FRANK HERBERT
MESJASZ DIUNY
Przeło yła Maria Grabska
ZAPISKI Z CELI MIERCI PRZESŁUCHANIE BRONSA Z IX Pytanie: Co skł...
135 downloads
1176 Views
1MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
FRANK HERBERT
MESJASZ DIUNY
Przeło yła Maria Grabska
ZAPISKI Z CELI MIERCI PRZESŁUCHANIE BRONSA Z IX Pytanie: Co skłoniło ci
do podj cia tej szczególnej próby zanalizowania dziejów
Muad’Diba? Odpowied : Dlaczego miałbym odpowiada na twoje pytania? Pytanie: Poniewa utrwal twe słowa. Odpowied : Aaach! To dobry argument dla historyka! Pytanie: B dziesz wi c współpracowa ? Odpowied : Czemu nie? I tak nigdy nie zrozumiesz, co zainspirowało moj "Analiz historyczn ". Wy, kapłani, macie zbyt wiele do stracenia, by... Pytanie: Wypróbuj mnie. Odpowied : Wypróbowa powierzchowno
ciebie? No dobrze... Czemu by nie? Zaintrygowała mnie
obrazu tej planety w oczach mas, jaka zawdzi cza swej popularnej nazwie:
Diuna. Prosz zauwa y : nie Arrakis, lecz Diuna. Historia cierpi na obsesj Diuny - pustyni, kolebki Fremenów. Koncentruje si na egzotycznych zwyczajach, wynikaj cych z niedostatku wody, z półkoczowniczego ycia Fremenów, którzy nie zrzucaj z grzbietów filtrfraków, niemal całkowicie odzyskuj cych wilgo wydalan przez ciało. Pytanie: Czy to wszystko nie jest prawd ? Odpowied : To powierzchowne prawdy. Ignorowanie tego, co dzieje si pod t warstewk jest równie absurdalne, jak próba zrozumienia mojej rodzimej planety, Ix, bez poznania rodowodu jej nazwy: e jest dziewi t planet naszego sło ca. Nie, nie. Nie wystarczy postrzega Diun jako miejsce okrutnych samumów. Nie wystarczy mówi o grozie, jak siej gigantyczne czerwie pustyni. Pytanie: Ale to jest decyduj ce dla charakteru Arrakis! Odpowied : Decyduj ce? Oczywi cie, ale tworzy jednostronny obraz, podobnie jak przyczyna, dla której Diuna stała si monokultur - bo jest jedynym i wył cznym ródłem przyprawy, melan u. Pytanie: Tak. Pozwól nam usłysze twe zdanie na temat wi tej przyprawy. Odpowied : wi tej! Jak wszystkie wi to ci, tak i przyprawa jedn r k daje, a odbiera drug . Przedłu a ycie i pozwala postrzega przyszło , ale bezlito nie uzale nia i pi tnuje. Tak samo, jak naznaczyła ciebie: bł kitne oczy bez ladu bieli. Twoje oczy, twój narz d wzroku stał si
jedno ci bez adnych kontrastów, widz c jednostronnie. Pytanie: Ta herezja zaprowadziła ci do tej celi! Odpowied : Do tej celi przyprowadzili mnie twoi kapłani. Jak wszyscy kapłani szybko nauczyli cie si nazywa prawd herezj . Pytanie: Jeste tu, bo o mieliłe si twierdzi , e Paul Atryda utracił co nieodzownego dla swego człowiecze stwa, zanim mógł sta si Muad' Dibem. Odpowied : Nie tylko to. Stracił tu równie ojca w wojnie z Harkonnenami. Tutaj te poniósł mier Duncan Idaho, który po wiecił siebie, eby Paul i lady Jessika mogli umkn . Pytanie: Twój cynizm zostanie odpowiednio potraktowany. Odpowied : Cynizm! To bez w tpienia jeszcze wi kszy grzech ni herezja. Ale, widzisz, tak naprawd nie jestem cynikiem. Jestem jedynie obserwatorem i komentatorem. Ujrzałem w Paulu prawdziw godno , gdy uciekał w pustyni ze swoj brzemienn matk . Ma si rozumie , ta kobieta była tak e czym warto ciowym, nie tylko ci arem. Pytanie: Cały problem z wami, historykami, to to, e tego, co dobre, nigdy nie zostawicie w spokoju. Widzisz prawdziw godno
w wi tym Muad' Dibie, lecz musisz doda swój cyniczny
komentarz. Nic dziwnego, e Bene Gesserit równie ci oskar aj . Odpowied : Wy, kapłani, m drze czynicie, porównuj c si z zakonem e skim Bene Gesserit. One te trwaj dzi ki temu, e działaj w ukryciu. Ale nie mog ukry faktu, e lady Jessika była ich adeptk . Wiesz, e szkoliła syna wedle ich metod. Moim przest pstwem było poruszenie tego fenomenu, ujawnienie ich sztuki manipulowania umysłem i ich programu genetycznego. Nie chcecie, by opinia publiczna zwróciła uwag na fakt, e Muad' Dib miał by upragnionym, oswojonym mesjaszem zakonu e skiego, e był ich Kwisatz Haderach, zanim stał si waszym prorokiem. Pytanie: Gdybym miał jeszcze w tpliwo ci, czy ci skaza , to teraz je rozwiałe . Odpowied : Umiera si tylko raz. Pytanie: Lecz ró ne s rodzaje mierci. Odpowied : Strze cie si , bo zrobicie ze mnie m czennika. Nie s dz , by Muad' Dib... Powiedz, czy Muad' Dib wiedział, co robicie w tych lochach? Pytanie: Nie zaprz tamy uwagi wi tej Rodziny błahostkami. Odpowied (ze miechem): I po to Paul Atryda walczył o miejsce w ród Fremenów! Po to nauczył si dosiada i kierowa czerwiem! Bł dem było odpowiada na twe pytania. Pytanie: Obiecałem, e uwieczni twoje słowa i dotrzymam obietnicy. Odpowied : Doprawdy? Wi c słuchaj mnie uwa nie, freme ski degeneracie, kapłanie nie maj cy adnego boga poza samym sob ! Spora odpowiedzialno
na was ci y. To freme ski
rytuał podsun ł Paulowi pierwsz
pot n
dawk
przyprawy, umo liwiaj c mu widzenie
przyszło ci. To przez freme ski rytuał ta sama przyprawa obudziła nienarodzon Ali w łonie lady Jessiki... Czy zastanowiłe si kiedykolwiek, czym było dla niej przyj cie na ten wiat - w pełni wiadomej, wyposa onej we wszystkie wspomnienia i cał wiedz swojej matki? aden gwałt nie mógłby by bardziej przera aj cy. Pytanie: Bez wi tej przyprawy Muad' Dib nie stałby si wodzem wszystkich Fremenów. Bez tego u wi caj cego poznania Alia nie byłaby Ali . Odpowied : A ty, bez waszego lepego, freme skiego okrucie stwa nie byłby kapłanem. Och, znam was, Fremeni. My licie, e Muad' Dib jest jednym z was, bo zwi zał si z Chani, bo przyj ł wasze zwyczaje. Ale najpierw był Atryd i był szkolony przez adeptk Bene Gesserit. Posiadł umiej tno ci zupełnie wam nie znane. My leli cie, e przyniósł wam now organizacj , now misj . Obiecał przekształci wasz pustynn planet w tryskaj cy wod raj. Ale kiedy zawrócił wam w głowach t wizj , jednocze nie odebrał wam dziewictwo! Pytanie: Ta herezja nie zmienia faktu, e Ekologiczna Transformacja Diuny post puje. Odpowied : A ja jestem winien herezji ledzenia ródeł tej transformacji, zgł biania jej skutków. Bitwa, która rozegrała si tam, na Równinie pod Arrakin nauczyła zapewne wszech wiat tego, e Fremeni s zdolni pokona imperialnych sardaukarów. Ale kiedy gwiezdne imperium rodu Corrinów stało si freme skim imperium pod berłem Muad' Diba, czym wi cej stało si Imperium? Wasza D ihad trwała tylko dwana cie lat, ale jak przyniosła nauk ? Teraz Imperium rozumie, jaka blag było mał e stwo Muad' Diba z ksi niczk Irulan ! Pytanie: O mielasz si oskar a Muad’Diba o nieszczero ? Odpowied : Mo ecie mnie za to zabi , ale to nie herezja Ksi niczka została mu po lubiona, lecz nie jest jego on . Chani, jego mała freme ska goł beczka - ona jest on . Wszyscy o tym wiedz . Irulan była kluczem do tronu, niczym wi cej. Pytanie: Łatwo dostrzec, dlaczego ci, którzy spiskuj przeciwko niemu, u ywaj twojej "Analizy historycznej" jako koronnego argumentu. Odpowied : Nie przekonam ci , wiem o tym. Konspiratorzy dostali do r ki argument, zanim jeszcze ukazała si moja "Analiza". Zrodziła go dwunastoletnia D ihad. To ona zjednoczyła dawne grupy nacisku, ona wznieciła spisek przeciw Muad' Dibowi.
Tak g sty welon mitu spowija Paula Muad'Diba, Imperatora - mentata i jego siostr Ali , te trudno jest dojrze ludzi z krwi i ko ci poza t zasłon . Ale przecie byli nimi: on - ywym m czyzn Paulem Atryd i ona - yw kobiet Ali . Ich ciała podlegały wpływom przestrzeni i czasu. I nawet je li dar widzenia przyszło ci pozwalał im przekracza
zwykłe limity
czasoprzestrzenne, nale eli do rodzaju ludzkiego. Do wiadczali rzeczywistych zdarze pozostawiaj cych lady w rzeczywistym wszech wiecie. By ich zrozumie , trzeba dostrzec, e ich tragedia była tragedi ludzko ci. To dzieło jest wi c po wi cone nie Muad'Dibowi czy jego siostrze, ale ich spadkobiercom - nam wszystkim. Dedykacja do Konkordatu Muad'Diba spisana z Tabla Memorium Kultu Ducha Mahdiego
Okres rz dów imperialnych Muad' Diba spłodził wi cej historyków ni jakakolwiek inna epoka w historii ludzko ci. Wi kszo
z nich toczyła zawistne i sekciarskie spory, co równie
wiadczy o szczególnym wpływie człowieka, który wywołał tyle uniesie na tak wielu ró nych planetach. Rzecz jasna, jego wizerunek składa si
z pierwiastków historycznych, idealnych i
wyidealizowanych. Ten człowiek, urodzony jako Paul Atryd , pochodz cy ze staro ytnego wysokiego rodu, otrzymał gruntowne wyszkolenie prana-bindu od swojej matki, Bene Gesserit lady Jessiki. Dzi ki temu mógł sprawowa pełn kontrol nad swymi mi niami i nerwami. Posiadał jednak co
wi cej: był mentatem, dysponował intelektem, którego zdolno ci
przy miewały mo liwo ci mechanicznych komputerów u ywanych przez staro ytnych, zanim zakazała tego religia. Ponad wszystko jednak Muad' Dib był Kwisatz Haderach, istot , która była celem realizowanego przez tysi ce pokole programu doboru genetycznego zakonu e skiego. Był Kwisatz Haderach, "tym, który mo e by w wielu miejscach naraz", prorokiem, człowiekiem, poprzez którego Bene Gesserit spodziewały si kontrolowa ludzkie przeznaczenie - i ten człowiek został Imperatorem Muad' Dibem, wymusiwszy polityczne mał e stwo z córk pokonanego przez siebie Padyszacha Imperatora. Rozwa cie ten paradoks: zaczyn kl ski ukryty w chwili zwyci stwa. Z pewno ci czytali cie inne opracowania i znacie powierzchowne fakty. Dzicy Fremeni Muad' Diba rzeczywi cie zwyci yli Padyszacha Szaddama IV. Zmietli legiony sardaukarów, poł czone siły wysokich rodów, armi Harkonnenów i wojska zaci ne opłacane z funduszy przyznanych przez
Landsraad. Atryda rzucił na kolana Gildi
Planetarn
i posadził sw
siostr
Ali
na tronie
religijnym, który Bene Gesserit uwa ały dot d za własny. Dokonał tego wszystkiego i jeszcze wi cej. Misjonarze Muad' Diba, Kwizaraci, ponie li w kosmos religijn wojn , wielk D ihad, której główny impet trwał dwana cie standardowych lat. To niewiele, ale w tym czasie religijny kolonializm zagarn ł niemal cały ludzki wszech wiat pod jednym berłem. Dokonał tego, poniewa władza nad Arrakis, planet znan bardziej jako Diuna, dawała monopol na najwa niejsz monet królestwa - przypraw geriatryczn , melan , trucizn daj c ycie. I oto nast pny składnik historii idealnej: materia, której psychotropowa chemia odkrywa Czas. Bez melan u Wielebne Matki zakonu e skiego nie mogłyby dokonywa obserwacji i kontroli ludzi. Bez melan u Nawigatorzy Gildii nie mogliby przemierza przestrzeni kosmicznej. Bez melan u miliardy miliardów obywateli Imperium zmarłyby z narkotycznego głodu. Bez melan u Paul Muad' Dib nie mógłby widzie przyszło ci. Wiemy, e ów moment najwy szej pot gi niósł w sobie upadek. Wyja nienie mo e by tylko jedno: w pełni dokładne i całkowite przewidywanie przyszło ci niesie mier . Inne ródła twierdz , e Muad' Dib został pokonany przez zwyczajny spisek Gildii, Bene Gesserit i amoralnych naukowców z Bene Tleilax, posługuj cych si niemo liwymi do rozpoznania Tancerzami Oblicza. Jeszcze inne wskazuj
na istnienie szpiegów w otoczeniu Muad' Diba.
Podkre laj wpływ Tarota Diuny, za miewaj cego jego prorocze wizje. Niektórzy podkre laj fakt, e Muad' Dib został zmuszony do przyj cia słu by gholi, ciała wskrzeszonego z martwych i przygotowanego, by go zniszczy . Z cał pewno ci wiedz oni, e owym ghol był Duncan Idaho, oficer Atrydów, który zginał, ratuj c ycie młodego Paula. Opisywano równie spisek w łonie Kwizaratu, któremu przewodził panegirysta Korba. Analizowano kolejne etapy planu Korby, zmierzaj cego do uczynienia z Muad' Diba m czennika i obci enia win Chani, jego freme skiej konkubiny. Czy którekolwiek z tych twierdze
mo e wyja ni fakty, jakie ujawniła historia? To
niemo liwe. Tylko przez zabójcz natur jasnowidzenia mo emy tłumaczy upadek tak wielkiej i dalekowzrocznej pot gi. ywi nadziej , e inni historycy wyci gn wnioski z tego odkrycia. "Muad'Dib: Analiza historyczna" pióra Bronsa z Ix
Nie istnieje granica mi dzy bogami a lud mi; niekiedy jedni przeistaczaj
si
niepostrze enie w drugich. "Przysłowia Muad'Diba"
Na my l o morderczej intrydze, któr spodziewał si uknu , Scytalus, tleilaxariski Tancerz Oblicza, odczuwał wyrzuty sumienia. "B d
ałował, e stałem si przyczyn cierpienia i mierci
Muad' Diba" - powtarzał sobie. Starannie ukrywał przed współspiskowcami t delikatno
uczu .
Wskazywała ona jednak wyra nie, e łatwiej identyfikował si z ofiar ni z katem, co zreszt było charakterystyczne dla Tleilaxan. Scytalus stał w pewnym oddaleniu od innych, milcz cy i zamy lony. Od pewnego ju czasu spierano si
o przydatno
trucizny psychotycznej. Spór był o ywiony i gwałtowny, lecz
prowadzony w sposób kulturalny, co obowi zywało wychowanków Wielkich Szkół, omawiaj cych sprawy bliskie ich dogmatów. - Ju my lisz, e go przyszpiliłe , a wła nie wtedy odkrywasz, e jest nietkni ty! To rzekła stara Matka Wielebna Bene Gesserit, Gaius Helena Mohiam, goszcz ca ich tutaj, na Waliach IX: sztywna posta w czarnym habicie, stara wied ma, unosz ca si w krze le grawitacyjnym na lewo od Scytalusa. Odrzucony na plecy kaptur aby odsłaniał pomarszczon twarz w wie cu siwych włosów, wpadni te oczy patrzyły z twarzy podobnej do obci gni tej skór czaszki. Posługiwali si
j zykiem Mirabhasa - pełnym ostro punktowanych spółgłosek i
s siaduj cych samogłosek - doskonałym do przekazywania najbardziej wyrafinowanych, emocjonalnych subtelno ci. Edric, Nawigator Gildii, zareplikował wła nie słownym reweransem, pi knym sztychem pogardliwej uprzejmo ci. Scytalus spojrzał na wysłannika Gildii. Edric unosił si o kilka kroków od niego w kapsule wypełnionej pomara czowym gazem. Pojemnik umieszczono wewn trz przezroczystej kopuły, zbudowanej przez Bene Gesserit specjalnie na to spotkanie. Gildianin był wydłu onym, zaledwie w przybli eniu humanoidalnym stworzeniem o płetwopodobnych stopach i du ych, wachlarzowatych, błoniastych
dłoniach.
Ryba
w
dziwacznym
morzu.
Z wentyli zbiornika
unosił si
bladopomara czowy obłok, rozsiewaj cy zapach geriatrycznej przyprawy - melan u. - Je li dalej b dziemy i
t drog , pozdychamy z głupoty!
To była czwarta z obecnych osób - potencjalny członek spisku, ksi na Irulana, ona /"Cho tylko z nazwy" - przypomniał sobie Scytalus/ ich wspólnego wroga. Stała u naro a kapsuły, wysoka, jasnowłosa pi kno
w sukni ze skóry wala bł kitnego i dobranym kapeluszu. W jej
uszach błyszczały złote kolczyki. Nosiła si z arystokratyczn wyniosło ci , ale co w napi tej gładko ci jej rysów zdradzało działanie hamulców wpojonych przez Bene Gesserit Scytalus zaprzestał analizowania niuansów j zyka i otaczaj cych go twarzy i rozejrzał si dokładnie wokół. Kopuła tkwiła w ród wzgórz zbrukanych topniej cym niegiem, w którym odbijał si mokry bł kit małego, bł kitnobiałego sło ca, stoj cego w zenicie. "Dlaczego wła nie to miejsce?" - zastanawiał si . Bene Gesserit rzadko pozostawiały co przypadkowi. We my otwart konstrukcj kopuły: bardziej konwencjonalny, zabudowany gmach mógłby wprawi Gildianina w klaustrofobiczny l k. Jego psyche n kały zahamowania wynikaj ce z faktu narodzin i ycia w otwartym kosmosie, z dala od jakiejkolwiek planety. Ale zbudowa to wszystko specjalnie dla Edrica - có za finezyjny sposób wytkni cia mu jego słabo ci! "Co tutaj dumał Scytalus - zostało przygotowane dla mnie?" - A ty nie masz nic do powiedzenia, Scytalusie? - zagadn ła go Matka Wielebna. - Chcesz mnie wci gn
w t błaze sk potyczk ? - spytał Scytalus. - Dobrze wi c. Mamy
do czynienia z potencjalnym mesjaszem. Na kogo takiego nie przypuszcza si frontalnego ataku. Jego m cze stwo byłoby nasz kl sk . Wszystkie oczy zwróciły si ku niemu. - Uwa asz, e to jedyne niebezpiecze stwo? - spytała Matka Wielebna wiszcz cym głosem. Scytalus wzruszył ramionami. Na to spotkanie wybrał sobie dobrotliwe, okr głe oblicze, wesołe rysy z ckliwymi, pełnymi ustami oraz opasłe ciało t paka Teraz, gdy przygl dał si współkonspiratorom, wiedział, e - by mo e instynktownie - dokonał idealnego wyboru. Jako jedyny z obecnych zdolny był manipulowa wygl dem zewn trznym, dowolnie zmieniaj c twarz i sylwetk . Był Tancerzem Oblicza - ludzkim kameleonem, a jego aktualna posta prowokowała innych do lekcewa enia go. - No wi c? - naciskała Matka Wielebna. - Napawałem si cisz - rzekł Scytalus. - Lepiej, by nasze wzajemne animozje pozostały nie wypowiedziane. Matka Wielebna cofn ła si i Scytalus poj ł, e starucha zmienia swoj opini o nim. Wszyscy tutaj byli produktem morderczego szkolenia prana - bindu, które dawało dost pn tylko dla niewielu ludzi kontrol mi ni i nerwów. Ale organizm Tancerza Oblicza wyposa ony był w ł cza mi niowe i nerwowe, o których inni nie mogli nawet marzy , a co wi cej - w sympatico, mimetyczny dar, pozwalaj cy mu przybiera nie tylko cudzy wygl d, lecz i cudz psychik . Scytalus dał Matce Wielebnej czas na dokonanie przewarto ciowali i rzekł:
- Trucizna! - atonalne brzmienie słowa miało sygnalizowa , e tylko on rozumie jego utajone znaczenie. Gildianin wzdrygn ł si . - Mówimy o psychotycznej truci nie, nie fizycznej - rozległo si z gło nika, kr
cego
wokół naro a zbiornika, tu nad głow Irulany. Scytalus roze miał si . miech w Mirabhasa mia d ył przeciwnika, nie pozostawiaj c mu adnego atutu. Irulana u miechn ła si z uznaniem, ale w k cikach oczu Wielebnej Matki czaił si
lad
gniewu. - Przesta ! - wychrypiała Mohiam. Scytalus zamilkł, ale ju zd ył przyku ich uwag : milcz cego Edrica, gniewnej i czujnej Matki Wielebnej oraz Irulany - ubawionej, lecz nieco zmieszanej. - Nasz przyjaciel Edric sugeruje - podj ł - e dwie czarownice Bene Gesserit, szkolone tajemnymi metodami, nie nauczyły si robi rzeczywistego u ytku z oszustwa Mohiam odwróciła si , by spojrze na zimne wzgórza wiata Bene Gesserit. "Zaczyna wreszcie docenia sytuacj - zorientował si Scytalus. - To dobrze. Ale z Irulana to całkiem inna sprawa" - Jeste , czy nie jeste jednym z nas, Scytalusie? - zapytał wprost Edric, wytrzeszczaj c swe małe, szczurze oczka - Nie o mojej lojalno ci tu dyskutujemy - odparł Scytalus. Skoncentrował uwag na Irulanie. - Zastanawiasz si , ksi no, czy słusznie przebyła tyle parseków, podejmuj c takie ryzyko? Skin ła głow potwierdzaj co. - Czy podró owała
po to, aby
onglowa
frazesami z człekokształtn
ryb
albo
dyskutowa z tłustym tleilaxa skim Tancerzem Oblicza? - dr ył Scytalus. Odsun ła si od zbiornika i potrz sn ła głow , zirytowana silnym odorem melan u. Edric wykorzystał t chwil , by wrzuci sobie do ust pastylk . Scytalus zauwa ył, e Gildianin zjadał przypraw , wdychał j i bez w tpienia równie j pił. Było to zrozumiałe, skoro przyprawa wzmagała zmysł jasno widzenia Nawigatora, umo liwiaj c prowadzenie galeonu Gildii bezdro ami kosmosu z ponad wietlnymi pr dko ciami. Wyostrzona przez melan znale
wiadomo
pozwalała mu
tak lini przyszło ci statku, która pozbawiona była niebezpiecze stw. Edric wietrzył teraz
inny rodzaj zagro enia lecz nawet wykorzystuj c jasnowidzenie, mógł go nie rozpozna . - My l , e popełniłam bł d, przybywaj c tutaj - stwierdziła Irulana
Wielebna Matka odwróciła si , otworzyła oczy i zamkn ła je natychmiast w sposób przypominaj cy zachowanie gada. Scytalus przeniósł spojrzenie z Irulany na zbiornik, jakby zapraszaj c ksi n do pój cia za jego wzrokiem. Wiedział, e dla niej Edric wygl da odpychaj co: wyłupiaste lepia, potworne r ce i stopy, poruszaj ce si
wolno po ród otaczaj cych go matowopomara czowych wirów. Z
pewno ci zastanawiała si nad jego zwyczajami seksualnymi, my l c, jak niesamowite musi by zbli enie z czym takim. Tych dwoje dzielił nawet generator pola antygrawitacyjnego, stwarzaj cy Edricowi niewa ko
kosmosu.
- Ksi no - odezwał si Scytalus - obecno ci Edrica tutaj zawdzi czamy, e prorocza wizja twojego m a nie zdoła natkn
si na pewne wydarzenia, nie wył czaj c tego... przypuszczalnie.
- Przypuszczalnie - powiedziała Irulana. Matka Wielebna pokiwała głow , nie otwieraj c oczu. - Fenomen jasnowidzenia jest tylko w cz ci rozumiany, nawet przez tych, którzy go dost pili - powiedziała. - Jestem pełnoprawnym Nawigatorem Gildii i władam Moc - zauwa ył Edric. Matka Wielebna znów otwarła oczy. Tym razem przygl dała si Tancerzowi Oblicza, mierz c go wzrokiem z t
szczególn
intensywno ci Bene Gesserit. Wa yła najdrobniejsze
szczegóły. - Nie, Wielebna Matko - zamruczał Scytalus - nie jestem takim prostaczkiem, jakim si wydaj . - Nie rozumiemy Mocy jasnowidzenia - rzekła Irulana. - O to wła nie chodzi. Edric mówi, e mój m
nie jest w stanie zobaczy , dowiedzie si , b d przewidzie , co dzieje si wewn trz
sfery oddziaływania Nawigatora. Ale jak daleko rozci ga si ta sfera? - W naszym Wszech wiecie istniej ludzie i rzeczy, które znam tylko ze skutków ich działania. - Edric zacisn ł rybie usta w cienk Uni . - Wiem, e były tu, tam... gdzie . Jak wodne stworzenie płyn c roztr ca pr dy, tak samo jasnowidzenie roztr ca Czas. Widziałem miejsca, w których był twój m . Nigdy nie widziałem jego samego ani te oddanych mu ludzi, którzy d yli do wyznaczonych przez niego celów. To jest osłona, jak jasnowidz ofiarowuje tym, którzy s z nim. - Irulana nie jest z tob - rzucił Scytalus, zerkaj c k tem oka na ksi n . - Wiemy wszyscy, dlaczego konspiracyjne zebrania mog odbywa si tylko w mojej obecno ci - powiedział Edric. - Najwyra niej masz swoje zastosowania - stwierdziła Irulana, jak gdyby mówiła o maszynie.
Teraz widzi w nim to, czym jest w istocie - pomy lał Scytalus. - Nie le!" - Przyszło
jest rzecz , któr mo na kształtowa - powiedział gło no. - Rozwa t my l,
ksi no. Irulana spojrzała na niego. - Ludzie, którzy d pod tym płaszczem kryj
do obranych przez Paula celów - powtórzyła. - A wi c z pewno ci si
niektórzy z jego freme skich legionistów. Widziałam, jak
przepowiadał im przyszło , słyszałam wykrzykiwane pochlebstwa dla ich Mahdiego, ich Muad' Diba. “Zorientowała si - pomy lał Scytalus - e jest tu na przesłuchaniu, e zostanie wydany wyrok, który j zachowa lub zniszczy. Widzi pułapk , jak na ni zastawili my." Jego wzrok napotkał spojrzenie Matki Wielebnej. Odniósł dziwne wra enie, e my l o tym samym. Oczywi cie Bene Gesserit pouczyły swoj ksi n , dostarczyły jej zr cznych kłamstewek. Ale zawsze nadchodził ten moment, w którym Bene Gesserit musiała zaufa raczej własnemu instynktowi i wyszkoleniu. - Ksi no, wiem, czego najbardziej pragniesz od Imperatora - odezwał si Edric. - Któ to mo e wiedzie ? - rzuciła Irulana - Pragniesz by matk , zało ycielk królewskiej dynastii - ci gn ł Edric, jak gdyby jej nie słyszał. - Je li nie przył czysz si do nas, nie stanie si to nigdy. Daj ci na to słowo jasnowidza. Imperator po lubił ci ze wzgl dów politycznych, ale nigdy nie b dziesz dzieli z nim ło a. - Zatem jasnowidzenie jest równie podgl dactwem - zakpiła Irulana. - Silniejszy lub wi e Imperatora z jego freme sk konkubin ni z tob ! - warkn ł Edric. - Ale jednak ona nie daje mu nast pcy - powiedziała Irulana. - Rozs dek jest pierwsz ofiar silnych emocji - wtr cił cicho Scytalus, czuj c, jak gniew zaczyna ponosi ksi n . Stwierdził, e jego uwaga odniosła skutek. - Nie daje mu nast pcy - Irulana odmierzała słowa z wymuszonym spokojem - poniewa bez jej wiedzy karmi j
rodkiem antykoncepcyjnym. Czy to wyznanie chcieli cie ode mnie
usłysze ? - Nie jest to rzecz, któr Imperator powinien odkry - powiedział Edric u miechaj c si . - Mam dla niego gotowe kłamstwa - powiedziała Irulana. - Mo e mie
zmysł
prawdopoznania, ale istniej kłamstwa o wiele bardziej wiarygodne ni najprawdziwsza prawda. - Musisz dokona wyboru, ksi no - rzekł Scytalus - ale musisz równie zrozumie , co jest dla ciebie tarcz . - Paul post puje ze mn uczciwie - powiedziała. - Zasiadam w jego Radzie.
- W ci gu tych dwunastu lat, odk d jeste jego Królewsk Mał onk - indagował Edric czy okazał ci chocia cie uczucia? Irulana potrz sn ła głow . - Z pomoc tej nikczemnej freme skiej hordy zrzucił z tronu twojego ojca, po lubił ci , aby utwierdzi swoje własne pretensje, a jednak nigdy nie koronował ci na władczyni ... - Edric próbuje gra na twych emocjach, ksi no - zauwa ył Scytalus. - Czy to nie ciekawe? Irulana spojrzała na niego i uniesieniem brwi odpowiedziała na bezczelny miech Tancerza Oblicza. Scytalus zauwa ył, e była teraz w pełni wiadoma, e je li pozwoli, by Gildianin grał pierwsze skrzypce podczas tego spotkania, to jego przebieg, ich intryga, b d mogły pozosta ukryte przed prorocz wizj Paula. Gdyby jednak wycofała swój akces... - Czy nie wydaje ci si , ksi no - zapytał Scytalus - e Edric otrzymał niezasłu one fory w naszej konspiracji? - Zgodziłem si ju - powiedział Edric - e podporz dkuj si najrozs dniejszej propozycji przedło onej na tej naradzie. - A kto wybierze najrozs dniejsz propozycj ? - zainteresował si Scytalus. - Chciałby , eby ksi na opu ciła to miejsce, nie przył czaj c si do nas? - spytał Gildianin. - On chciałby, eby jej zaanga owanie było prawdziwe! - rzuciła ostro Matka Wielebna. Nie powinni my si wzajemnie zwodzi . Scytalus obserwował Irulan , która rozlu niła si , przyjmuj c postaw medytacyjn , z dło mi ukrytymi w r kawach szaty. "Z pewno ci zastanawia si nad przyn t zarzucon przez Edrica - my lał. - Zało y królewsk dynasti ! Próbuje odgadn , jakie rodki przedsi wzi li spiskowcy, by im nie mogła zagrozi . Zapewne rozwa a wiele ró nych spraw." - Scytalusie - Irulana zwróciła si do niego - mówi si , e wy, Tlei - laxanie, macie szczególny kodeks honorowy: wasze ofiary musz mie zawsze mo liwo - Je eli tylko potrafi j znale
ucieczki.
- zgodził si Scytalus.
- Czy ja jestem ofiar ? - zapytała wprost Tancerz Oblicza wybuchn ł miechem. Wielebna Matka prychn ła. - Ksi no - w głosie Edrica brzmiała łagodna perswazja - mo esz si nie obawia , ju jeste jedn z nas. Czy nie szpiegujesz Dworu Imperialnego dla swoich zwierzchniczek z Bene Gesserit? - Paul wie, e składam raporty moim nauczycielkom - odparła.
- I czy nie dostarczasz im materiałów do prowadzenia nasilonej propagandy przeciwko waszemu Imperatorowi? - nie rezygnował Edric. "Nie: naszemu Imperatorowi - odnotował w duchu Scytalus - lecz: waszemu Imperatorowi. Irulana za bardzo jest Bene Gesserit, by przeoczy ten lapsus." - Pytanie dotyczy wył cznie sił i schematu ich u ycia - powiedział gło no, przysuwaj c si do zbiornika - My, Tleilaxanie, wierzymy, e w całym wszech wiecie istnieje tylko niezaspokajalny głód materii, za to energia jest jedyn rzecz decyduj c . Energia gromadzi wiedz . Słuchaj mnie uwa nie, ksi no: energia gromadzi wiedz . To nazywamy pot g . - Nie przekonali cie mnie, e mo emy pokona Imperatora - rzekła Irulana. - Nie przekonali my jeszcze nawet siebie samych - odparł Scyta - lus. - Gdziekolwiek si zwrócimy - mówiła Irulana - natrafiamy na jego sił . On jest Kwisatz Haderach, ten, który mo e by w wielu miejscach naraz. Jest Mahdim, którego najbłahszy kaprys jest nieodwołalnym rozkazem dla jego kwizarackich misjonarzy. Jest mentatem, którego kalkulacyjne zdolno ci umysłu przewy szaj najwi ksze antyczne komputery. Jest Muad' Dibem, na którego słowo freme skie legiony pustosz
planety. Do wiadcza proroczych wizji,
odsłaniaj cych przed nim przyszło . Ma ten zapis genetyczny, jakiego my, Be - ne Gesserit, po damy dla... - Znamy jego mo liwo ci - przerwała Matka Wielebna. - Wiemy te , e ten sam zapis genetyczny jest własno ci Paskudztwa, jego siostry Alii. Ale oboje s tak e istotami ludzkimi. I jako tacy nie s wolni od słabo ci. - A gdzie s owe ludzkie słabostki? - zapytał Tancerz Oblicza. - Czy mamy ich szuka w religijnym aspekcie jego D ihad? Czy Kwizarzy Imperatora mog zosta zwróceni przeciwko niemu? Co z władz cywiln wysokich rodów? Czy Landsraad sta na cokolwiek wi cej poza tym słownym rwetesem, który podnosi? - Proponowałbym Konsorcjum Honnete Ober Advancer Mercanti - les - powiedział Edric, przekr caj c si w zbiorniku. - KHOAM to interes, a interes jest tam, gdzie zyski. - Lub mo e matk Imperatora - poddał Scytalus. - Rozumiem, e lady Jessika pozostaje na Kaladanie, ale regularnie kontaktuje si z synem. - To fałszywa suka - powiedziała Mohiam głosem nie zdradzaj cym emocji. - Dałabym sobie obci
r ce, które pomagały j wyszkoli .
- Nasz spisek wymaga oparcia - o wiadczył Scytalus. - Jeste my kim wi cej ni spiskowcami - sprzeciwiła si Matka Wielebna.
- O, tak - zgodził si Scytalus. - Jeste my energiczni i szybko si uczymy. To czyni z nas jedyn nadziej na zbawienie ludzko ci. Mówił tonem wyra aj cym absolutne przekonanie, co w j zyku Mirabhasa mogło by odczytane jako najwy sze szyderstwo, je li - tak jak teraz - zostało wypowiedziane przez Tleilaxanina. Tylko Wielebna Matka zdawała si pojmowa t subtelno . - Dlaczego? - pytanie skierowane było do Scytalusa. Nim Tancerz Oblicza zdołał odpowiedzie , wmieszał si Edric: - Nie przerzucajmy si filozoficznymi nonsensami - rzekł odchrz kn wszy. - Wszystkie pytania mo na sprowadzi do jednego: "Dlaczego jest cokolwiek?" Ka da kwestia religijna, gospodarcza czy polityczna niesie tylko jedno pytanie: "Kto zdob dzie władz ?" Alianse, konsorcja, kompleksy - wszystkie goni za mira ami, je li nie walcz o władz . Wszystko inne jest nonsensem, co wi kszo
istot my l cych zaczyna sobie u wiadamia .
Scytalus wzruszył ramionami, patrz c na Matk
Wielebn . Edric wyr czył go w
odpowiedzi. Ten napuszony głupiec był ich najsłabszym punktem. - Słuchaj c pilnie nauczyciela, zdobywa si wiedz - oznajmił, chc c si upewni , e Matka Wielebna go zrozumiała. Mohiam wolno pokiwała głow . - Ksi no - mówił Edric - dokonaj wyboru. Została obrana narz dziem przeznaczenia, najdoskonalszym... - Zachowaj komplementy dla tych, które b d si z nich cieszy - uci ła Irulana. Wspomniałe poprzednio o duchu, widmie, z pomoc którego, by mo e poni ymy Imperatora. Wyja nij to. - Atryda pokona samego siebie! - wydusił z siebie Edric. - Przesta mówi zagadkami - wypaliła Irulana - Co to za duch? - To bardzo niezwykły duch - rzekł Edric. - Posiada ciało i imi . Posta jego jest ciałem sławnego mistrza miecza, znanego jako Duncan Idaho. Imi ... - Idaho nie yje - przerwała Irulana. - Nieraz byłam wiadkiem, jak Paul bolał nad jego strat . Sardaukar mojego ojca zabił Idaho na jego oczach. - Nawet w obliczu kl ski - rzekł Edric - sardaukar twojego ojca nie stracił głowy. Złó my, e m dry oficer sardaukarów rozpoznał mistrza miecza w ciele rozsiekanym przez swoich ludzi. Co wtedy? Istniej sposoby spo ytkowania takiego ciała i takiego wyszkolenia... je eli działa si szybko. - Tleilaxa ski ghola... - wyszeptała Irulana, zerkaj c na Scytalusa.
Widz c jej zaciekawienie, Tancerz Oblicza wykorzystał swoje mo liwo ci. Jego posta rozmyła si , ciało, organizuj c si ponownie, płynnie przybrało nowy kształt. Po chwili stał przed nimi szczupły m czyzna, którego twarz pozostała zaokr glona, ale była teraz ciemniejsza, o lekko spłaszczonych rysach i wydatnych ko ciach policzkowych. Oczy osadzone były w wyra nych, sko nych fałdach. Oblicze Scytalusa okalały ciemne i kr cone włosy. - Ghola o tej powierzchowno ci - powiedział Edric. - Czy po prostu kolejny Tancerz Oblicza? - spytała Irulana - aden Tancerz Oblicza - odparł Edric. - Tancerz ryzykowałby wykrycie przy dłu szej obserwacji. Nie. Załó my, e nasz m dry oficer nakazał przechowa ciało Idaho w aksolotlowym zbiorniku. Czemu nie? Zwłoki zawierały wszak tkanki i nerwy jednego z naj wietniejszych szermierzy w historii, doradcy Atrydów, militarnego geniusza. Có za marnotrawstwem byłoby utraci cał t maestri i talent, kiedy mógł on zosta o ywiony jako instruktor sardaukarów. - Nie dotarły do mnie nawet pogłoski o tym, a przecie
byłam powiernic
ojca -
powiedziała Irulana. - Aach, przecie twój ojciec był człowiekiem pokonanym, a ty w przeci gu paru godzin została sprzedana nowemu Imperatorowi. - Czy tak zrobiono? - spytała. - Załó my - ci gn ł zadowolony z siebie Edric - e nasz m dry sardaukar, znaj c potrzeb po piechu, natychmiast przekazał zakonserwowane ciało w r ce Bene Tleilax. Załó my dalej, e on i jego ludzie polegli, nim zdołali powierzy t informacj twojemu ojcu, dla którego zreszt i tak nie miała ona wielkiej warto ci. Pozostałby zatem fizyczny fakt, ciało, które zostało przekazane Tleilaxanom. Jedyny pojazd, jakim mogło zosta przetransportowane, to galeon. Naturalnie my, Gildia, znamy ka dy przewo ony przez nas ładunek. Dowiaduj c si o tej przesyłce, czy nie uznaliby my za rozs dne zakupi ghol jako dar stosowny dla Imperatora? - A zatem zrobili cie to - powiedziała Irulana. - Jak przedstawił to nasz gadatliwy przyjaciel, stało si tak - przyznał Scytalus, który zd ył ju odzyska pierwotn , pucołowat aparycj . - Jak uwarunkowany został Idaho? - spytała Irulana. - Idaho? - zdziwił si Edric, spogl daj c na Tleilaxanina. - Słyszałe o jakim Idaho, Scytalusie? - Sprzedali my wam istot zwan Hayt - stwierdził Scytalus. - Aaach, Hayt - przytakn ł Edric. - Dlaczego go nam sprzedali cie? - Poniewa Scytalus.
kiedy
sami wyhodowali my własnego Kwisatz Haderach - powiedział
Matka Wielebna spojrzała na niego, błyskawicznie poderwawszy siw głow . - Nie powiedzieli cie nam o tym! - rzuciła oskar ycielsko. - Nie pytały cie - odparł Scytalus. - Jak zapanowali cie nad waszym Kwisatz Haderach? - zainteresowała si Irulana. - Istota, która przez całe ycie tworzyła pewne okre lone wyobra enie swojej osoby, zginie raczej, ni stanie si antytez tego wyobra enia - rzekł Scytalus. - Nie rozumiem - odwa ył si przyzna Edric. - Zabił si - warkn ła Matka Wielebna. - Słuchaj mnie dobrze. Matko Wielebna - ostrzegł Scytalus u ywszy modulacji informuj cej: - Nie jeste obiektem seksualnym, nigdy nie była obiektem seksualnym, nie mo esz by obiektem seksualnym. Odczekał, a dotrze do niej ra ca emfaza tych słów. Musi wła ciwie zrozumie jego intencje. Poprzez gniew musi doj
do jej wiadomo ci, e Tleilaxanin z pewno ci nie wygłosiłby
tego zarzutu, nie znaj c wymogów hodowlanych zakonu e skiego. Znaczenie jego słów kryło si pod rynsztokow zniewag , całkiem obc stylowi Tleilaxan. - Powiedziałe , e sprzedali cie Hayta, bo podzielacie nasz ch
wykorzystania go tak, jak
to zamierzamy zrobi - po piesznie, posługuj c si trybem koj cym Mirabhasa, Edric usiłował zatuszowa nietakt. - Edric, b dziesz milczał, dopóki nie udziel ci głosu - uci ł Scytalus. Gildianin zacz ł protestowa , lecz Matka Wielebna osadziła go oschle: - Edric, zamknij si ! Edric cofn ł si w gł b zbiornika, posapuj c ze wzburzenia. - Przelotne osobiste emocje nie maj
zwi zku z rozwi zaniem naszego wspólnego
problemu - powiedział Scytalus. - M c tok rozumowania, poniewa jedyn istotn emocj jest pod wiadomy strach, który sprowadził nas na to zebranie. - Rozumiemy - potwierdziła Irulana, zerkaj c na Matk Wielebn . - Musicie poj
niebezpieczne ograniczenia naszej tarczy - podkre lił Scytalus. -
Jasnowidz cy nie mo e porywa si na to, czego nie potrafi zrozumie . - Jeste przebiegły, Scytalusie - powiedziała Irulana. "Nie wolno jej odgadn , jak bardzo przebiegły - my lał Scytalus. - Kiedy to si uda, zyskamy Kwisatz Haderach, nad którym b dziemy panowa . Tamci nie b d mieli nic." - Jakie było pochodzenie waszego Kwisatz Haderach? - zagadn ła Wielebna Matka.
- Bawili my si rozmaitymi czystymi esencjami - odpowiedział Scytalus. - Czystym dobrem i czystym złem. Stuprocentowy łajdak, rozkoszuj cy si jedynie zadawaniem bólu i sianiem terroru, mo e by całkiem dobrym przykładem. - Czy by stary baron Harkonnen, dziadek naszego Imperatora, był wytworem Tleilaxan? spytała Irulana. - Nie, nie naszym - odparł Scytalus - ale natura cz sto rodzi stworzenia równie mordercze jak nasze. My hodujemy je tylko w warunkach, w których mo emy je bada . - Nie pozwol odsuwa si na bok i traktowa w ten sposób! - zaprotestował Edric. - Kto osłania to spotkanie przed... - Widzicie? - zapytał Scytalus. - Kto domaga si najwi kszego uznania? - Chciałbym przedyskutowa nasz plan przekazania Hayta Imperatorowi - nalegał Edric. Jest on uciele nieniem dawnej moralno ci, jakiej Atrydzi hołdowali na swej rodzinnej planecie. B dzie si
od niego oczekiwa ,
e ułatwi Imperatorowi umocnienie jego natury, ułatwi
zorientowanie si w pozytywnych i negatywnych stronach ycia i religii. Scytalus u miechn ł si , wodz c pobła liwym spojrzeniem po obecnych. Byli tacy, jakich kazano mu si spodziewa . Stara Matka Wielebna, dzier ca swe emocje jak kos . Irulana niedoskonały twór Bene Gesserit, wietnie wyszkolona do zadania, którego nie zdołała wykona . Edric, b d cy niczym wi cej /i niczym mniej/Jak r k
czarodzieja - mog cy ukrywa
lub
rozprasza . W tej chwili zlekcewa ony przez wszystkich Gildianin zapadł w ponure milczenie. - Czy dobrze rozumiem, e ten Hayt ma zatru psychik Paula? - zapytała Irulana. - Mniej wi cej - powiedział Scytalus. - A co z Kwizaratem? - Kwizarat wymaga tylko lekkiego nacisku, rozbudzenia emocji, by zazdro
zmieniła si
we wrogo . - AKHOAM? - B d goni za zyskiem. - A inne grupy nacisku? - Mo na posłu y si mianem rz du - stwierdził Scytalus. - Mniej pot nych pozyskamy w imi moralno ci i post pu. Opozycja wyginie w pl taninie własnych układów. - Alia tak e? - Hayt jest wielofunkcyjnym ghol - powiedział Tleilaxanin. - Siostra Imperatora jest w wieku, w którym mo e straci głow dla czaruj cego samca, specjalnie w tym celu stworzonego. B dzie j poci ga zarówno jego m sko
jak i zdolno ci mentata.
Mohiam pozwoliła starym oczom rozszerzy si ze zdziwienia.
- Ghola jest mentatem? To ryzykowne posuni cie. - eby by dokładnym - zaznaczyła Irulana - mentat musi mie dokładne dane. A je li Paul ka e mu okre li cel stoj cy za naszym darem? - Hayt powie prawd - rzekł Scytalus. - Ale to niczego nie zmienia. - Wi c zostawiacie Paulowi otwart furtk - zauwa yła Irulana. - Mentat! - mrukn ła Mohiam. Tancerz Oblicza rzucił okiem na star Matk Wielebn , dostrzegaj c odwieczn nienawi , barwi c jej reakcje. Od czasów D ihad Butlerjanskiej - gdy wymieciono "my l ce maszyny" z całego niemal wszech wiata - komputery budziły nieufno . Tamte emocje kładły si cieniem równie na ludzkie komputery. - Nie podoba mi si
sposób, w jaki si u miechasz - odezwała si Mohiam tonem
przepełnionym absolutn pewno ci siebie, podnosz c na niego wzrok. - Mało zwa am na to, co ci si podoba - odparł Scytalus, u ywaj c tej samej modulacji ale musimy pracowa razem. Wszyscy to rozumiemy. - Zerkn ł na Gildianłna. - Czy nie, Edric? - Udzielasz bolesnych lekcji - powiedział Edric. - S dz , e chciałe da mi jasno do zrozumienia, e nie powinienem wyst powa przeciwko poł czonej opinii współkonspiratorów. - A widzicie, jednak mo na go czego nauczy ! - za miał si Scytalus. - Rozumiem te co innego - mrukn ł ponuro Edric. - Atrydzi maj monopol na przypraw . Bez przyprawy nie b d mógł zagl da w przyszło . Bene Gesserit utrac zmysł prawdopoznania. Mamy zapasy, ale ograniczone. Melan to pot na waluta. - Nasza cywilizacja ma wi cej ni jedn walut - rzekł Scytalus. - Dlatego prawo popytu i poda y upada. - Zamierzacie wykra
tajemnic melan u! - sykn ła Mohiam. - I to z planety strze onej
przez jego szalonych Fremenów! - Fremeni s uprzejmi, zarówno ci wykształceni, jak pro ci - powiedział Scytalus. - Nie s szaleni. Nauczono ich wierzy , a nie wiedzie . Wiar mo na manipulowa . Tylko wiedza jest niebezpieczna - Ale czy zostanie mi co , abym mogła zało y królewsk dynasti ? - spytała Irulana. Wszyscy usłyszeli arliwo
w jej głosie, lecz tylko Edric si u miechn ł.
- Co - powtórzył Scytalus. - Co . - To oznacza koniec Atrydów jako siły panuj cej - stwierdził Edric. - Podejrzewam, e inni, mniej utalentowani prorocy ju to przewidzieli - powiedział Scytalus. - Dla nich mektub al mellach, jak mówi Fremeni. - Rzecz była napisana sol - przetłumaczyła Irulana.
Słuchaj c jej, Scytalus wreszcie odkrył, co Bene Gesserit przygotowały dla niego - pi kn i inteligentn kobiet , której nigdy nie mógłby mie . "No có - pomy lał. - Mo e j dla kogo skopiuj ."
Ka da cywilizacja ciera si z bezwiedn sił zdoln zablokowa , sprowadzi na manowce lub wr cz wymaza jakiekolwiek wiadome d enie społeczno ci Teoremat Tleilaxan (niedowiedziony)
Paul przysiadł na skraju łó ka i zacz ł ci ga pustynne buty.
mierdziały zjełczałym
smarem ułatwiaj cym działanie nap dzanych pi tami pomp filtrfraka. Było pó no. Przedłu ył dzi swoj nocn przechadzk , przysparzaj c zmartwienia tym, którzy go kochali. Przez zamiłowanie do spacerów nara ał swe ycie, ale lubił ten rodzaj niebezpiecze stwa, potrafił błyskawicznie rozpozna i stawi mu czoła. Było co kusz cego i podniecaj cego we włóczeniu si incognito po nocnych ulicach Arrakin. Kopn ł buty w o wietlony kul
wi toja sk k t pokoju i szarpn ł szczelne zamki filtrfraka.
Bogowie gł bin, jaki był zm czony! Znu enie dotyczyło jednak wył cznie mi ni - w jego głowie wrzało. Przygl danie si
zwykłej, codziennej krz taninie napełniło go niewypowiedzian
zazdro ci . Całe to bezimienne ycie kipi ce wokół murów jego Cytadeli nie mogło sta si udziałem Imperatora, a jednak... có za przywilej - móc chodzi ludnymi ulicami, nie zwracaj c na siebie uwagi! Mija hała liwe grupki ebrz cych pielgrzymów, słysze , jak Fremen pomstuje na handlarza krzycz c: "Masz mokre r ce!" Paul u miechn ł si na to wspomnienie i zrzucił z siebie filtrfrak. Stał nagi, przedziwnie dostrojony do swojego wiata. Diuna była teraz wiatem paradoksu obl onym, a jednak skupiaj cym wszelk władz . Obl enie, zadecydował, było nieuchronnym losem pot gi. Spojrzał w dół, na zielony dywan, którego faktur czuł pod nogami. Ulice a po kostki zasypane były piachem przeniesionym ponad Murem Zaporowym przez wiatr. Stopy przechodniów zmieliły go w dusz cy pył, zatykaj cy wloty filtrfraka. Wci
jeszcze,
mimo wydmuchiwaczy zainstalowanych w portalu Cytadeli, czuł ten pył, jego zapach pełen pustynnych wspomnie . Inne czasy... inne niebezpiecze stwa. W porównaniu z tamtymi czasami to, co groziło mu podczas samotnych przechadzek, było doprawdy błahostk . Ale wkładaj c filtrfrak, wkładał na siebie pustyni . Filtrfrak, z całym swym oprzyrz dowaniem odzyskuj cym wilgo
ciała, w szczególny sposób kierował jego my lami,
nadawał ruchom pustynny rytm. Paul stawał si wówczas dzikim Fremenem. B d c czym wi cej ni przebraniem, filtrfrak przeciwstawiał go jego miejskiemu wcieleniu. Wło ywszy go, Imperator porzucał my l o bezpiecze stwie i przywoływał dawn mieszczuchy omijali go ze spuszczonymi oczyma. Roztropno
zr czno
w walce. Pielgrzymi i
nakazywała im trzyma si z dala
od gwałtowników. Je li pustynia miała twarz, to dla ludzi z miasta była ni twarz Fremena - skryta za ustno-nosowymi filtrami fraka. W rzeczywisto ci małe były szans na to, by jaki znajomy z dawnych czasów, gdy mieszkał w siczy, mógł go rozpozna po chodzie, zapachu czy kształcie oczu. A i wtedy ryzyko spotkania wroga było minimalne. Rozmy lania przerwał mu szelest portiery i błysk wiatła. Weszła Chani, nios c serwis do kawy na platynowej tacy. Za ni poszybowały dwie niewolnicze kule wi toja skie i szybko rozbiegły si na swoje miejsca:, jedna u wezgłowia ło a, druga nad Chani, by wieci jej przy pracy. Chani poruszała si z delikatn sił wiecznej młodo ci - wra liw , skupion w sobie. Co w ge cie, gdy pochyliła si nad serwisem do kawy, przypomniało Paulowi ich pierwsze wspólne dni. Jej twarz pozostała niada, o urodzie elfa, na pozór nietkni ta przez te wszystkie lata - chyba, e kto przyjrzałby si zewn trznym k cikom jej pozbawionych bieli oczu i dostrzegłby tam delikatne kreski - "piaskowe cie ki", jak nazywali je Fremeni. Kł b pary uleciał z dzbanka, gdy podnosiła pokrywk , trzymaj c j
za uchwyt z
hagalskiego szmaragdu. Mógłby si zało y , e kawa nie jest jeszcze zaparzona, obserwuj c sposób, w jaki Chani opu ciła pokrywk . Imbryk - w kształcie brzemiennej kobiety, wykonany z cienkiej srebrnej blachy - dostał si w jego r ce jako ghanima, łup bitewny, kiedy zabił w pojedynku poprzedniego wła ciciela. D amis, tak si nazywał ten człowiek... D amis. Jak dziwacznie mier unie miertelniła D amisa. Wiedz c, e mier jest nieunikniona, czy trzymał w r ku t wła nie czark ? Chani rozstawiła fili anki. Bł kitna porcelana przycupn ła jak
wita wokół du ego
imbryka. Fili anek było trzy: po jednej dla nich i jedna dla wszystkich poprzednich wła cicieli. - Jeszcze tylko chwila - powiedziała. Spojrzała na niego i Paul zacz ł si zastanawia , jak wygl dał w jej oczach. Czy nadal był egzotycznym poza wiatowcem, szczupłym i ylastym, charakterystycznie nap czniałym od wody, gdy porównało si go do Fremena? Czy pozostał tym, kogo plemi nazywało Usulem i kto posiadł j w czasie fremenskiej tau, kiedy oboje byli uciekinierami w pustyni? Paul zerkn ł w dół, na swoje ciało: smukłe, o twardych mi niach... kilka blizn wi cej, lecz w zasadzie to samo mimo dwunastu lat na tronie. Podniósł wzrok i dostrzegł swoj twarz odbit w stoj cym lustrze: bł kitne w bł kicie oczy - oznaka przyprawowego uzale nienia, ostry nos Atrydów. Imperator wygl dał jak godny wnuk tego Atrydy, który zgin ł na arenie w walce z bykiem, wyst puj c przed swoim ludem.
Przez umysł Paula przemkn ła my l, któr kiedy wypowiedział dziadek: "Ten, kto włada, przyjmuje nieodwołaln
odpowiedzialno
za poddanych. Jeste gospodarzem. A to czasami
wymaga bezinteresownego aktu miło ci, który mo e wyda si
mieszny tylko tym, którymi
władasz." Ludzie nadal wspominali z miło ci tego starego człowieka. "A co ja zrobiłem dla imienia Atrydów? - zastanowił si Paul. - Wpu ciłem wilka pomi dzy owce." Przez chwil rozmy lał o mierci i przemocy zadawanych w jego imieniu. - Natychmiast do łó ka! - zakomenderowała Chani ostrym tonem, który przyprawiłby o wstrz s jego imperialnych poddanych. Posłusznie poło ył si , podkładaj c r ce pod głow
i pozwolił si
usypia
znanemu
rytmowi ruchów Chani. Wygl d pokoju nagle go roz mieszył. Nie był podobny do tego, co pospólstwo musiało wyobra a sobie jako sypialni Imperatora. ółty blask kuł wi toja skich tworzył ruchome cienie w ród rz dów słoi z barwnego szkła na półce powy ej Chani. Paul zacz ł bezgło nie wymienia ich zawarto
- suche składniki pustynnej farmakopei, ma ci, kadzidła, pami tki... szczypta piachu
z siczy Tabr, pukiel włosów ich pierworodnego... martwego od tak dawna... ju od ponad dwunastu lat... niewinnej ofiary bitwy, która wyniosła Paula na imperialny tron. Bogaty aromat zaprawionej przypraw kawy napełnił komnat . Paul wci gn ł go w płuca, spogl daj c na ółt mis obok tacy, gdzie Chani parzyła kaw . Naczynie pełne było orzeszków ziemnych. Zamontowany pod stołem wykrywacz trucizny w szył, rozci gaj c nad nimi swe owadzie ramiona. Urz dzenie wprawiało Paula we w ciekło . Na pustyni nigdy nie potrzebowali czego takiego! - Kawa gotowa - powiedziała Chani. - Jeste głodny? Jego gniewne "nie" uton ło w wiszcz cym ryku lichtugi przyprawowej, d wigaj cej si w gór z l dowiska pod Arrakin. Mimo to Chani spostrzegła jego zło . Nalała kaw i postawiła fili ank blisko jego r ki. Usiadła w nogach łó ka, odkryła nogi Paula i zacz ła masowa je tam, gdzie mi nie zesztywniały od chodzenia w filtrfraku. - Porozmawiajmy - powiedziała cicho, przybrawszy oboj tn min , która jednak i tak go nie zwiodła. - Irulana pragnie mie dziecko. Paul otworzył zdziwiony oczy. Przyjrzał si Chani z uwag . - Irulana wróciła z Waliach niecałe dwa dni temu - zauwa ył. - Ju u ciebie była? - Nie mówiły my o jej frustracjach - powiedziała Chani. Paul zmusił swój umysł do wzmo onej czujno ci. Badał twarz Chani wedle Metody Bene Gesserit, której nauczyła go matka, łami c lub posłusze stwa. Nie lubił tego robi w stosunku do Chani. Cz
władzy, jak miała nad nim, zawdzi czała temu, e rzadko przy niej potrzebował
wywołuj cych napi cie mocy. Chani zazwyczaj unikała niedyskretnych pyta . Jej w tpliwo ci dotyczyły najcz ciej spraw praktycznych. Tym, co interesowało Chani, były fakty, mog ce zaci y na pozycji jej m czyzny - powa anie jego osoby w Radzie, lojalno
jego legionów,
mo liwo ci i umiej tno ci sojuszników. Jej pami
zawierała katalog imion i powi zanych z nimi
szczegółów.
słabostki
Mogła
wyrecytowa
wa niejsze
ka dego
ze
znanych
wrogów,
rozmieszczenie potencjału nieprzyjacielskich sił, bitewne plany ich dowódców wojskowych, wyposa enie i mo liwo ci produkcyjne podstawowych gał zi przemysłu. "Czemu teraz - zastanawiał si Paul - napomkn ła o Irulanie?" - Zmartwiłam ci - powiedziała Chani. - Nie taki był mój zamiar. - A co było twoim zamiarem? U miechn ła si nie miało, podnosz c na niego wzrok. - Je li si gniewasz, kochany, prosz , nie ukrywaj tego. Paul oparł si z powrotem o wezgłowie. - Mam j oddali ? - spytał. - Jej przydatno
jest teraz ograniczona, a nie podoba mi si to,
czym pachnie jej wycieczka do domu, do zakonu e skiego. - Nie oddalisz jej - powiedziała rzeczowo Chani, nadal masuj c mu nogi. - Wiele razy twierdziłe , e dzi ki niej masz kontakt z naszymi wrogami, e mo esz odczyta ich plany poprzez jej działania. - Ale co kogo obchodzi jej głód macierzy stwa? - My l ,
e mogłoby to pomiesza
szyki nieprzyjaciołom, a Irulan
postawi
w
niezr cznym poło eniu, gdyby uczynił j brzemienn . Z ruchów jej dłoni, masuj cych mu nogi wyczytał, ile kosztowało j to stwierdzenie. Poczuł ucisk w gardle. - Chani, ukochana - powiedział mi kko - przysi głem, e nigdy nie wezm jej do mojego ło a. Dziecko dałoby jej zbyt wielk władz . Chciałaby , eby zaj ła twe miejsce? - Ja nie mam miejsca. - Nieprawda, Sihajo, moja pustynna wiosenko. Sk d ta nagła troska o Irulan ? - To troska o ciebie, nie o ni ! Je li b dzie nosi dziecko Atrydy, jej przyjaciele zw tpi w jej lojalno . Im mniej zaufania b d pokłada w niej nasi wrogowie, tym mniej b dzie nam zagra a . - Jej dziecko mogłoby oznacza twoj
mier - rzekł Paul. - Znasz tutejsze intrygi - gestem
r ki ogarn ł Cytadel . - Musisz mie potomka! - powiedziała matowym głosem. - Oooch! - j kn ł.
A wi c o to chodzi. Chani nie dała mu dziecka. W takim razie kto inny musiał to zrobi . Dlaczego nie Irulana? Takim to torem biegły my li Chani. A dokona si to musi w akcie miłosnym, gdy w Imperium nie wolno było stosowa sztucznych metod. Chani podj ła freme sk decyzj . Po tym spostrze eniu Paul z uwag obserwował twarz Chani. Pod wieloma wzgl dami znał j lepiej ni własn . Widział t twarz rozlu nion w chwilach nami tno ci, widział w słodyczy snu, widywał na niej l k, gniew i al. Zamkn ł oczy i we wspomnieniach pojawiła si Chani - owiana wiosn dziewczynka, piewaj ca, budz ca si ze snu tu obok niego - tak doskonała, e sama jej wizja wystarczała, by go pochłon . W tym marzeniu u miechała si ... zrazu nie miało, potem stawiaj c opór wizji, jak gdyby pragn ła uciec. Zaschło mu w ustach. Przez chwil nozdrza przechwyciły dym spustoszonej przyszło ci, a głos innej wizji nakazywał mu odej ... odej ... odej ... Jego prorocze wizje od dawna ju podsłuchiwały wieczno , łapały strz py obcych j zyków, wsłuchiwały si w kamie i ciało, które nie było jego własnym. Od dnia pierwszego spotkania z okrutnym przeznaczeniem zagl dał w przyszło , ufaj c, e znajdzie pokój. Był przecie sposób. Nie potrafił go sprecyzowa , ale czuł go cał swoj istot - utarta przyszło , cisła w swych
daniach: odej ... odej ... odej ...
Paul otworzył oczy. Chani przestała naciera mu nogi, siedziała teraz bez ruchu - czystej krwi Fremenka. Wci
przygl dał si jej rysom pod bł kitn chust nezhoni, któr w zaciszu ich
komnat cz sto wi zała włosy. Do jej twarzy przylgn ła maska zdecydowania, pradawny i obcy mu sposób my lenia. Freme skie kobiety dzieliły si m czyznami od tysi cy lat - nie zawsze w zgodzie, lecz zawsze znajduj c sposób, by fakt ten nie nabrał niszczycielskiej mocy. I co takiego tajemnie - freme skiego dokonało si w Chani. - Ty mi dasz jedynego nast pc , jakiego pragn - powiedział. - Widziałe to? - nacisk w głosie wskazywał wyra nie, e ma na my li wyroczni . Nie pierwszy ju raz Paul szukał sposobu, by jej wyja ni krucho
proroctwa, uzmysłowi
niezliczone linie Czasu, których zwiewny splot wiła przed nim wizja. Westchn ł, wspominaj c wod zaczerpni t z rzeki w zagł bienie dłoni - dr c , s cz c si mi dzy palcami. Pami nurzała w niej jego twarz. Jak mógł rozezna si w przyszło ciach, gmatwaj cych si coraz bardziej pod presj zbyt wielu wyroczni? - A wi c nie widziałe tego - rzekła Chani. Wizja przyszło ci, niemal ju dla niedost pna, chyba, e kosztem wysiłku, który wys czał ze
ycie - có oprócz smutku mogła im jeszcze pokaza ? Paul czuł, e znalazł si w niego cinnej
strefie przej ciowej, jałowej krainie, gdzie jego uczucia bezwolnie unosiły si , chwiały, wymiatane na zewn trz przez wszechogarniaj cy niepokój. Chani okryła mu nogi mówi c: - Dziedzic rodu Atrydów to nie jest co , co pozostawia si przypadkowi. Ani jednej kobiecie. "Co takiego mogłaby powiedzie matka" - pomy lał Paul. Zastanawiał si , czy lady Jessika nie kontaktowała si z Chani potajemnie. Jego matka my lała wył cznie pod k tem dobra rodu Atrydów. Był to wzorzec zachowania wszczepiony i uwarunkowany w niej przez Bene Gesserit; daj cy o sobie zna nawet teraz, gdy jej moce zwróciły si przeciw zakonowi. - Podsłuchiwała , kiedy Irulana przyszła dzi do mnie - stwierdził oskar ycielsko. - Podsłuchiwałam - przyznała, nie patrz c na niego. Paul przypomniał sobie spotkanie z Irulana. Gdy weszła do rodzinnego salonu, spostrzegł nie doko czon szat na warsztacie tkackim Chani. W komnacie unosił si cierpki smród czerwia, zły odór, który niemal całkiem stłumił cynamonow wo melan u. Kto rozlał nieprzetworzon esencj przyprawow i zostawił j , a weszła w reakcj z dywanem z przyprawowego włókna Efekt był nieszczególny. Przyprawowa esencja rozpu ciła dywan. Tłuste plamy zakrzepły na plaskalnej posadzce w miejscu, sk d usuni to dywan. Paul zamierzał posła
po kogo , kto
sprz tn łby ten brud, ale Hara, ona Stilgara i najbli sza przyjaciółka Chani, w lizgn ła si , by zaanonsowa Irulan . Musiał prowadzi
rozmow
po ród tej wstr tnej woni, niezdolny odsun
od siebie
freme skiego przes du, e złe wonie zwiastuj nieszcz cie. Hara wycofała si , gdy tylko Irulana weszła. "Witaj" - powiedział Paul. Irulana miała na sobie szat z popielatej wielorybiej skóry. Dotkn ła dłoni włosów, poprawiła strój. Widział, e dziwi j jego łagodny ton. Czuł, e przygotowane na to spotkanie gniewne słowa opuszczaj jej umysł w kł bowisku przewarto ciowa . "Zapewne przyszła zameldowa , e zakon e ski utracił resztki moralno ci" - rzekł. "Czy to nie jest niebezpieczne, robi z siebie takiego błazna?" - zapytała. "By błaznem i stwarza niebezpiecze stwo - có za w tpliwa kombinacja" - stwierdził. Renegackie szkolenie Bene Gesserit pozwoliło mu teraz wyczu , e Irulana z trudem panuje nad ch ci , by si wycofa . Ten wysiłek ujawnił si w błysku ukrywanego strachu i Paul poj ł, e otrzymała zadanie, które nie przypadło jej do gustu. "Widz , e troch za wiele oczekuj od ksi nej królewskiej krwi" - powiedział.
Irulana znieruchomiała i Paul u wiadomił sobie, e udało jej si opanowa . "Doprawdy, ci kie brzemi " - pomy lał. Dziwiło go, e prorocze wizje nie ukazały mu nawet przebłysku tej sceny. Ksi na powoli odpr yła si . "Da owładn
si l kom byłoby bezcelowe, odwrót nie
miałby sensu" - zdecydowała. "Pozwoliłe , eby pogoda si ustaliła - powiedziała, pocieraj c ramiona przez sukni . - Jest sucho, a dzi była burza piaskowa. Nie masz zamiaru spowodowa , by kiedykolwiek spadł tu deszcz?" "Nie przyszła chyba rozmawia o pogodzie?" - zauwa ył. Czul, e dał si wci gn
w gr podwójnych znacze . Czy Irulana próbowała przekaza mu
co , czego jej szkolenie nie zezwalało powiedzie otwarcie? Takie odniósł wra enie. Czuł, e nagle porwał go pr d i teraz musi wywalczy sobie drog z powrotem na pewny grunt. "Musz mie dziecko" - powiedziała. Pokr cił głow . "I tak postawi na swoim! - warkn ła. - Je eli b dzie trzeba, znajd innego ojca dla swego dziecka. Przyprawi ci rogi i spróbuj tylko mnie wyda !" "Zdradzaj mnie, z kim chcesz - rzekł - ale adnych dzieci." "Jak mo esz mnie powstrzyma ?" U miechn ł si dobrodusznie. "Ka
poder n
ci gardło, je li do tego dojdzie."
Zamilkła na chwil , wstrz ni ta. W tym momencie Paul wyczuł,
e ich rozmow
podsłuchuje Chani zza ci kich draperii, oddzielaj cych komnaty. "Jestem twoj
on " - wyszeptała Irulana.
"Nie bawmy si w te głupie gierki - powiedział. - Grasz swoj rol , nic ponadto. Oboje wiemy, kto jest moj
on ."
"A ja jestem tylko złem koniecznym" - jej głos nabrzmiał gorycz . "Nie pragn by dla ciebie okrutny." "Ty wybrałe mnie do tej roli." "Nie ja - rzekł Paul. - Wybrało ci przeznaczenie. Twój ojciec ci wybrał. Bene Gesserit ci wybrały. Gildia ci wybrała. A teraz wybrali ci raz jeszcze. Do czego, Irulano?" "Dlaczego nie mog mie twojego dziecka?" "Bo to jest rola, do której ci nie wybrano." "Mam prawo zrodzi królewskiego nast pc ! Mój ojciec był..."
"Twój ojciec był i jest besti . Wiemy oboje, e niemal całkiem stracił kontakt z lud mi, którymi miał włada i których miał chroni ." "Mo e nienawidzono go mniej ni ciebie?" - wypaliła. "Dobre pytanie." - Sardoniczny u miech wygi ł k ciki jego ust. "Mówisz, e nie chcesz by dla mnie okrutny, ale..." "Dlatego wła nie zgadzam si , by wzi ła sobie kochanka. Jakiego zechcesz. Chc , eby mnie dobrze zrozumiała: we kochanka, ale nie przyprowadzaj na mój dwór adnych spłodzonych na boku dzieci. Wypr si takiego dziecka. Nie b d ci ałował adnego romansu, dopóki b dziesz dyskretna... i bezdzietna. Byłbym głupcem, gdybym w tej sytuacji post pował inaczej. Lecz nie nadu ywaj wolno ci, któr ci tak hojnie obdarzam. Gdy idzie o tron, ja decyduj , jaka krew b dzie płyn
w yłach mego nast pcy. Ani Gildia, ani Bene Gesserit nie b d miały na to wpływu. To
jeden z przywilejów, który zdobyłem, kiedy rozgromiłem legiony sardaukarów twojego ojca, tam, na Równinie pod Arrakin." "Wi c sam si o to martw" - Irulana okr ciła si na pi cie i wypadła z komnaty. Paul otrz sn ł si ze wspomnie i skupił uwag na Chani, siedz cej obok niego na ło u. Rozumiał własne ambiwalentne odczucia wobec Irulany, rozumiał te decyzj Chani. W innych okoliczno ciach Irulana i Chani mogłyby si zaprzyja ni . - Co zadecydowałe ? - spytała Chani. - adnego dziecka - odparł. Chani zło yła palec wskazuj cy i kciuk prawej dłoni we freme ski znak krysno a. - Do tego mogłoby doj
- przyznał.
- Nie s dzisz, e dziecko rozwi załoby kłopoty z Irulana? - Tylko głupiec mógłby tak uwa a . - Nie jestem głupia, kochany. Owładn ł nim gniew. - Nigdy nie powiedziałem,
e jeste ! Ale nie rozmawiamy o jakiej
romantycznej powie ci. Ona jest prawdziw imperialnego dworu. Zdolno
cholernej,
ksi n . Wyrosła w ród obrzydliwych intryg
spiskowania ma tak samo we krwi, jak ch
do pisania tych
bzdurnych historyjek! - One nie s bzdurne, kochanie. - By mo e nie s . - Pow ci gn ł gniew i uj ł j za r k . - Przepraszam. Ale w tej kobiecie jest mnóstwo intryg. Intryg w intrygach. Poddaj si jednej z jej zachcianek, a sprowokujesz nast pne. - Czy nie powtarzałam tego tyle razy? - powiedziała Chani łagodnie. - Oczywi cie, e tak. - Spojrzał na ni . - A wi c co tak naprawd próbujesz mi powiedzie ?
Wyci gn ła si przy nim, kład c mu dło na karku. - Ju si zdecydowali, jak z tob walczy - powiedziała. - Irulana a cuchnie tajnymi decyzjami. Paul pogładził jej włosy. Chani grzebała si w brudnych sprawach. Targn ło nim uczucie strasznego przeznaczenia. W duszy rozp tał si wiatr Coriolisa, docieraj c ze wistem w ka dy jej zak tek. Ciało czuło to, czego nigdy nie odkryła wiadomo . - Chani, kochana - szepn ł - czy wiesz, co bym dał, by poło y kres D ihad, by odci
si
od tej przekl tej bosko ci, któr narzuca mi Kwizarat? Zadr ała. - Wystarczy, eby rozkazał - powiedziała cicho. - Och, nie. Nawet, gdybym teraz umarł, moje imi wiodłoby ich dalej. Gdy pomy l , e imi Atrydów zwi zało si z t religijn jatk ... - Ale jeste Imperatorem! Zdołałe ... - Jestem pionkiem. Nimb bosko ci ma pewn wad : tak zwany "Bóg" nie panuje ju nad niczym. Za miał si gorzko. Czuł, jak przyszło których nawet nie nił. Jego ja
spogl da wstecz, na niego, poprzez dynastie, o
łkała, odepchni ta na bok, oderwana od kr gów Losu - tylko jego
imi przetrwało. - Zostałem wybrany - powiedział. - Mo e w chwili narodzin... z pewno ci zanim spytano mnie o zdanie. Zostałem wybrany. - Wi c zmie to. Zacisn ł rami wokół jej barku. - W swoim czasie, kochana. Daj mi jeszcze troch czasu. Niewypłakane łzy piekły go w oczach. - Powinni my wróci do siczy Tabr - powiedziała Chani. - W tym kamiennym pałacu zbyt wiele jest rzeczy, z którymi trzeba walczy . Przytakn ł ruchem głowy, pocieraj c brod o liski materiał chusty spinaj cej jej włosy. Koj cy, przesi kni ty przypraw zapach Chani wypełnił mu nozdrza. Sicz. Fascynowało go to pradawne słowo z j zyka Chakobsa: miejsce ucieczki i schronienia w niebezpiecznych czasach. Za spraw
Chani zat sknił do otwartej pustyni, niezm conych
przestrzeni, gdzie nadchodz cy wróg widoczny był z daleka. - Plemiona oczekuj , e Muad' Dib do nich wróci. - Uniosła głow , by na niego spojrze . Nale ysz do nas. - Nale
do wizji - wyszeptał.
My lał o D ihad, o mieszaniu si genów przez parseki i o wizji, która mówiła mu, jak mógłby z ni sko czy . Czy ma zapłaci t cen ? Cała nienawi
wyparowałaby, wygasła jak
ognisko: w gielek po w gielku. Ale... Och! Ta straszliwa cena! "Nigdy nie chciałem by bogiem - my lał. - Chciałem tylko znikn
jak ostatnia kropla rosy
przyłapana przez poranek. Chciałem uciec aniołom i pot pie com. Sam... jak gdybym został przeoczony." - Wrócimy do siczy? - nalegała Chani. - Tak - szepn ł. I pomy lał: "Musz zapłaci t cen ". Chani westchn ła gł boko, układaj c si przy nim. "Zmarnowałem mnóstwo czasu" - pomy lał. Zrozumiał, jak bardzo dał si osaczy nakazom miło ci i D ihad. Czym było jedno ycie - niewa ne, jak ukochane - w porównaniu do tych, które miała zabra D ihad? Czy jedno cierpienie mogło przewa y udr ki tysi cy? - Kochany? Poło ył jej r k na ustach. "Sam ust pi - pomy lał. - Umkn , póki jeszcze mam sił , odlec tak daleko, e nawet ptak mnie nie dojrzy." Nawet owa my l była blu nierstwem i wiedział o tym. D ihad pod y za jego duchem. Co mógłby odpowiedzie ? Jak si tłumaczy , skoro ludzie osadzali go z przera aj c , prymitywn głupot ? Kto mógł go zrozumie ? "Chciałem tylko obejrze
si
i powiedzie : Macie! Takie istnienie nie zdoła mnie
zatrzyma . Patrzcie! Znikam! adne wi zy czy sieci wymy lone przez ludzi ju nigdy mnie nie skr puj . Wypieram si mojej religii! Ta chwila chwaty nale y do mnie! Jestem wolny!" Có za puste słowa! - Wczoraj widziano wielkiego czerwia koło Muru Zaporowego - powiedziała Chani. Mówi , e miał ponad sto metrów długo ci. Tak wielkie rzadko ju pojawiaj si w tej okolicy. My l , e odstrasza je woda. Ludzie mówi , e ten przybył wezwa Muad' Diba do powrotu na pustyni . - Uszczypn ła go w pier . - Nie miej si ze mnie! - Nie miej si . Paul, zadziwiony trwało ci freme skiego mitu, poczuł skurcz serca - to dała o sobie zna adab - władcza pami , rzecz ci
ca na całym jego yciu. Przypomniał sobie pokój dziecinny na
Kaladanie... ciemna noc w kamiennej komnacie... wizja... To była jedna z jego pierwszych chwil jasnowidzenia. Czuł, jak jego umysł zanurza si w wizji poprzez zamglony obłok pami ci, wizj wewn trz wizji. Dojrzał sznur Fremenów w szatach pokrytych kurzem. Szli przez przeł cz w wysokich skałach. Nie li długie, owini te płótnem brzemi .
I w tej wizji usłyszał, jak sam mówi: "Było cudownie... A najcudowniejsza była ty..." Adab uwolniła go. - Jeste taki cichy - szepn ła Chani. - Co si stało? Paul wzdrygn ł si . Usiadł, odwracaj c twarz. - Jeste zły, bo byłam na skraju pustyni. Potrz sn ł głow bez słowa. - Poszłam, bo chc mie dziecko - powiedziała. Paul nie był w stanie przemówi . Czuł, jak pochłon ła go surowa moc pierwotnej wizji. Straszne przeznaczenie! W tej chwili całe jego ycie było gał zi rozchwian zerwaniem si ptaka... a tym ptakiem była szansa. Wolna wola "Uległem pokusie widzenia przyszło ci" - pomy lał. Miał wra enie, e ulegaj c tej pokusie pozwolił, by ycie wkroczyło na prost
cie k . "Czy
to mo liwe - my lał - by wyrocznia nie ukazywała przyszło ci? Czy mo e by tak, e prorok stwarza przyszło ?" Czy to on skierował swoje ycie w sie utajonych nici, czy te dał si wpl ta w to dawne przebudzenie, stał si ofiar paj czej przyszło ci, która nawet w tej chwili na niego nacierała? Wpadł mu do głowy aksjomat Bene Gesserit: "Posługiwa si nieujarzmion moc , to znaczy niesko czenie uwra liwia si na działanie jeszcze wi kszych mocy." - Wiem, e to ci gniewa. - Chani dotkn ła jego ramienia. - To prawda, e plemiona powróciły do starych obrz dków i krwawych ofiar, ale ja nie brałam w tym udziału. Paul wci gn ł gł boko powietrze. Rw cy nurt wizji rozproszył si , stał si rozległ , cich przestrzeni , w której przemieszczały si pr dy wci gaj ce go z sił , jakiej nie mógł sprosta . - Prosz - błagała Chani. - Chc dziecka, naszego dziecka. Czy to takie straszne? Paul pogłaskał r k , która go dotykała i odsun ł si . Wstał z łó ka, zgasił kule wi toja skie, podszedł do drzwi balkonowych i odsun ł zasłony. Mógł tu wtargn
co najwy ej
zapach pustyni. Przed oczyma Imperatora wspinał si w nocne niebo pozbawiony okien mur. Ksi ycowe wiatło padało uko nie na osłoni ty ogród, wypr one na warcie szerokolistne drzewa, mokr ziele . W rybnym stawie, po ród li ci i w wychylaj cych si z cienia jasnych plamach kwietnej bieli odbijały si gwiazdy. Przez moment Paul zobaczył ten ogród oczyma Fremena: obcy, gro ny, wr cz niebezpieczny w swym marnotrawstwie wody. Pomy lał o sprzedawcach wody, których profesj zniszczył sw hojno ci . Nienawidzili go. Zabił przeszło . Byli te inni. Nawet ci, którzy musieli dawniej walczy o ka dy grosz na zakup cennej wody, nienawidzili go za to, e zmienił stare obyczaje. W miar , jak wprowadzany w ycie przez
Muad' Diba program ekologiczny zmieniał krajobraz planety, narastał w ród ludzi opór. Czy nie było zarozumiało ci s dzi , e zdoła przekształci cał planet , doprowadzi do tego, e wszystko b dzie rosło, kiedy i gdzie rozka e? Nawet, gdyby mu si udało, co z czekaj cym wokoło wszech wiatem? Mo e wszech wiat bał si takiego traktowania? Gwałtownie zaci gn ł zasłony i wył czył wentylatory. Obrócił si ku Chani, czuj c, e ona czeka na niego w ciemno ci. Jej pier cienie wody podzwaniały jak ebracze dzwonki pielgrzymów. Po omacku ruszył w stron tego d wi ku, a spotkał jej wyci gni te ramiona. - Kochany - wyszeptała - zmartwiłam ci ? Tul c go, zamykała w ramionach przyszło . - Nie ty - powiedział. - Och, nie ty.
Pojawienie si
Zjawiska Polowego tarcz i rusznic laserowych, których spotkanie
powoduje wybuch zabójczy zarówno dla atakuj cego, jak i wszystkich znajduj cych si w pobli u, wyznaczyło obecne determinanty technologu uzbrojenia. Nie musimy tu zagł bia
si
w
szczególn rol atomistyki. Fakt, ze ka dy ród w moim Imperium mo e do tego stopnia rozwin swój arsenał j drowy, e b dzie w stanie zniszczy bazy planetarne najmniej pi dziesi ciu innych rodów, wywołuje pewne zaniepokojenie, to prawda. Lecz ka dy z nas opracował program zapobiegawczy, który zapewnia mu niszcz cy odwet. Gildia i Landsraad maj
sposoby, by
trzyma w szachu te siły. Nie, mnie niepokoi koncepcja wykorzystania ludzi jako szczególnego rodzaju broni. To autentycznie nieograniczone pole do popisu, nad który m pracuje ju kilka sił. Muad'Dib: Wykład w Akademii Wojennej (według "Kroniki Stilgara")
Starzec stał w drzwiach swego domu, spogl daj c w dal bł kitnymi w bł kicie oczyma, w których czaiła si ta wrodzona nieufno , jak wszyscy ludzie pustyni ywili w stosunku do obcych. Gł bokie bruzdy zniekształciły k ciki jego ust, widocznych spod siwej brody. Nie miał na sobie filtrfraka. Fakt, e to ignorował, a tak e oboj tno
wobec faktu, i wilgo ucieka z domu
przez otwarte drzwi, był zaskakuj cy. Scytalus skłonił si , czyni c powitalny znak spiskowców. Gdzie zza pleców starca dobiegło zawodzenie rebeki, na której atonalnymi dysonansami kto grał muzyk semuty. W zachowaniu starego nie było ladu narkotycznego ot pienia, a zatem semuta była słabo ci kogo innego. Scytalusowi wydało si jednak dziwne, e natkn ł si w tym miejscu na tak wyrafinowany nałóg. - Pozdrowienia z daleka - powiedział, rozci gaj c w u miechu płask twarz, któr przyj ł na to spotkanie. Zdał sobie spraw , e stary mo e rozpozna t twarz. Tu, na Diunie, niektórzy starsi Fremeni znali niegdy Duncana Idaho. Uznał, e wybór, który dot d wydawał mu si zabawny, mo e okaza si pomyłk . Nie o mielił si jednak tutaj zmienia rysów. Nerwowo zerkn ł w gór i w dół ulicy. Czy ten staruch nigdy nie poprosi go do rodka? - Czy znasz mego syna? - zapytał starzec. To przynajmniej było jedno z haseł. Scytalus udzielił wła ciwej odpowiedzi, cały czas obserwuj c otoczenie, baczny na jakikolwiek niepokoj cy znak. Nie podobało mu si to miejsce. Dom, przed którym stał, zamykał lep uliczk . Wszystkie domy tutaj zbudowano dla weteranów D ihad. Tworzyły wspólnie jedno z przedmie
Arrakin, rozci gaj ce si poza Tiemag, a do
Basenu Imperialnego.
ciany domów wytyczały ulic
gładkimi płaszczyznami brunatnego
plazmeldu, przerywanymi tylko gł bokimi cieniami uszczelnianych drzwi. Tu i ówdzie kto pokrył ciany plugawymi bazgrołami. Przed nosem Scytalusa kto kred obwie cił, e niejaki Beris przywlókł na Arrakis brzydk chorob , która pozbawiła go m sko ci. - Przyszedłe z kim ? - spytał starzec. - Sam - odparł Scytalus. Stary odchrz kn ł, cho nadal irytuj co si wahał. "Cierpliwo ci" - uspokajał sam siebie Scytalus. Ta metoda nawi zywania kontaktu ł czyła si z pewnym ryzykiem. Mo e stary miał jaki powód, by tak, a nie inaczej si zachowywa . Cho pora była wła ciwa. Blade sło ce wisiało prawie dokładnie w zenicie. Ludzie z tej dzielnicy siedzieli pozamykani w domach, przesypiaj c najgor tsz cz
dnia.
"Mo e stary obawia si nowego s siada?" - zastanawiał si Scytalus. Wiedział, e przyległy dom przyznano Otheymowi, ongi członkowi fedajkinów, siej cych groz komandosów mierci Muad' Diba. A Bid az, karzeł - katalizator, czekał u Otheyma Scytalus spojrzał znów na starego. Zauwa ył pusty r kaw, zwisaj cy z lewego ramienia Fremen wygl dał na człowieka przywykłego do rozkazywania. Z pewno ci nie dekował si na tyłach D ihad. - Czy mog pozna imi swego go cia? - spytał. Scytalus zdusił westchnienie ulgi. Wi c mimo wszystko miał zosta przyj ty. - Jestem Zaal - podał imi nadane mu na czas misji. - A ja Farok - powiedział stary. - Dawniej baszar Dziewi tego Legionu D ihad. Czy to ci cokolwiek mówi? Scytalus usłyszał gro b w jego słowach. - Urodziłe si w siczy Tabr, jako poddany Stilgara. Farok odpr ył si , odsłonił drzwi. - Witaj w moim domu - rzekł. Scytalus w lizgn ł si do cienistego atrium. Podłoga pokryta była bł kitn mozaik , a na cianach l nił wyci ty w krysztale ornament. Za atrium znajdował si kryty dziedziniec. wiatło wpuszczane przez przejrzyste filtry opalizowało tak srebrzy cie, jak nocna biel Pierwszego Ksi yca. Za jego plecami drzwi wej ciowe zapadły w uszczelnienia. - Płynie w nas szlachetna krew - powiedział Farok, prowadz c w kierunku dziedzi ca - Nie byli my wyrzutkami. Nie mieszkali my w adnej dziurze w grabenie... jak ta! Mieli my porz dn sicz w Murze Zaporowym, nad Grani Habbanja Jeden czerw doniósłby nas w Kedem, w serce pustyni.
- Nie tak jak teraz - zgodził si Scytalus, odgaduj c, co przywiodło Faroka do udziału w spisku. Fremen t sknił do dawnych czasów, dawnego ycia. Weszli na dziedziniec. Scytalus u wiadomił sobie, niech ci
e Farok zmaga si
z
ywiołow
do swojego go cia. Fremeni nie ufali oczom, które pozbawione były bł kitnego
spojrzenia ibada. Mówili, e oczy poza wiatowców nie s wła ciwie zogniskowane, widz rzeczy, których nie powinny widzie . Muzyka semuty urwała si , gdy weszli. Zamiast niej zagrała teraz baliseta: najpierw dziewieciostrunowy akord, potem czyste nuty piosenki znanej na planetach układu Narad . Gdy oczy przywykły do
wiatła, Scytalus zauwa ył po prawej młodego chłopaka,
siedz cego ze skrzy owanymi nogami na niskiej otomanie w łukowatej wn ce. Oczodoły młodzie ca były puste. Z owym niesamowitym wyczuciem lepca zacz ł piewa w chwili, gdy spocz ło na nim spojrzenie Tancerza Oblicza. Głos miał wysoki i d wi czny. Wiatr wymiótł ziemi precz I wymiótł niebo precz I ludzi te ! Kim jest ten wiatr? Wod dumne drzewa pij Zamiast ludzi, co nie yj . Poznałem wiatów za wiele, Ludzi za wiele, Wichur za wiele, Za wiele drzewa. Scytalus zorientował si , e słowa pie ni zostały pozmieniane. Fa - rok odci gn ł go od młodzie ca i powiódł pod arkadami na przeciwległ stron , wskazuj c poduszki rzucone na mozaikow posadzk . Mozaik uło ono w obraz ławicy wodnych stworze . - Na tamtej poduszce zasiadał w siczy Muad' Dib. - Farok wskazał okr gły, czarny puf. Teraz spocznij ty. - Jestem twoim dłu nikiem. - Scytalus zapadł si w czarn mi kko . U miechn ł si . Farok był m dry. M drzec mówi o lojalno ci, nawet gdy słucha pie ni pełnych ukrytych znacze i słów nios cych tajne przesłania. Któ mógł zaprzeczy straszliwej mocy Imperatora - tyrana? - Czy nie przeszkadza ci muzyka mego syna? - Farok wypowiadał słowa w interwałach pie ni, nie łami c metrum. Scytalus poprawił poduszk przed sob i oparł si o chłodn kolumn .
- Lubi muzyk - rzekł. - Mój syn stracił oczy zdobywaj c Narad - powiedział Farok. - Leczono go tam i powinien był tam zosta . adna nasza kobieta nie zechce go takim. To nie jest mieszne wiedzie , e mam w układzie Narad wnucz ta, których zapewne nigdy nie zobacz . Czy znasz planety Narad u, Zaal? - W młodo ci byłem tam na tournee z grup podobnych mi Tancerzy Oblicza - odparł Scytalus. - Jeste
wi c Tancerzem Oblicza - rzekł Farok. - Zastanawiały mnie twoje rysy.
Przypominaj mi człowieka, którego kiedy tu znałem. - Duncana Idaho? - Tak, jego. Mistrza miecza na ołdzie obecnego Imperatora. - Powiadaj , e został zabity. - Tak powiadaj - potwierdził Farok. - Czy jeste wi c naprawd m czyzn ? Słyszałem o Tancerzach Oblicza, e... - Wzruszył ramionami. - Jeste my jadacha skimi hermafrodytami - wyja nił Scytalus - przybieraj cymi dowoln płe . W tej chwili jestem m czyzn . Farok zagryzł wargi w zamy leniu. - Mam kaza przynie
co orze wiaj cego? yczysz sobie wody? Mro onych owoców? -
spytał. - Wystarczy rozmowa - powiedział Scytalus. - yczenie go cia jest rozkazem - rzekł Farok, sadowi c si naprzeciwko na poduszce. - Błogosławiony niech b dzie Abu d' Dhur, Ojciec Niesko czonych cie ek Czasu - rzekł Scytalus. "No! - pomy lał. - Powiedziałem mu wyra nie, e przychodz od Nawigatora Gildii i przynosz jego czapk - niewidk ." - Po trzykro błogosławiony - odparł Farok, składaj c r k na kolanie w rytualnym ge cie. Dło miał star , oplecion g st sieci
ył.
- Obiekt widziany z oddali ujawnia tylko swe ogólne cechy. - Scytalus dał do zrozumienia, e chce rozmawia o twierdzy Imperatora, czyli Cytadeli. - To, co jest ciemne i złe, jawi si złym z ka dej odległo ci. - Farok doradzał zwłok . "Dlaczego?" - zastanawiał si Scytalus. Zapytał jednak: - W jaki sposób twój syn stracił oczy? - Obro cy Narad u u yli spopielacza skał - odparł Farok. - Mój syn był zbyt blisko. Przekl ta technika j drowa! Spopielacz skał winien by zakazany przez prawo.
- Taka rzecz wymyka si istocie prawa - przyznał Scytalus. "Spopielacz skał w układzie Narad u! - my lał. - Nic nam nie doniesiono. Po co ten stary mówi o spopielaczu tutaj?" - Proponowałem, e kupi mu tleilaxa skie oczy od waszych mistrzów - ci gn ł Farok. Ale w legionach kr y opowie , e tleilaxa skie oczy zniewalaj tych, którzy je nosz . Mój syn powiedział, e takie oczy s z metalu, a on ma ywe ciało, wi c taki zwi zek musi by grzeszny. - Cechy obiektu musz pozostawa w zgodzie z jego przeznaczeniem. - Scytalus usiłował skierowa rozmow z powrotem na dane, których szukał. Usta Faroka zacisn ły si , lecz skin ł głow . - Mów otwarcie, czego chcesz - powiedział Farok. - Musimy pokłada ufno
w twoim
Nawigatorze. - Czy byłe kiedy wewn trz Imperialnej Cytadeli? - zagadn ł Scytalus. - Byłem tam na uczcie z okazji zwyci stwa nad układem Molitor. Pomimo najlepszych ixia skich grzejników, zimno było w ród wszystkich tych kamieni. Poprzedniej nocy spali my na tarasie wi tyni Alii. Wiesz, ona ma tam drzewa. Drzewa z wielu planet My, baszarowie, przyodziani byli my w najlepsze zielone szaty, a nasze stoły stały osobno. Pili my i jedli my za wiele. Byłem zgorszony tym, co tam widzałem. Przyszli w drowni kalecy, wlok cy si o kulach. Nie s dz , eby nasz Muad' Dib wiedział, jak wielu m czyzn okaleczył. - Nie podobała ci si uczta? - Scytalus słyszał o freme skich orgiach, podsycanych przez piwo przyprawowe. - Nie była taka, jak ł czenie si naszych dusz w siczy - rzekł Farok. - Nie było tau. Dla zabawy ołnierze mieli niewolnice, a m czy ni snuli opowie ci o bitwach i ranach. - A wi c byłe wewn trz tej wielkiej sterty kamieni. - Muad' Dib wyszedł do nas na taras - mówił Farok. - Powiedział: "Przychylno ci losu dla nas wszystkich". Powitalna formuła z pustyni w tamtym miejscu! - Znasz poło enie jego prywatnych komnat? - spytał Scytalus. - Gdzie w rodku - powiedział Farok. - Gdzie gł boko w rodku. Mówiono mi, e on i Chani yj wewn trz murów Cytadeli na wzór koczowników. Na publiczne audiencje Muad' Dib przychodzi do Wielkiej Sali. Ma sale audiencyjne i oficjalne miejsca spotka , całe skrzydło dla swojej osobistej ochrony, miejsca ceremonii i wewn trzny sektor ł czno ci. Mówiono mi, e gł boko w podziemiach fortecy jest sala, gdzie trzyma karłowatego czerwia, otoczonego fos z wod , która mo e go otru . To tam czyta przyszło . "Mity spl tane z faktami" - pomy lał Scytalus. - Wsz dzie towarzyszy mu aparat rz dowy - gorzko rzucił Farok. - Urz dnicy, wita i wita wity. Ufa tylko tym, którzy, jak Stilgar, byli mu bardzo bliscy za dawnych dni.
- Tobie nie - wtr cił Scytalus. - My l , e zapomniał o moim istnieniu. - Któr dy wchodzi i wychodzi, kiedy opuszcza gmach? - Miał małe l dowisko ornitopterów, wystaj ce z wewn trznego muru. Mówi ,
e
Muad' Dib nie pozwala nikomu innemu trzyma sterów przy l dowaniu. Trzeba by mistrzem, mówi , gdy najmniejszy bł d str ci maszyn w dół po gładkim urwisku muru, wprost do jednego z tych jego przekl tych ogrodów. Scytalus pokiwał głow . To była niew tpliwie prawda. Powietrzne wej cie do kwater Imperatora daje pewne bezpiecze stwo. A wszyscy Atrydzi byli wietnymi pilotami. - U ywa ludzi do przenoszenia dystansowych przekazów - ci gn ł Farok. - To poni aj ce, wszczepia ludziom translatory falowe. Głos człowieka winien by jego własno ci , podlega tylko jemu. Nie powinien brzmie ukrytymi przesłaniami innego człowieka. Scytalus wzruszył ramionami. Wszyscy mo ni u ywali w tych czasach dystransów. Trudno było przecie przewidzie , jakie przeszkody mog zosta postawione miedzy nadawc a adresatem. Dystrans spełniał wymagania politycznej tajno ci, bo stosowano w nim minimalne zafałszowania naturalnych wzorców głosowych, które mo na było niesłychanie pogmatwa . - Nawet jego poborcy podatkowi posługuj si t metod - alił si Farok. - W moich czasach dystransy wszczepiano tylko ni szym zwierz tom. "Ale dane fiskalne musz by zachowane w tajemnicy - pomy lał Scytalus. - Niejeden rz d upadł dlatego, e ludzie odkryli rzeczywiste rozmiary jego oficjalnych dochodów." - Co s dz teraz freme skie kohorty o D ihad Muad' Diba? - spytał. - Nie protestuj , gdy czyni si boga z ich władcy? - Wi kszo - My l
z nich nawet si nad tym nie zastanawia - odparł Farok.
o D ihad, tak jak ja o niej my lałem. Wojna jest ródłem niecodziennych
do wiadcze , przygód, łupów. Ta grabe ska nora, w której mieszkam - machn ł r k w stron dziedzi ca - kosztuje sze dziesi t lid przyprawy. Dziewi dziesi t kontarów! Był czas, kiedy nie potrafiłbym nawet wyobrazi sobie takich bogactw. - Potrz sn ł głow . "Dziewi dziesi t kontarów - my lał Scytalus. - Jakie to dziwne. Wielkie bogactwo, to pewne. Nora Faroka byłaby pałacem na wielu innych planetach, ale wszystko jest wzgl dne, nawet kontar. Czy Farok na przykład wie, sk d wzi ła si
miara takiej ilo ci przyprawy? Czy
kiedykolwiek pomy lał sobie, e półtora kontara limitowało dawniej obci enie wielbł da? Pewnie nie. Farok prawdopodobnie nigdy nawet nie słyszał o wielbł dach ani o Złotym Wieku Ziemi." Wtapiaj c si w rytm melodii, któr brzmiała baliseta syna, Farok mówił:
- Miałem krysnó , taliony wody na dziesi
litrów, własn lanc , która kiedy nale ała do
mojego ojca, serwis do kawy i flaszk z czerwonego szkła, starsz , ni si gała pami
siczy.
Miałem udział w naszych zbiorach przyprawy, lecz nie miałem pieni dzy. Byłem bogaty i nie wiedziałem o tym. Dwie ony miałem: jedn niepozorn i drog memu sercu, drug głupi i upart , ale o twarzy i kształtach anioła. Byłem freme skim naibem dosiadaj cym czerwia, panem lewiatana i panem piasku. Chłopak po drugiej stronie dziedzi ca mocniej uderzył w struny. - Wiedziałem wiele rzeczy, nie my l c o nich na co dzie - ci gn ł Farok. - Wiedziałem, e gł boko pod piaskiem pustyni jest woda, trzymana tam w niewoli przez male kie stworzyciele. Wiedziałem, e moi przodkowie składali dziewice w ofierze dla Szej-huluda... zanim Liet - Kynes nie kazał im tego zaprzesta . Widziałem klejnoty w paszczy czerwia. Moja dusza miała czworo drzwi i wszystkie je potrafiłem otwiera . Zamilkł, pogr ywszy si w my lach. - Wtedy zjawił si Atryda i jego matka - wied ma - powiedział Scytalus. - Zjawił si Atryda - przytakn ł Farok. - Ten, którego mi dzy sob zwali my Usulem. Takie miał sekretne, siczowe imi . Nasz Muad' Dib, nasz Mahdi! I gdy wezwał nas na D ihad, byłem jednym z tych, którzy pytali: "Dlaczego mam i
walczy ? Nie mam tam przecie
krewnych." Ale inni młodzi poszli - przyjaciele, druhowie mego dzieci stwa. A wróciwszy mówili o czarach, o mocy tego atrydzkiego zbawcy. Pokonał naszych wrogów - Harkonnenów. Liet Kynes, który przyobiecał nam raj na naszej planecie, obdarzył go swoim błogosławie stwem. Mówiło si , e Atryda przybył odmieni nasz wiat i nasz wszech wiat, e on jest tym, za spraw którego złoty kwiat rozkwitnie po ród nocy. Farok podniósł r ce i przyjrzał si swoim dłoniom. - Ludzie wskazywali na Pierwszy Ksi yc i mówili: ' Tam jest jego dusza". I tak nazwano go Muad' Dibem. Nie pojmowałem tego wszystkiego. Opu cił dłonie, patrz c poprzez dziedziniec na syna. - W mojej głowie nie było my li. My li były tylko w mym sercu i brzuchu, i l d wiach. Tempo muzyki wzrosło. - Wiesz, dlaczego zaci gn łem si na D ihad? - Spojrzenie starych oczu spocz ło na Scytalusie. - Usłyszałem, e jest co , co nazywa si morze. Bardzo trudno uwierzy w morze, gdy yło si tylko w ród naszych wydm. Nie mamy mórz. Ludzie Diuny nigdy nie widzieli morza. Mamy oddzielacze wiatru. Zbierali my wod na wielk przemian , któr przyrzekł nam Liet Kynes, przemian , któr Muad' Dib czyni skinieniem r ki. Mogłem wyobrazi sobie kanat - wod płyn c rowem poprzez l d. St d mój umysł mógł stworzy obraz rzeki. Ale morze?
Farok wpatrywał si w przezroczysty strop nad dziedzi cem, jak gdyby chciał zbada rozci gaj cy si za nim wszech wiat - Morze - powiedział cicho. - To było wiele wi cej, ni mógł wyobrazi sobie mój umysł. A ludzie, których znałem, mówili, e widzieli ten cud. My lałem, e kłamali, chciałem przekona si sam. Dlatego si zgłosiłem. Chłopak dobył z balisety gło ny ko cowy akord i zaraz podj ł now pie
o zaskakuj co
faluj cym rytmie. - Znalazłe swoje morze? - spytał Scytalus. Stary tak długo milczał, a Scytalusowi zdało si , e Fremen go nie dosłyszał. Muzyka balisety wznosiła si wokół nich i opadała jak ruch morskich pływów. Farok oddychał tym rytmem. - Sło ce zachodziło - powiedział. - Taki zachód sło ca mógł namalowa który ze starych mistrzów. Miał w sobie czerwie , tak jak szkło mojej flaszki. Miał złoto... bł kit... To było na planecie, któr
zw
Enfeil; tam powiodłem mój legion do zwyci stwa. Przeszli my górsk
przeł cz, gdzie powietrze było a mdłe od wody. Z trudem mogłem oddycha . A w dole, u moich stóp, było to, o czym opowiadali mi przyjaciele: woda - tak daleko, jak si gałem okiem i jeszcze dalej. Pomaszerowali my ku niej w dół. Wszedłem do niej i piłem. Była gorzka, poczułem si chory. Ale cud tej wody nigdy mnie nie opu cił. Scytalus zdał sobie nagle spraw , e wraz ze starym Fremenem odczuwa l k. - Zanurzyłem si w tamtym morzu. - Farok patrzył w dół, na morskie stwory pl saj ce w płytkach posadzki. - Jaki człowiek pogr ył si w tej wodzie... inny si z niej wyłonił. Czułem, e pami tam przeszło , jakiej nigdy nie było. Rozgl dałem si zaakceptowa
wokół oczyma, które mogły
wszystko... zupełnie wszystko. Zobaczyłem ciało w wodzie - trupa jednego z
obro ców, których my zabili. W pobli u na wodzie unosił si pie , kawałek wielkiego drzewa. Mog zamkn
teraz oczy i widz ten pie . Z jednego ko ca był poczerniały od ognia. I był jeszcze
w tej wodzie strz p odzie y - wła ciwie ółty gałgan... podarty i brudny. Patrzyłem na wszystkie te rzeczy i zrozumiałem, dlaczego si tam znalazły. Dla mnie, abym je zobaczył. Farok odwrócił si z wolna i spojrzał Scytalusowi w oczy. - Wiesz, wszech wiat jest nie doko czony - rzekł. "Ten stary to gaduła, ale jednocze nie bardzo wnikliwy i m dry" - pomy lał Scytalus i powiedział: - Widz , e zrobiło to na tobie gł bokie wra enie. - Jeste Tleilaxaninem - rzekł Farok. - Widziałe wiele mórz. Ja widziałem tylko to jedno, ale wiem o morzach co , czego ty nie wiesz. Scytalus poczuł, jak dziwny niepokój chwyta go za gardło.
- Matka Chaosu narodziła si z morza - powiedział Farok. - Kwizar Tafwid stał obok, gdy wyszedłem ociekaj cy z tamtej wody. Nie wszedł do morza. Stał na piasku... to był mokry piasek... z kilkoma lud mi, którzy si bali. Patrzył na mnie oczyma, które dostrzegły, e poznałem co , co jemu nie było dane. Stałem si morskim stworzeniem i przera ałem go. Morze uleczyło mnie z D ihad i my l , e on to wła nie zobaczył. Scytalus u wiadomił sobie, e w trakcie tej opowie ci muzyka ucichła. Irytowało go, e nie mógł dokładnie okre li chwili, w której zamilkła baliseta. Jak gdyby to miało jakikolwiek zwi zek z opowiadaniem, Farok dodał: - Ka da brama jest strze ona. Nie ma drogi do twierdzy Imperatora. - I to jest jej słabo
- powiedział Scytalus. Farok spojrzał na niego, wyci gaj c szyj .
- Jest do niej wej cie - wyja nił Tancerz Oblicza. - Fakt, e wi kszo
ludzi - wł czaj c,
mam nadziej . Imperatora - wierzy, i jest inaczej, działa na nasz korzy . Potarł wargi, czuj c obco
twarzy, któr przywdział. Milczenie instrumentu rozstrajalo go.
Czy oznaczało, e syn Faroka sko czył nadawa ? Naturalnie, była to jedna z metod: informacja skondensowana i przekazana w muzyce. Odci ni ta w układzie nerwowym Scytalusa, mogłaby we wła ciwym momencie zosta zaktywizowana przez dystrans umieszczony w korze nadnercza. Po tym wszystkim stałby si pojemnikiem pełnym nieznanych słów, naczyniem, z którego wylewaj si dane: ka da konspiracyjna komórka tu, na Arrakis, ka de nazwisko, ka de hasło kontaktowe wszystkie istotne wiadomo ci. Dysponuj c nimi, mogliby dosta
si
na Arrakis, porwa
czerwia i rozpocz
cykl
melan owy gdzie poza zasi giem władzy Muad' Diba. Mogliby złama monopol, tak jak złami Muad' Diba. Wiele mogliby zdziała przy pomocy tych informacji. - Mamy tu t kobiet - powiedział Farok. - Chcesz j teraz zobaczy ? - Widziałem j - odparł Scytalus. - Przyjrzałem jej si uwa nie. Gdzie ona jest? Farok pstrykn ł palcami. Chłopak uj ł rebek i poci gn ł po niej smyczkiem. Instrument za - łkał muzyk semuty. Jakby przyci gni ta d wi kami, w drzwiach za jego plecami, pojawiła si młoda kobieta w bł kitnej szacie. Narkotyczne ot pienie zasnuło jej oczy, całkiem niebieskie oczy ibada. Była Fremenk uzale nion od przyprawy, a teraz jeszcze schwytan w kleszcze za wiatowego nałogu. Jej wiadomo
pogr yła si gł boko w semucie, zagubiła si w ekstazie, daj c si unie
muzyce.
- Córka Otheyma - powiedział Farok. - Mój syn dał jej narkotyk w nadziei, e zdob dzie kobiet z naszego Ludu mimo swej lepoty. Jak widzisz, zwyci stwo przyniosło mu pustk . Semuta zabrała to, co pragn ł uzyska . - Jej ojciec nie wie o tym? - spytał Scytalus.
- Nawet ona nie wie - rzekł Farok. - Mój syn karmi j fałszywymi wspomnieniami, którymi sama przed sob tłumaczy te wizyty. My li, e jest w nim zakochana. Jej rodzina w to wierzy. S li, bo przecie nie jest pełnym sił m czyzn , ale oczywi cie nie b d si wtr ca . Muzyka stopniowo ucichła. Przywołana gestem młodzie ca, dziewczyna usadowiła si przy nim i nachyliła bli ej, by słysze , co do niej szepce. - Co z ni zrobicie? - zapytał Farok. Scytalus zbadał wzrokiem dziedziniec. - Kto jeszcze jest w tym domu? - zainteresował si . - Wszyscy jeste my tutaj - rzekł Farok. - Nie powiedziałe mi, co zamierzacie zrobi z t kobiet . Mój syn chciałby to wiedzie . Scytalus wyci gn ł przed siebie praw r k , jak gdyby miał zaraz odpowiedzie . Z r kawa szaty wystrzeliła błyszcz ca igła i wbiła si w kark Faroka.
adnych krzyków, adnej zmiany
pozycji. Farok b dzie martwy w ci gu minuty, lecz teraz siedział bez ruchu, zmro ony trucizn w dle. Scytalus wstał powoli i podszedł do lepego muzyka. Chłopak wci
szeptał do kobiety,
gdy trafiła we igła. Scytalus uj ł dziewczyn
za rami
i delikatnie j
podci gn ł, zmieniaj c sw
powierzchowno , nim zd yła na niego spojrze . Wyprostowała si , podniosła na niego oczy. - O co chodzi, Farok? - spytała. - Mój syn jest zm czony i musi odpocz
- powiedział Scytalus. - Chod . Wyjdziemy
tylnym wyj ciem. - Tak miło nam si rozmawiało - powiedziała. - My l , e przekonałam go, eby przyj ł tleilaxa skie oczy. Dzi ki nim znów stałby si m czyzn . - Czy nie mówiłem o tym wiele razy? - spytał Scytalus, prowadz c j do izby na tyłach domu. Jego głos, co zauwa ył z dum , dokładnie współgrał z rysami. Nie mogło by cienia w tpliwo ci, e to głos starego Fremena, który w tej chwili z pewno ci był ju martwy. Scytalus westchn ł. Okazał im zrozumienie, a ofiary na pewno zdawały sobie spraw z ryzyka. Teraz nale ało da szans dziewczynie.
Imperia w fazie tworzenia nie uskar aj si na brak celu. Dopiero gdy ju okrzepn , cele gubi si , zast powane przez złudny rytuał. "Słowa Muad'Diba" w opracowaniu ksi nej Irulany
Alia zdawała sobie spraw , e to posiedzenie Rady Imperialnej b dzie trudne. Wisz cy w powietrzu spór narastał, gromadził energi - czuła to w sposobie, w jaki Irulana odwracała wzrok od Chani, Stilgar nerwowo przewracał papiery, a Paul zerkał na Kwizara Korb . Alia usadowiła si na ko cu złotego stołu obrad tak, by przez balkonowe okna mogła spogl da w przymglone wiatło popołudnia. Korba, któremu przerwała wchodz c, podj ł w tek, zwracaj c si do Paula: - Chodzi mi o to, panie, e nie ma teraz tak wielu bogów, ilu ongi bywało. Alia roze miała si , odrzucaj c w tył głow . Kaptur jej czarnej aby opadł, odsłaniaj c rysy bł kitne w bł kicie "przyprawowe oczy", owal twarzy jak u matki - pod czap miedzianych włosów mały nos, pełne i szerokie usta. Policzki Korby przybrały niemal kolor jego ceglastej szaty. Zmierzył Ali spojrzeniem, rozw cieczony gnom, łysy i pałaj cy oburzeniem. - Czy wiesz, co mówi si o twoim bracie? - zapytał. - Wiem, co mówi si o twoim Kwizaracie - odparowała Alia. - Nie jeste cie sługami boga, jeste cie szpiegami boga. Korba wzrokiem poprosił Paula o poparcie. - Wypełniamy wol Muad' Diba, aby znał On prawd o swoim ludzie i by lud jego znał prawd o Nim. - Szpiedzy - powtórzyła Alia. Korba zacisn ł usta ura ony. Paul spojrzał na siostr , zastanawiaj c si , po co sprowokowała Korb . Spostrzegł nagle, e Alia stała si kobieta, pi kna, ol niewaj c niewinno ci pierwszej młodo ci. Miała pi tna cie lat, prawie szesna cie. Wielebna Matka, która nie zaznała macierzy stwa, dziewicza kapłanka, obiekt trwo nej czci przes dnych mas: Alia - od - No a. - To nie czas ani miejsce na popisy twojej siostry - zauwa yła Iru - lana. Paul udał, e jej nie słyszy. Kiwn ł na Korb . - Plac jest pełen pielgrzymów. Wyjd i poprowad modły. - Ale oni oczekuj ciebie, mój panie - rzekł Korba. - Włó turban - powiedział Paul. - Nie zorientuj si z tej odległo ci.
Irulana, zlekcewa ona, przełkn ła zło
obserwuj c, jak Korba wstaje, by wykona
polecenie. Nagle odczuła niepokój, e by mo e Edric nie zdoła ukry przed Ali jej działa . "Co my naprawd wiemy o niej?" - zastanawiała si . Chani, trzymaj c na kolanach mocno zaci ni te r ce, spogl dała przez stół na swojego wuja Stilgara, Ministra Stanu Paula. Czy ten stary freme ski naib kiedykolwiek zat sknił za nieskomplikowanym yciem w pustynnej siczy? Zauwa yła, e czarne włosy Stilgara zacz ły siwie na skroniach, ale oczy pod g stymi brwiami nadal były dalekowzroczne. To orle spojrzenie było rodem z pustyni, a na brodzie Fremena wci
widniał odcisk chwytowodu wiadcz cy o yciu
w filtrfraku. Wytr cony z równowagi wzrokiem Chani, Stilgar rozejrzał si po Sali Narad. Jego wzrok spocz ł na balkonowym oknie, za którym stał Korba. Kwizar wzniósł wyci gni te ramiona w ge cie błogosławie stwa, a niezwykły efekt zachodz cego sło ca wymalował na szybie za nim czerwon aureol . Przez chwil Stilgar widział ukrzy owan posta w gorej cym, ognistym kole. Korba opu cił ramiona, niwecz c złudzenie, ale wstrz saj ce wra enie nie opu ciło Stilgara. W odruchu gniewnego rozczarowania jego my li pow drowały ku płaszcz cym si suplikantom, czekaj cym w sali audiencyjnej, a tak e ku nienawistnej celebrze, jaka otaczała tron Muad' Diba. "Obcuj c z Imperatorem ma si nadziej odnale
w nim skazy, czyha si na omyłki" -
pomy lał Stilgar. Wiedział, e jest to profanacja, a jednak pragn ł, by tak było. Odległy hałas czyniony przez tłum wdarł si do komnaty, gdy Korba otworzył drzwi balkonowe. Po chwili z trzaskiem zapadły si
za nim w uszczelniaj cy kołnierz, odcinaj c
dochodz ce d wi ki. Wzrok Paula pobiegł za Kwizarem. Korba zasiadł po lewej r ce Imperatora. W jego opanowanej, ciemnej twarzy oczy gorzały fanatyzmem. Napawał si t chwil religijnej wielko ci. - Obecno
Ducha została przywołana - powiedział.
- Panu niech b d dzi ki! - rzuciła Alia Wargi Korby zbielały. Paul znów zacz ł przygl da si siostrze, zastanawiaj c si , co powoduje jej agresj . "Niewinno
jest tylko mask dla przebiegło ci" - pomy lał. Alia była owocem tego samego planu
hodowlanego Bene Gesserit, co i on. Co z ni zrobił genotyp Kwisatz Haderach? Istniała jednak niezgł biona ró nica: była nienarodzonym embrionem, gdy jej matka otrzymała truj c dawk nieprzetworzonego melan u. Matka i córka w jej łonie równocze nie stały si Matkami. Lecz równoczesno
nie oznaczała identyczno ci. Alia opowiadała kiedy o tym
prze yciu. W tej jednej chwili otwarła si jej wiadomo , a pami ycia tkwi ce ju w jej matce.
Wielebnymi
wchłaniała niezliczone inne
"Stałam si
matk
i wszystkimi innymi - mówiła. - Byłam nie - ukształtowana,
nienarodzona, ale w owym momencie stałam si star kobiet ." Alia u miechn ła si do brata, wyczuwaj c, e my li o niej. Twarz Paula złagodniała. "Nikt nie mo e reagowa na Korb inaczej ni z cynicznym humorem" - stwierdził. Có mo e by bardziej miesznego ni komandos mierci przemieniony w kapłana? Stilgar postukał palcem w papiery. - Je li mój suzeren pozwoli - zacz ł - s tu sprawy nagl ce i trudne. - Traktat z Tupile? - spytał Paul. - Gildia obstaje przy tym, by my podpisali ten traktat bez poznania lokalizacji siedziby Sprzymierzenia Tupile - rzekł Stilgar. - Ma ono pewne poparcie ze strony delegatów Landsraadu. - Jakie formy nacisku zamierzasz zastosowa ? - zapytała Irulana. - Takie, jakie mój Imperator przewidział dla tego przedsi wzi cia. - W oficjalnym tonie odpowiedzi Stilgara tkwiła cała antypatia, jak
ywił dla Ksi nej Mał onki.
- Mój panie i m u - Irulana zwróciła si do Paula, zmuszaj c go, by na ni spojrzał. "Podkre lanie tytularnej nierówno ci przy Chani to oznaka słabo ci" - pomy lał Paul. W takich chwilach podzielał niech
Stilgara do Irulany, cho jego emocje studziło współczucie.
Czym e była ksi na, je li nie marionetk w r kach Bene Gesserit? - Tak? - zagadn ł. Irulana podniosła głow . - Je eli odetniesz im dopływ melan u... Chani pokr ciła głow z dezaprobat . - Staramy si post powa ostro nie - powiedział Paul. - Tupile stało si schronieniem dla pokonanych wysokich rodów. Symbolizuje ostatnie schronienie, ko cowy azyl dla wszystkich naszych poddanych. Ujawnienie sanktuarium wystawia je na cios. - Je li potrafi ukrywa ludzi, mog te ukry inne rzeczy - burkn ł Stilgar. - Na przykład armi albo zacz tki uprawy melan u, która... - Nie zap dza si ludzi w lep uliczk - odezwała si Alia - je li chce si utrzyma w ród nich spokój. Ju wiedziała, oto została wci gni ta w spór, który przewidziała. - Wi c stracili my dziesi -
lat negocjacji na darmo - powiedziała Irulana.
adne z działa mego brata nie jest daremne - odparła Alia. Irulana podniosła rysik,
zaciskaj c na nim palce tak mocno, e a pobielały. Paul widział, jak -
eby si
opanowa
- stosuje Metod
Bene Gesserit:
penetruj ce wejrzenie w siebie, gł boki oddech. Nieomal słyszał, jak powtarza litani . - A co osi gn li my? - powiedziała w ko cu. - Przeszkodzili my Gildii odzyska równowag - rzekła Chani.
- Chcemy unikn
otwartej konfrontacji z naszymi wrogami - powiedziała Alia - Nie
pragniemy ich zabija . Dosy ju jatek, które odbywaj si pod sztandarem Atrydów. "Ona te to czuje" - pomy lał Paul. Dziwne, jak dojmuj ce poczucie odpowiedzialno ci mieli oboje wobec tego krn brnego, bałwochwalczego wszech wiata, miotaj cego si mi dzy chwilami spokoju i dzikiego p du. "Czy musimy broni ich przed nimi samymi? - zastanawiał si . Cały czas zabawiaj si nico ci - puste ycie, puste słowa. Zbyt wiele ode mnie
daj ".
Czuł suchy ucisk w gardle. Ile chwil utraci? Jakich synów? Jakie marzenia? Czy było to warte ceny, jak ujawniła mu wizja? Kto zapyta yj cych w odległej, dalekiej przyszło ci, kto im powie: "Ale gdyby nie Muad' Dib, nie byłoby was tutaj". - Odmawianie im melan u nie rozwi e niczego - mówiła Chani. - Wtedy Nawigatorzy Gildii utrac zdolno
widzenia czasoprzestrzeni. Twoje siostry z Bene Gesserit strac zmysł
prawdopoznania. Wielu ludzi mo e umrze przedwcze nie. Komunikacja si załamie. Kogo b d wini ? - Nie dopu ciliby do tego - powiedziała Irulana. - Czy by? - zapytała Chani. - Dlaczego nie? Któ
obci ałby win
Gildi ? Byłaby
bezradna, manifestacyjnie bezradna. - Podpiszemy ten traktat taki, jaki jest - rzekł Paul. - Mój panie - Stilgar wpatrywał si w swoje r ce - nurtuje nas jedno pytanie. - Tak? - Paul skoncentrował uwag na starym Fremenie. - Masz pewne... moce. Czy nie mo esz zlokalizowa Sprzymierzenia na przekór Gildii? "Moce! - pomy lał Paul. - Stilgar nie mógł powiedzie po prostu: Jeste jasnowidz cy. Czy nie potrafisz znale
w przyszło ci cie ki prowadz cej do Tupile?"
Paul patrzył na złotaw powierzchni stołu. Zawsze ten sam problem: jak ma wyrazi granice
niewyra alnego?
Czy
ma
mówi
o
fragmentaryczno ci,
b d cej
wrodzonym
przeznaczeniem wszelakiej mocy? Jak kto , kto nigdy nie do wiadczył przyprawowego proroczego transu mo e wyobrazi
sobie
wiadomo
pozbawion
trwałej czasoprzestrzeni, osobowych
wektorów widzenia, a nawet zwi zku mi dzy odebranymi bod cami? Zauwa ył, e Alia przygl da si Irulanie. Alia wyczuła jego spojrzenie, zerkn ła na niego i głow wskazała ksi n . No, tak. Ka da odpowied , której udzieli, trafi do jednego ze specjalnych raportów Irulany dla Bene Gesserit. One nie zaprzestały poszukiwa klucza do swego Kwisatz Haderach. Ale Stilgar zasługiwał na jak
odpowied . A przy okazji - tak e i Irulana.
- Niewtajemniczeni traktuj jasnowidzenie jako konsekwencj Praw Natury. - Paul uniósł r ce przed sob . - Równie wła ciwym byłoby twierdzenie, i oto niebiosa mówi do nas, e
widzenie przyszło ci jest harmonijnym przejawem istoty człowieka. Innymi słowy, przepowiadanie jest naturalnym wynikiem fali tera niejszo ci. Widzicie, ona przybiera pozór natury. Ale takiej mocy nie da si u y dla osi gni cia z góry zało onych celów. Czy wiór, schwytany przez fal , powie, dok d zmierza? W wyroczni nie ma przyczyn i skutków. Przyczyna staje si przypadkowym przepływem, miejscem, gdzie spotykaj si pr dy. Przyjmuj c wizj przyszło ci, posługujecie si poj ciami sprzecznymi z intelektem. Tak wi c wasza rozumna wiadomo odrzuca je. A po odrzuceniu rozum staje si cz ci procesu i zaczyna by ode zale ny. - Nie mo esz tego zrobi ? - zapytał Stilgar. - Gdybym miał szuka Tupile z pomoc wyroczni - Paul mówił wprost do Irulany mogłaby ona ukry Tupile. - Chaos! - wykrzykn ła Irulana. - To nie jest... nie jest... spójne! - Powiedziałem przecie , e nie podlega adnym Prawom Natury - rzekł Paul. - A wi c istniej granice tego, co mo esz widzie lub czyni swymi mocami? - spytała Irulana. - Droga Irulano - powiedziała Alia, zanim Paul zd ył si odezwa - jasnowidzenie nie ma granic. Niespójne? Spójno
nie jest koniecznym aspektem wszech wiata.
- Ale on mówił... - W jaki sposób mój brat ma ci udzieli wyczerpuj cej informacji o granicach czego , co nie ma granic? Niesko czono "Paskudnie, wiadomo
wymyka si pojmowaniu.
e Alia to zrobiła - pomy lał Paul. - To mo e spłoszy
Irulan , której
była tak skrupulatna, tak zale na od warto ci wynikaj cych ze sprecyzowanych
ogranicze ." Powiódł wzrokiem ku Korbie, który siedział w pozie religijnej zadumy - słuchaj c dusz . Jaki u ytek mógłby zrobi Kwizarat z tej wymiany zda ? Wi cej mistycznej tajemnicy? Co , co wywoła l k? Bez w tpienia. - Wi c podpiszesz ten traktat w obecnej formie? - spytał Stilgar. Paul u miechn ł si . Stilgar uznał spraw jasnowidzenia za zamkni t . Celem Stilgara było tylko zwyci stwo, nie odkrywanie prawd. Pokój, sprawiedliwo
i porz dny system monetarny - to
były podstawy jego wszech wiata. Chciał czego rzeczywistego i namacalnego - podpisu pod traktatem. - Podpisz go - rzekł Paul. Stilgar wzi ł do r ki now teczk . - Ostatnie doniesienia od naszych dowódców liniowych w sektorze Ix mówi o agitacji na rzecz konstytucji. - Stary Fremen rzucił okiem na Chani, ale ta wzruszyła tylko ramionami. Irulana, która z zamkni tymi powiekami trzymała obie dłonie na czole w transie mnemonicznego zapami tywania, otwarła oczy i szybko spojrzała na Paula.
- Konfederacja Ixia ska proponuje poddanie si - mówił Stilgar - ale ich negocjatorzy kwestionuj wysoko
podatku imperialnego, który...
- Marzy im si legalne ograniczenie mojej imperialnej woli - powiedział Paul. - Kto miałby mnie nadzorowa , Landsraad czy KHOAM? Stilgar wydobył z teczki notatk na niezniszczalnym papierze. - Jeden z naszych agentów nadesłał to memorandum mniejszo ciowej kliki w KHOAM. Zacz ł czyta
szyfrogram bezbarwnym głosem: - "Trzeba powstrzyma
d enie tronu do
jednowładztwa. Musimy powiedzie prawd o Atrydzie, o jego manipulacjach ukrytych pod potrójn
oszuka cz
przykrywk
prawodawstwa Landsraadu. przywództwa religijnego i
biurokratycznej skuteczno ci". Stilgar wepchn ł notatk z powrotem do teczki. - Konstytucja! - mrukn ła Chani. Paul zerkn ł na ni , potem znów na Stilgara. ' Tak oto D ihad chwieje si w posadach pomy lał. - Lecz nie na tyle szybko, eby mnie ocali ." Ta my l wzbudziła w nim emocjonalne napi cie. Pami tał swoje najwcze niejsze wizje przyszłej D ihad, przera enie i odraz , którymi go napełniały. Teraz, oczywi cie, znał ju wizje straszliwsze.
ył w ród rzeczywistej przemocy.
Widział swoich Fremenów tak przepojonych mistyczn sił , e w religijnej wojnie niszczyli wszystko. Na D ihad patrzył z nowej perspektywy. Była sko czona, oczywi cie, krótki spazm w porównaniu z wieczno ci , lecz teraz poza ni czaiły si koszmary, które miały przy mi to, co ju było. "A wszystko w moim imieniu" - pomy lał Paul. - A gdyby im da jak
form konstytucji? - podsun ła Chani. - Niekoniecznie realn .
- Fałsz jest narz dziem polityki - zgodziła si Irulana. - Istniej granice władzy, jak twierdz ci, którzy pokładaj nadzieje w konstytucji - odparł Paul. Korba podniósł si w swej pełnej uszanowania pozie. - Mój panie? - Słucham. "O, prosz ! - pomy lał Paul. - Oto kto , kto mo e czu
ukryte sympatie dla
wyimaginowanych rz dów Prawa." - Mogliby my zacz
od konstytucji religijnej - powiedział Korba. - Czego dla wiernych,
którzy... - Nie! - warkn ł Paul. - Ogłosimy to jako Rozporz dzenie Imperialne. Notujesz, Irulano?
- Tak, mój panie - lodowaty głos Irulany wyra ał brak zachwytu nad podrz dn rol , jak jej narzucił. - Konstytucje staj si najwy sz form tyranii - zacz ł Paul. - Daj władz zorganizowan na przytłaczaj c skal . Konstytucja to pozbawiona wiadomo ci, uaktywniona siła społeczna. Mo e zdruzgota zarówno wielkich, jak małych, zmiataj c wszelk godno
i indywidualno . Jest
niestabilna, a jednocze nie nie ma adnych ogranicze . Ja jednak e podlegam ograniczeniom. W trosce o zapewnienie maksymalnej opieki swemu ludowi zakazuj
tworzenia konstytucji.
Rozporz dzenie z dnia, itd., itd. - Co z postulatami Ixian w sprawie podatków, panie? - spytał Stilgar. Paul zmusił si do oderwania wzroku od chmurnej twarzy Korby. - Masz jakie propozycje, Stil? - Musimy trzyma r k na podatkach, Sire. - Cen , której za damy od Gildii za podpisanie traktatu z Tupile - rzekł Paul - b dzie poddanie Konfederacji Ixia skiej obowi zkowi płacenia nam podatków. Konfederacja nie mo e prowadzi handlu bez transportu Gildii. Zapłac . - Bardzo dobrze, mój panie - Stilgar wyci gn ł nast pn teczk , odchrz kn ł. - Raport Kwizaratu z Salusa Secundus. Ojciec Irulany przeprowadza manewry desantowe swoich oddziałów. Irulana z zainteresowaniem ogl dała wewn trzn
stron
dłoni. Na jej szyi pulsowała
malutka yłka. - Irulano - zagadn ł Paul - czy nadal upierasz si przy twierdzeniu, e ten jeden legion twojego ojca to nic wi cej jak tylko zabawka? - Co mógłby zdziała z jednym legionem? - powiedziała, spogl daj c na niego spod przymru onych powiek. - Mógłby wyprawi si na tamten wiat - zauwa yła Chani. - A win obarczono by mnie. - Paul pokiwał głow . - Znam paru dowódców D ihad - wtr ciła Alia - którzy rzuciliby si na twego ojca, gdyby si o tym dowiedzieli. - Ale to tylko jego siły policyjne! - zaprotestowała Irulana. - Wi c niepotrzebne im manewry desantowe - stwierdził Paul. - Proponuj , eby twój nast pny li cik do ojca szczerze i bez ogródek na wietlił mu moje pogl dy na jego delikatn sytuacj . Irulana spu ciła wzrok.
- Tak, panie. Mam nadziej ,
e na tym si
to zako czy. Ojciec nadawałby si
na
m czennika. - Mhmm - mrukn ł Paul. - Moja siostra nie przeka e wiadomo ci dowódcom, o których wspomniała, chyba, ebym jej kazał. - Atak na mojego ojca poci gn łby jeszcze inne zagro enia poza militarnymi, widocznymi na pierwszy rzut oka - powiedziała Irulana. - Ludzie zaczynaj wspomina dni jego panowania z pewn nostalgi . - Którego dnia posuniesz si za daleko - odezwała si Chani miertelnie powa nym tonem. - Do ! - uci ł Paul. Rozwa ał ujawnion przez Irulan informacj o powszechnej nostalgii. No tak, brzmiała w tym nuta prawdy. Raz jeszcze Irulana dowiodła swojej warto ci. - Bene Gesserit przysłały oficjaln pro b - powiedział Stilgar, wyjmuj c kolejn teczk . Chc naradzi si z tob w sprawie zachowania twojej linii genetycznej. Chani spojrzała z ukosa na teczk , jak gdyby była w niej bomba. - Wy lij zakonowi e skiemu te same wymówki, co zwykle - rzekł Paul. - Czy to koniecznie? - zapytała Irulana. - Mo e... jest ju czas, eby o tym pomówi - powiedziała Chani. Paul gwałtownie zaprzeczył głow . Nie mogły wiedzie , e chodziło o cen , jakiej jeszcze nie zdecydował si zapłaci . Ale Chani nie mo na ju było powstrzyma : - Byłam przy cianie modłów w siczy Tabr, tam, gdzie si urodziłam - powiedziała. Poddałam si kuracji lekarskiej. Ukl kłam na pustyni i słałam my li w gł biny, w których yje Szejhulud. Jednak - wzruszyła ramionami - nic nie pomogło. "Nauka i zabobon - pomy lał Paul - wszystko j zawiodło. Czy ja tak e j zawodz , ukrywaj c przed ni to, czego powodem stan si narodziny dziedzica rodu Atrydów?" Podniósł wzrok i w oczach Alii natrafił na błysk lito ci. Sama my l, e siostra si nad nim lituje, wzbudziła w nim odraz . Wi c ona tak e widziała t przera aj c przyszło ? - Mój pan musi zdawa sobie spraw z niebezpiecze stwa, na jakie nara a królestwo, nie pozostawiaj c nast pcy tronu - przekonywał go mi kki głos Irulany, poparty kunsztem Bene Gesserit. - Rzecz jasna, dyskutowa o tych sprawach jest niezr cznie, ale trzeba je wreszcie wydoby na wiatło dzienne. Imperator jest kim wi cej ni tylko m czyzn . Odpowiada za królestwo. Je eli umrze bez nast pcy, niechybnie rozpocznie si wojna domowa. Skoro kochasz swój lud, nie mo esz go chyba tak zostawi ?
Paul odsun ł si od stołu i podszedł do okien wychodz cych na balkon. Wiatr nie pozwalał unosi
si
ku niebu dymom miasta. Na horyzoncie ciemniał srebrny bł kit, przygaszony
wieczornym opadem pyłu z Muru Zaporowego. Imperator spojrzał na południe, na szaniec chroni cy jego północne ziemie przed kurzaw Coriolisa i zastanawiał si , dlaczego spokój jego ducha nie mógł znale
sobie takiej tarczy.
Za jego plecami Rada czekała w milczeniu, wiadoma, jak bliski był gniewu. Paul czuł, e czas go przynagla. Usiłował narzuci sobie wielopłaszczyznow równowag , na podstawie której mógłby kształtowa now przyszło . "Odej ... odej ... odej ..." - pomy lał. Co by si stało, gdyby zabrał Chani, po prostu spakowałby si i wyjechał wraz z ni , szukaj c azylu na Tupile? Pozostanie po nim jego imi . D ihad znajdzie nowe, podniecaj ce cele, ku którym zwróci swój impet. Za to te b d wini jego. Poczuł nagły strach, e si gaj c po cokolwiek nowego, spowoduje upadek tego, co najcenniejsze, e najl ejszy d wi k, jaki wyda, sprawi, e wszech wiat si zapadnie, umykaj c mu tak, e w ko cu nie b dzie ju mógł pochwyci
adnej jego cz stki.
Plac poni ej niego stał si tłem dla grupy pielgrzymów odzianych w ziele i biel wymagan przez had d . Pod ali za id cym szybko arraka skim przewodnikiem jak w
z poprzetracanymi
kr gami. Ich widok przypomniał Paulowi, e jego sala audiencyjna jest ju pewnie po brzegi napchana suplikantami. Pielgrzymi! Ich obyczaje przyj te w koczowniczym
yciu stały si
obrzydliwym ródłem dochodu dla Imperium. Had d wypełniła kosmiczne szlaki religijnymi włócz gami. Napływali, napływali i napływali. "W jaki sposób pu ciłem to w ruch?" - zapytywał siebie. To oczywi cie uruchomiło si samo. To było w genach, które, by mo e, trudziły si przez całe wieki, aby osi gn
ten krótkotrwały stan.
Wiedzeni najgł bszym religijnym instynktem, ludzie przybywali tu w poszukiwaniu zmartwychwstania. Tu ko czyła si pielgrzymka: Arrakis - miejsce powtórnych narodzin, miejsce do umierania. Przewrotni starzy Fremeni twierdzili, e pielgrzymi potrzebni mu s dla ich wody. "Czego naprawd szukaj pielgrzymi?" - zastanawiał si Paul. Mówili, e zd aj do wi tego miejsca. Musieli przecie wiedzie , e we wszech wiecie nie ma ródła Edenu, nie ma Tupile dla duszy. Nazywali Arrakis gniazdem nieznanego, miejscem, gdzie wyja niaj tajemnice. Istniała wi
si
mi dzy tym wszech wiatem, a nast pnym. I najstraszniejsze było to, e
odchodz c, wydawali si zaspokojeni. "Co oni tu znajduj ?" - zadawał sobie pytanie.
Cz sto w religijnej ekstazie napełniali ulice wrzaskiem jak jaka dziwaczna ptaszarnia. Przez to Fremeni mówili o nich: "przelotne ptaki". A o tych paru, którzy tu umarli - "skrzydlate dusze". Paul pomy lał z westchnieniem, e ka da nowa planeta podbita przez jego legiony staje si nowym ródłem pielgrzymów. Przybywali w podzi ce za "pokój Muad' Diba". "Wsz dzie jest pokój - pomy lał. - Wsz dzie... tylko nie w sercu Muad' Diba." Czuł, e jaka jego cz stka pogr yła si w mro nej, okrytej szronem ciemno ci bez kresu. Jego prorocza moc fałszowała obraz wszech wiata, jaki jawił si innym ludziom. Muad' Dib wstrz sn ł zacisznym kosmosem, poczucie bezpiecze stwa zast pił swoj D ihad. Wywalczył, wymy lił i wyprorokował ludzki wszech wiat Lecz teraz przepełniała go pewno ,
e ten
wszech wiat wymyka mu si spod kontroli. Planeta pod jego stopami, która z jego rozkazu miała by przekształcona w raj wodnej obfito ci, była ywa. Jej t tno biło tak silnie jak t tno ka dego człowieka. Walczyła z nim, opierała si , uchylała przed jego rozkazami... Czyja r ka w lizn ła si w jego dło . Podniósł wzrok i zobaczył Chani, patrz c na niego z niepokojem w oczach. - Kochany, prosz , nie walcz z ruh-duchem swojej ja ni - wyszeptała. Z ciepła jej dłoni płyn ło krzepi ce go uczucie. - Sihaja... - szepn ł. - Musimy szybko wróci na pustyni - powiedziała cicho. U cisn ł jej r k , wypu cił j i wrócił do stołu. Chani zaj ła swoje miejsce. Irulana z zaci ni tymi w w sk kresk ustami spogl dała na le ce przed Stilgarem papiery. - Irulana wysuwa swoj kandydatur na matk nast pcy imperialnego tronu - powiedział Paul. Zerkn ł na Chani, potem znów na Irulan , która nie odwa yła si spojrze mu w oczy. Wiemy wszyscy, e nie ywi do mnie miło ci. Irulana znieruchomiała. - Znam argumenty polityczne - ci gn ł Paul. - To, co mnie niepokoi, to kwestie ludzkie. My l , e gdyby Ksi na Mał onka nie była sterowana rozkazami Bene Gesserit, gdyby jej pragnieniu nie przy wiecała
dza własnej pot gi, moja reakcja byłaby zupełnie inna. Ale skoro
sprawy stoj tak, jak stoj , odrzucam t propozycj . Irulana wci gn ła gł boko powietrze. Siadaj c na swoim miejscu, Paul pomy lał, e nigdy nie widział jej tak le panuj cej nad sob .
- Irulano, naprawd przykro mi - rzekł, nachylaj c si ku niej. Uniosła głow z furi w oczach. - Nie chc twojej lito ci! - sykn ła - Czy jest jeszcze co wa nego i nagl cego? - rzuciła w kierunku Stilgara. - Jeszcze jedna sprawa, panie - odparł Stilgar, nie odrywaj c wzroku od Paula. - Gildia ponownie proponuje otwarcie oficjalnej ambasady tu, na Arrakis. - Z rodzaju tych pró niowych? - spytał Korba głosem pełnym fanatycznej odrazy. - Przypuszczalnie - odpowiedział Stilgar. - Ta sprawa powinna by rozwa ona z najwy sz ostro no ci ., mój panie - ostrzegł Korba. - Radzie naibów nie spodoba si prawdziwy Gildianin tu, na Arrakis. Oni bezczeszcz nawet ziemi , po której st paj . - yj w zbiornikach i nie st paj po ziemi - Paul pozwolił sobie na irytacj w głosie. - Naibowie mogliby przej
spraw we własne r ce, panie - rzekł Korba.
Paul zmierzył go spojrzeniem. - Mimo wszystko s Fremenami, mój panie - upierał si Korba. - Doskonale pami tamy, jak Gildia przywiozła tu tych, którzy nas uciskali. Nie zapomnieli my, jak wymuszali od nas okup w przyprawie za zachowanie naszych sekretów w tajemnicy przed wrogami. Wydzierali nam ka d ... - Dosy ! - wybuchn ł Paul. - Czy my lisz, e j a zapomniałem? Korba wybełkotał co niezrozumiale, jak gdyby dopiero teraz dotarło do niego znaczenie własnych słów. - Wybacz mi, panie. Nie chciałem da do zrozumienia, e ty nie jeste Fremenem. Nie miałem... - Przy l Nawigatora - powiedział Paul. - Mało prawdopodobne, by Nawigator tu przybył, gdyby widział w tym zagro enie. - Czy ty... widziałe , jak zjawia si
tu Nawigator? - spytała Irulana suchymi ze
zdenerwowania ustami. - Naturalnie, e nie widziałem Nawigatora - przedrze nił j Paul. - Ale widz , gdzie był i widz , dok d zmierza. Niech e nam go przy l . Mo e b d mógł zrobi z tego u ytek. - A wi c zarz dzone - rzekł Stilgar. "A jednak to prawda - u miechn ła si Irulana, przysłaniaj c twarz dłoni . - Nasz Imperator nie jest w stanie dojrze Nawigatora. Wobec siebie obaj s
lepi. Spisek jest nie do wykrycia."
"Raz jeszcze dramat si zaczyna" Imperator Paul Muad'Dib, wst puj c na Lwi Tron
Alia spogl dała przez ukryte okienko na wielk
sal
audiencyjn , obserwuj c, jak
nadchodzi orszak Gildian. Jaskrawosrebrne wiatło południa lało si przez okna głównej nawy na posadzk wyło on zielonymi, niebieskimi i kremowymi płytkami, imituj cymi staw pełen wodnych ro lin, ponad którym tu i ówdzie plama kontrastuj cego z tłem koloru oznaczała ptaka lub zwierz . Gildianie szli przez wzór na posadzce jak my liwi podchodz cy zwierzyn w niesamowitej d ungli. Tworzyli ruchomy dese szarych, czarnych i pomara czowych szat, zgrupowanych w złudnie przypadkowym szyku wokół przezroczystego zbiornika, w którym otoczony gazem pływał Sternik - Ambasador. Zbiornik lizgał si na polu dryfowym, ci gni ty przez dwóch odzianych na szaro członków wity, jak prostopadło cienny statek holowany do doku. Tu pod stanowiskiem obserwacyjnym Alii, na podwy szeniu, na Lwim Tronie siedział Paul. Na głowie miał now obrz dow koron z symbolami ryby i pi ci. Jego ciało okrywały wysadzane klejnotami, złote szaty. Spowijała go równie migocz ca po wiata osobistej tarczy. Wzdłu podwy szenia i na jego stopniach stały dwa szeregi ochroniarzy. Po prawej stronie, dwa stopnie poni ej Paula, stał Stilgar w białej szacie przepasanej ółtym sznurem. Siostrzana intuicja mówiła Alii, e w Paulu wrze to samo podniecenie, co w niej, cho w tpiła, by kto inny zdołał to dostrzec. Z uwag wpatrywała si w człowieka w pomara czowej szacie, którego nieobecne metalowe oczy nie spogl dały ani w lewo, ani w prawo. Szedł z przodu po prawej stronie orszaku Ambasadora niczym pewny siebie wojskowy. Płaska twarz okolona kr conymi włosami, posta okryta uroczyst szat , ka dy gest - wszystko to krzyczało łudz cym podobie stwem. To był Duncan Idaho. To nie mógł by Idaho, a jednak nim był. Wspomnienia wchłoni te w łonie matki podczas przyprawowej przemiany pozwoliły Alii zidentyfikowa tego człowieka deszyfracj rihani, odkrywaj c ka dy kamufla . Paul go poznawał, wiedziała to dzi ki niezliczonym własnym prze yciom, dzi ki sp dzonej wspólnie z bratem młodo ci. To był Duncan.
Alia zadr ała Mogło by tylko jedno wyja nienie: to tleilaxa ski ghola, istota odtworzona z martwego ciała oryginału. Oryginał zgin ł, ratuj c
ycie Paula To mógł by
tylko produkt
aksolotlowych zbiorników. Ghola st pał czujnym, kogucim krokiem mistrza fechtunku. Zatrzymał si , gdy zbiornik Ambasadora osiadł o dziesi
kroków od podwy szenia
Metod Bene Gesserit, od której nie mogła si oswobodzi , Alia odczytywała niepokój Paula. Nie patrzył teraz na nauczyciela ze swej przeszło ci. Ale nie patrz c, wpatrywał si w ghol cał sw istot . Mi nie napi ły si , przezwyci aj c opór. Skin ł Ambasadorowi Gildii, mówi c: - Powiedziano mi, e nazywasz si Edric. Witamy ci na naszym dworze w nadziei, e zrodzi to pomi dzy nami nowe zrozumienie. Nawigator przybrał wygodn poz sybaryty, odchylił si w pomara czowym gazie i wrzucił do ust pastylk melan u, zanim spojrzał w oczy Paula. Mały transduktor kr
cy wokół rogu
zbiornika przekazał kaszlni cie, potem szorstki, beznami tny głos: - Chyl
si
przed mym Imperatorem i błagam o pozwolenie zło enia listów
uwierzytelniaj cych oraz drobnego podarunku. Adiutant podał Stilgarowi zwój, który ten obejrzał, marszcz c brwi, a nast pnie skin ł głow do Paula Obaj, Stilgar i Paul, zwrócili si teraz ku gholi, który stał cierpliwie u stóp podwy szenia. - Zaiste, mój Imperator rozpoznał dar - rzekł Edric. - Z przyjemno ci uznajemy twoje listy uwierzytelniaj ce - powiedział Paul. - Opowiedz o podarunku. Edric przekr cił si w pojemniku, przenosz c wzrok na ghol . - Oto człowiek, którego nazywamy Hayt - powiedział, przelitero - wuj c imi . - Nasze dochodzenie wykazało, e ma bardzo ciekaw histori . Został zabity tu, na Arrakis... paskudna rana głowy wymagaj ca wielu miesi cy regeneracji. Ciało zostało sprzedane Bene Tleilax jako szcz tki niezrównanego szermierza, wychowanka szkoły Gin - zów. Stwierdzili my, e musi to by Duncan Idaho, twój zaufany dworzanin. Kupili my go jako dar odpowiedni dla Imperatora. - Edric zerkn ł w gór na Paula. - Czy to nie Idaho, Sire? Samokontrola i ostro no
stłumiły głos Paula.
- Wygl da jak Idaho. "Czy Paul widzi co , czego ja nie dostrzegam? - zastanawiała si Alia. - Nie! To jest Duncan!"
Człowiek nazwany Haytem stał nieporuszony. Rozlu nił jedynie ciało, utkwiwszy metalowe spojrzenie w jakim punkcie przed sob . Nie zrobił adnego gestu wiadcz cego o tym, e wie, i jest tematem dyskusji. - Zgodnie z naszymi najdokładniejszymi informacjami, to Duncan Idaho - powiedział Edric. - Nazywa si teraz Hayt - zauwa ył Paul. - Ciekawe imi . - Sire, pró no by zgadywa , jak i dlaczego Tleilaxanie nadaj imiona - rzekł Edric. - Ale imi mo na zmieni . Imi Tleilaxan ma niewielkie znaczenie. ' To wytwór Tleilaxan - pomy lał Paul. - W tym cały problem. Bene Tleilax nie ywi zbytniego przywi zania do natury zjawisk. Dobro i zło ma równe znaczenie w ich filozofii. Co mogli wbudowa w ciało Idaho, z dalekosi nym zamiarem lub dla kaprysu?" Paul spojrzał na Stilgara; dostrzegł zabobonny l k Fremana. To uczucie promieniowało na szeregi jego gwardii. Umysł Stilgara zaprz tały teraz zapewne domysły na temat obmierzłych zwyczajów Gildian, Tleilaxan i gholi. - Hayt, czy to twoje jedyne imi ? - zagadn ł Paul, zwracaj c si do gholi. Spokojny u miech okrył ciemn twarz gholi. Metalowe oczy podniosły si i utkwiły w Paulu, nie trac c swego mechanicznego wyrazu. - Tak wła nie si nazywam, mój panie: Hayt W swej mrocznej kryjówce Alia zadygotała. To był głos Idaho: barwa d wi ku tak precyzyjna, e wyczuła jego pi tno w swych komórkach. - Mo e b dzie to miłe memu panu - dodał ghola - je li powiem, e jego głos sprawia mi przyjemno . To znak, mówili Bene Tleilax, e słyszałem ju ten głos... kiedy . - Ale nie wiesz tego na pewno - stwierdził Paul. - Niczego o mojej przeszło ci nie wiem na pewno, panie. Wyja niono mi, e nie mog mie
adnych wspomnie z poprzedniego ycia. Jedyne, co z niego zostało, to wzorzec stworzony
przez geny. Istniej jednak nisze, do których znane niegdy rzeczy mog pasowa . S to głosy, miejsca, potrawy, twarze, d wi ki, czynno ci - miecz w dłoni, stery omitoptera... Zauwa aj c, z jakim napi ciem Gildianin przysłuchuje si tej rozmowie, Paul zapytał: - Pojmujesz, e jeste podarunkiem? - Wyja niono mi to, mój panie. Paul oparł si , kład c r ce na por czach tronu. "Jaki dług mam wobec ciała Duncana? - rozmy lał. - Ten człowiek zgin ł, ratuj c mi ycie. Ale to nie jest Idaho, to ghola." A jednak stały tu: ciało i mózg, które nauczyły go pilotowa omitopter tak, jak gdyby skrzydła wyrastały z jego własnych ramion. Paul wiedział, e nie mógłby
wzi
w r k miecza, gdyby nie mógł polega na twardej szkole Idaho. Ghola. To było ciało pełne
fałszywych wra e , które trudno było wła ciwie odczyta . Narzucały si stare skojarzenia. Duncan Idaho. Była to nie tyle maska, któr nosił ghola, co lu na, kryj ca ciało szata osobowo ci poruszaj ca si odmiennie ni to, co Tleilaxanie w niej schowali. - Jak mógłby mi słu y ? - zapytał. - Jakkolwiek pan mój za da, a moje umiej tno ci pozwol . Alia, przygl daj ca si wszystkiemu ze swojego dogodnego punktu obserwacyjnego, była poruszona nie miało ci
gholi. Nie odczuła
adnego udawania. Co w najwy szym stopniu
niewinnego promieniowało od tego nowego Duncana Idaho. Jego pierwowzór był wia - towcem, zuchwałym lekkoduchem. A to ciało zostało z tego wszystkiego wyprane. Czysta powierzchnia, pod któr Tleilaxanie zapisali... co? Poczuła teraz gro b ukryt w tym podarku. To była zabawka Tlei - laxan, a oni zawsze wykazywali niepokoj cy brak zahamowa w tym, co tworzyli. Motorem ich działa była rozpasana ciekawo . Chełpili si , e z odpowiedniego materiału ludzkiego mog zrobi wszystko - szatanów i wi tych. Sprzedawali mentatów - zabójców. Produkowali lekarzy - zabójców, przełamuj c w tym celu zasady Akademii Suk zabraniaj ce odbierania człowiekowi ycia. W ród ich wytworów byli gorliwi słudzy, zr czne seksualne zabawki, zdolne zaspokoi
ka dy kaprys,
ołnierze,
generałowie, filozofowie, nawet jaki przypadkowy moralista. Paul drgn ł, spojrzał na Edrica. - Jak ten podarek został wyszkolony? - spytał. - Je li mój pan pozwoli - rzekł Edric - Tleilaxanom spodobało si wykształci tego ghol jako mentata i filozofa Zensunnitów. W ten sposób chcieli podnie
jego umiej tno
władania
mieczem. - I udało im si ? - Nie wiem, mój panie. Paul wa ył odpowied . Prawdopoznanie mówiło mu, i Edric szczerze wierzy, e ghola jest Duncanem Idaho. Lecz było jeszcze co wi cej. Wody Czasu, w ród których poruszał si ten jasnowidz cy Nawigator, sugerowały zagro enie, nie ukazuj c go. Hayt. Tleilaxa skie imi mówiło o niebezpiecze stwie. Paul miał ochot odrzuci dar, lecz czuj c pokus , wiedział, e nie mo e wybra tej drogi. Ten ghola miał swe miejsce w rodzie Atrydów - był to fakt, o którym nieprzyjaciel doskonale wiedział. - Zensunnicki filozof - zadumał si Paul, ponownie spogl daj c na ghol . - Rozwa ałe swoj własn rol i motywy?
- Podchodz do mojej słu by z pokor , Sire. Jestem czystym umysłem, wypranym z imperatywów mej człowieczej przeszło ci. - Wolisz, eby my ci nazywali Haytem czy Duncanem Idaho? - Mój pan mo e mnie nazwa , jak zechce, bo nie jestem imieniem. - Ale czy podoba ci si imi Duncana Idaho? - My l , e to było moje imi , Sire. Wewn trznie pasuje do mnie. Ale... wywołuje dziwne reakcje. Czyje imi , jak s dz , mo e nie
wiele rzeczy nieprzyjemnych na równi z przyjemnymi.
- Co sprawia ci najwi ksz przyjemno ? - spytał Paul. Nieoczekiwanie ghola roze miał si . - Szukanie znaków zdradzaj cych moje poprzednie "ja". - I widzisz tu takie znaki? - O tak, mój panie. Twój człowiek, Stilgar, o tam, miota si mi dzy podejrzliwo ci a podziwem. Był przyjacielem mego poprzedniego "ja", lecz ciało gholi napawa go odraz . Ty, mój panie, podziwiałe człowieka, którym byłem... i ufałe mu. - Wyprany umysł - powiedział Paul. - Jak mo e czysty umysł zaprzeda si nam w niewol ? - W niewol , panie? Czysty umysł podejmuje decyzje w obliczu niewiadomych, bez znajomo ci przyczyn i skutków. Czy to niewola? Paul skrzywił si . To było stwierdzenie Zensunnity - zagadkowe, trafne, wypływaj ce z wiary, która odmawiała obiektywnej roli wszelkiej aktywno ci umysłowej. Bez znajomo ci przyczyn i skutków! Tego rodzaju my li pogr ały dusz w zam cie. Niewiadome? Niewiadome kryły si w ka dej decyzji, nawet w proroczym widzeniu. - Wolałby , eby my zwali ci Duncan Idaho? - zapytał Paul. - yjemy dzi ki ró nicom, panie. Wybierz dla mnie imi . - Niech zostanie to, które dali ci Tleilaxanie - rzekł Paul. - Hayt, to imi nakazuje ostro no . Hayt skłonił si i cofn ł o krok. Tymczasem Alia dumała: "Sk d wiedział, e posłuchanie dobiegło ko ca? Ja wiedziałam, bo ja znam mego brata. Ale nie było adnego znaku, który mógłby odczyta kto obcy. Czy to Duncan Idaho w nim wiedział?" Paul zwrócił si do Ambasadora. - Wyznaczono pomieszczenie dla waszej ambasady. Naszym pragnieniem jest naradzi si z tob
osobi cie przy pierwszej sposobno ci. Po lemy po ciebie. Prócz tego chcemy ci
poinformowa , zanim dotr do ciebie pogłoski z nieodpowiednich ródeł, ze Matka Wielebna
zakonu
e skiego, Gaius Helena Mohiam, została usuni ta z pokładu galeonu, który ci tu
przywiózł. Zrobiono to na nasz rozkaz. Jej obecno
na twoim statku b dzie jednym z tematów
naszych rozmów. Gestem lewej r ki Paul odprawił wysłannika. - Hayt - powiedział - zosta . wita Ambasadora wycofała si , ci gn c zbiornik. Edric stał si pomara czow smug w pomara czowym gazie - oczy, usta, łagodnie kołysz ce si ko czyny. Paul patrzył, jak znika ostatni Gildianin, a wielkie drzwi zatrzaskuj si za nim. "No i zrobiłem to - pomy lał. - Przyj łem ghol ." Ten twór Tleilaxan był przyn t , co do tego nie miał w tpliwo ci. Najprawdopodobniej stara wied ma, Matka Wielebna, pełniła t sam rol . Ale nadeszły dni tarota, które przewidział w jednej z pierwszych wizji. Przekl ty tarot! M cił wody Czasu, a jasnowidz z najwi kszym wysiłkiem musiał odkrywa chwile odległe ledwie o godzin . Cz sto si zdarza, e ryba chwyci przyn t i umknie. A tarot pracował tak dla niego, jak i przeciw niemu. Czego nie wiedział on sam, inni te mogli nie wykry . Ghola stał, przechyliwszy w bok głow . Czekał. Stilgar zmienił miejsce, zasłaniaj c ghol przed wzrokiem Paula. Odezwał si w Chakobsa, łowieckim j zyku z siczowych czasów: - Ta kreatura w zbiorniku przyprawia mnie o dreszcze, Sire, ale ów dar! Ode lij go! - Nie mog - odpowiedział Paul w tym samym j zyku. - Idaho nie yje - przekonywał Stilgar. - To nie jest Idaho. Pozwól mi wzi
jego wod dla
plemienia. - Ghola to mój problem, Stil. Twoim problemem b dzie nasz wi zie . Chc , aby Wielebna Matka była strze ona z najwy sz czujno ci przez ludzi, których wyszkoliłem w odporno ci na fortele Głosu. - Nie podoba mi si to, Sire. - B d ostro ny, Stil. Pilnuj, eby był równie takim. - W porz dku, Sire - Stilgar zszedł na posadzk sali, podszedł do Hayta, poci gn ł nosem i wyszedł. "Zło mo na pozna po zapachu - pomy lał Paul. - Stilgar zatkn ł zielono - czarny sztandar Atrydów na tuzinie
wiatów, lecz pozostał przes dnym Fremenem, opornie przyjmuj cym
jakiekolwiek nowo ci." Paul przygl dał si nowemu nabytkowi. - Duncan, Duncan - szepn ł. - Co oni z tob zrobili? - Dali mi ycie, panie - powiedział Hayt.
- Lecz dlaczego ci wyszkolili i dali nam? - spytał Paul. Hayt zacisn ł usta. - Chc , ebym ci zniszczył. Szczero odpowiedzie
tego o wiadczenia wstrz sn ła Paulem. No có , jak inaczej mógłby
Zensunnita - mentat? Nawet w ciele gholi mentat mógł mówi tylko prawd ,
szczególnie, je li wypływała ona z wewn trznego spokoju zensunnizmu. To był ludzki komputer, którego umysł i układ nerwowy przystosowano do zada spychanych w dawnych czasach na znienawidzone mechaniczne urz dzenia. Okoliczno , e uczyniono go te Zensunnit oznaczała podwójn
dawk
uczciwo ci... chyba,
e Tleilaxanie wmontowali w to ciało co
jeszcze
dziwniejszego. Dlaczego, na przykład, mechaniczne oczy? Tleilaxanie szczycili si , e ich metalowe oczy przewy szały prawdziwe. Dziwne w takim razie, e wi kszo
Tleilaxan nie nosiła ich z wyboru.
Paul rzucił okiem w stron zamaskowanego wizjera Alii. T sknił za obecno ci siostry i rad , wskazówk nie za mion poczuciem odpowiedzialno ci i zobowi zania. Znów spojrzał na ghol . To nie był błahy podarek. Dawał uczciwe odpowiedzi na niebezpieczne pytania. To, i wiem, e ta bro ma zosta u yta przeciw mnie, niczego nie zmienia" - pomy lał. - Co powinienem zrobi , eby ochroni si przed tob ? - zapytał Paul. Mówił otwarcie, nie było to adne królewskie "my", ale pytanie, jakie mógłby zada dawnemu Duncanowi Idaho. - Ode lij mnie, mój panie. Paul pokr cił głow . - W jaki sposób masz mnie zniszczy ? Hayt popatrzył na stra ników, którzy po wyj ciu Stilgara skupili si bli ej Paula. Odwrócił si , obrzucił spojrzeniem sal , potem jego metalowe oczy spocz ły znów na Paulu. Pokiwał głow . - To jest miejsce, w którym człowiek oddala si od ludzi - powiedział. - Mówi o takiej pot dze, e mo na o niej my le spokojnie tylko, je li si pami ta, e wszystko ma swój koniec. Czy to moc prorocza mojego pana otwarła mu drog a tutaj? Paul zab bnił palcami o por cz tronu. Mentat po prostu szukał danych, ale jego pytanie zmieszało Imperatora. - Zaszedłem na to stanowisko dzi ki stanowczym decyzjom... nie zawsze wypływaj cym z moich innych... zdolno ci. - Stanowcze decyzje - powtórzył Hayt. - One hartuj
ycie m czyzny. Szlachetny metal
mo na rozhartowa , je li si go rozgrzeje i studzi powoli, nie zanurzaj c w wodzie. - Zabawiasz mnie zensunnickim bełkotem? - spytał Paul. - Zensunnita ma do zbadania inne cie ki ni rozrywka czy popisy, Sire.
Paul zwil ył wargi ko cem j zyka, wci gn ł gł boko powietrze i doprowadził własne my li do samokompensuj cego si stanu mentackiej równowagi. Wokół niego pojawiło si zbyt wiele sprzecznych przesłanek. Nie oczekiwano, e b dzie z nosem przy ziemi uganiał si za ghol , zaniedbuj c inne obowi zki. Nie, to nie to. Dlaczego Z e n - sunnita - mentat? Filozofia... słowa., kontemplacja... zagł bianie si w sobie... Czuł w tło
swych danych.
- Potrzeba nam wi cej danych - mrukn ł. - Fakty, których potrzebuje mentat, nie osiadaj na nim jak pyłek zbieraj cy si na płaszczu, gdy idziesz przez kwietn ł k - powiedział Hayt. - Ten pyłek wybiera si starannie i bada pod silnym powi kszeniem. - Musisz nauczy mnie tej zensunnickiej retoryki - rzucił Paul. Metaliczne oczy błysn ły ku niemu. - Mój panie, mo e tego wła nie po mnie oczekuj ? "Ot pi moj wol słowami i ideami?" zastanawiał si Paul. - Idei nale y si obawia najbardziej, gdy przechodz w czyny - powiedział gło no. - Ode lij mnie, Sire - powiedział Hayt i był to głos Duncana Idaho, pełen troski o "młodego panicza". Paul czuł, e ten głos schwytał go w pułapk . Nie mógł go zlekcewa y , nawet, je li dobiegał z ust gholi. - Zostaniesz - rzekł - i obaj b dziemy si uczy ostro no ci. Hayt skłonił si posłusznie. Paul zerkn ł w kierunku ukrytego okienka, oczyma błagaj c Ali , by zabrała mu z r k ten dar i wyszpiegowała jego tajemnice. Ghole były duchami, którymi straszono dzieci. Nigdy nie przypuszczał, e pozna którego . By dogł bnie pozna tego, musiał si wznie
ponad wszelkie
współczucie... a nie był pewien, czy jest do tego zdolny. Duncan... Duncan... Gdzie był Idaho w tym uszytym na miar ciele? To nie było ciało... to był całun w kształcie ciała! Idaho le ał martwy na wieki na dnie arraka skiej pieczary. Ale jego duch wyzierał z metalowych oczu. Dwie istoty zawierało w sobie to zmartwychwstałe ciało. Jedn z nich była groza, której moc i natur kryły wymy lne zasłony. Zamkn wszy oczy, Paul pozwolił dawnym wizjom przenika przez swoj
wiadomo .
Czuł, jak ywioły miło ci i nienawi ci burz si w faluj cym morzu, z którego odm tów nie wznosiła si
adna skała. adnego miejsca, sk d mógłby przyjrze si kipieli.
"Dlaczego adna wizja nie ukazała mi tego nowego Idaho? - my lał. - Co zakrywało Czas przed jasnowidzem? Inny jasnowidz, to jasne." Otworzył oczy. - Hayt, czy posiadasz moc widzenia przyszło ci?
- Nie, mój parne. Szczero
przebijała w jego głosie. Oczywi cie było mo liwe, e ghola nie wiedział o swej
umiej tno ci. Ale to by przeszkadzało jego pracy mentata. Jaki był ten ukryty zamysł? Dawne wizje pieniły si wokół Paula. Czy b dzie musiał wybra t przera aj c drog ? Rozstrojony Czas napomykał o gholi w tej ohydnej przyszło ci. Czy ta cie ka prowadzi w przepa
bez wzgl du na to, co zrobi? "Odej ...Odej ...Odej ..." Ta my l huczała mu w głowie jak d wi ki dzwonu. W kryjówce nad Paulem Alia, siedz c z brod opart w zagł bieniu lewej dłoni, patrzyła w
dół na ghol . Dosi gło jej magnetyczne przyci ganie tego Hayta. Tleilaxanska odnowa dała mu młodo
i widoczn niewinno , która zdawała si niemal do niej krzycze . Alia zrozumiała
niewypowiedzian pro b Paula. Gdy zawodzi wyrocznia, szuka si prawdziwych szpiegów i fizycznych mo liwo ci. Zastanawiał j jednak własny zapał, by przyj naprawd pragnie znale
to wyzwanie. Czuła, e
si blisko tego nowego m czyzny, mo e nawet dotkn
go.
"On jest zagro eniem dla nas obojga" - pomy lała. Prawda cierpi od zbyt wielu analiz. Stare porzekadło freme skie
- Wielebna Matko, dr , widz c ci w takich okoliczno ciach - powiedziała Irulana. Stała w drzwiach celi, mierz c obj to
pomieszczenia Metod Bene Gesserit. Był to
trzymetrowy sze cian, wy łobiony promieniami frezowymi w br zowej, pełnej malutkich kolorowych yłek skale pod Cytadel Paula. Za całe umeblowanie miał jedno lekkie, plecione krzesło, zaj te teraz przez Wielebn Matk Gaius Helen Mohiam; prycz z brunatn narzut , na której rozło ono tali
nowych kart Taro - ta Diuny; kran wodny z podziałk
nad zlewem
odzyskowym i freme ski ust p zabezpieczony uszczelnieniami wilgociowymi. Wszystko to było niewyszukane, wr cz prymitywne.
ółte
wiatło dobywało si
z otoczonych siatk
kuł
wi toja skich, zakotwiczonych w czterech rogach sufitu. - Posłała wiadomo
lady Jessice? - spytała Matka Wielebna.
- Tak, ale nie spodziewani si , e ruszy cho palcem przeciw swemu pierworodnemu rzekła Irulana. Spojrzała na karty. Były dowodem, e mo ni odwrócili si plecami od błagalników. Karta Wielkiego Czerwia le ała nad Spustoszonym Piaskiem. Zalecano cierpliwo . "Czy trzeba a tarota, eby to wiedzie ?" - zdziwiła si w duchu Irulana.
Stra nik obserwował je z zewn trz przez metaszklany wizjer w drzwiach. Irulana wiedziała, e spotkanie ledzono i na inne sposoby. Wszystko przemy lała i zaplanowała, nim odwa yła si tu przyj . Gdyby tego nie zrobiła, zwi kszyłaby tylko własne zagro enie. Wielebna Matka pogr ała si w medytacji prajna na przemian z analizowaniem układu kart tarota. Cho czuła, e nigdy ywa nie opu ci Arrakis, dawało jej to paradoksalnie pewn doz spokoju. Czyj dar proroczy mógł by niewielki, lecz m tna woda zawsze była m tn wod . I była jeszcze Litania Przeciw Strachowi. Matka Wielebna starała si zrozumie powody, które przywiodły j do tej celi. Mroczne podejrzenia l gły si w jej głowie, a karty zdawały sieje potwierdza . Czy to mo liwe, by Gildia to zaplanowała? Kwizar w ółtej szacie i turbanie na ogolonej czaszce, o paciorko - watych, całkiem niebieskich oczach w dobrotliwej twarzy, której skóra ogorzała od wiatru i sło ca Arrakis, czekał na ni na pomo cie recepcyjnym galeonu. Podniósł wzrok znad czarki przyprawowej kawy podanej mu przez usłu nego stewarda, przygl dał si przez chwil i odstawił napój. "Ty jeste Wielebn Matk Gaius Helen Mohiam?" Słowa te, powtórzone teraz w my li, o ywiły jej pami . Krta
zacisn ła si
w
nieopanowanym skurczu trwogi. W jaki sposób który z pachołków Imperatora dowiedział si o jej obecno ci na statku? "Dotarto do nas, e jeste na pokładzie - powiedział. - Czy by zapomniała, e zakazano ci kiedykolwiek postawi stop na wi tej planecie?" "Nie jestem na Arrakis - odparła. - Jestem pasa erem na galeonie Gildii w wolnej przestrzeni." "Nie ma czego takiego jak wolna przestrze , pani!" Słyszała, jak w jego głosie nienawi
miesza si z jakim gł bokim podejrzeniem.
"Muad Dib włada wsz dzie" - dodał. "Arrakis nie jest celem mej podró y" - upierała si . "Arrakis jest celem ka dego." Przez moment bała si ,
e zacznie recytowa
mistyczn
litani , powtarzan
przez
pielgrzymów. Ten sam statek wiózł ich tysi ce. Ale kapłan wyci gn ł spod szaty złoty amulet, ucałował go, przytkn ł do czoła, potem do prawego ucha i słuchał. Po chwili schował go z powrotem. "Rozkazano ci zabra baga e i uda si ze mn na Arrakis." "Ale ja wybieram si gdzie indziej!"
Wła nie wtedy zacz ła podejrzewa perfidi Gildii... chyba, e odkryła jej obecno
jaka
nadzmysłowa moc Imperatora lub jego siostry. Mo e, mimo wszystko, Nawigator nie był w stanie ukry spisku. To Paskudztwo, Alia, na pewno miała zdolno ci Matki Wielebnej Bene Gesserit. Co nast piło, gdy te siły sprz gły si z siłami, którymi władał jej brat? "Natychmiast!" - warkn ł Kwizar. Wszystko w niej burzyło si na my l o dotkni ciu raz jeszcze stop tej przekl tej pustynnej planety. To tutaj lady Jessika zwróciła si przeciw zakonowi. Tu utraciły Paula Atryd , Kwisatz Haderach, którego szukały przez długie pokolenia starannego doboru. "Natychmiast" - zgodziła si . "Nie ma wiele czasu - rzekł Kwizar. - Gdy rozkazuje Imperator, wszyscy poddani s mu posłuszni." A wi c rozkaz wyszedł od Paula! Pomy lała o odwołaniu si nieskuteczno
do komandora statku, ale powstrzymała j
oczywista
tego gestu. Có mogła zrobi Gildia?
"Imperator zapowiedział, e umr , je li postawi stop na Diunie - zdobyła si na ostatni desperacki wysiłek. - Sam o tym mówiłe . Wydasz na mnie wy rok, je eli zabierzesz mnie tam, na dół." "Nic wi cej nie mów - uci ł Kwizar. - Tak nakazano." Zawsze w ten sposób mówili o imperialnych rozkazach, wiedziała o tym. Nakazano! Oto przemówił wi ty władca, którego oczy przenikały przyszło . Co ma si sta , to si stanie. On to przecie widział. Usłuchała, z mdl cym uczuciem, e wpadła w sie , któr sama utkała. A sie stała si cel , w której mogła odwiedzi j Irulana. Zauwa yła, e Ksi na Mał onka postarzała si troch od ich spotkania na Waliach IX. Nowe nitki zgryzoty rozbiegły si z k cików jej oczu. Có ... czas, by si przekona , czy siostra Bene Gesserit zdoła wypełni swe luby. - Miałam ju gorsze kwatery - powiedziała. - Przychodzisz od Imperatora? Jej palce zacz ły si porusza jak gdyby w podnieceniu. Irulana odczytała ruch palców i jej własne zamigotały w odpowiedzi, podczas gdy mówiła: - Nie. Przybiegłam, skoro tylko usłyszałam, e tu jeste . - Czy Imperator nie b dzie si gniewał? - spytała Matka Wielebna. Palce poruszały si znowu - rozkazuj c, nagl c,
daj c.
- Niech si gniewa. Była moj nauczycielk w zakonie, podobnie jak uczyła jego matk . Czy my li,
e odwróc
si
usprawiedliwiały si , błagały.
do ciebie plecami, tak jak on to zrobił? - A palce Irulany
Wielebna Matka westchn ła. Dla kogo z zewn trz było to westchnienie wi nia bolej cego nad swym losem, ale tu, teraz odnosiło si do Irulany. Daremnie byłoby oczekiwa , e cenny kod genetyczny Imperatora Atrydy zostanie przeniesiony w nast pne pokolenie wła nie dzi ki niej. Mimo swej urody, ksi na nie była najlepsz partnerk . Pod warstewk seksualnej atrakcyjno ci kryła si rozhisteryzowana j dza, któr bardziej obchodziły słowa ni czyny. Ale Irulana była jednak Bene Gesserit, a zakon
e ski zostawiał sobie w odwodzie pewne techniki, które
zastosowane wobec słabszych wykonawczy , zapewniały realizacj najistotniejszych polece . Pod pozorem pogaw dki o wygodniejszej pryczy i lepszym jedzeniu, Wielebna Matka zastosowała cały arsenał perswazji i wydała rozkaz: nale y poł czy , skojarzy brata i siostr . Irulana omal si nie załamała, otrzymuj c to polecenie. - Musz mie szans ! - błagały palce Irulany. - Miała ju swoj szans - odci ła si Matka Wielebna. Instrukcje były wyra ne: Czy Imperator bywał zły na sw konkubin ? Jego wyj tkowa moc sprawia, e jest samotny. Do kogo ma si odezwa w nadziei, e zostanie zrozumiany? Oczywi cie, do siostry. Dzieliła jego samotno . Nale y wykorzysta warunki, by widywali si
sam na sam. Zaaran owa
gł bi
ich wi zi. Trzeba stworzy
intymne spotkania. Zbada
mo liwo
pozbycia si konkubiny. ałoba daje okazj przełamania tradycyjnych barier. Irulana sprzeciwiła si . Je li Chani zostanie zabita, podejrzenie padnie natychmiast na Ksi n Mał onk . Prócz tego, były inne problemy. Chani zdecydowała si na star ferme sk diet , maj c sprzyja płodno ci; ta dieta wykluczała jakakolwiek mo liwo
podania jej rodków
antykoncepcyjnych. Zniesienie supresorów uczyni Chani jeszcze bardziej płodna. Wielebna Matka nie ukrywała w ciekło ci. Jej palce poruszały si w szalonym ta cu. Dlaczego nie otrzymała tej informacji na samym pocz tku rozmowy? Czy Irulana jest a tak głupia? Je li Chani pocznie i urodzi syna, Imperator ogłosi dziecko swoim nast pc ! Irulana stwierdziła, e rozumie niebezpiecze stwo, ale uwa a, i geny mog nie przepa zupełnie. Niech diabli porw tak głupot , zło ciła si Matka Wielebna. Kto wie, jakie stłumienia lub powikłania genetyczne z powodu swej dzikiej freme skiej rasy mogła wprowadzi Chani? Zakon e ski musi koniecznie mie czyst lini ! A potomek na nowo rozpali ambicje Paula, pchnie go do nowych wysiłków w konsolidacji Imperium. Konspiratorzy nie mog sobie pozwoli na krok wstecz. Irulana, broni c si , spytała, w jaki sposób miała zapobiec stosowaniu przez Chani tej diety?
Ale Wielebna Matka nie była w nastroju do wysłuchiwania alów. Irulana otrzymała precyzyjne instrukcje, maj ce za egna przypuszczalne zagro enie. Je eli Chani pocznie, do jej jedzenia lub picia nale y wprowadzi
rodek wywołuj cy poronienie. Albo j zabi . Za wszelk
cen trzeba zapobiec pojawieniu si nast pcy tronu z domieszk freme skiej krwi. - rodek napomnienie b dzie tak samo niebezpieczny jak otwarty atak na konkubin oponowała Irulana. Dr ała na sam my l o zamachu na ycie Chani. "Ryzyko odstrasza Irulan " - pomy lała Matka Wielebna. Mowa jej palców wyra ała gł bok pogard . Roze lona Irulana sygnalizowała, e zna swoj warto
jako agenta na dworze Imperatora.
Czy konspiracja chce utraci tak cennego szpiega? Czy ma zosta odrzucona? Jak b d potem tak dokładnie ledzi Imperatora? A mo e wprowadzili ju nowego agenta na dwór? Czy tak? I dlatego ma teraz by tak desperacko wykorzystana, po raz ostatni? - W czasie walki dotychczasowe warto ci nabieraj nowych odniesie - argumentowała Matka Wielebna. Najwi kszym zagro eniem było to, e ród Atrydów umocni si w imperialnej dynastii. Zakon
e ski nie mo e zgodzi
si
na takie ryzyko. Gro ba wisiała nie tylko nad kodem
genetycznym Atrydów. Gdyby Paul osadził swój ród na tronie, zakon musiałby odło y swe plany o kilka stuleci. Irulana rozumiała argumenty, lecz odnosiła wra enie, e postanowiono przehandlowa Ksi n Mał onk za co o wi kszej warto ci. - Czy jest co , co powinnam wiedzie o gholi? - zaryzykowała pytanie. Wielebna Matka zdenerwowała si . C/y Irulana sadzi, e zakon składa si z idiotek? Czy kiedykolwiek zapomniały jej powiedzie o czymkolwiek, co powinna wiedzie ? Irulana zauwa yła,
e ta odpowied , to jakby przyznanie si
do ukrywania faktów.
Oznaczała, e nie ujawni si jej niczego ponad to, co konieczne. Zapytała, jak mog by pewne, e ghola jest w stanie zniszczy Imperatora? - Mogłaby równie dobrze zapyta , czy malenzjest zdolny do destrukcji - odparowała Matka Wielebna. Irulana u wiadomiła sobie,
e była to nagana zawieraj ca subteln
wiadomo
-
"pouczaj cy bicz" Bene Gesserit oznajmił, e ju dawno temu winna była zrozumie podobie stwo mi dzy przypraw i ghola. Melan był cenny, lecz
dał zapłaty - narkotycznego uzale nienia.
Dodawał lat ycia, mo e nawet dziesi cioleci, ale wci
był to sposób umierania.
A ghola był czym o morderczej warto ci.
- Oczywistym sposobem zapobie enia niepo danym narodzinom jest zabicie przyszłej matki, zanim zajdzie w ci
- zasygnalizowała Matka Wielebna.
"Oczywi cie - pomy lała Irulana. - Je li zdecydujesz si wyda pewn sum , walcz o tak wiele, jak tylko mo esz." Oczy Matki Wielebnej - ciemne, z bł kitnym blaskiem melan o - wego nałogu - patrzyły uwa nie na Irulan , mierz c i obserwuj c najmniejsze drobiazgi. "Bada mnie jak przedmiot. - Ta my l wstrz sn ła Irulana. - Szkoliła mnie i obserwowała podczas szkolenia Wie, e u wiadamiam sobie, i decyzja została podj ta tutaj. Sprawdza tylko, czy przyjmuj to do wiadomo ci. Dobrze. Znios to jak Bene Gesserit i jak ksi na." Wymusiła na sobie u miech, wyprostowała si i przyzwała w pami ci pocz tkowe wersy Litanii Przeciw Strachowi. "Nie wolno si ba . Strach zabija dusz . Strach to mała mier , a wielkie unicestwienie. Stawi mu czoła..." Gdy powrócił spokój, pomy lała: "Niech mnie przeznacz na straty. Poka
im, co warta
jest ksi na. Mo e kupi dla nich wi cej, ni oczekiwali". Po kilku pustych frazesach, którymi zako czyła rozmow , Irulana wyszła. Wielebna Matka powróciła do swego tarota, rozkładaj c go we wzór Ognistego Wiru. W Wielkich Arkanach od razu pojawił si Kwisatz Haderach, maj c na wprost Ósemk Statków: wieszcz oszukany i zdradzony. To nie był dobry omen, karty mówiły o ukrytych mo liwo ciach jej wrogów. Odwróciła si . Ogarn ła j przeciwników.
rozterka, zastanawiała si , czy Irulana zdoła zniszczy
Dla Fremenów jest personifikacj Ziemi, półbogini . Jej szczególnej pieczy powierzaj plemiona, które ma chroni sw okrutn moc . Jest Wielebn Matk ich Wielebnych Matek. Dla pielgrzymów, którzy zanosz
do niej pro by, by przywróciła m sko
lub jałowe uczyniła
płodnymi, jest czym w rodzaju antymentata. eruje na fakcie, e s granice tego, co zbadane. Reprezentuje najwy sze napi cie. Jest dziewicz nierz dnic - dowcipna, wulgarna, bezlitosna, w swych kaprysach niszczycielska jak kurzawa Coriolisa. wi ta Alia - od - No a (według "Raportu Irulany")
Okutana w czarny płaszcz jak wartownik, Alia stała na południowej platformie swojej wi tyni - Przybytku Wyroczni, któr freme skie kohorty Paula zbudowały dla niej przy murze twierdzy. Nienawidziła tej mistycznej działalno ci, lecz nie znalazła sposobu, by wykr ci si od rytualnych obowi zków, nie ci gaj c na siebie i Paula katastrofy. Pielgrzymi /niech ich diabli!/ z dnia na dzie byli liczniejsi. Ni szy portyk wi tyni był nimi zapchany. W ród pielgrzymów kr cili si przekupnie, a mi dzy nimi pomniejsi czarownicy, przyprawnicy haru, wró bici - wszyscy, którzy swym rzemiosłem nieudolnie próbowali na ladowa Muad’Diba i jego siostr . W kramach królowały czerwone i zielone paczuszki z nowymi kartami Tarota Diuny. Alia zadumała si przez chwil nad fenomenem tarota. Kto wprowadził ten zwyczaj na rynek Arrakin? Dlaczego tarot rozpanoszył si
wła nie tu i w tym czasie? Czy po to, by zm ci
Czas?
Przyprawowy nałóg nieuchronnie prowadził do przebłysków jasnowidzenia. W ród Fremenów notorycznie trafiali si nawiedzeni. Czy tylko przypadkiem tu i teraz tak wielu zajmowało si znakami i omenami? Postanowiła przy pierwszej sposobno ci poszuka odpowiedzi. Wiał wiatr z południowego wschodu, a raczej resztka wiatru, utemperowana przez skarp Muru Zaporowego, który tu, na północnych kresach, wznosił si wysoko. W rzadkiej, zakurzonej mgiełce, pod wietlonej chyl cym si
ju
ku zachodowi sło cem, jego kraw d
l niła
pomara czowo. Czuj c na policzkach gor cy powiew, Alia zat skniła do piasków, do bezpiecze stwa otwartych przestrzeni. Resztki tłumu zacz ły odpływa
z przedsionka po szerokich schodach z zielonego
kamienia. Kilku pielgrzymów przystan ło, by obejrze pami tki i wi te amulety na ulicznych straganach, inni - by zasi gn
rady u jednego z pozostałych pomniejszych czarowników.
Pielgrzymi, suplikanci, mieszczanie, Fremeni, kupcy zamykaj cy kramy - rozci gni ty sznur ludzi wlókł si obsadzon palmami alej ku centrum miasta.
Oczy Alii wyławiały z tłumu Fremenów. Ich twarze wyró niały si zastygłym, przes dnym l kiem, a sposób bycia - dziko ci , która izolowała ich od reszty. Byli jej sił i jej zagro eniem. Nadal chwytali ogromne czerwie do jazdy, rozrywki i na ofiary. Obnosili si z niech ci do poza wiatowych pielgrzymów, ledwie tolerowali mieszka ców grabenu i niecki, gardzili cynizmem ulicznych kramarzy. Nikt nie wa ył si potr ci dzikiego Fremena, nawet w takiej ci bie, jak tu - w Przybytku Alii. W wi tych Granicach nie widywano wprawdzie bójek na no e, ale znajdowano ciała... pó niej. Odchodz cy tłum wzniecił kł by kurzu. Alia poczuła zapach krzemienia, a wraz z nim ogarn ła j nowa fala t sknoty za otwartym blechem. U wiadomiła sobie, e wzywaj cy j zew przeszło ci wzmógł si wraz z przybyciem gholi. Ile było rado ci w tych niezm conych dniach, zanim jej brat wst pił na tron! Zawsze był czas na arty, czas na drobnostki, czas, by cieszy si chłodem poranka, czy zachodem sło ca, czas... czas... czas... Nawet niebezpiecze stwa były wtedy dobre - wiadome niebezpiecze stwa z wiadomych
ródeł. Nie trzeba było forsowa
granic
wyroczni, zerka przez mroczne woale na niepokoj ce wizje przyszło ci. Mieli racj dzicy Fremeni, gdy mówili: "Czterech rzeczy nie da si ukry : miło ci, dymu, słupa ognia i człowieka, kiedy idzie przez otwarty blech." Z nagł odraz Alia wycofała si z platformy w cie Przybytku i ruszyła kru gankiem wychodz cym na opalizuj c zawsze wnosili piach do
Sal
Przepowiedni. Piach zgrzytał pod jej stopami. Suplikanci
wi tych Komnat! Udaj c, e nie dostrzega słu cych, stra ników,
członków nowicjatu, wsz dobylskich kwizarackich pochlebców, dopadła kr tych schodów prowadz cych do jej prywatnych kwater. Tu - w ród otoman, grubych dywanów, namiotowych zasłon przywodz cych wspomnienia pustyni - odprawiła freme skie amazonki, które Stilgar przydzielił jej jako stra przyboczn . A raczej jako psy ła cuchowe. Gdy, mamrocz c protesty, odeszły, bardziej boj c si jej ni Stilgara, zrzuciła z siebie szaty, zostawiaj c jedynie krysnó zawieszony na szyi. Cisn ła odzie za siebie, id c do k pieli. On był blisko, wiedziała - cie
m czyzny, którego istnienie wyczuwała w swojej
przyszło ci, cho nie mogła go zobaczy . Zło ciło j , e moc jasnowidzenia nie mogła oblec w ciało tej postaci. Wyczuwała go w najmniej oczekiwanych momentach; pojawiał si , gdy badała losy innych. Czasem trafiała na mglist sylwetk w bezludnym mroku, w którym czysto
splatała
si z po daniem. Był tu za niestałym horyzontem i czuła, e gdyby nadludzkim wysiłkiem zintensyfikowała swoje zdolno ci, by mo e ujrzałaby go. Był tam, stanowił nieustaj cy atak na jej wiadomo
- zaciekły, gro ny, bezwstydny.
W ła ni otuliło j
ciepłe, wilgotne powietrze. Zamiłowanie do k pieli przej ła z
pami cioobecno ci niezliczonych Wielebnych Matek, nanizanych w jej wiadomo ci niczym perły
na l ni cym naszyjniku. Woda, ciepła woda, obmyła jej skór , gdy dziewczyna w lizn ła si do wanny. Dookoła ornament na zielonych płytkach przedstawiał czerwone ryby w morskich gł binach. To miejsce kipiało tak obfito ci wody, e dawny Fremen zapałałby gniewem, widz c, e słu y ona tylko do mycia ludzkiego ciała. On był blisko. "To konflikt dziewictwa i po dania" - pomy lała. Jej ciało pragn ło m czyzny. Seks nie miał tajemnic dla Matki Wielebnej, przewodz cej w siczowych orgiach. Tau - wiadomo ja ni - mogła zaspokoi jej ciekawo
innych
wszelkimi szczegółami. Odczuwane poczucie blisko ci nie
mogło by niczym innym, jak tylko płomieniem ciała rw cego si do drugiego ciała. Ch
działania przemogła lenistwo wywołane ciepł k piel .
Ociekaj c wod , Alia gwałtownie wyskoczyła z wanny, pobiegła naga i mokra do sali treningowej, przylegaj cej do jej sypialni. W tej wydłu onej komnacie, o wietlonej blaskiem bij cym od strony mansardowych okien, znajdowały si
zarówno niewyszukane, jak i
wyrafinowane
Gesserit
instrumenty,
wiadomogotowo
pozwalaj ce
adeptce
Bene
osi gn
najwy sz
fizyczn i psychiczn . Były tu wzmacniacze mnemoniczne, młynki palcowe z
Ix wzmacniaj ce i wyczulaj ce palce r k i nóg, syntetyzery zapachów, sensory dotykowe, pola zmian temperatury, wykrywacze szablonów zapobiegaj cych popadaniu w daj ce si rozpozna nawyki, symulatory odbi fal alfa, synchronizatory migowe dla podnoszenia zdolno ci analizy spektrum wiatła/ciemno ci... Wzdłu jednej ze cian własnor cznie napisała mnemoniczn farb kluczow maksym Kredo Bene Gesserit: "Przed nami wszelkie metody uczenia si
ska one były instynktowno ci . To my
nauczyły my si , jak si uczy . Przed nami, ograniczona rozpi to
uwagi wiedzionych instynktem
badaczy rzadko si gała poza jedno ludzkie ycie. Plany, rozci gaj ce si na pi dziesi t i wi cej pokole , były dla nich niedost pne. Koncepcja cało ciowego szkolenia mi ni i nerwów nie dotarła do ich wiadomo ci". Wbiegaj c do sali treningowej, Alia k tem oka spostrzegła swoje odbicie, powielone tysi ce razy w kryształowych pryzmatach szermierczego zwierciadła, kołysz cego si w centrum manekina - celu. Chwyciła długi rapier, tkwi cy w stojaku naprzeciw celu. "Tak - pomy lała. - B d
wiczy do upadłego. Gdy zm cz ciało, oczyszcz umysł."
Rapier dobrze le ał w dłoni. Z pochwy zawieszonej na szyi Alia wysun ła krysnó , uj ła go lew r k , ko cem klingi nacisn ła wł cznik. Pojawiła si emanacja tarczy celu, opór o ył, powoli i stanowczo odpychaj c ostrze. Pryzmaty zamigotały. Cel przesun ł si w lewo.
Alia powiodła za nim ko cem ostrza, jak zwykle ulegaj c złudzeniu, e cel jest ywym przeciwnikiem. Były to jednak tylko serwomechanizmy i zło ony system zwierciadlany, symuluj ce sytuacje zagro enia, dezorientuj ce, by uczy . Urz dzenie reagowało jak Alia, tworzyło anty - ja , która poruszała si jak ona, balansuj c wiatłami w pryzmatach, przesuwaj c cel i mierz c w ni przeciwnym ostrzem. Z pryzmatów sterczało wiele kling, lecz tylko jedna była prawdziwa. Alia sparowała rzeczywiste pchni cie, ostrze rapiera prze lizn ło si przez opór tarczy i uderzyło w cel. O yła lampka sygnalizacyjna, połyskuj c czerwono po ród pryzmatów: wi ksze rozproszenie. Sztuczny szermierz zaatakował znowu, o jeden stopie zwi kszaj c szybko odrobin
- był teraz
wawszy ni na pocz tku.
Sparowała cios i wbrew zasadzie ostro no ci weszła w niebezpieczn
stref , maj c
przewag krysnoza Mi dzy pryzmatami błyszczały dwie lampki. Urz dzenie znów przy pieszyło, potoczyło si na kółkach, przyci gane jak magnes ruchami jej ciała i ostrzem rapiera. Atak - parada - kontra. Atak - parada - kontra... L niły ju cztery lampki, przyrz d stawał si coraz bardziej niebezpieczny, z ka dym nowym wiatełkiem poruszał si szybciej, tworz c wi cej pól dezorientacji. Pi
wiateł.
Pot błyszczał na nagiej skórze dziewczyny. Teraz istniała we wszech wiecie, którego wymiary kre liło gro ne ostrze; cel, mata pod bosymi stopami, zmysły - nerwy - mi nie - ruch przeciwko ruchowi. Atak - parada - kontra Sze
wiateł... Siedem.
Osiem! Nigdy dot d nie zaryzykowała o miu. W umy le narastał nagl cy po piech, rodził si jednocze nie protest wobec tego szale stwa Zło ony z pryzmatów i celu przyrz d nie potrafił my le , odczuwa obaw lub skruchy. A miał prawdziwe ostrze. Pozbawienie go tego
dła uczyniłoby wiczenie bezcelowym. Atakuj ca klinga
mogła okaleczy i mogła zabi . A najlepsi szermierze Imperium nigdy nie porywali si na wi cej ni siedem wiateł. Dziewi !
Alia wpadła w ekstaz . Atakuj ce ostrze i cel stały si rozmazanymi plamami w ród plam. Miała wra enie, e rapier w jej dłoni yje własnym yciem. Była anty - celem. Nie poruszała kling : klinga poruszała ni . Dziesi ! Jedena cie! Co błysn ło nad jej ramieniem, zwolniło w okalaj cej cel po wiacie tarczy, prze lizn ło si przez ni i uderzyło w wył cznik. wiatła pogasły. Pryzmaty i cel zastygły. Alia odwróciła si , w ciekła na intruza, lecz po chwili zło
zmieniła si w ciekawo , gdy
u wiadomiła sobie najwy szy kunszt tego, kto rzucił nó . Rzut wykonany był z doskonał precyzj - na tyle szybko, by przedosta si przez pole tarczy i nie a tak szybko, by zosta odbity. I pomi dzy jedenastoma wiatłami trafił w punkt o rednicy milimetra. Alia poczuła, jak emocje i napi cie wygasaj w niej w sposób przypominaj cy reakcj wiczebnego manekina Przestała si dziwi , gdy zobaczyła kto rzucił nó . W drzwiach sali stał Paul, a trzy kroki za nim Stilgar. Oczy brata zw ziły si z gniewu. U wiadomiła sobie własn nago . Chciała si okry , ale po chwili uznała to za mieszne. Co oczy raz ujrzały, nie sposób ju wymaza . Powoli wło yła krysnó do pochwy na szyi. - Mogłam si była domy li - powiedziała. - Przypuszczam, e wiesz, jak było to niebezpieczne - odezwał si Paul. Niespiesznie przygl dał si jej: czerwone od wysiłku ciało, wilgotna obrzmiało
ust.
Roztaczała wokół siebie niepokoj ca kobieco , której istnienia nigdy dot d nie podejrzewał. Dziwnie było patrze na osob tak blisk i nie rozpoznawa w niej dotychczasowej to samo ci, która wydawała si tak trwała i znajoma. - To było szale stwo - fukn ł Stilgar, podchodz c do Paula. Słowa były gniewne, lecz Alia posłyszała l k w jego głosie, dojrzała go w oczach. - Jedena cie wiateł! - Paul potrz sn ł głow . - Uruchomiłabym dwunaste, gdyby
nie przeszkodził - powiedziała. Bledn c pod
zaniepokojonym spojrzeniem, dodała: - I po co te cholerstwa maj tyle lampek, skoro mamy ich nie próbowa ? - Bene Gesserit pyta o racje nielimitowanego systemu? - odpowiedział pytaniem. - Podejrzewam, e nigdy nie odwa yłe si na wi cej ni siedem - rzuciła, czuj c, jak powraca gniew. Jego uprzedzaj ca grzeczno
zacz ła j irytowa .
- Tylko raz - powiedział Paul. - Gurney Halleck przyłapał mnie na dziesi ciu. Kara była na tyle enuj ca, e nie opowiem ci, co zrobił. A skoro ju mówimy o za enowaniu...
- Nast pnym razem mo e zapukacie przed wej ciem - warkn ła. Przemkn ła obok Paula do sypialni, znalazła lu n , szar sukni , narzuciła j na siebie i zacz ła przed lustrem szczotkowa włosy. Czuła si lepka od potu, smutna tym smutkiem, który ko czy akt miłosny, pragn ła jedynie raz jeszcze wzi
k piel... i spa .
- Dlaczego przyszli cie? - zapytała. - Panie - w głosie Stilgara zabrzmiała dziwna nuta, która kazała Alii obróci si i raz jeszcze na niego spojrze . - Przyszli my z powodu sugestii Irulany - zacz ł Paul - cho mo e wydawa si to dziwne. Ona uwa a, a informacje Stila zdaj si to potwierdza , e nasi wrogowie maj zamiar dokona powa niejszej próby... - Mój panie! - powtórzył Stilgar ostrzej. Paul odwrócił si pytaj co. Alia wci
patrzyła na starego freme skiego naiba. Było teraz w
nim co , co natr tnie u wiadamiało jej, jak prymitywny jest Stilgar. Wierzył,
e
wiat
nadprzyrodzony znajduje si o krok od niego. Ten wiat przemawiał do niego prostym, poga skim j zykiem, rozwiewaj c wszelkie w tpliwo ci. Pierwotny wszech wiat, w rodku którego stał, był zaciekły, niepowstrzymany, brakowało mu powszedniej moralno ci Imperium. - Tak, Stil? - spytał Paul. - Chcesz sam jej powiedzie , po co przyszli my? - Nie pora o tym mówi - rzekł Stilgar. - O co chodzi, Stil? - Sire, czy jeste Paul odwrócił si
lepy? - Stilgar wci w stron
wpatrywał si w Ali .
siostry, czuj c, jak zaczyna ogarnia
go niepewno . Ze
wszystkich współpracowników jedynie Stilgar o mielał si mówi do niego takim tonem, lecz nawet jemu przytrafiało si to tylko w ostateczno ci. - Ona musi mie m czyzn ! - wyrzucił z siebie Stilgar. - B d kłopoty, je li nie wyjdzie za m . I to pr dko. Alia odwróciła si od nich, czuj c, jak fala gor ca oblewa jej twarz. "Jak mógł mnie tak dotkn ?" - dziwiła si . Samokontrola Bene Gesserit nie była w stanie zapobiec jej zmieszaniu. Jak on to zrobił? Nie władał przecie Głosem. Czuła zakłopotanie i gniew. - Słuchajcie wielkiego Stilgara! - Alia, wci
odwrócona tyłem, zdawała sobie spraw z
kłótliwej nuty w swym głosie, której nie była zdolna ukry . - Porady dla młodych panien od Fremena Stilgara! - Nie mog milcze , bo kocham was oboje - powiedział Stilgar z godno ci . - Nie zostałbym przywódc Fremenów, gdybym zamykał oczy na to, co popycha ku sobie kobiet i m czyzn . Do tego nie trzeba adnych tajemnych mocy.
Paul wa ył słowa Stilgara, analizuj c to, co tu zobaczył i swoj własn - niezaprzeczalnie m sk - reakcj na widok Alii. Tak, w Alii było co lubie nego, co nieokiełznanie rozwi złego. Co kazało jej i
nago do sali treningowej? I tak nierozwa nie ryzykowa
yciem! Jedena cie
wiateł w pryzmatach szermierczych! Bezmózgi automat jawił si w jego umy le wyposa ony we wszystkie cechy monstrum ze staro ytnego mitu. Maszyna pochodziła z tego wieku, lecz miała na sobie równie pi tno dawnych grzechów. Kiedy rz dziły lud mi komputerowe mózgi, sztuczne inteligencje. D ihad Butlerjariska poło yła temu kres, lecz nie rozwiała aury arystokatycznego snobizmu otaczaj cego te maszyny. Oczywi cie Stilgar miał racj . Musz znale
m a dla Alii.
- Dopilnuj tego - rzekł Paul. - Alia i ja przedyskutujemy to pó niej bez wiadków. Alia odwróciła si i spojrzała na brata. Wiedziała, w jaki sposób pracuje jego mózg, zorientowała si , e została podporz dkowana decyzji mentata, tej składaj cej si z niezliczonych fragmentów analizie ludzkiego komputera. W tym odkryciu było co nieubłaganego - ruch podobny kr eniu planet Co z porz dku wszech wiata, nieuchronnego i przera aj cego. - Sire - zacz ł Stilgar - mo emy... - Nie teraz - uci ł Paul. - W tej chwili mamy inne problemy. Wiedz c, e pod wzgl dem logicznego my lenia nie ma szansy dorówna swemu bratu, wzorem Bene Gesserit Alia odczekała kilka chwil, by nast pnie powiedzie ": - Irulana ci przysłała? - Czuła zagro enie, płyn ce z tego faktu. - Nie bezpo rednio - odpowiedział Paul. - Informacje, których nam dostarczyła, potwierdzaj nasze podejrzenia, e Gildia ma zamiar postara si o czerwia pustyni. - B d usiłowali schwyta małego czerwia i rozpocz
cykl przyprawowy na jakiej innej
planecie - powiedział Stilgar. - To znaczy, e znale li wiat, który uwa aj za odpowiedni. - To znaczy,
e maj
freme skich sojuszników! - sprzeciwiła si
Alia. -
aden
poza wiatowiec nie mógłby pojma czerwia! - To nie podlega kwestii - stwierdził Stilgar. - Nie, niekoniecznie - Alia była wstrz ni ta jego t pot . - Paul, ty na pewno... - Zaczyna si upadek - powiedział Paul. - Wiedzieli my o tym ju od jakiego czasu. Jednak e nigdy nie widziałem tego innego wiata i to mnie niepokoi. Je eli... - To ci niepokoi? - zapytała Alia. - To znaczy jedynie, e jego wizj osłania Nawigator. Tak samo, jak kryj swoje sanktuaria. Stilgar otworzył usta i zamkn ł je bez słowa. Czuł, e jego bo yszcza ogarni te zostały blu niercz słabo ci .
- Mamy problem, który nie mo e czeka - powiedział Paul, wyczuwaj c konsternacj Stilgara. - Chc zasi gn ponownie zaci gn
twojej opinii, Alio. Stilgar proponuje wysła patrole w otwarte blech i
warty w siczach. Mo liwe, e zdołamy namierzy l duj c ekip i zapobiec...
- Z Nawigatorem na czele? - zapytała Alia. - S zdesperowani, nieprawda ? - zgodził si Paul. - Dlatego tu jestem. - Zobaczyli co , czego nie widzieli my my? - Dokładnie. Pokiwała głow , my l c ponownie o nowym Tarocie Diuny. Krótko zrelacjonowała swoje obawy. - Zarzucaj nam koc na głow - podsumował Paul. - Odpowiednie patrole - zaryzykował Stilgar - i mogliby my zapobiec... - Niczemu nie mo emy zapobiec... na zawsze - przerwała Alia. Sposób, w jaki pracował teraz mózg Stilgara, budził w niej instynktown niech . Zaw ał horyzonty, eliminował istotne i oczywiste elementy. To nie był Stilgar, jakiego pami tała. - Musimy liczy si z tym, e zdob d czerwia - powiedział Paul. - Czy uda im si rozpocz
cykl melan owy na innej planecie, to druga sprawa. B d potrzebowali czego wi cej
ni czerwia. Stilgar wodził spojrzeniem od brata do siostry. Wiedział, co mieli na my li, ycie w siczy wpoiło mu ekologiczny sposób my lenia. Schwytany czerw nie mógłby prze y bez cz ci Arrakis: bez planktonu piaskowego, male kich stworzycieli i tak dalej. Gildia miała powa ny problem, lecz mo liwy do rozwi zania. Rosn ca niepewno
Stilgara dotyczyła czego innego.
- Wi c twoje wizje nie wykrywaj Gildii w działaniu? - zapytał. - Do wszystkich diabłów! - wybuchł Paul. Alia obserwowała Stilgara, czuj c barbarzy skie uboczne efekty wyobra e , które powstawały w jego głowie. P tał go czarodziejski urok. Magia! Magia! Zajrze w przyszło oznaczało skra
przera aj cy ognik ze wi tego płomienia. Miało to kusz cy posmak najwy szego
zagro enia, dusz rzuconych na szal i utraconych. Z niebezpiecznej, bezkształtnej dali wyzierało co , co miało kształt i moc. Lecz Stilgar zaczynał wietrzy inne, by mo e wi ksze moce poza nieznanym widnokr giem. Jego Królowa Czarownica i Przyjaciel Czarnoksi nik zdradzali złowró bn słabo . - Stilgarze - Alia ze wszystkich sił starała si go powstrzyma . - Stoisz w dolinie po ród wydm. Ja stoj na wierzchołku. Widz to, czego ty nie widzisz. I, oprócz innych rzeczy, widz te góry, które zasłaniaj horyzont. - S rzeczy przed wami ukryte - przyznał Stilgar. - Zawsze to powtarzali cie.
- Wszystkie pot gi s ograniczone - rzekła Alia. - A niebezpiecze stwo mo e nadej
zza gór - powiedział Stilgar.
- C o w tym jest - potwierdziła Alia. Stilgar wolno pokiwał głow , nie odrywaj c oczu od Paula. - Cokolwiek jednak przyb dzie zza gór, musi przej
przez wydmy.
Rz dy oparte na wyroczni s najbardziej ryzykown gr w całym wszech wiecie. Nie uwa amy si za do
m drych ani do
odwa nych, aby w ni gra . Wyszczególnione tu rodki
regulacji mniej wa nych spraw to wszystko, na co mo emy si odwa y , by nie przekroczy granicy rzeczywistych rz dów. Zgodnie z definicj , zapo yczon
dla naszych celów odBene
Gesserit, traktujemy ró ne wiaty jako pule genowe, ródła nauk i nauczycieli, ródła mo liwo ci. Nie d ymy do obj cia władzy; chcemy wprawi te geny w ruch, zdoby wiedz i uwolni si od wszelkich ogranicze , nakładanych przez zale no ci administracj . "Orgia jako narz dzie polityki", trzeci rozdział "Przewodnika Nawigatora"
- Czy to tam zgin ł twój ojciec? - zagadn ł Edric, emituj c z kapsuły wska nikow wi zk w kierunku wysadzanego klejnotami znacznika na jednej z plastycznych map, zdobi cych cian audiencyjnego salonu Paula. - To wi tynia jego czaszki - rzekł Paul. - Ojciec zgin ł, b d c wi niem na harkonne skiej fregacie w niecce poni ej nas. - A, tak, teraz przypominani sobie t histori - powiedział Edric. - Zdaje si , zabił starego barona Harkonnena, swojego miertelnego wroga. Edric miał nadziej , e nie da pozna po sobie l ku, jakim napawały go małe, zamkni te pomieszczenia, takie jak ten pokój. Przekr cił si w pomara czowym gazie i spojrzał na Paula, który siedział samotnie na długiej otomanie w szaro - czarne paski. - Barona zabiła moja siostra - zauwa ył oschle Paul - tu przed bitw pod Arrakin. "Ciekawe - pomy lał - dlaczego ten gildyjski człowiek - ryba wybrał to miejsce i ten czas na otwieranie starych ran?" Nawigator robił wra enie, jak gdyby przegrywał walk o utrzymanie swych nerwów na wodzy. Zaniechał ju oci ałych, rybich ruchów, jakie demonstrował na wcze niejszym spotkaniu. Małe oczka Edrica skakały tu i tam, pytaj ce i pełne wahania. Jedyny członek wity, który towarzyszył mu a tutaj, stał z dala, na lewo, w pobli u rz du stra ników przy tylnej cianie. Paula niepokoił ten adiutant, niezgrabny, gruboszyi, o pustej i nieobecnej twarzy. Wkroczył do salonu krokiem dusiciela, podparty pod boki, od czasu do czasu popychaj c unosz cy si na polu dryfowym zbiornik Edrica. "Scytalus" - tak mówił do niego Edric. - "Adiutant Scytalus". Powierzchowno
adiutanta manifestacyjnie wyra ała głupot , ale zdradzały go oczy.
miały si ze wszystkiego, co dostrzegały.
- Zdaje si ,
e twojej konkubinie podobało si
przedstawienie Tancerzy Oblicza -
powiedział Edric. - Cieszy mnie, e mogłem jej dostarczy tej drobnej rozrywki. Najbardziej podobała mi si reakcja, gdy ujrzała, jak cała trupa równocze nie powtarza rysy jej twarzy. - Czy nie istnieje porzekadło, e gdy Gildianie przynosz dary, trzeba si strzec? - zapytał Paul. My lał o przedstawieniu w Wielkiej Sali. Tancerze weszli przebrani za figury Tarota Diuny, rozbiegaj c si w pozornie przypadkowy układ, który przekształcił si w Ogniste Wiry i staro ytne znaki wró biarskie. Potem nadeszli władcy - parada królów i imperatorów niczym oblicza na monetach, z pozoru oficjalne i sztywne, potem zadziwiaj co płynne. W ko cu przyszła pora na arty: zademonstrowano kopi ciała i twarzy Paula, Chani zwielokrotnion wzdłu całej sali, nawet Stilgara, który chrz kał i wzdrygał si , kiedy innych ogarn ł miech. - Ale nasze dary wypływaj z naj yczliwszych intencji - zaprotestował Edric. - Do jakiego stopnia jeste cie yczliwi? - spytał Paul. - Ghola, którego nam dałe , wierzy, e został stworzony, by nas zniszczy . - Zniszczy ciebie, Sire? - Edric był uciele nieniem grzecznego zaciekawienia. - Czy mo na zniszczy boga? Stilgar, który wszedł w trakcie ostatnich słów, zatrzymał si i spojrzał na stra ników. Byli o wiele dalej od Paula, ni sobie yczył. Gniewnym gestem nakazał, by si zbli yli. - W porz dku, Stil - Paul uniósł r k . - To tylko przyjacielska dyskusja. Czemu nie przysuniesz zbiornika Ambasadora do brzegu mojej otomany? Stilgar przeanalizował polecenie. Zbiornik Nawigatora znalazłby si pomi dzy Paulem a przysadzistym adiutantem - zbyt blisko Paula, lecz... - W porz dku, Stil - powtórzył Paul, daj c sekretny znak dłoni , czyni cy polecenie rozkazem. Z widocznym oci ganiem Stilgar przysun ł pojemnik bli ej Paula. Dotkni cie kapsuły, wokół której unosił si silnie perfumowany aromat melan u, budziło w nim wstr t. Zaj ł miejsce przy naro niku, za orbituj cym urz dzeniem, przez które przemawiał Nawigator. - Zabi boga - podj ł Paul. - To bardzo interesuj ce. Tylko kto mówi, e jestem bogiem? - Ci, którzy ci czcz . - Edric zerkn ł k tem oka na Stilgara. - I ty w to wierzysz? - To, w co wierz , nie ma tu znaczenia, Sire - rzekł Edric. - Wi kszo ci obserwatorów wydaje si jednak, e spiskujesz, by obwoła si bogiem. I mo na by zapyta , czy jest to co , czego miertelnik mógłby dokona ... bezpiecznie? Paul
przyjrzał
si
Gildianinowi.
Obmierzły
niejednokrotnie zadawał sobie to pytanie. Ale widział te do
stwór,
lecz
spostrzegawczy.
Sam
du o alternatywnych linii Czasu, by
wiedzie , e istniej mo liwo ci gorsze ni zaakceptowanie własnej bosko ci. O wiele gorsze. Nie były to jednak drogi, którymi zwykł przechadza si Nawigator. Ciekawe. Po co zostało zadane to pytanie? Co Edric zamierzał zyska przez taki afront? My li Paula rozbiegły si , analizuj c wiele mo liwo ci jednocze nie: klik /za tym mchem mogło sta stowarzyszenie Tleilaxan/ - klik /na post powanie Edrica mogło wpłyn
ostatnie zwyci stwo D ihad pod Sembou/ - klik /czuło si tu
echo ró nych wypowiedzi Bene Gesserit/ - klik... Proces anga uj cy tysi ce bitów informacji wypełnił błyskawicznie zmieniaj cymi si sekwencjami kalkulacyjn
wiadomo
Paula. Zaj ło to mo e trzy sekundy.
- Czy Nawigator kwestionuje wskazówki wyroczni? - zapytał, chc c wepchn
rozmówc
na grz ski grunt rozumowania. Edric zr cznie pokrył zmieszanie czym , co brzmiało jak przydługi aforyzm: -
aden inteligentny człowiek nie kwestionuje jasnowidzenia jako faktu, Sire. Prorocze
wizje znane były ludziom od najdawniejszych czasów. Zdołały nas usidli , gdy najmniej si tego spodziewali my. Na szcz cie, s te inne siły wszech wiata. - Pot niejsze ni jasnowidzenie? - naciskał Paul. - Gdyby istniało i działało tylko jasnowidzenie, samo by si unicestwiło, Sire. Nic prócz wyroczni? Gdzie znalazłaby zastosowanie, z wyj tkiem własnych, degeneruj cych si poczyna ? - Pozostaje jeszcze sytuacja ludzi - zgodził si Paul. - W najlepszym przypadku niepewna - rzekł Edric - i bez gmatwania jej halucynacjami. - Czy by moje wizje były jedynie halucynacjami? - w głosie Paula pobrzmiewał szyderczy smutek. - A mo e utrzymujesz, e to moi wyznawcy maj halucynacje? Stilgar, wyczuwaj c narastaj ce napi cie, zrobił krok w stron Paula i skupił uwag na Gildianinie, spoczywaj cym w zbiorniku. - Przekr casz moje słowa, Sire - zaprotestował Edric z dziwn gwałtowno ci . "Przemoc tutaj? - zastanawiał si Paul. - Nie o miel si ! Chyba, e - spojrzał na stra ników - siły, które mnie chroni , maj by u yte, by mnie usun ." - Przecie oskar asz mnie, e potajemnie spiskuj , by obwoła si bogiem - powiedział, zni aj c głos tak, by słyszał go tylko Edric i Stilgar. - Spiskuj ? - By mo e le dobrałem słowa, mój panie - rzekł Edric. - Lecz znamiennie - zauwa ył Paul. - Oznacza to, e spodziewasz si po mnie najgorszego. Edric wygi ł szyj i spojrzał na Stilgara z obaw . - Ludzie zawsze spodziewaj si najgorszego po wielkich i pot nych, Sire. Mówi si , e łatwo mo na pozna arystokrat : ujawnia tylko te wady, które przysparzaj mu popularno ci.
Cie przebiegł przez twarz Stilgara. Paul podniósł wzrok, wyczuwaj c my li powstaj ce w głowie Stilgara: "Jak miał ten Gildianin odezwa siew taki sposób do Muad' Di - ba?" - Oczywi cie nie artujesz - stwierdził. - artuj , Sire? Paul poczuł sucho
w ustach. Miał wra enie, e w tym pokoju jest za du o ludzi, e
powietrze, którym oddychał, przeszło przez zbyt wiele płuc. Wo
melan u z kapsuły Edrica
napełniała go przera eniem. - Jakich to wspólników miałbym mie w tym spiskowaniu? - spytał. - Wskazujesz na Kwizarat? Edric wzruszył ramionami, wprawiaj c w ruch smugi pomara czowego gazu wokół głowy. Nie robił ju wra enia, e boi si Stilgara, cho Fremen nadal mu si przygl dał. - Sugerujesz, e moi misjonarze wi tego Posłannictwa, wszyscy, głosz misterny fałsz? nalegał Paul. - Mo na by to uzna za kwesti korzy ci własnych i szczero ci - powiedział Edric. Stilgar si gn ł po krysnó ukryty pod szat . Paul potrz sn ł głow . - Oskar asz mnie wi c o nieszczero
- stwierdził.
- Nie jestem pewien, czy "oskar a " to wła ciwe słowo, Sire. "Ale to stworzenie ma tupet!" - pomy lał Paul. I rzekł: - Oskar asz, czy nie, mówisz, ze moi biskupi wraz ze mn s nie lepsi od adnych władzy bandytów. -
adnych władzy, Sire? - Edric znów spojrzał na Stilgara. - Władza ma tendencj
izolowania tych, którzy dzier
jej zbyt wiele. W ko cu trac kontakt z rzeczywisto ci ... i upadaj .
- Panie - wtr cił Stilgar - kazałe traci ludzi za mniejsze przewiny! - Ludzi, tak - zgodził si Paul. - Ale to jest Ambasador Gildii. - On oskar a ci o bezbo ne szalbierstwo! - Interesuje mnie jego sposób my lenia - rzekł Paul. - Pow ci gnij gniew i b d czujny. - Jak Muad’Dib rozka e. - Powiedz, Nawigatorze - ci gn ł Paul - jak mogliby my utrzyma
t
hipotetyczn
mistyfikacj na tak wielkich obszarach przestrzeni i czasu, nie maj c rodków, by obserwowa ka dego misjonarza, b d ka d sytuacj w ka dym kwizarackim klasztorze czy wi tyni? - Czy istnieje dla ciebie czas? - spytał Edric. Stilgar zmarszczył brwi z widocznym zakłopotaniem. "Muad' Dib cz sto mówił, e widzi poprzez zasłony czasu - pomy lał. - Co ten Gildianin chce naprawd powiedzie ?"
- Czy w strukturze takiej mistyfikacji nie zacz łyby pojawia si luki? - zapytał Paul. Znacz ce rozbie no ci, schizmy, w tpliwo ci, wyznania win. Oszustwem na pewno nie dałoby si wyeliminowa wszystkiego. - To, czego nie mo e ukry religia i korupcja, mo e ukry rz d - powiedział Edric. - Badasz granice mojej tolerancji? - spytał Paul. - Czy w moich argumentach nie ma ziarna prawdy? - odparował Edric. "Czy on chce, eby my go zabili? - my lał Paul. - Czy by składał siebie w ofierze?" - Bardziej mi odpowiada cyniczny punkt widzenia - powiedział wymijaj co. Najwyra niej wyuczyli ci wszystkich kłamliwych sztuczek dyplomacji: podwójnych znacze i słów - wytrychów. J zyk jest dla ciebie niczym innym jak broni i sprawdzasz nim wytrzymało mej zbroi. - Cyniczny punkt widzenia - usta Edrica rozci gn ły si w u miechu. - Przecie władcy zawsze s cyniczni, gdy chodzi o religi . Religia tak e jest broni . Jakiego rodzaju broni jest religia, kiedy staje si rz dem? Paul czuł, jak nieruchomieje, postawiony nagle w stan najwy szego pogotowia. Do kogo mówił Edric? Diabelnie chytre słowa, g ste od demagogicznych podtekstów - ten pozór wy mienitego samopoczucia, ten nieodpowiedzialny nastrój wspólnych sekretów, maniera daj ca do zrozumienia, e on i Paul to dwaj przewrotni m drcy, wia - towcy rozumiej cy rzeczy niedost pne prostaczkom. Paul dokonał wstrz saj cego odkrycia, e to nie on był celem całej tej retoryki. To trapi ce dwór nieszcz cie wygłaszało mowy na u ytek innych - przemawiało do Stilgara, do stra y zamkowej, mo e nawet do kr pego adiutanta. - Narzucono mi religijn mana - powiedział. - Ja jej nie szukałem. "A masz! - pomy lał. - Niech ta ryba my li, e wygrała nasz bitw na słówka." - Czemu wiec nie zaprzeczyłe temu, panie? - zapytał Edric. - Z powodu mojej siostry, Alii - Paul uwa nie przygl dał si Edricowi. - Ona jest bogini . Pozwól, e ci doradz ostro no , je li chodzi o Ali , bo jedno jej spojrzenie mogłoby poło y ci trupem. U miech samozadowolenia, rozkwitaj cy dot d na wargach Edrica, zamarł, zgaszony przez osłupienie. - Mówi to miertelnie powa nie - dodał Paul, obserwuj c, jak szok si rozprzestrzenia. Zauwa ył aprobuj cy ruch głowy Stilgara. - Zraniłe moj wiar w ciebie, Sire - powiedział słabo Edric. - I nie w tpi , e taki był twój zamiar.
- Nie b d taki pewien, e znasz moje zamiary - odparł Paul i dał znak Stilgarowi, e posłuchanie dobiegło ko ca. Nieme pytanie Stilgara, czy trzeba Edrica zgładzi , skwitował przecz cym gestem, dla wzmocnienia dodaj c kategoryczny nakaz, by Stilgar nie załatwił sprawy po swojemu. Adiutant Scytalus podszedł do tylnego rogu zbiornika i popchn ł go w kierunku drzwi. Znalazłszy si naprzeciw Paula zatrzymał si i spogl daj c na niego roze mianymi oczyma, zagadn ł: - Czy mój pan pozwoli? - Tak, o co chodzi? - rzekł Paul, widz c, jak Stilgar zbli a si , zaniepokojony ukryta gro b promieniuj c od tego człowieka. - Niektórzy mówi - powiedział Scytalus - e ludzie gam si pod berło Imperatora dlatego, e kosmos jest niesko czony. Bez jednocz cego symbolu czuj si samotni. Dla osamotnionych jest on pewnym oznaczonym miejscem. Mog si zwróci ku niemu i powiedzie : "Patrzcie, tam jest On. On czyni z nas jedno". By mo e religia słu y do osi gni cia tego samego celu, mój panie. Scytalus ukłonił si grzecznie i wymierzywszy kapsule kolejnego szturcha ca, opu cił salon wraz z Edricem, spoczywaj cym w zbiorniku na wznak, z zamkni tymi oczyma. Nawigator wydawał si ledwie ywy, jak gdyby wyczerpał cał sw
yciow energi .
Paul patrzył w lad za powłócz cym nogami adiutantem, rozmy laj c nad jego słowami. "Dziwny typ, ten Scytalus" - zawyrokował. Gdy mówił, przypominał na raz wielu ludzi, jak gdyby całe jego genetyczne dziedzictwo le ało odkryte na skórze. - To było zastanawiaj ce spotkanie - rzucił w przestrze Stilgar. Paul wstał z otomany, gdy tylko stra nik zamkn ł drzwi za Edrickiem i jego eskort . - Zastanawiaj ce spotkanie - powtórzył Stilgar. Na skroni pulsowała mu yłka. Paul przygasił lampy i podszedł do okna wychodz cego na prostopadł
skarp
jego
Cytadeli. Daleko w dole migotały wiatełka i poruszały si male kie sylwetki ludzi. Brygada robocza uwijała si przy transporcie gigantycznych bloków plazmeldu, które miały by u yte przy naprawie fasady wi tyni Alii, uszkodzonej przez kapry ne wiry burzy piaskowej. - To było głupie, Usul, zaprasza to stworzenie na pokoje - powiedział Stilgar. "Usul - pomy lał Paul. - Moje siczowe imi . Stilgar chce mi przypomnie , e kiedy miał nade mn władz , e ocalił mnie od pustyni." - Dlaczego to zrobiłe ? - zapytał si Stilgar, stoj c tu za nim. - Dane - powiedział Paul. - Potrzeba mi wi cej danych. - Czy to bezpieczne, próbowa stawi czoła temu zagro eniu t y l - k o jako mentat? "Celne spostrze enie" - pomy lał Paul.
Kalkulacja mentata miała ograniczony zasi g. Nie sposób analizowa co bezgranicznego, poruszaj c si w granicach jakiegokolwiek j zyka. Mentackie zdolno ci były jednak przydatne. Wyja nił to natychmiast, prowokuj c Stilgara, by ten odpierał jego argumenty. - Zawsze jest jeszcze co poza tym - rzekł Stilgar. - To co lepiej pozostawi na zewn trz. - Albo wewn trz - dopowiedział Paul. Na moment dopu cił do siebie efekt własnej proroczo - mentackiej analizy. Na zewn trz, tak. A wewn trz: tu gnie dził si prawdziwy koszmar. Jak mógłby obroni si przed samym sob ? Z pewno ci prowadzono go ku samozagładzie, ale na skraju tej mo liwo ci czaiły si inne, jeszcze bardziej przera aj ce. Rozwa ania przerwał odgłos szybkich kroków. W drzwiach, ciemna na tle rz si cie o wietlonego korytarza, ukazała si posta Kwizara Korby. Wpadł, jak gdyby był cigany przez niewidzialnego prze ladowc i zatrzymał si jak wryty w ciemnym salonie. R ce miał pełne nawini tych na szpule szigastrun. Zamigotały w wietle padaj cym z hallu jak dziwaczne, małe, okr głe klejnoty i w jednej chwili zgasły, gdy r ka stra nika zamkn ła drzwi. - Czy to ty, mój panie? - zapytał Korba, rozgl daj c si w mroku. - O co chodzi? - odezwał si Stilgar. - Stilgar? - Obaj tu jeste my. O co chodzi? - Martwi mnie to przyj cie na cze
Gildianina.
- Martwi? - zapytał Paul. - Ludzie mówi , mój panie, e honorujesz wrogów. - I to wszystko? - spytał Paul. - Czy to s te szpule, które kazałem ci przynie
wcze niej? -
Wskazał na kr ki szigastrun w dłoniach Korby. - Szpule... Och! Tak, panie. To te wykłady z historii. Czy zechcesz je przejrze tutaj? - Widziałem ju je. Chc , eby Stilgar je obejrzał. - Ja? - zdziwił si Stilgar. Czuł, jak ro nie w nim niech
do tego, co uwa ał za kaprys Paula. Wykłady z historii!
Szukał Paula, by przedyskutowa z nim logistyczn koncepcj podboju Zabulonu. Przeszkodziła mu obecno
Ambasadora Gildii. A teraz znów Korba z wykładami z historii!
- Na ile znasz histori ? - zastanawiał si na głos Paul, przygl daj c si mrocznej sylwetce przed sob . - Panie, potrafi nazwa ka dy wiat, o jaki w swej w drówce zawadzili nasi ludzie. Wiem, dok d rozci ga si imperialna... - Złoty Wiek Ziemi. Czy kiedykolwiek uczyłe si o tym? - Ziemia? Złoty Wiek?
Stilgar był rozdra niony i zmieszany. Po co Paul wracał do mitów z zarania dziejów? W umy le Stilgara pi trzyły si
dane dotycz ce Zabulonu - kalkulacje sztabowych mentatów:
trzydzie ci legionów na pokład dwustu pi dziesi ciu zaczepnych fregat, bataliony pomocnicze, jednostki pacyfikacyjne, kwizaraccy misjonarze... racje ywno ciowe/wszystkie liczby miał w pami ci/, racje melan u... uzbrojenie, umundurowanie, ordery... urny na popioły zmarłych... specjali ci: ludzie przygotowuj cy materiały wst pne dla propagandy, kanceli ci, rachmistrze... szpiedzy i szpiedzy szpiegów... - Przyniosłem te przystawk projektora: synchronizator t tna - nie miało wtr cił Korba. Wyra nie wyczuwał rosn ce napi cie mi dzy Stilgarem a Paulem i był tym zaniepokojony. Stilgar pokr cił głow . Synchronizator t tna? Z jakiej racji Paul chce,
eby oprócz
projektora szigastrunowego posłu ył si mnemonicznym systemem pulsacyjnym? Po co szuka swoistych danych w historii? To zaj cia dla mentata! Jak zwykle, Stilgar czuł gł boki sprzeciw na sam my l o u yciu projektora z przystawk . Ten przyrz d zawsze rodził w nim mieszane uczucia, zalewał go strumieniem danych, które umysł sortował dopiero pó niej. Był zaskakiwany informacjami, o których wiedział, e ich nie zna. - Sire, przyniosłem kalkulacje dotycz ce Zabulonu... - zacz ł. - A eby je odwodniło! - parskn ł w ciekle Paul, u ywaj c obsce - nicznego freme skiego zwrotu przywołuj cego na my l wilgo , której dotkni ciem nie skalałby si
aden człowiek.
- Panie! - Stilgarze - powiedział Paul - rozpaczliwie potrzeba ci poczucia równowagi, które mo e przyj
tylko wraz ze zrozumieniem procesów długofalowych. Korba przyniósł ci to, co nam
zostało z informacji o dawnych czasach, strz py danych pozostawione przez Butlerjan. Zacznijmy od Czyngis - chana. - Czyngis... Chan? Jaki sardaukar, mój panie? - O nie, na długo przed tym. U miercił prawdopodobnie cztery miliony. - Musiał mie wspaniał bro , eby zabi a tylu, Sire. By mo e promienniki laserowe albo... - Nie zabijał ich własnor cznie, Stil. Robił to tak jak ja - wysyłaj c w bój swe legiony. Jest i inny imperator, na którego chc , eby zwrócił uwag - niejaki Hitler. Zabił ponad sze milionów. Całkiem nie le, jak na tamt epok . - Zabił... z pomoc swych legionów? - upewnił si Stilgar. - Tak. - Niezbyt imponuj ce liczby, panie. - Dobrze, Stil - Paul spojrzał na szpule w r kach Korby. Korba stał z nimi, wygl dał jakby chciał rzuci je na ziemi i da drapaka. - Liczby: według umiarkowanych szacunków zabiłem
sze dziesi t jeden
miliardów ludzi,
spustoszyłem
dziewi dziesi t planet, kompletnie
zdemoralizowałem pi set innych. Starłem z ich powierzchni wyznawców czterdziestu religii, które istniały odk d... - Niewiernych! - oburzył si Korba. - To wszystko niewierni! - Nie - zaprzeczył Paul. - Wierz cy. - Mój monarcha raczy artowa - głos Korby dr ał. - D ihad przywiodła dziesi
tysi cy
wiatów w promienn jasno ... - W ciemno
- uci ł Paul. - Setka pokole b dzie leczy rany zadane przez D ihad
Muad' Diba Trudno mi nawet wyobrazi sobie, e kto mo e mnie kiedy przewy szy . - miech wydarł mu si z gardła. - Co tak bawi Muad' Diba? - spytał Stilgar. - Nic mnie nie bawi. Po prostu nagle ujrzałem Imperatora Hitlera wygłaszaj cego mow w tym stylu. Nie w tpi , e tak mówił. - aden inny władca nigdy nie dorównał ci pot g - sprzeciwił si Korba. - Kto o mieliłby si rzuci ci wyzwanie? Twoje legiony kontroluj cały znany wszech wiat i wszystkie... - Legiony kontroluj - powtórzył Paul. - Ciekawe, czy o tym wiedz ? - Ponad legionami stoisz ty, Sire - wtr cił Stilgar głosem, który mówił wyra nie, e zna swoj pozycj w tym ła cuchu władzy, własn r k dzier c cał t pot g . Skierowawszy my li Stilgara na blisk mu płaszczyzn , Paul skupił cał uwag na Korbie. - Połó szpule tu, na otomanie - rozkazał. Korba wykonał polecenie. - Jak tam przyj cie, Korba? - ci gn ł Paul. - Czy moja siostra panuje nad wszystkim? - Tak, mój panie - odparł Korba ostro nie. - A Chani podgl da przez ukryty wizjer. Podejrzewa, e w wicie Gildianina mógłby si znale
sardaukar.
- Z pewno ci ma racj - rzekł Paul. - Szakale si zbieraj . - Bannerd i - Stilgar mówił o dowódcy Słu by Bazpiecze stwa Paula - obawiał si , e niektórzy z nich mog próbowa spenetrowa prywatne skrzydła Cytadeli. - Były takie próby? - Na razie nie. - Ale było zamieszanie w ceremonialnych ogrodach - nadmienił Korba. - Jakiego rodzaju zamieszanie? - spytał ostro Stilgar. Paul kiwn ł głow . - Obcy włócz si tu i tam - mówił Korba - tratuj kwiaty, szepcz mi dzy sob ... Otrzymałem raporty o paru niepokoj cych uwagach. - Jakich? - spytał Paul.
-' To na to wydaje si nasze podatki?" Doniesiono mi, e sam Ambasador zadawał takie pytania - Nie dziwi mnie to - stwierdził Paul. - Czy wielu obcych było w ogrodach? - Dziesi tki, panie. - Bannerd i rozmie cił wybranych ołnierzy przy niezabezpieczonych bramach. - Stilgar odwrócił si , stoj c tak, e jedyne pal ce si w salonie wiatło padało na połow jego twarzy. To szczególne o wietlenie, ta twarz, pobudziły jaki w złowy punkt pami ci Paula przypomniały co z pustyni. Paul nie zatroszczył si , by przywoła wspomnienie; obserwował psychiczn rejterad Stilgara. Napi ta skóra na czole Fremena odsłaniała niemal ka d pojawiaj c si w głowie my l. Teraz był pełen podejrze , gł boko sceptyczny wobec dziwnego zachowania swojego Imperatora. - Nie podoba mi si to naj cie na ogrody - powiedział Paul. - Uprzejmo sprawa, podobnie zreszt jak konieczno
dla go ci to jedna
powitania wysłannika, ale to...
- Dopilnuj , eby ich usuni to - rzekł Korba. - Natychmiast - Czekaj! - rozkazał Paul, nim Korba zd ył si odwróci . W nagle zapadłym milczeniu Stilgar przesun ł si w miejsce, sk d mógł obserwowa twarz Paula. Bardzo to było zr czne. Paul podziwiał dyskrecj , krok pozbawiony jakiejkolwiek przedwczesno ci. To była freme ska specjalno : chytro
zabarwiona szacunkiem dla cudzych
sekretów, ruch podyktowany konieczno ci . - Która godzina? - zapytał Paul.. - Prawie północ, Sire - odparł Korba - Korba, my l , e chyba jeste moim najdoskonalszym dziełem - powiedział Paul. - Sire! - w głosie Korby zabrzmiała uraza - Czujesz l k przede mn ? - Jeste Paul Muad' Dib, który w naszej siczy był Usulem - rzekł Korba. - Znasz moje oddanie... - Czy czułe si kiedy jak apostoł? - spytał Paul. Korba najwyra niej nie poj ł pytania, ale wła ciwie zinterpretował ton głosu. - Mój Imperator wie, e mam czyste sumienie! - Szej-huludzie, miej nas w opiece! - wymamrotał Paul. Pełn wahania cisz przerwało pogwizdywanie kogo , kto szedł korytarzem. Na wysoko ci drzwi melodia ucichła, zduszona szorstkim rozkazem stra nika. - My l , Korba, e masz szans to wszystko prze y - powiedział Paul. Zobaczył, e błysk zrozumienia rozja nia twarz Stilgara.
- A intruzi w ogrodach, Sire? - zagadn ł Stilgar. - A, tak - przypomniał sobie Paul. - Ka Bannerd iemu ich usun , Stil. Korba b dzie przy tym obecny. - Ja, Sire? - Korba zdradzał silne zaniepokojenie. - Niektórzy z moich przyjaciół zapomnieli, e kiedy byli Fremenami. - Paul mówił do Korby, ale słowa skierowane były do Stilgara. - Zidentyfikujesz tych, których Chani rozpozna jako sardaukarów i ka esz ich straci . Zrobisz to osobi cie. Chc , aby zostało to przeprowadzone cicho i bez zb dnego zamieszania. Musimy pami ta , e religia i rz d to wi cej ni tylko zatwierdzanie traktatów i kaza . - Jak Muad' Dib rozka e - wyszeptał Korba. - A kalkulacje dotycz ce Zabulonu? - spytał Stilgar. - Jutro - rzekł Paul. - A gdy z ogrodów usunie si ju obcych, obwie , e przyj cie dobiegło ko ca. Zabawa sko czona, Stil. - Rozumiem, mój panie. - Tego jestem pewien - powiedział Paul.
Tu le y bóg, który run ł Z wy yn - upadek bolesny. Ów tron, wyniosły i stromy To my my dla niego wznie li... Tleilaxa ski epigramat
Alia przykucn ła. Oparła łokcie na kolanach, podbródek zło yła na pi ci. Ogl dała zwłoki rozci gni te na wydmie - kilka ko ci i troch poszarpanego ciała, wszystko, co zostało z młodej kobiety. R ce, głowa i góra tułowia znikn ły, po arte przez kurzaw Coriolisa. Piach wokół nosił lady obecno ci lekarzy i ledczych jej brata. Odeszli ju , tylko słu ba pogrzebowa stała jeszcze z boku za plecami Hayta, czekaj c, a ona odczyta tajemne znaki pozostawione w tym miejscu. Niebo koloru pszenicy malowało tło tej sceny sinawym wiatłem, cz stym po południu na tych szeroko ciach. Ciało odkryto kilka godzin wcze niej. Nisko lec cy kurier zauwa ył, e czujniki wykazały słaby lad wody tam, gdzie jej nie powinno by wcale. Jego wezwanie ci gn ło ekspertów, którzy stwierdzili, e była to kobieta około lat dwudziestu; Fremenka uzale niona od semuty... I e zmarła tu, w tyglu pustyni, od wyrafinowanej trucizny tleilaxa skiego pochodzenia. mier na pustyni była wydarzeniem powszednim. Ale Fremenka uzale niona od semuty stanowiła tak rzadko , e Paul posłał tutaj Ali , by zbadała spraw metodami, których nauczyła ich matka. Alia czuła, e nie osi gn ła niczego poza owianiem własn tajemniczo ci sceny, która sama w sobie była i tak wystarczaj co zagadkowa. Odwróciła si , słysz c szelest stóp gholi na piasku. Hayt błyskawicznie udał zainteresowanie eskort , kr
c nad ich głowami jak stado
kruków. "Strze si , gdy Gildia przynosi ci dary" - pomy lała. Ornitopter kostnicy i jej własna maszyna stały na piasku za ghol , w pobli u skał. Spojrzała na nie, marz c, by znale
si w powietrzu i uciec jak najdalej.
Ale Paul miał nadziej , e dojrzy tu co , co umkn ło uwadze innych. Filtrfrak przyprawiał Ali o m ki. Zdawał si szorstki i niewygodny po długich miesi cach sp dzonych w mie cie, gdzie od niego odwykła. Spojrzała na ghol , zastanawiaj c si , czy Hayt mo e wiedzie co istotnego o tym niezwykłym zgonie. Kosmyk włosów, przypominaj cych sier
czarnego kozła, wymkn ł si
mu spod kaptura. Poczuła, e jeszcze chwila, a wyci gnie dło , by wsun
go z powrotem.
Jak gdyby poruszone t my l , szaro - metaliczne oczy zwróciły si ku niej. Sprawiły, e zadr ała i wbrew sobie oderwała od gholi wzrok. Fremeriska kobieta zgin ła tu od trucizny zwanej "gardłem piekieł". Podzielała zaniepokojenie Paula t kombinacj . Ekipa pogrzebowa czekała cierpliwie. W ciele zostało ju zbyt mało wody, by opłacało siej
odzyska . Nie było powodu do po piechu. Ponadto wszyscy wierzyli,
e Alia widzi
niedostrzegaln prawd wyryt w tych szcz tkach. Nie objawiła si jej adna niezwykła prawda. Odczuwała tylko gniew, jaki budziło w niej to oczywiste niepowodzenie. Oto efekt tej cholernej religijnej tajemnicy. Ona i jej brat nie mogli by lud mi. Musieli by czym wi cej. Zadbały o to Bene Gesserit, manipuluj c przodkami Atrydów. I przyczyniła si
ich matka,
wprowadzaj c ich na cie k magii. A Paul utrwalił t odmienno . Wielebne Matki, tkwi ce w pami ci, odezwały si
jakby zaniepokojone przypływem
w tpliwo ci: "Spokojnie, malutka! Jeste tym, czym jeste . To ma te dobre strony". Dobre strony! Skinieniem r ki wezwała ghol . Stan ł przy niej, pełen pokory, usłu ny. - Co tutaj widzisz? - spytała. - Mo emy nigdy si nie dowiedzie , kto tu zgin ł - powiedział. - Głowa i z by znikn ły. R ce... Mało prawdopodobne,
e istnieje gdzie
zapis genetyczny, do którego mogliby my
porówna komórki. - Tleilaxa ska trucizna - rzuciła - Co ci to mówi? - Wielu ludzi kupuje takie trucizny. - To prawda. A rozkład posun ł si za daleko, by mo na było odrodzi ciało, tak jak zrobiono to z twoim. - Nawet, gdyby mogła w tej kwestii zaufa Tleilaxanom - rzekł. Skin ła głow . - Odstawisz mnie teraz do miasta - powiedziała wstaj c. - Latasz dokładnie jak Duncan Idaho - zauwa yła, gdy byli ju w powietrzu, bior c kurs na północ. Spojrzał na ni z uwag . - Ju mi to powiedziano. - O czym teraz my lisz? - zapytała. - O wielu rzeczach. - Do diabła, przesta wykr ca si od odpowiedzi na pytanie!
- Które pytanie? Przeszyła go wzrokiem. Zauwa ył to i wzruszył ramionami. "Cały Duncan w tym ge cie" - pomy lała. Rzuciła zniecierpliwiona: - Chciałam po prostu, by odkrył swoje wra enia, pozwolił je skonfrontowa z moimi. mier tej dziewczyny mnie niepokoi. - Jej ochrypły głos brzmiał zaczepnie. - Nie o tym my lałem. - A o czym? - O tych dziwnych emocjach, jakich doznaj , gdy ludzie mówi o kim , kim by mo e byłem. - By mo e byłe ? - Tleilaxanie s bardzo przebiegli. - Nie a tak przebiegli. Byłe Duncanem Idaho. - Najprawdopodobniej. Taka jest wst pna kalkulacja. - Wi c stajesz si uczuciowy? - W pewnym stopniu. Odczuwani podniecenie. Niepewno . Jestem roztrz siony i opanowanie tego kosztuje mnie nieco wysiłku. Mam... przebłyski wyobra e . - Jakich wyobra e ? - S zbyt krótkie, by je rozpozna . Migawki. Strz py... Niemal wspomnienia. - Nie jeste ciekaw tych wspomnie ? - Oczywi cie. Ciekawo
mnie poci ga, ale napotykam powa ny opór. My l : "A co, je li
nie jestem tym, za kogo mnie uwa aj ?" Nie lubi tej my li. - I to wszystko, o czym my lałe ? - Ty wiesz najlepiej, Alio. "Jak on mie mówi mi po imieniu?" Czuła, jak gniew w niej wzbiera i opada na my l o tym, jak mówił: lekko dr cy półgłos, przypadkowe m skie zwierzenie. Tik poruszył jej podbródkiem. Zacisn ła z by. - Czy to w dole to nie El Kuds? - zapytał, obni aj c na chwil lot, co wywołało nagł reakcj eskorty. Spojrzała w dół na cienie ich pojazdów załamuj ce si na iglicy ponad przeł cz Harga. Dostrzegła urwisko i skaln piramid zawieraj c czaszk jej ojca. El Kuds - wi te Miejsce. - To jest wi te Miejsce - powiedziała. - Musz tam kiedy pój
- rzucił. - Mo e blisko
wspomnienia, które zdołam zatrzyma .
szcz tków twego ojca odsłoni mi
Nagle poj ła, jak bardzo pragn ł dowiedzie si , kim był. To w nim dominowało. Spojrzała na skały. Podstawa urwiska wchodziła uko nie w such pla . Morze piasku - cynamonowa skała wynurzała si z wydm jak okr t roztr caj cy fale. - Zawró - powiedziała. - Eskorta... - Polec za nami. Prze li nij si pod nimi. Posłuchał. - Czy napr wda słu ysz mojemu bratu? - zapytała, gdy eskorta d yła w lad za nimi na nowy kurs. - Słu
Atrydom - odparł oficjalnym tonem.
Ujrzała, jak jego prawa dło unosi si i opada w ge cie przypominaj cym dawny kalada ski salut. Na twarzy m czyzny pojawił si wyraz zadumy. Obserwowała go, gdy spogl dał w dół na skaln piramid . - Co ci trapi? - spytała. Poruszył wargami. Głos był napi ty, łamał si . - On był... był... - Łza spłyn ła mu po policzku. Alia zastygła, tkni ta zabobonnym freme skim l kiem. Ofiarował wod
zmarłemu!
Odruchowo dotkn ła jego policzka. Pod palcami poczuła wilgo . - Duncan - wyszeptała. Zdawał si
przyro ni ty do sterów, utkwiwszy wzrok w znajduj cym si
pod nim
grobowcu. Podniosła głos: - Duncan! Przełkn ł lin . Potrz sn ł głow , spojrzał na ni z błyskiem w metalowych oczach. - Poczułem r k ... r k ... na ramieniu - szepn ł. - Czułem! R k - głos wydobywał si z trudem. - To był... przyjaciel. To był mój przyjaciel. - Kto? - Nie wiem. My l , e to... nie wiem. Kontrolka wezwania zacz ła pulsowa tu przed Ali . Dowódca eskorty chciał wiedzie , dlaczego wrócili nad pustyni . Podniosła mi - krofon, wyja niła, e zło yli krótki hołd pami ci jej ojca. Kapitan przypomniał, e jest ju pó no. - Lecimy teraz do Arrakin - powiedziała, odkładaj c mikrofon. Hayt gł boko zaczerpn ł powietrza i poło ył ornitopter w zakr t, kieruj c si na pomoc. - Poczułe r k mojego ojca, prawda? - Mo e. Odezwał si równowag .
głosem mentata obliczaj cego prawdopodobie stwo. Czuła,
e odzyskał
- Czy wiesz, sk d znam mego ojca? - Mam pewne poj cie. - Pozwól, e ci je rozszerz . Krótko wyja niła, jak uzyskała
wiadomo
Matki Wielebnej jeszcze przed swoim
narodzeniem; przera ony płód, obarczony do wiadczeniem niezliczonych ywych istot wpisanym w kod genetyczny. Było to ju po mierci ojca. - Znam mego ojca takim, jakiego znała go matka - stwierdziła. - W najdrobniejszym szczególe ka dego doznania, jakie z nim dzieliła. W tym sensie jestem moj matk . Przej łam jej wszystkie wspomnienia a do chwili, gdy wypiła Wod
ycia i weszła w czas transmigracji.
- Twój brat wyja nił mi co nieco. - Tak? Dlaczego? - Pytałem. - Po co? - Mentat wymaga danych. - Och! - Spojrzała w dół na płaski grzbiet Muru Zaporowego. Udr czona skała, przepa cie, rozpadliny. Pochwycił jej spojrzenie. - To bardzo odsłoni te miejsce - zauwa ył. - Lecz dobre, by si ukry . - Zerkn ła na niego. - Przypomina mi ludzki umysł z jego wszystkimi zakamarkami. - Aha - powiedział. - Aha? Co to znaczy "aha"? - Nieoczekiwanie ogarn ła j zło , której przyczyny nie potrafiła ustali . - Chciałaby wiedzie , co kryje mój umysł. - To było stwierdzenie, nie pytanie. - Sk d wiesz, e nie obna yłam twej prawdziwej istoty moc jasnowidza? - A zrobiła to? - spytał zaciekawiony. - Nie! - Wieszczki te podlegaj ograniczeniom - rzekł. Wydawał si ubawiony i to ostudziło nieco gniew Alii. - Bawi ci to? Nie masz adnego szacunku dla moich mocy? - Nawet w jej własnych uszach pytanie nie zabrzmiało zbyt przekonywaj co. - Szanuj twoje znaki i omeny mo e bardziej, ni s dzisz - odparł. - Brałem udział w twoim Rytuale Porannym. - I jaki st d wniosek? - Masz prawdziwy dar o ywiania symboli - ci gn ł, nie odwracaj c uwagi od sterów. Powiedziałbym, e to specyfika Bene Gesserit. Ale jak wiele czarownic, stała si nieostro na.
Poczuła skurcz strachu. - Pozwalasz sobie za du o! - Pozwalam sobie na wiele wi cej, ni przewidzieli moi twórcy. Dzi ki temu nadal jestem u boku twego brata. Alia w milczeniu przygl dała si stalowym gałkom jego oczu: adnych ludzkich uczu . Kaptur filtrfraka krył lini podbródka. Ale usta nadal były zaci ni te. Zdradzały wielk sił i determinacj . W tym, co mówił, brzmiało fascynuj ce zaanga owanie. "Pozwalam sobie na wiele wi cej..." Tak mógłby powiedzie Duncan Idaho. Czy Tleilaxa - nie zbudowali swego ghol lepiej, ni my leli, czy te to tylko pozory, cz
wyposa enia?
- Wytłumacz siebie, gholo - za dała. - Poznaj siebie, czy tak brzmi rozkaz? - zapytał. Znów wyczuła w nim rozbawienie. - Nie baw si ze mn słowami, ty... ty przedmiocie! - wybuchn ła. Poło yła dło na w skiej pochwie krysno a. - Dlaczego podarowali ci mojemu bratu? - Twój brat mówił,
e przygl dała
si
prezentacji - powiedział. - Słyszała , jak
odpowiadałem na to pytanie. - Odpowiedz jeszcze raz mnie! - Zaplanowano, e mam go zniszczy . - I to mówi mentat? - Znasz odpowied nie pytaj c - uci ł. - I wiesz te doskonale, e taki podarunek nie był konieczny. Twój brat dostatecznie dobrze pracuje nad swym upadkiem. Wa yła jego słowa, nie wypuszczaj c r koje ci no a. Przebiegła odpowied , cho brzmiała w niej szczero . - Wi c po co ten dar? - Mo e po prostu bawił Tleilaxan. A prawd mówi c. Gildia prosiła o mnie jako o prezent. - Dlaczego? - Ta sama odpowied . - Czy znaczy to, e nieostro nie posługuj si moj moc ? - A jak jej u ywasz? - odparował. Jego pytanie dotkn ło jej własnych obaw. Zdj ła dło z no a - Dlaczego mówisz, e Paul d y do własnego upadku? - Och, daj spokój, dziecko! Gdzie owe osławione moce? Gdzie twoja zdolno rozumowania? - Rozumuj za mnie, mentacie - wycedziła, pow ci gaj c gniew. - Doskonale.
Poszukał wzrokiem eskorty, skupiaj c si kraw dzi Muru Zaporowego wyłaniała si
ju
znów na utrzymaniu kursu. Zza pomocnej równina Arrakin. Zabudowania wiosek
rozrzuconych w niecce i grabenie kryły si pod całunem kurzu, ale mo na było dostrzec l ni ce w oddali miasto. - Symptomy - powiedział. - Twój brat utrzymuje nadwornego panegiryst , który... - Który był darem od freme skich naibów! - Dziwny dar od przyjaciół - stwierdził. - Dlaczego op tali go uni eniem i słu alczo ci ? Czy kiedykolwiek słuchała tego panegirysty? "...Lud k pie si w wiatło ci Muad’Diba. Regent Ummy, nasz Imperator, nadszedł spo ród mroków, by błyszcze
ol niewaj co nad rzesz
poddanych. Jest naszym Panem. Jest bezcenn wod z niewyczerpanej krynicy. Rozlewa rado , której pragn usta całego wszech wiata..." Masz! - Gdybym powtórzyła twoje słowa naszej freme skiej eskorcie - powiedziała cicho Alia posłu yłby ptakom na er. - Wi c powtórz im. - Mój brat rz dzi zgodnie z naturalnym prawem niebios! - Sama w to nie wierzysz, wi c po co to mówisz? - Sk d wiesz, w co wierz ? adna z metod Bene Gesserit nie mogła jej pomóc opanowa dr enia. Ghola działał na ni w sposób, którego nie przewidziała. - Kazała , ebym rozumował jako mentat - przypomniał. -
aden mentat nie wie, w co wierz ! - Dwa razy gł boko zaczerpn ła powietrza - Jak
miesz nas os dza ? - Os dza was? Ja nie os dzam. - Nie masz poj cia, czego nas uczono! - Oboje was uczono rz dzi - powiedział. - Wpojono w was aroganck
dz władzy.
Nafaszerowano solidn wiedz polityczn , gł bokim przekonaniem o skuteczno ci wojny i rytuału. Naturalne prawo? Jakie naturalne prawo? To mit, który straszy w historii ludzko ci. Straszy! Upiór pozbawiony tre ci, nierealny. Czy wasza D ihad to naturalne prawo? - Mentat - gaduła - zakpiła. - Jestem sług Atrydów i mówi otwarcie. - Sług ? Nie mamy sług, tylko zwolenników. - A ja jestem zwolennikiem wiadomo ci - powiedział. - Zrozum to, dziecko, a.. - Nie nazywaj mnie dzieckiem! - warkn ła Wyrwała nó do połowy z pochwy.
- Uznaj swój bł d. - Zerkn ł na ni , u miechn ł si i powrócił do sterów. Wida ju było strome mury Cytadeli Atrydów góruj cej nad północnymi dzielnicami Arrakin. - Jeste czym odwiecznym w ciele, które jest niewiele starsze ni dziecko - rzucił. - A teraz to ciało niepokoi si swoj
wie o upieczon kobieco ci . - Nie wiem, dlaczego w ogóle ci słucham - burkn ła, chowaj c krysnó . Wytarła r k w
sukni . Dło mokra od potu obra ała jej freme ski zmysł oszcz dno ci. Takie marnotrawstwo wilgoci! - Słuchasz, bo wiesz, e jestem oddany twemu bratu - stwierdził. - Moje działanie jest jasne i zrozumiałe. - Jeste najbardziej skomplikowanym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam. Sk d mog wiedzie , co Tlei]axanie w ciebie wszczepili? - Omyłkowo lub rozmy lnie - powiedział - dali mi wolno
kształtowania si .
- Uciekasz si do zensunnickich paraboli - zauwa yła z przek sem. - "M dry człowiek nadaje sobie kształt - głupiec
yje tylko po to, by umrze ." Zwolennik
wiadomo ci! -
przedrze niła go. - Ludzie nie potrafi oddzieli metod od intencji - rzekł. - Mówisz zagadkami. - Mówi do otwieraj cego si umysłu. - Powtórz to wszystko Paulowi. - Wi kszo
z tego ju słyszał.
- Jakim cudem jeste wci
ywy... i wolny? - nie mogła oprze si ciekawo ci. - Co
odpowiedział? - miał si . I powiedział: "Ludzie nie chc , eby królował im ksi gowy. Chc mistrza, kogo , kto uchroni ich od zmian". Ale zgodził si , e ruina jego Imperium rodzi si z niego samego. - Po co mówiłby takie rzeczy? - Bo przekonałem go, e rozumiem jego problem i pomog mu. - Có takiego mogłe mu powiedzie , e dał si przekona ? Zamilkł, kład c ornitopter w uko ny lizg w kierunku l dowiska na dachu Cytadeli przy budynkach stra y. -
dam, by powtórzył mi, co powiedziałe !
- Nie jestem pewien, czy to przełkniesz. - Ja to os dz . Rozkazuj ci mówi natychmiast! - Pozwól mi wpierw wyl dowa - przerwał.
Nie czekaj c na pozwolenie, rozpocz ł podej cie do l dowania, uniósł skrzydła pod optymalnym k tem i delikatnie posadził maszyn na jaskrawopomara czowej poduszce na szczycie dachu. - Teraz mów - za dała Alia. - Powiedziałem mu, e zaakceptowanie samego siebie mo e by najtrudniejszym zadaniem w całym wszech wiecie. Potrz sn ła głow . - To... to jest... - Gorzka pigułka. - Patrzył, jak stra nicy biegn ku nim po dachu, przejmuj c stanowiska eskorty. - Gorzki nonsens! - Najwi kszy ksi mo esz wynaj
palatynatu i najn dziej opłacany parobek dziel ten sam problem. Nie
mentata czy jakiegokolwiek innego umysłu, by rozwi zał go za ciebie.
aden
nakaz s dowy, adni wiadkowie, których powołasz, nie dostarcz ci odpowiedzi. aden sługa czy zwolennik nie zdoła opatrzy rany. Zaszywasz j sama - albo krwawi dalej, na oczach wszystkich. Odsun ła si od niego, w tej e chwili zdaj c sobie spraw , e zdradziła własne odczucia. Nie u ywaj c Głosu ani czarodziejskich sztuczek raz jeszcze wdarł si w jej psychik . Jak mu si to udało? - Co radziłe mu zrobi ? - spytała cicho. - Mówiłem, eby s dził, narzucał posłusze stwo. Alia wyjrzała na zewn trz, pod wiadomie dostrzegaj c, jak cierpliwie czekali stra nicy jak posłusznie. - By uchylił sprawiedliwo
- szepn ła.
- Nie to! - prychn ł. - Radziłem, by s dził, tylko s dził, kieruj c si zasad , by mo e... - Jak ? - Oszcz dzi przyjaciół i zniszczy wrogów. - A wi c s dzi niesprawiedliwie. - Czym jest sprawiedliwo ? Dwie siły si
cieraj . Ka da mo e mie racj w swoim
własnym kr gu. I wtedy rozkazy Imperatora maj przywróci ład. On nie mo e zapobiec tym starciom - ma je rozstrzyga . - Jak? - Najpro ciej: decyduj c. - Oszcz dzaj c przyjaciół i niszcz c wrogów.
- Czy to nie daje stabilno ci? Ludzie chc ładu, takiego czy innego. Biedni przez pryzmat swych potrzeb widz , jak wojna stała si zabaw bogatych. To niebezpieczna forma sofistyki. Wprowadza chaos. - Ostrzeg brata, e jeste zbyt niebezpieczny i trzeba ci usun . - Obróciła si , by spojrze mu w twarz. - Takie rozwi zanie ja ju sugerowałem - odparł. - Tym bardziej jeste niebezpieczny - powiedziała, akcentuj c ka de słowo. - Panujesz nad swymi nami tno ciami. - Nie dlatego jestem niebezpieczny. Nim zdołała si cofn , uj ł j pod brod i dotkn ł ustami jej ust Pocałunek był delikatny, krótki. Odsun ł si , a ona wpatrywała si w niego przera ona, k tem oka dostrzegaj c powstrzymywane u mieszki ochrony wypr onej w równym szyku na zewn trz. Dotkn ła warg palcem. Ten pocałunek wydawał si jej bardzo znajomy. Jego usta były ciałem z przyszło ci, ujrzanym w przebłysku proroczej wizji. - Powinnam kaza ci obedrze ze skóry - wykrztusiła, oddychaj c szybko. - Bo jestem niebezpieczny? - Bo pozwalasz sobie na zbyt wiele! - Na nic sam sobie nie pozwalam. Nie bior niczego, czego mi nie zaoferowano. B d zadowolona, e nie wzi łem wszystkiego, co oferowano. - Otworzył drzwi i wysun ł si na zewn trz. - Chod . Za długo ju tu siedzimy. Zdecydowanym krokiem ruszył w stron
kopuły wej ciowej za l dowiskiem. Alia
wyskoczyła i pobiegła, by si z nim zrówna . - Powtórz mu wszystko, co mówiłe , opowiem co zrobiłe . - Dobrze. - Przytrzymał drzwi. - Ka
ci straci - powiedziała
- Dlaczego? Za pocałunek, na który miałem ochot ? Wszedł za ni , zmuszaj c, by si cofn ła. Drzwi zatrzasn ły si . - Miałe ochot ! - kipiała zło ci . - W porz dku, Alio. A wi c pocałunek, na który ty miała ochot . - Okr ył j , id c w kierunku windy. W tym momencie zdała sobie spraw z jego szczero ci i całkowitej prawdomówno ci. "Pocałunek, na który miałam ochot - pomy lała. - To prawda."
- Twoja otwarto
- to jest wła nie niebezpieczne - mrukn ła, usiłuj c dotrzyma mu
kroku. - Powracasz na cie ki m dro ci - stwierdził nie zwalniaj c. - Mentant nie uj łby sprawy pro ciej. A teraz: co zobaczyła na pustyni? Chwyciła go za rami , zatrzymuj c si . Znowu to zrobił: zmusił j
do zaostrzenia
wiadomo ci. - Nie mog
tego wyja ni
- powiedziała - ale ci gle my l
o Tancerzach Oblicza.
Dlaczego? - Wła nie po to twój brat wysłał ci na pustyni . - Wzruszył ramionami. - Powiedz mu o tej natr tnej my li. - Ale dlaczego? - Potrz sn ła głow . - Dlaczego Tancerze Oblicza? - Tam le y martwa kobieta - rzekł Idaho. - By mo e nie zauwa ono znikni cia adnej młodej kobiety w ród Fremenów.
Wci wnikn
my l o tym, jaka to rado : y , i zastanawiam si , czy kiedykolwiek zdołam
a do samego j dra tego ciała i pozna siebie takiego, jakim byłem kiedy . To j dro
istnieje tam, wewn trz. Czy jakikolwiek akt mojej woli doprowadzi do tego, by m je odnalazł pozostaje nierozwikłane w cie kach przyszło ci. Ale wszystko, co człowiek jest w stanie uczyni , mog i ja. Ka de moje działanie mo e do tego doprowadzi . "Wypowiedzi gholi" z "Komentarzy Alu"
Le c pogr ony w oszałamiaj cych wyziewach przyprawy, Paul wpatrywał si w siebie w proroczym transie. Widział, jak ksi yc wydłu a si w kształt owalu. Kołysał si i wykrzywiał sycz c - okropny syk gwiazdy gasn cej w niesko czonym morzu - w dół... w dół... w dół... jak piłka ci ni ta r k dziecka. Znikn ł. Ksi yc nie zaszedł. To odkrycie sprawiło, e Paul poczuł pod sob otchła . Znikn ł: nie było go. Ziemia chybotała si jak zawieszona na niewidzialnej nici kula. Ogarn ło go przera enie. Zerwał si z posłania, spogl daj c przed siebie szeroko otwartymi oczami. Cz ci swej wiadomo ci patrzył na zewn trz, cz ci kratownic
do wewn trz. Na zewn trz widział plazmeldow
swego prywatnego pomieszczenia, wiedział,
e le y w kamiennej otchłani swej
Cytadeli. Wewn trz wci
widział spadaj cy ksi yc.
Wydosta si ! Wydosta ! Plazmeldowe kraty ja niały blaskiem o lepiaj cego, arraka skiego południa Wewn trz Paula panowała najczarniejsza noc. Z ogrodu na dachu dra nił jego zmysły o ywczy zapach kwiatów, ale adne kwietne kadzidło nie było w stanie d wign
upadłego ksi yca.
Paul opu cił stopy na chłodn posadzk i wyjrzał przez kraty. Naprzeciw delikatnym łukiem wznosił si mostek z platyny i złota stabilizowanego kryształem. Zdobiły go płomieniste klejnoty z dalekiego Cedonu. Ponad basenem z fontann , wypełnionym wodnym kwieciem, most prowadził do pasa y wewn trznej cz ci miasta. Patrzył przez okno, pozostaj c w narkotycznym wi zieniu. Potworna wizja utraconego ksi yca. Wizja była przestrog przed gro n utrat bezpiecze stwa jednostki. By mo e widział, jak upada jego cywilizacja, obalana przez własne ambicje. Ksi yc... Ksi yc... Spadaj cy ksi yc...
Musiał za y
solidn
dawk
esencji przyprawowej, by spenetrowa
tarotowy muł.
Wszystko, co mu si objawiło, to upadek ksi yca i nienawistny szlak, który znał od pocz tku. eby zako czy t wojn , u pi wulkan rzezi, musiał zaprze si siebie. Odej ... Odej ... Odej ... Zapach kwiatów z ogrodu na dachu przypomniał mu o Chani. Zat sknił do jej ramion, do przygarniaj cych go ramion miło ci i zapomnienia. Lecz nawet Chani nie mogła zatrze tej wizji. Co powiedziałaby, gdyby poszedł do niej oznajmi , e rozmy la o pewnej, konkretnej mierci? Skoro jest nieuchronna, dlaczego nie wybra
mierci arystokratycznej, nie zako czy
ycia u
szczytu, odrzucaj c te wszystkie lata, które maj nadej ? Umrze , zanim nast pi kres pot gi - czy to nie arystokratyczny wybór? Wstał. Rozsun ł kraty i wyszedł na taras otwieraj cy si w gór dla p dów kwiecia i winoro li spadaj cych z ogrodu. W ustach miał sucho
jak po długim marszu przez pustyni .
Ksi yc... Ksi yc... Gdzie jest ten ksi yc? Pomy lał o raporcie Alii, o ciele młodej kobiety znalezionym na wydmach. Fremenka uzale niona od semuty! Wszystko pasowało do znienawidzonego wzoru. "Nie czerpie si ze wszech wiata - pomy lał. - To on łaskawie obdarza ci , czym zechce." Na niskim stoliku przy balustradzie le ały szcz tki konchy mał a z mórz Matki Ziemi. Wzi ł w dłonie kształtn
muszl , próbuj c wczu
si
we wsteczny bieg Czasu. Perłowa
powierzchnia odbijała błyszcz ce ksi yce. Oderwał od niej wzrok, spojrzał wzwy , w niebo ogarni te po og - łuk t czowego pyłu płon cy w srebrnym, słonecznym wietle. "Moi Fremeni nazywaj siebie Dzie mi Ksi yca" - pomy lał. Odło ył muszl , przeszedł przez taras. Czy ten przera aj cy ksi yc przynosi nadziej ucieczki? Paul szukał znacze w mistycznym zespoleniu. Czuł si słaby, wstrz ni ty, niezdolny wyzwoli si z przyprawowego delirium. Z północnego kra ca plazmeldowej półki rozci gał si widok na ni sze budynki rz dowego mrowiska. Tłumy ludzi przewalały si chodnikami biegn cymi po dachach. Korowód na tle drzwi, murów, siatki dachówek, wygl dał jak antyczny ornament. Ludzie byli płytkami mozaiki. Przymkn wszy oczy, Paul zatrzymał w mózgu nieruchomy obraz. Ornament Ksi yc upada i gnie. Nie mógł si oprze wra eniu, e to miasto, tam, w dole, stanowi tajemny symbol jego wszech wiata. Budowle, na które patrzył, wzniesiono na równinie, gdzie jego Fremeni starli legiony sardaukarów. Ziemia ongi tratowana przez armie niosła teraz wrzaw po piesznych interesów.
Trzymaj c si balustrady, Paul okr ył załamanie budynku. Roztoczyła si przed nim panorama przedmie , których miejska zabudowa gin ła w skałach i nawianym z pustyni piasku. Pierwszy plan zdominowała wi tynia Alii. Czarno - zielone proporce, rozwieszone na dwuki lomentrowych cianach, miały namalowane ksi yce - znak Muad'Diba. Spadaj cy ksi yc. Paul przetarł dłoni czoło i oczy. Jego symboliczne metropolis przygn biło go. Pogardzał sob . Podobna słabo
w kimkolwiek wznieciłaby jego gniew.
Nienawidził swego miasta! Wrzała w nim w ciekło Wiedział, któr
zrodzona z nudy, karmiona decyzjami, których nie mógł unikn .
cie k musi pój . Widział j wiele razy, dostatecznie du o. Widział! Kiedy ...
dawno temu my lał, e sam wynalazł system rz dów. Ale jego wynalazek mi kko dostosował si do starych wzorców, wpadł w stare koleiny. Podst pny układ, wyposa ony w plastyczn pami . Ukształtuj go jak chcesz, ale spu
na chwil z oka, a w ułamku sekundy przybierze poprzedni
form . Siły działaj ce poza jego zasi giem, w ludzkich sercach, wymykały mu si , sprzeciwiały jego woli. Powiódł wzrokiem po szczytach dachów. Jakie klejnoty nieskr powanych istnie kryły si pod tymi dachami? Dostrzegł plamy li ciastej zieleni, otwarte ogrody w ród matowej czerwieni i złota dachówek. Ziele , dar Muad’Diba i jego wody. Gdzie spojrzał, le ały sady i gaje - otwarte plantacje rywalizuj ce z lasami bajecznego Libanu. "Muad' Dib trwoni wod jak szaleniec" - mówili Fremeni. Paul zakrył dło mi oczy. Ksi yc run ł. Opu cił bezwładnie race, patrzył na sw
stolic
nowym, wyostrzonym spojrzeniem.
Budowle nosiły stygmat monstrualnego, imperialnego barbarzy stwa. Sterczały ogromne i l ni ce w pełnym sło cu. Kolosy! Ka de architektoniczne dziwactwo, jakie mogła stworzy zamierzchła przeszło , le ało w zasi gu wzroku: tarasy o rozmiarach płaskowzgórzy, place wielkie jak miasto, parki, posesje, skrawki okiełznanej natury. Najwy szy artyzm stykał si z wytworami przygn biaj cego złego smaku. Umysł Paula notował detale: furta rodem z antycznego Bagdadu... kopuła wy niona w mitycznym Damaszku... łuk stworzony przez nisk
grawitacj
Ataru... harmonijne fasady i ekscentryczne czelu ci.
Wszystko to dawało efekt niedo cignionej wspaniało ci. Ksi yc! Ksi yc! Ksi yc! Wikłał si w w tpliwo ciach. Czuł presj nie wiadomych mas, kiełkuj cy bunt ludów p dz cych przez jego wszech wiat. Napierał na niego z sił
gigantycznej fali pływowej.
Przeczuwał pot ne migracje wstrz saj ce ludzko ci : wiry, pr dy, transfery genetyczne.
adne
nakazy wstrzemi liwo ci, zjawiska impotencji ani złe uroki nie b d mogły ich powstrzyma . Jego D ihad znaczyła w tym wielkim ruchu mniej ni mrugni cie oka. Bene Gesserit, kupcz ca genami wspólnota, unosiła si w tym pływie porwana przez pr d. Upadek ksi yca trzeba rozwa y w kontek cie innych wizji, innych legend; w skali wszech wiata, w którym nawet pozornie wieczne gwiazdy bladły, zaczynały migota i gasły... Có znaczył jeden ksi yc w takim wszech wiecie? Z gł bi warownej Cytadeli, tak gł boko, e d wi k rozmywał si w powodzi miejskiego hałasu, z dziesi ciostrunowego rebabu płyn ła pie
D ihad, pie
bólu i t sknoty za kobiet
pozostawion na Arrakis: Jej biodra to wydmy zaokr glone przez wiatr Jej oczy l ni jak ar w sercu lata Dwa warkocze kołysz si na plecach Bogate w pier cienie wody, jej włosy! W mych dłoniach mieszka pami
jej skóry
Wonnej jak ywica, słodkiej jak kwiat Pod powiekami trzepoc wspomnienia Poraził mnie biały płomie miło ci! Paul poczuł mdło ci.
piewka dla ogłupiałych stworze
próbuj cych zatraci
si
w
sentymentalizmie! W sam raz dla wysuszonego przez piach ciała, które widziała Alia! Jaka posta poruszyła si w cieniu za balkonow krat . Paul odwrócił si . Na tarasie pojawił si ghola. Jego metalowe oczy błyszczały w jaskrawym, słonecznym wietle. - Czy to Duncan Idaho, czy ten, którego nazywaj Hayt? - spytał Paul. Ghola zatrzymał si dwa kroki przed nim. - Kogo wolałby , panie? - W jego głosie brzmiała ledwo dosłyszalna nuta niepewno ci. - Zagraj dzi Zensunnit - rozkazał cierpko Paul. Znaczenia wewn trz znacze ! Có mógłby powiedzie lub zrobi zensunnicki filozof, by cho o jot zmieni rzeczywisto , jaka w tej chwili odsłaniała si przed nimi? - Niepokój dr czy mego pana. Paul odwrócił si od niego i spojrzał na dalekie urwisko Muru Zaporowego, na wyrze bione przez wiatr łuki i przypory, niesamowite odbicie jego miasta. Natura naigrywała si z niego!
Zobacz, co Ja mog zbudowa ! Rozpoznał szram w odległej cianie masywu, miejsce, gdzie piasek sypał si ze szczeliny. “Tam! Wła nie tam pobili my sardaukarów!" - pomy lał. - Co ci niepokoi, panie? - spytał ghola. - Wizja - wyszeptał Paul. - Och, miałem wizje, kiedy Tleilaxanie obudzili mnie pierwszy raz. Byłem zagubiony, samotny... nie wiedz c naprawd , e jestem samotny. Wtedy nie wiedziałem. Moje wizje nie odkryły nic! Tleilaxanie mówili, e była to intruzja ciała, która dr czy ghole tak samo jak ludzi choroba, nic wi cej. Paul przyjrzał si uwa nie oczom gholi, usianym otworami stalowym gałkom bez cienia wyrazu. Jakie wizje przesuwały si przed tymi oczyma? - Ducan, Ducan... - szepn ł. - Mam na imi Hayt. - Widziałem, jak run ł ksi yc - mówił Paul. - Przestał istnie , obrócony w perzyn . Słyszałem wielki syk. Ziemia dr ała. - Zbyt długo trwasz w upojeniu - stwierdził ghola - Prosz o Zensunnit , a dostaj mentata! - fukn ł Paul. - Dobrze wi c! Przeced moj wizj przez twoj logik , mentacie. Zanalizuj j i sprowad do płaskich słów, odpowiednich na pogrzeb. - Pogrzeb, rzeczywi cie - odparł ghola. - Uciekasz od mierci. Chwytasz si kurczowo nast pnej chwili, zamiast y tu i teraz. Wyrocznia! To ma by podpora dla władcy!? Paul przyłapał si na tym, ze zafascynowany wpatruje si w doskonale zapami tane znami na podbródku gholi. - Usiłuj c
y
w przyszło ci - mówił ghola - czy nadajesz jej tre ? Czy j
urzeczywistniasz? - Je li pójd drog mojej proroczej przyszło ci - szepn ł Paul - wtedy b d
ywy. Dlaczego
my lisz, e chc tam y ? Ghola wzruszył ramionami. - Prosiłe mnie o konstruktywn odpowied . - W czym tkwi tre
wszech wiata zło onego z przypadków? - spytał Paul. - Czy istnieje
ostateczna odpowied ? Czy ka de rozwi zanie nie rodzi nowych pyta ? - Połkn łe tak wiele Czasu, e masz złudzenie nie miertelno ci - rzekł ghola. - Nawet twoje Imperium, panie, musi prze y swe dni i zgin . - Nie pokazuj mi ołtarzy owianych czarnym dymem - warkn ł Paul. - Słyszałem ju do smutnych opowie ci o bogach i mesjaszach. Niepotrzebna mi szczególna moc, by przepowiedzie
własny upadek, taki sam, jak tamtych. Ostatni z moich kuchcików mógłbydoj
do tego samego
wniosku. - Potrz sn ł głow . - Ksi yc run ł! - Nie pozwoliłe my li zatrzyma si u jej ródeł. - To tak chcesz mnie zniszczy ? - rzucił Paul. - Nie dopuszczaj c, bym zebrał my li? - Czy mo na zebra chaos? - spytał ghola. - My, Zensunnici, mówimy: "Najwy sz koncentracj jest powstrzymanie si od gromadzenia. Có mo esz zgromadzi , nie ogarniaj c siebie?" - Prze laduje mnie wizja, a ty opowiadasz brednie! - rozzło cił si Paul. - Co ty wiesz o jasnowidzeniu? - Widziałem wyroczni w działaniu. Widziałem tych, którzy szukaj znaków i omenów własnego przeznaczenia. Boj si tego, czego szukaj . - Mój spadaj cy ksi yc jest rzeczywisty. - Paul oddychał z trudem. - Porusza si . Porusza. - Ludzie zawsze boj si zjawisk obdarzonych własnym ruchem. Ty boisz si własnej mocy. Ró ne rzeczy wpadaj znik d do twojej głowy. Gdzie si podziewaj , kiedy z niej wylatuj ? - Dodajesz mi otuchy cierniami - poskar ył si Paul. Wewn trzne wiatło rozjarzyło twarz gholi. Przez chwil był prawdziwym Duncanem Idaho. - Dodaj ci takiej otuchy, na jak mnie sta - odparł. To zdanie - tak pełne wyrzutu - uderzyło Paula. Czy by ghola odczuwał al, odrzucony przez jego umysł? Czy Hayt przekre lił swoj własn wizj ? - Mój ksi yc ma imi - szepn ł Paul. Pozwolił wizji przepływa przez siebie. Nie wydał d wi ku, cho całe jego jestestwo krzyczało. Bał si otworzy usta, by własny głos go nie zdradził. Atmosfera tej przera aj cej przyszło ci nabrzmiała była nieobecno ci Chani. Ciało, które krzyczało w ekstazie, oczy spalaj ce go po daniem, głos, który urzekał go dlatego,
e nie uciekał si
do wyrafinowanych,
kontrolowanych sztuczek - wszystko znikn ło, odeszło w wod i piach. Powoli odwrócił si , dostrzegł tera niejszo , a w niej plac przed wi tyni Alii. Trzech pielgrzymów o wilgotnych głowach ukazało si w wylocie procesjonalnej alei. Odziani w brudne, ółte szaty, szyli szybko, pochylaj c si w podmuchach wieczornego wiatru. Jeden z nich utykał, powłócz c lew nog . W narastaj cej zawierusze przedarli si przez plac, skr cili za róg i znikn li mu z oczu. Znikn li, jak znikn ł ksi yc. A jego wizja wci
rozpo cierała si przed nim. Okrutne
przeznaczenie nie dawało mu wyboru. "Ciało si poddaje - my lał. - Wieczno
zabiera, co do niej nale y. Nasze ciała na krótko
tylko zm ciły te wody, upojone zawirowały w ta cu przed miło ci
ycia i miło ci własn ; zaj ły
si kilkoma dziwnymi pomysłami, a wreszcie poddały si narz dziom Czasu. Có mo emy o tym powiedzie ? Nie: jestem... Raczej: zdarzyłem si ."
"Nie błaga si sło ca o miłosierdzie." "Trud Muad'Diba" z "Komentarzy Stilgara"
"Jeden moment niekompetencji mo e okaza si fatalny" - upomniała sam siebie Matka Wielebna Gaius Helena Mohiam. Ku tykała w pier cieniu eskorty freme skich stra ników, pozornie oboj tna Który za jej plecami, wiedziała, był głuchoniemy, odporny na fortele Głosu. Bez w tpienia miał rozkaz j zabi przy najmniejszej prowokacji. "Dlaczego Paul mnie wezwał? - dumała. - Czy po to, by wyda wyrok?" Pami tała ten dzie , dawno temu, gdy poddawała go próbie... Był sprytny, ten smarkaty Kwisatz Haderach. Niech jego matka b dzie przekl ta na cał wieczno ! To z jej winy Bene Gesserit utraciły kontrol nad t lini genetyczn . Cisza niosła si sklepionymi korytarzami, wyprzedzaj c jej wit . Mohiam przez skór czuła przekazywane hasło. Paul usłyszy t cisz . B dzie wiedział o jej przybyciu, nim je oznajmi . Nie dala si zwie
złudzeniu, e jej moc przewy sza jego.
Niech b dzie przekl ty! Doskwierało jej brzemi , jakim obarczył j wiek: bol ce stawy, mi nie nie tak spr yste jak owe postronki z czasów młodo ci, odpowiedzi ju nie tak ci te, jak ongi . Miała za sob długie ycie... i długi dzie . Sp dziła go nad Tarotem Diuny, bezskutecznie usiłuj c znale
klucz do
swego losu. Karty były oporne. Stra nicy skierowali j w bok - w kolejny, zdawało si , korytarz bez ko ca. Trójk tne metaszklane okna po lewej pozwalały dojrze girlandy winoro li i kwiatów koloru indygo w gł bokich cieniach, rzucanych w popołudniowym sło cu. Pod stopami ci gn ła si mozaika sylwetki wodnych stworze z egzotycznych planet. Wsz dzie wspomnienia o wodzie. Dostatek... bogactwo... Przez hali, w którym si znalazła, szli owini ci w płaszcze ludzie rzucaj c ukradkowe spojrzenie na Matk Wielebn . Ich zachowanie zdradzało napi cie; wiedziała, e j poznaj . Nie spuszczała wzroku z karku poprzedzaj cego j stra nika'młode ciało, plisowany, ró owy kołnierz munduru. Ogrom tej ighirowej cytadeli zacz ł robi na niej wra enie. Korytarze... korytarze... Min li otwarte drzwi, zza których dobiegł głos b benka i fletu; stara, spokojna muzyka Stara kobieta
k tem oka dostrzegła bł kitne w bł kcie freme skie oczy, patrz ce na ni z komnaty. Czaił si w nich zaczyn mitycznych rewolt, burz cy si w nieujarzmionych genach. Wiedziała, e jest w tym miara jej własnego brzemienia Bene Gesserit nie mogła uciec od wiadomo ci kształtowania genów i ich mo liwo ci. Do wiadczyła bolesnego poczucia straty. Ten uparty, atrydzki głupiec! Jak mógł odmawia im skarbów swego potomstwa! Kwisatz Haderach! Zrodzony nie w swoim czasie, lecz rzeczywisty, równie prawdziwy jak Paskudztwo - jego siostra. W niej kryło si nieznane niebezpiecze stwo. Samorodna Matka Wielebna, pozbawiona hamulców Bene Gesserit i poczucia odpowiedzialno ci za harmonijny rozwój genetyczny. Niew tpliwie miała moc równ bratu - albo i wi ksz . Rozmiary twierdzy zacz ły j przytłacza . Czy te korytarze nigdy si nie sko cz ? To miejsce pora ało sw fizyczn pot g .
adna planeta, adna cywilizacja w całej historii nie
widziała dot d takiego ogromu wzniesionego ludzk r k . Tuzin antycznych miast mo na by ukry w tych murach. Min li owalne drzwi, nad którymi mrugały wiatełka. Poznała ixia skie rzemiosło: wylot pneumatycznej sieci transportowej. Dlaczego wi c kazali jej przej
cały ten szmat drogi? Z wolna
wyłaniała si odpowied : eby j zgn bi przed audiencj u Imperatora Był to trop niepewny, ale wi zał si z innymi subtelnymi spostrze eniami. Sk pe i dobrane słowa cedzone przez eskort , lady prymitywnej obawy w oczach, gdy nazywali j Wielebn Matk , mijane sale - zimne i eleganckie, z zasady pozbawione wszelkich zapachów - wszystko to, zło one razem, tworzyło obraz, który Bene Gesserit mogła wła ciwe zinterpretowa . Paul czego od niej chciał. Ukryła podniecenie. Istniała wi c d wignia nacisku. Pozostało tylko odkry jej istot i wypróbowa sił . Bywały d wignie zdolne poruszy co znacznie wi kszego ni ta Cytadela. Znano przypadki, kiedy mu ni cie palca obalało cywilizcje. Przyszło jej na my l stwierdzenie Scytalusa: "Kiedy jaka istota stanie si czym , wybierze raczej mier , ni zmieni si w swe przeciwie stwo" . Korytarze, którymi j
prowadzono, rosły. Zmiana nast powała nieznacznie, etapami -
przemy lne łuki, stopniowe poszerzanie si podpieraj cych strop kolumnad, zast pienie trójk tnych okien dłu szymi, wi kszymi. W ko cu zamajaczyły przed ni podwójne odrzwia, usytuowane w rodku przeciwległej ciany wysokiego przedsionka. Czuła, e s bardzo du e, lecz musiała stłumi okrzyk, kiedy jej wyszkolona wiadomo
odkryła ich rzeczywiste rozmiary. Drzwi miały co
najmniej osiemdziesi t metrów wysoko ci i połow tego szeroko ci. Gdy zbli yła si
wraz ze sw
eskort , drzwi otworzyły si
do wewn trz - pot ny,
bezszelestny ruch ukrytej maszynerii. Kolejny ixia ski wytwór. Przez te niebotyczne wierzeje
weszła otoczona stra nikami do Wielkiej Sali Audiencyjnej Imperatora Paula Atrydy "Muad' Diba, przy którym wszyscy s tylko karłami". Widziała teraz, jak działa to porzekadło. Id c w kierunku Paula, który siedział na odległym tronie, odkryła, e wi ksze wra enie wywieraj na niej architektoniczne detale tej sali ni jej wielko . Aula była gigantyczna, mogłaby zmie ci
cały zamek ka dego władcy w historii. Jej rozległa przestronno
wiele mówiła o
zawoalowanej sile współgraj cej z pi knem konstrukcji. D wigary i wsporniki w tych murach i dalekim, sklepionym stropie swym ogromem przekraczały wszystko, na co si
dot d w tej
dziedzinie porwano. Ka dy szczegół mówił o in ynieryjnym geniuszu. W ko cu sali strop niezauwa alnie obni ał si , by nie pomniejsza postaci Paula na podwy szonym tronie. Niewy wiczona
wiadomo , zmia d ona przez t
perspektyw , w
pierwszej chwili odbierała go kilkakro wi kszym, ni był w istocie. Barwy szarpały bezbronn psychik . Zielony tron Paula wyci ty był z jednego bloku hagalskiego szmaragdu. Ziele podsuwała obraz ro linno ci, b d c zarazem kolorem
ałoby we freme skiej religii.
Podszeptywała, e ten, kto tam zasiada, mo e sprawi , by legł w proch, e tworzy wspólny symbol ycia i mierci, sprytny kontrast przeciwie stw. Za tronem opadały kaskadami draperie barwy spłowiałego pomara cza, przyprawowego złota ziemi Diuny i cynamonowych plam melan u. Dla wyszkolonego oka ta symbolika była oczywista, lecz prostaczków powalała jak obuchem. Czas potrzebny, by doj
przed Jego Imperatorsk Obecno , tak e grał swoj rol . Było go
dosy , by si ukorzy . Jakakolwiek my l o oporze wymiatana była przez rozkiełznan wymierzon wprost w intruza. Mo na było zacz
sił ,
długi marsz w stron tego tronu jako człowiek
pełen godno ci, lecz z pewno ci ko czyło si go jako ludzkie zero. Adiutanci i wita stali wokół Imperatora w osobliwie pomy lanym szyku: czujna gwardia pałacowa wzdłu zasłoni tej draperi tylnej ciany; to Paskudztwo, Alia, dwa stopnie poni ej Paula, po jego lewej r ce; Stilgar, lokaj imperialny, dokładnie o jeden stopie ni ej; a po prawej, na pierwszym stopniu powy ej posadzki - ghola, cielesne widmo Duncana Idaho. W ród stra y Matka Wielebna widziała starych Fremenów - brodatych naibów o nosach zniekształconych bliznami uzbrojonych w ukryte w pochwach krysno e, pistolety maula, a nawet kilka rusznic laserowych. "To ci najbardziej zaufani" - pomy lała Bene Gesserit. Bro laserowa w obecno ci Paula, kiedy wiadomo, e nosi tarcz ? Widziała wokół niego migotanie pola. Jeden strzał z rusznicy w to pole i z całej twierdzy zostałaby tylko dziura w ziemi. Jej stra nicy stan li dziesi
kroków od podwy szenia i rozst pili si , by nie zasłania
Imperatora. Ze zdziwieniem odnotowała nieobecno adnych wa nych audiencji, tak przynajmniej mówiono.
Chani i Irulany. Nie udzielał bez nich
Paul skin ł jej głow w milczeniu, wyczekuj co. W jednej chwili zdecydowała si przej inicjatyw . - A zatem wielki Paul Atryda raczy przyj
t , któr ongi wygnał.
Paul u miechn ł si kwa no. "Wie, e chc czego od niej" - pomy lał. Nale ało to przewidzie , skoro była tym, kim była. Znał jej mo liwo ci. Bene Gesserit nie zostawały Wielebnymi Matkami przez przypadek. - Mo e damy sobie spokój ze słown szermierk ? - zapytał. "Czy by miało by a tak łatwo?" - my lała. - Powiedz, czego chcesz - odezwała si hardo. Stilgar drgn ł, rzucaj c ostre spojrzenie na Paula. Imperialnemu lokajowi nie podobał si jej ton. - Stilgar chce, ebym ci st d odesłał - rzekł Paul. - A nie zabił? - spytała. - Spodziewałabym si
czego bardziej zdecydowanego po
freme skim naibie. Stilgar spojrzał na ni złym okiem. - Cz sto musz mówi co innego, ni my l - powiedział. - To nazywa si dyplomacj . - Dajmy wiec sobie spokój równie z dyplomacj - odparła. - Czy było to konieczne kaza mi pieszo odby cał drog ? Jestem star kobiet . - Musiała si przekona , e potrafi by niedelikatny - stwierdził Paul. - W ten sposób docenisz moj wielkoduszno . - Pozwalasz sobie na taki brak taktu wobec Bene Gesserit? - Grubia skie posuni cia nios swoje podteksty - odparł. Zawahała si , wa c jego słowa. Wi c mógłby jednak pozby si jej - ordynarnie, otwarcie, gdyby ona... gdyby co? - Powiedz, czego chcesz ode mnie - mrukn ła Alia zerkn ła na brata, wskazuj c głow draperie wisz ce za tronem. Nazywała to dzikim przeczuciem: czuła niech
do udziału w tych pertraktacjach.
- Powinna uwa a , jak si do mnie zwracasz, starucho - rzucił Paul. "Nazwał mnie staruch , kiedy był jeszcze dzieckiem - pomy lała Wielebna Matka. - Czy teraz chce mi przypomnie o roli, jak odegrałam w jego przeszło ci? Decyzj , któr wtedy podj łam? Czy dzi musz znów j podj ?" Czuła wag tej kwestii, jej ci ar wprawiał kolana w dr enie. Mi nie płakały ze zm czenia. - To był długi spacer - odezwał si Paul - i widz , e jeste zm czona. Udamy si do mojej prywatnej komnaty za tronem. B dziesz tam mogła usi
. - Skin ł r k na Stilgara wstaj c.
Stilgar i ghola podeszli do niej i pomogli jej pokona schody. Przeszli za Paulem przez ukryte w kotarach przej cie. Zrozumiała, dlaczego powitał j
w wielkiej sali: było to
przedstawienie na u ytek gwardii i naibów. W takim razie obawiał si ich. A teraz... teraz okazywał uprzejm łaskawo , ryzykuj c te sztuczki z Bene Gesserit. Czy rzeczywi cie ryzykował? Wyczuła za sob czyj
obecno . Obejrzała si . Z tyłu szła Alia. Oczy dziewczyny patrzyły w zadumie,
złowieszczo. Wielebna Matka zadr ała. Prywatna komnata na ko cu korytarzyka była dwudziestometrowym plazmeldowym sze cianem
o wietlonym
ółtymi
kulami
wi toja skimi.
Na
cianach
wisiały
ciemnopomara czowe zasłony z pustynnego filtrnamiotu. W rodku były otomany, mi kkie poduszki. Kryształowe karafki z wod stały na niskim stoliku. W powietrzu unosił si lekki aromat melan u. Pokój wydawał si male ki i ciasny w porównaniu z przyległ sal . Paul posadził wied m na otomanie i stan ł nad ni , uwa nie przygl daj c si jej starczej twarzy - stalowym z bom, oczom, które wi cej skrywały, ni
odsłaniały, gł boko zaoranej
zmarszczkami skórze. Wskazał karafk z wod . Potrz sn ła głow , odsuwaj c kosmyk siwych włosów. - Chc układa si z tob o ycie mojej ukochanej - odezwał si cicho. Stilgar zakasłał. Alia dotkn ła krysno a zawieszonego na szyi. Ghola pozostał przy drzwiach z twarz bez wyrazu, wlepiwszy metalowe spojrzenie w powietrze nad głow Matki Wielebnej. - Czy wizja ujawniła ci mój udział w jej zgonie? - zapytała. Nie mogła oderwa uwagi od gholi, który pod wiadomie j niepokoił. Dlaczego miałaby czu si zagro ona przez ghol ? Był przecie narz dziem spisku. - Wiem, czego chcesz ode mnie - odpowiedział wymijaj co. "A zatem tylko podejrzewa" - pomy lała. Spojrzała w dół na czubki butów wystaj ce spod fałd szaty. Czer ... czarne buty i taka szata nosiły znamiona jej stanu: plamy, bruzdy. Uniosła podbródek, napotykaj c płon cy gniewem wzrok Paula. Poczuła, jak przenikaj dreszcz, ale ukryła podniecenie za zasznurowanymi ustami i opuszczonymi powiekami. - Jak monet oferujesz? - spytała. - Mo ecie dosta moje nasienie, ale nie moj osob - zacz ł Paul. - Irulana usuni ta z Arrakis i zapłodniona sztuczn ... - O mielasz si ?!... - wybuchn ła Matka Wielebna sztywniej c. Stilgar ruszył pół kroku. Ghola u miechn ł si niepokoj co. Teraz i Alia zacz ła mu si przygl da . - Nie b dziemy dyskutowa o tym, czego zabrania wasz zakon e ski - podj ł Paul. - Nie b d wysłuchiwa nauk o grzechu, Paskudztwach czy te wierzeniach pozostawionych przez poprzednie d ihad. Mo ecie mie moje nasienie dla swoich celów, ale adne dziecko Irulany nie zasi dzie na moim tronie.
- Twoim tronie - przedrze niała go. -Moim tronie. - W wi c kto zrodzi dziedzica Imperium? - Chani. - Chani jest bezpłodna. - Jest w ci y. Zdradziła si gło nym zaczerpni ciem powietrza. - Kłamiesz! - krzykn ła. Paul uniósł r k , powstrzymuj c Stilgara, który rzucił si do przodu. - Od dwóch dni wiemy, e nosi moje dziecko. - Ale Irulana... - Tylko sztuczn metod . To moja oferta Wielebna Matka zamkn ła oczy, by nie patrze w jego twarz. Do diabła! Traktowa genetyczne misterium w taki sposób! Odraza kipiała w jej piersi. Doktryna Bene Gesserit i nauki D ihad Butlerja skiej zakazywały aktów tego rodzaju. "..Me b dziesz upadlał najwi kszych aspiracji ludzko ci. Nie b dziesz czynił maszyn na obraz i podobie stwo ludzkiego umysłu. adna my l ani czyn nie b d słu y temu, by człowiek był hodowany jak zwierz ." - Decyzja nale y do ciebie - rzekł Paul. Potrz sn ła głow . Geny, bezcenne atrydzkie geny - tylko to si liczyło. Ich zdobycie było wa niejsze ni wszelkie zakazy. Ale dla zakonu e skiego akt płciowy ł czył wi cej ni sperm i jajeczko. Jego celem było złowienie duszy. Wielebna Matka poj ła teraz, co kryło si za ofert Paula. Wci gał Bene Gesserit w post pek, który wzbudziłby powszechny gniew... gdyby kiedykolwiek został wykryty. Nie mogłoby si ogłosi takiego ojcostwa, gdyby Imperator mu zaprzeczył. Za t monet ocaliłaby atrydzkie geny dla zakonu, lecz przenigdy nie kupiłaby tronu. Powiodła wzrokiem po pokoju, obserwuj c ka d
twarz: Stilgar - bierny teraz i
wyczekuj cy; ghola - zamarły w jakim wewn trznym skupieniu; Alia - wpatrzona w ghol ... i Paul - gniewny pod cieniutk warstewk ogłady. - To twoja jedyna oferta? - zapytała. - Moja jedyna oferta. Zerkn ła na ghol , zaskoczona przelotnym drgnieniem mi ni policzków. Emocja? - Ty, ghola - powiedziała. - Czy taka oferta mo e by zło ona? A je li została zło ona, czy powinna zosta przyj ta? B d naszym mentatem. Metaliczne oczy pow drowały w stron Paula.
- Odpowiedz, jak chcesz - rzekł Paul. Ghola ponownie zwrócił połyskuj cy wzrok ku Matce Wielebnej, raz jeszcze zaskakuj c j u miechem. - Oferta jest tyle warta, co rzeczywisty nabytek - powiedział. - Wymiana, któr si tu proponuje, to ycie za ycie. Wysoka stawka w przetargu. Alia niecierpliwie odrzuciła z czoła pasmo miedzianych włosów i spytała: - Co jeszcze kryje si w tym przetargu? Wielebna Matka nie odwa yła si na ni spojrze , lecz te słowa wzburzyły jej umysł. Tak, kryły si tu daleko gł bsze implikacje. Siostra była Paskudztwem, zgoda, ale nie sposób było odmówi jej pot gi Wielebnej Matki wraz ze wszystkim, co tytuł ten za sob poci gał. W tej chwili Gaius Helena Mohiam czuła skupione w niej wielebne. Stała si kapłank
zakonu e skiego, która wchłon ła wszystkie zaniepokojone teraz,
Wielebne Matki. Alia przypuszczalnie była teraz w identycznej sytuacji. - Co jeszcze? - powtórzył ghola. - Mo na by si zastanowi , dlaczego wied my Bene Gesserit nie posłu yły si metodami Tleilaxan. Gaius Helena Mohiam i wszystkie Wielebne Matki wewn trz niej zadr ały. Tak, Tleilaxanie robili rzeczy godne pot pienia. Je li kto ju obali barier sztucznego zapłodnienia, czy nast pnym krokiem nie b dzie pój cie w lady Tleilaxan - kontrolowane mutacje? Paul, obserwuj c tocz c
si
gr
emocji, poczuł nagle, jak dalecy s
mu ci ludzie.
Dostrzegał tylko obcych. Nawet Alia była dla obca. - Je li wpu cimy atrydzkie geny w nurt rzeki Bene Gesserit, to kto wie, czym mog zaowocowa ? - odezwała si Alia. Gaius Helena Mohiam błyskawicznie odwróciła głow , napotykaj c spojrzenie Alii. Przez ułamek sekundy obie były Wielebnymi Matkami zjednoczonymi wspóln my l : "Co kryje si za ka dym post pkiem Tleilaxan? Ghola jest ich wytworem. Czy to on podsun ł Paulowi ten plan? Czy Paul b dzie si starał paktowa bezpo rednio z Bene Tleilax?" Oderwała wzrok od Alii, zaniepokojona ambiwalencj
własnych uczu
i brakiem
kompetencji. "Najniebezpieczniejsza pułapka w wiedzy Bene Gesserit - powtórzyła sobie - tkwi w mocy, któr si rozporz dza. Taka moc popycha do dumy i pró no ci. Zarazem uwodzi tego, kto si
ni
posługuje. Zaczyna wierzy ,
e jego pot ga zdolna jest pokona
wszelkie bariery...
wł czaj c w to własn ignorancj ." Starała si opanowa . "Jedna rzecz ma dla nas fundamentalne znaczenie" - u wiadomiła sobie. Piramida pokole , która osi gn ła szczyt w Paulu Atrydzie... i jego siostrze - Paskudztwie.
Jedna bł dna decyzja i piramid trzeba b dzie budowa od nowa, wykorzystuj c równoległ lini pokole , maj c niestety do dyspozycji egzemplarze rozrodcze pozbawione najistotniejszych cech. "Kontrolowana mutacja - pomy lała po chwili. - Czy Tleilaxanie rzeczywi cie to praktykowali? Jakie to kusz ce." Potrz sn ła głow , jakby chciała z niej wybi takie pomysły. - Odrzucasz moj propozycj ? - spytał Paul. - My l - odparła. Ponownie spojrzała na jego siostr . Optymalna krzy ówka dla e skiej latoro li Atrydów została utracona... Zabita r k
Paula. Ale pozostawała jeszcze jedna mo liwo , która
scementowałaby po dane cechy w potomstwie. Paul miał proponowa Bene Gesserit zwierz cy rozród! Ile naprawd był skłonny zapłaci za ycie swojej Chani? Czy zgodziłby si na krzy ówk z własn siostr ? - Powiedz mi - odezwała si , chc c zyska troch czasu - ty, który jest nieskalanym wcieleniem wszystkiego co wi te, czy Irulana ma co do powiedzenia w sprawie twojej oferty? - Irulana zrobi, co jej ka ecie - warkn ł. “To prawda" - pomy lała Mohiam. Uniósłszy podbródek, rozpocz ła nowy gambit. - Atrydów jest dwoje. Paul, podejrzewaj c, co wied ma ma na my li, poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. - Uwa aj, co sugerujesz - sykn ł. - Chcesz po prostu u y Irulany dla osi gni cia swoich własnych celów, czy tak? - Czy nie do tego została wyszkolona? - odpowiedział pytaniem. "I to przez nas wyszkolona, to chciał powiedzie - pomy lała Mohiam. - Có ... Irulana to banknot rozmieniony na drobne. Czy istniał sposób, by raz jeszcze pu ci go w obieg?" - Czy osadzisz dziecko Chani na tronie? - spytała. - Na moim tronie - podkre lił. Rzucił okiem na Ali , zastanawiaj c si przelotnie, czy rozumiała sprzeczne skutki tej transakcji. Alia stała z zamkni tymi oczyma, ogarni ta niesamowitym bezruchem. Z jak wewn trzn sił starała si zespoli ? Widz c j tak , Paul poczuł, jakby pr d znosił go na bok. Alia stała na brzegu, od którego si oddalał. Wielebna Matka przestała si namy la . - Sprawa jest zbyt powa na, by decydowała o niej jedna osoba. Musz porozumie si ze swoj Rad na Waliach. Czy zezwolisz mi przesła wiadomo ? "Jak gdyby potrzebowała pozwolenia" - pomy lał. - Zgoda - rzekł. - Lecz nie zwlekajcie za długo. Nie b d czekał bezczynnie, podczas gdy wy b dziecie debatowa .
- Czy b dziesz pertraktował z Bene Tleilax? - głos gholi zabrzmiał ostro w zapadaj cej ciszy. Oczy Alii otwarły si nagle i wlepiły w ghol , jakby została obudzona przez gro nego intruza. - Nie podj łem takiej decyzji - rzekł Paul. - Teraz przenios si na pustyni tak szybko, jak tylko da si to zorganizowa . Nasze dziecko przyjdzie na wiat w siczy. - M dra decyzja - usłu nie poparł go Stilgar. Alia zmusiła si , by na niego nie patrze . To była bł dna decyzja. Czuła to ka d komórk swego ciała. Paul m u s i o tym wiedzie . Dlaczego uparł si , by pój <; t drog ? - Czy Bene Tleilax ofiarowały swoje usługi? - spytała Widziała, jak Mohiam z nat eniem nasłuchuje odpowiedzi. Paul pokr cił głow . - Nie. - Spojrzał na Stilgara. - Stil, dopilnuj, eby wysiano wiadomo
na Waliach.
- W tej chwili, panie. Paul odwrócił si , odczekał, a Stilgar wezwie stra ników i wyjdzie wraz ze star wied m . Czuł, e Alia zastanawia si , czy zaatakowa go dalszymi pytaniami. Zamiast tego zwróciła si do gholi. - Mentacie - rzuciła - czy Tleilaxanie si gn teraz po wszelkie korzy ci mo liwe do uzyskania od mego brata? Ghola wzruszył ramionami. Paul czuł, e jego uwaga rozprasza si : "Tleilaxanie? Nie... nie w taki sposób, o jakim my li Alia". Jej pytanie powiedziało mu jednak, e Alia nie dostrzega alternatywy. Có , wizja ró niła wieszczki. Czemu nie miała by ró na w ród rodze stwa? Bł dne cie ki... Otrz sn ł si z zamy lenia, by złowi okruchy tocz cej si obok rozmowy. - musz wiedzie , co Tleilaxanie... - ...kompletno
danych jest zawsze...
- ...tu zdrowe w tpliwo ci... Spojrzał na siostr , przyci gaj c tym jej uwag . Wiedział, e łzy na jego twarzy wzbudz jej zdziwienie. Niech si dziwi. Zdziwienie było obecnie wyrazem uprzejmo ci. Rzucił okiem na ghol . Mimo metalicznych, obcych oczu, widział w nim swego druha - Duncana Idaho. W jego sercu zmagały si smutek i współczucie. Co mogły postrzega te stalowe oczy? "Wiele jest stopni widzenia i wiele stopni lepoty" - pomy lał. Przyszła mu do głowy parafraza jednego z ust pów Biblii Protestancko - Katolickiej: "Jakich brakuje nam zmysłów, e nie widzimy innego wiata, który nas otacza?"
Czy te oczy z metalu słu yły zmysłom odmiennym ni wzrok? Alia podeszła do brata, czuj c jego ogromny smutek. Dotkn ła łzy na policzku zabobonnym, freme skim gestem. - Nie mo emy opłakiwa tych, którzy s nam drodzy, zanim nie odejd - powiedziała. - Zanim nie odejd ... - powtórzył szeptem. - Powiedz mi, siostrzyczko, czym jest "zanim"?
"Mam ju po uszy boskich i kapła skich spraw! My lisz, e nie dostrzegam własnego mitu? Sprawd
jeszcze raz swoje dane, Hayt. Wprowadziłem swoj
istot
do najbardziej
podstawowych ludzkich czynno ci. Ludzie jedz w imi Muad'Diba! Kochaj si w moje imi , rodz si w moje uni - przechodz ulic z moim imieniem na ustach. Nawet wiechy nie zatkn na najn dzniejszej norze dalekiego Gangishree bez wezwania błogosławie stwa Muad'Diba!" "Ksi ga Diatryb" z "Kroniki Hayta"
- Sporo ryzykujesz, opuszczaj c posterunek i przychodz c do mnie tu i teraz - powiedział Edric, spogl daj c na Tancerza Oblicza przez cian zbiornika. - Niepotrzebnie si martwisz - skrzywił si Scytalus. - Kim jest ten, co przychodzi ci odwiedzi ? Edric zawahał si , patrz c na niezgrabn
posta , ci kie powieki, nalan
twarz. Był
wczesny ranek i metabolizm Edrica nie przestawił si jeszcze z nocnego odpoczynku na pełne wchłanianie melan u. - To nie pod t postaci szedłe ulicami? - zapytał. - Nikt nie zdołałby zajrze dwa razy w jedn z moich dzisiejszych twarzy - zapewnił Scytalus. "Ten kameleon my li, e zmiana kształtu uchroni go przed wszystkim" - pomy lał Edric z podszyt
strachem przenikliwo ci . Znów ogarn ły go w tpliwo ci, czyjego udział w spisku
rzeczywi cie chronił ich przed wszystkimi mocami wyroczni. Na przykład siostra Imperatora... Potrz sn ł głow , m c c pomara czowy gaz w zbiorniku. - Dlaczego przyszedłe ? - zapytał. - eby zmusi nasz prezent do szybszego działania. - Tego si nie da zrobi . - Trzeba znale
sposób - nalegał Scytalus. - Po co?
- Sprawy nie id po mojej my li. Imperator próbuje nas poró ni . Ju zd ył zło y ofert Bene Gesserit - Och, to... - To! Musisz popchn
ghol do...
- Wy go zaprojektowali cie, Tleilaxaninie - przerwał Edric. - Doskonale wiesz, e nie ma czego roztrz sa . Chyba, e... - zbli ył si do przejrzystej ciany zbiornika - e okłamali cie nas, opisuj c dar? - Okłamali my?
- Oznajmili cie, e bro ma zosta wycelowana i uruchomiona, nic ponadto. Z chwil otrzymania gholi mieli my nie ingerowa . - Ka dego ghol mo na wytr ci z rytmu - stwierdził Scytalus. - Wystarczy tylko zacz go indagowa o pierwotn natur . - Co to da? - B dzie bod cem do działa , które posłu
naszym celom.
- Jednak to mentat, zdolny logicznie rozumowa - sprzeciwił si Edric. - Mo e odgadn moj rol ... on, czy ta jego siostra. Je li jej uwaga skoncentruje si na... - Chronisz nas przed okiem wyroczni czy nie? - rzucił Scytalus. - Nie obawiam si wyroczni - odparł Edric. - Niepokoi mnie logika, prawdziwi szpiedzy, fizyczna pot ga Imperium, kontrola poda y przyprawy... - Mo na natrze na pot g Imperatora w spokoju ducha, je li si pami ta, e wszystko ma swój kres - wycedził Scytalus. Nawigator niespodziewanie odskoczył, w podnieceniu poruszaj c ko czynami jak niesamowita traszka. Scytalus zdławił uczucie odrazy. Gildianin miał na sobie codzienn odzie z leotarda, wybrzuszon u pasa przez najró niejsze pojemniki. Mimo to, gdy si poruszał, sprawiał wra enie nagiego. ' To przez te płynne, abopodobne gesty" - pomy lał Scytalus i znów wstrz sn ła nim wiadomo
krucho ci wi zów, ł cz cych ich spisek. Nie byli spójn grup . Tu tkwiła ich
słabo . Podniecenie Edrica opadło. Patrzył na Scytalusa przez spowijaj cy go obłok pomara czowego gazu. Jak intryg trzyma w zanadrzu Tancerz Oblicza, eby zapewni sobie drog odwrotu? Tleilaxanin nie post pował w daj cy si przewidzie sposób. To zły znak. Zachowanie Nawigatora nasun ło Scytalusowi podejrzenie,
e Gildianin bardziej ni
Imperatora obawia si jego siostry. Ta nagła my l rozbłysła w jego wiadomo ci jak na ekranie projekcyjnym. Niepokoj ce. Czy by przeoczyli co wa nego, co dotyczyło Alu? Czy ghola jest dostatecznie skuteczn broni , by zniszczy oboje? - Czy wiesz, co mówi si o Alii? - zapytał ostro nie. - Co masz na my li? - Człowiek - ryba znów był wyra nie spi ty. - Nigdy filozofia i kultura nie miały takiej patronki - powiedział Scytalus. - Rozkosz i pi kno ł cz si w... - Có jest trwałego w pi knie i rozkoszy? - lekcewa co przerwał Edric. - Zniszczymy oboje Atrydów. Kultura! Szerz kultur , by skuteczniej rz dzi . Pi kno! Propaguj pi kno, które zniewala. Tworz
powszechn
ignorancj
- rzecz najłatwiejsz
ze wszystkich. Niczego nie
pozostawiaj przypadkowi. Wi zy! Wszystko, co czyni , nakłada wi zy, zniewala. Ale niewolnicy zawsze w ko cu si burz . - Siostra mo e wyj
za m
i wyda potomka - rzekł Scytalus.
- Dlaczego mówisz o jego siostrze? - zapytał Edric. - Imperator mo e wybra dla niej m a. - Niech wybiera. Ju jest za pó no. - Nawet ty nie mo esz zadecydowa o nast pnej chwili - ostrzegł Scytalus. - Nie jeste stwórc ... nie wi kszym ni Atryda. - Pokiwał głow . - Nie mo emy liczy na zbyt wiele. - Nie naszym zadaniem jest ple
o stwarzaniu - zaprotestował Edric. - Nie jeste my
motłochem, który Muad' Diba gotów uczyni
mesjaszem. Co za brednie? Dlaczego w ogóle
poruszasz te kwestie? - To ta planeta - powiedział Scytalus. - O n a je porusza. - Planety nie mówi . - Ta tak. - Coo? - Mówi o tworzeniu. Piach nawiewany noc - to jest tworzenie. - Piach nawiewany... - Gdy si budzisz, pierwsze wiatło dnia ukazuje ci nowy wiat - nietkni ty, czekaj cy, by pozostawił na nim swe lady. "Nietkni ty stop piach - my lał Edric. - Tworzenie?" Czuł, jak pogr a si w sieci l ku. Ciasnota pojemnika, pokoju, wszystko zwierało si wokół niego, dusiło go. lady na piasku. - Mówisz jak Fremen - zauwa ył. - Ta freme ska my l jest pouczaj ca - zgodził si Scytalus. - Mówi o D ihad Muad’Diba jak o zostawianiu ladów we wszech wiecie; w ten sposób Fremen znaczy wie y piach. Wydeptali cie k w ludzkich losach. - Wi c? - Nadchodzi kolejna noc - rzekł Scytalus. - Wieje wiatr. - Tak - potwierdził Edric. - D ihad si sko czyła. Muad' Dib posłu ył si swoj wojn ... - Nie on si ni posłu ył - powiedział Scytalus. - To D ihad posłu yła si nim. My l , e kontynuowałby j , gdyby mógł. - Gdyby mógł? Wszystko, co musiał zrobi , to... - Och, zamknij si - warkn ł Scytalus. - Nie mo na zatrzyma duchowej epidemii. Przenosi si z osoby na osob poprzez parseki. Jest przera aj co zaka na. Uderza w odsłoni te miejsca tam, gdzie zepchn li my szcz tki innych plag. Kto jest w stanie co takiego zatrzyma ? Muad’Dib nie ma antidotum. To wyrasta z chaosu. Czyje rozkazy tam dotr ?
- A wi c te jeste ju zara ony? - Edric obrócił si powoli w pomara czowym obłoku, zastanawiaj c si , sk d w słowach Scytalusa tyle trwogi. Czy by Tancerz Oblicza wyłamał si z konspiracji? Nie ma teraz sposobu, by zajrze w przyszło
i to zbada . Przyszło
stała si
błotnist strug , zm con przez jasnowidzów. - Wszyscy jeste my ska eni. - Scytalus u wiadomił sobie, jak ograniczona jest inteligencja Edrica. Jak uj
istot rzeczy, aby Gildianin zrozumiał?
- Ale kiedy go zniszczymy - powiedział Edric - zara... - Powinienem pozostawi ci w nie wiadomo ci - rzekł Scytalus - ale na to nie pozwala mi mój obowi zek. Ponadto, byłoby to niebezpieczne dla nas wszystkich. Edric cofn ł si , ruchem błoniastej stopy odzyskał równowag , wprawiaj c smugi gazu w zawirowanie wokół swoich nóg. - Mówisz dziwne rzeczy - powiedział. - Cała ta sprawa grozi katastrof - ci gn ł Scytalus spokojniejszym tonem. - W ka dej chwili mo e wybuchn . Gdy to nast pi, odłamki polec na całe stulecia. Czy tego nie widzisz? - Dawali my sobie rad z religiami - sprzeciwił si Edric. - Je li ta nowa... - To nie jest tylko religia! - Scytalus był ciekaw, co powiedziałaby Matka Wielebna na takie brutalne douczanie współspiskowca. - Religijny rz d jest czym innym. Muad' Dib pozatykał Kwizaratem wszystkie szpary, zast pił dawne funkcje rz du. Nie ma adnej stałej administracji, adnej siatki ambasad. Ma biskupstwa - wysepki władzy. W sercu ka dej z tych wysepek jest człowiek. Ludzie ucz si , jak zdobywa i utrzymywa osobiste wpływy. Ludzie s zazdro ni. - Kiedy zostan skłóceni, połkniemy ich jednego po drugim - Edric u miechn ł si błogo. ci
głow , a ciało rozpadnie si ... - To ciało ma dwie głowy - wtr cił Scytalus. - Siostra, która mo e wyj
za m ...
- Która z pewno ci wyjdzie za m . - Nie podoba mi si twój ton, Scytalusie. - A mnie si nie podoba twoja ignorancja - I co, je li wyjdzie za m ? Czy wstrz nie to naszym planem? - To wstrz nie wszech wiatem. - Oni przecie nie s unikatowi. Ja sam posiadam moc, która... - Jeste niemowl ciem. Raczkujesz, gdzie oni krocz pewnie. - Nie s unikatowi! - Zapominasz, Gildianinie,
e i my kiedy stworzyli my Kwisatz Haderach. To byt
przepełniony panoram Czasu. To forma istnienia, której nie sposób zagrozi , nie zagra aj c
jednocze nie sobie. Muad' Dib wie, e zaatakujemy jego Chani. Musimy działa szybciej ni dotychczas. Musimy dotrze do gholi, pokierowa go, jak ci tłumaczyłem. - A je li nie? - Wtedy dosi gnie nas grom.
O, czerwiu wieloz bny Zdołasz odwróci to, na co nie ma leku? Ciało i oddech ci wabi Ku wszelkich pocz tków miejscu. Karm si monstrami, gdy wij si w ognistej bramie! Ni jednej szaty nie posiadasz, panie By odurzenie bosko ci osłoni Ni okry "Pie
r cy płomie po dania! czerwia" z "Ksi gi Diuny"
Paul mocno si napocił w sali treningowej, staj c do walki przeciw gholi uzbrojony w krysno i krótki miecz. Teraz, gdy wygl dał przez okno na plac przy wi tynny, usiłował sobie wyobrazi Chani w klinice. Jej stan pogorszył si nad ranem; była w szóstym tygodniu ci y. Opiekowali si
ni
najlepsi z mo liwych lekarze. Je li co
odkryj , dadz
zna . Ciemne,
popołudniowe chmury piaskowe przysłaniały niebo nad placem. Fremeni mawiali o takiej pogodzie: "brudne powietrze". Czy ci medycy nigdy si nie odezw ? Ka da sekunda toczyła si z trudem, nie spiesz c si , by zaistnie w jego wszech wiecie. Czekanie... Czekanie... Bene Gesserit nie odzywaj si z Waliach. Oczywi cie, rozmy lnie przewlekaj spraw . Prorocza wizja zapisała ju kiedy te chwile, lecz Paul teraz otoczył pancerzem sw
wiadomo . Broni c si przed
wyroczni - wybrał rol płotki, płyn cej w morzu Czasu nie wedle woli, lecz tam, gdzie niosły j pr dy. Przeznaczenie nie pozwalało mu walczy . Słyszał, jak ghola układa bro na stojakach, sprawdza wyposa enie. Paul z westchnieniem przesun ł r k do pasa i wył czył tarcz . Opadaj ce pole spłyn ło po jego ciele, łaskocz c skór . "Stawi czoła wypadkom, gdy wróci Chani." B dzie wówczas do
czasu, by pogodzi si z
faktem, e to, co przed ni zataił, przedłu yło jej ycie. "Czy to le - my lał - e wolałem Chani od nast pcy tronu?" Lecz jakim prawem dokonał za ni wyboru? Niepotrzebna w tpliwo ! Któ by si zawahał, maj c alternatyw - wi zienne lochy, tortury, dr cz c rozpacz... i to najgorsze. Posłyszał otwieraj ce si drzwi, kroki Chani. Odwrócił si . W jej twarzy czaił si mord. Szeroki, freme ski pas, ci gaj cy w talii pozłocist sukni , naszyjnik z talionów wody, jedna r ka na biodrze /zawsze w pobli u no a/, zdecydowane spojrzenie, jakim wchodz c omiotła sal -
wszystko to było tylko dopełnieniem jej w ciekło ci. Wyci gn ł ramiona i przygarn ł j , gdy podeszła bli ej. - Kto
- wydyszała prosto w jego pier
- od dawna karmił mnie
rodkami
antykoncepcyjnymi... zanim zacz łam t now diet . I przez to b d kłopoty z porodem. - S jakie
rodki zaradcze? - zapytał.
- Niebezpieczne rodki. Ale znam ródło tego jadu. Wy tocz z niej krew! - Sihajo - szepn ł, obejmuj c j mocno, by opanowa nagłe dr enie - zrodzisz nast pc , którego pragniemy. Czy to nie najwa niejsze? - Moje ycie wypala si szybciej - mówiła, tul c si do niego. - Teraz wyznacza je ci a. Lekarze powiedzieli, e to idzie w straszliwym tempie. Musz je przyprawy... je
i je ... i za ywa wi cej
j i pi . Zabij j za to!
Paul pocałował j w policzek. - Nie, Sihajo. Nikogo nie zabijesz. - I pomy lał: "Irulana przedłu yła ci ycie, ukochana. Dla ciebie czas porodu to czas mierci". Chani oderwała si od niego. - Nie wolno jej wybaczy ! - Kto mówi o przebaczeniu? - Wi c dlaczego nie mog jej zabi ? Było to tak proste, freme skie pytanie, wybuchn
e Paul z trudem powstrzymał si , by nie
histerycznym miechem.
- To nie pomo e - powiedział szybko. - W i d z i a ł e to? Poczuł, jak oł dek ciska mu si na wspomnienie wizji. - To, co widziałem... co widziałem... - wymamrotał. Ka dy szczegół tocz cych si
wokół zdarze
układał si
precyzyjnie w mozaik
parali uj cej go tera niejszo ci. Wiedział, e jest pora ony przyszło ci , która, odsłaniana zbyt cz sto, ogarn ła go jak nienasycony demon. Sucho
wi ziła mu gardło. Czy by bezwolnie pod ał
za mira em swojej wyroczni, a ta pozostawiła go na pastw bezlitosnej tera niejszo ci? - Powiedz mi, co widziałe - za dała Chani. - Nie mog . - Dlaczego nie wolno mi jej zabi ? - Bo o to prosz . Obserwował, jak przyj ła jego pro b . Tak samo, jak piasek przyjmuje wod : wchłaniaj i ukrywa w swym wn trzu. Zadał sobie pytanie, czy pod t wrz c , gniewn powierzchni kryło si
posłusze stwo? I poj ł, e ycie w królewskim zamku nie odmieniło Chani. Dla niej był to jedynie przystanek, postój na drodze, któr szła u boku swego m czyzny. Nie utraciła ani ziarnka pustyni. Chani odst piła o krok i obrzuciła spojrzeniem ghol , oczekuj cego przy diamentowym kr gu planszy szermierczej. - Krzy owałe z nim ostrze? - zapytała. - To mi dobrze zrobiło. Jej spojrzenie pow drowało w stron kr gu na posadzce, potem znów ku metalicznym oczom gholi. - Nie podoba mi si to - stwierdziła. - On nie jest powołany, by zada mi gwałt. - W i d z i a ł e to? - Nie widziałem tego! - Wi c sk d wiesz? - Bo on jest wi cej ni ghol . Jest Duncanem Idaho. - Jest wytworem Bene Tleilax. - Stworzyli wi cej, ni zamierzali. Potrz sn ła głow . R bek jej chusty nezhoni opadł na kołnierz sukni. - Jak mo esz nie docenia faktu, e jest ghol ? - Hayt - powiedział Paul - czy jeste narz dziem mojej zagłady? - Je li materia tu i teraz zmieni si , zmieni si przyszło
- rzekł ghol .
- To nie jest odpowied ! - zaprotestowała Chani. - Jak zgin , Hayt? - Paul podniósł głos. wiatło błysn ło w sztucznych oczach. - Powiedziane jest, panie, e zginiesz od bogactw i władzy. Chani zastygła - Jak on mie mówi tak do ciebie! - Mentat mówi prawd - odparł Paul. - Czy Duncan Idaho był prawdziwym przyjacielem? - spytała. - Oddał za mnie ycie. - To smutne - szepn ła - e gholi nie mo na przywróci pierwotnego istnienia - Nawróciłaby mnie? - zapytał ghol , patrz c wprost w oczy Chani. - O czym on mówi? - zapytała. - By nawróconym, to by stworzonym z powrotem - rzekł Paul. - Ale nie ma powrotnych dróg. - Ka dy człowiek d wiga swoj przeszło - I ka dy ghola?
ze sob - odezwał si Hayt.
- W pewien sposób, panie. - A co z tej przeszło ci jest w twoim tajemniczym ciele? Chani zauwa yła, jak bardzo to pytanie poruszyło ghol . Jego ruchy stały si przy pieszone, dłonie zacisn ły si w pi ci. Zerkn ła na Paula, zastanawiaj c si , do czego zmierza ta indagacja Czy istotnie był sposób, by zmieni t istot na powrót w człowieka, którym kiedy był? - Czy jakikolwiek ghol pami tał sw prawdziw przeszło ? - zagadn ła. - Czyniono wiele prób. - Hayt wbił wzrok w podłog koło swoich stóp. - Nie zdarzyło si nigdy, by ghol powrócił do swej poprzedniej ja ni. - Ale marzysz, by to si stało - zauwa ył Paul. Pozbawione wyrazu oczy gholi spojrzały na Paula z napi ciem. - Tak! - Je li jest jaki sposób... - zacz ł Paul cicho. - To ciało - przerwał Hayt, dotykaj c dłoni czoła w osobliwym salucie - nie jest ciałem mych rzeczywistych narodzin. Jest... odrodzone. Jedynie kształt jest podobny. Równie dobrze spisałby si Tancerz Oblicza. - Nie tak dobrze - powiedział Paul. - A ty nie jeste Tancerzem Oblicza. - To prawda, panie. - Sk d wzi ł si twój kształt? - Zapis genetyczny z oryginalnych komórek. - Gdzie - powiedział Paul - jest ródło, które pami ta ciało Dun - cana Idaho. Podobno staro ytni badali te dziedziny jeszcze przed D i - had Butlerja sk . Jak gł boko si ga ta pami , Hayt? Co przej ła z oryginału? Ghola wzruszył ramionami. - A je li to nie był Idaho? - zapytała Chani. - Był. - Mo esz by pewny? - nalegała. - Jest Duncanem pod ka dym wzgl dem. Nie wyobra am sobie siły tak pot nej, by mogła utrzyma t posta w ka dym szczególe bez odchyle . - Panie - sprzeciwił si Hayt - to, e czego nie potrafimy sobie wyobrazi , nie wyklucza tego ze sfery realiów. S rzeczy, które musz zrobi jako ghola, a których nie uczyniłbym jako człowiek. - Widzisz? - spytał Paul, nie spuszczaj c oka z Chani. Przytakn ła Paul odwrócił si , próbuj c otrz sn
si ze smutku. Podszedł do drzwi balkonowych,
rozsun ł kotary. wiatło wdarło si do rodka nagł powodzi blasku. Rozwi zał ciasno spinaj c odzie szarf , nasłuchuj c głosów za plecami. Cisza. Zawrócił. Chani stała jak w transie, wpatruj c si w ghol . Paul zauwa ył, e Hayt schronił si w jakim ukrytym zakamarku swej ja ni -
powrócił na miejsce gholi. Chani odwróciła si na d wi k kroków Paula. Wci
czuła brzemi
sprowokowanej przez niego rozmowy. Na krótki moment ghola stał si pełn , yw , ludzk istot . Przez moment był kim , kogo si nie bała, kogo naprawd lubiła i podziwiała. Teraz poj ła cel tego przesłuchania. Paul chciał, eby zobaczyła człowieka w ciele gholi. Spojrzała na niego. - Ten człowiek, to był Duncan Idaho? - To był Duncan Idaho. Wci
tam jest.
- Czy on pozwoliłby Irulanie y dalej? "Woda nie wsi kła zbyt gł boko" - pomy lał Paul. - Gdybym mu rozkazał. - Nie rozumiem - powiedziała - Czy nie powiniene by zły? - Jestem zły. - W twoim głosie nie słycha ... zło ci. Słycha smutek. Zamkn ł oczy. - Tak. To tak e. - Jeste moim m czyzn - powiedziała. - Wiem o tym, ale czasami nie rozumiem ci . Paul odniósł wra enie, e schodzi w gł b długiej jaskini. Jego ciało poruszało si - noga za nog - ale my li zd ały gdzie indziej. - Sam siebie czasami nie rozumiem - szepn ł. Otworzył oczy i zdał sobie spraw , e odsun ł si od Chani. Odezwała si sk d spoza niego: - Kochany, wi cej nie spytam, co widziałe . Wiem tylko, e mam ci da nast pc , którego pragniemy. Skin ł głow . - Wiedziałem o tym od pocz tku. Odwrócił si i spojrzał uwa nie. Wydawała si tak bardzo daleka.. Chani wyprostowała si i poło yła dło na brzuchu. - Jestem głodna - powiedziała. - Lekarze mówi , e musz je
trzy albo cztery razy tyle,
co przedtem. Boj si , ukochany. To idzie zbyt szybko. "Zbyt szybko - przyznał w duchu. - Ten płód rozumie konieczno
po piechu."
Odwag działa Muad'Diba mo na dostrzec w fakcie, i od pocz tku wiedział On, dok d prowadzi Go przeznaczenie, a mimo to ni razu nie zst pił z tej cie ki. Wyraził to jasno, gdy rzekł: "Powiadam wam, e nadszedł czas mej próby, a wtedy oka e si , e jestem Ostatecznym Sług ". Tak splótł On wszystko w Jedno, by zarówno przyjaciel, jak i nieprzyjaciel mógł Go wielbi . Dla tej i tylko tej przyczyny Jego Apostołowie modlili si : "Panie, zbaw nas przed cie kami innymi ni te, które Muad'Dib okrył Wodami Swego
ywota". Owe "inne cie ki" wyobrazi sobie
mo na jedynie z najwi ksz zgroz . z "Yiam - el - Din" ( "Ksi gi S du")
Posłaniec okazał si młod kobiet , której twarz, imi i rodzina znane były Chani - co u piło czujno
Imperialnej Słu by Bezpiecze stwa. Chani ograniczyła si
do potwierdzenia
to samo ci posła ca przed oficerem Słu by zwanym Bannerd i, który nast pnie zorganizował spotkanie z Muad' Dibem. Bannerd i kierował si zarówno instynktem, jak te zapewnieniem, e ojciec dziewczyny był członkiem komandosów mierci Muad' Diba, siej cym postrach fedajkinem, w czasach poprzedzaj cych D ihad. W innym przypadku nie przej łby si o wiadczeniem, e jej posłanie przeznaczone było tylko dla uszu Muad' Diba. Została, oczywi cie, prze wietlona i przeszukana przed audiencj w prywatnym gabinecie Paula. Nawet przy tym towarzyszył jej Bannerd i, z jedn r k na no u, drug na jej ramieniu. Było prawie południe, kiedy wprowadzono j do gabinetu, dziwacznego miejsca, w którego wystroju mieszały si upodobania pustynnych Fremenów i arystokratycznych rodów. Wzdłu trzech cian wisiały zasłony z hieregu - delikatne gobeliny po wi cone postaciom z freme skiej mitologii. Czwarta cian zajmował srebrzystoszary, panoramiczny ekran, przed którym stało owalne biurko z jednym tylko przedmiotem - freme sk klepsydr wbudowan w planetarium. W tym zabytkowym mechanizmie dryfowym z Ix oba ksi yce Arrakis tworzyły równ lini za sło cem w klasycznej Trójcy Czerwia. Stoj cy za biurkiem Paul spojrzał na Bannerd iego. Oficer Bezpiecze stwa był jednym z tych, którzy mimo przemytniczego pochodzenia, co zdradzało nazwisko, słu b
odbyli w Policji Freme skiej,
zdobywaj c znacz c pozycj dzi ki inteligencji i wielokrotnie dowiedzionej lojalno ci. Był kr py, niemal otyły. Kosmyki czarnych włosów opadały na ciemne, błyszcz ce od potu czoło, w sposób przypominaj cy czub egzotycznego ptaka. Z bł kitnych w bł kicie, rozwa nych oczu biła rado ycia i... okrucie stwo. Cieszył si zaufaniem zarówno Stilgara, jak i Chani. Paul wiedział, e je li rozka e Bannerd iemu udusi dziewczyn , Bannerd i zrobi to natychmiast - Sire, oto dziewczyna - posłaniec - odezwał si Bannerd i. - Moja pani, Chani, mówiła, e ci uprzedziła.
- Tak - Paul kiwn ł głow . Dziewczyna nie patrzyła na niego. Zdawała si ciemnoskór posta
by
zafascynowana planetarium. Jej
redniego wzrost spowijała szata, której prosty krój i bogata tkanina winnego
koloni wiadczyły o zamo no ci. Granatowoczarne włosy zwi zane były w sk przepask w kolorze sukni. Szata skrywała r ce. Paul podejrzewał,
e dłonie dziewczyny były kurczowo
zaci ni te. Typowa Fremenka. Ka dy szczegół postaci wiadczył o pustynnym stylu, nawet suknia - ostatnia wykwintna szmatka, zachowana na tak okazj . Paul dał znak Bannerd iemu, by usun ł si na bok. Ten z wahaniem usłuchał. Dziewczyna zrobiła krok do przodu. Poruszała si z gracj . Wci
jednak nie patrzyła mu w twarz. Paul chrz kn ł. Dziewczyna podniosła wzrok, jej oczy rozszerzyły si , zamigotał w nich cie obawy. Na
delikatnej twarzy o lekko zarysowanym podbródku i drobnych ustach malował si wyraz rezerwy. Nad zapadłymi policzkami oczy zdawały si nienaturalnie wielkie. Z twarzy bił smutek, wida było, e rzadko si u miechała. K ciki oczu zaszły ółtaw mgiełk ; mogło to wiadczy o podra nieniu pyłem - albo o ladach semuty. Paul nie miał ju w tpliwo ci. - Prosiła o spotkanie ze mn - odezwał si . Nadeszła chwila najtrudniejszej próby. Scytalus przybrał sylwetk , gesty, płe , głos wszystko, co jego umysł mógł ogarn
i zanalizowa . Ale to miała by kobieta, któr Muad' Dib
znał w siczowych czasach. Miała wtedy niewiele lat, lecz znali si dobrze - ł czyły ich wspólne prze ycia. Pewnych wspomnie nale ało wi c delikatnie unika . Dla Scytalusa była to najbardziej ekscytuj ca rola, o jak kiedykolwiek si pokusił. - Jestem Lichna, córka Otheyma z Berk al - Dib - głos wymieniaj cy imi
ojca i
pochodzenie, był cichy, lecz pewny. Paul kiwn ł głow . Widział, jak Chani została wyprowadzona w pole. Wszystko, nawet barw głosu, odtworzono z najwi ksz dokładno ci . Gdyby nie szkolenie Bene Gesserit, jakie przeszedł w zakresie na ladowania głosów, i nie sie dao, któr spowiła go prorocza wizja, przebranie tego Tancerza Oblicza mogłoby zwie
nawet jego. Szkolenie ujawniło pewne
niedoskonało ci: dziewczyna była starsza, ni by wskazywał jej wiek, struny głosowe strojone z nadmiernym wysiłkiem, linia szyi i barków o włos mijała si z subtelnymi kształtami rzeczywistej Fremenki. Lecz było te sporo finezji - bogata suknia nosiła lady łatania, by zdradzi prawdziwy status materialny... a rysy twarzy były cudownie dokładne. Tancerza Oblicza do roli, któr grał.
wiadczyło to o pewnej sympatii
- Odpocznij w mym domu, córko Otheyma - Paul wygłosił freme - skie powitanie. - B d pozdrowiona jak woda dla piechura po przej ciu pustyni. Ledwo dostrzegalne odpr enie zdradziło ulg , jak wywołała ta pozorna akceptacja. - Przynosz wie ci - powiedziała. - Posłaniec druha jest jak on sam - odrzekł Paul. Scytalus odetchn ł z ulg . Szło dobrze, cho teraz zbli ał si rozstrzygaj cy moment: Atryda musi wkroczy
na proponowan
mu
cie k . Musi sam spowodowa
mier
swej
freme skiej konkubiny w okoliczno ciach wskazuj cych wył cznie jego win . Kl ska musi by nie budz cym w tpliwo ci dziełem wszechmocnego Muad' Diba. Trzeba, by ostatecznie u wiadomił sobie przegran , a potem - przyj ł alternatyw proponowan przez Tleilaxan. - Jestem dymem, co odp dza sen po ród nocy - Scytalus u ył szyfrowego zwrotu fedajkinów znacz cego: "przynosz złe wie ci". Paul walczył, by zachowa spokój. Czuł si odarty, porzucony, jego dusza bł dziła w Czasie zakrytym przed wszelk wizj . Tego Tancerza Oblicza osłaniał pot ny jasnowidz. Paul widział jedynie zarysy przyszło ci. Czuł, czego n i e mo e zrobi . Nie mo e zabi Tancerza Oblicza. To rozp tałoby przyszło , jakiej chciał unikn sposób, by si gn
w dal i wpłyn
- Przeka sw wiadomo
za wszelk cen . Musi wi c znale
na zmian zakodowanego ju losu. - rzekł.
Bannerd i przesun ł si w miejsce, z którego mógł obserwowa twarz dziewczyny. Udała, e dostrzega go po raz pierwszy, a jej wzrok pow drował ku r koje ci no a, przykrytej dłoni oficera. - Niewinny nie wierzy w zło - powiedziała, spogl daj c k tem oka na Bannerd iego. "Oooch, dobrze zrobione" - pomy lał Paul. To było co , co powiedziałaby prawdziwa Lichna. Poczuł przelotny al za prawdziw córk Otheyma - martw , trupem w piasku. Ale nie było czasu na takie emocje. Zmarszczył brwi. Bannerd i ledził ka dy ruch dziewczyny. - Polecono mi przekaza wiadomo
w tajemnicy - powiedziała.
- Dlaczego? - szorstko spytał Bannerd i. - Poniewa takie jest yczenie mojego ojca. - To jest mój przyjaciel - powiedział Paul. - Czy nie jestem Fremenem? Zatem mój przyjaciel mo e słysze to, co ja usłysz . Scytalus z trudem utrzymywał dziewcz c zwyczaj... czy test?
posta . Czy to był prawdziwy freme ski
- Imperator jest władny tworzy własne prawa - rzekł. - Oto wiadomo : ojciec pragnie, by przybył do niego wraz z Chani. - Po co mam bra ze sob Chani? - Jest twoj kobiet i jest Sajjadin . To sprawa Wody, podług praw naszych plemion. Chani musi za wiadczy , e mój ojciec przemawia zgodnie z obyczajem Fremenów. "Fremeni rzeczywi cie bior udział w spisku" - pomy lał Paul. Pojawił si jeszcze jeden szczegół w mozaice rzeczy nieuchronnych. Nie miał innego wyj cia, jak podj
to wyzwanie losu.
- O czym chce mówi twój ojciec? - zapytał. - B dzie mówi o spisku przeciwko tobie... spisku w ród Fremenów. - Dlaczego sam nie przyniósł tej informacji? - przerwał Bannerd i. Dziewczyna nie odrywała wzroku od Paula. - Mój ojciec nie mo e tu przyby . Spiskowcy maj go na oku. Nie prze yłby tej podró y. - A nie mógł tobie wyjawi intrygi? - indagował Bannerd i. - Po co nara a sw córk w takiej misji? - Szczegóły zawarte s w kurierze - dystransie, który mo e zosta otwarty tylko przez Muad' Diba - powiedziała. - Nic wi cej nie wiem. - Czemu wiec nie wysłał dystransu? - zapytał Paul. - To ludzki dystrans - odparła. - Wobec tego pójd - oznajmił Paul. - Ale pójd sam. - Chani musi i
z tob !
- Chani jest brzemienna - Od kiedy to Fremenka odmawia..? - Moi wrogowie karmili j niewykrywaln trucizn - wyja nił Paul. - To b dzie ci ki poród. Stan jej zdrowia nie pozwala, by teraz mi towarzyszyła. Rozczarowanie i gniew przemkn ły przez twarz dziewczyny, nim Scytalus zdołał si opanowa . Przypomniano mu,
e ka da ofiara musi mie
szans ucieczki - nawet taka jak
Muad’Dib. Mimo to, spisek miał szans . Atryda pozostał w sieci. Przyszło
rozwija
si
b dzie według wzoru.
Zniszczy sam siebie, nim uda mu si zmieni zakodowany wzór. Tak stało si z Kwisatz Haderach Tleilaxan. Tak stanie si i z nim. A wtedy... ghola. - Pozwól mi poprosi Chani, by sama zdecydowała. - Ja zadecydowałem - odparł. - B dziesz mi towarzyszy w zast pstwie Chani. - Potrzebna jest Sajjadin od Obrz dku! - Czy nie jeste przyjaciółk Chani?
' Trafiony! - pomy lał Scytalus. - Czy by co podejrzewał? Nie, to tylko freme ska ostro no . Ale rodek antykoncepcyjny, zastosowany wobec Chani jest faktem. No có - znajd si inne sposoby." - Ojciec polecił mi,
ebym nie wracała - powiedziała. - Miałam ci prosi o azyl.
Powiedział, e nie b dziesz mnie nara a . Paul pokiwał głow . Jak to pi knie pasowało do roli! Nie mógł odmówi jej schronienia. Powoływała si na freme skie posłusze stwo wobec nakazów ojca. - Zabior
on Stilgara, Har - rzekł. - Powiesz jej, jak trafi do twego ojca.
- Sk d wiesz, e mo esz ufa
onie Stilgara? - Wiem.
- Ale ja nie wiem. Paul zacisn ł usta. - Czy twoja matka yje? - zapytał. - Moja prawdziwa matka odeszła do Szejhuluda. Moja macocha yje i troszczy si o ojca. Dlaczego pytasz? - Ona jest z siczy Tabr? - Tak. - Pami tam j . Zast pi Chani. - Skin ł na Bannerd iego. - Ka asy cie zabra Lichn , córk Otheyma, do odpowiedniej kwatery. Bannerd i skin ł głow . Asysta. Słowo - klucz, oznaczaj ce, e posłaniec ma zosta otoczony szczególn stra . Uj ł jej rami . Wyrwała si . - Jak trafisz do domu ojca? - spytała z rozpacz . - Opiszesz drog Bannerd iemu. To mój przyjaciel. - Nie! Ojciec mi zakazał! Nie mog ! - Bannerd i? - odezwał si Paul. Bannerd i zatrzymał si . Paul wiedział, e oficer si ga do swej encyklopedycznej pami ci, dzi ki której osi gn ł obecne stanowisko. - Znam przewodnika, który mo e zaprowadzi ci do Otheyma - powiedział. - Wobec tego pójd sam - zdecydował Paul. - Sire, je eli... - Otheym tego pragnie - Paul z trudem ukrywał przepełniaj c go ironi . - Sire, to zbyt niebezpieczne! - protestował Bannerd i. - Nawet Imperator musi czasem podj
ryzyko - powiedział Paul. - Decyzja zapadła. Zrób
to, co poleciłem. Bannerd i, oci gaj c si , wyprowadził Tancerza Oblicza z gabinetu. Paul odwrócił si w stron pustego ekranu za biurkiem. Miał uczucie, e zobaczy na nim głaz spadaj cy lepo z nieznanej wysoko ci. Zastanawiał si , czy powinien był powiedzie Bannerd iemu o prawdziwej to samo ci posła ca. Nie. Takie wyj cie nie pojawiło si na ekranie jego wizji. Jakiekolwiek
odchylenie poci gn łoby za sob niekontrolowan rze . Musiał znale
moment bezruchu wahadła,
miejsce, w którym mógłby wydosta si z wizji. Je eli taki moment istniał...
Niezale nie, jak egzotyczna staje si ludzka cywilizacja, niezale nie od osi gni
ycia
społecznego czy interakcji człowiek - maszyna, w interludiach zawsze pojawia si samotna pot ga i wtedy los rodzaju ludzkiego, esencja jego przyszło ci, zale y od prostych działali pojedynczych jednostek. z "Bo ej Xi gi Tleilaxan"
Na wysokiej kładce prowadz cej z Cytadeli do biurowca Kwizara - tu Paul zmienił rytm kroków i zacz ł utyka . Sło ce niemal ju zachodziło i długie cienie pomagały mu przemyka si niepostrze enie, cho bystre oko wci
mogło wykry w sposobie poruszania si co , co zdradzało,
kim jest. Miał na sobie tarcz , której nie uaktywnił, gdy jego sztab zdecydował, e jej po wiata wzbudziłaby podejrzenia. Zerkn ł w lewo. Strumienie chmur piaskowych ci gn ły si przez płon ce zachodem niebo jak rozsuni te aluzje. Powietrze, dochodz ce do niego przez filtry, było suche jak w hieregu pustynnym obozowisku. W rzeczywisto ci nie był tu zupełnie sam, cho odk d zaprzestał nocnych spacerów ulicami miasta, paj czyna ochrony nie była wokół niego nigdy tak lu na. Omitoptery wyposa one w noktowizory sun ły wysoko nad nim w pozornie przypadkowym szyku, podporz dkowane jednak jego ruchom dzi ki transmiterowi, który ukrywał w odzie y. Poni ej kładki ludzie z ochrony przeczesywali ulice. Inni rozsypali si wachlarzem po mie cie, ujrzawszy Imperatora w przebraniu: freme ski strój, a po filtrfrak i pustynne buty temag, przyciemniona cera. Kształt policzków zmieniono wkładkami z tworzywa. Chwytowód filtrfraka zbiegał z lewej strony brody. Gdy dotarł do ko ca kładki, Paul obejrzał si nieznacznie. Zauwa ył ruch za kamienn krat , osłaniaj c balkon jego prywatnych apartamentów. Niew tpliwie Chani. Nazwała jego wypraw "polowaniem na piasek w pustyni". Niewiele rozumiała z tego gorzkiego wyboru. "Gdy trzeba wybiera pomi dzy cierpieniami - pomy lał - nawet najl ejsze z nich staje si nie do zniesienia." Bole nie raz jeszcze powrócił moment rozstania. W ostatniej chwili Chani doznała wejrzenia tau w jego uczucia, lecz zleje zinterpretowała. S dziła, e Paul prze ywa emocje m czyzny, który opuszcza ukochan , by stawi czoła nieznanym niebezpiecze stwom. "O, gdybym ich nie znał!" - pomy lał. Min ł ju
kładk
i osi gn ł górny pasa
biurowca. Zobaczył zakotwiczone kule
wi toja skie i ludzi spiesz cych gdzie w interesach. Kwizarat nigdy nie spał. Paul przyłapał si na tym, e wpatruje si w wywieszki nad drzwiami, jak gdyby widział je pierwszy raz w yciu:
Handel Pomy lno ci , Uciszanie i Odwracanie Wiatru, Prognozy Prorocze, Kryteria Wiary, Zaopatrzenie Religijne, Zbrojownia... Szerzenie Wiary... "Uczciwiej byłoby napisa : Szerzenie Biurokracji" - przemkn ło mu przez my l. W całym jego wszech wiecie rozpowszechnił si pewien typ urz dnika religijnego. Ten nowy człowiek Kwizaratu z reguły był konwertyt . Rzadko osi gał kluczowe stanowisko Fremenów, lecz skutecznie obsadzał wszystkie urz dnicze biurka. Za ywał melan
nie tylko dla celów
geriatrycznych, ale by pokaza , e go na to sta . Izolował si od swego władcy - Imperatora, a tak e Gildii, Bene Gesserit, Landsraadu, rodów czy Kwizaratu. Jego bóstwami były: Rutyna i Notatki. Posługiwał si mentolami i fantastycznym systemem kartotek. "Celowo " - od tego zaczynał si jego katechizm, cho składał niezmierzon danin słów przykazaniom Butlerjan. "Nie b dziesz czynił maszyn na obraz i podobie stwo umysłu człowieka" - mówił, lecz zdradzał ka dym gestem, e przedkłada maszyn nad człowieka; rednie statystyczne, nadjednostkowe fakty, dobro ogółu nad bezpo redni, osobisty kontakt, wymagaj cy wyobra ni i inicjatywy. Paul wyszedł na ramp po drugiej stronie budynku i usłyszał dzwony nawołuj ce do Wieczornego Obrz dku w Przybytku Alii. Głos dzwonów dawał przedziwne poczucie trwało ci. wi tynia za zatłoczonym placem była nowa, jej rytuał wymy lono niedawno. Jednak usytuowanie w pustynnej niecce na obrze u Arrakin, w której niesiony wiatrem piach zaczynał kruszy kamie i tworzywo oraz przypadkowy układ budynków, które wyrosły wokół, stwarzały wra enie,
e
miejsce to jest bardzo stare, pełne tradycji i tajemnic. Paul zszedł na dół i zanurzył si w ludzkiej ci bie. Jedyny przewodnik, jakiego znalazła Słu ba Bezpiecze stwa, uparł si , by tak to zaaran owa . Ochronie nie podobało si , e tak łatwo na to przystał. Stilgarowi podobało si to jeszcze mniej. A najgło niej protestowała Chani. Otaczaj cy go ciasno ludzie, nawet gdy ocierali si o niego, spogl dali na oboj tnie i przechodzili dalej, daj c mu naturaln swobod ruchów. Wiedział, e taki stosunek do Fremena wynika z do wiadczenia. Paul nosił si jak ludzie z gł bi pustyni. A ci byli skorzy do gniewu. W pobli u wi tyni tłok był jeszcze wi kszy. Przechodnie chc c nie chc c - potr cali go, zwracaj c si za ka dym razem z rytualnymi przeprosinami: " Wybacz, szlachetny panie. Nie mogłem zapobiec tej nieuprzejmo ci". "Wybacz, panie. To najgorszy cisk, jaki w yciu widziałem". "Korz si przed tob , wi ty obywatelu. Jaki prostak mnie popchn ł". Po kilku pierwszych zdaniach Paul przestał zwraca na nie uwag . W tych słowach krył si jedynie rytualny l k. Pomy lał, jak dług drog przebył od chłopi cych lat na Zamku Kalada skim. Gdzie zaczynała si
cie ka, która zawiodła go a na ten zatłoczony plac na
planecie tak dalekiej od Kaladanu? Czy rzeczywi cie sam wst pił na t
cie k ? Nie mógł sobie
przypomnie niczego, co wiadczyłoby o jednoznaczno ci yciowych d e . Motywy działania i zderzaj ce si siły były zło one - bardziej zło one, by mo e, ni jakikolwiek zespół bod ców w
ludzkiej historii. Odczuwał teraz pewno , e wci
jeszcze mógłby unikn
losu, który na czekał,
tak wyra ny, na ko cu tej cie ki. Ale po chwili ogarn ło go uczucie, e zgubił drog , zgubił gdzie mo liwo
kierowania swym losem. Tłum niósł go pod portyk wi tyni. Głosy cichły.
Narastała atmosfera zadumy, z gł bi wiało strachem. W rodku akolici zacz li ju obrz dek. Prosta pie
wybiła si ponad inne d wi ki - szepty, szelest odzie y, pokasływania, szurania stóp.
Opowiadała o Dalekich Miejscach nawiedzanych przez kapłank w wi tym transie. Ona dosiada czerwia przestrzeni! Ona prowadzi przez sztormy Do kraju łagodnych bryz. Cho
pimy w jaskini w a
Ona strze e u pionych dusz. Stroni c od aru pustyni Ukrywa nas w chłodnej grocie. Blask jej białych z bów Wiedzie nas poprzez noc. Bujne warkocze Unosz nas w gór , w niebiosa! Słodki aromat, wo kwiecia Otacza nas, gdy jest z nami... "Balak! - pomy lał Paul po freme sku. - Ostro nie! Ona mo e by tak e przepełniona gniewn pasj ." Portyk obrze ono długimi, cienkimi rurami wi toja skimi, zast puj cymi płon ce wiece. Ich migotanie przywodziło pami
przodków, mimo i Paul wiedział, e to zamierzony efekt.
Współczesna dekoracja skutecznie budziła atawistyczne uczucia. Paul gardził sob , widz c w tym własne dzieło. Wraz z tłumem wpłyn ł przez stalowe drzwi do gigantycznej nawy, w której wiatła błyskały wysoko nad głowami, a w oddali skrzył si cudownie iluminowany ołtarz. Za jego zwodniczo prost konstrukcj z czarnego drzewa, inkrustowanego piaskiem w sceny z freme skiej mitologii, igrały ukryte wiatła, tworz c na awa - drzwiach zorz polarn . Chór akolitów, stoj cy w siedmiu rz dach przed tym widmowym horyzontem, nabierał cech fantasmagorii: czarne szaty, białe twarze, usta poruszaj ce si unisono. Paul przygl dał si
otaczaj cym go pielgrzymom, zazdroszcz c im ich przej cia,
wsłuchania w prawdy, którymi sam pogardzał. Zdawało mu si , e oto zostaj obdarowani czym ,
czego mu odmówiono, czym tajemnie koj cym . Gdy cal po calu usiłował przepchn
si bli ej
ołtarza, czyja r ka chwyciła go za rami . Rozejrzał si . Napotkał badawcze spojrzenie s dziwego Fremena - w całkowicie bł kitnych oczach pod nawisłymi brwiami dostrzegł błysk rozpoznania. W pami ci Paula mign ło imi : Rasir, towarzysz z czasów, gdy mieszkali w siczach. Wiedział, e w tłumie był całkiem bezbronny, je li Rasir planował atak. Starzec przepchn ł si ku niemu z jedn r k ukryt pod zapiaszczonym płaszczem - z pewno ci zaci ni ta była na r koje ci krysno a. Paul przyj ł najlepsz w tych warunkach pozycj do obrony. Stary przysun ł głow do jego ucha. - Pójdziemy z innymi - szepn ł. Były to umówione słowa. Paul skin ł głow . Rasir cofn ł si , zwrócił twarz do ołtarza. "Ona nadchodzi ze wschodu - piewali akolici. - Za ni stoi sło ce. Wszystko si odkrywa. W pełnym blasku jej oczom nie umknie nic - ni wiatło, ni ciemno ." Zawodz cy rebab zgrzytał na tle głosów, uciszył je, a po chwili zamilkł. Raptownie jak pora ony pr dem, tłum ruszył o kilka metrów do przodu. Teraz wszyscy tworzyli zwart mas ciał. Powietrze było ci kie od oddechów i zapachu przyprawy. - Szej-hulud pisze na czystym piasku! - zakrzykn li akolici. Paul czuł, e jego własny oddech stopił si w jedno z innymi wkoło. Chór kobiet ozwał si ledwo dosłyszalnie zza jarz cych si awa-drzwi: piew stawał si coraz dono niejszy, a urwał si nagle. I znów rozległy si ledwo słyszalne głosy: Ona ucisza sztormy Spojrzeniem zabija wrogów I karze niewiernych. Z iglic Tuono Gdzie wit uderza I tryska ródło Widzisz jej cie . W jaskrawej spiekocie lata Karmi nas chlebem i mlekiem Chłodnym, o woni ziół. Spojrzeniem roztapia wrogów I karze dr czycieli Przenika wsze tajemnice. To Alia... Alia... Alia...
Głosy z wolna odpłyn ły w dal. Paul czuł niesmak. "Co my robimy?" - zapytywał w duchu. Dawniej Alia była mał czarownic , lecz teraz dorasta. "Dorasta
znaczy stawa
si bardziej nikczemnym" - pomy lał. Jego dusz ogarniała
atmosfera duchowej jedno ci, wszechobecna w wi tyni. Odczuwał potrzeb stopienia si w jedno z wszystkimi wokół, lecz jego wiedza, do wiadczenie stawiały go w opozycji do tłumu. Czuł si odosobniony, pogr ony we własnym grzechu, którego nigdy nie zdoła odkupi . Ogrom wszech wiata, którego mał cz stk byli tutaj zgromadzeni, przytłoczył jego wiadomo . Jak e mógł jeden człowiek marzy , e z tego bezmiaru skroi przyodziewek, w którym wszystkim b dzie jednakowo do twarzy? Zadygotał. Na ka dym kroku wszech wiat sprzeciwiał si
jego woli, wymykał spod
panowania, wymy lał niezliczone pozory, by go zwie . Wszech wiat nigdy nie przyjmie kształtu, jaki chciał mu nada . Pot ny szmer podniósł si w wi tyni. Z mroku, zza migoc cej zorzy, wyłoniła si Alia. Miała na sobie ółt szat lamowan zieleni Atrydów; ół sło ca i ziele
mierci daj cej ycie. Paul odniósł nagłe, zaskakuj ce
wra enie, e przybyła tu wył cznie dla niego. Ponad głowami tłumu przyjrzał si siostrze. Przecie była jego siostr . Znał i jej rytuał, i jego ródło, ale nigdy przedtem nie stał tu, w ród ludzi, nie patrzył na ni ich oczami. Tu, uczestnicz c w misterium, ujrzał, e dost piła akceptacji wszech wiata, który jego odrzucał. Akolici podali jej złot czar . Uniosła j . Paul wiedział, e czara zawierała nieprzemieniony melan , subteln trucizn , sakrament wyroczni. Alia zacz ła mówi , utkwiwszy wzrok w kielichu. Jej głos unosił si , płynny i piewny: - Na pocz tku była w nas pustka - odezwała si . - Nie wiadomo
wszelkich rzeczy - podj ł chór.
- Nie znali my Mocy, która mieszka w ka dym miejscu. - I w ka dym Czasie - dodał chór. - Oto jest Moc - powiedziała Alia, unosz c lekko czar . - Daje nam rado
- piewał chór.
"I przynosi rozterk " - pomy lał Paul. - Budzi dusz do ycia - mówiła Alia. - Rozwiewa w tpliwo ci - piewał chór. - W wiatach zginiemy. - W Mocy przetrwamy.
Alia przytkn ła czar do ust, wypiła Ku swemu zdumieniu Paul poczuł, e oto wstrzymuje oddech tak samo, jak najn dzniejszy z tej tłuszczy. Mimo całej swej wiedzy o tym, czego w tej chwili doznawała Alia, został schwytany w sie tau. Powróciło wspomnienie pal cej trucizny, kr którym wiadomo
cej w jego ciele. Od yła pami
czasu, w
stawała si pyłkiem, przemieniaj cym jad. Ponownie prze ył otwarcie si w
bezczas, gdzie wszystko jest mo liwe. Wiedział, co teraz dzieje si z Alia, lecz nagle spostrzegł, e o tym zapomniał. Tajemnica o lepiła go. Alia zadr ała, upadła na kolana. Paul odetchn ł wraz z ogarni tym uniesieniem tłumem. Pokiwał głow . Pochłoni ty atmosfer obrz du zapomniał, e ka da wizja była udziałem tych wszystkich, którzy stali na jej drodze, którzy mieli by jej podmiotem. Wizja pogr ona była w mroku nie pozwalaj cym rozró ni tego, co musi si sta . Daleka była od absolutów, które nigdy nie mog si zi ci . Pragn c gubiło si tera niejszo . Alia chwiała si w ekstazie przemiany. Paul słyszał, jak jaka transcendentalna obecno
mówi mu: "Rozejrzyj si ! Popatrz!
Widzisz, co przeoczyłe ?" Wydało mu si , e patrzy teraz innymi oczyma i widzi w tym miejscu kształty i rytmy, jakich nie stworzyłby aden artysta. Było w tym pi kno i ycie, blask wiatła obna aj cy wszelki głód władzy... nawet jego własny. Alia przemówiła. Nagło nione słowa przetoczyły si gromem przez naw . - wietlista noc! - krzykn ła. J k przebiegł przez rzesz pielgrzymów. - Nic nie ukryje si takiej nocy! - wołała Alia. - Jakim niezwykłym wiatłem jest ta ciemno ? Nie mo esz skupi na niej spojrzenia! Nie rejestruj jej zmysły. adne słowo nie opisze - ciszyła głos. - Otchła wci
istnieje. Jest brzemienna zapowiedzi wszystkiego, co mo e si
zdarzy . Aaach, jaka słodka przemoc! Paul u wiadomił sobie, e czeka na jaki dla siebie tylko przeznaczony znak od siostry. Mógł nim by jakikolwiek gest lub słowo, co ze sztuki magicznej czy mistycznych procesów; skierowany na zewn trz potok, który mógłby go dopasowa jak strzał do kosmicznego łuku. Dr ał, czekaj c na t chwil . - I b dzie smutek - zaintonowała Alia. - Pomnijcie,
e wszystkie rzeczy s
ledwie
pocz tkiem, zawsze pocz tkiem. wiaty czekaj , by je podbi . Niektórzy z tych, co teraz mnie słysz , dost pi wielkich zaszczytów. B dziecie szydzi z przeszło ci, zapomniawszy, co dzisiaj wam mówi : we wn trzu wszystkich ró nic jest jedno .
Paul stłumił okrzyk zawodu, gdy Alia spu ciła głow . Nie wyrzekła tego, na co czekał. Jego ciało zdawało si by pust muszl , łusk porzucon przez pustynnego owada. "Inni odczuli chyba co podobnego" - pomy lał. Dokoła siebie dostrzegł niepokój. Nagle w ród tłumu, daleko z przodu, rozbrzmiał krzyk kobiety: nieartykułowany j k udr ki. Alia uniosła głow i Paul odniósł wra enie, e dziel ca ich przestrze skurczyła si do kilku cali, e patrzy wprost w jej błyszcz ce oczy. - Kto mnie wzywa? - zapytała. - Ja! - zawołała kobieta. - Ja, Alio! Och Alio, pomó mi. Mówi , e mój syn zginał na Muritanie. Czy rzeczywi cie odszedł? Czy nigdy ju nie zobacz mojego syna? Nigdy? - Próbujesz wraca wstecz po własnych ladach - mówiła piewnie Alia. - Nic nie ginie. Wszystko kiedy wraca, lecz mo esz nie pozna zmienionej postaci, pod któr powróci. - Alio, ja nie rozumiem! - załkała kobieta. - yjesz otoczona powietrzem, ale go nie widzisz - powiedziała Alia ostrzej. - Czy by była jaszczurk ? Mówisz z freme skim akcentem. Czy Fremen próbuje wskrzesza zmarłych? Czego chcemy od naszych zmarłych, z wyj tkiem ich wody? W rodku nawy uniósł r ce m czyzna w bogatym, czerwonym płaszczu. R kawy opadły, ukazuj c ramiona okryte biał szat . - Alio! - krzykn ł. - Otrzymałem ofert handlow . Czy powinienem j przyj ? - Przychodzisz tu jak ebrak - odparła Alia. - Szukasz złotej czary, lecz znajdziesz tylko sztylet! - Chc , bym zabił człowieka! - rozległ si z prawej strony niski głos z pustynnym akcentem. - Mam si zgodzi ? Czy powiedzie mi si , je li si zgodz ? - Pocz tek i koniec to jedno - stwierdziła oschle Alia. - Czy nie mówiłam wam o tym? Nie przybyłe , by zada to pytanie. W có takiego nie mo esz uwierzy , e gna ci a tutaj, by wykrzycze swój protest? - Jest dzi w paskudnym nastroju - mrukn ła kobieta obok Paula. - Czy kiedykolwiek widzieli cie j tak w ciekł ? "Wie, e jestem tutaj - pomy lał Paul. - Czy zobaczyła w wizji co , co j rozgniewało? Czy mo e gniewa si na mnie?" - Alio! - zawołał m czyzna stoj cy tu za Paulem. - Powiedz tym kramarzom o zaj czych sercach, jak długo b dzie rz dził twój brat! - Pozwalam ci samemu zajrze w przyszło
- warkn ła Alia. - W ustach niesiesz swoje
uprzedzenia! Tylko dlatego, e mój brat uje d a czerwia chaosu, masz jeszcze dach i wod !
Odwróciła si , gniewnym ruchem zgarniaj c sukni , po piesznie min ła jarz ce si zorze i znikła w mroku za nimi. Akolici podj li natychmiast pie
po egnaln , lecz rytm piewu kulał.
Najwyra niej byli zaskoczeni nieoczekiwanym zako czeniem obrz dku. Ze wszystkich stron narastało szemranie tłumu. Paul czuł wokół poruszenie, niezadowolenie, niepokój. - To przez tego głupca, z tym jego idiotycznym pytaniem o interesy - mrukn ła kobieta obok Paula. - Hipokryta! Co ujrzała Alia? Jak
cie k przez przyszło ? Co stało si tu tej nocy, co przepełniło
gorycz rytuał wyroczni. Gawied cz sto hała liwie domagała si od Alii odpowiedzi na swe prymitywne pytania. Tak, przybywali do wyroczni jak ebracy. Takimi ich słyszał wiele razy, obserwował ukryty w cieniu za ołtarzem. Co sprawiło, e ta noc była inna? Stary Fremen poci gn ł Paula za r kaw, ruchem głowy wskazał drzwi. Ludzie ju zaczynali ich pcha w tamt stron . Paul pozwolił, by tłum unosił go wraz z przewodnikiem uczepionym jego r kawa. Ogarn ło go uczucie, jakby ciało stało si siedliskiem jakiej siły, nad któr ju nie panował. Stał si niebytem, na dnie niebytu istniał on sam, pozwalaj c bezwiednie prowadzi si
cie k znan jego wizji. Serce
lodowaciało mu z przera enia. "Powinienem wiedzie , co widziała Alia. Sam widziałem to tyle razy - my lał. - Nie zaprotestowała... Czy by widziała alternatyw ?..."
W moim Imperium nie mo e male tempo wzrostu produkcji i dochodu. To jest istota mych rz dów. Trudno ci w zachowaniu zrównowa onego bilansu płatniczego mi dzy ró nymi sferami s niedopuszczalne. Powód jest prosty - ja tak nakazuj . Pragn podkre li m władz na tym obszarze. Jestem najwy szym konsumentem energii i takim pozostan , ywy czy umarły. Moim rz dem jest gospodarka. "Rozporz dzenie Imperialne" Imperatora Paula Muad'Diba
- Tutaj ci zostawi - powiedział stary, puszczaj c r kaw Paula. - To po prawej, drugie drzwi od ko ca. Id z Szej-huldem, Muad' Dibie... i pami taj o dniach, gdy byłe Usulem. Przewodnik rozpłyn ł si w mroku. Paul wiedział, e gdzie tam czekaj ludzie ze Słu by Bezpiecze stwa, by pochwyci przewodnika i zabra go na przesłuchanie. Pod wiadomie jednak ywił nadziej , e stary Fremen im umknie. Nad głow miał gwiazdy i odległ po wiat Pierwszego Ksi yca, błyszcz cego gdzie nad Murem Zaporowym. Ale to nie była otwarta pustynia, gdzie człowiek mógł wypatrze gwiazd , która go poprowadzi. Stary przywiódł go na jedno z nowych przedmie . Tyle przynajmniej rozpoznawał. Na ulicy grz zło si w piachu nawianym z atakuj cych miasto wydm. Daleko w gł bi jedyna uliczna lampa dryfowa dawała w tłe wiatło. Wystarczyło, by dostrzegł, e znalazł si w lepym zaułku. Powietrze wokół było a g ste od odoru destylami. Musiała by nieszczelna, rozsiewała cuchn cy fetor, wraz z którym uciekała w powietrze bezpowrotnie marnotrawiona wilgo . "Jak nieostro ni stali sieci ludzie" - pomy lał Paul. Byli teraz wodnymi milionerami, zapomnieli o dniach, gdy na Arrakis człowiek mógł zosta zabity za ósm cz
wody swego ciała.
"Dlaczego si waham? - zastanawiał si Paul. - To drugie drzwi od ko ca Wiedziałem, zanim mi powiedział. Ale t gr musz przeprowadzi bezbł dnie. A wi c... waham si ." Z naro nego domu po lewej doleciały odgłosy kłótni. Jaka kobieta beształa kogo : "W nowym skrzydle domu osadza si kurz! - narzekała - Czy my lisz, e woda spada z nieba? Je li kurz dostaje si do rodka, wilgo ucieka na zewn trz." "Niektórzy jeszcze pami taj " - pomy lał Paul. Ruszył ulic , kłótnia ucichła za jego plecami. "Woda z nieba!" - pomy lał.
Niektórzy Fremeni widzieli ten cud na innych planetach. Sam zapragn ł go kiedy dla Arrakis, cho dzi to zdarzenie jawiło si w jego umy le tak, jakby było wyj te z ycia innej osoby. Deszcz, tak si
to nazywało. Niespodziewanie przypomniał sobie ulew
na planecie swych
narodzin - g ste, szare chmury na niebie Kaladanu, ozonowy zapach burzy, wilgotne powietrze, potem wielkie, mokre krople b bni ce w wietliki. Woda spływała strumykami z okapów. cieki burzowe odprowadzały j do rzeki, która sp czniała błotem toczyła wody wzdłu nale cych do rodu sadów... Nagie gał zie drzew błyszczały wilgoci . Noga Paula u wi zła w niewielkiej pryzmie piasku, biegn cej w poprzek ulicy. Przez chwil miał wra enie,
e to błoto lepi si
do jego dziecinnych bucików. Po chwili wrócił do
rzeczywisto ci, zlepionej kurzem, stłumionej wiatrem ciemno ci, z Przyszło ci szyderczo wisz c mu nad głow . Jałowo
ycia wokół oskar ała go: "Ty to zrobiłe ! ". Stworzył cywilizacj
bajkow , barwn dla dalekiego obserwatora, w której wszelkie problemy rozwi zywano, u ywaj c siły... wi cej siły... i jeszcze wi cej siły... Pod stopami poczuł szorstkie kamienie. Nawet one zapisane były gdzie
w wizji
przyszło ci. Po prawej pojawił si czarny prostok t drzwi - czer
w czerni, dom Otheyma, dom
Przeznaczenia, miejsce ró ni ce si od innych jedynie rol , jak wybrał dla niego Czas. Dziwne miejsce na to, by przej
do historii. Paul zapukał i drzwi uchyliły si . Przez szpar rozbłysło nikłe,
zielone wiatło z atrium. Wyjrzał karzeł, wiekowa twarz w ciele dziecka, zjawa, której nigdy nie ukazała mu wizja. - A wi c przyszedłe - powiedziała zjawa. Karzeł usun ł si na bok, nie okazuj c strachu. Na usta powoli wypełzł mu u miech zadowolenia. - Prosz ! Prosz do rodka! Paul zawahał si . W wizji nie było karła, wszystko inne si zgadzało. Wizje mogły wykazywa
nie cisło ci, lecz mimo to pozostawały zgodne z przewidywan
lini
rozwoju
wypadków. Lecz ta ró nica natchn ła go nie miał nadziej . Obejrzał si na ulic , na kremowo perłow po wiat ksi yca, który wypływał zza postrz pionych cieni. Ksi yc nie dawał mu spokoju. W jaki sposób spadł? - Wejd - powtórzył karzeł. Paul wszedł. Usłyszał, jak za jego plecami wodoszczelne grodzie zasłaniaj drzwi. Karzeł min ł go i poszedł przodem, klapi c wielkimi stopami o posadzk . Otworzył furtk z misternie kutej kraty, prowadz c na wewn trzny, zadaszony dziedziniec. - Czekaj , Sire - wskazał.
"Sire - zauwa ył Paul. - A wi c mnie zna." Zanim zd ył zgł bi to spostrze enie, karzeł znikn ł w bocznym korytarzu. Nadzieja wirowała w głowie Paula jak ta cz cy derwisz. Ruszył przez dziedziniec. Ciemne, ponure miejsce czu było chorob i pora k . Ta atmosfera zniech cała go. "Czy kl sk był wybór mniejszego zła?" - my lał. Jak daleko zaszedł t
cie k ?
Zza w skich drzwi w przeciwległej
cianie s czyło si
wiatło. Nie zwa aj c na
złowieszcze wonie i wra enie, e jest obserwowany, Paul wszedł do małego pokoju. Według norm freme skich pokój był ubogi, zasłony z hieregu okrywały tylko dwie ciany. Naprzeciw drzwi, pod najlepsz zasłon , na karminowych poduszkach siedział m czyzna. Kobieca posta krz tała si w cieniu za otwartymi drzwiami w nieosłoni tej cianie po lewej stronie. Paul czuł, e znalazł si w potrzasku wizji. Tak wła nie miało by . Ale sk d wzi ł si karzeł? Dlaczego wyst piła ró nica? Jednym spojrzeniem ogarn ł pokój. Mimo n dznego umeblowania zna było staranno jego mieszka ców. Z pustych cian usuni to haki i kołki, zdradzaj ce, sk d zdj to zasłony. "Pielgrzymi płacili krociowe sumy za autentyczne wyroby sztuki freme skiej" - przypomniał sobie Paul. Dla bogaczy gobeliny z pustyni były skarbem, prawdziw pami tk z had d . Paul miał wra enie, e nagie ciany oskar aj go sw
wie
biel gipsu. Dwie wytarte
zasłony, które jeszcze pozostały, pot gowały poczucie winy. Wzdłu prawej ciany biegła w ska półka. Stał na niej rz d portretów, głównie brodatych Fremenów, jednych w filtrfrakach ze zwisaj cymi lu no chwytowodami, innych w imperialnych mundurach, postaci upozowanych na tle egzotycznych krajobrazów z innych planet. Najcz ciej owym tłem było morze. Siedz cy na poduszkach Fremen odchrz kn ł, zmuszaj c Paula, by na niego spojrzał. Był to Otheym, dokładnie taki, jakim przedstawiła go wizja. Ko cista, ptasia szyja wydawała si zbyt słaba, by utrzyma du
głow . Twarz była wspólnym dziełem natury i wojny: zezuj ce, łzawi ce
oko i sie krzy uj cych si blizn na lewym policzku, na prawym gładka skóra i surowe spojrzenie bł kitnego w bł kicie oka. Wydatny nos dopełniał tego dramatycznego obrazu. Poduszki Otheyma le ały w centrum wytartego br zowego kobierca, przetykanego kasztanow
i złot
nici . Materiał poduszek nosił
lady zu ycia i łatania, ale metalowe
wyposa enie pokoju - ramy portretów, podpórka i okucia półki, noga niskiego stolika - l niło wypolerowane. Paul skin ł głow gładkiej połowie twarzy Otheyma. - Przychylno ci losu dla ciebie i twego domu - wypowiedział powitaln formuł starego przyjaciela i towarzysza z pustyni.
- A wi c widz ci raz jeszcze, Usul. Głos starego człowieka, gdy wymówił jego plemienne imi , był dr cy i skrzypli wy. Opadaj ce, m tne oko poruszało si nad bliznami w pergaminowej skórze po zniszczonej stronie twarzy. Szara szczecina porastała szorstk , łuszcz c si skór policzków i brody. Gdy mówił, usta Otheyma wykrzywiały si , ukazuj c srebrne z by. - Muad' Dib zawsze odpowiada na wezwanie fedajkina - powiedział Paul. Kobieta w cieniu drzwi poruszyła si . - Tak utrzymuje Stilgar - powiedziała Weszła w kr g wiatła - starsza wersja Lichny, któr skopiował Tancerz Oblicza. Paul przypomniał sobie, e Otheym po lubił dwie siostry. Kobieta miała posiwiałe włosy i haczykowaty nos wied my. Wzdłu jej kciuków i palców wskazuj cych biegły zgrubienia wiadcz ce o tym, e ona Othayma cz sto zajmowała si
tkaniem. W dawnych, pustynnych czasach Fremenka
ukazywałaby te znamiona z dum , lecz tu, spostrzegłszy, e Paul patrzy na jej r ce, kobieta ukryła je w fałdach bladoniebieskiej sukni. Paul odszukał w pami ci jej imi - Dhuria. Zaskoczeniem było dla , e pami tał j jako dziecko. ' To przez t j kliw nut w głosie" - stwierdził w duchu. J czała ju jako dziecko. - Widzisz mnie tutaj - powiedział. - Czy przyszedłbym bez zgody Stilgara? - Zwrócił si do Otheyma. - D wigam twe brzemi wody, Otheym. Rozkazuj mi. Tak brzmiała szczera freme ska rozmowa mi dzy bra mi z siczy. Otheym skin ł trz s c si głow , nieomal łami c chud szyj . Uniósł lew dło , usian plamami w trobowymi i wskazał na ruin swej twarzy. - Złapałem rozszczepiaj c chorob na Tarahellu, Usul - wyrz ził. - Zaraz po zwyci stwie, kiedy my... - przerwał mu atak kaszlu. - Plemi wkrótce zabierze jego wod - powiedziała Dhuria. Podeszła do Otheyma, poprawiła mu poduszki i podtrzymała go za rami , a sko czył si atak. "Wcale nie jest taka stara - pomy lał Paul. - To utracone nadzieje otoczyły zmarszczkami jej usta, napełniły gorycz oczy." - Wezw lekarzy - powiedział Paul. Dhuria odwróciła si z r k opart na biodrze. - Mieli my tu medyków równie dobrych jak ci, których mógłby wezwa . - Mimo woli spojrzała na nag
cian po lewej.
"A medycy byli kosztowni" - pomy lał Paul. Był rozdra niony, skr powany przez wizj , wci
wiadom, e wkradły si w ni drobne
odst pstwa. Jak mógłby je wykorzysta ? Czas rozwin ł si z kł bka, nios c ledwo uchwytne
zmiany, lecz materia tła deprymuj co pozostawała ta sama. Był pewien, e je liby spróbował wyrwa si z tego zapisu przyszło ci, skutki rozszalałyby si z potworn gwałtowno ci . Moc, czaj ca si w złudnie spokojnym upływie Czasu, przygniatała go. - Powiedz, czego chcesz ode mnie - rzucił szorstko. - Mo e Otheym chce, by był przy nim przyjaciel, gdy nadejdzie czas? - spytała Dhuria. Czy fedajkin ma powierzy swoje ciało obcym? "Byli my razem w siczy Tabr - przypomniał sobie Paul. - Ma prawo mnie zgani za t widoczn obcesowo ." - Uczyni , co b d mógł - powiedział. Nowy atak kaszlu wstrz sn ł Otheymem. - Zdrada, Usul - wydyszał starzec, kiedy min ł atak. - Spisek przeciw tobie w ród Fremenów. - Jego usta poruszały si dalej bezgło nie. Pociekła z nich lina. Dhuria wytarła wargi Otheyma r bkiem sukni i Paul dostrzegł w jej twarzy niezadowolenie z takiego marnotrawstwa wody. Paulem owładn ł bezsilny gniew. " eby Otheym miał tak dogorywa ! Fedajkin zasłu ył na co lepszego." Ale nie było wyboru - ani dla komandosa mierci, ani dla jego Imperatora. Tu, w tej izbie, st pali po ostrzu brzytwy. Najmniejsza pomyłka mno yła zagro enie nie tylko dla nich, ale dla całej ludzko ci, tak e dla tych, którzy chcieli ich zniszczy . Paul zmusił si do zachowania spokoju. Spojrzał na Dhuri . Straszliwa t sknota, z jak patrzyła na Otheyma, dodała mu sił. "Chani nie powinna nigdy na mnie tak patrze " - powiedział sobie. - Lichna wspomniała o informacjach - powiedział. - Mój karzeł - wycharczał Otheym. - Kupiłem go na... na... na planecie... Nie pami tam. Jest ludzkim dystransem, zabawk porzucon przez Tleilaxan. Zarejestrował wszystkie nazwiska... wszystkich zdrajców. Otheym zamilkł dygoc c. - Mówiłe o Lichnie - odezwała si Dhuria. - Kiedy przybyłe , domy lili my si , e dotarta do ciebie bezpiecznie. Je li rozmy lasz o nowym brzemieniu, jakie Otheym kładzie na twoje barki, we pod uwag Lichn . Rzetelna wymiana, Usul: bierz karła i id . Paul zamkn ł oczy, powstrzymuj c dr enie. Lichna! Ich prawdziwa córka zgin ła w pustyni - zniszczone semut ciało, porzucone na pastw piasku i wichru. Otworzył oczy i powiedział: - Mogli cie w ka dej chwili przyj
do mnie po...
- Otheym trzymał si z boku, by nie zosta zaliczony do tych, którzy ci nienawidz , Usul przerwała mu Dhuria. - Dom przy ko cu ulicy, na południe od nas, to miejsce spotka twych wrogów. To dlatego wzi li my t nor . - Wi c przywołajcie karła i chod my - rzekł Paul. - Nie słuchałe uwa nie - powiedziała Dhuria - Musisz zabra karła w bezpieczne miejsce - rzekł Otheym, w jego głosie była niebywała moc. - Nosi jedyny zapis zdrady. Nikt nie podejrzewa, e ma te zdolno ci. My l , e trzymam go dla zabawy. - Nie mo emy odej
razem - powiedziała Dhuria - Tylko ty i karzeł. Wszyscy wiedz ...
jak biedni jeste my. Mówili my, e mamy zamiar sprzeda karła. Wezm ci za nabywc . To twoja jedyna szansa. Paul si gn ł do pami ci swej wizji. Opuszczał w niej ten dom z nazwiskami zdrajców, lecz nigdy nie poznał, jak zdobył t tajemnic . Najwyra niej karzeł poruszał si pod osłon innej wyroczni. Paul zrozumiał teraz, e ka de stworzenie musi nie
jakie przeznaczenie, b d ce
wypadkow rozmaitych sił zewn trznych, skutków szkolenia i własnych zdolno ci. Od chwili, gdy wybrała go D ihad, czuł si osaczony przez pot g tłumu. Jego niezmienne cele okre lały i kontrolowały drog , któr zd ał. Wszelkie mira e o Wolnej Woli, jakie zachował, powoduj , e czuje si jak wi zie szarpi cy pr ty klatki. Jego przekle stwo tkwiło w fakcie, e widział klatk . Widziałj ! Nasłuchiwał odgłosów tego domu: było w nim tylko ich czworo - Dhuria. Otheym, karzeł i on. Dostrzegał strach i napi cie swoich towarzyszy, odczuwał obecno
swoich własnych ludzi,
unosz cych si w ornitopterach wysoko, tam, w górze... i tych innych... za cian . "Nadzieja była pomyłk " - pomy lał. Jednak my l o nadziei przyniosła mu przewrotne poczucie nadziei i wiedział, e ma jeszcze szans , by uchwyci sw chwil . - Wezwij karła - powiedział. - Bid az! - zawołała Dhuria. - Wołała mnie? - Karzeł wszedł z dziedzi ca do pokoju. Na czujnej twarzy malował mu si wyraz zmartwienia. - Masz nowego pana, Bid az - powiedziała Dhuria. Zerkn ła na Paula. - Mo esz nazywa go... Usul. - Usul to podstawa filaru - rezonował Bid az. - Jak Usul mo e by podstaw , skoro ja jestem najbardziej podstawow z ywych istot? - Zawsze tak mówi - usprawiedliwił go Otheym.
- Nie mówi - o wiadczył Bid az. - Operuj maszyn zwan j zykiem. Skrzypi i j czy, ale jest mój własny. "Tleilaxa ska zabawka, uczona i czujna - pomy lał Paul. - Bene Tleilax nigdy nie pozbywaj si czego tak cennego." Odwrócił głow
i przyjrzał si
karłu. Okr głe, melan owe oczy odpowiedziały mu
spojrzeniem. - Jakie masz jeszcze talenty, Bid azie? - zapytał. - Wiem, kiedy powinni my odej
- odparł Bid az - a to talent, jaki posiada niewielu ludzi.
Nastał czas zako cze i jest to ku temu dobry pocz tek. Zacznijmy i , Usul. Paul sprawdził w pami ci wizji: karła nie było, ale słowa małego człowieczka pasowały do sytuacji. - Przy drzwiach nazwałe mnie "Sire" - powiedział. - Znasz mnie wi c? - Pa skie trafienie, panie - wyszczerzył si Bid az. - Jeste o wiele wy szy ni przyziemny Usul. Jeste Imperatorem Atryda, Paulem Muad' Dibem. I jeste moim palcem. - Uniósł wskazuj cy palec prawej r ki. - Bid az! - warkn ła Dhuria. - Kusisz los. - Kusz mój palec - zaskrzeczał Bid az w prote cie. Wskazał na Usula. - Wskazuj na Usula. Czy mój palec nie jest Usulem we własnej osobie? A mo e jest odbiciem czego bardziej podstawowego? - Podniósł palec do oczu, obejrzał go uwa nie z szyderczym miechem, najpierw jedn stron , potem drug . - Aaach, mimo wszystko to tylko palec. - Cz sto tak trajkocze - w głosie Dhurii słycha
było trosk . - My l , e przez to
Tleilaxanie si go pozbyli. - Nikt nie miał mi patronowa - rzekł Bid az - a oto mam nowego patrona. Jak e niezbadane s dzieła palca. - Zerkn ł na Otheyma i Dhuri z dziwnym błyskiem w oku. - Słaba wi
nas trzyma, Otheym. Kilka łez i ju si rozstajemy. - Wielkie stopy karła zaszurały po
podłodze, gdy zakr cił si dookoła i zatrzymał przed Paulem. - Aach, patronie! Przebyłem dług drog , by ci odnale . Paul pokiwał głow . - B dziesz dobry, Usul? - zapytał Bid az. - Wiesz, jestem osob . Osoby przybieraj wiele kształtów i rozmiarów. Widzisz tylko jedn z nich. Jestem słaby w gar ci, za to mocny w g bie, tani do wy ywienia, ale kosztowny do napełnienia. Opró niaj mnie do woli i tak jest we mnie wi cej, ni wepchn li tam ludzie. - Nie mamy czasu na głupie łamigłówki - sarkn ła Dhuria. - Musicie ju i .
- Moja główka łamie si od zagadek - odparł Bid az - ale nie wszystkie s głupie. Odej , Usul, to znaczy przemin . Czy nie tak? Pozwólmy wi c, by to co ma przemin , przemin ło. Dhuria mówi prawd , a dano mi te talent, by to dosłysze . - Masz zmysł prawdopoznania? - spytał Paul, zdecydowany czeka , a
wł czy si
mechanizm jego wizji. Wszystko byłoby lepsze od zaprzepaszczenia tych chwil i spowodowania nowych konsekwencji. Pozostało kilka rzeczy, które chciał powiedzie
Otheymowi, chyba e Czas miał si
skierowa w nieprzewidziane koryto. - Mam zmysł tera niejszo ci - powiedział Bid az. Paul zauwa ył, e karzeł stawał si coraz bardziej nerwowy. Czy wiadomy był zdarze , które miały nast pi ? Czy Bid az mógł by swoj własn wyroczni ? - Pytałe o Lichn ? - zagadn ł nagle Otheym, spogl daj c na Dhuri zdrowym okiem. - Lichna jest bezpieczna - powiedziała Dhuria. Paul spu cił głow , by wyraz jego twarzy nie zdradził kłamstwa. Bezpieczna! Lichna to popioły w bezimiennym grobie. - To dobrze - Otheym wzi ł ruch głowy Paula za potwierdzaj ce skinienie. - Jedyna dobra rzecz po ród tylu złych, Usul. Nie podoba mi si
wiat, który tworzymy, wiesz? Było lepiej, gdy
byli my sami na pustyni, maj c przeciw sobie tylko Harkonnenów. - Czasami pomi dzy przyja ni a wrogo ci istnieje tylko cienka linia - odezwał si Bid az. - Tam, gdzie linia dobiega, nie ma pocz tku ani ko ca. Zako czmy to, przyjaciele. Przysun ł si do Paula, prze - st puj c z nogi na nog . - Co to jest zmysł tera niejszo ci? - spytał Paul, prowokuj c karła. - Teraz! - karzeł dr ał. - Teraz! Teraz! - Poci gn ł Paula za płaszcz. - Chod my teraz! - Jego g ba terkocze, ale jest nieszkodliwy. - Otheym patrzył na karła zdrowym okiem, a w jego głosie słycha było sympati . - Nawet terkotka mo e da sygnał do odjazdu - rzekł Bid az. - Tak samo łzy. Chod my ju , póki jest czas zaczyna . - Bid azie, czego si boisz? - spytał Paul. - Boj si ducha, który teraz mnie szuka - wymamrotał Bid az. Krople potu l niły mu na czole, policzki trz sły si . - Boj si tego, co nie my li i nie ma ciała, prócz mojego... a co na powrót wst piło w siebie! Boj si tego, co widz i tego, czego nie widz . "Ten karzeł ma moc jasnowidzenia" - pomy lał Paul. Bid az dzielił z nim przera aj c wizj . Czy dzielił te los, przypisany przez wizj ? Jak wielka była moc karła? Czy zbierał okruchy
przyszło ci jak ci, którzy zabawiali si Tarotem Diuny? A mo e było to co wi kszego? Jak wiele widział? - Lepiej id cie - powiedziała Dhuria. - Bid az ma racj . - Ka da minuta zwłoki - mówił Bid az - przedłu a... przedłu a tera niejszo ! "Ka da minuta zwłoki odsuwa moj win " - pomy lał Paul. Przemkn ł nad nim truj cy oddech czerwia, ujrzał tkwi ce w czaszce z by, z których sypał si piach. To było dawno temu, lecz teraz powróciło to wspomnienie, nios c gorycz i zapach narkotycznej przyprawy. Wiedział, e czeka na jego własny czerw - urna pustyni. - To niespokojne czasy - powiedział, nawi zuj c do refleksji Ot - heyma. - Fremeni wiedz , co czyni w czasach niepokoju - rzekła Dhuria. Otheym przytakn ł dr cym ruchem głowy. Paul spojrzał na Dhuri . Nie oczekiwał wdzi czno ci, byłaby dla niego ci arem nie do zniesienia, lecz gorycz Otheyma i nami tna uraza, jak dojrzał w oczach Dhurii, zachwiały jego pewno . Czy c o k o l w i e k warte było tej ceny? - Oci ganie si jest bezcelowe - stwierdziła Dhuria. - Czy , co musisz, Usul - zachrypiał Otheym. Paul westchn ł. Słowa z jego wizji zostały ju wypowiedziane. - Pora na rozrachunek - rzekł, by jej dopełni . Odwrócił si i wyszedł z pokoju, słysz c za sob człapanie Bid aza. - Co przemin ło, to przemin ło - mruczał Bid az, gdy szli. - Niech ci, co przemin li, odejd w cie . To był plugawy dzie .
Pokr tne słownictwo jurystów wyrosło z potrzeby ukrycia przed nimi samymi przemocy, z jak zwracamy si ku innym. Mi dzy zabraniem komu jednej godziny z ycia, a odebraniem mu ycia, jest tylko ró nica skali. Dokonałe na tym kim gwałtu, pochłon łe jego energi . Wyszukane eufemizmy mog kamuflowa jedynie tw
dz mordu. Za ka dym u yciem siły
wobec drugiej istoty kryje si podstawowe zało enie: "Nasyc si twoj energi ". Suplement do "Rozporz dze Imperialnych" Imperatora Paula Muad'Diba
Pierwszy Ksi yc stał wysoko nad miastem, gdy Paul wyłonił si z zaułka, otoczony obronn po wiat wł czonej tarczy. Wiatr znad masywu toczył lep uliczk piach i kurz. Bid az mrugał, usiłuj c osłoni oczy. - Musimy si spieszy - mruczał karzeł. - Spieszmy si ! Spieszmy! - Czujesz, e jest niebezpiecznie? - zapytał ostro nie Paul. - W i e m, e jest niebezpiecznie. W lad za nagłym poczuciem bezpo redniego zagro enia w drzwiach zamajaczyła posta , zbli aj ca si ku nim. Bid az skulił si i pisn ł. Lecz był to tylko Stilgar, pr cy przed siebie jak maszyna bojowa: głowa naprzód, stopy silnie uderzaj ce o bruk. Paul pospiesznie wyja nił u yteczno
karła i przekazał go Stilgarowi. Teraz wizja jakby
przyspieszyła. Stilgar szybko oddalił si z Bid azem. Ochroniarze otoczyli Paula. Wydano rozkaz, by posła stra ników do domu za domem Otheyma. Ludzie posłusznie rozbiegli si ; cienie po ród cieni. "Jeszcze wi cej ofiar" - pomy lał Paul. - Je ców bra
ywcem! - sykn ł jeden z oficerów stra y. Jego szept dotarł do uszu Paula
jak echo wizji. Wizja i rzeczywisto
biegły teraz z równoległ precyzj . Orni to - petry spływały w dół na
tle ksi ycowej tarczy. Noc wypełniła si atakuj cymi ołnierzami Imperium. Ponad inne d wi ki wist wybił si ostry, urósł w ryk, nim jeszcze dotarł do ich uszu. Wzniecił rud po og , która zakryła gwiazdy, pochłon ła ksi yc. Paul doznał dziwnego uczucia spełnienia. Z najwcze niejszych, koszmarnych przebłysków wizji znał ten d wi k i ten blask. Stało si to, co sta si musiało.
- Spopielacz skał! - usłyszał wrzask. - Spopielacz skał! - Wokół był tylko krzyk. - Spopielacz skał... Spopielacz skał... Paul odruchowo osłonił twarz ramieniem, skoczył pod okap dachu. Oczywi cie, było ju za pó no. Tam, gdzie kiedy był dom Otheyma, rósł teraz ognisty słup ognia, o lepiaj cy strumie rycz cy w niebiosa. W brudnawej po wiacie wida było odwrót omitopterów, zastygły jak w wielowymiarowym reliefie. Dla ka dego w tym oszalałym dumie było ju za pó no. Grunt pod stopami Paula stał si gor cy. Imperator słyszał, jak cichn odgłosy bieganiny. M czy ni wokół niego rzucali si na ziemi . Ka dy z nich ju wiedział, e nie ma sensu ucieka . Pierwsze zniszczenia ju si dokonały, teraz musz czeka , a wyczerpie si moc spopielacza skał. Promieniowanie, przed którym nie było osłony, przenikn ło ich ciała. Działał ju specyficzny efekt radiacji spopielacza Nieznany zasi g tej broni zale ał od inwencji ludzi, którzy jej u yli. By jej u y , pogwałcili Wielk Konwencj . - Bo e... spopielacz skał - kto chlipał. - Nie chc ... by
lepy...
- Kto chce? - rozległ si szorstki głos ołnierza z gł bi ulicy. - Tleilaxanie przy l tu wiele oczu - warkn ł kto obok Paula. - Teraz zamknijcie si i czekajcie! Czekali. Paul milczał, rozwa aj c implikacje u ycia tej brom. By mo e jej oddziaływanie si gnie a do j dra planety. Płynne wn trze Diuny le ało gł boko, lecz pot gowało to tylko totalne zagro enie. Niekontrolowane ci nienie mogłoby rozsadzi planet , rozrzucaj c jej szcz tki w kosmicznej przestrzeni. - Chyba troch zamiera - powiedział kto . - Tylko wkopuje si gł biej - ostrzegł Paul. - Le cie dalej. Stilgar przy le pomoc. - Stilgar si wydostał? - Stilgar si wydostał. - Ziemia jest gor ca - doleciała skarga - O mielili si u y broni atomowej! - wybuchn ł ołnierz obok Paula. - Odgłos cichnie - powiedział kto w gł bi ulicy. Paul słuchał oboj tnie, skoncentrowany na czubkach swych palców, dotykaj cych nawierzchni. Czuł dudnienie, grzmot t e g o - gł boko... gł boko... - Moje oczy! - kto krzykn ł. - Nic nie widz ! "On był bli ej ni ja" - pomy lał Paul. Gdy uniósł głow , wci zaułka, cho obraz widział zamglony.
ół - toczerwona jasno
si gał wzrokiem do ko ca
wypełniała obszar, na którym
przedtem stały domy Otheyma i jego s siadów. Fragmenty przyległych budynków zapadały si w gorej c otchła . Paul wstał. Czuł, jak spopielacz skał zamiera, cichnie gdzie pod nim. Pod gładk powierzchni filtrfraka ciało było mokre od potu, ochronne ubranie nie nad ało go wchłania . Wraz z powietrzem Paul wci gn ł do płuc ar i siarkowy odór spopielacza. Kiedy patrzył na ołnierzy podnosz cych si powoli wokół, mgła w jego oczach zg stniała w ciemno . Wezwał wi c na pomoc prorocz wizj tych chwil, odwrócił si i poszedł cie k wytyczon dla niego przez Czas, podporz dkowuj c si wizji tak ci le, e nie mogła mu umkn . Czuł, e to miejsce staje si dla niego zwielokrotnionym op taniem, rzeczywisto ci zespolon z proroctwem. Dokoła rozległy si j ki i lamenty jego ludzi, u wiadamiaj cych sobie lepot . - Spokojnie! - zawołał Paul. - Pomoc ju idzie! - Skargi nie ustawały. - MÓwi Muad' Dib! Rozkazuj wam zachowa spokój! Pomoc nadchodzi! Cisza. Potem, tak jak zapisane to było w wizji, stra nik obok niego zapytał: - Czy to naprawd Imperator? Kto z was widzi? Powiedzcie! - Nikt z nas nie ma oczu - rzekł Paul. - Mnie tak e odebrali wzrok, lecz zachowałem moj wizj . Widz ci , jak tam stoisz, w zasi gu lewej r ki masz brudn
cian . Teraz czekaj bez trwogi.
Nadchodzi Stilgar z przyjaciółmi. Wokół narastał łopot omitopterów. Rozległ si tupot stóp. Paul p a - t r z y ł, jak zbli aj si jego przyjaciele. Odgłos kroków zgodny był z rytmem proroczej wizji. - Stilgar! - krzykn ł Paul, machaj c r k . - Tutaj! - Dzi ki Szej-huludowi - wołał Stilgar, podbiegaj c do Paula. - Nie jeste ... - W nagłej ciszy wizja Paula ukazała mu Stilgara spogl daj cego z przera eniem w wypalone oczy swego przyjaciela i władcy. - Och, mój panie - j kn ł. - Usul... Usul... Usul... - Co ze spopielaczem skał? - krzykn ł jeden z przybyłych. - Ju po wszystkim - odrzekł Paul. Wskazał r k . - Ruszajcie tam i ratujcie tych, którzy byli najbli ej. Rozstawcie zapory. ywo! Odwrócił si Stilgara. - Ty widzisz, panie? - w głosie Stilgara d wi czało zdumienie. - Jak mo esz widzie ? W odpowiedzi Paul wyci gn ł r k , dotkn ł palcem policzka Stilgara ponad mask filtrfraka. Poczuł łzy. - Nie musisz dawa mi wody, stary druhu - powiedział. - Nie jestem martwy. - Ale twoje oczy!
- O lepili ciało, ale nie wizj - odparł Paul. - Och, Stil, yj jak w apokaliptycznym nie. Ka dy krok zgadza si tak dokładnie, e najbardziej boj si nudy, prze ywaj c m przyszło
raz
jeszcze tak samo. - Usul, ja nie... ja... - Nie staraj si tego zrozumie . yj w innym wiecie ni ten dookoła. Cho oba wiaty s dla mnie takie same. Niepotrzebna mi dło przewodnika. Widz ka dy ruch wokół siebie. Widz ka de drgnienie twej twarzy. Nie mam oczu, a jednak widz . Stilgar zdecydowanie potrz sn ł głow . - Sire, musimy ukry twoje kalectwo przed... - Nie ukryjemy go przed nikim - przerwał Paul. - Lecz prawo... - Rz dzi nami teraz prawo Atrydów, Stil. Prawo Fremenów, mówi ce, e lepy ma by porzucony w pustyni, odnosi si tylko do nie - widz cych. A ja widz . yj w kr gu istnienia, które jest aren walki dobra i zła. Jeste my w punkcie zwrotnym i musimy odegra swoje role. W ciszy, która nagle zapadła, Paul usłyszał głos rannego, prowadzonego obok nich: - To było straszne - j czał ranny. - Wielka furia ognia! - Nikt z tych ludzi nie zostanie skazany na pustyni - powiedział Paul. - Słyszysz, Stil? - Słysz ci , panie. - Maj otrzyma nowe oczy na mój koszt. - Tak b dzie, panie. Paul słyszał narastaj c niepewno
w głosie Stilgara.
- B d w omitopterze dowództwa - rzucił. - Przejmij tu dowodzenie. - Tak jest, panie. Paul omin ł Stilgara i ruszył w dół ulicy. Wizja mówiła mu o ka dym poruszeniu, ka dej nierówno ci gruntu pod stopami, ka dej twarzy, jak napotkał. Id c - wydawał rozkazy, wskazuj c ludzi ze swej wity - wywoływał imiona, wzywał do siebie tych, którzy nale eli do cisłego aparatu władzy. Słyszał trwo ne szepty, czuł, jak ro nie za nim fala strachu. - Jego oczy! - Ale patrzył wprost na ciebie, zawołał ci po imieniu! W omitopterze dowództwa wł czył tarcz , wyci gn ł r k , wyj ł mikrofon z dłoni zaskoczonego oficera ł czno ci, wydał kilka szybkich rozkazów i wepchn ł mikrofon z powrotem w r ce oficera. Odwróciwszy si , wezwał specjalist od broni, jednego z tych błyskotliwych młodzików, którzy ycie na pustyni pami tali jak przez mgł . - U yli spopielacza skał? - ni to stwierdził, ni zapytał Paul. Sekunda milczenia.
- Tak mi powiedziano, Sire - przytakn ł oficer. - Oczywi cie wiesz, co to znaczy. - Zasilanie mogło by tylko atomowe. Paul skin ł głow , my l c, jak gor czkowo musi teraz pracowa mózg tego człowieka. Atom. Wielka Konwencja zakazywała tego rodzaju broni. Wykrycie sprawcy mo e spowodowa poł czony atak odwetowy wysokich rodów. Stare wi zy lenne pójd w zapomnienie, odrzucone zostan w obliczu tego zagro enia, które przerastało wszystko, co znane było w przeszło ci. - Nie mogli tego skonstruowa , nie zostawiaj c ladów - powiedział Paul. - Postarasz si o odpowiedni sprz t i odszukasz miejsce, w którym to zrobili. - Natychmiast, Sire. - Człowiek oddalił si po piesznie, rzucaj c za siebie przera one spojrzenie. - Panie - za jego plecami odezwał si nie miało oficer ł czno ci - twoje oczy... Paul obrócił si , si gn ł w gł b kabiny i przestroił sztabowy nadajnik na swoje prywatne pasmo. - Poł cz si z Chani - rozkazał. - Powiedz jej... powiedz, e yj i wkrótce mnie zobaczy. ' Teraz gromadz si siły" - pomy lał. I poczuł, jak silny był odór strachu w woni potu dokoła.
Odszedł od Alii, Łona Niebios! wi ty, wi ty, wi ty! Legiony z ognia i piasku Staj przed Panem, Bezoki widzi, Diabeł ma go w opiece! wi ty, wi ty, wi ty By zrówna szale Wybrał M cze stwo! "Ksi yc Upada" z "Pie ni Muad'Diba"
Po siedmiu dniach gor czkowego o ywienia w Cytadeli zapanował nienaturalny spokój. Tego ranka bł kaj cy si tu ludzie st pali ostro nie albo odzywali si szeptem, nachylaj c ku sobie głowy. Niektórzy wr cz przemykali si chyłkiem. Widok oddziału stra y wchodz cej z podwórca przyci gał pytaj ce spojrzenia, a hałas, z jakim krz tali si , układaj c bro , denerwował wszystkich. Przybysze szybko jednak wpadali w panuj cy wewn trz nastrój i tak e zaczynali porusza si niezwykle cicho. Wokół wci
snuto opowie ci o spopielaczu skał.
- Mówił, e ogie był niebiesko - zielony i niósł zapach piekieł. - Elpa to głupiec! Powiedział, e pr dzej si zabije, ni przyjmie tleilaxa skie oczy. - Nie podoba mi si to gadanie o oczach. - Muad' Dib, przechodz c, zawołał mnie po imieniu! - Jak O n widzi bez oczu? - Ludzie zwiewaj , słyszałe ? Wsz dzie postrach. Naibowie mówi , e udadz si do siczy Makab na Wielk Rad . - Co zrobili z panegirysta? - Widziałem, jak brali go do komnaty, gdzie zbieraj si naibowie. Wyobra sobie tylko, Korba wi niem! Chani wstała wcze nie, obudzona przez cisz w Cytadeli. Gdy otwarła oczy, Paul siedział koło niej, wlepiaj c oczodoły w jaki punkt znajduj cy si jakby za cian sypialni. Lekarze usun li resztki tkanki oczu zniszczonych przez spopielacz skał. Zastrzyki i ma ci pomogły ocali resztki zdrowej tkanki wokół oczu, lecz Chani czuła, e promieniowanie dotarło gł biej.
Usiadła, opanował j wilczy głód. Zacz ła je
posiłek, zostawiony przy ło u - chleb
przyprawowy, twardy ser. - Kochanie, nie było sposobu, by ci tego oszcz dzi - powiedział Paul, wskazuj c jedzenie. - Wierz mi. Powstrzymała dr enie, gdy skierował na ni
puste oczodoły. Nie prosiła go ju
o
wyja nienia. Mówił tak dziwnie: "Zastałem ochrzczony w piasku, kosztowało mnie to utrat wiary. Kto jeszcze kupczy dzi wiar ? Kto j kupuje? Kto sprzedaje?" Co miały znaczy te słowa? Nie chciał nawet słysze o tleilaxa skich oczach, cho hojn r k kupił je dla tych, którzy podzielili jego kalectwo. Nasyciwszy głód, Chani wy lizn ła si z ło a. Zerkn ła przez rami na Paula, zauwa yła jego znu enie, surowe zmarszczki wokół ust. Ciemne włosy sterczały zmierzwione od snu, który nie koił. Muad' Dib był tak pos pny i tak daleki. Miotanie si mi dzy snem a czuwaniem nie zdołało tego zmieni . Zmusiła si , by si odwróci . - Kochany... mój kochany... - szepn ła Pochylił si , poci gn ł j z powrotem do łó ka i pocałował w policzek. - Wkrótce wrócimy na nasz pustyni - szepn ł. - Ju niewiele rzeczy pozostało tu do zrobienia. Zadr ała, słysz c co jakby ostateczno
w jego głosie.
- Nie bój si mnie, Sihajo - szeptał, otaczaj c j ramieniem. - Zapomnij o tajemnicy i przyjmij miło . W miło ci nie ma tajemnic. Rodzi si z ycia. Nie czujesz tego? - Tak. Dotkn ła dłoni jego torsu, licz c uderzenia serca. Miło
Paula wnikała w jej freme sk
dusz - gwałtowna, porywaj ca, dzika. Otaczała j magnetyczna siła - Jedno ci przyrzekam, kochana - powiedział. - Nasze dziecko b dzie włada takim imperium, e to moje zblednie przy nim. Wszelkie osi gni cia cywilizacji, sztuki... - Jeste my tutaj, teraz! - zaprotestowała, dławi c suchy szloch. - 1... czuj , e mamy tak mało... czasu... - Mamy cał wieczno , ukochana. - Mo e t y masz wieczno . Ja mam tylko te chwile. - Ale to j e s t wieczno . - Pogładził jej czoło. Przytuliła si do niego, muskaj c wargami szyj . Lekki ci ar zaniepokoił ycie w jej łonie. Poczuła pulsowanie. Paul te je poczuł.
- No, mały władco wszech wiata, zaczekaj, a przyjdzie twój czas - rzekł, kład c dło na jej brzuchu. - Ta chwila nale y do mnie. Zastanawiała si , dlaczego o yciu w jej wn trzu mówił zawsze w liczbie pojedynczej. Czy by lekarze mu nie powiedzieli? Poszperała w pami ci. Ciekawe, e ich rozmowy nigdy nie dotyczyły tego tematu. Z pewno ci wiedział, e nosi bli ni ta. Zawahała si nad konieczno ci poruszania tej sprawy. Musiał wiedzie . Wiedział wszystko. Znał przecie ka d jej tajemnic . Jego r ce, usta, całe jego ciało j znało. - Tak, kochany - powiedziała w ko cu. - To jest na zawsze... to jest prawdziwe. I mocno zacisn ła oczy, by widok oczodołów nie str cił jej z raju do piekła. Bez wzgl du na magi rihani, w któr wpisane były ich losy, jego ciało pozostało rzeczywiste, nie mogła odrzuci jego pieszczot. - Gdyby tylko ludzie znali twoj miło ... - powiedziała, gdy si ju podnie li i zacz li ubiera . Ale on był ju w innym nastroju. - Nie mo esz budowa polityki na miło ci - powiedział. - Ludzi nie obchodzi miło , jest zbyt chaotyczna. Wol despotyzm. Zbyt wiele wolno ci rodzi chaos. Na to nie mo emy sobie pozwoli , prawda? A jak sprawisz, by kochano despotyzm? - Nie jeste despot ! - sprzeciwiła si , wi
c chust . - Twoje prawa s sprawiedliwe.
- Ooch, prawa - powiedział. Podszedł do okna, rozsun ł zasłony, jak gdyby mógł wyjrze na zewn trz. - Czym jest prawo? Nadzorem? Prawo przesiewa chaos i co pozostaje? Pokój - nasz najwy szy ideał i najbardziej przyziemna natura. Nie przygl daj si prawu zbyt dokładnie. Je li to zrobisz, znajdziesz zracjonalizowane interpretacje, prawnicz kazuistyk , wygodne precedensy. Znajdziesz spokój, ale to tylko inna nazwa mierci. Chani zacisn ła usta w w sk
kresk . Nie mogła odmówi
mu m dro ci i
dalekowzroczno ci, ale takie nastroje j przera ały. Paul odwrócił si , a ona wyczuła w nim wewn trzny konflikt Tak jak gdyby przyj ł freme sk dewiz : "Nigdy nie wybaczy - nigdy nie zapomnie " i biczował ni własne ciało. Podeszła do niego i spojrzała z ukosa. Rosn cy upał dnia zaczynał ochładza północny wiatr, tak charakterystyczny w tych szeroko ciach. Wiatr malował fałszywe niebo, pełne pióropuszy ochry i płatków kryształu, dziwacznych deseni ruchliwej czerwieni i złota. Silny, zimny powiew rozbijał si o Mur Zaporowy fontannami pyłu. Paul czuł przy sobie ciepło Chani. Na chwil przy mił wizje zasłon zapomnienia. Mógłby przecie sta tutaj, zamkn wszy oczy. Czas jednak nie chciał si dla niego zatrzyma . Wdychał mrok - bez gwiazd i bez łez. Jego kalectwo rozkładało materi , d wi ki skupiły w sobie
wszech wiat. Wszystko, co go otaczało, napierało na jedyny zmysł, słuch, cofaj c si tylko, gdy czego dotykał: zasłon, r ki Chani... Spostrzegł nagle, e nasłuchuje jej oddechów. "Gdzie podziała si niepewno
rzeczy tylko prawdopodobnych?" - zapytywał siebie. Jego
umysł d wigał brzemi zwielokrotnionych wspomnie . Dla ka dego momentu rzeczywisto ci istniały niezliczone przedłu enia, skazane na niebyt Niewidzialne "ja" w nim pami tało te wszystkie fałszywe przeszło ci, których brzemi czasem zagra ało zmia d eniem tera niejszo ci. Chani oparła si o jego rami . Dzi ki jej dotkni ciu poczuł własne ciało: martwe tkanki unoszone w wirach czasu. Lepił si od wspomnie , które ocierały si o wieczno . Ujrze wieczno
znaczyło wystawi si na jej
kaprysy, da si ujarzmi niesko czonym wymiarom. Pozorna nie miertelno zado uczynienia: Przeszło
i Przyszło
wyroczni
dała
stawały si równoczesne.
Wizja znów wypłyn ła z czarnej otchłani, otaczaj c go szczelnie. Zast piła mu oczy. Poruszała mi niami, wiodła w nast pn chwil , nast pn godzin , nast pny dzie , a wreszcie czuł, e ju na zawsze dał si jej uwi zi . - Czas, by my poszli - powiedziała Chani. - Rada... - B dzie tam Alia. Mo e zaj
moje miejsce.
- Wie, co ma robi ? - Wie. Dzie Alii zacz ł si od zgiełku wywołanego przez szwadron gwardii, który wyroił si na placu defilad pod jej oknami. Patrzyła w dół na oszalał bieganin , hała liwy i zastraszaj cy jazgot. Wszystko stało si jasne dopiero wtedy, gdy rozpoznała wi nia, którego prowadzono: panegirista Korba Ko cz c porann
toalet , podchodziła co pewien czas do okna, by nie traci
z oka
narastaj cego poruszenia tam, w dole. Jej spojrzenie przyci gał Korba. Starała si przywoła wspomnienie szorstkiego, brodatego dowódcy trzeciego rzutu w bitwie pod Arrakin. Na pró no. Korba stał si
wymuskanym fircykiem. Teraz odziany był w
wietnie skrojon
szat
z
paratoriskiego jedwabiu, rozci t a do pasa, by wida było nie nobiał kryz i haftowan tunik wysadzan zielonymi klejnotami. Purpurowy pas spinał szat na biodrach. Wystaj ce r kawy były uszyte ze specjalnie skr conego, ciemnozielonego i czarnego aksamitu. Zeszło si kilku naibów, by ledzi sposób traktowania współplemie ca. Podnie li wrzaw , zach caj c Korb , by zapewniał o swojej niewinno ci. Alia powiodła wzrokiem po twarzach Fremenów, usiłuj c przypomnie sobie ludzi, których kiedy znała. Ci, obecni tutaj, wymazali z jej pami ci tych dawnych. Stali si wyobra enia.
hedonistami, kosztowali rozkoszy trudnych czasami do
Widziała, jak ich niepewne spojrzenia w druj w stron drzwi komnaty, w której mieli si zgromadzi . Wci
my leli o bezokim Muad' Dibie - nowym objawieniu tajemnej mocy. Podług ich
praw lepiec miał by porzucony na pustyni, a jego woda zło ona w ofierze Szej-huludowi. Ale lepy Muad' Dib ich widział. Poza tym nie znosili budynków. Czuli si bezbronni w miejscu zbudowanym ponad ziemi . Dajcie im porz dn jaskini , wy łobion w skale, wtedy odpoczn ale nie tu, nie z tym nowym Muad' Dibem, który czeka tam, w rodku. Alia odwróciła si . Chciała ju wyj
na spotkanie. Wła nie wtedy zauwa yła Ust, który
zostawiła na stoliku przy drzwiach - ostatni list od matki. Mimo szczególnej czci, któr cieszył si Kaladan jako miejsce narodzin Paula, lady Jessika podkre lała, e nie yczy sobie, aby jej planeta stała si kolejnym przystankiem w had d . "Mój syn jest bez w tpienia epokow postaci w historii - pisała - lecz dla mnie nie jest to dostateczny powód, by podda si najazdowi hołoty." Dotkn wszy listu, Alia doznała dziwnego uczucia tajemnego kontaktu. Ten papier był w r kach jej matki. Taki staro wiecki sposób - Ust, a bardziej osobisty od czegokolwiek innego. Napisany w j zyku walki Atrydów, czynił poufno
przekazu niemal nienaruszaln .
Jak zawsze, my l o matce wznieciła płomie we wn trzu Alii. Zmieszanie psychik matki i córki sprawiło, i Alia czasem my lała o Paulu jak o swoim synu, którego urodziła Ta zbitka osobowo ci mogła ukaza jej własnego ojca jako kochanka. W jej umy le pojawiły si widmowe cienie, postacie stworzone przez przypadek. Alia przegl dała Ust, schodz c ramp do przedsionka, gdzie oczekiwały jej przyboczne amazonki. "Tworzycie niebezpieczny paradoks - pisała Jessika. - Rz d nie mo e by równocze nie religijny i stanowczy. Doznania religijne łakn spontaniczno ci, nieuchronnie tłumionej przez prawa. A bez praw nie mo ecie rz dzi . Jest mo liwe, e wasze prawa b d musiały zast pi moralno , zast pi
wiadomo , zast pi nawet religi , przy pomocy której my licie włada .
wi ty rytuał rodzi si winien z czci i podniosłych t sknot, które wykuwaj istot moralno ci. Z drugiej strony rz d jest organem kulturowym, szczególnie podatnym na w tpliwo ci, pytania i spory. Widz , jak nadchodzi dzie , w którym ceremoniał zajmie miejsce wiary, a symbolizm wyprze moralno ." W przedsionku przywitał Ali zapach przyprawowej kawy. Gdy kapłanka weszła, cztery amazonki w zielonych mundurach gwardii stan ły na baczno . Pomaszerowały za ni , krocz c pewnie w swej butnej młodo ci, czujnymi oczyma szukaj c wyzwania. Na ich fanatycznych twarzach nie zago cił l k. Promieniowały t szczególn , freme sk gwałtowno ci : mogły zabi mimochodem, bez cienia winy.
"W tym jestem inna - pomy lała Alia. - Do imienia Atrydów i tak przylgn ło ju dosy brudu." Jej nadej cie poprzedzała wie . Gdy zjawiła si w dolnej sali, czekaj cy pa zerwał si i pomkn ł, by wezwa
cały oddział gwardii. Ponura sala o wietlona była tylko paroma
przyciemnionymi kulami wi toja skimi. Nagle w drugim ko cu otwarły si drzwi na dziedziniec, wpuszczaj c jasny snop dziennego wiatła. Za drzwiami zamajaczyli otaczaj cy Korb stra nicy. - Gdzie Stilgar? - zapytała Alia. - Ju w rodku - odparła jedna z amazonek. Alia ruszyła pierwsza. Sala zebra była najbardziej pretensjonalnym pomieszczeniem w Cytadeli. Po jednej stronie ci gn ł si wysoki balkon z rz dami mi kkich foteli. Po drugiej pomara czowe draperie, które miały osłania
wielkie okna Przez otwarte drzwi z ogrodu z
fontann wpadał słoneczny blask. Bli ej, po prawej, znajdowało si podwy szenie, a na nim jedno masywne krzesło. Id c w tym kierunku, Alia spojrzała w gór . Galeri szczelnie wypełniali naibowie. Gwardia zamkowa zaj ła puste miejsca pod galeri . W ród nich przechadzał si Stilgar. Rzucał tu i ówdzie słówko albo komend . Najmniejszym gestem nie zdradził, e zauwa ył wej cie Alii. Wprowadzono Korb
i posadzono go na poduszkach za niskim stolikiem, tu
przed
podwy szeniem. Mimo widocznej elegancji, panegirysta wygl dał teraz jak senny, zgry liwy starzec, kul cy si w płaszczu, jak gdyby doskwierał mu chłód. Dwóch stra ników zaj ło miejsca za nim. Kiedy Alia zasiadła na podwy szeniu, zbli ył si Stilgar. - Gdzie jest Muad' Dib? - zapytał. - Mój brat upowa nił mnie, bym przewodniczyła jako Wielebna Matka - odpowiedziała. W ród naibów na galerii zacz ły podnosi si gło ne protesty. - Spokój! - zawołała Alia. W ciszy, która zapadła nagle, ci gn ła: - Czy według prawa Fremenów Matka Wielebna nie przewodniczy sprawie o ycie lub mier ? W ród naibów zapanowała absolutna cisza, gdy dotarła do nich powaga jej o wiadczenia. W ród siedz cych widziała jednak i tych, którzy rzucali gniewne spojrzenia. Nadawała im w duchu imiona, by wymieni je potem podczas Rady: Hobars, Rad ifiri, Tasmin, Saad id, Umbu, Legg... Imiona miały w sobie skrawki Diuny - sicz Umbu, Niecka Tasmina, Szczerba Hobarsa... Odwróciła si w stron Korby, który widz c jej spojrzenie, podniósł głow . - O wiadczam, e jestem niewinny - powiedział. - Stilgar, odczytaj zarzuty - odezwała si Alia.
Stilgar wyst pił naprzód, wyjmuj c zwój br zowego papieru przyprawowego. Zacz ł czyta z namaszczeniem, jak gdyby wybijał ukryty rytm. Jego słowa brzmiały ostro, czysto, niezachwianie uczciwie. - ... e wraz ze zdrajcami uknułe
spisek, by zgładzi
Pana naszego, władc ,
e z
przeró nymi wrogami Imperium kumałe si niecnie w sekrecie, e... Cały czas Korba potrz sał głow z ura on i gniewn min . Alia słuchała nieuwa nie, oparłszy przekrzywion głow na lewej pi ci, a drugie rami zwiesiwszy wzdłu
por czy krzesła. Fragmenty formalnej procedury zacz ły jej umyka ,
przesłoni te własnymi niepokojami. - ...czcigodna tradycja... poparcie legionów i wszystkich Fremenów, gdziekolwiek si znajduj ... przemocy odpowie przemoc, tak jak głosi Prawo... majestat Imperatorskiej Osoby... utraci wszystkie prawa do... "To to nonsens - pomy lała. - Nonsens! Wszystko to nonsens... nonsens... nonsens..." - Dlatego te spraw oddaj pod s d - zako czył Stilgar. W zapadłej nagle ciszy Korba pochylił si do przodu, zaciskaj c dłonie na kolanach. Jego ylasta szyja wyci gn ła si , jak gdyby gotował si do skoku. J zyk migotał mi dzy z bami, gdy Kwizar mówił: - Nigdy słowem ni czynem nie sprzeniewierzyłem si
lubom Fremena!
dam, by
postawiono przede mn oskar yciela "Do
prymitywny sprzeciw" - pomy lała Alia
Widziała jednak, e na naibach wywarło to spore wra enie. Znali Korb . Był jednym z nich. By sta si naibem, dowiódł freme skiej odwagi i czujno ci. Nie był błyskotliwy, ale solidny. Nie jeden z tych, którzy dowodz na wojnie, za to dobry kandydat na kwatermistrza. Nie krzy owiec, lecz ten, kto piel gnuje dawn freme sk cnot : "Najwa niejsze jest Plemi ". Alii przemkn ły przez my l gorzkie słowa Otheyma, przytoczone przez Paula. Zlustrowała galeri . Ka dy z tych ludzi mógł widzie siebie na miejscu Korby - a paru nie bez powodu. Niewinny naib był tutaj równie gro ny jak winny. Korba te to wyczuł. - Kto mnie oskar a? - zapytał podniesionym głosem. - Mam fre - me skie prawo do konfrontacji z oskar ycielem! - By mo e sam siebie oskar asz - rzuciła Alia. Mistyczna trwoga błysn ła na twarzy Korby, nim zdołał j ukry . Ka dy mógł to odczyta : wystarczyło, by oskar yła go Alia, powołuj c si na dowody pochodz ce ze strefy cieni, z Alam al - Mithal.
- Nasi wrogowie maj sojuszników w ród Fremenów - podkre liła Alia - Oddzielacze wiatru s
niszczone, kanaty wysadzane w powietrze, uprawy zatrute, a baseny składowe
spl drowane... - A teraz... teraz porwali czerwia pustyni i wywie li na inn planet ! Wszyscy znali ten głos, który nagle wtargn ł na sal : głos Muad' Diba Paul wszedł przez drzwi z przedsionka, przecisn ł si przez szeregi stra y i stan ł u boku Alii. Id ca za nim Chani przystan ła z boku. - Mój panie - powiedział Stilgar, unikaj c spojrzenia w twarz Paula. Paul uniósł puste oczodoły w stron galerii, potem wycelował je w Korb . - Co, Korba - zagadn ł - ani słowa pozdrowienia? Na galerii dało si słysze szemranie. Stawało si coraz gło niejsze, zewsz d dolatywały oderwane słowa i strz py zda : "...prawo o lepcach... zwyczaje Fremenów... na pustyni ... któ mie łama ..." - Kto twierdzi, e jestem lepy? - spytał Paul. Odwrócił si do galerii. - Ty, Rad ifiri? Widz , e wystroiłe si dzi w złotogłów, a niebieska koszula pod spodem nadal pokryta jest ulicznym kurzem. Zawsze byłe niechlujny. Rad ifiri zasłonił si obronnym gestem trzech palców od złego uroku. - Wska tymi paluchami na siebie! - krzykn ł Paul. - My wiemy, gdzie le y zło! - Odwrócił si do Korby. - Na twojej twarzy wypisana jest wina, Korba. - Nie moja wina! Mo e zwi załem si z winnymi, lecz nie... - przerwał, rzucaj c trwo ne spojrzenie na galeri . Przejmuj c pałeczk od Paula Alia wstała, zst piła na posadzk komnaty i podeszła do stolika, przy którym siedział Korba. Z odległo ci mniejszej ni metr wpatrzyła si w niego onie mielaj co, bez słowa Korba skulił si pod ci arem tego spojrzenia Zdenerwował si , zerkn ł niespokojnie na galeri . - Czyich oczu szukasz tam, na górze? - spytał Paul. - Ty nic nie widzisz! - wypalił Korba. Paul odsun ł od siebie przelotne uczucie lito ci. Ten człowiek tkwił w sidłach wizji tak samo nieodwołalnie, jak ka dy z obecnych. Grał swoja rol , nic wi cej. - Niepotrzebne mi oczy, eby ci widzie - rzekł Paul. Zacz ł opisywa Kobr , ka dy jego ruch, ka dy grymas, ka de przera one i błagalne spojrzenie w kierunku galerii.
W Korbie narastała rozpacz. Obserwuj c go, Alia widziała, e mo e załama si lada chwila. "Kto na galerii musi zdawa sobie spraw , jak bliski jest załamania" - pomy lała. Kto? Przygl dała si twarzom naibów, notuj c drobne skazy w tych maskach bez wyrazu - gniew, strach, niepewno , wina. Paul zamilkł. Twarz Korby przybrała wyraz ałosnej bufonady. - Kto mnie oskar a? - zapytał złamanym głosem. - Otheym ci oskar a - powiedziała Alia. - Ale Otheym nie yje! - zaprotestował Korba. - Sk d wiesz? - spytał Paul. - Przez sw siatk szpiegowsk ? O, tak. Wiem o twoich szpiegach i kurierach. Wiem, kto przywiózł tu spopie - lacz skał z Tarahellu. - To dla ochrony Kwizaratu! - zawołał Korba. - I dlatego dostał si w r ce zdrajców? - zapytał Paul. - Został skradziony i my... - Korba umilkł i przełkn ł lin . Jego wzrok bł dził na prawo i lewo. - Ka dy wie, e byłem głosem miło ci do Muad' Diba. - Spojrzał na galeri . - Jak mo e martwy człowiek oskar a Fremena? - Głos Otheyma nie umarł - zacz ła Alia Przerwała, gdy Paul dotkn ł jej ramienia. - Otheym przesłał nam swój głos - rzekł Paul. - Podaje imiona, zdradzieckie czyny, miejsca i pory spotka . Czy nie brakuje ci pewnych twarzy w Radzie Naibów, Korba? Gdzie s Merkur i Fash? Nie ma dzi z nami Kulawego Keke. A Takim, gdzie on jest? Korba pokr cił głow . - Uciekli z Arrakis ze skradzionym czerwiem - powiedział Paul. - Nawet, gdybym ci teraz uwolnił, Szej-hulud i tak dostałby twoj wod za udział w tej sprawie. Dlaczego ci nie uwolni , Korba? Pomy l o wszystkich tych ludziach, którzy stracili oczy, o ludziach, którzy nie widz , tak jak ja widz . Maj rodziny i przyjaciół, Korba. Gdzie zdołałby si przed nimi ukry ? - To był wypadek - wyj kał błagalnie Korba. - Tak czy owak, dostan tleilaxa skie... znów umilkł. - Kto wie, jakie wi zy narzucaj metalowe oczy? - zauwa ył Paul. Naibowie na galerii zacz li szeptem wymienia uwagi, zasłaniaj c dło mi usta. Teraz ju chłodno patrzyli na Korb . - Ochrona Kwizaratu... - mrukn ł Paul, powracaj c do linii obrony Korby. - Bro , która albo niszczy planet , albo wytwarza promienie J, o lepiaj ce tych, którzy s zbyt blisko. Który to efekt, Korba, jest według ciebie ochron ? Czy Kwizaratowi wystarcza o lepienie wszystkich obserwatorów?
- To była ciekawo , mój panie - mówił Korba. - Wiedzieli my, e zgodnie ze Starym Prawem tylko wysokim rodom wolno posiada bro atomow , ale Kwizarat był posłuszny... był posłuszny... - Był posłuszny tobie - doko czył Paul. - Ciekawo , zaiste. - Nawet, je li jest to tylko głos mego oskar yciela, musicie mnie z nim skonfrontowa ! wykrzykn ł Korba. - Fremen ma swoje prawa. - On mówi prawd , Sire - powiedział Stilgar. Alia spojrzała na niego ostro. - Prawo jest prawem - rzekł Stilgar, mimo i wyczuwał jej sprzeciw. Zacz ł cytowa Prawo Freme skie, przeplataj c je własnym komentarzem na temat jego zastosowania. Alia miała dziwne uczucie, jakby słyszała słowa Stilgara, zanim je jeszcze wymówił. Jak mógł by
do tego stopnia naiwny? Stilgar nigdy dot d nie wydawał si
tak oficjalny i
konsekwentny, tak zdecydowany, by przestrzega Kodeksu Diuny. Jego podbródek był agresywnie wysuni ty. Poruszał ustami. Czy doprawdy nie było w nim nic oprócz tej tradycyjnej bufonady? - Korba jest Fremenem i musi by s dzony podług Prawa Fremenów - zakonkludował Stilgar. Alia odwróciła si , spogl daj c na cienie, jakie rzucało na cian
wiatło dnia, przes czaj c
si przez ogród. Czuła wyczerpuj ce zniech cenie. Zd yli to ju przeci gn
niemal do południa. I
co teraz? Korba odpr ył si . Jego mina mówiła wyra nie, e jest ofiar niezasłu onej napa ci, e wszystko, co zrobił, robił z miło ci do Muad' Diba. Spojrzała na niego, zaskoczona wyrazem przebiegłej buty, jaki prze lizn ł mu si po twarzy. "Zupełnie, jakby wła nie otrzymał wiadomo " - pomy lała Grał rol człowieka, który słyszy okrzyki przyjaciół: Trzymaj si ! Pomoc ju jest w drodze! Przez chwil mieli go w swoich r kach - informacje wydobyte z karła, lady innych uczestników spisku, imiona donosicieli. Ale krytyczny moment min ł. Stilgar? Na pewno nie Stilgar. Obróciła si , spojrzała na starego Fremena. Stilgar wytrzymał jej spojrzenie bez mrugni cia. - Dzi kujemy ci, Stil - powiedział Paul - e przypomniałe nam Prawo. Stilgar skłonił głow . Przysun ł si bli ej, układaj c usta w bezd wi czne słowa, które, jak wiedział, Paul i Alia mogli odczyta : Wycisn z niego wszystko i wtedy zajm si spraw . Paul przytakn ł, skin ł na stra nika za plecami Korby. - Odprowad cie Korb do najlepiej zabezpieczonej celi - powiedział. - adnych wizyt z wyj tkiem obro cy. Na obro c wyznaczam Stilgara. - Pozwólcie mi wybra własnego obro c ! - krzykn ł Korba. Paul obrócił si na pi cie. - Odmawiasz Stilgarowi uczciwo ci i trze wo ci os du?
- O nie, mój panie, ale... - Zabra go! - warkn ł Paul. Stra nicy podnie li Korb z poduszek i wyprowadzili. Szemraj c znowu, naibowie zacz li opuszcza galeri . Spod balkonu wychyn li słudzy, podeszli do okien i zaci gn li pomara czowe zasłony. W sali zapanował ciepły półmrok. - Paul... - zacz ła Alia. - Kiedy sprowokujemy przemoc - powiedział Paul - wtedy b dziemy mieli nad ni pełn kontrol . Dzi ki ci, Stil, dobrze zagrałe swoj rol . Jestem pewien, e Alia zidentyfikowała naibów, którzy z nim współdziałali. Nie mieli szans, by si nie zdradzi . - Uknuli cie to mi dzy sob ? - zapytała Alia. - Gdybym od r ki kazał ci
Korb , naibowie zrozumieliby to - powiedział Paul. - Ale
obserwuj c t formaln procedur , niezbyt ci le przystaj c do Prawa Fremenów, poczuli, e ich własne prawa s zagro one. Którzy naibowie z nim byli, Alia? - Na pewno Rad ifiri - powiedziała cicho. - I Saad id, ale... - Daj Stilgarowi kompletn list - rzekł Paul. Alia przełkn ła lin , czuj c w tej chwili - jak inni - strach przed Paulem. Wiedziała, dzi ki czemu poruszał si bez oczu, ale precyzja jego ruchów przera ała j . eby dostrzega czyj wygl d oczyma wyroczni! Czuła, e jej posta rysuje si mu w kosmicznym czasie, którego zgodno
z
rzeczywisto ci zale y wył cznie od jego słów i czynów. Trzymał ich wszystkich w mocy swojej wizji! - Jeste ju spó niony na porann audiencj , Sire - odezwał si Stilgar. - Wielu ludzi czeka... ciekawych... przel knionych... - A ty si l kasz, Stil? - Tak - doleciał w odpowiedzi najcichszy szept. - Jeste moim przyjacielem i niczego z mojej storny nie musisz si obawia - powiedział Paul. Stilgar przełkn ł lin . - Tak, mój panie. - Alio, poprowad porann audiencj - polecił Paul. - Stilgar, daj znak. Stilgar wykonał polecenie. W okolicy wielkich drzwi wybuchło zamieszanie. Wypychano tłum z zaciemnionego pokoju, robi c przej cie dla urz dników. Mnóstwo rzeczy zacz ło dzia
si
naraz. Gwardia
zamkowa poszturchiwała i odpychała ci b suplikantów, jaskrawo odziani adwokaci starali si przedrze , rozległy si
wrzaski i przekle stwa. Adwokaci machali aktami swych pozwów.
Urz dnik Zgromadzenia przepchn ł si naprzód szpalerem utworzonym przez stra ników. Niósł List Preferencji - nazwiska tych, którzy mieli zosta dopuszczeni przed Tron. Urz dnik, ylasty Fremen o imieniu Tekrub, roztaczał wokół siebie aur
znudzonego cynizmu, ostentacyjnie
obnosz c wygolon głow i zbite w kołtun bokobrody. Alia zagrodziła mu drog , daj c Paulowi czas, by wymkn ł si wraz z Chani prywatnym przej ciem za podwy szeniem. Poczuła przelotny brak zaufania do urz dnika, widz c nachalne w cibstwo w spojrzeniu, jakie Tekrub posłał za Paulem. - B d dzi mówi w imieniu mego brata - powiedziała. - Ka suplikantom podchodzi pojedynczo. - Tak, pani. - Odwrócił si , by ustawi oczekuj cych na posłuchanie. - Pami tam czasy, kiedy nie omyliłaby si , jak dzisiaj, co do zamiarów swego brata powiedział Stilgar. - Byłam roztargniona - przyznała. - Zaszła w tobie dramatyczna zmiana, Stil. Co si stało? Stilgar wyprostował si , zaskoczony. Człowiek si zmieniał, to jasne. Ale dramatycznie? Z takim pogl dem na swoj osob nigdy si dot d nie spotkał. Dramat był warto ci problematyczn . Dramatyczni bywali sprowadzani arty ci o w tpli wej lojalno ci i jeszcze bardziej w tpliwej cnocie. Dramatem posługiwali si wrogowie Imperium, by wpływa na niestałe pospólstwo. Korba porzucił freme skie cnoty, by wprzac dramat w słu b Kwizaratu. I dlatego zginie. - Jeste przewrotna - powiedział. - Nie ufasz mi? Strapienie w jego głosie złagodziło jej min , ale ton pozostał bez zmiany. - W i e s z , e ci ufam. Zawsze zgadzałam si z bratem, e skoro sprawy znalazły si w r kach Stilgara, mogli my o nich nie my le . - Czemu wi c mówisz, e si ... zmieniłem? - Dojrzewasz do wypowiedzenia posłusze stwa memu bratu - odparła - Czytam to w tobie. Mog tylko mie nadziej , e to nie zniszczy was obu. Zbli ał si
pierwszy suplikant z adwokatem. Alia odwróciła si , nim Stilgar zdołał
odpowiedzie . Na jego twarzy jednak pojawiło si co , co wyczuła w li cie od matki - moralno sumienie wyparte przez prawo. "Tworzycie niebezpieczny paradoks."
i
Tibana byt apologet sokratycznego chrystianizmu, pochodz cym przypuszczalnie z IV Anbus, który ył na przełomie ósmego i dziewi tego wieku przed Corrinami, najprawdopodobniej w drugim królestwie Dalamaku. Z jego dzieł przetrwała jedynie cz
, z której to wyj to ten
fragment: "Serca wszystkich ludzi mieszkaj w tej samej dziczy". z "Xi gi Diany Irulany"
- Jeste Bid az - powiedział ghola, wchodz c do małej izby, w której trzymany był pod stra
karzeł. - Ja nazywam si Hayt. Wraz z ghol przybył silny oddział gwardii pałacowej, by obj
wieczorn wart . Piach
niesiony przez wiatr o zachodzie ciał ich policzki, dlatego mru yli oczy, piesz c przez odkryty dziedziniec. Teraz słycha ich było za drzwiami, zmianie warty towarzyszyły arty i miechy. - Nie jeste Hayt - odparł karzeł. - Jeste Duncan Idaho. Byłem przy tym, jak kładziono twoje martwe ciało do zbiornika i byłem te , gdy je wyjmowano, ywe i gotowe do kształcenia. Ghola przełkn ł lin , czuj c nagł sucho
w gardle. Zielone draperie wchłaniały ółty
blask o wietlaj cych izb kuł wi toja skich. W po wiacie wida było krople potu na czole karta. Bid az wydawał si istot przedziwnej prawo ci, jak gdyby moc wszczepiona mu przez Tleilaxan przenikała przez cielesn powłok . Pod mask tchórzostwa i frywolno ci kryła si siła. - Muad' Dib zlecił mi przesłuchanie ci , by doj , jakie zadanie kazali ci tu wykona Tleilaxanie - o wiadczył Hayt. - Tleilaxanie, Tleilaxanie - zanucił karzeł. - Ja jestem Tleilaxaninem, ty durniu! A tak w ogóle - ty te . Hayt spojrzał na karta Promieniował charyzmatyczn
ywotno ci , przywodz c na my l
staro ytnych bogów. - Słyszysz stra za drzwiami? - spytał. - Je li im rozka , udusz ci . - Aj! Aj! - wykrzykn ł Bid az. - Jakim gruboskórnym prostakiem si stałe . A mówisz, e przyszedłe w poszukiwaniu prawdy. Hayt poczuł, e denerwuje go wewn trzny spokój, bij cy z twarzy karła. - Mo e tylko szukam przyszło ci - rzekł. - Dobrze powiedziane - pochwalił Bid az. - Teraz ju si znamy. Gdy spotykaj si dwaj złodzieje, nie trzeba ich przedstawia . - Wi c jeste my złodziejami? - zapytał HayL - Co kradniemy? - Nie złodziejami, lecz graczami w ko ci - odparł Bid az. - A ty przyszedłe policzy moje oczka. Ja z kolei licz twoje. I prosz ! Masz dwie twarze!
- Czy rzeczywi cie widziałe , jak w druj do zbiorników Tleilaxan? - Hayt przemógł si , by zada to pytanie. - Czy tego ju nie powiedziałem? - spytał Bid az. Podskoczył nerwowo. - Strasznie si z tob nam czyli my. Ciało nie chciało wróci . Hayt poczuł nagle, e istnieje tylko w czyjej wyobra ni i e gdyby poddał si temu wra eniu - przestałby funkcjonowa . Bid az szyderczo przekrzywił głow , obszedł ghol dookoła, przygl daj c mu si z uwag . - Podniecenie rozpala w tobie dawne cechy - stwierdził. - Jeste psem go czym, który nie chce znale
tego, co tropi.
- A ty jeste broni wymierzon w Muad' Diba - rzekł Hayt, obracaj c si , by nad y za karłem. - Co takiego masz zrobi ? - Nic! - Bid az zatrzymał si . - Oto masz prost odpowied na proste pytanie. - A wi c zostałe zaprogramowany przeciwko Alii. Ona jest twoim celem? - Na innych planetach nazywaj j Hawt, Rybostworem - powiedział Bid az. - Dlaczego słysz , jak krew ci wrze, kiedy mówisz o niej? - Wi c nazywaj j Hawt. - Ghola przygl dał si bacznie karłu, próbuj c wyczyta co z jego twarzy. Ten karzeł udzielał dziwnych odpowiedzi. - Jest dziewicz nierz dnic - mówił Bid az. - Jest wulgarna, dowcipna, m dra do gł bi, ale jej m dro
przera a. Bezlitosna, gdy łaskawa, bezmy lna, gdy co postanowi, a kiedy buduje, jest
tak niszczycielska jak kurzawa Coriolisa. - Jednak przybyłe tu, by podburza przeciwko Alii. - Przeciw niej? - Bid az zapadł w poduszk opart o cian . - Przybyłem, by zosta usidlony przez jej fizyczn urod . - Jaszczurczy u miech wykrzywił koszmarn twarz. - Zaatakowa Ali , to zaatakowa jej brata - powiedział Hayt. - To tak jasne, e a niedostrzegalne - przyznał Bid az. - W rzeczywisto ci Imperator i jego siostra s jedn osoba, syjamskim pomiotem na poły m skiej, na poły e skiej płci. - Słyszeli my, jak opowiadali to Fremeni z gł bi pustyni. I to ci, którzy wskrzesili krwawe ofiary dla Szej-huluda. Jak to si dzieje, e powtarzasz ich brednie? - O mielasz si mówi "brednie"? - zapytał Bid az. - Ty, który jeste zarazem człowiekiem i mask ? Ach, gracz nie mo e liczy własnych oczek. Zapomniałem. A ty jeste podwójnie zmieszany, bo słu ysz Atrydom podwójnym istnieniem. Twoje zmysły mówi co innego, ani eli twój umysł. - Głosisz ten fałszywy mit Muad' Diba twoim stra nikom? - spytał Hayt cicho. Czuł, e jego inteligencja nie nad a za słowami karła.
- Oni głosz go za mnie! - odparł Bid az. - I modl si . Dlaczegó by nie? Wszyscy powinni my si modli . Czy nie yjemy w cieniu najgro niejszego tworu, jaki widział ten wszech wiat? - Najgro niejszego tworu... - Ich własna matka nie chce y z nimi na jednej planecie! - Dlaczego nie odpowiadasz wprost? - spytał gniewnie Hayt. - Wiesz, e mamy inne metody przesłucha . Dostaniemy twoje zeznania... tak czy inaczej. - Ale ja ci odpowiedziałem! Czy nie mówiłem, e mit jest prawd ? Czy jestem wiatrem, nios cym mier w trzewiach? Nie! Jestem słowem! Słowem jak błyskawica, co bije z piasku w ciemne niebo. Powiedziałem: "Zga lamp . Ju dzie ". A ty wci mógł znale
mówisz: "Daj mi lamp , bym
dzie ".
- Grasz w niebezpieczn gr - powiedział Hayt. - Czy my lałe , e nie zrozumiem tych zensunnickich idei? Zostawiasz lady tak wyra ne, jak ptak w błocie. Bid az zachichotał. - Dlaczego si
miejesz?
- Bo mam z by, a chciałbym ich nie mie
- wykrztusił karzeł w przerwie mi dzy
chichotami. - Nie maj c z bów, nie mógłbym nimi zgrzyta . - No, to teraz znam twój cel - oznajmił Hayt. - Zostałe wymierzony we mnie. - I wła nie w niego trafiłem! - rzekł Bid az. - Jeste tak wielkim celem, e jak mógłbym chybi ? - Pokiwał głow jakby sam do siebie. - Teraz ci za piewam. I zacz ł nuci
ałobny, j kliwy, monotonny temat powtarzaj cy si w kółko.
Hayt zesztywniał, poczuł dziwny ból, w druj cy tam i z powrotem wzdłu kr gosłupa. Spojrzał na karła i ujrzał młodzie cze oczy osadzone w starczej twarzy. Oczy tkwiły w sieci guzowatych, białych linii, biegn cych ku zmarszczkom skroni. Taka wielka głowa! Bruzdy zbiegały si wokół zaci ni tych ust, z których wydobywał si monotonny d wi k. Ten d wi k przywodził na my l prastare obrz dki, ludowe klechdy, dawne zwyczaje i słowa na wpół zapomniane. Działo si co bardzo wa nego - odbywała si gonitwa idei poprzez Czas. piew karła przywodził wspomnienia z przeszło ci. Przypominał jaskrawe wiatło w oddali, zbli aj ce si coraz szybciej, roz wietlaj ce mrok w przestrzeni wieków. - Co ty mi robisz? - zachłysn ł si Hayt. - Jeste instrumentem, na którym nauczono mnie gra - odparł Bid az. - Gram na tobie. Pozwól, e zdradz ci imiona innych spiskowców w ród naibów. S to Bikouros i Kahueit. Jest D edida, który był sekretarzem Korby. Jest Abumod andis, pomocnik Bannerd iego. Nawet w tej chwili który z nich mo e zatapia ostrze no a w twoim Muad' Dibie.
Hayt pokr cił głow . Zbyt trudno było mu mówi . - Jeste my jak bracia - Bid az znów przerwał monotonny piew. - Wyro li my w tym samym zbiorniku: najpierw ja, potem ty. Metalowe oczy Hayta zapłon ły nagłym bólem. Czerwona mgła osnuła wszystko wokół. Miał uczucie, e pozbawiono go wszelkich dozna - prócz bólu. Widział wiat przez cienk przesłon jak przez kołysz c si na wietrze gaz . Wszystko stało si przypadkow gmatwanin nieo ywionej materii. Jego własna wola była niczym wi cej jak tocz cym si przedmiotem. Istniała, bezsilna, jako wewn trzna iluminacja. Desperacko
spróbował
odzyska
jasno
widzenia;
wzrok
przedarł
wyimaginowan zasłon z gazy. Cał uwag skupił na Bid azie, usiłuj c przenikn
si
przez
spojrzeniem
cielesn powłok karła. Dostrzegł w małym człowieczku wynaj ty intelekt, spod którego wyzierały dze i pragnienia, skryte, nieuchwytne, zdradzane jedynie w przelotnym błysku oczu. Warstwa za warstw , odsłaniał karła, docieraj c do prymitywnego bytu sterowanego przez symbole. - Znajdujemy si na polu bitwy - powiedział Bid az. - Mo esz o tym mówi . Słowa, jak rozkaz, spowodowały, e Hayt odzyskał głos. - Nie mo esz mnie zmusi , ebym zabił Muad' Diba! - Słyszałem, e Bene Gesserit mawiaj - odparł Bid az - i nie ma nic stałego, nic zrównowa onego, nic trwałego w całym wszech wiecie, e nic nie pozostaje w tym samym stanie, e ka dy dzie , a czasem ka da godzina przynosi zmiany. Hayt pokr cił głow bez słowa. - Wierzyłe , e ten głupi Imperator jest nagrod , na któr liczymy - ci gn ł Bid az. - Jak e mało rozumiesz naszych Tleilaxa skich mistrzów. Gildia i Bene Gesserit s dz , e wytwarzamy artefakty. W rzeczywisto ci dostarczamy tylko usług i narz dzi. Wszystko mo e by narz dziem: n dza, wojna Wojna jest szczególnie u yteczna, bo toczy si na wielu płaszczyznach. Stymuluje metabolizm. Wprowadza w bł d. Rozprasza napi cia genetyczne. Ma tak innego we wszech wiecie. Tylko ci, którzy poznali skuteczno
ywotno
jak nic
wojny i wykorzystuj j , w jakim
stopniu mog mówi o samookre leniu. - Wypowiadasz my li, które niemal skłaniaj mnie, bym uwierzył w m ciw Opatrzno
-
nienaturalnie łagodnym głosem odezwał si Hayt. - Jaki rodzaj restytucji zastosowali, by ci stworzy ? Byłaby to fascynuj ca opowie , a jej epilog z pewno ci jeszcze bardziej niezwykły. - Wspaniale! - zarechotał Bid az. - Atakujesz, masz wi c sił
woli i próbujesz
samookre lenia. - Próbujesz obudzi we mnie morderc ! - wyrzucił z siebie ghola. Bid az zaprzeczył ruchem głowy.
- Obudzi - tak, morderc - nie. Jeste zwolennikiem otwierania wiadomo ci przez trening, sam tak powiedziałe . Jest w tobie wiadomo
do obudzenia, Duncanie Idaho.
- Hayt! - Duncan Idaho. Niepospolity zabójca. Kochanek wielu kobiet. Wirtuoz miecza Prawa r ka Atrydów na polu bitwy. Duncan Idaho. - Nie mo na obudzi przeszło ci. - Nie mo na? - Nigdy nie zdołano! - To prawda, lecz nasi mistrzowie odrzucaj pogl d, e czego nie mo na zrobi . W ka dym przypadku szukaj wła ciwego narz dzia, umiej tnego zastosowania siły, odpowiednich usług... - Ukrywasz swe rzeczywiste zamiary! Chowasz si za parawan słów, które nic nie znacz ! - Jest w tobie Duncan Idaho - powiedział Bid az. - Odnajdzie si dzi ki emocji albo beznami tnej analizie, ale odnajdzie si . Jego wiadomo , poprzez zasłon supresji i selekcji, wynurzy si z przeszło ci, która pod y twoim ladem. Nawet teraz na zmian popycha ci i powstrzymuje. Byt, wokół którego wiadomo
musi si skupi i któremu si podporz dkujesz,
istnieje wewn trz ciebie. - Tleilaxanie my l , e wci
jestem ich niewolnikiem, ale...
- Milcz, niewolniku! - krzykn ł Bid az wysokim, piskliwym głosem. Mimo woli Hayt umilkł, znieruchomiał. - Teraz jeste my u ródeł - rzekł Bid az. - Wiem, e to czujesz. A oto czarodziejskie słowa, daj ce władz nad tob . My l , e b d stanowiły wystarczaj c d wigni . Hayt, zamarły w oczekiwaniu, czuł jedynie przebiegaj ce go dr enie i pot spływaj cy po policzkach. - Pewnego dnia - mówił karzeł - Imperator przyjdzie do ciebie. Powie: "Ona odeszła". Jego twarz przywdzieje mask
ałoby. B dzie składał danin wody umarłej, jak tutaj nazywaj łzy. A ty
powiesz do , u ywaj c mego tonu: "Panie! Ach, panie". Hayt zacisn ł szcz ki, czuj c, jak napi te mi nie pulsuj bólem. Nie był w stanie poruszy głow . - Powiesz: "Mam wiadomo
od Bid aza". - Twarz karła wykrzywił grymas. - Biedny
Bid az, co nie ma rozumu, biedny Bid az, b ben wypchany informacj , esencja dla u ytku innych... Uderz w Bid aza, a wyda d wi k! - Skrzywiwszy si znowu, ci gn ł: - My lisz, e jestem hipokryt , Duncanie Idaho. Nie jestem! Tak e odczuwam smutek. Ale nadszedł czas, by słowa przeku w czyn.
Napi cie, w jakim znajdował si ghola, eksplodowało gwałtown czkawk . - Ach, dzi ki ci, Duncanie, wielkie dzi ki! - zachichotał Bid az. - Potrzeby ciała, dzi ki wam! Skoro w yłach Imperatora płynie krew Harkonnenów - mówił dalej - zrobi to, czego damy. Przeistoczy si w maszyn do zakłuwania, podda si słowom, tak słodko brzmi cym w uszach naszych mistrzów. Hayt zamrugał oczyma, u wiadamiaj c sobie, jak bardzo karzeł przypomina małe zwierz tko, zło liwe i niezwykle inteligentne. "Krew Harkonnenów w yłach Atrydów?" - My lisz o Bestii Rabbanie, harkonne skim bydlaku i wytrzeszczasz oczy - zauwa ył Bid az. - Całkiem jak Fremen. A przecie kiedy zawodz słowa, miecz jest zawsze pod r k . My lisz o m czarniach, jakie twoja rodzina wycierpiała przez Harkonnenów. A po matce twój najdro szy Paul jest Harkonnenem! Nie sprawi ci trudno ci zar ni cie Harkonnena, prawda? Gorycz przepełniała serce gholi. Czy to gniew? Dlaczego miałby by rozgniewany? - Ooch! - powiedział Bid az. - Aha. Rach - ciach. Wiadomo transakcja, któr
Tleilaxanie proponuj
jest dłu sza. Jest to
twemu drogiemu Paulowi Atrydzie. Nasi mistrzowie
wskrzesz jego ukochan . Stanie si twoj siostr - kolejnym ghol . Hayt poczuł naraz, e wszech wiat wypełnia si uderzeniami jego serca. - Ghola - ci gn ł Bid az - b dzie ciałem jego ukochanej. Wyda na wiat jego dzieci. B dzie kocha tylko jego. Mo emy nawet ulepszy oryginał, je eli b dzie tego sobie yczył. Czy kiedykolwiek człowiek miał lepsz sposobno
odzyska to, co utracił? Rzuci si na t okazj .
Bid az pokiwał głow . Jego oczy zasnuła mgła, jak gdyby opadał z sił. - To b dzie pokusa... - mówił - a w chwili rozterki zbli ysz si do niego. W takiej chwili uderzysz! Niejeden ghola - dwoje! Tego
daj nasi mistrzowie!
Odchrz kn ł. Znów pokiwał głow . - Mów - rozkazał. - Nie zrobi tego - odparł Hayt. - A Duncan Idaho zrobiłby to - powiedział Bid az. - To b dzie moment najgł bszej słabo ci tego potomka Harkonnenów. Nie zapominaj o tym. Zasugerujesz mu poprawki w jego ukochanej - mo e nie miertelne serce, subtelniejsze uczucia. Zbli ywszy si dort, zaoferujesz mu azyl - niech sam wybierze planet poza granicami Imperium. Pomy l o tym! Jego najdro sza przywrócona do ycia. Nigdy wi cej powodów do łez - i sielankowe miejsce, by w nim do ył swych dni. - Kosztowny upominek - powiedział Hayt ostro nie. - Zapyta o cen .
- Powiedz mu, e musi zaprze si swej bosko ci i zdyskredytowa Kwi/araL A tak e siebie i swoj siostr . - Tylko tyle? - parskn ł HayL - Naturalnie, musi zrezygnowa z udziałów w KHOAM. - Naturalnie. - A je li jeszcze nie b dziesz do
pewny, by uderzy , mów mu, jak bardzo Tleilaxanie
podziwiaj to, czego ich nauczył o mo liwo ciach religii. Powiedz, ze maj departament in ynierii religijnej, kształtuj cy religie zgodnie z indywidualnymi potrzebami. - Bardzo sprytne - zauwa ył Hayt. - My lisz, e wolno ci szydzi i lekcewa y moje polecenia? - Bi - d az ironicznie przechylił głow na bok. - Nie zaprzeczaj. - Dobrze ci wykonali, zwierzaczku. - I ciebie nie gorzej - odparł karzeł. - Powiesz mu, eby si spieszył. Ciało rozkłada si i musi by przechowane w zbiorniku krionicznym. Hayt poczuł, e grz nie w ród matryc przedmiotów, których nie był w stanie rozpozna . Karzeł wydawał si bardzo pewny siebie. A jednak musiała istnie skaza w logice Tleilaxan. Tworz c ghol , nastroili go na głos Bid aza, ale... Ale co? Logika - matryca - obiekt.. Jak łatwo było si
pomyli : uzna
błyskotliwe rozumowanie za rozumowanie prawidłowe! Czy logika
Tleilaxan była fałszywa? Bid az u miechn ł si , zasłuchany w jaki wewn trzny głos. - Teraz to zapomnisz - powiedział. - Gdy nadejdzie ten moment, b dziesz pami tał. Powie: "Ona odeszła". Wtedy obudzi si Duncan Idaho. Klasn ł w r ce. Hayt odkaszln ł. U wiadomił sobie, e kto przerwał mu wpół my li... a mo e wpół zdania... Co to było? Co o... celach? - Masz zamiar mnie zwie
i posłu y si mn ! - powiedział.
- Jak to? - spytał Bid az. - Jestem twoim celem i nie mo esz temu zaprzeczy . - Nie my lałbym nawet zaprzecza . - Co chcesz ze mn zrobi ? - Wy wiadczy ci przysług - powiedział karzeł. - Zwykł przysług .
Tylko w najbardziej niezwykłych okoliczno ciach moc jasnowidzenia o wietla dokładnie przyszłe skutki bie cych wypadków. Wyrocznia łowi zdarzenia oderwane z ła cucha historii. Wieczno
jest w ruchu. Narzuca si ona zarówno jasnowidzeniu, jak i osobie mu podlegaj cej.
Niechaj poddani Muad'Diba zw tpi w jego majestat i prorocz wizj . Niechaj odmówi mu mocy. Lecz niech nigdy nie w tpi w Wieczno . "Ewangelie Diuny"
Hayt widział, jak Alia wyłania si ze wi tyni i idzie przez plac. Gwardzi ci otoczyli j ciasno, ich twarze były gro ne, jakby chcieli nimi zamaskowa poczucie samozadowolenia i dobrobytu. W jasnym, popołudniowym sło cu nad wi tyni błysn ł heliograf na skrzydle ornitoptera Gwardii Królewskiej. Kadłub zdobiła pi
- symbol Muad' Diba.
Hayt znów spojrzał na Ali . Tu, w mie cie, wydawała si
nie na swoim miejscu.
Wła ciwym dla niej tłem była pustynia - otwarta, bezkresna przestrze . Patrz c, jak si zbli a, u wiadomił sobie, co go tak w niej dziwiło: Alia wygl dała na zamy lon tylko wtedy, gdy si u miechała. ' To co tkwi w oczach" - pomy lał, przywołuj c wspomnienie Alii, która pojawiła si na przyj ciu wydanym na cze
Ambasadora Gildii - wyniosłej na tle muzyki i błahych rozmów,
w ród ekstrawaganckich toalet i mundurów. Ku powszechnemu zaskoczeniu ubrana była w biel, jasn
szat
niewinno ci. Patrzył wtedy na ni
z okna, jak szła przez wewn trzny ogród z
konwencjonaln sadzawk , graj cymi wodotryskami, k pami traw z pampasów i biał kolumnada, Nie, nie tak... wszystko nie tak. Nale ała do pustyni. Odetchn ł gł boko. Wtedy, podobnie jak i teraz, Alia nagle znikn ła mu z oczu. Czekał, raz po raz zaciskaj c pi ci. Rozmowa z Bid azem wytr ciła go z równowagi. Słyszał, jak wita przechodzi obok drzwi komnaty, w której si znajdował. Szła do komnat Rodziny. Starał si skupi nad tym, co go niepokoiło, a miało zwi zek z Ali . Czy był to sposób, w jaki przemierzyła plac? Tak. Poruszała si jak cigane zwierz , uciekaj ce przed prze ladowca. Wyszedł
na
ci gn cy
si
wzdłu
pi tra
balkon,
zrobił kilka
kroków
w
kierunku
przeciwsłonecznego ekranu z plazmeldu i zatrzymał si w maskuj cym cieniu. Alia stała przy balustradzie, patrz c ponad wi tyni . Spojrzał w tym samym kierunku - w dół na miasto. Widział barwny, kubistyczny obraz domów, a nisko przy ziemi ruch i gwar ulicy. Budynki połyskiwały, migotały. Upał zawładn ł
lud mi, domami, stoj cym powietrzem. Za rogiem wi tyni jaki 1 chłopiec odbijał piłk w lepym zaułku, zamkni tym zboczem góry. Piłka skakała tam i z powrotem. Alia te patrzyła na piłk . Tam i z powrotem... tam i z powrotem. Czuła, e sama - jak piłka - odbija si w korytarzach Czasu. Dawka esencji przyprawowej, któr
wypiła tu
przed opuszczeniem
wi tyni, była
najwi ksza, na jak kiedykolwiek si odwa yła. Przeraziła j , zanim jeszcze zacz ła działa . "Dlaczego to zrobiłam?" - zapytywała si w duchu. Wybór mi dzy niebezpiecze stwami został dokonany. Czy o to chodziło? Był to jedyny sposób, by przedrze si przez mgł , jak została osnuta przyszło
przez ten przekl ty tarot.
Bariera istniała. Ona musiała j złama . Musiała zobaczy , dok d bezwolnym krokiem zmierza jej brat w swym bezokim marszu. Znajoma nuta melan owej fugi zacz ła ws cza si w jej wiadomo . Wci gn ła gł boko powietrze, doznaj c chwilowego ukojenia, bezosobowego i niepewnego. "Dar jasnowidzenia skłania ku gro nemu fatalizmowi" - pomy lała. Dlatego nie istniały, na nieszcz cie, adne abstrakcyjne rodki działania, aden rachunek symulacyjny. Wizje przyszło ci nie dawały si wnikn
przekształca
jak równania. Trzeba było próbowa
w ich wn trze, ryzykuj c ycie i zdrowe zmysły. Czyja posta wynurzyła si z cienia przyległego balkonu. Ghola! Pobudzona wiadomo
Alii ujrzała go z kryształow ostro ci - ciemna, pełna ycia twarz, zdominowana przez błyszcz ce, metalowe oczy. Stanowił jedno
przera aj cych skrajno ci, elementów uło onych w szokuj cym,
linearnym szyku. Był cieniem i jaskrawym blaskiem; efektem procesu, który wskrzesił martwe ciało i czym najbardziej czystym... niewinnym. Był obl on niewinno ci ! - Byłe tam cały czas, Duncan? - spytała. - A wi c mam by Duncanem - powiedział. - Dlaczego? - Nie pytaj mnie - uci ła. Patrz c na pomy lała, e Tleilaxanie stworzyli go idealnie, nawet w najdrobniejszych szczegółach. - Tylko bogowie mog wa y si na doskonało
- powiedziała. - Dla człowieka to nie jest
bezpieczne. - Duncan zginał - rzekł, modl c si w duchu, by go tak nie nazywała. - Jestem HayL Popatrzyła uwa nie w jego sztuczne oczy, zastanawiaj c si , co nimi widział. Z bliska mo na było dostrzec małe, czarne znamiona jak w ziutkie studnie ciemno ci w połyskuj cym
metalu. Soczewki! Wszech wiat migotał i słaniał si wokół niej. Utrzymała równowag , opieraj c dło o nagrzan sło cem powierzchni balustrady. Ach, jak szybko kr ył melan . - le si czujesz? - zapytał. Podszedł bli ej, stalowe oczy otwarły si szeroko, badawczo. "Kto to powiedział? - zastanowiła si . - Czy Duncan Idaho? Gno - la - mentat czy zensunnicki filozof? A mo e marionetka Tleilaxan, bardziej niebezpieczna ni którykolwiek Nawigator Gildii?" Miała nadziej , e jej brat to wiedział. Znów spojrzała na ghol . Było w nim teraz co czujnego, przyczajonego. Przesycony był czekaniem, biła ze nieprawdopodobna siła. - Przez swoj matk jestem jak Bene Gesserit - powiedziała. - Wiesz o tym? - Wiem. - Posługuj u wi con konieczno
si
ich moc , my l
tak jak one. Fragment mojej osobowo ci pojmuje
planu hodowlanego... i jego efekty.
Zamrugała oczyma, czuj c, jak ta cz
jej wiadomo ci zaczyna swobodnie porusza si w
Czasie. - Mówi si , e Bene Gesserit nigdy nie daj za wygran - powiedział. Obserwował j bacznie i dostrzegł zbielałe kostki palców, zaci ni tych na por czy balkonu. - Potkn łam si ? - zapytała. Zauwa ył, jak gł boko oddychała, dostrzegł napi cie w ka dym ruchu, szklisto
oczu.
- Kiedy si potkniesz - rzekł - mo esz odzyska równowag , przeskakuj c to, co stan ło ci na przeszkodzie. - Bene Gesserit potkn ły si - powiedziała. - Teraz usiłuj odzyska równowag , chc c przeskoczy ponad moim bratem. Chc dziecka Chani... albo mojego. - Jeste w ci y? Walczyła, by utrzyma si w czasoprzestrzennym zwi zku z tym pytaniem. Ci a? Kiedy? Gdzie? - Widz ... moje dziecko... - szepn ła. Odsun ła si od balustrady, odwróciła głow , by spojrze na ghol . Miał twarz z soli, gorzkie oczy z błyszcz cego ołowiu... i - gdy w lad za ni odwrócił si od wiatła - pełne niebieskich cieni. - Co... co widzisz takimi oczyma? - wyszeptała. - To samo, co wszyscy odparł. Jego słowa zad wi czały jej w uszach, wyostrzaj c wiadomo . Czuła, e si ga poprzez wszech wiat. Takie napi cie... dalej... dalej... Była spleciona z całym obszarem Czasu.
- Za yła melan , du
dawk - stwierdził.
- Dlaczego nie mog go zobaczy ? - wymamrotała. - Powiedz, Duncan. dlaczego nie mog go zobaczy ? - Kogo nie mo esz zobaczy ? - Nie widz ojca moich dzieci. Zgubiłam si w tarotowej mgle. Pomó mi. Logika mentata podsun ła pierwszy wniosek: - Bene Gesserit chc poł czy ci z twoim bratem - rzekł. - To zamkn łoby genetyczn ... Z ust Alii wyrwał si krótki szloch. - Jajo wewn trz ciała - j kn ła Poczuła chłód, a po chwili niezno ne gor co. Niewidzialny kochanek z jej najmroczniejszych snów! Ciało jej ciała, którego nie chciała odsłoni wyrocznia - czy do tego miało doj ? - Zaryzykowała niebezpieczn dawk przyprawy? - spytał. Co w jego wn trzu burzyło si , by wykrzycze nieopisan trwog na sam my l, e Atrydka miałaby umrze , e Paul mógłby stan
przed nim z wie ci , e kobieta z królewskiej
rodziny... odeszła. - Nie wiesz, jak to jest, polowa na przyszło widz
- powiedziała. - Czasem przez moment
siebie... ale wtedy sama sobie zawadzam. Nie widz
poprzez siebie. - Potrz sn ła
opuszczon głow . - Ile przyprawy wzi ła ? - zapytał. - Natura nie znosi jasnowidzenia - powiedziała, podnosz c głow . - Wiedziałe o tym, Duncan? Mówił łagodnie, perswaduj ce, jak do małego dziecka: - Powiedz mi, ile przyprawy wzi ła ? - Lew r k podtrzymywał jej rami . - Słowa s wielk machin , tak prymitywn i wieloznaczn . - Uwolniła si z jego dłoni. - Musisz mi powiedzie - powtórzył. - Patrz na Mur Zaporowy - za dała, wskazuj c przed siebie. Powiodła wzrokiem za wyci gni t r k . Zadr ała: krajobraz rozpadł si w przygniataj cej wizji - zamek z piasku, zniszczony przez niewidzialne fale. Odwróciła wzrok. Spojrzała na ghol i zamarła. Jego twarz rozpływała si , stawała si stara, potem młoda... stara... młoda... Był samym yciem, niepokornym, bez kresu. Zerwała si , by uciec, lecz pochwycił jej lewy przegub. - Wezw doktora - powiedział. - Nie! Musisz pozwoli mi mie wizj ! Musz wiedzie !
- Zapadasz si ju do wewn trz - powiedział. Spojrzała w dół, na jego dło . Tam, gdzie stykały si ich ciała, czuła elektryzuj c blisko , która n ciła j i przera ała. Wyrwała si . - Nie mo esz zatrzyma cyklonu - wydyszała. - Potrzebna ci pomoc lekarska! - warkn ł. - Nie rozumiesz? - spytała. - Wizja jest niekompletna, same okruchy. Migocze i podskakuje. Musz pozna przyszło . Czy tego nie widzisz? - Jaka b dzie przyszło , kiedy umrzesz? - zapytał, popychaj c j lekko w kierunku komnat Rodziny. - Słowa... słowa... - mruczała. - Nie potrafi tego wyja ni . Ka da rzecz jest pretekstem dla innej, ale nie ma przyczyn... nie ma skutków. Nie mo emy pozostawi wszech wiata takim, jakim był. Cho by my si nie wiem jak starali, jest luka. - Połó si tutaj - nakazał. "Jest taki niepoj tny" - pomy lała. Cie przyniósł jej chwilow ulg . Czuła własne mi nie, ka dy z osobna. Czuła sztywno łó ka, o którym wiedziała, e jest niematerialne. Tylko kosmos był stały. Nic poza nim nie było uchwytne. Łó ko wypełniało si
wieloma ciałami, z których ka de było jej własnym.
Przeładowany czas zwielokrotniał odczucia. Nie powodował adnej konkretnej reakcji, któr mogłaby wyodr bni . Był Czasem. Poruszał si . Cały wszech wiat kołysał si w przód, w tył, na boki. - To nie ma adnej przedmiotowo ci - tłumaczyła - nie mo na tego obej
czy przemkn
si pod spodem. Nie ma punktu zaczepienia. Otoczył j faluj cy tłum ludzi. Jaki zwielokrotniony człowiek trzymał jej lew r k . Spojrzała na własne, poruszaj ce si ciało, potem w lad za rozdwajaj cym si ramieniem na ruchom twarz - mask : Duncan Idaho! Z oczyma było... co nie tak, ale to był Duncan - dziecko - m czyzna chłopiec - dziecko - m czyzna - chłopiec... Ka dy rys jego oblicza zdradzał niepokój o ni . - Duncan, nie bój si - szepn ła. Skin ł potakuj co, u cisn wszy jej dło . - Nic nie mów - powiedział. "Nie wolno jej umrze ! - my lał. - Nie wolno! adna Atrydka nie mo e umrze ." Szarpn ł głow . Takie my li przeczyły logice mentata. mogło istnie dalej. "Ghola mnie kocha" - pomy lała Alia.
mier jest konieczna, by ycie
Ta my l stała si podło em, którego mogła si uczepi . Hayt pochylał ku niej znan jej twarz. W tle nieruchomo stał pokój. Rozpoznała jedn z sypialni w apartamentach Paula. Jaka
stabilna, nieprzekształcaj ca si
posta
robiła co
z rur
w jej krtani. Alia
powstrzymała odruch wymiotny. Poczuła, jak rura wy lizguje si z gardła - w , błyszcz cy powróz. - B dzie spała po zastrzyku - rozległ si głos, który rozpoznała: lekarz rodu. - Przy l kogo z jej wity... - Zostan z ni - rzekł ghola. - To nie wypada! - sapn ł lekarz. - Zosta ... Duncan - szepn ła Alia. Pogłaskał jej dło , dał znak, e słyszy. - Pani - odezwał si lekarz - b dzie lepiej, je eli... - Nie ty mi b dziesz mówił, co jest lepiej - wychrypiała. Krta piekła j przy ka dym słowie. - Pani - powiedział lekarz oskar ycielskim tonem. - Ty znasz niebezpiecze stwa wynikaj ce z przedawkowania melan u. Mog tylko zakłada , e kto podał ci go bez... - Jeste głupcem - wydusiła chrapliwie. - Chciałby mi zabroni wizji? Wiem, co bior i po co. - Dotkn ła gardła. - Zostaw nas. Natychmiast. Medyk wycofał si poza pole widzenia. - Dam zna twojemu bratu - usłyszała. Poczuła, e wyszedł, i spojrzała na ghol . Wizja usadowiła si , ju przejrzysta, w jej wiadomo ci. Powoli rozrastała si w tera niejszo . Czuła, e ghola porusza si w tym spektaklu Czasu, umiejscowiony w daj cym si rozpozna tle. "Jest tyglem - pomy lała. - Jest gro b i ocaleniem." I zadr ała, wiedz c, e t sam wizj zobaczył jej brat. Łzy zapiekły j pod powiekami. Gwałtownie potrz sn ła głow . adnych łez! Marnotrawi wilgo , a co gorsza, zakłócaj ostro wizji. Trzeba powstrzyma Paula! Raz, tylko raz, znalazła kładk przez Czas, by zostawi swój głos tam, gdzie jej brat miał przechodzi . Ale teraz napi cie i zmienno
nie pozwol na to.
Strumie Czasu przenika Paula jak promienie wiatła soczewk . Znajdował si w jej ognisku i wiedział o tym. Skupiał w sobie wszystkie promienie i nie dopu ci, by wymkn ły mu si lub zmieniły bieg. - Dlaczego? - wyszeptała. - Czy to nienawi ? Czy dlatego uderza w Czas, bo sam Czas go skrzywdził? Czy nienawi
rodzi ten jego... hart?
- Tak, pani? - zapytał ghola, my l c, e usłyszał swoje imi . - Gdybym tylko mogła to z siebie wypali ! - krzykn ła. - Nie chc by inna. - Prosz ci , Alio - rzekł cicho - postaraj si zasn .
- Chciałabym móc si
mia - szepn ła. Łzy ciekły po jej policzkach. - Ale jestem siostr
Imperatora, traktowanego jak bóg. Ludzie si mnie boj . Nigdy nie chciałam, eby si mnie bali. Otarł łzy z jej twarzy. - Nie chc nale e do historii - szeptała. - Chc by kochana... i kocha ... - Jeste kochana - powiedział. - Ach, lojalny, lojalny Duncan. - Nie nazywaj mnie tak - poprosił. - Ale taki jeste - odparła - a lojalno
jest cenionym dobrem. Mo na je sprzeda ... kupi
nie, ale sprzeda . - Nie podoba mi si twój cynizm. - Do diabła z twoj logik ! To prawda! - pij - powiedział. - Kochasz mnie, Duncan? - zapytała. - Tak. - Czy to jedno z tych kłamstw - spytała - jedno z tych kłamstw, w które łatwiej uwierzy ni w prawd ? Dlaczego boj si uwierzy ? - Boisz si mojej inno ci tak samo jak własnej. - B d m czyzn , nie mentatem! - burkn ła. - Jestem mentatem i m czyzn . - A wi c uczynisz mnie swoj kobiet ? - Uczyni to, czego
da miło .
- I lojalno ? - I lojalno . - Dlatego wła nie jeste niebezpieczny - powiedziała Jej słowa wzburzyły go. Nie dał tego pozna , aden mi sie jego twarzy nie zadr ał, ale ona i tak wiedziała o tym. Jego poruszenie zdradziła prorocza wizja. Mimo to Alia czuła, e przeoczyła jaki szczegół, e powinna była zapami ta z przyszło ci co jeszcze. Co z innej percepcji, ponadzmysłowej, co , co wpadało do głowy znik d - tak jak wyrocznia. To co znajdowało si w cieniu Czasu, niesko czenie bolesne. Uczucie! To było to - uczucie! Pojawiło siew wizji, nie bezpo rednio, lecz jako sygnał, z którego mogła wnioskowa , co kryło si za nim. Została op tana przez uczucie - pot ny kł b strachu, alu i miło ci. Tkwił w wizji, zebrany w jednym chorym ciele, przytłaczaj cy i odwieczny. - Duncan, nie pozwól mi odej
- wyszeptała.
- pij - powiedział - nie walcz z tym.
- Musz ... Musz . Jest przyn t w swojej własnej pułapce. Jest sług mocy i przera enia. Przemoc... deifikacja jest wi zieniem, w którym został zamkni ty. Straci... wszystko. To go rozerwie na strz py. - Mówisz o Paulu? - Prowadz go do samozniszczenia - rzuciła bez tchu, wypr aj c całe ciało. - Za du y ci ar, za du y al. Odwodz go od miło ci. - Zapadła z powrotem w ło e. - Tworz wszech wiat, w którym on nie b dzie mógł y . - Kto to robi? - On! Och, ty nic nie rozumiesz. Jest cz ci wzoru. A jest ju za pó no... za pó no... za pó no... Mówi c to czuła, jak wiadomo
opada z niej, warstwa po warstwie. Zapadała w sen. Ciało
i umysł dzieliły si i stapiały w lamusie zamierzchłych wizji - płyn c, płyn c... Słyszała bicie serca płodu - dzieci cia przyszło ci. Melan wci
nie wypuszczał jej z obj . Poczuła ycie jeszcze nie
pocz tego dziecka. Jedno było pewne: to dziecko do wiadczyłoby takiego samego bolesnego przebudzenia, jakie było jej udziałem. Byłoby narodzeniem.
wiadom , my l c
istot
jeszcze przed
Istnieje siła, któr Umiej tno
nawet najpot niejsi mog
si
posłu y , nie niszcz c siebie.
oceny granicy tej s iły - to prawdziwa sztuka rz dzenia. le u yta siła jest grzechem
miertelnym. Prawo nie mo e by
narz dziem zemsty. Nie stworzyło nigdy gwarancji
zabezpieczaj cych przed zwyci stwem m czenników. Nie mo na zagra a cho by jednostce i by pewnym bezkarno ci. Muad'Dib o prawie, z "Komentarzy Stilgara"
Chani patrzyła na pustynny poranek, odsłaniaj cy górski uskok poni ej siczy Tabr. Nie miała na sobie filtrfraka i tu na pustyni czuła si bezbronna. Wej cie do groty ukryte było w urwisku pi trz cym si za jej plecami. Pustynia... Pustynia... Chani czuła, e pustynia j prze ladowała, gdziekolwiek by si nie znalazła. Powrót na pustyni
był nie tyle spotkaniem z domem, co u wiadomieniem sobie
nierozerwalnego zwi zku z miejscem urodzenia. Bolesny skurcz przeszył jej brzuch. Zbli ał si czas porodu. Opanowała ból, t chwil chciała dzieli tylko z pustyni . Cicho
brzasku obj ła ziemi . Wsz dzie dookoła cienie uciekały spo ród wydm i załama
Muru Zaporowego. Dzie wyłaniał si zza wysokiej skarpy, ukazuj c Chani spłowiały pejza , rozpostarty pod bladobł kitnym niebem. W tej scenerii ogarn ły j znów złe, cyniczne my li, pojawiaj ce si od chwili, gdy dosi gła j wie
o lepocie Paula.
"Dlaczego tu jeste my?" - nie przestawała si zastanawia . To nie była had ra, podró w poszukiwaniu czego . Paul nie szukał tu niczego oprócz, by mo e, miejsca, w którym miała urodzi . "Dziwnych towarzyszy dobrał na t podró " - pomy lała. Bid az, tleilaxa ski karzeł. Hayt, ghola, który miał by replik Duncana Idaho. Edric, Ambasador i Nawigator Gildii. Gaius Helena Mohiam, Matka Wielebna Bene Gesserit, której w oczywisty sposób nienawidził. Lichna, córka Otheyma, wyra nie ledzona przez czujne oczy stra ników. Stilgar, jej wuj i freme ski naib, jego ulubiona ona, Hara... Irulana... i Alia... Jej rozmy laniom towarzyszyło wycie wiatru w skałach. Dzie kładł w pustyni ół na ółci, br z na br zie, szaro
na szaro ci.
Dlaczego takie dziwaczne towarzystwo? "Zapomnieli my ju - odpowiedział Paul na jej pytanie - e słowo towarzystwo pierwotnie oznaczało towarzyszy podró y. Jeste my towarzystwem."
"Ale jak oni przedstawiaj warto ?" "Otó to! - rzekł, zwracaj c ku niej przera aj ce oczodoły. - Ogłuchli my na czyste brzmienie ycia. Je li nie mo emy go posegregowa , uzasadni , utemperowa i uzna za celowe, nie przydajemy mu adnej warto ci." "Nie to miałam na my li" - powiedziała, ura ona. "Och, najdro sza - rzucił pojednawczo - jeste my tak bogaci w dobra i tak ubodzy w ycie. Jestem zły, uparty, głupi..." "Nie jeste !" "To tak e prawda. Ale moje dłonie posiniały od Czasu. Wydaje mi si ... wydaje mi si , e próbowałem wynale
ycie, nie zdaj c sobie sprawy, e ju zostało wynalezione."
I dotkn ł jej łona, by poczu w nim nowe ycie. Na to wspomnienie Chani poło yła dłonie na brzuchu i zadr ała, ałuj c, e prosiła Paula, by j tutaj przywiózł. Pustynny wiatr niósł złe wonie ramowych upraw, maj cych umocni
wydmy u stóp
urwiska. Owładn ło ni niedobre przeczucie. Fre - me ski przes d mówił: "złe wonie, złe czasy". Wystawiaj c twarz na wiatr, ujrzała, jak czerw wyłania si poza lini upraw. Pojawił si , rozcinaj c wydmy jak dziób piekielnej arki, rozrzucił piach, zw szył wod - zabójcz dla jego gatunku - i zawrócił, okryty dług , wgł biaj c si w grunt skib . Strach czerwia obudził i w niej nienawi
do wody. Woda, niegdy spiritus movens Arrakis,
stała si trucizn . Woda niosła zaraz . Tylko pustynia była czysta. Poni ej ukazała si freme ska ekipa robocza. Wspinali si w kierunku głównego wej cia do siczy. Dostrzegła, e maj ubłocone stopy. Fremeni z mułem na stopach! Ponad ni dzieci w siczy zacz ły porann piosenk . Ich głosiki popiskiwały od strony głównego wej cia
piew sprawił, i poczuła, e ycie z niej ucieka w obawie przed burz .
Zadr ała. Jakie burze Paul widział w swoich bezokich wizjach? Widziała, e zachowuje si jak zło liwy szaleniec, znu ony pie niami i polemikami. Niebo stawało si kryształowo szare, pełne alabastrowych yłek, trawionych unosz cym si w powietrzu piaskiem. Uwag Chani przykuło pasmo płon cej bieli na południu. Zaniepokojona, rozpoznała znak: białe niebo na południu - paszcza Szej-huluda. Nadchodziła burza, wielka kurzawa. Czuła ju ostrzegawczy powiew, ukłucia drobnego piasku na policzkach. Z wiatrem nadleciały opary mierci: odór wody płyn cej w kanatach, spotniałego piasku, krzemienia. Woda: to dlatego Szej-hulud zesłał samum.
Do skalnej szczeliny, przy której stała, wtargn ły jastrz bie, szukaj c schronienia przed wiatrem. Były br zowe jak skała, znaczone szkarłatem na skrzydłach. Czuła, jak jej dusza wyrywa si do nich. Miały gdzie si ukry , ona - nie. - Pani, wiatr nadchodzi! Odwróciła si . Zobaczyła ghol , który wołał do niej z górnego wej cia. Znów ogarn ł j freme ski l k. Rozumiała czyst
mier , uznawała prawo nakazuj ce odda wod plemieniu. Ale...
co wskrzeszonego z martwych?... Piach naniesiony z wiatrem smagał jej policzki. Spojrzała przez rami na przera aj ce smugi pyłu, bij ce w niebo. Niespokojna przed burz pustynia zbr zowiała, fale wydm szarpane były wichur jak ocean, o którym Paul opowiadał jej kiedy . Piaszczysty przybój z hukiem uderzał o urwisko. Burza na równinie miała w sobie co z symbolu. Uciekały przed ni ptaki i zwierz ta... na pustyni nie zostało nic ywego, ogarn ła j harmonia własnych d wi ków - p dz cy piasek drapał o skał , nasilał si gwizd wiatru, słycha było rumor głazów staczaj cych si ze wzgórza, a nagle, gdzie poza zasi giem wzroku, zadudnił wywrócony do góry podbrzuszem ogłupiały czerw, dr
cy sobie drog w bezwodne gł bie. Przez chwil
ycie Chani poddawało si Czasowi, lecz nagle poczuła, jak wiatr porywa t
planet - stawała si kosmicznym pyłem, cz stk dalekich fal. - Musimy si spieszy - odezwał si ghola tu za ni . Wyczuła w jego głosie strach, obaw o jej bezpiecze stwo. - Obedrze ci ciało do ko ci - dodał, jak gdyby jej trzeba było to tłumaczy . Rozbrojona jego trosk , Chani pozwoliła si
podtrzymywa
na skalnych schodach,
wiod cych do siczy. Min li odsuwan grod , chroni c wej cie. Wartownicy otwarli luz i po chwili zamkn li j za nimi. Intensywne wonie zaatakowały nozdrza brzemiennej. To miejsce było kotłem, w którym mieszały si wspomnienia dawnych zapachów, stłoczonych ciał ludzkich, estrów cuchn cych z destylami, znanych aromatów po ywienia... i unosz cych si nad wszystkim oparów narkotyku: wszechobecnego melan u. Odetchn ła gł boko. - Dom... Ghola cofn ł dło z jej ramienia i usun ł si na bok, jak gdyby wył czono go z sieci. Ale wci
patrzył. Chani stan ła w przedsionku, zmieszana czym , czego nie potrafiła okre li . To naprawd
był jej dom. B d c dzieckiem, polowała tu na skorpiony w wietle kuł wi toja skich. A jednak co si zmieniło...
- Czy nie powinna pój
do swej kwatery, pani? - odezwał si ghola
Niemal równocze nie poczuła pulsuj cy ból przeszywaj cy łono. Z trudem opanowała si , aby nie da tego po sobie pozna . - Pani? - Dlaczego Paul tak boi si o mój poród? - zapytała - To naturalne, e obawia si o twoje bezpiecze stwo. Przyło yła dło do otartego piachem policzka - A nie obawia si o dzieci? - Moja pani, kiedy my li o dziecku, nie mo e nie pami ta , ze wasz pierworodny został zabity przez sardaukarów. Przyjrzała si
jego płaskiej twarzy i nieodgadnionym, mechanicznym oczom. Czy to
stworzenie rzeczywi cie było Duncanem Idaho? Czy był czyimkolwiek przyjacielem? Czy teraz mówił szczerze? - Powinni by przy tobie lekarze - powiedział. Znów usłyszała niepokój w jego głosie. Poczuła, e jej umysł staje si bezbronny, podamy na atakuj ce zewsz d doznania. - Hayt, boj si - wyszeptała - Gdzie jest mój Usul? - Sprawy pa stwa go zatrzymuj - odparł ghola Pokiwała głow , my l c o rz dowym aparacie, który towarzyszył im w wielkiej flotylli ornitopterów. Nagle zdała sobie spraw , co j tak zaniepokoiło, gdy weszła do siczy: obce zapachy. Urz dnicy i słudzy wnie li do rodka swój własny zapach - nie istniej ce kiedy wonie jadła i odzie y, egzotycznych pachnideł. To ten strumie zapachów podminował tutaj wszystko. Otrz sn ła si , powstrzymuj c cyniczny miech. Nawet zapach zmieniał si w obecno ci Muad’Diba! - Zatrzymały go pewne nagl ce kwestie, których nie mógł odło y . - Ghola mylnie odczytał jej wahanie. - Tak, tak... Rozumiem. Przecie przybyłam tu razem z t zgraj . Przypomniał jej si lot z Arrakin. Nie spodziewała si go prze y . Paul uparł si , e b dzie pilotował ornitopter. Pozbawiony oczu, sam przyprowadził tutaj maszyn . Po tej podró y wiedziała, e cokolwiek by zrobił, nic jej ju nie zaskoczy. Nowy spazm bólu rozlał si w jej brzuchu. - Nadszedł twój czas? - zapytał ghola, zauwa aj c sztywniej ce mi nie policzków i słysz c urywany oddech. - Ja... Tak, to ju . - Pospiesz si . - Złapał jej r k i poci gn ł za sob w dół korytarza. Wyczuwała w nim panik .
- Jeszcze jest czas - oponowała. Zdawał si nie słysze . - Dla Zensunnitów - mówił, ponaglaj c j
- poród to bezczynne czekanie w stanie
najwy szego napi cia Nie walcz z tym, co si dzieje. Walka dopuszcza mo liwo
pora ki. Nie daj
si skusi potrzebie osi gni cia czegokolwiek, a wtedy osi gniesz wszystko. Podczas, gdy to mówił, dotarli do jej komnat. Wepchn ł j za kotary. - Haro! Haro! - zawołał. - Nadszedł czas Chani! Wezwij lekarzy! Jego zdenerwowany głos poderwał słu b . W ogólnej bieganinie Chani czuła si samotn wysepk spokoju... dopóki nie przyszedł nast pny ból. Hayt, wyproszony na korytarz, analizował swoje własne działania. Czuł,
e jest
przytwierdzony do pewnego punktu w czasie, gdzie wszystkie prawdy s tylko prowizoryczne. Uzmysłowił sobie, e ródłem tego, co robił, była panika. Panika - powodowana nie tyle mo liwo ci
mierci Chani, co reakcj Paula, który przyjdzie do niego, pogr ony w ałobie... bo
jego ukochana odeszła... odeszła... "Co nie mo e wyłoni si z niczego - powiedział sobie. - Sk d bierze si ta panika?" Czuł, jak jego zdolno ci mentata słabn . Z obaw wypu cił z płuc powietrze. Unosił si nad nim psychiczny cie . W emocjonalnej pró ni czekał na jaki realny d wi k, cho by trzask gał zki w d ungli. Westchn ł. Niebezpiecze stwo min ło, nie uderzaj c. Siły powoli powracały. Hayt odrzucił zahamowania, zagł bił si
w mentackiej
wiadomo ci. Zmusił si do tego. Nie było to metod najlepsz , lecz w tej chwili konieczn . Snuły si
w nim widmowe cienie. Był stacj
przeka nikow
dla wszystkich danych, do jakich
kiedykolwiek miał dost p. Istniał i działał, bo tak zostały zaprogramowane jego mo liwo ci. Informacje przypływały jedna za drug , by mógł je porówna , oceni . Pot zrosił mu czoło. Strz py my li ulatywały w nieodgadnion ciemno . Niesko czone systemy! Mentat nie mógłby funkcjonowa , nie zdaj c sobie sprawy, Niezmienna wiedza nie mogła ogarn "Wsz dzie" nie mie ciło si
e pracuje w niesko czonych systemach.
niesko czono ci. w sko czonej perspektywie. On sam musiał sta
si
niesko czono ci - cho by na jedn chwil . W tym krótkim spazmie wizja nabrała wyra nego kształtu. Ujrzał rozpartego przed sob karła, płon cego jakim wewn trznym ogniem. Bid az! ' To on mi to zrobił!"
Hayt miał wra enie, wybiegaj cej w przyszło
e chwieje si
na kraw dzi miertelnej otchłani. Skupił si
operacji mentackiego rozumowania, by dowiedzie
na
si , czym
zaowocuj jego własne uczynki. - Przemoc - zachłysn ł si - mam by narz dziem przemocy! Mijaj cy go goniec w niebieskim płaszczu zatrzymał si . - Powiedziałe co , panie? Nie patrz c na niego, ghola skin ł głow . - Powiedziałem wszystko.
Był człowiek raz proroczy Co wskoczył w piaskownic I spalił solne oczy! Gdy poznał ju , e stracił je Nie skar ył si , o nie, Przywołał wielk wizj I wi tym nazwał si . Wierszyk dzieci cy Z "Historii Muad’Diba"
Paul stał w ciemno ci pod otwartym niebem. Prorocza wizja mówiła mu, e jest noc, e ksi yc rysuje srebrne kontury kaplicy na szczycie Szcz ki, wysoko po lewej stronie. To miejsce przesi kni te było wspomnieniami - jego pierwsza sicz, gdzie on i Chani... "Nie wolno mi my le o Chani" - powiedział sobie. Wyczerpuj cy si
ju
kielich wizji mówił mu o zmianach, jakie zaszły wkoło. Gaj
palmowy, ci gn cy si daleko w prawo, czarno - srebrna linia kanatu, nios ca wod na przekór wydmom, usypanym przez wichur dzisiejszego ranka. Woda na pustyni! Przywołał na my l inne wody, płyn ce rzekami na jego rodzinnej planecie, Kaladanie. Wtedy nie wiedział jeszcze, jakim skarbem jest taki potok, nawet ten zwykły chlupot w kanacie rozcinaj cym pustkowie. Skarb. Zbli aj cy si adiutant zakasłał dyskretnie. Paul wyci gn ł r k
po magnetyczn
raportówk
z pojedyncz
kartk
metalicznego
papieru. Poruszał si równie ospale jak woda w kanacie. Pasmo wizji przesuwało si , ale czuł w sobie narastaj cy opór, kiedy miał da si jej unie . - Przepraszam, Sire - powiedział adiutant. - Traktat Semboula ski... pa ski podpis... - Mog to sam przeczyta ! - achn ł si Paul. Naskrobał "Imper. Atryda" we wła ciwym miejscu i zwrócił teczk , wciskaj c j prosto w wyci gni t dło tamtego, wiadomy grozy, jak wzbudził. Adiutant oddalił si pospiesznie. Paul odwrócił si . Koszmarna, jałowa ziemia! Wyobraził j sobie w pełnym sło cu i potwornym upale - kraina ruchomych piasków i ciemnych czelu ci pyłowych, szata skich podmuchów, rozwieszaj cych na skałach ła cuchy w skich wydm o brzuchach pełnych kryształów
ochry. Ale była to te bogata ziemia - ogromna, pełna ciasnych w wozów, zaskakuj ca panoram stratowanej przez burze pustki, fortami urwisk i osypuj cych si grani. Wszystkim, czego potrzebowała, była woda... i miło . " ycie zmieniało te gniewne pustkowia we wdzi czne, pełne ruchu kształty" - pomy lał. Takie było przesłanie pustyni. Kontrast tych obrazów oszołomił go. Imperator chciał odwróci si ku swym ludziom, stłoczonym w wej ciu do siczy i krzykn : Je li ju musicie co czci , czcijcie ycie - wszystko, co yje, ka d jego raczkuj c cz stk . W jego pi knie wszyscy si jednoczmy! Nie zrozumieliby. Na jałowej ziemi sami byli niesko czenie jałowi. Rozwijaj ce si ro liny nie dla nich ta czyły zielony balet. Zacisn ł obie pi ci, staraj c si powstrzyma wizj . Chciał uwolni si od własnego umysłu - bestii, która powstała, by go po re ! wiadomo
tkwiła w nim, obci ona całym tym
yciem, które wchłon ła, przesi kni ta zbyt wieloma doznaniami. Desperacko pozbył si tych my li. Gwiazdy! wiadomo
zawirowała na my l o niesko czonej liczbie tych wszystkich gwiazd ponad
nim. Człowiek musi by szalony, je li wyobra a sobie, e mógłby rz dzi chocia kropl z tej masy. On sam nie mógł sobie nawet wyobrazi liczby poddanych, z których składało si jego Imperium. Poddanych? Raczej czcicieli i wrogów. Czy którykolwiek z nich si gał wzrokiem poza sztywne dogmaty? Gdzie był cho jeden, który umkn ł z w skiej cie ki swoich uprzedze ? Nawet Imperator tego nie dokonał. Zachłannie prze ył ycie, staraj c si ukształtowa wszech wiat na swój własny obraz. A teraz ten wszech wiat przedzierał si przeze cichymi falami. "Pluj na Diun - pomy lał. - Daj jej swoja wilgo !" Ten mit, który tworzył si z zawiłych posuni
i wyobra ni, z miło ci i wiatła ksi yca, z modlitw starszych od Adama, z szarych
urwisk i purpurowych cieni, płaczu i rzeki ofiar - czym stał si w ko cu? Gdy fale opadn , brzegi Czasu b d rozpo ciera si wymyte, puste, połyskuj c niezliczonymi drobinami wspomnie i niczym poza tym. Czy tak miała wygl da złota Genezis człowieka? Chrz st piasku pod nogami uprzedził go o nadej ciu gholi. - Unikałe mnie dzi , Duncan. - Nie jest bezpiecznie dla ciebie, tak mnie nazywa - powiedział ghola. - Wiem. - Przyszedłem... ostrzec ci , panie. - Wiem. Ghola wyrzucił z siebie histori nacisku, jaki wywarł na Bid az. - Czy wiesz, co jest istot tego nacisku? - spytał Paul. - Przemoc.
Paul poczuł, e oto dotarł do miejsca, które wołało go od pocz tku. Stał w niepewno ci. D ihad zagarn ła go, wepchn ła na równi pochył , z której potworne ci enie Przyszło ci nigdy nie pozwoli mu si wyrwa . - Ze strony Duncana nie b dzie przemocy - szepn ł. - Ale , panie... - Opowiedz mi, co widzisz dokoła - za dał Paul. - Panie mój? - Pustynia. Jak teraz wygl da? - Czyjej nie widzisz? - Nie mam oczu, Duncan. - Ale... - Mam tylko swoj wizj - rzekł Paul. - I dałbym wiele, by jej nie mie . Umieram od jasnowidzenia. Nie wiedziałe o tym, Duncan? - Mo e... to, czego si obawiasz, nie nast pi. - Co? Mam zaprzeczy swej własnej wyroczni? Jak mógłbym, skoro widziałem, e spełnia si tysi ce razy? Ludzie zw to moc , darem. To ułomno ! Nie pozwoli, bym prze ył ycie tam, gdzie je odnalazłem! - Mój panie - wyszeptał ghola - ja., to nie jest., młody paniczu, nie... ja... - zamilkł. Paul wyczuł jego zmieszanie i zapytał: - Jak mnie nazwałe , Duncan? - Jak? Jak ja... chwileczk ... - Powiedziałe do mnie: "młody paniczu". - Tak, rzeczywi cie. - Tak wła nie Duncan zawsze do mnie mówił. - Paul wyci gn ł r k i dotkn ł twarzy gholi. - Czy to cz
twego tleilaxa skiego wyszkolenia?
- Nie. Paul opu cił r k . - To wypłyn ło z... ze mnie. - Słu ysz dwóm panom? - Mo e. - Uwolnij si od gholi, Duncan. - Jak? - Jeste człowiekiem. Zrób co ludzkiego. - Jestem ghola! - Ale twoje ciało jest ludzkie. Tam, wewn trz, jest Duncan. - Wewn trz jest co .
- Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz - powiedział Paul - ale zrobisz to. - Masz przeczucie? - Do diabła z przeczuciami! Paul odwrócił si . Jego wizja wartko toczyła si teraz naprzód, były w niej luki, ale nic nie było w stanie jej powstrzyma . - Panie, je li ty... - Cicho! - Paul uniósł r k . - Słyszałe ? - Co miałem słysze , mój panie? Paul potrz sn ł głow . Duncan nie słyszał. Czy by sam wymy lił ten głos? Z gł bi pustyni z bardzo daleka, bardzo cicho - doleciało do niego wołanie. Jego plemienne imi : Usul... Uuussuulll!... - O co chodzi, panie? Paul znów potrz sn ł głow . Czuł, e jest obserwowany. Co , tam na zewn trz, po ród nocnych cieni, wiedziało, e jest tutaj. Co ? Nie. Kto . - Było cudownie... - wyszeptał. - A najcudowniejsza była ty. - Co powiedziałe , panie? - To przyszło
- odrzekł Paul.
Otaczaj cy go amorficzny, ludzki wszech wiat wykonał nagle kosmiczny skok, zata czył w takt wizji. Potem uderzył pot ny d wi k. Pozostały po nim bł kaj ce si , widmowe echa. - Nie rozumiem, panie - rzekł ghola. - Fremen umiera, kiedy zbyt długo przebywa z dala od pustyni - powiedział Paul. Nazywaj to wodn chorob . Czy to nie dziwne? - To bardzo dziwne. Paul niecierpliwie przetrz sał wspomnienia, staraj c si odnale
w nich oddech Chani,
przy nim, w rodku nocy. "Gdzie pocieszenie?" - my lał. Jedyne, co pami tał, to niadanie z Chani tego dnia, w którym wyruszali na pustyni . Była niespokojna, rozdra niona. "Dlaczego wło yłe
t
star
marynark ? - spytała, mierz c wzrokiem czarn
kurtk
mundurow z godłem czerwonego jastrz bia, wystaj c spod freme skiego płaszcza. - Jeste Imperatorem". "Nawet Imperator ma swoje ulubione ubrania" - odparł. Z jakiego powodu, którego nie umiał wyja ni , w oczach Chani pojawiły si prawdziwe łzy, łami c freme skie zahamowania po raz drugi w całym jej yciu. Teraz w ciemno ci Paul przeci gn ł dłoni po własnych policzkach, czuj c pod palcami wilgo . "Któ daje wod umarłym?" - pomy lał. Jego własna twarz, a jakby nie jego. Wiatr chłodził mokr skór . Kruche marzenie nabrało kształtu i prysło. Có to p czniało teraz w jego
piersi? Jak e gorzkie i ałosne było to drugie "ja", daj ce wilgo umarłej. Wiatr naje ył si ziarenkami piasku. Skóra, teraz ju sucha, była jego własn skór . Ale czyim było to dr enie, które pozostało? Usłyszeli lament, gł boko w czelu ciach jaskini. Przybierał na sile, rósł... Ghola okr cił si w nagłym błysku wiatła, padaj cego z rozwartych szeroko grodzi wej ciowych. W blasku ujrzał człowieka o twarzy wykrzywionej u miechem - nie, nie u miechem, grymasem alu. Był to porucznik fedajkinów, Tandis. Za nim tłoczyło si wielu ludzi, którzy ucichli nagle na widok Muad' Diba. - Chani... - zacz ł Tandis. - Nie yje - szepn ł Paul. - Słyszałem jej wołanie. Odwrócił si twarz w kierunku skalnej siczy. Znał to miejsce. Tu nie mógłby si ukry . Wizja ruszyła znów w oszałamiaj cym tempie, pokazuj c mu całe zbiorowisko Fremenów. Widział Tandisa, czuł ało , strach i gniew fedajkina. - Ona odeszła - powiedział Paul. Ghola usłyszał, jak słowa dobiegaj do przez płomienie bólu. Paliły jego pier , kr gosłup, orbity metalowych oczu. Czuł, jak prawa dło przesuwa si do no a za pasem. My li w dziwny sposób rozwarstwiły si . Był marionetk , trzyman na uwi zi przez sznurki, wybiegaj ce z tej okropnej aureoli. Poruszał si zgodnie z cudzymi rozkazami, cudzymi pragnieniami. Sznurki szarpały jego ramiona, nogi, szcz ki. Z zaci ni tych ust dobyło si
straszliwe, powtarzane
charczenie: - Hraak! Hraak! Hraak! Nó wzniósł si , by uderzy . - Biegnij! Młody paniczu, uciekaj! - wykrztusił chrapliwie, odzyskawszy na moment własny głos. - Nie b dziemy ucieka - odparł Paul. - B dziemy porusza si z godno ci . Stanie si to, co musi zosta zrobione. Mi nie gholi znieruchomiały. Zadygotał, zachwiał si . "...co musi zosta zrobione!" Słowa przetoczyły si przez mózg jak wielka ryba, wynurzaj ca si na powierzchni , "...co musi zosta zrobione!" Ach, całkiem jak Stary Ksi
, dziadek Paula Młody panicz miał w sobie co z niego,
"...co musi zosta zrobione!" Na wspomnienie tych słów zasłony, okrywaj ce jego wiadomo , zacz ły opada . Poczuł, e równocze nie prze ywa dwa
ycia: Hayt - Idaho, Hayt - Idaho... Stał si
nieruchomym
ła cuchem relatywnych istnie , pojedynczych, samotnych. Zalały go stare wspomnienia. Dostrzegł je, nadał im nowy sens. Zaczaj scala t tworz c si
wiadomo . Nowa osoba zapanowała nad
jego wn trzem. Syntez m cił pewien nieład, lecz wypadki zmuszały go do prowizorycznych rozwi za . Młody panicz potrzebował go. A wi c "...zostało zrobione". W pami ci pozostało wszystko, co było Haytem, lecz ghola poznał w sobie Duncana Idaho, który dotychczas gł boko w nim ukryty, został teraz wyzwolony przez płon cy zapalnik. Obezwładniaj cy kr g rozwiał si . Idaho zrzucił z siebie kajdany Tleilaxan. - Zosta blisko mnie, Duncan - powiedział Paul. - W wielu sprawach b d musiał polega na tobie. Idaho dalej stał jak w transie. - Duncan! - Tak, jestem Duncan. - Oczywi cie, e jeste ! Chwil temu wróciłe . Wejd my teraz do rodka. Idaho szedł u boku Paula Było jak dawniej, a jednak nie tak samo. Teraz, gdy ju uwolnił si od Tleilaxan, mógł w pełni doceni , czym go obdarowano. Zensunnickie przygotowanie pomogło mu przezwyci y szok, spowodowany biegiem zdarze . Trening mentacki stworzył przeciwwag . Duncan odsun ł od siebie strach, zapanował nad jego wiadomo
ródłem. Cała jego
rozgl dała si z niesko czonym zdziwieniem: był martwy. A teraz yje.
- Sire - odezwał si fedajkin Tandis, kiedy zbli yli si do niego. - Ta kobieta, Lichna, mówi, e musi si z tob zobaczy . Kazałem jej czeka . - Dzi kuj - powiedział Paul. - Poród..? - Rozmawiałem z medykami - rzekł Tandis, id c obok nich. - Mówi , e masz dwoje dzieci, ywych i zdrowych. - Dwoje? - Paul potkn ł si i oparł na ramieniu Idaho. - Chłopca i dziewczynk - rzekł Tandis. - Widziałem je. To dobre, freme skie dzieci. - Jak... jak umarła? - wyszeptał. - Tak, panie? - Tandis nachylił si bli ej. - Chani - doko czył Paul. - To poród, panie - wykrztusił Tandis. - Powiedzieli, e jej ciało odwodniło si przez to tempo. Nie rozumiem tego, ale tak wła nie powiedzieli. - Zabierz mnie do niej - szepn ł Paul. - Panie? - Zabierz mnie do niej! - Tam wła nie idziemy, panie. - Tandis znów nachylił si do ucha Paula. - Dlaczego twój ghola niesie obna ony nó ? - Duncan, schowaj nó - rozkazał Paul. - Czas przemocy min ł.
Dwoje dzieci! Wizja ukazała tylko jedno. A jednak wszystko biegło dokładnie tak, jak pokazała wizja Był tu kto , kto czuł ból i gniew. Kim on był? Jego wiadomo
dreptała w
ograniczonym kr gu, odtwarzaj c ycie ze wspomnie . Dwoje dzieci? Znów si potkn ł. "Chani, Chani - pomy lał. - Nie było innego wyj cia. Chani, ukochana wierz mi,
e ta
mier
była dla ciebie szybsza... i łaskawsza Wzi liby nasze dzieci jako
zakładników, ciebie trzymaliby w klatce w niewolniczych sztolniach, l yli, obarczaj c win za moj
mier . A w ten sposób... W ten sposób zniszczymy ich i ocalimy nasze dzieci." Dzieci? Jeszcze raz si potkn ł. "Dopu ciłem do tego - my lał - powinienem czu si winny." Hała liwy tumult wypełniał jaskini , ku której zmierzali. Stawał si coraz gło niejszy,
dokładnie tak jak pami tał. Tak, to był ten sam wzór wizji, nienaruszony, mimo i dzieci było dwoje. "Chani nie yje" - powiedział do siebie. W odległej przeszło ci, któr dzielił z innymi, zaprogramowana przyszło
wskazała na
niego, oddzieliła od innych i zepchn ła w otchła , której ciany zbli ały si do siebie. Czuł, jak one zacie niaj si wokół niego. T drog biegła wizja. "Chani nie yje. Powinienem odda si rozpaczy." Ale to nie była droga, któr biegła wizja. - Czy wezwano Ali ? - zapytał. - Jest razem z przyjaciółmi Chani - odpowiedział Tandis. Paul wyczuł, jak ludzie cofaj si , by zrobi mu przej cie. Milkli, gdy si zbli ał. Hałas zacz ł zamiera . Chciał usun
tych ludzi ze swej wizji, lecz okazało si to niemo liwe. Ka da
twarz obracaj ca si za nim była bezlitosna w swym zaciekawieniu. O tak, demonstrowali smutek, ale wewn trz przepełniało ich okrucie stwo satysfakcji. Oto ogl dali, jak milknie gadatliwy, jak m drzec staje si głupcem. Wszak błazen wyzwalał okrutne instynkty. To było gorsze ni czuwanie przy zwłokach, cho mniej bolesne ni wywoływanie duchów. Paul czuł, jak jego dusza błagała o wytchnienie, ale wizja pchała go naprzód. "Jeszcze tylko troch dalej" - mówił sobie. Czarny, pozbawiony obrazów mrok ogarn ł go tu za progiem. To było miejsce wydarte z wizji przez bole
i win , miejsce, gdzie upadł ksi yc.
Paul potkn ł si przy wej ciu i byłby upadł, gdyby nie Idaho, który w elaznym u cisku trzymał jego rami . Krzepi ca ostoja, wiedz ca, jak dzieli ból w milczeniu.
- To tutaj - powiedział Tandis. - Ostro nie, Sire - ostrzegł Idaho, pomagaj c mu sforsowa wysoki próg. Kotary musn ły twarz Paula. Idaho zatrzymał go lekkim poci gni ciem. Paul znał ten pokój. To była grota, której skalne ciany okryte były przez tkane zasłony. - Gdzie jest Chani? - wyszeptał Paul. - Jest tutaj, Usul - odpowiedział mu głos Hary. Wyrwało mu si stłumione westchnienie. Bał si , e zabrano ju jej ciało do destylami, w których Fremeni odzyskiwali wod plemienia. Czy tak wła nie miała rozwija si wizja? Czuł si opuszczony w swojej lepocie. - A dzieci? - spytał. - Te s tutaj, mój panie - odparł Idaho. - Masz liczne bli ni ta, Usul - powiedziała Hara. - Chłopca i dziewczynk . Widzisz? Mamy je tu, w kolebce. "Dwoje dzieci - my lał Paul z niedowierzaniem. - Wizja mówiła tylko o córce." Pu cił rami Idaho, kieruj c si tam, sk d słyszał Har . Wpadł na tward powierzchni . Dotkn ł jej: metaszklany zarys kołyski. Kto uj ł jego lew r k . - Usul? - to była Hara. Prowadziła jego dłonie w kołysce. Czuł delikatne ciało. Było takie ciepłe! Dotykał fałdek skóry, wra liwe palce owion ł dzieci cy oddech. - To jest twój syn - szepn ła Hara. Przesun ła jego r k . - A to twoja córka. - Jej dło zacisn ła si na jego przegubie. - Usul, czy naprawd jeste teraz lepy? Wiedział, o czym my lała. lepych nale y porzuci w pustyni. Fre - me skie plemiona nie obarczały si martwymi duszami. - Zabierz mnie do Chani - kazał, ignoruj c jej pytanie. Obróciła go i poprowadziła w lewo. Czuł teraz, e mo e ju pogodzi si ze mierci Chani. Zaj ł we wszech wiecie miejsce, jakiego nie pragn ł, nosił ciało, które go uwierało. Ka dy oddech ranił jego dusz . Dwoje dzieci! Czy by wpadł w zaułek, z którego jego widzenie miało nigdy nie wróci ? Wydało mu si to nieistotne. - Gdzie jest mój brat? To głos Alii, tu za nim. Słyszał w nim po piech, czuł jej zdecydowanie, gdy wzi ła jego r k od Hary. - Musz z tob pomówi ! - sykn ła. - Za chwil - odparł. - Teraz! Chodzi o Lichn . - Wiem. Za chwil .
- Nie masz ani chwili! - Mam wiele chwil. - Ale Chani nie! - Uspokój si ! - rozkazał. - Chani nie yje. - Poło ył dło na jej ustach, gdy usiłowała protestowa . - Masz by " cicho! - Czuł, jak si poddaje. Cofn ł r k . - Opowiedz, co widzisz za dał. - Paul! - w jej głosie przez łzy przebijało uczucie zawodu. - Mniejsza z tym - rzucił. Zmusił si do spokoju i na moment wróciła wizja, otwieraj c widok na ałobn komnat . Tak - tu było cicho. Ciało Chani le ało na marach w kr gu wiatła. Kto nało ył jej biał szat , staraj c si ukry plamy krwi od porodu. To nie miało znaczenia; Paul nie mógł odwróci uwagi od wizji jej twarzy: wieczno
zastygła w nieruchomych rysach!
Odwrócił si , obraz przemie cił si wraz z nim. Odeszła, by nigdy nie wróci . Wszystko, cały wszech wiat zion ł pustk . Wsz dzie pró nia. Chciał zapłaka , lecz łzy nie płyn ły. Czy by za długo ył jako Fremen? Jej mier wołała o danin wody! Gdzie blisko rozkrzyczało si dziecko, kto je utulił. Krzyk jakby zaci gn ł zasłon na jego widzenie. Z ulg powitał ciemno . ' To jest inny wiat - pomy lał. - Dwoje dzieci". Ta my l powracała jak echo jakiego zagubionego proroczego transu. Jeszcze raz spróbował przywoła wizj przyszło ci, lecz jego umysł poddawał si . docierał do tej nowej wiadomo ci. Czuł, e odrzuca przyszło
aden szczegół z przyszło ci nie - ka d przyszło .
- egnaj, Sihajo - szepn ł. Gdzie z dala dobiegł głos Alii, szorstki i stanowczy: - Przyprowadziłam Lichn . - To nie jest Lichna - Paul odwrócił si . - To jest Tancerz Oblicza. Lichna nie yje. - Ale posłuchaj, co mówi - nalegała Alia. Paul powoli przesun ł si w stron , sk d dolatywał jej głos. - Nie jestem zaskoczony, e widz ci
ywego, Atrydo - głos przypominał Lichn , cho
były pewne subtelne ró nice, jak gdyby mówi cy u ywał strun głosowych Lichny, lecz nie troszczył si ju o pełn kontrol . Uderzyła Paula dziwna nuta uczciwo ci w tym głosie. - Nie jeste zaskoczony? - zapytał. - Jestem Scytalus, tleilaxariski Tancerz Oblicza i chciałbym dowiedzie si czego , zanim zaczniemy pertraktacje. Czy ten, który stoi za tob , to ghola czy Duncan Idaho? - To Duncan Idaho - odparł Paul - i nie b d z tob pertraktowa .
- My l , e b dziesz - stwierdził Scytalus. - Duncan - rzucił Paul przez rami - czy zabijesz tego Tleilaxanina, je li tego za dam? - Tak, panie - w głosie Idaho brzmiała tłumiona furia - Zaczekaj! - zawołała Alia. - Nie wiesz, co odrzucasz. - Ale wiem - powiedział Paul. - A wi c to naprawd Duncan Idaho, rycerz Atrydów - mówił Scytalus. - Znale li my d wigni ! Ghola mo e odzyska przeszło . Paul słyszał kroki, kto min ł go z lewej strony. Głos Tleilaxanina dochodził teraz z tyłu. - Co pami tasz ze swojej przeszło ci, Duncanie? , - Wszystko. Pocz wszy od dzieci stwa. Pami tam nawet, e stałe przy zbiorniku, gdy wyci gali cie mnie stamt d. - Wspaniale - sapn ł Scytalus. - wietnie. Paul słyszał, jak głos w druje. "Potrzebne mi widzenie" - powtarzał w duchu. Ciemno deprymowała go. Wiedza zdobyta dzi ki Bene Gesserit ostrzegała go,
e Scytalus stanowi
miertelne zagro enie, ale nie widział go, był tylko głosem, cieniem ruchu - tu obok niego. - To s atrydzkie dzieciaki? - zapytał Scytalus. - Haro! - krzykn ł Paul. - Zabierz je st d! - Zosta cie na miejscach! - wrzasn ł Scytalus. - Wszyscy! Ostrzegani was, Tancerz Oblicza potrafi porusza si szybciej, ni podejrzewacie. Mój nó mo e przeci
oba te ywoty,
zanim zdołacie mnie tkn . Paul poczuł, jak kto opiera si o jego rami i przesuwa dalej w prawo. - Wystarczy, Alio - rzucił Scytalus. - To moja wina - j kn ła Alia. - Moja wina! - Atrydo - ci gn ł Tancerz Oblicza - czy teraz b dziemy pertraktowa ? Za plecami Paula rozległo si plugawe przekle stwo. Powstrzymywana w ciekło
w głosie
Idaho przyprawiła go o skurcz w krtani. Duncan musi si powstrzyma ! Scytalus zabiłby dzieci. - eby ubi interes, trzeba mie co do sprzedania - mówił Scytalus. - Nieprawda , Atrydo? Chciałby mie z powrotem swoj Chani? Mo emy j dla ciebie odtworzy . Ghola, Atrydo. Ghola o pełnym zapisie wspomnie . Ale musimy si spieszy . Ka swoim przyjaciołom przynie krioniczny zbiornik, w którym przechowa si ciało. "Znów słysze głos Chani! - my lał Paul. - Czu przy sobie jej obecno . Ach, wi c po to podarowali mi ghol Idaho, ebym odkrył, jak bardzo rekonstrukcja przypomina oryginał. A teraz całkowite odtworzenie... za ich cen . Na zawsze zostan tleilaxa sk marionetk . A Chani...
sp tana tym samym przeznaczeniem z obawy o nasze dzieci, raz jeszcze nara ona na intrygi Kwizaratu..." - Jakiej presji u yjecie, by przywróci Chani pami ? - zapytał, z trudem opanowuj c głos. - Ka ecie jej zabi własne dzieci? - Zastosujemy presje, jakie b d niezb dne - stwierdził Scytalus. - Co odpowiesz, Atrydo? - Alio - powiedział Paul - pertraktuj z tym czym . Nie mog targowa si z czym , czego nie widz . - M dra decyzja - pochwalił Scytalus. - No, co mi zaoferujesz jako pełnomocnik twojego brata? Paul opu cił głow , staraj c si uspokoi . Co mu błysn ło - co na kształt wizji, ale to nie była wizja. To był wisz cy nad nim nó . Tam! - Pozwól mi chwil pomy le - opierała si Alia. - Mój nó jest cierpliwy - rzekł Scytalus - ale ciało Chani nie. Niech to b dzie rozs dna chwila Paul poczuł, e mruga. To nie mogło si zdarzy .... ale było! Czuł oczy. Sposób, w jaki patrzyły, był dziwny, a wykonywane ruchy nie - zborne. Tam! Nó znowu pojawił si w polu widzenia. W zapieraj cym dech oszołomieniu Paul zrozumiał, sk d patrz jego oczy. To były oczy jednego z jego dzieci! Patrzył na uzbrojon r k Tancerza Oblicza z kołyski! Nó połyskiwał tylko o kilka cali od niego. Tak - widział te siebie w drugim k cie pokoju, z opuszczon głow , stoj cego cicho, niegro n posta , zapomnian przez obecnych. - Na pocz tek mogliby cie scedowa na nas wszystkie wasze udziały w KHOAM podsun ł Scytalus. - Wszystkie? - zaprotestowała Alia. - Wszystkie. Obserwuj c siebie oczyma z kołyski, Paul wysun ł krysnó z pochwy przy pasie. Ruch ograniczony był przedziwnym poczuciem rozdwojenia. Mimo to obliczył odległo , k t Nie b dzie drugiej szansy. Przygotował swoje ciało Metod
Bene Gesserit. Jak nakr cona spr yna
przygotował si na ten jedyny skoncentrowany ruch, akt prana, w którym wszystkie jego mi nie miały zagra w wysublimowanej jedno ci. Krysnó wyprysn ł z jego dłoni. Mlecznobiała krecha strzeliła w oko Scytalusa, odrzucaj c jego głow w tył. Tancerz Oblicza wyrzucił obie r ce w gór i zatoczył si na cian . Nó odbił si od sufitu i spadł na ziemi . Scytalus osun ł si po cianie i run ł twarz w dół, martwy, nim jeszcze dotkn ł podłogi.
Wci
posługuj c si oczyma z kolebki, Paul obserwował, jak twarze w pokoju odwracaj
si w stron jego bezokiej postaci; dostrzegał symptomy wspólnego szoku. Potem Alia podbiegła do łó eczka, nachyliła si nad nim i przesłoniła mu widok. - Och, s bezpieczne... - powtarzała. - S bezpieczne. - Panie - wyszeptał Idaho - czy to była cz
twojej wizji?
- Nie. - Paul machn ł r k . - Zostawmy to. - Wybacz mi, Paul - powiedziała Alia - ale kiedy to stworzenie powiedziało, e mog ... o ywi ... - S takie ceny, których Atrydom nie wolno zapłaci - przerwał Paul. - Wiesz o tym. - Wiem - westchn ła. - Ale uległam pokusie... - Któ jej nie uległ? - spytał Paul. Odwrócił si od nich, po omacku dotarł do ciany, oparł si o ni i starał si poj
to, co
uczynił. Jak? Jak? Oczy w kołysce. Czuł, e znajduje si na skraju niesamowitego odkrycia. - Moimi oczyma, ojcze. Dochodz ce go słowa przebiły si przez ponown ciemno . - Mój syn! - szepn ł Paul, zbyt cicho, by ktokolwiek usłyszał. - Jeste ... wiadomy. - Tak, ojcze. Patrz! Paul bezwładnie przylgn ł do ciany, czuj c nagły zawrót głowy. Był zmaltretowany i wyczerpany. W jednej chwili ujrzał całe swe ycie. Widział swojego ojca. Był swoim ojcem. I dziadem, i pradziadami. Jego wiadomo
tłukła si w niesamowitym szpalerze m skich przodków.
- Jak? - zapytał cicho. Pierwsze słowa zamajaczyły nie miało, zbladły i znikły, jak gdyby wysiłek był zbyt wielki. Paul wytarł lin z k cika ust Przypomniał sobie przebudzenie Alii w łonie lady Jessiki. Lecz tym razem nie było Wody ycia, adnego przedawkowania melan u... A mo e było? Czy tak objawiał si ci gły głód Chani? A mo e to ko cowy produkt jego linii genetycznej, przewidziany przez Wielebn Matk Gaius Helen Mohiam? Czuł wi c, e jest w kołysce, a Alia mówi do niego, głaszcz c go delikatnie. Jej ogromna twarz pojawiła si tu nad nim. Obróciła go na bok i zobaczył swoj towarzyszk - dziewczynk o wystaj cych ebrach, której silny wygl d wskazywał na dziedzictwo pustyni. Na główce miała szop br zowo - rudych włosów. Gdy si jej przygl dał, otwarła oczy. Jej oczy! Patrzyła z nich Chani.... i lady Jessika. Oczy małej pełne były jego wspomnie . - Popatrzcie - powiedziała Alia - przygl daj si sobie. - Takie małe dzieci nie widz wyra nie - orzekła Hara. - Ja widziałam.
Paul powoli uwalniał si z tej zaskakuj cej wiadomo ci. Znalazł si z powrotem pod sw cian płaczu i oparł o ni czoło. Idaho lekko tr cił go w rami . - Panie? - Niech mój syn nosi imi Leto po moim ojcu - powiedział Paul, prostuj c si . - Gdy przyjdzie czas nada imiona - odezwała si Hara - stan przy twym boku jako przyjaciółka ich matki i dam mu to imi . - A córka - ci gn ł Paul - b dzie nosi imi Ghanima. - Usul! - zaprotestowała Hara. - Ghanima to złowró bne imi . - Tobie ocaliło ycie - rzekł Paul. - Có z tego, e Alia dokuczała ci tym imieniem. Moja córka to Ghanima, łup wojenny. Usłyszał, jak za jego plecami skrzypn ły koła. Wytaczano mary, na których le ało ciało Chani. Rozległ si
piew, otwieraj cy Rytuał Wody.
- Hal jawm! - powiedziała Hara. - Musz u wi conej prawdy i po raz ostatni stan
teraz odej , je li mam by
wiadkiem
u boku mej przyjaciółki. Jej woda nale y do plemienia.
- Jej woda nale y do plemienia - powtórzył cicho Paul. Słyszał oddalaj ce si kroki. Wyci gn ł przed siebie r k i natrafił na r kaw Idaho. - Zabierz mnie do mojej kwatery, Duncan. Gdy znale li si na miejscu, odsun ł delikatnie Duncana. Przyszedł czas, by został sam. Lecz zanim Idaho zdołał opu ci komnat , pod drzwiami zrobiło si zamieszanie. - Mistrzu! - wołał od progu Bid az. - Duncan - uprzedził Paul - pozwól mu zrobi tylko dwa kroki. Je li podejdzie bli ej, zabij go. - Tak jest - odparł Idaho. - Czy by to Duncan? - spytał Bid az. - Czy to naprawd Duncan Idaho? - Jestem nim - powiedział Idaho. - Wszystko pami tam. - A wi c plan Scytalusa si powiódł! - Scytalus zgin ł - rzekł Paul. - Aleja nie i plan tak e nie! - gor czkował si Bid az. - Na zbiornik, w którym wyrosłem! Mo na to urzeczywistni ! B d miał przeszło
- wszystkie przeszło ci. Potrzebny jest tylko jeden
odpowiedni spust. - Spust? - powtórzył Paul. - Impuls, by ci zabi - głos Idaho nabrzmiały był gniewem. - Kalkulacja mentata: odkryli, e traktowałem ci jak syna, którego nigdy nie miałem. Pr dzej, ni bym ci zabił, prawdziwy
Duncan Idaho przej łby w posiadanie ciało gholi, ale... mogłem zawie . Powiedz mi, karle, gdyby wasz plan zawiódł, gdybym go zabił, co wtedy? - Och... wtedy układaliby my si
z siostra o ocalenie brata. Ale obecnie pozycja
przetargowa jest lepsza. Paul wci gn ł gł boki haust powietrza. Słyszał ałobników, schodz cych teraz ostatnim korytarzem ku gł bokim piwnicom i destylatorniom. - Nie jest za pó no, panie - powiedział Bid az. - Czy chcesz odzyska swoj ukochan ? Mo emy ci j przy wróci . Ghol , owszem. Ale teraz zapewniamy pełn rekonstrukcj . Czy rozka esz przywoła słu b z krionicznym zbiornikiem, by przechowa ciało twej najdro szej? Paul zdał sobie spraw , e tym razem b dzie mu trudniej. Wyczerpał siły, opieraj c si pierwszej pokusie. A teraz wszystko zacz ło si od pocz tku. Raz jeszcze poczu obecno
Chani...
- Ucisz go - powiedział do Idaho w j zyku walki Atrydów. Posłyszał, jak ten zmierza w stron drzwi. - Mistrzu! - zaskrzeczał Bid az. - Je li mnie miłujesz - ci gn ł Paul w j zyku walki - wy wiadcz mi t łask : zabij go, zanim si poddam! - Nieee! - krzykn ł karzeł. Krzyk urwał si nagle w zdławionym charkocie. - Wy wiadczyłem mu t przysług - rzekł Idaho. Paul pochylił głow nasłuchuj c. Nie słyszał ju płaczek. My lał o pradawnym freme skim misterium, odbywaj cym si teraz gł boko na dnie pieczary, w komorze zgonsuszni, gdzie plemi odzyskiwało sw wod . - Nie istniał wybór - powiedział. - Rozumiesz to, Duncan? - Rozumiem. - S rzeczy, których nikt nie mo e znie . Wycisn łem swe pi tno na wszelkich przyszłych cie kach, jakie mogłem stworzy , a w ko cu to one stworzyły mnie. - Panie, nie powiniene ... - S problemy we wszech wiecie, które nie maj rozwi za - ci gn ł Paul. - Nic. Nic nie da si zrobi . Mówi c to czuł, jak jego wi
z wizj p ka. Umysł skulił si , przytłoczony niesko czonymi
mo liwo ciami. Utracona wizja ucichła jak wiatr wiej cy w pustyni.
Mówimy o Muad'Dibie, e wyruszył w podró do kraju, W którym Judzie st paj , nie zostawiaj c ladów. Preambuła do Kredo Kwizaratu.
Najpierw był rów z wod , chroni cy przed piaskiem i wyznaczaj cy granic siczowych upraw. Potem skalny most i w ko cu otwarta pustynia pod stopami Idaho. Masyw siczy Tabr przysłaniał nocne niebo za jego plecami. Gra srebrzyło wiatło obydwu ksi yców. Sad schodził w dół, a do wody. Idaho przystan ł na skraju pustyni i obejrzał si . Kwitn ce gał zie ponad cich wod . Odbicia i rzeczywisto : cztery ksi yce. Przylegaj cy do skóry filtrfrak robił wra enie wysmarowanego tłuszczem. Przez filtr do Duncana doleciał wilgotny, krzemienny odór. Ci gn cy przez sad powiew złowieszczo szele cił li mi. Nasłuchiwał odgłosów nocy. Zauwa ył skoczka pustynnego - mysz, która mo ciła si w trawach nad brzegiem wody. Drapie na sowa słała w cie urwiska monotonne wezwanie. Głuszony wiatrem szelest osypuj cego si piasku dobiegł z otwartego ergu. Idaho rzucił si w stron d wi ku. Na oblanych ksi ycow po wiat wydmach nie poruszało si nic. To Tandis zaprowadził Paula a tam. Potem wrócił, by zło y raport. A Paul odszedł w pustyni - jak Fremen. "Był lepy. Naprawd
lepy - powiedział Tandis, jak gdyby to było
wyja nienie. - Przedtem miał wizje, które nam opowiadał, ale..." Wzruszył ramionami. lepych Fremenów porzucano na pustyni. Muad' Dib mógł by Imperatorem, ale był te Fremenem. Czy nie nakazał, by Fremeni strzegli i wychowywali jego dzieci? Był Fremenem. Idaho widział szkielet pustyni. Osrebrzone ksi ycem ebra skał wystawały spod piasku. Dalej zaczynały si wydmy. "Nie powinienem był zostawi go samego nawet na chwil - my lał Idaho. - Wiedziałem, co chodzi mu po głowie." "Powiedział mi, e przyszło
nie wymaga ju jego fizycznej obecno ci • relacjonował
Tandis. - Kiedy si ze mn rozstał, odwrócił si jeszcze. Teraz jestem wolny - zawołał." "Niech ich piekło pochłonie!" - my lał Idaho. Fremeni odmówili wysłania omitopterów czy jakichkolwiek innych poszukiwaczy. Pradawne zwyczaje zabraniały ratowa wygna ca. "Nadejdzie czerw dla MuadDiba" - powiedzieli. I zacz li pie
dla po wi conych pustyni,
tych, których woda odchodziła do Szej-huluda: "Matko piasku, ojcze Czasu, pocz tku ycia, daj mu łask przej cia..."
Idaho usiadł na płaskiej skale i patrzył na pustyni . Noc pełna była maskuj cych deseni. Nie sposób było zgadn , dok d odszedł Paul. - “Teraz jestem wolny". Idaho powiedział to gło no, zaskoczony d wi kiem własnego głosu. Przez chwil pozwolił płyn
my lom, wspominał dzie , w którym zabrał małego Paula na targ rybny na Kaladanie:
o lepiaj cy blask sło ca, martwe owoce morza wystawione na sprzeda . Przypomniał sobie, jak Gurney Halleck grał dla nich na balisecie... uciecha, miech. Muzyka rozbrzmiewała w pami ci Idaho, przywodz c chwile zapami tanej rado ci. Gumey Halleck. Gurney b dzie go wini za t tragedi . Muzyka wspomnie ucichła. Przypomniał sobie słowa Paula: "S
problemy we wszech wiecie, które nie maj
rozwi za ". Idaho zaczaj wyobra a sobie, jaka mier dosi gnie Paula na pustyni. Szybka, w paszczy czerwia? Powolna, w słonecznym arze? Niektórzy Fremeni utrzymywali, e Muad' Dib nigdy nie umrze, e przeniesie si w ich - wiat, gdzie istniej ró ne rodzaje przyszło ci i dlatego obecny b dzie w Alam al - Mithal, w druj c w niej bez ko ca, po tym, jak jego ciało obróci si w proch. "On zginie, a ja nie mog temu zapobiec." Zacz ł u wiadamia sobie, e jest jaka kapry na elegancja w tym znikni ciu bez ladu adnych szcz tków, nic, i cała planeta jako grobowiec. "Mentacie, znajd rozwi zanie dla siebie" - pomy lał. W pami
wtargn ły słowa - rytualne słowa porucznika fedajki - nów, sprawuj cego stra
nad dzie mi Muad' Diba: "B dzie wi tym obowi zkiem oficera na słu bie..." Rozzło cił go toporny, zadufany rz dowy j zyk. Ten j zyk zwodził Fremenów. Zwodził ka dego. Człowiek, wielki człowiek gin ł tam, na pustyni, ale j zyk trwał dalej... i dalej... i dalej... "Gdzie si podziały - my lał - te wszystkie czyste poj cia, które chroniły ich przed nonsensem?" Gdzie , w jakim zapadłym gdzie , stworzonym przez Imperium, zamurowano je, opiecz towano z obawy, by przez przypadek kto znów ich nie odkrył. Jego umysł, umysł mentata, szukał rozwi za . Wytarte cie ki wiedzy połyskiwały kusz co. Tak mogły l ni włosy Lorelei, przywołuj c... zapraszaj c oczarowanego eglarza do szmaragdowych jaski . Zadygotał, budz c si nagle z katatonicznego zapomnienia. "Wi c tak! - pomy lał. - Zamiast stawi czoła pora ce, mam zatraci si wewn trz siebie!" Chwila tego niemal pogr enia zapadła w jego pami . Analizował j , czuł, jak jego ycie wydłu a si , staje si
równe istnieniu wszech wiata. Prawdziwe, sko czone ciało le ało w
szmaragdowej grocie wiadomo ci, a niesko czone ycie dzieliło z nim byt.
Wstał, czuj c, e pustynia go oczy ciła. Piasek zacz ł grzechota na wietrze, uderzaj c o li cie w sadzie. Nocne powietrze niosło suchy, szorstki zapach pyłu. Burnus załopotał, szarpni ty nagłym podmuchem. Idaho ujrzał, jak gdzie daleko w ergu budził si gniew matki burz; unosił wiruj ce kolumny kurzu, sycz ce ze zło ci. Ruszał wielki piaskowy czerw, wystarczaj co pot ny, by wytrawi ciało od ko ci. "On i ta ziemia stan si jednym - pomy lał. - Pustynia go wypełni." Ta my l, która spłyn ła w jego umysł jak ródlana woda, była refleksj Zensunnity. Paul nie zatrzyma si , wiedział o tym, pójdzie dalej. Atryda nie podda si ulegle przeznaczeniu, nawet w pełni wiadom tego, co nieuchronne. I wtedy Idaho doznał przebłysku jasnowidzenia: zobaczył ludzi przyszłych czasów, jak b d mówi o Paulu, u ywaj c morskich porówna . Mimo i
ył okryty kurzem, przywiedzie na
my l wod . Ludzie powiedz : "Jego ciało uton ło, lecz on płyn ł dalej". Kto chrz kn ł za jego plecami. Idaho odwrócił si i w mroku rozpoznał Stilgara, który stał na mostku nad kanatem. - Nie znajdziemy go - rzekł Stilgar - ale ludzko
go kiedy odnajdzie.
- Pustynia go przyjmie... i u wi ci - odparł Idaho. - Chocia był tu intruzem. Wprowadził na t planet obc substancj - wod . - Pustynia narzuca własny rytm - powiedział Stilgar. - Przyj li my go, nazwali my naszym Mahdim, naszym Muad' Dibem i dali my mu jego sekretne imi : Usul - Podstawa Filaru. - A jednak nie urodził si Fremenem. - To nie zmienia faktu, e ro cili my sobie do niego prawo... i w ko cu dostali my go. Stilgar poło ył r k na ramieniu Idaho. - Wszyscy jeste my intruzami, przyjacielu. - Jeste przenikliwy, prawda, Stil? - Wystarczaj co. Widz , jaki chaos robimy we wszech wiecie naszymi migracjami. Muad' Dib dał nam co niewzruszonego. A przynajmniej tak ludzie zapami taj jego D ihad. - On nie podda si pustyni - powiedział Idaho. - Jest lepy, lecz si nie podda. Jest człowiekiem honoru i zasad. Wychowali go Atrydzi. - A jego woda wsi knie w piach - zako czył Stilgar. - Chod . - Lekko poci gn ł go za rami . - Alia wróciła i pyta o ciebie. - Była z tob w siczy Makab? - Tak, pomagała mi przywróci dyscyplin w ród tamtejszych znie - wie ciałych naibów. Teraz słuchaj jej rozkazów... jak ja. - Jakich rozkazów? - Zarz dziła egzekucj zdrajców.
- Och! - Idaho musiał opanowa zawrót głowy, gdy spojrzał w gór , na skalny cypel. Jakich zdrajców? - Gildianina, Wielebnej Matki Mohiam, Korby... i kilku innych. - Zabiłe Wielebn Matk ? - Tak. Muad' Dib, odchodz c, zakazał tego. - Wzruszył ramionami. - Ale złamałem jego zakaz i Alia wiedziała, ze go złami . Idaho znów spojrzał w gł b pustyni, czuj c, jak staje si dostrzec wielko
wiadom jednostk , zdoln
tego, co stworzył Paul. "Strategia os du" - tak nazywali to Atrydzi. "Ludzie s
posłuszni rz dowi, ale rz dzeni wpływaj na rz dz cych." Czy rz dzeni mieli cho mgliste poj cie o tym, co pomogli tu stworzy ? - Alia... - zacz ł Stilgar, odchrz kn wszy. Był zmieszany. - Potrzebuje otuchy twojej obecno ci. - Zatem ona jest władczyni . - Tylko regentk . - Fortuna wsz dzie si toczy, jak mawiał jej ojciec - mrukn ł Idaho. - Staramy si przechytrzy przyszło
- powiedział Stilgar. - Przyjdziesz zaraz? Jeste nam
potrzebny. - Znów wydał si za enowany. - Ona... straciła zmysły. Przeklina brata, a po chwili szlocha za nim. - Za chwil - obiecał Idaho. Słyszał, jak Stilgar si oddala. Stał zwrócony ku budz cemu si wiatrowi, słysz c, jak ziarenka piasku uderzaj o filtrfrak. Mentacka wiadomo
poniosła rozwijaj ce si w tki w przyszło . Otrzymane mo liwo ci
o lepiły go. Paul uruchomił tocz cy si wir, którego drogi nic nie mogło zagrodzi . Bene Gesserit i Gildia grały za wysoko i przegrały, skompromitowały si . Kwizarat został wstrz ni ty w posadach zdrad Korby i innych wysokich urz dników. A ko cowy akt woli Paula, całkowite uznanie tradycji, zapewnił jemu i jego rodowi lojalno
Fremenów. Teraz ju na zawsze
był jednym z nich. - Paul odszedł! - Alia zbli yła si cicho, staj c przy nim. Słowa wi zły jej w gardle. Duncan, on był głupcem! - Nie mów tak! - warkn ł. - Cały wszech wiat to powie, nim sko cz . - Dlaczego, na miło - Na miło
bosk ?!
mojego brata, nie bosk .
Zensunnicka przenikliwo
wyostrzyła jego wiadomo . Wyczuwał, e Alia nie ma wizji -
od mierci Chani nie miała adnej. - Dziwny rodzaj miło ci uprawiasz - stwierdził. - Miło ? Duncan, wystarczyłoby tylko, eby troch zboczył z drogi. Có z tego, e reszta wiata run łaby w gruzy tu za nim? Byłby bezpieczny... a z nim i Chani. - Wi c dlaczego tego nie zrobił? - Na miło ogarn
bosk - szepn ła. - Całe swoje ycie - podj ła gło niej - walczył, by nie da si
swojej D ihad, nie dopu ci do jej u wi cenia. I w ko cu jest wolny. Tak wybrał. - Ach tak, jasnowidzenie. - Idaho potrz sn ł głow w zadumie. - Nawet mier Chani. Jego
ksi yc spadł. - Był głupcem, prawda, e był nim, Duncan? Tłumiony al cisn ł gardło Idaho. - Taki głupiec! - wybuchn la Alia, trac c opanowanie. - B dzie ył wiecznie, podczas gdy my musimy umrze ! - Alia, przesta ... - To tylko al - powiedziała cicho. - Tylko al. Wiesz, co musz zrobi dla niego? Pozostawi przy yciu ksi n Irulan ! J ! Szkoda, e nie słyszałe j ej alu. Lamentuje, daje mu swoj wilgo . Przysi ga, e go kochała, cho nie zdawała sobie z tego sprawy. L y swój zakon e ski i zaklina si , e po wi ci reszt
ycia, by uczy jego dzieci.
- Wierzysz jej? - Cuchnie prawdomówno ci ! - Aha - mrukn ł Idaho. Ostateczny wzór rozwin ł si przed nim jak dese na tkaninie. Odst pstwo ksi nej Irulany to ju ostatni krok. Bene Gesserit nie miały or a przeciw dziedzicom Atrydów. Alia łkaj c wtuliła twarz w jego pier . - Och, Duncan, Duncan! On odszedł! Dotkn ł ustami jej włosów. - Prosz ci - wyszeptał. Czuł, jak jej bole
miesza si z jego bole ci niczym wody
dwóch strumieni, wpadaj cych do jednego stawu. - Potrzebujecie, Duncan - szlochała. - Kochaj mnie! - Tak - szepn ł. Uniosła głow , patrz c na obrze ony wiatłem ksi yca zarys jego twarzy. - Wiem, Duncan. Miło
rozpoznaje miło .
Jej słowa przeszyły go dreszczem, poczuł, jak wyrywa si z dawnej wiadomo ci. Przyszedł tu, szukaj c jednego, a znalazł co innego. Czuł si , jak gdyby resztk sił dotarł do domu pełnego znajomych, po to tylko, by poj , e nie zna adnego z nich.
Oderwała si od niego. Uj ła go za r k . - Pójdziesz ze mn , Duncan? - Dok dkolwiek poprowadzisz - odparł. Poprowadziła go z powrotem przez most nad kanatem w ciemno ci u stóp masywu, w Miejsce Schronienia.
EPILOG
Bez gorzkich dymów, pogrzebnych stosów dla Muad' Diba, Bez bicia czołem, wielkich misteriów, co uwolni my l Z zawistnych cieni. Niebia ski błazen, Złoty przechodzie , co yje wiecznie Na skraju jawy. Spu
tylko gard , a ci dopadnie!
Szkarłatny pokój i biel monarsza Pn si w nasz wszech wiat paj cz nici wyroczni A na brzeg zapatrzenia - tam! Z g szczu gwiazd:! Bezoki prorok, tajemny zwiastun ałobnych wie ci, Ofiara wizji, głos, który nigdy nie milknie. Szej-huludzie, on czeka na ciebie na pla y, Gdzie snuj si pary i ł cz , pier w pier , W rozkosznym znu eniu miłosnym. On dalej kroczy otchłann jam Czasu, Druzgocz c w sobie głupca z własnych snów. "Hymn gholi"
TERMINOLOGIA IMPERIUM A ABA: lu na szata (zwykle czarna). ADAB: władcza pami , która ogarnia człowieka sama z siebie. AKSOLOTLOWY ZBIORNIK: urz dzenie zawieraj ce ko cowe produkty technologii aksolotlowej, najbardziej istotnego osi gni cia Tleilaxan. Technologia aksolotlowa nie ograniczała si wył cznie do samego zbiornika, który był wynikiem znacznie wcze niejszych, długotrwałych bada
genetycznych i przekształce
i nieco tylko przewy szał sztuczn
macic . Wytworami
techniki aksolotlowej Tleilaxan były m. in. ghole, "wypaczeni mentaci" oraz lepsza, "poprawiona" rasa Nawigatorów Gildii Planetarnej (patrz: GHOLE oraz NAWIGATORZY). ALAM AL - MTTHAL: mistyczna kraina podobie stwa, gdzie nie ma adnych fizycznych ogranicze (patrz: RUH - DUCH). ARRAKIN: pierwsza osada na Arrakis, do czasu obj cia Diuny w pseudo - lenno przez ród Harkonnenów siedziba rz du planetarnego. Po przej ciu planety przez ród Atrydów miasto Arrakin ponownie zostało obrane planetarn stolic . ARRAKIS: trzecia planeta Canopusa, bardziej znana jako Diuna; jedyne ródło yciodajnej przyprawy - melan u. AWA - DRZWI: potoczna nazwa awaryjnych drzwi (lub awaryjnego szlabanu) - dowolnej pentarczy (pi ciowarstwowego pola generatora tarczy dla niewielkich powierzchni) ustawionej w korytarzach lub specjalnych chodnikach ucieczkowych w celu przepuszczenia okre lonej osoby, aby umo liwi jej ucieczk przed ewentualnym po cigiem. Pentarcza jest praktycznie nie do przej cia dla kogo , kto nie posiada symulatora kodu tarczy. Ze wzgl du na wysokie koszty i trudno ci w utrzymaniu (du e, wzmocnione tarcze były coraz mniej stabilne z ka d nast pn warstw ) ich u ycie ograniczało si tylko do bardzo zamo nych.
B BALISETA: pochodz cy w prostej linii od cytry dziewi ciostrunowy, szarpany instrument muzyczny. Ulubiony instrument imperialnych trubadurów. BASZAR (cz sto PUŁKOWNIK BASZAR): pierwotnie: termin z militarnego leksykonu rodu Corrinów oznaczaj cy oficera sardaukarów o jeden stopie wy szego rang od pułkownika w zunifikowanej hierarchii Imperium. Stopie stworzony dla wojskowego komendanta podregionu
planetarnego. Termin przej ty przez standardowy Galach (oficjalny j zyk Imperium) oraz Fremenów. BENE GESSERIT (1): adeptka staro ytnej szkoły kształcenia ducha i ciała (szkoły macierzystej na Waliach IX lub jednej ze szkół regionalnych, rozsianych na planetach; patrz poni ej). BENE GESSERIT (2): zakon
e ski w ci gu stuleci działaj cy za parawanem
półmistycznej szkoły kształcenia ducha i ciała (zało onej przede wszystkim dla dziewcz t po tym, jak D ihad Butlerja ska zniszczyła tak zwane "my l ce machiny" i roboty). BENE TLEILAX: patrz: TLEILAXANIE. B.G.: argonowe okre lenie Bene Gesserit BIBLIA PROTESTANCKO - KATOLICKA: "Ksi ga Ksi g", pismo wi te opracowane przez Kongres Ekumeniczny Federacji (K. E. F.), który odbył si na neutralnej wyspie Starej Ziemi; zrewidowane poł czenie staro ytnych pism wi tych, zawieraj ce elementy najstarszych religii, ł cznie z Maometh Saari, chrze cija sk
Mahayann , katolicyzmem zensunnickim i
przekazami budislamskimi. Za najwy sze przykazanie Biblii P. K. uwa a si : "Nie b dziesz kaleczył ducha". BINDU: termin odnosz cy si do układu nerwowego człowieka, szczególnie do szkolenia nerwów. Cz sto okre lane jako bindu - nerwatura (patrz: PRANA oraz SZKOLENIE). BLECH: otwarta, płaska pustynia. BRZEMI WODY: u Fremenów: dług na mier i ycie. BUTLERJANIE: patrz: D IHAD BUTLERJA SKA.
C CHAKOBS A: tak zwany "j zyk magnetyczny", który wywodzi si
cz ciowo z
pradawnego Bhotani (Bhotani-d ib, gdzie "d ib" oznacza dialekt). Mieszanina staro ytnych narzeczy zmodyfikowanych przez rozmaite grupy w celu dochowania tajemnicy; jej podstaw stanowi j zyk łowiecki Bhotani:
argon najemnych morderców z okresu pierwszych Wojen
Assassinów. CHWYTOWÓD: zewn trzny przewód filtfraka, odprowadzaj cy wydychan przez nos wilgo do systemu odzyskowego filtrfraka (patrz: FITRFRAK). CORIOLIS A, KURZAWA: ka da wi ksza burza piaskowa na Diunie, której wiej ce na otwartych równinach wiatry wzmagane s przez ruch obrotowy planety, a osi gaj pr dko
do
700 km/h. Kurzawa Coriolisa powoduje "deszcz piasku" (el - sajal) - opad pyłu wzniesionego na redni wysoko
(ok. 2000 m).
CORRINÓW, RÓD: ród pochodz cy z Salusa Secundus (trzeciej planety Gammy Waiping), bior cy sw nazw od niby - mgławicy Corrin, w pobli u której rozegrała si słynna bitwa kosmiczna (w roku 88 P.G.), ustalaj ca jego panowanie nad Imperium. Padyszach Imperator Szaddam IV, ojciec Irulany Corrino - Atrydy, był ostatnim, osiemdziesi tym pierwszym władc z dynastii Corrinów. CYTADELA: pałac w Arrakin, najwi ksza budowla w całej historii ludzko ci, zbudowana podczas dwunastoletniej D ihad Fremenów i panowania Paula Muad’Diba Atrydy. Budowa Cytadeli została sfinansowana przez handel przypraw . W jej skład wchodzi wiele całych budowli z ujarzmionych przez D ihad planet, które zostały przewiezione galeonami Gildii. CZERW PUSTYNI: patrz: SZEJ-HULUD
D DAO: trans odr twienia, rodzaj letargu bindu, w którym adeptka Bene Gesserit mo e spowolni swoje fizjologiczne czynno ci do poziomu kraw dzi utrzymania ycia; trans pomocny w celu przetrwania w zagra aj cych yciu warunkach, a tak e potrzebny do odmłodzenia komórek. DIUNA: potoczna nazwa Arrakis (trzeciej planety Canopusa). DRUGI KSI
YC: mniejszy z dwóch satelitów Arrakis, godny uwagi ze wzgl du na
sylwetk skoczka pustynnego w rze bie powierzchni (patrz: PIERWSZY KSI
YC).
DRYF: wtórna kolektorowa faza generatora polowego Holtzmana. Znosi ci enie w pewnych granicach, okre lonych proporcjami masy i zu ycia energii. DRYFOWA LAMPA: patrz: KULA WI TOJA SKA. DYSTRANS: urz dzenie składaj ce si z dwóch cz ci(translatora falowego - malutkiego kryształu wa cego niecałe pi
miligramów, wszczepionego stworzeniu przenosz cemu
wiadomo , i z kodera - de - kodera - rurki długo ci ok. dziewi ciu centymetrów i siedmiu milimetrów rednicy), słu ce do wykonywania odbitek neuronowych w układzie nerwowym przedstawicieli gatunków rz du Cfuroptera lub ptaków w celu specyficznej komunikacji (rozwini tej w znacznym stopniu przez Fremenów). Naturalny głos zwierz cia zawiera wtedy zapis wiadomo ci, któr z tej fali no nej mo na wyodr bni za pomoc drugiego dystransu. Dystrans wynaleziono na Ix (dziewi tej planecie Eridani A) około roku 10000 E.G., a w 10179 dokonano pierwszej pomy lnej implantacji kryształu dystransowego w ciało człowieka. D IHAD: " wi ta wojna", krucjata religijna, krucjata fanatyczna D IHAD BUTLERJA SKA: krucjata przeciwko maszynom my l cym, komputerom i wiadomym robotom, zwana potocznie Wielk Rewolt . Napi cie mi dzy programistami a tymi, którzy uznawali wy szo
zdolno ci człowieka (znaczone raz po raz mniejszymi i wi kszymi
pogromami antykomputerowymi), wzrastało przez przeszło pi set lat, by - w roku 201 P.G. przemieni si z rebelii w siej c
mier i zniszczenie prawie stuletni D ihad (zako czon w 108
P.G.). Główne przykazanie D ihad Butlerjariskiej zachowało si w Biblii P.K. jako: "Me b dziesz czynił machin na obraz i podobie stwo rozumu ludzkiego". D IHAD FREMENÓW: (zwana te
D IHAD MUAD' DIBA): krucjata religijna
(rozpocz ta w roku abdykacji Szaddama IV Corrino - 101% E. G.), któr Fremeni ponie li w kosmos w celu podporz dkowania całego znanego wszech wiata nowemu władcy. D ihad pochłon ła przeszło sze dziesi t miliardów ofiar, spustoszono dziewi dziesi t planet, kompletnie zdemoralizowano pi set innych. Jej najwi kszy impet trwał zaledwie dwana cie standardowych lat Kwizarzy Tafwidzi traktowali D ihad Muad' Diba jako narz dzie szerzenia swej religii. Wi kszo
z 40 wykorzenionych przez nich wyzna zniszczono po kampanii w układzie Molitor
(patrz: MOLITOR).
E E.G.: "era Gildi", skrót w kalendarzu Imperium opartym na dacie powstania monopolu Gildi Planetarnej (patrz: P.G.). EKOLOGICZNA TRANSFORMACJA DIUNY: plan, którego realizacj rozpocz ł Pardot Kynes (10121 - 10175), ojciec Lieta - Kynesa (10156 - 10191), maj cy na celu zmian ekologu i klimatu Arrakis. EL - KUDS: w j zyku freme skim: " wi te miejsce" - wi tynia Czaszki Leto I ponad przeł cz Harga. ENFEIL: jedna z wielu planet Imperium ujarzmionych przez D ihad Fremenów. ERG: rozległy obszar pustyni pokryty wydmami; morze piasku.
F FEDAJKINI: freme scy komandosi mierci, najbardziej przera aj cy wojownicy swoich czasów. Fedajkini słu yli Muad' Dibowi podczas jego pierwszej bitwy przeciw rodowi Harkonnenów i siłom Corrino w, a pó niej jako elitarne formacje w Drugiej D ihad. (Historycznie: grupa ludzi, któizy si zebrali i przysi gli po wi ci
ycie w imi sprawiedliwo ci).
FILTRFRAK: osłaniaj cy ciało ubiór wynaleziony na Arrakis przez Fremenów, pozwalaj cy na przetrwanie w pustyni poprzez zapobieganie utraty wydalanej wody i wilgoci. Jego podstaw stanowi mikrowarstwowa tkanina, b d ca wysokiej wydajno ci systemem filtracyjnym wydzielin ciała i pochłaniaczem ciepła. Warstwa stykaj ca si ze skór jest lekko porowata i po wchłoni ciu przez filtrfrak ciepła, przenika przez ni pot Nast pne dwie warstwy zawieraj włókna wymiany ciepła i osadniki soli, która jest odzyskiwana Mocz i fekalia przetwarzane s
w
specjalnych podkładkach udowych. Siły pompuj cej dostarczaj fitrfrakowi głównie ruchy ciała (oddychanie i kroki - dzi ki zamontowanym pompom pi towym w pustynnych butach te - mag), a tak e cz ci działanie osmotyczne. W otwartej pustyni na twarzy nosi si specjaln mask , przez której filtr naustny wdycha si powietrze. Wydech nast puje przez nos, w który wkłada si specjalny chwytowód zako czony filtrwtykiem. Odzyskiwana woda przepływa do kieszeni łownych, z których mo na j pi za pomoc wodowodu (rurki w chom tku na szyi). FILTRNAMIOT: małe, szczelne pomieszczenie przeno ne wykonane z tkaniny mikro warstwowej, odzyskuj ce w postaci wody pitnej wilgo wydalan z oddechem przebywaj cych w nim ludzi oraz osiadaj c na zewn trznych ciankach filtmamiotu. W przypadku przysypania przez burz
piaskow
instalowano piachochrapy - specjalne odpowietrzniki, tłocz ce powietrze do
wn trza przysypanego filtrnamiotu. FREMENI: wolne plemiona Arrakis, mieszka cy pustyni, potomkowie Zensunnitów, którzy przybyli na Diun trzy tysi ce lat wcze niej.
G GALEON: najwi kszy kosmiczny statek transportowy w systemie przewozowym Gildii Planetarnej. GANGISHREE: peryferyjna planeta Imperium, jedna z wielu ujarzmionych przez D ihad Fremenów. GHANIMA: "łup wojenny"; co
zdobytego w bitwie lub pojedynku. Najcz ciej
bezu yteczna pami tka z walki, budz ca jedynie wspomnienia GHOLE: duplikaty ludzi produkowane przez Bene Tleilax w zbiornikach aksolotlowych (patrz: AKSOLOTLOWY, ZBIORNIK), zachowuj ce wzór genów oryginałów, ale pozbawione wiadomych wspomnie z ich przeszło ci. GILDIA PLANETARNA: jedno z trzech ramion politycznego trójnoga, wspieraj cego Wielk Konwencj . Gildia jest drug (patrz: BENE GESSERIT 2) szkoł kształcenia ducha i ciała, jakie zacz ły powstawa w nast pstwie Wielkiej Rewolty. Podwaliny pod to, co stało si pó niej Gildi Planetarn poło yli uciekinierzy przed D ihad Butlerja sk , którzy odkryli Tupile (patrz: TUPILE). Powstanie monopolu Gildii w dziedzinie podró y, transportu i bankowo ci mi dzynarodowej przyj to za dat pocz tkow kalendarza Imperium. GINAZÓW, RÓD: jeden z wysokich rodów, byli sojusznicy Leto I Atrydy. Zostali pobici w Wojnie Assassinów z rodem Moritaniów z Grumman (drugiej planety Niushe) w roku 10177 E.G. GŁOS: termin u ywany w odniesieniu do manipulacji mow w celu zdobycia całkowitej kontroli nad słuchaczem; jedno z najbardziej imponuj cych uzdolnie Bene Gesserit: umiej tno
wytwarzania (przez odpowiednio dobrane odcienie barwy głosu) bod ca słuchowego w celu zaszczepienia
polecenia
w
pod wiadomo ci
osobnika,
a
zatem
stworzenia
przymusu
posłusze stwa. GRABEN: długi rów tektoniczny, który powstał w wyniku osiadania gruntu, wywołanego ruchami gł biej poło onych warstw krustalnych. GROD : przeno ne lub instalowane na stałe plastikowe zamkniecie hermetyczne, stosowane w celu niedopuszczenia do wyparowywania wilgoci we freme skich jaskiniowych obozowiskach dziennych i wszelkich budynkach na Arrakis.
H HAD D : wi ta podró , pielgrzymka. HAD RA: podró w poszukiwaniu czego . HAGAL: zwana "Planeta Klejnotem" (U Theta Shaowei), eksploatowana za panowania Szaddama I, ródło m. in. opalitu (jednego z rzadkich rodzajów opala). HAL JAWM!: freme ski okrzyk: "No! Wreszcie!" HIEREG: tymczasowy obóz Fremenów w otwartej pustyni.
I IBAD;
SPOJRZENIE
IBADA;
OCZY
IBADA:
"bł kitne
w
bł kicie"
oczy;
charakterystyczny efekt diety bogatej w przypraw , od której białka i renice oczu nabieraj barwy ciemnego bł kitu. IX: dziewi ta planeta układu Eridani A, tajne ródło wyrafinowanych technologii; zaliczana obok Richese (czwartej planety Eridani A) do niedo cigłych cywilizacji technicznych.
J J ZYK WALKI: ka dy specyficzny j zyk, słu cy do nieskr powanego porozumiewania si głosem podczas bitwy, niezrozumiały dla strony przeciwnej.
K KALADAN: trzecia planeta Delty Pawia, w latach 8711 - 10191 E.G. siridar - ksi stwo rodu Atrydów. Rodzinna planeta Paula Muad'Diba. KALADA SKI, ZAMEK: imponuj co kunsztowny dwór, który był domem rodu Atrydów przez cały czas ich praw własno ci jako siridarów - ksi
t Kaladanu i dla sze ciu generacji
wcze niej. Po przej ciu przez ród Atrydów Arrakis, zamek zamieszkiwał siridar - in - ab - sentia Kaladanu, hrabia HasimirFenring, a od roku 101% lady Jessika i Gurney Halleck. KANAT otwarty kanał nawadniaj cy na pustyni, w którym mo na regulowa przepływ wody.
KHOAM: akronim utworzony z nazwy Konsorcjum Honnete Ober Advancer Mercantiles wszech wiatowej korporacji eksploatacyjnej, kierowanej przez Imperatora i wysokie rody (z Gildi i Bene Gesserit jako cichymi wspólnikami). Stworzenie KHOAM (podczas Wielkiego Synodu Finansowego w latach 10 - 5 P.G.) wyznaczyło prawdziwy pocz tek Imperium i stało si jednym z jego głównych elementów. Po zako czeniu D ihad Fremenów KHOAM zostało zdominowane przez nowego Imperatora w takim stopniu, jakiego ród Corrinów nigdy nawet nie miał bra pod uwag . KONSORCJUM HONNETE...: patrz: KHOAM. KRYSNÓ : wi ty nó Fremenów z Arrakis. adnemu z przybyszów, którzy go widzieli, nie wolno było opu ci
Diuny bez zgody Fremenów. Ostrze krysno a było wyrabiane z
pojedynczego z ba gigantycznego czerwia. T najwi ksz freme sk
wi to
wytwarzano w
dwóch wersjach: "stałej" i "niestałej" (nó "niestały" wymagał kontaktu z polem elektrycznym ciała ludzkiego, aby nie ulec rozpadowi). I jedne, i drugie miały mlecznobiałe ostrze długo ci około 20 cm, które w przy mionym wietle dawało złudzenie roz arzonego z ba czerwia pustyni. Z by przynoszono do sicz niecz sto; były mo liwe do nabycia tylko wtedy, gdy Fremeni znale li resztki nie ywego czerwia. KULA WI TOJA SKA: samozasilaj ce (zazwyczaj z baterii organicznych) urz dzenie o wietleniowe, zawieszone w dryfie dzi ki umieszczonemu wewn trz zminiaturyzowanemu generatorowi Holtzmana o bardzo małej mocy. Kul
wi toja sk wynalazł w roku 4266 jeden z
najwcze niejszych badaczy planety Ekaz. KWISATZ HADERACH: "Skrócenie drogi". Tak
nazw
nadały Bene Gesserit
niewiadomej, dla której poszukiwały rozwi zania genetycznego: Bene Gesserit płci m skiej, którego witalne siły psychiczne ł czyłyby przestrze i czas. Według Ceduły Doboru (rejestru głównego programu ludzkiej hodowli) miał by
nim syn zrodzony z córki Jessiki (która
zlekcewa yła polecenia swoich przeło onych w ród Bene Gesserit i urodziła syna, Paula) i Feyda Rauthy Harkonnena. Jednak e wskutek wielu czynników Kwisatz Haderach pojawił si wcze niej: był nim wła nie Paul Atryda. KWIZARAT: freme skie duchowie stwo (patrz: KWIZARZY TAFWTOZI). KWIZARZY: u ywany potocznie skrót od Kwizarzy Tafwidzi (patrz poni ej). KWIZARZY TAFWIDZI: freme scy kapłani (po nadej ciu Muad' Diba).
L LAMPA DRYFOWA: patrz: KULA WI TOJA SKA.
LANCA (LASEROWA): wersja rusznicy laserowej bliskiego zasi gu, stosowana przewa nie jako narz dzie tn ce lub skalpel chirurgiczny (patrz: RUSZNICE LASEROWE). LANDSRAAD: najstarsza z instytucji, które uformowały Imperium (obok KHOAM, rodu imperalnego i Gildii Planetarnej). Na przestrzeni wielu wieków Landsraad zmieniał si
i
ewoluował. Przed D ihad Butlerja sk był organizacj składaj c si z posłów, która przyznawała ograniczone uprawnienia ich planetarnym rz dom. Landsraad słu ył jako ciało opiniodawcze w debatach i wyrokuj ce w sporach mi dzy dwoma lub wi cej członkami rz dów albo w sprawach rzekomego pogwałcenia jakich umów pomi dzy partiami. W wyj tkowych przypadkach mógł wtr ci
si
w spór, je eli jedna z partii była zdecydowana naruszy
jakiekolwiek z
fundamentalnych postanowie prawa mi dzynarodowego. Jednak e najwa niejszym znaczeniem Landasraadu podczas długich lat panowania Corrinów było to, e był on jedyn organizacj , która zabezpieczała wspólne interesy tysi cy planet przed sardaukarami. Upadek imperialnego rodu Corrinów po dziesi ciu tysi cach lat panowania i tryumf rodu Atrydów po zniszczeniach dokonanych przez D ihad Fremenów nie oddziałały na struktury czy tradycyjne funkcje Landsraadu jako ogniska siły b d cej w opozycji do rodu imperialnego. Jednak e jego pot ga bardzo zmalała i nigdy nie zdołał on ju odzyska pozycji siły prawie równej imperialnej. LEGION IMPERIALNY: jednostka bojowa składaj ca si z dziesi ciu brygad (ok. 30 000 ludzi). LICHTUGA: rodzaj fregaty (najwi kszego statku kosmicznego mog cego ładowa
na
powierzchni planety i startowa z niej w cało ci). LISAN AL - GAIB: "Głos Spoza
wiata". We freme skiej legendzie - prorok z innej
planety. Czasami tłumaczone na "Dawca Wody" (patrz: MAHDI).
M MAHDI: w legendzie mesjanistycznej Fremenów "Ten. który powiedzie nas do raju" (patrz: LISAN AL - GAIB). MALE KI STWORZYCIEL: piaskopływak; pół ro lina, pół zwierz , zarodek czerwia pustyni yj cy w gł bi piasku. Ekskrementy male kich stworzycieli (które gin milionami w ka dym wybuchu przyprawowym) zmieszane z wod
tworz
mas
preprzyprawow
(patrz:
MELAN ). Poza wybuchami, dla piaskopływaków miertelne niebezpiecze stwo stanowi te nieznaczne wahania temperatury. Nieliczne pozostałe przy yciu osobniki zapadaj w półsen cystohibemacji, by po sze ciu latach wyłoni si w postaci niewielkiego (ok. 3 metry długo ci) czerwia pustyni( patrz: SZEJ-HULUD). MAULA, PISTOLET pistolet spr ynowy na zatrute bolce; zasi g ok. czterdziestu metrów.
MELAN : "przyprawa nad przyprawami", której jedynym ródłem jest Arrakis. Znana głównie ze swych yciodajnych wła ciwo ci, przyjmowana w ilo ciach powy ej dwóch gramów dziennie na siedemdziesi t kilogramów wagi ciała jest łagodnie warunkuj ca (patrz: IBAD). Melan
powstaje z masy preprzyprawowej - stadium grzybowatego, burzliwego wzrostu,
spowodowanego dostaniem si ekskrementów male kich stworzycieli do wody (patrz: MALE KI STWORZYCIEL). Arraka ska przyprawa w tym stadium "wybucha" w charakterystyczny sposób, mieszaj c wtedy substancje z gł bi ziemi z substancj z jej powierzchni. Ta masa, poddana działaniu słoika i wiatru, staje si melan em. MENTACI "WYPACZENI": mentaci "wypaczeni" byli produktami tleilaxa skich zbiorników aksolotlowych i ró nili si od normalnych mentatów cechami nieistotnymi dla czystych zdolno ci obliczeniowych, powodowanymi
yczeniami klientów: uczuciowym charakterem,
odpowiedni struktur ciała czy psychologiczn charakteryzacj . MENTAT: "ludzki komputer", wcielenie logiki i rozumu; specjalna klasa obywateli Imperium, szkolonych w umiej tno ciach my lenia logicznego na nadludzkim poziomie. Mentat był zdolny do dokonywania błyskawicznych oblicze skomplikowanych danych i znakomitych wnioskowych skojarze , ale zazwyczaj tylko wtedy, gdy pogr ył si
w mentackim transie
(objawiaj cym si szklisto ci oczu i monotonn intonacj głosu). Jak wykazały pewne badania, wiadomo
podczas
mentackiego
transu
"obraca
si
wewn trz"
(patrz:
MENTACI
"WYPACZENI"). METASZKŁO: szkło otrzymywane w wyniku nasycenia arkuszy kwarcu jasmonowego gazem o bardzo wysokiej temperaturze. Meta - szkło znane jest z niesłychanej wytrzymało ci na rozci ganie (ok. 450 tysi cy kg na centymetr kwadratowy przy grubo ci 2 cm); działa te jako filtr selektywny promieniowania METODA B.G.: stosowanie drobiazgowej obserwacji (termin u ywany potocznie na okre lenie całego kształcenia Bene Gesserit - patrz: SZKOLENIE). MIRABHASA: j zyk charakteryzuj cy si ostro punktowanymi spółgłoskami i grupami s siaduj cych samogłosek. Znany jako doskonałe narz dzie do przekazywania najbardziej wyrafinowanych, emocjonalnych subtelno ci. MOLITOR: układ planetarny, miejsce najwi kszej kampanii D ihad Fremenów (10196 10208), w wyniku której fedajkini pobili niepokonane do tego czasu wysokie rody Landsraadu oraz stoj ce po ich stronie oddziały sardaukarów. MUAD' DIB: skoczek pustynny aklimatyzowany na Arrakis; we freme skiej mitologu ziemi i ducha - zwierz zwi zane z rysunkiem widocznym na drugim ksi ycu planety. Mysz otoczona
uwielbieniem przez Fremenów za swe niezwykłe zdolno ci w przystosowaniu do ycia w otwartej pustyni. MUAD' DIB, PAUL: freme skie imi wieku m skiego Paula Atrydy. MUR ZAPOROWY: górzyste wypi trzenie terenu w północnych regionach Arrakis, które osłania niewielki obszar tej planety przed kurzawami Coriolisa. MUZYKA SEMUTY: patrz: SEMUTA.
N NAIB: ten, kto lubował nigdy nie da si wzi
ywcem: tradycyjna przysi ga przywódcy
Fremenów. NARAD : układ planetarny wchodz cy w skład Imperium, jeden z wielu ujarzmionych przez D ihad Fremenów. NAWIGATORZY: Gildianie potrafi cy z pomoc przyszło ci, która pozwala trans -
melan u odszukiwa
tak
wietlnym galeonom Gildii Planetarnej omija
lini
wszelkie
niebezpiecze stwa. NEZHONI, CHUSTA: chusta noszona na czole jako podkładka pod kaptur filtrfraka przez zam ne lub "skojarzone" Fremenki po urodzeniu syna. NIECKA: zamieszkany, nizinny obszar na Arrakis, okolony wzniesieniem terenu, osłaniaj cym nieck przed burzami piaskowymi.
O ODDZIELACZ WIATRU: urz dzenie instalowane głównie na szlaku dominuj cych wiatrów; skrapla wilgo z powietrza, które jest zasysane do komory (najcz ciej na zasadzie gwałtownego i znacznego spadku temperatury w oddzielaczu). ORNITOFTERY: (skrzydłowce); podstawowy sposób tranportu powietrznego w Imperium. Pierwsze ornitoptery - to znaczy wszelkie statki powietrzne zdolne do długotrwałego lotu za pomoc
uderze
skrzydłami na wzór ptaków - zostały zbudowane przez grup
naukowców
b d cych wi niami politycznymi. Wi niowie ci, zmuszeni do pracy naukowej, przeszukiwali Imperialne Archiwa Naukowe w celu odszukania porzuconych w skomputeryzowanej społeczno ci wynalazków, które mogłyby by ekonomicznie wykorzystane. Naukowcy - wi niowie znale li wiele zastosowali dla istniej cych ju od wieków artefaktów, a jednym z nich były wła nie ornitoptery. Pojazdy te były pocz tkowo przyj te z niech ci i nieufno ci , lecz z czasem stały si najbardziej popularnym
rodkiem powietrznego transportu. D ihad Butlerja ska ze sw
proskrypcj na skomplikowane urz dzenia oddała planetarne nieba w niemal niepodzielne władanie prostym i tanim ornitopterom.
OTOMANA: niska kanapa z bocznymi wałkami zamiast por czy i mi kkim oparciem.
P PANEW: nisko poło ony teren lub depresja na Arrakis powstała w wyniku osiadania warstw podło a. PASKUDZTWO: termin u ywany przez Bene Gesserit na okre lenie osób przed urodzonych, czyli obdarzonych wiadomo ci ju w łonie matki. P.G.: "przed Gildi "; skrót w kalenadarzu Imperium, opartym na dacie powstania monopolu Gildii Planetarnej (patrz: E.G.). PIER CIENIE WODY: patrz: TALIONY WODY. PIERWSZY KSI
YC: wi kszy z dwóch satelitów Arrakis, godny uwagi ze wzgl du na
charakterystyczny wizerunek ludzkiej pi ci w rze bie powierzchni (patrz: DRUGI KSI
YC).
PRAJNA: medytacyjny trans u ywany w celu gł bszej zdolno ci pojmowania i dla szczególnego stanu "postrzegania". PRANA: termin odnosz cy si do mi ni ciała, z których ka dy jest traktowany osobno i jako osobna jednostka szkolony do maksimum. Cz sto okre lane jako prana - muskulatura (patrz: B INDU oraz SZKOLENIE). PRAWDOMÓWCZYNI: Matka Wielebna, która posiadła sztuk zapadania w trans prawdy (wywołany jednym z narkotyków "widma wiadomo ci")! rozpoznawania kłamstwa, oszustwa lub nieszczero ci. Pewne fakty sugeruj , samowzbudza
e niektóre do wiadczone Prawdomówczynie mogły
trans prawdy bez pomocy adnych rodków, jedynie sił autosugestii (patrz:
PRAWDOPOZNANIE). PRAWDOPOZNANIE: umiej tno
Prawdomówczyni dostrzegania najdrobniejszych
przejawów wiadomego kłamstwa (patrz: PRAWDOMÓWCZYNI). PRZYPRAWA: patrz: MELAN .
R RIHANI, DESZYFRACJA: poprzez u ycie deszyfracji rihani Bene Gesserit mo e rozpozna
rejestrowane indywidualnie (oboj tnie jak jawne) zmiany w zachowaniu lub
powierzchowno ci przybranych przez ludzi. Rihani pozwala równie na niezawodn identyfikacj gnoi i Tancerzy Oblicza, nawet je li przybrali wygl d i indywidualno
nieznan adeptce B.G.
Schemat deszyfracji umo liwia dostrze enie nie - człowieczych cech charakterystycznych. RODY,
WYSOKIE:
feudałowie
posiadaj cy
lenna
planetarne,
przedsi biorcy
mi dzyplanetarni (patrz: RÓD). RÓD: idiomatyczne okre lenie klanu panuj cego na planecie lub w systemie planetarnym.
RUH - DUCH: we wierzeniach Fremenów: ta cz
osobowo ci, która jest zawsze
zakorzeniona i zdolna do wyczuwania w metafizycznym wiecie (patrz: ALAM AL - MTTHAL). RUSZNICE LASEROWE: miotacze laserowe wytwarzaj ce fal
ci gł . Do czasu
wynalezienia tarczy obronnej przez Holtzmana, rusznice laserowe były główn
broni
we
wszystkich konfliktach wojskowych. W cywilizacji u ywaj cej powszechnie pól generatorowych tarcz maj ograniczone zastosowanie jako bro , gdy zetkni cie si wi zki laserowej z tarcz powoduje straszliwy wybuch (technicznie: fuzj subatomow ). W pó niejszych czasach u ywane prawie wył cznie jako bro przeciw dzikim zwierz tom i w sporcie strzeleckim (patrz: TARCZA OBRONNA ).
S SAJJADINA: akolitka w hierarchii religijnej Fremenów. SALUSA SECUNDUS: trzecia planeta Gammy Waiping; ojczysta planeta rodu Corrinów; po przeprowadzce dworu królewskiego na Kaitain przez ród Corrinów ogłoszona imperialn planet
wi zienn
(388 E.G.). W dwa lata pó niej zacz to u ywa
jej jako poligonu dla
sardaukarów. Salusa Secundus była drugim przystankiem w przymusowych migracjach Zensunnitów; freme ska tradycja głosi, e byli oni niewolnikami na tej planecie przez dziewi pokole . SARDAUKARZY:
ołnierze - fanatycy z Salusa Secundus (trzeciej planety Gammy
Waiping), wojownicy imperialnego rodu Corrinów. Szkolenie wojskowe sardaukarów wyrabiało w nich bezwzgl dno
i prawie samobójcz pogard dla własnego bezpiecze stwa. W szczytowym
okresie ich wpływu na sprawy wszech wiata o biegło ci sardaukarów w fechtunku powiadano, e równa si dziesi temu stopniowi Ginazów, za ich przebiegło
i zr czno
w starciu wr cz
uchodziła za zbli on do kunsztu adeptki Bene Gesserit. Ju przed Szaddamem IV ich sił podkopało zadufanie, a daj ca hart ducha mistyka ich religii została gł boko prze arta cynizmem. Dotychczas niezwyci eni, sardaukarzy zostali pokonani przez Fremenów w bitwie pod Arrakin w roku 10193 E.G. SEMUTA: drugi (po narkotyku elakka) zwi zek pochodny otrzymywany w wyniku ekstrakcji krystalicznej popiołów pozostałych po spaleniu lasu krwisto - słojowatych drzew elakka na Ekaz (czwartej planecie Alfa Centauri B). Proces ekstrakcji wytwarzaj cy semut odkrył pewien kalada ski lekarz - farmaceuta w roku 10092 E.G. (cho sam narkotyk elakka znajdował si we wzgl dnie powszechnym u yciu ju od prawie trzystu pi dziesi ciu lat). Kryształki semuty za ywane doustnie w postaci kapsułek lub rozpuszczane w winie - wywołuj efekt opisywany jako "nieustaj ca, bezkresna ekstaza, odci cie si od wszelkiego bólu i trosk". Efekt ten powoduj
pewne rytmiczne, atonalne wibracje okre lane mianem muzyki semuty. Se - muta jest silnie uzale niaj ca: cz sto nawet pojedyncza dawka wystarcza do wywołania ci kiej fizjologicznej narkomanii. SICZ: dla Fremenów: "miejsce zbiórki w przypadku zagro enia". Wskutek ci głego u ycia (jako e Fremeni nieustannie yli w niebezpiecze stwie) termin ten przyj ł si na oznaczenie wszelkiej jaskiniowej siedziby ich plemiennych społeczno ci. SIHAJ A: wiosna pustynna u Fremenów; termin z religijnymi podtekstami, ukrywaj cymi poj cie czasu obfito ci i "nadchodz cego raju". SŁUP OGNIA: zwykła pirorakieta do sygnalizowania na otwartej pustyni. SPOPIELACZ SKAL: jeden z wielu rodzajów broni atomowej; jedyny "przeoczony" przez drobiazgowo opracowane klauzule Wielkiej Konwencji, dotycz ce broni j drowej (patrz: WIELKA KONWENCJA). STARY KSI
: taki przydomek nadano w pó niejszych latach ycia siridarowi - ksi ciu
Kaladanu (10059 - 10163), dziadkowi Paula Muad' Diba. SYNCHRONIZATOR T TNA: przystawka do projektora sziga - strunowego, działaj ca na zasadzie mnemonicznego systemu pulsacyjnego. Przystawka powoduje u u ytkownika zalew strumieniem danych, które umysł musi pó niej odpowiednio posortowa
(patrz: SZI - G
ASTRUNA oraz SZIG ASTRUNOWY, PROJEKTOR). SZEJ-HULUD: gigantyczny arrakariski czerw pustyni, zwierz jedyne w swoim rodzaju, "Praszczur Pustyni", "Praojciec Wieczno ci", "Pradziad Pustyni". (Nazwa Szej-hulud wymieniana pewnym okre lonym tonem lub napisana wielk liter odnosi si do bogini ziemi z panteonu wierze Fremenów). Czerwie pustyni osi gaj olbrzymie rozmiary (w gł bokiej pustyni widywano osobniki przekraczaj ce 400 metrów) i do ywaj
s dziwego wieku, je li si
nawzajem nie
pozabijaj lub nie potopi w wodzie, która jest dla nich mierteln trucizn . Działaniom czerwi pustyni przypisuje si wi kszo
piasku na Arrakis (patrz: MALE SKI STWORZYCIEL).
SZEJTAN: szatan. SZIGASTRUNA: metalowe w sy pło cej si
liany zwanej szig
(Narvi narviium),
rosn cej tylko na Salusa Secundus i in Delty Kaising. Słyn z niewiarygodnej wytrzymało ci na rozci ganie. Sziga - struna była cz sto u ywana przy sabota u, zabójstwach i okaleczeniach. Jej krystaliczna struktura oraz fakt, e utrzymywała ładunki elektryczne, uczynił z niej niezwykle trwały no nik zapisu informacji, co spowodowało, e ksi gofilmy (czyli wszelkie odbitki na szpulach szigastruny stosowane w nauczaniu) cieszyły si
wielk
popularno ci . Najcie sze
szigastruny (o rednicy jednego mikrona) zwane filmami minimikowymi były cz sto stosowane do
przekazywania informacji wywiadu i kontrwywiadu (patrz: SYNCHRONIZATOR T TNA oraz SZIGASTRUNOWY, PROJEKTOR). SZIGASTRUNOWY, PROJEKTOR: urz dzenie odczytuj ce - wy wietlaj ce zapis na szpuli szigastruny, zwane tak e przegl dark ksi gofilmów. Projektory szigastrunowe wy wietlaj równie ego - obrazy (podobizny oddaj ce subtelne poruszenia, które jakoby oddaj istot ego) oraz solida (trójwymiarowe obrazy z projektora stereo wykorzystuj cego 360 - stopniowe sygnały odniesienia zarejestrowane na szpuli szigastruny); (patrz: SYNCHRONIZATOR T TNA oraz SZIGASTRUNA). SZKOLENIE: w odniesieniu do Bene Gesserit ten sk din d pospolity termin nabiera specjalnego znaczenia zwi zanego m. in. ze szczególnym uwarunkowaniem nerwów i mi ni, na jakie tylko pozwala granica ich naturalnej wytrzymało ci. Szkolenie trwa około dziesi ciu lat i opiera si na serii bardzo post powych wicze , które daj adeptce B.G. moc kontrolowania siebie mentalnie, fizycznie i psychologicznie, a tak e mo liwo
kontrolowania innych (patrz: BINDU;
DAO; GŁOS; METODA B. G; PRAJNA; RIHANI; DESZYFRACJA).
T TALIONY WODY (tak e: PIER CIENIE WODY): metalowe pier cienie ró nej wielko ci o okre lonym ci le nominale wody, na któr mo na je wymieni we fremenskich kantorach. TANCERZE OBLICZA: jadacha scy hermafrodyci; wyspecjalizowani arty ci - szpiedzy z planety Tleilax, posiadaj cy zdolno
cielesnej adaptacji. Tancerze Oblicza stosowali intesywny
trening, pozwalaj cy im kopiowa powierzchowno , głosy, formy fizyczne i ruchy innych; mogli dowolnie zmienia swój wzrost, budow ciała, rysy twarzy, kolor i długo Mistrzowie Tancerzy Oblicza musieli obserwowa przybli one podobie stwo, które mogło zwie Maj c mo liwo
osob
włosów, a tak e płe .
tylko przez minut , aby stworzy
przypadkowych znajomych skopiowanej osoby.
kilkudniowego studiowania, uzyskiwali taki stopie podobie stwa, e ró nice
były niezauwa alne (cho tylko na krótki okres czasu) nawet dla najbli szych. Pierwsi Tancerze Oblicza pojawili si jako arty ci - imitatorzy w roku 5122 E. G. TARAHELL: jedna z wielu planet ujarzmionych przez D ihad Fremenów. TARCZ A OBRONNA: pole ochronne wytwarzane przez generator Holtzmana. Pole powstaje w fazie pierwszej zjawiska dryfowo - anulacyjnego (zjawiska negatonowego odpychania przez generator tarczy). Tarcza przepuszcza jedynie obiekty poruszaj ce si z niewielk pr dko ci (w zale no ci od nastawienia tarczy pr dko
ich waha si od 6 do 9 centymetrów na sekund ) i
uziemni je mo e jedynie pole elektryczne wielko ci hrabstwa. Teori konstrukcji tarczy obronnej przedstawił Holtzman w roku 3832 P. G. (patrz: RUSZNICE LASEROWE).
TAROT DIUNY: talia licz ca 78 kart (21 kart w Arkanach Wi kszych symbolizuj cych najbardziej doniosłe siły w ludzko ci, społecze stwie i wszech wiecie i 56 kart podzielonych na 4 kolory w Arka - nych Mniejszych; jedna karta, Joker - lub Głupiec - jest pozbawiona numeru). TAU: we freme skiej terminologii: "komunia" społeczno ci siczy oparta na diecie przyprawowej, a przede wszystkim na orgii jedno ci (spowodowanej piciem Wody ycia), daj ca Fremenom poczucie wspólnoty na poziomie bardzo rzadko spotykanym u innych społecze stw (patrz: WODA YCIA). TEMAG: freme skie buty pustynne wchodz ce w skład filtrfraka. zawieraj ce specjalne pompy pi towe, które dostarczaj
siły pompuj cej, niezb dnej dla działania fraka (patrz:
FILTRFRAK). TLEILAX: samotna planeta gwiazdy Thalima, siedziba Zakonu Mentolów i o rodek ich szkolenia, a tak e ródło m. in. ghol i mentatów "wypaczonych". TLEILAXANIE: (Bene Tleilax); mieszka cy Tleilaxu, samotnej planety gwiazdy Thalima, ródła
niemoralnych
(cho
tolerowanych)
technologicznie
produktów.
Technokratyczne
społecze stwo Bene Tleilax produkowało projektowanych genetycznie ludzi ze specjalnymi przeznaczeniami (seksualne zabawki, "wypaczonych" mentatów, Tancerzy Oblicza, ghole i in.), natomiast wojn , ubóstwo i religi traktowało jako zwykle produkty lub dogodne rynki zbytu. Tleilaxanie stanowili potencjaln
gro b
dla delikatnej technologicznej prohibicji feudalnego
Imperium, jako e w po cigu za naukowymi korzy ciami nie uznawali granic ani barier. TUPILE: tak zwana "planeta azylu" (prawdopodobnie kilka planet lub cały układ) odkryta (odkryte) przez uciekinierów przed D ihad Butlerja sk . Poło enie jej (ich) znane jest jedynie Gildii i trzymane w tajemnicy na mocy Pokoju Gildyjskiego. Miejsce schronienia dla pokonanych wysokich i niskich rodów Imperium, tak e tajna baza Gildii Planetarnej.
U UMMA: jeden z bractwa proroków lub "osobiste objawienie".(W Imperium - pogardliwy termin oznaczaj cy ka dego szale ca ze skłonno ciami do fanatycznych przepowiedni). USUL: w j zyku freme skim "podstawa filaru"; tajemne imi Paula Atrydy, którego mogli u ywa tylko Fremeni z siczy Tabr.
W WAŁACH IX: dziewi ta planeta Laoud in, siedziba szkoły macierzystej Bene Gesserit. WIELEBNA MATKA: pierwotnie: Cenzorka Bene Gesserit, która przekształciła "trucizn objawienia" (patrz: WÓD A
YCIA) w swoim ciele, wznosz c si
na wy szy szczebel
wiadomo ci. Tytuł przej ty przez Fremenów, którzy nadawali go swoim kapłankom przywódczyniom osi gaj cym podobne "objawienie". WIELKA KONWENCJA: powszechny kodeks prawny ustalony podczas Wielkiego Synodu, ratyfikowany w roku 337 E. G. Jego główne postanowienie zabrania u ycia broni atomowej przeciwko ludziom. Potocznie: powszechny pokój wymuszony równowag
sił,
utrzymywan na przestrzeni wielu stuleci przez Gild , wysokie rody oraz Imperium; pokój, który sko czył si z chwil zwyci stwa Fremenów nad sardaukarami w bitwie pod Arrakin - 10193 E. G. Wszystkie punkty Wielkiej Konwencji rozpoczynaj
si
od słów: "Nale y przestrzega
konwencji..." WIELKA REWOLTA: termin potoczny, oznaczaj cy D ihad Butlerja sk (patrz: D IHAD BUTLERJA SK ). WODA
YCIA: "trucizna objawienia" (patrz: WIELEBNA MATKA), narkotyk "widma
wiadomo ci", płynna wydzielina arraka skiego czerwia pustyni (patrz: SZEJ-HULUD), która wypływa w momencie jego mierci przez utoni cie, a nast pnie przemieniona w ciele Matki Wielebnej staje si narkotykiem za ywanym podczas orgii tau w siczach. WODOWÓD: ka dy przewód wewn trz filtrfraka lub filtrnamiotu, doprowadzaj cy odzyskan wod do kieszeni łownej lub te z kieszeni łownej do u ytkownika (patrz: FŁTRFRAK oraz FILTRNA - MIOT); wodowody były tak e stosowane w zgonsuszniach, literjonach i przeno nych oddzielaczach wiatru. WYKRYWACZ TRUCIZNY: urz dzenie słu ce do wykrywania substancji truj cych w produktach spo ywczych (działaj ce na zasadzie analizy widma promieniowania).
Z ZABUION: planeta Imperium, jedna z podbitych w ko cowej fazie D ihad Fremenó w. ZAKON E SKI: patrz: Bene Gesserit (2). ZENSUNNICI: pierwotnie: wyznawcy sekty Maometha (zwanego "trzecim Mahometem"), którzy porzucili jego nauki około 1381 P. G. Wi kszo
badaczy wymienia Alego Bena Ohashi
jako przywódc pierwotnej schizmy, ale istniej pewne dowody na to, e Ohashi mógł by jedynie rzecznikiem swej drugiej ony - Nisai. Przez kilka tysi cleci Zensunnici zmuszani byli tuła si z planety na planet , by w roku 7193 E. G. zosta
przewiezionymi na Arrakis przez Gildi
Planetarn , która to ich ostatnie przemieszczenie zorganizowała w cisłej tajemnicy (jako e słu yło ono obu stronom - Zensunnici mieli nareszcie swój dom, a Gildia stały wst p na Arrakis). Zensunnici uznali wtedy, e nie s ju tylko religijn sekt , ale i lud mi. Od tego czasu nazwali si F r e m e n a m i (patrz: FREMENI oraz ZENSUNNIZM).
ZENSUNNIZM: sekta religijna, która jest znana przede wszystkim ze swego nacisku na mistycyzm i nawrotu do "zwyczajów ojców". Podczas gdy mistyczne doktryny Zensunnitów mog zdawa si beznadziejnie skomplikowane dla niewtajemniczonych, ich fundamentalny cel był prosty do wytłumaczenia: pragn li odpowiedzie na Sunn - dziesi
tysi cy pyta religijnych
postawionych przez Szari - a, wraz z mistycznym ich zrozumieniem, a nie racjonalnym podej ciem (patrz: ZENSUNNICI). ZGONSUSZNIA: po freme sku: Huanui - urz dzenie wynalezione przez Fremenów (i tylko przez nich u ywane) słu ce do wydestylowywania wody ze zwłok. Opra . Anna I. Mikołajczak i Sławomir Folkman.