ Oczywi´scie poduszkowiec, tak jak ka˙zdy pojazd zaprojektowany do u˙zywania na polu walki, wyposa˙zony był w wystajace ˛ z przodu pod ró˙znymi dziwnymi katami ˛ sensorowe pr˛ety i jeden z nich zdetonował min˛e, gdy jeszcze znajdowali´smy si˛e w odległo´sci kilku metrów od niej. Lecz mimo to przód pojazdu przypominał teraz kup˛e złomu, a tablica rozdzielcza przy kontakcie z moja˛ głowa˛ ucierpiała tak dalece, i˙z zadziwiajace ˛ było, z˙ e nie miałem na czole nawet jednego skaleczenia, cho´c ju˙z formował si˛e tam znacznych rozmiarów siniak. — Ju˙z dobrze, ju˙z dobrze! — powiedziałem z irytacja˛ w głosie do Dave’a. A potem, by ul˙zy´c nerwom, przeklinałem przez kilka minut poduszkowca. — Co teraz robimy? — zapytał Dave, gdy sko´nczyłem. — Idziemy pieszo na pozycje Zaprzyja´znionych. Do nich mamy najbli˙zej! — odburknałem. ˛ Przypomniało mi si˛e ostrze˙zenie przodownika roty i zaklałem ˛ raz jeszcze. Potem, jako z˙ e musiałem si˛e na kim´s wyładowa´c, warknałem ˛ na Dave’a: — Zapomniałe´s? Mamy tu jeszcze reporta˙z do zrobienia. Odwróciłem si˛e na pi˛ecie i dumnym krokiem ruszyłem w stron˛e, w która˛ skierowany był przód pojazdu. W pobli˙zu znajdowały si˛e prawdopodobnie inne miny wibracyjne, lecz idac ˛ pieszo nie byłem wystarczajaco ˛ ci˛ez˙ ki ani nie stanowiłem dostatecznie silnego z´ ródła zakłócenia, by zdetonowa´c zapalnik. Po chwili dogonił mnie Dave i razem w zupełnej ciszy stapali´ ˛ smy po mchopodobnym poro´scie mi˛edzy pot˛ez˙ nymi pniami drzew. Gdy obejrzałem si˛e za siebie, stwierdziłem, z˙ e poduszkowiec pozostał poza zasi˛egiem wzroku. Dopiero wówczas, kiedy ju˙z było za pó´zno, przyszło mi do głowy, z˙ e zapomniałem ustawi´c swój nar˛eczny wska´znik kierunku według przyrzadu ˛ znajduja˛ cego si˛e w wozie. Spojrzałem na´n teraz. Wygladało ˛ na to, i˙z pokazuje, z˙ e pozycje Zaprzyja´znionych znajduja˛ si˛e prosto przed nami. Je´sli korelacja ze wska´znikiem z wozu została zachowana, wszystko było w porzadku. ˛ Je´sli nie — po´sród ogromnych filarów pni drzewnych, na mi˛ekkim, nie ko´nczacym ˛ si˛e dywanie mchów, wszystkie kierunki wygladały ˛ równie obiecujaco. ˛ Zawrócenie z drogi po to, by odszuka´c poduszkowca i skorygowa´c korelacj˛e, mogło nas rzeczywi´scie narazi´c na zabładzenie. ˛ Có˙z, nic ju˙z nie mo˙zna było na to poradzi´c. Jedyne, co miało teraz sens, to 71
trzymajac ˛ si˛e raz wytyczonej linii, i´sc´ prosto przed siebie w ciszy i półmroku lasu. Zablokowałem wska´znik nar˛eczny tak, by wskazywał nasz obecny kierunek marszu, i postanowiłem by´c dobrej my´sli. Poszli´smy dalej — w kierunku pozycji Zaprzyja´znionych, miałem taka˛ nadziej˛e, gdziekolwiek by si˛e miały znajdowa´c.
Rozdział 10 Wystarczajaco ˛ dobrze przyjrzałem si˛e temu obszarowi z powietrza, by zdoby´c całkowita˛ pewno´sc´ , z˙ e niezale˙znie od tego, które wojska — cassida´nskie czy Zaprzyja´znionych — podejma˛ działania, nie b˛eda˛ si˛e one rozgrywały na otwartej przestrzeni. Trzymali´smy si˛e wi˛ec miejsc zalesionych, przechodzac ˛ z jednego do drugiego zagajnika. Z konieczno´sci oznaczało to, z˙ e nie b˛edziemy mogli posuwa´c si˛e prosto jak strzelił w kierunku wskazanym nam przez przodownika roty, lecz z˙ e b˛edziemy zmuszeni porusza´c si˛e zygzakiem, tak jak nas poprowadzi le´sna zasłona. Na piechot˛e był to kawał drogi. W południe, majac ˛ ju˙z do´sc´ maszerowania, usiedli´smy z Dave’em zje´sc´ zimny lunch, który zabrali´smy ze soba.˛ Od spotkania z cassida´nskim patrolem rano a˙z do południa nikogo nie widzieli´smy, niczego nie słyszeli´smy, nic te˙z nowego nie odkryli´smy. Z punktu, w którym zostawili´smy poduszkowca, posun˛eli´smy si˛e zaledwie około trzech kilometrów do przodu, za to na skutek nieregularnego uło˙zenia połaci lasu zboczyli´smy z pi˛ec´ kilometrów na południe. — Mo˙ze poszli sobie do domu, mam na my´sli Zaprzyja´znionych — z˙ artobliwie zasugerował Dave. Uniosłem głow˛e znad kanapki, by mu si˛e przypatrzy´c, i po wyszczerzonych w u´smiechu z˛ebach poznałem, z˙ e z˙ artuje. Zmusiłem si˛e, by odwzajemni´c u´smiech, jako z˙ e czułem, i˙z przynajmniej to mu si˛e ode mnie nale˙zy. Prawd˛e mówiac, ˛ okazał si˛e wy´smienitym asystentem, takim, co trzyma buzi˛e na kłódk˛e i unika robienia sugestii zrodzonych z niewiedzy nie tylko o sprawach wojny, ale i reporterki. — Nie — odparłem — co´s wisi w powietrzu. Byłem idiota,˛ z˙ e dopu´sciłem do straty poduszkowca. Po prostu nie damy rady obej´sc´ dostatecznie du˙zego obszaru na piechot˛e. Zaprzyja´znieni z jakiego´s powodu wycofali si˛e, przynajmniej z naszego ko´nca frontu. Prawdopodobnie po to, by pociagn ˛ a´ ˛c kontyngent cassida´nski za soba,˛ takie jest przynajmniej moje zdanie. Ale dlaczego do tej pory nie ujrzeli´smy czarnych mundurów w kontrataku. . . — Posłuchaj! — zawołał Dave. Odwrócił głow˛e i podniósł r˛ek˛e, powstrzymujac ˛ mnie tym gestem od mówie73
nia. Urwałem i nadstawiłem uszu. Ponad wszelka˛ watpliwo´ ˛ sc´ usłyszałem dochodzace ˛ z daleka ump, przytłumiony i zupełnie nieszkodliwy d´zwi˛ek, jak gdyby energiczna gospodyni strzepn˛eła koc. — Działa soniczne! — wykrzyknałem, ˛ zrywajac ˛ si˛e na równe nogi i stracaj ˛ ac ˛ resztki naszego lunchu na ziemi˛e. — Na Boga, co´s si˛e wreszcie zaczyna! Zaraz, zaraz. . . — zaczałem ˛ si˛e kr˛eci´c w kółko, próbujac ˛ rozszyfrowa´c, z którego kierunku dobiegał hałas. — To wyglada ˛ na jakie´s dwie´scie metrów od nas, po prawej stronie. . . Nie doko´nczyłem zdania. Nagle znale´zli´smy si˛e z Dave’em w samym centrum uderzenia gromu. Stwierdziłem, z˙ e le˙ze˛ na mchu i nie pami˛etam, jak si˛e tam znalazłem. Półtora metra ode mnie le˙zał Dave rozciagni˛ ˛ ety na ziemi, a niecałe pi˛etnas´cie metrów od nas znajdował si˛e płytki, nieckowaty obszar zrytej ziemi, otoczony drzewami, które sprawiały wra˙zenie rozsadzonych ci´snieniem wewn˛etrznym, gdy˙z białe drewno ich trzewi wygladało ˛ na połupane i starte na miazg˛e. — Dave! Przypadłem do´n i odwróciłem go na wznak. Oddychał i ujrzałem, z˙ e otworzył oczy. Białka były zaczerwienione, a z nosa leciała mu krew. Na ten widok u´swiadomiłem sobie, z˙ e równie˙z czuj˛e wilgo´c na górnej wardze i słony smak w ustach. Podniosłem dło´n do twarzy i stwierdziłem, z˙ e kapie mi krew z nosa. Starłem ja˛ jedna˛ r˛eka.˛ Druga˛ podniosłem Dave’a na nogi. — Ogie´n zaporowy! — zawołałem. — Dalej, Dave! Musimy si˛e stad ˛ zabiera´c. Po raz pierwszy wyobraziłem sobie reakcj˛e Eileen na wiadomo´sc´ , z˙ e nie udało mi si˛e odstawi´c go bezpiecznie do domu. Byłem całkowicie pewny, z˙ e moja elokwencja i intelekt zapewnia˛ mu ochron˛e na pozycjach wrogich armii. Lecz trudno jest dyskutowa´c z działem sonicznym prowadzacym ˛ ogie´n z odległo´sci od pi˛eciu do pi˛ec´ dziesi˛eciu kilometrów. Wreszcie udało mu si˛e stana´ ˛c na własnych nogach. Znalazł si˛e bli˙zej miejsca „wybuchu” kapsuły sonicznej ode mnie, lecz na szcz˛es´cie efektywna strefa d´zwi˛ekowej eksplozji ma kształt dzwonu, szersza˛ kraw˛edzia˛ obróconego do dołu. Tak wi˛ec obaj znale´zli´smy si˛e na obrze˙zu tego gwałtownego zaburzenia równowagi wewn˛etrznego i zewn˛etrznego ci´snienia. Dave był tylko nieco bardziej ode mnie oszołomiony. Tote˙z nie czekali´smy dłu˙zej, by całkowicie doj´sc´ do siebie, tylko drałowali´smy stamtad ˛ ile sil w nogach, w dalszym ciagu ˛ po skosie, w stron˛e, gdzie wedle mojego wska´znika kierunku winny znajdowa´c si˛e pozycje cassida´nskie. Wreszcie zatrzymali´smy si˛e, by złapa´c oddech, i ci˛ez˙ ko dyszac ˛ usiedli´smy na ziemi. Za soba˛ wcia˙ ˛z słyszeli´smy niedalekie ump, ump wybuchów salwy zaporowej. — W porzadku ˛ — wysapałem w stron˛e Dave’a. — Najpierw zdejma˛ ogie´n zaporowy i wy´sla˛ piechot˛e, a dopiero potem wejda˛ bronia˛ pancerna.˛ Z z˙ ołnierzami mo˙zemy si˛e jako´s dogada´c. Z działem sonicznym albo pojazdem pancernym nigdy si˛e ta sztuka nie uda. Mo˙zemy s´miało posiedzie´c tutaj i zebra´c si˛e w kup˛e, 74
a potem ruszymy w bok wzdłu˙z linii frontu, aby połaczy´ ˛ c si˛e albo z oddziałem cassida´nskim, albo z pierwsza˛ fala˛ Zaprzyja´znionych — zale˙zy, na kogo wpadniemy. Ujrzałem, i˙z przyglada ˛ mi si˛e z wyrazem twarzy, którego nie mogłem zgł˛ebi´c. Wreszcie, ku swemu zdumieniu, rozpoznałem w nim podziw. — Uratowałe´s mi z˙ ycie — rzekł. — Uratowałem ci co. . . ? — urwałem. — Słuchaj, Dave! Daleki jestem od tego, by od˙zegnywa´c si˛e od zasługi, gdy mi si˛e ona słusznie nale˙zy. Ale ten pocisk soniczny tylko ci˛e na sekund˛e ogłuszył. — Ale wiedziałe´s, co robi´c, kiedy doszli´smy do siebie — zaoponował. — I nie pomy´slałe´s o tym, by si˛e ratowa´c samemu. Poczekałe´s, a˙z stan˛e na nogi, i jeszcze pomogłe´s mi si˛e stamtad ˛ wydosta´c. Pokr˛eciłem przeczaco ˛ głowa˛ i na tym poprzestałem. Gdyby oskar˙zył mnie, i˙z próbowałem si˛e ratowa´c samemu, równie˙z bym uznał, i˙z szkoda fatygi, by wyprowadza´c go z bł˛edu. Tym bardziej wi˛ec dlaczego miałbym si˛e fatygowa´c, skoro był łaskaw doj´sc´ do wniosków zupełnie przeciwnych? Je´sli sprawiało mu przyjemno´sc´ uwa˙za´c mnie za bohatera o szlachetnym sercu, to prosz˛e uprzejmie. — Jak uwa˙zasz — powiedziałem. — Chod´zmy! Podnie´sli´smy si˛e z ziemi na cokolwiek mi˛ekkich nogach — bez watpienia ˛ wybuch osłabił nas obu — i wyruszyli´smy na południe po skosie, który powinien doprowadzi´c nas do punktu przeci˛ecia z jedna˛ z cassida´nskich linii obrony, je´sli rzeczywi´scie byli´smy tak dalece wysuni˛eci przed ich główne pozycje, jak o tym s´wiadczyło wcze´sniejsze spotkanie z patrolem. Po krótkiej chwili ump, ump zapory ogniowej przesun˛eło si˛e z kierunku po naszej prawej stronie na obszar le˙zacy ˛ przed nami i wreszcie ucichło w oddali. Na przekór samemu sobie poczułem, z˙ e troszk˛e si˛e denerwuj˛e, czy uda si˛e nam — a taka˛ miałem nadziej˛e — natrafi´c na jakich´s Cassidan, nim ogarnie nas piechota Zaprzyja´znionych. Incydent z kapsuła˛ soniczna˛ przypomniał mi, jak wielka˛ rol˛e w sprawach z˙ ycia i s´mierci odgrywa na polu bitwy przypadek. Wolałbym widzie´c Dave’a w bezpiecznym miejscu, pod ochrona˛ stanowiska ogniowego, gdzie miałbym szans˛e porozmawiania z którym´s z z˙ ołnierzy w czarnych mundurach, zanim rozpocznie si˛e strzelanina. Mnie nie groziło z˙ adne niebezpiecze´nstwo. Falujaca ˛ peleryna reportera, której barwy ustawiłem dzisiaj na o´slepiajac ˛ a˛ biel i szkarłat, ogłaszała wszem wobec, tak daleko, jak tylko wzrok si˛ega, z˙ e nie bior˛e udziału w walce. Tymczasem Dave w dalszym ciagu ˛ miał na sobie szary mundur polowy wojsk cassida´nskich, tyle tylko z˙ e bez insygniów i odznak wojskowych, ale z biała˛ opaska˛ obserwatora na ´ ramieniu. Scisn ałem ˛ kciuki na szcz˛es´cie. I szcz˛es´cie nam dopisało, cho´c nie a˙z tak, by zaprowadzi´c nas pod osłon˛e cassida´nskiego stanowiska ogniowego. Mały le´sny przesmyk, wspinajacy ˛ si˛e na grzbiet wzgórza, zaprowadził nas na jego wierzchołek, gdy o´slepiajaca ˛ w panuja˛ 75
cym pod drzewami półmroku czerwono˙zółta flara buchn˛eła ostrzegawczym płomieniem o dwa metry przed nami. Dosłownie jednym ciosem w plecy zbiłem z nóg Dave’a, a sam stanałem ˛ w miejscu jak wryty, wymachujac ˛ jak wiatrak r˛ekoma. — Prasa! — wrzasnałem. ˛ — Prasa! Jestem obserwatorem! — Widz˛e, z˙ e jeste´s tym cholernym reporterem! — zawołał w odpowiedzi głos gotujacy ˛ si˛e z gniewu i stłumiony ostro˙zno´scia.˛ — Chod´zcie tu obaj i bad´ ˛ zcie cicho! Podałem Dave’owi r˛ek˛e i, wcia˙ ˛z jeszcze na wpół o´slepieni, skierowali´smy si˛e w kierunku, z którego dochodził głos. Po drodze odzyskałem w pełni zdolno´sc´ widzenia i uczyniwszy dalsze dwadzie´scia kroków, stwierdziłem, z˙ e znajduj˛e si˛e za osłona˛ prawie dwumetrowego grubego pnia olbrzymiej złotej brzozy, raz jeszcze twarza˛ w twarz z tym samym cassida´nskim przodownikiem roty, który ostrzegał mnie przed dalsza˛ jazda˛ w kierunku pozycji Zaprzyja´znionych. — To znowu wy! — wykrzykn˛eli´smy jednocze´snie. Lecz nasze dalsze reakcje ró˙zniły si˛e zasadniczo, gdy˙z on niskim, gwałtownym i zdecydowanym głosem zaczał ˛ wykłada´c mi, co mianowicie my´sli o takich jak ja cywilach, którzy pał˛etaja˛ si˛e mi˛edzy liniami frontu. Tymczasem ja, nie zwracajac ˛ na niego uwagi, starałem si˛e zebra´c my´sli do kupy. Gniew jest luksusem, a przodownik roty, cho´c mo˙ze i dobry z˙ ołnierz, jeszcze si˛e nie nauczył tego faktu, podstawowego dla wszystkich zawodów. Wreszcie si˛e zm˛eczył. — Co nie zmienia faktu — dodał ponuro — z˙ e ju˙z mam was na karku. I co teraz z wami pocza´ ˛c? — Nic — odparłem. — Znale´zli´smy si˛e tu na własne ryzyko po to, z˙ eby obserwowa´c działania. I obserwowa´c b˛edziemy. Prosz˛e nam tylko powiedzie´c, gdzie mo˙zemy si˛e okopa´c, tak by w niczym wam nie zawadza´c, i wi˛ecej mo˙ze si˛e ju˙z pan nami nie przejmowa´c. — Miejmy nadziej˛e — powiedział z przekasem, ˛ lecz była to ostatnia kropla jego gniewu. — Ale w porzadku. ˛ Niech b˛edzie tam, za z˙ ołnierzami okopanymi mi˛edzy tym a tamtym drzewem. I skoro raz wybierzecie sobie miejsce, to z˙ eby´scie mi si˛e z niego nigdzie nie ruszali! — Zgoda — odrzekłem. — Ale zanim si˛e stad ˛ zabierzemy, mo˙ze mi pan odpowiedzie´c na jedno pytanie? Jakie jest wasze zadanie, tu, na tym wzgórzu? Spiorunował mnie spojrzeniem, jak gdyby nie majac ˛ w ogóle zamiaru mi odpowiada´c. Potem jednak kł˛ebiace ˛ si˛e w jego wn˛etrzu emocje zmusiły go do udzielenia odpowiedzi. — Utrzyma´c je — odparł. Wygladał ˛ przy tym tak, jakby miał ochot˛e spluni˛eciem pozby´c si˛e smaku tych dwóch słów z podniebienia. — Utrzyma´c je? Siłami patrolu? — Przyjrzałem mu si˛e z uwaga.˛ — Nie mo˙ze 76
pan utrzyma´c takiej pozycji z tuzinem czy co´s koło tego z˙ ołnierzy, je´sli Zaprzyja´znieni przejda˛ do natarcia! — Odczekałem chwil˛e, lecz nie odezwał si˛e ani słowem. — Czy te˙z pan mo˙ze? — Nie mog˛e — odparł. I tym razem rzeczywi´scie splunał. ˛ — Ale mam zamiar spróbowa´c. Lepiej połó˙z pan t˛e peleryn˛e tak, z˙ eby ja˛ czarne hełmy widziały, kiedy wejda˛ na wzgórze. — Odwrócił si˛e do stojacego ˛ obok z˙ ołnierza, który miał na plecach moduł łaczno´ ˛ sci. — Wywołaj punkt dowodzenia. Zamelduj, z˙ e mamy tu u siebie dwójk˛e reporterów! Zanotowałem nazw˛e i numer jednostki oraz nazwiska z˙ ołnierzy z jego patrolu, a potem zabrałem Dave’a na miejsce wskazane przez przodownika roty i obaj zacz˛eli´smy okopywa´c si˛e wzorem otaczajacych ˛ nas z˙ ołnierzy. Nie omieszkałem te˙z, zgodnie z przykazaniem przodownika, rozło˙zy´c swej peleryny na przedpiersiu obu naszych okopów. Duma rzadko kiedy bierze gór˛e nad wola˛ prze˙zycia. Skoro ju˙z znale´zli´smy si˛e wewnatrz ˛ naszych okopów, okazało si˛e, z˙ e mamy z nich widok na bardziej strome ze zboczy lesistego wzgórza, le˙zace ˛ od strony Zaprzyja´znionych. Drzewa schodziły a˙z do jego podnó˙za i ciagn˛ ˛ eły si˛e w kierunku nast˛epnego pagórka. Lecz w połowie stoku, łamiac ˛ równa˛ powierzchni˛e dachu listowia niczym miniaturowe urwisko, znajdowała si˛e blizna po starym obwale ziemnym, dzi˛eki której, spogladaj ˛ ac ˛ pomi˛edzy pniami drzew rosnacych ˛ powy˙zej górnej kraw˛edzi obwału, mogli´smy widzie´c wszystko, co znajdowało si˛e ponad wierzchołkami drzew wyrastajacych ˛ z dolnej kraw˛edzi. Zyskiwali´smy w ten sposób widok na panoram˛e lesistego zbocza i całej rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e za nim równiny a˙z po daleka˛ ziele´n horyzontu, gdzie prawdopodobnie usadowiło si˛e działo soniczne, przed którym uciekali´smy wcze´sniej. Po raz pierwszy, odkad ˛ sprowadziłem poduszkowca na ziemi˛e, mieli´smy okazj˛e generalnego spojrzenia na pole bitwy. Wła´snie studiowałem pracowicie teren przez lornetk˛e, gdy wydało mi si˛e, i˙z w najni˙zszym punkcie linii przebiegajacej ˛ wzdłu˙z zboczy wzgórz, naszego i le˙zacego ˛ naprzeciw, przez mgnienie oka dojrzałem nikły s´lad ruchu. Poruszenie było zbyt niewielkie, by dostrzec co´s konkretnego, lecz w tej samej chwili zobaczyłem ruch w okopach znajdujacych ˛ si˛e przed nami i zrozumiałem, i˙z z˙ ołnierze zostali zaalarmowani przez tego spo´sród nich, który miał pod swoja˛ opieka˛ moduł wykrywania ciepła nale˙zacy ˛ do wyposaz˙ enia patrolu. Jego ekrany winny teraz pokazywa´c, obok innych z´ ródeł ciepła na naszym przedpolu, punkciki w miejscach, gdzie ciepłota ciała zdradziła obecno´sc´ z˙ ołnierzy próbujacych ˛ wtopi´c si˛e w otoczenie. Zaprzyja´znieni nas odkryli. Po kilku sekundach nie mogło by´c co do tego z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci, gdy˙z nawet przez moja˛ lornetk˛e mo˙zna było dostrzec, jak czarne sylwetki poczynaja˛ pia´ ˛c si˛e ku nam od czoła po stoku, a w odpowiedzi karabiny cassida´nskiego patrolu otwieraja˛ ogie´n. — Kryj si˛e! — rozkazałem Dave’owi. Próbował wystawi´c głow˛e, by si˛e rozejrze´c. Przypuszczalnie uznał, i˙z skoro ja 77
wystawiam głow˛e i tym samym nara˙zam si˛e na kule, on tak˙ze mo˙ze. To prawda, z˙ e przed oboma naszymi okopami le˙zała rozpostarta na ziemi reporterska opo´ncza, ale ja ponadto miałem na głowie beret z pokr˛etłem koloru ustawionym na biel i szkarłat, poza tym nie pokładałem takiej wiary w zdolno´sc´ przetrwania Dave’a jak we własna.˛ Ka˙zdy człowiek ma w swoim z˙ yciu takie chwile, z˙ e wydaje mu si˛e, i˙z kule si˛e go nie imaja,˛ i ja, siedzac ˛ wówczas w okopie naprzeciw atakujacych ˛ wojsk Zaprzyja´znionych, tak wła´snie si˛e czułem. Poza tym spodziewałem si˛e, z˙ e natarcie rozwijajace ˛ si˛e wła´snie na naszym przedpolu mo˙ze si˛e w ka˙zdej chwili załama´c. Co te˙z oczywi´scie si˛e stało.
Rozdział 11 Przerwa, która nastapiła ˛ w natarciu Zaprzyja´znionych, nie kryła w sobie z˙ ad˙ nych tajemnic. Zołnierze, którzy nawiazali ˛ z nami chwilowy kontakt, stanowili lini˛e zwiadu wysuni˛eta˛ przed główne siły Zaprzyja´znionych. Mieli za zadanie p˛edzi´c przed soba˛ cassida´nskiego przeciwnika, póki ten nie okopie si˛e i nie zdradzi oznak gotowo´sci do walki. Kiedy tak si˛e stało, pierwsza linia zwiadu, jak nale˙zało si˛e tego spodziewa´c, wycofała si˛e, posłała po posiłki i trwała w oczekiwaniu. Była to taktyka wojskowa starsza ni˙z Juliusz Cezar — przyjawszy ˛ oczywi´scie, z˙ e Juliusz Cezar byłby wcia˙ ˛z jeszcze przy z˙ yciu. Wła´snie ta taktyka oraz okoliczno´sci, które przywiodły mnie i Dave’a do tego miejsca w tym czasie, dostarczyły mi po˙zywki umysłowej do wyciagni˛ ˛ ecia kilku wniosków. Pierwszy z nich głosił, z˙ e wszyscy, jak tu stoimy — miałem na my´sli zarówno Zaprzyja´znionych, wojska cassida´nskie, jak i cała˛ machin˛e wojenna˛ a˙z po wpla˛ tane w jej tryby jednostki, jak Dave i ja sam — idziemy na pasku sił znajdujacych ˛ si˛e daleko poza obr˛ebem pola walki. I nie tak trudno wskaza´c owe manipuluja˛ ce nami siły. Jedna˛ z nich był oczywi´scie Starszy Bright, który martwił si˛e o to, by najemnicy z Zaprzyja´znionych zdołali swoje zadanie doprowadzi´c do ko´nca i dzi˛eki temu zapewnili sobie zatrudnienie u nast˛epnego pracodawcy. Bright, jak szachista stawiajacy ˛ czoło drugiemu szachi´scie, obmy´slił i wykonał pewien ruch, którego celem było zako´nczenie wojny jednym s´miałym taktycznie posuni˛eciem. Lecz ten jego ruch został uprzednio przewidziany przez przeciwnika. A przeciwnikiem tym mógł by´c jedynie Padma wraz ze swa˛ ontogenetyka.˛ Je˙zeli Padma za pomoca˛ swoich kalkulacji mógł ustali´c fakt mojego pojawienia si˛e na freilandzkim bankiecie wydanym na cze´sc´ Donala Graeme’a, to dzi˛eki tej˙ze samej ontogenetyce był w stanie obliczy´c, z˙ e Bright ma zamiar wykona´c siłami z Zaprzyja´znionych jaki´s szybki ruch, majacy ˛ na celu zniszczenie nalez˙ acego ˛ do nieprzyjacielskiego obozu kontyngentu cassida´nskiego. Wniosek, z˙ e tego dokonał, mo˙zna było droga˛ dedukcji wysnu´c z faktu, i˙z u˙zyczył Cassidanom jednego z najlepszych taktyków swego wojska — Kensiego Graeme’a. W innym wypadku obecno´sc´ Kensiego w kluczowym momencie na polu bitwy nie dawała si˛e logicznie wytłumaczy´c. 79
Mnie jednak nurtowało kryjace ˛ si˛e za tym wszystkim pytanie, dlaczego Padma miałby automatycznie przeciwstawia´c si˛e Brightowi. O ile wiedziałem, Exotikowie nie mieli powodów do zainteresowania wojna˛ domowa˛ na Nowej Ziemi — wojna˛ o niezaprzeczalnym znaczeniu dla s´wiata, na którym si˛e rozgrywała, ale niewielkiej wagi w stosunku do innych spraw dziejacych ˛ si˛e pomi˛edzy czternastu s´wiaty a gwiazdami. Odpowied´z mogła kry´c si˛e gdzie´s w gaszczu ˛ porozumie´n kontraktowych, regulujacych ˛ przypływ i odpływ wyszkolonego personelu pomi˛edzy s´wiatami. Exotiki, podobnie jak Ziemia, Mars, Freilandia, Dorsaj, niewielki katolicki s´wiat St. Marie i górniczy s´wiat Coby, nie rekrutowały swej wyszkolonej młodzie˙zy en bloc i nie sprzedawały jej kontraktów na inne planety bez uwzgl˛ednienia woli jednostki. Stad ˛ znane były jako s´wiaty „lu´zne”, automatycznie przeciwstawiane takim ´ s´wiatom „´scisłym”, które jak Ceta, Swiaty Zaprzyja´znione, Wenus, Newton i cała reszta wymieniały si˛e swoim wyszkolonym personelem, nie zwracajac ˛ uwagi na prawa i z˙ yczenia pojedynczego człowieka. Zatem Exotiki, jako s´wiaty „lu´zne”, były niejako automatycznie przeciwne ´ „´scisłym” Swiatom Zaprzyja´znionym. Lecz ten fakt nie był jeszcze wystarczajacym ˛ powodem, by bez wyra´znej potrzeby opowiadały si˛e po jednej ze stron w konflikcie na którym´s ze s´wiatów trzecich. By´c mo˙ze istniał jaki´s tajny splot bilansów kontraktowych Exotików i Zaprzyja´znionych, o których nic nie wiedziałem. Je´sli nie — to musiałbym przyzna´c, z˙ e nie mam zielonego poj˛ecia, czemu Padma przykłada r˛ek˛e do całej tej sytuacji. Lecz ja, który z manipulacji lud´zmi uczyniłem sobie narz˛edzie do dyrygowania całym otoczeniem, pojałem, ˛ z˙ e poza zaczarowanym kr˛egiem mej elokwencji istnieja˛ siły, które, raz wprowadzone do gry, moga˛ udaremni´c wszystko, czego bym chciał dokona´c, przez sam fakt, i˙z pochodza˛ z zewnatrz. ˛ Krótko mówiac, ˛ naginanie wydarze´n i ludzi do swych własnych celów wymagało wzi˛ecia pod uwag˛e daleko rozległej szych obszarów, ni˙z sadziłem ˛ do tej pory. Zakonotowałem sobie to odkrycie do wykorzystania w przyszło´sci. Drugi wniosek, który mi teraz przyszedł do głowy, dotyczył bezpo´srednio kwestii obrony naszego wzgórza z chwila,˛ gdy Zaprzyja´znionym uda si˛e s´ciagn ˛ a´ ˛c posiłki. Tego miejsca nie sposób było broni´c z dwoma tuzinami ludzi. Widział to nawet taki jak ja cywil. Je´sli ja to dostrzegłem, z pewno´scia˛ te˙z zauwa˙zyli to Zaprzyja´znieni, nie mówiac ˛ ju˙z o przodowniku roty. Najwidoczniej bronił si˛e wyłacznie ˛ na rozkaz swego dowództwa, mieszczacego ˛ si˛e dalej od linii frontu. Po raz pierwszy ujrzałem jakie´s wytłumaczenie jego niech˛etnej postawy w stosunku do mnie i Dave’a. Z pewno´scia˛ miał własne kłopoty na głowie — włacznie ˛ z jakim´s wy˙zszym oficerem w dowództwie, któremu spodobało si˛e za˙zada´ ˛ c, by przodownik razem ze swym patrolem utrzymał to wła´snie wzgórze. Moje uczucia wzgl˛edem przodownika roty stały si˛e nieco cieplejsze. Niewa˙zne, czy rozkazy, które otrzymał, były madre, ˛ wy80
wołane panika,˛ czy te˙z głupie, był w dostatecznej mierze z˙ ołnierzem, by wykona´c je najlepiej, jak potrafił. Pojawił si˛e temat na s´wietny artykuł: beznadziejna próba obrony wzgórza bez z˙ adnego wsparcia ze skrzydeł i zaplecza przeciwko całej armii Zaprzyja´znionych. Mi˛edzy wierszami tej historii mógłbym przemyci´c kilka słów na temat tego, co my´sl˛e o dowództwie, które doprowadziło do takiej sytuacji. I wówczas rozejrzałem si˛e wokół po wzgórzu, popatrzyłem na okopanych rekrutów z jego patrolu i mdlacy ˛ chłód s´cisnał ˛ mnie w dołku, gdy˙z oni równie˙z tkwili w tym po uszy, a nie znali ceny, która˛ im przyjdzie zapłaci´c za to, z˙ e stana˛ si˛e bohaterami mojego artykułu. Dave szturchnał ˛ mnie w z˙ ebro. — Spójrz tam. . . jeszcze dalej. . . — wionał ˛ mi do ucha. Spojrzałem. Po´sród Zaprzyja´znionych ukrytych mi˛edzy drzewami u stóp wzgórza zrobił si˛e ruch. Jednak˙ze wida´c było, i˙z dopiero przegrupowuja˛ si˛e i zbieraja˛ siły przed prawdziwym atakiem na wzgórze. Jeszcze przez kilka minut nic nie powinno nastapi´ ˛ c i ju˙z miałem to powiedzie´c Dave’owi, gdy ten tracił ˛ mnie znowu. — Nie! — powiedział s´ciszonym głosem, acz ponaglajaco. ˛ — Nie tam. Dalej. Pod samym horyzontem. Spojrzałem. I zobaczyłem to, o co mu chodziło. Daleko, daleko, tam gdzie linia drzew ostatecznie dotykała nieba coraz bardziej bł˛ekitnego i goracego, ˛ w odległo´sci około dziesi˛eciu kilometrów, wida´c było migotanie robaczków s´wi˛etoja´nskich. Drobniutkie z˙ ółte błyski po´sród morza zieleni i od czasu do czasu cienki, skierowany do góry pióropusz czego´s białego albo ciemnego, szybko rozwiewany przez wiatr. Lecz nigdy jeszcze z˙ adne robaczki s´wi˛etoja´nskie nie s´wieciły tak, by mo˙zna je było zobaczy´c w biały dzie´n z odległo´sci dziesi˛eciu kilometrów. To, na co patrzyli´smy, to były promienie cieplne. — Czołgi! — stwierdziłem. — Ida˛ wprost na nas — rzekł Dave, z zafascynowaniem przygladaj ˛ ac ˛ si˛e błyskom, które z tej odległo´sci sprawiały wra˙zenie niepozornych i niegro´znych. W rzeczywisto´sci błyski były klingami s´wiatła rozpalonego do czterdziestu tysi˛ecy stopni Celsjusza w rdzeniu, które mogły obali´c rosnace ˛ wokół nas ogromne drzewa tak łatwo, jak ostrze brzytwy s´cina grzadk˛ ˛ e szparagów. Posuwały si˛e naprzód bez przeszkód, gdy˙z na ich drodze nie stała piechota, która mogłaby je wyeliminowa´c z gry za pomoca˛ plastycznej lub sonicznej broni r˛ecznej. Klasyczny sposób obrony przeciwko broni pancernej, pociski, wyszedł z u˙zycia przed blisko pi˛ec´ dziesi˛eciu laty, a to z powodu post˛epów techniki antyrakiet, posuni˛etej do punktu, w którym szybko´sci rz˛edu połowy pr˛edko´sci s´wiatła uniemo˙zliwiały stosowanie go na powierzchniach planetarnych. Czołgi sun˛eły powoli, lecz niepowstrzymanie, dla zasady niszczac ˛ ogniem ka˙zda˛ potencjalna˛ kryjówk˛e piechoty napotkana˛ po drodze. 81
Ich nadej´scie czyniło fars˛e z obrony naszego wzgórza. Je´sli przed przybyciem czołgów nie dotrze do nas piechota — z Zaprzyja´znionych — zostaniemy w okopach upieczeni z˙ ywcem. Było to dla mnie oczywiste — tak samo, jak musiało by´c oczywiste dla z˙ ołnierzy z plutonu, gdy˙z usłyszałem, w miar˛e jak błyski stawały si˛e widoczne dla z˙ ołnierzy w innych okopach, z˙ e przez zbocze w˛edruje jeden przeciagły ˛ j˛ek. — Spokój tam! — warknał ˛ ze swego okopu przodownik roty. — Zosta´c na pozycjach! Bo jak nie. . . Lecz nie miał czasu doko´nczy´c, gdy˙z w tej wła´snie chwili pierwsze powa˙zne natarcie piechoty z Zaprzyja´znionych wyruszyło ku nam w gór˛e zbocza. Loftka wystrzelona z broni samostrzelnej trafiła przodownika roty wysoko w klatk˛e piersiowa,˛ tu˙z przy nasadzie szyi. Krztuszac ˛ si˛e własna˛ krwia,˛ runał ˛ do tyłu. Pozostali członkowie patrolu nie mieli nawet czasu tego zauwa˙zy´c, gdy˙z strzelcy z Zaprzyja´znionych nacierajacy ˛ fala za fala˛ zbli˙zyli si˛e ju˙z do nich na pół stoku. Ukryci w okopach Cassidanie odpowiadali ogniem na ogie´n i albo działała na ich korzy´sc´ beznadziejno´sc´ pozycji, albo te˙z imponujace ˛ do´swiadczenie bojowe, gdy˙z nie widziałem w ich szeregach ani jednego człowieka, który, sparali˙zowany strachem, nie robił u˙zytku ze swej broni. Mieli wyra´zna˛ przewag˛e. Stok bli˙zej szczytu stawał si˛e coraz bardziej stromy. Zaprzyja´znieni, wspinajac ˛ si˛e, zwalniali i stawali si˛e łatwym celem. Wreszcie poszli w rozsypk˛e i rzucili si˛e do ucieczki, zatrzymujac ˛ si˛e dopiero u podnó˙za góry. I znów nastapiła ˛ przerwa w wymianie ognia. Wygramoliłem si˛e z okopu i pobiegłem sprawdzi´c, czy przodownik roty jeszcze z˙ yje. W reporterskiej pelerynie czy bez, takie wystawianie si˛e na widok publiczny było z gruntu nierozwa˙znym post˛epkiem i odpowiednio te˙z za nie zapłaciłem. Wycofujacy ˛ si˛e Zaprzyja´znieni stracili na stoku przyjaciół i towarzyszy broni. Teraz jeden z nich musiał zareagowa´c. Kilka zaledwie kroków przed okopem przodownika jaka´s siła wyrwała spode mnie moja˛ prawa˛ nog˛e i po´slizgnawszy ˛ si˛e upadłem twarza˛ do dołu. Nast˛epna˛ rzecza,˛ jaka˛ pami˛etam, było to, z˙ e znajduj˛e si˛e w okopie dowódcy, tu˙z obok przodownika roty, a w zatłoczonej przestrzeni, która mie´sciła ponadto dwóch grupowych, pewnie podoficerów przodownika, pochyla si˛e nade mna˛ Dave. — Co si˛e dzieje. . . ? — zaczałem ˛ i spróbowałem si˛e podnie´sc´ . Dave starał si˛e s´ciagn ˛ a´ ˛c mnie do dołu, lecz zda˙ ˛zyłem ju˙z cz˛es´ciowo przenie´sc´ ci˛ez˙ ar ciała na lewa˛ nog˛e i poczułem, jak tygrysi kieł bólu przewierca ja˛ na wylot, tak z˙ e nieomal tracac ˛ przytomno´sc´ i oblewajac ˛ si˛e potem opadłem z powrotem na ziemi˛e. — Trzeba si˛e wycofa´c — jeden grupowy powiedział do drugiego. — Trzeba si˛e stad ˛ wydosta´c, Akke. Nast˛epnym razem nas dopadna,˛ a je˙zeli poczekamy 82
kolejne dwadzie´scia minut, zrobia˛ to za nich czołgi! — Nie! — wycharczał przodownik roty le˙zacy ˛ obok ntnie. My´slałem, z˙ e nie z˙ yje, lecz gdy odwróciłem si˛e, by popatrze´c, zobaczyłem, i˙z kto´s zało˙zył na jego ran˛e banda˙z uciskowy ze zwolnionym spustem, wi˛ec do tej pory włókna powinny ju˙z znajdowa´c si˛e wewnatrz ˛ otworu wlotowego postrzału, uszczelniajac ˛ brzegi rany i tworzac ˛ skrzepy tamujace ˛ upływ krwi. Mimo wszystko umierał. Mogłem wyczyta´c to z jego oczu. Grupowy go zignorował. — Posłuchaj mnie, Akke — podjał ˛ znów ten, który odezwał si˛e przedtem. — Teraz ty tu dowodzisz. Trzeba si˛e stad ˛ ruszy´c! — Nie! — Przodownik roty mógł mówi´c ju˙z tylko szeptem, ale przecie˙z jeszcze wyszeptał. — To rozkaz! Utrzyma´c za wszelka.˛ . . cen˛e. . . Grupowy Akke wygladał ˛ na zbitego z tropu. Z pobladła˛ twarza˛ obrócił wzrok na moduł łaczno´ ˛ sci le˙zacy ˛ przy nim na dnie okopu. Drugi grupowy zauwa˙zył kierunek jego spojrzenia i bro´n samostrzelna le˙zaca ˛ w poprzek jego kolan wypaliła niby przypadkowo. Ze s´rodka modułu dobiegł brz˛ek i trzask i ujrzeli´smy, jak gas´nie kontrolka na tablicy instrumentu. — Rozkazuj˛e wam. . . — powiedział przodownik roty. Wówczas potworne c˛egi bólu zacisn˛eły si˛e znów na moim kolanie i s´wiat zawirował mi w głowie. Gdy powróciła zdolno´sc´ widzenia, stwierdziłem, z˙ e Dave rozciał ˛ mi nogawk˛e spodni nad kolanem i wła´snie ko´nczy zakłada´c biały i zgrabny opatrunek uciskowy. — Nie jest z´ le, Tam — mówił do mnie. — Loftka z samostrzału przeszła na wylot. To dobrze. Rozejrzałem si˛e dookoła. Przodownik roty w dalszym ciagu ˛ siedział koło mnie, tyle z˙ e z bronia˛ boczna˛ na wpół dobyta˛ z kabury. Miał jeszcze jedna˛ ran˛e od sztyftu ze strzelby spr˛ez˙ ystej na czole i był martwy. Po dwóch grupowych nie było ani s´ladu. — Oni ju˙z poszli, Tam — powiedział Dave. — My te˙z musimy si˛e stad ˛ zabiera´c. — Skinał ˛ r˛eka˛ w dół stoku. — Oddziały z Zaprzyja´znionych zadecydowały, z˙ e szkoda dla nas fatygi. Wycofali si˛e. Ale ich czołgi zbli˙zaja˛ si˛e coraz bardziej. . . a ty, przez to kolano, nie mo˙zesz si˛e szybko porusza´c. Spróbuj teraz wsta´c. Spróbowałem. Poczułem si˛e tak, jak gdybym dotykał jednym kolanem ko´nca ostro zastruganego pala i próbował przesuna´ ˛c na nie połow˛e ci˛ez˙ aru ciała. Ale wstałem. Dave pomógł mi wydosta´c si˛e z okopu i rozpocz˛eli´smy nasz kulejacy ˛ odwrót ze wzgórza tylnym zej´sciem, jak najdalej od czołgów. Wcze´sniej w my´slach porównywałem te lasy do puszczy z legendy o Robin Hoodzie, znajdujac ˛ dziwaczne upodobanie w ich otwarto´sci, kolorycie i półmroku. Teraz, gdy przedzierałem si˛e przez nie z trudem, z ka˙zdym krokiem, a raczej podskokiem czujac, ˛ jak w kolano wbijał mi si˛e gwó´zd´z rozpalony do czerwonos´ci, stworzony w mej wyobra´zni obraz brzozowych gajów poczał ˛ si˛e zmienia´c. Stały si˛e mroczne, złowieszcze, pełne nienawi´sci i okrucie´nstwa ju˙z przez sam 83
fakt, z˙ e trzymały nas w swym mroku jak w pułapce, gdzie czołgi Zaprzyja´znionych odszukaja˛ nas i zniszcza˛ za pomoca˛ bad´ ˛ z promieni cieplnych, bad´ ˛ z walacych ˛ si˛e drzew, nim jeszcze b˛edziemy mieli szans˛e opowiedzie´c si˛e, kim jeste´smy. Miałem rozpaczliwa˛ nadziej˛e, z˙ e dostrze˙zemy gdzie´s otwarta˛ przestrze´n, gdy˙z unoszace ˛ si˛e za naszymi plecami pojazdy opancerzone polowały w lasach, a nie na otwartych przestrzeniach. W´sród si˛egajacych ˛ do kolan traw nawet okrytemu pancerzem pilotowi nie byłoby trudno dojrze´c i zidentyfikowa´c moja˛ peleryn˛e, nim zacznie do nas strzela´c. Lecz najwidoczniej dotarli´smy do obszarów, gdzie wi˛ecej było drzew ni˙z otwartych przestrzeni. Na dodatek, jak to zauwa˙zyłem wcze´sniej, po´sród tych pni wszystkie strony s´wiata przedstawiały si˛e jednakowo. Jedynym sposobem, by mie´c pewno´sc´ , z˙ e nie zaczniemy si˛e kr˛eci´c w kółko i pozostaniemy w prostej linii jak najdalej od s´cigajacych ˛ nas czołgów, był powrót ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ tu przybyli´smy. Tras˛e t˛e mogli´smy odtworzy´c dzi˛eki temu, z˙ e z powrotem prowadził nas mój nar˛eczny wska´znik kierunku. Ale marszruta, która nas tu przyprowadziła, wiodła przez wszystkie tereny le´sne, które wcze´sniej udało mi si˛e wyszuka´c. Tymczasem ze wzgl˛edu na moje kolano poruszali´smy si˛e w tak z˙ ółwim tempie, z˙ e nawet stosunkowo powolne czołgi musiały nas wkrótce dogoni´c. Wczes´niej soniczna eksplozja przyprawiła mnie o powa˙zny wstrzas. ˛ Teraz ciagłe ˛ ukłucia o´slepiajacego ˛ bólu w kolanie wprawiły mnie w rodzaj goraczkowego ˛ szale´nstwa. Było to niczym jaka´s wyrafinowana tortura — a tak si˛e składa, z˙ e nie jestem stoikiem, je´sli chodzi o ból fizyczny. Nie jestem co prawda tchórzliwy, ale nie sadz˛ ˛ e, by mo˙zna mnie było z czystym sumieniem nazwa´c odwa˙znym. Po prostu jestem tak skonstruowany, z˙ e w odpowiedzi na ból, powy˙zej pewnego poziomu, moja˛ reakcja˛ jest w´sciekło´sc´ . A im wi˛ekszy ból, tym wi˛eksza moja furia. Powiedzmy, z˙ e to kwestia kilku kropel krwi staro˙zytnych berserkerów, rozcie´nczonej przez kra˙ ˛zac ˛ a˛ w mych z˙ yłach krew irlandzka,˛ je´sli oczywi´scie lubicie takie romantyczne gadanie. Niemniej takie sa˛ fakty. I teraz, kiedy tak ku´stykali´smy po´sród wiecznego półmroku srebrnozłotych, obła˙zacych ˛ z kory pni drzew, wewn˛etrznie eksplodowałem. W swojej w´sciekło´sci nie bałem si˛e czołgów Zaprzyja´znionych. Byłem pewny, z˙ e dostrzega˛ ma˛ szkarłatna˛ i biała˛ peleryn˛e do´sc´ wcze´snie, by nie otwiera´c do mnie ognia. Byłem przekonany, z˙ e je´sli ju˙z nawet otworza˛ ogie´n, to zarówno promienie cieplne, jak wszelkiego rodzaju padajace ˛ konary i pnie drzewne nie trafia˛ we mnie. Krótko mówiac, ˛ byłem przekonany o swej niezniszczalno´sci i jedyna˛ rzecza,˛ jaka mnie obchodziła, było to, z˙ e moja obecno´sc´ opó´zniała ucieczk˛e Dave’a i z˙ e gdyby co´s mu si˛e stało, Eileen nigdy by po tym nie przyszła do siebie. Wrzeszczałem na niego i mu wymy´slałem. Kazałem i´sc´ dalej samemu, kazałem ratowa´c własna˛ skór˛e, gdy˙z mojej nie grozi z˙ adne niebezpiecze´nstwo. Jedyna˛ jego odpowiedzia˛ było, z˙ e skoro ja go nie opu´sciłem, kiedy wpadlis´my pod soniczny ogie´n zaporowy, teraz i on mnie nie opu´sci. Nie opu´sci mnie 84
w z˙ adnym wypadku. Jestem bratem Eileen i jego obowiazkiem ˛ jest si˛e mna˛ opiekowa´c. Był wła´snie taki, jak pisała w swoim li´scie, lojalny, zbyt cholernie lojalny. Był cholernie lojalnym głupcem, czego nie omieszkałem mu wytkna´ ˛c ze szczegółami i nie kr˛epujac ˛ si˛e poczuciem przyzwoito´sci. M˛ez˙ nie próbowałem si˛e od niego uwolni´c, ale jako z˙ e mogłem tylko podskakiwa´c na jednej nodze, czy raczej na jednej nodze si˛e zatacza´c, nie miało to wi˛ekszego sensu. Osunałem ˛ si˛e na ziemi˛e i o´swiadczyłem, z˙ e nie pójd˛e ani kroku dalej, lecz wyobra´zcie sobie — obezwładnił mnie i zarzucił sobie na plecy, próbujac ˛ nie´sc´ na barana. Tak było jeszcze gorzej. Musiałem mu obieca´c, z˙ e je´sli mnie postawi na ziemi, pójd˛e z nim dalej dobrowolnie. Kiedy mnie pu´scił, sam słaniał si˛e ze zm˛eczenia. W owej chwili, na wpół oszalały z wyczerpania i w´sciekło´sci, byłem gotów na wszystko, by uchroni´c go przed samym soba.˛ Zaczałem ˛ wrzeszcze´c na całe gardło o pomoc pomimo jego wysiłków, by mnie uciszy´c. To podziałało. W ciagu ˛ niespełna pi˛eciu minut od chwili, gdy udało mu si˛e mnie uspokoi´c, znale´zli´smy si˛e naprzeciwko nie wi˛ekszych od główki szpilki otworów wylotowych strzelb samostrzelnych, spoczywajacych ˛ w dłoniach dwóch młodych Zaprzyja´znionych zwiadowców zwabionych moim krzykiem.
Rozdział 12 Spodziewałem si˛e, i˙z pojawia˛ si˛e w odpowiedzi na moje krzyki nawet jeszcze wcze´sniej. Zwiadowcy z Zaprzyja´znionych znajdowali si˛e wokół nas ju˙z od chwili, gdy opu´scili´smy wzgórze, pozostawiajac ˛ je pod komenda˛ poległego przodownika roty jego umarłym. Obydwaj mogli nale˙ze´c do tych samych Zaprzyja´znionych, którzy w pierwszym rzucie odkryli okopany na wzgórzu patrol. Lecz odkrywszy go, wyruszyli dalej. Zadanie ich polegało na wykrywaniu gniazd cassida´nskiego oporu po to, by nast˛epnie wezwa´c odpowiednie siły przeznaczone do zniszczenia tych punktów. Jako cz˛es´c´ swojego wyposa˙zenia nosili urzadzenia ˛ do nasłuchu, gdyby jednak˙ze odebrały one odgłosy kłótni dwóch m˛ez˙ czyzn, niewielka˛ zwróciliby na to uwag˛e. Dwóch ludzi stanowiło w s´wietle ich rozkazów zbyt skromna˛ zwierzyn˛e, by zaprzata´ ˛ c nia˛ sobie głow˛e. Lecz jeden człowiek z rozmysłem wołajacy ˛ o pomoc — to okoliczno´sc´ wy˙ starczajaco ˛ niezwykła, by warto z nia˛ było zapozna´c si˛e bli˙zej. Zołnierz Pana nie powinien okazywa´c wołaniem własnej słabo´sci, czy potrzebował pomocy, czy nie potrzebował. Dlaczego za´s Cassidanin miałby wzywa´c pomocy w rejonie, w którym nie toczono z˙ adnych walk? A któ˙z inny ni˙z z˙ ołnierze Pana i ich zbrojni nieprzyjaciele mógł znajdowa´c si˛e w strefie bitwy? Teraz wiedzieli ju˙z kto — reporter i jego asystent. Obaj obserwatorzy, jak zda˙ ˛zyłem im zwróci´c uwag˛e. Mimo to samostrzały pozostały niewzruszenie wycelowane w nasza˛ stron˛e. — Niech was szlag! — wygarnałem ˛ im. — Nie widzicie, z˙ e potrzebuj˛e pomocy medycznej? W tej chwili zabierzcie mnie do jednego z waszych szpitali polowych! Ich młode i gładkie twarze odwzajemniły spojrzenie uderzajaco ˛ niewinnymi oczyma. Ten z prawej strony miał na kołnierzu pojedyncza˛ odznak˛e starszego ˙ szeregowego, drugi za´s był zwykłym szeregowcem słu˙zby liniowej. Zaden z nich nie miał jeszcze dwudziestu lat. — Nasze rozkazy nie upowa˙zniaja˛ nas do zawrócenia z drogi i powrotu do szpitala polowego — odparł starszy szeregowy, przemawiajac ˛ w imieniu ich obu jako nieznacznie wy˙zszy ranga.˛ — Mog˛e was jedynie zaprowadzi´c do punktu 86
zbiorczego dla je´nców, gdzie bez watpienia ˛ udziela˛ wam pomocy. — Odstapił ˛ krok w tył, trzymajac ˛ bro´n wcia˙ ˛z w pogotowiu. — Pomó˙z temu m˛ez˙ owi udzieli´c pomocy rannemu, Gretenie — rzekł, przechodzac ˛ na za´spiew ko´scielny dla porozumienia z partnerem. — Chwy´c go z drugiej strony, a ja pójd˛e za wami i wezm˛e nasz or˛ez˙ . Drugi z˙ ołnierz oddał mu swoja˛ bro´n samostrzelna˛ i mi˛edzy nim a Dave’em zaczałem ˛ posuwa´c si˛e w sposób nieco bardziej wygodny, cho´c w dalszym ciagu ˛ gotowała si˛e we mnie i kipiała w´sciekło´sc´ . Przyprowadzili nas wreszcie na polan˛e — nie prawdziwa,˛ gdzie ro´snie trawa i dochodzi sło´nce, lecz na miejsce, gdzie ogromne powalone drzewo pozostawiło po sobie pomi˛edzy innymi olbrzymami co´s w rodzaju por˛eby. Znajdowało si˛e tu około dwudziestu przygn˛ebionych z wygladu ˛ Cassidan, rozbrojonych i trzymanych pod stra˙za˛ przez czterech młodych Zaprzyja´znionych, podobnych do tych, którzy nas pojmali. Dave wraz z młodym z˙ ołnierzem z Zaprzyja´znionych usadowili mnie ostro˙znie plecami do kikuta obalonego pnia drzewa. Potem zap˛edzono Dave’a, by doła˛ czył do reszty umundurowanych Cassidan, którzy siedzieli oparci plecami o powalony i butwiejacy ˛ pie´n le´snego olbrzyma z czwórka˛ uzbrojonych stra˙zników z Zaprzyja´znionych przed soba.˛ Wołałem, z˙ e Dave jako obserwator powinien by´c zostawiony ze mna,˛ wskazujac ˛ przy tym na jego biała˛ opask˛e i brak insygniów wojskowych. Lecz z˙ aden spo´sród sze´sciu m˛ez˙ czyzn w czarnych mundurach nie zwrócił na mnie uwagi. — Któ˙z z was tutaj wyniesion na najwy˙zszy stopie´n? — Starszy szeregowy zwrócił si˛e z pytaniem do czwórki stra˙zników. — Jam jest najstarszy słu˙zba˛ — odpowiedział jeden z nich — lecz ni˙zszy jestem stopniem od ciebie. W gruncie rzeczy był to zwykły szeregowiec słu˙zby liniowej. Jednak˙ze lat miał dobrze ponad dwadzie´scia, zdecydowanie wi˛ecej ni˙z pozostali, a jego pospieszne zrzeczenie si˛e dowództwa ujawniało do´swiadczonego z˙ ołnierza, którego skutecznie oduczono zgłaszania si˛e na ochotnika. — Ten oto ma˙ ˛z jest reporterem — rzekł, pokazujac ˛ na mnie, starszy szeregowy — i twierdzi, i˙z ma pod swa˛ piecza˛ owego drugiego. Pewne jest, z˙ e reporter potrzebuje pomocy medycznej, a cho´c z˙ aden z nas nie mo˙ze zabra´c go do najbli˙zszego polowego szpitala, jednak ty mógłby´s poleci´c jego przypadek uwadze przeło˙zonych przez wasz komunikator. — Nie mamy takowego — odparł starszy z˙ ołnierz. — Punkt łaczno´ ˛ sci oddalon jest o dwie´scie metrów. — Ja i Greten zostaniem tu pomóc wam na stra˙zy, jeden z was za´s poda˙ ˛zy do punktu łaczno´ ˛ sci. — Nie jest powiedziane — najstarszy z szeregowych sprawiał wra˙zenie upartego — w rozkazach naszych, by który´s z nas oddalał si˛e w takowym celu. — Azali˙z nie jest to przypadek specjalny i sytuacja wyjatkowa? ˛ 87
— Nie jest powiedziane. — Azali˙z. . . — Zaprawd˛e powiadam ci: nie było nic o takiej rzeczy powiedziane! — krzyknał ˛ na niego szeregowiec słu˙zby liniowej. — Nie mo˙zem pocza´ ˛c nic, dopóki nie pojawi si˛e oficer lub grupowy! — Azali˙z nadejdzie on niebawem? Starszy szeregowy był wstrza´ ˛sni˛ety gwałtowno´scia˛ sprzeciwu bardziej dos´wiadczonego z˙ ołnierza. Zerknał ˛ na mnie zmartwiony i pomy´slałem, z˙ e pewnie zaczyna ju˙z sadzi´ ˛ c, i˙z popełnił omyłk˛e, czyniac ˛ wzmiank˛e o pomocy medycznej dla nas. Jednak go nie doceniłem. Twarz mu nieco przybladła, lecz w rozmowie ze starszym m˛ez˙ czyzna˛ zachował dostateczny spokój. — Nie wiem — odrzekł tamten. — W takim razie sam udam si˛e do punktu łaczno´ ˛ sci. Poczekaj tutaj, Greten. Zarzucił bro´n na rami˛e i poszedł. Nigdy go ju˙z nie zobaczyli´smy. Tymczasem efekt w´sciekło´sci i wzmo˙zonego wydzielania adrenaliny, który pomagał mi opanowa´c ból w przewierconej na wylot rzepce kolanowej oraz chronionych przez nia˛ nerwach i ko´sciach, zaczał ˛ si˛e wyczerpywa´c. Gdy próbowałem porusza´c noga,˛ nie czułem ju˙z ukłu´c przeszywajacego ˛ bólu, lecz tylko głuche, t˛epe cierpienie, zaczynajace ˛ omywa´c falami bólu me udo — albo tak mi si˛e przynajmniej zdawało — co przyprawiało mnie o obłakanie. ˛ Zaczałem ˛ zastanawia´c si˛e, jak długo zdołam to wytrzyma´c, gdy nagle, z uczuciem zniecierpliwienia własna˛ głupota,˛ jakie ogarnia ci˛e, gdy zdajesz sobie w pewnej chwili spraw˛e, i˙z to, czego szukasz od dłu˙zszej chwili, tkwiło przez cały czas pod samym nosem, przypomniałem sobie o pasie. Podobnie jak wszyscy z˙ ołnierze miałem do pasa przytroczony zestaw pierwszej pomocy. Pomimo bólu ledwie powstrzymujac ˛ si˛e od s´miechu, si˛egnałem ˛ do´n teraz, rozpiecz˛etowałem niezdarnie i wycisnałem ˛ na r˛ek˛e dwie o´smiokatne ˛ tabletki, które udało mi si˛e znale´zc´ po omacku; w niewytłumaczalny sposób tam, gdzie siedzieli´smy pod drzewami, zacz˛eło si˛e s´ciemnia´c tak, z˙ e nie mogłem odró˙zni´c tabletek po kolorze, ale na szcz˛es´cie ich kształt był wystarczajaco ˛ dobrym znakiem rozpoznawczym. W tym wła´snie celu zostały tak pomy´slane. Pogryzłem je i połknałem ˛ na sucho. Zdawało mi si˛e, z˙ e słysz˛e z daleka głos Dave’a, który nie wiadomo dlaczego krzyczy. Lecz ju˙z ogarniało mnie, szybkie jak wło˙zony pod j˛ezyk cyjanek, znieczulajace ˛ i uspokajajace ˛ działanie tabletek przeciwbólowych. Ból ustapił ˛ bez s´ladu, pozostawiajac ˛ po sobie uczucie jedno´sci, czysto´sci i s´wie˙zo´sci — a tak˙ze oboj˛etno´sci na wszystko inne poza spokojem i wygoda˛ mego własnego ciała. Raz jeszcze usłyszałem wołanie Dave’a. Tym razem zrozumiałem, o co mu chodzi, ale sens tego, co krzyczał, nie był w stanie zakłóci´c mego spokoju. Wołał, z˙ e podał mi ju˙z tabletki przeciwbólowe ze swojego zestawu, kiedy przedtem dwukrotnie straciłem przytomno´sc´ . Darł si˛e, z˙ e teraz wziałem ˛ za du˙za˛ dawk˛e i kto´s 88
powinien si˛e mna˛ zaja´ ˛c. Tymczasem w lesie, który do tej pory tak˙ze ju˙z zda˙ ˛zył si˛e oddali´c, zapadła całkowita ciemno´sc´ , nad głowa˛ przetoczyło mi si˛e co´s na kształt gromu i wreszcie usłyszałem, tak jakbym w oddali słyszał pełna˛ uroku symfoni˛e, stukot milionów kropelek deszczu uderzajacych ˛ w miliony li´sci wysoko nad głowa.˛ I zapadłem w nico´sc´ u´smierzajac ˛ a˛ ból. Kiedy znowu wróciłem do siebie, przez jaki´s czas nie zwracałem najmniejszej uwagi na to, co si˛e wokół mnie dzieje, gdy˙z nie mogłem ruszy´c r˛eka˛ ani noga˛ i miałem mdło´sci na skutek przedawkowania leku. Kolano nie bolało mnie, je˙zeli pozostawało w całkowitym bezruchu, za to napuchło i stało si˛e sztywne jak drut, a najmniejsze poruszenie niosło z soba˛ szarpiacy ˛ ból, który mnie przenikał do gł˛ebi. Zwymiotowałem i poczałem ˛ z wolna czu´c si˛e lepiej. Powoli stawałem si˛e s´wiadomy tego, co dzieje si˛e wokół mnie. Byłem przemoczony do suchej nitki, gdy˙z deszcz, cho´c powstrzymany na chwil˛e sklepieniem listowia, utorował sobie drog˛e i do nas. Nie opodal, na skraju lasu, zebrali si˛e razem przemoczeni wi˛ez´ niowie i stra˙znicy. Stał tam, w czarnym mundurze Zaprzyja´znionych, nowo przybyły. Był to grupowy w s´rednim wieku, chudy i z mocno pobru˙zd˙zona˛ twarza.˛ Wła´snie odprowadził na stron˛e szeregowca zwanego Gretenem najwidoczniej po to, by si˛e z nim o co´s spiera´c. Ponad naszymi głowami, w niewielkich prze´switach tni˛edzy konarami drzew pozostałych po upadku le´snego olbrzyma, który dał poczatek ˛ polance, niebo przetarło si˛e po burzy i cho´c całkiem bezchmurne, było teraz oblane purpura˛ zachodzacego ˛ sło´nca. Moja zdeformowana przez leki zdolno´sc´ widzenia sprawiła, i˙z czerwie´n zstapiła ˛ na ziemi˛e i pomalowała kontury ciemnych od wilgoci sylwetek szaro odzianych je´nców oraz nadała blasku nasiakni˛ ˛ etym woda˛ czarnym mundurom Zaprzyja´znionych. Czarni i czerwoni, czerwoni i czarni, zwie´nczeni ogromna˛ łukowato wysklepiona˛ rama˛ mrocznych olbrzymów, ukrytych pod postacia˛ drzew, wygladali ˛ niczym figury z witra˙zu. Siedziałem zzi˛ebni˛ety w swoim ci˛ez˙ kim, wilgotnym ubraniu, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e kłótni grupowego z szeregowcem. I stopniowo ich słowa, s´ciszone tak, by nie mogły dotrze´c do uszu je´nców, lecz dla mnie zrozumiałe, zacz˛eły nabiera´c w mych uszach sensu. — Ty´s dzieckiem jest! — warczał grupowy. Głow˛e zadarła mu do góry gwałtowno´sc´ emocji, a zachodzace ˛ sło´nce si˛egn˛eło z nieba r˛eka,˛ by iluminowa´c mu twarz czerwienia,˛ tak z˙ e po raz pierwszy ujrzałem ja˛ wyra´znie i zobaczyłem w jej zaostrzonych postem rysach i gł˛eboko rze´zbionych bruzdach ten sam rodzaj surowego i bezgranicznego fanatyzmu, jaki odkryłem u grupowego z Kwatery Głównej Zaprzyja´znionych, który odrzucił pro´sb˛e o przepustk˛e dla Dave’a. — Ty´s dzieckiem jest! — powtórzył. — Ty´s młody! Có˙z mo˙zesz wiedzie´c o walce o powszedni chleb, pokolenie za pokoleniem, na 89
naszych surowych i kamienistych s´wiatach, czego ja bym nie wiedział? Có˙z moz˙ esz wiedzie´c o n˛edzy i głodzie po´sród Dzieci Naszego Pana, ja ci to powiadam, nawet w´sród kobiet z dzie´cmi przy piersi? Có˙z mo˙zesz wiedzie´c o zamierzeniach tych, którzy wysłali nas w bój, aby lud nasz mógł z˙ y´c i rozkwita´c, podczas gdy wsz˛edzie indziej najch˛etniej widziano by nas wszystkich martwych, a nasza˛ wiar˛e martwa˛ i pogrzebana˛ wraz z nami? — Ja jedno wiem — odciał ˛ si˛e młody z˙ ołnierz, chocia˙z nieznaczne dr˙zenie głosu zdradzało jego wiek przy odpowiedz!. — Wiem, z˙ e mamy obowiazki ˛ wobec praw i z˙ e zaprzysi˛egli´smy Kodeks Najemników i. . . — Zamknij swe dziecinne wargi! — syknał ˛ grupowy. — Czym˙ze sa˛ przysi˛egi inne ni˙z wobec naszego Pana Zast˛epów? Patrz, oto Starszy nad Rada˛ Starszych, ten, który zowie si˛e Brightem, powiedział, z˙ e dzie´n ten zawa˙zy na przyszło´sci naszego ludu i walne zwyci˛estwo jest dzisiaj potrzeba,˛ której musimy sprosta´c. Dlatego zwyci˛ez˙ ymy! I inaczej nie b˛edzie! — Lecz dalej powiadam tobie. . . — Ty nic mi powiadał nie b˛edziesz! Jam jest twym przeło˙zonym. Ty i tamta czwórka macie zameldowa´c si˛e razem w punkcie łaczno´ ˛ sci, i to ju˙z! I nie zwa˙zaj na to, i˙ze´s z innej jednostki. Ty´s został powołany i ty b˛edziesz słuchał! — W takim razie zabierzemy ze soba˛ je´nców w bezpieczne. . . — Ty b˛edziesz słuchał! Grupowy nosił swa˛ bro´n samostrzelna˛ przewieszona˛ pod ramieniem. Okr˛ecił ja˛ teraz tak, by mie´c spust pod r˛eka,˛ a luf˛e wymierzona˛ w szeregowego. Kciuk grupowego przesunał ˛ bezpiecznik broni na ogie´n automatyczny. Ujrzałem, jak Greten zamyka oczy i ci˛ez˙ ko przełyka s´lin˛e, lecz gdy przemówił, głos jego w dalszym ciagu ˛ brzmiał pewnie. — Azali˙z przez całe z˙ ycie nie szedłem w cieniu Naszego Pana, który jest prawda˛ i wiara.˛ . . — usłyszałem jego głos. Lufa uniosła si˛e do góry. Krzyknałem ˛ na grupowego: — Hej, wy tam, grupowy! Obrócił si˛e z miejsca niczym szary wilk na odgłos trza´sni˛ecia gałazki ˛ pod butem my´sliwego i oto sam patrzyłem w nie wi˛ekszy od główki szpilki wylot nastawionego na ogie´n automatyczny samostrzału. Nast˛epnie podszedł do mnie z bronia˛ w dalszym ciagu ˛ wycelowana˛ i topór jego poznaczonej gwiazdkami, fanatycznej twarzy zawisnał ˛ nade mna.˛ — Ty´s jest zatem przytomny? — zapytał. Słowa te zabrzmiały jak szyderstwo. Odczytałem w nich pogard˛e dla kogo´s na tyle słabego, by bra´c s´rodki przeciwbólowe dla ul˙zenia jakimkolwiek cielesnym dolegliwo´sciom. — Dostatecznie przytomny, by powiedzie´c ci kilka słów prawdy — wycharczałem. Zaschło mi w gardle i znowu zaczynała bole´c mnie noga, lecz grupowy stanowił dobre antidotum na te przypadło´sci, rozbudzajac ˛ na nowo mój gniew, tak 90
z˙ e nawracajacy ˛ uraz mógł by´c po˙zywka˛ dla w´sciekło´sci, która z łatwo´scia˛ wybuchała. — Posłuchaj mnie uwa˙znie. Jestem reporterem. Do´sc´ długo z˙ yjesz na tym s´wiecie, by wiedzie´c, z˙ e tej peleryny i tego beretu nie nosi nikt nie uprawniony. Lecz tak dla pewno´sci. . . — Pogrzebałem w kieszeni i wyciagn ˛ ałem ˛ z niej dokumenty. — Oto moje papiery. Prosz˛e je obejrze´c. Wział ˛ je do r˛eki i przebiegł wzrokiem. — Zatem w porzadku ˛ — powiedziałem, gdy dotarł do ko´nca. — Ja jestem reporterem, a wy jeste´scie grupowym. I o nic nie prosz˛e. . . ja z˙ adam! ˛ Z˙ adam ˛ bezzwłocznego przetransportowania do szpitala polowego i z˙ adam, ˛ z˙ eby mój asystent — tu wskazałem Dave’a — został mi zwrócony. I to ju˙z w tej chwili! Nie za dziesi˛ec´ minut ani za dwie minuty, ale w tej chwili! Stojacy ˛ tu na stra˙zy szeregowcy moga˛ nie wiedzie´c, czy wolno im mnie i mojego asystenta zabra´c stad ˛ i odstawi´c do szpitala, ale wy wiecie, z˙ e wam wolno. A ja z˙ adam, ˛ by tak wła´snie si˛e stało! Przygladał ˛ mi si˛e znad dokumentów i przez jego twarz przemkn˛eła szczególnego typu zawzi˛eto´sc´ . Tak mógłby wyglada´ ˛ c człowiek, który straca ˛ z siebie dłonie wiodacych ˛ go na szubienic˛e i z pogarda˛ kroczy o własnych siłach na miejsce egzekucji. — Ty´s jest reporterem — rzekł i gł˛eboko wciagn ˛ ał ˛ powietrze. — Tak, ty´s jest jeden z plemienia Anarchowego, które kłamstwem i fałszywym s´wiadectwem rozsiewa po całym s´wiecie człowieczym nienawi´sc´ do naszego ludu i naszej wiary. Znam ciebie dobrze, redaktorze — przyjrzał mi si˛e czarnymi podkra˙ ˛zonymi oczyma — i twe dokumenty sa˛ dla mnie niczym innym jak głupstwem i s´mieciem. Lecz ja ci˛e ukontentuj˛e i poka˙ze˛ tobie, jak mało wa˙zysz na szali wraz z całym swym reporterskim plugastwem. Dam ja tobie do opisania histori˛e, a ty ja˛ opiszesz i ujrzysz, z˙ e mniej ona znaczy ni˙z zeschłe li´scie wiejace ˛ spod maszerujacych ˛ stóp Pomaza´nca Bo˙zego. — Zabierz mnie do szpitala polowego — za˙zadałem. ˛ — Jeszcze na to poczekasz — odparł. — Co wi˛ecej — . pomachał dokumentami przed moim nosem — widz˛e tu twoja˛ przepustk˛e, lecz brak przepustki podpisanej przez kogo´s władnego w naszych szeregach, która by dała prawo przej´scia przez linie temu, którego mienisz swoim asystentem. Dlatego te˙z nie b˛edzie on ci zwrócony, lecz pozostanie razem z innymi je´ncami w podobnym mundurze, by spotkał go los zesłany mu przez Pana. Rzucił mi na kolana papiery, odwrócił si˛e i dumnym krokiem odszedł w kierunku je´nców. Wołałem za nim, rozkazujac ˛ mu, by wrócił, ale nie zwracał na mnie uwagi. Greten pobiegł w s´lad za nim, złapał go za rami˛e i poczał ˛ szepta´c mu co´s do ucha, gestykulujac ˛ gwałtownie w kierunku grupy je´nców. Grupowy odepchnał ˛ go, a Greten a˙z si˛e zatoczył. — Azali˙z nale˙za˛ oni do grona Wybranych?! — krzyknał ˛ grupowy. — Azali˙z sa˛ to Bo˙zy Wybra´ncy?! — I okr˛ecił si˛e z w´sciekło´scia,˛ gro˙zac ˛ ustawiona˛ wcia˙ ˛z na 91
automatyk˛e bronia˛ nie tylko Gretenowi, ale i pozostałym stra˙znikom. — Zbiórka! — wrzasnał. ˛ Jedni powoli, inni z po´spiechem porzucili pilnowanie je´nców i ustawili si˛e przed grupowym w szeregu. — Zameldujecie si˛e wszyscy w punkcie łaczno´ ˛ sci. . . i to ju˙z! — warknał ˛ grupowy. — W prawo zwrot! Posłuchali go. — Odmaszerowa´c! I tak opu´scili nas, odmaszerowawszy poza zasi˛eg mojego wzroku pomi˛edzy cienie drzew. Grupowy przez chwil˛e patrzył w s´lad za nimi, po czym zwrócił uwag˛e, a w s´lad za nia˛ strzelb˛e w kierunku cassida´nskich je´nców. Cofn˛eli si˛e przed nim nieznacznie, a ja ujrzałem, jak pobladły niczym chusta, niewyra´zny owal twarzy Dave’a kieruje si˛e w moja˛ stron˛e. — Oto wasi stra˙znicy opu´scili was — grupowy przemówił do nich gro´znie i powoli. — Gdy˙z zaczyna si˛e natarcie, które zetrze wasze wojska na proch. W natarciu tym liczy si˛e ka˙zdy z˙ ołnierz, gdy˙z takie otrzymali´smy posłanie od Starszego naszej Rady. Nawet ja musz˛e tam poda˙ ˛zy´c, a nie mog˛e zostawi´c takich jak wy nieprzyjaciół za naszymi liniami bez stra˙zy, gdzie mogliby´scie zaszkodzi´c naszemu zwyci˛estwu. Dlatego wy´sl˛e was teraz do miejsca, skad ˛ nie b˛edziecie mogli działa´c na szkod˛e Bo˙zego Pomaza´nca. W tej chwili, dopiero w tej chwili, po raz pierwszy zrozumiałem, co miał na my´sli. I otwarłem usta, by krzycze´c, ale krzyk si˛e nie rozległ. Spróbowałem wsta´c, lecz nie pozwoliła mi na to sztywna noga. Z otwartymi ustami zastygłem w trakcie podnoszenia si˛e z miejsca. Ciagłym ˛ ogniem maszynowym ostrzelał stojacych ˛ przed nim bezbronnych ludzi. Oni za´s — a w´sród nich Dave — przewracali si˛e, padali na ziemi˛e i umierali.
Rozdział 13 Nie jest dla mnie całkowicie jasne, jak wydarzenia potoczyły si˛e dalej. Pami˛etam, z˙ e kiedy powalone ciała przestały si˛e ju˙z ostatecznie rusza´c, grupowy odwrócił si˛e i podszedł do mnie, trzymajac ˛ w jednej r˛ece strzelb˛e. Mimo z˙ e kroczył z˙ wawo, wydawało si˛e, i˙z zbli˙za si˛e powoli, powoli, lecz nieubłaganie. Było to tak, jak gdybym widział go stapaj ˛ acego ˛ w kole kieratu, gdy tak z czarna˛ strzelba˛ w r˛eku wyłaniał si˛e coraz bli˙zej mnie na tle poczerwieniałego nieba. Wreszcie dotarł do mnie i stanał. ˛ Spróbowałem cofna´ ˛c si˛e przed nim, lecz majac ˛ za plecami ogromny pie´n drzewa, nie mogłem, a zraniona noga, sztywna niczym martwy drewniany kloc, przykuwała mnie do miejsca. Nie podniósł swej strzelby i nie strzelił. — No i có˙z — powiedział, spogladaj ˛ ac ˛ na mnie. Głos miał gł˛eboki i spokojny, lecz oczy jarzyły si˛e niesamowitym blaskiem. — Masz swoja˛ histori˛e, redaktorze. I prze˙zyjesz, aby ja˛ opowiedzie´c. By´c mo˙ze pozwola˛ ci by´c obecnym przy tym, jak mnie powioda˛ przed pluton egzekucyjny — chyba z˙ e Pan zadecyduje inaczej i polegn˛e w natarciu, które si˛e wła´snie zaczyna. Lecz cho´cby mieli po milionkro´c razy wykona´c na mnie wyrok, i tak na nic nie przyda ci si˛e twoje pisanie. Gdy˙z ja, który jestem narz˛edziem Pana, wedle Jego woli zapisałem owym ludziom ten los i ty tego pisma nie potrafisz wymaza´c. Wiedz wi˛ec nareszcie, jak małe jest twoje pisanie w obliczu tego, co zapisane jest przez Pana Zast˛epów. Nie odwracajac ˛ si˛e, odstapił ˛ krok do tyłu. Niemal tak, jak gdybym był jakim´s mrocznym ołtarzem, od którego odst˛epuje si˛e z ironicznym respektem. — Teraz z˙ egnaj ju˙z, redaktorze — rzekł i zawzi˛ety u´smiech wykrzywił jego wargi. — Nie l˛ekaj si˛e, gdy˙z ci˛e znajda.˛ I uratuja˛ twoje z˙ ycie. Odwrócił si˛e i poszedł. Widziałem, jak odchodzi czarniejszy od czerni najgł˛ebszych cieni, a potem zostałem sam. Byłem sam — sam po´sród odgłosu kropel kapiacych ˛ jeszcze niekiedy z listowia na le´sne klepisko. Sam pod ciemnoczerwonym niebem, którego malutkie skrawki widniały pomi˛edzy narastajac ˛ a˛ czarna˛ masa˛ koron drzew. Sam u kresu dnia i po´sród umarłych. Nie wiem, jak to zrobiłem, lecz po chwili zaczałem ˛ si˛e czołga´c, bezu˙zyteczna˛ nog˛e wlokac ˛ za soba˛ po mokrym poszyciu le´snym, póki nie dotarłem do nieru93
chomego stosu ciał. Przy resztkach s´wiatła dziennego zaczałem ˛ go przetrzasa´ ˛ c w poszukiwaniu Dave’a. Seria sztyftów przeszyła mu dolna˛ cz˛es´c´ klatki piersiowej i poni˙zej tego miejsca kurtka była przesiakni˛ ˛ eta krwia.˛ Lecz gdy podtrzymałem jego barki ramieniem i podniosłem, tak by mógł oprze´c głow˛e na mym zdrowym kolanie, zatrzepotał powiekami. Twarz miał biała˛ i gładka˛ jak buzia s´piacego ˛ dziecka. — Eileen? — zapytał, gdy go podnosiłem, słabym, lecz wyra´znie słyszalnym głosem. Oczy miał zamkni˛ete. Otwarłem usta, z˙ eby si˛e odezwa´c, lecz nie mogłem wydoby´c z˙ adnego d´zwi˛eku. Gdy wreszcie zmusiłem struny głosowe do wysiłku, mój głos miał dziwne brzmienie. — B˛edzie tu za chwil˛e — odrzekłem. Wydawało si˛e, i˙z ta odpowied´z przyniosła mu spokój. Le˙zał bez ruchu, ledwie dyszac. ˛ Na jego twarzy malował si˛e taki spokój, jakby go nic nie bolało. Usłyszałem miarowy odgłos padajacych ˛ kropel, które poczatkowo ˛ wziałem ˛ za deszcz kapiacy ˛ wcia˙ ˛z z li´sci nad głowa.˛ Wysunałem ˛ r˛ek˛e i poczułem skapujac ˛ a˛ na dło´n wilgo´c. To krew z kurtki Dave’a kapała na s´ciółk˛e le´sna,˛ z której w przed´smiertnych konwulsjach umierajacych ˛ zdarta została pokrywa niby-mchów, pozostawiajac ˛ naga˛ ziemi˛e. Obmacałem le˙zace ˛ wokół ciała, najdelikatniej, jak umiałem, by nie urazi´c lez˙ acego ˛ na moim kolanie Dave’a, w poszukiwaniu opatrunków. Znalazłem trzy i próbowałem zatamowa´c nimi jego rany, ale nic z tego nie wyszło. Krwawił z pół tuzina miejsc. Próbujac ˛ zało˙zy´c banda˙ze, zakłóciłem jego spokój, rozbudzajac ˛ przy tym nieco. — Eileen? — zapytał. — B˛edzie tu za chwil˛e — odpowiedziałem znowu. A jeszcze pó´zniej, kiedy ju˙z si˛e poddałem i siedziałem bezczynnie, trzymajac ˛ go w obj˛eciach, zapytał raz jeszcze: — Eileen? — B˛edzie tu za chwil˛e. Lecz nim sko´nczyły si˛e najgł˛ebsze ciemno´sci i ksi˛ez˙ yc wzbił si˛e do´sc´ wysoko, by zesła´c swój srebrny blask przez prze´swity mi˛edzy drzewami i o´swietli´c jego twarz, ju˙z nie z˙ ył.
Rozdział 14 Znaleziono mnie zaraz po wschodzie sło´nca i nie uczyniły tego oddziały Zaprzyja´znionych, lecz cassida´nskie. Kensie Graeme wycofał si˛e na południowym skrzydle swych pozycji, uprzedzajac ˛ w ten sposób s´wietnie obmy´slony przez Brighta plan zaatakowania w tym miejscu i zgniecenia cassida´nskiej obrony, a nast˛epnie rozniesienia jej na strz˛epy na ulicach Castlemain. Lecz, przewidziawszy to, Kensie ogołocił z wojsk południowe skrzydło swych linii i pozyskane w ten sposób piechot˛e i czołgi wysłał szerokim łukiem na skrzydło północne, by je wzmocni´c. Tam wła´snie znajdowałem si˛e z Dave’em. Na skutek tego linia frontu obróciła si˛e wokół punktu centralnego, znajduja˛ cego si˛e w okolicach bazy transportowej, w której spotkałem Graeme’a po raz pierwszy. Jej ruchomy północny kraniec zatoczył nast˛epnego ranka łuk dookoła pozycji Zaprzyja´znionych i przesunał ˛ si˛e na dół, przecinajac ˛ przeciwnikowi łacz˛ no´sc´ i zwalajac ˛ si˛e z trzaskiem na tyły tych oddziałów, które jeszcze przed chwila˛ sadziły, ˛ i˙z udało im si˛e wi˛eksza˛ cz˛es´c´ cassida´nskiego kontyngentu rozproszy´c i zamkna´ ˛c w obr˛ebie miasta. Castlemain, które miało sta´c si˛e skała,˛ o która˛ rozbije si˛e cassidariski kontyngent, okazało si˛e skała,˛ o która˛ rozbiły si˛e wojska Zaprzyja´znionych. Znalazłszy si˛e w pułapce, wojownicy w czarnych mundurach walczyli z szale´ncza˛ odwaga˛ i zwykła˛ sobie zawzi˛eto´scia,˛ lecz ju˙z byli zamkni˛eci pomi˛edzy zapora˛ ogniowa˛ dział sonicznych Kensiego na zachód od miasta a jego s´wie˙zymi siłami, nast˛epujacymi ˛ na tyły wroga. W ko´ncu dowództwo Zaprzyja´znionych, broniac ˛ si˛e przed dalsza˛ utrata˛ swych z˙ ołnierzy, poddało si˛e i wojna domowa pomi˛edzy Północna˛ a Południowa˛ Partycja˛ Nowej Ziemi została zako´nczona zwyci˛estwem cassida´nskiego kontyngentu. Tymczasem dla mnie nie miało to znaczenia. Półprzytomnego od s´rodków przeciwbólowych, zabrano mnie do szpitala w Blauvain. Na skutek braku natychmiastowej pomocy medycznej w zranionym kolanie wywiazały ˛ si˛e komplikacje — nie znam szczegółów, lecz mimo z˙ e udało im si˛e je wreszcie wyleczy´c, od tej pory pozostało sztywne. Jedyna˛ na to rada,˛ powiedzieli mi lekarze, byłaby operacja i nowe kolano, całkowicie sztuczne — to za´s mi odradzano. Prawdziwe ciało z krwi i ko´sci jest w dalszym ciagu ˛ lepsze od 95
wszystkiego, co człowiek potrafi skonstruowa´c w zamian. Co do mnie, to było mi wszystko jedno. Złapano i osadzono ˛ grupowego, który był sprawca˛ masakry — jak sam to przewidywał, został na mocy paragrafów Kodeksu Najemników, tyczacych ˛ traktowania je´nców, stracony przez rozstrzelanie. Ale nawet to niewiele mnie obeszło. Poniewa˙z — znów zgodnie z tym, co powiedział — jego egzekucja niczego nie zmieniła. Losu, który z pomoca˛ swej broni samostrzelnej zapisał Dave’owi i innym je´ncom, ani ja, ani nikt inny nie miał mocy odmieni´c; i przez to wła´snie co´s we mnie p˛ekło. Byłem jak zepsuty zegarek, który, owszem, chodzi, ale zaczyna grzechota´c, gdy go podnie´sc´ i nim potrzasn ˛ a´ ˛c. Co´s popsuło si˛e w moim wn˛etrzu i nawet list pochwalny, przysłany przez Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zb˛e Prasowa,˛ oraz zatwierdzenie mnie w prawach członka rzeczywistego Gildii nie mogły tego naprawi´c. Poniewa˙z zostałem jej członkiem zwyczajnym, bogactwo i pot˛ega Gildii zapewniły mi najlepsza˛ opiek˛e i dokonały tego, na co byłoby sta´c niewiele organizacji prywatnych — wysłały mnie na leczenie do cudotwórców od naprawy umysłów z Kultis, wi˛ekszego z dwu s´wiatów Exotików. Na Kultis nakłonili mnie, bym naprawił si˛e sam — ale nie mogli narzuci´c mi sposobu, w jaki postanowiłbym tego dokona´c. Po pierwsze dlatego, z˙ e nie le˙zało to w ich mocy (chocia˙z nie jestem pewien, czy rzeczywi´scie zdawali sobie spraw˛e z tego, jak ograniczone były w tym wypadku ich mo˙zliwo´sci), a po drugie dlatego, z˙ e podstawowe zasady ich filozofii zabraniały im stosowania przemocy, a tak˙ze wszelkich prób narzucania swej woli opierajacej ˛ si˛e jednostce. Jedyne, co mogli, to wskaza´c mi drog˛e, która˛ według nich powinienem był obra´c. Za to instrument, którego u˙zyli do wskazania mi drogi, okazał si˛e pot˛ez˙ ny. Była nim Liza Kant. — . . . Ale˙z ty nie jeste´s psychiatra! ˛ — zawołałem do Lizy w zdumieniu, gdy po raz pierwszy pojawiła si˛e na Kultis w miejscu, w którym mnie umieszczono — jednej z wielofunkcyjnych konstrukcji mieszkalno-rekreacyjnych. Wła´snie wylegiwałem si˛e na brzegu basenu, udajac, ˛ z˙ e wchłaniam promienie słoneczne i wypoczywam, kiedy niespodziewanie pojawiła si˛e u mego boku i w odpowiedzi na me pytania odparła, i˙z Padma polecił ja˛ jako osob˛e, która b˛edzie ze mna˛ pracowa´c nad powrotem do zdrowia w sferze uczuciowej. — Có˙z ty mo˙zesz wiedzie´c o tym, kim ja jestem? — odci˛eła si˛e z miejsca, bynajmniej nie okazujac ˛ spokoju i opanowania wła´sciwych prawdziwym Exotikom. — Min˛eło całe pi˛ec´ lat, odkad ˛ spotkali´smy si˛e w Encyklopedii, a ja ju˙z wtedy byłam zaawansowana˛ studentka! ˛ Przygladałem ˛ jej si˛e z pozycji le˙zacej ˛ i kiedy stan˛eła nade mna,˛ zamrugałem powiekami. Z wolna co´s, co było we mnie u´spione, j˛eło budzi´c si˛e do z˙ ycia, znów zaczynało chodzi´c i tyka´c. Wstałem. Rzeczywi´scie, jak˙ze ja, który potrafiłem dobiera´c słów tak, by ludzie ta´nczyli przede mna˛ jak marionetki, mogłem zni˙zy´c si˛e 96
do czynienia niepewnych przypuszcze´n. — Zatem jeste´s rzeczywi´scie psychiatra? ˛ — zapytałem. — I tak, i nie — odpowiedziała mi ze spokojem. Wtem u´smiechn˛eła si˛e do mnie. — Tak czy inaczej, to nie psychiatra jest ci potrzebny. W chwili gdy wypowiadała te słowa, u´swiadomiłem sobie, z˙ e my´sl˛e dokładnie to samo i z˙ e dokładnie to samo my´slałem przez cały czas, lecz pogra˙ ˛zony bez reszty w nieszcz˛es´ciu, pozwoliłem Gildii wyciagn ˛ a´ ˛c swe własne wnioski. Momentalnie wsz˛edzie, jak maszyneria mego s´wiadomego umysłu długa i szeroka, zacz˛eły na powrót zaskakiwa´c przeka´zniki i zapala´c si˛e na nowo s´wiatełka percepcji. Je´sli wiedziała a˙z tyle, to ile mogła wiedzie´c jeszcze? Natychmiast w fortecy umysłu, na której budowie strawiłem ostatnie pi˛ec´ lat, rozd´zwi˛eczały si˛e dzwonki alarmowe i obro´ncy j˛eli p˛edzi´c na swoje posterunki. — By´c mo˙ze masz słuszno´sc´ — odparłem, momentalnie ostro˙zny, i wyszczerzyłem do niej z˛eby w u´smiechu. — Dlaczego nie usiadziemy ˛ i o tym nie porozmawiamy? — Wła´snie, dlaczego? — odrzekła. A wi˛ec usiedli´smy i porozmawiali´smy. Z poczatku ˛ wymieniali´smy opinie o sprawach nieistotnych, a ja usiłowałem w tym czasie wyrobi´c sobie zdanie na jej temat. Napełniała szczególnym echem całe swe otoczenie. W z˙ aden inny sposób nie potrafi˛e opisa´c tego zjawiska. Ka˙zde jej słowo, ka˙zdy ruch i gest zdawały si˛e posiada´c dla mnie specjalne znaczenie, znaczenie, którego nie umiałem dokładnie sobie wytłumaczy´c. — Dlaczego Padma uznał, z˙ e mo˙zesz. . . to jest, dlaczego uznał, z˙ e powinna´s przyj´sc´ tutaj zobaczy´c si˛e ze mna? ˛ — zapytałem po chwili ostro˙znie. — Nie tylko zobaczy´c si˛e z toba,˛ ale i z toba˛ popracowa´c — poprawiła mnie. Nie miała na sobie szaty Exotików, lecz zwykła˛ popołudniowa˛ sukienk˛e białego koloru. Jej oczy nabierały przy niej gł˛ebszego odcienia bł˛ekitu, ni˙z widziałem kiedykolwiek. Nagle wycelowały we mnie spojrzenie wyzywajace ˛ i ostre jak sztylet. — Dlatego, Tam, i˙z uwa˙za mnie za jedne z dwojga wrót, przez które wcia˙ ˛z jeszcze mo˙zna do ciebie dotrze´c. Te słowa i towarzyszace ˛ im spojrzenie mna˛ wstrzasn˛ ˛ eły. Gdyby nie owo ida˛ ce w s´lad za nia˛ szczególne echo, mógłbym odnie´sc´ mylne wra˙zenie, z˙ e jest to zaproszenie do flirtu. Jej jednak chodziło o co´s wi˛ekszego. Mogłem ja˛ wówczas z miejsca zapyta´c, có˙z ma takiego na my´sli, lecz byłem dopiero co rozbudzony i przez to ostro˙zny. Zmieniłem temat — zdaje si˛e zaprosiłem ja,˛ by przyłaczyła ˛ si˛e do mnie w kapieli ˛ lub co´s w tym rodzaju — i nie poruszałem tego tematu, a˙z dopiero w kilka dni pó´zniej. Do tego czasu, czujny i pobudzony, miałem mo˙zno´sc´ rozejrzenia si˛e wokół siebie i zastanowienia si˛e nad tym, skad ˛ bierze si˛e echo, oraz stwierdzenia, jak oddziałuja˛ na mnie metody Exotików. Pracowano nade mna˛ nader subtelnie za 97
pomoca˛ zr˛ecznej koordynacji sumarycznego nacisku s´rodowiska, nacisku, który nie próbował prowadzi´c mnie w stron˛e jedna˛ czy druga,˛ lecz który ustawicznie ponaglał mnie, bym wział ˛ w swoje r˛ece ster własnego z˙ ycia i samodzielnie obierał kierunek. Krótko mówiac, ˛ konstrukcja, która słu˙zyła mi za schronienie, pogoda, panujaca ˛ wokół niej, same wreszcie s´ciany, meble, kolory i kształty były tak zaprojektowane, by subtelnie wspomaga´c si˛e w przynaglaniu mnie do z˙ ycia — i to nie z˙ ycia zwykłego, ale z˙ ycia aktywnego. W sposób pełny i radosny. Był to nie tylko przybytek szcz˛es´cia — był to przybytek pasjonujacej ˛ przygody, pobudzaja˛ ce s´rodowisko otaczajace ˛ mnie ze wszystkich stron. A Liza była jego aktywnym czynnikiem. Zaczałem ˛ zauwa˙za´c, i˙z w miar˛e jak otrzasałem ˛ si˛e z przygn˛ebienia, nie tylko z dnia na dzie´n zmieniały si˛e kolory i kształty mebli oraz samej kwatery, lecz zmieniał si˛e równie˙z dobór tematów do rozmowy, ton głosu Lizy, jej s´miech, a wszystko po to, by przez cały czas wywiera´c maksymalny nacisk na moje nietrwałe i rozwijajace ˛ si˛e uczucia. Nie wydaje mi si˛e, by nawet sama Liza rozumiała, w jaki sposób poszczególne składniki maja˛ si˛e do wytworzenia zespolonego efektu. By to zrozumie´c, trzeba było rodowitego Exotika. Lecz rozumiała — s´wiadomie lub nie´swiadomie — rol˛e, która˛ miała w tym odegra´c. I ja˛ odgrywała. Nie dbałem o to. Automatycznie i nieuchronnie, w miar˛e zdrowienia, coraz bardziej byłem zakochany. Od czasu gdy wyrwałem si˛e na wolno´sc´ z domu mojego wuja i odnalazłem w sobie przymioty ciała i umysłu, nigdy nie miałem trudno´sci w znajdowaniu sobie kobiet. Zwłaszcza pi˛eknych kobiet, które cechował cz˛esto dziwny głód czuło´sci, równie cz˛esto nie zaspokojony. Lecz nim nastała Liza, wszystkie one, i te pi˛ekne, i te nie, nadymały si˛e w mych oczach powietrzem i p˛ekały niczym ba´nki mydlane. Było to tak, jak gdybym bez przerwy chwytał i przynosił do domu drozdy s´piewajace ˛ tylko po to, by nast˛epnego ranka odkry´c, i˙z przez noc stały si˛e zwykłymi drozdami, a ich swobodna pie´sn´ skurczyła si˛e do rozmiarów pojedynczego c´ wierkania. Potem zdałem sobie spraw˛e, z˙ e była to moja wina — to ja robiłem z nich drozdy s´piewajace. ˛ Jaka´s ich przypadkowa cecha lub zawarty w nich pierwiastek sprawiały, i˙z wybuchałem płomieniem jak raca, ma wyobra´znia wznosiła si˛e pod niebiosa, a z nia˛ razem mój j˛ezyk, tak z˙ e moca˛ słów wynosiłem nas oboje do krainy czystego powietrza i s´wiatła, zieleni traw i przejrzystej wody. I tam budowałem nam obojgu zamek pełen powietrza i s´wiatła, obietnic i pi˛ekno´sci. Mój zamek zawsze im si˛e podobał. Z ochota˛ przybywały na skrzydłach mojej wyobra´zni, a ja wierzyłem, i˙z oboje o własnych siłach szybujemy obok siebie. Lecz pó´zniej, nast˛epnego dnia, budziłem si˛e ze s´wiadomo´scia,˛ i˙z s´wiatło zgasło i zamilkła pie´sn´ , gdy˙z w rzeczywisto´sci nigdy nie wierzyły w mój zamek. Taka rzecz była dobra w marzeniach, lecz nie nadawała si˛e do tego, by my´sle´c o niej w kategoriach zwykłego kamienia, drewna, cegły i dachówki. Gdy przychodzi98
ło do spraw s´wiata realnego, zamek okazywał si˛e szale´nstwem, ja za´s winienem odło˙zy´c my´sl o nim na bok i zamiast niej zaja´ ˛c si˛e wyszukaniem jakiego´s istniejacego ˛ realnie domostwa. Najch˛etniej z lanego betonu, jak dom mojego wuja Mathiasa. Z´ praktycznymi ekranami wizyjnymi zamiast okien, z ekonomicznym dachem w miejsce niebotycznych wie˙zyc i z oszklonymi werandami, nie za´s odkrytymi balkonami. Wtedy si˛e rozstawali´smy. Lecz Liza, gdy wreszcie si˛e w niej zakochałem, nie upu´sciła mnie tak jak inne. Wzniosła si˛e razem ze mna˛ i dalej o własnych siłach szybowała w przestworzach. Co wi˛ecej, po raz pierwszy dowiedziałem si˛e, dlaczego była inna, dlaczego nigdy nie zeszłaby tak jak inne z obłoków. Było tak dlatego, i˙z zanim ja˛ jeszcze poznałem, sama budowała swe własne zamki. Tak wi˛ec wcale nie potrzebowała mojej pomocy, by unie´sc´ si˛e do zaczarowanej krainy, gdy˙z bywała tam wcze´sniej, polegajac ˛ na własnych pot˛ez˙ nych skrzydłach. Pasowali´smy do siebie w przestworzach, cho´c nasze zamki ró˙zniły si˛e od siebie. Wła´snie — ró˙znica zamków była tym, co mnie powstrzymało, co doprowadziło w ostateczno´sci do strzaskania egzotycznej skorupy. Gdy˙z zawsze kiedy byłem ju˙z bliski wyznania jej swojej miło´sci, powstrzymywała mnie. — Nie, Tam — mówiła, robiac ˛ przede mna˛ uniki. — Jeszcze nie teraz. „Jeszcze nie teraz” mogło równie dobrze znaczy´c „nie w tej chwili” lub „poczekaj do jutra”, lecz widzac ˛ zmian˛e, jaka zachodziła w jej twarzy, sposób, w jaki jej oczy odwracały si˛e nieznacznie ode mnie, w jednej chwili wiedziałem, co o tym sadzi´ ˛ c. Co´s stało pomi˛edzy nami niczym zamykana na trzy spusty, lecz na wpół stojaca ˛ otworem brama, i mój umysł spróbował nazwa´c to co´s po imieniu. — To Encyklopedia — rzekłem. — Wcia˙ ˛z chcesz, z˙ ebym wrócił i nad nia˛ pracował. — Wpatrzyłem si˛e w nia.˛ — W porzadku. ˛ Popro´s mnie raz jeszcze. Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Nie — odparła cichym głosem. — Nim ci˛e odszukałam na przyj˛eciu Donala Graeme’a, Padma powiedział mi, z˙ e nigdy nie wrócisz tylko dlatego, z˙ e ja ci˛e o to poprosz˛e. Lecz nie uwierzyłam mu wówczas. Dzi´s wierz˛e. — Znów odwróciła twarz, by spojrze´c mi prosto w oczy. — Gdybym poprosiła ci˛e teraz i dała ci chwil˛e do namysłu, nim odpowiesz, raz jeszcze odmówiłby´s, nawet teraz. Siedziała wpatrzona we mnie na brzegu basenu, dokad ˛ si˛e wybrali´smy, w blasku słonecznym, majac ˛ krzak wielkich ró˙z herbacianych za soba,˛ a blask bijacy ˛ od kwiatów na sobie. — Odmówiłby´s, Tam? Otwarłem usta i zaraz zamknałem ˛ je z powrotem. Gdy˙z niczym kamienna r˛eka jakiego´s poga´nskiego boga, wszystko, o czym zapomniałem, wracajac ˛ tu do zdrowia, wszystko, co Mathias, a potem grupowy z Zaprzyja´znionych wyryli w mojej duszy, zwaliło si˛e na mnie ponownie. Zamykana na trzy spusty brama zatrzasn˛eła si˛e pomi˛edzy mna˛ a Liza˛ i odgłos zasuwy odbił si˛e echem w najskrytszych 99
gł˛ebinach mego jestestwa. — To prawda — przyznałem głucho. — Masz słuszno´sc´ . Odmówiłbym. Spojrzałem na Liz˛e siedzac ˛ a˛ w´sród gruzów naszego wspólnego marzenia. I co´s mi si˛e przypomniało. — Gdy przyszła´s tu po raz pierwszy — mówiłem z wolna, lecz bez z˙ adnej lito´sci, gdy˙z znowu stała si˛e niemal moim wrogiem — wspomniała´s co´s o tym, z˙ e Padma ogłosił ci˛e jedna˛ z dwóch bram, przez które mo˙zna do mnie dotrze´c. Jaka jest druga brama? Nie spytałem ci˛e wówczas. — A teraz nie mo˙zesz si˛e doczeka´c, by zabarykadowa´c t˛e druga,˛ nieprawda˙z, Tam? — odrzekła nieco gorzko. — W porzadku. ˛ . . powiedz mi co´s. — Podniosła z ziemi płatek, który spadł z rosnacego ˛ za jej plecami kwiatu, i rzuciła go na spokojne wody basenu, gdzie zaczał ˛ pływa´c niczym jaka´s delikatna z˙ ółta łódeczka. — Czy skontaktowałe´s si˛e ze swoja˛ siostra? ˛ Jej słowa zwaliły si˛e na mnie z łoskotem z˙ elaznej sztaby. Wszystkie sprawy zwiazane ˛ z Eileen i Dave’em oraz s´miercia˛ Dave’a po tym, jak zar˛eczyłem Eileen, z˙ e b˛edzie bezpieczny, powróciły rojac ˛ mi si˛e nad głowa.˛ Nie wiedzac ˛ nawet w jaki sposób, zerwałem si˛e na równe nogi i zimny pot wystapił ˛ mi na całym ciele. — Nie mogłem. . . — rozpoczałem ˛ odpowied´z, lecz głos mnie zawiódł. W ciasnocie mojego gardła zdławił si˛e sam i w gł˛ebi duszy stanałem ˛ twarza˛ w twarz z wiedza˛ o swym własnym tchórzostwie. — Oni ja˛ powiadomili! — krzyknałem, ˛ zwracajac ˛ si˛e z w´sciekło´scia˛ do Lizy, która w dalszym ciagu ˛ obserwowała mnie z pozycji siedzacej. ˛ — Władze cassida´nskie ju˙z jej wszystko o tym opowiedziały! O co ci chodzi, my´slisz, z˙ e nie wie, co stało si˛e z Dave’em? Lecz Liza milczała. Siedziała tylko, przypatrujac ˛ mi si˛e. Wówczas zdałem sobie spraw˛e, z˙ e b˛edzie milczała dalej. O tym, co powinienem zrobi´c, nie powie mi ani słowa wi˛ecej ni˙z sami Exotikowie, którzy szkolili ja˛ przecie˙z niemal od kołyski. Ale nie musiała. Diabeł od nowa podniósł głow˛e w mej duszy i s´miejac ˛ si˛e stał na drugim brzegu rzeki gorejacych ˛ w˛egli, wzywajac ˛ mnie, bym ja˛ przekroczył i podjał ˛ r˛ekawic˛e. A do tej pory jeszcze ani człowiek, ani diabeł nie rzucił mi wyzwania nadaremno. Odwróciłem si˛e do Lizy plecami i odszedłem.
Rozdział 15 Jako rzeczywisty członek Gildii nie musiałem ju˙z przedstawia´c delegacji, by podja´ ˛c pieniadze ˛ na koszty podró˙zy. Walut˛e w obrocie mi˛edzy s´wiatami stanowiły wiedza i umiej˛etno´sci ukryte w ludzkim opakowaniu, które było no´snikiem tych rzeczy. W ten sposób łatwym do przekształcenia w walut˛e kredytem by´ ły informacje zbierane i przekazywane przez fachowych pracowników Srodków Przekazu z Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej, które były równie wa˙zne dla poszczególnych s´wiatów pomi˛edzy gwiazdami. Tak wi˛ec Gildia nie była biedna, a jej dwustu, czy co´s koło tego, rzeczywistych członków dysponowało na ka˙zdym z czternastu s´wiatów dostatecznymi funduszami, by mogli im pozazdro´sci´c szefowie rzadów. ˛ Osobliwym tego rezultatem było w moim przypadku to, z˙ e pieniadze ˛ jako takie straciły dla mnie jakiekolwiek znaczenie. W zakamarku umysłu, który przedtem przeznaczony był do planowania wydatków, miałem teraz pró˙zni˛e — i wydawało si˛e, z˙ e z misja˛ wypełnienia tej pustki w czasie długiego przelotu z Kultis na Cassid˛e pospieszyły wspomnienia. Wspomnienia o Eileen. Nigdy przedtem nie podejrzewałem, z˙ e odgrywała w moich młodych latach tak wa˙zna˛ rol˛e, zarówno przed s´miercia˛ naszych rodziców, jak i — przede wszystkim — po niej. Ale teraz, gdy nasz statek kosmiczny dokonywał skoku, zatrzymywał si˛e i znowu skakał pomi˛edzy gwiazdami, coraz to nowe miejsca i chwile tłoczyły si˛e w mej s´wiadomo´sci, kiedy tak siedziałem samotnie w swojej kabinie pierwszej klasy lub, je´sli o to chodzi, nie mniej samotnie w westybulu, gdy˙z nie byłem w nastroju towarzyskim. Nie były to wspomnienia dramatyczne. Wspominałem prezenty, które podarowała mi na te czy tamte urodziny. Chwile, gdy pomagała mi nie ugia´ ˛c si˛e pod niezno´snym naciskiem, jaki Mathias w swojej pró˙zno´sci wywierał na moja˛ dusz˛e. Jej własne chwile smutku, które bardzo łatwo odnajdywałem w pami˛eci zwłaszcza dzisiaj, gdy zdałem sobie spraw˛e, i˙z była wówczas samotna i nieszcz˛es´liwa, czego jednak w owym czasie nie potrafiłem zrozumie´c, pogra˙ ˛zony bez reszty we własnym nieszcz˛es´ciu. Nagle u´swiadomiłem sobie, z˙ e mog˛e sobie przypomnie´c dowolnie wiele wypadków, gdy zdarzyło jej si˛e odło˙zy´c na bok własne kłopoty po to, by co´s zaradzi´c na moje, i ani jednego — nie udało mi si˛e odszuka´c w pami˛eci 101
jednego jedynego przykładu — bym kiedykolwiek zapomniał o swoich problemach, by chocia˙z wzia´ ˛c pod uwag˛e jej zmartwienia. Gdy wszystko to przesuwało si˛e przed mymi oczyma, czułem, jak serce kraje mi si˛e z rozpaczy i poczucia winy. Pomi˛edzy jedna˛ a druga˛ seria˛ skoków usiłowałem utopi´c te wspomnienia w kieliszku. Stwierdziłem jednak, z˙ e nie odpowiadaja˛ mi zarówno trunki, jak i takie wyj´scie z sytuacji. Przybyłem na Cassid˛e. Jako ubo˙zszej i mniejszej rozmiarami planetarnej krewniaczce Newtona, z którym dzieliła liczacy ˛ dwana´scie ciał niebieskich układ słoneczny, Cassidzie brakowało jego powiaza´ ˛ n akademickich, a co za tym idzie, stałego dopływu wysoce wykwalifikowanych umysłów s´cisłych, które uczyniły skolonizowany wczes´niej s´wiat Newtona bogatym. Z jej stołecznego portu kosmicznego, Moro, złapałem wahadłowiec do Alban, miasteczka uniwersyteckiego sponsorowanego przez Newton, gdzie Dave studiował mechanik˛e skoku i gdzie oboje z Eileen imali si˛e ró˙znych zaj˛ec´ zarobkowych. Było to miasto wielopoziomowe, efektywno´scia˛ wykorzystania terenu zbli˙zone do mrowiska. Nie, z˙ eby brakowało miejsca, na którym mo˙zna by je postawi´c, ale zbudowano je po wi˛ekszej cz˛es´ci za newtonia´nskie kredyty, a najta´nsza dost˛epna za te kredyty metoda budowlana wymagała skupienia potrzebnych mieszka´n na najmniejszej mo˙zliwej przestrzeni. Na przystani wahadłowca wziałem ˛ pr˛et kierunkowy i nastawiłem na adres Eileen podany mi przez nia˛ w jedynym otrzymanym od niej li´scie, tym, który dostałem w dniu s´mierci Davida. Pr˛et poprowadził mnie przez cała˛ seri˛e pionowych i poziomych przej´sc´ i tuneli a˙z do segmentu zespołu mieszkalnego, le˙zacego ˛ ponad poziomem gruntu, lecz na tym ko´nczyła si˛e lista pochlebnych przymiotników, którymi mo˙zna by go okre´sli´c. Gdy skr˛eciłem w korytarz, który miał ostatecznie doprowadzi´c mnie do drzwi szukanego przeze mnie domu, po raz pierwszy owo nie wymy´slone bynajmniej uczucie, które, póki Liza nie zwróciła na nie bezpo´srednio mojej uwagi, nie dopuszczało nawet do mej s´wiadomo´sci my´sli o Eileen, zacz˛eło zbli˙za´c si˛e do punktu wrzenia. Niby w nocnym koszmarze, scena, która rozegrała si˛e na nowoziemskiej le´snej polanie, stan˛eła mi przed oczami jak z˙ ywa, a w´sciekło´sc´ i strach j˛eły trawi´c mnie niczym goraczka. ˛ Na moment zawahałem si˛e — mało brakowało, a dałbym za wygrana.˛ Lecz bezwładno´sc´ , która ogarn˛eła mnie podczas długiej podró˙zy, popchn˛eła mnie pod sam próg i sprawiła, i˙z zadzwoniłem do drzwi. Sekunda oczekiwania wydała mi si˛e wieczno´scia.˛ Wreszcie drzwi si˛e otwarły i ukazała si˛e w nich twarz kobiety w s´rednim wieku. Szeroko otwarłem oczy ze zdumienia, gdy˙z nie była to twarz mojej siostry. — Eileen. . . — wybakałem. ˛ — To znaczy. . . pani Davidowa Hall. . . Czy jest w domu? — Wówczas przypomniałem sobie, z˙ e ta kobieta nie mo˙ze o mnie nic 102
wiedzie´c. — Jestem jej bratem, z Ziemi. Redaktor Tam Olyn. Miałem na sobie oczywi´scie peleryn˛e i beret, co w pewnym sensie wystarczało za wizytówk˛e, lecz w owej chwili zupełnie o tym zapomniałem. Przypomniało mi si˛e dopiero wtedy, gdy kobieta nieco si˛e spłoszyła. Prawdopodobnie nigdy dotad ˛ nie widziała członka Gildii na własne oczy. — No có˙z, wyprowadziła si˛e — odparła. — To mieszkanie było dla niej za du˙ze. Mieszka kilka poziomów ni˙zej i bardziej na północ. Chwileczk˛e, zaraz dam panu jej numer. Znikn˛eła z po´spiechem. Po chwili usłyszałem odpowiadajacy ˛ jej głos m˛ez˙ czyzny i wkrótce ukazała si˛e z powrotem z kartka˛ papieru w r˛ece. — Prosz˛e — rzekła nieco zdyszana. — Zapisałam go panu. Pójdzie pan prosto tym korytarzem. . . o, widz˛e, z˙ e ma pan pr˛et kierunkowy. W takim razie prosz˛e go nastawi´c. To niedaleko. — Dzi˛ekuj˛e — powiedziałem. — Nie ma za co. Cała przyjemno´sc´ . . . Có˙z, nie powinnam pana zatrzymywa´c, jak mi si˛e zdaje — dodała, widzac, ˛ z˙ e ju˙z zaczynam si˛e odwraca´c. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e mogłam si˛e na co´s przyda´c. Do widzenia. — Do widzenia — wyjakałem. ˛ Poszedłem korytarzem dalej, nastawiajac ˛ ponownie pr˛et kierunkowy. Ten za´s poprowadził mnie na dół, tak z˙ e drzwi, przy których nacisnałem ˛ wreszcie dzwonek, znajdowały si˛e sporo poni˙zej poziomu gruntu. Tym razem czekałem dłu˙zej. Wreszcie otwarły si˛e, a za nimi stała moja siostra. — Tam — powiedziała. Na pierwszy rzut oka wcale si˛e nie zmieniła. Nie zna´c było po niej z˙ adnych oznak smutku ani zgryzot i uczułem gwałtowny przypływ nadziei. Lecz gdy tak stała bez ruchu, po prostu mi si˛e przygladaj ˛ ac, ˛ nadzieja znowu opadła. Mogłem tylko czeka´c. Poszedłem za jej przykładem. — Wejd´z — rzekła wreszcie, niemal nie zmieniajac ˛ tonu. Odsun˛eła si˛e na bok i wszedłem do s´rodka. Drzwi zasun˛eły si˛e za mna.˛ Chwilowo wybity z nastroju tym, co zastałem, rozejrzałem si˛e dookoła. Obity szara˛ draperia˛ pokój był nie wi˛ekszy ni˙z kabina pierwszej klasy, która˛ zajmowałem na statku kosmicznym. — Co si˛e stało, z˙ e mieszkasz tutaj?! — wybuchnałem. ˛ Popatrzyła na mnie, ale nie zareagowała na moje zaskoczenie. — Tu jest taniej — odparła oboj˛etnie. — Ale˙z nie ma potrzeby, by´s oszcz˛edzała pieniadze! ˛ — powiedziałem. — Podjałem ˛ wszelkie kroki, by´s otrzymała spadek po Mathiasie. Załatwiłem z pracujacym ˛ na Ziemi Cassidaninem, z˙ e rodzina, która˛ zostawił tutaj, przeka˙ze ci gotówk˛e. Czy to znaczy — gdy˙z my´sl ta do tej pory nie postała mi w głowie — z˙ e z tej strony nastapiły ˛ jakie´s komplikacje? Czy jego rodzina ci nie płaci?
103
— Owszem — przyznała do´sc´ chłodno. — Lecz jest jeszcze rodzina Dave’a, której trzeba pomaga´c. — Rodzina? — Gapiłem si˛e na nia˛ idiotycznie. — Młodszy brat Dave’a chodzi jeszcze do szkoły. . . Zreszta˛ mniejsza z tym. — W dalszym ciagu ˛ stała. Nie zapraszała te˙z, bym usiadł. — Du˙zo by opowiada´c, Tam. Po co tu przyjechałe´s? Utkwiłem w niej wzrok. — Eileen — powiedziałem błagalnie. — Nie odezwała si˛e słowem. — Posłuchaj — rzekłem, niczym tonacy ˛ brzytwy chwytajac ˛ si˛e poruszonego wcze´sniej tematu — nawet je´sli pomagasz rodzinie Dave’a, nie widz˛e w tym z˙ adnego problemu. Jestem teraz członkiem rzeczywistym Gildii. Je´sli chodzi o pieniadze, ˛ to mog˛e ci ich zapewni´c, ile tylko potrzebujesz. — Nie. Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Na miło´sc´ boska,˛ dlaczego nie? Mówi˛e ci, z˙ e mam nieograniczone. . . — Nie chc˛e nic od ciebie, Tam — przerwała mi. — Mimo to dzi˛ekuj˛e. Ale całkiem nie´zle si˛e nam powodzi, mnie i rodzinie Dave’a. Mam dobra˛ prac˛e. — Eileen! — Pytałam ci˛e o co´s, Tam — rzekła, w dalszym ciagu ˛ niewzruszona. — Po co tu przyjechałe´s? Nie byłaby bardziej odmieniona, gdyby stała si˛e kamieniem — nie przypominała tej siostry, która˛ znałem. Nie była ta,˛ która˛ znałem. Była niczym zupełnie mi obca osoba. — By si˛e z toba˛ zobaczy´c — odparłem. — Pomy´slałem, z˙ e mo˙ze chciałaby´s wiedzie´c. . . — Wiem o tym wszystko — zapewniła mnie zupełnie beznami˛etnie. — Wszystko mi o tym opowiedziano. Mówili, z˙ e równie˙z zostałe´s ranny, ale ju˙z wydobrzałe´s, prawda, Tam? — Tak — potwierdziłem bezradnie. — Ale nie całkiem. Mam nog˛e sztywna˛ w kolanie. Powiedzieli, z˙ e ju˙z tak zostanie. — To wielka szkoda — odpowiedziała. — Niech to szlag, Eileen! — wybuchnałem. ˛ — Nie stój tu tak po prostu i nie mów do mnie, jakby´s nie wiedziała, kim jestem! Jestem twoim bratem! — Nie. — Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Jedyni krewni, jakich mam teraz, jakich chc˛e mie´c teraz, to rodzina Dave’a. Oni mnie potrzebuja.˛ Ty mnie nie potrzebujesz i nigdy nie potrzebowałe´s, Tam. Zawsze sam wystarczałe´s sobie i dla siebie. — Eileen — rzekłem błagalnie. — Słuchaj, zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e musisz mnie wini´c, przynajmniej cz˛es´ciowo, za s´mier´c Dave’a. — Nie — odpowiedziała. — Nic nie poradzisz na to, z˙ e jeste´s tym, czym jeste´s. To wyłacznie ˛ moja wina, z˙ e przez te wszystkie lata usiłowałam przekona´c sama˛ siebie, z˙ e jeste´s czym´s innym. Sadziłam, ˛ i˙z było w tobie co´s, do czego 104
Mathias nigdy nie dotarł, co´s, co tylko czekało na okazj˛e, by si˛e ujawni´c. Na to wła´snie liczyłam, gdy poprosiłam ci˛e, by´s pomógł mi podja´ ˛c decyzj˛e na temat Jamiego. A kiedy napisałe´s, z˙ e masz zamiar pomóc Dave’owi, sadziłam, ˛ z˙ e to, co zawsze w tobie widziałam, wysuwa si˛e na plan pierwszy. Lecz za ka˙zdym razem nie miałam racji. — Eileen! — krzyknałem. ˛ — To nie moja wina, z˙ e natkn˛eli´smy si˛e z Dave’em na szale´nca. By´c mo˙ze powinienem postapi´ ˛ c jako´s inaczej, lecz naprawd˛e po tym, jak mnie postrzelili, próbowałem nakłoni´c go, by mnie zostawił, tylko z˙ e on nie chciał. Nie rozumiesz, z˙ e nie tylko ja jestem winny? — Oczywi´scie, z˙ e nie, Tam — zgodziła si˛e. Przywarłem do niej spojrzeniem. — Nie ponosisz za to, co robisz, wi˛ekszej odpowiedzialno´sci ni˙z pies policyjny, który został tak wyszkolony, by atakowa´c wszystko, co si˛e rusza. Jeste´s tym, czym uczynił ci˛e, Tam, wuj Mathias: niszczycielem. Nie ma w tym twojej winy, ale to niczego nie zmienia. Pomimo całej tej walki, jaka˛ z nim toczyłe´s, nauki Mathiasa ´ utkwiły ci gł˛eboko w pami˛eci i nie zostawiły miejsca na na temat NISZCZYC! nic innego. — Nie wolno ci tak my´sle´c! — wrzasnałem ˛ na nia.˛ — To nieprawda! Daj mi tylko jeszcze jedna˛ szans˛e, Eileen, a zobaczysz! Mówi˛e ci, z˙ e to nieprawda! — Ale˙z to prawda — odparła. — Znam ci˛e, Tam, lepiej ni˙z ktokolwiek inny na s´wiecie. I od dawna wiedziałam, z˙ e taki jeste´s. Wolałam w to po prostu nie wierzy´c. Ale teraz nie mam ju˙z innego wyj´scia, dla dobra rodziny Dave’a, która mnie potrzebuje. Nie potrafiłam pomóc Dave’owi, ale potrafi˛e pomóc im — je´sli ju˙z nigdy si˛e z toba˛ nie zobacz˛e. Je˙zeli przeze mnie uda ci si˛e do nich zbli˙zy´c, to ich równie˙z zniszczysz. Potem ju˙z nic nie mówiła i tylko stała, przypatrujac ˛ mi si˛e. Otwarłem usta, by jej odpowiedzie´c, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Stali´smy, spogladaj ˛ ac ˛ na siebie z odległo´sci niespełna metra, jednak rozdzielały nas morza i otchłanie szersze i gł˛ebsze, ni˙z kiedykolwiek widziałem w swoim z˙ yciu. — Zatem lepiej id´z sobie, Tam — odezwała si˛e wreszcie. Jej słowa przywróciły mnie z odr˛etwienia do z˙ ycia. — Tak — powiedziałem głucho. — Chyba lepiej sobie pójd˛e. Odwróciłem si˛e do niej plecami. My´sl˛e, z˙ e jeszcze stapaj ˛ ac ˛ ku drzwiom, wcia˙ ˛z miałem nadziej˛e, i˙z ka˙ze mi si˛e zatrzyma´c i zawoła z powrotem. Lecz nie usłyszałem za soba˛ z˙ adnego d´zwi˛eku ani ruchu. Przekraczajac ˛ próg, zerknałem ˛ po raz ostatni przez rami˛e. Nawet nie drgn˛eła. Dalej stała w tym samym miejscu niczym obcy człowiek, czekajac, ˛ a˙z sobie pójd˛e. Wi˛ec poszedłem. I powróciłem do portu kosmicznego sam. Zupełnie sam.
Rozdział 16 Dostałem si˛e na pierwszy statek odlatujacy ˛ na Ziemi˛e. Miałem teraz prawo pierwsze´nstwa przed wszystkimi, z wyjatkiem ˛ członków korpusu dyplomatycznego, i nie omieszkałem z niego skorzysta´c. Wypchnałem ˛ z kolejki kogo´s z wczes´niejsza˛ rezerwacja˛ i raz jeszcze znalazłem si˛e sam w kabinie pierwszej klasy, podczas gdy statek, na którego byłem pokładzie, wykonywał skok, zatrzymywał si˛e dla obliczenia swojej pozycji i znów skakał pomi˛edzy gwiazdami. Ta odosobniona kabina była dla mnie niczym sanktuarium, niczym samotnia pustelnika, kokon, w którym mogłem odgrodzi´c si˛e drzwiami od s´wiata i przepoczwarzy´c, nim raz jeszcze wychyn˛e w innym wymiarze na s´wiatło dzienne. Obdarto mnie ze skóry dawnej osobowo´sci i nie zostało mi ani jedno złudzenie, którym mógłbym si˛e osłoni´c. Oczywi´scie Mathias wcze´snie oczy´scił mój szkielet z mi˛esa iluzji. Lecz tu i ówdzie wisiał jaki´s strz˛ep — jak cho´cby skapana ˛ w deszczu pami˛ec´ ruin Partenonu, w które zwykłem wpatrywa´c si˛e na ekranach wizyjnych jako chłopiec, kiedy mordercza dialektyka Mathiasa zdołała zerwa´c kolejny strz˛ep nerwu lub s´ci˛egna. Przez sama˛ swa˛ obecno´sc´ tam, wysoko, ponad ciemnym domem bez okien, Partenon wydawał si˛e podwa˙za´c wszelkie argumenty Mathiasa. Kiedy´s musiał powsta´c — a zatem Mathias jest w bł˛edzie, zwykłem pociesza´c si˛e w my´slach. Kiedy´s musiał powsta´c, istniał, a gdyby ludzie z Ziemi nie byli niczym wi˛ecej ni˙z tym, co głosza˛ słowa Mathiasa, nigdy nie zostałby zbudowany. Lecz istniał niegdy´s, tak to teraz odbierałem. Gdy˙z w ko´ncu były tam tylko ruiny, a zatem czarny defetyzm Mathiasa oparł si˛e próbie czasu. Ja równie˙z na obraz i podobie´nstwo Mathiasa oparłem si˛e próbie czasu, a sny o tym, jak to zrodzeni na Ziemi b˛eda˛ w jaki´s niewiadomy sposób, pomimo owych odmienionych i wspanialszych dzieci młodszych s´wiatów, chodzi´c w glorii słuszno´sci, legły tak jak Partenon w gruzach, odło˙zone ad acta razem z innymi dziecinnymi iluzjami, odło˙zone i zapomniane na deszczu. Có˙z takiego próbowała powiedzie´c mi Liza? Gdybym tylko ja˛ zrozumiał, mys´lałem teraz, mógłbym t˛e chwil˛e przewidzie´c i zaoszcz˛edzi´c sobie bolesnej nadziei, z˙ e Eileen przebaczy mi s´mier´c Dave’a. Liza wspomniała co´s o dwóch bramach, o tym, z˙ e tylko dwie bramy stoja˛ przede mna˛ otworem, a ona jest jedna˛ 106
z nich. Teraz rozumiałem, czym były owe bramy. Były to wrota, przez które mogła dotrze´c do mnie miło´sc´ . Miło´sc´ — zabójcza choroba, która odzierała m˛ez˙ czyzn z siły. Nie tylko miło´sc´ fizyczna, ale wszelkie wypływajace ˛ ze słabo´sci pragnienia: czuło´sci, pi˛ekna i nadziei na spodziewane cuda. Przypomniałem sobie teraz, i˙z była jedna, jedyna rzecz, której nigdy nie udało mi si˛e dokona´c. Nigdy nie zdołałem zrani´c Mathiasa, zawstydzi´c go czy cho´cby tylko wprawi´c w zakłopotanie. A dlaczego? Dlatego, z˙ e był tak sterylny, jak ka˙zde wyjałowione ciało. Nie tylko nie kochał nikogo, ale i niczego. A w ten sposób, wyrzekajac ˛ si˛e s´wiata, zyskiwał go z powrotem, gdy˙z uniwersum było tak˙ze nico´scia˛ i w tej doskonałej symetrii nico´sci w nico´sci spoczywał w swym zadowoleniu jak głaz. Zrozumiawszy to, poczułem nagle, z˙ e mog˛e si˛e znowu upi´c. Lecac ˛ w tamtym kierunku nie byłem do tego zdolny ze wzgl˛edu na uczucia winy i nadziei oraz z powodu złachmaniałych resztek ciała podatnego na rozkład i miło´sc´ , przylegajacych ˛ wcia˙ ˛z w moim wn˛etrzu do czystego szkieletu filozofii Mathiasa. Ale teraz. . . Roze´smiałem si˛e w głos na cała˛ pusta˛ kabin˛e. Wówczas, w drodze na Cassid˛e, gdy najbardziej potrzebowałem znieczulenia trunkiem, nie byłem w stanie z niego skorzysta´c. Teraz za´s, cho´c nie potrzebowałem go wcale, mogłem si˛e w nim kapa´ ˛ c, gdybym miał na to ochot˛e. Oczywi´scie pod warunkiem, z˙ e pami˛etałbym o szacowno´sci mej pozycji zawodowej i nie przesadzał z piciem w miejscach publicznych. Lecz nie było z˙ adnego powodu, bym nie miał si˛e upi´c w zaciszu własnej kabiny i to w tej chwili, je´sli taka˛ miałem ochot˛e. W rzeczy samej miałem ku temu wszelkie powody. Była to okazja wymagajaca ˛ uczczenia — godzina wybawienia od słabo´sci ciała i umysłu, które przynosza˛ ból wszystkim zwyczajnym ludziom. Zamówiłem butelk˛e, szklank˛e oraz kubełek lodu i wzniosłem toast na swoja˛ cze´sc´ w lustrze znajdujacym ˛ si˛e w kabinie naprzeciw klubowego fotela, w którym rozsiadłem si˛e z butelka˛ pod r˛eka.˛ Slainte, Tam Olyn, bach! — powiedziałem sam do siebie, gdy˙z zamówiłem szkocka˛ i wszyscy moi szkoccy i irlandzcy przodkowie szumieli mi w tej chwili w metaforycznych z˙ yłach. Napiłem si˛e łapczywie. Dobry trunek rozlał si˛e przyjemnie po moim wn˛etrzu i rozpalił w nim ogie´n, a po krótkiej chwili dalszego picia s´ciany mej małej kabinki rozsun˛eły si˛e szeroko i powróciła mi pami˛ec´ o tym, jak to owego dnia w Encyklopedii pod hipnotycznym wpływem Padmy je´zdziłem na błyskawicy. Znów poczułem pot˛eg˛e i w´sciekło´sc´ , które wstapiły ˛ we mnie wówczas, i po raz pierwszy stałem si˛e s´wiadomy mej obecnej sytuacji, ju˙z poza wszelkimi ludzkimi słabo´sciami, które mogłyby mnie powstrzyma´c lub osłabia´c moc błyskawicy. ´ Mo˙zliwoPo raz pierwszy zauwa˙zyłem mo˙zliwo´sci i pot˛eg˛e hasła NISZCZYC! s´ci, wobec których to, co udało si˛e zrobi´c Mathiasowi, a nawet to, czego sam 107
dokonałem do tej pory, było dziecinna˛ zabawka.˛ Piłem, s´niac ˛ o rzeczach, które stały si˛e teraz mo˙zliwe. A po chwili zapadłem w sen lub te˙z, jak kto woli, straciłem przytomno´sc´ i zaczałem ˛ s´ni´c w sensie dosłownym. W s´wiat tego snu przeniosłem si˛e prosto z jawy, bez dajacego ˛ si˛e zauwa˙zy´c okresu przej´sciowego. Nagle znalazłem si˛e t a m — a tam miało oznacza´c gdzie´s na zboczu kamienistego wzgórza pomi˛edzy górskimi szczytami a morzem rozpos´cierajacym ˛ si˛e ku zachodowi, w małym domku z kamienia, poobtykanym ziemia˛ i darnia.˛ Małym, jednoizbowym domku z prymitywnym paleniskiem zamiast kominka, o s´cianach z dwu stron pochylonych ku otworowi w dachu, któr˛edy wydostawał si˛e dym. W pobli˙zu ognia na s´cianie, na dwóch drewnianych kołkach wbitych w szpary mi˛edzy kamieniami, wisiała moja jedyna cenna ruchomo´sc´ . Była to bro´n przechodzaca ˛ w rodzie z ojca na syna, prawdziwy, oryginalny miecz claymore, claidheamh mor, „wielki miecz”. Miał głowni˛e długo´sci ponad stu dwudziestu centymetrów, prosta,˛ obosieczna,˛ szeroka˛ i t˛epo s´ci˛eta˛ na ko´ncu. R˛ekoje´sc´ zako´nczona była jedynie zwykłym jelcem z wygi˛eta˛ do dołu garda.˛ Ogólnie rzecz biorac, ˛ był to szeroki miecz obur˛eczny, pieczołowicie zawini˛ety w natłuszczone szmaty i jako z˙ e nie miał pochwy, zawieszony na kołkach. W trakcie mojego snu zdjałem ˛ go ze s´ciany i rozwinałem, ˛ gdy˙z za trzy dni, stad ˛ o pół dnia drogi piechota,˛ miałem si˛e spotka´c z pewnym m˛ez˙ czyzna.˛ Przez dwa dni niebo było czyste, a sło´nce, cho´c nie dawało ciepła, s´wieciło jasno, i przesiadywałem na pla˙zy, ostrzac ˛ obie kraw˛edzie długiego miecza szarym kamieniem wyrzuconym przez morze i ogładzonym przez fale. Poranek trzeciego dnia był pochmurny, a z nastaniem s´witu poczał ˛ pada´c drobny deszczyk. Owinałem ˛ wi˛ec miecz skrajem długiego, prostokatnego ˛ pledu, którym byłem okryty, i wyruszyłem na umówione spotkanie. Zimny i mokry deszcz zacinał mi prosto w twarz i wiatr przejmował chłodem do szpiku ko´sci, lecz pod przykryciem pledu z grubej, niemal oleistej wełny i ja, i miecz byli´smy bezpieczni przed wilgocia,˛ tote˙z podniosła si˛e we mnie ogromna, dzika rado´sc´ , cudowne uczucie, wspanialsze od wszystkiego, co odczuwałem kiedykolwiek przedtem. Mogłem rozkoszowa´c si˛e jej smakiem, tak jak wilk z pewno´scia˛ rozkoszuje si˛e smakiem ciepłej krwi w pysku, gdy˙z z˙ adne inne uczucie nie mogło temu dorówna´c — temu, z˙ e szedłem wreszcie dokona´c swojej zemsty. A potem si˛e obudziłem. Ujrzałem prawie pusta˛ butelk˛e i uczułem leniwa˛ oci˛ez˙ ało´sc´ upojenia, lecz rado´sc´ z mego snu była wcia˙ ˛z przy mnie. Wi˛ec przeciagn ˛ a˛ łem si˛e tylko w fotelu i usnałem ˛ z powrotem. Tym razem nic mi si˛e nie s´niło. Gdy si˛e obudziłem, nie czułem ani s´ladu po przepiciu. Umysł miałem chłodny, swobodny i jasny. Tak, jakby sen zako´nczył si˛e dopiero przed sekunda,˛ mogłem sobie przypomnie´c straszliwa˛ rado´sc´ , która˛ odczuwałem idac ˛ z mieczem w dłoni na spotkanie w deszczu. I w jednej chwili ujrzałem wyra´znie przed soba˛ czekajac ˛ a˛ 108
mnie drog˛e. Zatrzasnałem ˛ za soba˛ obie pozostałe mi bramy — a to oznaczało, z˙ e po˙zegnałem si˛e z miło´scia.˛ Lecz w zamian za to odnalazłem teraz oszałamiajac ˛ a˛ jak wino rado´sc´ zemsty. Gdy pomy´slałem o tym, omal nie roze´smiałem si˛e w głos, bo przypomniało mi si˛e, co powiedział grupowy z Zaprzyja´znionych, zanim zostawił mnie ze zwłokami zmasakrowanych przez siebie ofiar. — Losu, który zapisałem tym ludziom, ani ty, ani z˙ aden inny człowiek nie ma mocy wymaza´c. O, to, trzeba przyzna´c, było prawda.˛ Nie mogłem wymaza´c tego zapisu. Lecz w mojej mocy i moich umiej˛etno´sciach — jako jedynego na czternastu s´wiatach — le˙zało wymazanie czego´s daleko wi˛ekszego. Mogłem wymaza´c instrumenty, które do powstania takiego zapisu doprowadziły. Byłem je´zd´zcem i panem na błyskawicy i dzi˛eki temu mogłem zniszczy´c ludno´sc´ i kultur˛e obydwu naraz Za´ przyja´znionych Swiatów. Miałem ju˙z przed oczyma pierwsze przebłyski metody, za pomoca˛ której mo˙zna było tego dokona´c. W czasie gdy statek kosmiczny dotarł na Ziemi˛e, podstawowy zarys mych planów był zasadniczo gotowy.
Rozdział 17 Moim bezpo´srednim celem był szybki powrót na Nowa˛ Ziemi˛e, gdzie Starszy Bright, wykupiwszy z niewoli oddziały schwytane przez wojska Kensiego Graeme’a, niezwłocznie wzmocnił je nowymi posiłkami. Powi˛ekszona jednostka rozbiła obóz nie opodal stolicy Partycji Północnej, Moretonu, jako wojska okupacyjne, ubezpieczajace ˛ egzekucj˛e mi˛edzygwiezdnych kredytów, nale˙znych Za´ przyja´znionym Swiatom za oddziały wynaj˛ete przez nie istniejacy ˛ ju˙z rzad ˛ buntowniczy. Lecz zanim mogłem uda´c si˛e bezpo´srednio na Nowa˛ Ziemi˛e, musiałem załatwi´c jeszcze jedna˛ spraw˛e, uzyska´c dla tego, co miałem zamiar uczyni´c, usankcjonowanie i aprobat˛e. Gdy˙z, skoro raz ju˙z zostałe´s członkiem zwyczajnym Gildii Reporterów, nie miałe´s nad soba˛ z˙ adnej władzy zwierzchniej — z wyjatkiem ˛ Rady Gildii składajacej ˛ si˛e z pi˛etnastu członków, ciała stojacego ˛ na stra˙zy Deklaracji Bezstronno´sci, na mocy której działali´smy, i ustalajacego ˛ polityk˛e Gildii, do której musieli dostosowa´c si˛e wszyscy członkowie. Umówiłem si˛e na spotkanie z Piersem Leafem, przewodniczacym ˛ Rady. W St. Louis był jasny poranek kwietniowy, gdy stanałem ˛ naprzeciw Leafa po drugiej stronie uprzatni˛ ˛ etego do czysta d˛ebowego biurka w jego biurze na najwy˙zszym pi˛etrze Domu Gildii, znajdujacego ˛ si˛e po przeciwnej stronie miasta ni˙z budynek Encyklopedii Finalnej — Zaszedłe´s bardzo daleko, i to szybko, jak na swój viek, Tam — powiedział, gdy przyniesiono kaw˛e, która˛ zamówił dla nas obu. Był niskim ponad pi˛ec´ dziesi˛ecioletnim m˛ez˙ czyzna˛ o sarkastycznym sposobie bycia, który od dawna ju˙z nie wy´sciubił nosa poza Układ Słoneczny i rzadko opuszczał Ziemi˛e ze wzgl˛edu na reprezentacyjno-informacyjne aspekty swej godno´sci. — Tylko nie mów mi, z˙ e jeszcze ci nie do´sc´ . Czego chcesz tym razem? — Chc˛e miejsca w Radzie — odparłem. Gdy wypowiedziałem te słowa, unosił akurat fili˙zank˛e kawy. Przysunał ˛ ja˛ do ust bez s´ladu wahania. Lecz w bystrym spojrzeniu, jakim obrzucił mnie znad kraw˛edzi, ujrzałem czujno´sc´ sokoła. Zapytał krótko: — Doprawdy? A dlaczego? 110
— Zaraz ci wyja´sni˛e — odpowiedziałem. — By´c mo˙ze zauwa˙zyłe´s, i˙z posiadam umiej˛etno´sc´ znajdowania si˛e tam, gdzie sa˛ wiadomo´sci. Postawił fili˙zank˛e dokładnie na s´rodku spodka. — Dlatego te˙z, Tam — powiedział łagodnie — dostałe´s niedawno peleryn˛e do stałego noszenia. W ko´ncu wymagamy od naszych członków pewnych kwalifikacji, to chyba jasne. — Owszem — zgodziłem si˛e. — Niemniej uwa˙zam, z˙ e moje kwalifikacje sa˛ mo˙ze nieco bardziej niezwykłe. . . — Nie pospieszyłem z wyja´snieniem, gdy nagle jego oczy otwarły si˛e szeroko ze zdziwienia. — Bynajmniej nie roszcz˛e sobie pretensji do posiadania jakich´s zdolno´sci proroczych. Sadz˛ ˛ e jedynie, z˙ e przypadkowo posiadam dar nieco gł˛ebszego wgladu ˛ w mo˙zliwo´sci rozwoju sytuacji ni˙z pozostali członkowie. Zmarszczył brwi. Jego twarz nieznacznie si˛e zmieniła. — Zdaj˛e sobie spraw˛e — brnałem ˛ dalej — z˙ e to brzmi jak przechwałka. Ale zatrzymajmy si˛e przy tym na chwil˛e i przypu´sc´ my, z˙ e posiadam to, do czego zgłaszam pretensje. Czy taki talent nie byłby wysoce przydatny dla Rady przy podejmowaniu decyzji dotyczacych ˛ polityki Gildii? Spojrzał na mnie przenikliwie. — By´c mo˙ze — odrzekł — pod warunkiem, z˙ e twoje zdolno´sci byłyby prawdziwe i nigdy nie zawodziły, i jeszcze całe mnóstwo innych tego rodzaju zastrzez˙ e´n. — Gdybym jednak zdołał rozwia´c twe watpliwo´ ˛ sci co do tych wszystkich kwestii, czy udzieliłby´s mi poparcia finansowego na pierwsze zwalniajace ˛ si˛e miejsce w Radzie? Roze´smiał si˛e. — Czemu nie? — odparł. — Ale w jaki sposób masz zamiar mnie przekona´c? — Wygłosz˛e przepowiedni˛e — powiedziałem. — Przepowiedni˛e, która je´sli si˛e spełni, wymaga´c b˛edzie od Rady zasadniczych decyzji politycznych. — W porzadku. ˛ — U´smiechał si˛e dalej. — Przepowiadaj zatem. — Exotikowie — o´swiadczyłem — przystapili ˛ do pracy nad likwidacja˛ Za´ przyja´znionych Swiatów. U´smiech zniknał. ˛ Przez chwil˛e Leaf przygladał ˛ mi si˛e w osłupieniu. — Co chcesz przez to powiedzie´c? — za˙zadał ˛ wyja´snie´n. — Exotikowie nie moga˛ pracowa´c nad likwidacja˛ czegokolwiek. To nie tylko wbrew wszystkiemu, w co, jak twierdza,˛ wierza,˛ ale przede wszystkim nikt nie jest w stanie zlikwidowa´c dwóch s´wiatów pełnych ludzi i całej kultury. Co w ogóle rozumiesz przez słowo „zlikwidowa´c”? — Mniej wi˛ecej to samo, co masz na my´sli. Zburzy´c kultur˛e Zaprzyja´znionych jako czynna˛ teokracj˛e, zrujnowa´c oba s´wiaty finansowo, tak by zostały tylko dwie kamieniste planety pełne głodujacych ˛ ludzi, którzy zmuszeni b˛eda˛ albo zmieni´c swój styl z˙ ycia, albo wyemigrowa´c na inne s´wiaty. 111
Przyjrzał mi si˛e uwa˙znie. Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e z˙ aden z nas nie wyrzekł ani słowa. — Skad ˛ — wreszcie odezwał si˛e pierwszy — przyszedł ci do głowy ten nieprawdopodobny pomysł? — To przeczucie. Moja intuicja — odpowiedziałem. — Plus fakt, z˙ e wojska z Zaprzyja´znionych pokonał dorsajski komandor polny Kensie Graeme po˙zyczony kontyngentowi cassida´nskiemu w ostatniej chwili. — A to dlaczego? Taka rzecz mogłaby przydarzy´c si˛e wsz˛edzie, w ka˙zdej wojnie mi˛edzy dowolnymi armiami. — Nie całkiem — zaprzeczyłem. — Podj˛eta przez Kensiego decyzja odepchni˛ecia północnego skrzydła linii Zaprzyja´znionych i zaj´scia nieprzyjaciela od tyłu bynajmniej nie okazałaby si˛e sukcesem, gdyby Starszy Bright dzie´n wczes´niej nie przejał ˛ dowodzenia i nie wydał Zaprzyja´znionym rozkazu ataku na południowe skrzydło linii Kensiego. Nastapił ˛ tu podwójny zbieg okoliczno´sci. Komandor Exotików pojawia si˛e i wykonuje jedynie słuszne posuni˛ecie dokładnie w chwili, gdy siły Zaprzyja´znionych podejmuja˛ akcj˛e, która czyni je łatwym celem ataku. Piers odwrócił si˛e i si˛egnał ˛ po telefon na biurku. — Mo˙zesz nie sprawdza´c — powiedziałem. — Ju˙z to zrobiłem. Decyzja, by po˙zyczy´c Kensiego od Exotików, podj˛eta została przez dowództwo kontyngentu cassida´nskiego samodzielnie, pod wpływem nagłego impulsu, i nie było sposobu, by słu˙zby wywiadowcze Kensiego mogły dowiedzie´c si˛e z góry o przygotowywanym przez Brighta ataku. — W takim razie to rzeczywi´scie zbieg okoliczno´sci. — Piers si˛e nachmurzył. — Albo geniusz taktyczny, który jak wszyscy wiemy, posiadaja˛ Dorsajowie. — Nie uwa˙zasz, z˙ e ten dorsajski geniusz mo˙ze by´c nieco przechwalony? A wersji o zbiegu okoliczno´sci stanowczo nie mog˛e kupi´c. Za wiele byłoby tych zbiegów — sprzeciwiłem si˛e. — W takim razie co? — dopytywał si˛e Piers. — Czym mo˙zesz to wytłumaczy´c? — Moim przeczuciem. Intuicja podpowiada mi, z˙ e Exotikowie maja˛ jaki´s sposób przewidywania z góry ruchów Zaprzyja´znionych. Mówisz o militarnym geniuszu Dorsajów. A co z psychologicznym geniuszem Exotików? — Tak, ale. . . — Piers urwał, nagle zamy´slony. — Cała ta sprawa wyglada ˛ nieprawdopodobnie. — Znów przyjrzał mi si˛e uwa˙znie. — Co, według ciebie, powinni´smy z tym pocza´ ˛c? — Pozwól mi w tym pogrzeba´c — odpowiedziałem. — Je´sli mam słuszno´sc´ , to za trzy lata ujrzymy, jak oddziały Exotików walcza˛ z Zaprzyja´znionymi. Nie jako najemnicy w jakiej´s wojnie planetarnej, lecz w bezpo´sredniej próbie sił Exotikowie kontra Zaprzyja´znieni. — Tu zrobiłem pauz˛e. — A je˙zeli oka˙ze si˛e, z˙ e
112
mam racj˛e, udzielisz finansowego poparcia mej kandydaturze na miejsce kolejnego zmarłego lub emerytowanego członka Rady. Raz jeszcze mały sarkastyczny człowieczek przygladał ˛ mi si˛e w milczeniu przez cała˛ okragł ˛ a˛ minut˛e. — Tam — rzekł wreszcie. — Nie wierz˛e w ani jedno słowo z tego, co tutaj powiedziałe´s. Ale obserwuj sobie, ile ci si˛e z˙ ywnie podoba, a ju˙z moja w tym głowa, by Rada nie odmówiła ci swego poparcia, je˙zeli kiedykolwiek taka kwestia wypłynie. A je´sli wyjdzie cho´c troch˛e na twoje, przyjd´z porozmawia´c ze mna˛ raz jeszcze. — Przyjd˛e — przyrzekłem. Wstałem, u´smiechnawszy ˛ si˛e do niego. Skinał ˛ głowa,˛ lecz pozostał w fotelu i nie odezwał si˛e ani słowem. — Mam nadziej˛e, z˙ e wkrótce si˛e zobaczymy — powiedziałem. I wyszedłem. Zaszczepiłem mu zaledwie male´nka˛ szczypt˛e watpliwo´ ˛ sci, akurat tyle, by skłoni´c go do my´slenia i skierowa´c tok jego rozumowania w po˙zadanym ˛ kierunku. Lecz Piers Leaf, na nieszcz˛es´cie, dysponował wysoce inteligentnym i twórczym umysłem; inaczej nie zostałby przewodniczacym ˛ Rady. Był to ten typ umysłowos´ci, który dopóty analizuje budzac ˛ a˛ watpliwo´ ˛ sc´ kwesti˛e, dopóki nie zdoła jej tak czy inaczej rozstrzygna´ ˛c. Je˙zeli nie potrafił dowie´sc´ fałszywo´sci tezy, wówczas wedle wszelkiego prawdopodobie´nstwa poczynał wynajdowa´c dowody na poparcie jej prawdziwo´sci — nawet w miejscach, gdzie inni nie mogli si˛e ich wcale dopatrzy´c. Watpliwo´ ˛ sci, które posiałem w umy´sle Leafa, miały trzy lata na kiełkowanie i wro´sni˛ecie w krajobraz poj˛eciowy Leafa. Musiałem zadowoli´c si˛e oczekiwaniem, a˙z to nastapi, ˛ tymczasem robiłem post˛epy w innych dziedzinach. Zmuszony byłem sp˛edzi´c par˛e tygodni na Ziemi, by ponownie wprowadzi´c nieco porzadku ˛ w moje sprawy finansowe, lecz potem znów poleciałem statkiem na Nowa˛ Ziemi˛e. Zaprzyja´znieni, wykupiwszy, jak ju˙z mówiłem, oddziały, które dostały si˛e do niewoli sił cassida´nskich pod dowództwem Kensiego Graeme’a, niezwłocznie wzmocnili je posiłkami i ulokowali niedaleko stolicy Partycji Północnej, Moretonu, jako wojska okupacyjne, zabezpieczajace ˛ egzekucj˛e nale˙znych im mi˛edzygwiezdnych kredytów. Kredyty nale˙zały si˛e oczywi´scie od buntowniczego rzadu ˛ pokonanej i nie istniejacej ˛ ju˙z Partycji Północnej, który wynajał ˛ z˙ ołnierzy, jednak, chocia˙z nie całkiem legalna z prawnego punktu widzenia, praktyka polegajaca ˛ na nakładaniu na jeden s´wiat okupu z tytułu wszelkiego rodzaju długów, zaciagni˛ ˛ etych na innym s´wiecie przez jakichkolwiek jego mieszka´nców, nie była pomi˛edzy gwiazdami zupełnie nieznana.
113
Powód tego był oczywi´scie taki, z˙ e wła´sciwa˛ waluta˛ w rozliczeniach pomi˛edzy s´wiatami były usługi pojedynczych jednostek ludzkich czy to w postaci psychiatrów, czy z˙ ołnierzy. Dług, zaciagni˛ ˛ ety w usługach takich jednostek przez jeden s´wiat na drugim s´wiecie, musiał by´c przez s´wiat dłu˙zniczy spłacony i nie mógł by´c anulowany nawet w wypadku zmiany rzadów. ˛ Zmiany rzadów ˛ nast˛epowałyby zbyt cz˛esto, gdyby stało si˛e to droga˛ do wyj´scia z mi˛edzyplanetarnych długów. W praktyce wygladało ˛ to tak, z˙ e je´sli poszczególne s´wiaty popadały ze soba˛ w jaki´s konflikt i szukały pomocy na innych planetach, za wszystko płacił zwyci˛ezca. Było to swego rodzaju odwrócenie reguł cywilnego procesu sadowego ˛ o zwrot szkód pieni˛ez˙ nych, gdzie strona przegrywajaca ˛ winna jest opłaci´c koszty sadowe ˛ stronie zwyci˛eskiej. Oficjalna wersja wydarze´n wygladała ˛ tak, z˙ e rzad ˛ z Zaprzyja´znionych, nie otrzymawszy zapłaty za wypo˙zyczonych buntowniczemu rzadowi ˛ z˙ ołnierzy, wypowiedział Nowej Ziemi jako s´wiatowi wojn˛e, póki Nowa Ziemia jako s´wiat nie ui´sci długu, zaciagni˛ ˛ etego przez niektórych jego mieszka´nców. W rzeczywisto´sci nie toczyły si˛e z˙ adne działania nieprzyjacielskie, a zapłata po dostatecznie długich targach miała wpłyna´ ˛c od tych nowoziemskich rzadów, ˛ które były najmocniej zaanga˙zowane w spraw˛e. W tym wypadku głównie rzadu ˛ Partycji Południowej, skoro on okazał si˛e zwyci˛ezca.˛ Lecz w tym czasie Nowa Ziemia była pod okupacja˛ wojsk z Zaprzyja´znionych i pojechałem tam w osiem miesi˛ecy po ostatnim pobycie, gdy˙z chciałem napisa´c o tym cykl artykułów. Tym razem udało mi si˛e spotka´c z komandorem polnym bez z˙ adnych kłopotów. W´sród babloplastycznych ˛ budynków Kwatery Wojskowej wzniesionej na otwartym terenie ju˙z od pierwszego rzutu oka wida´c było, z˙ e wojsko z Zaprzyja´znionych otrzymało rozkazy dawania ludno´sci niezaprzyja´znionej tak mało, jak to tylko mo˙zliwe, powodów do zadra˙znie´n. Nie słyszałem, by jaki´s z˙ ołnierz przemówił ko´scielnym za´spiewem, poczawszy ˛ od bramy, przez cała˛ kwater˛e, na biurze komandora polnego ko´nczac, ˛ cho´c ten, pomimo faktu, z˙ e „panował” mi, zamiast mnie „tyka´c”, nie wygladał ˛ na ucieszonego moim widokiem. — Komandor polny Wassel — przedstawił si˛e. — Niech pan siada, panie Olyn. Słyszałem o panu. Był to m˛ez˙ czyzna dobrze po czterdziestce, lub nieco po pi˛ec´ dziesiatce, ˛ z krótko przystrzy˙zonymi włosami, siwymi jak u gołabka. ˛ Przysadzisty jak piec, miał ci˛ez˙ ka,˛ kwadratowa˛ szcz˛ek˛e, która nie miała kłopotu z przybieraniem zawzi˛etego wygladu. ˛ Wła´snie teraz, pomimo wysiłków, by sprawia´c wra˙zenie beztroskiego, wygladał ˛ na nieprzejednanego — ja za´s znałem przyczyn˛e zmartwienia, które wywołało na twarzy Wassela wyraz buntu niezgodny z jego zamiarami. — Spodziewałem si˛e, i˙z b˛edzie pan słyszał — powiedziałem, trzeba to przyzna´c, z pewna˛ zawzi˛eto´scia.˛ — Zatem od razu postawi˛e spraw˛e jasno, przypominajac ˛ o bezstronno´sci Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. 114
Odpr˛ez˙ ył si˛e w fotelu. — Znamy ja˛ dobrze, redaktorze — odparł — tote˙z bynajmniej nie sugeruj˛e, z˙ e z˙ ywi pan wobec nas jakiekolwiek uprzedzenia. Ubolewamy nad s´miercia˛ pa´nskiego szwagra oraz nad pa´nska˛ rana.˛ Chciałbym jednak zaznaczy´c, z˙ e Słu˙zba Prasowa, wysyłajac ˛ spo´sród wszystkich członków Gildii wła´snie pana w celu napisania serii artykułów na temat okupacji przez nas terytorium Nowej Ziemi. . . — Prosz˛e pozwoli´c, bym był zupełnie szczery! — przerwałem mu. — Sam si˛e podjałem ˛ tego zadania, komandorze. Poprosiłem, by powierzono je wła´snie mnie! W owej chwili jego twarz przypominała zawzi˛ety pysk buldoga i niewiele pozostało w niej udawania. Ja, z równa˛ gorycza,˛ wpiłem si˛e przez biurko wzrokiem w jego oczy. — Widz˛e, z˙ e pan nie rozumie, komandorze. — Wyrzuciłem z siebie te słowa tonem w miar˛e mo˙zno´sci metalicznym i przynajmniej w mych uszach brzmiał nie´zle. — Moi rodzice zmarli do´sc´ wcze´snie. Wychowywał mnie wuj i celem mego z˙ ycia było zosta´c reporterem. Słu˙zba Prasowa jest dla mnie wa˙zniejsza ni˙z jakakolwiek instytucja albo ludzka istota na wszystkich czternastu cywilizowanych s´wiatach. Deklaracj˛e członka Gildii, komandorze, nosz˛e we własnym sercu. A kluczowym artykułem tej Deklaracji jest bezstronno´sc´ , starcie na proch i wyrwanie z korzeniami ka˙zdego osobistego uczucia, tam gdzie mogłoby ono wej´sc´ w konflikt lub w najmniejszym cho´c stopniu wpłyna´ ˛c na prac˛e reportera. W dalszym ciagu ˛ przygladał ˛ mi si˛e z zawzi˛eto´scia˛ zza biurka, lecz odniosłem wra˙zenie, z˙ e na jego kamienne oblicze stopniowo wkrada si˛e cie´n watpliwo´ ˛ sci. — Panie Olyn — rzekł wreszcie i ten nieco bardziej neutralny tytuł był niezobowiazuj ˛ acym ˛ złagodzeniem sztywnej, niczym przyniesionej na ostrzach bagnetów atmosfery, w jakiej zacz˛eli´smy rozmow˛e. — Czy próbuje mi pan powiedzie´c, z˙ e jest tutaj po to, by napisa´c te artykuły bez jakiegokolwiek uprzedzenia wobec nas? — Tak wobec was, jak i wszystkich innych spraw i ludzi — odparłem — i w zgodzie z Deklaracja˛ Reportera. Ten cykl b˛edzie publicznym s´wiadectwem wagi naszej Deklaracji i w rezultacie przyczyni si˛e do polepszenia publicznego wizerunku ka˙zdego, kto nosi peleryn˛e. Sadz˛ ˛ e, z˙ e nawet wtedy mi nie uwierzył. Tre´sc´ moich słów walczyła w nim o lepsze ze zdrowym rozsadkiem, ˛ a zapewnienie o bezinteresowno´sci wyra˙zone przez kogo´s, kogo znał jako nie-Zaprzyja´znionego, musiało brzmie´c dla niego jak pusta przechwałka. Lecz równocze´snie mówiłem jego własnym j˛ezykiem. Surowa rado´sc´ zło˙zenia samego siebie na ołtarzu ofiarnym, stoickie wyrzeczenie si˛e własnych uczu´c na rzecz obowiazku, ˛ taka postawa była zgodna z pogladami, ˛ którym hołdował przez całe swoje z˙ ycie. — Rozumiem — powiedział wreszcie. Powstał i gdy poszedłem w jego s´lady, wyciagn ˛ ał ˛ do mnie r˛ek˛e przez cała˛ 115
szeroko´sc´ biurka. — No có˙z, redaktorze, nie mog˛e powiedzie´c, by´smy widzieli tu pana z przyjemno´scia,˛ nawet teraz. Ale w rozsadnych ˛ granicach b˛edziemy z panem współpracowa´c tak dalece, jak b˛edzie to mo˙zliwe. Cho´c wszelkie artykuły, odzwierciedlajace ˛ fakt, z˙ e jeste´smy tu jako nieproszeni go´scie na obcej planecie, musza˛ przynie´sc´ nam szkod˛e w oczach ludów czternastu s´wiatów. — Nie tym razem, jak sadz˛ ˛ e — potrzasaj ˛ ac ˛ jego dłonia,˛ rzekłem krótko. Pu´scił moja˛ r˛ek˛e i spojrzał na mnie z nagłym nawrotem podejrzliwo´sci. — Moim zamiarem jest napisanie cyklu artykułów wst˛epnych — wytłumaczyłem. — B˛edzie on zatytułowany „Argumenty na rzecz okupacji Nowej Ziemi przez oddziały z Zaprzyja´znionych” i ograniczy si˛e bez reszty do badania postaw i punktów widzenia pana i pa´nskich ludzi, słu˙zacych ˛ w siłach okupacyjnych. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. — Do widzenia — po˙zegnałem go. Wyszedłem, słyszac ˛ za plecami jego wybakane ˛ z trudno´scia˛ „Do widzenia”. Wiedziałem, z˙ e zostawiam go w stanie kompletnej niepewno´sci co do tego, czy siedzi, czy te˙z nie, na beczce prochu. Lecz zgodnie z moimi przewidywaniami musiał zmieni´c zdanie, kiedy pierwsze artykuły z cyklu zacz˛eły si˛e ukazywa´c w serwisach „Wiadomo´sci Mi˛edzygwiezdnych”. Jest pewna ró˙znica mi˛edzy zwykłym reporta˙zem a artykułem wst˛epnym. We wst˛epniaku mo˙zesz przedstawi´c sytuacj˛e z punktu widzenia diabła i dopóki nie uto˙zsamiasz si˛e z nim osobi´scie, dopóty mo˙zesz si˛e nie ba´c podejrzenia o stronniczo´sc´ . Przedstawiłem sytuacj˛e z punktu widzenia Zaprzyja´znionych ich własnymi słowami i poprzez ich własne wypowiedzi. Był to pierwszy od lat wypadek, by o z˙ ołnierzach z Zaprzyja´znionych pisano w „Wiadomo´sciach Mi˛edzygwiezdnych” inaczej ni˙z krytycznie, a w oczach Zaprzyja´znionych wszelka krytyka sugerowała oczywi´scie, z˙ e autor jest do nich osobi´scie uprzedzony. Gdy˙z sami na swej drodze z˙ ycia nie uznawali pół´srodków i nie przyznawali do nich prawa postronnym. Tote˙z zanim jeszcze znalazłem si˛e w połowie cyklu, zda˙ ˛zyłem ju˙z sobie zdoby´c zawzi˛ete serce komandora polnego Wassela i serca wszystkich z˙ ołnierzy jego sił okupacyjnych tak dalece, jak tylko mógł je zdoby´c nie-Zaprzyja´zniony. Nowoziemianie odpowiedzieli oczywi´scie na cykl krzykiem, by opisa´c okupacj˛e równie˙z z ich punktu widzenia. I bardzo dobry reporter nazwiskiem Moha Skanosky otrzymał takie wła´snie zadanie od Gildii. Lecz w oczach opinii publicznej to ja zdobyłem sobie prawo pierwsze´nstwa, a artykuły miały tak pot˛ez˙ ny wyd´zwi˛ek, z˙ e o mało nie przekonały mnie samego, ich autora. Słowa, którymi si˛e posługujemy, maja˛ w sobie jaka´ ˛s magi˛e i po uko´nczeniu cyklu byłem nieomal skłonny odnale´zc´ w sobie jakie´s usprawiedliwienie i nieco sympatii dla tych nieust˛epliwych ludzi sparta´nskiej wiary.
116
Lecz na kamiennych s´cianach mojej duszy, cho´c nie naostrzony i nie opatrzony, przecie˙z wisiał claidheamh mor, który nie ugiałby ˛ si˛e przed taka˛ słabo´scia.˛
Rozdział 18 Byłem jednak pod s´cisła˛ obserwacja˛ mych kolegów z Gildii i po powrocie na Ziemi˛e w poczcie w St. Louis znalazłem notk˛e od Piersa Leafa. Drogi Tamie! Twój cykl to s´wietna robota. Majac ˛ jednak w pami˛eci temat naszej rozmowy podczas ostatniego spotkania, byłbym zdania, z˙e normalna praca korespondenta lepiej przysłu˙zyłaby nie twej opinii zawodowej ni˙z zajmowanie si˛e tego rodzaju publicystyka.˛ Z najlepszymi z˙ yczeniami na przyszło´sc´ . P. F. Było to do´sc´ przejrzyste ostrze˙zenie przed wyra˙zaniem osobistego zaanga˙zowania w sytuacj˛e, która˛ wedle mych słów miałem uczyni´c przedmiotem dochodzenia. Mogło mnie ono skłoni´c do odło˙zenia zaplanowanej podró˙zy na St. Marie na miesiac ˛ lub jeszcze dłu˙zej. Ale wła´snie wtedy Donal Graeme, który przyjał ˛ od Zaprzyja´znionych stanowisko naczelnika wojny, dokonał swego niewiarygodnego — historycy wojskowo´sci mówia˛ o „niewiarygodnie błyskotliwym” — rajdu na Oriente, nie zamieszkana˛ planet˛e z tego samego układu słonecznego, co s´wiaty Exotików. Skutkiem tego rajdu, jak to niemal natychmiast odkryło czterna´scie s´wiatów, była kapitulacja wi˛ekszej cz˛es´ci floty kosmicznej Exotików i całkowita ruina kariery i reputacji Geneve bar-Colmaina, ówczesnego komendanta ich kosmicznej z˙ eglugi. Wynikła stad ˛ zmiana nastawienia opinii publicznej wobec Zaprzyja´znionych, gdy˙z Exotikowie byli ogólnie lubiani na czternastu s´wiatach, co odwróciło resztki uwagi od moich artykułów. Mogłem si˛e z tego tylko cieszy´c. To, co miałem nadziej˛e zyska´c na ich publikacji, a wi˛ec załagodzenie wrogo´sci i podejrzliwo´sci wobec mnie ze strony komandora Wassela i jego wojsk okupacyjnych, ju˙z zyskałem. Udałem si˛e wi˛ec na St. Marie, niewielka,˛ lecz urodzajna˛ planet˛e, która wraz z górniczym s´wiatem Coby i kilkoma nie zamieszkanymi kawałkami skały jak Oriente dzieliła układ słoneczny ze s´wiatami Mary i Kultis. Oficjalnie celem mojej wizyty było ustalenie wpływu, jaki militarna katastrofa Oriente miała na t˛e 118
peryferyjna˛ planetk˛e z jej przewa˙znie rzymskokatolicka˛ i w głównej mierze wiejska˛ populacja.˛ Jakkolwiek oficjalnie nie było mi˛edzy nimi z˙ adnych powiaza´ ˛ n poza układem o wzajemnej pomocy, zrzadzeniem ˛ kosmografii St. Marie stała si˛e nieomal przedmie´sciem wi˛ekszych i pot˛ez˙ niejszych s´wiatów Exotików. Jak to zwykle bywa, gdy posiada si˛e bogatych i mo˙znych sasiadów, ˛ rzady ˛ i interesy na St. Marie w znacznym stopniu zale˙zały od porusze´n koła fortuny Exotików. Czytajaca ˛ publiczno´sc´ czternastu s´wiatów z zainteresowaniem powitałaby wiadomo´sc´ o tym, jakie skutki dla pradów ˛ i zapatrywa´n obecnych w z˙ yciu politycznym St. Marie miała pora˙zka Exotików na Oriente. Jak łatwo było przewidzie´c, odwróciła je ona o sto osiemdziesiat ˛ stopni. Po jakich´s pi˛eciu dniach uruchomiania przeró˙znych znajomo´sci udało mi si˛e wreszcie uzyska´c wywiad z Marcusem O’Doyne’em, byłym prezydentem i osobisto´scia˛ o wielkich wpływach politycznych w tak zwanym Bł˛ekitnym Froncie, odsuni˛etej od władzy partii politycznej St. Marie. Do´sc´ było mi jednego rzutu oka, bym zorientował si˛e, i˙z nie posiada si˛e on z tego powodu ze z´ le ukrywanej rado´sci. Spotkali´smy si˛e w jego apartamencie hotelowym w Blauvain, stolicy St. Marie. Był nie wi˛ecej ni˙z s´redniego wzrostu, za to głow˛e miał nieproporcjonalnie wielka,˛ czaszk˛e mocno wysklepiona˛ i dowodzace ˛ wielkiej siły charakteru rysy twarzy pod falujac ˛ a˛ siwa˛ czupryna.˛ Głowa ta osadzona była do´sc´ niezgrabnie na pulchnych i raczej waskich ˛ ramionach, co w połaczeniu ˛ ze zwyczajem posługiwania si˛e w normalnej rozmowie tubalnym głosem wiecowego agitatora nie zaskarbiło mu mych szczególnych wzgl˛edów. Bladoniebieskie oczy s´wieciły mu, gdy mówił. — . . . Obudziło ich, jak. . . bogackiego! — zagaił rozmow˛e, gdy ju˙z usadowili´smy si˛e z drinkami w dłoniach w przesadnie mi˛ekkich fotelach, stojacych ˛ w salonie jego apartamentów hotelowych. Ułamek sekundy wcze´sniej, nim wyjechał z emfatycznym „. . . bogackiego!”, uczynił teatralna˛ pauz˛e na wzi˛ecie oddechu, jak gdyby chciał mi pokaza´c, i˙z omal nie wezwał imienia boskiego nadaremno, ale na czas si˛e zreflektował. Jak to szybko odkryłem, to łapanie si˛e w ostatniej chwili na kraw˛edzi wypowiedzenia spro´sno´sci lub przekle´nstwa, było stała˛ sztuczka˛ z jego repertuaru. — . . . normalnych ludzi. . . zwykłych wiejskich ludzi — przemawiał, pochylajac ˛ si˛e do mnie konfidencjonalnie. — Bo dotad ˛ byli tutaj u´spieni. Tkwili w u´spieniu przez całe lata, ukołysani do snu przez tych. . . skórkowanych Exotików. Ale ten interes z Oriente ich przebudził. Otworzył im oczy! — Ukołysani do snu. . . niby w jaki sposób? — zapytałem. — Za pomoca˛ austriackiego gadania, tak, austriackiego gadania! — O’Doyne jał ˛ si˛e kołysa´c w tył i w przód na kanapie. — Jarmarcznych iluzji! Psychologicznych zagrywek. . . i jeszcze na tysiac ˛ i jeden sposobów, redaktorze. Nigdy by pan nie uwierzył!
119
— Ale mo˙ze uwierza˛ moi czytelnicy — odparłem. — Nie przytoczyłby pan tutaj jakiego´s przykładu? ˙ jak? Mam. . . gdzie´s pa´nskich czytelników! Tak wła´snie powiadam! — Ze Mam. . . gdzie´s pa´nskich czytelników! — Znów bujnał ˛ si˛e do przodu, dumnie piorunujac ˛ mnie wzrokiem. — Obchodzi mnie tylko zwykły mieszkaniec mojego własnego s´wiata! Zwykły mieszkaniec! On zna wszystkie przykłady, wszystkie wymuszenia, wszystkie krzywdy! Nie damy si˛e zepchna´ ˛c na boczny tor, panie Olyn, chocia˙z by´c mo˙ze panu byłoby to po my´sli! Nie, powiadam panu, mam. . . gdzie´s pa´nskich czytelników i mam. . . gdzie´s pana! Niechcacy ˛ bym wpakował kogo´s w kłopoty z tymi. . . kapociarzami, przedstawiajac ˛ jakie´s konkretne przykłady. — W takim razie nie daje mi pan wiele materiału do pisania — powiedziałem. — Mo˙ze zatem przejdziemy do innego tematu. Jak zrozumiałem, pa´nskim zdaniem ludzie z obecnego rzadu ˛ utrzymuja˛ si˛e przy władzy jedynie dzi˛eki presji wywieranej na St. Marie przez Exotików? — To po prostu zwykli kolaboranci, panie Olyn. Rzad? ˛ Dobre sobie! Nazywajmy ich Zielonym Frontem, bo niczym wi˛ecej nie sa! ˛ Uzurpuja˛ sobie prawo do wyst˛epowania w imieniu wszystkich obywateli St. Marie. Ci. . . Zna pan nasza˛ tutejsza˛ sytuacj˛e polityczna? ˛ — Jak zrozumiałem — odparłem — wasza konstytucja pierwotnie podzieliła cała˛ planet˛e na okr˛egi wyborcze o jednakowej powierzchni, z dwoma przedstawicielami w rzadzie ˛ planetarnym dla ka˙zdego dystryktu. Teraz pa´nska partia utrzymuje, i˙z rozwój populacji miejskiej oddał wiejskim dystryktom kontrol˛e nad miejskimi, jako z˙ e miasto, które jak Blauvain liczy sobie pół miliona mieszka´nców, nie ma wi˛ecej przedstawicieli ni˙z dystrykt zamieszkany przez trzy lub cztery tysiace? ˛ — Wła´snie, wła´snie! — O’Doyne bujnał ˛ si˛e do przodu i zagrzmiał pod moim adresem konfidencjonalnie. — Potrzeba reproporcjonalizacji jest palaca, ˛ jak zawsze w sytuacjach o historycznym znaczeniu. Ale czy Zielony Front przegłosuje odebranie władzy samemu sobie? Mało prawdopodobne! Tylko jedno s´miałe pociagni˛ ˛ ecie, tylko oddolna rewolucja mo˙ze pozbawi´c ich władzy i wprowadzi´c nasza˛ parti˛e, reprezentujac ˛ a˛ interesy zwykłych ludzi, ludzi ignorowanych, pozbawionych praw wyborczych ludzi z miast, do rzadu. ˛ — Czy uwa˙za pan, z˙ e w chwili obecnej mo˙zliwa jest taka oddolna rewolucja? — Zmniejszyłem poziom nagrywania w swoim magnetofonie. — Przed Oriente powiedziałbym. . . nie! Nie, cho´cbym miał nie wiem jak wielka˛ nadziej˛e! Ale od czasu Oriente. . . — urwał i bujnał ˛ si˛e triumfalnie do tyłu, spogladaj ˛ ac ˛ na mnie znaczaco. ˛ — Od czasu Oriente? — podpowiedziałem, jako z˙ e znaczace ˛ spojrzenia tudzie˙z znaczace ˛ przemilczenia nie miały dla mnie z˙ adnej warto´sci przy wykonywaniu zwykłej pracy korespondenta. Ale O’Doyne’em kierowała typowa dla po120
lityka obawa przed zap˛edzeniem si˛e swymi własnymi słowami w kozi róg. — No có˙z, od czasu Oriente — kontynuował — stało si˛e oczywiste, oczywiste dla ka˙zdego my´slacego ˛ obywatela tego s´wiata, z˙ e St. Marie mo˙ze by´c zmuszona ˙ do uniezale˙znienia. Ze by´c mo˙ze b˛edziemy musieli obej´sc´ si˛e bez kontrolujacej ˛ nasze przedsi˛ewzi˛ecia paso˙zytniczej dłoni Exotików. Gdzie za´s mo˙zna znale´zc´ ludzi, którzy potrafiliby stana´ ˛c u steru chybotliwej nawy St. Marie i przez burzliwe odm˛ety przyszło´sci wyprowadzi´c ja˛ na spokojne wody? W miastach, redaktorze! W szeregach tych spo´sród nas, którzy zawsze bronili sprawy zwykłego człowieka. W naszej własnej partii Bł˛ekitnego Frontu! — Rozumiem — odrzekłem. — Ale czy w s´wietle waszej konstytucji zmiana władz przedstawicielskich nie wymagałaby wyborów? I czy wyborów nie mo˙zna si˛e domaga´c dopiero wtedy, gdy dysponuje si˛e wi˛ekszo´scia˛ głosów obecnych przedstawicieli? I czy to nie Zielony Front ma teraz t˛e wi˛ekszo´sc´ , tak z˙ e jest mało prawdopodobne, by zwołał wybory, które zmiotłyby z urz˛edu wi˛ekszo´sc´ jego członków? — Prawda! — zagrzmiał. — Prawda! — Bujnał ˛ si˛e w tył i w przód, piorunujac ˛ mnie wzrokiem, zawierajacym ˛ przejrzysta˛ aluzj˛e do wielkiej wagi przemilczenia tych faktów. — W takim razie — wyznałem — nie rozumiem, w jaki sposób mo˙zliwa jest oddolna rewolucja, o której pan mówi, panie O’Doyne. — Wszystko jest mo˙zliwe! — odparł. — Nie ma rzeczy niemo˙zliwych dla zwykłego człowieka! Pierwsze jaskółki sa˛ ju˙z w powietrzu, a powietrze dojrzało do zmian. Któ˙z mo˙ze temu zaprzeczy´c? Wyłaczyłem ˛ magnetofon. — Widz˛e — rzekłem — z˙ e to nas prowadzi donikad. ˛ Mo˙ze lepiej nam pójdzie bez nagrywania. — Bez nagrywania? Bezwzgl˛ednie! W rzeczy samej, bezwzgl˛ednie! — przytakiwał dobrodusznie. — Jestem tak samo gotowy odpowiada´c na pytania bez nagrywania, jak i z nagrywaniem, redaktorze. A wie pan dlaczego? Dlatego, z˙ e dla mnie z nagrywaniem i bez nagrywania to jedno i to samo. Jedno i to samo! — No có˙z — powiedziałem. — W takim razie mo˙ze o tych pierwszych jaskółkach w powietrzu? Bez nagrywania, mo˙ze mi pan poda´c jaki´s przykład? Bujnał ˛ si˛e w moim kierunku i zni˙zył głos. — Miały miejsce. . . zebrania, nawet na terenach wiejskich — wymamrotał. — Niepokoje i poruszenia. . . tyle tylko mog˛e panu powiedzie´c. Je´sli zapyta pan o nazwiska, adresy. . . oczywi´scie, nie. Nic panu nie powiem. — Zatem nie liczac ˛ mglistych aluzji, odprawia mnie pan z niczym? Nie mog˛e z tego zrobi´c artykułu. A panu zale˙załoby na artykule na temat tej sytuacji, jak sadz˛ ˛ e? — Tak, ale. . . — Pot˛ez˙ ne szcz˛eki si˛e zacisn˛eły. — Nic panu nie powiem. Nie b˛ed˛e ryzykował. . . Nic nie powiem! 121
— Rozumiem — zgodziłem si˛e. Czekałem przez cała˛ minut˛e. Otworzył usta, zamknał ˛ je, potem poruszył si˛e niespokojnie na kanapie. — By´c mo˙ze — podjałem ˛ z wolna — by´c mo˙ze istnieje wyj´scie z tej sytuacji. Spod posiwiałych brwi rzucił mi spojrzenie niedalekie od podejrzliwo´sci. — By´c mo˙ze ja mógłbym wypowiedzie´c to zamiast pana — mówiłem łagodzaco. ˛ — Nie musiałby pan niczego potwierdza´c. I oczywi´scie nawet moje rozwa˙zania nie zostałyby nagrane. — Pan. . . zamiast. . . mnie? Przygladał ˛ mi si˛e twardo. — A dlaczegó˙z by nie? — odrzekłem ze swoboda.˛ Był zbyt wytrawna˛ osobisto´scia˛ publiczna,˛ by okaza´c po sobie zakłopotanie, lecz nadal przygladał ˛ mi si˛e uporczywie. — My ze Słu˙zby Prasowej mamy własne z´ ródła informacyjne, a na ich podstawie potrafimy wyrobi´c sobie ogólny obraz sytuacji, nawet je´sli brakuje poszczególnych cz˛es´ci. Otó˙z, mówiac ˛ oczywi´scie hipotetycznie, sytuacja ogólna w chwili obecnej wyglada ˛ w du˙zym stopniu tak, jak ja˛ pan opisał. Niepokoje i poruszenia, zebrania, odgłosy niezadowolenia z obecnego, pan by pewnie powiedział, marionetkowego rzadu. ˛ — Tak — zadudnił. — Tak, z ust mi pan wyjał. ˛ To wła´snie to. . . zakichany rzad ˛ marionetkowy! — Jednocze´snie — kontynuowałem — jak ju˙z tego dowiedli´smy, ów marionetkowy rzad ˛ jest w pełni gotowy do stłumienia wszelkiego rodzaju lokalnych rozruchów, nie ma za´s zamiaru zwołania wyborów, które usun˛ełyby go od władzy, a wykluczywszy zwołanie takich wyborów, nie wydaje mi si˛e, by istniał konstytucyjny sposób zmiany status quo. Wysoce utalentowani i bezinteresowni przywódcy, których w innym stanie rzeczy St. Marie mogłaby, mówi˛e mogłaby, zachowujac ˛ oczywi´scie ze swej strony pełna˛ neutralno´sc´ , znale´zc´ w szeregach Bł˛ekitnego Frontu, wydaja˛ si˛e skazani na pozostanie z dala od areny politycznej i pozbawieni s´rodków, za pomoca˛ których mogliby uratowa´c swój s´wiat od obcych wpływów. — Tak — wybakał, ˛ wpatrujac ˛ si˛e we mnie. — Tak. — W rezultacie jaki kurs pozostaje otwarty dla tych, którzy wyzwoliliby St. Marie spod władzy obecnego rzadu? ˛ — kontynuowałem. — Skoro nie mo˙zna si˛e uciec do z˙ adnych legalnych s´rodków, jedyna˛ droga˛ wyj´scia, tak mogłoby si˛e wydawa´c ludziom dzielnym i silnym, jest na czas próby odło˙zy´c legalna˛ procedur˛e na bok. Je´sli nie ma konstytucyjnych sposobów usuni˛ecia ludzi dzier˙zacych ˛ obecnie ster rzadów, ˛ mo˙ze zaj´sc´ konieczno´sc´ usuni˛ecia ich innym sposobem, z oczywistym po˙zytkiem dla całego s´wiata St. Marie i ka˙zdego jego mieszka´nca. Zapatrzył si˛e we mnie. Niedostrzegalnie poruszył wargami, lecz nie rzekł nic. Jego bladoniebieskie oczy sprawiały pod siwymi brwiami wra˙zenie z lekka wytrzeszczonych. 122
— Krótko mówiac. ˛ . . bezkrwawy zamach stanu, bezpo´srednie i przymusowe usuni˛ecie owych złych przywódców z urz˛edu wydaje si˛e jedynym rozwiazaniem ˛ pozostałym dla tych, którzy wierza,˛ z˙ e planeta potrzebuje ratunku. Dalej, wiemy. . . — Czekaj pan. . . — przerwał dono´snie O’Doyne. — Zmuszony jestem powiedzie´c panu tu i teraz, redaktorze, z˙ e mojego milczenia nie nale˙zy tłumaczy´c sobie jako przyzwolenia na którakolwiek ˛ z tych spekulacji. Nie doniesie pan. . . — Prosz˛e pana — ja z kolei przeszkodziłem mu, podnoszac ˛ r˛ek˛e do góry. Uspokoił si˛e łatwiej, ni˙z mo˙zna byłoby przypuszcza´c. — To wszystko jest z mojej strony całkowicie teoretyczna˛ supozycja.˛ Nie uwaz˙ am, by miało to cokolwiek wspólnego z sytuacja˛ rzeczywista.˛ — Zawahałem si˛e. — Jedyna˛ kwestia˛ niejasna˛ w tej projekcji sytuacji. . . sytuacji teoretycznej. . . jest sprawa wprowadzenia jej w czyn. Zdajemy sobie spraw˛e, i˙z je´sli chodzi o liczebno´sc´ i wyposa˙zenie, siły Bł˛ekitnego Frontu, pozostajace ˛ w stosunku jeden do stu w czasie ostatniej elekcji, trudno porównywa´c do planetarnych sił zbrojnych rzadu ˛ St. Marie. — Nasze poparcie. . . nasze oddolne poparcie. . . — Och, oczywi´scie — powiedziałem. — W dalszym ciagu ˛ jednak otwarta pozostaje kwestia podj˛ecia w tej sytuacji jakichkolwiek działa´n fizycznie skutecznych. To wymagałoby sprz˛etu i ludzi. . . zwłaszcza ludzi. Przez co oczywi´scie rozumiem wojskowych zdolnych albo do wyszkolenia miejscowych oddziałów zło˙zonych z surowych rekrutów, albo do samodzielnego rozpocz˛ecia działa´n z pozycji siły. . . — Panie Olyn — rzekł O’Doyne — musz˛e zaprotestowa´c przeciwko takim sformułowaniom. Zmuszony jestem takie sformułowania odrzuci´c. Jestem zmuszony — powstał, by przej´sc´ si˛e po pokoju i ujrzałem, jak wymachujac ˛ r˛ekoma maszeruje tam i z powrotem. — Jestem zmuszony odmówi´c dalszego wysłuchiwania takich sformułowa´n. — Prosz˛e mi wybaczy´c — odparłem. — Jak ju˙z wspominałem, bawi˛e si˛e mo˙zliwo´sciami hipotetycznej sytuacji. Ale próbujac ˛ dalej doj´sc´ do sedna. . . — Nie mam nic wspólnego z sednem, do którego próbuje pan doj´sc´ , redaktorze! — rzekł O’Doyne, zatrzymujac ˛ si˛e przede mna˛ ze srogim wyrazem twarzy. — Sedno to nie dotyczy nas z Bł˛ekitnego Frontu. — Oczywi´scie, z˙ e nie — uspokoiłem go. — Wiem, z˙ e nie dotyczy. Ma si˛e rozumie´c, z˙ e nie jest to bynajmniej mo˙zliwe. — Nie jest mo˙zliwe? — O’Doyne zesztywniał. — Co nie jest mo˙zliwe? — Cała ta sprawa z zamachem stanu — odrzekłem. — To oczywiste. Wszelkie kroki w tym kierunku wymagałyby pomocy z zewnatrz. ˛ . . Na przykład kwestia wyszkolonych wojskowych. Tacy ludzie musieliby by´c dostarczeni z innego s´wiata, a jaki˙z s´wiat skłonny byłby swoje cenne oddziały udost˛epni´c na własne ryzyko nieznanej i pozbawionej władzy partii politycznej z St. Marie? 123
Pozwoliłem, by mój głos wybrzmiał, i siedziałem, przypatrujac ˛ mu si˛e z u´smiechem, jak gdybym spodziewał si˛e po nim odpowiedzi na ostatnie pytanie. On równie˙z siedział, odwzajemniajac ˛ spojrzenie, jak gdyby spodziewał si˛e, z˙ e sam sobie udziel˛e odpowiedzi. Musieli´smy tak siedzie´c w obustronnie wyczekujacym ˛ milczeniu dobre dwadzie´scia sekund, nim przerwałem je znowu, wstajac ˛ z miejsca. — Oczywi´scie — powiedziałem z nutka˛ z˙ alu w głosie — z˙ aden. Wnioskuj˛e zatem, z˙ e w najbli˙zszej przyszło´sci mimo wszystko nie zobaczymy na St. Marie przełomowych zmian w rzadach ˛ ani te˙z w stosunkach z Exotikami. Có˙z — i wyciagn ˛ ałem ˛ do niego r˛ek˛e — musz˛e pana przeprosi´c, z˙ e to ja pozwalam sobie zako´nczy´c ten wywiad, panie O’Doyne, lecz widz˛e, z˙ e straciłem poczucie czasu. Za pi˛etna´scie minut umówiony jestem na drugim ko´ncu miasta na wywiad z prezydentem, by zapozna´c si˛e z pogladami ˛ strony przeciwnej, a zaraz potem biegn˛e do portu kosmicznego, by jeszcze dzi´s wieczorem odlecie´c na Ziemi˛e. Wstał i u´scisnał ˛ mi dło´n jak automat. — Nie ma za co — rozpoczał. ˛ Jego głos przez jedna˛ chwil˛e pobrzmiewał basem, by zaraz zachwia´c si˛e i powróci´c do normalnego poziomu. — Nie ma za co. . . z przyjemno´scia˛ zapoznałem pana, redaktorze, z panujac ˛ a˛ tu naprawd˛e sytuacja.˛ — Wypu´scił moja˛ dło´n nieomal z z˙ alem. — Do widzenia, zatem — powiedziałem. Odwróciłem si˛e do wyj´scia i byłem ju˙z w połowie drogi do drzwi, gdy usłyszałem jego głos za plecami. — Redaktorze Olyn. . . Zatrzymałem si˛e i odwróciłem. — Słucham? — odparłem. — Czuj˛e — nagle jego głos zadudnił — z˙ e moim obowiazkiem ˛ jest pana zapyta´c. . . obowiazkiem ˛ wobec Bł˛ekitnego Frontu, obowiazkiem ˛ wzgl˛edem mojej partii jest wymóc na panu zapoznanie mnie z wszelkimi pogłoskami, jakie mógł pan usłysze´c, dotyczacymi ˛ to˙zsamo´sci jakiegokolwiek s´wiata. . . jakiegokolwiek. . . gotowego przyj´sc´ z pomoca˛ wła´sciwemu rzadowi, ˛ tu, na St. Marie. My tak˙ze, redaktorze, jeste´smy tu, na tym s´wiecie, pa´nskimi czytelnikami. Jest pan nam winien t˛e informacj˛e, tak jak wszystkim innym. Czy słyszał pan o s´wiecie, o którym by. . . doniesiono lub jak pan woli, o którym kra˙ ˛za˛ słuchy. . . z˙ e jest gotowy udzieli´c oddolnemu ruchowi z St. Marie pomocy w zrzuceniu jarzma Exotików i zapewnieniu naszemu ludowi równych praw wyborczych? Odwzajemniłem mu si˛e spojrzeniem. Pozwoliłem mu poczeka´c dwie lub trzy sekundy. — Nie — odrzekłem. — Nie, panie Doyne, nie słyszałem. Stał bez ruchu, jak gdyby moje słowa przykuły go do ziemi, z nogami w lekkim rozkroku i zadartym podbródkiem, rzucajac ˛ mi wyzwanie. — Przykro mi — powiedziałem. — Do widzenia. Wyszedłem. Nie wydaje mi si˛e, by w ogóle odpowiedział na moje po˙zegnanie. 124
Po´spieszyłem wprost do gmachu rzadu ˛ i nast˛epne dwadzie´scia minut sp˛edziłem tam w atmosferze pełnej miłych i podnoszacych ˛ na duchu frazesów, przeprowadzajac ˛ wywiad z prezydentem rzadu ˛ St. Marie, Charlesem Perrinim. Potem droga˛ na New San Marcos i Josephstown wróciłem do portu kosmicznego, wprost na statek odlatujacy ˛ na Ziemi˛e. Na Ziemi zatrzymałem si˛e tylko tyle czasu, ile potrzeba, by przejrze´c poczt˛e, i bez dalszej zwłoki znalazłem si˛e na statku poda˙ ˛zajacym ˛ w kierunku Harmonii, a konkretnie — znajdujacej ˛ si˛e na tej planecie siedziby Zjednoczonej Rady Ko´ s´ciołów, które wspólnie rzadziły ˛ obojgiem Zaprzyja´znionych Swiatów Harmonii i Zjednoczenia. Sp˛edziłem tam pi˛ec´ dni szlifujac ˛ bruki miejskie oraz posadzki w biurach i na kwaterach młodszych oficerów ich tak zwanego Urz˛edu Informacji Prasowej. Szóstego dnia okazało si˛e, z˙ e notatka, która˛ bezzwłocznie po przybyciu wysłałem do komandora polnego Wassela, spełniła swoje zadanie. Zabrano mnie do samego gmachu Rady i po sprawdzeniu, czy nie mam przy sobie broni — były na tle sekciarskim jakie´s gwałtowne ró˙znice zda´n pomi˛edzy grupami Ko´sciołów ´ na samych Zaprzyja´znionych Swiatach i jak wida´c nie robiono wyjatków ˛ nawet dla prasy — wprowadzono do wysoko sklepionego gabinetu o gołych s´cianach. Tam, w otoczeniu kilku zwykłych krzeseł, po´srodku czarno-białej szachownicy podłogi, stało masywne biurko z siedzacym ˛ za nim ubranym całkiem na czarno m˛ez˙ czyzna.˛ Jedynymi białymi akcentami w jego sylwetce były twarz i r˛ece. Cała reszta była okryta ubraniem. Lecz ramiona miał kwadratowe i szerokie jak wrota stodoły, a sponad nich, nie ust˛epujac ˛ czernia˛ jego ubiorowi, patrzyła para oczu, które zdawały si˛e pali´c mnie z˙ ywym ogniem. M˛ez˙ czyzna powstał i górujac ˛ nade mna˛ wzrostem o pół głowy, obszedł dookoła biurko, by poda´c mi r˛ek˛e. — Bóg z toba˛ — powiedział. Nasze dłonie si˛e spotkały. Na cienkiej linii jego warg widniał nikły s´lad niezaprzeczalnego rozbawienia, a spojrzenie jego oczu zdawało si˛e mnie sondowa´c ´ niczym dwa bli´zniacze skalpele chirurgiczne. Scisn ał ˛ moja˛ dło´n niezbyt mocno, lecz w sposób wskazujacy ˛ na sił˛e, która gdyby tego zapragnał, ˛ mogła zgruchota´c mi palce jak w imadle. Stanałem ˛ wreszcie przed obliczem Starszego nad Rada˛ Starszych władajac ˛ a˛ połaczonymi ˛ Ko´sciołami Harmonii i Zjednoczenia, przed obliczem tego, który nazywany był Brightem, Pierwszym w´sród Zaprzyja´znionych.
Rozdział 19 — Przychodzi pan z dobrymi rekomendacjami od komandora polnego Wassela — rzekł, gdy ju˙z wymienili´smy u´scisk dłoni. — Niezwykła rzecz jak na reportera. — Było to jedynie stwierdzenie faktu, nie za´s szyderstwo, tote˙z skorzystałem z jego zaproszenia — które brzmiało prawie jak rozkaz — i usiadłem, a on powrócił za biurko. Siedzieli´smy naprzeciwko siebie. Człowiek ten miał w sobie moc i obietnic˛e czarnego płomienia. Przyszło mi nagle do głowy, z˙ e drzemie w nim zapowied´z ognia niczym w prochu strzelniczym, składowanym przez Turków na terenie Partenonu w 1687 roku, kiedy to pocisk wystrzelony przez armi˛e wenecka˛ pod dowództwem Orsiniego doprowadził czarne ziarenka do eksplozji i wysadził s´rodek białej s´wiatyni ˛ w powietrze. Zawsze nosiłem w sobie ciemny zakatek, ˛ specjalnie przeznaczony na nienawi´sc´ do tej armii i tego pocisku, gdy˙z je´sli Partenon był dla mnie w latach chłopi˛ecych z˙ ywym zaprzeczeniem Mathiasowych mroków, zniszczenia uczynione przez pocisk były dowodem na istnienie dziedzin przez nie podbitych nawet w samym sercu s´wiatło´sci. Zatem widok Starszego Brighta sprawił, i˙z połaczyłem ˛ w my´sli jego obraz z tym zastarzałym obiektem nienawi´sci, cho´c pilnowałem si˛e, by nie odsłoni´c swych uczu´c przed jego wzrokiem. Do tej pory jedynie u Padmy wyczuwałem równie przeszywajac ˛ a˛ na wylot moc spojrzenia, w tym wypadku jednak za spojrzeniem stał dodatkowo człowiek. Jego oczy były oczyma Torquemady, spiritus movens Inkwizycji starodawnej Hiszpanii — co zauwa˙zyło ju˙z przede mna˛ wielu innych, jako z˙ e Ko´scioły Zaprzyja´znionych nie byłyby soba˛ bez własnych prze´sladowców i t˛epicieli herezji. Za tymi oczyma kryła si˛e polityczna inteligencja umysłu, który wiedział, kiedy sp˛eta´c, a kiedy pu´sci´c wolno moce obu planet. Po raz pierwszy byłem w stanie wyobrazi´c sobie uczucia s´miałka, który wst˛epujac ˛ samotnie do klatki lwa, słyszy, jak zatrzaskuja˛ si˛e za nim z˙ elazne kraty. To znaczy, po raz pierwszy od chwili, gdy stanałem ˛ w sali Katalogu Encyklopedii Finalnej. Ugi˛eły si˛e pode mna˛ kolana — có˙z poczn˛e, je´sli oka˙ze si˛e, i˙z Bright nie ma z˙ adnych słabych punktów i próbujac ˛ uzyska´c nad nim kontrol˛e, tyle zdołam osiagn ˛ a´ ˛c, z˙ e sam zdradz˛e si˛e przed nim z własnymi planami? 126
Lecz na ratunek przyszła mi siła przyzwyczaje´n wyniesionych z tysiaca ˛ wywiadów, tote˙z nawet n˛ekany rojem watpliwo´ ˛ sci nie przestawałem obraca´c automatycznie j˛ezykiem. — . . . co tylko w mojej mocy w s´cisłej współpracy z komandorem polnym Wasselem i jego lud´zmi na Nowej Ziemi — mówiłem. — Jestem im za to niezmiernie wdzi˛eczny. — I ja równie˙z — rzekł szorstko Bright, przewiercajac ˛ mnie na wylot rozpalonym do czerwono´sci spojrzeniem — potrafi˛e doceni´c reportera, który umie zachowa´c bezstronno´sc´ . Inaczej nie znalazłby si˛e pan tutaj i nie przeprowadzał ze mna˛ wywiadu. Praca na niwie Pa´nskiej nie pozostawia mi wiele czasu na dostarczanie rozrywki siedmiu bezbo˙znym s´wiatom pomi˛edzy gwiazdami. Jaki jest wła´sciwie powód tego wywiadu? — Od dłu˙zszego czasu rozwa˙zam projekt — odparłem — zaprezentowania Zaprzyja´znionych w korzystniejszym s´wietle mieszka´ncom innych s´wiatów. . . — Po to, by dowie´sc´ swej lojalno´sci wobec deklaracji pa´nskiego zawodu. . . jak mówi Wassel? — Bright wskoczył mi w słowo. — No có˙z, owszem — odpowiedziałem, sztywniejac ˛ nieco na swoim krze´sle. — W dzieci´nstwie wcze´snie zostałem sierota˛ i marzeniem mojego z˙ ycia stało si˛e wstapi´ ˛ c do Słu˙zby Prasowej. . . — Nie marnuj mojego cennego czasu, redaktorze! Ostry głos Brighta uciał ˛ niczym siekiera˛ nie doko´nczony ust˛ep mego zdania. Nagle ponownie powstał, jakby chciał da´c upust nadmiarowi nagromadzonej energii, i obszedł biurko dookoła, by patrzac ˛ na mnie z góry stana´ ˛c z kciukami wbitymi za pas, ciasno opinajacy ˛ go w talii i pochylona˛ nade mna˛ twarza˛ ko´scistego m˛ez˙ czyzny w s´rednim wieku. — Czym˙ze jest twoja Deklaracja wobec mnie, który stapam ˛ w s´wiatło´sci Słowa Bo˙zego? — Ka˙zdy z nas ma swój własny sposób na jaka´ ˛s s´wiatło´sc´ do stapania ˛ — odparłem. Pochylał si˛e tak nisko nad moja˛ głowa,˛ z˙ e nie miałem sposobu wsta´c i twarza˛ w twarz stawi´c mu czoło, jak nakazywał mi instynkt. Było tak, jakby za pomoca˛ siły fizycznej trzymał mnie przyszpilonego do krzesła pod soba.˛ — Gdyby nie moja Deklaracja, nie przybyłbym dzisiaj tutaj. Zapewne pan nie wie, co spotkało mnie i mojego szwagra z rak ˛ pewnego pa´nskiego grupowego na Nowej Ziemi. . . — Wiem. — Słowo to nie kryło w sobie ani krzty lito´sci. — W stosownej chwili otrzyma pan za to przeprosiny. Posłuchaj mnie, redaktorze. — Jego waskie ˛ wargi skrzywiły si˛e w nikłym kwa´snym u´smieszku. — Nie jest pan Pomaza´ncem Bo˙zym. — Nie — odrzekłem. — Wobec tych, którzy krocza˛ droga˛ wytyczona˛ przez Słowo Bo˙ze, istnieja˛ podstawy, by mniema´c, z˙ e kieruja˛ si˛e pobudkami wa˙zniejszymi ni˙z ich własny egoistyczny interes. Lecz ci, którzy bładz ˛ a˛ po omacku w mrokach, jak˙ze maja˛ 127
wierzy´c w cokolwiek poza swa˛ osoba? ˛ — Krzywy u´smieszek na wargach drwił w z˙ ywe oczy z jego własnych słów, drwił z za´spiewnych okresów, których sens sprowadzał si˛e do nazywania mnie kłamca˛ i prowokował do zakwestionowania jego znajomo´sci s´wiata, która pozwoliła mu przejrze´c mnie na wylot. Tym razem zesztywniałem w pozie skrzywdzonej niewinno´sci. — Drwisz sobie z mej Deklaracji Reportera tylko dlatego, z˙ e nie jest twoja! — warknałem. ˛ Mój wybuch ani troch˛e go nie wzruszył. Nie zmienił te˙z jego u´smiechu. — Pan nie uczyniłby głupcem Starszego nad Rada˛ naszych Ko´sciołów — rzekł i odwracajac ˛ si˛e do mnie plecami, okr˛ez˙ na˛ droga˛ wrócił, by usia´ ˛sc´ za biurkiem. — Powinien si˛e pan tego domy´sli´c przed przyjazdem na Harmoni˛e, redaktorze. Lecz w ka˙zdym razie wie pan ju˙z o tym teraz. Zagapiłem si˛e na´n, niemal o´slepiony nagłym przebłyskiem zrozumienia. Tak, teraz ju˙z o tym wiedziałem — i wiedza ta sprawiła, i˙z ujrzałem, jak swymi słowami wydał si˛e w moje r˛ece. Obawiałem si˛e, i˙z mo˙ze si˛e okaza´c, z˙ e nie ma on z˙ adnych słabych punktów, które mógłbym wykorzysta´c, tak jak wykorzystywałem za pomoca˛ słów słabos´ci m˛ez˙ czyzn i kobiet mniejszego formatu. I okazało si˛e to prawda˛ — nie miał słabych punktów w pospolitym znaczeniu i tym samym miał jeden niepospolity. Otó˙z jego słabo´scia˛ była jego siła, znajomo´sc´ s´wiata, ta sama, która wyniosła go do poziomu władcy i przywódcy swego ludu. Jego słabo´scia˛ było to, z˙ e odznaczał si˛e fanatyzmem równym najgorszym spo´sród nich — ale i zarazem czym´s wi˛ecej. Inaczej nie stałby si˛e tym, kim był. Dodatkowo musiał mie´c sił˛e, dzi˛eki której potrafił zrezygnowa´c z fanatyzmu, gdy tylko zaczynał mu zawadza´c w utrzymywaniu stosunków z przywódcami innych s´wiatów — ze swymi odpowiednikami i równymi sobie pomi˛edzy gwiazdami. Do tego wła´snie przyznał mi si˛e bezwiednie przed chwila.˛ W przeciwie´nstwie do otaczajacych ˛ go ludzi wyró˙zniajacych ˛ si˛e jedynie czarna˛ suknia˛ i dzikim spojrzeniem nie postrzegał s´wiata wyłacznie ˛ w barwach czarnych lub białych, lecz był zdolny zauwa˙za´c wszystkie odcienie i umiał nimi operowa´c — w tym równie˙z odcieniami szaro´sci. Krótko mówiac, ˛ gdy chciał, potrafił by´c politykiem — a z politykiem mogłem da´c sobie rad˛e. Polityka mogłem doprowadzi´c do popełnienia jakiego´s bł˛edu. Zapadłem si˛e w sobie. Siedzac ˛ tak na krze´sle, pozwoliłem, by uszła ze mnie całkowicie sztywno´sc´ , i ujrzałem w oczach Brighta rozbudzone na nowo zainteresowanie. Wydałem z siebie rozdygotane tchnienie. — Ma pan słuszno´sc´ — rzekłem głosem wypranym całkowicie z z˙ ycia. Wstałem. — No có˙z, nie ma sensu ciagn ˛ a´ ˛c tego dalej. Pójd˛e ju˙z. . . — Pójdziesz? — Jego głos huknał ˛ jak strzał karabinowy, zatrzymujac ˛ mnie w miejscu. — Jeszcze nie powiedziałem, z˙ e wywiad jest sko´nczony. Siada´c! Spiesznie usiadłem z powrotem. Starałem si˛e sprawia´c wra˙zenie pobladłego 128
na twarzy i my´sl˛e, z˙ e mi si˛e to udało. Chocia˙z w nagłym przebłysku intuicji zdołałem go przejrze´c, w dalszym ciagu ˛ znajdowałem si˛e w jednej klatce z lwem. — Wła´sciwie — rzekł, wpatrujac ˛ si˛e we mnie — co takiego chce pan zyska´c ode mnie i od nas, którzy jeste´smy Wybra´ncami Bo˙zymi na obu tych s´wiatach? Nerwowo oblizałem wargi. — Mów — rozkazał. Nie podniósł głosu, lecz zawarte w nim niskie, dono´sne tony groziły, z˙ e gdybym nie posłuchał, zapłac˛e straszliwa˛ cen˛e. — Rad˛e. . . — wymamrotałem. — Rad˛e? Nasza˛ Rad˛e Starszych? Có˙z to ma znaczy´c? — Nie t˛e — powiedziałem, wbijajac ˛ wzrok w podłog˛e. — Rad˛e Gildii Reporterów. Chciałbym zaja´ ˛c w niej miejsce. Wy, Zaprzyja´znieni, mogliby´scie sprawi´c, bym je otrzymał. Po tym, jak Dave. . . po tym, co spotkało mojego szwagra. . . to, z˙ e w sprawie z Wasselem pokazałem, z˙ e mog˛e wykonywa´c swoja˛ robot˛e nie okazujac ˛ stronniczo´sci. . . to zwróciło na mnie uwag˛e, nawet w Radzie. Gdyby tylko udało mi si˛e pociagn ˛ a´ ˛c to jeszcze dalej — gdybym zdołał przeciagn ˛ a´ ˛c sympati˛e opinii publicznej siedmiu pozostałych s´wiatów na wasza˛ stron˛e. . . zyskałbym zarówno w oczach odbiorców, jak Gildii. Umilkłem. Z wolna podniosłem wzrok. Przygladał ˛ mi si˛e z nieprzyjemna˛ wesoło´scia.˛ — Spowied´z oczyszcza dusz˛e, nawet taka˛ jak twoja — oznajmił pos˛epnie. — Powiedz mi, obmy´sliłe´s ju˙z sposób poprawy naszego wizerunku w oczach opinii publicznej zaniechanych przez Pana s´wiatów? — No có˙z, to zale˙zy — odparłem. — Musiałbym rozejrze´c si˛e tutaj za materiałem do publikacji. Najpierw. . . — Dosy´c ju˙z na dzisiaj! Ponownie powstał zza biurka i rozkazał mi wzrokiem, bym zrobił to samo, co te˙z uczyniłem. — Powrócimy do tego za kilka dni — rzekł. Po˙zegnał mnie swym u´smiechem Torquemady. — Na razie do zobaczenia, redaktorze. — Do zobaczenia — udało mi si˛e wykrztusi´c. Odwróciłem si˛e i całkiem roztrz˛esiony wyszedłem. Nie było to dr˙zenie całkowicie udawane. Nogi uginały si˛e pode mna˛ jak po pełnym napi˛ecia balansowaniu na kraw˛edzi przepa´sci, a j˛ezyk przysechł mi do podniebienia. Przez kilka nast˛epnych dni wał˛esałem si˛e bez celu po mie´scie, udajac, ˛ z˙ e podpatruj˛e koloryt lokalny. Wreszcie na czwarty dzie´n po widzeniu z Brightem zostałem znowu wezwany do jego gabinetu. Gdy wszedłem, stał w połowie drogi mi˛edzy drzwiami a biurkiem i nie zrobił w moim kierunku ani kroku. — Redaktorze — rzekł prosto z mostu — wydaje mi si˛e, z˙ e nie mo˙zesz wyró˙znia´c nas w swoich doniesieniach tak, by nie zauwa˙zyli tego twoi koledzy z Gildii. 129
Je´sli tak, to na co mo˙zesz mi si˛e przyda´c? — Nie powiedziałem, z˙ e b˛ed˛e was wyró˙zniał — odpowiedziałem z oburzeniem. — Lecz je´sli poka˙zecie mi co´s godnego wyró˙znienia, o czym mógłbym napisa´c, wówczas mógłbym uwzgl˛edni´c to w swych doniesieniach. — Tak. — Przyjrzał mi si˛e surowo czarnymi płomieniami oczu. — Chod´z wi˛ec przypatrzy´c si˛e naszemu ludowi. Poprowadził mnie do wyj´scia i wszedł razem ze mna˛ do windy, która˛ zjechali´smy do gara˙zu, gdzie czekał na nas sztabowy samochód. Wsiedli´smy i kierowca wywiózł nas za Council City na wie´s, naga˛ i kamienista,˛ ale schludnie podzielona˛ na gospodarstwa. — Zauwa˙z — rzekł sucho Bright, gdy przeje˙zd˙zali´smy przez miasteczko, które było niewiele wi˛eksze od wioski. — Tylko jeden plon zbieramy na naszych ubogich s´wiatach w obfito´sci. . . a jest to nasza młodzie˙z, która najmuje si˛e jako z˙ ołnierze, by nasz lud nie głodował i nasza Wiara nie upadła. Co szpeci tych oto młodzie´nców i innych mijanych po drodze ludzi, z˙ e cała reszta s´wiata musi odczuwa´c wobec nich tak ogromna˛ niech˛ec´ , nawet je´sli najmuje ich, by walczyli i gin˛eli w obcoplanetarnych wojnach? Odwróciłem si˛e i ujrzałem, z˙ e jego oczy znów spocz˛eły na mnie z ponurym rozbawieniem. — Ich. . . postawy społeczne — odpowiedziałem ostro˙znie. Bright wybuchnał ˛ s´miechem, wydostajacym ˛ si˛e z gł˛ebi piersi, krótkim jak kaszel lwa. — Postawy społeczne! — rzekł surowym głosem. — Podstaw w to miejsce proste i zrozumiałe słowo, reporterze! Nie postawy społeczne, ale duma! Duma! Ci ludzie, których tu widzisz, biedni jak mysz ko´scielna, zaprawieni jedynie do fizycznej harówki i obchodzenia si˛e z bronia.˛ . . mimo wszystko spogladaj ˛ a˛ z wysoko´sci niebosi˛ez˙ nych szczytów na powstałe z prochu robaki, które ich wynajmuja.˛ Wiedza,˛ z˙ e ich pracodawcy moga˛ gromadzi´c dobra doczesne i sprz˛ety, opływa´c w dostatki i okrywa´c si˛e złotogłowiem. . . lecz gdy wszyscy pospołu odejda˛ w cie´n grobu, wówczas im, którzy tarzali si˛e w bogactwach i władzy, nie b˛edzie nawet wolno stana´ ˛c z czapka˛ w r˛eku pod bramami ze srebra i złota, przez które my, którzy´smy cierpieli i którzy jeste´smy Pomaza´ncami, przejdziemy ze s´piewem na ustach. U´smiechnał ˛ si˛e do mnie swym dzikim u´smiechem drapie˙zcy. — Czy po´sród tego wszystkiego, co tu widzisz — zapytał — potrafisz znale´zc´ co´s, co nauczyłoby tych, którzy wynajmuja˛ Mówiacych ˛ z Panem, przyj˛ecia ich z nale˙zyta˛ pokora˛ i zgotowania im serdecznego powitania? Znów kpił sobie ze mnie. Ale przejrzałem go na wylot w czasie pierwszej wizyty w jego kancelarii i im dłu˙zej rozmawiali´smy, wiodaca ˛ do mego własnego celu waska, ˛ misterna s´cie˙zynka stawała si˛e coraz wyra´zniejsza. A wi˛ec i coraz mniej dbałem o jego drwiny. — Je´sli chodzi o dum˛e i pokor˛e po którejkolwiek ze stron, to niewiele na to 130
mog˛e poradzi´c — odparłem. — Co wi˛ecej, to wcale wam nie jest potrzebne. Nic was nie obchodzi, co sobie pracodawca my´sli o waszych oddziałach, byle je tylko wynajmował. Do tego za´s wystarczy sprawi´c, by wasi ludzie stali si˛e zwyczajnie mo˙zliwi do zniesienia. . . nie musza˛ zaraz wzbudza´c miło´sci, wystarczy, by mo˙zna z nimi było wytrzyma´c. — Kierowca, sta´c! — rzucił Bright i samochód si˛e zatrzymał. Znale´zli´smy si˛e w małej wiosce. Trze´zwi, czarno odziani ludzie krzatali ˛ si˛e wokół zabudowa´n z babloplastyku ˛ — prowizorycznych konstrukcji, które na innych s´wiatach dawno ju˙z zostały zastapione ˛ przez wymy´slniejsze i bardziej atrakcyjne budowle. — Gdzie jeste´smy? — zapytałem. — W miasteczku nazwanym Niezapomniani-w-Panu — odpowiedział i opus´cił po swojej stronie szyb˛e samochodu. — A oto i kto´s panu znajomy. Istotnie, do samochodu zbli˙zała si˛e szczupła, czarno odziana sylwetka w mundurze przodownika roty. M˛ez˙ czyzna podszedł do nas, pochylił si˛e nieco i oto ujrzeli´smy wypełniona˛ spokojem twarz Jamethona Blacka. — Co rozka˙zesz, Panie? — zwrócił si˛e do Brighta. — Niegdy´s ten oficer — rzekł do mnie Bright — uchodził za godnego najwy˙zszych stanowisk w szeregach tych, którzy słu˙za˛ woli Bo˙zej. Jednak˙ze przed pi˛eciu laty objawił zainteresowanie córa˛ obcego s´wiata, która go nie przyj˛eła, i od tamtej pory utracił ch˛ec´ wyniesienia w naszych szeregach. — Zwrócił si˛e do Jamethona. — Przodowniku roty — powiedział. — Widziałe´s tego człowieka dwa razy w swoim z˙ yciu. Raz przed pi˛eciu laty, w jego domu na Ziemi, gdy starałe´s si˛e o jego siostr˛e, i drugi raz zeszłego roku na Nowej Ziemi, gdy on próbował wyrobi´c sobie przez ciebie przepustk˛e, by zapewni´c swemu asystentowi bezpiecze´nstwo na linii frontu. Powiedz mi, co o nim sadzisz? ˛ Wzrok Jamethona skrzy˙zował si˛e wewnatrz ˛ samochodu z moim. — Wiem tylko, z˙ e kochał swoja˛ siostr˛e i pragnał ˛ dla niej lepszego z˙ ycia, ni´zli, by´c mo˙ze, ja byłbym jej w stanie zaofiarowa´c — odparł Jamethon głosem pełnym tego samego spokoju, jaki wypisany był na jego twarzy. — I z˙ e z˙ yczył dobrze swojemu szwagrowi i szukał dla niego ochrony. — Odwrócił wzrok i spojrzał Brightowi prosto w oczy. — Uwa˙zam go za dobrego i uczciwego człowieka, Najstarszy. — Nikt ci˛e nie pytał, za co go uwa˙zasz! — warknał ˛ Bright. — Wedle rozkazu — odrzekł Jamethon, w dalszym ciagu ˛ spokojnie patrzac ˛ w oczy starszego m˛ez˙ czyzny, ja za´s poczułem w sobie narastajac ˛ a˛ w´sciekło´sc´ , tak wielka,˛ z˙ e ju˙z my´slałem, i˙z wybuchn˛e nie baczac ˛ na konsekwencje. Byłem w´sciekły na Jamethona. Nie tylko dlatego, z˙ e miał czelno´sc´ poleci´c mnie Brightowi jako dobrego i uczciwego człowieka, lecz z˙ e przy tym było w nim co´s takiego, jak gdyby mnie spoliczkował. Przez chwil˛e nie mogłem tego czego´s zidentyfikowa´c. Wreszcie rozja´sniło mi si˛e w głowie. On nie bał si˛e Brighta. A ja, 131
podczas pierwszego wywiadu — owszem. A przecie˙z ja byłem reporterem z immunitetem członka Gildii, on za´s zwyczajnym przodownikiem roty, stojacym ˛ przed obliczem swego Naczelnego Dowódcy, sprawujacego ˛ dyktatorska˛ władz˛e na obu s´wiatach, z których jeden był s´wiatem Jamethona. Jak on mógł. . . ? Wreszcie znalazłem odpowied´z i a˙z z˛eby zagryzłem z zawodu i w´sciekło´sci. Gdy˙z z Jamethonem było nie inaczej ni˙z z grupowym, który na Nowej Ziemi odmówił mi udzielenia przepustki zapewniajacej ˛ Dave’owi bezpiecze´nstwo. Grupowy gotów był bez chwili wahania usłucha´c Brighta, który był jego Starszym, lecz nie czuł w sobie potrzeby chylenia czoła przed tym Brightem, który był tylko człowiekiem. Podobnie teraz, Bright miał w r˛eku z˙ ycie Jamethona, lecz odwrotnie ni˙z w moim wypadku panował nad niewielka˛ cz˛es´cia˛ stojacego ˛ przed nim młodzie´nca. — Twój urlop dobiegł ko´nca, przodowniku roty — rzekł szorstko Bright. — Przeka˙z swojej rodzinie, by przesłała twoje rzeczy do Council City i bez chwili zwłoki dołacz ˛ do nas. Mianuj˛e ci˛e od tej chwili adiutantem i asystentem tego tu reportera i aby funkcj˛e t˛e uczyni´c warta˛ zachodu, awansuj˛e ci˛e do stopnia komendanta. — Panie — nie okazujac ˛ z˙ adnych uczu´c, powiedział z lekkim skinieniem głowy Jamethon. Miarowym krokiem powrócił do budynku, z którego dopiero co wyszedł, by w kilka chwil pó´zniej znów do nas dołaczy´ ˛ c. Bright rozkazał, by samochód sztabowy zawrócił do miasta. Gdy z powrotem znale´zli´smy si˛e w kancelarii, Bright zwolnił mnie, bym mógł si˛e zapozna´c z z˙ yciem Zaprzyja´znionych w Council City i jego okolicach. Szybko wykonali´smy niezbyt bogaty plan zwiedzania i powróciłem wcze´sniej do hotelu. Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczo´sci, by zrozumie´c, z˙ e Jamethon, pełniac ˛ funkcj˛e adiutanta, wyst˛epował jednocze´snie w roli szpiega. Jednak˙ze nie mówiłem nic na ten temat, a Jamethon nie mówił nic w ogóle, wi˛ec w dniach, które nastapiły ˛ potem, kra˙ ˛zyli´smy z Jamethonem po całym Council City i jego najbli˙zszej okolicy niczym para duchów lub ludzi, którzy s´lubowali nie odezwa´c si˛e do siebie ani słowem. Było to dziwaczne milczenie, oparte na obopólnym porozumieniu, z˙ e jedyne warte omówienia mi˛edzy nami sprawy — Eileen, Dave, i tak dalej — uczyniłyby wszelka˛ dyskusj˛e tak bolesna,˛ z˙ e lepiej było z góry uzna´c ja˛ za gr˛e niewarta˛ s´wieczki. W tym czasie wzywano mnie kilkakrotnie do kancelarii Starszego. Bright przyjmował mnie na krótko i rozmawiał głównie, cho´c niewiele było do powie´ dzenia, o przedstawionych przeze mnie powodach pozostawania na Swiatach Zaprzyja´znionych oraz wej´scia z nim w spółk˛e. Wygladało ˛ to tak, jak gdyby oczekiwał jakiego´s wydarzenia. I wreszcie zrozumiałem, co to miało by´c. Wyznaczył Jamethona do sprawdzania moich posuni˛ec´ , sam za´s analizował sytuacj˛e mi˛edzygwiezdna,˛ której musiał osobi´scie stawi´c czoło jako Starszy Zaprzyja´znionych 132
´ Swiatów. Szukał okoliczno´sci i argumentu, sprzyjajacych ˛ jak najlepszemu wykorzystaniu samolubnego reportera, który wyraził ch˛ec´ poprawienia wizerunku jego ludu w oczach opinii publicznej. Gdy tylko zdałem sobie z tego spraw˛e, poczułem si˛e o wiele bezpieczniej, patrzac, ˛ jak z dnia na dzie´n zbli˙za si˛e, tak jak tego oczekiwałem, do momentu kulminacyjnego. Moment ten miał przypada´c na chwil˛e, w której Bright przyjdzie mnie poprosi´c o rad˛e, co ma ze mna˛ i z tym wszystkim pocza´ ˛c. Z dnia na dzie´n i z rozmowy na rozmow˛e coraz bardziej topniała jego nieufno´sc´ i malało skr˛epowanie w rozmowach ze mna˛ — i coraz wi˛ecej miał pyta´n. — Có˙z takiego, redaktorze, lubia˛ czyta´c na tych innych s´wiatach najbardziej? — zapytał którego´s dnia. — Jaki temat interesuje ich najbardziej? — Oczywi´scie. . . bohaterstwo — odpowiedziałem tonem równie lekkim. — Oto dlaczego jest taki popyt na tematyk˛e dorsajska.˛ . . i do pewnego stopnia, Exotików. Na wzmiank˛e o Exotikach cie´n, który mógł by´c tak udany, jak prawdziwy, przemknał ˛ przez jego twarz. — Bezbo˙znicy — wymamrotał. Lecz na tym si˛e sko´nczyło. Nie min˛eły dwa dni, jak wrócił do tego tematu. — Co czyni człowieka bohaterem w oczach opinii publicznej? — zapytał. — Najcz˛es´ciej — odpowiedziałem — zwyci˛estwo nad jakim´s dawniejszym, uprzednio wsławionym siłaczem, bohaterem lub łotrem. — Popatrzył na mnie z sympatia,˛ tote˙z postanowiłem zaryzykowa´c. — Gdyby na przykład wasze oddziały z Zaprzyja´znionych wydały bitw˛e równej liczbie Dorsajów i pokonały ich. . . Sympatia w mgnieniu oka ustapiła ˛ miejsca wyrazowi, którego nigdy dotad ˛ nie widziałem na jego twarzy. Przez jedna˛ sekund˛e tak si˛e na mnie zagapił, z˙ e mało nie otworzył ust ze zdziwienia. Po czym rzucił mi spojrzenie z˙ race ˛ niby kwas solny. — Czy masz mnie za głupca? — warknał. ˛ Pó´zniej twarz mu złagodniała i przyjrzał mi si˛e z ciekawo´scia.˛ — . . . A mo˙ze sam jeste´s po prostu zwykłym głupcem? Wpatrywał si˛e we mnie długa,˛ długa˛ chwil˛e. W ko´ncu pokiwał głowa.˛ — I owszem — rzekł, niby sam do siebie. — O to wła´snie chodzi. Ten człowiek jest głupcem. Ziemskim głupcem. Odwrócił si˛e na pi˛ecie i na tym sko´nczyła si˛e owego dnia nasza rozmowa. Nie miałem nic przeciwko temu, by brał mnie za głupca. Tym bezpieczniejszy dla mnie b˛edzie moment, kiedy wykonam ruch, by zamydli´c oczy Brightowi. Ale nie mogłem zrozumie´c, co mogło wywoła´c w nim tak niezwykła˛ reakcj˛e. To za´s mocno dawało mi si˛e we znaki. Czy moje sugestie na temat Dorsajów nie były zbyt naciagane? ˛ Kusiło mnie, by spyta´c Jamethona, ale ostro˙zno´sc´ , która zawsze winna i´sc´ w parze z odwaga,˛ zdołała mnie powstrzyma´c. 133
Tymczasem nadszedł dzie´n, gdy Bright wreszcie wystapił ˛ z pytaniem, które, jak wiedziałem, musiał zada´c mi pr˛edzej czy pó´zniej. — Redaktorze? — rzekł. Stał w rozkroku, ze splecionymi na grzbiecie r˛ekoma, wygladaj ˛ ac ˛ przez wysokie do sufitu okno swego gabinetu w Centrum Rzadowym ˛ Council City. Odwrócony był do mnie plecami. — Słucham, Najstarszy? — odpowiedziałem. Po raz kolejny wezwał mnie do swej kancelarii i wła´snie zda˙ ˛zyłem przekroczy´c próg. Na d´zwi˛ek głosu odwrócił si˛e, aby wbi´c we mnie płomienny wzrok. — Powiedziałe´s mi kiedy´s, z˙ e bohaterem zostaje si˛e dzi˛eki zwyci˛estwu nad jakim´s dawnym sławnym bohaterem. Jako przykład bohaterów sławnych w oczach opinii publicznej wymieniłe´s Dorsajów. . . i Exotików. — Tak jest — odrzekłem, podchodzac ˛ bli˙zej. — Bezbo˙znicy z Exotików — mówił, niby gło´sno my´slac ˛ — u˙zywaja˛ oddziałów najemnych. Jaki˙z po˙zytek z pokonania najmitów. . . nawet gdyby to było mo˙zliwe i łatwe. — Dlaczego w takim razie nie pospieszy´c z pomoca˛ komu´s b˛edacemu ˛ w potrzebie? — powiedziałem lekko. To zapewniłoby wam nowy, korzystny wizerunek w oczach opinii publicznej. Zaprzyja´znieni nie sa˛ zbyt dobrze znani z robienia tego rodzaju rzeczy. Przez mgnienie oka przygladał ˛ mi si˛e karcacym ˛ wzrokiem. — Komu powinni´smy przyj´sc´ z pomoca? ˛ — zapytał z moca.˛ — No có˙z — odparłem — zawsze sa˛ jakie´s grupki ludzi, które, słusznie lub nie, uwa˙zaja˛ si˛e za wykorzystywane przez otaczajace ˛ ich wi˛eksze grupy. Niech mi pan powie, czy nigdy nie zwracały si˛e do was grupki dysydentów, pragna˛ cych, by´scie na własne ryzyko dostarczyli im z˙ ołnierzy potrzebnych do obalenia dotychczasowego rzadu. ˛ . . — urwałem. — Zreszta˛ zwracały si˛e z pewno´scia.˛ Zapomniałem o Nowej Ziemi i Północnej Partycji Altlandii. — Niewiele zyskali´smy na naszych interesach z Partycja˛ Północna˛ w oczach innych s´wiatów — rzekł Bright surowym głosem. — O czym dobrze wiesz! — Och, tam obie strony miały mniej wi˛ecej równe siły — odparłem. — To, co powinni´scie zrobi´c, to pomóc jakiej´s istotnie niewielkiej mniejszo´sci, powstajacej ˛ przeciwko gigantowi egoistycznej wi˛ekszo´sci. . . Powiedzmy, górnikom z Coby przeciwko wła´scicielom kopal´n. — Coby? Górnicy? — rzucił mi surowe spojrzenie, a cho´c czekałem na to spojrzenie od wielu dni, zbyłem je lekcewa˙zeniem. Odwrócił si˛e i ruszył do biurka. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i uniósł róg le˙zacej ˛ na nim karki papieru, podobnej do listu. — Tak si˛e składa, z˙ e otrzymałem apel, by´smy na własne ryzyko udzielili pomocy pewnej grupie. . . — Grupie w rodzaju górników z Coby? — spytałem. — Nie samych górników? 134
— Nie — odrzekł. — To nie sa˛ górnicy. — Postał przez chwil˛e w milczeniu, po czym obszedł dookoła biurko i wyciagn ˛ ał ˛ do mnie r˛ek˛e. — Dowiedziałem si˛e wła´snie, z˙ e chce pan nas opu´sci´c? — Rzeczywi´scie? — zdziwiłem si˛e. — Czy˙zby mnie z´ le poinformowano? — zapytał Bright. Wpatrzył si˛e we mnie pałajacymi ˛ oczyma. — Słyszałem, z˙ e dzi´s wieczorem odlatuje pan pasa˙zerskim liniowcem na Ziemi˛e. Powiedziano mi, z˙ e ju˙z zarezerwował pan przelot. — No có˙z. . . owszem — rzekłem, odczytawszy wiadomo´sc´ , która˛ chciał najwyra´zniej przekaza´c mi tonem głosu. — Zdaje si˛e, z˙ e po prostu zapomniałem. Rzeczywi´scie, wyruszam w drog˛e. ˙ — Zycz˛ e szcz˛es´liwej podró˙zy — powiedział Bright. — Rad jestem, z˙ e doszlis´my do porozumienia jak przyjaciele. W przyszło´sci mo˙ze pan na nas liczy´c. My za´s pozwolimy sobie liczy´c na pana. — Prosz˛e si˛e nie kr˛epowa´c — odparłem. — A im wcze´sniej, tym lepiej. — To nastapi ˛ wystarczajaco ˛ wcze´snie — o´swiadczył Bright. Raz jeszcze po˙zegnali´smy si˛e i wróciłem do hotelu. Na miejscu okazało si˛e, z˙ e moje rzeczy zostały ju˙z spakowane, a miejsce na pasa˙zerskim liniowcu, odlatujacym ˛ tego wieczora na Ziemi˛e, tak jak powiedział Bright, było zarezerwowane. Po Jamethonie nie zostało ani s´ladu. Pi˛ec´ godzin pó´zniej znów znalazłem si˛e pomi˛edzy gwiazdami, skaczac ˛ z powrotem na Ziemi˛e. Pi˛ec´ tygodni pó´zniej Bł˛ekitny Front St. Marie, zostawszy potajemnie wyposa´ z˙ ony w bro´n i z˙ ołnierzy przez Zaprzyja´znione Swiaty, spowodował wybuch krótkiej, lecz krwawej rewolty, która zastapiła ˛ legalnie wybrany rzad ˛ przywódcami Bł˛ekitnego Frontu.
Rozdział 20 Tym razem nie prosiłem Piersa Leafa o spotkanie. On sam mnie poprosił, bym przyszedł. Gdy kroczyłem korytarzami Domu Gildii, a potem wje˙zd˙załem winda˛ na gór˛e, w s´lad za mna˛ odwracały si˛e głowy członków w pelerynach. Gdy˙z w ciagu ˛ tych trzech lat, które min˛eły od chwili, gdy przywódcy Bł˛ekitnego Frontu przechwycili władz˛e na St. Marie, wiele si˛e w moim z˙ yciu zmieniło. Prze˙zyłem godzin˛e udr˛eki podczas ostatniej rozmowy z moja˛ siostra.˛ I wracajac ˛ na Ziemi˛e, miałem swój pierwszy sen o zem´scie. Potem, cz˛es´ciowo na St. Marie, cz˛es´ciowo na Harmonii, podjałem ˛ kroki, by wprawi´c w ruch jej mechanizm. Lecz w dalszym ciagu, ˛ nawet po dokonaniu dzieła zemsty, nie zmieniłem si˛e wewn˛etrznie. Gdy˙z zmiana wymaga czasu. Tak naprawd˛e odmieniły mnie dopiero ostatnie trzy lata — skłoniły Piersa Leafa, by pierwszy do mnie zadzwonił, sprawiły, z˙ e gdy szedłem, w s´lad za mna˛ obracały si˛e głowy ludzi w pelerynach. W tym okresie moje zdolno´sci pojmowania osiagn˛ ˛ eły pełni˛e swej pot˛egi do tego stopnia, z˙ e siła˛ kontrastu wydawało mi si˛e teraz, i˙z przedtem znajdowały si˛e w stanie niemowl˛ectwa, osłabienia i u´spienia, nawet wówczas, gdy s´ciskałem na po˙zegnanie dło´n Starszego Brighta. Prze´sniłem swój prymitywny sen o zem´scie z mieczem w dłoni, idac ˛ na spotkanie w deszczu. Wówczas po raz pierwszy poczułem sił˛e jej przyciagania, ˛ lecz to, co teraz czułem w rzeczywisto´sci, było daleko mocniejsze ni˙z jadło, napitek lub miło´sc´ — albo i samo z˙ ycie. Głupcami sa˛ ci, co sadz ˛ a,˛ z˙ e bogactwo, kobiety, mocne trunki czy wr˛ecz narkotyki potrafia˛ doby´c najwy˙zszy wysiłek z duszy m˛ez˙ czyzny. Podniety wypływajace ˛ z tych przyjemno´sci sa˛ n˛edzna˛ namiastka˛ w porównaniu z przyjemno´scia˛ z nich najwi˛eksza,˛ zadaniem pochłaniajacym ˛ bez reszty jego i jego ko´sci, mi˛es´nie, mózg, nadzieje, obawy i marzenia — i wcia˙ ˛z wołajacym ˛ o jeszcze. ˙ Głupcami sa˛ ci, co my´sla˛ inaczej. Zaden wielki wysiłek nie został nigdy kupiony za pieniadze. ˛ Ni malowidło, ni wiersz, ni utwór muzyczny, ni katedra z kamienia, ni z˙ adne pa´nstwo nie było nigdy powołane do z˙ ycia dla zapłaty jakiegokolwiek rodzaju. Ni Partenon, ni Termopile nie były wzniesione ani bronione dla nagrody czy chwały, ani Buchara spladrowana, ˛ ani Chiny zdeptane butem Mongoła jedynie dla łupu i władzy. Wynagrodzeniem za dokonanie tych rzeczy było 136
samo wprowadzenie ich w czyn. By´c panem swej własnej osoby — u˙zywa´c siebie samego jako narz˛edzia w swym r˛eku — i w ten sposób wznie´sc´ albo zrujnowa´c co´s, czego nikt inny nie potrafił zbudowa´c lub zburzy´c — oto najwi˛eksza przyjemno´sc´ znana człowiekowi! I temu, który czujac ˛ dłuto w dłoni, uwolnił anioła uwi˛ezionego w marmurowym bloku, i temu, który czujac ˛ w dłoni miecz, na bezdomno´sc´ skazał dusz˛e, mieszkajac ˛ a˛ wcze´sniej w ciele jego s´miertelnego wroga — ka˙zdemu z tych dwóch jednako smakuje ten rzadki pokarm przeznaczony tylko dla demonów i bogów. Tak jak smakował i mnie przeszło dwa lata temu. ´ Sniłem o tym, z˙ e dzier˙zac ˛ błyskawic˛e w dłoni, sprawuj˛e władz˛e nad czternastoma s´wiaty i naginam je wszystkie do swej własnej woli. Dzi´s, dzier˙zac ˛ błyskawic˛e w dłoni, sprawowałem władz˛e nad nagimi faktami i je odczytywałem. Moje umiej˛etno´sci okrzepły i wiedziałem, co nieudany zbiór pszenicy na Freilandii musi na dłu˙zsza˛ met˛e oznacza´c dla tych, którzy na Cassidzie pragna˛ zdoby´c wykształcenie zawodowe, lecz nie sa˛ w stanie za nie zapłaci´c. Widziałem jak na dłoni posuni˛ecia tych, którzy jak William z Cety, Projekt Blaine z Wenus lub bond Sayona z obu Exotików naginali do swej woli i odmieniali kształt rzeczy dziejacych ˛ si˛e pomi˛edzy gwiazdami — i z łatwo´scia˛ odczytywałem ich przyszłe rezultaty. A dysponujac ˛ ta˛ wiedza,˛ przenosiłem si˛e z miejsca na miejsce, uprzedzajac ˛ wydarzenia i opisujac ˛ je, nim jeszcze poczynały si˛e na dobre rozgrywa´c, a˙z moi koledzy z Gildii j˛eli uwa˙za´c mnie w połowie za diabła lub jasnowidza. Lecz nic mnie nie obchodziły ich my´sli. Dbałem tylko o sekretny smak czekajacej ˛ mnie zemsty, czułem w gar´sci dotyk niewidzialnego miecza — narz˛edzia ´ mojego NISZCZYC! Teraz nie miałem ju˙z z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. Cho´c nie wzbudziło to mojej miło´sci do Mathiasa, zrozumiałem, z˙ e przejrzał mnie na wylot — zza jego grobu wprowadzałem w z˙ ycie testament jego antywiary z moca,˛ jakiej nigdy nie mógłby sobie wyobrazi´c. W tej chwili jednak˙ze znajdowałem si˛e w gabinecie Piersa Leafa. Czekał na mnie w progu, gdy˙z zapewne uprzedzono go, z˙ e ju˙z wje˙zd˙zam na gór˛e. U´scisnał ˛ mi dło´n na przywitanie, nie puszczajac ˛ jej, zaciagn ˛ ał ˛ mnie do gabinetu i zamknał ˛ za nami drzwi. Usiedli´smy, nie przy biurku, lecz na pływakach stojacej ˛ z boku sofy i nadmiernie wypchanego fotela, i Leaf nalał drinki wychudłymi ze staro´sci palcami. — Słyszałe´s, Tam? — rozpoczał ˛ bez z˙ adnych wst˛epów. — Morgan Chu Thompson nie z˙ yje. — Słyszałem — odpowiedziałem. — I w Radzie jest teraz wolne miejsce. — Tak. — Upił mały łyczek i odstawił szklaneczk˛e. Zm˛eczonym gestem potarł twarz dło´nmi. — Morgan był moim starym przyjacielem. — Wiem — rzekłem, cho´c nie czułem dla niego z˙ adnego współczucia. — To musiał by´c dla ciebie cios. 137
— Byli´smy w jednym wieku. . . — Urwał i u´smiechnał ˛ si˛e do mnie nieco zdawkowo. — Wyobra˙zam sobie, z˙ e spodziewasz si˛e, i˙z pomog˛e ci finansowo, by´s mógł zaja´ ˛c jego miejsce? — Uwa˙zam, z˙ e gdyby´s tego nie zrobił, członkowie Gildii mogliby uzna´c to za nieco dziwne po tym, jak moje sprawy zacz˛eły si˛e od jakiego´s czasu dobrze układa´c. Skinał ˛ głowa,˛ lecz odniosłem wra˙zenie, i˙z ledwie mnie słucha. Podniósł do ust drinka, bez specjalnego zainteresowania pociagn ˛ ał ˛ znów kilka kropel i odstawił na miejsce. — Blisko trzy lata temu — rzekł — przyszedłe´s tu zobaczy´c si˛e ze mna˛ i wygłosi´c przepowiedni˛e. Pami˛etasz? U´smiechnałem ˛ si˛e. — Nie sadz˛ ˛ e, by´s mógł o tym zapomnie´c — powiedział. — No có˙z, Tam. . . — Urwał i ci˛ez˙ ko westchnał. ˛ Wygladało ˛ na to, z˙ e ma kłopoty z dotarciem do tego, co chciał powiedzie´c. Lecz w sztuce cierpliwo´sci byłem ju˙z w owym czasie starym wyjadaczem. Czekałem. — Mieli´smy czas si˛e przypatrzy´c, jak rozwina˛ si˛e wydarzenia, i wydaje mi si˛e, i˙z miałe´s racj˛e. . . i zarazem nie miałe´s. — Nie miałem? — powtórzyłem. — No có˙z, owszem — odparł. — Twoja teoria była taka, z˙ e Exotikowie usiłuja˛ zniszczy´c kultur˛e Zaprzyja´znionych na Harmonii i Zjednoczeniu. Spójrz za´s, jak rzeczy potoczyły si˛e do tej pory. — Och? — powiedziałem. — No i jak. . . ? Na przykład? — Có˙z, wiadomo prawie od pokolenia, z˙ e fanatyzm Zaprzyja´znionych. . . nierozsadne ˛ akty gwałtu jak ta masakra, która trzy lata temu kosztowała z˙ ycie twego szwagra. . . obracały przeciwko Zaprzyja´znionym opini˛e trzynastu s´wiatów. A˙z doszło do tego, z˙ e zacz˛eli traci´c okazje do wynajmowania swych młodych m˛ez˙ czyzn jako najemnych z˙ ołnierzy. Lecz ktokolwiek miał sprawne cho´cby jedno oko, widział, z˙ e było to co´s, co Zaprzyja´znieni zgotowali sobie sami przez fakt, i˙z sa˛ tacy, jacy sa.˛ Nie sposób wini´c o to Exotików. — Nie — odrzekłem. — Raczej nie. — Oczywi´scie, z˙ e nie. — Znów pociagn ˛ ał ˛ łyczek swojego drinka, tym razem z nieco wi˛eksza˛ ochota.˛ — Wydaje mi si˛e, z˙ e wła´snie dlatego miałem tak wiele watpliwo´ ˛ sci, gdy powiedziałe´s mi, z˙ e Exotikowie zdecydowani sa˛ dobra´c si˛e Zaprzyja´znionym do skóry. To po prostu nie trzymało si˛e kupy. Ale potem okazało si˛e, z˙ e Zaprzyja´znieni popieraja˛ rewolucj˛e Bł˛ekitnego Frontu na St. Marie w systemie Procjona i pod samym nosem Exotików. I zostałem zmuszony przyzna´c, z˙ e jednak mi˛edzy Zaprzyja´znionymi a Exotikami dzieje si˛e co´s niedobrego. Zatrzymał si˛e i spojrzał na mnie. — Dzi˛ekuj˛e — odparłem. 138
— Ale Bł˛ekitny Front nie przetrwał — kontynuował. — Na poczatku ˛ wydawało si˛e, z˙ e ma do´sc´ du˙ze poparcie ludno´sci — przerwałem mu. — Tak, tak. — Piers gestem zmiótł moje słowa na stron˛e. — Ale wiesz, jak to jest w takich sytuacjach. Ludzie sa˛ zawsze przeczuleni na punkcie własnej wartos´ci, gdy w gr˛e wchodzi wi˛ekszy i bogatszy sasiad. ˛ . . niewa˙zne, czy na pobliskim s´wiecie, czy na pobliskim podwórku. Rzecz w tym, z˙ e St. Marie’anie w krótkim czasie musieli przejrze´c na wylot Bł˛ekitny Front i spisa´c na straty. . . zdelegalizowa´c ich parti˛e, tak jak to jest do dzi´s. To si˛e musiało zdarzy´c. Tak czy owak, ludzi z Bł˛ekitnego Frontu była zaledwie garstka, i to w wi˛ekszo´sci pomyle´nców. Poza tym w cieniu dwóch tak bogatych s´wiatów, jak Mara i Kultis, St. Marie nie ma warunków, by si˛e usamodzielni´c ani finansowo, ani te˙z w z˙ aden inny sposób. Ten cały Bł˛ekitny Front był od poczatku ˛ skazany na kl˛esk˛e. . . ka˙zdy postronny obserwator musiał to zauwa˙zy´c. — Te˙z tak sadz˛ ˛ e — powiedziałem. — Ty to dobrze wiesz! — rzekł Piers. — Nie powiesz mi, z˙ e dysponujac ˛ taka˛ spostrzegawczo´scia,˛ Tam, mo˙zna było nie wiedzie´c o tym od samego poczatku. ˛ Ja wiedziałem. Lecz nie wiedziałem jednego. . . i najwyra´zniej ty te˙z nie wiedziałe´s. . . z˙ e gdy tylko Bł˛ekitny Front dostanie kopniaka, Zaprzyja´znieni wy´sla˛ na St. Marie wojska okupacyjne z z˙ adaniem, ˛ by prawowity rzad ˛ zapłacił im za pomoc udzielona˛ Bł˛ekitnemu Frontowi. I z˙ e na podstawie traktatu o wzajemnej pomocy, istniejacego ˛ pomi˛edzy Exotikami a legalnym rzadem ˛ St. Marie od zawsze, Exotikowie b˛eda˛ zmuszeni przychyli´c si˛e do pro´sby St. Marie o pomoc w wyrugowaniu sił okupacyjnych z Zaprzyja´znionych — jako z˙ e St. Marie nie byłaby w stanie zapłaci´c takiego rachunku, jaki przedstawili Zaprzyja´znieni. — Owszem — przyznałem. — Przewidziałem i to. Obrzucił mnie czujnym spojrzeniem. — Doprawdy? — zapytał. — Jak w takim razie mogłe´s pomy´sle´c, z˙ e. . . Urwał, zamy´sliwszy si˛e nagle. — Rzecz w tym — powiedziałem ze swoboda˛ — z˙ e ekspedycja karna Exotików nie miała zbyt wielu kłopotów z przyparciem wojsk z Zaprzyja´znionych do muru i rozniesieniem ich na strz˛epy. Zaprzestano teraz działa´n ze wzgl˛edu na zimowa˛ por˛e, lecz je´sli Starszy Bright i jego Rada nie przy´sla˛ posiłków, z˙ ołnierze, którzy stacjonuja˛ na St. Marie, b˛eda˛ prawdopodobnie zmuszeni na wiosn˛e si˛e podda´c. Zaprzyja´znionych nie sta´c na wysłanie posiłków, ale tak czy inaczej musza.˛ . . — Nie — rzekł Piers — wcale nie musza.˛ — Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. — Jak przypuszczam, masz zamiar mnie przekona´c, z˙ e cała ta sytuacja była manewrem Exotików, przeprowadzonym po to, by dwa razy upu´sci´c krwi Zaprzyja´znionym. . . raz poprzez ich pomoc dla Bł˛ekitnego Frontu, a dwa. . . przez koszty wysłania posiłków. 139
U´smiechnałem ˛ si˛e w duchu do siebie, gdy˙z trafił w sedno tego, co zamierzyłem osiagn ˛ a´ ˛c trzy lata temu — tyle tylko, z˙ e zaplanowałem sobie, i˙z to on opowie o tym mnie, nie za´s ja jemu. — Czy˙z tak nie jest? — odparłem, udajac ˛ zdumienie. — Nie — powiedział z moca˛ Pier´s. — Jest dokładnie odwrotnie. Bright i jego Rada zamierzaja˛ odda´c swe wojska okupacyjne na rze´z albo w niewol˛e. Najlepiej na rze´z. W rezultacie w oczach trzynastu s´wiatów stanie si˛e akurat to, co miałe´s zamiar powiedzie´c: zasada, z˙ e dowolny s´wiat mo˙ze by´c zaj˛ety pod zastaw długów zaciagni˛ ˛ etych przez jego mieszka´nców, jest z˙ ywotna.˛ . . nawet je´sli nie uznawana˛ prawnie. . . cz˛es´cia˛ mi˛edzygwiezdnej struktury finansowej. Natomiast Exotikowie, zwyci˛ez˙ ajac ˛ Zaprzyja´znionych na St. Marie, ja˛ odrzuca.˛ Fakt, z˙ e Exotikowie sa˛ zobowiazani ˛ traktatem do udzielenia w odpowiedzi na apel pomocy St. Marie, niczego nie zmienia. Brightowi wystarczy tylko poszuka´c pomocy na Cecie, Newtonie i wszystkich innych s´wiatach s´cisłokontraktowych, by sformowa´c lig˛e, która rzuci Exotików na kolana. — Urwał i wpatrzył si˛e we mnie. — Teraz widzisz, do czego zmierzam? Czy ju˙z rozumiesz, dlaczego powiedziałem, z˙ e miałe´s racj˛e. . . i zarazem jej nie miałe´s? Czy teraz widzisz, jak bardzo si˛e myliłe´s? — Tak — powiedziałem i skinałem ˛ głowa.˛ — Teraz to widz˛e. To nie Exotikowie maja˛ chrapk˛e na Zaprzyja´znionych. To Zaprzyja´znieni maja˛ zamiar dobra´c si˛e Exotikom do skóry. — Dokładnie o to chodzi! — rzekł Piers. — Bogactwo i wyspecjalizowana wiedza Exotików stały si˛e osia˛ stowarzyszenia skupiajacego ˛ s´wiaty lu´znokontraktowe i pozwoliły im zrównowa˙zy´c oczywista˛ przewag˛e, jaka˛ daje handel wyszkolonymi lud´zmi niczym workami pszenicy, a to wła´snie zapewniło s´wiatom s´cisłokontraktowym ich sił˛e. Je´sli Exotikowie zostana˛ pobici, równowaga sił mi˛edzy dwoma obozami ulegnie złamaniu. A tylko ta równowaga pozwoliła naszemu ´ Staremu Swiatu, Ziemi, trzyma´c si˛e z dala od jednych i drugich. Dalej, zostanie ona wciagni˛ ˛ eta do którego´s z obozów, ktokolwiek za´s ja˛ we´zmie, b˛edzie kontrolował Gildi˛e i dotychczasowa˛ bezstronno´sc´ naszej Słu˙zby Prasowej. — Zamilkł i usiadł, jak gdyby w wyczerpaniu. Wnet wyprostował si˛e znowu. — Zdajesz sobie spraw˛e, której grupie dostanie si˛e Ziemia, je´sli zwyci˛ez˙ a˛ Zaprzyja´znieni — podjał. ˛ — Grupie s´cisłokontraktowej. A wi˛ec, Tam. . . na czym my, my z Gildii, teraz stoimy? Odpowiedziałem mu spojrzeniem, które miało go przekona´c, z˙ e pochłaniam jego słowa niczym gabka. ˛ W rzeczywisto´sci za´s smakowałem pierwsze niedojrzałe owoce mej zemsty. Oto miałem go wreszcie w punkcie, do którego zamierzałem go doprowadzi´c, punkcie, w którym Gildia stan˛eła przed rozpaczliwym wyborem: albo złamie swa˛ kardynalna˛ zasad˛e bezstronno´sci przez przymusowe opowiedze´ nie si˛e po stronie przeciwników Zaprzyja´znionych Swiatów, albo nieodwołalnie wpadnie w r˛ece obozu s´cisłokontraktowego, do którego nale˙zeli Zaprzyja´znieni. Pozwoliłem, by czekał i czuł si˛e przez chwil˛e bezradny. Wreszcie nie spieszac ˛ si˛e, 140
odpowiedziałem. — Je˙zeli Zaprzyja´znieni moga˛ zniszczy´c Exotików — rzekłem — to niewykluczone, z˙ e i Exotikowie moga˛ zniszczy´c Zaprzyja´znionych. Zwykle w takich sytuacjach istnieja˛ jednakowe mo˙zliwo´sci przechylenia szal zwyci˛estwa tak w jedna,˛ jak w druga˛ stron˛e. Otó˙z gdybym, bez podwa˙zania naszej bezstronnos´ci, udał si˛e na St. Marie przed wiosenna˛ ofensywa,˛ mogłoby si˛e tak zdarzy´c, z˙ e moja zdolno´sc´ gł˛ebszego od innych wgladu ˛ w sytuacj˛e pomogłaby wpłyna´ ˛c na kierunek przechyłu. Piers z nieco pobladła˛ twarza˛ przygladał ˛ mi si˛e szeroko otwartymi oczyma. — Co przez to rozumiesz? — powiedział wreszcie. — Nie mo˙zesz otwarcie stana´ ˛c po stronie Exotików. . . chyba nie o tym my´slisz? — Oczywi´scie, z˙ e nie — odpowiedziałem. — Ale mógłbym prawdopodobnie dostrzec co´s, co wpłyn˛ełoby korzystnie na zmian˛e ich poło˙zenia. Postarałbym si˛e sprawi´c, by i oni to zauwa˙zyli. Nie zagwarantuje to, oczywi´scie, jednoznacznego sukcesu, lecz w przeciwnym razie, jak sam mówiłe´s, nie wiemy nawet, na czym stoimy. Zawahał si˛e. Si˛egnał ˛ po stojac ˛ a˛ na stoliku szklaneczk˛e i gdy ja˛ podnosił, r˛eka nieznacznie mu dr˙zała. Nie potrzeba było wielkiej intuicji, by domy´sli´c si˛e, o czym my´slał. To, co zasugerowałem, było pogwałceniem ducha zasady bezstronno´sci Gildii, je´sli nie jej litery. Opowiedzieliby´smy si˛e po jednej ze stron — lecz Piers my´slał, z˙ e ze wzgl˛edu na dobro Gildii by´c mo˙ze powinni´smy wła´snie tak uczyni´c, póki jeszcze wybór spoczywał w naszych r˛ekach. — Czy masz jakie´s niezbite dowody, z˙ e Starszy Bright nosi si˛e z my´sla˛ dopuszczenia do wyci˛ecia w pie´n swych wojsk okupacyjnych, tak jak stoja? ˛ — przerwałem jego wahania. — Czy z cała˛ pewno´scia˛ wiemy, z˙ e im nie wy´sle posiłków? — Mam na Harmonii kontakty, przez które wła´snie w tej chwili usiłuj˛e zdoby´c dowody. . . — zaczał ˛ mówi´c, gdy na jego biurku zadzwonił telefon. Nacisnał ˛ przycisk i na ekranie pojawiła si˛e twarz jego sekretarza, Toma Lassiri. — Panie redaktorze — powiedział Tom — telefon z Encyklopedii Finalnej. Do redaktora Olyna. Od panny Lizy Kant. Twierdzi, i˙z jest to sprawa w najwy˙zszym stopniu nie cierpiaca ˛ zwłoki. — Odbior˛e — rzekłem, nim jeszcze Piers skinał ˛ głowa.˛ Z jakich´s powodów, których bada´c nie miałem czasu, serce podskoczyło mi do gardła. Obraz na ekranie zniknał, ˛ potem za´s ukazała si˛e na nim twarz Lizy. — Tam! — powiedziała, nie bawiac ˛ si˛e w z˙ adne formułki powitalne. — Tam, przybywaj tu w tej chwili. Mark Torre został postrzelony przez zamachowca! Pomimo wysiłków lekarzy umiera. . . I chce mówi´c z toba.˛ . . z toba,˛ Tam, póki nie jest za pó´zno. Och, pospiesz si˛e, Tam! Przybywaj, jak tylko mo˙zesz najszybciej! — W tej chwili wychodz˛e — odrzekłem. I wyszedłem. Nie było czasu, bym mógł spyta´c samego siebie, dlaczegó˙z to miałbym odpowiada´c na jej wezwanie. Sam d´zwi˛ek jej głosu poderwał mnie z fo141
tela i wygnał precz z gabinetu Piersa, jakby jaka´s ogromna dło´n spocz˛eła na moich barkach. Po prostu — poszedłem.
Rozdział 21 Liza wyszła mi na spotkanie do holu Encyklopedii Finalnej, gdzie po raz pierwszy ujrzałem ja˛ przed laty. Zabrała mnie do kwatery Marka Torre ta˛ sama˛ droga˛ prowadzac ˛ a˛ przez osobliwy labirynt i ruchomy pokój, która˛ wiodła mnie uprzednio, po drodze za´s opowiedziała mi, co si˛e stało. Nastapiło ˛ to, przed czym próbowano si˛e zabezpieczy´c, wznoszac ˛ labirynt wraz z cała˛ reszta˛ — przewidywalny, acz nieprawdopodobny statystycznie s´miertelny przypadek, który w ko´ncu dosi˛egnał ˛ Marka Torre. Budowa Encyklopedii Finalnej od samego poczatku ˛ wyzwalała l˛eki drzemiace ˛ w umysłach ludzi o zaburzonej psychice na wszystkich czternastu zaludnionych s´wiatach. Poniewa˙z cel konstrukcji Encyklopedii był tajemnica,˛ której nie mo˙zna było ani zdefiniowa´c, ani łatwo wypowiedzie´c słowami, budziła ona groz˛e w´sród psychotyków zarówno na Ziemi, jak i gdzie indziej. I w ko´ncu jednemu z nich udało si˛e dosta´c do Marka Torre — był to nieszcz˛esny paranoik, który trzymał swa˛ chorob˛e w ukryciu nawet przed własna˛ rodzina,˛ podczas gdy w my´slach sycił i hodował urojenie, i˙z Encyklopedia Finalna ma sta´c si˛e ogromnym mózgiem, sprawujacym ˛ kontrol˛e nad wola˛ ka˙zdego członka ludzko´sci. Gdy wreszcie dotarli´smy z Liza˛ do biura, min˛eli´smy le˙zace ˛ na podłodze jego zwłoki; zwłoki chudego jak szczapa siwowłosego starca z dobrotliwym obliczem i plama˛ krwi na czole. Wpuszczono go, powiedziała mi Liza, przez pomyłk˛e. Owego popołudnia spodziewano si˛e, z˙ e nowy lekarz przyjdzie obejrze´c Marka Torre. Na skutek jakiego´s nieporozumienia ten starszy, dobrotliwie wygladaj ˛ acy ˛ i dobrze ubrany jegomo´sc´ został wpuszczony zamiast niego. Oddał dwa strzały do Marka i jeden do siebie, ponoszac ˛ s´mier´c na miejscu. Mark, z dwiema dziurami w płucach, szybko opadał z sił, ale wcia˙ ˛z jeszcze utrzymywał si˛e przy z˙ yciu. Gdy w ko´ncu Liza przyprowadziła mnie do niego, le˙zał na wznak na zakrwawionym przykryciu wielkiego ło˙za w sypialni poło˙zonej tu˙z obok gabinetu. Był rozebrany do pasa i szerokie białe banda˙ze krzy˙zowały si˛e na jego piersi jak bandolety. Oczy miał zamkni˛ete i zapadni˛ete, tak z˙ e sterczacy ˛ nos i wydatny podbródek zdawały si˛e unosi´c niby we w´sciekłej urazie powzi˛etej pod adresem s´mierci, która powoli i nieubłaganie wciagała ˛ jego twardo opierajacego ˛ si˛e ducha w swe 143
ciemne odm˛ety. Ale nie jego twarz zapami˛etałem najlepiej. Najbardziej utkwiła mi w pami˛eci niespodziewana szeroko´sc´ klatki piersiowej i barków oraz długo´sc´ obna˙zonego ramienia. Nagle z zamierzchłej przeszło´sci, z czasów mej chłopi˛ecej nauki historii, powróciła relacja naocznego s´wiadka, dopuszczonego do ło˙za s´mierci Abrahama Lincolna, o tym, jak to ów s´wiadek uderzony był pot˛ega˛ mi˛es´ni i ko´sc´ ca ujawnionych przez rozebrane do pasa ciało prezydenta. Tak te˙z było w wypadku Marka Torre. Jego mi˛es´nie co prawda uległy znacznym zanikom, spowodowanym długa˛ choroba˛ i sporadycznym czynieniem z nich u˙zytku, lecz szeroko´sc´ i długo´sc´ ko´sci wskazywały na to, z˙ e jako młodzieniec musiał dysponowa´c olbrzymia˛ siła˛ fizyczna.˛ W pokoju znajdowali si˛e inni ludzie, w´sród nich kilku lekarzy, ale rozstapili ˛ si˛e przed nami, gdy Liza podprowadziła mnie do wezgłowia. Pochyliła si˛e i mi˛ekko przemówiła do le˙zacego: ˛ — Marku! — powiedziała. — Marku! Przez kilka sekund sadziłem, ˛ z˙ e nic nie odpowie. Pami˛etam nawet, i˙z pomys´lałem, z˙ e ju˙z nie z˙ yje. Lecz wówczas zapadni˛ete oczy otworzyły si˛e, j˛eły bładzi´ ˛ c po zebranych i skupiły si˛e na Lizie. — Tam jest tutaj, Marku — rzekła. Odsun˛eła si˛e, by dopu´sci´c mnie bli˙zej do ło˙za i spojrzała na mnie przez rami˛e. — Nachyl si˛e, Tam. Zbli˙z si˛e do niego — poprosiła. Przysunałem ˛ si˛e i pochyliłem nad umierajacym. ˛ Jego oczy przygladały ˛ mi si˛e uporczywie. Nie byłem pewny, czy rozpoznaje mnie, czy te˙z nie, ale jego wargi poruszyły si˛e i usłyszałem cie´n szeptu, co´s, jakby poruszenie ducha szcz˛ekajacego ˛ ła´ncuchami w gł˛ebi wymizerowanej jamy jego niegdy´s szerokiej piersi. — Tam. . . — Tak — powiedziałem. Odkryłem, z˙ e trzymam go za r˛ek˛e. Nie wiedziałem dlaczego. Długie ko´sci były w moim uchwycie zimne i pozbawione siły. — Synu. . . — wyszeptał tak słabo, z˙ e ledwie go mogłem dosłysze´c. W tej samej chwili, niczym ra˙zony gromem, zesztywniałem i zlodowaciałem; zlodowaciałem, jak gdyby mnie zanurzono w zimnej wodzie, i poczułem gwałtowna˛ i straszliwa˛ w´sciekło´sc´ . Jak on s´miał? Jak on s´miał nazywa´c mnie „synem”? Nie dałem mu pozwolenia, prawa ani zach˛ety, by tak ze mna˛ postapił ˛ — ze mna,˛ którego prawie nie znał. Mnie, który nie miał nic wspólnego z nim ani z jego praca,˛ ani z niczym, co soba˛ reprezentował. Jak s´miał nazwa´c mnie „s y n e m”? Lecz on szeptał dalej. Zmusił si˛e do dodania jeszcze dwóch wyrazów do owego strasznego i nieuczciwego słowa, którym si˛e do mnie zwrócił. — . . . przejmij ja.˛ . .
144
Potem jego oczy si˛e zamkn˛eły, wargi zastygły, ale powolne, bardzo powolne poruszenia klatki piersiowej wskazywały na to, z˙ e Mark jeszcze z˙ yje. Pu´sciłem jego dło´n, odwróciłem si˛e i wypadłem z sypialni. Znalazłem si˛e w biurze i tam, nie z własnej woli, zatrzymałem si˛e zdezorientowany, gdy˙z otwór wyj´sciowy był zamaskowany i ukryty. Dogoniła mnie Liza. — Tam? Poło˙zyła mi dło´n na ramieniu i skłoniła, bym spojrzał jej w twarz. Zrozumiałem, z˙ e słyszała to, co powiedział Mark, i teraz pyta mnie, jak mam zamiar postapi´ ˛ c. Ju˙z miałem wybuchna´ ˛c, z˙ e nawet nie ma mowy, bym zrobił to, o co prosił mnie starzec, z˙ e nic nie byłem mu winien, tak samo jak i jej. Bo te˙z i to, z czym si˛e do mnie zwrócił, to nawet nie była pro´sba! Nawet mnie nie zapytał — on k a z a ł mi ja˛ przeja´ ˛c. Lecz nie mogłem wydoby´c z siebie ani słowa. Usta miałem otwarte, ale nieme. My´sl˛e, z˙ e musiałem robi´c bokami jak osaczony wilk. I wtedy na biurku Marka zadzwonił telefon i zerwał cia˙ ˛zace ˛ na nas zakl˛ecie. Liza stała przy biurku; jej dło´n machinalnie pow˛edrowała do telefonu i wła˛ czyła go, ale dziewczyna nawet nie spojrzała na twarz, która pojawiła si˛e na ekranie. — Halo? — powiedział cichy głos z aparatu. — Halo? Czy jest tam kto? Chciałbym mówi´c z redaktorem Tamem Olynem, je´sli tam jest. To pilne. Halo? Jest tam kto? Był to głos Piersa Leafa. Oderwałem wzrok od Lizy i nachyliłem si˛e do słuchawki. — O, mam ci˛e wreszcie, Tam — mówił z ekranu Piers. — Słuchaj, nie chc˛e, z˙ eby´s marnował czas na obsług˛e zamachu na Marka Torre. Do´sc´ mamy tu dobrych fachowców, którzy potrafia˛ to zrobi´c. Uwa˙zam, z˙ e powiniene´s z miejsca lecie´c na St. Marie. — Zrobił pauz˛e, spogladaj ˛ ac ˛ na mnie znaczaco ˛ z ekranu. — Rozumiemy si˛e? Informacja, na która˛ czekałem, wła´snie nadeszła. Miałem słuszno´sc´ , rozkaz został wydany. Nagle spłukujac ˛ po drodze wszystko, co ogarn˛eło mnie w ciagu ˛ ostatnich kilku minut, wróciło do mnie tamto — mój długo obmy´slany plan i pragnienie zemsty. Niczym ogromna fala raz jeszcze załamało mi si˛e nad głowa,˛ zmywajac ˛ wszystkie z˙ adania ˛ Marka Torre i Lizy, które w owej chwili przylgn˛eły do mnie, gro˙zac ˛ przykuciem do tego miejsca na stałe. ˙ — Zadnych transportów wi˛ecej? — spytałem ostro. — Tak brzmi ten rozkaz? Wi˛ecej z˙ adnych przylotów? Skinał ˛ głowa.˛ — Wydaje mi si˛e, z˙ e powiniene´s wyruszy´c zaraz, poniewa˙z prognoza zapowiada tam zmian˛e pogody w ciagu ˛ tygodnia — powiedział. — Tam, czy nie uwaz˙ asz. . . 145
— Ruszam w drog˛e — wpadłem mu w słowo. — Sprz˛et i dokumenty czekaja˛ na mnie w porcie kosmicznym. Trzasnałem ˛ słuchawka˛ i znów odwróciłem si˛e twarza˛ do Lizy. Wpatrywała si˛e we mnie oczyma, których widok uderzył mnie niczym obuchem, lecz byłem teraz za silny, by mogła da´c mi rad˛e, i udało mi si˛e przed nia˛ obroni´c. — Jak mam si˛e stad ˛ wydosta´c? — zapytałem kategorycznie. — Musz˛e stad ˛ i´sc´ w tej chwili! — Tam! — krzykn˛eła. — Powtarzam ci, z˙ e musz˛e ju˙z i´sc´ ! — Odepchnałem ˛ ja˛ na bok. — Gdzie jest wyj´scie? Gdzie. . . Gdy macałem po s´cianach, prze´slizgn˛eła si˛e obok mnie i co´s nacisn˛eła. Drzwi otwarły si˛e po mej prawej stronie i szybko skierowałem si˛e w ich kierunku. — Tam! Jej głos zatrzymał mnie po raz ostatni. — Wrócisz tu jeszcze — rzekła. Nie było to pytanie. Powiedziała to w taki sam sposób, jak wcze´sniej Mark Torre. Nie prosiła mnie, tylko rozkazywała, i to wstrzasn˛ ˛ eło mna˛ raz jeszcze a˙z do najgł˛ebszej gł˛ebi. Ale wówczas ta ciemna i wzmagajaca ˛ si˛e siła, fala, która˛ stanowiła moja t˛esknota za zemsta,˛ znów mnie zerwała z kotwicy i p˛edem pognała dalej przez wyj´scie do sasiedniego ˛ pokoju. — Wróc˛e — zapewniłem ja.˛ Było to łatwe i pro´sciutkie kłamstwo. Potem drzwi, które minałem, ˛ zamkn˛eły si˛e za mna˛ i cały pokój ruszył, zabierajac ˛ mnie ze soba.˛
Rozdział 22 Gdy wysiadałem na St. Marie z kosmicznego liniowca, poczułem na plecach lekki podmuch spowodowany wy˙zszym od atmosferycznego ci´snieniem na statku. Podmuch ten był niczym dło´n, która wychyn˛eła z panujacych ˛ za moimi plecami ciemno´sci i wypychała mnie na pochmurny, deszczowy dzie´n. Ochroniła mnie moja reporterska peleryna. Wilgotny chłód tego dnia owinał ˛ si˛e wokół mnie, ale nie dotarł do wn˛etrza. Byłem niczym obna˙zony claymore z mego snu, naostrzony na kamieniu, zapakowany, ukryty pod pledem i niesiony wreszcie na spotkanie, które było powodem, z˙ e strze˙zono go przez trzy lata. Spotkanie na chłodnym, wiosennym deszczu. Czułem, z˙ e jest tak chłodny, jak zakrzepła krew na mych dłoniach, i zupełnie bez smaku na wargach. Niebo wisiało nisko nad moja˛ głowa,˛ a chmury z˙ eglowały na wschód. Deszcz ciagle ˛ padał. Jego stukot brzmiał niczym przetaczanie beczek, gdy schodziłem zewn˛etrznymi schodkami dla pasa˙zerów, a obfito´sc´ kropli oznajmiała swój własny kres w spotkaniu z nieust˛epliwym betonem rozlegajacym ˛ si˛e wokół dudnieniem. Beton przykrywajacy ˛ ziemi˛e rozciagał ˛ si˛e dookoła statku daleko we wszystkie strony, nagi i czysty niczym ostatnia strona ksi˛egi rachunkowej przed wpisaniem ostatecznej sumy. Na jego dalekim kra´ncu jak pojedynczy nagrobek stał terminal portu kosmicznego. Potoki spadajacej ˛ na ziemi˛e wody to g˛estniały, to rzedły jak dymy bitewne, lecz nie mogły całkowicie przesłoni´c budynków przed moim wzrokiem. Był to taki sam deszcz, jaki pada we wszystkich miejscach na ka˙zdym ze s´wiatów. Tak samo padał w Atenach na mroczny i nieszcz˛es´liwy dom Mathiasa oraz na ruiny Partenonu, gdy wpatrywałem si˛e w nie na ekranie wizyjnym w mojej sypialni. Zst˛epujac ˛ teraz po schodkach dla pasa˙zerów, słyszałem, jak b˛ebni o kadłub wielkiego statku, który przewiózł mnie pomi˛edzy gwiazdami — ze Starej Ziemi na ten przedostatni co do wielko´sci s´wiat, t˛e mała˛ ziemiokształtna˛ planetk˛e pod sło´ncami Procjona — jak b˛ebni głucho o przesuwajac ˛ a˛ si˛e obok mnie na ta´smie przeno´snika walizeczk˛e z listami uwierzytelniajacymi. ˛ Walizeczka nic dla mnie dzi´s nie znaczyła — ani moje papiery, ani Listy Uwierzytelniajace ˛ Bezstronnos´ci, które nosiłem ze soba˛ ju˙z cztery lata i których zdobycie kosztowało mnie tyle pracy. Teraz dbałem o nie mniej ni˙z o nazwisko człowieka, który ma by´c dyspozy147
torem pojazdów naziemnych na skraju ladowiska. ˛ To znaczy, je˙zeli rzeczywi´scie jest on ta˛ osoba,˛ której nazwisko podali mi moi ziemscy informatorzy. I je´sli mnie nie okłamali. — Pa´nski baga˙z, prosz˛e pana? Oderwałem si˛e od deszczu i moich rozmy´sla´n. U´smiechał si˛e do mnie oficer wyładunkowy. Był starszy ode mnie, chocia˙z wygladał ˛ młodziej. Gdy tak si˛e do mnie u´smiechał, kilka paciorków wilgoci oderwało si˛e od brazowej ˛ kraw˛edzi daszka jego czapki i rozsypało jak łzy na płachcie arkusza wyładunkowego, który trzymał w r˛eku. — Prosz˛e go wysła´c do obozowiska Zaprzyja´znionych — odparłem. — Wezm˛e ze soba˛ tylko walizeczk˛e z listami uwierzytelniajacymi. ˛ Zdjałem ˛ ja˛ z ta´smy przeno´snika i odwróciłem si˛e, by odej´sc´ . M˛ez˙ czyzna w uniformie dyspozytora, stojacy ˛ przy pierwszym z pojazdów naziemnych, odpowiadał opisowi, który dostałem. — Pa´nskie nazwisko? — zapytał. — Cel przybycia na St. Marie? Na pewno otrzymał równie dokładny opis mojej osoby, jak ja jego. Lecz byłem gotowy dostroi´c si˛e do jego tonu. — Redaktor Tam Olyn — odrzekłem. — Mieszkaniec Starej Ziemi i Przedstawiciel Gildii Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. Przybywam w celu obsługi konfliktu mi˛edzy Zaprzyja´znionymi a Exotikami. — Otworzyłem walizeczk˛e i podałem mu papiery. ´ — Swietnie, panie Olyn. — Wr˛eczył mi je z powrotem mokre od deszczu. Odwrócił si˛e, by otworzy´c drzwi najbli˙zszego samochodu i nastawi´c automatycznego pilota. — Prosz˛e trzyma´c si˛e szosy a˙z do samego Josephstown. W granicach miasta prosz˛e przestawi´c go na automatyczne sterowanie i samochód zawiezie pana prosto do obozowiska Zaprzyja´znionych. — W porzadku. ˛ Jeszcze chwileczk˛e. Odwrócił si˛e do mnie z powrotem. Miał młoda˛ przystojna˛ twarz z wasikiem ˛ i spogladał ˛ na mnie z z˙ ywym zakłopotaniem. — Słucham pana? — Prosz˛e mi pomóc wej´sc´ do samochodu. — Och, bardzo pana przepraszam. — Migiem znalazł si˛e przy mnie. — Nie zdawałem sobie sprawy, z˙ e pa´nska noga. . . — Sztywnieje od wilgoci — powiedziałem. Odpowiednio ustawił siedzenie i udało mi si˛e wsuna´ ˛c nog˛e za kolumn˛e kierownicy. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c. — Jeszcze chwileczk˛e — powiedziałem znowu. Moja cierpliwo´sc´ wyczerpała si˛e. — Jeste´s Walter Imera, nie myl˛e si˛e? — Tak, prosz˛e pana. — Spójrz na mnie — mówiłem dalej. — Masz dla mnie jakie´s informacje, prawda? 148
Z wolna odwrócił si˛e w moim kierunku. Na jego twarzy wcia˙ ˛z go´scił wyraz zakłopotania. — Nie, prosz˛e pana. Przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e, odczekałem dłu˙zsza˛ chwil˛e. — W porzadku ˛ — rzekłem, si˛egajac ˛ do klamki samochodu. — Zgaduj˛e, i˙z wiesz, z˙ e i tak zdob˛ed˛e t˛e informacj˛e. A oni b˛eda˛ wierzy´c, z˙ e to ty mi powiedziałe´s. Jego drobniutki wasik ˛ robił wra˙zenie namalowanego. — Chwileczk˛e — powiedział. — Musi mnie pan zrozumie´c. To nie jest standardowa informacja serwisu agencyjnego, prawda? Ja mam z˙ on˛e i dzieci. . . — A ja nie — odparłem. Nic a nic mu nie współczułem. — Pan dalej mnie nie rozumie. Oni by mnie zabili. Bł˛ekitny Front St. Marie stał si˛e teraz tego rodzaju organizacja.˛ Po co panu co´s o nich wiedzie´c? Nie sadziłem, ˛ z˙ e pan ma na my´sli. . . — W porzadku. ˛ — Si˛egnałem ˛ do klamki samochodu. — Chwileczk˛e. — Powstrzymał mnie gestem wyciagni˛ ˛ etej na deszczu r˛eki. — Jaka˛ mi pan da gwarancj˛e, z˙ e je´sli panu powiem, oni zostawia˛ mnie w spokoju? — Którego´s dnia moga˛ powróci´c do władzy — odrzekłem. — Nawet wyj˛ete spod prawa organizacje polityczne wola˛ nie zadziera´c z Mi˛edzygwiezdna˛ Słu˙zba˛ Prasowa.˛ — Raz jeszcze spróbowałem zatrzasna´ ˛c drzwiczki. — W porzadku! ˛ — zawołał pospiesznie. — W porzadku. ˛ Niech pan jedzie do New San Marcos. Sklep jubilerski przy ulicy Wallace’a. To zaraz za Josephstown, tam gdzie znajduje si˛e obozowisko Zaprzyja´znionych, do którego si˛e pan udaje. — Oblizał spierzchni˛ete wargi. — Powie im pan, z˙ eby mnie zostawili w spokoju? — Powiem. — Popatrzyłem na niego. Nad brzegiem kołnierza bł˛ekitnego uniformu mo˙zna było zauwa˙zy´c trzy — cztery centymetry cienkiego srebrnego ła´ncuszka, ostro kontrastujacego ˛ na tle zimowej blado´sci skóry. Zawieszony na nim ˙ po´swi˛econy krzy˙zyk powinien znajdowa´c si˛e gdzie´s pod koszula.˛ — Zołnierze z Zaprzyja´znionych sa˛ tu ju˙z drugi rok. Czy sa˛ lubiani przez ludzi? U´smiechnał ˛ si˛e półg˛ebkiem. Na jego twarz zaczynały powraca´c kolory. — Och, tak jak i wszyscy inni — odrzekł. — Trzeba im tylko okaza´c nieco zrozumienia. Chodza˛ własnymi drogami. Poczułem ból w sztywnej nodze, akurat w miejscu, skad ˛ przed trzema laty lekarze na Nowej Ziemi usun˛eli loftk˛e z broni samostrzelnej. — W rzeczy samej — powiedziałem. — Zatrza´snij drzwiczki. Zatrzasnał ˛ i pojechałem. Na tablicy rozdzielczej samochodu widniał medalik ze s´wi˛etym Krzysztofem. Gdyby na moim miejscu znajdował si˛e z˙ ołnierz z Zaprzyja´znionych, byłby go zerwał i wyrzucił albo kazał sobie podstawi´c inny samochód. Tote˙z ze szczególna˛
149
przyjemno´scia˛ pozostawiłem go na swoim miejscu, cho´c nie miał dla mnie wi˛ekszej warto´sci, ni˙z miałby dla niego. Nie tylko z powodu Dave’a i innych je´nców, zastrzelonych na Nowej Ziemi. Po prostu dlatego, z˙ e niewiele obowiazków ˛ dostarcza cho´cby drobnego elementu przyjemno´sci. Kiedy traci si˛e dzieci˛ece złudzenia i nie pozostaje w z˙ yciu nic oprócz powinno´sci, takie obowiazki ˛ wita si˛e z rado´scia.˛ Fanatycy w rezultacie nie sa˛ gorsi od w´sciekłych psów. Lecz w´sciekłe psy nale˙zy bezwarunkowo t˛epi´c, nakazuje to zwykły zdrowy rozsadek. ˛ A w z˙ yciu, po okresie eksperymentów, nieodwołalnie powraca si˛e w ko´ncu do zdrowego rozsadku. ˛ Gdy szalone sny o sprawiedliwo´sci i post˛epie sa˛ ju˙z martwe i gł˛eboko pogrzebane, gdy wreszcie ucichna˛ bolesne rany duszy, wówczas dobrze jest wyrzec si˛e pokus stawianych nam przez z˙ ycie i sta´c si˛e spokojnym i nieust˛epliwym — jak naostrzony na kamieniu brzeszczot miecza. Nie splami go ani deszcz, na którym niesie si˛e taki brzeszczot, ani krew, w której kiedy´s zostanie skapany. ˛ Deszcz i krew sa˛ pokrewne zaostrzonemu z˙ elazu. Przez pół godziny podró˙zowałem po´sród lesistych wzgórz i zaoranych połaci. Bruzdy na polach poczerniały od deszczu. Pomy´slałem, z˙ e to przyjemniejsza czer´n ni˙z niektóre inne jej odcienie, jakie widywałem w swoim z˙ yciu. Dotarłem wreszcie do przedmie´sc´ Josephstown. Autopilot przeprowadził mnie przez typowe dla St. Marie niewielkie, schludne miasteczko, liczace ˛ około stu tysi˛ecy mieszka´nców. Po drugiej stronie wyjechali´smy na oczyszczony z naturalnych i sztucznych przeszkód teren, za którym wznosiły si˛e masywne i pochyłe mury obozowiska wojskowego. Przed brama˛ podoficer z Zaprzyja´znionych zagrodził mi wjazd czarnym samostrzałem i otworzył drzwiczki samochodu po lewej stronie. — Azali˙z masz tu jaki´s interes? Mówił przez nos wysokim i chrapliwym głosem. Kołnierz miał oblamowany sukiennymi wyłogami grupowego. Nad nimi widniała szczupła i poorana bruzdami twarz czterdziestolatka. Zarówno twarz, jak i r˛ece nienaturalna˛ blado´scia˛ kontrastowały z czernia˛ sukna munduru i strzelby. Otworzyłem le˙zac ˛ a˛ obok mnie walizeczk˛e i podałem mu swoje dokumenty. — Moje listy uwierzytelniajace ˛ — rzekłem. — Przybyłem, by si˛e zobaczy´c z pełniacym ˛ obowiazki ˛ dowódcy Sił Ekspedycyjnych komendantem Jamethonem Blackiem. — Posu´n si˛e zatem — odparł przez nos. — Ja poprowadz˛e. Wsiadł i chwycił za dra˙ ˛zek. Min˛eli´smy bram˛e i skr˛ecili´smy w alej˛e dojazdowa.˛ Na jej drugim ko´ncu wida´c było wewn˛etrzny plac apelowy. Mury wasko ˛ rozmieszczone po obu stronach rozbrzmiewały echem naszego przejazdu. Słyszałem, jak w miar˛e zbli˙zania si˛e do placu, coraz gło´sniejsze staja˛ si˛e komendy musztry. Gdy dojechali´smy, z˙ ołnierze stali w szeregu na deszczu, czekajac ˛ na południowe nabo˙ze´nstwo. 150
Grupowy wysiadł i zniknał ˛ w wej´sciu do czego´s, co wygladało ˛ na kancelari˛e wbudowana˛ w mur jednego z boków placu. Przyjrzałem si˛e ustawionym w szyku z˙ ołnierzom. Stali na komend˛e „Prezentuj bro´n”, co w warunkach polowych stanowiło ich postaw˛e modlitewna,˛ i kiedy im si˛e przypatrywałem, oficer znajdujacy ˛ si˛e naprzeciw nich, odwrócony plecami do muru, poddał słowa ich Hymnu Bojowego: ˙ Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s, Gdzie ida˛ na wojn˛e sztandary. Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´sc´ . Uderz i nie znaj w ciosach miary! Siedziałem, usiłujac ˛ nie słucha´c. Nie było z˙ adnego akompaniamentu muzycznego, z˙ adnych przyborów liturgicznych ani symboli poza niewielkim znakiem krzy˙za, namalowanym wapnem na szarym murze za plecami oficera. Zespolone m˛eskie głosy wzniosły si˛e i powoli opadły w mrocznym i smutnym hymnie, który obiecywał im jedynie ból, trosk˛e i cierpienie. Wreszcie w szorstkiej modlitwie o s´mier´c na polu bitwy zaniosła si˛e z˙ ałobnym łkaniem ostatnia linijka i padła komenda „Do nogi bro´n”. Grupowy wezwał szeregi do rozej´scia si˛e, a oficer, nie patrzac ˛ na mnie, przemaszerował obok samochodu i wszedł do wej´scia, w którym uprzednio zniknał ˛ mój przewodnik, grupowy. Gdy mnie mijał, poznałem, z˙ e oficerem tym jest Jamethon. Chwil˛e pó´zniej przewodnik przyszedł po mnie. Lekko powłóczac ˛ zesztywniała˛ noga,˛ udałem si˛e w s´lad za nim do wewn˛etrznego pomieszczenia, gdzie nad samotnym biurkiem paliło si˛e s´wiatło. Gdy zamkn˛eły si˛e drzwi, Jamethon powstał i skinał ˛ mi głowa.˛ Na klapach munduru miał spłowiałe naszywki komendanta. Gdy wr˛eczałem mu nad biurkiem listy uwierzytelniajace, ˛ blask wiszacej ˛ lampy padł mi na twarz, o´slepiajac ˛ mnie kompletnie. Odstapiłem ˛ krok do tyłu i zaczałem ˛ gwałtownie mruga´c powiekami, nie widzac ˛ wyra´znie twarzy Blacka. Gdy wreszcie zdołałem skupi´c na niej wzrok, ujrzałem ja˛ przez chwil˛e tak, jak gdyby była starsza, bardziej szorstka, wykrzywiona i poznaczona bruzdami przez lata fanatyzmu, podobna do twarzy, która widniała w mojej pami˛eci ponad zamordowanymi je´ncami na Nowej Ziemi. Wreszcie oczy zogniskowały mi si˛e całkowicie i ujrzałem go takim, jaki był naprawd˛e. Ciemnolicy, szczupły, lecz raczej szczupło´scia˛ młodzie´ncza˛ ni˙z pochodzac ˛ a˛ z zagłodzenia. To nie jego twarz wypalona została w mej pami˛eci roz˙zarzonym z˙ elazem. Rysy miał regularne, przechodzace ˛ nieomal w urodziwe, cienie pod zm˛eczonymi oczyma, a pełna˛ spokoju i opanowania sztywno´sc´ ciała, mniejszego i drobniejszego ni˙z moje, wie´nczyła prosta i znu˙zona linia warg. Nie zajrzawszy do listów uwierzytelniajacych, ˛ trzymał je w r˛eku. Usta podniosły mu si˛e nieco w kacikach, ˛ z powaga˛ i znu˙zeniem. 151
— I bez watpienia, ˛ panie Olyn — rzekł — druga˛ kiesze´n ma pan wypełniona˛ ´ wystawionymi na Swiatach Egzotycznych pełnomocnictwami na przeprowadzenie wywiadów z z˙ ołnierzami i oficerami, przybyłymi z Dorsaj, i tuzina innych s´wiatów, by sta´c si˛e nieprzyjaciółmi Wybra´nców Bo˙zych na wojnie? U´smiechnałem ˛ si˛e. Poniewa˙z miło było znale´zc´ go tak silnym, po to tylko, by z wi˛eksza˛ przyjemno´scia˛ go pokona´c.
Rozdział 23 Przyjrzałem mu si˛e z odległo´sci przeszło trzech metrów. Grupowy z Zaprzyja´znionych, który pozabijał je´nców na Nowej Ziemi, tak˙ze mówił o Bo˙zych Wybra´ncach. — Znajdzie je pan pod spodem adresowanych do siebie dokumentów — rzekłem. — Słu˙zba Prasowa i jej członkowie cechuja˛ si˛e bezstronno´scia.˛ Nie opowiadamy si˛e po z˙ adnej ze stron. — Prawo — nie zgodził si˛e ze mna˛ ciemnolicy młodzieniec — si˛e opowiada. — Tak, komendancie — odparłem. — Ma pan racj˛e. Tylko z˙ e czasami nie wiadomo, gdzie to Prawo si˛e znajduje. Pan i pa´nskie oddziały jeste´scie teraz naje´zd´zcami na s´wiecie nale˙zacym ˛ do układu planetarnego, którego wasi przodkowie nigdy nie skolonizowali. Waszym za´s przeciwnikiem sa˛ oddziały najemne na z˙ ołdzie dwóch s´wiatów, które nie tylko maja˛ swoje miejsce pod sło´ncami Procjona, ale i sa˛ zobowiazane ˛ do obrony mniejszych s´wiatów swojego układu. . . do których zalicza si˛e St. Marie. Nie jestem pewien, czy Prawo znajduje si˛e po waszej stronie. Nieznacznie potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i odrzekł: — Nie oczekujemy wiele zrozumienia od tych, co nie zostali wybrani. Oderwał wzrok ode mnie i przeniósł na trzymane w r˛eku papiery. — Ma pan co´s przeciwko temu, bym usiadł? — zapytałem. — Mam chora˛ nog˛e. — Ale˙z oczywi´scie. — Skinał ˛ głowa˛ w kierunku stojacego ˛ przy jego biurku krzesła i gdy ju˙z usadowiłem si˛e na miejscu, poszedł za moim przykładem. Przebiegłem wzrokiem rozło˙zone przed nim na biurku papiery i zauwa˙zyłem stojac ˛ a˛ na jego kra´ncu solidografi˛e jednego z bezokiennych ko´sciołów o wysokich szczytach, jakie budowali Zaprzyja´znieni. Był to symbol, którego posiadanie było zupełnie legalne, lecz przypadkowo na przednim planie zdj˛ecia znajdowało si˛e jeszcze troje ludzi, starszy m˛ez˙ czyzna, kobieta i dziewczynka lat około czternastu. Wszyscy troje zdradzali rodzinne podobie´nstwo do Jamethona. Zerknawszy ˛ znad listów uwierzytelniajacych, ˛ zauwa˙zył, z˙ e im si˛e przygladam, ˛ i jego wzrok przesunał ˛ si˛e na solido i z powrotem, jak gdyby chciał ich przede mna˛ ochroni´c. — Wymaga si˛e ode mnie, jak widz˛e — rzekł, s´ciagaj ˛ ac ˛ mój wzrok z powrotem 153
na siebie — bym zapewnił panu współprac˛e i wszelkie s´rodki. Znajdziemy tutaj dla pana kwater˛e. Czy potrzebuje pan samochodu z kierowca? ˛ — Dzi˛ekuj˛e — odparłem. — Wystarczy mi ten wynaj˛ety samochód na zewnatrz. ˛ A prowadzi´c b˛ed˛e sam. — Jak pan sobie z˙ yczy. — Odło˙zył przeznaczone dla siebie dokumenty, pozostałe mi zwrócił i pochylił si˛e ku umieszczonej w blacie biurka krateczce. — Grupowy! — Tak jest! — odpowiedziała bezzwłocznie krateczka. — Kwatera dla samotnej osoby cywilnej płci m˛eskiej. Zlecenie parkingowe na pojazd cywilny, parking personelu. — Tak jest. Głos z krateczki wyłaczył ˛ si˛e. Jamethon Black spojrzał na mnie zza biurka. Zrozumiałem, z˙ e oczekuje, i˙z sobie pójd˛e. — Komendancie — rzekłem, wkładajac ˛ listy uwierzytelniajace ˛ z powrotem do walizeczki — dwa lata temu pa´nscy Starsi Ko´sciołów Zjednoczonych na Harmonii i Zjednoczeniu stwierdzili, i˙z rzad ˛ planetarny St. Marie nie wywiazał ˛ si˛e z pewnych spornych zobowiaza´ ˛ n kredytowych, a zatem przysłali tu korpus ekspedycyjny celem okupacji i wyegzekwowania płatno´sci. Jaka cz˛es´c´ tego korpusu, w postaci ludzi i sprz˛etu, pozostała przy panu? — Informacja ta, panie Olyn — odrzekł — zastrze˙zona jest tajemnica˛ wojskowa.˛ — Jednak˙ze pan — uznałem spraw˛e za zamkni˛eta˛ — oficer w regulaminowym stopniu komendanta, pełni nad resztkami pa´nskiego korpusu ekspedycyjnego funkcj˛e komandora sił zbrojnych. Stanowisko takie wymaga oficera pi˛ec´ stopni wy˙zszego ranga.˛ Czy spodziewa si˛e pan, z˙ e taki oficer przyb˛edzie i obejmie dowództwo? — Obawiam si˛e, z˙ e b˛edzie pan musiał zada´c to pytanie w Dowództwie Naczelnym na Harmonii, panie Olyn. — Czy spodziewa si˛e pan posiłków w postaci dalszych dostaw ludzi i sprz˛etu? — Gdybym si˛e spodziewał — rzekł jednostajnym głosem — uznałbym to równie˙z za informacj˛e zastrze˙zona.˛ — Zdaje pan sobie spraw˛e, i˙z powszechnie uwa˙za si˛e, z˙ e pa´nski Sztab Generalny na Harmonii uznał niniejsza˛ ekspedycj˛e na St. Marie za spraw˛e przegrana? ˛ Lecz nie chcac ˛ straci´c twarzy, zamiast wycofa´c stad ˛ pana i pa´nskich ludzi, wola,˛ by was wyci˛eto w pie´n. — Rozumiem — odparł. — Nie zechciałby pan tego skomentowa´c? Jego ciemna młoda twarz nawet nie drgn˛eła. — Nie b˛ed˛e komentował pogłosek, panie Olyn. — Zatem pytanie ostatnie. Czy kiedy wiosenna ofensywa wojsk najemnych
154
Exotików wyruszy przeciwko wam, planuje pan poddanie si˛e czy odwrót na zachód? — Wybra´ncy w Wojnie nigdy si˛e nie cofaja˛ — odpowiedział. — Nigdy te˙z nie odst˛epuja˛ ani sami nie sa˛ odst˛epowani przez swoich Braci w Panu. — Powstał. — Mam prac˛e, do której musz˛e powróci´c, panie Olyn. Powstałem równie˙z. Byłem od niego wy˙zszy, starszy i mocniej zbudowany i tylko niemal nadludzkie opanowanie pozwalało mu utrzymywa´c pozory, z˙ e jest kim´s mi równym lub lepszym. — Mo˙ze porozmawiam z panem pó´zniej, kiedy b˛edzie miał pan nieco wi˛ecej czasu — powiedziałem. — Jak najbardziej. — Usłyszałem, jak drzwi do gabinetu otwieraja˛ si˛e za moimi plecami. — Grupowy — rzekł do kogo´s znajdujacego ˛ si˛e za moimi plecami — zajmijcie si˛e panem Olynem. Grupowy, któremu zlecił piecz˛e nade mna,˛ znalazł mi malutka˛ betonowa˛ klitk˛e z lufcikiem zamiast okna, łó˙zkiem polowym i mundurowa˛ szafka.˛ Zostawił mnie na chwil˛e samego i wrócił z podpisana˛ przepustka.˛ — Dzi˛ekuj˛e — rzekłem, wziawszy ˛ ja˛ od niego. — Gdzie mog˛e znale´zc´ Kwater˛e Główna˛ wojsk Exotików? — Nasze ostatnie wiadomo´sci, prosz˛e pana, umieszczaja˛ ja˛ około dziewi˛ec´ dziesi˛eciu kilometrów na wschód od tego miejsca. New San Marcos. — Był mojego wzrostu, ale jak wi˛ekszo´sc´ z nich par˛e lat młodszy, z otaczajac ˛ a˛ go aura˛ niewinno´sci, która osobliwie kontrastowała z atmosfera˛ opanowania cechujac ˛ a˛ ich wszystkich. — San Marcos. — Popatrzyłem na niego. — Przypuszczam, z˙ e wasi koledzy wiedza,˛ i˙z Dowództwo Naczelne na Harmonii zdecydowało si˛e nie marnowa´c dla was posiłków? — Nie, prosz˛e pana — odrzekł. Biorac ˛ pod uwag˛e jego reakcj˛e, mógłbym równie dobrze mówi´c o pogodzie. Nawet ci chłopcy byli w dalszym ciagu ˛ spokojni i niezłomni. — Czy z˙ yczy pan sobie jeszcze czego´s? — Nie — odparłem. — Dzi˛ekuj˛e. Wyszedł. I ja zrobiłem to samo. Wsiadłem do samochodu i pojechałem dziewi˛ec´ dziesiat ˛ kilometrów na wschód, do New San Marcos. Dotarłem tam w trzy kwadranse. Lecz nie od razu poszedłem szuka´c dowództwa sztabu Exotików. Miałem wpierw do zrobienia co´s innego. Udałem si˛e do jubilera z ulicy Wallace’a. Trzy niskie schodki poni˙zej poziomu ulicy i nieprzezroczyste drzwi zaprowadziły mnie do długiego pomieszczenia wypełnionego przy´cmionym s´wiatłem i zastawionego szklanymi gablotkami. Na tyłach sklepu, za ostatnia˛ szafka,˛ urz˛edował mały starszy człowieczek, gdy za´s podszedłem bli˙zej, zauwa˙zyłem, i˙z przyglada ˛ si˛e mej pelerynie i odznace korespondenta. — Czym mog˛e słu˙zy´c? — zapytał, gdy stanałem ˛ po drugiej stronie gablotki. 155
Podniósł swe szare, stare, waziutkie ˛ oczka, osadzone w dziwnie gładkiej twarzy. I spojrzał na mnie. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wie pan, co soba˛ reprezentuj˛e — rzekłem. — Słu˙zba Prasowa znana jest na wszystkich s´wiatach. Nie bierzemy udziału w lokalnych rozgrywkach politycznych. — Tak, prosz˛e pana? — Tak czy owak, dowiecie si˛e, w jaki sposób znalazłem wasz adres. — Dalej mówiłem z u´smiechem. — Zatem wyjawi˛e wam, z˙ e dostałem go w porcie kosmicznym od autodyspozytora nazwiskiem Imera. Obiecałem mu ochron˛e w zamian za to, co mi powiedział. B˛edziemy zobowiazani, ˛ je´sli pozostanie zdrowy i cały. — Obawiam si˛e. . . — Poło˙zył r˛ece na szklanym blacie gablotki. Były po˙zyłkowane ze staro´sci. — Pan chciałby co´s kupi´c? — Jestem gotowy zapłaci´c. . . bez z˙ adnych złych zamiarów — wyznałem — za informacj˛e. R˛ece ze´slizgn˛eły si˛e z kontuaru. — Prosz˛e pana — westchnał ˛ z cicha. — Obawiam si˛e, z˙ e znalazł si˛e pan w niewła´sciwym sklepie. — Nie watpi˛ ˛ e — odparłem — niemniej pa´nski sklep musi mi na razie wystarczy´c. Udawajmy, z˙ e to jest wła´sciwy sklep i rozmawiam z osoba,˛ która jest członkiem Bł˛ekitnego Frontu. ˙ — Bł˛ekitny Front został zdelegalizowany — rzekł. — Zegnam pana. — Za chwileczk˛e. Mam najpierw kilka słów do powiedzenia. — W takim razie bardzo mi przykro. — Skierował si˛e ku zasłonom zakrywajacym ˛ wyj´scie. — Nie wolno mi tego słucha´c. Nikt nie przyjdzie do pana w tej izbie, dopóki mówi pan w ten sposób. Wsunał ˛ si˛e mi˛edzy zasłony i ju˙z go nie było. Rozejrzałem si˛e po długim i pustym pomieszczeniu. — No có˙z — powiedziałem nieco gło´sniej. — Zgaduj˛e, z˙ e b˛ed˛e musiał mówi´c do pustych s´cian. Jestem pewien, z˙ e te s´ciany mnie słysza.˛ Zrobiłem pauz˛e. Nie było z˙ adnego odzewu. — W porzadku ˛ — mówiłem dalej. — Jestem korespondentem. Interesuje mnie jedynie informacja. Nasze szacunkowe oceny sytuacji wojskowej na St. Marie — i tu powiedziałem prawd˛e — wykazuja,˛ z˙ e korpus ekspedycyjny z Zaprzyja´znionych, opuszczony przez macierzyste dowództwo, zostanie z wszelka˛ pewno´scia˛ pochłoni˛ety przez wojska Exotików, gdy tylko ziemia obeschnie na tyle, by ci˛ez˙ ki sprz˛et mógł si˛e po niej porusza´c. W dalszym ciagu ˛ nie było odpowiedzi, lecz czułem, z˙ e jestem słuchany i obserwowany. — Skutkiem tego — kontynuowałem i tu ju˙z kłamałem, cho´c oni nie mogli o tym wiedzie´c — uwa˙zamy za nieuniknione, z˙ e tutejsze dowództwo z Zaprzy156
ja´znionych skontaktuje si˛e z Bł˛ekitnym Frontem. Zamach na nieprzyjacielskiego dowódc˛e jest ewidentnym pogwałceniem Kodeksu Najemnika i Artykułów Cywilizowanej Sztuki Wojennej. . . ale cywile moga˛ czyni´c to, czego nie wolno z˙ ołnierzom. W dalszym ciagu ˛ za zasłonami nic si˛e nie poruszyło ani nie wydało d´zwi˛eku. — Przedstawiciel Prasy — mówiłem — ma przy sobie Listy Uwierzytelniajace ˛ Bezstronno´sci. Wiecie, jak wysoko si˛e je ceni. Chc˛e tylko zada´c kilka pyta´n. Odpowiedzi za´s traktowane b˛eda˛ jako poufne. Znów przerwałem, ale w dalszym ciagu ˛ nie było reakcji. Odwróciłem si˛e, przemaszerowałem przez cała˛ długo´sc´ pomieszczenia i wyszedłem za próg. Nie wcze´sniej ni˙z w sporej odległo´sci od sklepu pozwoliłem, by ogarn˛eło mnie i rozgrzało uczucie wewn˛etrznego triumfu. Połkna˛ przyn˛et˛e. Ludzie tego pokroju zawsze ja˛ połykaja.˛ Odnalazłem samochód i pojechałem do Kwatery Głównej Exotików. Znajdowała si˛e za miastem. Na miejscu zaopiekował si˛e mna˛ najemny komendant nazwiskiem Janol Marat. Zaprowadził mnie do bablowatej ˛ konstrukcji budynku dowództwa. Panowało tu poczucie celowo´sci, pewno´sc´ siebie i radosna ˙ atmosfera działania. Zołnierze byli dobrze uzbrojeni i wyszkoleni. Majac ˛ s´wie˙zo w pami˛eci obraz Zaprzyja´znionych, ju˙z w pierwszej chwili dostrzegłem ró˙znice. Powiedziałem o tym Janolowi. — Naszym dowódca˛ jest dorsajski komandor i przewy˙zszamy liczebnie przeciwnika. — Wyszczerzył do mnie z˛eby w u´smiechu. Miał opalona˛ na braz, ˛ pociagł ˛ a˛ twarz, która, ilekro´c wargi wykrzywiały si˛e ku górze, pokrywała si˛e siateczka˛ zmarszczek. — To sprawia, z˙ e wszyscy jeste´smy dobrej my´sli. Co wi˛ecej, nasz komandor dostanie awans, je´sli zwyci˛ez˙ y. Z powrotem na Exotiki i stopie´n sztabowy. . . na dobre po˙zegna si˛e z polem walki. Zwyci˛estwo to dla nas czysty interes. Roze´smiałem si˛e i on roze´smiał si˛e wraz ze mna.˛ — Powiedz mi jednak co´s wi˛ecej — poprosiłem. — Musz˛e mie´c wnioski do wykorzystania w artykułach, które wysyłam do serwisów prasowych. — Có˙z — zasalutował zamaszy´scie w odpowiedzi na pozdrowienie przechodzacego ˛ obok grupowego, Cassidanina z wygladu ˛ — sadz˛ ˛ e, z˙ e mo˙zesz wymieni´c to, co zawsze. . . fakt, z˙ e nasi chlebodawcy z Exotików odmawiaja˛ sobie samym prawa do u˙zywania siły i w rezultacie, kiedy przychodzi do opłacenia ludzi i sprz˛etu, sa˛ zwykle dosy´c hojni. A Outbond. . . wiesz, to ambasador Exotików na St. Marie. . . — Znam go. . . — Zastapił ˛ poprzedniego Outbonda trzy lata temu. Tak czy inaczej, to jest kto´s, nawet jak na człowieka z Mary lub Kultis. Jest ekspertem od oblicze´n ontogenetycznych. Je´sli to cokolwiek dla ciebie znaczy. Dla mnie to czarna magia. — Janol pokazał palcem. — Tutaj jest kancelaria komandora polnego. To Kensie 157
Graeme. — Graeme? — odrzekłem, marszczac ˛ brwi. Mogłem si˛e przyzna´c, i˙z znam Kensiego Graeme’a, lecz chciałem si˛e przyjrze´c reakcji Janola. — Gdzie´s ju˙z słyszałem to nazwisko. — Zbli˙zyli´smy si˛e do budynku kancelarii. — Graeme. . . — Prawdopodobnie my´slisz o innym członku tej samej rodziny. — Janol połknał ˛ przyn˛et˛e. — Siostrze´ncu. Kensie to wuj Donala. Nie jest taki efektowny jak młody Graeme, ale zało˙ze˛ si˛e, z˙ e polubisz go bardziej, ni˙z polubiłby´s siostrze´nca. Kensie daje si˛e lubi´c za dwóch. Spojrzał na mnie, znów szczerzac ˛ nieznacznie z˛eby. — Czy to ma oznacza´c co´s szczególnego? — zapytałem. — Wła´snie — odparł Janol. — Daje si˛e lubi´c za siebie i za brata bli´zniaka. Kiedy b˛edziesz w Blauvain, spotkasz si˛e z Ianem Graeme’em. To na wschodzie, tam gdzie jest ambasada Exotików. Ian to ponury jegomo´sc´ . Weszli´smy do kancelarii. — Nie mog˛e si˛e przyzwyczai´c — rzekłem — do tego, z˙ e tak wielu Dorsajów wydaje si˛e spokrewnionych. — Ani ja. Je´sli o to chodzi, sadz˛ ˛ e, i˙z to dlatego, z˙ e w rzeczywisto´sci nie jest ich a˙z tak wielu. Dorsaj to niewielki s´wiat i ci, którzy prze˙zyja˛ dłu˙zej ni˙z kilka lat. . . — Janol zatrzymał si˛e obok siedzacego ˛ za biurkiem komendanta. — Czy mo˙zemy zobaczy´c si˛e ze starym, Hari? To reporter z Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. — No có˙z, chyba tak. — Drugi z oficerów popatrzył na le˙zac ˛ a˛ na biurku tabliczk˛e sygnalizacyjna.˛ — Jest u niego Outbond, ale w tej chwili wychodzi. Wchod´zcie s´miało. Janol poprowadził mnie mi˛edzy biurkami. Drzwi po drugiej stronie pokoju otwarły si˛e, zanim do nich doszli´smy, i ukazał si˛e w nich siwy, krótko ostrzy˙zony m˛ez˙ czyzna w s´rednim wieku o twarzy bijacej ˛ spokojem, ubrany w bł˛ekitna˛ szat˛e Exotików. Jego niesamowite, orzechowe oczy spotkały si˛e z moimi. Był to Padma. — Outbondzie — powiedział do Padmy Janol — oto. . . — Tam Olyn, znam go — odparł Padma mi˛ekko. U´smiechnał ˛ si˛e do mnie i zdawało si˛e, z˙ e te jego oczy zapaliły si˛e na chwil˛e, by mnie o´slepi´c. — Przykro mi było słysze´c o twoim szwagrze, Tam. Zrobiło mi si˛e zimno od stóp do głów. Byłem gotowy wej´sc´ do s´rodka, lecz teraz stałem jak wryty i patrzyłem na niego. — O moim szwagrze? — zapytałem. — Młodzie´ncu, który zmarł niedaleko Castlemain na Nowej Ziemi. — O, tak — wykrztusiłem zesztywniałymi wargami. — Jestem tylko zdziwiony, z˙ e pan o tym wie. — Wiem ze wzgl˛edu na ciebie, Tam. — Orzechowe oczy Padmy raz jeszcze zdały si˛e zal´sni´c ogniem. — Zapomniałe´s? Mówiłem ci kiedy´s, i˙z istnieje nauka 158
zwana ontogenetyka,˛ za pomoca˛ której obliczamy prawdopodobie´nstwo ludzkich działa´n w tera´zniejszych i przyszłych sytuacjach. Od pewnego czasu byłe´s wa˙znym czynnikiem tych oblicze´n. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Oto dlaczego spodziewałem si˛e spotka´c ci˛e w tym miejscu o tej wła´snie porze. Wkalkulowali´smy ci˛e, Tam, w nasza˛ obecna˛ sytuacj˛e na St. Marie. — Doprawdy? — zapytałem. — To doprawdy interesujace. ˛ — Tak te˙z sadziłem ˛ — powiedział mi˛ekko Padma. — Zwłaszcza dla ciebie. Takiego jak ty reportera powinno to zainteresowa´c. — Tak te˙z si˛e stało — odparłem. — Brzmi to tak, jak gdyby´s wiedział lepiej ode mnie o tym, co mam zamiar tu robi´c. — Co do tego — rzekł Padma swym łagodnym głosem — mamy pewne wyliczenia. Przyjd´z do mnie do Blauvain, Tam, to ci je poka˙ze˛ . — Tak te˙z zrobi˛e — odpowiedziałem. — B˛edziesz mile widziany. Padma skłonił głow˛e. Jego szata cichym szeptem zamiotła podłog˛e, gdy odwrócił si˛e i wyszedł. — T˛edy — rzekł Janol, tracaj ˛ ac ˛ mnie w łokie´c. Poderwałem si˛e jak obudzony z gł˛ebokiego snu. — Komandor jest tutaj. Jak automat wszedłem za nim do wewn˛etrznej cz˛es´ci kancelarii. Gdy przesta˛ pili´smy próg, Kensie Graeme podniósł si˛e z miejsca. Po raz pierwszy stanałem ˛ twarza˛ w twarz z tym wysokim, szczupłym m˛ez˙ czyzna˛ w mundurze polowym, o topornej, lecz otwartej i u´smiechni˛etej twarzy i czarnej, lekko kr˛ecacej ˛ si˛e czuprynie. To szczególne, złociste ciepło osobowo´sci — dziwna rzecz u Dorsaja — zdawało si˛e promieniowa´c z niego, gdy wstał mnie powita´c. Długie palce jego pot˛ez˙ nej dłoni zamkn˛eły moja˛ w u´scisku. — Wchod´zcie s´miało — rzekł. — Prosz˛e pozwoli´c, z˙ e przyrzadz˛ ˛ e panu drinka. Janol — dodał pod adresem mego najemnego komendanta z Nowej Ziemi — nie musisz tu stercze´c. Id´z sobie co´s przetraci´ ˛ c. I powiedz wszystkim w biurze, z˙ e maja˛ przerw˛e. Janol zasalutował i wyszedł. Usiadłem, a Graeme odwrócił si˛e w kierunku niewielkiego barku umieszczonego za biurkiem. I oto po raz pierwszy od trzech lat, pod magicznym wpływem tego siedzacego ˛ naprzeciwko mnie niezwykłego wojownika, mojej duszy udzieliła si˛e odrobina spokoju. Z kim´s takim jak on, stojacym ˛ u mego boku, nie mo˙zna mnie było zwyci˛ez˙ y´c.
Rozdział 24 — Listy uwierzytelniajace? ˛ — spytał Graeme, gdy tylko zasiedli´smy ze szklaneczkami dorsajskiej whisky, która jest wy´smienita, w dłoniach. Podałem mu dokumenty. Prze´slizgnał ˛ si˛e po nich pobie˙znie wzrokiem, wybierajac ˛ listy od Sayony, bonda Kultis, do „Komandora — Polowe Siły Zbrojne St. Marie”. Te po kolei przestudiował i odło˙zył na bok. Zwrócił mi skoroszyt z listami uwierzytelniajacymi. ˛ — Najpierw zatrzymał si˛e pan w Josephstown? Skinałem ˛ głowa.˛ Ujrzałem, z˙ e przyglada ˛ si˛e uwa˙znie mojej twarzy, jego własna za´s z wolna trze´zwieje. — Nie lubi pan Zaprzyja´znionych — rzekł. Jego słowa odebrały mi dech w piersiach. Przyszedłem przygotowany na to, z˙ e b˛ed˛e musiał wywalczy´c sobie sposobno´sc´ , by mu o tym powiedzie´c. To przyszło zbyt nagle. Odwróciłem oczy. Nie miałem s´miało´sci z miejsca mu odpowiedzie´c. Nie byłem w stanie. Gdybym bezmy´slnie pozwolił odkry´c mu karty, musiałbym wyjawi´c albo zbyt wiele, albo zbyt mało. Wziałem ˛ si˛e zatem w kup˛e. — Je´sli zrobi˛e cokolwiek z reszta˛ swojego z˙ ycia — wyrzekłem z wolna — to po to tylko, by uczyni´c wszystko co w mojej mocy dla usuni˛ecia Zaprzyja´znionych i tego, co soba˛ reprezentuja,˛ ze wspólnoty cywilizowanych istot ludzkich. Ponownie spojrzałem na niego. Siedział, trzymajac ˛ pot˛ez˙ ny łokie´c na blacie biurka, i mi si˛e przygladał. ˛ — To do´sc´ nieprzyjemny punkt widzenia, nieprawda˙z? — Nie bardziej nieprzyjemny ni´zli ich własny. — Tak pan uwa˙za? — spytał z powaga.˛ — Ja bym tak nie powiedział. — Sadziłem ˛ — odparłem — z˙ e z nas dwóch to pan wła´snie prowadzi z nimi walk˛e. — No có˙z, owszem. — U´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Lecz my jeste´smy z˙ ołnierzami, stojacymi ˛ po dwóch przeciwnych stronach barykady. — Nie wydaje mi si˛e, by oni my´sleli w ten sposób. Potrzasn ˛ ał ˛ lekko głowa.˛ — Czemu pan tak uwa˙za? — zapytał. — Przyjrzałem si˛e im — odpowiedziałem. — Trzy lata temu, na Nowej Ziemi, 160
front ogarnał ˛ mnie na pozycjach pod Castlemain. Pami˛eta pan t˛e kampani˛e. — Postukałem si˛e w sztywne kolano. — Dostałem postrzał i zgubiłem drog˛e. Wokół mnie Cassidanie rozpocz˛eli odwrót — byli najemnikami i przeciwko sobie mieli Zaprzyja´znionych na słu˙zbie najemnej. Zatrzymałem si˛e i napiłem whisky. Gdy odstawiłem szklank˛e, Kensie nawet nie drgnał. ˛ Siedział, cały w oczekiwaniu. — Był pewien młody Cassidanin, zwykły z˙ ołnierz — kontynuowałem. — Pracowałem wła´snie nad cyklem reporta˙zy przedstawiajacych ˛ kampani˛e z punktu widzenia jednostki. Spo´sród wszystkich innych jego uczyniłem ta˛ jednostka.˛ To był naturalny wybór. Rozumie pan — znów napiłem si˛e, do dna opró˙zniajac ˛ szklank˛e — dwa lata wcze´sniej moja młodsza siostra wyjechała na Cassid˛e z kontraktem ksi˛egowej i wyszła tam za ma˙ ˛z. On był moim szwagrem. Graeme wyjał ˛ szklank˛e z mych palców i nic nie mówiac, ˛ uzupełnił jej zawarto´sc´ . — W rzeczywisto´sci nie był wcale wojskowym — mówiłem — Studiował mechanik˛e skoku i miał jeszcze trzy lata do dyplomu. Lecz wypadł słabo na jednym z egzaminów konkursowych, w czasie gdy Cassida winna była spłaci´c Nowej Ziemi nadwy˙zk˛e kontraktowa˛ w oddziałach wojskowych. — Wziałem ˛ gł˛eboki oddech. — Có˙z, by nie przedłu˙za´c nadmiernie tej historii, powiem tylko, z˙ e sko´nczył na Nowej Ziemi jako uczestnik tej samej kampanii, która˛ ja obsługiwałem jako reporter. Pod pretekstem cyklu, który pisałem, spowodowałem, z˙ e przydzielono go do mnie. Obaj my´sleli´smy, z˙ e robi na tym dobry interes, z˙ e w ten sposób b˛edzie bezpieczniejszy. — Wypiłem jeszcze odrobin˛e whisky. — Ale — mówiłem dalej — widzi pan, ociupink˛e gł˛ebiej w stref˛e walki i od razu o wiele lepszy reporta˙z. Owego dnia, gdy oddziały nowoziemskie były w odwrocie, ogarnał ˛ nas front. Zarobiłem ju˙z loftka˛ w rzepk˛e kolanowa.˛ Czołgi Zaprzyja´znionych były coraz bli˙zej i zaczynało si˛e robi´c naprawd˛e goraco. ˛ Wsz˛edzie wokół nas z˙ ołnierze pospiesznie si˛e wycofywali, lecz David usiłował donie´sc´ mnie na miejsce, gdy˙z uwa˙zał, z˙ e czołgi Zaprzyja´znionych usma˙za˛ mnie z˙ ywcem, nim b˛eda˛ miały czas zauwaz˙ y´c, z˙ e nie bior˛e udziału w walce. Có˙z — wziałem ˛ nast˛epny gł˛eboki oddech — ogarn˛eły nas oddziały piechoty z Zaprzyja´znionych. Zabrali nas na co´s w rodzaju polanki, gdzie zgromadzono ju˙z sporo je´nców, i trzymali nas tam przez jaki´s czas. Potem pewien grupowy. . . jeden z tych fanatycznych typów, wysoki z˙ ołnierz w moim wieku, o wygladzie ˛ głodomora. . . przybył z rozkazem przegrupowania do nast˛epnego ataku. — Urwałem i napiłem si˛e znowu. Lecz nie poczułem smaku. — Oznaczało to, z˙ e nie moga˛ po´swi˛eci´c ani jednego człowieka do pilnowania je´nców. Maja˛ pu´sci´c ich wolno na tyłach pozycji Zaprzyja´znionych. Grupowy orzekł, z˙ e to na nic. Musza˛ si˛e upewni´c, z˙ e je´ncy nie b˛eda˛ w stanie im zagrozi´c. Graeme w dalszym ciagu ˛ mnie obserwował. — Nie zrozumiałem tego. Nie połapałem si˛e nawet wtedy, gdy pozostali Zaprzyja´znieni. . . z˙ aden z nich nie był nawet podoficerem. . . sprzeciwili si˛e. — 161
Postawiłem szklaneczk˛e obok siebie na biurku i utkwiłem wzrok w s´cianie gabinetu, widzac ˛ to jeszcze raz w cało´sci tak wyra´znie, jakbym ogladał ˛ za oknem. — Pami˛etam, jak grupowy wypr˛ez˙ ył si˛e jak struna. Widziałem jego oczy. Jak gdyby sprzeciw innych mu ubli˙zył. „Czy to Wybra´ncy Bo˙zy?” krzyczał na nich. „Czy˙z nale˙za˛ do grona Wybranych?” — Popatrzyłem na Kensiego Graeme’a i ujrzałem, z˙ e w dalszym ciagu ˛ tkwi w bezruchu, obserwujac ˛ mnie ze szklaneczka˛ w dłoni, w której ta wygladała ˛ jak naparstek. — Rozumie pan? — spytałem go. — Jak gdyby dlatego, z˙ e nie byli Zaprzyja´znionymi, je´ncy utracili miano istot ludzkich. Jak gdyby byli stworzeniami ni˙zszego rz˛edu, które mo˙zna z całym spokojem zabija´c. — Wstrzasn ˛ ałem ˛ si˛e raptownie. — I to wła´snie zrobił! Siedziałem tam, oparty o pie´n drzewa, bezpieczny dzi˛eki uniformowi korespondenta „Wiadomo´sci” i patrzyłem, jak ich rozstrzeliwuje. Wszystkich po kolei. Siedziałem tam i patrzyłem na Dave’a i on patrzył na mnie, siedzac, ˛ kiedy grupowy go zastrzelił! Momentalnie zatrzymałem si˛e. Nie miałem zamiaru przedstawi´c tego w taki sposób. Stało si˛e tak tylko dlatego, z˙ e nie mogłem opowiedzie´c o tym nikomu, kto by zrozumiał, jak bardzo byłem w owej chwili bezradny. Lecz było co´s takiego w osobowo´sci Graeme’a, co nasun˛eło mi my´sl, z˙ e on zrozumie. — Tak — powiedział po chwili, zabierajac ˛ i napełniajac ˛ ponownie moja˛ szklaneczk˛e. — Tego rodzaju sprawy bywaja˛ wyjatkowo ˛ paskudne. Czy ten grupowy został znaleziony i osadzony ˛ na mocy Kodeksu Najemnika? — Tak, ale za pó´zno. Skinał ˛ głowa˛ i wpatrzył si˛e w pusta˛ s´cian˛e obok mnie. — Oczywi´scie, nie wszyscy sa˛ tacy. — Wystarczajaco ˛ wielu, by stali si˛e z tego znani. — Niestety, tak. Có˙z — u´smiechnał ˛ si˛e do mnie leciutko — spróbujemy wyeliminowa´c tego rodzaju sprawy z obecnej kampanii. — Prosz˛e mi powiedzie´c — rzekłem, odstawiajac ˛ szklaneczk˛e. — Czy tego rodzaju sprawy. . . jak pan to ujmuje. . . przytrafiaja˛ si˛e kiedykolwiek samym Zaprzyja´znionym? Wówczas w atmosferze pokoju nastapiła ˛ zmiana. Odpowiedział dopiero po króciutkiej pauzie. Uczułem, czekajac ˛ na jego słowa, z˙ e moje serce uderzyło wolno trzy razy. Wreszcie przemówił. — Nie, nie zdarzaja˛ si˛e. — Dlaczego? — spytałem. Atmosfera w pokoju zg˛estniała. I zdałem sobie spraw˛e, i˙z posunałem ˛ si˛e za daleko. Do tej pory siedziałem, rozmawiajac ˛ z nim jak człowiek z człowiekiem i zapominajac, ˛ kim był poza tym. Teraz zapomniałem, z˙ e był człowiekiem, i zaczałem ˛ traktowa´c go jak Dorsaja — jednostk˛e tak samo jak ja ludzka,˛ lecz od pokole´n hodowana˛ i szkolona˛ do celów, które nas ró˙znia.˛ Nie drgnał ˛ nawet, nie zmienił tembru głosu, ani nic w tym gu´scie, lecz w jaki´s sposób zdołał oddali´c si˛e 162
ode mnie do górniejszego, zimniejszego i bardziej kamienistego kraju, o wej´scie do którego mogłem pokusi´c si˛e tylko na własne ryzyko. Pami˛etałem, co mówi si˛e o jego ludzie, pochodzacym ˛ z tej male´nkiej, zimnej, górzysto-skalistej planetki: z˙ e je´sli Dorsajowie uznaliby za stosowne wycofa´c swych wojowników ze słu˙zby na innych s´wiatach i rzuci´c tym s´wiatom wyzwanie, nawet połaczona ˛ pot˛ega całej reszty cywilizacji nie byłaby im w stanie si˛e oprze´c. Nigdy do tej pory w to nie wierzyłem. Tak naprawd˛e to do tej pory nigdy nawet nie po´swi˛eciłem tej my´sli wiele uwagi. Lecz gdy siedziałem tam wówczas, nagle stało si˛e to dla mnie zupełnie realne. Raptem poczułem pewno´sc´ , lodowata˛ niczym arktyczny wicher, z˙ e jest to prawda,˛ i dopiero wówczas odpowiedział na moje pytanie. — Poniewa˙z — rzekł Kensie Graeme — wszelkie post˛epki tego rodzaju sa˛ wyra´znie zabronione na mocy Artykułu Drugiego Kodeksu Najemnika. Potem za´s bez uprzedzenia rozpłynał ˛ si˛e w u´smiechu i to, co wyczuwałem w pokoju, ulotniło si˛e. Znów odetchnałem. ˛ — A zatem — powiedział, stawiajac ˛ na biurku opró˙zniona˛ szklaneczk˛e — czy ma pan co´s przeciwko towarzyszeniu nam przy posiłku w mesie oficerskiej? Zjadłem z nimi obiad i to z wielka˛ przyjemno´scia.˛ Chcieli, bym przenocował, ale czułem, i˙z ciagnie ˛ mnie z powrotem do owego zimnego, pozbawionego wszelkiej rado´sci obozowiska nie opodał Josephstown, gdzie czekała mnie jedyna w swoim rodzaju lodowata i gorzka satysfakcja, płynaca ˛ z faktu przebywania w´sród własnych wrogów. Wróciłem. Było około jedenastej wieczorem, kiedy wjechałem za bram˛e obozowiska i zaparkowałem. Akurat przy wej´sciu do Jamethonowej Kwatery Głównej ukazała si˛e jaka´s posta´c. Plac był nie o´swietlony, je´sli nie liczy´c kilku reflektorów na murach, a i ich s´wiatło gubiło si˛e na mokrym od deszczu trotuarze. Przez chwil˛e nie mogłem tej postaci rozpozna´c — potem jednak stwierdziłem, z˙ e to Jamethon. Byłby mnie minał ˛ w pewnej niewielkiej odległo´sci, lecz wysiadłem z samochodu i wyszedłem mu na spotkanie. Zatrzymał si˛e, gdy zaszedłem mu drog˛e. — Witam, panie Olyn — powiedział gładko. W ciemno´sciach nie mogłem dojrze´c wyrazu jego twarzy. — Mam pytanie — rzekłem, u´smiechajac ˛ si˛e pod osłona˛ ciemno´sci. — Za pó´zno ju˙z na pytania. — To nie potrwa długo. — Wyt˛ez˙ yłem wzrok, by dostrzec co´s w jego twarzy, lecz pozostawała w zupełnym cieniu. — Odwiedziłem obóz Exotików. Ich dowódca to Dorsaj. Sadz˛ ˛ e, z˙ e wiedział pan o tym? — Owszem. Ledwie widziałem, jak porusza wargami. — Nawiazali´ ˛ smy rozmow˛e. Wypłyn˛eła pewna ró˙znica zda´n i postanowiłem zada´c panu jedno pytanie. Czy kiedykolwiek rozkazał pan swoim ludziom zabija´c 163
je´nców? Rozdzieliła nas krótka i niesamowita chwila ciszy. Wreszcie odpowiedział. — Zabijanie oraz niewła´sciwe traktowanie je´nców — rzekł beznami˛etnie — jest zabronione na mocy Artykułu Drugiego Kodeksu Najemnika. — Lecz nie wyst˛epujecie tutaj jako najemnicy, prawda? Jeste´scie wojskiem swego własnego s´wiata, pozostajacym ˛ na słu˙zbie Prawdziwego Ko´scioła i jego Starszych. — Panie Olyn — odparł, gdy ja w dalszym ciagu ˛ daremnie wyt˛ez˙ ałem wzrok, by dojrze´c wyraz pozostajacej ˛ w cieniu twarzy i wydawało si˛e, z˙ e słowa przychodza˛ mu z trudem, mimo z˙ e ton, jakim zostały wypowiedziane, był jak zawsze spokojny. — Mój Pan wyznaczył mnie na Swego sług˛e i naczelnika zast˛epów wojennych. Nie zawiod˛e Go w z˙ adnym z tych zada´n. Co powiedziawszy odwrócił si˛e, minał ˛ mnie z twarza˛ w dalszym ciagu ˛ ukryta˛ w cieniu i poszedł dalej. Zostawszy sam, powróciłem do mej kwatery, rozebrałem si˛e i poło˙zyłem na przydzielonym mi twardym i waskim ˛ łó˙zku. Za oknem deszcz przestał wreszcie pada´c. Przez otwarty, nie oszklony otwór okienny mogłem dojrze´c na niebie kilka gwiazd. Le˙załem i czekajac ˛ na nadej´scie snu, robiłem w my´sli notatki na temat tego, co musz˛e wykona´c nast˛epnego dnia. Spotkanie z Padma˛ wstrzasn˛ ˛ eło mna˛ do gł˛ebi. Dziwna rzecz, ale jako´s niemal bez reszty udało mi si˛e zapomnie´c, z˙ e jego wyliczenia prawdopodobie´nstwa działa´n ludzkich moga˛ stosowa´c si˛e do mnie osobi´scie. Przypomnienie tego faktu wstrzasn˛ ˛ eło mna˛ znowu. B˛ed˛e musiał dowiedzie´c si˛e czego´s wi˛ecej o tym, jak wiele wiedzy zawiera w sobie jego nauka — ontogenetyka — oraz ile potrafi przewidzie´c. Je´sli zajdzie taka potrzeba — od samego Padmy. Lecz wpierw zasi˛egn˛e informacji z ogólnie dost˛epnych z´ ródeł. W normalnych okoliczno´sciach, my´slałem, nikt nie bawiłby si˛e fantastyczna˛ sugestia,˛ z˙ e jeden człowiek taki jak ja byłby w stanie zniszczy´c cała˛ kultur˛e, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ populacji dwóch s´wiatów. Nikt, oprócz by´c mo˙ze Padmy. To, o czym ja wiedziałem, on mógłby odkry´c za pomoca˛ swoich oblicze´n. A był to fakt, z˙ e ´ Zaprzyja´znione Swiaty Harmonii i Zjednoczenia stan˛eły u progu decyzji, która miała by´c sprawa˛ z˙ ycia i s´mierci dla ich bytu. Byle drobiazg mógł przewa˙zy´c szale, na których rozstrzygały si˛e ich losy. Jeszcze raz przewertowałem w my´slach cały plan. Pomi˛edzy gwiazdami wiały nowe wiatry. Czterysta lat wstecz wszyscy byli´smy lud´zmi z Ziemi — Starej Ziemi, ojczystej planety, która była moja˛ rodzinna˛ gleba.˛ Jednym ludem. Potem, wyruszajac ˛ na podbój nowych s´wiatów, rasa ludzka „rozszczepiła si˛e”, by u˙zy´c terminu Exotików. Ka˙zdy malutki fragment społecze´nstwa i ka˙zdy typ psychologiczny oderwał si˛e od swojego miejsca i połaczył ˛ z podobnymi sobie, by razem poda˙ ˛zy´c w kierunku typów wyspecjalizowanych. A˙z w rezultacie otrzy164
mali´smy pół tuzina fragmentarycznych ludzkich typów: na Dorsaj — wojownika, na Exotikach — filozofa, na Newtonie, Wenus i Cassidzie — s´cisłego naukowca, i tak dalej. Poszczególne typy zrodziła izolacja. Pó´zniej wzajemna łaczno´ ˛ sc´ pomi˛edzy młodszymi s´wiatami i ustawicznie rosnace ˛ tempo post˛epu technologicznego wymusiły specjalizacj˛e. Handel pomi˛edzy s´wiatami polegał na wymianie wykwalifikowanych umysłów. Generałowie z Dorsaj tyle byli warci, ilu po aktualnym kursie wymiany mo˙zna było za nich dosta´c psychiatrów z Exotików. Za takich jak ja ziemskich specjalistów od s´rodków masowego przekazu kupowało si˛e projektantów statków kosmicznych z Cassidy. I tak działo si˛e przez ostatnich sto lat. Lecz teraz s´wiaty dryfowały ku sobie. Ekonomika stapiała ras˛e z powrotem w jedna˛ cało´sc´ . A na ka˙zdym ze s´wiatów toczyła si˛e walka, by obróci´c faz˛e stapiania si˛e na własna˛ korzy´sc´ , zachowujac ˛ przy tym mo˙zliwie najwi˛eksza˛ ilo´sc´ własnych obyczajów. Kompromis był konieczno´scia˛ — lecz surowa, obdarzona sztywnym karkiem religia Zaprzyja´znionych zabraniała kompromisów i zyskała sobie wielu wrogów. Na innych s´wiatach opinia publiczna wystapiła ˛ ju˙z przeciw Zaprzyja´znionym. Zdyskredytowa´c ich, obsmarowa´c publicznie tutaj, z okazji tej kampanii, a nie b˛eda˛ mogli wynajmowa´c swych z˙ ołnierzy. Utraca˛ nadwy˙zk˛e handlowa,˛ potrzebna˛ do wynaj˛ecia wykwalifikowanych fachowców, szkolonych w wyspecjalizowanych o´srodkach na innych s´wiatach, którzy sa˛ im niezb˛edni, by utrzyma´c obie ubogie w zasoby naturalne planety przy z˙ yciu. Zgina.˛ Tak jak zginał ˛ młody Dave. Powoli. W mroku. Oto teraz w ciemno´sciach, gdy pomy´slałem o tym, wszystko jeszcze raz stan˛eło mi przed oczami. Było zaledwie pó´zne popołudnie, gdy zostali´smy wzi˛eci do niewoli, lecz nim grupowy przyniósł naszym stra˙znikom rozkaz wymarszu, sło´nce niemal ju˙z zaszło. Przypomniałem sobie, jak czołgałem si˛e ku zwłokom, kiedy oni ju˙z odeszli, kiedy ju˙z było po wszystkim i pozostałem na polanie sam. I znalazłem w´sród nich Dave’a, wcia˙ ˛z jeszcze przy z˙ yciu. Był ranny w tułów, nie zdołałem zatamowa´c krwotoku. Pó´zniej powiedziano mi, z˙ e nic by nie pomogło, nawet gdyby mi si˛e udało. Ale wtedy sadziłem ˛ inaczej. A wi˛ec próbowałem. Lecz w ko´ncu dałem za wygrana,˛ a do tego czasu zapadły całkowite ciemno´sci. Trzymałem go tylko w obj˛eciach i nie wiedziałem, z˙ e umarł, dopóki nie zaczał ˛ stygna´ ˛c. I wtedy wła´snie pocza˛ łem si˛e przemienia´c w to, co mój wuj zawsze chciał ze mnie zrobi´c. Czułem, z˙ e wewnatrz ˛ umieram. Dave i moja siostra mieli mi stworzy´c rodzin˛e, jedyna,˛ jaka˛ miałem nadziej˛e mie´c kiedykolwiek. Tymczasem mogłem jedynie siedzie´c tam w ciemno´sciach, trzymajac ˛ Dave’a w obj˛eciach i słuchajac, ˛ jak krew kropla za kropla˛ skapuje z jego przesiakni˛ ˛ etego czerwienia˛ ubrania na wy´sciełajace ˛ ziemi˛e zwi˛edłe li´scie d˛ebu ró˙znokształtnego. 165
Le˙załem oto w obozowisku Zaprzyja´znionych, nie mogac ˛ zasna´ ˛c i rozpami˛etujac ˛ przeszło´sc´ . I po chwili usłyszałem maszerujacych ˛ z˙ ołnierzy, ustawiajacych ˛ si˛e w szyku do wieczornego nabo˙ze´nstwa. Le˙załem na plecach i słuchałem. Wreszcie ich stopy zatrzymały si˛e w marszu. Jedyne okno mojego pokoju znajdowało si˛e wysoko nad łó˙zkiem, na s´cianie, do której przylegała lewa strona mojej pryczy. Nie było oszklone i nie stanowiło z˙ adnej przeszkody dla nocnego powietrza i przenoszonych przez nie d´zwi˛eków, jak równie˙z dla dochodzacego ˛ z placu przy´cmionego s´wiatła, które na przeciwległej s´cianie pokoju rysowało blady prostokat. ˛ Le˙załem, wpatrujac ˛ si˛e w ten prostokat ˛ oraz słuchajac ˛ odbywajacego ˛ si˛e za oknem nabo˙ze´nstwa, dopóki nie usłyszałem, z˙ e oficer dy˙zurny poddaje im wersety modlitwy o przyszłe zasługi. Potem znów od´spiewali swój hymn bojowy i tym razem wysłuchałem go na le˙zaco ˛ od poczatku ˛ do ko´nca. ˙ Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s, Dokad ˛ ida˛ na wojn˛e sztandary. Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´sc´ . Uderz i nie znaj w ciosach miary! I sława, i honor, i chwala,˛ i zysk, Igraszki miedziaka nie warte. Peł´n swa˛ powinno´sc´ i nie złota błysk, Lecz z˙ ycie swe postaw na kart˛e! Troska i krew, cierpienie a˙z po kres Przypadły nam wszystkim w udziale. W pier´s wroga wymierz obna˙zony miecz, Nim padniesz w bitewnym zapale! ˙ Taki Zołnierzy nasz Pa´nskich jest los, Gdy staniem u podnó˙zy Tronu, Ochrzczonym krwia˛ własna˛ rozka˙ze nam Głos, Wej´sc´ samym do Bo˙zego Domu. Po czym rozeszli si˛e na spoczynek na prycze nie lepsze od mojej. Le˙załem tam, wsłuchujac ˛ si˛e w cisz˛e panujac ˛ a˛ na placu apelowym i miarowe kapanie dochodzace ˛ z rynny umieszczonej tu˙z za oknem, w powolne krople spadajace ˛ jedna za druga˛ po deszczu, niezliczone w ciemno´sci.
Rozdział 25 Od dnia mojego wyladowania ˛ ani razu nie padał deszcz. Z dnia na dzie´n pola robiły si˛e coraz suchsze. Niedługo miały sta´c si˛e wystarczajaco ˛ twarde, by utrzyma´c ci˛ez˙ ki sprz˛et do prowadzenia wojny naziemnej i dla nikogo nie było tajemnica,˛ z˙ e wówczas ruszy ofensywa Exotików. Tymczasem zarówno wojska z Zaprzyja´znionych, jak i Exotików odbywały c´ wiczenia. Przez nast˛epnych kilka tygodni byłem zaj˛ety praca˛ korespondenta — głównie artykułami i drobnymi reporta˙zykami na temat stosunków z˙ ołnierzy z miejscowa˛ ludno´scia.˛ Miałem wysyła´c depesze, tote˙z nadawałem je skrupulatnie. Korespondent prasowy jest tyle wart, ile warte sa˛ jego kontakty, tote˙z nawiazałem ˛ je wsz˛edzie poza oddziałami Zaprzyja´znionych. Ci okazywali rezerw˛e, chocia˙z rozmawiałem z wieloma. Wzbraniali si˛e przed okazywaniem zwatpienia ˛ i strachu. Słyszałem opinie, z˙ e Zaprzyja´znieni sa˛ generalnie nie doszkoleni, a to dlatego, z˙ e samobójcza taktyka ich oficerów stwarza konieczno´sc´ ustawicznego uzupełniania ich szeregów surowym rekrutem. Lecz ci, których spotykałem tutaj, stanowili niedobitki korpusu ekspedycyjnego sze´sc´ razy wi˛ekszej liczebno´sci. Wszyscy bez wyjatku ˛ byli weteranami, cho´c wi˛ekszo´sc´ z nich nie przekroczyła jeszcze dwudziestki. Zaledwie sporadycznie mi˛edzy podoficerami i nieco cz˛es´ciej w´sród oficerów widywałem odpowiedniki grupowego, który rozstrzelał je´nców na Nowej Ziemi. Tutaj ludzie tego pokroju sprawiali wra˙zenie w´sciekłych szarych wilków, które wmieszały si˛e do stada miłych i dobrze uło˙zonych młodych psiaków, ledwie wyrosłych z okresu szczeni˛ectwa. A˙z brała pokusa pomy´sle´c, i˙z tylko tacy jak oni stanowia˛ to, co postanowiłem skaza´c na zgub˛e. By t˛e pokus˛e zwalczy´c, powiedziałem sobie, z˙ e Aleksander Wielki poprowadził ekspedycj˛e przeciwko górskim plemionom, ogłosił si˛e władca˛ w Pelli, stolicy Macedonii, i po raz pierwszy skazał na s´mier´c człowieka jako szesnastolatek. Lecz w dalszym ciagu ˛ z˙ ołnierze z Zaprzyja´znionych sprawiali na mnie wra˙zenie młodocianych. Nie mogłem si˛e powstrzyma´c, by nie przeciwstawia´c ich dorosłym, do´swiadczonym najemnikom z oddziałów Kensiego Graeme’a. Gdy˙z wierni swym zasadom Exotikowie nie przyj˛eliby na słu˙zb˛e oddziałów pochodzacych ˛ z poboru ani z˙ ołnierzy, którzy by wdziali mundur inaczej ni˙z z własnej i nieprzymuszonej woli. 167
Przez ten czas nie otrzymałem z˙ adnych wiadomo´sci od Bł˛ekitnego Frontu. Nie min˛eły dwa tygodnie, a miałem ju˙z w New San Marcos swoich ludzi, na poczatku ˛ za´s trzeciego tygodnia jeden z nich przyniósł mi wiadomo´sc´ , z˙ e sklep jubilerski przy ulicy Wallace’a zamknał ˛ swoje podwoje, zaciagn ˛ ał ˛ story, opró˙znił podłu˙zne pomieszczenie z towaru i wyposa˙zenia, po czym zmienił lokalizacj˛e lub wycofał si˛e z interesu. Tylko tego było mi trzeba. Przez nast˛epne kilka dni trzymałem si˛e w bezpo´sredniej blisko´sci Jamethona Blacka i jeszcze przed upływem tygodnia obserwacja przyniosła efekty. O godzinie dziesiatej ˛ owej piatkowej ˛ nocy znajdowałem si˛e na waskiej ˛ kładce, zawieszonej nad moja˛ kwatera,˛ a pod pomostem wartownika na szczycie muru, obserwujac, ˛ jak trzej cywile z przynale˙zno´scia˛ do Bł˛ekitnego Frontu wypisana˛ na twarzy wjechali na plac apelowy, wysiedli i weszli do kancelarii Jamethona. Przebywali tam przez nieco ponad godzin˛e. Kiedy wyszli, zszedłem poło˙zy´c si˛e spa´c. Tej nocy spałem twardo jak kamie´n. Nast˛epnego dnia wstałem wcze´snie, ale ju˙z czekała na mnie poczta. Liniowcem pasa˙zerskim doszła do mnie wiadomo´sc´ , z˙ e dyrektor Słu˙zby Prasowej na Ziemi osobi´scie gratuluje mi moich depesz. Kiedy´s, jeszcze przed trzema laty, znaczyłoby to dla mnie bardzo wiele. Dzi´s tylko si˛e zaniepokoiłem, by nie uznali przygotowanego przeze mnie gruntu za dostatecznie dojrzały, by podesła´c mi kilku ludzi do pomocy. Nie mogłem ryzykowa´c, z˙ e dodatkowy personel odkryje, czym si˛e teraz zajmuj˛e. Wsiadłem do samochodu i wyruszyłem na wschód szosa˛ na New San Marcos do Kwatery Głównej Exotików. Oddziały z Zaprzyja´znionych pociagn˛ ˛ eły ju˙z w pole; osiemna´scie kilometrów na wschód od Josephstown zostałem zatrzymany przez oddziałek pi˛eciu młodziutkich z˙ ołnierzy, bez z˙ adnego podoficera nad soba.˛ Rozpoznali mnie. — W imi˛e Bo˙ze, panie Olyn — rzekł pierwszy, który dopadł mojego samochodu, pochylajac ˛ si˛e, by przemówi´c przez otwarte po lewej stronie okno. — Nie mo˙ze pan przejecha´c. — Nie macie nic przeciwko temu, bym zapytał dlaczego? Odwrócił si˛e i skinał ˛ r˛eka˛ w kierunku dolinki, znajdujacej ˛ si˛e w dole pomi˛edzy dwoma lesistymi pagórkami po naszej lewej stronie. — Pomiary taktyczne w toku. Spojrzałem. Dolinka czy te˙z łaka ˛ miała nie wi˛ecej ni˙z sto metrów szeroko´sci od jednego kra´nca zalesionego zbocza do drugiego; szła ode mnie zakosem i skr˛ecała, by znikna´ ˛c po prawej stronie. U stóp le´snych stoków, tam gdzie spotykały si˛e one z otwarta˛ łak ˛ a,˛ rosły zakwitłe przed kilku dniami krzewy bzów. Sama łaka ˛ ja´sniała zielenia˛ i seledynem młodej trawy wczesnego lata oraz biela˛ i fioletem bzów, a wyrastajace ˛ zza krzewów bzów d˛eby ró˙znokształtne miały sylwetki puszyste od drobnego, s´wie˙zego listowia. W centrum tego wszystkiego, na s´rodku łaki, ˛ czarno ubrane postacie krza˛ 168
tały si˛e z przyrzadami ˛ obliczeniowymi w dłoniach, mierzac ˛ i obliczajac ˛ szans˛e zadania s´mierci pod dowolnymi katami. ˛ W punkcie centralnym łaki ˛ z jakich´s powodów ustawiono słupki miernicze — pojedynczy słupek, potem słupek naprzeciwko niego z dwoma słupkami po bokach i jeszcze jeden słupek w prostej linii przed nami. Nie opodal znajdował si˛e jeszcze jeden samotny słupek, le˙zacy ˛ na ziemi, jak gdyby przewrócony i zapomniany. Popatrzyłem znów na szczupła,˛ młoda˛ twarz z˙ ołnierza. — Przygotowania do zwyci˛ez˙ enia Exotików? — spytałem. Przyjał ˛ to tak, jak gdyby było to normalne pytanie, a w moim głosie nie było wcale ironii. — Tak, prosz˛e pana — odrzekł z powaga.˛ Spojrzałem na´n i na niewinny wzrok oraz napr˛ez˙ one pod skóra˛ mi˛es´nie pozostałych. — Nigdy wam nie przyszło do głowy, z˙ e mo˙zecie przegra´c? — Nie, panie Olyn. — Potrzasn ˛ ał ˛ z namaszczeniem głowa.˛ — Nikt nie moz˙ e przegra´c, gdy idzie walczy´c za swojego Pana. — Ujrzał, z˙ e nie byłem o tym przekonany, i zabrał si˛e na serio do dzieła. — Albowiem On dotyka swych z˙ ołnierzy własna˛ dłonia.˛ I jedyne, co mo˙ze ich spotka´c, to zwyci˛estwo. . . albo czasami s´mier´c. A czym˙ze jest s´mier´c? Rozejrzał si˛e w´sród swych kolegów i wszyscy skin˛eli potakujaco ˛ głowami. — Czym˙ze jest s´mier´c? — odpowiedzieli jak echo. Przyjrzałem si˛e im. Oto stali, zapytujac ˛ mnie oraz siebie nawzajem, czymz˙ e jest s´mier´c, jak gdyby mówili o wykonaniu jakiej´s ci˛ez˙ kiej, lecz nieodzownej pracy. ´ Miałem dla nich odpowied´z, lecz jej nie wyjawiłem. Smier´ c to był grupowy, jeden z ich własnego plemienia, wydajacy ˛ takim jak oni z˙ ołnierzom rozkaz wymordowania je´nców. Tym była s´mier´c. — Wezwijcie oficera — rzekłem. — Moja przepustka zezwala mi i´sc´ dalej. — Przykro mi, prosz˛e pana — odparł ten, który ze mna˛ rozmawiał — ale nie mo˙zemy opu´sci´c naszych posterunków, by wezwa´c oficera. Niedługo kto´s si˛e powinien zjawi´c. Przeczuwałem, co znaczy „niedługo”, i miałem racj˛e. Nim przyszedł przodownik roty z rozkazem, by mnie przepu´scili, sami za´s zabrali si˛e do jedzenia, min˛eło południe. Gdy zajechałem do Kwatery Głównej Kensiego Graeme’a, sło´nce chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi, rysujac ˛ na ziemi długie cienie drzew. Mo˙zna by jednak pomy´sle´c, z˙ e obóz dopiero si˛e budzi. Nie potrzeba było z˙ adnego do´swiadczenia, by stwierdzi´c, z˙ e Exotikowie zaczynaja˛ wreszcie nast˛epowa´c na Jamethona. Odnalazłem Janola Marata, komendanta z Nowej Ziemi. — Musz˛e si˛e widzie´c z komandorem polnym Graeme’em — powiedziałem. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ mimo z˙ e zda˙ ˛zyli´smy si˛e ju˙z na dobre zaprzyja´zni´c. 169
— Nie teraz, Tam. Bardzo mi przykro. — Janol — rzekłem — nie chodzi o wywiad. To kwestia z˙ ycia i s´mierci. Nie z˙ artuj˛e. Musz˛e si˛e zobaczy´c z Kensiem. Popatrzył na mnie pytajaco. ˛ Wytrzymałem jego wzrok z moca.˛ — Poczekaj tutaj — powiedział. Stali´smy tu˙z przy wej´sciu do kancelarii dowództwa. Wyszedł i nie było go moz˙ e pi˛ec´ minut. Czekałem, przysłuchujac ˛ si˛e tykaniu s´ciennego zegara. Wreszcie wrócił. — T˛edy — oznajmił. Poprowadził mnie droga˛ na tyłach plastykowych budynków zaokraglonych ˛ niczym bable ˛ do niewielkiego baraczku, na wpół ukrytego pomi˛edzy drzewami. Zorientowałem si˛e, z˙ e to osobista kwatera Kensiego. Poprzez niewielki salonik dostali´smy si˛e do sypialni połaczonej ˛ z łazienka.˛ Kensie dopiero co wyszedł spod prysznica i wła´snie ubierał si˛e w strój bitewny. Popatrzył na mnie ciekawie, po czym zwrócił z powrotem wzrok na Janola. — W porzadku, ˛ komendancie — rzekł. — Mo˙ze pan teraz wróci´c do swoich zaj˛ec´ . — Tak jest — odparł Janol, nie patrzac ˛ na mnie. Zasalutował i wyszedł. — W porzadku, ˛ Tam — powiedział Kensie, wciagaj ˛ ac ˛ mundurowe spodnie. — O co chodzi? — Wiem, z˙ e jest pan gotowy do wymarszu — odrzekłem. Popatrzył na mnie wzrokiem nie pozbawionym humoru, zapinajac ˛ spodnie w pasie. Był jeszcze bez koszuli, co we wzgl˛ednie małej przestrzeni pokoju sprawiło, i˙z przybrał rozmiary olbrzyma, niby jaka´s niepohamowana siła przyrody. Ciało miał spalone na braz, ˛ a barki i klatk˛e piersiowa˛ spowijały mu wst˛egi muskułów. Brzuch miał wkl˛esły, gdy za´s poruszał ramionami, ukazywały si˛e na nich i nikły w˛ezły mi˛es´ni. Raz jeszcze wyczułem w nim ów szczególny, niepowtarzalny pierwiastek Dorsajów. Nie chodziło tu jedynie o sił˛e i pot˛ez˙ na˛ budow˛e. Nie chodziło nawet o fakt, z˙ e był to kto´s od wczesnego dzieci´nstwa szkolony do walki, kto´s wyhodowany do boju. Nie, to co´s istniało, lecz było nienamacalne — ten sam skok jako´sciowy, który mo˙zna byłoby odkry´c u czystej krwi Exotików, jak cho´cby u Outbonda Padmy, lub u pierwszego lepszego newtonia´nskiego lub cassida´nskiego badacza. Co´s tak bardzo ponad zwykła˛ ludzka˛ miar˛e, z˙ e obok pogody ducha napawało poczuciem gł˛ebokiego przekonania o własnej wielko´sci w swojej dziedzinie, co´s, co sprawiało, i˙z był poza wszelka˛ słabo´scia,˛ niedosi˛ez˙ ny i niezwyci˛ez˙ ony. W duchu ujrzałem przed soba˛ drobny, czarniawy cie´n Jamethona, próbujacy ˛ stawi´c czoło takiemu człowiekowi, i jakakolwiek my´sl o jego zwyci˛estwie była nie do pomy´slenia, była niemo˙zliwo´scia.˛ Ale zawsze istniało niebezpiecze´nstwo.
170
— Dobrze. Powiem panu, po co przyszedłem — rzekłem do Kensiego. — Wła´snie odkryłem, z˙ e Black jest w kontakcie z Bł˛ekitnym Frontem, miejscowa˛ grupa˛ terrorystów politycznych, z Kwatera˛ Główna˛ w Blauvain. Trzej z nich odwiedzili go zeszłej nocy. Widziałem na własne oczy. Kensie podniósł koszul˛e i naciagn ˛ ał ˛ r˛ekaw. — Wiem — odparł. Spojrzałem na´n ze zdumieniem. — Pan nie rozumie? — powiedziałem. — To zabójcy. Tylko taki towar im został na składzie. A człowiekiem, którego na spółk˛e z Jamethonem ch˛etnie by si˛e pozbyli. . . jest pan. Naciagn ˛ ał ˛ drugi r˛ekaw. — Wiem o tym — rzekł. — Chca˛ usuna´ ˛c obecny rzad ˛ St. Marie i sami doj´sc´ do władzy. . . co nie jest mo˙zliwe, póki za pieniadze ˛ Exotików utrzymujemy tu spokój. — Do tej pory nie mieli Jamethona do pomocy. — A teraz maja? ˛ — spytał, przesuwajac ˛ po zapi˛eciu koszuli palcem wskazujacym ˛ i kciukiem. — Zaprzyja´znieni sa˛ gotowi na wszystko — odparłem. — Gdyby nawet jutro przyszły posiłki, Jamethon wie, z˙ e nie ma z˙ adnych szans, skoro pan wyruszy w pole. Zabójcy moga˛ by´c wyj˛eci spod prawa na mocy Konwencji Wojennej i Kodeksu Najemnika, ale obaj znamy Zaprzyja´znionych. Kensie spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i wział ˛ marynark˛e. — Czy doprawdy obaj? Wytrzymałem jego spojrzenie. — A nie? — Tam. — Wło˙zył marynark˛e i zapiał. ˛ — Znam ludzi, z którymi zmuszony jestem walczy´c. Zna´c ich to mój zawód. Ale na jakiej podstawie pan sadzi, ˛ z˙ e ich poznał? — To równie˙z mój obowiazek ˛ — odrzekłem. — Pewnie pan zapomniał. Jestem reporterem. Pracuj˛e z materiałem ludzkim. Po pierwsze, po drugie i po trzecie. — Ale Zaprzyja´znionymi pan gardzi. — A nie powinienem? — odparłem. — Byłem na wszystkich s´wiatach. Widziałem ceta´nskiego przedsi˛ebiorc˛e. . . pilnuje on swoich zysków, lecz poza tym jest człowiekiem. Widziałem Newtonian i Wenusjan. . . chodza˛ z głowami w chmurach, lecz je´sli umiej˛etnie pociagn ˛ a´ ˛c za r˛ekaw, mo˙zna ich sprowadzi´c na ziemi˛e. Widziałem Exotików, którzy jak Padma wyczyniaja˛ z umysłem salonowe sztuczki, i Freilandczyka po uszy zagrzebanego we własnych formularzach. Widziałem mieszka´nców Starej Ziemi, mojego własnego s´wiata, mieszka´nców Coby, Wenus, a nawet jak pan. . . Dorsaj. I powiem panu, z˙ e wszyscy mieli ze soba˛ co´s wspólnego, przynajmniej pod tym jednym wzgl˛edem. Obok tego wszystkiego byli 171
lud´zmi. Ka˙zdy z nich był człowiekiem. . . po prostu wyspecjalizowali si˛e w jaki´s jeden szczególnie cenny sposób. — A Zaprzyja´znieni nie? — Fanatyzm — odpowiedziałem. — Czy jest jaka´ ˛s warto´scia? ˛ Wprost przeciwnie. Có˙z jest dobrego, a przynajmniej dopuszczalnego w s´lepej, głuchej, niemej i bezmy´slnej wierze, która nie pozwala człowiekowi kierowa´c si˛e swoim rozumem? — Skad ˛ pan wie, z˙ e nie kieruja˛ si˛e rozumem? — zapytał Kensie. Stał teraz twarza˛ do mnie. — By´c mo˙ze niektórzy — odparłem. — By´c mo˙ze za młodu, nim zda˙ ˛zy zadziała´c trucizna. Jaki˙z z tego po˙zytek, tak długo jak ta kultura istnieje? W pokoju zapadła nagle cisza. — O czym pan mówi? — spytał Kensie. — Mówi˛e o tym, z˙ e powinien pan schwyta´c zabójców — odrzekłem. — Nie chce pan tutaj oddziałów z Zaprzyja´znionych? Niech pan udowodni, z˙ e Jamethon Black, wchodzac ˛ z nimi w zmow˛e celem zamordowania pana, złamał Konwencj˛e Wojenna,˛ a mo˙ze pan zdoby´c St. Marie dla Exotików bez jednego wystrzału. — A to w jaki sposób? — Dzi˛eki mnie — odpowiedziałem. — Mam doj´scie do organizacji politycznej, która˛ reprezentuja˛ zabójcy. Niech mi pan pozwoli pój´sc´ do nich jako pa´nski przedstawiciel i przelicytowa´c Jamethona. Mo˙ze im pan na poczatek ˛ zaoferowa´c uznanie przez obecny rzad. ˛ Je´sli uda si˛e panu tak małym kosztem oczy´sci´c planet˛e z Zaprzyja´znionych, Padma i liderzy aktualnego rzadu ˛ b˛eda˛ musieli pana poprze´c. Popatrzył na mnie oczami bez wyrazu. — A co miałbym za to kupi´c? — zapytał. — O´swiadczenie Zaprzyja´znionych, z˙ e zostali wynaj˛eci do zamordowania pana. Mo˙ze zeznawa´c ich tylu, ilu tylko b˛edzie potrzeba. ˙ — Zaden sad ˛ mi˛edzyplanetarny nie uwierzyłby ludziom tego pokroju — rzekł Kensie. — Aha — odparłem i nie mogłem powstrzyma´c si˛e od u´smiechu. — Lecz uwierzyliby mnie, gdybym jako przedstawiciel Słu˙zby Prasowej potwierdził ka˙zde słowo, które zostało wypowiedziane. Znowu zapadła cisza. Twarz Kensiego zupełnie nic nie wyra˙zała. — Rozumiem — odrzekł. Przesunał ˛ si˛e obok mnie, kierujac ˛ si˛e do salonu. Pomaszerowałem za nim. Podszedł do telefonu, nacisnał ˛ guzik i przemówił do pustego szarego ekranu. — Janol — powiedział. Odwrócił si˛e plecami do ekranu, podszedł do stojacej ˛ naprzeciwko szafki z bronia˛ i zaczał ˛ wkłada´c bojowa˛ uprza˙ ˛z. Ruchy miał niespieszne, nie spogla˛ dał na mnie i nie odzywał si˛e ani słowem. Po kilku długich minutach wej´scie do budynku odsun˛eło si˛e na bok i do s´rodka wkroczył Janol. 172
— Melduj˛e si˛e na rozkaz — rzekł freilandzki oficer. — Pan Olyn zostaje tu a˙z do odwołania. — Tak jest. Graeme wyszedł. Stałem oniemiały, wpatrujac ˛ si˛e w drzwi, którymi opu´scił pokój. Nie mogłem uwierzy´c, z˙ e zdecydował si˛e tak dalece pogwałci´c Konwencj˛e, z˙ e nie tylko mnie zlekcewa˙zył, lecz w gruncie rzeczy nało˙zył areszt, by powstrzyma´c mnie przed poczynieniem niezb˛ednych w tej sytuacji dalszych kroków. Odwróciłem si˛e w kierunku Janola. Przygladał ˛ mi si˛e z pewna˛ sympatia˛ zabarwiona˛ lekka˛ kpina,˛ wypisana˛ na pociagłej ˛ brazowej ˛ twarzy. — Czy Outbond jest na miejscu w obozie? — spytałem go — Nie. — Podszedł do mnie bli˙zej. — Wrócił do ambasady Exotików w Blauvain. Bad´ ˛ z teraz grzecznym chłopcem i usiad´ ˛ z, prawda, z˙ e tak zrobisz? Mo˙zemy równie dobrze sp˛edzi´c nast˛epne kilka godzin w przyjemnym nastroju. Stali´smy twarza˛ w twarz; prawym prostym trafiłem go w dołek. Jako student troch˛e boksowałem, na poziomie uczelnianym. Wspominam o tym nie po to, by udawa´c muskularnego herosa, lecz by wyja´sni´c, dlaczego miałem tyle rozsadku, ˛ by nie próbowa´c ciosu na szcz˛ek˛e. Graeme prawdopodobnie potrafiłby odnale´zc´ na szcz˛ece przeciwnika punkt nokautujacy ˛ z zawiazany˛ mi oczyma, lecz ja nie byłem Dorsajem. Okolica poni˙zej ludzkiego mostka jest wzgl˛ednie du˙za, mi˛ekka, por˛eczna i w ogóle w sam raz dla amatorów. Ja za´s nieco wiedziałem, jak zadaje si˛e ciosy proste. Mimo wszystko Janol nie został znokautowany. Przewrócił si˛e na podłog˛e i lez˙ ał tam zgi˛ety wpół, z otwartymi przez cały czas oczyma. Lecz nic nie wskazywało na to, by niedługo miał powsta´c. Odwróciłem si˛e i szybko wyszedłem z budynku. W obozie trwała krzatanina. ˛ Nikt mnie nie zatrzymywał. Znalazłem si˛e z powrotem w samochodzie i w pi˛ec´ minut pó´zniej byłem na wolno´sci, poda˙ ˛zajac ˛ pogra˙ ˛zajac ˛ a˛ si˛e w wieczornym mroku droga˛ do Blauvain.
Rozdział 26 Z New San Marcos do ambasady Padmy w Blauvain było tysiac ˛ czterysta kilometrów. Powinienem je pokona´c w sze´sc´ godzin, lecz po drodze zmyło most i jechałem czterna´scie. Min˛eła ósma, gdy nast˛epnego dnia rano wszedłem ni to do oran˙zerii, ni to budynku stanowiacego ˛ ambasad˛e. — Padma — rzekłem. — Czy jest jeszcze. . . — Tak, panie Olyn — odpowiedziała recepcjonistka. — Oczekuje pana. U´smiechn˛eła si˛e do mnie ponad bł˛ekitna˛ szata.˛ Nie miałem nic przeciwko temu. Niezwykle si˛e ucieszyłem, z˙ e Padma nie wyruszył jeszcze do przygranicznej strefy działa´n wojennych. Sprowadziła mnie na parter i za rogiem przekazała młodemu Exotikowi, który przedstawił mi si˛e jako jeden z osobistych sekretarzy Padmy. Ten powiódł mnie kawałek dalej, po czym przekazał nast˛epnemu sekretarzowi, tym razem w s´rednim wieku, który pokazał mi drog˛e przez kilka pokoi, a potem skierował długim korytarzem dalej a˙z do rogu, za którym, jak mówił, mie´sciło si˛e wej´scie na teren kancelarii, gdzie w owej chwili przebywał Padma. Po czym zniknał. ˛ Poszedłem w s´lad za jego wskazówkami. Gdy dotarłem do wej´scia, okazało si˛e, i˙z nie prowadzi ono do z˙ adnego pomieszczenia, lecz do nast˛epnego krótkiego korytarza. I tu stanałem ˛ jak wryty. Nagle wydało mi si˛e, z˙ e widz˛e zbli˙zajacego ˛ si˛e do mnie Kensiego Graeme’a — Kensiego pałajacego ˛ z˙ adz ˛ a˛ mordu. Lecz człowiek wygladaj ˛ acy ˛ jak Kensie ledwie na mnie spojrzał i zaraz stracił zainteresowanie. Szedł dalej w moim kierunku i wtedy si˛e domy´sliłem. Nie był to oczywi´scie Kensie. Miałem przed soba˛ jego brata bli´zniaka Iana, komandora garnizonu wojsk Exotików mieszczacego ˛ si˛e tu, w Blauvain. Kroczył w moim kierunku, wi˛ec i ja ruszyłem w jego stron˛e, lecz kiedy si˛e mijali´smy, zaskoczenie min˛eło. Nie wydaje mi si˛e, by ktokolwiek w mojej sytuacji mógł prze˙zy´c takie spotkanie bez podobnego niemal parali˙zujacego ˛ zdumienia. Z tego, co przy kilku ró˙znych okazjach mówił Janol, wiedziałem, z˙ e łan był zupełnym przeciwie´nstwem Kensiego. Nie w sensie wojskowym — obaj byli oka174
zami dorsajskiego oficera — lecz pod wzgl˛edem osobowo´sci. Kensie od pierwszej chwili wywarł na mnie ogromne wra˙zenie dzi˛eki swemu przyrodzonemu ciepłu i rado´sci z˙ ycia, która chwilami przesłaniała mi nawet fakt, z˙ e był Dorsajem. Gdy ci˛ez˙ ar spraw wojskowych nie przygniatał go zbytnio, wydawał si˛e pławi´c w blasku słonecznym; mo˙zna by wr˛ecz wygrzewa´c si˛e w s´wietle jego obecno´sci niby na sło´ncu, łan, jego fizyczny sobowtór, zmierzajac ˛ w moim kierunku niczym jaki´s dwuoki Odyn, był cały spowity w płaszcz mroku. Oto kroczyła przede mna˛ z˙ ywa dorsajska legenda. Ponury m˛ez˙ czyzna o mrocznej duszy samotnika i sercu ze stali. W pot˛ez˙ nej fortecy jego ciała to, co było sama˛ istota˛ Iana, prowadziło w odosobnieniu z˙ ywot pustelnika na górskim szczycie. Był dzikim i samowładnym góralem, tak jak jego dalecy przodkowie w nim przywróceni do z˙ ycia. Nie prawo i nie etyka, ale wiara w raz dane słowo, lojalno´sc´ klanowa i obowia˛ zek zemsty rodowej dzier˙zyły władz˛e nad duchem Iana. Był to człowiek, który do piekła by wstapił, ˛ aby spłaci´c dług zaciagni˛ ˛ ety w dobrej lub fałszywej monecie i gdy go ujrzałem, zbli˙zajacego ˛ si˛e do mnie, i rozpoznałem wreszcie, z miejsca podzi˛ekowałem wszystkim bogom, jacy pozostali jeszcze na s´wiecie, z˙ e nic nie byłem mu winien. Wreszcie wymin˛eli´smy si˛e i zniknał ˛ za rogiem. Pami˛etam, plotka głosiła, i˙z mrok wokół niego nigdy si˛e nie rozja´snia, chyba z˙ e w obecno´sci Kensiego, jako z˙ e doprawdy stanowił brakujac ˛ a˛ połow˛e swego brata bli´zniaka. Gdyby kiedykolwiek utracił s´wiatło, które rzucała na niego s´wietlista posta´c Kensiego, byłby po wieczne czasy skazany na własne mroki. Wra˙zenie to miałem sobie jeszcze przypomnie´c. Ale owego dnia zapomniałem o nim, gdy tylko kolejnym wej´sciem dostałem si˛e do pomieszczenia przypominajacego ˛ niewielka˛ cieplarni˛e i ponad bł˛ekitna˛ szata˛ ujrzałem łagodna˛ twarz Padmy i jego krótko przystrzy˙zone włosy. — Niech pan wejdzie, panie Olyn — rzekł, wstajac ˛ z miejsca — i uda si˛e razem ze mna.˛ Odwrócił si˛e i przeszedł pod łukiem utworzonym przez fioletowe paczki ˛ clematis. Postapiłem ˛ w jego s´lady i oto odkrył si˛e przede mna˛ malutki witra˙zyk, w cało´sci niemal wypełniony eliptycznym kształtem czteroosobowego poduszkowca. Padma wdrapał si˛e ju˙z na jedno z przednich siedze´n. Przytrzymał dla mnie drzwiczki. — Dokad ˛ jedziemy? — spytałem, gdy znalazłem si˛e w s´rodku. Dotknał ˛ płytki autopilota i pojazd uniósł si˛e w powietrze. Jego umiej˛etnos´ciom pozostawił prowadzenie nawigacji, sam za´s okr˛ecił si˛e wraz z fotelem i usiadł twarza˛ do mnie. — Do polowego punktu dowodzenia komandora Graeme’a — odpowiedział. Jego oczy miały ten sam co zawsze jasnoorzechowy kolor, lecz zdawały si˛e płona´ ˛c i napełnia´c po brzegi s´wiatłem słonecznym, bijacym ˛ przez przezroczy175
sty dach poduszkowca, odkad ˛ osiagn˛ ˛ eli´smy wymagana˛ wysoko´sc´ i rozpocz˛eli´smy podró˙z w poziomie. Nie potrafiłem nic z nich wyczyta´c, tak jak i z wyrazu jego twarzy. — Rozumiem — rzekłem. — Oczywi´scie zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e telefon z Kwatery Głównej Graeme’a dotarł do pana du˙zo szybciej ni˙z ja z tego samego miejsca naziemnym samochodem. Mam jednak nadziej˛e, z˙ e nie ka˙ze mu pan mnie porwa´c albo co´s w tym gu´scie. Mam Listy Uwierzytelniajace ˛ Bezstronno´sci, chroniace ˛ mnie jako reportera, oraz upowa˙znienia zarówno od Zaprzyja´znionych ´ Swiatów, jak i Exotików. I ani my´sl˛e bra´c na siebie odpowiedzialno´sci za jakiekolwiek wnioski wyciagni˛ ˛ ete przez pana Graeme’a na podstawie rozmowy, która˛ przeprowadzili´smy obaj dzisiejszego ranka. . . w cztery oczy. Padma ze spokojem siedział naprzeciwko mnie na siedzeniu poduszkowca. R˛ece uło˙zył na kolanach, blade na tle niebieskiej szaty, lecz zdradzajace ˛ pod skóra˛ grzbietów dłoni mocne s´ci˛egna. — O tym, z˙ e jedzie pan teraz ze mna,˛ zadecydował nie Kensie Graeme, tylko ja sam. — Chc˛e wiedzie´c dlaczego! — zawołałem w napi˛eciu. — Dlatego — nie spieszac ˛ si˛e odparł — z˙ e jest pan bardzo niebezpieczny. Siedział dalej, przygladaj ˛ ac ˛ mi si˛e oczyma nie znajacymi ˛ wahania. Czekałem na dalsze wyja´snienia, lecz te nie nast˛epowały. — Niebezpieczny? — spytałem. — Dla kogo niebezpieczny? — Dla czekajacej ˛ nas wspólnej przyszło´sci. Popatrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem roze´smiałem si˛e. Byłem zły. — Pan sobie z˙ artuje — rzekłem. Potrzasn ˛ ał ˛ powoli głowa,˛ nawet przez moment nie odrywajac ˛ oczu od mojej twarzy. Te oczy były dla mnie zagadka.˛ Niewinne i szeroko otwarte jak oczy dziecka, jednak nie mogłem przez nie zajrze´c do wn˛etrza tego człowieka. — Dobrze — powiedziałem. — Niech mi pan powie, dlaczego jestem taki niebezpieczny? — Poniewa˙z pragniesz zniszczy´c z˙ ywotna˛ cz˛es´c´ rasy ludzkiej. I wiesz, jak tego dokona´c. Na chwil˛e zapadło milczenie. Poduszkowiec dalej bezd´zwi˛ecznie przemierzał przestworza. — A to ci dopiero koncept — rzekłem powoli i ze spokojem. — Ciekawe, jak pan do tego doszedł? — Dzi˛eki wyliczeniom ontogenetycznym — równie spokojnie odpowiedział Padma. — I to nie z˙ aden koncept, Tam. Sam dobrze o tym wiesz. — O, tak — przyznałem. — Ontogenetyka. Miałem zamiar przyjrze´c jej si˛e bli˙zej. — I przyjrzałe´s si˛e, prawda, Tam? 176
— Czy si˛e przyjrzałem? — odparłem. — Chyba tak, je´sli o to chodzi. Nie wydała mi si˛e jednak, jak sobie przypominam, specjalnie jasna. Co´s o ewolucji. — Ontogenetyka — rzekł Padma — jest nauka˛ o wpływie ewolucji na interakcyjne siły społeczno´sci ludzkiej. — Czy ja jestem siła˛ interakcyjna? ˛ — W tej chwili i przez ostatnich kilka lat, owszem — powiedział Padma. — I by´c mo˙ze przez jeszcze kilka lat w przyszło´sci. A by´c mo˙ze nie. — To brzmi prawie jak gro´zba. — Bo w pewnym sensie nia˛ jest. — Gdy tak mu si˛e przygladałem, ˛ jego oczy zal´sniły. — Jeste´s zdolny zniszczy´c siebie razem z innymi. — Zrobiłbym to z najwy˙zsza˛ przykro´scia.˛ — W takim razie — rzekł Padma — lepiej mnie posłuchaj. — Czemu nie, z przyjemno´scia˛ — odparłem. — Słuchanie to moja praca. Powiedz mi wszystko o ontogenetyce. . . i o mnie. Skorygował poło˙zenie instrumentów sterowniczych i znów przesunał ˛ si˛e z fotelem, by mie´c mnie naprzeciw siebie. — Gatunek ludzki — powiedział Padma — rozpadł si˛e na drobne cz˛es´ci w wyniku ewolucyjnej eksplozji w momencie historycznym, w którym opłacalna stała si˛e mi˛edzygwiezdna kolonizacja. — Siedział, przypatrujac ˛ mi si˛e. Przywołałem na twarz wyraz ulgi. — Nastapiło ˛ to z powodów wynikajacych ˛ z gatunkowych instynktów, których nie udało nam si˛e jeszcze wytropi´c, lecz które w zasadzie były natury samozachowawczej. Si˛egnałem ˛ do kieszeni marynarki. — Mo˙ze lepiej zaczn˛e robi´c notatki — powiedziałem. — Jak sobie z˙ yczysz — odparł Padma, niewzruszony. — W wyniku tej eksplozji powstały kultury indywidualne, po´swi˛econe pojedynczym aspektom osobowo´sci ludzkiej. Z aspektu bojowo´sci i walki wyłonili si˛e Dorsajowie. Aspekt, który bez reszty poddawał osobowo´sc´ takiej czy innej wierze, stworzył Zaprzyja´znionych. Aspekt filozoficzny dał poczatek ˛ kulturze Exotików, do której ja nale˙ze˛ . Nazywamy je wszystkie kulturami odłamkowymi. — O, tak — rzekłem. — Wiem co´s o kulturach odłamkowych. — Wiesz co´s o tych kulturach, Tam, ale tak naprawd˛e to nie wiesz o nich nic. — Nic? — Nic — odparł Padma — gdy˙z ty, tak jak wszyscy nasi przodkowie, pochodzisz z Ziemi. Jeste´s pełnospektralnym człowiekiem starego typu. Ludy odłamkowe sa˛ od ciebie bardziej zaawansowane ewolucyjnie. Poczułem nagle w piersi ukłucie ostrego gniewu. Jego głos obudził w mojej pami˛eci echo słów Mathiasa. — Czy˙zby? Obawiam si˛e, z˙ e nic takiego nie zauwa˙zyłem. — Dlatego z˙ e nie chciałe´s zauwa˙zy´c — odpowiedział Padma. — Gdyby´s zauwa˙zył, musiałby´s przyzna´c, z˙ e sa˛ od ciebie odmienne i winny by´c sadzone ˛ we177
dług odmiennych standardów. — Odmiennych? A to w jaki sposób? — Odmiennych w sensie, który ka˙zdy człowiek odłamkowy, łacznie ˛ ze mna,˛ rozumie instynktownie, który natomiast człowiek pełnospektralny, aby zrozumie´c, musi ekstrapolowa´c. — Padma poprawił si˛e w fotelu. — B˛edziesz miał o tym jakie´s poj˛ecie, Tam, je´sli wyobrazisz sobie członka kultury odłamkowej jako człowieka takiego samego jak ty, tylko opanowanego monomania,˛ która popycha go bez reszty w kierunku prezentowania okre´slonego typu osobowo´sci. Z jedna˛ tylko ró˙znica: ˛ wszystkie cz˛es´ci składowe jego fizycznego i psychicznego jestestwa poza granicami zakre´slonymi przez monomani˛e zamiast ulec atrofii, jak stałoby si˛e w twoim wypadku. . . — Dlaczego akurat w moim? — wpadłem mu w słowo. — Zgoda, w wypadku ka˙zdego człowieka pełnospektralnego — zgodził si˛e spokojnie Padma. — Zatem owe cz˛es´ci składowe zamiast ulec atrofii, zostały zmodyfikowane w taki sposób, z˙ e si˛e dopasowały, a nawet podtrzymały monomani˛e, tak z˙ e w rezultacie nie otrzymali´smy człowieka chorego, lecz zdrowego, tyle z˙ e odmiennego. — Zdrowego? — odrzekłem, majac ˛ znów przed oczyma grupowego z Zaprzyja´znionych, który zamordował Dave’a. — Mam tu na my´sli cało´sc´ gatunku, nie konkretna˛ jednostk˛e. Wsz˛edzie od czasu do czasu trafia si˛e kaleki reprezentant danej kultury. — Przykro mi — odpowiedziałem — ale w to nie wierz˛e. — Ale˙z wierzysz, Tam — rzekł Padma mi˛ekko. — Pod´swiadomie wierzysz. Gdy˙z planujesz wykorzystanie słabego punktu, który taka kultura musi mie´c, do jej zniszczenia. — A có˙z to za słaby punkt? — Ewidentna słabo´sc´ , która jest odwrotna˛ strona˛ wszelkiej siły — odparł Padma. — Kultury odłamkowe nie sa˛ z˙ ywotne. A˙z zmru˙zyłem oczy. Byłem, uczciwie powiedziawszy, oszołomiony. — Nie sa˛ z˙ ywotne? Chcesz przez to powiedzie´c, z˙ e nie sa˛ zdolne do z˙ ycia o własnych siłach? — Oczywi´scie, z˙ e nie — odrzekł Padma. — Postawiona w obliczu konieczno´sci ekspansji kosmicznej, rasa ludzka zareagowała na wyzwanie odmiennego s´rodowiska próba˛ przystosowania si˛e. To przystosowanie odbyło si˛e przez badanie wszystkich elementów osobowo´sci, ka˙zdego oddzielnie, po to, by sprawdzi´c, który ma najwi˛eksze mo˙zliwo´sci przetrwania. Teraz, gdy wszystkie elementy. . . kultury odłamkowe. . . przetrwały i zaadaptowały si˛e, nadszedł czas, by znów si˛e wymieszały i wydały bardziej odpornego, zorientowanego na wszech´swiat człowieka. Poduszkowiec poczał ˛ si˛e zni˙za´c. Zbli˙zali´smy si˛e do miejsca przeznaczenia. — Co to ma wspólnego ze mna? ˛ — spytałem wreszcie. 178
— Je´sli zniszczysz dokonania jednej z kultur odłamkowych, nie potrafi ona prze˙zy´c o własnych siłach jak człowiek pełnospektralny. Ona zginie. Kiedy za´s rasa z powrotem b˛edzie si˛e miesza´c w jedna˛ cało´sc´ , ów cenny element b˛edzie dla tej rasy stracony. — By´c mo˙ze nie b˛edzie to wielka strata — z kolei ja rzekłem łagodnie. — Strata decydujaca ˛ — odparł Padma. — I potrafi˛e to udowodni´c. Ty, człowiek pełnospektralny, posiadasz w sobie pierwiastki wszystkich kultur odłamkowych. Je´sli si˛e do tego przyznasz przed samym soba,˛ b˛edziesz mógł zidentyfikowa´c si˛e nawet z tymi, których pragniesz zniszczy´c. Na dowód tego chc˛e ci co´s pokaza´c. Czy zgodzisz si˛e to obejrze´c? Statek dotknał ˛ ziemi; obok mnie otwarły si˛e drzwi. Wysiadłem razem z Padma˛ i ujrzałem oczekujacego ˛ nas Kensiego. Przeniosłem wzrok z Padmy na Graeme’a, który stanał ˛ obok nas, o głow˛e wy˙zszy ode mnie, a o dwie od Padmy. Kensie odwzajemnił me spojrzenie oczyma, które nie wyra˙zały niczego szczególnego. Nie przypominały oczu brata bli´zniaka. . . lecz akurat wtedy z jakiego´s powodu nie mogłem wytrzyma´c ich wzroku. — Jestem reporterem — odparłem. — Mam umysł otwarty na wszystko. Padma odwrócił si˛e i poszedł w stron˛e budynku Kwatery Głównej. Kensie ruszył za nami, a Janol i kilku innych zdaje si˛e post˛epowało z tyłu, cho´c nie obejrzałem si˛e, by to sprawdzi´c. Poszli´smy do kancelarii wewn˛etrznej, gdzie po raz pierwszy spotkałem Graeme’a. Na jego biurku le˙zała teczka z aktami. Wział ˛ ja,˛ wyjał ˛ ze s´rodka fotokopi˛e jakiego´s pisma i podał mi ja,˛ gdy do niego podszedłem. Wziałem ˛ ja˛ do r˛eki. Jej autentyczno´sci nie sposób było podwa˙zy´c. Była to nota skierowana przez Starszego Brighta, przewodzacego ˛ Starszym połaczonych ˛ rzadów ˛ Harmonii i Zjednoczenia, do naczelnika wojny Zaprzyja´znionych z Centrum Obrony mieszczacego ˛ si˛e na Harmonii. Według daty, pochodziła sprzed dwóch miesi˛ecy. Sporzadzono ˛ ja˛ na karcie monomolekularnej, z której raz napisanego tekstu nie mo˙zna było usuna´ ˛c. Bad´ ˛ zcie powiadomieni, w Imi˛e Bo˙ze ˙ skoro Wola˛ Boska˛ zdało si˛e, by nasi Bracia na St. Marie nie Ze odnie´sli sukcesu, rozkazane jest, by od obecnej chwili nie byly im wysyłane z˙ adne uzupełnienia ani w sprz˛ecie, ani w ludziach. Gdy˙z je˙zeli nasz Kapitan przeznacza nam zwyci˛estwo, zwyci˛ez˙ ymy z pewno´scia˛ bez dalszego wydatku. A je´sli taka jest Jego wola, i˙z nie zwyci˛ez˙ ymy, wówczas bezbo˙zno´scia˛ byłoby marnotrawi´c majatek ˛ Ko´scioła Bo˙zego na próby zniweczenia tej Woli. Co wi˛ecej, niech b˛edzie rozkazane, by naszym Braciom na St. Marie została oszcz˛edzona wiedza, i˙z dalsza pomoc została im odj˛eta, a to by mogli w bitwie s´wiadczy´c si˛e za swoja˛ wiara˛ jak zawsze
179
i Ko´scioły Pa´nskie nie doznały trwogi. We´z t˛e komend˛e pod rozwag˛e w Imi˛e Pa´nskie: Z rozkazu tego, który zwie si˛e Brightem Najstarszym Po´sród Wybranych Uniosłem wzrok znad noty. Graeme i Padma mnie obserwowali. — Gdzie to zdobyli´scie? — spytałem. — Nie, oczywi´scie, z˙ e mi nie powiecie. — Nagle dłonie tak mi zwilgotniały, z˙ e gładkie tworzywo karty zacz˛eło s´lizga´c si˛e w moich palcach. Chwyciłem ja˛ mocno i zaczałem ˛ szybko mówi´c, by s´ciagn ˛ a´ ˛c ich uwag˛e na moja˛ twarz. — Ale po co ta kartka? Dawno wiedzieli´smy o tym, wszyscy wiedzieli, z˙ e Bright ich opu´scił. To mo˙ze słu˙zy´c jedynie jako dowód. Po co mi to w ogóle pokazujecie? — Sadziłem ˛ — rzekł Padma — i˙z to mogłoby ci˛e nieco wzruszy´c. By´c mo˙ze wystarczajaco, ˛ by´s powział ˛ odmienny poglad ˛ w tej kwestii. — Nie powiedziałem, z˙ e to niemo˙zliwe. Powtarzam wam, z˙ e reporter ma umysł otwarty na wszystko. Oczywi´scie. . . — dobierałem ostro˙znie słów — gdybym mógł lepiej to przestudiowa´c. . . — Miałem nadziej˛e, i˙z we´zmiesz to ze soba˛ — zauwa˙zył Padma. — Miałe´s nadziej˛e? — Je´sli zagł˛ebisz si˛e w to i naprawd˛e zrozumiesz, co Bright ma na my´sli, by´c mo˙ze ujrzysz wszystkich Zaprzyja´znionych w odmiennym s´wietle. Mógłby´s wobec nich zmieni´c swe zamiary. . . — Nie sadz˛ ˛ e — odparłem. — Ale. . . — Pozwól, z˙ e ci˛e o to jedno poprosz˛e — powiedział Padma. — We´z t˛e not˛e ze soba.˛ Przez chwil˛e stałem tak, majac ˛ przed soba˛ Padm˛e i wyłaniajacego ˛ si˛e zza jego pleców Kensiego, a˙z wreszcie wzruszyłem ramionami i schowałem not˛e do kieszeni. — W porzadku ˛ — rzekłem. — Wezm˛e to do mojej kwatery i pomy´sl˛e o tym. Mam tu gdzie´s samochód naziemny, nieprawda? Spojrzałem na Kensiego. — Dziesi˛ec´ kilometrów do tyłu — odparł Kensie. — Ale i tak by´s si˛e nie przedostał. Ruszamy do ataku, a Zaprzyja´znieni manewruja,˛ by nas spotka´c. — We´z mojego poduszkowca — powiedział Padma. — Flagi ambasady na masce moga˛ si˛e na co´s przyda´c. — W porzadku ˛ — odparłem. Wszyscy razem wyszli´smy do pojazdu. W kancelarii zewn˛etrznej minałem ˛ Janola, który zimno zmierzył mnie wzrokiem. Nie miałem mu tego za złe. Podeszli´smy do poduszkowca i wsiadłem do s´rodka. — Mo˙zesz odesła´c wóz, gdy ju˙z ci nie b˛edzie potrzebny — rzekł Padma, kiedy byłem ju˙z jedna˛ noga˛ w wierzchnim wycinku wej´sciowym. — Traktuj go 180
jako otrzymana˛ od ambasady po˙zyczk˛e, Tam. To dla mnie z˙ aden kłopot. — Mo˙zesz by´c spokojny — odpowiedziałem. Zamknałem ˛ wycinek i dotknałem ˛ sterów. Był to wóz co si˛e zowie. Wzbił si˛e pionowo w powietrze lekko jak marzenie i po sekundzie znajdowałem si˛e ju˙z sze´sc´ set metrów w górze, i odsadziłem ˛ si˛e o kawał drogi. Nim jednak si˛egnałem ˛ do kieszeni po not˛e, zmusiłem si˛e do uspokojenia nerwów. Przyjrzałem si˛e kartce. R˛eka mi dr˙zała leciutko, gdy trzymałem pismo w palcach. Wreszcie dostałem dowód w swoje r˛ece. Dowód, o którego istnieniu Piers Leaf dowiedział si˛e na Ziemi i którego poszukiwałem od samego poczatku. ˛ A Padma osobi´scie nalegał, bym go zabrał ze soba.˛ Była to Archimedesowa d´zwignia, za pomoca˛ której miałem zamiar poruszy´c niejeden, a dwa s´wiaty. I popchna´ ˛c na skraj zagłady ludy z Zaprzyja´znionych.
Rozdział 27 Czekali na mnie. Biegnac ˛ otoczyli poduszkowca, gdy tylko wyladowałem ˛ na placu apelowym obozowiska Zaprzyja´znionych. Wszyscy czterej z czarnymi strzelbami gotowymi do strzału. Najwidoczniej tylko tylu ich pozostało. Jamethon musiał wysła´c w pole wszystkich ludzi pozostałych mu z resztek dawnej jednostki bojowej. Byli to z˙ ołnierze, których znałem, zahartowani w bojach weterani. Jednym z nich był grupowy, który znajdował si˛e w kancelarii pierwszej nocy, gdy wróciłem z obozu Exotików i wszedłem pomówi´c z Jamethonem i zapyta´c go, czy kiedykolwiek wydał swoim ludziom rozkaz mordowania je´nców. Drugim był czterdziestoletni przodownik roty, najni˙zszej szar˙zy oficerskiej, lecz pełniacy ˛ obowiazki ˛ majora — tak jak Jamethon, komendant, pełnił obowiazki ˛ ekspedycyjnego komandora polnego, co było odpowiednikiem funkcji Kensiego Graeme’a. Kolejni dwaj z˙ ołnierze nie mieli stopni oficerskich, lecz byli podobni do tamtych. Znałem ich wszystkich. Ultrafanatycy. I oni mnie znali. Rozumieli´smy si˛e nawzajem. — Musz˛e widzie´c si˛e z komendantem — rzekłem wysiadajac ˛ z wozu, zanim zda˙ ˛zyli rozpocza´ ˛c przesłuchanie. — W jakiej sprawie? — zapytał przodownik roty. — Ten poduszkowiec nie ma tu nic do roboty. Ani ty sam. — Musz˛e niezwłocznie zobaczy´c si˛e z komendantem Blackiem. Nie znalazłbym si˛e tutaj w wozie obwieszonym proporczykami ambasady Exotików, gdyby nie było to konieczne. Nie mogli przyja´ ˛c ryzyka i odmówi´c mi spotkania z Blackiem i ja o tym wiedziałem. Spierali si˛e bez przekonania, ja jednak cały czas nalegałem na widzenie si˛e z komendantem. W ko´ncu przodownik roty zaprowadził mnie do przedsionka tej samej kancelarii, gdzie zawsze oczekiwałem na spotkanie z Jamethonem. Zostałem z nim w biurze sam na sam. Zakładał wła´snie uprza˙ ˛z bojowa,˛ tak jak wcze´sniej robił to Graeme. Na Kensiem uprza˙ ˛z i zatkni˛eta w niej bro´n wygladały ˛ jak zabawki. Przy drobnej budowie Jamethona sprawiały wra˙zenie, z˙ e z trudno´scia˛ je zdoła ud´zwigna´ ˛c. — Witam, panie Olyn — przemówił. 182
Przemaszerowałem ku niemu przez cały pokój, wyciagaj ˛ ac ˛ po drodze not˛e z kieszeni. Stanał ˛ twarza˛ do mnie, zapinajac ˛ zamki uprz˛ez˙ y i z cicha pobrz˛ekujac ˛ bronia˛ oraz rynsztunkiem, gdy si˛e obracał. — Wydaje pan bitw˛e Exotikom — skonstatowałem. Skinał ˛ głowa.˛ Nigdy jeszcze nie stałem tak blisko niego. Z drugiego kra´nca pokoju byłbym mo˙ze uwierzył, i˙z przybrał zwykły dla siebie kamienny wyraz twarzy, lecz teraz, stojac ˛ w odległo´sci zaledwie metra, widziałem, jak w kacikach ˛ prostej linii warg tej ciemnej, młodej twarzy przez jedna˛ sekund˛e zago´scił zm˛eczony cie´n u´smiechu. — To mój obowiazek, ˛ panie Olyn. — Ładny mi obowiazek ˛ — odparłem. — Kiedy pa´nscy zwierzchnicy na Harmonii dawno pana spisali na straty. — Ju˙z panu mówiłem — powiedział ze spokojem. — Wybra´ncy nie zdradzaja˛ jeden drugiego w obliczu Pana. — Jest pan tego pewien? — spytałem. Raz jeszcze ujrzałem cie´n zm˛eczonego u´smieszku. — W tym przedmiocie, panie Olyn, musz˛e si˛e uzna´c za bardziej kompetentnego od pana. Spojrzałem mu w oczy. Zdradzały wyczerpanie, ale i spokój. Zerknałem ˛ w bok na biurko, gdzie wcia˙ ˛z jeszcze stało zdj˛ecie ko´scioła, starszego m˛ez˙ czyzny, kobiety i małej dziewczynki. — Pa´nska rodzina? — spytałem. — Tak — odrzekł. — Wydaje mi si˛e, z˙ e w takiej chwili powinien pan o nich pomy´sle´c. — My´sl˛e o nich do´sc´ cz˛esto. — Lecz i tak ma pan zamiar i´sc´ da´c si˛e zabi´c. — I tak mam ten zamiar — odparł. — Bez watpienia! ˛ — rzekłem. — W rzeczy samej! Do kancelarii wszedłem zachowujac ˛ spokój i pełna˛ samokontrol˛e. Teraz jednak jak gdyby korek wyskoczył z butelki i j˛eło wylewa´c si˛e wszystko, co dusiłem w sobie od s´mierci Dave’a. Zaczałem ˛ si˛e trza´ ˛sc´ . — Poniewa˙z jeste´scie tego wła´snie gatunku hipokrytami. . . wszyscy Zaprzyja´znieni, w czambuł wzi˛eci. Jeste´scie do tego stopnia zakłamani, tak gł˛eboko stoczeni przez własne kłamstwa, z˙ e je´sliby wam je zabra´c, nie zostałoby nic. Czy to nie s´wi˛eta prawda? A wi˛ec teraz raczej umrzesz, ni˙z przyznasz si˛e, z˙ e popełniasz samobójstwo, co nie jest najchlubniejszym uczynkiem we wszech´swiecie! Wolałby´s zgina´ ˛c, ni˙z przyzna´c, z˙ e tak samo jak ka˙zdy inny człowiek jeste´s pełen zwatpienia ˛ i tak samo si˛e boisz. — Przysunałem ˛ si˛e jeszcze bli˙zej. Nawet si˛e nie poruszył. — Kogo chcecie oszuka´c? — mówiłem. — Kogo? Ja was przejrzałem na wylot, podobnie jak i ludzie na wszystkich czternastu s´wiatach! Ja wiem, z˙ e ty wiesz, jakie to szama´nstwo, te wasze Zjednoczone Ko´scioły. Ja wiem, z˙ e ty wiesz, 183
i˙z styl z˙ ycia, o którym tyle zawodzisz przez nos, nie jest tym, za co chciałby´s, by uchodził. Ja wiem, z˙ e twój Starszy Bright i jego banda starców o ciasnych pogladach ˛ to tylko szajka łasych na nowe s´wiaty tyranów, którzy nie daliby pi˛eciu groszy za religi˛e ani za nic innego poty, póki maja˛ to, czego im potrzeba. Ja wiem, z˙ e ty to wiesz. . . i mam zamiar zmusi´c ci˛e, z˙ eby´s to przyznał. — I podstawiłem mu pod sam nos not˛e. — Przeczytaj to! Wział ˛ ja˛ ode mnie. Odstapiłem ˛ do tyłu, gdy˙z na sam jego widok chwytały mnie dreszcze. Studiował ja˛ przez długa˛ minut˛e, a ja przez cały ten czas wstrzymywałem oddech. Twarz nie zmieniła mu si˛e ani na jot˛e. Potem wr˛eczył mi not˛e z powrotem. — Czy mog˛e ci˛e podwie´zc´ na spotkanie z Graeme’em? — zapytałem. — Poduszkowcem Outbonda mo˙zemy przecia´ ˛c lini˛e frontu. Mo˙zesz zda˙ ˛zy´c z kapitulacja,˛ nim rozlegna˛ si˛e pierwsze strzały. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Przygladał ˛ mi si˛e przedziwnie spokojnym wzrokiem, z wyrazem twarzy, którego nie mogłem sobie wytłumaczy´c. — Czy to ma znaczy´c. . . nie? — Lepiej zosta´n tutaj — odrzekł. — Nawet z ambasadorskimi proporczykami ten poduszkowiec mo˙ze zosta´c ostrzelany nad linia˛ frontu. Odwrócił si˛e, jakby miał sobie pój´sc´ , tak po prostu wyj´sc´ za drzwi. — Dokad ˛ ty idziesz?! — wrzasnałem ˛ na niego. Zastapiłem ˛ mu drog˛e i znów podsunałem ˛ not˛e do przeczytania. — Jest prawdziwa. Nie mo˙zesz na to zamkna´ ˛c oczu. Zatrzymał si˛e i popatrzył na mnie. Potem wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, chwycił mnie za nadgarstek i odsunał ˛ moje rami˛e i dło´n z nota˛ na bok. Palce miał szczupłe, lecz o wiele silniejsze, ni˙z my´slałem, tak z˙ e musiałem opu´sci´c r˛ek˛e, cho´c wcale nie miałem takiego zamiaru. — Wiem, z˙ e jest prawdziwa. Zmuszony jestem pana ostrzec, panie Olyn, by ju˙z nigdy wi˛ecej nie mieszał si˛e pan do moich spraw. A teraz musz˛e ju˙z i´sc´ . Ominał ˛ mnie i pomaszerował do wyj´scia. — Jeste´s kłamca! ˛ — krzyknałem ˛ w s´lad za nim. Szedł dalej. Musiałem go zatrzyma´c. Porwałem z biurka solidografi˛e i roztrzaskałem ja˛ na podłodze. Odwrócił si˛e jak kot i spojrzał na le˙zace ˛ u moich stóp drobne kawałeczki. — Oto, co czynisz! — krzyknałem, ˛ wskazujac ˛ je palcem. Bez jednego słowa wrócił, przykucnał ˛ i po kolei starannie pozbierał kawałki. Wrzucił je do kieszeni, powstał i wreszcie przybli˙zył swa˛ twarz do mojej. A gdy zobaczyłem jego oczy, wstrzymałem oddech. — Gdyby moim obowiazkiem ˛ — rzekł niskim, opanowanym głosem — nie było w tej chwili. . . Jego głos ucichł. Ujrzałem, z˙ e jego oczy wpatruja˛ si˛e w moje i powoli zaczynaja˛ łagodnie´c, a czajacy ˛ si˛e w nich mord słabnie do czego´s w rodzaju zdziwienia. 184
— Azali˙z — rzekł łagodnie — azali˙z naprawd˛e nie masz wiary? Otwarłem usta, by przemówi´c, lecz to, co powiedział, powstrzymało mnie. Stałem niby trafiony w dołek, z braku tchu nie mogac ˛ wykrztusi´c ani słowa. Przygladał ˛ mi si˛e szeroko otwartymi oczyma. — Czemu pomy´slałe´s, z˙ e ta nota wpłynie na moje zdanie? — Czytałe´s ja! ˛ — odparłem. — Bright napisał, z˙ e macie tu deficytowy interes, a wi˛ec wstrzymuje wam wszelka˛ pomoc. I nie trzeba wam o tym mówi´c, gdy˙z boi si˛e, z˙ e gdyby´scie wiedzieli, mogliby´scie si˛e podda´c. — Czy tak ja˛ zrozumiałe´s? — zapytał. — Wła´snie w ten sposób? — A mogłem inaczej? Jak mo˙zna inaczej to odczyta´c? — Tak, jak zostało napisane. Stał teraz prosto, zwrócony twarza˛ do mnie, a jego oczy nawet na chwil˛e nie spuszczały wzroku z moich. — Przeczytałe´s to bez wiary, przechodzac ˛ do porzadku ˛ dziennego nad Imieniem i Wola˛ Boska.˛ Starszy Bright nie napisał, z˙ e mamy tu by´c zostawieni na pastw˛e losu, lecz z˙ e skoro nasza sprawa została do´swiadczona tak bole´snie, pozwala nam odda´c si˛e w r˛ece naszego Boga i Kapitana. Dalej za´s pisze, i˙z nie trzeba nam o tym mówi´c, by z˙ aden z nas tu obecnych nie był kuszony pró˙zna˛ chwała˛ i nie szukał specjalnie korony m˛eczennika. Niech pan spojrzy, panie Olyn! To wszystko jest tu czarno na białym. — Ale nie to miał na my´sli! Nie o to mu wcale chodzi! Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Panie Olyn, nie mog˛e odej´sc´ , wpierw nie rozwiawszy pa´nskich złudze´n. Spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdy˙z w jego oczach dostrzegłem sympati˛e. Dla mnie. — Łudzi pana własna s´lepota — rzekł. — Pan nie widzi, a zatem wierzy, z˙ e z˙ aden człowiek nie mo˙ze zobaczy´c. Nasz Pan nie jest dla nas tylko imieniem, ale wszystkim. Oto dlaczego nie uznajemy z˙ adnych ozdób w naszych ko´sciołach, gardzac ˛ wszelkimi malowanymi zasłonami mi˛edzy nami a naszym Bogiem. Niech mnie pan posłucha, panie Olyn. Nawet te ko´scioły to tylko naczynia ulepione z gliny. Nasi przywódcy i Starsi, cho´c Wybrani i Pomazani, pozostaja˛ w dalszym cia˛ gu zwykłymi s´miertelnikami. Przed z˙ adna˛ z tych rzeczy ani przed z˙ adnym z tych ludzi nie pochylamy si˛e w naszej wierze, oprócz głosu samego Boga, który słyszymy w nas samych. Zrobił pauz˛e. Jako´s nic nie byłem w stanie powiedzie´c. — Przypu´sc´ my nawet, z˙ e było tak, jak my´slisz — kontynuował jeszcze łagodniej. — Przypu´sc´ my, z˙ e wszystko, o czym mówisz, jest faktem i z˙ e nasi Starsi to tylko banda chciwych tyranów, my zostali´smy tu opuszczeni na skutek ich egoistycznego widzimisi˛e i skłonieni do wypełniania zadania pełnego fałszu i pychy. Nie. — Głos Jamethona przybrał na sile. — Pozwól mi s´wiadczy´c, jak gdybym mówił wyłacznie ˛ we własnym imieniu. Przypu´sc´ my, z˙ e udałoby ci si˛e udowodni´c, 185
z˙ e wszyscy nasi Starsi kłamia,˛ z˙ e całe nasze Przymierze jest fałszem. Przypu´sc´ my, z˙ e udałoby ci si˛e udowodni´c — jego twarz uniosła si˛e ku mojej i jego głos wymierzony był we mnie — i˙z wszystko jest kłamstwem i wynaturzeniem i nigdzie po´sród Wybranych, nawet w domu mojego ojca, nie było wiary ani nadziei! Je´sli mógłby´s mi udowodni´c, z˙ e z˙ aden cud nie mo˙ze mnie uratowa´c, z˙ e ani jedna dusza nie stoi wraz ze mna˛ w szeregu, z˙ e wszystkie legiony wszech´swiata stoja˛ mi na przeszkodzie, w dalszym ciagu ˛ ja, ja sam, panie Olyn, poszedłbym naprzód, tak jak mi rozkazano, a˙z po kra´nce wszech´swiata, a˙z do kresu wieczno´sci. Gdy˙z bez mojej wiary jestem zwykłym prochem. Lecz gdy mam swoja˛ wiar˛e, nie ma takiej mocy, która by mnie mogła zatrzyma´c! Umilkł i odwrócił si˛e. Patrzyłem, jak maszeruje przez cały pokój i znika za drzwiami. Ciagle ˛ stałem w tym samym miejscu, jakby mnie kto´s przybił gwo´zdziami — dopóki z placu apelowego obozowiska nie dobiegł mnie odgłos ruszajacego ˛ poduszkowca. Wówczas wyrwałem si˛e z odr˛etwienia i wybiegłem z budynku. Gdy wpadłem na plac apelowy, pojazd wła´snie startował. Mogłem dojrze´c w nim Jamethona i jego czterech nieprzejednanych podwładnych. I wrzasnałem ˛ w s´lad za nimi w powietrze: — To bardzo pi˛eknie z twojej strony, ale co z twoimi lud´zmi? Nie mogli mnie usłysze´c. Wiedziałem o tym. Niewstrzymywane łzy płyn˛eły mi po twarzy, ale i tak krzyczałem za nim w powietrze: — Zabijasz ludzi po to, by dowie´sc´ swej racji! Nie słyszysz mnie? Mordujesz bezbronnych ludzi! Nie zwa˙zajac ˛ na to, wojskowy poduszkowiec zmniejszał si˛e raptownie w oddali i wreszcie zniknał ˛ na północnym zachodzie, gdzie czekały post˛epujace ˛ ku sobie siły zbrojne. A ci˛ez˙ kie betonowe s´ciany i budynki opuszczonego obozowiska odbiły moje słowa echem, dzikim i szyderczym.
Rozdział 28 Powinienem pojecha´c do portu kosmicznego. Zamiast tego z powrotem wsiadłem do poduszkowca i raz jeszcze przeleciałem nad linia˛ frontu, szukajac ˛ polowego punktu dowodzenia Graeme’a. Równie mało dbałem wówczas o swoje z˙ ycie, co Zaprzyja´zniony. Zdaje si˛e, z˙ e raz czy dwa razy strzelano do mnie pomimo ambasadorskich proporczyków, dokładnie nie pami˛etam. Wreszcie znalazłem dowództwo polowe i wyladowałem. ˛ Gdy wysiadłem z pojazdu, otoczyli mnie z˙ ołnierze. Pokazałem im swoje listy uwierzytelniajace ˛ i podszedłem do ekranu bitewnego, który został wzniesiony na otwartym powietrzu, na skraju cienia rzucanego przez kilka wysokich d˛ebów ró˙znokształtnych. Padma wraz z Graeme’em i całym sztabem zgrupowali si˛e wokół ekranu, obserwujac ˛ poruszenia oddziałów własnych i z Zaprzyja´znionych. Bezustannie toczyła si˛e cicha dyskusja nad posuni˛eciami, a z poło˙zonego w odległo´sci pi˛eciu metrów punktu łaczno´ ˛ sci napływał ciagły ˛ strumie´n informacji. Sło´nce prze´swiecało stromym skosem przez korony drzew. Było ju˙z prawie południe, a dzie´n był pogodny i ciepły. Długo nikt nie zwracał na mnie uwagi, jedynie Janol, odwracajac ˛ si˛e tyłem do ekranu, zobaczył, z˙ e stoj˛e obok komputera taktycznego. Twarz pokryła mu si˛e chłodem. Wrócił do swojej pracy. Musiałem jednak sprawia´c niet˛egie wra˙zenie, gdy˙z po chwili przyniósł z kantyny fili˙zank˛e i postawił na płaskiej obudowie komputera. — Wypij to — powiedział krótko i poszedł. Podniosłem do ust fili˙zank˛e i odkrywszy, i˙z napełniona jest dorsajska˛ whisky, z miejsca przełknałem ˛ zawarto´sc´ . Nie poczułem smaku, lecz najwidoczniej dobrze mi zrobiła, gdy˙z po kilku minutach otaczajacy ˛ mnie s´wiat wrócił do równowagi i ponownie zaczałem ˛ my´sle´c. Podszedłem do Janola. — Dzi˛ekuj˛e. — Nie ma za co. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko dalej zajmował si˛e papierami, które miał rozło˙zone przed soba˛ na biurku polowym. — Janol — poprosiłem — powiedz mi, co tu si˛e dzieje? — Zobacz sobie sam — odrzekł, w dalszym ciagu ˛ zgarbiony nad papierzyskami. 187
— Sam nie potrafi˛e. Wiesz o tym dobrze. Słuchaj. . . przepraszam za to, co zrobiłem. Ale na tym polega moja praca. Nie mo˙zesz teraz powiedzie´c mi, co si˛e dzieje i pobi´c si˛e ze mna˛ kiedy indziej? — Wiesz, z˙ e nie mog˛e wdawa´c si˛e w burdy z cywilami. — Wreszcie jego twarz si˛e rozlu´zniła. — Dobrze — rzekł, prostujac ˛ si˛e. — Chod´zmy! Poprowadził mnie w stron˛e ekranu bitewnego, gdzie stali Padma wraz z Kensiem, i pokazał mi co´s w rodzaju niewielkiego ciemnego trójkata ˛ pomi˛edzy wija˛ cymi si˛e jak w˛ez˙ e liniami s´wietlnymi. Inne punkty i kształty s´wietlne otaczały go kołem. — To rzeki. — Wskazał na dwie wijace ˛ si˛e linie. — Macintok i Sarah, w miejscu gdzie si˛e spotykaja,˛ w odległo´sci zaledwie pi˛etnastu kilometrów po naszej stronie Josephstown. Znajduje si˛e tam całkiem spora wy˙zyna, pagórki g˛esto usłane naturalnymi kryjówkami, z do´sc´ łatwym dost˛epem z jednego na drugi. Dobre miejsce do zmontowania za˙zartej obrony, jeszcze lepsze do zamkni˛ecia si˛e w potrzasku. — Dlaczego? Wskazał na linie dwóch rzek. — Pozwól si˛e do nich przyprze´c, a zawi´sniesz nad wysokimi urwiskami koryta rzeki. Nie ma łatwego przej´scia na druga˛ stron˛e, nie ma osłony dla wycofujacych ˛ si˛e oddziałów. Poczawszy ˛ od przeciwległego brzegu jednej i drugiej rzeki przez cała˛ drog˛e do Josephstown rozciagaj ˛ a˛ si˛e prawie bez przerwy otwarte tereny rolnicze. — Jego palec cofnał ˛ si˛e z punktu, w którym spotykały si˛e linie rzek, przez ciemny trójkacik ˛ a˙z do otaczajacych ˛ go jasnych kształtów i kółeczek. — Z drugiej strony, dost˛ep do tego terytorium od naszej strony równie˙z wiedzie przez teren otwarty. . . waskie ˛ pasy ziemi uprawnej, urozmaicone mnóstwem bagnisk i mokradeł. Je´sli tutaj dojdzie do bitwy, b˛edzie to niewygodna pozycja dla obu dowódców. Ten, który pierwszy zmuszony b˛edzie właczy´ ˛ c bieg wsteczny, znajdzie si˛e szybko w opałach. — Czy macie zamiar przyja´ ˛c walna˛ bitw˛e? — To zale˙zy. Black wysłał swoje lekkie czołgi naprzód. Teraz wycofuje si˛e na wy˙zyn˛e w widłach rzecznych. Górujemy nad nim znacznie, je´sli chodzi o liczebno´sc´ i wyposa˙zenie. Nie mamy powodu, by nie pój´sc´ za nim, przynajmniej póki on sam znajduje si˛e w pułapce. . . — Janol przerwał. ˙ — Zadnego powodu? ˙ — Zadnego. . . z taktycznego punktu widzenia. — Janol krzywo popatrzył na ekran. — Nie mo˙zemy wpa´sc´ w tarapaty, chyba z˙ e zostaliby´smy zmuszeni do nagłego odwrotu. A to mogłoby si˛e zdarzy´c tylko wtedy, gdyby Black zyskał nagle jaka´ ˛s znaczna˛ przewag˛e taktyczna,˛ która uniemo˙zliwiłaby nam pozostanie tutaj. Przyjrzałem mu si˛e z profilu. — Taka,˛ jak utrata Graeme’a? — spytałem. 188
Popatrzył na mnie spod oka. — Nie ma takiego niebezpiecze´nstwa. Nastapiła ˛ pewna zmiana w poruszeniach i głosach otaczajacych ˛ nas ludzi. Obydwaj odwrócili´smy si˛e i patrzyli´smy. Wszyscy gromadzili si˛e wokół ekranu. Przesunałem ˛ si˛e razem z tłumem — i spogladaj ˛ ac ˛ przez rami˛e dwom oficerom sztabowym Graeme’a, ujrzałem na ekranie obraz trawiastej łaczki, ˛ otoczonej lesistymi wzgórzami. Na samym s´rodku łaki, ˛ obok ustawionego na trawie długiego stołu, powiewała swym czarnym krzy˙zem na białym tle flaga Zaprzyja´znionych. Po obu stronach stołu znajdowały si˛e składane krzesła, lecz jedyna osoba tam obecna — oficer z Zaprzyja´znionych — stała u przeciwległego jego kra´nca, jak gdyby w oczekiwaniu. Wzdłu˙z skraju lasu łagodnie opadajacego ˛ po zboczach wzgórz, gdzie z kra´ncem łaki ˛ sasiadowały ˛ d˛eby ró˙znokształtne, rosły krzaki bzów; lawendowe kwiecie zaczynało brazowie´ ˛ c i ciemnie´c, gdy˙z ich pora kwitnienia miała si˛e ku ko´ncowi. Tylko taka˛ ró˙znic˛e przyniosły ostatnie dwadzie´scia cztery godziny. Z boku, po lewej stronie ekranu, wida´c było szara˛ betonowa˛ szos˛e. — Znam to miejsce. . . — zaczałem ˛ mówi´c, obracajac ˛ si˛e do Janola. — Cicho! — przerwał mi, kładac ˛ palec na ustach. Wszyscy wokół nas pogra˙ ˛zyli si˛e w ciszy. Przede mna˛ z przodu naszej grupy słycha´c było pojedynczy głos. — . . . to stół negocjacyjny. — Czy połaczyli ˛ si˛e z nami? — zapytał Kensie. — Nie, panie komandorze. — Chod´zmy zatem zobaczy´c. Na czele grupy powstało zamieszanie. Grupa zacz˛eła si˛e łama´c i ujrzałem, jak Kensie i Padma odmaszerowuja˛ w kierunku miejsca, gdzie stały zaparkowane poduszkowce. Przepchnałem ˛ si˛e przez rzednacy ˛ tłum wprawnie jak dor˛eczyciel pozwów sadowych ˛ i pobiegłem ich s´ladem. Słyszałem, jak Janol wykrzykuje co´s za mna,˛ lecz nie zwróciłem na to uwagi. Wnet byłem za Kensiem i Padma,˛ którzy odwrócili si˛e do mnie. — Chc˛e i´sc´ z wami — powiedziałem. — Wszystko w porzadku, ˛ Janol — rzekł Kensie, z wzrokiem utkwionym za moimi plecami. — Mo˙zesz zostawi´c go z nami. — Tak jest. Usłyszałem, jak Janol odwraca si˛e i odchodzi. — A wi˛ec chce pan pój´sc´ ze mna,˛ panie Olyn? — zapytał Kensie. — Znam to miejsce — odpowiedziałem. — Przeje˙zd˙załem tamt˛edy dzi´s wczesnym rankiem. Zaprzyja´znieni wykonywali na obszarze tej łaki ˛ i otaczajacych ˛ ja˛ wzgórzach pomiary taktyczne. Nie były to przygotowania do negocjacji ani zawieszenia broni. Kensie przygladał ˛ mi si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, jak gdyby sam przeprowadzał pomiary taktyczne. 189
— Zatem w drog˛e — rzekł. Odwrócił si˛e do Padmy. — Pan zostaje tutaj? — To strefa walki. Wolałbym tego unikna´ ˛c. — Padma obrócił ku mnie swa˛ ˙ pozbawiona˛ zmarszczek twarz. — Zycz˛e powodzenia, panie Olyn — powiedział i odszedł. Obserwowałem przez chwil˛e, jak jego bł˛ekitna szata płynie ponad murawa,˛ po czym odwróciłem si˛e akurat na czas, by zobaczy´c Graeme’a w pół drogi do najbli˙zszego wojskowego poduszkowca. Pospieszyłem za nim. Był to wóz bojowy, a nie luksusowy pojazd Outbonda, i Kensie nie szybował na wysoko´sci pi˛eciuset metrów, lecz przekradał si˛e niczym wa˙ ˛z mi˛edzy drzewami zaledwie metr nad ziemia.˛ Było ciasno. Jego ogromna posta´c nie mie´sciła si˛e na siedzeniu, wtłaczajac ˛ mnie w głab ˛ mojego. Czułem, jak kolba jego pistoletu wbija mi si˛e w bok przy najdrobniejszym ruchu sterami. Wreszcie dotarli´smy na skraj le´snogórzystego trójkata, ˛ zajmowanego przez Zaprzyja´znionych i wspi˛eli´smy si˛e na zbocze pod osłona˛ młodego listowia d˛ebów ró˙znokształtnych. Były one wystarczajaco ˛ rozro´sni˛ete, by zasłoni´c przewa˙zajac ˛ a˛ cz˛es´c´ poszycia. Pomi˛edzy wielkimi jak filary pniami ziemia zalegała cieniem i usłana była brunatnym kobiercem zeschłych li´sci. Nie opodal grzbietu wzgórza natkn˛eli´smy si˛e na jednostk˛e wojsk Exotików w trakcie odpoczynku i oczekiwania na rozkaz do ataku. Kensie wysiadł z wozu i odpowiedział na z˙ ołnierskie pozdrowienie przodownika roty. — Widzieli´scie te ustawione przez Zaprzyja´znionych stoły? — spytał Kensie. — Tak, komandorze. Oficer, którego przy nich postawiono, znajduje si˛e nadal na miejscu. Je´sli uda si˛e pan nieco wy˙zej w kierunku szczytu, to po drugiej stronie mo˙zna go obejrze´c. . . razem z umeblowaniem. — Dobrze — odparł Kensie. — Pan pozostanie ze swymi lud´zmi na miejscu. My z redaktorem pójdziemy si˛e rozejrze´c. Poprowadził do góry droga˛ wiodac ˛ a˛ w´sród d˛ebów. Z wierzchołka wzgórza, przez mniej wi˛ecej pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów lasu, rozciagał ˛ si˛e widok na łak˛ ˛ e. Miała dwie´scie metrów s´rednicy, stół znajdował si˛e w samym s´rodku, a na drugim kra´ncu tkwiła nieruchoma czarna sylwetka oficera z Zaprzyja´znionych. — Co pan o tym my´sli, panie Olyn? — spytał Kensie, poprzez g˛estwin˛e drzew spogladaj ˛ ac ˛ na dół. — Dlaczego nikt go nie zastrzelił? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Popatrzył na mnie katem ˛ oka. — Mamy mnóstwo czasu, z˙ eby go zastrzeli´c — odparł — zanim zda˙ ˛zy skry´c si˛e po drugiej stronie. Je´sli w ogóle trzeba go b˛edzie zastrzeli´c. Ale nie to chciałem wiedzie´c. Pan widział si˛e ostatnio z komandorem z Zaprzyja´znionych. Czy sprawił na panu wra˙zenie gotowego do kapitulacji? 190
— Nie! — Rozumiem — rzekł Kensie. — Pan zdaje si˛e nie uwa˙za, by on miał zamiar si˛e podda´c? Czemu pan tak sadzi? ˛ — Stoły negocjacyjne sa˛ zwykle stawiane dla przedyskutowania warunków mi˛edzy układajacymi ˛ si˛e stronami — odparł. — Lecz on nie poprosił pana o spotkanie? — Nie. — Kensie przygladał ˛ si˛e postaci oficera z Zaprzyja´znionych, nieruchomej w blasku sło´nca. — By´c mo˙ze sprzeczne z jego zasadami jest samo wysta˛ pienie z propozycja˛ układów, nie za´s układy jako takie. . . je´sli akurat znajdziemy si˛e przypadkowo po obu stronach stołu. Odwrócił si˛e i dał znak r˛eka.˛ Przodownik roty, który czekał na nas ni˙zej po swej stronie wierzchołka, wszedł na gór˛e. — Melduj˛e si˛e na rozkaz, panie komandorze — rzekł do Kensiego. ˙ — Zadnych sił z Zaprzyja´znionych za drzewami po drugiej stronie? — Wszystkiego czterech ludzi, komandorze. Nasze termoskopy odbieraja˛ ciepłot˛e ich ciała jasno i wyra´znie. Nie próbuja˛ si˛e ukrywa´c. — Rozumiem. — Przerwał na chwil˛e. — Przodowniku roty! — Tak jest, panie komadorze? — Niech pan b˛edzie uprzejmy zej´sc´ tam na łak˛ ˛ e i zapyta´c oficera z Zaprzyja´znionych, o co w tym wszystkim chodzi. — Tak jest, panie komandorze. Z naszego miejsca przygladali´ ˛ smy si˛e, jak przodownik roty na sztywnych nogach schodzi po stromym stoku mi˛edzy drzewami. Pokonał przestrze´n murawy — wydawało si˛e, z˙ e bardzo powoli — i podszedł do oficera z Zaprzyja´znionych. Stan˛eli naprzeciw siebie. Rozmawiali, lecz było zbyt daleko, by usłysze´c ich głosy. Flaga z cienkim czarnym krzy˙zem powiewała w podmuchach lekkiego wietrzyka. Wreszcie przodownik roty odwrócił si˛e i wspiał ˛ z powrotem ku nam. Stanał ˛ przed obliczem Kensiego i zasalutował. — Panie komandorze — rzekł. — Komandor Oddziałów Wybra´nców Bo˙zych spotka si˛e z panem w polu celem wynegocjowania warunków kapitulacji. — Zrobił przerw˛e na zaczerpni˛ecie oddechu. — Je´sli b˛edziecie, panowie, uprzejmi ukaza´c si˛e jednocze´snie na przeciwległych kra´ncach łaki; ˛ mo˙zecie równie˙z zbli˙zy´c si˛e do stołu w tym samym czasie. — Dzi˛ekuj˛e panu, przodowniku roty — rzekł Kensie. Popatrzył na rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e za plecami swego oficera łak˛ ˛ e i ustawiony na niej stół. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e powinienem pój´sc´ . — On tego nie mówi powa˙znie — powiedziałem. — Przodowniku roty — rzekł Graeme. — Niech pan sformuje swoich ludzi w gotowo´sci bojowej tu˙z pod osłona˛ grzbietu, tu, na przeciwległym stoku. Je´sli zło˙zy bro´n, mam zamiar nalega´c, by natychmiast wrócił ze mna˛ na nasza˛ stron˛e. 191
— Tak jest, panie komandorze. — Cała ta afera z brakiem formalnego wezwania do pertraktacji mo˙ze mie´c miejsce dlatego, z˙ e woli wpierw si˛e podda´c, a potem zawiadomi´c o tym swoje oddziały. Niech wi˛ec pan trzyma ludzi w pogotowiu. Je´sli Black ma zamiar postawi´c swoich oficerów przed faktem dokonanym, nie mo˙zemy mu sprawi´c zawodu. — On nie zamierza si˛e podda´c — oznajmiłem. — Panie Olyn — rzekł Kensie, zwracajac ˛ si˛e do mnie. — Proponuj˛e, by wrócił pan pod osłon˛e grzbietu wzgórza. Przodownik roty dopilnuje, by zaopiekowano si˛e panem. — Nie — odparłem. — Schodz˛e na dół. Je˙zeli sa˛ to pertraktacje nad warunkami kapitulacji, nie ma obaw, z˙ e rozpoczna˛ si˛e walki i mam wszelkie prawo tam si˛e znajdowa´c. Je´sli za´s nie. . . to po co pan tam idzie? Kensie popatrzył na mnie przez chwil˛e dziwnym wzrokiem. — W porzadku ˛ — rzekł. — Chod´zmy razem. Odwrócili´smy si˛e i zacz˛eli´smy schodzi´c po stoku. Podeszwy butów s´lizgały si˛e, póki za ka˙zdym krokiem nie zacz˛eli´smy wbija´c obcasów w ziemi˛e. Mijajac ˛ krzaki bzów poczułem nikły, słodkawy zapach — niemal ju˙z wywietrzały — zapach wi˛ednacych ˛ kwiatów. Po drugiej stronie łaki, ˛ dokładnie w jednej linii ze stołem, jednocze´snie z nami ruszyły do przodu cztery postacie w czerni. Jedna˛ z nich był Jamethon Black. Kensie i Jamethon zasalutowali. — Witam, komendancie Black — rzekł Kensie. — Do usług, komandorze Graeme. Czuj˛e si˛e zaszczycony, mogac ˛ pana tutaj spotka´c — odparł Jamethon. — To mój obowiazek ˛ i zarazem przyjemno´sc´ , komendancie. — Pragnałbym ˛ omówi´c warunki kapitulacji. — Mog˛e panu zaoferowa´c — odrzekł Kensie — warunki zwyczajowo udzielane oddziałom znajdujacym ˛ si˛e w waszej sytuacji na mocy Kodeksu Najemnika. ´ mnie pan zrozumiał, komandorze — powiedział Jamethon. — Przyby— Zle łem tu, by omówi´c warunki waszej kapitulacji. Flaga trzasn˛eła na wietrze jak z bicza. Nagle ujrzałem m˛ez˙ czyzn w czerni mierzacych ˛ pole, tak jak ich widziałem poprzedniego dnia. Stali dokładnie w tym samym miejscu, gdzie znajdowali´smy si˛e teraz. — Obawiam si˛e, z˙ e nieporozumienie jest obustronne, komendancie — odrzekł Kensie. — Zajmuj˛e korzystniejsza˛ taktycznie pozycj˛e i pa´nska kl˛eska jest w zasadzie przesadzona. ˛ Nie jestem zmuszony do kapitulacji. — Nie poddaje si˛e pan? — Nie — odrzekł z moca˛ Graeme. W jednej chwili ujrzałem pi˛ec´ palików na pozycjach, które zajmowali teraz
192
podoficerowie z Zaprzyja´znionych, oficerowie i Jamethon, a u ich stóp palik lez˙ acy ˛ na ziemi. — Uwa˙zaj! — krzyknałem ˛ do Kensiego. Lecz było ju˙z o wiele za pó´zno. Wydarzenia potoczyły si˛e błyskawicznie. Przodownik roty rzucił si˛e do tyłu, odsłaniajac ˛ Jamethona, i pi˛ec´ dłoni si˛egn˛eło po bro´n boczna.˛ Usłyszałem, jak ponownie flaga trzasn˛eła na wietrze i jej łopot zdawał si˛e przez dłu˙zszy czas nie ucicha´c. Po raz pierwszy ujrzałem wówczas człowieka z Dorsaj w działaniu. Reakcja Kensiego nastapiła ˛ tak szybko, z˙ e a˙z było to niepoj˛ete; jak gdyby potrafił odczyta´c zamysł Jamethona ułamek sekundy wcze´sniej, nim Zaprzyja´znieni zacz˛eli si˛ega´c do broni. Gdy palce ich dotkn˛eły pistoletów, on ju˙z był w ruchu, przeskakujac ˛ przez stół z pistoletem w dłoni. Zdawał si˛e lecie´c wprost na przodownika roty i obaj upadli razem, tylko z˙ e Kensie nadal był w ruchu. Przetoczył si˛e przez przodownika roty, który teraz le˙zał nieruchomo na trawie. Wyladował ˛ na kolanach, dał ognia i rzucił si˛e szczupakiem do przodu, ponownie wykonujac ˛ przewrót. Grupowy po prawicy Jamethona osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Jamethon i pozostała dwójka byli teraz niemal całkiem odwróceni, majac ˛ Kensiego przed soba.˛ Próbowali go zatrzyma´c. Dwaj z˙ ołnierze rzucili si˛e przed Jamethona, nie zda˙ ˛zywszy jeszcze wycelowa´c broni. Kensie zatrzymał si˛e w rozp˛edzie, jak gdyby wpadł na kamienny mur, laduj ˛ ac ˛ na równych nogach i z przysiadu ponownie dał dwa razy ognia. Obaj Zaprzyja´znieni upadli na bok, ka˙zdy w swoja˛ stron˛e. Jamethon miał teraz Kensiego przed soba,˛ a w jego dłoni spoczywał wycelowany pistolet. Wystrzelił i powietrze przeszyła jasnobł˛ekitna błyskawica, lecz Kensie znów rzucił si˛e na ziemi˛e. Le˙zac ˛ w trawie na jednym boku i opierajac ˛ si˛e na łokciu, dwa razy nacisnał ˛ spust swego pistoletu. Bro´n Jamethona zwisła mu w dłoni. Był ju˙z przyparty plecami do stołu i teraz wyciagn ˛ ał ˛ wolna˛ r˛ek˛e, by dla zachowania równowagi uchwyci´c si˛e blatu. Zrobił jeszcze jeden wysiłek, próbujac ˛ podnie´sc´ dło´n obcia˙ ˛zona˛ bronia,˛ lecz bezskutecznie. Pistolet upadł na ziemi˛e. Niemal całym ci˛ez˙ arem ciała oparł si˛e o stół, okr˛ecajac ˛ si˛e do tyłu i jego twarz zwróciła si˛e w taki sposób, z˙ e wzrok jego padł na mnie. Była nie mniej opanowana ni˙z zwykle, lecz gdy nasze oczy spotkały si˛e i poznał mnie, co´s dziwnego stało si˛e z jego wzrokiem — co´s niezwykle podobnego do spojrzenia, jakie m˛ez˙ czyzna rzuca współzawodnikowi, którego wła´snie pokonał i który od poczatku ˛ nie stanowił dla niego wielkiego zagro˙zenia. W kacikach ˛ jego waskich ˛ warg pojawił si˛e nikły u´smieszek. Niby u´smiech wewn˛etrznego triumfu. — Witam, panie Olyn — wyszeptał. Potem z˙ ycie uleciało z jego twarzy i osunał ˛ si˛e obok stołu na ziemi˛e. Niedalekie eksplozje zatrz˛esły gruntem pod moimi nogami. To przodownik roty, którego Kensie pozostawił za nami, wystrzeliwał z grzbietu wzgórza pociski dymne pomi˛edzy nas a skraj łaki ˛ zajmowany przez Zaprzyja´znionych. Szara 193
s´ciana dymu uniosła si˛e, by oddzieli´c nas od zbocza przeciwległego pagórka i zasłoni´c przed wrogiem. Wznosiła si˛e w bł˛ekitne niebo niczym jaka´s nieprzebyta bariera, a pod jej pi˛etrzacym ˛ si˛e ogromem stali´smy tylko my dwaj — ja i Kensie. Na martwej twarzy Jamethona go´scił nikły u´smieszek.
Rozdział 29 Z osłupieniem patrzyłem na oddziały z Zaprzyja´znionych poddajace ˛ si˛e jeszcze tego samego dnia. Była to jedna jedyna sytuacja, w której ich oficerowie, czyniac ˛ to, czuli si˛e usprawiedliwieni. Nawet Starsi nie mogli oczekiwa´c od swych podkomendnych walki w sytuacji, do której doprowadziwszy z sobie tylko znanych taktycznych powodów, komandor poległ. A oddziały zachowane przy z˙ yciu były warte wi˛ecej ni˙z sumy, które Exotikowie zapłaciliby za nie tytułem odszkodowania. Nie czekałem na z˙ adne oficjalne ustalenia. Nie było takiej potrzeby. W jednym momencie sytuacja na polu walki pi˛etrzyła si˛e nad głowami nas wszystkich niczym jaka´s pot˛ez˙ na, niepowstrzymana fala, stroszac ˛ i marszczac ˛ grzyw˛e, ju˙zju˙z majac ˛ runa´ ˛c do dołu z łoskotem, który rozszedłby si˛e echem po wszystkich zamieszkanych przez człowieka s´wiatach. W nast˛epnym — ju˙z jej nad nami nie było. Nie było niczego oprócz rozlewajacej ˛ si˛e szeroko ciszy, odpływajacej ˛ do historycznych kronik. Nie zostało mi nic. Nic. Gdyby Jamethonowi udało si˛e zabi´c Kensiego — nawet gdyby bez rozlewu krwi uzyskał kapitulacj˛e oddziałów Exotików — mógłbym w jaki´s sposób zaszkodzi´c Zaprzyja´znionym za pomoca˛ incydentu ze stołem pertraktacyjnym. Lecz on jedynie próbował i poniósłszy kl˛esk˛e, zginał. ˛ Któ˙z mógłby z tego powodu odczuwa´c oburzenie na Zaprzyja´znionych? Poleciałem powrotnym statkiem na Ziemi˛e, poruszajac ˛ si˛e jak lunatyk i pytajac ˛ sam siebie dlaczego. Znalazłszy si˛e na Ziemi, powiedziałem swoim wydawcom, z˙ e fizycznie nie jestem w formie, im za´s wystarczyło raz na mnie spojrze´c, by uwierzy´c. Wziałem ˛ bezterminowy urlop z pracy i zaczałem ˛ wysiadywa´c w Bibliotece Centrum Słu˙zby Prasowej w Hadze, wertujac ˛ na o´slep stosy dzieł i materiałów z´ ródłowych na temat Zaprzyja´znionych, Dorsajów i Exotików. Czego szukałem? Sam nie wiem. ´ Sledziłem równie˙z serwisy prasowe z St. Marie, dotyczace ˛ ustale´n. Czytajac ˛ je, nadu˙zywałem trunków. Miałem parali˙zujace ˛ uczucie, z˙ e jestem niczym z˙ ołnierz skazany na s´mier´c z powodu zaniedbania w słu˙zbie. Potem wraz z serwisem prasowym nadeszła 195
wiadomo´sc´ , z˙ e ciało Jamethona zostanie przewiezione na Harmoni˛e, gdzie b˛edzie pogrzebane, i nagle zdałem sobie spraw˛e, z˙ e wła´snie na to czekałem: oto wbrew elementarnemu poczuciu przyzwoito´sci jedni fanatycy honoruja˛ innego fanatyka, który wraz z czterema poplecznikami próbował dokona´c zabójstwa nieprzyjacielskiego dowódcy zwabionego w pojedynk˛e pod flaga˛ zawieszenia broni. W dalszym ciagu ˛ rzecz nadawała si˛e do opisania. Ogoliłem si˛e, wziałem ˛ prysznic i zebrałem si˛e w miar˛e mo˙zno´sci w kup˛e, po czym poszedłem zapyta´c o mo˙zliwo´sc´ przelotu na Harmoni˛e oraz obsługi pogrzebu Jamethona pod katem ˛ podsumowania mego cyklu. Gratulacje od Piersa i słówko o nominacji do Rady Gildii postawiły mnie w nader korzystnym poło˙zeniu. Dzi˛eki temu zyskałem miejsce na pierwszym odchodzacym ˛ liniowcu, wymagajace ˛ najwy˙zszego uprzywilejowania. Pi˛ec´ dni pó´zniej znalazłem si˛e na Harmonii, w tym samym małym miasteczku zwanym Niezapomniani-w-Panu, dokad ˛ ju˙z kiedy´s zabrał mnie Starszy Bright. W miasteczku w dalszym ciagu ˛ stały budynki z betonu i babloplastyku, ˛ tak samo jak przed trzema laty. Lecz kamieniste gleby poło˙zonych w pobli˙zu miasteczka gospodarstw były zaorane, tak jak zaorane były pola na St. Marie, gdy po raz pierwszy stanałem ˛ na owym s´wiecie, jako z˙ e na północnej półkuli Harmonii włas´nie rozpoczynała si˛e wiosna. Tak samo jak kiedy´s, owego pierwszego dnia na St. Marie, padało po drodze z kosmoportu. Ale na polach, które tu widziałem, nie wida´c było tłustego l´snienia czarnoziemu St. Marie, a jedynie rzadka,˛ twarda˛ czer´n wilgoci, która przypominała kolory mundurów Zaprzyja´znionych. Dotarłem do ko´scioła, gdy zacz˛eli do´n s´ciaga´ ˛ c ludzie. Pod ciemnym, spływajacym ˛ strugami wody niebem, we wn˛etrzu ko´scioła panował taki półmrok, z˙ e ledwie znalazłem drog˛e, gdy˙z Zaprzyja´znieni nie pozwalaja˛ sobie na budow˛e okien ani zakładanie sztucznego s´wiatła w swych przybytkach modlitwy. Przez pozbawiony drzwi portal na tyłach ko´scioła wpadało do s´rodka poszarzałe s´wiatło oraz zimny wiatr wraz z deszczem. Pojedynczym, prostokatnym ˛ otworem w dachu przenikał wodnisty blask s´wiatła o´swietlajac ˛ ustawiona˛ na kozłach platform˛e z le˙zacym ˛ na niej ciałem Jamethona. By ochroni´c zwłoki przed deszczem, zainstalowano przezroczyste przykrycie, które w miejscu niewidocznym dla oka było skanalizowane i odprowadzało wod˛e do s´cieku na tylnej s´cianie ko´scioła. Lecz od Starszego prowadzacego ˛ nabo˙ze´nstwo oraz od ka˙zdego, kto podchodził popatrze´c na zwłoki, oczekiwano, z˙ e b˛edzie stał pod gołym niebem, nara˙zony na kaprysy aury. Ustawiłem si˛e w rzadku ˛ ludzi powoli posuwajacych ˛ si˛e nawa˛ główna˛ po to, by przej´sc´ obok zwłok. Z lewej i prawej strony gin˛eły w półmroku barierki, przy których kongregacja obowiazana ˛ była sta´c przez cały czas trwania nabo˙ze´nstwa. Belkowanie wysklepionego dachu kryło si˛e w ciemno´sci. Nie było z˙ adnej muzyki, lecz s´ciszone głosy modlacych ˛ si˛e w szeregach barierek po obu stronach ko´scioła i w kolejce do zwłok stapiały si˛e w rodzaj rytmicznego i przejmujacego ˛ smutkiem 196
pomruku. Tak samo jak Jamethon ludzie mieli tu bardzo ciemna˛ skór˛e, wywodzac ˛ si˛e od północnoafryka´nskich przodków. Czarni na czarnym tle, wtapiali si˛e i gubili wokół mnie w mroku. Wreszcie przyszła kolej na mnie i przeszedłem obok Jamethona. Wygladał ˛ tak, jak go pami˛etałem. Nawet s´mierci nie udało si˛e go odmieni´c. Le˙zał na wznak, z r˛ekoma po bokach, a jego usta nadawały mu wyraz stanowczo´sci i prostoty. Z powodu panujacej ˛ wsz˛edzie wilgoci kulałem w widoczny sposób i gdy zwłoki pozostały za moimi plecami, poczułem na łokciu czyj´s dotyk. Odwróciłem si˛e gwałtownie. Nie miałem na sobie uniformu korespondenta. Ubrany byłem po cywilnemu, by nie rzuca´c si˛e w oczy. Z dołu patrzyła na mnie twarz młodej dziewczyny z solidografli Jamethona. W poszarzałym od deszczu s´wietle jej gładka twarz wygladała ˛ niczym przeniesiona z witra˙za antycznej katedry na Starej Ziemi. — Pan był kiedy´s ranny — powiedziała do mnie pełnym łagodno´sci głosem. — Pan jest pewnie jednym z tych najemników, którzy go znaja˛ z Newtona, nim jeszcze został odwołany na Harmoni˛e. Jego rodzice, którzy sa˛ równie˙z moimi, znale´zliby pocieszenie w Panu, gdyby zechciał si˛e pan z nimi spotka´c. Wiatr wdmuchnał ˛ przez otwór w dachu tuman deszczowych kropel i jego lodowate zimno zdj˛eło mnie nagłym chłodem i zmroziło do szpiku ko´sci. — Nie! — odparłem. — Nie jestem. Nie znałem go osobi´scie. — Szybko odwróciłem si˛e do niej plecami i zaczałem ˛ przepycha´c si˛e przez tłum w kierunku nawy. Nim przeszedłem pi˛ec´ metrów, zdałem sobie spraw˛e z tego, co robi˛e, i zwolniłem. Dziewczyna zagubiła si˛e ju˙z w mroku na tle ciemnych twarzy za moimi plecami. Utorowałem sobie, tym razem ju˙z wolniej, drog˛e do tylnej cz˛es´ci ko´scioła, gdzie zostało jeszcze troch˛e wolnego miejsca do stania przed ostatnim rz˛edem barierek. Przystanałem, ˛ obserwujac ˛ wchodzacych. ˛ Wchodzili i wychodzili, idac ˛ w swych czarnych ubraniach ze spuszczonymi głowami, rozmawiajac ˛ lub modlac ˛ si˛e przyciszonymi głosami. Stanałem ˛ w miejscu znajdujacym ˛ si˛e nieco z tyłu od wej´scia w połowie zdr˛etwiały od panujacego ˛ wokół chłodu i ot˛epiały z powodu przywiezionego jeszcze z Ziemi wyczerpania. Wokół mnie brz˛eczały jakie´s głosy. Stojac ˛ tak, omal si˛e nie zdrzemnałem. ˛ Nie mogłem sobie przypomnie´c, po co tu przyszedłem. Wówczas z zam˛etu dotarł do mnie głos dziewczyny i wróciła mi przytomno´sc´ umysłu. — . . . w istocie zaprzeczył, ale jestem pewna, z˙ e to jeden z tych najemników, którzy byli z Jamethonem na Newtonie. Kuleje i mo˙ze by´c tylko z˙ ołnierzem, który został ranion. Był to głos siostry Jamethona, tyle z˙ e nieco bardziej zatracaj ˛ acy ˛ za´spiewem ko´scielnym ni˙z w rozmowie ze mna.˛ Oprzytomniałem do reszty i ujrzałem, z˙ e stoi ona przy wej´sciu, nie dalej ni˙z dwa metry ode mnie, na wpół odwrócona ku 197
dwojgu staruszków, których rozpoznałem jako starszych pa´nstwa z Jamethonowej solidografli. Poczułem si˛e, jakby z jasnego nieba uderzył we mnie piorun w postaci czystej, mro˙zacej ˛ krew w z˙ yłach zgrozy. — Nie! — niemal wrzasnałem ˛ na nich. — Nie znam go! Nigdy go nie znałem! Nie wiem, o czym mówicie! — Odwróciłem si˛e i wypadłem z ko´scioła, by w strugach deszczu ukry´c si˛e przed ich wzrokiem. Jakie´s dziesi˛ec´ czy dwadzie´scia metrów pokonałem biegiem. Nie słyszac ˛ za soba˛ kroków — stanałem. ˛ Byłem sam na otwartej przestrzeni. Dzie´n stał si˛e jeszcze bardziej pochmurny, a deszcz zamienił si˛e raptownie w ulew˛e. Odgrodził mnie od całego s´wiata dudniac ˛ a˛ i migotliwa˛ kurtyna.˛ Nie mogłem nawet dojrze´c samochodów na parkingu, chocia˙z patrzyłem w ich stron˛e, a o tym, by mnie widziano z ko´scioła, nie mogło by´c mowy. Podniosłem twarz ku niebu, wystawiajac ˛ ja˛ na ulew˛e i pozwalajac, ˛ by krople deszczu uderzały mnie po policzkach i zamkni˛etych powiekach. — A wi˛ec — usłyszałem głos za plecami — nie znałe´s go wcale? Słowa te zdawały si˛e przecina´c mnie na pół i poczułem si˛e tak, jak musi czu´c si˛e osaczony wilk. I tak jak wilk, odwróciłem si˛e ku swym prze´sladowcom. — Owszem, znałem go. Naprzeciw mnie, ubrany w bł˛ekitna˛ szat˛e, której deszcz zdawał si˛e nie ima´c, stał Padma. Puste r˛ece, które nigdy w swym z˙ yciu nie zaznały dotyku broni, zło˙zył na piersi, lecz tkwiacy ˛ we mnie wilk wiedział doskonale, z˙ e był uzbrojony i na wyprawie łowieckiej. — To pan? — odrzekłem. — Co pan tu robi? — Z oblicze´n wynikn˛eło, i˙z b˛edziesz tutaj. A wi˛ec i ja tutaj jestem. Ale dlaczego ty si˛e tu znalazłe´s, Tam? Po´sród wszystkich tych ludzi w s´rodku z pewno´scia˛ zbierze si˛e przynajmniej kilku fanatyków, którzy słyszeli obozowe pogłoski o twej odpowiedzialno´sci za s´mier´c Jamethona i kapitulacj˛e Zaprzyja´znionych. — Pogłoski! — odparłem. — Kto je rozpu´scił? — Ty sam — odpowiedział Padma. — Swoim post˛epowaniem na St. Marie. — Wpatrywał si˛e we mnie. — Nie wiedziałe´s, z˙ e ryzykujesz z˙ ycie przybywajac ˛ tutaj? Otwarłem usta, by temu zaprzeczy´c. Wówczas zdałem sobie spraw˛e, i˙z wiedziałem. — A co by było, gdyby tak kto´s do nich zawołał, z˙ e Tam Olyn, korespondent z kampanii na St. Marie, przebywa tu incognito? Spojrzałem na niego pos˛epnie z gł˛ebi mej wilczej istoty. — Czy gdyby pan tak zrobił, mógłby pan to pogodzi´c z zasadami obowiazu˛ jacymi ˛ Exotika? — To do´sc´ powszechne nieporozumienie — odrzekł spokojnie Padma. — Wynajmujemy z˙ ołnierzy, by walczyli w zast˛epstwie nas samych nie z powodu jakie-
198
go´s imperatywu moralnego, ale dlatego, z˙ e anga˙zujac ˛ si˛e w walk˛e, tracimy emocjonalna˛ perspektyw˛e. Nie pozostało we mnie ani krztyny strachu, nic, tylko twarde uczucie pustki. — Zatem zawołaj ich — rzekłem. Niesamowite, orzechowe oczy Padmy przygladały ˛ mi si˛e przez strugi deszczu. — Gdyby tak wła´snie nale˙zało uczyni´c — odparł — mógłbym im wysła´c wiadomo´sc´ . Nie musiałbym si˛e sam fatygowa´c. — To po co pan tu przyjechał? — Głos mi si˛e urywał w krtani. — Dlaczegó˙z pana albo Exotiki interesuje tak moja osoba? — Interesuje nas ka˙zda istota ludzka — odpowiedział Padma — lecz jeszcze bardziej interesuje nas cały gatunek. Ty za´s w dalszym ciagu ˛ stanowisz dla niego niebezpiecze´nstwo. Sam si˛e do tego nie przyznajesz, ale jeste´s idealista,˛ Tam, który jednak zbładził ˛ na manowce destrukcji. We wzorcu przyczynowo-skutkowym, tak jak w ka˙zdej nauce s´cisłej, obowiazuje ˛ zasada zachowania energii. Twoja niszczycielska działalno´sc´ została na St. Marie udaremniona. Co si˛e teraz stanie, powinna bowiem albo zwróci´c si˛e do wewnatrz ˛ i zniszczy´c ciebie samego, albo na zewnatrz ˛ — przeciwko całej rasie ludzkiej? Roze´smiałem si˛e i dosłyszałem chrapliwo´sc´ tego s´miechu. — Co macie zamiar zrobi´c z tym fantem? — spytałem. — Ukaza´c ci, z˙ e ostrze, które trzymasz w dłoni, w równym stopniu kaleczy trzymajac ˛ a˛ je dło´n, jak to, przeciwko czemu je obracasz. Mam dla ciebie nowin˛e. Kensie Graeme nie z˙ yje. — Nie z˙ yje? Nagle wydało mi si˛e, i˙z ulewa wokół mnie wypełnia si˛e rykiem, a podło˙ze parkingu niematerialnie ugina mi si˛e pod stopami. — Pi˛ec´ dni temu został w Blauvain zamordowany przez trzech członków Bł˛ekitnego Frontu. — Zamordowany? — wyszeptałem. — Dlaczego? — Dlatego, z˙ e sko´nczyła si˛e wojna — odparł Padma. — Dlatego, z˙ e s´mier´c Jamethona i kapitulacja wojsk z Zaprzyja´znionych bez poprzedzajacych ˛ ja˛ działa´n, które by przeorały cały kraj pługiem wojny, nastroiły ludno´sc´ cywilna˛ przychylnie wobec naszych oddziałów. Dlatego, i˙z Bł˛ekitny Front zorientował si˛e, z˙ e w rezultacie tej przychylno´sci władza bardziej ni˙z kiedykolwiek wymkn˛eła mu si˛e z zasi˛egu rak. ˛ Zabijajac ˛ Graeme’a, mieli nadziej˛e sprowokowa´c jego oddziały do odwetu skierowanego przeciw ludno´sci cywilnej, który by zmusił rzad ˛ St. Marie do odesłania ich z powrotem na nasze Exotiki i do stłumienia rewolty Bł˛ekitnego Frontu bez z˙ adnej pomocy. Patrzyłem na´n z niedowierzaniem. — Wszystkie rzeczy sa˛ ze soba˛ nawzajem powiazane ˛ rzekł Padma. — Po powrocie na Mar˛e i Kultis, Kensie miał ostatecznie awansowa´c do dowództwa sztabu. Wraz z bratem Ianem zostaliby wykluczeni z bezpo´sredniego udziału w walce 199
do ko´nca czynnego z˙ ycia zawodowego. Na skutek s´mierci Jamethona, która pozwoliła jego oddziałom skapitulowa´c bez walki, wytworzyła si˛e sytuacja, która doprowadziła Bł˛ekitny Front do zabójstwa Kensiego. Gdyby´scie ty i Jamethon nie weszli z soba˛ w konflikt na St, Marie i gdyby Jamethon nie wyszedł z niego zwyci˛esko, Kensie z˙ yłby do dzi´s. Tak mówia˛ nasze obliczenia. — Jamethon i ja? Bez z˙ adnego ostrze˙zenia oddech zamarł mi w piersiach, a ulewa jeszcze si˛e wzmogła. — A tak! — odparł Padma. — Wła´snie ty stałe´s si˛e czynnikiem, który pomógł Jamethonowi w znalezieniu rozwiazania. ˛ — Ja mu pomogłem?! — zawołałem. — Ja? — Przejrzał ci˛e na wskro´s — powiedział Padma. — Przejrzał przez zapiekła˛ w zem´scie, niszczycielska˛ skorup˛e, w która,˛ jak sam sadziłe´ ˛ s, zamieniłe´s si˛e bez reszty a˙z do twórczego rdzenia, tkwiacego ˛ w tobie tak gł˛eboko, z˙ e nawet twemu wujowi nie udało si˛e go wykorzeni´c. Pomi˛edzy nami deszcz dudnił jak grom. Lecz pomimo to ka˙zde słowo Padmy dochodziło do moich uszu gło´sno i wyra´znie. — Nie wierz˛e ci! — krzyknałem. ˛ — Nie wierz˛e, by zrobił cokolwiek w tym rodzaju! — Mówiłem ci — powiedział Padma — z˙ e nie w pełni doceniasz post˛ep ewolucyjny dokonany przez nasze kultury odłamkowe. Jamethonowa wiara nie była z gatunku tych, którymi mogłyby zachwia´c czynniki zewn˛etrzne. Gdyby´s faktycznie był taki sam jak twój wuj Mathias, nie zamieniłby z toba˛ nawet jednego słowa. Zdyskwalifikowałby ci˛e jeszcze przed startem jako człowieka pozbawionego duszy. Tymczasem w rzeczywisto´sci uwa˙zał ci˛e za człowieka op˛etanego, człowieka przemawiajacego ˛ głosem, który on nazwałby głosem Szatana. — Nie wierz˛e w to! — wrzasnałem. ˛ — A wła´snie, z˙ e wierzysz — zaprzeczył Padma. — Nic masz innego wyboru, jak w to uwierzy´c. Tylko dlatego Jamethonowi udało si˛e znale´zc´ swe rozwiazanie. ˛ — Rozwiazanie? ˛ — Był człowiekiem gotowym odda´c z˙ ycie za swoja˛ wiar˛e. Ale jako dowódcy trudno mu było pogodzi´c si˛e z faktem, z˙ e jego ludzie pójda˛ na s´mier´c bez z˙ adnych innych powodów. — Padma przypatrywał mi si˛e uwa˙znie, a ulewa zel˙zała na chwil˛e. — Lecz ty ofiarowałe´s mu co´s, co uznał za i´scie szata´nski wybór. . . jego z˙ ycie doczesne w zamian za unikni˛ecie starcia, które zako´nczy si˛e s´miercia˛ jego i jego z˙ ołnierzy, pod warunkiem, z˙ e podda si˛e razem ze swoim wojskiem i wiara.˛ — A có˙z to znowu za zwariowane rozumowanie? — spytałem. W ko´sciele zmówiono wła´snie modlitw˛e i pojedynczy głos, gł˛eboki i dono´sny, rozpoczał ˛ nabo˙ze´nstwo z˙ ałobne.
200
— Bynajmniej nie zwariowane — odparł Padma. — W chwili gdy zdał sobie z tego spraw˛e, odpowied´z stała si˛e prosta. Jedyne, co musiał uczyni´c, to zacza´ ˛c od wyrzeczenia si˛e wszystkiego, co ponad to oferował mu Szatan. Musiał od samego poczatku ˛ zało˙zy´c absolutna˛ konieczno´sc´ swej własnej s´mierci. — I to ju˙z całe rozwiazanie? ˛ Spróbowałem si˛e roze´smia´c, lecz tylko rozbolało mnie w krtani. — To było jedyne rozwiazanie ˛ — odparł Padma. — Skoro ju˙z podjał ˛ taka˛ decyzj˛e, dostrzegł w jednej chwili, z˙ e sytuacja, w której jego ludzie pozwola˛ sobie na kapitulacj˛e, zajdzie jedynie w tym wypadku, gdy on polegnie, a oni znajda˛ si˛e na pozycjach nie nadajacych ˛ si˛e do obrony. Poczułem, z˙ e te słowa uderzaja˛ mnie jak obuchem po głowie. — Ale˙z on wcale nie miał zamiaru umiera´c! — powiedziałem. — Decyzj˛e pozostawił w r˛ekach swojego Boga — odrzekł Padma. — Zaaranz˙ ował to w taki sposób, by tylko cud mógł go uratowa´c. — O czym ty mówisz? — Popatrzyłem na niego ze zdumieniem. — Ustawił stół negocjacyjny pod flaga˛ zawieszenia broni. Wział ˛ czterech z˙ ołnierzy. . . ˙ — Nie było z˙ adnej flagi. Zołnierzami byli starcy w poszukiwaniu palmy m˛ecze´nstwa. — Było ich czterech! — wrzasnałem. ˛ — Cztery i jeden czyni razem pi˛ec´ . Ich pi˛eciu na jednego Kensiego. Byłem przy tym stole i widziałem na własne oczy. Pi˛eciu na. . . — Tam. . . To jedno słowo powstrzymało mnie. Nagle poczułem l˛ek. Wolałem nie wiedzie´c, co ma mi do powiedzenia. Obawiałem si˛e, i˙z wiem, co takiego usłysz˛e. Wiedziałem o tym ju˙z od jakiego´s czasu. I nie chciałem tego usłysze´c na własne uszy, nie chciałem, by to powiedział gło´sno. Deszcz wzmógł si˛e jeszcze bardziej, gnajac ˛ bez opami˛etania obok nas po betonie, lecz słyszałem nieubłaganie ka˙zde słowo, pomimo całego zgiełku i wrzawy. Głos Padmy jał ˛ rozlega´c si˛e w moich uszach rykiem godnym ulewy i ogarn˛eło mnie uczucie podobne doznaniu bezsilnego odpływania, towarzyszacemu ˛ wysokiej goraczce. ˛ — Czy sadzisz, ˛ z˙ e Jamethon cho´c przez jedna˛ minut˛e oszukiwał si˛e, tak jak ty si˛e oddawałe´s złudzeniom? Był produktem kultury odłamkowej. Drugi taki produkt rozpoznawał w Kensiem. Czy sadzisz, ˛ z˙ e cho´c przez ułamek sekundy spodziewał si˛e, i˙z cokolwiek poza cudem mo˙ze sprawi´c, i˙z on i czterech niezdolnych ju˙z do noszenia broni fanatyków zdoła zabi´c uzbrojonego, czujnego i przygotowanego na wszystko człowieka z Dorsaj. . . człowieka takiego jak Kensie Graeme. . . nim sami padna˛ pokotem i zostana˛ wystrzelani do nogi? Sami. . . sami. . . sami. . . Słyszac ˛ to słowo odbyłem długa˛ podró˙z, daleko od tera´zniejszo´sci pochmurnego dnia i ulewy. Niczym deszcz i wiatr ponad chmurami uniosło mnie ono i wresz201
cie zawiodło do tego górnego, twardego i kamienistego kraju, którego skrawek ujrzałem, gdy zadałem Kensiemu Graeme’owi pytanie o to, czy kiedykolwiek pozwolił zabi´c je´nców z Zaprzyja´znionych. Od tego kraju zawsze wolałem si˛e trzyma´c z daleka, ale i tak w ko´ncu do niego dotarłem. I przypomniałem sobie. W duchu od samego poczatku ˛ wiedziałem, z˙ e fanatyk, który zabił Dave’a i pozostałych, nie był wizerunkiem wszystkich Zaprzyja´znionych. Jamethon nie był beznami˛etnym morderca.˛ Starałem si˛e w swych oczach nim go uczyni´c po to, by podeprze´c swoje własne kłamstwo — aby odwróci´c oczy od widoku jedynego na czternastu s´wiatach człowieka, któremu nie potrafiłem si˛e przeciwstawi´c. A tym jedynym człowiekiem nie był grupowy, który dokonał masakry Dave’a i pozostałych, nie był nim nawet Mathias. Byłem nim ja sam. Jamethon nie nale˙zał do zwyczajnych fanatyków, tak jak Kensie do zwyczajnych z˙ ołnierzy, a Padma zwyczajnych filozofów. Wszyscy trzej reprezentowali soba˛ co´s wi˛ecej, jak to przez cały czas wiedziałem, trzymajac ˛ t˛e wiedz˛e w tajemnicy przed soba˛ samym, gdzie´s w ciemnym zakamarku mej ja´zni, gdzie nie musiałem z nia˛ walczy´c. Oto dlaczego wyłamywali si˛e z ról, które dla nich zaplanowałem, gdy próbowałem nimi manipulowa´c. Oto, oto dlaczego. Górny, twardy i kamienisty kraj, który ogladałem ˛ w wyobra´zni, istniał nie tylko dla Dorsajów. Kraj, gdzie łachmany złudze´n i fałszu zrywał przejrzysty i lodowaty wiatr uczciwych i niewzruszonych przekona´n, gdzie wszelki pozór wiadł ˛ i zamierał, a utrzyma´c si˛e przy z˙ yciu mogło tylko to, co szczere i czyste, istniał dla nich wszystkich. Istniał dla nich, dla tych wszystkich, którzy uciele´sniali soba˛ czysty kruszec swojej kultury odłamkowej. I z tego to kruszcu płyn˛eła ich prawdziwa siła. Byli ponad wszelkie watpliwo´ ˛ sci — na tym polegał ich sekret — i poza wszystkimi zaletami ciała i umysłu to wła´snie sprawiało, i˙z byli niezwyci˛ez˙ eni. Gdy˙z człowiek taki jak Kensie nigdy nie mógł by´c pokonany. A Jamethon nigdy nie złamałby swej wiary. Czy˙z sam Jamethon nie powiedział mi tego otwarcie? Czy˙z nie rzekł: „Pozwól, bym s´wiadczył za samego siebie” — i dalej mówił, z˙ e cho´cby nawet wszech´swiat rozpadł si˛e u jego stóp, cho´cby nawet wszystek jego Bóg i cała religia okazali si˛e fałszywi, i tak to, co było w nim samym, nie poniosłoby najmniejszej szkody. Ani te˙z, cho´cby wokół niego całe armie rzuciły si˛e do odwrotu, zostawiajac ˛ go samemu sobie, Kensie nie opu´sciłby swych obowiazków ˛ ani swego posterunku. Cho´cby mu przyszło walczy´c w pojedynk˛e, cho´cby całe armie wystapiły ˛ przeciw niemu, gdy˙z cho´c mo˙zna go było zabi´c, nie mo˙zna go było pokona´c. Ani te˙z, cho´cby wszelkie obliczenia Exotików i teorie Padmy w jednej chwili run˛eły jak domek z kart — uznane za bezpodstawne i bł˛edne — nie odwiodłoby go 202
to od wiary w poszukujaco-wst˛ ˛ epna˛ ewolucj˛e ducha ludzko´sci, w którego słu˙zbie si˛e trudził. Zasłu˙zenie spacerowali po tym górnym i kamienistym kraju oni wszyscy — Dorsajowie, Zaprzyja´znieni, Exotikowie. Ja za´s byłem prawdziwym głupcem, z˙ e wtargnałem ˛ do s´rodka i próbowałem wyzwa´c jednego z nich do walki. Nic dziwnego, z˙ e zostałem pokonany, gdy˙z było tak, jak zawsze powtarzał Mathias. W z˙ adnym momencie nie miałem ani cienia widoków na zwyci˛estwo. Wróciłem wi˛ec z powrotem do dnia dzisiejszego i do ulewy, niczym złamana trzcina ludzka, z uginajacymi ˛ si˛e pode mna˛ kolanami. Deszcz rzedniał, a Padma podtrzymywał mnie na nogach. Tak jak w przypadku Jamethona, siła jego rak ˛ wprawiła mnie w osłupienie. — Pozwól mi odej´sc´ — wymamrotałem. — A dokad ˛ pójdziesz, Tam? — odparł. — Gdzie mnie oczy poniosa˛ — mruknałem. ˛ — Sko´ncz˛e z tym. Dam za wygrana.˛ — Wreszcie udało mi si˛e usta´c o własnych siłach. — To nie takie proste — rzekł Padma, puszczajac ˛ mnie wolno. — Czyn raz wprowadzony w z˙ ycie nigdy nie przestaje powraca´c echem. Przyczyna nigdy nie kładzie kresu swym skutkom. Nie mo˙zesz teraz od˙zegna´c si˛e od wszystkiego. Mo˙zesz jedynie opowiedzie´c si˛e po drugiej ze stron. — Stron? — zapytałem. Deszcz wokół nas padał coraz słabiej. — Jakich stron? — Wpatrywałem si˛e w niego jak odurzony. — Strony danej człowiekowi, która˛ jest moc opierania si˛e swej własnej ewolucji. . . to była strona twojego wuja — rzekł Padma — oraz strony ewolucji, która jest nasza˛ strona.˛ — Deszcz ledwie ju˙z siapił ˛ i niebo zaczynało si˛e wypogadza´c. Bledziutkie słoneczko przenikn˛eło przez chmury, by rzuci´c wi˛ecej s´wiatła na otaczajacy ˛ nas teren parkingu. — Tak jedna, jak druga strona, to silne wiatry wydymajace ˛ materi˛e spraw ludzkich, nawet wtedy, gdy proces tkania jeszcze jest w toku. Dawno temu powiedziałem ci, Tam, z˙ e dla kogo´s takiego jak ty nie ma innego wyboru, ni˙z czynnie wpływa´c na wzorzec w jednym lub drugim kierunku. Masz wybór. . . ale nie masz wolno´sci. Zatem po prostu zdecyduj obróci´c swój wpływ na korzy´sc´ wiatru ewolucji, zamiast na korzy´sc´ siły, która mu si˛e przeciwstawia. Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ — Nie — mruknałem. ˛ — To na nic. Sam wiesz o tym najlepiej. Widziałe´s na własne oczy. Poruszyłem niebo i ziemi˛e i wszystkie z˙ ywioły polityczne czternastu s´wiatów przeciwko Jamethonowi. . . a on mimo to zwyci˛ez˙ ył. Niczego nie dokonam. Lepiej dajcie mi spokój. — Nawet gdybym ja ci˛e zostawił w spokoju, nie zostawiłyby ci˛e wydarzenia — odparł Padma. — Tam, otwórz oczy i zobacz, jak rzeczy naprawd˛e si˛e maja.˛ Ju˙z teraz tkwisz w tym po uszy. Posłuchaj mnie. — Jego orzechowe oczy rozjarzyły si˛e ta˛ odrobina˛ s´wiatła, która towarzyszyła nam od niedawna. — Do wzorca na St. Marie wdarła si˛e pewna siła w postaci jednostki wypaczonej przez poniesiona˛ 203
osobista˛ strat˛e i zorientowanej na u˙zycie przemocy. To byłe´s ty, Tam. Spróbowałem znowu potrzasn ˛ a´ ˛c głowa,˛ lecz wiedziałem, z˙ e ma słuszno´sc´ . — Twoim s´wiadomym działaniom na St. Marie udało si˛e postawi´c tam˛e — kontynuował Padma — ale zasady zachowania energii nie mo˙zna oszuka´c. Podczas gdy twoje wysiłki zostały udaremnione przez Jamethona, siła, której u˙zyłe´s do wywarcia nacisku na sytuacj˛e, nie uległa unicestwieniu. Uległa jedynie przeobra˙zeniu i opu´sciła wzorzec w postaci innej jednostki, teraz równie˙z wypaczonej przez osobista˛ strat˛e i zorientowanej na wywarcie przemoca˛ wpływu na wzorzec. Oblizałem wyschni˛ete wargi. — Jakiej innej jednostki? — Iana Graeme’a. Stanałem ˛ jak wryty, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e ze zdumieniem. — Ian odnalazł trzech zabójców swojego brata, ukrywajacych ˛ si˛e w pokoju hotelowym w Blauvain — powiedział Padma. — Pozabijał ich gołymi r˛ekami. . . i czynem tym uspokoił najemników oraz udaremnił plany Bł˛ekitnego Frontu majace ˛ na celu ratowanie co si˛e da z zaistniałej sytuacji. Lecz zaraz potem Ian złoz˙ ył rezygnacj˛e i powrócił do domu na Dorsaj. Jest teraz naładowany tym samym uczuciem straty i goryczy, którym naładowany byłe´s ty w chwili przybycia na St. Marie. — Padma zawahał si˛e. — Ma teraz ogromny potencjał sprawczy. Na jaki u˙zytek zostanie on obrócony we wzorcu przyszło´sci, to si˛e dopiero oka˙ze. Ponownie zrobił pauz˛e, obserwujac ˛ mnie swoim z˙ ółtym spojrzeniem, przed którym nie było ucieczki. — Zatem rozumiesz. Tam — kontynuował po chwili — dlaczego nikt taki jak ty nie mo˙ze od˙zegna´c si˛e od wpływu na materi˛e zdarze´n? Powiadam ci, i˙z moz˙ esz tylko si˛e zmieni´c. — Głos mu nieco złagodniał. — Czy musz˛e ci jeszcze przypomina´c, z˙ e wcia˙ ˛z jeste´s naładowany. . . tylko tym razem przeciwnie skierowana˛ siła? ˛ Przyjałe´ ˛ s na siebie cały impet i skutki Jamethonowej ofiary, zło˙zonej z własnego z˙ ycia dla ratowania swych ludzi. Jego słowa były dla mnie niczym uderzenie prawym prostym w dołek — ciosem równie mocnym jak ten, który zadałem Janolowi Maratowi, uciekajac ˛ z obozu Kensiego na St. Marie. Pomimo przebijajacego ˛ si˛e ku nam mozolnie blasku słonecznego, przeszedł mnie dreszcz. Bo tak wła´snie było. Nie mogłem temu zaprzeczy´c. Jamethon, oddajac ˛ swe z˙ ycie za wiar˛e, tam gdzie ja odrzucałem wszelka˛ wiar˛e w swym planie nagi˛ecia rzeczy do mej własnej woli, stopił mnie i przemienił jak błyskawica, która stapia podniesione do ciosu ostrze miecza. Temu, co spotkało mnie osobi´scie, nie mogłem zaprzeczy´c. — Wszystko na nic — rzekłem, ciagle ˛ dygoczac. ˛ — To z˙ adna ró˙znica. Nie mam do´sc´ sił, by czegokolwiek dokona´c. Powiadam ci, poruszyłem przeciwko Jamethonowi wszystkie z˙ ywioły, a on i tak zwyci˛ez˙ ył. — Tylko z˙ e Jamethon był wierny swej naturze, podczas gdy ty, walczac ˛ z nim, 204
walczyłe´s jednocze´snie ze swa˛ prawdziwa˛ natura˛ — odparł Padma. — Spójrz na mnie, Tam! Popatrzyłem na niego. Orzechowe oczy przyciagn˛ ˛ eły mój wzrok i schwyciły go w pułapk˛e niczym magnesy. — Cel, dla którego osiagni˛ ˛ ecia obliczono, z˙ e powinienem przyby´c i spotka´c si˛e z toba˛ tutaj, wcia˙ ˛z jeszcze nie został osiagni˛ ˛ ety — powiedział. — Pami˛etasz. Tam. jak w gabinecie Marka Torre oskar˙zyłe´s mnie, z˙ e ci˛e zahipnotyzowałem? Skinałem ˛ głowa.˛ — To nie była hipnoza. . . a przynajmniej nie całkiem hipnoza — rzekł. — Jedyne, co zrobiłem, to pomogłem ci odblokowa´c kanał łacz ˛ acy ˛ twa˛ s´wiadoma˛ osob˛e z pod´swiadoma.˛ Czy masz do´sc´ odwagi, by zobaczywszy to, co zrobił Jamethon, pozwoli´c, bym ci go pomógł odblokowa´c raz jeszcze? Jego słowa zawisły w rozdzielajacej ˛ nas pró˙zni i balansujac ˛ na cienkiej linie tera´zniejszo´sci, usłyszałem dono´sny głos o dumnej fakturze, prowadzacy ˛ w kos´ciele modlitw˛e. Ujrzałem, jak sło´nce próbuje przebi´c si˛e przez chmury i w tym samym czasie oczyma wyobra´zni ujrzałem spowite w mrok s´ciany mej doliny, tak jak opisał je Padma owego dnia dawno temu w Encyklopedii. W dalszym ciagu ˛ tani stały, wysokie i wasko ˛ rozstawione, tamujac ˛ dost˛ep s´wiatła słonecznego. Tyle z˙ e w dalszym ciagu, ˛ niczym ciasny otwór wyj´sciowy, daleko przede mna˛ widniało nie osłoni˛ete s´wiatełko. Pomy´slałem o siedzibie błyskawic, która˛ ujrzałem owego razu w przeszłos´ci, gdy Padma umie´scił mi przed oczyma wzniesiony do góry palec i sama my´sl o powtórnym wstapieniu ˛ na pole toczacej ˛ si˛e tam bitwy napełniła mnie — słabego, złamanego i zwyci˛ez˙ onego, gdy˙z tak wła´snie czułem si˛e teraz — mdlac ˛ a˛ beznadziejno´scia.˛ Byłem zbyt słaby, by kiedykolwiek stawi´c czoło błyskawicom. By´c mo˙ze zawsze taki byłem. — . . . Gdy˙z był on z˙ ołnierzem swego ludu, który jest Ludem Bo˙zym i był z˙ ołnierzem Bo˙zym — niczym z wielkiej odległo´sci głos modlacy ˛ si˛e w ko´sciele ledwie dotarł do moich uszu — i w z˙ adnej rzeczy nie zawiódł swego Boga, który jest naszym Bogiem, a tak˙ze Bogiem wszelkiej siły i prawo´sci. Niech b˛edzie zatem wzi˛ety spomi˛edzy nas w szeregi tych, co porzuciwszy ułud˛e z˙ ycia, zostali pobłogosławieni i powitani w Panu. Usłyszałem to i raptem poczułem w ustach mocny smak powrotu do domu, smak niezaprzeczalnego powrotu do wiecznego domu i niewzruszonej wytrwało´sci w wierze moich przodków. Szeregi tych, którzy nigdy by si˛e w niej nie zachwiali, zwarły si˛e pocieszajaco ˛ wokół mnie i ja, który tak˙ze si˛e nie zachwiałem, zamarkowałem krok i ruszyłem naprzód wraz z nimi. W tej sekundzie i tylko przez t˛e sekund˛e czułem to, co musiał odczuwa´c Jamethon, stojac ˛ na St. Marie naprzeciw mnie i naprzeciw decyzji o swym z˙ yciu lub s´mierci. Czułem to tylko przez chwil˛e, ale do´sc´ było i owej chwili. — Dalej, s´miało — usłyszałem siebie samego, mówiacego ˛ do Padmy. 205
Ujrzałem jego palec wzniesiony przed moimi oczyma. i poleciałem w ciemno´sc´ — ciemno´sc´ i szał; była to siedziba błyskawic, lecz ju˙z nie błyskawicowego płomienia, lecz dra˙zniacego ˛ mroku, chmury, burzy i grzmotu. Rzucany i okr˛ecany we wszystkie strony, uderzany od spodu przez otaczajac ˛ a˛ mnie w´sciekło´sc´ i przemoc, toczyłem walk˛e, by powsta´c, by siła˛ utorowa´c sobie drog˛e do s´wiatła, s´wiatła i czystego powietrza ponad burzowymi chmurami. Lecz moje samotne wysiłki powodowały, z˙ e zaczynałem koziołkowa´c, z˙ e zaczynałem dziko wirowa´c, miotajac ˛ si˛e coraz ni˙zej, zamiast coraz wy˙zej — i wreszcie zrozumiałem, w czym rzecz. Burza była moja˛ wewn˛etrzna˛ nawałnica,˛ burza,˛ która˛ sam stworzyłem. Była to wewn˛etrzna burza przemocy, zemsty i zniszczenia, która˛ budowałem w sobie przez te wszystkie lata; i tak jak obracałem sił˛e innych ludzi przeciwko nim samym, tak teraz ona obracała przeciwko mnie ma˛ własna˛ sił˛e, s´ciagaj ˛ ac ˛ mnie w dół i w dół coraz ni˙zej w swa˛ ciemno´sc´ , póki wszelkie s´wiatło nie b˛edzie dla mnie stracone. I zapadałem si˛e, gdy˙z jej moc była wi˛eksza od mojej. I zapadałem si˛e, i zapadałem si˛e, lecz kiedy ju˙z ostatecznie zagubiłem si˛e w całkowitych ciemno´sciach i gdy ju˙z miałem da´c za wygrana,˛ odkryłem, i˙z nie mog˛e. Co´s postronnego we mnie nie chciało. Oddawało cios za cios i walczyło dalej. I wówczas to rozpoznałem. Było to co´s, czego Mathiasowi nigdy nie udało si˛e we mnie zabi´c, gdy byłem chłopcem. Były to wszystkie sprawy zwiazane ˛ z Ziemia˛ i da˙ ˛zeniem człowieka do góry. Był to Leonidas i jego trzystu Spartan pod Termopilami. Były to w˛edrówki Izraelitów przez pustyni˛e i ich przej´scie przez Morze Czerwone. Był to Partenon na Akropolu, górujacy ˛ biela˛ ponad Atenami i mrokiem domu mojego wuja pozbawionym okien. To wła´snie we mnie — nieust˛epliwy duch wszystkich ludzi — nie chciało teraz ustapi´ ˛ c. Nagle w moim duchu, poobijanym, sponiewieranym przez burz˛e, tonacym ˛ w ciemno´sci, co´s podskoczyło z dzikiej rado´sci. Gdy˙z w jednej chwili ujrzałem, z˙ e istnieje on tak˙ze i dla mnie — ów górny, kamienisty kraj, gdzie powietrze jest czyste, a łachmany pozorów i oszuka´nstwa zrywa bezlitosny wicher wiary. Zaatakowałem Jamethona tam, gdzie on był najsilniejszy — bazujac ˛ na mym wewn˛etrznym obszarze słabo´sci. Oto co Padma miał na my´sli, mówiac, ˛ z˙ e walczac ˛ z Jamethonem, walczyłem równocze´snie z samym soba.˛ Oto dlaczego w starciu poniosłem kl˛esk˛e, przeciwko jego zahartowanej wierze wystawiajac ˛ do pojedynku swoje pragnienia niedowiarka. Ale moja pora˙zka nie oznaczała, i˙z i ja nie miałem swej krainy wewn˛etrznej siły. Ona istniała. Nosiłem ja ukryta˛ w sobie przez cały czas! Teraz ujrzałem to wyra´znie. I wówczas, niczym dzwony zwyci˛estwa, usłyszałem raz jeszcze w my´slach d´zwi˛eczacy ˛ triumfem głos Marka Torre oraz głos Lizy, 206
która jak to teraz wiedziałem, pojmowała mnie lepiej, ni˙z ja rozumiałem sam siebie, i nigdy mnie nie opu´sciła. I gdy pomy´slałem o niej, znów zaczałem ˛ słysze´c ich wszystkich. Całe miliony, miliardy rojacych ˛ si˛e głosów — głosów całej ludzko´sci, odkad ˛ to pierwszy człowiek przyjał ˛ postaw˛e pionowa i zaczał ˛ porusza´c si˛e na tylnych ko´nczynach. Po raz drugi rozległy si˛e wokół mnie, tak jak owego dnia w punkcie przej´scia sali Katalogu Encyklopedii Finalnej: i zamkn˛eły si˛e wokół mnie jak skrzydła, unoszac ˛ mnie do góry poprzez dra˙zniac ˛ a˛ ciemno´sc´ i czyniac ˛ niezwyci˛ez˙ onym dzi˛eki przypływowi odwagi, która była kuzynka˛ odwagi Kensiego, dzi˛eki wierze, która była matka˛ wiary Jamethona, i dzi˛eki przenikliwo´sci, która była siostra˛ przenikliwo´sci Padmy. Dzi˛eki temu wszystkiemu cała wszczepiona mi przez Mathiasa boja´zn´ i zawi´sc´ wobec ludów młodszych s´wiatów zostały ze mnie spłukane raz na zawsze. Widziałem to jasno i nieodwołalnie. Je´sli oni mieli tylko jedna˛ cech˛e korzystna˛ w istniejacych ˛ warunkach, to ja miałem wszystkie le cechy. Jako pie´n podstawowy, pie´n, od którego odchodziły gał˛ezie, ja, ziemska istota ludzka, byłem cz˛es´cia˛ ich wszystkich na młodszych s´wiatach i nie było w´sród nich nikogo, kto nie znalazłby we mnie echa samego siebie. Tak wi˛ec wychynałem ˛ wreszcie z ciemno´sci na s´wiatło — w siedzibie mej pierwotnej błyskawicy, niesko´nczonej pustce, gdzie toczyła si˛e prawdziwa bitwa, bitwa ludzi czystego serca przeciwko odwiecznej, nieludzkiej ciemno´sci, której celem było utrzyma´c nas po wieczne czasy na poziomie zwierzat. ˛ I z odległo´sci, niby na dnie długiego tunelu, ujrzałem, jak Padma, stojac ˛ we wzmagajacym ˛ si˛e s´wietle i zanikajacym ˛ deszczu na parkingu, przemawia do mnie. — Teraz sam widzisz — mówił — dlaczego jeste´s niezb˛edny Encyklopedii. Tylko Mark Torre był zdolny doprowadzi´c ja˛ do obecnego stanu zaawansowania i tylko ty jeste´s zdolny uko´nczy´c jego dzieło, gdy˙z szerokie masy ludu ziemskiego nie moga˛ jeszcze ogarna´ ˛c wzrokiem wizji zawartej po´srednio w fakcie jej uko´nczenia. Ty, który wypełniłe´s w sobie luk˛e mi˛edzy ludem kultur odłamkowych a zrodzonymi na Ziemi, mo˙zesz wbudowa´c swój punkt widzenia w Encyklopedi˛e, tak z˙ e gdy zostanie ona uko´nczona, b˛edzie w stanie dokona´c tego samego wzgl˛edem tych, którzy jeszcze nie przejrzeli na oczy, i w ten sposób rozpocza´ ˛c przemodelowywanie, którego kolej nadejdzie, gdy ludy kultur odłamkowych obróca˛ si˛e w kierunku z´ ródeł, by na powrót złaczy´ ˛ c si˛e z podstawowym pniem ziemskim w nowa,˛ rozwini˛eta˛ posta´c człowieka. Jego pełne mocy spojrzenie zdawało si˛e w rozbłyskajacym ˛ s´wietle nieco złagodnie´c. Jego u´smiech stał si˛e cokolwiek smutny. — Do˙zyjesz, by zobaczy´c wi˛ecej ni˙z ja tych wydarze´n. Do zobaczenia, Tam. Wówczas, bez z˙ adnego ostrze˙zenia, ujrzałem to. Nagle Encyklopedia i jej wizja scaliły si˛e w jedno i zaskoczyły w moich my´slach w realna˛ cało´sc´ . I w tej samej chwili mój rozbrykany umysł w pełnej szybko´sci wskoczył na tor przeszkód, 207
którym, wprowadzajac ˛ t˛e cało´sc´ w z˙ ycie, b˛ed˛e musiał stawi´c czoło. Dzi˛eki mej własnej znajomo´sci s´wiata zacz˛eły ju˙z w moich my´slach powstawa´c konkretne kształty — twarze i metody, z którymi b˛ed˛e miał do czynienia. Mój umysł pop˛edził naprzód, dogonił je i rozpoczał ˛ dalszy bieg snujac ˛ plany ich uprzedzenia. Ju˙z teraz wiedziałem, z˙ e b˛ed˛e pracował inaczej ni˙z Mark Torre. Zachowam jego nazwisko jako nasze godło i poprzestan˛e na zachowaniu pozorów, z˙ e budowa Encyklopedii toczy si˛e zgodnie z ustalonym przez niego harmonogramem. B˛ed˛e skromnie okre´slał si˛e jako jeden z wielu członków Rady Nadzorczej, którzy teoretycznie b˛eda˛ mieli równe ze mna˛ znaczenie. Lecz w rzeczywisto´sci to ja b˛ed˛e nimi kierował, delikatnie, tak jak to potrafiłem, i w ten sposób uwolni˛e si˛e od konieczno´sci podejmowania kłopotliwych s´rodków zabezpieczajacych ˛ przed szale´ncami, takimi jak ten, który zabił Marka Torre. Nawet w czasie kierowania budowa˛ zachowam swobod˛e poruszania si˛e po Ziemi, by lokalizowa´c i udaremnia´c wysiłki tych, którzy b˛eda˛ usiłowali działa´c przeciwko niej. Ju˙z dzi´s wiedziałem, w jaki sposób zaczn˛e si˛e do tego zabiera´c. Lecz Padma zaczał ˛ zbiera´c si˛e do odej´scia. Nie mogłem pozwoli´c, by´smy si˛e rozstali w ten sposób. Z wysiłkiem oderwałem swoja˛ uwag˛e od przyszło´sci i wróciłem do dzisiejszego dnia, zanikajacego ˛ deszczu i ja´sniejacego ˛ s´wiatła. — Zaczekaj — poprosiłem. Zatrzymał si˛e i odwrócił z powrotem. Teraz, gdy przyszło co do czego, trudno mi było si˛e wysłowi´c. — Ty nigdy. . . — J˛ezyk mi si˛e platał. ˛ — Nigdy nie dałe´s za wygrana.˛ Przez cały czas pokładałe´s we mnie wiar˛e. — Ale˙z skad ˛ — odparł. Obrzuciłem go szybkim spojrzeniem, lecz potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Musiałem wierzy´c wynikom moich oblicze´n. — U´smiechnał ˛ si˛e lekko i niemal z z˙ alem. — A moje obliczenia nie dawały ci prawie z˙ adnej nadziei. Nawet w punkcie w˛ezłowym na przyj˛eciu dla uczczenia Donala Graeme’a na Freilandii prawdopodobie´nstwo tego, z˙ e si˛e uratujesz, wydawało si˛e zbyt małe, by warto je było bra´c pod uwag˛e. Nawet gdy wyleczyli´smy ci˛e z ran na Marze, obliczenia nie dawały ci z˙ adnej nadziei. — Ale. . . nie opu´sciłe´s mnie. . . — wyjakałem, ˛ wpatrujac ˛ si˛e w niego. — To nie ja. Nikt z nas. Tylko Liza — odrzekł. — Ona nigdy ci˛e nie odstapiła, ˛ od pierwszej wizyty w gabinecie Marka Torre. Powiedziała nam, z˙ e poczuła co´s. . . co´s w rodzaju iskry przechodzacej ˛ od ciebie. . . gdy rozmawiałe´s z nia˛ podczas zwiedzania, nim jeszcze trafili´scie do Punktu Przej´scia. Wierzyła w ciebie nawet wtedy, gdy ja˛ odtraciłe´ ˛ s w punkcie w˛ezłowym Graeme’a, kiedy za´s wzi˛eli´smy ci˛e na Mar˛e, by ci˛e wyleczy´c, nalegała, by uczestniczy´c w tym procesie, tak z˙ e mieli´smy okazj˛e przywiaza´ ˛ c ja˛ do ciebie emocjonalnie. — Przywiaza´ ˛ c ja? ˛ — Te słowa były dla mnie niezrozumiałe. — Podczas tego samego procesu, w którym doprowadzili´smy ci˛e do stanu pierwotnego, zablokowali´smy na twej osobie jej zaanga˙zowanie emocjonalne. To208
bie to nie robiło ró˙znicy, ja˛ za´s wiazało ˛ z toba˛ nieodwołalnie. Teraz, gdyby ci˛e straciła, cierpiałaby tak samo albo jeszcze bardziej, ni˙z Ian Graeme cierpi z powodu utraty swego brata bli´zniaka i lustrzanego odbicia. Zatrzymał si˛e i obserwował mnie, stojac ˛ w miejscu. Lecz ja nadal bładziłem ˛ po omacku. — W dalszym ciagu. ˛ . . nie rozumiem — rzekłem. — Mówisz, z˙ e to, co z nia˛ uczynili´scie, nie miało dla mnie znaczenia. Jaki zatem po˙zytek. . . ˙ — Zaden, tak dalece, jak byli´smy w stanie wówczas obliczy´c i wyinterpretowa´c, a˙z do tej pory. Je˙zeli ona była przywiazana ˛ do ciebie, to oczywi´scie równie˙z i ty byłe´s do niej przywiazany. ˛ Ale było to tak, jak gdyby drozda s´piewajacego ˛ przywiaza´ ˛ c do palca olbrzyma, tak jak bezwładno´sc´ wzgl˛edna twojego oddziaływania na wzorzec wyglada ˛ w porównaniu do jej bezwładno´sci. Wyłacznie ˛ Liza sadziła, ˛ z˙ e przyniesie to jaki´s po˙zytek. Odwrócił si˛e. — Do zobaczenia, Tam — powiedział. Poprzez wcia˙ ˛z rzedniejac ˛ a˛ mgiełk˛e widziałem, jak samotnie kroczy w kierunku ko´scioła, skad ˛ dobiegł mnie pojedynczy głos mówcy, obwieszczajacego ˛ włas´nie numer hymnu, którym ko´nczyło si˛e nabo˙ze´nstwo. Zostawił mnie w stanie całkowitego osłupienia. Ale wnet roze´smiałem si˛e w głos, gdy˙z w owej chwili zdałem sobie spraw˛e, z˙ e jestem madrzejszy ˛ od niego. Wszystkie jego obliczenia razem wzi˛ete nie były w stanie odkry´c, dlaczego fakt, i˙z Liza przywiazała ˛ si˛e do mnie, mógł mnie uratowa´c. I uratował. Gdy˙z poczułem teraz przypływ mej własnej ogromnej miło´sci do niej i zdałem sobie spraw˛e, z˙ e przez cały czas moja samotna ja´zn´ odwzajemniała Lizie jej miło´sc´ , tyle z˙ e za nic nie przyznałaby si˛e do tego przed soba.˛ I dla tej to wła´snie miło´sci pragnałem ˛ z˙ y´c. Olbrzym mo˙ze bez z˙ adnego wysiłku zabra´c ze soba,˛ dokad ˛ chce, drozda s´piewajacego, ˛ nie zwracajac ˛ ani krztyny uwagi na poruszenia drobniutkich skrzydełek. Lecz je´sli obchodzi go los stworzenia, do którego został przywiazany, ˛ tam gdzie nie mogła zawróci´c go z drogi siła, mo˙ze zawróci´c go miło´sc´ . A zatem po wia˙ ˛zacej ˛ nas ze soba˛ niewidzialnej nici wiara Lizy pobiegła połaczy´ ˛ c si˛e z moja˛ wiara,˛ a ja nie mogłem dopu´sci´c, by moja wiara wygasła, nie chcac ˛ wygasi´c zarazem i jej wiary. Z jakiego˙z innego powodu musiałem stawi´c si˛e na jej wezwanie, kiedy to doszło do zamachu na Marka Torre? Nawet wówczas gotów byłem nadło˙zy´c drogi, by bodaj kompromisem połaczy´ ˛ c swoja˛ i jej s´cie˙zk˛e. Gdy˙z jak to teraz zobaczyłem, wskazówka kompasu mojego z˙ ycia w jednej chwili obróciła si˛e o sto osiemdziesiat ˛ stopni i, widziane w nowym s´wietle, wszystko stało si˛e nagle proste, jasne i zrozumiałe. Nic w moim z˙ yciu nie ulegało zmianie, ani mój głód, ani moja ambicja, ani energia, oprócz tego, z˙ e zostałem obrócony w przeciwna˛ stron˛e. Ponownie wybuchnałem ˛ gło´snym s´miechem, zdu209
miony prostota˛ tego, co si˛e wydarzyło, jako z˙ e teraz widziałem ju˙z wyra´znie, z˙ e jeden cel był zwykłym przeciwie´nstwem drugiego: ´ : BUDOWAC ´ NISZCZYC ´ BUDOWAC — jasna i prosta odpowied´z, do której t˛eskniłem tyle lat, by wreszcie zada´c kłam czczym pogladom ˛ Mathiasa. Do tego wła´snie zostałem zrodzony, tego, co zawarte było w Partenonie i w Encyklopedii, i we wszystkich synach człowieczych. Tak jak wszyscy — nawet Mathias — je´sli nie zbładz ˛ a˛ na manowce, przyszedłem na s´wiat bardziej jako twórca ni˙z jako burzyciel, bardziej kreator ni˙z niszczyciel. Teraz niczym jednolita sztaba czystego metalu, z którego pod ciosami młota odpadły wreszcie wszelkie zanieczyszczenia, d´zwi˛eczałem czystym tonem, wibrujac ˛ ka˙zdym atomem, ka˙zdym włókienkiem mojego jestestwa, nastrojony na podstawowa,˛ niezmienna˛ cz˛estotliwo´sc´ jedynego prawdziwego celu z˙ ycia. Oszołomiony i słaby, odwróciłem si˛e wreszcie plecami w stron˛e ko´scioła, podszedłem do samochodu i wsiadłem. Było ju˙z prawie po deszczu, a i niebo wypogadzało si˛e coraz szybciej. Drobniutka mgiełka wilgoci opadała, wydawało si˛e, du˙zo spokojniej, a powietrze nasiakło ˛ wonia˛ nowo´sci i s´wie˙zo´sci. Odje˙zd˙zajac ˛ z parkingu w długa˛ drog˛e powrotna˛ do portu kosmicznego, uchyliłem okna samochodu. I siedzac ˛ przy otwartym oknie usłyszałem, jak w ko´sciele rozpoczynaja˛ s´piewa´c hymn ko´nczacy ˛ nabo˙ze´nstwo. ´ ˙ Spiewali wła´snie Hymn Bojowy Zołnierzy z Zaprzyja´znionych. Gdy odje˙zd˙załem droga,˛ głosy zdawały si˛e nast˛epowa´c za mna˛ pot˛ez˙ nie, nie rozbrzmiewajac ˛ dostojnie ani z˙ ałobnie, niby w nastroju po˙zegnania i rozpaczy, lecz mocno i triumfalnie, niby pie´sn´ marszowa wyruszajacych ˛ o brzasku nowego dnia na szlaki. ˙ Zołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dzi´s, Dokad ˛ ida˛ na wojn˛e sztandary. . . Gdy odje˙zd˙załem, s´piew szedł w moje s´lady. A gdy dzieliła nas ju˙z nieco wi˛eksza odległo´sc´ , głosy zdawały si˛e zlewa´c nawzajem, póki wreszcie nie zabrzmiały niczym jeden samotny, s´piewajacy ˛ z moca˛ głos. Przede mna˛ rozst˛epowały si˛e chmury. Prze´switujace ˛ przez nie sło´nce sprawiało, i˙z skrawki bł˛ekitnego nieba przypominały powiewajace ˛ jasne flagi, sztandary armii, maszerujacej ˛ wiecznie naprzód w nieznane kraje. Jadac ˛ dalej, ujrzałem wreszcie, jak łacz ˛ a˛ si˛e w jedno czyste niebo i jeszcze przez długi czas poda˙ ˛zajac ˛ w stron˛e portu kosmicznego i oczekujacego ˛ tam na mnie w blasku słonecznym statku, który miał zabra´c mnie na Ziemi˛e do Lizy, słyszałem za soba˛ s´piew.