STEPHEN KING
Mroczna wieża
Tom pierwszy Roland
***
Na jałowej, spieczonej ziemi, przypominajacej ˛ planet˛e po apok...
28 downloads
533 Views
504KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
STEPHEN KING
Mroczna wieża
Tom pierwszy Roland
***
Na jałowej, spieczonej ziemi, przypominajacej ˛ planet˛e po apokaliptycznej zagładzie czy jeden ze s´wiatów równoległych, istniejacych ˛ obok naszego, pozostały tylko s´lady dawnej upadłej cywilizacji. Ten złowrogi s´wiat przemierza Roland, ostatni z dumnego klanu rewolwerowców, s´cigajac ˛ człowieka w czerni, który posiadł tajemnic˛e Wie˙zy — mistycznego miejsca, gdzie by´c mo˙ze uda si˛e rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e czasu i przestrzeni. Podczas w˛edrówki musi stawi´c czoła op˛etanej kapłance; spotyka szalonych osadników, gadajacego ˛ kruka, zamieszkujace ˛ podziemia mutanty oraz pochodzacego ˛ z Ziemi chłopca, Jake’a.
***
Edowi Fermanowi który podjał ˛ ryzyko stawiajac ˛ na te historie.
Rewolwerowiec
Rozdział pierwszy
Człowiek w czerni uciekał przez pustyni˛e, a rewolwerowiec poda˙ ˛zał w s´lad za nim. Pustynia stanowiła kwintesencj˛e wszystkich pusty´n — ogromna, rozpo´scierajaca ˛ si˛e w ka˙zdym kierunku na odległo´sc´ , która˛ mo˙zna było liczy´c w parsekach. Biała; o´slepiajaca; ˛ bezwodna; pozbawiona innych punktów orientacyjnych prócz spowitych mgła˛ gór, rysujacych ˛ si˛e niewyra´znie na horyzoncie, oraz k˛ep diabelskiej trawy, sprowadzała słodkie sny, koszmary i s´mier´c. Wyłaniajacy ˛ si˛e co jaki´s czas słupek wskazywał drog˛e, poryty bowiem koleinami szlak, który przecinał alkaliczna˛ skorup˛e, był kiedy´s traktem i je´zdziły nim dyli˙zanse. Od tamtego czasu ´ s´wiat poszedł naprzód. Swiat opustoszał. Rewolwerowiec szedł równym krokiem, nie spieszac ˛ si˛e i nie zbaczajac ˛ ze szlaku. Skórzany bukłak opasywał go niczym p˛eto kiełbasy. Był prawie pełen. Rewolwerowiec przez wiele lat doskonalił si˛e w kwef i doszedł do piatego ˛ poziomu. Na siódmym albo ósmym nie czułby pragnienia; obserwowałby z kliniczna˛ chłodna˛ uwaga˛ swoje odwadniajace ˛ si˛e ciało, nawil˙zajac ˛ jego szczeliny i mroczne wewn˛etrzne zakamarki, tylko kiedy podpowiadałby mu to rozum. Nie doszedł jednak do siódmego ani ósmego poziomu. Doszedł do piatego. ˛ Był wi˛ec spragniony, ale nie odczuwał szczególnie wielkiej potrzeby, by si˛e napi´c, w jaki´s nieokre´slony sposób wszystko to sprawiało mu przyjemno´sc´ . Było romantyczne. Pod bukłakiem miał swoje rewolwery, s´wietnie wywa˙zone i dopasowane do r˛eki. Dwa pasy krzy˙zowały si˛e nad jego kroczem. Na biodrach kołysały si˛e przymocowane skórzanymi rzemykami kabury. Były dobrze naoliwione, z˙ eby nie pop˛eka´c w pra˙zacym ˛ bezlito´snie sło´ncu. Kolby rewolwerów wykonano z z˙ ółtego, mazerowanego sandałowego drewna. Tkwiace ˛ w ładownicach mosi˛ez˙ ne naboje migotały i puszczały zajaczki ˛ na sło´ncu. Skóra cicho skrzypiała. Same rewolwery nie wydawały z˙ adnych odgłosów. Przelały krew. Nie było konieczno´sci hałasowania w sterylnym powietrzu pustyni. Ubiór rewolwerowca miał nieokre´slony kolor deszczu lub kurzu. Nosił stebnowane drelichowe spodnie. Mi˛edzy r˛ecznie dzierganymi dziurkami rozchylonej pod szyja˛ koszuli przewleczony był lu´zny rzemyk. Rewolwerowiec wspiał ˛ si˛e po łagodnym zboczu wydmy (cho´c w zasadzie nie 5
było tu piasku; powierzchni˛e pustyni stanowił skalny zlepieniec i nawet porywiste wiatry, które wiały po zapadni˛eciu zmroku, niosły tylko pył ostry niczym proszek do czyszczenia) i zobaczył z boku, tam gdzie najwcze´sniej chowało si˛e sło´nce, porozrzucane szczatki ˛ małego ogniska. Nigdy nie przestawały go cieszy´c drobne, podobne do tego s´lady, po raz kolejny potwierdzajace ˛ przynale˙zno´sc´ człowieka w czerni do rodzaju ludzkiego. Wargi rewolwerowca skrzywiły si˛e w dziobatej, łuszczacej ˛ si˛e twarzy. Ukucnał. ˛ Jako opału człowiek w czerni u˙zył oczywi´scie diabelskiego ziela — jedynej rzeczy, która si˛e tu do tego nadawała. Ziele paliło si˛e tłustym, płaskim płomieniem i paliło si˛e wolno. Mieszka´ncy pogranicza mówili, z˙ e diabeł mieszka nawet w płomieniach. Palili je, lecz nie patrzyli w ogie´n. Mówili, z˙ e diabły hipnotyzuja,˛ daja˛ znaki i w ko´ncu wciagaj ˛ a˛ w płomienie tego, kto patrzy. Mógł je ujrze´c ka˙zdy, kto był na tyle głupi, by spojrze´c w ogie´n. ´ zbła spalonej trawy uło˙zone były w znajomy ju˙z kształt ideogramu. Pod Zd´ r˛eka˛ rewolwerowca rozsypały si˛e w szary bezsens, w popiele nie było nic oprócz zw˛eglonego plasterka boczku, który zjadł w zadumie. Od dwóch miesi˛ecy poda˙ ˛zał za człowiekiem w czerni przez pustyni˛e — bezkresny, przera´zliwie monotonny czy´sc´ cowy ugór — i nie znalazł na razie innych tropów prócz higienicznie sterylnych ideogramów jego ognisk. Nie znalazł manierki, butelki ani bukłaka (sam zostawił ich za soba˛ cztery, niczym zrzucane przez w˛ez˙ a skóry). Ogniska mogły stanowi´c wiadomo´sc´ , pisana˛ litera po literze. „Bierz nogi za pas”. Albo: „Koniec jest ju˙z blisko”. Albo nawet: „Zjedz co´s u Joego”. To nie miało znaczenia. Nie znał si˛e na ideogramach, je´sli to były ideogramy. Ten popiół był tak samo zimny jak inne. Wiedział, z˙ e jest coraz bli˙zej, ale nie wiedział, skad ˛ to wie. Wstał i otrzepał r˛ece. ˙ Zadnych innych tropów; ostry jak brzytwa wiatr wywiał wszelkie s´lady, jakie mogły odcisna´ ˛c si˛e na ubitej ziemi. Nigdy nie zdołał odnale´zc´ odchodów swojej zwierzyny. Nic. Tylko te wystygłe ogniska wzdłu˙z starodawnego traktu i funkcjonujacy ˛ bez przerwy dalmierz w jego własnej głowie. Usiadł i pozwolił sobie na niewielki łyk wody z bukłaka. Przebiegł oczyma pustyni˛e i spojrzał na sło´nce, które chyliło si˛e ku zachodowi w odległym kwadrancie nieba, a potem wstał, wyjał ˛ wci´sni˛ete za pas r˛ekawice i zaczał ˛ rwa´c diabelskie ziele na własne ognisko, które rozpalił w popiele pozostawionym przez człowieka w czerni. Ironia tego faktu, podobnie jak doskwierajace ˛ pragnienie, sprawiała mu gorzka˛ satysfakcj˛e. Hubka˛ i krzesiwem posłu˙zył si˛e dopiero, kiedy o minionym dniu s´wiadczyło jedynie ulotne ciepło gruntu pod stopami i szydercza pomara´nczowa kreska na monochromatycznym horyzoncie. Spogladał ˛ cierpliwie na południe, w stron˛e gór, nie spodziewajac ˛ si˛e i nie majac ˛ nadziei, i˙z zobaczy cienka,˛ prosta˛ nitk˛e dymu z innego ogniska. Patrzył, bo to nale˙zało do gry. Nie zobaczył niczego. Był blisko, ale tylko stosunkowo blisko. Nie do´sc´ blisko, by ujrze´c dym o zmierzchu. 6
Skrzesał iskr˛e na suche, postrz˛epione z´ d´zbła i poło˙zył si˛e po nawietrznej, tak z˙ eby dym zwiewało na pustyni˛e. Wiatr, z wyjatkiem ˛ wirujacych ˛ co jaki´s czas małych trab ˛ powietrznych, był niezmienny. Wy˙zej płon˛eły gwiazdy, równie˙z niezmienne. Miliony sło´nc i s´wiatów. Przyprawiajace ˛ o zawrót głowy konstelacje, zimny ogie´n w ka˙zdym pierwotnym odcieniu. Na jego oczach niebo zmieniło kolor z fioletowego na hebanowy. Meteor zakre´slił krótki spektakularny łuk i zgasł. Ogie´n rzucał dziwne cienie; diabelskie ziele wypalało si˛e powoli, tworzac ˛ nowe wzory — nie ideogramy, lecz proste, krzy˙zujace ˛ si˛e linie, w nieokre´slony sposób złowrogie w swojej rzeczowej stałos´ci. Wzór, w który uło˙zył łodygi, nie był artystyczny, lecz pragmatyczny. Mówił o tym, co białe i co czarne. Mówił o m˛ez˙ czy´znie prostujacym ˛ z´ le zawieszone obrazy w obcych hotelowych pokojach. Ognisko paliło si˛e równym, wolnym płomieniem; w jego roz˙zarzonym jadrze ˛ ta´nczyły fantomy. Rewolwerowiec nie widział ich. Spał. Dwa wzory, wzór sztuki oraz wzór biegło´sci, zlały si˛e ze soba.˛ Wiatr poj˛ekiwał. Co jaki´s czas zabłakany ˛ wir powietrza porywał smugi dymu i wtedy rewolwerowca dotykały jego nitki. Tkały kanw˛e jego snów w taki sam sposób, w jaki mały pyłek stwarza perł˛e w ostrydze. Od czasu do czasu rewolwerowiec poj˛ekiwał do wtóru z wiatrem. Gwiazdy nie zwracały na to uwagi, podobnie jak nie zwracały uwagi na wojny, ukrzy˙zowanie oraz rebelie. To równie˙z powinno sprawi´c mu przyjemno´sc´ .
Rozdział drugi
Schodzac ˛ z ostatniego wzgórza, rewolwerowiec prowadził osła o wybałuszonych od skwaru martwych oczach. Ostatnie miasteczko minał ˛ trzy tygodnie wczes´niej i poda˙ ˛zajac ˛ starym traktem, którym kiedy´s je´zdziły dyli˙zansy, napotykał odtad ˛ wyłacznie ˛ kryte darnia˛ osady mieszka´nców pogranicza. Osady zmieniły si˛e w pojedyncze chaty, zamieszkane na ogół przez tr˛edowatych albo wariatów. Bardziej odpowiadało mu towarzystwo wariatów. Jeden z nich wr˛eczył mu kompas marki Silva z nierdzewnej stali, ka˙zac ˛ go odda´c Jezusowi. Rewolwerowiec wział ˛ go z powa˙zna˛ mina.˛ Je´sli Go spotka, na pewno odda kompas. Chocia˙z raczej si˛e tego nie spodziewał. Min˛eło ju˙z pi˛ec´ dni, odkad ˛ minał ˛ ostatnia˛ chat˛e, i podejrzewał, z˙ e nie zobaczy ich wi˛ecej, ale wspiawszy ˛ si˛e na szczyt ostatniego zwietrzałego wzgórza, ujrzał znajomy, kryty darnia,˛ niski dach. Osadnik, zaskakujaco ˛ młody człowiek ze zmierzwiona˛ grzywa˛ truskawkowych włosów, które si˛egały mu prawie do pasa, pielił z zaciekła˛ gorliwo´scia˛ niewielkie poletko kukurydzy. Muł sapnał ˛ ci˛ez˙ ko i osadnik podniósł wzrok. Utkwił na chwil˛e swoje płonace ˛ bł˛ekitne oczy w przybyszu, po czym podniósł obie r˛ece w krótkim ge´scie pozdrowienia i pochylił si˛e, z˙ eby dalej pieli´c poło˙zona˛ najbli˙zej chaty grz˛ed˛e, ciskajac ˛ co chwila przez rami˛e diabelskie ziele i rzadziej karłowata˛ łodyg˛e kukurydzy. Jego czupryna trz˛esła si˛e i powiewała na wietrze, który dał ˛ prosto z pustyni, nie napotykajac ˛ po drodze z˙ adnych przeszkód. Rewolwerowiec zszedł powoli ze wzgórza, prowadzac ˛ osła z chlupoczac ˛ a˛ w bukłakach woda.˛ Zatrzymał si˛e przy skraju uschłego zagonu, napił si˛e troch˛e wody z bukłaka, z˙ eby pobudzi´c wydzielanie s´liny, po czym splunał ˛ na jałowa˛ ziemi˛e. ˙ — Zycie za twoje zbiory. ˙ — Zycie za twoje własne — odparł osadnik i wyprostował si˛e. Co´s chrupn˛eło gło´sno w jego plecach. Przyjrzał si˛e bez l˛eku przybyszowi. Widoczna mi˛edzy broda˛ i czupryna˛ skóra twarzy nie nosiła s´ladów zgnilizny, a w jego oczach, cho´c nieco dzikich, nie malowało si˛e szale´nstwo. — Nie mam nic prócz kukurydzy i fasoli — powiedział. — Kukurydza jest za darmo, ale musisz kopsna´ ˛c co´s za fasol˛e. Dostarcza ja˛ tu co jaki´s czas pewien go´sc´ . Nie bawi u mnie zbyt długo. — 8
Osadnik parsknał ˛ s´miechem. — Boi si˛e duchów. — Przypuszczam, z˙ e bierze ci˛e za jednego z nich. — Przypuszczam, z˙ e tak. Przez chwil˛e patrzyli na siebie w milczeniu. — Nazywam si˛e Brown — przedstawił si˛e osadnik, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e. Rewolwerowiec u´scisnał ˛ ja.˛ Kiedy to robił, chudy kruk zakrakał z niskiego szczytu krytego darnia˛ dachu. — To Zoltan — oznajmił osadnik, wskazujac ˛ r˛eka˛ ptaka. Na d´zwi˛ek swojego imienia kruk zakrakał ponownie, podfrunał ˛ do Browna i wyladował ˛ na jego głowie, wbijajac ˛ mocno szpony w zmierzwiona˛ czupryn˛e. — Chromol˛e ci˛e! — zakrakał rezolutnie. — Chromol˛e ciebie i konia, którego dosiadasz. Rewolwerowiec pokiwał z uznaniem głowa.˛ — Fasola, fasola, muzyczny przysmak — wyrecytował zach˛econy tym kruk. — Im wi˛ecej go z˙ resz, tym cz˛es´ciej prykasz. — Ty go tego nauczyłe´s? — Chyba tylko tego ma ochot˛e si˛e uczy´c — odparł Brown. — Próbowałem go kiedy´s nauczy´c Modlitwy Pa´nskiej. — Jego oczy pobiegły na chwil˛e poza chat˛e, w stron˛e kamienistej, pozbawionej punktów orientacyjnych równiny. — W tym kraju nie odmawiaja˛ chyba Modlitwy Pa´nskiej. Jeste´s rewolwerowcem. Zgadza si˛e? — Tak. Rewolwerowiec przykucnał ˛ na pi˛etach i wyjał ˛ woreczek z tytoniem. Zoltan sfrunał ˛ z głowy Browna i wyladował, ˛ trzepoczac ˛ skrzydłami, na jego ramieniu. — Domy´slam si˛e, z˙ e s´cigasz tego drugiego — mruknał ˛ osadnik. — Tak — odparł rewolwerowiec i z jego ust padło nieuniknione pytanie: — Jak dawno t˛edy szedł? Brown wzruszył ramionami. — Nie wiem. Czas wyprawia tutaj dziwne sztuczki. To było ponad dwa tygodnie temu. Niespełna dwa miesiace. ˛ Fasolarz odwiedził mnie od tamtego czasu dwa razy. Domy´slam si˛e, z˙ e tamten przechodził t˛edy sze´sc´ tygodni temu. Chocia˙z niewykluczone, z˙ e si˛e myl˛e. — Im wi˛ecej z˙ resz, tym cz˛es´ciej prykasz — oznajmił Zoltan. — Czy si˛e zatrzymał? — zapytał rewolwerowiec. Brown pokiwał głowa.˛ — Został na kolacji, podobnie jak mo˙zesz zosta´c i ty, je´sli masz ochot˛e. Sp˛edzili´smy miło czas. Rewolwerowiec wstał. Ptak zakrakał i pofrunał ˛ z powrotem na dach. Rewolwerowiec poczuł, z˙ e wewn˛etrznie dr˙zy. — O czym mówił? Brown podniósł brwi. 9
— Niewiele si˛e odzywał. Czy padał tutaj w ogóle deszcz, kiedy tu przybyłem i czy pochowałem swoja˛ z˙ on˛e. Mówiłem w wi˛ekszo´sci ja, co rzadko mi si˛e zdarza. — Przerwał i przez chwil˛e słycha´c było tylko dujacy ˛ wiatr. — To czarownik, prawda? — Tak. Brown pokiwał powoli głowa.˛ — Wiedziałem, a ty? — Ja jestem tylko człowiekiem. — Nigdy go nie dopadniesz. — Dopadn˛e go. Popatrzyli jeden na drugiego, czujac ˛ do siebie nagle gł˛eboka˛ sympati˛e, osadnik na swoim suchym jak pieprz poletku, przybysz na skalnej płycie, która opadała ku pustyni. Rewolwerowiec si˛egnał ˛ po krzesiwo. — Prosz˛e — powiedział Brown, wyjmujac ˛ zapałk˛e z siarczanym czubkiem i zapalajac ˛ ja˛ brudnym paznokciem. Rewolwerowiec zbli˙zył papieros do płomienia i zaciagn ˛ ał ˛ si˛e dymem. — Dzi˛eki. — Na pewno b˛edziesz chciał napełni´c swoje bukłaki — powiedział osadnik ´ i odwrócił si˛e do niego plecami. — Zródło jest pod okapem z tyłu. Ja id˛e szykowa´c kolacj˛e. ´ Rewolwerowiec obszedł dom, stapaj ˛ ac ˛ ostro˙znie po zagonach kukurydzy. Zródło biło na dnie wykopanej r˛ecznie studni, która˛ ocembrowano kamieniami zabezpieczajacymi ˛ sypka˛ ziemi˛e przed zawałem. Schodzac ˛ po rozchybotanej drabinie, zdał sobie spraw˛e, z˙ e budowa studni — wykopanie dołu, a potem zwiezienie i ułoz˙ enie kamieni — mogła zaja´ ˛c nawet dwa lata. Woda była czysta, lecz płyn˛eła powoli i napełnienie bukłaków trwało bardzo długo. Gdy ko´nczył napełnia´c drugi, na skraju studni przycupnał ˛ Zoltan. — Chromol˛e ciebie i konia, którego dosiadasz — oznajmił. Zaskoczony rewolwerowiec zerknał ˛ w gór˛e. Szyb miał pi˛etna´scie stóp wysoko´sci; był wystarczajaco ˛ gł˛eboki, z˙ eby Brown cisnał ˛ w niego kamieniem, rozbił mu głow˛e i ze wszystkiego okradł. Wariat albo tr˛edowaty nie zrobiłby tego; Brown nie był ani jednym, ani drugim. Mimo to polubił go. Odsunał ˛ od siebie złe my´sli i zaczai napełnia´c kolejny bukłak woda.˛ Saczyła ˛ si˛e bardzo wolno. Kiedy przekroczył próg chaty i zszedł po schodkach w dół (podłoga izby znajdowała si˛e poni˙zej poziomu gruntu, z˙ eby zatrzyma´c nocny chłód), Brown miał w r˛eku szpatułk˛e z twardego drewna i wpychał nia˛ kolby kukurydzy mi˛edzy głownie. Dwa poobijane talerze stały po przeciwnych stronach ciemnobrazowego ˛ koca, w wiszacym ˛ nad ogniem kociołku zaczynała bulgota´c woda na fasol˛e. — Za wod˛e te˙z zapłac˛e. Brown nie podniósł wzroku. 10
— Woda jest darem Boga. Fasol˛e przynosi Pappa Doc. Rewolwerowiec parsknał ˛ s´miechem i usiadł, opierajac ˛ si˛e plecami o szorstka˛ s´cian˛e. Po chwili skrzy˙zował r˛ece na piersi i zamknał ˛ oczy. Do jego nozdrzy dotarł zapach pra˙zonej kukurydzy. Słyszał podobny do toczacych ˛ si˛e kamyków grzechot, kiedy Brown wsypał do kociołka suszona˛ fasol˛e, i co jaki´s czas tak-taktak spacerujacego ˛ niespokojnie po dachu Zoltana. Był zm˛eczony; po horrorze, który si˛e zdarzył w ostatnim miasteczku, Tuli, szedł szesna´scie, a czasami nawet osiemna´scie godzin dziennie, i był na nogach od dwunastu dni; muł padał z wyczerpania. Tak-tak-tak. Min˛eły dwa tygodnie, powiedział Brown, albo nawet sze´sc´ . To było bez znaczenia, w Tuli mieli kalendarze i pami˛etali człowieka w czerni, poniewa˙z uzdrowił on tam miejscowego starca. Starca, który konał od ziela. Trzydziestopi˛ecioletniego starca, i je´sli Brown si˛e nie mylił, człowiek w czerni tracił nad nim przewag˛e. Teraz jednak rewolwerowiec musiał pokona´c pustyni˛e, a pustynia b˛edzie piekłem. Tak-tak-tak. U˙zycz mi swoich skrzydeł, ptaku. Rozpostr˛e je i pofrun˛e z ciepłymi powietrznymi pradami. ˛ Zasnał. ˛
Rozdział trzeci
Brown obudził go pi˛ec´ godzin pó´zniej. Ciemno´sc´ roz´swietlały tylko z˙ arzace ˛ si˛e wi´sniowym s´wiatłem głownie. — Zdechł twój muł — o´swiadczył. — Przyszykowałem kolacj˛e. — Jak? Brown wzruszył ramionami. — Kukurydza pra˙zona, fasola gotowana. Jak inaczej? Jeste´s wybredny? — Nie, chodzi mi o muła. — Po prostu si˛e poło˙zył, to wszystko. Wygladał ˛ na starego. Zoltan wydziobał mu oczy — dodał przepraszajacym ˛ tonem. — O! — Rewolwerowiec mógł si˛e tego spodziewa´c. — w porzadku. ˛ Kiedy zasiedli przy kocu, który pełnił funkcj˛e stołu, Brown ponownie go zaskoczył, odmawiajac ˛ krótka˛ modlitw˛e: za deszcz, za zdrowie, za duchowy rozwój. — Wierzysz w z˙ ycie po z˙ yciu? — zapytał rewolwerowiec, kiedy Brown połoz˙ ył trzy gorace ˛ kolby kukurydzy na jego talerzu. Brown pokiwał głowa.˛ — Chyba tak.
Rozdział czwarty
Ziarna fasoli były niczym naboje, kukurydza łykowata. Wszechobecny wiatr sapał i zawodził pod si˛egajacymi ˛ ziemi okapami. Rewolwerowiec jadł szybko, z˙ arłocznie, popijajac ˛ posiłek czterema kubkami wody, w połowie kolacji rozległo si˛e szybkie niczym karabin maszynowy stukanie do drzwi. Brown wstał i wpu´scił do s´rodka Zoltana. Ptak przeleciał przez izb˛e i przycupnał ˛ naburmuszony w kacie. ˛ — Muzyczny przysmak — mruknał. ˛ Po kolacji rewolwerowiec pocz˛estował Browna tytoniem. Teraz. Teraz zaczna˛ si˛e pytania. Brown jednak nie zadawał z˙ adnych pyta´n. Zaciagaj ˛ ac ˛ si˛e dymem, spogladał ˛ na szczapy, które dopalały si˛e w palenisku, w izbie zrobiło si˛e wyra´znie chłodniej. — Nie wód´z nas na pokuszenie — oznajmił nagle apokaliptycznym tonem Zoltan. Rewolwerowiec wzdrygnał ˛ si˛e, jakby do niego strzelano. Doszedł nagle do przekonania, z˙ e wszystko to jest iluzja˛ (nie snem, lecz czarami), z˙ e człowiek w czerni rzucił urok i stara si˛e da´c mu co´s do zrozumienia w irytujaco ˛ niejasny, symboliczny sposób. — Byłe´s kiedy´s w Tuli? — zapytał. Brown pokiwał głowa.˛ — Zagladam ˛ tam od czasu do czasu, z˙ eby sprzeda´c kukurydz˛e, w tym roku padało. Deszcz trwał mo˙ze pi˛etna´scie minut. Ziemia jakby si˛e otworzyła i wessała cała˛ wilgo´c. Po godzinie było tak samo biało i sucho jak zawsze. Ale kukurydza. . . Bo˙ze. . . Widziało si˛e, jak ro´snie. To nie było takie złe. Słyszało si˛e, jak ro´snie. . . jak gdyby ten deszcz dał jej głos. Ten d´zwi˛ek nie był zbyt radosny. Jak gdyby wychodzac ˛ z ziemi, przez cały czas wzdychała i j˛eczała. Zebrałem du˙ze plony — dodał po chwili Brown — wi˛ec wziałem ˛ ja˛ i sprzedałem. Pappa Doc powiedział, z˙ e to zrobi, ale na pewno by mnie oszukał. Wi˛ec poszedłem sam. — Nie lubisz miasta? — Nie. — O mało tam nie zginałem ˛ — wyznał raptem rewolwerowiec. — Jak to?
13
— Zabiłem człowieka, który został dotkni˛ety przez Boga. Tyle z˙ e to wcale nie był Bóg. To był człowiek w czerni. — Zastawił na ciebie pułapk˛e. — Tak. Spogladali ˛ na siebie w półmroku, czujac, ˛ z˙ e zbli˙za si˛e kulminacyjny moment. Teraz zaczna˛ si˛e pytania. Brown tymczasem w ogóle si˛e nie odzywał. Jego papieros prawie całkowicie si˛e wypalił, lecz kiedy rewolwerowiec poklepał woreczek z tytoniem, pokr˛ecił głowa.˛ Zoltan poruszył si˛e niespokojnie, jakby chciał co´s powiedzie´c, ale potem si˛e rozmy´slił. — Mog˛e ci o tym opowiedzie´c? — zapytał rewolwerowiec. — Jasne. Rewolwerowiec szukał słów, od których mógłby zacza´ ˛c, lecz nie znalazł z˙ adnych. — Musz˛e si˛e odla´c — stwierdził. Brown pokiwał głowa.˛ — To przez t˛e wod˛e. Wi˛ecej kukurydzy? — Jasne. Rewolwerowiec wspiał ˛ si˛e po schodkach i wyszedł w mrok. Nad głowa˛ migotały rozbryzgane r˛eka˛ szale´nca gwiazdy. Równomiernie pulsował wiatr. Dr˙zaca ˛ struga moczu zatoczyła łuk nad osypujacym ˛ si˛e poletkiem kukurydzy. Browna przysłał tu człowiek w czerni. Sam Brown mógł by´c człowiekiem w czerni. To mo˙zliwe. . . Odsunał ˛ od siebie podejrzenia. Jedyna˛ rzecza,˛ z która˛ nie potrafiłby sobie poradzi´c, było własne szale´nstwo. Wrócił do izby. — Rozstrzygnałe´ ˛ s ju˙z, czy kto´s mnie zaczarował? — zapytał wesołym tonem Brown. Rewolwerowiec zatrzymał si˛e zaskoczony na niewielkim pode´scie, a potem powoli zszedł i usiadł. — Zaczałem ˛ ci opowiada´c o Tuli. — Czy miasto si˛e rozwija? — Jest wymarłe — odparł rewolwerowiec i jego słowa zawisły w pró˙zni. Brown pokiwał głowa.˛ — To przez t˛e pustyni˛e. My´sl˛e, z˙ e w ko´ncu mo˙ze wszystko zadusi. Wiesz, z˙ e kiedy´s je´zdziły t˛edy dyli˙zanse? Rewolwerowiec zamknał ˛ oczy, w głowie miał m˛etlik. — Co´s mi dosypałe´s — stwierdził grubym głosem. — Nie. Nic nie dosypałem. Rewolwerowiec otworzył z trudem oczy.
14
— Nie uznasz za stosowne zacza´ ˛c, dopóki ci˛e o to nie poprosz˛e — powiedział Brown. — Zatem zrobi˛e to. Opowiesz mi o Tuli? Rewolwerowiec otworzył z wahaniem usta i z zaskoczeniem stwierdził, z˙ e tym razem nie brakuje mu słów. Zaczał ˛ opowiada´c urywanymi monosylabami, które z wolna rozwin˛eły si˛e w równa,˛ beznami˛etna˛ narracj˛e. Poczucie zamroczenia min˛eło i zorientował si˛e, z˙ e jest dziwnie podekscytowany. Mówił do pó´zna w nocy. Brown w ogóle mu nie przerywał. Podobnie jak ptak.
Rozdział piaty ˛
Kupił muła w Pricetown i gdy dotarł do Tuli, zwierz˛e było w dobrej formie. Sło´nce zaszło ju˙z przed godzina,˛ lecz rewolwerowiec szedł dalej, prowadzony przez łun˛e, która zawisła nad miasteczkiem, a potem niesamowicie czyste tony barowego pianina, na którym kto´s grał „Hey Jude”. Droga poszerzyła si˛e, kiedy dołaczyły ˛ do niej boczne trakty. Lasy sko´nczyły si˛e o wiele wcze´sniej i zastapiła ˛ je monotonna płaska równina: bezkresne wyludnione pola, poro´sni˛ete tymotka˛ i niskimi zaro´slami; ponure, opuszczone posiadło´sci, strze˙zone przez cieniste złowrogie dwory, z cała˛ pewnos´cia˛ nawiedzane przez demony; ziejace ˛ pustka˛ chaty, z których ludzie albo odeszli sami, albo zostali wysiedleni; rzadkie chałupki osadników, których obecno´sc´ zdradzało pojedyncze migotliwe s´wiatło w nocy lub pos˛epne, niekontaktujace ˛ si˛e z nikim klany trudzace ˛ si˛e za dnia na polach. Uprawiano głównie kukurydz˛e, ale równie˙z fasol˛e i groch. Od czasu do czasu widział wychudła˛ krow˛e, gapiac ˛ a˛ si˛e spomi˛edzy okorowanych olchowych palików. Cztery razy mijały go dyli˙zanse, dwa razy jadace ˛ w jedna,˛ dwa razy w druga˛ stron˛e, prawie puste, gdy nadje˙zd˙zały z tyłu, i pełniejsze, gdy poda˙ ˛zały z powrotem w stron˛e lasów na północy. To był brzydki kraj. Odkad ˛ opu´scił Pricetown, dwukrotnie padało, za ka˙zdym razem niemrawo. Nawet tymotka była z˙ ółta i przywi˛edła. Brzydki kraj. Nie widział s´ladów człowieka w czerni. Mo˙ze podró˙zował dyli˙zansem. Rewolwerowiec minał ˛ zakr˛et, po czym zatrzymał cmokni˛eciem muła i spojrzał w dół na Tuli. Miasteczko le˙zało na dnie okragłego ˛ zagł˛ebienia w kształcie niecki — fałszywy brylant w taniej oprawie. Paliło si˛e troch˛e s´wiateł, w wi˛ekszos´ci tam, skad ˛ dochodziła muzyka. Zobaczył cztery ulice. Trzy krzy˙zowały si˛e pod katem ˛ prostym z droga˛ dyli˙zansów, która była główna˛ ulica˛ miasteczka. Mo˙ze mieli tam restauracj˛e. Nie bardzo w to wierzył, ale mo˙ze. Cmoknał ˛ na muła. Przy drodze pojawiło si˛e wi˛ecej domów, na ogół opuszczonych. Minał ˛ niewielki cmentarz z pokrzywionymi, spróchniałymi drewnianymi nagrobkami, które obrosło cuchnace ˛ diabelskie zielsko. Mo˙ze dwie´scie jardów dalej dostrzegł nadgryziony z˛ebem czasu znak z napisem TULL. Farba złuszczyła si˛e z niego do granicy czytelno´sci. Jeszcze dalej stał kolejny znak, ale rewolwerowiec nie zdołał odczyta´c na nim ani jednej litery. 16
Kiedy wszedł do centrum miasteczka, chór przepitych głosów unosił si˛e w finałowym za´spiewie „Hey Jude”. — Naa-naa-naa naa-na-na-na. . . hej, Jude. . . Głosy brzmiały głucho niczym wiatr hulajacy ˛ w dziupli martwego drzewa. Tylko prozaiczne postukiwanie młoteczków barowego pianina odsun˛eło od niego podejrzenie, z˙ e to człowiek w czerni wskrzesił duchy, by zaludni´c opuszczone miasto. Na my´sl o tym lekko si˛e u´smiechnał. ˛ Na ulicach było kilka osób, niewiele, ale kilka. Trzy panie w czarnych spodniach oraz identycznych lu´znych bluzach przeszły chodnikiem po drugiej stronie ulicy, s´wiadomie odwracajac ˛ od niego wzrok. Ich twarze wydawały si˛e płyna´ ˛c nad prawie niewidocznymi ciałami, niczym wielkie, blade, opatrzone oczyma baseballowe piłki. Smutny staruszek we wci´sni˛etym na głow˛e słomkowym kapeluszu obserwował go ze stopni zabitego deskami sklepu spo˙zywczego. Przyjmujacy ˛ pó´znego klienta chudy krawiec przerwał przymiark˛e i podniósł wy˙zej lamp˛e w oknie, z˙ eby móc mu si˛e lepiej przyjrze´c. Rewolwerowiec skinał ˛ mu głowa.˛ Ani krawiec, ani jego klient nie odwzajemnili ukłonu. Czuł ich wzrok utkwiony w przylegajacych ˛ do jego bioder, wiszacych ˛ nisko kaburach. Młody, mo˙ze trzynastoletni chłopak i jego dziewczyna przeszli na druga˛ stron˛e ulicy, prawie niedostrzegalnie wstrzymujac ˛ krok. Ich stopy wzbijały w gór˛e małe obłoczki kurzu. Paliło si˛e kilka ulicznych latarni, których szybki pokrywał ciemny osad nafty. Wi˛ekszo´sc´ i tak była potłuczona. Troch˛e dalej stała publiczna stajnia, zawdzi˛eczajaca ˛ chyba swoje istnienie linii dyli˙zansów. Przy jej otwartych wrotach, wokół nakre´slonego na ziemi koła do gry w kulki, kucali w milczeniu trzej chłopcy, palac ˛ papierosy nabite łuskami kukurydzy i rzucajac ˛ długie cienie na podwórze. Rewolwerowiec poprowadził obok nich muła i zajrzał w głab ˛ pogra˙ ˛zonej w półmroku stajni, w s´wietle pojedynczej lampy ta´nczył cie´n chudego jak tyczka, ubranego w drelichy starszego m˛ez˙ czyzny, który machajac ˛ energicznie widłami, wrzucał na strych lu´zne siano tymotki. — Hej! — zawołał rewolwerowiec. Widły znieruchomiały i stajenny szybko si˛e obejrzał. — Hej! — odkrzyknał. ˛ — Mam tutaj muła. — To dobrze. Rewolwerowiec rzucił w półmrok ci˛ez˙ ka,˛ nierówno karbowana˛ złota˛ monet˛e, która zadzwoniła o stare, pokryte sieczka˛ deski. Stajenny podniósł ja˛ i zerknał ˛ z ukosa na przybysza. Jego oczy zatrzymały si˛e na ta´smach z nabojami i pokiwał ponuro głowa.˛ — Na jak długo chcesz go zostawi´c? — Na jedna˛ noc. Mo˙ze na dwie. Mo˙ze na dłu˙zej. — Nie mam jak wyda´c reszty. 17
— Nie prosiłem o reszt˛e. — Krwawe pieniadze ˛ — mruknał ˛ stajenny. — Co takiego? — Nic. Stajenny wział ˛ muła za uzd˛e i wprowadził do s´rodka. — Wyszczotkuj go! — zawołał rewolwerowiec. M˛ez˙ czyzna nie odwrócił si˛e. Rewolwerowiec podszedł do kucajacych ˛ w kr˛egu chłopców, którzy przygla˛ dali si˛e z pogardliwym zainteresowaniem całej scenie. — Gdzie tu si˛e mo˙zna napi´c? — zapytał swobodnym tonem. Bez odpowiedzi. — Mieszkacie w tym mie´scie? Bez odpowiedzi. Jeden z chłopców wyciagn ˛ ał ˛ z ust przekrzywiona˛ łusk˛e kukurydzy, wział ˛ do r˛eki zielony kamyk i cisnał ˛ go w s´rodek kr˛egu. Zielony kamyk uderzył w inny, który wypadł z kr˛egu. Chłopiec podniósł zielony kamyk i zaczał ˛ si˛e szykowa´c do nast˛epnego rzutu. — Jest tu jaka´s restauracja? — zapytał rewolwerowiec. Jeden z nich, najmłodszy, podniósł wzrok, w kaciku ˛ ust wyrosła mu wielka skwarka, lecz oczy miał jeszcze niewinne, w jego wzroku malowała si˛e z trudem skrywana bezgraniczna admiracja, która była wzruszajaca ˛ i zarazem straszna. — Mo˙zna dosta´c hamburgera u Sheba — powiedział. — To tam, gdzie gra pianino? Chłopiec pokiwał głowa,˛ ale nie odpowiedział. Twarze jego kolegów zrobiły si˛e brzydkie i wrogie. Rewolwerowiec dotknał ˛ ronda kapelusza. — Jestem zobowiazany. ˛ Miło si˛e przekona´c, z˙ e kto´s w tym mie´scie jest do´sc´ bystry, z˙ eby powiedzie´c kilka słów. Minał ˛ ich i ruszył chodnikiem w stron˛e knajpy Sheba, słyszac ˛ za soba˛ wyra´znie pełen pogardy głos jednego z nich, jeszcze prawie dziecinny dyszkant. — Trawo˙zer! Od jak dawna r˙zniesz swoja˛ siostr˛e, Charlie? Trawo˙zer! Przy wej´sciu do knajpy paliły si˛e trzy lampy naftowe, dwie po bokach oraz jedna zawieszona na gwo´zdziu nad nietoperzymi skrzydłami krzywo osadzonych ´ drzwi. Spiewaj acy ˛ „Hey Jude” chórek umilkł i pianista grał teraz inna˛ stara˛ ballad˛e. Głosy mruczały i cichły niczym rwace ˛ si˛e nici. Rewolwerowiec przystanał ˛ na chwil˛e na zewnatrz ˛ i zajrzał do s´rodka. Posypana trocinami podłoga, spluwaczki stojace ˛ przy rozchybotanych nogach stołów. Oparta o dwa kozły deska baru. Za nia˛ lepkie od brudu lustro, w którym odbijał si˛e grajek, zgarbiony w typowej pozycji pianisty na taborecie. Wieko pianina zostało zdj˛ete i wida´c było podnoszace ˛ si˛e i opadajace ˛ drewniane młoteczki. Barmanka miała włosy koloru słomy i brudna˛
18
niebieska˛ sukienk˛e. Jedno z jej ramiaczek ˛ było spi˛ete agrafka,˛ w gł˛ebi sali siedziało mo˙ze sze´sciu miejscowych, którzy popijali i grali apatycznie w „pilnuj mnie”. Kolejne pół tuzina skupiło si˛e wokół pianina. Czterech albo pi˛eciu przy barze. Przy samych drzwiach spał z głowa˛ na stoliku starszy m˛ez˙ czyzna z potarganymi siwymi włosami. Rewolwerowiec wszedł do s´rodka. Głowy odwróciły si˛e i ludzie omietli wzrokiem jego i rewolwery. Na chwil˛e wszyscy umilkli prócz nie´swiadomego jego obecno´sci grajka, który w dalszym ciagu ˛ brzdakał ˛ na pianinie, a potem kobieta przetarła s´cierka˛ bar i wszystko wróciło do normy. — Pilnuj mnie — powiedział jeden z graczy w kacie, ˛ bijac ˛ trójk˛e kier czwórka˛ pik i pozbywajac ˛ si˛e ostatniej karty. Ten, który wyło˙zył kiery, zaklał, ˛ oddał postawione pieniadze ˛ i rozdano po raz kolejny karty. Rewolwerowiec podszedł do baru. — Macie tu hamburgery? — zapytał. — Jasne. — Barmanka spojrzała mu prosto w oczy, w młodo´sci mogła by´c ładna, teraz jednak jej twarz była spuchni˛eta, a czoło przecinała sina blizna. Obficie ja˛ upudrowała, lecz makija˙z jeszcze bardziej zwracał na nia˛ uwag˛e. — Ale sa˛ drogie. — Tak te˙z my´slałem. Daj mi trzy hamburgery i piwo. Ponownie ta subtelna zmiana tonu. Trzy hamburgery. Ludziom pociekła s´linka i z po˙zadaniem ˛ obrócili w ustach j˛ezykami. Trzy hamburgery. — To b˛edzie kosztowało pi˛ec´ dolców. Razem z piwem. Rewolwerowiec poło˙zył na barze złota˛ monet˛e. Pobiegły za nia˛ oczy. Na grillu, który stał za barem po lewej stronie lustra, tlił si˛e w˛egiel drzewny. Kobieta znikn˛eła w małej klitce na zapleczu i wróciła z opakowanym w papier mi˛esem. Sformowała trzy kotlety i rzuciła je na grill. Zapach, który si˛e rozszedł, przyprawiał o utrat˛e zmysłów. Rewolwerowiec stał z kamienna˛ twarza,˛ tylko na peryferiach s´wiadomo´sci zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e pianista zaczał ˛ fałszowa´c, gra w karty zwolniła tempo, a barowi bywalcy zerkaja˛ na niego z ukosa. Zobaczył w lustrze m˛ez˙ czyzn˛e, kiedy ten znalazł si˛e w połowie drogi. Prawie kompletnie łysy, zaciskał dło´n na r˛ekoje´sci olbrzymiego my´sliwskiego no˙za, który zwisał mu u pasa niczym kabura pistoletu. — Siadaj — powiedział cicho rewolwerowiec. M˛ez˙ czyzna zatrzymał si˛e. Górna warga uniosła mu si˛e mimowolnie jak u psa i na chwil˛e zapadła cisza, a potem cofnał ˛ si˛e do swojego stolika i w barze znowu zapanował spokój. Barmanka podała piwo w poobijanym wysokim kuflu. — Nie mam jak wyda´c reszty — oznajmiła wojowniczo. — Nie prosiłem o reszt˛e. 19
Pokiwała gniewnie głowa,˛ jakby ta manifestacja zamo˙zno´sci, cho´c dla niej korzystna, rozzło´sciła ja.˛ Wzi˛eła jednak złoto i chwil˛e pó´zniej na zaparowanym talerzu pojawiły si˛e hamburgery, wcia˙ ˛z czerwone przy brzegach. — Macie tu sól? Si˛egn˛eła pod bar i podała mu solniczk˛e. — Chleb? — Nie ma. Wiedział, z˙ e go okłamuje, ale nie upierał si˛e. Łysy m˛ez˙ czyzna wpatrywał si˛e w niego sinymi oczyma. Jego dłonie zaciskały si˛e na porysowanym poszczerbionym blacie stołu, nozdrza rozchylały si˛e z pulsujac ˛ a˛ regularno´scia.˛ Rewolwerowiec zaczał ˛ je´sc´ , spokojnie, prawie mechanicznie, krajac ˛ hamburgera na cz˛es´ci i wkładajac ˛ je widelcem do ust, starajac ˛ si˛e nie my´sle´c, co dodano do mi˛esa w trakcie siekania. Ko´nczył ju˙z posiłek, szykujac ˛ si˛e do zamówienia kolejnego piwa i wypalenia papierosa, gdy czyja´s r˛eka spocz˛eła na jego ramieniu. U´swiadomił sobie nagle, z˙ e w knajpie zrobiło si˛e znowu cicho, i wyczuł g˛estniejace ˛ w powietrzu napi˛ecie. Odwrócił si˛e i spojrzał w twarz m˛ez˙ czyzny, który wcze´sniej spał przy drzwiach. Była straszna. Zionał ˛ z niej cuchnacy ˛ odór diabelskiego ziela. Oczy były przekl˛ete, wytrzeszczone — płonace ˛ oczy kogo´s, kto patrzy, lecz nie widzi, oczy na zawsze zwrócone do wewnatrz, ˛ ku sterylnemu piekłu snów, nad którymi nie sposób zapanowa´c, snów spuszczonych ze smyczy, snów sacz ˛ acych ˛ si˛e ze s´mierdzacego ˛ bagna nie´swiadomo´sci. Z ust barmanki wydarł si˛e cichy j˛ek. Pop˛ekane wargi wykrzywiły si˛e i uniosły, odsłaniajac ˛ zielone, omszałe z˛eby. On przestał ju˙z to pali´c, pomy´slał rewolwerowiec. On to z˙ uje. On to naprawd˛e z˙ uje. I chwil˛e pó´zniej: on jest martwy. Powinien umrze´c rok temu. I chwil˛e pó´zniej: to sprawka człowieka w czerni. Patrzyli si˛e na siebie, przybysz i m˛ez˙ czyzna, który przekroczył próg szale´nstwa. A potem m˛ez˙ czyzna odezwał si˛e i osłupiały rewolwerowiec zorientował si˛e, z˙ e zwraca si˛e do niego w Wysokiej Mowie. — Przysługa za złoto, rewolwerowcze. Tylko za jedna˛ monet˛e. Nie po˙załujesz. Wysoka Mowa. Jego umysł przez chwil˛e nie potrafił jej przyswoi´c. Min˛eły lata. . . Bo˙ze. . . wieki, tysiaclecia; ˛ nie było ju˙z Wysokiej Mowy, on był ostatni, był ostatnim rewolwerowcem. Inni. . . Czujac, ˛ jak ogarnia go odr˛etwienie, si˛egnał ˛ do kieszeni na piersi i wyjał ˛ sztuk˛e złota. Kaleka, poharatana r˛eka si˛egn˛eła po nia,˛ przez chwil˛e pie´sciła, a potem podniosła w gór˛e tak, by odbiło si˛e w niej tłuste s´wiatło lamp naftowych. Moneta skrzyła si˛e dumnym cywilizowanym blaskiem: złotym, czerwonawym, krwawym. — Achhhhh. . . 20
Nieartykułowany j˛ek rozkoszy. Starzec odwrócił si˛e na pi˛ecie i ruszył z powrotem do swojego stolika, trzymajac ˛ monet˛e na poziomie oczu, obracajac ˛ w palcach, s´wiecac ˛ nia.˛ Knajpa szybko pustoszała, nietoperze skrzydła drzwi waliły w´sciekle w t˛e i z powrotem. Pianista zatrzasnał ˛ gło´sno wieko swego instrumentu i wybiegł w s´lad za innymi, sadzac ˛ długimi susami niczym w komicznej operze. — Sheb! — zawołała za nim kobieta głosem, w którym zabrzmiała dziwna mieszanka strachu i swarliwo´sci. — Sheb! Wracaj tutaj! Niech ci˛e diabli! Starzec usiadł tymczasem przy swoim stoliku. Zakr˛ecił moneta˛ na poszczerbionym drewnianym blacie i przygladał ˛ si˛e jej z pusta˛ fascynacja˛ na pół martwymi, na pół z˙ ywymi oczyma. Zakr˛ecił ponownie, a potem jeszcze raz i opadły mu powieki. Za czwartym razem jego głowa oparła si˛e o blat, zanim moneta przestała wirowa´c. — No i pi˛eknie — mrukn˛eła z cicha˛ furia˛ barmanka. — Przepłoszyłe´s mi go´sci. Jeste´s zadowolony? — Wróca˛ tu — zapewnił ja˛ rewolwerowiec. — Nie, dzisiaj ju˙z nie. — Kto to jest? — zapytał, wskazujac ˛ trawo˙zera. — Id´z si˛e. . . — zakl˛eła, demonstrujac ˛ dło´nmi niemo˙zliwy akt masturbacji. — Musz˛e to wiedzie´c — stwierdził cierpliwie. — On jest. . . — Odezwał si˛e do ciebie w dziwny sposób — powiedziała. — Nort nigdy w z˙ yciu tak nie mówił. — Szukam pewnego człowieka. Na pewno go znasz. Popatrzyła na niego i jej gniew si˛e ulotnił. Zamiast niego pojawiło si˛e wyrachowanie, nast˛epnie za´s zalotny błysk, który ogladał ˛ ju˙z wcze´sniej. Rozklekotany budynek tykał do siebie w zadumie. Gdzie´s daleko zaczai ujada´c pies. Rewolwerowiec czekał. Zobaczyła, z˙ e wszystkiego si˛e domy´slił. Miejsce zalotnego błysku zaj˛eło bezradne spojrzenie; pragnienie, którego nie sposób wyrazi´c słowami. — Znasz moja˛ cen˛e — o´swiadczyła. Uwa˙znie si˛e jej przyjrzał. Blizny nie b˛edzie wida´c w ciemno´sci. Jej ciało było zbyt szczupłe, z˙ eby pustynia, piasek i z˙ wir zdołały pozbawi´c go spr˛ez˙ ysto´sci, i kiedy´s była ładna, mo˙ze nawet pi˛ekna. Nie miało to zreszta˛ wi˛ekszego znaczenia. Nie miałoby znaczenia, gdyby nawet w jej jałowym czarnym łonie zagnie´zdziły si˛e cmentarne pszczoły. Wszystko i tak zostało ju˙z wcze´sniej zapisane. R˛ece barmanki uniosły si˛e do twarzy. Wcia˙ ˛z ocalało w niej troch˛e z˙ ywotnych soków — do´sc´ , z˙ eby zapłaka´c. — Nie patrz! Nie musisz na mnie tak podle patrze´c! — Przepraszam — powiedział. — Nie chciałem by´c podły. ˙ — Zaden z was nie chce! — krzykn˛eła. — Poga´s lampy.
21
Płakała z twarza˛ osłoni˛eta˛ r˛ekoma. Był zadowolony, z˙ e si˛e zasłoniła. Nie z powodu blizny, lecz dlatego, z˙ e przywracało to jej jakby dziewictwo. Agrafka przytrzymujaca ˛ ramiaczko ˛ sukienki zal´sniła w tłustym s´wietle. — Poga´s lampy i zamknij drzwi. Czy on nic nie ukradnie? — Nie — odparła szeptem. — Wi˛ec poga´s lampy. Odj˛eła r˛ece od twarzy, dopiero kiedy znalazł si˛e za jej plecami. Zgasiła lampy, jedna˛ po drugiej, przykr˛ecajac ˛ knoty i zdmuchujac ˛ płomyki, a potem wzi˛eła go w ciemno´sci za r˛ek˛e, która była ciepła, i zaprowadziła na gór˛e. Nie przy´swiecało im z˙ adne s´wiatło.
Rozdział szósty
Rewolwerowiec skr˛ecił po ciemku dwa papierosy, zapalił je i podał jeden kobiecie, w pokoju unosił si˛e jej zapach, z˙ ałosny zapach s´wie˙zego bzu. Nakładała si˛e na´n wo´n pustyni, która przypominała zapach morza. Zdał sobie spraw˛e, z˙ e pustynia budzi w nim l˛ek. — Nazywa si˛e Nort — powiedziała. Głos miała oschły. — Po prostu Nort. Umarł. Rewolwerowiec czekał. — Został dotkni˛ety przez Boga. — Nigdy Go nie widziałem — stwierdził. — Był tutaj, odkad ˛ pami˛etam. . . to znaczy Nort, nie Bóg — dodała i parskn˛eła gło´snym s´miechem. — Jaki´s czas rozwoził miód. Zaczał ˛ pi´c. Potem wachał ˛ ziele. Zaczał ˛ je pali´c. Dzieci łaziły za nim i szczuły go psami. Nosił stare zielone spodnie, które s´mierdziały. Rozumiesz? — Tak. — W ko´ncu zaczał ˛ je z˙ u´c. Siedział po prostu w miejscu jak kołek i nic nie jadł. Mo˙ze wydawało mu si˛e, z˙ e jest królem. Dzieci były jego błaznami, a psy ksia˙ ˛ze˛ tami. — Tak. — Umarł przed tym barem — powiedziała. — Przywlókł si˛e tu, stukajac ˛ buciorami po drewnianym chodniku. . . to były robocze buty, zupełnie nie do zdarcia. . . za nim szły dzieciaki i psy. Wygladał, ˛ jak poplatane ˛ i powykr˛ecane druciane wieszaki, w jego oczach wida´c było wszystkie piekielne ognie, a mimo to si˛e u´smiechał, tak jak u´smiechaja˛ si˛e głowy, które dzieciaki robia˛ z dy´n na Wszyst´ etych. Cuchn˛eło od niego błotem, zgnilizna˛ i trawa.˛ Slina ´ kich Swi˛ ciekła mu z ka˛ cików ust niczym zielona krew. Sadz˛ ˛ e, z˙ e przyszedł posłucha´c, jak Sheb gra na pianinie. Przystanał ˛ przed wej´sciem i przechylił głow˛e. My´slałam, z˙ e usłyszał dyli˙zans, chocia˙z z˙ adnego si˛e o tej porze nie spodziewali´smy, a potem zebrało mu si˛e na wymioty. Były czarne i krwawe. Trysn˛eły z tych u´smiechni˛etych ust niczym s´cieki przez krat˛e rynsztoka. Smród był taki, z˙ e miało si˛e ochot˛e uciec. Podniósł r˛ece i padł na ziemi˛e, i to był koniec. Umarł z tym u´smiechem na ustach, w kału˙zy własnych wymiotów. 23
Le˙zac ˛ obok niego, dr˙zała. Na dworze wcia˙ ˛z zawodził wiatr. Gdzie´s daleko słycha´c było drzwi, które uderzały o futryn˛e niczym w złym s´nie. Mi˛edzy deskami s´cian biegały myszy. Rewolwerowcowi przyszło na my´sl, z˙ e to prawdopodobnie jedyne miejsce w całym mie´scie, gdzie myszy maja˛ jeszcze co je´sc´ . Kiedy poło˙zył dło´n na jej brzuchu, nagle st˛ez˙ ała, a potem si˛e odpr˛ez˙ yła. — Człowiek w czerni — powiedział. — Musisz si˛e tego dowiedzie´c, prawda? — Tak. — Dobrze. Opowiem ci. Wzi˛eła jego dło´n w obie swoje i opowiedziała mu.
Rozdział siódmy
Człowiek w czerni przyjechał pó´znym popołudniem tego samego dnia, kiedy umarł Nort. Wiatr pohukiwał, porywajac ˛ grudki gliny, podnoszac ˛ tumany piasku i gnajac ˛ przed soba˛ powyrywane łodygi kukurydzy. Kennerly zamknał ˛ stajni˛e na kłódk˛e, a kilku innych kupców zamkn˛eło okiennice i zabiło je deskami. Niebo miało z˙ ółty odcie´n starego sera, chmury płyn˛eły po nim szybko, jakby zobaczyły co´s straszliwego na pustyni i chciały si˛e czym pr˛edzej oddali´c. Przyjechał rozklekotanym powozem, z kufrem obwiazanym ˛ pofałdowanym brezentem. Patrzyli, jak jedzie, i stary Kennerly, le˙zacy ˛ przy oknie z butelka˛ w lewej i mi˛ekka,˛ gorac ˛ a˛ piersia˛ swojej drugiej córki w prawej r˛ece, postanowił, z˙ e je´sli zapuka, nie otworzy mu drzwi. Ale człowiek w czerni pojechał dalej, nie wstrzymujac ˛ gniadosza, do którego zaprz˛ez˙ ony był powóz. Chciwy wiatr porwał kurz podniesiony przez koła. Mógł by´c ksi˛edzem lub mnichem; miał na sobie czarna˛ zakurzona˛ szat˛e i zasłaniajacy ˛ rysy twarzy kaptur, który łopotał na głowie. Spod skraju habitu czy sutanny wystawały ci˛ez˙ kie buty ze sprzaczkami ˛ i kwadratowymi noskami. Zajechał przed bar Sheba i uwiazał ˛ konia, który pochylił łeb do samej ziemi i parsknał. ˛ Człowiek w czerni podniósł wieko kufra, wyjał ˛ z niego sfatygowana˛ skórzana˛ sakw˛e, zarzucił ja˛ na rami˛e i wszedł przez nietoperze skrzydła drzwi. Alice przyjrzała mu si˛e z ciekawo´scia,˛ lecz poza nia˛ nikt nie zauwa˙zył jego przybycia. Cała reszta schlała si˛e jak s´winie. Sheb grał w rytmie ragtime’u hymny metodystów, a posiwiali wałkonie, którzy przyszli wcze´sniej, by schroni´c si˛e przed burza˛ i po´spiewa´c na stypie Norta, zdarli sobie kompletnie gardła. Sheb, pijany niemal do nieprzytomno´sci, odurzony i zniech˛econy do własnej przedłu˙zajacej ˛ si˛e egzystencji, grał z szalona˛ szybko´scia,˛ b˛ebniac ˛ w klawisze palcami, które fruwały niczym czółenka krosien. Krzyki i przekle´nstwa nie zagłuszyły szumu wiatru, lecz chwilami równały si˛e z nim siła.˛ Siedzacy ˛ w kacie ˛ Zachary zarzucił Amy Feldon spódnic˛e na głow˛e i malował jej na kolanach znaki zodiaku. Kilka innych kobiet kra˙ ˛zyło po sali. Wszyscy skapani ˛ byli w jakim´s płomiennym blasku. Sacz ˛ ace ˛ si˛e przez nietoperze drzwi przy´cmione s´wiatło nadchodzacej ˛ burzy miało w sobie co´s szyderczego.
25
Norta poło˙zono na dwóch połaczonych ˛ stolikach po´srodku sali. Jego buty tworzyły mistyczny znak V. Usta wykrzywiał ospały u´smiech, ale kto´s zamknał ˛ mu oczy i poło˙zył na nich sztony, w skrzy˙zowanych na piersi r˛ekach trzymał gałazk˛ ˛ e ´ diabelskiego ziela. Smierdział niczym trucizna. Człowiek w czerni s´ciagn ˛ ał ˛ kaptur i podszedł do baru. Alice patrzyła na niego z l˛ekiem, który mieszał si˛e ze znajomym drzemiacym ˛ w niej po˙zadaniem. ˛ Nie miał na sobie z˙ adnych religijnych symboli, ale to o niczym nie s´wiadczyło. — Whiskey — powiedział. Miał cichy przyjemny głos. — Dobra˛ whiskey. Si˛egn˛eła pod kontuar i wyciagn˛ ˛ eła butelk˛e stara. Mogła mu podsuna´ ˛c w charakterze najlepszego trunku miejscowy bimber, lecz nie zrobiła tego. Człowiek w czerni obserwował ja,˛ kiedy nalewała. Miał du˙ze płonace ˛ oczy. Półmrok był zbyt g˛esty, z˙ eby mo˙zna było dokładnie okre´sli´c ich kolor. Czuła coraz silniejsze po˙zadanie, ˛ w gł˛ebi sali pokrzykiwano i pohukiwano. Sheb, ten niewydarzony wałach, zagrał piosenk˛e o chrze´scija´nskich z˙ ołnierzach i kto´s namówił ciotk˛e Mili, z˙ eby za´spiewała. Jej głos, nierówny i fałszywy, przeciał ˛ pijacki bełkot, tak jak t˛epy topór przecina mózg cielaka. — Hej, Allie! Zaj˛eła si˛e innymi go´sc´ mi, przeklinajac ˛ milczenie nieznajomego, przeklinajac ˛ jego pozbawione koloru oczy i przeklinajac ˛ własne niespokojne łono. Bała si˛e swoich pragnie´n. Były kapry´sne i nie potrafiła nad nimi zapanowa´c. Mogły sygnalizowa´c zachodzac ˛ a˛ w niej zmian˛e, a ta z kolei mogła sygnalizowa´c poczatek ˛ staro´sci — wieku, który w Tuli był na ogół równie krótki i gorzki jak zimowy zachód sło´nca. Podajac ˛ piwo, opró˙zniła cała˛ beczk˛e i teraz odszpuntowała kolejna.˛ Wolała nie prosi´c o to Sheba; przyszedłby jej ch˛etnie z pomoca,˛ co do tego nie miała watpliwo´ ˛ sci, ale przy okazji albo przyciałby ˛ sobie palce, albo porozlewał piwo. Kiedy zmieniała beczki, nieznajomy ani na chwil˛e nie spu´scił z niej oczu; czuła je na sobie. — Du˙zy ruch — o´swiadczył, kiedy wróciła. Nie tknał ˛ jeszcze whiskey. Kr˛ecił szklaneczk˛e mi˛edzy dło´nmi, z˙ eby ja˛ ogrza´c. — Stypa — odparła. — Zauwa˙zyłem nieboszczyka. — Obiboki — stwierdziła z nagła˛ nienawi´scia.˛ — Same obiboki. — To ich podnieca. On jest martwy. Oni nie. — Kiedy z˙ ył, był ich po´smiewiskiem. To s´wi´nstwo, z˙ e wcia˙ ˛z z niego drwia.˛ To. . . — zacz˛eła i umilkła, nie potrafiac ˛ wyrazi´c, jak bardzo jest to nieprzyzwoite. ´ — Cpun? — Tak! Có˙z innego mu zostało? — Jej ton był oskar˙zycielski, lecz człowiek w czerni nie spu´scił oczu i poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. — Przepraszam. Jeste´s ksi˛edzem. To musi ci˛e razi´c.
26
— Nie jestem i wcale mnie to nie razi. — Człowiek w czerni gładko przełknał ˛ whiskey i nawet si˛e nie skrzywił. — Prosz˛e jeszcze jedna.˛ — Przepraszam, ale musz˛e najpierw zobaczy´c kolor twojej monety. — Nie musisz przeprasza´c — stwierdził i poło˙zył na kontuarze nierówna˛ srebrna˛ monet˛e, przy jednym boku gruba,˛ przy drugim cienka.˛ — Nie mam jak wyda´c reszty — odparła tak samo, jak to miała zrobi´c pó´zniej, a on zbył to skini˛eciem głowy i machinalnie patrzył, jak mu znowu nalewa. — Jeste´s tutaj tylko przejazdem? — zapytała. Przez dłu˙zszy czas nie odpowiadał i ju˙z chciała powtórzy´c pytanie, gdy potrzasn ˛ ał ˛ niecierpliwie głowa.˛ — Nie bad´ ˛ z trywialna. Obcujecie tu ze s´miercia.˛ Cofn˛eła si˛e, ura˙zona i zdumiona. Jej pierwsza˛ my´sla˛ było, z˙ e zaprzeczajac, ˛ i˙z jest ksi˛edzem, chciał ja˛ sprawdzi´c. — Troszczyła´s si˛e o niego — powiedział. — Nieprawda˙z? — O kogo? O Norta? — parskn˛eła, udajac ˛ irytacj˛e, z˙ eby ukry´c zmieszanie. — My´sl˛e, z˙ e powiniene´s. . . — Masz mi˛ekkie serce i troch˛e si˛e boisz — mówił dalej — a on z˙ uł ziele i zerkał zza tylnych wrót piekła, a teraz le˙zy tu, wrota sa˛ zatrza´sni˛ete i nie spodziewasz si˛e, by je otworzyli, nim przyjdzie pora na ciebie. Prawda? — Jeste´s pijany? — Pan Norton jest martwy — zaintonował szyderczo człowiek w czerni. — Martwy jak ka˙zdy z nas. Martwy jak ty albo ka˙zdy z nas. — Wyno´s si˛e z mojego baru! Poczuła, jak ro´snie w niej rozedrgana nienawi´sc´ , z jej podbrzusza wcia˙ ˛z promieniowało ciepło. — W porzadku ˛ — powiedział cicho. — Wszystko jest w porzadku. ˛ Zaczekaj. Po prostu zaczekaj. Miał niebieskie oczy. Co´s odblokowało si˛e nagle w jej umy´sle, jakby wzi˛eła narkotyk. — Widzisz? — zapytał. — Teraz widzisz? Pokiwała t˛epo głowa,˛ a on gło´sno si˛e roze´smiał — pi˛eknym, silnym nieposkromionym s´miechem, który zwrócił w jego stron˛e wszystkie głowy. Obrócił si˛e na pi˛ecie, stanał ˛ twarza˛ do nich i moca˛ jakiej´s nieznanej alchemii znalazł si˛e nagle w centrum uwagi. Ciotka Mili zajakn˛ ˛ eła si˛e i umilkła, zostawiajac ˛ broczac ˛ a˛ w powietrzu wysoka˛ nut˛e. Sheb uderzył w zły klawisz i przestał gra´c. Przygladali ˛ si˛e nieswojo nieznajomemu. Piasek grzechotał o s´ciany budynku. Cisza trwała, pot˛ez˙ niała. Alice zabrakło tchu. Spogladaj ˛ ac ˛ w dół, zobaczyła, z˙ e pod kontuarem przyciska obie dłonie do brzucha. Wszyscy patrzyli na niego, on patrzył na nich, a potem znów rozległ si˛e jego s´miech, silny, bogaty, nieznoszacy ˛ sprzeciwu. Nikt jako´s nie miał ochoty mu zawtórowa´c. — Poka˙ze˛ wam cud! — zawołał. 27
Oni jednak tylko wlepiali w niego oczy, niczym posłuszne dzieci, zabrane na wyst˛ep magika, w którego sztuczki przestały ju˙z wierzy´c. Człowiek w czerni nagle skoczył do przodu i ciotka Mili cofn˛eła si˛e o krok. U´smiechnał ˛ si˛e dziko i klepnał ˛ ja˛ po szerokim brzuchu, z jej ust wydobył si˛e krótki mimowolny rechot. Człowiek w czerni odrzucił do tyłu głow˛e. — Teraz lepiej, prawda? Ciotka Mili ponownie zarechotała, a potem wybuchła szlochem i skoczyła po omacku ku drzwiom. Inni patrzyli w milczeniu, jak ucieka. Zaczynała si˛e burza, po białej panoramie nieba jeden po drugim przesuwały si˛e cienie. Stojacy ˛ obok pianina m˛ez˙ czyzna z zapomnianym piwem w r˛eku wydał z siebie piskliwy j˛ek. Człowiek w czerni stanał ˛ nad Nortem i wyszczerzył do niego z˛eby w u´smiechu. Wiatr zawył, zaryczał i zab˛ebnił o s´cian˛e. Co´s du˙zego odbiło si˛e od boku budynku. Jeden z m˛ez˙ czyzn przy barze wzdrygnał ˛ si˛e i pognał długimi groteskowymi susami ku wyj´sciu. Za oknem rozległa si˛e nagle sucha kanonada grzmotu. — No, dobrze — u´smiechnał ˛ si˛e człowiek w czerni. — Bierzmy si˛e do dzieła. ´ Starannie celujac, ˛ zaczał ˛ plu´c Nortowi w twarz. Slina zal´sniła na czole nieboszczyka i spłyn˛eła z grzbietu jego nosa. Schowane pod barem r˛ece Alice pracowały coraz szybciej. Sheb roze´smiał si˛e jak wariat, pochylił do przodu i zaczał ˛ odcharkiwa´c i wypluwa´c z siebie flegm˛e, wielkie i lepkie pecyny. Człowiek w czerni ryknał ˛ z uznaniem i walnał ˛ go po plecach. Sheb u´smiechnał ˛ si˛e i w jego otwartych ustach zal´snił złoty zab. ˛ Niektórzy uciekli. Inni stan˛eli w lu´znym kr˛egu wokół Norta. Jego twarz, pomarszczone podgardle i górna cz˛es´c´ piersi l´sniła wilgocia˛ — tak drogocenna˛ w tym suchym kraju, i nagle, niczym na sygnał dany z góry, plucie si˛e sko´nczyło. Słycha´c było chrapliwe ci˛ez˙ kie oddechy. Człowiek w czerni pochylił si˛e nad Nortem i jego ciało wygi˛eło si˛e w gładki łuk, pi˛ekny niczym bry´zni˛ecie wody, a potem, szczerzac ˛ z˛eby, podparł si˛e r˛ekoma, wyprostował i znowu pochylił. Jeden z widzów zapomniał si˛e i zaczał ˛ klaska´c, po czym nagle si˛e cofnał, ˛ z oczyma rozszerzonymi ze strachu, otarł dłonia˛ za´slinione usta i ruszył ku wyj´sciu. Nort drgnał, ˛ kiedy człowiek w czerni po raz trzeci si˛e nad nim pochylił. Przez tłum przeszedł szmer — westchnienie — i natychmiast zaległa cisza. Człowiek w czerni odrzucił do tyłu głow˛e, zawył i zaczał ˛ kurczowo łapa´c powietrze. Jego pier´s poruszała si˛e w szybkim płytkim rytmie. Coraz szybciej pochylał si˛e i prostował nad Nortem, niczym woda przelewana ze szklanki do szklanki. Jedyne odgłosy, jakie rozbrzmiewały teraz w sali, to chrapliwy oddech i pot˛ez˙ niejacy ˛ puls burzy. Nort zacharczał sucho, nabierajac ˛ w płuca powietrza. Jego r˛ece zatrzepotały, palce zab˛ebniły o stół. Sheb zaskrzeczał i uciekł. Jedna z kobiet wybiegła w s´lad za nim. 28
Człowiek w czerni pochylił si˛e ponownie, a potem jeszcze raz. Całe jego ciało wibrowało, dygotało, podrygiwało. Smród zgnilizny, ekskrementów i rozkładu unosił si˛e dławiacymi ˛ falami. Oczy Norta si˛e otworzyły. Alice poczuła, z˙ e nogi niosa˛ ja˛ same do tyłu. Uderzyła plecami o lustro, które zadr˙zało. Ogarni˛eta panika,˛ rzuciła si˛e do ucieczki. — Zrobiłem to dla ciebie — zawołał za nia˛ człowiek w czerni, ci˛ez˙ ko dyszac. ˛ — Teraz mo˙zesz spa´c spokojnie. Nawet to nie jest nieodwracalne. Chocia˙z jest takie. . . cholernie. . . s´mieszne! — dodał i zaczał ˛ si˛e s´mia´c. Jego głos dochodził z oddali, kiedy biegła po schodach. Nie spocz˛eła, dopóki nie zaryglowała drzwi do wszystkich trzech pokojów nad barem. Wtedy zachichotała, opierajac ˛ si˛e plecami o drzwi i kołyszac ˛ do przodu i tyłu na pi˛etach. Jej chichot przeszedł w ko´ncu w piskliwy lament, który zlał si˛e z j˛ekiem wiatru. Na dole Nort wyszedł chwiejnym krokiem na deszcz, z˙ eby narwa´c troch˛e trawy. Człowiek w czerni, obecnie jedyny klient baru, obserwował go, ciagle ˛ si˛e u´smiechajac. ˛ Kiedy wieczorem zeszła z powrotem na dół, trzymajac ˛ w jednej r˛ece lamp˛e, a w drugiej ci˛ez˙ kie polano, m˛ez˙ czyzna w czerni zniknał ˛ razem ze swoim powozem. Ale Nort nie zniknał. ˛ Siedział przy stoliku obok drzwi, jakby nigdy stad ˛ nie ´ wychodził. Smierdział zielem, lecz nie tak mocno, jak si˛e spodziewała. Spojrzał na nia˛ i nie´smiało si˛e u´smiechnał. ˛ — Cze´sc´ , Allie. — Cze´sc´ , Nort. Odło˙zyła polano i zacz˛eła zapala´c lampy, starajac ˛ si˛e nie odwraca´c do niego plecami. — Zostałem dotkni˛ety przez Boga — oznajmił w ko´ncu. — Teraz ju˙z nigdy nie umr˛e. Tak mi powiedział. To obietnica. — To bardzo miło, Nort. Zwini˛ety papier, którym zapalała knoty, wypadł z jej dr˙zacych ˛ palców i musiała go podnie´sc´ . — Chciałbym przesta´c z˙ u´c traw˛e — powiedział. — Ju˙z mi nie smakuje. Nie wypada, z˙ eby człowiek dotkni˛ety przez Pana Boga z˙ uł traw˛e. — Wi˛ec dlaczego nie przestaniesz? Ogarniajace ˛ ja˛ rozdra˙znienie sprawiło, z˙ e znów zacz˛eła patrze´c na niego jak na człowieka, a nie piekielna˛ zjaw˛e. Zobaczyła raczej smutnie wygladaj ˛ acego ˛ osobnika, wcale nie tak bardzo na´cpanego, sponiewieranego i zawstydzonego. Nie mogła si˛e go ju˙z dłu˙zej ba´c. — Mam drgawki — odparł. — i dalej tego chc˛e. Nie mog˛e si˛e powstrzyma´c. Była´s dla mnie zawsze taka dobra, Allie. . . — dodał i zaczał ˛ płaka´c. — Nie potrafi˛e nawet przesta´c la´c w portki. Podeszła do jego stolika i zawahała si˛e.
29
— On mógł sprawi´c, z˙ e przestan˛e tego chcie´c — dodał przez łzy. — Mógł to zrobi´c, je´sli potrafił mnie wskrzesi´c. Nie skar˙ze˛ si˛e. . . . nie chc˛e si˛e skar˙zy´c. — Potoczył dookoła przera˙zonym wzrokiem. — Mo˙ze mnie s´miertelnie porazi´c, je´sli to zrobi˛e. — Mo˙zliwe, z˙ e to był jaki´s z˙ art. Wydawał si˛e chyba obdarzony du˙zym poczuciem humoru. Nort wyciagn ˛ ał ˛ spod koszuli woreczek i wyjał ˛ z niego gar´sc´ ziela. Nie my´slac ˛ wiele, wytraciła ˛ mu je z r˛eki, a potem cofn˛eła si˛e przestraszona. — Nie jestem w stanie si˛e opanowa´c, Allie, nie potrafi˛e — j˛eknał ˛ i dał nurka po ziele. Mogła go powstrzyma´c, lecz nie zrobiła tego. Zacz˛eła zapala´c kolejne lampy, zm˛eczona, chocia˙z wieczór dopiero si˛e zbli˙zał. Tamtego dnia jednak nikt ju˙z nie przyszedł, z wyjatkiem ˛ starego Kennerly’ego, który wszystko przegapił. Widok Norta specjalnie go nie zdziwił. Zamówił piwo, zapytał, gdzie jest Sheb, i pomacał ja.˛ Nazajutrz prawie wszystko wróciło do normy, lecz z˙ adne z dzieci nie łaziło ˙ za Nortem. Nast˛epnego dnia znowu zacz˛eła si˛e kocia muzyka. Zycie potoczyło si˛e dawnym słodkim torem. Dzieciaki zbierały wyrwane łodygi kukurydzy i tydzie´n po zmartwychwstaniu Norta spaliły je po´srodku ulicy, w gór˛e buchnał ˛ jasny ogie´n i barowi bywalcy wyszli bad´ ˛ z wytoczyli si˛e, z˙ eby popatrzy´c. Ich twarze wydawały si˛e unosi´c pomi˛edzy płomieniami i niebem l´sniacym ˛ niczym sopel lodu. Allie obserwowała ich i przez moment zrobiło jej si˛e z˙ al s´wiata, na który przyszły smutne czasy. Wszystko si˛e rozlazło. Nic nie sklejało ju˙z od s´rodka rzeczy. Nigdy nie widziała oceanu i nigdy go nie zobaczy. — Gdybym miała jaja. . . — mrukn˛eła. — Gdybym miała jaja. . . jaja. . . jaja. . . Nort podniósł głow˛e na d´zwi˛ek jej głosu i posłał jej pusty u´smiech z piekła rodem. Nie miała jaj. Miała tylko bar i blizn˛e. Ognisko szybko zgasło i klienci wrócili do s´rodka. Allie zacz˛eła si˛e znieczula´c „Star Whiskey” i koło północy była kompletnie pijana.
Rozdział ósmy
Przerwała swa˛ opowie´sc´ i kiedy przez jaki´s czas si˛e nie odzywał, doszła do wniosku, z˙ e u´spiła go jej historia. — To wszystko? — zapytał, gdy sama zapadała w drzemk˛e. — Tak. To wszystko. Jest bardzo pó´zno. — Yhym — mruknał, ˛ zwijajac ˛ kolejnego skr˛eta. — Nie rozsypuj mi tytoniu na łó˙zko — powiedziała ostrzej, ni˙z zamierzała. — Nie rozsypuj˛e. Znowu cisza. Czubek jego papierosa rozjarzał si˛e i gasł. — Rano wyjedziesz — stwierdziła pos˛epnie. — Powinienem. My´sl˛e, z˙ e zastawił na mnie pułapk˛e. — Nie odje˙zd˙zaj. — Zobaczymy — odparł. Odwrócił si˛e do niej plecami, ale poczuła przypływ otuchy. Zostanie. Zapadła w drzemk˛e. Na kraw˛edzi snu ponownie przypomniała sobie, jak zwrócił si˛e do niego Nort, w tym dziwnym j˛ezyku. Nie widziała, z˙ eby przedtem ani potem okazał jakie´s emocje. Nawet kochajac ˛ si˛e z nia,˛ milczał i dopiero pod sam koniec jego oddech stawał si˛e szybszy, a pó´zniej na chwil˛e si˛e zatrzymywał. Był niczym przybysz z bajki albo mitu, ostatni ze swego plemienia w s´wiecie, zapisujacy ˛ ostatnia˛ stronic˛e swojej ksi˛egi. Zatrzyma si˛e tu na jaki´s czas. Jutro albo pojutrze b˛edzie miała sposobno´sc´ , z˙ eby o tym pomy´sle´c. Zasn˛eła.
Rozdział dziewiaty ˛
Rano ugotowała mu kasz˛e, która˛ zjadł bez słowa. Jadł, w ogóle o niej nie my´slac, ˛ prawie jej nie zauwa˙zajac. ˛ Wiedział, z˙ e powinien rusza´c dalej, z ka˙zda˛ minuta,˛ która˛ tu tracił, człowiek w czerni si˛e oddalał — teraz prawdopodobnie w głab ˛ pustyni. Jego szlak prowadził niezmiennie na południe. — Masz map˛e? — zapytał nagle, podnoszac ˛ wzrok. — Miasta? — roze´smiała si˛e. — Jest za małe, z˙ eby potrzebna była mapa. — Nie. Map˛e tego, co jest na południu. U´smiech spełzł jej z twarzy. — Pustynia. Pustynia i nic wi˛ecej. My´slałam, z˙ e si˛e tu na jaki´s czas zatrzymasz. — Co jest na południe od pustyni? — Skad ˛ mam wiedzie´c? Nikt jej nie przebył. Nikt tego nie próbował, odkad ˛ tutaj jestem. Wytarła r˛ece o fartuch i złapawszy przez s´cierki uchwyty cebrzyka, wylała jego zawarto´sc´ do zlewu. Goraca ˛ woda parowała i chlupotała. Rewolwerowiec wstał. — Dokad ˛ idziesz? Usłyszała w swoim głosie dławiacy ˛ strach i znienawidziła si˛e za to. — Do stajni. Je´sli kto´s b˛edzie wiedział, to stajenny. — Poło˙zył r˛ece na jej ramionach. Były ciepłe. — Musz˛e si˛e równie˙z zaja´ ˛c mułem. Je´sli mam tu zosta´c, trzeba si˛e nim zaopiekowa´c. Do czasu kiedy odejd˛e. Lecz jeszcze nie teraz. Spojrzała mu w oczy. — Ale uwa˙zaj na tego Kennerly’ego. Je˙zeli nawet nic nie wie, zawsze co´s zmy´sli. Kiedy wyszedł, odwróciła si˛e do zlewu, czujac ˛ na policzkach gorace, ˛ ciepłe łzy wdzi˛eczno´sci.
Rozdział dziesiaty ˛
Kennerly był bezz˛ebny, nieprzyjemny i obarczony córkami. Dwie niedorosłe zerkały na rewolwerowca z mrocznego wn˛etrza stajni. Po ziemi taplał si˛e rados´nie niemowlak. Dojrzała córka, brudna zmysłowa blondynka, obserwowała go z wyrachowana˛ ciekawo´scia,˛ nabierajac ˛ wod˛e ze skrzypiacej ˛ pompy przy bocznej s´cianie budynku. Kennerly wyszedł mu na spotkanie. Zachowywał si˛e chwilami wrogo, a chwilami tchórzliwie si˛e łasił — niczym stajenny kundel, który zbyt wiele oberwał w z˙ yciu kopniaków. — Dbam o niego — oznajmił i zanim rewolwerowiec zda˙ ˛zył cokolwiek odpowiedzie´c, odwrócił si˛e do swojej córki. — Do domu, Soobie! Marsz do domu! Nachmurzona Soobie zacz˛eła wlec kubeł w stron˛e dobudowanej do stajni szopy. — Masz na my´sli mojego muła — powiedział rewolwerowiec. — Owszem, prosz˛e pana. Dawno ju˙z nie widziałem muła. Był czas, kiedy tresowali dzikie, tak du˙ze było zapotrzebowanie, ale s´wiat poszedł naprzód. Widuj˛e tylko woły, konie pocztowe i. . . Soobie, bo ci złoj˛e skór˛e, jak mi Bóg miły! — Ja nie gryz˛e — rzucił pogodnym tonem rewolwerowiec. Kennerly lekko si˛e skurczył. — Nie chodzi o pana. Nie, wcale nie chodzi o pana — powtórzył, szczerzac ˛ z˛eby. — Po prostu jest troch˛e gamoniowata. Ma w sobie diabła. Dzika dziewczyna. — Pociemniały mu oczy. — Zbli˙zaja˛ si˛e Ostatnie Czasy, prosz˛e pana. Wie pan, co mówi Ksi˛ega. Dzieci nie b˛eda˛ słucha´c rodziców i wielu padnie ofiara˛ zarazy. Rewolwerowiec pokiwał głowa˛ i wskazał r˛eka˛ południe. — Co tam jest? Kennerly znowu si˛e u´smiechnał, ˛ pokazujac ˛ dziasła ˛ i kilka skupionych blisko siebie z˙ ółtych z˛ebów. — Osadnicy. Trawa. Pustynia. Co jeszcze? Zarechotał i zmierzył rewolwerowca chłodnym spojrzeniem. — Jak du˙za jest pustynia? — Du˙za. — Kennerly zrobił powa˙zna˛ min˛e. — Ma mo˙ze ze trzysta mil. Mo˙ze tysiac. ˛ Nie potrafi˛e panu powiedzie´c. Nie ma tam nic prócz diabelskiego ziela 33
i by´c mo˙ze demonów. Poszedł tam ten drugi facet. Ten, który uzdrowił Norta, kiedy był chory. — Chory? Słyszałem, z˙ e był martwy. Kennerly szczerzył z˛eby. — No, tak. Mo˙ze. Ale my jeste´smy przecie˙z dorosłymi lud´zmi, prawda? — Wierzysz jednak w demony. Wydawał si˛e lekko ura˙zony. — To zupełnie co´s innego. Rewolwerowiec zdjał ˛ kapelusz i otarł czoło. Sło´nce nie przestawało pra˙zy´c. Kennerly zdawał si˛e tego nie zauwa˙za´c. Siedzaca ˛ w waskim ˛ cieniu stajni dziewczynka rozsmarowywała z powa˙zna˛ mina˛ ziemi˛e po buzi. — Nie wiesz, co jest za pustynia? ˛ Kennerly wzruszył ramionami. — Niektórzy mo˙ze to wiedza.˛ Przed pi˛ec´ dziesi˛eciu laty je´zdził tamt˛edy dyli˙zans. Tak mówił mój tato. Powtarzał, z˙ e sa˛ tam góry. Inni mówia,˛ z˙ e ocean. . . zielony ocean, w którym z˙ yja˛ potwory, a jeszcze inni mówia,˛ z˙ e ko´nczy si˛e tam ˙ nie ma tam nic oprócz s´wiateł, od których mo˙zna o´slepna´ s´wiat. Ze ˛c, i twarzy Boga, otwierajacej ˛ usta, aby po˙zre´c s´miałków. — Brednie — stwierdził krótko rewolwerowiec. — Jasne, z˙ e brednie — zawołał rozradowany Kennerly. Znowu si˛e skurczył, nienawidzac, ˛ bojac ˛ si˛e, pragnac ˛ zadowoli´c. — B˛edziesz dogladał ˛ mojego muła — powiedział rewolwerowiec, rzucajac ˛ kolejna˛ monet˛e, która˛ Kennerly złapał w locie. — Oczywi´scie. Zostanie pan na jaki´s czas? — Chyba tak. — Ta Allie jest całkiem miła, kiedy ma ochot˛e, prawda? — Mówiłe´s co´s? — zapytał chłodno rewolwerowiec. W oczach Kennerly’ego za´switało przera˙zenie, niczym dwa bli´zniacze ksi˛ez˙ yce wschodzace ˛ nad horyzontem. — Nie, prosz˛e pana, ani słowa, i przepraszam, je´sli to zrobiłem. — Zobaczył wychylajac ˛ a˛ si˛e przez okno Soobie i obejrzał si˛e w jej stron˛e. — Zaraz ci złoj˛e skór˛e, ty mały kocmołuchu! Jak mi Bóg miły! Zaraz. . . Rewolwerowiec odszedł, s´wiadom, z˙ e Kennerly go obserwuje, s´wiadom, z˙ e mógłby si˛e nagle odwróci´c i zobaczy´c na jego twarzy prawdziwe, niezafałszowane uczucia. Nie zrobił tego. Było goraco. ˛ Jedyna˛ pewna˛ rzecz dotyczac ˛ a˛ pustyni stanowiły jej rozmiary, a w miasteczku nie wszystko dobiegło ko´nca. Jeszcze nie.
Rozdział jedenasty
Le˙zeli w łó˙zku, kiedy Sheb otworzył kopniakiem drzwi i wpadł z no˙zem do s´rodka. Min˛eły cztery dni, które rewolwerowiec pami˛etał jak przez mgł˛e. Jadł. Spał. Uprawiał seks. Odkrył, z˙ e Alice gra na skrzypcach, i namówił ja,˛ z˙ eby dla niego zagrała. Usiadła przy oknie w mlecznym s´wietle brzasku — widział tylko jej profil — i zagrała nierówno co´s, co mogłoby by´c niezłe, gdyby kto´s ja˛ uczył. Czuł do niej coraz wi˛ekszy (chocia˙z dziwnie rozproszony) afekt i przyszło mu do głowy, z˙ e to wła´snie mo˙ze by´c pułapka, która˛ zastawił na niego człowiek w czerni. Czytał stare postrz˛epione czasopisma z wyblakłymi ilustracjami. Bardzo mało o czymkolwiek my´slał. Nie słyszał, jak mały pianista skrada si˛e do drzwi — Pogorszył mu si˛e refleks. Nie miało to zreszta˛ wi˛ekszego znaczenia, chocia˙z w innym czasie i miejscu bardzo by go przeraziło. Allie była naga. Zsun˛eła z piersi prze´scieradło i mieli wła´snie zamiar si˛e kocha´c. — Prosz˛e — mówiła. — Tak jak przedtem, chc˛e tak jak przedtem. Drzwi otworzyły si˛e z hukiem i ko´slawy pianista rzucił si˛e z motyka˛ na sło´nce. Allie nie krzykn˛eła, mimo z˙ e trzymał w r˛eku o´smiocalowy nó˙z do mi˛esa. Bełkotał co´s niezrozumiale, niczym człowiek, któremu zanurzono głow˛e w wiadrze błota, z ust pryskała mu s´lina. Kiedy zamachnał ˛ si˛e w dół trzymanym oburacz ˛ no˙zem, rewolwerowiec złapał go za nadgarstki i wykr˛ecił je. Nó˙z upadł na podłog˛e. Sheb zapiszczał gło´sno jak zardzewiałe metalowe drzwi. R˛ece ze złamanymi przegubami zatrzepotały w marionetkowym ge´scie. Wiatr sypnał ˛ piaskiem o okno, w wiszacym ˛ na s´cianie zaparowanym lustrze odbijał si˛e lekko zniekształcony obraz pokoju. — Ona była moja! — zaszlochał Sheb. — Była najpierw moja! Moja! Allie spojrzała na niego i wstała z łó˙zka. Wło˙zyła szlafrok i rewolwerowca ogarn˛eło przez chwil˛e współczucie dla człowieka, który musiał zdawa´c sobie spraw˛e, z˙ e traci to, co posiadał. Był z niego taki pokurcz, do tego wykastrowany. — To dla ciebie — szlochał Sheb. — Tylko dla ciebie, Allie. Dla ciebie w pierwszym rz˛edzie i wyłacznie ˛ dla ciebie. Ja. . . och, dobry Bo˙ze. . . 35
Słowa przeszły w paroksyzm bełkotu, a potem we łzy. Sheb kołysał si˛e w przód i w tył, przyciskajac ˛ do brzucha złamane nadgarstki. ´ ss´s´. . . C´ ´ ss´s´. . . Poka˙z mi. — Ukl˛ekn˛eła przy nim. — Złamane. Sheb, ty — C´ dupku. Nie wiedziałe´s, z˙ e nigdy nie byłe´s silny? — Pomogła mu wsta´c. Chciał podnie´sc´ dłonie do twarzy, ale odmówiły mu posłusze´nstwa i otwarcie zapłakał. — Chod´z do stołu. Zobacz˛e, co si˛e da zrobi´c. Zaprowadziła go do stołu i unieruchomiła przeguby szczapami drewna. Sheb zawodził cicho i bez przekonania, a potem wyszedł, nie odwracajac ˛ si˛e za siebie. Alice wróciła do łó˙zka. — Na czym stan˛eli´smy? — Nie — powiedział. — Wiedziałe´s o tym — odparła cierpliwie. — Nie mo˙zna na to nic poradzi´c? Có˙z innego nam pozostało? — Dotkn˛eła jego ramienia. — Ale cieszy mnie, z˙ e jeste´s taki silny. — Nie teraz — stwierdził grubym głosem. — Mog˛e uczyni´c ci˛e silnym. . . — Nie — odparł. — Nie mo˙zesz tego zrobi´c.
Rozdział dwunasty
Nazajutrz bar był zamkni˛ety, w Tuli obchodzono siódmy dzie´n tygodnia. Rewolwerowiec poszedł do małego pochylonego ko´sciółka przy cmentarzu, a Allie została, z˙ eby wyszorowa´c stoły mocnym s´rodkiem dezynfekujacym ˛ i namoczy´c klosze lamp w mydlinach. Zapadł dziwny purpurowy zmierzch i o´swietlony od s´rodka ko´sciół wygladał ˛ prawie jak płonacy ˛ piec. — Nie id˛e — stwierdziła krótko Allie. — Kobieta, która tam naucza, wyznaje zatruta˛ religi˛e. Niech ida˛ ci, którzy ciesza˛ si˛e powa˙zaniem. Rewolwerowiec stanał ˛ w pogra˙ ˛zonym w cieniu przedsionku i zajrzał do s´rodka. Ko´scielne ławki usuni˛eto i wszyscy stali (zobaczył Kennerly’ego ze swoimi latoro´slami, wła´sciciela miejskiego składu z artykułami przemysłowymi, Castnera, wraz z jego płaska˛ jak deska z˙ ona,˛ kilku bywalców baru, kilka „miastowych” kobiet, których przedtem nie widział, oraz, ku swojemu zaskoczeniu, Sheba). ´ Spiewali rwacymi ˛ si˛e głosami jaki´s hymn. Rewolwerowiec przyjrzał si˛e ciekawie stojacej ˛ na ambonie, wielkiej jak góra kobiecie. Mieszka sama, powiedziała mu o niej Allie, prawie z nikim si˛e nie widuje. Przychodzi tylko w niedziel˛e, z˙ eby podsyci´c ogie´n piekielny. Nazywa si˛e Sylvia Pittston. Jest szalona, ale rzuciła na nich urok. To im si˛e podoba. To im odpowiada. ˙ Zadne słowa nie mogły opisa´c rozmiarów tej kobiety. Piersi niczym obronne fortyfikacje. Strzelista wie˙zyca karku, zwie´nczona ziemistym bladym ksi˛ez˙ ycem twarzy, w której migotały oczy tak wielkie i gł˛ebokie, z˙ e przypominały bezdenne górskie stawy. Włosy w odcieniu pi˛eknego bogatego brazu, ˛ spi˛ete w ryzykowny, szalony kok, przytrzymywała szpilka, która mogła słu˙zy´c za widelec do mi˛esa. Miała na sobie sukni˛e, która była chyba uszyta z juty. Dłonie, w których trzymała s´piewnik, przypominały dwie kamienne płyty. Skóra za´s wydawała si˛e kremowa, gładka, przyjemna. Rewolwerowiec oceniał, z˙ e kobieta musiała wa˙zy´c ponad trzysta funtów. Nagle poczuł do niej gorac ˛ a˛ z˙ adz˛ ˛ e, od której przeszło go dr˙zenie, i odwrócił głow˛e.
37
Spotkamy si˛e nad rzeka˛ Nad pi˛ekna,˛ pi˛ekna˛ Rzeeeeeka.˛ Spotkamy si˛e nad rzeka,˛ Która płynie przez Bo˙ze Królestwo. Ostatnie nuty ostatniej zwrotki umilkły i przez chwil˛e ludzie szurali nogami i pokasływali. Sylvia Pittston czekała. Kiedy si˛e uspokoili, rozpostarła r˛ece, jakby ich błogosławiła. To był gest ewokacji. — Moi drodzy braciszkowie i siostrzyczki w Chrystusie. . . Rewolwerowiec pami˛etał skad´ ˛ s te słowa. Przez chwil˛e ogarn˛eły go jednocze´ s´nie nostalgia i l˛ek, połaczone ˛ z dziwnym uczuciem déja vu. Sniłem o tym, pomy´slał. Kiedy? Odsunał ˛ od siebie t˛e my´sl. W´sród wiernych — nie było ich wi˛ecej ni˙z dwadzie´scia pi˛ec´ osób — zapadła martwa cisza. — Tematem naszych dzisiejszych medytacji jest Intruz. Miała słodki i melodyjny głos, dobrze wyszkolony sopran. W´sród wiernych przeszedł cichy szmer. — Mam takie uczucie. . . — zacz˛eła w zadumie Sylvia Pittston. — Mam ta´ etej Ksi˛egi, w ciagu kie uczucie, jakbym znała osobi´scie ka˙zdego bohatera Swi˛ ˛ ostatnich pi˛eciu lat zdarłam pi˛ec´ Biblii, a przedtem sama nie wiem ile. Kocham t˛e histori˛e i kocham wyst˛epujacych ˛ w niej bohaterów. Weszłam rami˛e w rami˛e z Danielem do jaskini lwa. Stałam razem z Dawidem, kiedy kusiła go kapi ˛ aca ˛ si˛e Batszeba. Byłam w płonacym ˛ piecu z Sydrachem, Misachem i Abdenagiem. Zabiłam z Samsonem dwa tysiace ˛ i o´slepłam ze s´wi˛etym Pawłem w drodze do Damaszku. Płakałam z Maryja˛ na Golgocie. — Ciche, stłumione westchnienie w´sród wiernych. — Poznałam ich i pokochałam, i w tym najwi˛ekszym ze wszystkich dramatów jest tylko jeden. . . jeden. . . — podniosła palec — tylko jeden bohater, którego nie znam. Tylko jeden, który stoi z boku z twarza˛ schowana˛ w cieniu. Tylko jeden, na my´sl o którym moje ciało dr˙zy i l˛eka si˛e moja dusza. Boj˛e si˛e go. Nie znam jego umysłu i boj˛e si˛e. Boj˛e si˛e Intruza. Kolejne westchnienie. Która´s z kobiet przycisn˛eła dło´n do ust, jakby chciała zdusi´c wydobywajacy ˛ si˛e z nich krzyk, i kołysała si˛e, kołysała si˛e w miejscu. — Intruza, który zakradł si˛e do Ewy jako wa˙ ˛z, u´smiechajac ˛ si˛e i pełznac ˛ na brzuchu. Intruza, który przechadzał si˛e mi˛edzy Dzie´cmi Izraela, kiedy Moj˙zesz wspiał ˛ si˛e na Gór˛e, i który nakłonił ich, by stworzyli sobie złotego idola, złotego cielca, i czcili go, parzac ˛ si˛e i cudzoło˙zac. ˛ J˛eki i kiwanie głowami. — Intruz! To on stał na balkonie z Jezabel i patrzył, jak król Achab ginie z krzykiem na ustach, to on cieszył si˛e wraz z nia,˛ gdy zbiegły si˛e psy i lizały jego krew. Och, moi braciszkowie i siostry, strze˙zcie si˛e Intruza. 38
— Tak, o Jezu. . . — j˛eknał ˛ m˛ez˙ czyzna, którego, wchodzac ˛ do miasta, rewolwerowiec zobaczył jako pierwszego, ten w słomkowym kapeluszu. — On był tu zawsze, bracia i siostry. Lecz ja nie znam jego my´sli, i wy nie znacie jego my´sli. Któ˙z zrozumie straszliwy mrok, który tam si˛e kryje, dum˛e wyniosła˛ niczym pylony, tytaniczne blu´znierstwo, bezbo˙zne uciechy, i to szale´nstwo! Cyklopowe, bełkotliwe szale´nstwo, które wije si˛e i pełza w najstraszniejszych pragnieniach i chuciach człowieka? — O Jezusie, Zbawco. . . — To on zabrał naszego Pana na gór˛e. . . — Tak. . . — To on kusił go i ukazał mu cały s´wiat i wszystkie ziemskie rozkosze. . . — Taaaak. . . — To on wróci, kiedy na s´wiat przyjda˛ Ostatnie Czasy, a one nadchodza,˛ moi bracia i siostry, czy˙z nie czujecie, z˙ e nadchodza? ˛ — Taaaak. . . Rozkołysane łkajace ˛ zgromadzenie zmieniło si˛e w morze, kobieta wydawała si˛e wskazywa´c palcem wszystkich po kolei i nikogo z osobna. — To on nadejdzie jako Antychryst, by poprowadzi´c ludzi w płonace ˛ trzewia pot˛epienia, ku krwawym kra´ncom niegodziwo´sci, gdy na niebie zawi´snie ognista gwiazda Piołun, gdy z˙ ół´c po˙zre serca i watroby ˛ dzieci, gdy z łon kobiet wyjda˛ na s´wiat monstra, a dzieło rak ˛ człowieczych obróci si˛e w krew. . . — Ooooch. . . — Och, Bo˙ze. . . Jaka´s kobieta upadła, jej stopy waliły rytmicznie o deski podłogi. Zgubiła jeden but. — To on stoi za ka˙zda˛ cielesna˛ rozkosza.˛ . . to on! Intruz! — Tak, Panie! Jeden z m˛ez˙ czyzn osunał ˛ si˛e na kolana, złapał za głow˛e i zaryczał jak osioł. — Kiedy zagladacie ˛ do kieliszka, kto trzyma butelk˛e? — Intruz! — Kiedy siadacie do stolika, z˙ eby zagra´c w faraona albo „pilnuj mnie”, kto tasuje karty? — Intruz! — Kiedy wdzieracie si˛e w cudze ciało, kiedy nurzacie si˛e w plugastwie, komu sprzedajecie swoja˛ dusz˛e? — In. . . — . . . tru. . . — Och, Jezu. . . och. . . — zowi. . . — Auu! Auu! Auu! — a kim˙ze on jest?! — wrzasn˛eła, cho´c w gł˛ebi duszy była całkiem spokojna. 39
Rewolwerowiec wyczuwał jej spokój i mistrzostwo, umiej˛etno´sc´ panowania, dominowania nad lud´zmi. Człowiek w czerni zostawił w niej demona, pomy´slał nagle z przera˙zeniem i absolutna˛ pewno´scia.˛ Jest op˛etana. Mimo strachu ponownie poczuł falowanie seksualnej z˙ adzy. ˛ M˛ez˙ czyzna, który trzymał si˛e za głow˛e, runał ˛ na podłog˛e i poczołgał si˛e do przodu. — Sma˙ze˛ si˛e w piekle! — wrzasnał. ˛ Jego twarz wykr˛ecała si˛e i marszczyła, jakby pod skóra˛ pełzały w˛ez˙ e. — Cudzoło˙zyłem! Uprawiałem hazard! Paliłem traw˛e! Grzeszyłem! Sma. . . Jego głos poszybował w gór˛e w przera´zliwym, histerycznym nieartykułowanym za´spiewie. Zaciskał r˛ece na głowie, jakby w ka˙zdej chwili mogła p˛ekna´ ˛c niczym przejrzały melon. Wierni znieruchomieli, jak na dany z góry znak: zastygli w półerotycznych pozach ekstazy. Sylvia Pittston wyciagn˛ ˛ eła r˛ece i wzi˛eła w nie głow˛e cudzoło˙znika. Jej palce, silne i białe, nieskazitelne i łagodne, przeczesały jego włosy. M˛ez˙ czyzna przestał krzycze´c i wlepił w nia˛ ot˛epiały wzrok. — Kto był z toba,˛ kiedy grzeszyłe´s? — zapytała. Jej oczy wejrzały w jego oczy tak gł˛eboko, tak łagodnie, tak chłodno, z˙ e w nich utonał. ˛ — Intruz. . . — Który nazywa si˛e jak. . . ? — Nazywa si˛e Szatan. — Ochrypły, powolny szept. — Czy wyrzekasz si˛e go? — Tak! Tak! — Skwapliwie. — O mój Jezu, mój Zbawco! M˛ez˙ czyzna zakołysał głowa˛ i wbił w nia˛ puste l´sniace ˛ oczy zeloty. — Je´sli stanie w tych drzwiach. . . — jej palec wskazał pogra˙ ˛zony w półmroku przedsionek, gdzie stał rewolwerowiec — czy wyrzekniesz si˛e go, rzucajac ˛ mu to w twarz? — Jak mam˛e kocham! — Czy wierzysz w wieczna˛ miło´sc´ Jezusa? M˛ez˙ czyzna zaczał ˛ płaka´c. ˙ — Zeby´s, kurwa, wiedziała, z˙ e wierz˛e! — On ci wybacza, Jonson. — Chwalmy Pana! — zaintonował Jonson, wcia˙ ˛z płaczac. ˛ — Wiem, z˙ e ci wybacza, tak samo jak wiem, z˙ e wygna ze swoich pałaców i straci ˛ w płonacy ˛ mrok tych, którzy nie okazali skruchy. — Chwalmy Pana! — powtórzyli solennie wyzuci z sił wierni. — Tak samo jak wiem, z˙ e ten Intruz, ten Szatan, ten Władca Much i W˛ez˙ y zostanie stracony ˛ i zmia˙zd˙zony. . . czy zmia˙zd˙zysz go, je´sli go spotkasz, Jonson? — Tak! Chwalmy Pana! — zaszlochał Jonson. 40
— Czy zmia˙zd˙zycie go, je´sli go spotkacie, bracia i siostry? — Taaaak. . . — tonem spełnienia. — Je´sli zobaczycie, jak paraduje jutro główna˛ ulica? ˛ — Chwalmy Pana. . . Wytracony ˛ z równowagi rewolwerowiec cofnał ˛ si˛e do drzwi i wrócił do miasta, w powietrzu wisiał czysty zapach pustyni. Nadeszła prawie pora rusza´c dalej. Prawie.
Rozdział trzynasty
Ponownie w łó˙zku. — Nie przyjmie ci˛e — stwierdziła Allie. Sprawiała wra˙zenie wystraszonej. — Z nikim si˛e nie spotyka. Wychodzi tylko w niedziel˛e wieczorem, z˙ eby nap˛edzi´c wszystkim s´miertelnego stracha. — Od jak dawna tu jest? — Od jakich´s dwunastu lat. Nie mówmy o niej. — Skad ˛ przyszła? Z której strony s´wiata? — Nie wiem. Kłamała. — Allie? — Nie wiem! — Allie? — No, dobrze! Dobrze! Przyszła od osadników! Z pustyni! — Tak my´slałem. — Rewolwerowiec troch˛e si˛e rozlu´znił. — Gdzie mieszka? — Czy pokochasz si˛e ze mna,˛ je´sli ci powiem? — zapytała troch˛e ni˙zszym tonem. — Znasz odpowied´z na to pytanie. Westchn˛eła. Jej oddech zabrzmiał niczym szelest starych po˙zółkłych kartek. — Ma dom za wzgórzem na tyłach ko´scioła. Mała˛ chatk˛e. Mieszkał tam prawdziwy pastor, dopóki si˛e nie wyprowadził. Wystarczy? Jeste´s usatysfakcjonowany? — Nie. Jeszcze nie — odparł i poło˙zył si˛e na niej.
Rozdział czternasty
To był ostatni dzie´n i rewolwerowiec wiedział o tym. Niebo miało brzydki kolor posiniaczonego fioletu, dziwacznie pod´swietlonego pierwszymi palcami brzasku. Allie tłukła si˛e po barze niczym duch, zapalajac ˛ lampy i piekac ˛ skwierczace ˛ w rynience kukurydziane placki. Pokochał ja˛ ostro, kiedy powiedziała mu, co chciał wiedzie´c. Czuła, z˙ e nadchodzi koniec, i dała z siebie wi˛ecej ni˙z kiedykolwiek wcze´sniej, dała mu to z desperacja,˛ na pohybel zbli˙zajacemu ˛ si˛e s´witowi, dała mu to z niestrudzona˛ energia˛ szesnastolatki. Ale rano była blada, znowu na skraju menopauzy. Podała mu bez słowa jedzenie. Prze˙zuwał je szybko, popijajac ˛ ka˙zdy k˛es gorac ˛ a˛ kawa.˛ Allie stan˛eła w drzwiach i wpatrywała si˛e w cichy batalion sunacych ˛ z wolna porannych chmur. — B˛edzie dzi´s kurzyło — powiedziała. — Nie dziwi˛e si˛e. — Czy ty kiedykolwiek czemu´s si˛e dziwisz? — zapytała z ironia˛ i odwróciła si˛e, z˙ eby popatrze´c, jak bierze do r˛eki kapelusz. Nasunał ˛ go na głow˛e i przeszedł obok niej. — Czasami — odparł. Jeszcze tylko raz miał zobaczy´c ja˛ z˙ ywa.˛
Rozdział pi˛etnasty
Kiedy dotarł do chaty Sylvii Pittston, wiatr raptownie ucichł. Cały s´wiat zdawał si˛e czeka´c na to, co si˛e stanie. Sp˛edził w pustynnej okolicy do´sc´ czasu, by wiedzie´c, z˙ e im dłu˙zsza cisza, tym gwałtowniej wiatr b˛edzie da´ ˛c, gdy w ko´ncu si˛e zerwie. Nad ziemia˛ zawisło dziwne płaskie s´wiatło. Do drzwi chaty, która była zniszczona i pochylona, przybito du˙zy drewniany krzy˙z. Rewolwerowiec zastukał i chwil˛e odczekał. Bez odpowiedzi. Zastukał ponownie. To samo. Cofnał ˛ si˛e i mocno kopnał ˛ drzwi prawym butem. Mała zasuwka w s´rodku odpadła i drzwi rabn˛ ˛ eły w poprzybijane krzywo deski s´ciany, płoszac ˛ szczury, które rzuciły si˛e w popłochu do ucieczki. Sylvia Pittston siedziała w sieni, na mamucim bujaku z ciemnego drewna, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e spokojnie swymi wielkimi ciemnymi oczyma. Blask burzy odbijał si˛e niepokoja˛ cymi półtonami na jej policzkach. Miała na sobie szal. Bujak cicho poskrzypywał. Patrzyli na siebie przez długa,˛ umykajac ˛ a˛ zegarowi chwil˛e. — Nigdy go nie złapiesz — powiedziała. — Idziesz s´cie˙zka˛ zła. — Przyszedł do ciebie — stwierdził rewolwerowiec. — I do mojego ło˙za. Przemówił do mnie w J˛ezyku. . . — Przer˙znał ˛ ci˛e. Nawet nie mrugn˛eła. — Idziesz s´cie˙zka˛ zła, rewolwerowcze. Kryjesz si˛e w cieniu. Wczoraj wieczorem skryłe´s si˛e w cieniu bo˙zego przybytku. My´slałe´s, z˙ e nie zdołam ci˛e dostrzec? — Dlaczego uzdrowił trawo˙zerc˛e? — Jest bo˙zym aniołem. Tak powiedział. — Mam nadziej˛e, z˙ e mówiac ˛ to, u´smiechał si˛e. Wyszczerzyła bezwiednie z˛eby i jej twarz przybrała dziki wyraz. — Powiedział mi, z˙ e b˛edziesz poda˙ ˛zał jego s´ladem. Powiedział mi, co robi´c. Powiedział, z˙ e jeste´s Antychrystem. Rewolwerowiec potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Tego nie powiedział. U´smiechn˛eła si˛e do niego leniwie. — Powiedział, z˙ e b˛edziesz chciał si˛e ze mna˛ przespa´c. Chcesz? — Tak. 44
— Cena˛ jest twoje z˙ ycie, rewolwerowcze. Obdarzył mnie dzieckiem. . . dzieckiem anioła. Je´sli wtargniesz we mnie. . . Jej leniwy u´smiech mówił wszystko. Rozchyliła zach˛ecajaco ˛ wielkie zwaliste uda. Napi˛eły si˛e pod suknia˛ niczym płyty czystego marmuru. Przyprawiało to o zawrót głowy. Rewolwerowiec oparł dłonie na kolbach rewolwerów. — Masz w sobie demona, kobieto. Potrafi˛e go wyp˛edzi´c. Efekt był natychmiastowy. Sylvia Pittston cofn˛eła si˛e w fotelu i spiorunowała go wzrokiem. — Nie dotykaj mnie! Nie podchod´z do mnie! Nie o´smielisz si˛e dotkna´ ˛c bo˙zej oblubienicy! — Chcesz si˛e zało˙zy´c? — zapytał, szczerzac ˛ z˛eby i robiac ˛ krok w jej stron˛e. Pot˛ez˙ ne ciało zadygotało. Na twarzy odbiło si˛e karykaturalne przera˙zenie, rozcapierzone palce nakre´sliły w powietrzu Znak Złego Uroku. — Pustynia — wycedził rewolwerowiec. — Co jest za pustynia? ˛ — Nigdy go nie złapiesz! Nigdy! Nigdy! Usma˙zysz si˛e! Powiedział mi to. — Dopadn˛e go — stwierdził. — Oboje o tym wiemy. Co jest za pustynia? ˛ — Nie! — Odpowiedz mi! — Nie! Podszedł jeszcze bli˙zej, uklakł ˛ i złapał ja˛ za uda. Jej nogi zacisn˛eły si˛e niczym imadło. Wydawała z siebie dziwne lubie˙znie piskliwe d´zwi˛eki. — W takim razie wyp˛edz˛e z ciebie demona — powiedział. — Nie. . . Rozsunał ˛ jej nogi i wysunał ˛ z kabury jeden z rewolwerów. — Nie! Nie! Nie! Jej oddech przypominał krótkie dzikie chrzakni˛ ˛ ecia. — Odpowiedz mi. Odchyliła si˛e do tyłu w fotelu i zadr˙zała pod nia˛ podłoga, z jej ust popłyn˛eły modlitwy i poprzekr˛ecane słowa z˙ argonu. Wymierzył w nia˛ luf˛e rewolweru. Bardziej czuł, ni˙z słyszał s´wist wdzierajace˛ go si˛e do jej płuc przera˙zonego oddechu. R˛ece kobiety waliły go po głowie; stopy tupały w podłog˛e, i w tym samym momencie pot˛ez˙ ne ciało próbowało wchłona´ ˛c intruza, wessa´c go do swego łona, z zewnatrz ˛ nie obserwował ich nikt prócz sinego nieba. Wrzasn˛eła co´s wysokim nieartykułowanym głosem. — Co? — Góry! — Co góry? — On zatrzyma si˛e po ich drugiej stronie. . . słodki Jezu. . . z˙ eby nabra´c sił. Dzi˛eki me. . . dzi˛eki medytacji, rozumiesz? Och. . . jestem. . . jestem. . . 45
Zwaliste ciało wypr˛ez˙ yło si˛e nagle do przodu, lecz on nie pozwolił, by dotkn˛eła go swoimi narzadami. ˛ A potem oklapła nagle, zmalała i zapłakała, kładac ˛ r˛ece na kolanach. — No, tak — mruknał, ˛ wstajac. ˛ — Demon został obsłu˙zony, prawda? — Wyno´s si˛e. Zabiłe´s dziecko. Wyno´s si˛e. Wyno´s. Przystanał ˛ w drzwiach i obejrzał si˛e. — Nie było dziecka — stwierdził krótko. — Nie było anioła. Nie było demona. — Zostaw mnie w spokoju — powiedziała i usłuchał jej.
Rozdział szesnasty
Kiedy zjawił si˛e u Kennerly’ego, nad horyzontem na północy pojawił si˛e dziwny obłok. Rewolwerowiec wiedział, z˙ e to pył. Nad Tuli wisiało martwe nieruchome powietrze. Kennerly czekał na niego na wysypanych sieczka˛ deskach, którymi wyło˙zona była podłoga jego stajni. — Odje˙zd˙za pan? — zapytał, u´smiechajac ˛ si˛e podle. — Tak. — Chyba nie przed sama˛ burza? ˛ — Wyprzedz˛e ja.˛ — Wiatr jest szybszy od człowieka na mule. Na otwartej przestrzeni mo˙ze pana zabi´c. — Chc˛e odebra´c muła ju˙z teraz — uciał ˛ dyskusj˛e rewolwerowiec. — Jasne — odparł Kennerly, lecz zamiast si˛e odwróci´c, stał dalej w miejscu, jakby zastanawiał si˛e, co jeszcze powiedzie´c. Usta wykrzywiał mu lizusowski, nienawistny u´smiech, oczy wpatrywały si˛e w co´s za ramieniem rewolwerowca. Rewolwerowiec jednocze´snie odsunał ˛ si˛e w bok i odwrócił. Trzymane przez Soobie ci˛ez˙ kie polano przeci˛eło ze s´wistem powietrze, muskajac ˛ tylko jego łokie´c. Siła zamachu była tak wielka, z˙ e dziewczyna wypu´sciła bro´n z rak ˛ i drewno stukn˛eło o podłog˛e. Wysoko, na pogra˙ ˛zonym w mroku strychu, zerwały si˛e do lotu jaskółki. Dziewczyna utkwiła w nim krowie oczy. Pod spłowiała˛ po praniu koszula˛ sterczały majestatycznie nabrzmiałe piersi. Kciuk poszukał z senna˛ oci˛ez˙ ało´scia˛ przystani ust. Rewolwerowiec odwrócił si˛e z powrotem do Kennerly’ego. Ten u´smiechał si˛e szeroko. Jego skóra była woskowo z˙ ółta. Oczy obracały si˛e w oczodołach. — Ja. . . — zaczał ˛ zaflegmionym szeptem, lecz nie był w stanie sko´nczy´c. — Muł — upomniał go łagodnie rewolwerowiec. — Jasne, jasne — szepnał ˛ z u´smiechem niedowierzania Kennerly i podreptał w głab ˛ stajni. Rewolwerowiec stanał ˛ w miejscu, skad ˛ mógł go obserwowa´c. Stajenny wyprowadził muła i podał mu uzd˛e. 47
— Id´z do domu i zajmij si˛e siostra˛ — rozkazał Soobie. Dziewczyna odrzuciła do tyłu głow˛e i nawet nie drgn˛eła. Rewolwerowiec zostawił ich tam, stojacych ˛ na zakurzonych, poplamionych odchodami deskach i piorunujacych ˛ si˛e wzrokiem — jego z niezdrowym u´smiechem, ja˛ z głupawa˛ apatyczna˛ wojowniczo´scia.˛ Na dworze upal walił mi˛edzy oczy.
Rozdział siedemnasty
Poprowadził muła s´rodkiem ulicy, wzbijajac ˛ obłoczki kurzu podeszwami butów. Bukłaki zawiesił na jego grzbiecie. Przystanał ˛ przed barem Sheba, lecz Allie tam nie było. Lokal był pusty, zabity deskami przed burza˛ i wcia˙ ˛z brudny po poprzednim wieczorze. Allie nie zabrała si˛e jeszcze do sprzatania ˛ i bar cuchnał ˛ jak mokry pies. Rewolwerowiec napełnił sakw˛e mak ˛ a˛ kukurydziana,˛ suszona˛ i pra˙zona˛ kukurydza˛ oraz połowa˛ mielonego mi˛esa, które znalazł w lodówce, i zostawił cztery sztuki złota na drewnianym kontuarze. Allie nie zeszła na dół. Pianino Sheba z˙ egnało go wyszczerzonymi z˙ ółtymi z˛ebami klawiszy. Wyszedł na dwór i zarzucił sakw˛e na grzbiet muła. Czuł, jak co´s s´ciska go w gardle. Mógł umkna´ ˛c pułapki, ale miał niewielka˛ szans˛e. Był w ko´ncu intruzem. Mijał pozamykane, zastygłe w oczekiwaniu budynki, czujac ˛ oczy, które obserwowały go przez p˛ekni˛ecia i szpary. Człowiek w czerni odegrał w Tuli rol˛e Boga. Czy stanowiło to tylko przejaw kosmicznego poczucia humoru, czy te˙z wynikało z desperacji? To pytanie nie było pozbawione znaczenia. Za jego plecami rozległ si˛e wysoki s´widrujacy ˛ krzyk i nagle otworzyły si˛e jakie´s drzwi, z wn˛etrza wysypali si˛e ludzie. Pułapka została zatem zastawiona. M˛ez˙ czy´zni w długich kalesonach i m˛ez˙ czy´zni w brudnych drelichach. Kobiety w spodniach i spłowiałych sukienkach. Nawet dzieci drepczace ˛ w s´lad za rodzicami, i w ka˙zdej r˛ece drewniany kołek albo nó˙z. Jego reakcja była automatyczna, natychmiastowa, wpojona. Obrócił si˛e na pi˛ecie, r˛ece same wyciagn˛ ˛ eły rewolwery z kabur. Pod palcami czuł ich ci˛ez˙ kie pewne r˛ekoje´sci. Pierwsza była Allie; to oczywi´scie musiała by´c Allie. Zbli˙zała si˛e do niego z przera˙zona˛ twarza˛ i blizna,˛ której zachodzace ˛ sło´nce nadało piekielny odcie´n purpury. Zobaczył, z˙ e wzi˛eli ja˛ jako zakładniczk˛e; zza jej ramienia wyzierała wykrzywiona w grymasie twarz Sheba, podobnego do famulusa czarownicy. Była jego tarcza˛ i ofiara.˛ Rewolwerowiec zobaczył to wszystko jasno i wyra´znie w zastygłym nie´smiertelnym s´wietle sterylnego spokoju. — Trzyma mnie! — usłyszał jej krzyk. — O Jezu, nie strzelaj! Nie! Nie! Jego r˛ece jednak znały rzemiosło. Był ostatnim ze swojego plemienia i nie tylko jego usta znały Wysoka˛ Mow˛e. Rewolwery zagrały ci˛ez˙ ka˛ atonalna˛ muzy49
k˛e. Jej usta zatrzepotały, ciało osun˛eło si˛e, rewolwery wypaliły ponownie. Głowa Sheba odskoczyła do tyłu. Oboje run˛eli w pył. Posypały si˛e na niego drewniane kołki. Rewolwerowiec zatoczył si˛e i zasłonił. Jeden, z wbitym gwo´zdziem, zahaczył go o rami˛e i skaleczył do krwi. M˛ez˙ czyzna z zarostem na policzkach i plamami potu pod pachami skoczył na niego, trzymajac ˛ w łapie t˛epy kuchenny nó˙z. Rewolwerowiec poło˙zył go trupem i z˛eby napastnika zadzwoniły gło´sno, gdy uderzył podbródkiem o ziemi˛e. — SZATAN! — wrzasnał ˛ kto´s. — PRZEKLETY! ˛ OBALCIE GO NA ZIEMIE! ˛ — INTRUZ! — zawołał kto´s inny. Posypały si˛e kolejne kije. Nó˙z odbił si˛e od jego buta. — INTRUZ! ANTYCHRYST! Rewolwerowiec przebijał si˛e przez s´rodek tłumu, cofajac ˛ si˛e przed padaja˛ cymi ciałami. Jego r˛ece wybierały cele ze złowroga˛ akuratno´scia.˛ Kolejni dwaj m˛ez˙ czy´zni i kobieta padli na ziemi˛e, a on przebiegł przez luk˛e, która po nich została. Poprowadził rozgoraczkowany ˛ pochód przez ulic˛e w kierunku rozchwierutanego sklepu i warsztatu fryzjerskiego, naprzeciwko baru Sheba. Wspiawszy ˛ si˛e na drewniany chodnik, odwrócił si˛e i posłał ostatnie naboje w nacierajac ˛ a˛ gromad˛e, z tyłu le˙zeli ukrzy˙zowani w pyle Sheb, Allie i inni. Nikt nie zawahał si˛e ani nie cofnał, ˛ cho´c ka˙zdy jego strzał był s´miertelny i cho´c rewolwery widzieli zapewne tylko na ilustracjach w starych, bardzo starych czasopismach. Wycofywał si˛e, poruszajac ˛ ciałem niczym tancerz i uchylajac ˛ si˛e przed fruwajacymi ˛ pociskami. Idac, ˛ załadował ponownie rewolwery z szybko´scia,˛ która˛ wpojono niegdy´s jego palcom, s´migajacym ˛ mi˛edzy cylindrami i ta´sma˛ z nabojami. Gromada zbli˙zyła si˛e do chodnika, a on wszedł do sklepu i zatrzasnał ˛ za soba˛ drzwi. Wielka wystawowa szyba po prawej stronie p˛ekła i do s´rodka wpadli trzej m˛ez˙ czy´zni. Ich twarze były pozbawionymi uczu´c twarzami zelotów, w oczach płonał ˛ s´wi˛ety ogie´n. Zastrzelił ich wszystkich i chwil˛e pó´zniej do sklepu wskoczyli dwaj nast˛epni. Ra˙zeni pociskami, zawi´sli na sterczacych ˛ odłamkach szkła, tarasujac ˛ otwór. Drzwi zatrzeszczały i zatrz˛esły si˛e pod naporem tłumu. Nagle usłyszał głos Sylvii Pittston. — ZABÓJCA! WASZE DUSZE! ROZSZCZEPIONE KOPYTO! Zawiasy oderwały si˛e i drzwi run˛eły z głuchym kla´sni˛eciem do s´rodka, z podłogi wzbił si˛e pył. Zaatakowali go m˛ez˙ czy´zni, kobiety i dzieci, w powietrzu fruwała s´lina i szczapy drewna. Opró˙znił oba magazynki, ludzie padali jak kr˛egle. Wycofujac ˛ si˛e do fryzjera, pchnał ˛ w ich stron˛e beczk˛e z mak ˛ a,˛ a potem cisnał ˛ garnek wrzacej ˛ wody z tkwiacymi ˛ w s´rodku dwiema poszczerbionymi brzytwami. Ludzie szli dalej, wznoszac ˛ nieartykułowane okrzyki. Gdzie´s z zewnatrz ˛ zagrzewała ich 50
do walki Sylvia Pittston, jej głos wznosił si˛e i opadał na s´lepych sufiksach. Rewolwerowiec wciskał naboje do goracych ˛ komór, czujac ˛ zapach s´ci˛etych włosów i swad ˛ przypalanych odcisków na własnych palcach. Wyskoczył przez tylne drzwi na werand˛e. Za plecami miał teraz poro´sni˛eta˛ krzewami równin˛e, kategorycznie wyrzekajac ˛ a˛ si˛e miasta, które przycupn˛eło na jej skraju. Za rogiem czaili si˛e, z szerokimi zdradzieckimi u´smiechami, trzej m˛ez˙ czy´zni. Zobaczyli go, zobaczyli, z˙ e ich widzi, i u´smiechy spełzły im z ust sekund˛e przed tym, nim ich skosił, w s´lad za nimi wyskoczyła z wyciem kobieta. Wielka i gruba, znana była bywalcom baru jako ciotka Mili. Kula odrzuciła ja˛ do tyłu i padła na ziemi˛e, z zadarta˛ wysoko jak u dziwki spódnica.˛ Rewolwerowiec zszedł po schodkach i cofajac ˛ si˛e, zrobił dziesi˛ec´ , dwadzies´cia kroków. Tylne drzwi zakładu fryzjerskiego otworzyły si˛e i wyroili si˛e z nich ludzie. Przed oczyma mign˛eła mu Sylvia Pittston. Raził ogniem. Padali skuleni w kucki, padali na plecy, wywracali si˛e przez balustrad˛e. Nie rzucali z˙ adnych cieni w nie´smiertelnym purpurowym blasku dnia. Rewolwerowiec zdał sobie spraw˛e, z˙ e krzyczy. Krzyczał od samego poczatku. ˛ Jadra ˛ przywarły mu do podbrzusza. Oczy miał jak pop˛ekane ło˙zyska kulkowe. R˛ece jak z drewna. Uszy jak z z˙ elaza. Cylindry rewolwerów były znowu puste i tłum zaatakował, przeistaczajac ˛ si˛e w znak Oka i R˛eki. Rewolwerowiec stał, krzyczac ˛ i ładujac ˛ bro´n od nowa, nie anga˙zujac ˛ jednak umysłu, pozwalajac, ˛ by r˛ece same wykonały to, co do nich nale˙zy. Czy mógł podnie´sc´ dło´n i uprzedzi´c ich, z˙ e przez dwadzie´scia pi˛ec´ lat uczył si˛e tej sztuczki oraz innych podobnych, opowiedzie´c im o rewolwerach i o krwi, która˛ zostały pobłogosławione? Nie mógł. Lecz jego r˛ece umiały opowiedzie´c im swoja˛ własna˛ histori˛e. Gdy sko´nczył ładowa´c, znale´zli si˛e w zasi˛egu rzutu. Jaki´s kij trafił go w czoło, z otartej skóry pociekła krew. Za dwie sekundy powinni go dopa´sc´ . Na czele zobaczył Kennerly’ego, Soobie oraz jego druga,˛ młodsza,˛ mo˙ze jedenastoletnia˛ córk˛e, a tak˙ze dwóch m˛ez˙ czyzn i kobiet˛e o nazwisku Amy Feldon, których pami˛etał z baru. Załatwił ich wszystkich, a tak˙ze tych, którzy atakowali za nimi. Padali niczym strachy na wróble. Krew i mózg tryskały strugami. Na chwil˛e zatrzymali si˛e zaskoczeni w miejscu i mógł teraz wyłuska´c z tłumu pojedyncze oszołomione twarze. Jaki´s m˛ez˙ czyzna zaczał ˛ biega´c w kółko. Kobieta z p˛echerzami na r˛ekach zadarła głow˛e do nieba i gło´sno zagdakała. Staruszek, którego jako pierwszego zobaczył na stopniach sklepu spo˙zywczego, gdy wchodził do Tuli, załatwił si˛e nagle obficie w spodnie. Rewolwerowiec zda˙ ˛zył ponownie załadowa´c jeden z rewolwerów. I wtedy rzuciła si˛e na niego Sylvia Pittston, wymachujac ˛ trzymanymi w obu r˛ekach drewnianymi krzy˙zami. — DIABEŁ! DIABEŁ! ZABÓJCA DZIECI! POTWÓR! ZNISZCZCIE GO, BRACIA I SIOSTRY! ZNISZCZCIE INTRUZA, KTÓRY MORDUJE DZIECI! Posłał po jednym naboju w ka˙zdy z krzy˙zy, rozłupujac ˛ je w drzazgi, a po51
tem cztery kolejne w głow˛e kobiety. Zło˙zyła si˛e jak harmonia i jej ciało zadr˙zało niczym falujace ˛ w upale powietrze. Na chwil˛e zastygli wszyscy w nieruchomym tableaux, wpatrujac ˛ si˛e w Sylvi˛e Pittston. Palce rewolwerowca ponownie załadowały bro´n. Ich opuszki skwierczały i płon˛eły. Na ka˙zdym wypalone były równe kr˛egi. Napastników robiło si˛e coraz mniej; przerzedził ich szeregi niczym sierp kosiarza. Sadził, ˛ z˙ e z chwila˛ jej s´mierci rozbiegna˛ si˛e, lecz kto´s cisnał ˛ w niego noz˙ em. R˛ekoje´sc´ uderzyła go mocno mi˛edzy oczy i przewrócił si˛e. Ruszyli na niego, ziejac ˛ nienawi´scia.˛ Le˙zac ˛ na własnych zu˙zytych łuskach, znowu wystrzelał wszystkie naboje. Bolała go głowa, przed oczyma latały wielkie brazowe ˛ kr˛egi. Raz chybił, jedena´scie razy trafił. Ci, którzy ocaleli, dopadli go jednak. Wystrzelił cztery pociski, które zda˙ ˛zył załadowa´c, podczas gdy oni okładali go i d´zgali no˙zami. Zrzucił dwóch z lewej r˛eki i przeturlał si˛e na bok. Jego dłonie znowu zaj˛eły si˛e tym, do czego zostały stworzone. Kto´s d´zgnał ˛ go w rami˛e. Kto´s inny w plecy. Oberwał w z˙ ebra. D´zgni˛eto go w po´sladek. Jaki´s chłopiec podpełzł bli˙zej i zadał mu jedyna˛ gł˛eboka˛ ran˛e, w poprzek łydki. Rewolwerowiec odstrzelił mu głow˛e. Ludzie rozproszyli si˛e i ponownie poło˙zył kilku trupem. Ci, którzy ocaleli, zacz˛eli si˛e wycofywa´c w stron˛e budynków koloru piasku. Jego r˛ece znowu wykonały to, co do nich nale˙zało. Były niczym nadgorliwe psy, które pragna˛ pokazywa´c sztuczki nie raz i nie dwa, lecz przez cała˛ noc. Pociski kosiły biegnacych ˛ ludzi. Ostatni zdołał dobiec do schodków werandy przy zakładzie fryzjerskim i wtedy dopiero trafiła go kula rewolwerowca. Cisza z powrotem wypełniła poszczerbiona˛ przestrze´n. Rewolwerowiec krwawił z około dwudziestu ró˙znych ran, wszystkich płytkich, z wyjatkiem ˛ ci˛ecia na łydce. Obwiazał ˛ ja˛ strz˛epem koszuli, a potem wyprostował si˛e i przyjrzał swoim ofiarom. Tworzyli kr˛ety, zygzakowaty s´lad, który wiódł od werandy fryzjera a˙z do miej˙ sca, gdzie stał. Le˙zeli w ró˙znych pozycjach. Zaden nie wygladał, ˛ jakby spał. Idac ˛ z powrotem, zaczał ˛ ich liczy´c, w sklepie natknał ˛ si˛e na m˛ez˙ czyzn˛e obejmujacego ˛ w miłosnym u´scisku s´ciagni˛ ˛ ety na podłog˛e pop˛ekany słój z cukierkami. Przystanał ˛ w miejscu, w którym to si˛e zacz˛eło, po´srodku opustoszałej głównej ulicy. Poło˙zył trupem trzydziestu dziewi˛eciu m˛ez˙ czyzn, czterna´scie kobiet i pi˛ecioro dzieci. Pozabijał wszystkich mieszka´nców Tuli. Zerwał si˛e suchy wiatr. Pierwszy powiew przyniósł słodkawy, przyprawiajacy ˛ o mdło´sci odór. Rewolwerowiec ruszył jego s´ladem, a potem podniósł wzrok i pokiwał głowa.˛ Na dachu baru wisiał z szeroko rozpostartymi r˛ekoma ukrzy˙zowany Nort. Gnijace ˛ ciało przybite było drewnianymi c´ wiekami do desek. Do brudnego czoła przyci´sni˛eto wielkie purpurowe rozszczepione kopyto. Rewolwerowiec wyszedł z miasta. Jego muł stał przy k˛epie trawy, na mniej wi˛ecej czterdziestym jardzie dawnego traktu dyli˙zansów. Zaprowadził go z po52
wrotem do stajni Kennerly’ego. Na dworze wiatr zawodził w rytmie ragtime’u. Oporzadził ˛ i nakarmił muła i wrócił do baru Sheba, w szopie z tyłu domu znalazł drabin˛e, wdrapał si˛e na dach i odciał ˛ Norta. Jego ciało było l˙zejsze od worka z patykami. Dołaczył ˛ je do reszty. Nast˛epnie wrócił do baru, zjadł hamburgery i wypił trzy piwa. Na zewnatrz ˛ gasło s´wiatło dnia i w powietrze wzbijały si˛e tumany piasku. T˛e noc sp˛edził w łó˙zku, w którym spał razem z Allie. Nic mu si˛e s´niło. Nazajutrz rano wiatr ucichł i wstało jak zwykle jasne i niepami˛etajace ˛ niczego sło´nce. Ciała uleciały z wiatrem na południe, niczym krzaki z˙ arnowca. Pó´znym rankiem, po obwiazaniu ˛ wszystkich ran, ruszył w s´lad za nimi.
Rozdział osiemnasty
Wydawało mu si˛e, z˙ e Brown zasnał, ˛ w palenisku mrugały pojedyncze iskierki. Ptak Zoltan schował głow˛e pod skrzydło. — Prosz˛e, prosz˛e — odezwał si˛e Brown, kiedy rewolwerowiec miał ju˙z zamiar wsta´c i rozło˙zy´c sobie siennik w kacie. ˛ — Opowiedziałe´s o tym. Poczułe´s si˛e lepiej? Rewolwerowiec z˙ achnał ˛ si˛e. — Dlaczego miałbym czu´c si˛e z´ le? — Powiedziałe´s, z˙ e jeste´s człowiekiem. Nie demonem, a mo˙ze skłamałe´s? — Nie skłamałem. — Rewolwerowiec wyczuł w jego głosie niech˛etna˛ aprobat˛e; polubił Browna. Szczerze polubił, i ani razu go nie okłamał. — Kim jeste´s, Brown? Tak naprawd˛e? — Po prostu soba˛ — odparł wcale niezbity z tropu osadnik. — Dlaczego uwaz˙ asz, z˙ e kryjesz w sobie taka˛ tajemnic˛e? Rewolwerowiec nie odpowiedział i zapalił skr˛eta. — Moim zdaniem bardzo si˛e zbli˙zyłe´s do twojego człowieka w czerni — stwierdził Brown. — Czy jest zdesperowany? — Nie wiem. — A ty? — Jeszcze nie — odpowiedział rewolwerowiec i zmierzył zadziornym spojrzeniem Browna. — Zrobi˛e to, co musz˛e zrobi´c. — No i dobrze — mruknał ˛ osadnik, po czym przekr˛ecił si˛e na drugi bok i zasnał. ˛
Rozdział dziewi˛etnasty
Rano Brown nakarmił go i wysłał w drog˛e, w s´wietle dnia sprawiał przedziwne wra˙zenie, z wychudła˛ spalona˛ piersia,˛ ołówkowatymi obojczykami i grzywa˛ kr˛econych rudych włosów. Ptak przycupnał ˛ na jego ramieniu. — Co z mułem? — zapytał rewolwerowiec. — Zjem go — odparł Brown. — Dobrze. Brown podał mu r˛ek˛e i rewolwerowiec u´scisnał ˛ ja.˛ Osadnik wskazał głowa˛ południe. — Niech ci si˛e lekko idzie. — Wiesz, jak b˛edzie. Skin˛eli sobie głowami na po˙zegnanie i rewolwerowiec odszedł, objuczony rewolwerami i woda.˛ Obejrzał si˛e tylko raz. Brown zaciekle pielił swoje małe poletko. Kruk przycupnał ˛ niczym gargulec na niskim dachu jego chaty.
Rozdział dwudziesty
Ognisko zgasło i gwiazdy zaczynały blakna´ ˛c. Wiatr nie mógł znale´zc´ sobie miejsca. Rewolwerowiec wzdrygnał ˛ si˛e we s´nie i z powrotem zastygł w bezruchu. ´ Sniło mu si˛e, z˙ e jest spragniony, w ciemno´sci nie wida´c było zarysu gór. Poczucie winy słabło. Wypalała je pustynia. Odkrył, z˙ e zamiast o Tuli coraz cz˛es´ciej my´sli o Corcie, który nauczył go strzela´c. Cort wiedział, co jest czarne, a co białe. Ponownie wzdrygnał ˛ si˛e i obudził. Mrugajac ˛ oczyma, spojrzał na własne ognisko, którego kształt nało˙zył si˛e na inny, bardziej geometryczny. Był romantykiem, wiedział o tym i strzegł zazdro´snie tej tajemnicy. To oczywi´scie sprawiło, z˙ e znów pomy´slał o Corcie. Nie miał poj˛ecia, gdzie ´ jest teraz Cort. Swiat poszedł naprzód. Rewolwerowiec zarzucił sakw˛e na rami˛e i ruszył dalej przed siebie.
Przydro˙zny Zajazd
Rozdział pierwszy
Przez cały dzie´n tłukła mu si˛e po głowie dziecinna rymowanka, jedna z tych doprowadzajacych ˛ do obł˛edu rzeczy, które nie chca˛ si˛e od nas odczepi´c, stajac ˛ szyderczo poza apsyda˛ s´wiadomego umysłu i strojac ˛ miny do tego, co w nas racjonalne. Wierszyk brzmiał: W Hiszpanii m˙zy, gdy d˙zd˙zyste przyjda˛ dni. Jest rado´sc´ i jest ból, co stale c´ mi, lecz w Hiszpanii m˙zy, gdy d˙zd˙zyste przyjda˛ dni. Proste jak drut, obł˛ednie zdrowe Filary s´wiata wszystkie runa˛ w pył I wszystkie b˛eda˛ wyglada´ ˛ c jak nowe Lecz je´sli´s szalony lub tylko zdrów w Hiszpanii m˙zy, gdy d˙zd˙zyste przyjda˛ dni. Stapamy ˛ z miło´scia,˛ lecz fruwamy w ła´ncuchach I d˙zd˙zyste przyjda˛ dni, gdy w Hiszpanii m˙zy. Wiedział, dlaczego cisn˛eła mu si˛e do głowy ta rymowanka. Co jaki´s czas s´nił mu si˛e jego pokój w zamku i matka, która nuciła kołysanki, z˙ eby le˙zał spokojnie w małym łó˙zeczku przy kolorowym oknie. Nie s´piewała mu przed za´sni˛eciem, poniewa˙z wszyscy chłopcy, którzy narodzili si˛e, by pozna´c Wysoka˛ Mow˛e, musieli samotnie stawi´c czoło ciemno´sci, robiła to jednak w porze poobiedniej drzemki i pami˛etał szare deszczowe s´wiatło, które załamywało si˛e kolorami na szybkach witra˙zu; pami˛etał chłód pokoju, ci˛ez˙ kie ciepło koców, miło´sc´ do matki, jej czerwone usta, natr˛etna˛ melodi˛e niedorzecznej piosenki i jej głos. Teraz ta kołysanka przyprawiała go w piekacym ˛ skwarze o szale´nstwo, s´cigajac ˛ w jego my´slach własny „ogon”, gdy szedł. Wypił ju˙z cała˛ wod˛e i wiedział, z˙ e najprawdopodobniej umrze. Nigdy si˛e nie spodziewał, z˙ e do tego dojdzie, i było mu przykro. Po południu wpatrywał si˛e cz˛es´ciej we własne stopy ani˙zeli w drog˛e przed soba.˛ Nawet diabelska trawa rosła tutaj z˙ ółta i karłowata. Skalny zlepieniec rozsypywał si˛e w rumosz. Góry nie wydawały si˛e ani troch˛e bli˙zsze, cho´c min˛eło 58
ju˙z szesna´scie dni, odkad ˛ opu´scił chat˛e ostatniego osadnika, obł˛ednie zdrowego m˛ez˙ czyzny mieszkajacego ˛ na skraju pustyni. Osadnik miał kruka, pami˛etał to, lecz nie mógł sobie przypomnie´c jego imienia. ´ Sledz ac ˛ wzrokiem swoje podnoszace ˛ si˛e i opadajace ˛ stopy, wsłuchiwał si˛e w nonsensowna˛ rymowank˛e, która zlewała si˛e w z˙ ałosny bełkot w jego głowie. Ciekawiło go, kiedy po raz pierwszy upadnie. Nie chciał upa´sc´ , mimo z˙ e nikt na niego nie patrzył. To była kwestia dumy Rewolwerowiec wiedział dobrze, co to takiego duma — ta niewidzialna ko´sc´ , która usztywnia kark. Zatrzymał si˛e i podniósł nagle wzrok. Zahuczało mu w głowie i przez chwil˛e miał wra˙zenie, z˙ e całe jego ciało unosi si˛e nad ziemia.˛ Daleko na horyzoncie stały pogra˙ ˛zone we s´nie góry. Ale było co´s jeszcze, co´s, co znajdowało si˛e o wiele bli˙zej. By´c mo˙ze zaledwie w odległo´sci pi˛eciu mil. Nat˛ez˙ ył wzrok, lecz oczy miał na pół s´lepe od piasku i sło´nca. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i ruszył dalej, w głowie wcia˙ ˛z brz˛eczała mu rymowanka. Mniej wi˛ecej godzin˛e pó´zniej padł na ziemi˛e i otarł sobie r˛ece, z niedowierzaniem spojrzał na malutkie krople krwi na zdartej skórze. Krew nie wydawała si˛e wcale rzadsza; wydawała si˛e całkiem zdrowa, tak samo zadowolona z siebie jak pustynia. Stracił ˛ krople, czujac ˛ do nich s´lepa˛ nienawi´sc´ . Zadowolona z siebie? Czemu nie? Krew została obsłu˙zona. Na jej cze´sc´ zło˙zono ofiar˛e. Krwawa˛ ofiar˛e. Krew musiała tylko kra˙ ˛zy´c. . . kra˙ ˛zy´c. . . kra˙ ˛zy´c. Spojrzał na plamy, które pozostały na ziemi, i spostrzegł, z˙ e rumosz wsysa je w siebie z niesamowita˛ szybko´scia.˛ No i jak ci si˛e to podoba, krwi? Jakie to na tobie wywarło wra˙zenie? O Jezu, chyba kompletnie ci odbiło. Wstał, przyciskajac ˛ r˛ece do piersi. Ta rzecz, która˛ widział wcze´sniej, wyrosła nagle tu˙z przed jego oczyma. Tak blisko, z˙ e z jego piersi wydarł si˛e okrzyk: zdławione pyłem krakanie. To był budynek. Nie. . . dwa budynki otoczone przewróconym ogrodzeniem z siatki, w jednym mie´sciła si˛e stajnia; mo˙zna to było niezawodnie pozna´c po kształcie. Drugi był domem mieszkalnym lub gospoda.˛ Przydro˙zny zajazd dla dyli˙zansów. Rozchwierutany piaskowy domek (wiatr zasypał piachem s´ciany z desek i zajazd wygladał ˛ jak zamek z piasku, wypalony przez sło´nce podczas odpływu w garncarskim piecu swoich promieni) rzucał waski ˛ cie´n, w którym kto´s siedział, opierajac ˛ si˛e o s´cian˛e. Budynek wydawał si˛e chyli´c pod jego ci˛ez˙ arem. A wi˛ec to on. Nareszcie. Człowiek w czerni. Rewolwerowiec stał przez chwil˛e z r˛ekoma przyci´sni˛etymi do piersi i otwartymi ustami, nie´swiadom przybranej przez siebie rapsodycznej pozy. Zamiast olbrzymiego, uskrzydlonego podniecenia (bad´ ˛ z te˙z l˛eku albo podziwu) nie odnajdywał w sobie niczego poza t˛epym atawistycznym poczuciem winy z powodu odczuwanej chwil˛e wcze´sniej dzikiej nienawi´sci do własnej krwi oraz powtarzajacych ˛ si˛e bez ko´nca słów dziecinnej piosenki. „. . . w Hiszpanii m˙zy. . . ” 59
Ruszył do przodu, wyciagaj ˛ ac ˛ z kabury rewolwer. „. . . gdy d˙zd˙zyste przyjda˛ dni.” Ostatnie c´ wier´c mili przebył biegiem, nie starajac ˛ si˛e w ogóle kry´c; i tak nie ´ było si˛e tu zreszta˛ za czym schowa´c. Scigał go jego własny krótki cie´n. Nie zdawał sobie sprawy, z˙ e twarz zmieniła mu si˛e w szara,˛ wyszczerzona,˛ po´smiertna˛ mask˛e wyczerpania; nie zwracał uwagi na nic prócz siedzacej ˛ w cieniu postaci. Dopiero pó´zniej przyszło mu do głowy, z˙ e człowiek w czerni mo˙ze nie z˙ y´c. Przeskoczył przez pochylone ogrodzenie z siatki (które niemal ze skrucha˛ przełamało si˛e bezgło´snie na pół) i sadzac ˛ susami przez o´slepiajaco ˛ jasne, ciche podwórze stajni, podniósł w gór˛e rewolwer. — Mam ci˛e na muszce! Mam ci˛e na muszce! Jeste´s. . . Posta´c poruszyła si˛e niespokojnie i wstała. Mój Bo˙ze, przeleciało przez głow˛e rewolwerowcowi, on zmarniał do cna, co si˛e z nim stało? Człowiek w czerni skurczył si˛e do dwóch stóp i pobielały mu włosy. Rewolwerowiec stanał ˛ jak wryty w miejscu. Huczało mu w głowie, serce waliło w wariackim tempie i miał wra˙zenie, z˙ e za chwil˛e umrze. Zaczerpnał ˛ w płuca rozpalone do biało´sci powietrze i na chwil˛e zwiesił głow˛e. Kiedy ja˛ ponownie podniósł, zobaczył, z˙ e ma przed soba˛ nie człowieka w czerni, lecz małego chłopca z wyblakłymi od sło´nca włosami, chłopca, który przygladał ˛ mu si˛e bez wi˛ekszego zainteresowania. Rewolwerowiec gapił si˛e na niego przez chwil˛e wytrzeszczonymi oczyma, a potem potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ Chłopiec nie przejał ˛ si˛e tym, z˙ e przybysz nie przyjmuje do wiadomo´sci jego istnienia; stał tam, ubrany w niebieskie d˙zinsy z łata˛ na jednym kolanie oraz prosta˛ brazow ˛ a˛ koszul˛e o surowym splocie. Rewolwerowiec ponownie potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ a potem, trzymajac ˛ w r˛eku bro´n, wszedł pochylony do stajni. Nie potrafił si˛e jeszcze skupi´c, w wypełnionej drobinami pyłu głowie rozbrzmiewał coraz pot˛ez˙ niejszy dudniacy ˛ ból. Ciche, mroczne wn˛etrze stajni eksplodowało skwarem. Rewolwerowiec rozejrzał si˛e dookoła, zezujac ˛ wybałuszonymi oczyma. Zrobił chwiejnie w tył zwrot i w zrujnowanych wrotach ponownie zobaczył wpatrujacego ˛ si˛e we´n chłopca. Lancet bólu przeciał ˛ sennie jego głow˛e, tnac ˛ od skroni do skroni, dzielac ˛ mózg na dwie połówki pomara´nczy. Schował z powrotem rewolwer do kabury, zatoczył si˛e, podniósł r˛ece, jakby chciał odp˛edzi´c od siebie zjawy, po czym runał ˛ na twarz.
60
***
Kiedy si˛e ocknał, ˛ le˙zał na plecach i miał pod głowa˛ stert˛e lekkiego bezwonnego siana. Chłopiec nie zdołał go ruszy´c, ale postarał si˛e, z˙ eby było mu w miar˛e wygodnie, i chłodno. Zerkajac ˛ w dół, spostrzegł, z˙ e ma zmoczona˛ koszul˛e. Polizał wargi i poczuł na j˛ezyku wod˛e. Zamrugał oczyma. Chłopiec przykucnał ˛ przy nim na pi˛etach. Kiedy zobaczył, z˙ e rewolwerowiec otworzył oczy, dał mu poobijana˛ blaszana˛ manierk˛e z woda.˛ Rewolwerowiec złapał ja˛ dr˙zacymi ˛ dło´nmi i pozwolił sobie na jeden łyk — tylko jeden. Przełknawszy, ˛ wypił nast˛epny, a potem spryskał reszta˛ wody twarz, gło´sno prychajac. ˛ Ładne usta chłopca wykrzywiły si˛e w smutnym u´smiechu. — Chcesz co´s zje´sc´ ? — zapytał. — Jeszcze nie teraz — odparł rewolwerowiec. Głowa bolała go od udaru, a wypita woda przelewała si˛e niespokojnie w brzuchu, jakby nie wiedziała, dokad ˛ ma si˛e uda´c. — Kim jeste´s? — zapytał. — Nazywani si˛e Jake Chambers. Mo˙zesz mi mówi´c Jake. Rewolwerowiec usiadł i nagle chwyciły go mdło´sci. Pochylił si˛e do przodu i przegrał krótka˛ walk˛e ze swoim z˙ oładkiem. ˛ — Jest wi˛ecej wody — uspokoił go Jake. Wział ˛ manierk˛e i ruszył w głab ˛ stajni. Po drodze przystanał ˛ i u´smiechnał ˛ si˛e niepewnie do rewolwerowca. Ten kiwnał ˛ do niego głowa,˛ a potem poło˙zył si˛e i podparł głow˛e r˛ekoma. Chłopiec był zgrabny, przystojny, mógł mie´c dziewi˛ec´ lat. Miał mroczna˛ twarz, lecz teraz cienie kładły si˛e na wszystkich twarzach. W gł˛ebi stajni rozległo si˛e dziwne buczenie. Rewolwerowiec podniósł czujnie głow˛e, jego dłonie dotkn˛eły r˛ekoje´sci rewolwerów. D´zwi˛ek trwał mo˙ze pi˛etna´scie sekund, a potem umilkł. Chłopiec wrócił z napełniona˛ manierka.˛ Rewolwerowiec wypił wod˛e drobnymi łykami i tym razem udało mu si˛e jej nie zwymiotowa´c. Ból w głowie ust˛epował. — Nie wiedziałem, co z toba˛ zrobi´c, kiedy upadłe´s — powiedział Jake. — Tam na zewnatrz ˛ przez kilka sekund my´slałem, z˙ e mnie zastrzelisz. — Wziałem ˛ ci˛e za kogo´s innego. — Za ksi˛edza? Rewolwerowiec spojrzał na niego ostro. — Jakiego ksi˛edza? Chłopiec zmarszczył lekko brwi. — Ksi˛edza. Obozował na podwórku. Byłem wtedy w tamtym domu. Nie podobał mi si˛e, wi˛ec nie wyszedłem na zewnatrz. ˛ Przybył w nocy i nast˛epnego dnia odszedł. Ukryłbym si˛e i przed toba,˛ ale spałem, kiedy nadszedłe´s. — Spojrzał
61
gdzie´s ponuro ponad Igłowa˛ rewolwerowca. — Nie lubi˛e ludzi. Robia˛ mi krzywd˛e. — Jak wygladał ˛ ten ksiadz? ˛ Chłopiec wzruszył ramionami. — Jak ksiadz. ˛ Miał na sobie czarne ubranie. — Kaptur i habit? — Co to jest habit? — Długa szata. Chłopiec pokiwał głowa.˛ — Miał długa˛ szat˛e i kaptur. Rewolwerowiec pochylił si˛e nagle do przodu. Wyraz jego twarzy sprawił, z˙ e chłopiec nieco si˛e cofnał. ˛ — Jak dawno to było? — Ja. . . ja. . . — Nie mam zamiaru ci˛e skrzywdzi´c — wyja´snił cierpliwie rewolwerowiec. — Nie wiem. Nie potrafi˛e okre´sli´c, ile min˛eło czasu. Wszystkie dni sa˛ takie same. Dopiero teraz rewolwerowiec zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, jakim cudem chłopiec trafił w to miejsce, otoczone ze wszystkich stron milami zabójczej suchej pustyni. Nie powinien sobie jednak tym zaprzata´ ˛ c głowy; przynajmniej na razie. — Postaraj si˛e zgadna´ ˛c. To było dawno? — Nie. Niedawno. Nie jestem tutaj długo. Rewolwerowiec znowu poczuł, jak w jego trzewiach płonie ogie´n. Złapał manierk˛e i napił si˛e, trzymajac ˛ ja˛ w dr˙zacych ˛ lekko r˛ekach. Powróciły do niego słowa kołysanki, lecz tym razem zamiast twarzy matki zobaczył przeci˛eta˛ blizna˛ twarz Alice, z która˛ współ˙zył w opustoszałym obecnie mie´scie Tuli. — Jak dawno? Tydzie´n temu? Dwa tygodnie? Trzy? Chłopiec utkwił w nim roztargnione spojrzenie. — Tak. — To znaczy? — Tydzie´n temu. Albo dwa. Nie wyszedłem na zewnatrz. ˛ On nawet si˛e nie napił. Pomy´slałem, z˙ e to mo˙ze duch. Bałem si˛e. Boj˛e si˛e prawie przez cały czas. — Jego twarz zadr˙zała niczym rozsadzany d´zwi˛ekiem wysokiej nuty kryształ. — Nie rozpalił ogniska. Po prostu tam siedział. Nie wiem nawet, czy zasnał. ˛ A wi˛ec był blisko! Bli˙zej ni˙z kiedykolwiek. Mimo skrajnego odwodnienia rewolwerowcowi spociły si˛e troch˛e dłonie. — Jest troch˛e suszonego mi˛esa — poinformował go chłopiec. Rewolwerowiec pokiwał głowa.˛ — To dobrze. Chłopiec wstał i chrupn˛eło mu cicho w kolanach. Miał zgrabna,˛ wyprostowana˛ sylwetk˛e. Pustynia nie wyssała jeszcze z niego z˙ ywotnych soków. Skóra na jego 62
waskich ˛ ramionach, cho´c opalona, nie była wysuszona ani pop˛ekana. Ma w sobie soki, pomy´slał rewolwerowiec. Ma w sobie soki i nie pochodzi stad. ˛ Jake wrócił ze skrawkami suszonej wołowiny, które poło˙zył na czym´s, co wygladało ˛ jak spalona przez sło´nce deska od chleba. Mi˛eso było twarde, z˙ ylaste i słone. Rewolwerowca zapiekły owrzodzone usta. Jadł i pił tak długo, a˙z poczuł si˛e oci˛ez˙ ały i odchylił do tyłu. Chłopiec zjadł niewiele. Rewolwerowiec zmierzył go długim spojrzeniem, które ten wytrzymał, nie spuszczajac ˛ oczu. — Skad ˛ si˛e tu wziałe´ ˛ s, Jake? — zapytał w ko´ncu. — Nie wiem — odparł chłopiec, marszczac ˛ czoło. — Wiedziałem to, kiedy tu trafiłem, ale teraz wszystko si˛e rozmyło, niczym zły sen po przebudzeniu. Mam du˙zo złych snów. — Czy kto´s ci˛e tu przywiózł? — Nie. Po prostu tu si˛e znalazłem. — To, co mówisz, nie ma sensu — stwierdził stanowczym tonem rewolwerowiec. Chłopiec wykrzywił niespodziewanie usta, jakby miał zamiar si˛e rozpłaka´c. — Nic na to nie poradz˛e. Po prostu tu si˛e znalazłem, a teraz ty stad ˛ odejdziesz, a ja umr˛e z głodu, bo zjadłe´s prawie całe moje zapasy. Nie prosiłem si˛e tutaj. Wcale mi si˛e tu nie podoba. Jest strasznie. — Nie u˙zalaj si˛e tak nad soba.˛ Pogód´z si˛e z losem. — Nie prosiłem si˛e tutaj — powtórzył zadziornie chłopiec. Rewolwerowiec zjadł kolejny skrawek mi˛esa, wysysajac ˛ z niego sól przed połkni˛eciem. Chłopiec stał si˛e cz˛es´cia˛ gry i wierzył, z˙ e mówi prawd˛e — wcale si˛e tu nie prosił. To niedobrze. On sam. . . on sam si˛e tu prosił. Nie chciał jednak, z˙ eby gra stała si˛e tak brudna. Nie chciał obraca´c broni przeciwko nieuzbrojonej ludnos´ci Tuli; nie chciał zabija´c Alice, której twarz znaczyła ta dziwna l´sniaca ˛ blizna; nie chciał, by zmuszono go do wyboru mi˛edzy obsesja˛ obowiazku ˛ a zbrodnicza˛ amoralno´scia.˛ Człowiek w czerni zaczynał w desperacji pociaga´ ˛ c za złe sznurki. . . je˙zeli to istotnie on pociagn ˛ ał ˛ za ten konkretny sznurek. Nie w porzadku ˛ było wła˛ czanie w to postronnych osób, zmuszanie ich, by wygłaszali na tej dziwnej scenie kwestie, których nie rozumieli. Pomy´slał o Allie. Ona nale˙zała przynajmniej na swój własny iluzoryczny sposób do tego s´wiata. Ale ten chłopiec. . . ten cholerny chłopiec. . . — Opowiedz, co pami˛etasz — poprosił Jake’a. — Jest tego bardzo mało, i przestało si˛e układa´c w sensowna˛ cało´sc´ . — Opowiedz mi. Mo˙ze ja potrafi˛e odnale´zc´ sens. — Pami˛etam dom. . . dom, w którym przedtem mieszkałem. Wysoki dom z wieloma pokojami i z patio, z którego mo˙zna było oglada´ ˛ c inne wysokie domy i wod˛e. Pami˛etam posag, ˛ który stał w wodzie. — Posag ˛ w wodzie? 63
— Tak. Posag ˛ pani w koronie, z pochodnia˛ w r˛eku. — Zmy´slasz to? — Chyba zmy´slam. . . — zgodził si˛e bezradnie chłopiec. — Pami˛etam po˙ wozy, które je´zdziły po ulicach. Du˙ze i małe. Zółte. Du˙zo z˙ ółtych. Szedłem do szkoły. Przy ulicach były cementowe s´cie˙zki. Okna do ogladania ˛ i inne posagi ˛ ubrane w stroje. Posagi ˛ sprzedawały ubrania. Wiem, z˙ e to głupio brzmi, ale posa˛ gi sprzedawały ubrania. Rewolwerowiec potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i poszukał na twarzy chłopca s´ladów kłamstwa. Nie odnalazł ich. — Szedłem do szkoły — powtórzył z uporem Jake. — i miałem. . . — Zmru˙zył oczy i poruszył bezradnie wargami. — Miałem brazow ˛ a˛ teczk˛e, a w niej drugie s´niadanie, i nosiłem. . . — znowu bolesna bezradno´sc´ — . . . krawat. — Co takiego? — Nie wiem. — Palce chłopca zacisn˛eły si˛e bezwiednie przy szyi: gest, który rewolwerowcowi kojarzył si˛e ze stryczkiem. — Nie wiem. Wszystko to przepadło — mruknał ˛ chłopiec i odwrócił wzrok. — Czy mog˛e ci˛e u´spi´c? — zapytał rewolwerowiec. — Nie chce mi si˛e spa´c. — Mog˛e ci˛e u´spi´c i sprawi´c, z˙ e przypomnisz sobie ró˙zne rzeczy. — Jak to zrobisz? — zapytał z niedowierzaniem Jake. Rewolwerowiec wyjał ˛ z ta´smy jeden z nabojów i zakr˛ecił nim w palcach zwinnym, płynnym jak oliwa ruchem. Nabój potoczył si˛e lekko od kciuka i palca wskazujacego ˛ do wskazujacego ˛ i du˙zego, potem do du˙zego i serdecznego, i na koniec do serdecznego i małego. Znikał z pola widzenia i ponownie si˛e pojawiał; przez krótki moment wydawał si˛e unosi´c w powietrzu, a potem w˛edrował ponownie mi˛edzy palcami, które poruszały si˛e niczym zasłona z paciorków podczas bryzy. Chłopiec nie odrywał od niego wzroku. Poczatkowe ˛ obawy zastapiło ˛ uczucie czystej przyjemno´sci, potem ekstazy i w ko´ncu niemej pustki. Opadły mu powieki. Nabój ta´nczył w t˛e i z powrotem. Oczy Jake’a ponownie si˛e otworzyły. Przez chwil˛e obserwowały rytmiczny jasny taniec naboju, a potem zamkn˛eły si˛e na dobre. Jego oddech stał si˛e regularny i spokojny. Czy to stanowiło element gry? Owszem. Tkwiły w tym swoiste pi˛ekno i logika, podobnie jak w koronkowych deseniach, które okalaja˛ bł˛ekitne polarne lody. Rewolwerowcowi zdawało si˛e, z˙ e słyszy d´zwi˛ek dzwoneczków. Nie po raz pierwszy poczuł w ustach gładki, sukienny smak melancholii. Nabój, który obracał z tak niezwykła˛ gracja˛ mi˛edzy palcami, nagle o˙zył, stał si˛e fragmentem odchodów potwora. Poło˙zył go na dłoni i zacisnał ˛ ja˛ z bolesna˛ siła˛ w pi˛es´c´ . Na s´wiecie dochodziło do takich rzeczy jak gwałt. Gwałt, morderstwo i inne niewyobra˙zalne praktyki i wszystko to słu˙zyło dobru, krwawemu dobru, mitowi, Graalowi, Wie˙zy. Och, Wie˙za stała tam gdzie´s, wznoszac ˛ swój czarny czerep ku niebu, i w swoich wyczulonych przez pustyni˛e uszach rewolwerowiec usłyszał niewyra´zny słodki d´zwi˛ek dzwoneczków. 64
— Gdzie jeste´s? — zapytał.
***
„Jake Chambers schodzi po schodach ze swoja˛ teczka.˛ Jest w niej podr˛ecznik do nauki o Ziemi, podr˛ecznik do geografii gospodarczej, jest notes, ołówek oraz drugie s´niadanie, które kucharka jego matki, pani Greta Shaw, zrobiła mu w wykładanej chromem i formika˛ kuchni, gdzie wiecznie furkocze wentylator, pochłaniajac ˛ niemiłe zapachy, w torbie ma kanapk˛e z masłem orzechowym i d˙zemem, kanapk˛e z kiełbasa,˛ sałata˛ i cebula,˛ a tak˙ze cztery ciasteczka Oreo. Rodzice bynajmniej go nie nienawidza,˛ po prostu nie zauwa˙zaja.˛ Abdykowali, pozostawiajac ˛ go na łasce pani Grety Shaw, nia´n, guwernantki w lecie oraz Szkoły (która jest ˙ Prywatna i Miła, a co najwa˙zniejsze, dla białych) w inne cz˛es´ci roku. Zadna z tych pa´n nie udawała nigdy, z˙ e jest kim´s wi˛ecej ni˙z profesjonalistka,˛ najlepsza˛ w swo˙ jej dziedzinie. Zadna nie przytuliła go nigdy do ciepłego łona, jak to si˛e na ogół zdarza w powie´sciach historycznych, które czyta jego matka i do których Jake zagladał, ˛ szukajac ˛ „pikantnych momentów”. Ojciec nazywa je czasami powie´sciami histerycznymi albo „romansidłami”. „Co ty powiesz”, odpowiada z bezbrze˙znym szyderstwem jego matka za jakimi´s zamkni˛etymi drzwiami, przy których nasłuchuje Jake. Jego ojciec pracuje dla Sieci i Jake potrafiłby go wskaza´c palcem podczas policyjnej identyfikacji. Prawdopodobnie. Jake nie wie, z˙ e nienawidzi wszystkich profesjonalistów, lecz tak wła´snie jest. Ludzie zawsze wprawiali go w zakłopotanie. Lubi schody i nie korzysta ze słu˙zbowej windy w swoim budynku. Jego matka, która jest w seksowny sposób chuda, cz˛esto sypia z chorymi przyjaciółmi. Teraz jest na ulicy, Jake Chambers jest na ulicy, „znalazł si˛e na bruku”. Jest czysty, dobrze wychowany, sympatyczny i wra˙zliwy. Nie ma przyjaciół, wyłacz˛ nie znajomych. Nigdy nie miał czasu nad tym si˛e zastanawia´c, ale sprawia mu to ból. Nie wie albo nie rozumie, z˙ e w wyniku długiego obcowania z profesjonalistami nabył du˙zo ich cech. Pani Greta Shaw robi bardzo profesjonalne kanapki. Dzieli je na c´ wiartki i obcina skórk˛e chleba i kiedy Jake zjada je na długiej przerwie, wyglada, ˛ jakby uczestniczył w bankiecie i w drugiej r˛ece trzymał drinka, a nie sportowa˛ powie´sc´ ze szkolnej biblioteki. Jego ojciec zarabia mnóstwo pieni˛edzy, poniewa˙z jest mistrzem w „podrzynaniu gardeł”, co oznacza, z˙ e umieszczajac ˛ lepszy program w swojej Sieci, doprowadza do zdj˛ecia słabszego programu w Sieci konkurencyjnej. Ojciec wypala cztery paczki papierosów dziennie. Nie kaszle, lecz u´smiech ma twardy jak no˙ze do steków, które sprzedaja˛ w supermarketach.
65
Jake idzie ulica.˛ Matka zostawia mu pieniadze ˛ na taksówk˛e, ale je´sli nie pada, Jake chodzi piechota,˛ wymachujac ˛ teczka˛ — mały chłopiec, który wyglada ˛ jak typowy Amerykanin z blond włosami i niebieskimi oczyma. Zacz˛eły go ju˙z zauwa˙za´c dziewcz˛eta (przy aprobacie swoich matek), a on nie ucieka przed nimi z nie´smiała˛ arogancja˛ małego chłopca. Rozmawia z nimi z nie´swiadomym profesjonalizmem i intryguje je. Lubi geografi˛e i gr˛e w kr˛egle po południu. Jego ojciec ma udziały w firmie produkujacej ˛ automaty do ustawiania kr˛egli, ale w kr˛egielni, która˛ odwiedza Jake, nie u˙zywaja˛ urzadze´ ˛ n firmy jego ojca. Nie wydaje mu si˛e, by si˛e nad tym zastanawiał, ale zastanawiał si˛e. Idac ˛ ulica,˛ mija sklep Brendio, gdzie stoja˛ modele ubrane w futra oraz w edwardia´nskie, zapinane na sze´sc´ guzików garnitury, a tak˙ze kilka modeli nieubranych w nic; zupełnie gołych. Te modele — te manekiny — sa˛ profesjonalne w ka˙zdym calu, a on nienawidzi wszelkiego profesjonalizmu. Jest zbyt młody, by mógł si˛e nauczy´c nienawidzi´c samego siebie, lecz ziarno ju˙z tam tkwi; zostało zasiane w gorzkiej szczelinie jego serca. Dochodzi do rogu ulicy i staje z teczka˛ w r˛eku. Obok z rykiem przeje˙zd˙zaja˛ pojazdy — posapujace ˛ autobusy, taksówki, volkswageny, du˙za ci˛ez˙ arówka. Jest tylko małym chłopcem, ale nie jest chłopcem przeci˛etnym i katem ˛ oka dostrzega m˛ez˙ czyzn˛e, który go zabije. To człowiek w czerni; nie widzi jego twarzy, tylko łopoczacy ˛ płaszcz i wyciagni˛ ˛ ete r˛ece. Pada na jezdni˛e, wysuwajac ˛ przed siebie dłonie i nie wypuszczajac ˛ z r˛eki teczki zawierajacej ˛ wyjatkowo ˛ profesjonalne drugie s´niadanie pani Grety Shaw. Za antyrefleksyjna˛ przednia˛ szyba˛ samochodu widzi przez chwil˛e przera˙zona˛ twarz biznesmena w ciemnoniebieskim kapeluszu, za którego wsta˙ ˛zk˛e zatkni˛ete jest filuterne małe piórko. Na chodniku krzyczy starsza pani — ma na głowie czarny kapelusz z woalka,˛ w woalce nie ma nic filuternego; przypomina welon z˙ ałobnika. Jake nie czuje nic prócz zaskoczenia i normalnego dla siebie raptownego zakłopotania — czy tak wła´snie wyglada ˛ koniec? Laduje ˛ twardo na jezdni, wpatrujac ˛ si˛e z zalane asfaltem p˛ekni˛ecie jakie´s dwa cale od jego twarzy. Teczka wypada mu z r˛eki. Zastanawia si˛e, czy nie otarł sobie kolan, i w tej samej chwili naje˙zd˙za na niego samochód biznesmena w niebieskim kapeluszu z filuternym piórkiem. To du˙zy niebieski cadillac rocznik 1976 z szesnastocalowymi kołami i karoseria˛ prawie tego samego koloru co kapelusz biznesmena. Łamie chłopcu kr˛egosłup, mia˙zd˙zy z˙ oładek ˛ i wyciska krew, która tryska z jego ust pod wysokim ci´snieniem. Jake si˛e odwraca. Widzi zapalone tylne s´wiatła cadillaca i dym smu˙zacy ˛ z zablokowanych tylnych kół. Samochód przejechał równie˙z jego teczk˛e i zostawił na niej szeroki czarny s´lad. Jake odwraca głow˛e w druga˛ stron˛e i widzi du˙zego z˙ ółtego forda zatrzymujacego ˛ si˛e z piskiem opon o kilka cali od jego ciała. Czarny m˛ez˙ czyzna, który sprzedawał z wózka precle i napoje, biegnie w jego stron˛e. Krew leci Jake’owi z nosa, uszu, oczu i odbytu. Ma zgniecione genitalia. Nie daje mu spokoju my´sl, z˙ e musiał sobie bardzo otrze´c kolana. Teraz biegnie do niego, bełkoczac ˛ niezrozumiale, kierowca cadillaca. 66
— Jestem ksi˛edzem — odzywa si˛e gdzie´s straszliwy spokojny glos. — Przepu´sc´ cie mnie. Akt Skruchy. . . Jake widzi czarna˛ szat˛e i ogarnia go nagłe przera˙zenie. To on, człowiek w czerni. Ostatkiem sił odwraca głow˛e w bok. Jakie´s radio gra piosenk˛e grupy rockowej Kiss. Jake widzi sunac ˛ a˛ po jezdni własna˛ dło´n, mała,˛ biała˛ i kształtna.˛ Nigdy nie obgryzał paznokci. Patrzac ˛ na swoja˛ dło´n, umiera.”
***
Rewolwerowiec siedział, pogra˙ ˛zony w zadumie. Był zm˛eczony, bolało go ciało i my´sli przychodziły mu do głowy irytujaco ˛ wolno. Naprzeciwko niego spał ten zadziwiajacy ˛ chłopiec. R˛ece miał zło˙zone na brzuchu i spokojnie oddychał. Opowiedział swoja˛ histori˛e bez wi˛ekszych emocji, cho´c głos zadr˙zał mu pod sam koniec, kiedy przeszedł do fragmentu, w którym mowa była o „ksi˛edzu” i „Akcie Skruchy”. Nie opowiedział oczywi´scie rewolwerowcowi o swojej rodzinie i o dr˛eczacym ˛ go poczuciu dezorientujacej ˛ dychotomii, ale i tak mo˙zna si˛e było tych rzeczy domy´sli´c. Fakt, i˙z opisywane przez niego miasto nigdy nie istniało (a je´sli nawet istniało, to wyłacznie ˛ w prehistorycznym micie), nie stanowił najbardziej niepokojacej ˛ cz˛es´ci tej historii, lecz był niepokojacy. ˛ Cała historia była niepokojaca. ˛ Rewolwerowiec obawiał si˛e wynikajacych ˛ z niej implikacji. — Jake? — Uhum? — Chcesz to pami˛eta´c, czy zapomnie´c, kiedy si˛e obudzisz? — Zapomnie´c — odparł szybko chłopiec. — Krwawiłem. — Dobrze. Teraz b˛edziesz spał, rozumiesz? Id´z si˛e połó˙z. Jake si˛e poło˙zył. Wydawał si˛e mały, spokojny i nieszkodliwy. Rewolwerowiec nie wierzył, z˙ e jest nieszkodliwy. Otaczała go jaka´s gro´zna aura predestynacji. Nie podobała mu si˛e ta aura, ale polubił chłopca. Bardzo go polubił. — Jake? ´ ss´s´. . . chc˛e spa´c. — C´ — W porzadku. ˛ Kiedy si˛e obudzisz, nie b˛edziesz z tego nic pami˛etał. — Dobrze. Rewolwerowiec obserwował go przez krótka˛ chwil˛e, rozmy´slajac ˛ o swoim własnym chłopi˛ectwie, które normalnie wydawało mu si˛e chłopi˛ectwem kogo´s innego — kogo´s, kto przeniknał ˛ przez jaka´ ˛s osmotyczna˛ soczewk˛e i stał si˛e kim´s kompletnie innym. Teraz jednak zdawało si˛e wyra´zne i bliskie, w stajni było bar67
dzo goraco. ˛ Ostro˙znie wypił troch˛e wi˛ecej wody. Potem wstał i ruszył w głab ˛ budynku, z˙ eby zajrze´c do jednego z boksów dla koni, w rogu le˙zała mała sterta białego siana i porzadnie ˛ zło˙zony koc, ale nie było zapachu konia, w stajni nie było z˙ adnych zapachów. Sło´nce wyssało wszystkie i nie pozostawiło w zamian niczego. Powietrze było idealnie neutralne. Na tyłach stajni znajdowała si˛e mała ciemna klitka ze stojacym ˛ po´srodku urza˛ dzeniem z nierdzewnej stali. Nie tkn˛eła go korozja ani rozkład. Wygladało ˛ jak wielka maselnica, z lewej strony wystawała z niego chromowana rura, ko´nczaca ˛ si˛e nad otworem odpływowym w podłodze. Rewolwerowiec widział podobne do tej pompy w innych dotkni˛etych posucha˛ miejscach, nigdy jednak nie natknał ˛ si˛e na taka˛ du˙za.˛ Nie zastanawiał si˛e nawet, jak gł˛eboko musieli wierci´c, zanim trafili na wod˛e, ukryta˛ i wiecznie czarna˛ pod powierzchnia˛ pustyni. Dlaczego nie zabrali ze soba˛ pompy, kiedy porzucali zajazd? Mo˙ze to sprawka demonów. Wzdrygnał ˛ si˛e nagle i na skórze pojawiła mu si˛e, a potem znikn˛eła g˛esia skórka. Podszedł do kontrolki i nacisnał ˛ przycisk. Maszyna zacz˛eła mrucze´c. Po mniej wi˛ecej pół minucie z rury trysnał ˛ strumie´n zimnej, czystej wody i polał si˛e do otworu odpływowego, z pompy wyciekło mo˙ze trzy galony, a potem urzadze˛ nie wyłaczyło ˛ si˛e samo z cichym klikni˛eciem, w tym miejscu i czasie ta pompa wydawała si˛e tak samo niezwykła jak prawdziwa miło´sc´ , a mimo to była konkretna niczym Dzie´n Sadu ˛ — stanowiła ciche przypomnienie czasów, gdy s´wiat nie poszedł jeszcze naprzód. Nap˛edzana była zapewne uranowym pr˛etem, poniewa˙z w promieniu tysiaca ˛ mil nie było tutaj elektryczno´sci i nawet suche akumulatory dawno by si˛e wyczerpały. Rewolwerowcowi wcale si˛e to nie podobało. Wrócił i usiadł przy chłopcu, który podło˙zył jedna˛ r˛ek˛e pod policzek. Wygladał ˛ sympatycznie. Rewolwerowiec wypił troch˛e wi˛ecej wody i skrzy˙zował nogi, siadajac ˛ po turecku. Chłopiec, podobnie jak osadnik na skraju pustyni, który trzymał ptaka (Zoltan, przypomniał sobie nagle rewolwerowiec, ptak nazywał si˛e Zoltan), stracił poczucie czasu, ale to, z˙ e człowiek w czerni znajdował si˛e coraz bli˙zej, wydawało si˛e nie ulega´c kwestii. Nie po raz pierwszy rewolwerowiec zastanawiał si˛e, czy człowiek w czerni celowo nie pozwala mu si˛e dogoni´c. Mo˙ze chciał, z˙ eby rewolwerowiec sam wpadł mu w r˛ece. Próbował sobie bezskutecznie wyobrazi´c, jak mogłaby wyglada´ ˛ c ich konfrontacja. Było mu bardzo goraco, ˛ lecz nie miał ju˙z mdło´sci. Ponownie przypomniał sobie słowa rymowanki, tym razem jednak zamiast o matce pomy´slał o Corcie — Corcie z twarza˛ haftowana˛ bliznami po uderzeniach kamieni, pocisków i t˛epych narz˛edzi. Wojennymi bliznami. Zastanawiał si˛e, czy Cort kiedykolwiek kochał tak samo mocno, jak walczył. Watpił ˛ w to. Pomy´slał o Aileen i o Martenie, tym niezupełnym czarodzieju. Rewolwerowiec nie był człowiekiem, który rozpami˛etywałby przeszło´sc´ ; tylko mglista wizja przyszło´sci oraz zaanga˙zowanie emocjonalne sprawiły, i˙z nie 68
stał si˛e osobnikiem bez wyobra´zni, t˛epakiem. Dlatego obecny bieg jego my´sli raczej go zdziwił. Ka˙zde imi˛e przywoływało kolejne — Cuthberta, Paula, starego Jonasa; i Susan, urocza˛ dziewczyn˛e w oknie. Miło´sci, o beztroska miło´sci Patrzcie, co sprawiła beztroska miło´sc´ . Rewolwerowiec roze´smiał si˛e ubawiony. „Jestem ostatnim z tego zielonego s´wiata ciepłych odcieni”. Mimo całej swojej nostalgii nie roztkliwiał si˛e nad soba.˛ ´ Swiat poszedł nieubłaganie naprzód, lecz jego nogi były ciagle ˛ silne, a człowiek w czerni znajdował si˛e bli˙zej. Rewolwerowiec zasnał. ˛
***
Kiedy si˛e obudził, było prawie ciemno. Chłopiec zniknał. ˛ Rewolwerowiec wstał, słyszac, ˛ jak trzeszcza˛ mu stawy, i podszedł do drzwi stajni, w ciemno´sci, na werandzie zajazdu ta´nczył mały płomyk. Ruszył w jego stron˛e, rzucajac ˛ długi czarny cie´n, sunacy ˛ w ochrowym s´wietle zachodu. Jake siedział przy lampie naftowej. — Nafta była w beczce — powiedział — ale bałem si˛e zapali´c ja˛ w domu. Wszystko jest takie suche. . . — Dobrze zrobiłe´s. Rewolwerowiec usiadł, nie my´slac ˛ o stuletnim pyle, który uniósł si˛e wokół jego po´sladków. Płomie´n lampy ocieniał delikatnymi półtonami twarz chłopca. Wyjał ˛ woreczek z tytoniem i skr˛ecił sobie papierosa. — Musimy porozmawia´c — oznajmił. Jake pokiwał głowa.˛ — Wiesz chyba, z˙ e s´cigam człowieka, którego widziałe´s. — Masz zamiar go zabi´c? — Nie wiem. Musz˛e si˛e od niego czego´s dowiedzie´c. By´c mo˙ze b˛ed˛e musiał nakłoni´c go, z˙ eby zabrał mnie w pewne miejsce. — Dokad? ˛ — Znale´zc´ Wie˙ze˛ . — Rewolwerowiec przytrzymał papieros nad kloszem lampy i zaciagn ˛ ał ˛ si˛e; dym uleciał wraz ze zrywajac ˛ a˛ si˛e nocna˛ bryza.˛ Jake przygladał ˛ mu si˛e. Na jego twarzy nie wida´c było strachu ani ciekawo´sci; na pewno nie wida´c było entuzjazmu. — W zwiazku ˛ z tym wyruszam jutro w dalsza˛ drog˛e — podjał ˛ po chwili rewolwerowiec. — B˛edziesz musiał pój´sc´ ze mna.˛ Ile zostało tego mi˛esa? — Tylko troch˛e. 69
— Kukurydzy? — Mało. Rewolwerowiec pokiwał głowa.˛ — Jest tu jaka´s piwnica? ´ — Tak. — Jake wlepił w niego wzrok. Zrenice jego oczu urosły do wielkich, kruchych rozmiarów. — Pociaga ˛ si˛e za kółko w podłodze, ale ja tam nie zejd˛e. Boj˛e si˛e, z˙ e p˛eknie drabina i nie zdołam wspia´ ˛c si˛e z powrotem, i brzydko tam pachnie. To jedyne miejsce, w którym czu´c jaki´s zapach. — Wstaniemy wcze´snie i zobaczymy, czy nie ma tam czego´s, co warto by zabra´c, a potem spadamy stad. ˛ — Dobrze — zgodził si˛e chłopiec. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e nie zabiłem ci˛e, kiedy spałe´s — dodał po chwili. — Mam widły i namy´slałem si˛e, czy przypadkiem tego nie zrobi´c. Ale nie zrobiłem tego i teraz nie b˛ed˛e si˛e bał, idac ˛ spa´c. — Czego miałby´s si˛e ba´c? Chłopiec posłał mu pos˛epne spojrzenie. — Duchów. Albo tego, z˙ e on tu wróci. — Człowiek w czerni? — zapytał rewolwerowiec. — Tak. To zły człowiek? — To zale˙zy, po której jeste´s stronie — odparł oboj˛etnym tonem rewolwerowiec, po czym wstał i rzucił papierosa na ziemi˛e. — Id˛e spa´c. Chłopiec spojrzał na niego nie´smiało. — Czy mog˛e spa´c razem z toba˛ w stajni? — zapytał. — Oczywi´scie. Rewolwerowiec zatrzymał si˛e na schodku i spojrzał w gór˛e. Chłopiec stanał ˛ obok niego. Na niebie wida´c było Gwiazd˛e Polarna˛ i Marsa. Rewolwerowiec miał wra˙zenie, z˙ e je´sli zamknie teraz oczy, usłyszy kumkanie pierwszych wiosennych z˙ ab (i by´c mo˙ze ospały stukot piłek, przy którego akompaniamencie odziane tylko w koszule damy ze Wschodniego Skrzydła grały w zapadajacym ˛ zmierzchu w Krokieta), z˙ e poczuje zielony, prawie letni zapach dworskich łak ˛ po pierwszym koszeniu, z˙ e dostrze˙ze Aileen, wychodzac ˛ a˛ zza z˙ ywopłotu. Takie dumanie o przyszło´sci nie było w jego stylu. Odwrócił si˛e i podniósł lamp˛e. — Chod´zmy spa´c — powiedział i ruszyli razem do stajni.
***
Nazajutrz rano przeszukał piwnic˛e.
70
Jake miał racj˛e; pachniała nieładnie. Dobiegał z niej wilgotny, bagnisty odór, od którego zrobiło mu si˛e niedobrze i zakr˛eciło lekko w głowie po aseptycznej bezwonnej pustyni i stajni. Odór kapusty, rzepy i kompletnie przegniłych ziemniaków z długimi s´lepymi oczkami. Drabina wydawała si˛e jednak całkiem solidna i zszedł po niej na dół. Pod nogami miał klepisko, głowa˛ dotykał niemal belek sufitu. Tu na dole z˙ yły pajaki ˛ — niepokojaco ˛ du˙ze, z c˛etkowanymi szarymi odwłokami. Wiele z nich uległo mutacji; niektóre miały oczy na szypułkach, inne nawet po szesna´scie nóg. Rewolwerowiec rozejrzał si˛e, czekajac, ˛ a˙z oczy przywykna˛ do mroku. — Wszystko w porzadku? ˛ — zawołał nerwowo Jake. — Tak. — Rewolwerowiec spojrzał w róg piwnicy. — Sa˛ tutaj puszki. Poczekaj. Podszedł ostro˙znie do starej skrzynki z odsuni˛etym bokiem i zajrzał do s´rodka, w puszkach były warzywa — zielona i z˙ ółta fasolka, a w trzech wołowina. Nabrał ich, ile zdołał, po czym wspiał ˛ si˛e do połowy drabiny i podał Jake’owi, który uklakł, ˛ z˙ eby je odebra´c. Rewolwerowiec wrócił po wi˛ecej. Dopiero za trzecim razem usłyszał st˛ekni˛ecie w fundamentach. Odwrócił si˛e i ogarn˛eło go przera˙zenie rodem ze złego snu, uczucie bezsilnos´ci i awersji, niczym podczas seksu w wodzie — jedno tonace ˛ w drugim. Fundamenty zbudowano z wielkich bloków piaskowca, które, kiedy zajazd był nowy, prawdopodobnie do siebie równo przylegały, lecz teraz powykrzywia´ ły si˛e pod najdzikszymi katami. ˛ Sciana pokryta była dziwnymi meandrycznymi hieroglifami, z miejsca, gdzie przecinały si˛e dwie gł˛ebokie szczeliny, sypał si˛e cieniutki strumyczek piasku, tak jakby co´s po drugiej stronie próbowało si˛e z bolesna,˛ nieudolna˛ gorliwo´scia˛ odkopa´c. St˛ekni˛ecie rozległo si˛e ponownie, tym razem gło´sniejsze, i po chwili cała˛ piwnic˛e wypełnił hałas, nieludzki j˛ek przeszywajacego ˛ bólu i złowrogiego wysiłku. — Wyjd´z! — wrzasnał ˛ Jake. — O Jezu, niech pan stamtad ˛ wyjdzie. — Uciekaj — polecił mu spokojnie rewolwerowiec. — Wyjd´z! — zawołał ponownie Jake. Rewolwerowiec nie odpowiedział. Prawa˛ r˛eka˛ dotknał ˛ kabury. W s´cianie była teraz dziura, dziura wielko´sci monety. Przez kurtyn˛e własnego l˛eku słyszał tupot stóp uciekajacego ˛ Jake’a, a potem piasek przestał si˛e sypa´c. St˛ekanie umilkło, ale słycha´c było równy, wysilony oddech. — Kim jeste´s? — zapytał rewolwerowiec. Bez odpowiedzi. — Kim jeste´s, Demonie? — zapytał w Wysokiej Mowie Roland i w jego głosie zabrzmiała dawna, grzmiaca ˛ moc rozkazu. — Mów, je´sli potrafisz mówi´c. Mam mało czasu; moje r˛ece traca˛ cierpliwo´sc´ . — Nie spiesz si˛e — odezwał si˛e przeciagły ˛ bełkotliwy głos z wn˛etrza s´ciany.
71
Rewolwerowiec poczuł, jak koszmarne przera˙zenie g˛estnieje i staje si˛e niemal namacalne. To był głos Alice, kobiety, u której zatrzymał si˛e w mie´scie Tuli. Ale ona przecie˙z nie z˙ yła; widział, jak pada z dziura˛ od kuli mi˛edzy oczyma. Miał wra˙zenie, z˙ e przed jego oczyma płyna˛ zjawy. — Mijaj powoli Tych, Którzy Powołuja,˛ rewolwerowcze. Kiedy w˛edrujesz z chłopcem, człowiek w czerni ma twoja˛ dusz˛e w kieszeni. — Co to ma znaczy´c? Mów! Oddech jednak ucichł. Rewolwerowiec stał przez chwil˛e w bezruchu, a potem jeden z wielkich paja˛ ków spadł mu na r˛ek˛e i pomknał ˛ goraczkowo ˛ w gór˛e po ramieniu. Westchnawszy ˛ mimowolnie, stracił ˛ go i zrobił krok w przód. Nie chciał tego uczyni´c, ale tak nakazywał zwyczaj. Na nieboszczyka trzeba nieboszczyka, mówiło stare przysłowie; tylko trup potrafi mówi´c. Podszedł do dziury i walnał ˛ w nia˛ pi˛es´cia.˛ Piaskowiec rozkruszył si˛e na kraw˛edziach i kiedy rewolwerowiec napiał ˛ mi˛es´nie, r˛eka weszła gładko w s´cian˛e. I dotkn˛eła czego´s twardego, z wystajacymi ˛ poszczerbionymi gałkami. Wycia˛ gnał ˛ to, w r˛eku trzymał z˙ uchw˛e, spróchniała˛ przy stawach. Z˛eby sterczały z niej, ka˙zdy w inna˛ stron˛e. — W porzadku ˛ — powiedział cicho. Wepchnał ˛ z˙ uchw˛e do tylnej kieszeni i wspiał ˛ si˛e po drabinie, d´zwigajac ˛ niezdarnie ostatnie puszki. Klap˛e pozostawił otwarta,˛ w nadziei, z˙ e sło´nce u´smierci pajaki. ˛ Jake kucał na pop˛ekanej, pokrytej rumoszem ziemi po´srodku podwórza. Widzac ˛ rewolwerowca, krzyknał, ˛ cofnał ˛ si˛e o kilka kroków, a potem podbiegł do niego z płaczem. — My´slałem, z˙ e to ci˛e zabiło, z˙ e to ci˛e zabiło. My´slałem. . . — Nie zabiło. Przyciagn ˛ ał ˛ chłopca do siebie i poczuł jego gorac ˛ a˛ twarz na piersi i suche r˛ece na z˙ ebrach. Pó´zniej przyszło mu do głowy, z˙ e wtedy wła´snie go pokochał — co oczywi´scie człowiek w czerni planował od samego poczatku. ˛ — Czy to był demon? Głos Jake’a był stłumiony. — Tak. Mówiacy ˛ demon. Nie musimy ju˙z tam wi˛ecej wraca´c. Chod´z. Poszli do stajni i rewolwerowiec zrobił prowizoryczny tobołek z koca, pod którym spał. Koc był goracy ˛ i kłujacy, ˛ ale nie miał pod r˛eka˛ nic innego. Zrobiwszy to, napełnił woda˛ bukłaki. — B˛edziesz niósł jeden bukłak — powiedział. — Załó˙z go sobie na ramiona. . . tak jak fakir nosi swojego w˛ez˙ a. Widzisz? — Tak Chłopiec wział ˛ jeden z bukłaków, spogladaj ˛ ac ˛ z podziwem na rewolwerowca. — Nie jest za ci˛ez˙ ki? 72
— Nie, w sam raz. — Powiedz prawd˛e. Nie b˛ed˛e ci˛e nie´sc´ , je´sli dostaniesz udaru. — Nie dostan˛e udaru. Nic mi nie b˛edzie. Rewolwerowiec pokiwał głowa.˛ — Idziemy w stron˛e gór, prawda? — zapytał Jake. — Tak. Wyszli na pra˙zace ˛ równo sło´nce. Jake, z głowa˛ na wysoko´sci kołyszacych ˛ si˛e łokci rewolwerowca, szedł po jego prawej stronie, troch˛e go wyprzedzajac. ˛ Pokryte surowa˛ skóra˛ ko´nce bukłaka si˛egały mu prawie do łydek. Rewolwerowiec zarzucił sobie na ramiona dwa kolejne bukłaki, a pod lewa˛ pacha˛ trzymał tobołek z jedzeniem. Przeszli przez bram˛e zajazdu i odnale´zli niewyra´zne koleiny drogi, która˛ je´zdziły dyli˙zanse. Mniej wi˛ecej po pi˛etnastu minutach Jake odwrócił si˛e i pomachał w stron˛e dwóch budynków, które zdawały si˛e kurczy´c w tytanicznej przestrzeni pustyni. — Do widzenia! — zawołał. — Do widzenia! Kiedy wspi˛eli si˛e na piaszczysta˛ wydm˛e i rewolwerowiec obejrzał si˛e przez rami˛e, zajazd zniknał. ˛ Ponownie mieli wokół siebie wyłacznie ˛ pustyni˛e.
***
Od zajazdu dzieliły ich trzy dni drogi; góry wydawały si˛e zdradliwie bliskie. Widzieli miejsce, gdzie pustynia przechodziła w podgórze — pierwsze nagie wzniesienia i koryto rzeki, przebijajace ˛ w ponurym triumfie erozji skór˛e ziemi. Dalej teren ponownie opadał nieco w dół i po raz pierwszy od miesi˛ecy albo lat rewolwerowiec zobaczył ziele´n, prawdziwa,˛ z˙ ywa˛ ziele´n. Zobaczył traw˛e, karłowate s´wierki, mo˙ze nawet wierzby — wszystko zasilane topniejacymi ˛ wy˙zej s´niegami. Za równina˛ znowu zaczynały si˛e skały, wznoszace ˛ si˛e w gigantycznym zwalistym przepychu ku o´slepiajacym ˛ za´snie˙zonym szczytom. Wielki wyłom po lewej stronie wskazywał drog˛e ku mniejszym zwietrzałym piaskowo-kamiennym urwiskom, skalnym półkom i tarasom. Ich rysunek prawie bez przerwy zasłaniała szara membrana deszczu. Wieczorami zafascynowany Jake obserwował przed snem odległe białe i fioletowe błyskawice, migoczace ˛ złowrogo w czystym nocnym powietrzu. Chłopiec dobrze sobie radził na szlaku. Był twardy i, co wi˛ecej, umiał pokona´c zm˛eczenie spokojna˛ siła˛ woli zawodowca, dla której rewolwerowiec miał wiele uznania. Nie mówił wiele i nie zadawał pyta´n, nawet na temat ko´sci z˙ uchwy, która˛ rewolwerowiec obracał w dłoniach, wypalajac ˛ wieczornego papiero73
sa. Miał wra˙zenie, z˙ e chłopcu bardzo pochlebiało jego towarzystwo — by´c mo˙ze nawet czuł si˛e nim zaszczycony — i to go niepokoiło. Został umieszczony na jego drodze („Kiedy w˛edrujesz z chłopcem, człowiek w czerni ma twoja˛ dusz˛e w kieszeni”) i fakt, z˙ e Jake nie opó´zniał marszu, otwierał pole bardziej złowrogim dociekaniom. Z regularna˛ cz˛estotliwo´scia˛ mijali symetryczne szczatki ˛ ognisk człowieka w czerni. Rewolwerowiec miał wra˙zenie, z˙ e sa˛ teraz znacznie s´wie˙zsze. Trzeciej nocy był przekonany, z˙ e widzi odległa˛ iskierk˛e drugiego ogniska gdzie´s na pierwszych wzgórzach. Koło godziny drugiej czwartego dnia po opuszczeniu zajazdu Jake zachwiał si˛e i o mało nie upadł. — Usiad´ ˛ z — powiedział mu rewolwerowiec. — Nie, nic mi nie jest. — Usiad´ ˛ z. Chłopiec posłusznie usiadł. Rewolwerowiec przykucnał, ˛ starajac ˛ si˛e, z˙ eby Jake znalazł si˛e w jego cieniu. — Napij si˛e. — Nie powinienem pi´c przed. . . — Napij si˛e. Chłopiec wypił trzy łyki wody. Rewolwerowiec zmoczył koniuszek koca i przyło˙zył mokry materiał do suchych rozgoraczkowanych ˛ nadgarstków i czoła chłopca. — Od dzisiaj b˛edziemy zawsze odpoczywa´c po południu o tej porze. Pi˛etnas´cie minut. Chcesz si˛e przespa´c? — Nie. W oczach chłopca malował si˛e wstyd. Rewolwerowiec spojrzał na niego łagodnie. Machinalnie wyciagn ˛ ał ˛ z ta´smy jeden z nabojów i zaczał ˛ obraca´c go mi˛edzy palcami. Chłopiec patrzył zafascynowany. — To przyjemne — stwierdził. Rewolwerowiec pokiwał głowa.˛ — Na pewno — mruknał. ˛ — Kiedy byłem w twoim wieku — dodał po chwili — mieszkałem w mie´scie otoczonym murami. Opowiadałem ci o tym? Chłopiec potrzasn ˛ ał ˛ sennie głowa.˛ — Oczywi´scie, z˙ e nie, i był tam pewien zły człowiek. . . — Ksiadz? ˛ — Nie — odparł rewolwerowiec — ale wydaje mi si˛e teraz, z˙ e ci dwaj sa˛ w pewien sposób zwiazani. ˛ Mo˙ze sa˛ nawet przyrodnimi bra´cmi. Marten był czarnoksi˛ez˙ nikiem. . . podobnie jak Merlin. Czy tam, skad ˛ pochodzisz, słyszeli o Merlinie, Jake? — O Merlinie, Arturze i rycerzach okragłego ˛ stołu — odparł sennym głosem Jake. 74
Rewolwerowiec poczuł nieprzyjemny skurcz w z˙ oładku. ˛ — Tak — powiedział. — Byłem wtedy bardzo młody. . . Ale chłopiec zasnał, ˛ siedzac ˛ z r˛ekoma skrzy˙zowanymi na kolanach. — Kiedy strzel˛e palcami, obudzisz si˛e. B˛edziesz s´wie˙zy i wypocz˛ety. Rozumiesz? — Tak. — Wi˛ec połó˙z si˛e. Rewolwerowiec wyjał ˛ z woreczka swoje przybory i skr˛ecił sobie papierosa. Czuł, z˙ e czego´s mu brakuje, w charakterystyczny dla siebie metodyczny sposób poszukał tego czego´s w umy´sle i znalazł. Ta˛ brakujac ˛ a˛ rzecza˛ było doprowadzajace ˛ do obł˛edu poczucie, z˙ e musi si˛e spieszy´c, przekonanie, z˙ e w ka˙zdej chwili mo˙ze zosta´c w tyle, z˙ e trop sko´nczy si˛e i pozostanie mu w r˛eku urwany sznurek. To poczucie ustapiło ˛ teraz i rewolwerowiec powoli zyskiwał pewno´sc´ , z˙ e człowiek w czerni chce, z˙ eby go dogonił. Co teraz b˛edzie? To pytanie było zbyt nieokre´slone, by si˛e nim zainteresował. Cuthbert na pewno by si˛e nim zainteresował, z˙ ywo zainteresował, ale Cuthbert nie z˙ ył i rewolwerowiec mógł tylko poda˙ ˛za´c dalej, tak jak potrafił. Palac ˛ skr˛eta i obserwujac ˛ chłopca, wrócił my´slami do Cuthberta, który zawsze si˛e s´miał — umarł ze s´miechem na ustach — do Corta, który nigdy si˛e nie s´miał, i do Martena, który czasami si˛e u´smiechał — w jego waskoustym ˛ milcza˛ cym u´smiechu był jaki´s niepokojacy ˛ błysk. . . niczym w oku, które otwiera si˛e w ciemno´sci i odsłania nabiegłe krwia˛ białko. No i był jeszcze oczywi´scie sokół. Miał na imi˛e David, na cze´sc´ legendarnego chłopca z proca.˛ Dla Davida, nie miał co do tego watpliwo´ ˛ sci, nie liczyło si˛e nic poza z˙ adz ˛ a˛ zabijania, rozrywania na strz˛epy i siania terroru. Podobnie jak dla samego rewolwerowca. David nie był dyletantem; grał po´srodku boiska. By´c mo˙ze, pomy´slał, w ostatecznym rozrachunku sokół David był bardziej podobny do Martena ni˙z ktokolwiek inny. . . i by´c mo˙ze wiedziała o tym jego matka Gabrielle. Miał wra˙zenie, z˙ e z˙ oładek ˛ puchnie mu i ugniata bole´snie serce, lecz wyraz jego twarzy wcale si˛e nie zmienił. Patrzac, ˛ jak papierosowy dym rozwiewa si˛e w goracym ˛ pustynnym powietrzu, cofnał ˛ si˛e my´slami w przeszło´sc´ .
Rozdział drugi
Niebo było białe, idealnie białe, w powietrzu rozchodziła si˛e wo´n deszczu i mocny słodki zapach z˙ ywopłotu — zapach dojrzewajacej ˛ zieleni. Była pełnia wiosny. David siedział na przedramieniu Cuthberta — mała maszynka do zabijania, ze złocistymi oczyma, które jarzyły si˛e gro´znie, nie spozierajac ˛ na nic. Przymocowana do jego p˛et linka oplatała niedbale r˛ek˛e Cuthberta. Cort stał w pewnej odległo´sci od obu chłopców — małomówny m˛ez˙ czyzna w połatanych skórzanych spodniach i zielonej bawełnianej koszuli, która˛ s´ciagn ˛ ał ˛ wysoko starym szerokim wojskowym pasem. Ziele´n jego koszuli zlewała si˛e z z˙ ywopłotem i falujac ˛ a˛ trawa˛ Tylnych Kortów, na których damy nie zacz˛eły jeszcze gra´c w Krokieta. — Przygotuj si˛e — szepnał ˛ Roland do Cuthberta. — Jeste´smy gotowi — odparł zawadiackim tonem Cuthbert. — Prawda, Davey? U˙zywali niskiej mowy, j˛ezyka kuchcików i giermków; jeszcze odległy był dzie´n, kiedy wolno im b˛edzie posługiwa´c si˛e własnym j˛ezykiem w obecno´sci innych. — To wymarzony dzie´n. Czujesz zapach deszczu? Jest. . . Cort podniósł nagle klatk˛e i opu´scił boczna˛ s´ciank˛e. Gołab ˛ wydostał si˛e na zewnatrz ˛ i poszybował w gór˛e, trzepoczac ˛ szybko skrzydłami. Cuthbert pociagn ˛ ał ˛ za link˛e, lecz zrobił to zbyt wolno; sokół zerwał si˛e ju˙z wcze´sniej z jego ramienia i nie wystartował najlepiej. Szarpnawszy ˛ skrzydłami, poprawił kurs i wystrzelił w gór˛e, nabierajac ˛ wysoko´sci, lecac ˛ z szybko´scia˛ pocisku. Cort podszedł niedbałym krokiem do obu chłopców, zamachnał ˛ si˛e i zdzielił Cuthberta pi˛es´cia˛ w ucho. Chłopiec runał ˛ bez słowa skargi na ziemi˛e, ale jego wargi rozchyliły si˛e złowrogo, obna˙zajac ˛ dziasła. ˛ Stru˙zka krwi wypłyn˛eła powoli z ucha na bujna˛ zielona˛ muraw˛e. — Spó´zniłe´s si˛e — powiedział Cort. Cuthbert d´zwigał si˛e z trudem na nogi. — Przepraszam, Cort. Po prostu nie. . .
76
Cort zamachnał ˛ si˛e ponownie i Cuthbert znowu padł na ziemi˛e. Krew popłyn˛eła teraz szybciej. — U˙zywaj Wysokiej Mowy — wycedził cicho Cort. Miał twardy głos, lekko ochrypły od gorzałki. — Oka˙z skruch˛e w je˙zyku cywilizacji, dla której lepsi od ciebie na zawsze postradali z˙ ycie, gnido. Cuthbert znowu podnosił si˛e z ziemi, w jego oczach l´sniły łzy, lecz wargi zacisn˛eły si˛e w wask ˛ a˛ nieruchoma˛ kresk˛e nienawi´sci. — Bardzo z˙ ałuj˛e — powiedział zduszonym, opanowanym głosem. — Zapomniałem oblicza mojego ojca, którego rewolwery mam nadziej˛e którego´s dnia nosi´c. — Zgadza si˛e, szczeniaku — odparł Cort. — B˛edziesz zastanawiał si˛e nad tym, co zrobiłe´s z´ le, i podpierał swoje przemy´slenia głodem. Nie jesz kolacji, i s´niadania. — Spójrz — zawołał Roland, wskazujac ˛ w gór˛e. Sokół wspiał ˛ si˛e wysoko nad szybujacym ˛ goł˛ebiem, rozpostarł masywne muskularne skrzydła i zawisł na chwil˛e w nieruchomym białym wiosennym powietrzu, a potem zło˙zył je i runał ˛ w dół jak kamie´n. Dwa ptaki zetkn˛eły si˛e i Roland miał przez moment wra˙zenie, z˙ e widzi tryskajac ˛ a˛ w powietrzu krew. . . ale mogła go ponie´sc´ wyobra´znia. Sokół wydał z siebie skrzek triumfu. Gołab ˛ spadł, trzepoczac, ˛ na ziemi˛e i Roland ruszył biegiem w tamta˛ stron˛e, zostawiajac ˛ za soba˛ Corta i skarconego Cuthberta. Sokół wyladował ˛ obok swojej ofiary i z upodobaniem rozrywał pulchna˛ biała˛ pier´s goł˛ebia. Kilka piór opadało powoli w dół. — David! — zawołał chłopiec, rzucajac ˛ sokołowi kawałek króliczego mi˛esa z sakwy. Ptak chwycił je w locie i przełknał, ˛ odchylajac ˛ do tyłu grzbiet i szyj˛e. Roland starał si˛e go ponownie sp˛eta´c. Sokół odwrócił si˛e, prawie bezwiednie przeorał skór˛e na jego przedramieniu, zostawiajac ˛ długie otwarte skaleczenie, a potem wrócił do swojego posiłku. Roland j˛eknał ˛ z bólu i ponownie zarzucił link˛e. Tym razem udało mu si˛e chwyci´c pochylony ostry dziób Davida w skórzana˛ r˛ekawic˛e, która˛ miał na dłoni. Dał sokołowi jeszcze jeden kawałek mi˛esa i zało˙zył mu kaptur na głow˛e. David posłusznie wdrapał si˛e na jego nadgarstek. Roland wyprostował si˛e dumnie, z sokołem na przedramieniu. — A to co? — zapytał Cort, wskazujac ˛ krwawiac ˛ a˛ ran˛e na jego r˛ece. Chłopiec przygotował si˛e na uderzenie i zacisnał ˛ usta, by mimowolnie nie krzykna´ ˛c, lecz tym razem nie został ukarany. — Skaleczył mnie — wyja´snił. — Wkurzyłe´s go — stwierdził Cort. — Sokół nie boi si˛e ciebie, chłopcze, i nigdy nie b˛edzie si˛e bał. Sokół to bo˙zy rewolwerowiec. Roland spojrzał na Corta. Nie miał bujnej wyobra´zni i je˙zeli w stwierdzeniu instruktora zawarty był jaki´s morał, Roland raczej go nie zrozumiał; miał w sobie 77
do´sc´ pragmatyzmu, by uzna´c, z˙ e to jedno z nielicznych głupstw, jakie usłyszał z ust Corta. Cuthbert podszedł do nich i stojac ˛ w bezpiecznym miejscu, tam gdzie s´lepy na jedno oko Cort nie mógł go widzie´c, pokazał mu j˛ezyk. Roland nie u´smiechnał ˛ si˛e, kiwnał ˛ tylko głowa.˛ — Mo˙zecie ju˙z i´sc´ — powiedział Cort, odbierajac ˛ sokoła. — a ty pami˛etaj o swoich medytacjach, gnido, i o swoim po´scie. Dzisiaj i jutro rano. — Tak jest — odparł ze sztywna˛ oficjalno´scia˛ Cuthbert. — Dzi˛ekuj˛e za pouczajacy ˛ dzie´n. — Uczysz si˛e — potwierdził Cort — ale twój j˛ezor ma fatalny zwyczaj wysuwania si˛e z głupiej g˛eby, kiedy instruktor odwrócony jest plecami. By´c mo˙ze nadejdzie kiedy´s dzie´n, gdy ty i on dowiecie si˛e, gdzie jest wasze miejsce. Ponownie uderzył Cuthberta, tym razem solidnie, mi˛edzy oczy i tak mocno, z˙ e Roland usłyszał głuche łupni˛ecie — odgłos, jaki wydaje drewniany młotek, kiedy kuchcik odszpuntowuje beczk˛e piwa. Cuthbert padł na plecy i jego oczy zasnuła na dłu˙zsza˛ chwil˛e mgła. Kiedy si˛e rozja´sniły, spojrzał na Corta, w waskich ˛ z´ renicach płon˛eła jasna niczym goł˛ebia krew niezawoalowana nienawi´sc´ . Le˙zac, ˛ pokiwał głowa˛ i rozchylił wargi w przera˙zajacym ˛ u´smiechu, którego Roland nigdy u niego dotad ˛ nie widział. — Widz˛e, z˙ e rokujesz jeszcze jakie´s nadzieje — stwierdził Cort. — Kiedy uznasz, z˙ e uda ci si˛e mnie pokona´c, podnie´s na mnie r˛ek˛e, gnido. — Skad ˛ wiedziałe´s? — zapytał Cuthbert przez zaci´sni˛ete z˛eby. Cort odwrócił si˛e do Rolanda tak szybko, z˙ e ten o mało si˛e nie wywrócił — i wtedy obaj chłopcy le˙zeliby na trawie, dekorujac ˛ s´wie˙za˛ ziele´n swoja˛ krwia.˛ — Zobaczyłem to w oczach tego gnojka — oznajmił. — Zapami˛etaj to sobie, Cuthbert. To ostatnia lekcja na dzisiaj. Cuthbert ponownie kiwnał ˛ głowa˛ i na jego twarzy pojawił si˛e ten sam przeraz˙ ajacy ˛ u´smiech. — Bardzo z˙ ałuj˛e — stwierdził. — Zapomniałem oblicza mojego. . . — Odpu´sc´ sobie te brednie — mruknał ˛ nagle zoboj˛etniały Cort, po czym obejrzał si˛e na Rolanda. — Id´zcie ju˙z. Obaj. Je´sli b˛ed˛e musiał jeszcze przez chwil˛e oglada´ ˛ c wasze głupie g˛eby, wyrzygam własne flaki. — Chod´z — powiedział Roland. Cuthbert potrzasn ˛ ał ˛ obolała˛ głowa˛ i podniósł si˛e na nogi. Cort schodził ju˙z ze wzgórza swoim kołyszacym ˛ si˛e, posuwistym krokiem, wszechpot˛ez˙ ny i w jakim´s sensie prehistoryczny, w oddali wida´c było wygolona˛ na czubku, otoczona˛ wianuszkiem siwych włosów pochylona˛ głow˛e. — Zabij˛e sukinsyna — o´swiadczył Cuthbert, nie przestajac ˛ si˛e u´smiecha´c. Na jego czole rósł mistycznie wielki fioletowy guz. — Ani ty, ani ja tego nie zrobimy — stwierdził Roland, szczerzac ˛ z˛eby. — Kolacj˛e zjesz w zachodniej kuchni razem ze mna.˛ Kucharz co´s nam da. 78
— Powie Cortowi. — Nie jest jego przyjacielem — odparł Roland, a potem wzruszył ramionami. — a je´sli nawet powie, to co? Cuthbert u´smiechnał ˛ si˛e w odpowiedzi. — Jasne. Dobrze. Zawsze chciałem si˛e dowiedzie´c, jak wyglada ˛ s´wiat, kiedy ma si˛e głow˛e z tyłu, obrócona˛ o sto osiemdziesiat ˛ stopni. Ruszyli razem przez zielone błonia, rzucajac ˛ cienie w delikatnym białym wiosennym s´wietle.
***
Kucharz w zachodniej kuchni nazywał si˛e Hax. Olbrzymi m˛ez˙ czyzna w poplamionym potrawami białym fartuchu miał cer˛e w kolorze surowego oleju, a jego przodkowie byli w jednej czwartej czarni, w jednej czwartej z˙ ółci, w jednej czwartej pochodzili z Wysp Południowych, teraz prawie zapomnianych (´swiat poszedł naprzód), a w jednej czwartej. . . Bóg wie skad. ˛ Obuty w wielkie ci˙zmy kalifa, przemierzał trzy wysokie zadymione sale niczym traktor na niskim biegu. Nale˙zał do tych nielicznych dorosłych, którzy znajdowali wspólny j˛ezyk z dzie´cmi i którzy kochali je wszystkie, z˙ adnego przy tym nie wyró˙zniajac ˛ — nie w landrynkowy sposób, lecz jak to czyni człowiek interesu, dopuszczajacy ˛ czasami wzi˛ecie kogo´s w obj˛ecia, podobnie jak dopuszcza si˛e u´scisk dłoni po sfinalizowaniu wa˙znej finansowej transakcji. Kochał nawet tych chłopców, którzy rozpocz˛eli Szkolenie, chocia˙z ró˙znili si˛e od innych dzieci: nie byli zbyt wylewni i wydawali si˛e troch˛e niebezpieczni, nie tak, jak doro´sli, ale jak zwykłe dzieci, dotkni˛ete odrobina˛ szale´nstwa. Cuthbert nie był pierwszym uczniem Corta, którego Hax potajemnie doz˙ ywiał, w tym momencie stał przy wielkiej elektrycznej kuchni, jednym z sze´sciu tego typu urzadze´ ˛ n, które działały w całej posiadło´sci. To było jego niepodzielne królestwo; stojac ˛ w nim, obserwował dwóch chłopców, połykajacych ˛ kawałki gulaszu, który od niego dostali. Wsz˛edzie dookoła w parujacym ˛ wilgotnym wn˛etrzu krzatali ˛ si˛e podkuchenni i inni posługacze, brz˛eczac ˛ garnkami, mieszajac ˛ gulasz i obierajac ˛ w ni˙zszych rewirach ziemniaki i warzywa, w słabo o´swietlonej alkowie spi˙zarni pomywaczka o ziemistej twarzy i włosach zwiazanych ˛ s´cierka˛ szorowała szczotka˛ podłog˛e. Jeden z kuchcików podbiegł do Haxa, prowadzac ˛ za soba˛ z˙ ołnierza Gwardii. — Ten człowiek chce si˛e z toba˛ widzie´c. — W porzadku. ˛ — Hax skinał ˛ głowa˛ do gwardzisty, który odpowiedział takim samym ukłonem. — Id´zcie do Maggie, chłopcy. Dostaniecie od niej troch˛e pasztetu, potem zmywajcie si˛e stad. ˛ 79
Roland i Cuthbert kiwn˛eli głowami i poszli do Maggie, która dała im poka´zne kawałki pasztetu na du˙zych talerzach. . . ale zrobiła to ostro˙znie, jakby byli dzikimi psami, które mogły ja˛ pokasa´ ˛ c. — Zjedzmy na schodach — zaproponował Cuthbert. — Dobrze. Usiedli za wielka˛ kamienna˛ kolumnada,˛ w miejscu, gdzie nie było ich wida´c z kuchni, i rwali pasztet palcami. Po kilku chwilach zobaczyli cienie, które padły na półkolista˛ s´cian˛e szerokiej klatki schodowej. Roland złapał za r˛ek˛e Cuthberta. — Chod´zmy, kto´s si˛e zbli˙za. Cuthbert podniósł zdziwiony wzrok. Usta miał poplamione jagodami. Cienie zatrzymały si˛e. To byli Hax i z˙ ołnierz Gwardii. Chłopcy zostali tam, gdzie siedzieli. Gdyby si˛e poruszyli, kucharz i jego towarzysz mogliby ich usłysze´c. — . . . dobry człowiek — mówił gwardzista. — W Farson? — Za dwa tygodnie. Mo˙ze za trzy. Musisz z nami pojecha´c. B˛edzie dostawa ze składu. . . — Szczególnie gło´sny brz˛ek garnków i patelni oraz seria połajanek spadajacych ˛ na głow˛e nieszcz˛esnego chłopca, który je upu´scił, zagłuszyły kolejne słowa. — . . . zatrutego mi˛esa — usłyszeli po chwili głos gwardzisty. — To ryzykowne. — Nie pytajcie, co dobry człowiek mo˙ze zrobi´c dla was. . . — wyrecytował gwardzista. — . . . ale, co wy mo˙zecie zrobi´c dla niego. — Hax Westchnał. ˛ — Nie pytaj, z˙ ołnierzu. — Wiesz, co to mo˙ze oznacza´c — stwierdził cicho gwardzista. — Tak, i wiem, co mu jestem winien; nie musisz mi prawi´c kaza´n. Kocham go tak samo jak ty. — Dobrze. Mi˛eso b˛edzie oznaczone do krótkoterminowego przechowania w twoich chłodniach. Ale powiniene´s si˛e pospieszy´c. Musisz to zrozumie´c. — Czy w Farson sa˛ jakie´s dzieci? — zapytał ze smutkiem kucharz, ale było to pytanie, na które nie spodziewał si˛e chyba odpowiedzi. — Dzieci sa˛ wsz˛edzie — stwierdził łagodnie gwardzista. — To wła´snie o dzieci troszczymy si˛e najbardziej. . . i on si˛e troszczy. — Zatrute mi˛eso. To raczej dziwny sposób okazywania troski dzieciom. — Hax wydał z siebie ci˛ez˙ kie s´wiszczace ˛ westchnienie. — Czy b˛eda˛ si˛e zwija´c z bólu, trzyma´c za brzuchy i woła´c, z˙ e chca˛ do mamy? Chyba tak. — To b˛edzie przypominało za´sni˛ecie — wyja´snił z˙ ołnierz, ale ze zbyt du˙za˛ pewno´scia˛ siebie. — Oczywi´scie — za´smiał si˛e Hax. — Sam to przed chwila˛ powiedziałe´s. Nie pytaj, z˙ ołnierzu. Czy chcesz dalej oglada´ ˛ c dzieci pod władza˛ rewolweru, skoro moga˛ znale´zc´ si˛e w r˛ekach tego, 80
który sprawia, z˙ e lew kładzie si˛e przy baranku? Hax nie odpowiedział. — Za dwadzie´scia minut zaczynam słu˙zb˛e — oznajmił gwardzista. — Daj mi barani udziec. Uszczypn˛e tylko jedna˛ z twoich rozchichotanych dziewuch i wyje˙zd˙zam. — Od mojej baraniny nie dostaniesz skr˛etu kiszek. Robeson. — Czy mo˙zesz. . . — usłyszeli słowa gwardzisty, lecz potem cienie m˛ez˙ czyzn przesun˛eły si˛e i głosy ucichły. Mógłbym ich obu zabi´c, pomy´slał zastygły w bezruchu Roland. Mógłbym ich zabi´c moim no˙zem, poder˙zna´ ˛c gardła jak wieprzom. Zerknał ˛ na swoje dłonie, pobrudzone sosem, jagodami i ziemia˛ po szkoleniu. — Rolandzie. Popatrzył na Cuthberta. Spogladali ˛ na siebie przez dłu˙zsza˛ chwile w przesyconym woniami półmroku i Roland rozpoznał smak ciepłej rozpaczy, napływajacy ˛ do gardła. To, co poczuł, mogło stanowi´c pewien rodzaj s´mierci — było czym´s tak samo brutalnym i ostatecznym jak s´mier´c goł˛ebia na białym niebie nad polem c´ wicze´n, w głowie miał m˛etlik. Hax? Hax, który nało˙zył mu kiedy´s na nog˛e kompres? Hax? A potem co´s zatrzasn˛eło si˛e w jego umy´sle i temat został zamkni˛ety. Pełna humoru, inteligentna twarz Cuthberta nie wyra˙zała w tym momencie nic — kompletnie nic, w jego oczach los kucharza był ju˙z przesadzony. ˛ Hax nakarmił ich i kiedy poszli na schody si˛e naje´sc´ , przyprowadził, w nie ten co trzeba róg kuchni, gwardzist˛e o nazwisku Robeson i odbyli tam swoje małe, zdradzieckie tete-a-tete. To wszystko, w oczach Cuthberta Roland ujrzał, z˙ e Hax zginie za zdrad˛e, tak jak z˙ mija ginie w swojej jamie. To i nic wi˛ecej, w ogóle nic. Oczy Cuthberta były oczyma rewolwerowca.
***
Ojciec Rolanda wrócił wła´snie z wy˙zyn i jego strój zupełnie nie pasował do draperii i szyfonowych ozdób głównej sali audiencyjnej, do której chłopcu zezwolono wchodzi´c dopiero od niedawna, w ramach przywilejów przysługujacych ˛ tym, którzy rozpocz˛eli szkolenie. Ubrany był w czarne d˙zinsy i robocza˛ niebieska˛ koszul˛e. Zakurzony i poplamiony płaszcz, rozdarty w jednym miejscu do podszewki, zarzucił niedbale na rami˛e, nie przejmujac ˛ si˛e tym, jak bardzo ten płaszcz i on sarn kłóci si˛e z eleganckim wystrojem sali. Był rozpaczliwie chudy; obwisłe bujne wasy ˛ wydawały si˛e ciagn ˛ a´ ˛c w dół jego głow˛e, gdy patrzył na syna. Zawieszone przy biodrach rewolwery ustawione były pod idealnym katem ˛ do dłoni. Wytarte r˛ekoje´sci z drzewa 81
sandałowego sprawiały wra˙zenie matowych i sennych w przy´cmionym s´wietle komnaty. — Główny kuchmistrz — mruknał ˛ cicho. — Kto by pomy´slał! Tory, które wysadzono na ko´ncowej stacji na wy˙zynach. Zdychajace ˛ stada w Hendrickson, a mo˙ze nawet. . . kto by pomy´slał! Kto by pomy´slał! Przyjrzał si˛e uwa˙zniej synowi. — To spadło na ciebie jak grom. — Jak sokół. To spada na człowieka jak sokół — odparł Roland i roze´smiał si˛e; nie dlatego, z˙ e rozbawiła go cała sytuacja, lecz dlatego, z˙ e uderzyła go zaskakujaca ˛ trafno´sc´ porównania. Ojciec u´smiechnał ˛ si˛e. — Tak — dodał Roland. — To mnie chyba dr˛eczy. — Był z toba˛ Cuthbert. Pewnie powiedział ju˙z swojemu ojcu. — Tak. — Hax nakarmił was obu, kiedy Cort. . . — Tak. — A Cuthbert? My´slisz, z˙ e jego te˙z to dr˛eczy? — Nie wiem. Tego rodzaju rozwa˙zania niezbyt interesowały Rolanda. Nie obchodziło go, jak jego uczucia wygladaj ˛ a˛ w porównaniu z innymi. — Dr˛eczy ci˛e to, bo wiesz, z˙ e skazałe´s go na s´mier´c? Roland wzruszył mimowolnie ramionami, czujac ˛ nagle, z˙ e nie podoba mu si˛e to sondowanie jego motywów. — Mimo to doniosłe´s. Oczy chłopca zrobiły si˛e szerokie. — Jak mogłem tego nie uczyni´c? Zdrada to. . . Ojciec machnał ˛ szybko r˛eka.˛ — Je´sli skłoniły ci˛e do tego tanie ksia˙ ˛zkowe ideały, zrobiłe´s to niepotrzebnie. Wolałbym raczej, z˙ eby wszyscy mieszka´ncy Farson padli od trucizny. — Nie dlatego to zrobiłem! — wyrzucił z siebie gwałtownie. — Chciałem go zabi´c! Chciałem zabi´c ich obu! Kłamcy! W˛ez˙ e! Oni. . . — Mów dalej. — Oni mnie zranili — doko´nczył wojowniczo Roland. — Co´s mi zrobili. Co´s we mnie zmienili. Chciałem ich za to zabi´c. Ojciec pokiwał głowa.˛ — To ju˙z co´s lepszego. Nie moralno´sc´ , ale ty nie powiniene´s si˛e kierowa´c moralno´scia,˛ w gruncie rzeczy. . . — mruknał, ˛ zerkajac ˛ na syna — moralno´sc´ mo˙ze by´c ci zawsze obca. Nie jeste´s tak szybki jak Cuthbert albo syn Wheelera. Dzi˛eki temu mo˙zesz by´c gro´zny. Roland, do tej pory zniecierpliwiony, poczuł, jak ogarnia go jednocze´snie duma i zakłopotanie. 82
— On. . . — Zawi´snie. Chłopiec pokiwał głowa.˛ — Chc˛e to zobaczy´c. Roland senior odrzucił do tyłu głow˛e i ryknał ˛ s´miechem. — No, mo˙ze nie taki gro´zny, jak my´slałem. . . mo˙ze tylko głupi. Nagle zacisnał ˛ usta, wysunał ˛ szybka˛ jak błyskawica r˛ek˛e i złapał chłopca bole´snie za rami˛e. Ten skrzywił si˛e, lecz nie cofnał. ˛ Ojciec patrzył mu przez chwil˛e w oczy. Chłopiec nie spu´scił wzroku, cho´c było to trudniejsze ni˙z nało˙zenie kaptura sokołowi. — W porzadku ˛ — mruknał ˛ ojciec i niespodziewanie odwrócił si˛e, z˙ eby odej´sc´ . — Ojcze? — Co? — Czy wiesz, o kim oni mówili? Wiesz, kim jest dobry człowiek? Ojciec obejrzał si˛e i zmierzył go bacznym spojrzeniem. — Tak, chyba wiem. — Je´sli go złapiecie — o´swiadczył Roland, w charakterystyczny dla siebie rozwa˙zny sposób mozolnie cedzac ˛ słowa — nikt poza Haxem nie b˛edzie musiał. . . nie b˛edzie musiał da´c szyi. Ojciec u´smiechnał ˛ si˛e półg˛ebkiem. — By´c mo˙ze przez pewien czas. Ale w ko´ncu kto´s zawsze musi, jak to oryginalnie ujałe´ ˛ s, da´c szyj˛e. Ludzie domagaja˛ si˛e tego. Wcze´sniej czy pó´zniej, je˙zeli nie ma zdrajcy, ludzie wymy´slaja˛ go sobie. — Tak — przytaknał ˛ Roland, natychmiast przyswajajac ˛ sobie t˛e prawd˛e. . . prawd˛e, której miał ju˙z nigdy nie zapomnie´c. — Ale je´sli go złapiecie. . . — Nie — odparł stanowczo ojciec. — Dlaczego? Przez moment wydawało mu si˛e, z˙ e ojciec uchyli rabka ˛ tajemnicy, lecz on rozmy´slił si˛e. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e dosy´c ju˙z powiedzieli´smy. Odejd´z. Roland chciał mu powtórzy´c, z˙ eby nie zapomniał o swojej obietnicy, gdy nadejdzie dzie´n egzekucji Haxa, ale był wyczulony na nastroje ojca. Podejrzewał, z˙ e chce si˛e pieprzy´c. Odsunał ˛ od siebie szybko t˛e my´sl. Wiedział, z˙ e matka i ojciec to robia.˛ . . robia˛ t˛e rzecz, która˛ robi si˛e razem, i był w miar˛e dobrze poinformowany, na czym to polega, jednak wyobra˙zenie tego aktu zawsze go kr˛epowało i budziło dziwne poczucie winy. Kiedy kilka lat pó´zniej Susan opowiedziała mu histori˛e Edypa, przyswoił ja˛ sobie w milczeniu, rozmy´slajac ˛ o dziwnym krwawym trójkacie ˛ tworzonym przez jego ojca, matk˛e i Martena — okre´slanego w pewnych kr˛egach mianem dobrego człowieka, a mo˙ze był to czworokat, ˛ je´sli kto´s chciał si˛e do niego przyłaczy´ ˛ c. — Dobranoc, ojcze — powiedział. 83
— Dobranoc, synu — odparł z roztargnieniem ojciec i zaczał ˛ rozpina´c koszul˛e, w jego my´slach chłopiec dawno ju˙z wyszedł. Jaki ojciec, taki syn.
***
Wzgórze Wisielców wznosiło si˛e przy drodze do Farson — w czym tkwiła swoista poezja, która mogła wywrze´c wra˙zenie na Cuthbercie, lecz nie na Rolandzie. Na nim wywarło wra˙zenie wspaniałe i złowrogie rusztowanie, rysujace ˛ si˛e na tle jaskrawobł˛ekitnego nieba, czarny prostokat, ˛ który górował nad droga˛ dla dyli˙zansów. ´ Dwaj chłopcy zostali zwolnieni z Porannych Cwicze´ n — Cort przeczytał listy od ich ojców, poruszajac ˛ mozolnie wargami i kiwajac ˛ kilka razy głowa.˛ Sko´nczywszy, spojrzał na niebieskofioletowe poranne niebo i jeszcze raz kiwnał ˛ głowa.˛ — Zaczekajcie tu — powiedział, po czym ruszył do pochylonej kamiennej chaty, która słu˙zyła mu za kwater˛e i wrócił z kromka˛ prza´snego chleba. Przełamał ja˛ i dał ka˙zdemu z nich połow˛e. — Kiedy b˛edzie ju˙z po wszystkim, niech ka˙zdy z was poło˙zy to pod jego stopami. Zróbcie dokładnie, jak powiedziałem, bo inaczej dam wam wycisk w przyszłym tygodniu. Nie rozumieli, o co chodzi, dopóki tam nie przyjechali, dosiadajac ˛ obaj wałacha nale˙zacego ˛ do Cuthberta. Zjawili si˛e pierwsi, całe dwie godziny przed przybyciem nast˛epnego widza i cztery godziny przed egzekucja.˛ Wzgórze Wisielców było puste — je´sli nie liczy´c gawronów i kruków. Ptaki były wsz˛edzie i oczywis´cie wszystkie były czarne. Siedziały, kraczac ˛ na twardej desce, która wystawała nad zapadnia˛ — maszyneria˛ s´mierci. Przycupn˛eły na skraju platformy, walczyły o miejsce na schodkach. — Zostawiaja˛ ich — mruknał ˛ Cuthbert. — Na z˙ er ptakom. — Wejd´zmy na gór˛e — zaproponował Roland. Cuthbert spojrzał na niego z przera˙zeniem. — My´slisz, z˙ e. . . Roland przerwał mu gestem dłoni. — Przyjechali´smy całe wieki za wcze´snie. Nikt tu nie przyjdzie. — Dobrze. Podeszli powoli do szubienicy i roze´zlone ptaki zerwały si˛e do lotu, kraczac ˛ i kra˙ ˛zac ˛ niczym tłum gniewnych, wywłaszczonych wie´sniaków. Ich sylwetki odcinały si˛e płaska˛ czernia˛ od czystego porannego nieba. Roland po raz pierwszy poczuł rozmiar spoczywajacej ˛ na nim odpowiedzial84
no´sci. To nie było szlachetne drewno, czastka ˛ budzacej ˛ groz˛e machiny Cywilizacji; to były zwykłe spaczone sosnowe deski, upstrzone białymi odchodami ptaków. Ptasie gówno było wsz˛edzie — na schodach, balustradzie, platformie — i s´mierdziało. Utkwił w swoim towarzyszu zdumiony, wystraszony wzrok i zobaczył, z˙ e ten spoglada ˛ na niego z tym samym wyrazem twarzy. — Nie mog˛e — szepnał ˛ Cuthbert. — Nie mog˛e tego oglada´ ˛ c. Roland potrzasn ˛ ał ˛ powoli głowa.˛ Zdał sobie spraw˛e, z˙ e tkwi w tym jaka´s nauka, nie jasna i pogodna, lecz co´s, co było odwieczne, kalekie i okryte rdza.˛ Dlatego ojcowie pozwolili im tu przyj´sc´ , i ze swoja˛ typowa˛ uparta˛ instynktowna˛ zaciekło´scia˛ przyswoił to sobie, czymkolwiek to było. — Mo˙zesz, Bert — powiedział. — Nie zasn˛e dzi´s w nocy. — No, to nie za´sniesz — odparł Roland, nie rozumiejac, ˛ co ma jedno do drugiego. Cuthbert złapał go nagle za r˛ek˛e i na widok malujacego ˛ si˛e w jego oczach ˙ niemego bólu Rolanda na nowo ogarn˛eły watpliwo´ ˛ sci. Załował gorzko, z˙ e w ogóle poszli do kuchni tamtej nocy. Ojciec miał racj˛e. Lepsza od tego byłaby s´mier´c wszystkich m˛ez˙ czyzn, kobiet i dzieci w Farson. Ale czymkolwiek miała okaza´c si˛e ta nauka, ta okryta rdza,˛ na pół zakopana w ziemi rzecz, nie zamierzał z niej tak łatwo rezygnowa´c, nie zamierzał wypuszcza´c jej z rak. ˛ — Nie wchod´zmy na gór˛e — powiedział Cuthbert. — Wszystko ju˙z zobaczyli´smy. I Roland pokiwał niech˛etnie głowa,˛ czujac, ˛ jak siła, z która˛ uczepił si˛e tamtej rzeczy, słabnie. Wiedział, z˙ e Cort powaliłby obu na ziemi˛e, a potem zmusił, by weszli na platform˛e krok po przekl˛etym kroku. . . czujac ˛ na podniebieniu smak s´wie˙zej krwi. Cort zawiazałby ˛ prawdopodobnie nowy powróz na belce i zało˙zył ka˙zdemu z nich na szyj˛e stryczek; Cort kazałby im stana´ ˛c nad zapadnia,˛ z˙ eby poczuli ja˛ pod stopami; i Cort gotów był sprawi´c im lanie, gdyby którykolwiek zapłakał lub przestał kontrolowa´c swój p˛echerz, i miałby oczywi´scie racj˛e. Po raz pierwszy w z˙ yciu Roland poczuł, z˙ e nienawidzi własnego dzieci´nstwa. Chciał mie´c postur˛e, odciski i pewno´sc´ siebie dorosłego m˛ez˙ czyzny. Z premedytacja˛ oderwał drzazg˛e od balustrady, po czym schował ja˛ do kieszeni na piersi i odwrócił si˛e. — Dlaczego to zrobiłe´s? — zapytał Cuthbert. Roland chciał popisa´c si˛e rezolutno´scia,˛ powiedzie´c, z˙ e to przynosi szcz˛es´cie, ale spojrzał tylko na Cuthberta i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ ˙ ˙ — Zeby to mie´c — odparł. — Zeby to zawsze mie´c. Zeszli z szubienicy, usiedli i czekali. Po mniej wi˛ecej godzinie zacz˛eli si˛e gromadzi´c pierwsi widzowie, w wi˛ekszo´sci rodziny, które przyjechały rozklekotany85
mi furami i bryczkami, przywo˙zac ˛ ze soba˛ s´niadania — kosze zimnych nale´sników z poziomkowym d˙zemem. Roland poczuł, z˙ e z głodu burczy mu w brzuchu, i zdesperowany ponownie pytał si˛e w duchu, na czym polega całe dostoje´nstwo tego wydarzenia. Wydawało mu si˛e, z˙ e Hax, przemierzajacy ˛ w brudnym białym fartuchu swoja˛ zadymiona˛ podziemna˛ kuchni˛e, ma w sobie wi˛ecej dostoje´nstwa ni˙z to wszystko, z niezdrowym oszołomieniem obracał w palcach drzazg˛e z szubienicznego drewna. Cuthbert le˙zał obok niego, przybrawszy oboj˛etny wyraz twarzy. W rezultacie egzekucja nie okazała si˛e niczym nadzwyczajnym i Roland był zadowolony. Haxa przywieziono otwartym wozem, ale pozna´c go mo˙zna było tylko po wielkim brzuchu; oczy przewiazano ˛ mu szeroka˛ czarna˛ opaska,˛ która opadała na twarz. Kilka osób cisn˛eło w niego kamieniami, lecz wi˛ekszo´sc´ jadła dalej s´niadanie. Rewolwerowiec, którego chłopiec nie znał (cieszył si˛e, z˙ e losu nie wyciagn ˛ ał ˛ jego ojciec), ostro˙znie wprowadził grubego kucharza po schodkach. Dwaj gwardzi´sci Stra˙zy wspi˛eli si˛e tam ju˙z wcze´sniej i stali po obu stronach zapadni. Kiedy Hax i rewolwerowiec weszli na gór˛e, ten ostatni zarzucił powróz na pozioma˛ belk˛e, a potem zało˙zył kucharzowi stryczek na szyj˛e i s´ciagn ˛ ał ˛ w˛ezeł tak, by znalazł si˛e dokładnie pod jego lewym uchem. Wszystkie ptaki odleciały, lecz Roland wiedział, z˙ e czekaja.˛ — Czy chcesz co´s wyzna´c? — zapytał rewolwerowiec. — Nie mam nic do wyznania — odparł Hax. Jego głos był wyra´zny i dziwnie dostojny mimo zasłaniajacej ˛ usta opaski. Materiał falował lekko w podmuchach słabego przyjemnego wiatru. — Nie zapomniałem oblicza mojego ojca; był ze mna˛ przez cały czas. Roland spojrzał ostro na tłum i zaniepokoiło go to, co tam zobaczył. Uczucie sympatii? A mo˙ze podziwu? Zapyta o to ojca. Kiedy zdrajców nazywa si˛e bohaterami (albo bohaterów zdrajcami, dodał w duchu, marszczac ˛ brwi), nadcho˙ dza˛ mroczne czasy. Załował, z˙ e nie rozumie tego lepiej. Przez moment pomy´slał o Corcie i o chlebie, który od niego dostali. Poczuł fal˛e wzgardy; zbli˙zał si˛e dzie´n, kiedy Cort b˛edzie musiał mu słu˙zy´c. Ale chyba nie Cuthbertowi; Cuthbert ugnie si˛e chyba pod ciosami Corta i zostanie paziem albo koniuszym (wzgl˛ednie, co niesko´nczenie gorsze, wyperfumowanym dyplomata,˛ wycierajacym ˛ katy ˛ sal audiencyjnych lub spogladaj ˛ acym ˛ w fałszywe kryształowe kule ze zgrzybiałymi królami i ksia˙ ˛ze˛ tami). On nim nie zostanie. Wiedział o tym. — Rolandzie? — Jestem. Wział ˛ Cuthberta za r˛ek˛e i ich palce zwarły si˛e w z˙ elaznym u´scisku. Deska opadła. Hax runał ˛ w dół, w nagłej ciszy rozległ si˛e d´zwi˛ek podobny do tego, który w chłodna˛ zimowa˛ noc wydaje eksplodujacy ˛ w kominku sosnowy s˛ek. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Kucharz wierzgnał ˛ nogami, które uło86
z˙ yły si˛e w kształt litery Y; w tłumie rozległy si˛e gwizdy zadowolenia; Gwardzi´sci Stra˙zy przestali pr˛ez˙ y´c pier´s i zacz˛eli niedbale zbiera´c rzeczy. Rewolwerowiec zszedł powoli po schodach, dosiadł swojego konia i odjechał, nie zwracajac ˛ uwagi na grupk˛e piknikowiczów, którzy musieli ucieka´c przed kopytami. Tłum szybko si˛e przerzedził i po czterdziestu minutach chłopcy zostali sami na małym wzniesieniu, które wcze´sniej wybrali. Ptaki wróciły, z˙ eby przyjrze´c si˛e nowej ofierze. Jeden przycupnał ˛ na ramieniu Haxa, jakby ten był jego dobrym znajomym, i zaczał ˛ dzioba´c jasne błyszczace ˛ kółko, które kucharz nosił zawsze w prawym uchu. — W ogóle nie jest do siebie podobny — stwierdził Cuthbert. — Owszem, jest — odparł z przekonaniem Roland, kiedy szli w stron˛e szubienicy, trzymajac ˛ w r˛ekach chleb. Cuthbert sprawiał wra˙zenie zakłopotanego. Stan˛eli pod belka˛ i spojrzeli na obracajacego ˛ si˛e powoli wisielca. Cuthbert si˛egnał ˛ r˛eka˛ w gór˛e i dotknał ˛ w przypływie odwagi owłosionej kostki. Ciało zacz˛eło si˛e obraca´c w druga˛ stron˛e. A potem szybko przełamali chleb i rozsypali okruszyny pod dyndajacymi ˛ stopami. Kiedy odchodzili, Roland obejrzał si˛e tylko raz. Teraz były tam tysiace ˛ ptaków. Chleb — domy´slał si˛e tego mgli´scie — stanowił zatem symbol. — To było dobre — o´swiadczył nagle Cuthbert. — To. . . to. . . to mi si˛e podobało. Naprawd˛e. Roland nie był wstrza´ ˛sni˛ety; cała scena specjalnie go nie obeszła. Wydawało mu si˛e jednak, z˙ e potrafi ja˛ zrozumie´c. — Nie wiem, czy mi si˛e podobało — stwierdził — ale co´s w tym było, z cała˛ pewno´scia.˛ Dopiero dziesi˛ec´ lat pó´zniej kraj został zaj˛ety przez dobrego człowieka, ale wtedy Roland był ju˙z rewolwerowcem. Jego ojciec zginał, ˛ a on sam stał si˛e mat´ kobójca.˛ Swiat poszedł naprzód.
Rozdział trzeci
— Popatrz — powiedział Jake, podnoszac ˛ r˛ek˛e. Rewolwerowiec spojrzał w gór˛e i poczuł, jak co´s chrupn˛eło mu w plecach. Od dwóch dni przemierzali pierwsze wzgórza i cho´c ich bukłaki były ponownie prawie puste, nie miało to teraz znaczenia. Wkrótce b˛eda˛ mieli tyle wody, ile tylko zdołaja˛ wypi´c. Jego wzrok pobiegł za podniesionym palcem Jake’a, nad wznoszac ˛ a˛ si˛e zielona˛ równina,˛ ku nagim l´sniacym ˛ skałom i wawozom, ˛ i jeszcze wy˙zej ku samemu o´snie˙zonemu szczytowi. Daleko i niewyra´znie (to mógł by´c jeden z tych pyłków, które ta´ncza˛ przed oczyma, gdyby nie fakt, z˙ e wcale nie znikał) zobaczył nie wi˛ekszego od małej kropki człowieka w czerni, który wspinał si˛e po zboczu, z zajadłym uporem — mikroskopijna mucha na olbrzymiej granitowej s´cianie. — Czy to on? — zapytał Jake. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e wykonujacemu ˛ akrobatyczne sztuczki, odpersonalizowanemu pyłkowi, rewolwerowiec nie czuł nic prócz nagłego smutku. — To on, Jake. — My´slisz, z˙ e go dogonimy? — Nie po tej stronie. Po drugiej, i nie uda nam si˛e to, je´sli b˛edziemy sta´c i o tym gada´c. — Góry sa˛ takie wysokie — stwierdził Jake. — Co jest po drugiej stronie? — Nie wiem — odparł rewolwerowiec. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby ktokolwiek to wiedział. Mo˙ze kiedy´s wiedzieli. Chod´z, chłopcze. Ruszyli pod gór˛e. Poruszane ich stopami drobne kamyki i piasek sypały si˛e na pustyni˛e, która ciagn˛ ˛ eła si˛e za ich plecami — płaska, spieczona, niemajaca ˛ ko´nca. Przed nimi, daleko przed nimi, człowiek w czerni wspinał si˛e coraz wy˙zej i wy˙zej. Nie sposób było stwierdzi´c, czy si˛e oglada. ˛ Zdawał si˛e przesadza´c jednym susem gł˛ebokie przepa´sci, zdawał si˛e wspina´c bez trudu po pionowych s´cianach. Raz czy dwa zniknał ˛ z pola widzenia, zawsze jednak spostrzegali go ponownie, a˙z do chwili, gdy zapadła fioletowa kurtyna zmierzchu. Kiedy pod wieczór rozbili obóz, chłopiec niewiele si˛e odzywał. Rewolwerowiec zastanawiał si˛e, czy domy´sla si˛e
88
tego, co sam ju˙z przeczuwał. Przypomniał sobie spocona,˛ skonsternowana,˛ podekscytowana˛ twarz Cuthberta. Przypomniał sobie okruszyny chleba. Przypomniał sobie ptaki. To ko´nczy si˛e zawsze w ten sposób, pomy´slał. Po raz kolejny ko´nczy si˛e w ten sposób. Sa˛ da˙ ˛zenia i drogi, które zawsze prowadza˛ do przodu i wszystkie ko´ncza˛ si˛e w tym samym miejscu — miejscu egzekucji. Z wyjatkiem ˛ by´c mo˙ze drogi do Wie˙zy. Chłopiec, jego ofiara, z twarza,˛ która w s´wietle ich niewielkiego ogniska wydawała si˛e niewinna i bardzo młoda, zasnał, ˛ z˙ ujac ˛ swoja˛ fasol˛e. Rewolwerowiec okrył go szorstkim kocem i sam uło˙zył si˛e do snu.
Wyrocznia i Góry
Chłopiec znalazł wyroczni˛e i ta o mało go nie zniszczyła. Jakie´s niejasne przeczucie obudziło rewolwerowca w aksamitnej ciemno´sci, która okryła ich o zmierzchu niczym tafla studziennej wody. Wcze´sniej on i Jake dotarli do poro´sni˛etej trawa,˛ prawie płaskiej oazy nad pierwszym ła´ncuchem wzgórz. Ju˙z ni˙zej, wspinajac ˛ si˛e z mozołem w zabójczym sło´ncu, słyszeli cykanie s´wierszczy, które pocierały o siebie kuszaco ˛ odnó˙za w wiecznie zielonych, lez˙ acych ˛ nad nimi wierzbowych gajach. Rewolwerowiec zachowywał wewn˛etrzny spokój, a chłopiec przynajmniej jego pozory, i to napełniało Rolanda duma.˛ Lecz Jake nie był w stanie ukry´c dzikiego błysku w oczach — białych i błyszczacych ˛ niczym u konia, który zwietrzył wod˛e i którego jedynie cienkie lejce woli jego pana powstrzymuja˛ przed znarowieniem, konia, którego zdoła utrzyma´c w ryzach zrozumienie, ale nie ostroga. Rewolwerowiec mógł zmierzy´c pragnienie Jake’a szale´nstwem, do jakiego cykanie s´wierszczy doprowadzało jego własne ciało. R˛ece wydawały si˛e szuka´c ostrych, kaleczacych ˛ dłonie łupków, kolana błagały, by zdarł je do z˙ ywego mi˛esa, pozostawiajac ˛ rozognione od soli rany. Sło´nce katowało ich przez cała˛ drog˛e; nawet o zachodzie, przybrawszy odcie´n nabrzmiałej goraczkowej ˛ czerwieni, pra˙zyło perwersyjnie przez wask ˛ a,˛ jakby naci˛eta˛ no˙zem, szczelin˛e mi˛edzy skałami po lewej stronie, o´slepiajac ˛ ich i zmieniajac ˛ ka˙zda˛ kropl˛e potu w pryzmat bólu. A potem pojawiła si˛e trawa: z poczatku ˛ pojedyncze z˙ ółte z´ d´zbła, uczepione jałowej ziemi tam, dokad ˛ docierały spływajace ˛ z upiorna˛ witalno´scia˛ ostatnie krople wody. Wy˙zej były k˛epy wied´zmowego ziela, z poczatku ˛ rzadkie, potem zielone i cuchnace. ˛ . . i w ko´ncu pierwszy słodki zapach prawdziwej trawy, rosnacej ˛ wraz z pastewna˛ tymotka˛ w cieniu karłowatych jodeł. Rewolwerowiec dostrzegł przemykajacy ˛ w cieniu brazowy ˛ błysk. Wyciagn ˛ ał ˛ bro´n i ustrzelił królika, nim Jake zda˙ ˛zył krzykna´ ˛c ze zdumienia. Chwil˛e pó´zniej wsunał ˛ rewolwer z powrotem do kabury. — Tutaj — powiedział. Wy˙zej trawa przechodziła w zielona˛ d˙zungl˛e wierzb, szokujac ˛ a˛ po sterylnie spieczonej bezkresnej pustyni. Płynał ˛ tam zapewne strumie´n, by´c mo˙ze nawet kilka, i panował wi˛ekszy chłód, lepiej jednak było rozbi´c obóz tutaj, na otwartej przestrzeni. Chłopiec gonił resztkami sił, a w mrocznym gaszczu ˛ mogły z˙ erowa´c wysysajace ˛ krew nietoperze. Potrafiły wyrwa´c Jake’a ze snu, bez wzgl˛edu na to, jak gł˛eboko zasnał, ˛ a je´sli były wampirami, obaj mogli si˛e ju˙z nigdy nie obudzi´c. . . przynajmniej na tym s´wiecie. — Przynios˛e troch˛e drewna — zaproponował chłopiec. Rewolwerowiec u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie, nie musisz. Posied´z sobie, Jake. Czyje to były słowa? Jakiej´s kobiety. Chłopiec usiadł. Kiedy rewolwerowiec wrócił, Jake spał na trawie. Wielka modliszka wykonywała ablucje na spr˛ez˙ ystej łodydze jego włosa. Rewolwerowiec 91
rozpalił ognisko i poszedł po wod˛e. Wierzbowa d˙zungla si˛egała gł˛ebiej, ni˙z przypuszczał, i w gasnacym ˛ s´wietle dnia mo˙zna było w niej pobładzi´ ˛ c. Ale udało mu si˛e znale´zc´ strumie´n, strze˙zony przez liczne z˙ aby i rzekotki. Napełnił jeden z bukłaków i zastygł w bezruchu. D´zwi˛eki, które wypełniały noc, wyzwoliły w nim niepokojac ˛ a˛ zmysłowo´sc´ , uczucie, którego nie zdołała obudzi´c nawet Allie, kobieta, z która˛ sypiał w Tuli. Zmysłowo´sc´ i dupczenie sa˛ w ko´ncu do´sc´ dalekimi kuzynami. Przypisał to nagłej pora˙zajacej ˛ zmianie w stosunku do pustyni. Mi˛ekki półmrok wydawał si˛e prawie dekadencki. Wrócił do obozu i oprawił ze skóry królika, czekajac, ˛ a˙z nad ogniskiem zagotuje si˛e woda, z mi˛esa królika i warzyw z ostatniej puszki udało mu si˛e przyrzadzi´ ˛ c znakomity gulasz. Obudził Jake’a i patrzył, jak je, półprzytomnie, lecz łapczywie. — Zostaniemy tu jutro — oznajmił. — A człowiek, którego s´cigasz. . . ten ksiadz? ˛ — On nie jest ksi˛edzem, i nie przejmuj si˛e. Dogonimy go. — Skad ˛ wiesz? W odpowiedzi rewolwerowiec mógł tylko potrzasn ˛ a´ ˛c głowa.˛ Przeczucie, z˙ e tak si˛e stanie, tkwiło w nim gł˛eboko. . . ale nie było to dobre przeczucie. Po posiłku umył puszki, z których jedli (dziwiac ˛ si˛e ponownie, jak mo˙zna tak marnowa´c wod˛e). Gdy si˛e odwrócił, Jake znowu spał. Rewolwerowiec poczuł w piersi znajome falowanie, które sprawiło, z˙ e pomy´slał o Cuthbercie. Cuthbert był rówie´snikiem Rolanda, wydawał si˛e jednak o wiele młodszy. Kiedy papieros zwisł mu z ust, wrzucił go do ogniska. Spojrzał w jasny z˙ ółty płomie´n, tak odmienny, o wiele czystszy od tego, jakim paliło si˛e diabelskie ziele. Powietrze było cudownie chłodne. Poło˙zył si˛e plecami do ogniska, z daleka, z wawozu, ˛ który wiódł w głab ˛ gór, dobiegał niemilknacy ˛ niski pomruk grzmotu. Rewolwerowiec zasnał, ˛ i przy´snił mu si˛e sen.
***
„Susan, jego ukochana, umierała na jego oczach. Trzymany za r˛ece przez dwóch wie´sniaków, z szyja˛ uwi˛eziona˛ w wielkiej zardzewiałej z˙ elaznej kunie, patrzył, jak umiera. Nawet przez gryzacy ˛ swad ˛ ognia czuł wilgotny zapach lochów. . . i widział kolor własnego szale´nstwa. Susan, urocza dziewczyna z okna, córka koniucha. Czerniała w płomieniach, jej skóra p˛ekała z trzaskiem. — Chłopiec! — krzyczała. — Rolandzie, chłopiec! Odwrócił si˛e, pociagaj ˛ ac ˛ za soba˛ swoich prze´sladowców. Kuna p˛ekła przy 92
szyi i usłyszał ochrypłe zdławione d´zwi˛eki, które wydobywały si˛e z jego gardła. W powietrzu unosił si˛e przyprawiajacy ˛ o mdło´sci słodkawy zapach przypiekanego mi˛esa. Chłopiec spogladał ˛ na niego z okna osadzonego wysoko nad dziedzi´ncem, tego samego okna, skad ˛ Susan, dzi˛eki której stał si˛e m˛ez˙ czyzna,˛ s´piewała kiedy´s stare piosenki: „Hey Jude”, „Ease on Down the Road” i „Hundred Leagues to Banberry Cross”. Stał w oknie, niczym alabastrowy posag ˛ s´wi˛etego w katedrze. Oczy miał z marmuru w jego czole tkwił szpikulec. Rewolwerowiec poczuł zduszony s´widrujacy ˛ wrzask, który sygnalizował rodzace ˛ si˛e w jego trzewiach szale´nstwo.” — Nnnnnnnnn. . .
***
Roland stłumił okrzyk bólu, czujac, ˛ jak co´s go parzy. Usiadł sztywno wyprostowany w ciemno´sciach, wcia˙ ˛z czujac ˛ wokół siebie sen, dławiacy ˛ go niczym obro˙za, która˛ miał zało˙zona˛ na szyj˛e. Miotajac ˛ si˛e i obracajac ˛ we s´nie, wsadził r˛ek˛e mi˛edzy gasnace ˛ polana. Przyło˙zył dło´n do twarzy i poczuł, jak sen umyka. Przed oczyma pozostał mu tylko wyra´zny obraz gipsowo białego Jake’a, s´wi˛etego oddanego na pastw˛e demonom. — Nnnnnnnnn. . . Trzymajac ˛ w r˛ekach dwa odbezpieczone rewolwery, omiótł wzrokiem mistyczny mrok wierzbowego gaju. W gasnacym ˛ blasku ogniska jego oczy wygla˛ dały jak dwa czerwone otwory strzelnicze. — Nnnnnn-nnn. . . Jake. Rewolwerowiec zerwał si˛e z ziemi i pognał przed siebie. Na niebo wzeszedł gorzki krag ˛ ksi˛ez˙ yca i wida´c było s´lad, jaki chłopiec pozostawił w rosie. Pochylił głow˛e pod pierwszymi wierzbami, przeskoczył przez strumie´n, rozbryzgujac ˛ wod˛e (jego ciało syciło si˛e nia˛ nawet teraz) i po´slizgnał ˛ si˛e na błotnistym drugim brzegu. Wierzbowe witki smagały go po twarzy. Drzewa rosły tutaj g˛es´ciej i zasłoniły ksi˛ez˙ yc. Ich pnie stały w sko´snych cieniach. Trawa, teraz dochodzaca ˛ do kolan, siekła go po nogach, na pół zgniłe, martwe gał˛ezie si˛egały ud i jader. ˛ Rewolwerowiec zatrzymał si˛e, podniósł głow˛e i przez chwil˛e w˛eszył w powietrzu. Pomógł mu lekki powiew wiatru. Chłopiec oczywi´scie nie pachniał zbyt pi˛eknie; dotyczyło to zreszta˛ ich obu. Nozdrza rewolwerowca rozchyliły si˛e jak u małpy. Odór potu był słaby, tłusty, niezaprzeczalny. Rewolwerowiec przebił si˛e przez 93
gaszcz ˛ trawy, je˙zyn i połamanych konarów i przebiegł tunelem, który tworzyły zwisajace ˛ gał˛ezie wierzb i sumaków. Mech opadał mu na ramiona, czepiał si˛e go szarymi sm˛etnymi wasami. ˛ Pokonawszy ostatnia˛ barykad˛e wierzb, wybiegł na polan˛e, z której otwierał si˛e widok na gwiazdy i najwy˙zszy szczyt pasma, bielejacy ˛ niczym czaszka na niewyobra˙zalnej wysoko´sci. Stał tam krag ˛ wysokich czarnych kamieni, które w s´wietle ksi˛ez˙ yca wygladały ˛ jak jaka´s nierealna pułapka na zwierz˛eta. Po´srodku znajdował si˛e kamienny stół. . . ołtarz. Bardzo stary, wsparty na pot˛ez˙ nej bazaltowej podstawie. Chłopiec stał przed ołtarzem, kołyszac ˛ si˛e w przód i w tył. Opuszczone po bokach r˛ece trz˛esły mu si˛e, jakby kto´s naładował je pradem. ˛ Kiedy rewolwerowiec zawołał go gło´sno po imieniu, Jake odpowiedział tym samym nieartykułowanym pomrukiem negacji. Zasłoni˛eta cz˛es´ciowo lewym ramieniem, zacierajaca ˛ si˛e w mroku twarz wydawała si˛e jednocze´snie przera˙zona i zachwycona, i było co´s jeszcze. Rewolwerowiec wszedł w krag. ˛ Jake krzyknał, ˛ cofnał ˛ si˛e i podniósł w gór˛e r˛ece. Teraz jego twarz była lepiej widoczna — dawała si˛e opisa´c. Rewolwerowiec zobaczył na niej l˛ek i groz˛e walczac ˛ a˛ o lepsze z niemal bolesnym grymasem rozkoszy. Miał wra˙zenie, z˙ e dotyka go duch wyroczni, succubus. L˛ed´zwie wypełniło mu nagle ró˙zowe s´wiatło, s´wiatło, które było jednocze´snie mi˛ekkie i twarde. Poczuł, jak jego głowa obraca si˛e, a j˛ezyk puchnie i staje si˛e bole´snie wra˙zliwy nawet na pokrywajac ˛ a˛ go s´lin˛e. W ogóle nie my´slac, ˛ wyciagn ˛ ał ˛ na pół zgniła˛ ko´sc´ z˙ uchwy z kieszeni, w której tkwiła, odkad ˛ odnalazł ja˛ w jamie Mówiacego ˛ Demona w przydro˙znym zaje´zdzie, w ogóle nie my´slał, lecz nie przeszkodziło mu to działa´c na podstawie czystego instynktu. Trzymajac ˛ przed soba˛ wykrzywiona˛ w prehistorycznym u´smiechu z˙ uchw˛e, wyciagn ˛ ał ˛ sztywno druga˛ r˛ek˛e i rozczapierzył pierwszy i ostatni palec w staro˙zytnym widlastym znaku odczyniajacym ˛ zły urok. Fala zmysłowo´sci uleciała niczym zerwana z okna kotara. Jake ponownie krzyknał. ˛ Rewolwerowiec podszedł do niego i podsunał ˛ z˙ uchw˛e przed oczy, w których malowały si˛e sprzeczne uczucia. Wilgotny bełkot bólu. Chłopiec próbował odwróci´c wzrok, lecz nie zdołał. Oczy stan˛eły nagle w słup, odsłaniajac ˛ białka, i upadł. Jego ciało osun˛eło si˛e mi˛ekko na ziemi˛e, jedna r˛eka musn˛eła ołtarz. Rewolwerowiec przykl˛eknał ˛ na jedno kolano i podniósł go. Po długim marszu przez pustyni˛e chłopiec był zdumiewajaco ˛ lekki, odwodniony niczym listopadowy li´sc´ . Wsz˛edzie dookoła Roland czuł obecno´sc´ istoty, która z˙ yła w kamiennym kr˛egu i furkotała teraz z gniewna˛ zazdro´scia˛ — odebrano jej zdobycz. Kiedy opu´scił krag, ˛ aura frustracji i zazdro´sci osłabła. Zaniósł Jake’a do obozu. Gdy tam dotarli, nie´swiadome konwulsje chłopca przeszły w gł˛eboki sen. Rewolwerowiec przysta94
nał ˛ na chwil˛e przy szarych szczatkach ˛ ogniska. O´swietlona ksi˛ez˙ ycowa˛ po´swiata˛ twarz Jake’a przypomniała mu ponownie ko´scielnego s´wi˛etego, wyrze´zbionego z niespotykanej czysto´sci alabastru. Nagle u´sciskał chłopca, u´swiadamiajac ˛ sobie, z˙ e go kocha. Wydawało mu si˛e, z˙ e słyszy dobiegajacy ˛ gdzie´s z wysoka s´miech człowieka w czerni.
***
Jake krzyczał; to go obudziło. Wcze´sniej przywiazał ˛ go mocno do jednego z rosnacych ˛ nieopodal krzaków i chłopiec był głodny i podenerwowany. Sadz ˛ ac ˛ po sło´ncu, zbli˙zało si˛e wpół do dziesiatej. ˛ — Dlaczego mnie zwiazałe´ ˛ s? — zapytał z oburzeniem Jake, kiedy rewolwerowiec poluzował grube w˛ezły koca. — Nie miałem zamiaru ucieka´c! — Uciekłe´s — odparł rewolwerowiec i u´smiechnał ˛ si˛e, widzac ˛ min˛e Jake’a. — Musiałem po ciebie pój´sc´ . Chodziłe´s we s´nie. Jake zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. — Naprawd˛e? Rewolwerowiec pokiwał głowa˛ i nagle wyjał ˛ z kieszeni z˙ uchw˛e. Przysunał ˛ ja˛ do twarzy chłopca, a ten cofnał ˛ si˛e i zasłonił ramieniem. — Widzisz? Jake kiwnał ˛ z zakłopotaniem głowa.˛ — Musz˛e teraz na jaki´s czas odej´sc´ — powiedział rewolwerowiec. — Mo˙ze mnie nie by´c przez cały dzie´n. Wi˛ec słuchaj dokładnie. To wa˙zne. Je´sli nie wróc˛e przed zachodem sło´nca. . . Na twarzy Jake’a odbił si˛e l˛ek. — Zostawiasz mnie! — Rewolwerowiec spojrzał mu szczerze w oczy. — Nie — stwierdził po chwili Jake. — Chyba nie. — Kiedy odejd˛e, nie chc˛e, z˙ eby´s si˛e stad ˛ ruszał, a je´sli poczujesz si˛e dziwnie. . . w jakikolwiek sposób. . . we´z t˛e z˙ uchw˛e i przytrzymaj ja˛ w dłoniach. Na twarzy chłopca odbiły si˛e: nienawi´sc´ , wstr˛et i zakłopotanie. — Nie potrafi˛e. . . po prostu nie potrafi˛e. — Potrafisz. Mo˙ze b˛edzie to konieczne. Zwłaszcza po południu. To wa˙zne. Rozumiesz? — Dlaczego musisz odej´sc´ ? — wybuchnał ˛ Jake. — Po prostu musz˛e. Dostrzegł kolejny fascynujacy ˛ błysk stali pod łagodna˛ powierzchowno´scia˛ chłopca, błysk tak samo tajemniczy jak opowie´sc´ o jego rodzinnym mie´scie, gdzie budynki były tak wysokie, z˙ e naprawd˛e si˛egały chmur. 95
— W porzadku ˛ — mruknał. ˛ Rewolwerowiec poło˙zył ostro˙znie z˙ uchw˛e na ziemi obok szczatków ˛ ogniska. Le˙zac ˛ w trawie, szczerzyła z˛eby niczym jaka´s zwietrzała skamielina, która ujrzała s´wiatło dnia po trwajacej ˛ pi˛ec´ tysi˛ecy lat nocy. Jake nie chciał na nia˛ patrze´c. Miał pobladła,˛ wymizerowana˛ twarz. Rewolwerowiec zastanawiał si˛e, czy nie u´spi´c go i nie zada´c kilku pyta´n, lecz uznał, z˙ e niewiele to przyniesie po˙zytku, i bez tego wiedział, z˙ e duch kamiennego kr˛egu jest z pewno´scia˛ demonem i najprawdopodobniej równie˙z wyrocznia.˛ Demonem bez kształtu, wyłacznie ˛ czym´s w rodzaju seksualnego powabu, obdarzonego zdolno´sciami profetycznymi. Zastanawiał si˛e zgry´zliwie, czy to nie dusza Sylvii Pittston, gigantycznej niewiasty, której religijne prestidigitatorstwo doprowadziło do ostatecznego upadku miasta Tuli, ale wiedział, z˙ e to nie ona. Kamienie w kr˛egu były staro˙zytne; to konkretne siedlisko demona. Wzniesiono na długo przed nastaniem prehistorii. Znał jednak całkiem dobrze zakl˛ecia i nie sadził, ˛ by chłopiec musiał posłu˙zy´c si˛e magia˛ z˙ uchwy. Głos i umysł wyroczni b˛eda˛ zbyt zaabsorbowane nim samym, a on musiał pozna´c pewne rzeczy mimo ryzyka. . . które było wysokie. Ze wzgl˛edu na Jake’a i na samego siebie desperacko pragnał ˛ je pozna´c. Otworzył swój woreczek i pogrzebał w nim, odsuwajac ˛ na bok suche listki tytoniu, a˙z trafił palcami na zawini˛ety w biały papier mikroskopijny przedmiot. Przez chwil˛e wa˙zył go w r˛eku, patrzac ˛ z roztargnieniem w niebo. Wreszcie odwinał ˛ papier i poło˙zył na dłoni zawarto´sc´ — biała˛ tabletk˛e, której kraw˛edzie pokruszyły si˛e w trakcie w˛edrówki. Jake spojrzał na niego zaciekawiony. — Co to jest? Rewolwerowiec parsknał ˛ s´miechem. — Kamie´n filozoficzny — odparł. — Cort opowiadał nam, z˙ e meskalin˛e stworzyli Starzy Bogowie, sikajac ˛ na pustyni˛e. Jake zrobił zdziwiona˛ min˛e. — To narkotyk — wyja´snił rewolwerowiec. — Ale nie taki, który ci˛e usypia. Po tym jeste´s przez jaki´s czas bardziej pobudzony. — Jak po LSD — stwierdził z miejsca chłopiec i znowu zrobił zdziwiona˛ min˛e. — Co to takiego? — Nie wiem — mruknał ˛ Jake. — Tak mi si˛e wymskn˛eło. My´sl˛e, z˙ e to si˛e wzi˛eło. . . no, wiesz. . . z tego, co było wcze´sniej. Rewolwerowiec pokiwał głowa,˛ lecz watpliwo´ ˛ sci pozostały. Nigdy nie słyszał, z˙ eby meskalin˛e nazywano LSD, nawet w starych ksia˙ ˛zkach Martena. — Czy to ci nie zaszkodzi? — zapytał Jake. — Nigdy dotad ˛ nie zaszkodziło — odparł rewolwerowiec, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e udzielił wymijajacej ˛ odpowiedzi. — Nie podoba mi si˛e to. 96
— Nie szkodzi. Rewolwerowiec uklakł ˛ przed bukłakiem, nabrał wody do ust i połknał ˛ tabletk˛e. Tak jak zawsze, poczuł natychmiastowa˛ reakcj˛e w ustach: wydawały si˛e przepełnione s´lina.˛ Usiadł przy wygasłym ognisku. — Kiedy zacznie si˛e z toba˛ co´s dzia´c? — zapytał Jake. — Nie tak pr˛edko. Cicho. Jake umilkł i obserwował podejrzliwie rewolwerowca, który przystapił ˛ spokojnie do rytuału czyszczenia rewolwerów. Po jakim´s czasie wsunał ˛ je z powrotem do kabur. — Daj mi swoja˛ koszul˛e, Jake — powiedział. Chłopiec s´ciagn ˛ ał ˛ niech˛etnie spłowiała˛ koszul˛e przez głow˛e i podał rewolwerowcowi. Ten wyciagn ˛ ał ˛ igł˛e z bocznego szwu d˙zinsów i nici z pustego miejsca na nabój przy pasie i zaczał ˛ zszywa´c długie rozdarcie na jednym z r˛ekawów. Kiedy sko´nczył i oddał koszul˛e, zacz˛eła działa´c meskalina — miał uczucie, z˙ e zaciska mu si˛e z˙ oładek ˛ i wszystkie mi˛es´nie przestawiaja˛ si˛e na wy˙zszy bieg. — Musz˛e i´sc´ — oznajmił, wstajac. ˛ Chłopiec uniósł si˛e, z zatroskana˛ twarza,˛ a potem z powrotem usiadł. — Uwa˙zaj — powiedział. — Prosz˛e. — Pami˛etaj o z˙ uchwie — przypomniał mu rewolwerowiec. Odchodzac, ˛ poło˙zył dło´n na głowie Jake’a i zmierzwił jego włosy koloru kukurydzy. Własny gest zaskoczył go, i parsknał ˛ s´miechem. Jake patrzył za nim z pełnym niepokoju u´smiechem, a˙z zniknał ˛ mi˛edzy wierzbami. Rewolwerowiec poda˙ ˛zał prosto do kamiennego kr˛egu, przystajac ˛ tylko raz, by napi´c si˛e zimnej wody ze strumienia. Zobaczył swoje odbicie w niewielkim oczku wodnym, okolonym mchem i nenufarami, i przez chwil˛e przygladał ˛ mu si˛e, urzeczony niczym Narcyz. Jego mózg zaczał ˛ reagowa´c na narkotyk, zwalniajac ˛ bieg my´sli i wyra´znie pogł˛ebiajac ˛ konotacje ka˙zdej idei, ka˙zdego s´wiadectwa zmysłów. Rzeczy nabrały ci˛ez˙ aru i rozmiarów, które dotad ˛ pozostawały niezauwa˙zalne. Rewolwerowiec wyprostował si˛e i wbił wzrok w splatany ˛ gaszcz ˛ wierzb, przez który przebijało si˛e złocista˛ uko´sna˛ smuga˛ sło´nce. Zanim ruszył dalej, s´ledził przez chwil˛e gr˛e pyłków i malutkich fruwajacych ˛ drobin. Narkotyk cz˛esto wprawiał go w niepokój; jego osobowo´sc´ była zbyt silna (albo mo˙ze zbyt prosta), by sprawiało mu przyjemno´sc´ zrzucenie skóry, obna˙zenie si˛e, odsłoni˛ecie na silniejsze emocje, które łechtały go niczym kocie wasy. ˛ Tym razem jednak był wzgl˛ednie spokojny. To dobrze. Wyszedł na polan˛e i stanał ˛ w kr˛egu, pozwalajac ˛ lu´zno biec my´slom. Owszem, reakcja była teraz szybsza i mocniejsza. Trawa wrzeszczała na niego zielenia; ˛ wydawało mu si˛e, z˙ e je´sli pochyli si˛e i wytrze o nia˛ r˛ece, zielona farba pokryje wszystkie palce i całe dłonie. Opanował figlarna˛ pokus˛e, by to sprawdzi´c. Wyrocznia si˛e nie odzywała. Nie czuł seksualnego pociagu. ˛ 97
Podszedł do ołtarza i na chwil˛e przy nim stanał. ˛ Koherentne my´slenie było teraz niemal niemo˙zliwe. Jego z˛eby dziwnie si˛e czuły w szcz˛ekach. Na s´wiecie było za du˙zo s´wiatła. Wspiał ˛ si˛e na ołtarz i poło˙zył na plecach. Jego umysł stał si˛e d˙zungla˛ dziwnych my´sli-ro´slin, których nigdy przedtem nie widział ani nie podejrzewał, z˙ e istnieja; ˛ wierzbowa˛ d˙zungla,˛ która wyrosła bujnie wokół strumienia meskaliny. Niebo było woda˛ i unosił si˛e zawieszony nad jej tafla.˛ Ta my´sl przyprawiła go o zawrót głowy, który wydawał si˛e jednak odległy i pozbawiony znaczenia. Przypomniał sobie fragment starego wiersza, nie tamtej rymowanki, o nie; jego matka bała si˛e leków i konieczno´sci ich za˙zywania (podobnie jak bała si˛e Corta i konieczno´sci korzystania z usług tego dr˛eczyciela chłopców); ten wiersz usłyszał od jednego z Danów mieszkajacych ˛ na północ od pustyni, tam gdzie ludzie z˙ yli w´sród maszyn, które na ogół nie działały. . . a je´sli działały, czasami po˙zerały ludzi. Wiersz tłukł mu si˛e po głowie, przypominajac ˛ (w charakterystyczny dla meskalinowego transu lu´zny sposób) s´nieg padajacy ˛ w szklanej kuli, która˛ miał jako dziecko — mistyczny i na pół fantastyczny s´nieg. Poza zasi˛egiem rodzaju ludzkiego Kropelka piekla,˛ dotyk dziwnego. . . W drzewie, które rosło nad ołtarzem, pojawiły si˛e twarze. Rewolwerowiec wpatrywał si˛e w nie z niedbałym urzeczeniem. Oto smok, zielony i podrygujacy. ˛ Oto le´sna nimfa, dajaca ˛ znaki konarami ramion. Oto z˙ ywa trupia czaszka pokryta s´luzem. Twarze. Twarze. Trawa na polanie nagle si˛e pochyliła i zafalowała. „Id˛e.” „Id˛e.” Poczuł niewyra´zne mrowienie. Jak daleko zaszedłem, pomy´slał. Od baraszkowania w słodkim sianie z Susan a˙z do tego miejsca. Przywarła do niego ciałem utkanym z wiatru, piersiami pachnacymi ˛ ja´sminem, ró˙za˛ i kapryfolium. — Przepowiedz przyszło´sc´ — powiedział. W ustach czuł metal. Westchnienie. Niewyra´zny odgłos płaczu. Przyrodzenie rewolwerowca podniosło si˛e i stwardniało. Nad soba˛ i nad wyzierajacymi ˛ z li´sci twarzami widział góry — twarde, brutalne, poszczerbione. Ciało napierało na niego, walczyło z nim. Poczuł, jak jego dłonie zaciskaja˛ si˛e w pi˛es´ci. Wyrocznia zesłała mu wizj˛e Susan. Nad soba˛ miał Susan, urocza˛ Susan z okna, czekajac ˛ a˛ na´n z rozpuszczonymi na plecach włosami. Odrzucił do tyłu głow˛e, ale jej twarz poda˙ ˛zyła za jego wzrokiem. „Ja´smin, ró˙za, kapryfolium, stare siano. . . zapach miło´sci. Kochaj mnie.” 98
— Przepowiedz przyszło´sc´ — powtórzył. „Prosz˛e”, zapłakała wyrocznia. „Nie bad´ ˛ z zimny. Zawsze tu tak zimno. . . ” Dłonie sunace ˛ po jego ciele, manipulujace, ˛ rozpalajace ˛ w nim ogie´n. Przycia˛ gajace ˛ go. Czarna szpara wyuzdanej rozpusty. Wilgotna i ciemna. . . Nie. Sucha. Zimna. Sterylna. „Miej odrobin˛e lito´sci, rewolwerowcze. Och prosz˛e, błagam o zmiłowanie. Lito´sci!” Czy ulitowałaby´s si˛e nad chłopcem? „Jakim chłopcem? Nie znam z˙ adnego chłopca. To nie chłopców potrzebuj˛e. Och, prosz˛e.” „Ja´smin, ró˙za, kapryfolium. Suche siano ze swoim zapachem letniej koniczyny. Olejek ze staro˙zytnych urn. Szale´nstwo zmysłów.” — Pó´zniej — powiedział. „Teraz. Prosz˛e. Teraz.” Pozwolił, by jego umysł odsunał ˛ si˛e od niej, stał si˛e antyteza˛ uczucia. Wiszace ˛ nad nim ciało znieruchomiało i jakby krzykn˛eło. Mi˛edzy skro´nmi poczuł gwałtownie przeciagan ˛ a˛ lin˛e — to jego umysł był lina,˛ szara,˛ spleciona˛ z wielu włókien. Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e słycha´c było tylko cichy szmer jego oddechu i szum wiatru, pod którego tchnieniem zielone twarze na drzewach unosiły si˛e, mrugały, wykrzywiały w grymasie. Nie s´piewał z˙ aden ptak. Jej u´scisk osłabł. Znów rozległ si˛e cichy szloch. Musiał to załatwi´c szybko; wiedział, z˙ e w przeciwnym razie ona odejdzie. Pozostanie oznaczało dla niej utrat˛e sił, by´c mo˙ze nawet jej własny rodzaj s´mierci. Czuł, jak przesuwa si˛e, by opus´ci´c kamienny krag. ˛ Wiatr torturował traw˛e. — Przepowiednia — powiedział. Srogie słowo. Usłyszał płaczliwe, zm˛eczone westchnienie. Był ju˙z prawie gotów udzieli´c jej łaski, o która˛ błagała, ale przypomniał sobie Jake’a. Gdyby ostatniej nocy cho´c troch˛e si˛e spó´znił, zastałby go martwego lub obłakanego. ˛ „Wi˛ec za´snij.” — Nie. „Wi˛ec zapadnij w półsen.” Rewolwerowiec odwrócił wzrok ku twarzom w li´sciach. Dla jego rozrywki zacz˛eło si˛e ju˙z tam przedstawienie. Rodziły si˛e przed nim i upadały s´wiaty. Na l´sniacych ˛ piaskach, gdzie w abstrakcyjnych elektronicznych konwulsjach mozoliły si˛e niespo˙zyte maszyny, powstawały i chyliły si˛e ku upadkowi imperia. Koła, które niegdy´s kr˛eciły si˛e bezgło´snie i szybko, teraz zwolniły, zacz˛eły skrzypie´c i zgrzyta´c, stan˛eły. Piasek zasypał nierdzewne stalowe rynsztoki koncentrycznych ulic pod ciemnymi firmamentami, na których gwiazdy s´wieciły niczym zimne klejnoty, i wsz˛edzie tam hulał słabnacy ˛ wiatr zmian, niosac ˛ ze soba˛ cynamonowy zapach pó´znego pa´zdziernika. Rewolwerowiec patrzył, jak s´wiat idzie naprzód. 99
I zapadł w półsen.
***
„Trzy. To liczba twojego przeznaczenia.” Trójka? „Tak, trójka jest mistyczna. Trójka stoi w sercu mantry.” Jaka trójka? „Widzimy tylko we fragmentach i w tym miejscu zwierciadło wyroczni pociemniało.” Powiedz mi, co mo˙zesz. „Pierwszy jest młody, ciemnowłosy. Stoi na kraw˛edzi rozboju i morderstwa. Op˛etał go demon. Imi˛e demona brzmi HEROINA.” Jaki to demon? Nie znam go, nawet z dziecinnych opowie´sci. „Widzimy tylko we fragmentach, a w tym miejscu zwierciadło wyroczni pociemniało. Sa˛ inne s´wiaty, rewolwerowcze, i sa˛ inne demony. Te wody sa˛ gł˛ebokie.” A drugi? „Przybywa na kołach. Ma z˙ elazny umysł, ale jego serce i oczy sa˛ mi˛ekkie. Nic wi˛ecej nie widz˛e.” A trzeci? „W ła´ncuchach.” Człowiek w czerni? Gdzie on jest? „Blisko. B˛edziesz z nim mówił.” O czym b˛edziemy mówi´c? „O Wie˙zy.” Co z chłopcem? Co z Jake’em? „. . . ” Opowiedz mi o chłopcu! „Chłopiec jest twoja˛ furtka˛ do człowieka w czerni. Człowiek w czerni jest twoja˛ furtka˛ do trójki. Trójka poprowadzi ci˛e do Mrocznej Wie˙zy.” Jak? Jak to mo˙zliwe? Dlaczego tak musi by´c? „Widzimy tylko we fragmentach, a w tym miejscu zwierciadło. . . ” Niech ci˛e diabli wezma! ˛ „Nie we´zmie mnie z˙ aden diabeł.” Nie traktuj mnie protekcjonalnie. Jestem silniejszy od ciebie. „. . . ” Wi˛ec jak ci˛e nazywaja? ˛ Gwiezdna˛ dziwka? ˛ Kurwa˛ wiatrów? 100
„Jedni z˙ ywia˛ si˛e miło´scia,˛ która nawet w tych smutnych złych czasach pojawia si˛e w pradawnych miejscach. . . Inni, rewolwerowcze, z˙ ywia˛ si˛e krwia,˛ z tego, co wiem, nawet krwia˛ małych chłopców.” Czy chłopiec mo˙ze zosta´c oszcz˛edzony? „Tak.” W jaki sposób? „Zatrzymaj si˛e, rewolwerowcze. Rozbij obóz i ruszaj na Zachód. Na zachodzie wcia˙ ˛z potrzebni sa˛ ludzie, którzy zarabiaja˛ na z˙ ycie bronia˛ palna.” ˛ Jestem zaprzysi˛ez˙ ony. Przysiagłem ˛ na rewolwery mojego ojca i na zdrad˛e Martena. „Martena ju˙z nie ma. Człowiek w czerni po˙zarł jego dusz˛e. To ju˙z wiesz.” Przysiagłem. ˛ „W takim razie bad´ ˛ z przekl˛ety.” Rób ze mna,˛ co chcesz, dziwko.
***
Gotowo´sc´ . Cie´n zawisł nad nim, pokrył go. Nagła˛ ekstaz˛e zakłócała tylko galaktyka bólu, słabego i jasnego niczym wybuchajace ˛ czerwone karły, w szczytowym momencie ich kopulacji ukazały mu si˛e nieproszone twarze: Sylvii Pittston, Alice, kobiety z Tuli, Susan, Aileen i setki innych. I w ko´ncu, po chwili, która trwała wieczno´sc´ , odsunał ˛ si˛e od niej, ponownie w pełni władz umysłowych, skonany i zdegustowany. „Nie! To nie wystarczy! To. . . ” — Pu´sc´ mnie — powiedział. Usiadł i, próbujac ˛ wsta´c, o mało nie spadł z ołtarza. Dotkn˛eła go nie´smiało („kapryfolium, ja´smin, słodki ró˙zany olejek”) a on odepchnał ˛ ja˛ gwałtownie, padajac ˛ na kolana. Podniósł si˛e i chwiejnym krokiem ruszył ku granicy kr˛egu. Przekroczywszy ja,˛ czuł, jak wielki ci˛ez˙ ar spada mu z ramion. Kiedy zaczerpnał ˛ tchu, z gardła wydarł mu si˛e krótki szloch. Odchodzac, ˛ czuł jej obecno´sc´ . Stała przy kratach swojego wi˛ezienia, patrzac, ˛ jak si˛e oddala. Zastanawiał si˛e, ile mo˙ze mina´ ˛c czasu, nim kto´s inny pokona pustyni˛e i odnajdzie ja,˛ wygłodniała˛ i samotna.˛ Przez moment poczuł si˛e bardzo mały w obliczu przemijania.
101
***
— Jeste´s chory! Widzac ˛ rewolwerowca, który wyszedł zza drzew, powłóczac ˛ nogami, Jake poderwał si˛e z ziemi. Wcze´sniej siedział tu˙z przy ognisku, z ko´scia˛ z˙ uchwy przed kolanami, obgryzajac ˛ nerwowo królicze ko´sci. Teraz podbiegł do rewolwerowca z tak zbolała˛ mina,˛ z˙ e Roland poczuł paskudny ci˛ez˙ ar zbli˙zajacej ˛ si˛e zdrady — zdrady, która, czuł to, mogła sta´c si˛e pierwsza˛ z wielu. — Nie — odparł. — Nie jestem chory. Tylko zm˛eczony. Padam z nóg. Mo˙zesz to wywali´c — dodał, wskazujac ˛ niedbałym gestem ko´sc´ z˙ uchwy. Jake odrzucił ja˛ szybko i gwałtownie, po czym wytarł dłonie o koszul˛e. Rewolwerowiec usiadł — nieomal padł — czujac ˛ ból w stawach i w poobijanej spuchni˛etej głowie. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e to smutne konsekwencje za˙zycia meskaliny. Jego krocze równie˙z pulsowało t˛epym bólem. Skr˛ecił sobie papierosa z niespieszna,˛ bezmy´slna˛ staranno´scia.˛ Jake obserwował go. Rewolwerowiec zapragnał ˛ nagle wyjawi´c mu, czego si˛e dowiedział, a potem porzucił ze zgroza˛ ten pomysł. Zastanawiał si˛e, czy jaka´s jego czastka ˛ — umysł albo dusza — nie ulega wła´snie dezintegracji. — Prze´spimy si˛e tutaj — stwierdził. — Jutro ruszamy w góry. Troch˛e pó´zniej przejd˛e si˛e i zobacz˛e, mo˙ze uda si˛e upolowa´c co´s na kolacj˛e. Teraz musz˛e si˛e przespa´c, w porzadku? ˛ — Jasne. Rewolwerowiec kiwnał ˛ głowa˛ i poło˙zył si˛e. Kiedy si˛e obudził, na niewielkiej trawiastej polanie kładły si˛e długie cienie. — Rozpal ognisko — polecił Jake’owi, rzucajac ˛ mu hubk˛e i krzesiwo. — Potrafisz si˛e tym posługiwa´c? — Tak, chyba tak. Rewolwerowiec ruszył w stron˛e wierzbowego gaju, a potem skr˛ecił w lewo, omijajac ˛ go, w miejscu, gdzie zaczynało si˛e otwarte wzniesienie, schował si˛e w cieniu. Słyszał stad ˛ wyra´znie ciche klik-klink-klik-klink krzeszacego ˛ iskry Jake’a. Stał bez ruchu przez dziesi˛ec´ , pi˛etna´scie, dwadzie´scia minut, w ko´ncu nadeszły trzy króliki i pociagn ˛ ał ˛ za spust. Zabił dwa najtłustsze, oprawił ze skóry, wypatroszył i wrócił do obozu. Jake zda˙ ˛zył zapali´c ognisko, woda ju˙z si˛e gotowała. Rewolwerowiec pokiwał z uznaniem głowa.˛ — Dobrze si˛e spisałe´s. Chłopiec pokra´sniał z rado´sci i bez słowa oddał mu krzesiwo i hubk˛e. W czasie gdy gotował si˛e gulasz, rewolwerowiec wykorzystał ostatnie promienie sło´nca, z˙ eby wróci´c do wierzbowego gaju. Przy pierwszym oczku wodnym
102
s´ciał ˛ twarde p˛edy, które rosły blisko bagnistego brzegu. Pó´zniej, gdy Jake za´snie i wypali si˛e ognisko, miał zamiar sple´sc´ je w liny, które mogły im si˛e przyda´c, w gruncie rzeczy jednak nie spodziewał si˛e, by wspinaczka okazała si˛e szczególnie trudna. Miał wra˙zenie, z˙ e wszystko zostało ju˙z przesadzone, ˛ i przestał si˛e temu dziwi´c. P˛edy zakrwawiły zielonym sokiem jego r˛ece, kiedy niósł je tam, gdzie czekał na niego Jake.
***
O s´wicie wstali i spakowali si˛e w pół godziny. Rewolwerowiec miał nadziej˛e, z˙ e ustrzeli kolejnego królika na łace, ˛ ale czasu było niewiele, a z˙ aden si˛e nie pokazał. Tobołek z jedzeniem był teraz tak mały, z˙ e mógł go z łatwo´scia˛ nie´sc´ Jake. Chłopiec zahartował si˛e; było to wyra´znie wida´c. Rewolwerowiec niósł bukłaki, które napełnił s´wie˙za˛ woda˛ z jednego ze strumieni. Tors owinał ˛ trzema linami z p˛edów. Obeszli szerokim łukiem kamienny krag ˛ (rewolwerowiec obawiał si˛e, z˙ e chłopca mo˙ze ogarna´ ˛c l˛ek, ale kiedy mijali ołtarz, idac ˛ góra,˛ Jake spojrzał na niego przelotnie i zaraz potem zainteresował si˛e szybujacym ˛ wysoko ptakiem). Wkrótce drzewa zrobiły si˛e mniejsze i nie tak bujne. Miały powykrzywiane pnie, ich korzenie wydawały si˛e walczy´c z ziemia,˛ wysysajac ˛ z niej z udr˛eka˛ soki. — To wszystko jest takie stare — stwierdził ponuro Jake, kiedy zatrzymali si˛e, z˙ eby odpocza´ ˛c. — Czy nie ma tu niczego młodego? Rewolwerowiec u´smiechnał ˛ si˛e i tracił ˛ go łokciem. — Ty jeste´s młody. — Czy wspinaczka b˛edzie trudna? Spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Góry sa˛ wysokie. Nie wydaje ci si˛e, z˙ e wspinaczka powinna by´c trudna? Jake zmierzył go roztargnionym spojrzeniem. — Nie — odpowiedział. Ruszyli w dalsza˛ drog˛e. Sło´nce stało w zenicie krócej, ni˙z wtedy, gdy przemierzali pustyni˛e, a potem podj˛eło w˛edrówk˛e, zwracajac ˛ im ich cienie. Skalne półki wyrastały ze zboczy niczym zakopane w ziemi por˛ecze olbrzymich foteli. Trawa była po˙zółkła i wyschni˛eta. Na koniec drog˛e przeci˛eła im gł˛eboka jak komin szczelina i musieli wspia´ ˛c si˛e na niewielka˛ osypujac ˛ a˛ si˛e skał˛e, z˙ eby ja˛ omina´ ˛c. Stary granit pokruszył si˛e, pozostawiajac ˛ podobne do szczebli rysy i zgodnie z tym, czego si˛e obaj spodziewali, wspinaczka okazała si˛e do´sc´ prosta. Po jakim´s czasie zatrzymali si˛e na szerokiej na cztery stopy półce i spojrzeli na pustyni˛e otaczajac ˛ a˛ góry niczym 103
´ wielkie z˙ ółte łapsko. Swieciła ku nim z oddali biała˛ tarcza,˛ która raziła oko, a w dalszej odległo´sci rozmywała si˛e w falach rozgrzanego powietrza. Rewolwerowiec u´swiadomił sobie z pewnym zdziwieniem, z˙ e o mało tam nie zginał, ˛ z miejsca, w którym stali, delektujac ˛ si˛e nowym dla nich chłodem, pustynia z pewno´scia˛ wydawała si˛e imponujaca, ˛ lecz nie zabójcza. Po chwili ruszyli dalej, pokonujac ˛ osypiska kamieni i wspinajac ˛ si˛e na czworakach po nakrapianej kwarcem i mika˛ pochyłej skale. Granit był przyjemnie ciepły w dotyku, ale powietrze zdecydowanie chłodniejsze. Pó´znym popołudniem rewolwerowiec usłyszał odgłos grzmotu, wznoszace ˛ si˛e przed nimi góry zasłaniały jednak widok na druga˛ stron˛e, gdzie padał deszcz. Kiedy cienie przybrały barw˛e fioletu, rozbili obóz pod skalnym nawisem. Rewolwerowiec rozpostarł koc, tworzac ˛ z niego rodzaj namiotu. Usiedli w jego wejs´ciu i patrzyli, jak niebo osłania s´wiat peleryna.˛ Jake zwiesił nogi, które dyndały nad przepa´scia.˛ Rewolwerowiec skr˛ecił sobie wieczornego papierosa i zmierzył go rozbawionym spojrzeniem. — Nie obracaj si˛e we s´nie — powiedział — bo mo˙zesz obudzi´c si˛e w piekle. — Nie b˛ed˛e si˛e obracał — odparł powa˙znym tonem Jake. — Moja mama mówi. . . — dodał i nagle urwał. — Co takiego mówi? ˙ s´pi˛e jak zabity — doko´nczył Jake. — Ze Rewolwerowiec zobaczył, z˙ e dr˙za˛ mu wargi i próbuje powstrzyma´c łzy. To tylko mały chłopiec, pomy´slał i przeszył go ból, zimny niczym wbijajacy ˛ si˛e w czoło lodowy sopel. To tylko mały chłopiec. Dlaczego? Głupie pytanie Gdy jaki´s chłopiec, zraniony na ciele lub duszy, zadawał je, krzyczac, ˛ Cortowi, tej pokiereszowanej starej machinie bojowej, której zadaniem było nauczenie synów rewolwerowców poczatków ˛ tego, czego musieli si˛e nauczy´c, Cort odpowiadał mu: „„Dlaczego” to zakrzywiona litera i nie sposób jej wyprostowa´c. . . nigdy nie zastanawiaj si˛e dlaczego, po prostu wstawaj, ofermo. Wstawaj! Dzie´n jest jeszcze młody!” — Dlaczego tutaj jestem? — zapytał Jake. — Dlaczego wyleciało mi z głowy wszystko, co było przedtem? — Poniewa˙z s´ciagn ˛ ał ˛ ci˛e tu człowiek w czerni — odpowiedział rewolwerowiec. — I z powodu Wie˙zy. Wie˙za stoi. . . jakby w punkcie przeci˛ecia energii, w czasie. — Nie rozumiem tego! — Ja te˙z — przyznał rewolwerowiec. — Ale co´s si˛e dzieje, w moim własnym ´ czasie. Swiat poszedł naprzód, mówimy. . . zawsze to mówili´smy. Teraz jednak posuwa si˛e szybciej. Co´s si˛e stało z czasem. Siedzieli w milczeniu. Spod ich stóp zerwał si˛e wiatr, niezbyt mocny, lecz ka´ ˛sliwy, i za´swistał w skalnej szczelinie. — Skad ˛ pochodzisz? — zapytał Jake. 104
— Z miejsca, które ju˙z nie istnieje. Znasz Bibli˛e? — Jezus i Moj˙zesz. Jasne. Rewolwerowiec u´smiechnał ˛ si˛e. — Zgadza si˛e. Mój kraj miał biblijna˛ nazw˛e. Nazywał si˛e Nowy Kanaan. Kraina mlekiem i miodem płynaca, ˛ w biblijnym Kanaanie grona winnej latoro´sli były podobno tak wielkie, z˙ e ludzie musieli wozi´c je sankami. U nas nie rosły takie du˙ze, ale to był słodki kraj. — Słyszałem o Ulissesie — oznajmił z wahaniem Jake. — Czy o nim te˙z pisza˛ w Biblii? — Mo˙ze — odparł rewolwerowiec. — Teraz ksi˛ega zagin˛eła. . . cała zagin˛eła, z wyjatkiem ˛ fragmentów, których musiałem nauczy´c si˛e na pami˛ec´ . — Ale inni. . . — Nie ma innych — przerwał rewolwerowiec. — Jestem ostatni. Na niebie pojawił si˛e waski ˛ wyjałowiony ksi˛ez˙ yc i spojrzał z ukosa na rumowisko, na którym siedzieli. — Czy był ładny? Ten twój kraj? — Był pi˛ekny — odpowiedział z roztargnieniem. — Były tam pola, rzeki i mgły o poranku. Ale te rzeczy sa˛ tylko ładne. Tak mówiła moja matka. . . i dodawała, z˙ e jedyne prawdziwe pi˛ekno opiera si˛e na porzadku, ˛ miło´sci i s´wietle. Jake mruknał ˛ bez przekonania. Palac ˛ papierosa, rewolwerowiec przypominał sobie przeszło´sc´ — wieczory w wielkiej centralnej sali, setki bogato odzianych postaci, sunacych ˛ dostojnym krokiem w rytmie walca albo szybszej polki, Aileen wsparta˛ na jego ramieniu, jej oczy ja´sniejsze od najdro˙zszych klejnotów, kryształowe z˙ yrandole, których elektryczne s´wiatło migotało w s´wie˙zo uło˙zonych fryzurach kurtyzan oraz ich nieco cynicznych gachów. Sala była ogromna — wyspa s´wiatła, której czasu powstania nie sposób było okre´sli´c, podobnie jak nie sposób było okre´sli´c wieku całego Centralnego Miejsca, składajacego ˛ si˛e z prawie stu kamiennych zaników. Od chwili kiedy tam ostatnio był, min˛eło dwana´scie lat i odchodzac ˛ stamtad ˛ wówczas, by wyruszy´c s´ladem człowieka w czerni, odwracał z bólem twarz. Ju˙z wtedy jednak, przed dwunastu laty, s´ciany run˛eły, dziedzi´nce zarosły zielskiem, nietoperze zagnie´zdziły si˛e mi˛edzy wielkimi belkami centralnej sali, a w galeriach szumiały jaskółcze skrzydła. Pola, na których Cort uczył ich strzelania z łuku, obchodzenia si˛e z bronia˛ palna˛ i sokolnictwa, zarosły trawa,˛ tymotka˛ i dzikim winem, w wielkiej rozbrzmiewajacej ˛ echem kuchni, gdzie Hax utrzymywał kiedy´s swój własny wonny dwór, z˙ yła groteskowa kolonia Powolnych Mutantów, które łypały na niego ze spowitej w lito´sciwym mroku spi˙zarni i zakamarków pod kolumnami. Ciepłe opary, przesycone niegdy´s dra˙zniacym ˛ nozdrza zapachem wołowej i wieprzowej pieczeni, zostawiły po sobie wilgotny lepki mech, a w katach, ˛ tam gdzie nie o´smielały si˛e zapuszcza´c nawet Powolne Mutanty, rosły ogromne białe muchomory. Klapa do wielkiej d˛ebowej piwniczki była otwarta i wydobywał si˛e 105
z niej odór najwyra´zniejszy ze wszystkich — ostra wo´n wina, które zmieniło si˛e w ocet, wo´n, która zdawała si˛e symbolizowa´c z bezapelacyjna˛ nieuchronno´scia˛ wszystko, co składa si˛e na rozkład i zgnilizn˛e. Pozostawienie tego za soba˛ i zwrócenie twarzy na południe nie wymagało od niego wewn˛etrznej walki — ale kiedy odchodził, bolało go serce. — Czy wybuchła jaka´s wojna? — zapytał Jake. — Nawet lepiej — odparł rewolwerowiec i wyrzucił jarzacy ˛ si˛e niedopałek. — Wybuchła rewolucja. Wygrali´smy wszystkie bitwy i przegrali´smy wojn˛e. Tej wojny nikt nie wygrał, z wyjatkiem ˛ mo˙ze szabrowników. Przez długie lata zbierali jeszcze bogate łupy. ˙ — Załuj˛ e, z˙ e mnie wtedy nie było — stwierdził z zaduma˛ Jake. — To był inny s´wiat — powiedział rewolwerowiec. — Pora si˛e obróci´c. Chłopiec, którego prawie nie wida´c było w mroku, obrócił si˛e na drugi bok i zwinał ˛ pod okrywajacym ˛ go lu´zno kocem. Rewolwerowiec mo˙ze jeszcze przez godzin˛e pełnił przy nim wart˛e, snujac ˛ długie trze´zwe my´sli. Tego rodzaju medytacje były dla niego czym´s nowym, na swój melancholijny sposób słodkim, aczkolwiek kompletnie pozbawionym praktycznego znaczenia: nie istniało inne rozwiazanie ˛ problemu Jake’a prócz tego, który zaproponowała wyrocznia i który nie wchodził po prostu w gr˛e, w tej sytuacji mogły tkwi´c przesłanki tragedii, lecz rewolwerowiec tego nie widział; spostrzegał wyłacznie ˛ fatum, które było tam zawsze, w ko´ncu gór˛e wzi˛eło jego bardziej naturalne usposobienie i zasnał ˛ gł˛ebokim, pozbawionym wizji snem.
***
Nazajutrz wspinaczka stała si˛e trudniejsza. Posuwali si˛e w stron˛e waskiej, ˛ przypominajacej ˛ liter˛e V szczeliny, która˛ wiodła droga przez góry. Rewolwero´ wiec wspinał si˛e powoli, nie widzac ˛ potrzeby po´spiechu. Slad człowieka w czerni nie odcisnał ˛ si˛e w martwym kamieniu, ale rewolwerowiec wiedział, z˙ e szedł przed nimi ta˛ droga˛ — nie tylko dlatego, z˙ e on i Jake widzieli wcze´sniej, jak poda˙ ˛za nia,˛ mały i podobny do robaka. Jego zapach przynosił ka˙zdy chłodny powiew wiatru. Był oleisty i zgry´zliwy, tak samo gorzki jak zapach diabelskiego ziela. Włosy Jake’a urosły i kr˛eciły si˛e teraz lekko na opalonym karku. Wspinał si˛e dzielnie, stawiajac ˛ pewnie stopy i nie okazujac ˛ l˛eku przestrzeni, kiedy pokonywali pionowe uskoki i pi˛eli si˛e po pokrytych wyst˛epami s´cianach. Dwa razy wdrapał si˛e tam, gdzie nie udało si˛e to rewolwerowcowi, i przymocował lin˛e, po której ten zdołał wspia´ ˛c si˛e w gór˛e. Nazajutrz rano wspinali si˛e w zimnych wilgotnych strz˛epach chmur, które za106
słoniły le˙zace ˛ ni˙zej spi˛etrzone zbocza. Tu i ówdzie, w gł˛ebszych szczelinach, pojawiły si˛e połacie twardego ziarnistego s´niegu, który błyszczał jak kwarc i miał sucha˛ piaskowa˛ faktur˛e. Tego popołudnia znale´zli pojedynczy s´lad stopy, odci´sni˛ety na jednej ze s´nie˙znych połaci. Jake przygladał ˛ mu si˛e przez chwil˛e ze straszliwa˛ fascynacja,˛ jakby spodziewał si˛e, z˙ e człowiek w czerni zmaterializuje si˛e w miejscu, gdzie pozostawił s´lad. Rewolwerowiec poklepał go po ramieniu i wskazał r˛eka˛ do przodu. — Ruszaj. Robi si˛e pó´zno. Rozbili obóz w ostatnich promieniach sło´nca na szerokiej płaskiej półce na północny wschód od szczeliny, która wiodła w głab ˛ gór. Powietrze było mro´zne; ich oddechy zamieniały si˛e w obłoczki pary. Rozbrzmiewajacy ˛ w czerwonofioletowej po´swiacie wilgotny pomruk grzmotu był nierzeczywisty, lekko obł˛edny. Rewolwerowiec my´slał, z˙ e chłopiec zechce si˛e od niego czego´s dowiedzie´c, ten jednak nie zadał mu z˙ adnych pyta´n. Prawie natychmiast zapadł w sen. Rewolwerowiec poszedł za jego przykładem. Ponownie przy´sniły mu si˛e mroczne lochy w gł˛ebi ziemi i ponownie Jake jako alabastrowy s´wi˛ety z gwo´zdziem przebijajacym ˛ czoło. Obudził si˛e z j˛ekiem i instynktownie si˛egnał ˛ po ko´sc´ z˙ uchwy, spodziewajac ˛ si˛e dotkna´ ˛c trawy staro˙zytnego gaju. Zamiast niej poczuł pod r˛eka˛ skał˛e, a w płucach zimne, rozrzedzone powietrze. Jake spał przy jego boku, ale nie miał spokojnego snu; kr˛ecił si˛e i mamrotał niezrozumiale, s´cigajac ˛ własne upiory. Rewolwerowiec poło˙zył si˛e z powrotem i z ci˛ez˙ kim sercem zasnał. ˛ Minał ˛ kolejny tydzie´n, nim dotarli do ko´nca poczatku ˛ — poczatku, ˛ którym dla rewolwerowca był trwajacy ˛ dwana´scie lat powikłany prolog, od ostatecznego upadku jego rodzinnych stron i zebrania pozostałej trójki. Dla Jake’a furtka˛ była dziwna s´mier´c w innym s´wiecie. Dla rewolwerowca była nia˛ jeszcze dziwniejsza s´mier´c — nieko´nczacy ˛ si˛e po´scig za człowiekiem w czerni w s´wiecie pozbawionym map i pami˛eci. Cuthbert i inni odeszli, wszyscy odeszli: Randolph, Jamie de Curry, Aileen, Susan, Marten (tak, wywlekli go i doszło do wymiany strzałów i nawet ten owoc okazał si˛e gorzki). A˙z w ko´ncu ze starego s´wiata pozostała tylko trójka — niczym trzy budzace ˛ groz˛e karty ze straszliwej talii tarota: rewolwerowiec, człowiek w czerni i Mroczna Wie˙za. Tydzie´n po tym jak Jake zobaczył s´lad, rewolwerowiec stanał ˛ na krótki moment twarza˛ w twarz z człowiekiem w czerni. Miał wówczas wra˙zenie, z˙ e potrafi zrozumie´c brzemienne implikacje samej Wie˙zy; ten moment wydawał si˛e trwa´c wiecznie. Kontynuujac ˛ w˛edrówk˛e na południowy zachód, pokonali mniej wi˛ecej połow˛e drogi przez gigantyczne górskie pasmo, w momencie gdy wydawało im si˛e, z˙ e wspinaczka oka˙ze si˛e po raz pierwszy naprawd˛e trudna (wiszace ˛ nad nimi lodowe nawisy i skalne ostrogi przyprawiały rewolwerowca o nieprzyjemny zawrót głowy), zacz˛eli schodzi´c bokiem waskiej ˛ przeł˛eczy. Zygzakowata˛ s´cie˙zka˛ dotarli 107
na dno kanionu, gdzie po oblodzonych kamieniach płynał ˛ rozhukany strumie´n, zasilany woda˛ spadajac ˛ a˛ z le˙zacego ˛ gdzie´s wy˙zej stawu. Po południu tego dnia chłopiec przystanał ˛ i spojrzał przez rami˛e na rewolwerowca, który mył twarz w strumieniu. — Czuj˛e jego zapach — powiedział. — Ja te˙z. Góry wystawiły przed nimi ostatnia˛ lini˛e obrony — pot˛ez˙ ny blok niepokonanego granitu, którego szczyt ginał ˛ w zasnutej chmurami niesko´nczono´sci. Za ka˙zdym zakr˛etem strumienia rewolwerowiec spodziewał si˛e zobaczy´c wysoki wodospad i gładka˛ skał˛e, która zagrodzi im dalsza˛ drog˛e. Ale górskie powietrze skracało w dziwny sposób odległo´sc´ i dopiero nazajutrz stan˛eli przed wielka˛ granitowa˛ s´ciana.˛ Rewolwerowiec ponownie miał wra˙zenie, z˙ e co´s ciagnie ˛ go do przodu. Nie mógł oprze´c si˛e przekonaniu, z˙ e wszystko znalazło si˛e wreszcie w jego zasi˛egu, w ko´ncu musiał si˛e powstrzymywa´c, z˙ eby nie biec kłusem. — Zaczekaj! Chłopiec nagle si˛e zatrzymał. Strumie´n zakr˛ecał przed nimi pod katem ˛ prostym; woda kipiała i pieniła si˛e z olbrzymia˛ energia,˛ obmywajac ˛ wielki piaskowcowy głaz. Przez cały ranek szli w cieniu gór; wawóz ˛ robił si˛e coraz w˛ez˙ szy. Jake gwałtownie dygotał i pobladła mu twarz. — O co chodzi? — Wracajmy — szepnał ˛ Jake. — Szybko stad ˛ wracajmy. Rewolwerowiec miał twarz jak z drewna. — Słucham? Chłopiec próbował powstrzyma´c dr˙zenie podbródka. Zza ci˛ez˙ kiego kamiennego wału wcia˙ ˛z dobiegał pomruk gromu, regularny niczym warkot wgryzajacych ˛ si˛e w ziemi˛e maszyn. Rabek ˛ nieba, który widzieli, przybrał odcie´n burzliwej gotyckiej szaro´sci. Nad ich głowami walczyły zimne i ciepłe powietrzne prady. ˛ — Prosz˛e! Prosz˛e! — Chłopiec podniósł pi˛es´c´ , jakby chciał uderzy´c rewolwerowca w pier´s. — Nie. Jake spojrzał na niego ze zdumieniem. — Masz zamiar mnie zabi´c. On zabił mnie za pierwszym razem, ty zabijesz mnie teraz. Rewolwerowiec poczuł na ko´ncu j˛ezyka kłamstwo i wymówił je. — Nic ci nie b˛edzie — oznajmił i po chwili dodał jeszcze wi˛eksze kłamstwo. — Zaopiekuj˛e si˛e toba.˛ Jake poszarzał na twarzy i nie powiedział nic wi˛ecej. Wyciagn ˛ ał ˛ niech˛etnie r˛ek˛e, pokonał razem z rewolwerowcem ostry zakr˛et i wtedy wła´snie zobaczyli przed soba˛ skalna˛ s´cian˛e i człowieka w czerni.
108
Stał nie wi˛ecej ni˙z dwadzie´scia stóp nad nimi, po prawej stronie wodospadu, który tryskał z wielkiego poszczerbionego otworu w skale. Niewidoczny wiatr marszczył i szarpał jego szat˛e i kaptur, w jednej r˛ece trzymał lask˛e, druga˛ wycia˛ gnał ˛ ku nim w drwiacym ˛ ge´scie pozdrowienia. Wygladał ˛ jak prorok; i pod tym pochmurnym niebem, stojac ˛ wysoko na skalnej półce, wydawał si˛e prorokiem zagłady. Jego głos był głosem Jeremiasza. — Rewolwerowcze! Jak˙ze trafnie wypełniasz przepowiednie staro˙zytnych! Dzie´n dobry ci, dzie´n dobry, dzie´n dobry! Roze´smiał si˛e i swoim s´miechem zagłuszył ryk spadajacej ˛ wody. Bez jednej my´sli i bez z˙ adnego wspomagania rewolwerowiec wyciagn ˛ ał ˛ z kabur swoja˛ bro´n. Chłopiec schował si˛e skulony za jego prawym ramieniem. Roland wypalił trzy razy, nim zdołał opanowa´c zdradzieckie dłonie — mosi˛ez˙ ne tony wystrzałów odbiły si˛e echem od wznoszacych ˛ si˛e dookoła kamiennych s´cian doliny, zagłuszajac ˛ szum wody i wiatru. Odłamki po pierwszym strzale odprysn˛eły od skały nad głowa˛ człowieka w czerni; odłamki po drugim na lewo, odłamki po trzecim na prawo od jego kaptura. Wszystkie trzy strzały były chybione. Człowiek w czerni roze´smiał si˛e — zdrowym serdecznym s´miechem, nic sobie nie robiac ˛ z zamierajacego ˛ echa wystrzałów. — Czy˙zby´s chciał u´smierci´c tak szybko wszystkie swoje pytania, rewolwerowcze? — Zejd´z na dół — powiedział Roland. — Odpowiedzi sa˛ wokół nas. Ponownie rozległ si˛e pot˛ez˙ ny szyderczy s´miech. — To nie twoich pocisków si˛e boj˛e, Rolandzie. Przera˙zeniem napełnia mnie twój koncept odpowiedzi. — Zejd´z na dół. — Chyba po drugiej stronie — odparł człowiek w czerni. — Po drugiej stronie odb˛edziemy dłu˙zsza˛ narad˛e. — Jego oczy spocz˛eły na Jake’u. — Tylko my obaj — dodał. Chłopiec cofnał ˛ si˛e z cichym j˛ekiem, a człowiek w czerni si˛e odwrócił. . . jego habit załopotał niczym skrzydło nietoperza. . . i zniknał ˛ w skalnej szczelinie, z której z furia˛ lała si˛e woda. Rewolwerowiec cała˛ siła˛ woli powstrzymał si˛e od posłania za nim pocisku. „Czy˙zby´s chciał u´smierci´c tak szybko wszystkie swoje pytania, rewolwerowcze?” Teraz słycha´c było tylko szum wiatru i wody, d´zwi˛eki, które rozbrzmiewały w tym opuszczonym miejscu od tysiaca ˛ lat, a jednak tu˙z przed chwila˛ był tu człowiek w czerni. Po dwunastu latach Roland zobaczył go z bliska, rozmawiał z nim, i człowiek w czerni wy´smiał go. „Po drugiej stronie odb˛edziemy dłu˙zsza˛ narad˛e.” Chłopiec spojrzał na niego potulnym wzrokiem. Cały dr˙zał. Przez chwil˛e rewolwerowcowi wydawało si˛e, z˙ e na jego twarz nakłada si˛e twarz Alice, kobiety 109
z Tuli. Blizna na jej czole l´sniła niczym nieme oskar˙zenie i poczuł do nich obojga gł˛eboka˛ niech˛ec´ (dopiero pó´zniej u´swiadomił sobie, z˙ e zarówno blizna Alice, jak gwó´zd´z, który przebijał w jego snach czoło Jake’a, znajduja˛ si˛e dokładnie w tym samym miejscu). Jake domy´slał si˛e chyba, w jakim kierunku biegna˛ jego skojarzenia, z chłopca ust wydarł si˛e j˛ek. Nie trwał długo; chłopiec zdusił go, zaciskajac ˛ usta. Starał si˛e zachowywa´c jak prawdziwy m˛ez˙ czyzna, by´c mo˙ze m˛ez˙ czyzna, który w swoim czasie sam zostałby rewolwerowcem. „Tylko my obaj.” Gdzie´s w mrocznym, nieokre´slonym zakamarku swojego ciała rewolwerowiec poczuł ogromne i bezbo˙zne pragnienie, pragnienie, którego nie mogło zaspokoi´c ´ z˙ adne wino. Swiaty dr˙zały nieomal w zasi˛egu jego palców, a on w jaki´s instynktowny sposób starał si˛e nie ulec deprawacji, zdajac ˛ sobie jednocze´snie chłodno spraw˛e, z˙ e takie starania sa˛ daremne i zawsze takimi pozostana.˛ Było południe. Podniósł wzrok, pozwalajac, ˛ by niespokojne s´wiatło pochmurnego dnia o´swietliło po raz ostatni zbyt wra˙zliwe sło´nce jego własnej prostolinijno´sci. Tak naprawd˛e nikt nie płaci za to srebrem, pomy´slał. Za jakiekolwiek wyrzadzone ˛ zło — konieczne bad´ ˛ z te˙z inne — płaci si˛e własna˛ skóra.˛ — Chod´z ze mna˛ albo zosta´n — powiedział. Chłopiec zmierzył go niemym spojrzeniem, i dla rewolwerowca — w tym ostatecznym i istotnym rozstaniu si˛e z zasadami moralnymi — przestał by´c Jake’em i stał si˛e tylko chłopcem, bezosobowym bytem, który mo˙zna było przesuwa´c i u˙zywa´c. Co´s krzykn˛eło w wietrznym bezruchu; usłyszeli to obaj, on i chłopiec. Rewolwerowiec ruszył przed siebie i po chwili Jake poda˙ ˛zył w s´lad za nim. Razem wdrapali si˛e po skale obok chłodnego jak stal wodospadu i stan˛eli tam, gdzie jeszcze przed chwila˛ stał człowiek w czerni, i razem weszli tam, gdzie zniknał. ˛ Pochłon˛eła ich ciemno´sc´ .
Powolne mutanty
Rewolwerowiec mówił powoli do Jake’a w unoszacych ˛ si˛e i opadajacych ˛ inkantacjach snu. — Było nas trzech: Cuthbert, Jamie i ja. Nie powinni´smy tam si˛e zakrada´c, poniewa˙z z˙ aden z nas nie przeszedł jeszcze próby, która pozwoliłaby nam po˙zegna´c si˛e z dzieci´nstwem. Gdyby nas złapano, Cort zdarłby z nas pasy. Ale nikt nas nie złapał. Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby złapano kogokolwiek z tych, którzy zakradli si˛e tam przed nami. Chłopcy musza˛ przywdziewa´c na osobno´sci spodnie swoich ojców, musza˛ przechadza´c si˛e w nich dumnie przed lustrem, a potem wiesza´c potajemnie z powrotem w szafie; to było co´s takiego. Ojciec udaje, z˙ e nie widzi inaczej zawieszonych spodni ani wasów, ˛ które wymalowali sobie pasta˛ do butów pod nosem. Rozumiesz? Chłopiec nie odpowiedział. Nie odezwał si˛e ani słowem, odkad ˛ przestało im przy´swieca´c s´wiatło dnia. Rewolwerowiec przemawiał hektycznie, goraczkowo, ˛ z˙ eby zagłuszy´c jego milczenie. Nie ogladał ˛ si˛e za siebie, kiedy szli mrocznym podziemnym korytarzem, lecz chłopiec robił to. Rewolwerowiec s´ledził mijajacy ˛ dzie´n w mi˛ekkim zwierciadle jego policzka: najpierw był to odcie´n gasnacego ˛ ró˙zu; potem mlecznego szkła; potem bladego srebra, potem ostatniej wieczornej po´swiaty, w ko´ncu nie zobaczył nic. Skrzesał ogie´n i ruszyli dalej. Teraz obozowali. Nie słyszeli echa kroków człowieka w czerni. Mo˙ze te˙z si˛e zatrzymał, z˙ eby odpocza´ ˛c, a mo˙ze przelatywał bez z˙ adnych s´wiateł pozycyjnych przez spowite w mroku pieczary. — Bal urzadzano ˛ raz do roku w Wielkiej Sali — mówił dalej rewolwerowiec. — Nazywali´smy ja˛ Sala˛ Przodków. Ale to była po prostu Wielka Sala. Do ich uszu dotarł odgłos kapiacej ˛ wody. — Rytuały godowe. — Rewolwerowiec parsknał ˛ pogardliwie i bezduszne skały zmieniły jego s´miech w rz˛ez˙ enie wariata. — w dawnych czasach, twierdziły ksia˙ ˛zki, witano w ten sposób wiosn˛e, a jednak cywilizacja, sam rozumiesz. . . Urwał, nie potrafiac ˛ opisa´c zmiany, jaka˛ sygnalizowało to zmechanizowane słowo; nie potrafiac ˛ opisa´c s´mierci romantyzmu i jego przyziemnego sterylnego pogrobowca, podtrzymywanego przy z˙ yciu sztucznym oddechem splendoru i ceremonii; geometrycznych umizgów wielkanocnego balu, pojawiajacych ˛ si˛e w miejscu szalonych gryzmołów miło´sci, których tre´sci mógł si˛e jedynie mgli´scie domy´sla´c; pustego przepychu zamiast grzesznych niszczacych ˛ pasji, które mogły niegdy´s doprowadzi´c dusze do zguby. — Uczynili z tego co´s dekadenckiego — dodał. — Zabaw˛e. Gr˛e. W jego głosie zabrzmiała cała pod´swiadoma odraza ascetyka. Gdyby jego twarz była lepiej widoczna, mo˙zna by na niej dostrzec nowe uczucia — szorstko´sc´ i smutek. Ale to, co przede wszystkim tworzyło jego sił˛e, nie zanikło w nim ani nie osłabło. Na twarzy rewolwerowca wyra´znie malował si˛e brak wyobra´zni. — Lecz wielkanocny bal. . . — podjał ˛ po chwili. — Sam bal. . . Chłopiec nie odzywał si˛e. 112
— Wisiało tam pi˛ec´ kryształowych z˙ yrandoli z ci˛ez˙ kiego szkła. O´swietlenie było elektryczne. Wszystko skapane ˛ było w s´wietle, cała Wielka Sala była jedna˛ wielka˛ wyspa˛ s´wiatła. Zakradli´smy si˛e na jeden ze starych balkonów, które podobno nie były zbyt bezpieczne. Ale my byli´smy w ko´ncu małymi chłopcami. Stali´smy tam wysoko i wszystko widzieli´smy. Nie pami˛etam, z˙ eby który´s z nas si˛e odzywał. Po prostu si˛e gapili´smy, całymi godzinami si˛e gapili´smy. Przy wielkim kamiennym stole siedzieli, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e tancerzom, rewolwerowcy i ich kobiety. Kilku rewolwerowców ta´nczyło, jedynie kilku, i to tych młodszych. Inni przez cały czas siedzieli i miałem wra˙zenie, z˙ e to s´wiatło, cywilizowane s´wiatło, wprawia ich w lekkie za˙zenowanie. Nale˙zeli do tych, których darzono respektem i których si˛e bano, byli stra˙znikami, lecz w tym tłumie kawalerów i ich mi˛ekkich kobiet wygladali ˛ niczym stajenni. . . Cztery okragłe ˛ stoły uginały si˛e pod jedzeniem i przez cały czas si˛e obracały. Od siódmej wieczorem a˙z do rana z kuchni bez przerwy donoszono półmiski. Stoły kr˛eciły si˛e niczym zegary, a my czuli´smy zapach pieczonej wieprzowiny, wołowiny, homarów, kurczaków i pieczonych jabłek. Były lody i słodycze. Na wielkich płonacych ˛ ro˙znach piekło si˛e mi˛eso. Marten siedział przy mojej matce i ojcu. . . widziałem ich nawet z tak du˙zej wysoko´sci. . . i matka zata´nczyła raz z Martenem, wirujac ˛ niespiesznie po sali. Inni rozstapili ˛ si˛e i bili brawo, kiedy taniec si˛e sko´nczył. Rewolwerowcy nie klaskali, lecz mój ojciec powoli wstał i wyciagn ˛ ał ˛ do niej r˛ece, a ona podeszła do niego z u´smiechem. To był kluczowy moment, chłopcze. Taki moment, który musi zdarza´c si˛e przy samej Wie˙zy, gdy rzeczy schodza˛ si˛e razem, łacz ˛ a˛ i tworza˛ moc w czasie. Mój ojciec opanował sytuacj˛e, został uznany i wyró˙zniony. Marten był tym, który go uznał; mój ojciec tym, który wykonał ruch, a jego z˙ ona, moja matka, była ta,˛ która ich połaczyła. ˛ Zdrajczynia.˛ . . Mój ojciec był ostatnim władca˛ s´wiatła. Rewolwerowiec spojrzał na swoje r˛ece. Chłopiec w dalszym ciagu ˛ nic nie mówił. Miał zatroskana˛ twarz. — Pami˛etam, jak ta´nczyli — kontynuował cicho opowie´sc´ . — Moja matka i czarownik Marten. Pami˛etam, jak ta´nczyli, powoli wirujac, ˛ razem i oddzielnie, stawiajac ˛ starodawne godowe kroki. — Spojrzał z u´smiechem na chłopca. — Ale to przecie˙z nic nie znaczyło, wiesz. Poniewa˙z władza została przekazana w sposób, o którym nikt z nich nie wiedział, lecz który wszyscy rozumieli, i moja matka przypadła w udziale temu, kto dzier˙zył i sprawował t˛e władz˛e. Czy˙z nie tak było? Czy˙z nie podeszła do niego, kiedy sko´nczył si˛e taniec? Nie u´scisn˛eła jego dłoni? Czy nie bili im braw? Czy˙z cała sala nie rozbrzmiewała brawami, kiedy ci picusie i mi˛ekkie damy oklaskiwali ich i wychwalali? Czy˙z nie tak było? Gdzie´s daleko w ciemno´sci kapała gorzka woda. Chłopiec milczał. — Pami˛etam, jak ta´nczyli — powtórzył cicho rewolwerowiec. — Pami˛etam, jak ta´nczyli. . . Spojrzał na niewidoczne kamienne sklepienie i przez moment zdawało si˛e, 113
z˙ e obrzuci je zniewagami, zaatakuje, wyzwie — te nieme masy niewra˙zliwego granitu, których kamiennym wn˛etrzno´sciom powierzyli swe kruche istnienie. — Jaka r˛eka mogła trzyma´c nó˙z, który pozbawił z˙ ycia mojego ojca? — zapytał. — Jestem zm˛eczony — szepnał ˛ z˙ ało´snie chłopiec. Rewolwerowiec umilkł, a chłopiec poło˙zył si˛e i podsunał ˛ sobie dło´n pod policzek. Skwierczacy ˛ przed nimi mały płomyk ju˙z si˛e dopalał. Rewolwerowiec skr˛ecił sobie papierosa. Zdawało si˛e, z˙ e wcia˙ ˛z widzi kryształowe z˙ yrandole w szyderczej izbie swojej pami˛eci; wcia˙ ˛z słyszy okrzyki aplauzu, pustego w wydra˙ ˛zonym s´wiecie, który ju˙z wówczas toczył beznadziejna˛ walk˛e z szarym oceanem czasu. Wyspa s´wiatła gorzko go zraniła i wolałby jej nigdy nie oglada´ ˛ c, wolałby nie oglada´ ˛ c tego, jak przyprawiono rogi jego ojcu. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e chłopcu, wydmuchiwał dym z ust do nosa. Jak robimy dla siebie wielkie kr˛egi w ziemi, pomy´slał. Ile czasu minie, nim zobaczymy znowu s´wiatło dnia? Zasnał. ˛ Kiedy jego oddech stał si˛e długi, równy i regularny, chłopiec otworzył oczy i spojrzał na rewolwerowca z uczuciem, które było bardzo bliskie miło´sci. Ostatni płomyk odbijał si˛e przez chwil˛e w jednej z jego z´ renic, a potem utonał ˛ w niej i chłopiec zapadł w sen. Rewolwerowiec stracił w du˙zym stopniu poczucie czasu na pustyni, która była niezmienna; do reszty stracił je teraz w tych pozbawionych s´wiatła podziemnych ˙ korytarzach. Zaden z nich nie miał czym zmierzy´c upływajacego ˛ czasu i idea godzin straciła dla nich wszelkie znaczenie, w pewnym sensie znale´zli si˛e poza czasem. Dzie´n mógł by´c tygodniem, tydzie´n dniem. Szli, kładli si˛e spa´c, jedli skapy ˛ posiłek. Towarzyszył im jedynie nieprzerwany szum wody, dra˙ ˛zacej ˛ drog˛e przez skał˛e. Poda˙ ˛zali jej szlakiem i pili ja˛ z nasyconych solami mineralnymi płytkich sadzawek. Chwilami rewolwerowcowi zdawało si˛e, z˙ e widzi pod ich powierzchnia˛ ulotne, podobne do gromnic dryfujace ˛ s´wiatełka, ale były to zapewne tylko projekcje jego mózgu, który nie zapomniał jeszcze s´wiatła. Mimo to ostrzegł chłopca, z˙ eby nie wsadzał nogi do wody. Dalmierz w jego głowie nieprzerwanie wiódł ich dalej. ´ zka przy podziemnej rzece (poniewa˙z była to s´cie˙zka: wyrównana i lekko Scie˙ obni˙zona w stosunku do terenu po obu stronach) prowadziła stale w gór˛e, ku z´ ródłom, w regularnych odst˛epach mijali przekrzywione kamienne słupy, z których wystawały z˙ elazne kółka; by´c mo˙ze uwiazywano ˛ przy nich kiedy´s woły lub konie pocztowe, w stojacych ˛ przy ka˙zdym z nich stalowych butlach osadzono elektryczne pochodnie — teraz wszystkie martwe i ciemne. W trakcie trzeciego popasu chłopiec troch˛e si˛e oddalił. Rewolwerowiec słyszał cicha˛ rozmow˛e kamyków poruszanych jego stopami. — Ostro˙znie — powiedział. — Nie widzisz, gdzie stapasz. ˛ 114
— Czołgam si˛e. Tu sa.˛ . . ja ci˛e kr˛ec˛e! — Co takiego? Rewolwerowiec ukucnał ˛ i dotknał ˛ dłonia˛ r˛ekoje´sci rewolweru. Przez chwil˛e trwała cisza. Nat˛ez˙ ał na pró˙zno wzrok. — To chyba tory kolejowe — stwierdził w ko´ncu niepewnym tonem chłopiec. Rewolwerowiec wstał i stawiajac ˛ przed soba˛ ostro˙znie stopy, z˙ eby nie wpa´sc´ w dziur˛e, ruszył powoli w stron˛e jego głosu. — Tutaj. Z mroku wysun˛eła si˛e r˛eka i musn˛eła jego twarz. Chłopiec s´wietnie sobie radził w ciemno´sci, lepiej ni˙z on. Jego oczy wydawały si˛e rozszerza´c tak bardzo, z˙ e ginał ˛ w nich wszelki kolor. Rewolwerowiec zobaczył to, gdy skrzesał ogie´n, w łonie gór nie było niczego, co mogłoby posłu˙zy´c za opał, a to, co zabrali ze soba,˛ szybko obracało si˛e w popiół. Pokusa skrzesania ognia była chwilami prawie nie do opanowania. Chłopiec stał przy pochyłej skalnej s´cianie, wzdłu˙z której biegły, znikajac ˛ gdzie´s w mroku, metalowe druty. Na ka˙zdy z nich nanizane były czarne kolby, które mogły by´c kiedy´s przewodnikami pradu. ˛ Ni˙zej, zaledwie kilka cali nad kamiennym podło˙zem, biegły szyny z l´sniacego ˛ metalu. Co mogło po nich kiedy´s mkna´ ˛c? Rewolwerowiec mógł sobie tylko wyobrazi´c czarne elektryczne pociski lecace ˛ przez t˛e wieczna˛ noc z budzacymi ˛ groz˛e, s´wiecacymi ˛ z przodu oczyma. Nigdy nie słyszał o takich rzeczach. Ale na s´wiecie prócz demonów były takz˙ e szkielety. Spotkał kiedy´s pustelnika, który zdobył quasi-religijna˛ władz˛e nad trzódka˛ z˙ ałosnych poganiaczy bydła dzi˛eki temu, z˙ e miał staro˙zytna˛ pomp˛e benzynowa.˛ Pustelnik kucał, obejmujac ˛ ja˛ zaborczym gestem, i wygłaszał nieko´nczace ˛ si˛e szalone, pos˛epne kazania. Co jaki´s czas kładł mi˛edzy nogami wcia˙ ˛z błyszczac ˛ a˛ stalowa˛ dysz˛e, dołaczon ˛ a˛ do zgniłego gumowego w˛ez˙ a. Na pompie znajdował si˛e całkowicie czytelny (chocia˙z nadgryziony przez rdz˛e) legendarny napis o nieznanym znaczeniu: AMOCO. Bezołowiowa. Amoco stało si˛e totemem boga gromodzier˙zcy i czcili go, wyrzynajac ˛ w szalonym transie owce. Wraki, pomy´slał rewolwerowiec. Pozbawione znaczenia wraki zagubione na piaskach, które były niegdy´s morzami. A teraz te szyny. — Pójdziemy wzdłu˙z nich — powiedział. Chłopiec nie odezwał si˛e ani słowem. Rewolwerowiec zgasił ogie´n i poszli spa´c. Kiedy si˛e obudził, chłopiec, który wstał wcze´sniej, siedział na jednej z szyn, obserwujac ˛ go niewidzacym ˛ spojrzeniem w ciemno´sci. Ruszyli wzdłu˙z torów niczym s´lepcy, rewolwerowiec pierwszy, chłopiec w s´lad za nim. Towarzyszył im miarowy szum płynacej ˛ po prawej stronie rzeki. Nie rozmawiali ze soba˛ i tak min˛eły im trzy okresy pomi˛edzy przebudzeniem
115
si˛e a udaniem na spoczynek. Rewolwerowiec nie czuł potrzeby, by si˛e nad czym´s konkretnie zastanawia´c albo co´s planowa´c. Miał pozbawione wizji sny. Po trzecim popasie dosłownie wpadli na drezyn˛e. Rewolwerowiec walnał ˛ o nia˛ piersia,˛ a idacy ˛ obok chłopiec uderzył si˛e w czoło i z krzykiem przewrócił si˛e na ziemi˛e. Rewolwerowiec natychmiast skrzesał ogie´n. — Nic ci si˛e nie stało? Jego słowa zabrzmiały ostro, prawie wrogo. Chłopiec skrzywił si˛e. — Nic — odpowiedział. Trzymajac ˛ si˛e ostro˙znie za głow˛e, potrzasn ˛ ał ˛ nia,˛ z˙ eby upewni´c si˛e, czy rzeczywi´scie nie doznał z˙ adnego urazu. Po chwili przyjrzeli si˛e temu, na co wpadli. Na torach stała płaska metalowa platforma z podobna˛ do hu´stawki d´zwignia˛ pos´rodku. Rewolwerowiec nie miał poj˛ecia, co to mo˙ze by´c, ale chłopiec od razu si˛e zorientował. — To drezyna — powiedział. — Co takiego? — Drezyna — powtórzył niecierpliwie chłopiec. — Taka jak na starych filmach. Zobacz. Wdrapał si˛e na platform˛e, podszedł do d´zwigni i starajac ˛ si˛e przesuna´ ˛c ja˛ w dół, cały si˛e na niej uwiesił, z ust wydarło mu si˛e st˛ekni˛ecie. Drezyna potoczyła si˛e z cicha˛ bezczasowo´scia˛ po torach i stan˛eła kilkana´scie cali dalej. — Troch˛e ci˛ez˙ ko chodzi — stwierdził przepraszajacym ˛ tonem chłopiec. Rewolwerowiec wskoczył na platform˛e i opu´scił d´zwigni˛e. Pojazd ruszył posłusznie do przodu, a potem si˛e zatrzymał. Pod stopami czuł obracajacy ˛ si˛e wał nap˛edowy. Drezyna spodobała mu si˛e — z wyjatkiem ˛ pompy w przydro˙znym zaje´zdzie, była to pierwsza widziana przez niego od lat stara maszyna, która funkcjonowała jak trzeba — lecz równie˙z zaniepokoiła. Dzi˛eki niej dotra˛ do celu o wiele szybciej. Kolejny pocałunek s´mierci, pomy´slał. Wiedział, z˙ e człowiek w czerni chciał, z˙ eby ja˛ znale´zli. — Sprytne, nie? — mruknał ˛ chłopiec i w jego głosie zabrzmiała skrajna niech˛ec´ . — Co to sa˛ filmy? — zapytał rewolwerowiec. Jake ponownie nie odpowiedział. Przez chwil˛e stali w czarnym milczeniu niczym w grobie, z którego umkn˛eło z˙ ycie. Rewolwerowiec słyszał, jak funkcjonuja˛ jego organy wewn˛etrzne, i słyszał oddech chłopca. To było wszystko. — Sta´n po jednej stronie. Ja stan˛e po drugiej — powiedział Jake. — Musisz pompowa´c sam, a˙z si˛e porzadnie ˛ rozp˛edzi. Wtedy b˛ed˛e mógł ci pomóc. Najpierw pchasz ty, potem ja. Mo˙zemy rusza´c. Rozumiesz? — Rozumiem — odparł rewolwerowiec. — Ale musisz pompowa´c sam, dopóki si˛e nie rozp˛edzi — powtórzył chłopiec, wbijajac ˛ w niego wzrok. 116
Rewolwerowiec zobaczył nagle wyra´znie przed oczyma Wielka˛ Sal˛e rok po wiosennym balu, zrujnowana˛ podczas rewolty, wojny domowej i inwazji. Chwil˛e pó´zniej ujrzał Allie, kobiet˛e z blizna,˛ odrzucana˛ do tyłu przez kule, które ja˛ zabiły, w s´lad za nia˛ pojawiła si˛e s´miertelnie sina twarz Jake’a, a potem Susan, wykrzywiona i zalana łzami. Wszyscy moi starzy przyjaciele, pomy´slał i wstr˛etnie si˛e u´smiechnał. ˛ — Pcham — oznajmił. I opu´scił d´zwigni˛e.
***
Toczyli si˛e w ciemno´sci, teraz szybciej, nie muszac ˛ maca´c przed soba˛ r˛ekoma. Po jakim´s czasie nieu˙zywany od wieków mechanizm przetarł si˛e i drezyna potoczyła si˛e ra´zniej. Chłopiec nie próbował si˛e wcale oszcz˛edza´c i rewolwerowiec pozwalał mu na krótkie zmiany — w wi˛ekszo´sci jednak pompował sam silnymi skłonami, przy których napinały si˛e mi˛es´nie jego klatki piersiowej. Rzeka towarzyszyła im czasami bli˙zej, czasami dalej po prawej stronie. Raz zahuczała gło´sniej, jakby przepływała przez krucht˛e jakiej´s prehistorycznej katedry. Innym razem jej szum prawie zupełnie ucichł. Szybko´sc´ i powiew wiatru zdawały si˛e zast˛epowa´c im wzrok i umieszczały z powrotem w ramach czasu. Rewolwerowiec oceniał, z˙ e jada˛ z pr˛edko´scia˛ od dziesi˛eciu do pi˛etnastu mil na godzin˛e, przez cały czas wznoszac ˛ si˛e pod łagodnym, prawie niedostrzegalnym katem, ˛ który zwodniczo wysysał z niego siły. Kiedy si˛e zatrzymywali zasypiał kamiennym snem. Jedzenie prawie si˛e im sko´nczyło. ˙ Zaden z nich tym si˛e nie przejmował. Rewolwerowiec nie odczuwał napi˛ecia przed zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e kulminacja,˛ lecz było ono tak samo realne i rosnace, ˛ jak fizyczne zm˛eczenie po je´zdzie drezyna.˛ Zbli˙zali si˛e do ko´nca poczatku. ˛ Czuł si˛e niczym artysta wypchni˛ety na scen˛e na kilka minut przed podniesieniem kurtyny; stojac ˛ w wymaganej pozie, z wykuta˛ na blach˛e pierwsza˛ kwestia,˛ słyszał niewidoczna˛ publiczno´sc´ , która sadowiła si˛e w fotelach i przewracała kartki programów, w brzuchu miał wielka˛ pulsujac ˛ a˛ gul˛e nikczemnego oczekiwania i z rado´scia˛ witał wysiłek, który pozwalał mu zasna´ ˛c. Chłopiec odzywał si˛e coraz rzadziej; tylko raz, w trakcie ostatniego popasu przed atakiem Powolnych Mutantów, zapytał go prawie nie´smiało o pasowanie. Rewolwerowiec opierał si˛e o d´zwigni˛e, trzymajac ˛ w ustach papierosa nabitego tytoniem z szybko topniejacych ˛ zapasów. Kiedy chłopiec zadał mu to pytanie, zapadał wła´snie w swój pozbawiony wizji sen. — Dlaczego chcesz to wiedzie´c? — zapytał. 117
— Po prostu chc˛e — odparł chłopiec i umilkł, w jego głosie brzmiał dziwny upór, jakby chciał ukry´c zakłopotanie. — Zawsze zastanawiałem si˛e, jak to jest, kiedy si˛e dorasta — dodał po chwili. — w wi˛ekszo´sci opowiadaja˛ o tym same kłamstwa. — To nie było dorastanie — odparł rewolwerowiec. — Ja nie dorosłem od razu. To si˛e działo stopniowo w ró˙znych miejscach. Widziałem kiedy´s, jak wieszaja˛ człowieka. To składało si˛e na dorastanie, cho´c wtedy o tym nie miałem poj˛ecia. Dwana´scie lat temu zostawiłem dziewczyn˛e w miejscu, które nazywało si˛e Królewskim Miastem. To te˙z si˛e na to składało. Ale w danym momencie nigdy o tym nie wiedziałem. U´swiadamiałem to sobie dopiero pó´zniej. — z pewnym zaz˙ enowaniem zdał sobie spraw˛e, z˙ e uchyla si˛e od odpowiedzi. — Przypuszczam, z˙ e pasowanie stanowiło cz˛es´c´ dorastania — powiedział niemal z uraza.˛ — Było oficjalne. Prawie stylizowane; miało w sobie co´s z ta´nca. — Roze´smiał si˛e nieprzyjemnie. — Co´s z miło´sci. Miło´sc´ i umieranie to całe moje z˙ ycie — dodał. Chłopiec si˛e nie odezwał. — Trzeba si˛e było sprawdzi´c w walce — zaczał ˛ rewolwerowiec.
***
Lato było upalne. Sierpie´n spadł na ziemi˛e niczym wysysajacy ˛ krew kochanek, niszczac ˛ grunty i plony dzier˙zawców, zmieniajac ˛ w biała˛ sterylna˛ równin˛e pola wokół zamkowego miasta. Kilka mil na zachód, niedaleko granicy, która wyznaczała kres cywilizowanego s´wiata, zacz˛eły si˛e ju˙z walki. Wszystkie doniesienia były złe i wszystkie blakły w obliczu upału, który zapanował w tym centralnym miejscu. Bydło sta´ ło z wywieszonymi j˛ezorami w rze´znych zagrodach. Swinie chrzakały ˛ oboj˛etnie, niepomne ostrzonych na jesie´n no˙zy. Ludzie narzekali na podatki i pobór, tak jak czynili to zawsze; ale nic nie kryło si˛e za apatycznymi jasełkami polityki. Centrum wystrz˛epiło si˛e w niczym lichy dywanik, który zbyt cz˛esto prano, wieszano, suszono i deptano. Nitki i supły osnowy, która trzymała ostatnie klejnoty na szyi s´wiata, rozplatały si˛e. Rzeczy nie trzymały si˛e ju˙z razem. Tego lata ziemia wstrzymała oddech przed nadchodzacym ˛ za´cmieniem. Chłopiec szedł korytarzem kamiennego zamku, który był jego domem, wyczuwajac ˛ to wszystko, ale nie rozumiejac. ˛ On tak˙ze był pusty i niebezpieczny. Min˛eły trzy lata od egzekucji kucharza, który zawsze gotów był nakarmi´c łaknacych. ˛ Chłopiec nabrał ciała. Ubrany tylko w spłowiałe d˙zinsowe spodnie, sko´nczył czterna´scie lat i miał szeroka˛ pier´s i długie nogi dojrzałego m˛ez˙ czyzny. Nie przespał si˛e jeszcze z kobieta,˛ ale strzelały za nim oczyma dwie młode dziewuchy 118
pracujace ˛ u kupca w Zachodnim Mie´scie. Czuł, jak reaguje na to jego ciało, i teraz odczuwał to mocniej. Nawet w chłodnym korytarzu był zlany potem. Przed soba˛ miał apartamenty matki. Chciał mina´ ˛c je i wspia´ ˛c si˛e na dach, gdzie czekał go lekki wietrzyk i przyjemno´sc´ r˛eki. Przechodzac ˛ obok drzwi, usłyszał wzywajacy ˛ go głos. — Hej, ty! Chłopcze! To był Marten, czarownik — ubrany z podejrzana,˛ niepokojac ˛ a˛ niedbało´scia˛ w obcisłe niczym rajtuzy czarne wełniane spodnie i rozchylona˛ do połowy piersi biała˛ koszul˛e. Miał zmierzwione włosy i u´smiechni˛ete usta, lecz szyderczy grymas, który wykrzywił jego rysy, znamionował wyłacznie ˛ chłód. Chłopiec spojrzał na niego bez słowa. — No, wchod´z! Nie stój tak na korytarzu. Twoja matka chce z toba˛ mówi´c — ponaglił go czarownik. Lecz matka chłopca najwyra´zniej wcale nie chciała go widzie´c. Siedziała w fotelu z niskim oparciem przy du˙zym oknie w salonie, tym, które wychodziło na rozgrzane, oboj˛etne kamienie centralnego dziedzi´nca. Ubrana w lu´zna˛ domowa˛ sukni˛e, zerkn˛eła na chłopca tylko raz — jej wargi rozchylił szybki, smutny u´smiech podobny do promyka jesiennego sło´nca, padajacego ˛ na wod˛e w strumieniu. Poza tym w trakcie całej rozmowy przygladała ˛ si˛e bez przerwy własnym dłoniom. Widywał ja˛ teraz rzadko i wspomnienie dzieci˛ecych kołysanek uleciało niemal z jego pami˛eci. Była dla niego ukochana˛ nieznajoma.˛ Czuł niesprecyzowany l˛ek i zrodziła si˛e w nim zapiekła nienawi´sc´ do Martena, prawej r˛eki ojca (a mo˙ze było na odwrót?). Po mie´scie zacz˛eły oczywi´scie kra˙ ˛zy´c ju˙z plotki, których, jak mu si˛e szczerze wydawało, w ogóle nie słyszał. — Dobrze si˛e czujesz? — zapytała cicho matka, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e swoim dłoniom. Marten stał przy niej, u´smiechajac ˛ si˛e do obojga. Jego ci˛ez˙ ka r˛eka spoczywała niepokojaco ˛ blisko miejsca, gdzie jej białe rami˛e łaczyło ˛ si˛e z biała˛ szyja.˛ Brazowe ˛ oczy matki były ciemne, prawie czarne. — Tak — odpowiedział chłopiec. — Nauka idzie ci dobrze? — Staram si˛e. Oboje wiedzieli, z˙ e nie był tak błyskotliwy i inteligentny jak Cuthbert ani nawet tak szybki jak Jamie. Był kujonem, zakuta˛ pała.˛ — A David? — Znała jego słabo´sc´ do sokoła. Chłopiec spojrzał na Martena, który u´smiechał si˛e protekcjonalnie. — Ma za soba˛ najlepsze lata — powiedział. Matka chyba si˛e skrzywiła; twarz Martena na moment pociemniała; jego dło´n s´cisn˛eła mocniej jej rami˛e, a potem matka spojrzała przez okno na gorace ˛ białe 119
niebo i wszystko wróciło do normy. To szarada, pomy´slał chłopiec. Gra. Kto tu z kim gra? — Masz szram˛e na czole — powiedział wcia˙ ˛z u´smiechni˛ety Marten. — Zamierzasz by´c wojownikiem jak twój ojciec, czy mo˙ze jeste´s po prostu zbyt wolny? Tym razem matka na pewno si˛e skrzywiła. — Jedno i drugie — odparł chłopiec. Popatrzył Martenowi prosto w oczy i bole´snie si˛e u´smiechnał. ˛ Nawet tu, w salonie, było bardzo goraco. ˛ Marten przestał nagle szczerzy´c z˛eby. — Mo˙zesz ju˙z i´sc´ na dach, chłopcze — powiedział. — Przypuszczam, z˙ e masz tam spraw˛e do załatwienia. Marten pomylił si˛e jednak, nie docenił go. Do tej pory ich rozmowa prowadzona była w atmosferze parodii i poufało´sci, w niskim j˛ezyku. Teraz jednak chłopiec odezwał si˛e w Wysokiej Mowie. — Moja matka jeszcze mnie nie odprawiła, sługo. Twarz Martena skrzywiła si˛e, jakby smagnał ˛ go harapem. Chłopiec usłyszał, jak matka wymawia ze strachem i smutkiem jego imi˛e. Mimo to nie przestał si˛e u´smiecha´c i zrobił krok w przód. — Czy zło˙zysz mi hołd, sługo? W imi˛e mojego ojca, któremu słu˙zysz? Marten gapił si˛e na niego, nie wierzac ˛ własnym oczom. — Odejd´z — powiedział łagodnie. — Odejd´z i zatrudnij czym´s r˛ek˛e. Chłopiec wyszedł, u´smiechajac ˛ si˛e. Gdy zamykał za soba˛ drzwi i skr˛ecił z powrotem tam, skad ˛ przyszedł, usłyszał szloch matki. Szloch, który zwiastował czyja´ ˛s s´mier´c. A potem usłyszał s´miech Martena. Z u´smiechem na ustach, ruszył, by podda´c si˛e próbie. Jamie rozmawiał akurat z przekupkami i widzac, ˛ z˙ e Roland przecina pole c´ wicze´n, podbiegł, z˙ eby powtórzy´c mu ostatnie plotki o rozlewie krwi i buntach na zachodzie. Nie powiedział jednak ani słowa. Znali si˛e od niemowl˛ecych lat; jako chłopcy cz˛esto tłukli si˛e na pi˛es´ci i tysiace ˛ razy przeczesywali mury, w obr˛ebie których si˛e urodzili. Chłopiec szedł dalej, omiatajac ˛ go niewidzacym ˛ wzrokiem i bole´snie si˛e u´smiechajac. ˛ Zmierzał w stron˛e chaty Corta, w której spuszczone rolety strzegły wn˛etrza przed obł˛ednym skwarem. Cort uciał ˛ sobie popołudniowa˛ drzemk˛e, by móc w maksymalnym stopniu delektowa´c si˛e wieczorna˛ wyprawa˛ do zagubionych w labiryncie podzamcza plugawych burdeli. W nagłym błysku intuicji Jamie domy´slił si˛e, co si˛e zaraz wydarzy. Ogarni˛ety l˛ekiem i ekstaza,˛ wahał si˛e, czy i´sc´ razem z Rolandem, czy pobiec po innych chłopców.
120
A potem co´s wyrwało go z transu i ruszył w stron˛e zabudowa´n, wołajac ˛ Cuthberta, Allena i Thomasa, w upalnym powietrzu jego nawoływania brzmiały piskliwie i słabo. Wiedzieli. . . wszyscy wiedzieli w podskórny sposób, w jaki wiedza˛ chłopcy, z˙ e Roland pierwszy z nich spróbuje przekroczy´c granic˛e. Teraz jednak było na to za wcze´snie. Jadowity u´smieszek na twarzy Rolanda wywarł na nim wi˛eksze wra˙zenie aniz˙ eli wszelkie wie´sci o wojnach, buntach i czarach. To było co´s ciekawszego ni˙z słowa, które padały z bezz˛ebnych ust nad upstrzonymi przez muchy główkami sałaty. Roland zbli˙zył si˛e do domku swojego nauczyciela i kopnał ˛ w drzwi, które otworzyły si˛e i odbiły od bielonej wapnem s´ciany. Nigdy wcze´sniej tu nie był. Zobaczył przed soba˛ urzadzon ˛ a˛ po sparta´nsku brazow ˛ a,˛ chłodna˛ kuchni˛e. Stół. Dwa proste krzesła. Dwie komody. Wyblakłe linoleum, poznaczone czarnymi s´ladami biegnacymi ˛ od piwniczki do stołu i do kuchennego blatu, nad którym wisiały no˙ze. Prywatne miejsce człowieka publicznego. Ostatnia przysta´n szalonego nocnego hulaki, który pokochał surowa˛ miło´scia˛ trzy pokolenia chłopców i wielu z nich pasował na rewolwerowców. — Cort! Chłopiec kopnał ˛ stół, który przeleciał przez kuchni˛e i uderzył w blat. Wiszace ˛ na s´cianie no˙ze posypały si˛e na podłog˛e, migotliwe niczym bierki. Z drugiej izby dobiegły odgłosy przeciagania ˛ si˛e i senne chrzakni˛ ˛ ecie. Chłopiec nie wszedł tam, wiedzac, ˛ z˙ e to podst˛ep. . . wiedzac, ˛ z˙ e Cort natychmiast si˛e obudził i stoi teraz przy drzwiach, łypiac ˛ zdrowym okiem, gotów złama´c kark nieostro˙znemu intruzowi. — Cort, chc˛e z toba˛ mówi´c, sługo! Teraz odezwał si˛e w Wysokiej Mowie i Cort otworzył drzwi. Był ubrany tylko w cienkie szorty — pokryty od stóp do głów bliznami i w˛ezłami mi˛es´ni, kr˛epy m˛ez˙ czyzna z krzywymi nogami i okragłym ˛ wystajacym ˛ brzuchem. Chłopiec wiedział z do´swiadczenia, z˙ e ten brzuch jest spr˛ez˙ ysty jak stal. Zdrowe oko tkwiło w pokiereszowanej, poobijanej łysej głowie. Zło˙zył mu formalny ukłon. — Nie b˛edziesz mnie dłu˙zej uczył, sługo. Dzi´s ja naucz˛e ciebie. — Wcze´snie si˛e do mnie wybrałe´s, mazgaju — odparł niedbale Cort. On tak˙ze odezwał si˛e w Wysokiej Mowie. — O pi˛ec´ lat za wcze´snie, jak mi si˛e zdaje. Zapytam ci˛e jedynie raz. Czy chcesz si˛e wycofa´c? Roland u´smiechnał ˛ si˛e jadowicie i bole´snie. Dla Corta, który widział u´smiechy na wielu s´liskich od krwi, o´swietlonych szkarłatna˛ łuna˛ polach honoru i ha´nby, stanowiło to wystarczajac ˛ a˛ odpowied´z. . . by´c mo˙ze jedyna,˛ w która˛ był w stanie uwierzy´c.
121
— To fatalnie — stwierdził oboj˛etnym tonem Cort. — Byłe´s najbardziej obiecujacym ˛ uczniem. . . musz˛e powiedzie´c, z˙ e najlepszym od dwudziestu paru lat. Przykro b˛edzie patrze´c, jak ponosisz kl˛esk˛e i idziesz na zatracenie. Ale s´wiat poszedł naprzód. Zbli˙zaja˛ si˛e złe czasy. — Chłopiec si˛e nie odzywał (i gdyby go o to poproszono, nie potrafiłby sensownie wytłumaczy´c, co w niego wstapiło), ˛ lecz jego straszliwy u´smiech po raz pierwszy nieco złagodniał. — A jednak wi˛ezy krwi to wi˛ezy krwi. . . bez wzgl˛edu na czary i rewolt˛e na zachodzie — o´swiadczył pos˛epnie Cort. — Jestem twoim sługa,˛ chłopcze. B˛ed˛e wykonywał twe rozkazy i z całego serca składam ci teraz hołd. . . je´sli nawet to si˛e ju˙z nigdy nie powtórzy. I Cort, który tłukł go, kopał, ranił do krwi, przeklinał, wykpiwał i wyzywał od ostatnich, przykl˛eknał ˛ na jedno kolano i skłonił głow˛e. Chłopiec dotknał ˛ z admiracja˛ jego odsłoni˛etego, skórzastego karku. — Powsta´n, sługo, w imi˛e miło´sci. Cort powoli si˛e podniósł. Pod oboj˛etna˛ maska˛ z˙ łobionej gł˛ebokimi zmarszczkami twarzy krył si˛e chyba ból. — To wielka strata. Wycofaj si˛e, chłopcze. Złami˛e swa˛ własna˛ przysi˛eg˛e. Wycofaj si˛e i zaczekaj. Chłopiec nie odpowiedział. — Bardzo dobrze. — Głos Corta stał si˛e oschły i rzeczowy. — Za godzin˛e. Ty wybierasz bro´n. — Przyniesiesz swój kij? — Zawsze go nosz˛e. — Ile razy ci go odebrano, Cort? — zapytał chłopiec. Chodziło mu o to, ile osób wkroczyło na kwadratowy dziedziniec za Wielka˛ Sala˛ i opu´sciło go jako młodzi rewolwerowcy. ˙ — Dzisiaj nikt nie odbierze mi mojego kija — wycedził powoli Cort. — Załuj˛ e tego. T˛e prób˛e mo˙zna odby´c tylko raz, chłopcze. Za nadgorliwo´sc´ wymierza si˛e taka˛ sama˛ kar˛e jak za słabo´sc´ . Naprawd˛e nie mo˙zesz zaczeka´c? Chłopiec przypomniał sobie, wysokiego niczym góry, stojacego ˛ nad nim Martena. — Nie — odparł. — Bardzo dobrze. Jaka˛ bro´n wybierasz? Nie odpowiedział. Cort odsłonił w u´smiechu poszczerbione z˛eby. — Na poczatek ˛ całkiem madrze. ˛ Za godzin˛e. Zdajesz sobie spraw˛e z tego, z˙ e najprawdopodobniej nigdy ju˙z nie zobaczysz swojego ojca ani tego miejsca? — Wiem, co oznacza banicja — odparł cicho Roland. — Teraz odejd´z. Chłopiec odszedł, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie.
122
***
W piwniczce pod stodoła˛ panował złudny chłód; w powietrzu unosił si˛e zapach paj˛eczyn i podskórnej wody. Cho´c i tu wpadały wsz˛edobylskie promienie sło´nca, nie czu´c było skwaru; chłopiec trzymał w niej sokoła i ptak wyra´znie to sobie chwalił. David był stary i nie wypuszczał si˛e ju˙z na podniebne łowy. Jego pióra straciły promienny blask sprzed trzech lat, lecz oczy w dalszym ciagu ˛ były nieruchome i przeszywajace. ˛ Powiadaja,˛ z˙ e nie uda ci si˛e zaprzyja´zni´c z sokołem, je´sli sam nim nie jeste´s: samotnym, przelotnie tylko goszczacym ˛ na tej ziemi, pozbawionym przyjaciół i potrzeby ich posiadania. Sokół nie spłaca moralnych długów. Był teraz starym sokołem. Chłopiec miał nadziej˛e (a mo˙ze odznaczał si˛e zbyt uboga˛ wyobra´znia,˛ z˙ eby mie´c nadziej˛e? Mo˙ze po prostu to wiedział?), z˙ e on sam jest młody. — Haj — powiedział cicho i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e w stron˛e z˙ erdzi. Sokół zszedł na jego dło´n i stanał ˛ tam nieruchomo, bez kaptura. Chłopiec si˛egnał ˛ druga˛ r˛eka˛ do kieszeni i wyjał ˛ z niej skrawek suszonego mi˛esa. Sokół wyrwał go zgrabnie spomi˛edzy palców i mi˛eso znikn˛eło w jego dziobie. Roland zaczał ˛ go bardzo ostro˙znie gładzi´c. Gdyby zobaczył to Cort, prawdopodobnie by nie uwierzył, ale Cort nie wierzył, z˙ e dla chłopca nadszedł czas próby. — My´sl˛e, z˙ e dzisiaj umrzesz — powiedział, gładzac ˛ sokoła. — My´sl˛e, z˙ e zostaniesz zło˙zony w ofierze, podobnie jak wszystkie te ptaszki, na których ci˛e uczyli´smy. Pami˛etasz? Nie? Niewa˙zne. Po dzisiejszym dniu to ja b˛ed˛e sokołem. David stał na jego nadgarstku, cichy, nieporuszony, oboj˛etny na to, czy b˛edzie z˙ ył, czy umrze. — Jeste´s stary — stwierdził z zaduma˛ chłopiec. — I by´c mo˙ze nie nale˙zysz nawet do moich przyjaciół. Jeszcze rok temu zamiast tego małego kawałka mi˛esa wolałby´s wydzioba´c mi oczy, prawda? Cort by si˛e u´smiał. Ale je´sli zakradniemy si˛e do´sc´ blisko. . . co ty na to, ptaku? Staro´sc´ czy przyja´zn´ ? David nie zareagował. Chłopiec nało˙zył mu kaptur, zabrał p˛eta, które wisiały przy skraju z˙ erdzi, i wyszedł z sokołem ze stodoły.
***
Dziedziniec za Wielka˛ Sala˛ w gruncie rzeczy nie był wcale dziedzi´ncem, lecz 123
zielonym korytarzem, którego s´ciany tworzył splatany, ˛ g˛esty z˙ ywopłot. Rytuał pasowania odbywał si˛e tam od niepami˛etnych czasów, na długo przed Cortem i jego poprzednikiem, który zmarł od rany zadanej mu w tym miejscu przez czyja´ ˛s nadgorliwa˛ r˛ek˛e. Wielu chłopców opuszczało ten korytarz od strony wschodniej, skad ˛ wchodził zawsze nauczyciel; opuszczali go jako m˛ez˙ czy´zni. Wschodnie drzwi prowadziły ku Wielkiej Sali, ku cywilizacji i intrygom o´swieconego s´wiata. Znacznie wi˛ecej, pobitych i pokrwawionych, wymykało si˛e drzwiami zachodnimi, przez które zawsze wchodzili chłopcy, wymykało si˛e jako chłopcy do ko´nca z˙ ycia. Na zachodzie były góry i mieszkali osadnicy; dalej były g˛este dzikie lasy, a jeszcze dalej pustynia. Chłopiec, który stawał si˛e m˛ez˙ czyzna,˛ przechodził z krainy mroku i ciemnoty do królestwa s´wiatła i odpowiedzialno´sci. Chłopiec, który został pobity, mógł ju˙z tylko ucieka´c, zawsze ucieka´c. Korytarz był gładki i zielony niczym boisko. Miał dokładnie pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów długo´sci. Przy ka˙zdym ko´ncu tłoczyli si˛e na ogół widzowie i krewni, poniewa˙z rytuał mo˙zna było zwykle zapowiedzie´c bardzo dokładnie — najcz˛es´ciej odbywał si˛e, gdy kandydat ko´nczył osiemna´scie lat (ci, którzy nie przystapili ˛ do niego do dwudziestego piatego ˛ roku z˙ ycia, popadali w zapomnienie jako wolni strzelcy, niezdolni do poddania si˛e brutalnemu, rozstrzygajacemu ˛ wszystko sprawdzianowi). Tego dnia nie było tam jednak nikogo oprócz Jamiego, Cuthberta, Allena i Thomasa, którzy, autentycznie przera˙zeni, stali z rozdziawionymi g˛ebami przy wej´sciu dla chłopców. — Gdzie masz bro´n, głupcze? — syknał ˛ zbolałym szeptem Cuthbert. — Zapomniałe´s zabra´c bro´n! — Mam ja˛ — odparł spokojnie chłopiec. Zastanawiał si˛e mgli´scie, czy wie´sci dotarły ju˙z do głównych budynków, do jego matki i do Martena. Ojciec był na polowaniu i miał wróci´c dopiero za kilka tygodni. Roland troch˛e tego z˙ ałował, czuł bowiem, z˙ e przyjałby ˛ jego decyzj˛e ze zrozumieniem, a mo˙ze nawet aprobata.˛ — Czy Cort przyszedł? — Cort ju˙z tu jest. Głos dobiegł z drugiego ko´nca korytarza i w polu widzenia pojawił si˛e ubrany w krótki podkoszulek nauczyciel. Na czole miał gruba˛ skórzana˛ opask˛e, chroniac ˛ a˛ oczy przed potem, w r˛eku trzymał kij z˙ elaznego drzewa, z jednej strony zaostrzony, z drugiej t˛epy i wygładzony. — Czy przybywasz tu z powa˙znym zamiarem, chłopcze? — zaczał ˛ litani˛e, której wszyscy wybrani z racji swego wysokiego urodzenia uczyli si˛e od wczesnego dzieci´nstwa w oczekiwaniu na dzie´n, kiedy mieli szans˛e zosta´c m˛ez˙ czyznami. — Przybywam tu z powa˙znym zamiarem, nauczycielu. — Czy przybywasz jako banita z domu twojego ojca? — Przybywam jako banita, nauczycielu. I miało ju˙z tak pozosta´c, chyba z˙ e pokona Corta. Je´sli Cort pokona jego, do 124
ko´nca z˙ ycia czeka go los banity. — Czy przybywasz z wybrana˛ przez siebie bronia? ˛ — Przybywam z nia,˛ nauczycielu. — Jaka jest twoja bro´n? Na tym polegała przewaga nauczyciela: miał sposobno´sc´ dostosowania planu walki do procy, włóczni albo sieci przeciwnika. — Moja˛ bronia˛ jest David, nauczycielu. Cort zawahał si˛e tylko przez moment. — Zatem stajesz naprzeciw mnie, chłopcze? — Staj˛e. — Wi˛ec si˛e pospiesz. Z tymi słowami Cort ruszył korytarzem, przerzucajac ˛ z r˛eki do r˛eki swoja˛ pik˛e. Chłopiec wyszedł mu na spotkanie i z ust jego kolegów wydarło si˛e trzepotliwe jak ptak westchnienie. „Moja˛ bronia˛ jest David, nauczycielu.” Czy Cort pami˛etał? Czy w pełni zrozumiał? Je´sli tak, wszystko było prawdopodobnie stracone. Sukces zale˙zał od zaskoczenia. . . i od tego, ile jeszcze wigoru miał w sobie sokół. Czy b˛edzie tylko siedział oboj˛etnie na r˛eku chłopca, podczas gdy Cort pozbawi go przytomno´sci uderzeniem swojej piki? Czy nie poszybuje w wysokie gorace ˛ niebo? Chłopiec poluzował osłabłymi palcami kaptur sokoła i stanał ˛ w miejscu. Zobaczył, z˙ e oczy Corta spocz˛eły na ptaku i otwieraja˛ si˛e szeroko ze zdumienia. Powoli za´switało w nich zrozumienie. Teraz. — Bierz go! — krzyknał ˛ chłopiec, podnoszac ˛ r˛ek˛e. I David pomknał ˛ niczym cichy brazowy ˛ pocisk do przodu. Machnał ˛ raz, drugi i trzeci masywnymi skrzydłami i wbił si˛e dziobem i szponami w twarz Corta. — Haj! Roland! — zawołał pijany ze szcz˛es´cia Cuthbert. Cort zatoczył si˛e do tyłu i stracił równowag˛e. Kij z z˙ elaznego drzewa na pró˙zno młócił powietrze nad jego głowa.˛ Sokół zmienił si˛e w falujac ˛ a˛ pierzasta˛ plam˛e. Chłopiec skoczył do przodu, wysuwajac ˛ przed siebie r˛ek˛e ze zgi˛etym sztywno łokciem. Mimo to mało brakowało, by Cort okazał si˛e od niego szybszy. Ptak zasłaniał dziewi˛ec´ dziesiat ˛ procent jego pola widzenia, ale kij uniósł si˛e ponownie t˛epym ko´ncem do przodu i Cort zrobił z zimna˛ krwia˛ jedyna˛ rzecz, która mogła w tym momencie odwróci´c bieg wydarze´n. Uderzył si˛e trzy razy w twarz, napinajac ˛ nieubłaganie bicepsy. Sokół odpadł od niego połamany i poskr˛ecany. Jedno skrzydło trzepotało goraczkowo ˛ o ziemi˛e. Zimne oczy drapie˙znika wpatrywały si˛e dziko w ociekajac ˛ a˛ krwia˛ twarz nauczyciela. Chore oko Corta sterczało teraz s´lepo z oczodołu.
125
Chłopiec kopnał ˛ go z całej siły w skro´n. To powinno zako´nczy´c walk˛e; stop˛e miał odr˛etwiała˛ po jedynym uderzeniu Corta, które doszło celu, lecz mimo to powinno zako´nczy´c walk˛e. Nie zako´nczyło. Rysy Corta zwiotczały, chwil˛e pó´zniej jednak rzucił si˛e do przodu, próbujac ˛ złapa´c go za nog˛e. Chłopiec uskoczył, potknał ˛ si˛e i wyciagn ˛ ał ˛ jak długi na ziemi. Gdzie´s z oddali dobiegł go krzyk Jamiego. Cort d´zwignał ˛ si˛e na nogi. Szykował si˛e do zako´nczenia walki. Chłopiec nie miał ju˙z nad nim przewagi. Przez moment patrzyli na siebie, ucze´n i stojacy ˛ nad nim nauczyciel z zakrwawiona˛ lewa˛ połowa˛ twarzy i łypiac ˛ a˛ spod opuszczonej powieki wask ˛ a,˛ biała˛ szparka˛ chorego oka. Tej nocy Cort nie miał ju˙z odwiedzi´c burdelu. Co´s rozorało nagle dło´n chłopca. To był dziobiacy ˛ go na o´slep sokół, David. Miał połamane oba skrzydła. To niewiarygodne, z˙ e jeszcze z˙ ył. Chłopiec złapał go niczym kamie´n, nie zwracajac ˛ uwagi na kłujacy ˛ dziób, który rwał na strz˛epy skór˛e jego nadgarstka. Gdy Cort zbli˙zył si˛e, cisnał ˛ w gór˛e sokoła. — Haj! David! Zabij! Ułamek sekundy pó´zniej Cort zasłonił sło´nce i zwalił si˛e na niego całym swym ci˛ez˙ arem. Ptak znalazł si˛e mi˛edzy nimi. Chłopiec poczuł, jak twardy kciuk szuka jego oczodołu. Odwrócił głow˛e, podnoszac ˛ równocze´snie udo, z˙ eby zasłoni´c si˛e przed wbijajacym ˛ si˛e w jego krocze kolanem Corta. Kantem dłoni uderzył mocno trzy razy w twardy pie´n karku. Przypominało to łupanie kamienia. Nagle Cort wydał z siebie głuche st˛ekni˛ecie i cały zadygotał. Chłopiec zobaczył katem ˛ oka jego r˛ek˛e, która szukała upuszczonego kija. Zwinawszy ˛ si˛e wpół, kopnał ˛ kij tak, by znalazł si˛e poza jej zasi˛egiem. David wbił szpony jednej łapy w prawe ucho Corta, a druga˛ kaleczył bezlito´snie jego policzek, rozrywajac ˛ go na strz˛epy. Pachnaca ˛ miedzia˛ ciepła krew tryskała na twarz chłopca. Pi˛es´c´ Corta spadła na ptaka, łamiac ˛ mu grzbiet. Po drugim uderzeniu szyja Davida wygi˛eła si˛e pod nienaturalnym katem. ˛ Mimo to szpony trzymały dalej. Cort nie miał ju˙z ucha; w jego czaszce ziała z boku czerwona dziura. Po trzecim ciosie ptak odpadł, uwalniajac ˛ twarz nauczyciela. Chłopiec uderzył go kantem dłoni w grzbiet nosa, łamiac ˛ wask ˛ a˛ ko´sc´ . Trysn˛eła krew. Rozczapierzona dło´n Corta rozorała po´sladki chłopca. Roland przeturlał si˛e na bok, znalazł kij i ukl˛eknał. ˛ Cort równie˙z ukl˛eknał ˛ i u´smiechnał ˛ si˛e. Twarz miał zalana˛ posoka.˛ Jedyne widzace ˛ oko obracało si˛e w´sciekle w oczodole. Złamany nos przekrzywił si˛e na bok, z obu policzków zwisały płaty skóry. Chłopiec zaciskał w r˛ekach kij niczym czekajacy ˛ na piłk˛e pałkarz. 126
Cort zgiał ˛ si˛e wpół i ruszył na niego. Chłopiec był gotów. Kij zatoczył płaski łuk i rabn ˛ ał ˛ z głuchym trzaskiem w czaszk˛e Corta. Nauczyciel upadł na bok i utkwił w chłopcu niewidzace ˛ leniwe spojrzenie. Spomi˛edzy warg wypłyn˛eła mu waska ˛ stru˙zka s´liny. — Poddaj si˛e albo umrzesz — powiedział chłopiec. W ustach czuł mokra˛ wat˛e. I Cort u´smiechnał ˛ si˛e. Odpływał ju˙z i przez cały nast˛epny tydzie´n miał le˙ze´c w swojej chacie, pogra˙ ˛zony w czarnym letargu, lecz teraz czepiał si˛e s´wiadomo´sci z cała˛ siła˛ swego bezbarwnego, bezlitosnego z˙ ycia. — Poddaj˛e si˛e, rewolwerowcze. Poddaj˛e si˛e z u´smiechem — oznajmił i zamknał ˛ zdrowe oko. Rewolwerowiec potrzasn ˛ ał ˛ nim łagodnie, lecz stanowczo. Inni chłopcy zda˛ z˙ yli go ju˙z otoczy´c. R˛ece sw˛edziły ich, z˙ eby poklepa´c go po plecach bad´ ˛ z te˙z podrzuci´c triumfalnie w gór˛e, ale bali si˛e troch˛e, czujac ˛ nowy, dzielacy ˛ ich dystans. Cho´c wła´sciwie nie raziło ich to tak bardzo, jak mo˙zna si˛e było spodziewa´c. Mi˛edzy Rolandem i reszta˛ zawsze istniał pewien dystans. Cort zatrzepotał powieka˛ i otworzył oko. — Klucz — powiedział rewolwerowiec. — Nale˙zy mi si˛e z racji urodzenia, nauczycielu. Jest mi potrzebny. Jego przywilejem było posiadanie rewolwerów — nie ci˛ez˙ kich rewolwerów ojca z r˛ekoje´sciami z drzewa sandałowego — lecz tak czy inaczej rewolwerów. Dost˛epnych tylko nielicznym. Rozstrzygajacej, ˛ ostatecznej broni, w zbrojowni pod koszarami, gdzie zgodnie ze starodawnym prawem miał teraz zamieszka´c, z daleka od matczynej piersi, wisiała bro´n, której wolno mu było u˙zywa´c jako kadetowi, ci˛ez˙ kie niezgrabne przedmioty ze stali i niklu. Tych samych u˙zywał jako kadet jego ojciec, a do niego teraz nale˙zała zwierzchnia władza — przynajmniej nominalnie. — Wi˛ec sytuacja jest a˙z tak krytyczna? — zamruczał jak przez sen Cort. — To jest takie pilne? Obawiałem si˛e tego, a jednak wygrałe´s. — Klucz! — Sokół. . . to był kapitalny ruch. Kapitalna bro´n. Jak długo musiałe´s tresowa´c sukinsyna? — Nigdy nie tresowałem Davida. Zaprzyja´zniłem si˛e i nim. Klucz. — Pod moim pasem, rewolwerowcze. Oko ponownie si˛e zamkn˛eło. Roland si˛egnał ˛ pod pas Corta, czujac ˛ uciskajacy ˛ jego palce brzuch, pot˛ez˙ ne mi˛es´nie, które teraz zwiotczały i zapadły w sen. Klucz był na mosi˛ez˙ nym kółku. Zamknał ˛ go w dłoni, powstrzymujac ˛ szalona˛ pokus˛e, by cisna´ ˛c go wysoko pod niebo w zwyci˛eskim ge´scie. Kiedy si˛e wyprostował i powoli odwrócił do innych, r˛eka Corta poszukała jego stopy. Roland na moment st˛ez˙ ał, obawiajac ˛ si˛e ostatniego desperackiego ataku, 127
lecz Cort spojrzał tylko na niego i pokiwał pokaleczonym palcem. — Teraz zasn˛e — wyszeptał spokojnie. — By´c mo˙ze na zawsze, nie wiem. Nie b˛ed˛e ci˛e dłu˙zej uczył, rewolwerowcze. Pokonałe´s mnie i uczyniłe´s to dwa lata wcze´sniej ni˙z twój ojciec, który był najmłodszy. Ale pozwól, z˙ e udziel˛e ci rady. — Jakiej rady? — zapytał niecierpliwie Roland. — Wstrzymaj si˛e. ˙ jak? — wyrwało mu si˛e z ust. — Ze — Pozwól, by wyprzedziła ci˛e fama i legenda. Sa˛ tacy, którzy o to zadbaja.˛ — Cort spojrzał gdzie´s za rami˛e rewolwerowca. — Swoja˛ droga,˛ to głupcy. Niechaj wyprzedzi ci˛e fama. Niechaj ro´snie twój cie´n. Niech twoja twarz pokryje si˛e zarostem. Niech s´ciemnieje. — U´smiechnał ˛ si˛e groteskowo. — Kiedy tylko da im si˛e troch˛e czasu, słowa moga˛ nawet zaczarowa´c czarodzieja. Rozumiesz, o co mi chodzi, rewolwerowcze? — Tak. — Czy skorzystasz z mojej ostatniej rady? Rewolwerowiec zakołysał si˛e na pi˛etach — przykucni˛eta, zadumana posta´c, w której mo˙zna było dojrze´c cie´n m˛ez˙ czyzny. Spojrzał na niebo, które nabierało gł˛ebi, purpurowiało. Skwar dnia osłabł; burzowe chmury na zachodzie zapowiadały deszcz. Widły błyskawic d´zgały odległe o wiele mil łagodne wzgórza. Za nimi wznosiły si˛e góry, a jeszcze dalej wysokie fontanny krwi i obł˛edu. Rewolwerowiec był zm˛eczony, zm˛eczony do szpiku ko´sci, a mo˙ze jeszcze bardziej. Ponownie spojrzał na Corta. — Dzi´s wieczorem pochowam mojego sokoła, nauczycielu, a potem pójd˛e do miasta i uprzedz˛e wszystkich, którzy b˛eda˛ si˛e o ciebie martwi´c w burdelu. Wargi Corta rozchyliły si˛e w bolesnym u´smiechu i zasnał. ˛ Rewolwerowiec spojrzał na chłopców. — Zróbcie nosze i odnie´scie go do domu — powiedział. — A potem sprowad´zcie piel˛egniark˛e. Nie, lepiej dwie piel˛egniarki. Dobrze? Wbijali w niego wzrok, sparali˙zowani onie´smieleniem, którego nie byli w stanie przełama´c. Czekali, czy nad jego głowa˛ nie pojawi si˛e ognista korona, a twarz nie zmieni si˛e w pysk wilkołaka. — Dwie piel˛egniarki — powtórzył rewolwerowiec i u´smiechnał ˛ si˛e. Chłopcy odwzajemnili u´smiech. — Ty cholerny koniuchu! — wrzasnał ˛ nagle Cuthbert, szczerzac ˛ z˛eby. — Nie zostawiłe´s nam do obgryzienia nawet jednej kostki. ´ — Swiat nie ko´nczy si˛e za dwa tygodnie — stwierdził rewolwerowiec, cytujac ˛ z u´smiechem stare przysłowie. — Allen, ty ma´slany dupku. Rusz tyłek. Allen zajał ˛ si˛e sporzadzeniem ˛ noszy; Thomas i Jamie pobiegli razem do głównego budynku i izby chorych.
128
Rewolwerowiec i Cuthbert spojrzeli na siebie. Zawsze byli ze soba˛ najbli˙zej — tak blisko, jak to mo˙zliwe, biorac ˛ pod uwag˛e mroczne strony ich charakterów, w oczach Cuthberta płonał ˛ nieskrywany entuzjazm i rewolwerowiec miał wielka˛ ochot˛e poradzi´c mu, by nie stawał do próby w ciagu ˛ najbli˙zszego roku, a nawet osiemnastu miesi˛ecy, w wypadku gdyby on sam ruszył na zachód. Prze˙zyli jednak razem bardzo wiele i nie sadził, ˛ by mógł wygłasza´c tego rodzaju rady, nie ryzykujac, ˛ z˙ e zostana˛ potraktowane jako przejaw protekcjonalno´sci. Zaczynam kombinowa´c, przeleciało mu przez głow˛e i był tym lekko skonsternowany, a potem przypomniał sobie o Martenie i matce i na jego wargach pojawił si˛e u´smiech szalbierza. B˛ed˛e pierwszy, pomy´slał, nareszcie zdajac ˛ sobie z tego tak naprawd˛e spraw˛e, chocia˙z przedtem dumał o tym wiele razy, a˙z do ogłupienia. B˛ed˛e pierwszy. — Chod´zmy — rzucił. — Z przyjemno´scia,˛ rewolwerowcze. Wyszli przez wschodnie drzwi okolonego z˙ ywopłotem korytarza. Thomas i Jamie wracali ju˙z z piel˛egniarkami, które wygladały ˛ jak duchy w ci˛ez˙ kich białych szatach, ozdobionych czerwonymi krzy˙zami. — Czy mam ci pomóc z sokołem? — zapytał Cuthbert. — Tak — odparł rewolwerowiec. Pó´zniej, kiedy przyszedł zmierzch, a wraz z nim ulewne burzowe deszcze; kiedy po niebie przetaczały si˛e ogromne widmowe chmury, błyskawice za´s ska˛ pały w bł˛ekitnym ogniu kr˛ete uliczki podzamcza; kiedy konie stały w stajniach ze spuszczonymi łbami i obwisłymi ogonami, rewolwerowiec wział ˛ sobie kobiet˛e i przespał si˛e z nia.˛ To było szybkie i dobre. Gdy dobiegło ko´nca i le˙zeli obok siebie bez słowa, o dachy zagrzechotał krótko grad. Gdzie´s daleko na dole kto´s grał ragtime „Hey Jude”. Umysł rewolwerowca zwrócił si˛e do wewnatrz. ˛ To wła´snie w tej zbryzganej gradem ciszy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, z˙ e mo˙ze by´c równie˙z ostatni.
***
Rewolwerowiec nie opowiedział oczywi´scie chłopcu tego wszystkiego, lecz Jake i tak musiał domy´sli´c si˛e wi˛ekszo´sci. Ju˙z wcze´sniej zdał sobie spraw˛e, z˙ e to wyjatkowo ˛ poj˛etny chłopiec, niewiele ró˙zniacy ˛ si˛e pod tym wzgl˛edem od Cuthberta, a nawet Jamiego. ´ — Spisz? — zapytał. — Nie. 129
— Czy zrozumiałe´s, co ci opowiedziałem? — Czy zrozumiałem? — powtórzył chłopiec z ostro˙znym szyderstwem. — Czy zrozumiałem? Chyba z˙ artujesz? — Nie — odparł rewolwerowiec, ale troch˛e si˛e zje˙zył. Nigdy wcze´sniej nie opowiadał nikomu o swojej inicjacji, budziła w nim bowiem ambiwalentne uczucia. Sokół stanowił oczywi´scie jak najbardziej akceptowalna˛ bro´n, lecz był równie˙z fortelem, i zdrada.˛ Pierwsza˛ z wielu. „Czy przygotowuj˛e si˛e do tego, by rzuci´c chłopca człowiekowi w czerni?” — Zrozumiałem — stwierdził Jake. — To był rodzaj gry, prawda? Czy doro´sli zawsze musza˛ prowadzi´c gry? Czy wszystko musi by´c pretekstem do kolejnej gry? Czy m˛ez˙ czy´zni w ogóle dojrzewaja,˛ czy tylko staja˛ si˛e pełnoletni? — Nie wiesz jeszcze wszystkiego — mruknał ˛ rewolwerowiec, starajac ˛ si˛e powstrzyma´c budzacy ˛ si˛e w nim powoli gniew. — Nie. Ale wiem, czym jestem dla ciebie. — Czym mianowicie? — zapytał cierpko rewolwerowiec. — Pokerowym sztonem. Rewolwerowiec miał ochot˛e podnie´sc´ z ziemi jaki´s kamie´n i rozwali´c mu głow˛e. Zamiast tego ugryzł si˛e w j˛ezyk. — Id´z spa´c — powiedział. — Chłopcy musza˛ du˙zo spa´c. Przypomniał sobie słowa Martena: „Odejd´z i zatrudnij czym´s r˛ek˛e.” Siedział sztywno w ciemno´sci, przera˙zony (po raz pierwszy w swoim z˙ yciu; po raz pierwszy przera˙zony czymkolwiek) pogarda˛ do samego siebie, na jaka˛ mógł si˛e skaza´c.
***
Po nast˛epnym popasie tory zbli˙zyły si˛e do podziemnej rzeki i natkn˛eli si˛e na Powolne Mutanty. Jake zobaczył pierwszego i gło´sno krzyknał. ˛ Rewolwerowiec, który wpatrywał si˛e prosto przed siebie, regularnie unoszac ˛ i opuszczajac ˛ d´zwigni˛e, odwrócił głow˛e w prawo, w pewnej odległo´sci od torów zobaczył plam˛e zgniłej zieleni, okragł ˛ a˛ i słabo pulsujac ˛ a,˛ w nozdrzach poczuł odór — słaby, nieprzyjemny, wilgotny. Zielona plama była twarza,˛ twarz była anormalna. Nad spłaszczonym nosem wida´c było owadzie guzkowate oczy, które przygladały ˛ im si˛e bez wyrazu. Rewolwerowiec poczuł we wn˛etrzno´sciach i kroczu atawistyczne mrowienie. Zaczał ˛ troch˛e szybciej pompowa´c. Jarzaca ˛ si˛e twarz zgasła. 130
— Co to było? — zapytał z dr˙zeniem chłopiec. — Co. . . Słowa uwi˛ezły mu w gardle, gdy min˛eli trzy kolejne jarzace ˛ si˛e słabo postaci, które obserwowały ich, stojac ˛ bez ruchu mi˛edzy torami i niewidoczna˛ rzeka.˛ — To Powolne Mutanty — wyja´snił rewolwerowiec. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby sprawiły nam kłopot. Sa˛ prawdopodobnie tak samo przera˙zone naszym widokiem, jak my. . . Jedna z postaci ruszyła z miejsca i poku´stykała w ich stron˛e, jarzac ˛ si˛e i zmieniajac ˛ w oczach. Miała twarz zagłodzonego idioty. Słabo widoczne nagie ciało było kł˛ebowiskiem zako´nczonych przyssawkami mackowatych ko´nczyn. Chłopiec ponownie krzyknał ˛ i przywarł niczym przera˙zony pies do nogi rewolwerowca. Jedna z macek popełzła po płaskiej platformie drezyny. Cuchn˛eła wilgocia,˛ mrokiem, obco´scia.˛ Rewolwerowiec pu´scił d´zwigni˛e i wyciagn ˛ ał ˛ bro´n. Kula trafiła w czoło posta´c o twarzy zagłodzonego idioty. Mutant runał ˛ do tyłu i bagienny blask jego twarzy przygasł niczym za´cmiony ksi˛ez˙ yc. Jaskrawa krecha wystrzału wyryła s´lad na ciemnych siatkówkach ich oczu, w powietrzu czu´c było pochodzac ˛ a˛ z innego s´wiata gorac ˛ a˛ wo´n spalonego prochu. ˙ Mutantów było coraz wi˛ecej. Zaden nie atakował otwarcie, ale zbli˙zały si˛e do torów — milczacy ˛ ohydny tłum gapiów. — By´c mo˙ze b˛edziesz musiał za mnie pompowa´c — powiedział rewolwerowiec. — Potrafisz? — Tak. — Wi˛ec przygotuj si˛e. Jake stanał ˛ bli˙zej w pełnej gotowo´sci. Rewolwerowiec patrzył tylko na te Powolne Mutanty, które mijali, nie odwracajac ˛ głowy, nie ogarniajac ˛ wzrokiem wi˛ecej, ni˙z było trzeba. Chłopiec wydzielał z siebie aur˛e czystej grozy, tak jakby jego pod´swiadomo´sc´ wypłyn˛eła w jaki´s sposób przez pory i sformowała telepatyczna˛ tarcz˛e. Rewolwerowiec pompował, nie zwi˛ekszajac ˛ pr˛edko´sci. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e Powolne Mutanty wyczuły ich strach, nie sadził ˛ jednak, by to wystarczyło. On i chłopiec byli w ko´ncu przybyszami z krainy s´wiatła, krainy spójno´sci. Jak bardzo musza˛ nas nienawidzi´c, pomy´slał. Ciekawiło go, czy podobna˛ nienawi´sc´ czuły do człowieka w czerni, a mo˙ze nie, mo˙ze przeleciał tylko nad nimi i nad ich z˙ ałosna˛ kolonia˛ niczym cie´n mrocznego skrzydła. Z gardła chłopca wydarł si˛e krzyk i rewolwerowiec prawie machinalne si˛e odwrócił. Cztery mutanty atakowały ich, niezgrabnie ku´stykajac, ˛ jeden z nich szukał miejsca, w którym mógłby złapa´c si˛e drezyny. Rewolwerowiec pu´scił d´zwigni˛e i tym samym niedbałym sennym ruchem wyciagn ˛ ał ˛ bro´n. Strzelił pierwszemu mutantowi w głow˛e. Ten wydał z siebie płaczliwy, s´wiszczacy ˛ odgłos i wyszczerzył z˛eby. Jego r˛ece były mi˛ekkie i rybie, martwe;
131
palce kleiły si˛e jeden do drugiego jak w r˛ekawicy zanurzonej długo w zaschni˛etym błocie. Jedna z trupich dłoni złapała chłopca za nog˛e i zacz˛eła ciagn ˛ a´ ˛c. Wrzask Jake’a odbił si˛e gło´snym echem w granitowym łonie gór. Kolejny strzał trafił mutanta w pier´s, z jego rozchylonych warg pociekła s´lina. Chłopiec zsuwał si˛e z boku drezyny. Rewolwerowiec złapał go za r˛ek˛e i o mało sam nie stracił równowagi. To stworzenie było zdumiewajaco ˛ silne. Posłał kolejny pocisk w jego głow˛e. Jedno oko zgasło niczym s´wieczka, lecz mutant ciagn ˛ ał. ˛ Bez głosu walczyli o wijacego ˛ si˛e, wierzgajacego ˛ Jake’a, tak jakby był udkiem kurcz˛ecia, które trzeba rozerwa´c, by spełniło si˛e z˙ yczenie. Drezyna zwalniała. Zacz˛eły si˛e do nich zbli˙za´c inne mutanty — kulawe, s´lepe, chrome. By´c mo˙ze szukały tylko Jezusa, który by ich uzdrowił, wybawił z mroku, tak jak podniósł kiedy´s z ło˙za s´mierci Łazarza. Dla chłopca to ju˙z koniec, pomy´slał z absolutnym chłodem rewolwerowiec. Ten wła´snie koniec miał na my´sli człowiek w czerni. Albo pu´sci go teraz i przyspieszy bieg drezyny, albo b˛edzie go dalej trzyma´c i pozwoli si˛e z˙ ywcem zakopa´c. Dla chłopca to koniec. Martwe szlamowate palce nagle si˛e rozlu´zniły i Powolny Mutant, wcia˙ ˛z si˛e u´smiechajac, ˛ padł na twarz za zwalniajac ˛ a˛ drezyna.˛ — My´slałem, z˙ e mnie zostawisz — zaszlochał Jake. — My´slałem. . . my´slałem. . . — Trzymaj si˛e mojego paska — rzucił rewolwerowiec. — Trzymaj si˛e tak mocno, jak potrafisz. R˛eka Jake’a wsun˛eła si˛e za jego pasek i zacisn˛eła. Chłopiec łapał powietrze konwulsyjnymi, cichymi haustami. Rewolwerowiec zaczał ˛ znowu miarowo pompowa´c i drezyna nabrała szybkos´ci. Powolne Mutanty zostały w tyle i wodziły za nimi oczyma osadzonymi w twarzach, które zatraciły niemal ludzkie cechy, twarzach, które wydzielały słaba˛ fosforescencj˛e, typowa˛ dla tych dziwnych gł˛ebokowodnych ryb, z˙ yjacych ˛ w mroku pod niewyobra˙zalnym ci´snieniem, twarzach, na których nie malował si˛e gniew ani nienawi´sc´ , lecz wyłacznie ˛ jaki´s pół´swiadomy debilny z˙ al. — Jest ich coraz mniej — stwierdził rewolwerowiec. Napi˛ete mi˛es´nie jego podbrzusza i krocza troch˛e si˛e rozlu´zniły. — Sa.˛ . . Powolne Mutanty poło˙zyły kamienie na torach. Droga była zablokowana. Zrobiły to szybko i byle jak; uprzatni˛ ˛ ecie kamieni mogło zaja´ ˛c tylko minut˛e, ale trzeba było si˛e zatrzyma´c. Kto´s musiał zeskoczy´c z drezyny i to zrobi´c. Chłopiec j˛eknał ˛ i przywarł, dr˙zac, ˛ do rewolwerowca, który pu´scił d´zwigni˛e. Drezyna dojechała bezszelestnie do zapory, uderzyła o nia˛ z głuchym stukni˛eciem i stan˛eła. Powolne Mutanty znowu zacz˛eły si˛e do nich zbli˙za´c, prawie niedbałym krokiem, jakby były zagubionymi w sennej ciemno´sci przechodniami i znalazły kogo´s, kogo mo˙zna zapyta´c o drog˛e. Uliczna˛ kongregacja˛ skazanych na pot˛epienie 132
pod prastara˛ skała.˛ — Czy nas dopadna? ˛ — zapytał spokojnie chłopiec. — Nie. Bad´ ˛ z przez chwil˛e cicho. Rewolwerowiec przyjrzał si˛e kamieniom. Mutanty były oczywi´scie słabe i nie udało im si˛e zwali´c na tory wi˛ekszych głazów. Wyłacznie ˛ małe kamyki. Tylko po to, by si˛e zatrzymali i który´s z nich musiał zej´sc´ z drezyny. — Wyskakuj — powiedział rewolwerowiec. — Musisz je odsuna´ ˛c. B˛ed˛e ci˛e krył. — Nie — szepnał ˛ chłopiec. — Prosz˛e. — Nie mog˛e da´c ci rewolweru i nie mog˛e jednocze´snie odsuwa´c kamieni i strzela´c. Musisz zej´sc´ na dół. Jake przewracał dziko oczyma; przez moment dr˙zenie jego ciała dostroiło si˛e do konwulsji umysłu, a potem zsunał ˛ si˛e z drezyny i prawie nie patrzac, ˛ zaczał ˛ odrzuca´c kamienie na lewo i prawo. Rewolwerowiec przygotował bro´n i czekał. Dwa mutanty, słaniajac ˛ si˛e bardziej, ani˙zeli idac, ˛ wyciagn˛ ˛ eły ciastowate r˛ece ku chłopcu. Rewolwery wykonały to, co do nich nale˙zało, rozrywajac ˛ ciemno´sc´ czerwono-białymi lancami s´wiatła. Oczy rewolwerowca przeszyły igiełki bólu. Chłopiec krzyknał ˛ i dalej odgarniał kamienie. Widmowe plamy podskoczyły i zata´nczyły w miejscu. Widoczno´sc´ spadła niemal do zera i to było najgorsze. Wszystko ton˛eło w mroku. Jeden z mutantów, prawie zupełnie pozbawiony po´swiaty, si˛egnał ˛ po chłopca gumowa˛ dłonia˛ hobgoblina. Zajmujace ˛ połow˛e jego twarzy oczy obracały si˛e w wilgotnych oczodołach. Jake ponownie krzyknał ˛ i odwrócił si˛e, z˙ eby stawi´c mu czoło. Rewolwerowiec strzelił, nie pozwalajac ˛ sobie na chwil˛e zastanowienia — zanim niemo˙zno´sc´ dokładnego zlokalizowania celu zdołała doprowadzi´c do dr˙zenia jego r˛ek˛e. Dwie głowy — chłopca i Powolnego Mutanta — dzieliło tylko kilka cali. To mutant był tym, który osunał ˛ si˛e s´lisko na tory. Jake odrzucał w´sciekle kamienie. Mutanty tłoczyły si˛e za niewidzialna˛ zakazana˛ linia,˛ stale zacie´sniajac ˛ krag, ˛ teraz bardzo blisko. Wcia˙ ˛z dołaczały ˛ do nich nast˛epne. — W porzadku! ˛ — zawołał rewolwerowiec. — Wskakuj. Szybko! Kiedy chłopiec zrobił krok w przód, mutanty zaatakowały. Jake wspiał ˛ si˛e na drezyn˛e; rewolwerowiec podnosił ju˙z i opuszczał d´zwigni˛e. Oba rewolwery tkwiły w kaburach. Musieli ucieka´c. R˛ece mutantów zab˛ebniły o metalowa˛ platform˛e drezyny. Chłopiec s´ciskał obiema dło´nmi pas rewolwerowca, wtulajac ˛ twarz w jego plecy. Na tory wbiegła teraz cała grupa; na ich twarzach malowało si˛e to samo bezrozumne, beznami˛etne oczekiwanie. Rewolwerowiec był naładowany adrenalina; ˛
133
drezyna mkn˛eła po szynach w ciemno´sc´ . Waln˛eli z całej siły w cztery albo pi˛ec´ z˙ ałosnych pałub. Odpadły niczym oderwane od ki´sci zgniłe banany. Dalej i dalej w bezgło´sna,˛ złowró˙zbna˛ ciemno´sc´ . Min˛eły całe wieki, nim chłopiec wystawił twarz na powiew wiatru, l˛ekajac ˛ si˛e, a jednak pragnac ˛ wiedzie´c. Na siatkówkach jego oczu wyryty był s´lad rewolwerowych wystrzałów. Nie wida´c było nic prócz ciemno´sci, nie słycha´c nic prócz łoskotu rzeki. — Nie ma ich — powiedział, bojac ˛ si˛e nagle, z˙ e tory sko´ncza˛ si˛e i z˙ e drezyna runie i obróci si˛e w poskr˛ecany wrak. Je´zdził kiedy´s samochodem; pewnego razu jego pozbawiony poczucia humoru ojciec p˛edził dziewi˛ec´ dziesiat ˛ mil na godzin˛e po New Jersey Turnpike i został zatrzymany. Ale nigdy nie je´zdził tak jak teraz — nie widzac, ˛ co im grozi z tyłu i z przodu, słyszac ˛ tylko po´swist wiatru i szum rzeki, który podobny był do chichotu — chichotu człowieka w czerni. R˛ece rewolwerowca przypominały mechaniczne tłoki, które wymkn˛eły si˛e spod kontroli. — Nie ma ich — powtórzył nie´smiało chłopiec i jego słowa porwał wiatr. — Mo˙zesz zwolni´c. Zostawili´smy ich za soba.˛ Rewolwerowiec nie słyszał go. Kołyszac ˛ si˛e, p˛edzili dalej w nieprzenikniona˛ ciemno´sc´ . Trzy kolejne okresy mi˛edzy przebudzeniem si˛e i udaniem na spoczynek przebyli bez z˙ adnych incydentów.
***
Po czwartym popasie (nie mieli poj˛ecia, czy w połowie, czy w trzech czwartych drogi mi˛edzy przebudzeniem si˛e i udaniem na spoczynek, wiedzieli tylko, z˙ e nie sa˛ jeszcze do´sc´ zm˛eczeni, by si˛e zatrzyma´c) poczuli nagły wstrzas ˛ i drezyna zakołysała si˛e. Tory zacz˛eły stopniowo skr˛eca´c w lewo. Ich ciała natychmiast odchyliły si˛e pod wpływem siły od´srodkowej w druga˛ stron˛e. Przed nimi było s´wiatło — blask tak słaby i obcy, i˙z wydawał si˛e poczatkowo ˛ zupełnie nowym z˙ ywiołem, nie ziemia,˛ nie powietrzem, nie ogniem i nie woda.˛ Nie miał barwy i jego obecno´sci mo˙zna si˛e było domy´sli´c jedynie dzi˛eki temu, z˙ e odzyskali swoje r˛ece i rysy twarzy w innym ani˙zeli dotyk wymiarze. Ich oczy tak uwra˙zliwiły si˛e na s´wiatło, z˙ e dostrzegli poblask, kiedy dzieliło ich od niego ponad pi˛ec´ mil. — To koniec — szepnał ˛ przez s´ci´sni˛ete gardło chłopiec. — To ju˙z koniec. — Nie — stwierdził z dziwna˛ pewno´scia˛ rewolwerowiec. — To nie koniec. I to nie był koniec. Zrobiło si˛e ja´sniej, ale to nie było dzienne s´wiatło. Gdy zbli˙zyli si˛e do jego z´ ródła, skalna s´ciana po lewej stronie oddaliła si˛e i do ich 134
´ torów dołaczyły ˛ inne, tworzac ˛ skomplikowana˛ paj˛eczyn˛e. Swiatło kładło na nich połyskliwe wzory. Na niektórych stały pogra˙ ˛zone w mroku wagony towarowe i pasa˙zerskie, dyli˙zanse dostosowane do jazdy po torach. Wygladały ˛ jak widmowe galeony, uwi˛ezione w podziemnym Morzu Sargassowym; ich widok działał rewolwerowcowi na nerwy. ´ Swiatło stawało si˛e coraz ja´sniejsze i raziło ich troch˛e w oczy, lecz zmiana nast˛epowała do´sc´ powoli, by mogli do niej przywykna´ ˛c. Przechodzili z ciemno´sci do s´wiatła niczym nurkowie wracajacy ˛ powoli i stopniowo z przepastnych gł˛ebin. Zbli˙zali si˛e do wielkiego hangaru, jego szczytowa s´ciana gin˛eła w mroku. Wiodło do niego około dwudziestu czterech wjazdów odcinajacych ˛ si˛e z˙ ółtymi kwadratami s´wiatła; gdy podjechali bli˙zej, urosły z rozmiarów dziecinnych okienek do wysoko´sci dwudziestu stóp ka˙zdy. Wjechali do s´rodka przez które´s ze s´rodkowych wrót. Na górze widniały napisy, jak przypuszczał rewolwerowiec, w wielu j˛ezykach. Ze zdumieniem odkrył, z˙ e potrafi przeczyta´c ostatni, w praj˛ezyku Wysokiej Mowy. Brzmiał on: TOR 10. NA POWIERZCHNIE˛ W KIERUNKU ZACHODNIM. W s´rodku było znacznie ja´sniej; tory spotykały si˛e i łaczyły ˛ poprzez system zwrotnic. Działała tutaj cz˛es´c´ regulujacych ˛ ruch sygnalizatorów, mrugajac ˛ bez przerwy czerwonymi, zielonymi i bursztynowymi s´wiatłami. Przez jaki´s czas toczyli si˛e pomi˛edzy wysokimi kamiennymi nasypami, oblepionymi czarnym błotem przez tysiace ˛ pojazdów, w ko´ncu znale´zli si˛e wewnatrz ˛ hali, która przypominała centralny dworzec. Rewolwerowiec zatrzymał powoli drezyn˛e i rozejrzeli si˛e dookoła. — To wyglada ˛ jak metro — powiedział chłopiec. — Metro? — Niewa˙zne. Chłopiec wyskoczył na twardy cement. Popatrzyli na ciche opuszczone kioski, w których sprzedawano kiedy´s gazety i ksia˙ ˛zki; na starodawny sklep z butami, sklep z sukniami dla kobiet i sklep z bronia˛ (rewolwerowiec z nagłym dreszczem podniecenia zobaczył rewolwery i strzelby; przy bli˙zszej inspekcji okazało si˛e niestety, ze lufy maja˛ zalane ołowiem, lecz zabrał łuk, który zawiesił sobie na plecach, oraz kołczan prawie bezu˙zytecznych, z´ le wywa˙zonych strzał). Gdzie´s niedaleko tłoczył bez przerwy powietrze wentylator — tak jak to czynił od tysi˛ecy lat, ale chyba niewiele dłu˙zej, w s´rodku mechanizmu co´s skrzypiało, przypominajac, ˛ i˙z perpetum mobile nawet w s´ci´sle dozorowanych warunkach jest marzeniem idioty. Powietrze miało mechaniczny posmak. Ich kroki odbijały si˛e płaskim echem. — Hej! Hej! — zawołał chłopiec. Rewolwerowiec ruszył w jego stron˛e. Jake stał jak wryty przed kioskiem z ksia˙ ˛zkami, w s´rodku, w przeciwległym rogu, spoczywała mumia ubrana w niebieski mundur ze złotymi lamówkami — na pierwszy rzut oka uniform kolejarza. Na jej kolanach le˙zała starodawna, idealnie zachowana gazeta, która rozsypała si˛e 135
w pył, kiedy rewolwerowiec chciał si˛e jej z bliska przyjrze´c. Twarz mumii była niczym stare pomarszczone jabłko. Rewolwerowiec dotknał ˛ ostro˙znie policzka, w powietrze uniósł si˛e mały obłoczek pyłu i przez otwór w skórze ujrzeli wn˛etrze ust. Zamigotał złoty zab. ˛ — To gaz — mruknał ˛ rewolwerowiec. — Kiedy´s potrafili wyprodukowa´c gaz, który robił co´s takiego. — U˙zywali go na wojnie — stwierdził ponuro chłopiec. — Tak. Były i inne mumie, niezbyt wiele, kilka — wszystkie ubrane w niebiesko-złote galowe uniformy. Rewolwerowiec przypuszczał, z˙ e gazu u˙zyto w czasie, gdy nikt tu nie przyje˙zd˙zał i nie odje˙zd˙zał. By´c mo˙ze kiedy´s, w zamierzchłej przeszło´sci stacja stała si˛e wojskowym celem jakiej´s armii i dawno minionej sprawy. Ta my´sl wprawiła go w przygn˛ebienie. — Lepiej stad ˛ si˛e zbierajmy — powiedział i skierował si˛e z powrotem w stron˛e toru numer 10, na którym stała drezyna. Jake jednak nie ruszył si˛e z miejsca. — Nie id˛e. Rewolwerowiec odwrócił si˛e zaskoczony. Twarz chłopca była skrzywiona i dr˙zaca. ˛ — Nie dostaniesz tego, czego chcesz, póki nie umr˛e. Zaryzykuj˛e w pojedynk˛e. Rewolwerowiec pokiwał oboj˛etnie głowa,˛ nienawidzac ˛ si˛e za to. — Okej — powiedział, po czym przeszedł po kamiennym peronie i zeskoczył bez trudu na drezyn˛e. — Dobiłe´s targu! — krzyknał ˛ za nim chłopiec. — Wiem, z˙ e to zrobiłe´s! Zamiast odpowiedzie´c rewolwerowiec poło˙zył ostro˙znie łuk w bezpiecznym miejscu, pod dra˙ ˛zkiem wystajacym ˛ z podłogi drezyny. Chłopiec zacisnał ˛ pi˛es´ci, twarz miał s´ciagni˛ ˛ eta˛ bólem. Jak łatwo udało ci si˛e oszuka´c tego małego chłopca, pomy´slał cierpko rewolwerowiec. Po raz kolejny intuicja doprowadziła go do trafnego wniosku i po raz kolejny daje ci si˛e wodzi´c za nos — jeste´s w ko´ncu jego jedynym przyjacielem. Przyszła mu nagle do głowy prosta my´sl (niemal wizja), z˙ e powinien da´c za wygrana: ˛ musiał tylko zawróci´c, zabra´c chłopca ze soba˛ i uczyni´c go z´ ródłem nowej mocy. Wie˙zy nie trzeba było zdobywa´c w ten upokarzajacy, ˛ uwłaczajacy ˛ sposób. Niech to si˛e stanie, kiedy chłopiec nabierze lat, kiedy obaj b˛eda˛ mogli odsuna´ ˛c człowieka w czerni na bok, niczym tania˛ nakr˛ecana˛ zabawk˛e. Jasne, pomy´slał cynicznie. Jasne. Zorientował si˛e z nagłym chłodem, z˙ e powrót oznacza s´mier´c dla nich obu — s´mier´c albo co´s jeszcze gorszego: zamkni˛ecie w grobie razem z z˙ ywymi trupami. Utrat˛e wszelkich władz umysłowych. Rewolwery jego ojca prze˙zyłyby prawdopodobnie ich obu, otoczone parszywa˛ czcia˛ jako totemy niezbyt ró˙zniace ˛ si˛e od zapomnianej pompy benzynowej. 136
— Poka˙z cho´c troch˛e jaj — powiedział sobie bez przekonania. Si˛egnał ˛ po d´zwigni˛e i opu´scił ja˛ w dół. Drezyna ruszyła z miejsca. — Zaczekaj! — zawołał chłopiec i zaczał ˛ biec ukosem w stron˛e miejsca, gdzie drezyna miała zanurzy´c si˛e z powrotem w mrok. Rewolwerowiec miał ochot˛e przyspieszy´c, zostawi´c go samego albo przynajmniej w niepewno´sci. Zamiast tego złapał Jake’a w locie. Małe serce b˛ebniło i trzepotało pod cienka˛ koszula,˛ kiedy si˛e do niego przytulił. Było teraz bardzo blisko.
***
Szum rzeki stał si˛e bardzo gło´sny; wypełniał nieustajacym ˛ grzmotem nawet ich sny. Rewolwerowiec, bardziej z kaprysu ni˙z z realnej potrzeby, pozwolił chłopcu zaja´ ˛c swoje miejsce przy d´zwigni, a sam wystrzelił w mrok kilka strzał, do których przywiazał ˛ cienka˛ biała˛ nitk˛e. Zachowany jaki´s cudem łuk znajdował si˛e w fatalnym stanie; był kompletnie niecelny i miał zły naciag. ˛ Rewolwerowiec wiedział, z˙ e trudno b˛edzie polepszy´c jego osiagi. ˛ Nawet nowa ci˛eciwa nie była w stanie pomóc spróchniałemu drewnu. Strzały nie doleciały daleko w ciemno´sci, lecz ostatnia, która˛ wypu´scił i przycia˛ gnał ˛ z powrotem, była mokra i s´liska. Zapytany przez chłopca o odległo´sc´ strzału, rewolwerowiec wzruszył tylko ramionami, osobi´scie jednak watpił, ˛ by wypuszczona ze zbutwiałego łuku strzała pokonała wi˛ecej ni˙z sto jardów. Szum był coraz gło´sniejszy. Po trzecim popasie od opuszczenia stacji znów pojawiło si˛e widmowe promieniowanie. Znale´zli si˛e w długim tunelu wykutym w dziwnej fosforyzujacej ˛ skale. Wilgotne s´ciany l´sniły i migotały tysiacami ˛ miniaturowych gwiezdnych rozbłysków. Wszystko skapane ˛ było w jakiej´s nadrealnej niesamowitej po´swiacie gabinetu grozy. Ogłuszajacy ˛ szum rzeki docierał do nich poprzez naturalna˛ nagło´sni˛e, która˛ tworzyła otaczajaca ˛ ich skała. Mimo to d´zwi˛ek wydawał si˛e dziwnie niezmienny, nawet kiedy zbli˙zali si˛e do skrzy˙zowania, które zdaniem rewolwerowca z pewno´scia˛ si˛e przed nimi znajdowało, poniewa˙z tunel si˛e poszerzył, a s´ciany uciekły w bok. Kat, ˛ pod którym si˛e wznosili, wyra´znie wzrósł. Szyny wiodły prosto jak strzała. Nowe s´wiatło przypominało rewolwerowcowi rurki z bagiennym gazem, sprzedawane czasami za ci˛ez˙ kie pieniadze ˛ na jarmarku s´wi˛etego Józefa; chłopcu kojarzyło si˛e z niemajacymi ˛ ko´nca proporcami neonów, w jego blasku ujrzeli obaj, z˙ e skalny tunel, w którym sp˛edzili tyle czasu, ko´nczy 137
si˛e nagle dwoma poszarpanymi bli´zniaczymi cyplami, wycelowanymi w otchłanny mrok. Gdzie´s ni˙zej płyn˛eła rzeka. Tory biegły dalej nad niewiadomej wysoko´sci przepa´scia,˛ wsparte na pochodzacej ˛ z zamierzchłej epoki estakadzie, a na samym kra´ncu, w wydawałoby si˛e niewiarygodnej odległo´sci, jarzyła si˛e malutka kropka s´wiatła — nie fluoryzujacego ˛ lub fosforyzujacego, ˛ lecz twardego, prawdziwego, dziennego s´wiatła. Malutka niczym zrobiona igła˛ dziurka w ciemnej tkaninie, lecz brzemienna w złowrogie znaczenie. — Przysta´nmy — odezwał si˛e chłopiec. — Przysta´nmy na chwil˛e. Prosz˛e. Rewolwerowiec zatrzymał bez słowa sprzeciwu drezyn˛e. Za soba˛ i przed soba˛ słyszał jednostajny huk rzeki. Poczuł nagle, z˙ e nie mo˙ze znie´sc´ emanujacego ˛ z wilgotnych skał sztucznego s´wiatła. Po raz pierwszy ogarn˛eła go klaustrofobia i pot˛ez˙ ne, niepowstrzymane pragnienie, by si˛e stad ˛ wydosta´c, by wydoby´c si˛e z tego grobu, w którym dali si˛e zakopa´c z˙ ywcem. ˙ — Pojedziemy teraz dalej — powiedział chłopiec. — Czy tego on chce? Zeby´smy pojechali drezyna˛ nad. . . nad tym. . . i run˛eli w dół? Rewolwerowiec wiedział, z˙ e jest inaczej. — Nie mam poj˛ecia, czego on chce — odparł jednak. — Jeste´smy teraz blisko. Nie mo˙zemy pój´sc´ dalej pieszo? Wysiedli i zbli˙zyli si˛e ostro˙znie do kraw˛edzi. Skalne podło˙ze pod ich stopami ciagn˛ ˛ eło si˛e jeszcze przez kilkana´scie jardów, a potem urywało raptownie pod ostrym katem. ˛ Dalej szyny biegły same. Rewolwerowiec ukl˛eknał ˛ i spojrzał w dół. Zobaczył skomplikowana,˛ prawie niewiarygodna˛ platanin˛ ˛ e stalowych wsporników i belek, które gin˛eły tam, skad ˛ dobiegał szum rzeki, podtrzymujac ˛ zawieszony z gracja˛ nad otchłania˛ łuk estakady. Wyobraził sobie stal nadgryzana˛ przez zabójczy tandem czasu i wody. Ile zostało wsporników? Mało? Kilka? Ani jeden? Przypomniał sobie twarz mumii. . . jej skóra, na pozór stała, rozsypała si˛e w proch przy pierwszym dotkni˛eciu jego palców. — Pójdziemy pieszo — zgodził si˛e. Spodziewał si˛e troch˛e dasów ˛ ze strony chłopca, lecz on wyprzedził go i zaczał ˛ i´sc´ po torach, stawiajac ˛ spokojnie i pewnie stopy na podkładach ze spawanej stali. Rewolwerowiec ruszył w s´lad za nim, gotów złapa´c go, gdyby podwin˛eła mu si˛e noga. Zostawili za soba˛ drezyn˛e i posuwali si˛e ostro˙znie, stapaj ˛ ac ˛ nad ciemna˛ otchłania.˛ Rewolwerowiec czuł, jak jego ciało oblewa si˛e potem. Estakada była przerdzewiała, bardzo przerdzewiała. Poskrzypywała pod jego stopami w pijackim rytmie płynacej ˛ gdzie´s daleko na dole rzeki, kołyszac ˛ si˛e lekko na niewidocznych linach. Jeste´smy akrobatami, pomy´slał. Popatrz, matko, nie ma sieci. Frun˛e. Po ja138
kim´s czasie uklakł ˛ i zbadał podkłady, po których szli. Rdza wy˙zarła w nich dziury (na twarzy czuł przyczyn˛e — powiew s´wie˙zego powietrza, przyjaciela korozji; znajdowali si˛e teraz bardzo blisko powierzchni). Uderzony silnie pi˛es´cia˛ metal niezdrowo dr˙zał. Raz usłyszał pod stopa˛ ostrzegawczy zgrzyt i poczuł, jak stal zamierza ustapi´ ˛ c, ale udało mu si˛e zrobi´c nast˛epny krok. Chłopiec był oczywi´scie o ponad sto funtów l˙zejszy i z tego wzgl˛edu mniej zagro˙zony upadkiem, a jednak w˛edrówka stawała si˛e coraz trudniejsza. Stojaca ˛ za nimi drezyna znikn˛eła w mroku. Kamienny pomost po lewej stronie wystawał mo˙ze na dwadzie´scia stóp. Dalej ni˙z ten po prawej, lecz po chwili tak˙ze zniknał ˛ za ich plecami i znale´zli si˛e nad otchłania.˛ Z poczatku ˛ wydawało si˛e, z˙ e malutki punkcik s´wiatła w ogóle si˛e nie przybli˙za (by´c mo˙ze oddalał si˛e szyderczo w takim samym tempie, w jakim si˛e do niego zbli˙zali — co stanowiłoby naprawd˛e cudowny przykład magii), lecz po jakim´s czasie rewolwerowiec u´swiadomił sobie, z˙ e staje si˛e coraz wi˛ekszy, coraz wyra´zniejszy. Wcia˙ ˛z znajdował si˛e wy˙zej, a tory stale si˛e wznosiły. Chłopiec st˛eknał ˛ nagle, przechylił si˛e na bok i zakr˛ecił powoli wiatraka r˛ekoma. Wydawało si˛e, z˙ e bardzo długo chwiał si˛e na kraw˛edzi, nim zrobił nast˛epny krok w przód. — Mało brakowało — powiedział cicho, bez emocji. — Omi´n ten podkład. Rewolwerowiec posłuchał go. Podkład, na który postawił stop˛e chłopiec, oderwał si˛e całkowicie od jednej szyny i kołysał swobodnie na prze˙zartym rdza˛ nicie, niczym okiennica w nawiedzanym przez duchy domu. Pod gór˛e, wcia˙ ˛z pod gór˛e. To była koszmarna w˛edrówka. Wydawało si˛e, z˙ e trwa o wiele dłu˙zej, ni˙z trwała; samo powietrze zg˛estniało i stało si˛e podobne do melasy. Rewolwerowiec miał wra˙zenie, z˙ e bardziej płynie, ni˙z idzie. Jego umysł starał si˛e raz po raz analizowa´c uwa˙znie t˛e straszliwa˛ pustk˛e pomi˛edzy estakada˛ i płynac ˛ a˛ w dole rzeka.˛ Widział ja˛ ze wszystkimi detalami, wyobra˙zał sobie, jak to b˛edzie wygladało: ˛ zgrzyt wykr˛ecanego metalu, utrata równowagi, palce na pró˙zno usiłujace ˛ si˛e czego´s złapa´c, szybki hurgot podeszew o zdradziecka,˛ skorodowana˛ stal — a potem w dół, powolny młynek w powietrzu, nagłe ciepło w kroczu, gdy opró˙zni si˛e p˛echerz, powiew wiatru, który rozwieje w komiksowym przera˙zeniu włosy i wci´snie oczy w głab ˛ czaszki, ciemna woda wybiegajaca ˛ mu na spotkanie, coraz szybciej, wyprzedzajaca ˛ nawet jego własny krzyk. . . Metal zazgrzytał pod nim i rewolwerowiec, nie spieszac ˛ si˛e, przeniósł dalej ci˛ez˙ ar ciała, nie my´slac ˛ o przepa´sci ani o tym, jak daleko zaszedł i ile mu jeszcze zostało. Nie my´slac ˛ o tym, z˙ e chłopiec jest spisany na straty i z˙ e cena jego honoru została w ko´ncu prawie ustalona. — Brakuje trzech podkładów — o´swiadczył chłodno Jake. — B˛ed˛e skakał. Tutaj! Tutaj! Rewolwerowcowi mign˛eła przez moment w dziennym s´wietle jego sylwetka, niezgrabna zgarbiona posta´c z rozpostartymi r˛ekoma i nogami. Chłopiec wylado˛ 139
wał i cała konstrukcja niebezpiecznie si˛e zachybotała. Metal pod nimi zaprotestował i gdzie´s daleko na dole co´s oderwało si˛e z trzaskiem i wpadło z pluskiem do wody. — Jeste´s po drugiej stronie? — zapytał rewolwerowiec. — Tak — dobiegł z oddali głos chłopca. — Ale podkład jest bardzo zardzewiały. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby ci˛e utrzymał. Mnie tak, ciebie nie. Wracaj. Wracaj i zostaw mnie w spokoju. Miał histeryczny głos — chłodny, lecz histeryczny. Rewolwerowiec przesadził wyrw˛e. Wystarczył mu jeden du˙zy krok. Chłopiec bezradnie dr˙zał. — Wracaj. Nie chc˛e, z˙ eby´s mnie zabił. — Na lito´sc´ boska,˛ id´z dalej! — rzucił szorstko rewolwerowiec. — Wszystko zaraz si˛e rozleci. Chłopiec ruszył chwiejnie, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie dr˙zace ˛ r˛ece z rozczapierzonymi palcami. Szli dalej pod gór˛e. Estakada była teraz znacznie bardziej skorodowana. Cz˛esto brakowało jednego, dwóch, a nawet trzech podkładów. Puste przestrzenie mi˛edzy szynami były coraz dłu˙zsze i rewolwerowiec przypuszczał, z˙ e wkrótce b˛eda˛ musieli zawróci´c albo stapa´ ˛ c po samych torach, balansujac ˛ nad przyprawiajac ˛ a˛ o zawrót głowy przepa´scia.˛ Oczy miał utkwione w s´wietle dnia. Blask nabrał koloru — koloru bł˛ekitu — i w miar˛e, jak si˛e zbli˙zali, stawał si˛e coraz łagodniejszy, przy´cmiewajac ˛ fosforyzujace ˛ skały. Pi˛ec´ dziesiat ˛ czy sto jardów? Nie potrafił powiedzie´c. Przechodzac ˛ z podkładu na podkład, patrzył teraz pod nogi. Kiedy ponownie podniósł wzrok, blask zmienił si˛e w otwór. To ju˙z nie była abstrakcyjna jasno´sc´ , ale wyj´scie na zewnatrz. ˛ Prawie tam dotarli. Tylko trzydzie´sci jardów. Dziewi˛ec´ dziesiat ˛ krótkich stóp. To powinno si˛e uda´c. Mo˙ze dopadna˛ człowieka w czerni. By´c mo˙ze w jasnym s´wietle dnia zwi˛edna˛ kwitnace ˛ w jego umy´sle kwiaty zła i wszystko oka˙ze si˛e mo˙zliwe. Co´s zakryło nagle sło´nce. Zaskoczony rewolwerowiec podniósł wzrok i zobaczył posta´c, która przesłoniła całe s´wiatło, całe je pochłon˛eła, pozostawiajac ˛ tylko skrawki bł˛ekitu wokół zarysu ramion i w prze´swicie krocza. — Cze´sc´ chłopcy! Przepojony sarkazmem głos człowieka w czerni potoczył si˛e ku nim pot˛ez˙ nym echem, które wzmacniała naturalna gło´snia skały. Rewolwerowiec poszukał na o´slep ko´sci z˙ uchwy, lecz nie znalazł jej, zgubiła si˛e, została zu˙zyta. Człowiek w czerni roze´smiał si˛e. Jego s´miech rozbrzmiewał wokół nich, huczac ˛ niczym wypełniajacy ˛ jaskinie przybój. Chłopiec krzyknał ˛ i zachwiał si˛e. Jego 140
i ramiona znowu zacz˛eły kr˛eci´c młynka w rozrzedzonym powietrzu. Pod nimi rwał si˛e i dygotał metal; szyny powoli i sennie wyginały si˛e w łuk. Chłopiec dał nurka; r˛eka zatrzepotała i niczym mewa w ciemno´sci, w gór˛e, w gór˛e, a potem zawisł nad otchłania; ˛ kołyszac ˛ si˛e, wlepiał w rewolwerowca ciemne oczy, w których malowała si˛e ostateczna s´lepa i utracona s´wiadomo´sc´ . — Pomó˙z mi. — Chod´z ju˙z, rewolwerowcze! — zahuczał głos. — Albo nigdy mnie nie złapiesz! Wszystkie sztony na stole. Wszystkie karty odkryte, wszystkie prócz jednej. ˙ Chłopiec wisiał niczym z˙ ywa karta tarota, Wisielec, Fenicki Zeglarz, ten, który utracił niewinno´sc´ , tu˙z-tu˙z nad falami styksowego morza. „Poczekaj, poczekaj chwil˛e.” — Czy mam odej´sc´ ? — Głos tak dono´sny, z˙ e nie sposób my´sle´c, głos władajacy ˛ ludzkim umysłem. . . „Nie p˛ekaj, zanu´c smutna˛ pie´sn´ i pokrzep si˛e. . . ” — Pomó˙z mi. Most zaczał ˛ si˛e coraz bardziej wygina´c, skrzypiac, ˛ odrywajac ˛ si˛e od reszty konstrukcji, opadajac. ˛ .. — W takim razie musz˛e ci˛e zostawi´c. — Nie! Nogi poniosły go same, wyrywajac ˛ gwałtownie z parali˙zujacej ˛ entropii — ponad wiszacym ˛ chłopcem, długimi susami ku s´wiatłu. Ku Wie˙zy, która zastygła czarnym fryzem na siatkówce oka jego duszy. Nagle zrobiło si˛e i cicho, człowiek w czerni zniknał, ˛ umilkło nawet serce rewolwerowca; most przechylił si˛e jeszcze bardziej, a potem oderwał i zaczał ˛ powolny taniec w otchła´n; r˛eka rewolwerowca znalazła skapan ˛ a˛ w s´wietle kamienna˛ kraw˛ed´z pot˛epienia, a za nim, w straszliwej ciszy, chłopiec odezwał si˛e z miejsca, które znajdowało si˛e o wiele ni˙zej. — Wi˛ec id´z. Sa˛ s´wiaty inne ni˙z ten. Wszystko si˛e od niego oderwało, cały ci˛ez˙ ar; podciagaj ˛ ac ˛ si˛e do góry, ku s´wiatłu, powiewowi bryzy i realiom nowej karmy („wszyscy błyszczymy”), odwrócił głow˛e z powrotem, starajac ˛ si˛e w swoim bólu by´c przez chwil˛e Janusem — ale z tyłu nie było niczego, tylko mknaca ˛ w dół cisza, gdy˙z chłopiec nie wydał z siebie z˙ adnego d´zwi˛eku. Wspiał ˛ si˛e na skalna˛ skarp˛e i zobaczył przed soba˛ poro´sni˛eta˛ trawa˛ hal˛e i człowieka w czerni, który stał na szeroko rozstawionych nogach, ze skrzy˙zowanymi na piersi r˛ekoma. Rewolwerowiec trzymał si˛e chwiejnie na nogach, blady jak duch, z wielkimi załzawionymi oczyma i koszula,˛ która˛ wysmarował białym pyłem w trakcie ostatniej rozpaczliwej wspinaczki. Przyszło mu do głowy, z˙ e zawsze b˛edzie uciekał przed tym morderstwem. Przyszło mu do głowy, z˙ e przy dalszych czekajacych ˛ go degradacjach ducha ta wyda si˛e niesko´nczenie mała, a mimo to wcia˙ ˛z b˛edzie 141
przed nim uciekał, przez miasta i korytarze, z łó˙zka do łó˙zka; b˛edzie uciekał przed twarza˛ chłopca i szukał zapomnienia w ramionach kobiet lub znowu siejac ˛ zniszczenie, by dotrze´c w ko´ncu do ostatniej komnaty i ujrze´c t˛e twarz nad płomykiem s´wiecy. On stał si˛e chłopcem; chłopiec stał si˛e nim. Był, niczym wurderlak, wilkołakiem własnego chowu i w gł˛ebokich snach zmieni si˛e w chłopca i b˛edzie mówił w obcych j˛ezykach. To jest s´mier´c. Czy˙zby? Czy˙zby? Powoli, chwiejnym krokiem, ruszył po skalistym zboczu tam, gdzie czekał na niego człowiek w czerni. Tu, pod sło´ncem rozumu, szyny rozsypały si˛e w pył i mogło si˛e wydawa´c, z˙ e nigdy ich nie było. Człowiek w czerni roze´smiał si˛e i s´ciagn ˛ ał ˛ kaptur wierzchem obu dłoni. — A wi˛ec tak! — zawołał. — To nie koniec, ale koniec poczatku? ˛ Robisz post˛epy, rewolwerowcze! Robisz post˛epy! Och, jak ja ciebie podziwiam! Rewolwerowiec wyciagn ˛ ał ˛ z zawrotna˛ szybko´scia˛ bro´n wypalił dwana´scie razy. Błyski wystrzałów przy´cmiły samo sło´nce, huk odbił si˛e echem od stojacych ˛ za ich plecami skał. — No, no — mruknał, ˛ nie przestajac ˛ si˛e s´mia´c, człowiek w czerni. — Odprawili´smy razem wielkie czary, ty ja. Pr˛edzej zabijesz siebie ni˙z mnie. U´smiechajac ˛ si˛e i nie odrywajac ˛ wzroku od rewolwerowca, zaczał ˛ si˛e cofa´c. — Chod´z. Chod´z. Chod´z — przyzywał go. I rewolwerowiec poda˙ ˛zył za nim w pop˛ekanych butach na miejsce narady.
Rewolwerowiec i Człowiek w Czerni
Człowiek w czerni poprowadził go na staro˙zytne miejsce egzekucji, z˙ eby odby´c narad˛e. Rewolwerowiec od razu wiedział: to była golgota, miejsce czaszek. Wyblakłe czaszki obracały ku nim puste spojrzenia — czaszki bydła, kojotów, jeleni, królików. Tutaj alabastrowy ksylofon ba˙zancicy zabitej, gdy si˛e po˙zywiała, ówdzie delikatne kosteczki kreta zabitego zapewne dla przyjemno´sci przez dzikiego psa. Golgota była niecka˛ wci˛eta˛ w opadajace ˛ zbocze góry. Ni˙zej, na mniejszej wysoko´sci rewolwerowiec zobaczył drzewka Jozuego i karłowate jodły. Bł˛ekitne niebo nad głowa˛ było ja´sniejsze od tego, które ogladał ˛ w ciagu ˛ minionych dwunastu miesi˛ecy, w powietrzu czu´c było co´s nieokre´slonego, co s´wiadczyło o blisko´sci morza. „Jestem na Zachodzie, Cuthbercie”, pomy´slał ze zdumieniem. I oczywi´scie w ka˙zdej czaszce, w ka˙zdym owalu pustego oczodołu widział twarz chłopca. Człowiek w czerni siedział na starodawnej kłodzie z˙ elaznego drzewa. Jego buty były oproszone kurzem i wszechobecnym w tym miejscu nieprzyjemnym kostnym pyłem. Ponownie nało˙zył kaptur, lecz rewolwerowiec widział wyra´znie podbródek i zarys szcz˛eki. Schowane w cieniu wargi rozchyliły si˛e w u´smiechu. — Nazbieraj drewna na opał, rewolwerowcze, z tej strony gór zbocza sa˛ łagodne, ale mo˙zna tu u´swierkna´ ˛c z zimna. To w ko´ncu miejsce s´mierci, nieprawda˙z? — Zabij˛e ci˛e — powiedział rewolwerowiec. — Nie, nie zrobisz tego. Nie mo˙zesz. Ale mo˙zesz nazbiera´c drew. To przypomni ci twojego Izaaka. Rewolwerowiec nie zrozumiał aluzji. Oddalił si˛e bez słowa i niczym zwykły ciura zaczał ˛ szuka´c drewna na opał. Nie udało mu si˛e wiele znale´zc´ . Po tej stronie gór nie rosło diabelskie ziele, a z˙ elazne drzewo si˛e nie paliło, w ko´ncu wrócił z nar˛eczem drewien, obsypany sproszkowana˛ ko´scia,˛ jakby unurzał si˛e w mace. ˛ Sło´nce, które schowało si˛e za najwy˙zszymi drzewkami Jozuego, przybrało czerwony kolor i przygladało ˛ im si˛e ze złowroga˛ oboj˛etno´scia˛ zza czarnych udr˛eczonych gał˛ezi. — Doskonale! — ucieszył si˛e człowiek w czerni. — Jaki˙z z ciebie wyjatkowy ˛ człowiek! Jaki metodyczny! Składam ci uszanowanie! Zachichotał i rewolwerowiec rzucił mu drewno pod nogi, w powietrze uniósł si˛e kostny pył. Człowiek w czerni nie wzdrygnał ˛ si˛e ani nie cofnał; ˛ zaczał ˛ po prostu układa´c drwa. Rewolwerowiec patrzył zafascynowany, jak powstaje nowy ideogram. Przypominał skomplikowany podwójny komin o wysoko´sci mniej wi˛ecej dwóch stóp. Uko´nczywszy go, człowiek w czerni podniósł r˛ek˛e ku niebu, strzasaj ˛ ac ˛ obszerny r˛ekaw z waskiej ˛ wypiel˛egnowanej dłoni, a potem nagle ja˛ opu´scił, (prostujac ˛ mały i wskazujacy ˛ palec w tradycyjnym znaku) złego uroku. Przy ziemi buchnał ˛ niebieski płomie´n i rozpaliło si˛e ognisko. 144
— Mam zapałki — stwierdził jowialnie człowiek w czerni — ale pomy´slałem, z˙ e by´c mo˙ze spodobaja˛ ci si˛e czary. Nie za darmo, rewolwerowcze, a teraz ugotuj nam obiad. Poły szaty zadr˙zały i na ziemi˛e spadł wypatroszony, odarty ze skóry tłusty królik. Rewolwerowiec nadział go bez słowa na ro˙zen i zaczał ˛ piec, w powietrzu rozszedł si˛e smakowity zapach; sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi. Nad niecka,˛ która˛ człowiek w czerni wybrał, by stawi´c mu w ko´ncu czoło, unosiły si˛e zgłodniałe purpurowe cienie. Królik przyrumienił si˛e i rewolwerowiec poczuł, z˙ e burczy mu w brzuchu. Ale kiedy mi˛eso si˛e upiekło, bez słowa wr˛eczył ro˙zen człowiekowi w czerni, po czym poszperał w swojej sakwie i wyciagn ˛ ał ˛ z niej ostatni kawałek suszonej wołowiny. Miała słony smak łez i bolały od niej usta. — To bezsensowny gest — stwierdził człowiek w czerni i w jego głosie zabrzmiały jednocze´snie gniew i rozbawienie. — Trudno — odparł rewolwerowiec. W ustach miał małe ranki powstałe z braku witamin. Sól wykrzywiła jego twarz w gorzkim u´smiechu. — Boisz si˛e zaczarowanego mi˛esa? — Tak. Człowiek w czerni s´ciagn ˛ ał ˛ z głowy kaptur. Rewolwerowiec przyjrzał mu si˛e w milczeniu. Na swój sposób twarz człowieka w czerni niemile go zaskoczyła. Była przystojna i regularna, pozbawiona s´ladów, po których mo˙zna by pozna´c, z˙ e ma przed soba˛ człowieka, który niejedno przeszedł i którego dopuszczono do wielkich i nieznanych sekretów. Miał zmierzwione czarne włosy, wysokie czoło, ciemne błyszczace ˛ oczy, nieokre´slonego kształtu nos, zmysłowe pełne usta i, podobnie jak rewolwerowiec, blada˛ cer˛e. — Spodziewałem si˛e kogo´s starszego — stwierdził w ko´ncu. — Niekoniecznie. Jestem prawie nie´smiertelny. Mógłbym oczywi´scie przybra´c rysy, których bardziej by´s si˛e spodziewał, ale wolałem pokaza´c ci te, z którymi. . . ee. . . si˛e urodziłem. Spójrz, rewolwerowcze, zachód sło´nca. Sło´nce schowało si˛e ju˙z za horyzontem i niebo na zachodzie przybrało pos˛epna˛ barw˛e gasnacego ˛ paleniska. — Nie zobaczysz nast˛epnego wschodu sło´nca przez okres, który mo˙ze ci si˛e wyda´c bardzo długi — powiedział cicho człowiek w czerni. Rewolwerowiec przypomniał sobie otchła´n pod górami i spojrzał na niebo, na którym, jakby na umówiony sygnał, zapaliły si˛e liczne konstelacje. — Teraz to nie ma znaczenia — odparł tak samo cicho.
145
***
Tasowane przez człowieka w czerni karty zlewały si˛e z soba.˛ Talia była wielka, wzór na odwrotnej stronie kart skomplikowany. — To karty tarota — wyja´snił. — Standardowa talia, do której dodałem kilka kart mojego własnego pomysłu. Patrz uwa˙znie, rewolwerowcze. — Dlaczego? — Mam zamiar przepowiedzie´c ci przyszło´sc´ , Rolandzie. Trzeba odwróci´c siedem kart, ka˙zda˛ osobno, i umie´sci´c w koniunkcji z innymi. Nie robiłem tego od ponad trzystu lat, i podejrzewam, z˙ e nigdy nie czytałem takich jak twoje. — Kpiaca ˛ nuta, która zabrzmiała znowu w jego głosie, była niczym zakradajacy ˛ si˛e noca,˛ z no˙zem w gar´sci, kuwia´nski z˙ ołnierz. — Jeste´s ostatnim na tym s´wiecie łowca˛ przygód. Ostatnim krzy˙zowcem. Jak˙ze musi ci˛e to cieszy´c, Rolandzie! Nie ´ masz poj˛ecia, jak blisko Wie˙zy si˛e znalazłe´s, jak blisko w czasie. Swiaty obracaja˛ si˛e wokół twojej głowy. — Przepowiedz mi przyszło´sc´ — wychrypiał rewolwerowiec. Odkryta została pierwsza karta. — Wisielec — stwierdził człowiek w czerni. Zmierzch zwrócił mu jego kaptur. — Ale tu, nie wchodzac ˛ w koniunkcj˛e z z˙ adna˛ inna,˛ nie oznacza s´mierci, lecz sił˛e. To ty, rewolwerowcze, jeste´s Wisielcem, uparcie poda˙ ˛zajacym ˛ do celu, poda˙ ˛zajacym ˛ do´n ponad wszystkimi czelu´sciami Hadesu. Straciłe´ ˛ s ju˙z w otchła´n jednego towarzysza podró˙zy, nieprawda˙z? Człowiek w czerni odwrócił druga˛ kart˛e. ˙ — Zeglarz. Zwró´c uwag˛e na jasna˛ brew, gładkie policzki, zbolałe oczy. On tonie, rewolwerowcze, i nikt nie rzuca mu liny. To chłopiec, Jake. Rewolwerowiec skrzywił si˛e i nic nie powiedział. Odkryta została trzecia karta. Na ramieniu młodzie´nca siedział okrakiem szczerzacy ˛ z˛eby pawian. Na zwróconej w gór˛e twarzy młodzie´nca widniał wystylizowany grymas strachu i grozy. Przyjrzawszy si˛e bli˙zej, rewolwerowiec spostrzegł, z˙ e pawian trzyma w łapie bicz. — Wi˛ezie´n — oznajmił człowiek w czerni. Ogie´n rzucał na kart˛e niemiłe migotliwe cienie; zdawało si˛e, z˙ e twarz młodzie´nca porusza si˛e i krzywi w bezgło´snym przera˙zeniu. Rewolwerowiec odwrócił wzrok. — Troch˛e denerwujace, ˛ prawda? — zapytał człowiek w czerni i zrobił taka˛ min˛e, jakby miał ochot˛e parskna´ ˛c s´miechem. Ukazał czwarta˛ kart˛e. Kobieta z szalem na głowie prz˛edła nitk˛e na kołowrotku. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e jej załzawionymi oczyma, rewolwerowiec nie mógł oprze´c si˛e wra˙zeniu, z˙ e kobieta jednocze´snie szlocha i chytrze si˛e u´smiecha.
146
— Władczym Mroku — wyja´snił człowiek w czerni. — Nie wydaje ci si˛e dwulicowa, rewolwerowcze? Jest taka. Prawdziwy z niej Janus. — Dlaczego mi to pokazujesz? — Nie pytaj! — zakazał ostro człowiek w czerni i zaraz potem na jego twarzy pojawił si˛e u´smiech. — Nie pytaj. Tylko patrz. Je´sli ci˛e to uspokoi, potraktuj to jako bezsensowny rytuał. Jak w ko´sciele. Zachichotał i odwrócił piat ˛ a˛ kart˛e. Szczerzacy ˛ z˛eby z˙ niwiarz zaciskał w ko´scistych palcach kos˛e. ´ — Smier´ c — powiedział krótko człowiek w czerni. — Lecz jeszcze nie dla ciebie. Szósta karta. Rewolwerowiec spojrzał na nia˛ i poczuł dziwne mrowienie w z˙ oładku. ˛ Przeczucie tego, co si˛e stanie, wypełniło go rado´scia˛ i groza; ˛ nie sposób było okre´sli´c jednym słowem tej emocji. Miał wra˙zenie, z˙ e jednocze´snie ta´nczy i zbiera mu si˛e na mdło´sci. — Wie˙za — oznajmił cicho człowiek w czerni. Karta rewolwerowca le˙zała po´srodku, nast˛epne w czterech rogach niczym kra˛ z˙ ace ˛ wokół gwiazdy satelity. — Gdzie miejsce tej karty? — zapytał rewolwerowiec. Człowiek w czerni poło˙zył Wie˙ze˛ na Wisielcu, kompletnie go zakrywajac. ˛ — Co to oznacza? Człowiek w czerni nie odpowiedział. — Co to oznacza? — powtórzył ochryple rewolwerowiec. Człowiek w czerni nie odpowiedział. — Niech ci˛e diabli! Bez odpowiedzi. — Jaka jest siódma karta? Człowiek w czerni odkrył siódma˛ kart˛e. Na bł˛ekitnym niebie s´wieciło sło´nce. Wokół niego ta´nczyły kupidyny i duchy. ˙ — Siódma karta to Zycie — oznajmił cicho człowiek w czerni. — Ale nie dla ciebie. — Gdzie jest jej miejsce? — Nie powiniene´s tego wiedzie´c. Ja te˙z nie — stwierdził człowiek w czerni, po czym cisnał ˛ beztrosko kart˛e w gasnace ˛ ognisko, gdzie zw˛egliła si˛e, zwin˛eła i zabłysła płomieniem. Rewolwerowiec poczuł, jak jego serce dr˙zy i obraca si˛e w lód. — Teraz za´snij — rzucił lekkim tonem człowiek w czerni. — By´c mo˙ze co´s ci si˛e przy´sni. — Zadusz˛e ci˛e — zawołał rewolwerowiec. Podkurczył z niesamowicie dzika˛ szybko´scia˛ nogi i dał susa przez ognisko.
147
U´smiechni˛ety człowiek w czerni urósł w jego oczach i zniknał ˛ w gł˛ebi rozbrzmiewajacego ˛ echem długiego korytarza, w którym stały obsydianowe pylony. ´ Swiat wypełnił si˛e jego szyderczym s´miechem. Rewolwerowiec spadał, umierał, zasypiał. Przy´snił mu si˛e sen. Wszech´swiat był pusty. Nic si˛e nie poruszało. Niczego nie było. Rewolwerowiec dryfował w nim otumaniony. — Niech stanie si˛e s´wiatło — odezwał si˛e nonszalancki głos człowieka w czerni i stało si˛e s´wiatło. Rewolwerowcowi przeszło przez głow˛e, z˙ e s´wiatło jest dobre. — A teraz ciemno´sc´ nad głowami i roz´swietlajace ˛ ja˛ gwiazdy, i woda na dole. Stało si˛e. Rewolwerowiec unosił si˛e nad bezkresnymi morzami. Na górze migotały gwiazdy. — Lad ˛ — poprosił człowiek w czerni. I stał si˛e lad; ˛ wynurzył si˛e z wody w nieko´nczacych ˛ si˛e, galwanicznych konwulsjach. Był czerwony, jałowy, pop˛ekany i sterylnie l´sniacy. ˛ Wulkany wypluwały z siebie magm˛e niczym wielkie pryszcze na brzydkiej łysej głowie nastolatka. — Dobrze — stwierdził człowiek w czerni. — To na poczatek. ˛ Teraz stwórzmy jakie´s ro´sliny. Drzewa. Traw˛e i pola. Stało si˛e. Tu i ówdzie łaziły dinozaury, porykujac, ˛ posapujac, ˛ zjadajac ˛ si˛e wzajemnie i taplajac ˛ w cuchnacych ˛ ropono´snych sadzawkach. Wsz˛edzie rosły tropikalne deszczowe lasy. Olbrzymie paprocie wyciagały ˛ ku sło´ncu z˙ łobkowane lis´cie, po niektórych pełzały dwugłowe z˙ uki. Wszystko to zobaczył rewolwerowiec. Mimo to czuł si˛e wielki. — A teraz człowiek — powiedział cicho człowiek w czerni, lecz rewolwerowiec spadał. . . spadał w gór˛e. Horyzont rozległej z˙ yznej ziemi zaczał ˛ si˛e zakrzywia´c. Tak, wszyscy mówili, z˙ e si˛e zakrzywia, wszyscy jego nauczyciele twierdzili, z˙ e udowodniono to na długo, nim s´wiat poszedł naprzód. Ale to. . . Dalej i dalej. Przed jego zdumionymi oczyma wyodr˛ebniły si˛e kontynenty, które szybko zasłoniły wiry chmur. Atmosfera trzymała s´wiat w swoim ło˙zysku. Sło´nce za´s, wschodzace ˛ za ramieniem ziemi. . . Rewolwerowiec krzyknał ˛ i zasłonił r˛eka˛ oczy. — Niech stanie si˛e s´wiatło! — Głos, który wymówił te słowa, nie był ju˙z głosem człowieka w czerni. Odbijał si˛e gigantycznym echem. Wypełnił przestrze´n i przestrzenie mi˛edzy przestrzeniami. ´ — Swiatło! Rewolwerowiec spadał i spadał. Sło´nce skurczyło si˛e. Gdzie´s obok przeleciała czerwona, poprzecinana kanałami planeta, która˛ okra˙ ˛zały w´sciekle dwa ksi˛ez˙ yce. Wirujacy ˛ pas kamieni. Kolejna ´ planeta, kipiaca ˛ gazami, zbyt wielka, by je utrzyma´c i dlatego spłaszczona. Swiat pier´scieni, naje˙zony błyszczacymi ˛ lodowymi drzazgami. 148
´ — „Swiatło! Niech si˛e stanie. . . ” Inne s´wiaty, jeden, drugi, trzeci. Daleko za ostatnim, zbudowana ze skały i lodu, samotna kula, okra˙ ˛zajaca ˛ je w martwej ciemno´sci sło´nce, które nie było jas´niejsze od za´sniedziałego miedziaka. Ciemno´sc´ . — Nie — j˛eknał ˛ rewolwerowiec. Jego głos był płaski, nie odbijał si˛e echem. Ciemno´sc´ była ciemniejsza od ciemno´sci. Przy tej ciemno´sci najciemniejsza noc ludzkiej duszy mogła si˛e wyda´c słonecznym dniem. Ciemno´sc´ nad górami lekka˛ ´ smuga˛ na obliczu Swiatła. — Dosy´c, prosz˛e, dosy´c. Nie chc˛e tego wi˛ecej. . . ´ — SWIATŁO! — Dosy´c. Prosz˛e, dosy´c. . . Gwiazdy te˙z zacz˛eły si˛e kurczy´c. Całe mgławice zbiegały si˛e i zlewały w bezmy´slne smugi. Cały wszech´swiat zdawał si˛e zbiega´c wokół niego. — Jezu, dosy´c, dosy´c, dosy´c. . . — W takim razie wycofaj si˛e — szepnał ˛ mu jedwabi´scie do ucha człowiek w czerni. — Porzu´c wszelkie my´sli o Wie˙zy. Id´z swoja˛ droga,˛ rewolwerowcze, i ocal dusz˛e. Rewolwerowiec zmobilizował siły. Wstrza´ ˛sni˛ety i samotny, zagubiony w ciemno´sci, przera˙zony wyłaniajacym ˛ si˛e przed nim sensem absolutu, zebrał si˛e w sobie. — NIE! NIGDY! — oznajmił kategorycznie ´ — W TAKIM RAZIE NIECH SIE˛ STANIE SWIATŁO! I stało si˛e s´wiatło, mia˙zd˙zac ˛ go niczym młot, wielkie, pierwotne s´wiatło. Rozpływała si˛e w nim s´wiadomo´sc´ — ale zanim to si˛e stało, rewolwerowiec zobaczył co´s o kosmicznym znaczeniu. Uchwycił si˛e tego z bolesnym wysiłkiem i odnalazł siebie. Uciekł przed obł˛edem, który implikowała wiedza, i wrócił do swojej ja´zni.
***
Trwała noc — nie miał poj˛ecia, czy ta sama, czy mo˙ze inna. D´zwignał ˛ si˛e z miejsca, w którym wyladował ˛ po swoim demonicznym skoku, i spojrzał na kłod˛e. Człowiek w czerni zniknał. ˛ Ogarn˛eła go wielka rozpacz. Bo˙ze, trzeba b˛edzie przez to wszystko ponownie przej´sc´ , pomy´slał, a potem usłyszał za soba˛ głos. — Jestem tutaj, rewolwerowcze. Nie chciałem siedzie´c tak blisko ciebie. Gadasz przez sen. Człowiek w czerni zachichotał. 149
Rewolwerowiec chwiejnie uklakł ˛ i odwrócił si˛e, z ogniska został tylko czerwony z˙ ar i szary popiół, znajomy wypalony wzór zw˛eglonych szczap. Człowiek w czerni ogryzał z ko´sci tłuste mi˛eso królika. — Dobrze si˛e spisałe´s — oznajmił. — Nigdy nie mógłbym zesła´c tej wizji Martenowi. Wróciłby, s´liniac ˛ si˛e jak kretyn. — Co to było? — zapytał rewolwerowiec bełkotliwym, dr˙zacym ˛ głosem. Czuł, z˙ e je´sli spróbuje wsta´c, ugna˛ si˛e pod nim nogi. — Wszech´swiat — odparł niedbale człowiek w czerni. Beknał ˛ i rzucił kos´ci w ognisko, gdzie zal´sniły niezdrowa˛ biało´scia.˛ Wiatr gwizdał z przejmujacym ˛ smutkiem nad golgota.˛ — Wszech´swiat — powtórzył t˛epo rewolwerowiec. — Chcesz Wie˙zy — powiedział człowiek w czerni. Zabrzmiało to jak pytanie. — Tak. — Ale nie zdob˛edziesz jej — stwierdził człowiek w czerni i na jego wargach pojawił si˛e okrutny u´smiech. — Widziałem, jak blisko kraw˛edzi znalazłe´s si˛e tym razem. Wie˙za zabije ci˛e w połowie drogi do jej s´wiata. — Nic o mnie nie wiesz — szepnał ˛ rewolwerowiec i jego rozmówca przestał si˛e u´smiecha´c. — To ja stworzyłem twojego ojca i zniszczyłem go — stwierdził ponuro. — Ja zaprzyja´zniłem si˛e z twoja˛ matka˛ poprzez Martena i posiadłem ja.˛ Tak było zapisane i tak si˛e stało. Jestem najni˙zszym sługa˛ Mrocznej Wie˙zy. Oddano mi we władanie Ziemi˛e. — Co ja zobaczyłem? — zapytał rewolwerowiec. — Na ko´ncu? Co to było? — Na co wygladało? ˛ Rewolwerowiec milczał pogra˙ ˛zony w zadumie. Poszukał tytoniu, lecz nie zostało go ani troch˛e. Człowiek w czerni najwyra´zniej nie miał zamiaru wypełni´c jego woreczka przy u˙zyciu czarnej albo białej magii. — To było s´wiatło — oznajmił w ko´ncu rewolwerowiec. — Wielkie białe s´wiatło, a potem. . . — urwał i zerknał ˛ na człowieka w czerni, który pochylił si˛e nagle do przodu. Na jego twarzy malowały si˛e niezwykłe emocje, zbyt oczywiste, by mógł si˛e ich wyprze´c. Malowała si˛e ciekawo´sc´ . — Ty tego nie wiesz! — stwierdził rewolwerowiec i zaczał ˛ si˛e u´smiecha´c. — O, wielki czarnoksi˛ez˙ niku, który przywracasz z˙ ycie umarłym! Ty tego nie wiesz. — Wiem — odparł człowiek w czerni. — Ale nie wiem. . . co wiem. — Białe s´wiatło — powtórzył rewolwerowiec. — A potem z´ d´zbło trawy. Jedno jedyne z´ d´zbło trawy, które zasłoniło wszystko, a ja byłem mały. Niesko´nczenie mały. — Trawa. — Człowiek w czerni zamknał ˛ oczy. Miał zapadła,˛ wychudła˛ twarz. ´ zbło trawy. Jeste´s pewien? — Zd´ — Tak. — Rewolwerowiec zmarszczył brew. — Lecz z´ d´zbło było purpurowe.
150
***
I wtedy człowiek w czerni zaczał ˛ mówi´c. Wszech´swiat (powiedział) kryje w sobie paradoks zbyt wielki, by mógł go ogarna´ ˛c sko´nczony umysł. Podobnie jak z˙ ywy mózg nie potrafi stworzy´c nie˙zywego mózgu — chocia˙z łudzi si˛e, z˙ e to potrafi — tak samo sko´nczony umysł nie mo˙ze ogarna´ ˛c niesko´nczono´sci. Ju˙z sam prozaiczny fakt istnienia wszech´swiata zaprzecza argumentom, jakie moga˛ wytoczy´c pragmatyk i cynik. Dawno temu, sto pokole´n przed tym, nim s´wiat poszedł naprzód, rodzaj ludzki osiagn ˛ ał ˛ wystarczajaco ˛ wysoki poziom techniczny i naukowy, by odłupa´c kilka odłamków od wielkiej kamiennej kolumny bytu. Ale nawet wówczas fałszywe s´wiatło nauki (lub je´sli wolisz, wiedzy) rozbłysło tylko w kilku rozwini˛etych krajach. Mimo olbrzymiej liczby poznanych faktów, w uderzajaco ˛ małym stopniu zgł˛ebiono istot˛e rzeczy. Nasi ojcowie, rewolwerowcze, pokonali chorob˛e tego co gnije, która˛ nazywamy rakiem, uporali si˛e niemal ze staro´scia,˛ polecieli na Ksi˛ez˙ yc. . . (— Nie wierz˛e w to — stwierdził kategorycznie rewolwerowiec, na co człowiek w czerni po prostu si˛e u´smiechnał. ˛ — Nie musisz — odparł.) . . . i stworzyli albo odkryli setki innych cudownych błahostek. Temu bogactwu informacji nie towarzyszyło jednak prawie wcale zgł˛ebienie istoty rzeczy. Nikt nie napisał wspaniałej ody sławiacej ˛ cud sztucznego zapłodnienia. . . (— Co takiego? — Płodzenie dzieci z zamro˙zonego m˛eskiego nasienia. — Bzdura. — Jak sobie z˙ yczysz. . . ale nawet staro˙zytni nie potrafili wyprodukowa´c dzieci z tego materiału.) . . . albo wozu-co-sam-jedzie. Nieliczni, je´sli w ogóle ktokolwiek, poznali Zasad˛e Bytu: nowa wiedza prowadzi zawsze do budzacych ˛ groz˛e tajemnic. Gł˛ebsza wiedza na temat fizjologii mózgu podaje w watpliwo´ ˛ sc´ istnienie duszy, mimo z˙ e sama natura bada´n czyni je bardziej prawdopodobnym. Rozumiesz? Oczywis´cie, z˙ e nie. Otacza ci˛e własna romantyczna aura, jeste´s wtajemniczony w ró˙zne arkana. Mimo to zbli˙zasz si˛e teraz do granic. . . nie do granic wiedzy, lecz pojmowania. Grozi ci odwrócona entropia duszy. Ale przejd´zmy do spraw bardziej prozaicznych: Najwi˛eksza˛ tajemnica,˛ która˛ kryje wszech´swiat, nie jest z˙ ycie, lecz Rozmiar. Rozmiar zawiera w sobie z˙ ycie, a Wie˙za zawiera Rozmiar. Dziecko, które wszystkiemu si˛e dziwi, pyta ojca: Tato, co jest za tym niebem? I ojciec odpowiada: Mrok przestrzeni. Na to dziecko: a co jest za przestrzenia? ˛ Na to ojciec: Galaktyka, a co za galaktyka? ˛ Kolejna galaktyka, a za kolejna˛ galaktyka? ˛ Tego nie wie nikt. Rozumiesz? Rozmiar skazuje nas na pora˙zk˛e. Dla ryby wszech´swiatem jest jezioro, w którym z˙ yje. Co my´sli ryba, gdy co´s wyrywa ja˛ za pysk poza srebrne granice jej
151
istnienia w nowy wszech´swiat, gdzie tonie w powietrzu, a s´wiatło jest bł˛ekitnym szale´nstwem, w którym wielkie, pozbawione skrzeli dwuno˙zne stworzenia wrzucaja˛ ja˛ do skrzyni, gdzie si˛e dusi, i nakrywaja˛ mokrym zielskiem, z˙ eby zdechła? Mo˙zna te˙z wzia´ ˛c czubek ołówka i powi˛eksza´c go do chwili, gdy u´swiadomimy sobie z oszołomieniem, z˙ e czubek ołówka nie jest stały; składa si˛e z atomów, które wiruja˛ i obracaja˛ si˛e wokół własnych osi niczym trylion demonicznych planet. To, co wydaje nam si˛e stałe, jest w istocie tylko lu´zna˛ siecia,˛ utrzymywana˛ w miejscu przez grawitacj˛e. Sprowadzone do poprawnych rozmiarów odległo´sci mi˛edzy tymi atomami moga˛ sta´c si˛e milami, parsekami, eonami. Same atomy zbudowane sa˛ z jader ˛ oraz obracajacych ˛ si˛e protonów i elektronów. Mo˙zna te˙z zej´sc´ stopie´n ni˙zej, do czastek ˛ elementarnych, a potem do czego? Do tachionów? Do nico´sci? Oczywi´scie, z˙ e nie. Wszystko we wszech´swiecie zaprzecza nico´sci; nie sposób stwierdzi´c, z˙ e rzeczy gdzie´s si˛e ko´ncza.˛ Czy wypadajac ˛ poza granic˛e wszech´swiata, zobaczysz płot i tablic˛e z napisem ´SLEPA ULICZKA? Nie. Mo˙zesz natkna´ ˛c si˛e na co´s twardego i zaokraglonego ˛ — podobnie musi widzie´c kurczak jajo od s´rodka, i je´sli spróbujesz przebi´c t˛e skorup˛e, jakie pot˛ez˙ ne i gorejace ˛ s´wiatło wpadnie przez otwór na kra´ncu przestrzeni? By´c mo˙ze wyjrzysz na zewnatrz ˛ i odkryjesz, z˙ e cały nasz wszech´swiat stanowi zaledwie czastk˛ ˛ e atomu z´ d´zbła trawy? By´c mo˙ze b˛edziesz musiał uzna´c, z˙ e pa˙ istnienie nie zawiera si˛e w jednej lac ˛ to z´ d´zbło, spopielasz cały wszech´swiat? Ze niesko´nczono´sci, lecz w ich niesko´nczonej liczbie? By´c mo˙ze zobaczysz, jakie miejsce zajmuje nasz wszech´swiat w porzadku ˛ rzeczy — miejsce atomu w z´ d´zble trawy. Czy to mo˙zliwe, by wszystko, co spostrzegamy, poczynajac ˛ od niesko´nczenie małego wirusa po odległa˛ Mgławic˛e Ko´nskiej Głowy, mie´sciło si˛e w jednym z´ d´zble trawy. . . z´ d´zble, które w płynacym ˛ tam gdzie´s indziej czasie istnieje tylko dzie´n albo dwa? Co si˛e stanie, je´sli to z´ d´zbło zostanie s´ci˛ete kosa? ˛ Kiedy zacznie wi˛edna´ ˛c i rozkład przeniesie si˛e do naszego własnego wszech´swiata, w nasze z˙ ycie, czy wszystko stanie si˛e z˙ ółte, brazowe ˛ i wyschni˛ete? Mo˙ze to si˛e ju˙z zacz˛eło. Mówimy, z˙ e s´wiat poszedł naprzód; by´c mo˙ze chodzi nam o to, z˙ e zaczał ˛ usycha´c. Pomy´sl, jak bardzo pomniejsza nas takie widzenie rzeczy, rewolwerowcze! Je´sli Bóg patrzy na to wszystko, czy rzeczywi´scie wymierza sprawiedliwo´sc´ rasie muszek z˙ yjacej ˛ po´sród niesko´nczenie wielu innych ras muszek? Czy widzi spadajac ˛ a˛ na ziemi˛e jaskółk˛e, gdy jest ona mniejsza od pyłku wodoru dryfujacego ˛ swobodnie w otchłani kosmosu? A je´sli to widzi. . . jaka musi by´c natura takiego Boga? Gdzie On mieszka? Jak mo˙zna z˙ y´c poza niesko´nczono´scia? ˛ Wyobra´z sobie piasek pustyni Mohaine, która˛ przebyłe´s, aby mnie odnale´zc´ , i wyobra´z sobie tryliony wszech´swiatów — nie s´wiatów, lecz wszech´swiatów — zamkni˛etych w ka˙zdym jego ziarnie; a w ka˙zdym z tych wszech´swiatów niesko´nczona˛ liczb˛e innych. Górujemy nad tymi wszech´swiatami, cieszac ˛ si˛e z naszej z˙ ałosnej przewagi; jednym kopni˛eciem mo˙zesz posła´c biliony s´wiatów w mrok, 152
rozerwa´c ła´ncuch, który ju˙z nigdy si˛e nie połaczy. ˛ Rozmiar, rewolwerowcze. . . Rozmiar. . . Id´zmy dalej. Przypu´sc´ my, z˙ e wszystkie s´wiaty, wszystkie wszech´swiaty spotykaja˛ si˛e w jednym punkcie, w pojedynczym pylonie, w Wie˙zy. By´c mo˙ze na schodach bosko´sci. Czy o´smieliłby´s si˛e, rewolwerowcze? Czy to mo˙zliwe, z˙ e gdzie´s poza bezkresna˛ rzeczywisto´scia˛ istnieje Komnata? Nie o´smielisz si˛e. „Nie o´smielisz si˛e.”
***
— Kto´s si˛e o´smielił — stwierdził rewolwerowiec. — Któ˙z taki? — Bóg — odparł cicho rewolwerowiec. Błyszczały mu oczy. — Bóg si˛e o´smielił. . . a mo˙ze komnata jest pusta, jasnowidzu? — Nie wiem. — Na spokojnej twarzy człowieka w czerni pojawił si˛e przez chwil˛e strach, mi˛ekki i ciemny niczym skrzydło myszołowa. — i co wi˛ecej, nie pytam. To mogłoby si˛e okaza´c nierozsadne. ˛ — Boisz si˛e, z˙ e zginiesz? — zauwa˙zył szyderczo rewolwerowiec. — By´c mo˙ze tego, z˙ e trzeba b˛edzie zda´c rachunek — odparł człowiek w czerni i na moment zapadło milczenie. Noc była bardzo długa. Nad ich głowami rozpo´scierała si˛e Mleczna Droga, ol´sniewajaca ˛ przepychem i przera˙zajaca ˛ pustka.˛ Rewolwerowiec zastanawiał si˛e, co by poczuł, gdyby atramentowe niebo rozszczepiło si˛e i wpu´sciło do s´rodka potok s´wiatła. — Ognisko — powiedział. — Zimno mi.
***
Rewolwerowiec zdrzemnał ˛ si˛e. Kiedy si˛e obudził, człowiek w czerni mierzył go niezdrowym chciwym spojrzeniem. — Na co si˛e tak gapisz? — Na ciebie, oczywi´scie. — To przesta´n. — Rewolwerowiec pogrzebał kijem w ognisku, niszczac ˛ precyzj˛e ideogramu. — Nie podoba mi si˛e to — stwierdził i spojrzał na wschód, by
153
zobaczy´c, czy nie dnieje. Wydawało mu si˛e, z˙ e ta noc nie ma ko´nca. — Tak wcze´snie wygladasz ˛ s´wiatła? — Zostałem stworzony po to, by z˙ y´c w s´wietle. — To ci si˛e udało! To naprawd˛e niegrzecznie z mojej strony, z˙ e o tym zapomniałem! Mamy jeszcze wiele do omówienia, ty i ja. Takie bowiem jest z˙ yczenie mojego pana. — Kim on jest? Człowiek w czerni si˛e u´smiechnał. ˛ — Czy mamy zatem powiedzie´c sobie prawd˛e, ty i ja? Koniec z kłamstwami? Koniec z gusłami? — Co to sa˛ gusła? — Czy mamy sobie wygarna´ ˛c prawd˛e, jak dwaj m˛ez˙ czy´zni? — powtórzył z naciskiem człowiek w czerni. — Nie przyjaciele, lecz wrogowie i ludzie równi sobie. To oferta, z która˛ rzadko si˛e spotkasz, Rolandzie. Tylko wrogowie mówia˛ sobie prawd˛e. Przyjaciele i kochankowie bez przerwy kłamia,˛ złapani w sie´c zobowiaza´ ˛ n. — Zatem powiedzmy sobie prawd˛e. — Nigdy nie mówił mniej tej nocy. — Na poczatek ˛ wyja´snij, czym sa˛ gusła. — Gusła to czary, rewolwerowcze. Czary mego pana przedłu˙zyły t˛e noc i przedłu˙zaja˛ jeszcze bardziej. . . dopóki nie załatwimy tego, co mamy do załatwienia. — Jak długo to potrwa? — Długo. Nic mog˛e ci powiedzie´c nic wi˛ecej. Sam tego nie wiem. — Człowiek w czerni stanał ˛ nad ogniskiem i blask z˙ arzacych ˛ si˛e głowni wy˙złobił bruzdy na jego twarzy. — Pytaj. Powiem ci to, co wiem. Dopadłe´s mnie. Tak b˛edzie sprawiedliwie; nie sadziłem, ˛ z˙ e ci si˛e uda. Ale twoja w˛edrówka dopiero si˛e zacz˛eła. Pytaj. To powinno nas szybko doprowadzi´c do sedna. — Kim jest twój pan? — Nigdy go nie widziałem, lecz ty musisz. Aby dotrze´c do Wie˙zy, musisz najpierw dotrze´c do niego, do Wiecznego Przybysza. — Człowiek w czerni zło´sliwie si˛e u´smiechnał. ˛ — Musisz go zabi´c, rewolwerowcze. Wydaje mi si˛e jednak, z˙ e nie o to chciałe´s zapyta´c. — Jak mo˙zesz go zna´c, skoro nigdy go nie widziałe´s? — Odwiedził mnie raz we s´nie. Przyszedł do mnie jako młodzian, kiedy mieszkałem w dalekim kraju. Przed tysiacem, ˛ a mo˙ze pi˛ecioma albo dziesi˛ecioma tysiacami ˛ lat. Odwiedził mnie, zanim staro˙zytni przepłyn˛eli przez morze, w kraju, który nazywał si˛e Anglia. Powierzył mi t˛e misj˛e przed wielu stuleciami, lecz w młodo´sci, nim doczekałem si˛e apoteozy, wypełniałem równie˙z inne zlecenia. To ty jeste´s ta˛ misja˛ — dodał i zachichotał. — Widzisz, kto´s wział ˛ ci˛e na serio. — Ten Przybysz nie ma imienia? — A jak˙ze, ma. — Jak ono brzmi? 154
— Maerlyn — powiedział cicho człowiek w czerni i gdzie´s w ciemno´sci, w górach na wschodzie, zeszła skalna lawina. Puma krzykn˛eła głosem kobiety. Rewolwerowiec zadr˙zał, a człowiek w czerni si˛e wzdrygnał. ˛ — Mimo to w dalszym ciagu ˛ wydaje mi si˛e, z˙ e nie o to chciałe´s zapyta´c. Wybieganie my´sla˛ naprzód nie le˙zy w twojej naturze. Rewolwerowiec wiedział, o co chciał zapyta´c; to pytanie nie dawało mu spokoju przez cała˛ noc i chyba od wielu lat. Zawisło na jego wargach, ale nie zadał go. . . jeszcze nie. — Czy ten Przybysz, ten Maerlyn jest sługa˛ Wie˙zy? Tak jak ty? — O wiele pot˛ez˙ niejszym ode mnie. Ma moc cofania si˛e w czasie. Kryje si˛e w mroku. Nadaje barwy. Jest obecny we wszystkich czasach. Mimo to jest kto´s wi˛ekszy od niego. — Kto? — Bestia — wyszeptał z l˛ekiem człowiek w czerni. — Stra˙znik Wie˙zy. Twórca wszelkich guseł. — Czym jest? Co ta Bestia. . . — Nie pytaj o nic wi˛ecej! — zawołał człowiek w czerni, w jego głosie zamiast zamierzonej stanowczo´sci zabrzmiał błagalny ton. — Nie wiem! Nie chc˛e wiedzie´c. Mówienie o Bestii to mówienie o zatracie własnej duszy. Maerlyn jest przy niej tym, czym ja jestem przy nim. — A za Bestia˛ jest Wie˙za, ze wszystkim, co si˛e w niej kryje? — Tak — szepnał ˛ człowiek w czerni. — Ale nie o to chciałe´s mnie zapyta´c. Prawda. — Owszem — odparł rewolwerowiec, po czym zadał najstarsze na s´wiecie pytanie. — Czy ja ci˛e znam? Czy widziałem ci˛e ju˙z wcze´sniej? — Tak. — Gdzie? Rewolwerowiec pochylił si˛e skwapliwie do przodu. To było pytanie o jego przeznaczenie. Człowiek w czerni podniósł r˛ece do ust i zachichotał jak małe dziecko. — Wydaje mi si˛e, z˙ e wiesz. — Gdzie? — zawołał rewolwerowiec, zrywajac ˛ si˛e na nogi; jego dłonie pow˛edrowały do wy´slizganych r˛ekoje´sci rewolwerów. — Nie tak, rewolwerowcze, w ten sposób nie otworzysz z˙ adnych drzwi. Najwy˙zej zamkniesz je raz na zawsze. — Gdzie? — Czy musz˛e dawa´c mu wskazówk˛e? — zapytał człowiek w czerni, zwracajac ˛ si˛e do kogo´s w ciemno´sci. — Chyba musz˛e. — Spojrzał na rewolwerowca płonacymi ˛ oczyma. — Był pewien m˛ez˙ czyzna, który udzielił ci rady. Twój nauczyciel. . . — Tak, Cort — przerwał mu niecierpliwie rewolwerowiec. 155
— Radził ci czeka´c. To była zła rada. Bo ju˙z wtedy Marten knuł przeciwko twojemu ojcu, a kiedy twój ojciec wrócił. . . — Został zamordowany. — I zanim si˛e zorientowałe´s, Marten zniknał. ˛ . . wyjechał na zachód, w jego orszaku był m˛ez˙ czyzna. . . nosił ubiór mnicha i ogolił głow˛e niczym pokutnik. . . — Walter — szepnał ˛ rewolwerowiec. — Ty. . . ty nie jeste´s wcale Martenem. Jeste´s Walterem! Człowiek w czerni zachichotał. — Do usług. — Powinienem ci˛e teraz zabi´c. — To byłoby raczej nie w porzadku, ˛ w ko´ncu to ja oddałem w twoje r˛ece Martena trzy lata pó´zniej, kiedy. . . — Wtedy mna˛ manipulowałe´s. — Owszem, pod pewnymi wzgl˛edami. Ale teraz ju˙z tego nie robi˛e, rewolwerowcze. Teraz nadszedł czas prawdy. Rano nakre´sl˛e runy. Nawiedza˛ ci˛e sny. Potem musi si˛e zacza´ ˛c twoja prawdziwa w˛edrówka. — Walter — powtórzył oszołomiony rewolwerowiec. — Usiad´ ˛ z — poprosił go człowiek w czerni. — Opowiem ci moja˛ histori˛e. Twoja, jak sadz˛ ˛ e, b˛edzie o wiele dłu˙zsza. — Nie opowiadam o sobie — mruknał ˛ rewolwerowiec. ˙ — A jednak dzisiaj musisz. Zeby´ smy mogli zrozumie´c. — Zrozumie´c co? Mój cel? Znasz go. Moim celem jest odnalezienie Wie˙zy. Przysiagłem, ˛ z˙ e to zrobi˛e. — Nie chodzi o twój cel, rewolwerowcze, lecz o twój umysł. Powolny, metodyczny, wytrwały. Takiego umysłu nie było w całej historii s´wiata. By´c mo˙ze w całej historii stworzenia. Nadszedł czas rozmowy. Czas opowie´sci. — Wi˛ec opowiadaj. Człowiek w czerni potrzasn ˛ ał ˛ obszernym r˛ekawem swojej szaty. Na ziemi˛e upadła paczuszka owini˛eta w foli˛e, w jej załamkach odbił si˛e blask gasnacych ˛ głowni. — Tyto´n, rewolwerowcze. Masz ochot˛e zapali´c? Rewolwerowiec potrafił wzgardzi´c potrawa˛ z królika, ale nie tytoniem. Rozerwał skwapliwie foli˛e, w s´rodku był znakomity pokruszony tyto´n i zdumiewajaco ˛ wilgotne zielone li´scie, w które mo˙zna go było zawina´ ˛c. Nie widział takiego tytoniu od dziesi˛eciu lat. Skr˛ecił dwa papierosy i przygryzł je na ko´ncach, z˙ eby uwolni´c zapach. Jeden podał człowiekowi w czerni, który nie odmówił. Ka˙zdy z nich podniósł płonac ˛ a˛ gałazk˛ ˛ e z ogniska. Rewolwerowiec zapalił swojego papierosa. Zamknał ˛ oczy, by móc si˛e lepiej skupi´c, wciagn ˛ ał ˛ gł˛eboko w płuca aromatyczny dym i delektujac ˛ si˛e, powoli go wydmuchał. 156
— Dobry tyto´n? — zapytał człowiek w czerni. — Tak. Bardzo dobry. — Naciesz si˛e nim. By´c mo˙ze to ostatni papieros, jaki dane ci b˛edzie wypali´c w niezmiernie długim czasie. Rewolwerowiec nie przejał ˛ si˛e tym. — Bardzo dobrze — stwierdził człowiek w czerni. — Na poczatek ˛ musisz zrozumie´c, z˙ e Wie˙za była zawsze, i zawsze byli chłopcy, którzy o niej wiedzieli i po˙zadali ˛ jej bardziej ni˙z władzy, bogactwa i kobiet. . .
***
Potem odbyła si˛e rozmowa, rozmowa, która zaj˛eła cała˛ noc i Bóg jeden wie ile czasu jeszcze, lecz rewolwerowiec pami˛etał z niej pó´zniej bardzo mało. . . i dla jego dziwnie praktycznego umysłu nie miało to wi˛ekszego znaczenia. Człowiek w czerni zakomunikował mu, i˙z musi i´sc´ ku morzu, które znajdowało si˛e w odległo´sci zaledwie dwudziestu mil na zachód, i z˙ e tam nadana mu zostanie moc „powołania”. — Chocia˙z to te˙z nie do ko´nca prawda — dodał, rzucajac ˛ papierosa w dopalajace ˛ si˛e ognisko. — Nikt nie chce ci nadawa´c z˙ adnego rodzaju mocy, rewolwerowcze; ona po prostu w tobie tkwi, a ja musz˛e ci o tym powiedzie´c, cz˛es´ciowo dlatego z˙ e zło˙zyłe´s w ofierze chłopca i cz˛es´ciowo dlatego z˙ e takie jest prawo; naturalne prawo rzeczy. Woda musi spływa´c na dół, a ty musisz si˛e dowiedzie´c. Rozumiem, z˙ e wyciagniesz ˛ trójk˛e, ale tak naprawd˛e wcale mnie to nie obchodzi. Tak naprawd˛e wcale nie chc˛e o tym wiedzie´c. — Trójk˛e — mruknał ˛ rewolwerowiec, my´slac ˛ o wyroczni. — I wtedy dopiero zacznie si˛e zabawa. Ale mnie ju˙z od dawna nie b˛edzie. Do widzenia, rewolwerowcze. Moja rola si˛e sko´nczyła. Ła´ncuch jest w twoich r˛ekach. Uwa˙zaj, z˙ eby nie owinał ˛ si˛e wokół twojej szyi. Jaki´s zewn˛etrzny głos zmusił Rolanda do zadania kolejnego pytania. — Masz mi jeszcze jedna˛ rzecz do powiedzenia, prawda? — zapytał. — Tak — odparł człowiek w czerni. U´smiechnał ˛ si˛e do niego swoimi niezgł˛ebionymi oczyma i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Niech si˛e stanie s´wiatło. I stało si˛e s´wiatło.
157
***
Roland obudził si˛e przy szczatkach ˛ ogniska i u´swiadomił sobie, z˙ e jest o dziesi˛ec´ lat starszy. Jego czarne włosy przerzedziły si˛e na skroniach i przybrały szary kolor jesiennej paj˛eczyny. Rysy twarzy si˛e pogł˛ebiły, skóra zrobiła si˛e bardziej szorstka. Resztki opału, który przyniósł, zmieniły si˛e w z˙ elazne drzewo, a człowiek w czerni w szczerzacy ˛ z˛eby szkielet w przegniłej czarnej szacie, kolejne ko´sci w tej usłanej ko´sc´ mi niecce, kolejna czaszka w miejscu czaszek. Rewolwerowiec wstał i rozejrzał si˛e dookoła. Przyjrzał si˛e s´wiatłu i stwierdził, z˙ e s´wiatło jest dobre. A potem wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e ku szczatkom ˛ swojego towarzysza z ubiegłej nocy. . . nocy, która trwała dziesi˛ec´ lat. Wyrwał szybkim gestem ko´sc´ z˙ uchwy z czaszki Waltera i wcisnał ˛ ja˛ niedbale w lewa˛ tylna˛ kiesze´n d˙zinsów — mogła mu si˛e przyda´c zamiast tej, która˛ zostawił w górach. Wie˙za. Gdzie´s tam czekała na niego — w punkcie przeci˛ecia Czasu, w punkcie przeci˛ecia Rozmiaru. Ruszył ponownie na zachód, majac ˛ za plecami wschodzace ˛ sło´nce, kierujac ˛ si˛e ku oceanowi, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e jaka´s wielka rzecz w jego z˙ yciu zacz˛eła si˛e i sko´nczyła. — Kochałem ci˛e, Jake — powiedział na głos. Z jego ciała ustapiła ˛ sztywno´sc´ i zaczai i´sc´ szybszym krokiem. Wieczorem dotarł do skraju ladu. ˛ Usiadł na pla˙zy, która ciagn˛ ˛ eła si˛e opustoszała na lewo i prawo. Fale huczały i huczały, uderzajac ˛ bez ko´nca o brzeg. Zachodzace ˛ sło´nce wymalowało na wodzie szeroki pas tombakowego złota. Tam wła´snie zasiadł rewolwerowiec, z twarza˛ zwrócona˛ ku gasnacemu ˛ s´wia´ tłu. Snił swoje sny i patrzył, jak na niebie pojawiaja˛ si˛e gwiazdy; widział jasno swój cel i nie zachwiało si˛e w nim serce; jego włosy, teraz rzadsze i szare, powiewały wokół głowy; wykładane sandałowym drewnem rewolwery ojca przylegały do jego bioder i był samotny, lecz samotno´sc´ nie wydawała mu si˛e pod z˙ adnym wzgl˛edem czym´s złym lub haniebnym. Ciemno´sc´ okryła ziemi˛e i s´wiat poszedł naprzód. Rewolwerowiec czekał na czas „powołania” i s´nił swoje długie sny o Wie˙zy, do której pewnego dnia dotrze i dmac ˛ o zmierzchu w swój róg, przystapi, ˛ by stoczy´c niewyobra˙zalny ostatni bój.
Posłowie
Niniejsza opowie´sc´ , która sama w sobie jest prawie (lecz nie do ko´nca) sko´nczonym utworem, stanowi pierwsza˛ kompozycyjna˛ cz˛es´c´ znacznie dłu˙zszego dzieła, zatytułowanego „Mroczna Wie˙za”. Ciag ˛ dalszy jest ju˙z w pewnej mierze uko´nczony, ale o wiele wi˛ecej zostało do zrobienia — krótkie streszczenie akcji sugeruje obj˛eto´sc´ si˛egajac ˛ a˛ trzech tysi˛ecy stronic, by´c mo˙ze nawet wi˛ecej. Mo˙zna by stad ˛ wnosi´c, i˙z moje plany wzgl˛edem tej historii nie sa˛ przejawem zwykłej ambicji, lecz s´wiadcza˛ o poczatkach ˛ obł˛edu. . . lecz popro´scie kiedy´s swojego ulubionego nauczyciela j˛ezyka angielskiego, z˙ eby opowiedział wam o planach, jakie Chaucer miał wobec „Opowie´sci kanterberyjskich” — ten dopiero był szalony. Biorac ˛ pod uwag˛e tempo, z jakim posuwała si˛e dotychczas do przodu praca, musiałbym z˙ y´c prawie trzysta lat, by uko´nczy´c cykl o Wie˙zy; segment „Rewol˙ werowiec i Mroczna Wie˙za” pisany był w ciagu ˛ dwunastu lat. Zaden z tematów nie zabrał mi dotychczas tyle czasu. . . i by´c mo˙ze uczciwiej b˛edzie uja´ ˛c to inaczej: z˙ adna z moich nieuko´nczonych prac nie pozostała tak długo z˙ ywa i rze´ska w moim umy´sle, a je˙zeli ksia˙ ˛zka nie z˙ yje w umy´sle pisarza, jest martwa jak zeszłoroczne ko´nskie gówno, je´sli nawet słowa maszeruja˛ po stronicy. Pomysł „Mrocznej Wie˙zy” zrodził si˛e, jak sadz˛ ˛ e, poniewa˙z w wiosennym semestrze ostatniego roku studiów odziedziczyłem pewna˛ ryz˛e papieru. Nie była to zwyczajna banalna ryza satynowanego papieru ani nawet jedna z tych kolorowych ryz „drugiej klasy” (cz˛esto z du˙zymi sprasowanymi kawałkami nierozpuszczonego drewna), których u˙zywa wielu niezbyt zamo˙znych pisarzy, gdy˙z sa˛ o trzy albo cztery dolary ta´nsze. Arkusze odziedziczonej przeze mnie ryzy były jasnozielone, niewiele cie´nsze od tektury i miały wyjatkowo ˛ ekscentryczne wymiary: z tego, co pami˛etam, siedem cali szeroko´sci i dziesi˛ec´ długo´sci. Pracowałem wówczas w bibliotece Uniwersytetu Maine i pewnego dnia kilka tych ryz w ró˙znych odcieniach pojawiło si˛e w sposób zupełnie niespodziewany i niewyja´sniony. Moja przyszła z˙ ona, która wtedy nazywała si˛e Tabitha Spruce, wzi˛eła do domu jedna˛ z nich (niebieskiego koloru jajek drozda); facet, z którym chodziła, zabrał kolejna˛ (˙zółtego koloru kukawki). Mnie przypadła w udziale zielona. Tak si˛e zło˙zyło, z˙ e wszyscy troje zostali´smy prawdziwymi pisarzami — zbieg 159
okoliczno´sci niemal zbyt wielki, by okre´sli´c go mianem zwykłej koincydencji w społecze´nstwie, gdzie dziesiatki ˛ tysi˛ecy (a mo˙ze nawet setki tysi˛ecy) studentów aspiruje do pisarskiego fachu, a jedynie setkom udaje si˛e spełni´c to marzenie. Opublikowałem ju˙z około pół tuzina powie´sci, moja z˙ ona wydała jedna˛ („Small World”) i pracuje intensywnie nad jeszcze lepsza,˛ a facet, z którym wówczas chodziła, David Lyons, okazał si˛e znakomitym poeta˛ i zało˙zył „Lynx Press” w Massachusetts. Mo˙ze to był ten papier, kochani. Magiczny papier. No, wiecie, tak jak to si˛e zdarza w powie´sci Stephena Kinga. Tak czy inaczej, czytajacy ˛ te słowa moga˛ nie pojmowa´c, jak ró˙zne mo˙zliwos´ci zdawały si˛e tkwi´c w tych pi˛eciuset arkuszach niezapisanego papieru, chocia˙z podejrzewam, z˙ e wielu z was kiwa w tym momencie z absolutnym zrozumieniem głowa.˛ Publikujacy ˛ pisarze moga˛ mie´c oczywi´scie tyle papieru, ile zapragna; ˛ to ich narz˛edzie pracy. Mo˙zna go sobie nawet odpisa´c od podatku, w gruncie rzeczy moga˛ mie´c go tyle, z˙ e te niezapisane arkusze zaczynaja˛ w ko´ncu rzuca´c zły urok — lepsi ode mnie autorzy opowiadaja˛ o niemym wyzwaniu, jakie widza˛ w białej kartce, i Bóg wie, z˙ e niektórych onie´smieliła ona do tego stopnia, i˙z zamilkli. Z drugiej strony — jest to prawda˛ zwłaszcza w wypadku młodych pisarzy — ta sama biała kartka mo˙ze budzi´c prawie niezdrowa˛ ekscytacj˛e; człowiek czuje si˛e niczym alkoholik kontemplujacy ˛ piat ˛ a˛ whiskey w zapiecz˛etowanej butelce. Mieszkałem w owym czasie w obskurnej chatce przy rzece, niedaleko uniwersytetu, i mieszkałem w niej sam jak palec — jedna trzecia niniejszej opowies´ci pisana była w upiornej, niczym niezmaconej ˛ ciszy, która˛ teraz, gdy mieszkam w domu z rozrabiajacymi ˛ dzieciakami, dwiema sekretarkami oraz gospodynia,˛ stale powtarzajac ˛ a˛ mi, z˙ e niezdrowo wygladam, ˛ trudno mi sobie przypomnie´c. Trzej sublokatorzy, z którymi zaczałem ˛ rok akademicki, wykruszyli si˛e jeden po drugim, w marcu, gdy rzeka˛ spłyn˛eły lody, czułem si˛e niczym ostatni z „Dziesi˛eciu małych Indian” Agathy Christie. Te dwa czynniki, niezapisane zielone kartki oraz absolutna cisza (która˛ zakłócało tylko kapanie topniejacego ˛ s´niegu, spływajacego ˛ do Stillwater) bardziej ni˙z cokolwiek innego zło˙zyło si˛e na kształt pierwszej cz˛es´ci „Mrocznej Wie˙zy”. Był i trzeci element, lecz nie sadz˛ ˛ e, by bez pierwszych dwóch ta historia została kiedykolwiek napisana. Trzecim elementem był poemat, który analizowałem dwa lata wcze´sniej, gdy na drugim roku przerabiali´smy wczesnych poetów romantycznych (czy˙z mo˙ze by´c lepszy okres na studiowanie poezji romantycznej ani˙zeli drugi rok studiów?). Wi˛ekszo´sc´ innych wierszy wypadła mi w ciagu ˛ tych dwóch lat z pami˛eci, lecz ten, przepi˛ekny, bogaty i niewytłumaczalny, pozostał. . . i wcia˙ ˛z go pami˛etam. To „Childe Roland” Roberta Browninga. Przyszedł mi do głowy pomysł napisania długiej romantycznej powie´sci, w której zawarty byłby, je´sli nawet nie dokładny sens, to w ka˙zdym razie duch 160
poematu Browninga. Sko´nczyło si˛e wówczas na samym pomy´sle, miałem bowiem tyle innych rzeczy do napisania — moje własne wiersze, nowele, artykuły do gazet i Bóg wie, co jeszcze. A jednak w tym wiosennym semestrze co´s w rodzaju cienia padło na moje uprzednio bujne z˙ ycie twórcze — nie pisarska blokada, lecz prze´swiadczenie, i˙z pora ju˙z przesta´c szwenda´c si˛e z łopatka˛ i wiaderkiem, pora zasia´ ˛sc´ w kabinie wielkiej wszechmocnej koparki i spróbowa´c wykopa´c co´s spod piachu, cho´cby miało si˛e to zako´nczy´c piramidalna˛ klapa.˛ I oto którego´s marcowego wieczoru w roku 1970 zasiadłem przy mojej starej biurowej maszynie marki „Underwood” z ułamanym „m” i podniesionym du˙zym „O” i napisałem słowa, od których zacz˛eła si˛e ta historia: „Człowiek w czerni uciekał przez pustyni˛e, a rewolwerowiec poda˙ ˛zał w s´lad za nim.” W latach, które nastapiły ˛ po tym, gdy wystukałem to zdanie, słuchajac ˛ na stereo Johnny’ego Wintera i kapania topniejacego ˛ i spływajacego ˛ po zboczu s´niegu, moje skronie pokryły si˛e siwizna,˛ poczałem ˛ dzieci, pochowałem moja˛ matk˛e, zaczałem ˛ i sko´nczyłem bra´c narkotyki, i dowiedziałem si˛e kilku rzeczy o samym sobie — kilku smutnych, kilku niemiłych, ale w wi˛ekszo´sci po prostu s´miesznych. Jak okre´sliłby to zapewne sam rewolwerowiec, s´wiat poszedł naprzód. Ja jednak w całym tym okresie nigdy nie opu´sciłem do ko´nca jego s´wiata. Po drodze przepadł gdzie´s gruby zielony papier, lecz mam jakie´s czterdzies´ci stron oryginalnego r˛ekopisu, zawierajacego ˛ cz˛es´ci zatytułowane „Rewolwerowiec” i „Przydro˙zny zajazd”. Zielone arkusze zastapiły ˛ godziwiej wygladaj ˛ ace ˛ kartki, ale wspominam je z afektem, który trudno wyrazi´c słowami. Powróciłem do s´wiata rewolwerowca, gdy z´ le mi szło z „Miasteczkiem Salem” (wówczas powstała „Wyrocznia i góry”) i opisałem smutny koniec Jake’a niedługo po tym, jak inny chłopiec, Danny Torrance, uciekł z innego złego miejsca w „L´snieniu”, w gruncie rzeczy jedynym okresem, w którym przynajmniej co jaki´s czas nie wracałem my´slami do suchego, lecz mimo to cudownego (mnie w ka˙zdym razie wydawał si˛e on zawsze cudowny) s´wiata rewolwerowca, były dni, gdy znalazłem si˛e w innym s´wiecie, sprawiajacym ˛ wra˙zenie pod ka˙zdym wzgl˛edem tak samo realnego — w postapokaliptycznym s´wiecie „Bastionu”. Ostatni prezentowany tutaj fragment, „Rewolwerowiec i człowiek w czerni”, napisany został przed niespełna osiemnastu miesiacami ˛ w zachodnim Maine. Uwa˙zam, z˙ e czytelnikom, którzy dotarli ze mna˛ tak daleko, winien jestem by´c mo˙ze pewien rodzaj streszczenia („rekapitulacji”, jak okre´sliliby to ci wielcy dawni romantyczni poeci) tego, co jeszcze nastapi, ˛ niemal pewne jest bowiem, z˙ e umr˛e przed uko´nczeniem całej powie´sci. . . eposu bad´ ˛ z jakkolwiek to nazwiecie. Niestety naprawd˛e nie potrafi˛e tego zrobi´c. Ludzie, którzy mnie znaja,˛ wiedza,˛ i˙z nie jestem gejzerem intelektu, a ci, którzy czytali z krytyczna˛ aprobata˛ moje ksia˙ ˛zki (jest kilka takich osób; udało mi si˛e je przekupi´c), zgodza˛ si˛e chyba, z˙ e 161
najlepsze z nich wzi˛eły si˛e nie z głowy, lecz przede wszystkim z serca. . . lub z trzewi, czyli miejsca, gdzie rodzi si˛e najsilniejsze emocjonalnie pisarstwo. Wspominajac ˛ o tym wszystkim, chc˛e po prostu powiedzie´c, z˙ e nigdy nie wiem do ko´nca, dokad ˛ zmierzam, i z˙ e w tej historii dzieje si˛e tak bardziej ni˙z zwykle, z wizji, jaka˛ Roland ma pod koniec ksia˙ ˛zki, wiem, z˙ e jego s´wiat rzeczywi´scie idzie naprzód, wszech´swiat Rolanda istnieje bowiem wewnatrz ˛ pojedynczej molekuły trawy wi˛ednacej ˛ na jakim´s kosmicznym polu (zaczerpnałem ˛ chyba ten pomysł z „Pier´scienia wokół sło´nca” Clifforda D. Siniaka; prosz˛e, nie wytaczaj mi procesu, Cliff!), i wiem, z˙ e „powołanie” okre´sla wezwanie trzech osób z naszego własnego s´wiata (w podobny sposób, w jaki Jake został wezwany przez człowieka w czerni), trzech osób, które dołacz ˛ a˛ do Rolanda w jego w˛edrówce ku Mrocznej Wie˙zy — wiem o tym, poniewa˙z napisałem ju˙z kilka segmentów drugiej cz˛es´ci cyklu (zatytułowanej „Powołanie Trójki”). Jak natomiast przedstawia si˛e mroczna przeszło´sc´ rewolwerowca? Bo˙ze, tak mało o niej wiem, i có˙z to za rewolucja obaliła jego „´swietlany s´wiat”? Nie wiem. Jak wygladała ˛ ostateczna konfrontacja Rolanda z Martenem, który uwodzi jego matk˛e i zabija ojca? Nie wiem. Jak zgin˛eli ziomkowie Rolanda, Cuthbert oraz Jamie, i co si˛e działo w latach pomi˛edzy jego inicjacja˛ i momentem, gdy po raz pierwszy widzimy go na pustyni? Tego te˙z nie wiem. No i pozostaje jeszcze ta dziewczyna, Susan. Kim jest? Nie wiem. Cho´c wła´sciwie, gdzie´s w gł˛ebi duszy wiem. Gdzie´s w gł˛ebi duszy wiem to wszystko i nie jest mi potrzebne streszczenie, rekapitulacja ani konspekt (konspekty sa˛ ostatnim ratunkiem złych pisarzy, którzy najch˛etniej pisaliby prace magisterskie). Kiedy nadejdzie pora, te rzeczy — i miejsce, jakie zajmuja˛ w w˛edrówce rewolwerowca — pojawia˛ si˛e tak samo naturalnie jak łzy lub s´miech, a je´sli nigdy si˛e nie pojawia,˛ trudno. Jak rzekł kiedy´s Konfucjusz, pi˛ec´ set milionów czerwonych Chi´nczyków ma to gł˛eboko w dupie. Wiem jedno: w jakim´s momencie, w jakiej´s magicznej chwili, kiedy zapadnie purpurowy zmierzch (zmierzch stworzony dla romansu), Roland dotrze do swojej mrocznej wie˙zy i zbli˙zy si˛e do niej, dmac ˛ w róg. . . i je´sli kiedykolwiek dane mi b˛edzie tam si˛e znale´zc´ , wy pierwsi si˛e o tym dowiecie. Stephen King Bangor, Maine
W nast˛epnym tomie: Po konfrontacji z człowiekiem w czerni Roland budzi si˛e na brzegu Morza Zachodniego, gdzie odnajduje drzwi — wrota czasowe umo˙zliwiajace ˛ mu przenikni˛ecie do Ameryki drugiej połowy XX wieku. W Nowy Jorku spotyka troje wybranych: młodego Eddie Deana, pi˛ekna˛ Odett˛e Holmes i Jacka Morta, seryjnego zabójc˛e. Wraz z nimi powraca do swojego s´wiata. W krucjacie przeciwko siłom zła zyskuje nowych sprzymierze´nców, którzy pomoga˛ mu w misji rozwikłania tajemnicy Mrocznej Wie˙zy.