OCTAVIA E. BUTLER Przypowieść o siewcy
Tłumaczył: Jacek Chełminiak
Rok 2024 Istota geniuszu to uporczywa twórcza obse...
83 downloads
345 Views
845KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
OCTAVIA E. BUTLER Przypowieść o siewcy
Tłumaczył: Jacek Chełminiak
Rok 2024 Istota geniuszu to uporczywa twórcza obsesja idaca ˛ w parze ze zdolno´sciami przystosowawczymi. Bez uporu pozostaje jedynie chwilowy entuzjazm. Bez zdolno´sci przystosowawczych mo˙ze grozi´c niszczycielski fanatyzm. Bez twórczej obsesji nie ma zgoła nic. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych” pióra Lauren Oya Olamina
I
Czegokolwiek dotykasz. Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia te˙z ciebie. Zmiana Jest jedyna˛ trwała˛ prawda.˛ Bóg Jest Przemiana.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 20 LIPCA 2024 ´ Zeszłej nocy znów miałam ten sen. Chyba powinnam si˛e go spodziewa´c. Sni mi si˛e za ka˙zdym razem, kiedy walcz˛e — gdy miotam si˛e na moim własnym, wewn˛etrznym haczyku, próbujac ˛ udawa´c, z˙ e nie dzieje si˛e nic niezwykłego. Przychodzi, kiedy staram si˛e by´c dobra˛ córka˛ dla taty. Dzisiaj oboje obchodzimy urodziny — ja pi˛etnaste, tato pi˛ec´ dziesiate ˛ piate. ˛ Jutro postaram si˛e sprawi´c mu przyjemno´sc´ — jemu, całej wspólnocie i Bogu. No wi˛ec ubiegłej nocy s´nił mi si˛e ten sen, który przypomina, z˙ e wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Czuj˛e, z˙ e musz˛e go opisa´c, bo wła´snie to samooszustwo najbardziej nie daje mi spokoju.
***
Ucz˛e si˛e lata´c, próbuj˛e unie´sc´ si˛e do góry. Nikt mi nie pokazuje, co trzeba robi´c — ucz˛e si˛e sama, po troszeczku, jedna lekcja s´niona za druga.˛ Niezbyt subtelna wizja, za to bardzo natr˛etna. Mam ju˙z za soba˛ sporo takich lekcji i latam 3
teraz du˙zo lepiej ni˙z na poczatku. ˛ Jednak, chocia˙z nabrałam wi˛ecej zaufania do własnych umiej˛etno´sci, nie mog˛e przesta´c si˛e ba´c. Ciagle ˛ nie całkiem panuj˛e nad kierunkiem lotu. Nachylam si˛e do przodu w stron˛e drzwi, które przypominaja˛ te mi˛edzy moim pokojem a korytarzem. Pochylam si˛e w ich kierunku, chocia˙z wydaja˛ si˛e daleko ode mnie. Ze sztywnym, napi˛etym ciałem puszczam to co´s, czego si˛e trzymam, co do tej pory nie pozwalało mi ani wzlecie´c, ani upa´sc´ . Zawisam w powietrzu, wyciagni˛ ˛ eta ku górze, ale nie wzbijam si˛e ani nie opadam. Wreszcie zaczynam si˛e porusza´c, jak gdybym szybowała w powietrzu, sunac ˛ par˛e stóp nad podłoga,˛ targana jednocze´snie panicznym strachem i rado´scia.˛ Lec˛e do drzwi, które jarza˛ si˛e blada,˛ zimna˛ po´swiata.˛ Pó´zniej zbaczam troch˛e na prawo, niedu˙zo — i jeszcze troch˛e. Zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e zamiast trafi´c w drzwi, wyr˙zn˛e w s´cian˛e obok, ale nie mog˛e zatrzyma´c si˛e ani skr˛eci´c. Dryfuj˛e coraz dalej od nich, dalej od ich chłodnego blasku, w stron˛e innego s´wiatła. ´ Sciana przede mna˛ pali si˛e, a ogie´n, który buchnał ˛ nie wiedzie´c skad, ˛ strawił ju˙z mur i zaczyna si˛e do mnie zbli˙za´c, si˛ega´c po mnie. Płomienie rozpełzaja˛ si˛e, ja za´s lec˛e w nie. Strzelaja˛ dokoła. Miotam si˛e, szamocz˛e, próbuj˛e wypłyna´ ˛c z po˙zogi, czepiajac ˛ si˛e gar´sciami powietrza i ognia, wierzgajac ˛ i płonac! ˛ Ciemno. Jakbym si˛e troch˛e budziła. Czasami tak jest w momencie, gdy ogie´n ju˙z mnie po˙zera. Wtedy jest niedobrze. Kiedy całkiem si˛e rozbudz˛e, potem nie mog˛e ju˙z zasna´ ˛c. Staram si˛e, ale jeszcze nigdy mi si˛e nie udało. Tym razem nie budz˛e si˛e do ko´nca. Zapadam w druga˛ cz˛es´c´ snu — t˛e zwyczajna˛ i rzeczywista,˛ która zdarzyła si˛e przed laty, kiedy byłam malutka, cho´c wtedy wydawało mi si˛e, z˙ e to nie ma z˙ adnego znaczenia. Ciemno´sc´ . Mrok ja´snieje. Gwiazdy. Rzucaja˛ zimne i blade, migotliwe s´wiatło. — Kiedy ja byłam mała, nie było wida´c tylu gwiazd — odzywa si˛e do mnie macocha. Mówi po hiszpa´nsku, w swym ojczystym j˛ezyku; drobna, stoi bez ruchu i patrzy w gór˛e na szeroki pas Drogi Mlecznej. Wyszły´smy po zmroku na dwór zebra´c pranie ze sznura. Dzie´n był goracy, ˛ jak zwykle, a obydwie lubimy chłodna˛ ciemno´sc´ zapadajacej ˛ nocy. Nie ma ksi˛ez˙ yca, ale widoczno´sc´ jest dobra. Niebo roi si˛e od gwiazd. Niedaleko nas ciemnieje masywna˛ obecno´scia˛ mur sasiedztwa. ˛ Jego kontur kojarzy mi si˛e ze zwierz˛eciem, które przykucn˛eło przed skokiem — bardziej do ataku ni˙z obrony. Na szcz˛es´cie obok jest macocha, która si˛e nie boi. Staj˛e tu˙z przy niej. Mam dopiero siedem lat. Patrz˛e do góry na gwiazdy i na gł˛eboka˛ czer´n nieba, czarne niebo.
4
— Czemu nie widziała´s gwiazd? — pytam. — Przecie˙z wszyscy moga˛ je zobaczy´c. Ja te˙z mówi˛e po hiszpa´nsku: ona mnie nauczyła. Wspólny j˛ezyk rodzi mi˛edzy nami poczucie blisko´sci. ´ ´ — Swiatła miasta — mówi macocha. — Swiatła, rozwój, post˛ep. . . Dzi´s ju˙z jeste´smy za madrzy ˛ i za biedni, z˙ eby dalej zawraca´c sobie głow˛e takimi rzeczami. — Urywa na chwil˛e. — Kiedy byłam w twoim wieku, moja mama opowiadała mi, z˙ e gwiazdy — te kilka, które widzieli´smy — to okna do nieba, przez które Bóg wyglada, ˛ aby mie´c nas na oku. Wierzyłam w to prawie cały rok. Macocha podaje mi całe nar˛ecze pieluch mojego najmłodszego brata. Bior˛e je i ruszam z powrotem w stron˛e domu, do miejsca, gdzie postawiła wielki wiklinowy kosz na pranie, po czym składam swój ładunek na stercie ubra´n. Kosz jest pełny. Ogladam ˛ si˛e i kiedy widz˛e, z˙ e macocha na mnie nie patrzy, pozwalam sobie walna´ ˛c si˛e do tyłu na mi˛ekki stos czystych rzeczy. Przez chwil˛e opadam, zupełnie jakbym płyn˛eła. Le˙ze˛ i przygladam ˛ si˛e gwiazdom. Znajduj˛e niektóre konstelacje, przypominajac ˛ sobie nazwy poszczególnych gwiazd. Nauczyłam si˛e ich z ksia˙ ˛zki o astronomii, która była własno´scia˛ matki mojego ojca. Widz˛e nagły rozbłysk s´wietlistej smugi meteoru po zachodniej strome nieba. Wpatruj˛e si˛e w to miejsce w nadziei, z˙ e wypatrz˛e ja˛ jeszcze raz, ale woła mnie macocha, wi˛ec wracam do niej. — Teraz te˙z sa˛ s´wiatła miasta — mówi˛e do niej — i wcale nie zasłaniaja˛ gwiazd. Potrzasa ˛ głowa.˛ — Nigdzie w okolicy nie s´wieci ju˙z tyle s´wiateł co kiedy´s. Dzisiejsze dzieci nie maja˛ poj˛ecia, jaka łuna biła dawniej od miast — i to jeszcze wcale nie tak dawno temu. — Wol˛e widzie´c gwiazdy — oznajmiam. — Gwiazdy sa˛ za darmo. — Macocha wzrusza ramionami. — Ja tam chciałabym, z˙ eby wróciły s´wiatła miasta, im pr˛edzej, tym lepiej. Na razie mo˙zemy pozwoli´c sobie tylko na gwiazdy.
II
Dar od Boga Mo˙ze osmali´c niegotowa˛ dło´n. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 21 LIPCA 2024 To ju˙z co najmniej trzy lata, jak Bóg mojego ojca przestał by´c moim Bogiem. Jego Ko´sciół przestał by´c moim Ko´sciołem. Mimo to dzisiaj — dlatego z˙ e jestem tchórzem — pozwalam si˛e do niego wprowadzi´c. Pozwalam, z˙ eby ojciec ochrzcił mnie we wszystkie trzy imiona tego Boga, który ju˙z nie jest moim. Mój Bóg nosi inne imi˛e. Tego ranka wstali´smy wcze´snie, aby przej´sc´ przez całe miasto i zda˙ ˛zy´c do ko´scioła. W wi˛ekszo´sc´ niedziel tato odprawia nabo˙ze´nstwo w którym´s z naszych frontowych pokoi. Jest pastorem baptystów i cho´c nie wszyscy z sasiedztwa ˛ sa˛ baptystami, ci, którzy odczuwaja˛ potrzeb˛e chodzenia do ko´scioła, ch˛etnie do nas zagladaj ˛ a.˛ W ten sposób nie musza˛ ryzykowa´c wychodzenia na zewnatrz, ˛ gdzie wszystko jest takie obłakane ˛ i gro´zne. I tak wystarczy, z˙ e niektórzy — mój ojciec, ˙ na przykład — musza˛ i´sc´ do pracy przynajmniej raz w tygodniu. Zadne z nas nie chodzi ju˙z do szkoły. Doro´sli denerwuja˛ si˛e, kiedy dzieci opuszczaja˛ sasiedztwo. ˛ Ale dzi´s była specjalna okazja. Ojciec umówił si˛e z jednym ze swych przyjaciół — innym pastorem, który wcia˙ ˛z miał prawdziwy ko´sciół z prawdziwa˛ chrzcielnica.˛ Dawniej tato te˙z miał swój ko´sciół, zaledwie par˛e przecznic za naszym murem. Zbudował go, gdy jeszcze nie było tylu murów. Ale pó´zniej zacz˛eli w nim nocowa´c bezdomni, kilka razy spladrowano ˛ go i zdewastowano, na koniec kto´s polał budynek benzyna˛ w s´rodku i naokoło, a potem doszcz˛etnie spalił. Razem z ko´sciołem spłon˛eło siedmiu bezdomnych, którzy akurat spali w nim tamtej nocy.
6
Przyjacielowi taty, wielebnemu Robinsonowi, dotychczas udawało si˛e jakim´s cudem ocali´c swój ko´sciółek od zniszczenia. Tego ranka pojechali´smy tam na rowerach — ja, moi dwaj bracia, czwórka innych dzieci z sasiedztwa ˛ te˙z dojrzałych do chrztu, ojciec i jeszcze kilku dorosłych sasiadów ˛ ze s´rutówkami. Wszyscy doro´sli byli uzbrojeni. Taka jest zasada. Wychodzi si˛e grupa˛ i pod bronia.˛ Mo˙zna było nie rusza´c si˛e z sasiedztwa ˛ i ochrzci´c wszystkich w domowej wannie, co wypadłoby taniej i bezpieczniej, i — je´sli chodzi o mnie — całkiem by wystarczyło. Powiedziałam im to, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Dla dorosłych wyprawa na zewnatrz ˛ do prawdziwego ko´scioła była jak powrót do dawnych dobrych czasów, gdy wsz˛edzie stały ko´scioły i paliło si˛e mnóstwo s´wiateł, a benzyny — zamiast do lamp — u˙zywało si˛e do nap˛edzania aut i ci˛ez˙ arówek. Nie przegapia˛ z˙ adnej okazji, aby wskrzesi´c stare dobre dni czy poopowiada´c dzieciakom, jak to b˛edzie wspaniale, kiedy kraj znów stanie na nogi i wróca˛ szcz˛es´liwe czasy. No tak. My — prawie wszystkie dzieci — taka˛ eskapad˛e traktowali´smy po prostu jak przygod˛e, pretekst do wycieczki za mur. Chrzcili´smy si˛e z obowiazku ˛ albo w ramach jakiego´s ubezpieczenia na wszelki wypadek — wi˛ekszo´sc´ z nas nie przejawia zbytniego zainteresowania wiara.˛ Ja, owszem — tyle z˙ e ja i tak wyznaj˛e przecie˙z inna˛ religi˛e. — Po co ryzykowa´c? — powiedziała mi Silvia Dunn par˛e dni wcze´sniej. — Mo˙ze naprawd˛e co´s tam jest w tej całej religii. Jej rodzice byli o tym przekonani, wi˛ec jechała teraz z nami. Mój brat Keith, którego te˙z zabrali´smy, ani troch˛e nie podzielał mojej wiary. Te sprawy sa˛ mu po prostu oboj˛etne. Tato chciał go ochrzci´c, wi˛ec si˛e zgodził. Keitha w ogóle niewiele obchodzi. Lubi prowadza´c si˛e ze swoimi kole˙zkami i udawa´c dorosłego. Unika pracy, szkoły i ko´scioła. Ma dopiero dwana´scie lat, jest najstarszy z moich trzech braci. Nie przepadam za nim — ale to jest pupilek naszej macochy, która ma trzech rozgarni˛etych synów i jednego t˛epaka — a wła´snie jego kocha najbardziej. Podczas jazdy Keith rozgladał ˛ si˛e na wszystkie strony cz˛es´ciej ni˙z ktokolwiek z nas. Ma ambicj˛e, je´sli tak to mo˙zna nazwa´c, z˙ eby opu´sci´c sasiedztwo ˛ i wyjecha´c do Los Angeles. Nigdy nie potrafi sprecyzowa´c, co b˛edzie tam robił. Chce tylko dosta´c si˛e do du˙zego miasta i zarobi´c kup˛e pieni˛edzy. Według mojego ojca wielkie miasto jest jak padlina, która˛ toczy rój muszych larw. Chyba si˛e z nim zgadzam, chocia˙z my´sl˛e, z˙ e nie wszystkie larwy z˙ eruja˛ w L.A. U nas te˙z par˛e by si˛e znalazło. Mi˛edzy paso˙zytami rzadko trafiaja˛ si˛e ranne ptaszki. Jadac, ˛ mijali´smy ludzi s´piacych ˛ na chodnikach; kilkoro wła´snie budziło si˛e, ale zupełnie nie zwracało na nas uwagi. Zauwa˙zyłam przynajmniej troje takich, którzy ju˙z wi˛ecej si˛e nie
7
obudza,˛ nigdy. Jeden był bez głowy. Złapałam si˛e na tym, z˙ e szukam jej wzrokiem dookoła. Od tego momentu starałam si˛e w ogóle nie patrze´c na boki. Młoda kobieta, naga i bardzo brudna, potykajac ˛ si˛e, przeszła blisko nas. Przes´lizn˛ełam si˛e spojrzeniem po jej pustej twarzy i zrozumiałam, z˙ e musi by´c czym´s otumaniona, mo˙ze pijana. Mo˙ze gwałcili ja˛ tyle razy, z˙ e w ko´ncu oszalała. Słyszałam, jak opowiadano, z˙ e zdarzaja˛ si˛e takie historie. A mo˙ze była po prostu na haju. Chłopcy z naszej grupki tak si˛e na nia˛ zagapili, z˙ e omal nie pospadali z rowerów. Jakie wzniosłe religijne my´sli b˛eda˛ mieli przez reszt˛e dnia. Naguska ani razu na nas nie spojrzała. Gdy ju˙z ja˛ min˛eli´smy, obejrzałam si˛e i zobaczyłam, jak sadowiła si˛e w´sród chwastów pod murem innego sasiedztwa. ˛ Znaczna cz˛es´c´ drogi prowadziła wzdłu˙z murów kolejnych sasiedztw ˛ — jednych długo´sci przecznicy, innych dwu, niektórych nawet pi˛eciu. . . Dalej, po same wzniesienia, ciagn˛ ˛ eły si˛e pod gór˛e odgrodzone murami posiadło´sci: z jednym duz˙ ym domem i mnóstwem prowizorycznych przybudówek, gdzie mieszkała słu˙zba, ale dzi´s nie min˛eli´smy nic takiego. Szczerze mówiac, ˛ te kilka sasiedztw, ˛ obok których przeje˙zd˙zali´smy, było tak biednych, z˙ e chroniło si˛e za murami zbudowanymi z gołych kamieni, kawałów betonu i s´mieci, uło˙zonych bez wiazania ˛ zaprawa.˛ Dalej le˙zały jeszcze z˙ ało´sniejsze nieogrodzone osiedla mieszkaniowe. Wiele budynków popadło w ruin˛e — spalone, zdewastowane, nawiedzane przez pijaków albo c´ punów, w najlepszym razie zasiedlone nielegalnie przez bezdomne rodziny z lepiacymi ˛ si˛e od brudu, wymizerowanymi, półnagimi dzie´cmi. Dzieciaki były ju˙z całkiem rozbudzone i bacznie przygladały ˛ nam si˛e tego ranka. Małych mi z˙ al, ale te w moim wieku i starsze działaja˛ mi na nerwy. Kiedy zje˙zd˙zamy samym s´rodkiem pop˛ekanej jezdni, dzieciarnia wylega na ulic˛e i ustawia si˛e wzdłu˙z kraw˛ez˙ nika, z˙ eby nas sobie pooglada´ ˛ c. Stoja˛ tylko i gapia˛ si˛e. Zapewne gdyby jechało tylko jedno z nas czy dwoje i gdyby nie widzieli, z˙ e mamy bro´n, pewnie spróbowaliby s´ciagn ˛ a´ ˛c nas na ziemi˛e i ukra´sc´ , co tylko si˛e da: rowery, buty, ubrania. A potem? Zgwałciliby? Zamordowali? Kto wie, mo˙ze sko´nczyliby´smy jak tamta niespełna rozumu naguska, wlokaca ˛ si˛e, mo˙ze ranna. Pewnie b˛edzie s´ciaga´ ˛ c na siebie wszelkie mo˙zliwe niebezpiecze´nstwa, chyba z˙ e zdoła zw˛edzi´c ˙ ubranie. Załuj˛ e, z˙ e nie dali´smy jej czego´s do okrycia. Moja macocha opowiada, z˙ e gdy raz zatrzymali si˛e z tata,˛ aby pomóc rannej kobiecie, ci sami, co ja˛ skrzywdzili, wyskoczyli zza w˛egła i mało brakowało, a zatłukliby ich na s´mier´c. Mijamy Robledo — dwadzie´scia mil od Los Angeles — według taty dawniej nieogrodzone, bogate i pełne zieleni miasteczko. Kiedy był młody, a˙z palił si˛e, z˙ eby si˛e z niego wyrwa´c. Zupełnie jak Keith, pragnał ˛ uciec od nudy Robledo do ekscytujacych ˛ rozrywek wielkiego miasta. Za jego czasów L.A. było lepsze — nie tak zabójcze — i tato prze˙zył tam dwadzie´scia jeden lat. Pó´zniej, w 2010, jego rodzice zostali zamordowani i odziedziczył po nich dom. Ci, co ich zabili, 8
wprawdzie wszystko doszcz˛etnie zrabowali i porozwalali meble, ale jako´s niczego nie spalili. Wtedy nie było jeszcze murów oddzielajacych ˛ sasiedztwa. ˛ To szale´nstwo mieszka´c bez muru dla ochrony. Nawet w takim Robledo wi˛ekszo´sc´ ulicznej biedoty — czy to dzikich lokatorów, pijaków, c´ punów, czy zwyczajnych bezdomnych — jest niebezpieczna. Sami desperaci albo wariaci — albo jedno i drugie. Wystarczy, z˙ eby stanowili zagro˙zenie. Co gorsza, cz˛esto co´s im dolega. Robia˛ sobie nawzajem krzywd˛e, odcinajac ˛ uszy, r˛ece, nogi. . . Roznosza˛ nigdy nieleczone choroby, maja˛ ciagle ˛ jatrz ˛ ace ˛ si˛e, ropiejace ˛ rany. Poniewa˙z brakuje im pieni˛edzy na wod˛e do mycia, nawet ci bez specjalnych okalecze´n cierpia˛ na jakie´s skazy i owrzodzenia. Albo nie dojadaja˛ i chodza˛ niedo˙zywieni, albo truja˛ si˛e, oszukujac ˛ głód jakimi´s s´wi´nstwami. Jadac, ˛ starałam si˛e nie rozglada´ ˛ c i nie patrze´c na nich, ale i tak nie mogłam nie widzie´c — nie poczu´c — jakiej´s czastki ˛ tej powszechnej n˛edzy. Mog˛e znie´sc´ wiele bólu bez rozklejania si˛e. Musiałam si˛e tego nauczy´c. Ale dzisiaj było mi ci˛ez˙ ko tak pedałowa´c i nada˙ ˛za´c za reszta,˛ kiedy na widok prawie ka˙zdego napotkanego człowieka czułam si˛e coraz gorzej. Od czasu do czasu ojciec ogladał ˛ si˛e do tyłu i zerkał na mnie. Stale powtarza mi: „Dasz sobie z tym rad˛e. Tylko nie wolno ci si˛e poddawa´c”. Zawsze udawał, mo˙ze nawet wierzył, z˙ e mój syndrom hiperempatii to co´s, z czego po prostu b˛ed˛e w stanie si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c i kiedy´s o tym zapomn˛e. Przecie˙z całe to współczucie nie jest rzeczywiste. Przecie˙z nie z powodu jakich´s magicznych sztuczek postrzegania pozazmysłowego współodczuwam cierpienie i przyjemno´sc´ innych ludzi. Hiperempatia opiera si˛e na złudzeniu. Sama to przyznaj˛e. Mój brat Keith lubił kiedy´s udawa´c, z˙ e co´s mu jest — po to tylko, by mnie oszuka´c, bym odebrała jego pozorny ból. Raz oblał si˛e czerwonym atramentem, który miał udawa´c krew, poniewa˙z chciał zobaczy´c, jak krwawi˛e. Miałam dopiero jedena´scie lat i jeszcze wtedy krwawiłam przez skór˛e na widok cudzej krwi. Nie potrafiłam tego opanowa´c i stale bałam si˛e, z˙ e zdradz˛e si˛e przed lud´zmi spoza mojej rodziny. Przestałam współkrwawi´c z kimkolwiek, kiedy sko´nczyłam dwana´scie lat i miałam pierwszy okres. Co to była za ulga. Bardzo chciałam, aby tak samo min˛eła cała reszta. Jeden jedyny raz udało si˛e Keithowi nabra´c mnie na krwawienie — zlałam go wtedy za to na kwa´sne jabłko. Niecz˛esto zdarzało mi si˛e kogo´s bi´c, kiedy byłam mała, bo wszystko bolało mnie podwójnie. Czułam ka˙zdy kuksaniec, który zadałam, zupełnie, jakbym waln˛eła sama˛ siebie. Za to gdy ju˙z uznałam, z˙ e bez bójki si˛e nie obejdzie, waliłam przeciwnika du˙zo mocniej, ni˙z zwykle robia˛ to dzieci. Michaelowi Talcottowi złamałam r˛ek˛e, a Rubinowi Quintanilli nos. Silvii Dunn wybiłam kiedy´s cztery z˛eby. Wszyscy zasłu˙zyli sobie na to, co im zrobiłam, w dwójnasób. Potem zawsze mnie karcono i czułam si˛e tym dotkni˛eta. Przecie˙z spotykała mnie podwójna kara, a ojciec i macocha dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli, ale karcili dalej. My´sl˛e, z˙ e robili tak, by zadowoli´c rodziców tamtych dzie9
ci. Kiedy spu´sciłam lanie Keithowi, czułam, z˙ e tato albo Cory — a mo˙ze oboje — ukarza˛ mnie, poniewa˙z zbiłam mojego biednego młodszego braciszka. No wi˛ec postanowiłam postara´c si˛e, z˙ eby biedny braciszek przynajmniej zapłacił na zapas. Musiał dosta´c ode mnie wi˛ecej, ni˙z ja dostan˛e pó´zniej od nich. I dostał. Co nie zmienia faktu, z˙ e potem oboje oberwali´smy od ojca — ja za bicie mniejszego dziecka, a Keith za nara˙zanie nas, z˙ e „rodzinna sprawa” wyjdzie na jaw. Tato jest strasznie czuły na punkcie prywatno´sci i „rodzinnych spraw”. Istnieje mnóstwo rzeczy, o których nawet nie powinni´smy pisna´ ˛c przy obcych ludziach. Tematem tabu jest moja mama, moja hiperempatia i to, co łaczy ˛ te dwie sprawy. Mój ojciec wszystkie te kwestie uwa˙za za co´s wstydliwego. Jest przecie˙z kaznodzieja,˛ profesorem i dziekanem. Pierwsza z˙ ona — narkomanka, i córka ze skaza,˛ spowodowana˛ uzale˙znieniem matki, nie sa˛ powodem do tego, aby si˛e chwali´c. Na moje szcz˛es´cie. Jestem niezwykle czuła,˛ podatna˛ na zranienia osoba,˛ i sama cholernie dobrze wiem, z˙ e nie ma si˛e czym chwali´c. Niewa˙zne, co Tato sobie my´sli i jakie sa˛ jego pragnienia i pobo˙zne z˙ yczenia w zwiazku ˛ z moja˛ choroba˛ — nie potrafi˛e na nia˛ nic poradzi´c. Odbieram emocje, które widz˛e, albo to, co mi si˛e zdaje, z˙ e inni czuja.˛ Dla lekarzy hiperempatia to tylko „organiczny zespół urojeniowy”. Pieprzenie w bambus. Ja wiem, z˙ e boli naprawd˛e. Przez paracetco — pigułk˛e na przyrost intelektu, zwana˛ te˙z „proszkiem Einsteina” — narkotyczny specyfik, który moja matka raczyła przedawkowa´c, zanim umarła przy moim porodzie, jestem stukni˛eta. Gryzie mnie mnóstwo nie mojego z˙ alu, który w dodatku jest urojony. Mimo to sprawia ból. Teoretycznie współodczuwam nie tylko cudze cierpienie, ale i zadowolenie — ale tego ostatniego w dzisiejszych czasach nie ma zbyt wiele. Wła´sciwie chyba jedyna˛ rado´scia,˛ której odbieranie zacz˛eło sprawia´c mi jaka´ ˛s przyjemno´sc´ , jest seks. Oprócz własnej, czuj˛e jeszcze frajd˛e faceta. Jednak i tak nie mam z tego ˙ e za murami w malutkiej enklawie, odci˛etej od s´wiata niczym wiele pociechy. Zyj˛ s´lepy zaułek czy akwarium z rybkami, a w dodatku jestem córka˛ pastora. Je´sli chodzi o seks, istnieja˛ wyra´zne, realne granice tego, na co mog˛e sobie pozwoli´c. W ka˙zdym razie moje nerwowe przeka´zniki sa˛ pokitłaszone, i takie ju˙z zostana.˛ Ale radz˛e sobie z tym — dopóki nie wiedza˛ o tym inni ludzie. W naszym sasiedztwie ˛ idzie mi s´wietnie. Za to dzisiejsza jazda była potworna. Falami przelatywały przeze mnie najgorsze rzeczy, jakie kiedykolwiek współodczuwałam — nawiedzały mnie zjawy i duchy, d´zgajac ˛ i skr˛ecajac ˛ niespodziewanym bólem. Je˙zeli tylko nie przygladam ˛ si˛e zbyt długo starym urazom, nie bola˛ a˙z tak strasznie. Goły chłopczyk ze skóra˛ zaczerwieniona˛ jak jedna wielka rana, m˛ez˙ czyzna z olbrzymim strupem na kikucie w miejscu prawej dłoni; mo˙ze siedmioletnia dziewczynka, te˙z naga, z krwia˛ spływajac ˛ a˛ po obna˙zonych udach. Kobieta ze spuchni˛eta,˛ obita˛ do krwi twarza.˛ . .
10
Musiałam wyglada´ ˛ c na zdenerwowana.˛ Zerkałam na wszystkie strony jak ptaszek, pilnujac ˛ si˛e, by nie zatrzymywa´c na nikim wzroku dłu˙zej, ni˙z potrzebowałam, z˙ eby upewni´c si˛e, czy przypadkiem nie zbli˙za si˛e w moim kierunku albo nie celuje do mnie z jakiej´s broni. Mo˙zliwe, z˙ e tato domy´slił si˛e z wyrazu mojej twarzy, co prze˙zywałam. Zazwyczaj staram si˛e, by nic z niej nie dało si˛e wyczyta´c, ale on zna mnie dobrze. Czasami ludzie zwracaja˛ uwag˛e, z˙ e wygladam ˛ na ponurzasta˛ czy zagniewana.˛ Lepiej ju˙z, aby tak my´sleli, ni˙z gdyby mieli zna´c prawd˛e. Lepiej, z˙ eby my´sleli sobie cokolwiek, ni˙z gdyby mieli dowiedzie´c si˛e, jak łatwo mo˙zna mnie zrani´c.
***
Tato nalegał, aby do chrztu u˙zy´c s´wie˙zej i czystej, nadajacej ˛ si˛e do picia wody. Naturalnie nie było go na nia˛ sta´c. Kogo było? To drugi powód, dla którego prócz moich braci, Keitha i Marcusa, jechało z nami jeszcze czworo innych dzieci: Silvia Dunn, Hektor Quintanilla, Curtis Talcott i Drew Balter. Ich rodzice partycypowali w kosztach. Uwa˙zali, z˙ e chrzest jak si˛e nale˙zy jest wystarczajaco ˛ wa˙znym powodem, by wyda´c troch˛e grosza i podja´ ˛c pewne ryzyko. Byłam najstarsza z całej gromadki — ró˙znica wieku wynosiła jakie´s dwa miesiace. ˛ Po mnie był Curtis. Chocia˙z szczerze nienawidziłam całego przedsi˛ewzi˛ecia, bardziej zło´sciło mnie to, z˙ e Curtis te˙z jedzie z nami. Zale˙zy mi na nim bardziej, ni˙z bym chciała. Przejmuj˛e si˛e tym, co sobie o mnie my´sli. Boj˛e si˛e, z˙ e którego´s dnia rozklej˛e si˛e przy wszystkich i on to zobaczy. Ale niedoczekanie, z˙ eby stało si˛e to dzisiaj. Kiedy wreszcie dotarli´smy do obwarowanego jak twierdza ko´scioła — fortecy, od ustawicznego zaciskania i rozwierania z˛ebów bolały mnie szcz˛eki i czułam si˛e okropnie zmordowana. Na nabo˙ze´nstwo przyszło nie wi˛ecej ni˙z jakich´s sze´sc´ dziesi˛eciu, siedemdziesi˛eciu wiernych — w sam raz, aby wypełni´c nasze frontowe pokoje i robi´c w nich wielki tłum, ale w ko´sciele, przy okolonej murem, kratami i laserosiatka˛ przestrzeni zewn˛etrznej, w olbrzymim, pustym przestronnym wn˛etrzu z uzbrojonymi stra˙znikami, „wielki” tłum wydawał si˛e całkiem mizerna˛ zbieranina˛ ludzi. Całe szcz˛es´cie. Nie miałam najmniejszej ochoty na liczna˛ widowni˛e, ka˙zdy z nich cierpiał przecie˙z na co´s i mogłabym si˛e zbła´zni´c. Chrzest odbył si˛e zgodnie z planem. Najpierw odesłali nas, dzieci, do łazienek („dla pa´n”, „dla panów”; „prosimy nie wrzuca´c z˙ adnego papieru do toalet”, „woda do mycia w wiadrze po lewej. . . ”), aby´smy zdj˛eli ubrania i przebrali si˛e w białe tuniki. Kiedy byli´smy gotowi, ojciec Curtisa zaprowadził nas do przedsionka, gdzie słuchajac ˛ kazania — opartego na pierwszym rozdziale Ewangelii s´w. Jana i drugim rozdziale Dziejów Apostolskich — czekali´smy na swoja˛ kolej. 11
Ja byłam na ko´ncu. Przypuszczam, z˙ e był to pomysł taty. Najpierw dzieci sasiadów, ˛ po nich moi bracia, a ja ostatnia. Z przyczyn, które według mnie nie maja˛ zbyt wiele sensu, tato uwa˙za, z˙ e powinnam nabra´c wi˛ecej pokory. Uwa˙zam, z˙ e moja szczególna uległo´sc´ — czy upokorzenie — biologiczna wystarczy a˙z nadto. ˙ Co mi tam. Kto´s musiał by´c ostatni. Załuj˛ e tylko, z˙ e nie okazałam si˛e do´sc´ odwa˙zna, by w ogóle si˛e z tego wymiga´c. ´ etego. . . ” No wi˛ec: „W imi˛e Ojca i Syna, i Ducha Swi˛ Katolicy przechodza˛ przez chrzest jako niemowlaki. Jaka szkoda, z˙ e bapty´sci o tyle lat pó´zniej. Chciałabym móc uwierzy´c — tak samo, jak zdaje si˛e wierzy´c tylu innych ludzi — z˙ e to naprawd˛e takie wa˙zne. Poniewa˙z mi si˛e nie udaje, chciałabym chocia˙z, aby nic mnie to nie obchodziło. Niestety, obchodzi. Ostatnio poj˛ecie Boga bardzo zaprzata ˛ moje my´sli. Zwracam uwag˛e na to, w co ludzie wierza˛ — czy wierza,˛ a je´sli tak, to w jakiego Boga. Keith uwa˙za, z˙ e Bóg jest jak wszyscy doro´sli: gro´zbami próbuje zap˛edzi´c ci˛e do robienia tego, co chce, aby´s zrobił. Tak wła´snie twierdzi mój brat, tyle z˙ e nigdy przy tacie. Keith wierzy tylko w to, co zobaczy, a niewiele dostrzega, cho´cby miał to pod nosem. Tato powiedziałby chyba dokładnie to samo o mnie, gdyby wiedział, w co ja wierz˛e. By´c mo˙ze miałby racj˛e. Tylko z˙ e ja i tak nie przestan˛e widzie´c tego, co widz˛e. Mnóstwo ludzi zdaje si˛e wyobra˙za´c sobie Boga jako wielkiego ojca, najwa˙zniejszego pana-władc˛e czy króla. Wierza˛ w jaka´ ˛s nadludzka˛ superistot˛e. Dla innych Bóg jest synonimem natury, a ona z kolei znaczy dla nich wszystko to, czego zdarza im si˛e nie rozumie´c lub nad czym nie potrafia˛ do ko´nca zapanowa´c. Jedni nazywaja˛ Boga duchem, drudzy siła,˛ jeszcze inni — najwy˙zsza˛ istota˛ bytu. Spytaj siedem dowolnych osób, co znacza˛ te poj˛ecia, a dostaniesz siedem ró˙znych odpowiedzi. Wi˛ec czym jest Bóg? Jednym z tych haseł, dzi˛eki którym człowiek czuje si˛e kim´s szczególnym, istota˛ pod ochrona? ˛ W Zatoce Meksyka´nskiej szaleje pot˛ez˙ ny, przedwczesny jak na t˛e por˛e roku, sztorm. Panoszy si˛e po całej Zatoce, zabijajac ˛ po drodze ludzi od Florydy po Teksas i z powrotem do Meksyku. Do tej pory donosza˛ o siedmiuset s´miertelnych ofiarach. Jeden huragan. A ilu zranił? Ilu przyjdzie pó´zniej głodowa´c z powodu zniszczonych zbiorów? Oto natura. To wła´snie jest Bóg? Wi˛ekszo´sc´ ofiar to uliczni n˛edzarze, którzy nie mieli si˛e gdzie podzia´c i nie słyszeli ostrze˙ze´n na tyle wcze´snie, aby zda˙ ˛zy´c znale´zc´ jakie´s schronienie. Zreszta,˛ gdzie by je mieli znale´zc´ ? Czy˙z b˛edac ˛ ubogim, nie grzeszysz przeciwko Bogu? My te˙z ju˙z prawie jeste´smy biedakami. Coraz trudniej o prac˛e, a rodzi nas si˛e coraz wi˛ecej — coraz wi˛ecej dzieci dorasta bez z˙ adnych widoków na przyszło´sc´ . Pr˛edzej czy pó´zniej, pewnego dnia wszyscy b˛edziemy jednakowo biedni. Doro´sli powtarzaja,˛ z˙ e ma si˛e ku lepszemu, ale nic lepszego jeszcze nigdy nie przyszło. Jak potraktuje nas Bóg — ten mojego ojca — kiedy b˛edziemy biedni? 12
Czy On istnieje? A je´sli tak, czy w ogóle Go (Jego? Ja?) ˛ obchodzimy? Dei´sci, na przykład Beniamin Franklin i Tomasz Jefferson, wierzyli, z˙ e Bóg tylko nas stworzył, a potem zostawił samym sobie. — Zbładzili ˛ na manowce — powiedział tato, gdy go o nich spytałam. — Po´ etego. winni mie´c wi˛ecej wiary w słowa Pisma Swi˛ Ciekawe, czy ci nad Zatoka˛ Meksyka´nska˛ dalej wierza˛ w Boga? Ludzie potrafili zachowa´c wiar˛e mimo okropnych nieszcz˛es´c´ . Wiele o tym czytałam. W ogóle du˙zo czytam. Moja˛ ulubiona˛ ksi˛ega˛ w Biblii jest Ksi˛ega Hioba. Wydaje mi si˛e, z˙ e wi˛ecej mówi ogólnie o bosko´sci, a w szczególno´sci o Bogu mojego ojca, ni˙z jakikolwiek tekst, który przeczytałam. W Ksi˛edze Hioba Bóg powiada, z˙ e stworzył wszystko i wszystko wie, dlatego nikt nie ma prawa kwestionowa´c niczego, co by z tym robił. W porzadku. ˛ To ma sens. Wizerunek Boga ze Starego Testamentu nie kłóci si˛e z dzisiejszym porzadkiem ˛ rzeczy. Tak bardzo przypomina mi Zeusa — człowieka z ponadludzka˛ moca,˛ który bawi si˛e własnymi zabawkami, zupełnie tak samo, jak moi najmłodsi bracia swoimi z˙ ołnierzykami. Pif-paf! I siedem zabaweczek pada martwych. Nale˙za˛ do ciebie, wi˛ec ty ustalasz reguły. Kogo obchodzi, co my´sla˛ zabawki? Mo˙zna takiej zabawce zmie´sc´ z powierzchni ziemi cała˛ rodzin˛e, pó´zniej mo˙zna sprawi´c jej całkiem nowiutka.˛ Dzieci-zabawki, tak samo jak dzieci Hioba, mo˙zna do woli podmienia´c. Mo˙ze Bóg to jakie´s wyro´sni˛ete dziecko, bawiace ˛ si˛e własnymi zabawkami? Je˙zeli tak, co Mu za ró˙znica, z˙ e gdzie´s tam huragan zabija siedemset osób — albo z˙ e gdzie indziej siedmioro dzieci idzie do ko´scioła, aby zanurzy´c si˛e w wielkiej balii wypełnionej droga˛ woda.˛ A je´sli to wszystko nieprawda? Je´sli Bóg jest jeszcze czym´s innym?
III
Boga nie czcimy, lecz postrzegamy i do´swiadczamy. Uczymy si˛e od Niego, Lecz i stwarzamy, Przezorno´scia˛ i praca,˛ By w ko´ncu Mu ulec. Przystosowujemy si˛e i trwamy, Jeste´smy bowiem Nasionami Ziemi, A On jest Przemiana.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
WTOREK, 30 LIPCA 2024 Zgin˛eła astronautka z załogi ostatniej marsja´nskiej misji. Co´s si˛e zepsuło w powłoce ochronnej skafandra i reszta zespołu nie zda˙ ˛zyła s´ciagn ˛ a´ ˛c jej z powrotem do bazy w por˛e. Ludzie w naszym sasiedztwie ˛ powtarzaja,˛ z˙ e tak czy owak nie miała na Marsie z˙ adnego interesu. Jak mo˙zna marnowa´c krocie na jeszcze jedna˛ zwariowana˛ wycieczk˛e w kosmos, podczas gdy tu na Ziemi tylu ludzi nie sta´c na wod˛e, na jedzenie i dach nad głowa? ˛
***
Cena wody znów poszła w gór˛e. W dzisiejszych wiadomo´sciach słyszałam, z˙ e coraz wi˛ecej handlarzy woda˛ pada ofiara˛ zabójstw. Handlarze sprzedaja˛ wod˛e na ulicach ulicznym n˛edzarzom, dzikim lokatorom i wszystkim tym, którym wprawdzie udało si˛e zachowa´c własne lokum, ale których nie sta´c ju˙z na płacenie rachunków za usługi komunalne. Coraz cz˛es´ciej handlarzy woda˛ znajduja˛ z poder˙zni˛etymi gardłami, ogołoconych z ich r˛ecznych wózków i całej gotówki. Tato powiedział, z˙ e woda kosztuje teraz kilkakrotnie dro˙zej ni˙z benzyna. Z wyjatkiem ˛ 14
bogaczy i podpalaczy wi˛ekszo´sc´ ludzi i tak przestała kupowa´c benzyn˛e. W moim otoczeniu nie znam nikogo, kto je´zdziłby osobówka,˛ ci˛ez˙ arówka˛ czy nawet jedno´sladem na benzyn˛e. Masa pojazdów paliwowych rdzewieje na dojazdowych drogach, ogołacana z metalowych i plastikowych cz˛es´ci. Nie tak łatwo jednak zrezygnowa´c z wody. Z pomoca˛ przychodzi troch˛e nowa moda. Dzi´s trzeba by´c brudasem. Je´sli jeste´s czysty, wystawiasz si˛e na cel. Ludzie my´sla,˛ z˙ e szpanujesz, próbujesz pokaza´c im, z˙ e jeste´s kim´s lepszym. W gronie młodszych dzieci pojawienie si˛e czys´ciocha to murowany powód do bijatyki. Cory nie pozwala, z˙ eby´smy byli brudni w murach sasiedztwa, ˛ za to na wyj´scie zawsze zakładamy usmolone ubrania. A i w s´rodku moi bracia umy´slnie morusaja˛ si˛e, gdy tylko oddalaja˛ si˛e troch˛e od domu. Lepsze to ni˙z za ka˙zdym razem obrywa´c lanie.
***
Dzi´s wieczór zgasło na dobre Okno w Murze, ostatni wielki ekran telewizji w naszym sasiedztwie. ˛ Zda˙ ˛zyli´smy zobaczy´c nie˙zywa˛ astronautk˛e na tle czerwonego, skalistego pejza˙zu Marsa. Pokazali nam wyschni˛ety do suchej ziemi zbiornik wodny i ciała trzech handlarzy woda˛ z brudnoniebieskimi opaskami na ramionach i na wpół odchlastanymi głowami. Patrzyli´smy, jak w Los Angeles pala˛ si˛e całe blokowiska zabitych deskami budynków. Naturalnie nikt nie kwapi si˛e marnowa´c wody na próby gaszenia takich po˙zarów. I wtedy Okno s´ciemniało. Fonia szwankowała ju˙z od miesi˛ecy, ale obraz był do tej pory zawsze bez skazy — naprawd˛e jakby wygladało ˛ si˛e przez olbrzymie, otwarte na o´scie˙z okno. Rodzina Yannisów zarabiała na z˙ ycie na sasiadach, ˛ którzy przychodzili popatrze´c przez ich Okno. Tato mówił, z˙ e takie branie pieni˛edzy bez zezwolenia jest nielegalne, ale od czasu do czasu pozwalał i nam i´sc´ pooglada´ ˛ c, poniewa˙z nie uwa˙zał, by telewizja była specjalnie szkodliwa, no i wspomagało to Yannisów. W dzisiejszych czasach ludzie prowadza˛ mnóstwo małych interesów, utrzymujac ˛ jedno czy dwa domowe gospodarstwa, i chocia˙z nie dzieje si˛e z tego powodu nic złego, te poczynania sa˛ na bakier z prawem. Okno Yannisów ma prawie tyle lat co ja. Zajmuje podłu˙zna,˛ zachodnia˛ s´cian˛e ich saloniku. Musieli by´c naprawd˛e zamo˙zni, kiedy je kupowali. Jednak par˛e lat temu zacz˛eli pobiera´c od ludzi opłat˛e za wst˛ep, wpuszczajac ˛ tylko mieszka´nców sasiedztwa, ˛ którym podczas seansów sprzedawali owoce, soki, z˙ oł˛edziowe pieczywo i włoskie orzechy. Znajdowali sposób, aby spieni˛ez˙ a´c wszystko, co tylko w nadmiarze urosło w ich ogrodzie. Wy´swietlali filmy z domowej wideoteki, wpuszczali nas na wiadomo´sci i co tylko jeszcze było nadawane. Na wykupienie nowoczesnych, multisensorycznych kana15
łów nie było ich sta´c, poza tym ich przestarzałe Okno i tak nie byłoby w stanie odbiera´c wi˛ekszo´sci z nich. Nie mieli ani wirtualnych kamizelek, ani obraczek ˛ dotykowych, ani hełmofonów. Cały ich zestaw TV składał si˛e z prostego, cienkoekranowego Okna. Zostały nam teraz tylko trzy małe, przedpotopowe telewizorki z niewyra´zna˛ wizja,˛ rozproszone po sasiedztwie, ˛ par˛e u˙zywanych do pracy komputerów, no i radia. W ka˙zdym domostwie jest przynajmniej jeden sprawny radioodbiornik. Wi˛ekszo´sc´ codziennych wiadomo´sci dociera do nas przez radio. Ciekawam, co teraz zrobi pani Yannis. Jej dwie siostry sprowadziły si˛e i mieszkaja˛ razem z nia˛ — obie maja˛ prac˛e, mo˙ze wi˛ec jako´s to b˛edzie. Jedna jest farmaceutka,˛ a druga piel˛egniarka.˛ Nie zarabiaja˛ wiele, ale za to dom pani Yannis nale˙zy do niej i jest wolny od długów. Dostał jej si˛e po rodzicach. Wszystkie trzy siostry sa˛ wdowami i razem maja˛ tuzin dzieci — cała dwunastka młodsza ode mnie. Pan Yannis, dentysta, został zabity dwa lata temu, kiedy jechał swym elektrocyklem do domu z ogrodzonej murem strze˙zonej kliniki, w której pracował. Pani Yannis mówi, z˙ e dostał si˛e w krzy˙zowy ogie´n, ostrzelano go z dwu stron, a pó´zniej jeszcze dobito strzałem z bliska. Jego jedno´slad skradziono. Policja przeprowadziła dochodzenie, skasowała opłat˛e i nie dowiedziała si˛e niczego. Ludzie ciagle ˛ gina˛ w taki sposób. I nigdy nie ma z˙ adnych s´wiadków — chyba z˙ e przypadkiem zdarzy si˛e to przed samym komisariatem. SOBOTA, 3 SIERPNIA 2024 Zwłoki zmarłej astronautki b˛eda˛ sprowadzone na Ziemi˛e. Ona sama chciała by´c pochowana na Marsie. Tak powiedziała, gdy zrozumiała, z˙ e umiera. Wyznała, z˙ e Mars był jedynym celem jej z˙ ycia i teraz ju˙z na zawsze chce sta´c si˛e jego czastk ˛ a.˛ Ale Ministerstwo Astronautyki powiedziało „nie”. Minister o´swiadczył, z˙ e jej zwłoki mogłyby okaza´c si˛e czynnikiem zanieczyszczajacym ˛ naturalne s´rodowisko obcej planety. Idiota. Naprawd˛e jest w stanie uwierzy´c, z˙ e jakikolwiek mikroorganizm, paso˙zytuja˛ cy na zewnatrz ˛ lub wewnatrz ˛ ludzkiego ciała, mógłby marzy´c o prze˙zyciu i asymilacji w tym cieniutkim, zabójczym i zimnym widmie trupich resztek atmosfery? Mo˙ze i tak. Ministrowie Astronautyki nie musza˛ mie´c specjalnego poj˛ecia o nauce. Maja˛ zna´c si˛e na polityce. Cho´c Astronautyka to najmłodsze ministerstwo w rzadzie, ˛ i tak walczy ju˙z o byt i przetrwanie. Christopher Morpeth Donner, jeden z tegorocznych kandydatów na prezydenta, obiecał zlikwidowa´c je, je´sli zostanie wybrany. Mój ojciec zgadza si˛e z Donnerem.
16
— Chleba i igrzysk — kwituje za ka˙zdym razem, kiedy radio podaje wiadomo´sci o podboju kosmosu. — Politycy i wielkie korporacje daja˛ chleb, my zapewniamy igrzyska. — Kosmos mo˙ze by´c nasza˛ przyszło´scia˛ — odpowiadam mu. Tak wła´snie uwa˙zam. Moim zdaniem badanie i kolonizacja kosmosu nale˙za˛ do tych niewielu rzeczy odziedziczonych po ubiegłym stuleciu, które moga˛ nam bardziej pomóc, ni˙z zaszkodzi´c. Mimo to rozumiem, z˙ e ludziom trudno przekona´c si˛e do tego, gdy tu˙z za murami sasiedztw ˛ widza˛ tyle bólu i cierpienia. Tato tylko patrzy na mnie i potrzasa ˛ głowa.˛ — Nie rozumiesz — zaczyna. — Nie masz poj˛ecia, jakim karygodnym marnotrawstwem czasu i pieni˛edzy jest ten ich szumnie zwany „program kosmiczny”. B˛edzie głosował na Donnera. Ze wszystkich, których znam, jest jedyna˛ osoba,˛ która w ogóle ma zamiar głosowa´c. Wi˛ekszo´sc´ ludzi dawno postawiła krzy˙zyk na politykach. Nic dziwnego — odkad ˛ tylko pami˛etam, nie ustaja˛ w obietnicach, z˙ e przywróca˛ dwudziestowieczne lata chwały, porzadku ˛ i dobrobytu. Wła´snie temu ma słu˙zy´c dzisiejszy kosmiczny program, przynajmniej w zamysłach polityków. Patrzcie: zbudujemy stacj˛e kosmiczna,˛ zało˙zymy baz˛e na Ksi˛ez˙ ycu, a potem — ju˙z niedługo — koloni˛e na Marsie. To dowód, z˙ e wcia˙ ˛z stanowimy wielki i pot˛ez˙ ny, wybiegajacy ˛ my´sla˛ w przyszło´sc´ naród, prawda? Jasne. Có˙z, cho´c ju˙z trudno nas nazwa´c narodem, ciesz˛e si˛e, z˙ e dalej latamy w kosmos. Wszyscy potrzebujemy wiary, z˙ e mo˙zna jeszcze wybra´c si˛e gdzie´s dalej ni˙z na dół do kibla. ˙ mi, z˙ e nie zostawia˛ tamtej astronautki w niebie, które sama wybrała. NaZal zywała si˛e Alicia Catalina Godinez Leal i była chemiczka.˛ Chc˛e ja˛ zapami˛eta´c. My´sl˛e, z˙ e w jakim´s sensie mo˙ze by´c dla mnie wzorem. Po´swi˛eciła z˙ ycie podró˙zy na Marsa — prze˙zyła je, przygotowujac ˛ si˛e do niej, zostajac ˛ astronautka,˛ trafiajac ˛ do załogi, która leciała na jej wymarzona˛ planet˛e; pó´zniej łamała sobie głow˛e, jak przekształci´c obca˛ powierzchni˛e, zaczynajac ˛ wznosi´c bazy i schrony, by ludzie mogli tam bezpiecznie z˙ y´c i pracowa´c. . . Mars to skała, zimna, pusta i prawie bez atmosfery — martwa. Mimo to w pewnym sensie jest jak niebo. Wida´c to, gdy patrzy si˛e na nocne niebo, na ten zupełnie inny s´wiat, który le˙zy jednak zbyt blisko, za bardzo w zasi˛egu tych samych ludzi, co uczynili takie piekło z z˙ ycia tu, na Ziemi. PONIEDZIAŁEK, 12 SIERPNIA 2024 Pani Sims zastrzeliła si˛e dzisiaj — to znaczy, wła´sciwie zastrzeliła si˛e par˛e dni temu, ale dopiero dzi´s Cory z tata˛ ja˛ znale´zli. Przez jaki´s czas Cory chodziła w szoku. 17
Biedna, s´wi˛etoszkowata, stara pani Sims. Co niedziela siadywała w naszym przerobionym na kaplic˛e frontowym pokoju i z wydrukowana˛ wielka˛ czcionka˛ Biblia˛ w r˛ece wykrzykiwała: „Tak, Panie!”, „Alleluja!”, „Dzi˛eki Ci, Jezu!”, „Amen!”. Przez cała˛ reszt˛e tygodnia zajmowała si˛e szyciem, wyplataniem koszyków i piel˛egnowaniem ogródka, z którego potem sprzedawała wszystko, co si˛e dało; opiekowała si˛e dzie´cmi, które nie chodziły jeszcze do szkoły, i obgadywała ka˙zdego, kogo uznawała za mniej s´wi˛etego od niej samej. Ze wszystkich sasiadów, ˛ jakich znałam, tylko ona z˙ yła samotnie. Miała dla siebie cały wielgachny dom, poniewa˙z ona i z˙ ona jej jedynego syna nie znosiły si˛e wzajemnie. Mimo z˙ e rodzina syna-jedynaka była biedna, i tak nie chcieli z nia˛ mieszka´c. Szkoda. Niektórzy ludzie napawali ja˛ gł˛eboka˛ i pot˛ez˙ na,˛ wr˛ecz grzeszna˛ groza.˛ Szczególnie nie lubiła pa´nstwa Hsu, hispano-chi´nskiej rodziny, dlatego z˙ e starsze pokolenie Chi´nczyków w rodzinie nadal wyznawało buddyzm. Cho´c byli sasiadami ˛ jeszcze przed moim urodzeniem i mieszkali zaledwie par˛e numerów dalej, zawsze traktowała ich jak przesiedle´nców z Saturna. — Bałwochwalcy — przezywała Hsu, gdy nikogo z nich nie było w pobli˙zu. Trzeba jej przyzna´c, z˙ e dbała przynajmniej o pozory dobrosasiedzkich ˛ stosunków, bo obmawiała ich tylko za plecami. Gdy jednak w zeszłym miesiacu ˛ została okradziona, rodzina Hsu przyniosła jej brzoskwinie, figi i kawałek dobrego bawełnianego materiału. Ten rabunek był pierwszym du˙zym nieszcz˛es´ciem, jakie spotkało pania˛ Sims. Trzech osobników przeci˛eło druty kolczaste i laserosiatk˛e na samej górze i przedostało si˛e przez mur sasiedztwa. ˛ Laserosiatka to naprawd˛e okropne urzadzenie. ˛ Jest taka misterna i ostra, z˙ e ptakom, które mo˙ze jej nie widza,˛ a mo˙ze widza,˛ lecz próbuja˛ na niej usia´ ˛sc´ , tnie na plasterki skrzydła albo nó˙zki. Ale ludzie to co innego — ludzie zawsze znajda˛ jakie´s przej´scie nad nia,˛ pod nia˛ albo pomi˛edzy jej cz˛es´ciami. Po napadzie wszyscy znosili pani Sims ró˙zne rzeczy, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na to, jaka jest. Jaka była. Jedzenie, ubrania, pieniadze. ˛ . . Zorganizowali´smy dla niej zbiórk˛e w ko´sciele. Złodzieje zostawili ja˛ zwiazan ˛ a,˛ ale przedtem jeden ja˛ zgwałcił. Taka˛ starowin˛e! Zrabowali jej cała˛ z˙ ywno´sc´ , kosztowno´sci, które miała po matce, wszystkie ubrania i, co najgorsze, cała˛ uciułana˛ gotówk˛e. Wyszło na jaw, z˙ e trzymała ja˛ — wszystko, co miała — w niebieskiej salaterce z plastiku, na górnej półce kuchennego kredensu. Biedna, szurni˛eta staruszka. Potem przyszła do taty i zapłakana prosiła, z˙ eby poradził co´s na to, z˙ e nie ma teraz za co kupi´c z˙ ywno´sci — jako uzupełnienia do tego, co sobie sama hodowała. Nie do´sc´ , z˙ e nie miała czym zapłaci´c bie˙zacych ˛ rachunków, to jeszcze nieuchronnie zbli˙zał si˛e termin uiszczenia podatku od nieruchomo´sci. Wyrzuca˛ ja˛ na bruk z własnego domu! Zginie z głodu!
18
Tato przekonywał ja,˛ z˙ e wspólnota nie dopu´sci do czego´s takiego, ale mu nie wierzyła. W kółko biadoliła swoje o tym, z˙ e sko´nczy jako z˙ ebraczka, podczas gdy ojciec na zmian˛e z Cory usiłowali podnie´sc´ ja˛ na duchu. Najzabawniejsze było to, z˙ e przedtem nas te˙z nie lubiła, poniewa˙z tato wyjechał i wział ˛ za z˙ on˛e „t˛e Meksykank˛e Cor-a-cjon”. Naprawd˛e wcale nie tak trudno wymówi´c „Corazon”, je´sli ju˙z chce si˛e u˙zy´c pełnej wersji imienia, mimo z˙ e wi˛ekszo´sc´ sasiadów ˛ nazywa moja˛ macoch˛e Cory albo pani Olamina. Cory nigdy nie dała po sobie pozna´c, czy czuje si˛e tym dotkni˛eta. Przeciwnie, ona i pani Sims były dla siebie cukierkowo słodkie. Kolejna porcyjka obłudy dla zachowania sasiedzkiego ˛ spokoju. W ubiegłym tygodniu syn pani Sims, jego pi˛ecioro dzieci, z˙ ona, szwagier i troje pociech szwagra — wszyscy spłon˛eli w po˙zarze domu. Podpalenie. Dom, w którym mieszkali, stał w niechronionej murem okolicy na północny wschód od naszego sasiedztwa, ˛ bli˙zej pogórza. Okolica nie była całkiem zła, tyle z˙ e biedna. Nieogrodzeni golcy. Której´s nocy kto´s podło˙zył ogie´n. Mo˙ze z zemsty, jaki´s wróg kogo´s z rodziny, a mo˙ze zwyczajnie — jaki´s wariat, ot tak, dla zabawy. Słyszałam, z˙ e pojawił si˛e nowy nielegalny narkotyk, po którym ludzie maja˛ ochot˛e roznieca´c ogie´n. Tak czy siak, nie wiadomo, kto spalił Simsów i Boyerów. Naturalnie nikt niczego nie widział. I nikt si˛e nie uratował. Troch˛e to dziwne. Z jedenastu osób z˙ adnej nie udało si˛e wydosta´c na dwór. No i pani Sims zastrzeliła si˛e, podobno trzy dni temu. Tato powiedział, z˙ e słyszał, jak gliniarze mówili, z˙ e to musiało by´c mniej wi˛ecej jakie´s trzy dni temu. To by znaczyło, z˙ e zrobiła to dwa dni po tym, jak dowiedziała si˛e o s´mierci syna. Dzi´s rano ojciec wybrał si˛e do niej sprawdzi´c, jak si˛e miewa, bo nie było jej na wczorajszym nabo˙ze´nstwie. Cory przemogła si˛e, by pój´sc´ razem z nim, gdy˙z ˙ mi jej, z˙ e tam poszła. Truposze sa˛ tacy obrzydliwi. uwa˙zała, z˙ e tak wypada. Zal Nie do´sc´ , z˙ e cuchna,˛ to jeszcze gdy sa˛ starzy, l˛egnie si˛e w nich robactwo. Pies ich tracał. ˛ Przecie˙z sa˛ martwi. Ju˙z nie cierpia˛ i skoro nie przepadałe´s za nimi, kiedy jeszcze z˙ yli, niby z jakiej racji masz zamartwia´c si˛e, gdy umarli? Cory si˛e zamartwia. Gani mnie za to, z˙ e odbieram ból z˙ ywych, a sama sili si˛e na współczucie umarłym. Rozpisałam si˛e o pani Sims tylko dlatego, z˙ e sama si˛e zabiła. To mi nie daje spokoju. Wierzyła, tak samo jak tato, z˙ e samobójcy b˛eda˛ sma˙zy´c si˛e w piekle. Brała dosłownie i bez zastrze˙ze´n wszystkie madro´ ˛ sci Biblii. Mimo to, kiedy los przygniótł ja˛ bardziej, ni˙z mogła znie´sc´ , postanowiła skróci´c ból doczesny za cen˛e wiecznych mak ˛ po s´mierci. Jak mogła zdecydowa´c si˛e na taki krok? Czy rzeczywi´scie w cokolwiek wierzyła? Mo˙ze wszystko to było obłuda? ˛
19
A mo˙ze po prostu oszalała, poniewa˙z jej Bóg okazał si˛e wobec niej zbyt wymagajacy. ˛ Nie była Hiobem. Ilu jest Hiobów — w prawdziwym z˙ yciu? SOBOTA, 17 SIERPNIA 2024 Nie potrafi˛e przesta´c my´sle´c o pani Sims. W jaki´s sposób ona i jej samobójstwo splatały ˛ si˛e w mojej głowie ze zmarła˛ astronautka,˛ która˛ wywie´zli z jej nieba. Czuj˛e potrzeb˛e opisania tego, w co wierz˛e. Musz˛e poskłada´c razem te wszystkie porozsiewane strofy o Bogu, które pisuj˛e, odkad ˛ sko´nczyłam dwana´scie lat. Wi˛ekszo´sc´ nie jest zbyt dobra. Wyra˙zaja˛ to, co mam do powiedzenia, tyle z˙ e niezbyt udatnie. Jednak kilka wyszło mi tak, jak powinno. One równie˙z, podobnie jak s´mier´c tych dwóch osób, nie daja˛ mi spokoju. Szukam ucieczki we wszelkich pracach, jakie trzeba robi´c w domu, w kaplicy ojca i szkółce, gdzie Cory uczy dzieci z sasiedztwa. ˛ Mówiac ˛ szczerze, wszystko to niewiele mnie obchodzi, ale przynajmniej daje mi zaj˛ecie i m˛eczy na tyle, z˙ e przewa˙znie nie miewam ju˙z snów. A tato promienieje, gdy ludzie mówia˛ mu potem, jaka to jestem rozgarni˛eta i pracowita. Kocham go. Jest najlepszym człowiekiem, jakiego znam, i obchodzi mnie, co o mnie my´sli. Chciałabym, z˙ eby było inaczej, ale jednak tak jest. Nie wiem, ile to warte, jednak oto, w co wierz˛e. Upłyn˛eło troch˛e czasu, zanim si˛e w tym rozeznałam, i jeszcze troch˛e, nim, ze zwykłym słownikiem w r˛eku, w ko´ncu jako´s to sformułowałam — jasno i jak nale˙zy. W ciagu ˛ zeszłego roku moje credo przeszło jakie´s dwadzie´scia pi˛ec´ do trzydziestu chropawych, nieskładnych przeróbek, z których wreszcie wyłoniła si˛e wła´sciwa, prawdziwa wersja — ta, do której stale powracam: Bóg to Pot˛ega – Niesko´nczona, Nieodparta, Nieuchronna I oboj˛etna. Lecz Bóg jest te˙z uległy – Bywa oszustem I nauczycielem, Jest chaosem, Glina˛ do formowania. Istnieje, by Go kształtowa´c. Bóg to Przemiana.
20
Oto dosłowna prawda. Bogu nie sposób si˛e oprze´c, nie sposób go powstrzyma´c, lecz mo˙zna go kształtowa´c i ukierunkowywa´c. To znaczy, z˙ e do Boga wcale nie trzeba si˛e modli´c. Modlitwa pomaga wyłacznie ˛ modlacemu ˛ si˛e, jedynie przez to, z˙ e ukierunkowuje i umacnia jego intencje. Je´sli traktujemy je wła´snie w ten sposób, modlitwy pomagaja˛ nam ustanowi´c jedyny prawdziwy zwiazek ˛ z Bogiem. Pomagaja˛ nam nada´c Mu posta´c i pogodzi´c si˛e z istnieniem w postaciach, które On nam nadaje. Bóg jest pot˛ega˛ i w ostatecznym rozrachunku to On jest góra.˛ Mimo wszystko, je˙zeli zrozumiemy, z˙ e Bóg istnieje po to, by zosta´c przyobleczonym w posta´c, i z˙ e wcieli si˛e w nia˛ — dzi˛eki naszej zapobiegliwo´sci lub bez niej, czy tego chcemy, czy nie — mamy szans˛e co nieco oszuka´c w tej grze na nasza˛ korzy´sc´ i poprowadzi´c ja˛ po naszej my´sli. Tyle wiem. Zawsze to co´s. Nie jestem taka jak pani Sims. Nie jestem dobrym materiałem na Hioba; nie nadaj˛e si˛e, by najpierw ze sztywnym karkiem długo znosi´c cierpienie, a na koniec albo ukorzy´c si˛e przed Wszechwiedzacym ˛ i Wszechmocnym, albo ulec zagładzie. Mój Bóg nie darzy mnie ani miło´scia,˛ ani nienawi´scia; ˛ nawet mnie nie zna, wi˛ec nie czuwa nade mna.˛ Ja te˙z wcale Go nie kocham i nie mam wobec Niego z˙ adnego poczucia lojalno´sci. Mój Bóg po prostu jest. Mo˙ze w przyszło´sci b˛ed˛e bardziej podobna do Alicii Leal, tej astronautki. Tak samo jak ona wierz˛e w co´s, czego, jak sadz˛ ˛ e, bardzo potrzeba moim umierajacym, ˛ wypierajacym ˛ si˛e prawdy, zapatrzonym wstecz bli´znim. Jeszcze nie mog˛e da´c im tego wszystkiego. Nie wiem nawet, jak przekaza´c im wszystko, co ju˙z dla nich mam. Musz˛e si˛e tego nauczy´c. Przera˙zajace, ˛ ilu rzeczy musz˛e si˛e jeszcze nauczy´c. Jak mam to zrobi´c? Czy to wszystko prawda? Niebezpieczne pytanie. Czasami nie jestem pewna odpowiedzi. Nie dowierzam samej sobie. Watpi˛ ˛ e w to, co wydaje mi si˛e, z˙ e wiem. Staram si˛e zapomnie´c. Skoro mam racj˛e, czemu nie dostrzega tego nikt inny? Ka˙zdy pojmuje, z˙ e zmiany sa˛ czym´s nieuchronnym. Poczynajac ˛ od drugiego prawa termodynamiki po Darwinowska˛ teori˛e ewolucji, od buddyjskiego dogmatu, z˙ e nic nie jest trwałe, a wszelkie cierpienie wynika wyłacznie ˛ z naszej ułudy trwało´sci, po trzeci rozdział Ksi˛egi Koheleta („Wszystko ma swój czas. . . ”) — zmiana była i jest przejawem z˙ ycia, cz˛es´cia˛ naszego istnienia, reguła˛ powszechnej madro´ ˛ sci. Jednak nie sadz˛ ˛ e, by´smy do´swiadczali ju˙z wszystkiego, co ze soba˛ niesie. Nawet nie zacz˛eli´smy jeszcze ogarnia´c, jakie niesie mo˙zliwo´sci. Składamy gołosłowne deklaracje akceptacji, jak gdyby sama akceptacja tu wystarczała. Wcia˙ ˛z kreujemy nadludzi — nadrodziców, nadkrólów i nadkrólowe, nadstró˙zów prawa — czyniac ˛ z nich bóstwa, od których domagamy si˛e opieki, oczekujac, ˛ z˙ e stana˛ w pół drogi mi˛edzy nami a Bogiem. A przecie˙z Bóg jest tu
21
przez cały czas — formuje nas, a my Jego, mimochodem i od niechcenia, za to na tyle sposobów naraz — jak ameba, albo lepiej: jak rak. Jak Chaos. Nawet je´sli tak jest, czemu nie potrafi˛e postapi´ ˛ c jak inni — zignorowa´c tego, ˙ co oczywiste? Zy´c normalnie. Ju˙z samo to jest wystarczajaco ˛ trudne w dzisiejszym s´wiecie. Có˙z z tego, skoro ta moja prawda (ideologia? filozofia? nowa religia?) ani na chwil˛e mnie nie opuszcza, nie dajac ˛ o sobie zapomnie´c, nie pozwalajac ˛ si˛e uwolni´c. A mo˙ze. . . Mo˙ze to tylko co´s w stylu mojej skazy współodczuwania: jeszcze jedna odchyłka, kolejna zwariowana, gł˛eboko zakorzeniona iluzja, która˛ jestem dotkni˛eta? No wi˛ec jestem. W przyszło´sci b˛ed˛e musiała co´s z nia˛ pocza´ ˛c. Niewa˙zne, co powie albo zrobi mi ojciec — mimo zatruwajacej ˛ zgnilizny, panoszacej ˛ si˛e za murem, dokad ˛ moga˛ mnie wygna´c — b˛ed˛e musiała co´s z nia˛ zrobi´c. Ta rzeczywisto´sc´ s´miertelnie mnie przera˙za. ´ SRODA, 6 LISTOPADA 2024 Prezydent William Turner Smith przepadł we wczorajszych wyborach. Naszym nowym prezydentem — prezydentem elektem — został Christopher Charles Morpeth Donner. Czego mo˙zemy si˛e spodziewa´c w zwiazku ˛ z tym? Donner zapowiedział ju˙z, z˙ e w przyszłym roku, zaraz po obj˛eciu urz˛edu, we´zmie si˛e do likwidacji „tych nieekonomicznych, bezcelowych i niepotrzebnych” programów eksploracji Ksi˛ez˙ yca i Marsa. Programy zakrojone na mniejsza˛ skal˛e, jak na przykład projekty eksperymentalne czy komunikacyjne, maja˛ by´c sprywatyzowane, czyli zwyczajnie rozprzedane. ˙ Poza tym Donner ma w zanadrzu plan, jak znów da´c ludziom prac˛e. Zywi nadziej˛e, z˙ e uda mu si˛e zmieni´c prawo, znie´sc´ „zbyt restrykcyjna” ˛ norm˛e minimalnej płacy, a tak˙ze ustawy ekologiczne i o ochronie praw pracowniczych dla tych pracodawców, którzy zechca˛ zatrudnia´c bezdomnych, gwarantujac ˛ im przyuczenie do zawodu wraz z wy˙zywieniem i odpowiednimi warunkami mieszkaniowymi. Zastanawiam si˛e, co rozumie przez „odpowiednie”: dom, mieszkanie, kawalerk˛e? Łó˙zko we wspólnym pokoju? A mo˙ze w jakich´s koszarach? Miejsce na podłodze czy na gołej ziemi? A co z tymi, którzy maja˛ liczne rodziny? Czy nie b˛eda˛ traktowani jak zła inwestycja? Firmy zapewne ch˛etniej najma˛ samotnych, bezdzietne mał˙ze´nstwa albo w najlepszym razie te z jednym, góra z dwójka˛ dzieci. Bardzo jestem ciekawa. A te zniesione prawa? Czy to znaczy, z˙ e ci, co zgodza˛ si˛e zapewni´c ludziom jedzenie, wod˛e i jaki´s kat, ˛ gdzie b˛eda˛ mogli do˙zy´c swych dni, dostana˛ zielone ´swiatło, by całkiem legalnie tru´c, okalecza´c czy zara˙za´c ich chorobami? Tato postanowił ostatecznie nie głosowa´c na Donnera. Nie oddał głosu na z˙ adnego z kandydatów. Stwierdził, z˙ e na my´sl o politykach robi mu si˛e niedobrze.
Rok 2025 Inteligencja to zbiór indywidualnych zdolno´sci przystosowawczych. Przystosowawcze zmiany, jakie inteligentna rasa zdolna jest przej´sc´ w ciagu ˛ jednego tylko pokolenia, innym gatunkom zajmuja˛ całe generacje selektywnego rozmna˙zania i zabijania. Mimo to inteligencja jest wymagajaca. ˛ Niewła´sciwie skierowana lub wykorzystana, celowo albo przypadkiem, mo˙ze wpa´sc´ w szał płodzenia i u´smiercania. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
IV
Uczac ˛ si˛e przetrwa´c. Ofiara Boga Mo˙ze sta´c si˛e Jego wspólnikiem. Przezornie planujac, ˛ Mo˙ze sta´c si˛e Jego współtwórca.˛ Mo˙ze te˙z, Przez strach i krótkowzroczno´sc´ , Pozosta´c ofiara,˛ Jego igraszka˛ I zdobycza.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 1 LUTEGO 2025 Mieli´smy dzi´s po˙zar. Doro´sli bardzo si˛e boja˛ zaprószenia ognia, ale dzieciarnia, gdy tylko nie jest pilnowana, lubi si˛e nim bawi´c. Tym razem jeszcze sasiedz˛ twu si˛e upiekło. Amy Dunn, trzylatka, podpaliła tylko rodzinny warsztat. Gdy płomie´n pełznał ˛ ju˙z do góry po s´cianie, Amy przestraszyła si˛e i pop˛edziła do domu. Wiedzac, ˛ z˙ e zrobiła co´s złego, nikomu nie pisn˛eła ani słówka, tylko od razu schowała si˛e pod łó˙zkiem babki. W tym czasie wyschni˛ete drewno s´cian warsztatu rozgrzało si˛e i zaj˛eło na dobre. Robin Balter zauwa˙zyła dym i pociagn˛ ˛ eła za dzwon alarmowy, który wisi na wysepce na naszej ulicy. Robin ma dopiero dziesi˛ec´ lat, ale rezolutna z niej smarkula — jedna z wzorowych uczennic mojej macochy. Nie traci głowy. Gdyby nie zaalarmowała ludzi, jak tylko zobaczyła dym, po˙zar mógłby si˛e rozprzestrzeni´c. Usłyszawszy dzwonienie, jak wszyscy wybiegłam na dwór — zobaczy´c, co si˛e stało. Dunnowie mieszkaja˛ naprzeciw nas, wi˛ec te˙z od razu zauwa˙zyłam dym. Akcja po˙zarowa przebiegła tak, jak powinna. Doro´sli — m˛ez˙ czy´zni i kobiety — zagasili ogie´n za pomoca˛ ogrodowych w˛ez˙ y, łopat, mokrych r˛eczników i koców. Ci, którzy nie mieli w˛ez˙ y, dusili płomienie, zasypujac ˛ je ziemia.˛ My, starsze dzieci, te˙z pomagały´smy wsz˛edzie, gdzie mogły´smy si˛e przyda´c, gaszac ˛ nowe 24
zarzewia płomyków, rozniecane przez fruwajacy ˛ z˙ ar. Znosiły´smy wiadra na wod˛e, łopaty, koce i własne r˛eczniki. Wsz˛edzie było nas pełno i przygladały´ ˛ smy si˛e wszystkiemu szeroko otwartymi oczami. Najstarsi sasiedzi ˛ pilnowali dzieci, aby nie wchodziły w drog˛e i nie sprawiały kłopotu. Nie zwrócili´smy uwagi na to, z˙ e nie ma Amy. Przedtem nikt nie zauwa˙zył jej na podwórzu za domem Dunnów, wi˛ec teraz te˙z nikt o niej nie my´slał. Dopiero o wiele pó´zniej babka znalazła ja˛ i wydobyła z niej cała˛ prawd˛e. Warsztat został doszcz˛etnie zniszczony. Edwin Dunn zdołał ocali´c par˛e narz˛edzi ogrodniczych i stolarskich, ale naprawd˛e niewiele. Grejpfrutowe drzewko przy warsztacie i dwa brzoskwiniowe, które rosły z tyłu, były na wpół spalone, ale maja˛ szans˛e na prze˙zycie. Za to marchewki i kabaczki, ziemniaki i bezgłowa li´sciasta kapusta — wszystko zostało zdeptane na miazg˛e. Naturalnie nikt nie wezwał stra˙zy po˙zarnej. Nikt si˛e nie kwapił wzia´ ˛c na siebie opłat za interwencj˛e — po to tylko, by uratowa´c przerobiony na warsztat bezu˙zyteczny gara˙z, zwłaszcza z˙ e wi˛ekszo´sc´ rodzin i tak nie byłoby sta´c na przełkni˛ecie nadprogramowego, horrendalnego rachunku. Dostatecznie du˙zo zapłacimy za wod˛e, która˛ zu˙zyli´smy do gaszenia. Ciekawe, co si˛e stanie z ta˛ biedulka˛ Amy Dunn, która˛ nikt si˛e nie zajmuje. Rodzice daja˛ jej je´sc´ , co jaki´s czas myja˛ i doprowadzaja˛ do porzadku, ˛ ale wcale jej nie kochaja,˛ ba — nawet nie bardzo lubia.˛ Jej matka, Tracy, jest tylko o rok starsza ode mnie. Urodziła Amy jako trzynastolatka. Miała dwana´scie lat, gdy w ko´ncu zaszła w cia˙ ˛ze˛ za sprawa˛ dwudziestosiedmioletniego wuja, który od lat regularnie ja˛ gwałcił. Wujek Derek był postawnym, przystojnym blondynem, w dodatku bystrym i zabawnym, który dał si˛e lubi´c. Tracy od zawsze była prosta, z˙ eby nie powiedzie´c t˛epawa, przy tym stale wygladała ˛ na nadasan ˛ a˛ i przybrudzona.˛ Nawet gdy w rzeczywisto´sci jest czysta, sprawia wra˙zenie niedomytej i niedopranej. Bardzo mo˙zliwe, z˙ e niektóre z jej cech wzi˛eły si˛e wła´snie z tego wieloletniego zniewalania przez wuja Dereka. Wujek Derek był najmłodszym, ukochanym i ulubionym bratem mamy Tracy. Jednak kiedy ludzie połapali si˛e, co wyrabiał, m˛ez˙ czy´zni z naszego sasiedztwa ˛ zebrali si˛e i wszyscy razem poradzili mu, by lepiej przeprowadził si˛e gdzie indziej. Nie chcieli, z˙ eby taki sasiad ˛ mieszkał w pobli˙zu ich córek. Niedorzeczna, jak zwykle, matka Tracy zacz˛eła obwinia´c ja˛ za wygnanie Dereka, a nawet za własny wstyd. Niewiele dziewczat ˛ w sasiedztwie ˛ ma dzieciaka, zanim uda im si˛e zaciagn ˛ a´ ˛c chłopca do mojego ojca, z˙ eby połaczył ˛ ich s´wi˛etym w˛ezłem mał˙ze´nskim. Jednak nie znalazł si˛e z˙ aden kandydat do r˛eki Tracy, a na opiek˛e przedporodowa˛ albo aborcj˛e nie było pieni˛edzy. Amy, w miar˛e jak podrastała, coraz bardziej przypominała Tracy: ko´scistego, wiecznego niechluja z rzadkimi, strakowatymi ˛ włosami. Nie sadz˛ ˛ e, by kiedykolwiek wyładniała. Instynkty macierzy´nskie jako´s si˛e nie obudziły w Tracy, watpliwe ˛ te˙z, czy jej matka Christmas Dunn je ma. Wszyscy uwa˙zaja,˛ z˙ e cała rodzina Dunnów jest 25
szurni˛eta. Gnie˙zd˙za˛ si˛e w jednym domu w szesna´scioro i przynajmniej co trzeci Dunn to s´wir. Chocia˙z Amy akurat nie. Jeszcze nie. Chodzi samotna i zaniedbana, i jak ka˙zdy mały dzieciak pozostawiony za bardzo samemu sobie próbuje wynajdywa´c jakie´s zabawy. Nigdy nie widziałam, aby ja˛ bili czy przeklinali — co to, to nie. Dunnom bardzo zale˙zy, na opinii sasiadów. ˛ Tyle z˙ e nikt nie zwraca na Amy z˙ adnej uwagi. Wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edza, bawiac ˛ si˛e sama grzebaniem w piasku. Je ziemi˛e i wszystko, co z niej wykopie, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ robali. Nie tak dawno temu, z czystej ciekawo´sci, zabrałam ja˛ do nas do domu, przetarłam gabk ˛ a,˛ nauczyłam alfabetu i pokazałam, jak si˛e pisze jej imi˛e. Była wniebowzi˛eta. Jej dzieci˛ecy rozumek jest złakniony wiedzy i lubi, kiedy kto´s okazuje jej uwag˛e. Dzi´s wieczorem spytałam Cory, czy Amy mogłaby zacza´ ˛c wcze´sniej chodzi´c do szkoły. Najmłodsze dzieci, które uczy moja macocha, maja˛ sko´nczone albo przynajmniej prawie sko´nczone pi˛ec´ lat, ale tym razem zgodziła si˛e, by Amy przychodziła, pod warunkiem, z˙ e wezm˛e ja˛ pod swoja˛ opiek˛e. Spodziewałam si˛e tego, chocia˙z nie bardzo mnie to uszcz˛es´liwiło. Z drugiej strony — i tak pomagam zajmowa´c si˛e pi˛ecio- i sze´sciolatkami. Opiekuj˛e si˛e najmniejszymi brzdacami, ˛ odkad ˛ sama sko´nczyłam rok, i mam ju˙z tego po dziurki w nosie. Ale my´sl˛e, z˙ e je´sli teraz kto´s nie pomo˙ze Amy, pewnego dnia zmaluje co´s znacznie gorszego ni˙z sfajczenie przydomowego warsztatu. ´ SRODA, 19 LUTEGO 2025 Dom starej pani Sims odziedziczyli po niej jacy´s kuzyni. Szcz˛es´ciarze, z˙ e jeszcze maja˛ co odziedziczy´c. Gdyby nie nasz mur, ich spadek zostałby dawno wypatroszony, zaj˛ety przez dzikich lokatorów albo spalony z chwila,˛ kiedy opustoszał. A tak wszyscy sasiedzi ˛ wzi˛eli tylko z powrotem rzeczy, które podarowali pani Sims po włamaniu, no i zapasy z˙ ywno´sci, jakie były w domu. Bez sensu zostawia´c, z˙ eby si˛e zepsuły. Nie tkn˛eli´smy mebli, dywanów ani z˙ adnych urzadze´ ˛ n. Mogli´smy, ale nawet nie ruszyli´smy. Nie jeste´smy złodziejami. Wardell Parrish i Rosalee Payne my´sla˛ inaczej. Para małych, rdzawych rudzielców, obnoszacych ˛ si˛e z takimi samymi kwa´snymi minami jak pani Sims. Sa˛ dzie´cmi jedynego krewnego, z którym zmarłej staruszce udało si˛e utrzyma´c jaki´s kontakt i w miar˛e dobre stosunki. On jest dwukrotnym, ale bezdzietnym wdowcem; ona owdowiała tylko raz, za to ma siedmioro pociech. Nie sa˛ zwyczajnym rodze´nstwem, tylko bli´zniakami. Mo˙ze dzi˛eki temu dogaduja˛ si˛e jedno z drugim — bo z nikim innym za pioruna im nie wychodzi. Dzisiaj si˛e wprowadzaja.˛ Wcze´sniej zjawili si˛e par˛e razy, aby obejrze´c sobie dom, który wyra´znie bardziej przypadł im do gustu ni˙z dom ich rodziców, gdzie było jeszcze osiemna´scioro innych domowników. Za ka˙zdym razem, gdy przycho26
dzili, siedziałam akurat w małym pokoju, zaj˛eta lekcjami z moja˛ klasa˛ maluchów, wi˛ec do tej pory nie miałam okazji ich widzie´c; słyszałam tylko, jak rozmawiaja˛ z tata.˛ Siedzac ˛ w naszym saloniku, insynuowali, z˙ e przed ich przyjazdem rozszabrowali´smy dobytek pani Sims. Tato trzymał nerwy na wodzy. — Przecie˙z wiecie, z˙ e miesiac ˛ przed s´miercia˛ została obrabowana — tłumaczył. — Mo˙zna spyta´c na policji — je´sli ju˙z nie sprawdzili´scie. . . Od tamtej pory wspólnota cały czas pilnowała domu. Nikt w nim nie mieszkał ani z niczego go nie ogołocił. Je˙zeli macie zamiar z˙ y´c w´sród nas, powinni´scie to zrozumie´c. Wszyscy tutaj pomagaja˛ sobie, a nie okradaja˛ si˛e nawzajem. — Pewnie, kto by si˛e tam teraz przyznał. . . — wymamrotał Wardell Parrish. Siostra przerwała mu pospiesznie. — Nikogo o nic nie oskar˙zamy — powiedziała kłamliwie. — Zastanawialis´my si˛e tylko. . . Wiemy, z˙ e ciotka Marjorie miała co nieco ładnych rzeczy — na przykład bi˙zuteri˛e po matce. . . Bardzo cenna.˛ . . — Prosz˛e spyta´c o to policj˛e — odparł tato. — Tak, wiem, ale. . . — To niedu˙ze sasiedztwo ˛ — oznajmił ojciec. — Wszyscy si˛e tu znamy i polegamy na sobie. Zapadła chwila ciszy. Mo˙ze do bli´zniaków zaczynało dociera´c, co im chciał da´c do zrozumienia. — Nie jeste´smy specjalnie towarzyscy — zaczał ˛ znów Wardell Parrish. — Pilnujemy własnych spraw. I znowu siostra wtraciła ˛ si˛e, aby mu przerwa´c. — Jestem pewna, z˙ e wszystko dobrze si˛e uło˙zy. Na pewno b˛edziemy z˙ y´c w zgodzie. Nie spodobali mi si˛e podczas tej rozmowy, a znielubiłam ich jeszcze bardziej, gdy ich zobaczyłam. Odnosza˛ si˛e do nas, jakby´smy wszyscy cuchn˛eli, a tylko oni nie. Naturalnie nie ma znaczenia, czy ich lubi˛e, czy nie. Nie ich jednych w sa˛ siedztwie nie darz˛e sympatia.˛ Chodzi o to, z˙ e nie mam za grosz zaufania do rodze´nstwa Payne-Parrish. Dzieci wydaja˛ si˛e w porzadku, ˛ ale ich mama i wuj. . . Nie chciałabym musie´c na nich polega´c. Nawet w drobiazgach. Payne i Parrish1 . Jakie pyszne nazwiska. SOBOTA, 22 LUTEGO 2025 Wpadli´smy dzi´s na sfor˛e zdziczałych psów. Pojechali´smy na wzgórza, z˙ eby po´cwiczy´c strzelanie do celu — ja, tato, Joanne Garfield z kuzynka˛ i jej chłopcem Haroldem Harrym Balterem, moja sympatia Curtis Talcott, jego brat Michael 1
przyp. tłum.: Payne, homofon słowa pain – ból; Parrish, homofon słowa parish – parafia
27
i jeszcze Aura Moss i jej brat Peter. Drugim dorosłym opiekunem był Jay, ojciec Joanne. Fajny z niego go´sc´ i dobry strzelec. Tato lubi z nim współpracowa´c, chocia˙z czasami zdarzaja˛ si˛e problemy. Garfieldowie i Balterowie sa˛ biali, a cała reszta — wszyscy jeste´smy czarni. W dzisiejszych czasach taka mieszanka mo˙ze s´ciagn ˛ a´ ˛c niebezpiecze´nstwo. Ludzie na ulicach przyzwyczaili si˛e ba´c i nienawidzi´c ka˙zdego spoza własnej grupy, ale na nas, poniewa˙z byli´smy czujni i uzbrojeni, tylko si˛e gapili, nikt nie odwa˙zył si˛e nas zaczepi´c. Nasze sasiedztwo ˛ jest za małe, by bawi´c si˛e w te wszystkie rasowe gierki. Na poczatku ˛ wszystko szło jak zwykle. Bracia Talcottowie najpierw pokłócili si˛e ze soba,˛ a potem z Mossami. Mossowie zawsze obwiniaja˛ innych o wszystko, cokolwiek sami schrzania,˛ dlatego cz˛esto-g˛esto wdaja˛ si˛e w sprzeczki z wi˛ekszos´cia˛ sasiadów. ˛ Najgorszy jest Peter Moss, bo stale próbuje na´sladowa´c własnego ojca, który jest sko´nczonym gówniarzem. Du˙zy Moss ma trzy z˙ ony. Dosłownie: trzy naraz. Karen, Natalie i Zahr˛e. Wszystkie maja˛ z nim dzieci, cho´c Zahra, najmłodsza i najładniejsza, na razie tylko jedno. Karen jest jego jedyna˛ s´lubna˛ z˙ ona,˛ ale pozwoliła mu sprowadzi´c do domu najpierw jedna,˛ a pó´zniej druga˛ kobiet˛e i nazywa´c je z˙ onami. Wydaje mi si˛e, z˙ e po prostu my´slała, z˙ e nie da sobie sama rady z trójka˛ dzieci, gdy sprowadził Natalie, a potem ju˙z z piatk ˛ a,˛ kiedy przygruchał sobie Zahr˛e. Mossowie nie chodza˛ do ko´scioła. Richard Moss wykombinował sobie własna˛ religi˛e — zlepek prawd Starego Testamentu i tradycyjnych praktyk zachodnioafryka´nskich. Powiada, z˙ e Bóg z˙ yczy sobie, aby m˛ez˙ czy´zni byli patriarchami, panami i obro´ncami kobiet, a tak˙ze ojcami tylu dzieci, ilu tylko si˛e da. Pracuje jako in˙zynier w jednej z tych wielkich kompanii wodnych, wi˛ec sta´c go, by przygadywa´c najładniejsze młode bezdomne dziewczyny i z˙ y´c z nimi w poligamicznych zwiazkach. ˛ Gdyby tylko był w stanie wszystkie wy˙zywi´c, pewnie ch˛etnie wziałby ˛ sobie i dwadzie´scia. Dochodza˛ mnie słuchy, z˙ e podobne układy to bynajmniej nie rzadko´sc´ w innych sasiedztwach. ˛ Niektórzy faceci ze s´redniej klasy udowadniaja,˛ z˙ e sa˛ prawdziwymi m˛ez˙ czyznami, biorac ˛ sobie mnóstwo z˙ on — na stałe albo i na tymczasem. Z kolei ci z wy˙zszej klasy potwierdzaja˛ własna˛ m˛esko´sc´ , majac ˛ wprawdzie jedna˛ z˙ on˛e, ale za to gromadk˛e s´licznych i oczywista młodych słu˙za˛ cych do jednorazowego u˙zytku. Obrzydliwo´sc´ . Gdy tylko która´s zajdzie w cia˙ ˛ze˛ — je´sli jej bogaty opiekun nie we´zmie jej w obron˛e — jego prawdziwa s´lubna z˙ ona natychmiast wyrzuca taka˛ z domu na głód i poniewierk˛e. Zastanawiam si˛e, czy wła´snie tak ma ju˙z by´c. Czy to jest nasza przyszło´sc´ : olbrzymie ludzkie rzesze, grz˛eznace ˛ do wyboru w niewolnictwie a la prezydent elekt Donner albo Richard Moss? Pedałowali´smy pod gór˛e do wylotu River Street, zostawiajac ˛ w tyle ostatnie mury sasiedztw, ˛ ostatnie zrujnowane, ju˙z nieogrodzone domy, ostatni kawałek pop˛ekanego asfaltu; mijali´smy sklecone ze szmat albo patyków chałupy mieszkajacych ˛ na dziko uliczników i biedaków, którzy gapili si˛e na nas tym swoim 28
okropnym, pustym wzrokiem; wy˙zej, dalej pod gór˛e, była ju˙z tylko zwykła polna droga. Na koniec zsiedli´smy z rowerów i waskim ˛ szlakiem prowadzili´smy je na dno jednego z kanionów, gdzie c´ wiczymy strzelanie do celu. Tym razem wszystko wydawało si˛e w porzadku, ˛ ale nigdy za du˙zo ostro˙zno´sci. Ludzie wykorzystuja˛ kaniony do robienia rozmaitych rzeczy. Je˙zeli zdarzy si˛e, z˙ e w którym´s znajdujemy trupa, nie wracamy tam przez dłu˙zszy czas. Tato stara si˛e chroni´c nas przed tym, co dzieje si˛e na s´wiecie, ale przecie˙z nie jest w stanie. Wie o tym, dlatego jednocze´snie próbuje nauczy´c nas, jak mamy broni´c si˛e sami. Wi˛ekszo´sc´ z nas c´ wiczy tak˙ze przy domu; grzejemy z wiatrówek do prowizorycznych tarcz albo do wiewiórek czy ptaków. Ja te˙z zaliczyłam to wszystko. Trafiam całkiem-całkiem, ale nie lubi˛e mierzy´c do ptaków ani wiewiórek. To tato nalegał, bym nauczyła si˛e do nich strzela´c. Powiedział, z˙ e ruchome cele poprawia˛ dokładno´sc´ . Przypuszczam jednak, z˙ e chodziło mu o co´s wi˛ecej. Sadz˛ ˛ e, z˙ e chciał si˛e przekona´c, czy potrafi˛e to zrobi´c — czy te˙z strzelanie do z˙ ywego stworzenia wyzwoli moja˛ hiperempati˛e. Nie wyzwoliło. Wprawdzie nie podobało mi si˛e to, ale nie czułam bólu. To było raczej jak pot˛ez˙ ny, lecz mi˛ekki, dziwny podmuch czego´s niewidzialnego — jakby uderzyła we mnie wielka kula powietrza, tyle z˙ e nie czułam z˙ adnego zimna, z˙ adnego wiatru. Cho´c doznanie to jest zawsze delikatne, to przy wiewiórkach i czasem przy szczurach odczuwam mocniej ni˙z przy ptakach. Tak czy siak, trzeba było zabija´c wszystkie trzy gatunki, bo ka˙zdy wyjadał nam z˙ ywno´sc´ albo niszczył uprawy. Najwi˛ecej spustosze´n siały w´sród owoców: brzoskwi´n, s´liwek, s´liw daktylowych, fig i orzechów. Pod˙zerały te˙z truskawki, je˙zyny i winogrona. Nie oszcz˛edzały niczego, cokolwiek zasadzili´smy, je´sli tylko mogły si˛e do tego dobra´c. Zwłaszcza ptaki sa˛ wielkimi szkodnikami, bo potrafia˛ wsz˛edzie wlecie´c, ale i tak je lubi˛e. Zazdroszcz˛e im, z˙ e umieja˛ lata´c. Czasami wstaj˛e o s´wicie i wychodz˛e na dwór tylko po to, by im si˛e przypatrywa´c, gdy jeszcze nie ma nikogo, kto by je spłoszył lub zastrzelił. Teraz kiedy jestem ju˙z do´sc´ du˙za, by je´zdzi´c na sobotnie c´ wiczenia strzeleckie, nie mam zamiaru zastrzeli´c ju˙z ani jednego ptaka — bez wzgl˛edu na to, co powie tato. Przecie˙z to, z˙ e jestem w stanie zabi´c ptaka czy wiewiórk˛e, nie znaczy wcale, z˙ e byłoby mnie sta´c na u´smiercenie człowieka — jakiego´s złodzieja na przykład, podobnego do tych, co obrobili pania˛ Sims. Nie mam poj˛ecia, czy zdobyłabym si˛e na co´s takiego. A je´sli nawet — nie wiem, co wtedy stałoby si˛e ze mna.˛ Te˙z bym umarła?
***
To przez ojca tyle uwagi po´swi˛ecamy broni i strzelaniu. Nigdy nie rusza si˛e poza mury sasiedztwa ˛ bez swojego automatycznego pistoletu kaliber dziewi˛ec´ 29
milimetrów. Nosi go na biodrze, tak aby wszyscy dobrze go widzieli. Mówi, z˙ e to odstrasza przed popełnieniem bł˛edu. Ludzie, którzy nosza˛ bro´n, te˙z gina˛ — przewa˙znie wzi˛eci w krzy˙zowy ogie´n albo od kuli snajpera — ale ci, co jej nie nosza,˛ sa˛ zabijani o wiele cz˛es´ciej. Prócz zwykłego pistoletu tato ma jeszcze dziewi˛eciomilimetrowy maszynowy, który zostawia Cory na wszelki wypadek, ilekro´c wychodzi z domu. Oba zostały wyprodukowane przez niemiecka˛ firm˛e Heckler & Koch. Tato nigdy nie zdradził, skad ˛ wytrzasnał ˛ maszynówk˛e. To naturalnie nielegalne, wi˛ec go rozumiem. Musiała kosztowa´c mnóstwo forsy. Wynosił jaz domu tylko par˛e razy, z˙ eby´smy wszyscy troje: on sam, Cory i ja, mogli nauczy´c si˛e nia˛ posługiwa´c. To samo czeka moich braci, kiedy podrosna.˛ Cory ma stara˛ trzydziestk˛eósemk˛e smith & wessona — jeszcze z czasów, nim wyszła za tat˛e. I naprawd˛e dobrze sobie z nia˛ radzi. Dzi´s mi ja˛ po˙zyczyła. Nie mamy najlepszych ani najnowszych pukawek w sasiedztwie, ˛ ale dzi˛eki tacie i Cory, którzy utrzymuja˛ je w dobrym stanie, wszystkie sa˛ na chodzie. Teraz i ja mam zacza´ ˛c im w tym pomaga´c. B˛eda˛ mieli wi˛ecej czasu na c´ wiczenia i zdobywanie pieni˛edzy na amunicj˛e. Na zgromadzeniach mieszka´nców sasiedztwa ˛ tato stale przekonywał, aby w ka˙zdej rodzinie wszyscy doro´sli mieli bro´n, potrafili si˛e z nia˛ obchodzi´c i konserwowa´c ja.˛ — Musicie tak nauczy´c si˛e u˙zywa´c broni — powtarzał im nieraz — by´scie zawsze, o ka˙zdej porze, byli w stanie si˛e obroni´c — o drugiej w nocy tak samo dobrze i skutecznie, jak w s´rodku dnia. Z poczatku ˛ paru sasiadom ˛ nie przypadło to do gustu — starsi mówili, z˙ e od obrony ludzi jest policja; młodsi bali si˛e, z˙ e jakie´s małe dziecko mo˙ze znale´zc´ bro´n; niektórzy pobo˙zni uwa˙zali, z˙ e głoszacemu ˛ ewangeli˛e duchownemu nie przystoi paradowa´c pod bronia.˛ Tak było dobrych kilka lat temu. — Policji — odpowiadał im ojciec — mo˙ze uda si˛e was pom´sci´c, ale na pewno nie ochroni´c. Robi si˛e coraz gorzej. A co do dzieci. . . Có˙z, tu macie racj˛e, zawsze jest ryzyko. Ale przecie˙z wystarczy pilnowa´c si˛e i trzyma´c bro´n poza ich zasi˛egiem, dopóki sa˛ małe, a potem, kiedy urosna,˛ nauczy´c je, jak bezpiecznie si˛e z nia˛ obchodzi´c. Sam tak postapi˛ ˛ e z moimi. Wierz˛e, z˙ e je´sli ich doro´sli rodzice b˛eda˛ wiedzieli, jak je obroni´c, nasze dzieci zyskaja˛ wi˛eksze szans˛e, aby do˙zy´c dorosło´sci. Przerwał, powiódł wzrokiem po zebranych, a po chwili mówił dalej: — Ja te˙z mam z˙ on˛e i pi˛ecioro dzieci — zaczał ˛ — i co dzie´n b˛ed˛e modlił si˛e za nich wszystkich. Jednak prócz tego dopilnuj˛e, z˙ eby ka˙zde z nich nauczyło si˛e, jak si˛e broni´c. I póki starczy mi sił, sam b˛ed˛e zawsze gotów zasłoni´c moja˛ rodzin˛e w razie napa´sci ka˙zdego intruza. Znów urwał na krótka˛ chwil˛e.
30
— Teraz ju˙z wiecie, co ja uwa˙zam za słuszne. Reszta niech postapi ˛ według własnego uznania. Dzi´s ka˙zde domostwo ma co najmniej dwie sztuki broni. Tato przypuszcza, z˙ e niektóre z nich sa˛ tak dobrze pochowane — na przykład bro´n pani Sims — z˙ e w prawdziwej potrzebie wła´sciciele nie zda˙ ˛za˛ ich wyja´ ˛c. Postanowił si˛e tym zaja´ ˛c. Wszystkie dzieci, które chodza˛ do naszej szkoły, maja˛ lekcje posługiwania si˛e bronia.˛ Pi˛etnastolatki, po zaliczeniu odpowiedniego testu, pod opieka˛ dwojga lub trojga dorosłych zabiera si˛e na wzgórza na c´ wiczenia w strzelaniu do celu. To taki nasz obrz˛ed inicjacji. Za ka˙zdym razem, gdy który´s z dorosłych zwołuje grup˛e na strzelanie, mój braciszek Keith a˙z skamle, by go zabra´c, jednak granica wieku jest s´ci´sle przestrzegana. Niepokoi mnie, z˙ e Keith tak strasznie pali si˛e do broni. Tato jakby specjalnie si˛e tym nie martwił, ale ja tak.
***
Hen, za ostatnimi chałupami na stokach, zawsze jeszcze mo˙zna natkna´ ˛c si˛e na czeredy koczujacych ˛ bezdomnych i watahy dzikich psów. I ludzie, i zwierz˛eta poluja˛ na króliki, oposy i wiewiórki, a tak˙ze na siebie nawzajem. Oba gatunki nie gardza˛ te˙z padlina.˛ Psy nale˙zały kiedy´s do ludzi. Ale psy jadaja˛ mi˛eso, a w dzisiejszych czasach z˙ aden biedak czy nawet przedstawiciel klasy s´redniej, któremu trafi si˛e jadalny kawałek mi˛esa, za nic nie odda go zwierz˛eciu. Tylko bogacze trzymaja˛ jeszcze psy — jedni, bo je lubia,˛ inni do pilnowania majatków, ˛ rezydencji czy firm. Cho´c oczywi´scie krezusi maja˛ całe mnóstwo innych zabezpiecze´n, psy zapewniaja˛ im dodatkowa˛ ochron˛e: odstraszaja˛ ludzi. Kiedy ju˙z troch˛e postrzelałam, oparta o głaz, przygladałam ˛ si˛e, jak sobie radzi reszta. Nagle spostrzegłam psa: stał całkiem niedaleko i obserwował mnie. Spiczastouchy samiec z z˙ ółtobrazow ˛ a,˛ krótka˛ sier´scia.˛ Był zdecydowanie za mały, aby urzadzi´ ˛ c sobie ze mnie wy˙zerk˛e, poza tym miałam mojego po˙zyczonego smith & wessona — wi˛ec gdy tak patrzył na mnie, te˙z go sobie obejrzałam. Był chudy, ale nie wygladał ˛ na zagłodzonego. W˛eszył w powietrzu — cały czas czujny, lecz zaciekawiony. Przypomniało mi si˛e, z˙ e psy podobno bardziej kieruja˛ si˛e w˛echem ni˙z wzrokiem. — Popatrz — powiedziałam do Joanne Garfield, która stała blisko mnie. Obróciła si˛e i a˙z si˛e zachłysn˛eła. Od razu poderwała bro´n, celujac ˛ do psa, który natychmiast czmychnał, ˛ znikajac ˛ mi˛edzy wyschni˛etymi krzakami i skałkami. Obracajac ˛ si˛e, Joanne wodziła wzrokiem na wszystkie strony, jak gdyby w obawie, z˙ e podchodzi nas cała sfora, ale nic tam nie było. Cała si˛e trz˛esła. 31
— Przepraszam — odezwałam si˛e. — Nie wiedziałam, z˙ e si˛e ich boisz. Wzi˛eła gł˛eboki oddech i znowu popatrzyła na miejsce, gdzie przedtem czatował zwierzak. — Ja te˙z nie — wyszeptała. — Pierwszy raz byłam tak blisko psa. Wła´sciwie. . . szkoda, z˙ e nie zda˙ ˛zyłam lepiej mu si˛e przyjrze´c. W tej samej chwili Aura Moss wrzasn˛eła i wygarn˛eła z automatycznej llamy, nale˙zacej ˛ do jej ojca. Wyjrzałam zza głazu i zobaczyłam, jak celuje w stron˛e skałek, bełkoczac ˛ nieskładnie. — Tam jest! — jej słowa zlewały si˛e ze soba.˛ — Jakie´s zwierz˛e, buro˙zółte z ogromnymi kłami. Miało otwarty pysk! Wielka˛ paszcz˛e! — Durna dziewucho, omal mnie nie postrzeliła´s! — ryknał ˛ Michael Talcott. Dopiero teraz zauwa˙zyłam, z˙ e schował si˛e, przycupnawszy ˛ za kamieniem. Musiał sta´c dokładnie na linii ognia, ale chyba nic mu nie zrobiła. — Odłó˙z bro´n, Auro — polecił mój ojciec. Chocia˙z mówił cicho, wida´c było, z˙ e jest zły. Nie wiem, jak Aura, lecz ja wyra´znie to czułam. — Ale tam było zwierz˛e! — upierała si˛e Aura. — Du˙ze. Mo˙ze jeszcze czai si˛e w pobli˙zu. — Auro! — Tato wyra´znie podniósł głos, nadajac ˛ mu twardy ton. Dziewczyna spojrzała na niego i jakby oprzytomniała, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e mo˙ze czeka´c ja˛ powa˙zniejsze zmartwienie ni˙z jaki´s pies. Zerknawszy ˛ na rewolwer, który wcia˙ ˛z tkwił w jej dłoni, zmarszczyła brwi, po czym zabezpieczyła go i wsun˛eła do kabury. — Mike? — rzucił pytajaco ˛ ojciec. — Nic mi nie jest — odpowiedział Michael Talcott. — Ale to na pewno nie jej zasługa! — To nie była moja wina — jakby na sygnał zacz˛eła broni´c si˛e Aura. — Zobaczyłam zwierz˛e. Mogło ci˛e zagry´zc´ ! Podkradało si˛e do nas! — To był chyba zwyczajny pies — wtraciłam ˛ si˛e. — Widziałam, jak nas obserwował. Uciekł, kiedy Joanne wymierzyła w niego. — Trzeba go było zastrzeli´c — odezwał si˛e Peter Moss. — Na co czekała´s? A˙z skoczy komu´s do gardła? — Co robił? — spytał Jay Garfield. — Tylko si˛e przypatrywał? — Tak — potwierdziłam. — Nie wygladał ˛ na w´sciekłego ani zagłodzonego. I wcale nie był du˙zy. Nie sadz˛ ˛ e, by mógł by´c dla nas niebezpieczny. Jest nas za du˙zo — i wszyscy jeste´smy wi˛eksi od niego. — Ja widziałam olbrzyma — obstawała przy swoim Aura. — Miał otwarta˛ paszcz˛e! Raptem co´s mnie tkn˛eło; podeszłam do Aury.
32
— To dlatego, z˙ e ziajał — powiedziałam. — Psy dysza,˛ gdy sa˛ zm˛eczone. To wcale nie znaczy, z˙ e sa˛ złe albo głodne. Patrzac ˛ na nia,˛ przez moment si˛e zawahałam. — Nigdy przedtem nie widziała´s psa, prawda? Pokr˛eciła głowa.˛ — Sa˛ s´miałe, ale nie na tyle, z˙ eby były niebezpieczne dla takiej du˙zej grupy jak nasza. Nie ma si˛e czego ba´c. Chyba nie do ko´nca uwierzyła w moje słowa, jednak sprawiała wra˙zenie, jakby troch˛e si˛e uspokoiła. Wszystkie Mossówny były w domu tyranizowane i jednocze´snie trzymane pod kloszem. Rodzice rzadko pozwalali im wychyli´c nos poza mury sasiedztwa. ˛ Nawet uczyły si˛e w domu pod okiem matek, pilnowane przed grzeszno´scia˛ i zepsuciem reszty s´wiata — zgodnie z religia,˛ która˛ wykombinował sobie ich ojciec. A˙z dziwne, z˙ e puszczał Aur˛e na nasze wspólne lekcje obchodzenia si˛e z bronia˛ i c´ wiczenia strzeleckie. Mam nadziej˛e, z˙ e wyjdzie jej to na dobre — i z˙ e przy okazji nikogo z nas nie zastrzeli. — Zosta´ncie wszyscy na swoich miejscach — zarzadził ˛ tato. Rzuciwszy spojrzenie Jayowi Garfieldowi, wszedł mi˛edzy pobliskie skałki i karłowate d˛ebiny, chcac ˛ sprawdzi´c, czy mo˙ze Aura w co´s trafiła. Swa˛ automatyczna˛ dziewi˛eciomilimetrówk˛e trzymał odbezpieczona˛ w dłoni. Na niespełna minut˛e zniknał ˛ nam z oczu. Wychynał ˛ z chaszczy z wyrazem twarzy, którego nie umiałam rozszyfrowa´c. — Schowajcie bro´n — polecił. — Wracamy do domu. — Zabiłam to? — koniecznie chciała wiedzie´c Aura. — Nie. Bierzcie rowery. Przez chwil˛e poszeptał co´s z Jayem Garfieldem. Jay tylko westchnał. ˛ Joanne i ja patrzyły´smy wyczekujaco. ˛ Paliła nas ciekawo´sc´ , ale wiedziały´smy, z˙ e póki nie uznaja˛ za stosowne, i tak nie pisna˛ nawet słówka. — Musiał zobaczy´c co´s wi˛ecej ni˙z postrzelonego psa — odezwał si˛e z tyłu Harold Balter. Joanne cofn˛eła si˛e i stan˛eła przy nim. — Mo˙ze cała˛ zgraj˛e, psia˛ albo ludzka˛ — zastanawiałam si˛e. — Albo znalazł trupa. Jak si˛e pó´zniej dowiedziałam: nie jednego, lecz cała˛ rodzin˛e. Kobiet˛e, mniej wi˛ecej czteroletniego chłopczyka i niemowl˛e — wszystkie ciała były cz˛es´ciowo zjedzone. Tato powiedział mi o nich dopiero, gdy dotarli´smy do domu. W kanionie widziałam tylko, z˙ e jest zdenerwowany. — Gdyby w okolicy le˙zały zwłoki, poczuliby´smy, jak s´mierdza˛ — sprzeciwił si˛e Harry. — Nie, gdyby były s´wie˙ze — odparowałam. Joanne spojrzała na mnie i westchn˛eła, zupełnie jak jej tata.
33
— Je´sli tam naprawd˛e le˙zały trupy, ciekawe, gdzie pojedziemy strzela´c nast˛epnym razem; i kiedy b˛edzie ten nast˛epny raz? Peter Moss i bracia Talcottowie zacz˛eli sprzecza´c si˛e, czyja to wina, z˙ e Aura omal nie postrzeliła Michaela, a˙z tato musiał si˛e wtraci´ ˛ c i im przerwa´c. Potem podszedł do Aury, sprawdzi´c, czy wszystko z nia˛ w porzadku. ˛ Mówił co´s do niej, ale nie usłyszałam co; zobaczyłam tylko, z˙ e po jej policzku spłyn˛eła łza. Aura jest skora do płaczu. Od dziecka taka była. Tato zostawił ja˛ i poprowadził nasza˛ grupk˛e s´cie˙zka,˛ która pi˛eła si˛e w gór˛e wawozu. ˛ Aura sprawiała wra˙zenie przybitej. Prowadzac ˛ rowery, jednocze´snie rozgladali´ ˛ smy si˛e wszyscy na boki. Zauwa˙zyli´smy teraz, z˙ e po okolicy grasowało wi˛ecej psów. Prawd˛e mówiac, ˛ obserwowała nas cała wielka sfora. Jay Garfield zwolnił i szedł ostatni, aby osłania´c nam tyły. — Powiedział, z˙ e musimy trzyma´c si˛e razem — wyznała mi Joanne, zobaczywszy, z˙ e ogladam ˛ si˛e za siebie i patrz˛e na jej ojca. — Ty i ja? — Tak, i Harry. Mówił, z˙ e powinni´smy pilnowa´c si˛e nawzajem. — Nie wierz˛e, by te psy były na tyle durne albo wygłodzone, z˙ eby rzuca´c si˛e na nas w biały dzie´n. Raczej zaczekaja˛ do zmroku i dopadna˛ jakiego´s samotnego ulicznika. — Rany boskie, zamknij si˛e. Waska ˛ dró˙zka, która˛ schodziło si˛e na dno, a pó´zniej wychodziło z kanionu, to kiepskie miejsce do obrony przed atakiem zgrai psów. Nietrudno było samemu potkna´ ˛c si˛e i spa´sc´ z kamienistej grani, a co dopiero zosta´c zwalonym z nóg przez psa albo drugiego człowieka. Tak czy owak oznaczało to runi˛ecie w dół i upadek z wysoko´sci kilkuset stóp. Z dołu słycha´c było, jak psy z˙ ra˛ si˛e mi˛edzy soba.˛ Mo˙ze przechodzili´smy zbyt blisko ich nor albo legowisk? A mo˙ze — pomy´slałam — zanadto zbli˙zyli´smy si˛e do zdobyczy, która˛ wła´snie jadły? — Je˙zeli podejda˛ — zaczał ˛ mój ojciec spokojnym, równym tonem — macie stana´ ˛c nieruchomo, wycelowa´c i strzeli´c. Tylko to mo˙ze was ocali´c. Zastygna´ ˛c w bezruchu, wymierzy´c i wypali´c. Miejcie oczy szeroko otwarte, ale zachowajcie spokój. Wspinali´smy si˛e serpentynami s´cie˙zek, a ja powtarzałam w my´slach jego słowa. Byłam pewna, z˙ e tato wła´snie tego od nas oczekiwał. Aurze dalej kapały łzy — widziałam, jak rozmazuje je sobie po buzi, brudzac ˛ si˛e jak mały dzieciak. Była za bardzo pogra˙ ˛zona we własnym nieszcz˛es´ciu i strachu, by w razie niebezpiecze´nstwa na co´s nam si˛e mogła przyda´c. Dotarli´smy prawie na sam szczyt i nic si˛e nie stało. Od jakiego´s czasu nie widzieli´smy ani jednego psa. Chyba wszyscy zacz˛eli si˛e ju˙z rozlu´znia´c i uspokaja´c. Wtem, gdzie´s od czoła naszej idacej ˛ g˛esiego gromadki, hukn˛eły trzy wystrzały. Wi˛ekszo´sc´ z nas zastygła, nie rozumiejac, ˛ co si˛e mogło zdarzy´c. 34
— Nie zatrzymywa´c si˛e — zawołał tato. — Nic si˛e nie stało. Jedno bydl˛e podeszło za blisko. — Nie jeste´s ranny? — odkrzykn˛ełam. — Nie — odpowiedział. — Bad´ ˛ zcie czujni, idziemy dalej. Zbici w ciasna˛ gromadk˛e, jedno za drugim mijali´smy zastrzelonego psa. Był wi˛ekszy i miał bardziej siwa˛ sier´sc´ ni˙z tamten, którego widziałam przedtem. Wydawał mi si˛e pi˛ekny. Przypominał wilki, które ogladałam ˛ na zdj˛eciach i obrazkach. Le˙zał wklinowany mi˛edzy nawis skalny przy stromej s´cianie parowu, ledwie par˛e kroków wy˙zej od nas. Jeszcze si˛e ruszał. Gdy si˛e obrócił, zobaczyłam krwawe rany. Przygryzłam j˛ezyk, zaczynajac ˛ współodczuwa´c ból, który nim targał. Co mam robi´c? I´sc´ dalej? Nie byłam w stanie. Jeszcze krok, a upadn˛e, bezbronna wobec cierpienia. Albo zwal˛e si˛e na dno kanionu. — Jeszcze z˙ yje — odezwała si˛e Joanne za moimi plecami. — Rusza si˛e. Przednie łapy przebierały, jak gdyby chciały biec, drapiac ˛ pazurami o skał˛e. Pomy´slałam, z˙ e chyba zaraz zwymiotuj˛e. Ból w brzuchu dokuczał mi coraz bardziej, a˙z poczułam, jakby przeszyła mnie jaka´s szpila. Całym lewym ramieniem oparłam si˛e o rower; prawa˛ r˛eka˛ wyj˛ełam smith & wessona, wycelowałam i strzeliłam pi˛eknemu stworzeniu w głow˛e. Poczułam twarde, mocne uderzenie kuli — wra˙zenie zupełnie obok bólu. Pó´zniej byłam s´wiadkiem, jak pies umiera. Widziałam, jak szarpie si˛e, wzdryga, rozciaga ˛ na cała˛ długo´sc´ i nieruchomieje. Patrzyłam na jego agoni˛e i prze˙zywałam ja.˛ ˙ Zycie wypaliło si˛e w nim jak zapałka, kładac ˛ raptownie kres cierpieniu. Zapłon˛eło jeszcze w ko´ncowym rozbłysku i zgasło. Byłam odr˛etwiała. Gdyby nie rower, run˛ełabym na ziemi˛e. Wszyscy, z przodu i z tyłu, cisn˛eli si˛e do mnie. Słyszałam ich, nim jeszcze byłam w stanie cokolwiek dojrze´c. — Ju˙z po nim — dobiegł mnie głos Joanne. — Biedaczek. — Co takiego? — spytał tato. — Jeszcze jeden? W ko´ncu udało mi si˛e zobaczy´c go wyra´znie. Aby tak pr˛edko doj´sc´ tu z powrotem do nas, musiał balansowa´c na samej kraw˛edzi s´cie˙zki. I to biegiem. — Nie, ten sam — wyja´sniłam, gdy ju˙z udało mi si˛e pozbiera´c. — Jeszcze z˙ ył. Widzieli´smy, jak si˛e ruszał. — Wpakowałem mu trzy kule — stwierdził zdziwiony. — Naprawd˛e si˛e ruszał, pastorze Olamina — po´swiadczyła Joanne. — I cierpiał. Gdyby nie Lauren, i tak kto´s musiałby go dobi´c. Ojciec odetchnał. ˛ — Dobrze, wi˛ec ju˙z nie cierpi, a my zabierajmy si˛e stad. ˛ Nagle, jak gdyby dopiero teraz dotarł do niego sens tego, co powiedziała Joanne, spojrzał na mnie. 35
— Wszystko w porzadku? ˛ — zapytał. Kiwn˛ełam głowa.˛ Nie mam poj˛ecia, jak wtedy wygladałam. ˛ Wszyscy zachowywali si˛e tak, jakby nie było po mnie wida´c nic szczególnego, wi˛ec chyba udało mi si˛e nie zdradzi´c, przez co przechodziłam. Je´sli dobrze pami˛etam, tylko Harry Balter, Curtis Talcott i Joanne byli przy tym, jak zastrzeliłam psa. Spojrzałam na nich, a Curtis u´smiechnał ˛ si˛e do mnie od ucha do ucha. Oparłszy si˛e o ram˛e roweru, wolnym, leniwym ruchem wyciagn ˛ ał ˛ wyimaginowany rewolwer i mierzac ˛ starannie w psiego trupa oddał wyimaginowany strzał. — Pif — skomentował. — Zupełnie, jakby robiła to codziennie. Paf! — W drog˛e — ponaglił ojciec. Znów ruszyli´smy s´cie˙zka˛ pod gór˛e. Wyszedłszy wreszcie z kanionu, zacz˛elis´my schodzi´c z powrotem do ulicy. Na szcz˛es´cie nie natkn˛eli´smy si˛e ju˙z na z˙ adne psy. Szłam, a pó´zniej jechałam jak ogłuszona, wcia˙ ˛z nie mogłam si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c po zabiciu tamtego psa. Czułam, jak kona, a mimo to nie umarłam. Odbierałam jego ból, podobny do ludzkiego. Czułam, jak z˙ ycie rozbłyska i uchodzi z niego, a sama prze˙zyłam. Paf.
V
Wiara Wszczyna wszelkie działanie i kieruje nim – Bad´ ˛ z te˙z z niego rezygnuje. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 2 MARCA 2025 Pada deszcz. Wczoraj wieczorem radio podało, z˙ e znad Pacyfiku nadciaga ˛ szalejacy ˛ sztorm, ale wi˛ekszo´sc´ ludzi nie dała temu wiary. — Troch˛e powieje — orzekła Cory. — Mo˙ze jeszcze spadnie par˛e kropel deszczu albo ciut si˛e ochłodzi. I bardzo dobrze. Nic wi˛ecej nie b˛edzie. Rzeczywi´scie: nic wi˛ecej nie było przez ostatnie sze´sc´ lat. Pami˛etam, jak sze´sc´ lat temu lun˛eło, a deszczówka pluskała przy werandzie z tyłu domu. Woda nie podeszła do´sc´ wysoko, aby wedrze´c si˛e do budynku, ale była na tyle gł˛eboka, by moi bracia zainteresowali si˛e nowymi mo˙zliwo´sciami zabawy. Cory, z˙ yjaca ˛ w wiecznym strachu przed infekcjami, nie pozwoliła im na to. Powiedziała, z˙ e taplaliby si˛e w brei pełnej zarazków — jak pomyje, którymi podlewamy nasz ogródek. Mo˙ze i miała racj˛e, ale tamtego dnia reszta dzieciaków z całego sasiedztwa ˛ wypluskała si˛e w błocku z d˙zd˙zownicami i nic im nie było. Tamta ulewa przypominała burz˛e w tropikach: gwałtowna,˛ ale ciepła˛ i krótka.˛ Wrze´sniowy deszcz — dalekie echo huraganu, który przeszedł nad wybrze˙zem Meksyku. Dzisiaj był prawie zimowy sztorm. Rozp˛etał si˛e rano, akurat kiedy ludzie szli do ko´scioła. Nasz chór s´piewał porywajace ˛ stare psalmy, Cory akompaniowała nam na pianinie, a z dworu wtórowały jej pioruny i błyskawice. Było wspaniale. Szkoda, z˙ e niektórzy sasiedzi ˛ opu´scili cz˛es´c´ kazania, decydujac ˛ si˛e wróci´c do domów, by wystawi´c wszystkie beczki, wiadra, wanienki i garnki, jakie tylko dało si˛e znale´zc´ ,
37
i nałapa´c darmowej deszczówki. Paru, u których przeciekały dachy, pobiegło powstawia´c garnki i kubły do s´rodka. Nie przypominam sobie, by jakikolwiek dach w sasiedztwie ˛ doczekał si˛e fachowej naprawy. Na szcz˛es´cie wszyscy mamy dachy kryte hiszpa´nska˛ dachówka.˛ Jak przypuszczam — dlatego z˙ e jest bezpieczniejsza i wytrzymalsza od drewna czy gontów z asfaltu. Niestety, czas, wiatr i trz˛esienia ziemi i tak zrobiły swoje. Konary drzew te˙z wyrzadziły ˛ troch˛e szkód. Mimo to nikt nie ma pieni˛edzy na taki luksus jak naprawa dachu. W najlepszym razie, je´sli s´rodki pozwalaja,˛ paru m˛ez˙ czyzn wchodzi na dach z wygrzebanymi w okolicy materiałami i kładzie prowizoryczne łaty. Ostatnimi czasy nikt nie naprawia nawet dziur. Po co zawraca´c sobie głow˛e, je˙zeli pada raz na sze´sc´ , siedem lat? Nasz dach jak dotad ˛ trzyma si˛e dobrze. Wi˛ekszo´sc´ beczek i kubłów, które wystawili´smy przed dom po nabo˙ze´nstwie, jest ju˙z pełna. Dobra, czysta, darmowa woda z nieba. Jaka szkoda, z˙ e tak rzadko. PONIEDZIAŁEK, 3 MARCA 2025 Deszcz nie ustaje. Dzisiaj nie bija˛ pioruny, chocia˙z w nocy troch˛e grzmiało. Nieprzerwana, miarowa m˙zawka, od czasu do czasu przeplatana ci˛ez˙ kimi ulewami. Calutki dzie´n. Jest pi˛eknie, zupełnie inaczej. Nigdy przedtem nie otaczało mnie tyle wody. Wyszłam na dwór i chodziłam w deszczu, a˙z kompletnie przemokłam. Cory sprzeciwiała si˛e, ale postawiłam na swoim. Cudowne prze˙zycie. Czemu ona nie mo˙ze tego poja´ ˛c? Nieziemsko cudne. WTOREK, 4 MARCA 2025 Amy Dunn nie z˙ yje. Trzyletnia, niekochana Amy umarła. Jak to mo˙zliwe? To wbrew rozumowi. Dawała ju˙z sobie rad˛e z czytaniem prostych wyrazów i liczyła do trzydziestu. Ja ja˛ nauczyłam. Tak bardzo lubiła, gdy kto´s okazywał jej uwag˛e, z˙ e w szkole bez przerwy lgn˛eła do mnie, czym doprowadzała mnie do szału. Nie puszczała mnie samej nawet do łazienki. Ju˙z jej nie ma. Polubiłam ja,˛ mimo z˙ e była takim utrapieniem. Po dzisiejszych lekcjach jak zwykle odprowadziłam ja˛ do domu. Dunnowie ani razu nie przysłali po nia˛ nikogo, wi˛ec ja si˛e tego podj˛ełam. — Zna drog˛e — skwitowała Christmas. — Po prostu ka˙zcie jej wraca´c, a trafi bez problemu.
38
Wcale nie martwiłam si˛e, z˙ e si˛e zgubi. Wystarczyło rzuci´c okiem w stron˛e wysepki w centrum sasiedztwa, ˛ by po drugiej stronie ulicy zobaczy´c jej dom — tylko z˙ e Amy miała skłonno´sc´ do wał˛esania si˛e. Wyprawiona sama do domu, mogła doj´sc´ do celu, lecz równie dobrze zboczy´c i zaj´sc´ do ogrodu Montoyów albo do królikami Mossów, aby spróbowa´c wypu´sci´c króliki. Dlatego dzi´s te˙z wyszłam razem z nia,˛ cieszac ˛ si˛e, z˙ e mam pretekst, z˙ eby znowu połazikowa´c na deszczu. Amy tak˙ze przepadała za tym, wi˛ec obie stały´smy przez chwil˛e pod wielkim drzewem awokado, które ro´snie na wysepce. Poszłam do drzewka pomara´nczowego na jej drugim skraju i zerwałam dwie dojrzałe pomara´ncze — po jednej dla mnie i Amy. Obrałam obie ze skórki i zajadały´smy je. Kapu´sniaczek przylepił rzadziutkie, bezbarwne włoski Amy do głowy tak, z˙ e wygladała ˛ prawie jak łysa. Odstawiłam ja˛ pod same drzwi i przekazałam pod opiek˛e matce. — Po co było fatygowa´c si˛e i mokna´ ˛c — biadoliła Tracy. — Mo˙ze lepiej cieszy´c si˛e deszczem, dopóki pada — odpowiedziałam i odeszłam. Zobaczyłam jeszcze, jak Tracy wprowadza Amy do domu i zamyka drzwi. A jednak dziewczynka zdołała jako´s wymkna´ ˛c si˛e z powrotem na dwór i doj´sc´ a˙z do frontowej bramy, dokładnie naprzeciw wspólnego domostwa Dory, Garfieldów i Balterów. Wła´snie tam znalazł ja˛ Jay Garfield, gdy wyszedł sprawdzi´c, co za tobół podrzucił kto´s znowu przez bram˛e. Czasami ludzie podrzucaja˛ ró˙zne rzeczy — dary zawi´sci albo animozji: zarobaczona˛ zwierz˛eca˛ padlin˛e, worek z gównem, albo odci˛eta˛ ludzka˛ ko´nczyn˛e czy nie˙zywe dziecko. Trupów dorosłych nikt nie tyka, pozwalajac ˛ im le˙ze´c za murem. Ale to wszystko obcy, Amy za´s była jedna˛ z nas. Kto´s trafił ja˛ przez metalowa˛ bram˛e. To musiała by´c zbłakana ˛ kula, bo przez nasza˛ bram˛e nic z zewnatrz ˛ nie mo˙zna zobaczy´c. Ten, kto ja˛ wystrzelił, musiał albo celowa´c do kogo´s, kto akurat stał przed brama,˛ albo po prostu wygarnał ˛ do samej bramy, w sasiedztwo ˛ — w nas, w nasze urojone bogactwo i uprzywilejowany byt. Dawniej brama była stuprocentowo kuloodporna i nie przebiłby jej byle jaki zbłakany ˛ pocisk, ale z czasem zaliczyła par˛e przestrzelin — wysoko, przy samej górnej kraw˛edzi. Teraz przybyło sze´sc´ nowych dziur na dole — sze´sc´ na wylot i jedno wgniecenie: podłu˙zna, gładka bruzda w miejscu, gdzie kula tylko odbiła si˛e rykoszetem. I noca,˛ i za dnia — ciagle ˛ słyszy si˛e strzelanin˛e: przewa˙znie pojedyncze wystrzały albo nieregularne serie z broni automatycznej, lecz od czasu do czasu dochodzi do nas tak˙ze kanonada ci˛ez˙ szej artylerii — wybuchy granatów czy bomb wi˛ekszego kalibru. Najbardziej niepokoja˛ nas te ostatnie — na szcz˛es´cie nie sa˛ zbyt cz˛este. Du˙zy kaliber trudniej ukra´sc´ , a niewielu mieszka´nców naszej okolicy sta´c na kupienie sobie czego´s wi˛ekszego na czarnym rynku — tak przynajmniej twierdzi tato. W ka˙zdym razie słyszymy strzelanin˛e tak cz˛esto, z˙ e ju˙z prawie nie zwracamy na nia˛ uwagi. Dzieci Balterów przyznały, z˙ e słyszały jakie´s strzały, ale 39
— jak zwykle — nie zawracały sobie tym głowy, poniewa˙z dobiegły z zewnatrz, ˛ zza muru. Reszta z nas nie słyszała nic prócz szumu deszczu. Za par˛e tygodni Amy sko´nczyłaby cztery lata. Nawet planowałam wyprawi´c dla niej małe przyjatko ˛ z moimi przedszkolakami. Bo˙ze, jak ja nie cierpi˛e tego miejsca. No, naturalnie — tak˙ze je kocham. Przecie˙z to mój dom. Dom moich bliskich. ˙ Ale nienawidz˛e go. Zyjemy tu jak na wyspie, wokół której kra˙ ˛za˛ rekiny — tyle tylko z˙ e tamte nic ci nie zrobia,˛ póki nie wejdziesz do wody, a nasze, ladowe, ˛ ju˙z szukaja˛ drogi, jak wedrze´c si˛e do s´rodka. To tylko kwestia czasu: ile im trzeba, by dostatecznie wygłodnie´c. ´ SRODA, 5 MARCA 2025 Rano znów chodziłam po deszczu. Było mi zimno, lecz przyjemnie. Ciało Amy zostało ju˙z skremowane. Ciekawe, czy jej matka odetchn˛eła wreszcie z ulga.˛ Nie sprawia takiego wra˙zenia. Cho´c nigdy nie lubiła Amy, teraz płacze. Nie wyglada ˛ na to, by udawała. Mimo z˙ e nie sta´c ich na to, rodzina dziewczynki wykosztowała si˛e na opłacenie policji, aby szukała zabójcy. Podejrzewam, z˙ e jedynym po˙zytecznym skutkiem policyjnych działa´n b˛edzie przegonienie uliczników z okolicy naszego muru. Czy to naprawd˛e dobrze? Ta biedota i tak wróci na ulice, i na pewno nie b˛eda˛ pała´c do nas miło´scia˛ za nagonk˛e, jaka˛ urzadz ˛ a˛ na nich gliny. Koczuja˛ na ulicy, bo musza˛ — bo nie maja˛ wyboru — ale jest to niezgodne z prawem, wi˛ec gliniarze poniewieraja˛ nimi, czyszcza˛ ze wszystkiego, co jeszcze warto im zabra´c, po czym ka˙za˛ si˛e wynosi´c albo puszkuja.˛ N˛edzarze b˛eda˛ jeszcze bardziej upodleni, Amy za´s nic to nie pomo˙ze. Przypuszczam, z˙ e całe to zamieszanie jest potrzebne Dunnom — ma im pomóc poczu´c si˛e lepiej po tym, jak ja˛ traktowali. W sobot˛e tato ma wygłosi´c kazanie na pogrzebie Amy. Tak bardzo chciałabym nie musie´c tam i´sc´ . Dotad ˛ pogrzeby ani mnie grzały, ani zi˛ebiły, ale tym razem jest inaczej. — Troszczyła´s si˛e o nia˛ — powiedziała Joanne Garfield, gdy zwierzyłam si˛e, jak mnie to gryzie. Jadły´smy dzi´s razem lunch. W mojej sypialni, poniewa˙z na dworze ciagle ˛ padało, a cała reszta domu była pełna dzieci, które dlatego z˙ e pada, te˙z nie wróciły na lunch do siebie. Na szcz˛es´cie mój pokój zawsze nale˙zy wyłacznie ˛ do mnie. Jedno jedyne miejsce na s´wiecie, gdzie nikt poza mna˛ nie ma wst˛epu — chyba z˙ e kogo´s zaprosz˛e. Ze wszystkich domowników jedynie ja mam własna˛ sypialni˛e. Teraz ju˙z nawet tato i Cory pukaja˛ przed wej´sciem. To jeden z najwi˛ekszych plusów tego, z˙ e jest si˛e jedyna˛ córka˛ w rodzinie. Chocia˙z i tak cały czas musz˛e wykopywa´c stad ˛ moich braciszków, przynajmniej mam do tego pełne prawo. Joanne jest 40
jedynaczka,˛ ale dzieli pokój z trzema młodszymi kuzynkami: mazgajowata˛ Lisa,˛ która stale narzeka i ma wieczne pretensje; Robin, bystra˛ chichotka˛ z ilorazem inteligencji blisko geniusza, i prawie niewidoczna˛ Jessica,˛ która mówi szeptem, wbija wzrok w ziemi˛e i beczy, jak tylko si˛e na nia˛ krzywo spojrzy. Wszystkie trzy to Balterówny — siostry Harry’ego i córki rodzonej siostry mamy Joanne. Obie dorosłe siostry z m˛ez˙ ami, ósemka˛ dzieci i rodzicami, pania˛ i panem Dory — wszyscy gnie˙zd˙za˛ si˛e razem w jednym domu z pi˛ecioma sypialniami. Nie jest to jeszcze najbardziej zapchany dom w sasiedztwie, ˛ ale ciesz˛e si˛e, z˙ e nie musz˛e mieszka´c w takim s´cisku. — Chyba nikt inny si˛e nia˛ nie przejmował — zauwa˙zyła Joanne. — Tylko ty jedna. — Dopiero od czasu po˙zaru zacz˛ełam si˛e o nia˛ ba´c — powiedziałam. — Przedtem, jak wszyscy, te˙z nie zwracałam na nia˛ uwagi. — Czujesz si˛e jako´s winna? — Nie. — Wła´snie, z˙ e tak. Spojrzałam na nia˛ zaskoczona. — Nie, naprawd˛e nie. Strasznie mi z˙ al, z˙ e nie z˙ yje, i brakuje mi jej, ale to nie ja ja˛ zabiłam. Nie mog˛e tylko udawa´c, z˙ e nie widz˛e, co to znaczy dla nas. — Co? Poczułam, z˙ e jestem o krok od powiedzenia jej o sprawach, o których nigdy jeszcze gło´sno nie mówiłam. Tylko pisałam. Czasami pisz˛e, z˙ eby nie zwariowa´c. Nosz˛e w sobie mnóstwo rzeczy, o których nie umiałabym z nikim porozmawia´c. Ale przecie˙z Joanne to moja przyjaciółka. Zna mnie lepiej ni˙z inni, poza tym jest niegłupia. Czemu nie miałabym jej powiedzie´c? Pr˛edzej czy pó´zniej, komu´s b˛ed˛e musiała. — O co chodzi? — zapytała znowu, kiedy ju˙z otworzyła plastikowy pojemniczek z sałatka˛ fasolowa˛ i postawiła go na moim nocnym stoliku. — Nie przyszło ci nigdy do głowy, z˙ e mo˙ze to Amy i pani Sims miały wi˛ecej szcz˛es´cia? — spytałam. — To znaczy: zastanawiasz si˛e czasem, co stanie si˛e z nami? Raptem doleciał nas głuchy, przytłumiony grzmot piorunu i całkiem znienacka lun˛eła rz˛esista ulewa. Według radiowych prognoz pogody dzisiejszy deszcz to ju˙z ostatki czterodniowego cyklu burz. Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e myla.˛ — Pewnie, z˙ e tak — odparła Joanne. — Jak mo˙zna o tym nie my´sle´c w czasach, kiedy strzelaja˛ nawet do maluchów? — Ludzie zabijali małe dzieci od poczatku ˛ s´wiata — stwierdziłam. — Ale nie u nas. Przynajmniej do tej pory. — No wła´snie. To przestroga, by´smy si˛e ockn˛eli. Kolejna. — O czym ty bredzisz? — Amy poszła na pierwszy ogie´n, ale na niej si˛e nie sko´nczy. 41
Joanne westchn˛eła albo raczej — lekko si˛e wzdrygn˛eła. — Wi˛ec te˙z na to wpadła´s. — Tak. Ale nie spodziewałam si˛e tego po tobie. — Gwałca,˛ napadaja,˛ a teraz zaczynaja˛ mordowa´c. Naturalnie, z˙ e o tym my´sl˛e. Jak ka˙zdy. Wszyscy si˛e martwia.˛ Chciałabym wynie´sc´ si˛e stad. ˛ — Gdzie by´s poszła? — No wła´snie, o to chodzi. Nie ma dokad. ˛ — Mo˙ze i jest. — Nie dla takich, co nie maja˛ kasy. I nie dla dziewczyn takich jak my, które umieja˛ tylko nia´nczy´c niemowlaki i gotowa´c. Potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ — Dobrze wiesz, z˙ e potrafisz du˙zo wi˛ecej. — Mo˙ze, ale same nieprzydatne rzeczy. Nigdy nie b˛edzie mnie sta´c na college. Nigdy nie znajd˛e takiej pracy, z˙ ebym mogła wyprowadzi´c si˛e od rodziców, bo z z˙ adnej, do jakiej mogłabym si˛e załapa´c, nie dam rady si˛e utrzyma´c. No i nigdzie nie b˛edzie bezpiecznie. Jasny gwint, przecie˙z moi rodzice dalej mieszkaja˛ ze swoimi staruszkami. — Wiem — powiedziałam. — Od dawna nie jest dobrze, a b˛edzie jeszcze gorzej. — Jeszcze? Je˙zeli chodzi o mnie, to wystarczy! Zacz˛eła zajada´c fasolowa˛ sałatk˛e, która wygladała ˛ całkiem zach˛ecajaco. ˛ Pomy´slałam, z˙ e mo˙ze zaraz straci´c apetyt. — Na południu Missisipi i Luizjany szerzy si˛e epidemia cholery — oznajmi˙ łam. — Słyszałam wczoraj przez radio. Zyje tam za du˙zo biedoty — analfabeci, bezdomni, bezrobotni — bez czystej wody i przyzwoitych warunków sanitarnych. Chocia˙z wody maja˛ tam pod dostatkiem, wi˛ekszo´sc´ jest zanieczyszczona. Słyszała´s o tym narkotyku, po którym ludzie maja˛ ochot˛e podkłada´c ogie´n? Kiwn˛eła głowa,˛ prze˙zuwajac ˛ sałatk˛e. — Dociera do coraz dalszych regionów kraju. Ostatnio był na wschodnim wybrze˙zu. Teraz trafił ju˙z do Chicago. W wiadomo´sciach podaja,˛ z˙ e po jego za˙zyciu przygladanie ˛ si˛e, jak si˛e pali, daje wi˛eksza˛ przyjemno´sc´ ni˙z seks. Kiedy tego słucham, sama nie wiem, czy reporterzy go pot˛epiaja˛ czy reklamuja.˛ Przerwałam, by gł˛eboko odetchna´ ˛c. — W Kentucky, Alabamie, Tennessee i dwu czy trzech innych stanach szaleja˛ tornada, równajac ˛ wszystko z ziemia.˛ Zabiły ju˙z trzysta osób. A w s´nie˙znej ´ zamieci na północy Srodkowego Zachodu zamarzło jeszcze wi˛ecej. W Nowym Jorku i New Jersey ludzie gina,˛ bo wybuchła epidemia odry. Odry! — Słyszałam o tym — odezwała si˛e Joanne. — Dziwne. Przecie˙z je´sli nawet kogo´s nie sta´c na szczepienia, to na odr˛e si˛e nie umiera. — Oni sa˛ ju˙z jedna˛ noga˛ w grobie, nim zachoruja˛ — u´swiadomiłam jej. — Osłabiły ich mrozy, głód i inne choroby. To jasne, z˙ e nie moga˛ pozwoli´c sobie 42
na uodparniajace ˛ szczepionki. Wygrały´smy los na loterii, z˙ e nasi rodzice mieli za co nas szczepi´c. Je´sli urodzimy kiedy´s dzieci, chyba nie b˛edziemy mogły da´c im nawet tyle. — Wiem, wiem — potakn˛eła tonem bliskim znudzenia. — Nie jest dobrze. Moja mama ma nadziej˛e, z˙ e ten nowy prezydent, Donner, zrobi co´s, z˙ eby wszystko znów było normalne. — Normalne — mrukn˛ełam. — Ciekawe, co takiego. Ty te˙z w to wierzysz? — Nie. Nie ma szans. My´sl˛e, z˙ e zmieniłby wszystko, gdyby wiedział jak, ale Harry mówi, z˙ e program Donnera go przera˙za. Mówi, z˙ e jego rzady ˛ cofna˛ kraj o sto lat. — Mój tato te˙z twierdzi co´s takiego. To cud, z˙ e raz maja˛ z Harrym podobne zdanie. — To proste. Ojciec Harry’ego uwa˙za Donnera za Boga, a Harry za nic w s´wiecie w niczym by si˛e z nim nie zgodził. Parskn˛ełam s´miechem, my´slac ˛ o wiecznych wojnach, jakie Harry toczy ze swoim ojcem. Nasze sasiedzkie ˛ fajerwerki — du˙zo huku i błysku, ale ogie´n naprawd˛e tylko sztuczny. — Czemu nagle zebrało ci si˛e na rozmow˛e o tym wszystkim? — zapytała Joanne i sprawiła, z˙ e znów zacz˛ełam my´sle´c o prawdziwej po˙zodze. — I tak nic na to nie poradzimy. — A jednak musimy. — Na przykład co? Mamy po pi˛etna´scie lat! Co takiego mogłyby´smy zrobi´c? — Mo˙zemy si˛e przygotowa´c. Powinny´smy zacza´ ˛c ju˙z teraz. Przygotowa´c si˛e na to, co nastapi, ˛ z˙ eby prze˙zy´c i z˙ eby potem umie´c zacza´ ˛c z˙ y´c od nowa. Musimy skoncentrowa´c si˛e na my´sleniu, co zrobi´c, aby przetrwa´c, nie pozwalajac ˛ przegania´c si˛e jak stado owiec ró˙znym szale´ncom, desperatom, zbirom ani przywódcom, którzy sami nie wiedza,˛ co robia! ˛ Joanne gapiła si˛e na mnie. — Nie mam poj˛ecia, o czym ty pleciesz. Gadałam jak naj˛eta dalej — chyba naprawd˛e mnie poniosło. — O naszym sasiedztwie, ˛ Jo, o tym s´lepym zaułku odgrodzonym murem. O tym, z˙ e przyjdzie dzie´n, w którym ta wielka wataha głodnych i zdesperowanych obłaka´ ˛ nców zza muru postanowi tu wtargna´ ˛c. O tym, z˙ e musimy co´s zrobi´c, z˙ eby ocale´c i jako´s si˛e odbudowa´c — albo chocia˙z uj´sc´ z z˙ yciem i samemu nie zosta´c z˙ ebrakami. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e jacy´s ludzie rozwala˛ nasz mur i wejda˛ do s´rodka? — Bardziej prawdopodobne, z˙ e go wysadza˛ w powietrze — przynajmniej bram˛e. Pewnego dnia do tego dojdzie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. — Wcale nie — zaprotestowała.
43
Usiadła prosto, prawie sztywno, zapominajac ˛ na chwil˛e o lunchu. Ugryzłam k˛es z˙ oł˛edziowego chleba z suszonymi owocami i orzechami. To mój ulubiony przysmak, ale tym razem prze˙zułam go i połkn˛ełam bez delektowania si˛e. — Jo, czekaja˛ nas kłopoty. Ju˙z to przyznała´s. — Pewnie — zgodziła si˛e. — Cz˛estsze strzelaniny, wi˛ecej włama´n. Nie mys´lałam o niczym innym. — Przez jaki´s czas — chciałabym umie´c przewidzie´c, jak długo — mo˙ze naprawd˛e nie zdarzy si˛e nic powa˙zniejszego. B˛eda˛ nas szarpa´c, napada´c i n˛eka´c po trochu, a˙z w ko´ncu nadejdzie ten jeden wielki atak. Je˙zeli si˛e nie przygotujemy, zetra˛ nas w proch jak Jerycho. Zesztywniała, broniac ˛ si˛e przed u´swiadomieniem sobie tego zagro˙zenia. — Skad ˛ mo˙zesz wiedzie´c?! Nie jeste´s jasnowidzem! Nikt nie umie przewidzie´c przyszło´sci! — Nieprawda — zaprzeczyłam. — Ka˙zdy mo˙ze przewidywa´c, je´sli tylko chce. To przera˙za, ale jak ju˙z przezwyci˛ez˙ y si˛e strach, idzie dziecinnie łatwo. Niektóre ogrodzone murem sasiedztwa ˛ w Los Angeles, wi˛eksze i pot˛ez˙ niejsze od naszego, ju˙z zda˙ ˛zyły obróci´c si˛e w perzyn˛e. Zostały same ruiny, ze szczurami i dzikimi lokatorami. Skoro im si˛e to przytrafiło, nam te˙z mo˙ze. Zginiemy tu, chyba z˙ e zaczniemy działa´c i wymy´slimy jaki´s sposób na prze˙zycie. — Je´sli rzeczywi´scie wierzysz w to, co mówisz, czemu nie powiesz swoim rodzicom? Ostrze˙z ich, niech oni co´s z tym zrobia.˛ — Wła´snie taki mam zamiar, musz˛e tylko wymy´sli´c sposób, jak im to wytłumaczy´c, z˙ eby mi uwierzyli. Poza tym. . . wydaje mi si˛e, z˙ e oni ju˙z wiedza,˛ przynajmniej tato. Przypuszczam, z˙ e wi˛ekszo´sc´ dorosłych zdaje sobie z tego spraw˛e. Nie chca˛ my´sle´c na ten temat, ale wiedza.˛ — Mo˙ze moja mama ma racj˛e co do Donnera. Mo˙zliwe, z˙ e on naprawd˛e zmieni co´s na lepsze. — Akurat. Donner to tylko taka atrapa. — Co? — Chodzi mi o to, z˙ e. . . jest dla nas czym´s w rodzaju symbolu przeszło´sci. Trzymamy si˛e go, broniac ˛ si˛e przed wypchni˛eciem w przyszło´sc´ . Jest niczym. Nie ma w nim z˙ adnej tre´sci. Tyle z˙ e skoro mamy nowego prezydenta, kolejnego w dwustupi˛ec´ dziesi˛ecioletniej tradycji prezydentów Ameryki, łudzimy si˛e, z˙ e ten kraj, ta kultura, w której wyro´sli´smy, dalej trwa — z˙ e przetrzymamy złe czasy i zaczniemy znów z˙ y´c normalnie. — Mo˙ze tak b˛edzie. Przecie˙z to mo˙zliwe. Ja wierz˛e, z˙ e kiedy´s si˛e odmieni. Bzdura. Była zbyt bystra, by czerpa´c z tego samookłamywania si˛e co´s wi˛ecej ni˙z tylko powierzchowna,˛ dora´zna˛ pociech˛e. Cho´c mo˙ze i lepsza taka ni˙z z˙ adna. Spróbowałam z innej beczki. — Czytała´s kiedy´s o pladze d˙zumy w s´redniowiecznej Europie? Przytakn˛eła. Joanne du˙zo czyta podobnie jak ja — co tylko wpadnie w r˛ece. 44
— Wyludniła spora˛ cz˛es´c´ kontynentu — przypomniała sobie. — Niektórym z tych, co prze˙zyli, zdawało si˛e, z˙ e to ju˙z koniec s´wiata. — Tak, ale jak tylko zrozumieli, z˙ e jednak nie, zdali sobie te˙z spraw˛e, ile wolnej ziemi jest do wzi˛ecia, a rzemie´slnicy — ci, co mieli w r˛eku jaki´s fach — poj˛eli, z˙ e nadarza si˛e okazja, by za˙zada´ ˛ c lepszej płacy za ich prac˛e. Mnóstwo rzeczy zmieniło si˛e dla wszystkich ocalałych od zarazy. — O co ci chodzi? — O zmiany. Zamy´sliłam si˛e na moment. — W porównaniu z tym, co mo˙ze przynie´sc´ jutro, wtedy wszystko zmieniało si˛e powoli, ale trzeba było a˙z d˙zumy, by niektórzy ludzie u´swiadomili sobie, z˙ e co´s w ogóle mo˙ze si˛e zmieni´c. — Co z tego? — To, z˙ e dzisiejszy s´wiat te˙z si˛e wła´snie zmienia. Tylko z˙ e naszych rodziców nie zdziesiatkowała ˛ plaga, wi˛ec z˙ yja˛ przywiazani ˛ do przeszło´sci, czekajac, ˛ a˙z wróca˛ stare dobre czasy. Ale zaszły ju˙z wielkie zmiany, a zajda˛ jeszcze wi˛eksze. Wszystko si˛e zawsze zmienia. Tyle z˙ e łatwiej znosi´c drobne, idace ˛ krok po kroczku przeobra˙zenia, ni˙z dokona´c jednego pot˛ez˙ nego, przełomowego skoku. Ta sama ludzko´sc´ , która zmieniła ziemski klimat, dzi´s czeka na powrót dawnych czasów. — Twój ojciec twierdzi, z˙ e mimo tego, co mówia˛ uczeni, nie wierzy, i˙z to ludzie zmienili pogod˛e. W kazaniach powtarza, z˙ e tylko Bóg mógłby przekształci´c s´wiat w tak znaczacy ˛ sposób. — Wierzysz mu? Otworzyła usta i popatrzywszy na mnie, zamkn˛eła je z powrotem. — Sama nie wiem — odezwała si˛e w ko´ncu po chwili milczenia. — Tato te˙z ma klapki na oczach — powiedziałam. — To najlepszy człowiek, jakiego znam, ale nawet on je ma. — Co za ró˙znica. Niewa˙zne, dlaczego zmienił si˛e klimat, skoro i tak nie jeste´smy w stanie odmieni´c go z powrotem. Przynajmniej nie ty i nie ja. Ani całe sasiedztwo. ˛ Nic na to nie poradzimy. Moja cierpliwo´sc´ si˛e wyczerpała. — No to zabijmy si˛e wszyscy i od razu z tym sko´nczmy! Zmarszczyła brwi — okragła, ˛ nazbyt powa˙zna twarzyczka wyra˙zała prawie zło´sc´ . Obrała ze skórki niezbyt wyro´sni˛eta˛ pomara´ncz˛e. — Wi˛ec co? — spytała z naciskiem. — Co takiego mo˙zemy zrobi´c? Odło˙zyłam ostatni k˛es mojego z˙ oł˛edziowego chlebka i obchodzac ˛ ja,˛ podeszłam do nocnego stolika. Z przepastnej szuflady na samym dole wyj˛ełam stosik ksia˙ ˛zek i pokazałam je Joanne.
45
— Od paru miesi˛ecy czytam i ucz˛e si˛e. To sa˛ starocie, jak wszystkie ksia˙ ˛zki w naszym domu. Ale wyszukuj˛e te˙z nowo´sci — kiedy tylko tato pozwala mi korzysta´c z komputera. Przegladała ˛ tomiszcza z nachmurzona˛ mina.˛ Trzy podr˛eczniki przetrwania w dziczy, trzy o broni i strzelectwie, po dwa o udzielaniu pomocy medycznej w nagłych wypadkach, o kalifornijskiej ro´slinno´sci i sposobach jej wykorzystania, i jeszcze dwa o z˙ yciu w prymitywnych warunkach: jak zbudowa´c chat˛e z drewna, jak hodowa´c z˙ ywy inwentarz, uprawia´c ro´sliny, wyrabia´c mydło — i tym podobne rzeczy. Połapała si˛e od razu. — Co ty wyczyniasz? — spytała. — Uczysz si˛e z˙ y´c w jakiej´s głuszy bez cywilizacji? — Próbuj˛e nauczy´c si˛e wszystkiego, co mo˙ze mi pomóc prze˙zy´c gdziekolwiek, gdzie nie b˛edzie muru. I my´sl˛e, z˙ e ka˙zdy w sasiedztwie ˛ powinien przysia´ ˛sc´ do takiej lektury. Sadz˛ ˛ e te˙z, z˙ e trzeba zakopa´c pieniadze ˛ i inne rzeczy pierwszej potrzeby w ziemi, aby rabusie nie mogli ich znale´zc´ . Czas ju˙z popakowa´c ratunkowe plecaki — z˙ eby je złapa´c i ucieka´c — na wypadek, gdyby przyszło nam wynosi´c si˛e w po´spiechu. Gotówka, jedzenie, ubranie, koc, zapałki. . . Powinnis´my ustali´c miejsca poza sasiedztwem, ˛ w których mieliby´smy si˛e zebra´c w razie rozdzielenia czy rozproszenia. Do diabła, mam jeszcze du˙zo pomysłów. I jestem pewna, z˙ e cho´cbym przewidziała nie wiem ile, to i tak b˛edzie za mało. Za ka˙zdym razem, kiedy wychodz˛e na zewnatrz, ˛ próbuj˛e wyobrazi´c sobie, jak by to było, gdybym musiała z˙ y´c tam, bez z˙ adnych murów, i uzmysławiam sobie, z˙ e tak naprawd˛e nie mam o niczym poj˛ecia. — No to po kiego. . . — Mam zamiar prze˙zy´c. Wpatrywała si˛e we mnie bez słowa. — Chc˛e nauczy´c si˛e wszystkiego, co zdołam, dopóki jeszcze mog˛e — ciagn˛ ˛ ełam. — Je´sli znajd˛e si˛e za murem, mam nadziej˛e, z˙ e to, czego zda˙ ˛ze˛ si˛e nauczy´c, pomo˙ze mi utrzyma´c si˛e przy z˙ yciu tak długo, z˙ ebym mogła si˛e przystosowa´c i nauczy´c jeszcze wi˛ecej. Popatrzyła na mnie z nerwowym u´smieszkiem. — Po˙zerasz za du˙zo przygodowych powie´sci — skwitowała. Tym razem ja zmarszczyłam brwi. Jak ja˛ przekona´c? — To nie sa˛ z˙ arty, Jo. — A co? — Przełkn˛eła ostatni kawalatek ˛ pomara´nczy. — Co chcesz mi powiedzie´c? — Masz spowa˙znie´c. Zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e nie wiem zbyt wiele. Tyle co ka˙zdy w sasiedztwie. ˛ Ale wszyscy razem mo˙zemy dowiedzie´c si˛e wi˛ecej. A pó´zniej uczy´c si˛e nawzajem. Tylko sko´nczmy z tym negowaniem rzeczywisto´sci i nadziejami, z˙ e jakie´s czary zmienia˛ ja˛ na lepsze. — Ja tak nie robi˛e. 46
Przez moment przygladałam ˛ si˛e deszczowi na dworze, a˙z troszk˛e ochłon˛ełam. — Ty nie. Zgoda. Co w takim razie robisz? Wida´c było, z˙ e jest jej nieswojo. — Dalej nie jestem pewna, czy naprawd˛e mo˙zemy cokolwiek poradzi´c. . . — Jo! — O´swie´c mnie: co takiego mogłabym zrobi´c, aby jednocze´snie nie napyta´c sobie biedy, albo z˙ eby wszyscy nie pomy´sleli, z˙ e zwariowałam? Daj jaki´s przykład. Nareszcie. — Przeczytała´s ksia˙ ˛zki, które macie w domu? — Par˛e. Nie wszystkie. Niektóre to nudy. Ksia˙ ˛zki nas nie uratuja.˛ — Nic nas nie uratuje. Je˙zeli sami si˛e nie ocalimy, ju˙z po nas. Wysil wyobra´zni˛e. Czy jest co´s w waszej domowej biblioteczce, co mogłoby si˛e przyda´c, gdyby przyszło ci z˙ y´c za murem? — Nie. — Troch˛e za szybko odpowiedziała´s. Id´z do domu i sprawd´z. Potem zrób, jak powiedziałam: zacznij sobie wyobra˙za´c. Wszelkie przydatne hasła o sztuce przetrwania z encyklopedii, biografie, cokolwiek mo˙ze pomóc nauczy´c si˛e, jak z˙ y´c na zewnatrz ˛ i jak si˛e broni´c. Nawet co´s z beletrystyki mo˙ze okaza´c si˛e u˙zyteczne. Zerkn˛eła na mnie ukradkiem. — Nie watpi˛ ˛ e — powiedziała. — Jo, nawet je´sli ta wiedza nie b˛edzie nigdy potrzebna, przecie˙z w niczym ci nie zaszkodzi. Po prostu dowiesz si˛e czego´s nowego, czego nie wiedziała´s przedtem. Co ty na to? A czy jak czytasz, to robisz notatki? Spojrzała ostro˙znie na mnie. — Czasami. — Przeczytaj to. Wr˛eczyłam jej jedna˛ z ksia˙ ˛zek o ro´slinach — t˛e o kalifornijskich Indianach; o tym, jakie ro´sliny zbierali i uprawiali, i jak je przerabiali. Naprawd˛e ciekawa i zabawna ksia˙ ˛zeczka. Ju˙z widz˛e, jak Joanne si˛e zdziwi, gdy nie znajdzie w niej nic, czego mo˙zna by si˛e przestraszy´c — nic gro´znego ani wymagajacego ˛ zachodu. Pomy´slałam, z˙ e wystarczajaco ˛ musiała si˛e wysili´c i przestraszy´c podczas rozmowy ze mna.˛ — Notuj sobie — poradziłam. — W ten sposób lepiej wszystko zapami˛etasz. — I tak ci nie wierz˛e — odparła. — Wcale nie musi by´c a˙z tak z´ le, jak mówisz. Wsun˛ełam jej w r˛ece ksia˙ ˛zk˛e. — Rób systematycznie notatki — powtórzyłam. — Skup si˛e zwłaszcza na ro´slinach, które rosna˛ mi˛edzy nami a oceanem i w pasie samego wybrze˙za, a˙z do Oregonu. Zaznaczyłam fragmenty. — Powiedziałam przecie˙z, z˙ e ci nie wierz˛e. — Niewa˙zne. 47
Spojrzała na ksia˙ ˛zk˛e i przejechała dło´nmi po czarnej, tekturowo-materiałowej oprawie. — Wi˛ec według ciebie mamy uczy´c si˛e, jak je´sc´ traw˛e i mieszka´c w krzakach — mrukn˛eła pod nosem. — Mamy nauczy´c si˛e, jak prze˙zy´c — odparłam. — To dobra lektura. Uwa˙zaj na nia.˛ Wiesz, jak mój ojciec dba o swoje ksia˙ ˛zki. CZWARTEK, 6 MARCA 2025 Przestało pada´c. Z moich okien w północnym skrzydle domu widz˛e, jak rozsnuwaja˛ si˛e chmury. Gnaja˛ nad górami w stron˛e pustyni. Zadziwiajace, ˛ jak pr˛edko p˛edza.˛ Zerwał si˛e zimny i pot˛ez˙ ny wiatr. Pewnie przewróci nam par˛e drzew. Ciekawe, ile lat upłynie, zanim znów zobaczymy deszcz.
VI
Czasem Tonacy ˛ gina˛ Walczac ˛ z tymi, co spiesza˛ im na ratunek. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 8 MARCA 2025 Joanne si˛e wygadała. Powiedziała mamie, ta zwierzyła si˛e ojcu, który z kolei powtórzył wszystko mojemu tacie. Zaraz potem odbył jedna˛ z tych naszych powa˙znych rozmów. Niech licho porwie Joanne. Niech ja˛ cholera! Widziały´smy si˛e dzi´s na mszy za Amy i wczoraj w szkole. Nie pisn˛eła nawet słówkiem, co zrobiła, a dowiedziałam si˛e, z˙ e wypaplała mamie ju˙z we czwartek. Mo˙ze to miał by´c ich sekret, ale Phillida Garfield, jejku, tak si˛e mna˛ przej˛eła, tak si˛e o mnie martwi. Nie podobało jej si˛e, z˙ e strasz˛e Joanne. Naprawd˛e ja˛ nastraszyłam? Widocznie nie na tyle, z˙ eby poszła po rozum do głowy. Zawsze wydawała mi si˛e taka rozsadna. ˛ Wymy´sliła sobie, z˙ e jak wpakuje mnie w kabał˛e, to niebezpiecze´nstwo zniknie? Nie, to nie to. Po prostu ciagle ˛ nie chce spojrze´c prawdzie w oczy i odegrała głupiutka˛ gierk˛e pod tytułem: „Nie mówmy o wilku, to mo˙ze nie wyjdzie z lasu”. Idiotka! Nigdy wi˛ecej nie zaryzykuj˛e powiedzenia jej niczego wa˙znego. Dopiero by było, gdybym otworzyła si˛e jeszcze bardziej. Na przykład, gdybym zacz˛eła z nia˛ rozmawia´c o religii. Przecie˙z chciałam. Czy o´smiel˛e si˛e kiedykolwiek omawia´c te sprawy z kimkolwiek? To, co ju˙z wyklepałam, zem´sciło si˛e na mnie wieczorem. Po pogrzebie pan Garfield pogadał sobie z tata.˛ No i zacz˛eła si˛e szeptanka, całkiem jak w „głuchym telefonie”, w który graja˛ maluchy. Oryginalna przestroga, z˙ e sasiedztwu ˛ grozi niebezpiecze´nstwo i trzeba zacza´ ˛c energicznie działa´c, by si˛e ocali´c, na ko´ncu ła´ncuszka zmieniła si˛e w nowin˛e, jak to Lauren rozpowiada, z˙ e musimy ucieka´c, bo boi si˛e, z˙ e zewn˛etrzni wznieca˛ rozruchy, rozwala˛ mur i wszystkich wybija.˛ 49
Pewnie mniej wi˛ecej tak mówiłam, ale Joanne powtórzyła wszystko w taki sposób, by było jasne, z˙ e ani troch˛e si˛e ze mna˛ nie zgadza. A przecie˙z wcale nie chodziło mi o jakie´s tam czarnowidztwo w stylu: wszyscy zginiemy, bójcie si˛e. Jaki to by miało sens? Teraz wróciła do mnie echem wyłacznie ˛ najciemniejsza strona. — Lauren, co takiego powiedziała´s Joanne? — spytał stanowczym tonem tato, wchodzac ˛ do mojego pokoju po kolacji, w porze kiedy powinien szlifowa´c kazanie na nast˛epny dzie´n. Usiadł na moim jedynym krze´sle i wpatrywał si˛e we mnie wzrokiem, który mówił: „Co ty wyprawiasz, dziewczyno? Postradała´s rozum?” Po spojrzeniu i po tym, jak wspomniał Joanne, domy´sliłam si˛e, co si˛e stało i o co mu chodzi. Joanne, moja przyjaciółka. Niech ja˛ diabli! Przysiadłam na łó˙zku i popatrzyłam na niego. — Powiedziałam jej, z˙ e czekaja˛ nas ci˛ez˙ kie, niebezpieczne czasy. I ostrzegłam, z˙ e powinni´smy zacza´ ˛c uczy´c si˛e wszystkiego, co pomo˙ze nam je prze˙zy´c. Wtedy wyja´snił mi, jak bardzo Joanne i jej matka zdenerwowały si˛e i zmartwiły i jak obie pomy´slały, z˙ e mo˙ze potrzebuj˛e „z kim´s porozmawia´c”, bo ubzdurałam sobie, z˙ e nadciaga ˛ koniec naszego s´wiata. — My´slisz, z˙ e zbli˙za si˛e koniec s´wiata? — zapytał ojciec, a mnie zupełnie bez ostrze˙zenia zachciało si˛e płaka´c. Ze wszystkich sił starałam si˛e powstrzyma´c łzy. „Nie całego, lecz twojego s´wiata, a ty mo˙zesz zgina´ ˛c razem z nim” — odpowiedziałam w duchu, i to było okropne. Nigdy dotad ˛ nie my´slałam w ten sposób. Odwróciłam si˛e i wyglada˛ łam przez okno tak długo, dopóki troch˛e si˛e nie uspokoiłam. Gdy znów mogłam spojrze´c mu w twarz, odparłam na głos: — Owszem. A ty nie? Zmarszczył brwi. Chyba jednak tego si˛e po mnie nie spodziewał. — Masz dopiero pi˛etna´scie lat — zaczał. ˛ — Nie rozumiesz jeszcze wszystkiego, co si˛e dzieje. Problemy, z którymi dzi´s si˛e borykamy, pojawiły si˛e na długo przed twoim urodzeniem. — Wiem o tym. Siedział wcia˙ ˛z z ta˛ sama˛ nachmurzona˛ mina.˛ Ciekawe, co chciał usłysze´c. — No wi˛ec, co w ciebie wstapiło? ˛ — nalegał. — Czemu mówiła´s Joanne te wszystkie rzeczy? Zdecydowałam, z˙ e tak długo, jak si˛e da, b˛ed˛e mówi´c prawd˛e. Nie znosz˛e kłama´c tacie. — Bo to prawda — obstawałam przy swoim. — Nie musisz koniecznie rozpowiada´c wszystkiego, co wydaje ci si˛e, z˙ e wiesz. Jeszcze si˛e tego nie nauczyła´s? — Joanne to moja przyjaciółka. My´slałam, z˙ e jej mog˛e si˛e zwierzy´c. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ 50
— Mówienie o takich sprawach przera˙za ludzi — tłumaczył. — Dlatego najlepiej te kwestie pomija´c milczeniem. — Ale to przecie˙z. . . tak jakby udawa´c, z˙ e nie widzimy, z˙ e w saloniku si˛e pali, tylko dlatego, z˙ e akurat wszyscy siedza˛ w kuchni, a rozmowy o po˙zarach sa˛ zbyt straszne. — Sko´ncz z tym przestrzeganiem Joanne czy innych kole˙zanek — nakazał. — Na razie. Wiem: wydaje ci si˛e, z˙ e masz racj˛e, ale nikomu nie przyjdzie z tego nic dobrego. Tylko wystraszysz ludzi. Udało mi si˛e stłumi´c wzbierajac ˛ a˛ zło´sc´ , kierujac ˛ rozmow˛e na troch˛e inny tor. ˙Zeby poruszy´c tat˛e, trzeba spróbowa´c dotrze´c do niego z kilku stron naraz, czasami to dobra metoda. — Czy pan Garfield oddał ci ksia˙ ˛zk˛e? — zapytałam. — Jaka˛ znów ksia˙ ˛zk˛e? — T˛e, która˛ po˙zyczyłam Joanne: o ro´slinach w Kalifornii i india´nskich sposobach ich wykorzystania. Z twojej biblioteki. Przepraszam, z˙ e ja˛ wypo˙zyczyłam. Wydawała mi si˛e całkiem niewinna, nie my´slałam, z˙ e mo˙ze narobi´c kłopotu. Ale chyba narobiła. Spojrzał zaskoczony i niemal si˛e u´smiechnał. ˛ — Có˙z, w takim razie b˛ed˛e ja˛ musiał odebra´c. Bez niej nie miałaby´s swojego ulubionego z˙ oł˛edziowego pieczywa, nie mówiac ˛ o paru innych rzeczach, do których przyzwyczaili´smy si˛e, jakby spadały z nieba. — Mój z˙ oł˛edziowy chlebek. . . ? Skinał ˛ głowa.˛ — Wi˛ekszo´sc´ ludzi w naszym kraju wcale nie jada z˙ oł˛edzi. Nie znaja˛ takiego zwyczaju, nie wiedza,˛ co z nimi robi´c; poza tym, z jakiego´s powodu, pomysł jedzenia z˙ oł˛edzi wydaje im si˛e do´sc´ obrzydliwy. Z poczatku ˛ niektórzy sasiedzi ˛ chcieli s´cia´ ˛c wszystkie nasze wielkie owocujace ˛ d˛eby i na ich miejsce posadzi´c co´s po˙zyteczniejszego. Nie masz poj˛ecia, jak długo musiałem ich przekonywa´c, z˙ eby zmienili zdanie. — Co si˛e przedtem jadło? — Chleb, przewa˙znie z pszenicy oraz innych zbó˙z: kukurydzy, z˙ yta, owsa. . . — Przecie˙z to strasznie drogie! — Dawniej nie było. Przypilnuj, z˙ eby Joanne oddała t˛e ksia˙ ˛zk˛e. Zaczerpnał ˛ gł˛eboko powietrza. — A teraz przesta´nmy zajmowa´c si˛e błahostkami i przejd´zmy do sedna. Co chciała´s osiagn ˛ a´ ˛c? Namówi´c Joanne do ucieczki? Tym razem ja westchn˛ełam. — Oczywi´scie, z˙ e nie. — Jej ojciec jest przekonany, z˙ e tak. — To nieprawda. Mówiłam o tym, z˙ e musimy co´s zrobi´c, aby przetrwa´c; nauczy´c si˛e, jak z˙ y´c na zewnatrz, ˛ na wypadek, gdyby´smy kiedy´s musieli. 51
Przygladał ˛ mi si˛e w taki sposób, jak gdyby umiał wyczyta´c wszystko w moich my´slach. Kiedy byłam malutka, wierzyłam, z˙ e to potrafi. — W porzadku ˛ — powiedział. — Mo˙ze i chciała´s dobrze, ale masz sko´nczy´c z sianiem paniki. — Nie o to mi chodziło. My´sl˛e, z˙ e naprawd˛e powinni´smy nauczy´c si˛e jak najwi˛ecej, póki jeszcze jest czas. — To nie twoja sprawa, Lauren. Nie ty decydujesz, co dobre dla sasiedztwa. ˛ ˙ O, do diabła. Zebym tylko nie zgubiła si˛e w tym lawirowaniu mi˛edzy ust˛epowaniem a naciskaniem i szar˙zowaniem do przodu. — Tak, tato. Odchylił si˛e do tyłu i spojrzał na mnie. — Powtórz mi słowo w słowo to, co mówiła´s Joanne. Wszy´sciutko. Powtórzyłam. Starałam si˛e, by mój głos brzmiał spokojnie i beznami˛etnie, ale nie pomin˛ełam niczego. Chciałam, z˙ eby si˛e dowiedział — z˙ eby zrozumiał, w co wierz˛e. Przynajmniej t˛e czastk˛ ˛ e, która nie dotyczyła religii. Kiedy sko´nczyłam, przystan˛ełam i czekałam. Wygladało ˛ na to, z˙ e tato spodziewa si˛e dalszych wynurze´n. Jaki´s czas siedział bez słowa i tylko patrzył na mnie. Tym razem nie umiałam pozna´c po nim, co czuje. Inni ludzie nigdy nie wiedzieli, je˙zeli tego nie chciał, ale mnie przewa˙znie si˛e udawało. Wyczuwałam tylko, jak zamknał ˛ si˛e przede mna˛ i z˙ e nic na to nie mog˛e poradzi´c. Mogłam tylko czeka´c. Wreszcie westchnał, ˛ jak kto´s, kto długo wstrzymywał oddech. — Nigdy wi˛ecej o tym nie rozmawiaj — oznajmił tonem wykluczajacym ˛ sprzeciw. Podniosłam na niego wzrok, nie chcac ˛ składa´c obietnicy bez pokrycia. — Lauren. — Tato. — Chc˛e, aby´s przyrzekła, z˙ e ju˙z nigdy nie b˛edziesz o tym mówi´c. Co mam mu powiedzie´c? Nie obiecam tego. Nie mog˛e. — Mogliby´smy spakowa´c plecaki na wypadek trz˛esienia ziemi — podsun˛ełam. — Podr˛eczny ratunkowy ekwipunek do zabrania, w razie gdyby trzeba było w po´spiechu opu´sci´c dom. Gdyby´smy powiedzieli ludziom, z˙ e to na wypadek trz˛esienia ziemi, mo˙ze by ich to tak bardzo nie zaniepokoiło. To zwyczajna rzecz, wszyscy boja˛ si˛e trz˛esienia ziemi — wyrzuciłam z siebie goraczkowo. ˛ — Prosz˛e da´c mi słowo, córko. Jego słowa podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. — Ale dlaczego? Przecie˙z wiesz, z˙ e mam racj˛e. Nawet taka pani Garfield musi zdawa´c sobie z tego spraw˛e. Wi˛ec czemu? Sadziłam, ˛ z˙ e zaraz zacznie krzycze´c albo mnie ukarze. Jego głos oscylował na granicy tego ostrzegawczego tonu, który moi bracia i ja nazwali´smy grzechotaniem — od złowrogiego klekotu ogona grzechotnika. Gdy przekraczał t˛e granic˛e,
52
wpadało si˛e w niezły pasztet. A kiedy zwracał si˛e do nas per „synu” lub „córko”, znaczyło to, z˙ e kłopoty sa˛ tu˙z-tu˙z. — Dlaczego? — dopytywałam si˛e uparcie. — Dlatego z˙ e nie masz zielonego poj˛ecia, co robisz. Marszczac ˛ brwi, przetarł dłonia˛ czoło. Gdy znów si˛e odezwał, jego ton wskazywał, z˙ e granica została przekroczona. — Madrzej ˛ jest uczy´c ludzi, ni˙z ich straszy´c, Lauren. Je´sli posiejesz w nich strach i nic si˛e nie zdarzy, przestana˛ si˛e ba´c, i przestana˛ te˙z ciebie szanowa´c, stracisz autorytet. Drugi raz ju˙z tak łatwo ich nie przestraszysz i trudniej b˛edzie ich naucza´c, trudniej odzyska´c ich zaufanie. Dlatego najlepiej zacza´ ˛c od nauki. Usta skrzywiły mu si˛e w leciutkim u´smiechu. — Swoja˛ droga˛ ciekawe, z˙ e postanowiła´s zacza´ ˛c ja˛ od lektury, która˛ po˙zyczyła´s Joanne. Przyszło ci kiedy´s do głowy, z˙ e mogłaby´s uczy´c z tej ksia˙ ˛zki? — Uczy´c. . . moich przedszkolaków? — Czemu˙z by nie. Przynajmniej urabiałaby´s ich od wła´sciwej strony. Mogłaby´s nawet zorganizowa´c lekcje dla starszych dzieci i dla dorosłych. Tak jak zaj˛ecia z rze´zbienia w drewnie, które prowadzi pan Ibarra, kurs r˛ecznych robótek pani Balter czy wykłady z astronomii młodego Roberta Hsu. Ludzie si˛e nudza.˛ Teraz, kiedy nie maja˛ ju˙z telewizji u Yannisów, jeszcze jedne nieobowiazkowe ˛ zaj˛ecia pewnie nie wzbudza˛ w nich sprzeciwu. Je˙zeli tylko b˛edziesz potrafiła ich uczy´c i bawi´c jednocze´snie, masz szans˛e trafi´c ze swoja˛ wiedza˛ pod strzechy. Niekoniecznie zmuszajac ˛ ludzi do patrzenia w dół. — W dół. . . ? — W przepa´sc´ , córko. Tym razem córka nie oznaczała ju˙z kłopotów. Burza przeszła. — Dopiero ja˛ zauwa˙zyła´s — ciagn ˛ ał ˛ dalej. — A doro´sli w naszym sasiedztwie ˛ z˙ yja,˛ balansujac ˛ na jej kraw˛edzi dłu˙zej, ni˙z chodzisz po tym s´wiecie. Podniosłam si˛e z łó˙zka, podeszłam i chwyciłam go za r˛ek˛e. — Jest coraz gorzej, tato. — Wiem o tym. — Wi˛ec mo˙ze przyszedł czas, z˙ eby zajrze´c w t˛e przepa´sc´ i poszuka´c wyst˛epów, jakich´s punktów oparcia dla rak ˛ i nóg, nim zostaniemy zepchni˛eci w otchła´n. — Wła´snie po to co tydzie´n c´ wiczymy strzelanie do celu, po to mamy laserosiatk˛e i alarmowy dzwon. Twój pomysł plecaków ratunkowych jest dobry. Kilku sasiadów ˛ ju˙z co´s takiego przygotowało. Na wypadek trz˛esienia ziemi. Inni spakuja˛ je, je´sli tylko im podpowiem. Oczywi´scie sa˛ tacy, co nie zrobia˛ nic. Zawsze znajda˛ si˛e ludzie, którzy nie kiwna˛ palcem. — Podsuniesz im t˛e my´sl? — Owszem. Na najbli˙zszym zgromadzeniu sasiedztwa. ˛ — Nie mo˙zna zrobi´c czego´s wi˛ecej? Na te wszystkie pomysły potrzeba czasu. — Jednak zostaniemy przy nich. 53
Wstał z krzesła, wysoki, pot˛ez˙ ny jak mur. — Czemu nie popytasz ludzi, mo˙ze na przykład który´s z sasiadów ˛ zna si˛e ˙ co nieco na sztukach walki? Zeby naprawd˛e poradzi´c sobie w walce wr˛ecz, nie wystarczy przerobi´c par˛e podr˛eczników. — Nie ma sprawy — mrugn˛ełam do niego. — Radz˛e zacza´ ˛c od starego pana Hsu i pa´nstwa Montoya. — Pa´nstwa? Obojga? — Tak sadz˛ ˛ e. Tylko rozmawiaj z nimi o kółku zainteresowa´n, nie o Apokalipsie. Podniosłam wzrok — stał wyczekujaco, ˛ bardziej ni˙z kiedykolwiek podobny do muru, do opoki. Pozwolił mi na tyle — chyba na wszystko, co mogłabym sama zdziała´c. — Okej, tato — westchn˛ełam. — Przyrzekam: nikogo ju˙z nie b˛ed˛e straszy´c. Mam tylko nadziej˛e, z˙ e starczy nam czasu, z˙ eby przeprowadzi´c wszystko tak, jak ty chcesz. Jak echo powtórzył po mnie westchnienie. ´ — No wreszcie. Swietnie. Teraz chod´z ze mna˛ na dwór. Zakopałem na podwórzu kilka szczelnych pojemników z po˙zytecznymi rzeczami. Czas, z˙ eby´s dowiedziała si˛e gdzie — na wszelki wypadek. NIEDZIELA, 9 MARCA 2025 Na dzisiejszym kazaniu tato odczytał szósty rozdział z Ksi˛egi Rodzaju, ten o Noem i Arce: „A widzac ˛ Bóg, z˙ e wiele było zło´sci ludzkiej na ziemi, a wszystka my´sl serca była napi˛eta ku ziemi po wszystek czas, z˙ al mu było, z˙ e uczynił człowieka na ziemi. I ruszony serdeczna˛ bole´scia˛ wewnatrz ˛ rzekł: Wygładz˛e człowieka, któregom stworzył, z oblicza ziemi, od człowieka a˙z do zwierzat, ˛ od ziemiopłazu a˙z do ptastwa powietrznego: bo mi z˙ al, z˙ em je uczynił. Noe za´s znalazł łask˛e przed Panem”. Dalej, jak wszyscy wiedza,˛ Bóg mówi do Noego: „Uczy´n sobie korab z drzewa Gofer; przegrody poczynisz w korabiu, i oblejesz go wewnatrz ˛ i zewnatrz ˛ smoła”. ˛ Tato podkre´slił dwie nauki, płynace ˛ z tej przypowie´sci. Bóg postanawia zgładzi´c wszystkie stworzenia, zgadzajac ˛ si˛e oszcz˛edzi´c Noego z rodzina˛ i cz˛es´cia˛ z˙ ywego inwentarza. Ale je´sli Noe chce ocale´c, czeka go mnóstwo ci˛ez˙ kiej pracy.
54
***
Po nabo˙ze´nstwie przyszła do mnie Joanne z przeprosinami za cała˛ afer˛e. — Nie ma sprawy — skwitowałam. — Jeste´smy dalej przyjaciółkami? — spytała. — Na pewno nie wrogami — wykr˛eciłam si˛e dyplomatycznie. — Zwró´c mi ksia˙ ˛zk˛e. Tato jej potrzebuje. — Kiedy mama mi zabrała. Poj˛ecia nie miałam, z˙ e tak si˛e przejmie. — To nie jest jej własno´sc´ . Masz mi ja˛ przynie´sc´ . Albo niech twój ojciec odda ja˛ mojemu. Mnie nie zale˙zy, ale tato chce ja˛ z powrotem. — Dobrze. Patrzyłam za nia,˛ jak wychodziła. Kiedy si˛e na nia˛ patrzy, wydaje si˛e taka godna zaufania — wysoka, prosta, powa˙zna i inteligentna — chyba wcia˙ ˛z jestem skłonna jej ufa´c. Ale nie mog˛e. Nie b˛ed˛e. Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mogła mnie skrzywdzi´c, gdybym tylko zwierzyła si˛e jej jeszcze z paru rzeczy, które mogłaby wykorzysta´c przeciwko mnie. Nie sadz˛ ˛ e, bym kiedykolwiek jeszcze odwa˙zyła si˛e jej zaufa´c — tylko z˙ e wcale mi si˛e to nie podoba. Była moja˛ najlepsza˛ przyjaciółka.˛ Była. ´ SRODA, 12 MARCA 2025 Wczorajszej nocy do ogrodu wdarli si˛e złodzieje. Ogołocili z owoców drzewka cytrusowe, które rosna˛ na dziedzi´ncu pa´nstwa Hsu i u Talcottów. Przy okazji zadeptali ostatki zimowych warzywników i spora˛ cz˛es´c´ wiosennych sadzonek. Tato uwa˙za, z˙ e trzeba zacza´ ˛c wystawia´c regularne warty. Próbował zwoła´c na dzi´s wieczór zgromadzenie sasiadów, ˛ ale dla niektórych to pracowity okres, na przykład dla Gary’ego Hsu, który ma zwyczaj zasypia´c w pracy, ile razy musi zgłosi´c si˛e osobi´scie. Stan˛eło na tym, z˙ e mamy si˛e zebra´c w sobot˛e. Tymczasem tato s´ciagn ˛ ał ˛ Jaya Garfielda, Wyatta i Kayl˛e Talcottów, Alexa Montoy˛e i Edwina Dunna, aby zorganizowa´c uzbrojone pary do patrolowania sasiedztwa. ˛ To znaczyło, z˙ e prócz Talcottów, których ju˙z jest dwoje (i którzy byli tak w´sciekli z powodu zniszczenia im ogrodu, z˙ e z góry współczuj˛e złodziejowi, gdyby wszedł im w drog˛e), reszta musi dobra´c sobie partnerów spo´sród innych dorosłych. — Wybierzcie kogo´s, komu w razie czego powierzyliby´scie osłon˛e tyłów — usłyszałam, jak ojciec poucza swój szczupły oddziałek. Ka˙zda para b˛edzie patrolowa´c sasiedztwo ˛ przez dwie godziny zaraz po zapad´ ni˛eciu zmroku a˙z do switu. Pierwszy patrol, przechodzac ˛ przez wszystkie podwórza, w porze kiedy ludzie jeszcze nie spali, miał oswoi´c wszystkich z widokiem wartowników. 55
— Patrolujac ˛ na pierwszej zmianie, zawsze si˛e wszystkim poka˙zcie — mówił tato. — Wasz widok przypomni im, z˙ e b˛eda˛ patrole przez cała˛ noc. Nie chcemy, by który´s sasiad ˛ wział ˛ was za rabusiów. Rozsadnie. ˛ Ludzie kłada˛ si˛e spa´c wkrótce po zmroku, aby oszcz˛edza´c prad, ˛ lecz po kolacji, zanim si˛e s´ciemni, wi˛ekszo´sc´ sp˛edza czas na werandzie albo na dziedzi´ncu, gdzie panuje wi˛ekszy chłód. Niektórzy słuchaja˛ radia na gankach od frontu lub z tyłu domu. Od czasu do czasu zbieraja˛ si˛e grupki, by wspólnie pomuzykowa´c i po´spiewa´c, pogra´c w planszowe gry, pogada´c; inni wychodza˛ na brukowana˛ cz˛es´c´ ulicy poodbija´c troch˛e w siatkówk˛e, porzuca´c do kosza, pogra´c w półkontaktowy futbol albo w tenisa. Dawniej grało si˛e jeszcze w baseball, ale teraz nie sta´c nas na ciagłe ˛ wprawianie szyb, które si˛e przy tym wybijało. Paru sasiadów ˛ lubi znale´zc´ sobie ustronny kacik ˛ i poczyta´c, póki jest widno. To dla nas pora przyjemnego relaksu. Szkoda, z˙ e od dzi´s zakłóci ja˛ widok, który b˛edzie przypomina´c o rzeczywisto´sci. Ale nie ma rady. — Co zrobicie, jak złapiecie złodzieja? — spytała moja macocha ojca, zanim wyszedł. Miał patrolowa´c na drugiej zmianie i razem z Cory czekali w kuchni przy fili˙zance kawy, co było rzadko´scia.˛ Kawa była na specjalne okazje. Miły aromat dotarł a˙z do mojego pokoju. Le˙załam ju˙z w łó˙zku, cho´c wcale nie chciało mi si˛e spa´c. Podsłuchiwaczka ze mnie. Wprawdzie nie przykładam szklanek do s´ciany ani nie kucam z uchem przy drzwiach, za to cz˛esto le˙ze˛ do pó´zna, kiedy dzieci ju˙z dawno powinny spa´c. Kuchnia jest naprzeciw mojego pokoju, po drugiej stronie holu, na ko´ncu którego, całkiem blisko, znajduje si˛e jadalnia, a sypialnia rodziców sasiaduje ˛ z moja.˛ Nasz dom jest stary i dobrze wyciszony. Przy zamkni˛etych drzwiach nie słysz˛e zbyt wiele. Ale w nocy, gdy wszystkie albo wi˛ekszo´sc´ s´wiateł jest pogaszona, zostawiam moje drzwi lekko uchylone i je´sli inne drzwi te˙z sa˛ otwarte, mog˛e sporo podsłucha´c. I sporo si˛e dowiedzie´c. — Mam nadziej˛e, z˙ e go przegonimy — odparł ojciec. — Tak ustalili´smy. Porzadnie ˛ go nastraszymy, a potem przemówimy do rozsadku ˛ tak, by zrozumiał, z˙ e gdzie indziej czeka go łatwiejszy zarobek. — Zarobek. . . ? — Ano tak. Ci rabusie nie kradli z głodu. Oberwali z drzew wszystkie owoce; zabrali, co tylko mogli. — Widziałam — przytakn˛eła Cory. — Zaniosłam dzi´s pa´nstwu Hsu i Wyattom troch˛e cytryn i grejpfrutów i powiedziałam, z˙ e moga˛ sobie narwa´c od nas wi˛ecej, kiedy tylko b˛eda˛ potrzebowali. Dałam im te˙z troch˛e nasion. W obu ogródkach stratowali mnóstwo młodych ro´slin, ale mamy dopiero poczatek ˛ sezonu, wi˛ec chyba da si˛e jeszcze naprawi´c szkody. — Tak — zgodził si˛e tato i zamilkł na chwil˛e. — Ale nie to jest istotne. Chodzi o to, z˙ e tak kradnie si˛e dla pieni˛edzy. Ci ludzie to nie doprowadzeni do osta56
teczno´sci desperaci, tylko chciwi i gro´zni bandyci. Mo˙ze zdołamy ich odstraszy´c, pokazujac, ˛ z˙ e łatwiej obłowi´c si˛e gdzie indziej. — A je´sli nie? — spytała niemal szeptem Cory, s´ciszajac ˛ głos tak bardzo, a˙z przestraszyłam si˛e, z˙ e mo˙ze mi co´s umkna´ ˛c. — Co wtedy? Zastrzelicie ich? — Tak — odpowiedział. — Tak? — powtórzyła tym samym s´ciszonym tonem. Zachowywała si˛e zupełnie jak Joanne — za nic nie chciała spojrze´c w oczy rzeczywisto´sci. Na jakim s´wiecie ci ludzie z˙ yja? ˛ — Tak — potwierdził ojciec. — Ale dlaczego?! Zapadło dłu˙zsze milczenie. Gdy w ko´ncu tato znów przemówił, jego głos brzmiał niezwykle łagodnie: — Dziecinko, je´sli pozwolimy im nakra´sc´ wystarczajaco ˛ du˙zo, to albo b˛edziemy musieli kupowa´c wi˛ecej jedzenia — a nie sta´c nas na to — albo zajrzy nam w oczy widmo głodu. Ju˙z i tak marnie wegetujemy. Sama wiesz, jak jest ci˛ez˙ ko. — Czy. . . nie mogliby´smy po prostu wezwa´c policji? — Za co? To dla nas za drogo, zreszta˛ ich i tak nic nie obchodzi, póki nie maja˛ zgłoszenia o przest˛epstwie, a i wtedy czeka si˛e godzinami, nim si˛e pojawia˛ — łask˛e robia,˛ z˙ e nie przychodza˛ za dwa lub trzy dni. — Wiem o tym. — Wi˛ec skad ˛ te watpliwo´ ˛ sci? Chcesz, z˙ eby nasze dzieci głodowały? Chcesz, by jak ju˙z bandziory ogołoca˛ nam ogródki, zacz˛eli pladrowa´ ˛ c po domach? — Na to si˛e jeszcze nie o´smielili. — Jak to? Ich ostatnia˛ ofiara˛ była pani Sims. — Bo mieszkała sama. Stale jej powtarzali´smy, z˙ e nie powinna. — Wydaje ci si˛e, z˙ e nie zrobia˛ krzywdy tobie albo dzieciom tylko dlatego, z˙ e jest nas siedmioro? Dziecinko, nie mo˙zemy dalej z˙ y´c i udawa´c, z˙ e s´wiat jest taki sam, jak trzydzie´sci czy dwadzie´scia lat temu. — Moga˛ posła´c ci˛e za to do wi˛ezienia! Płakała. Nie było słycha´c szlochu, jedynie ten nabrzmiały łzami głos, którym czasami mówiła. — Nie — uspokajał tato. — Je´sli rzeczywi´scie dojdzie do tego, z˙ e jaki´s rabu´s zginie, załatwimy to wszyscy razem. Zaniesie si˛e ciało do najbli˙zszego domu. Strzelanie do włamywaczy jeszcze nie jest karalne. Pó´zniej narobi si˛e troch˛e bałaganu, aby uwiarygodni´c nasza˛ wersj˛e. Nastapiła ˛ długa, m˛eczaca ˛ cisza. — I tak mo˙zesz mie´c kłopoty. — Trzeba zaryzykowa´c. Po chwili milczenia Cory wyszeptała: — Nie zabijaj. — Nehemiasz, rozdział czwarty, werset czternasty — odpowiedział jej ojciec. 57
Wi˛ecej si˛e nie odezwali. Par˛e minut pó´zniej usłyszałam, jak tato wychodzi. Odczekałam, a˙z Cory wróci do swego pokoju i zamknie za soba˛ drzwi. Wówczas wstałam z łó˙zka i zamkn˛ełam swoje; odsuwajac ˛ lamp˛e tak, by s´wiatło nie prze´swiecało przez szpar˛e pod drzwiami, zapaliłam ja˛ i otworzyłam Bibli˛e mojej babki. Miała mnóstwo ró˙znych egzemplarzy Biblii i tato pozwolił mi jeden zatrzyma´c. Ksi˛ega Nehemiaszowa, rozdział czwarty, werset czternasty: „I opatrzyłem, i wstałem i rzekłem do przedniejszych i urz˛edników, i do ostatka ludu pospolitego: Nie bójcie si˛e od oblicza ich. Pami˛etajcie na Pana wielkiego i strasznego, a walczcie za braci waszych, za synów waszych, i córki, i z˙ ony, i domy wasze”. Ciekawe. Arcyciekawe, z˙ e tato miał ju˙z ten werset na podor˛edziu i z˙ e Cory od razu wiedziała, o co mu chodzi. Mo˙ze nie pierwszy raz toczyli taka˛ rozmow˛e. SOBOTA, 15 MARCA 2025 Akcja na dobre ruszyła z miejsca. Teraz sasiedztwo ˛ ma swoja˛ regularna˛ stra˙z — z rozkładem wart zło˙zonych z mieszka´nców z ka˙zdego domostwa, pełnoletnich i takich, co dobrze sobie radza˛ z bronia˛ — własna˛ i obca˛ — i których tato i pozostali sasiedzi, ˛ którzy ju˙z si˛e sprawdzili na patrolach, uwa˙zaja˛ za odpowiedzialnych. Niestety, w´sród naszych obro´nców nie ma ani jednego ekspolicjanta czy prawdziwego eksstra˙znika ochrony, dlatego b˛eda˛ chodzi´c parami, prócz sasiedztwa ˛ pilnujac ˛ te˙z nawzajem własnego bezpiecze´nstwa. Ka˙zdy ma gwizdek, by w razie potrzeby móc przywoła´c pomoc. Poza tym raz w tygodniu wszyscy b˛eda˛ spotyka´c si˛e, aby studiowa´c, omawia´c i c´ wiczy´c techniki strzeleckie i sztuki walki. Tak jak sugerował tato, kurs samoobrony rzeczywi´scie poprowadza˛ pa´nstwo Montoya — szkoda tylko, z˙ e to wcale nie moja zasługa. Stary pan Hsu nie b˛edzie na razie niczego uczył, bo ma kłopoty, ale wyglada ˛ na to, z˙ e Montoyowie nie´zle dadza˛ sobie rad˛e. Mam zamiar siedzie´c na ich zaj˛eciach i przyglada´ ˛ c si˛e tak długo, dopóki potrafi˛e wytrzyma´c treningowy ból i urazy wszystkich c´ wiczacych. ˛ Dzi´s rano ojciec zabrał z mojego pokoju wszystkie swoje ksia˙ ˛zki. Teraz zostały mi tylko notatki. Nic nie szkodzi. Wa˙zne, z˙ e dzi˛eki ogrodowym rabusiom ludzie zacz˛eli przygotowywa´c si˛e na najgorsze. Jestem prawie wdzi˛eczna tym złodziejom.
58
Nawiasem mówiac: ˛ na razie nie wrócili. Mam nadziej˛e, z˙ e kiedy znów si˛e poka˙za,˛ zgotujemy im takie powitanie, jakiego si˛e nie spodziewaja.˛ SOBOTA, 29 MARCA 2025 Zeszłej nocy nasi bandyci wpadli z kolejna˛ wizyta.˛ A mo˙ze to wcale nie byli ci sami — w ka˙zdym razie mieli takie same zamiary: zagrabi´c wszystko, co inni wyhodowali w pocie czoła. Tym razem upatrzyli sobie królikarni˛e Richarda Mossa. Nie liczac ˛ paru kurczaków z hodowli, która˛ przed kilkoma laty usiłowali rozkr˛eci´c Cruzowie i Montoyowie, te króliki to jedyny z˙ ywy inwentarz, jaki kiedykolwiek miało nasze sa˛ siedztwo. Kurczaki zostały rozkradzione, jak tylko podrosły na tyle, by piskiem da´c zna´c zewn˛etrznym o swym istnieniu. Dlatego odkad ˛ Richard Moss uparł si˛e handlowa´c za murem mi˛esem i wszystkim, co tylko jego z˙ ony potrafia˛ wyrabia´c z surowych i garbowanych króliczych skórek, jego króliki stanowia˛ nasz wspólny sekret. Naturalnie nam te˙z sprzedaje mi˛eso, skórki i nawóz — wszystko prócz z˙ ywych zwierzat. ˛ Tylko on chce mie´c hodowl˛e. Na nieszcz˛es´cie ostatnio ten uparty i arogancki chciwiec wpadł na pomysł, z˙ e zarobi wi˛ecej, jak zacznie nimi kupczy´c na zewnatrz. ˛ W ten sposób ulica dowiedziała si˛e o jego przekl˛etych królikach, no i dzi´s w nocy przyszli je rabn ˛ a´ ˛c. Moss przerobił na królikarni˛e gara˙z z trzema pojazdami, który według taty dobudowano do gospodarstwa gdzie´s w latach osiemdziesiatych ˛ ubiegłego wieku. Trudno uwierzy´c, z˙ e jedna rodzina miała kiedy´s a˙z trzy samochody, i to w dodatku na benzyn˛e. Ale ja te˙z pami˛etam jeszcze stary gara˙z, nim Richard Moss przebudował go na królikarni˛e. Wielki, z trzema ciemnymi plamami po oleju na podłodze w miejscach, gdzie parkowały dawniej trzy auta. Moss wyreperował dach i s´ciany, wybił otwory i wstawił okna, z˙ eby był przewiew — zmienił całe pomieszczenie tak, z˙ e wygladało ˛ prawie jak mieszkanie dla ludzi. To fakt, z˙ e dzi´s du˙zo ludzi tam, na ulicach, mieszka o wiele, wiele gorzej. Moss pobudował rz˛edy i pi˛etra boksów-klatek, zainstalował wi˛ecej elektrycznych lamp i wentylatory pod sufitem. Poła˛ czył cały system ze starym rowerem i odtad ˛ ka˙zdy mały Mossek, kiedy ju˙z si˛ega do pedałów, natychmiast zostaje zaprz˛egni˛ety do zasilania wentylatorów. Dzieci Mossów nie cierpia˛ tego, ale wiedza,˛ co je czeka, gdyby si˛e zbuntowały. Nie potrafi˛e powiedzie´c, ile zwierzaków liczy teraz przychówek Mossów. Mam wra˙zenie, z˙ e ten swój obrzydliwy proceder zabijania i obdzierania ze skóry uprawiaja˛ chyba od zawsze. Widocznie nawet monopol na taka˛ mała˛ skal˛e wart jest kłopotów i zachodu. Złodziei było dwóch i do czasu, gdy nakryli ich nasi stra˙znicy, udało im si˛e upchna´ ˛c do brezentowych worków ju˙z trzyna´scie sztuk. Zauwa˙zyła ich para: Ale-
59
jandro Montoya i Julia Lincoln, jedna z sióstr Shani Yannis. Pani Montoya została na pewien czas zwolniona z patrolowania, bo dwójka jej dzieci złapała gryp˛e. Pani Lincoln i pan Montoya postapili ˛ zgodnie z planem, który oddziałek naszej stra˙zy wymy´slił wspólnie na swoich zebraniach. Bez jednego słowa komendy czy ostrze˙zenia oboje wypalili w powietrze dwa, trzy razy, jednocze´snie dmuchajac ˛ w gwizdki, ile tchu w piersiach. Niestety u Mossów który´s z domowników obudził si˛e i pozapalał s´wiatła w królikami. Dwójka stra˙zników mogła przypłaci´c ten bład ˛ z˙ yciem, ale na szcz˛es´cie ukryli si˛e za krzakami granatu. Rabusie sami pomykali jak króliki. Wskoczyli na drabin˛e i w par˛e sekund znikn˛eli za ogrodzeniem, porzucajac ˛ nie tylko wspaniała,˛ długa˛ aluminiowa˛ drabin˛e, ale i worki, wyj˛ete z klatek stworzenia, łomy, gruby zwój liny i no˙zyce do ci˛ecia drutu. Nasz mur, wysoki na trzy metry, prócz zwyczajnego kolczastego drutu ma na górze jeszcze kawałki tłuczonego szkła, do tego cała˛ niewidoczna˛ laserosiatk˛e. Na nic si˛e wszystko zdało: kolczatka została gładko przeci˛eta. Jaka szkoda, z˙ e nie sta´c nas było, aby podła˛ czy´c ja˛ do pradu ˛ i zastawi´c dodatkowe pułapki. Dobrze, z˙ e chocia˙z szkło — nasza najstarsza, najprostsza sztuczka — zaszkodziło przynajmniej jednemu bandziorowi. Kiedy si˛e rozwidniło, po wewn˛etrznej stronie muru wida´c było ciagn ˛ acy ˛ si˛e do samej ziemi szeroki warkocz zakrzepłej krwi. Znale´zli´smy te˙z porzuconego glocka 19. Tak wi˛ec pani Lincoln i pan Montoya mogli zgina´ ˛c. Gdyby złodzieje nie potracili głów ze strachu, pewnie wywiazałaby ˛ si˛e strzelanina. Kto´s w domu Mossów te˙z mógłby zosta´c ranny albo zabity. Cory wytkn˛eła to wszystko z wyrzutem tacie, kiedy wieczorem usiedli sami w kuchni. — Wiem — przyznał ojciec zm˛eczonym, pełnym z˙ alu tonem. — My´slisz, z˙ e nie rozwa˙zali´smy takich sytuacji? Wła´snie dlatego chcemy ich na dobre zniech˛eci´c. Nawet ostrzegawcze strzały w powietrze nie zagwarantuja˛ bezpiecze´nstwa. Nic nie da pełnej gwarancji. — To, z˙ e raz uciekli, nie znaczy, z˙ e zawsze tak b˛edzie. — Wiem — powtórzył tato. — No wi˛ec. . . co dalej? B˛edziecie broni´c królików czy pomara´nczy, a przy tym mo˙ze zginie czyje´s dziecko? Tato milczał. — Nie mo˙zemy tak z˙ y´c! — krzykn˛eła Cory, a˙z podskoczyłam. Pierwszy raz słyszałam, by tak podniosła głos. — Ju˙z tak z˙ yjemy — oznajmił ojciec głosem, w którym nie było ani gniewu, ani z˙ adnej innej uczuciowej reakcji na jej wrzask, tylko znu˙zenie i smutek. Nigdy przedtem nie słyszałam, z˙ eby tato mówił takim tonem — jak kto´s bardzo zm˛eczony, prawie z˙ e. . . pokonany. A przecie˙z wygrał. Dzi˛eki jego planowi zwyci˛ez˙ yli´smy dwóch uzbrojonych rabusiów, i nawet nie musieli´smy robi´c im krzywdy. Fakt, z˙ e sami si˛e poranili, to ju˙z ich problem. 60
Jasna sprawa, z˙ e wróca˛ — nie ci, to drudzy. Na to ju˙z nic nie poradzimy. Cory miała racj˛e. Inni włamywacze moga˛ nie rzuci´c broni i wzia´ ˛c nogi za pas. Wi˛ec co? Mamy le˙ze´c w łó˙zkach i pozwoli´c odbiera´c sobie cały dobytek, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e zadowola˛ si˛e pladrowaniem ˛ ogródków? Jak długo poprzestanie na tym złodziej? I jak to jest głodowa´c? — Bez ciebie rodzina nie ma z˙ adnych szans — ciagn˛ ˛ eła Cory, ju˙z bez krzyku. — To ty mogłe´s sta´c twarza˛ w twarz z kryminalistami. Nast˛epnym razem, kiedy padnie na ciebie, mo˙zesz da´c si˛e zastrzeli´c, pilnujac ˛ cudzych królików. — Zauwa˙zyła´s — odparł tato — z˙ e wczorajszej nocy na gwizdki zareagowali wszyscy nasi stra˙znicy, którzy nie mieli warty? Wyszli z domów, gotowi broni´c całego sasiedztwa. ˛ — Co mnie obchodza˛ inni! To o ciebie si˛e martwi˛e! — Nie — odpowiedział. — Nie wolno nam tak my´sle´c, Cory. Prócz Boga mamy tylko siebie. Niewa˙zne, co sadz˛ ˛ e o Mossie, a on o mnie, ja wychodz˛e broni´c jego obej´scia, tak samo jak on b˛edzie bronił mojego. I wszyscy pilnujemy si˛e nawzajem. Urwał na moment. — Poza tym podjałem ˛ ró˙zne s´rodki ostro˙zno´sci. Ty i dzieci jeste´scie dobrze zabezpieczeni na wypadek, gdyby. . . — Basta! — uniosła si˛e znów Cory. — My´slisz, z˙ e tylko o to mi chodzi? O pieniadze? ˛ Sadzisz, ˛ z˙ e. . . ? — Nie, dziecinko, nie. Znowu zapadła cisza. — Wiem, jak to jest, gdy si˛e zostaje samemu. To nie jest s´wiat dla samotnych. Tym razem zamilkli na dobre. Wygladało ˛ na to, z˙ e nic wi˛ecej nie powiedza.˛ Le˙załam w po´scieli, zastanawiajac ˛ si˛e, czy ju˙z pora, bym wstała, zamkn˛eła drzwi i zapaliła lampk˛e, z˙ eby popisa´c. Tymczasem okazało si˛e, z˙ e to jeszcze nie koniec. — Co by´smy zrobili, gdyby´s zginał? ˛ — nalegała macocha, chyba płaczac. ˛ — Co poczniemy, je´sli zastrzela˛ ci˛e przez jakie´s cholerne króliki? — B˛edziecie z˙ y´c dalej! — odpowiedział jej ojciec. — To wszystko, co ktokolwiek mo˙ze dzi´s zrobi´c. Przetrwa´c. Przetrzyma´c. Pozosta´c przy z˙ yciu. Nie wiem, czy jeszcze kiedy´s nastana˛ znów dobre czasy, ale wiem, z˙ e to nie b˛edzie miało z˙ adnego znaczenia dla tych, którzy ich nie doczekaja.˛ Tym razem naprawd˛e sko´nczyli rozmow˛e. Jeszcze długo le˙załam w ciemno´sci, rozmy´slajac ˛ o wszystkim, co oboje mówili. Cory znów miała racj˛e. Co´s mogło sta´c si˛e tacie. Mógł nawet zgina´ ˛c. Nie potrafi˛e o tym my´sle´c. Mog˛e wszystko napisa´c, ale nie umiem sobie wyobrazi´c. Gdzie´s w gł˛ebi duszy nie wierz˛e, z˙ e to si˛e mo˙ze zdarzy´c. A zatem tak samo jak inni potrafi˛e nie dopuszcza´c czego´s do swojej s´wiadomo´sci. Cory ma racj˛e, ale to niewa˙zne. Tato te˙z ma racj˛e, ale nie umie posuna´ ˛c si˛e dalej. Bóg jest Przemiana˛ i ostatecznie to On wygrywa, cho´c istnieje, by nada61
wa´c Mu kształt. To za mało: próbowa´c tylko prze˙zy´c, usta´c na nogach; udawa´c normalne z˙ ycie, kiedy z dnia na dzie´n jest coraz gorzej. Je´sli w taki kształt przyoblekamy naszego Boga, przyjdzie dzie´n, w którym oka˙zemy si˛e za słabi — zbyt biedni, zbyt wygłodzeni i schorowani — by si˛e obroni´c. A wtedy zmiota˛ nas z powierzchni ziemi. Na pewno mo˙zna zrobi´c co´s jeszcze, co´s wi˛ecej, aby zgotowa´c sobie lepszy los. Gdzie indziej. Inaczej. Musi by´c sposób!
VII
Jeste´smy wszyscy Nasionami Boga, jednak ani bardziej, ani mniej ni˙z jakakolwiek inna posta´c wszech´swiata; Wszystko, co jest; wszystko, co si˛e zmienia — to Bo˙ze Nasiona. ˙ Wszystko, co zasiewa Ziemskie Zycie na nowej niwie, jest Nasieniem Ziemi. Wszech´swiat to Nasienie Bo˙ze. Tylko my, ludzie, jeste´smy Nasionami Ziemi. A Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 26 KWIETNIA 2025 Czasem nazwanie czego´s — nadanie temu nazwy lub jej odkrycie — pozwala nam zacza´ ˛c to pojmowa´c. Kiedy znam nazw˛e rzeczy i wiem, czym ona jest, znacznie łatwiej si˛e do niej zabra´c. Cała˛ konstrukcj˛e moich wierze´n, która˛ oparłam na definicji Boga jako Przemiany i która mnie si˛e wydaje całkiem spójna, b˛ed˛e odtad ˛ nazywa´c „Nasionami Ziemi”. Ju˙z wcze´sniej próbowałam jako´s nazwa´c t˛e moja˛ religi˛e. Gdy mi si˛e nie udało, pomy´slałam, z˙ e zostawi˛e ja˛ bez nazwy, ale to wyj´scie te˙z mnie nie zadowoliło. Moim zdaniem dopiero nazwany cel daje pełni˛e idei. No wi˛ec wła´snie dzi´s wymy´sliłam nazw˛e; przyszła mi do głowy, kiedy wyrywałam chwasty w ogródku za domem, my´slac ˛ o tym, jak to ro´sliny same si˛e rozsiewaja,˛ powierzajac ˛ przenoszenie nasion wiatrowi, wodzie, zwierz˛etom. Same z siebie nie potrafia˛ pokonywa´c du˙zych odległo´sci, a jednak w jakim´s sensie przemieszczaja˛ si˛e. Nawet one nie musza˛ tkwi´c w jednym miejscu, czekajac ˛ na zagład˛e. Gdzie´s na antypodach, tysiace ˛ mil od całego s´wiata, le˙za˛ wyspy — na przykład Hawaje albo Wyspa Wielkanocna — gdzie ro´slinno´sc´ sama rozsiewała si˛e i rosła na długo przed nastaniem człowieka. Nasiona Ziemi. 63
Jestem Nasieniem Ziemi. Ka˙zdy mo˙ze nim si˛e sta´c. My´sl˛e, z˙ e pewnego dnia b˛edzie nas wiele i b˛edziemy zmuszeni przenosi´c si˛e coraz dalej i dalej od tej obracajacej ˛ si˛e w ugór ziemi.
***
Nigdy nie czułam, z˙ e nazw˛e „Nasiona Ziemi” czy jakakolwiek ˛ inna˛ czastk˛ ˛ e mojej religii wymy´sliłam sama z siebie. Przeciwnie, zawsze odbierałam to jako co´s realnego i ju˙z istniejacego: ˛ bardziej odkrycie ni˙z wymysł — objawienie, a nie stworzenie. Nawet chciałabym móc uwierzy´c, z˙ e te idee wzi˛eły si˛e z jakiego´s nadprzyrodzonego z´ ródła — z˙ e mo˙ze odbieram przesłanie od Boga. Ale przecie˙z nie wierz˛e w istnienie tego rodzaju Boga. Nie, mój jedyny wkład to obserwacje i notatki, w których próbuj˛e opisywa´c wszystko, co uwa˙zam za prawd˛e tak dogł˛ebnie, tak prosto i bezpo´srednio, jak ja˛ odczuwam. Tyle z˙ e nigdy mi nie wychodzi. Staram si˛e, jak mog˛e, ale nie umiem. Nie jestem do´sc´ dobra˛ pisarka,˛ poetka˛ czy kimkolwiek jeszcze powinnam by´c, aby mi si˛e udało. Nie mam pomysłu, jak temu zaradzi´c. Czasem doprowadza mnie to do białej goraczki. ˛ Co prawda robi˛e pewne post˛epy, ale zbyt wolno. Najgorsze — dotyczy to nawet trudno´sci, jakie sprawia mi samo pisanie — z˙ e za ka˙zdym razem, gdy ju˙z zrozumiem kapk˛e wi˛ecej, dziwi˛e si˛e, dlaczego musiałam po´swi˛eci´c tyle czasu: czemu od razu nie poj˛ełam czego´s tak oczywistego i prawdziwego. Oto jedna jedyna zagadka tkwiaca ˛ we wszystkim, jedyny paradoks, nielogiczno´sc´ , bł˛edne koło rozumowania czy jak to tam jeszcze mo˙zna nazwa´c: Po co istnieje wszech´swiat? Aby kształtowa´c Boga. Po co istnieje Bóg? Aby kształtowa´c wszech´swiat. Nie potrafi˛e si˛e z tym upora´c. Próbowałam to jako´s zmieni´c, próbowałam zarzuci´c, ale nie mog˛e. To chyba najprawdziwsza prawda, jaka˛ kiedykolwiek napisałam. Jest równie tajemnicza i oczywista jak wszystkie inne obja´snienia istoty Boga i wszech´swiata, które czytałam — tylko z˙ e te inne, nawet w najlepszym razie, wydaja˛ si˛e niepełne. Pozostała cz˛es´c´ „Nasion Ziemi” obja´snia, czym jest Bóg i co czyni; czym jest człowiek i jak powinien post˛epowa´c, gdy ma wybór, a na co nic nie mo˙ze poradzi´c. . . Zauwa˙zcie: czy jest si˛e ludzka˛ istota,˛ owadem, mikrobem czy kamieniem — ten wiersz jest prawdziwy dla wszechrzeczy: 64
Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia te˙z ciebie. Zmiana jest Jedyna˛ trwała˛ prawda.˛ Bóg Jest Przemiana.˛ ***
Zamierzam przewertowa´c moje stare dzienniki i zebra´c wiersze, które napisałam, w jeden brulion. Przepisz˛e wszystkie do zeszytu — jednego z tych, które Cory rozdaje starszym dzieciom do pisania, nie moga˛ bowiem korzysta´c z komputerów, których tak mało zostało w sasiedztwie. ˛ Na wi˛ekszo´sci stron moich skoroszytów, zamiast solidnych szkolnych wypracowa´n i zada´n, króluje bezu˙zyteczna bazgranina. Chc˛e zło˙zy´c z tego jedna˛ bardziej po˙zyteczna˛ cało´sc´ . Gdy pewnego dnia ludzie naucza˛ si˛e przywiazywa´ ˛ c wi˛eksza˛ wag˛e do moich słów ni˙z wieku, te strofy by´c mo˙ze pomoga˛ mi oderwa´c ich my´sli od rozkładajacej ˛ si˛e przeszło´sci i pchna´ ˛c na drog˛e ocalenia, budowania sensowniejszego jutra. Je´sli cokolwiek zdoła przetrwa´c w obecnym stanie jeszcze par˛e lat. SOBOTA, 7 CZERWCA 2025 Wreszcie udało mi si˛e skompletowa´c dla siebie niedu˙zy plecak ratunkowy — gotowy do natychmiastowej ucieczki. Wi˛ekszo´sc´ niezb˛ednych rzeczy wygrzebałam w gara˙zu i na strychu, nikt wi˛ec nie ma prawa skar˙zy´c si˛e, z˙ e zabrałam komu´s co´s potrzebnego. Wynalazłam na przykład siekierk˛e i dwa małe lekkie garnki, całe z metalu. Takich rupieci jest u nas wsz˛edzie pełno, bo nikt nie wyrzuca niczego, co mogłoby si˛e jeszcze kiedykolwiek przyda´c lub co dałoby si˛e spieni˛ez˙ y´c. Zapakowałam moja˛ gotówk˛e — par˛eset, prawie tysiac, ˛ dolarów oszcz˛edno´sci. Je˙zeli wcze´sniej nikt mi nie odbierze pieni˛edzy i je´sli b˛ed˛e ostro˙znie kalkulowa´c, co i gdzie kupuj˛e, za taka˛ sum˛e wy˙zywiłabym si˛e mo˙ze nawet dwa tygodnie. Staram si˛e by´c na bie˙zaco ˛ z cenami, zawsze pytam o nie tat˛e, ile razy z innymi sasiadami ˛ jada˛ robi´c podstawowe zakupy. Ceny z˙ ywno´sci sa˛ po prostu obł˛edne i stale rosna˛ — jeszcze nigdy nic nie staniało. Wszyscy na nie narzekaja.˛ 65
Znalazłam stara˛ kuchenk˛e polowa˛ i plastikowa˛ butelk˛e na wod˛e: wymyłam, napełniłam i spakowałam obie; przyszykowałam te˙z zapałki, komplet ubra´n na zmian˛e razem z para˛ butów, grzebie´n, mydło, past˛e i szczoteczk˛e do z˛ebów, tampony higieniczne, papier toaletowy, banda˙ze, szpilki, igły z ni´cmi, alkohol, aspiryn˛e, par˛e ły˙zek i widelców, otwieracz do konserw, scyzoryk, kilka paczek z˙ oł˛edziowej maki, ˛ suszone owoce, pieczone orzechy i jadalne ziarna, mleko w proszku, troch˛e soli i cukru, moje notatki na temat technik przetrwania, kilkana´scie foliowych torebek do pakowania, mniejszych i wi˛ekszych, mnóstwo ziaren siewnych, mój dziennik, brulion z „Nasionami Ziemi” i par˛e zwitków sznurka do suszenia bielizny — wszystko na wypadek, gdyby trzeba było zerwa´c si˛e w nocy i ucieka´c. Upchałam to wszystko w dwie stare poszewki na poduszk˛e, wło˙zone jedna w druga,˛ by zwi˛ekszy´c wytrzymało´sc´ . Nast˛epnie zrolowałam cały ekwipunek razem z kocem i zwiazałam ˛ kawałkiem sznurka w jeden łatwy do chwycenia i niesienia pakunek, z którego nic nie mogło si˛e wysypa´c, ale który z jednego ko´nca dawał si˛e bardzo prosto otworzy´c — tak, z˙ ebym w ka˙zdej chwili mogła wyjmowa´c i wkłada´c mój dziennik, zmienia´c wod˛e na s´wie˙za,˛ a tak˙ze raz na jaki´s czas wymienia´c zapasy spo˙zywcze i sprawdza´c, czy nie zepsuły si˛e nasiona. Nie chciałam si˛e przekona´c w potrzebie, z˙ e zamiast siewnych nasion i nadajacej ˛ si˛e do jedzenia z˙ ywno´sci taszcz˛e wór robactwa. Szkoda, z˙ e nie mog˛e spakowa´c z˙ adnej broni. Nie mam własnej, a tato na pewno nie zgodzi si˛e, bym trzymała u siebie który´s z jego pistoletów. Postanowiłam zabra´c jeden, gdyby przyszło co do czego, ale nie wiadomo, czy mi si˛e uda. To czyste wariactwo znale´zc´ si˛e za murem z kozikiem i ze strachem w oczach, jednak mo˙ze doj´sc´ i do tego. Akurat dzi´s wybrali´smy si˛e pod opieka˛ taty i Wyatta Talcotta na strzelanie do celu i po c´ wiczeniach spróbowałam namówi´c ojca, z˙ eby pozwolił mi przechowywa´c bro´n, która˛ si˛e posługuj˛e podczas c´ wicze´n. — Nie — uciał ˛ dyskusj˛e, siadajac ˛ za biurkiem w swoim zagraconym gabinecie. Był zm˛eczony i zakurzony. — Nie masz gdzie jej bezpiecznie schowa´c w ciagu ˛ dnia, kiedy chłopcy ciagle ˛ wpadaja˛ do twojego pokoju. Zawahałam si˛e chwil˛e, po czym opowiedziałam mu o plecaku ratunkowym, który przygotowałam. Kiwnał ˛ głowa.˛ — Na poczatku, ˛ gdy pierwszy raz o tym wspomniała´s, uznałem to za niezły pomysł — zaczał. ˛ — Ale zastanów si˛e, Lauren. Przecie˙z to jakby prezent dla włamywacza. Pieniadze, ˛ jedzenie, woda, pistolet. . . Przewa˙znie nie czeka na nich taka gratka, jeszcze w dodatku porzadnie ˛ spakowana do zabrania. My´sl˛e, z˙ e jednak nie powinni´smy z˙ adnemu bandycie, gdyby ewentualnie tu trafił, ułatwia´c tak dost˛epu do broni. — To wyglada ˛ jak najzwyczajniej w s´wiecie zrolowany koc, który le˙zy w szafie razem z reszta˛ zwini˛etej i poskładanej po´scieli — przekonywałam. — Nikt nawet nie zwróci uwagi. 66
— Nie — potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nasza bro´n zostanie tam, gdzie jest — zako´nczył. Chyba bardziej ni˙z włamywacze niepokoja˛ go moi bracia wiercacy ˛ si˛e po wszystkich katach. ˛ Chłopcom od urodzenia kładzie si˛e do głowy, jak nale˙zy obchodzi´c si˛e z bronia,˛ ale Greg ma dopiero osiem, a Ben dziewi˛ec´ lat. Tato boi si˛e wodzi´c ich na pokuszenie. Wprawdzie jedenastoletni Marcus jest bardziej godny zaufania ni˙z wi˛ekszo´sc´ dorosłych, za to odpowiedzialno´sc´ Keitha, który niedługo sko´nczy trzyna´scie lat, stoi pod znakiem zapytania. Ojcu niczego by nie ukradł. Nie odwa˙zyłby si˛e. Za to mnie podprowadził ju˙z par˛e rzeczy — cho´c, jak na razie, same drobiazgi. Ale wiem, z˙ e bardzo chciałby mie´c pukawk˛e: marzy o niej jak spragniony o wodzie. Chce by´c dorosłym cała˛ g˛eba˛ — na dawna˛ modł˛e. Mo˙ze wi˛ec tato ma racj˛e. Jego decyzja bardzo mi si˛e nie podoba, ale mo˙ze by´c słuszna. — Dokad ˛ by´s poszedł? — zapytałam, zmieniajac ˛ temat. — Gdzie by´s nas zaprowadził, gdyby co´s wygnało nas z domu? Na sekund˛e nadał ˛ policzki i ci˛ez˙ ko westchnał. ˛ — Do sasiadów ˛ albo do college’u — odparł. — College ma tymczasowe powypadkowe kwatery dla pracowników po po˙zarze albo eksmisji. — A pó´zniej? — Pó´zniej trzeba by wzia´ ˛c si˛e do przebudowy, porobi´c umocnienia i zrobi´c wszystko co w ludzkiej mocy, z˙ eby zapewni´c bezpiecze´nstwo. — My´slałe´s kiedy´s, by w ogóle stad ˛ odej´sc´ , przenie´sc´ si˛e gdzie´s na północ, gdzie nie ma takich problemów z woda˛ i jest ta´nsza z˙ ywno´sc´ ? — Nie — powiedział, wpatrujac ˛ si˛e w przestrze´n. — Nigdzie na s´wiecie nie znajd˛e pewniejszej pracy ni˙z tu, a na północy te˙z jej nie ma. Przybysze pracuja˛ za jedzenie, je´sli w ogóle cokolwiek im si˛e trafi. Nie liczy si˛e do´swiadczenie. Nikt nie patrzy na wykształcenie. Za du˙zo jest przywiedzionych do ostateczno´sci desperatów, z˙ yjacych ˛ na ulicy, gotowych do ko´nca z˙ ycia zaharowywa´c si˛e za worek fasoli. — Jednak słyszałam, z˙ e tam jest troch˛e łatwiej. W Oregonie, Waszyngtonie, w Kanadzie. — Zamkni˛ete granice — powiedział. — Do Oregonu trzeba si˛e przeszmuglowa´c, je´sli w ogóle si˛e uda. Jeszcze trudniej przedosta´c si˛e do Waszyngtonu. A na granicy z Kanada˛ nie ma dnia, z˙ eby nie zastrzelili paru s´miałków. Nigdzie nie chca˛ hołoty z Kalifornii. — A jednak ludzie si˛e przenosza.˛ I zawsze w˛edruja˛ na północ. — Próbuja.˛ Sa˛ udr˛eczeni i nie maja˛ nic do stracenia. Ja mam. Tu jest mój dom. Prócz podatków, nikomu nie jestem za niego winien nawet złamanego grosza. Ani ty, ani twoi bracia nie wiecie, co to głód, i daj Bo˙ze, by´scie si˛e nigdy nie dowiedzieli. Zapisałam w brulionie z „Nasionami Ziemi”:
67
Drzewo Nie mo˙ze rosna´ ˛c W cieniu drzew-rodziców. Czy naprawd˛e notowanie takich przemy´sle´n ma sens? Przecie˙z to oczywiste dla wszystkich. Zreszta,˛ co one dzi´s znacza? ˛ Jakie znaczenie ma to, które wła´snie zanotowałam, je´sli z˙ yjesz w s´lepym zaułku ogrodzonym murem? Jaka˛ prawd˛e niesie, je´sli w dodatku wiesz, z˙ e masz cholerne szcz˛es´cie, mieszkajac ˛ w s´lepym zaułku za murem? PONIEDZIAŁEK, 16 CZERWCA 2025 Radio nadało dzi´s długi reporta˙z o wynikach bada´n angielsko-japo´nskiej stacji kosmicznej na Ksi˛ez˙ ycu. Dysponujac ˛ wszelkiej ma´sci teleskopami i najczulsza˛ aparatura˛ spektroskopowa,˛ jaka˛ wymy´slił człowiek, zaobserwowano nowe kra˙ ˛za˛ ce po orbitach planety. Stacja odkrywa nowe s´wiaty ju˙z od dwunastu lat; zebrała nawet dowody, z˙ e na kilku z nich mo˙ze istnie´c z˙ ycie. Od dawna słucham i czytam ka˙zdy strz˛ep informacji na ten temat, na jaki uda mi si˛e natrafi´c, i zauwa˙zyłam, z˙ e poglad, ˛ i˙z na niektórych planetach zapewne zamieszkuja˛ jakie´s z˙ ywe istoty, ma coraz mniej przeciwników. Co wi˛ecej, teoria zyskuje poparcie s´rodowiska naukowego. Naturalnie nie ma z˙ adnej pewno´sci, czy formy z˙ ycia, jakie rozwin˛eły si˛e poza Układem Słonecznym, nie sprowadzaja˛ si˛e jedynie do paru trylionów mikrobów. Wszyscy spekuluja˛ na temat istnienia pozaziemskiej inteligencji, co jest fajna˛ rozrywka,˛ ale jako´s nie znalazł si˛e jeszcze nikt, komu udałoby si˛e skomunikowa´c z inteligentnym kosmita.˛ Moim zdaniem to nieistotne. Wa˙zne, z˙ e istnieje samo z˙ ycie. Nie potrafi˛e wyrazi´c, jakie to ma dla mnie znaczenie — jak bardzo mnie pobudza, inspiruje. Gdzie´s daleko stad ˛ jest z˙ ycie. Podczas gdy ledwie par˛e lat s´wietlnych od nas kra˙ ˛za˛ z˙ yjace ˛ planety, Stany Zjednoczone straciły zainteresowanie nawet dla sasiednich, ˛ martwych s´wiatów — dla Ksi˛ez˙ yca, dla Marsa. Wielka szkoda — nawet je´sli rozumiem dlaczego. Przypuszczam, z˙ e planet˛e, na której ju˙z rozwija si˛e jakie´s z˙ ycie, byłoby nam łatwiej przystosowa´c i zasiedli´c, znacznie szybciej przecinajac ˛ długa˛ i kosztowna˛ p˛epowin˛e zale˙zno´sci od Ziemi. Łatwiej wcale nie znaczy, z˙ e łatwo. Jednak to ju˙z pewien handicap, bo nie wierz˛e, by dało si˛e wykorzysta´c pokonujac ˛ a˛ wiele lat s´wietlnych łaczno´ ˛ sc´ z macierzysta˛ planeta.˛ Sadz˛ ˛ e, z˙ e ludzie, którzy zdecydowaliby si˛e polecie´c poza Układ Słoneczny, byliby zdani na siebie: z dala od wpływu polityków i baronów biznesu, od zrujnowanej gospodarki i zam˛eczonego ekosys-
68
temu — ale i z dala od mo˙zliwo´sci uzyskania pomocy. Taka jest cena wyj´scia z cienia ojczystego s´wiata. SOBOTA, 19 LIPCA 2025 Jutro ko´ncz˛e szesna´scie lat. Dopiero szesna´scie. Czuj˛e si˛e starsza. Chc˛e by´c starsza. Potrzebuj˛e dorosło´sci. Nie cierpi˛e by´c dzieckiem. Czas tak si˛e wlecze!
***
Tracy Dunn znikn˛eła. Zabójstwo Amy bardzo ja˛ przygn˛ebiło. Je´sli ju˙z w ogóle otworzyła usta, stale mówiła o umieraniu, pragnieniu s´mierci i o tym, z˙ e na nia˛ zasłu˙zyła. Wszyscy mieli nadziej˛e, z˙ e w ko´ncu przeboleje z˙ al — czy mo˙ze poczucie winy — i wróci do z˙ ycia. Mo˙ze nie potrafiła. Tato rozmawiał z nia˛ par˛e razy, i wiem, z˙ e martwił si˛e o nia.˛ Jej szurni˛eta rodzinka nie okazuje z˙ adnego zainteresowania. Traktuja˛ ja˛ tak samo, jak przedtem Amy, to znaczy ignoruja.˛ Chodza˛ słuchy, z˙ e wczoraj wyszła za mur. Dzieciaki Mossów i Paynów rozpowiadaja,˛ z˙ e zaraz po lekcjach zauwa˙zyły, jak przechodzi przez bram˛e. Od tamtej pory nikt jej nie widział. NIEDZIELA, 20 LIPCA 2025 Oto prezent na urodziny, który przyszedł mi na my´sl dzi´s rano po przebudzeniu — zaledwie dwie linijki: Przeznaczeniem Nasion Ziemi Jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd. Wła´snie co´s takiego zacz˛eło kołata´c mi mgli´scie w głowie przed paroma dniami — po tym, jak usłyszałam t˛e histori˛e o odkryciu nowych planet. Naturalnie to prawda. I znów oczywista. Tyle z˙ e na razie to niemo˙zliwe. Nasz s´wiat jest w opłakanym stanie. Dzisiejszym nawet do´sc´ zasobnym krajom nie wiedzie si˛e za dobrze w porównaniu z bogatymi pa´nstwami, jakie znamy z opisów historycznych. Nie tylko prezydent Donner opuszcza poprzeczk˛e i rezygnuje, wyprzedajac ˛ programy bada´n naukowych i kosmicznych. Nikt nie prowadzi ju˙z z˙ adnych bada´n, które nie przynosiłyby natychmiastowych zysków albo przynajmniej nie obiecywały wielkich profitów w nieodległej przyszło´sci. Nikt nie ma ochoty zajmowa´c si˛e w tych czasach jaka˛ kolwiek nieu˙zyteczna˛ czy nieekonomiczna˛ działalno´scia.˛ A jednak: 69
Przeznaczeniem Nasion Ziemi Jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd. Nie wiem, jakim sposobem ani kiedy to nastapi. ˛ Tyle jest do zrobienia, nim jeszcze nadejdzie sam poczatek. ˛ Ale to chyba normalne i zrozumiałe. Zawsze trzeba si˛e napracowa´c, zanim wstapi ˛ si˛e na drog˛e do nieba.
VIII
Chcac ˛ porozumie´c si˛e z Bogiem, Rozwa˙zaj skutki własnych uczynków. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 26 LIPCA 2025 Tracy Dunn nie wróciła do domu; policji te˙z nie udało si˛e jej odszuka´c. Wat˛ pi˛e, by kiedykolwiek si˛e odnalazła. Nie ma jej dopiero od siedmiu dni, ale tydzie´n za murem to jak tydzie´n w piekle. Na zewnatrz ˛ ludzie rozpływaja˛ si˛e bez s´ladu. Wychodza˛ za bram˛e, jak pan Yannis, potem si˛e na nich czeka, ale ju˙z nie wracaja˛ — chyba z˙ e w urnie. Według mnie Tracy ju˙z nie z˙ yje.
***
Bianca Montoya jest w cia˙ ˛zy. To ju˙z nie plotka, tylko fakt, i to w dodatku taki, który w pewnej mierze mnie te˙z obchodzi. Bianca jest siedemnastolatka,˛ nie ma jeszcze m˛ez˙ a, za to kompletnie straciła głow˛e dla Jorgego Iturbe, brata Yolandy Ibarra, który mieszka w domu Ibarrów. Jorge nie wypiera si˛e ojcostwa. Nie rozumiem, czemu po prostu si˛e nie pobrali, zanim wszystko si˛e wydało. Jorge ma dwadzie´scia trzy lata, wi˛ec przynajmniej po nim mo˙zna by si˛e spodziewa´c troch˛e rozumu. W ka˙zdym razie pobieraja˛ si˛e teraz. Rodziny Ibarra oraz Iturbe od tygodnia kłóca˛ si˛e o to z Montoyami. Co za głupota.˛ My´slałby kto, z˙ e nie maja˛ wi˛ekszych zmartwie´n. No ale przynajmniej i jedni, i drudzy to Latynosi, wi˛ec tym razem mamy tylko zatarg rodzinny, a nie rasowy. W ubiegłym roku, kiedy przyłapano Craiga Dunna, jednego z bardziej udanych członków białej rodziny Dunnów, jak kochał si˛e z czarna˛ Siti Moss, która w dodatku jest najstarsza˛ z córek Richarda Mossa, my´slałam, z˙ e poleje si˛e krew. Wariactwo. 71
Ale niewa˙zne, kto z kim s´pi albo si˛e kłóci. Zastanawia mnie — chciałabym to poja´ ˛c — po co w tej rzeczywisto´sci ktokolwiek my´sli jeszcze o z˙ eniaczce i dzieciach. Wiem: jak s´wiat s´wiatem, ludzie z˙ enili si˛e i mieli dzieci, ale w naszych czasach. . . Dzi´s, kiedy nie ma dokad ˛ i´sc´ ani co robi´c. Młodzi pobieraja˛ si˛e i — je´sli maja˛ szcz˛es´cie — dostaja˛ własny pokój albo wprowadzaja˛ si˛e do bezu˙zytecznego gara˙zu — bez cienia nadziei na lepszy los, za to z du˙zymi szansami, z˙ e wszystko jeszcze si˛e pogorszy. Mnie tak˙ze w przyszło´sci mo˙ze czeka´c takie z˙ ycie, jakie wybrała Bianca. Nie jest to bynajmniej droga, która˛ sama sobie upatrzyłam, lecz co´s, czego spodziewa si˛e po mnie — po wszystkich moich rówie´sniczkach — nasze sasiedztwo. ˛ Dorosna´ ˛c jeszcze troch˛e, potem ma˙ ˛z i dzieci. Curtis Talcott mówi, z˙ e młodzi Iturbowie dostana˛ po s´lubie całe pół gara˙zu. W drugiej połówce mieszka ju˙z siostra Jorgego, Celia Iturbe Cruz, z m˛ez˙ em i jedna˛ pociecha.˛ Na dwa stadła ani jedno nie ma płatnej pracy. Szczytem ich marze´n jest dosta´c si˛e do majatku ˛ jakich´s bogaczy i jako słu˙zba domowa zasuwa´c za mieszkanie i wy˙zywienie. Nie ma szans, by kiedykolwiek odło˙zyli troch˛e grosza i jako´s im si˛e polepszyło. A gdyby zdecydowali si˛e wyw˛edrowa´c na północ, z˙ eby poszuka´c lepszego z˙ ycia w Oregonie, Waszyngtonie albo Kanadzie? Z dwojgiem czy nawet z jednym dzieckiem podró˙zowałoby si˛e im o wiele ci˛ez˙ ej. Poza tym znacznie trudniej i niebezpieczniej jest przemyka´c si˛e obok wrogo nastawionych stra˙zy i przekrada´c si˛e przez stanowe lub pa´nstwowe granice. ´ eczy teraz Sama nie wiem, czy Bianca jest taka odwa˙zna, czy taka głupia. Sl˛ razem z siostra,˛ przerabiajac ˛ stara˛ sukni˛e s´lubna˛ ich mamy, a wszyscy wokół kucharza˛ i przygotowuja˛ si˛e do wesela jak za dawnych dobrych czasów. Jak moga? ˛ Bardzo lubi˛e Curtisa Talcotta. Czasami my´sl˛e, z˙ e mo˙ze to nawet miło´sc´ . On te˙z mówi, z˙ e mnie kocha. Ale gdybym spodziewała si˛e, z˙ e w przyszło´sci nie czeka mnie nic wi˛ecej poza tym, z˙ e wyjd˛e za niego za ma˙ ˛z, b˛ed˛e miała dzieci i b˛edziemy klepali bied˛e, z dnia na dzie´n coraz bardziej beznadziejna˛ — chybabym si˛e zabiła. SOBOTA, 2 SIERPNIA 2025 Strzelali´smy dzi´s do celu i pierwszy raz od czasu, gdy zastrzeliłam tamtego psa, znale´zli´smy nowego trupa. Tym razem zobaczyli go wszyscy: stara kobieta, w której zda˙ ˛zyło zal˛egna´ ˛c si˛e robactwo, naga, na wpół zjedzona: ohyda — to za mało. Widok ten zupełnie wyprowadził z równowagi Aur˛e Moss. Mówi, z˙ e ma do´sc´ ´cwicze´n w strzelaniu. Raz na zawsze. Próbowałam przemówi´c jej do rozsadku, ˛ ale powiedziała, z˙ e w ko´ncu to m˛ez˙ czy´zni maja˛ obowiazek ˛ nas broni´c. Upiera si˛e, z˙ e kobiety nie powinny wprawia´c si˛e w u˙zywaniu broni. 72
— A je´sli kiedy´s b˛edziesz musiała stana´ ˛c w obronie młodszego rodze´nstwa? — spytałam, wiedzac, ˛ z˙ e rodzice cz˛esto ka˙za˛ jej pilnowa´c mniejszych dzieci. — Nauczyłam si˛e ju˙z dosy´c, z˙ eby sobie poradzi´c — odparowała. — Nie c´ wiczac, ˛ wychodzi si˛e z wprawy — tłumaczyłam. — Wi˛ecej tam nie pojad˛e — trwała przy swoim. — Zreszta˛ to nie twój interes. Nikt mnie nie zmusi! W z˙ aden sposób nie mogłam jej przekona´c. Bała si˛e, dlatego tak si˛e zaparła. Tato powiedział, z˙ e powinnam poczeka´c, a˙z wspomnienie zwłok si˛e zatrze, i dopiero wtedy spróbowa´c do niej dotrze´c. Chyba ma racj˛e. Tylko wkurza mnie ten Mossowski sposób my´slenia. To przez Richarda Mossa jego z˙ ony i córki potrafia˛ stroi´c takie fochy. W domu, w ogrodzie i przy królikach ka˙ze harowa´c im jak niewolnicom, za to gdy chodzi o jaki´s obowiazek ˛ na rzecz wspólnoty, pozwala im odgrywa´c „damy”. Ilekro´c nie chca˛ wzia´ ˛c w czym´s udziału, popiera je i bierze w obron˛e. To głupie i niebezpieczne. Takie zachowanie rodzi tylko pretensje ˙ i urazy. Zadna kobieta Mossów nigdy jeszcze nie stała na warcie. Nie tylko ja zda˙ ˛zyłam to zauwa˙zy´c. Dwoje najstarszych dzieci Paynów, Doyle i Margaret, strzelało w terenie po raz pierwszy. Pechowy poczatek. ˛ A jednak trup ich nie odstraszył. Jest w nich jaka´s twardo´sc´ . Sa˛ w porzadku. ˛ Ich wuj Wardell Parrish nie chciał, aby szli z nami. Wygadywał zło´sliwo´sci na temat mego taty, prywatnych armii i stra˙zników, mówił te˙z o podatkach: jak to przez całe z˙ ycie zapłacił ju˙z do´sc´ , by teraz zostawi´c ochron˛e policji. Bla bla bla. Zdziwaczały, marudny odludek. Słyszałam, z˙ e kiedy´s był zamo˙zny. Tato te˙z uwa˙za, z˙ e nie mo˙zna mu ufa´c. Na szcz˛es´cie wuj to nie ojciec, a matka Doyle’a i Margaret nie znosi niczyich poucze´n, jak ma wychowywa´c piatk˛ ˛ e swoich dzieci. Władza nad nimi i pieniadze ˛ daja˛ jej poczucie własnej wa˙zno´sci. Ma troch˛e grosza odziedziczonego po rodzicach. Jej brat przepu´scił swoja˛ cz˛es´c´ schedy. Jak wida´c, głupio pograł, próbujac ˛ dyktowa´c jej, co ma robi´c: na co pozwoli´c młodym Paynom. Powinien wiedzie´c, z˙ e osiagnie ˛ akurat odwrotny skutek. Przez wzglad ˛ na dzieci ciesz˛e si˛e, z˙ e na to nie wpadł. Za to mój braciszek Keith jak zwykle błagał, by go zabra´c. Za par˛e dni, dokładnie czternastego sierpnia, sko´nczy trzyna´scie lat; a czekanie, a˙z sko´nczy pi˛etna´scie, musi mu si˛e wydawa´c straszne. Tu go rozumiem. W ogóle czekanie jest okropne, a czekanie, a˙z si˛e doro´snie, jeszcze gorsze, bo nic nie mo˙zesz zrobi´c, by cho´c odrobin˛e to przyspieszy´c. Biedny Keith. I ja te˙z. Chocia˙z tato pozwala mu ju˙z strzela´c do wiewiórek i ptaków z naszej rodzinnej wiatrówki, Keith i tak marudzi. — To niesprawiedliwe — powtórzył dzi´s ju˙z dwudziesty, a mo˙ze trzydziesty raz. — Lauren zabierasz, chocia˙z to dziewczyna. Jej zawsze wszystko wolno. Jakbym c´ wiczył, mógłbym ju˙z pomaga´c wam pilnowa´c terenu i przegania´c rabusiów. . .
73
Ju˙z kiedy´s wymkn˛eło mu si˛e, z˙ e chce pomóc w „strzelaniu do bandytów” zamiast w odstraszaniu ich. Tato nie ukarał go, palnał ˛ mu tylko kazanie. Cho´c ojciec prawie nigdy nas nie bije, potrafi by´c straszny, nie podnoszac ˛ nawet palca. Jak zwykle dzi´s te˙z Keith musiał zosta´c w domu. Strzelanie szło s´wietnie, dopóki nie znale´zli´smy zwłok. Tym razem nie spotkali´smy z˙ adnych psów. Jednak dla mnie najbardziej przykry był widok chat skleconych z patyków, tektury, palmowych li´sci i szmat. Wyra´znie przybyło ich na całej długo´sci River Street, która˛ jedzie si˛e na wzgórza. Za ka˙zdym razem wydaje si˛e, z˙ e jest ich coraz wi˛ecej. Koczujaca ˛ w nich biedota nigdy nas nie zaczepiała. Tylko zawsze tak patrza,˛ z˙ e coraz ci˛ez˙ ej mi si˛e ich mija, przeklinaja˛ i z˙ ebrza.˛ Niektórzy wygladaj ˛ a˛ jak chodzace ˛ szkielety. Par˛e ocalałych z˛ebów, skóra i ko´sci. Koczownicy jedza˛ wszystko, co tylko da si˛e w okolicy wygrzeba´c. Czasami s´ni mi si˛e to ich spojrzenie. Gdy wrócili´smy do domu, okazało si˛e, z˙ e Keith wymknał ˛ si˛e z sasiedztwa: ˛ prze´sliznał ˛ si˛e jako´s przez główna˛ bram˛e i dał nog˛e za mur. Podprowadził klucz Cory i zrobił sobie wycieczk˛e. Tato i ja dowiedzieli´smy si˛e o wszystkim dopiero po powrocie. Keitha wcia˙ ˛z nie było, ale Cory zauwa˙zyła ju˙z, z˙ e musiał czmychna´ ˛c na zewnatrz. ˛ Szukała go, rozpytywała sasiadów ˛ i wydało si˛e, z˙ e Allison i Marie, sze´scioletnie bli´zniaczki od Dunnów, widziały, jak wychodził za bram˛e. Wtedy Cory wróciła do domu i odkryła, z˙ e wyparował jej klucz. Tato zm˛eczony, w´sciekły i wystraszony chciał od razu wraca´c za mur i go szuka´c, ale akurat gdy wychodził, Keith si˛e znalazł. Moja macocha, Marcus i ja wła´snie wyszli´smy za ojcem na frontowy ganek, zastanawiajac ˛ si˛e, dokad ˛ Keith mógł pój´sc´ ; oboje z Marcusem zaproponowali´smy, z˙ e pomo˙zemy tacie w poszukiwaniach. Było ju˙z prawie ciemno. — Wracajcie do s´rodka i nie wychod´zcie — przykazał ojciec. — Wystarczajacy ˛ kłopot z jednym za murem. Przeładował pistolet maszynowy, upewniajac ˛ si˛e, czy ma pełny magazynek. — Tato, tam — wskazałam, spostrzegłszy, jak co´s czy kto´s porusza si˛e trzy domy od nas: szybki, niewyra´zny cie´n, przemykajacy ˛ pod weranda˛ Garfieldów. Nie przyszło mi na my´sl, z˙ e to mo˙ze by´c Keith. Zwróciłam uwag˛e, bo cokolwiek to było, skradało si˛e, wyra´znie próbujac ˛ pozosta´c w ukryciu. Tato zauwa˙zył intruza, nim ten zniknał ˛ w cieniu domu Garfieldów. Natychmiast zerwał si˛e, wział ˛ maszynówk˛e i poszedł sprawdzi´c. Nasza trójka patrzyła za nim w oczekiwaniu. Nie upłyn˛eło wi˛ecej ni˙z kilka chwil, kiedy Cory powiedziała, z˙ e z domu słycha´c podejrzane d´zwi˛eki. Byłam zbyt zaprzatni˛ ˛ eta obserwowaniem taty, aby cokolwiek usłysze´c — nie zwróciłam nawet uwagi na jej słowa. Moja macocha weszła do s´rodka. Razem z Marcusem gapili´smy si˛e dalej z ganku, gdy zaalarmował nas jej krzyk.
74
Popatrzyli´smy z bratem najpierw na siebie, zaraz potem na wej´sciowe drzwi. Marcus rzucił si˛e do nich, a ja zacz˛ełam woła´c tat˛e. Nie było go ju˙z wida´c, ale zaraz odkrzyknał ˛ w odpowiedzi. — Chod´z tu pr˛edko! — wrzasn˛ełam i te˙z wbiegłam do domu. Cała reszta rodzinki — Cory, Marcus, Bennett i Gregory — siedziała w kuchni, skupiona wokół zziajanego Keitha, rozciagni˛ ˛ etego w samych gatkach na podłodze. Mój braciszek, zakrwawiony i umorusany, miał pełno zadrapa´n i siniaków. Obok kl˛eczała zapłakana Cory, ogladaj ˛ ac ˛ go i wypytujac: ˛ — Co si˛e stało? Kto ci to zrobił? Po co tam szedłe´s? Gdzie masz ubranie? Co. . . — Gdzie jest klucz, który ukradłe´s? — wpadł jej w słowo tato. — Zabrali ci go? Wszyscy a˙z podskoczyli, spogladaj ˛ ac ˛ do góry na ojca i zaraz potem z powrotem w dół na Keitha. — Nic nie mogłem zrobi´c — powiedział Keith, wcia˙ ˛z dyszac. ˛ — Nie miałem szans, tatusiu. Ich było pi˛eciu. — Wi˛ec zdobyli klucz. Keith przytaknał, ˛ starannie unikajac ˛ wzroku ojca. Tato obrócił si˛e na pi˛ecie i szybko, prawie biegiem, wyszedł z domu. Dzi´s było ju˙z za pó´zno, aby wezwa´c George’a albo Briana Hsu i od r˛eki zmieni´c zamek przy bramie. Trzeba z tym zaczeka´c do jutra, podobnie jak z dorobieniem i rozdaniem nowych kluczy. Domy´sliłam si˛e, z˙ e ojciec wychodzi, by ostrzec ludzi i wystawi´c do pilnowania wi˛ecej stra˙zników. Ju˙z chciałam zaproponowa´c, z˙ e pomog˛e mu zawiadomi´c sasiadów, ˛ ale ugryzłam si˛e w j˛ezyk. Wygladał ˛ na zbyt rozgniewanego, by w tej chwili zgodzi´c si˛e na pomoc któregokolwiek ze swoich dzieci. Czuj˛e, z˙ e jak wróci, Keithowi si˛e dostanie. Igrał, a˙z si˛e doigrał. Spodnie, koszula, buty. . . Cory zawsze pilnowała nas, by´smy nie latali po sasiedztwie ˛ na bosaka, jak wi˛ekszo´sc´ dzieci — chyba z˙ e po domu. Według jej definicji kulturalni ludzie myja˛ si˛e i dbaja˛ o skór˛e, a tym bardziej nie obnosza˛ si˛e z brudnymi, zrogowaciałymi jak tarka stopami. Chocia˙z buty były bardzo drogie i stale z nich wyrastali´smy, Cory była nieugi˛eta. Mimo z˙ e naprawd˛e niemało to kosztowało, ka˙zde z nas miało przynajmniej jedna˛ par˛e do noszenia na co dzie´n. Teraz trzeba b˛edzie jako´s wygospodarowa´c troch˛e forsy, z˙ eby kupi´c nowe buty Keithowi. Keith kulił si˛e na podłodze, rozmazujac ˛ na kafelkach krew, która ciekła mu z rozkwaszonego nosa i warg. Poniewa˙z taty nie było i nie mógł nic widzie´c, rozkleił si˛e i rozpłakał, chowajac ˛ głow˛e we własnych ramionach. Min˛eło par˛e minut, nim mojej macosze udało si˛e postawi´c go na nogi i prawie na r˛ekach dotaszczy´c do łazienki. Próbowałam jej pomóc, ale kiedy spojrzała na mnie, jakbym to ja go tak urzadziła, ˛ dałam sobie spokój. Prawd˛e powiedziawszy, wcale nie paliłam si˛e do pomocy. Po prostu uwa˙załam, z˙ e powinnam. A Keith cierpiał do tego stopnia, z˙ e było mi ci˛ez˙ ko dzieli´c jego ból. 75
Starłam krew, by nikt si˛e nie po´slizgnał ˛ i z˙ eby nie roznosi´c plam po całym domu. Potem przyszykowałam kolacj˛e. Zjadłam sama, nakarmiłam trójk˛e młodszych braci, na koniec odło˙zyłam porcje dla taty, Cory i Keitha. NIEDZIELA, 3 SIERPNIA 2025 Tato kazał Keithowi, aby dzi´s rano w ko´sciele przyznał si˛e przed wszystkimi do tego, co narozrabiał. Miał stana´ ˛c przed całym zgromadzeniem i opowiedzie´c wszy´sciutko — łacznie ˛ z tym, jak tamtych pi˛eciu zbirów go potraktowało. Pó´zniej miał przeprosi´c — Boga, rodziców i cała˛ wspólnot˛e — za wystawienie na niebezpiecze´nstwo i przysporzenie kłopotów. Ojciec wymógł na nim to wszystko mimo sprzeciwów Cory. Tato nigdy nie uderzył Keitha, cho´c wczoraj wieczorem z pewno´scia˛ korciło go, by spu´sci´c mu lanie. — Jak mogłe´s tak postapi´ ˛ c?! — powtarzał, domagajac ˛ si˛e odpowiedzi. — Jak mój rodzony syn mógł okaza´c si˛e taki głupi?! Gdzie ty masz rozum, chłopcze? Czy ty zdajesz sobie spraw˛e, co zrobiłe´s? Pytam si˛e ciebie! Odpowiadaj! Keith platał ˛ si˛e, gubił, plótł co´s, ale z˙ adna z jego odpowiedzi nie mogła trafi´c ojcu do przekonania. — Nie jestem ju˙z dzieckiem — zawodził płaczliwie. Albo: — Chciałem ci pokaza´c. Udowodni´c! Lauren to pozwalasz! Innym znów razem: — Jestem ju˙z m˛ez˙ czyzna! ˛ Nie powinienem siedzie´c w domu, chowa´c si˛e za murem. Jestem dorosły! I tak w kółko: nie był w stanie si˛e przyzna´c, z˙ e zrobił co´s złego. Chciał pokaza´c, z˙ e jest m˛ez˙ czyzna,˛ nie strachliwa˛ dziewczyna.˛ To przecie˙z nie jego wina, z˙ e napadła go banda oprychów, która pobiła go i okradła. Nic nie zrobił. To nie była jego wina. Tato wpatrywał si˛e w niego ze skrajna˛ niech˛ecia.˛ — Okazałe´s nieposłusze´nstwo. Dopu´sciłe´s si˛e kradzie˙zy. Naraziłe´s na niebezpiecze´nstwo z˙ ycie i mienie nas wszystkich: sasiadów, ˛ twojej matki, siostry i młodszych braci. Gdyby´s naprawd˛e był m˛ez˙ czyzna,˛ jak ci si˛e roi, sprałbym ci˛e za to na kwa´sne jabłko! — Bandziory nie potrzebuja˛ klucza — wymamrotał pod nosem Keith, gapiac ˛ si˛e prosto przed siebie. — I bez tego przychodza˛ nas okrada´c. To nie moja wina! Tato rozmawiał z nim dwie godziny, nim mój braciszek pojał ˛ i jednak przyznał si˛e do winy, bez z˙ adnych usprawiedliwie´n. Tak, postapił ˛ z´ le. To si˛e ju˙z nigdy nie powtórzy.
76
Chocia˙z Keith nie jest zbyt rozgarni˛ety, nadrabia to stuprocentowa˛ zawzi˛etos´cia˛ i uporem. Tato jest i madry, ˛ i uparty. Chłopak nie miał z nim z˙ adnych szans, ale trzeba przyzna´c, z˙ e to zwyci˛estwo kosztowało ojca sporo trudu. Nast˛epnego dnia rano tato odbił to sobie. Wprawdzie trudno mi uwierzy´c, by cieszyła go zemsta i to wymuszone przyznanie si˛e Keitha do winy, jednak widziałam, z˙ e wyraz twarzy mojego brata sprawia mu wyra´zna˛ satysfakcj˛e. — Jak ja mam do´sc´ tej rodzinki — mruknał ˛ do mnie Marcus, kiedy przygla˛ dali´smy si˛e ojcu i Keithowi. Rozumiałam go. Marcus i Keith, mi˛edzy którymi był tylko rok ró˙znicy, mieszkali w jednym pokoju i kłócili si˛e przez cały czas. Teraz b˛edzie jeszcze gorzej. Keith jest pupilkiem Cory, która nigdy by si˛e do tego nie przyznała, ale to prawda. Rozpieszcza go, pozwala wymigiwa´c si˛e od domowych obowiazków, ˛ patrzy przez palce na drobne kłamstewka i podkradanie rzeczy. . . Mo˙ze wła´snie przez to Keith uwa˙za, z˙ e cho´cby nie wiem, co zbroił, on sam jest zawsze w porzadku. ˛ Dzisiaj tato mówił o dziesi˛eciu przykazaniach, ze szczególnym naciskiem na „Czcij ojca swego i matk˛e swoja” ˛ i „Nie kradnij”. Wydaje mi si˛e, z˙ e wygłoszenie tego kazania pomogło tacie pozby´c si˛e własnego gniewu i zło´sci. Wysoki, wygladaj ˛ acy ˛ na wi˛ecej ni˙z trzyna´scie lat Keith, z kamienna˛ twarza˛ stłumił swoje uczucia. Widziałam, jak dławi si˛e nimi, próbujac ˛ pow´sciagn ˛ a´ ˛c, ukry´c gł˛eboko w s´rodku.
IX
Ka˙zdy akt agresji Jest w swej istocie walka,˛ o władze. Kto b˛edzie rzadził ˛ Kto przewodził; Kto tworzył, definiował, dookre´slał, wyznaczał granice – Kto zapanuje. Wszelkie boje Tocza˛ si˛e o władze, A wi˛ekszo´sc´ wojujacych ˛ działa z pobudek równie rozumnych, jak para tryków taranujacych ˛ si˛e rogami. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 17 SIERPNIA 2025 W tym tygodniu, w dniu urodzin Keitha, moich rodziców opu´scił zdrowy rozsadek. ˛ Podarowali mu na własno´sc´ wiatrówk˛e, której dotychczas u˙zywał, by wprawia´c si˛e w strzelaniu. Nie jest nowa, ale całkiem sprawna; poza tym wygla˛ da du˙zo gro´zniej, ni˙z w rzeczywisto´sci jest. No i odtad ˛ nale˙zy tylko do niego. Nie b˛edzie musiał z nikim si˛e nia˛ dzieli´c. Przypuszczam, z˙ e ma mu to troszeczk˛e osłodzi´c te dwa lata czekania, które musza˛ upłyna´ ˛c, zanim wreszcie wolno mu b˛edzie wzia´ ˛c w r˛ek˛e smith & wessona albo, jeszcze lepiej, heckler & kocha. Naturalnie rodzice maja˛ nadziej˛e, z˙ e teraz przejdzie mu głupia ochota, by wykrada´c si˛e za
78
mur — no i zapomni o upokorzeniu, jakiego doznał podczas swojej publicznej spowiedzi. Keith od razu odstrzelił par˛e goł˛ebi i wron, zda˙ ˛zył postraszy´c Marcusa, z˙ e jego te˙z podziurawi. — Marcus wła´snie powiedział mi o tym dzi´s wieczorem. Nast˛epnie wczoraj Keith zniknał, ˛ jakby zapadł si˛e pod ziemi˛e. Oczywi´scie ze swoja˛ wiatrówka.˛ Nikt go nie widział od osiemnastu godzin: jestem prawie pewna, z˙ e znów wyszedł na zewnatrz. ˛ PONIEDZIAŁEK, 18 SIERPNIA 2025 Tato opu´scił dzi´s sasiedztwo, ˛ by szuka´c Keitha. Nawet wezwał policj˛e. Mówi, z˙ e nie wie, z czego im zapłaci, ale bardzo si˛e boi o Keitha. Im dłu˙zej go nie ma, tym wi˛eksze prawdopodobie´nstwo, z˙ e został zabity albo jest ranny. Według Marcusa Keith wybrał si˛e szuka´c tamtych zbirów, którzy go pobili, ale ja w to nie wierz˛e. Nawet jemu nie strzeliłoby do głowy szuka´c pi˛eciu — czy nawet jednego draba — majac ˛ tylko wiatrówk˛e do obrony. Cory martwi si˛e jeszcze bardziej ni˙z ojciec. Chodzi wyl˛ekniona i zdenerwowana, ma kłopoty z˙ oładkowe ˛ i bez przerwy płacze. Przekonałam ja,˛ z˙ eby poło˙zyła si˛e do łó˙zka, i poprowadziłam za nia˛ lekcje. Ju˙z przedtem, kilka razy, zdarzało mi si˛e zast˛epowa´c ja,˛ kiedy była chora, wi˛ec dzieci specjalnie si˛e nie zdziwiły. Korzystajac ˛ z konspektów Cory, na całe przedpołudnie połaczyłam ˛ starsze dzieci z moimi przedszkolakami, starajac ˛ si˛e, by ka˙zde spróbowało, jak mo˙zna uczy´c kolegów, jednocze´snie samemu uczac ˛ si˛e czego´s od innych. Kilkoro uczniów jest w moim wieku, niektórzy nawet starsi; wła´snie dwoje starszych — Aura Moss i Michael Talcott — wstało i wyszło. A przecie˙z wiedzieli, z˙ e znam si˛e na rzeczy. Program liceum zaliczyłam prawie dwa lata temu. Od tamtej pory, bez zalicze´n — jak wolny słuchacz — przerabiam z tata˛ program college’u. Michael i Aura doskonale o tym wiedza,˛ ale czuja˛ si˛e zbyt doro´sli, aby uczyły ich takie niedorostki jak ja. No to do diabła z nimi. Szkoda tylko, z˙ e mój Curtis ma takiego brata — lecz ostatecznie ja te˙z nie wybierałam sobie rodze´nstwa. WTOREK, 19 SIERPNIA 2025 Keitha ani widu, ani słychu. Cory ju˙z chyba zacz˛eła obnosi´c si˛e z z˙ ałoba˛ po nim. Dzisiaj znów prowadziłam wszystkie zaj˛ecia, a tato znowu ruszył na poszukiwanie. Wrócił dopiero pod wieczór i wygladał ˛ na zmordowanego. Cory od razu rozpłakała si˛e i naskoczyła na niego: — Nie starałe´s si˛e! — krzyczała, nie przejmujac ˛ si˛e obecno´scia˛ dzieci. Przyszli´smy wszyscy do kuchni, zobaczy´c, czy tato przyprowadził Keitha. — Gdyby´s naprawd˛e chciał, toby´s go znalazł! 79
Kiedy ojciec próbował podej´sc´ do niej, odsun˛eła si˛e do tyłu. — Gdyby to twoje oczko w głowie, Lauren, zgubiła si˛e za murem, ju˙z dawno by´s ja˛ znalazł! — wrzeszczała dalej. — Ale to tylko Keith, na nim ci nie zale˙zy. Pierwszy raz powiedziała co´s takiego. Od poczatku ˛ mówiły´smy sobie po imieniu. To znaczy — nigdy nie prosiła, bym nazywała ja˛ „mama”, ˛ a i mnie nigdy nie przyszło to do głowy. Wiedziałam, z˙ e to moja macocha. Jednak mimo to. . . zawsze ja˛ kochałam. Wprawdzie nie mogłam zrozumie´c, czemu akurat Keith jest jej faworytem, ale to wcale nie umniejszało miło´sci, jaka˛ do niej z˙ ywiłam. Jednocze´snie byłam jej dzieckiem i nie byłam. Ale wierzyłam, z˙ e mnie kocha. Tato przegonił nas do łó˙zek. Potem, uciszywszy Cory, zaprowadził ja˛ do ich pokoju. Par˛e minut pó´zniej przyszedł do mnie. — Ona nie chciała, Lauren — tłumaczył. — Kocha ci˛e jak własna˛ córk˛e. Patrzyłam na niego bez słowa. — Chce, by´s wiedziała, z˙ e bardzo jej przykro. Kiwn˛ełam głowa.˛ Ojciec zapewnił mnie jeszcze par˛e razy o szczerych uczuciach macochy i wyszedł. ´ Przykro jej? Smiem watpi´ ˛ c. Nie chciała? Akurat. Wykrzyczała dokładnie to, co my´sli. Cholera. CZWARTEK, 30 SIERPNIA 2025 Wczoraj wieczorem wrócił Keith. Najzwyczajniej w s´wiecie zjawił si˛e w domu podczas kolacji, jak gdyby wczes´niej wyszedł pokopa´c troch˛e piłk˛e, a nie przepadł od soboty. Tym razem wrócił cało. Bez jednego siniaka czy zadrapania. Miał na sobie czy´sciutkie i nowe ubranie — nawet nowiutkie buty. Wszystko w znacznie lepszym gatunku ni˙z rzeczy, w których wychodził. Nie byłoby nas sta´c na tak drogie ubrania. Miał te˙z swoja˛ wiatrówk˛e — dopóki tato nie odebrał mu jej i nie połamał. Poniewa˙z nie chciał powiedzie´c, gdzie był ani skad ˛ wział ˛ te wszystkie nowe rzeczy, tato sprał go do krwi. Do tej pory tylko raz widziałam ojca w takim stanie: miałam wtedy dwana´scie lat. Cory próbowała go powstrzyma´c, odciagn ˛ a´ ˛c od Keitha; krzyczała do niego najpierw po angielsku, potem po hiszpa´nsku, na koniec ju˙z wyła bez słów. Gregory zwymiotował na podłog˛e, a Bennett rozpłakał si˛e. Marcus nie chciał by´c s´wiadkiem całej sceny i po cichu wymknał ˛ si˛e z domu. W ko´ncu tato przestał. Keith, w obj˛eciach Cory, szlochał niczym dwuletni berbe´c. Ojciec stał, górujac ˛ nad nimi, jak ogłuszony. 80
Wyszłam tylnymi drzwiami za Marcusem, potykajac ˛ si˛e w progu i omal nie spadłam ze schodków. Nie zdawałam sobie sprawy, co robi˛e. Marcusa nie było w pobli˙zu. Usiadłam na stopniach. Był ciepły zmierzch. Pozwoliłam sobie wreszcie na odreagowanie bezsilnego współodczuwania, zacz˛ełam trza´ ˛sc´ si˛e i wymiotowa´c. Pó´zniej musiałam zemdle´c. Gdy jaki´s czas potem doszłam do siebie, zobaczyłam pochylonego Marcusa: potrzasał ˛ mna,˛ szepczac ˛ moje imi˛e. Po chwili podniosłam si˛e i ruszyłam do swego pokoju, Marcus za´s uczepiony mojej r˛eki próbował mnie podtrzymywa´c. — Pozwól mi tu zosta´c — poprosił szeptem, gdy ju˙z siedziałam na łó˙zku, otumaniona bólem, który bynajmniej nie zel˙zał. — Mog˛e spa´c na podłodze, naprawd˛e. — Dobrze — zgodziłam si˛e. W tej chwili nie obchodziło mnie ani troch˛e, gdzie b˛edzie spał Marcus. Nie zdejmujac ˛ nawet butów, opadłam na łó˙zko, kulac ˛ si˛e w pozycji płodowej na stercie po´scieli. Nie wiem, czy tak zasn˛ełam, czy znowu zemdlałam. ´ SOBOTA, 25 PAZDZIERNIKA 2025 Keith znów opu´scił sasiedztwo. ˛ Wczoraj po południu. Dopiero dzi´s wieczorem Cory wydała go, z˙ e tym razem wział ˛ nie tylko jej klucz, ale i bro´n. Zabrał jej smith & wessona. Tato ju˙z nie zgodził si˛e wyj´sc´ go szuka´c. Zeszła˛ noc przespał u siebie w gabinecie. Dzi´s te˙z tam został. Nigdy nie lubiłam zbytnio Keitha, ale teraz znienawidziłam go za to, co robi całej rodzinie — za to, co robi ojcu. Nie cierpi˛e go. Do jasnej cholery, nienawidz˛e drania. PONIEDZIAŁEK, 3 LISTOPADA 2025 Keith wrócił dzi´s wieczorem, kiedy tato był akurat w odwiedzinach u Talcottów. Zapewne szwendał si˛e w pobli˙zu, obserwujac ˛ dom i czekajac, ˛ a˙z ojciec wyjdzie. Przyszedł zobaczy´c si˛e z Cory. Przyniósł jej mnóstwo pieni˛edzy, zrolowanych w gruby zwitek. Wpatrywała si˛e w niego, zdumiona, a˙z w ko´ncu je wzi˛eła. — To strasznie du˙zo, Keith — wyszeptała. — Skad ˛ je masz? — Zdobyłem dla ciebie — oznajmił. — Cała suma tylko dla ciebie, dla niego nic.
81
Objał ˛ jej dło´n i zacisnał ˛ na banknotach, a ona pozwoliła mu na to, chocia˙z z pewno´scia˛ zdawała sobie spraw˛e, z˙ e musiały pochodzi´c z kradzie˙zy, narkotyków albo czego´s jeszcze gorszego. Keith wr˛eczył Bennettowi i Gregory’emu po wielkiej i drogiej tabliczce czekolady mlecznej z ziemnymi orzeszkami. Mnie i Marcusa obdarował tylko u´smieszkiem, który miał znaczy´c: „Pieprz˛e was”. Nast˛epnie, zanim tato wrócił, zmył si˛e na nowo. Cory nie od razu poj˛eła, co si˛e s´wi˛eci; gdy wreszcie dotarło do niej, z˙ e Keith znów odchodzi, uczepiła si˛e go, wrzeszczac: ˛ — Nie! Tam ci˛e zabija! ˛ Co w ciebie wstapiło? ˛ Masz zosta´c w domu! — Nie pozwol˛e, z˙ eby jeszcze raz mnie tknał, ˛ mamo — odparł. — Obejd˛e si˛e bez jego bicia i pouczania, co mam robi´c. Jeszcze troch˛e i b˛ed˛e zarabiał wi˛ecej forsy w jeden dzie´n ni˙z on w tydzie´n, a mo˙ze i w miesiac. ˛ — Zabija˛ ci˛e! — Dam sobie rad˛e. Wiem, co robi˛e. Ucałował ja,˛ a potem, z zadziwiajac ˛ a˛ łatwo´scia,˛ wyswobodził si˛e z jej u´scisku. — B˛ed˛e przychodził, z˙ eby spotyka´c si˛e z toba˛ i przynosi´c ci prezenty — obiecał. Wyszedł tylnymi drzwiami i zniknał. ˛
Rok 2026 Dla grup, które ja˛ tworza,˛ cywilizacja jest tym, czym inteligencja dla poszczególnych jednostek. Dzi˛eki wspólnemu wysiłkowi połaczonej ˛ inteligencji wielu osób, grupa osiaga ˛ stan trwałego przystosowania. Podobnie jak intelekt, cywilizacja mo˙ze dobrze spełnia´c swa˛ przystosowawcza˛ funkcj˛e lub te˙z jej nie podoła´c. W tym drugim przypadku b˛edzie ulega´c rozpadowi, póki nie zaczna˛ oddziaływa´c na nia˛ wewn˛etrzne lub zewn˛etrzne siły integrujace. ˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
X
Kiedy rozpada si˛e pozorny ład, Co nieuchronne – Bóg jest Przemiana˛ – Człowiek łatwo ulega L˛ekowi i przygn˛ebieniu, Pragnieniom i chciwo´sci. Gdy nie ma siły do´sc´ pot˛ez˙ nej, By ich zjednoczy´c, Ludzie rozdzielaja˛ si˛e I walcza˛ – Jeden przeciw drugiemu, Grupa przeciwko grupie – O przetrwanie, pozycj˛e i władz˛e. Rozpami˛etujac ˛ dawne urazy, podsycajac ˛ nowe, Wzniecaja˛ chaos i podtrzymuja˛ go. Bez ko´nca, bez opami˛etania zabijaja,˛ Do wyczerpania, do własnej zagłady, Lub póki nie pokona ich zewn˛etrzna siła. Bad´ ˛ z w´sród nich samych nie wyro´snie Przywódca, Za którym pójdzie wi˛ekszo´sc´ , Czy tyran, Który sparali˙zuje ja˛ strachem. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
CZWARTEK, 25 CZERWCA 2026 Wczoraj zjawił si˛e Keith, bardziej rosły ni˙z kiedykolwiek — równie wysoki jak tato, tylko szczuplejszy. Nie sko´nczył jeszcze czternastu lat, ale trzeba przyzna´c, z˙ e naprawd˛e wyglada ˛ ju˙z jak dorosły m˛ez˙ czyzna, którym tak bardzo chce by´c. Cała nasza rodzina — wszyscy Olamina sa˛ tacy: wysocy, postawni, i szybko rosna.˛ Z wyjatkiem ˛ Gregory’ego, który ma dopiero dziewi˛ec´ lat, ka˙zde z nas przerosło ju˙z Cory. Jak na razie, najwy˙zsza ze wszystkich jestem ja, co ostatnio zdaje 84
si˛e denerwowa´c moja˛ macoch˛e. Za to wzrost Keitha — jej wielkiego synalka — jest dla niej powodem do dumy. Nie mo˙ze pogodzi´c si˛e z faktem, z˙ e Keith ju˙z z nami nie mieszka. — Mam pokój — oznajmił mi wczoraj w rozmowie sam na sam. Cory była u Dorotei Cruz, jednej ze swych najlepszych przyjaciółek, która wła´snie urodziła kolejne dziecko. Reszta moich braci bawiła si˛e na ulicy albo na wysepce. Tato wybrał si˛e do college’u i miał tam przenocowa´c. Ostatnio najbezpieczniej wypuszcza´c si˛e z domu jeszcze bladym s´witem i je´sli to tylko mo˙zliwe, wraca´c nazajutrz o tej samej porze. Najlepiej w ogóle nie wychodzi´c na zewnatrz ˛ — niestety tato musi, s´rednio raz w tygodniu. Najgorsze paso˙zyty zazwyczaj grasuja˛ noca,˛ a potem odsypiaja˛ do pó´zna. A jednak Keithowi udaje si˛e prze˙zy´c za murem. — Własny pokój w domu, w którym mieszka jeszcze paru go´sci — powiedział. Mówiac ˛ precyzyjnie, oznaczało to, z˙ e razem z kolesiami waletuje na dziko w jakim´s opuszczonym budynku. Ciekawe, co to za ferajna. Gang? Stajnia prostytutek? Paczka kosmonautów — takich, co odlatuja˛ na nap˛edzie prochowym? Złodziejska melina? A mo˙ze wszystko naraz? Za ka˙zdym razem Keith przynosił gotówk˛e dla Cory i drobne prezenty dla Gregory’ego i Bennetta. Skad ˛ brał pieniadze? ˛ Uczciwym sposobem dzi´s si˛e nie da. — Czy twoi koledzy wiedza,˛ ile masz lat? — spytałam. Wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Do diabła, pewnie, z˙ e nie. Po co miałbym im mówi´c? Skin˛ełam głowa.˛ — Czasem opłaca si˛e wyglada´ ˛ c na wi˛ecej, ni˙z si˛e ma. — Jeste´s głodny? — A ugotowałaby´s mi co´s? — Robiłam ci jedzenie tysiace ˛ razy. — Wiem. Ale przedtem zawsze musiała´s. — Nie udawaj głupka. My´slisz, z˙ e gdybym naprawd˛e chciała, to nie machn˛ełabym r˛eka˛ na wszystkie obowiazki? ˛ Tylko z˙ e ja tak nie chc˛e. Chcesz je´sc´ czy nie? — Jasne, z˙ e tak. Upichciłam gulasz z królika i upiekłam z˙ oł˛edziowego chlebka — tyle, aby starczyło te˙z dla Cory i chłopców, gdy wróca.˛ Keith pał˛etał si˛e chwil˛e przy mnie, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, jak kucharz˛e, a potem zaczał ˛ ze mna˛ rozmawia´c. Pierwszy raz w z˙ yciu. Nigdy za soba˛ nie przepadali´smy. Ale teraz na pewno miał wiadomo´sci, których potrzebowałam — no i wygladało ˛ na to, z˙ e naprawd˛e szczerze zebrało mu si˛e na gadanie. Z jego punktu widzenia byłam chyba najbezpieczniejszym rozmówca.˛ Nie musiał si˛e ba´c, z˙ e mnie czym´s zaszokuje. Niespecjalnie przejmował si˛e, co sobie pomy´sl˛e. Nie groziło mu, z˙ e cokolwiek z tego, co mi powie, 85
wypaplam ojcu czy Cory. Oczywi´scie, z˙ e tego nie zrobi˛e. Po co przysparza´c im bólu? Poza tym nigdy nie lubiłam lata´c z rozpuszczonym j˛ezykiem. — Na zewnatrz ˛ obskurna stara rudera — opisywał swój nowy dom. — Ale nie uwierzyłaby´s, jak super jest w s´rodku. — Burdel czy statek kosmiczny? — zapytałam. — Czego´s takiego w z˙ yciu nie widziała´s — zignorował moja˛ zaczepk˛e. — Okna TV, przez które przechodzisz, a nie tylko siedzisz i ogladasz. ˛ Hełmofony, pasy, obraczki ˛ dotykowe. . . Zakładasz i widzisz i czujesz wszystko, robisz wszystko. Co tylko chcesz! Z tym sprz˛etem mo˙zesz mie´c takie programy i obrazy, z˙ e mózg si˛e lasuje! Nie ma po co wychodzi´c z domu, chyba z˙ e po jedzenie. — I wła´sciciele tego cuda tak po prostu ci˛e przygarn˛eli? — No. — Czemu˙z to? Przygladał ˛ mi si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, po czym parsknał ˛ s´miechem. — Bo umiem czyta´c i pisa´c — oznajmił w ko´ncu. — Nikt tam nie umie. Wszyscy sa˛ starsi ode mnie, ale z˙ aden nie przeczyta ani nie nagryzmoli nawet literki. Co im z tego, z˙ e buchn˛eli taki super sprz˛et, kiedy przedtem nie umieli go nawet u˙zywa´c? Nim si˛e napatoczyłem, zda˙ ˛zyli ju˙z cz˛es´c´ rozpieprzy´c, bo nie potrafili przeczyta´c instrukcji. Pomy´sle´c, ile nam˛eczyły´smy si˛e z Cory, z˙ eby wbi´c mu do głowy alfabet i nauczy´c posługiwania si˛e nim w mowie i pi´smie. Niecierpliwił si˛e i nudził. Ani przez jedna˛ sekund˛e nie garnał ˛ si˛e do nauki. — Wi˛ec z˙ yjesz z czytania: z tego, z˙ e uczysz swoich nowych kumpli, jak korzysta´c z kradzionych urzadze´ ˛ n — podsumowałam. — No. — Co jeszcze porabiasz? — Nic. Zafajdany kłamca. Zawsze taki był. Zero sumienia. Tylko za mały rozumek, aby jego oszustwa wydały si˛e komu´s przekonujace. ˛ — Narkotyki, Keith? — rzuciłam. — Prostytucja? Napady? — Przecie˙z mówi˛e, z˙ e nic wi˛ecej! Zawsze ci si˛e wydaje, z˙ e zjadła´s wszystkie rozumy. Westchn˛ełam. — Nie masz zamiaru przesta´c przysparza´c ojcu i Cory cierpie´n, co? Jeszcze nie powiedziałe´s ostatniego słowa. Patrzył, jakby zaraz miał rykna´ ˛c albo mi przyło˙zy´c. Pewnie gdybym nie wspomniała Cory, zrobiłby co´s takiego. — Gówno mnie obchodzi ojciec — powiedział niskim, paskudnym głosem, całkiem ju˙z m˛eskim. Ju˙z wszystko miał m˛eskie, z wyjatkiem ˛ mózgu.
86
— Teraz robi˛e dla Cory wi˛ecej ni˙z on. Przynosz˛e jej pieniadze ˛ i ładne rzeczy. Poza tym moi przyjaciele. . . oni wiedza,˛ z˙ e w tym domu mieszka moja mama i zostawiaja˛ go w spokoju. A ojciec to zero! Odwróciłam si˛e i gdy spojrzałam na niego, zobaczyłam twarz taty — młodsza,˛ szczuplejsza,˛ o ja´sniejszej karnacji, lecz bez watpienia ˛ twarz naszego ojca. — Przecie˙z jeste´s strasznie podobny do ojca — powiedziałam szeptem. — Za ka˙zdym razem, gdy patrz˛e na ciebie, widz˛e tat˛e. Ty te˙z, ilekro´c patrzysz na niego, dostrzegasz w nim siebie. — Gówno prawda! Wzruszyłam ramionami. Upłyn˛eło sporo czasu, nim znów si˛e odezwał. — Zbił ci˛e kiedy´s? — zapytał wreszcie. — Od jakich´s pi˛eciu lat ani razu. — A przedtem — za co ci˛e zlał? Pomy´slałam o tamtym zdarzeniu i postanowiłam, z˙ e mu powiem. Był chyba do´sc´ dojrzały. — Przyłapał mnie w krzakach z Rubinem Quintanilla.˛ Keith ryknał ˛ nieopanowanym rechotem. — Ty i Rubin? Powa˙znie? Robiła´s to z nim? Zalewasz. — Wydaje ci si˛e to takie dziwne? Mieli´smy po dwana´scie lat. — Masz szcz˛es´cie, z˙ e nie zaszła´s w cia˙ ˛ze˛ . — Wiem. Dwana´scie lat to krety´nski wiek, z˙ eby zosta´c mamusia.˛ — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e nie stłukł ci˛e tak mocno jak mnie! — powiedział, patrzac ˛ w bok. — Wtedy kazał wam wszystkim i´sc´ pobawi´c si˛e do Talcottów — wyja´sniłam. Podałam mu szklank˛e z chłodnym sokiem pomara´nczowym, druga˛ nalałam sobie. — Nie przypominam sobie — skwitował. — Miałe´s tylko dziewi˛ec´ lat. Nikt nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczy´c ci, co si˛e dzieje. Je´sli mnie pami˛ec´ nie myli, ja sama powiedziałam ci, z˙ e spadłam ze schodków przy tylnym wej´sciu. Zmarszczył brwi, jak gdyby sobie co´s przypomniał. Wierz˛e, z˙ e nietrudno było zapami˛eta´c, jak wygladała ˛ moja twarz tamtego dnia. Wprawdzie tato rzeczywis´cie nie złoił mnie wtedy tak dokumentnie jak ostatnio Keitha, za to wygladałam ˛ znacznie gorzej. Mój brat powinien to pami˛eta´c. — Mam˛e te˙z bijał? Potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ — Nie. Nigdy nic takiego nie zauwa˙zyłam. Nie wierz˛e, z˙ e mógłby podnie´sc´ na nia˛ r˛ek˛e. Bardzo ja˛ kocha. Naprawd˛e. — Bydlak! — To nasz ojciec. Poza tym nie znam lepszego człowieka. 87
— My´slała´s tak samo, jak dostawała´s wciry? — Nie. Ale pó´zniej, kiedy dotarło do mnie, jak głupio si˛e zachowałam, byłam mu wdzi˛eczna, z˙ e jest taki surowy. Zaraz po tym, jak dostałam lanie, po prostu cieszyłam si˛e, z˙ e mnie nie zatłukł na amen. Znów zarechotał — po raz drugi w ciagu ˛ paru minut. I znowu była to reakcja na to, co powiedziałam. Mo˙ze uda mi si˛e troszk˛e go jeszcze bardziej otworzy´c. — Opowiedz, jak jest na zewnatrz ˛ — zacz˛ełam. — Jak si˛e tam z˙ yje? Dopił ostatki drugiej szklanki soku. — Mówiłem ci. Całkiem nie´zle. — A jak było za pierwszym razem, na samym poczatku: ˛ kiedy wyszedłe´s i postanowiłe´s zosta´c? Spojrzał na mnie i u´smiechnał ˛ si˛e — tak samo jak przed laty, gdy czerwonym atramentem robił sobie sztuczne rany, z˙ eby mnie nabra´c i wywoła´c empatyczne krwawienie. Pami˛etam dobrze ten szczególny, paskudny u´smieszek. — Te˙z masz ochot˛e wyfruna´ ˛c, co? — spytał z naciskiem. — W odpowiedniej chwili. — Nie u´smiecha ci si˛e wyj´sc´ za Curtisa i nia´nczy´c stado bachorów? — Owszem. Nie u´smiecha. — Teraz rozumiem, czemu była´s dla mnie taka milutka. Zapachy roznoszace ˛ si˛e po kuchni wskazywały, z˙ e jedzenie jest ju˙z prawie gotowe; wstałam, z˙ eby wyja´ ˛c chleb z piekarnika i miseczki z kredensu. Chciałam powiedzie´c Keithowi, by sam nało˙zył sobie gulaszu, ale byłam pewna, z˙ e powyławiałby wszystkie kawałki mi˛esa, zostawiajac ˛ nam same kartofle i warzywa. Tote˙z obsłu˙zyłam i jego, i siebie, potem przykryłam garnek, zostawiajac ˛ go na najmniejszym ogniu, a chleb owin˛ełam s´ciereczka.˛ Jaki´s czas pozwoliłam mu je´sc´ w spokoju, cho´c wiedziałam, z˙ e lada moment moga˛ ju˙z wpa´sc´ wygłodniali chłopcy. W ko´ncu bałam si˛e dłu˙zej zwleka´c. — Porozmawiajmy serio, Keith — zagadn˛ełam. — Naprawd˛e musz˛e to wiedzie´c. Jak zdołałe´s prze˙zy´c, kiedy pierwszy raz wyszedłe´s? U´smiechnał ˛ si˛e, tym razem ju˙z nie tak podle. Mo˙ze to gulasz tak go zmi˛ekczył. — Trzy doby kradłem jedzenie i spałem w tekturowym pudle — oznajmił. — Poj˛ecia nie mam, czemu wracałem do tego pudła. Równie dobrze mogłem przekima´c si˛e w pierwszym lepszym kacie. ˛ Niektóre dzieciaki nosza˛ ze soba˛ kawałek tektury, rozumiesz: z˙ eby nie kła´sc´ si˛e na gołej ziemi. Pó´zniej zafasowałem s´piwór jednemu staruszkowi. Nowiutki, jakby w ogóle go nie u˙zywał. Potem. . . — Ukradłe´s go? Spojrzał na mnie pogardliwe. — A co mogłem zrobi´c? Byłem bez centa. Miałem tylko spluw˛e: mamina˛ trzydziestk˛eósemk˛e. No tak. Trzy wizyty temu odniósł ja˛ Cory z powrotem, razem z dwiema paczkami naboi. Naturalnie nie pisnał ˛ słowa, jak zdobył amunicj˛e — ani skad ˛ wytrza88
snał ˛ sobie nowa˛ bro´n: dziewi˛eciomilimetrowego heckler & kocha takiego samego, jak ma tato. Za ka˙zdym razem gdy si˛e zjawiał, znoszac ˛ ró˙zne rzeczy, twierdził, z˙ e je´sli tylko ma si˛e pieniadze, ˛ za murem mo˙zna dosta´c wszystko. Nigdy si˛e nie przyznawał, skad ˛ sam je brał. — Dobrze — podsumowałam. — Wi˛ec rabn ˛ ałe´ ˛ s s´piwór. I cały czas kradłe´s jedzenie? A˙z dziw, z˙ e w ko´ncu nie wpadłe´s. — Staruszek miał troch˛e gotówki. Najpierw ja˛ przejadłem, a potem ruszyłem w kierunku Los Angeles. Jego odwieczne marzenie. Z powodów, które brzmia˛ sensownie jedynie dla niego, zawsze chciał jecha´c do L.A. Ka˙zdy człowiek przy zdrowych zmysłach dzi˛ekowałby Bogu za dwudziestomilowa˛ odległo´sc´ , dzielac ˛ a˛ nas od tego ropieja˛ cego wrzodu. — Cała autostrada zapchana jest uciekinierami, którzy wynie´sli si˛e z L.A. — ciagn ˛ ał ˛ Keith. — Sa˛ nawet tacy, którzy odbili ze szlaku w San Diego. Sami nie wiedza,˛ dokad ˛ ida.˛ Kiedy spytałem jednego go´scia, powiedział, z˙ e przenosi si˛e na Alask˛e. Alaska. Ale numer! — B˛edzie potrzebował du˙zo szcz˛es´cia — wtraciłam. ˛ — Zanim tam dojdzie, spotka po drodze mnóstwo wycelowanych w siebie luf. — Akurat dojdzie. Przecie˙z to z tysiac ˛ mil stad! ˛ Skin˛ełam głowa.˛ — Wi˛ecej. Z posterunkami i granicami nieprzyjaznych stanów po drodze. Mimo wszystko z˙ ycz˛e mu powodzenia, bo to całkiem sensowny zamiar. — Miał w plecaku dwadzie´scia trzy tysiace ˛ dolarów. Zamurowało mnie. Zastygłam w bezruchu. Gapiłam si˛e na niego z odraza˛ i na nowo rozbudzona˛ niech˛ecia.˛ No przecie˙z. Jak˙ze by inaczej. — Chciała´s wiedzie´c — wyja´snił. — Wła´snie tak tam jest. Masz spluw˛e, to jeste´s kim´s. Nie masz, to gówno jeste´s wart. Masa ludzi na zewnatrz ˛ nie ma własnej broni. — My´slałam, z˙ e akurat odwrotnie: z˙ e wi˛ekszo´sc´ jest uzbrojona, a wyjatek ˛ stanowia˛ ci, co sa˛ za biedni, by opłacało si˛e ich napada´c. — Te˙z tak my´slałem. Ale pukawki sa˛ cholernie drogie. Poza tym zawsze pros´ciej zdoby´c druga,˛ jak ju˙z jedna˛ si˛e ma, no nie? — Przyszło ci do głowy, co by było, gdyby ten, co w˛edrował na Alask˛e, te˙z miał bro´n? Pewnie ju˙z by´s nie z˙ ył. — Podkradłem si˛e do niego, jak kimał. Miałem go na oku, odkad ˛ zszedł z szosy, z˙ eby zanocowa´c. Wtedy go dopadłem. W ko´ncu przez niego odwidziało mi si˛e L.A. — Zabiłe´s go? Znów ten paskudny u´smieszek. — Rozmawiał z toba.˛ Był przyja´znie nastawiony. A ty go zastrzeliłe´s.
89
— A niby co miałem zrobi´c? Czeka´c, a˙z objawi si˛e Bóg i sypnie mamona? ˛ Co innego mi pozostało? — Powrót do domu. — Takiego wała. — Ani troch˛e nie gryzie ci˛e, z˙ e odebrałe´s komu´s z˙ ycie, z˙ e zabiłe´s człowieka? Pomy´slał nad tym przez chwil˛e, w ko´ncu potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, to mi nie le˙zy na watrobie ˛ — odparł. — Z poczatku ˛ miałem pietra, ale potem. . . kiedy było po wszystkim, ju˙z nic nie czułem. Nikt mnie nie widział. Po prostu wziałem ˛ jego rzeczy i zostawiłem go tam. Poza tym, kto wie: mo˙ze prze˙zył? Nie od ka˙zdego postrzału od razu si˛e przekr˛ecisz. — Nawet nie sprawdziłe´s? — Chodziło mi tylko o jego klamoty. Facet i tak był szurni˛ety. Alaska! Nic odezwałam si˛e ju˙z do Keitha ani słowem. Opowiedział mi jeszcze, jak to napotkał paru go´sci i przyłaczył ˛ si˛e do nich, a pó´zniej odkrył, z˙ e chocia˙z starsi od niego, wszyscy sa˛ stuprocentowymi analfabetami. Stał si˛e ich pomocnikiem. Dzi˛eki niemu zacz˛eło im si˛e przyjemniej z˙ y´c. Pewnie dlatego nie wyczekali pierwszej okazji, kiedy za´snie, z˙ eby go kropna´ ˛c i zagarna´ ˛c jego łup. Gdy po pewnym czasie zauwa˙zył, z˙ e przestałam si˛e odzywa´c, za´smiał si˛e i powiedział: — Ju˙z lepiej wyjd´z za Curtisa i róbcie dzieciaki. Tam, za murem, nie prze˙zyłaby´s nawet dnia. Wystarczyłaby ta twoja gówniana hiperempatia, z˙ eby ci˛e załatwi´c — nikt nawet nie musiałby tkna´ ˛c ci˛e palcem. — Tak ci si˛e wydaje — odparłam. — Daj spokój, widziałem, jak go´sciowi wydłubali oczy, a pó´zniej podpalili go i patrzyli, jak wrzeszczy i biega w kółko a˙z do sfajczenia. My´slisz, z˙ e wytrzymałaby´s co´s takiego? — Twoi nowi przyjaciele tak si˛e zabawiali? — Gdzie tam! To te szajbusy. Pacykarze. Gola˛ sobie wszystkie włosy — nawet brwi — i maluja˛ skór˛e na zielono, niebiesko, czerwono albo na z˙ ółto. Łykaja˛ ogie´n i wyka´nczaja˛ bogaczy. — Co takiego? ´ a˛ ten narkotyk, po którym lubi si˛e patrze´c, jak si˛e pali. Czasem wystar— Cpaj czy im ognisko, innym razem podło˙za˛ ogie´n pod kup˛e s´mieci czy pod dom. Od czasu do czasu porywaja˛ jakiego´s zamo˙zniaka i robia˛ z niego z˙ ywa˛ pochodni˛e. — Dlaczego? — Skad ˛ mam wiedzie´c? To s´wirusy. Słyszałem, z˙ e niektórzy sami byli przedtem dzie´cmi z zamo˙znych domów, dlatego poj˛ecia nie mam, czemu tak bardzo nienawidza˛ bogaczy. Te ich prochy to niezłe s´wi´nstwo. Czasami pacykarzy tak bardzo rajcuje ogie´n, z˙ e sami pchaja˛ si˛e za blisko płomieni. Wtedy nawet najlepsi kumple nie moga˛ ich powstrzyma´c. Stoja˛ tylko i patrza,˛ jak si˛e hajcuja.˛ To tak. . . nie wiem. . . jakby pieprzyli si˛e z ogniem i było im dobrze jak nigdy dotad. ˛ 90
— Próbowałe´s tego? — Diabła tam, nie! Mówiłem ci przecie˙z: ci go´scie to czuby. U pacykarzy nawet dziewczyny gola˛ sobie głowy. Cholera, wygladaj ˛ a˛ jak paskudy! — Wi˛ekszo´sc´ to jeszcze dzieci, tak? — No. Najmłodsi sa˛ w twoim wieku, najstarsi maja˛ góra dwudziestk˛e. Chocia˙z jest paru wapniaków, po dwadzie´scia pi˛ec´ , mo˙ze nawet pod trzydziestk˛e. Ale podobno niewielu pacykarzy z˙ yje tak długo. W tym momencie weszła Cory z chłopcami. Gregory i Bennett byli rozentuzjazmowani, bo ich dru˙zyna wygrała mecz piłkarski. Moja macocha, radosna i wyra´znie st˛eskniona, opowiadała Marcusowi o nowej córeczce Dorotei Cruz. Oczywi´scie ich nastroje odmieniły si˛e na widok Keitha, ale wieczór upłynał ˛ w przyzwoitej atmosferze. Keith jak zwykle miał upominki dla młodszych braci, gotówk˛e dla Cory i fig˛e z makiem dla mnie i dla Marcusa. Dzi´s jednak jakby troch˛e si˛e wobec mnie zawstydził. — Mo˙ze przynios˛e ci co´s nast˛epnym razem — powiedział. — Nie, dzi˛ekuj˛e — odparłam, przypominajac ˛ sobie o w˛edrowcu, który szedł na Alask˛e. — Nic mi nie przyno´s. Niczego nie potrzebuj˛e. Wzruszywszy ramionami, zaczał ˛ rozmawia´c z Cory. PONIEDZIAŁEK, 20 LIPCA 2026 Keith przyszedł spotka´c si˛e ze mna,˛ krótko przed zapadni˛eciem zmroku. Znalazł mnie, kiedy wracałam pieszo z domu Talcottów, gdzie Curtis składał mi długie i gorace ˛ z˙ yczenia z okazji urodzin. Bardzo si˛e z Curtisem pilnujemy, ale ostatnio udało mu si˛e wytrzasna´ ˛c skad´ ˛ s zapasik prezerwatyw. Troch˛e to staro´swieckie, ale skuteczne. A w jednym kacie ˛ gara˙zu Talcottowie maja˛ całkiem nieu˙zywana˛ ciemni˛e. Keith przestraszył mnie, niszczac ˛ błogi nastrój, jaki mnie wcze´sniej ogarnał. ˛ Wynurzył si˛e bezszelestnie spomi˛edzy dwu domów; dopiero gdy był tu˙z-tu˙z, u´swiadomiłam sobie, z˙ e kto´s za mna˛ idzie, i odwróciłam si˛e, by si˛e przekona´c, z˙ e to on. Podniósł do góry r˛ece, u´smiechajac ˛ si˛e. — Przyniosłem ci prezent na urodziny — oznajmił, wciskajac ˛ mi co´s w lewa˛ r˛ek˛e. Pieniadze. ˛ — Nie chc˛e, Keith. Zanie´s je Cory. — Sama jej zanie´s. Chcesz, z˙ eby były dla niej, to daj jej sama. Ja przyniosłem je tobie. Odprowadziłam go do bramy, dr˙zac ˛ z obawy, z˙ e który´s z naszych wartowników mo˙ze zauwa˙zy´c go i postrzeli´c. Tak bardzo urósł od czasu, kiedy na dobre 91
wyniósł si˛e od nas. Tato był dzisiaj w domu, wi˛ec Keith nie mógł wej´sc´ . Podzi˛ekowałam mu za gotówk˛e i powtórzyłam, z˙ e oddam ja˛ Cory. Chciałam, z˙ eby wiedział, bo nie z˙ yczyłam sobie, aby cokolwiek, kiedykolwiek mi jeszcze przynosił. Nie wygladał, ˛ jakby sprawiało mu to jaka´ ˛s ró˙znic˛e. — Najlepszego z okazji urodzin — powiedział, cmoknawszy ˛ mnie w policzek, i zniknał ˛ za murem. Nadal miał klucz Cory i chocia˙z tato wiedział o tym, ju˙z nie nalegał na zmian˛e zamka. ´ SRODA, 26 SIERPNIA 2026 Rodzice musieli pojecha´c dzi´s do miasta, by zidentyfikowa´c ciało mojego brata Keitha. SOBOTA, 29 SIERPNIA 2026 Od s´rody nie byłam w stanie napisa´c ani słowa. Nie wiem, co pisa´c. To był Keith. Oczywi´scie nie pojechałam na identyfikacj˛e. Tato powiedział, z˙ e próbował te˙z oszcz˛edzi´c tego Cory. Nie chciał, aby patrzyła, co zrobili Keithowi, zanim umarł. . . Nie chc˛e o tym pisa´c — jednak musz˛e. Czasami, je´sli si˛e co´s opisze, łatwiej nam to znie´sc´ . Kto´s pokroił i powypalał memu bratu wi˛eksza˛ cz˛es´c´ skóry. Nie ruszył tylko twarzy. Wypalili mu wprawdzie oczy, ale reszt˛e zostawili nietkni˛eta˛ — jak gdyby chcieli, z˙ eby mo˙zna go było rozpozna´c. R˙zn˛eli i przy˙zegali, na zmian˛e, ci˛eli i przy˙zegali. . . Niektóre rany miały po par˛e dni. Kto´s musiał Keitha bardzo nienawidzi´c. Tato zebrał nas razem i opowiedział, co si˛e stało. Opisał wszystko, beznami˛etnym tonem. Chciał nas przerazi´c — zwłaszcza Marcusa, Bennetta i Gregory’ego. Chciał, by´smy dobrze zapami˛etali, jak niebezpiecznie jest na zewnatrz. ˛ Zdaniem policji tortury, jakie przeszedł Keith, sa˛ typowe dla ofiar handlarzy narkotykami, którzy m˛ecza˛ w ten sposób tych, co ich okradaja˛ albo z nimi konkuruja.˛ Ju˙z nigdy si˛e nie dowiemy, czy mój brat wła´snie tak wszedł im w drog˛e. Jedynym pewnikiem jest teraz to, z˙ e nie z˙ yje. Jego ciało znaleziono na drugim ko´ncu miasta, ci´sni˛ete przed zgliszczami starego budynku, w którym dawniej mie´scił si˛e dom pogodnej staro´sci. Le˙zało na pop˛ekanym betonie, wyrzucone dobre par˛e godzin po zgonie. Równie dobrze mogli zostawi´c je w jakim´s kanionie, a wtedy ju˙z tylko psy by je znalazły. Kto´s najwyra´zniej chciał, by go znaleziono — i zidentyfikowano. Czy˙zby to krewni albo przyjaciele której´s z ofiar Keitha w ko´ncu wyrównali z nim rachunki?
92
Policjanci zachowywali si˛e, jak gdyby podejrzewali, z˙ e wiemy, kto go zabił. Słuchajac, ˛ jakie zadaja˛ pytania, odnosiłam wra˙zenie, z˙ e byliby uszcz˛es´liwieni, mogac ˛ zaaresztowa´c Cory lub tat˛e — a najlepiej oboje. Na ich nieszcz˛es´cie moi rodzice bardzo udzielaja˛ si˛e publicznie i z˙ adnemu nie przydarzyła si˛e ostatnio ani jedna niewyja´sniona nieobecno´sc´ czy inne odst˛epstwo od normalnego rozkładu zaj˛ec´ . Par˛edziesiat ˛ osób mogło zapewni´c im alibi. Naturalnie nie zeznałam policji, z˙ e Keith opowiedział mi, co robił. Jaki z tego po˙zytek teraz, gdy jest martwy — zamordowany w taki bestialski sposób? Przypadkiem — a mo˙ze celowo — wszystkie jego ofiary zostały pomszczone. Wardell Parrish poczuł si˛e w obowiazku ˛ donie´sc´ policji o karczemnej kłótni mi˛edzy Keithem a tata,˛ jaka miała miejsce w ubiegłym roku. Oczywista wszystko słyszał. Połowa sasiedztwa ˛ słyszała. Rodzinne draki zast˛epuja˛ ludziom teatr — a tu w dodatku jeszcze tato: sam pastor! Wiem, z˙ e to Wardell Parrish podkablował o tym glinom. Tanya, jego najmłodsza siostrzenica, wygadała si˛e: — Wujek Ward powiedział, z˙ e nieprzyjemnie mu o tym mówi´c, ale. . . Jasne; wierz˛e, bo musz˛e, jak nieprzyjemnie. Pieprzony dra´n! Na szcz˛es´cie nikt inny nie potwierdził jego wersji. Gliniarze w˛eszyli po sasiedztwie, ˛ ale z˙ aden z sa˛ siadów nie potwierdził, z˙ e co´s mu wiadomo o jakiej´s awanturze. Nie mieli przecie˙z cienia watpliwo´ ˛ sci, z˙ e to nie tato zabił Keitha. Poza tym dobrze wiedzieli, z˙ e policja lubi rozwiazywa´ ˛ c sprawy, „odkrywajac” ˛ dowody przeciwko komukolwiek, kogo upatrzy sobie na winnego. Najlepiej nie dawa´c im z˙ adnych punktów zaczepienia. Gliny nigdy nie zjawiaja˛ si˛e, gdy ludzie wzywaja˛ ich na pomoc. Zawsze przyje˙zd˙zaja˛ po fakcie, i tak si˛e składa, z˙ e przewa˙znie tylko pogarszaja˛ ju˙z zła˛ sytuacj˛e. Dzisiaj był pogrzeb. Tato poprosił swego przyjaciela, wielebnego Robinsona, aby odprawił nabo˙ze´nstwo. Sam siedział przy Cory i przy nas, sprawiajac ˛ wra˙zenie przybitego. Wygladał ˛ staro. Strasznie staro. Cory cały dzie´n przepłakała, przewa˙znie bezgło´snie. Wła´sciwie popłakiwała ju˙z od s´rody. Marcus z tata˛ próbowali ja˛ jako´s pociesza´c. Nawet ja próbowałam, póki nie spojrzała na mnie. . . prawie z nienawi´scia˛ — jak gdybym to ja przyczyniła si˛e do s´mierci Keitha. Staram si˛e wyciaga´ ˛ c do niej r˛ek˛e. Nie wiem, co wi˛ecej mogłabym zrobi´c. Mo˙ze z czasem b˛edzie umiała wybaczy´c mi, z˙ e nie jestem jej córka,˛ z˙ e z˙ yj˛e, podczas gdy jej syn jest martwy, z˙ e tato miał mnie z inna˛ z˙ ona.˛ . . ? Nie mam poj˛ecia co jeszcze. Tato nigdy nie uronił łzy. Jak z˙ yj˛e, nie widziałam, by płakał. Ale dzi´s chciałabym, z˙ eby zapłakał. Chciałabym, aby mógł. Curtis Talcott cały czas próbował trzyma´c si˛e blisko mnie — i bez przerwy rozmawiali´smy. Chyba potrzebowałam si˛e wygada´c, a on cierpliwie to wytrzymywał.
93
Powiedział, z˙ e powinnam ul˙zy´c sobie płaczem. Niewa˙zne, jak z´ le układało si˛e mi˛edzy mna˛ a Keithem czy Keithem a rodzina˛ — powinnam pozwoli´c sobie na płacz. Dziwne. Dopiero teraz, gdy o tym wspomniał, zwróciłam uwag˛e, z˙ e mnie te˙z brakuje łez. Jak ojciec, nie uroniłam ani jednej. By´c mo˙ze Cory to zauwa˙zyła. Mo˙ze moja sucha twarz spowodowała, z˙ e zacz˛eła z˙ ywi´c do mnie jeszcze jedna˛ uraz˛e. To nie tak, z˙ e specjalnie trzymałam si˛e w ryzach, próbujac ˛ udawa´c stoicki spokój. Ja po prostu nienawidziłam Keitha — prawie tak bardzo, jak go kochałam. Był moim bratem — w połowie — ale tak˙ze najbardziej socjopatycznym typem z grona bliskich mi osób. Gdyby dane mu było dorosna´ ˛c, stałby si˛e potworem. Mo˙ze ju˙z zda˙ ˛zył nim zosta´c. Nigdy nie przejmował si˛e swym post˛epowaniem. Je˙zeli czego´s chciał i nie wiazało ˛ si˛e to dla niego z bezpo´srednim fizycznym cierpieniem, po prostu robił to, majac ˛ gdzie´s cała˛ reszt˛e.Rozbił nasza˛ rodzin˛e, sprawił, z˙ e stawała si˛e niepełna. A jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, aby z˙ yczy´c mu s´mierci. Nikomu nie z˙ yczyłabym tak okropnego zgonu. Ci, którzy go zabili, musieli by´c o wiele gorszymi zwyrodnialcami ni˙z Keith. Nie mog˛e poja´ ˛c, jak jeden człowiek mo˙ze wyrzadzi´ ˛ c co´s takiego innemu. Gdyby hiperempatia stanowiła cz˛estsze upo´sledzenie, ludzie nie byliby zdolni robi´c takich rzeczy. Zabijaliby, gdyby naprawd˛e musieli, znoszac ˛ cierpienie, które mogłoby ich zniszczy´c. Gdyby tak ka˙zdy odczuwał cudzy ból — kto o´smieliłby si˛e torturowa´c? Kto chciałby zadawa´c drugiemu człowiekowi niepotrzebny ból? Pierwszy raz przyszło mi na my´sl, z˙ e moja przypadło´sc´ mo˙ze mie´c jakiekolwiek dobre strony, ale wyglada ˛ na to, z˙ e w obecnym stanie rzeczy mogłaby okaza´c si˛e pomocna. Szkoda, z˙ e nie mo˙ g˛e zarazi´c nia˛ ludzi. Zeby chocia˙z odnale´zc´ innych takich jak ja i z˙ y´c w´sród nich. Lepsze ju˙z sumienie biologiczne ni˙z z˙ adne. Wracajac ˛ do płaczu: my´sl˛e, z˙ e gdybym ju˙z miała si˛e rozpłaka´c, pr˛edzej zrobiłabym to tamtego wieczoru, gdy tato sprał Keitha — kiedy było ju˙z po wszystkim i ojciec oprzytomniał, i zdał sobie spraw˛e, co zrobił, a my widzieli´smy, jak patrza˛ na niego Keith i Cory. Zrozumiałam wtedy, z˙ e ani jedno, ani drugie nigdy mu tego nie wybaczy. Przenigdy. Co´s cennego umarło w naszej rodzinie. Chciałabym, aby tato potrafił zapłaka´c nad swym synem, jednak sama nie czuj˛e najmniejszej potrzeby, by płaka´c z z˙ alu po stracie brata. Niech spoczywa w spokoju — w urnie, w niebie czy gdziekolwiek trafi.
XI
Ka˙zda Zmiana mo˙ze zrodzi´c nasiona po˙zytku. Wyszukuj je. Ka˙zda Zmiana mo˙ze wyda´c nasiona szkody. Wystrzegaj si˛e ich. Bóg jest niesko´nczenie zmienny. Bóg jest Przemiana.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ SOBOTA, 17 PAZDZIERNIKA 2026 Wszystko si˛e rozpada. Sasiedztwo, ˛ rodziny, wi˛ezi mi˛edzy lud´zmi. . . Jak lina, która p˛eka: po jednym włóknie na raz. Ubiegłej nocy znów mieli´smy napad, a mówiac ˛ s´ci´slej: kto´s usiłował nas napa´sc´ . Gdyby jeszcze wszystko było jak zwykle, ale nie. Tym razem nie sko´nczyło si˛e spladrowaniem ˛ ogrodu. Trzech zbirów przelazło przez mur i za pomoca˛ łomu wtargn˛eło do domu Cruzów. Naturalnie Cruzowie, jak ka˙zda inna rodzina, maja˛ zało˙zone gło´sne alarmy antywłamaniowe, kraty w oknach i barierki bezpiecze´nstwa przy wszystkich drzwiach, ale, jak wida´c, nie na wiele si˛e to zdaje. Je´sli bandyta chce wej´sc´ do s´rodka, to wejdzie. Włamywaczom wystarczyły zwykłe narz˛edzia: łomy, hydrauliczne podno´sniki — co´s, co mo˙ze zdoby´c ka˙zdy. Nie mam poj˛ecia, jak udało im si˛e unieszkodliwi´c alarm przeciwwłamaniowy. Wiem, z˙ e przeci˛eli przewody elektryczne i telefoniczne prowadzace ˛ do domu, ale to nie mogło załatwi´c sprawy, bo alarm zasilaja˛ zapasowe baterie. Mniejsza o to, co jeszcze zmajstrowali albo które z urzadze´ ˛ n nie zadziałało — wa˙zne, z˙ e alarm si˛e nie właczył. ˛ Po wywa˙zeniu łomem drzwi wej´sciowych złodzieje weszli do kuchni i tym samym z˙ elastwem potraktowali siedemdziesi˛eciopi˛ecioletnia˛ babk˛e Dorotei Cruz. Staruszka miała lekki sen i cz˛esto wstawała w nocy, z˙ eby zaparzy´c sobie fili˙zank˛e herbaty z palczatki cytrynowej. Jej rodzina mówi, z˙ e wła´snie dlatego była w kuchni, gdy wdarli si˛e bandyci. 95
Chwil˛e pó´zniej przybiegli bracia Dorotei, Hector i Rubin Quintanilla, z pistoletami w r˛ekach. Ich sypialnia znajduje si˛e najbli˙zej kuchni, dlatego to oni usłyszeli hałas — zarówno odgłosy samego włamania, jak i rumor, gdy uderzona pani Quintanilla przewracała si˛e na stół kuchenny i krzesła. Hector i Rubin zastrzelili dwóch bandytów. Trzeciego, który zdołał uciec, prawdopodobnie ranili. Wsz˛edzie było mnóstwo krwi. Ale pani Quintanilla nie z˙ yła. To ju˙z siódmy taki incydent, odkad ˛ zginał ˛ Keith. Coraz wi˛ecej zewn˛etrznych przedostaje si˛e przez nasz mur, by odbiera´c nam to, co mamy — czy raczej to, co wyobra˙zaja˛ sobie, z˙ e mamy. Siedem wtargni˛ec´ do domów i ogrodów w niecałe dwa miesiace ˛ — i to w sasiedztwie ˛ składajacym ˛ si˛e zaledwie z jedenastu rodzin. Je˙zeli co´s takiego spotyka nas, to na co musza˛ by´c nara˙zeni prawdziwi bogacze — chocia˙z pewnie z ich arsenałami, prywatnymi armiami stra˙zy i nowoczesnymi systemami zabezpiecze´n udaje im si˛e broni´c o wiele skuteczniej. Mo˙ze wła´snie stad ˛ takie zainteresowanie nami: zawsze co´s mo˙zna nam ukra´sc´ , bo nie jeste´smy tak dobrze strze˙zeni. Z tych siedmiu napadów trzy si˛e powiodły. Rabusie zdołali wedrze´c si˛e do s´rodka i nie odeszli z pustymi r˛ekami — w sumie ich łupem padło kilka radioodbiorników, worek orzechów włoskich, maka ˛ pszenna i kukurydziana, troch˛e bi˙zuterii, prawie antyczny telewizor, komputer. . . Brali wszystko, z czym tylko mo˙zna było czmychna´ ˛c. Je´sli Keith mówił prawd˛e, nasze sasiedztwo ˛ nawiedza tylko najn˛edzniejsza kategoria złodziei. Ci bardziej bezwzgl˛edni, sprytniejsi i odwa˙zniejsi z cała˛ pewno´scia˛ wola˛ łupi´c sklepy i firmy. Marna pociecha, skoro te zbiry z samego dna marginesu te˙z wystarczaja,˛ by nas powoli wybija´c. W przyszłym roku sko´ncz˛e osiemna´scie lat, wi˛ec według taty b˛ed˛e dostatecznie dorosła, by pełni´c prawdziwa˛ nocna˛ stra˙z. Szkoda, z˙ e nie mog˛e ju˙z teraz. Chciałabym zacza´ ˛c jak najpr˛edzej. Ale to i tak nie wystarczy. Zabawne. Cory i tato wydali cz˛es´c´ gotówki, która˛ przyniósł nam Keith, na pomoc obrabowanym rodzinom. Kradzione pieniadze ˛ pomagaja˛ ofiarom kradzie˙zy. Połowa wszystkich naszych oszcz˛edno´sci le˙zy schowana na naszym podwórzu na wypadek jakiego´s nieszcz˛es´cia. Zawsze trzymali´smy tam w ukryciu troch˛e pieni˛edzy. Teraz zebrało si˛e tyle, z˙ e mo˙zna było cz˛es´c´ ruszy´c. Druga połowa poszła na ko´scielny fundusz pomocy sasiedzkiej ˛ w nagłych wypadkach. Jednak to wszystko za mało. ´ WTOREK, 20 PAZDZIERNIKA 2026 Zaczyna si˛e dzia´c co´s nowego — a mo˙ze raczej wraca paskudna przeszło´sc´ . Kompania o nazwie „Kagimoto, Stamm, Frampton i Spółka” — KSF — przej˛eła we władanie niewielkie nadmorskie miasteczko Olivar. Autonomiczna od lat osiemdziesiatych ˛ dwudziestego wieku mie´scina — mała, ale bogata — to wła´sciwie jedno z wielu pla˙zowo-sypialnianych przedmie´sc´ Los Angeles. Prawie z˙ adne96
go przemysłu, du˙zo wolnego, przewa˙znie pagórkowatego terenu, z krótka˛ i niszczejac ˛ a˛ linia˛ brzegowa.˛ Mieszka´ncy, podobnie jak niektórzy u nas w Robledo, maja˛ takie pensje, za które dawniej z˙ yłoby si˛e im dostatnio i wygodnie. W gruncie rzeczy ludzie w Olivar sa˛ i tak o niebo zamo˙zniejsi od nas, jednak ze statusem miejscowo´sci nadmorskiej musza˛ płaci´c wi˛eksze podatki. Do tego, poniewa˙z cz˛es´c´ ladu ˛ jest niestabilna, dochodza˛ inne problemy. Ocean nadkrusza i zabiera jedne grunty, inne podmywa i bardzo zasala wod˛e. Ocieplajacy ˛ si˛e klimat sprawia, z˙ e systematycznie podnosi si˛e poziom morza. Od czasu do czasu nawiedza ich te˙z trz˛esienie ziemi. Po niegdysiejszej płaskiej i piaszczystej pla˙zy zostało ju˙z tylko wspomnienie, podobnie jak po biurowych i mieszkalnych budynkach, usytuowanych blisko wody. Jak wszystkie przybrze˙zne miasteczka s´wiata, Olivar potrzebuje specjalnej pomocy. Kiedy´s miało swoja˛ wy˙zsza˛ klas˛e s´rednia: ˛ biała,˛ o´swiecona˛ społeczno´sc´ , która˛ sta´c było na trwonienie wielu dóbr i wpływów. Dzi´s nawet politycy, którym pomagało zwyci˛ez˙ a´c w wyborach, nie stana˛ w obronie jego interesów. Cały stan, kraj, cały s´wiat potrzebuje pomocy — powtarzaja˛ w kółko. Wi˛ec na co, u licha, skar˙zy si˛e i biadoli jakie´s niewielkie Olivar? O dziwo bogatsze i mniej zagro˙zone geologicznie osady jako´s uzyskuja˛ pomoc: płyna˛ fundusze na budow˛e grobli i wałów przeciwpowodziowych, s´rodki na ewakuacj˛e — na wszystko, co si˛e nale˙zy. Le˙zace ˛ mi˛edzy morzem a Los Angeles Olivar z jednej strony zalewa tylko słona woda, a z drugiej fale zdesperowanej biedoty. Jedynym niezawodnym z´ ródłem, z którego olivarczycy czerpia˛ zdatna˛ do u˙zytku wod˛e, jest zasilana energia˛ słoneczna˛ stacja odsalania, poło˙zona na równiejszym i bardziej stabilnym ladzie. ˛ Jednak przecie˙z z˙ adne miasto nie obroni si˛e własnymi siłami przed wdzierajacym ˛ si˛e coraz bardziej w głab ˛ ladu ˛ oceanem, kruszejac ˛ a˛ gleba,˛ podupadajac ˛ a˛ gospodarka˛ i napływem zgn˛ebionych uchod´zców. Z czasem sytuacja w Olivar zacz˛eła przypomina´c nasza: ˛ dla tych niewielu, którzy jeszcze mieli prac˛e poza domem, doje˙zd˙zanie do niej i powrót stały si˛e ogromnym zagro˙zeniem — jakim´s koszmarnym wyzwaniem. Ale musieli je nieustannie podejmowa´c, dzie´n w dzie´n na nowo. Wtedy na scen˛e wkroczyli ludzie z KSF. Po wielu obietnicach, niezliczonych targach i sporach prawnych wystraszeni, podejrzliwi, ale pełni nadziei wyborcy wspólnie z oficjelami Olivar zgodzili si˛e na przej˛ecie i wykupienie przez KSF. KSF zamierza rozbudowa´c ich zakład odsalania do rozmiarów prawdziwego giganta, uczyni´c go jednym z najwi˛ekszych w kraju. Kompania ma w planach zdominowanie gospodarki rolnej, sprzeda˙zy wody, energii wiatru i sło´nca niemal na całym południowym zachodzie, gdzie za grosze wykupiła ju˙z rozległe połacie z˙ yznej, ale pozbawionej wilgoci ziemi. Na razie Olivar to tylko jeden z jej pomniejszych przyczółków, z którego jednak mo˙ze czerpa´c ju˙z ch˛etna˛ do pracy i wykształcona˛ sił˛e robocza: ˛ młodych ludzi, par˛e lat starszych ode mnie, z bardzo ograniczonymi — naturalnie nie tak jak nasze — perspektywami na przyszło´sc´ . 97
Do tego ten ogromny — dawniej publiczny — obszar, który teraz kontroluja.˛ Chca˛ przeja´ ˛c na własno´sc´ najwi˛eksze z´ ródła wody, zakłady energetyczne, a tak˙ze przemysł i przedsi˛ebiorczo´sc´ rolnicza˛ w regionie, na którym wi˛ekszo´sc´ ludzi postawiła ju˙z krzy˙zyk. Roztoczyli dalekosi˛ez˙ ne plany, a mieszka´ncy Olivar zdecydowali, z˙ e stana˛ si˛e ich cz˛es´cia,˛ godzac ˛ si˛e na zarobki o wiele ni˙zsze od pułapu, do którego przywykli — w zamian za bezpiecze´nstwo, pewne zapasy z˙ ywno´sci, miejsca pracy i pomoc w zmaganiach z z˙ ywiołem Pacyfiku. Mimo to sa˛ w Olivar ludzie, którym nie podoba si˛e ta odmiana. Znaja˛ z historii los pierwszych ameryka´nskich kompanijnych miasteczek, w których pó´zniej zało˙zycielskie kompanie oszukiwały i wyzyskiwały ludno´sc´ . Tym razem ma by´c inaczej. Mieszka´ncy Olivar nie sa˛ przecie˙z zubo˙załymi i zastraszonymi ofiarami. Potrafia˛ dba´c o swoje interesy, troszczy´c si˛e o swa˛ własno´sc´ i prawa. To wykształceni ludzie, którzy nie chca˛ z˙ y´c w post˛epujacym ˛ chaosie, jaki ogarnał ˛ reszt˛e okr˛egu Los Angeles. Tak wła´snie, robiac ˛ publiczny spektakl z zaprzedania si˛e KSF, mówiło kilkoro z nich w radiowym reporta˙zu, którego słuchali´smy wszyscy wczoraj wieczorem. ˙ — Zycz˛ e im szcz˛es´cia — odezwał si˛e tato — ale na dłu˙zsza˛ met˛e nie wyjdzie im to na dobre. — O co ci chodzi? — spytała z naciskiem Cory. — Według mnie to wspaniały ˙ pomysł. Wła´snie tego nam trzeba. Zeby tylko znalazła si˛e wielka kompania, która chciałaby zrobi´c to samo z Robledo. — Nie — powiedział ojciec. — Dzi˛ekowa´c Bogu, to nam nie grozi. — Skad ˛ mo˙zesz wiedzie´c?! Niby czemu˙z to? — Robledo jest za du˙ze i za biedne, za du˙zo tu czarnych i Latynosów, aby ktokolwiek si˛e nim zainteresował; no i nie ma dost˛epu do morza. Ma natomiast uliczna˛ biedot˛e, składowiska zwłok i wspomnienie zamo˙zniejszej przeszło´sci — z cienistymi drzewami, przestronnymi domami, wzgórzami i kanionami. Owszem, wzgórza i kaniony mamy nadal, ale zapewniam ci˛e, z˙ e z˙ adna spółka w nas nie zainwestuje. Pod koniec audycji ogłosili, z˙ e KSF poszukuje dyplomowanych piel˛egniarek, nauczycieli z udokumentowanymi kwalifikacjami i paru innych grup wykwalifikowanych specjalistów, ch˛etnych do osiedlenia si˛e w Olivar i pracy za mieszkanie z wy˙zywieniem. Naturalnie oferta została sformułowana o wiele mniej dosłownie, jednak do tego si˛e sprowadzała. Mimo to Cory nagrała sobie numer kontaktowy i z miejsca zatelefonowała. I ona, i tato sa˛ z zawodu nauczycielami, oboje z tytułami doktorskimi. Tak rozpaczliwie pragn˛eła wybi´c si˛e jako´s z tłumu. Tato tylko wzruszył ramionami i pozwolił jej zadzwoni´c. Mieszkanie i wy˙zywienie. Proponowane wynagrodzenie było tak marne, z˙ e nawet gdyby pracowali tam oboje, i tak razem nie zarobiliby tyle, ile mój ojciec dostaje teraz sam w college’u. Z takiej pensyjki, po odliczeniu kosztów utrzymania, musiałoby jeszcze starczy´c na czynsz. W sumie, pami˛etajac, ˛ z˙ e jest nas sze98
s´cioro, wychodzi wyra´znie, z˙ e nie byliby w stanie pokry´c wszystkich wydatków. Mo˙ze i udałoby nam si˛e wiaza´ ˛ c koniec z ko´ncem, gdybym i ja znalazła jaka´ ˛s prac˛e, ale mnie w Olivar nikt nie potrzebuje. Sa˛ tam setki, mo˙ze nawet tysiace ˛ takich jak ja. W ka˙zdej walczacej ˛ o byt społeczno´sci pełno jest zarówno bezrobotnych, kompletnie niewykształconych nastolatków, jak i takich, co lizn˛eli troch˛e o´swiaty — wszyscy bez szans na prac˛e. Ka˙zdemu, kto zatrudni si˛e u KSF, ci˛ez˙ ko b˛edzie prze˙zy´c za pensj˛e, jaka˛ proponuje kompania. Zdaje mi si˛e, z˙ e nie upłynie du˙zo czasu, a wszyscy nowi pracownicy stana˛ si˛e jej dłu˙znikami. Stara sztuczka z epoki kompanijnych osad: wp˛edzi´c ludzi w długi, potem s´ciska´c coraz mocniej, ka˙zac ˛ coraz ci˛ez˙ ej harowa´c. Niewolnictwo za długi. Taki system mógłby si˛e sprawdzi´c w Ameryce Christophera Donnera. Prawo pracy — i federalne, i stanowe — nie jest ju˙z takie jak kiedy´s. — Chocia˙z spróbujmy — przekonywała ojca Cory. — W Olivar byliby´smy bezpieczni. Dzieci chodziłyby do prawdziwej szkoły, a w przyszło´sci kompania dałaby im prac˛e. Co czeka je tutaj oprócz rzeczywisto´sci za murem? Tato potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Łudzisz si˛e nadzieja,˛ Cory. Niewolnik nigdzie nie jest bezpieczny. Marcus i ja siedzieli´smy, słuchajac ˛ w napi˛eciu. Dwu młodszych chłopców rodzice posłali ju˙z do łó˙zek, lecz nasza czwórka wcia˙ ˛z czuwała, skupiona wokół radia. — Nie wierz˛e, z˙ e w Olivar zapanuje niewolnictwo — zabrał głos mój brat. — Tamtejsi ludzie to nie n˛edzarze, nigdy nie pozwola˛ zrobi´c z siebie niewolników. Ojciec u´smiechnał ˛ si˛e do niego smutno. — Teraz jeszcze nie — powiedział. — Nie od razu. Znów pokr˛ecił głowa.˛ — Kagimoto, Stamm, Frampton: Japo´nczyk, Niemiec i Kanadyjczyk. Kiedy byłem młody, ludzie prorokowali, z˙ e do tego dojdzie. Có˙z, wła´sciwie czemu inne pa´nstwa nie miałyby wykupywa´c tego, co z nas zostało? Skoro sami wystawiamy si˛e na sprzeda˙z. . . Zastanawiam si˛e, ilu ludzi w Olivar ma cho´c blade poj˛ecie, co si˛e tam naprawd˛e dzieje. — Chyba niewielu — odezwałam si˛e. — Wydaje mi si˛e, z˙ e baliby si˛e nawet pomy´sle´c, jaka mo˙ze by´c prawda. Tato spojrzał na mnie, a ja na niego. Wcia˙ ˛z jeszcze zaskakuje mnie, jak mocno, z jakim uporem ludzie potrafia˛ zawzia´ ˛c si˛e i nie przyjmowa´c do wiadomo´sci faktów — nawet w okoliczno´sciach, gdy stawka˛ jest ich wolno´sc´ czy z˙ ycie. Ojciec musi z˙ y´c z ta˛ wiedza˛ od dawna. W jaki sposób udaje mu si˛e z tym pogodzi´c? — Komu jak komu: tobie, Lauren, przenosiny do Olivar powinny odpowiada´c bardziej ni˙z innym. Przecie˙z cierpisz za ka˙zdym razem, gdy widzisz, jak komu´s dzieje si˛e krzywda. Tam nie b˛edzie chyba tyle przemocy. — Za to b˛eda˛ stra˙znicy — odparłam. — Zauwa˙zyłam, z˙ e ludzie, którzy maja˛ cho´c odrobin˛e władzy nad innymi, przyzwyczajaja˛ si˛e, by jej nadu˙zywa´c. Te 99
wszystkie słu˙zby ochroniarskie, które s´ciaga ˛ KSF — na pewno dostana˛ nakaz, by nie niepokoi´c bogaczy, przynajmniej na poczatku. ˛ Ale zostaja˛ jeszcze ci napływowi, zatrudnieni za mieszkanie i jedzenie, słabi i bezbronni. . . Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e na tych b˛edzie mo˙zna sobie odbi´c. — Nie ma z˙ adnych podstaw, by przypuszcza´c, z˙ e kompania pozwoli na co´s takiego — sprzeciwiła si˛e Cory. — Czemu ty zawsze musisz spodziewa´c si˛e po wszystkich najgorszego? — Kiedy chodzi o uzbrojonych obcych — odparowałam — wydaje mi si˛e, z˙ e dłu˙zej si˛e po˙zyje, je´sli si˛e jest podejrzliwym ni˙z łatwowiernym. Wydała z siebie ostre, nieartykułowane prychni˛ecie, pełne niesmaku. — Co ty wiesz o s´wiecie? Wydaje ci si˛e, z˙ e zjadła´s wszystkie rozumy, ale prawda jest taka, z˙ e o niczym nie masz poj˛ecia! Nie zaprotestowałam. Jaki był sens sprzecza´c si˛e z nia? ˛ — Tak czy owak, watpi˛ ˛ e, z˙ eby w Olivar ch˛etnie witali rodziny murzy´nskie czy latynoameryka´nskie — podsumował tato. — Mo˙ze i przyj˛eliby Balterów, Garfieldów czy nawet kogo´s z Dunnów, ale nas raczej nie. Nawet gdybym na tyle ufał KSF, by odda´c w ich r˛ece moja˛ rodzin˛e, i tak by nas nie chcieli. — Mogliby´smy przynajmniej spróbowa´c — nalegała Cory. — Powinni´smy! Nawet je´sli nas nie przyjma,˛ gorzej ni˙z teraz ju˙z i tak nam nie b˛edzie. A je´sli przyjma,˛ a pó´zniej nam si˛e nie spodoba, zawsze mo˙zemy wróci´c. Na ten czas podnaj˛eliby´smy dom której´s z licznych rodzin, z czego byłoby troch˛e grosza, potem. . . — Potem wróciliby´smy na swoje bez pracy i złamanego centa — przerwał jej ojciec. — Nie. Koniec dyskusji. Cała ta afera za bardzo przypomina w połowie o˙zywienie, jakie poprzedza ka˙zda˛ wojn˛e, w połowie utopi˛e rodem z science fiction. Ani troch˛e w nia˛ nie wierz˛e. Wolno´sc´ bywa niebezpieczna, Cory, ale jest cenna˛ warto´scia.˛ Nie wolno jej tak po prostu odrzuci´c ani pozwoli´c, by si˛e wymkn˛eła. Nie mo˙zna kupczy´c nia˛ za chleb i misk˛e soczewicy. Cory wpatrywała si˛e w niego — nic wi˛ecej. Nie uciekł wzrokiem. Macocha wstała i poszła do ich sypialni. Par˛e minut pó´zniej zobaczyłam, jak siedzi na łó˙zku i płacze, tulac ˛ do piersi urn˛e z prochami Keitha. ´ SOBOTA, 24 PAZDZIERNIKA 2026 Marcus mówi, z˙ e Garfieldowie staraja˛ si˛e o prac˛e w Olivar. Dowiedział si˛e od Robin Balter, z która˛ sp˛edza ostatnio mnóstwo czasu. Robin bardzo si˛e nie podoba ten pomysł, poniewa˙z lubi swoja˛ kuzynk˛e Joanne o wiele bardziej ni˙z obie rodzone siostry. Boi si˛e, z˙ e je´sli Joanne wyjedzie do Olivar, ju˙z nigdy wi˛ecej si˛e nie zobacza.˛ Przypuszczalnie si˛e nie myli.
100
Nie potrafi˛e wyobrazi´c sobie sasiedztwa ˛ bez Garfieldów: bez Joanne, Jaya, Phillidy. . . Oczywi´scie zdarzało si˛e ju˙z, z˙ e odchodziły od nas pojedyncze osoby, ale nigdy nie stracili´smy całej rodziny. To znaczy. . . wiem: przecie˙z nie umra,˛ ale. . . ich nie b˛edzie. Oby ich nie przyj˛eli. Zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e to samolubne, ale wszystko mi jedno. Co nie znaczy, z˙ e zacz˛eło mi by´c oboj˛etne to, na co naprawd˛e mam nadziej˛e. Och, do diabła. Mam nadziej˛e, z˙ e trafi im si˛e wszystko, co najlepsze, by mogli prze˙zy´c. Mam nadziej˛e, z˙ e nie stanie si˛e im nic złego.
***
W wieku trzynastu lat mój brat Marcus stał si˛e jedyna˛ osoba˛ w naszej rodzinie, która˛ bez wahania nazwałabym pi˛ekna.˛ Jego rówie´sniczki gapia˛ si˛e na niego, gdy my´sla,˛ z˙ e nie widzi. Chichocza˛ w jego obecno´sci i lataja˛ za nim jak wariatki, ale on trzyma si˛e Robin, która jak na razie wcale nie jest ładna — sama skóra i ko´sci — za to ma mózgownic˛e, jest zabawna i rozsadna. ˛ Za rok czy dwa zacznie zaokragla´ ˛ c si˛e tu i ówdzie i mój braciszek b˛edzie miał dziewczyn˛e i madr ˛ a,˛ i pi˛ekna,˛ a wtedy — je´sli dalej b˛eda˛ razem — ich z˙ ycie stanie si˛e znacznie ciekawsze.
***
Chyba si˛e pomyliłam. Spodziewałam si˛e jakiego´s wybuchu, wielkiej katastrofy, nagłego chaosu, który zniszczy nasze sasiedztwo. ˛ Zamiast tego wszystko rozłazi si˛e i rozpada kawałek po kawałku. Susan Talcott Bruce i jej ma˙ ˛z te˙z zło˙zyli podanie o prac˛e w Olivar. Inni sasiedzi ˛ dyskutuja˛ i zastanawiaja˛ si˛e, czy si˛e nie zgłosi´c. W Olivar jest mały college. Sa˛ s´mierciono´sne systemy bezpiecze´nstwa, trzymajace ˛ na dystans oprychów i uliczna˛ biedot˛e. Tworzy si˛e nowe miejsca pracy. . . Mo˙ze to jest przyszło´sc´ , a przynajmniej jedno jej oblicze. Miasta pod kontrola˛ pot˛ez˙ nych korporacji — ograny watek ˛ fantastyki naukowej. Moja babcia zostawiła cały regał starych powie´sci science fiction. Je´sli dobrze pami˛etam, w całym „miejsko-korporacyjnym” podgatunku tej literatury główny bohater zawsze przechytrzał, obalał rzady ˛ korporacji albo jej uciekał. Nie czytałam ani jednej ksia˙ ˛zki z tego nurtu, w której bohater rwałby si˛e do tego, by korporacja wchłon˛eła go, dajac ˛ z´ le opłacana˛ prac˛e. Wyglada ˛ na to, z˙ e wła´snie tak b˛edzie w prawdziwym z˙ yciu. Ju˙z tak jest.
101
Co wobec tego powinnam zrobi´c? Co mog˛e zrobi´c? Za niespełna rok sko´ncz˛e osiemnastk˛e, b˛ed˛e pełnoletnia: dorosła kobieta, której jedynym widokiem na przyszło´sc´ jest wegetacja w naszej rozsypujacej ˛ si˛e wspólnocie. To albo „Nasiona Ziemi”. Je´sli chc˛e zacza´ ˛c urzeczywistnia´c ide˛e „Nasion Ziemi”, b˛ed˛e musiała wyj´sc´ na zewnatrz. ˛ Wiem to od dawna — co wcale nie znaczy, z˙ e ten pomysł cho´c troch˛e przestał mnie przera˙za´c. W przyszłym roku, kiedy stan˛e si˛e pełnoletnia, opuszcz˛e sasiedztwo. ˛ W takim razie ju˙z teraz trzeba zacza´ ˛c planowa´c, jak mam sobie poradzi´c. ´ SOBOTA, 31 PAZDZIERNIKA 2026 Pow˛edruj˛e na północ. W dawnych czasach moi dziadkowie du˙zo podró˙zowali samochodem. Zostały nam po nich stare mapy samochodowe prawie wszystkich okr˛egów w naszym stanie oraz paru dalszych regionów kraju. Wprawdzie najbardziej aktualna liczy czterdzie´sci lat, ale to bez znaczenia. Przecie˙z drogi nie poznikały. Niewatpliwie ˛ b˛eda˛ tylko w gorszym stanie ni˙z za czasów, gdy dziadek i babka je´zdzili po nich autem na benzyn˛e. Zapakowałam do mojego plecaka mapy kalifornijskich okr˛egów na północ od nas i nielicznych okr˛egów Waszyngtonu i Oregonu, które udało mi si˛e znale´zc´ . Ciekawe, czy zdołam trafi´c na ludzi, którzy zapłaca˛ mi za nauk˛e tak podstawowych rzeczy jak czytanie i pisanie, albo na takich, co wynajma˛ mnie, bym czytała i pisała za nich. To Keith podsunał ˛ mi ten pomysł. Przy okazji czytania i pisania mogłabym nawet spróbowa´c uczy´c niektórych strof „Nasion Ziemi”. Gdyby dano mi do wyboru nieograniczone mo˙zliwo´sci, i tak wybrałabym nauczanie. Mog˛e uczy´c — nawet gdybym musiała jednocze´snie dorabia´c na inne sposoby, aby mie´c co je´sc´ . Je˙zeli b˛ed˛e w tym dobra, zaczn˛e przyciaga´ ˛ c ludzi: do siebie i Nasion Ziemi. ˙ Zycie, któremu udaje si˛e przetrwa´c, Zawsze umie si˛e przystosowa´c, Jest oportunistyczne, Lecz i uparte, Gł˛eboko zakorzenione I płodne. Pojmij to. Wykorzystuj. Kształtuj Boga.
102
Napisałam to przed kilkoma miesiacami. ˛ To prawda — jak wszystkie moje wiersze. Ten wydaje mi si˛e jeszcze prawdziwszy, jeszcze bardziej potrzebny teraz, kiedy si˛e boj˛e. Wreszcie wymy´sliłam ostateczny tytuł dla mojego zbiorku o Nasionach Zie˙ mi: „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”. Istnieja˛ tybeta´nskie i egipskie „Ksi˛egi Umarłych”. Tato ma je w swoim ksi˛egozbiorze. O z˙ adnej „ksi˛edze z˙ ywych” jeszcze nie słyszałam, cho´c wcale nie zdziwiłabym si˛e, gdybym kiedy´s odkryła, z˙ e i takie dzieło ju˙z napisano. Wszystko mi jedno. Ja tylko próbuj˛e wyrazi´c — na pi´smie — prawd˛e. Staram si˛e, by mnie zrozumiano. Nie zale˙zy mi na wymy´slnos´ci, fantazyjno´sci czy nawet oryginalno´sci. Jasno´sc´ i prawda to a˙z nadto — je˙zeli tylko uda mi si˛e je osiagn ˛ a´ ˛c. Je´sli oka˙ze si˛e, z˙ e gdzie´s tam w s´wiecie za naszym murem sa˛ inni ludzie, którzy ju˙z głosza˛ moja˛ prawd˛e, przyłacz˛ ˛ e si˛e do nich. Je´sli nie, przystosuj˛e si˛e do czegokolwiek b˛ed˛e musiała, wykorzystam wszelkie szanse, jakie tylko zdołam dostrzec albo stworzy´c, przeczekam i przetrwam, znajd˛e uczniów i b˛ed˛e uczyła.
XII
Jeste´smy Nasionami Ziemi, ˙ Zyciem, s´wiadomym siebie I własnych przemian. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 14 LISTOPADA 2026 Garfieldowie zostali przyj˛eci do Olivar. Przenosza˛ si˛e w przyszłym miesiacu. ˛ Tak szybko. Ludzie, których znam całe z˙ ycie, nagle z niego znikna.˛ Joanne i ja nie zawsze zgadzały´smy si˛e we wszystkim, ale przecie˙z dorastały´smy razem. Zwykle wyobra˙załam sobie mgli´scie, z˙ e gdy ja opuszczam sasiedztwo, ˛ ona z cała˛ reszta˛ zostaja˛ na miejscu, zastygli, zatrzymani w czasie. A przecie˙z tak nie b˛edzie, to zwykła mrzonka. Przecie˙z Bóg jest Przemiana.˛ — Chcesz tam jecha´c? — spytałam ja˛ dzi´s rano, gdy spotkały´smy si˛e, aby nazrywa´c troch˛e wczesnych cytryn, pomara´ncz p˛epkowych i daktylowych s´liwek, które prawie całkiem ju˙z dojrzały i przyciagały ˛ oczy jaskrawopomara´nczowa˛ barwa.˛ Zrywały´smy najpierw w naszym ogrodzie, a potem u Garfieldów, czujac, ˛ z˙ e to zaj˛ecie sprawia nam wielka˛ frajd˛e. Dzie´n był chłodny, ale sp˛edzanie czasu na powietrzu wydawało nam si˛e fajne. — Nie mam wyboru — odpowiedziała. — Co nam wszystkim pozostało? Tu si˛e wszystko wali. Sama dobrze wiesz. Wpatrywałam si˛e w nia.˛ Pomy´slałam, z˙ e teraz, kiedy ma dokad ˛ uciec, mo˙zemy spokojnie wróci´c do pewnych tematów. — Wi˛ec przenosicie si˛e do innej fortecy — rzuciłam. — Do lepszej. Do takiej, gdzie z˙ adne zbiry nie przele˙za˛ przez mur, z˙ eby mordowa´c staruszki. — Twoja mama mówi, z˙ e dadza˛ wam tylko mieszkanie. Bez podwórka, bez ogrodu. B˛edziecie zarabia´c mniej pieni˛edzy, a jedzenie jest tam dro˙zsze. 104
— Damy sobie rad˛e! — odparła moja przyjaciółka tonem, w którym zad´zwi˛eczała jaka´s krucha, niepewna nuta. ´ Odstawiłam stare grabie, którymi si˛egałam po owoce. Swietnie si˛e nadawały do s´ciagania ˛ cytryn i pomara´ncz. — Boisz si˛e? — zapytałam. Joanne odło˙zyła swój prawdziwy zbierak z niewygodnie wystajac ˛ a˛ raczk ˛ a˛ i małym koszyczkiem na spadajace ˛ owoce — najlepszy do daktylowych s´liwek — i obj˛eła si˛e r˛ekoma. — Całe z˙ ycie mieszkam tutaj, w´sród drzew i ogrodów. Nie wiem. . . nie wyobra˙zam sobie, jak to b˛edzie w zamkni˛etym mieszkaniu. Tak: boj˛e si˛e, ale wierz˛e, z˙ e sobie poradzimy. Musimy. — Je´sli oka˙ze si˛e, z˙ e co´s jest nie tak, jak miało by´c, mo˙zecie wróci´c tu znowu. Zostaja˛ przecie˙z twoi dziadkowie, ciotka z rodzina.˛ — I Harry — szepn˛eła, patrzac ˛ w stron˛e swojego domu. B˛ed˛e musiała przywykna´ ˛c do my´sli, z˙ e to ju˙z nie jest dom Garfieldów. Harry i Joanne byli ze soba˛ chyba równie blisko jak ja z Curtisem. Dotychczas nie przyszło mi do głowy, ile to mo˙ze dla niej znaczy´c — co czuje, rozstajac ˛ si˛e z nimi. Lubi˛e Harry’ego Baltera. Pami˛etam, jak si˛e zdziwiłam, gdy tych dwoje zacz˛eło ze soba˛ chodzi´c. Oboje od urodzenia w jednym domu. Odkad ˛ si˛egam pami˛ecia,˛ zawsze my´slałam o Harrym niemal jak o rodzonym bracie Joanne. W rzeczywisto´sci byli jedynie kuzynami i jakim´s cudem, na przekór wszystkiemu, zakochali si˛e w sobie. Przynajmniej tak o tym my´slałam. Lata całe z˙ adne nie miało innej sympatii. Wszyscy w sasiedztwie ˛ zakładali, z˙ e pobiora˛ si˛e, gdy tylko troch˛e podrosna.˛ — We´zcie s´lub i zabierz go ze soba˛ — podrzuciłam pomysł. — On nie chce jecha´c — odparła tym samym szeptem. — Rozmawiali´smy o tym przez cały czas. Harry chciałby, z˙ ebym to ja została z nim tutaj, wyszła za niego, kiedy tylko b˛edzie mo˙zna, a pó´zniej wyw˛edrowaliby´smy na północ. Tak. . . w ciemno, bez z˙ adnych planów i perspektyw. Bez niczego w nieznane. Czyste wariactwo. — Czemu nie podoba mu si˛e Olivar? — My´sli tak samo jak twój ojciec: z˙ e Olivar to pułapka. Naczytał si˛e o kompanijnych miastach z przełomu dziewi˛etnastego i dwudziestego wieku i twierdzi, z˙ e mniejsza o to, jak wspaniale wyglada ˛ teraz ten pomysł, w ostatecznym rozrachunku i tak sko´nczy si˛e dla ludzi tylko długami i utrata˛ wolno´sci. Wiedziałam, z˙ e Harry ma głow˛e na karku. — Jo — zacz˛ełam — w przyszłym roku b˛edziesz pełnoletnia. Mogłaby´s przemieszka´c z Balterami do tego czasu, a potem wyj´sc´ za Harry’ego. Albo namówi´c ojca, by pozwolił wam wzia´ ˛c s´lub ju˙z teraz. — I co dalej? Dołaczymy ˛ do ulicznych n˛edzarzy? Zosta´c, z˙ eby narobi´c tylko wi˛ecej dzieciaków w tym przepełnionym domu? Harry nie ma pracy i z˙ adnych 105
szans, by znale´zc´ co´s sensownego. Mamy z˙ y´c na garnuszku u jego rodziców? Co ˙ to za przyszło´sc´ ? Zadna. Absolutne dno! Klasyczne rozumowanie. Rozsadne, ˛ dojrzałe, logiczne, ale bł˛edne. Bardzo w stylu Joanne. A mo˙ze to ja si˛e myl˛e. Mo˙ze bezpiecze´nstwo, jakie proponuje jej Olivar, jest dzi´s jedyna˛ forma˛ bezpiecze´nstwa osiagaln ˛ a˛ dla tych wszystkich, którzy nie sa˛ bogaci. Jednak mnie spokój Olivar jako´s wcale nie wydaje si˛e atrakcyjniejszy od tego, który znalazł Keith w swojej urnie. Narwałam jeszcze troch˛e cytryn i pomara´ncz, zastanawiajac ˛ si˛e, jak zareagowałaby Joanne, gdyby wiedziała, z˙ e ja te˙z planuj˛e opu´sci´c sasiedztwo ˛ ju˙z w przyszłym roku. Czy znów, l˛ekajac ˛ si˛e o mnie, poleciałaby z tym do swojej mamy — z nadzieja,˛ z˙ e znajdzie kogo´s, kto obroni mnie przede mna˛ sama? ˛ Kto wie? Marzy o przyszło´sci, która˛ potrafiłaby zrozumie´c i na której b˛edzie mogła polega´c — w gruncie rzeczy o czym´s, co w znacznej mierze przypominałoby tera´zniejszo´sc´ jej rodziców. Nie sadz˛ ˛ e, by taka przyszło´sc´ była mo˙zliwa. Za bardzo, za szybko zmienia si˛e nasza rzeczywisto´sc´ . Niepodobna opiera´c si˛e Bogu. Wstawiły´smy kosze z owocami do przedsionka na ganku z tyłu mojego domu, potem ruszyły´smy do domu Joanne. — A ty co zrobisz? — zapytała mnie po drodze. — Masz zamiar tkwi´c tutaj? To znaczy. . . wyjdziesz za Curtisa i zostaniesz w sasiedztwie? ˛ Wzruszyłam ramionami. — Sama nie wiem — skłamałam. — Je˙zeli ju˙z za kogo´s wyjd˛e, to za Curtisa, ale nie jestem pewna, czy w ogóle chc˛e mał˙ze´nstwa. Zaludnianie sasiedztwa ˛ nowymi szkrabami u´smiecha mi si˛e tak samo jak tobie. Moja rodzina na pewno troch˛e tu jeszcze zabawi. Tato nie chce nawet słysze´c, aby Cory chocia˙z zło˙zyła podanie o przyj˛ecie nas do Olivar. Akurat to mnie cieszy, bo nie chc˛e tam jecha´c. Ale powstana˛ inne Olivar, wi˛ec kto wie, gdzie w ko´ncu mog˛e wyladowa´ ˛ c? Ostatnie zdanie bynajmniej nie brzmiało jak kłamstwo. — Przypuszczasz, z˙ e wi˛ecej miast przejdzie w prywatne r˛ece? — To b˛edzie naturalna kolej rzeczy, je´sli w Olivar wszystko si˛e powiedzie. Cały kraj zostanie rozparcelowany w pogoni za tania˛ ziemia˛ i tania˛ siła˛ robocza.˛ Je˙zeli nawet do´sc´ zamo˙zni olivarczycy sami błagali, by ich wykupi´c, logiczne, z˙ e inne miasta, ju˙z egzystujace ˛ na granicy przetrwania, b˛eda˛ zmuszone sko´nczy´c jako ekonomiczne kolonie kogokolwiek, kogo tylko b˛edzie sta´c, z˙ eby je przeja´ ˛c. — Jezu, znowu to twoje czarnowidztwo. Zawsze musisz mie´c w zanadrzu jaka´ ˛s Sodom˛e i Gomor˛e. — Po prostu widz˛e, co si˛e tam dzieje. Ty te˙z, tylko nie chcesz si˛e przyzna´c. — Pami˛etasz, jak prorokowała´s, z˙ e napadna˛ nas wygłodniałe hordy, które przeleza˛ przez mur, a my b˛edziemy musieli ucieka´c w góry i z˙ ywi´c si˛e trawa? ˛ Czy ja pami˛etam? Odwróciłam si˛e, by spojrze´c jej w twarz, najpierw ze złos´cia,˛ pó´zniej, ku własnemu zaskoczeniu, zdj˛eta smutkiem. 106
— B˛edzie mi ci˛e brakowało — stwierdziłam. Musiała odgadna´ ˛c moje uczucie, bo odparła szeptem: — Przepraszam. Obj˛eły´smy si˛e. Nie spytałam, za co przepraszała, a ona sama nie powiedziała nic wi˛ecej. WTOREK, 17 LISTOPADA 2026 Tato nie wrócił jeszcze do domu. Miał by´c z powrotem rano. Nie mam poj˛ecia, co to mo˙ze znaczy´c. Nie wiem, co my´sle´c. Panicznie si˛e boj˛e. Cory obdzwoniła ju˙z college, jego przyjaciół, znajomych pastorów i współpracowników, policj˛e i szpitale. . . Bez skutku. Dowiedzieli´smy si˛e, z˙ e nie został aresztowany, nie le˙zy w z˙ adnym szpitalu, chory, ranny czy martwy; przynajmniej nikomu nic o tym nie wiadomo. ˙ Zaden z przyjaciół ani znajomych nie widział go, odkad ˛ wczesnym rankiem wyjechał dzi´s z pracy. Jego rower był sprawny. Ojcu te˙z nic nie dolegało. Razem z nim wracało na rowerach jeszcze trzech kolegów z college’u, którzy mieszkali w innych sasiedztwach ˛ w naszej okolicy. Cała trójka miała do powiedzenia to samo: rozstali si˛e z nim jak zwykle na skrzy˙zowaniu River Street i Durant Road. To tylko pi˛ec´ przecznic stad ˛ — mieszkamy na samym ko´ncu Durant Road. Wi˛ec gdzie si˛e podział? Uzbrojona˛ grupka˛ przejechali´smy na rowerach od domu do River Street, a potem cała˛ River Street do samego college’u. W sumie pi˛ec´ mil. Przeszukali´smy boczne uliczki, aleje, puste budynki — wszystkie okoliczne zaułki. Brałam w tym udział. Marcus te˙z; gdybym go nie zabrała, jestem pewna, z˙ e poszedłby szuka´c sam. Wzi˛ełam smith & wessona. Mój brat miał tylko swój nó˙z. Wprawdzie umie posługiwa´c si˛e nim szybko i zr˛ecznie, no i jest silny jak na swój wiek, jednak nigdy przedtem nie u˙zywał go w starciu z jakimkolwiek z˙ ywym stworzeniem. Gdyby cokolwiek mu si˛e przytrafiło, chyba nie odwa˙zyłabym si˛e wróci´c do domu. Cory i tak ju˙z odchodzi od zmysłów ze zmartwienia. Najpierw Keith, teraz jeszcze to. . . Mam m˛etlik w głowie. Wszyscy sasiedzi ˛ zjawili si˛e na pomoc. Jay Garfield, chocia˙z niedługo wyje˙zd˙za, bez wahania stanał ˛ na czele poszukiwa´n. Naprawd˛e zacny człowiek. Zrobił wszystko, co dało si˛e wymy´sli´c, aby znale´zc´ tat˛e.
107
Jutro jedziemy przeczesywa´c wzgórza i kaniony. Nie mamy wyj´scia. Nikt si˛e nie kwapi; ale co innego nam zostało? ´ SRODA, 18 LISTOPADA 2026 Nigdy przedtem nie napatrzyłam si˛e na tyle n˛edzy, nie widziałam tylu ludzkich szczatków ˛ i tyle dzikich psów, co dzi´s. Musz˛e o tym napisa´c. Musz˛e wyla´c to z siebie, nie mog˛e dusi´c wszystkiego w s´rodku. Dotad ˛ widok zwłok nie wytracał ˛ mnie a˙z tak z równowagi, jednak to. . . Cho´c nikt nie powiedział tego gło´sno, wszyscy wiedzieli, z˙ e szukamy ciała taty. Nie mogłam temu zaprzeczy´c ani nie przyja´ ˛c do wiadomo´sci. Cory jeszcze raz sprawdziła na policji, w szpitalach i u wszystkich, którzy mogli zna´c mojego ojca. ˙ Zadnych wie´sci. Chcac ˛ nie chcac, ˛ trzeba było wyruszy´c na wzgórza. Jadac ˛ na strzelanie do celu, nigdy nie rozgladamy ˛ si˛e na boki bardziej ni˙z to konieczne ze wzgl˛edu na bezpiecze´nstwo. Nie szukamy, czego wcale nie chcieliby´smy znale´zc´ . Tym razem w trzy — czteroosobowych grupkach przetrzasn˛ ˛ eli´smy cała˛ najbli˙zsza˛ okolic˛e górnego odcinka River Street. Przez cały czas pilnowałam, by Marcus trzymał si˛e blisko mnie, co wcale nie było łatwe. Co takiego jest w młodych chłopcach, z˙ e a˙z si˛e rwa,˛ aby zboczy´c gdzie´s samemu na manowce i da´c si˛e zabi´c? Dwa włosy na krzy˙z na brodzie i ju˙z próbuja˛ pokaza´c, jacy to z nich m˛ez˙ czy´zni. — Musimy si˛e nawzajem ubezpiecza´c — tłumaczyłam. — Nie mog˛e pozwoli´c, z˙ eby co´s ci si˛e stało. Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e na tobie nie zawiod˛e. W odpowiedzi posłał mi półu´smieszek, który mówił wyra´znie, z˙ e dobrze wie, o co mi chodzi, i z˙ e ma zamiar post˛epowa´c, jak sam uzna za słuszne. Rozzłoszczona złapałam go za barki. — Do jasnej cholery, Marcus, ile sióstr masz? Ilu ojców?! Pozwalałam sobie przy nim na najłagodniejsze przekle´nstwa tylko wtedy, gdy sprawy były powa˙zne, wi˛ec wreszcie docenił powag˛e sytuacji. — Spoko — wymamrotał. — Mo˙zesz na mnie liczy´c. Wtedy znale´zli´smy r˛ek˛e. To Marcus ja˛ zauwa˙zył: ciemny kształt, le˙zacy ˛ na poboczu szlaku, którym si˛e posuwali´smy. Zwisała, zaplatana ˛ w niskie gał˛ezie karłowatej d˛ebiny. Ko´nczyna była całkiem s´wie˙za i w jednym kawałku: dło´n, przedrami˛e i rami˛e. Nale˙zała do czarnego m˛ez˙ czyzny i w miejscach, gdzie jeszcze nie wystapiło ˛ odbarwienie, miała taki sam odcie´n, jak skóra mojego ojca. Odrabana, ˛ cała pochlastana, nawet martwa wcia˙ ˛z wygladała ˛ pot˛ez˙ nie — długie ko´sci, długie palce, lecz umi˛es´nione i masywne. . . Znajomy widok?
108
Z ko´nca ramienia wystawała gładka i biała ko´sc´ . Ten, kto je odciał, ˛ musiał mie´c ostry nó˙z. Ko´sc´ nie była nawet p˛ekni˛eta. Tak, to mogła by´c r˛eka taty. Marcus zwymiotował na jej widok. Ja zmusiłam si˛e do ogl˛edzin, szukajac ˛ jakich´s znajomych cech: czego´s, co da pewno´sc´ . Kiedy Jay Garfield próbował mnie powstrzyma´c, odepchn˛ełam go, posyłajac ˛ do diabła. Przykro mi z tego powodu i pó´zniej go przeprosiłam, ale musiałam wiedzie´c. Jednak ostatecznie nie mamy pewno´sci. Ciało było zbyt pociachane i zaplamione zaschni˛eta˛ krwia: ˛ nie byłam w stanie pozna´c. Jay Garfield zdjał ˛ odciski palców w swym kieszonkowym notesie, ale rami˛e zostawili´smy. Jak mo˙zna było przynie´sc´ co´s takiego Cory? Szukali´smy dalej. Co nam zostało? George Hsu natknał ˛ si˛e na grzechotnika. Na szcz˛es´cie wa˙ ˛z nikogo nie ukasił, ˛ a my darowali´smy mu z˙ ycie. Chyba z˙ adne z nas nie miało ochoty na zabijanie jakichkolwiek z˙ ywych istot. Widzieli´smy psy, które jednak trzymały si˛e od nas z daleka. Raz dojrzałam nawet kota, jak przygladał ˛ si˛e nam spod krzaka. Koty albo zmykaja˛ ile sił w łapach, albo zastygaja˛ gdzie´s w bezruchu. Interesujace ˛ stworzenia do obserwacji. W ka˙zdych innych okoliczno´sciach. Nagle kto´s zaczał ˛ krzycze´c. Nigdy przedtem nie słyszałam takich wrzasków — raz po raz, bez ustanku. Czyj´s głos wył proszaco, ˛ błagalnie: — Nie! Przesta´ncie! O Bo˙ze, ju˙z nie, prosz˛e. Jezu Chryste, Jezu, błagam! Potem nastapiła ˛ seria nieartykułowanych, zgrzytliwych kwików, zako´nczona wysokim, napawajacym ˛ zgroza˛ zawodzeniem. To był m˛eski głos i cho´c nie przypominał głosu mojego ojca, nie był do niego tak całkiem niepodobny. Nie mogli´smy umiejscowi´c jego z´ ródła. D´zwi˛eki niosły si˛e echem po całym kanionie, kierujac ˛ nas to w jedna,˛ to w druga˛ stron˛e. Jar pełen był rozproszonych pojedynczo głazów i g˛estych dzikich zaro´sli, które nie pozwalały schodzi´c ze s´cie˙zek tam, gdzie w ogóle były jakie´s s´cie˙zki. Wycie ustało, by po chwili powróci´c w postaci potwornych bulgoczacych ˛ odgłosów. Zwolniłam i szłam teraz na ko´ncu naszego szeregu. Nic mi nie było. Sam głos nie wywołuje empatii. Zaczynam współodczuwa´c czyj´s ból, dopiero gdy widz˛e osob˛e. A tego, kto krzyczał, nie chciałabym zobaczy´c za nic w s´wiecie! Marcus zaczekał i dołaczył ˛ do mnie. — Wszystko w porzadku? ˛ — zapytał szeptem. — Tak — odparłam. — Dopóki nic nie wiem o tym, co dzieje si˛e temu biedakowi. — Keith — przypomniał mój brat. — Zgadza si˛e — przytakn˛ełam. Prowadzili´smy nasze rowery z tyłu za wszystkimi, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na dró˙zk˛e za plecami. Kayla Talcott zrównała si˛e z nami, sprawdzi´c, czy nic si˛e nie stało. Nie chciała, by´smy brali udział w przetrzasaniu ˛ parowów, ale gdy ostatecznie nas wzi˛eli, ona te˙z poszła, aby mie´c nas na oku. Taka ju˙z jest. 109
— To nie jest głos waszego taty — pocieszała. — Zupełnie niepodobny. Kayla pochodzi z Teksasu, tak samo jak moja biologiczna matka. Czasami mówi, jak gdyby całe z˙ ycie nie wy´sciubiła stamtad ˛ nosa — innym znów razem ma taki sam akcent jak kto´s, kto nigdy nawet nie zahaczył o Południe. Potrafi włacza´ ˛ c i wyłacza´ ˛ c ró˙zne akcenty niczym radio. Najcz˛es´ciej mówi tak, gdy chce kogo´s pocieszy´c albo komu´s zagrozi´c, z˙ e go zabije. Czasem kiedy jestem z Curtisem, dostrzegam jej rysy w jego twarzy; zastanawiam si˛e wtedy, jak by to było wej´sc´ do jej rodziny — jaka˛ te´sciowa˛ by była. Dzi´s chyba oboje z Marcusem cieszyli´smy si˛e, z˙ e była przy nas. Potrzebna nam była blisko´sc´ kogo´s takiego jak ona, promieniujacego ˛ taka˛ matczyna˛ siła.˛ Koszmarny krzyk ustał na dobre. Mo˙ze nieszcz˛es´nik wyzionał ˛ ducha i wymknał ˛ si˛e cierpieniu. Mam nadziej˛e, z˙ e tak. Nie odnale´zli´smy go. Natkn˛eli´smy si˛e na ko´sci, ludzkie i zwierz˛ece. Natrafili´smy na rozkładajace ˛ si˛e zwłoki pi˛eciu ludzi, rozwleczone pomi˛edzy głazami. Znale´zli´smy wystygłe resztki ogniska z ludzka˛ ko´scia˛ udowa˛ i dwiema ludzkimi czaszkami, s´wiecacymi ˛ z popiołów. W ko´ncu wrócili´smy do domu i s´cie´snieni za naszym obronnym murem pogra˙ ˛zyli´smy si˛e w błogiej iluzji bezpiecze´nstwa. NIEDZIELA, 22 LISTOPADA 2026 Nikomu nie udało si˛e znale´zc´ mojego ojca — a prawie wszyscy doro´sli w sa˛ siedztwie sp˛edzili jaki´s czas na poszukiwaniach. Richard Moss nie; za to jego najstarszy syn i córka zje´zdzili okolic˛e razem z nami. Nie szukał te˙z Wardell Parrish, ale pomagała nam jego siostra i najstarszy siostrzeniec. Nie wiem, co jeszcze mo˙zna by zrobi´c. Gdybym wiedziała, ju˙z byłabym za murem. Nie mamy nic, nic, nic! Policja nie natrafiła na z˙ aden trop. Nie znalazł si˛e najmniejszy s´lad. Tato rozpłynał ˛ si˛e, przepadł. Odciski palców uciachanej r˛eki te˙z nie były jego. Od s´rody, noc w noc s´ni mi si˛e tamten potworny wrzask. Jeszcze dwa razy wychodziłam z grupami sasiadów ˛ przeczesywa´c kaniony. Napatrzyli´smy si˛e na mnóstwo trupów i na najgorsza˛ n˛edz˛e z˙ ywych: ludzi, z których zostały tylko smutne oczy i prze´swiecajace ˛ przez skór˛e piszczele. Moje własne ko´sci bolały mnie ich bólem. Czasem, jak ju˙z uda mi si˛e na troch˛e zasna´ ˛c i nie słysze´c tamtego wycia, dla odmiany staja˛ mi przed oczami tamte chodzace ˛ trupy. Widywałam ich od zawsze. Tylko nigdy nie patrzyłam. Grupa, z która˛ nie byłam, natkn˛eła si˛e na dziecko, zjadane z˙ ywcem przez psy. Wybili psy, a pó´zniej bezradnie patrzyli, jak chłopczyk kona. Rano przemawiałam podczas nabo˙ze´nstwa. Mo˙ze taki był mój obowiazek. ˛ Nie wiem. Ludzie s´ciagn˛ ˛ eli do ko´scioła, niepewni i podenerwowani, nie wiedzac, ˛ co 110
maja˛ pocza´ ˛c. Chyba po prostu chcieli by´c razem, z wieloletniego nawyku zbierania si˛e w naszym domu w ka˙zdy niedzielny poranek. Niepewni, niezdecydowani, jednak przyszli. Wyatt Talcott i Jay Garfield zaproponowali, z˙ e zabiora˛ głos. Powiedzieli obaj po kilka słów; w gruncie rzeczy co´s w rodzaju mowy pochwalnej pod adresem mojego ojca, cho´c z˙ aden by si˛e do tego nie przyznał. Zacz˛ełam si˛e ba´c, z˙ e po nich wszyscy b˛eda˛ chcieli zrobi´c to samo i nabo˙ze´nstwo zamieni si˛e w beznadziejny, zaimprowizowany na poczekaniu pogrzeb. Wstałam — nie po to, by wygłosi´c kolejnych par˛e zda´n. Pragn˛ełam przekaza´c tym ludziom co´s takiego, z czym b˛eda˛ mogli wróci´c do domu, co´s, co sprawiłoby, z˙ e poczuja,˛ i˙z tego dnia do´sc´ ju˙z zostało powiedziane. Podzi˛ekowałam im za nieustajace ˛ wysiłki, aby odnale´zc´ tat˛e. Potem. . . no có˙z, potem mówiłam o wytrwało´sci. Paln˛ełam kazanie o wytrwało´sci — je´sli mo˙zna powiedzie´c, z˙ e niewy´swi˛econy na duchownego podlotek wygłasza kazanie. Nikt nie próbował mi przerwa´c. Jedyna˛ osoba,˛ która mo˙ze by chciała, była Cory, ale ona siedziała jak w letargu. Niczym automat; robiła tylko to, co musiała. Tak wi˛ec zacytowałam s´wi˛etego Łukasza, rozdział osiemnasty, wersety od pierwszego do ósmego: przypowie´sc´ o natr˛etnej wdowie — jedna˛ z tych, które zawsze lubiłam. Wdowa tak natarczywie domaga si˛e sprawiedliwo´sci, z˙ e w ko´ncu przełamuje opór s˛edziego, który nie liczy si˛e ani z Bogiem, ani z lud´zmi. Tak długo mu si˛e naprzykrza, a˙z dostojnik jej ulega. Morał: słabi sa˛ w stanie zwyci˛ez˙ y´c pot˛ez˙ niejszych dzi˛eki wytrwało´sci. Wytrwało´sc´ nie zawsze jest bezpieczna; mimo to cz˛esto bywa jedyna˛ droga˛ do celu. Mojemu ojcu i zgromadzonym tu teraz dorosłym razem udało si˛e zbudowa´c i podtrzymywa´c nasza˛ wspólnot˛e — na przekór n˛edzy i przemocy, panujacym ˛ na zewnatrz. ˛ Teraz, z ojcem czy bez, ta wspólnota musi istnie´c dalej — złaczona, ˛ skonsolidowana, by przetrwa´c. Wspomniałam o koszmarach, które mi si˛e s´nia,˛ i o tym, skad ˛ si˛e biora.˛ Pewnie niektórym sasiadom ˛ nie spodobało si˛e, z˙ e opowiadam takie rzeczy przy ich dzieciach, ale było mi wszystko jedno. Gdyby Keith wi˛ecej rozumiał, by´c mo˙ze z˙ yłby do dzisiaj. Jednak nie wymieniłam jego imienia. Ludzie mogliby stwierdzi´c, z˙ e los mego brata spotkał go z jego własnej winy. Nikt nie mógł powiedzie´c tego samego o tacie. Nie chciałam, by nadszedł dzie´n, w którym b˛edzie mo˙zna powiedzie´c to samo o całym sasiedztwie. ˛ — W moich koszmarnych snach wida´c przyszło´sc´ , jaka nas czeka, je˙zeli prze´ staniemy polega´c jedni na drugich — mówiłam na zako´nczenie. — Smier´ c z głodu albo z rak ˛ ludzi, wyzutych ju˙z z jakichkolwiek uczu´c. Rozpad. Zagłada. Jeste´smy zdani tylko na Boga i siebie. Ale mamy jeszcze sasiedztwo: ˛ nasza˛ krucha,˛ lecz realna˛ twierdz˛e. Czasem watpimy, ˛ by co´s tak małego i słabego potrafiło przetrwa´c, obroni´c si˛e przed nieprzyjaciółmi, którzy jak s˛edzia z przypowie´sci Chrystusa nie boja˛ si˛e ani Boga, ani ludzi. A jednak, podobnie jak wdowa, ono wcia˙ ˛z si˛e nie poddaje. My si˛e nie poddajemy. Bo to nasz dom, na dobre i złe. 111
Wła´snie to chciałam im przekaza´c. Urwałam — tak, by ostatnie słowa d´zwi˛eczały im w uszach, wywołujac ˛ poczucie niedosytu i niedopowiedzenia. Obserwowałam, jak oczekuja˛ dalszego ciagu, ˛ a gdy w ko´ncu dotarło do nich, z˙ e nic wi˛ecej nie powiem, jak my´sla˛ nad tym, co usłyszeli. W najwła´sciwszej, najodpowiedniejszej chwili Kayla Talcott zaintonowała stara˛ pie´sn´ . Reszta stopniowo przyłaczała ˛ si˛e do s´piewu, powoli, ale z uczuciem. — Nie porzucimy, nie, nie rzucimy domu. . . Przypuszczam, z˙ e hymn zabrzmiałby słabiutko, mo˙ze nawet z˙ ało´snie, gdyby zaczał ˛ go s´piewa´c kto´s o watlejszym ˛ głosie. Na przykład ja. Mój s´piew mo˙zna nazwa´c jedynie przyzwoitym. Za to Kayla ma przepi˛ekny, pot˛ez˙ ny i czysty głos, z którym potrafi zrobi´c wszystko, co tylko chce. Przy tym akurat ona ma reputacj˛e osoby, której do opuszczenia sasiedztwa ˛ nie nakłoniłoby nic i nikt poza nia˛ sama.˛ Pó´zniej, gdy wychodziła, podzi˛ekowałam jej. Spojrzała na mnie. Przerosłam ja˛ ju˙z par˛e lat temu, wi˛ec musiała patrze´c w gór˛e. — Dobra robota — powiedziała, kiwajac ˛ głowa,˛ i ruszyła w stron˛e swojego domu. Uwielbiam ja.˛ Inni sasiedzi ˛ te˙z nie omieszkali mnie pochwali´c, jak sadz˛ ˛ e całkiem szczerze. Wi˛ekszo´sc´ wyra˙zała to samo, w ró˙znej formie: — Co racja, to racja. Lub: — Nie wiedziałem, z˙ e umiesz prawi´c takie kazania. Czy: — Ojciec byłby z ciebie dumny. Chyba tak. Mam nadziej˛e. Zrobiłam to dla niego. To on połaczył ˛ te kilkanas´cie domostw w jedna˛ społeczno´sc´ . A teraz pewnie nie ma go ju˙z w´sród z˙ ywych. Nie pozwoliłam im go pochowa´c, ale swoje wiem. Nie jestem dobra w aktach samozaparcia i oszukiwania samej siebie. Tak naprawd˛e przemawiałam na jego pogrzebie; jego i sasiedztwa. ˛ Bo z˙ ebym nie wiem jak mocno pragn˛eła, by rzeczywi´scie było tak, jak mówiłam, wszystko to nieprawda. Porzucimy dom; zmusza˛ nas, jak amen w pacierzu. Pytanie tylko kiedy, kto — i w ilu kawałkach.
XIII
Ofiarom, jakich z˙ ada ˛ od ciebie ´Swiat z˙ ywych, Nie ma ko´nca. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 19 GRUDNIA 2026 Wielebny Matthew Robinson, w którego ko´sciele zostałam ochrzczona, przybył dzi´s, aby wygłosi´c kazanie na oficjalnym pogrzebie ojca. Cory to z nim załatwiła. Nie było ciała ani urny. Nikt nie ma poj˛ecia, co naprawd˛e stało si˛e z tata.˛ Ani policja, ani my nie dowiedzieli´smy si˛e niczego. Ale nie mamy cienia watpli˛ wo´sci, z˙ e tato nie z˙ yje. Gdyby było inaczej, na pewno dotarłby jako´s do domu, wi˛ec musi by´c martwy. Nie, nieprawda. Nie ma z˙ adnej pewno´sci. Mo˙ze le˙zy gdzie´s chory czy ranny? Albo przetrzymywany siła,˛ wbrew własnej woli, przez kto wie jakie bestie, z im tylko znanych powodów? Jest gorzej, ni˙z gdy zginał ˛ Keith. O wiele gorzej. Tamto było potworne, ale przynajmniej wiedzieli´smy na pewno, co si˛e z nim stało. Jakkolwiek du˙zo wycierpiał przed s´miercia,˛ mieli´smy pewno´sc´ , z˙ e ju˙z nie cierpi. W ka˙zdym razie na tym s´wiecie. Znali´smy prawd˛e. Teraz nie wiemy nic. Tato niewatpliwie ˛ nie z˙ yje, ale nie mo˙zna mie´c pewno´sci! Przypuszczam, z˙ e to samo musieli czu´c Dunnowie, kiedy znikn˛eła Tracy. Prawda, była narwana jak cała jej rodzina, ale tak wła´snie musieli si˛e czu´c. Co my´sla˛ teraz? Tracy nigdy nie wróciła. Je´sli nawet z˙ yje, jakich okropie´nstw dos´wiadcza tam, na zewnatrz? ˛ Samotna˛ dziewczyn˛e mogła czeka´c tylko jedna przyszło´sc´ . Dlatego ja wyjd˛e z sasiedztwa ˛ przebrana za m˛ez˙ czyzn˛e. Jak oni wszyscy to przyjma? ˛ Dla nich te˙z umr˛e: dla Cory, moich braci, dla całej wspólnoty. Biorac ˛ pod uwag˛e inne ewentualno´sci, b˛eda˛ z˙ yczy´c mi s´mierci. Dzi˛ekuj˛e tacie za mój wysoki wzrost i sił˛e fizyczna.˛ 113
Nie b˛ed˛e ju˙z musiała cierpie´c z powodu rozstania z nim. To on pierwszy rozstał si˛e ze mna.˛ Miał pi˛ec´ dziesiat ˛ siedem lat. Po co zewn˛etrzni mieliby trzyma´c m˛ez˙ czyzn˛e w tym wieku z˙ ywego? Raz okradzionego albo pu´sciliby wolno, albo zabili. A gdyby pozwolili mu odej´sc´ — wlokac ˛ si˛e, kulejac, ˛ czołgajac ˛ — wróciłby do domu. Zatem nie z˙ yje. Taka jest prawda. Nie ma innej mo˙zliwo´sci. WTOREK, 22 GRUDNIA 2026 Dzi´s Garfieldowie — Phillida, Jay i Joanne — wyjechali do Olivar. KSF przysłała pancerna˛ ci˛ez˙ arówk˛e, która wywiozła ich z całym dobytkiem. Doro´sli sasie˛ dzi robili co w ich mocy, aby powstrzyma´c wszystkie małe szkraby przed wła˙zeniem na auto i zam˛eczeniem na s´mier´c kierowców. Wi˛ekszo´sc´ dzieciarni w wieku moich braci nigdy przedtem nie była tak blisko samochodu ci˛ez˙ arowego, który jest na chodzie. Niektóre młodsze latoro´sle Mossów nigdy w z˙ yciu nie widziały ci˛ez˙ arówki. Dzieciom Mossów nie było wolno chodzi´c nawet do domu Yannisów, gdy jeszcze działał ich telewizor. Dwóch pracowników KSF znosiło wszystko nader cierpliwie — kiedy tylko przekonali si˛e, z˙ e malcy nie maja˛ zamiaru niczego ukra´sc´ ani zdewastowa´c. Obaj umundurowani, z pistoletami, pejczami i pałkami, bardziej przypominali policjantów ni˙z przewo´zników. Niewatpliwie ˛ w aucie mieli te˙z bro´n wi˛ekszego kalibru. Mój brat Bennett chwalił si˛e, z˙ e gdy wlazł na mask˛e, zobaczył zamontowane w s´rodku du˙ze karabiny. Zwa˙zywszy, ile warta jest taka wielka ci˛ez˙ arówka i ilu obwiesiów miałoby chrapk˛e, by uwolni´c KSF od niej i jej zawarto´sci, obecno´sc´ tego arsenału wcale mnie nie dziwi. Jeden z przewo´zników był Murzynem, drugi był biały. Widziałam wyra´znie, z˙ e Cory uznała to za dobry znak: mo˙ze Olivar wcale nie b˛edzie enklawa˛ dla białych, jak prorokował tato? Moja macocha wzi˛eła w obroty czarnego m˛ez˙ czyzn˛e i rozmawiała z nim tak długo, jak jej pozwolił. B˛edzie teraz próbowała załatwi´c nam Olivar? Tak sadz˛ ˛ e. Przecie˙z bez pensji ojca i tak musi wymy´sli´c jaki´s sposób, by´smy prze˙zyli. Nie bardzo wierz˛e, z˙ e zechca˛ nas przyja´ ˛c. Towarzystwo ubezpieczeniowe nic nam nie wypłaci; przynajmniej du˙zo wody upłynie, nim podejma˛ decyzj˛e. Na razie opłaca im si˛e nie wierzy´c, z˙ e tato nie z˙ yje. Bez dowodów b˛edzie mo˙zna prawnie uzna´c go za zmarłego dopiero po siedmiu latach. Wolno im tak długo trzyma´c nasze pieniadze? ˛ Nie wiem, ale wcale bym si˛e nie zdziwiła. Przez siedem lat zda˙ ˛zyliby´smy umrze´c z głodu nawet par˛e razy. Cory na pewno zdaje sobie spraw˛e, z˙ e sama nie
114
zarobi w Olivar na nasze mieszkanie i wy˙zywienie. Liczy na to, z˙ e ja te˙z znajd˛e jaka´ ˛s prac˛e? Nie mam poj˛ecia, co teraz poczniemy i co z nami b˛edzie. Joanne i ja wylały´smy na po˙zegnanie morze łez. Obiecały´smy, z˙ e b˛edziemy dzwoni´c do siebie, z˙ eby nie zerwa´c kontaktu. Nie sadz˛ ˛ e, by udało nam si˛e dotrzyma´c słowa. Telefonowanie do Olivar to dodatkowy wydatek. Nie b˛edzie mnie na to sta´c. Przypuszczam, z˙ e ja˛ te˙z nie. Prawdopodobnie nigdy wi˛ecej jej nie zobacz˛e. Ci, z którymi wychowałam si˛e i dorastałam, jedno za drugim, po kolei znikaja˛ z mojego z˙ ycia. Po odje´zdzie ci˛ez˙ arówki odszukałam Curtisa i zaciagn˛ ˛ ełam go do starej ciemni, z˙ eby si˛e kocha´c. Ju˙z dawno tego nie robili´smy i bardzo go pragn˛ełam. Szkoda, z˙ e nie mog˛e tak po prostu wyobrazi´c sobie, jak wychodz˛e za niego i zostajemy tutaj, wiodac ˛ normalne, przyzwoite z˙ ycie. To niemo˙zliwe. Nawet gdybym nie wymy´sliła „Nasion Ziemi”. Teraz wygla˛ da na to, z˙ e jeszcze oddałabym rodzinie przysług˛e, gdybym odeszła natychmiast: przynajmniej jedna g˛eba mniej do wykarmienia. Chyba z˙ ebym jakim´s cudem znalazła prac˛e. . . — My te˙z musimy si˛e stad ˛ wynie´sc´ — odezwał si˛e Curtis, gdy ju˙z po wszystkim le˙zeli´smy dalej razem, zwlekajac, ˛ kuszac ˛ los, nieskorzy, by przesta´c si˛e czu´c i rozłaczy´ ˛ c. Niemo˙zliwe, z˙ eby mówił powa˙znie. Odwróciłam głow˛e, aby go widzie´c. — Nie chciałaby´s? — zapytał. — Nie masz ochoty uciec z tego s´lepego zaułka i w ogóle z Robledo? — My´slałam o tym — przytakn˛ełam — ale. . . — To we´zmy s´lub i pryskajmy stad ˛ — szepnał ˛ mi prawie do ucha. — Przecie˙z sasiedztwo ˛ dogorywa. Uniosłam si˛e na łokciach i przyjrzałam mu si˛e z góry. Mrok pomieszczenia rozpraszało s´wiatło sacz ˛ ace ˛ si˛e z jedynego okna wysoko pod samym sufitem, bardzo watłe ˛ — pomimo tego z˙ e okna nic ju˙z nie zasłaniało, nawet szyba, która˛ kto´s wybił. Twarz Curtisa ton˛eła w ró˙znych odcieniach ciemno´sci. — Dokad ˛ chciałby´s i´sc´ ? — spytałam. — Na pewno nie do Olivar — odparł. — Tam pewnie wpuszcza˛ ludzi w jeszcze wi˛ekszy kanał ni˙z tutaj. — W takim razie dokad? ˛ — Nie wiem. Mo˙ze do Oregonu albo Waszyngtonu? Do Kanady? Na Alask˛e? Nie sadz˛ ˛ e, bym czymkolwiek zdradziła si˛e z nagłym podnieceniem, jakie mnie ogarn˛eło. Wszyscy mi mówia,˛ z˙ e po mojej twarzy nigdy nie wida´c, co czuj˛e. Hiperempatia dała mi dobra˛ szkoł˛e. A jednak Curtis co´s zauwa˙zył. — Ju˙z wcze´sniej zastanawiała´s si˛e nad opuszczeniem sasiedztwa, ˛ prawda? — naciskał. — To dlatego nie chcesz rozmawia´c o naszym mał˙ze´nstwie. Oparłam dło´n na jego gładkim torsie. — Chciała´s i´sc´ sama! 115
Złapał mnie za przegub r˛eki, jakby chciał ja˛ odepchna´ ˛c, jednak przytrzymał ja˛ i ju˙z nie pu´scił. — Planowała´s, z˙ e odejdziesz stad ˛ i mnie zostawisz. Odwróciłam głow˛e, by nie mógł widzie´c mojej twarzy, miałam bowiem wraz˙ enie, z˙ e tym razem moje uczucia sa˛ a˙z nadto czytelne: zakłopotanie, obawa, nadzieja. . . Pewnie, z˙ e chciałam i´sc´ sama, i całkiem naturalne, z˙ e zachowałam to w tajemnicy przed wszystkimi. Poza tym nie zda˙ ˛zyłam jeszcze przemy´sle´c, jaki wpływ na moje postanowienie ma zagini˛ecie taty, które zrodziło mnóstwo przera˙zajacych ˛ pyta´n. Jakie sa˛ moje najwa˙zniejsze powinno´sci? Co stanie si˛e z moimi bra´cmi, je´sli zostawi˛e ich na głowie Cory? Oczywi´scie jest ich matka˛ i poruszy niebo i ziemi˛e, aby zapewni´c im opiek˛e, jedzenie, ubranie i dach nad głowa.˛ Tylko czy sama podoła temu wszystkiemu? W jaki sposób? — Masz racj˛e — przyznałam, przekr˛ecajac ˛ si˛e na boku i próbujac ˛ znale´zc´ jaka´ ˛s wygodniejsza˛ pozycj˛e na legowisku ze starych worków, które uło˙zyli´smy na betonowej posadzce. — Taki miałam plan. Tylko nikomu ani mru-mru. — Masz to jak w banku, bo id˛e z toba.˛ U´smiechn˛ełam si˛e, czujac, ˛ z˙ e naprawd˛e go kocham. Tylko. . . — Cory i chłopcy nie dadza˛ sobie sami rady — powiedziałam. — Dopóki był ojciec, zamierzałam odej´sc´ , kiedy sko´ncz˛e osiemna´scie lat, ale teraz. . . nic ju˙z nie wiem. — Dokad ˛ si˛e wybierała´s? — Na północ. Mo˙ze do samej Kanady, mo˙ze nie a˙z tak daleko. — Sama? — No, tak. — Ale dlaczego? Naturalnie chciał wiedzie´c, dlaczego sama. Wzruszyłam ramionami. — Liczyłam si˛e z tym, z˙ e mog˛e zgina´ ˛c, ledwo wychyl˛e nos za mur. Na przykład z głodu. Albo z˙ e zwinie mnie policja. Zagryza˛ psy. Dopadnie jaka´s choroba. Rozmy´slałam nad tym i doszłam do wniosku, z˙ e wszystko mo˙ze si˛e zdarzy´c. I tak nie przewidziałam pewnie nawet połowy tego, co mo˙ze mnie spotka´c. — Wła´snie dlatego potrzebny ci kto´s do pomocy! — Wła´snie dlatego nie miałam prawa kogokolwiek prosi´c, z˙ eby szedł ze mna˛ w nieznane, rezygnujac ˛ ze schronienia, gdzie przynajmniej nie grozi mu głód i mo˙ze czu´c si˛e na tyle bezpiecznie, na ile to w ogóle mo˙zliwe w naszym s´wiecie. Po to, by ot tak sobie wyruszy´c na północ z nadzieja,˛ z˙ e zajdzie si˛e w jakie´s lepsze strony. Jak mogłabym prosi´c ci˛e o co´s takiego? — Nie jest tak z´ le. Im dalej na północ, tym łatwiej o prac˛e. — Mo˙zliwe, ale ludzie masowo w˛edruja˛ w tamtym kierunku od dobrych paru lat. Wi˛ec mogło si˛e zrobi´c krucho z praca.˛ Nie przypadkiem pozamykali granice mi˛edzystanowe i pa´nstwowe. — Ale tu nie ma ju˙z nic! 116
— Wiem. — Wi˛ec jak chcesz pomóc Cory i braciom? — Nie mam poj˛ecia. Jeszcze nie wymy´slili´smy, co pocza´ ˛c. Jak dotad ˛ wszystkie moje pomysły sa˛ watpliwe. ˛ — Bez ciebie mieliby wi˛ecej wszystkiego. — Pewnie tak, Curtis. Tylko jak mam zostawi´c ich w takiej chwili? Potrafiłby´s tak po prostu odej´sc´ i opu´sci´c rodzin˛e, nie wiedzac, ˛ czy i jak sobie poradzi? — Czasem my´sl˛e, z˙ e tak. Pu´sciłam to mimo uszu. Cho´c nie był w najlepszych stosunkach ze swoim bratem Michaelem, jego rodzina stanowiła bodaj˙ze najmocniejsze ogniwo w naszym sasiedztwie. ˛ Zadrzyj z jednym z nich, a od razu b˛edziesz mie´c do czynienia z cała˛ reszta.˛ Nie ma mowy, by ich zostawił, gdyby znale´zli si˛e w opałach. — Pobierzmy si˛e natychmiast — powiedział. — Jaki´s czas pomieszkamy jeszcze w sasiedztwie ˛ i pomo˙zemy twojej rodzinie stana´ ˛c na nogi. Dopiero wtedy si˛e wyniesiemy. — Jeszcze nie teraz — odparłam. — Na razie zupełnie nie widz˛e, jak sprawy dalej si˛e potocza.˛ Wszystko stan˛eło na głowie. — A co? My´slała´s z˙ e si˛e nagle ładnie poukłada? Przecie˙z od dawna z˙ yjemy w wariatkowie. Jedyne, co nam zostaje, to prze´c naprzód, z˙ eby jako´s przetrwa´c, bez wzgl˛edu na wszystko. Nie wiedziałam, co na to powiedzie´c, wi˛ec go pocałowałam, ale nie zdołałam odwróci´c jego uwagi. — Nie cierpi˛e tej nory — stwierdził. — Nienawidz˛e tego ukrywania si˛e z toba˛ i wiecznego udawania. — Urwał na moment. — Ale naprawd˛e ci˛e kocham. Jasny gwint! Sa˛ chwile, kiedy prawie z˙ ałuj˛e, z˙ e tak bardzo. — Niepotrzebnie — odparłam. W gruncie rzeczy mało o mnie wiedział, a wydawało mu si˛e, z˙ e wie wszystko. Na przykład nigdy nie wspomniałam mu o hiperempatii. Musz˛e to zrobi´c, nim za niego wyjd˛e. W przeciwnym razie, kiedy pó´zniej si˛e dowie, pomy´sli, z˙ e nie ufałam mu na tyle, z˙ eby zdoby´c si˛e na szczero´sc´ . Niewiele wiadomo o hiperempatii. A je´sli przeka˙ze˛ ja˛ swoim dzieciom? Sa˛ jeszcze „Nasiona Ziemi”. O tym te˙z trzeba mu opowiedzie´c. Ciekawe, co ˙ zwariowałam? Nie, nie mog˛e mu powiedzie´c. Jeszcze nie teraz. sobie pomy´sli. Ze — Zamieszkaliby´smy w waszym domu — snuł plany Curtis. — Moi rodzice pomagaliby nam si˛e utrzyma´c. Kto wie, mo˙ze jednak udałoby mi si˛e znale´zc´ jaka´ ˛s robot˛e. . . — Chc˛e zosta´c twoja˛ z˙ ona˛ — oznajmiłam znienacka, po czym z miejsca si˛e zawahałam, pogra˙ ˛zajac ˛ w absolutnej niemocie. Nie mogłam uwierzy´c, z˙ e wymkn˛eło mi si˛e co´s takiego, a jednak: słyszałam to na własne uszy. Mo˙ze przyczyniło si˛e do tego poczucie utraty. Keith, ojciec,
117
Garfieldowie, pani Quintanilla. . . Ludzie znikali z taka˛ łatwo´scia.˛ Bardzo chciałam mie´c przy sobie kogo´s, komu na mnie zale˙zy i kto nigdy nie zniknie. Mimo to zachowałam jeszcze resztki rozsadku. ˛ — Kiedy moja rodzina stanie na nogi, wyjd˛e za ciebie — obiecałam. — Wtedy b˛edziemy mogli si˛e wynie´sc´ . Musz˛e tylko mie´c pewno´sc´ , z˙ e nic si˛e nie stanie moim braciom. — Czemu nie mieliby´smy wzia´ ˛c s´lubu od razu, skoro ju˙z si˛e zgodziła´s? Bo mam ci do powiedzenia par˛e rzeczy, odparłam w duchu. Gdy si˛e tego dowiesz, mo˙ze sam si˛e rozmy´slisz albo zareagujesz tak, z˙ e ja nie zechc˛e ju˙z ciebie — a wtedy nie mam ochoty pał˛eta´c si˛e po sasiedztwie ˛ i widzie´c, jak prowadzasz si˛e z inna.˛ — Jeszcze nie teraz — obstawałam przy swoim. — Zaczekaj troch˛e, dopóki nie b˛ed˛e gotowa. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ z wyra´znym rozdra˙znieniem. — Cholera, a co ja twoim zdaniem dotad ˛ robiłem? CZWARTEK, 24 GRUDNIA 2026 Dzisiaj Wigilia. Zeszłej nocy kto´s podło˙zył ogie´n pod wspólny dom Paynów i Parrishów. Gdy całe sasiedztwo ˛ gasiło po˙zar, próbujac ˛ nie dopu´sci´c, by si˛e rozprzestrzenił, złupiono trzy inne domy. Tak˙ze nasz. Złodzieje zabrali cały zapas kupnej z˙ ywno´sci: mak˛ ˛ e pszenna,˛ cukier, wszystko, co było w paczkach i w puszkach. . . Wzi˛eli te˙z radio — nasze ostatnie. Ciekawostka: akurat tego wieczoru przed snem wysłuchali´smy w wiadomo´sciach półgodzinnej audycji o rosnacej ˛ liczbie podpale´n. Przest˛epcy coraz cz˛es´ciej wzniecaja˛ po˙zary, aby zatrze´c s´lady zbrodni — chocia˙z na dobra˛ spraw˛e nie bardzo wiem, czym by si˛e mieli przejmowa´c. Dzisiejszej policji nie maja˛ si˛e co ba´c. Ogie´n jest te˙z niezłym sposobem, by zrobi´c to samo, co nasz podpalacz: wywabi´c na pomoc sasiadów ˛ ofiar po˙zaru i obrobi´c zostawione bez opieki domostwa. Wzniecajac ˛ poz˙ ar, mo˙zesz pozby´c si˛e ka˙zdego, kto nie cieszy si˛e twoja˛ sympatia˛ — poczawszy ˛ od osobistych wrogów, a sko´nczywszy na dowolnej osobie, która nie podoba ci si˛e z powodu obcego wygladu, ˛ obcej mowy czy rasy. Ludzie podkładaja˛ ogie´n z frustracji, gniewu, poczucia beznadziejno´sci. Nie sa˛ w stanie polepszy´c własnego bytu, ale zawsze przecie˙z moga˛ pogorszy´c cudzy. I uwa˙zaja,˛ z˙ e to jedyny sposób, by udowodni´c sobie, z˙ e jest si˛e jeszcze zdolnym do działania. No i jest ten narkotyk, któremu nadano ju˙z z tuzin nazw: błysk, fuego, łuna, słoneczny z˙ ar. . . Najbardziej rozpowszechniło si˛e okre´slenie „piro”: skrót od „piromania”. Nazwa jest nieistotna, chodzi o narkotyk, o którym ostatnio wszyscy mówia.˛ Z tego, co relacjonował Keith, cieszy si˛e on coraz wi˛ekszym wzi˛eciem. 118
Jego działanie powoduje, z˙ e wpatrywanie si˛e w skaczace, ˛ stale zmieniajace ˛ si˛e mozaiki płomieni daje lepszy, intensywniejszy i dłu˙zszy odlot od orgazmu. Podobnie jak paracetco, ulubiony s´rodek mojej prawdziwej matki, piro rozpieprza ludzki układ nerwowy. Tyle z˙ e paracetco pojawił si˛e jako oficjalnie uznane lekarstwo dla ofiar choroby Alzheimera, a piro powstał przypadkiem. Jest to syntetyk, wynaleziony metoda˛ chałupnicza˛ przez domorosłego chemika, który próbował połaczy´ ˛ c w jedno wszystkie dro˙zsze i poszukiwane prochy. Nasz odkrywca popełnił drobny bład ˛ i tak narodził si˛e piro. Wszystko to wydarzyło si˛e na wschodnim wybrze˙zu i natychmiast zaowocowało fala˛ wi˛ekszych i mniejszych po˙zarów, spowodowanych bezsensownymi podpaleniami. Nast˛epnie gładko i bezbole´snie, nie powodujac ˛ jeszcze zauwa˙zalnych spustosze´n, piro dotarł na zachód. Dzisiaj ma coraz wi˛eksze wzi˛ecie. W suchej jak słoma południowej Kalifornii ma szans˛e wywoła´c istna˛ orgi˛e podpale´n. — Mój Bo˙ze — westchn˛eła Cory, gdy reporta˙z si˛e sko´nczył, po czym nikłym, szeptem wyrecytowała fragment Objawienia s´wi˛etego Jana — „Upadł, upadł wielki Babilon, i stał si˛e siedliskiem demonów. . . ”
***
Czarci podpalili dom Paynów i Parrishów. Było około drugiej nad ranem, gdy wyrwało mnie ze snu brz˛ekliwe bicie naszego dzwonu: Niebezpiecze´nstwo! Jakie? Trz˛esienie ziemi? Intruzi? Po˙zar? Jednak nie czułam wstrzasów, ˛ nie słyszałam dziwnego hałasu, nie widziałam te˙z dymu. Na pewno nic złego nie działo si˛e u nas w domu. Wstałam i narzuciłam na siebie ubranie; przez moment zastanawiałam si˛e, czy nie chwyci´c mojego ratunkowego plecaka, ale ostatecznie go nie ruszyłam. Nic nie wskazywało na to, by naszemu domowi groziło jakie´s bezpo´srednie niebezpiecze´nstwo. Mój plecak le˙zał w szafie, upchni˛ety mi˛edzy koce i stara˛ odzie˙z. Gdyby okazało si˛e, z˙ e jednak jest mi potrzebny, natychmiast mogłam wróci´c i go wyciagn ˛ a´ ˛c. Wybiegłam na dwór zobaczy´c, co si˛e stało, no i zobaczyłam od razu. Dom Parrishów i Paynów był ju˙z cały w ogniu. Jeden z naszych stra˙zników ze zmiany, który akurat pełnił wart˛e, nie przestawał bi´c na alarm. Ze wszystkich domów wylegli sasiedzi; ˛ wystarczał jeden rzut oka, by dla wszystkich stało si˛e jasne, z˙ e palacy ˛ si˛e budynek mo˙zna ju˙z spisa´c na straty. Ludzie polewali za to zabudowania, sasiaduj ˛ ace ˛ z nim po obu stronach. W płomieniach stał z˙ ywy dab: ˛ jedno z naszych najwi˛ekszych, wiekowych drzew. Lekki wiatr porywał kawałki gorejacych ˛ li´sci i gałazek, ˛ roznoszac ˛ je dookoła. Dołaczyłam ˛ do dorosłych, którzy polewali woda˛ zagro˙zony teren.
119
Gdzie sa˛ Paynowie? Co z Wardellem Parrishem? Czy kto´s zadzwonił po stra˙z? Dom pełen ludzi to w ko´ncu nie to samo, co jaki´s tam płonacy ˛ gara˙z. Zacz˛ełam wszystkich rozpytywa´c o to, wreszcie Kayla Talcott potwierdziła, z˙ e wezwała stra˙z. Poczułam wdzi˛eczno´sc´ i zarazem wstyd. Nie musiałabym pyta´c o takie rzeczy, gdyby był z nami tato. Wtedy kto´s z naszej rodziny natychmiast złapałby za telefon. Teraz nie było nas sta´c na telefonowanie. Nie widziano nikogo z rodziny Paynów. Wardella Parrisha znalazłam na podwórzu Yannisów, gdzie Cory i mój brat Bennett wła´snie opatulali go kocem. Miał na sobie tylko dół od pi˙zamy i kaszlał tak przera´zliwie, z˙ e nie mógł mówi´c. — Nic mu nie jest? — dopytywałam si˛e. — Nawdychał si˛e czadu — odpowiedziała Cory. — Czy kto´s wezwał. . . — Kayla Talcott zawiadomiła stra˙z. — Dobrze. Ale nikt nie stoi przy bramie, z˙ eby ich wpu´sci´c. — Ja pójd˛e — zaofiarowałam si˛e i od razu odwróciłam si˛e na pi˛ecie, lecz przytrzymała mnie za r˛ek˛e. — Co z reszta? ˛ — wyszeptała, majac ˛ oczywi´scie na my´sli Paynów. — Nie wiem. Kiwn˛eła głowa˛ i pu´sciła mnie. Ruszyłam do bramy, po drodze po˙zyczajac ˛ klucz od Alexa Montoyi, który chyba nigdy nie wyjmował go z kieszeni. Wła´snie dlatego nie musiałam zawraca´c do domu, gdzie pewnie nakryłabym rabusiów i za kar˛e została zamordowana. Stra˙zakom wyra´znie si˛e nie spieszyło. Wpu´sciwszy ich, zamkn˛ełam z powrotem bram˛e i przygladałam ˛ si˛e, jak gasza˛ po˙zar. Nikt nie widział Paynów. Mogli´smy tylko przypuszcza´c, z˙ e prawdopodobnie w ogóle nie zdołali si˛e wydosta´c. Cory próbowała zaprowadzi´c Wardella Parrisha do nas, ale nie chciał si˛e ruszy´c, zanim nie wyja´sni si˛e, jaki los spotkał jego siostr˛e bli´zniaczk˛e oraz siostrze´nców i siostrzenice. Ogie´n ju˙z dogorywał, kiedy znów rozdzwonił si˛e dzwon. Wszyscy rozejrzeli´smy si˛e wokoło. Caroline Balter, matka Harry’ego, rozbujała dzwon i napierała na niego, krzyczac: ˛ — Intruzi! Złodzieje! Rabuja˛ domy! Bez chwili zastanowienia wszyscy pop˛edzili´smy do domów. Nie przestajac ˛ charkota´c i rz˛ezi´c, Wardell Parrish ruszył z moja˛ rodzina,˛ równie niegro´zny — równie bezbronny — jak my wszyscy. P˛edzac ˛ tak lekkomy´slnie, mogli´smy łatwo straci´c z˙ ycie. Jednak tym razem mieli´smy szcz˛es´cie. Przepłoszyli´smy tylko bandziorów. Oprócz radia i zapasów jedzenia włamywaczy skusiły jeszcze ró˙zne narz˛edzia i materiały taty: drut, gwo´zdzie, s´ruby, sworznie i tym podobne rzeczy. Nie zda˙ ˛zyli wzia´ ˛c telefonu i komputera — w ogóle niczego z gabinetu ojca. Wła´sciwie wcale tam nie weszli. Przypuszczam, z˙ e przegonili´smy ich, nim zda˙ ˛zyli przeszuka´c cały dom. 120
Z pokoju Cory ukradli ubrania i buty, za to nie ruszyli nic ani z mojej, ani z chłopców sypialni. Buchn˛eli te˙z cz˛es´c´ naszej gotówki, która˛ trzymali´smy w kuchni — kuchenne pieniadze, ˛ jak nazywa je Cory. Le˙zały schowane w kartonie po detergencie. Moja macocha wierzyła, z˙ e nikt nie połaszczy si˛e na co´s takiego. W istocie rzeczy złodzieje mogli zwina´ ˛c pudełko ze s´rodkiem czysto´sci w nadziei, z˙ e da si˛e je opyli´c, nie majac ˛ poj˛ecia, co naprawd˛e jest w s´rodku. Có˙z, mogło by´c gorzej. Kuchenne pieniadze ˛ to tylko jakie´s tysiac ˛ dolarów na drobniejsze nieprzewidziane wydatki. Reszty oszcz˛edno´sci, których jedna cz˛es´c´ była ukryta pod cytrynowym drzewkiem, a druga schowana pod podłoga˛ w garderobie Cory razem z dwoma pistoletami, które nam zostały, rabusie nie znale´zli. Tato zadał sobie wiele trudu, z˙ eby zbudowa´c tam co´s w rodzaju podłogowego sejfu, bez zamka. Jest zupełnie niewidoczny pod dywanem i zastawiony sponiewierana˛ komoda,˛ wypełniona po brzegi dodatkami krawieckimi — ocalałymi resztkami materiałów, guzikami, zamkami błyskawicznymi, haftkami. Mebel dawał si˛e przesuna´ ˛c jedna˛ r˛eka.˛ Odpowiednio pchni˛ety, jechał z jednego ko´nca garderoby na drugi, tak z˙ e wystarczało par˛e sekund, by w razie potrzeby wydosta´c i pieniadze, ˛ i bro´n. Na sztuczk˛e z zamaskowanym schowkiem nie nabrałby si˛e nikt, kto tylko miałby do´sc´ czasu na staranne przeszukanie pokoju — na szcz˛es´cie nie mieli go nasi włamywacze. Wprawdzie wywlekli na podłog˛e kilka szuflad, jednak nie przyszło im do głowy zajrze´c pod komod˛e. Wzi˛eli za to maszyn˛e do szycia mojej macochy: przeno´sny, stary, lecz solidny model z futerałem. I to dopiero był cios. Obie z Cory szyły´smy, przerabiałys´my i cerowały´smy na niej ubrania całej rodziny. Nawet robiłam sobie nadziej˛e, z˙ e szyjac ˛ dla innych w sasiedztwie, ˛ zdołam zarobi´c troch˛e grosza. Teraz maszyna przepadła. Odtad ˛ całe szycie trzeba b˛edzie odwala´c r˛ecznie, co z pewno´scia˛ ´ Niezajmie wi˛ecej czasu, a i efekty nie b˛eda˛ takie, do jakich przywykli´smy. Zle. dobrze. Ale nie fatalnie. Cory opłakała strat˛e maszyny, lecz poradzimy sobie bez niej. Moja macocha nie wytrzymała po prostu tej lawiny nieszcz˛es´c´ . Przystosujemy si˛e. Nie mamy wyboru. Bóg jest Przemiana.˛ Patrzcie, ile si˛e dzieje, abym nie zapomniała o tym.
***
Curtis Talcott przyszedł pod moje okno i zakomunikował, z˙ e stra˙zacy znale´zli w zgliszczach domu Paynów i Parrishów zw˛eglone ciała i ko´sci. Jest te˙z policja, która jeszcze na razie przyjmuje zgłoszenia rabunków i ewidentnych podpale´n. Przekazałam wiadomo´sc´ Cory. Niech zdecyduje, czy sama powie Wardellowi Parrishowi, czy zostawi to gliniarzom. Uło˙zyli´smy go na jednej z kanap w saloniku, 121
ale watpi˛ ˛ e, by zdołał zasna´ ˛c. Cho´c nigdy go nie lubiłam, z˙ al mi go. Stracił dom i wszystkich bliskich. Z całej rodziny tylko on prze˙zył. Jakie to uczucie? WTOREK, 29 GRUDNIA 2026 Nie wiem, jak długo Cory si˛e to uda, ale jakim´s, jak sadz˛ ˛ e, z˙ e nie całkiem legalnym sposobem, zdołała przeja´ ˛c cz˛es´c´ etatu, na którym tyle lat przepracował mój ojciec. Pozwolili jej prowadzi´c jego zaj˛ecia. Za pomoca˛ ju˙z zainstalowanych u nas komputerowych łaczy ˛ b˛edzie zadawa´c i odbiera´c domowe zadania i bra´c udział w telefonicznych i komputerowych sesjach. Powinno´sci administracyjne taty przejmie kto´s inny, komu przyda si˛e dodatek do pensji i kto zechce zjawia´c si˛e w college’u cz˛es´ciej ni˙z raz lub dwa razy na miesiac. ˛ Wszystko wi˛ec pozostanie tak, jak gdyby tato dalej uczył, a tylko postanowił zrezygnowa´c z innych obowiazków. ˛ Cory wyjednała t˛e posad˛e pro´sbami, błaganiem i pochlebstwami, wypłakujac ˛ si˛e wszystkim przyjaciołom i wypominajac ˛ wszelkie oddane im kiedy´s przysługi, jakie tylko mogła sobie przypomnie´c. Kadra college’u zna ja.˛ Uczyła tam przed urodzeniem Bennetta, zanim uzmysłowiła sobie, z˙ e tutaj te˙z jest potrzebna, i zacz˛eła prowadzi´c własna˛ domowa˛ szkółk˛e dla wszystkich dzieci z sasiedztwa. ˛ Tato skwapliwie przystał na jej odej´scie z college’u nie chcac, ˛ z˙ eby je´zdziła do pracy i z pracy za murem, bez przerwy nara˙zona na wszelkie czyhajace ˛ tam niebezpiecze´nstwa. Sasiedzi ˛ płaca˛ nam czesne za ka˙zde dziecko — ale naprawd˛e niewysokie. Nie da si˛e za to utrzyma´c domu. Teraz Cory znów b˛edzie musiała wyje˙zd˙za´c na zewnatrz. ˛ Zacz˛eła ju˙z co´s w rodzaju naboru m˛ez˙ czyzn i starszych chłopców do eskorty, która towarzyszyłaby jej w drodze. Bezrobotnych mamy w bród, a Cory zamierza wypłaca´c swej ochronie niedu˙ze pensyjki. Tak wi˛ec za kilka dni, kiedy zacznie si˛e nowy semestr, moja macocha obejmie prac˛e po tacie, a ja po niej. Wspomagana przez nia˛ i Russella Dory, dziadka Joanne i Harry’ego, przejm˛e prowadzenie naszej szkoły. Za młodu Russell był nauczycielem matematyki w gimnazjum. Chocia˙z od lat na emeryturze, zachował całkowita˛ bystro´sc´ umysłu. To nie ja, tylko Cory uwa˙za, z˙ e potrzebna mi jego pomoc; on sam te˙z jest ch˛etny, wi˛ec niech im b˛edzie. Alex Montoya i Kayla Talcott zajma˛ si˛e nabo˙ze´nstwami i kazaniami w naszym ˙ ko´sciele. Zadne z nich nie ma s´wi˛ece´n kapła´nskich, ale dawniej zdarzało im si˛e ju˙z zast˛epowa´c tat˛e. Oboje ciesza˛ si˛e autorytetem w naszej sasiedzkiej ˛ i religijnej wspólnocie. No i oczywi´scie oboje dobrze znaja˛ Bibli˛e.
122
Tak wła´snie zrobimy, by przetrwa´c i prze˙zy´c. Uda nam si˛e. Nie wiem, jak długo to b˛edzie trwało, lecz tym razem jeszcze przetrzymamy. ´ SRODA, 30 GRUDNIA 2026 Wardell Parrish wreszcie wyniósł si˛e do swoich; do tych samych krewnych, z którymi mieszkał, zanim do spółki z siostra˛ nie odziedziczył domu Simsów. Od czasu kiedy siostra Parrisha i jej dzieci spaliły si˛e w po˙zarze, siedział u nas. Cory podarowała mu troch˛e ubra´n po tacie, mimo z˙ e wszystkie były na niego za du˙ze. O wiele za du˙ze. Pał˛etał si˛e po domu, jakby nikogo nie widzac, ˛ nie odzywajac ˛ si˛e, ledwo co jedzac. ˛ . . Raptem wczoraj, niby mały chłopczyk, o´swiadczył: — Chc˛e do domu. Dłu˙zej tu nie zostan˛e. Nie cierpi˛e tu by´c: sami nie˙zywi! Musz˛e wróci´c do domu. No wi˛ec dzi´s Wyatt Talcott, Michael i Curtis odprowadzili go do domu. Biedny człowiek. W jeden tydzie´n postarzał si˛e o lata. Sadz˛ ˛ e, z˙ e długo ju˙z nie pociagnie. ˛
Rok 2027 Jeste´smy Nasionami Ziemi. Cielesnym bytem, s´wiadomym siebie — poszukujac ˛ a˛ rozwiaza´ ˛ n, zwyci˛ez˙ ajac ˛ a˛ trudno´sci cielesno´scia.˛ Jeste´smy forma˛ Ziemskiego ˙ ˙ Zycia, najbardziej zdolna˛ s´wiadomie kształtowa´c Boga. Jeste´smy Ziemskim Zy˙ ciem, które dojrzewa, gotuje si˛e do rozłaki ˛ z macierzystym s´wiatem. Zyciem, które sposobi si˛e do zapuszczenia korzeni w s´wie˙zej glebie, aby w ten sposób wypełni´c swój cel, obietnic˛e i Przeznaczenie. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
XIV
By narodzi´c si˛e Z własnych popiołów. Feniks Musi wpierw spłona´ ˛c. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 31 LIPCA 2027 — RANO Gdy w nocy uciekałam, całe sasiedztwo ˛ stało w ogniu. Płon˛eło wszystko: drzewa, domy i ludzie. Kiedy obudził mnie dym, zawołałam przez korytarz, by zaalarmowa´c macoch˛e i braci. Nast˛epnie, złapawszy ubranie i mój ratunkowy plecak, dołaczyłam ˛ do Cory, która ju˙z wyganiała chłopców na dwór. Tym razem dzwon nie odezwał si˛e. Nasi stra˙znicy musieli zosta´c wymordowani, zanim do niego dotarli. Panował jeden wielki chaos. Ludzie biegali, krzyczac ˛ i strzelajac. ˛ Brama wjazdowa była wyłamana. Napastnicy przejechali przez nia˛ prehistoryczna˛ ci˛ez˙ arówka,˛ która˛ musieli wcze´sniej ukra´sc´ w tym wła´snie celu. Jestem prawie pewna, z˙ e to te uzale˙znione od piro c´ puny — łysole z pomalowanymi głowami, twarzami i r˛ekami. Czerwone, niebieskie, zielone g˛eby; rozwrzeszczane usta; złaknione, obłakane ˛ oczy, błyszczace ˛ w blasku płomieni. Strzelali do nas jak do kaczek, non stop, bez ko´nca. Widziałam, jak głowa p˛edzacej ˛ z krzykiem Natalie Moss odskakuje raptownie w tył z zamazana˛ połowa˛ twarzy, podczas gdy reszt˛e ciała rozp˛ed rzuca jeszcze do przodu. Upadła płasko na wznak i wi˛ecej si˛e nie ruszyła. Przewróciłam si˛e, powalona jej agonia,˛ i le˙załam jak ogłuszona. Usiłowałam si˛e ruszy´c, próbowałam si˛e podnie´sc´ . Cory i chłopcy min˛eli mnie, nie zauwa˙zajac, ˛ i pobiegli dalej. Wreszcie wstałam, namacałam mój plecak i kiedy go znalazłam, pu´sciłam si˛e biegiem. Starałam si˛e nie zwraca´c uwagi na to, co si˛e wokół działo. Sam huk 125
strzelaniny i krzyki nie mogły mnie zatrzyma´c. Tak samo jak trup Edwina Dunna. Schyliłam si˛e, porwałam jego pistolet i pognałam dalej. Jaka´s posta´c z wyciem zagrodziła mi drog˛e i zwaliła z nóg. W odruchu panicznego strachu pociagn˛ ˛ ełam za spust, natychmiast czujac ˛ potworne uderzenie we własny brzuch. Zielona facjata z rozdziawiona˛ g˛eba˛ i szeroko otwartymi oczami zawisła nade mna,˛ nie odczuwajac ˛ jeszcze z˙ adnego bólu. Strzeliłam drugi raz, przera˙zona, z˙ e jak go w ko´ncu poczuje, fale jego cierpienia kompletnie mnie obezwładnia.˛ Jako´s cholernie długo umierał. Gdy ju˙z byłam w stanie si˛e ruszy´c, zepchn˛ełam z siebie martwe ciało, podniosłam si˛e i nie wypuszczajac ˛ z dłoni pistoletu, dopadłam do rozwalonej bramy. Za murem panowały bezpieczne ciemno´sci. Tam najłatwiej pozosta´c w ukryciu. Gnałam przed siebie Meredith Street, zostawiajac ˛ w tyle Durant Street — coraz dalej od ognia i wystrzałów. Nie wiedziałam, gdzie sa˛ Cory i chłopcy. Przyszło ˙ mi na my´sl, z˙ e b˛eda˛ raczej ucieka´c na wzgórza ni˙z w stron˛e centrum miasta. Zaden kierunek nie był bezpieczny, ale tam, gdzie było wi˛ecej ludzi, niebezpiecze´nstwo zawsze rosło. Spotkanie w nocy kobiety w towarzystwie trzech malców było jak znalezienie pod choinka˛ koszyka z prezentami: z jedzeniem, forsa˛ i seksem. A wi˛ec na północ, na wzgórza. Ciemnymi ulicami, których nie roz´swietlało s´wiatło gwiazd, zasłaniane masywem pobliskich wzniesie´n. A co potem? Nie miałam poj˛ecia. Nie byłam w stanie zebra´c my´sli. Pierwszy raz w z˙ yciu znalazłam si˛e poza sasiedztwem, ˛ kiedy było tak ciemno. Nie chcac ˛ si˛e da´c zabi´c, musiałam nasłuchiwa´c, z˙ eby wychwyci´c wszelki ruch, zanim b˛edzie za blisko i za pó´zno, wyt˛ez˙ a´c wzrok w po´swiacie gwiazd i porusza´c si˛e najciszej, jak umiałam. Szłam, trzymajac ˛ si˛e s´rodka ulicy, wypatrujac, ˛ nasłuchujac, ˛ starajac ˛ si˛e nie wpada´c w wyboje i omija´c kawały p˛ekni˛etego asfaltu. Innych s´mieci prawie nie było. Co tylko dawało si˛e spali´c, ludzie zu˙zywali na opał. Wszystko, co mo˙zna było jako´s ponownie wykorzysta´c albo sprzeda´c, zostało wyzbierane. Przypomniałam sobie komentarz Cory na ten temat. Przez n˛edz˛e — powiedziała kiedy´s — mamy czystsze ulice. Gdzie teraz była? Dokad ˛ zabrała chłopców? Czy sa˛ cali? Czy w ogóle wydostali si˛e z sasiedztwa? ˛ Zatrzymałam si˛e. A mo˙ze moi bracia tam zostali? A Curtis? Nawet go nie widziałam — chocia˙z je˙zeli ktokolwiek prze˙zyje to piekło, to wła´snie Talcottowie. Mimo to, jak mamy si˛e odnale´zc´ ? ˙ Odgłos. Kroki. Dwie biegnace ˛ osoby. Zamarłam w miejscu, gdzie stałam. Zadnych gwałtownych ruchów, przez które moga˛ mnie zauwa˙zy´c. A je´sli ju˙z mnie zauwa˙zyli? Czy jestem widoczna — osamotniona plama ciemniejszej czerni na całkiem pustej ulicy?
126
D´zwi˛eki dochodziły z tyłu. Nadstawiłam uszu: wyra´znie dolatywały z jednej strony — zbli˙zały si˛e, a˙z mnie min˛eły. Dwoje ludzi przebiegło boczna˛ uliczka,˛ nie przejmujac ˛ si˛e hałasem, jaki robia,˛ nie zwracajac ˛ uwagi na jaki´s tam cie´n o kobiecych kształtach. Odetchn˛ełam z ulga.˛ Nie byłam zdolna przemóc si˛e i wróci´c do po˙zaru i bólu. Je´sli Cory i chłopcom nie udało si˛e wyrwa´c, z pewno´scia˛ ju˙z nie z˙ yli albo, co gorsza, zostali schwytani w niewol˛e. Zaraz, przecie˙z mnie wyprzedzili. Wi˛ec musieli wydosta´c si˛e za bram˛e. Cory nie pozwoliłaby moim braciom zawróci´c, aby mnie szukali. Nad miejscem, gdzie jeszcze niedawno było nasze sasiedztwo, ˛ s´wieciła teraz jasna łuna. Je˙zeli moja macocha zdołała ju˙z ocali´c chłopców, w tej chwili wystarczyło jedno spojrzenie za siebie, by upewni´c si˛e, z˙ e na pewno nie zechce wraca´c. Czy zda˙ ˛zyła wzia´ ˛c swego smith & wessona? Bardzo bym chciała mie´c go teraz przy sobie z tymi dwoma pudełkami naboi, które le˙zały schowane razem z nim. Miałam tylko nó˙z w plecaku i stara˛ automatyczna˛ czterdziestk˛epiatk˛ ˛ e Edwina Dunna. W dodatku zostało mi w s´rodku tylko troch˛e amunicji. Je´sli w ogóle co´s zostało. Znałam t˛e bro´n. Magazynek mie´scił siedem pocisków, z czego ja zu˙zyłam dwa. Ile kul wystrzelił Edwin Dunn, zanim kto´s go kropnał? ˛ Na odpowied´z musiałam zaczeka´c do rana. Co prawda, pakujac ˛ mój plecak, nie zapomniałam o latarce, ale nie chciałam jej u˙zy´c, póki nie b˛ed˛e absolutnie pewna, z˙ e nie wystawiam si˛e na cel. Za dnia widok mojej wybrzuszonej kieszeni powinien wystarczy´c, aby ludzie dobrze si˛e zastanowili, nim postanowia˛ mnie zgwałci´c albo ograbi´c. Za to w nocy stalowobł˛ekitna˛ pukawk˛e trudno było dostrzec, nawet kiedy nie wypuszczałam jej z r˛eki. Z pustym magazynkiem i tak mog˛e tylko broni´c si˛e nia˛ jak pałka.˛ A gdy ju˙z kogo´s nia˛ zdziel˛e — równie dobrze mogłabym od razu walna´ ˛c si˛e sama. Poza tym, je´sli w walce straciłabym przytomno´sc´ , kosztowało by mnie to cały dobytek, a w najgorszym razie i z˙ ycie. Do rana trzeba si˛e ukrywa´c. A jutro spróbuj˛e blefowa´c na pot˛eg˛e. Przecie˙z wi˛ekszo´sc´ ludzi nie zaryzykuje zastrzelenia wyłacznie ˛ po to, z˙ eby sprawdzi´c, czy mój pistolet jest nabity, czy nie. Dla ulicznych n˛edzarzy, których nie sta´c na z˙ adna˛ medyczna˛ pomoc, nawet lekka rana mogłaby sko´nczy´c si˛e fatalnie. Nagle u´swiadomiłam sobie, z˙ e sama jestem teraz jedna˛ z nich. Mo˙ze jeszcze nie tak bardzo biedna, ale bez domu, bez nikogo — z głowa˛ nabita˛ ksia˙ ˛zkami, zamiast wiedza˛ o prawdziwym z˙ yciu. Nie wolno mi ufa´c nikomu, chyba z˙ e natkn˛e si˛e na kogo´s z sasiedztwa. ˛ Jestem zdana wyłacznie ˛ na siebie. Do wzgórz zostały mi ze trzy mile. Nadal trzymałam si˛e bocznych uliczek, o´swietlonych jedynie blaskiem gwiazd, wyt˛ez˙ ajac ˛ słuch i wzrok. Postanowiłam nie wypuszcza´c pistoletu z r˛eki. Tak było bezpieczniej. Gdzie´s, wcale nie tak daleko, szczekajac ˛ i warczac, ˛ gryzły si˛e psy.
127
Oblałam si˛e zimnym potem. Nigdy w z˙ yciu nie byłam bardziej przera˙zona. Jednak z˙ aden mnie nie zaatakował. Nic mnie na razie nie dopadło. Nie przeszłam całej drogi do wzgórz. Strach przed psami sprawił, z˙ e zacz˛ełam rozglada´ ˛ c si˛e za czymkolwiek, co nadawałoby si˛e na kryjówk˛e. Par˛e przecznic przed ko´ncem Meredith Street natrafiłam na spalony dom bez s´cian. Zgliszcza, rzecz jasna, doszcz˛etnie spladrowano. ˛ Wej´scie do s´rodka nawet ze s´wiatłem groziło wypadkiem — a co dopiero bez. Pozbawione dachu ruiny wygladały ˛ jak kupa sterczacych ˛ do góry sczerniałych ko´sci. Jednak cała konstrukcja wznosiła si˛e nad ziemia.˛ Pi˛ec´ betonowych schodków prowadziło do miejsca, które kiedy´s było frontowa˛ weranda.˛ Pod domem powinno by´c wi˛ec jakie´s przej´scie. A je´sli tam ju˙z kto´s jest? Obeszłam rumowisko dokoła. Pilnie nasłuchiwałam i usiłowałam co´s dojrze´c. Ostatecznie zamiast wczołga´c si˛e pod spód, postanowiłam rozgo´sci´c si˛e w garaz˙ owej przybudówce, z której pozostał jeden naro˙znik, a kupa zwalonego przed nim gruzu wystarczała, by mnie zasłoni´c — pod warunkiem, z˙ e nie zapal˛e latarki. Prócz tego — w razie, gdyby kto´s mnie zaskoczył, stad ˛ powinnam wydosta´c si˛e o wiele szybciej ni˙z na czworakach spod domu. Tu mogłam si˛e nie obawia´c, z˙ e zawali si˛e pode mna˛ betonowa posadzka, co zapewne przytrafiłoby si˛e drewnianej podłodze w s´rodku budynku. Lepszego schronienia ju˙z nie znajd˛e, poza tym byłam wyko´nczona. Nie miałam poj˛ecia, czy zdołam zasna´ ˛c, ale jako´s musiałam wypocza´ ˛c.
***
Ju˙z rano. Co mam robi´c? Troch˛e si˛e zdrzemn˛ełam, lecz przewa˙znie czuwałam na jawie. Budził mnie ka˙zdy odgłos — najpierw gwizd wiatru, potem szczury, bzyczenie owadów, na koniec wiewiórki i ptaki. . . Nie czuj˛e si˛e w pełni wypocz˛eta, ale przynajmniej troch˛e mniej skonana. No wi˛ec: co dalej? Jak mogli´smy zapomnie´c ustali´c zewn˛etrzny punkt zborny: jakie´s miejsce spotkania, gdzie rodzina zebrałaby si˛e po kl˛esce czy katastrofie? Pami˛etam, jak sama podsun˛ełam ten pomysł tacie, ale mnie zbył, a ja nie naciskałam go wi˛ecej, a po˙ winnam. (Marnie kształtuj˛e Boga. Zadnej przezorno´sci). Co teraz?! Teraz wróc˛e do domu. Nie chc˛e. Na sama˛ my´sl umieram z przera˙zenia. Ci˛ez˙ ko mi było nawet napisa´c samo słowo: „dom”. Jednak musz˛e. Musz˛e dowiedzie´c si˛e, co stało si˛e z moimi bra´cmi i Cory, co z Curtisem. Nie wiem, czy b˛ed˛e w stanie jako´s im pomóc, je´sli sa˛ ranni albo uwi˛ezieni. Nie mam poj˛ecia, co czeka mnie w sasiedztwie. ˛ Pacykowane twarze? Policja? Tak czy siak, kłopoty mnie nie omina.˛ Je˙zeli sa˛ tam gliny, musz˛e przed wej´sciem ukry´c bro´n, no i t˛e resztk˛e gotówki. 128
Kiedy gliniarz ma akurat zły humor, noszenie przy sobie broni mo˙ze napyta´c ci mnóstwo biedy. Mimo i˙z wiadomo, z˙ e nosi ja˛ ka˙zdy, kto tylko ma. Chodzi jedynie o to, z˙ eby nie da´c si˛e przyłapa´c. Z drugiej strony, je´sli w sasiedztwie ˛ wcia˙ ˛z siedza˛ pacykarze, w ogóle nie wejd˛e do s´rodka. Jak długo moga˛ by´c na haju po piro i po˙zarowej orgii? Czy po odlotowym ubawie zostali, z˙ eby włóczy´c si˛e i kra´sc´ wszystko, co popadnie, a mo˙ze i wymordowa´c par˛e dodatkowych osób? Niewa˙zne. Musz˛e wróci´c i si˛e przekona´c. Po prostu musz˛e wróci´c do domu. SOBOTA, 31 LIPCA 2027 — WIECZÓR Musz˛e pisa´c. Chyba nic innego mi nie zostało. Wszyscy ju˙z s´pia,˛ chocia˙z jeszcze nie zrobiło si˛e ciemno. Pełni˛e wart˛e, bo nie mogłabym zasna´ ˛c, nawet gdybym próbowała. Jestem rozbita i roztrz˛esiona. Nie potrafi˛e płaka´c. Chciałabym zerwa´c si˛e i pobiec przed siebie, bez ko´nca. . . Uciec od wszystkiego, jak najdalej stad. ˛ Tylko nie ma dokad. ˛ Musz˛e pisa´c. To jedyna rzecz jaka ocalała ze znanego, bliskiego mi s´wiata. Bóg jest Przemiana.˛ Nienawidz˛e Boga. Musz˛e pisa´c.
***
Ani jeden budynek w sasiedztwie ˛ nie oparł si˛e płomieniom — ró˙zniły si˛e tylko tym, z˙ e jedne były bardziej spalone od drugich. Nie wiem, czy stra˙z i policja w ogóle dotarły na miejsce. Je˙zeli tak, to musiały zwina´ ˛c si˛e przede mna.˛ Kiedy wróciłam, wszystko było otwarte na przestrzał i a˙z roiło si˛e od uwijajacych ˛ si˛e na czworakach w´sród zgliszcz ludzkich hien. Stałam przy bramie, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, jak obcy rozgrzebuja˛ zw˛eglone szkielety naszych domów. Ruiny jeszcze dymiły, lecz grupki m˛ez˙ czyzn, kobiet, a nawet dzieci, buszowały po´sród nich, przekopujac ˛ teren, obrywajac ˛ owoce z drzew, s´cia˛ gajac ˛ odzie˙z z naszych zabitych, tu i ówdzie kłócac ˛ si˛e albo bijac ˛ o s´wie˙zy nabytek, ukradkiem upychajac ˛ łup do tobołków lub pod ubranie. . . Co to za ludzie? Wsun˛ełam dło´n do kieszeni i oparłam na kolbie pistoletu — okazało si˛e, z˙ e dysponowałam a˙z czterema nabojami — po czym przeszłam przez bram˛e. Byłam umorusana od stóp do głów po całonocnym le˙zeniu w piachu i popiele, wi˛ec mo˙ze nikt nie zwróci na mnie uwagi.Przy Durant Road, na odcinku ze zwalonym murem, zobaczyłam trzy kobiety przetrzasaj ˛ ace ˛ wszystko, co zostało z domu ´ Yannisów. Smiejac ˛ si˛e, odrzucały na boki kawały drewna i tynku. 129
Co si˛e stało z Shani Yannis i jej córkami? Gdzie si˛e podziały jej siostry? Szłam przez sasiedztwo ˛ i przypatrywałam si˛e mijanym ludzkim larwom, szukałam znajomych twarzy, w´sród których dorastałam. Napotykałam tylko trupy. Edwin Dunn wcia˙ ˛z le˙zał w tym samym miejscu co wtedy, gdy wzi˛ełam jego pistolet, tyle z˙ e ju˙z bez butów i koszuli. Kieszenie spodni miał wybebeszone na zewnatrz. ˛ Ziemia usłana była przysypanymi popiołem zwłokami, spalonymi bad´ ˛ z poszatkowanymi seriami z broni maszynowej. Na ulicy stały kału˙ze przysychaja˛ cej lub ju˙z zakrzepłej krwi. Dwóch m˛ez˙ czyzn wła´snie odczepiało nasz alarmowy dzwon. W jasnym, czystym sło´ncu poranka cała sceneria zdawała si˛e mniej realna, jakby wyj˛eta z koszmarnego snu. Przystan˛ełam przed naszym domem i patrzyłam, jak pi˛ecioro dorosłych i dziecko myszkuja˛ po jego ruinach. Skad ˛ si˛e wzi˛eły te s˛epy? Czy˙zby zwabił ich ogie´n? Czy tym wła´snie zajmuje si˛e na co dzie´n uliczna biedota? Leci do po˙zaru w nadziei, z˙ e b˛eda˛ trupy do ogołocenia? Jeden — pomalowany na zielono — wła´snie le˙zał na naszej werandzie. Weszłam po schodkach i stan˛ełam, patrzac ˛ na niego. Nie — na nia.˛ Zielona twarz nale˙zała do kobiety: wysokiej, chudej i łysej, lecz bez watpienia ˛ kobiety. Czemu musiała umrze´c? Jaki sens miało to wszystko? — Nie ruszaj jej — powiedziała inna obca kobieta, podchodzac ˛ do mnie z para˛ butów Cory w r˛eku. — Zgin˛eła za nas wszystkich. Niech le˙zy w spokoju. W całym z˙ yciu nigdy nie pragn˛ełam tak bardzo zabi´c drugiego człowieka. — Jazda mi z drogi — rzuciłam bez podnoszenia głosu. Nie wiem, jak wygladałam, ˛ ale złodziejka uciekła. Przestapiłam ˛ przez zielona˛ i weszłam w pogorzelisko po naszym domu. Reszta szakali przygladała ˛ mi si˛e, jednak z˙ aden nie zaprotestował ani słowem. Zauwa˙zyłam, z˙ e jeden z m˛ez˙ czyzn i mały chłopiec najwyra´zniej stanowili par˛e. Dorosły wła´snie ubierał malca w d˙zinsy mojego brata Gregory’ego. Spodnie były o wiele za du˙ze, ale facet s´ciagn ˛ ał ˛ je paskiem i podwinał ˛ nogawki. Gdzie był Gregory, mój z˙ ywy i bystry braciszek-błazenek? Co si˛e z nim stało? Gdzie si˛e podziali wszyscy? Dach naszego domu zapadł si˛e do s´rodka. Kuchnia, jadalnia, salonik, mój pokój: wszystko prawie doszcz˛etnie spłon˛eło. . . Po podłodze lepiej było nie chodzi´c. Widziałam, jak zarywa si˛e pod jednym z szabrowników. Wrzeszczac ˛ z zaskoczenia, wpadł w wyrw˛e, ale ju˙z po chwili gramolił si˛e, cały i zdrowy, na legar. Z mojego pokoju nie dało si˛e nic uratowa´c. Popiół. Powykr˛ecana przez gora˛ co metalowa rama łó˙zka, złamana metalowa cz˛es´c´ i rozbite ceramiczne szczatki ˛ lampki, kupki popiołu po ksia˙ ˛zkach i ubraniu. Sporo tomów nie spaliło si˛e do szcz˛etu. Stały upchane tak ciasno razem, z˙ e ogie´n zdołał strawi´c jedynie brzegi i grzbiety. Ale i tak nie nadawały si˛e ju˙z do czytania. W s´rodku widniały nieregularne, wystrz˛epione kr˛egi papieru, którego nie tkn˛eły płomienie, okolone popiołem. Nie natrafiłam na ani jedna˛ cała˛ stronic˛e. 130
Troch˛e wi˛ecej zostało z obu sypialni w gł˛ebi domu. Wła´snie tam buszowali szabrownicy i tam te˙z si˛e skierowałam. Znalazłam pozwijane w pary skarpety ojca, poskładane szorty i podkoszulki z krótkim r˛ekawem, a tak˙ze pusta,˛ zapasowa˛ kabur˛e, która pasowała do mojej czterdziestkipiatki. ˛ Wszystko to le˙zało mi˛edzy szczatkami ˛ komody taty. Wi˛ekszo´sc´ przedmiotów była zbyt spalona, z˙ eby jeszcze na co´s si˛e przyda´c. Kiedy jednak je przerzuciłam, trafiłam na kilka rzeczy w dobrym stanie i upchn˛ełam je do swego plecaka. M˛ez˙ czyzna z chłopcem zbli˙zyli si˛e i zacz˛eli myszkowa´c koło mnie. O dziwo, mo˙ze z powodu dziecka, a mo˙ze dlatego z˙ e ten obcy w brudnych łachach te˙z był czyim´s ojcem, nie przeszkadzało mi to. Szkrab o brazowej ˛ buzi obserwował nas oboje oboj˛etnie. Naprawd˛e troch˛e przypominał Gregory’ego. Wygrzebałam z plecaka suszona˛ morel˛e i podsun˛ełam mu ja.˛ Miał najwy˙zej sze´sc´ lat, jednak nie chciał tkna´ ˛c jedzenia bez pozwolenia opiekuna. Dobrze wychowany. Za to, gdy tylko m˛ez˙ czyzna kiwnał ˛ głowa,˛ mały porwał owoc, ugryzł kawalatek ˛ na spróbowanie, po czym wpakował reszt˛e w cało´sci do ust. I tak, w towarzystwie piatki ˛ obcych łupie˙zców, grabiłam dalej własny dom. Amunicja ze schowka pod garderoba˛ w pokoju rodziców spłon˛eła, to znaczy: bez watpienia ˛ wybuchła. Sama garderoba była prawie w cało´sci zw˛eglona. To tyle, je´sli chodzi o ukryte w niej pieniadze. ˛ Z łazienki rodziców zabrałam ni´c dentystyczna,˛ mydło i słoik wazeliny. Wszystko inne kto´s zda˙ ˛zył ju˙z ukra´sc´ . Mimo to udało mi si˛e zebra´c po jednym komplecie wierzchniej odzie˙zy dla Cory i chłopców. Najwa˙zniejsze jednak było to, z˙ e znalazłam dla nich buty. Kobieta, która przerzucała obuwie Marcusa, podniosła na mnie wzrok, lecz nic nie powiedziała. Moi bracia wybiegli na dwór w samych pi˙zamach. Cory zda˙ ˛zyła narzuci´c płaszcz. Opu´sciłam nasz dom ostatnia, ryzykujac ˛ zwłok˛e, aby chwyci´c d˙zinsy, bluz˛e i buty, a tak˙ze mój ratunkowy plecak. Mogłam zgina´ ˛c. Gdybym zastanawiała si˛e wtedy, co robi˛e — gdybym musiała si˛e zastanawia´c — na pewno ju˙z bym nie z˙ yła. Na moje szcz˛es´cie zareagowałam tak, jak si˛e szkoliłam — cho´c cały mój trening przewa˙znie ograniczał si˛e do pami˛eciowego przyswajania sobie przydatnej teorii. Od lat nie c´ wiczyłam niczego w warunkach nocnych. A jednak moje samokształcenie przyniosło efekty. Teraz, je´sli tylko zdołam dotrze´c z ubraniami do Cory i chłopców, mo˙ze uda mi si˛e i zda˙ ˛ze˛ przekaza´c im t˛e wiedz˛e. Gdybym jeszcze potrafiła wydosta´c pieniadze ˛ spod kamieni przy drzewku cytrynowym. Wsadziłam odzie˙z z butami do ocalonej poszewki, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e za kocami: niestety, nie znalazłam ani jednego. Pewno rozkradli je na samym poczatku. ˛ Była to jeszcze jedna przestroga, bym pospieszyła si˛e z wydobyciem ukrytej gotówki. Na dworze podeszłam do brzoskwiniowego drzewka, z którego udało mi si˛e narwa´c jeszcze troch˛e prawie dojrzałych owoców, których szabrownicy nie mogli dosi˛egna´ ˛c. Nast˛epnie zacz˛ełam rozglada´ ˛ c si˛e na wszystkie strony, udajac, ˛ z˙ e 131
szukam, co jeszcze nadawałoby si˛e do wzi˛ecia. Omal si˛e nie rozpłakałam, gdy nagle spojrzałam w stron˛e du˙zego i starannie piel˛egnowanego warzywnika Cory na tyłach domu — teraz dosłownie wdeptanego w ziemi˛e. Papryka, pomidory, kabaczki, marchew, ogórki, sałata, melony, słoneczniki, fasola, kukurydza. . . Wiele upraw nie zda˙ ˛zyło jeszcze dojrze´c, a to, co nie zostało zerwane, było połamane i stratowane. Wyrwałam kilka marchewek, z walajacych ˛ si˛e po ziemi główek słoneczników nałuskałam par˛e gar´sci nasion; z fasoli posadzonej przez Cory, z˙ eby pi˛eła si˛e po łodygach słoneczników i kukurydzy, zebrałam troch˛e straków. ˛ Wyszukujac ˛ resztki odrzucone przez innych, niczym prawdziwy zapó´zniony szabrownik, przysuwałam si˛e coraz bli˙zej cytrynowca. Drzewko uginało si˛e pod ci˛ez˙ arem małych, jeszcze zielonych cytrynek. Stan˛ełam obok i rzuciłam si˛e do obrywania wszystkich, które zda˙ ˛zyły cho´c troch˛e po˙zółkna´ ˛c lub cho´cby zbledna´ ˛c. Udało mi si˛e zebra´c troch˛e z gał˛ezi i troch˛e z ziemi. Cory obsadziła podstaw˛e drzewa cieniolubnymi kwiatami, które bardzo ładnie tam kwitły. Oboje z tata˛ poukładali mi˛edzy nimi niewielkie okraglaki, ˛ które miały wyglada´ ˛ c jak zwyczajna ozdoba. Teraz niektóre były przewrócone tak, z˙ e zgniotły najbli˙zej rosnace ˛ kwiaty. Niestety, jednym z nich był kamie´n, pod którym schowali´smy pieniadze. ˛ A jednak, szcz˛es´liwym trafem, ruszono go zbyt płytko — jakie´s dwa, trzy cale pod spodem le˙zał, owini˛ety trzema warstwami zgrzanej na ko´ncu folii pakiecik z gotówka.˛ Wygrzebanie go nie zabrało mi wi˛ecej czasu ni˙z wcze´sniej zebranie paru cytryn. Kiedy tylko zauwa˙zyłam zawiniatko, ˛ porwałam je razem z gar´scia˛ ziemi. W obawie, z˙ e mogłabym zwróci´c na siebie uwag˛e, oparłam si˛e wielkiej ch˛eci, by natychmiast stamtad ˛ odej´sc´ . Zebrałam wi˛ec jeszcze troch˛e cytryn, pokr˛eciłam si˛e tu i tam, jak gdybym jeszcze szukała czego´s do jedzenia. Twardym zielonym figom daleko było do dojrzałego fioletu, a daktylowe s´liwy nabierały dopiero zielono˙zółtej barwy. Z przydeptanej do ziemi kukurydzianej łodygi zwisała jeszcze jedna kolba; zerwałam ja˛ i u˙zyłam do tego, aby wepchna´ ˛c gł˛ebiej do kocowego plecaka paczuszk˛e z pieni˛edzmi. Nast˛epnie zacz˛ełam si˛e wycofywa´c. Z plecakiem na grzbiecie, z wypchana˛ poszewka˛ w lewej r˛ece, która˛ oparłam sobie na biodrze jak matka dziecko, ruszyłam nasza˛ wjazdowa˛ droga˛ w stron˛e ulicy. Prawa˛ r˛ek˛e trzymałam wolna,˛ gotowa w ka˙zdej chwili si˛egna´ ˛c po pistolet, który dalej tkwił w kieszeni. Nie marnowałam czasu na zało˙zenie kabury. Po sasiedztwie ˛ kr˛eciło si˛e jeszcze wi˛ecej obcych ni˙z wtedy, gdy wchodziłam. Po drodze musiałam mija´c s´wie˙ze watahy szabrowników. Ci, którzy ju˙z si˛e obłowili, zmierzali w stron˛e wyj´scia obwieszeni tobołami; starałam si˛e robi´c wra˙zenie, z˙ e id˛e razem z nimi — pilnujac ˛ si˛e jednak, by nie dołaczy´ ˛ c do z˙ adnej konkretnej grupy. Tote˙z szłam znacznie wolniej, ni˙z bym chciała. Miałam do´sc´ czasu, z˙ eby patrze´c na zwłoki i widzie´c to, czego wolałabym nie oglada´ ˛ c.
132
Richard Moss, zupełnie nagi, le˙zał w kału˙zy własnej krwi. Jego dom, stojacy ˛ bli˙zej bramy ni˙z nasz, spalił si˛e do samego gruntu. Z pogorzeliska sterczał jedynie poczerniały, nagi komin. Co si˛e stało z jego dwiema z˙ onami, Karen i Zahra? ˛ Czy w ogóle prze˙zyły? Gdzie si˛e podziało jego liczne potomstwo? Z poplamionymi krwia˛ udami i ledwo co owłosionym podbrzuszem, rozebrany i umorusany, stygł trup dwunastoletniej, ko´scistej jeszcze Robin Balter. Kiedy´s w przyszło´sci mo˙ze wyszłaby za Marcusa. Mogła zosta´c moja˛ bratowa.˛ Była takim wspaniałym, bystrym i rozgarni˛etym dzieciakiem, zawsze serio — zawsze wszystko rozumiejacym. ˛ Stara male´nka, jak nazywała ja˛ Cory, u´smiechajac ˛ si˛e za ka˙zdym razem, gdy to mówiła. Russell Dory, dziadek Robin. Jemu zdarli tylko buty. Był niemal poszatkowany na kawałki seriami z pistoletów maszynowych. Starzec i dziewczynka. Co miały pacykowane g˛eby z tego szlachtowania ludzi? „Zgin˛eła za nas wszystkich” — tak powiedziała o zielonej twarzy tamta szabrowniczka. Jaki´s obł˛edny p˛ed do puszczania z dymem bogaczy — opowiadał Keith. Nikt w sasiedztwie ˛ nie był bogaty, lecz tym desperatom mogli´smy wydawa´c si˛e zamo˙zni. Mieli´smy nasz mur i utrzymywali´smy si˛e przy z˙ yciu. Czy˙zby piromani wymordowali i zrównali z ziemia˛ nasza˛ wspólnot˛e, by móc ogłosi´c publicznie realizacj˛e własnego programu pomocy biednym? Przed oczami miałam kalejdoskop coraz to nowych ciał, na które przewa˙znie starałam si˛e nie patrze´c. Zalegały dziedzi´nce przed domami, ulic˛e, wysepk˛e. Po alarmowym dzwonie nie było ju˙z s´ladu. M˛ez˙ czy´zni, którym si˛e spodobał, zda˙ ˛zyli si˛e ulotni´c — prawdopodobnie, by sprzeda´c metal na złom. Zobaczyłam Layl˛e Yannis, najstarsza˛ córk˛e Shani. Zgwałcona,˛ tak samo jak Robin. Widziałam te˙z Michaela Talcotta z roztrzaskana˛ połowa˛ głowy. Nie szukałam Curtisa. Panicznie si˛e bałam, z˙ e za chwil˛e i tak natkn˛e si˛e na jego zwłoki. Byłam w takim stanie, z˙ e ledwo nad soba˛ panowałam, a przecie˙z nie mogłam zwraca´c na siebie niczyjej uwagi. Musiałam wyglada´ ˛ c jak jeden z tych szakali, tachajacych ˛ złupione skarby. Zwłoki przesuwały si˛e przed moimi oczami: Jeremy Balter, jeden z braci Robin; Philip Moss; George Hsu, jego z˙ ona i najstarszy syn; Juana Montoya, Rubin Quintanilla, Lidia Cruz. . . Ja˛ te˙z zgwałcili, cho´c miała dopiero osiem lat. Jako´s dobrn˛ełam do bramy i min˛ełam ja,˛ nie załamujac ˛ si˛e. W´sród ofiar rzezi nie zauwa˙zyłam Cory ani chłopców, co wcale nie przesadzało ˛ o tym, z˙ e gdzie´s tam nie le˙za˛ — mogłam po prostu si˛e na nich nie natkna´ ˛c. Mo˙ze jednak z˙ yja.˛ Mo˙ze Curtis te˙z prze˙zył. Gdzie mam ich szuka´c? Talcottowie mieli w Robledo jakich´s krewnych, ale nie wiedziałam, gdzie dokładnie mieszkali. Gdzie´s po drugiej stronie River Street. Curtis mógł uciec włas´nie do nich, jednak nie miałam szans, ich znale´zc´ . Czemu nikt z sasiadów ˛ nie wrócił tak jak ja, aby ratowa´c resztki dobytku?
133
Okra˙ ˛zyłam sasiedztwo, ˛ nie tracac ˛ z oczu muru; pó´zniej jeszcze raz zatoczyłam wi˛eksze koło. Nie wypatrzyłam nikogo — ani jednej znajomej twarzy. Po drodze stale gapili si˛e na mnie obcy biedacy. Potem, z braku lepszego pomysłu, ruszyłam z powrotem w stron˛e mojego spalonego gara˙zu na Meredith Street. Nie miałam skad ˛ zatelefonowa´c na policj˛e. Wszystkie znane mi aparaty spaliły si˛e doszcz˛etnie. Obcy, którzy posiadali telefony, nie pozwola˛ mi z nich skorzysta´c, a nie znałam nikogo, komu mogłabym zapłaci´c, by zadzwonił w moim imieniu, i zaufa´c, z˙ e naprawd˛e to zrobi. Wi˛ekszo´sc´ nieznajomych b˛edzie pewnie wolała zej´sc´ mi z drogi albo skusi si˛e na pieniadze ˛ i wcale nie zadzwoni. Zreszta˛ skoro policja do tej pory nie zainteresowała si˛e tym, co si˛e stało z moim sasiedztwem ˛ — je´sli zignorowali taka˛ rze´z i taki po˙zar — po co miałam si˛e do nich zwraca´c? Czego mogłam si˛e po nich spodzie˙ mnie aresztuja? wa´c? Ze ˛ Zainkasuja˛ za fatyg˛e moja˛ gotówk˛e? Wcale bym si˛e nie zdziwiła. Najlepiej trzyma´c si˛e od nich z daleka. Tylko gdzie była moja rodzina?! Kto´s wołał mnie po imieniu. Odwróciłam si˛e z r˛eka˛ w kieszeni i ujrzałam Zahr˛e Moss z Harrym Balterem: najmłodsza˛ z z˙ on Richarda Mossa i najstarszego brata Robin Balter. Bardzo nieprawdopodobna para — jednak najwyra´zniej byli razem. Nie dotykali si˛e, mimo to sprawiali wra˙zenie, z˙ e, trzymaja˛ ze soba.˛ Oboje byli obryzgani krwia˛ i mieli podarte ubrania. Patrzac ˛ na obita˛ i spuchni˛eta˛ twarz Harry’ego, przypomniałam sobie, z˙ e to przecie˙z — prawdziwa bad´ ˛ z wydumana — miło´sc´ Joanne. Nie chciał si˛e z nia˛ o˙zeni´c i wyprowadzi´c do Olivar, miał bowiem na temat nowego oblicza miasta takie samo zdanie jak mój tato. — Jeste´s cała? — spytał mnie. Kiwn˛ełam głowa; ˛ przed oczami stan˛eła mi Robin. Wiedział ju˙z? Russell Dory, Robin, Jeremy. . . — Zbili ci˛e? — zapytałam, czujac ˛ si˛e niezr˛ecznie i głupio. Nie miałam odwagi powiedzie´c mu, z˙ e jego dziadek, siostra i brat nie z˙ yja.˛ — Musiałem w nocy walczy´c, z˙ eby si˛e wydosta´c. Miałem szcz˛es´cie, z˙ e mnie nie ustrzelili. Zachwiał si˛e i rozejrzał dokoła. — Klapnijmy na kraw˛ez˙ niku — zaproponował. Obie z Zahra˛ rozejrzały´smy si˛e po okolicy, by upewni´c si˛e, czy nie ma nikogo w pobli˙zu, a nast˛epnie przysiadły´smy po obu stronach Harry’ego — ja na mojej wypchanej ciuchami poszewce. Mimo warstwy brudu i krwi na całej garderobie, i Harry, i Zahra byli kompletnie ubrani — jednak nie mieli przy sobie nic innego. Nie zdołali niczego zabra´c czy zda˙ ˛zyli ju˙z ukry´c uratowany dobytek — mo˙ze razem z ocalałymi członkami rodziny? Gdzie była córeczka Zahry, Bibi? Czy Zahra wie o s´mierci Richarda Mossa?
134
— Wszyscy zgin˛eli — odezwała si˛e szeptem, jakby w odpowiedzi na moje my´sli. — Wszyscy. Te pomalowane bydlaki wyr˙zn˛eły całe sasiedztwo! ˛ — Nieprawda! — potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ Harry. — My si˛e uratowali´smy. Innym te˙z mogło si˛e uda´c. Gdy tak siedział z twarza˛ ukryta˛ w dłoniach, zacz˛ełam si˛e zastanawia´c, czy przypadkiem nie był powa˙zniej ranny, ni˙z mi si˛e zdawało. Jednak nie odbierałam od niego z˙ adnego wi˛ekszego bólu. — Widzieli´scie gdzie´s moich braci i Cory? — zapytałam. — Nie z˙ yja˛ — wyszeptała znów Zahra. — Jak moja Bibi. Wszyscy nie z˙ yja.˛ A˙z si˛e wzdrygn˛ełam. — Nie! Nie wszyscy! Niemo˙zliwe! Widzieli´scie ich? — Widziałem prawie cała˛ rodzin˛e Montoyów — powiedział Harry; raczej głos´no my´slał, ni˙z zwracał si˛e do mnie. — Spotkali´smy ich wczoraj w nocy. Mówili, z˙ e Juana nie z˙ yje. Mieli zamiar i´sc´ do Glendale, gdzie mieszkaja˛ ich krewniacy. — Ale. . . — zacz˛ełam. — Widziałem jeszcze Latici˛e Hsu. Miała chyba ze czterdzie´sci albo pi˛ec´ dziesiat ˛ dziur od no˙za. — A moich braci widzieli´scie? — musiałam spyta´c wprost. — Wszyscy pomordowani, mówi˛e ci — powtórzyła swoje Zahra. — Na poczatku ˛ uciekli, ale potem pacykarze złapali ich, przywlekli z powrotem i zabili. Widziałam na własne oczy. Mnie te˙z jeden dopadł i. . . wszystko widziałam. Gwałcona, patrzyła, jak wleka˛ i morduja˛ moja˛ rodzin˛e? To wła´snie chciała mi powiedzie´c? Mam jej uwierzy´c? — Byłam w sasiedztwie ˛ dzi´s rano — oznajmiłam — i nie znalazłam ich ciał. Ani jednego. Och, nie. Nie. Nie. . . — Mówi˛e ci, z˙ e sama widziałam. Twoja˛ matk˛e, braci. Wszystkich. Zahra obj˛eła si˛e r˛ekoma. — Nie chciałam patrze´c, ale musiałam. Siedzieli´smy dalej bez słowa — nie wiem jak długo. Od czasu do czasu przechodziły obok brudne, obszarpane, obładowane tobołami indywidua, patrzac ˛ na nas uwa˙znie. Przeje˙zd˙zały te˙z małe grupki troch˛e czy´sciej wygladaj ˛ acych ˛ rowerzystów, a raz nawet trzy osoby na elektrycznych motorach. Buczenie i wycie tych maszyn brzmiało na cichej ulicy dziwacznie i obco. Harry i Zahra spojrzeli na mnie, gdy wstałam. Powodowana wyłacznie ˛ odruchem, podniosłam moja˛ poszewk˛e. Na co mi teraz te rzeczy? Przemkn˛eło mi przez głow˛e, z˙ e jednak mimo wszystko powinnam wróci´c do swego gara˙zu, nim zadomowi si˛e w nim kto´s inny. To nie było jasne rozumowanie — nie byłam do tego zdolna — raczej mglista my´sl, z˙ e teraz tam jest mój dom i w tej chwili pragn˛ełam jedynie znale´zc´ si˛e w domu.
135
Harry te˙z si˛e podniósł, lecz zaraz omal nie upadł. Na siedzaco ˛ zgiał ˛ si˛e wpół i zwymiotował do rynsztoka. Nie przygotowana na ten widok, ledwo zda˙ ˛zyłam uciec wzrokiem, by nie pój´sc´ w jego s´lady. Na koniec splunał ˛ i kaszlac, ˛ odwrócił twarz do mnie i Zahry.- Parszywie si˛e czuj˛e — wyznał. — Uderzyli go w głow˛e — wyja´sniła Zahra. — Wyrwał mnie temu facetowi, który. . . no wiesz. Uratował mnie, ale sam oberwał. — Wczoraj nocowałam w takim spalonym gara˙zu — powiedziałam. — Do´sc´ daleko stad, ˛ ale tam mógłby porzadnie ˛ odpocza´ ˛c. Zmie´sciliby´scie si˛e. Zahra wzi˛eła ode mnie poszewk˛e i niosła ja.˛ Mo˙ze przyda si˛e jej co´s ze s´rodka. Wzi˛eły´smy Harry’ego w s´rodek, pilnujac, ˛ by nie ustawał, i podtrzymujac ˛ go, gdy za bardzo zbaczał z drogi albo si˛e zataczał. W ko´ncu jako´s doholowały´smy go do gara˙zu.
XV
˙ Zyczliwo´ sc´ czyni Zmiany l˙zejszymi. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 1 SIERPNIA 2027 Harry przespał wi˛eksza˛ cz˛es´c´ dnia. Zahra i ja czuwały´smy przy nim na zmian˛e. Ma co najmniej wstrza´ ˛snienie mózgu i trzeba czasu, z˙ eby wydobrzał. Nie zastanawiały´smy si˛e jeszcze, co zrobimy, je´sli zacznie mu si˛e pogarsza´c. Zahra nie opu´sci go, bo stoczył walk˛e, aby ja˛ uratowa´c. Ja te˙z nie chc˛e go zostawi´c, poniewa˙z znam go od urodzenia. To dobry chłopak. Cały czas łami˛e sobie głow˛e, jak by tu skontaktowa´c si˛e z Garfieldami. Na pewno przyj˛eliby go do domu, a przynajmniej załatwili jakiego´s lekarza. Na szcz˛es´cie na razie nie wyglada ˛ na to, by mu si˛e pogarszało. Starcza mu sił, aby na chwiejnych nogach chodzi´c na ogrodzone siatka˛ podwórko, by załatwia´c potrzeby fizjologiczne. Zjada i popija woda˛ wszystko, co mu daj˛e. Nie wdajac ˛ si˛e w dyskusje, wszyscy troje oszcz˛ednie przejadamy moje zapasy. Nic wi˛ecej nie mamy. Niedługo przyjdzie nam zaryzykowa´c i wyj´sc´ , z˙ eby dokupi´c z˙ ywno´sci. Tymczasem jest niedziela, dzie´n odpoczynku i ka˙zdy z nas próbuje wróci´c do zdrowia. Ju˙z prawie oswoiłam si˛e z bólem głowy i dolegliwo´sciami posiniaczonego, obitego ciała Harry’ego. Jego cierpienie daje mi si˛e we znaki. Wypełnia, zaprzata ˛ mój umysł, tak samo jak gadanina Zahry i jej lamenty nad utracona˛ córka.˛ W jaki´s sposób nieszcz˛es´cia tych dwojga zagłuszaja˛ moje własne. Dzi˛eki współczuciu chwilami zapominam i nie my´sl˛e o własnej rodzinie. Straciłam ich wszystkich. Jak to mo˙zliwe? Wszystkich? Zahra ma delikatny głosik małej dziewczynki, który zawsze uwa˙załam za sztuczny. Okazuje si˛e, z˙ e jest jak najbardziej prawdziwy, a gdy jest podenerwowana lub zmartwiona, staje si˛e szorstki niczym papier s´cierny, mówi tak, jak gdyby co´s drapało ja˛ w gardło.Patrzyła, jak umiera jej córeczka; widziała niebieska˛ twarz 137
tego, który zastrzelił Bibi, gdy ona uciekała, niosac ˛ ja˛ na r˛ekach. Według relacji Zahry: grzejac ˛ do wszystkiego, co si˛e ruszało, niebieski był w siódmym niebie, a jego g˛eba miała taki wyraz, jak twarz m˛ez˙ czyzny uprawiajacego ˛ seks. — Przewróciłam si˛e — opowiadała szeptem. — My´slałam, z˙ e ju˙z po mnie, z˙ e to mnie trafił. Lała si˛e krew. Wtedy zobaczyłam, jak główka Bibi opada na bok. Drugi, z czerwona˛ g˛eba,˛ wyrwał mi ja.˛ Nawet nie zauwa˙zyłam, skad ˛ si˛e wział. ˛ Złapał ja˛ i wrzucił do domu Hsu, który stał w płomieniach. Po prostu cisnał ˛ w ogie´n. Dostałam szału. Nie wiem, co robiłam. Kto´s mnie schwycił, ale si˛e oswobodziłam; a potem, popchni˛eta, upadłam na ziemi˛e, a on przygniótł mnie tak, z˙ e nie mogłam oddycha´c i darł moje ubranie. Nic mogłam nic zrobi´c. Wła´snie wtedy widziałam twoja˛ mam˛e, braci. . . Pó´zniej zjawił si˛e Harry i s´ciagn ˛ ał ˛ ze mnie tamto bydl˛e. Ju˙z po wszystkim powiedział mi, z˙ e cały czas krzyczałam. Sama nie pami˛etam. Kiedy sprawiał manto temu, co mnie gwałcił, skoczył na niego drugi. Waln˛ełam go kamieniem, a Harry poło˙zył tamtego. Potem oboje uciekli´smy. Po prostu biegli´smy przed siebie. Ani przez moment nie zmru˙zyli´smy oka. Kiedy byli´smy daleko od po˙zaru, schowali´smy si˛e mi˛edzy dwoma nieogrodzonymi domami i siedzieli´smy tam, póki nie przyszedł jaki´s facet z siekiera˛ i nas nie przegnał. Od tamtej pory kr˛ecili´smy si˛e po okolicy, a˙z wreszcie spotkali´smy ciebie. Przedtem nawet si˛e z Harrym nie znali´smy. Sama wiesz, jak było. Richard nigdy nie pozwalał nam zbytnio zadawa´c si˛e z sasiadami ˛ — a ju˙z zwłaszcza z białymi. Skin˛ełam głowa˛ i przypomniał mi si˛e Richard Moss. — Richard te˙z nie z˙ yje, tym razem ja go widziałam — powiedziałam i prawie natychmiast po˙załowałam tych słów. Chocia˙z nie miałam poj˛ecia, jak zawiadomi´c z˙ on˛e o s´mierci m˛ez˙ a, czułam, z˙ e mo˙zna było zrobi´c to troch˛e delikatniej. Zahra patrzyła na mnie dotkni˛eta. Cho´c nie sadziłam, ˛ z˙ e teraz, po fakcie, w czym´s to pomo˙ze, chciałam przeprosi´c ja˛ za moja˛ obcesowo´sc´ . — Przepraszam — wydusiłam z siebie jakie´s ogólnikowe przeprosiny za wszystko. — Wybacz mi — dodałam, widzac, ˛ jak zaczyna szlocha´c. Przytuliłam ja˛ i pozwoliłam si˛e wypłaka´c. W tym czasie przebudził si˛e Harry; napił si˛e troch˛e wody i zaczał ˛ słucha´c opowie´sci Zahry, jak to Richard Moss odkupił ja˛ od bezdomnej matki, kiedy miała zaledwie pi˛etna´scie lat — my´slałam, z˙ e była wówczas starsza — i sprowadził do siebie, do pierwszego domu, w jakim mieszkała w z˙ yciu. Dawał jej je´sc´ i nigdy nie bił; i chocia˙z inne jego z˙ ony były dla niej okropne, i tak z˙ yło jej si˛e tysiac ˛ razy lepiej, ni˙z kiedy przymierała głodem na zewnatrz ˛ z matka.˛ Dzisiaj znów jest za murem. Wydostała si˛e ze s´mietnika, z˙ eby po sze´sciu latach wyladowa´ ˛ c tam z powrotem. — A wy macie dokad ˛ i´sc´ ? — spytała na koniec mnie i Harry’ego. — Zostali wam jacy´s znajomi, którzy jeszcze maja˛ dom? Spojrzałam na Harry’ego.
138
— Je´sli tylko dasz rad˛e na piechot˛e, mógłby´s spróbowa´c dosta´c si˛e do Olivar. Garfieldowie na pewno by ci˛e przygarn˛eli. My´slał nad tym przez chwil˛e. — Nie chc˛e tam i´sc´ — oznajmił. — Nie wierz˛e, z˙ e Olivar czeka jakakolwiek lepsza przyszło´sc´ ni˙z nasze sasiedztwo. ˛ Tutaj mieli´smy przynajmniej pukawki do obrony. — Akurat na wiele si˛e zdały — mrukn˛eła Zahra. — Masz racj˛e. Ale bro´n była w naszych r˛ekach, a nie w r˛ekach wynaj˛etych cyngli, którym wolno do ciebie celowa´c. Z tego, co mówiła Joanne, w Olivar tylko słu˙zby bezpiecze´nstwa maja˛ prawo nosi´c bro´n. A kto ich zna? Kto wie, co to za jedni? — Ludzie kompanii — powiedziałam. — Spoza Olivar. — To samo słyszałem — przytaknał. ˛ — Mo˙ze i wszystko dobrze si˛e uło˙zy, ale według mnie to niemo˙zliwe. — Lepsze to ni˙z zdechna´ ˛c z głodu — wtraciła ˛ Zahra. — Wam nigdy nie brakowało jedzenia, nie wiecie, jak to jest. . . — Ja chc˛e i´sc´ na północ — obwie´sciłam. — Od dawna to planowałam, czekałam tylko, dopóki moja rodzina jako´s si˛e nie urzadzi. ˛ Teraz nie mam nikogo, wi˛ec nic mnie nie zatrzymuje. — Dokad ˛ konkretnie? — zapytała Zahra. — Do Kanady. Chocia˙z nie wiadomo, czy zdołam zaj´sc´ tak daleko. Wystarczy mi miejsce, gdzie woda nie b˛edzie dro˙zsza od jedzenia i gdzie znajdzie si˛e normalna praca za pieniadze ˛ — cho´cby i mizernie opłacana. Nie chc˛e prze˙zy´c z˙ ycia, harujac ˛ jak niewolnica. — Mnie te˙z podoba si˛e północ — powiedział Harry. — Tu nic nas nie czeka. Ponad rok próbowałem zaczepi´c si˛e w jakiej´s robocie — jakiejkolwiek, z˙ eby tylko płacili gotówka.˛ Nic z tego. Chc˛e pracowa´c za stała˛ pensj˛e i i´sc´ do college’u. Jedyna praca, w której mo˙zna uczciwie zarobi´c, to taka, jaka˛ mieli nasi rodzice, a z˙ eby ja˛ dosta´c, trzeba sko´nczy´c jakie´s studia. Zerkn˛ełam na niego. Chciałam go o co´s spyta´c, wahałam si˛e, lecz w ko´ncu si˛e odwa˙zyłam: — Wiesz co´s o swoich rodzicach, Harry? — Nic — odparł. — Nie widziałem, jak ich zabijali. Zahra te˙z nic nie zauwaz˙ yła. Nie mam poj˛ecia, gdzie moga˛ by´c. Stracili´smy si˛e z oczu. Przełkn˛ełam s´lin˛e. — Ja te˙z nie spotkałam twojej mamy i taty — zacz˛ełam — ale natkn˛ełam si˛e na innych twoich: to znaczy. . . na ich ciała. — Czyje? — spytał kategorycznie. Chyba jednak nie ma dobrego sposobu zawiadomienia kogo´s, z˙ e jego bliscy nie z˙ yja; ˛ mo˙zna tylko powiedzie´c wszystko wprost — z˙ eby nie wiem jak bardzo nie chciało ci to przej´sc´ przez gardło. 139
— Twojego dziadka — wyrzuciłam z siebie — Jeremy’ego i Robin. — Jeremy’ego i Robin? — powtórzył. — Przecie˙z to jeszcze dzieci, małe dzieci. Zahra wzi˛eła go za r˛ek˛e. — Je te˙z morduja˛ — powiedziała. — Tu na zewnatrz ˛ codziennie gina˛ dzieci. Nie uronił łzy. Cho´c kto wie, mo˙ze płakał pó´zniej, gdy obie ju˙z spały´smy. W tej chwili tylko zamknał ˛ si˛e w sobie, przestał mówi´c i odpowiada´c na pytania — do samego wieczora nie robił nic. Zahra wyszła na dwór i po jakim´s czasie wróciła, niosac ˛ koszul˛e mojego brata Bennetta pełna˛ dojrzałych brzoskwi´n. — Nie pytaj, skad ˛ je wytrzasn˛ełam — uprzedziła. — Przypuszczam, z˙ e ukradła´s — odparłam. — Mam nadziej˛e, z˙ e nikomu z najbli˙zszej okolicy. Niezbyt rozsadnie ˛ zadziera´c z sasiadami. ˛ Uniosła brwi. — Nie musisz mnie poucza´c, jak z˙ y´c na zewnatrz. ˛ Urodziłam si˛e tu. Lepiej we´z si˛e do jedzenia brzoskwi´n. Spałaszowałam cztery. Były przepyszne, poza tym tak dojrzałych owoców nie warto zostawia´c na drog˛e. — Przymierz te ubrania — zaproponowałam Zahrze. — Mo˙zesz wzia´ ˛c wszystko, co ci si˛e przyda. Jak si˛e okazało, pasowały na nia˛ nie tylko koszula i d˙zinsy Marcusa — chocia˙z musiała podwina´ ˛c nogawki — ale nawet jego buty. Buty sa˛ drogie. A teraz ma dwie pary. — Ja to załatwi˛e, dobrze? Wymieni˛e te mniejsze na jedzenie — powiedziała. Skin˛ełam głowa.˛ — Jutro. Podzielimy si˛e wszystkim, co za nie dostaniesz, a potem ruszam. — Na północ? — Tak. — Tak po prostu przed siebie? Nie znajac ˛ dróg; nie wiedzac, ˛ gdzie le˙za˛ osady, w których mo˙zna co´s kupi´c albo zw˛edzi´c? Masz jakie´s pieniadze? ˛ — Mam mapy — odparłam. — Stare, ale chyba wcia˙ ˛z aktualne. Przecie˙z ostatnio nikt nie buduje nowych dróg. — No, nie. A forsa? — Troch˛e mam. Boj˛e si˛e, z˙ e za mało. — Forsy zawsze jest za mało. A co z nim? — wskazała na nieruchome plecy Harry’ego. Le˙zał na brzuchu; nie było wida´c, czy s´pi, czy nie. — Musi sam zdecydowa´c — odpowiedziałam. — Mo˙ze zechce jeszcze pokr˛eci´c si˛e jaki´s czas po Robledo i poszuka´c rodziców. Powoli obrócił si˛e na bok. Nie wygladał ˛ dobrze, ale z pewno´scia˛ w pełni przytomnie. Zahra przysun˛eła mu brzoskwinie.
140
— Niczego nie b˛ed˛e szukał — oznajmił. — Je´sli o mnie chodzi, mo˙zemy i´sc´ natychmiast. Nienawidz˛e tej dziury. — Wi˛ec idziesz z nia? ˛ — zapytała Zahra, d´zgajac ˛ mnie kciukiem. Przeniósł na mnie wzrok. — We dwójk˛e byłoby łatwiej. Nie jeste´smy dla siebie obcy, no i. . . kiedy uciekałem z domu, zda˙ ˛zyłem zabra´c par˛eset dolarów. Miał do zaoferowania wzajemne zaufanie. Dawał do zrozumienia, z˙ e mo˙zemy na sobie polega´c. To ju˙z bardzo du˙zo. — Obmy´sliłam, z˙ e pójd˛e przebrana za m˛ez˙ czyzn˛e — zwróciłam si˛e do niego. Zdawało mi si˛e, z˙ e powstrzymuje u´smiech. — Tak b˛edzie dla ciebie bezpieczniej. Jeste´s do´sc´ wysoka, z˙ eby ludzie si˛e dali nabra´c. Ale musisz obcia´ ˛c włosy. — Dwukolorowe pary dra˙znia˛ jak cholera — burkn˛eła Zahra. — Niewa˙zne, czy ludzie my´sla,˛ z˙ e sa˛ hetero, czy homo. Widok Harry’ego b˛edzie wkurzał ˙ wszystkich czarnych, a twój wszystkich białasów. Zycz˛ e powodzenia. Obserwowałam ja˛ i nagle poj˛ełam co´s, czego nie powiedziała. — Chcesz i´sc´ z nami? — zapytałam. — Ja? — pociagn˛ ˛ eła nosem. — Nie zetn˛e włosów! — Nie musisz — uspokoiłam ja.˛ — B˛edziemy para˛ czarnych dziewczyn z białym kompanem. Poza tym jak Harry si˛e dobrze opali, mo˙ze nawet ujdzie za naszego kuzyna. Wahała si˛e przez chwil˛e. — Tak, chc˛e i´sc´ z wami — wyszeptała w ko´ncu, po czym rozpłakała si˛e. Harry gapił si˛e na nia˛ zdziwiony. — My´slała´s, z˙ e ci˛e tak po prostu zostawimy? — spytałam. — Trzeba nam było tylko zwyczajnie powiedzie´c. — Ale ja nie mam z˙ adnej gotówki. Ani dolara. Westchn˛ełam. — To skad ˛ wzi˛eła´s te brzoskwinie? — Miała´s racj˛e. Ukradłam. — Sama widzisz, jakie masz przydatne umiej˛etno´sci — nie liczac ˛ do´swiadczenia w z˙ yciu na ulicy. Obróciłam si˛e twarza˛ do Harry’ego. — Co ty na to? — Nie przeszkadza ci, z˙ e kradnie? — zapytał. — Mam zamiar prze˙zy´c — odpaliłam. — „Nie kradnij” — wyrecytował. — Uczyli´smy si˛e tego latami, wła´sciwie od urodzenia. Musiałam zdusi´c zło´sc´ , nim mogłam spokojnie odpowiedzie´c. Nie jest moim ojcem. Nie b˛edzie mnie tu umoralnia´c cytatami z Biblii. Za kogo si˛e uwa˙za?
141
Nie patrzac ˛ na niego, odezwałam si˛e dopiero, gdy miałam pewno´sc´ , z˙ e mój głos zabrzmi normalnie: — Powtarzam, z˙ e chc˛e prze˙zy´c. Ty nie? Przytaknał. ˛ — Wcale ci˛e nie krytykuj˛e. Zdziwiłem si˛e tylko. — Mam nadziej˛e, z˙ e je´sli b˛edziemy zmuszeni kra´sc´ , to przynajmniej nas nie złapia˛ i nikt przez nas nie umrze z głodu — powiedziałam i ku własnemu zaskoczeniu u´smiechn˛ełam si˛e. — Przemy´slałam to sobie i chocia˙z nigdy niczego nie ukradłam, licz˛e si˛e z taka˛ mo˙zliwo´scia.˛ ˙ — Zartujesz! — zareagowała zdumiona Zahra. Wzruszyłam ramionami. — Ani troch˛e. Całe z˙ ycie starałam si˛e nie zawie´sc´ oczekiwa´n taty i zawsze dawa´c dobry przykład braciom. Zdawało mi si˛e, z˙ e tak wła´snie powinnam robi´c. — Najstarsze dziecko — rzucił Harry. — Znam to. Sam był najstarszym dzieckiem w rodzinie. — Zakichane najstarsze wa˙zniaki — powiedziała Zahra ze s´miechem. — Tutaj oboje jeste´scie jak niemowl˛eta. O dziwo, stwierdzenie nie zabrzmiało jak obraza. Pewnie dlatego z˙ e było oczywista˛ prawda.˛ — Masz racj˛e, jestem niedo´swiadczona — przyznałam. — Ale chc˛e si˛e uczy´c, a ty b˛edziesz jednym z moich nauczycieli. — Jednym z? — spytała. — A kogo masz jeszcze? — Wszystkich. Spojrzała na mnie pogardliwie. — Akurat. Nikogo. — Ktokolwiek tu z˙ yje i przetrwał, ma wiedz˛e, która b˛edzie potrzebna. Dlatego mam zamiar uwa˙znie patrze´c, słucha´c i uczy´c si˛e od ka˙zdego. Inaczej szybko strac˛e z˙ ycie, a — jak ju˙z mówiłam — mam zamiar dotrwa´c do lepszych czasów. — B˛eda˛ ci wciska´c najgorsze gówno — powiedziała. — Wiem — potakn˛ełam. — Ale postaram si˛e oddziela´c ziarno od plew. Przygladała ˛ mi si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, na koniec westchn˛eła. — Szkoda, z˙ e nie znały´smy si˛e lepiej przed tym wszystkim — oznajmiła. — Prawdziwa nawiedzona córka kaznodziei. Je˙zeli dalej chcesz udawa´c m˛ez˙ czyzn˛e, mog˛e obcia´ ˛c ci włosy.
142
PONIEDZIAŁEK, 2 SIERPNIA 2027 (zapiski z NIEDZIELI, 8 SIERPNIA) Wyruszyli´smy. Dzi´s rano Zahra zaprowadziła nas do Hanning Joss, najwi˛ekszego strze˙zonego kompleksu handlowego w Robledo, gdzie mo˙zna było dosta´c wszystko, czego potrzebowali´smy na drog˛e. W Hanning jest wszystko: od delikatesów dla smakoszy po ma´sc´ na wszy, od protez do poło˙zniczych zestawów do domowych porodów; tutaj kupisz bro´n i najnowszy sprz˛et do wirtualnego odbioru: obraczki ˛ dotykowe, hełmofony, programy. Mogłabym całymi dniami chodzi´c tak mi˛edzy stoiskami, ogladaj ˛ ac ˛ towary, na które mnie nie sta´c. Pierwszy raz byłam w Hanning, nigdy w z˙ yciu nie widziałam czego´s podobnego. Szkoda, z˙ e wszyscy troje nie mogli´smy wej´sc´ do s´rodka — za ka˙zdym razem dwoje z nas musiało czeka´c na zewnatrz, ˛ pilnujac ˛ tobołków z naszym dobytkiem, mi˛edzy innymi z moim pistoletem. Hanning, jak cz˛esto zapewniali przez radio, było jednym z najbezpieczniejszych miejsc w mie´scie. Je´sli komu´s nie podobały si˛e te wszystkie tresowane, w˛eszace ˛ psy, wykrywacze metalu, zakazy wnoszenia własnych pakunków tudzie˙z uzbrojeni stra˙znicy gotowi robi´c rewizj˛e osobista˛ ka˙zdemu wchodzacemu ˛ czy wychodzacemu, ˛ kto tylko wydał si˛e im podejrzany, pozostawało mu jedynie robi´c zakupy gdzie indziej. Pomimo to wszystko, gigantyczny sklep był pełen klientów, którzy ch˛etnie znosili niedogodno´sci, godzili si˛e na naruszenie prywatno´sci, byle tylko kupi´c w spokoju wszystkie potrzebne rzeczy. Szcz˛es´liwie omin˛eła mnie rewizja osobista — musiałam tylko dowie´sc´ , z˙ e nie jestem społecznym wyrzutkiem. — Poka˙z pieniadze ˛ albo szton Hanning — za˙zadał ˛ uzbrojony wartownik przy masywnej bramie. Przera˙zona, z˙ e b˛edzie chciał przywłaszczy´c sobie gotówk˛e, pokazałam mu odliczone na zakupy banknoty. Kiwnał ˛ głowa,˛ nawet ich nie dotykajac. ˛ Na pewno oboje byli´smy obserwowani i zarejestrowano ka˙zdy nasz gest. Centrum handlowe, które tak dba o bezpiecze´nstwo, na pewno pilnuje, aby jego stra˙z nie okradała klienteli. — Kupuj w spokoju — powiedział stra˙znik bez cienia u´smiechu. Wzi˛ełam sól, mała˛ tubk˛e miodu i najta´nszy susz: owies, owoce, orzechy, fasolowa˛ maczk˛ ˛ e, soczewic˛e i troch˛e suszonej wołowiny — tyle z˙ eby´smy mogły z Zahra˛ ud´zwigna´ ˛c. Dokupiłam te˙z wody oraz par˛e niecodziennych dodatków, takich jak tabletki do oczyszczania wody (na wszelki wypadek), bloker przeciwsłoneczny, który przyda si˛e nawet mnie i Zahrze, jaki´s s´rodek przeciw ukasze˛ niom owadów i ma´sc´ , która˛ tato stosował na bóle mi˛es´ni. Wszystkiego powinno w zupełno´sci wystarczy´c. Wzi˛ełam te˙z wi˛ecej papieru toaletowego, tamponów i balsam do warg. Sprawiłam sobie nowy brulion i dwa zapasowe długopisy; do143
datkowo wykosztowałam si˛e na zapas amunicji do czterdziestkipiatki. ˛ Od razu lepiej si˛e poczułam. Nabyłam te˙z trzy tanie, uniwersalne s´piwory: ulubione posłanie co zasobniejszych bezdomnych, słu˙zace ˛ te˙z za pojemne i wytrzymałe worki. Mnóstwo ludzi w tym kraju zarabiało lub kradło z˙ ywno´sc´ i wod˛e, ale nie mogło pozwoli´c sobie na wynaj˛ecie cho´cby polowego łó˙zka. Sypiali albo wprost na ulicy, albo w prowizorycznych chałupach — lecz je´sli tylko było ich sta´c, zaopatrywali si˛e w s´piwory, aby nie kła´sc´ si˛e na gołej ziemi. Za dnia s´piworów dajacych ˛ si˛e składa´c i zapina´c jak worki u˙zywano jako plecaków. Lekki, lecz trudno dracy ˛ si˛e materiał potrafił wytrzyma´c najwi˛eksza˛ poniewierk˛e. Zapewniał ciepło, nawet gdy przyszło spa´c na betonie. Był bardzo po˙zyteczny — za cienki jednak, by nazwa´c go wygodnym. Curtis i ja kochali´smy si˛e na legowisku z paru takich s´piworów.Kupiłam jeszcze trzy za du˙ze kurtki z tego samego co s´piwory cienkiego i przepuszczajacego ˛ powietrze sztucznego włókna. Powinno wystarczy´c, z˙ eby´smy nie marzli nocami. B˛edzie przecie˙z coraz chłodniej, im dalej na północ. Kurtki wygladaj ˛ a˛ brzydko i tandetnie, ale to dobrze. Mo˙ze nikt si˛e nie połaszczy, z˙ eby je ukra´sc´ . Wydałam cała˛ sum˛e, jaka˛ spakowałam do mojego ratunkowego plecaka. Postanowiłam nie tyka´c gotówki wygrzebanej pod cytrynowcem, która˛ zda˙ ˛zyłam ju˙z podzieli´c na połówki i wetkna´ ˛c w dwie skarpetki po tacie. Nosiłam je przypi˛ete po wewn˛etrznej stronie d˙zinsów, niewidoczne dla oczu i niedost˛epne dla łap kieszonkowców. Nie jest to nadzwyczaj wielka kwota, lecz i tak wi˛eksza, ni˙z kiedykolwiek miałam — nikt nie mógłby si˛e spodziewa´c, z˙ e mam tyle pieni˛edzy. Przepakowałam ja˛ w s´wie˙za˛ foli˛e i przyczepiłam do spodni w sobot˛e w nocy, gdy sko´nczyłam pisa´c, ale wcia˙ ˛z nie mogłam przesta´c my´sle´c o przeszło´sci, przypomina´c sobie tego, co zaszło, wiedzac ˛ jednocze´snie, z˙ e przecie˙z niczego ju˙z nie zmieni˛e. W pewnej chwili przypomniał mi si˛e moment, kiedy znalazłam tamten pakiet z pieni˛edzmi; wspomnienie było tak realne, z˙ e niemal znów poczułam, jak razem z gar´scia˛ ziemi upychałam pakiet do plecaka. Ogarn˛eła mnie jaka´s nerwowa energia, pod której wpływem zacz˛ełam dygota´c. R˛ece dr˙zały mi tak, z˙ e z trudem w ciemno´sci mogłam znale´zc´ paczuszk˛e. Postanowiłam, z˙ e ka˙zdy mój ruch b˛edzie c´ wiczeniem w koncentracji: najpierw znajd˛e pieniadze, ˛ potem par˛e skarpetek i szpilki; pó´zniej podziel˛e gotówk˛e na dwie równe — na tyle, na ile zdołam po omacku — cz˛es´ci, schowam ka˙zda˛ do skarpetki i przyczepi˛e tam, gdzie sobie wymy´sliłam. Rano, kiedy wyszłam si˛e załatwi´c, sprawdziłam, jak wszystko wyglada. ˛ Naprawd˛e nie´zle si˛e spisałam. Szpilek wcale nie było wida´c po zewn˛etrznej stronie. Wpi˛ełam je wzdłu˙z szwów przy samych kostkach. Nic nie zwisało ani nie dyndało — z˙ adnej fuszerki. Zniosłam swoje liczne sprawunki na parter dawnego wielopoziomowego parkingu, gdzie obecnie funkcjonował cz˛es´ciowo strze˙zony pchli targ. Masa rzeczy wygrzebanych z pogorzelisk i s´mietników trafia ostatecznie tutaj. Panuje zasada, 144
z˙ e je´sli kupiłe´s co´s w centrum, masz prawo sprzeda´c tu towar o mniej wi˛ecej przybli˙zonej warto´sci. Twój paragon, z kodem i data,˛ jest jednocze´snie zezwoleniem na handel. Po targowej kondygnacji tak˙ze chodziły patrole, jednak bardziej po to, by sprawdza´c paragony-zezwolenia, ani˙zeli pilnowa´c czyjegokolwiek bezpiecze´nstwa. Mimo wszystko — i tak było tu bezpieczniej ni˙z na ulicy. Harry i Zahra siedzieli na naszych tobołkach. Zahra czekała na paragon-zezwolenie, a Harry dopiero na wej´scie do s´rodka. Odpoczywali oparci o s´cian˛e budynku w odosobnionym miejscu z dala i od ulicy, i od najwi˛ekszego tłumu handlarzy i kupujacych. ˛ Oddałam Zahrze kwit, po czym zaj˛ełam si˛e segregowaniem i pakowaniem nowego nabytku. Jak tylko oboje z Harrym zrobia˛ swoje zakupy i mo˙ze co´s sprzedadza,˛ ruszamy w drog˛e.
***
Dotarli´smy do autostrady numer sto osiemna´scie i odbili´smy na zachód. Potem skr˛ecili´smy w drog˛e numer dwadzie´scia trzy, nia˛ z kolei dojdziemy do mi˛edzystanowej autostrady numer sto jeden, która prowadzi do wybrze˙za w kierunku Oregonu. Stali´smy si˛e czastk ˛ a˛ szerokiej ludzkiej rzeki, płynacej ˛ autostrada˛ na zachód. Zaledwie garstka parła pod prad ˛ — na wschód, w stron˛e gór i pustyni. A dokad ˛ zmierzali ci idacy ˛ na zachód? Do jakiego´s konkretnego celu podró˙zy czy po prostu byle dalej stad? ˛ Widzieli´smy te˙z kilka ci˛ez˙ arówek, przemieszczajacych ˛ si˛e przewa˙znie noca,˛ roje rowerów i elektrycznych motorynek, a tak˙ze dwa samochody osobowe. Wszelkie pojazdy przemykały obok nas zewn˛etrznymi pasami, majac ˛ całe mnóstwo miejsca. Pieszym bezpieczniej trzyma´c si˛e lewego pasa, z dala od wjazdów i zjazdów. Co prawda prawo Kalifornii zakazuje poruszania si˛e pieszo po autostradach, ale przecie˙z to całkiem archaiczne przepisy. Ka˙zdy piechur musi pr˛edzej czy pó´zniej wej´sc´ na autostrad˛e. Drogi szybkiego ruchu to najbardziej bezpo´srednie połaczenia ˛ mi˛edzy miastami i kwartałami miast. Tato cz˛esto podró˙zował autostradami pieszo lub rowerem. Na poboczu wzdłu˙z nich, w szopach, szałasach albo pod gołym niebem, z˙ yje i koczuje sporo prostytutek i handlarzy woda,˛ jedzeniem oraz innymi artykułami pierwszej potrzeby. Z pewno´scia˛ nie brakuje te˙z z˙ ebraków, złodziei i morderców. Pierwszy raz w˛edruj˛e autostrada.˛ Przera˙zajace, ˛ ale w jaki´s sposób fascynujace ˛ prze˙zycie. Pod wieloma wzgl˛edami sceneria przypomina mi chi´nska˛ ulic˛e z połowy dwudziestego wieku, która˛ widziałam na starym filmie: mrowie Chi´nczyków, pieszo, na rowerach — taszczacych, ˛ ciagn ˛ acych, ˛ pchajacych ˛ najprzeró˙zniejsze baga˙ze. Tyle z˙ e masa na szosie jest bardziej ró˙znorodna: ida˛ biali i czarni, 145
Azjaci i Latynosi; całymi rodzinami, z małymi dzie´cmi niesionymi na barana albo usadzonymi jak na grz˛edzie w´sród dobytku na wózkach i wozach, w koszach rowerowych, niektóre umieszczone obok starych ludzi lub kalek. Reszta starych, chorych i inwalidów ku´stykała byle do przodu, wspierajac ˛ si˛e na laskach i na ramionach sprawniejszych towarzyszy w˛edrówki. Wielu piechurów miało no˙ze w pochwach, karabiny, do tego oczywi´scie bro´n krótka˛ w umocowanych dobrze na widoku kaburach. Przeje˙zd˙zajacy ˛ od czasu do czasu gliniarze nie zaszczycali tłumu nawet cieniem uwagi. Dzieciarnia płakała, dokazywała, czasem przykucała na jezdni: słowem, robiła najprzeró˙zniejsze rzeczy. Tylko prawie nikt nie jadł mi˛edzy postojami. Widziałam, jak par˛e osób popija co´s ukradkiem z termosów. Robili to tak jak co´s wstydliwego — albo niebezpiecznego. Idaca ˛ obok nas kobieta przewróciła si˛e. Nie odebrałam z˙ adnego bólu; poczułam jedynie, jak uginaja˛ si˛e pod nia˛ kolana. Starczyło, bym si˛e potkn˛eła, jednak nie upadłam. Kobieta odsiedziała par˛e sekund w tym samym miejscu, gdzie klapn˛eła, nast˛epnie szybko d´zwign˛eła si˛e na nogi i gnac ˛ si˛e do ziemi pod wielgachnym tobołem, poczłapała dalej. Prawie wszyscy byli brudni. Toboły, torby, plecaki — wszystko lepiło si˛e od brudu. Ludzie s´mierdzieli. Po noclegu na betonie w popiele i piachu, bez kapieli ˛ od trzech dni — doprawdy, nasza trójka nie ró˙zniła si˛e od innych. Tylko nasze s´piwory zdradzały, z˙ e idziemy dopiero od niedawna albo przynajmniej mo˙zemy mie´c co´s, co warto ukra´sc´ . Trzeba było usmarowa´c je troch˛e przed droga.˛ Zajmiemy si˛e tym wieczorem. Dopilnuj˛e tego. Zauwa˙zyłam te˙z paru młodych chłopaków — szczupłych, o szybkich ruchach. Niektórzy byli u´swinieni jak wi˛ekszo´sc´ , inni jednak ani troch˛e. Tacy jak Keith. Dzisiejsi Keithowie. Niepokoili mnie ci, którzy nie mieli przy sobie zbyt wiele rzeczy. Byli tacy, którzy nie´sli tylko bro´n. Drapie˙zcy. Cały czas strzelali oczami dokoła, przygladali ˛ si˛e ludziom, a ludzie umykali wzrokiem w bok. Post˛epowałam tak samo. Z zadowoleniem zobaczyłam, z˙ e Harry i Zahra te˙z tak robia.˛ Nie szukali´smy kłopotów. Je´sli si˛e pojawia,˛ mam nadziej˛e, z˙ e pozb˛edziemy si˛e ich i pójdziemy dalej. Pistolet z pełnym magazynkiem niosłam teraz w kaburze tylko w połowie zakrytej koszula.˛ Harry sprawił sobie nó˙z. To, co zda˙ ˛zył drapna´ ˛c, kiedy uciekał z płonacego ˛ domu, nie wystarczyło na pukawk˛e. Wła´sciwie mogłabym dokupi´c drugi pistolet, ale poszłoby na to za du˙zo pieni˛edzy, a czekał nas szmat drogi. Za przehandlowane buty Zahra te˙z kupiła sobie nó˙z oraz par˛e rzeczy osobistych. Nie wzi˛ełam od niej mojej działki z tej sumy. Jej równie˙z przyda si˛e par˛e dolarów w kieszeni. Mam nadziej˛e, z˙ e gdyby´smy musieli wyciagn ˛ a´ ˛c no˙ze, oboje b˛eda˛ w stanie zabi´c. Ja chyba bym mogła — w obronie przed bólem. Jak oni to przyjma? ˛
146
Zasługuja,˛ z˙ eby im powiedzie´c, z˙ e jestem wra˙zliwcem. Powinni si˛e dowiedzie´c, dla własnego bezpiecze´nstwa. Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Hiperempatia to upo´sledzenie, wstydliwa tajemnica. Kto´s, kto ja˛ pozna, mo˙ze mnie bez specjalnego wysiłku skrzywdzi´c, obezwładni´c, zdradzi´c. Nie powiem im. Jeszcze nie. Wiem: przyjdzie pora, z˙ e b˛ed˛e musiała, ale jeszcze nie teraz. Jeste´smy razem, ale jeszcze nie sprawdzili´smy si˛e jako grupa. Ani ˙ Harry, ani ja nie znamy zbyt dobrze Zahry — podobnie jak ona nas. Zadne z nas nie ma poj˛ecia, jak zachowa si˛e reszta w obliczu jakiego´s wyzwania. Mo˙ze wystarczy byle rasistowska nagonka, aby nas rozdzieli´c. Chciałabym móc im ufa´c. Lubi˛e ich, poza tym. . . sa˛ z tego samego, spalonego sasiedztwa. ˛ Jednak potrzeba mi troch˛e czasu, zanim si˛e zdecyduj˛e. To nie przelewki zda´c si˛e bez reszty na innych ludzi. — Dobrze si˛e czujesz? — spytała Zahra. Skin˛ełam głowa.˛ — Bo wygladasz ˛ podle. W dodatku cały czas masz taka˛ cholernie pokerowa˛ min˛e. . . — Po prostu my´sl˛e — odpowiedziałam. — Przyznasz, z˙ e jest o czym. Westchn˛eła prawie ze s´wistem. — Ano tak. Wiem. Ale miej oczy otwarte. Za bardzo zatoniesz w my´slach i ockniesz si˛e bez rzeczy. Na autostradzie nietrudno te˙z straci´c z˙ ycie.
XVI
Nasiona Ziemi Rzucone na nowy grunt Musza˛ wpierw poja´ ˛c, ˙ nic nie wiedza.˛ . . Ze ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
PONIEDZIAŁEK, 2 SIERPNIA 2027 (ciag ˛ dalszy zapisków z 8 SIERPNIA) Oto najwa˙zniejsze rzeczy, jakich si˛e dzisiaj nauczyłam: Chodzenie mo˙ze sprawia´c ból. Dotychczas nie miałam okazji tak si˛e nachodzi´c, by si˛e o tym przekona´c, za to teraz ju˙z wiem. Bola˛ nie tylko p˛echerze i otarte stopy, z czasem zaczyna bole´c wszystko. Moje plecy i ramiona chyba ch˛etnie zdezerterowałyby i przeniosły si˛e do innego ciała. Ulg˛e przynosi jedynie odpoczynek. Mimo z˙ e dzi´s ruszyli´smy pó´znym rankiem, i tak nie obyło si˛e bez dwóch postojów. Za ka˙zdym razem schodzili´smy z autostrady mi˛edzy pagórki albo zaro´sla i przysiadali´smy, aby napi´c si˛e wody i podje´sc´ troch˛e orzechów i suszonych owoców. Potem maszerowali´smy dalej. Dni sa˛ długie o tej porze roku. Zahra powiedziała nam, z˙ e ssac ˛ cały dzie´n pestk˛e s´liwki czy moreli, nie czuje si˛e takiego pragnienia. — Czasem, jak byłam mała, wkładałam do buzi mały kamyk. Byle troch˛e lepiej si˛e poczu´c, bo to tylko takie oszuka´nstwo. Je´sli dłu˙zszy czas nie pijesz dosy´c wody, niewa˙zne, jak si˛e czujesz: i tak umierasz. Po pierwszym przystanku wszyscy troje szli´smy, mi˛edlac ˛ w ustach pestki, i rzeczywi´scie poczuli´smy si˛e nieco s´wie˙zsi. Wod˛e pili´smy tylko na postojach na wzgórzach. Tak jest bezpieczniej. Bezpieczniej te˙z obozowa´c, nie rozpalajac ˛ ogniska. Mimo to dzi´s wieczorem oczy´scili´smy kawałek ziemi, wykopali´smy dołek na stoku i rozniecili´smy w nim małe ognisko, w którym upiekli´smy troch˛e mojego z˙ oł˛edziowego chlebka razem z owocami i orzechami. Smakował nam bardzo, ale niedługo si˛e sko´nczy i b˛edzie 148
trzeba zacza´ ˛c przejada´c fasol˛e, mak˛ ˛ e kukurydziana˛ i owies — drogie sklepowe ˙ produkty. Zoł˛edzie to jedzenie domowe — a domu ju˙z nie ma. Prawo zabrania palenia ognisk, ale wieczorami wsz˛edzie wida´c, jak migocza˛ na wzgórzach. Wszystko jest takie suchutkie, z˙ e istnieje powa˙zne zagro˙zenie, i˙z od iskry mo˙ze si˛e rozprzestrzeni´c i strawi´c jedna˛ czy dwie osady. Takie przypadki naprawd˛e si˛e zdarzaja.˛ Jednak ludzie bez dachu nad głowa˛ zawsze b˛eda˛ pali´c ogniska. Nawet tacy jak my, którzy wiedza,˛ co to po˙zar. Ale ognisko to otucha, to ciepły posiłek oraz iluzoryczne poczucie bezpiecze´nstwa. Przez cały czas, gdy jedli´smy, a nawet kiedy ju˙z sko´nczyli´smy, chyłkiem podchodzili do nas obcy, próbujac ˛ si˛e przyłaczy´ ˛ c. Wi˛ekszo´sc´ była nieszkodliwa i łatwo dawała si˛e spławi´c. Nie tak, jak te trzy kobiety, które koniecznie chciały si˛e ogrza´c. Czerwone sło´nce stało jeszcze całkiem wysoko nad horyzontem i wcale nie było a˙z tak chłodno. Chciały te˙z wiedzie´c, czy takim dwóm byczkom jak Harry i ja wystarcza tylko jedna jałówka. Zwa˙zywszy, jak marne miały ubrania — mo˙ze rzeczywi´scie było im zimno. Niełatwo mi jednak udawa´c m˛ez˙ czyzn˛e. — Pozwolicie mi upiec tego kartofla? — spytał staruszek, pokazujac ˛ nam zeschni˛eta˛ bulw˛e. Podarowali´smy mu szczap˛e z ogniska i odesłali´smy, skad ˛ przyszedł. Patrzyli´smy, w która˛ stron˛e odchodzi, bo je´sli gdzie´s czaili si˛e jego kompani, płonaca ˛ głownia mogła posłu˙zy´c jako bro´n albo narz˛edzie, którym kto´s chciałby rozproszy´c nasza˛ czujno´sc´ . To wariactwo z˙ y´c w taki sposób i podejrzewa´c o najgorsze starych, bezradnych ludzi. Czysty obł˛ed. Jednak trzeba trwa´c w tej paranoi, z˙ eby prze˙zy´c. Jasny gwint, Harry chciał pozwoli´c starowinie si˛e przysia´ ˛sc´ . Musiały´smy postawi´c si˛e obie z Zahra,˛ by zrozumiał, z˙ e to absolutnie wykluczone. Harry i ja przez całe z˙ ycie mieli´smy dobre jedzenie i opiek˛e. Oboje jeste´smy zdrowi, silni i lepiej wykształceni ni˙z wi˛ekszo´sc´ naszych rówie´sników. Ale tutaj reagujemy jak dwójka naiwnych głuptaków. Chcemy ufa´c ludziom. Staram si˛e zwalczy´c ten odruch. Harry jeszcze si˛e tego nie nauczył. Po odej´sciu starca zacz˛eli´smy spiera´c si˛e o to s´ciszonymi niemal do szeptu głosami. ˙ — Ka˙zdy mo˙ze okaza´c si˛e gro´zny — tłumaczyła mu Zahra. — Zeby nie wiem jak z˙ ało´snie wygladał, ˛ mo˙ze oskuba´c ci˛e do naga. Chude małe szkraby z wielkimi oczami prysna˛ z twoja˛ forsa,˛ woda˛ i jedzeniem! Sama tak robiłam. Ci, których obrobiłam, mo˙ze potem umarli, ale liczyło si˛e, z˙ e ja prze˙zyłam. Wpatrywali´smy si˛e w nia˛ oboje z Harrym. Jak mało wiedzieli´smy o jej z˙ yciu. Ale to wła´snie Harry był najbardziej niebezpiecznym znakiem zapytania w´sród nas trojga. — Jeste´s silny i pewny siebie — zwróciłam si˛e do niego. — Wydaje ci si˛e, z˙ e potrafisz da´c sobie tu rad˛e, i mo˙ze rzeczywi´scie tak jest. Ale pomy´sl, czym tutaj grozi jedno pchni˛ecie no˙zem albo złamana ko´sc´ : po czym´s takim czeka ci˛e
149
uziemienie i powolne umieranie z głodu lub zaka˙zenia. Nie ma z˙ adnej opieki lekarskiej, nie ma nic. Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby nie był pewny, czy chce mnie jeszcze zna´c. — Wi˛ec co? — zapytał. — Ka˙zdy jest winny, dopóki nie dowiedzie swojej niewinno´sci? Winny czego? I jak ma si˛e przed wami oczy´sci´c z podejrze´n? — Mam gdzie´s, czy jest winny, czy nie — oznajmiła Zahra. — Niech tylko pilnuje własnego nosa. — Harry, rozumujesz, jakby´s dalej mieszkał w sasiedztwie ˛ — perswadowałam. — Zdaje ci si˛e, z˙ e je´sli popełnisz jaki´s bład, ˛ to najwy˙zej skrzyczy ci˛e tata, złamiesz sobie palec, wybijesz zab ˛ czy co´s w tym gu´scie. Tutaj za ka˙zdy bład ˛ — wystarczy jeden — mo˙zna zapłaci´c głowa.˛ Pami˛etasz tamtego faceta? Nas te˙z to mo˙ze spotka´c. Byli´smy dzisiaj s´wiadkami rabunku. Napadni˛eto pucołowatego trzydziestopi˛ecio-, czterdziestolatka, który szedł sobie, pogryzajac ˛ orzechy z papierowej torebki. Niezbyt madre. ˛ Nagle podbiegł do niego drobny dwunasto-, góra trzynastoletni szczeniak, wyrwał orzechy i zwiał. Gdy facet patrzył za uciekajacym, ˛ dwóch dryblasów podstawiło mu nog˛e, przeci˛eło paski plecaka, po czym zdarłszy mu go z pleców, drapn˛eło w sina˛ dal. Wszystko odbyło si˛e tak szybko, z˙ e nikt nie zda˙ ˛zyłby im przeszkodzi´c — nawet gdyby chciał. Nikt nawet nie próbował. M˛ez˙ czy´znie nic si˛e nie stało. Zarobił par˛e siniaków i otar´c — zwyczajna rzecz, w sasiedztwie ˛ stale chodziłam poobijana i podrapana. Ale stracił wszystkie zapasy. Gdyby gdzie´s w okolicy czekał na niego własny dom z innymi zapasami, mógłby zapomnie´c o całej sprawie, a tak jego jedyna˛ szansa˛ na prze˙zycie b˛edzie ograbi´c kogo´s innego — je˙zeli zdoła. — Pami˛etasz? — cisn˛ełam. — Dopóki nie b˛edziemy zmuszeni, sami nie zrobimy nikomu z˙ adnej krzywdy, ale ani na chwil˛e nie wolno nam przesta´c uwa˙za´c. Nie mo˙zemy sobie pozwoli´c na taki luksus jak zaufanie do ludzi. Harry potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ciekawe, co by było, gdybym my´slał w ten sposób, kiedy s´ciagałem ˛ z Zahry tamtego faceta. — Harry, dobrze wiesz, z˙ e to nie znaczy, z˙ e nie mamy ufa´c i pomaga´c sobie — tłumaczyłam, starajac ˛ si˛e nie traci´c cierpliwo´sci. — My si˛e znamy; postanowili´smy, z˙ e b˛edziemy razem w˛edrowa´c. — Nie jestem ju˙z taki pewny, czy rzeczywi´scie tak si˛e wszyscy znamy. — Ja jestem. Zrozum: nie sta´c nas na to, by´s si˛e teraz wyłamywał. Ani nas, ani ciebie. Patrzył na mnie bez słowa. — Tu na zewnatrz ˛ masz do wyboru albo przystosowa´c si˛e do otoczenia, albo zgina´ ˛c — ciagn˛ ˛ ełam. — To oczywista prawda!
150
Tym razem spojrzał na mnie jak na osob˛e całkiem obca.˛ Nie uciekłam wzrokiem, liczac, ˛ z˙ e naprawd˛e znam go tak dobrze, jak my´slałam. Miał olej w głowie i nie brakowało mu odwagi. Po prostu buntował si˛e przeciw zmianom. — Chcesz si˛e odłaczy´ ˛ c i i´sc´ dalej własna˛ droga? ˛ — zapytała Zahra. Zwrócił na nia˛ oczy, jego spojrzenie złagodniało. — Nie — odparł. — Jasne, z˙ e nie. Ale na miło´sc´ boska,˛ nie musimy od razu zmienia´c si˛e w zwierz˛eta. — A jednak, w pewnym sensie jest to konieczne — powiedziałam. — Nale˙zymy we troje do jednego stada, a cała reszta to obcy. Je´sli stworzymy dobre stado i b˛edziemy działa´c razem, mamy szans˛e. Wszyscy wokoło te˙z nale˙za˛ do jakiego´s stada. Odchylił si˛e i oparł o głaz, po czym zdumiony skonstatował: — Przynajmniej je´sli chodzi o argumenty, wcale nie potrzebujesz udawa´c faceta. Mało brakowało, bym go waln˛eła. Mo˙ze naprawd˛e byłoby nam z Zahra˛ lepiej bez niego. Nie, bzdura. Trójka jest silniejsza od dwójki. Poza tym liczyła si˛e przyja´zn´ . Liczyła si˛e obecno´sc´ jednego prawdziwego m˛ez˙ czyzny. — Nie mów tak wi˛ecej — ostrzegłam szeptem, nachylajac ˛ si˛e do niego. — Nigdy tego nie powtarzaj. Nie my jedni biwakujemy na tych wzgórzach; nigdy nie wiesz, kto ci˛e akurat słucha. Wydasz mnie, a osłabisz sam siebie! Wreszcie do niego dotarło. — Przepraszam — rzucił. — Nie jest tu lekko — odezwała si˛e Zahra. — Ale mo˙zna da´c sobie rad˛e, dopóki jest si˛e ostro˙znym. Nawet słabsi od nas jako´s z˙ yja˛ — je˙zeli tylko nie przestaja˛ uwa˙za´c. Harry u´smiechnał ˛ si˛e blado. — Ju˙z nie cierpi˛e tego s´wiata — powiedział. — Nie jest tak z´ le, póki ludzie trzymaja˛ si˛e razem. Popatrzył na mnie, a potem znów na Zahr˛e i u´smiechajac ˛ si˛e do niej, skinał ˛ głowa.˛ W tym momencie u´swiadomiłam sobie, z˙ e musiał ja˛ lubi´c — podobała mu si˛e. W przyszło´sci mogło to by´c dla niej kłopotliwe. Była pi˛ekna˛ kobieta; ˛ ja nigdy nie b˛ed˛e pi˛ekna — co nie znaczy, z˙ e sp˛edza mi to sen z powiek. Nigdy jako´s nie narzekałam na brak powodzenia u chłopców. Ale Zahra zawsze przykuwała uwag˛e m˛ez˙ czyzn swoim wygladem. ˛ Je´sli zacznie kr˛eci´c z Harrym, mo˙ze si˛e okaza´c, z˙ e w drodze na północ prócz tobołka b˛edzie miała do d´zwigania jeszcze brzuch. Z rozmy´sla´n o tej parze wyrwało mnie szturchni˛ecie Zahry. Dwóch postawnych, kocmołuchowato wygladaj ˛ acych ˛ drabów stało nieopodal, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e nam trojgu, a w szczególno´sci jej. Podniosłam si˛e, Harry i Zahra poszli w moje s´lady, stajac ˛ po moich obu stronach. Ci dwaj podeszli naprawd˛e blisko nas. I to nie przez przypadek. Oparłam r˛ek˛e na kolbie pistoletu. 151
— Tak? — rzuciłam pytajaco. ˛ — Czego chcecie? — Niczego — odparł jeden, szczerzac ˛ z˛eby do Zahry. Obaj przebierali palcami po wielkich no˙zach, jak na razie schowanych w pochwach. Wyciagn˛ ˛ ełam pistolet. — To si˛e dobrze składa — powiedziałam. Ich u´smieszki zgasły. — Co, rozwalisz nas za to, z˙ e sobie tu stoimy? — spytał ten sam rozmowny. Odwiodłam kciukiem kurek. W razie czego zastrzel˛e tego, co gada — prowodyra, pomy´slałam. Wtedy ten drugi da dyla. Najch˛etniej ju˙z by dał. Gapił si˛e na bro´n z rozdziawiona˛ japa.˛ Prysnałby, ˛ zanim zda˙ ˛zyłabym zemdle´c. — Hej, nie chcemy kłopotów! — zawołał rozmowny, unoszac ˛ r˛ece i odst˛epujac ˛ w tył. — Tylko spoko, brachu. Nie przeszkadzałam im w odwrocie. Mo˙ze jednak madrzej ˛ było ich załatwi´c? Boj˛e si˛e wła´snie takich, którzy szukaja˛ guza i łatwych ofiar. Sam strach to chyba jednak troch˛e za mało, z˙ ebym mogła kogo´s zastrzeli´c. Wprawdzie tamtej nocy z po˙zarem zabiłam człowieka i nie przej˛ełam si˛e tym tak strasznie, ale to było co innego. Zupełnie tak samo jak z tym, co Harry mówił o kradzie˙zy. Te˙z całe z˙ ycie słyszałam: „Nie zabijaj”, lecz kiedy trzeba było, zrobiłam to. Ciekawe, co powiedziałby tato. Z drugiej strony, wła´snie on nauczył mnie strzela´c. — Lepiej bad´ ˛ zmy dzisiaj cholernie czujni podczas warty — powiedziałam. Popatrzyłam na Harry’ego i z zadowoleniem zauwa˙zyłam, z˙ e wyglada ˛ mniej wi˛ecej tak samo, jak prawdopodobnie ja przed chwila: ˛ zły i zaniepokojony. — Pilnujemy ka˙zde po trzy godziny — zwróciłam si˛e do niego. — Z twoim zegarkiem i moja˛ pukawka.˛ — Była´s gotowa to zrobi´c, prawda? — zapytał naprawd˛e powa˙znym tonem. Potakn˛ełam. — Ty nie? — Ja te˙z. Nie chciałem, ale ci go´scie wyra´znie wybrali si˛e na ubaw. To znaczy, taki w ich stylu. Zerknał ˛ na Zahr˛e. Ju˙z raz obronił ja˛ przed oprychem, nara˙zajac ˛ si˛e na bicie. Mo˙ze chocia˙z niebezpiecze´nstwo, które jej grozi, sprawi, z˙ e b˛edzie czujny. Wszystko, byleby tylko został z nami. Spojrzałam na Zahr˛e i s´ciszajac ˛ głos powiedziałam: — Nigdy nie je´zdziła´s z nami na strzelanie, dlatego musz˛e spyta´c. Umiesz si˛e z tym obchodzi´c? — Jasne. Richard nigdy mi nie pozwolił, chocia˙z puszczał z wami swoje starsze dzieci. Ale zanim mnie kupił, szło mi całkiem nie´zle. Znów ta jej mroczna przeszło´sc´ . Na moment zaj˛eła moje my´sli. Korciło mnie, z˙ eby spyta´c, ile kosztuje takie kupienie sobie dziewczyny. Sprzedała ja˛ własna matka, i to całkiem obcemu, nieznanemu m˛ez˙ czy´znie. Przecie˙z mógł okaza´c si˛e 152
zbocze´ncem, jakim´s potworem. Pomy´sle´c, z˙ e tato martwił si˛e, czy wróci niewolnictwo, na przykład za długi. Wiedział o czym´s takim? Nie, skad ˛ miałby wiedzie´c. — Znasz ten typ? — spytałam, zwalniajac ˛ bezpiecznik i podajac ˛ jej bro´n. — Do diabła, pewnie — powiedziała, ogladaj ˛ ac ˛ uwa˙znie pistolet. — Lubi˛e ten kaliber. Przyci˛ez˙ ki, za to jak wygarniesz, poło˙zy ka˙zdego. Wyj˛eła magazynek, sprawdziła, czy jest pełny, i załadowawszy go z powrotem na miejsce, oddała mi bro´n. ˙ — Załuj˛ e, z˙ e nie c´ wiczyłam razem ze wszystkimi — stwierdziła. — Zawsze chciałam. Zupełnie znienacka poczułam ukłucie t˛esknoty za spalonym sasiedztwem, ˛ przypominajace ˛ niemal fizyczny ból. Wtedy gdy tak bardzo chciałam si˛e stamtad ˛ wyrwa´c, spodziewałam si˛e — zakładałam — z˙ e si˛e zmieni, lecz z˙ e b˛edzie trwa´c. Teraz, kiedy przestało istnie´c, chwilami nie potrafiłam sobie nawet wyobrazi´c, co poczn˛e i jak prze˙zyj˛e bez niego. — Zdrzemnijcie si˛e troch˛e — zwróciłam si˛e do obojga. — Jestem zbyt podkr˛econa, z˙ eby teraz spa´c. Obejm˛e wart˛e pierwsza. — Najpierw powinni´smy nazbiera´c wi˛ecej chrustu — powiedział Harry. — Ogie´n ju˙z przygasa. — Niech si˛e wypali — zadecydowałam. — W nocy by nas zdradził, w dodatku sami gorzej widzieliby´smy okolic˛e. Ka˙zdy obcy zauwa˙zyłby nas o wiele pr˛edzej ni˙z my jego. — No to siedzimy po ciemku — oznajmił tonem niech˛etnej zgody. — Bior˛e wart˛e po tobie — dodał ju˙z na le˙zaco, ˛ podciagaj ˛ ac ˛ s´piwór i układajac ˛ poduszk˛e z reszty swoich rzeczy. Nast˛epnie machinalnie s´ciagn ˛ ał ˛ z r˛eki zegarek i podał mi. — Dostałem go od mamy — powiedział. — Mo˙zesz by´c pewny, z˙ e nic mu si˛e nie stanie — zapewniłam. Kiwnał ˛ głowa.˛ — Uwa˙zaj — dorzucił jeszcze i zamknał ˛ oczy. Zało˙zyłam zegarek, obciagn˛ ˛ ełam r˛ekaw tak, z˙ eby przez przypadek nie mo˙zna było dostrzec s´wiatełka tarczy, po czym rozsiadłam si˛e oparta wygodnie o stok pagórka i wzi˛ełam si˛e do robienia szybkich notatek. Wykorzystujac ˛ ostatki naturalnego s´wiatła, mogłam jednocze´snie pisa´c i pilnowa´c naszego biwaku. Zahra obserwowała mnie jaki´s czas, w ko´ncu dotkn˛eła mojej r˛eki. — Naucz mnie — poprosiła szeptem. Spojrzałam na nia,˛ nie rozumiejac. ˛ — Naucz mnie czyta´c i pisa´c. Zdziwiłam si˛e, a przecie˙z na dobra˛ spraw˛e nie powinnam. Skad, ˛ wiodac ˛ takie z˙ ycie, miała wzia´ ˛c czas i pieniadze ˛ na szkoł˛e? Potem, gdy kupił ja˛ Richard Moss, jej zawistne współ-˙zony te˙z nie kwapiły si˛e, aby ja˛ czegokolwiek nauczy´c.
153
— Czemu nigdy nie przyszła´s do naszej sasiedzkiej ˛ szkółki? — spytałam. — Zorganizowaliby´smy ci specjalne lekcje. — Richard mi nie pozwalał. Mówił, z˙ e jak dla niego umiem ju˙z do´sc´ . J˛ekn˛ełam. — Naucz˛e ci˛e. Jak chcesz, mo˙zemy zacza´ ˛c od rana. — Jasne. Obdarzywszy mnie niewyra´znym u´smiechem, zaj˛eła si˛e rozkładaniem s´piwora i porzadkowaniem ˛ tych paru rzeczy, które trzymała upakowane w mojej znale´znej poszewce. Nast˛epnie w´slizgn˛eła si˛e do s´piwora i umo´sciła na boku, tak by móc mnie widzie´c. — Kto by pomy´slał, z˙ e ci˛e kiedy´s polubi˛e — wyznała. — Córcia pastora, wsz˛edzie jej pełno, stale pouczajaca ˛ wszystkich, co maja˛ robi´c, bez przerwy wtykajaca ˛ w´scibski nos w nie swoje sprawy. A jednak równiacha z ciebie. Moje poczatkowe ˛ zdumienie pr˛edko przeszło w wesoło´sc´ . — Z ciebie te˙z — odparłam. — Ty te˙z mnie nie znosiła´s? — tym razem ona si˛e zdziwiła. — Co chcesz? Była´s najładniejsza˛ dziewczyna˛ w sasiedztwie. ˛ Nie przepadałam za toba.˛ Pami˛etasz, jak par˛e lat temu, kiedy uczyłam si˛e zdejmowa´c skórki i oporzadza´ ˛ c króliki, wyczyniała´s, co tylko mogła´s, z˙ ebym si˛e porzygała? — A po choler˛e chciała´s si˛e tego uczy´c? Krew, flaki i robaki. . . Pomy´slałam sobie wtedy: Patrzcie, ta znów w´scibia nos, gdzie nie powinna. Dobra, chce, to niech ma! — Musiałam si˛e przekona´c, czy b˛ed˛e do tego zdolna, czy potrafi˛e oporzadzi´ ˛ c martwe stworzenie: czy je pokroj˛e, a potem s´ciagn˛ ˛ e i wyprawi˛e skór˛e. Chciałam si˛e nauczy´c, jak to robi´c, i dowiedzie´c si˛e, czy w ogóle dam rad˛e i si˛e nie rozchoruj˛e. — Po co? — Bo przewidywałam, z˙ e kiedy´s mo˙ze mi si˛e to przyda´c. To „kiedy´s” wła´snie nadeszło. Z tego samego powodu zebrałam i spakowałam mój ratunkowy plecak, i trzymałam go tam, skad ˛ w ka˙zdej chwili mogłam szybko wyciagn ˛ a´ ˛c. — No wła´snie, zastanawiałam si˛e, jakim cudem zdołała´s tyle wynie´sc´ z domu. A ja my´slałam, z˙ e mo˙ze znalazła´s to wszystko za drugim razem, kiedy wróciła´s. Okazuje si˛e, z˙ e była´s przygotowana na nieszcz˛es´cie. Przeczuwała´s, co si˛e s´wi˛eci. — Nie — pokr˛eciłam głowa,˛ przypominajac ˛ sobie, co si˛e stało. — Czego´s takiego nikt nie mógł przewidzie´c. Ale. . . przypuszczałam, z˙ e pewnego dnia wydarzy si˛e co´s złego. Nie wiedziałam kiedy ani co. Wszystko si˛e przecie˙z pogarszało: klimat, gospodarka; rosła przest˛epczo´sc´ , i narkomania — sama dobrze wiesz. Nie wierzyłam, z˙ e ci głodni, spragnieni, brudni i obdarci biedacy z zewnatrz, ˛ bez domu i bez pracy, pozwola˛ z˙ y´c w spokoju za murem tym, którzy im musieli si˛e wydawa´c czy´sciutkimi, obro´sni˛etymi sadełkiem bogaczami. Obróciła si˛e na plecy i patrzyła w gwiazdy. 154
— Mogłam sama zauwa˙zy´c, jak si˛e rzeczy maja˛ — podj˛eła. — Człowiek miał klapki na oczach. Pot˛ez˙ ny mur. Ka˙zdy sasiad ˛ z własna˛ spluwa.˛ W nocy stra˙ze. My´slałam. . . zdawało si˛e, z˙ e jeste´smy tacy silni. Odło˙zyłam notes z długopisem i usiadłam na własnym s´piworze, kładac ˛ pod plecy moja˛ poszewk˛e z rzeczami. Nierówny tobół nie był wygodnym oparciem. To dobrze. Byłam skonana. Bolało mnie całe ciało. Troch˛e wygody, a mogłabym przysna´ ˛c. Sło´nce ju˙z prawie zaszło, a po naszym ognisku zostało tylko kilka z˙ arzacych ˛ si˛e w˛egielków. Wyj˛ełam pistolet i poło˙zyłam go sobie na kolanach. Je´sli w ogóle mi si˛e przyda, na pewno najwa˙zniejsza oka˙ze si˛e szybko´sc´ . Byli´smy za słabi, z˙ eby prze˙zy´c opieszało´sc´ czy inne głupie bł˛edy. Przesiedziałam tak trzy nu˙zace, ˛ a zarazem przera˙zajace ˛ godziny, w czasie których — cho´c mnie samej nic si˛e nie przytrafiło — słyszałam i widziałam wiele. Wzgórza roiły si˛e od ludzi; czasem na tle nieba majaczyły schodzace ˛ lub zbiegajace ˛ ze szczytów cienie. Widziałam zarówno pojedyncze sylwetki, jak i całe grupki. Dwa razy — wprawdzie do´sc´ daleko, lecz nie a˙z tak bardzo, z˙ eby nie naje´sc´ si˛e strachu — dostrzegłam psy. Cz˛esto rozlegała si˛e palba; pojedyncze wystrzały przeplatały si˛e z krótkimi szcz˛ekni˛eciami maszynowych serii. Wła´snie odgłosy automatów i psy najbardziej mnie zatrwa˙zały. Zwykły pistolet to z˙ adna bro´n przeciwko maszynowemu. A te psy mogły by´c jeszcze za głupie, aby ba´c si˛e strzelaniny. Czy reszta sfory da za wygrana,˛ je´sli zastrzel˛e dwa albo trzy kundle? Siedziałam zlana zimnym potem, t˛eskniac ˛ za murem — lub przynajmniej za paroma zapasowymi magazynkami. Tu˙z przed północa˛ obudziłam Harry’ego. Przekazujac ˛ mu bro´n i zegarek, ostrzegłam przed psami, strzelaninami i nocnymi markami myszkujacymi ˛ po okolicy — starajac ˛ si˛e, by nie na z˙ arty przejał ˛ si˛e i zaniepokoił. Chyba mi si˛e udało, bo gdy si˛e kładłam, wygladał ˛ na całkiem rozbudzonego i dostatecznie czujnego. Usn˛ełam natychmiast. Obolałym, zmordowanym mi˛es´niom twardy grunt wydawał si˛e równie dobry jak łó˙zko w mojej dawnej sypialni. Zbudził mnie krzyk. Chwil˛e pó´zniej wybuchła strzelanina: kilka pojedynczych wystrzałów, gromkich i bliskich. Harry? Zanim zda˙ ˛zyłam wygrzeba´c si˛e ze s´piwora, co´s du˙zego i ci˛ez˙ kiego zwaliło si˛e w poprzek, pozbawiajac ˛ mnie tchu. Usiłowałam zepchna´ ˛c z siebie brzemi˛e, wiedzac ˛ ju˙z, z˙ e to człowiek — nieprzytomny lub martwy. Pchajac, ˛ trafiłam na g˛esta˛ brod˛e i długie włosy; to był m˛ez˙ czyzna, lecz obcy — nie Harry. Tu˙z obok usłyszałam odgłosy szarpaniny. Kto´s sapał i zadawał ciosy. Bili si˛e. Teraz dostrzegłam ich w ciemno´sci — dwie postacie, zmagajace ˛ si˛e na ziemi. W tej na spodzie rozpoznałam Harry’ego. Walczył o pistolet i wyra´znie przegrywał. Wylot lufy coraz bardziej przesuwał si˛e w jego stron˛e.
155
To si˛e nie mo˙ze sta´c. Nie damy rady bez broni i bez Harry’ego. Podniosłam niewielki odprysk granitowej skały z dziury na ognisko i zaciskajac ˛ z˛eby, z całej siły spu´sciłam go na potylic˛e intruza. Poleciałam z nóg. Nie był to najwi˛ekszy ból, jaki w z˙ yciu współodczuwałam, ale zwalił mnie z nóg. Po tym jednym ciosie sama byłam do niczego. Chyba na jaki´s czas straciłam przytomno´sc´ . Potem skad´ ˛ s wzi˛eła si˛e Zahra, obmacujac ˛ mnie, próbowała si˛e zorientowa´c co mi si˛e stało. Naturalnie nie natrafiła na s´lad z˙ adnej rany. Usiadłam prosto, op˛edzajac ˛ si˛e przed nia,˛ i zobaczyłam, z˙ e Harry te˙z jest obok. — Nie z˙ yja? ˛ — spytałam. — Mniejsza o nich — odpowiedział. — Mów, co z toba? ˛ Wstałam, chwiejac ˛ si˛e jeszcze pod wpływem resztek pouderzeniowego wstrzasu. ˛ Mdliło mnie, miałam zawroty i bóle głowy. Podobnie czułam si˛e par˛e dni temu przez Harry’ego i oboje doszli´smy do siebie. Czy to znaczy, z˙ e napastnik, którego waln˛ełam, te˙z si˛e ocknie? ˙ Sprawdziłam go. Zył: le˙zał bez zmysłów, nieczuły na z˙ aden ból. To tylko ja cierpiałam przez urazy wywołane ciosem, który sama zadałam. — Jeden jest załatwiony na amen — odezwał si˛e Harry. — A ten. . . Rozwaliła´s mu czerep. Nie wiem, jakim cudem jeszcze oddycha. — Nie — szepn˛ełam do siebie. — Tylko nie to. Daj mi pistolet — zwróciłam si˛e do Harry’ego. — Po co? — chciał wiedzie´c. Namacałam palcami zakrwawiony tył głowy, zgnieciony na mi˛ekka˛ miazg˛e. Harry miał racj˛e. Facet powinien ju˙z nie z˙ y´c. — Oddaj pistolet — powtórzyłam, wyciagaj ˛ ac ˛ umazana˛ we krwi r˛ek˛e. — Chyba z˙ e sam to zrobisz. — Nie mów, z˙ e go dobijesz. Nie mo˙zesz tak po prostu. . . — Mam nadziej˛e, z˙ e ty te˙z mógłby´s zrobi´c to samo ze mna,˛ gdybym znalazła si˛e na tym pustkowiu w takim stanie, bez szans na jakakolwiek ˛ pomoc medyczna.˛ Mamy do wyboru albo go zastrzeli´c, albo zostawi´c z˙ ywego. Według ciebie, jak długo b˛edzie dogorywał? — Mo˙ze prze˙zyje. Ruszyłam do mojego plecaka, powstrzymujac ˛ mdło´sci. Wyciagn ˛ awszy ˛ plecak spod trupa, si˛egn˛ełam po omacku do s´rodka i grzebałam, a˙z znalazłam nó˙z. Solidne, mocne ostrze. Otworzyłam je, a potem poder˙zn˛ełam nim gardło nieprzytomnego napastnika, Dopiero gdy przestała wypływa´c krew, odzyskałam poczucie bezpiecze´nstwa. Serce m˛ez˙ czyzny wypompowywało z niego z˙ ycie, które wsiakało ˛ prosto w gleb˛e. Mo˙ze nie odzyska ju˙z przytomno´sci i oszcz˛edzi mi m˛eki agonii. Naturalnie moje poczucie bezpiecze´nstwa było złudne. Mo˙zliwe, z˙ e zaraz opu´sci mnie dwoje ostatnich ludzi, których znałam z mego dawnego z˙ ycia. Z pew156
no´scia˛ to, co zrobiłam, wstrzasn˛ ˛ eło nimi i przej˛eło ich zgroza.˛ Nie miałabym im za złe, gdyby chcieli odej´sc´ . — Rozbierzcie ich — zarzadziłam. ˛ — We´zmiemy, co si˛e przyda, a potem zniesiemy ich na dół w zaro´sla d˛ebiny: tam gdzie zbierali´smy chrust. Obszukałam tego, którego zabiłam; w kieszeni spodni znalazłam niewielka˛ sum˛e pieni˛edzy, nast˛epnie wi˛eksza,˛ schowana˛ w prawej skarpetce — poza tym: zapałki, paczk˛e migdałów, paczk˛e suszonego mi˛esa i pudełko fioletowych, okra˛ głych i małych pigułek. Nie miał przy sobie no˙za ani w ogóle z˙ adnej innej broni. Tak jak my´slałam to nie byli tamci dwaj, którzy namierzali nas wcze´sniej wieczorem. Tamci nie mieli takich długich plerez. Wsun˛ełam pigułki do tej samej kieszeni, skad ˛ je wyj˛ełam. Reszt˛e rzeczy zatrzymałam. Za t˛e gotówk˛e troch˛e po˙zyjemy. Co do jedzenia, nie wiadomo, czy jeszcze si˛e nadawało. Zdecyduj˛e za dnia, kiedy b˛ed˛e mogła wszystko obejrze´c. Zerkn˛ełam w bok, aby zobaczy´c, co robia˛ Harry i Zahra. Z ulga˛ skonstatowałam, z˙ e rozbieraja˛ drugie ciało. Harry obrócił je tak, by Zahrze wygodniej było przetrzasa´ ˛ c ubranie, buty ze skarpetkami i włosy. Była jeszcze bardziej skrupulatna ni˙z ja. Bez s´ladu wzburzenia czy nerwowo´sci s´ciagn˛ ˛ eła z trupa ciuchy, obmacujac ˛ wszystkie wytłuszczone kieszenie, szwy i brzegi. Wygladała, ˛ jakby robiła to nie pierwszy raz. — Forsa, z˙ arcie i nó˙z — wyszeptała na koniec. — Mój nie miał no˙za — poinformowałam, kucajac ˛ przy nich. — Harry, co. . . — Miał — przerwał mi szeptem. — Wyciagn ˛ ał ˛ go, kiedy krzyknałem, ˛ z˙ eby si˛e zatrzymali. Musi gdzie´s le˙ze´c na ziemi. Bierzmy ich do tego lasku. — Zrobimy to we dwoje — powiedziałam. — Zahra we´zmie pistolet. B˛edzie nas osłaniała. Harry tym razem bez cienia protestu oddał bro´n. Przedtem gdy go o nia˛ prosiłam, nie zrobił nawet ruchu — ale to było co innego. Wrzucili´smy trupy w d˛ebin˛e i obło˙zyli´smy le´snym poszyciem. Nast˛epnie butami nagarn˛eli´smy piach na cała˛ krew, jaka˛ zdołali´smy dojrze´c, i zasypali´smy plam˛e moczu. To jeszcze za mało. Jednomy´slnie zgodzili´smy si˛e, z˙ e trzeba przenie´sc´ nasz obóz. Wystarczyło po prostu zwina´ ˛c toboły i s´piwory i przetaszczy´c wszystko za nast˛epny niski grzbiet, gdzie nie b˛edzie nas wida´c z miejsca poprzedniego biwaku. Obozujac ˛ na wzgórzu, mi˛edzy dwoma spo´sród licznych niewysokich i z˙ ebrowatych grzbietów, było si˛e prawie jak w zaciszu wielkiego, odgrodzonego trzema s´cianami pokoju, tyle z˙ e bez dachu. I chocia˙z z innych wierzchołków i grani ka˙zdy mógł nas spostrzec, i tak czuli´smy si˛e tu bezpieczniej ni˙z na którym´s z grzbietów. Wybrali´smy miejsce mi˛edzy grzbietami, rozło˙zyli´smy si˛e i przez pewien czas siedzieli´smy bez słowa. Czułam, z˙ e w jakim´s sensie zostałam wykluczona. Wiedziałam, z˙ e musz˛e co´s powiedzie´c, lecz bałam si˛e, z˙ e z˙ adne tłumaczenie na nic si˛e nie zda. Prawdopodobnie mnie porzuca.˛ Ze wstr˛etu, strachu, nieufno´sci — 157
moga˛ postanowi´c, z˙ e nie chca˛ dalej ze mna˛ w˛edrowa´c. Najlepiej postara´c si˛e ich uprzedzi´c. — Chc˛e wam opowiedzie´c co´s o sobie — zacz˛ełam. — Nie wiem, czy wtedy lepiej mnie zrozumiecie, ale musz˛e spróbowa´c. Macie prawo wiedzie´c. Cichym szeptem opowiedziałam im o mojej matce — tej biologicznej — i o hiperempatii. Gdy sko´nczyłam, zapadło długie milczenie. Pierwsza odezwała si˛e Zahra — tak nagle, z˙ e a˙z podskoczyłam na d´zwi˛ek jej mi˛ekkiego głosu: — Wi˛ec kiedy rabn˛ ˛ eła´s tamtego go´scia, to było tak, jakby´s waln˛eła sama˛ siebie. — Niezupełnie — wyja´sniłam. — Odbierałam tylko jego ból. Ciału nic si˛e nie stało. — Ale czuła´s si˛e, jakby´s sama dostała? Skin˛ełam głowa.˛ — Mniej wi˛ecej. Za to kiedy byłam mała i zraniłam jakie´s inne dziecko albo widziałam, jak samo si˛e zraniło, krwawiłam razem z nim. Na szcz˛es´cie ju˙z od paru lat mi si˛e to nie zdarza. — Ale jak kto´s jest nieprzytomny albo nie z˙ yje, nie czujesz nic? — Wtedy nie. — To tłumaczy, jak mogła´s wyko´nczy´c tamtego faceta. — Zabiłam go, bo był dla nas zagro˙zeniem. Dla mnie szczególnie, ale dla was te˙z. Zreszta˛ co mieli´smy z nim zrobi´c? Porzuci´c na z˙ er dla much, mrówek i psów? Mo˙ze ty by´s na to poszła, ale czy Harry te˙z? A mo˙ze mieli´smy przy nim zosta´c? Ciekawe, jak długo? I po co? Odwa˙zyliby´smy si˛e poszuka´c jakiego´s gliniarza i spróbowali zgłosi´c mu, z˙ e widzieli´smy rannego faceta, tak by samemu nie by´c w to zamieszanym? Gliny nie grzesza˛ łatwowierno´scia.˛ Na pewno by nas sprawdzili, przypi˛eliby si˛e do nas i kto wie, mo˙ze nawet oskar˙zyli o napa´sc´ na tego go´scia i zabójstwo jego kompana. Obróciłam si˛e, chcac ˛ spojrze´c na Harry’ego, który siedział, nie powiedziawszy dotad ˛ ani słowa. — Co ty by´s zrobił? — zapytałam. — Nie wiem — odezwał si˛e tonem szorstkim i pełnym dezaprobaty. — Ale na pewno nie to co ty. — Wcale bym ci˛e o to nie prosiła. I nie prosiłam. Ale wierz mi, Harry: je´sli b˛ed˛e musiała, nast˛epnym razem zrobi˛e to samo. Wła´snie dlatego opowiadam wam to wszystko — dodałam, zerkajac ˛ na Zahr˛e. — Wybaczcie, z˙ e nie przyznałam si˛e wcze´sniej. Przez cały czas zdawałam sobie spraw˛e, z˙ e powinnam, jednak niełatwo o tym mówi´c. . . prawd˛e powiedziawszy, cholernie trudno. Nigdy przedtem nikomu si˛e z tego nie zwierzałam. A teraz. . . — wzi˛ełam gł˛eboki wdech. — Teraz decyzja nale˙zy do was. — Co przez to rozumiesz? — spytał z naciskiem Harry. 158
Spojrzałam na niego, z˙ ałujac, ˛ z˙ e nie widz˛e wyrazu jego twarzy na tyle dobrze, by rozpozna´c, czy pyta powa˙znie. Nie wierzyłam, z˙ e nie rozumie. Postanowiłam zignorowa´c to pytanie. — Co ty na to? — zwróciłam oczy na Zahr˛e. Oboje milczeli przez jaka´ ˛s minut˛e. Potem Zahra zacz˛eła mówi´c. Tym swoim aksamitnym głosem wygadywała takie okropne, takie straszne rzeczy. Po chwili nie byłam ju˙z pewna, czy pami˛eta, z˙ e zwraca si˛e do nas. — Moja mama te˙z brała narkotyki. Cholera, jak mnie urodziła, wszystkie matki c´ pały — i puszczały si˛e, z˙ eby zarobi´c na towar. Bez przerwy rodziły dzieciaki, a potem przekr˛ecały si˛e i porzucały je jak s´mieci. Zreszta˛ wi˛ekszo´sc´ dzieciarni te˙z umierała: od prochów, z niedo˙zywienia, przez jaki´s wypadek, zostawiona samym sobie bez z˙ adnej opieki. . . albo od chorób. Wszystkie stale chorowały. Niektóre ju˙z rodziły si˛e chore. Wrzodzianki na całym ciele, wielkie gule pod oczami, to znaczy guzy; jedne nie miały nóg, innymi rzucały jakie´s tam ataki, jeszcze inne nie mogły normalnie oddycha´c. Wszelkie mo˙zliwe choróbska. A i z tych, co prze˙zyły, połowa była t˛epa jak młot. Niczego si˛e nie uczyły — dziewi˛ecio-, dziesi˛eciolatki siedzace ˛ tylko na dupsku i kiwajace ˛ si˛e w przód i w tył, moczace ˛ si˛e w gacie, ze s´lina˛ lecac ˛ a˛ z g˛eby. Pełno było takich. Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e i przytrzymała. — Mnie wydajesz si˛e normalna, Lauren, naprawd˛e nie masz si˛e czym przejmowa´c. Dla mnóstwa niemowlaków to zasrane paracetco było jak mleko matki. Jak to si˛e stało, z˙ e nie poznałam si˛e na tej dziewczynie w sasiedztwie? ˛ Obj˛ełam ja.˛ Z poczatku ˛ zdziwiona, po chwili odwzajemniła mój u´scisk. Popatrzyły´smy obie na Harry’ego. Siedział bez ruchu, obok, a jednak daleko od nas — daleko ode mnie. — Co by´s zrobiła — odezwał si˛e — gdyby miał tylko złamana˛ r˛ek˛e czy nog˛e? J˛ekn˛ełam, na my´sl o bólu. O tym, jak bola˛ złamane ko´sci, wiedziałam wi˛ecej, ni˙z chciałam. — Chyba pozwoliłabym mu odej´sc´ — powiedziałam, cho´c wiedziałam, z˙ e od razu bym tego z˙ ałowała. Jeszcze długo, długo potem ogladałabym ˛ si˛e za siebie przez rami˛e. — Nie zabiłaby´s go, z˙ eby unikna´ ˛c bólu? — W sasiedztwie ˛ jako´s nie zdarzyło mi si˛e nikogo zabi´c, z˙ eby nie czu´c bólu. — Ale obcego. . . — Ju˙z powiedziałam, co bym zrobiła. — A gdybym ja złamał r˛ek˛e? — Pewnie nie stałabym si˛e dla ciebie oparciem, bo mnie te˙z by bolała r˛eka. Ale razem zostałyby nam dwie zdrowe. Westchn˛ełam.
159
— Wyrastali´smy razem, Harry — podj˛ełam. — Przecie˙z mnie znasz. Wiesz, jakim jestem człowiekiem. Mogłoby si˛e zdarzy´c, z˙ e ci˛e zawiod˛e, ale póki jestem w stanie sama sobie pomóc, nie mogłabym ci˛e zdradzi´c. — Do tej pory rzeczywi´scie my´slałem, z˙ e ci˛e znam. Uj˛ełam jego dłonie, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e białym, du˙zym i topornym palcom. Wiedziałam, z˙ e drzemie w nich wielka siła — mimo to nigdy nie widziałam, by u˙zywał jej po to, aby zn˛eca´c si˛e nad kim´s. Kto jak kto, ale Harry zasługiwał, bym zadała sobie troch˛e trudu. — Nikt nie jest taki, jaki nam si˛e wydaje — oznajmiłam. — Musieliby´smy by´c jasnowidzami. A jednak dotad ˛ mi ufałe´s, tak samo jak ja tobie. Bez namysłu powierzyłam ci swoje z˙ ycie. Wi˛ec słucham: co zamierzasz zrobi´c? Zostawi mnie od razu z powodu mojej niepewnej „ułomno´sci” — zamiast ryzykowa´c, z˙ e którego´s dnia to ja go opuszcz˛e przez jaka´ ˛s bzdurna˛ złamana˛ ko´nczyn˛e? Harry, pomy´slałam, czy jako najstarsze dziecko w rodzinie nazwałby´s to odpowiedzialnym zachowaniem? Cofnał ˛ obie r˛ece. — No có˙z, nie od dzi´s wiem, jaka z ciebie chytra i manipulujaca ˛ wszystkimi kl˛epa. Zahra stłumiła s´miech. Byłam zaskoczona. Pierwszy raz słyszałam, by Harry tak si˛e wyra˙zał. Odebrałam to jako przejaw jego frustracji. Najwa˙zniejsze, z˙ e nie zamierzał odchodzi´c. To ostatnia czastka ˛ domu, która˛ bym utraciła. Co naprawd˛e my´slał? Był na mnie zły za to, z˙ e omal nie doprowadziłam do rozpadu naszej grupy? Có˙z, musz˛e przyzna´c, z˙ e miał powody. — Nie pojmuj˛e, jak wytrzymywała´s z tym cały ten czas — dodał. — Jak mogła´s z˙ y´c, ukrywajac ˛ przed wszystkimi, z˙ e jeste´s hiperempatka? ˛ — To ojciec nauczył mnie, jak si˛e z tym kry´c — odparłam. — I dobrze zrobił. W naszym s´wiecie nie ma miejsca dla przera˙zonych, skazanych na zamkni˛ecie w czterech s´cianach nadwra˙zliwców, a pewnie tym bym si˛e stała, gdyby wszyscy wiedzieli — na przykład inne dzieci. Nie zauwa˙zyłe´s, jakie podłe potrafia˛ by´c małe dzieci? — A twoi bracia? Oni musieli wiedzie´c. — Tato kazał im milcze´c pod kara˛ boska.˛ Ju˙z on to umiał. Nigdy si˛e nie wygadali. Mimo to Keith robił mi ró˙zne „zabawne” kawały. — Rany, udało ci si˛e nabra´c. . . chyba ka˙zdego. Musisz by´c diabelnie dobra˛ aktorka.˛ — Musiałam nauczy´c si˛e gra´c dziewczyn˛e normalna,˛ taka˛ jak wszystkie. Ojciec stale przekonywał mnie, z˙ e jestem normalna. Tu si˛e mylił, ale ciesz˛e si˛e, z˙ e nauczył mnie, jak si˛e zachowywa´c. — Skad ˛ wiesz, z˙ e nie miał racji? To znaczy: skoro nie boli naprawd˛e, mo˙ze. . . — . . . Całe to współodczuwanie jest tylko w mojej głowie? Jasne, z˙ e tak! I za z˙ adne skarby nie chce stamtad ˛ wyj´sc´ . Wierz mi: bardzo bym chciała. 160
Milczał przez dłu˙zsza˛ chwil˛e. — Co tam zapisujesz co wieczór w tej swojej ksia˙ ˛zce? — rzucił znienacka. Ciekawa zmiana tematu. — Moje my´sli — odpowiedziałam. — Wszystko, co zdarzy si˛e w ciagu ˛ dnia. Moje odczucia. — Takie, których nie mo˙zesz powiedzie´c? — dopytywał si˛e. — Rzeczy, które sa˛ dla ciebie wa˙zne? — Wła´snie. — Chciałbym, z˙ eby´s dała mi co´s przeczyta´c. Pozwól mi pozna´c troch˛e to twoje drugie ja, które ukrywasz. Bo teraz czuj˛e. . . z˙ e ci˛e nie znam. I wszystko, co robiła´s, to jedno wielkie łgarstwo. Poka˙z mi jaka´ ˛s czastk˛ ˛ e, która jest prawdziwa. Powa˙zna pro´sba! A mo˙ze z˙ adanie? ˛ Byłabym gotowa mu zapłaci´c, aby przeczytał i przemy´slał niektóre fragmenty „Nasion Ziemi” z mojego brulionu. Ale nie mogłam wrzuci´c go od razu na gł˛eboka˛ wod˛e. Lektura niewła´sciwego kawałka tylko powi˛ekszyłaby dystans, który ju˙z istniał mi˛edzy nami. — To dla mnie du˙ze ryzyko, Harry. . . Ale zgoda, poka˙ze˛ ci cz˛es´c´ tego, co napisałam. Wła´sciwie nawet chc˛e, z˙ eby´s to przeczytał. Prosz˛e tylko, z˙ eby´s czytał na głos, tak aby Zahra te˙z słyszała. Zaczniemy, kiedy si˛e zrobi jasno. Gdy si˛e rozwidniło, pokazałam mu to: Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia te˙z ciebie. Zmiana Jest jedyna˛ trwała˛ prawda.˛ Bóg Jest Przemiana.˛ W ubiegłym roku wybrałam te słowa na pierwsza˛ stron˛e pierwszej ksi˛egi „Na˙ sion Ziemi: Ksi˛egi Zywych”. Te wersy mówia˛ wszystko. Wszystko! Ju˙z wyobra˙zam sobie, jak Harry prosi o cało´sc´ . Musz˛e by´c ostro˙zna.
XVII
Ogarniajcie ró˙znorodno´sc´ , Łaczcie ˛ si˛e – Lub b˛edziecie dzieleni, okradani, rzadzeni, ˛ zabijani. Przez tych, dla których jeste´scie tylko pastwa.˛ Ogarniajcie ró˙znorodno´sc´ Albo scze´zniecie. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
WTOREK, 3 SIERPNIA 2027 (zapiski z 8 SIERPNIA) Na wzgórzach na wschód od nas wida´c wielki po˙zar. Najpierw zobaczyli´smy cienki, ciemny słup dymu, snujacy ˛ si˛e w gór˛e na tle czystego nieba, który teraz rozrósł si˛e ju˙z w ogromna˛ smug˛e. Co si˛e paliło? Jeden, dwa stoki? Par˛e zabudowa´n? Całe osiedle domów? Mo˙ze znów jakie´s sasiedztwo? ˛ Wpatrywali´smy si˛e jaki´s czas, w ko´ncu odwrócili´smy wzrok. Tam umierali ludzie, tracili całe rodziny, tracili schronienie i dach nad głowa.˛ . . Jednak nawet gdy ju˙z min˛eli´smy to miejsce, wcia˙ ˛z jeszcze zerkali´smy za siebie. Czy to te˙z ci z malowanymi twarzami? Zahra szła i płakała, przeklinajac ˛ głosem tak cichym, z˙ e docierały do mnie zaledwie strz˛epki pełnych goryczy słów. Wcze´sniej zeszli´smy z autostrady numer sto osiemna´scie, aby odszuka´c wjazd. Teraz w˛edrujemy dwudziesta˛ trzecia,˛ majac ˛ po jednej stronie zaro´sni˛eta˛ zw˛eglonymi zaro´slami dzicz, a po drugiej sasiedztwa. ˛ Samego ognia jak dotad ˛ nie wida´c. Kierujac ˛ si˛e na południe w stron˛e wybrze˙za, musieli´smy go omina´ ˛c, zostawi´c daleko w tyle, odgrodziwszy si˛e od niego wzgórzami. Za to przez cały czas mamy w polu widzenia dym. Dopiero gdy zrobiło si˛e ju˙z prawie całkiem ciemno i wszyscy byli´smy kompletnie skonani i głodni, stan˛eli´smy na nocleg. 162
Rozbili´smy biwak z dala od autostrady, po jej dzikiej stronie i poza zasi˛egiem ludzkiego wzroku — jednak na tyle blisko, by słysze´c człapanie w˛edruja˛ cych watah. My´sl˛e, z˙ e ten odgłos b˛edzie towarzyszy´c nam ju˙z do ko´nca podró˙zy — wszystko jedno, czy zatrzymamy si˛e w północnej Kalifornii, czy postaramy si˛e przedrze´c dalej do Kanady. Mnóstwo ludzi liczy na tak wiele tam, gdzie jeszcze rok w rok pada deszcz i gdzie nawet niewykształcona osoba ma szans˛e znale´zc´ prac˛e za pieniadze, ˛ a nie za fasol˛e, kartofle i wod˛e, no, mo˙ze jeszcze za podłog˛e do spania. W tej chwili jednak cała˛ nasza˛ uwag˛e przykuwa po˙zar. Mo˙ze to nieszcz˛es´liwy przypadek, a mo˙ze nie. Tak czy owak, mnóstwo ludzi traci wła´snie dobra, których pewnie nigdy nie odzyska. Nawet je´sli prze˙zyja˛ — dzisiejsze ubezpieczenie jest warte tyle co nic. Niewyra´zna w ciemno´sci, płynaca ˛ autostrada˛ ludzka rzeka zacz˛eła zawraca´c na północ, dryfujac ˛ w kierunku po˙zogi. Pierwsze szakale wygrzebia˛ najwi˛ecej. — Pójdziemy tam? — rzuciła Zahra z ustami pełnymi suszonego mi˛esa. Tego wieczoru nie rozpalili´smy ogniska. Najbezpieczniej było rozpłyna´ ˛c si˛e w mroku i unika´c go´sci. Zrobili´smy tylko za plecami platanin˛ ˛ e z drzew i krzaków i zdali´smy si˛e na łut szcz˛es´cia. ˙ — Zeby zawróci´c i okrada´c tamtych ludzi? — spytał Harry z naciskiem. ˙ — Zeby poszabrowa´c — odparła. — Zabra´c tylko to, co im si˛e ju˙z nie przyda. Martwym nie trzeba wiele. — Lepiej zosta´c i dobrze wypocza´ ˛c — wtraciłam. ˛ — Jeste´smy zmachani, a na pogorzelisku i tak wszystko jeszcze długo b˛edzie za gorace, ˛ z˙ eby nadawało si˛e do zabrania. Poza tym sporo musieliby´smy nadło˙zy´c drogi. — No, niby tak — przyznała Zahra z westchnieniem. — Jeszcze nie musimy robi´c takich rzeczy — powiedział Harry. Zahra wzruszyła ramionami. — Par˛e drobia˙zd˙zków nigdy nie zawadzi. — Niedawno opłakiwała´s ten po˙zar. — U-u — mrukn˛eła przeczaco, ˛ przyciagaj ˛ ac ˛ kolana pod brod˛e. — Wcale nie ten. Płakałam nad naszym po˙zarem i po mojej Bibi, my´slałam te˙z, jak bardzo ˙ nienawidz˛e tych, co podpalaja.˛ Zycz˛ e im, z˙ eby si˛e sami sfajczyli. Spaliłabym ich własnymi r˛ekami. Zwyczajnie wzi˛ełabym i cisn˛eła w ogie´n. . . tak samo jak oni Bibi. Znów si˛e rozszlochała, a Harry przytulił ja˛ i przepraszał, i chyba nawet sam uronił par˛e łez. Zdarza si˛e, z˙ e z˙ al tak dopada człowieka. Co´s kieruje nasze my´sli w stron˛e przeszło´sci, domu, osoby, a potem przypomina nam si˛e, z˙ e tego ju˙z nie ma. Ten kto´s najprawdopodobniej nie z˙ yje, a wszystko, co znali´smy i co było nam bliskie, nie istnieje. Zostało tylko nas troje. Jak dobrze sobie radzimy? — Powinni´smy si˛e przenie´sc´ — odezwał si˛e Harry jaki´s czas pó´zniej. 163
Siedział wcia˙ ˛z przy Zahrze, obejmujac ˛ ja˛ ramieniem, a ona sprawiała wra˙zenie zadowolonej z tego fizycznego kontaktu. — Czemu? — spytała. — Lepiej by´c wy˙zej, przynajmniej na poziomie autostrady albo ponad. Powinni´smy widzie´c, czy po˙zar nie przeskakuje szosy i nie rozprzestrzenia si˛e w nasza˛ stron˛e. Chciałbym go zauwa˙zy´c, zanim podejdzie za blisko. Ogie´n rozchodzi si˛e szybko. J˛ekn˛ełam. — Masz racj˛e — zacz˛ełam — ale chodzenie teraz po ciemku jest ryzykowne. Zgubimy to miejsce i nie wiadomo, czy znajdziemy lepsze. — Czekajcie tu — powiedział. Podniósł si˛e i zniknał ˛ w mroku. Ja miałam pistolet, wi˛ec pomy´slałam z nadzieja,˛ z˙ e przynajmniej trzyma pod r˛eka˛ swój nó˙z — i z˙ e nie b˛edzie musiał go u˙zy´c. Nadal dr˛eczyło go to, co stało si˛e poprzedniej nocy. Zabił człowieka i nie potrafił doj´sc´ do ładu z soba.˛ Ja te˙z zabiłam, jego zdaniem z zimna˛ krwia,˛ i jako´s mnie to nie obeszło. Wła´snie ta moja „zimna krew” nie dawała mu spokoju. Nie był wra˙zliwcem. Nie rozumiał, z˙ e dla ´ mnie ból znaczył tyle samo co zło. Smier´ c kładła kres cierpieniu. Je´sli o mnie chodzi, z˙ adne wersety Biblii nie były w stanie podwa˙zy´c tej prawdy. Ale Harry nie znał si˛e na hiperempatii. Skad ˛ miałby si˛e zna´c? Wi˛ekszo´sc´ ludzi przewa˙znie wiedziała o niej niewiele albo wr˛ecz nic. Z drugiej strony, mój wst˛ep do „Nasion Ziemi” zadziwił go — jak sadz˛ ˛ e, chyba nawet przyjemnie. Nie byłam pewna, czy bardziej spodobała mu si˛e forma, czy tre´sc´ , jednak wyra´znie si˛e ucieszył, z˙ e mógł co´s przeczyta´c i skomentowa´c. — Wiersze? — zapytał dzi´s rano, kartkujac ˛ brulion z „Nasionami Ziemi”, który mu wr˛eczyłam. — Nigdy bym nie przypu´scił, z˙ e interesuje ci˛e poezja. — To nie jest tak do ko´nca poezja — sprostowałam. — Bardziej to, w co wierz˛e, spisałam wszystko najlepiej, jak umiałam. Pokazałam mu zaledwie cztery strofki, delikatne w wymowie i lakoniczne — takie, które całkiem nie´swiadomie mogły dotrze´c do niego, zapa´sc´ mu w pami˛ec´ i z˙ y´c tam, cho´cby wbrew jego woli. Do´swiadczyłam tego sama z cytatami z Biblii, które kra˙ ˛zyły we mnie nawet wówczas, gdy przestałam w nie wierzy´c. Przekazałam Harry’emu, a za jego po´srednictwem Zahrze, my´sli, które chciałam im zaszczepi´c. Nie mogłam zapobiec temu, by przy okazji nie zrodziły si˛e w Harrym równie˙z inne odczucia — na przykład nowa fala nieufno´sci wobec mnie, graniczaca ˛ z rozbudzona˛ jeszcze raz niech˛ecia.˛ Ju˙z nigdy nie b˛ed˛e dla niego dawna˛ Lauren Olamina. Widziałam to w wyrazie jego twarzy, cały dzie´n si˛e nad tym zastanawiał. Ciekawe. Joanne te˙z nie polubiła tej czastki ˛ prawdziwej mnie, która˛ przed nia˛ odsłoniłam. A takiej Zahrze nic to nie przeszkadzało. Ale z nia˛ nie znały´smy si˛e dobrze w sasiedztwie. ˛ Czegokolwiek dowiedziała si˛e o mnie teraz, nie mogła czu´c si˛e oszukana, a wła´snie takie wra˙zenie musiał mie´c Harry. By´c mo˙ze przy ka˙zdym moim ge´scie czy słowie zastanawiał si˛e teraz, jaki fałsz mu 164
dalej wciskam. Jedynie czas mógł uzdrowi´c t˛e sytuacj˛e — je˙zeli tylko Harry mi go da. Po jego powrocie przenie´sli´smy biwak. Harry znalazł nowe miejsce — blisko drogi, ale wystarczajaco ˛ ustronne. Jedna z tych wielkich tablic na autostradzie spadła albo została stracona ˛ i le˙zała teraz na ziemi, oparta o dwa uschłe platany. Razem z drzewami tworzyła jakby masywna˛ przybudówk˛e. Kamienie i spopielone pozostało´sci po ognisku wskazywały, z˙ e kto´s ju˙z tu obozował. Mo˙ze nawet dzi´s wieczorem — tylko wrócił, z˙ eby zobaczy´c, co da si˛e wyszabrowa´c z po˙zaru. Teraz my si˛e rozgo´scili´smy, zadowoleni z tak solidnej kryjówki, zabezpieczonej — cokolwiek to było warte — przynajmniej jedna˛ s´ciana,˛ w dodatku z widokiem na wzgórza, gdzie szalał ogie´n. — Dobra zamiana! — oznajmiła Zahra, rozwijajac ˛ swój s´piwór i sadowiac ˛ si˛e na jednym ko´ncu. — Dzisiaj ja wezm˛e pierwsza˛ wart˛e, zgoda? Nie miałam nic przeciwko temu. Oddałam jej pistolet i poło˙zyłam si˛e, gotowa natychmiast zasna´ ˛c. Kolejny raz skonstatowałam ze zdumieniem, jak wygodne mo˙ze wydawa´c si˛e spanie na gołej ziemi w ubraniu. Nie ma lepszego s´rodka na sen ni˙z wyczerpanie. Gdzie´s w s´rodku nocy obudziły mnie mi˛ekkie, zduszone szepty i przyspieszone oddechy. Harry i Zahra kochali si˛e. Odwróciwszy głow˛e, spojrzałam na nich, lecz oczywi´scie byli zbyt zaj˛eci soba,˛ aby mnie zauwa˙zy´c. Naturalnie nikt nas nie pilnował. To, co robili, przykuwało moja˛ uwag˛e i musiałam bardzo si˛e stara´c, by le˙ze´c cicho i bez ruchu. Ich doznania mnie absorbowały. Nie mogłam porzadnie ˛ stróz˙ owa´c. Miałam do wyboru albo sama zacza´ ˛c skr˛eca´c si˛e w takt ich ruchów, albo le˙ze´c sztywno jak kłoda. Le˙załam nieruchomo, dopóki nie sko´nczyli — wreszcie Harry pocałował ja,˛ a potem wstał, zało˙zył spodnie i objał ˛ wart˛e. Le˙załam dalej, rozbudzona, zła i zaniepokojona. Jak do cholery mam z nimi o tym mówi´c? To nie mój zakichany interes — z wyjatkiem ˛ pory, która˛ sobie wybrali. No wła´snie! Przez nich kto´s mógł nas wszystkich pomordowa´c. Wypr˛ez˙ ony, siedzac, ˛ Harry zaczał ˛ chrapa´c. Słuchałam tych odgłosów przez par˛e minut, a pó´zniej usiadłam i si˛egajac ˛ przez Zahr˛e, potrzasn˛ ˛ ełam nim. Podskoczył przebudzony, powiódł spojrzeniem dookoła, na koniec obrócił si˛e w moja˛ stron˛e. Widziałam jedynie jego poruszajac ˛ a˛ si˛e sylwetk˛e. — Oddaj mi bro´n i kład´z si˛e spa´c — powiedziałam. Siedział dalej bez ruchu i bez słowa. — Harry, przez ciebie moga˛ nas pozabija´c. Dawaj pistolet i zegarek, a sam si˛e zdrzemnij. Pó´zniej ci˛e obudz˛e. Popatrzył na zegarek.
165
— Przepraszam — odezwał si˛e wreszcie. — Chyba byłem bardziej zm˛eczony, ni˙z my´slałem. Ale ju˙z w porzadku ˛ — dodał mniej zaspanym głosem. — Ju˙z nie zasn˛e. Mo˙zesz si˛e kła´sc´ . Odezwała si˛e jego duma. Niepodobie´nstwem było odebra´c mu teraz bro´n i zegarek. Wyciagn˛ ˛ ełam si˛e na s´piworze. — Pami˛etaj, co działo si˛e wczoraj — przestrzegłam. — Je´sli naprawd˛e ci na niej zale˙zy, je˙zeli chcesz, z˙ eby prze˙zyła, nie zapominaj. Nie odpowiedział. Miałam nadziej˛e, z˙ e go zaskoczyłam. Pewnie przy okazji wprawiłam te˙z w zakłopotanie. By´c mo˙ze rozzło´scił si˛e i przyjał ˛ postaw˛e obronna.˛ Cokolwiek zrobiłam, nie usłyszałam ju˙z chrapania. ´ SRODA, 4 SIERPNIA 2027 Dzisiaj zatrzymali´smy si˛e przy komercyjnej stacji wodnej, gdzie napili´smy si˛e do syta i napełnili´smy wszystkie nasze pojemniki czysta,˛ bezpieczna˛ dla zdrowia woda.˛ Takie stacje sa˛ najpewniejsze. Wod˛e kupiona˛ od handlarza na autostradzie trzeba przed u˙zyciem przegotowa´c, a i wtedy nie wiadomo, czy to pomogło. Gotowanie zabija roznoszace ˛ choroby mikroorganizmy, ale nie zawsze wystarcza, by pozby´c si˛e pozostało´sci po chemikaliach — paliwie, pestycydach, herbicydach oraz innych s´wi´nstwach, przechowywanych uprzednio przez handlarzy w tych samych butelkach. Sytuacj˛e pogarsza jeszcze fakt, z˙ e wi˛ekszo´sc´ z nich nie umie czyta´c. Zdarza si˛e, z˙ e truja˛ si˛e sami. W komercyjnych stacjach wolno ci nabra´c tylko tyle, na ile ci˛e sta´c — i ani kropli wi˛ecej — prosto z którego´s z licznych kranów. Tutaj pijesz dokładnie to samo, co okoliczni mieszka´ncy. Mo˙ze woda nie zawsze smakuje, pachnie i wyglada ˛ najlepiej, ale przynajmniej masz pewno´sc´ , z˙ e si˛e nie przekr˛ecisz. Stacji wodnych jest zdecydowanie za mało. Wła´snie dlatego istnieja˛ handlarze woda.˛ W dodatku stacje nie sa˛ bezpiecznymi miejscami. Ludzie przybywaja˛ tam z gotówka,˛ a wychodza˛ z woda,˛ która jest równie cenna jak pieniadze. ˛ W okolicy pał˛eta si˛e pełno z˙ ebraków i złodziei, z dziwkami i handlarzami narkotyków do towarzystwa. Tato zawsze przestrzegał nas wszystkich przed zatrzymywaniem si˛e na takich stacjach, starajac ˛ si˛e nauczy´c nas, jak post˛epowa´c, w razie gdyby´smy kiedykolwiek zapu´scili si˛e tak daleko od domu i korciłoby nas, z˙ eby wstapi´ ˛ c tam po wod˛e. Oto co radził: „Nie róbcie tego. Przecierpcie. Zawró´ccie i wytrzymajcie do domu”. Łatwo powiedzie´c. Minimum bezpiecze´nstwa na stacji stanowia˛ trzy osoby: dwie pilnuja,˛ jedna napełnia pojemniki. Troje przygotowanych na kłopoty ludzi łatwiej te˙z pokona drog˛e na miejsce i z powrotem. Wprawdzie byłoby im trudno powstrzyma´c zde166
cydowanych na wszystko zbirów, ale bez kłopotów zniech˛eciliby czyhajace ˛ na ˙ okazj˛e s˛epy. Zeruja˛ na starcach, kobietach samotnych albo taszczacych ˛ małe dzieci, na upo´sledzonych i kalekach. . . Nigdy nie ryzykuja˛ przetrzepania skóry. Mój ojciec nazywał ich kojotami. To znaczy: wtedy gdy wyra˙zał si˛e grzecznie. Odchodzili´smy ju˙z z woda,˛ kiedy zobaczyli´smy, jak para takich dwuno˙znych kojotów kradnie butelk˛e wody kobiecie obładowanej poka´znym plecakiem i dzidziusiem. Towarzyszacy ˛ jej m˛ez˙ czyzna złapał tego, który wyrwał wod˛e, ale oprych zaraz przekazał ja˛ kolesiowi, a ten wystartował do ucieczki i wpadł prosto na nas. Podstawiłam mu nog˛e. Chyba przez to dziecko — to ono obudziło moje współczucie. Twardy plastikowy baniak nie p˛ekł przy upadku. Kojot te˙z nie. Zacisn˛ełam z˛eby, współodczuwajac ˛ wstrzas, ˛ gdy walił si˛e na ziemi˛e, i ból, kiedy zdzierał sobie skór˛e na przedramionach. W sasiedztwie ˛ na okragło ˛ odbierałam podobne rzeczy od młodszych dzieci. Odstapiłam ˛ do tyłu i oparłam r˛ek˛e na pistolecie. Harry podszedł i stanał ˛ obok mnie. Byłam zadowolona, z˙ e mam go u boku. Razem wygladali´ ˛ smy znacznie gro´zniej. Tymczasem ma˙ ˛z tamtej kobiety strzasn ˛ ał ˛ z siebie drugiego napastnika; oba kojoty, czujac, ˛ z˙ e straciły przewag˛e liczebna,˛ dały nog˛e. Chude, wystraszone gnojki, które wyszły na codzienne z˙ erowanie. Podniosłam plastikowy baniak z woda˛ i podałam go m˛ez˙ czy´znie. Wział ˛ go ode mnie i powiedział: — Dzi˛eki, kolego. Stokrotne dzi˛eki. Kiwn˛ełam głowa˛ i rozeszli´smy si˛e ka˙zdy w swoja˛ stron˛e. Dziwnie było usłysze´c, jak nazwał mnie „kolega”. ˛ Nie spodobało mi si˛e to, ale trudno. — Całkiem niespodziewanie wyszła´s na dobrego Samarytanina — odezwał si˛e Harry, jednak bez cienia dezaprobaty w głosie. Najwyra´zniej nie miał nic przeciwko temu. — To przez dzieciaka, prawda? — zapytała Zahra. — Tak — przyznałam. — Rodzina z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy razem. W komplecie. Czarny m˛ez˙ czyzna, kobieta wygladaj ˛ aca ˛ na Latynosk˛e i dziecko, które jakby troch˛e przypominało ich oboje. Jeszcze par˛e lat, a mnóstwo rodzin w naszym sasiedztwie ˛ wygladałoby ˛ podobnie do nich. Jasny gwint, Harry i Zahra ju˙z byli na dobrej drodze, z˙ eby stworzy´c takie stadło. A zgodnie z tym, co sama kiedy´s zauwa˙zyła, mieszane pary dra˙znia˛ wszystkich jak jasna cholera. Jednak nie dało si˛e ukry´c, z˙ e maja˛ si˛e ku sobie; akurat szli tak blisko siebie, z˙ e momentami ocierali si˛e biodrami. Na szcz˛es´cie, mimo to mieli si˛e na baczno´sci i nie przestawali rozglada´ ˛ c si˛e na boki. Byli´smy teraz na autostradzie mi˛edzystanowej numer sto jeden, która˛ w˛edrowało jeszcze wi˛ecej piechurów. Nawet najbardziej niewydarzeni złodzieje bez trudu wtopiliby si˛e w cały ten tłum.
167
Rano, podczas lekcji czytania, Zahra i ja odbyły´smy rozmow˛e. Miały´smy poc´ wiczy´c, jakie głoski odpowiadaja˛ literom, a potem pisowni˛e prostych słów, lecz kiedy Harry poszedł w krzaki, które upatrzyli´smy sobie na ubikacj˛e, postanowiłam przerwa´c lekcj˛e. — Pami˛etasz, co mówiła´s mi par˛e dni temu? — zagadn˛ełam. — Bujałam mys´lami w obłokach, a ty mnie ostrzegła´s. Powiedziała´s wtedy: „Na autostradzie nietrudno te˙z straci´c z˙ ycie”. Ku memu zdziwieniu natychmiast, w lot załapała, o co mi chodziło. — Niech ci˛e diabli — rzuciła, unoszac ˛ wzrok znad kartki, która˛ jej dałam. — Za lekki masz sen, ot co. Mówiac ˛ to, u´smiechn˛eła si˛e. — Chcecie zosta´c sam na sam, powiedzcie — nalegałam. — Wystarczy słowo, a przenios˛e si˛e kapk˛e dalej i stamtad ˛ popilnuj˛e biwaku. Wtedy mo˙zecie robi´c, co wam si˛e z˙ ywnie podoba. Ale z˙ eby mi to był ostatni pieprzony raz, kiedy które´s jest na warcie! Sprawiała wra˙zenie lekko zdumionej. — Nie sadziłam, ˛ z˙ e potrafisz u˙zywa´c takich słów. — A ja nigdy nie posadzałam ˛ was o taka˛ głupot˛e. Idioci! — Wiem, wiem. . . Swoja˛ droga,˛ warto było. Du˙zy i silny chłopczyk z naszego Harry’ego. Zazdro´scisz mi? — Zahra! — Nie martw si˛e — ciagn˛ ˛ eła. — Zeszłej nocy stało si˛e to troch˛e przez zaskoczenie. Poczułam, z˙ e brakuje mi czego´s. . . kogo´s. To si˛e wi˛ecej nie powtórzy. — Mam nadziej˛e, z˙ e dotrzymasz słowa. — Jeste´s zazdrosna? — uparła si˛e. Zmusiłam si˛e do u´smiechu. — Te˙z jestem kobieta˛ — odparowałam. — Ale chyba nie dałabym si˛e uwie´sc´ w tej dziczy, bez pomysłu na przyszło´sc´ , nie majac ˛ zielonego poj˛ecia, co mo˙ze przynie´sc´ jutro. Sama my´sl, z˙ e mog˛e zaj´sc´ w cia˙ ˛ze˛ , byłaby jak kubeł lodowatej wody. — Za murem stale rodza˛ si˛e dzieci — powiedziała, szczerzac ˛ rado´snie z˛eby. — Jak sobie radzili´scie z tym twoim chłopakiem? — Uwa˙zali´smy. Mieli´smy prezerwatywy. — A my nie — wzruszyła ramionami. — Jak si˛e przydarzy, to si˛e przydarzy. Parze, której uratowali´smy wod˛e, najwidoczniej si˛e przydarzyło. Teraz taszczyli na północ berbecia. Cały dzisiejszy dzie´n trzymali si˛e blisko nas. Co chwila migali mi w naszym pochodzie. Wysoki i kr˛epy Murzyn z aksamitna,˛ intensywnie czarna˛ skóra,˛ niosa˛ cy wielgachny plecak; niska, te˙z kr˛epa, ale ładna kobieta o lekko brazowej ˛ karnacji, z mniejszym plecakiem i dzieckiem — s´rednio brazowawym, ˛ najwy˙zej kilkumiesi˛ecznym oseskiem o wielkich oczach i z kruczymi kr˛econymi włoskami. 168
Gdy stawali´smy na odpoczynek, oni te˙z przystawali. Teraz te˙z obozuja˛ niedaleko za nami. Wprawdzie zachowuja˛ si˛e bardziej jak potencjalni sprzymierze´ncy ni˙z ewentualni agresorzy, ale i tak b˛ed˛e mie´c ich na oku. CZWARTEK, 5 SIERPNIA 2027 ˙ Pod koniec dnia zobaczyli´smy ocean. Zadne z nas trojga nie widziało wczes´niej morza, wi˛ec nie mogli´smy si˛e oprze´c, z˙ eby nie podej´sc´ i nie przyjrze´c mu si˛e z bliska. Postanowili´smy rozbi´c obóz tak, by mie´c je w polu widzenia, móc słysze´c jego szum i wdycha´c zapach. Dotarłszy do brzegu, podwin˛eli´smy nogawki spodni i zdj˛eli´smy buty; dalej szli´smy ju˙z, brodzac ˛ w przybrze˙znych falach. Od czasu do czasu przystawali´smy, z˙ eby si˛e napatrze´c: Pacyfik — najwi˛eksze, najgł˛ebsze skupisko wody na Ziemi, prawie połowa jej morskiej powierzchni. Tyle wody, i ani kropelki, która nadawałaby si˛e do picia. Harry rozebrał si˛e do gatek i brnał ˛ od brzegu, dopóki zimna woda nie do˙ si˛egła mu torsu. Nie umie pływa´c. Zadne z nas nie umie. W z˙ yciu nie widzielis´my tyle wody naraz, by mie´c okazj˛e si˛e nauczy´c. Obie z Zahra˛ obserwowały´smy ˙ z niepokojem Harry’ego. Zadna nie mogła pój´sc´ w jego s´lady. Ja jestem przecie˙z m˛ez˙ czyzna,˛ a ona nawet zapi˛eta po szyj˛e i tak s´ciaga ˛ na siebie zbyt wiele uwagi. ´ Zdecydowały´smy, z˙ e poczekamy, a˙z si˛e sciemni, a potem wejdziemy w ubraniach, z˙ eby spłuka´c z siebie ten cały brud i smród. Pó´zniej wreszcie si˛e przebierzemy. Obie miały´smy mydło i bardzo chciały´smy zrobi´c z niego wreszcie u˙zytek. Nie znale´zli´smy si˛e na pla˙zy sami. Prawd˛e powiedziawszy, waski ˛ pasek piasku zapchany był lud´zmi — wszyscy jednak starali si˛e nie wchodzi´c innym w drog˛e. W˛edrowcy rozproszyli si˛e i rozciagn˛ ˛ eli, jakby zostawiajac ˛ wi˛ecej wolnej przestrzeni. Nie słyszało si˛e z˙ adnych strzałów ani bijatyk. Nie zauwa˙zyłam te˙z psów, nie widziałam, by kto´s kogo´s okradł lub zgwałcił. Mo˙ze to ocean i chłodna bryza tak wszystkich wyciszyły i ukołysały do snu. Nie tylko Harry rozebrał si˛e do rosołu i zanurzył w toni. Całkiem sporo kobiet zrobiło to samo, zdejmujac ˛ z siebie prawie wszystko. Jakby wszyscy nagle poczuli, z˙ e to najbezpieczniejsze miejsce, jakie dotad ˛ trafiło nam si˛e po drodze. Niektórzy rozbili namioty, tu i ówdzie uło˙zono ogniska. My zatrzymali´smy si˛e przy szczatkach ˛ niedu˙zego budyneczku. Chyba zawsze mimowolnie szukalis´my jakich´s s´cian do osłony. Tak naprawd˛e nie mieli´smy poj˛ecia, co jest lepsze: chroni´c si˛e po´sród murów, gdzie w razie napa´sci tkwiło si˛e jak w potrzasku, czy biwakowa´c w otwartym terenie i by´c zagro˙zonym ze wszystkich stron? Po prostu czuli´smy si˛e lepiej, je´sli mieli´smy chocia˙z jedna˛ s´cian˛e. Wewnatrz ˛ ruin wyszperałam płaski kawałek drewna i podszedłszy troch˛e bliz˙ ej brzegu, zacz˛ełam ry´c w ziemi. Kopałam, a˙z dokopałam si˛e do wilgoci. Pó´zniej zaprzestałam pracy i czekałam. 169
— Co ma z tego by´c? — odezwała si˛e Zahra, która do tej pory przygladała ˛ mi si˛e w milczeniu. — Pitna woda — wyja´sniłam. — W paru ksia˙ ˛zkach wyczytałam, z˙ e zanim woda przesiaknie ˛ na powierzchni˛e, piasek odfiltruje z niej wi˛ekszo´sc´ soli. Zajrzała w mokra˛ dziur˛e. — Kiedy? — spytała. Pogł˛ebiłam otwór jeszcze troch˛e. — To musi troch˛e potrwa´c — powiedziałam. — Je´sli sztuczka si˛e sprawdzi, dowiemy si˛e ile. Kiedy´s mo˙ze ocali nam to z˙ ycie. — Albo otrujemy si˛e i złapiemy jakie´s choróbsko — skwitowała, po czym spojrzała na nadchodzacego ˛ wła´snie Harry’ego. Cały ociekał woda,˛ nawet włosy miał zmoczone. — Nie´zle wyglada ˛ bez ciuchów — skomentowała Zahra. Naturalnie miał na sobie bielizn˛e, ale wiedziałam, co miała na my´sli. Ładne, mocne ciało. Harry chyba nie miał nic przeciwko temu, z˙ e mu si˛e przygladamy. ˛ W dodatku był czysty i nie s´mierdział. Nie mogłam si˛e ju˙z doczeka´c, kiedy wejd˛e do morza. — Id´zcie — zach˛ecił Harry. — Sło´nce ju˙z zachodzi. Popilnuj˛e naszych klamotów. No ju˙z. Wyj˛eły´smy mydło, s´ciagn˛ ˛ eły´smy buty i skarpetki i zostawiajac ˛ mu bro´n, ruszyły´smy do zimnej wody. Fale nie pozwalały spokojnie usta´c w piasku, który bez przerwy zapadał si˛e, usuwał spod nóg. Jednak chlapiac ˛ si˛e nawzajem, jako´s wypucowały´smy wszystko — ubranie, ciało, włosy; obijane zewszad ˛ przez fale, s´miały´smy si˛e jak wariatki. Były to najprzyjemniejsze chwile, odkad ˛ musieli´smy ucieka´c z domu. Po powrocie na brzeg do Harry’ego okazało si˛e, z˙ e przez ten czas w mój dołek naleciała całkiem przyzwoita ilo´sc´ wody. Zaczerpn˛ełam troch˛e dłonia˛ i posmakowałam, podczas gdy Harry krytykował moja˛ niefrasobliwo´sc´ : — Patrz, ile ludzi gnie´zdzi si˛e na tej przekl˛etej pla˙zy! Widzisz tu jakie´s łazienki? Jak my´slisz, co oni wszyscy tu robia? ˛ Miałaby´s przynajmniej tyle rozumu, z˙ eby wrzuci´c w to tabletk˛e oczyszczajac ˛ a! ˛ Jego słowa wystarczyły, bym od razu wypluła wszystko, co nabrałam w usta. Miał stuprocentowa˛ racj˛e. Jednak z próbki, której posmakowałam, dowiedziałam si˛e tego, co chciałam wiedzie´c. Woda, cho´c nieco słonawa, nie była zła — w ka˙zdym razie nadawała si˛e do picia. Powinno si˛e ja˛ tylko przegotowa´c albo jak mówił Harry, odkazi´c tabletka; ˛ przedtem, według ksia˙ ˛zkowego przepisu, mo˙zna ja˛ było jeszcze raz przecedzi´c przez piasek, aby bardziej odsoli´c. Znaczyło to, z˙ e póki trzymamy si˛e blisko oceanu, mo˙zemy prze˙zy´c, nawet gdy sko´nczy nam si˛e prawdziwa pitna woda. Dobrze wiedzie´c.
170
Nasze cienie — para z oseskiem — wcia˙ ˛z nam towarzyszyły. Rozbili si˛e nieopodal; kobieta siedziała na piasku i karmiła dziecko, on na kl˛eczkach szperał w swoim plecaku. — Jak my´slicie, b˛eda˛ chcieli si˛e umy´c? — zwróciłam si˛e do Harry’ego i Zahry. — A co ci do tego? — wypaliła Zahra. — Zaproponujesz, z˙ e popilnujesz im dzidziusia? — Nie — potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ — Bez przesady. Ale macie co´s przeciwko temu, bym zaprosiła ich, z˙ eby si˛e przysiedli? — Nie boisz si˛e, z˙ e nas obrabuja? ˛ — spytał z naciskiem Harry. — Przecie˙z stale wszystkich podejrzewasz. — Sa˛ lepiej wyekwipowani ni˙z my — odpowiedziałam. — I poza nami nie maja˛ z˙ adnych naturalnych sprzymierze´nców. Mieszane pary czy grupki to tutaj rzadko´sc´ . Jestem pewna, z˙ e wła´snie dlatego trzymaja˛ si˛e blisko nas. — Pomogła´s im — wtraciła ˛ si˛e Zahra. — Na zewnatrz ˛ niecz˛esto si˛e trafia, z˙ e ludzie okazuja˛ pomoc obcym. Na dodatek oddała´s im wod˛e. To znaczy, z˙ e masz dosy´c wszystkiego i nie potrzebujesz ich okrada´c. — Wi˛ec zgadzacie si˛e? — powtórzyłam moje pytanie. — Czemu nie? — powiedziała Zahra. — Tylko trzeba ich mie´c na oku. — Po co nam oni? — zapytał Harry, przygladaj ˛ ac ˛ mi si˛e uwa˙znie. — Potrzebuja˛ nas bardziej ni˙z my ich — odparłam. — To jeszcze nie powód. — Sa˛ potencjalnymi sojusznikami. — Nie potrzebujemy sojuszników. — Na razie nie. Ale byliby´smy sko´nczonymi głupcami, gdyby´smy czekali i próbowali ich pozyska´c, dopiero kiedy my znajdziemy si˛e w potrzebie. Wtedy mo˙ze ju˙z ich nie by´c w pobli˙zu. — Zgoda — westchnał, ˛ wzruszywszy ramionami. — Tylko zgadzam si˛e z Zahra, z˙ e trzeba ich mie´c na oku. Podniosłam si˛e i ruszyłam do naszych znajomych. Zbli˙zajac ˛ si˛e, widziałam, jak prostuja˛ si˛e i spinaja˛ na mój widok. Uwa˙załam, aby nie i´sc´ za szybko ani nie podej´sc´ zbyt blisko. — Cze´sc´ — zagaiłam. — Je´sli mieliby´scie ch˛ec´ na zmian˛e si˛e wykapa´ ˛ c, moz˙ ecie przyj´sc´ i przyłaczy´ ˛ c si˛e do nas. W ten sposób nie musieliby´scie martwi´c si˛e o dziecko. — Przyłaczy´ ˛ c si˛e? — nie dowierzał m˛ez˙ czyzna. — Chcecie, z˙ eby´smy si˛e przyłaczyli? ˛ — Mo˙zecie si˛e przysia´ ˛sc´ . Zapraszamy. — Czemu? — A czemu nie? Jeste´smy naturalnymi sprzymierze´ncami — mieszana para i mieszana trójka. 171
— Sprzymierze´ncy? — powtórzył znów m˛ez˙ czyzna i za´smiał si˛e. Popatrzyłam na niego, zastanawiajac ˛ si˛e, co w tym s´miesznego. — O co, u diabła, wam naprawd˛e chodzi? — nalegał. Westchn˛ełam. — Po prostu je´sli macie ochot˛e, to si˛e przenie´scie. Zapraszamy. W razie czego co pi˛ec´ osób, to nie dwie. Odwróciłam si˛e i odeszłam. Niech si˛e naradza˛ i zdecyduja.˛ — Przyjda? ˛ — chciała wiedzie´c Zahra, gdy tylko wróciłam. — Tak sadz˛ ˛ e — odpowiedziałam. — Chocia˙z mo˙ze jeszcze nie dzisiaj. PIATEK, ˛ 6 SIERPNIA 2027 Wczoraj wieczorem rozpalili´smy ognisko i zjedli´smy goracy ˛ posiłek, jednak mieszana rodzina nie przyłaczyła ˛ si˛e do nas. Nie miałam im tego za złe. Na zewnatrz ˛ dłu˙zej si˛e z˙ yje, je´sli si˛e nikomu nie ufa. Nie przyszli, ale i nie odeszli. Nie przypadkiem postanowili dalej trzyma´c si˛e blisko nas. Z pewno´scia˛ tak było dla nich lepiej. Pó´znym wieczorem spokojna dotad ˛ pla˙za zmieniła si˛e. Przyp˛etały si˛e psy. Zjawiły si˛e podczas mojej warty. Najpierw w oddali na piasku zauwa˙zyłam jaki´s rwetes. Wyt˛ez˙ yłam wzrok. Potem rozległy si˛e wrzaski i krzyki. Pomy´slałam, z˙ e pewnie jaka´s bójka albo napad. Zobaczyłam je dopiero, gdy przedarły si˛e przez gromadk˛e ludzi i pognały w głab ˛ ladu. ˛ Jeden niósł co´s w pysku, ale nie ´ byłam w stanie dojrze´c co. Sledziłam je spojrzeniem, póki nie znikn˛eły z pola widzenia. Ludzie pu´scili si˛e w pogo´n, lecz bestie były za szybkie. Przepadła czyja´s własno´sc´ ; bez watpienia ˛ jedzenie. Po tym incydencie tkwiłam na warcie jak na szpilkach. Podniosłam si˛e, podeszłam do kra´nca naszego muru od strony ladu ˛ i usiadłam w miejscu, skad ˛ miałam lepszy widok na cała˛ pla˙ze˛ . Na jaki´s czas zastygłam w bezruchu, z pukawka˛ na kolanach, a˙z moja˛ uwag˛e znowu przykuło poruszenie — tym razem w przeciwnej cz˛es´ci pla˙zy, w odległo´sci mniej wi˛ecej długiej miejskiej przecznicy od nas. Ciemne kształty na tle jasnego piasku. Nowe psy. Trzy. W˛eszyły chwil˛e z nosami przy ziemi, po czym ruszyły w nasza˛ stron˛e. Siedziałam tak nieruchomo, jak tylko potrafiłam, i obserwowałam je. Tak du˙zo ludzi spało w najlepsze, nie wystawiwszy z˙ adnych wart. Trzy zwierzaki buszowały swobodnie po biwakach, gdzie im si˛e tylko podobało, a nikt nie próbował nawet ich odp˛edzi´c. Z drugiej strony, pomara´ncze, ziemniaki i razowa maka, ˛ które miała wi˛ekszo´sc´ , nie mogły by´c specjalnie kuszace ˛ dla psa. Co innego nasz szczupły zapasik suszonego mi˛esa. Ale z˙ aden pies go nie dostanie. Tymczasem bestie zatrzymały si˛e w obozowisku mieszanej pary. Przypomniałam sobie o dziecku i skoczyłam na równe nogi. Akurat w tej samej chwili nie172
mowl˛e zapłakało. Traciłam ˛ stopa˛ Zahr˛e, która natychmiast si˛e przebudziła. Umiała tak — to był odruch. — Psy. Obud´z Harry’ego — powiedziałam i ruszyłam do naszych znajomych. Kobieta z krzykiem okładała obiema r˛ekami jednego drapie˙znika. Drugi, unikajac ˛ kopniaków m˛ez˙ czyzny, próbował dobra´c si˛e do dziecka. Jedynie trzeci nie wdał si˛e w z˙ adna˛ walk˛e z ludzka˛ rodzina.˛ Przystajac, ˛ zwolniłam bezpiecznik i kiedy trzeci pies ruszył w kierunku dziecka, wystrzeliłam. Padł bezgło´snie. Ja te˙z, z trudem łapiac ˛ powietrze, jakby kto´s kopnał ˛ mnie w piersi. Z zaskoczeniem poczułam, jaki twardy jest sypki piasek, gdy si˛e na niego leci. Na trzask wystrzału pozostałe dwa psy pierzchły w stron˛e ladu. ˛ Le˙zac ˛ na brzuchu, wzi˛ełam je na muszk˛e. Mogłam kropna´ ˛c jeszcze jednego, lecz ostatecznie pozwoliłam im prysna´ ˛c. Do´sc´ si˛e ju˙z nacierpiałam. Wcia˙ ˛z oddychałam nierówno. Nagle u´swiadomiłam sobie, z˙ e kiedy tak le˙ze˛ twarza˛ w dół, to dla mnie wygodna pozycja strzelecka. Gdybym le˙zac ˛ strzelała z obu rak, ˛ współodczuwanie nie mogłoby mnie tak od razu obezwładni´c. Zakodowałam to w — pami˛eci na przyszły raz. Ciekawe te˙z było to, z˙ e psy wystraszyły si˛e strzału. Nie wiedziałam, czy przeraził je sam huk, czy te˙z fakt, z˙ e jeden z nich został trafiony? Szkoda, z˙ e nie wiem wi˛ecej na ten temat. W ksia˙ ˛zkach czytałam, z˙ e psy to inteligentne i wierne domowe zwierz˛eta — i pewnie tak kiedy´s było. Dzisiaj to dzikie stworzenia, które je´sli moga,˛ ch˛etnie po˙zra˛ niemowl˛e. Czułam, z˙ e pies, którego postrzeliłam, le˙zy zdechły. Nie ruszał si˛e. Do tej pory ˙ zda˙ ˛zyło pobudzi´c si˛e mnóstwo ludzi, którzy krzatali ˛ si˛e, hałasujac ˛ przy tym. Zywy pies, nawet ranny, zmykałby jak szalony. Ból w piersiach powoli ust˛epował. Kiedy ju˙z mogłam równo oddycha´c, wstałam na nogi i odeszłam do naszego obozu. W tym czasie zrobiło si˛e takie zamieszanie, z˙ e tylko Harry i Zahra zauwa˙zyli mój powrót. Harry wyszedł mi na spotkanie. Wyłuskawszy mi z dłoni pistolet, wział ˛ mnie pod rami˛e i zaprowadził na moje legowisko. — Wi˛ec co´s trafiła´s — skonstatował, gdy ju˙z usiadłam, dyszac ˛ na nowo po tak niewielkim wysiłku. — Zabiłam psa — potakn˛ełam. — Zaraz dojd˛e do siebie. — Sama powinna´s by´c pod stra˙za˛ — oznajmił. — Te psy dobierały si˛e do dziecka! — Wyglada ˛ na to, z˙ e adoptowała´s t˛e przekl˛eta˛ rodzink˛e. U´smiechn˛ełam si˛e na przekór sobie, czujac ˛ przypływ sympatii do niego i mys´lac, ˛ z˙ e chyba mniej wi˛ecej tak samo adoptowałam jego i Zahr˛e. — A co w tym złego? — zapytałam. Westchnał. ˛ — Bad´ ˛ z tak dobra, wła´z do s´piwora i s´pij. Bior˛e nast˛epna˛ wart˛e. 173
— Jacy´s ludzie przyszli i jak gdyby nigdy nic zabrali psa, którego zastrzeliła´s — poinformowała Zahra. — Nale˙zał si˛e nam. — Chyba nie mam jeszcze ochoty je´sc´ psów — odpowiedział jej Harry. — Spa´c.
***
Dzi´s wieczorem, gdy rozbili´smy obóz — Travis Charles Douglas, Gloria Natividad Douglas i sze´sciomiesi˛eczny Dominic Douglas, nazywany równie˙z Domingo, członkowie mieszanej rodziny — skusili si˛e i przyłaczyli ˛ do nas. Szli za nami, kiedy zboczyli´smy z autostrady na pla˙ze˛ . A gdy ju˙z si˛e rozło˙zyli´smy, podeszli, wcia˙ ˛z niepewni i podejrzliwi, cz˛estujac ˛ kawalatkami ˛ swego skarbu: mlecznej czekolady nadziewanej migdałami. Prawdziwa mleczna czekolada, z˙ adna tam słodycz z szara´nczynu. Najsmaczniejsza rzecz, jaka˛ jadłam nawet na długo przed opuszczeniem Robledo. — Wczoraj w nocy to byłe´s ty? — spytała Natividad Harry’ego. Od razu nas poprosiła, z˙ eby nazywa´c ja˛ Natividad. — Nie, to Lauren — odparł Harry, wskazujac ˛ na mnie. Spojrzała na mnie. — Dzi˛ekuj˛e. — Dziecko nie ucierpiało? — zapytałam. — Od tarmoszenia miał podrapana˛ buzi˛e i piasek w oczach. Pogłaskała s´piacego ˛ synka po czarnych włoskach. — Przemyłam mu oczka, a zadrapania posmarowałam ma´scia.˛ Teraz ju˙z wszystko dobrze. Dzielny chłopczyk. Tylko troszk˛e sobie popłakał. — Bardzo rzadko płacze — wtracił ˛ Travis z cicha˛ duma.˛ Travis ma niezwykle czarna˛ karnacj˛e — i skór˛e tak gładka,˛ z˙ e na pewno nie skaził jej z˙ aden pryszcz. Patrzac ˛ na niego, mam ochot˛e pogładzi´c t˛e doskonała˛ skór˛e i przekona´c si˛e, jaka jest w dotyku. Jest młody, przystojny i powa˙zny: kr˛epy, muskularny m˛ez˙ czyzna, wysoki, lecz troch˛e ni˙zszy i t˛ez˙ szy od Harry’ego. Natividad te˙z jest kr˛epa, ma oliwkowobrazow ˛ a˛ cer˛e i okragł ˛ a,˛ ładna˛ twarz. Długie czarne włosy upi˛ete w w˛ezeł na czubku głowy. Jest niska, ale nie przeszkadza jej to, by przej´sc´ równym tempem cały dzie´n, taszczac ˛ plecak i niemowl˛e. Polubiłam ja˛ i mam ochot˛e, by jej zaufa´c. Musz˛e by´c z tym ostro˙zna. Mimo wszystko nie wierz˛e, z˙ e byłaby zdolna nas okra´sc´ . Travis jeszcze do ko´nca nas nie zaakceptował, ale ona tak. Pomogli´smy jej dziecku. Jeste´smy jej przyjaciółmi. — Idziemy do Seattle — wyja´sniła nam. — Travis ma tam ciotk˛e. Zgodziła si˛e, by´smy przemieszkali u niej, dopóki nie znajdziemy jakiej´s pracy. Chcemy poszuka´c takiej, za która˛ płaca˛ pieni˛edzmi. 174
— Jak my wszyscy — zgodziła si˛e Zahra. Siedziała obok Harry’ego na jego s´piworze, a on obejmował ja˛ ramieniem. Chyba czeka mnie ci˛ez˙ ka noc. Travis z Natividad siedzieli na trzech własnych s´piworach, rozpostartych razem tak, aby dzidziu´s miał gdzie raczkowa´c, ile razy si˛e zbudzi. Natividad dla bezpiecze´nstwa przewiazała ˛ jego i swój nadgarstek kawałkiem sznurka do bielizny. Poczułam si˛e samotna pomi˛edzy dwiema parami. Pozwoliłam, by rozprawiali o swoich nadziejach, powtarzajac ˛ zasłyszane pogłoski o północnym raju. Wycia˛ gnawszy ˛ notes, zacz˛ełam spisywa´c wydarzenia dnia, delektujac ˛ si˛e jeszcze ostatkami czekolady. Dziecko przebudziło si˛e z płaczem, głodne. Natividad rozchyliła lu´zna˛ koszul˛e i podała mu pier´s, przysuwajac ˛ si˛e bli˙zej mnie — ciekawa, co takiego robi˛e. — Umiesz czyta´c i pisa´c — stwierdziła zaskoczona. — My´slałam, z˙ e mo˙ze co´s rysujesz. Co tam piszesz? — Bez przerwy tak skrobie — wtracił ˛ si˛e Harry. — Popro´s, z˙ eby pokazała ci swoje wiersze. Niektóre sa˛ całkiem niezłe. Skrzywiłam si˛e. Moje imi˛e mo˙zna odnie´sc´ do obojga płci — „Lauren” brzmi w wymowie tak samo jak bardziej m˛eskie „Lo-ren”. Niestety, zaimki wyra´zniej si˛e ró˙znia,˛ czego Harry, zdaje si˛e, nie jest w stanie zapami˛eta´c. — Pokazała? — bezbł˛ednie wyłapał Travis. — Ona? — A niech ci˛e, Harry — rzuciłam. — Szkoda, z˙ e zapomnieli´smy kupi´c ta´smy, z˙ eby zaklei´c ci jadaczk˛e. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ po czym u´smiechnał ˛ si˛e z za˙zenowaniem. — Znamy si˛e od urodzenia. Trudno mi cały czas pilnowa´c tych wszystkich zaimków i ko´ncówek. Na szcz˛es´cie tym razem chyba nic takiego si˛e nie stało. — Mówiłam ci! — powiedziała Natividad do m˛ez˙ a i zaraz spojrzała z zakłopotaniem. — Mówiłam mu, z˙ e wcale nie wygladasz ˛ jak m˛ez˙ czyzna — zwróciła si˛e do mnie. — Owszem, jeste´s wysoka i silna, ale. . . sama nie wiem. Twoja twarz nie jest m˛eska. Mój tors i biodra sa˛ prawie m˛eskie, wi˛ec mo˙ze powinnam si˛e cieszy´c, słyszac, ˛ z˙ e przynajmniej rysy twarzy mam bardziej kobiece — tyle z˙ e to na pewno nie pomo˙ze mi w drodze. — My´sleli´smy, z˙ e dwóm m˛ez˙ czyznom i kobiecie łatwiej b˛edzie przetrwa´c ni˙z dwóm kobietom z jednym m˛ez˙ czyzna˛ — wytłumaczyłam. — Cała sztuka polega na tym, z˙ eby wyglada´ ˛ c silnie i unika´c konfrontacji. — Z nami trojgiem nie staniecie si˛e gro´zniejsi — stwierdził Travis z pewna˛ gorycza˛ w głosie. Czy˙zby miał jakie´s pretensje do z˙ ony i dziecka? — Jeste´scie naszymi naturalnymi sprzymierze´ncami — przypomniałam. — Wy´smiali´scie mnie, kiedy powiedziałam wam to pierwszy raz, ale to prawda. 175
Mam nadziej˛e, z˙ e samo dziecko tak bardzo znów nas nie osłabi, za to z pi˛eciorgiem dorosłych b˛edzie mie´c wi˛eksze szans˛e prze˙zycia. — Potrafi˛e zaopiekowa´c si˛e moja˛ z˙ ona˛ i synem — uniósł si˛e Travis, bardziej pod wpływem dumy ni˙z rozsadku. ˛ Postanowiłam udawa´c, z˙ e tego nie słyszałam. — Uwa˙zam, z˙ e oboje z Natividad wzmocnicie nasza˛ grup˛e — oznajmiłam. — Dwie pary oczu, dwie pary rak ˛ wi˛ecej. Macie no˙ze? — Tak — przytaknał ˛ Travis, klepiac ˛ si˛e po kieszeni spodni. — Szkoda, z˙ e nie mamy pukawek tak jak wy. Te˙z chciałabym, z˙ eby´smy mieli pukawki — w liczbie mnogiej. Ale nie wyprowadzałam go z bł˛edu. — I ty, i twoja z˙ ona wygladacie ˛ na silnych i zdrowych — powiedziałam tylko. — Ludzkie s˛epy, kiedy zobacza˛ taki pi˛ecioosobowy oddziałek, odpuszcza˛ i pójda˛ szuka´c łatwiejszej zdobyczy. Travis chrzakn ˛ ał, ˛ wcia˙ ˛z nie zajmujac ˛ zdecydowanego stanowiska. No có˙z, dwa razy przyszłam mu z pomoca,˛ a teraz okazałam si˛e kobieta.˛ Mo˙ze upłyna´ ˛c troch˛e czasu, nim mi to wybaczy, cho´cby nie wiem jak bardzo czuł si˛e wdzi˛eczny. — Ch˛etnie posłucham twojej poezji — zacz˛eła z innej beczki Natividad. — ˙ Zona jednego faceta, u którego pracowałam, te˙z pisała wiersze. Czasami, kiedy czuła si˛e samotna, czytała mi niektóre. Podobały mi si˛e. Przeczytaj nam co´s, zanim zrobi si˛e za ciemno. Dziwne: jaka´s bogaczka czytujaca ˛ swojej pokojówce — bo kim´s takim musiała by´c Natividad. Mo˙ze myliłam si˛e wyobra˙zajac ˛ sobie bogate kobiety. Niekoniecznie — w ko´ncu ka˙zdemu czasem dokucza samotno´sc´ . Odło˙zyłam mój dziennik i wyj˛ełam brulion z „Nasionami Ziemi”. Wybrałam łagodne, wyzbyte kaznodziejskiego tonu strofy, dobre dla znu˙zonych droga˛ umysłów i ciał.
XVIII
Raz lub dwa razy na tydzie´n Nasiona Ziemi powinny gromadzi´c si˛e – to dobre i niezb˛edne. Podczas zgromadzenia mo˙zna da´c upust emocjom i uspokoi´c umysł. Skupi´c uwag˛e, utwierdzi´c si˛e we wspólnocie celu, zjednoczy´c si˛e i lud´zmi. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 8 SIERPNIA 2027 — Wierzysz w te swoje „Nasiona Ziemi”, prawda? — zagadnał ˛ mnie Travis. Zrobili´smy sobie dzie´n wolny, dzie´n wypoczynku. Zeszli´smy z autostrady, szukajac ˛ pla˙zy, na której mo˙zna by rozbi´c obóz i biwakowa´c wygodnie za dnia i w nocy. Cz˛es´c´ pla˙zy w Santa Barbara, gdzie dotarli´smy, stanowił na wpół spalony park, z drzewami i stolikami. Nie panował zbyt wielki tłok, wi˛ec cały dzie´n mogli´smy cieszy´c si˛e odrobina˛ prywatno´sci. Do morza trzeba było odby´c jedynie krótki spacerek. Obie pary znikały na zmian˛e, zostawiajac ˛ mi pilnowanie plecaków i dziecka. Ciekawa rzecz, z˙ e Douglasowie nie bali si˛e ju˙z powierza´c mi opieki nad wszystkimi swoimi skarbami. My nie zaufali´smy im jeszcze na tyle, aby pozwoli´c pełni´c samodzielnie wart˛e ani przedwczorajszej, ani wczorajszej nocy. Przekonali´smy ich, aby na zmian˛e wspólnie czuwali z którym´s z nas. Zeszłej nocy spali´smy w miejscu, gdzie nie było s´cian, o które mo˙zna by si˛e oprze´c, dlatego rozsadnie ˛ było mie´c dwu wartowników naraz. Najpierw ja stró˙zowałam z Natividad, pó´zniej Travis i Harry, na koniec, samotnie, Zahra. To ja ustaliłam taka˛ kolejno´sc´ , z˙ eby była najdogodniejsza dla obu par. W ten sposób nikt nie musiał bezgranicznie ufa´c nowo poznanym towarzyszom w˛edrówki. W tej chwili, po´sród stojacych ˛ na s´wie˙zym powietrzu stołów, dołów na ogniska, palm, sosen i platanów, kwestia zaufania nie wydaje si˛e by´c problemem. Do177
póki siedzi si˛e tyłem do spalonej cz˛es´ci terenu, jałowej i brzydkiej, zakatek ˛ wydaje si˛e pi˛ekny, w dodatku jest na tyle daleko od autostrady, z˙ e nie skr˛eca tu rzeka w˛edrowców, bez ustanku płynaca ˛ na północ. Trafiłam w to miejsce dzi˛eki mapom — pomógł mi zwłaszcza plan miasta, który obejmował wi˛ekszo´sc´ okr˛egu Santa Barbara. Mapy moich dziadków okazały si˛e niezastapione ˛ za ka˙zdym razem, gdy zbaczali´smy z autostrady. Chocia˙z wiele drogowskazów i oznakowa´n ulic pospadało albo je zerwano, zostało ich jeszcze wystarczajaco ˛ wiele, by — kiedy ju˙z było si˛e w pobli˙zu — znale´zc´ drog˛e na konkretna˛ pla˙ze˛ . Na naszej pla˙zy było sporo miejscowych; wylegli z okolicznych domów, chcac ˛ sp˛edzi´c tu sierpniowy dzie´n. Dowiedziałam si˛e tego, podsłuchujac ˛ strz˛epki rozmów. Spróbowałam zagadna´ ˛c niektórych. Ku mojemu zdziwieniu wi˛ekszo´sc´ ch˛etnie wdawała si˛e w pogaw˛edki. O tak, park jest pi˛ekny, z wyjatkiem ˛ tych cz˛es´ci, które pu´scili z dymem jacy´s wymalowani debile. Chodziły słuchy, z˙ e podkładaja˛ ogie´n w ramach walki o prawa biedoty — z˙ eby zdemaskowa´c lub zniszczy´c wszelkie dobra zgromadzone przez bogaczy. A przecie˙z nadmorski park nale˙zał do wszystkich. Był otwarty dla ka˙zdego. Po co go pali´c? Nikt tego nie rozumiał. Tak samo jak nikt nie wiedział, skad ˛ wzi˛eła si˛e ta nowa moda malowania si˛e i wzniecania po˙zarów w narkotycznym haju. Wi˛ekszo´sc´ autochtonów sadziła, ˛ z˙ e całe zło przyszło z Los Angeles, które ich zdaniem jest wyl˛egarnia˛ najpaskudniejszych i najbardziej niegodziwych głupot. Lokalne uprzedzenia. Postanowiłam wi˛ec nie przyznawa´c si˛e, z˙ e sama pochodz˛e z okolic L.A. U´smiechałam si˛e tylko i pytałam o tutejsze mo˙zliwo´sci pracy. Kilkoro moich rozmówców twierdziło, z˙ e wie, gdzie mogłabym si˛e zaczepi´c za posiłek czy „bezpieczny” nocleg, lecz ani jeden nie słyszał o zaj˛eciu za pieniadze. ˛ Nie znaczyło to wcale, z˙ e w ogóle ich nie ma, ale z˙ e — je´sli sa˛ — bardzo trudno je znale´zc´ , a jeszcze trudniej o wystarczajace ˛ kwalifikacje. Z pewno´scia˛ tak samo b˛edzie wsz˛edzie, gdziekolwiek zajdziemy. A przecie˙z wszyscy troje — a wła´sciwie wszyscy pi˛ecioro — sporo wiemy i umiemy. Potrafimy robi´c mnóstwo rzeczy. Musi by´c jaki´s sposób, z˙ eby to wszystko jako´s wykorzysta´c i sta´c si˛e czym´s wi˛ecej ni˙z kolejna˛ zmiana˛ domowej słu˙zby, harujacej ˛ za wikt i dach nad głowa.˛ Razem tworzymy całkiem obiecujacy ˛ zespół. Cena wody jest tutaj obł˛ednie wysoka — znacznie wy˙zsza ni˙z w okr˛egach Los Angeles i Ventura. Dzi´s rano poszli´smy wszyscy razem na stacj˛e wodna.˛ Jeszcze mo˙zemy oby´c si˛e bez przydro˙znych handlarzy. Wczoraj na autostradzie widzieli´smy trupy trzech m˛ez˙ czyzn — wyra´znie byli razem: młodzi, bez z˙ adnych ran, za to cali uwalani własna˛ krwia,˛ która˛ musieli wymiotowa´c; wzd˛ete, napuchni˛ete ciała zaczynały ju˙z cuchna´ ˛c. Przeszli´smy obok, niczego nawet nie tknawszy. ˛ Ich plecaki — je´sli jakie´s mieli — wyparowały. Ubra´n nie chcieli´smy. Na polowe kuchenki — wszyscy trzej nadal je mieli — jako´s nie połaszczył si˛e nikt. 178
Wczoraj uzupełnili´smy te˙z zapasy w lokalnym Hanning Joss. Z zaskoczeniem i ulga˛ powitali´smy znajomy widok: niezawodny, bezpieczny sklep, w którym czekało wszystko, czego nam trzeba — od stałego pokarmu dla dziecka po mydło i ma´sc´ do smarowania zmaltretowanej słona˛ woda,˛ sło´ncem i marszem skóry. Natividad kupiła nowe wkładki do nosidełka dla niemowlat, ˛ a tak˙ze uprała i wysuszyła cała˛ plastikowa˛ torb˛e starych zabrudzonych. Zahra poszła z nia˛ do wydzielonej w megasklepie pralni, by przy okazji wypra´c i wysuszy´c troch˛e naszych rzeczy. Do tej pory prali´smy wszystko w morskiej wodzie: zalatywało troch˛e sola,˛ ale przynajmniej nie s´mierdziało. Niecz˛esto mogli´smy sobie pozwoli´c na luksus płatnego prania. Mimo to ka˙zde z nas z trudem znosiło brud. Nie byli´smy do niego przyzwyczajeni. Wszyscy mieli´smy nadziej˛e, z˙ e na północy woda stanieje. Dokupiłam drugi magazynek do pistoletu oraz rozpuszczalnik, oliw˛e i przybory do czyszczenia. Cały czas martwiłam si˛e, z˙ e nie mam czym go czy´sci´c. Mogli´smy przypłaci´c to z˙ yciem, gdyby kiedy´s zawiódł w potrzebie. Zapasowy magazynek te˙z si˛e przyda. W razie czego mo˙zna było szybko załadowa´c i strzela´c dalej. A teraz rozło˙zyli´smy si˛e w cieniu sosen i platanów. Rozkoszowali´smy si˛e morskim wietrzykiem, gadali´smy i wypoczywali´smy. Zabrałam si˛e do pisania, uzupełniajac ˛ mój dziennik zapiskami z całego tygodnia. Wła´snie ko´nczyłam, kiedy przysiadł si˛e Travis i zadał mi to pytanie: — Wierzysz w te swoje „Nasiona Ziemi”, prawda? — W ka˙zde słowo — odpowiedziałam. — Ale. . . przecie˙z sama to wymy´sliła´s. Si˛egn˛ełam r˛eka˛ do ziemi, podniosłam mały kamyk i poło˙zyłam go na stole pomi˛edzy nami. — Gdybym umiała przeprowadzi´c dokładna˛ analiz˛e i powiedzie´c ci, z czego si˛e składa, czy znaczyłoby to, z˙ e ja go stworzyłam? Zaledwie zerknał ˛ na kamie´n, nie spuszczajac ˛ wzroku ze mnie. — Wi˛ec co takiego analizowała´s, z˙ e wyszły ci „Nasiona Ziemi”? — Innych ludzi, siebie, wszystko, co mogłam przeczyta´c, co widziałam i słyszałam, cała˛ histori˛e, o której si˛e uczyłam. Mój ojciec jest. . . był. . . pastorem i nauczycielem. A macocha prowadziła szkoł˛e dla sasiedztwa. ˛ Miałam okazj˛e napatrze´c si˛e na wiele. — Co mówił ojciec na twoje wyobra˙zenie o Bogu? — Nigdy go nie poznał. — Nie miała´s odwagi, z˙ eby mu powiedzie´c. Wzruszyłam ramionami. — Był jedyna˛ osoba˛ na s´wiecie, której zawsze usilnie starałam si˛e nie zrani´c. — Umarł? — Tak. — Bywa. Moi rodzice te˙z. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ 179
— Dzisiaj ludzie nie z˙ yja˛ zbyt długo — dorzucił. Oboje zamilkli´smy. Po chwili znów zapytał: — Skad ˛ si˛e wzi˛eły twoje przemy´slenia o Bogu? — Szukałam Go — wyja´sniłam. — Jego samego, nie z˙ adnej mitologii, mistyki czy magii. Nie wiedziałam, czy w ogóle mo˙zna znale´zc´ jakiego´s boga, ale musiałam przekona´c si˛e, czy istnieje. Moc, której nikt i nic si˛e nie przeciwstawi. — Zmiana. — Wła´snie: Zmiana. — Ale to nie jest Bóg. Nie osoba ani inteligencja, ani nawet rzecz. Po prostu tylko. . . sam nie wiem. Poj˛ecie. U´smiechn˛ełam si˛e. Tak miała wyglada´ ˛ c mia˙zd˙zaca ˛ krytyka? — Prawda — poprawiłam. — Zmiana trwa. Wszystko jej podlega: zmieniaja˛ si˛e rozmiary i poło˙zenia, skład, cz˛estotliwo´sc´ , pr˛edko´sc´ , my´slenie i co tylko chcesz. Przeobra˙za si˛e ka˙zde z˙ ywe stworzenie, ka˙zdy atom materii, cała energia wszech´swiata. Nie twierdz˛e, z˙ e wszystko całkowicie i tak samo, ale jako´s tam, w pewnym stopniu — wszystko. W tym momencie nadszedł ociekajacy ˛ woda˛ Harry, akurat w por˛e, by dosłysze´c ostatnie zdanie. — Brzmi to troch˛e jak głoszenie, z˙ e Bóg to drugie prawo termodynamiki — powiedział, szczerzac ˛ z˛eby w u´smiechu. — To jeden z przejawów Boga — zwróciłam si˛e do Travisa. — Znasz drugie prawo? Kiwnał ˛ głowa.˛ — Entropia. Chodzi mniej wi˛ecej o to, z˙ e ciepło w sposób naturalny zawsze przechodzi od goraca ˛ do zimna — nigdy na odwrót — dlatego cały wszech´swiat bez przerwy si˛e ochładza, wyczerpuje i trwoni swoja˛ energi˛e. Nawet nie kryłam zdumienia. — Kiedy´s, na samym poczatku, ˛ moja matka pisywała do gazet i czasopism. Uczyła mnie w domu. Potem, kiedy umarł ojciec, przestało nam starcza´c na utrzymanie domu. Mama nie mogła znale´zc´ drugiej pracy za pieniadze. ˛ Ostatecznie musiała zatrudni´c si˛e jako stała, mieszkajaca ˛ na miejscu kucharka, ale dalej mnie uczyła. — O entropii? — zdziwił si˛e Harry. — Najpierw nauczyła mnie czyta´c i pisa´c — odparł Travis. — Pó´zniej, jak uczy´c si˛e samemu. Człowiek, u którego gotowała, miał bibliotek˛e — cały wielki pokój z samymi ksia˙ ˛zkami. — Pozwolił ci z niej korzysta´c? — spytałam. — Nawet nie wolno mi było si˛e do niej zbli˙za´c — powiedział, przesyłajac ˛ mi ponury u´smiech. — Ale i tak czytałem jego ksia˙ ˛zki. Mama podkradała je dla mnie.
180
No przecie˙z. Stara metoda niewolników sprzed dwustu lat. Sami kształcili si˛e po kryjomu, jak tylko umieli, nierzadko w nagrod˛e za swoje wysiłki dostawali baty, nara˙zali si˛e na sprzedanie lub nawet okaleczenie. — Czy kiedykolwiek zdarzyło si˛e, z˙ e was przyłapał? — Nie. Odwrócił si˛e, by popatrze´c na morze. — Byli´smy ostro˙zni. Wiedzieli´smy, z˙ e trzeba si˛e pilnowa´c. Mama nigdy nie po˙zyczała wi˛ecej ni˙z jedna˛ ksia˙ ˛zk˛e na raz. Przypuszczam, z˙ e jego z˙ ona wiedziała, ale to była przyzwoita kobieta. Nigdy nie zrobiła najmniejszej uwagi. To ona wstawiła si˛e za mna˛ i przekonała go, z˙ eby pozwolił mi wzia´ ˛c s´lub z Natividad. Syn kucharki z˙ eni si˛e z pokojówka.˛ To te˙z brzmiało jak opowiastka z całkiem innej epoki. — Pó´zniej mama umarła i oboje z Natividad mieli´smy ju˙z tylko siebie, no a potem urodziło si˛e dziecko. Zostałem tam i pracowałem jako ogrodnik i majster do wszystkiego — do czasu, kiedy ten stary bydlak, który nas zatrudniał, nie zapalił si˛e do Natividad. Próbował nawet podglada´ ˛ c, kiedy karmiła małego. Nie dawał jej chwili spokoju. Przez to odeszli´smy. I dlatego jego z˙ ona pomogła nam odej´sc´ . Dała nam pieniadze. ˛ Wiedziała, z˙ e Natividad nic nie zawiniła. Ja z kolei nie miałem ochoty zabija´c drania. I tak odeszli´smy. W czasach niewolnictwa, gdy działo si˛e co´s takiego, niewolnicy nie mogli nic na to poradzi´c — przynajmniej nic, aby unikna´ ˛c bicia, sprzedania albo s´mierci. Spojrzałam na Natividad, która siedziała nieopodal na rozciagni˛ ˛ etych s´piworach, bawiac ˛ si˛e z synkiem i pogadujac ˛ z Zahra.˛ Miała szcz˛es´cie. Czy była tego s´wiadoma? Dla ilu innych słu˙zacych ˛ los był mniej łaskawy i nie udało im si˛e uciec przed awansami pana ani tym bardziej zaskarbi´c sobie sympatii pani? Jak daleko posuwali si˛e dzisiejsi panowie i panie, aby utrzyma´c nie tak ju˙z bardzo uległa˛ słu˙zb˛e na swoim miejscu? — Mimo wszystko jako´s ciagle ˛ nie mog˛e wyobrazi´c sobie Boga jako przemiany czy entropii — odezwał si˛e Travis, znów powracajac ˛ do „Nasion Ziemi”. — Wobec tego poka˙z mi sił˛e bardziej wszechobecna˛ ni˙z zmiana — powie˙ działam. — To nie tylko entropia. Bóg to istota o wiele bardziej zawiła. Zeby to wiedzie´c, wystarczy poobserwowa´c cho´cby tylko ludzkie reakcje. Ta zło˙zono´sc´ jeszcze si˛e powi˛eksza, kiedy zajmujesz si˛e paroma rzeczami naraz, a przecie˙z zawsze tak jest. Nie ma takich przeobra˙ze´n, które nie zachodziłyby we wszechs´wiecie. Pokr˛ecił głowa.˛ — Mo˙zliwe, ale nikomu si˛e nie s´ni oddawa´c im czci. — I dobrze — odparłam. — „Nasiona Ziemi” odnosza˛ si˛e do bie˙zacej ˛ i trwaja˛ cej rzeczywisto´sci, nie do jakich´s nadprzyrodzonych władczych bytów. Sam kult bez działania nie ma z˙ adnej warto´sci. A i w działaniu przynosi po˙zytek tylko wtedy, je´sli umysł utwierdza ci˛e w nim, jednoczy twoje wysiłki i uspokaja. 181
U´smiechnał ˛ si˛e, cho´c min˛e miał nieszcz˛es´liwa.˛ — Ludzie modla˛ si˛e i dzi˛eki temu czuja˛ si˛e lepiej, nawet kiedy nie sa˛ w stanie nic zdziała´c — zauwa˙zył. — Zawsze my´slałem, z˙ e w zasadzie tylko do tego przydaje si˛e Bóg: my´sl o nim pozwala ludziom takim jak moja matka znie´sc´ i przetrzyma´c to, co im pisane.- Nie, nie po to istnieje Bóg, ale zgadzam si˛e, z˙ e czasami po to jest modlitwa. A czasem temu samemu słu˙za˛ wiersze. Bóg jest Zmiana˛ i ostatecznie zawsze zwyci˛ez˙ a. Nasza jedyna nadzieja le˙zy w zrozumieniu Jego natury: nie karzacej ˛ ani zawistnej, lecz niesko´nczenie zmiennej. Jest w tym pewna pociecha, kiedy ju˙z pojmiemy, z˙ e wszystko i wszyscy podlegaja˛ Bogu. A w u´swiadomieniu sobie, z˙ e mimo to ka˙zdy z nas mo˙ze na Niego wpływa´c, nadawa´c Mu kształt i kierunek, tkwi moc. I na odwrót: kiedy czujesz, z˙ e masz do´sc´ sił i oleju w głowie, a jednak oczekujesz, z˙ e Bóg załatwi wszystko za ciebie, z˙ e pom´sci twoje krzywdy — to jest słabo´sc´ . Sam dobrze wiesz. Wiedziałe´s o tym, gdy zabrałe´s rodzin˛e i wyniosłe´s si˛e w diabły z domu pracodawcy. Bóg formuje nas wszystkich, ka˙zdego dnia w z˙ yciu. Najmadrzej ˛ od razu przyja´ ˛c to do wiadomo´sci i zacza´ ˛c samemu go formowa´c. — Amen! — wypalił z u´smiechem Harry. Popatrzyłam na niego, wahajac ˛ si˛e mi˛edzy irytacja˛ i rozbawieniem — w ko´ncu gór˛e wzi˛eła wesoło´sc´ . — Lepiej włó˙z co´s na siebie, zanim si˛e przysma˙zysz, Harry. — Miałem wra˙zenie, z˙ e nadszedł moment, kiedy wierni odpowiadaja˛ „amen” — za˙zartował, zakładajac ˛ lu´zna˛ niebieska˛ koszul˛e. — B˛edzie dalszy ciag ˛ kazania czy mo˙ze chcecie co´s przegry´zc´ ? Usiedli´smy do fasoli ugotowanej z kawalatkami ˛ suszonego mi˛esa, pomidorami, cebula˛ i papryka.˛ Była niedziela, w parku znajdowały si˛e kr˛egi na ogniska do powszechnego u˙zytku, a my mieli´smy pod dostatkiem czasu. Do tego zajadali´smy po trochu pszennego pieczywa, a dziecko dostało do mleka prawdziwy pokarm dla niemowlat ˛ zamiast utłuczonej czy prze˙zutej przez matk˛e na papk˛e wersji tego, co akurat jedli´smy. Przyjemny dzie´n. Od czasu do czasu Travis rzucał mi jakie´s pytanie albo kolejne wyzwanie pod adresem „Nasion Ziemi”, na które starałam si˛e odpowiedzie´c, nie wygłaszajac ˛ przy tym kazania — co było trudne. Przewa˙znie jednak chyba mi si˛e udawało. Zahra z Natividad wdały si˛e w spór, czy Bóg, o jakim opowiadam, jest bóstwem m˛eskim czy z˙ e´nskim. Kiedy wytłumaczyłam im, z˙ e Zmiana to nie osoba i nie ma płci, zmieszały si˛e, ale nie wydawały si˛e ostatecznie przekonane. Jeden Harry nie chciał bra´c naszej dyskusji powa˙znie. Za to spodobał mu si˛e sam pomysł prowadzenia dziennika. Wczoraj sprawił sobie mały notatnik i od tej pory te˙z pisze — przy okazji pomagajac ˛ Zahrze w nauce czytania i pisania. Chciałabym, aby zainteresował si˛e „Nasionami Ziemi”. Chciałabym przekona´c ich wszystkich. Mogliby sta´c si˛e zaczatkiem ˛ Wspólnoty Nasion Ziemi. Z rado´scia˛ uczyłabym o „Nasionach” Dominika, gdy b˛edzie starszy. Ja jego, a on 182
mnie. Małe dzieci bez wytchnienia zarzucaja˛ wszystkich pytaniami — doprowadzajac ˛ tym do szału — ale przy okazji zmuszaja˛ do zastanowienia. Na razie, musiałam poradzi´c sobie z watpliwo´ ˛ sciami Travisa. Zaryzykowałam i opowiedziałam mu o Przeznaczeniu. Bezustannie pytał i pytał, jaki wła´sciwie sens maja˛ „Nasiona Ziemi”. Po co personifikowa´c zmian˛e, nazywajac ˛ ja˛ Bogiem? Przecie˙z to tylko poj˛ecie — wi˛ec czemu nie nazywa´c go po imieniu? Wystarczy stwierdzi´c, z˙ e zmiana jest wa˙zna. — Wtedy po pewnym czasie przestanie by´c wa˙zna! — tłumaczyłam. — Ludzie łatwo zapominaja˛ poj˛ecia. Bardziej prawdopodobne, z˙ e b˛eda˛ pami˛eta´c o Bogu — zwłaszcza w strachu albo rozpaczy. — Co maja˛ wtedy robi´c? — nalegał. — Przeczyta´c sobie wiersz? — Raczej przypomnie´c sobie prawd˛e, znale´zc´ pociech˛e i bodziec do działania — odparłam. — Nie inaczej radza˛ sobie przez cały czas. Po to si˛egaja˛ po Bibli˛e, Talmud, Koran i wszystkie inne s´wi˛ete ksi˛egi, które pomagaja˛ im pogodzi´c si˛e z przera˙zajacymi ˛ zmianami, jakie niesie z˙ ycie. — Wi˛ekszo´sc´ ludzi nie truchleje na słowo „zmiana”. — Wiem. To Bóg jest zatrwa˙zajacy. ˛ Najlepiej nauczy´c si˛e, jak sobie z tym radzi´c. — To, co wymy´sliła´s, nie jest zbyt pocieszajace. ˛ — Jest, ale dopiero po pewnym czasie. Sama na razie do tego dorastam. Bóg nie jest ani zły, ani dobry — nie sprzyja ci i nie czuje do ciebie nienawi´sci. Mimo to lepiej z nim współdziała´c ni˙z walczy´c. — Tego twojego Boga nic a nic nie obchodzisz — stwierdził Travis. — Tym bardziej powinnam si˛e sama troszczy´c o siebie i o innych. Tym bardziej powinni´smy zakłada´c wspólnoty Nasion Ziemi i razem kształtowa´c Boga. Bóg jest „oszustem i nauczycielem, chaosem i glina”. ˛ To my decydujemy, która˛ Jego posta´c wybieramy — i jak mamy upora´c si˛e z pozostałymi. — Wi˛ec taki masz cel? Tworzy´c wspólnoty Nasion Ziemi? — Owszem. — A potem co? Otó˙z to. Zaczyna si˛e. Przełkn˛ełam k˛es jedzenia i odwróciłam si˛e troch˛e, aby popatrze´c na spalony teren. Naprawd˛e paskudny widok. A˙z trudno poja´ ˛c, z˙ e kto´s umy´slnie zrobił co´s takiego. — Co dalej? — naciskał Travis. — Bóg taki jak twój chyba nie daje ludziom nadziei na z˙ adne niebo, zatem co ich czeka pó´zniej? — Niebo — powiedziałam, odwracajac ˛ twarz z powrotem do mego. — Włas´nie niebo. Nie odezwał si˛e. Rzucił mi tylko jedno z tych swoich podejrzliwych spojrze´n i czekał na dalszy ciag. ˛ — „Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd” — zacytowałam. — To jest ich ostateczny cel i najwa˙zniejsza zmiana, jaka czeka je 183
za z˙ ycia. Lepiej poda˙ ˛zmy za tym przeznaczeniem, je´sli pragniemy by´c czym´s wi˛ecej ni˙z dinozaurami o gładkiej skórze — dzi´s zasiedlajacymi ˛ Ziemi˛e, a jutro ju˙z martwymi. Dinozaurami, po których zostana˛ tylko ko´sci, rozrzucone po´sród szkieletów i popiołów naszych miast. Jak sadzisz, ˛ dokad? ˛ — W kosmos? Mo˙ze na Marsa? — Dalej — odparłam. — Do innych gwiazdozbiorów. Do zamieszkanych s´wiatów. — Odbiło ci do cna — stwierdził, jednak spodobało mi si˛e, jak to powiedział: delikatnym, spokojnym tonem, który wyra˙zał bardziej zdumienie ni˙z kpin˛e. U´smiechn˛ełam si˛e od ucha do ucha. — Wiem, z˙ e jeszcze długo nie b˛edzie to mo˙zliwe. Ale czas zacza´ ˛c budowa´c podwaliny — wspólnoty Nasion Ziemi — skupione na wypełnianiu Przeznaczenia. Moje niebo przynajmniej rzeczywi´scie istnieje — i nie trzeba umiera´c, by si˛e tam dosta´c. „Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd”. . . albo w´sród popiołów — kiwn˛ełam głowa˛ w kierunku obróconej w pogorzelisko okolicy. Travis słuchał. Nie wytknał ˛ mi, z˙ e kto´s, kto nie wiadomo dokad ˛ w˛edruje piechota˛ na północ z L.A., w dodatku z całym dobytkiem mieszczacym ˛ si˛e w jednym tobole, jako´s nie bardzo mo˙ze zwoływa´c wypraw˛e na Alf˛e Centauri. Słuchał. Troch˛e tylko si˛e pod´smiewał — jak gdyby bał si˛e, z˙ e kto´s mo˙ze przyłapa´c go na tym, z˙ e zbyt powa˙znie traktuje moje idee. Ale nie odwrócił si˛e ode mnie. Przeciwnie, pochylił si˛e do przodu. Spierał si˛e. Krzyczał. Zadawał kolejne pytania. Nawet gdy Natividad kazała mu, z˙ eby przestał zawraca´c mi głow˛e, nie odszedł i dra˙ ˛zył dalej. Nie miałam mu tego za złe. Wiem, co to upór. Podziwiam t˛e cech˛e. NIEDZIELA, 15 SIERPNIA 2027 Chyba Travis Charles Douglas został moim pierwszym nawróconym. A Zahra Moss druga.˛ Przysłuchiwała si˛e, kiedy w ciagu ˛ ostatnich dni Travis i ja rozprawiali´smy, bezustannie s´cierajac ˛ si˛e o to czy owo. Czasem sama wtracała ˛ pytanie albo zwracała uwag˛e na co´s, co uwa˙zała za niekonsekwencj˛e. Którego´s razu stwierdziła: — Nie obchodzi mnie z˙ aden kosmos. Ten kawałek mo˙zesz sobie darowa´c. Ale je´sli chcesz zebra´c jaka´ ˛s wspólnot˛e, w której ludzie troszcza˛ si˛e nawzajem o siebie i nie pozwalaja˛ nikim pomiata´c, jestem z toba.˛ Pogadałam co nieco z Natividad. Nie chc˛e tak z˙ y´c jak ona kiedy´s. Los mojej matki te˙z mi si˛e nie u´smiecha. Ciekawe, czym ró˙zniło si˛e poło˙zenie Natividad, która˛ ekspracodawca potraktował jak swoja˛ własno´sc´ , od sytuacji młodych dziewczyn, kupowanych przez Richarda Mossa do swego haremu? Có˙z, z pewno´scia˛ to kwestia osobistego odczu-
184
cia. Natividad z˙ ywiła uraz˛e do swego pana. Zahra zaakceptowała, a mo˙ze nawet pokochała Richarda Mossa. W ka˙zdym razie wła´snie tutaj, na autostradzie numer sto jeden, a dokładniej na tym jej odcinku, gdzie niegdy´s biegł El Camino Real — królewski trakt z czasów hiszpa´nskiej przeszło´sci Kalifornii, rodza˛ si˛e Nasiona Ziemi. Dzi´s jest tu szosa, która˛ płynie rzeka biedaków, chcacych ˛ zala´c Północ. Przyszło mi na my´sl, z˙ e powinnam łowi´c w jej nurcie, nawet je´sli sama płyn˛e z pradem. ˛ Powinnam rozglada´ ˛ c si˛e dookoła nie tylko po to, aby wyłuskiwa´c wszystkich potencjalnie dla nas gro´znych ludzi, ale by szuka´c te˙z takich jak Travis i Natividad, którzy ch˛etnie dołaczyliby ˛ do nas i których my tak˙ze by´smy zaakceptowali. A co potem? Zaja´ ˛c jaki´s teren i osiedli´c si˛e na dziko? Niczym jaki´s gang? Nie, niezupełnie tak. Nie nadajemy si˛e na band˛e. Nie chc˛e w´sród nas takich typów, którzy lubia˛ dominowa´c, terroryzowa´c i rabowa´c. Jednak mo˙ze i nam przyjdzie dominowa´c. Kto wie, czy nie b˛edziemy musieli rabowa´c, z˙ eby prze˙zy´c, albo nawet terroryzowa´c i zabija´c, aby odstraszy´c wrogów. Musimy bardzo uwa˙za´c i pilnowa´c tego, w jaki sposób zaczna˛ kształtowa´c nas nasze potrzeby. Na pewno b˛edzie nam potrzebna uprawna ziemia, niezawodne z´ ródło wody i dostateczne bezpiecze´nstwo przed atakami, by móc okrzepna´ ˛c we wspólnocie i dobrze si˛e rozwija´c. Mo˙ze gdzie´s na wybrze˙zu uda si˛e znale´zc´ takie odosobnione miejsce i dogada´c si˛e z mieszka´ncami. Gdyby było nas troch˛e wi˛ecej i mieliby´smy lepsza˛ bro´n, w zamian za przestrze´n z˙ yciowa˛ mogliby´smy pilnowa´c bezpiecze´nstwa. Dzieciom zapewniliby´smy o´swiat˛e, a dorosłym analfabetom nauk˛e czytania i pisania. Chyba znale´zliby si˛e ch˛etni na takie usługi. Tyle ludzi — dorosłych, dzieci — nie umie dzi´s czyta´c i pisa´c. . . Mo˙ze by nam si˛e udało — wyhodowa´c własna˛ z˙ ywno´sc´ , a z nas samych i z naszych sasiadów ˛ stworzy´c zupełnie nowa˛ społeczno´sc´ . Nasiona Ziemi.
XIX
Ziemia pod twoimi stopami Przeobra˙za si˛e. Galaktyki przemierzaja˛ przestrze´n. Gwiazdy zapalaja˛ si˛e, płona˛ starzeja˛ si˛e i ozi˛ebiaja.˛ W toku Zmian. Bóg jest Przemiana.˛ Bóg jest zawsze góra.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
PIATEK, ˛ 27 SIERPNIA 2027 (zapiski z NIEDZIELI, 29 SIERPNIA) Mamy trz˛esienie ziemi. Zacz˛eło si˛e z samego rana, gdy dopiero ruszali´smy w kolejna˛ całodzienna˛ drog˛e, i to od razu pot˛ez˙ nym tapni˛ ˛ eciem. Ziemia zadudniła niskim, zgrzytliwym łoskotem, jak gdyby gdzie´s pod powierzchnia˛ rozdarł si˛e grzmot. Grunt zadygotał nam pod nogami, a potem jakby zapadł si˛e w głab. ˛ Wła´sciwie jestem pewna, z˙ e si˛e zapadł, nie wiem tylko, jak gł˛eboko. Kiedy wstrzasy ˛ ustały, wszystko wygladało ˛ tak samo — tylko na stokach brazowych ˛ wzgórz dokoła tu i ówdzie wykwitły nagle plamy kurzu. Par˛e osób wrzeszczało. Niektórzy, obładowani ci˛ez˙ kimi plecakami, tracac ˛ równowag˛e, padali plackiem w piach lub na sp˛ekany asfalt. Travisowi, który nosidełko z Dominicem niósł z przodu, a wielki plecak na grzbiecie, omal nie przytrafiło si˛e to samo. Potknał ˛ si˛e, zatoczył, lecz w ko´ncu jako´s utrzymał si˛e na nogach. Szarpni˛ety gwałtownym wstrzasem ˛ maluch, cho´c nic mu si˛e nie stało, rozpłakał si˛e, dołaczaj ˛ ac ˛ do wrzasku idacych ˛ niedaleko nas dwojga starszych dzieci. Prawie wszyscy raptem zacz˛eli co´s gło´sno mówi´c. Pewien starszy człowiek upadł jak długi na ziemi˛e i dyszał ze s´wistem. 186
Zapominajac ˛ o zwykłej ostro˙zno´sci, ruszyłam, z˙ eby sprawdzi´c, czy wszystko z nim w porzadku ˛ — cho´c przecie˙z gdyby było inaczej, i tak nie bardzo mogłabym mu pomóc. Podałam mu jego lask˛e, gdy˙z potoczyła si˛e daleko, i pomogłam mu stana´ ˛c na nogi. Okazał si˛e lekki jak dziecko — był chudy, nie miał z˛ebów i wyra´znie bał si˛e mnie. Poklepawszy go po ramieniu, pozwoliłam, by ruszył swoja˛ droga,˛ obracajac ˛ si˛e jednocze´snie, by sprawdzi´c, czy niczego mi nie podw˛edził. Na s´wiecie grasuje pełno złodziei. Starcy i dzieci cz˛esto okazywali si˛e kieszonkowcami. Wszystko było na miejscu. Idacy ˛ obok starszy Murzyn, ale jeszcze z własnymi z˛ebami, u´smiechnał ˛ si˛e do mnie. Pchał swój dobytek w dwu bli´zniaczych sakwach przytroczonych do robiacej ˛ solidne wra˙zenie metalowej ramy małego wózka. Nie odezwał si˛e ani słowem, ale podobał mi si˛e jego u´smiech, wi˛ec te˙z si˛e u´smiechn˛ełam. Chwil˛e pó´zniej przypomniało mi si˛e, z˙ e przecie˙z udaj˛e m˛ez˙ czyzn˛e, i pomy´slałam, czy przypadkiem mimo przebrania mnie nie rozpoznał. Co tam, w tej sytuacji to nie takie wa˙zne. Wróciłam do mojej grupy. Zahra z Natividad uspokajały Dominica, a Harry wła´snie podnosił co´s z pobocza szosy. Podeszłam do niego i zobaczyłam, z˙ e znalazł okropnie brudna˛ szmat˛e, zwiazan ˛ a˛ ciasno w niedu˙ze, okragłe ˛ zawiniatko. ˛ Kiedy rozdarł przegniły materiał, prosto w r˛ece wypadł mu zwitek banknotów. Studolarówki. Na oko dwa albo i trzy tuziny. — Odłó˙z to! — sykn˛ełam szeptem. On jednak wepchnał ˛ pieniadze ˛ do gł˛ebokiej kieszeni w spodniach. — Nowe buty — odparł szeptem. — Porzadne. ˛ I wiele innych rzeczy. Potrzeba ci czego´s? Obiecałam wcze´sniej, z˙ e sprawimy mu nowe buty, gdy tylko trafimy na godny zaufania sklep. Te, w których chodził, były kompletnie zdarte. Ale teraz za´switał mi nowy pomysł. — Je˙zeli wystarczy — sykn˛ełam — kup sobie bro´n, a ja kupi˛e ci buty. Masz kupi´c pistolet! Zostawiajac ˛ go z jego zdziwieniem, zwróciłam si˛e do reszty: — Nic si˛e nikomu nie stało? Na szcz˛es´cie nie. Dominic odzyskał ju˙z humor i jechał sobie na maminych plecach, bawiac ˛ si˛e jej włosami. Zahra poprawiała swój plecak, a Travis poszedł kawałek do przodu i przygladał ˛ si˛e jakiej´s małej osadzie widocznej przed nami. W˛edrowali´smy przez rolnicza˛ krain˛e. Od wielu dni mijali´smy jedynie małe, obumierajace ˛ miasteczka, niszczejace ˛ przydro˙zne osiedla i farmy, niektóre jeszcze dogladane, ˛ inne opuszczone i zarastajace ˛ chwastami. Podeszli´smy do Travisa. — Pali si˛e — wyja´snił, gdy si˛e z nim zrównali´smy.
187
Poło˙zony na stoku opadajacego ˛ w dół zbocza dom dymił z paru okien naraz. Ciagn ˛ acy ˛ autostrada˛ ludzki strumie´n ju˙z zaczał ˛ zawija´c w tamta˛ stron˛e. Kroi si˛e nieszcz˛es´cie. Wła´scicielom płonacego ˛ obej´scia mo˙ze uda si˛e ugasi´c po˙zar, lecz i tak grozi im plaga szabrowników. — Odejd´zmy stad ˛ — powiedziałam. — Tutejsi mieszka´ncy sa˛ jeszcze silni, na pewno nie obejdzie si˛e bez walki. — Mogliby´smy wyszpera´c par˛e przydatnych rzeczy — zaoponowała Zahra. — Nic takiego, za co warto by oberwa´c kulk˛e — odpowiedziałam. — Idziemy! Ruszyłam pierwsza, prowadzac ˛ ich dalej od male´nkiej osady. Ju˙z prawie ja˛ min˛eli´smy, gdy zacz˛eła si˛e strzelanina. Razem z nami pozostało na szosie jeszcze troch˛e ludzi, jednak wi˛ekszo´sc´ zbiegła w dół, z˙ eby ukra´sc´ , co si˛e da, w walczacej ˛ z po˙zoga˛ wiosce. Motłoch z pewno´scia˛ nie ograniczy zainteresowania do jednego płonacego ˛ domu i wszyscy inni gospodarze te˙z b˛eda˛ musieli stana´ ˛c w obronie swojej własno´sci. Z tyłu za nami odezwały si˛e najpierw pojedyncze strzały, pó´zniej usłyszeli´smy nierówne trzaski broni obu stron, które na koniec przeszły w charakterystyczny jazgot broni maszynowej. Przyspieszyli´smy, z nadzieja,˛ z˙ e zda˙ ˛zymy znale´zc´ si˛e poza zasi˛egiem jakiejkolwiek pukawki, zanim kto´s zechce wzia´ ˛c nas na cel. — Cholera! — zakl˛eła szeptem Zahra, dotrzymujac ˛ mi kroku. — Powinnam przewidzie´c, z˙ e tak si˛e sko´nczy. Ludzie, którzy z˙ yja˛ na takim głuchym zadupiu, nie moga˛ by´c tchórzliwymi słabeuszami. ˙ — Zeby nie wiem, jak byli twardzi, tego dnia chyba nie prze˙zyja˛ — powiedziałam, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie. Nad wioska˛ kł˛ebiło si˛e ju˙z znacznie wi˛ecej dymu, w dodatku w kilku punktach naraz. Z oddali niosły si˛e przytłumione wrzaski i krzyki, przebijajac ˛ si˛e przez nieustanna˛ kanonad˛e. Głupie miejsce na niewielka˛ niczym nieosłoni˛eta˛ osad˛e. Powinni ukry´c swoje domy gdzie´s daleko w górach, gdzie przypadkiem mogłoby je wypatrzy´c co najwy˙zej paru obcych. Lekcja warta zapami˛etania. W tej chwili tym biedakom pozostało tylko zabra´c kilku napastników ze soba˛ na tamten s´wiat. Jutro ci, którzy prze˙zyja˛ pogrom, b˛eda˛ ju˙z na szosie, niosac ˛ na plecach ocalone resztki dobytku. Gdyby za sprawa˛ trz˛esienia ziemi nie wybuchł po˙zar, nie sadz˛ ˛ e, by komukolwiek z w˛edrujacej ˛ autostrada˛ ci˙zby za´switało w głowie, aby napa´sc´ tak kupa˛ na tamta˛ wiosk˛e. Jedno nieszcz˛es´cie pociagn˛ ˛ eło za soba˛ nast˛epne. Widzac ˛ po˙zar, szabrownicy uznali, z˙ e maja˛ prawo doszcz˛etnie spustoszy´c osad˛e. Strzelanina pewno wystraszyła paru, kilkoro zgin˛eło albo odniosło rany, ale to tylko musiało podjudzi´c reszt˛e. Decydujac ˛ si˛e osia´ ˛sc´ na tak niebezpiecznym pustkowiu, osadnicy powinni zbudowa´c jakie´s trudne do sforsowania umocnienia obronne — zało˙zy´c lini˛e ładunków zapalajacych ˛ lub wybuchowych albo co´s w tym rodzaju. Tylko siła tak pot˛ez˙ na, tak niszczycielska i działajaca ˛ z zaskoczenia, byłaby zdolna zniech˛e188
ci´c napastników, wywoła´c panik˛e silniejsza˛ ni˙z chciwo´sc´ , która ich tu przywiodła. Je´sli osadnicy nie mieli materiałów wybuchowych, powinni od razu złapa´c dzieci i gotówk˛e i wia´c, gdzie pieprz ro´snie, kiedy tylko zauwa˙zyli zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e hord˛e. Przecie˙z znali okoliczne wzgórza o niebo lepiej ni˙z pochodzacy ˛ z daleka tułacze. Du˙zo wcze´sniej powinni zadba´c o dobre kryjówki albo — je˙zeli nawet nie pomy´sleli o tym — powinni si˛e rozproszy´c, zapa´sc´ pod ziemi˛e gdzie´s w górach i przeczeka´c, a˙z szabrownicy sko´ncza˛ łupi´c ich domy. Niestety nic takiego nie zrobili. Teraz kł˛ebiły si˛e za nami wielkie i g˛este chmury dymu, bez watpienia ˛ s´ciagaj ˛ ac ˛ nowe tabuny szperaczy. — Cały s´wiat oszalał — powiedział kto´s obok mnie. Nim si˛e odwróciłam, ju˙z wiedziałam, z˙ e to m˛ez˙ czyzna z obładowanym sakwami wózkiem. Troch˛e zwolnili´smy, popatrujac ˛ za siebie, i teraz nas dogonił. On te˙z nie miał zamiaru pladrowa´ ˛ c male´nkiej wioski. Nie sprawiał wra˙zenia szabrownika. Wprawdzie ubranie miał brudne i zwyczajne, ale dobrze na nim le˙zało i było prawie nowe. D˙zinsy zachowały jeszcze ciemnoniebieski kolor, a nogawki trzymały zaprasowane kanty. Przy czerwonej koszuli z krótkimi r˛ekawami nie brakowało ani jednego guzika. Na nogach miał drogie turystyczne buty, a jego fryzura nosiła s´lady strzy˙zenia u drogiego fryzjera. Skad ˛ kto´s taki wział ˛ si˛e na szosie, pchajac ˛ jaki´s wózek? Bogaty n˛edzarz — czy mo˙ze raczej zubo˙zały bogacz. Ciemna, przetykana siwizna˛ broda; krótka, ale g˛esta. Dalej podobał mi si˛e tak samo, jak wówczas, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Zabójczo przystojny starszy pan. Czy s´wiat naprawd˛e oszalał? — Czytałam — podj˛ełam rozmow˛e — z˙ e to mu si˛e zdarza co trzydzie´sci, czterdzie´sci lat. Cała trudno´sc´ polega na tym, z˙ eby do˙zy´c, a˙z wróci mu rozum. Chciałam błysna´ ˛c wykształceniem, pochwali´c si˛e, z˙ e pochodz˛e z dobrego domu, ale moje wymadrzanie ˛ si˛e nie zrobiło na starszym panu z˙ adnego wra˙zenia. — Ostatnia dekada dwudziestego wieku wydawała si˛e zwariowana — podjał ˛ — ale ludzie byli jeszcze zamo˙zni, wi˛ec nie działo si˛e a˙z tak z´ le. Chyba nigdy jeszcze nie nastały gorsze czasy ni˙z te. Ci dzisiejsi ludzie, te zwierz˛eta. . . — Nie rozumiem, jak mo˙zna robi´c co´s takiego — wtraciła ˛ si˛e Natividad. — Szkoda, z˙ e nie mamy jak zawiadomi´c policji — jakakolwiek tu jest. Ci gospodarze powinni zadzwoni´c. — Nic by to nie dało — powiedziałam. — Nawet gdyby policja przyjechała dzisiaj, a nie jutro, byłoby tylko wi˛ecej trupów. Szli´smy dalej w towarzystwie nieznajomego. Sprawiał wra˙zenie, z˙ e jest z tego zadowolony. Mógł zosta´c w tyle albo nas wyprzedzi´c, bo przecie˙z nie musiał d´zwiga´c swojego baga˙zu. Na szosie mógł z łatwo´scia˛ przyspieszy´c. A jednak ch˛etnie trzymał si˛e z nami. Gaw˛edzac, ˛ wymienili´smy uprzejmo´sci. Dowiedziałam si˛e, z˙ e nazywa si˛e Bankole: Taylor Franklin Bankole. Okazało si˛e, z˙ e oboje jeste´smy potomkami czarnych, którzy w latach sze´sc´ dziesiatych ˛ ubiegłego wieku 189
przybrali afryka´nskie miana. Mój dziadek i ojciec Taylora urz˛edowo zmienili sobie nazwiska, obaj zastapili ˛ je rodowymi godno´sciami ludu Joruba. To sprawiło, z˙ e zadzierzgn˛eła si˛e mi˛edzy nami wi˛ez´ . — Wi˛ekszo´sc´ Murzynów w tamtych czasach wybierała nazwiska Suahili — opowiadał nasz nowy znajomy — ale ojciec wolał nazwa´c si˛e Bankole. Zawsze musiał inaczej. Całe z˙ ycie chciał by´c inny ni˙z wszyscy. — Nie wiem, co kierowało dziadkiem — odparłam. — Wcze´sniej nazywał si˛e Broome, wi˛ec nie miał czego z˙ ałowa´c. Ale dlaczego zdecydował si˛e na Olamina?. . . Mój ojciec te˙z nie miał poj˛ecia. Dziadek zmienił nazwisko jeszcze przed jego narodzinami i tato przyszedł na s´wiat ju˙z jako Olamina, tak samo jak potem my wszyscy. Bankole okazał si˛e rok młodszy od mojego ojca. Urodził si˛e w 1970 roku i, jak sam twierdził, za stary był na t˛e cholerna˛ włócz˛eg˛e autostrada˛ z całym majatkiem ˛ w dwu sakwach. Miał pi˛ec´ dziesiat ˛ siedem lat. W pewnym momencie pomy´slałam: szkoda, z˙ e nie jest młodszy, bo wtedy miałby przed soba˛ wi˛ecej z˙ ycia. Wydawał mi si˛e stary, ale pierwszy usłyszał, jak dwie dziewczyny wołaja˛ o pomoc. Poni˙zej i równolegle do autostrady, biegła druga droga — wi˛ecej było na niej piachu ni˙z asfaltu — która potem zakr˛ecała gwałtownie, niknac ˛ gdzie´s po´sród wzgórz. Dalej pod gór˛e stał przy niej na wpół zawalony dom, wokół którego jeszcze unosił si˛e s´wie˙zy tuman pyłu. Zanim runał ˛ na dobre, ju˙z był ruina.˛ Teraz całkiem obrócił si˛e w gruzy. Gdy Bankole zwrócił nasza˛ uwag˛e, rzeczywi´scie usłyszeli´smy dolatujace ˛ stamtad ˛ słabe okrzyki. — To chyba kobiety — odezwał si˛e Harry. — Chod´zmy sprawdzi´c — zarzadziłam ˛ z westchnieniem. — Mo˙ze tylko trzeba wydoby´c je spod jakiej´s belki. Harry przytrzymał mnie za rami˛e. — Jeste´s pewna? — Tak. Wyj˛ełam pistolet i oddałam mu go na wypadek, gdyby obezwładnił mnie czyj´s ból. — Pilnuj naszych tyłów — powiedziałam. Nieufnie i niepewnie weszli´smy w rumowisko, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e wołanie o pomoc mogło by´c oszustwem, aby zwabi´c kogo´s w pułapk˛e. Par˛e osób te˙z zboczyło z szosy i szło za nasza˛ grupa; ˛ Harry został w tyle pomi˛edzy nimi a nami. Bankole pchał swój wózek, starajac ˛ si˛e trzyma´c obok mnie. Gdzie´s spo´sród gruzów słycha´c było dwa głosy. Dwie kobiety. Jedna mówiła błagalnym tonem, a druga przeklinała. W ko´ncu umiejscowili´smy je; Zahra, Travis i ja zacz˛eli´smy odwala´c gruz — suche, połamane na szczapy drewno, kawały tynku, plastiku i cegły ze starodawnego komina. Bankole stał z Harrym i obserwował. Wygladał ˛ naprawd˛e gro´znie. Ma bro´n? Miałam nadziej˛e, z˙ e tak. 190
Naszym poczynaniom przygladała ˛ si˛e zachłannie niewielka gromada szperaczy, która˛ przywlekli´smy za soba.˛ Wi˛ekszo´sc´ ludzi rzucała tylko ciekawe spojrzenia, chcac ˛ zobaczy´c, co robimy, po czym szła dalej, ale niektórzy przystawali i czekali, co b˛edzie. Je˙zeli to trz˛esienie ziemi pogrzebało te dwie pod gruzami, dziwne, z˙ e nikt jeszcze nie zjawił si˛e, nie okradł ich z dobytku i nie podło˙zył ognia pod ruiny, nie zawracajac ˛ sobie głowy przysypanymi. Oby´smy tylko zda˙ ˛zyli je wyciagn ˛ a´ ˛c i wróci´c na autostrad˛e, nim komukolwiek przyjdzie do głowy, z˙ eby nas pogoni´c. Nie mam złudze´n, z˙ e ch˛etni znale´zliby si˛e natychmiast — gdyby tylko na widoku pojawiło si˛e co´s cennego. Natividad zagadała co´s do Bankole’a, nast˛epnie wsadziła Dominica do jednej z jego sakw i si˛egn˛eła do kieszeni, macajac, ˛ czy jej nó˙z jest na swoim miejscu. Nie podobało mi si˛e to. Lepiej by zrobiła, dalej trzymajac ˛ dziecko — wtedy, w razie potrzeby, wszyscy mogliby´smy ucieka´c biegiem. Tymczasem odkopali´smy blada˛ nog˛e, uwi˛eziona˛ pod belka; ˛ była poobijana, krwawiła, ale nie wygladała ˛ na złamana.˛ Cały segment s´ciany razem ze stropem i kominem zwalił si˛e na te biedaczki. Usun˛eli´smy drobniejszy gruz, a potem wspólnie wzi˛eli´smy si˛e do odrzucania ci˛ez˙ szych kawałów. Wreszcie wyciagn˛ ˛ eli´smy je obie za odsłoni˛ete ko´nczyny — pierwsza˛ za r˛ek˛e i nog˛e, druga˛ za obie nogi. Bawiłam si˛e przy tym tak samo dobrze jak one. Jednak ostatecznie okazało si˛e, z˙ e nie jest tak z´ le. Obie miały jedynie tu i tam zdarta˛ skór˛e, a jednej leciała krew z nosa i ust. Splun˛eła krwia,˛ przy okazji wypluwajac ˛ par˛e z˛ebów, po czym, zaklawszy, ˛ spróbowała wsta´c. Nie oponowałam, kiedy Zahra przyszła jej z pomoca.˛ W tej chwili chciałam tylko znale´zc´ si˛e jak najdalej od poszkodowanej. Druga kobieta, z twarza˛ mokra˛ od łez, siedziała na ziemi, gapiac ˛ si˛e na nas. Była spokojna, lecz w jaki´s nieprzytomny, nienaturalny sposób. A˙z za spokojna. Gdy Travis chciał pomóc jej si˛e podnie´sc´ , skuliła si˛e i krzykn˛eła. Travis dał jej spokój. Poza paroma zadrapaniami nie miała z˙ adnych widocznych ran, ale mo˙ze uderzyła si˛e w głow˛e. Mogła te˙z by´c w szoku. — Gdzie sa˛ wasze rzeczy? — spytała Zahra t˛e zakrwawiona.˛ — Trzeba szybko si˛e stad ˛ zabiera´c. Potarłam usta, starajac ˛ si˛e zignorowa´c irracjonalne wra˙zenie, jakbym sama straciła dwa z˛eby. Czułam si˛e fatalnie — cho´c nie odbierałam dozna´n z˙ adnych złama´n czy powa˙zniejszych obra˙ze´n, podrapane, potłuczone ciało całe piekło i rwało. Marzyłam, z˙ eby przycupna´ ˛c gdzie´s i troch˛e doj´sc´ do siebie. Zaczerpn˛ełam jednak tylko gł˛eboko powietrza i podeszłam do kulacej ˛ si˛e z przera˙zenia kobiety. — Rozumiesz, co do ciebie mówi˛e? — zapytałam. Spojrzała na mnie, a potem powiodła wzrokiem dokoła; zobaczywszy swoja˛ towarzyszk˛e, wycierajac ˛ a˛ krew ubrudzona˛ dłonia,˛ spróbowała wsta´c i rzuci´c si˛e do niej. Niestety potkn˛eła si˛e i upadałaby, gdybym jej nie podtrzymała. Ucieszyłam si˛e w duchu, z˙ e była raczej niedu˙za. 191
— Nogi masz całe — powiedziałam — ale lepiej si˛e oszcz˛edzaj. Zaraz trzeba b˛edzie pr˛edko stad ˛ odej´sc´ i musisz i´sc´ o własnych siłach. — Kim ty jeste´s? — odezwała si˛e wreszcie. — Zupełnie obcym człowiekiem — odparłam. — Postaraj si˛e przej´sc´ cho´c kawałek. — Było trz˛esienie ziemi. — Zgadza si˛e. Chod´z! Chwiejnie postapiła ˛ ode mnie krok, a pó´zniej drugi i nast˛epne, a˙z zataczajac ˛ si˛e, dotarła do swej znajomej. — Allie? — rzuciła pytajaco. ˛ Tamta zauwa˙zyła ja,˛ poku´stykała do niej i u´sciskała, obsmarowujac ˛ krwia.˛ — Jill! Bogu dzi˛eki! — Mam ich rzeczy — poinformował Travis. — Wyprowad´zmy je stad, ˛ dopóki jeszcze szabrownicy nas przepuszcza.˛ Zmusili´smy je do odej´scia stamtad, ˛ tłumaczac, ˛ co nam grozi, je´sli zostaniemy tu dłu˙zej. Przecie˙z niepodobna tak wlec je ze soba,˛ tak samo jak bez sensu było zostawianie dziewczyn na pastw˛e szabrowników — po co w takim razie je odgrzebywali´smy? Musza˛ i´sc´ z nami, przynajmniej dopóki nie nabiora˛ sił i nie b˛eda˛ zdolne zatroszczy´c si˛e o siebie. — Okej — powiedziała ta zakrwawiona, mniejsza, lecz wyra´znie wytrzymalsza, mimo z˙ e fizycznie specjalnie nie ró˙zniły si˛e od siebie. Były to s´redniej postury, białe dwudziestokilkulatki o takich samych, brazo˛ wych włosach. Wygladały ˛ jak siostry. — Okej — powtórzyła zakrwawiona. — Wynosimy si˛e stad. ˛ Szła ju˙z normalnie, nie utykała i nie zataczała si˛e. Jej towarzyszce szło du˙zo gorzej. — Oddajcie nasze rzeczy — za˙zadała. ˛ Travis wyciagn ˛ ał ˛ w jej stron˛e dwa zakurzone s´piworo-plecaki. Zarzuciła jeden na plecy, nast˛epnie spojrzała na drugi i na swoja˛ towarzyszk˛e. — Wezm˛e go — odezwała si˛e tamta. — Nic mi nie jest. Nie mówiła prawdy, ale musiała nie´sc´ własny baga˙z. Nikt nie ujdzie długo z podwójnym obcia˙ ˛zeniem. Nikt nie mo˙ze si˛e broni´c, taszczac ˛ dwa pakunki. Jaki´s tuzin gapiów stał i taksował nas, kiedy wyprowadzali´smy ocalone kobiety na drog˛e. Harry, z pistoletem w r˛ece, wyszedł teraz na czoło. Co´s w jego wygladzie ˛ mówiło bardzo wyra´znie, z˙ e jest gotów zabi´c. Sprowokowany, zastrzeli natychmiast. Pierwszy raz widziałam go takiego. Imponował, budził respekt i groz˛e, ale to nie było dobre. Taka postawa pasowała do chwili, do sytuacji, w jakiej si˛e znale´zli´smy — lecz nie pasowała do Harry’ego. Nie był typem m˛ez˙ czyzny, który kiedykolwiek powinien wyglada´ ˛ c w ten sposób. Nagle złapałam si˛e na tym, z˙ e my´sl˛e o nim jako o m˛ez˙ czy´znie, a nie jako chłopaku. Mniejsza o to. Teraz wszyscy przestali´smy by´c dzie´cmi, stali´smy si˛e kobietami i m˛ez˙ czyznami. Niech to szlag. 192
Idacy ˛ z tyłu Bankole, mimo siwiejacych ˛ włosów i zarostu, sprawiał jeszcze gro´zniejsze wra˙zenie ni˙z Harry. On te˙z trzymał bro´n. Kiedy przechodził obok, rzuciłam okiem. Te˙z samopowtarzalny — na oko kaliber dziewi˛ec´ milimetrów. Miałam nadziej˛e, z˙ e niezgorzej si˛e nim posługuje. Tu˙z przed nim szła Natividad, pchajac ˛ jego wózek, z Dominikiem usadowionym w jednej z sakw. Travis pilnował z˙ ony i dziecka. Szłam obok nieznajomych kobiet i przez cały czas obawiałam si˛e, z˙ e która´s upadnie albo jaki´s dure´n rzuci si˛e do nich z łapami. Ta, która nazwała si˛e Allie, nadal krwawiła. Raz po raz spluwała krwia˛ i wycierała krwawiacy ˛ nos brudna˛ r˛eka.˛ Druga — Jill, dalej ruszała si˛e nieprzytomnie i niepewnie. Razem z Allie podtrzymywały´smy ja˛ mi˛edzy soba.˛ Zanim nas zaatakowali, ju˙z wiedziałam, co si˛e s´wi˛eci. Pomagajac ˛ przysypanym kobietom, nasza grupa sama wystawiła si˛e na cel. Pewnie ju˙z dawno by nas napadli, gdyby tamta osada w dole nie odciagn˛ ˛ eła najbardziej agresywnych i zdesperowanych typów. Dzie´n grabienia słabszych. Trz˛esienie ziemi stworzyło sprzyjajac ˛ a˛ atmosfer˛e. A jedna napa´sc´ mo˙ze wywoła´c nast˛epne. Musieli´smy si˛e mie´c na baczno´sci. Ni stad, ˛ ni zowad, ˛ jaki´s m˛ez˙ czyzna rzucił si˛e na Zahr˛e. Drobnej budowy — musiała wyda´c mu si˛e równie bezbronna jak pon˛etna. Kilka sekund pó´zniej kto´s mnie chwycił i okr˛ecił dokoła. Zacz˛ełam traci´c równowag˛e. Jakie to głupie. Nim ktokolwiek zda˙ ˛zył mnie uderzy´c, sama potkn˛ełam si˛e i wyło˙zyłam. Jednak poniewa˙z mój napastnik ciagn ˛ ał ˛ mnie w swoja˛ stron˛e, run˛ełam na niego i pociagn˛ ˛ ełam w dół za soba.˛ Jakim´s sposobem udało mi si˛e wyciagn ˛ a´ ˛c mój spr˛ez˙ ynowiec. Pstrykn˛ełam i wyskoczyło ostrze. D´zgn˛ełam w ciało opryszka. Sze´sciocalowe ostrze weszło a˙z po r˛ekoje´sc´ . Poczułam koszmarny ból i wyszarpn˛ełam je z rany. Brak słów, aby opisa´c te katusze. Pó´zniej powiedzieli mi, z˙ e wrzasn˛ełam i z˙ e nigdy przedtem nie słyszeli takiego wycia. Nic dziwnego. Mnie te˙z pierwszy raz co´s tak gł˛eboko zraniło. Po pewnym czasie m˛eczarnie w piersiach osłabły, a˙z wreszcie zupełnie ustapi˛ ły. Po prostu przygniatajacy ˛ mnie m˛ez˙ czyzna wykrwawił si˛e na s´mier´c. Dopiero w tym momencie do mojej s´wiadomo´sci zacz˛eło na nowo przenika´c cokolwiek poza cierpieniem. Najpierw usłyszałam płacz Dominica. Poniewczasie u´swiadomiłam sobie, z˙ e rozległo si˛e te˙z kilka strzałów. Gdzie byli moi? Czy które´s zostało ranne? Zabili ich? Wzi˛eli do niewoli? Le˙załam dalej pod bezwładnymi, t˛ez˙ ejacymi ˛ zwłokami, które dotkliwie mi cia˙ ˛zyły, a ich odór przyprawiał o mdło´sci. Facet wykrwawił mi si˛e na piersiach
193
i je´sli dobrze czułam, zsikał si˛e na mnie w agonii. A jednak nie odwa˙zyłam si˛e poruszy´c, nim nie oceniłam sytuacji. Uchyliłam troszeczk˛e powieki. Zanim zda˙ ˛zyłam ogarna´ ˛c, co wła´sciwie widz˛e, kto´s zwlekł ze mnie cuchnace˛ go umarlaka i zobaczyłam nad soba˛ dwie zaniepokojone twarze: Harry’ego i Bankole’a. Krztuszac ˛ si˛e, spróbowałam wsta´c, lecz Bankole mnie powstrzymał. — Zranił ci˛e gdzie´s? — spytał stanowczo. — Nie, nic mi nie jest — odpowiedziałam i widzac, ˛ jak Harry wpatruje si˛e w to morze krwi, zaraz dodałam: — Nie martw si˛e. To nie moja krew, tylko tamtego. Kiedy pomogli mi stana´ ˛c na nogi, przekonałam si˛e, z˙ e nos mnie nie mylił: denat popu´scił na mnie mocz. Szale´nczo pragn˛ełam zedrze´c z siebie zaszargane rzeczy, ale na razie musiałam z tym poczeka´c. Mimo obrzydzenia, jakie czułam, nie mogłam rozebra´c si˛e w biały dzie´n i przy wszystkich — z˙ eby ka˙zdy mógł mnie rozpozna´c. Do´sc´ miałam kłopotów jak na jeden dzie´n. Rozejrzałam si˛e i zobaczyłam, z˙ e Travis i Natividad staraja˛ si˛e uspokoi´c zanoszacego ˛ si˛e płaczem Dominica. Zahra stała w pogotowiu przy naszych nowych znajomych, które przysiadły obok na ziemi. — Z nimi wszystko w porzadku? ˛ — zapytałam. Harry skinał ˛ głowa.˛ — Troch˛e si˛e wystraszyły i rozkleiły, ale sa˛ całe. Nikomu z nas nic si˛e nie stało. Za to oni nie mieli szcz˛es´cia. Mówiac ˛ to, wskazał na człowieka, którego zabiłam. W pobli˙zu le˙zały trzy inne martwe ciała. — Było jeszcze paru rannych — uzupełnił Harry — ale pu´scili´smy ich wolno. Kiwn˛ełam głowa˛ z aprobata.˛ — Lepiej rozbierzmy te trupy i te˙z si˛e zmywajmy — powiedziałam. — Jestes´my tu za bardzo na widoku. Szybko i dokładnie przeszukali´smy ciała, prócz naturalnych otworów. A˙z tak ubodzy nie byli´smy. Nast˛epnie, pod wpływem nalega´n Zahry, jednak poszłam na tyły zrujnowanego domu z˙ eby pospiesznie si˛e przebra´c. Zahra wzi˛eła bro´n od Harry’ego i pilnowała mnie, gdy zmieniałam ubranie. — Cała jeste´s we krwi — stwierdziła. — Je´sli ludzie pomy´sla,˛ z˙ e jeste´s ranna, niektórym mo˙ze przyj´sc´ do głowy, z˙ eby ci˛e napa´sc´ . Nie najlepszy dzi´s dzie´n, z˙ eby obnosi´c si˛e ze słabo´sciami. Có˙z, przypuszczalnie miała racj˛e. Byłam zadowolona, z˙ e namówiła mnie do czego´s, czego sama tak bardzo pragn˛ełam. Wło˙zyłam u´swinione i mokre rzeczy do plastikowej torby, która˛ nast˛epnie szczelnie zamkn˛ełam i upchn˛ełam w plecaku. Gdyby tylko ciuchy którego´s z zabitych pasowały na mnie i nadawały si˛e jeszcze do noszenia, od razu wyrzuciłabym 194
swoje, ale w takim stanie rzeczy musiałam zachowa´c je i upra´c przy pierwszej okazji — kiedy tylko dojdziemy do nast˛epnej wodnej stacji albo sklepu z wydzielona˛ pralnia.˛ Wprawdzie przy trupach znale´zli´smy te˙z troch˛e gotówki, jednak madrzej ˛ b˛edzie wyda´c ja˛ na potrzebniejsze zakupy. W sumie przy całej czwórce napastników znale´zli´smy około dwu i pół tysiaca ˛ dolarów — oraz dwa no˙ze, które mo˙zna było sprzeda´c albo da´c nowym dziewczynom, i pukawk˛e. Podczas napa´sci wyciagn ˛ ał ˛ ja˛ m˛ez˙ czyzna, którego zastrzelił Harry. Okazało si˛e, z˙ e to dziewi˛eciomilimetrowa beretta, tyle z˙ e brudna i bez jednego naboju. Wła´sciciel nie miał do niej amunicji, ale mo˙ze da si˛e ja˛ gdzie´s dokupi´c — mo˙ze nawet od Bankole’a. Na to na pewno warto wyda´c pieniadze. ˛ W kieszeni tego, co rzucił si˛e na mnie, znalazłam te˙z kilka sztuk bi˙zuterii: dwa złote pier´scionki, koli˛e z gładkich bł˛ekitnych kamieni, chyba z lazurytu, i jeden kolczyk, który okazał si˛e radiem. Radio sobie zatrzymamy. B˛edziemy mie´c wiadomo´sci, co si˛e dzieje na s´wiecie, dalej od autostrady. Dobrze, z˙ e sko´nczy si˛e to kompletne odci˛ecie od informacji. Ciekawe, kim była ofiara, której mój bandzior je odebrał. Wszyscy czterej mieli schowane gdzie´s przy sobie małe plastikowe pudełka na pigułki. Dwa były puste, ale w pozostałych dwu zostało jeszcze po par˛e tabletek. A wi˛ec to tak: nie mieli ze soba˛ z˙ adnych zapasów z˙ ywno´sci ani wody, nie byli porzadnie ˛ uzbrojeni, za to kiedy tylko mogli, kradli prochy albo pieniadze ˛ ´ na prochy. Cpuny. Ciekawe, co najch˛etniej brali. Piro? Pierwszy raz od wielu dni przypomniał mi si˛e mój brat Keith. On te˙z handlował tymi okragłymi ˛ fioletowymi pigułkami, które znajdowali´smy przy wszystkich, którzy na nas napadali? I przez to zginał? ˛ Kilka mil dalej na autostradzie min˛eli´smy si˛e z policja; ˛ radiowozy jechały na południe, w stron˛e tamtej wioski, z której do tej pory musiały zosta´c jedynie wypalone kikuty domów i mnóstwo trupów. Mo˙ze gliniarzom uda si˛e jeszcze zgarna´ ˛c paru spó´znionych szperaczy. A mo˙ze sami co nieco poszabruja.˛ Albo tylko rzuca˛ na wszystko okiem i odjada.˛ Na co zdała si˛e policja, kiedy paliło si˛e nasze sasiedztwo? ˛ Psu na bud˛e. Kobiety, które odkopali´smy spod gruzów, chca˛ zosta´c z nami. Nazywaja˛ si˛e Allison i Jillian Gilchrist i rzeczywi´scie sa˛ siostrami. Allison ma dwadzie´scia cztery lata, a Jillian o rok wi˛ecej; sa˛ biedne i uciekły przed losem prostytutek. Alfonsem chciał by´c ich rodzony ojciec. Poprzedniej nocy schroniły si˛e w domu, który si˛e potem zawalił, poniewa˙z stał pusty. Sprawiał wra˙zenie od dawna opuszczonego. — Opuszczone domy to pułapki — tłumaczyła im Zahra podczas marszu. — Tu, na takim pustkowiu, s´ciagaj ˛ a˛ do nich najprzeró˙zniejsze typy. — Nas nikt nie zaczepiał — odezwała si˛e Jill. — Tak samo, jak nikt nam nie pomógł, kiedy pó´zniej dom runał ˛ — dopóki wy si˛e nie zjawili´scie.
195
— Miały´scie du˙zo szcz˛es´cia — zwrócił si˛e do niej Bankole, który nadal był z nami i szedł obok mnie. — Tutaj niecz˛esto ludzie sa˛ skorzy do pomocy. — Wiemy o tym — przyznała Jill. — I jeste´smy wam wdzi˛eczne. Skoro ju˙z o was mowa, to kim jeste´scie? Harry przesłał jej dziwny półu´smieszek. — Nasionami Ziemi — odpowiedział, zerkajac ˛ na mnie. Kiedy Harry tak si˛e u´smiecha, trzeba na niego uwa˙za´c. — A co to takiego? — naturalnie z miejsca zaciekawiła si˛e Jill. Idac ˛ za jego wzrokiem, trafiła na mnie. — Mamy pewne wspólne plany — wyja´sniłam. — Chcemy osia´ ˛sc´ na północy i zało˙zy´c osad˛e. — Gdzie konkretnie? — chciała wiedzie´c Allie. Miała nadal obolałe dziasła ˛ — czułam to dotkliwiej, kiedy zwracałam na nia˛ uwag˛e. Dobrze chocia˙z, z˙ e prawie przestała ju˙z krwawi´c. — Gdzie´s, gdzie znajdzie si˛e praca za pieniadze ˛ i gdzie nie trzeba przepłaca´c za wod˛e — odpowiedziałam. — W takiej okolicy, gdzie nie b˛edzie z nia˛ specjalnych problemów. — Wody brakuje wsz˛edzie — oznajmiła. — Kim jeste´scie? — powtórzyła po chwili Jill. — Jaka´ ˛s sekta˛ czy co´s w tym rodzaju? — Po prostu sa˛ pewne rzeczy, w które wszyscy wierzymy — odparłam. Obróciła si˛e i spojrzała na mnie z jaka´ ˛s wrogo´scia.˛ — Według mnie religia jest gówno warta — obwie´sciła. — Albo jest fałszywa, albo pomylona. Wzruszyłam ramionami. — Nikt was nie zmusza, z˙ eby´scie zostały z nami. W ka˙zdej chwili mo˙zecie pój´sc´ swoja˛ droga.˛ — Ale o co konkretnie wam chodzi? — naciskała. — Do czego si˛e modlicie? — Do siebie samych — odpowiedziałam. — A do czegó˙z by innego? Na moment odwróciła si˛e z odraza,˛ by zaraz znowu zwróci´c si˛e do mnie. — Czy z˙ eby i´sc´ z wami, musimy przej´sc´ na wasza˛ wiar˛e? — Nie. — No to wszystko gra! Obróciła si˛e plecami i wysforowała przede mnie, jak gdyby wła´snie zyskała jaka´ ˛s przewag˛e. Podnoszac ˛ głos do takiego tonu, z˙ eby ja˛ zaskoczy´c, przemówiłam do jej potylicy: — Dzi´s ryzykowali´smy dla was z˙ ycie. A˙z podskoczyła, jednak nie odwróciła si˛e. — Nie jeste´scie nam za to nic winne — ciagn˛ ˛ ełam. — Czego´s takiego si˛e nie kupuje. Ale je˙zeli zdecydujecie si˛e w˛edrowa´c dalej z nami, kiedy wpadniemy
196
w jakie´s tarapaty, musicie by´c przygotowane, z˙ e wtedy stajecie po naszej stronie, walczycie i bronicie si˛e przy naszym boku. A wi˛ec: wchodzicie w to czy nie? Allie zrobiła w tył zwrot, zesztywniała ze zło´sci. Zatrzymała si˛e naprzeciwko mnie i czekała bez słowa. Nie skr˛eciłam w bok ani nie przystan˛ełam. Nie pora na schodzenie z drogi. Trzeba przekona´c si˛e, jak daleko mo˙ze posuna´ ˛c si˛e pod wpływem dumy i gniewu. W jakim stopniu ta uzewn˛etrzniona wrogo´sc´ była szczera, a w jakim mo˙zna ja˛ zło˙zy´c na karb bólu? Sprawi nam wi˛ecej kłopotu, ni˙z jest tego warta? Gdy ju˙z dotarło do niej, z˙ e je´sli b˛ed˛e musiała, przejd˛e przez nia,˛ cho´cby taranujac ˛ jak przeszkod˛e, usun˛eła mi si˛e z drogi i ruszyła obok, jak gdyby od poczatku ˛ nic innego nie zamierzała. — Zadajemy si˛e z wami tylko dlatego, z˙ e to wy nas odgrzebali´scie — oznajmiła, po czym westchn˛eła. — Umiemy sobie radzi´c w ci˛ez˙ kich czasach. Nie boimy si˛e pomaga´c przyjaciołom i walczy´c z wrogami. Robimy to od małego. Popatrzyłam na nia,˛ my´slac, ˛ jak mało obie siostry opowiedziały nam o swym z˙ yciu: prostytucja, ojciec str˛eczyciel. . . Niesamowita historia, je´sli tylko prawdziwa. Szczegóły z pewno´scia˛ okazałyby si˛e jeszcze ciekawsze. Jak udało im si˛e uciec od ojca? Póki nie oka˙ze si˛e, ile sa˛ warte, musza˛ pogodzi´c si˛e z faktem, z˙ e b˛edziemy mie´c je na oku. — No to witamy — powiedziałam. Przyjrzała mi si˛e, po czym kiwnawszy ˛ głowa,˛ szybkim krokiem znów wyszła przede mnie. Jill, która w czasie naszej rozmowy zwolniła, by i´sc´ razem z nami, pospieszyła za siostra.˛ Zahra, która te˙z wcze´sniej została w tyle, z˙ eby jej pilnowa´c, teraz u´smiechn˛eła si˛e do mnie szeroko i potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ Nast˛epnie ruszyła naprzód, chcac ˛ zrówna´c si˛e z Harrym idacym ˛ na przedzie. Za to przy moim boku wyrósł znów Bankole i wtedy przypomniało mi si˛e, jak na widok mojej scysji z Allie ustapił ˛ z drogi. — Na dzi´s mam dosy´c rozrób — wyja´snił, widzac, ˛ z˙ e mu si˛e przygladam. ˛ U´smiechn˛ełam si˛e. — Dzi˛eki, z˙ e trzymałe´s z nami przy tamtej. Wzruszył ramionami. — Zdziwiło mnie, z˙ e kto´s jeszcze przejał ˛ si˛e losem dwóch nieznajomych dziewczyn. — Te˙z si˛e przejałe´ ˛ s. — Ano tak. Pewnie kiedy´s mnie przez to zabija.˛ Tymczasem je´sli nie macie nic przeciwko temu, chciałbym dołaczy´ ˛ c do waszej trzódki. — Ju˙z dołaczyłe´ ˛ s. Witamy. — Dzi˛ekuj˛e — powiedział i odwzajemnił mój u´smiech. Miał czyste, klarowne oczy z intensywnie brazowymi ˛ t˛eczówkami — przycia˛ gajace ˛ oczy. Co´s za bardzo i za szybko go polubiłam. Musz˛e z tym uwa˙za´c.
197
***
Pod wieczór dotarli´smy do Salinas; niedu˙ze miasto niewiele ucierpiało przez trz˛esienie ziemi i wstrzasy ˛ wtórne, pod których wpływem grunt podrygiwał jeszcze w t˛e i we w t˛e przez cały dzie´n. Ponadto Salinas wygladało ˛ tak, jakby nie tkn˛eły go watahy szabrowników, wyra´znie nadgorliwych, odkad ˛ rano spłon˛eła tamta wioska. To było dziwne. Prawie wszystkie malutkie osady, które mijali´smy po drodze, stały w ogniu i roiło si˛e w nich od szperaczy. Trz˛esienie ziemi odmieniło wczorajszych spokojnych i powłóczacych ˛ nogami n˛edzarzy, jak gdyby dajac ˛ im przyzwolenie, by stali si˛e drapie˙znymi bestiami, które napadaja˛ ka˙zdego jeszcze z˙ ywego mieszka´nca dotkni˛etego nieszcz˛es´ciem domu. Sadziłam, ˛ z˙ e najliczniejsza horda z˙ erujacych ˛ drapie˙zców została za naszymi plecami, mordujac ˛ i ginac ˛ w bijatyce o łupy. Nigdy jeszcze tak si˛e nie wysilałam, aby nie dostrzega´c tego, co si˛e wyprawia wokół nas. Na szcz˛es´cie pomagała mi w tym zasłona z dymu i zgiełk. Ju˙z i tak wystarczajaco ˛ ci˛ez˙ ko było mi radzi´c sobie z rwac ˛ a˛ od bólu twarza˛ Allie i z aura˛ powszechnego nieszcz˛es´cia, która unosiła si˛e nad autostrada.˛ Mimo zm˛eczenia zdecydowali´smy, z˙ e w Salinas umyjemy si˛e tylko i uzupełnimy zapasy, a potem ruszymy dalej. Woleli´smy nie by´c w mie´scie, gdy nawiedzi je fala najgorszych szumowin. Wła´sciwie, sfatygowani po całym dniu palenia i grabienia, powinni si˛e uspokoi´c, jednak szczerze w to watpiłam. ˛ Przypuszczałam raczej, z˙ e upojeni własna˛ siła˛ b˛eda˛ chcieli wi˛ecej. Jak powiedział Bankole: „Kiedy ludzie ju˙z raz uwierza,˛ z˙ e wolno im bra´c, co tylko chca,˛ rujnujac ˛ innych, nikt nie wie, jak daleko jeszcze si˛e posuna”. ˛ W Salinas ludzie byli dobrze uzbrojeni. Wzdłu˙z wszystkich bocznic przy autostradzie parkowały policyjne samochody; gliniarze nie spuszczali z nas wzroku, niektórzy trzymali w r˛ekach s´rutówki bad´ ˛ z automatyczne karabinki — jakby tylko czekali na pretekst, z˙ eby ich u˙zy´c. Mo˙ze wiedzieli, co si˛e s´wi˛eci. Musieli´smy uzupełni´c nasze zapasy, ale nie mieli´smy poj˛ecia, czy nam pozwola.˛ Salinas robiło wra˙zenie miasteczka, które niech˛etnie go´sci obcych przybyszów. Je´sli tu nie mieszkasz, miejscowi wola,˛ z˙ eby´s zniknał ˛ przed zachodem sło´nca. Przez ostatnie dwa tygodnie mijali´smy sporo podobnych miejsc. Jednak gdy zboczyli´smy z szosy w kierunku sklepu, nikt nas nie zatrzymał. Strumie´n tułaczy na drodze chwilowo znacznie si˛e przerzedził, tak z˙ e policja mogła obserwowa´c nas wszystkich. Widziałam, jak zwłaszcza przygladaj ˛ a˛ si˛e naszej grupie, lecz pozwalali nam zapuszcza´c si˛e w miasto. Byli´smy spokojni. M˛ez˙ czy´zni z kobietami i z dzieckiem, w dodatku troje białych. Z ich punktu widzenia chyba wygladali´ ˛ smy jak ludzie nieszkodliwi. Stra˙znicy ochrony w sklepach byli równie dobrze uzbrojeni jak gliny: mieli s´rutówki i automatyczne karabinki, a w kabinach na górze stało na trójnogach 198
nawet par˛e kaemów. Bankole powiedział, z˙ e pami˛eta czasy, kiedy ochroniarze mieli tylko pałki lub co najwy˙zej rewolwery. Tato te˙z cz˛esto o tym wspominał. Cz˛es´c´ stra˙zników albo nie była dostatecznie dobrze wyszkolona, albo tak samo jak szabrowników upajała ich władza — w ka˙zdym razie wycelowali w nas cały swój arsenał. Czysty obł˛ed. Dwoje czy troje z nas wchodzi do sklepu i zaraz mierzy do nas tyle samo luf. W pierwszej chwili nie wiedzieli´smy, co si˛e dzieje. Zastygli bez ruchu, gapili´smy si˛e i czekali´smy, co b˛edzie dalej. Faceci z gnatami parskn˛eli s´miechem. — Kupowa´c co´s albo wypieprza´c! — rzucił jeden z nich. Wyszli´smy. To mały sklep. Takich jest mnóstwo, do wyboru, do koloru. W którym´s w ko´ncu b˛eda˛ normalni stra˙znicy. Mimo to nie mogłam przesta´c rozmy´sla´c, ile wypadków z u˙zyciem broni tamci maja˛ na koncie. Zapewne po fakcie zawsze okazuje si˛e, z˙ e ka˙zda ich ofiara to był uzbrojony bandyta z wypisanymi na twarzy morderczymi skłonno´sciami. Dla odmiany stra˙znicy na stacji wodnej wygladali ˛ jak spokojni zawodowcy. Lufy trzymali skierowane do ziemi i ograniczali si˛e jedynie do pokrzykiwania na ludzi, aby za bardzo si˛e nie guzdrali i z˙ eby szybciej szła kolejka. Poczuli´smy si˛e na tyle bezpiecznie, z˙ e po dokupieniu wody nie tylko napr˛edce przeprali´smy i podsuszyli´smy rzeczy, ale jeszcze zdecydowali´smy si˛e wynaja´ ˛c par˛e kabin — osobno dla kobiet i dla m˛ez˙ czyzn — w których ka˙zdy wyszorował si˛e do czysta nad własna˛ miska˛ wody. To ostatecznie rozstrzygn˛eło kwesti˛e mojej płci dla wszystkich naszych nowych znajomych — je˙zeli które´s jeszcze samo nie zgadło. Wreszcie, troch˛e czy´sciejsi, zaopatrzeni w z˙ ywno´sc´ , wod˛e, amunicj˛e do trzech sztuk broni i, przy okazji, prezerwatywy na moje ewentualne przyszłe potrzeby, opuszczali´smy miasto. Po drodze, na samych rogatkach, natkn˛eli´smy si˛e na malutki uliczny ryneczek, na którym handlowało zaledwie kilka osób. Sprzedawali co popadnie, przewa˙znie były to bezwarto´sciowe rzeczy rozło˙zone na stolikach albo na brudnych płachtach rozciagni˛ ˛ etych na gołym asfalcie. Na jednym z blatów Bankole wypatrzył strzelb˛e. Prawdziwy antyk: winchester z r˛ecznie ryglowanym zamkiem i komora˛ na pi˛ec´ naboi, rzecz jasna pusta.˛ Troch˛e za wolny w akcji — jak przyznał Bankole — ale bardzo mu si˛e spodobał. Ogladaj ˛ ac ˛ go skrupulatnie i obmacujac, ˛ zaczał ˛ targowa´c si˛e z dobrze uzbrojona˛ para˛ staruszków, którzy wystawili bro´n na sprzeda˙z. Ich stolik był jednym z najczystszych na ryneczku, z całym towarem starannie rozlokowanym; stała tam mała r˛eczna maszyna do pisania, przy której le˙zał stosik ksia˙ ˛zek; było kilka narz˛edzi, zu˙zytych, ale doczyszczonych, dwa noz˙ e w wytartych skórzanych pochwach, poza tym par˛e garnków — no i strzelba, z pasem i luneta.˛ Bankole targował si˛e o nia˛ z m˛ez˙ czyzna,˛ a ja w tym czasie odkupiłam garnki od kobiety. Poprosz˛e Bankole’a, by załadował je na swój wózek. Pomy´slałam, z˙ e sa˛ tak du˙ze, z˙ e b˛edzie mo˙zna za jednym zamachem ugotowa´c w nich zup˛e, 199
gulasz czy gorac ˛ a˛ kasz˛e dla wszystkich naraz. Było nas ju˙z dziewi˛ecioro, wi˛ec zakup wi˛ekszych garnków okazał si˛e konieczno´scia.˛ Po tej transakcji podeszłam do Harry’ego, który przegladał ˛ kupk˛e ksia˙ ˛zek. Prawie sama beletrystyka. Wybrałam sobie antologi˛e poezji, a Harry wział ˛ powie´sc´ o Dzikim Zachodzie. Reszta, z braku zainteresowania albo gotówki, nie zwróciła uwagi na ksia˙ ˛zki. Kupiłabym wi˛ecej, gdybym tylko mogła wszystko unie´sc´ . Mój plecak był ju˙z tak wypchany, z˙ e ledwo go d´zwigałam przez całe dnie marszu. Po sko´nczeniu sprawunków odstapili´ ˛ smy od stolika i czekali´smy, a˙z Bankole dobije targu. I tu nas zaskoczył. Gdy ju˙z nakłonił staruszka, by opu´scił cen˛e do sumy, która wydała mu si˛e rozsadna, ˛ przywołał nas z powrotem do stoiska. — Czy które´s z was wie, jak si˛e obchodzi´c z takim starociem? — zapytał. Kiedy Harry i ja potakn˛eli´smy, poprosił, by´smy obejrzeli strzelb˛e. Ostatecznie wszyscy inni te˙z brali ja˛ do rak ˛ — jedni z rzucajac ˛ a˛ si˛e w oczy niezr˛eczno´scia,˛ niektórzy z pewna˛ znajomo´scia˛ rzeczy. W sasiedztwie ˛ i Harry, i ja c´ wiczyli´smy z ró˙znymi karabinami sasiadów, ˛ wi˛ec ze strzelbami radzili´smy sobie równie dobrze jak ze s´rutówkami czy bronia˛ krótka.˛ W domu cała bro´n, jaka˛ legalnie posiadali´smy, była do wspólnego u˙zytku, przynajmniej podczas strzeleckich c´ wicze´n. Mój ojciec zawsze chciał, z˙ eby´smy umieli posługiwa´c si˛e wszystkimi dost˛epnymi rodzajami broni. Tak wi˛ec oboje z Harrym byli´smy dobrymi, do´swiadczonymi strzelcami — jednak z˙ adne z nas nigdy nie kupowało u˙zywanej broni. Winchester spodobał mi si˛e, dobrze te˙z le˙zał w r˛ece, ale to jeszcze o niczym nie s´wiadczyło. Harry, cho´c jemu strzelba te˙z chyba przypadła do gustu, miał ten sam problem. — Przejd´zmy tam — rzucił Bankole, zabierajac ˛ nas na bok, skad ˛ nie mogła nas słysze´c para staruszków. — Radz˛e wzia´ ˛c t˛e pukawk˛e — powiedział. — To, co zabrali´scie tym czterem c´ punom, wystarczy, z˙ eby zapłaci´c tyle, ile wytargowałem. Przyda wam si˛e chocia˙z jeden precyzyjny karabin długiego zasi˛egu, a ten jest dobry. — Za te pieniadze ˛ mo˙zemy mie´c gór˛e jedzenia — zauwa˙zył Travis. Bankole skinał ˛ głowa.˛ — Zgoda, ale je´sc´ musza˛ tylko z˙ ywi. Wydajcie je na strzelb˛e; przekonacie si˛e, z˙ e to dobry zakup — przy pierwszej okazji, kiedy trzeba b˛edzie jej u˙zy´c. Tych, co nie potrafia˛ si˛e z nia˛ obchodzi´c, naucz˛e. Dawno temu mój ojciec i ja chadzali´smy z takimi na jelenie. — Ale to prze˙zytek — wtracił ˛ si˛e Harry. — Gdyby był automatyczny. . . — . . . To by nie było was sta´c — przerwał mu Bankole, wzruszajac ˛ ramionami. — Wła´snie dlatego jest tani, bo jest stary i jest legalny. — I wolny — wpadła mu w słowo Zahra. — Poza tym je˙zeli dla ciebie cena tego starowiny to tanio, jeste´s chyba stukni˛ety.
200
— Wiem, z˙ e jestem tu nowa — zabrała głos Allie — ale akurat zgadzam si˛e z Bankole’em. Nie´zle sobie radzicie z waszymi pistoletami, jednak pr˛edzej czy pó´zniej traficie na takich, co b˛eda˛ grza´c do was spoza zasi˛egu krótkiej broni, a wtedy wystrzelaja˛ was jak kaczki. Skosza˛ jedno po drugim. — I ta strzelba ocali nam skór˛e? — zapytała sceptycznie Zahra. — Ona sama raczej nie — odparłam. — Ale dobry strzelec posługujacy ˛ si˛e nia˛ mo˙ze zwi˛ekszy´c nasze szanse. Spojrzałam na Bankole’a. — Zdarzało ci si˛e trafia´c te jelenie? — spytałam. — Raz czy dwa — odpowiedział z u´smiechem. Nie odwzajemniłam u´smiechu. — Czemu sam nie kupisz tej strzelby? — Nie sta´c mnie — odparł. — Mam akurat tyle, z˙ e jeszcze jaki´s czas starczy na najpilniejsze potrzeby, by móc i´sc´ dalej. Wszystko, co kiedy´s miałem, przepadło rozkradzione albo spalone. Nie do ko´nca mu wierzyłam. Z drugiej strony, ja te˙z nikomu si˛e nie chwaliłam, ile mam własnej gotówki. Sadziłam, ˛ z˙ e ka˙zac ˛ nam podja´ ˛c taka˛ decyzj˛e, Bankole sprawdzał nasza˛ wypłacalno´sc´ . Czy mieli´smy do´sc´ własnych pieni˛edzy, aby wyda´c cały niespodziewany przypływ gotówki na staro´swiecki karabin? Co zamierzał, gdyby´smy si˛e na to zdecydowali? Nie po raz pierwszy ju˙z przemkn˛eła mi przez my´sl nadzieja, z˙ e nie oka˙ze si˛e zwyczajnym, tyle z˙ e przystojnym, złodziejem. Tak czy siak, winchester spodobał mi si˛e bardzo — no i naprawd˛e jest nam potrzebny. — Harry i ja te˙z całkiem przyzwoicie strzelamy — oznajmiłam. — Moim zdaniem ta strzelba dobrze le˙zy w r˛ece; poza tym w tej chwili nie mo˙zemy pozwoli´c sobie na nic lepszego. Czy które´s z was zauwa˙zyło w niej jaki´s feler? Wszyscy popatrzyli po sobie. Nikt si˛e nie odezwał. — Potrzebujemy jeszcze do winchestera amunicji, no i trzeba go wyczy´sci´c — powiedział Bankole. — Troch˛e si˛e przele˙zał, ale był dobrze konserwowany. Je´sli go we´zmiecie, dokupi˛e zestaw do czyszczenia i zapasik naboi. Przy takim obrocie sprawy zabrałam głos, nim ktokolwiek zda˙ ˛zył cokolwiek wtraci´ ˛ c: — Je´sli kupimy, trzymam za słowo. Kto jeszcze umie z niego strzela´c? — Ja — zgłosiła si˛e Natividad. Na widok paru zdziwionych spojrze´n u´smiechn˛eła si˛e. — Nie miałam braci. Ojciec musiał kogo´s nauczy´c strzela´c. — My nigdy nie strzelały´smy z niczego — przyznała si˛e Allie. — Ale te˙z mo˙zemy si˛e nauczy´c. Jill przytakn˛eła. — Ja zawsze chciałam — wyznała.
201
— Mówiac ˛ szczerze, mnie te˙z przyda si˛e nauka — powiedział Travis. — Za moich młodych lat bro´n nosili tylko zawodowi stra˙znicy albo le˙zała zamkni˛eta w schowkach. — No to kupujemy — zadecydowałam. — A potem zaraz wynosimy si˛e z miasta. Tylko patrze´c, jak zajdzie sło´nce. Bankole dotrzymał słowa i po drodze dokupił jeszcze przybory do czyszczenia i du˙zy zapas amunicji; uparł si˛e, z˙ eby załatwi´c wszystko, zanim wyjdziemy z miasta, bo jak przekonywał: „Kto wie, kiedy znajdziemy si˛e w potrzebie albo natkniemy si˛e na kogo´s, kto akurat zechce nam takie naboje odsprzeda´c?” Gdy ju˙z nic nam nie brakowało, opu´scili´smy Salinas. Po drodze z miasta Harry niósł nasz nowy nabytek, a Zahra berett˛e — obie sztuki bez jednej kuli w s´rodku i trzeba było si˛e nad nimi troch˛e napracowa´c przed załadowaniem. Tylko Bankole i ja mieli´smy bro´n gotowa˛ do strzału, z pełnymi magazynkami. Stan˛ełam na czele, a Bankole osłaniał nam tyły. Zmierzchało ju˙z. Z daleka za plecami dolatywały do nas odgłosy strzelaniny, a od czasu do czasu głuchy huk niewielkich wybuchów.
XX
Bóg nie jest dobry ani zły, Nie jest miło´scia˛ ani nienawi´scia.˛ Bóg to Zmiana. Wszystko, czego potrzebujemy, musimy odnale´zc´ w samych sobie. w sobie nawzajem – w naszym Przeznaczeniu. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 28 SIERPNIA 2027 (zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA) Dzi´s albo jutro wypada dzie´n odpoczynku, jednak zgodnie postanowili´smy nie zatrzymywa´c si˛e na dłu˙zszy postój. Przez cała˛ noc dochodził nas zgiełk dalekich wystrzałów, eksplozji i po˙zarów. Tam, skad ˛ przyszli´smy, widzieli´smy łun˛e, podczas gdy niebo przed nami było jeszcze czyste. Chocia˙z wszyscy jeste´smy um˛eczeni, rozsadniej ˛ zrobimy, nie opó´zniajac ˛ w˛edrówki. Z samego rana obmyłam alkoholem czarny radioodbiorniczek w kolczyku, nast˛epnie właczyłam ˛ go i wło˙zyłam do ucha. Słuchajac, ˛ musiałam przekazywa´c dalej wszystkie wiadomo´sci, poniewa˙z d´zwi˛ek był bardzo słaby. Z radia dowiedzieli´smy si˛e, z˙ e nie tylko musimy zapomnie´c o całodniowym wypoczynku, ale trzeba tak˙ze zmieni´c plany. Uprzednio zamierzali´smy trzyma´c si˛e drogi numer sto jeden, doj´sc´ nia˛ do San Francisco i przej´sc´ przez most Golden Gate. Jednak radio ostrzegało, aby trzyma´c si˛e z dala od rejonu Zatoki. Okolice San Jose, San Francisco, Oakland i Berkeley to jeden wielki chaos. Trz˛esienie ziemi dokonało tam wielkich zniszcze´n, a szabrownicy, ludzkie s˛epy, gliny i prywatne armie ochroniarzy — wszyscy razem wyra´znie uwzi˛eli si˛e, by doko´nczy´c dzieła. Naturalnie piro te˙z zbiera swoje z˙ ni203
wo. Reporterzy radiowi, którzy tu na Północy skracaja˛ nazw˛e do „pro” albo „ro”, donosza,˛ z˙ e jest mnóstwo uzale˙znionych. To wła´snie im odbija na haju i wzniecaja˛ po˙zary, pustoszac ˛ okolic˛e, która oparła si˛e trz˛esieniu ziemi. Za lub przed nimi szwendaja˛ si˛e bandy ulicznej biedoty, grabiac, ˛ co si˛e da, ze sklepów i z ogrodzonych murami enklaw bogaczy i niedobitków klasy s´redniej. No tak. Tu i ówdzie zdarza si˛e, z˙ e bogacze uciekaja˛ s´migłowcami. Wszystkie mosty, które ocalały — a takich jest wi˛ekszo´sc´ — kontroluje policja albo gangi. I jedni, i drudzy nastawieni sa˛ na okradanie zdesperowanych uciekinierów z broni, pieni˛edzy, z˙ ywno´sci i wody — w najlepszym razie. Biednych karza˛ pobiciem, gwałtem i — na ko´ncu albo od razu — s´miercia.˛ Aby przywróci´c porzadek, ˛ postawiono w stan gotowo´sci Gwardi˛e Narodowa,˛ której mo˙ze w ko´ncu si˛e to uda. Sadz˛ ˛ e jednak, z˙ e na krótka˛ met˛e jej działania tylko powi˛eksza˛ szerzacy ˛ si˛e zam˛et i bezhołowie. Bo czego innego mo˙zna oczekiwa´c, kiedy w tej obłakanej ˛ sytuacji wkroczy na scen˛e jeszcze jedna dobrze uzbrojona, zorganizowana grupa? Co bardziej troskliwi gwardzi´sci wezma˛ bro´n oraz reszt˛e ekwipunku i znikna,˛ z˙ eby pomaga´c własnym rodzinom. Pozostali, je´sli zostana˛ zmuszeni do prowadzenia wojny przeciwko własnym ziomkom, b˛eda˛ zdezorientowani, wystraszeni i przez to niebezpieczni. Znajda˛ si˛e i tacy, którzy odkryja,˛ z˙ e nowa władza, jaka im si˛e dostała w r˛ece — prawo do podporzadkowywania ˛ sobie innych, do odbierania im mienia, godno´sci i z˙ ycia — bardzo ich rajcuje. . . Kiepska sytuacja. Chyba długo jeszcze rejon Zatoki lepiej b˛edzie omija´c szerokim łukiem. Przy s´niadaniu rozło˙zyli´smy na ziemi mapy i przejrzawszy je, zdecydowalis´my, z˙ e jeszcze dzi´s rano zejdziemy z mi˛edzystanowej autostrady numer sto jeden. Mniejsza˛ i niewatpliwie ˛ mniej zapchana˛ szosa,˛ prowadzac ˛ a˛ od wybrze˙za w głab ˛ ladu, ˛ dojdziemy do miasteczka o nazwie San Juan Bautista, a stamtad ˛ szosa˛ stanowa˛ numer sto pi˛ec´ dziesiat ˛ sze´sc´ odbijemy na wschód. Stamtad ˛ skr˛ecimy w sto pi˛ec´ dziesiat ˛ a˛ druga,˛ która zaprowadzi nas do drogi mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ , a ta˛ z kolei okra˙ ˛zymy cały rejon Zatoki. Znaczyło to, z˙ e jaki´s czas b˛edziemy w˛edrowa´c przez s´rodek stanu, a nie nad oceanem. Mo˙ze si˛e te˙z okaza´c, z˙ e musimy omina´ ˛c szos˛e mi˛edzystanowa˛ numer pi˛ec´ i pój´sc´ jeszcze dalej na wschód, a˙z do drogi stanowej numer trzydzie´sci trzy albo dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ . Jednak podoba mi si˛e to, z˙ e wi˛eksza cz˛es´c´ szosy mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ prowadzi przez zupełne pustkowie. To miasta sa˛ najbardziej niebezpieczne. Nawet te mniejsze moga˛ sta´c si˛e zabójcze. Mimo to trzeba co jaki´s czas odnawia´c zapasy — zwłaszcza wody. Niewykluczone, z˙ e z tego powodu b˛edziemy musieli zapu´sci´c si˛e w g˛es´ciej zaludnione obszary przy jakiej´s innej autostradzie. Tymczasem pozostaje tylko si˛e pilnowa´c i uzupełnia´c wszystko przy ka˙zdej okazji, jaka si˛e trafi — nie zmarnowa´c szansy dokupienia gdzie´s wody czy jedzenia. Nagle przyszło
204
mi na my´sl, z˙ e przecie˙z te mapy sa˛ stare. Okolica przy szosie mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ te˙z mo˙ze by´c ju˙z g˛es´ciej zaludniona. Tak czy siak, by do niej doj´sc´ , musimy mina´ ˛c wielkie słodkowodne jezioro — zalew San Luis. Kto wie, czy ju˙z nie wyschło. W ciagu ˛ ostatnich kilku lat znikn˛eło wiele akwenów. Ale b˛eda˛ drzewa, chłodny cie´n i miejsca, gdzie da si˛e wygodnie odpocza´ ˛c. Mo˙ze chocia˙z trafi si˛e stacja wodna. Je´sli tak, staniemy tam na biwak i odsapniemy dob˛e albo nawet dwie. Po wspinaczce w górzystym terenie b˛edziemy potrzebowa´c dłu˙zszej chwili na oddech. Jak sadz˛ ˛ e, wkrótce b˛edziemy mieli na głowie szabrowników przep˛edzonych na północ — akurat w nasza˛ stron˛e — z Salinas i uciekinierów z rejonu Zatoki idacych ˛ na południe, wi˛ec te˙z w naszym kierunku. Najroztropniej b˛edzie po prostu zej´sc´ im wszystkim z drogi. Wyruszyli´smy wcze´snie, wzmocnieni dobrym jedzeniem, które kupili´smy w Salinas — prawdziwymi delikatesami. Zło˙zyli´smy si˛e na nie wszyscy i umies´cili´smy je na wózku Bankole’a. Przyrzadzili´ ˛ smy kanapki z suszona˛ wołowina,˛ serem i pokrojonymi w plasterki pomidorami — wszystko na chlebie z pszennej maki. ˛ Na deser zajadali´smy winogrona. Profanacja, z˙ e wszystko w po´spiechu. Uczty zło˙zonej z takich rarytasów nie mieli´smy od dawna. Pierwszy raz widziałam autostrad˛e na Północ tak wyludniona.˛ O´smioro dorosłych i niemowlak — stanowili´smy najliczniejsza˛ gromad˛e dookoła. Inni piechurzy — idacy ˛ przewa˙znie w pojedynk˛e albo parami z dzie´cmi — trzymali si˛e od nas z daleka. Odniosłam wra˙zenie, z˙ e wszyscy te˙z wydłu˙zaja˛ krok, jak gdyby i oni zdawali sobie spraw˛e, co prawdopodobnie zbli˙za si˛e z tyłu. Czy wiedzieli te˙z, co mo˙ze czyha´c — co czyha — z przodu, je´sli nie zejda˛ z autostrady mi˛edzystanowej numer sto jeden? Nim my to zrobili´smy, próbowałam przestrzec dwie kobiety, które szły tylko z dzie´cmi, by omijały rejon Zatoki. Zagadałam do nich, z˙ e słyszałam, i˙z panuje tam sadny ˛ dzie´n: po˙zary, rozruchy, wielkie szkody po trz˛esieniu ziemi. Ale one tylko przygarn˛eły swój przychówek i oddaliły si˛e ode mnie. Niedługo potem skr˛ecili´smy w podrz˛edna˛ szos˛e wiodac ˛ a˛ przez pagórkowaty teren: nasz skrót do San Juan Bautista. Szcz˛es´liwym trafem okazała si˛e brukowana i wcale nie tak strasznie pokruszona czy sp˛ekana. I była pusta. Na długich odcinkach nie u´swiadczyli´smy z˙ ywej duszy. Nikt te˙z nie odbił w s´lad za nami. Mijali´smy farmy, male´nkie osady, koczowiska slumsów; za ka˙zdym razem ich mieszka´ncy wyl˛egali na dwór uzbrojeni, s´ledzac ˛ nasz przemarsz bacznym wzrokiem. Mimo to nie zaczepiali nas. Wybór skrótu okazał si˛e trafny. Jeszcze przed zmrokiem zdołali´smy doj´sc´ do San Juan Bautista i zostawi´c je w tyle. Zaraz za wschodnimi granicami mie´sciny rozbili´smy obóz. Wszyscy jeste´smy zmordowani i bola˛ nas stopy, całe otarte i w bablach. ˛ Nie mog˛e si˛e doczeka´c dnia odpoczynku, ale jeszcze za wcze´snie. Jeszcze nie teraz. Rozło˙zyłam swój s´piwór przy s´piworze Bankole’a i wyciagn˛ ˛ ełam si˛e na ziemi, prawie ju˙z s´piac. ˛ Przedtem ciagn˛ ˛ eli´smy słomki, aby ustali´c kolejno´sc´ wart i moja 205
przypadła dopiero bladym s´witem. Przełkn˛ełam troch˛e orzechów i rodzynków, zagryzłam chlebem z serem, po czym usn˛ełam jak suseł. NIEDZIELA, 29 SIERPNIA 2027 (zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA) Nad ranem zbudził mnie odgłos strzelaniny, bliskiej i gło´snej. Krótkie szcz˛ekni˛ecia serii z broni maszynowej. Poza tym ciemno´sc´ rozja´sniało jakie´s s´wiatło. — Nie ruszaj si˛e — ostrzegł czyj´s głos. — Le˙z i bad´ ˛ z cicho. To Zahra. Wylosowała wart˛e tu˙z przede mna.˛ — Co to? — dopytywała si˛e która´s z sióstr Gilchrist. — Musimy ucieka´c! — Nie! — sykn˛ełam szeptem. — Nie rusza´c si˛e, to nas mina.˛ Zda˙ ˛zyłam si˛e ju˙z zorientowa´c, z˙ e od strony szosy stanowej numer sto pi˛ec´ dziesiat ˛ sze´sc´ biegły na nas dwie grupy. Jedna wyra´znie goniła druga; ˛ obie grzały do siebie, jak gdyby poza nimi nie było na s´wiecie innych ludzi. Teraz moglis´my tylko przywarowa´c plackiem, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e jako´s omina˛ nas wszystkie zbłakane ˛ kule. Le˙zac ˛ nieruchomo, zwi˛ekszali´smy t˛e szans˛e. ´ Swiatło to była łuna po˙zaru. Paliło si˛e gdzie´s obok nas, ale na pewno nie budynki. Na postój wybrali´smy miejsce z dala od jakichkolwiek zabudowa´n. A jednak co´s si˛e paliło. Najprawdopodobniej to jaka´s du˙za ci˛ez˙ arówka. Mo˙ze to o nia˛ wybuchła strzelanina. Jaka´s banda chciała uprowadzi´c ci˛ez˙ arówk˛e na szosie, ale nie poszło im tak łatwo. Teraz wszystko, co było na aucie — mo˙ze z˙ ywno´sc´ — po˙zre ju˙z ogie´n. Zatem i rabusie, i obro´ncy przegrali. Za to my wygramy, je´sli ominie nas ta bitwa. Si˛egn˛ełam r˛eka,˛ by dotkna´ ˛c Bankole’a — upewni´c si˛e, czy wszystko z nim w porzadku. ˛ Nie było go. Jego s´piwór i rzeczy — le˙zały nietkni˛ete, lecz on sam zniknał. ˛ Starajac ˛ si˛e jak najmniej poruszy´c, obróciłam si˛e w stron˛e miejsca, które wyznaczyli´smy sobie na ubikacj˛e. Na pewno jest tam. Wprawdzie nic nie dojrzałam, ale gdzie indziej mógł by´c? Swoja˛ droga,˛ fatalny moment. Zmru˙zyłam oczy i próbowałam co´s wypatrzy´c; nie wiedziałam, czy si˛e cieszy´c, czy martwi´c, z˙ e go tam nie ma. Widoczny dla mnie mógł by´c te˙z widoczny dla innych. Pukanina nie ustawała, a my przera˙zeni le˙zeli´smy bez szmeru i bez ruchu. W jedno z drzew, pod którymi obozowali´smy, trafiły dwie kule, na szcz˛es´cie sporo ponad naszymi głowami. Pó´zniej eksplodowała tamta ci˛ez˙ arówka. Nie wiem, co w niej wybuchło. Nie wygladała ˛ na starego diesla: takiego, co chodzi na olej — ale kto wie. Czy takie paliwo ma prawo wybuchna´ ˛c? Nie miałam poj˛ecia.
206
Wybuch poło˙zył kres kanonadzie. Z rozp˛edu padło jeszcze kilka pojedynczych strzałów, a potem zapadła cisza. Patrzyłam, jak ludzie, widoczni w ogniowej pos´wiacie, wracaja˛ do ci˛ez˙ arówki. Troch˛e pó´zniej zauwa˙zyłam inna˛ kilkuosobowa˛ zgraj˛e, ulatniajac ˛ a˛ si˛e w kierunku miasteczka. Obie grupy oddalały si˛e od nas — a to ju˙z dobrze. No wi˛ec: gdzie był Bankole? Najciszej jak tylko potrafiłam, zapytałam wszystkich: — Czy kto´s widział Bankole’a? ˙ Zadnej odpowiedzi. — Zahra, widziała´s, jak odchodził? — No, par˛e minut przed tym, zanim zacz˛eła si˛e strzelanina. Dobrze. Je´sli pr˛edko nie wróci, trzeba b˛edzie i´sc´ go poszuka´c. Przełkn˛ełam s´lin˛e, starajac ˛ si˛e odp˛edzi´c wizj˛e, jak znajduj˛e go rannego czy zabitego. — Z reszta˛ wszystko w porzadku? ˛ — spytałam. — Zahra? — Nic mi nie jest. — Harry? — Jestem — odezwał si˛e. — Mnie te˙z nie. — Travis? Natividad? — Cali i zdrowi — powiedział za oboje Travis. — A Dominic? — Nawet si˛e nie przebudził. Całe szcz˛es´cie. Jego płacz mógłby nas wszystkich kosztowa´c z˙ ycie. — Allie? Jill? — Okej — odparła Allie. Wolno, ostro˙znie, podniosłam si˛e i usiadłam. W zasi˛egu wzroku nie było wida´c ani słycha´c z˙ ywej duszy, tylko w oddali ja´sniała jeszcze łuna, a cisz˛e maciły ˛ jedynie owady. Kiedy okazało si˛e, z˙ e nikt do mnie nie strzela, inni te˙z usiedli na swoich posłaniach. Czego nie zdołały dokona´c hałas i s´wiatło, stało si˛e, gdy Natividad zacz˛eła si˛e porusza´c: mały obudził si˛e i zaczał ˛ kwili´c, jednak mama utuliła go i szybko si˛e uspokoił. Jednak Bankole nie wracał. Postanowiłam ruszy´c na poszukiwanie. Wyobra´znia podsuwała mi na przemian dwa obrazy: raz widziałam, jak le˙zy na ziemi, martwy lub ranny, to znów jak kuca za jakim´s drzewem ze swoja˛ dziewi˛eciomilimetrowa˛ beretta˛ w gar´sci. Je´sli ta druga wizja była prawdziwa — nastraszony mógł mnie przypadkiem postrzeli´c. Poza tym w okolicy mogło znajdowa´c si˛e wi˛ecej takich kł˛ebków nerwów z bronia˛ gotowa˛ do strzału. — Która godzina? — zwróciłam si˛e do Zahry, która miała zegarek Harry’ego. — Za dwadzie´scia czwarta. — Daj mi pistolet — poprosiłam. — Ju˙z i tak prawie koniec twojej warty. — A co z Bankole’em? — zapytała, przekazujac ˛ mi bro´n razem z zegarkiem. — Je´sli za pi˛ec´ minut si˛e nie zjawi, pójd˛e go poszuka´c. 207
— Zaraz, zaraz — wtracił ˛ si˛e Harry. — Chyba nie my´slisz, z˙ e pójdziesz sama. Id˛e z toba.˛ Chciałam si˛e sprzeciwi´c — cho´c pewnie i tak by nie posłuchał — jednak ostatecznie nie powiedziałam ani słowa. Je˙zeli Bankole był ranny i przytomny, to przecie˙z je´sli go zobacz˛e, b˛ed˛e do niczego. Dobrze b˛edzie, jak sama zdołam dowlec si˛e do obozu. Musi i´sc´ kto´s, kto by go dotaszczył. — Dzi˛eki — odezwałam si˛e do Harry’ego. Gdy upłyn˛eło pi˛ec´ minut, ruszyli´smy na poszukiwania, zaczynajac ˛ od spenetrowania naszej toalety w krzakach. W okolicy nie było nikogo — to znaczy, przynajmniej na nikogo si˛e nie natkn˛eli´smy. Pewnie jednak byli tacy, którzy stan˛eli na nocleg; ci, co brali udział w strzelaninie; i ci, co wychodza˛ grasowa´c po nocy. . . Mimo to raz odwa˙zyłam si˛e i zawołałam Bankole’a gło´sno po imieniu. Przedtem ostrzegłam Harry’ego dotkni˛eciem; ale i tak a˙z podskoczył, gdy usłyszał moje wołanie. Oboje nasłuchiwali´smy w absolutnej ciszy. Od strony drzew, które zasłaniały gwiazdy, tworzac ˛ s´cian˛e nieprzeniknionej ciemno´sci, doleciał jaki´s szelest. Nie wiadomo, co mogło si˛e tam kry´c. Znowu szelest, a potem jakby skomlenie — dzieci˛ecy płacz. Na koniec rozległ si˛e głos Bankole’a: — Olamina! — Tak! — odkrzykn˛ełam. Odczułam tak wielka˛ ulg˛e, z˙ e prawie mnie obezwładniła. — Tutaj! Od plamy mroku oderwał si˛e wysoki, szeroki cie´n, który był jako´s nienaturalnie nieforemny. Bankole co´s niósł. — To dzieciak — oznajmił. — Wła´snie został sierota.˛ Jego matk˛e skosiła przypadkowa kula. Przed chwila˛ wyzion˛eła ducha. Westchn˛ełam. — On te˙z oberwał? — zapytałam. — Nie, jest tylko wystraszony. Zanios˛e go do naszego obozu. Niech które´s z was we´zmie jego rzeczy. — Prowad´z nas tam, gdzie ich znalazłe´s — zarzadziłam. ˛ Harry zebrał rzeczy dziecka, a ja matki; nast˛epnie obmacałam jej ciało. Bogiem a prawda: ˛ wyszabrowali´smy, co tylko si˛e dało. Nim sko´nczyli´smy, chłopczyk — mo˙ze trzylatek — rozpłakał si˛e. Teraz ja si˛e wystraszyłam. Powierzyłam Harry’emu pchanie dzieci˛ecego wózka z plecakiem zastrzelonej kobiety i obarczyłam Bankole’a kwilacym ˛ szkrabem, a sama zostałam tylko z odbezpieczonym pistoletem. Nie było mi dane zazna´c spokoju, nawet gdy dotarli´smy ju˙z do naszego biwaku. Chłopczyk nie dawał si˛e uciszy´c, na dodatek dołaczył ˛ do niego Dominic — płaczac ˛ jeszcze gło´sniej. Zahra i Jill robiły, co mogły, by pocieszy´c nasze nowe dziecko, ale trudno mu si˛e było dziwi´c, z˙ e w s´rodku nocy, otoczone samymi nieznajomymi, łkało i szlochało za mama! ˛
208
Przy spalonym wraku ci˛ez˙ arówki wszczał ˛ si˛e jaki´s ruch. Płomienie jeszcze si˛e tliły, ale z ka˙zda˛ chwila˛ coraz mniejsze — wida´c było, z˙ e ju˙z dogasaja.˛ Wokół krzatali ˛ si˛e jeszcze jacy´s ludzie. Stracili cały samochód. Zwróca˛ uwag˛e, z˙ e gdzie´s płacze dziecko? A je´sli tak, to czy b˛eda˛ chcieli przyj´sc´ mu z pomoca,˛ czy tylko zamkna´ ˛c mu jadaczk˛e? Jaka´s ciemna sylwetka oderwała si˛e od szkieletu auta i ruszyła kilka kroków w nasza˛ stron˛e. W tej samej chwili Natividad wzi˛eła chłopczyka i nie zwa˙zajac ˛ na jego wiek, podsun˛eła mu do ssania jedna˛ pier´s, a Dominicowi druga.˛ Poskutkowało. Prawie natychmiast oba brzdace ˛ uspokoiły si˛e. Pisnawszy ˛ jeszcze cieniutko par˛e razy, zacz˛eły ssa´c. Ciemny kształt nieopodal ci˛ez˙ arówki zastygł w bezruchu, zapewne zdezorientowany, z˙ e ucichł hałas, który go zaniepokoił. Po dłu˙zszej chwili zawrócił do samochodu, a˙z w ko´ncu zniknał ˛ z pola widzenia. Rozpłynał ˛ si˛e. Niemo˙zliwe, by zdołał nas dostrzec. Ukryci w nieprzeniknionym mroku drzew, które osłaniały nasze obozowisko, sami mogli´smy obserwowa´c i widzie´c, co tylko si˛e dało w s´wietle ognia i gwiazd, lecz tamci mogliby trafi´c do nas jedynie, gdyby usłyszeli płacz naszych dzieci. — Powinni´smy si˛e przenie´sc´ — wyszeptała Allie. — Nawet je´sli nas nie widza,˛ i tak wiedza,˛ z˙ e gdzie´s tu jeste´smy. — Zosta´n ze mna˛ na warcie — zaproponowałam. — Co? — Nie kład´z si˛e i posied´z ze mna,˛ a reszta niech jeszcze troch˛e po´spi. Przenoszenie obozu po ciemku jest o wiele niebezpieczniejsze ni˙z pozostanie na miejscu. — No. . . dobra. Ale nie mam spluwy. — A nó˙z? — Tak. — Na razie, póki nie przeczy´scimy i nie sprawdzimy reszty arsenału, musi ci wystarczy´c. Ostatnio zbyt byli´smy zm˛eczeni i za bardzo si˛e spieszyli´smy, z˙ eby si˛e tym zaja´ ˛c. Poza tym wcale nie chc˛e, by Allie i Jill dostały ju˙z bro´n. Jeszcze nie teraz. — Po prostu trzymaj oczy szeroko otwarte — dodałam, my´slac, ˛ z˙ e i tak jedyna˛ skuteczna˛ obrona˛ przed karabinem maszynowym jest ukrycie si˛e i zachowywanie ciszy. — W tej chwili nó˙z jest lepszy od pukawki — dorzuciła Zahra. — Jakby co, nie narobi hałasu. Kiwn˛ełam potakujaco ˛ głowa.˛ — Spróbujcie wszyscy jeszcze troch˛e si˛e zdrzemna´ ˛c. Pobudka o s´wicie. Wi˛ekszo´sc´ naszej gromadki usłuchała mnie i uło˙zyła si˛e, z˙ eby znów zasna´ ˛c albo przynajmniej odpocza´ ˛c. Natividad ze swoim synkiem i z obcym chłopczykiem. Jednak jutro które´s z nas b˛edzie musiało si˛e nim na stałe zaopiekowa´c. Dzieciak w jego wieku — na etapie „wła˙zenia wsz˛edzie i brania wszystkiego w r˛ece” — 209
był dla nas niewatpliwym ˛ ci˛ez˙ arem. Niestety, trafił si˛e nam i nie ma go komu zostawi´c. Kobieta, która nocowała na poboczu autostrady tylko z synkiem, na pewno nie w˛edrowała w towarzystwie z˙ yczliwych krewnych. — Olamina — szepnał ˛ mi Bankole do ucha, cichutko, delikatnie — tak, abym tylko ja usłyszała. Obróciłam si˛e; był tak blisko, z˙ e czułam, jak jego zarost dotyka mojej twarzy. Mi˛ekka, g˛esta broda. Rano rozczesał ja˛ sobie chyba staranniej ni˙z włosy na głowie. Tylko on w naszej gromadzie ma lusterko. Pró˙zny, bardzo pró˙zny starszy pan. Prawie odruchowo nachyliłam si˛e bli˙zej. Pocałowałam go, zastanawiajac ˛ si˛e, jak to b˛edzie całowa´c taka˛ brod˛e. Troch˛e niezr˛ecznie, po ciemku, moje wargi rzeczywi´scie wyladowały ˛ najpierw na brodzie. Za drugim razem trafiłam ju˙z dobrze, a Bankole przysunał ˛ si˛e jeszcze troch˛e, objał ˛ mnie ramionami i trwali´smy tak dłu˙zsza˛ chwil˛e. Nie miałam siły go odepchna´ ˛c. Wcale nie chciałam. Jemu te˙z si˛e nie s´niło, aby mi na to pozwoli´c. — Chciałem ci podzi˛ekowa´c, z˙ e po mnie przyszła´s — odezwał si˛e. — Tamta kobieta była do ostatniej chwili przytomna. Mogłem jedynie zosta´c z nia˛ do samego ko´nca. — Bałam si˛e, z˙ e to ciebie postrzelili. — Le˙załem plackiem na ziemi, a˙z usłyszałem, jak j˛eczy. — Taak — westchn˛ełam. — Kład´z si˛e i odpocznij — dorzuciłam. Wyciagn ˛ ał ˛ si˛e tu˙z obok i pogładził mnie po r˛ece; czułam mrowienie, gdziekolwiek mnie dotknał. ˛ — Musimy pogada´c — powiedział. — Na poczatek ˛ — zgodziłam si˛e. U´smiechnał ˛ si˛e od ucha do ucha — dojrzałam, jak błyskaja˛ mu z˛eby — po czym obrócił na bok, z˙ eby zasna´ ˛c.
***
Chłopiec nazywa si˛e Justin Rohr. Jego matka miała na imi˛e Sandra — Sandra Rohr. Justin przyszedł na s´wiat w Riverside w Kalifornii, dokładnie trzy lata temu, i stamtad ˛ zaszedł z mama˛ a˙z taki kawał na północ. Kobiecie udało si˛e ocali´c jego s´wiadectwo urodzenia, kilka zdj˛ec´ oseska i jedna˛ fotografi˛e przedstawiajac ˛ a˛ kr˛epego, rudego i piegowatego m˛ez˙ czyzn˛e, który zgodnie z notatka˛ na odwrocie nazywał si˛e Richard Walter Rohr, urodzony 9 stycznia 2002, zmarły 20 maja 2026 roku. Tata Justina. Miał zaledwie dwadzie´scia cztery lata, gdy umarł. Ciekawe, co go zabiło. Sandra Rohr uratowała te˙z akt ich s´lubu oraz inne wa˙zne dokumenty.
210
Wszystko to znalazłam przy jej zwłokach, zapakowane w foliowy pakiecik. Prócz tego miała przy sobie kilka tysi˛ecy dolarów i złoty pier´scionek. Za to w´sród jej rzeczy nie było z˙ adnej wzmianki o krewnych ani o jakim´s konkretnym celu podró˙zy. Wszystko wskazywało na to, z˙ e w˛edrowała po prostu na północ w poszukiwaniu lepszego z˙ ycia. Dzi´s ju˙z jej synek znosił nasze towarzystwo całkiem dobrze; denerwował si˛e tylko, gdy nie od razu umieli´smy si˛e domy´sli´c, o co mu chodzi. Wtedy zaczynał płaka´c, domagajac ˛ si˛e, by´smy oddali mu mam˛e. Z braku prawdziwej na zast˛epcza˛ matk˛e najbardziej z nas wszystkich upodobał sobie Allie. Z poczatku ˛ broniła si˛e przed tym, ignorujac ˛ go lub odpychajac. ˛ Mimo to, kiedy nie jechał w wózku, za ka˙zdym razem szedł przy niej albo chciał, z˙ eby to ona go niosła. Pod koniec dnia Allie skapitulowała. Ci dwoje najwyra´zniej przypadli sobie do gustu. — Te˙z miała synka — wyznała mi jej siostra, gdy szli´smy szosa˛ stanowa˛ numer sto pi˛ec´ dziesiat ˛ sze´sc´ w towarzystwie zaledwie garstki obcych piechurów, którzy tak˙ze wybrali t˛e tras˛e. Szosa była naprawd˛e pusta. Czasem długo nie widzieli´smy nikogo, niekiedy tylko pojawiali si˛e w˛edrowcy nadchodzacy ˛ z przeciwka, którzy mijali nas w drodze na zachód czy południe, zda˙ ˛zajac ˛ do wybrze˙za — w kierunku odwrotnym ni˙z my. — Dała mu na imi˛e Ada´s — opowiadała dalej Jill. — Miał dopiero par˛e miesi˛ecy, jak. . . umarł. Przyjrzałam si˛e jej. Na s´rodku czoła wykwitł jej fioletowy, wielki i napuchni˛ety siniak, który wygladał ˛ niczym zdeformowane trzecie oko. Jednak chyba niespecjalnie ja˛ bolał, bo niewiele czułam. — Umarł — powtórzyłam. — Kto go zabił? Spu´sciła wzrok i potarła siniaka. — Nasz ojciec. Dlatego odeszły´smy. To on zabił Adasia. Mały płakał, a on tłukł go pi˛es´ciami, póki dziecko nie ucichło. Z westchnieniem potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ Nie była to dla mnie nowina, z˙ e niektórzy ojcowie stawali si˛e dla swoich dzieci potworami. Słyszałam takie opowie´sci całe z˙ ycie — jednak nigdy przedtem nie spotkałam z˙ adnej z bezpo´srednich ofiar podobnego rodzica. — Podpaliły´smy dom — wyszeptała Jill. Słyszac ˛ to, od razu odgadłam, czego jeszcze nie dopowiedziała. Sprawiała wra˙zenie, jakby mówiła do siebie, zapomniawszy, z˙ e ktokolwiek jej słucha. — Ojciec uwalił si˛e na podłodze, spity do nieprzytomno´sci. Mały ju˙z nie z˙ ył. Wzi˛eły´smy nasze rzeczy i pieniadze ˛ — zarobiły´smy je! — a potem podło˙zyły´smy ogie´n pod s´mieci na podłodze i pod kanap˛e. Nie przygladały´ ˛ smy si˛e, co było dalej. Nie wiem, jak si˛e sko´nczyło. Po prostu uciekły´smy stamtad. ˛ Mo˙ze po˙zar sam zgasł. Mo˙ze tata si˛e nie spalił. 211
Zwróciła si˛e ku mnie. — Kto wie, mo˙ze wcale nie umarł — powiedziała ze strachem: nie z z˙ alem czy nadzieja,˛ ale z wyra´znym l˛ekiem, z˙ e diabeł mógł jeszcze z˙ y´c. — Skad ˛ uciekły´scie? — spytałam. — Z jakiego miasta? — Z Glendale. — Tym w okr˛egu Los Angeles? — Tak. — Wi˛ec nawet je´sli z˙ yje, został trzysta mil z okładem stad. ˛ — No. . . tak. — Du˙zo pił, prawda? — Bez przerwy. — W takim razie nawet je´sli wyszedł cało z po˙zaru, nie b˛edzie w formie, z˙ eby was goni´c. Poza tym jakie szans˛e ma pijak na autostradzie? Nie dotarłby nawet za granic˛e okr˛egu. Kiwn˛eła głowa.˛ — To samo mówi Allie. I obie macie racj˛e, wiem. Tylko. . . czasami s´ni mi si˛e, jak przychodzi i nas znajduje. . . Zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e to niepodobie´nstwo, ale i tak zawsze budz˛e si˛e zlana potem. — Wiem — powiedziałam, wspominajac ˛ własne koszmary z czasów, gdy szukali´smy taty. — Rozumiem. Przez jaki´s czas szły´smy obok siebie w milczeniu. Posuwali´smy si˛e do´sc´ wolno, poniewa˙z Justin od czasu do czasu koniecznie chciał pochodzi´c. Za bardzo rozpierała go energia, by godzinami tylko siedzie´c w wózku albo da´c si˛e nie´sc´ na r˛ekach. Oczywi´scie, gdy ju˙z pozwalali´smy mu i´sc´ na własnych nogach, musiał te˙z wsz˛edzie pobiega´c, wsz˛edzie zajrze´c. Poniewa˙z posuwali´smy si˛e powoli, znalazłam czas, aby na chwil˛e przystana´ ˛c i wygrzeba´c z plecaka kawałek sznurka do bielizny, który nast˛epnie dałam Jill. — Powiedz siostrze, z˙ eby spróbowała go przywiaza´ ˛ c — wytłumaczyłam. — Mo˙ze kiedy´s ocali mu to z˙ ycie. Jeden koniec do jego nadgarstka, drugi do swojego. Wzi˛eła ode mnie sznurek. — Opiekowałam si˛e w z˙ yciu paroma trzylatkami — dodałam — i mówi˛e ci, z˙ e Allie czeka urwanie głowy z tym dzieciakiem. Je˙zeli jeszcze tego nie wie, to wkrótce si˛e przekona. — Macie zamiar zostawi´c ja˛ z tym sama? ˛ — zaperzyła si˛e Jill. — Pewnie, z˙ e nie. Popatrzyłam na Allie i Justina, idacych ˛ razem. Chuda, troch˛e kanciasta kobieta i p˛ekaty, tłu´sciutki mały bak. ˛ Wła´snie pobiegł obejrze´c rosnacy ˛ na poboczu krzak; chwil˛e pó´zniej, spłoszony widokiem nadchodzacych ˛ droga˛ obcych, pop˛edził z powrotem do Allie i tak długo wisiał uwieszony jej d˙zinsów, dopóki nie wzi˛eła go za r˛ek˛e. 212
— Z drugiej strony, wygladaj ˛ a˛ jak coraz bardziej dobrana parka — stwierdziłam. — Poza tym zajmowanie si˛e innymi to dobre lekarstwo na takie koszmary jak twoje — i mo˙ze jej. — Mówisz, jakby´s wszystko wiedziała. Potakn˛ełam. ˙ e na tym samym s´wiecie. — Zyj˛
***
Jeszcze przed południem min˛eli´smy Hollister. Nie wiedzac, ˛ kiedy nast˛epnym razem trafia˛ nam si˛e porzadnie ˛ zaopatrzone sklepy, odnowili´smy nasze zapasy. Do tej pory zorientowali´smy si˛e ju˙z, z˙ e niektóre z małych miejscowo´sci, zaznaczone na mapie, w rzeczywisto´sci ju˙z nie istniały — i to najwyra´zniej od lat. Mimo z˙ e trz˛esienie ziemi wyrzadziło ˛ w Hollister sporo szkód, jego mieszka´ncy jako´s nie zamienili si˛e w bydl˛eta. Pomagali sobie nawzajem w naprawie domów, troszczac ˛ si˛e o tych, których kataklizm pozbawił s´rodków do z˙ ycia. Niebywałe.
XXI
Ka˙zde Ja musi samo Stworzy´c cel swego istnienia. By nada´c kształt Bogu, Ukształtuj Siebie. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
PONIEDZIAŁEK, 30 SIERPNIA 2027 W zalewie San Luis zostało jeszcze sporo słodkiej wody — wi˛ecej ni˙z kiedykolwiek widziałam w jednym miejscu; mimo to po jego ogromnych rozmiarach mo˙zna pozna´c, z˙ e to tylko niewielka cz˛es´c´ tego, co kiedy´s mie´scił. Na odcinku paru mil autostrada biegnie przez tereny rekreacyjne. Dzi˛eki temu, nie zbaczajac ˛ z szosy, mieli´smy mo˙zliwo´sc´ wypatrzenia niezamieszkanego miejsca — dobrego, by rozbi´c obóz na cała˛ dob˛e i solidnie wypocza´ ˛c. Du˙zo ludzi osiadło w tej okolicy, pobudowawszy stałe koczowiska ze wszystkiego, co tylko mieli: od brezentowo-plastikowych namiotów po drewniane chałupy, wygladaj ˛ ace ˛ ju˙z prawie jak ludzkie sadyby. Tylko gdzie oni wszyscy chodza˛ si˛e my´c i załatwia´c? Jak bardzo zanieczyszczona jest woda w zalewie? Miasta, które czerpia˛ z jego zasobów, na pewno jako´s ja˛ uzdatniaja˛ przed u˙zyciem. Tak czy owak, my´sl˛e, z˙ e nadszedł czas, by´smy jednak zrobili u˙zytek z naszych tabletek do oczyszczania wody. Ka˙zde skupisko kilku chatynek i namiotów otaczaja˛ małe, nierówne spłachetki ogródków, ze s´wie˙zymi sadzonkami, które sasiaduj ˛ a˛ z pozostało´sciami po letnich warzywnych ogrodach. Mimo to zostało jeszcze troch˛e do zebrania: sporo dorodnych kabaczków, dy´n, tykw — wcia˙ ˛z rosło sobie razem z resztka˛ kukurydzy, marchwia,˛ papryka˛ i paroma innymi zieleninami. Tanie, dobre i po˙zywne jedzenie. Wprawdzie za mało w nim białka, ale mo˙ze ci osadnicy jeszcze poluja.˛ Wsz˛edzie wida´c mnóstwo broni, a pewnie nie brakuje tu zwierzyny. Prawie wszyscy tutejsi ludzie nosza˛ olstra z pistoletami lub rewolwerami, karabiny albo s´rutówki. Zwłaszcza m˛ez˙ czy´zni. 214
I nikt nie spuszcza nas z oka. Kiedy przechodzili´smy, ludzie przerywali prac˛e w ogrodzie, gotowanie na dworze czy cokolwiek akurat robili, aby nas obserwowa´c. A my szli´smy ostro naprzód, pragnac ˛ zda˙ ˛zy´c przed ci˙zba˛ z rejonu zatoki, która moim zdaniem ju˙z niedługo s´ciagnie ˛ w t˛e okolic˛e. Z tego powodu przemieszczali´smy si˛e o wiele szybciej ni˙z główny nurt w˛edrujacej ˛ szosa˛ ludzkiej rzeki. Jednak nasza gromada była na tyle liczna, by budzi´c niepokój koczowników, którzy zaludnili ju˙z te strony. Mimo to nie zaczepiali nas. Z wyjatkiem ˛ tego amoku łapczywo´sci, jaki wzbudzaja˛ w tłuszczy przeró˙zne kl˛eski z˙ ywiołowe, jak na przykład ostatnie trz˛esienie ziemi, wi˛ekszo´sc´ ludzi zostawia innych w spokoju. My´sl˛e, z˙ e w tym, jak oceniaja˛ nasza˛ grup˛e, pomaga obecno´sc´ Justina i Dominica. Justin, teraz ju˙z na sznurku przywiazanym ˛ do przegubu Allie, bez przerwy buszuje po poboczu, zagladaj ˛ ac ˛ koczownikom wsz˛edzie i gapiac ˛ si˛e na nich, póki czym´s go nie wystrasza.˛ Wtedy biegnie do Allie i domaga si˛e, z˙ eby wzi˛eła go na r˛ece. Fajny mały bak. ˛ Wi˛ekszo´sc´ osiadłych tu ludzi — chudzielców o surowych, pos˛epnych twarzach — przewa˙znie u´smiecha si˛e na jego widok. Kiedy szli´smy szosa,˛ nie zdarzyło si˛e, by kto´s do nas strzelał czy w ogóle jako´s prowokował. Pó´zniej, gdy ju˙z zboczyli´smy mi˛edzy drzewa — w stron˛e, gdzie spodziewali´smy si˛e znale´zc´ dogodne miejsce na popas — te˙z nikt nas nie niepokoił. Niebawem natrafili´smy na stare pola kempingowe, nawet z toaletami, ale je wymin˛eli´smy. Zale˙zało nam, aby zej´sc´ z oczu zarówno idacych ˛ szosa,˛ jak i mieszka´nców wszelkich pobliskich namiotów i chałup. Szukali´smy odosobnionego, niezbyt kamienistego zacisza — w sam raz by mo˙zna było wygodnie spa´c i mie´c dost˛ep do wody — na tyle blisko, aby korzystajac ˛ z niego, nie wystawia´c si˛e na pokaz. Kra˙ ˛zyli´smy ponad godzin˛e. Wreszcie dotarli´smy do starego, od dawna nieu˙zywanego kempingu, poło˙zonego całkiem na uboczu — w dodatku na wzniesieniu terenu, wi˛ec nieco wy˙zej ni˙z inne, które spotkali´smy po drodze. Wszystkim od razu si˛e tu spodobało. Do samego wieczora odpoczywali´smy, pławiac ˛ si˛e w niecodziennej wygodzie i lenistwie, rozkoszujac ˛ si˛e my´sla,˛ z˙ e mamy na to jeszcze tyle czasu do wieczora i cały jutrzejszy dzie´n. Natividad nakarmiła Dominica i oboje uci˛eli sobie drzemk˛e. Biorac ˛ z niej przykład, Allie dała je´sc´ Justinowi — cho´c przyrzadzenie ˛ mu posiłku jest troch˛e bardziej skomplikowane. I ona, i Natividad były bardziej zm˛eczone ni˙z reszta, dlatego od razu wykluczyli´smy je˙z losowania kolejno´sci wart na nast˛epna˛ dob˛e. Nie mo˙zemy zbyt si˛e rozleniwia´c. Uzgodnili´smy te˙z, z˙ e nikomu nie wolno oddala´c si˛e na rekonesans albo po wod˛e samemu. Pomy´slałam, z˙ e tylko patrze´c, jak damsko-m˛eskie pary zaczna˛ znika´c na wspólne penetrowanie okolicy — i z˙ e chyba najwy˙zszy czas na t˛e rozmow˛e, na która˛ umówiłam si˛e z Bankole’em. Usiadłam razem z nim i wzi˛ełam si˛e do czyszczenia naszego nowego pistoletu, podczas gdy on pucował winchestera. Harry był na warcie z moim pistoletem.
215
Kiedy poszłam mu go wr˛eczy´c, dał mi do zrozumienia, z˙ e zauwa˙zył, co si˛e s´wi˛eci mi˛edzy Bankole’em a mna.˛ — Uwa˙zaj — szepnał. ˛ — Nie przypraw dziadka o atak serca. — Przeka˙ze˛ mu, jak si˛e o niego troszczysz — odgryzłam si˛e. Parsknał ˛ s´miechem, ale zaraz spowa˙zniał. — Naprawd˛e bad´ ˛ z ostro˙zna, Lauren. Facet jest pewnie w porzadku. ˛ Przynajmniej na takiego wyglada. ˛ Ale, no wiesz. . . Jakby co, od razu krzycz. Na moment oparłam r˛ek˛e na jego ramieniu i powiedziałam: — Dzi˛ekuj˛e. Kiedy robi si˛e co´s wspólnie z kim´s, kto jest prawie obcy, ale kogo chciałoby si˛e lepiej pozna´c, człowiek doznaje uczucia komfortu, z˙ e — gdy si˛e chce — mo˙zna rozmawia´c, albo niekłopotliwe pomilcze´c. Towarzystwo tej drugiej osoby i s´wiadomo´sc´ , z˙ e niedługo b˛edziecie si˛e kocha´c, działa odpr˛ez˙ ajace. ˛ Przez jaki´s czas oboje nic nie mówili´smy, lekko onie´smieleni. Sporadycznie rzucałam mu tylko ukradkowe spojrzenia i przyłapałam go na tym samym. Wtedy, ku własnemu zaskoczeniu, zacz˛ełam z nim rozmow˛e o Nasionach Ziemi: bez kaza´n, po prostu zwyczajna rozmow˛e — chyba troch˛e, z˙ eby go wybada´c. Chciałam zobaczy´c, jak zareaguje. Nasiona Ziemi to najwa˙zniejsza rzecz w moim z˙ yciu. Je´sli miałby mnie wy´smia´c — musiałam przekona´c si˛e od razu. Nie oczekiwałam, z˙ e ze wszystkim si˛e zgodzi czy chocia˙z z˙ ywiej zainteresuje. Ma ju˙z swoje lata i jakakolwiek religia, która˛ wyznawał do tej pory, pewnie w zupełno´sci mu wystarcza. Kiedy opowiadałam mu o tym, w co wierz˛e, wła´snie przyszło mi do głowy, z˙ e przecie˙z nie mam zielonego poj˛ecia, jakiego jest wyznania. Spytałam go o to. ˙ — Zadnego — usłyszałam. — Kiedy z˙ yła moja z˙ ona, chodzili´smy do ko´scioła metodystów. Wiara była dla niej wa˙zna, wi˛ec chodziłem tam razem z nia.˛ Widziałem, jaka˛ rado´sc´ jej tym sprawiam, i chciałem uwierzy´c naprawd˛e, ale nigdy mi si˛e nie udało. — My byli´smy baptystami — zwierzyłam si˛e. — Tak si˛e składa, z˙ e ja te˙z nie potrafiłam uwierzy´c, w dodatku nikomu nie mogłam si˛e przyzna´c. Mój ojciec był pastorem. Wi˛ec trzymałam buzi˛e na kłódk˛e i wtedy zacz˛ełam pojmowa´c sens Nasion Ziemi. — Zacz˛eła´s go tworzy´c — poprawił. — Odkrywa´c i rozumie´c — powiedziałam. — Jest zasadnicza ró˙znica mi˛edzy poznawaniem prawdy a zmy´slaniem własnych teorii. W tej chwili przemkn˛eła mi my´sl, ile jeszcze razy i na ile ró˙znych sposobów b˛ed˛e musiała wyja´snia´c to coraz nowym ludziom. — To wszystko brzmi troch˛e jak mieszanka buddyzmu, egzystencjalizmu, sufizmu i. . . sam nie wiem, czego jeszcze — stwierdził Bankole. — Wprawdzie buddyzm nie nazywa zmiany bogiem, ale nietrwało´sc´ wszechrzeczy jest tam jednym z zasadniczych dogmatów. 216
— Wiem — przytakn˛ełam. — Du˙zo czytałam. Zgadzam si˛e, z˙ e niektóre religie i filozofie zawieraja˛ idee zbie˙zne z Nasionami Ziemi, ale z˙ adne nie sa˛ nimi w cało´sci. Wszystkie rozchodza˛ si˛e w swoim własnym kierunku. Kiwnał ˛ głowa.˛ — No dobrze. W takim razie powiedz mi: jak musi post˛epowa´c człowiek, je´sli chce by´c prawowiernym członkiem takiej Wspólnoty Nasion Ziemi? Wygodne, torujace ˛ drog˛e pytanie. — Najwa˙zniejszym zało˙zeniem — zacz˛ełam — jest nauka kształtowania Boga: troska,˛ zapobiegliwo´scia˛ i praca.˛ Trzeba kształci´c si˛e samemu, ale te˙z przekazywa´c własna˛ wiedz˛e i przynosi´c po˙zytek swojej rodzinie i wspólnocie; a wszystkim tym — przyczynia´c si˛e do wypełnienia Przeznaczenia. — Czemu ludzie maja˛ zawraca´c sobie głow˛e jakim´s nierealistycznym, wydumanym Przeznaczeniem? Co b˛eda˛ z tego mieli? — Wspólny, jednoczacy ˛ cel w z˙ yciu tu, na Ziemi, i nadziej˛e na niebo dla siebie i swoich dzieci. Na prawdziwe niebo, nie filozoficzne czy mityczne: kosmos, który b˛eda˛ mogli formowa´c. — Niebo albo piekło — powiedział, a jego usta lekko drgn˛eły. — Ludzie maja˛ du˙ze zdolno´sci do stwarzania sobie przeró˙znych piekieł nawet w zbytku i bogactwie. Zamy´slił si˛e na chwil˛e, po czym dodał: — To wszystko brzmi chyba troch˛e za prosto. — Według ciebie to proste? — spytałam zdziwiona. — Chciałem powiedzie´c, z˙ e same idee brzmia˛ tak nieskomplikowanie. — Niektórych wr˛ecz zwalaja˛ z nóg. — Jak na mój gust, sa˛ zbyt. . . prostolinijne. Nawet ci, których do nich przekonasz, szybko je zawikłaja: ˛ tak by były bardziej podatne na interpretacje, bardziej mistyczne — i niosły wi˛ecej pociechy. — Nigdy do tego nie dopuszcz˛e! — zaprzeczyłam z˙ arliwie. — Z toba˛ czy bez: tak si˛e stanie. Wszystkie religie ewoluuja.˛ Przypomnij sobie te najwi˛eksze. Jak sadzisz, ˛ kim byłby dzi´s Jezus? Katolikiem? A mo˙ze baptysta˛ czy metodysta? ˛ A Budda? My´slisz, z˙ e w dzisiejszych czasach zostałby buddysta? ˛ Który odłam buddyzmu by praktykował? U´smiechnał ˛ si˛e. — Poza tym je˙zeli Bóg jest Zmiana,˛ twoje Nasiona Ziemi te˙z jej ulegna.˛ Musza˛ — je´sli przetrwaja.˛ Uciekłam spojrzeniem w bok — nie mogłam znie´sc´ , z˙ e si˛e u´smiecha. Wszystko to nic dla niego nie znaczyło. — Zdaj˛e sobie spraw˛e — powiedziałam. — Nikt nie powstrzyma Zmiany, ale — czy chcemy, czy nie — wszyscy wpływamy na Jej kształt. Wła´snie o to mi chodzi: o ukierunkowanie i formowanie Nasion Ziemi, z˙ eby stały si˛e tym, czym powinny by´c. 217
— Zgoda — skwitował, nie przestajac ˛ si˛e u´smiecha´c. — Jak bardzo serio traktujesz to wszystko? Jego pytanie zmusiło mnie, z˙ eby zajrze´c naprawd˛e w głab ˛ siebie. Otworzyłam usta, niemal nie´swiadoma, co za chwil˛e powiem. — Kiedy mój ojciec. . . zniknał ˛ — zacz˛ełam — wła´snie wiara w Nasiona Ziemi pomogła mi jako´s przetrwa´c. Gdy zgin˛eło nasze sasiedztwo, ˛ a tak˙ze cała moja rodzina — zostałam zupełnie sama i miałam ju˙z tylko moja˛ wiar˛e. To, czym teraz jestem, zawdzi˛eczam jej — wła´sciwie cała jestem Nasionami. — Nie jeste´s z˙ adnymi Nasionami — oznajmił po dłu˙zszej chwili — tylko bardzo niezwykła˛ młoda˛ kobieta.˛ Jaki´s czas znów milczeli´smy. Byłam ciekawa, co sobie my´slał. Nic nie wskazywało na to, by walczył z jakim´s szczególnym rozbawieniem — w ka˙zdym razie: nie był weselszy, ni˙z oczekiwałam. Opowiedział, jak ch˛etnie zgodził si˛e zaspokaja´c religijne potrzeby z˙ ony. Teraz musi przynajmniej przysta´c na moje. Zamy´sliłam si˛e nad jego z˙ ona.˛ Pierwszy raz o niej wspomniał. Jaka była? Dlaczego umarła? — Opu´sciłe´s dom po s´mierci z˙ ony? — zapytałam. Odło˙zył długi i cienki wycior, po czym oparł si˛e plecami o drzewo. — Moja z˙ ona umarła pi˛ec´ lat temu. Trzech m˛ez˙ czyzn — c´ punów, handlarzy, nie wiem — włamało si˛e do domu. Bili ja,˛ z˙ eby powiedziała, gdzie sa˛ narkotyki. — Jak to? — Sadzili, ˛ z˙ e mamy interesujacy ˛ ich towar. Poniewa˙z nie zadowalały ich rzeczy, które im proponowała, bili ja˛ dalej. Miała chore serce. Wział ˛ długi wdech i westchnał. ˛ — Kiedy wróciłem do domu, jeszcze z˙ yła. Jeszcze zda˙ ˛zyła opowiedzie´c mi, co si˛e stało. Próbowałem jej pomóc, ale dranie zabrali wszystko — w tym jej lekarstwo. Zadzwoniłem po karetk˛e. Przyjechała godzin˛e po jej zgonie. Starałem si˛e ja˛ jako´s ratowa´c, reanimowa´c. Cholera, robiłem, co mogłem. . . Spojrzałam w dół z naszego wzgórza: w oddali prze´switywała przez drzewa i zaro´sla gład´z wody. Tyle bolesnych historii kryje ten s´wiat. Czasem wydaje si˛e, z˙ e tylko takie, a jednak — mimo wszystko pomy´slałam, jak pi˛eknie l´sni przez ziele´n tamta woda. — Po s´mierci Sharon powinienem od razu i´sc´ na północ — podjał ˛ Bankole. — Zastanawiałem si˛e nad tym. — Ale zostałe´s. — Odwróciłam wzrok od wody i popatrzyłam na niego. — Dlaczego? Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie wiedziałem, co z soba˛ pocza´ ˛c, wi˛ec przez pewien czas nie robiłem nic. Przyjaciele zaj˛eli si˛e mna,˛ gotowali, sprzatali ˛ dom. . . Zaskoczyło mnie, z˙ e tak si˛e troszcza.˛ Przewa˙znie znajomi z ko´scioła. Sasiedzi. ˛ Bardziej jej przyjaciele ni˙z moi. 218
Przypomniał mi si˛e Wardell Parrish, zdruzgotany po stracie siostry, jej dzieci — i całego domu. Czy˙zby Bankole był takim Wardellem dla tamtej społeczno´sci? — Mieszkałe´s w ogrodzonej murem wspólnocie? — zapytałam. — Tak. Ale nie my´sl, z˙ e bogatej. Daleko nam było do bogactwa. Starczało akurat na tyle, z˙ eby nie wyprzedawa´c dobytku i wykarmi´c rodzin˛e. Na nic wi˛ecej. ˙ Zadnej słu˙zby ani wynaj˛etych stra˙zników. — Zupełnie jak w moim dawnym sasiedztwie. ˛ — Przypuszczam, z˙ e wiele było podobnych — póki si˛e ostały. Chyba zostałem, z˙ eby pomóc ludziom, którzy mnie pomogli. Nie mogłem tak po prostu ich opu´sci´c. — Jednak w ko´ncu to zrobiłe´s. Odszedłe´s. Czemu? — Po˙zar, szabrownicy. . . — Wi˛ec wy te˙z? Całe osiedle? — Całe. Domy si˛e spaliły, wi˛ekszo´sc´ sasiadów ˛ zgin˛eła. . . Ci, którzy prze˙zyli, rozproszyli si˛e; wyw˛edrowali do rodzin albo znajomych. To, co ocalało, zaj˛eli szperacze i dzicy lokatorzy. Nie odszedłem z własnej woli; musiałem ucieka´c. Skad ˛ ja to znam? — Gdzie mieszkałe´s? W jakim mie´scie? — W San Diego. — A˙z tak daleko na południu? — Owszem. Jak mówiłem, powinienem odej´sc´ ju˙z pi˛ec´ lat temu. Wtedy jeszcze sta´c by mnie było na samolot i urzadzenie ˛ si˛e gdzie´s na nowo. Pieniadze ˛ na bilet lotniczy i nowe lokum? Mo˙ze w jego sasiedztwie ˛ to nie było bogactwo — w moim jak najbardziej. — Dokad ˛ zmierzasz teraz? — zapytałam. — Na północ — odparł, wzruszajac ˛ ramionami. — Wszystko jedno gdzie, czy masz jaki´s cel? — Gdziekolwiek, gdzie tylko zapłaca˛ mi za usługi i pozwola˛ z˙ y´c w´sród ludzi, którzy nie b˛eda˛ czyha´c na okazj˛e, z˙ eby wyko´nczy´c mnie dla wody czy jedzenia. Albo dla prochów — uzupełniłam w duchu. Przygladałam ˛ si˛e jego zaro´sni˛etej twarzy, zbierajac ˛ do kupy wszystkie wskazówki i strz˛epki informacji, jakie usłyszałam dzi´s i w ciagu ˛ ostatnich paru dni. — Jeste´s lekarzem, prawda? Miał lekko zaskoczona˛ min˛e. — Byłem, tak. Lekarz domowy. Wydaje mi si˛e, z˙ e to ju˙z tak dawno temu. . . — Lekarze b˛eda˛ zawsze potrzebni — zauwa˙zyłam. — Z takim fachem na pewno sobie poradzisz. — Moja matka powtarzała to samo — powiedział z lekko drwiacym ˛ u´smiechem. — No i popatrz, jak sko´nczyłem. Na widok wyrazu jego twarzy w tej chwili nie mogłam nie odwzajemni´c u´smiechu — mimo z˙ e uwa˙załam, i˙z przynajmniej raz musiał skłama´c. Mógł sobie 219
by´c wysiedle´ncem tak, jak przedstawiał, ale na pewno nie tułał si˛e ot tak sobie w nieznane na północ, szukajac ˛ byle jakiego miejsca, gdzie tylko zapłaca˛ mu za praktyk˛e i nie ograbia˛ czy zamorduja.˛ Po prostu nie był człowiekiem, który w˛edrowałby bez celu. Miałam pewno´sc´ , z˙ e wie, dokad ˛ zmierza. Gdzie´s tam czekało na niego bezpieczne schronienie: dom krewnych, przyjaciół, a mo˙ze i drugi własny — „jakikolwiek” okre´slony, wiadomy cel podró˙zy. Mógł te˙z mie´c tyle pieni˛edzy, by kupi´c sobie co´s w Waszyngtonie albo w Kanadzie czy na Alasce. Mo˙zliwe, z˙ e musiał wybiera´c mi˛edzy szybkim i bezpiecznym, lecz drogim przelotem a zachowaniem gotówki na ponowne osiedlenie si˛e tam, dokad ˛ zda˙ ˛zał — i wybrał to drugie. Je´sli to prawda, zdecydowałabym tak samo. Podjał ˛ wi˛eksze ryzyko, ale je˙zeli prze˙zyje, b˛edzie miał s´rodki, aby znów jak najszybciej stana´ ˛c na nogi. Z drugiej strony, je´sli co´s z tych zgadywanek odpowiadało rzeczywisto´sci, której´s nocy mógł si˛e po prostu rozpłyna´ ˛c we mgle. Albo oka˙ze si˛e bardziej szczery i pewnego dnia pójdzie sobie w sina˛ dal. Po prostu skr˛eci w która´ ˛s z bocznych dróg, machajac ˛ na do widzenia. Nie chciałam, by tak si˛e to sko´nczyło; jeszcze mniej b˛edzie mi si˛e podoba´c taka perspektywa, kiedy si˛e z nim prze´spi˛e. Nawet w tej chwili trudno by mi si˛e było z nim rozsta´c. My´sl, z˙ e ju˙z co´s kr˛eci — a tak wła´snie przypuszczałam — wydawała mi si˛e naprawd˛e niezno´sna. Z drugiej strony, wła´sciwie dlaczego miałby od razu wszystko mi o sobie opowiedzie´c? Te˙z nie znał mnie zbyt dobrze i — podobnie jak ja — chciał prze˙zy´c. Mo˙ze udałoby mi si˛e go przekona´c, z˙ e razem, we dwoje, b˛edzie nam łatwiej przetrwa´c. Tymczasem najrozsadniej ˛ zrobi˛e, cieszac ˛ si˛e nim, lecz nie obdarzajac ˛ całkowitym zaufaniem. W ko´ncu wszystko to przecie˙z tylko moje podejrzenia. Jednak co´s mi mówi, z˙ e trafne. Szkoda. Po oczyszczeniu i załadowaniu obu sztuk broni zeszli´smy na dół do wody umy´c si˛e. Ka˙zdy mógł zwyczajnie przyj´sc´ na brzeg, nabra´c, ile trzeba, w jaki´s garnek i odej´sc´ z powrotem. Za darmo. Po drodze nie przestawałam rozglada´ ˛ c si˛e na wszystkie strony. Bałam si˛e, z˙ e kto´s nas zatrzyma albo zaczepi. Chocia˙z to zawsze mo˙ze si˛e zdarzy´c, tym razem nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Mimo obecno´sci sporej grupy osób, czerpiacych ˛ wod˛e butelkami, garnkami, a nawet plastikowymi torbami, miejsce sprawiało wra˙zenie spokojnego. Nie zauwa˙zyłam, by kto´s komu´s przeszkadzał czy kogo´s niepokoił. Nami te˙z nikt si˛e nie zainteresował. — Taki zakatek ˛ długo si˛e nie ostanie — zwróciłam si˛e do Bankole’a — Szkoda. Przyjemnie by si˛e tu mieszkało. — Obawiam si˛e, z˙ e prawo i tak zabrania si˛e tu osiedla´c — zauwa˙zył. — To teren Stanowego Parku Wypoczynkowego. Na pewno sa˛ jakie´s przepisy, jak długo mo˙zna tu biwakowa´c. Powinna te˙z by´c — przynajmniej kiedy´s była — jaka´s stra˙z, która go patroluje. Przypuszczam, z˙ e przynajmniej od czasu do czasu zaglada ˛ tu jaka´s władza i zbiera w łap˛e od takich jak my. 220
— Oby tylko nie zajrzała, póki my tu jeste´smy — powiedziałam. Wytarłam dłonie i całe r˛ece i czekałam, a˙z Bankole zrobi to samo. — Jeste´s głodny? — spytałam, gdy sko´nczył. — Jak wilk — odparł. Chwil˛e mi si˛e przygladał, ˛ a pó´zniej si˛egnał ˛ po mnie. Chwyciwszy za obie r˛ece, przyciagn ˛ ał ˛ mnie do siebie, pocałował, po czym szepnał ˛ do ucha: — A ty? Nic nie odpowiedziałam. Wzi˛ełam go za r˛ek˛e i zawrócili´smy do obozu po jeden z jego koców. Nast˛epnie ruszyli´smy do ustronnego i cichego kacika, ˛ który oboje zapami˛etali´smy po drodze. Tak łatwo i naturalnie było poło˙zy´c si˛e przy nim i cała˛ soba˛ czu´c delikatny napór twardego, m˛eskiego ciała. Trzymał form˛e. Bez watpienia ˛ przej´scie tych setek mil w ciagu ˛ ostatnich paru tygodni spaliło całe sadełko, jakie kiedykolwiek mógł mie´c. Mimo wieku nadal był z niego kawał wielkiego chłopa z pot˛ez˙ nym torsem, wysokiego. Ale najmilszy był fakt, z˙ e kontakt z moim ciałem dostarczał mu szczerej i prostej przyjemno´sci, która,˛ chcac ˛ nie chcac, ˛ współodczuwałam razem z nim. Niecz˛esto zdarza mi si˛e do´swiadcza´c ja´sniejszych stron hiperempatii. Bez reszty dałam si˛e ponie´sc´ gł˛ebokiemu, dzikiemu doznaniu. Byłam chyba bli˙zsza zawału ni˙z Bankole. Jakim cudem tak długo obywałam si˛e bez tego? Nadszedł niezr˛eczny, mało romantyczny moment, kiedy oboje si˛egn˛eli´smy pod zmi˛etoszone ubrania i jak na komend˛e wyj˛eli´smy prezerwatywy. Było zabawnie, bo oboje wpadli´smy na to jednocze´snie, wi˛ec roze´smiali´smy si˛e, a nast˛epnie ju˙z na serio zacz˛eli´smy pie´sci´c si˛e i kocha´c. Ta jego trefiona i podstrzy˙zona broda, z która˛ tak si˛e cacka, strasznie łaskocze.
***
— Wiedziałem, z˙ e nie powinienem ci˛e pragna´ ˛c — stwierdził, gdy byli´smy ju˙z po dwóch razach, ale bynajmniej nie spieszyło nam si˛e, z˙ eby wsta´c i wraca´c do reszty. — Nie te lata. Wyko´nczysz mnie. Parskn˛ełam s´miechem i wtuliłam głow˛e w jego rami˛e jak w poduszk˛e. — A teraz przez chwil˛e chciałbym pomówi´c z toba˛ powa˙znie, dziewczyno — podjał ˛ po krótkim milczeniu. — Zgoda. Westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Chciałbym by´c z toba˛ — powiedział wreszcie, z lekkim wahaniem. U´smiechn˛ełam si˛e. — Ale jeste´s taka młoda — ciagn ˛ ał ˛ dalej. — Powinienem by´c rozsadny ˛ za nas dwoje. Ile ty wła´sciwie masz lat? 221
Zaspokoiłam jego ciekawo´sc´ . A˙z podskoczył, po czym stracił ˛ mnie z ramienia. — Osiemna´scie? — powtórzył, wzdragajac ˛ si˛e, jakbym nagle zacz˛eła parzy´c. — Rany boskie, taka smarkula! Wyszedłem na pedofila! Znów chciałam si˛e za´smia´c, lecz tym razem si˛e powstrzymałam. Patrzyłam tylko na niego, nic nie mówiac. ˛ Najpierw zmarszczył brwi i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Chwil˛e pó´zniej, obróciwszy si˛e z powrotem do mnie, zaczał ˛ bada´c dotykiem moja˛ twarz, ramiona, piersi. — Musisz mie´c wi˛ecej — stwierdził. Wzruszyłam tylko ramionami. — Kiedy si˛e urodziła´s? W którym roku? — W dwutysi˛ecznym dziewiatym. ˛ — Nie. Nieee — powtórzył, przeciagaj ˛ ac ˛ zgłoski. — Taaak — odpowiedziałam tym samym tonem, całujac ˛ go. — A teraz sko´ncz ju˙z z tymi bzdurami. Chcesz by´c ze mna,˛ a ja chc˛e by´c z toba.˛ Chyba nie zrezygnujemy z naszej blisko´sci przez moja˛ metryk˛e, prawda? Znów zaczał ˛ kr˛eci´c głowa.˛ — Powinna´s by´c z jakim´s miłym chłopakiem, kim´s w stylu Travisa — oznajmił po chwili. — A ja powinienem mie´c do´sc´ rozsadku ˛ i siły i da´c ci spokój, z˙ eby´s mogła takiego znale´zc´ . Jego słowa przypomniały mi o Curtisie. Staram si˛e my´sle´c jak najmniej o Curtisie Talcotcie, nie tak jak o moich braciach. By´c mo˙ze nie z˙ yje, jednak z˙ adne z nas nie widziało ciała. Widziałam natomiast trupa jego brata Michaela. Cały czas potwornie si˛e bałam, z˙ e lada moment zobacz˛e martwego Curtisa. Istnieje cie´n szansy, z˙ e prze˙zył, a chocia˙z dla mnie przepadł na zawsze — licz˛e, z˙ e tak jest. Chciałabym, z˙ eby w˛edrował tu teraz ze mna.˛ Gdziekolwiek jest, mam nadziej˛e, z˙ e z˙ yje i ma si˛e dobrze. — O kim ci przypomniałem? — zapytał Bankole delikatnym, gł˛ebokim tonem. Tym razem ja potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ — O jednym chłopcu z naszego sasiedztwa. ˛ Mieli´smy zamiar pobra´c si˛e akurat w tym roku. Nawet nie wiem, czy jeszcze z˙ yje. — Kochała´s go? — Tak! Chcieli´smy wzia´ ˛c s´lub, odej´sc´ z domu i ruszy´c na północ. Mieli´smy zrobi´c to tej jesieni. — Szalony pomysł! Zamierzali´scie tuła´c si˛e po szosach z własnej nieprzymuszonej woli? — Owszem. I gdyby´smy wyszli wcze´sniej, byłby tu teraz ze mna.˛ Gdybym tylko wiedziała, z˙ e nic mu nie jest. . . Opadł na plecy i przyciagn ˛ ał ˛ mnie do siebie.
222
— Ka˙zdy stracił kogo´s bliskiego — odezwał si˛e. — Ale wyglada ˛ na to, z˙ e ty i ja stracili´smy wszystkich — wi˛ec chyba mamy co´s, co nas łaczy. ˛ — Raczej ponura ta wi˛ez´ — odparłam. — Na całe szcz˛es´cie nie jedyna. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Naprawd˛e masz dopiero osiemna´scie lat? — Jak najbardziej. Sko´nczyłam w zeszłym miesiacu. ˛ — Wygladasz ˛ i zachowujesz si˛e o wiele powa˙zniej. — Bo wła´snie tak si˛e czuj˛e. — Była´s najstarszym dzieckiem w rodzinie, prawda? Potakn˛ełam. — Miałam czterech braci. Wszyscy czterej nie z˙ yja.˛ — No tak — westchnał. ˛ — Tak to jest. WTOREK, 31 SIERPNIA 2027 Cały dzisiejszy dzie´n upłynał ˛ mi na rozmowach, pisaniu i czytaniu, kochali´smy si˛e te˙z z Bankole’em. To taki luksus wiedzie´c, z˙ e nie trzeba si˛e zrywa´c, pakowa´c i maszerowa´c do samego wieczora. Wszyscy polegiwali´smy, rozwaleni to tu, to tam na naszym kempingu, pozwalajac ˛ biernie odpoczywa´c bolacym ˛ mi˛e´sniom, pojadajac ˛ i nie robiac ˛ nic specjalnego. Z autostrady zda˙ ˛zyło napłyna´ ˛c w t˛e okolic˛e wi˛ecej w˛edrowców, którzy te˙z rozbili tu swoje obozy, jednak nikt obcy nas nie niepokoił. Gdy usiadłam z Zahra˛ do naszej lekcji czytania, Jill i Allie zacz˛eły przysłuchiwa´c si˛e z zainteresowaniem. Widzac ˛ to, wciagn˛ ˛ ełam je do c´ wicze´n — tak jakbym od poczatku ˛ miała taki zamysł. Okazało si˛e, z˙ e obie troch˛e dukaja,˛ ale z˙ adna nigdy nie uczyła si˛e pisa´c. Pod koniec zaj˛ec´ , nie zwa˙zajac ˛ na j˛eki Harry’ego, przeczytałam im par˛e strof „Nasion Ziemi”. Ku memu zdziwieniu, kiedy Allie oznajmiła, z˙ e nie b˛edzie modli´c si˛e do z˙ adnego boga zmian, nie kto inny, tylko wła´snie Harry poprawił jej omyłk˛e. Słuchajac ˛ go, Zahra i Travis u´smiechali si˛e, a Bankole obserwował nas wszystkich z niekłamana˛ ciekawo´scia.˛ Po tej nauczce Allie przestała składa´c pogardliwe deklaracje, a zacz˛eła zadawa´c pytania, na które, notabene, zamiast mnie przewa˙znie odpowiadała jej cała reszta — Travis z Natividad, Harry i Zahra. Raz nawet zabrał głos Bankole, rozwijajac ˛ jaka´ ˛s my´sl, która˛ dopiero co wczoraj sam ode mnie usłyszał. Gdy przyłapał si˛e na tym — odniosłam wra˙zenie, z˙ e poczuł si˛e troch˛e zakłopotany. — Dalej uwa˙zam, z˙ e jak na religi˛e to nieco za proste — zwrócił si˛e do mnie. — Cało´sc´ ma sens, ale bez szczypty mistycznego zam˛etu nigdy si˛e nie przyjmie. — To ju˙z zostawmy moim potomnym — odparłam, a Bankole zajał ˛ si˛e szukaniem czego´s w swoim plecaku.
223
Wreszcie wyciagn ˛ ał ˛ torb˛e z migdałami i wysypawszy sobie kilka do r˛eki, podał ja˛ dalej, by wszyscy si˛e pocz˛estowali. Przed nastaniem nocy gdzie´s przy autostradzie znowu wybuchła strzelanina. Cho´c z naszego obozu nie dało si˛e nic dojrze´c, na wszelki wypadek urwali´smy rozmowy, wyciagaj ˛ ac ˛ si˛e płasko na ziemi. Gdy lataja˛ kule, najmadrzej ˛ schyli´c głow˛e. Pukanina trwała jaki´s czas, pó´zniej ucichła, jak gdyby oddalajac ˛ si˛e, a potem znów wróciła. Akurat pełniłam wart˛e, wi˛ec wypatrywałam oczy i nadstawiałam uszu — jednak mimo całego zgiełku w oddali, w pobli˙zu nas szumiały tylko drzewa, kołysane wieczornym wiatrem. Tak spokojnie wygladało ˛ wszystko tutaj, podczas gdy tam jacy´s nieznajomi próbowali zabija´c jedni drugich — niewatpliwie ˛ z powodzeniem. Dziwne, jak bardzo znormalniało nam takie le˙zenie plackiem i przysłuchiwanie si˛e, jak gdzie´s niedaleko ludzie morduja˛ si˛e nawzajem.
XXII
Jak wiatr, Jak woda, Jak ogie´n I z˙ ycie. Bóg Tworzy i niszczy. Daje i zabiera – Jest rze´zbiarzem i glina.˛ Jest Niesko´nczona˛ Mo˙zliwo´scia: ˛ Jest Przemiana.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ CZWARTEK, 9 WRZESNIA 2027 Mamy za soba˛ ponad tydzie´n forsownego marszu, pełnego strachu i zdenerwowania. Doszli´smy do Sacramento i min˛eli´smy je, nie natykajac ˛ si˛e na specjalne trudno´sci. Mieli´smy za co kupowa´c z˙ ywno´sc´ i wod˛e, a okoliczne wzgórza kryły mnóstwo odosobnionych miejsc, które s´wietnie nadawały si˛e na popas. Mimo to na całym odcinku szosy mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ , którym wypadło nam i´sc´ , z˙ adne z nas nie zaznało nawet chwili wygody ani odpr˛ez˙ enia. Mimo zam˛etu po trz˛esieniu ziemi na szosie mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ panuje o wiele mniejszy ruch ni˙z na autostradzie mi˛edzystanowej sto jeden. Czasami nawet droga była pusta. Wprawdzie nigdy nie trwało to długo, lecz si˛e zdarzało. Z drugiej strony, je´zdziło t˛edy znacznie wi˛ecej ci˛ez˙ arówek. Musieli´smy uwaz˙ a´c, bo podró˙zowały nie tylko w nocy, ale i za dnia. Poza tym na tej trasie walało si˛e zdecydowanie wi˛ecej ludzkich ko´sci: czaszek, dolnych szcz˛ek, gnatów tułowia albo miednicy, ko´sci rak ˛ i nóg. — To chyba te ci˛ez˙ arówki — tłumaczył nam Bankole. — Potracaj ˛ a˛ ludzi i si˛e ˙ nie zatrzymuja.˛ Zaden kierowca nie odwa˙zy si˛e stana´ ˛c. A c´ puny i pijacy na pewno nie grzesza˛ ostro˙zno´scia˛ na jezdni.
225
Przypuszczam, z˙ e ma racj˛e, chocia˙z z drugiej strony — na całym tym wyludnionym odcinku szosy spotkali´smy jedynie cztery osoby, co do których miałam podejrzenie, z˙ e sa˛ albo nietrze´zwe, albo niespełna rozumu. Za to widzieli´smy inne rzeczy. We wtorek, gdy obozowali´smy w małej kotlince mi˛edzy wzgórzami na zachód od szosy, przypał˛etał si˛e wielki czarno-biały pies, który trzymał w pysku zakrwawione przedrami˛e z dłonia,˛ zapewne przed chwila˛ rozszarpał jakie´s dziecko. Kiedy nas spostrzegł, najpierw zastygł w bezruchu, a potem zawrócił i pognał z powrotem tam, skad ˛ przyszedł. Mimo to wszyscy zda˙ ˛zyli´smy wystarczajaco ˛ dobrze napatrze´c si˛e na bydl˛e i jego łup. Tej nocy wystawili´smy podwójne warty. Dwoje ludzi, dwie pukawki — i z˙ adnych niepotrzebnych rozmów ani seksu. Nazajutrz zgodnie postanowili´smy, z˙ e nast˛epny całodniowy postój zrobimy dopiero wtedy, gdy miniemy Sacramento. Cho´c tak naprawd˛e nie było przecie˙z z˙ adnej gwarancji, z˙ e z tamtej strony miasta b˛edzie lepiej, i tak chcieli´smy jak najszybciej zostawi´c za soba˛ te ponure strony. W nocy, szukajac ˛ miejsca na nocleg, natkn˛eli´smy si˛e na czwórk˛e obdartych, umorusanych dzieciaków, kulacych ˛ si˛e wokół ogniska. Ich obraz wcia˙ ˛z stoi mi przed oczami. Trzech chłopców i dziewczynka, wszyscy mniej wi˛ecej w wieku moich braci: dwana´scie, trzyna´scie, góra czterna´scie lat. Dziewczynka była w zaawansowanej cia˙ ˛zy i zapewne lada dzie´n zacznie rodzi´c. Wła´snie zataczali´smy łuk, posuwajac ˛ si˛e wyschni˛etym korytem strumienia, gdy wyłonili si˛e za zakr˛etem: czworo smarkaczy, piekacych ˛ uło˙zona˛ na wierzchu płonacego ˛ stosiku oderwana˛ ludzka˛ nog˛e, która˛ obracali za stop˛e. Na naszych oczach dziewczynka oderwała od uda zw˛eglony skrawek mi˛esa i wpakowała go sobie do buzi. Nie pokazali´smy im si˛e. Szłam na czele i zda˙ ˛zyłam zatrzyma´c reszt˛e, nim wyszli zza zakr˛etu. Tylko Harry i Zahra, którzy posuwali si˛e tu˙z za mna,˛ zobaczyli to samo co ja. Nie wdajac ˛ si˛e w wyja´snienia, kazali´smy wszystkim zawróci´c; dopiero gdy byli´smy ju˙z daleko od ucztujacych ˛ małych ludo˙zerców, opowiedzieli´smy reszcie, co si˛e stało. Ani razu nikt na nas nie napadł. Nikt nas nawet nie zaczepiał. Okolica, która˛ w˛edrowali´smy, miejscami była nawet pi˛ekna: zielone drzewa na pofalowanych wzgórzach; male´nkie osady po´sród złocistopłowych, wysuszonych traw; farmy — wiele zaro´sni˛etych i opuszczonych — i porzucone domy. Ładne strony i — w porównaniu z południem Kalifornii — naprawd˛e bogate. Wi˛ecej wody i z˙ ywno´sci, wi˛ecej przestrzeni. . . Czemu wi˛ec ludzie jedli ludzi? Niektóre zabudowania były spalone. Znaczyło to, z˙ e tutaj te˙z z´ le si˛e działo, jednak z pewno´scia˛ nie tak z´ le jak na wybrze˙zu. Mimo to nie mogli´smy si˛e doczeka´c, kiedy znów zajdziemy nad ocean. Sacramento w sam raz nadawało si˛e, aby odnowi´c zapasy i szybko rusza´c dalej. Naturalnie w porównaniu z cenami, jakie obowiazywały ˛ na terenach przydro˙z226
nych, woda i jedzenie były tu całkiem tanie. Je´sli chodzi o ceny, miasta zawsze sa˛ lepsze. Tyle z˙ e sa˛ znacznie bardziej niebezpieczne. Wi˛ecej gangów, wi˛ecej glin — ogólnie rzecz biorac, ˛ wi˛ecej podejrzliwców i nerwusów z bronia.˛ Przez miasta najlepiej przemkna´ ˛c na paluszkach. Spokojnym krokiem, z czujnym spojrzeniem — starajac ˛ si˛e jak najmniej rzuca´c si˛e w oczy i jednocze´snie zniech˛eca´c do zaczepki. Niełatwa sztuka. Bankole mówi, z˙ e w miastach tak ju˙z jest od dawna. A propos Bankole’a: w dzie´n naszego odpoczynku nie dałam mu zbyt wiele wytchnienia. Mimo to jako´s si˛e nie skar˙zył. Za to powiedział co´s, co musz˛e sobie dobrze zapami˛eta´c. O´swiadczył, z˙ e chciałby, aby´smy we dwoje odłaczyli ˛ si˛e od grupy. Tak jak podejrzewałam: czeka na niego bezpieczny azyl. Na tyle bezpieczny, na ile mo˙ze by´c jakiekolwiek schronienie, nie obwarowane nowoczesnymi systemami bezpiecze´nstwa i uzbrojona˛ stra˙za.˛ Le˙zy w górach na wybrze˙zu, niedaleko przyladka ˛ Mendocino — jakie´s dwa tygodnie drogi stad. ˛ — Mieszka tam moja siostra z rodzina˛ — wyjawił mi — ale wszystko jest moje. Znajdzie si˛e do´sc´ miejsca i dla ciebie. Wyobraziłam sobie zachwyt jego siostry, gdy mnie zobaczy. Siliłaby si˛e na uprzejmo´sc´ czy od razu zmierzyłaby wzrokiem najpierw mnie, potem jego i bez ceregieli spytała, czy przypadkiem nie upadł na głow˛e? — Słyszała´s, co powiedziałem? — spytał z natarczywo´scia˛ w głosie. Spojrzałam, zaciekawiona, skad ˛ raptem ten rozzłoszczony ton. Gdzie tu miejsce na nerwy? — Nie obchodzi ci˛e to? A mo˙ze nudzi? — domagał si˛e mojej odpowiedzi. Wzi˛ełam go za r˛ek˛e i musn˛ełam ja˛ wargami. — Kiedy tylko przedstawisz mnie swojej siostrze, uzna, z˙ e potrzebny ci kaftan bezpiecze´nstwa. Milczał, a˙z wreszcie parsknał ˛ s´miechem. — No tak. Ale nie dbam o to — dorzucił po chwili. — W ko´ncu zaczniesz, pr˛edzej czy pó´zniej. — Mimo to pójdziesz ze mna,˛ prawda? — Nie. Chciałabym, ale nie mog˛e. U´smiechnał ˛ si˛e. — Nieprawda. Pójdziesz. Przygladałam ˛ mu si˛e uwa˙znie, próbujac ˛ zgł˛ebi´c ten u´smiech — niestety trudno odczyta´c wyraz twarzy, która ginie w zaro´scie. Łatwiej ju˙z powiedzie´c, czego nie wyra˙za albo raczej: czego nie mo˙zna rozszyfrowa´c. W ka˙zdym razie nie zauwa˙zyłam, aby malowała si˛e na niej jaka´s protekcjonalno´sc´ czy te˙z ten szczególny rodzaj lekcewa˙zenia, jaki rezerwuja˛ dla kobiet niektórzy m˛ez˙ czy´zni. Z pewno´scia˛ nie brał mojego „nie” za zakamuflowane „tak”. Kryło si˛e za tym co´s innego. — Mam trzysta akrów — oznajmił. — Kupiłem je wiele lat temu, traktujac ˛ jako lokat˛e gotówki. Chcieli zbudowa´c tam wielkie osiedle i spekulanci tacy jak ja mieli zamiar na tym zarobi´c tony pieni˛edzy, odst˛epujac ˛ grunt inwestorom. Ale 227
z jakiego´s powodu projekt upadł; tym sposobem zostałem z ziemia,˛ która˛ mogłem albo odstapi´ ˛ c ze strata,˛ albo zatrzyma´c. Wybrałem to drugie. Wi˛ekszo´sc´ nadaje si˛e pod upraw˛e. Ro´snie troch˛e drzew, sterczy par˛e grubych pniaków po s´cince. . . Siostra z m˛ez˙ em postawili dom i kilka budynków gospodarczych. — Do tej pory mogły tam osia´ ˛sc´ dziesiatki, ˛ setki koczowników — zwróciłam mu uwag˛e. — Raczej nie. Dosy´c trudno tam zbładzi´ ˛ c. Nie ma drogi z prawdziwego zdarzenia, a od jakiejkolwiek autostrady jest spory kawał. Naprawd˛e s´wietne miejsce na kryjówk˛e. — A jak z woda? ˛ — Sa˛ studnie. Według tego, co mówi moja siostra, cała okolica wysusza si˛e i ociepla. Nie ma si˛e co dziwi´c. Ale wód gruntowych jak na razie nie ubywa. Przemkn˛eło mi przez my´sl, z˙ e chyba wiem ju˙z, do czego zmierza — pomimo to b˛edzie musiał sam si˛e zadeklarowa´c. Jego ziemia, jego wybór. — Niewielu czarnych mieszka w tamtych stronach, prawda? — zapytałam. — Raczej tak — przyznał. — W ka˙zdym razie siostra nie wspominała, by miała jakie´s specjalne kłopoty. — Z czego z˙ yje? Uprawia ziemi˛e? — Tak. Jej ma˙ ˛z dodatkowo ima si˛e ró˙znych zaj˛ec´ za gotówk˛e — co na pewno nie jest bezpieczne, bo wtedy ona i dzieci zostaja˛ same na całe dnie, tygodnie, a czasem nawet miesiace. ˛ Gdyby´smy dali rad˛e utrzyma´c si˛e na własna˛ r˛ek˛e, bez uszczuplania jej dochodów, mogliby´smy jeszcze si˛e jej przyda´c. Poczułaby si˛e bezpieczniej. — Ilu pociech si˛e dorobiła? — Trojga. Niech pomy´sl˛e. . . B˛eda˛ mie´c teraz jedena´scie, trzyna´scie i pi˛etnas´cie lat. Sama ma dopiero czterdzie´sci. Usta lekko mu drgn˛eły. Dopiero czterdzie´sci. No tak. Nawet jego młodsza siostrzyczka mogłaby by´c moja˛ matka.˛ — Ma na imi˛e Alex. Alexandra. Jej ma˙ ˛z nazywa si˛e Don Casey. Oboje nie cierpia˛ miasta. T˛e moja˛ ziemi˛e traktuja˛ jak dar niebios. Wiedza,˛ z˙ e chowajac ˛ tam dzieci, stwarzaja˛ im wi˛eksze szans˛e do˙zycia dorosło´sci. Kiwnał ˛ głowa.˛ — Dzieci te˙z dobrze sobie radza˛ — dodał. — Jak utrzymywali´scie kontakt? Telefonowali´scie do siebie? — To była cz˛es´c´ umowy. Sami nie maja˛ telefonu, ale ile razy Don wypuszcza si˛e do jakiego´s miasteczka w poszukiwaniu pracy, dzwoni do mnie i zdaje relacj˛e, co u wszystkich słycha´c. Za to oni nie b˛eda˛ wiedzie´c, co mi si˛e przydarzyło. Nie spodziewaja˛ si˛e mnie. Je˙zeli w tym czasie Don próbował zadzwoni´c, na pewno sa˛ zaniepokojeni. — Lepiej było polecie´c samolotem — stwierdziłam. — Jednak ciesz˛e si˛e, z˙ e wybrałe´s si˛e na piechot˛e. 228
— Naprawd˛e? Ja te˙z. Posłuchaj, musisz i´sc´ ze mna.˛ Niczego na całym s´wiecie nie pragn˛e tak bardzo, jak by´c z toba.˛ Wła´sciwie przez długi czas oduczyłem si˛e pragna´ ˛c czegokolwiek. Zbyt długo to trwało. Oparłam si˛e o drzewo. Ten kemping nie był a˙z tak ustronny, jak tamten za San Luis, na szcz˛es´cie rosły drzewa i pary mogły nacieszy´c si˛e odrobina˛ prywatno´sci. Na dwie osoby przypadała jedna sztuka broni palnej, a siostry Gilchrist dostały jeszcze pod opiek˛e Dominica i Justina. Dałam im mój pistolet i wszystkie trzy pary oddaliły si˛e w trzy ró˙zne strony, zostawiajac ˛ je z malcami mniej wi˛ecej po´srodku nierównego trójkata. ˛ Na szosie mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ par˛e razy trafiła si˛e okazja, aby zarówno one, jak i Travis podszkolili si˛e troch˛e w strzelaniu do celu. Ustalili´smy, z˙ e odchodzac ˛ od obozu, wszyscy mamy obowiazek ˛ co pewien czas rozglada´ ˛ c si˛e i sprawdza´c, czy w okolicy nie pojawił si˛e kto´s obcy. Wła´snie przed chwila˛ zlustrowałam teren. Siedzac ˛ wyprostowana, widziałam, jak Justin biega dokoła za goł˛ebiami. Jill tylko wodziła za nim wzrokiem i nawet nie próbowała nada˙ ˛zy´c. Bankole złapał mnie za ramiona i obrócił twarza˛ do siebie. — Nie nudzi ci˛e to, prawda? — spytał po raz drugi. Do tej pory starałam si˛e nie patrze´c wprost na niego. Teraz spojrzałam — jednak jeszcze nie powiedział mi tego, co musiał, je´sli chciał zatrzyma´c mnie przy sobie. Wiedział, co to takiego? Sadz˛ ˛ e, z˙ e tak. — Chc˛e i´sc´ z toba˛ — zacz˛ełam — ale traktuj˛e serio wszystko, co mówiłam o Nasionach Ziemi. Jak najpowa˙zniej w z˙ yciu. Musisz to zrozumie´c. Czemu moja deklaracja zabrzmiała tak dziwnie? Była to najprawdziwsza prawda, a mimo wszystko, wypowiadajac ˛ ja,˛ czułam si˛e sztucznie. — Znam swojego rywala — odparł. Mo˙zliwe, z˙ e wła´snie dlatego czułam si˛e tak niezr˛ecznie: informowałam go, z˙ e w moim z˙ yciu bardziej liczy si˛e kto´s inny — co´s innego. Mo˙ze normalniej byłoby ju˙z oznajmi´c mu, z˙ e w gr˛e wchodzi inny m˛ez˙ czyzna. — Mógłby´s mi pomóc — odezwałam si˛e. — Pomóc w czym? Masz jaki´s konkretny cel, do którego da˙ ˛zysz? — Stworzy´c pierwsza˛ Wspólnot˛e Nasion Ziemi. Westchnał. ˛ — Mo˙zesz mi pomóc — powtórzyłam. — Ten s´wiat si˛e rozlatuje. Pomó˙z mi zacza´ ˛c budowa´c co´s nowego, co´s sensownego i konstruktywnego. — Marzy nam si˛e naprawa s´wiata, co? — powiedział ze spokojnym rozbawieniem. Podniosłam na niego wzrok. Przez moment byłam zbyt w´sciekła, aby móc co´s powiedzie´c. Kiedy ju˙z wreszcie zapanowałam nad głosem, odezwałam si˛e: — Mog˛e pogodzi´c si˛e z faktem, z˙ e nie wierzysz w to co ja, ale nie znios˛e, by´s si˛e wy´smiewał. Nie wiesz, jak ci˛ez˙ ko dzi´s znale´zc´ w ogóle cokolwiek, w co mo˙zna by uwierzy´c? Wi˛ec nie s´miej si˛e. 229
— Zgoda — odezwał si˛e po chwili. Przez pewien czas oboje milczeli´smy. — W „Nasionach Ziemi” wcale nie chodzi o naprawianie s´wiata — powiedziałam w ko´ncu. — Tak, wiem. Chodzi o gwiazdy. Wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na plecach, lecz obrócił głow˛e tak, z˙ eby zamiast spoglada´ ˛ c w gór˛e, móc patrze´c na mnie. — Gdyby ludzie z˙ yli zgodnie z tym, co napisałam w „Nasionach Ziemi”, na s´wiecie byłoby o wiele lepiej — podj˛ełam na nowo. — Ba, ten s´wiat byłby o wiele lepszy, gdyby ludzie z˙ yli według nauk ka˙zdej innej religii. — To prawda. Wi˛ec czemu mieliby z˙ y´c według przykaza´n twojej? — Wierz˛e, z˙ e znajda˛ si˛e tacy. Par˛e tysi˛ecy? Par˛e setek tysi˛ecy? Miliony? Nie mam poj˛ecia. Wiem tylko, z˙ e kiedy tylko b˛ed˛e miała jaka´ ˛s przysta´n, zało˙ze˛ pierwsza˛ wspólnot˛e. Prawd˛e mówiac, ˛ zdaje mi si˛e, z˙ e ju˙z zrobiłam poczatek. ˛ — Wła´snie do tego jestem ci potrzebny? Tym razem nie silił si˛e na u´smiech czy udawanie, z˙ e z˙ artuje. Bo te˙z nie z˙ artował. Przysun˛ełam si˛e bli˙zej, by zajrze´c mu w twarz. — Chc˛e tylko, z˙ eby´s mnie zrozumiał — powiedziałam. — I albo zaakceptował mnie taka,˛ jaka jestem, albo sam ruszał na swoja˛ farm˛e. — Chcesz zabra´c ze soba˛ twoich przyjaciół z ulicy, z˙ eby´s miała gdzie zało˙zy´c swój ko´sciół — stwierdził z ta˛ sama˛ s´miertelna˛ powaga.˛ — Wszystko albo nic — odparłam równie serio. Posłał mi wyprany z humoru u´smiech. — Przynajmniej wiemy ju˙z, na czym stoimy. Pogładziłam go po brodzie; zauwa˙zyłam, jak w pierwszym odruchu chciał si˛e odsuna´ ˛c, jednak ostatecznie nie poruszył si˛e. — Wcia˙ ˛z jeste´s przekonany, z˙ e chcesz mie´c Boga za rywala? — spytałam. — Chyba nie mam wyboru, co? Nakrył dło´n, która˛ go głaskałam, swoja.˛ — Zdrad´z mi jedno: czy ty kiedykolwiek przestajesz nad soba˛ panowa´c, płaczesz albo wrzeszczysz? — Jasne. — Jako´s nie potrafi˛e sobie tego wyobrazi´c. Z r˛eka˛ na sercu, nie mog˛e. To przypomniało mi, z˙ e jeszcze czego´s mu nie powiedziałam: czego´s, co powinien wiedzie´c, zanim sam si˛e dowie i poczuje si˛e oszukany albo uzna, z˙ e mu nie ufam — w czym akurat rzeczywi´scie by si˛e nie pomylił, przynajmniej nie do ko´nca. Mimo wszystko nie chciałam straci´c go przez własna˛ głupot˛e czy tchórzostwo. W ogóle nie chciałam go straci´c. — Nadal chcesz, z˙ ebym z toba˛ poszła? — zapytałam. — No pewnie — odpowiedział. — Chciałbym o˙zeni´c si˛e z toba˛ zaraz, jak tylko si˛e osiedlimy. 230
Przyznaj˛e, z˙ e udało mu si˛e mnie zaskoczy´c. A˙z otworzyłam usta ze zdziwienia. — Typowa reakcja pod wpływem chwilowego impulsu — skwitował. — Musz˛e to sobie zapami˛eta´c. No wi˛ec, wyjdziesz za mnie? — Najpierw mnie wysłuchaj. — Ju˙z mi wystarczy. Bierz swoich wiernych. Zakładaj kongregacj˛e. Watpi˛ ˛ e, czy twoje gwiazdy obchodza˛ ich bardziej ni˙z mnie, ale lubi˛e ich, a miejsca jest dosy´c dla wszystkich. Je´sli tylko zechca˛ pój´sc´ . Nast˛epne trudne zadanie, jakie mnie czeka, to przekona´c ich. — To nie wszystko — zacz˛ełam. — Jest jeszcze co´s, o czym powiniene´s si˛e dowiedzie´c. Potem, je˙zeli dalej b˛edziesz mnie chciał, wyjd˛e za ciebie, kiedy tylko ci si˛e spodoba. Chc˛e by´c twoja˛ z˙ ona˛ — i chc˛e, z˙ eby´s to wiedział. Czekał na dalszy ciag. ˛ — Kiedy matka była ze mna˛ w cia˙ ˛zy, za˙zywała — wła´sciwie nadu˙zywała — lekarstwo, które dostawała na recept˛e. Nazywało si˛e paracetco. Przez nie cierpi˛e na zespół hiperempatii. Przyjał ˛ to, ani jednym gestem nie zdradzajac ˛ si˛e, co naprawd˛e czuł. Usiadł wyprostowany i spojrzał na mnie — z ogromna˛ ciekawo´scia,˛ jak gdyby miał nadziej˛e wypatrzy´c na mojej twarzy czy ciele jakie´s widome znaki choroby, o której wła´snie si˛e dowiedział. — Odczuwasz ból innych ludzi? — zapytał. — I ból, i przyjemno´sc´ . Ostatnio to drugie nie zdarza si˛e w nadmiarze, je´sli nie liczy´c ciebie. — I krwawisz, kiedy kto´s krwawi? — Ju˙z nie. Kiedy´s, jak byłam mała, tak. — Ale przecie˙z. . . widziałem, jak zabiła´s człowieka. — Owszem. Potrzasn˛ ˛ ełam głowa˛ na wspomnienie tego, co widział. — Nie miałam wyj´scia: on albo ja. — Wiem. Ja tylko. . . dziwi mnie, z˙ e w ogóle była´s do tego zdolna. — Musiałam. Pokr˛ecił głowa.˛ — Oczywi´scie, czytałem o tym syndromie, ale pierwszy raz widz˛e z˙ ywy przypadek. Pami˛etam, jak pomy´slałem wtedy, z˙ e byłoby całkiem nie´zle, gdyby wi˛ecej ludzi musiało cierpie´c ból, jaki sami zadaja.˛ Naturalnie z wyjatkiem ˛ lekarzy czy innych medycznych zawodów — ale wi˛ekszo´sc´ . — Głupi pomysł. — Nie jestem taki pewny. — Słowo wra˙zliwca. Zły, bardzo zły pomysł. Broniac ˛ si˛e, nie zasługujesz na m˛eki prze˙zywania bólu czy s´mierci twojego napastnika. Cierpienie ka˙zdego ran231
nego robi ze mnie kalek˛e. Nauczyłam si˛e s´wietnie strzela´c, bo przeczuwałam, z˙ e nie potrafi˛e znie´sc´ tego, co si˛e stanie, je´sli kogo´s zrani˛e. Poza tym. . . Urwałam. Patrzac ˛ przez moment w bok, wzi˛ełam gł˛eboki oddech, a potem znów spojrzałam na Bankole’a. — Najgorsze jest to, z˙ e gdyby´s został ranny, zapewne nie byłabym zdolna ci pomóc. Twój a rana, ból — wszystko, co by´s czuł, obezwładniałoby mnie. — Przypuszczam, z˙ e jako´s by´s sobie poradziła — stwierdził z leciutkim u´smiechem. — Lepiej na to nie licz, Bankole. Znowu umilkłam, szukajac ˛ w my´sli słów, które do niego dotra.˛ — Nie oczekuj˛e ani komplementów, ani duchowej pociechy. Chc˛e tylko, z˙ eby´s to pojał: ˛ je˙zeli paskudnie złamiesz nog˛e, postrzela˛ ci˛e albo odniesiesz jakiekolwiek inne powa˙zne obra˙zenie, które ci˛e unieszkodliwi, najprawdopodobniej mnie ono te˙z uziemi. Musisz zda´c sobie spraw˛e, jak parali˙zujaco ˛ działa prawdziwy ból. — Zdaj˛e sobie. Ale ja te˙z ju˙z troch˛e ci˛e znam. Nie musisz mi przypomina´c, z˙ e masz gdzie´s komplementy. Wiem. Wracajmy do obozu. Mam w torbie troch˛e s´rodków przeciwbólowych. Naucz˛e ci˛e, kiedy i jak je aplikowa´c — mnie czy komukolwiek innemu. Je´sli tylko b˛edziesz w miar˛e sprawna ruchowo i umysłowo i wytrzymasz do ich za˙zycia, po nich, je´sli zajdzie potrzeba, z łatwo´scia˛ zatroszczysz si˛e o reszt˛e. — Dobrze. Czy to znaczy, z˙ e. . . nadal chcesz si˛e ze mna˛ o˙zeni´c? Zaskoczyło mnie, jak bardzo nie w smak było mi to pytanie. Przecie˙z wiedziałam, z˙ e tak. No, ale stało si˛e — zadałam je, prawie błagajac, ˛ aby mi odpowiedział. Musiałam to usłysze´c. Roze´smiał si˛e. Gło´sno, z całego serca — tak szczerze, z˙ e nie mogło mnie to urazi´c. — To te˙z warto zapami˛eta´c — oznajmił. — Wierzyła´s cho´c przez moment, dziewczyno, z˙ e pozwol˛e ci si˛e wymkna´ ˛c?
XXIII
Wszystko wokół Mo˙ze by´c twym nauczycielem. Wszystko, co widzisz. Czego do´swiadczasz, Co s´wiat ci daje i odbiera. Co kochasz i nienawidzisz, Czego pragniesz lub si˛e l˛ekasz, Czego´s nauczy – Je´sli chcesz si˛e uczy´c. Bóg to twój pierwszy i ostatni nauczyciel. Zarazem najsurowszy: subtelny, lecz wymagajacy. ˛ Ucz si˛e lub gi´n. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ PIATEK, ˛ 10 WRZESNIA 2027 Tego ranka, nim nastał s´wit, zakłóciła nam sen kolejna bijatyka. Strzelanina rozgorzała na południe od naszego obozu, gdzie´s przy albo na samej autostradzie — pó´zniej odgłosy przesuwały si˛e w nasza˛ stron˛e, a˙z w ko´ncu zacz˛eły si˛e oddala´c. Słyszeli´smy strzały i bieganin˛e, wrzaski i przekle´nstwa. . . To samo co zawsze: niebezpieczna, głupia nerwówka. Pukanina trwała przeszło godzin˛e, jej d´zwi˛eki to gasły, to wybuchały na nowo. Na koniec rozbrzmiała pot˛ez˙ na palba z udziałem chyba wi˛ekszej liczby karabinów. Pó´zniej zapadła cisza. Mimo to cz˛es´c´ całej potyczki udało mi si˛e przedrzema´c. W pewnej chwili przestałam si˛e ba´c, przestałam nawet odczuwa´c zło´sc´ . Na koniec byłam ju˙z tylko zm˛eczona. Je˙zeli dranie przyjda˛ mnie zabi´c — pomy´slałam sobie — samym czuwaniem i tak ich nie powstrzymam. Nawet je´sli nie była to tak zupełnie prawda, przestało mnie to obchodzi´c. Zasn˛ełam. 233
Jakim´s sposobem — podczas walki, a mo˙ze ju˙z po — mimo naszych wart dwoje ludzi w´slizgn˛eło si˛e do naszego obozu i zaległo mi˛edzy nami. Oni te˙z usn˛eli. Obudzili´smy si˛e jak zwykle wcze´snie, aby podja´ ˛c w˛edrówk˛e przed nadej´sciem najgorszej spiekoty. Nauczyli´smy si˛e ju˙z zrywa´c bez pobudki, o brzasku. Tego ranka czworo z nas prawie jednocze´snie usiadło w swych s´piworach. Wła´snie wyplatywałam ˛ si˛e z mojego, by odej´sc´ na stron˛e i wysika´c si˛e, kiedy zobaczyłam, z˙ e mamy obce towarzystwo: dwie szare bryły na tle bladego s´witu — jedna du˙za, druga mała — s´piace ˛ naprzeciw siebie na gołej ziemi. Spod warstw łachmanów wystawały chude jak patyki r˛ece i nogi. Rzuciłam okiem na boki, aby zobaczy´c, co robi reszta, i przekonałam si˛e, z˙ e wszyscy gapia˛ si˛e na to samo co ja — wszyscy prócz Jill, która powinna by´c na stra˙zy. Dopiero w zeszłym tygodniu zaufali´smy jej i zacz˛eli´smy powierza´c nocne warty z jednym z nas. Dzi´s miała dopiero druga˛ samotna˛ wart˛e. Na co ona patrzyła? Chyba na gwiazdy. B˛edziemy musiały sobie pogada´c. Harry i Travis bez słowa, obaj tylko w bieli´znie, wynurzyli si˛e ze s´piworów i ruszyli w kierunku rozciagni˛ ˛ etych na ziemi postaci. Troch˛e bardziej kompletnie odziana, dołaczyłam ˛ do nich i kroczek za kroczkiem podeszli´smy, okra˙ ˛zajac ˛ par˛e intruzów. Wi˛ekszy ocknał ˛ si˛e prawie natychmiast; poderwawszy si˛e na nogi, rzucił si˛e dwa, trzy kroki w stron˛e Harry’ego, po czym raptem zatrzymał si˛e. To była kobieta. Teraz mogli´smy lepiej jej si˛e przyjrze´c. Brazow ˛ a˛ twarz okalała kaskada długich i prostych, ale rozczochranych czarnych włosów. Karnacj˛e miała prawie tak ciemna˛ jak ja. Była płaska i kanciasta; kostropata, z twarza˛ jastrz˛ebia. Przydałoby si˛e jej par˛e solidnych posiłków i porzadne ˛ szorowanie. Słowem, wygladała ˛ jak tylu innych ludzi, których widywali´smy na drodze. Tymczasem przebudził si˛e drugi obcy; na widok stojacego ˛ obok Travisa wrzasnał, ˛ zwracajac ˛ uwag˛e nas wszystkich. Wysoki, przeszywajacy ˛ pisk dziecka — dziewczatka, ˛ z wygladu ˛ około siedmioletniego. Drobniutka, skulona z zimna miniaturka kobiety — podobna do matki, a mo˙ze starszej siostry. Kobieta, podbiegłszy do dziewczynki, próbowała postawi´c ja˛ na nogi, lecz mała jak płód zwin˛eła si˛e w ciasna˛ kul˛e tak, z˙ e trudno ja˛ było chwyci´c. Wreszcie potkn˛eła si˛e i przewróciła, po czym, dosłownie w sekund˛e, skuliła si˛e w taki sam kabłak. ˛ Tymczasem cała reszta naszej grupy zda˙ ˛zyła ju˙z podej´sc´ , z˙ eby zaspokoi´c ciekawo´sc´ . — Harry — odezwałam si˛e. — Sta´n z Zahra˛ na warcie — podj˛ełam, kiedy ju˙z na mnie spojrzał — i pilnujcie, z˙ eby´smy nie mieli ju˙z wi˛ecej niespodzianek. Kiwnał ˛ głowa.˛ Oboje z Zahra˛ odeszli od naszego kr˛egu i zaj˛eli pozycje na przeciwległych kra´ncach obozu — on bardziej od strony autostrady, ona bli˙zej doj´scia od mniejszej szosy. Uprzednio zrobili´smy, co si˛e dało, aby jak najlepiej schowa´c si˛e na tym pustkowiu, które według Bankole’a było kiedy´s parkiem — 234
jednak nie mieli´smy złudze´n, z˙ e jeste´smy tu sami. Za Sacramento — wcia˙ ˛z szosa˛ mi˛edzystanowa˛ numer pi˛ec´ — doszli´smy do małego miasteczka, naprawd˛e daleko od wielkomiejskich okolic, ale i tak wsz˛edzie tułało si˛e mnóstwo biedoty — zarówno tutejszej, jak i napływowej jak my. A skad ˛ przywlokła si˛e tu ta para obszarpanych, przera˙zonych brudasek? — Nie zrobimy wam krzywdy — zagadałam do le˙zacych ˛ na ziemi, ciagle ˛ skulonych kobiecin. — Mo˙zecie wsta´c. No dalej, ruszcie si˛e. Weszły´scie nieproszone do naszego obozu. Wypadałoby przynajmniej si˛e odezwa´c. Nie ruszyli´smy ich. Bankole chyba chciał, ale gdy złapałam go za rami˛e, zrezygnował. Ju˙z były s´miertelnie przera˙zone — na widok obcego m˛ez˙ czyzny wyciagaj ˛ acego ˛ do nich r˛ece mogły wpa´sc´ w histeri˛e. Roztrz˛esiona kobieta rozprostowała si˛e troch˛e i podniosła na nas wzrok. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, z˙ e — poza karnacja˛ — ma rysy Azjatki. Schyliwszy głow˛e, szepn˛eła co´s do dziewczynki. Po chwili obie podniosły si˛e na nogi. — Nie wiedziały´smy, z˙ e to wasz obóz — powiedziała cichutko starsza. — Zaraz sobie pójdziemy. Pozwólcie nam odej´sc´ . Westchn˛ełam, patrzac ˛ na zastraszona˛ twarzyczk˛e dziecka. — Mo˙zecie i´sc´ — oznajmiłam. — Albo je´sli macie ochot˛e, mo˙zecie zosta´c i zje´sc´ z nami s´niadanie. Obie a˙z rwały si˛e do ucieczki. Przypominały znieruchomiałe ze strachu sarny, w ka˙zdej chwili gotowe zerwa´c si˛e do biegu. Ale wypowiedziałam magiczne słowo. Jeszcze dwa tygodnie temu bym tego nie zrobiła, jednak dzi´s ta zagłodzona para usłyszała z moich ust: „je´sc´ ”. ´ — Sniadanie? — powtórzyła kobieta szeptem. — Tak. Podzielimy si˛e z wami jedzeniem. Popatrzyła na dziewczynk˛e. W tym momencie nabrałam pewno´sci, z˙ e to matka i córka. — Nie mo˙zemy wam zapłaci´c — odezwała si˛e znowu. — Nie mamy nic. Dało si˛e zauwa˙zy´c. — Po prostu we´zcie to, co wam dajemy, ale tylko to, nic wi˛ecej — odparłam. — To ju˙z wystarczy za zapłat˛e. — Niczego nie ukradniemy. Nie jeste´smy złodziejkami. Naturalnie, z˙ e były. Jak inaczej zdołałyby prze˙zy´c? Musiały co nieco podkrada´c i szabrowa´c, mo˙ze nawet zdarzało im si˛e prostytuowa´c. . . Jedno było pewne: nie szło im to zbyt dobrze, inaczej nie doprowadziłyby si˛e do tak opłakanego stanu. Mimo to, przez wzglad ˛ na dziecko, zamierzałam wspomóc je przynajmniej posiłkiem. — No to zaczekajcie — zdecydowałam. — Zaraz przygotujemy co´s do jedzenia. Usiadły w tym samym miejscu, wodzac ˛ za nami głodnymi oczami. Całe nasze zapasy nie wystarczyłyby, z˙ eby zaspokoi´c ich głód. Przemkn˛eła mi my´sl, z˙ e chyba 235
jednak popełniłam bład. ˛ Były tak zdesperowane, z˙ e a˙z mogły sta´c si˛e gro´zne. ˙ Niewa˙zne, z˙ e obie wygladały ˛ zupełnie nieszkodliwie. Zyły i miały do´sc´ sił, by biega´c — wi˛ec stanowiły zagro˙zenie. Na widok Justina wyraz napi˛ecia w ich bezdennym, łapczywym spojrzeniu troszeczk˛e złagodniał. Całkiem golutki, maluch przydreptał do nieznajomych i zaczał ˛ je oglada´ ˛ c. Dziewczynka tak samo zlustrowała go wzrokiem, jej matka za´s po chwili si˛e u´smiechn˛eła. Zagadała do niego co´s takiego, z˙ e te˙z si˛e u´smiechnał. ˛ Zaraz potem pognał z powrotem do Allie, której udało si˛e przytrzyma´c go na tyle długo, z˙ eby go ubra´c. Dzi˛eki Justinowi pierwsze lody zostały przełamane. Kobieta wyra´znie zacz˛eła spoglada´ ˛ c na nas innymi oczyma. Popatrzyła, jak Natividad piel˛egnuje Dominica, pó´zniej na Bankole’a, który czesał swoja˛ brod˛e. Najwidoczniej i matka, i córka uznały, z˙ e to zabawne, bo obie zachichotały. — Zrobiłe´s wra˙zenie — zwróciłam si˛e do Bankole’a. — Nie rozumiem, co jest s´miesznego w tym, z˙ e facet doprowadza do porzadku ˛ brod˛e — wymamrotał, odkładajac ˛ grzebie´n. Wyciagn˛ ˛ ełam z własnego plecaka słodkie gruszki i wr˛eczyłam po jednej naszym go´sciom. Kupiłam je dwa dni temu, wi˛ec zostały ju˙z tylko trzy. Reszta poj˛eła, o co chodzi, i idac ˛ za moim przykładem, wszyscy zacz˛eli si˛e dzieli´c, czym kto miał. Włoskie orzechy w łupinach, jabłka, jeden owoc granatu, pomara´ncze walencjanki, figi. . . Takie drobne przysmaki. — Zostaw na potem, ile si˛e da — poradziła kobiecie Natividad, dajac ˛ jej migdały, zawini˛ete w kawałek czerwonej s´ciereczki. — Pami˛etaj, z˙ eby zawija´c je tak jak teraz i dobrze wiaza´ ˛ c ko´nce. Na prawdziwy posiłek wszyscy zjedli´smy kukurydziany chleb z odrobina˛ miodu i jajka na twardo, które wczoraj kupili´smy i ugotowali´smy. Chleb upiekli´smy wieczorem w ognisku, aby nie traci´c czasu i móc wyruszy´c wcze´snie rano. Obce pałaszowały to proste, zimne jedzenie, jak gdyby były to najlepsze frykasy, jakich próbowały w z˙ yciu — jakby wcia˙ ˛z nie mogły uwierzy´c, z˙ e kto´s podarował im z˙ ywno´sc´ . Garbiły si˛e nad nim i schylały, jakby w obawie, z˙ e zmienimy zdanie i wyrwiemy im wszystko z rak. ˛ — Musimy rusza´c — powiedziałam w ko´ncu. — Zaczyna robi´c si˛e upał. Kobieta spojrzała na mnie; jej dziwaczne, ostre rysy znów przybrały złakniony wyraz, tym razem ju˙z nie z powodu jedzenia. — Pozwólcie nam i´sc´ z wami — wymamrotała szybko. — B˛edziemy pracowa´c. Zbiera´c drewno, rozpala´c ogie´n, zmywa´c naczynia — mo˙zemy robi´c wszystko. Tylko we´zcie nas z soba.˛ Bankole przeniósł wzrok na mnie. — Przypuszczam, z˙ e wiedziała´s, czym to si˛e sko´nczy. Skin˛ełam głowa.˛ Kobieta wodziła spojrzeniem ode mnie do niego. — Co tylko chcecie — zapewniła szeptem, który bardziej przypominał skamlenie. 236
Jej proszace ˛ oczy były suche, za to dziewczynce popłyn˛eły łzy. — Dajcie nam chwil˛e na zastanowienie — zadecydowałam, s´wiadoma, z˙ e znaczy to: „Zostawcie nas samych, aby moi towarzysze mogli na mnie nawrzeszcze´c”. Do nieznajomej najwyra´zniej to nie dotarło, bo nie ruszyła si˛e ani na krok. — Zaczekajcie tam — poleciłam, pokazujac ˛ na drzewa rosnace ˛ najbli˙zej szosy. — Naradzimy si˛e i powiemy wam, co postanowili´smy. Ledwo mnie posłuchała. Z wielkimi oporami wstała z ziemi, podniosła jeszcze bardziej oporna˛ córeczk˛e, wreszcie obie powlokły si˛e do k˛epy, która˛ wskazałam. — O rany — mrukn˛eła Zahra. — Zabierzemy je, co? — Wła´snie o tym musimy zdecydowa´c — powiedziałam. — Jak to? Najpierw je karmimy, a teraz powiemy, z˙ eby szły sobie precz i znowu przymierały głodem? — zapytała pełnym oburzenia tonem. — Je˙zeli nie jest złodziejka˛ — zabrał głos Bankole — i pod warunkiem, z˙ e nie ma jeszcze innych niebezpiecznych nawyków, chyba mogliby´smy je przygarna´ ˛c. Ten dzieciak. . . — Tak — przytakn˛ełam. — Czy u ciebie znajdzie si˛e do´sc´ miejsca i dla nich? — U niego? — spytały unisono trzy głosy. Nie miałam jeszcze okazji im o niczym powiedzie´c. Ani s´miało´sci. — Bankole ma spory kawałek gruntu niedaleko wybrze˙za, jeszcze dalej na północ — wyja´sniłam. — I dom. Nie mo˙zemy w nim zamieszka´c, bo zajmuje go jego siostra z rodzina.˛ Ale jest ziemia, z woda˛ i lasem. Powiedział, z˙ e. . . — urwałam, przełykajac ˛ s´lin˛e i zerkajac ˛ na Bankole’a, który słuchał, lekko u´smiechni˛ety — . . . z˙ e mo˙zemy zało˙zy´c tam wspólnot˛e Nasion Ziemi i pobudowa´c si˛e — własnym sumptem. — Daja˛ tam prac˛e? — zwrócił si˛e do niego Harry. — Mój szwagier wynajmuje si˛e przy rodzacych ˛ przez cały rok ogrodach i do ró˙znych innych dorywczych robót. W ten sposób utrzymuje troje dzieci. — Ale czy mo˙zna zarobi´c pieniadze? ˛ — Owszem. Niedu˙zo, ale mo˙zna. Lepiej odłó˙zmy t˛e spraw˛e na kiedy indziej. Zam˛eczymy kobiecin˛e, trzymajac ˛ ja˛ tak długo w niepewno´sci. — B˛edzie kra´sc´ — stwierdziła Natividad. — Zarzeka si˛e, z˙ e nie, ale kłamie. Wystarczy na nia˛ spojrze´c. — Kto´s ja˛ bił — zauwa˙zyła Jill. — Pami˛etacie, jak zwin˛eły si˛e w kł˛ebek, kiedy je nakryły´smy? Wida´c, z˙ e przywykły do ciosów, do kopania i poniewierania. — Taak — potakn˛eła Allie z jaka´ ˛s udr˛eka˛ w głosie. — Przede wszystkim osłania´c głow˛e, oczy. . . cały przód. Spodziewała si˛e, z˙ e b˛edziemy ja˛ bili. Obie tak my´slały. Wygladało ˛ na to, z˙ e obie z Jill dobrze je rozumiały. Jakim potworem musiał by´c ich ojciec. Ciekawe, jaki los spotkał ich matk˛e? Ani razu o niej nie wspomniały. Niewiarygodne, z˙ e zdołały uj´sc´ z z˙ yciem, zdrowe na ciele i umy´sle. 237
— Mamy pozwoli´c im zosta´c? — przeszłam do rzeczy. Obie siostry przytakn˛eły. — Chocia˙z według mnie przynajmniej z poczatku ˛ nale˙zy spodziewa´c si˛e kłopotów — stwierdziła Allie. — Zgadzam si˛e z Natividad, z˙ e b˛edzie kradła. Nie powstrzyma si˛e. B˛edziemy musieli dobrze jej pilnowa´c. Tak samo jej dzieciaka. Na pewno wie ju˙z, jak skuba´c ludzi i dawa´c nog˛e. Zahra wyszczerzyła z˛eby w szerokim u´smiechu. — Zupełnie jak ja w jej wieku. Obie sprawia˛ nam wiele kłopotu. Ale jestem za tym, z˙ eby da´c im szans˛e. Je˙zeli potrafia˛ si˛e zachowa´c i szybko si˛e dostosuja,˛ pozwolimy im zosta´c na stałe. A je´sli oka˙za˛ si˛e za głupie, by si˛e zmieni´c, wyrzucimy je na zbity pysk. Przeniosłam wzrok na Travisa i Harry’ego, stojacych ˛ razem. — Co wy na to? — spytałam. — Zaczynasz mie´c za dobre serce — odparł Harry. — Jeszcze par˛e tygodni temu, gdyby´smy chcieli przygarna´ ˛c z˙ ebraczk˛e z dzieckiem, sama urzadziłaby´ ˛ s piekło. Kiwn˛ełam głowa.˛ — Masz racj˛e. Tak by było. I mo˙ze dalej powinni´smy si˛e tego trzyma´c. Ale wydaje mi si˛e. . . mam przeczucie, z˙ e te dwie nie sa˛ jeszcze całkiem stracone. No i nie sadz˛ ˛ e, aby mogły nam na serio zagrozi´c. Je´sli si˛e myl˛e, w ka˙zdej chwili mo˙zemy je wyrzuci´c. — Potem wcale mo˙ze nie by´c tak łatwo — wtracił ˛ si˛e Travis. — Nie wyobra˙zam sobie, jak którego´s dnia mówimy temu dziecku, z˙ eby wracało na szos˛e p˛edzi´c z˙ ycie z˙ ebraczki, złodziejki i dziwki. Pomy´sl, Lauren, je´sli pozwolimy im zosta´c, a pó´zniej co´s nie wypali, mo˙ze by´c cholernie ci˛ez˙ ko ich si˛e pozby´c. Poza tym a nu˙z maja˛ w okolicy jakich´s kolesiów — takich, dla których szpieguja˛ — wtedy mo˙ze nawet trzeba b˛edzie je zabi´c. W tym momencie Natividad i Harry jednocze´snie zaprotestowali. Zabi´c kobiet˛e i dziecko? Nie! Wykluczone! Nigdy w z˙ yciu! Wszyscy czekali´smy, a˙z ochłona˛ ze wzburzenia. — Mogłoby doj´sc´ i do tego, ale nie wierz˛e, z˙ e b˛edzie a˙z tak z´ le. Ta kobieta walczy o prze˙zycie. I tego samego chce dla dziecka. Przypuszczam, z˙ e jest w stanie du˙zo znie´sc´ dla jego dobra i nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby wystawiała je na niebezpiecze´nstwo, zabierajac ˛ na przeszpiegi dla jakiej´s hałastry. Poza tym tutaj bandy biora˛ si˛e do rzeczy od razu. Nie zawracaja˛ sobie głowy wysyłaniem zwiadowców. Wszyscy milczeli. — Wi˛ec jak? — postawiłam zasadnicze pytanie. — Dajemy im szans˛e czy ka˙zemy wraca´c, skad ˛ przyszły? — Nic do nich nie mam — odezwał si˛e Travis. — Je´sli o mnie chodzi, niech zostana˛ — dla dobra małej. Proponuj˛e tylko, z˙ eby´smy w nocy znów pilnowali dwójkami. Nie daje mi spokoju, jak, u diabła, one w ogóle wlazły nam do obozu? 238
Jill wzdrygn˛eła si˛e lekko. — Mogły si˛e zakra´sc´ o ka˙zdej porze — próbowała tłumaczy´c. — Przez cała˛ noc. — Od tego, jak strze˙zemy naszego obozu, zale˙zy nasze z˙ ycie — powiedziałam. — Nie zauwa˙zyła´s ich, Jill? — Mogły si˛e w´slizgna´ ˛c, zanim obj˛ełam wart˛e! — Nawet je´sli masz racj˛e, i tak ich nie zauwa˙zyła´s, gdy przyszła kolej na ciebie. Mogły poder˙zna´ ˛c ci gardło — tobie, twojej siostrze. . . — Ale nie poder˙zn˛eły. — One nie. Nast˛epni intruzi moga.˛ Nachyliłam si˛e w jej stron˛e. — Po s´wiecie chodzi pełno szurni˛etych i niebezpiecznych ludzi. Nie ma dnia, by´smy nie zbierali na to dowodów. Je˙zeli nie b˛edziemy si˛e wzajemnie pilnowa´c, w ko´ncu nas okradna,˛ zabija,˛ mo˙ze nawet potem zjedza.˛ Nastało piekło na ziemi, Jill — i mamy tylko siebie, je´sli chcemy, z˙ eby nas nie pochłon˛eło. Milczała ponuro. Wzi˛ełam ja˛ za r˛ek˛e. — Jill. — To nie była moja wina! — wybuchła. — Nie macie dowodów, z˙ e to przeze mnie. . . — Jill! Zamkn˛eła si˛e i wgapiła we mnie. — Posłuchaj, na miło´sc´ boska,˛ nikt ci˛e za to nie zbije, ale musisz zda´c sobie spraw˛e, z˙ e zrobiła´s co´s złego, co´s bardzo niebezpiecznego. Wiesz, z˙ e mam racj˛e. — No to czego jeszcze od niej chcesz? — wtraciła ˛ si˛e Allie. — Ma pa´sc´ na kolana i błaga´c o przebaczenie? — Chc˛e, z˙ eby zacz˛eła ceni´c i swoje, i twoje z˙ ycie na tyle, aby sko´nczy´c z taka˛ lekkomy´slno´scia.˛ Tego chc˛e. Powinna´s chyba chcie´c tego samego, teraz bardziej ni˙z kiedykolwiek. Jill? Zamkn˛eła oczy. — Niech to szlag! — wyrzuciła w ko´ncu. — Tak, przyznaj˛e si˛e! Nie widziałam ich. Naprawd˛e. Nast˛epnym razem b˛ed˛e bardziej uwa˙za´c. Mysz si˛e przy mnie nie prze´slizgnie. ´ Scisn˛ ełam lekko jej dło´n i przytrzymałam, a potem pu´sciłam. — W porzadku. ˛ Ruszajmy. Bierzmy te zastrachane biedaczki i w drog˛e.
239
***
Zastrachane biedaczki okazały si˛e najwi˛eksza˛ mieszanka˛ ras, z jaka˛ si˛e w z˙ yciu spotkałam. Oto ich historia, poskładana ze strz˛epków, które rzucały w rozmowach z nami przez cały dzisiejszy dzie´n i wieczór. Ojciec kobiety był Japo´nczykiem, matka Murzynka,˛ a ma˙ ˛z Meksykaninem. Cała trójka ju˙z nie z˙ yje. Z całej rodziny ostała si˛e tylko ona i jej córeczka. Nazywa si˛e Emery Tanaka Solis. Dziewczynka ma na imi˛e Tori, Tori Solis, i ma ju˙z dziewi˛ec´ lat, a nie siedem, jak mi si˛e wydawało. Zapewne całe z˙ ycie musiała nie dojada´c. Jest naprawd˛e drobna, ale bystra i spokojna — i ma w oczach wieczny głód. Na okragło ˛ chowała kawałki jedzenia pod brudne łachmany. Nie przestała tego robi´c, nawet kiedy z jednej z koszul Bankole’a uszyli´smy jej sukienk˛e. Emery ma dopiero dwadzie´scia trzy lata. Jako trzynastolatka wyszła za ma˙ ˛z za znacznie starszego m˛ez˙ czyzn˛e, który obiecał si˛e nia˛ zaopiekowa´c. Jej tata ju˙z wtedy nie z˙ ył; zginał ˛ przypadkowo w jakiej´s strzelaninie, w której w ogóle nie brał udziału. Matka umierała, chora na gru´zlic˛e. To ona nakłoniła córk˛e do tego mał˙ze´nstwa, aby ratowa´c ja˛ przed głodem i przemoca˛ ulicy. Do tej pory cała historia, cho´c ponura, brzmiała do´sc´ banalnie. W ciagu ˛ kolejnych trzech lat Emery urodziła trójk˛e dzieci — córeczk˛e i dwóch synów. Oboje z m˛ez˙ em najmowali si˛e do pracy na farmie w zamian za jedzenie, kat ˛ do spania i u˙zywane łachy. Pó´zniej farm˛e odkupiła wielka rolno-handlowa spółka i wszyscy robotnicy przeszli w nowe r˛ece. Wprawdzie dostawali dalej pensje, ale ju˙z w talonach kompanii — nie w gotówce. Za mieszkanie w zajmowanych dotychczas chałupach musieli teraz płaci´c czynsz, tak samo jak za z˙ ywno´sc´ i ubranie, niewa˙zne, czy nowe czy stare — za wszystko trzeba było płaci´c. Naturalnie, za talony kompanii mogli robi´c zakupy wyłacznie ˛ w jej sklepach. Zarobki — o dziwo! — jako´s nigdy nie starczały na opłacenie wszystkich rachunków. Zgodnie z nowymi przepisami, których raz przestrzegano, a raz nie, pracownik nie mógł wymówi´c pracodawcy, dopóki był u niego zadłu˙zony. Prawo kazało mu odpracowa´c dług na zasadzie niby umowy terminatorskiej albo jako kary za długi. Znaczyło to, z˙ e je´sli kto´s odmówił takiej pracy, mo˙zna go było aresztowa´c, wsadzi´c za kratki, a na koniec posła´c z powrotem do dyspozycji tego samego pracodawcy. W obu przypadkach niewolnicy za długi mieli dłu˙zszy dzie´n pracy za mniejsza˛ stawk˛e, mo˙zna ich było „kara´c dyscyplinarnie”, je˙zeli nie wyrobili normy, wymienia´c albo sprzeda´c — z ich zgoda˛ czy bez, z rodzina˛ lub bez — pracodawcom w odległym rejonie kraju, którzy akurat zgłosili stałe bad´ ˛ z tymczasowe zapotrzebowanie. Co gorsza, w przypadku dłu˙zników, którym si˛e zmarło, którzy zostali inwalidami albo uciekli, obowiazek ˛ odpracowania długu przechodził z rodziców na dzieci.
240
Ma˙ ˛z Emery rozchorował si˛e i umarł. Nie było lekarza ani lekarstw z prawdziwego zdarzenia, jedynie par˛e s´rodków na wszystko i nic oraz zioła, które robotnicy hodowali w swoich ogródeczkach. Jorge Francisco Solis wyzionał ˛ ducha w goraczce ˛ i bólach w swojej lepiance bez podłogi, nawet nie widzac ˛ doktora. Bankole mówi, z˙ e z opisu wyglada ˛ mu to na zapalenie otrzewnej, spowodowane zwykłym, a tylko nieleczonym zapaleniem wyrostka. Taka banalna dolegliwo´sc´ . Ale to była tylko niewykwalifikowana siła robocza. Emery wraz z dzie´cmi odziedziczyła dług Solisów. Pogodziła si˛e z sytuacja,˛ zawzi˛eła si˛e i harowała a˙z do dnia, kiedy, bez z˙ adnego ostrze˙zenia, zabrali jej obu synów. Byli młodsi od Tori — jeden o rok, drugi o dwa lata — za mali, z˙ eby rozłacza´ ˛ c ich z matka.˛ Kompania uznała inaczej. Nawet nie prosili Emery o zgod˛e ani nie raczyli powiadomi´c jej, co zrobia˛ z chłopcami. Gdy ju˙z oprzytomniała po specyfiku, który zaaplikowali jej „na uspokojenie”, zacz˛eły przychodzi´c jej do głowy okropne podejrzenia. Krzyczała, aby oddali jej synów, odmawiała pracy, a˙z w ko´ncu wła´sciciele zagrozili, z˙ e odbiora˛ te˙z córk˛e. Wtedy postanowiła, z˙ e ucieknie; zabierze dziewczynk˛e i ruszy przed siebie szosa˛ — mimo czyhajacych ˛ wsz˛edzie złodziei, gwałcicieli, kanibali. Nie miała nic, na co mo˙zna by si˛e połaszczy´c, a gwałt mógł równie dobrze przydarzy´c si˛e zniewolonej robotnicy kompanii. Co do kanibali. . . kto wie, mo˙ze to tylko fantazje — takie bajdy, majace ˛ zmi˛ekczy´c niewolników, aby zastraszeni pogodzili si˛e ze swym losem. . . — Kanibale sa˛ naprawd˛e — powiedziałam Emery wieczorem przy jedzeniu. ˙ — Widzieli´smy ich. Ale według mnie to raczej szperacze nie mordercy. Zeruj a˛ na zabitych przy drogach, sami nie zabijaja.˛ — Nieprawda, szperacze te˙z morduja˛ — zaprzeczyła. — Je´sli kto´s jest ranny albo wyglada ˛ na chorego, od razu dopadaja.˛ Którego´s pó´znego wieczoru razem z Tori przekradły si˛e przez uzbrojone straz˙ e i ogrodzenie pod napi˛eciem, mylac ˛ czujno´sc´ zarówno psów, jak i wykrywaczy d´zwi˛eku i ruchu. Obie wiedziały, jak bezszelestnie porusza´c si˛e, przeskakujac ˛ od osłony do osłony, czasami le˙zac ˛ bez ruchu długie godziny. I obie były bardzo szybkie. Niewolnicy nabywaja˛ takich umiej˛etno´sci — przynajmniej ci, którzy prze˙zywaja.˛ Pomimo to Emery i Tori musiały mie´c cholernie du˙zo szcz˛es´cia. Poczatkowo ˛ Emery zamierzała znale´zc´ i odzyska´c synów, nie miała jednak bladego poj˛ecia, dokad ˛ ich zabrano. Wiedziała tylko, z˙ e wywiozła ich ci˛ez˙ arówka, ale nie domy´slała si˛e nawet, w która˛ stron˛e mogła skr˛eci´c po dojechaniu do autostrady. Rodzice nauczyli ja˛ czyta´c i pisa´c, lecz przecie˙z na oczy nie widziała z˙ adnego pisma w sprawie jej chłopców. Z czasem musiała da´c za wygrana˛ i przyzna´c, z˙ e mo˙ze ju˙z tylko spróbowa´c ocali´c córeczk˛e. ˙ Zywi ac ˛ si˛e dzikimi ro´slinami i tym, co zdołały wy˙zebra´c lub „znale´zc´ ”, dryfowały z pradem ˛ tułaczy na północ. Tak wła´snie okre´sliła to Emery: „znajdowały
241
ró˙zne rzeczy”. Có˙z, w jej poło˙zeniu pewnie te˙z nieraz zdarzyłoby mi si˛e co´s „znale´zc´ ”. Strzelanina jakiego´s gangu sprowadziła ja˛ do naszego obozu. Najwi˛eksze zagro˙zenie ze strony gangów jest zawsze w du˙zych miastach. W˛edrujac ˛ przez terytoria ró˙znych gangów, najlepiej nie i´sc´ szosa,˛ lecz trzyma´c si˛e blisko niej — wtedy ma si˛e szans˛e umkna´ ˛c ich uwagi. Nam, jak dotychczas, to si˛e udawało. Jednak, według relacji Emery, zaro´sni˛ety park, w którym ostatnio nocowali´smy, musiał by´c ziemia˛ sporna.˛ Dwa rywalizujace ˛ gangi strzelały do siebie, miotajac ˛ obelgi i oskar˙zenia pod adresem przeciwników. Od czasu do czasu zgodnie przerywali, aby ostrzeliwa´c przeje˙zd˙zajace ˛ ci˛ez˙ arówki. Wła´snie podczas jednej z takich przerw Emery i Tori, które biwakowały prawie na samym poboczu drogi, udało si˛e wymkna´ ˛c dalej. — Jedna banda podchodziła ju˙z coraz bli˙zej — opowiadała Emery. — Na przemian strzelali i biegli. Jeszcze kawałek i wpadliby na nas. Musiały´smy ucieka´c. Nie mogły´smy czeka´c, a˙z nas usłysza˛ czy wypatrza.˛ Kiedy trafiły´smy na wasza˛ polan˛e, w ogóle nie zauwa˙zyły´smy, z˙ e kto´s tam jest. Umiecie si˛e maskowa´c. Có˙z, chyba usłyszeli´smy komplement. Rzeczywi´scie staramy si˛e wtapia´c w krajobraz, kiedy tylko si˛e da. Przewa˙znie okolica temu nie sprzyja. Tak jak dzisiaj. Ale od dzi´s znów pilnujemy dwójkami. ´ NIEDZIELA, 12 WRZESNIA 2027 Dzi˛eki Tori Solis przybyło nam dzi´s dwoje towarzyszy: Grayson Mora i jego córka Doe, która jest tylko o rok młodsza od Tori. W˛edrujac ˛ obok siebie w t˛e sama˛ stron˛e jedna˛ szosa,˛ obie dziewczynki zaprzyja´zniły si˛e. Wchodzac ˛ na drog˛e stanowa˛ numer dwadzie´scia, odbili´smy na zachód i b˛edziemy nia˛ i´sc´ długo, a potem znów wrócimy na autostrad˛e mi˛edzystanowa˛ sto jeden. Przegadali´smy mnóstwo czasu na temat osiedlenia si˛e na ziemi Bankole’a — mówili´smy te˙z o pracy, o uprawach i o tym, jak mo˙zemy si˛e tam pobudowa´c. Tymczasem dwie dziewczynki nie tylko zda˙ ˛zyły si˛e zaznajomi´c, ale te˙z, siła˛ rzeczy, zbli˙zyły do siebie swoich rodziców. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo ci dwoje sa˛ do siebie podobni. Oboje byli mniej wi˛ecej w tym samym wieku — co znaczyło, z˙ e Grayson musiał zosta´c ojcem niemal równie młodo jak Emery matka.˛ Nie wydawało si˛e to jeszcze niezwykłe; niezwykły był fakt, z˙ e to on opiekował si˛e dzieckiem. Wysoki, chudy i ciemny Latynos, wyra´znie opieku´nczy wobec córeczki, sprawiał wra˙zenie raczej spokojnego — nawet jakby niepewnego. Emery spodobała mu si˛e. Dało si˛e jednak zauwa˙zy´c, z˙ e jednocze´snie nie chciał mie´c z nia˛ — i z nami — nic wspólnego. Kiedy zeszli´smy z szosy, aby rozbi´c obóz, poszedłby dalej 242
— gdyby nie mała, która najpierw prosiła, a potem płakała, z˙ eby zosta´c z nami. Miał własna˛ z˙ ywno´sc´ , wi˛ec zaproponowałam, z˙ e je´sli chce, mo˙zemy biwakowa´c razem. Gdy rozmawiałam z nim, uderzyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze: nie przypadli´smy mu do gustu. To si˛e rzucało w oczy. Nie podobali´smy mu si˛e ani troch˛e. Przemkn˛eło mi przez my´sl, z˙ e mo˙ze nie pała do nas sympatia˛ z zawi´sci, z˙ e tworzymy grup˛e i mamy bro´n. Zwykle nie lubi si˛e kogo´s, kto wzbudza w nas strach. Poinformowałam go, z˙ e wystawiamy warty i je´sli tylko mu to odpowiada, jest mile widziany. Wzruszył ramionami i mi˛ekkim, lecz chłodnym głosem skwitował: — Jasne. Pewnie. Wi˛ec zostanie z nami. Chce tego jego córka i cz˛es´ciowo tak˙ze on sam — a jednak co´s jest nie tak. Nie chodzi tylko o zwykła˛ ostro˙zno´sc´ w drodze. Jak sadz˛ ˛ e, Grayson i jego córka tak˙ze byli niewolnikami. Mimo to — całkiem zasobny z niego biedak. Ma dwa s´piwory, jedzenie, wod˛e i gotówk˛e. Według moich przypuszcze´n musiał to z kogo´s s´ciagn ˛ a´ ˛c — z z˙ ywego lub martwego. Skad ˛ domysł, z˙ e był niewolnikiem? Po prostu w tej swojej dziwnej niepewno´sci a˙z za bardzo przypomina mi Emery. No i sa˛ jeszcze Doe i Tori, które chocia˙z zupełnie niepodobne, dogaduja˛ si˛e i rozumieja,˛ jakby były siostrami. Zgoda: w´sród małych dzieci to si˛e zdarza i wcale nie musi cokolwiek znaczy´c — wystarcza wspólne przebywanie. Tylko nigdy nie widziałam takiej pary, która gdy co´s je przestraszy, ma podobny nawyk padania na ziemi˛e i zwijania si˛e w pozycji płodowej. Dokładnie to zrobiła Doe, kiedy potkn˛eła si˛e i upadła, a Zahra podeszła do niej sprawdzi´c, czy si˛e nie potłukła. Jej ciało odruchowo skuliło si˛e w dr˙zacy ˛ kł˛ebek. Czy była to ta sama reakcja, o której wspominały Allie i Jill: odruch człowieka, który spodziewa si˛e bicia i kopania — pozycja obronna, sygnalizujaca ˛ zarazem uległo´sc´ i posłusze´nstwo? — Co´s jest nie tak z tym facetem — odezwał si˛e Bankole, zerkajac ˛ na Graysona, gdy wreszcie le˙zeli´smy obok siebie. Byli´smy ju˙z po kolacji, wysłuchali´smy prawie całej opowie´sci Emery, troch˛e pogadali´smy — jednak wszyscy czuli´smy si˛e bardzo zm˛eczeni. Travis i Jill pełnili wart˛e, ja chciałam jeszcze uzupełni´c zapiski, a Bankole’owi, któremu wypadła dopiero wczesna ranna warta z Zahra,˛ zebrało si˛e na gadanie. Usiadł przy mnie i szepnał ˛ mi prosto w ucho — tak cicho, z˙ e gdybym si˛e cho´c troch˛e odsun˛eła, nie usłyszałabym ani słowa: — Ten Mora to straszny nerwus. Skacze, jak tylko kto´s si˛e do niego zbli˙zy. — Według mnie on te˙z był czyim´s niewolnikiem — odpowiedziałam takim samym szeptem. — Pewnie prze˙zył te˙z gorsze rzeczy, ale to najbardziej rzuca si˛e w oczy. — Wi˛ec ty te˙z zauwa˙zyła´s. Objał ˛ mnie ramieniem. 243
— Zgadzam si˛e. I na niego, i na mała˛ — o´swiadczył z westchnieniem. — Wida´c te˙z, z˙ e nie pała do nas miło´scia.˛ — Nie ufa nam. Bo niby czemu? Jaki´s czas b˛edzie trzeba mie´c na oku cała˛ t˛e czwórk˛e. Sa.˛ . . dziwni. Której´s nocy mo˙ze strzeli´c im do łba, z˙ eby porwa´c nam par˛e plecaków i da´c nog˛e. Albo zaczna˛ znika´c ró˙zne drobne rzeczy. Co´s takiego bardzo pasuje do tych dzieciaków. Tak czy siak, ich rodzice przystali do nas ze wzgl˛edu na swoje córeczki. Dopóki b˛edziemy je chroni´c i dobrze traktowa´c, dopóty rodzice b˛eda˛ wobec nas lojalni. — Wyglada ˛ na to, z˙ e po cichu szykuja˛ nam nowe niewolnicze podziemie — zauwa˙zyłam. — Wracamy do niewolnictwa, i to o wiele gorszego, ni˙z prorokował mój ojciec, a ju˙z na pewno du˙zo pr˛edzej. Tato przewidywał, z˙ e jednak troch˛e czasu minie, zanim do tego dojdzie. — Nic nowego pod sło´ncem — stwierdził, układajac ˛ si˛e wygodnie przy mnie. — Na poczatku ˛ lat dziewi˛ec´ dziesiatych ˛ ubiegłego wieku, kiedy jeszcze byłem studentem, słyszało si˛e o hodowcach, którzy robili to samo — to znaczy: trzymali robotników wbrew ich woli i zmuszali do pracy za darmo. Latynosów w Kalifornii, Latynosów i Murzynów na Południu. Raz od wielkiego dzwonu kto´s dostawał za to wyrok i szedł do wi˛ezienia. . . — Ale Emery mówiła, z˙ e powstało nowe prawo — i z˙ e dopiero od niedawna mo˙zna legalnie zmusza´c ludzi oraz ich dzieci do odpracowywania długów, w które sa˛ nieuchronnie, programowo, wp˛edzani. — Mo˙zliwe. Trudno ju˙z si˛e rozezna´c, w co wierzy´c, a w co nie. Bardzo prawdopodobne, z˙ e politycy wymy´slili jaka´ ˛s ustaw˛e, która˛ mo˙zna wykorzysta´c do podtrzymania niewolnictwa za długi, jednak o niczym takim nie słyszałem. Z drugiej strony, kto´s na tyle brudny, z˙ eby trzyma´c niewolników, bez oporów pójdzie i na to, aby łga´c w z˙ ywe oczy. Zdajesz sobie spraw˛e, z˙ e synów tej kobiety przehandlowano jak bydło — i to pewnie do prostytucji. Kiwn˛ełam głowa.˛ — Ona te˙z to wie. — Tak. Wielki Bo˙ze. . . — Coraz wi˛eksza degeneracja. Urwałam na chwil˛e. — Ale wiesz co? — podj˛ełam. — Je´sli uda nam si˛e przekona´c tych eksniewolników, z˙ e z nami stana˛ si˛e wolni, mówi˛e ci: nikt nie b˛edzie walczy´c o zachowanie tej wolno´sci bardziej zawzi˛ecie ni˙z oni. A propos walki: potrzeba nam wi˛ecej broni. I musimy by´c bardzo ostro˙zni. . . Droga robi si˛e coraz niebezpieczniejsza. Musimy naprawd˛e uwa˙za´c, zwłaszcza na dziewczynki. — Oho, ju˙z one wiedza,˛ jak by´c cicho. Ruszaja˛ si˛e jak dwie trusie, szybko i bez hałasu. Dzi˛eki temu jeszcze z˙ yja.˛
XXIV
Poznaj Boga: Niech twoja praca, nauka, plany i czyny B˛eda˛ modlitwa.˛ Módl si˛e w tworzeniu, w uczeniu innych, w zdobywaniu celu. Módl si˛e, pracujac. ˛ Módl si˛e, by skupi´c my´sli, u´smierzy´c l˛eki, utwierdzi´c si˛e w celu. Powa˙zaj Boga. Kształtuj Boga. Módl si˛e działaniem. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ PIATEK, ˛ 17 WRZESNIA 2027 Rano sp˛edzili´smy troch˛e czasu, czytajac ˛ wybrane strofy „Nasion Ziemi” i dyskutujac ˛ o nich. Było to takie uspokajajace ˛ zaj˛ecie — prawie jak nabo˙ze´nstwo w ko´sciele. Wszyscy potrzebowali´smy czego´s, co nas pokrzepi i doda otuchy. Nawet nasi nowi znajomi właczyli ˛ si˛e, zadajac ˛ pytania, snujac ˛ gło´sne rozwa˙zania, odnoszac ˛ poszczególne wersety do własnych prze˙zy´c i do´swiadcze´n. Bóg jest Przemiana˛ i, w ostatecznym rozrachunku, naprawd˛e jest góra.˛ A jednak człowiek ma co´s do powiedzenia, je˙zeli chodzi o wybór czasu i celu tego ostatecznego rozrachunku. Wła´snie tak. To był okropny tydzie´n. Wczorajszy i dzisiejszy dzie´n przeznaczyli´smy na odpoczynek. By´c mo˙ze jutro te˙z zrobimy sobie wolne. Nie wiem jak inni, ale ja chciałabym. Wszyscy jeste´smy chorzy, um˛eczeni i w z˙ ałobie — jednak mimo to czujemy si˛e zwyci˛escy. 245
Niecodzienny stan. My´sl˛e, z˙ e to dlatego, i˙z wi˛ekszo´sc´ z nas jeszcze z˙ yje. Jeste´smy gromadka˛ ocalałych. Z drugiej strony, przecie˙z nigdy nie byli´smy niczym innym. Oto co si˛e stało. We wtorek, podczas południowego postoju, nasze dwie dziewczynki, Tori i Doe, oddaliły si˛e od grupy, z˙ eby si˛e załatwi´c. Razem z nimi poszła Emery, która jak gdyby mimochodem zacz˛eła roztacza´c te˙z opiek˛e nad mała˛ Doe. Poprzedniej nocy ona i Grayson Mora wymkn˛eli si˛e razem z obozu i nie było ich przeszło godzin˛e. Harry i ja mieli´smy wła´snie wart˛e i widzieli´smy, jak odchodza.˛ Od tamtej pory stanowia˛ par˛e, ale trzymaja˛ si˛e na dystans od całej reszty. Dziwni ludzie. No wi˛ec Emery zabrała dziewczynki, z˙ eby si˛e załatwiły — całkiem niedaleko. Zaraz za pagórek — tak aby znikna´ ˛c z widoku za k˛epa˛ zwi˛edłych krzaków w wysokiej wysuszonej trawie. Reszta rozsiadła si˛e, aby poje´sc´ i popi´c, pocac ˛ si˛e w marnym cieniu na wpół uschłego d˛ebowego zagajnika. Okaleczonym drzewom brakowało wi˛ekszo´sci gał˛ezi — niewatpliwie ˛ poszły na opał. Wodziłam wzrokiem po pokancerowanych pniach, kiedy rozległ si˛e krzyk. Najpierw były to wysokie, cieniutkie i ostre jak igiełki piski dziewczynek; zaraz potem usłyszeli´smy, jak Emery woła o pomoc. Na koniec doleciał nas m˛eski głos, miotajacy ˛ przekle´nstwa. Niewiele my´slac, ˛ niemal wszyscy zerwali´smy si˛e na równe nogi i pop˛edzili´smy tam, skad ˛ dochodził hałas. Ju˙z w biegu przytrzymałam za r˛ece Harry’ego i Zahr˛e, polecajac ˛ im gestem, aby przypilnowali naszych plecaków oraz Allie i Natividad, które zostały z chłopcami. Harry miał strzelb˛e, a Zahra berett˛e. Oboje strasznie si˛e na mnie oburzyli, ale w ko´ncu mnie posłuchali i zawrócili. W razie potrzeby b˛edzie miał nas kto osłania´c i wesprze´c od tyłu. Na miejscu zobaczyli´smy, jak Emery walczy z du˙zym łysolem, który trzymał Tori. Na nasz widok Doe pop˛edziła do nas z krzykiem, rzucajac ˛ si˛e prosto w ramiona taty, który od razu chwycił ja˛ na r˛ece i pobiegł najpierw w kierunku autostrady, a zaraz pó´zniej gwałtownie skr˛ecił z powrotem w stron˛e d˛ebiny i naszych ludzi. Tymczasem od szosy zbli˙zało si˛e wi˛ecej łysoli, tak jak my zaalarmowanych wrzaskami. Dojrzałam błyski metalu — oby tylko no˙ze. Oby nie spluwy. Travis te˙z ju˙z ich zauwa˙zył i pierwszy krzyknał ˛ ostrzegawczo. Postapiłam ˛ w tył, przykl˛ekn˛ełam na jedno kolano, wycelowałam oburacz ˛ moja˛ czterdziestk˛epiatk˛ ˛ e i czekałam na dogodny moment, aby kropna´ ˛c tego, który napastował Emery. Znacznie górował nad nia˛ wzrostem i cho´c przyciskał do siebie Tori, głow˛e i bary miał odsłoni˛ete. Dziewczynka wygladała ˛ w jego gar´sci jak laleczka. Wi˛ekszy problem był z Emery. Drobna i szybka, raz po raz przyskakiwała do napastnika, kaleczac ˛ mu twarz, próbujac ˛ dosi˛egna´ ˛c oczu; starajac ˛ si˛e osłania´c, jak mógł, op˛edzał si˛e od niej wolnym ramieniem. Gdyby miał do dyspozycji obie r˛ece, pewnie by ja˛ z siebie strzasn ˛ ał, ˛ ale teraz, kiedy musiał trzyma´c wyrywajac ˛ a˛ si˛e Tori, wida´c było, z˙ e nie mo˙ze sobie poradzi´c.
246
Mimo to raz udało mu si˛e trzepna´ ˛c i na moment odrzuci´c Emery. W tej wa˛ ziutkiej szczelinie czasu, gdy w uszach dzwonił mi jeszcze jego cios, zastrzeliłam drania. Wiedziałam od razu, z˙ e go poło˙zyłam. Jeszcze nie upadł, a ju˙z poczułam jego ból i przez chwil˛e nie nadawałam si˛e do niczego. Wreszcie zwalił si˛e, a ja razem z nim. Na szcz˛es´cie nie przestałam widzie´c ani słysze´c, nie wypu´sciłam te˙z z r˛eki broni. Krzyki rosły. Banda łysoli z szosy ju˙z prawie siedziała nam na karku — szes´ciu, siedmiu, o´smiu chłopa. Obezwładniona bólem, nie mogłam nic zrobi´c, ale widziałam ich. Par˛e chwil pó´zniej facet, którego zastrzeliłam, stracił przytomno´sc´ albo wyzionał ˛ ducha, i odzyskałam kontrol˛e. W sama˛ por˛e. Poza tymi, którzy zostali w lasku, oprócz mnie tylko Bankole miał bro´n. Podniosłam si˛e — troch˛e za wcze´snie, bo zaraz omal znów nie run˛ełam — i zdj˛ełam drugiego napastnika z Travisa, który niósł Emery. Znów padłam na gleb˛e, lecz nie straciłam przytomno´sci. Patrzyłam, jak Bankole chwyta Tori i bez ceregieli rzuca ja˛ Jill, która od razu obróciła si˛e i pognała do obozu. Gdy Bankole dopadł do mnie, mogłam ju˙z wsta´c i pomóc mu osłania´c nasz odwrót. Uciekali´smy w stron˛e ogołoconych drzew, które na szcz˛es´cie miały grube, solidne pnie. Schowani za nimi, widzieli´smy, jak bronia˛ nas przed kulami, które opryszki posyłały w nasza˛ stron˛e. Upłyn˛eło par˛e sekund, nim zorientowałam si˛e, z˙ e jeszcze kto´s do nas strzela. Gdy to do mnie dotarło, zaległam tak jak reszta pomi˛edzy drzewami i zacz˛ełam wypatrywa´c strzelca. Zanim cokolwiek dojrzałam, z tyłu raz za razem odezwał si˛e nasz winchester. To Harry wział ˛ si˛e do dzieła. Wystrzelił jeszcze dwukrotnie — ja te˙z, ledwo co mierzac ˛ i ledwo trzymajac ˛ si˛e w karbach, wypaliłam dwa razy. Pó´zniej chyba jeszcze przygrzał Bankole, a potem przestałam cokolwiek rejestrowa´c, na nowo niezdolna do niczego. Kto´s konał, a ja razem z nim. To był koniec strzelaniny. Umierałam czyja´ ˛s s´miercia.˛ Poczułam na sobie jakie´s r˛ece: z całych sił zebrałam si˛e w sobie, by jeszcze szarpna´ ˛c za spust. To Bankole. — Ty głupi palancie! — wyskamlałam. — Omal ci˛e nie zabiłam. — Krwawisz — oznajmił. Dziwne. Próbowałam przypomnie´c sobie moment, kiedy mnie trafili. Mo˙ze tylko upadłam na jaki´s ostry korze´n? Zupełnie nie czułam własnego ciała. Co´s mnie bolało, ale nie potrafiłam ustali´c co — nie wiedziałam nawet, czy to mój własny ból, czy cudzy. Był dotkliwy, ale w dziwny sposób zno´sny. Miałam wraz˙ enie, z˙ e jestem. . . bezcielesna. — Co z reszta? ˛ — spytałam. 247
— Le˙z spokojnie — powiedział tylko. — Czy ju˙z po wszystkim? — Tak. Ci, co prze˙zyli, uciekli. — W takim razie we´z mój pistolet i daj go Natividad, na wypadek, gdyby jednak postanowili wróci´c. Chyba poczułam, jak wyjmuje mi go z r˛eki. Kto´s rozmawiał s´ciszonym głosem, tak z˙ e nic nie mogłam zrozumie´c. W tej samej chwili dotarło do mnie jeszcze, z˙ e trac˛e przytomno´sc´ . Mówi si˛e trudno. I tak wytrzymałam na tyle długo, aby na co´s si˛e przyda´c.
***
Jill Gilchrist nie z˙ yje. Dostała kulk˛e w plecy, gdy z Tori na r˛ekach biegła do zagajnika. Bankole zataił to przede mna; ˛ nie chciał, bym poznała prawd˛e wcze´sniej, ni˙z b˛edzie to konieczne, poniewa˙z — jak si˛e okazało — sama zostałam ranna. Wła´sciwie lekko postrzelona, poszcz˛es´ciło mi si˛e. Bolało, lecz jakie to miało znaczenie przy tamtym bólu. Jill nie miała tyle szcz˛es´cia. Dowiedziałam si˛e o niej, kiedy doszłam do siebie i usłyszałam ochrypły, z˙ ałosny lament Allie. Jej siostra doniosła dziewczynk˛e do drzew, postawiła na ziemi, po czym bezgło´snie osun˛eła si˛e w dół. Emery złapała Tori i przycisn˛eła do siebie, łkajac ˛ razem z nia˛ z przera˙zenia i ulgi. Cała reszta zaj˛eta była najpierw szukaniem osłony, a pó´zniej wszyscy odpowiadali na ogie´n bandytów. Travis pierwszy zauwa˙zył kału˙ze˛ krwi, powi˛ekszajac ˛ a˛ si˛e wokół Jill, i krzykiem dał zna´c Bankole’owi. Ten odwrócił ja˛ na wznak i zobaczył, jak z dziury na jej piersiach leje si˛e krew. Dziura okazała si˛e wylotem po kuli. Według niego Jill ju˙z wtedy nie z˙ yła. Odeszła, nie powiedziawszy ani słowa, nie spojrzawszy ostatni raz na siostr˛e. Nie zda˙ ˛zyła nawet spyta´c, czy chocia˙z ocaliła dziecko, które niosła. Tori była troch˛e poobijana, lecz poza tym cała. Wszyscy inni te˙z — prócz Jill. Mój postrzał, szczerze mówiac, ˛ był tylko rozległym dra´sni˛eciem. Pocisk zrobił mi tylko bruzd˛e w lewym boku, nie wyrzadzaj ˛ ac ˛ specjalnej szkody: du˙zo krwi, du˙zo bólu i par˛e dziur w koszuli. Rana piekła gorzej ni˙z oparzenie, ale nie była obezwładniajaca. ˛ — Kowbojski postrzał — stwierdził Harry, gdy razem z Zahra˛ przyszli mnie obejrze´c. Oboje byli umorusani i sami wygladali ˛ z˙ ało´snie, ale Harry nadrabiał mina.˛ Wła´snie sko´nczyli pomaga´c grzeba´c Jill. Kiedy le˙załam nieprzytomna, wszyscy razem, gołymi dło´nmi, patykami i nasza˛ jedyna˛ siekiera,˛ wykopali jej płytki grób. Uło˙zyli ja˛ mi˛edzy korzeniami drzew, przysypali ziemia,˛ a na wierzch poprzeta248
czali wielkie kamienie. Drzewa po˙zywia˛ si˛e jej ciałem — lecz na pewno nie psy i ludo˙zercy. Postanowili´smy, z˙ e przenocujemy dalej w tym samym miejscu, cho´c rozwa˙zniej byłoby poszuka´c innego, bo — jak na nocleg — nasz zagajnik był za blisko autostrady. — Cholerny z ciebie głupol. Za ci˛ez˙ ka jeste´s, z˙ eby ci˛e nie´sc´ — powiedziała mi Zahra. — Wi˛ec le˙z, odpoczywaj i pozwól Bankole’owi si˛e soba˛ zaja´ ˛c. I tak to zrobi — czy chcesz, czy nie. — To zwykła kowbojska rana — powtórzył Harry. — W tej ksia˙ ˛zce, która˛ kupiłem, stale kto´s obrywa w bok albo w rami˛e, albo w r˛ek˛e i nic mu nie jest — chocia˙z Bankole mówi, z˙ e gdyby to nie była fikcja, wi˛ekszo´sc´ z nich umarłaby na t˛ez˙ ec czy jakie´s inne zaka˙zenie. — Dzi˛eki za słowa otuchy — odezwałam si˛e. Zahra zgromiła go wzrokiem i pogładziła mnie po r˛ece. — Nie martw si˛e — powiedziała. — Twój staruszek nie przepu´sci z˙ adnemu zarazkowi. W´scieka si˛e na ciebie jak cholera za to, z˙ e dała´s si˛e postrzeli´c. Mówi, z˙ e gdyby´s miała troch˛e rozumu, zostałaby´s w obozie przy chłopcach. — Co takiego? — Ej, to starszy go´sc´ — wtracił ˛ Harry. — Nie mo˙zna mu si˛e dziwi´c. Westchn˛ełam. — Jak Allie? — Płacze. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Oprócz Justina nie dopuszcza do siebie nikogo. Nawet mały próbuje ja˛ jako´s pocieszy´c. Przykro mu, kiedy widzi, jak ona tak rozpacza. — Emery i Tori te˙z troch˛e ucierpiały — poinformowała Zahra. — Prócz ciebie to drugi powód, dla którego tu zostajemy. Urwała na moment. — Ej, Lauren — podj˛eła. — Czy nie rzuciło ci si˛e przypadkiem w oczy nic zabawnego. Kiedy obserwowała´s Emery, Tori no i tego Mor˛e? Co´s zaskoczyło mi w głowie — co´s, przez co znów westchn˛ełam. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e to wra˙zliwcy, tak? — No. I to cała czwórka: on, ona i ich dziewuszki. Wiedziała´s? — Dopiero teraz to sobie u´swiadomiłam. Ale ju˙z wcze´sniej czułam, z˙ e sa˛ jacy´s dziwni: tacy niepewni i przewra˙zliwieni — to znaczy, tacy niedotykalscy. I wszyscy z˙ yli w niewoli. Mój brat Marcus stwierdził kiedy´s, z˙ e z wra˙zliwców mo˙zna by zrobi´c dobrych niewolników. — Mora chce odej´sc´ — zauwa˙zył Harry. — Wolna droga — odparłam. — Ju˙z raz chciał od nas uciec; wtedy, tu˙z przed strzelanina.˛
249
— Jednak zawrócił. I nawet pomógł kopa´c grób dla Jill. On chyba chce, z˙ ebys´my wszyscy stad ˛ odeszli. Mówi, z˙ e banda, która˛ przep˛edzili´smy, wróci, jak tylko si˛e s´ciemni. — Jest pewien? — No. Szaleje z nerwów, chce wynie´sc´ si˛e stad ˛ razem z dzieckiem. — Emery z Tori dadza˛ rad˛e? — Emery pójdzie o własnych siłach — właczył ˛ si˛e nowy głos — a Tori ja ponios˛e — odezwał si˛e Grayson Mora. Ostatnio widziany, jak uciekał z tonacego ˛ okr˛etu. Powoli podniosłam si˛e. Bok naprawd˛e bolał. Szcz˛es´cie w nieszcz˛es´ciu, z˙ e Bankole oczy´scił i zabanda˙zował ran˛e, gdy le˙załam bez przytomno´sci, wi˛ec omin˛eła mnie ta watpliwa ˛ przyjemno´sc´ . Mimo to nawet w tej chwili byłam jeszcze półprzytomna — na wpół odci˛eta od własnego ciała. Wszystko inne poza bólem docierało do mnie niczym przez gruby ko˙zuch waty. Tylko ból wydawał si˛e ostry i rzeczywisty. Byłam prawie wdzi˛eczna, z˙ e go czuj˛e. — Ja te˙z mog˛e chodzi´c — oznajmiłam, zrobiwszy na prób˛e kilka kroków. — Mam tylko wra˙zenie, jakbym szła na szczudłach. Nie jestem pewna, czy wytrzymam normalne tempo. Grayson Mora podszedł blisko mnie. Łypnał ˛ na Harry’ego, jak gdyby chciał si˛e go pozby´c, ale Harry tylko odwzajemnił jego spojrzenie. — Ile razy umierała´s? — zwrócił si˛e do mnie Mora. — Co najmniej trzy — odpowiedziałam, jakby to była najlogiczniejsza w s´wiecie rozmowa. — Mo˙ze cztery. Ale nigdy przedtem tak jak dzi´s: pod rzad. ˛ Paranoja. Za to ty wygladasz ˛ całkiem nie´zle. Twarz s´ciagn˛ ˛ eła mu si˛e, jak gdybym go spoliczkowała. Naturalnie, z˙ e go obraziłam. Moje słowa naprawd˛e znaczyły: Gdzie byłe´s, człowieku i bracie wra˙zliwcu, kiedy twoja kobieta i twoja grupa znalazły si˛e w opałach? Zabawne. Wcze´sniej nawet przez my´sl mi nie przeszło, z˙ e potrafi˛e posługiwa´c si˛e takim j˛ezykiem. — Musiałem wynie´sc´ Doe w bezpieczne miejsce — tłumaczył si˛e. — Poza tym, nie miałem broni. — Umiesz strzela´c? Zawahał si˛e. — Nigdy tego nie robiłem — wyznał, mamroczac ˛ niewyra´znie. Znowu go zawstydziłam — tym razem nieumy´slnie. — Je´sli ci˛e nauczymy, b˛edziesz strzelał w obronie grupy? — Pewnie! — obiecał, chocia˙z zdawało mi si˛e, z˙ e w tej chwili z ch˛ecia˛ zastrzeliłby mnie. — Boli jak diabli — ostrzegłam go. Wzruszył ramionami. — Nic nowego.
250
Zajrzałam mu w wychudzona,˛ zagniewana˛ twarz. Wszyscy niewolnicy sa˛ tacy chudzi, niedo˙zywieni, zaharowani i nauczeni, z˙ e wi˛ekszo´sc´ rzeczy boli? — Pochodzisz z tych stron? — Urodziłem si˛e w Sacramento. — W takim razie mo˙zesz nam du˙zo opowiedzie´c na temat tej okolicy. Nawet bez broni przyda nam si˛e twoja pomoc, z˙ eby tutaj prze˙zy´c. — Wła´snie dlatego radz˛e zabiera´c si˛e stad, ˛ nim te zwierzaki z gór wypacykuja˛ si˛e farba˛ i zaczna˛ strzela´c do ludzi i pali´c, co si˛e da. — O cholera — zakl˛ełam. — Wi˛ec to byli oni. — A my´slała´s, z˙ e kto? — Nie miałam jeszcze okazji si˛e zastanowi´c. Zreszta˛ co by to zmieniło? Harry, obszukali´scie zabitych? — Jasne — u´smiechnał ˛ si˛e półg˛ebkiem. — Mamy jeszcze jeden pistolet trzydziestk˛eósemk˛e. Wło˙zyłem ci do plecaka par˛e rzeczy po tych, których sprzatn˛ ˛ eła´s. — Dzi˛eki. Nie wiem tylko, czy w tym stanie w ogóle zdołam go nie´sc´ . Mo˙ze Bankole. . . — Ju˙z załadował go na wózek. Chod´zmy. Ruszyli´smy z lasku w stron˛e szosy. — Tak sobie radzicie? — zapytał Grayson Mora, idac ˛ obok mnie. — Kto zabije, bierze znale´zne? — Owszem, ale zabijamy wyłacznie ˛ we własnej obronie — odpowiedziałam mu. — Nie polujemy na ludzi. Nie jemy ludzkiego mi˛esa. Po prostu wspólnie bronimy si˛e przed wrogami. Kiedy jedno z nas jest w potrzebie, reszta spieszy na pomoc. I nigdy niczego nie podkradamy sobie nawzajem. — To samo opowiadała o was Emery. Z poczatku ˛ jej nie wierzyłem. — B˛edziesz przestrzegał naszych reguł? — No. . . mog˛e. Wahałam si˛e chwil˛e. — Powiedz: co ci nie pasuje? — postanowiłam od razu rozwia´c wszelkie wat˛ pliwo´sci. — Przecie˙z widz˛e, z˙ e nam nie ufasz. Nawet teraz. Przybli˙zył si˛e, ale mnie nie dotknał. ˛ — Skad ˛ jest ten biały? — zapytał z naciskiem. — Znam go od dziecka — wyja´sniłam. — I on, i ja, i cała reszta, ju˙z kawał czasu pomagamy sobie przetrwa´c. — Ale. . . ani on, ani tamci nic nie czuja.˛ Tylko ty współodczuwasz. — Owszem, tylko ja jestem wra˙zliwcem — tak to nazywamy. — Przecie˙z oni. . . Moga.˛ . . — Nie. Wszyscy tu sobie pomagamy. Grupa jest silna. W pojedynk˛e czy nawet we dwoje łatwiej da´c si˛e okra´sc´ albo zabi´c. — Niby tak.
251
Popatrzył na nasza˛ gromadk˛e. Wprawdzie jego twarz nie wyra˙zała jeszcze zbytniej ufno´sci ani sympatii, jednak wida´c było, z˙ e troch˛e si˛e rozlu´znił i uspokoił. Wygladał ˛ jak kto´s, kto wła´snie rozwikłał dr˛eczac ˛ a˛ zagadk˛e. Chcac ˛ wystawi´c go na prób˛e, udałam, z˙ e si˛e potkn˛ełam. Przyszło mi to z łatwo´scia.˛ Wcia˙ ˛z jeszcze miałam nikłe czucie w stopach i całych nogach. Mora usunał ˛ si˛e na bok. Nie podtrzymał mnie, nawet nie wyciagn ˛ ał ˛ r˛eki. Uroczy go´sc´ .
***
Zostawiłam go, zrównałam si˛e z Allie i jaki´s czas szłam przy niej. Swoim z˙ alem i uraza˛ odgrodziła si˛e ode mnie niczym murem — przypuszczam, z˙ e tak samo, jak od wszystkich innych, tyle z˙ e akurat w tej chwili to ja byłam dla niej ˙ intruzem. Zyłam, a jej siostra, jej jedyna rodzina nie — czemu wi˛ec nie zabieram si˛e w choler˛e i nie schodz˛e jej z oczu? Nie odzywała si˛e słowem. Po prostu udawała, z˙ e mnie tam nie ma. Pchała Justina w jego wózku, co jaki´s czas ocierajac ˛ z kamiennej twarzy łzy szybkim, przypominajacym ˛ smagni˛ecie bata, ruchem. Musiało ja˛ to bole´c. Tarła sobie twarz za mocno, za gwałtownie, do czerwono´sci. Robiac ˛ sobie krzywd˛e, zadawała ból i mnie — jakby nie dosy´c było mi własnego. Mimo to zostałam z nia˛ — i doczekałam si˛e, a˙z jej mur zaczał ˛ kruszy´c si˛e pod naporem s´wie˙zej fali obezwładniajace˛ go z˙ alu. Przestała si˛e rani´c, pozwalajac, ˛ by łzy spływały swobodnie po policzkach i skapywały na pier´s albo na szos˛e. Sprawiała wra˙zenie, jak gdyby raptem przytłoczyło ja˛ jakie´s brzemi˛e. Wtedy ja˛ obj˛ełam. Poło˙zyłam jej dłonie na ramionach i przerwałam t˛e w˛edrówk˛e na o´slep. Gdy odwróciła si˛e twarza˛ do mnie, wroga i zbolała, przytuliłam ja˛ do siebie. Mogła si˛e uwolni´c — w tym momencie byłam słabiutka jak mysz. Jednak po pierwszym gniewnym szarpni˛eciu przywarła do mnie kurczowo z j˛ekiem. Nigdy w z˙ yciu nie słyszałam takiego lamentu. Łkała i zawodziła na s´rodku drogi, a˙z reszta przystan˛eła, czekajac ˛ na nas. Wszyscy milczeli. Tylko Justin zaczał ˛ kwili´c; Natividad zawróciła, by go uspokoi´c. I dziecku, i Allison chcieli´smy przekaza´c bez słów t˛e sama˛ pociech˛e: Pomimo bólu i straty pami˛etajcie, z˙ e nie jeste´scie sami. Macie przy sobie ludzi, którym na was zale˙zy i którzy nie chca,˛ by´scie cierpieli. Wszyscy jeste´smy wasza˛ rodzina.˛ W ko´ncu Allie i ja wypu´sciły´smy si˛e z obj˛ec´ . Małomówna z niej kobieta — a szczególnie w nieszcz˛es´ciu. Odebrała Justina Natividad, przygładziła mu włoski i wzi˛eła go na r˛ece. Gdy znów zacz˛eli´smy i´sc´ , jaki´s czas niosła go, a ja pchałam wózek. W˛edrowali´smy dalej w milczeniu, jak gdyby wszyscy czuli, z˙ e nie ma potrzeby nic mówi´c. 252
***
Na szosie panował spory ruch, i to w obydwu kierunkach. Mimo to martwiło mnie, z˙ e grup˛e tak liczna˛ jak nasza łatwo b˛edzie zauwa˙zy´c i namierzy´c, z˙ eby´smy nie wiem jak próbowali wtopi´c si˛e w tło. Niepokoiłam si˛e te˙z, bo nie rozumiałam sposobów działania naszych napastników. Troch˛e pó´zniej, kiedy Allie wsadziła Justina z powrotem do wózka i sama zacz˛eła go pcha´c, zostawiłam ja˛ i dołaczyłam ˛ do Bankole’a i Emery. To wła´snie Emery wszystko mi wyja´sniła i zauwa˙zyła dymy pierwszego po˙zaru — niewat˛ pliwie dlatego, z˙ e go wypatrywała. Nie mieli´smy pewno´sci, ale wygladało ˛ na to, z˙ e pali si˛e mniej wi˛ecej w miejscu tamtego d˛ebowego lasku, w którym zatrzymali´smy si˛e na popas. — Spala˛ wszystko — szepn˛eła Emery do mnie i Bankole’a. — Nie odpuszcza,˛ dopóki nie sko´nczy im si˛e ro. Cała˛ noc b˛eda˛ podpala´c, co si˛e da. Rzeczy i ludzi. Ro, piro, piromania — znów ten przekl˛ety ogniowy narkotyk. — My´slisz, z˙ e b˛eda˛ nas szuka´c? — zapytałam. Wzruszyła ramionami. — Jest nas sporo i paru z nich zabili´smy. My´sl˛e, z˙ e raczej wezma˛ odwet na innych, słabszych w˛edrowcach. Kolejne wzruszenie ramion. — Im wszyscy wydajemy si˛e tacy sami. Tułacze na szosie. — Wi˛ec póki b˛edziemy trzyma´c si˛e z daleka od ich po˙zarowych orgii. . . — . . . b˛edziemy bezpieczni. Zgadza si˛e. Nie cierpia˛ nikogo prócz swoich. Sprzedaliby moja˛ Tori, z˙ eby zdoby´c wi˛ecej ro. Spojrzałam na jej posiniaczona˛ i spuchni˛eta˛ twarz. Nim ruszyli´smy, Bankole zaaplikował jej s´rodek przeciwbólowy. W duchu dzi˛ekowałam mu za to, troch˛e zła, z˙ e mnie samej odmówił podania czegokolwiek. Nie rozumiał, tam w zagajniku, skad ˛ wzi˛eły si˛e moje dr˛etwota i ot˛epienie — m˛eczyło go to. Có˙z, dobrze przynajmniej, z˙ e do tej pory ju˙z ustapiły. ˛ Niech umrze trzy czy cztery razy, a przekona si˛e, jak to jest. Nie, co ja mówi˛e? Ciesz˛e si˛e, z˙ e nigdy tego nie prze˙zyje. To takie bezsensowne. Krótka, a zarazem nieko´nczaca ˛ si˛e m˛eka konania, raz za razem, od poczatku. ˛ Zupełnie bez sensu. Ile razy sobie przypomn˛e, zastanawiam si˛e, jakim cudem to wszystko prze˙zyłam. — Emery? — zagadn˛ełam, zni˙zajac ˛ głos. Spojrzała na mnie. — Wiesz, z˙ e jestem wra˙zliwcem, prawda? Skin˛eła głowa,˛ zerkajac ˛ ukradkiem na Bankole’a. — On te˙z wie — uspokoiłam ja.˛ — Ja. . . Słuchaj, ty i Grayson jeste´scie pierwszymi znanymi mi wra˙zliwcami, którzy maja˛ dzieci.
253
Nie widziałam powodu, by si˛e przyznawa´c, z˙ e w ogóle sa˛ jedynymi wra˙zliwcami, jakich spotkałam w z˙ yciu. — Kiedy´s te˙z chciałabym mie´c dzieci, dlatego musz˛e wiedzie´c. . . Czy to zawsze jest dziedziczne? — Jeden z moich chłopców był normalny — odpowiedziała. — Niektórzy wra˙zliwcy wcale nie moga˛ mie´c dzieci. Nie wiem dlaczego. Znałam te˙z takich, którzy mieli dwoje albo troje — i wszystkie normalne. Ale pracodawcy lubia˛ czuciowców. — No jasne. — Czasami — opowiadała dalej — nawet wi˛ecej płaca˛ za takich robotników. Zwłaszcza za dzieci. Takie jak jej. A jednak zabrali jej synka, który nie był wra˙zliwcem, a nie ruszyli córki, która była. Jak długo daliby jej spokój, zanim przyszliby i po dziewczynk˛e? Mo˙ze trafiła im si˛e intratna oferta na dwóch chłopców i dlatego ich wzi˛eli na pierwszy ogie´n. — Bo˙ze miłosierny. . . — westchnał ˛ Bankole. — Ten kraj cofnał ˛ si˛e o dwie´scie lat. — Kiedy byłam mała, nie było jeszcze tak z´ le — stwierdziła Emery. — Mama stale powtarzała, z˙ e si˛e polepszy, z˙ e tylko patrze´c, jak wróca˛ dobre czasy. Mówiła, z˙ e zawsze po latach chudych przychodza˛ tłuste. Tata tylko potrzasał ˛ głowa˛ i nic nie mówił. Rozejrzała si˛e za Tori; gdy zobaczyła, z˙ e mała podró˙zuje na ramionach Graysona Mory, przeniosła wzrok na co´s innego i a˙z si˛e zachłysn˛eła. Poda˙ ˛zywszy za jej spojrzeniem, dostrzegli´smy ogie´n, pełzajacy ˛ po wzgórzach za nami — daleko, lecz i tak za blisko. Ten inny, nowy po˙zar rozchodził si˛e szybko, niesiony suchym wieczornym wiatrem. Albo ci, co nas napadli, poda˙ ˛zali za nami, podkładajac ˛ ogie´n po drodze, albo kto´s ich małpował, odpowiadał tym samym j˛ezykiem. Przyspieszyli´smy kroku i szli´smy dalej, wypatrujac ˛ jakiego´s terenu, w którym mo˙zna by si˛e bezpiecznie ukry´c. Po obu stronach autostrady rosła taka sama sucha trawa i drzewa, cz˛es´ciowo zielone, cz˛es´ciowo obumarłe. Jak na razie po˙zog˛e wida´c było tylko po północnej stronie. Trzymali´smy si˛e południowej, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e tam nic nam nie zagrozi. Według mojej mapy tych okolic przed nami le˙zało jezioro Clear. Mapa pokazywała, z˙ e jest du˙ze i na odcinku paru mil autostrada biegła wzdłu˙z jego północnego brzegu. Ju˙z niedługo tam dojdziemy. Jak pr˛edko? Idac, ˛ skalkulowałam odległo´sc´ . Jutro. Jutro wieczorem powinni´smy rozbi´c nad nim obóz. Za pó´zno. Dogonił nas ju˙z swad ˛ dymu. Czy to znaczyło, z˙ e wiatr gna ogie´n w naszym kierunku?
254
Inni w˛edrowcy te˙z przyspieszyli tempo, trzymajac ˛ si˛e południowej strony drogi i kierujac ˛ na zachód. Teraz nikt ju˙z nie zda˙ ˛zał na wschód. Jeszcze nie mijały nas ci˛ez˙ arówki, ale robiło si˛e coraz pó´zniej. Tylko patrze´c, jak zaczna˛ rozpycha´c si˛e na jezdni. Do tej pory powinni´smy stana´ ˛c gdzie´s na nocleg. Ale czy odwa˙zymy si˛e zatrzyma´c? Na południu, za naszymi plecami, wcia˙ ˛z nie było wida´c ognia — za to ten od północnej strony pełznał ˛ za nami, wprawdzie nie przybli˙zajac ˛ si˛e, lecz uporczywie dotrzymujac ˛ nam kroku. Wszyscy zmordowani, niektórzy ranni i obolali, szli´smy tak jaki´s czas, raz po raz popatrujac ˛ za siebie. W ko´ncu zaproponowałam, z˙ eby wszyscy stan˛eli, i wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e na południe, pokazałam, z˙ e schodzimy z szosy do miejsca, które z wygladu ˛ nadawało si˛e, aby przysia´ ˛sc´ i odetchna´ ˛c. — Nie mo˙zemy tu zosta´c — sprzeciwił si˛e Mora. — Tylko patrze´c, jak po˙zar przeskoczy na druga˛ stron˛e drogi. — Tylko odpoczniemy par˛e minut — odparłam. — Cały czas wida´c ogie´n, wi˛ec b˛edziemy wiedzie´c, kiedy ruszy´c, zanim zrobi si˛e goraco. ˛ — Lepiej w ogóle nie stawa´c! Jak po˙zar naprawd˛e si˛e rozbucha, nie zda˙ ˛zymy uciec nawet biegiem! Najmadrzej ˛ od razu odej´sc´ , jak najdalej si˛e da! — Najmadrzej ˛ nabra´c najpierw troch˛e sił, z˙ eby móc potem odej´sc´ — powiedziałam, wyjmujac ˛ z plecaka butl˛e z woda,˛ aby si˛e napi´c. Nadal było nas wida´c z szosy i zgodnie z zasada,˛ która˛ przyj˛eli´smy, nikt nie powinien je´sc´ ani pi´c na widoku, ale dzi´s musieli´smy zawiesi´c t˛e zasad˛e na kołku. Zapuszczajac ˛ si˛e gł˛ebiej w góry i dalej od autostrady, ryzykowali´smy, z˙ e ogie´n mo˙ze zupełnie odcia´ ˛c nam drog˛e. Nikt nie potrafił przewidzie´c, gdzie ani kiedy wiatr go przywieje. Idac ˛ za moim przykładem, reszta zaj˛eła si˛e jedzeniem i piciem, pojadajac ˛ troch˛e suszonych owoców i chleba z suszonym mi˛esem. Oboje z Bankole’em podzielili´smy si˛e zapasami z Emery i Tori. Mora zachowywał si˛e, jakby chciał i´sc´ dalej bez nas, ale jego córeczka klapn˛eła na ziemi naprzeciw Zahry, prawie ju˙z s´piac, ˛ wi˛ec przycupnał ˛ przy niej, podajac ˛ wod˛e i wmuszajac ˛ nieco owoców. — Mo˙zliwe, z˙ e b˛edzie trzeba i´sc´ cała˛ noc — odezwała si˛e Allie tak cicho, z˙ e ledwo było słycha´c. — To mo˙ze by´c nasz jedyny odpoczynek. Jak nakarmicie Dominica, lepiej wsad´z go na wózek obok Justina — zwróciła si˛e do Travisa. Kiwnał ˛ głowa.˛ Dotychczas cała˛ drog˛e sam niósł synka. Idac ˛ za jej rada,˛ usadził go przy Justinie. — Teraz ja popcham wózek — powiedział. Bankole obejrzał mój postrzał, owinał ˛ ran˛e s´wie˙zym banda˙zem i tym razem dał mi co´s przeciwbólowego. Nast˛epnie płaskim kamieniem wykopał płytka˛ dziur˛e, wsadził w nia˛ zu˙zyte, zakrwawione banda˙ze i przysypał ziemia.˛
255
Siedzaca ˛ przy s´piacej ˛ tu˙z obok Tori Emery, która przygladała ˛ si˛e, jak Bankole mnie doglada, ˛ raptem podskoczyła; jej spojrzenie ze´slizn˛eło si˛e gdzie´s w bok, a r˛eka pow˛edrowała do boku. — Nie wiedziałam, z˙ e to taka bolesna rana — wyszeptała. — Nic takiego — powiedziałam, silac ˛ si˛e na u´smiech. — Wyglada ˛ tak paskudnie przez to, z˙ e krwawi, ale da si˛e wytrzyma´c. W porównaniu z Jill mam cholerne szcz˛es´cie. Najwa˙zniejsze, z˙ e mog˛e i´sc´ . — Przez drog˛e nie czułam twojego bólu — przypomniała sobie. Przytakn˛ełam ch˛etnie, cieszac ˛ si˛e, z˙ e mog˛e ja˛ zwie´sc´ . — Rana wyglada ˛ brzydko, ale prawie nie boli — zełgałam. Rozsiadła si˛e wygodniej, jakby bardziej uspokojona. Nic dziwnego. Gdybym teraz zacz˛eła j˛ecze´c i st˛eka´c, pozostałych czworo wra˙zliwców j˛eczałoby i kw˛ekało razem ze mna.˛ Maluchom mo˙ze nawet poleciałaby krew. Musz˛e si˛e pilnowa´c i kłama´c przynajmniej tak długo, dopóki nie przestanie zagra˙za´c nam ogie´n — je´sli tak długo wytrzymam. Tak naprawd˛e niemal mdlałam na sam widok tych przesiakni˛ ˛ etych krwia˛ banda˙zy, a rana dokuczała mi bardziej ni˙z przedtem. Mimo to dobrze wiedziałam, z˙ e je´sli nie chcemy si˛e spali´c, musimy i´sc´ dalej. Po kilku minutach proszki Bankole’a zacz˛eły lekko przy´cmiewa´c ból i s´wiat od razu zrobił si˛e łatwiejszy do zniesienia. Wypoczywali´smy mo˙ze z godzin˛e. Wreszcie widok płomieni zaniepokoił nas tak bardzo, z˙ e w ko´ncu wzi˛eli´smy si˛e w gar´sc´ i ruszyli´smy dalej. Tymczasem w pewnej odległo´sci za nami po˙zar przeskoczył drog˛e. Teraz ju˙z ani północna, ani południowa strona nie była bezpieczna. Do samego zmroku nad górami za naszymi plecami widzieli´smy tylko dym. Przera˙zajac ˛ a,˛ ruchoma˛ i rosnac ˛ a˛ s´cian˛e dymu. Pó´zniej, ju˙z po zapadni˛eciu zmroku, patrzyli´smy, jak ogie´n prze˙zera drog˛e w nasza˛ stron˛e. Na szosie pokazały si˛e psy, ale zaj˛ete ucieczka˛ nie zwracały na nas uwagi. Nie zwa˙zajac ˛ na ludzkie towarzystwo, p˛edziły te˙z sarny, koty — gdzieniegdzie drobnymi kroczkami zmykały skunksy. Na razie wszystkie stworzenia kierowały si˛e prawem: „˙zyj i pozwól z˙ y´c”. I zwierz˛eta, i ludzie mieli do´sc´ rozumu, by nie mitr˛ez˙ y´c czasu na atakowanie wrogich gatunków. Z tyłu i na północ od nas rozszalała si˛e ju˙z po˙zoga. Wsadzili´smy Tori do dziecinnego wózka, a Justina i Dominica usadowili´smy w s´rodku pomi˛edzy jej nogami. Malcy nawet si˛e nie zbudzili, gdy ich przekładali´smy. Tori te˙z ju˙z prawie spała ze zm˛eczenia. Martwiłam si˛e, czy przypadkiem wózek nie załamie si˛e pod takim obcia˙ ˛zeniem, ale wytrzymał. Travis, Harry i Allie zmieniali si˛e, pchajac ˛ go na zmian˛e. Doe uło˙zyli´smy na stercie tobołów na wózku Bankole’a. Na pewno nie było jej tam wygodnie, jednak nie skar˙zyła si˛e. Cho´c prawie cała˛ drog˛e od naszego starcia z niedoszłymi porywaczami przeszła na własnych nogach, nie zmogło jej jeszcze tak jak Tori. Silna dziewuszka — niewatpliwie ˛ wdała si˛e w ojca. 256
Grayson Mora pomagał pcha´c wózek Bankole’a. Prawd˛e powiedziawszy, odkad ˛ siedziała na nim Doe, prawie cały czas pchał go sam. Facet mo˙ze nie wydawał si˛e zbyt sympatyczny, ale jego miło´sc´ do córki była godna podziwu. O jakiej´s porze tej nieko´nczacej ˛ si˛e nocy, gdy coraz wi˛ecej dymu i popiołu zacz˛eło wirowa´c w powietrzu wokół nas, ogarn˛eły mnie watpliwo´ ˛ sci, czy mimo wysiłków zdołamy wyj´sc´ z tego cało. Nie zatrzymujac ˛ si˛e, w biegu, moczyli´smy koszule, chustki, co tylko kto miał, i wiazali´ ˛ smy, by zasłoni´c usta i nos. Po˙zar rozsro˙zył si˛e na dobre i z rykiem przewalał si˛e od północy. Prawie osmalał nam ubrania i włosy, zamieniajac ˛ oddychanie w bolesny wysiłek. Oba maluchy przebudziły si˛e i krzyczały ze strachu i bólu. Kiedy zacz˛eły dusi´c si˛e dymem, omal nie run˛ełam na ziemi˛e. Tori, sama płaczac ˛ z bólu — własnego i ich — z całych sił s´ciskała obu, nie pozwalajac, ˛ by wyrwali si˛e i wylecieli z wózka. Pomy´slałam, z˙ e przyjdzie nam spłona´ ˛c z˙ ywcem. Straciłam wiar˛e, z˙ e cokolwiek mo˙ze ocali´c nas z tego morza płomieni, parzacego ˛ wiatru, dymu i fruwaja˛ cego popiołu. Widziałam, jak ludzie — obcy — przewracaja˛ si˛e na szosie i zostaja˛ tak, bez pomocy, czekajac ˛ na nadej´scie szalejacego ˛ z˙ ywiołu. Przestałam spogla˛ da´c za siebie. Na szcz˛es´cie, nawet je´sli krzyczeli, wszystko gin˛eło w ryku ognia. Mign˛eły mi jeszcze nasze dzieci, zanim Natividad nie zarzuciła na nie mokrych szmat; doleciał mnie ich wrzask. Pó´zniej zasłoniły je szmaty — całe szcz˛es´cie. Zaczynało brakowa´c nam wody. Nie zostało ju˙z nic innego, ni˙z tylko gna´c do przodu albo zwolni´c i spłona´ ˛c. Potworny, ogłuszajacy ˛ ryk ognia to wzmagał si˛e, to troch˛e przycichał. W pewnym momencie wydawało nam si˛e, z˙ e skr˛ecił na północ, odbijajac ˛ od szosy — tylko po to, by za moment znów rzuci´c si˛e do tyłu i smaga´c nas na nowo. Zdawało si˛e, z˙ e droczy si˛e z nami jak z˙ ywa, nieprzyjazna istota, która postawiła sobie za cel sia´c groz˛e i cierpienie. Płomienie obskakiwały nas niczym sfora psów, osaczajaca ˛ królika. A jednak nas nie po˙zarły. Były o włos, lecz udało nam si˛e. Wreszcie najstraszliwsza po˙zoga przetoczyła si˛e ku północnemu zachodowi. Burza ogniowa — tak potem nazwał ja˛ Bankole. Dobre okre´slenie. Jak tornado, po˙zar szalał na wszystkie strony, chybiajac ˛ nas o włos, bawiac ˛ si˛e z nami, by ostatecznie darowa´c nam z˙ ycie. Mimo to nie było mowy o odpoczynku. Wokół wcia˙ ˛z si˛e paliło. Małe płomyki mogły w ka˙zdej chwili znów rozrosna´ ˛c si˛e w du˙ze — no i ten dym, gryzacy ˛ w oczy, o´slepiajacy ˛ i dławiacy. ˛ Ani minuty wytchnienia. Ale mogli´smy troch˛e zwolni´c. Wydostali´smy si˛e z najgorszych kł˛ebów dymu i umkn˛eli´smy spod chłosty wirów goracego ˛ powietrza. Cho´c na chwil˛e mogli´smy przystana´ ˛c na poboczu drogi i w spokoju si˛e wykaszle´c. Wszyscy krztusili si˛e, zanosili kaszlem, rozmazujac ˛ na okopconych twarzach bure smugi łez. Niewiarygodne. Wyjdziemy z tego. Cali i wszyscy razem — osmaleni, udr˛eczeni, modlacy ˛ si˛e o wod˛e, ale z˙ ywi. Przetrwamy. 257
Troch˛e pó´zniej, gdy zebrali´smy si˛e na odwag˛e i zeszli´smy z szosy, s´ciagn˛ ˛ elis´my z wózka Bankole’a plecak i wydobyli´smy zapasowa˛ butl˛e wody. On ja˛ wydobył. Przedtem powiedział nam o niej, a przecie˙z mógł zostawi´c cała˛ dla siebie. — Jutro powinni´smy doj´sc´ do jeziora Clear — oznajmiłam. — Według mnie jeszcze rano. Nie wiem, gdzie jeste´smy ani jak daleko zaszli´smy, wi˛ec nie powiem wam dokładnie. Ale na pewno ju˙z jutro b˛edziemy nad woda.˛ Wszyscy dalej chrzakali ˛ i kasłali, pociagaj ˛ ac ˛ po par˛e łyków z rezerwowej butelki Bankole’a. Dzieciaki trzeba było pilnowa´c, z˙ eby nie wypijały za du˙zo. I tak Dominic wła´snie zakrztusił si˛e i rozbeczał na nowo. Rozło˙zyli´smy si˛e tam, gdzie stan˛eli´smy — w zasi˛egu wzroku od drogi. Dwoje z nas b˛edzie musiało zosta´c na stra˙zy. Poniewa˙z czułam, z˙ e i tak nie zasn˛e z bólu, zgłosiłam si˛e na pierwsza˛ wart˛e. Odebrałam od Natividad swój pistolet, sprawdziłam, czy go załadowała — nie zapomniała — i rozejrzałam si˛e, gdzie jest drugi wartownik. — Ja z toba˛ popilnuj˛e — zgłosił si˛e Grayson Mora. Zaskoczył mnie. Wolałabym kogo´s, kto umiał włada´c bronia˛ — i kogo´s, komu bez obaw mogłabym ja˛ powierzy´c. — Nie zasn˛e, dopóki ty nie s´pisz — wyja´snił. — Taka jest prawda. Wi˛ec niech chocia˙z nasz wspólny ból na co´s si˛e zda. Zerkn˛ełam na Emery i obie dziewczynki, ciekawa, czy słyszały, ale chyba ju˙z spały. — Zgoda — powiedziałam. — Przede wszystkim musimy mie´c si˛e na baczno´sci przed obcymi i ogniem. Krzycz, kiedy tylko zauwa˙zysz, z˙ e dzieje si˛e co´s dziwnego. — Daj mi bro´n — poprosił. — Je´sli kto´s si˛e zbli˙zy, b˛ed˛e chocia˙z miał czym go postraszy´c. Po ciemku? Ju˙z to widz˛e. — Nic z tych rzeczy — odparłam. — Jeszcze za wcze´snie. Musisz si˛e najpierw sporo nauczy´c. Przez par˛e sekund s´widrował mnie spojrzeniem, nast˛epnie, odwróciwszy si˛e do mnie plecami, powiedział do Bankole’a: — Przecie˙z wiesz, jakie to niebezpieczne sta´c w takiej okolicy na warcie bez broni. Ona nie zdaje sobie sprawy. Nie ma poj˛ecia, jak tu jest. Bankole wzruszył ramionami. — Je˙zeli to ci˛e przerasta, to kład´z si˛e, chłopie, spa´c. Które´s z nas ci˛e zastapi. ˛ — Cholera — zaklał ˛ Mora, paskudnie rozciagaj ˛ ac ˛ sylaby. — Niech was szlag. Jak tylko ja˛ zobaczyłem, czułem, z˙ e to facet. Ale nie przypuszczałem, z˙ e tylko ona ma tu jaja. Nikt nic nie odpowiedział. Doe Mora rozładowała troszk˛e sytuacj˛e — je´sli w ogóle mo˙zna ja˛ było jeszcze rozładowa´c. Wła´snie w tym momencie podeszła z tyłu do ojca i klepn˛eła go 258
w plecy. Obrócił si˛e na pi˛ecie, gotowy do walki, tak szybko i gwałtownie, z˙ e dziewczynka a˙z odskoczyła z piskiem. — Czemu, u diabła, nie s´pisz?! — wrzasnał ˛ na nia.˛ — Czego chcesz?! Patrzyła na niego w niemym przera˙zeniu. Po chwili wyciagn˛ ˛ eła do niego r˛ek˛e z owocem granatu. — Zahra powiedziała, z˙ e mo˙zemy go zje´sc´ — wyszeptała. — Pokroisz? Madra ˛ z ciebie dziewczyna, Zahro! Nie obróciłam si˛e, by na nia˛ spojrze´c, lecz i tak czułam, z˙ e si˛e przyglada. ˛ Jak i cała reszta, prócz tych, co ju˙z spali. — Wszyscy jeste´smy zmordowani i cierpiacy ˛ — zwróciłam si˛e do Mory. — Wszyscy, nie tylko ty. Je´sli udało nam si˛e do tej pory prze˙zy´c, to wła´snie dlatego, z˙ e działamy zgodnie w grupie i nie robimy ani nie gadamy głupstw. — A jak ci to nie odpowiada — wszedł mi w słowo Bankole cichym, nieprzyjaznym i zagniewanym tonem — jutro mo˙zesz si˛e zabiera´c i poszuka´c sobie innej kompanii do towarzystwa w drodze — bardziej macho, nie takich mi˛eczaków, co dwa razy w ciagu ˛ jednego dnia marnowaliby czas na ratowanie z˙ ycia twojemu dziecku. A jednak musi tkwi´c w tym facecie co´s, co warte jest zachodu. Nie odezwał si˛e ju˙z słowem. Wyjał ˛ swój nó˙z i rozkroił granat Doe na c´ wiartki, po czym, kiedy nalegała, aby wział ˛ pół, usłuchał jej. Usiedli razem i zajadali soczysty, pełen pestek, czerwony mia˙ ˛zsz. Potem Mora uło˙zył i otulił córk˛e do snu i wyszukawszy dogodna˛ grz˛ed˛e, rozpoczał ˛ swa˛ pierwsza˛ wart˛e — bez broni. Nie wspomniał ju˙z wi˛ecej o broni ani te˙z nie przeprosił. Naturalnie nie zdecydował si˛e odej´sc´ . Dokad ˛ miałby pój´sc´ ? Był zbiegłym niewolnikiem. Okazali´smy si˛e dla niego podarunkiem od losu — dopóki musiał mie´c na wzgl˛edzie dobro Doe, nic lepszego nie mogło mu si˛e trafi´c ani długo nie trafi.
***
Nazajutrz rano nie dotarli´smy do jeziora Clear. Prawd˛e powiedziawszy, dopiero wtedy poło˙zyli´smy si˛e spa´c. Byli´smy zbyt um˛eczeni i obolali, aby zerwa´c si˛e o s´wicie, który nadszedł ju˙z w czasie drugiej warty. Tylko potrzeba wody sprawiła, z˙ e w ko´ncu zwlekli´smy si˛e i ruszyli´smy — o jedenastej przed południem, w parny, zadymiony upał. Po drodze do szosy natkn˛eli´smy si˛e na trupa młodej kobiety. Nie było wida´c na niej z˙ adnego s´ladu zranienia, a jednak nie z˙ yła. — Przydałoby mi si˛e jej ubranie — szepn˛eła do mnie Emery tak cicho, z˙ e gdyby nie szła tu˙z obok, nic bym nie dosłyszała.
259
Martwa kobieta, mniej wi˛ecej postury Emery, miała na sobie bawełniana˛ koszul˛e i spodnie. Rzeczy wygladały ˛ prawie jak nowe. Cho´c brudne — i tak prezentowały si˛e o niebo lepiej ni˙z łachy Emery. — No to rozbieraj ja˛ — zach˛eciłam. — Pomogłabym ci, ale dzisiaj nie jestem w stanie zgina´c si˛e i schyla´c. — Ja jej pomog˛e — zaofiarowała si˛e szeptem Allie. Justin i Dominic spali w wózku, wi˛ec nie była zaj˛eta i mogła pomóc w jednym z tych okropnych, tak ju˙z zwyczajnych zaj˛ec´ , jakie na co dzie´n przypadały nam w udziale, aby prze˙zy´c. Martwa kobieta nawet nie zabrudziła si˛e, konajac. ˛ Dzi˛eki temu zdejmowanie z niej ciuchów było odrobin˛e mniej obrzydliwe, ni˙z mogłoby si˛e wydawa´c. Niestety, ciało zda˙ ˛zyło ju˙z st˛ez˙ e´c i musiały to zrobi´c dwie osoby. Na razie na tym odcinku szosy byli´smy tylko my, zatem Emery z Allie miały czas spokojnie wykona´c cała˛ robot˛e. Jak dotad ˛ nie napotkali´smy dzi´s jeszcze z˙ adnych innych w˛edrowców. Zdj˛eły z niej wszystko, łacznie ˛ z bielizna,˛ skarpetkami i butami — chocia˙z Emery przypuszczała, z˙ e te ostatnie oka˙za˛ si˛e na nia˛ za du˙ze. Nie szkodzi. Jak nie b˛eda˛ na nikogo pasowa´c, najwy˙zej je sprzeda. Wła´snie te buty przyniosły Emery pierwsza˛ gotówk˛e, jaka˛ kiedykolwiek posiadała. Na farmie, gdzie była niewolnica,˛ płacili jej tylko bonami kompanii, które gdzie indziej nie miały z˙ adnej warto´sci — a i tam znikoma.˛ W ka˙zdym bucie, w j˛ezyku, było zaszyte po pi˛ec´ studolarowych banknotów — razem okragły ˛ tysiac. ˛ Musieli´smy u´swiadomi´c jej, z˙ e to naprawd˛e niedu˙zo. Je´sli oszcz˛ednie b˛edzie robi´c zakupy wyłacznie ˛ w najta´nszych sklepach, rezygnujac ˛ z mi˛esa, pszennego chleba i nabiału, jej samej ten majatek ˛ starczy najwy˙zej na dwa tygodnie. Razem z Tori wy˙zyja˛ za to jakie´s półtora tygodnia. Mimo to Emery i tak zdawało si˛e, z˙ e znalazła fortun˛e. Pó´znym popołudniem, gdy wreszcie doszli´smy nad jezioro Clear — nawiasem mówiac, ˛ o wiele mniejsze, ni˙z si˛e spodziewałam — trafili´smy na mały, ale drogi sklepik, urzadzony ˛ z tyłu starej ci˛ez˙ arówki, stojacej ˛ przy skupisku na wpół spalonych i zawalonych chat. Wła´sciciel sprzedawał owoce i warzywa, a tak˙ze orzechy i w˛edzone ryby. Ka˙zde z nas potrzebowało ró˙znych rzeczy — jednak Emery od razu roztrwoniła spora˛ cz˛es´c´ swego bogactwa na gruszki i włoskie orzechy dla wszystkich. Promieniała ze szcz˛es´cia, cz˛estujac ˛ nas. Raz dla odmiany mogła dawa´c, a nie bra´c. Poczciwa dziewczyna. Musimy nauczy´c ja˛ warto´sci pieniadza ˛ i tego, jak robi´c zakupy, ale pokazała nam, na co ja˛ sta´c. Pokazała, z˙ e uwa˙za si˛e za jedna˛ z nas.
260
´ NIEDZIELA, 26 WRZESNIA 2027 Jako´s dotarabanili´smy si˛e do posiadło´sci Bankole’a w okr˛egu Humbolt — do naszego nowego domu. Na wschód i na północ od niej biegnie mi˛edzystanowa autostrada numer sto jeden, a na zachodzie mamy morze z przyladkiem ˛ Mendocino. Kilka mil na południe rozpo´scieraja˛ si˛e stanowe parki z wielgachnymi sekwojami i hordami nielegalnych koczowników. Mimo to tak pustej i dzikiej okolicy jak ta, która nas otacza, chyba jeszcze nie widziałam. Wsz˛edzie tylko wyschni˛ete zaros´la, drzewa i pniaki po wyr˛ebie — hen daleko od du˙zych miast, a do najbli˙zszych miasteczek rozsianych wzdłu˙z autostrady ładny kawał drogi górzystym terenem. Wokół same pola, lasy pod wycink˛e — rajskie ustronie do z˙ ycia na uboczu. Według słów Bankole’a trzeba tylko pilnowa´c własnego nosa i nie interesowa´c si˛e zbytnio, jak ludzie osiedli na przyległych gruntach zarabiaja˛ na utrzymanie. Niewa˙zne, czy napadaja˛ na ci˛ez˙ arówki na szosach, uprawiaja˛ marihuan˛e, p˛edza˛ whi˙ i pozwól z˙ y´c. sky albo warza˛ jakie´s bardziej zło˙zone nielegalne mikstury. . . Zyj Bankole powiódł nas wask ˛ a˛ szosa,˛ która szybko zmieniła si˛e w równie wa˛ ska˛ piaszczysta˛ drog˛e. Dokoła rozciagało ˛ si˛e par˛e uprawnych pól, gdzieniegdzie widniały połacie spustoszone przez po˙zary albo wyrab ˛ — jednak najwi˛ecej było jakby zupełnie nietkni˛etej, niezagospodarowanej ziemi. Droga zanikła, nim zda˛ z˙ yli´smy doj´sc´ do celu. To pomo˙ze zosta´c nam w odosobnieniu. Ale trudno co´s b˛edzie stad ˛ znosi´c i wnosi´c. Poza tym daleko, z˙ eby chodzi´c w t˛e i z powrotem w poszukiwaniu pracy. Bankole opowiadał, z˙ e jego szwagier sp˛edzał mnóstwo czasu w ró˙znych miasteczkach, z dala od rodziny. Teraz łatwiej było zrozumie´c dlaczego. Trudno wraca´c taki szmat drogi do domu co dzie´n czy nawet co dwa dni. Wi˛ec je´sli si˛e chciało oszcz˛edza´c gotówk˛e, trzeba było sypia´c w miejskich parkach albo pod cudzymi drzwiami? Mo˙ze i takie niewygody warto znosi´c, jez˙ eli za t˛e cen˛e zapewniało si˛e całej rodzinie stabilne, bezpieczne z˙ ycie — poza zasi˛egiem zdesperowanych, szalonych i podłych ludzi. Tak wła´snie my´slałam, dopóki nie dotarli´smy do stoku, gdzie miał czeka´c na nas dom siostry Bankole’a. Nie było z˙ adnego domu. Po zabudowaniach gospodarskich nie zostało prawie nic prócz szerokiej, czarnej smugi na zboczu, kilku zw˛eglonych desek, które sterczały jeszcze w´sród gruzów, i wysokiego komina z cegły, czarnego i samotnego, przywodzacego ˛ na my´sl nagrobny obelisk z fotografii staromodnego cmentarza. Nagrobny kamie´n po´sród popiołów i ko´sci.
XXV
Nie wyobra˙zaj sobie ró˙znych twarzy Boga. Zaakceptuj te, które sam ci odsłania. Wida´c je wsz˛edzie i we wszystkim. Bóg jest przemiana˛ – Nasieniem drzew, z których wyrasta las; Deszczem wzbierajacym ˛ w rzeki, co wpadaja˛ do morza; Pyłkiem kwiatów, z˙ ywiacym ˛ pszczoły, które tworza,˛ rój. Z jedno´sci wielo´sc´ , w wielo´sci jedno´sc´ ; Wszystko jednoczy si˛e, rozwija i rozpada – w wiecznej Przemianie. Cały ten wszech´swiat to autoportret Boga. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ PIATEK, ˛ 1 PAZDZIERNIKA 2027 Od tygodnia spieramy si˛e, czy zosta´c na tym cmentarzysku domu i ludzi. Znale´zli´smy pi˛ec´ czaszek: trzy pomi˛edzy zgliszczami domu i dwie na dworze. Walały si˛e te˙z inne porozrzucane ko´sci, ale nie było ani jednego całego szkieletu. Musiały dobra´c si˛e do nich psy, a mo˙ze tak˙ze ludo˙zercy. Po˙zar miał miejsce na tyle dawno, z˙ e pogorzelisko zaczynało zarasta´c ju˙z zielskiem. Dwa miesiace ˛ temu? Trzy? Mo˙ze który´s z tych rozsianych po całej głuszy sasiadów ˛ co´s wiedział i mo˙ze podło˙zył ogie´n? Nie było sposobu, aby mie´c pewno´sc´ , lecz zakładałam, z˙ e wszystkie te ko´sci to szczatki ˛ siostry Bankole’a i jej rodziny. Sadz˛ ˛ e, z˙ e Bankole te˙z tak my´slał, tylko nie mógł zdoby´c si˛e na to, by je pogrzeba´c i przyzna´c gło´sno, z˙ e spisał siostr˛e na 262
straty. Nast˛epnego dnia po tym, jak dotarli´smy na farm˛e, on i Harry pomaszerowali z powrotem do Glory, najbli˙zszego miasteczka, które mijali´smy po drodze, z˙ eby pogada´c z miejscowa˛ policja.˛ Trafili na zast˛epców szeryfa: tak przynajmniej przedstawili si˛e tamci gliniarze. Ciekawi mnie, co trzeba zrobi´c, z˙ eby zosta´c glina.˛ Zastanawiam si˛e, skad ˛ przekonanie, z˙ e ta ich odznaka jest co´s warta — wi˛ecej ni˙z ró˙zne inne urz˛edowe licencje, które mo˙zna po prostu zw˛edzi´c? Co kiedy´s było w niej takiego, z˙ e ludzie z pokolenia Bankole’a chcieli ufa´c tym, którzy ja˛ nosza? ˛ Wiem, co na ten temat pisza˛ w starych ksia˙ ˛zkach, jednak nie do ko´nca rozumiem. Panowie zast˛epcy zignorowali opowiadanie i pytania Bankole’a. Nie sporza˛ dzili z˙ adnej notatki. Zgodnie twierdzili, z˙ e nic nie wiedza.˛ Potraktowali go, jak gdyby w ogóle watpili ˛ w jego to˙zsamo´sc´ i w to, z˙ e miał jaka´ ˛s siostr˛e. Tyle si˛e dzisiaj kradnie dowodów osobistych. Za to obszukali go i zarekwirowali gotówk˛e, jaka˛ miał przy sobie. Opłata za prac˛e policji — wyja´snili. Na szcz˛es´cie był przezorny i wział ˛ tylko tyle, aby poczuli si˛e zadowoleni, a nie zrobili si˛e podejrzliwi czy jeszcze bardziej chciwi, ni˙z zwykle. Reszt˛e — poka´zna˛ paczuszk˛e — powierzył mnie. A˙z tak mi ufał. Bro´n oddał Harry’emu, który w tym czasie miał zrobi´c zakupy. Aresztowanie Bankole’a byłoby równoznaczne z zaprzedaniem go na przymusowy okres ci˛ez˙ kiej, niepłatnej, niewolniczej pracy. Mo˙ze gdyby był młodszy, panowie zast˛epcy wzi˛eliby fors˛e i mimo to zapudłowali go pod jakim´s sfabrykowanym zarzutem. Dlatego błagałam go, z˙ eby nie lazł im w łapy, aby nie ufał z˙ adnej policji ani oficjalnej władzy. Uwa˙załam, z˙ e wszyscy ci urz˛ednicy, którzy łupia˛ ludzi ze skóry i czynia˛ z nich niewolników, nie sa˛ lepsi od gangów. Bankole zgadzał si˛e ze mna,˛ jednak mimo to uparł si˛e, by i´sc´ . — Chodzi o moja˛ młodsza˛ siostr˛e — tłumaczył. — Musz˛e chocia˙z spróbowa´c ustali´c, co si˛e z nia˛ stało. Chc˛e wiedzie´c, kto jej to zrobił. I musz˛e sprawdzi´c, czy mo˙ze prze˙zyło które´s z dzieci. Niektóre z tych pi˛eciu czerepów mogły nale˙ze´c do podpalaczy. Wpatrzył si˛e w stert˛e ko´sci. — Musz˛e zaryzykowa´c i pój´sc´ do biura szeryfa — podjał ˛ po chwili. — Ale ty zosta´n. Nie chc˛e, z˙ eby´s szła ze mna.˛ Nie chc˛e, z˙ eby główkowali na twój temat, sprawdzali ci˛e i mo˙ze przy okazji dowiedzieli si˛e, z˙ e jeste´s wra˙zliwcem. Nie mog˛e pozwoli´c, aby s´mier´c mojej siostry kosztowała ci˛e z˙ ycie albo wolno´sc´ . Posprzeczali´smy si˛e o to. Martwiłam si˛e o niego, on o mnie — a˙z w ko´ncu rozzło´scili´smy si˛e na siebie bardziej ni˙z kiedykolwiek przedtem. Bałam si˛e, z˙ e go zabija˛ albo wsadza˛ za kratki, a my nigdy nawet nie dowiemy si˛e, co si˛e z nim stało. W dzisiejszym s´wiecie nikt nie powinien podró˙zowa´c samotnie. — Posłuchaj — powiedział w ko´ncu. — Mo˙zesz zdziała´c tu z ta˛ gromadka˛ wiele dobrego. B˛edziesz mie´c jedna˛ z naszych czterech spluw i umiesz sobie radzi´c, z˙ eby prze˙zy´c. Jeste´s tu potrzebna. Tam, je´sli glinom spodoba si˛e mnie za-
263
trzyma´c, nie b˛edziesz mogła nawet kiwna´ ˛c palcem. Co gorsza, je´sli zechca˛ wzia´ ˛c ciebie, nie zostanie mi nic innego, jak tylko ci˛e pom´sci´c — i przy tej okazji zgina´ ˛c. Jego wywód troch˛e mnie ostudził, a szczególnie my´sl, z˙ e zamiast mu pomóc, mogłabym jeszcze przyczyni´c si˛e do jego s´mierci. . . Nie całkiem mnie przekonał, ale przyznaj˛e: troch˛e ochłon˛ełam. Na to wtracił ˛ si˛e Harry i oznajmił, z˙ e on pójdzie. I tak miał taki zamiar. Chciał kupi´c par˛e rzeczy dla całej grupy, a przy okazji rozejrze´c si˛e za praca.˛ Planował, z˙ e zarobi troch˛e gotówki. — Zrobi˛e, co b˛ed˛e mógł — przyrzekł mi na odchodnym. — Niezły jest ten staruszek. Przyprowadz˛e ci go z powrotem. Wrócili obaj — tyle z˙ e Bankole był ubo˙zszy o par˛e tysi˛ecy dolarów, a Harry dalej bez pracy. Mimo to przynie´sli nam nieco zapasów i kilka r˛ecznych narz˛edzi. O siostrze i jej rodzinie Bankole wiedział dokładnie tyle samo, co przedtem, jednak policjanci obiecali ruszy´c tyłki i przeprowadzi´c dochodzenie w sprawie po˙zaru i ko´sci. Pomy´sleli´smy z niepokojem, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej rzeczywi´scie moga˛ si˛e zjawi´c. Do dzi´s ich wypatrujemy i na t˛e okoliczno´sc´ ukryli´smy — zakopali´smy — wi˛ekszo´sc´ warto´sciowych rzeczy. Chcieliby´smy te˙z pogrzeba´c ko´sci, ale nie s´miemy. Ta sprawa wcia˙ ˛z dr˛eczy Bankole’a. Bardzo. Zaproponowałam, z˙ e urza˛ dzimy pogrzeb i wreszcie uroczy´scie pochowamy szczatki. ˛ Do diabła z glinami. Jednak on nie chce si˛e zgodzi´c. Mówi, z˙ e trzeba jak najmniej ich prowokowa´c. Kiedy przyjada,˛ i tak narobia˛ szkód — ukradna˛ wszystko, co im si˛e przyda. Lepiej wi˛ec nie dawa´c im powodu, by narobili wi˛ekszych.
***
Pod gruzami budynku gospodarczego jest studnia ze starodawna˛ r˛eczna˛ pompa,˛ która nadal działa — w przeciwie´nstwie do elektrycznej, nap˛edzanej energia˛ słoneczna,˛ przy domu. Nie mogliby´smy zosta´c długo na tym odludziu bez stałego, pewnego z´ ródła wody. Ta studnia trzyma nas tutaj. Trudno nam zdecydowa´c, czy stad ˛ odej´sc´ — ci˛ez˙ ko opu´sci´c taki dogodny azyl, pomimo glin i podpalaczy. Cała ta ziemia nale˙zy do Bankole’a. Jest wielki na wpół zapuszczony ogród i cytrusowy sad, pełen niedojrzałych owoców. Zda˙ ˛zyli´smy ju˙z wyrwa´c troch˛e marchwi i wykopa´c par˛e ziemniaków na posiłki dla wszystkich. Jest te˙z pod dostatkiem innych owoców; rosna˛ tu tak˙ze orzechowce, dzikie sosny, sekwoje i jodły Douglasa — cho´c te ostatnie dosy´c karłowate. Kiedy´s, nim Bankole kupił ten teren, prowadzono na nim wyrab. ˛ Według tego, co mówi, w ciagu ˛ dwu ostatnich dekad ubiegłego wieku wyci˛eto wszystko w pie´n. Dzisiaj mamy drzewa, które wyrosły od tamtej pory, poza tym mo˙zemy przecie˙z posadzi´c młode. Mo˙zemy tak˙ze zbudowa´c jaka´ ˛s osłon˛e i pod dachem, z nasion, które przyniosłam jeszcze z do264
mu, zasia´c zimowy warzywnik. Na pewno spora ich cz˛es´c´ b˛edzie przeterminowana. Jeszcze w sasiedztwie ˛ nie odnawiałam zapasów tak cz˛esto, jak powinnam. Dziwne, z˙ e to zaniedbałam. W miar˛e jak wszystko w domu szło ku gorszemu, ja coraz mniej pami˛etałam o moim plecaku, który miał ocali´c mi z˙ ycie, kiedy motłoch przypu´sci atak. Tyle innych zmartwie´n miałam wtedy na głowie — poza tym był to, jak sadz˛ ˛ e, mój własny sposób negowania prawdy i rzeczywisto´sci, równie zgubny w skutkach jak sposoby Joanne czy Cory. Ale wszystkie te wspomnienia to ju˙z zamierzchła historia. Teraz trzeba si˛e martwi´c, co pocza´ ˛c dzi´s. Co mamy robi´c dalej? — Według mnie nie poradzimy sobie tutaj — stwierdził Harry wcze´sniej tego wieczora, gdy siedzieli´smy wokół ogniska. Powinno by´c co´s radosnego w takim siedzeniu przy ogniu, w kr˛egu przyjaciół, kiedy jest si˛e sytym. Na kolacj˛e jedli´smy nawet mi˛eso — s´wie˙ze, nie suszone. W ciagu ˛ dnia Bankole wział ˛ swoja˛ strzelb˛e i na jaki´s czas zniknał ˛ samotnie. Wrócił z trzema królikami, które zaraz obie z Zahra˛ obłupiły´smy ze skórek, wypatroszyły´smy i upiekły´smy razem ze słodkimi ziemniakami, wykopanymi w ogrodzie. Mieli´smy powody, by czu´c zadowolenie. Mimo to raz po raz powracali´smy do tego samego starego sporu, który ciagn ˛ ał ˛ si˛e ju˙z od paru dni. Mo˙ze to te ko´sci i popioły, kłujace ˛ w oczy na stoku, dr˛eczyły nasze my´sli. W nadziei, z˙ e zaznamy cho´c troch˛e spokoju ducha, rozbili´smy obóz w miejscu, skad ˛ nie było wida´c pogorzeliska, jednak na nic si˛e to nie zdało. Przyszło mi wła´snie do głowy, z˙ e powinni´smy obmy´sli´c, jak by tu złapa´c z˙ ywcem kilka dzikich królików i zacza´ ˛c hodowa´c je na mi˛eso. Czy to mo˙zliwe? Czemu nie, je´sli tylko mamy tu zosta´c. Bo — mimo wszystko — uwa˙zam, z˙ e powinni´smy. ˙ — Zeby´ smy nie wiem jak daleko zaszli na północ, na pewno nie znajdziemy nic lepszego i bezpieczniejszego — powiedziałam. — Tutaj nie b˛edzie nam lekko, ale pracujac ˛ wszyscy razem i zachowujac ˛ czujno´sc´ , jako´s wy˙zyjemy. Mo˙zemy zało˙zy´c wspólnot˛e. — O rany, znów wyje˙zd˙za z tymi cholernymi Nasionami Ziemi — zaprotestowała Allie. Ale mówiac ˛ to, u´smiechała si˛e lekko. Dobry znak. Ostatnimi czasy rzadko jej si˛e to zdarza. — Mo˙zemy stworzy´c tu wspólnot˛e — powtórzyłam. — Nie jest zbyt bezpiecznie, przyznaj˛e; ale, do diabła, gdzie jest? W miastach im wi˛ecej ludzi próbuje si˛e w nich upchna´ ˛c, tym gorzej. To trudne zadanie — budowanie osady na odludziu. Wsz˛edzie daleko i nie prowadzi tu z˙ adna droga, jednak dla nas, na poczatek, ˛ jak znalazł. — Tyle tylko, z˙ e ostatnia˛ osad˛e, jaka tu była, kto´s doszcz˛etnie spalił — wtracił ˛ si˛e Grayson Mora. — Cokolwiek tu postawimy, od razu stanie si˛e takim samym celem.
265
— Tak samo, jak cokolwiek gdzie indziej — zaoponowała Zahra. — We´zcie pod uwag˛e, z˙ e ci, którzy mieszkali tu przedtem. . . wybacz, Bankole, ale musz˛e to powiedzie´c: nie byli w stanie porzadnie ˛ si˛e pilnowa´c. Ma˙ ˛z, z˙ ona i troje dzieci. Pewnie dzie´n w dzie´n ci˛ez˙ ko harowali, a noce odsypiali. Dwoje dorosłych nie mogło ud´zwigna´ ˛c ci˛ez˙ aru trzymania wart przez pół nocy ka˙zde. — To prawda, nie pilnowali w nocy — odezwał si˛e Bankole. — My na pewno tego nie zaniedbamy. Przydałoby si˛e te˙z par˛e psów. Gdyby´smy zdobyli kilka szczeniaków i wychowali je na psy obronne. . . — Mamy karmi´c mi˛esem psy? — naskoczył na niego s´wi˛ecie oburzony Mora. — Nie od razu — Bankole wzruszył ramionami. — Dopiero, kiedy b˛edzie do´sc´ dla nas. Je´sli wyszkolimy psy, z ich pomoca˛ łatwiej upilnujemy to, co mamy. — Wszystkie psy pocz˛estowałbym co najwy˙zej kulka˛ albo kamieniem — upierał si˛e Mora. — Raz widziałem, jak po˙zarły kobiet˛e. — W miasteczku, w którym byli´smy z Bankole’em, nie maja˛ pracy — zabrał ˙ głos Harry. — Zadnej. Nawet za kat ˛ do spania i wy˙zywienie. Rozpytywałem, gdzie tylko si˛e dało; nigdzie o z˙ adnej nie słyszeli. Zmarszczyłam brwi. — Wszystkie okoliczne miasteczka le˙za˛ blisko autostrady — przypomniałam. — Na pewno przewija si˛e przez nie mnóstwo obcych; niektórzy z nich szukaja˛ miejsca, z˙ eby osia´ ˛sc´ , ale musza˛ trafia´c si˛e i tacy, którzy tylko patrza,˛ gdzie by tu kra´sc´ , gwałci´c i mordowa´c. Nie dziwi mnie, z˙ e miejscowi niech˛etni sa˛ przybyszom i nie ufaja˛ nikomu, zanim go nie poznaja.˛ Harry przeniósł spojrzenie ze mnie na Bankole’a. — Lauren ma racj˛e — poparł mnie Bankole. — Szwagier mówił, z˙ e nie było łatwo, nim do niego nie przywykli, a przecie˙z kiedy sprowadzał si˛e w te strony, nie było jeszcze tak z´ le. Znał si˛e na instalatorstwie, stolarce, na elektryce i mechanice samochodowej. Naturalnie fakt, z˙ e był czarny, te˙z mu nie pomógł. Biały na jego miejscu pewnie szybciej zjednałby sobie ludzi. Jakkolwiek tu jest z praca,˛ moim zdaniem i tak jedyne liczace ˛ si˛e pieniadze ˛ mo˙zemy zarobi´c tylko z uprawy ziemi. W dzisiejszych czasach z˙ ywno´sc´ jest na wag˛e złota i nic nie stoi na przeszkodzie, z˙ eby tym si˛e zaja´ ˛c. Mamy czym si˛e broni´c, mogliby´smy sprzedawa´c to, co wyhodujemy po okolicznych miasteczkach albo przy autostradzie. — Je´sli do˙zyjemy do pierwszych zbiorów — mruknał ˛ Mora — albo nie zabraknie wody, nie ze˙zre wszystkiego robactwo, a nas nikt nie spali tak jak tamtych na wzgórzu. Du˙zo tych „je´sli”! — Gdziekolwiek pójdziesz, b˛edzie ich tyle samo — westchn˛eła Allie. — Tu nie jest tak z´ le. Siedziała na swoim s´piworze z główka˛ u´spionego Justina na kolanach. Mówiac, ˛ pogłaskała chłopczyka po włosach. Przemkn˛eło mi przez my´sl, zreszta˛ nie po raz pierwszy, z˙ e cho´cby nie wiem jak twarda˛ usiłowała przed nami udawa´c,
266
to dziecko jest kluczem do jej prawdziwej natury. W ogóle — dzieci zdawały si˛e odsłania´c natur˛e wi˛ekszo´sci siedzacych ˛ tu dorosłych. — Nigdzie nie b˛edzie gwarancji bezpiecze´nstwa — przytakn˛ełam. — Ale je´sli tylko nie zabraknie nam ch˛eci do pracy, mamy tu spore szans˛e. Przyniosłam w plecaku troch˛e nasion. Jest za co dokupi´c wi˛ecej. Na poczatek ˛ powinni´smy zaja´ ˛c si˛e bardziej ogrodnictwem ni˙z prawdziwym gospodarowaniem. Wszystko b˛edziemy musieli robi´c własnymi r˛ekami: kompostowa´c, podlewa´c i pieli´c, zbiera´c robaki, s´limaki czy cokolwiek innego, co niszczyłoby ro´sliny, t˛epi´c i wytłuc wszystkie jedno po drugim, je´sli b˛edzie trzeba. Ponadto je˙zeli mamy wod˛e w studni teraz, w pa´zdzierniku, raczej nie ma powodu, by martwi´c si˛e, z˙ e zacznie nam wysycha´c. W ka˙zdym razie na pewno nie w tym roku. A je´sli ktokolwiek b˛edzie chciał szkodzi´c nam albo zbiorom, zabijemy go. To wszystko. My ich — albo oni nas. ˙ ac Zyj ˛ i pracujac ˛ razem, b˛edziemy w stanie chroni´c nas samych i dzieci. Pierwszym, najwa˙zniejszym obowiazkiem ˛ wspólnoty musi by´c bezpiecze´nstwo dzieci: tych, które ju˙z sa,˛ i tych, które si˛e urodza.˛ Na pewien czas zapadła cisza, cała grupka my´slała o wszystkich „za” i „przeciw” — by´c mo˙ze przeciwstawiajac ˛ je temu, co ich czekało, gdyby zdecydowali si˛e odej´sc´ stad ˛ i pociagn ˛ a´ ˛c dalej na północ. — Musimy co´s postanowi´c — powiedziałam w ko´ncu. — Czeka nas mnóstwo roboty przy budowaniu i sadzeniu. Trzeba te˙z dokupi´c z˙ ywno´sci, nasion i narz˛edzi. Najwy˙zszy czas, z˙ eby wszyscy si˛e zadeklarowali. — Allie, zostajesz? Spojrzała na mnie ponad wygasłym ogniskiem i patrzyła uporczywie, jakby z nadzieja,˛ z˙ e wyczyta na mojej twarzy co´s takiego, co podsunie jej odpowied´z. — Jakie masz nasiona? — spytała. Wzi˛ełam gł˛eboki oddech. — Przewa˙znie letnich upraw: kukurydzy, papryki, słonecznika, bakła˙zana, melona, pomidorów, fasoli, kabaczków. Ale mam par˛e zimowych: groszek, marchewka, kapusta, brokuły, zimowa odmiana kabaczka, cebula, szparagi, zioła, ró˙zne gatunki zieleniny. . . Mo˙zemy dokupi´c wi˛ecej; poza tym jest jeszcze to, co ros´nie w ogrodzie, i to, co mo˙zna zebra´c z tutejszych d˛ebów, sosen cytrusów. Nasion drzew te˙z troch˛e przyniosłam; mamy d˛ebin˛e, cytrusa, gruszk˛e, brzoskwini˛e, nektarynk˛e, migdałowiec, włoski orzech i jeszcze kilka innych. Przez par˛e pierwszych lat nie b˛edzie z nich po˙zytku, za to w przyszło´sci taka inwestycja zwróci si˛e z nawiazk ˛ a.˛ — Zupełnie jak z dzie´cmi — zauwa˙zyła Allie. — Nie przypuszczam, z˙ e b˛ed˛e na tyle głupia, ale zgoda, zostan˛e. Te˙z chc˛e zbudowa´c co´s własnego. Jeszcze nigdy w z˙ yciu nie miałam takiej okazji. Wi˛ec ostatecznie Allie z Justinem zostaja.˛ — Harry? Zahra? 267
— Jasne, z˙ e zostajemy — odpowiedziała Zahra. Harry zmarszczył brwi. — Nie tak pr˛edko. Wcale nie musimy. — Wiem. Ale chcemy. Je˙zeli mamy szans˛e zało˙zy´c taka˛ wspólnot˛e, o jakiej opowiada Lauren, gdzie nie b˛edziemy musieli podnajmowa´c si˛e obcym, ufa´c im, kiedy wiadomo, z˙ e nas wystawia˛ wiatru, to powinni´smy spróbowa´c. Gdyby´s wychował si˛e tam, gdzie ja, rozumiałby´s, jaka to okazja. — Harry — zacz˛ełam. — Znamy si˛e od urodzenia. Byłe´s najlepszym przyjacielem brata, którego musiałam zostawi´c. Chyba nie mówisz powa˙znie, z˙ e chciałby´s odej´sc´ ? Nie był to najmocniejszy argument na s´wiecie. Był te˙z kuzynem i ukochanym Joanne, a jednak pu´scił ja˛ sama,˛ kiedy mogli jecha´c oboje i by´c razem. — Chciałbym mie´c co´s własnego — powiedział. — Jaki´s grunt, dom, mo˙ze sklep albo mała˛ farm˛e. Co´s, co b˛edzie moje. A ta ziemia nale˙zy do Bankole’a. — Zgadza si˛e — wtracił ˛ si˛e Bankole. — I b˛edziesz mógł gospodarowa´c na niej, nie płacac ˛ centa za dzier˙zaw˛e i wod˛e. Pomy´sl, ile by to kosztowało dalej na Północy — je´sli w ogóle znalazłaby si˛e jaka´s działka z woda˛ na sprzeda˙z, je´sli w ogóle zaszedłby´s poza Kaliforni˛e. — Ale tu nie ma z˙ adnej pracy! — Przeciwnie, chłopcze: czeka tu mnóstwo pracy. Harówka na ogromnej połaci taniej ziemi. Zastanów si˛e, ile b˛edzie kosztował grunt na tej twojej Północy, dokad ˛ zmierzasz ty i cała reszta s´wiata? Harry zastanowił si˛e, po czym rozło˙zył r˛ece. — Martwi mnie tylko, z˙ e mo˙zemy utopi´c tu wszystkie nasze pieniadze, ˛ a potem przekona´c si˛e, z˙ e pomysł nie wypalił. Skin˛ełam głowa.˛ — Te˙z o tym my´slałam i te˙z mnie to niepokoi. Ale zrozum, z˙ e takie ryzyko istnieje wsz˛edzie. Równie dobrze mógłby´s osia´ ˛sc´ w Oregonie czy Waszyngtonie, nie móc znale´zc´ z˙ adnego zaj˛ecia i tam przeje´sc´ wszystkie oszcz˛edno´sci. Albo byłby´s zmuszony do pracy na takich warunkach jak Emery i Grayson. Przecie˙z przy takiej rzeszy ludzi, jaka napływa na Północ, pracodawcy moga˛ przebiera´c w robotnikach i dyktowa´c stawki według własnego widzimisi˛e. Emery obj˛eła ramieniem Tori, która drzemała u jej boku. — Mo˙ze miałby´s szans˛e zaczepi´c si˛e jako kierujacy ˛ — zauwa˙zyła. — Ch˛etnie biora˛ białych do tej roboty. Je˙zeli umiesz czyta´c i pisa´c i b˛edziesz ch˛etny, mogliby ci˛e zatrudni´c. — Nie umiem prowadzi´c, ale mógłbym si˛e nauczy´c — odparł Harry. — Masz na my´sli te wielkie opancerzone ci˛ez˙ arówki, prawda? Emery była zaskoczona odpowiedzia˛ Harry’ego.
268
— Ci˛ez˙ arówki? Skad, ˛ chodzi o kierowanie lud´zmi. Przymuszanie ich do pracy. Pop˛edzanie, by pracowali szybciej. Pilnowanie, z˙ eby robili. . . wszystko, co tylko ka˙ze wła´sciciel. Wyraz nadziei na twarzy Harry’ego rozpłynał ˛ si˛e, natomiast ogarn˛eła go zgroza i oburzenie. — Chryste, i ty my´slisz, z˙ e zgodziłbym si˛e robi´c co´s takiego?! Jak mogło ci w ogóle przyj´sc´ na my´sl, z˙ e wziałbym ˛ taka˛ prac˛e? Emery wzruszyła ramionami. Troch˛e zmroziła mnie ta jej oboj˛etno´sc´ wobec czego´s takiego — lecz najwyra´zniej jej zda˙ ˛zyło to ju˙z spowszednie´c. — Niektórzy uwa˙zaja,˛ z˙ e to całkiem niezła fucha — stwierdziła. — Ostatni kierujacy, ˛ jakiego mieli´smy, dawniej robił co´s przy komputerach, nie wiem dokładnie co. Kiedy jego firma wycofała si˛e z bran˙zy, dostał t˛e posad˛e i zaczał ˛ kierowa´c lud´zmi. Chyba nawet to lubił. — Hm — chrzakn ˛ ał ˛ Harry zni˙zonym głosem, odczekujac, ˛ póki na niego nie ´ spojrzała. — Smiesz twierdzi´c, z˙ e podobałoby mi si˛e poganianie niewolników i odbieranie im dzieci? Patrzyła na niego uwa˙znie, badajac, ˛ jakie uczucia maluja˛ si˛e na jego twarzy. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie — odpowiedziała. — Ale cz˛esto tylko taka praca jest do wzi˛ecia: niewolnika albo kierownika niewolników. Słyszałam, z˙ e przy samej granicy z Kanada˛ jest mnóstwo fabryk, które daja˛ tylko takie zatrudnienie. Skrzywiłam si˛e. — Zakłady wykorzystujace ˛ niewolnicza˛ sił˛e robocza? ˛ — No. Robotnicy produkuja˛ ró˙zne towary dla kanadyjskich czy azjatyckich kompanii. Zarabiaja˛ tyle, co kot napłakał, wi˛ec pr˛edko popadaja˛ w długi. Zdarza si˛e, z˙ e ulegaja˛ wypadkom albo choruja.˛ Woda, która˛ dostaja˛ do picia, jest brudna, a same fabryki te˙z sa˛ gro´zne dla zdrowia: pełno tam trucizn i maszyn, które cz˛esto co´s komu´s mia˙zd˙za˛ czy ucinaja.˛ Ale wszyscy si˛e łudza,˛ z˙ e najpierw zarobia˛ troch˛e gotówki, a pó´zniej odejda.˛ Pracowałam z paroma kobietami, które były tam, na Północy, ale kiedy zobaczyły, jak jest, zaraz wróciły. — Mimo to sama tam szła´s? — spytał Harry z naciskiem. — Nie po to, z˙ eby pracowa´c w takich miejscach. Dziewczyny mnie przestrzegły. — Te˙z słyszałem o tych zakładach — zabrał głos Bankole. — Miały da´c zatrudnienie masom, które migruja˛ na Północ. Prezydent Donner z całego serca je popiera. Pracuja˛ tam nie niewolnicy, tylko raczej z góry spisani na straty tułacze. Wdychaja˛ toksyczne wyziewy, pija˛ zanieczyszczona˛ wod˛e, kalecza˛ ich nieosłoni˛ete, niezabezpieczone maszyny. . . Niewa˙zne. Tak łatwo ich zastapi´ ˛ c — na ka˙zde miejsce czekaja˛ tysiace ˛ bezrobotnych. — Nie we wszystkich przygranicznych zakładach — wtracił ˛ si˛e Mora — musi by´c tak z´ le. Słyszałem, z˙ e w niektórych płaca˛ gotówka,˛ nie kompanijnymi bonami. 269
— Wi˛ec chcesz si˛e tam przenie´sc´ — spytałam wprost — czy wolisz zosta´c z nami? Spojrzał w dół na Doe, wcia˙ ˛z jeszcze zaj˛eta˛ pogryzaniem kawałka słodkiego ziemniaka. — Chc˛e zosta´c z wami — odparł ku memu zdziwieniu. — Nie jestem pewien, czy sami wierzycie, z˙ e naprawd˛e dacie rad˛e co´s tu zbudowa´c, ale jeste´scie na tyle szurni˛eci, z˙ e mo˙ze wam si˛e uda´c. A jak si˛e nie uda, on nic nie straci. Z pewno´scia˛ nie znajdzie si˛e w gorszym poło˙zeniu, ni˙z był, kiedy uciekał przed niewolnictwem. Obrabuje kogo´s i b˛edzie mógł dalej w˛edrowa´c na północ. A mo˙ze nie? Ostatnio du˙zo o nim my´slałam. Niewatpliwie ˛ bardzo si˛e starał trzyma´c ludzi na dystans — pilnował, by przypadkiem nie dowiedzieli si˛e o nim za du˙zo, nie poznali, co czuje, nie zauwa˙zyli, z˙ e w ogóle ma jakie´s uczucia. Typowy m˛ez˙ czyzna-wra˙zliwiec, który rozpaczliwie próbuje zamaskowa´c t˛e okropna˛ nadwra˙zliwo´sc´ , a wła´sciwie słabo´sc´ . Mo˙ze m˛ez˙ czy´znie trudniej z˙ y´c z hiperempatia? ˛ Jak zachowywaliby si˛e moi bracia, gdyby byli wra˙zliwcami? Dziwne, z˙ e nigdy przedtem nie zastanawiałam si˛e nad tym. — Ciesz˛e si˛e — odezwałam si˛e. — Potrzebujemy ci˛e. Spojrzałam na Travisa i Natividad. — Was te˙z. Bo zostajecie, prawda? — Przecie˙z wiesz, z˙ e tak — powiedział Travis. — Chocia˙z musz˛e przyzna´c, z˙ e nawet bardziej ni˙z bym chciał, zgadzam si˛e z tym, co mówił Mora. Te˙z mam powa˙zne watpliwo´ ˛ sci, czy wszystkiemu tu podołamy. — Mamy tyle szans, ile sami stworzymy — odparłam i obróciłam si˛e do Harry’ego. Od dłu˙zszej chwili on i Zahra poszeptywali co´s mi˛edzy soba.˛ Podniósł na mnie oczy. — Mora ma racj˛e — stwierdził. — Jeste´s szurni˛eta. Westchn˛ełam. — Ale czasy te˙z nie sa˛ normalne — ciagn ˛ ał ˛ — wi˛ec mo˙ze wła´snie takich wariatów potrzeba — nam, zwykłym ludziom. Zostan˛e. Nie wiem, czy nie przyjdzie mi tego z˙ ałowa´c, ale zostaj˛e. Wi˛ec klamka zapadła — decyzje podj˛ete i wreszcie mo˙zemy przesta´c si˛e kłóci´c. Jutro zaczniemy przygotowywa´c zimowy ogród. W przyszłym tygodniu wyprawimy si˛e w kilkoro do miasteczka, z˙ eby dokupi´c narz˛edzi, nasion i zapasów. Czas te˙z zabra´c si˛e do budowy jakiego´s schroniska dla nas. Drzew w okolicy pod dostatkiem i mo˙zemy wkopa´c si˛e w ziemi˛e na stoku. Mora mówi, z˙ e stawiał ju˙z chaty dla niewolników i z przyjemno´scia˛ zbuduje co´s lepszego — bardziej godne-
270
go człowieka. Poza tym — tak daleko na północy i tak blisko wybrze˙za, mo˙zemy spodziewa´c si˛e deszczu. ´ NIEDZIELA, 10 PAZDZIERNIKA 2027 Dzi´s pochowali´smy rodzin˛e Bankole’a — szczatki ˛ pi˛eciu osób, które zgin˛eły w po˙zarze. Policja si˛e nie zjawiła. Bankole doszedł do wniosku, z˙ e ju˙z nigdy nie przyjada˛ i z˙ e najwy˙zszy czas wyprawi´c siostrze i jej rodzinie przyzwoity pogrzeb. Wyzbierali´smy wszystkie ko´sci, jakie udało si˛e znale´zc´ , i wczoraj Natividad zawin˛eła je w szal, który wydziergała na drutach wiele lat temu. To była najpi˛ekniejsza rzecz w jej dobytku. — Co´s takiego powinno słu˙zy´c z˙ ywym — powiedział Bankole, gdy mu go przyniosła. — Ty z˙ yjesz — odparła mu. — Lubi˛e ci˛e i bardzo z˙ ałuj˛e, z˙ e nie poznam twojej siostry. Spogladał ˛ na nia˛ dłu˙zsza˛ chwil˛e. Nast˛epnie wział ˛ szal i u´sciskał ja.˛ Nagle wybuchnał ˛ płaczem i odszedł mi˛edzy drzewa, znikajac ˛ nam z oczu. Gdy po godzinie nie wracał, poszłam go poszuka´c. Siedział na zwalonym pniu i ocierał twarz. Przysiadłam obok i jaki´s czas tkwili´smy tak bez słowa. Wreszcie podniósł si˛e, zaczekał, a˙z ja te˙z wstan˛e, i razem ruszyli´smy do obozu. — Pochowajmy ich w d˛ebowym gaju — zaproponowałam. — W´sród drzew milej jest ni˙z w´sród kamieni; z˙ ycie ku pami˛eci z˙ ycia. Zerknał ˛ na mnie. — Dobrze. — Bankole? Zatrzymał si˛e i spojrzał na mnie tak, z˙ e nie rozumiałam o co mu chodzi. — Nikt z nas jej nie poznał — zwróciłam si˛e do niego. — Strasznie mi przykro. Ja bardzo chciałam, niezale˙znie od tego, jak bardzo mogłabym ja˛ zaskoczy´c. Zdołał si˛e u´smiechna´ ˛c. — Obci˛ełaby wzrokiem najpierw ciebie, potem mnie; pó´zniej, jak przypuszczam, prosto z mostu paln˛ełaby co´s w tym stylu: „Nie ma wi˛ekszego durnia ni˙z stary dure´n”. Ale z czasem, jak ju˙z by wszystko przemy´slała, pewnie by ci˛e polubiła. — My´slisz, z˙ e by si˛e zgodziła. . . wybaczyła, z˙ e ma towarzystwo? — Co takiego? Westchn˛ełam ci˛ez˙ ko, wa˙zac ˛ w my´slach to, co miałam zamiar powiedzie´c. Mogłam wiele popsu´c. Nie wiedziałam, czy zrozumie. Jednak trzeba było to zrobi´c. — Jutro pochowamy twoich zmarłych. Uwa˙zam, z˙ e nale˙zy im si˛e uroczysty pogrzeb. Razem z nimi my wszyscy powinni´smy po˙zegna´c i naszych bliskich. 271
Wi˛ekszo´sc´ z nas musiała zostawi´c — porzuci´c w po´spiechu — własnych zmarłych, tak samo niepogrzebanych, bez pochówku, bez po˙zegnania. Jutro powinnis´my wspomnie´c ich i z˙ yczy´c, aby spoczywali w spokoju. . . je´sli pozwolisz. — Twoja˛ rodzin˛e? — Tak — potakn˛ełam. — Moja˛ i Zahry, i Harry’ego, i Allie — jej siostr˛e i synka — mo˙ze chłopców Emery oraz innych, o których nie wiem. Mora nie był skłonny do takich zwierze´n, ale na pewno te˙z kogo´s stracił. Na przykład matk˛e Doe. — Jak to sobie wyobra˙zasz? — Ka˙zde z nas po˙zegna swoich zmarłych. Znali´smy ich. Musimy znale´zc´ odpowiednie słowa. — Mo˙ze z Biblii? — Jakiekolwiek: wspomnienia, cytaty, my´sli, pie´sni. . . Mój ojciec miał pogrzeb, chocia˙z nigdy nie znale´zli´smy ciała. Ale macocha i trójka młodszych braci nie. A Zahra była s´wiadkiem ich s´mierci; gdyby nie ona, nie miałabym poj˛ecia, co si˛e z nimi stało. Zamy´sliłam si˛e na moment. — Mam do´sc´ z˙ oł˛edzi, by ka˙zdy zasadził po jednym d˛ebie dla swojego zmarłego. Starczy nawet na drzewko za mam˛e Justina. Chciałabym, z˙ eby cała uroczysto´sc´ była bardzo prosta. Ale wszyscy musza˛ mie´c czas, z˙ eby zabra´c głos. Nie wyłaczaj ˛ ac ˛ naszych dwu dziewczynek. Skinał ˛ głowa.˛ — Nie mam nic przeciwko temu. To dobry pomysł. Tyle ludzi umarło — dorzucił par˛e kroków dalej. — A ile jeszcze umrze. . . — Nikt z nas, mam nadziej˛e. Milczał przez dłu˙zsza˛ chwil˛e. Raptem stanał ˛ i poło˙zył mi r˛ek˛e na ramieniu, chcac, ˛ bym te˙z si˛e zatrzymała. Z poczatku ˛ stał tylko, wpatrujac ˛ si˛e w moja˛ twarz, jakby chciał ja˛ zbada´c. — Jeste´s taka młoda — odezwał si˛e w ko´ncu. — To prawie zbrodnia pozwoli´c ludziom prze˙zywa´c młodo´sc´ w tych przera˙zajacych ˛ czasach. Szkoda, z˙ e nie znała´s tego kraju, gdy jeszcze mo˙zna go było uratowa´c. — Mo˙ze nie wszystko stracone — odparłam. — Mo˙ze jeszcze przetrwa: zmieniony, ale ciagle ˛ ten sam. — Nie. Przyciagn ˛ ał ˛ mnie i objał ˛ ramieniem. — Naturalnie, ludzie przetrwaja.˛ Niektóre kraje te˙z. Mo˙zliwe, z˙ e wchłona˛ to, co z nas zostanie. A mo˙ze po prostu rozpadniemy si˛e na mnóstwo drobnych pa´nstewek, skłóconych i walczacych ˛ ze soba˛ o skrawki, okruchy po dawnym mocarstwie. Wła´sciwie prawie ju˙z tak jest; popatrz na stany, które odgrodziły si˛e od siebie i zacz˛eły traktowa´c swoje granice jak granice pa´nstwa. Jeste´s bystra i inte-
272
ligentna, jednak chyba nawet ty nie pojmujesz — nie jeste´s w stanie ogarna´ ˛c — jak wiele stracili´smy. Ale mo˙ze to błogosławie´nstwo. — Bóg to Przemiana — przypomniałam. — Olamina, to nic nie znaczy. — Przeciwnie. Znaczy wszystko. Wszystko! Westchnał. ˛ — Widzisz, mimo z˙ e dzieje si˛e tak z´ le — jeszcze nie si˛egn˛eli´smy dna. Głód, choroby, spustoszenie siane przez narkotyki i rzady ˛ motłochu dopiero si˛e zacz˛eły. Na razie władza federalna, stanowa i lokalna jeszcze istnieje — przynajmniej nominalnie — i czasem jeszcze podejmuje jakie´s działania, prócz s´ciagania ˛ podatków i posyłania wojska. I pieniadz ˛ nie stracił jeszcze na warto´sci. Zdumiewajace. ˛ Oczywi´scie dzi´s trzeba mie´c wi˛ecej, by dosta´c to samo co kiedy´s — ale wcia˙ ˛z mo˙zna nim płaci´c. Mo˙zna by upatrywa´c w tym pewnej nadziei — a mo˙ze to tylko kolejny dowód potwierdzajacy ˛ to, co powiedziałem, z˙ e jeszcze nie dotkn˛eli´smy dna. — Có˙z, przynajmniej nasza gromadka ma tutaj szans˛e ju˙z ni˙zej si˛e nie stoczy´c — zauwa˙zyłam. Potrzasn ˛ ał ˛ swa˛ kudłata˛ głowa,˛ z tym powa˙znym wyrazem twarzy na moment zrobił si˛e szalenie podobny do Fredericka Douglassa na starym zdj˛eciu, które kiedy´s miałam. — Chciałbym w to wierzy´c — powiedział. — Ale ja te˙z bardzo watpi˛ ˛ e, z˙ e akurat nam uda si˛e prze˙zy´c w tym piekle. Oplotłam go ramieniem. — Wracajmy — ponagliłam. — Czeka nas du˙zo pracy.
***
Tak wi˛ec dzi´s po˙zegnali´smy wszystkich przyjaciół i krewnych, jakich utracili´smy. Snuli´smy o nich wspomnienia, czytali´smy ust˛epy z Biblii, strofy „Nasion Ziemi”; przytaczali´smy kawałki ulubionych wierszy i piosenek naszych bliskich. Pó´zniej pochowali´smy ich i zasadzili´smy nasiona d˛ebiny. Jeszcze pó´zniej usiedli´smy wszyscy razem do wspólnego posiłku i w trakcie ˙ edzia.˛ rozmowy nazwali´smy nasza˛ osad˛e Zoł˛
273
***
Siewca wyszedł sia´c ziarno. A gdy siał, jedno padło na drog˛e i zostało podeptane, a ptaki powietrzne wydziobały je. Inne padło na skał˛e i gdy wzeszło, uschło, bo nie miało wilgoci. Inne znowu padło mi˛edzy ciernie, a ciernie razem z nim wyrosły. Inne w ko´ncu padło na ziemi˛e z˙ yzna˛ i gdy wzrosło, wydało plon stokrotny.