ANNE RICE WYWIAD Z WAMPIREM
Przeło˙zył:Tomasz Olszewski
Tytuł oryginału: Interview with the Vampire
Data wydania pol...
98 downloads
408 Views
932KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
ANNE RICE WYWIAD Z WAMPIREM
Przeło˙zył:Tomasz Olszewski
Tytuł oryginału: Interview with the Vampire
Data wydania polskiego: 1998 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1974 r.
´ I CZE˛S´ C
Rozumiem — powiedział wampir z namysłem i nie spieszac˛ si˛e, podszedł do okna pokoju. Przez dłu˙zszy czas stał tam, spogladaj ˛ ac ˛ na przy´cmione s´wiatła i ruch uliczny Divisadero Street. Teraz chłopak mógł lepiej dostrzec umeblowanie pokoju, okragły ˛ d˛ebowy stół, krzesła, pod s´ciana˛ umywalk˛e z lustrem. Postawił swoja˛ aktówk˛e na stole i czekał. — Ile wła´sciwie masz ze soba˛ ta´smy? — zapytał wampir, odwracajac ˛ si˛e w tej samej chwili, tak z˙ e chłopak widział teraz tylko jego profil. — Czy wystarczy, aby nagra´c histori˛e z˙ ycia? — Jasne, je´sli to interesujace ˛ z˙ ycie. Czasami, je´sli mam szcz˛es´cie, przeprowadzam wywiad z trzema lub czterema osobami w ciagu ˛ jednej nocy. Ale to musi by´c ciekawa historia. Tylko wtedy ma to sens, prawda? — Najzupełniej — odpowiedział wampir. — Chciałbym zatem opowiedzie´c histori˛e mojego z˙ ycia. Zale˙zy mi na tym. — Wspaniale — powiedział chłopak, wyciagaj ˛ ac ˛ niewielki magnetofon z aktówki. Szybko sprawdził połaczenia ˛ i baterie. — Ciekaw jestem, dlaczego sadzi ˛ pan, z˙ e mo˙ze to mnie zainteresowa´c? Dlaczego pan. . . — Nie — przerwał nagle wampir. — Tak nie mo˙zemy zaczyna´c. Sprz˛et gotowy? — Taak — odrzekł zaskoczony chłopak. — To siadaj. Włacz˛ ˛ e tylko s´wiatło u góry. — Sadziłem, ˛ z˙ e wampiry nie lubia˛ s´wiatła. — Je´sli my´slisz, z˙ e ciemno´sc´ dodaje atmosfery, to. . . — Wampir przerwał nagle. Oparty o parapet okna przygladał ˛ si˛e teraz młodemu chłopakowi. Ten nie mógł dostrzec jego twarzy, a co´s w jego nieruchomej postaci niepokoiło go. Chciał dalej mówi´c, ale si˛e powstrzymał. Odetchnał ˛ z ulga,˛ gdy wampir ruszył w kierunku stołu i si˛egnał ˛ po zwisajacy ˛ nad nim włacznik ˛ lampy. Natychmiast pokój zalało ostre, z˙ ółte s´wiatło. Chłopak na widok wampira nie 4
mógł powstrzyma´c si˛e od gwałtownego wdechu. Jego palce automatycznie przesun˛eły si˛e po stole i zacisn˛eły na kancie blatu. — Wielki Bo˙ze — wyszeptał, wpatrujac ˛ si˛e w niego uporczywie. Wampir był całkowicie biały i gładki, jakby wyrze´zbiony z ko´sci, a jego twarz pozostawała nieruchoma, posagowa ˛ z wyjatkiem ˛ dwóch błyszczacych, ˛ zielonych oczu, które bacznie spogladały ˛ w dół na siedzacego ˛ młodego człowieka, podobne do dwóch płomieni umieszczonych w czaszce. W tej chwili wampir u´smiechnał ˛ si˛e, prawie z rozmarzeniem, a gładka biała skóra twarzy drgn˛eła nieznacznie. — Widzisz? — zapytał cicho. Chłopak wzdrygnał ˛ si˛e, podnoszac ˛ r˛ek˛e, jakby w ge´scie obronnym przed silnym s´wiatłem. Jego wzrok przesuwał si˛e wolno po eleganckiej, szytej na miar˛e czarnej marynarce, na która˛ zwrócił ju˙z uwag˛e w barze, po długich fałdach peleryny, czarnym, jedwabnym krawacie zawiazanym ˛ pod szyja˛ i błyszczacym ˛ białym kołnierzyku, białym jak skóra wampira. Wpatrywał si˛e w g˛este czarne włosy, w długie loki zaczesane do tyłu za uszy, dotykajace ˛ prawie s´nie˙znobiałego kołnierzyka. — A wi˛ec, nadal chcesz tego wywiadu? — zapytał wampir. Usta chłopaka przez moment pozostały otwarte, zanim zdolny był do podj˛ecia rozmowy. — Tak — odpowiedział. Wampir niespiesznie usiadł naprzeciwko chłopca i pochylajac ˛ si˛e do przodu dodał cicho, niemal konfidencjonalnie: — Nie bój si˛e. Włacz ˛ tylko magnetofon. Pochylił si˛e nagle nad stołem, wyciagaj ˛ ac ˛ do niego r˛ek˛e. Chłopak wzdrygnał ˛ si˛e ponownie. Pot wystapił ˛ mu na czoło. Wyciagni˛ ˛ eta˛ r˛eka˛ wampir dotknał ˛ ramienia chłopaka. — Wierz mi, nie zrobi˛e ci krzywdy. Sam chc˛e wykorzysta´c t˛e okazj˛e. To dla mnie bardzo istotne, bardziej, ni˙z sobie mo˙zesz to wyobrazi´c. Chc˛e, z˙ eby´s zaczał. ˛ — Cofnał ˛ r˛ek˛e i usiadł ponownie na swoim miejscu, skupiony. Czekał. Min˛eła chwila, zanim chłopak przetarł czoło i wargi chusteczka.˛ Wyjakał, ˛ z˙ e mikrofon wbudowany jest w magnetofon, wcisnał ˛ klawisz nagrywania i oznajmił, z˙ e urza˛ dzenie ruszyło. — Nie zawsze był pan wampirem? — zaczał. ˛ — Nie — odpowiedział wampir. — Stałem si˛e nim, gdy miałem dwadzie´scia pi˛ec´ lat, a było to w 1791 roku. Chłopak był zaskoczony dokładno´scia˛ tej daty i powtórzył ja˛ raz jeszcze, zanim zadał drugie pytanie: — Jak do tego doszło? — To proste, ale nie chc˛e udziela´c tylko samych prostych odpowiedzi. Chc˛e opowiedzie´c autentyczna˛ histori˛e. . .
5
— Tak — chłopak dorzucił szybko. Bez ko´nca zwijał i rozwijał w zdenerwowaniu chusteczk˛e. Znowu przetarł nia˛ usta. — Zacz˛eło si˛e od tragedii — zaczał ˛ wampir. — Mój młodszy brat. . . umarł. Przerwał. Chłopak odchrzakn ˛ ał ˛ i raz jeszcze wytarł twarz, nim nerwowo wepchnał ˛ chusteczk˛e do kieszeni. — To dla pana bolesne? — zapytał boja´zliwie. — Czy tak to wyglada? ˛ — Nie. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Cała sprawa polega na tym, z˙ e t˛e histori˛e opowiadałem tylko raz, i było to tak bardzo dawno temu. Ale nie, to nie jest bolesne. . . — Mieszkali´smy wtedy w Luizjanie — podjał ˛ opowiadanie. — Mieli´smy du˙za˛ posiadło´sc´ i zało˙zyli´smy dwie plantacje nad rzeka˛ Missisipi, bardzo blisko Nowego Orleanu. . . — Aha, stad ˛ ten akcent — wtracił ˛ chłopak przyciszonym głosem. Przez moment wampir patrzył bez wyrazu w przestrze´n. — Mówi˛e z akcentem? — zaczał ˛ si˛e s´mia´c. Chłopak spłoszony dodał szybko: — Zwróciłem na to uwag˛e w barze, gdy zapytałem pana, jak pan zarabia na z˙ ycie. Taka lekka ostro´sc´ spółgłosek, to wszystko. Nigdy nie domy´sliłbym si˛e jednak, z˙ e to wpływ francuskiego. — Wszystko w porzadku ˛ — zapewnił go wampir. — Nie jestem wcale taki zaskoczony, jak by to si˛e wydawało. Po prostu od czasu do czasu zapominam o tym. Ale wró´cmy do rzeczy. . . — Tak, prosz˛e — dodał chłopak. — Mówiłem o plantacjach. Miały one wiele wspólnego z moim przeistoczeniem si˛e w wampira. Ale dojdziemy do tego. Nasze z˙ ycie było mieszanina˛ luksusu i prymitywnych warunków, w jakich mieszkali´smy, cho´c dla nas było to nadzwyczaj atrakcyjne. Widzisz, z˙ yli´smy tam o wiele dostatniej, ni˙z mogliby´smy to sobie wyobrazi´c, z˙ yjac ˛ nadal we Francji. Mo˙ze to sama dziko´sc´ Luizjany sprawiała, z˙ e tak to widzieli´smy, a mo˙ze rzeczywi´scie tak było. Pami˛etam meble, jakie były w naszym domu. Wszystkie przywiezione z Europy. — Wampir u´smiechnał ˛ si˛e. — A klawesyn, ten był s´liczny. Moja siostra grała na nim. W letnie wieczory siadała przy klawiaturze plecami do otwartych drzwi balkonowych. Nadal pami˛etam t˛e delikatna,˛ szybka˛ muzyk˛e i obraz grz˛ezawisk rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e za oknami, omszone cyprysy, odcinajace ˛ si˛e na tle nieba. Do tego dobiegajace ˛ z grz˛ezawisk odgłosy, chór owadów, krzyk ptaków. My´sl˛e, z˙ e kochali´smy to. W tej atmosferze nasze meble z ró˙zanego drzewa wydawały si˛e cenniejsze, muzyka jeszcze delikatniejsza i bardziej potrzebna. Nawet wtedy, gdy gał˛ezie glicynii wyrywały okiennice na poddaszu i wciskały si˛e p˛edami w bielone cegły zaledwie w ciagu ˛ jednego roku. . . Tak, kochali´smy to. Wszyscy poza moim bratem. Nie pami˛etam, by kiedykolwiek skar˙zył si˛e, ale wiem, jak si˛e czuł. Mój ojciec wtedy ju˙z nie z˙ ył i ja byłem 6
głowa˛ rodziny, i to wła´snie ja musiałem broni´c go ciagle ˛ przed matka˛ i siostra.˛ Na poczatku ˛ zabierały go ze soba˛ na proszone wizyty i przyj˛ecia do Nowego Orleanu. On nienawidził tego. Wydaje mi si˛e, z˙ e przestał na nie chodzi´c, zanim jeszcze sko´nczył dwana´scie lat. Dla niego liczyła si˛e tylko modlitwa i oprawione w skór˛e z˙ ywoty s´wi˛etych. W ko´ncu, zbudowałem mu kaplic˛e, tylko dla niego, z dala od domu. Tam włas´nie zaczał ˛ sp˛edza´c wi˛ekszo´sc´ ka˙zdego dnia, a cz˛esto i poranki. Na tym polegała ironia losu, z˙ e był tak inny ni˙z my, tak inny od wszystkich. Moje z˙ ycie było normalne, zwyczajne. Nic szczególnego w nim si˛e nie działo. — Wampir ponownie u´smiechnał ˛ si˛e. — Czasami, wieczorami wychodziłem do niego i spotykali´smy si˛e w ogrodzie obok kaplicy. Zastawałem go cz˛esto siedzacego ˛ w skupieniu na kamiennej ławie w ogrodzie. Opowiadałem mu wtedy o problemach, które miałem z niewolnikami. O tym, jak nie dowierzałem nadzorcy, o kłopotach z pogoda,˛ o po´srednikach. . . o wszystkich tych sprawach, które wypełniały moja˛ egzystencj˛e. Słuchał mnie, od czasu do czasu robiac ˛ jaka´ ˛s uwag˛e, zawsze z˙ yczliwie odnoszac ˛ si˛e do moich problemów, tak z˙ e gdy go opuszczałem, miałem wra˙zenie, z˙ e wszystkie je dla mnie rozwiazał. ˛ Nie sadz˛ ˛ e, bym mógł mu czegokolwiek odmówi´c i przyrzekłem sobie, z˙ e do stanu kapła´nskiego b˛edzie mógł wstapi´ ˛ c w stosownym czasie, nawet, je´sli rozłaka ˛ z nim miałaby złama´c mi serce. Oczywi´scie, myliłem si˛e wtedy. — Wampir przerwał nagle. Przez chwil˛e chłopak wpatrywał si˛e tylko w niego a˙z, jakby obudzony z gł˛ebokiego snu, zaczał ˛ układa´c zdanie, mozolnie, z trudem dobierajac ˛ słowa: — Aha. . . wi˛ec wcale nie chciał nim zosta´c? — zapytał wreszcie. Wampir przygladał ˛ mu si˛e dokładnie, jakby starajac ˛ si˛e odgadna´ ˛c znaczenie tego zdania. Wreszcie odrzekł: — Miałem na my´sli to, z˙ e to wła´snie ja myliłem si˛e co do swojego post˛epowania, miałem na my´sli moje przyzwolenie na to wszystko. Spogladał ˛ teraz w dal z wzrokiem utkwionym w widok za oknem. — Zaczał ˛ miewa´c wizje — dodał po chwili. — Prawdziwe wizje? Pytanie zawisło w powietrzu i przez chwil˛e pozostawało bez odpowiedzi. — Nie sadz˛ ˛ e — odpowiedział wreszcie. — Zdarzyło si˛e to po raz pierwszy gdy miał pi˛etna´scie lat. Był wtedy bardzo przystojny. Miał najgładsza˛ skór˛e i najwi˛eksze niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Nie był chudy, tak jak ja teraz, ale te jego oczy! Było tak, z˙ e gdy patrzyłem w jego oczy, wydawało mi si˛e, z˙ e nie dostrzega mnie wcale. Jakbym stał samotnie na skraju s´wiata. . . nad smaganym przez wiatr brzegiem oceanu. Nic poza łagodnym hukiem fal. No, có˙z — oczy wampira nadal utkwione były w szyb˛e — zaczał ˛ miewa´c wizje. Na poczatku ˛ dał mi to tylko mgli´scie do zrozumienia, i przestał przyjmowa´c posiłki. Zamieszkał w kaplicy. O ka˙zdej porze dnia i nocy spotykałem go kl˛eczacego ˛ na gołym bruku przed ołtarzem. Sama kaplica była zaniedbana, przestał dba´c o s´wie7
ce, zmienia´c obrusy na ołtarzu, czy nawet wymiata´c li´scie z kaplicy. Której´s nocy poczułem, z˙ e sprawa jest powa˙zna. Stałem w ró˙zanej altanie przez dobra˛ godzin˛e, przypatrujac ˛ si˛e mu, gdy kl˛eczał nieruchomo z r˛ekoma rozciagni˛ ˛ etymi jak do ukrzy˙zowania, których przez cały ten czas nie opu´scił. Wszyscy niewolnicy ju˙z dawno uwa˙zali go za pomylonego. — Wampir uniósł brwi w zdziwieniu. — Ja byłem przekonany, z˙ e jest tylko nieco. . . nadgorliwy. Sadziłem, ˛ z˙ e w swej miło´sci do Boga zaszedł by´c mo˙ze za daleko. Tego dnia opowiedział mi o swoich wizjach. Zarówno s´wi˛ety Dominik, jak i Błogosławiona Maryja Dziewica przychodzili do niego, do kaplicy. Powiedzieli mu, z˙ e ma sprzeda´c cała˛ nasza˛ posiadło´sc´ w Luizjanie, wszystko, co posiadamy, a pieniadze ˛ ze sprzeda˙zy u˙zy´c na dzieło bo˙ze we Francji. Mój brat miał zosta´c wielkim przywódca˛ religijnym i przywie´sc´ kraj do jego dawnej z˙ arliwo´sci, oddali´c widmo szerzacego ˛ si˛e ateizmu. Oczywi´scie on sam nie posiadał z˙ adnych pieni˛edzy. Ja miałem sprzeda´c plantacj˛e i nasze domy w Nowym Orleanie, a pieniadze ˛ przekaza´c jemu. Znów nastapiła ˛ cisza. Chłopak siedział bez ruchu, zaskoczony. — Taak. . . przepraszam — wyszeptał. — Co pan powiedział? I sprzedał pan plantacj˛e? — Nie — odpowiedział wampir ze spokojna,˛ nieruchoma˛ twarza,˛ jaka˛ miał ´ od poczatku ˛ rozmowy. — Smiałem si˛e z niego. A on. . . jego to rozw´scieczyło. Nalegał. Twierdził, z˙ e polecenie pochodzi od samej Maryi Dziewicy. Kim˙ze wi˛ec jestem, aby je lekcewa˙zy´c? Kim˙ze, doprawdy? — Wampir s´ciszył nieco głos, jak gdyby zastanawiajac ˛ si˛e nad tym raz jeszcze. — Kim? Im wi˛ecej próbował mnie przekonywa´c, tym bardziej go wy´smiewałem. To nonsens, mówiłem mu, wytwór niedojrzałej, a nawet chorobliwej wyobra´zni. Oznajmiłem mu, z˙ e kaplica, była bł˛edem. Chciałem ja˛ zburzy´c natychmiast. On miał pój´sc´ do szkoły w Nowym Orleanie i wybi´c sobie z głowy te niedorzeczne pomysły. Nie pami˛etam teraz wszystkiego, co mu powiedziałem. Ale pami˛etam atmosfer˛e tej rozmowy. Za cała˛ ta˛ pogardliwa˛ odprawa˛ z mojej strony stał gniew i gł˛ebokie rozczarowanie. Byłem zawiedziony. Nie wierzyłem w ani jedno słowo, które mi powiedział. — Ale to całkowicie zrozumiałe — wtracił ˛ szybko chłopak, gdy tylko wampir przerwał. Niepokój jego wyra´znie zel˙zał. — To jest, chciałem powiedzie´c, czy ktokolwiek mógłby w to uwierzy´c? — Naprawd˛e? — Wampir spojrzał na chłopaka. — My´sl˛e, z˙ e to był egotyzm, zło´sliwy egotyzm z mojej strony. Pozwól, niech ci to wytłumacz˛e. Kochałem mojego brata, jak ju˙z ci mówiłem, i czasami wierzyłem nawet, z˙ e jest z˙ yjacym ˛ s´wi˛etym. Zach˛ecałem go do modlitw i medytacji i gotów byłem straci´c go dla siebie, gdyby zdecydował si˛e na stan duchowny. Gdyby kto´s opowiadał mi o jakim´s s´wi˛etym z Arles czy z Lourdes, którzy mieli wizje, to uwierzyłbym mu. Byłem katolikiem. Wierzyłem w s´wi˛etych. Zapalałem cieniutkie s´wiece przed ich marmurowymi posagami ˛ w ko´sciołach. Znałem ich obrazy, symbole, ich imiona. Ale nie wierzyłem, nie mogłem uwierzy´c mojemu bratu. Nie potrafiłem pogodzi´c si˛e 8
z tym, z˙ e ma wizje. Wła´sciwie dlaczego? Poniewa˙z był moim bratem. Franciszek z Asy˙zu mógł mie´c wizje, ale nie on. O, co to, to nie. Nie mój brat. Mój brat nie mógł by´c taki. To wła´snie nazywam egotyzmem. Rozumiesz? Chłopak pomy´slał chwil˛e. Kiwnał ˛ wreszcie głowa˛ i odpowiedział, z˙ e rozumie. — By´c mo˙ze jednak naprawd˛e miał wizje — dodał po chwili wampir. — A wi˛ec nie jest pan pewien. . . teraz. . . czy przypadkiem rzeczywi´scie. . . ? — Nie, ale wiem na pewno, z˙ e on sam ani przez chwil˛e nie odczuwał z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci czy waha´n. Wiem teraz, i wiedziałem wtedy, z˙ e tej nocy, kiedy wyszedł z mojego pokoju podniecony i roz˙zalony, nie wahał si˛e ani przez moment. Par˛e minut pó´zniej ju˙z nie z˙ ył. — W jaki sposób? — Po prostu wyszedł przez drzwi balkonowe na galeri˛e, stał jeszcze przez chwil˛e u szczytu ceglanych schodów, a potem rzucił si˛e do przodu. Nie z˙ ył ju˙z, kiedy zbiegłem w dół do pierwszego schodka. Skr˛ecił kark. — Wampir potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ w zamy´sleniu, ale jego twarz była nadal nieporuszona. — Czy widział pan, jak spadał? — zapytał chłopak. — Czy stracił równowag˛e? — Nie, nie widziałem, ale dwóch słu˙zacych ˛ to widziało. Mówili, z˙ e spojrzał w gór˛e, jakby wła´snie tam co´s dostrzegł. Potem jego ciało poruszyło si˛e do przodu, jak gdyby popchni˛ete wiatrem. Jeden z nich twierdził, z˙ e miał wła´snie co´s powiedzie´c, zanim spadł. Ja te˙z my´sl˛e, z˙ e chciał co´s powiedzie´c, ale było to wła´snie w momencie, w którym ja zwróciłem si˛e do okna. Byłem odwrócony do niego plecami, kiedy usłyszałem łoskot spadajacego ˛ ciała. — Wampir zerknał ˛ na magnetofon. — Nie mogłem sobie tego wybaczy´c. Czułem si˛e odpowiedzialny za jego s´mier´c. I wszyscy inni te˙z tak my´sleli. — Jak mogli? Powiedział pan przecie˙z, z˙ e widzieli, jak spadał. — To nie było oskar˙zenie wprost. Po prostu wiedzieli, z˙ e co´s niedobrego zaszło mi˛edzy nami, z˙ e mieli´smy jaka´ ˛s sprzeczk˛e na chwil˛e przed jego upadkiem. Słyszała nas słu˙zba, moja matka te˙z. I wła´snie ona nie przestawała mnie pó´zniej wypytywa´c, co mi˛edzy nami zaszło i dlaczego mój brat, który zawsze był taki spokojny i łagodny, wtedy krzyczał. Pó´zniej do pyta´n dołaczyła ˛ si˛e siostra, a ja, oczywi´scie, odmawiałem odpowiedzi. Byłem tak strasznie zszokowany i nieszcz˛es´liwy, z˙ e nie miałem cierpliwo´sci dla nikogo. Postanowiłem jednak sobie, z˙ e nie dowiedza˛ si˛e o jego „wizjach”. Nie chcieli zrozumie´c, z˙ e w ko´ncu stał si˛e nie s´wi˛etym, lecz jedynie fanatykiem. Moja siostra wolała poło˙zy´c si˛e do łó˙zka, ni˙z wytrzyma´c katusze pogrzebu, a matka rozpowiadała wszystkim w parafii, z˙ e co´s straszliwego wydarzyło si˛e w moim pokoju, co´s, czego ja nie chc˛e ujawni´c. Na z˙ yczenie mojej własnej matki przesłuchiwała mnie policja. W ko´ncu zjawił si˛e u mnie ksiadz ˛ i za˙zadał, ˛ bym wyjawił, co mi˛edzy nami zaszło. Nikomu jednak nic nie powiedziałem. „To była tylko dyskusja” — mówiłem. „Nie było mnie na galerii, kiedy brat upadł” — protestowałem, a oni wszyscy patrzyli na mnie, 9
jakbym to ja zabił. Siedziałem u jego trumny wystawionej w holu naszego domu, przez dwa dni, rozmy´slajac ˛ o tym, z˙ e to ja go zabiłem. Wpatrywałem si˛e w jego twarz, a˙z pojawiły si˛e na niej plamy, co przyprawiało mnie o mdło´sci. Miał strzaskana˛ potylic˛e i jego głowa wygladała ˛ niesamowicie na poduszce. Zmuszałem si˛e, by patrze´c na nia,˛ by po prostu wpatrywa´c si˛e w nia,˛ gdy˙z nie mogłem wytrzyma´c bólu i zapachu rozkładu. Cały czas odczuwałem nieodparte pragnienie, z˙ eby otworzy´c mu oczy. Wszystko to były szalone my´sli, wariackie impulsy. Wyrzucałem sobie, z˙ e s´miałem si˛e z niego, nie wierzyłem mu, nie byłem dla niego dobry — spadł ze schodów z mojego powodu. — To wydarzyło si˛e naprawd˛e, tak? — wybakał ˛ chłopak. — Opowiada mi pan co´s, co. . . co jest prawdziwe. — Tak — odpowiedział wampir, patrzac ˛ na chłopaka, lecz nie był zaskoczony. — Chc˛e opowiada´c dalej. Jego wzrok porzucił znowu chłopaka i pow˛edrował dalej, za szyb˛e. Wampir nie wykazywał wi˛ekszego zainteresowania młodym człowiekiem, który, ze swej strony, toczył w sobie jaka´ ˛s wewn˛etrzna˛ walk˛e. — Ale powiedział pan przecie˙z, z˙ e nic pan nie wie o tych wizjach, z˙ e pan, wampir przecie˙z. . . nie wie na pewno czy. . . — Chc˛e opowiedzie´c wszystko po kolei — odrzekł wampir. — Tak jak to si˛e wydarzyło. Nie, nadal nie wiem nic o tych wizjach. Do dzisiaj — przerwał. — Ale˙z prosz˛e, niech pan mówi dalej. — No có˙z, chciałem sprzeda´c plantacje. Nie chciałem ju˙z nigdy oglada´ ˛ c tego domu i kaplicy w ogrodzie. W ko´ncu wynajałem ˛ je agencji, która zadbała o nie. Uprawiała ziemi˛e i administrowała wszystkim, tak z˙ e nie musiałem ju˙z tam je´zdzi´c, i razem z matka˛ i siostra˛ przeprowadziłem si˛e do jednego z naszych domów w Nowym Orleanie. Oczywi´scie, w ten sposób ani przez chwil˛e nie uciekłem od brata. O niczym innym nie mogłem wtedy my´sle´c, jak tylko o jego ciele gnijacym ˛ w ziemi. Został pochowany na cmentarzu St. Louis w Nowym Orleanie. Robiłem wszystko, aby unika´c przechodzenia obok jego bram, ale nadal bez przerwy mys´lałem tylko o nim. Pijany czy trze´zwy, ciagle ˛ miałem przed oczyma jego gnijace ˛ ciało w trumnie. To było nie do zniesienia. Bez przerwy wyobra˙załem sobie, z˙ e stoi u szczytu schodów, a ja ujmuj˛e go za rami˛e i przemawiam do niego łagodnie, namawiam, by wrócił do pokoju, przekonuj˛e go, z˙ e uwierzyłem mu, z˙ e musi modli´c si˛e za mnie, za wiar˛e. W tym czasie niewolnicy z Pointe du Lac, tak nazywała si˛e bowiem moja plantacja, zacz˛eli opowiada´c o duchu na galerii, a nadzorca nie potrafił utrzyma´c porzadku ˛ na plantacji. Ludzie z towarzystwa zadawali mojej siostrze napastliwe pytania dotyczace ˛ incydentu, a˙z wpadła w histeri˛e. Po prostu sadziła, ˛ z˙ e tak wła´snie powinna reagowa´c, wi˛ec zachowywała si˛e histerycznie. Cały czas piłem, a w domu przebywałem tak rzadko, jak było to tylko mo˙zliwe. ˙ Zyłem jak człowiek, który chce umrze´c, ale nie ma do´sc´ odwagi, by sko´nczy´c 10
z soba.˛ Przemierzałem samotnie ciemne uliczki. Sp˛edzałem czas w kabaretach. Wycofałem si˛e z dwóch pojedynków, lecz bardziej z apatii ni˙z z tchórzostwa, gdy˙z tak naprawd˛e to pragnałem ˛ s´mierci. I wtedy zostałem zaatakowany przez wampira. Mógł to by´c ktokolwiek — przecie˙z włóczyłem si˛e samotnie w´sród marynarzy, złodziei, maniaków i kogo tam jeszcze. Ale wybrał mnie. Chwycił mnie zaledwie par˛e kroków od drzwi mojego domu i zostawił tam na pewna˛ s´mier´c, ja tak przynajmniej my´slałem. — Chce pan powiedzie´c. . . z˙ e wyssał panu krew? — zapytał chłopak. — Tak. — Wampir za´smiał si˛e. — Wyssał mi krew. Tak to si˛e wła´snie robi. — Ale z˙ ył pan jeszcze — dodał młody człowiek. — Powiedział pan, z˙ e zostawił pana umierajacego. ˛ — No có˙z, wyssał moja˛ krew prawie całkowicie, do granicy s´mierci. Poło˙zono mnie do łó˙zka, jak tylko mnie znaleziono odurzonego. Tak naprawd˛e nie wiedziałem wła´sciwie, co si˛e ze mna˛ stało. My´slałem chyba, z˙ e to alkohol spowodował zapa´sc´ . Oczekiwałem s´mierci i nie wykazałem z˙ adnego zainteresowania jedzeniem i piciem, czy rozmowa˛ z lekarzem. Moja matka posłała nawet ju˙z po ksi˛edza. Miałem wtedy wysoka˛ goraczk˛ ˛ e i opowiedziałem mu wszystko o wizjach brata i o sobie. Pami˛etam, z˙ e przywarłem do jego ramienia, stale na nowo zmuszajac ˛ go do przysi˛egi, z˙ e nikomu tego nie powtórzy. — Wiem, z˙ e go nie zabiłem — powiedziałem w ko´ncu — tylko z˙ e nie potrafi˛e teraz z˙ y´c, gdy on jest martwy. Nie po tym, jak go potraktowałem — dodałem. — To s´mieszne — odpowiedział mi. — Oczywi´scie, z˙ e musisz z˙ y´c. Nie ma w tobie nic złego poza nadmiernym folgowaniem sobie. Twoja matka potrzebuje ciebie, nie wspominajac ˛ o siostrze. A co do twojego brata, to był nawiedzony przez diabła. Byłem tak oszołomiony tym, co powiedział, z˙ e nie potrafiłem nawet zaprotestowa´c. — To diabeł był twórca˛ tych wizji — tłumaczył dalej kapłan. Diabeł był wtedy w natarciu. Cała Francja była pod jego wpływem, a rewolucja była jego najwi˛ekszym sukcesem. Nic nie uchroniłoby brata, poza egzorcyzmami i modlitwa.˛ Nalez˙ ało przywiaza´ ˛ c go, gdy diabeł szalał w jego ciele, i wyrzuci´c go stamtad. ˛ Diabeł zrzucił go ze schodów, to zupełnie oczywiste — oznajmił. — To nie z bratem rozmawiałe´s w pokoju — kontynuował — rozmawiałe´s z diabłem. To wszystko zawładn˛eło mna˛ całkowicie. Przedtem wierzyłem, z˙ e zostałem doprowadzony do ostateczno´sci, ale to nie była prawda. Ksiadz ˛ opowiadał dalej o diable, o kulcie voodoo po´sród niewolników i o przypadkach zawładni˛ecia ciałem człowieka przez diabła w innych stronach s´wiata. Oszalałem. Zdemolowałem cały pokój, usiłujac ˛ dogoni´c i zabi´c ksi˛edza. — Ale ta siła, która˛ pan posiada. . . przecie˙z wampir. . . ? — zapytał chłopak. — Zupełnie oszalałem — wyja´snił wampir. — Zdobyłem si˛e na rzeczy, których nigdy nie popełniłbym, b˛edac ˛ w pełni zdrowy. Teraz widz˛e to zdarzenie jak11
by przez mgł˛e, jest dla mnie zupełnie nierealne i wywołuje zmieszanie, ale dobrze pami˛etam, z˙ e gdy ju˙z go dopadłem i tarmoszac ˛ si˛e z nim, wyciagn ˛ ałem ˛ przez tylne drzwi z domu na podwórko, popchnałem ˛ na ceglana˛ s´cian˛e wolno stojacej ˛ kuchni. Tam tłukłem jego głowa˛ o s´cian˛e, niemal go zabijajac. ˛ Kiedy wreszcie przestałem, prawie na granicy s´miertelnego wyczerpania, upuszczono ze mnie jeszcze krew. Głupcy. Ale chciałem co´s powiedzie´c. To wła´snie wtedy pojałem ˛ swój własny egotyzm. By´c mo˙ze ujrzałem go jak w odbiciu, w tym ksi˛edzu. Jego pogardliwy stosunek do mojego brata odzwierciedlał tak˙ze i mój stosunek do niego. Jego natychmiastowy, małostkowy i płytki sad, ˛ to wyrokowanie w sprawach diabła, odmowa zastanowienia si˛e chocia˙z nad prawdopodobie´nstwem s´wi˛eto´sci tak blisko nas. — Ale˙z on wierzył, z˙ e ciało brata opanowane było przez diabła! — Tak — natychmiast dorzucił wampir. — Ludzie, którzy przestaja˛ wierzy´c w Boga lub bosko´sc´ , nadal jednak wierza˛ w diabła. Nie wiem zreszta˛ dlaczego. Nie, naprawd˛e nie wiem dlaczego. Zło jest zawsze mo˙zliwe. A bosko´sc´ jest odwiecznie trudna do poj˛ecia. Musisz jednak zrozumie´c, z˙ e mówi´c o nawiedzeniu ciała, to mówi´c po prostu, z˙ e kto´s zwariował. Czułem, z˙ e tak wła´snie było w przypadku ksi˛edza. Jestem pewien, z˙ e dostrzegł tylko szale´nstwo. Nazwał je opanowaniem przez szatana. Nie trzeba widzie´c szatana podczas egzorcyzmów. Ale sta´c w obliczu s´wi˛eto´sci, przed obliczem s´wi˛etego. . . uwierzy´c, z˙ e ów s´wi˛ety ma prawdziwe wizje. Nie. W tym przejawia si˛e nasz egotyzm, nasza odmowa uwierzenia, z˙ e co´s takiego mo˙ze si˛e w´sród nas zdarzy´c. — Nigdy nie my´slałem o tym w taki sposób — powiedział chłopak. — Ale co wła´sciwie stało si˛e dalej? Powiedział pan, z˙ e upuszczono panu krew, a to musiałoby chyba doprowadzi´c do pewnej s´mierci. Wampir za´smiał si˛e. — Tak, z pewno´scia,˛ tak by si˛e to sko´nczyło, gdyby wampir nie przyszedł do mnie tej samej nocy. Wrócił, aby spotka´c si˛e ze mna.˛ Rozumiesz, on chciał mojej plantacji, chciał Pointe du Lac. Było ju˙z bardzo pó´zno. Siostra czuwajaca ˛ przy mnie dawno ju˙z zasn˛eła. Pami˛etam, jakby to było wczoraj. Wszedł od podwórka, przez drzwi balkonowe. Bezgło´snie. Wysoki, o białej cerze, g˛estych, jasnych włosach i płynnych prawie kocich ruchach. Delikatnie nasunał ˛ s´piacej ˛ siostrze szal na oczy i przykrócił knot lampy. Drzemała w fotelu. Na stole stało naczynie z woda˛ i r˛ecznik, którym obmywała mi czoło. Nie poruszyła si˛e pod tym szalem a˙z do rana. Ale wtedy ja byłem ju˙z kim´s innym. — Co to była za przemiana? Wampir westchnał. ˛ Odchylił si˛e do tyłu na krze´sle i spogladał ˛ na s´ciany. — Na poczatku ˛ my´slałem, z˙ e to jeszcze jeden doktor lub kto´s inny wezwany przez rodzin˛e, by porozmawiał ze mna.˛ Ale to podejrzenie rozwiało si˛e natychmiast. Podszedł blisko łó˙zka i pochylił si˛e nade mna.˛ Jego twarz pojawiła si˛e w s´wietle lampy i zobaczyłem wtedy, z˙ e nie był wcale zwyczajnym człowiekiem. Jego szare oczy z˙ arzyły si˛e, a długie białe dłonie nie były z pewno´scia˛ dło´nmi 12
człowieka s´miertelnego. My´sl˛e, z˙ e zrozumiałem wszystko w tej jednej chwili, a to, co mi potem oznajmił, było wtórne. W tym momencie, kiedy go ujrzałem, kiedy poczułem jego nadzwyczajna˛ aur˛e, wiedziałem ju˙z, z˙ e nie jest osoba˛ taka˛ jak wszyscy inni. Ja sam przestałem si˛e w ogóle liczy´c. Moje ego, które nie potrafiło zaakceptowa´c obecno´sci osoby nadludzkiej, nadzwyczajnej, zostało zupełnie zdruzgotane. Wszystkie moje my´sli, nawet moja wina i pragnienie s´mierci, wydawały si˛e całkowicie nieistotne. Zapomniałem o sobie, o swoim bycie! Wampir dotknał ˛ zaci´sni˛eta˛ pi˛es´cia˛ klap swej marynarki. — Zapomniałem całkowicie o sobie. I w tej samej chwili zdałem sobie spraw˛e ze znaczenia tej okazji. Od tej pory odczuwałem ju˙z tylko wzrastajace ˛ zdziwienie. Gdy przemówił do mnie i powiedział kim mógłbym zosta´c, czym jest jego z˙ ycie i co go jeszcze czeka, wszystko, co wcze´sniej prze˙zyłem przestało si˛e w ogóle liczy´c. Postrzegałem wtedy swoje z˙ ycie tak, jakbym stanał ˛ z boku, przyglada˛ jac ˛ mu si˛e z zewnatrz. ˛ Dostrzegłem cała˛ moja˛ dotychczasowa˛ pró˙zno´sc´ , egoizm, konformizm, powierzchowna˛ wiar˛e w Boga i zast˛epy s´wi˛etych, których imiona wypełniały mój modlitewnik, a z których z˙ aden nie wywarł najmniejszego wpływu na moja˛ ograniczona,˛ materialistyczna˛ i samolubna˛ egzystencj˛e. Dostrzegłem moich prawdziwych bogów. . . bogów wi˛ekszo´sci z ludzi — jedzenie i picie, bezpiecze´nstwo w konformizmie. Popiół. Twarz chłopaka była napi˛eta. Wida´c w niej było niepokój pomieszany z zaciekawieniem. — A wi˛ec zdecydował si˛e pan zosta´c wampirem? — spytał. Przez chwil˛e wampir nie odpowiadał. — Zdecydował. . . Wydaje mi si˛e, z˙ e nie jest to najodpowiedniejsze słowo. Cho´c nie mo˙zna powiedzie´c, z˙ e było to nieuniknione od momentu, w którym on wkroczył do pokoju. Nie, rzeczywi´scie, to nie było wcale nieuniknione. Jednak nie mog˛e powiedzie´c, bym sam zdecydował. Powiedzmy, z˙ e kiedy on sko´nczył mówi´c, z˙ adna inna decyzja nie wchodziła w rachub˛e, wi˛ec wybrałem wła´snie ja,˛ nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e do tyłu. Poza jedna˛ rzecza.˛ — Poza czym? — Moim ostatnim wschodem sło´nca — odpowiedział wampir. — Nast˛epnego ranka, po tej nocy, nie byłem jeszcze wampirem, wi˛ec mogłem zobaczy´c po raz ostatni wschód sło´nca. Pami˛etam to dobrze. Nie mógłbym powiedzie´c, bym pami˛etał którykolwiek z poprzednich. Pami˛etam, z˙ e s´wiatło najpierw pojawiło si˛e u góry drzwi balkonowych wzmagajac ˛ a˛ si˛e jasno´scia˛ zza koronkowych zasłon. Pó´zniej blask, który dostrzegałem mi˛edzy li´sc´ mi drzew, stawał si˛e ja´sniejszy i ja´sniejszy. W ko´ncu s´wiatło słoneczne przedarło si˛e przez okna, rzucajac ˛ cie´n koronek na podłog˛e i na skapan ˛ a˛ w blasku sło´nca posta´c mojej s´piacej ˛ siostry. Ciepło ogrzało ja˛ i obudziło. Odrzuciła szal, nie budzac ˛ si˛e, lecz wtedy sło´nce ´ zacz˛eło s´wieci´c jej prosto w oczy. Zacisn˛eła powieki. Swiatło ta´nczyło po stole, gdzie zło˙zyła swa˛ głow˛e wtulona˛ w ramiona, po wodzie w stojacym ˛ na stole 13
naczyniu. Czułem je na r˛ekach, zło˙zonych na kołdrze, a wreszcie i na twarzy. Le˙załem w łó˙zku, my´slac ˛ o tym wszystkim, co usłyszałem od niego. To wła´snie wtedy powiedziałem do widzenia sło´ncu i zdecydowałem si˛e zosta´c wampirem. To był mój. . . ostatni wschód sło´nca. Wampir spogladał ˛ znów za okno. A gdy przestał mówi´c, cisza, jaka zapadła w pokoju, była tak przejmujaca, ˛ z˙ e chłopakowi zdawało si˛e, i˙z niemal ja˛ słyszy. Dopiero po chwili dotarły do niego odgłosy dochodzace ˛ z ulicy. Du˙za przeje˙zd˙zajaca ˛ ci˛ez˙ arówka wprawiła kabel lampy w dr˙zenie. Po chwili odgłosy uciszyły si˛e. — Czy t˛eskni pan za nimi ? — zapytał cicho po chwili. — Tak naprawd˛e, to nie — padła krótka odpowied´z. — Jest tyle innych rzeczy. Ale gdzie to byli´smy? Chcesz wiedzie´c, jak to si˛e stało, z˙ e stałem si˛e wampirem? — Tak — odpowiedział chłopak. — Jak si˛e wła´sciwie dokonała ta przemiana? — Nie sadz˛ ˛ e, bym potrafił ci to dobrze opowiedzie´c. Mog˛e tylko uja´ ˛c to w słowa, które opisza,˛ nawet dokładnie, ale b˛edzie to zupełnie co´s innego. To tak, jak opowiada´c komu´s o pierwszych do´swiadczeniach z dziewczynami, komu´s, kto sam jeszcze nic nie wie o seksie i tego jeszcze nie prze˙zył. Młody człowiek zdawał si˛e ju˙z gotowa´c do zadania nast˛epnego pytania, ale zanim otworzył usta, wampir kontynuował: — Jak ci ju˙z mówiłem, ten wampir, Lestat, chciał dosta´c moja˛ plantacj˛e. Całkiem przyziemne z˙ yczenie, nie powiem. W zamian za ofiarowanie mi nie´smiertelnego z˙ ycia, które b˛edzie trwało a˙z do ko´nca s´wiata. Nie był on jednak szczególnie wnikliwy. Mo˙zna powiedzie´c, z˙ e t˛e niewielka˛ liczb˛e wampirów, jaka znajdowała si˛e na s´wiecie, traktował jak jaki´s ekskluzywny klub dla wybranych. Zreszta,˛ on sam miał całkiem ludzkie problemy — s´lepego ojca, który w dodatku nie zdawał sobie sprawy, z˙ e jego syn jest wampirem i pod z˙ adnym pozorem nie mógł si˛e ˙ dowiedzie´c. Zycie w Nowym Orleanie stało si˛e dla niego zbyt trudne, zwa˙zywszy jego potrzeby i konieczno´sc´ stałej opieki nad ojcem. Postanowił wi˛ec obja´ ˛c w posiadanie Pointe du Lac. Nast˛epnego wieczoru natychmiast wprowadził si˛e na plantacj˛e, ukrył s´lepego ojca w głównym pokoju, a ja poczyniłem niezb˛edne przygotowania do przemiany. Nie było to takie proste. Musiałem przeprowadzi´c par˛e rzeczy, z których pierwsza˛ miała by´c s´mier´c mojego dotychczasowego zarzadcy. ˛ Lestat rozprawił si˛e z nim podczas snu. Ja miałem si˛e temu przyglada´ ˛ c i zaaprobowa´c; to jest by´c s´wiadkiem odebrania z˙ ycia człowiekowi jako dowód mojego zaanga˙zowania w spraw˛e i zgody na udział w niej. To wła´snie, bez watpienia, ˛ okazało si˛e dla mnie najtrudniejsze. Mówiłem ci ju˙z, z˙ e nie obawiałem si˛e swojej s´mierci, jedynie odczuwałem mdło´sci na my´sl o odebraniu sobie z˙ ycia. Miałem jednak olbrzymi szacunek dla z˙ ycia innych. Musiałem przyglada´ ˛ c si˛e ze spokojem, jak nadzorca obudził si˛e nagle i próbował odepchna´ ˛c Lestata obiema r˛ekami od siebie, a gdy okazało si˛e to niemo˙zliwe, le˙zał pod nim w z˙ elaznym u´scisku. Jego opór słabł coraz bardziej. 14
W ko´ncu zwisł bezwładny, wysaczony ˛ z krwi. Patrzyłem, jak umierał. Nie umarł od razu. Z góra˛ godzin˛e stali´smy w jego małym pokoiku, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, jak powoli tracił przytomno´sc´ . Wreszcie umarł. Jak wspomniałem była to pierwsza cz˛es´c´ mojej przemiany w wampira. W przeciwnym wypadku Lestat nigdy nie zdecydowałby si˛e na pozostanie tutaj. Potem musieli´smy pozby´c si˛e ciała. B˛edac ˛ w goraczce ˛ i jeszcze osłabiony, zbyt mało miałem sił, by zajmowa´c si˛e martwym ciałem zarzadcy. ˛ Zbierało mi si˛e na wymioty, Lestat s´miał si˛e ze mnie, dodajac, ˛ z˙ e jak tylko stan˛e si˛e wampirem, b˛ed˛e si˛e czuł zupełnie inaczej i sam b˛ed˛e si˛e s´miał ´ z takiego zachowania. Mylił si˛e jednak. Smier´ c nigdy nie wywoływała u mnie rozbawienia, bez wzgl˛edu na to, jak cz˛esto bywałem jej przyczyna.˛ Ale pozwól, z˙ e wszystko opowiem po kolei. Musieli´smy pojecha´c droga˛ w gór˛e rzeki, a˙z dotarli´smy na otwarte pola. Dopiero tu mogli´smy zostawi´c ciało. Porwali´smy jego ubranie, zabrali´smy pieniadze, ˛ a przy okazji, co s´wietnie pasowało do naszego planu, poczuli´smy od niego wyra´zny zapach alkoholu. Znałem jego z˙ on˛e, która mieszkała w Nowym Orleanie. Domy´slałem si˛e, w jakim b˛edzie stanie i jak b˛edzie cierpie´c, gdy ciało zostanie odnalezione. Ale bardziej od współczucia, zawładnał ˛ mna˛ ból, z˙ e nigdy nie dowie si˛e, co si˛e ˙ wła´sciwie stało z jej m˛ez˙ em. Ze to wcale nie bandyci znale´zli go pijanego na drodze. Kiedy masakrowali´smy ciało byłem coraz bardziej podniecony. Oczywi´scie, musisz zdawa´c sobie spraw˛e, z˙ e cały czas ten wampir, Lestat, nie zachowywał si˛e jak istota ludzka. Nie było w nim wi˛ecej cech ludzkich jak, nie przymierzajac, ˛ w postaci biblijnego anioła. To zauroczenie jego osoba˛ było nieco wymuszone. Dostrzegałem ju˙z wtedy dwuznaczno´sc´ mojej przemiany w wampira. Z jednej strony, byłem po prostu zauroczony. Lestat całkowicie mna˛ zawładnał. ˛ Z drugiej strony jednak, pragnienie samozniszczenia pozostawało. Nadal chciałem by´c całkowicie pot˛epiony i to włas´nie dlatego Lestat przystapił ˛ do mnie, przy pierwszej i drugiej okazji. Tym razem jednak nie niszczyłem siebie, lecz z˙ ycie innych, zarzadcy, ˛ jego z˙ ony i jego rodziny. Poczułem wewn˛etrzny sprzeciw. By´c mo˙ze był jeszcze wtedy czas na wycofanie si˛e, na ucieczk˛e od woli Lestata, gdyby nie to, z˙ e wyczuł niezawodnym instynktem, co dzieje si˛e w moim umy´sle. Absolutnie niezawodnym instynktem. . . Wampir zadumał si˛e. — Wiedz, z˙ e wampiry obdarzone sa˛ niezwykle silnym instynktem wyczuwania i odgadywania nawet najdrobniejszych zmian w ludzkiej twarzy. Lestat miał w sobie to ponadnaturalne wyczucie. Wepchnał ˛ mnie szybko do powozu i zaciał ˛ konie batem. „Chc˛e umrze´c — zaczałem ˛ bełkota´c — to ponad moje siły. Chc˛e umrze´c. Mo˙zesz mnie zabi´c. Pozwól mi umrze´c. Nie chciałem patrze´c na niego, aby na powrót nie znale´zc´ si˛e pod jego urokiem, nie by´c oczarowanym jego nadzwyczajna˛ pi˛ekno´scia.˛ On tymczasem wymawiał łagodnie moje imi˛e, s´miejac ˛ si˛e przy tym. Jak powiedziałem, był zdecydowany przeja´ ˛c moja˛ plantacj˛e. — Czy pewne było, z˙ e nie zostawiłby pana w spokoju ? — zapytał chłopak. 15
— Nie wiem. Znajac ˛ go tak, jak znam go teraz, powiedziałbym, z˙ e raczej zabiłby mnie, ni˙z pozwolił odej´sc´ . Ale, rozumiesz, tego wła´snie pragnałem, ˛ wi˛ec to nie miało znaczenia. Gdy tylko dojechali´smy do domu, zeskoczyłem z powozu i podszedłem, z˙ yjacy ˛ trup, do ceglanych schodów, o które roztrzaskał głow˛e mój brat. Dom był nie zamieszkany od paru miesi˛ecy, zarzadca ˛ miał swoja˛ własna˛ chatk˛e. Skwar i wilgo´c panujace ˛ w Luizjanie sprawiły, z˙ e schody zacz˛eły si˛e ju˙z rozsypywa´c. W szczelinach mi˛edzy cegłami pojawiła si˛e trawa, a nawet, gdzieniegdzie, małe słoneczniki. Pami˛etam, z˙ e gdy usiadłem na najni˙zszym stopniu, poczułem chłód wilgotnych cegieł. Oparłem o nie głow˛e i dotknałem ˛ dło´nmi woskowych łodyg słoneczników. Szarpnałem ˛ p˛ek i z łatwo´scia˛ wyrwałem z mi˛ekkiej ziemi. „Chc˛e umrze´c. Zabij mnie” — odezwałem si˛e do wampira. „Teraz jestem winny morderstwa. Nie mog˛e z tym z˙ y´c”. U´smiechnał ˛ si˛e szyderczo z niecierpliwo´scia˛ człowieka, który słucha oczywistych kłamstw. I wtedy w mgnieniu oka doskoczył do mnie i wpił si˛e we mnie tak, jak to zrobił poprzednio z zarzadc ˛ a.˛ Z w´sciekło´scia˛ próbowałem go od siebie odepchna´ ˛c. Kopnałem ˛ go z całej siły i w tym momencie poczułem, jak jego z˛eby wbijaja˛ si˛e w moje gardło, a˙z z˙ yły nabrzmiały mu na skroniach. Jednym skokiem, o wiele za szybkim, abym mógł to zauwa˙zy´c, znalazł si˛e nagle na podej´sciu schodów. Stanał ˛ tam, spogladaj ˛ ac ˛ pogardliwie na umie. „My´slałem, z˙ e chcesz umrze´c, Louis” — szydził. Chłopak wydał z siebie cichy okrzyk, gdy wampir wypowiedział swoje imi˛e. — Tak, tak wła´snie mam na imi˛e. Po chwili kontynuował dalej: — Le˙załem bezbronny na ziemi, b˛edac ˛ s´wiadkiem własnego tchórzostwa i bezmy´slno´sci. Tak bezpo´srednio skonfrontowany z nimi. By´c mo˙ze, gdybym miał wi˛ecej czasu zda˙ ˛zyłbym zebra´c si˛e na odwag˛e i odebra´c sobie z˙ ycie, a nie skomle´c i błaga´c, by kto´s inny zrobił to za mnie. Ujrzałem siebie w codziennych cierpieniach, majacego ˛ nadziej˛e, z˙ e s´mier´c odnajdzie mnie nieoczekiwanie, przynoszac ˛ chwil˛e wiekuistego odpuszczenia. Zobaczyłem tak˙ze, niby w wizji, jak stoj˛e u góry schodów, dokładnie tam, gdzie stał mój brat, a potem spadam z łoskotem. Nie było jednak wtedy czasu na odwag˛e, czy mo˙ze powinienem raczej powiedzie´c, z˙ e nie było w planie Lestata miejsca na nic innego, ni˙z on sam przewidział. — Posłuchaj dobrze, co ci powiem, Louis — odezwał si˛e do mnie i połoz˙ ył si˛e obok mnie na schodach, gestem tak wdzi˛ecznym i pełnym uroku, z˙ e zdał mi si˛e niemal kochankiem. Wzdrygnałem ˛ si˛e, ale on objał ˛ mnie swoim ramieniem i przysunał ˛ do siebie. Nigdy wcze´sniej nie byłem tak blisko niego, i teraz, w ciemnym s´wietle, widziałem wspaniały blask jego oczu i niezwykła˛ jasno´sc´ skóry. Gdy tylko poruszyłem si˛e, poło˙zył dło´n na moich ustach i powiedział: — Nie ruszaj si˛e. Teraz b˛ed˛e pił twa˛ krew, lecz nie pozwol˛e ci umrze´c. Chc˛e, aby´s był spokojny, tak spokojny, aby´s mógł usłysze´c, jak twoja krew przepływa do moich z˙ ył. Tylko wysiłkiem woli i s´wiadomo´scia˛ chwili mo˙zesz utrzyma´c si˛e 16
przy z˙ yciu. Chciałem jeszcze walczy´c, ale przycisnał ˛ mnie tak silnie, z˙ e całkowicie panował nad moim wypr˛ez˙ onym jak struna ciałem. Gdy tylko zaniechałem oporu, zatopił z˛eby w mojej szyi. Oczy chłopaka rozszerzyły si˛e. W trakcie opowie´sci odsuwał si˛e coraz bardziej i bardziej. Twarz mu st˛ez˙ ała, przymru˙zył oczy, jak gdyby przygotowywał si˛e do odparcia ciosu. — Czy przydarzyło ci si˛e kiedykolwiek utraci´c du˙za˛ ilo´sc´ krwi? — zapytał wampir. — Czy znasz to uczucie? Usta chłopca uło˙zyły si˛e do wyrazu „nie”, ale nie wydał z siebie z˙ adnego d´zwi˛eku. Przełknał ˛ s´lin˛e, — Nie! ´ — Swiece paliły si˛e u góry w holu, tam gdzie wcze´sniej planowali´smy s´mier´c ´ zarzadcy. ˛ Na galerii kołysała si˛e na wietrze lampa naftowa. Swiatło s´wiec i lampy zlewało si˛e i migotliwy blask wypełnił klatk˛e schodowa.˛ — Słuchaj, miej oczy otwarte — wyszeptał Lestat. Czułem jego oddech na szyi. Pami˛etam, z˙ e gdy mówił, wszystkie włosy na moim ciele zelektryzowały si˛e, a całe ciało dr˙zało. Przypominało to dreszcz nami˛etno´sci. . . Wampir zadumał si˛e. Zgi˛ete palce prawej r˛eki podło˙zył pod brod˛e. Miało si˛e wra˙zenie, z˙ e wyciagni˛ ˛ etym palcem dłoni gładzi si˛e delikatnie po podbródku. — No có˙z, rezultat tego był taki, z˙ e w przeciagu ˛ kilku minut, byłem tak osłabiony, z˙ e prawie nie mogłem si˛e ruszy´c. Ogarni˛ety panika˛ zdałem sobie spraw˛e z tego, z˙ e nawet gdybym bardzo chciał, nie jestem w stanie nic zrobi´c. Lestat oczywi´scie nadal przytrzymywał mnie, a jego rami˛e wa˙zyło chyba ton˛e. Poczułem, z˙ e wyszarpnał ˛ z˛eby z mojej szyi tak gwałtownie, z˙ e dwie zostawione przez ugryzienie rany wydawały si˛e ogromne i były bolesne. Teraz pochylił si˛e nad moja˛ bezwładna˛ głowa,˛ i zdjawszy ˛ ze mnie swa˛ prawa˛ r˛ek˛e, ugryzł własny nadgarstek. Krew trysn˛eła na koszul˛e i marynark˛e. Przygladał ˛ si˛e temu z przymru˙zonymi, błyszczacymi ˛ oczyma. Wydawało mi si˛e, z˙ e stał tak cała˛ wieczno´sc´ i patrzył, a odblaski s´wiatła migocace ˛ za jego głowa˛ były jak tło zjawy. My´sl˛e, z˙ e ju˙z wtedy zrozumiałem, co zamierza zrobi´c i czekałem, zdawałoby si˛e jakby latami całymi, całkowicie zdany na jego łask˛e, na to, co ma nastapi´ ˛ c. Przycisnał ˛ swój krwawiacy ˛ nadgarstek do moich ust i powiedział stanowczo z lekkim zniecierpliwieniem: — Louis, pij! Zaczałem ˛ pi´c jego krew. „Tylko powoli, Louis, teraz szybciej” — szeptał do mnie wiele razy. Piłem, wysysajac ˛ jego krew z rany w nadgarstku. Po raz pierwszy od czasów niemowl˛ectwa do´swiadczajac ˛ tej szczególnej przyjemno´sci ssania pokarmu, całym ciałem, skupiajac ˛ si˛e na tym jedynym z´ ródle z˙ ycia. I wtedy wydarzyło si˛e co´s szczególnego. Wampir oparł si˛e na krze´sle, jego brwi uniosły si˛e lekko. 17
— Jak trudno opisa´c rzeczy, których tak naprawd˛e nie da si˛e opisa´c — powiedział po chwili cicho, ledwie szeptem. Chłopak siedział bez ruchu jak przykuty do krzesła. — Gdy piłem jego krew, poza s´wiatłem, nie widziałem nic. A potem nast˛epna˛ rzecza,˛ jaka˛ odczułem, był. . . d´zwi˛ek. Głuchy huk na poczatku, ˛ a nast˛epnie łomotanie, dudnienie, jak w wielki b˛eben, narastajace, ˛ jak gdyby jaki´s nadludzki olbrzym przedzierał si˛e powoli przez ciemny i tajemniczy las. Tu˙z po chwili usłyszałem identyczny, drugi taki odgłos, jakby za pierwszym olbrzymem, w pewnej odległo´sci pojawił si˛e drugi, a ka˙zdy z nich w rytmie swojego własnego dudnienia. Hałas narastał, zbli˙zał si˛e coraz bardziej, a˙z wydawało si˛e, z˙ e wypełnia ju˙z nie tylko mój zmysł słuchu, ale i wszystkie pozostałe. Zdawał si˛e t˛etni´c i pulsowa´c w wargach i palcach, w skroniach i z˙ yłach. Przede wszystkim w z˙ yłach. Najpierw jeden odgłos dudnienia, potem ten drugi. A˙z wreszcie Lestat wyszarpnał ˛ r˛ek˛e, odrywajac ˛ ja˛ od moich ust. Otworzyłem oczy i odzyskałem s´wiadomo´sc´ . Ponownie si˛egnałem ˛ po jego r˛ek˛e, chwyciłem ja˛ i siła˛ przywarłem do ust. Zdałem sobie spraw˛e, z˙ e odgłosy tego b˛ebna były biciem mego serca, i jego serca, nas obu. — Wampir westchnał. ˛ — Czy ty to rozumiesz? Chłopiec zaczał ˛ co´s mówi´c i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie.., to jest tak — powiedział. — To jest. . . to jest. . . — Oczywi´scie — odrzekł wampir, odwracajac ˛ wzrok. — Chwileczk˛e, chwileczk˛e — powiedział chłopak — ta´sma ju˙z si˛e prawie ko´nczy, musz˛e ja˛ odwróci´c. Wampir spokojnie przygladał ˛ si˛e, jak chłopak zmieniał ta´sm˛e i ponownie wła˛ czył magnetofon. — I co stało si˛e potem? — Usłyszał po chwili. Twarz chłopaka była spocona, wi˛ec wytarł ja˛ chusteczka.˛ — Zmienił si˛e mój sposób widzenia — podjał ˛ na nowo wampir. — Widziałem rzeczy wokół siebie tak, jak widza˛ to wampiry. — Jego głos był z lekka oboj˛etny, wydawało si˛e, jakby my´sli wampira przez moment odbiegły gdzie´s dalej. Zaraz jednak poprawił si˛e na krze´sle i kontynuował: — Lestat stał ponownie przy schodach i dostrzegałem teraz to, czego poprzednio nie widziałem. Przedtem jego skóra wydawała mi si˛e biała, tak uderzajaco ˛ biała, z˙ e w nocy prawie s´wieciła. Teraz widziałem go, jakby był kim´s takim samym jak ja. Jego twarz promieniała, ale nie była wcale s´wiecaca. ˛ Zobaczyłem wtedy tak˙ze, z˙ e nie tylko Lestat zmienił si˛e, lecz i wszystko, co mnie wokół otaczało. To było tak, jakbym dopiero teraz po raz pierwszy zaczał ˛ widzie´c kolory i prawdziwe kształty rzeczy. Widok guzików na czarnym surducie Lestata tak przykuł moja˛ uwag˛e, z˙ e wpatrywałem si˛e w nie przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, a˙z on zaczał ˛ si˛e s´mia´c ze mnie. A i s´miech ten słyszałem teraz tak, jak nigdy wcze´sniej. Nadal te˙z słyszałem jego serce niczym uderzenia w b˛eben. Miałem zam˛et w głowie, bo ka˙zdy nowy d´zwi˛ek nakładał si˛e na poprzedni, tworzac ˛ mieszanin˛e odgłosów, a˙z 18
do chwili gdy nauczyłem si˛e je oddziela´c, a wtedy, cho´c nakładały si˛e na siebie, ka˙zdy z nich cichy ale wyra´zny, narastajacy ˛ lecz nie ciagły, ˛ jak salwy s´miechu — wampir u´smiechnał ˛ si˛e z rozkosza˛ — jak huk dzwonów. — Przesta´n patrze´c na moje guziki — odezwał si˛e Lestat. — Wsta´n i id´z popatrze´c na drzewa. Wybierz si˛e na spacer i pozbad´ ˛ z si˛e resztek zbytecznego człowiecze´nstwa w swoim ciele. Tylko nie zakochaj si˛e przypadkiem do szale´nstwa w tej nocy, z˙ eby´s mógł odnale´zc´ drog˛e powrotna˛ do domu! To rzeczywi´scie była madra ˛ rada. Kiedy bowiem ujrzałem s´wiatło ksi˛ez˙ yca na bruku przed domem, wpadłem w takie oczarowanie, z˙ e musiałem sp˛edzi´c tam chyba z godzin˛e. Minałem ˛ bez wi˛ekszego zainteresowania kaplic˛e w ogrodzie, i stojac ˛ pomi˛edzy zagajnikami bawełny i d˛ebami, wsłuchiwałem si˛e w noc, jak gdyby był to chór szepczacych ˛ kobiet, przywołujacych ˛ mnie do swych piersi. Co do mojego ciała, nie było jeszcze całkowicie przemienione i jak tylko zaczałem ˛ jako tako odró˙znia´c d´zwi˛eki i obrazy, poczułem fizyczny ból. Opuszczały mnie wszystkie moje człowiecze fluidy, wypychane przez nowa˛ posta´c. Umierałem jako człowiek, a przecie˙z byłem najzupełniej z˙ yw jako wampir. Wraz z budzacymi ˛ si˛e zmysłami, musiałem nadzorowa´c s´mier´c mojego ludzkiego ciała, cho´c nie bez pewnego niepokoju, a wkrótce nawet strachu. Wbiegłem z powrotem na schody i wpadłem do górnego holu, gdzie zastałem Lestata przegladaj ˛ acego ˛ moje papiery dotyczace ˛ plantacji, porównujacego ˛ wydatki i zyski za ostatni rok. — Jeste´s bogatym człowiekiem — odezwał si˛e do mnie, gdy wszedłem. — Co´s niedobrego dzieje si˛e ze mna! ˛ — krzyknałem. ˛ — Po prostu umierasz, to wszystko. Nie bad´ ˛ z głupcem. Czy nie masz tutaj jakich´s dobrych lamp? Tyle pieni˛edzy i nie mo˙zesz sobie nawet pozwoli´c na porzadne ˛ olejowe lampy w pokojach. Ta lampa wiszaca ˛ na zewnatrz, ˛ przynie´s mi ja.˛ — Umieram! — krzyknałem. ˛ — Umieram! — Ka˙zdemu si˛e to przytrafia — stwierdził, odmawiajac ˛ przyj´scia mi z pomoca.˛ Nawet teraz, gdy na to patrz˛e, pogardzam nim. Nie dlatego, z˙ e bałem si˛e, ale dlatego, z˙ e mógł powiedzie´c mi o tych wszystkich zmianach, jakie przechodziłem z wi˛ekszym szacunkiem. Mógł mnie uspokoi´c i powiedzie´c, z˙ e mog˛e przyglada´ ˛ c si˛e swojej własnej s´mierci z taka˛ sama˛ fascynacja,˛ z jaka˛ przygladałem ˛ si˛e i czułem tamta˛ noc. Nie zrobił tego jednak. Lestat zawsze bardzo ró˙znił si˛e ode mnie. Zupełnie nie byli´smy do siebie podobni, wampir nie powiedział tego tonem przechwałki. Powiedział to tak, jakby naprawd˛e chciał, by było wła´snie odwrotnie. — Moris — westchnał. ˛ — Umierałem zatem szybko, co oznaczało, z˙ e równie szybko zmniejszała si˛e moja zdolno´sc´ odczuwania bólu. Teraz z˙ ałuj˛e, z˙ e nie zwróciłem na to wi˛ekszej uwagi. Lestat tymczasem odstawiał idiot˛e. ˙ te˙z nie przygotowałem nic dla — O do diabła! — zaczał ˛ krzycze´c. — Ze ciebie! Co za głupiec ze mnie! — No wła´snie — miałem ochot˛e powiedzie´c, ale nie zrobiłem tego. 19
— Czy zdajesz sobie spraw˛e, co to oznacza? — podjał ˛ Lestat. — B˛edziesz musiał poło˙zy´c si˛e ze mna˛ tego ranka. Nie przygotowałem dla ciebie osobnej trumny. Wampir za´smiał si˛e. — Trumna wywołała u mnie taka˛ panik˛e, z˙ e jak sadz˛ ˛ e, wypełniła cała˛ zdolno´sc´ ludzkich odruchów, jakie mi pozostały. Potem doszło do mnie i to, z˙ e b˛ed˛e musiał dzieli´c ja˛ z Lestatem. On tymczasem był ju˙z w sypialni ojca, z˙ yczac ˛ mu dobrej nocy, mówiac, ˛ z˙ e przyjdzie do niego nad ranem. — Ale dokad ˛ ty idziesz, dlaczego musisz z˙ y´c w taki sposób — utyskiwał starzec, a˙z Lestat stracił cierpliwo´sc´ . Przedtem jeszcze był dla niego bardzo łaskawy, niemal nadskakujacy, ˛ teraz jednak zaczał ˛ zachowywa´c si˛e despotycznie. — Czy˙z nie opiekuj˛e si˛e toba? ˛ Czy nie zapewniłem tobie lepszego dachu nad głowa˛ ni˙z ty kiedykolwiek mnie? Je´sli chc˛e spa´c cały dzie´n, a pi´c cała˛ noc, tobie nic do tego, do diabła. Staruszek poczał ˛ j˛ecze´c i pochlipywa´c. Jedynie moim szczególnym stanem i nadzwyczajnym wyczerpaniem mog˛e wytłumaczy´c, z˙ e nie ujałem ˛ si˛e za nim. Przygladałem ˛ si˛e tej scenie przez otwarte drzwi, zauroczony kolorami kołdry na łó˙zku starca i gama˛ kolorów wyst˛epujacych ˛ na jego twarzy. Jego niebieskie z˙ yły pulsowały na tle ró˙zowego i szarego ciała. Nawet z˙ ół´c jego starych z˛ebów robiła na mnie wra˙zenie, i stałem zahipnotyzowany dr˙zeniem jego warg. — Co za syn, co za syn — mamrotał, nie podejrzewajac ˛ nawet, jak bardzo miał racj˛e. — No, dobrze, id´z zatem. Wiem, z˙ e masz gdzie´s jaka´ ˛s kobiet˛e i odwiedzasz ja,˛ jak tylko jej ma˙ ˛z wychodzi. Podaj mi mój ró˙zaniec. Co si˛e stało z moim ró˙za´ncem? Lestat powiedział co´s blu´znierczego i podał mu ró˙zaniec. . . — Ale. . . — wtracił ˛ chłopak. — Taak? — zapytał wampir. — Wydaje mi si˛e, z˙ e nie pozwoliłem ci na zadawanie pyta´n. — Chciałem tylko zapyta´c. . . przecie˙z w ró˙za´ncu jest krzy˙z? — Ach, te pogłoski o krzy˙zach — za´smiał si˛e wampir. — Masz na my´sli nasz strach przed krzy˙zem? — Strach przed patrzeniem na niego — dodał chłopak. — Nonsens przyjacielu, czysty nonsens. Mog˛e patrze´c na wszystko, na co tylko mam ochot˛e, i nawet szczególnie lubi˛e patrze´c na krucyfiks. — A co z tymi pogłoskami o dziurkach od klucza, z˙ e wampiry potrafia.˛ . . sta´c si˛e para˛ i przechodzi´c przez nie. — Chciałbym, aby tak było — za´smiał si˛e wampir. — Jakby to było wspaniale przechodzi´c przez nie i wyczuwa´c ich charakterystyczny kształt, muskajacy ˛ nasze ciała. Nie — pokr˛ecił głowa˛ — to jest absolutna, jak wy to dzisiaj nazywacie. . . bzdura. Chłopak za´smiał si˛e wbrew sobie, zaraz jednak spowa˙zniał.
20
— Nie mo˙zesz by´c taki nie´smiały w rozmowie ze mna˛ — zauwa˙zył wampir. — Co znowu tym razem? — Ta historia o kołkach wbijanych w serce — wykrztusił chłopak, rumieniac ˛ si˛e na twarzy. — To samo — odpowiedział wampir. — Bzdura. Wyra´znie wymówił obie sylaby wyrazu, tak z˙ e młody człowiek u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem. ˙ — Zadnej siły magicznej, jakiejkolwiek. Ale dlaczego nie palisz? Widz˛e, z˙ e masz papierosy w kieszeni koszuli. — O, dzi˛ekuj˛e — odpowiedział, jakby sugestia ta była czym´s niezwykle wspaniałomy´slnym. Jednak gdy tylko przytknał ˛ papierosa do ust, jego dłonie zacz˛eły si˛e tak trza´ ˛sc´ , z˙ e rozdarł delikatny kartonik z zapałkami. — Pozwolisz ? — Wampir odebrał mu pudełko i zr˛ecznie podsunał ˛ zapalona˛ zapałk˛e. Chłopak zaciagn ˛ ał ˛ si˛e z oczyma wlepionymi w palce wampira. Ten usiadł z powrotem na miejsce, lekko szeleszczac ˛ ubraniem. — Popielniczka jest na umywalce — dodał, a chłopak ruszył nerwowo w jej stron˛e. Przez moment przygladał ˛ si˛e zmi˛etym niedopałkom w popielniczce, a zobaczywszy niewielki kosz na s´mieci pod umywalka,˛ opró˙znił ja˛ i szybko poło˙zył na stole. Po chwili odło˙zył papierosa, na którym wida´c było wyra´zne wilgotne plamy od palców. — Czy to pana pokój? — zapytał. — Nie — odparł wampir. — Po prostu pokój. — Co zatem stało si˛e dalej? — Powrócił do rozmowy chłopak. Wampir zdawał si˛e przyglada´ ˛ c kł˛ebom dymu unoszacym ˛ si˛e nad stołem. — A, prawda, co ko´n wyskoczy wrócili´smy do Nowego Orleanu — odrzekł. — Lestat miał tam swoja˛ trumn˛e w n˛edznym pokoiku niedaleko wałów fortecznych na skraju miasta. — Czy wszedł pan do tej trumny? — Nie miałem wyboru. Błagałem Lestata, by pozwolił mi ukry´c si˛e w skrytce na rzeczy, ale ten roze´smiał si˛e zaskoczony. — Czy˙zby´s nie wiedział, kim teraz jeste´s? — zapytał. — Ale — odrzekłem — czy trumna ma jaka´ ˛s sił˛e magiczna? ˛ Czy to musi mie´c taki kształt? — przekonywałem. W odpowiedzi znów usłyszałem jego s´miech. Cały ten pomysł zupełnie mi si˛e nie podobał, ale gdy tak spierali´smy si˛e, zdałem sobie nagle spraw˛e, z˙ e to nie strach przed wej´sciem do trumny parali˙zuje mnie, a wła´snie brak strachu. W ciagu ˛ całego mojego z˙ ycia odczuwałem l˛ek przed zamkni˛etymi pomieszczeniami. Urodzony i wychowany w domach francuskich, z wysokimi sufitami, o oknach na cała˛ szeroko´sc´ s´ciany nie byłem przyzwyczajony do małych pomieszcze´n i my´sl o zamkni˛eciu w pudle trumny powinna przyprawia´c mnie o dr˙zenie. Do tej pory nawet w konfesjonale w ko´sciele czułem si˛e nieprzyjemnie. To było zupełnie zrozumiałe. Teraz zdałem sobie spraw˛e, gdy tak wzbraniałem si˛e przed wykonaniem polecenia Lestata, z˙ e wła´sciwie 21
nie odczuwam ju˙z podobnych, nieprzyjemnych sensacji. Zaledwie tylko je sobie przypominałem, wyłacznie ˛ z przyzwyczajenia, z niemo˙zno´sci raczej wpasowania si˛e jeszcze w swój obecny kształt. ´ robisz — w ko´ncu stwierdził Lestat. — Ju˙z prawie brzask. Wiesz co, — Zle powinienem pozwoli´c ci umrze´c. Sło´nce wypali krew, która˛ ci dałem, w ka˙zdej tkance, w ka˙zdej z˙ yle. Nie powiniene´s wcale odczuwa´c takiego l˛eku. My´sl˛e, z˙ e przypominasz człowieka, który stracił nog˛e lub r˛ek˛e, a ciagle ˛ jeszcze twierdzi, z˙ e odczuwa tam ból. No có˙z, była to z pewno´scia˛ najinteligentniejsza i najbardziej po˙zyteczna uwaga, jaka˛ kiedykolwiek wypowiedział w mojej obecno´sci i to wła´snie przywołało mnie do porzadku. ˛ — Słuchaj no, ja w ka˙zdym razie kład˛e si˛e do trumny — powiedział wreszcie tonem tak pogardliwym, na jaki tylko on mógłby si˛e zdoby´c. — I kład´z si˛e lepiej na mnie, je´sli ci z˙ ycie miłe. Zrobiłem, jak kazał. Po chwili le˙załem na nim twarza˛ w dół, zupełnie zmieszany i skonfundowany brakiem wewn˛etrznego oporu i l˛eku oraz przepełniony niesmakiem przebywania tak blisko niego, jakkolwiek był przystojny i intrygujacy. ˛ Zasunał ˛ wieko trumny. Zapytałem go, czy ju˙z zupełnie umarłem jako człowiek s´miertelny. Całe bowiem moje ciało bolało mnie i odczuwałem niezno´sne mrowienie. — Nie — odparł — jeszcze niezupełnie. Kiedy tak si˛e ju˙z stanie, b˛edziesz słyszał i widział, jak wszystko wokół ciebie si˛e zmienia, ale nie b˛edziesz odczuwał ´ ju˙z. bólu. Poczekaj do jutra. Spij — Czy miał racj˛e ? Czy rzeczywi´scie był pan. . . martwy nast˛epnego dnia po przebudzeniu ? — Tak, powiedziałbym raczej zmieniony, bo rzecz jasna z˙ yj˛e przecie˙z nadal. Min˛eło troch˛e czasu, zanim moje ciało całkowicie oswobodziło si˛e z ludzkich fluidów i materii, których ju˙z wi˛ecej nie potrzebowało. Gdy zdałem sobie wreszcie z tego spraw˛e, przyszła pora na nast˛epna˛ faz˛e — pozbywanie si˛e ludzkich odczu´c. Pierwsza˛ rzecza,˛ która stała si˛e dla mnie oczywista, jeszcze gdy z Lestatem montowali´smy trumn˛e na marach i kradli´smy druga˛ z pobliskiej kostnicy, był fakt, z˙ e Lestat zupełnie nie przypadł mi do gustu. Byłem jeszcze daleki od bycia mu równym, ale nie tak jak przed fizyczna˛ s´miercia˛ mego ciała. Nie potrafi˛e tego teraz wytłumaczy´c z oczywistych powodów. Jeste´s tym, kim byłem i ja przed przemiana.˛ Nie mo˙zesz tego zrozumie´c. Ale zanim zmarłem, spotkanie z Lestatem było dla mnie prze˙zyciem tak absolutnie przytłaczajacym, ˛ jak dotad ˛ jeszcze nic w moim z˙ yciu. Nawiasem mówiac, ˛ twój papieros wypalił si˛e ju˙z całkowicie. Chłopak szybko zgasił papierosa o szklane s´cianki popielniczki. — Czy chce pan przez to powiedzie´c, z˙ e gdy znikn˛eła ró˙znica mi˛edzy wami, stracił on cały swój. . . urok ? — zapytał z oczyma utkwionymi w wampira, wyciagaj ˛ ac ˛ ponownie papierosa i zapałki, ju˙z bez poprzedniego zdenerwowania. 22
— Tak, zgadza si˛e — odpowiedział wampir z oczywista˛ przyjemno´scia.˛ — Podró˙z do Pointe du Lac była fascynujaca, ˛ ale ciagłe ˛ gl˛edzenie Lestata było z cała˛ pewno´scia˛ nudne i mocno przygn˛ebiajace. ˛ Daleko mi było jeszcze do tego, aby osiagn ˛ a´ ˛c jego form˛e. Miałem nadal obumarłe r˛ece i nogi, którymi odtad ˛ musiałem walczy´c o z˙ ycie, mówiac ˛ jego słowami. Przekonałem si˛e o tym tej nocy, kiedy przyszło mi zabi´c po raz pierwszy. Wampir przechylił si˛e ponad stołem i delikatnie stracił ˛ popiół z klapy marynarki młodego m˛ez˙ czyzny, który przypatrywał si˛e temu z trwoga.˛ — Wybacz — powiedział wampir. — Nie chciałem ci˛e przestraszy´c. — Nie, to ja przepraszam — wykrztusił z siebie chłopak. — Po prostu odniosłem nagle wra˙zenie, z˙ e r˛eka pa´nska jest nadzwyczajnie. . . nadzwyczajnie długa. Dosi˛egnał ˛ pan mnie z tak daleka, wcale si˛e przecie˙z nie ruszajac! ˛ — Nie — odparł wampir, składajac ˛ ponownie dłonie na kolanach. — Przesunałem ˛ si˛e do przodu, tylko tak szybko, z˙ e tego nie zauwa˙zyłe´s. To było złudzenie. — Przesunał ˛ si˛e pan do przodu? Ale przecie˙z wcale nie! Siedział pan tam, na swoim miejscu, dokładnie tak jak w tej chwili. — Nie — powtórzył stanowczo wampir. — Przesunałem ˛ si˛e do przodu, tak jak powiedziałem. Prosz˛e, zrobi˛e to raz jeszcze. Powtórzył sztuczk˛e, wprowadzajac ˛ chłopaka ponownie w osłupienie zmieszane z przestrachem. — Znów tego nie widziałe´s, a przecie˙z gdyby´s spojrzał na moje wyciagni˛ ˛ ete rami˛e, to wcale nie wydałoby si˛e tobie nadzwyczajnie długie. — Podniósł dło´n z palcem wskazujacym, ˛ wyciagni˛ ˛ etym do góry, jak gdyby był aniołem na chwil˛e przed oznajmieniem Słowa Bo˙zego. — Miałe´s wła´snie okazj˛e do´swiadczy´c ró˙znicy w dostrzeganiu rzeczy, jaka istnieje mi˛edzy toba˛ a mna.˛ Dla mnie mój ruch wydał si˛e wolny i nieco oci˛ez˙ ały, a odgłos strzepywania popiołu z twojej marynarki był dobrze słyszalny. Nie chciałem ciebie przestraszy´c, ale teraz by´c mo˙ze rozumiesz, jaka˛ uczta˛ dla zmysłów był dla mnie powrót do Pointe du Lac. — Tak — odrzekł chłopak, cho´c nadal był wyra´znie wstrza´ ˛sni˛ety. Wampir przygladał ˛ mu si˛e przez chwil˛e, po czym powrócił do opowiadania: — O czym to mówili´smy. . . — O pierwszym zabójstwie — przypomniał chłopak. — Tak, ale na poczatku ˛ powinienem jeszcze powiedzie´c, z˙ e sprawa z plantacja˛ straszliwie si˛e zagmatwała. Ciało zarzadcy ˛ zostało znalezione, odkryto tak˙ze s´lepego starca w głównej sypialni i nikt nie potrafił wytłumaczy´c jego obecno´sci. Jednocze´snie nikt nic mógł mnie odszuka´c w Nowym Orleanie. Siostra skontaktowała si˛e z policja˛ i kilku policjantów było ju˙z na miejscu, gdy przybyli´smy do Pointe du Lac. Oczywi´scie s´ciemniło si˛e ju˙z zupełnie. Lestat szybko obja´snił, z˙ e nie mog˛e pozwoli´c na to, by policjanci widzieli mnie dobrze, nawet w minimalnym s´wietle. Szczególnie teraz, gdy ciało moje znajdowało si˛e jeszcze w szczególnym stanie transformacji. Rozmawiałem wi˛ec z nimi w alei d˛ebowej przed domem, 23
ignorujac ˛ zupełnie wyra˙zone przez nich z˙ yczenie, aby´smy weszli do s´rodka. Wytłumaczyłem im, z˙ e byłem poprzedniej nocy w Pointe du Lac oraz z˙ e s´lepy staruszek jest moim go´sciem. Co do zarzadcy, ˛ nie widziałem go wczoraj wcale i o ile wiem, pojechał w interesach do Nowego Orleanu. Kiedy odjechali i cały zam˛et nieco si˛e uciszył, powoli doszedłem do siebie. W tym czasie zaczał ˛ wykształca´c si˛e we mnie oboj˛etny stosunek do z˙ ycia i niedbałe traktowanie rzeczywisto´sci, cecha tak charakterystyczna dla wszystkich wampirów. Dostrzegłem jednak˙ze pewne kłopoty, jakie wiazały ˛ si˛e z plantacja.˛ Niewolnicy byli w stanie całkowitego zdezorientowania i przez cały dzie´n nie wzi˛eli si˛e do pracy. Mieli´smy wtedy du˙za˛ farbiarni˛e, a zarzadzanie ˛ plantacja˛ było sprawa˛ niezwykłej wagi. Było na szcz˛es´cie kilku nadzwyczaj inteligentnych niewolników, którzy z powodzeniem mogli przeja´ ˛c obowiazki ˛ zamordowanego zarzadcy, ˛ je´sli tylko dałbym wyraz uznaniu ich zdolno´sci. Przyjrzałem si˛e im dokładnie i przekazałem zarzadzanie ˛ plantacja˛ najlepszym, obiecujac ˛ w nagrod˛e dom zarzadcy. ˛ Dwie młode kobiety sprowadziłem do domu, aby zajmowały si˛e ojcem Lestata. Oznajmiłem im, z˙ e z˙ ycz˛e sobie szczególnej prywatno´sci i nie chc˛e nikogo widywa´c. Obiecałem tak˙ze pieniadze, ˛ nie tylko za opiek˛e nad starym i słu˙zb˛e, ale i za to, by zostawiły nas, w miar˛e mo˙zno´sci, w całkowitym spokoju. W tym czasie nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, z˙ e ci wła´snie niewolnicy b˛eda˛ pierwszymi, cho´c prawdopodobnie jedynymi, którzy moga˛ podejrzewa´c, z˙ e Lestat i ja nie jeste´smy zwyczajnymi lud´zmi. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, z˙ e ich do´swiadczenia z tym, co nadprzyrodzone, sa˛ o wiele bogatsze ni˙z u białych. W swojej własnej ignorancji uwa˙załem ich za dzikusów, nieco tylko udomowionych niewolnictwem. To był wielki bład. ˛ Ale po kolei. Miałem mówi´c o mojej pierwszej ofierze. Lestat spartaczył wszystko swoim charakterystycznym brakiem poczucia zdrowego rozsadku. ˛ — Spartaczył ? — wtracił ˛ chłopak. — Nie powinienem był rozpoczyna´c tego od razu od istot ludzkich. No, ale tego to ju˙z musiałem nauczy´c si˛e sam. Lestat zawyrokował, by´smy wyruszyli na poszukiwania na bagna, zaraz po tym, jak odprawiłem policjantów i niewolników. Zrobiło si˛e pó´zno i chaty niewolników były zupełnie ciemne. Wkrótce stracilis´my z oczu s´wiatła Pointe du Lac. Byłem bardzo podniecony. Znów odczuwałem to samo — strach pomieszany z zakłopotaniem. Lestat, gdyby miał w sobie troch˛e inteligencji, mógłby wytłumaczy´c mi rzeczy dotyczace ˛ mojej obecnej postaci, by nie napawały mnie niepotrzebna˛ obawa˛ — z˙ e nie musz˛e si˛e ba´c bagien, z˙ e z˙ aden owad czy wa˙ ˛z nie jest w stanie wyrzadzi´ ˛ c mi najmniejszej krzywdy oraz z˙ e powinienem koncentrowa´c nowo nabyte zdolno´sci, aby widzie´c w absolutnej ciemno´sci. Zamiast lego naskakiwał na mnie ze swoimi ciagłymi ˛ pot˛epieniami. Interesowały go wyłacznie ˛ nasze ofiary, doko´nczenie mojej inicjacji w nowym z˙ yciu. Kiedy w ko´ncu dotarli´smy do naszych zdobyczy, przynaglił mnie do akcji. 24
Była to mała grupa niewolników, uciekinierów z plantacji. Nocowali na moczarach. Lestat był ju˙z wcze´sniej tutaj i porwał par˛e osób z tej grupy. Obserwował ich z ciemno´sci, czekajac, ˛ a˙z tylko którykolwiek oddali si˛e od ognia, lub wysysał z nich krew podczas snu. Nie zdawali sobie sprawy z obecno´sci wampira. Przygladali´ ˛ smy si˛e im dobra˛ godzin˛e, zanim który´s z m˛ez˙ czyzn — grupa składała si˛e z samych m˛ez˙ czyzn — wyszedł ze s´wiatła i podszedł całkiem blisko nas, ukrytych w rosnacych ˛ nieopodal drzewach. Rozpiał ˛ spodnie i zajał ˛ si˛e całkiem prozaiczna˛ czynno´scia˛ fizjologiczna.˛ Kiedy zbierał si˛e ju˙z do odej´scia, Lestat potrzasn ˛ ał ˛ mnie i powiedział: „Bierz go!” Wampir u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie na widok rozszerzajacych ˛ si˛e oczu chłopaka. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e byłem wtedy równie przera˙zony, jak ty byłby´s na moim miejscu — powiedział. — Nie wiedziałem wtedy jeszcze, z˙ e mog˛e zamiast ludzi zabija´c zwierz˛eta. Powiedziałem szybko, z˙ e nie mog˛e tego zrobi´c. Murzyn usłyszał mój szept. Obrócił si˛e plecami do odległego ogniska i wpatrywał w ciemno´sc´ . Po chwili bezgło´snie wyciagn ˛ ał ˛ długi nó˙z zza pasa. Miał na sobie tylko spodnie i pas. Był wysokim, muskularnym, młodym człowiekiem o gładkiej skórze. Powiedział co´s w gwarze francuskiej i wysunał ˛ si˛e nieco do przodu. Zdałem sobie spraw˛e, z˙ e chocia˙z ja widz˛e go doskonale w ciemno´sci, on nie widzi nas wcale. Lestat zaszedł go od tyłu z szybko´scia,˛ która i mnie zaskoczyła. Chwycił go za szyj˛e, jednocze´snie blokujac ˛ r˛ek˛e, w której trzymał nó˙z. Czarny wydał dziki okrzyk i próbował zrzuci´c z siebie napastnika. Lestat zatopił z˛eby w jego szyi, a˙z nieszcz˛es´nik wypr˛ez˙ ył si˛e jak struna, jakby po ugryzieniu przez w˛ez˙ a. Osunał ˛ si˛e na kolana. Lestat szybko i chciwie pił jego krew, bowiem pozostali m˛ez˙ czy´zni biegli ju˙z na ratunek. — Przyprawiasz mnie o wymioty — powiedział, gdy powrócił do mnie. Byli´smy jak dwa wielkie, czarne owady, całkowicie bezpieczne w otaczajacej ˛ ciemno´sci. Przygladali´ ˛ smy si˛e ruchom niewolników, zupełnie nie´swiadomych naszej obecno´sci, gdy znale´zli swojego rannego kompana, odciagn˛ ˛ eli go do tyłu i rozstawili si˛e wachlarzem w poszukiwaniu napastnika. — Idziemy, musimy znale´zc´ kogo´s innego, zanim powróca˛ do obozowiska — powiedział Lestat. Szybko poszli´smy za jednym z nich, który odłaczył ˛ si˛e od pozostałych. Nadal byłem straszliwie podniecony i podekscytowany, nie mogłem sobie jednocze´snie wyobrazi´c siebie w roli napastnika, nie miałem te˙z na to specjalnej ochoty. Wiele było takich rzeczy, o czym ju˙z niejednokrotnie mówiłem, o których Lestat powinien był powiedzie´c mi wcze´sniej. Mógł moje pierwsze do´swiadczenia uczyni´c bogatsze i gł˛ebsze. Nie zrobił tego jednak. — Co wła´sciwie powinien był zrobi´c? — zapytał chłopak. — Co pan ma na my´sli? — Zabijanie to nie jest zwyczajna rzecz — odpowiedział wampir. — Nie jest 25
to wyłacznie ˛ nasycenie si˛e krwia.˛ — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — To prze˙zycie towarzyszace ˛ zetkni˛eciu si˛e z innym z˙ yciem. Cz˛esto równie˙z do´swiadczenie pozbawiania kogo´s tego z˙ ycia, gdy wolno, powoli wysysa si˛e jego krew. To do´swiadczenie powtarza si˛e bez ko´nca i jest jakby prze˙zywaniem na powrót własnej s´mierci, której zaznałem, ssac ˛ krew z nadgarstka Lestata, gdy czułem, jak jego bicie serca zlewa si˛e z moim. Jest to celebracja, bez ko´nca, tego do´swiadczenia, poniewa˙z dla wampirów to jest wła´snie ostateczne i podstawowe prze˙zycie — powiedział niezwykle powa˙znie, jak gdyby wyłuszczał swoja˛ racj˛e komu´s, kto ma odmienne ni˙z on poglady. ˛ — Nie sadz˛ ˛ e, by Lestat kiedykolwiek doceniał to, cho´c zupełnie nie wiem, jak nie mógł tego nie zauwa˙zy´c. Powiedzmy, z˙ e nie był na to zupełnie nieczuły, lecz my´sl˛e, z˙ e tylko w niewielkim stopniu był tego s´wiadomy. W ka˙zdym razie, nie zadał sobie trudu przypomnienia mi teraz o tym. Nie zadał sobie te˙z trudu, by wybra´c odpowiednie miejsce, gdzie mógłbym wła´sciwie do´swiadczy´c mojego pierwszego zabójstwa, z odpowiednim spokojem i godno´scia.˛ Rzucił si˛e bezmy´slnie na pierwszego lepszego, jakiego napotkali´smy, jak gdyby morderstwo miało by´c tylko czym´s do odrobienia. Kiedy ju˙z miał ofiar˛e w swym u´scisku, zatkał mu usta, unieruchomił i odsłonił szyj˛e. — Teraz — powiedział — zrób to, nie masz wyboru. Przepełniony odraza˛ i a˙z słaby z rozgoryczenia posłuchałem rozkazu. Przykl˛eknałem ˛ obok wygi˛etego, szamoczacego ˛ si˛e jeszcze m˛ez˙ czyzny i, zacisnawszy ˛ obie dłonie na jego ramionach, wpiłem si˛e w obna˙zona˛ szyj˛e. Moje z˛eby dopiero co zacz˛eły si˛e zmienia´c, nie potrafiłem wi˛ec przebi´c ciała, a musiałem si˛e we´n wgry´zc´ . Jednak gdy wreszcie rana została zadana, krew popłyn˛eła strumieniem. Kiedy ju˙z do tego doszło, kiedy zaczałem ˛ pi´c jego krew, zapomniałem o wszystkim, pochłoni˛ety tym bez reszty. Lestat, bagniska, odgłosy wrzawy dochodzace ˛ z dalekiego obozowiska nic ju˙z dla mnie nie znaczyły. Lestat mógłby równie dobrze sta´c si˛e teraz owadem, bzyczacym, ˛ pojawiajacym ˛ si˛e w s´wietle i ponownie znikajacym ˛ w ciemno´sci. Ssanie zahipnotyzowało mnie. Podrygiwanie ciała mojej ofiary, jeszcze walczacej, ˛ tłumiło napi˛ecie mojego silnego u´scisku. I wtedy poczułem znowu uderzenie b˛ebna, uderzenia jego serca, tym razem jednak w doskonałej zgodno´sci z moim. Oba odbijały si˛e w ka˙zdym włóknie mojego ciała, a˙z zacz˛eły słabna´ ˛c, przechodzac ˛ w mi˛ekkie dudnienie, jakby z ko´nca. Zapadłem w ot˛epienie, drzemk˛e jaka´ ˛s, jakby w stan niewa˙zko´sci. Lestat odepchnał ˛ mnie siła.˛ — Idioto, on ju˙z nie z˙ yje! — krzyknał ˛ z charakterystycznym dla siebie taktem i urokiem. — Nie pije si˛e krwi po tym, jak oni ju˙z nie z˙ yja! ˛ Rozumiesz! Przez moment szamotałem si˛e w amoku, tracac ˛ panowanie nad soba.˛ Utrzymujac, ˛ z˙ e serce jego jeszcze bije, usiłowałem ponownie przywrze´c do trupa, próbujac ˛ uchwyci´c przeguby rak. ˛ Wgryzłbym si˛e w nie, gdyby nie Lestat, który odepchnał ˛ mnie brutalnie i wymierzył siarczysty policzek. To podziałało jak kubeł 26
zimnej wody. Nie był to ból w zwyczajnym tego słowa znaczeniu. To był raczej szok i uczucie zupełnie innego rodzaju, zawirowanie zmysłów. Byłem kompletnie oszołomiony. Stałem bezradnie, gapiac ˛ si˛e w przestrze´n oparty o pie´n cyprysa, a noc pulsowała odgłosami cykad w mojej głowie. — Umrzesz, je´sli b˛edziesz tak robił — Lestat mówił do mnie. — On wyssie ciebie całkowicie, na s´mier´c, je´sli b˛edziesz pi´c krew po jego s´mierci. I tak wypiłe´s za du˙zo. B˛edziesz chory — wyrzucał z siebie. Uczułem nieodparte pragnienie rzuci´c si˛e nagle na niego z w´sciekło´scia,˛ ale miał przecie˙z racj˛e. Poczułem rozdzierajacy ˛ ból w z˙ oładku, ˛ jak gdyby jaki´s istniejacy ˛ tam wir wciagał ˛ wszystkie moje wn˛etrzno´sci. To krew przepływała zbyt szybko do moich z˙ ył, ale o tym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Lestat poruszał si˛e w ciemno´sci niczym kot, a ja szedłem za nim z pulsujac ˛ a˛ głowa˛ i bólem z˙ oładka, ˛ który nic a nic nie zel˙zał. Wreszcie dotarli´smy do Pointe du Lac. Kiedy siedzieli´smy ju˙z w salonie, Lestat spokojnie układał pasjansa na stoliku, usiadłem obok i przygladałem ˛ mu si˛e z pogarda.˛ Mamrotał pod nosem jakie´s nonsensy, z˙ e przyzwyczaj˛e si˛e do zabijania, z˙ e ju˙z wkrótce nie b˛edzie to dla mnie nic znaczy´c, z˙ e nie mog˛e reagowa´c w taki sposób, jakbym nie pozbył si˛e jeszcze mojej ludzkiej moralno´sci. Powiedział, z˙ e przyzwyczaj˛e si˛e do tych rzeczy szybciej, ni˙z mi si˛e to wydaje. — Naprawd˛e tak my´slisz? — zapytałem, cho´c wła´sciwie nie zale˙zało mi na odpowiedzi. Zrozumiałem teraz ró˙znic˛e mi˛edzy nami. Dla mnie do´swiadczenie zabijania było katastrofalne. Niemal takie jak wypicie krwi z nadgarstków Lestata. Prze˙zycia te były dla mnie przytłaczajace ˛ i zmieniały mój punkt widzenia na wszystko. Od obrazu mego brata na s´cianie w salonie do widoku samotnej gwiazdy na niebie za szyba˛ drzwi balkonowych. Były tak silne, z˙ e nie mogłem uwierzy´c, aby dla ka˙zdego wampira były po prostu zwyczajne. Przemiana dokonała si˛e we mnie na stałe. Wiedziałem o tym. Ale nadal to, co odczuwałem w s´rodku najsilniej, przysłuchujac ˛ si˛e wła´snie odgłosom układanych na l´sniacym ˛ blacie stolika długich rz˛edów kart, to był szacunek. Lestat czuł zupełnie co´s innego. Albo w ogóle nic. Był tak gruboskórny, z˙ e z˙ adne wznio´slejsze uczucie nie poruszało go. Był nudny jak najzwyklejszy s´miertelnik, był te˙z równie pospolity i nieszcz˛es´liwy. Mamrotał co´s nad pasjansem, umniejszajac ˛ moje prze˙zycia, całkowicie pochłoni˛ety soba.˛ Nim nadszedł ranek, zdałem sobie spraw˛e, z˙ e przewy˙zszam go w sposób niedo´scigły, z˙ e los zakpił sobie ze mnie, dajac ˛ mi go za nauczyciela. Przecie˙z to on musi poprowadzi´c mnie przez kolejne wtajemniczenia, je˙zeli sa˛ rzeczywi´scie jakie´s. U´swiadomiłem sobie, z˙ e musz˛e tolerowa´c jego szczególne humory, blu´zniercze wobec z˙ ycia jako takiego. Nie z˙ ywiłem do niego z˙ adnych cieplejszych uczu´c. Przeciwnie. Moja obecna uprzywilejowana sytuacja nie przepełniała mnie, tak jak jego, pogarda˛ do z˙ ycia, a tylko głodem nowych prze˙zy´c. Było to pi˛ekne, ale zarazem niszczace, ˛ jak zabójstwo, które popełniłem. Zobaczyłem te˙z wyra´znie, z˙ e gdybym chciał zmaksymalizowa´c gł˛ebi˛e wszystkich 27
swych prze˙zy´c i do´swiadcze´n, to bez watpienia ˛ b˛ed˛e musiał sam kierowa´c swoja˛ nauka.˛ Tu Lestat jest zupełnie bezu˙zyteczny. Było ju˙z dobrze po północy, kiedy wreszcie wstałem z krzesła i wyszedłem na galeri˛e. Wielki ksi˛ez˙ yc wznosił si˛e nad cyprysami, a s´wiatło s´wiec migotało w otwartych drzwiach balkonowych. Grube, tynkowane kolumny na galerii i przy s´cianach domu l´sniły s´wie˙za˛ biela,˛ a noc po letnim deszczu była czysta i nasycona wilgocia.˛ Przystanałem ˛ pod jednym z filarów. Dotknałem ˛ czołem mi˛ekkich wa˛ sów ja´sminu, pnacego ˛ si˛e tutaj w ciagłej ˛ walce z glicynia,˛ i zastanawiałem si˛e nad tym, co czeka mnie jeszcze na tym s´wiecie. Postanowiłem podej´sc´ do nowego z˙ ycia delikatnie i z szacunkiem, uczac ˛ si˛e go z najcenniejszych prze˙zy´c. Nie bardzo jeszcze wiedziałem, co to ma oznacza´c. Rozumiesz, co mam na my´sli, mówiac, ˛ z˙ e nie chciałem poznawa´c nowego z˙ ycia łapczywie i powierzchownie, z˙ e to, co odczuwałem jako wampir, było zbyt silne, by mogło zosta´c, ot, tak zmarnowane? — Tak — potwierdził chłopak z entuzjazmem. — To tak, jak by´c zakochanym. Oczy wampira zamigotały. — Zgadza si˛e. To jak miło´sc´ — u´smiechnał ˛ si˛e. — Powiedziałem ci o moim stanie ducha wła´snie tej nocy po to, aby´s zorientował si˛e, jak olbrzymie ró˙znice moga˛ by´c mi˛edzy wampirami, oraz jak do tego doszło, z˙ e mój stosunek do z˙ ycia był absolutnie odmienny od tego, jaki reprezentował Lestat. Musisz zrozumie´c, z˙ e winiłem go za to, z˙ e nie potrafił docenia´c warto´sci swoich prze˙zy´c. Po prostu nie mogłem zrozumie´c, jak mogły by´c one tak zwyczajnie marnowane. Wtedy te˙z Lestat uczynił co´s, co skierowało moja˛ uwag˛e na wła´sciwy sposób mojej edukacji jako wampira. Co nieco orientował si˛e w bogactwie Pointe du Lac. Bardzo podobała mu si˛e porcelana, której u˙zywali´smy do kolacji dla jego ojca. Podobało mu si˛e uczucie, jakiego doznawał, dotykajac ˛ aksamitnych zasłon w pokoju. Delikatnie i z lubo´scia˛ wodził stopa˛ po wzorach puszystego dywanu. Wyciagn ˛ ał ˛ zza szyby kryształowy kieliszek, uniósł go do góry i powiedział: — Naprawd˛e t˛eskniłem za kieliszkami. Powiedział to z figlarnym błyskiem w oku. Wreszcie zaczałem ˛ przypatrywa´c mu si˛e surowo. Zdecydowanie nie budził we mnie przyjaznych odruchów. — Chc˛e pokaza´c ci mała˛ sztuczk˛e — rzekł po chwili. — To jest, je´sli odpowiadaja˛ ci kieliszki. Postawił kieliszek na stoliku do kart i wyszedł na galeri˛e. Tu znowu zmienił swoje zachowanie. Stał si˛e niczym drapie˙zne zwierz˛e wietrzace ˛ ofiar˛e. Jego wzrok przebijał ciemno´sc´ nocy. Spogladał ˛ w dół mi˛edzy gał˛ezie d˛ebów. Nagle, w jednej chwili, przesadził balustrad˛e i zeskoczył w dół, w ciemno´sc´ . Obie r˛ece miał wyciagni˛ ˛ ete, aby uchwyci´c co´s niewidocznego, ukrywajacego ˛ si˛e przed naszym wzrokiem. Gdy po chwili pojawił si˛e znowu, ze zdumieniem spostrzegłem, z˙ e w obu r˛ekach trzyma szczura. — Nie bad´ ˛ z takim cholernym idiota˛ — warknał. ˛ — Nigdy nie widziałe´s szczu28
ra? Był to du˙zy szczur polny. Lestat trzymał go mocno za głow˛e, tak, z˙ e ten, mimo i˙z wił si˛e jak szalony, nie był w stanie go ugry´zc´ . — Szczury moga˛ by´c całkiem dobre — odrzekł po chwili, podchodzac ˛ do du˙zego kieliszka od wina. Tu, przy stole, rozpłatał mu gardło i szybko napełnił kieliszek obficie broczac ˛ a˛ krwia.˛ Szczur wyrwał si˛e i jak szalony zbiegł w dół po balustradzie, a Lestat uniósł w triumfalnym ge´scie napełniony kieliszek do góry. — Równie dobrze mo˙zesz od czasu do czasu z˙ ywi´c si˛e krwia˛ szczura, wi˛ec przesta´n si˛e tak krety´nsko gapi´c na mnie — powiedział. — Szczura, kurczat, ˛ bydła. . . podró˙zujac ˛ statkiem o wiele lepiej od˙zywia´c si˛e szczurami, ni˙z spowodowa´c panik˛e na pokładzie, a w konsekwencji poszukiwania twojej trumny. Lepiej jest oczy´sci´c statek ze szczurów! — To mówiac, ˛ pociagn ˛ ał ˛ krew z kieliszka z taka˛ lubo´scia,˛ jakby to był przedni burgund. Zrobił niewinna˛ min˛e. — Tak szybko robi si˛e teraz ciemno. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e mo˙zemy od˙zywia´c si˛e krwia˛ zwierzat? ˛ — zapytałem. — Tak. — Dopił do ko´nca i niedbałym ruchem wrzucił kieliszek do ognia na kominku. Zerknałem ˛ na potłuczone resztki. — Nie masz nic przeciwko, co? — Wskazał ruchem głowy na kominek z sarkastycznym u´smiechem. — Wierz˛e mocno, z˙ e nie, bo i tak nic na to nie poradzisz, nawet gdyby ci si˛e to nie podobało. — Mog˛e ciebie i twego ojca po prostu wyrzuci´c z Point˛e du Lac, je´sli zechc˛e. Straciłem cierpliwo´sc´ i po raz pierwszy okazałem mu tak wyra´zna˛ niech˛ec´ . — Dlaczego miałby´s to zrobi´c? — zapytał kpiaco ˛ z udanym przestrachem. — Nie wiesz przecie˙z jeszcze wszystkiego. . . prawda ? — Zarechotał i wolno ruszył przez pokój. Podszedł do szpinetu. Dotknał ˛ delikatnie instrumentu. — Grasz ? — zapytał. Odpowiedziałem co´s w rodzaju: „Nie dotykaj tego”. A on znowu za´smiał si˛e tylko. — Dotkn˛e, je´sli b˛ed˛e chciał — odparł, po czym zaczał ˛ mówi´c dalej: — Nie znasz, na przykład, jeszcze wszystkich zagro˙ze´n i niebezpiecze´nstw, jakie czyhaja˛ na ciebie w nowym z˙ yciu. A umrze´c teraz. . . to byłoby dopiero nieszcz˛es´cie. — Musi by´c jeszcze kto´s inny, kto mógłby nauczy´c mnie tych rzeczy — odpowiedziałem. — Z cała˛ pewno´scia˛ nie jeste´s jedynym wampirem na s´wiecie! Twój ojciec ma mo˙ze siedemdziesiat ˛ lat, nie wi˛ecej. Nie jeste´s wi˛ec zbyt długo wampirem. Ciebie te˙z kto´s musiał w to wprowadzi´c. . . — A czy ty my´slisz, z˙ e tak łatwo odszuka´c innych ? Oni zobacza,˛ jak ty si˛e do nich zbli˙zasz, przyjacielu, ale ty ich nie b˛edziesz widział. Nie, obawiam si˛e, z˙ e nie masz wielkiego wyboru w tej chwili, przyjacielu. Ja jestem twoim nauczycielem i potrzebujesz mnie, nic na to nie mo˙zesz poradzi´c. Obaj te˙z mamy kim si˛e opiekowa´c. Mój ojciec potrzebuje stałej opieki lekarskiej i jest jeszcze sprawa twojej matki i siostry. Nie próbuj tylko da´c im podstaw do jakichkolwiek podejrze´n. Po 29
prostu, opiekuj si˛e nimi i moim ojcem, co oznacza, z˙ e jutrzejszej nocy lepiej ci pójdzie ni˙z dzisiejszej. Nie zapomnij te˙z o swojej plantacji. Dbaj o nia.˛ No, dosy´c tego, idziemy spa´c. Obaj b˛edziemy spali w tym samym pokoju, to zmniejszy znacznie ryzyko. — Nie, zostaw sobie sypialni˛e, je´sli chcesz — powiedziałem. — Nie mam zamiaru by´c z toba˛ w jednym pokoju. Wtedy w´sciekł si˛e. — Louis, nie rób głupstw! — krzyczał. — Ostrzegam ci˛e. Jak tylko wzejdzie sło´nce, staniesz si˛e zupełnie bezbronny. Nic ciebie nie uchroni, absolutnie nic. Oddzielne pokoje oznaczaja˛ podwójna˛ ostro˙zno´sc´ i podwójne ryzyko odkrycia naszej tajemnicy. Powiedział jeszcze mnóstwo innych rzeczy z zamiarem przestraszenia mnie i zmuszenia do posłusze´nstwa, ale równie dobrze mógłby mówi´c do s´ciany. Przygladałem ˛ mu si˛e uwa˙znie, lecz nie słuchałem go. Wydawał mi si˛e teraz słaby i głupi. — B˛ed˛e spał sam — uciałem ˛ potok tych słów, jednocze´snie przyst˛epujac ˛ do gaszenia kolejnych s´wiec. — Ju˙z prawie ranek — nalegał. — Wi˛ec zamknij mnie tu — odrzekłem, chwytajac ˛ w dłonie moja˛ trumn˛e. Uniosłem ja˛ i zaczałem ˛ schodzi´c po schodach. Słyszałem, jak z w´sciekło´scia˛ zatrzaskuje zamki za mna˛ i zasłania kotarami okna. Niebo było ju˙z blade cho´c nadal upstrzone migoczacymi ˛ gwiazdami. Wyszedłem na zewnatrz. ˛ Zacz˛eło pada´c i bruk na podwórku błyszczał od deszczu. Dotarłem do samotnej kaplicy brata. Otworzyłem drzwi, odgarniajac ˛ ró˙ze i ciernie, które prawie je opiecz˛etowały. Ustawiłem trumn˛e na kamiennej posadzce przed kl˛ecznikiem. W coraz to ja´sniejszym s´wietle prawie ju˙z dostrzegałem wizerunki s´wi˛etych na s´cianach. — Pawle — powiedziałem cicho, zwracajac ˛ si˛e do brata — po raz pierwszy w moim z˙ yciu nic nie czuj˛e do ciebie, twoja s´mier´c nic mnie nie obchodzi, a jednocze´snie, po raz pierwszy, odczuwam ci˛e pełniej, odczuwam z˙ al z powodu twojej utraty, jakbym przedtem nie był do tego zdolny. — Widzisz. . . — wampir zwrócił si˛e do chłopaka — po raz pierwszy, w tamtej wła´snie chwili, stałem si˛e w pełni i całkowicie wampirem. Zamknałem ˛ drewniane okiennice na małych okratowanych oknach i zaryglowałem drzwi. Poło˙zyłem si˛e w wykładanej atłasem trumnie, dostrzegajac ˛ ju˙z błysk sukna w ciemno´sci, i zamknałem ˛ si˛e od s´rodka. . . Tak oto stałem si˛e wampirem. — A był pan tam — dodał chłopak po chwili — z innym wampirem, którego pan nienawidził. — No có˙z, musiałem zosta´c z nim. Miał mnie w r˛eku. Dał mi wyra´znie do zrozumienia, z˙ e jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wiem, a musz˛e wiedzie´c, i z˙ e tylko on mo˙ze mi je wyjawi´c. W rzeczywisto´sci wi˛ekszo´sc´ tego, czego mnie nauczył, okazało si˛e wiedza˛ praktyczna,˛ nie tak znów skomplikowana,˛ by nie doj´sc´ 30
do niej samodzielnie. Na przykład, jak mo˙zna podró˙zowa´c statkiem, tak by trumny nie budziły podejrze´n, u˙zywajac ˛ ich niby do transportu szczatków ˛ naszych bliskich. Co zrobi´c, by nikt nie o´smielił si˛e ich otworzy´c, a jednocze´snie by´smy mogli wychodzi´c z nich po zmroku polowa´c na szczury. I temu podobne rzeczy. Byli tak˙ze wła´sciciele sklepów, których on znał, a którzy przyjmowali nas po godzinach, aby ubra´c nas według najlepszych wzorów paryskich, agenci i po´srednicy, gotowi nasze sprawy finansowe omawia´c w nocnych klubach i kabaretach. We wszystkich tych przyziemnych sprawach Lestat był odpowiednim nauczycielem. Jakiego typu człowiekiem był on sam, zanim stał si˛e wampirem, nie mogłem odgadna´ ˛c, zreszta˛ nie bardzo mnie to obchodziło. Jak mogłem jednak wnioskowa´c z jego powierzchowno´sci i zachowania, nale˙zał z cała˛ pewno´scia˛ do tej samej klasy społecznej co ja, co oczywi´scie i tak nie miało dla mnie z˙ adnego znaczenia, poza tym, z˙ e dzi˛eki temu nasze z˙ ycie razem toczyło si˛e do´sc´ gładko, co by´c mo˙ze w innym przypadku nie było takie proste. Jego gust był bez zarzutu, chocia˙z moja biblioteka, na przykład, była dla niego „kupa˛ s´miecia” i nieraz doprowadzałem go do w´sciekło´sci czytaniem czy zapisywaniem swoich obserwacji w pami˛etniku. „To absolutny nonsens” — mawiał wtedy, a w tym samym czasie zaj˛ety był wydawaniem ogromnych pieni˛edzy — moich pieni˛edzy — na meble i wyposa˙zenie domu w Pointe du Lac, tak z˙ e nawet ja, cho´c nigdy nie dbałem o pieniadze, ˛ krzywiłem si˛e, patrzac ˛ na to wszystko. A w zabawianiu naszych go´sci w Pointe du Lac — tych nieszcz˛es´ników, którzy jechali droga˛ w gór˛e rzeki konno, w powozach lub na wozach, proszac ˛ o nocleg, z listami polecajacymi ˛ od innych plantatorów czy urz˛edników z Nowego Orleanu — Lestat był po prostu niedo´scigniony. Był dla nich tak uprzejmy i delikatny, z˙ e mnie te˙z było o wiele łatwiej, cho´c czułem, jak beznadziejnie byłem z nim zwiazany ˛ i kolejne jego niegodziwo´sci szarpały mi nerwy. — Ale nie krzywdził chyba tych ludzi? — zapytał chłopak. — Ale˙z tak, bardzo cz˛esto. Je´sli mo˙zna, zdradz˛e ci mała˛ tajemnic˛e dotyczac ˛ a˛ nie tylko wampirów, ale i generałów, z˙ ołnierzy i królów. Wi˛ekszo´sc´ z nas wolałaby raczej widzie´c kogo´s martwym, ni˙z pozwoli´c na to, by był on obra˙zany lub traktowany nieuprzejmie pod naszym własnym dachem. Dziwne, prawda? A jednak prawdziwe, zapewniam ciebie. Wiedziałem, z˙ e Lestat polował na ludzi ka˙zdej nocy, ale nie zniósłbym, gdyby zachowywał si˛e nieodpowiednio czy chamsko wobec mojej rodziny, go´sci czy niewolników. Zreszta˛ pilnował si˛e. Wydawało si˛e, z˙ e znalazł szczególne upodobanie w naszych go´sciach. Jednocze´snie twierdził, z˙ e nie powinni´smy oszcz˛edza´c na naszych rodzinach i swego ojca otoczył takim luksusem i zbytkiem, z˙ e było to dla mnie wprost absurdalne. Stary s´lepiec musiał by´c ciagle ˛ zapewniany i informowany, jak wspaniałe i drogie sa˛ jego ubrania, po´sciel, w której s´pi, jakie to cudowne, importowane z Europy draperie zainstalowano przy jego łó˙zku, jakie francuskie i hiszpa´nskie wina ma w piwnicy, a wreszcie, jakie to wspaniałe zyski przynosi plantacja. I to nawet w złych latach kiedy całe 31
Wschodnie Wybrze˙ze o niczym innym nie mówiło, jak o porzuceniu produkcji indygowca i przej´sciu na produkcj˛e cukru. Innym razem jednak, jak ju˙z wspomniałem, zdolny był do terroryzowania starca. Potrafił wpa´sc´ w taka˛ w´sciekło´sc´ , z˙ e ten pochlipywał skarcony niczym małe dziecko. — Czy˙z nie opiekuj˛e si˛e toba,˛ nie z˙ yjesz w magnackim przepychu? — krzyczał na niego. — Czy nie otrzymujesz wszystkiego, czego tylko sobie za˙zyczysz? Przesta´n wi˛ec skomle´c mi o pój´sciu do ko´scioła lub o odwiedzeniu starych przyjaciół. Co za bzdury. Przecie˙z oni wszyscy ju˙z nie z˙ yja! ˛ Czemu i ty nie umrzesz i nie zostawisz mnie i mojego konta w spokoju! Starzec odpowiadał wtedy, płaczac ˛ cicho, z˙ e w jego wieku taki przepych nie ma ju˙z wi˛ekszego znaczenia i z˙ e zadowoliłaby go zupełnie jego mała farma. Cz˛esto chciałem pó´zniej dowiedzie´c si˛e czego´s o miejscu, gdzie sam Lestat musiał pozna´c swojego wampira. Ale nie o´smieliłem si˛e tego nigdy zrobi´c, obawiajac ˛ si˛e, z˙ e stary zacznie płaka´c, a Lestat znowu wpadnie we w´sciekło´sc´ . Te napady w´sciekło´sci zdarzały si˛e jednak rzadko. Zwykle Lestat okazywał wobec ojca uni˙zona˛ i słu˙zalcza˛ niemal uprzejmo´sc´ . Wtedy przynosił mu kolacje na tacy i cierpliwie karmił, gaw˛edzac ˛ o pogodzie i wie´sciach z Nowego Orleanu, o tym, co porabiaja˛ moja siostra i matka. Było dla mnie oczywiste, z˙ e mi˛edzy ojcem i synem istniała przepa´sc´ , zarówno w wykształceniu, jak i ogładzie, ale jak do tego doszło, nie potrafiłem odgadna´ ˛c. Cała ta sprawa jednak pozwoliła mi osiagn ˛ a´ ˛c pewien dystans i bezstronno´sc´ . Tak wi˛ec z˙ ycie nas, wampirów w´sród ludzi było całkiem mo˙zliwe. Zawsze jednak za którym´s z drwiacych ˛ u´smiechów Lestata kryła si˛e jaka´s tajemnica, nie znane mi a istotne rzeczy, których nie mogłem jeszcze sam odkry´c. Cały te˙z czas Lestat umniejszał moje prawo do z˙ ycia, atakował za uwielbienie odczuwania zmysłowego, za niech˛ec´ do zabijania i skłonno´sci do wymiotów, jakie wywoływało we mnie zabójstwo. Hała´sliwie s´miał si˛e ze mnie, gdy odkryłem, z˙ e mog˛e przegla˛ da´c si˛e w lustrze oraz z˙ e krzy˙ze nie budziły we mnie przestrachu. Kpiaco ˛ zaciskał usta, gdy pytałem go o Boga albo o diabła. — Sam chciałbym spotka´c diabła której´s nocy — powiedział mi ze zło´sliwym u´smieszkiem. — Pogoniłbym go kiedy´s stad ˛ a˙z do Pacyfiku. To ja jestem diabłem! A gdy spojrzałem na niego, zdumiony taka˛ odpowiedzia˛ przyjał ˛ to salwa˛ s´miechu. W ko´ncu moja niech˛ec´ i obrzydzenie do niego spowodowały, z˙ e zaczałem ˛ go ignorowa´c, cho´c jednocze´snie przygladałem ˛ mu si˛e z pewna˛ fascynacja.˛ Czasami przyłapywałem si˛e na wpatrywaniu w jego nadgarstek, w to miejsce, skad ˛ wzi˛eło si˛e moje nowe z˙ ycie jako wampira. Wprawiało mnie to w stan absolutnego bezruchu. Wtedy on spostrzegał, z˙ e patrz˛e na niego i odwzajemniał spojrzeniem pełnym beznami˛etnej oboj˛etno´sci wobec tego, co czułem i pragnałem ˛ wiedzie´c. Sprowadzał mnie tym zaraz na ziemi˛e. Jednak˙ze wytrzymywałem to wszystko z oboj˛etno´scia˛ nie znana˛ mi wcze´sniej. Doszedłem wi˛ec do wniosku, z˙ e zdolno´sc´ ta jest wła´snie cz˛es´cia˛ natury wampira; z˙ e mógłbym siedzie´c w domu w Pointe 32
du Lac i godzinami rozmy´sla´c o z˙ yciu w bezkresnej ciemno´sci. Zrozumiałem teraz, jak daremna i bezsensowna była moja rozpacz z powodu jego utraty, oraz to, z˙ e po jego s´mierci zachowywałem si˛e wobec innych jak szalone zwierz˛e. Całe to zamieszanie po s´mierci brata wydawało si˛e w tej chwili nierealne i po tym wszystkim pozostał we mnie tylko gł˛eboki smutek. Nie my´slałem jednak zbyt wiele. Nie odnie´s prosz˛e wra˙zenia, z˙ e po´swi˛ecałem du˙zo czasu rozmy´slaniom o przeszło´sci, byłoby to dla mnie po prostu zbyt du˙za˛ strata˛ czasu. Ot, rozgladałem ˛ si˛e wokół, przypominajac ˛ sobie wszystkich, których znałem. Nadal jednak postrzegałem z˙ ycie jako co´s niezwykle cennego i pot˛epiałem wszystko, co mogłoby prowadzi´c do jego zmarnowania. Dopiero jako wampir poznałem naprawd˛e potrzeby mojej siostry. Zabroniłem jej mieszka´c na plantacji i zapewniłem byt w mie´scie, którego tak potrzebowała, aby przekona´c si˛e, z˙ e potrafi z˙ y´c swoim własnym z˙ yciem. Zakwitła tam i wyszła szcz˛es´liwie za ma˙ ˛z, nie rozpami˛etujac ˛ ju˙z s´mierci brata czy mojego odej´scia od rodziny. Dostarczałem im wszystkiego, czego tylko matka i siostra potrzebowały, zaspokajajac ˛ nawet najbardziej banalne ich z˙ yczenia. Moja siostra s´miała si˛e z przemiany, jaka nastapiła ˛ we mnie. Spotykali´smy si˛e nocami. Zabierałem ja˛ z naszego miejskiego mieszkania na spacer przy s´wietle ksi˛ez˙ yca, waskimi ˛ uliczkami, a˙z do grobli na przedmie´sciach. Wchłaniali´smy zapachy kwitnacych ˛ pomara´nczy, rozkoszowali´smy si˛e ciepłem nocy, omawiali´smy najbardziej tajemne my´sli i marzenia, tak˙ze te jej małe fantazje, których nie o´smieliłaby si˛e wyszepta´c nikomu poza mna.˛ Widziałem ja˛ wtedy bliska˛ i tak droga˛ memu sercu, namacalna˛ jak błyszczacy ˛ i cenny klejnot, który wkrótce miał mi by´c odebrany przez staro´sc´ i s´mier´c. Miałem oto utraci´c te chwile, które w swojej nieuchwytno´sci obiecywały nam, o jak˙ze fałszywie, nie´smiertelno´sc´ . Tak, jakby´smy przez sam fakt urodzenia si˛e mieli do niej prawo. Tej prostej prawdy nie potrafili´smy poja´ ˛c a˙z do momentu osiagni˛ ˛ ecia wieku dojrzałego, gdy wi˛ecej było ju˙z za nami ni˙z przed i gdy ka˙zda dosłownie chwila staje si˛e wa˙zna. Dopiero kiedy nabrałem dystansu do wszystkiego, nauczyłem si˛e tej wzniosłej samotno´sci, która towarzyszyła Lestatowi i mnie w naszym z˙ yciu po´sród ludzi s´miertelnych. Jednocze´snie wszelkie kłopoty materialne wła´sciwie nas nie dotyczyły. Opowiem ci troch˛e o tym. Lestat zawsze wiedział, jak wzbogaca´c si˛e kosztem ofiar, które wybierał według ich ubioru lub innych obiecujacych ˛ szczegółów. Najwi˛ekszym jednak problemem dla niego była sprawa bezpiecznego mieszkania i godziwego utrzymania. Podejrzewałem, z˙ e mimo zewn˛etrznych pozorów w rzeczywisto´sci był zupełnym ignorantem w najprostszych sprawach finansowych. Ze mna˛ było zupełnie inaczej, znałem si˛e na tym s´wietnie. Tak wi˛ec, kiedy on mógł w ka˙zdej chwili z łatwo´scia˛ zdoby´c gotówk˛e, ja potrafiłem ja˛ wła´sciwie zainwestowa´c. Je˙zeli akurat nie wyjmował swojej ofierze portfela, to spotka´c go mo˙zna było najcz˛es´ciej w salonach gry, gdzie wykorzystywał, wr˛ecz wy´smienicie, swa˛ zdolno´sc´ do opró˙zniania kieszeni bogatych plantatorów ze złota, dolarów i aktów własno´sci. 33
Wszystkich ich wabił swym n˛ecacym ˛ głosem i wszyscy oni pr˛edzej czy pó´zniej odkrywali, jak podst˛epna była jego przyja´zn´ . Jednak te zabiegi nie zapewniłyby mu takiego z˙ ycia, jakie pragnał ˛ prowadzi´c. Z tego wła´snie powodu uczynił mnie wampirem i swoim nieodłacznym ˛ kompanem. Innymi słowy, zatrzymał mnie przy sobie jako inwestora i zarzadc˛ ˛ e, którego zdolno´sci były niepodwa˙zalne, a który mógł słu˙zy´c mu swoimi umiej˛etno´sciami tak˙ze i po s´mierci. Mo˙ze najpierw jednak opisz˛e ci, jak w owych czasach wygladał ˛ Nowy Orlean i jak pó´zniej zmienił si˛e, by´s mógł zrozumie´c, jak łatwo wtedy si˛e nam z˙ yło. W całej Ameryce nie było drugiego takiego miasta jak Nowy Orlean. Zamieszkiwali tam nie tylko Francuzi i Hiszpanie wszelkich klas społecznych, którzy, po cz˛es´ci, tworzyli szczególna˛ arystokracj˛e miasta, ale równie˙z i wszelkiego rodzaju emigranci, w szczególno´sci Irlandczycy i Niemcy. Co wi˛ecej, byli tam te˙z czarni niewolnicy, jeszcze nie zintegrowani z reszta˛ społecze´nstwa i tworzacy ˛ egzotyczna˛ grup˛e, wyró˙zniajac ˛ a˛ si˛e ró˙znorodno´scia˛ plemiennych strojów i zwyczajów. Mieszkała tam równie˙z olbrzymia i ciagle ˛ rosnaca ˛ klasa ludzi wolnych, nie przypisanych kolorowi skóry czy konkretnej narodowo´sci, tych dzielnych ludzi o mieszanej krwi i nie wiadomo jakim pochodzeniu. Z niej to wywodziła si˛e ta wspaniała i unikalna społeczno´sc´ artystów, rzemie´slników, poetów i ten unikalny typ kobiecej urody. A do tego jeszcze byli Indianie, którzy w letnie dni zapełniali grobl˛e, sprzedajac ˛ zioła i wszelakie swoje wyroby. Pomi˛edzy całym tym wieloj˛ezycznym i ró˙znokolorowym tłumem pojawiali si˛e jeszcze ludzie z portu, marynarze ze statków. Przybywali do miasta wielkimi falami, aby wydawa´c pieniadze ˛ w kabaretach, by kupi´c na jedna˛ noc pi˛ekne białe i czarne kobiety, aby rozkoszowa´c si˛e najlepsza˛ kuchnia˛ hiszpa´nska˛ i francuska,˛ i aby pi´c wino sprowadzane z całego s´wiata. Dodaj do tego jeszcze Amerykanów, którzy zjawili si˛e tu ju˙z w wiele lat po mojej przemianie i którzy zbudowali nowe miasto w gór˛e rzeki od strony dzielnicy francuskiej, ze wspaniałymi domami w stylu klasycystycznym, które w s´wietle ksi˛ez˙ yca błyszczały jak greckie s´wiatynie. ˛ I oczywi´scie plantatorzy, przyje˙zd˙zajacy ˛ do miasta z rodzinami okazałymi powozami, aby kupowa´c wieczorowe stroje, srebro i kosztowno´sci. Aby wypełnia´c waskie ˛ uliczki prowadzace ˛ do starej francuskiej opery i Theatre d’ Orleans czy do katedry s´w. Ludwika, z której otwartych drzwi dobiegały s´piewy ko´scielne podczas niedzielnych mszy a˙z na Place d’Armes, wznosiły si˛e nad gwarnym Rynkiem Francuskim i nad unoszonymi przez fale Missisipi statkami, płynacymi ˛ wzdłu˙z grobli. To był wła´snie Nowy Orlean, magiczne i wspaniałe miasto. Tutaj wampir kosztownie ubrany i z wdzi˛ekiem przechadzajacy ˛ si˛e nocnymi gwarnymi ulicami w s´wietle lamp gazowych nie zwracał na siebie uwagi bardziej ni˙z setki innych, egzotycznych postaci nocy. Mo˙ze jaka´s dama, przystanawszy, ˛ szepn˛ełaby zza wachlarza swej towarzyszce: „Spójrz na tego m˛ez˙ czyzn˛e. . . jak˙ze on blady, jak błyszczy jego skóra. Jak si˛e dziwnie porusza. To nie jest normalne!” Było to jednak miasto, w którym wampir mógł z łatwo´scia˛ znikna´ ˛c, zanim dama doko´n34
czyłaby swoja˛ wypowied´z, wybierajac ˛ która´ ˛s z ciemnych alei, w której sam widział jak kot. Lub przy´cmiony bar pełen s´piacych ˛ marynarzy z głowami zło˙zonymi na stolikach, czy wreszcie który´s z wielkich pokojów hotelowych o wysokich sufitach, gdzie mo˙ze wła´snie przy stole siedzi jaka´s samotna posta´c ze stopami opartymi na wyszywanych poduszkach, nogami przykrytymi koronkowa˛ kapa,˛ głowa˛ pochylona˛ w matowym s´wietle samotnej s´wiecy, nie dostrzegajaca ˛ wielkiego cienia pojawiajacego ˛ si˛e nagle na tle gipsowych stiuków sufitu, nie widzaca ˛ długich białych palców si˛egajacych ˛ do delikatnego płomienia s´wiecy i gaszacych ˛ go. . . Godne uwagi jest to, z˙ e wszyscy ci ludzie, kobiety i m˛ez˙ czy´zni, którzy kiedy´s mieszkali w tym mie´scie, zostawili po sobie pamiatk˛ ˛ e, domy budowane z cegieł, marmuru i kamienia, co´s co nadal jeszcze stoi. Tak wi˛ec, nawet wtedy, gdy lampy gazowe wyszły ju˙z z u˙zytku, a pojawiły si˛e samoloty i drapacze chmur wyrosły w przecznicach Canal Street, co´s z nie dajacego ˛ si˛e usuna´ ˛c pi˛ekna i romantyki tych miejsc pozostało. By´c mo˙ze nie na ka˙zdej ulicy, ale na tak wielu, z˙ e ogólny krajobraz miasta jest dla mnie, nawet teraz, taki sam jak za czasów mojej młodos´ci. Nawet teraz, przechadzajac ˛ si˛e o´swietlonymi przez gwiazdy ulicami dzielnicy łaci´nskiej lub Garden District, czuj˛e si˛e tak, jakbym przeniósł si˛e w tamte czasy. Przypuszczam, z˙ e na tym wła´snie polega natura historycznych budowli. Czy to małego dworku czy te˙z pałacu o portyku z korynckimi kolumnami. Atmosfera tego miejsca została. Ksi˛ez˙ yc, który wtedy wschodził nad Nowym Orleanem, i teraz jest ten sam. Tak długo, jak długo te pamiatki ˛ istnieja,˛ Nowy Orlean b˛edzie nadal taki sam. Przynajmniej atmosfera pozostanie taka sama. Wydawało si˛e, z˙ e wampir posmutniał. Westchnał, ˛ jak gdyby watpił ˛ w to, co przed chwila˛ powiedział. — O czym to mówili´smy? — zapytał nagle, jakby lekko zm˛eczony. — Ach, tak, o pieniadzach. ˛ Lestat i ja musieli´smy zdobywa´c pieniadze. ˛ Mówiłem ci ju˙z, z˙ e Lestat s´wietnie potrafił kra´sc´ , ale tak naprawd˛e to liczyło si˛e tylko odpowiednie inwestowanie posiadanych pieni˛edzy. Co zabrali´smy, musieli´smy wyda´c. . . ale wybiegam ju˙z zanadto do przodu, dojd˛e do tego momentu. Zabijałem zwierz˛eta, Lestat cały czas zabijał ludzi. Niekiedy dwóch lub trzech jednej nocy, a czasem nawet wi˛ecej. Potrafił zabi´c tylko po to, aby zaspokoi´c chwilowe pragnienie, a ju˙z po chwili znów zapolowa´c na kogo´s innego. Im człowiek wydawał si˛e znaczniejszy, „lepszy”, jak on to okre´slał na swój prostacki sposób, zabijał z tym wi˛ekszym upodobaniem. Młoda i s´wie˙za dziewczyna, to była jego ulubiona ofiara, w sam raz na poczatek ˛ rozpoczynajacego ˛ si˛e wieczoru. Najwi˛eksza˛ rado´sc´ jednak, odczuwał, gdy zabijał młodego m˛ez˙ czyzn˛e. Mniej wi˛ecej w twoim wieku. Szczególnie poszukiwał wła´snie takich jak ty. — Ja? — wyszeptał chłopak, pochylajac ˛ si˛e do przodu, aby lepiej spojrze´c w oczy wampira. — Tak — kontynuował wampir, jakby nie zauwa˙zył zmiany w wyrazie twarzy 35
chłopaka. — Widzisz, s´mier´c młodego m˛ez˙ czyzny była dla niego najcenniejsza, bo człowiek ten stał dopiero u progu swych najwi˛ekszych mo˙zliwo´sci. Oczywis´cie, Lestat sam do ko´nca tego tak nie pojmował, jak ja to rozumiem. Prawd˛e mówiac, ˛ Lestat nie rozumiał nic. Dam ci doskonały przykład tego, w czym Lestat znajdował szczególne upodobanie. W gór˛e rzeki od miejsca, w którym mieszkali´smy, była plantacja rodziny Freniere. Wspaniały olbrzymi kawał ziemi, który miał przynie´sc´ fortun˛e w zwiaz˛ ku z rozwijajacym ˛ si˛e przemysłem cukrowniczym, krótko po tym, jak wprowadzono rafinacj˛e cukru. Przypuszczam, z˙ e wiesz, i˙z zajmowano si˛e tym na wielka˛ skal˛e tu, w Luizjanie. Jest w tym co´s wspaniałego, a zarazem ironicznego. Otó˙z ten rafinowany cukier w rzeczywisto´sci jest prawdziwa˛ trucizna.˛ Zupełnie tak samo jest z z˙ yciem w Nowym Orleanie. Tak słodkim, z˙ e mo˙ze sta´c si˛e fatalne, tak n˛ecacym ˛ swoim bogactwem, z˙ e wszystkie inne warto´sci odchodza˛ w zapomnienie. . . Ale wró´cmy do rzeczy. Otó˙z tam, w górze rzeki, mieszkała rodzina Freniere, stara, dobra francuska rodzina. Było tam wtedy pi˛ec´ młodych kobiet i jeden młodzieniec. Trójka kobiet nie miała ju˙z szans na mał˙ze´nstwo i przeznaczona była do innych ról, ale dwie pozostałe dziewczyny były jeszcze bardzo młode. Opieka nad rodzina˛ spoczywała w r˛ekach jedynego m˛ez˙ czyzny. To on miał zarzadza´ ˛ c plantacja,˛ tak jak ja to robiłem dla matki i siostry. To on miał omawia´c mał˙ze´nstwa swych sióstr, uzbiera´c dla nich posag, cho´c całe ich bogactwo zale˙zne było od niepewnych przecie˙z, corocznych zbiorów cukru. To on musiał szarpa´c si˛e i targowa´c z materialnym, zewn˛etrznym s´wiatem, walczy´c z nim i trzyma´c go na dystans od małego, intymnego s´wiata rodziny. Jego wi˛ec wła´snie wybrał Lestat na swoja˛ przyszła˛ ofiar˛e. A kiedy los sprawił, z˙ e o mały włos stałoby si˛e inaczej, oszalał z w´sciekło´sci. Zaryzykował własne z˙ ycie, aby dosta´c chłopaka w swe r˛ece. Młody Freniere miał wtedy pojedynek. Obraził jakiego´s Kreola na balu. Całe zamieszanie poszło o nic, drobiazg zgoła, ale Kreol, jak to oni, gotów był umrze´c za nic i palił si˛e do pojedynku. Obaj zreszta˛ gotowi byli umrze´c za nic. Posiadło´sc´ Freniere’ów ogarn˛eła goraczka. ˛ Lestat wiedział o tym doskonale. Obaj zagladali´ ˛ smy tam cz˛esto podczas naszych polowa´n. Lestat polował na niewolników i złodziei kur, a ja na zwierz˛eta. — Zabijał pan tylko zwierz˛eta? — Tak, ale wróc˛e do tego pó´zniej. Jak powiedziałem, obaj znali´smy plantacj˛e, a ja cz˛esto oddawałem si˛e tam jednemu z najprzyjemniejszych zaj˛ec´ dla wampira, a mianowicie przygladaniu ˛ si˛e ludziom, którzy nie zdawali sobie zupełnie sprawy z mojej obecno´sci. Znałem wi˛ec siostry Freniere równie dobrze, jak znałem krzaki ró˙zane wokół kaplicy mego brata. Tworzyły wyjatkow ˛ a˛ rodzin˛e. Ka˙zda była na swój sposób madra, ˛ podobnie jak ich brat, ale jedna z nich, b˛ed˛e nazywał ja˛ odtad ˛ Babette, przewy˙zszała go jeszcze. A przecie˙z z˙ adna z nich nie odebrała odpowiedniego wykształcenia, z˙ adna nie rozumiała nawet najprostszych rzeczy zwiazanych ˛ ze stanem finansowym plantacji. W tych kwestiach były całkowicie 36
zale˙zne od młodego Freniere’a i zdawały sobie z tego spraw˛e. Były przepełnione miło´scia˛ do niego, a on całkowicie wypełniał ich z˙ ycie, tak z˙ e z˙ adna miło´sc´ do ewentualnego mał˙zonka, nie mogła równa´c si˛e z uczuciem do brata. Była to rozpaczliwa miło´sc´ , równie silna jak pragnienie z˙ ycia. Otó˙z, gdyby młody Freniere zginał ˛ w pojedynku, losy plantacji byłyby przesadzone. ˛ Cała gospodarka oparta była na całorocznym zastawie hipotecznym a konto przyszłorocznych zbiorów i spoczywała na barkach Freniere’a. Mo˙zesz wi˛ec sobie wyobrazi´c panik˛e i smutek, jakie zapanowały tej nocy, gdy młody Freniere przygotowywał si˛e do pojedynku. A teraz wyobra´z sobie Lestata, zgrzytajacego ˛ z˛ebami ze zło´sci niczym tani diabeł z opery komicznej, bo to nie on b˛edzie tym, kto odbierze z˙ ycie młodzie´ncowi. — Czy chce pan powiedzie´c, z˙ e. . . stracił pan głow˛e dla tych kobiet? — Całkowicie — odpowiedział wampir. — Ich z˙ ycie, pozycja były s´mier˙ mi te˙z było chłopaka. Tej nocy zamknał telnie zagro˙zone. Zal ˛ si˛e w gabinecie ojca i sporzadził ˛ testament. Doskonale zdawał sobie spraw˛e, z˙ e je´sli padnie pod ciosem rapiera nast˛epnego poranka, b˛edzie to oznaczało upadek całej rodziny. Czuł beznadziejno´sc´ tej sytuacji, a przecie˙z nie mógł na to nic poradzi´c. Odmowa udziału w pojedynku oznaczała ruin˛e pozycji towarzyskiej i prawdopodobnie nie była w ogóle mo˙zliwa. Ten drugi tak długo uganiałby si˛e za nim, a˙z w ko´ncu zmusiłby go do walki. Kiedy o północy Freniere wyje˙zd˙zał z plantacji, patrzył s´mierci prosto w twarz z zaci˛eciem człowieka, który ma przed soba˛ tylko jedno wyj´scie i temu zadaniu postanawia po´swi˛eci´c si˛e z nale˙zyta˛ odwaga.˛ Albo zabije tego hiszpa´nskiego Kreola, albo sam umrze. Wynik trudno było przewidzie´c, nawet majac ˛ na uwadze jego umiej˛etno´sci szermiercze. Jego twarz odzwierciedlała gł˛ebi˛e uczucia i madro´ ˛ sci, których przedtem nie widziałem na z˙ adnej twarzy u którejkolwiek z ofiar Lestata. To wła´snie wtedy miałem pierwsza˛ potyczk˛e z Lestatem. Chroniłem chłopaka przed s´miercia˛ przez tyle miesi˛ecy, ale teraz Lestat zamierzał zabi´c go, zanim jeszcze mógł uczyni´c to Hiszpan. Jechali´smy konno, goniac ˛ za młodym Freniere’em w kierunku Nowego Orleanu. Lestat zdecydowany był dogoni´c go, ja chciałem prze´scigna´ ˛c Lestata. Pojedynek naznaczono na godzin˛e czwarta˛ rano, na skraju moczarów, tu˙z za północna˛ brama˛ miejska.˛ Musisz zdawa´c sobie spraw˛e, z˙ e przybywajac ˛ tam krótko przed czwarta,˛ mieli´smy bardzo mało czasu na powrót do Point˛e du Lac, co oznaczało, z˙ e pozostawali´smy w niebezpiecze´nstwie. Byłem w´sciekły na Lestata jak nigdy przedtem, ale on tym razem zdecydowany był na wszystko. Ró˙zne niuanse z˙ ycia wampira były mu absolutnie obce, poniewa˙z skupił si˛e na maniackiej wprost misji zemsty na s´miertelnym z˙ yciu. Z˙zerany przez nienawi´sc´ , ogladał ˛ si˛e w przeszło´sc´ . Nic nie mogło go zaspokoi´c i sprawi´c mu przyjemno´sci, dopóki nie odebrał tego innym, a posiadajac ˛ wreszcie, rozczarowany i zniech˛econy kierował swoje zainteresowanie w inna˛ stron˛e. Zemsta — s´lepa, sterylna, 37
w czystej formie i godna pogardy. Ale, mówiłem wcze´sniej o siostrach Freniere. Było ju˙z prawie wpół do szóstej, kiedy dotarłem do ich plantacji. Do brzasku było jeszcze jakie´s pół godziny. W´sliznałem ˛ si˛e na górna˛ galeri˛e ich domu i zobaczyłem, z˙ e wszystkie zgromadzi´ ły si˛e w salonie. Nawet nie przebrały si˛e do snu. Swiece ju˙z si˛e prawie wypaliły. Siedziały tam jak w z˙ ałobie, czekajac ˛ na z góry przesadzone ˛ wie´sci. Wszystkie były ubrane na czarno, taki panował zreszta˛ codzienny zwyczaj w tym domu. W przyciemnionym pokoju czarne ubrania zlewały si˛e z kruczymi włosami, tak z˙ e w s´wietle s´wiec ich oblicza wygladały ˛ jak błyszczace ˛ twarze zjaw. Ka˙zda smutna na swój sposób i jednocze´snie, na swój sposób, odwa˙zna w cierpieniu. Jednak jedynie twarz Babette wyra˙zała zdecydowanie. Wydawało si˛e, z˙ e ju˙z podj˛eła postanowienie wzi˛ecia na siebie ci˛ez˙ aru prowadzenia rodziny, gdyby brat nie prze˙zył tego ranka. Na jej twarzy malowało si˛e co´s, co dostrzegałem w twarzy brata, gdy przygotowywał si˛e do pojedynku. Wiele było jeszcze przed nia.˛ Oczekiwała ja˛ wiadomo´sc´ o s´mierci brata, s´mierci, za która˛ odpowiedzialny był Lestat. Zrobiłem wtedy co´s, co było dla mnie wielkim ryzykiem. Objawiłem jej swoja˛ obecno´sc´ . Zrobiłem to, o´swietlajac ˛ swoja˛ twarz. Moja twarz jest, jak mo˙zesz to sam zobaczy´c, bardzo biała i ma gładka,˛ odbijajac ˛ a˛ s´wiatło powierzchni˛e, zupełnie jak polerowany marmur. — Tak. — Chłopak potrzasn ˛ ał ˛ potakujaco ˛ głowa.˛ Wydawał si˛e poruszony. — A tak w ogóle, jest bardzo. . . bardzo pi˛ekna — powiedział wreszcie. — Ciekaw jestem, czy. . . ale co wła´sciwie wydarzyło si˛e dalej? — Ciekaw pewnie jeste´s, czy byłem przystojnym m˛ez˙ czyzna˛ za z˙ ycia? — zapytał wampir. Chłopak przytaknał. ˛ — Owszem, tak, ogólnie nic si˛e nie zmieniłem. Tylko z˙ e gdy byłem młody, po prostu nie zdawałem sobie sprawy, z˙ e je˙ stem przystojny. Zycie wirowało wokół mnie i zaj˛ety byłem banalnymi sprawami. Wzrok mój nie zatrzymywał si˛e na niczym, nawet na moim odbiciu w lustrze. . . szczególnie na tym. Ale, oto co uczyniłem. Przysunałem ˛ si˛e bli˙zej szyby okiennej i pozwoliłem, by s´wiatło z zewnatrz ˛ o´swietliło mi twarz. Stałem tak przez moment, gdy oczy Babette zwrócone były w stron˛e okna. Chwil˛e potem cofnałem ˛ si˛e i obraz mój zniknał. ˛ W ciagu ˛ kilku sekund wszystkie siostry zdały sobie spraw˛e, z˙ e jaka´s dziwna posta´c pojawiła si˛e za oknem, stworzenie niczym widmo, duch. Czarne słu˙zace, ˛ które miały wyj´sc´ na zewnatrz ˛ i zbada´c kto to, zdecydowanie odmówiły wykonania polecenia. Z niecierpliwo´scia˛ czekałem na to, co byłoby najbardziej po mojej my´sli. Wreszcie tak si˛e stało. Babette uj˛eła kandelabr z bocznego stolika, zapaliła jego s´wiece i ganiac ˛ wszystkich s´miało wyszła na chłodna˛ galeri˛e. Siostry skupiły si˛e gromada˛ przy drzwiach jak wielkie czarne ptaki. Jedna z nich krzykn˛eła, z˙ e na pewno brat nie z˙ yje i to Jego duch pojawił si˛e tu na chwil˛e. Oczywi´scie, musisz wiedzie´c, z˙ e Babette nigdy nie brała takich tłumacze´n powa˙znie i nie przypisywała tego, co widziała, swojej wyobra´zni czy duchom. Poczekałem a˙z przejdzie 38
prawie cała˛ galeri˛e, zanim si˛e do niej odezwałem. Nawet wtedy ukazałem si˛e tylko tak, z˙ e widziała jedynie zarys mojej postaci za jedna˛ z kolumn. — Powiedz siostrom, aby si˛e cofn˛eły — odezwałem si˛e przyciszonym głosem. — Przyszedłem powiedzie´c ci o twoim bracie, Zrób, jak mówi˛e. Przez moment stała bez ruchu, potem odwróciła si˛e do mnie i próbowała kogo´s dostrzec w mroku. — Mam bardzo mało czasu. Nie uczyni˛e ci krzywdy — powiedziałem. Posłuchała. Rozkazała siostrom, by zamkn˛eły drzwi, a one po´spiesznie wykonały polecenie. Dopiero wtedy wystapiłem ˛ z mroku i stanałem ˛ w s´wietle s´wiec. Oczy młodego dziennikarza były szeroko otwarte. R˛ek˛e przytknał ˛ do ust. — Czy i dla niej wygladał ˛ pan tak. . . jak dla mnie? — zapytał. — Pytasz o to z taka˛ niewinno´scia˛ — odpowiedział wampir. — Tak, przypuszczam, z˙ e tak. Tyle z˙ e w s´wietle s´wiec nie mam mo˙ze tak nienaturalnego wygladu. ˛ Ale wtedy nie zale˙zało mi przecie˙z na tym, by koniecznie udawa´c zwykłego człowieka. — Mam tylko minuty — powiedziałem jej natychmiast — ale to, co chc˛e ci powiedzie´c, jest najwy˙zszej wagi. Twój brat walczył dzielnie i zwyci˛ez˙ ył w po´ jedynku — ale czekaj. Musisz wiedzie´c, z˙ e nie z˙ yje. Smier´ c obeszła si˛e z nim bezwzgl˛ednie, jak złodziej w nocy, i na nic si˛e zdała jego dobro´c ani odwaga. Ale nie to jest najwa˙zniejsze. Mam ci co´s innego do powiedzenia. Zarzadza´ ˛ c plantacja˛ mo˙zesz ty i wła´snie ty mo˙zesz ja˛ uratowa´c. Musisz tylko na to by´c zdecydowana i nie pozwoli´c, by stało si˛e inaczej. Musisz przeja´ ˛c pozycj˛e brata bez wzgl˛edu na to, jakie wywoła to zaskoczenie, głosy protestu czy plotki. Nie słuchaj tego. Wasza ziemia jest dzisiaj taka sama, jak wczoraj, gdy z˙ ył jeszcze brat. Nic si˛e nie zmieniło. Musisz zaja´ ˛c jego miejsce. Je´sli tego nie uczynisz, stracicie ziemi˛e, a rodzina b˛edzie zgubiona. Zostaniecie wszystkie z niewielka˛ pensja,˛ skazane na połow˛e, a mo˙ze nawet mniej tego, co z˙ ycie mo˙ze wam ofiarowa´c. Zapami˛etaj wi˛ec: Nie podejmuj z˙ adnej decyzji, zanim nie usłyszysz mojej rady. Niech moje wizyty tutaj napełnia˛ ci˛e odwaga,˛ je´sli kiedykolwiek b˛edziesz si˛e waha´c. Ty musisz wzia´ ˛c wasze przyszłe z˙ ycie w swoje r˛ece. Ty, gdy˙z twój brat nie z˙ yje. Patrzac ˛ na nia˛ widziałem, z˙ e słyszała ka˙zde słowo z tego, co jej powiedziałem. Chciała mi zada´c mas˛e pyta´n, ale nie protestowała, kiedy oznajmiłem, z˙ e nie mam ju˙z czasu. U˙zywałem wszystkich swoich zdolno´sci, aby tak szybko zostawi´c ja˛ sama,˛ z˙ eby wygladało ˛ na to, z˙ e po prostu zniknałem. ˛ Z ogrodu widziałem jeszcze jej twarz w blasku s´wiec. Widziałem, jak szukała mnie w ciemno´sci, obracajac ˛ si˛e wokoło. Zobaczyłem te˙z, jak prze˙zegnała si˛e i weszła do s´rodka, do sióstr. Wampir u´smiechnał ˛ si˛e. — Tak jak przewidziałem, nikt w sasiedztwie ˛ nie przejał ˛ si˛e zjawa,˛ która ukaza´c si˛e miała Babette Freniere, ale ju˙z w pierwszych dniach z˙ ałoby wybuchł skandal, gdy stało si˛e jasne, z˙ e to ona b˛edzie samodzielnie prowadzi´c sprawy plantacji. Tymczasem s´wietnie sobie radziła. Udało si˛e jej zgromadzi´c olbrzymi posag dla młodszej siostry, a i sama wyszła za ma˙ ˛z nast˛epnego roku. W Point˛e du Lac, Le39
stat i ja prawie wcale ze soba˛ nie rozmawiali´smy. — Nadal pan tam mieszkał? — Tak. Nie byłem jeszcze pewien, czy powiedział mi wszystko, co chciałem wiedzie´c. Nadal te˙z musiałem udawa´c. Moja siostra, na przykład, wychodziła za ma˙ ˛z pod moja˛ nieobecno´sc´ , kiedy le˙załem zło˙zony dreszczami malarycznymi. Co´s podobnego przydarzyło mi si˛e tak˙ze, gdy w biały dzie´n chowano moja˛ matk˛e. W tym czasie Lestat i ja siadywali´smy do obiadu ka˙zdej nocy ze starszym panem, imitujac ˛ odgłosy kolacji, słuchajac ˛ z rozbawieniem, jak kazał nam zjada´c wszystko z naszych talerzy i nie popija´c zbyt szybko winem. Moja˛ siostr˛e i jej m˛ez˙ a przyjmowałem podczas niezliczonych okropnych migren w swojej całkowicie zaciemnionej sypialni, z kołdra˛ pod broda,˛ tłumaczac ˛ si˛e bólem, jaki sprawia mi s´wiatło. Powierzałem im wtedy du˙ze sumy, aby inwestowali je dla nas wszystkich. Całe szcz˛es´cie, jej ma˙ ˛z był sko´nczonym idiota,˛ nieszkodliwym, ale idiota,˛ typowym produktem czterech pokole´n mał˙ze´nstw pomi˛edzy kuzynami. Ale chocia˙z wszystko szło do´sc´ gładko, zacz˛eli´smy mie´c pewne problemy z niewolnikami. Znale´zli si˛e w´sród nich podejrzliwi, a jak zauwa˙zyłem, Lestat nadal zabijał ka˙zdego, kogo tylko obrał sobie za ofiar˛e. Ciagle ˛ wi˛ec rozchodziły si˛e pogłoski o tajemniczych zgonach i morderstwach w tej cz˛es´ci wybrze˙za. Główne podejrzenia skierowano na nas. Podsłuchałem to którego´s wieczoru, gdy włóczyłem si˛e niczym cie´n mi˛edzy chatami czarnych. Pozwól mi jednak najpierw wyja´sni´c pewne szczegóły dotyczace ˛ charakteru tych niewolników. Działo si˛e to około 1795 roku. Mieszkali´smy z Lestatem na plantacji ju˙z od czterech lat. Inwestowałem pieniadze, ˛ które on zdobywał, powi˛ekszajac ˛ obszar naszej ziemi, nabywajac ˛ mieszkania i domy w mie´scie, które pó´zniej wynajmowałem. Sama praca na plantacji nie przynosiła wiele zysku. Była raczej przykrywka˛ dla naszej działalno´sci ni˙z prawdziwa˛ inwestycja.˛ Mówi˛e „naszej”, ale to nieprawda. Nigdy nie przepisałem niczego na Lestata, a — jak zapewne zdajesz sobie spraw˛e — byłem wtedy w s´wietle prawa nadal z˙ ywy. Ale w 1795 niewolnicy nie byli wcale tacy, jak to si˛e ich przedstawia w filmach i powie´sciach o Południu. Wcale nie byli łagodnymi lud´zmi o brazowej ˛ skórze, w szarych łachmanach, mówiacymi ˛ dialektem j˛ezyka angielskiego. Byli Afryka´nczykami lub pochodzili z wysp mórz południowych, niektórzy przybyli tu z Santo Domingo. Byli czarni jak w˛egiel i całkowicie tutaj obcy. Rozmawiali mi˛edzy soba˛ w swoich afryka´nskich j˛ezykach albo we francuskim patois. Kiedy s´piewali, s´piewali pie´sni ze swych krajów, które unoszac ˛ si˛e nad polami tworzyły atmosfer˛e egzotyczna˛ i dziwna˛ i zawsze mnie przera˙zały, nawet wtedy, gdy jeszcze z˙ yłem jako zwykły człowiek. Byli przesadni ˛ i mieli własne tajemnice i tradycje. Krótko mówiac, ˛ wtedy jeszcze ich nie pozbawiono afryka´nskiego pochodzenia. Niewolnictwo było przekle´nstwem ich egzystencji, ale nie byli obrabowani z tych cech, które były charakterystyczne dla ich s´wiata. Tolerowali chrzest i skromne ubranie, jakie narzuciło im francuskie prawo katolickie, ale wieczorami zamieniali swoje 40
tanie sukno na powabne, barwne kostiumy, wyrabiali klejnoty z ko´sci zwierzat ˛ i kawałków metalu, który polerowali tak długo, z˙ e wygladał ˛ jak złoto. Wtedy, po zapadni˛eciu zmroku, okolice ich chat w Point˛e du Lac stawały si˛e całkowicie obcym krajem. Raczej afryka´nskim wybrze˙zem ni˙z Ameryka.˛ W taka˛ krain˛e nawet najsurowszy zarzadca ˛ nie o´smieliłby si˛e i nie zechciałby wstapi´ ˛ c. Dla wampira było to te˙z wspaniałe miejsce. Nie na długo jednak. Którego´s letniego wieczoru, kiedy znów bawiłem si˛e w cie´n, podsłuchałem przez otwarte drzwi chaty czarnego nadzorcy rozmow˛e, która przekonała mnie, z˙ e oboje z Lestatem znajdujemy si˛e w s´miertelnym niebezpiecze´nstwie. Niewolnicy wiedzieli ju˙z, z˙ e nie jeste´smy zwykłymi s´miertelnikami. Przyciszonym głosem słu˙zace ˛ opowiadały o tym, jak widziały nas przez szpar˛e w drzwiach, kiedy biesiadowali´smy przy pustych talerzach, z samymi sztu´ccami, bez jedzenia, podnoszac ˛ puste kieliszki do ust, podczas gdy nasze twarze błyszczały niczym twarze widm w s´wietle s´wiec, a s´lepy starzec był bezsilnym głupcem w naszej mocy. Przez dziurk˛e od klucza dostrzegły tak˙ze trumn˛e Lestata, a jedna z nich została nawet bezlito´snie pobita przez niego za kr˛ecenie si˛e w pobli˙zu okien jego pokoju. „Nie ma tam łó˙zka” — wyjawiała tajemnic˛e jedna drugiej. „On s´pi w trumnie, wiem o tym”. Były przekonane, majac ˛ tak niezbite dowody, z˙ e wiedza,˛ kim jeste´smy. Co do mnie, to widziały mnie ka˙zdego wieczoru, jak pojawiałem si˛e przy kaplicy. Teraz była to ju˙z jedynie bezkształtna ruina, gdzie cegła i dzikie wino mieszały si˛e ze soba,˛ z kwitnac ˛ a˛ wiosna˛ glicynia,˛ a latem dzikimi ró˙zami. Na starych nie pomalowanych okiennicach, które nigdy nie były otwierane, połyskiwał mech, a kamienne łuki pokrywały paj˛ecze sieci. Oczywi´scie, cały czas udawałem, z˙ e odwiedzam kaplic˛e po to, by wspomina´c tam Pawła. Jasno jednak wynika z rozmowy kobiet, z˙ e dłu˙zej ju˙z nie wierzyły tym kłamstwom. Przypisywały nam s´mier´c nie tylko tych niewolników, których znaleziono martwych na polach i na bagnach, s´mier´c bydła czy koni ale tak˙ze wszystkie dziwne i niewytłumaczalne wydarzenia; nawet powód´z i piorun były bronia˛ Boga w osobistej wojnie wypowiedzianej Louisowi i Lestatowi. Co gorsza jednak, według niewolnic, nie chcemy ustapi´ ˛ c. Jeste´smy diabłami, musimy wi˛ec by´c zniszczeni. Na tym spotkaniu, którego byłem niewidocznym s´wiadkiem, ujrzałem te˙z sporo niewolników z plantacji Freniere. Oznaczało to, z˙ e pogłoska mogła si˛e rozej´sc´ po całym wybrze˙zu. I cho´c mocno wierzyłem, z˙ e okolica nie dałaby si˛e tak łatwo ponie´sc´ fali histerii, wolałem nie ryzykowa´c i nie zosta´c tutaj zauwa˙zony. Szybko wycofałem si˛e i pognałem co ko´n wyskoczy do domu, aby przekaza´c Lestatowi, z˙ e nasza komedia odgrywania plantatorów sko´nczyła si˛e, z˙ e b˛edzie musiał wyrzec si˛e swoich zwyczajów i przeprowadzi´c do miasta. Oczywi´scie sprzeciwił si˛e temu. Ojciec był ci˛ez˙ ko chory i mógł tego nie przez˙ y´c. Nie miał te˙z zamiaru ucieka´c przed głupimi niewolnikami. — Zabij˛e ich wszystkich — powiedział spokojnie. — Zdziesiatkuj˛ ˛ e ich, 41
a reszta ucieknie i wszystko si˛e jako´s uło˙zy! — Głupstwa opowiadasz — replikowałem. — Ja w ka˙zdym razie odchodz˛e stad. ˛ — Ty chcesz, abym odszedł! Ty! — szydził. Budował wła´snie na stole domek z niezwykle pi˛eknych, francuskich kart do gry.— Ty pochlipujacy ˛ tchórzu, wampirze przemierzajacy ˛ aleje miasta w poszukiwaniu kotów i szczurów, gapia˛ cy si˛e godzinami w s´wiecie, jakby były lud´zmi, wystajacy ˛ na deszczu jak bałwan, a˙z twoje ubranie nasiaknie ˛ woda˛ i s´mierdzi jak stare kufry w szafie, wampirze o wygladzie ˛ zakłopotanego idioty w zoo. — Nic wi˛ecej nie masz mi do powiedzenia? Twoje uporczywe lekcewa˙zenie sytuacji stawia nas w s´miertelnym niebezpiecze´nstwie. Ja mog˛e mieszka´c samotnie w kaplicy, gdy ten dom obróci si˛e w ruin˛e. Nie dbam o to — powiedziałem mu. To była prawda. — Ale ty — wyrzucałem z siebie szybko — ty musisz mie´c wszystkie te rzeczy, musisz „otacza´c” si˛e nimi, tworzy´c ten nie´smiertelny sklep ze starzyzna,˛ w którym obaj jeste´smy groteskowi. Id´z i przyjrzyj si˛e twemu ojcu, a potem powiedz mi, ile mu jeszcze zostało z˙ ycia, bowiem tylko tak długo pozwol˛e ci tu zosta´c, je˙zeli w tym czasie niewolnicy nie rzuca˛ si˛e na nas! Powiedział mi, z˙ ebym sam poszedł przyjrze´c si˛e jego ojcu, bo to ja jestem tym, który „obserwuje”. I zrobiłem tak. Stary człowiek rzeczywi´scie umierał. Oszcz˛edzono mi s´mierci mojej matki, umarła bowiem nagle którego´s popołudnia. Znaleziono ja˛ z koszykiem do nici, siedzac ˛ a˛ spokojnie w fotelu na podwórku. Odeszła tak, jakby tylko zasn˛eła. Teraz jednak widziałem s´mier´c naturalna,˛ s´mier´c ze staro´sci, powolna˛ agoni˛e ciała i s´wiadomo´sci. Zawsze lubiłem starego, był prosty, sympatyczny i nie wymagajacy. ˛ W ciagu ˛ dnia siadał w sło´ncu na galerii, drzemiac ˛ i wsłuchujac ˛ si˛e w s´piew ptaków; noca˛ pogaw˛edka z nami uprzyjemniała mu bezsenno´sc´ . Umiał gra´c w szachy, rozpoznawał figury palcami i zapami˛etywał ich układ na szachownicy z podziwu godna˛ dokładno´scia.˛ Chocia˙z Lestat nigdy nie chciał z nim gra´c ja robiłem to cz˛esto. Teraz biedak le˙zał, gł˛eboko wdychajac ˛ powietrze, z czołem goracym ˛ i wilgotnym od potu, poduszka wokół jego głowy naznaczona ju˙z była mokrymi plamami. Gdy tak j˛eczał i modlił si˛e o s´mier´c, Lestat w drugim pokoju zaczał ˛ gra´c na szpinecie. Gwałtownie zamknałem ˛ wieko klawiatury, o mało co nie przytrzaskujac ˛ mu palców. — Nie b˛edziesz grał, gdy on umiera — powiedziałem. — Do diabła! — krzyknał. ˛ — B˛ed˛e grał nawet na b˛ebnach, je´sli zechc˛e! — To mówiac, ˛ s´ciagn ˛ ał ˛ z kredensu wielka˛ srebrna˛ platerk˛e, wsunał ˛ palec mi˛edzy jeden z jej dwóch uchwytów i zaczał ˛ w nia˛ wali´c ły˙zka.˛ Powiedziałem mu, z˙ eby przestał albo sam go do tego zmusz˛e. Nagle obaj uciszyli´smy si˛e, gdy˙z usłyszeli´smy, z˙ e starzec wzywa go po imieniu. Chciał z nim porozmawia´c, zanim umrze. Powiedziałem Lestatowi, z˙ e musi tam pój´sc´ . To wołanie z pokoju było straszne. — Dlaczego musz˛e? Opiekowałem si˛e nim przez te wszystkie lata. Czy to nie 42
wystarczy? Wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni pilniczek do paznokci, usadowił si˛e wygodnie w nogach łó˙zka i zaczał ˛ polerowa´c swoje długie paznokcie. Jednocze´snie, musisz to wiedzie´c, cały czas byłem s´wiadom obecno´sci niewolników wokół domu. Obserwowali nasz dom i przysłuchiwali si˛e odgłosom z niego dochodzacym. ˛ Naprawd˛e, miałem nadziej˛e, z˙ e stary umrze w przecia˛ gu kilku minut. Ju˙z wcze´sniej, raz czy dwa, zachowanie niektórych niewolników wzbudziło we mnie podejrzenia. Teraz jednak było ich wielu. Zadzwoniłem natychmiast po Daniela, czarnego niewolnika, któremu przekazałem obowiazki ˛ zarzadcy, ˛ zreszta˛ wraz z jego domkiem. Czekajac ˛ na niego, słyszałem, jak stary mówił co´s do Lestata. Ten usiadł, skrzy˙zowawszy nogi i zaj˛ety był bez reszty piłowaniem swoich paznokci. — To o t˛e szkoł˛e chodzi — mówił stary. — Och, wiem. . . ale co ja ci mog˛e teraz powiedzie´c? — j˛eczał. — Lepiej mów — odpowiedział Lestat — bo niedługo umrzesz! Stary wydał z siebie okropny j˛ek, a ja mu w tym zawtórowałem. Zdecydowanie czułem wstr˛et do mojego kompana. Miałem wielka˛ ochot˛e po prostu wyrzuci´c go z pokoju. — No có˙z, wiesz, prawda? Nawet taki głupiec, jak ty domy´sliłby si˛e tego — dorzucił Lestat. — Nigdy mi nie wybaczysz, prawda? Nawet teraz, teraz. . . gdy umieram — odezwał si˛e starzec. — Nie wiem, o czym mówisz — odpowiedział Lestat. Moja cierpliwo´sc´ wyczerpywała si˛e, a stary stawał si˛e coraz bardziej i bardziej podniecony. Błagał goraczkowo, ˛ by syn go wysłuchał. Cała ta scena wywoływała u mnie dreszcze. W tym czasie przybył Daniel i w momencie, w którym go ujrzałem, wiedziałem ju˙z, z˙ e w Pointe du Lac wszystko jest stracone. Gdybym był bardziej uwa˙zny, dostrzegłbym to wcze´sniej. Daniel patrzył na mnie szklanymi oczyma. Dla niego byłem oczywistym potworem. — Ojciec pana Lestata jest bardzo chory, umiera — odezwałem si˛e do niego, ignorujac ˛ jego wyraz twarzy. — Nie z˙ ycz˛e sobie tutaj z˙ adnych hałasów. Niewolnicy musza˛ zosta´c dzisiaj na noc w swoich chatach. Doktor jest ju˙z w drodze! Gapił si˛e na mnie, jakbym kłamał. Chwil˛e pó´zniej odwrócił wzrok ode mnie i spojrzał zaciekawiony w stron˛e pokoju starego. Jego twarz wykrzywił straszliwy grymas. Wstałem natychmiast i zajrzałem tam. Lestat niedbale rozparty w nogach łó˙zka nadal zawzi˛ecie czy´scił pilniczkiem swoje paznokcie. Wykrzywiał si˛e przy tym w taki sposób, z˙ e wida´c było wyra´znie jego wielkie z˛eby. Wampir przerwał. Jego wielkie ramiona trz˛esły si˛e od tłumionego s´miechu. Patrzył na chłopaka. Ten wstydliwie spu´scił oczy i wbił wzrok w blat stołu. Zda˙ ˛zył jednak przyjrze´c si˛e ustom wampira. Zauwa˙zył, z˙ e jego wargi były inne ni˙z skóra twarzy, atłasowe i delikatnie zarysowane, ale s´miertelnie blade. Dostrzegł tak˙ze białe z˛eby, cho´c 43
wampir s´miał si˛e w taki sposób, z˙ e nie obna˙zał ich zupełnie. Wła´sciwie to chłopak nie pomy´slał o nich a˙z do tej chwili. — Mo˙zesz sobie wyobrazi´c — odezwał si˛e ponownie wampir — co to oznaczało? — Musiałem go zabi´c. — Co takiego? — odezwał si˛e chłopak. — Musiałem go zabi´c. Zaczał ˛ ucieka´c. Mógł wszystkich zaalarmowa´c. By´c mo˙ze dałoby si˛e to jako´s inaczej załatwi´c, ale nie miałem na to czasu. Pobiegłem wi˛ec za nim i dopadłem go w przedpokoju. Zdałem sobie wtedy spraw˛e, z˙ e włas´nie robi˛e to, przed czym wzbraniałem si˛e cztery lata, i zatrzymałem si˛e. To był przecie˙z z˙ ywy człowiek! W r˛eku trzymał nó˙z o ko´scianym trzonku i gotował si˛e do obrony. Odebrałem go z łatwo´scia˛ i wbiłem mu prosto w serce. Natychmiast przyklakł ˛ na kolana, zakrwawionymi palcami obejmujac ˛ ostrze. Widok krwi, jej zapach doprowadził mnie do szale´nstwa. Wydaje mi si˛e, z˙ e j˛eknałem ˛ gło´sno, ale nie dotknałem ˛ go, nie chciałem. Pami˛etam, z˙ e Lestat błysnał ˛ mi w lustrze nad stolikiem. — Dlaczego´s to zrobił? — domagał si˛e odpowiedzi. Obróciłem ku niemu twarz z mocnym postanowieniem, z˙ e nie mo˙ze ujrze´c mnie w chwili słabo´sci. — Stary jest ju˙z w przed´smiertnym szoku — oznajmił Lestat i dodał, z˙ e nie mo˙ze zrozumie´c nic z tego, co on do niego mówi. — Niewolnicy, oni wiedza.˛ . . musisz do nich i´sc´ , przyjrze´c im si˛e — wykrztusiłem. — Ja zaopiekuj˛e si˛e starym. — Zabij go — powiedział Lestat. — Oszalałe´s — krzyknałem ˛ — on jest twoim ojcem! — Wiem o tym — odpowiedział — wła´snie dlatego ty masz to zrobi´c. Ja nie potrafi˛e. Gdybym mógł, zrobiłbym to ju˙z dawno, przekl˛ety staruch! — Załamał r˛ece. — Musz˛e stad ˛ wyj´sc´ . Zobacz, co´s zrobił, zabijajac ˛ tego Murzyna. Nie ma czasu do stracenia. Jego z˙ ona przybiegnie tu lada chwila. . . albo stanie si˛e jeszcze co´s gorszego! Wampir westchnał. ˛ — Wszystko to była prawda. Lestat miał racj˛e. Słyszałem, jak niewolnicy zbierali si˛e wokół domku Daniela, czekajac ˛ na jego powrót. Daniel był na tyle odwa˙zny, z˙ e zdobył si˛e na to, by samotnie wej´sc´ do nawiedzonego domu. Je´sli nie wróci, niewolnicy wpadna˛ w panik˛e, zamienia˛ si˛e w niebezpieczna˛ band˛e. Powiedziałem Lestatowi, aby ich uspokoił, aby u˙zył całej swej władzy białego pana, jaka˛ ma nad nimi. To mówiac, ˛ wszedłem do sypialni i zatrzasnałem ˛ drzwi. Tu prze˙zyłem nast˛epny szok. Stało si˛e to za sprawa˛ ojca Lestata. Siedział na łó˙zku, pochylajac ˛ si˛e do przodu. Nadal przemawiał do Lestata, błagajac ˛ go, by mu odpowiedział. Mówił, z˙ e rozumie jego gorycz lepiej ni˙z on sam. Był ju˙z prawie trupem i nic poza gwałtowna˛ siła˛ woli nie o˙zywiało jego ciała. Jego oczy jeszcze gł˛ebiej si˛e zapadły, a dr˙zace ˛ usta wydawały si˛e jeszcze straszniejsze, w swej starczej, po˙zółkłej formie. Usiadłem w nogach łó˙zka. Cierpiałem, 44
z˙ e widz˛e go w takim stanie, wi˛ec podałem mu r˛ek˛e. Nie potrafi˛e nawet opisa´c, jak bardzo wstrzasn ˛ ał ˛ mna˛ jego widok. Albowiem gdy ja sam zabijam, przynosz˛e s´mier´c szybka˛ i bez jej s´wiadomo´sci, pozostawiajac ˛ ofiar˛e jakby w zaczarowanym s´nie. A to, czego tu do´swiadczałem, było powolnym rozpadem i gniciem. Ciało nie chciało podda´c si˛e wampirowi czasu, który ssał je bezustannie przez lata, a˙z do ko´nca. — Lestat — powiedział starzec — cho´c raz nie bad´ ˛ z dla mnie taki surowy, cho´c raz bad´ ˛ z dla mnie chłopcem takim, jakim byłe´s kiedy´s, mój synu! Powtórzył kilka razy słowo „synu” i powiedział co´s jeszcze, czego nie mogłem dosłysze´c, co´s o niewinno´sci i niewinno´sci odebranej. Wida´c było jednak˙ze, z˙ e wcale nie postradał zmysłów, jak to sadził ˛ Lestat, ale znajdował si˛e w jakim´s szczególnym stanie przytomno´sci. Brzemi˛e przeszło´sci cia˙ ˛zyło na nim z cała˛ moca,˛ a tera´zniejszo´sc´ , oznaczajaca ˛ ju˙z tylko s´mier´c, z która˛ walczył ze wszystkich sił, nie mogła w z˙ aden sposób ul˙zy´c przeszło´sci. Wiedziałem jednak, z˙ e mog˛e go oszuka´c, je´sli u˙zyj˛e swego sprytu i umiej˛etno´sci. Pochylajac ˛ si˛e blisko nad nim, wyszeptałem: „Ojcze”. Nie był to glos Lestata, to był mój głos, cichy szept. Ale on uspokoił si˛e natychmiast i pomy´slałem, z˙ e teraz mógłby umrze´c. Trzymał mnie jednak za r˛ek˛e jak tonacy ˛ brzytwy. Mówił co´s o wiejskim nauczycielu — podał jakie´s przekr˛econe nazwisko — który odkrył w chłopcu o imieniu Lestat wybitnego ucznia i błagał, by mógł zabra´c go do klasztoru na dalsza˛ nauk˛e. Stary przeklinał siebie za to, z˙ e zmusił chłopca, by został w domu, i za to, z˙ e spalił jego ksia˙ ˛zki. — Musisz mi wybaczy´c, Lestat — zapłakał. Mocniej u´scisnałem ˛ jego r˛ek˛e, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e mo˙ze to wystarczy za odpowied´z, ale staruszek powtórzył: — Masz wszystko, co potrzeba, aby wspaniale z˙ y´c, ale jeste´s równie nieczuły i brutalny jak kiedy´s, cho´c wtedy nigdy nie było ko´nca pracy, a zimno i głód znalis´my dobrze! Lestat, pami˛etaj. Byłe´s z nich najszlachetniejszy i najdelikatniejszy. Bóg mi wybaczy, je´sli ty mi wybaczysz! W tej chwili prawdziwy Lestat pojawił si˛e w drzwiach. Na migi pokazałem mu, by si˛e nie odzywał, ale on udawał, z˙ e tego nie dostrzega. Musiałem wi˛ec szybko wsta´c, by ojciec nie był zaskoczony tym, z˙ e słyszy nagle syna z pewnej odległo´sci. Niewolnicy uciekli, nim Lestat zbli˙zył si˛e do nich. — Ale sa˛ gdzie´s tam, zbieraja˛ si˛e w ciemno´sciach, słysz˛e ich — dodał. Potem wlepił wzrok w starego. — Zabij go, Louis! — powiedział do mnie. W jego głosie po raz pierwszy usłyszałem nutk˛e pro´sby. Zaraz jednak znów wpadł we w´sciekło´sc´ . — No dalej! — Pochyl si˛e nad nimi i powiedz mu, z˙ e wszystko mu wybaczasz, z˙ e wybaczasz mu, z˙ e zabrał ci˛e ze szkoły, kiedy byłe´s chłopcem. Powiedz mu to teraz! — Co? — Lestat wykrzywił si˛e, tak z˙ e jego twarz wygladała ˛ teraz jak naga 45
czaszka. — To, z˙ e zabrał mnie ze szkoły? — Wzniósł r˛ece do góry. — Do diabła z nim. Zabij go — wyrzucił z siebie. — Nie — odparłem — przebacz mu albo zabij go sam. Dalej, zabij własnego ojca! Stary człowiek błagał, by´smy powiedzieli mu, o czym mówimy. Ciagle ˛ wołał: „synu, synu”, a Lestat ta´nczył jak szalony wokół łó˙zka, jak gdyby nogami chciał przebi´c podłog˛e. Podszedłem do koronkowych zasłon. Widziałem i słyszałem niewolników otaczajacych ˛ nasz dom, ich czarne kontury wplecione w noc, zbli˙zajace ˛ si˛e. — Byłe´s Józefem po´sród swych braci — rzekł stary — najlepszym z nich, ale skad ˛ miałem to wiedzie´c? Zrozumiałem to dopiero, kiedy odszedłe´s, kiedy wszystkie te lata min˛eły, nie dajac ˛ mi z˙ adnego ukojenia, z˙ adnego pocieszenia. A wtedy ty wróciłe´s i zabrałe´s mnie z farmy, ale to ju˙z nie byłe´s ty. To nie był ten sam chłopak. Obróciłem si˛e w kierunku Lestata i dosłownie zaciagn ˛ ałem ˛ go do łó˙zka. Nigdy dotad ˛ nie widziałem go tak osłabionego, a zarazem tak w´sciekłego. Odepchnał ˛ mnie od siebie, a potem przyklakł ˛ przy łó˙zku, patrzac ˛ na mnie spode łba. Byłem jednak zdecydowany, wyszeptałem: — Przebacz mu! — W porzadku ˛ ojcze, za´snij w spokoju. Nie mam do ciebie z˙ adnej urazy — powiedział Lestat głosem cienkim i napi˛etym od skrywanej zło´sci. Stary obrócił si˛e na poduszce i zamruczał co´s cicho, z ulga,˛ ale Lestata ju˙z tam nie było. Zatrzymał si˛e na krótko przy drzwiach, r˛ekoma zatykał sobie uszy. — Nadchodza˛ — szepnał, ˛ a potem obrócił si˛e tak, by mógł mnie widzie´c i dodał: — Bierz go. Na Boga, bierz! Stary nawet nie u´swiadamiał sobie tego, co wydarzyło si˛e potem. Nigdy ju˙z nie obudził si˛e ze swego odurzenia. Pozwoliłem mu szybko wykrwawi´c si˛e, zadajac ˛ długie i gł˛ebokie ci˛ecie, tak z˙ e wkrótce umarł. Nie chciałem, by umierał, zaspokajajac ˛ moja˛ diabelska˛ nami˛etno´sc´ . Ta my´sl była mi wstr˛etna. Wszystko to jednak nie miało ju˙z znaczenia. Postanowiłem spali´c dom. Nie czekało nas tu ju˙z nic dobrego. Tymczasem Lestat uganiał si˛e za niewolnikami. Sam był w stanie zostawi´c za soba˛ takie spustoszenie, z˙ e w rezultacie nie pozostałby nikt, kto mógłby opowiedzie´c o tej nocy w Point˛e du Lac. Teraz i ja przyłaczyłem ˛ si˛e do niego. Do tej pory zawsze jego dziko´sc´ była dla mnie nie do poj˛ecia, tej nocy ja równie˙z obnaz˙ yłem kły gotowy do zabijania. Mój równy krok pozwalał z łatwo´scia˛ do´scigna´ ˛c ich niezdarny i z˙ ałosny bieg, gdy zapadła zasłona s´mierci, czy raczej szale´nstwa i w´sciekło´sci. Nie im było mierzy´c si˛e z siła˛ i sprawno´scia˛ wampira. Niewolnicy rozpierzchli si˛e we wszystkich kierunkach. Wbiegłem z powrotem schodami na gór˛e, aby podło˙zy´c ogie´n. Lestat wielkimi susami dogonił mnie. 46
— Co robisz? — wykrzyknał. ˛ — Oszalałe´s! Nie było ju˙z jednak sposobu, by powstrzyma´c ogie´n. — Uciekli, a ty to wszystko niszczysz. Nie przestawał si˛e obraca´c i spoglada´ ˛ c po raz ostatni na delikatny przepych saloniku. — Wyciagnij ˛ swoja˛ trumn˛e. Masz trzy godziny do brzasku — powiedziałem. Dom był ju˙z stosem pogrzebowym. — Czy ogie´n był niebezpieczny dla pana? — zapytał chłopak. — Z cała˛ pewno´scia˛ — odpowiedział wampir. — Czy wrócił pan tej nocy do kaplicy? Czy było to bezpieczne? — Nie, bez watpienia ˛ nie. Około pi˛ec´ dziesi˛eciu niewolników rozpierzchło si˛e po okolicy. Wielu z nich nie bardzo si˛e u´smiechało z˙ ycie uciekiniera i z cała˛ pewno´scia˛ uciekli na plantacj˛e Freniere’ów albo na południe, w dół rzeki, do Bel Jardin. Oczywi´scie, nie miałem zamiaru nocowa´c w kaplicy. Ale wtedy w ogóle mało było czasu na to, by uda´c si˛e gdziekolwiek. — A ta kobieta, Babette? — zapytał chłopak. Wampir u´smiechnał ˛ si˛e. — Tak, poszedłem do Babette. Mieszkała wtedy na plantacji ze swoim młodym m˛ez˙ em. Miałem dostatecznie du˙zo czasu, aby załadowa´c swoja˛ trumn˛e na wóz i pojecha´c do niej. — A co z Lestatem? Wampir westchnał. ˛ — Lestat pojechał ze mna.˛ On sam miał zamiar uda´c si˛e do Nowego Orleanu i próbował mnie nawet do tego przekona´c, ale kiedy zobaczył, z˙ e jestem zdecydowany uda´c si˛e na plantacj˛e Freniere’ów, równie˙z uznał to rozwiazanie ˛ za najszcz˛es´liwsze. Prawdopodobnie w ogóle nie udałoby si˛e nam dotrze´c do Nowego Orleanu. Robiło si˛e ju˙z jasno. Nie dla ludzkich oczu, ale dla nas było to wyra´zne. Je´sli chodzi o Babette, to odwiedziłem ja˛ jeszcze kiedy´s. Jak ci mówiłem, Babette stała si˛e zgorszeniem całego wybrze˙za, po tym jak została sama na plantacji, w domu bez m˛ez˙ czyzn, a nawet bez starszej kobiety. Jej najwi˛ekszym problemem było to, z˙ e mogła osiagn ˛ a´ ˛c sukces finansowy jedynie kosztem izolacji i społecznego ostracyzmu. Jej wra˙zliwa natura powodowała, z˙ e nie uwa˙zała bogactwa za rzecz najistotniejsza.˛ Natomiast rodzina, potomstwo — to było co´s, co posiadało dla niej warto´sc´ . Chocia˙z radziła sobie doskonale z plantacja,˛ cały ten skandal odbił si˛e na jej psychice. Wewn˛etrznie zacz˛eła si˛e ju˙z poddawa´c. Wtedy, której´s nocy, przyszedłem do niej do ogrodu. Nie pozwalajac ˛ jej patrze´c na moja˛ twarz, oznajmiłem najłagodniejszym głosem, na jaki było mnie sta´c, z˙ e jestem ta˛ sama˛ osoba,˛ z która˛ wcze´sniej rozmawiała, z˙ e wiem, jak wyglada ˛ jej z˙ ycie i jak cierpi. — Nie oczekuj, z˙ e ludzie to zrozumieja˛ — powiedziałem jej — to głupcy. Chca,˛ z˙ eby´s z powodu s´mierci twego brata wycofała si˛e z interesów. Musisz si˛e im przeciwstawi´c, ale trzeba to zrobi´c tak, by nikt nie mógł ci nic zarzuci´c. Cały czas słuchała mnie w milczeniu. Powiedziałem jej, aby wydała uroczysty bal połaczony ˛ z jaka´ ˛s okazja,˛ najlepiej religijna.˛ Mogłaby, na przykład, wybra´c so47
bie jaki´s klasztor w Nowym Orleanie, jakikolwiek, i zaplanowa´c bal filantropijny. Powinna zaprosi´c najbli˙zszych przyjaciół swej zmarłej matki w charakterze opiekunów balu. Wszystko to powinna robi´c z absolutna˛ pewno´scia˛ siebie. Przede wszystkim z pewno´scia˛ i przekonaniem. Wła´snie pewno´sc´ siebie i moralna czysto´sc´ były tu najwa˙zniejsze. No có˙z, Babette uznała to za genialny pomysł. — Nie wiem, kim jeste´s i pewnie nie powiesz mi tego — powiedziała (to była prawda, nie zamierzałem tego uczyni´c) — ale mam prawo przypuszcza´c, z˙ e jeste´s chyba aniołem. Błagała, bym pozwolił jej zobaczy´c moja˛ twarz. To jest, błagała tak, jak czynia˛ to ludzie pokroju Babette, nie przywykli do jakichkolwiek pró´sb. To nie znaczy, z˙ e była zbyt dumna. Była po prostu uczciwa i miała bardzo silna˛ osobowo´sc´ , co sprawia, z˙ e jej błaganie. . . ale widz˛e, z˙ e chcesz mi zada´c jakie´s pytanie. — Wampir przestał mówi´c. — Ale˙z nie, nie — odrzekł chłopak, poczatkowo ˛ starajac ˛ si˛e to ukry´c. — Nie wahaj si˛e zadawa´c pytania. Je´sli tylko co´s jest nie dopowiedziane. . . — Twarz wampira pociemniała, zmarszczył brwi, a na jego czole pojawiły si˛e dwa wgł˛ebienia, tu˙z nad lewa˛ brwia,˛ jak gdyby kto´s wcisnał ˛ tam palec. Nadawało mu to szczególnego wygladu ˛ kogo´s, kto ma gł˛ebokie zmartwienie. — Je´sli tylko jest co´s niejasnego w tym, co mówi˛e. . . Młody m˛ez˙ czyzna przyłapał si˛e na wpatrywaniu w oczy wampira, na przygla˛ daniu si˛e jego rz˛esom, które jak delikatne, czarne druciki wystawały z cieniutkich i mi˛ekkich powiek. — Pytaj s´miało — usłyszał głos wampira. — Babette. Mówi pan o niej w szczególny sposób — odrzekł wreszcie. — Mo˙zna by odnie´sc´ wra˙zenie, z˙ e miał pan do niej szczególny stosunek. — Czy z tego, co mówiłem, mo˙zna odnie´sc´ wra˙zenie, z˙ e nie jestem zdolny do uczu´c? — zapytał wampir. — Ale˙z nie. Naturalnie. Współczuł pan temu staremu człowiekowi. Został pan przy nim, aby ul˙zy´c jego ostatnim chwilom, cho´c sam znajdował si˛e pan w niebezpiecze´nstwie. I to, co odczuwał pan w przypadku młodego Freniere, kiedy Lestat chciał go zabi´c. . . Wszystko to wiele wyja´snia. Ale zastanawiam si˛e wła´snie. . . czy miał pan jakie´s specjalne uczucia wobec Babette? I czy to przypadkiem nie słabo´sc´ do niej sprawiła, z˙ e chronił pan cała˛ jej rodzin˛e? — Masz na my´sli miło´sc´ ? — powiedział wampir. — Dlaczego wahasz si˛e u˙zy´c tego słowa? — Poniewa˙z wspomniał pan o niezaanga˙zowaniu, oboj˛etno´sci — odparł chłopak. — Jak sadzisz, ˛ czy aniołowie sa˛ wewn˛etrznie niezaanga˙zowani? Chłopak my´slał przez chwil˛e. — Tak — odparł wreszcie. 48
— Ale czy nie sa˛ zdolni do miło´sci? — zapytał wampir. — Czy˙z nie spogla˛ daja˛ w oblicze Boga z całkowitym oddaniem i miło´scia? ˛ Chłopak znów zastanowił si˛e. — Miło´scia˛ lub uwielbieniem i adoracja˛ — odrzekł po chwili. — Co za ró˙znica? — zapytał wampir w zadumaniu. — Co za ró˙znica? Z cała˛ pewno´scia˛ nie czekał na odpowied´z. — Aniołowie odczuwaja˛ miło´sc´ , dum˛e. . . dum˛e, a mo˙ze zarozumiało´sc´ z powodu upadku swych braci. . . i nienawi´sc´ . Silne przemo˙zne uczucie osób niezaanga˙zowanych w z˙ ycie, w których uczucie i wola to jedno — powiedział w ko´ncu. Wpatrywał si˛e teraz nieruchomo w blat stołu, jak gdyby ponownie zastanawiał si˛e nad całym tym problemem i niezupełnie był zadowolony ze swych konkluzji. — Odczuwałem w stosunku do Babette. . . co´s bardzo silnego, silne uczucie, co prawda, nie najsilniejsze, o jakim wiem, z˙ e istnieje po´sród istot ludzkich — znów spogladał ˛ na chłopaka — ale bardzo silne. Babette była dla mnie, na swój sposób, idealna˛ istota˛ ludzka.˛ . . Poruszył si˛e na krze´sle. Peleryna przesun˛eła si˛e po nim mi˛ekko. Obrócił twarz ku oknu. Chłopak pochylił si˛e do przodu i sprawdził ta´sm˛e. Potem wyciagn ˛ ał ˛ druga˛ kaset˛e z teczki, proszac ˛ o wybaczenie przerwał wywód wampira i wło˙zył ja˛ do magnetofonu. — Obawiam si˛e, z˙ e zadałem pytanie zbyt osobiste. Nie chciałem, nie miałem takiego zamiaru. . . — W jego głosie wyczuwało si˛e lekki niepokój. — Nie, nic podobnego — odrzekł wampir, spogladaj ˛ ac ˛ nagle na niego. — To pytanie było bardzo na temat. Tak, byłem zdolny do miło´sci i odczuwałem ja˛ w pewnym stopniu w stosunku do Babette, cho´c nie była to najwi˛eksza miło´sc´ w moim z˙ yciu. Miło´sc´ do Babette była jakby zapowiedzia˛ wi˛ekszego uczucia. Ale pora wróci´c do naszej historii. Bal dobroczynny wydany przez Babette okazał si˛e sukcesem i jej powrót do z˙ ycia towarzyskiego został dzi˛eki temu ugruntowany. Jej pieniadze, ˛ hojnie rozdawane, usun˛eły jakiekolwiek watpliwo˛ s´ci w´sród rodzin kawalerów starajacych ˛ si˛e o r˛ek˛e, i wkrótce te˙z wyszła za ma˙ ˛z. W letnie noce cz˛esto ja˛ odwiedzałem, nigdy jednak nie dopuszczałem, by mnie dostrze˙zono, czy cho´cby zdano sobie spraw˛e z mojej obecno´sci. Przychodziłem, by ujrze´c, z˙ e jest szcz˛es´liwa i widzac ˛ ja˛ taka,˛ sam odczuwałem rado´sc´ i szcz˛es´cie Tej nocy, po po˙zarze w Point˛e du Lac, zaprowadziłem do Babette tak˙ze i Lestata. Dawno by pozabijał wszystkich z jej rodziny, gdybym go przed tym nie powstrzymywał. Teraz sadził, ˛ z˙ e mu na to pozwol˛e. — A co by to dało? — zapytałem — nazywasz mnie idiota,˛ a sam nim jeste´s. Czy my´slisz, z˙ e nie wiem, dlaczego uczyniłe´s mnie wampirem? Nie potrafiłe´s z˙ y´c samodzielnie, nie radziłe´s sobie nawet z najprostszymi rzeczami. Od lat to ja wszystko załatwiam, podczas gdy ty rozpierasz si˛e w fotelu. Nie ma ju˙z niczego, co mógłby´s mi jeszcze opowiedzie´c o z˙ yciu. Nie potrzebuj˛e ci˛e. Nie mam z ciebie absolutnie z˙ adnego po˙zytku. To ty mnie potrzebujesz i uprzedzam ci˛e, 49
je´sli dotkniesz cho´c jednego z niewolników Franiere, pozb˛ed˛e si˛e ciebie. Mo˙ze b˛edziemy musieli walczy´c ze soba,˛ ale nie potrzebuj˛e ci chyba u´swiadamia´c, z˙ e mam wi˛ecej rozumu w małym palcu ni˙z ty w głowie. Rób wi˛ec tak, jak ci mówi˛e. No có˙z, zaskoczyło go to, cho´c jak mi si˛e wydaje, nie powinno. Zaprotestował oczywi´scie, utrzymywał, z˙ e wiele jeszcze rzeczy musz˛e od niego usłysze´c. O zagro˙zeniach, jakie na mnie czekaja,˛ o ludziach, których powinienem si˛e strzec, o miejscach na s´wiecie, gdzie nie powinienem pod z˙ adnym pozorem si˛e pojawia´c, i tak dalej. Nie mogłem ju˙z dłu˙zej tych nonsensów wysłuchiwa´c. Nie miałem na to zreszta˛ czasu. U zarzadcy ˛ plantacji Freniere paliły si˛e ju˙z s´wiatła. Ten ra´zno si˛e uwijał i próbował uspokoi´c zbiegłych z naszej plantacji niewolników, jak i stłumi´c narastajacy ˛ niepokój w´sród swoich. Po˙zar w Pointe du Lac był stad ˛ wyra´znie widoczny na tle nieba. Babette, rzeczowa w działaniu, wysłała wozy z niewolnikami pod nasz dom, aby pomagali przy gaszeniu. Przera˙zonych zbiegów oddzielono od reszty niewolników. Na razie jeszcze nikt nie dawał wiary ich niesamowitym opowie´sciom, uwa˙zajac ˛ je za wybryk niewolniczej głupoty. Babette wiedziała, z˙ e co´s strasznego i przera˙zajacego ˛ musiało si˛e wydarzy´c. Podejrzewała morderstwo, cho´c rzecz jasna, nie my´slała o z˙ adnych rzeczach nadprzyrodzonych. Siedziała w gabinecie, sporzadzaj ˛ ac ˛ notatki dotyczace ˛ po˙zaru na plantacji, gdy wsunałem ˛ si˛e do jej pokoju. Był ju˙z prawie ranek i pozostało mi zaledwie par˛e minut, aby przekona´c ja,˛ z˙ e musi nam pomóc. Zaczałem ˛ mówi´c do niej, gdy była odwrócona do mnie tyłem. Nie pozwoliłem jej spojrze´c na mnie, a ona spokojnie wysłuchała, co mam jej do powiedzenia. Wyjawiłem jej, z˙ e musimy dosta´c pokój, gdy˙z wymagamy odpoczynku. — Nigdy nie sprowadziłem na twój dom z˙ adnego nieszcz˛es´cia czy kłopotów. Teraz prosz˛e ci˛e o klucz i o obietnic˛e, z˙ e nikt, absolutnie nikt, nie wejdzie do tego pokoju a˙z do jutrzejszej nocy. Wtedy wytłumacz˛e ci wszystko — byłem prawie na kraw˛edzi rozpaczy. Niebo ju˙z si˛e rozja´sniało. Lestat czekał w pobli˙zu z naszymi trumnami. — Ale dlaczego zjawiłe´s si˛e wła´snie u mnie? — zapytała. — A dlaczego nie? — odparłem. — Czy˙z nie pomogłem tobie wtedy, gdy tego wła´snie najbardziej potrzebowała´s? Czy dwukrotnie nie ofiarowałem ci dobrej rady? Gdy to mówiłem, widziałem ju˙z cie´n Lestata w oknie gabinetu. Rzucał si˛e tam w panice. — Daj mi klucz do któregokolwiek z pokoi tego domu. Nie pozwól nikomu zbli˙za´c si˛e do drzwi za dnia. Przyrzekam, z˙ e nigdy nie wyrzadz˛ ˛ e tobie krzywdy. — A je´sli tego nie zrobi˛e. . . — odpowiedziała. — Je´sli uwa˙zam, z˙ e jeste´s wysłannikiem szatana? Zrobiła ruch, jakby chciała odwróci´c głow˛e. Si˛egnałem ˛ po s´wiec˛e i zgasiłem ja.˛ Obróciła si˛e i ujrzała tylko moje kontury na tle szarzejacych ˛ okien. — Je´sli tego nie uczynisz, sadz ˛ ac, ˛ z˙ e jestem diabłem, umr˛e — odpowiedzia50
łem spokojnie. — Daj mi klucz. Mógłbym ci˛e teraz zabi´c, gdyby taka była moja wola, czy tego nie rozumiesz? Przysunałem ˛ si˛e bli˙zej, tak z˙ e zobaczyła mnie wyra´zniej. Cofn˛eła si˛e gwałtownie, zaciskajac ˛ palce na oparciu krzesła. — Ale nie zrobi˛e tego. Pr˛edzej sam umr˛e, ni˙z zrobi˛e ci jaka´ ˛s krzywd˛e. Umr˛e, je´sli nie dasz mi tego klucza. Dopiałem ˛ celu. Co pomy´slała, nie wiem. Ale dała mi na noc jedna˛ z parterowych piwniczek, w której dojrzewało wino. Jestem pewien, z˙ e widziała, jak Lestat i ja wtaszczyli´smy tam swoje trumny. Przekr˛eciłem klucz w zamku i zabarykadowałem drzwi. Minał ˛ dzie´n. Nast˛epnego wieczoru Lestat był ju˙z na nogach, gdy si˛e przebudziłem. — A wi˛ec dotrzymała słowa. — Tak, a nawet zrobiła jeszcze wi˛ecej. Nie tylko uszanowała spokój naszego zamkni˛etego pokoju, ale i sama pozamykała go od zewnatrz. ˛ — No, a historie opowiadane przez niewolników. . . słyszała je przecie˙z. — Owszem. Lestat pierwszy odkrył, z˙ e jeste´smy zamkni˛eci od zewnatrz. ˛ W´sciekł si˛e. Planował przedosta´c si˛e do Nowego Orleanu tak szybko, jak tylko było to mo˙zliwe. Teraz zaczał ˛ patrze´c na mnie podejrzliwie. — Potrzebowałem ciebie tak długo, jak długo z˙ ył mój ojciec — powiedział do mnie, rozpaczliwie szukajac ˛ jakiego´s ukrytego wyj´scia z piwniczki. Nie znalazł go jednak. — Nie my´sl, z˙ e zgodz˛e si˛e na wszystko, co zaproponujesz, uprzedzam ci˛e. — Nie chciał nawet odwróci´c si˛e i spojrze´c na mnie. Usiadłem, wyt˛ez˙ ajac ˛ słuch, aby zrozumie´c głosy w pokojach nad nami. Pragnałem, ˛ by przestał wreszcie gada´c. Nie zale˙zało mi bynajmniej na tym, by ujawni´c swoje uczucia wobec Babette i zwiazane ˛ z tym nadzieje. My´slałem o czym´s innym. Pytałe´s mnie o uczucia i stan niezaanga˙zowania. Jednym z aspektów, nazwałbym to, uczuciowego niezaanga˙zowania jest swoista dychotomia my´sli. Wiesz, z˙ e jeste´s w niebezpiecze´nstwie, które grozi ci nawet s´miercia,˛ a jednocze´snie mo˙zesz my´sle´c o czym´s bardzo abstrakcyjnym i odległym. Tak wła´snie wtedy działo si˛e ze mna.˛ Rozmy´slałem o tym, jak wyrafinowana mogłaby by´c nasza przyja´zn´ , Lestata i moja. Jak mało przeszkód stało na drodze do urzeczywistnienia tego i jak wiele mogliby´smy jeszcze wspólnie prze˙zy´c. By´c mo˙ze blisko´sc´ Babette spowodowała, z˙ e znalazłem si˛e w takim stanie. Czy˙z jednak mogłem tak prawdziwie ja˛ pozna´c? Jedynym sposobem było odebranie jej z˙ ycia, stanie si˛e jedno´scia˛ z nia,˛ w u´scisku s´mierci, kiedy to dusza jest jednym z sercem i karmi si˛e nim. Ale moja dusza pragn˛eła pozna´c Babette bez potrzeby zabijania jej, bez konieczno´sci pozbawiania jej z˙ ycia, ka˙zdej kropli krwi. A Lestat? Jak˙ze mogli´smy si˛e pozna´c? Gdyby cho´c troch˛e był człowiekiem z charakterem, o niewielkiej zdolno´sci my´slenia i wyobra´zni. Przypomniałem sobie słowa starego. Lestat był kiedy´s wspaniałym uczniem, kochał ksia˙ ˛zki, które zostały spalone. Ja znałem tylko Lestata, który szydził sobie 51
z mojej biblioteki, nazywał ja˛ stosem s´miecia i kurzu, wy´smiewał nieustannie moje czytanie, moje rozmy´slania. U´swiadomiłem sobie nagle, z˙ e dom nad naszymi głowami uspokajał si˛e. Od czasu do czasu słycha´c było tylko czyje´s kroki i skrzypienie desek, a s´wiatło, jakie dochodziło do nas przez szpary w deskach, dawało nikła,˛ migocac ˛ a˛ iluminacj˛e. Widziałem, jak Lestat bada ceglane s´ciany piwniczki z zaci˛eta˛ twarza,˛ wykrzywiona˛ w prawdziwie ludzkim grymasie zawodu i frustracji. Byłem całkowicie przekonany o tym, z˙ e nasze drogi musza˛ si˛e rozej´sc´ . Natychmiast, cho´cby rozdzieli´c nas miał nawet ocean. Zdałem sobie spraw˛e, z˙ e tolerowałem go tak długo tylko z powodu własnych watpliwo´ ˛ sci. Oszukiwałem siebie, z˙ e zostaj˛e z nim dla starca, dla mojej siostry i jej m˛ez˙ a. Ale tak naprawd˛e obawiałem si˛e, z˙ e zna jako wampir pewne podstawowe sekrety naszego z˙ ycia, których ja sam nie jestem w stanie odkry´c. Co wi˛ecej, był jedyna˛ istota˛ pokrewna,˛ jaka˛ znałem. Nigdy dotad ˛ nie powiedział mi, jak sam został wampirem, ani te˙z gdzie mógłbym spotka´c kogo´s z naszego gatunku. Wszystko to bardzo mnie niepokoiło przez te cztery lata. Nienawidziłem go, chciałem odej´sc´ od niego ale przecie˙z, czy mogłem go zostawi´c? Tymczasem, gdy wszystkie te my´sli przychodziły mi do głowy, Lestat kontynuował swoja˛ diatryb˛e. Mówił, z˙ e mnie nie potrzebował , z˙ e nie zamierza godzi´c si˛e ze wszystkim, a ju˙z specjalnie z jakimkolwiek zagro˙zeniem ze strony Babette. — Powinni´smy by´c gotowi, jak tylko drzwi si˛e otworza˛ — dodał. — Pami˛etaj — powiedział do mnie na koniec — szybko´scia˛ i siła˛ nie moga˛ si˛e z nami równa´c. I strach. Pami˛etaj, aby´s zawsze wywoływał strach. Tylko nie bad´ ˛ z czasem sentymentalny! Za du˙zo by nas to kosztowało. — Lestat, chcesz i´sc´ własna˛ droga,˛ kiedy to si˛e ju˙z sko´nczy i wydostaniemy si˛e stad? ˛ — zapytałem go. Chciałem, by to potwierdził. Ja sam nie miałem odwagi. A mo˙ze raczej nie bardzo jeszcze wiedziałem, czego pragn˛e. — Chc˛e si˛e dosta´c do Nowego Orleanu — powiedział. — Uprzedzam, z˙ e ju˙z ciebie nie potrzebuj˛e. Ale aby si˛e stad ˛ wydosta´c, musimy trzyma´c si˛e razem. Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wykorzysta´c swoje nadzwyczajne siły i mo˙zliwo´sci. Nie masz wła´sciwego poczucia tego, kim jeste´s. Prosz˛e bardzo, u˙zyj swojego daru przekonywania wobec tej kobiety, je´sli nadejdzie sama. Ale jes´li przyjdzie z innymi, bad´ ˛ z przygotowany na to, by zachowa´c si˛e tak, jak przystoi prawdziwemu wampirowi. — To znaczy jak? — zapytałem, bo nigdy dotad ˛ nie wydawało mi si˛e to taka˛ tajemnica.˛ — Kim ja wła´sciwie w takim razie jestem? Popatrzył na mnie z odraza˛ i uniósł gwałtownie do góry r˛ece. — Bad´ ˛ z przygotowany. . . — dodał, obna˙zajac ˛ swoje wspaniałe ostre z˛eby — do zabijania! Nagle spojrzał na deski podłogowe nad nami. — Tam na górze zamierzaja˛ chyba spa´c, słyszysz? Zamilkli´smy. Lestat chodził po pomieszczeniu, a ja siedziałem zamy´slony, zastanawiajac ˛ si˛e, co mógłbym 52
powiedzie´c Babette lub raczej — co wła´sciwie odczuwam w stosunku do Babette? Po pewnym czasie, a trwało to do´sc´ długo, nad drzwiami zabłysło s´wiatło. Lestat gotował si˛e do skoku. Otworzyły si˛e drzwi. To była Babette. Sama. Weszła do pomieszczenia, przy´swiecajac ˛ sobie lampa,˛ nie widziała Lestata, który stał ukryty za nia˛ i cały czas wpatrywał si˛e we mnie. Nigdy przedtem nie widziałem jej takiej. Włosy miała rozpuszczone do snu, długie, czarne fale zarzucone do tyłu na biały szlafrok. Twarz miała napi˛eta˛ i malowało si˛e na niej zatroskanie i przestrach. Wszystko to sprawiało, z˙ e wydawała si˛e jakby w goraczce, ˛ a jej du˙ze brazowe ˛ oczy były jeszcze wi˛eksze. Kochałem jej sił˛e i uczciwo´sc´ , cała˛ pot˛eg˛e jej duszy. Ale nie odczuwałem fizycznego pociagu ˛ do niej, takiej nami˛etno´sci, jaka˛ na przykład ty mógłby´s odczuwa´c. Cho´c niewatpliwie ˛ wydawała mi si˛e powabniejsza ni˙z jakakolwiek kobieta spo´sród tych, które znałem za czasów s´miertelnego z˙ ycia. Nawet w surowym szlafroku jej ramiona i piersi były okragłe ˛ i mi˛ekkie. Miała intrygujac ˛ a˛ dusz˛e, ubrana˛ w dodatku w fascynujace ˛ ciało. Ja, który jestem twardy i odporny, a w tej chwili jeszcze zdecydowany na wszystko, poczułem, z˙ e nie mog˛e oprze´c si˛e jej nieodpartemu urokowi. Wiedzac ˛ jednak, z˙ e mogłoby to sko´nczy´c si˛e bardzo z´ le dla nas, odwróciłem si˛e natychmiast. Zastanawiałem si˛e, czy je´sli zda˙ ˛zyła spojrze´c w moje oczy, dostrzegła, z˙ e sa˛ martwe i bezduszne. — Wi˛ec to ty jeste´s tym, który był u mnie wcze´sniej — powiedziała wreszcie, jak gdyby nie była pewna. — I to ty jeste´s wła´scicielem Pointe du Lac. Ty! Wiedziałem ju˙z, gdy mówiła, z˙ e musiały dotrze´c do niej najdziksze opowiadania dotyczace ˛ ostatniej nocy. Nie było sensu przekonywa´c jej czy kłama´c. Ju˙z przedtem przecie˙z objawiłem si˛e jej w swojej nienaturalnej powierzchowno´sci. — Nie zamierzam uczyni´c ci krzywdy — odrzekłem. — Potrzebuj˛e tylko wozu i koni. . . Moje własne konie zostawiłem zeszłej nocy na pastwisku. Zdawało si˛e, z˙ e nie słyszy mnie. Podeszła bli˙zej, zdecydowana uchwyci´c moja˛ posta´c w s´wietle trzymanej lampy. Ujrzałem Lestata tu˙z za nia.˛ Jego cie´n zlewał si˛e z cieniem Babette. Był gotowy do ataku i niebezpieczny. — Dasz mi ten wóz? — nalegałem. Wpatrywała si˛e we mnie, z lampa˛ podniesiona˛ do góry i wła´snie wtedy, gdy chciałem odwróci´c wzrok, dostrzegłem, z˙ e jej twarz zacz˛eła si˛e zmienia´c, stała si˛e nieruchoma, bez wyrazu, jakby jej dusza traciła s´wiadomo´sc´ . Zamkn˛eła oczy i potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ Przyszło mi do głowy, z˙ e w jaki´s sposób wprowadziłem ja˛ w trans, bez szczególnego wysiłku z mej strony. — Kim jeste´s? — wyszeptała. — Jeste´s wysłannikiem Szatana? Byłe´s wysłannikiem Szatana, kiedy zjawiłe´s si˛e u mnie po raz pierwszy? — Diabłem? — zapytałem. Zmartwiło mnie to bardziej, ni˙z my´slałem. Je´sli tak sadzi ˛ to i moja˛ rad˛e uzna za szata´nska.˛ To z kolei zmieni całkowicie jej zapatrywanie na swoje własne z˙ ycie. A przecie˙z jest pełne godno´sci i dobre. Wiedzia53
łem wi˛ec, z˙ e nie wolno mi na to pozwoli´c. Jak wszyscy silni ludzie zawsze skazana była na pewna˛ samotno´sc´ ; z˙ yła troch˛e poza nawiasem, nie społecznie, lecz towarzysko. Całe jej z˙ ycie mogło teraz zosta´c wyra´znie naruszone, gdyby miała zakwestionowa´c swoja˛ własna˛ dobro´c. Wpatrywała si˛e we mnie z nie ukrywanym przera˙zeniem, ale tak, jakby w tym przera˙zeniu zapomniała zupełnie, w jakim znajduje si˛e niebezpiecze´nstwie. W tym momencie Lestat, którego przyciagała ˛ słabo´sc´ jak spragnionego woda, chwycił ja˛ za przegub dłoni. Krzykn˛eła i upu´sciła lamp˛e. Płomienie skoczyły na rozchlapana˛ naft˛e, a Lestat popchnał ˛ ja˛ do tyłu w kierunku otwartych drzwi. — Sprowad´z wóz! — rozkazał. — Ju˙z, zaraz, i konie. Jeste´s w s´miertelnym niebezpiecze´nstwie. I nie mów nic o z˙ adnych diabłach. Przeskoczyłem przez płomienie, krzyczac ˛ na Lestata, by ja˛ zostawił. Nadal przytrzymywał Babette za przeguby dłoni. — Obudzisz cały dom, je´sli si˛e nie zamkniesz! — krzyknał ˛ do mnie. — Zabij˛e ja! ˛ — dodał. — Sprowad´z wóz, dalej, wołaj stajennego! — wykrzykiwał do Babette, wypychajac ˛ ja˛ na zewnatrz. ˛ Przesuwali´smy si˛e powoli w poprzek ciemnego podwórka. Moje przera˙zenie było nie do opisania. Babette próbowała nas wypatrze´c w ciemno´sciach. Nagle zatrzymała si˛e. W domu zapaliło si˛e s´wiatło, tu˙z nad naszymi głowami. — Nic wam nie dam — wycedziła. Wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e, by dotkna´ ˛c ramienia Lestata i powiedziałem, z˙ e sam si˛e musz˛e tym zaja´ ˛c. — Zdradzi nasza˛ obecno´sc´ , je´sli nie dasz mi porozmawia´c z nia˛ — szepnałem ˛ do niego. — Tylko pilnuj si˛e — odpowiedział z odraza˛ — bad´ ˛ z silny. Nie baw si˛e z nia! ˛ — Teraz id´z, kiedy b˛ed˛e do niej mówił. . . id´z do stajni, wyprowad´z wóz i konie. Ale nie zabijaj! Czy posłucha mnie, nie wiedziałem, ale rzucił si˛e do przodu, jak tylko zrobiłem krok w kierunku Babette. Na jej twarzy wida´c było nie skrywana˛ w´sciekło´sc´ pomieszana˛ ze stanowczo´scia.˛ — Odstap ˛ ode mnie, Szatanie — powiedziała. A ja stałem tak przed nia,˛ niemy, uporczywie si˛e w nia˛ wpatrujac. ˛ Jej nienawi´sc´ paliła mnie jak ogie´n. — Dlaczego mówisz takie rzeczy! — zapytałem. — Czy rada, która˛ ci dałem, była zła? Czy wyrzadziłem ˛ ci kiedykolwiek krzywd˛e? Przyszedłem wtedy, aby ci pomóc, aby doda´c ci sił. My´slałem wtedy tylko o tobie. Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Dlaczego, dlaczego mówisz do mnie w ten sposób? — zapytała. — Wiem, do czego dopu´sciłe´s tam, w Point˛e du Lac. Byłe´s tam jak Szatan! Wielu ludzi poszło to zobaczy´c. Mój ma˙ ˛z te˙z tam był. Widział dom w kompletnej ruinie, martwe ciała niewolników rozrzucone wsz˛edzie, w sadzie, na polach. Kim jeste´s? Dlaczego przemawiasz do mnie tak łagodnie? Czego chcesz ode mnie?
54
Przywarła do kolumn na ganku i cofała si˛e powoli w stron˛e holu. Co´s przesun˛eło si˛e nad nami w o´swietlonym oknie. — Nie mog˛e ci teraz odpowiedzie´c — odparłem. — Uwierz mi, z˙ e przybyłem wtedy do ciebie tylko po to, aby ci pomóc. Gdybym tylko miał jaki´s wybór, nie sprowadzałbym teraz na twój dom tych kłopotów. Wampir przerwał. Chłopak z szeroko otwartymi oczyma przesunał ˛ si˛e do przodu na krze´sle. Wampir pozostał w bezruchu, wpatrujac ˛ si˛e w przestrze´n, zagubiony we własnych my´slach i pami˛eci. Młody człowiek spu´scił nagle wzrok, jak gdyby wymagał tego szacunek do starszej osoby. Spojrzał na Louisa i jednak ponownie odwrócił wzrok z twarza˛ równie zatroskana˛ jak oblicze wampira. Zaczał ˛ co´s mówi´c, ale przerwał. — Czy tego wła´snie chcesz? — szepnał ˛ wampir. — Czy to jest to, co chciałe´s usłysze´c? Bezgło´snie odsunał ˛ krzesło i podszedł do okna. Chłopak siedział niczym ogłuszony, spogladaj ˛ ac ˛ na szerokie ramiona i długa˛ peleryn˛e. Wampir obrócił nieco głow˛e. — Nie odpowiadasz. A wi˛ec to nie jest to, czego si˛e spodziewałe´s? Chciałe´s wywiadu, czego´s co mo˙zna byłoby nada´c w programie radiowym? — To nie ma znaczenia. Wyrzuc˛e ta´sm˛e, je´sli b˛edzie pan chciał. — Reporter wstał. — Przyznaj˛e, z˙ e nie wszystko rozumiem. Jak wi˛ec mog˛e prosi´c o jeszcze? Mog˛e tylko powiedzie´c, z˙ e to, co rozumiem. . . z˙ e to, co i tak rozumiem. . . — chłopak zaplatał ˛ si˛e w wypowiedzi — z˙ e to, co wiedziałem do tej chwili, jest niczym w stosunku do tego, co mi pan teraz powiedział. Zrobił krok w kierunku Louisa. Wydawało si˛e, z˙ e wampir spoglada ˛ w kierunku Divisadero Street. Potem obrócił wolno głow˛e i spojrzał na niego. U´smiechnał ˛ si˛e. Jego twarz była pogodna, prawie czuła. Chłopak nagle poczuł si˛e nieswojo. Wcisnał ˛ dłonie w kieszenie i obrócił si˛e w kierunku stołu. Spojrzał z wyczekiwaniem i powiedział: — Bardzo prosz˛e. . . niech pan mówi dalej. Wampir równie˙z si˛e obrócił, z zało˙zonymi r˛ekoma. — Dlaczego? — zapytał. Młody reporter nie wiedział, co odpowiedzie´c. — Poniewa˙z chc˛e tego słucha´c. — Wzruszył ramionami. — Poniewa˙z chc˛e wiedzie´c, co si˛e wydarzyło dalej. — W porzadku ˛ — odpowiedział Louis z tym samym u´smiechem błakaj ˛ acym ˛ si˛e na ustach. Powrócił na swoje miejsce przy stole i usiadł naprzeciwko chłopaka. Obrócił nieco le˙zacy ˛ na stole magnetofon i powiedział: — Wspaniały wynalazek, naprawd˛e. . . ale wró´cmy do naszej historii. Musisz zrozumie´c, z˙ e to co czułem do Babette, to było olbrzymie pragnienie kontaktu z nia,˛ porozumienia, silniejsze ni˙z jakiekolwiek inne pragnienie, które
55
wtedy odczuwałem. . . poza mo˙ze fizycznym po˙zadaniem. ˛ . . krwi. Było to tak silne, z˙ e ujrzałem cała˛ gł˛ebi˛e swojej samotno´sci. Wtedy przed laty, kiedy rozmawiałem z nia,˛ była mi˛edzy nami krótkotrwała, ale bezpo´srednia wi˛ez´ , równie prosta i satysfakcjonujaca ˛ jak zwykłe uj˛ecie kogo´s za r˛ek˛e. Teraz jednak˙ze znale´zli´smy si˛e na odmiennych biegunach. Dla Babette byłem potworem. Ju˙z to samo było straszne. Zrobiłbym wszystko, aby zmieni´c jej my´sli. Powiedziałem jej, z˙ e rady, które otrzymała ode mnie, były aktem dobrej woli, a nigdy Szatan nie potrafiłby czyni´c dobra, nawet je´sli le˙załoby to w jego planach. „Wiem” — odpowiedziała. Ale rozumiała przez to, z˙ e nie mo˙ze mi ju˙z wi˛ecej zaufa´c, chyba z˙ e chciałaby zaufa´c diabłu. Zbli˙zyłem si˛e do niej, ale cofn˛eła si˛e. Podniosłem r˛ek˛e, a ona skuliła si˛e. — No dobrze — powiedziałem, odczuwajac ˛ straszliwe rozdra˙znienie. — Dlaczego zatem obroniła´s mnie wczoraj w nocy? Dlaczego zjawiła´s si˛e dzisiaj u mnie sama? Teraz ujrzałem w jej twarzy błysk przebiegło´sci. Miała swoje powody, ale pod z˙ adnym pozorem mi ich nie zdradzi. Nie była w stanie rozmawia´c ze mna˛ otwarcie, nawiaza´ ˛ c ze mna˛ takiego porozumienia, jakiego pragnałem. ˛ Nagle poczułem si˛e zm˛eczony. Noc mijała. Widziałem i słyszałem, jak Lestat w´sliznał ˛ si˛e do piwnicy, zabierajac ˛ stamtad ˛ nasze trumny. Był czas najwy˙zszy na ucieczk˛e. Poczułem, z˙ e pragn˛e jeszcze czego´s. . . Poczułem potrzeb˛e zabijania i picia krwi. Ale to nie brak krwi był powodem znu˙zenia. To było co´s innego, co´s o wiele gorszego. Wydało mi si˛e nagle, z˙ e ta noc jest tylko jedna˛ z tysi˛ecy innych nocy, noca,˛ która przechodzi w nast˛epna˛ i nast˛epna,˛ tworzac ˛ wielka˛ lini˛e nocy, której ko´nca na pró˙zno by szuka´c. Chyba odwróciłem si˛e od niej i przyło˙zyłem dłonie do oczu. Czułem si˛e znuz˙ ony i słaby Wydałem z siebie jaki´s dziwaczny odgłos, całkiem bezwolnie. I wtedy, w tym szerokim i opuszczonym pustkowiu nocy, gdzie stałem samotnie i gdzie Babette była jedynie złudzeniem, dostrzegłem nagle rozwiazanie ˛ dla siebie, mo˙zliwo´sc´ , której nigdy przedtem nie rozwa˙załem. Rozwiazanie, ˛ od którego cały czas uciekałem, pochłoni˛ety s´wiatem, zafascynowany zmysłami wampira, zakochany w kolorach, kształtach i d´zwi˛ekach, ich niesko´nczonych odmianach. Babette poruszyła si˛e, ale nie zwróciłem na to uwagi. Wyciagn˛ ˛ eła co´s z kieszeni. Wielkie kółko z kluczami. Usłyszałem ich brz˛ek. Wchodziła na schody. „Niech idzie — pomy´slałem — diabelskie stworzenie!” — Odstap ˛ ode mnie, Szatanie — powtórzyłem gło´sno. Obróciłem si˛e, aby spojrze´c na nia.˛ Zamarła na schodach, jej oczy rozszerzyły si˛e pełne podejrzliwos´ci. Si˛egn˛eła po latarni˛e wiszac ˛ a˛ na s´cianie, uchwyciła ja˛ i trzymała, przyciskajac ˛ niby sakiewk˛e pełna˛ złotych monet. — My´slisz, z˙ e jestem wysłannikiem Szatana? — zapytałem. Szybko przeło˙zyła latarni˛e do lewej r˛eki, by prze˙zegna´c si˛e prawa.˛ Wypowiedziała jakie´s łaci´nskie ledwo słyszalne, słowa. Twarz jej pobladła, brwi uniosły si˛e, nie wyrzekła jednak 56
niczego. — Czy spodziewasz si˛e, z˙ e unios˛e si˛e w powietrze w obłoku dymu? — pytałem dalej. — I udam si˛e do piekła, skad ˛ przybyłem? Do Szatana, który mnie tu przysłał? — Stałem przy pierwszym stopniu schodów. — Przypu´sc´ my, z˙ e powiem ci, z˙ e nic nie wiem o diable. Przypu´sc´ my, z˙ e mógłbym powiedzie´c ci, z˙ e nie wiem nawet, czy on w ogóle istnieje! Jednak tak naprawd˛e, to wła´snie diabła widziałem w krajobrazie moich my´sli, to wła´snie o nim teraz my´slałem. Odwróciłem si˛e od niej. Nie słyszała mnie, nie słuchała mnie nawet. Lestat był ju˙z gotów, wiedziałem o tym. Był gotów z wozem i ko´nmi, jakby czekał tam od lat. Spojrzałem w gór˛e schodów. Odniosłem nagle wra˙zenie, z˙ e to mój jedyny brat tam stoi. Mówi co´s do mnie podnieconym głosem, co´s, co dla niego jest niezwykle wa˙zne, rozpaczliwie istotne. Ale złudzenie szybko min˛eło. Nagle usłyszałem d´zwi˛ek, co´s jakby drapanie, i wybuchło jasne s´wiatło. — Nie wiem, czy pochodz˛e od diabła czy nie! Nie wiem kim jestem — wykrzyknałem ˛ w kierunku Babette. — Mam z˙ y´c do ko´nca s´wiata, a nie wiem nawet, kim jestem! ´ Swiatło pochodziło od latarni, która˛ Babette zapaliła nagle zapałka˛ i trzymała teraz tak, z˙ e nie mogłem dostrzec jej twarzy. Przez chwil˛e nic nie widziałem o´slepiony s´wiatłem, i wtedy nagle zostałem uderzony z całej siły latarnia.˛ Szkło rozprysło si˛e na cegły, a płomienie obj˛eły moje nogi i twarz. Usłyszałem z ciemno´sci krzyk Lestata: — Zga´s to, zga´s to, idioto. Spalisz si˛e! — I poczułem o´slepiony, z˙ e co´s zwala mnie z nóg. To była rzucona marynarka Lestata. Upadłem bezbronny na filar, obezwładniony nie tyle ogniem i uderzeniem, co raczej faktem, z˙ e Babette zdecydowała si˛e mnie zniszczy´c. Wszystko to wydarzyło si˛e zaledwie w kilka chwil. Ogie´n został ugaszony i oto kl˛eczałem w ciemno´sciach z r˛ekoma opartymi na ceglanych stopniach. Lestat u szczytu schodów znów trzymał Babette. Wbiegłem na gór˛e za nim, chwyciłem za szyj˛e i odciagn ˛ ałem ˛ go do tyłu. Odwrócił do mnie swa˛ rozw´scieczona˛ twarz i kopnał ˛ mnie. Przywarłem jednak do niego i s´ciagn ˛ ałem ˛ go na siebie, w dół schodów. Babette została u góry. Stała jak sparali˙zowana. Zobaczyłem ciemny zarys jej postaci na tle nieba i odblask s´wiatła w jej oczach. — No dalej, chod´zmy — wymamrotał, gramolac ˛ si˛e z powrotem na nogi. Babette trzymała r˛ek˛e na gardle. Wyt˛ez˙ yłem wzrok, by przebi´c si˛e przez ciemno´sc´ . Jej szyja krwawiła. — Pami˛etaj — zda˙ ˛zyłem krzykna´ ˛c do niej — mogłem ci˛e zabi´c! Albo jemu na to pozwoli´c. Nie uczyniłem tego jednak. Nazwała´s mnie diabłem. Mylisz si˛e! — A zatem powstrzymał pan Lestata w sama˛ por˛e — odezwał si˛e reporter. — Tak. Lestat potrafił zabija´c i wysysa´c krew w mgnieniu oka. Ale uratowałem tylko fizyczne z˙ ycie Babette. O tym jednak miałem si˛e dowiedzie´c dopiero pó´zniej. 57
Min˛eło półtorej godziny, gdy Lestat i ja dotarli´smy do Nowego Orleanu z ko´nmi s´miertelnie wyczerpanymi po szale´nczej je´zdzie. Zostawili´smy wóz na bocznej uliczce, tylko przecznic˛e od nowego hotelu „Hiszpa´nskiego”. Lestat zaczepił jakiego´s starszego człowieka. Wział ˛ starego pod rami˛e i wcisnał ˛ mu w r˛ek˛e pi˛ec´ dziesi˛eciodolarówk˛e. — Id´z, zamów nam pokoje — dawał mu wskazówki — i troch˛e szampana. Powiedz, z˙ e to dla dwóch d˙zentelmenów i zapła´c z góry. Masz. Kiedy wrócisz, dam ci druga˛ pi˛ec´ dziesiatk˛ ˛ e. I uwa˙zaj, b˛ed˛e ci˛e miał na oku. Jego błyszczace ˛ oczy zniewalały starego. Wiedziałem, z˙ e go zabije, jak tylko ten wróci z hotelu z kluczami i tak si˛e te˙z stało. Siedziałem w wozie, patrzac ˛ zm˛eczonym wzrokiem, jak stary słabł w moich oczach, a˙z w ko´ncu skonał. Jego ciało przewróciło si˛e jak worek z kamieniami, gdy Lestat wreszcie oderwał si˛e od niego. — Dobranoc, słodki ksia˙ ˛ze˛ — powiedział. — A oto twoje pi˛ec´ dziesiat ˛ dolarów. Wcisnał ˛ banknot do kieszeni marynarki trupa, jak gdyby to był kapitalny dowcip. Teraz pozostało w´slizna´ ˛c si˛e do hotelu wej´sciem od podwórza, i spokojnie wej´sc´ na gór˛e do wykwintnych pokoi naszego apartamentu. Szampan ju˙z połyskiwał w wiaderkach z lodem. Dwa kieliszki stały na srebrnej tacy. Wiedziałem, z˙ e Lestat zaraz napełni jeden z nich i usiadzie, ˛ wpatrujac ˛ si˛e w blady, z˙ ółtawy kolor szampana. A ja, nadal w transie, le˙załem na kanapie, jakby to, co robił, nie miało dla mnie z˙ adnego znaczenia. „Musz˛e go zostawi´c albo umr˛e!” — pomy´slałem. „Byłoby słodko umrze´c teraz”. — Tak, umrze´c. Chciałem ju˙z kiedy´s umrze´c. Teraz te˙z odczuwałem to samo. Dostrzegałem to z taka˛ przejrzysto´scia˛ i z takim spokojem. — Jeste´s chory — powiedział nagle Lestat. — Ju˙z prawie s´wita. Odsłonił koronkowe zasłony. Zobaczyłem dachy domów i ciemne niebo, a w górze wielka˛ konstelacj˛e Oriona. — Wyjd´z lepiej i zabij, polepszy ci si˛e — powiedział nagle Lestat, otwierajac ˛ okno. Przeszedł przez parapet i usłyszałem, jak jego buty stukn˛eły mi˛ekko o dach budynku poni˙zej naszego hotelu. Wyszedł po nasze trumny, przynajmniej jedna˛ z nich. Głód, który odczuwałem, wzbierał we mnie jak goraczka. ˛ Wyskoczyłem za nim. Pragnienie s´mierci jednak pozostało we mnie. Jak najczystsza my´sl przechowywana w gł˛ebi duszy, pozbawiona emocji. Ale musiałem si˛e te˙z jako´s odz˙ ywia´c. Mówiłem ci ju˙z wcze´sniej, z˙ e wtedy jeszcze nie chciałem zabija´c ludzi. Przeszukiwałem wi˛ec dachy w poszukiwaniu szczurów. — Ale dlaczego. . . Powiedział pan, z˙ e Lestat nie powinien był rozpoczyna´c wtajemniczenia w zabijaniu od ludzi. Czy to oznaczało. . . czy to oznacza, z˙ e był to pewien wybór natury estetycznej raczej ni˙z moralnej? 58
— Gdyby´s mnie zapytał wtedy, powiedziałbym ci, z˙ e zdecydowanie estetycznej, z˙ e chciałem poznawa´c s´mier´c etapami, kolejnymi stopniami wtajemnicze´n, i z˙ e do´swiadczenia zwiazane ˛ ze s´miercia˛ człowieka pragnałem ˛ zachowa´c na pó´zniej, gdy moje rozumienie tych spraw b˛edzie gł˛ebsze i dojrzalsze. W rzeczywisto´sci, wszystko to miało jednak podstawy etyczne, moralne. Wszystkie decyzje estetyczne sa˛ tak naprawd˛e decyzjami moralnymi. — Nie bardzo rozumiem — powiedział chłopak. — My´slałem, z˙ e decyzje estetyczne pozostaja˛ całkowicie bez zwiazku ˛ z etyka˛ czy moralno´scia.˛ Co, na przykład, z tak banalna˛ sytuacja,˛ kiedy artysta zostawia swoja˛ z˙ on˛e i dzieci, by móc malowa´c? Albo Neron grajacy ˛ na harfie, gdy płonał ˛ Rzym? — Obie decyzje były decyzjami moralnymi. W umy´sle artysty obie słu˙zyły wy˙zszemu dobru. Cały konflikt powstaje pomi˛edzy moralno´scia˛ artysty i moralno´scia˛ społecze´nstwa, w którym z˙ yje, a nie mi˛edzy estetyka˛ a moralno´scia˛ czy etyka.˛ Cz˛esto nie rozumie si˛e tego i stad ˛ tyle tragedii, tyle marnowania talentów. Na przykład, artysta kradnacy ˛ farby ze sklepu wyobra˙za sobie, z˙ e dokonał nieuniknionego cho´c niemoralnego wyboru, w zwiazku ˛ z czym widzi potem siebie jako pozbawionego łaski. Nieunikniona jest wtedy rozpacz i małostkowa odpowiedzialno´sc´ , jak gdyby moralno´sc´ była wielkim, szklanym s´wiatem, który mo˙ze zosta´c przypadkowo całkowicie strzaskany jednym post˛epkiem. Musz˛e ci jednak powiedzie´c, z˙ e wcale nie to zaprzatało ˛ mi wtedy głow˛e. Wydawało mi si˛e, z˙ e zdecydowałem si˛e na zabijanie zwierzat ˛ wyłacznie ˛ z powodów estetycznych i nie anga˙zowałem si˛e w wielkie moralne pytanie, czy z powodu mojej obecnej natury zostan˛e pot˛epiony czy nie. Bo widzisz, cho´c Lestat nigdy mi nic nie powiedział o diabłach czy piekle, wierzyłem, z˙ e i tak stałem si˛e pot˛epiony z chwila,˛ kiedy tylko przeszedłem na jego stron˛e, tak jak Judasz musiał w to wierzy´c, kiedy zakładał p˛etl˛e ze sznura na swoja˛ szyj˛e. Rozumiesz? Chłopak nie odpowiedział. Przez moment chciał co´s powiedzie´c, ale zaniechał tego. Wida´c było wyra´znie wypieki na jego policzkach. — A czy tak rzeczywi´scie było? — zapytał cicho. Wampir nie poruszył si˛e. U´smiechnał ˛ si˛e lekko. Chłopak przypatrywał mu si˛e teraz tak, jak gdyby zobaczył go po raz pierwszy. — By´c mo˙ze. . . — odrzekł wampir, poprawiajac ˛ si˛e na krze´sle i krzy˙zujac ˛ nogi — powinni´smy jednak o wszystkim mówi´c po kolei, mo˙ze wi˛ec wróc˛e raczej do głównej historii. — Tak, prosz˛e — powiedział młody reporter. — Jak ju˙z ci mówiłem, tej nocy byłem wstrza´ ˛sni˛ety. Poprzednio zupełnie nie zastanawiałem si˛e nad sprawa˛ mojej to˙zsamo´sci, teraz jednak my´sl o tym całkowicie mna˛ zawładn˛eła. By´c wampirem i z˙ y´c dalej — nie bardzo ju˙z miałem na to ochot˛e. No có˙z, w rezultacie odczuwałem wszystko tak, jak miałoby to miejsce w przypadku człowieka s´miertelnego. Po prostu da˙ ˛zyłem do zaspokojenia przy59
najmniej moich pragnie´n czysto fizycznych, naturalnych, co w moim przypadku było pragnieniem zaspokojenia głodu, po˙zadania ˛ krwi. Sadz˛ ˛ e, z˙ e u˙zyłem tego jako wytłumaczenia przed samym soba.˛ Mówiłem ci ju˙z, co oznacza zabijanie dla wampira i z tego, co powiedziałem, łatwo mo˙zesz sobie wyobrazi´c, jaka jest ró˙znica mi˛edzy szczurem a człowiekiem. Zeskoczyłem w mroczna˛ ulic˛e za Lestatem. Minałem ˛ par˛e przecznic. Na ulicach było wtedy mnóstwo błota. Miasto w nim ton˛eło, a w porównaniu z dzisiejszymi czasami s´wiatła były rzadkie jak latarnie morskie na oceanie. Nawet przy porannych przebłyskach jedynie okna mansardowe i wysokie ganki odró˙zniało si˛e w ciemno´sciach, a dla zwykłego człowieka waskie ˛ uliczki były czarne jak smoła. Czy jestem pot˛epiony? Czy jestem wysłannikiem diabła? Czy moja natura jest szata´nska? Zadawałem sobie te pytania bez ko´nca. A je´sli tak jest, to dlaczego buntuj˛e si˛e przeciwko temu, dr˙ze˛ , kiedy Babette zamierza si˛e na mnie płonac ˛ a˛ latarnia,˛ odwracam si˛e z obrzydzeniem, kiedy Lestat zabija. W jakim stopniu stałem si˛e ju˙z wampirem, a w jakim kieruja˛ mna˛ jeszcze ludzkie odruchy? Dokad ˛ mam pój´sc´ ? Pragnienie s´mierci przesłoniło mi wzrastajac ˛ a˛ potrzeb˛e nasycenia, krwi. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byłem spragniony, jak moje z˙ yły łakn˛eły nowej krwi, jak pulsowały moje skronie. W ko´ncu tylko to przedarło si˛e do mojej s´wiadomo´sci, wypełniajac ˛ mnie trudnym do zniesienia niepokojem. Rozdzierany z jednej strony przez pragnienie samozagłady, a z drugiej, trawiony coraz silniej odczuwanym p˛edem do zabijania, stałem na pustej, opuszczonej uliczce zupełnie zdezorientowany. Usłyszałem nagle płaczace ˛ dziecko, dziewczynk˛e, gdzie´s w gł˛ebi stojacego ˛ obok domu. Przylgnałem ˛ do s´ciany. Poczatkowo, ˛ całkiem beznami˛etnie, chciałem tylko zrozumie´c przyczyn˛e jej płaczu. Zobaczyłem ja˛ za szyba.˛ Była zm˛eczona, cierpiaca ˛ i całkiem sama. Płakała ju˙z tak długo, z˙ e wkrótce przestałaby chyba z wyczerpania. Wsunałem ˛ r˛ek˛e pod ci˛ez˙ ka˛ drewniana˛ okiennic˛e i pociagn ˛ ałem ˛ tak silnie, z˙ e haczyk pu´scił. Mała siedziała tam w ciemnym pokoju obok martwego ciała kobiety, która nie z˙ yła ju˙z od kilku dni. Cały pokój zagracony był walizami i pakunkami, jak gdyby spora grupa ludzi pakowała si˛e tam do odjazdu. Matka dziewczynki le˙zała na wpół ubrana na podłodze. Jej ciało ju˙z si˛e rozkładało, a poza dzieckiem, w pokoju nie było nikogo. Po chwili dziecko dostrzegło mnie i zacz˛eło mówi´c, z˙ e musz˛e co´s zrobi´c, aby pomóc jego matce. Dziewczynka miała najwy˙zej pi˛ec´ lat. Była bardzo chuda, a na twarzy brud mieszał si˛e ze łzami. Błagała o pomoc. Chciały dosta´c si˛e na statek, zanim przyszła zaraza. Ich ojciec czekał na nie. Zacz˛eła potrzasa´ ˛ c matka˛ i krzycze´c z˙ ało´snie i rozpaczliwie, a potem spojrzała na mnie i znowu zacz˛eła płaka´c. Musisz zrozumie´c, z˙ e fizyczna potrzeba krwi spalała mnie wewn˛etrznie. Nie prze˙zyłbym jeszcze jednego dnia bez posiłku. Były jednak inne mo˙zliwo´sci. Ulice roiły si˛e od szczurów, a gdzie´s całkiem blisko jaki´s pies wył rozpaczliwie. Mogłem uciec z pokoju, gdybym chciał, posili´c si˛e gdzie´s na dole i z łatwo´scia˛ 60
wróci´c. Ale pytanie znowu powróciło i tłukło si˛e w mojej głowie: Czy jestem pot˛epiony? Bo je´sli tak, to dlaczego odczuwam taki z˙ al wobec tej małej, dla jej wymizerowanej twarzyczki? Dlaczego pragn˛e dotkna´ ˛c jej drobnych delikatnych ramion, posadzi´c ja˛ sobie na kolanach, co wła´snie zrobiłem, czu´c jak pochyla główk˛e i wtulaja˛ we mnie, kiedy delikatnie gładz˛e jej atłasowe włosy? Dlaczego to robi˛e? Je˙zeli jestem pot˛epiony, to musz˛e pragna´ ˛c jej s´mierci, musz˛e uczyni´c z niej wyłacznie ˛ po˙zywienie dla swojej wykl˛etej egzystencji, poniewa˙z b˛edac ˛ pot˛epiony, musz˛e jej nienawidzi´c. I kiedy tak nad tym rozmy´slałem, ujrzałem twarz Babette wykrzywiona˛ nienawi´scia,˛ gdy trzymała latarni˛e, czekajac ˛ na odpowiedni moment, by ja˛ zapali´c. I przed oczyma stanał ˛ mi Lestat. Nienawidziłem go. Wtedy zrozumiałem, tak, jestem pot˛epiony, a to jest piekło, i w tej samej chwili pochyliłem si˛e i wbiłem z˛eby w jej malutka˛ szyj˛e. Słyszac ˛ jej cichutki krzyk, wyszeptałem, gdy tylko poczułem gorac ˛ a˛ krew na ustach: — To tylko chwila, nie b˛edzie bólu. . . Przywarła do mnie i wkrótce nie byłem w stanie nic wi˛ecej powiedzie´c. Przez cztery lata nie smakowałem ludzkiej krwi, a teraz słyszałem jej serce w tym straszliwym rytmie, I to jakie serce! Szybkie, wytrwałe serce dziecka, bijace ˛ niczym malutka pi˛es´c´ walaca ˛ w drzwi, krzyczace: ˛ Nie chc˛e umiera´c, nie chc˛e umiera´c, nie mog˛e umrze´c. Nie mog˛e. . . Jej serce ciagn˛ ˛ eło moje coraz szybciej, bez wytchnienia, soczysta krew wdzierała si˛e zbyt szybko w moje z˙ yły. Pokój zaczał ˛ wirowa´c. Zaczałem, ˛ wbrew sobie, wpatrywa´c si˛e w jej pochylona˛ główk˛e, otwarte usta. Spojrzałem na dół, na ponury obraz twarzy matki. Jej na wpół przymkni˛ete powiekami oczy zamigotały przez moment, jakby o˙zyła! Zrzuciłem z siebie dziecko. Dziewczynka le˙zała teraz na podłodze jak rzucona na ziemi˛e lalka z powykr˛ecanymi r˛ekami i nogami. Odwracajac ˛ si˛e w s´lepym przestrachu przed matka˛ i gotujac ˛ si˛e do ucieczki, ujrzałem nagle znajoma˛ posta´c w oknie. To był Lestat. Cofnał ˛ si˛e wła´snie nieco od okna i zanosił s´miechem. Jego ciało pochyliło si˛e, jak gdyby ta´nczył na zabłoconej ulicy. — Louis, Louis — szydził i wskazywał na mnie swoim długim ko´scistym palcem, jakby chciał powiedzie´c, z˙ e przyłapał mnie wreszcie. Jednym susem przeskoczył parapet, odepchnał ˛ mnie na bok i chwytajac ˛ z łó˙zka cuchnacego ˛ trupa matki zaczał ˛ ta´nczy´c z nia˛ upiorny taniec. — Wielki Bo˙ze — wyszeptał chłopak. — Tak, mógłbym powiedzie´c to samo — odrzekł wampir. — Potknał ˛ si˛e o dziecko, gdy tak ciagn ˛ ał ˛ matk˛e, zataczajac ˛ z nia˛ w pokoju coraz wi˛eksze koła, pod´spiewujac ˛ w ta´ncu. Jej zmatowiałe włosy opadły na twarz, gdy głowa odbita w podrygu opadła odrzucona do tyłu, a czarna ciecz zacz˛eła saczy´ ˛ c si˛e z ust. Odepchnał ˛ ja˛ na podłog˛e. Byłem ju˙z za oknem i biegłem ulica,˛ ale w chwil˛e pó´zniej dogonił mnie, — Boisz si˛e, Louis? — krzyknał. ˛ — Boisz si˛e? Dziecko z˙ yje, Louis. Zostawi61
łe´s ja˛ jeszcze dyszac ˛ a.˛ Czy mam tam wróci´c i uczyni´c ja˛ wampirem? Mogliby´smy ja˛ wykorzysta´c, Louis. Pomy´sl tylko, jakie pi˛ekne ubranka mogliby´smy kupowa´c dla niej. Louis, poczekaj. Wróc˛e tam po nia,˛ je´sli powiesz tylko słówko! Biegł tak za mna˛ cała˛ drog˛e do hotelu. Cały czas, nawet gdy wybrałem drog˛e po dachach, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e tam go zgubi˛e. Był nadal obok mnie, gdy wskakiwałem w okno saloniku. Obróciłem si˛e z w´sciekło´scia˛ i zatrzasnałem ˛ je. Tu˙z przed nim. Uderzył w nie, z r˛ekoma rozrzuconymi jak ptak, który chce przelecie´c przez szkło. Rama zatrz˛esła si˛e. Dosłownie postradałem zmysły. Chodziłem po pokoju, zastanawiajac ˛ si˛e, w jaki sposób go zabi´c. Wyobraziłem sobie jego ciało spalone na popiół, le˙zace ˛ na dachu poni˙zej. Rozsadek ˛ opu´scił mnie całkowicie, z˙zerała mnie w´sciekło´sc´ . Kiedy wreszcie znalazł si˛e w pokoju, wybijajac ˛ szyb˛e, zaatakowałem go i walczyli´smy jak nigdy dotad. ˛ Powstrzymała mnie my´sl o piekle, my´sl o nas, b˛edacych ˛ dwiema duszami piekielnymi mocujacymi ˛ si˛e w nienawi´sci. Straciłem pewno´sc´ siebie, cel walki, oparcie. Le˙załem ju˙z wtedy na podłodze, a on stał nade mna˛ z oczyma zimnymi, cho´c jego pier´s unosiła si˛e i opadała ci˛ez˙ ko. — Jeste´s głupcem, Louis — powiedział. Głos miał spokojny i opanowany. Był tak spokojny, z˙ e przywrócił mi przytomno´sc´ . — Sło´nce ju˙z wschodzi — dodał, pier´s nadal unosiła mu si˛e ci˛ez˙ ko po walce. Mru˙zac ˛ oczy patrzył w stron˛e okna. Nigdy go takim nie widziałem. Nasza walka na swój sposób wydobyła na wierzch jego lepsza˛ cz˛es´c´ , a mo˙ze co´s innego. — Bierz swoja˛ trumn˛e — powiedział do mnie bez najmniejszego gniewu i złos´ci — ale jutrzejszej nocy. . . porozmawiamy. Tak, byłem bardziej ni˙z zaskoczony. Lestat i rozmowa! Nie mogłem sobie tego wyobrazi´c. Nigdy ze soba˛ tak naprawd˛e nie rozmawiali´smy. Wydaje mi si˛e, z˙ e dokładnie opisałem ci nasze potyczki, nasze w´sciekłe starcia. — Potrzebował pana pieni˛edzy, pana domów — wtracił ˛ chłopak — albo te˙z mo˙ze obawiał si˛e z˙ y´c w samotno´sci, podobnie jak pan to odczuwał. — Oczywi´scie, i ja o tym my´slałem. Przyszło mi nawet do głowy, z˙ e ma zamiar u´smierci´c mnie sposobem, którego nie mogłem si˛e nawet domy´sli´c. Widzisz, nie byłem wtedy pewien, dlaczego budz˛e si˛e co wieczór? Czy automatycznie wychodz˛e z kamiennego snu? Dlaczego czasem zdarza si˛e to wcze´sniej ni˙z normalnie? Była to jedna z tych rzeczy, których Lestat nie chciał mi wytłumaczy´c. Cz˛esto zdarzało si˛e, z˙ e on był ju˙z na nogach, gdy ja dopiero si˛e budziłem. Tego ranka zatrzasnałem ˛ wieko trumny z wyra´znym niepokojem. Powinienem ci teraz wła´sciwie wyja´sni´c, z˙ e zatrzaskiwanie wieka trumny, w której s´pimy, zawsze jest niepokojace. ˛ Przypomina to troch˛e stół operacyjny i poddanie si˛e narkozie. Nawet przypadkowa ingerencja intruza mo˙ze spowodowa´c s´mier´c. — Ale w jaki sposób mógłby Lestat spowodowa´c pa´nska˛ s´mier´c? Nie miał przecie˙z mo˙zliwo´sci wystawienia trumny na s´wiatło dzienne, bo sam nie wytrzymywał takiego s´wiatła. 62
— To prawda, ale wstajac ˛ przede mna,˛ mógł na przykład zablokowa´c wieko mojej trumny albo ja˛ podpali´c. Podstawowa˛ sprawa˛ było wła´snie to, z˙ e nie wiedziałem, co mógł zrobi´c i czego mo˙zna oczekiwa´c z jego strony. Czy było jeszcze co´s, o czym on wiedział, a ja nie byłem tego nadal s´wiadomy? Nic wtedy na to nie mo˙zna było poradzi´c i z głowa˛ pełna˛ my´sli o tej zmarłej kobiecie i dziecku, poło˙zyłem si˛e i zasnałem, ˛ wydajac ˛ siebie na pastw˛e przygn˛ebiajacych ˛ snów. — A wi˛ec pan s´ni! — wykrzyknał ˛ chłopak. ˙ — Cz˛esto. Załuj˛e czasami, z˙ e tak si˛e dzieje. Tak długich i przejrzystych snów nigdy nie miałem za mojego s´miertelnego z˙ ycia, ale nigdy te˙z takich majaków i koszmarów. Na poczatku ˛ te sny tak mnie absorbowały, z˙ e walczyłem z przebudzeniem tak długo, jak tylko mogłem, i le˙załem czasami godzinami, my´slac ˛ o tych snach, a˙z mijało prawie pół nocy. Oszołomiony nimi cz˛esto zastanawiałem si˛e nad ich znaczeniem. Pod wieloma wzgl˛edami były równie ulotne i nieuchwytne jak sny ludzi s´miertelnych. W snach pojawiał si˛e na przykład mój brat. Był blisko mnie, gdzie´s pomi˛edzy z˙ yciem i s´miercia.˛ Wzywał, abym mu pomógł. Cz˛esto te˙z s´niła mi si˛e Babette, a prawie zawsze pojawiała si˛e w moich snach pustynia, spustoszona ziemia nocy, stanowiac ˛ tło dla wszystkiego, co mi si˛e przys´niło. Pustynia, pustka, która˛ widziałem tej samej nocy, kiedy zostałem przekl˛ety przez Babette. Było tak, jak gdyby wszystkie postacie przechadzały si˛e i mówiły co´s o opuszczonym gmachu mojej wykl˛etej duszy. Nie pami˛etam, co przy´sniło mi si˛e owej nocy. By´c mo˙ze dlatego, z˙ e zbyt dobrze zapami˛etałem nast˛epny wieczór i moja˛ rozmow˛e z Lestatem. Widz˛e, z˙ e jeste´s tym równie˙z zaciekawiony. No có˙z, jak powiedziałem, Lestat zaskoczył mnie i zdumiał swoim opanowaniem, swoja˛ rozwaga.˛ To prawda. Tego wieczoru jednak po przebudzeniu zachowywał si˛e jak dawniej, przynajmniej na poczatku. ˛ Nie byli´smy sami. W saloniku przebywały kobiety. Kilka s´wiec stało na małych stoliczkach i rze´zbionym bufecie. Lestat ramieniem obejmował jedna˛ z kobiet i całował ja.˛ Była bardzo pi˛ekna i bardzo pijana. Wielka oszołomiona lalka, której starannie uło˙zony kornet zsuwał si˛e powoli na nagie ramiona i cz˛es´ciowo odsłoni˛ete piersi. Druga z kobiet siedziała przy stole, na którym stały resztki kolacji, i popijała wino z kieliszka. Widziałem, z˙ e ucztowali. Lestat, udajac ˛ oczywi´scie, z˙ e je. . . Nawiasem mówiac, ˛ byłby´s zaskoczony, jak łatwo oszuka´c ludzi, udajac ˛ tylko, z˙ e spo˙zywa si˛e posiłek. Ta kobieta przy stole była wyra´znie znudzona. Wszystko to na moment zelektryzowało mnie. Nie wiedziałem do czego zmierza Lestat. Gdybym wszedł teraz do pokoju, ta druga z pewno´scia˛ zwróciłaby na mnie uwag˛e. Co miało si˛e tu wydarzy´c? Nie mogłem sobie tego wyobrazi´c, poza tym, z˙ e na pewno przeznaczył obie na nasze dzisiejsze ofiary. Kobieta siedzaca ˛ z Lestatem na kanapie przekomarzała si˛e z nim, wypominajac ˛ mu jego zimne pocałunki, chłód i brak zainteresowania jej wdzi˛ekami. Z kolei siedzaca ˛ przy stole przygladała ˛ si˛e temu ciemnymi, migdałowymi oczyma. Kiedy Lestat podniósł si˛e z kanapy i podszedł do niej, kładac ˛ dłonie na 63
jej nagich białych ramionach, jej twarz rozja´sniła si˛e w triumfie. Pochylajac ˛ si˛e teraz, aby ja˛ pocałowa´c, Lestat dostrzegł mnie przez szczelin˛e w drzwiach. Jego oczy wpatrywały si˛e we mnie zaledwie przez chwil˛e, po czym ponownie podjał ˛ rozmow˛e z paniami. Pochylił si˛e nad stołem i zdmuchnał ˛ stojace ˛ tam s´wiece. — Tu jest za ciemno — usłyszałem głos kobiety siedzacej ˛ na kanapie. — Zostaw nas samych — odpowiedziała ta druga. Lestat usiadł obok niej i zapraszajacym ˛ gestem wskazał jej swoje kolana. Usiadła, obejmujac ˛ go jednocze´snie lewa˛ r˛eka˛ za szyj˛e, gdy prawa˛ gładziła jego jasne włosy. — Twoja skóra jest lodowata — powiedziała, odrywajac ˛ si˛e nieco od niego. — Nie zawsze — odpowiedział Lestat i zanurzył swa˛ twarz w jej mi˛ekkie ciało przy szyi. Przygladałem ˛ si˛e temu wszystkiemu zafascynowany. Lestat był niezwykle sprytny, absolutnie wyst˛epny i zły, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo był zr˛eczny. W pewnej chwili wbił z˛eby prosto w jej ciało, jednocze´snie przyciskajac ˛ palcem gardło, druga˛ r˛eka˛ zamykajac ˛ ja˛ w silnym u´scisku, tak z˙ e pił krew swojej ofiary, podczas gdy druga kobieta nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, co si˛e dzieje. — Twoja przyjaciółka nie ma zupełnie głowy do wina — powiedział, ze´slizgujac ˛ si˛e z krzesła i sadowiac ˛ ja,˛ ju˙z bez z˙ ycia, przy stole, ze zło˙zonymi r˛ekoma i wtulona˛ w nie głowa.˛ — Jest głupia — odparła tamta. Wstała i podeszła do okna. Spogladała ˛ teraz na s´wiatło lamp ulicznych. W Nowym Orleanie przewa˙zały wtedy, jak wiesz, niskie pi˛etrowe domy. W takiej przejrzystej nocy jak ta, o´swietlone s´wiatłem lamp ulice wygladały ˛ niezwykle uroczo z okien takich wysokich domów, jakim niewatpliwie ˛ był nowy hotel „Hiszpa´nski”. Tej nocy gwiazdy wisiały nisko nad przyciemnionym s´wiatłem miasta. — Potrafi˛e ogrza´c twoje chłodne ciało znacznie lepiej ni˙z ona. — Obróciła si˛e do Lestata i musz˛e wyzna´c, odczułem pewna˛ ulg˛e, z˙ e zajmie si˛e tak˙ze ta˛ druga.˛ Ale dla niego nie było to takie proste. — Naprawd˛e tak my´slisz? — odrzekł. Ujał ˛ jej r˛ek˛e, a ona zauwa˙zyła: — Ju˙z jeste´s goracy. ˛ — Ma pan na my´sli krew, która go ogrzała — powiedział chłopak. — O tak — odrzekł wampir. — Po zabójstwie wampir jest goracy, ˛ zupełnie jak ty teraz. Podjał ˛ dalej opowiadanie, zerkajac ˛ przez chwil˛e na młodego m˛ez˙ czyzn˛e i u´smiechajac ˛ si˛e lekko. — Co to ja mówiłem. . . aha, Lestat trzymał teraz r˛ek˛e tej kobiety w swojej i mówił, z˙ e ogrzała go jej przyjaciółka. Jego twarz, oczywi´scie, cała była zarumieniona i bardzo zmieniona. Przysunał ˛ si˛e do niej bli˙zej, a ona zacz˛eła go całowa´c, zauwa˙zajac ˛ przy okazji ze s´miechem, z˙ e jest prawdziwym wulkanem nami˛etno´sci. — Ach, ale cena jest wysoka — zauwa˙zył Lestat, udajac ˛ nagły smutek. — Twoja pi˛ekna przyjaciółka. . . — wzruszył ramionami — wyczerpałem ja.˛ 64
Wstał, odsuwajac ˛ si˛e do tyłu, jakby zapraszał, by kobieta podeszła do stołu. Uczyniła to z poczuciem pewnej wy˙zszo´sci malujacej ˛ si˛e na twarzy. Pochyliła si˛e, by lepiej przyjrze´c si˛e swej towarzyszce. Poczatkowo ˛ szybko straciła nia˛ zainteresowanie, a˙z nagle dostrzegła co´s. Serwetk˛e. Zatrzymały si˛e na niej ostatnie krople krwi z przegryzionego gardła. Podniosła ja,˛ usiłujac ˛ lepiej dojrze´c w ciemno´sci. ´ agn˛ — Rozpu´sc´ włosy — powiedział cicho Lestat. Posłuchała. Sci ˛ eła ostatni zwiazany ˛ loki jasne włosy opadły swobodnie na plecy. — Mi˛ekka — powiedział — taka mi˛ekka. Tak wła´snie sobie ciebie wyobraz˙ am le˙zac ˛ a˛ na atłasowym ło˙zu. — Mówisz takie rzeczy — dra˙zniła si˛e z nim swawolnie, odwracajac ˛ si˛e do niego plecami. — Czy wiesz, o jakim łó˙zku my´sl˛e? — Za´smiała si˛e i odrzekła, z˙ e mo˙ze sobie wyobrazi´c tylko jego łó˙zko. Spogladała ˛ na niego, gdy zbli˙zał si˛e i ani na chwil˛e nie odwracajac ˛ wzroku od swojej przyjaciółki, delikatnie szturchn˛eła jej ciało tak, z˙ e odchyliło si˛e do tyłu na krzes´le i upadło, wpatrujac ˛ si˛e szklistymi oczyma w podłog˛e. Kobieta z trudem łapała powietrze. Rzuciła si˛e nieporadnie jak najdalej od trupa, zahaczajac ˛ o stoliczek ´ i prawie go przewracajac. ˛ Swieczki spadły ze stolika i zgasły. — Zga´s s´wiatło. . . i oto stało si˛e — powiedział mi˛ekko Lestat. I wtedy wział ˛ ja˛ w ramiona, szamoczac ˛ a˛ si˛e, i zatopił w niej swe z˛eby. — Co pan my´slał, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e temu wszystkiemu? — zapytał chłopak. — Czy chciał pan go powstrzyma´c, tak jak przed zabiciem Freniere’a? — Nie — odrzekł wampir. — Nie mógłbym go nawet zatrzyma´c. Musisz te˙z zrozumie´c, z˙ e wiedziałem przecie˙z, i˙z co noc zabija ludzi. Zwierz˛eta nie satysfakcjonowały go. Zostawiał je sobie, gdyby zawiodło ju˙z wszystko inne. Je´sli odczuwałem jaka´ ˛s sympati˛e do tych kobiet, to i tak była gł˛eboko ukryta w moim własnym niepokoju. Nadal jeszcze czułem w piersi ten mały młoteczek, to serce owego umierajacego ˛ dziecka. Nadal jeszcze paliły moja˛ s´wiadomo´sc´ pytania dotyczace ˛ mojej własnej, rozdwojonej natury. Byłem zły, z˙ e Lestat sprokurował dla mnie to przedstawienie, czekajac ˛ z zabiciem obu kobiet a˙z do mojego przebudzenia. Ponownie zaczałem ˛ si˛e zastanawia´c, czy mógłbym uwolni´c si˛e od niego. Czułem te˙z wyjatkow ˛ a,˛ jak nigdy dotad, ˛ odraz˛e do własnej słabo´sci. Tymczasem Lestat posadził oba s´liczne ciała przy stole i spacerował po pokoju, zapalajac ˛ wszystkie s´wiece, a˙z zrobiło si˛e jasno jak przy weselnej uczcie. — Wejd´z, Louis — powiedział. — Zamówiłbym i dla ciebie towarzyszk˛e, ale wiem, z˙ e sam wolisz sobie wybiera´c towarzystwo. Szkoda, z˙ e mademoiselle Freniere lubi ciska´c płonacymi ˛ latarniami. To byłoby troch˛e niepor˛eczne na przyj˛eciu, nie sadzisz? ˛ Szczególnie tu w hotelu, co? Usadowił sobie jasnowłosa˛ dziewczyn˛e tak, z˙ e głowa jej spoczywała bokiem na adamaszkowym oparciu krzesła, podczas gdy druga, ciemniejsza, miała głow˛e pochylona˛ z broda˛ oparta˛ tu˙z nad piersia.˛ Jej twarz w tym czasie wyblakła i ry65
sy twarzy nabrały surowego wygladu, ˛ jak gdyby za z˙ ycia wyłacznie ˛ wewn˛etrzny ogie´n jej osobowo´sci czynił ja˛ pi˛ekna.˛ Ta druga jednak wygladała, ˛ jakby spała. Nie byłem nawet pewien, czy rzeczywi´scie ju˙z nie z˙ yje. Lestat zadał jej dwa ci˛ecia, jedno w szyj˛e i drugie powy˙zej lewej piersi. Z obu ran nadal saczyła ˛ si˛e krew. Uniósł jej r˛ek˛e, ujmujac ˛ przegub dłoni, po czym naciał ˛ no˙zem z˙ yły. Napełnił dwa kieliszki i ruchem r˛eki zaprosił mnie do stołu. — Odchodz˛e — powiedziałem do niego natychmiast. — Wła´snie chciałem ci to powiedzie´c. — Spodziewałem si˛e tego — odpowiedział, rozpierajac ˛ si˛e wygodniej w krzes´le. — Pomy´slałem tak˙ze, z˙ e mógłby´s to zrobi´c z jakim´s kwiecistym przemówieniem. Powiedz mi, jaki to ze mnie potwór, jakim jestem wulgarnym maniakiem. — Nie oceniam ciebie i nie jestem ju˙z toba˛ zainteresowany. Interesuje mnie teraz tylko moja własna natura. Doszedłem do wniosku, z˙ e nie powiesz mi o niej. U˙zywasz wiedzy, jaka˛ posiadłe´s wyłacznie ˛ dla budowania osobistej pot˛egi — powiedziałem mu. I przypuszczam, z˙ e oznajmiajac ˛ podobna˛ rzecz, podobnie jak jest to w´sród ludzi, wcale nie oczekiwałem uczciwej odpowiedzi. Nawet na niego nie patrzyłem. Wła´sciwie to słuchałem tylko własnych wypowiadanych słów. Ale gdy sko´nczyłem, dostrzegłem, z˙ e jego twarz znowu przybiera taki sam wyraz jak wtedy, gdy oznajmił, z˙ e porozmawiamy. On mnie słuchał! Wysłuchał tego, co mam mu do powiedzenia. Nagle poczułem si˛e zbity z pantałyku. Poczułem, z˙ e przepa´sc´ mi˛edzy nami boli mnie jak niegdy´s. — Dlaczego stałe´s si˛e wampirem? — wyrzuciłem z siebie. — I dlaczego takim wła´snie wampirem: z˙ adnym ˛ zemsty, rozkoszujacym ˛ si˛e odbieraniem ludzkiego z˙ ycia. Ta dziewczyna, dlaczego ja˛ zabiłe´s? Dlaczego tak ja˛ przeraziłe´s, zanim pozbawiłe´s z˙ ycia? I dlaczego teraz uło˙zyłe´s ja˛ w groteskowy sposób, jakby´s kusił bogów, aby zesłali na ciebie przekle´nstwa za twoje blu´znierstwo? Słuchał tego wszystkiego, nic nie mówiac, ˛ i w ciszy, jaka zapanowała po moich ostatnich słowach, znów poczułem si˛e zbity z tropu. Oczy Lestata były szeroko otwarte i zamy´slone. Widziałem go ju˙z takiego kiedy´s, ale z cała˛ pewno´scia˛ nie wtedy, gdy rozmawiał ze mna.˛ — Jak my´slisz, kim jest wampir? — zapytał mnie wreszcie szczerze. — Nie usiłuj˛e nawet udawa´c, z˙ e wiem. Ty natomiast tak. Kim˙ze wi˛ec jest? — odrzekłem. Nic mi na to nie odpowiedział. Jak gdyby wyczuł nieszczero´sc´ w pytaniu i zło´sc´ . Po prostu siedział tam, spogladaj ˛ ac ˛ na mnie z tym samym nieruchomym wyrazem twarzy. Wreszcie powiedziałem: — Wiem, z˙ e kiedy odejd˛e od ciebie, b˛ed˛e próbował dowiedzie´c si˛e tego. Zmierz˛e s´wiat wszerz i wzdłu˙z, je´sli b˛ed˛e musiał, aby odszuka´c inne wampiry. Wiem, z˙ e musza˛ gdzie´s by´c. Nie widz˛e powodów, dlaczego nie mieliby by´c liczni. Jestem przekonany, z˙ e odszukam wampira, z którym b˛ed˛e miał wi˛ecej wspólnego ni˙z z toba.˛ Wampira, który rozumie wiedz˛e tak samo jak ja i u˙zywa swojej wy˙zszej natury, aby pozna´c tajemnice, o których tobie nawet si˛e nie s´niło. Je´sli nie 66
powiedziałe´s mi wszystkiego, dowiem si˛e tego od nich, kiedy tylko ich odszukam. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Louis — powiedział — jeste´s zakochany w swojej s´miertelnej ludzkiej naturze. Gonisz za widmami twojej wcze´sniejszej s´wiadomo´sci. Freniere, jego siostra. . . to sa˛ dla ciebie obrazy tego, czym byłe´s i czym nadal pragnałby´ ˛ s pozosta´c. A w twoim romansie ze s´miertelnym z˙ yciem pozostajesz nie˙zywy dla swojej natury wampira! Natychmiast zaprzeczyłem. — Moja natura wampira jest dla mnie najwi˛ekszym prze˙zyciem i do´swiadczeniem. Wszystko to, co działo si˛e wcze´sniej, było pogmatwane, zaciemnione. Brnałem ˛ przez moje s´miertelne z˙ ycie niczym s´lepiec, posuwajac ˛ si˛e po omacku od jednego stałego przedmiotu do drugiego. Dopiero wtedy, gdy stałem si˛e wampirem, zaczałem ˛ po raz pierwszy szanowa´c z˙ ycie jako takie. Wcze´sniej nigdy nie dostrzegałem z˙ yjacej, ˛ pulsujacej ˛ z˙ yciem istoty ludzkiej. Nigdy nie wiedziałem, co to jest z˙ ycie, dopóki nie zacz˛eło ko´nczy´c si˛e w moich r˛ekach, w czerwonych obwódkach wokół mych skrwawionych ust! Złapałem si˛e na wpatrywaniu w par˛e kobiet, z których ta ciemniejsza zacz˛eła ju˙z przybiera´c trupia˛ blado´sc´ . Blondynka jeszcze oddychała. — Jeszcze z˙ yje! — powiedziałem nagle do niego. — Wiem. Zostaw ja˛ w spokoju — odpowiedział mi. Podniósł jej dło´n, unoszac ˛ za przegub i ponownie naciał ˛ z˙ yły i napełnił swój kieliszek. — Wszystko to, co mówisz, ma sens — podjał ˛ rozmow˛e, pociagaj ˛ ac ˛ z kieliszka. — Ty jeste´s intelektualista,˛ ja nim nigdy nie byłem. To, czego si˛e nauczyłem, zawdzi˛eczam innym ludziom, ich rozmowom, którym si˛e przysłuchiwałem, a nie ksia˙ ˛zkom. Nigdy nie chodziłem do´sc´ długo do szkoły. Ale nie jestem głupi, a ty musisz mnie słucha´c, poniewa˙z znajdujesz si˛e w niebezpiecze´nstwie. Nie znasz swojej natury wampira. Jeste´s jak dorosły człowiek, który spogladaj ˛ ac ˛ wstecz na swoje dzieci´nstwo, dochodzi do wniosku, z˙ e nigdy go nie doceniał. Nie mo˙zesz, jako m˛ez˙ czyzna, powróci´c do z˙ łobka i bawi´c si˛e swoimi zabawkami, dopraszajac ˛ si˛e miło´sci i opieki tylko dlatego, z˙ e znasz ich warto´sc´ . Podobnie jest z twoja˛ s´miertelna˛ natura.˛ Zrezygnowałe´s z niej, prawda. Ale nie potrafisz zrezygnowa´c ze s´wiata ludzkich uczu´c, nawet teraz, gdy patrzysz na´n nowymi oczyma. — Wiem o tym doskonale — odrzekłem. — Ale czym˙ze wła´snie jest ta nasza natura! Je˙zeli mog˛e z˙ y´c, karmiac ˛ si˛e krwia˛ zwierzat, ˛ dlaczego nie powinienem z˙ y´c wła´snie tak, zamiast porusza´c si˛e po s´wiecie, przynoszac ˛ nieszcz˛es´cia i s´mier´c istotom ludzkim! — Czy to czyni ci˛e szcz˛es´liwym? — zapytał. — Brniesz przez noc, od˙zywiajac ˛ si˛e szczurami jak jaki´s n˛edzarz i zerkasz sm˛etnie w okna swojej Babette, przepełniony zatroskaniem, a przecie˙z bezradny jak bogini, która noca˛ przychodziła, by patrze´c na Endymiona, lecz nigdy nie mogła go mie´c. Przypu´sc´ my, z˙ e mógłby´s ja˛ wzia´ ˛c w ramiona, a ona nie spogladałaby ˛ na ciebie z przera˙zeniem 67
i odraza,˛ co wtedy? Kilka krótkich lat, podczas których musiałby´s przyglada´ ˛ c si˛e, jak po˙zera ja˛ s´miertelno´sc´ , jak cierpi, a potem umiera na twych oczach. Czy to uczyniłoby ciebie szcz˛es´liwym? To przecie˙z obł˛ed, Louis. To bezcelowe. A to, co naprawd˛e jest przed toba,˛ to wła´snie prawdziwa natura wampira, która˛ jest zabijanie. Gwarantuj˛e ci bowiem, z˙ e je´sli przespacerujesz si˛e dzisiaj po ulicy miasta i zaatakujesz jaka´ ˛s kobiet˛e, równie pi˛ekna˛ i bogata˛ jak Babette, i ssa´c b˛edziesz jej krew, a˙z poczujesz, z˙ e jej ciało bezwładnie osuwa si˛e u twych stóp, nie b˛edziesz ju˙z wi˛ecej pragnał ˛ widzie´c jej profilu w s´wietle s´wiec ani wystawa´c pod jej oknem, by usłysze´c jej głos. Wypełniony b˛edziesz, Louis, tak jak ma wła´snie by´c, z˙ yciem, które mo˙zesz sam przytrzyma´c; a kiedy to minie, znowu poczujesz głód tego samego, i jeszcze raz, i jeszcze raz, bez ko´nca. Czerwie´n w tym kieliszku b˛edzie równie czerwona, ró˙ze na tej tapecie równie delikatnie naszkicowane. I ksi˛ez˙ yc b˛edzie taki sam, i takie same migotanie płomienia s´wiecy. I z ta˛ sama˛ wra˙zliwo´scia,˛ która˛ tak piel˛egnujesz, widzie´c b˛edziesz s´mier´c w całym swoim pi˛eknie. Czy ty tego nie rozumiesz, Louis? Jedynie ty ze wszystkich stworze´n moz˙ esz widzie´c s´mier´c w ten sposób. Ty. . . jedynie. . . w s´wietle ksi˛ez˙ yca. . . mo˙zesz uderzy´c niczym boska wyrocznia. Lestat przerwał i oparł si˛e na krze´sle. Opró˙znił kieliszek, a jego wzrok przesuwał si˛e po nieprzytomnej kobiecie. Jej biust unosił si˛e ci˛ez˙ ko, brwi s´ciagn˛ ˛ eły si˛e, jak gdyby odzyskiwała przytomno´sc´ . J˛ekn˛eła. Lestat nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób, sadziłem ˛ zreszta,˛ z˙ e niezdolny jest do wypowiedzenia takich słów. — Wampiry sa˛ zabójcami — podjał ˛ dalej — drapie˙znikami, których wszystkowidzace ˛ oczy z oboj˛etno´scia˛ patrza˛ na s´wiat. To zdolno´sc´ ogladania ˛ z˙ ycia ludzkiego w jego cało´sci, bez z˙ adnego sentymentalnego i ckliwego z˙ alu, ale z pełna,˛ podniecajac ˛ a˛ satysfakcja,˛ wynikajac ˛ a˛ z poczucia stanowienia kresu dla niego, z poczucia bezpo´sredniego aktywnego udziału w boskim planie. — Tak ty to postrzegasz — zaprotestowałem. Dziewczyna j˛ekn˛eła ponownie, jej twarz była bardzo blada. Głowa odchyliła si˛e na oparcie krzesła. — Bo tak wła´snie jest — odpowiedział. — Mówisz o odszukaniu innych wampirów! Wampiry sa˛ zabójcami! Nie potrzebuja˛ ciebie z ta˛ twoja˛ wra˙zliwo´scia! ˛ Zobacza˛ ciebie o wiele wcze´sniej, nim ty ich dostrze˙zesz, i zobacza˛ tak˙ze twoja˛ wad˛e, nie wzbudzisz ich zaufania, b˛eda˛ czekali na okazj˛e, aby ci˛e zgładzi´c. B˛eda˛ chcieli ci˛e zgładzi´c nawet wtedy, gdyby´s był taki jak ja. Poniewa˙z sa˛ samotnymi drapie˙zcami. Nie potrzebuja˛ towarzystwa, tak jak drapie˙zne koty w d˙zungli. Sa˛ zazdrosne o swoje tajemnice i o swoje tereny. Je´sli napotkasz je w niewielkich grupach, to wyłacznie ˛ z powodu bezpiecze´nstwa, i zawsze jedne b˛eda˛ niewolnikami drugich, tak jak ty jeste´s moim. — Nie jestem twoim niewolnikiem — odpowiedziałem. Ale nawet w momencie wypowiadania tych słów zdałem sobie spraw˛e, z˙ e cały ten czas tak było. — Tak wła´snie ro´snie pot˛ega wampira. . . poprzez niewolnictwo. Jak˙zeby inaczej? — odrzekł. Raz jeszcze podniósł r˛ek˛e dziewczyny. Krzykn˛eła, gdy wbił nó˙z 68
w jej ciało. Wolno otworzyła oczy, w chwili gdy Lestat trzymał jej rozci˛eta˛ r˛ek˛e nad kieliszkiem. Mrugn˛eła i usiłowała utrzyma´c je otwarte. Wydawało si˛e, jakby niewidzialna zasłona pokryła jej oczy. — Jeste´s zm˛eczona, prawda? — zapytał Lestat. Patrzyła na niego, jakby w rzeczywisto´sci nie widziała go. — Chcesz spa´c? — Tak. . . — j˛ekn˛eła cicho. Podniósł ja˛ i zaniósł do sypialni. Nasze trumny spoczywały na dywanie i opierały si˛e o s´cian˛e. Było tam łó˙zko z atłasowa˛ po´sciela.˛ Lestat jednak nie uło˙zył jej na łó˙zku. Wolno poło˙zył ja˛ do swojej trumny. — Co robisz? — zapytałem go, podchodzac ˛ do progu sypialni. Dziewczyna rozgladała ˛ si˛e po pokoju jak przera˙zone dziecko. — Nieee — j˛eczała. Gdy Lestat zamknał ˛ wieko trumny, zacz˛eła krzycze´c. Wieko trumny tłumiło jej głos. — Dlaczego to robisz, Lestat? — zapytałem. — Lubi˛e to — odrzekł. — Sprawia mi to przyjemno´sc´ . — Spojrzał na mnie. — Nie mówi˛e wcale, z˙ e i tobie ma to sprawia´c przyjemno´sc´ . Zostaw sobie twoje odczucia estetyczne na inne okazje. Zabijaj szybko, je´sli chcesz, ale zabijaj! Naucz si˛e, z˙ e i ty jeste´s zabójca! ˛ Ach! — Rozpostarł r˛ece w odrazie. Dziewczyna przestała krzycze´c. Przysunał ˛ sobie krzesełko o zakrzywionych nogach do trumny. Usiadł i krzy˙zujac ˛ nogi, przygladał ˛ si˛e jej. Była pokryta czarna˛ politura˛ i nie miała takiego prostokatnego ˛ kształtu jak współczesne trumny. Zw˛ez˙ ała si˛e u obu ko´nców, a rozszerzała w miejscu, gdzie ciału zmarłego składano r˛ece na piersi. Kształt trumny sugerował troch˛e form˛e ciała człowieka. Wieko otwarło si˛e i dziewczyna usiadła zdziwiona, z dzikimi oczyma. Wargi miała sine, dr˙zała. — Połó˙z si˛e, kochanie — Lestat odezwał si˛e do niej i popchnał ˛ ja˛ z powrotem do trumny. Le˙zała tam teraz, prawie w ataku histerii, gapiac ˛ si˛e na niego. — Ju˙z nie z˙ yjesz — powiedział, a ona krzykn˛eła i obróciła si˛e desperacko w trumnie, jak gdyby jej ciało mogło si˛e stamtad ˛ wyrwa´c na boki lub dołem. — To przecie˙z trumna, trumna! — krzykn˛eła. — Wypu´sc´ mnie. — Koniec ko´nców wszystkich nas czeka trumna — powiedział Lestat. — Le˙z spokojnie, moja miło´sci. Ta trumna jest twoja˛ trumna.˛ Wi˛ekszo´sc´ z nas nawet nie wie, jak to jest by´c w swej trumnie. Ty ju˙z teraz wiesz! Trudno było powiedzie´c, czy dziewczyna słucha tego czy nie. Zachowywała si˛e jak oszalała. Ale dostrzegła mnie w drzwiach. Zaprzestała szamotaniny i spogladaj ˛ ac ˛ najpierw na Lestata, a potem na mnie, krzykn˛eła: — Niech mi pan pomo˙ze! Lestat spojrzał na mnie. — Spodziewałem si˛e, z˙ e b˛edziesz czuł te rzeczy instynktownie, tak jak to miało miejsce w moim przypadku. Kiedy pokazałem tobie pierwsze zabójstwo, sadziłem, ˛ z˙ e spragniony b˛edziesz nast˛epnych, z˙ e do ludzkiego z˙ ycia podchodzi´c b˛edziesz jak do napełnionej czary. Tak jak ja to odczuwałem. Ale tak si˛e nie stało. Cały czas wstrzymywałem si˛e przed wyprostowaniem ciebie, poniewa˙z byłe´s sła69
beuszem i mi˛eczakiem. Przygladałem ˛ si˛e tobie, jak bawiłe´s si˛e noca˛ w cie´n, jak wpatrywałe´s si˛e w padajacy ˛ deszcz, i my´slałem: Łatwo b˛edzie nim pokierowa´c, jest prosty. Ale ty jeste´s słaby, Louis. Jeste´s jak napi˛etnowany. Jeste´s ofiara˛ dla wampirów, a teraz i dla ludzi. Jest tak, jakby´s pragnał, ˛ aby´smy obaj zgin˛eli. — Nie mog˛e wprost znie´sc´ tego, co ty wyprawiasz — powiedziałem, odwracajac ˛ si˛e do niego plecami. Oczy tej dziewczyny paliły mnie, wgryzały si˛e w moje ciało. Cały czas wpatrywała si˛e we mnie. — Nie mo˙zesz tego wytrzyma´c! — odrzekł. — Sam widziałem ci˛e zeszłej nocy z tym dzieckiem. Jeste´s wampirem, tak samo jak ja! Wstał i podszedł do mnie, ale dziewczyna znowu podniosła si˛e, wi˛ec zawrócił i wepchnał ˛ ja˛ raz jeszcze do trumny. — Czy nie uwa˙zasz, z˙ e mogliby´smy i ja˛ uczyni´c wampirem? Wspólnie z nia˛ dzieli´c nasze z˙ ycie? — zapytał. Prawie od razu odrzekłem: — Nie! — Dlaczego? Dlatego, z˙ e jest tylko kurwa? ˛ — zapytał. — W dodatku cholernie droga˛ kurwa.˛ — Czy ona mo˙ze jeszcze z˙ y´c? — zapytałem Lestata. — Wzruszajace! ˛ — odpowiedział. — Nie, ju˙z nie mo˙ze! — Wi˛ec zabij ja! ˛ Dziewczyna zacz˛eła krzycze´c. Lestat po prostu usiadł i przygladał ˛ si˛e. Obróciłem si˛e. U´smiechał si˛e, a dziewczyna odwróciła swa˛ twarz do atłasu i pochlipywała. Odchodziła ju˙z od zmysłów, płakała i modliła si˛e do Dziewicy Maryi, aby ja˛ uratowała, r˛ekoma przykrywała twarz, to znowu trzymała je nad głowa.˛ Z nadci˛etego przegubu saczyła ˛ si˛e krew i rozmazywała po włosach i atlasowym obiciu. Pochyliłem si˛e nad trumna.˛ Umierała, to jasne, oczy jej płon˛eły, ale tkanka wokół była ju˙z niebieskawa. Teraz ona u´smiechn˛eła si˛e. — Nie pozwolisz, abym umarła, prawda? — wyszeptała. — Uratujesz mnie! Lestat wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i podniósł jej dło´n za przegub. — Ale ju˙z za pó´zno, kochanie — powiedział. — Spójrz na swoje r˛ece, na piersi. A potem dotknał ˛ rany na gardle. Natychmiast sama chwyciła si˛e obiema r˛ekoma za gardło, ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ z ustami otwartymi w niemym krzyku. Wpatrywałem si˛e w Lestata. Nie potrafiłem zrozumie´c, dlaczego to robi. Jego twarz była równie spokojna jak moja teraz, bardziej mo˙ze o˙zywiona z powodu wypitej krwi, ale zimna i pozbawiona zupełnie emocji. Nie rzucał złych spojrze´n niczym sceniczny czarny charakter i nie rozkoszował si˛e jej cierpieniem. Nie, po prostu beznami˛etnie patrzył na nia.˛ — Nigdy nie chciałam by´c zła — krzyczała przez dło´n. — Robiłam tylko to, co musiałam. Nie pozwolisz, by to mogło si˛e zdarzy´c, wypu´scisz mnie. Nie mog˛e umrze´c w taki sposób. Nie mog˛e! Szlochała. Jej łkanie było z˙ ałosne i ciche. 70
— Pozwolisz mi odej´sc´ . Musz˛e i´sc´ do ksi˛edza. Pozwolisz mi odej´sc´ ? — Ale mój przyjaciel jest wła´snie ksi˛edzem — powiedział Lestat, u´smiechajac ˛ si˛e. Jak gdyby wydało mu si˛e to dobrym z˙ artem. — To ju˙z twój pogrzeb, najdro˙zsza. Widzisz, była´s na przyj˛eciu i umarła´s. Ale Bóg dał ci jeszcze jedna˛ szans˛e na odkupienie. Rozumiesz? Wyznaj mu wszystkie swoje grzechy. Na poczatku ˛ potrzasn˛ ˛ eła głowa,˛ ale potem spojrzała na mnie raz jeszcze tymi swoimi błagajacymi ˛ oczyma. — Czy to prawda? — wyszeptała. — No có˙z — powiedział Lestat — co´s mi si˛e wydaje, z˙ e nie jeste´s pełna skruchy, moja droga, b˛ed˛e musiał zamkna´ ˛c wieko. — Sko´ncz ju˙z z tym, Lestat! — krzyknałem ˛ na niego. Dziewczyna znowu krzyczała i nie mogłem ju˙z dłu˙zej tego znie´sc´ . Pochyliłem si˛e nad nia˛ i ujałem ˛ za r˛ek˛e. — Nie pami˛etam moich grzechów — powiedziała, gdy ja patrzyłem na jej nadgarstek zdecydowany ju˙z na to, z˙ eby ja˛ dobi´c. — Za pó´zno, by je sobie przypomina´c. Powiedz tylko Bogu, z˙ e z˙ ałujesz. Wtedy umrzesz i b˛edzie po wszystkim. Poło˙zyła si˛e znów z powrotem na wznak i zamkn˛eła oczy. Wbiłem z˛eby w jej nadgarstek i wyssałem resztk˛e krwi. Poruszyła si˛e raz, jak gdyby we s´nie i wypowiedziała jakie´s imi˛e, a pó´zniej kiedy poczułem, z˙ e rytm jej serca zwalnia, odsunałem ˛ si˛e od niej, oszołomiony, zakłopotany, przez chwil˛e r˛ekoma szukajac ˛ oparcia na framudze drzwi. Widziałem ja˛ jakby we s´nie, płomienie s´wiec odbijały si˛e w moich oczach, widziałem, jak le˙zy w zupełnym ju˙z bezruchu. Lestat siedział spokojny i opanowany obok niej, jak z˙ ałobnik. Jego twarz była nieruchoma i martwa. — Louis — powiedział do mnie — czy ty nie rozumiesz, z˙ e spokój zapanuje w tobie tylko wtedy, kiedy b˛edziesz to robił ka˙zdej nocy? Nie ma niczego innego. To wła´snie jest wszystkim. Jego głos był prawie czuły. Wstał i poło˙zył obie dłonie na moich ramionach. ˙Zachnałem ˛ si˛e, ale nie na tyle, aby odepchna´ ˛c go od siebie, wyszedłem do saloniku. — Chod´z ze mna˛ na ulice, jest pó´zno, nie piłe´s dzisiaj wiele, pozwól, niech ci poka˙ze˛ , kim jeste´s naprawd˛e! Wybacz mi, je´sli wcze´sniej to spartaczyłem, zbyt wiele zostawiłem naturze. Chod´z! ´ dobie— Nie mog˛e ju˙z tego znie´sc´ , Lestat — powiedziałem do niego. — Zle rasz sobie towarzyszy. — Ale, Louis, nawet jeszcze nie spróbowałe´s! Wampir przerwał swoje opowiadanie. Z uwaga˛ przygladał ˛ si˛e chłopakowi, ale ten nic nie mówił. — Miał racj˛e, nie do´sc´ wypiłem tej nocy i poruszony przera˙zeniem dziewczyny, pozwoliłem wyprowadzi´c si˛e z hotelu tylnym wyj´sciem. Pobliska sala ta71
neczna na Conde Street, a tak˙ze i cała waska ˛ uliczka były zupełnie zatłoczone. W owym czasie w hotelach wydawano przyj˛ecia z kolacja,˛ a rodziny plantatorów licznie zamieszkiwały w mie´scie. Mijali´smy ich teraz jak zmory nocne. Moja agonia była nie do zniesienia. Nigdy dotad ˛ za czasów mojego s´miertelnego z˙ ycia nie odczuwałem takiego psychicznego bólu, a wszystko za sprawa˛ słów Lestata, które tym razem wydały mi si˛e całkiem sensowne. Rzeczywi´scie, odczuwałem spokój tylko wtedy, kiedy zabijałem, cho´cby przez chwil˛e. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e zabijanie czegokolwiek ni˙zszego ni˙z istota ludzka przynosiło niedosyt. Widok lu˙ dzi przyciagał ˛ mnie. Lubiłem przyglada´ ˛ c si˛e ich z˙ yciu przez szyb˛e. Zaden wi˛ec był ze mnie wampir. I w swoim bólu zapytywałem sam siebie irracjonalnie, jak dziecko, czy nie ma powrotu, czy nie mog˛e by´c znowu człowiekiem? Nawet wtedy, kiedy czułem ciepła˛ krew tej dziewczyny w sobie i odczuwałem to fizyczne podniecenie i sił˛e, zadawałem sobie po cichu to wła´snie pytanie. Twarze ludzi mijały mnie jak płomienie ta´nczacych ˛ s´wiec. Zanurzałem si˛e w ciemno´sc´ , byłem ju˙z zm˛eczony ta˛ ciagł ˛ a˛ t˛esknota,˛ przygladałem ˛ si˛e gwiazdom i my´slałem. Tak, on ma racj˛e. Wiem, z˙ e to, co on mówi, to prawda, ale nie mog˛e znie´sc´ tej prawdy, po prostu nie mog˛e jej znie´sc´ . Nagle przyszedł czas na jeden z tych frapujacych ˛ mnie momentów. Ulica całkowicie wyludniła si˛e, oddalili´smy si˛e od głównych arterii miasta i zbli˙zali´smy si˛e do przedmie´sc´ . Wokoło nie było ju˙z o´swietlenia, tylko pojedyncze s´wiatła w oknach i dobiegajace ˛ z daleka odgłosy s´miejacych ˛ si˛e ludzi. Ale ani z˙ ywej duszy. Nikogo. Poczułem nagle wiatr od rzeki i gorace ˛ powietrze nocy. Lestat stał obok mnie tak nieruchomo, z˙ e zdawał si˛e by´c jak z kamienia. W ciemno´sciach nad długim niskim rz˛edem spadzistych dachów górowały masywne kształty d˛ebów. Przez moment nie czułem bólu. Przygn˛ebienie min˛eło. Zamknałem ˛ oczy, usłyszałem wiatr i odgłosy wody płynacej ˛ mi˛ekko i szybko w rzece. To była pi˛ekna chwila, wiedziałem jednak, z˙ e nie potrwa długo, z˙ e oddali si˛e ode mnie jak co´s wyrwanego mi z obj˛ec´ , i z˙ e b˛ed˛e gonił, aby to odzyska´c, rozpaczliwie samotny, bardziej ni˙z jakiekolwiek stworzenie tego s´wiata. Nagle jaki´s głos zadudnił gł˛eboko w d´zwi˛ekach nocy, jak b˛ebnienie: — Rób to, co nakazuje ci twoja natura. To zaledwie poczatek. ˛ Rób to, co nakazuje ci twoja natura. Chwila min˛eła. Stanałem ˛ jak ta dziewczyna w salonie w hotelu, oszołomiony i gotów przyja´ ˛c natychmiast najdrobniejsza˛ wskazówk˛e. — Ból jest straszny dla ciebie — powiedział Lestat. — Odczuwasz go mocniej ni˙z inne istoty, poniewa˙z jeste´s wampirem. Nie chcesz, aby tak si˛e dalej działo? — Nie — odpowiedziałem. — B˛ed˛e si˛e czuł z ta˛ natura˛ zwiazany, ˛ bezwolny wobec niej, jakby pochwycony przez taniec. — Tak. — Poczułem u´scisk jego r˛eki. — Nie odwracaj si˛e od tego, chod´z ze mna.˛ Szybko poprowadził mnie przez ulic˛e, odwracajac ˛ si˛e za ka˙zdym razem, gdy 72
tylko zawahałem si˛e, wyciagaj ˛ ac ˛ do mnie r˛ek˛e z u´smiechem na ustach. Jego obecno´sc´ była równie zdumiewajaca ˛ jak tej nocy, gdy przyszedł po mnie i powiedział, z˙ e zostan˛e wampirem. — Zło zale˙zy od punktu widzenia — szepnał. ˛ — Jeste´smy nie´smiertelni. To, co nas czeka w przyszło´sci, to bogate uczty, których warto´sci sumienie nie mo˙ze oszacowa´c. Bóg zabija i tak te˙z b˛edzie z nami. Odbiera z˙ ycie bogatym i biednym, i my te˙z tak b˛edziemy robi´c. Chc˛e dzisiaj dziecka. Jestem jak matka. . . chc˛e dziecka! Powinienem był wiedzie´c, co ma na my´sli. Ale nie wiedziałem. Zahipnotyzował mnie, zaczarował. Ta´nczyłem tak, jak zagrał, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem s´miertelny. Mówił teraz do mnie: — Nie bój si˛e! Twój ból minie! Przeszli´smy do ulicy, na której okna były o´swietlone. Było to miejsce wynajmowanych domów. Roiło si˛e tu od marynarzy, flisaków. Weszli´smy w waskie ˛ drzwi, a potem waskie ˛ kamienne przej´scie, w którym swój własny oddech słyszałem jak wycie wiatru. Lestat skradał si˛e wzdłu˙z s´ciany, straciłem go z oczu i dopiero po chwili ujrzałem jego cie´n w s´wietle otwartych drzwi obok cienia innego człowieka. Ich głowy były pochylone, szept rozchodził si˛e jak szelest suchych li´sci. Przysunałem ˛ si˛e bli˙zej, obawiajac ˛ si˛e, z˙ e nagle to o˙zywienie we mnie mo˙ze prysna´ ˛c. Znowu poczułem chłód samotno´sci, chłód winy. — Ona tam jest — nucił Lestat. — Twój zraniony ptaszek. Twoja córka. — O czym ty mówisz? — Uratowałe´s ja˛ — szepnał. ˛ — Wiedziałem o tym. Zostawiłe´s okno szeroko otwarte i przechodnie tu wła´snie ja˛ przynie´sli. Dziecko, ta mała dziewczynka! Z trudem łapałem powietrze. Ale on ju˙z prowadził mnie przez drzwi, pokazywał długa˛ sal˛e pełna˛ drewnianych łó˙zek. W ka˙zdym łó˙zku le˙zało dziecko przykryte waskim ˛ białym prze´scieradłem. Na ko´ncu oddziału paliła si˛e jedna s´wieczka, o´swietlajac ˛ pochylona˛ nad małym biurkiem siostr˛e. Szli´smy głównym przej´sciem mi˛edzy rz˛edami łó˙zek. — Głodujace ˛ dzieci, sieroty — rzucił Lestat. — Dzieci zarazy i goraczki. ˛ Zatrzymał si˛e. Zobaczyłem mała˛ dziewczynk˛e le˙zac ˛ a˛ w łó˙zku. Nadszedł m˛ez˙ czyzna, z którym Lestat zamienił wcze´sniej kilka zda´n i obaj ponownie zacz˛eli co´s cicho szepta´c, aby nie obudzi´c s´piacych ˛ dzieci. Jakie´s dziecko w sasiednim ˛ pokoju zacz˛eło krzycze´c. Siostra wstała po´spiesznie i szybkim krokiem udała si˛e obok. Teraz zobaczyłem, jak lekarz pochylił si˛e i otulił dziecko w prze´scieradło. Lestat wyciagn ˛ ał ˛ pieniadze ˛ z kieszeni i poło˙zył je na łó˙zku. Doktor co´s mówił o tym, jak bardzo si˛e cieszy, z˙ e przyszli´smy po nia,˛ i o tym, z˙ e wi˛ekszo´sc´ dzieci to sieroty i nikt si˛e nimi nie interesuje. Przybywaja˛ tutaj na statkach, czasami osierocone dzieci sa˛ tak małe, z˙ e nie moga˛ nawet powiedzie´c, które martwe ciało jest ciałem matki. Wydawało mu si˛e, z˙ e Lestat był ojcem dziecka. W chwil˛e pó´zniej Lestat biegł ju˙z ulica˛ z dzieckiem na r˛ekach. Białe prze´scie73
radło połyskiwało na tle jego czarnego płaszcza i peleryny, i nawet ja, ze wzrokiem wampira, ulegałem czasami złudzeniu, z˙ e to samo prze´scieradło płyn˛eło przez noc, jak unoszony wiatrem kształt. Wreszcie dopadłem go, gdy zbli˙zali´smy si˛e do o´swietlonego lampami Place d’Armes. Dziewczynka le˙zała blada na ramionach wampira, ale jej policzki nadal były pełne jak s´liweczki, cho´c straciła wiele krwi i bliska była s´mierci. Otworzyła oczy, czy raczej jej powieki uniosły si˛e lekko; z trudem pod długimi kr˛econymi rz˛esami ujrzałem smug˛e bieli. — Lestat, co ty robisz? Dokad ˛ ja˛ zabierasz? — domagałem si˛e odpowiedzi. Ale sam wiedziałem a˙z nadto dobrze. Zmierzał ku naszemu mieszkaniu w hotelu. Oba ciała martwych kobiet le˙zały tak, jake´smy je zostawili. Jedna starannie uło˙zona w trumnie, jak gdyby jej ciałem zajał ˛ si˛e ju˙z przedsi˛ebiorca pogrzebowy, druga siedzaca ˛ w fotelu przy stole. Lestat przebiegł koło nich Jakby wcale ich ´ nie zauwa˙zył, gdy ja tymczasem przygladałem ˛ si˛e im jak zafascynowany. Swiece wypaliły si˛e ju˙z całkowicie i jedyne s´wiatło dawał ksi˛ez˙ yc i uliczne lampy. Widziałem lodowaty i błyszczacy ˛ profil Lestata, gdy układał dziecko na poduszce. — Podejd´z tutaj, Louis, przecie˙z nie nasyciłe´s si˛e wczoraj. Wiem, z˙ e nie — powiedział z tym samym spokojnym, przekonujacym ˛ głosem, który tak zr˛ecznie ´ wykorzystywał tego wieczoru. Uchwycił mnie za r˛ek˛e. Była ciepła. Sciskał mnie mocno. — Spójrz na nia,˛ Louis, jak słodko i pulchnie wyglada, ˛ jak gdyby nawet ´ s´mier´c nie mogła odebra´c jej s´wie˙zo´sci, wola z˙ ycia jest zbyt silna! Smier´ c mo˙ze uczyni´c rze´zb˛e z jej malutkich ust i okragłych ˛ raczek, ˛ ale nie mo˙ze sprawi´c by zwi˛edła i wyblakła! Pami˛etasz, jak bardzo chciałe´s jej, gdy tylko zobaczyłe´s ja˛ tam, w tym pokoju. Zaprzeczyłem. Nigdy nie chciałem jej zabi´c. Nie miałem takiego zamiaru. Ale wtedy nagle przypomniałem sobie dwie sprzeczne rzeczy, które rozdzierały mnie w mojej agonii. Przypomniałem sobie silne uderzenia jej serduszka na tle moich i zapragnałem ˛ czu´c to raz jeszcze. Tak silnie, z˙ e musiałem odwróci´c si˛e od niej, le˙zacej ˛ w łó˙zku, i chyba wybiegłbym z pokoju, gdyby nie mocny u´scisk Lestata. Z drugiej strony przypomniałem sobie twarz jej matki i ten moment przera˙zenia, kiedy upu´sciłem dziecko, a on wszedł do pokoju. Ale teraz nie kpił ze mnie. Wprawiał mnie w zakłopotanie. — Chcesz ja,˛ Louis. Czy rozumiesz teraz, kiedy ju˙z zdecydowałe´s si˛e na nia,˛ z˙ e mo˙zesz mie´c kogokolwiek sobie za˙zyczysz? Chciałe´s ja˛ zeszłej nocy, ale stchórzyłe´s i dlatego jeszcze z˙ yje — wiedziałem, z˙ e mówi prawd˛e. Znów odczuwałem pragnienie tej ekstazy, gdy przyciskałem ja˛ mocno do siebie, jej serce biło i biło, nie słabnac. ˛ — Ona jest za silna dla mnie. . . Jej serce nie chce przesta´c bi´c — powiedziałem do niego. Naprawd˛e, jest taka silna? — U´smiechnał ˛ si˛e. Przysunał ˛ mnie blisko do siebie. — We´z ja,˛ Louis. Wiem, z˙ e chcesz. Przysunałem ˛ si˛e blisko do łó˙zka, ale przygladałem ˛ si˛e tylko. Jej klatka piersio74
wa ledwo si˛e unosiła, a jedna raczka ˛ zaplatała ˛ si˛e w długie włosy. Nie, nie mogłem tego znie´sc´ — patrzyłem na nia,˛ pragnac ˛ pozostawi´c ja˛ przy z˙ yciu, a jednocze´snie odczuwałem fizyczne nieodparte pragnienie jej krwi. Im wi˛ecej patrzyłem na nia,˛ tym bardziej zbli˙załem si˛e do niej, dotykałem jej skóry. Wsunałem ˛ r˛ece pod jej plecy i podniosłem do góry, do mnie, czułem jej mi˛ekka˛ szyj˛e. Mi˛ekka, mi˛ekka, taka wła´snie dla mnie była. Próbowałem wmawia´c w siebie, z˙ e to i tak dla niej najlepsze wyj´scie — umrze´c, co miało przecie˙z dobrego spotka´c ja˛ w z˙ yciu? — ale oszukiwałem si˛e tylko takimi my´slami. Chciałem jej krwi. I dlatego wziałem ˛ ja˛ na r˛ece i przytulałem jej płonacy ˛ policzek do mojego. Czułem jej włosy wpadajace ˛ na moje przeguby rak ˛ i dra˙zniace ˛ moje powieki, słodki zapach dziecka, silny i pulsujacy, ˛ pomimo choroby i bliskiej s´mierci. J˛ekn˛eła i poruszyła si˛e we s´nie. Tego było ju˙z zbyt wiele dla mnie. Zabij˛e ja,˛ zanim si˛e obudzi i zda sobie z tego spraw˛e. Wbiłem si˛e w jej gardło i usłyszałem, jak Lestat wypowiada dziwne słowa: — Zaledwie mała łza. To zaledwie male´nkie gardziołko. Posłuchałem go. Nie b˛ed˛e ci opowiadał raz jeszcze, czym to wszystko dla mnie było poza tym, z˙ e wciagn˛ ˛ eło mnie znowu tak jak poprzednio. Jak zreszta˛ zawsze zabójstwo, zabijanie, tyle z˙ e mocniej. Moje kolana ugi˛eły si˛e i przykl˛eknałem ˛ przy łó˙zku. W tej półle˙zacej ˛ postawie saczyłem ˛ krew do ko´nca. Znów usłyszałem to serce walace ˛ jak dzwon, odmawiajace ˛ wstrzymania uderze´n. Nie chciała si˛e podda´c. Nagle, gdy tak ssałem bez ko´nca, instynktownie czekajac ˛ na zwolnienie bicia serca, co oznaczałoby ju˙z s´mier´c, Lestat oderwał mnie od małej. — Ale ona jeszcze z˙ yje — wyszeptałem. Chwila jednak ju˙z min˛eła. Umeblowanie pokoju znowu zacz˛eło si˛e zarysowywa´c w ciemno´sci. Siedziałem ogłuszony, gapiac ˛ si˛e na nia,˛ zbyt słaba,˛ by si˛e poruszy´c, głowa opadła mi na oparcie łó˙zka, moje dłonie przyciskajace ˛ atłas pos´cieli rozpostarły si˛e. Lestat pochwycił dziecko i uniósł w gór˛e, wypowiadajac ˛ jej imi˛e: — Klaudio, Klaudio, słyszysz mnie? Obud´z si˛e, Klaudio. Wynosił ja˛ teraz z sypialni do salonu. Mówił głosem przyciszonym i z ledwos´cia˛ dochodziły do mnie jego słowa. — Jeste´s chora, słyszysz mnie? Musisz robi´c to, co ci powiem, aby wyzdrowie´c. Chwil˛e pó´zniej, w przerwie, jaka nastapiła ˛ po jego słowach, doszedłem do siebie. Zdałem sobie spraw˛e z tego, co robi. Naciał ˛ przegub dłoni i podał jej, a ona piła. — Tak jest, kochanie, wi˛ecej — przemawiał do niej. — Musisz pi´c, z˙ eby wyzdrowie´c. — Przekl˛ety! — krzyknałem, ˛ a on syknał ˛ na mnie z płonacymi ˛ oczyma. Siedział na kanapce z mała,˛ przytulona˛ dziewczynka,˛ przyciskajac ˛ ja˛ do przegubu swej dłoni. Widziałem, jak jej biała raczka ˛ zacisn˛eła si˛e na jego r˛ekawie, jak je75
go pier´s unosi si˛e ci˛ez˙ ko, widziałem jego wykrzywiona˛ twarz, jak nigdy przedtem. Wydał z siebie j˛ek i ponownie zaczał ˛ szepta´c do niej, zach˛ecajac ˛ ja˛ do picia, a kiedy poruszyłem si˛e od progu i zrobiłem krok w jego stron˛e, spojrzał na mnie ostrzegawczo wzrokiem mówiacym: ˛ Zabij˛e ci˛e! — Ale dlaczego, Lestat? — wyszeptałem. Próbował ja˛ teraz odepchna´ ˛c, ale ona nie puszczała. Paluszkami zaci´sni˛etymi wokół jego r˛eki przyciagała ˛ przegub jego dłoni do swych ust. Wydała z siebie jaki´s dziwny charkot. — Dosy´c ju˙z, przesta´n! — krzyknał ˛ Lestat. Wyra´znie odczuwał fizyczny ból. Odepchnał ˛ ja˛ od siebie i przytrzymywał jej ramiona obiema r˛ekami, odsuwajac ˛ gwałtownie. Desperacko próbowała dosi˛egna´ ˛c z˛ebami do ranki, ale nie mogła i wtedy spojrzała na niego z najniewinniejszym zdziwieniem. Lestat stał przechylony do tyłu z r˛ekoma przed soba˛ na wypadek jej ruchu. Wyciagn ˛ ał ˛ chusteczk˛e i przyło˙zył do rany, po czym wycofał si˛e do tyłu. Pociagn ˛ ał ˛ sznurek dzwonka na słu˙zb˛e, z oczyma nadal utkwionymi w Klaudii. — Co´s ty zrobił, Lestat? — pytałem. — Có˙ze´s ty najlepszego zrobił? Wpatrywałem si˛e w dziewczynk˛e. Siedziała spokojna, z nowymi siłami, wypełniona z˙ yciem, bez s´ladu blado´sci czy osłabienia. Patrzyła na Lestata. — Ode mnie nie wolno — odpowiedział — ju˙z nigdy wi˛ecej. Rozumiesz? Ale poka˙ze˛ ci, jak to nale˙zy robi´c! Kiedy podszedłem i próbowałem ponownie nakłoni´c go, by spojrzał na mnie i odpowiedział, dlaczego to robi, odepchnał ˛ mnie z cała˛ siła.˛ Popchnał ˛ mnie tak silnie, z˙ e uderzyłem o s´cian˛e. W tej chwili usłyszeli´smy pukanie. Wiedziałem do czego zmierza. Raz jeszcze spróbowałem dosi˛egna´ ˛c Lestata, ale obrócił si˛e wokół siebie tak szybko, z˙ e nawet nie zauwa˙zyłem, jak ponownie zadał mi cios. Kiedy oprzytomniałem, le˙załem rozciagni˛ ˛ ety na krze´sle, a on wła´snie otwierał drzwi. — Tak, prosz˛e wej´sc´ , mieli´smy mały wypadek — usłyszałem głos Lestata. Do pokoju wszedł młody niewolnik zatrudniony w hotelu. Zamknawszy ˛ za nim drzwi, Lestat rzucił si˛e na niego od tyłu, tak z˙ e ten nawet nie miał czasu zda´c sobie sprawy z tego, co si˛e wydarzyło. Jeszcze kl˛eczac ˛ nad ciałem chłopca i pijac ˛ jego krew, dał znak dziecku, które zeszło z kanapy i na kolanach przysun˛eło si˛e do le˙zacego, ˛ biorac ˛ jego r˛ek˛e zaoferowana˛ przez wampira. Z poczatku ˛ wgryzła si˛e tak silnie, z˙ e wydawało si˛e, z˙ e chce po˙zre´c ciało, ale Lestat pokazał jej, co nale˙zy robi´c. Usiadł z tyłu i odstapił ˛ jej reszt˛e, wpatrujac ˛ si˛e tylko w pier´s chłopca, tak z˙ e kiedy nadszedł czas, pochylił si˛e do przodu i powiedział: — Ju˙z wi˛ecej nie, on umiera. . . Nie wolno ci nigdy pi´c po tym, jak serce przestanie bi´c, bo si˛e rozchorujesz, s´miertelnie rozchorujesz. Rozumiesz? Ale ona i tak była ju˙z nasycona. Usiadła obok niego na ziemi. Ich plecy opierały si˛e o nogi kanapy. Nogi szeroko uło˙zyli na podłodze. Chłopak skonał po kilku chwilach. Poczułem si˛e zm˛eczony i chory, jak gdyby ta noc trwała tysiace ˛ lat. Siedziałem, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e tej niesamowitej parze. Dziecko przysun˛eło si˛e teraz bli˙zej Lestata i przytuliło, podczas gdy on objał ˛ je, cho´c jego oboj˛etne oczy nadal 76
patrzyły na martwe ciało. Lestat odwrócił wreszcie wzrok i spojrzał na mnie. — Gdzie jest mama? — zapytało cicho dziecko. Jej głos odpowiadał fizycznej urodzie; był czysty jak malutki srebrny dzwoneczek. Był zmysłowy. Oczy równie szerokie i czyste jak oczy Babette. Powinienem wiedzie´c, co to oznacza, ale byłem osłupiały po tym, co zobaczyłem. Nagle Lestat wstał i podniósł dziewczynk˛e z podłogi. — Ona jest nasza˛ córka˛ — powiedział. — B˛edziesz z nami mieszkała. U´smiechnał ˛ si˛e do niej, ale jego oczy pozostały zimne, jak gdyby to był jaki´s straszliwy z˙ art. Spojrzał na mnie. Na jego twarzy malowało si˛e zdecydowanie. Popchnał ˛ ja˛ do mnie. Chwil˛e potem siedziała ju˙z na moich kolanach, obejmowałem ja,˛ czujac ˛ raz jeszcze jak jest mi˛ekka, jak aksamitna jest jej skóra, zupełnie jak skóra ciepłego owocu, s´liweczka ogrzana słonecznymi promieniami. Wielkie błyszczace ˛ oczy wpatrywały si˛e teraz we mnie z ufnym zaciekawieniem. — To jest Louis, a ja jestem Lestat — usłyszałem Lestata przysiadajacego ˛ koło nas. Rozejrzała si˛e wokół po pokoju i powiedziała, z˙ e jest tu ładnie, nawet bardzo, ale ona chce do mamy. Lestat wyciagn ˛ ał ˛ grzebie´n, zaczał ˛ rozczesywa´c jej włosy, przytrzymujac ˛ loki, tak by nie sprawi´c jej bólu. Rozczesał włosy tak, z˙ e zacz˛eły przypomina´c atłas. Była najpi˛ekniejszym dzieckiem, jakie zdarzyło mi si˛e widzie´c, a teraz jeszcze dodatkowo ja´sniała chłodnym ogniem wampira. Jej oczy były oczyma dorosłej kobiety. Wiedziałem, z˙ e stanie si˛e szybko tak blada i szczupła jak my, a nie zmieni swego kształtu, pozostajac ˛ na zawsze mała˛ dziewczynka.˛ Zrozumiałem teraz to, co Lestat mówił o s´mierci, co miał na mys´li. Dotknałem ˛ szyi dziewczynki. Dwie małe ranki krwawiły jeszcze troszeczk˛e. Podniosłem chusteczk˛e Lestata z podłogi i przytknałem ˛ do jej szyi. — Twoja mama zostawiła ciebie u nas. Chc˛e z˙ eby´s była szcz˛es´liwa. — Lestat zaczał ˛ mówi´c z ta˛ sama˛ niezmierna˛ pewno´scia˛ siebie. — Ona wie, z˙ e mo˙zemy uczyni´c ciebie szcz˛es´liwa.˛ — Chc˛e jeszcze — odrzekła dziewczynka, zwracajac ˛ si˛e ku le˙zacym ˛ na podłodze zwłokom. — Nie, nie dzisiaj, jutro w nocy — odrzekł Lestat. Zabierał si˛e wła´snie za wyciaganie ˛ ze swojej trumny nie˙zywego ciała kobiety. Dziecko zsun˛eło si˛e z moich kolan. Wstałem i poszedłem za nia.˛ Stan˛eła, patrzac, ˛ jak Lestat układa obie kobiety i chłopca w łó˙zku. Zaciagn ˛ ał ˛ narzut˛e wysoko a˙z po ich brody. — Czy one sa˛ chore? — zapytała. — Tak, Klaudio — odrzekł Lestat. — Sa˛ chore i sa˛ martwe. Widzisz, oni umieraja,˛ kiedy pijemy ich krew. Podszedł do niej i wział ˛ ja˛ znowu na r˛ece. Stali´smy tam wszyscy razem. Byłem zahipnotyzowany jej widokiem, jej transformacja,˛ jej ka˙zdym gestem. Nic nie zostało w niej ze zwyczajnego dziecka, stała si˛e dzieckiem wampirem. — Co to chciałem powiedzie´c? — rzekł nagle Lestat. — Aha, Louis chciał odej´sc´ od nas. — Wolno przesunał ˛ wzrok z mojej twarzy na jej twarz. — Chciał 77
odej´sc´ . Ale teraz ju˙z nie chce. Poniewa˙z chce zosta´c tu i opiekowa´c si˛e toba˛ i zapewni´c ci szcz˛es´cie. — Spojrzał na mnie. — Nie odchodzisz, prawda, Louis? — Ty draniu! — syknałem. ˛ — Ty diable! — Taki j˛ezyk przy twojej córeczce? — odrzekł. — Nie jestem twoja˛ córeczka˛ — powiedziała mała swoim srebrnym głosikiem. — Jestem córeczka˛ mojej mamusi. — Nie kochanie, ju˙z nie — odpowiedział jej Lestat. Zerknał ˛ za okno, a potem zamknał ˛ za nami drzwi do sypialni i przekr˛ecił klucz w zamku. — Jeste´s nasza˛ córeczka,˛ Louisa i moja,˛ rozumiesz? A teraz powiedz, z kim b˛edziesz spała. Z nim czy ze mna? ˛ — A po chwili dodał, patrzac ˛ na mnie: — Mo˙ze powinna´s spa´c z Louisem. Koniec ko´nców, kiedy ja jestem zm˛eczony. . . nie jestem ju˙z taki miły. Wampir przerwał. Chłopak nic nie mówił. — Dziecko wampirem! — wyszeptał wreszcie. Wampir zerknał ˛ w gór˛e, jak gdyby przera˙zony, cho´c nie poruszył si˛e ani troch˛e. Spogladał ˛ teraz wzrokiem pełnym nienawi´sci na magnetofon, jak gdyby był czym´s potwornym. Chłopak dostrzegł katem ˛ oka, z˙ e ta´sma ju˙z prawie si˛e sko´nczyła. Szybko otworzył teczk˛e i wyciagn ˛ ał ˛ z niej nowa˛ kaset˛e, niezgrabnie zamontował w urza˛ dzeniu. Spojrzał na wampira, gdy wciskał klawisz nagrywania. Twarz wampira wygladała ˛ na zm˛eczona,˛ wyciagni˛ ˛ ete ko´sci policzkowe zdawały si˛e jeszcze bardziej wystawa´c, a jego błyszczace ˛ oczy były nienaturalnej wielko´sci. Zacz˛eli o zmroku, który zapadał wcze´snie, tu w San Francisco, zimowa˛ pora,˛ a teraz ju˙z była prawie dziesiata. ˛ Wampir wyprostował si˛e, u´smiechnał ˛ i cicho zapytał: — Jeste´smy gotowi? — A wi˛ec zdecydował si˛e na uczynienie z dziewczynki wampira po to, aby zatrzyma´c pana przy sobie? — zapytał chłopak. — Trudno to jednoznacznie tak okre´sli´c. Taka po prostu była jego odpowied´z. Jestem przekonany, z˙ e Lestat nie był osoba,˛ która poddawała swoje motywy i racje pod dyskusj˛e, nawet wewn˛etrzna.˛ Był jednym z tych, którzy po prostu działaja.˛ Taka osoba musi by´c pod silna˛ presja,˛ by cho´c troch˛e otworzy´c si˛e i wyzna´c, jaka jest metoda i my´sl w sposobie jej z˙ ycia. Tej nocy Lestat został przyparty tak, z˙ e odkrył si˛e i zrozumiał, nawet na swój własny u˙zytek, dlaczego z˙ ył tak, jak z˙ ył. To, z˙ e byłem z nim razem, te˙z niewatpliwie ˛ przyczyniło si˛e do tego. Ale, jak sadz˛ ˛ e, patrzac ˛ na to wstecz, sam chciał pozna´c swoje motywy, które skłaniały go do zabijania, sam chciał podda´c badaniu własne z˙ ycie. Gdy mówił, odkrywał to, w co wierzył. Ale, tak naprawd˛e, chciał, abym został z nim. Ze mna˛ mieszkało mu si˛e tak, jak nigdy nie byłoby to mo˙zliwe, gdyby pozostał sam. Jak ju˙z ci mówiłem, byłem na tyle ostro˙zny, z˙ e nigdy nie przepisywałem na niego swoich praw własno´sci, co zreszta˛ doprowadzało go do w´sciekło´sci. Do tego jednak nie mógł mnie przekona´c. — Wampir roze´smiał si˛e nagle. — Spójrz tylko, do ilu innych rzeczy mnie przekonał! Jakie to dziwne. Mógł przekona´c mnie do zabicia dziecka, ale 78
nie do rozstania si˛e z moimi pieni˛edzmi. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ale to nie była chciwo´sc´ , nie. To strach przed nim sprawił, z˙ e w tych sprawach trzymałem go na odległo´sc´ . — Mówi pan o nim, jakby ju˙z nie z˙ ył. Mówi pan: Lestat był taki albo taki. Czy on nie z˙ yje? — zapytał chłopak. — Nie wiem — odrzekł wampir. — My´sl˛e, z˙ e najprawdopodobniej nie. Ale dojd˛e do tego. Mówili´smy ostatnio jednak o Klaudii, prawda? Jest jeszcze co´s, co chciałem powiedzie´c o motywach, które kierowały Lestatem tej nocy. Jak si˛e zorientowałe´s Lestat nie wierzył nikomu. Był jak kot, który najlepiej czuje si˛e we własnym towarzystwie, samotny drapie˙zca, morderca. A przecie˙z zbli˙zył si˛e w jaki´s sposób do mnie tej nocy, odsłonił si˛e do pewnego stopnia, po prostu mówiac ˛ prawd˛e. Odrzucił swój zwyczajny szyderczy i drwiacy ˛ ton, swoja˛ wy˙zszo´sc´ . Cho´c przez moment zapomniał o wiecznym gniewie i zło´sci. A dla Lestata było to ju˙z odsłoni˛ecie si˛e. Kiedy stali´smy sami w tej ciemnej ulicy, czułem pewna˛ wspólnot˛e duchowa˛ z nim, tak jak z nikim innym, od czasu kiedy umarłem. Sadz˛ ˛ e wi˛ec raczej, z˙ e wprowadził Klaudi˛e w s´wiat wampirów z zemsty. — Z zemsty wymierzonej nie tylko w pana, ale i w cały s´wiat? — zasugerował chłopak. — Tak. Jak mówiłem, u Lestata wszystko obracało si˛e wokół zagadnienia zemsty. — Czy wszystko zacz˛eło si˛e od czasu tej sprawy z ojcem, ze szkoła? ˛ — Nie wiem. Watpi˛ ˛ e — odpowiedział wampir. — Ale chc˛e mówi´c dalej. — Ale˙z tak, oczywi´scie, prosz˛e. Musi pan! To jest chciałem powiedzie´c, z˙ e dopiero 10. — Chłopak pokazał na swój zegarek. Wampir zerknał ˛ na´n i u´smiechnał ˛ si˛e do chłopca. Twarz młodzie´nca zmieniła si˛e. Zrobiła si˛e bez wyrazu, jak gdyby pod wpływem szoku. — Nadal si˛e mnie obawiasz? — zapytał wampir. Chłopak nie odpowiedział, ale cofnał ˛ si˛e nieznacznie. Jego ciało wydłu˙zyło si˛e, stopy poruszyły na gołych deskach i zetkn˛eły, krzy˙zujac. ˛ — Sadz˛ ˛ e, z˙ e byłby´s bardzo głupi, gdyby´s nie bał si˛e — powiedział wampir. — Ale bez obawy. Mam mówi´c dalej? — Prosz˛e — odrzekł chłopak. Wskazał r˛eka˛ na magnetofon. — Dobrze — rozpoczał ˛ na nowo wampir. — Jak mo˙zesz sobie s´wietnie wyobrazi´c, nasze z˙ ycie z mademoiselle Klaudia˛ bardzo si˛e zmieniło. Jej ciało umarło, a przecie˙z jej zmysły obudziły si˛e tak samo, jak wcze´sniej moje. Z podziwem rozpoznałem oznaki tego w niej. Ale min˛eło kilka dni, zanim zdałem sobie spraw˛e, jak bardzo jej potrzebowałem, jak bardzo chciałem rozmawia´c z nia.˛ Na poczat˛ ku, jak sadziłem, ˛ tylko po to, by chroni´c ja˛ przed Lestatem. Zabierałem ja˛ ze soba˛ do swojej trumny ka˙zdego ranka, nie chciałem, by znikała mi z oczu. Lestat tego jednak wła´snie pragnał ˛ i nie dawał z˙ adnych oznak, z˙ e chce zrobi´c jej krzywd˛e. — Umierajace ˛ z głodu dziecko to przera˙zajacy ˛ widok — powiedział do mnie. 79
— Głodujacy ˛ wampir to jeszcze co´s gorszego! Usłyszeliby jej krzyki w Pary˙zu — mawiał — gdybym miał zamkna´ ˛c ja,˛ skazujac ˛ na s´mier´c głodowa.˛ — Ale wszystko to pomy´slane było po to, aby utrzyma´c mnie przy sobie i nie pozwoli´c mi odej´sc´ . Z cała˛ pewno´scia˛ nie zdecydowałbym si˛e podejmowa´c ryzyka ucieczki razem z Klaudia.˛ Była dzieckiem i wymagała opieki. A przecie˙z taka˛ odczuwałem przyjemno´sc´ w opiekowaniu si˛e nia.˛ Natychmiast zapomniała całe pi˛ec´ lat swego s´miertelnego z˙ ycia, lub przynajmniej tak si˛e wydawało, poniewa˙z zachowywała tajemnicze milczenie na ten temat. Czasem obawiałem si˛e nawet, z˙ e postradała zmysły, z˙ e choroba z jej s´miertelnego z˙ ycia w połaczeniu ˛ z szokiem, jaki wywołała zamiana w wampira, mogły pozbawi´c ja˛ rozumu. Ale tak si˛e nie stało. Była po prostu tak niepodobna do Lestata i do mnie, z˙ e z trudem rozumiałem jej zachowanie. Bo cho´c była małym dzieckiem, to jednak te˙z dzikim i gwałtownym morderca,˛ zdolnym teraz do bezlitosnej pogoni za krwia,˛ przy całej swej dzieci˛ecej gryma´sno´sci. Lestat nadal groził mi, z˙ e zrobi jej krzywd˛e, jednak tak naprawd˛e nigdy by tego nie zrobił. Okazywał jej wiele miło´sci, dumny z jej pi˛ekno´sci i zawsze ch˛etny, by ja˛ uczy´c. Mówił jej, z˙ e musimy zabija´c, z˙ eby z˙ y´c i z˙ e jako wampiry nigdy nie umrzemy. W tym czasie, jak ju˙z wspomniałem, w mie´scie szalała zaraza. Lestat zabierał mała˛ na cuchnace ˛ cmentarze, gdzie le˙zały całe stosy ofiar z˙ ółtej ospy i zarazy, i gdzie odgłosy łopat słycha´c było dzie´n i noc. — To wła´snie jest s´mier´c — mówił jej, wskazujac ˛ na rozkładajace ˛ si˛e zwłoki kobiety — której my nigdy nie do´swiadczamy, nasze ciała pozostana˛ zawsze takimi, jakimi sa˛ teraz, s´wie˙ze i pełne z˙ ycia. Ale nie wolno nam nigdy waha´c si˛e przed zadaniem s´mierci, poniewa˙z w ten wła´snie sposób utrzymujemy si˛e przy z˙ yciu. Klaudia spogladała ˛ na to wszystko swoimi tajemniczymi, przezroczystymi oczyma. Niema i pi˛ekna godzinami bawiła si˛e lalkami, ubierajac ˛ je i rozbierajac. ˛ Niema i pi˛ekna zabijała. A ja całkiem zmieniony pod wpływem nauki Lestata, gotów byłem wychodzi´c na łowy w poszukiwaniu istot ludzkich znacznie cz˛es´ciej ni˙z dotychczas. Zabijanie ludzi dawało mi ukojenie i u´smierzało ból, który pozostawał we mnie na stałe podczas tych ciemnych i cichych nocy w Pointe du Lac kiedy siadywali´smy z Lestatem w towarzystwie jego starego ojca. Uspokajajaco ˛ działała na mnie ich wielka liczba, wsz˛edzie — na ulicach, które nigdy si˛e nie uciszały, w kabaretach, które zawsze były otwarte, na balach, które trwały do s´witu: a takz˙ e muzyka i s´miechy wypływajace ˛ z otwartych okien. Ludzie, wsz˛edzie wokoło ludzie. Pulsujaca ˛ ulica lud´zmi — moimi ofiarami, na które nie spogladałem ˛ ju˙z z miło´scia,˛ ale z oboj˛etno´scia˛ i z pragnieniem. I zabijałem ich w niesko´nczenie zró˙znicowany sposób, w ró˙znych punktach miasta. Przemierzałem rojace ˛ si˛e od ludzi, kwitnace ˛ miasto uzbrojony w nadzwyczajny wzrok wampira, moc i szybko´sc´ , a moje ofiary otaczały mnie wsz˛edzie, uwodziły i zapraszały na kolacje do 80
swych stołów, do powozów, do burdeli. Zwlekałem z uderzeniem tylko chwil˛e, aby wkrótce zabra´c to, co musiałem mie´c. Uspokojony w mojej wielkiej melancholii, z˙ e miasto oferuje mi niesko´nczony tłum wspaniałych nieznajomych. ˙ Bo to wła´snie było to. Zywiłem si˛e nieznajomymi. Przysuwałem si˛e dostatecznie blisko, by zobaczy´c pulsujac ˛ a˛ pi˛ekno´sc´ , niezwykły wyraz twarzy, nowy i nami˛etny głos, a potem zabijałem, zanim opanowywało mnie uczucie, nim dosi˛egał mnie strach i z˙ al. Klaudia i Lestat mogli polowa´c i zwodzi´c swoje ofiary, pozostawajac ˛ długo w ich towarzystwie. Odczuwali rado´sc´ i zadowolenie z tej zabawy z nie´swiadomym człowiekiem, który zawiazywał ˛ przyja´zn´ ze s´miercia.˛ Ja jednak nie mogłem znie´sc´ takiego zachowania. Dla mnie wzrastajaca ˛ liczba ludzi była błogosławie´nstwem, miłosierdziem, lasem, w którym byłem zagubiony, niezdolny do zatrzymania, wirujac ˛ zbyt szybko, aby odczu´c ból i bez ko´nca przyjmujacy ˛ zaproszenie do s´mierci. W tym czasie mieszkali´smy w jednym z moich hiszpa´nskich domów na Rue Royal, w du˙zym i bogato urzadzonym ˛ mieszkaniu nad sklepem, który wynajmo´ wałem krawcowi, z ukrytym za domem ogrodem. Sciana z drewnianymi okiennicami i brama wjazdowa odgradzała nas od ulicy — miejsce było o wiele bardziej luksusowe i bezpieczne ni˙z Point˛e du Lac. Naszymi słu˙zacymi ˛ byli ludzie wolni, którzy opuszczali nas przed zmierzchem i odchodzili do swych domów. Lestat zakupił najmodniejsze nowinki z Francji i Hiszpanii. Kryształowe z˙ yrandole, orientalne dywany, jedwabne parawany z wymalowanymi rajskimi ptakami, s´piewajacymi ˛ kanarkami w wielkich klatkach oraz delikatne marmurowe statuetki greckich bogów i pi˛eknie malowane, chi´nskie wazy. Nie potrzebowałem tego luksusu, tak jak zb˛edny był mi wcze´sniej, ale sam stwierdziłem, z˙ e ulegam zniewoleniu tym nawałem sztuki i rzemiosła. Mogłem godzinami przyglada´ ˛ c si˛e zawiłym wzorom na dywanach lub patrze´c, jak odblask s´wiatła lampy zmienia mroczne kolory obrazów holenderskich mistrzów. Wszystko to Klaudia uznała za cudowne, z pewna˛ rezerwa˛ skromnego dziecka. Zadziwił ja˛ troch˛e pomysł Lestata, kiedy wynajał ˛ malarza, aby wymalował na s´cianach jej pokoju magiczne knieje pełne jednoro˙zców, rajskich ptaków, uginajace ˛ si˛e pod ci˛ez˙ arem owoców drzewa nad połyskujacymi ˛ potokami. Niesko´nczony tłum krawców, szewców i krojczych przychodził do naszego mieszkania, aby ubra´c Klaudi˛e według najnowszej i obowiazuj ˛ acej ˛ mody, tak z˙ e była uosobieniem nie tylko dzieci˛ecej pi˛ekno´sci, ale równie˙z dobrego smaku ze swoimi idealnie dopasowanymi czepeczkami, cieniutkimi koronkowymi r˛ekawiczkami, błyszczacymi ˛ atłasowymi płaszczykami i pelerynkami, s´nie˙znobiałymi kołnierzykami szlafroczków o niebieskich, l´sniacych ˛ szarfach. Lestat bawił si˛e nia˛ niczym jaka´ ˛s magiczna˛ cudowna˛ lalka.˛ Ja równie˙z, za jej namowa,˛ zdecydowałem si˛e przesta´c nosi´c moje czarnordzawe surduty i zamieniłem je na stroje dandysa, z jedwabnymi krawatami, mi˛ekkimi, szarymi płaszczami i r˛ekawiczkami oraz 81
czarnymi pelerynami. Lestat uwa˙zał, z˙ e bez wzgl˛edu na por˛e, najodpowiedniejszy kolor dla wampira to kolor czarny i była to prawdopodobnie jedyna estetyczna zasada jakiej hołdował, cho´c nigdy nie sprzeciwiał si˛e niczemu, co znamionowało styl i bogactwo. Uwielbiał kształt grupy, jaka˛ tworzyła cała˛ nasza trójka w lo˙zy nowej Opery Francuskiej czy Theatre d’Orleans, do których chodzili´smy tak cz˛esto, jak było to tylko mo˙zliwe. Lestat przejawiał niezwykła˛ wprost nami˛etno´sc´ do Szekspira, co dla mnie było pewnym zaskoczeniem. Cho´c cz˛esto przysypiał podczas przedstawie´n operowych, budził si˛e zawsze w por˛e, by zaprosi´c jaka´ ˛s pi˛ekna˛ dam˛e na kolacj˛e o północy, a potem wysła´c ja˛ w sposób gwałtowny do nieba lub do piekła i wróci´c do domu z jej złota˛ obraczk ˛ a,˛ która˛ ofiarowywał Klaudii. Przez cały ten czas wychowywałem i kształciłem Klaudi˛e, szeptajac ˛ do jej male´nkiego uszka, z˙ e nasze wieczne z˙ ycie jest zupełnie dla nas bezu˙zyteczne, je´sli nie dostrzegamy pi˛ekna, które nas otacza, dzieła rak ˛ ludzi s´miertelnych. Cały czas sondowałem gł˛ebi˛e jej niemego spojrzenia, gdy brała w dłonie ksia˙ ˛zki, które jej ofiarowałem, szeptała poezj˛e, której jej nauczyłem, czy grała lekko, cho´c z du˙za˛ pewno´scia˛ siebie, swe własne, dziwne, lecz całkiem spójne pie´sni na fortepianie. Potrafiła godzinami przypatrywa´c si˛e ilustracjom w ksia˙ ˛zce i słucha´c, jak czytam, a˙z jej niema posta´c wstrzasała ˛ mna˛ tak bardzo, z˙ e odkładałem na bok ksia˙ ˛zk˛e i po prostu zaczynałem patrze´c na nia.˛ Wtedy poruszała si˛e jak lalka powracajaca ˛ do z˙ ycia i mówiła cichutko, z˙ e musz˛e jej jeszcze co´s przeczyta´c. Ju˙z wtedy zacz˛eły si˛e dzia´c dziwne rzeczy, bo cho´c była nadal malutkim i pulchnym dzieckiem o okragłych ˛ paluszkach, zdarzało si˛e, z˙ e zastawałem ja˛ wci´sni˛eta˛ w oparcie mojego fotela, czytajac ˛ a˛ dzieła Arystotelesa i Boecjusza czy jaka´ ˛s nowa˛ powie´sc´ , przywieziona˛ wła´snie zza Atlantyku. Albo grała na fortepianie muzyk˛e Mozarta, której dopiero co słuchali´smy poprzedniej nocy, a której tony zapami˛etała swym nieomylnym uchem. Grała z koncentracja,˛ co sprawiało, z˙ e wygladała ˛ nieco upiornie przy klawiaturze, bez ko´nca wsłuchujac ˛ si˛e w d´zwi˛eki. Klaudia była całkowita˛ tajemnica.˛ Nie sposób było zgadna´ ˛c, z czego zdaje sobie spraw˛e, a z czego nie. Przygladanie ˛ si˛e jej w chwili, gdy zabijała, było wstrzasaj ˛ a˛ ce. Siadywała samotnie na ciemnych placach, czekajac ˛ na uprzejmego przechodnia, m˛ez˙ czyzn˛e lub kobiet˛e, którzy by ja˛ tam znale´zli, z oczyma jeszcze bardziej oboj˛etnymi i zimnymi ni˙z u Lestata. Jak dziecko ogłuszone przestrachem szeptała cicho swoja˛ pro´sb˛e o pomoc, a gdy wynosili ja˛ z placu, jej ramiona zaciskały si˛e mocno wokół ich gardeł. Zgłodniałym wzrokiem wpatrywała si˛e w swe przyszłe ofiary. W pierwszych latach spotykała ich szybka s´mier´c, zanim Klaudia nie nauczyła si˛e bawi´c nimi. Prowadziła ich do sklepu z lalkami albo do kawiarni, gdzie kupowali jej parujac ˛ a˛ fili˙zank˛e goracej ˛ czekolady lub herbaty, aby zaró˙zowi´c jej blade policzki. Niezmiennie odwlekała t˛e chwil˛e, czekajac, ˛ czekajac, ˛ jak gdyby ju˙z po cichu ucztujac, ˛ karmiac ˛ si˛e ich uprzejmo´scia˛ i dobrocia.˛ Była moim towarzyszem, moja˛ uczennica.˛ Długie godziny sp˛edzali´smy razem. Coraz szybciej pochłaniała wiedz˛e, która˛ jej ofiarowywałem. Łaczyło ˛ nas 82
ciche porozumienie, którego na pró˙zno szukałbym u Lestata. O brzasku zostawała ze mna,˛ jej serce biło przy moim. Wiele razy przygladałem ˛ si˛e jej, gdy zaj˛eta była swa˛ muzyka˛ lub malowała, nie wiedzac, ˛ z˙ e patrz˛e na nia.˛ My´slałem wtedy o tym prze˙zyciu, które towarzyszyło naszemu pierwszemu spotkaniu, tylko z nia,˛ z nikim innym, o tym, z˙ e zabiłem ja,˛ z˙ e odebrałem jej z˙ ycie, z˙ e wyssałem z niej krew w takim samym u´scisku, w jakim pozbawiałem z˙ ycia tylu innych gnijacych ˛ teraz w wilgotnej ziemi. Ale ona z˙ yła, z˙ yła, by obja´ ˛c mnie r˛ekoma za szyj˛e, przycisna´ ˛c swe malutkie usteczka Kupidyna do moich, by przysuna´ ˛c swe błyszczace ˛ oczy do moich, a˙z dotykali´smy si˛e naszymi rz˛esami, i s´miejac ˛ si˛e, kra˙ ˛zyli´smy po pokoju, jak gdyby w najdzikszym ta´ncu. Ojciec i córka. Kochanek ze swoja˛ kochanka.˛ Mo˙zesz sobie wyobrazi´c, jak to dobrze, z˙ e Lestat nie zazdro´scił nam, a tylko pod´smiewał si˛e z tego z daleka, spokojnie czekajac, ˛ a˙z mała podejdzie do niego. Wtedy zabierał ja˛ ze soba˛ na ulic˛e. Z dołu machali do mnie, nadal jeszcze stojacego ˛ w pokoju, przynaglajac ˛ do wyj´scia, by dzieli´c nasza˛ wspólna˛ tajemnic˛e — polowanie, uwodzenie, zabijanie. Tak min˛eło nam wiele lat. Rok za rokiem. Nareszcie, po jakim´s czasie zdałem sobie spraw˛e z oczywistego faktu, dotyczacego ˛ Klaudii i mnie. Domy´slam si˛e z wyrazu twej twarzy, z˙ e odgadłe´s ju˙z i jeste´s ciekaw, dlaczego tak długo pozostawałem s´lepy. Mog˛e ci tylko powiedzie´c, z˙ e nie jest to dla mnie tym samym, czym dla ciebie, a i nie było dla nas wtedy. — Jej ciało! — wykrzyknał ˛ chłopak. — Miała pozosta´c zawsze taka i nigdy nie urosna´ ˛c! Wampir skinał ˛ potakujaco ˛ głowa.˛ — Miała ju˙z zosta´c dzieckiem demonem na zawsze — powiedział cicho, jak gdyby wypowiadajac ˛ słowa, nadal zastanawiał si˛e nad nimi. — Tak jak ja mam pozosta´c młodym m˛ez˙ czyzna,˛ takim, jakim byłem, gdy umarłem. Ale jej dusza i umysł były dusza˛ i umysłem wampira i nim si˛e zorientowałem, doszła ju˙z do pełnej kobieco´sci. Zacz˛eła mówi´c te˙z wi˛ecej, cho´c nigdy nie wyszła z roli uwa˙znego słuchacza i godzinami mogła mnie słucha´c cierpliwie, bez przerywania. A przecie˙z coraz bardziej wida´c było, z˙ e jej twarzyczka lalki ma całkowicie dorosłe, pełne s´wiadomo´sci oczy, ju˙z nie dziecka lecz dorosłej osoby, a jej niewinno´sc´ zagin˛eła gdzie´s po drodze, przejawiajac ˛ si˛e zaniedbanymi zabawkami i pewna˛ utrata˛ cierpliwo´sci. Było co´s przera˙zajacego ˛ i zmysłowego w jej kształcie, gdy przysiadywała na kanapie w małym nocnym szlafroczku z koronek wyszywanych perełkami. Stawała si˛e pot˛ez˙ na˛ uwodzicielka,˛ jej głos był równie czysty i słodki jak poprzednio, chocia˙z miał teraz brzmienie, które było zdecydowanie kobiece, a czasami ostro´sc´ jej głosu była szokujaca. ˛ Po dniach stosunkowego spokoju mogła ni stad, ˛ ni zowad, ˛ zacza´ ˛c gani´c Lestata za jego przepowiednie dotyczace ˛ wojny, lub pijac ˛ krew z kryształowego kieliszka, zauwa˙zy´c nagle, z˙ e nie ma w domu z˙ adnych ksia˙ ˛zek, z˙ e musimy zdoby´c ich wi˛ecej, nawet gdyby´smy mieli je ukra´sc´ . Lub wspomnie´c, z˙ e doszły ja˛ słuchy o jaki´s pysznych zbiorach ksia˙ ˛zek we wspa83
niałym pałacu na Fauborg St. Marie, które nale˙za˛ do kobiety, zbierajacej ˛ je tak, jakby były kamieniami lub motylami. Zapytywała mnie, czy mógłbym zaprowadzi´c ja˛ do sypialni tej kobiety. W takich chwilach byłem skonsternowany. Trudno było domy´sli´c si˛e, co przyjdzie jej do głowy. Jej umysł był terenem całkowicie nie do poznania, na który nie mieli´smy wst˛epu. Chwil˛e potem jednak siadywała mi na kolanach, zanurzała palce w moich włosach, przytulała si˛e, szepcac ˛ do mnie cicho, z˙ e nigdy nie b˛ed˛e tak dorosły jak ona, je´sli nie zdam sobie sprawy, — z˙ e zabijanie jest powa˙zna˛ rzecza,˛ nie ksia˙ ˛zki, nie muzyka. — Zawsze ta muzyka. . . — szeptała. — Laleczko, laleczko — mówiłem do niej. Tym wła´snie była — czarodziejska˛ ´ lalka.˛ Smiech i niesko´nczony intelekt, i ta pyzata buzia, usta jak paczek. ˛ — Pozwól niech ci˛e ubior˛e, niech rozczesz˛e ci włosy — mawiałem do niej dalej z przyzwyczajenia, s´wiadomy, z˙ e u´smiecha si˛e nieco ironicznie i przyglada ˛ z lekkim znudzeniem malujacym ˛ si˛e na twarzy. — Rób jak chcesz — szeptała mi do ucha, gdy schylałem si˛e, by zapia´ ˛c jej perłowe guziczki. — Zabijaj tylko ze mna˛ dzisiaj. Nigdy nie pozwalasz mi zobaczy´c, jak ty to robisz, Louis! Chciała teraz własnej trumny, co sprawiło mi wiele przykro´sci, cho´c nie dałem tego pozna´c po sobie. Po prostu wyszedłem z pokoju po udzieleniu mojej szlachetnej zgody na to, bo przecie˙z przez tyle lat spali´smy razem, jak gdyby była czastk ˛ a˛ mnie samego, nawet je´sli tak do ko´nca nie byłem tego pewien. Potem odnalazłem ja˛ w okolicach klasztoru Urszulanek, sierot˛e, zagubiona˛ w ciemno´sci. Podbiegła do mnie i dotkn˛eła po ludzku rozpaczliwie. — Nie chc˛e tego, je´sli to ci sprawia ból — zwierzyła mi si˛e, tak cicho, z˙ e nikt kto stałby tu˙z przy nas, nie usłyszałby ani nie poczułby jej oddechu. — Zawsze zostan˛e z toba.˛ Ale musz˛e to zobaczy´c. Trumn˛e dla dziecka. Nie pozostało nic innego, jak wybra´c si˛e do handlarza trumien. Trzeba było odegra´c komedi˛e, tragedi˛e w rzeczy samej, w jednym akcie. Musiałem zostawi´c Klaudi˛e w male´nkim saloniku i wyzna´c mu, gdy przystan˛eli´smy w przedpokoju, z˙ e przyjdzie jej niebawem umrze´c. Przepojonym miło´scia˛ głosem dodałem, z˙ e musi mie´c wszystko, co potrzeba w najlepszym gatunku, ale nie mo˙ze si˛e zorientowa´c. Trumniarz, wstrza´ ˛sni˛ety tragedia˛ dziecka, roniac ˛ łz˛e z oka mimo swego do´swiadczenia i wieku, miał zrobi´c dla niej trumn˛e bez brania miary, wyobra˙zajac ˛ sobie jedynie dziecko le˙zace ˛ w niej na białym atłasie. . . — Ale po co to wszystko? — Starałem si˛e jej wcze´sniej wytłumaczy´c. Czułem obrzydzenie do jej nowego pomysłu. Czułem obrzydzenie do zabawy w kotka i myszk˛e z tym bogu ducha winnym człowiekiem. Có˙z mi jednak pozostało, beznadziejnie zakochanemu kochankowi. Zabrałem ja˛ tu, posadziłem na sofie. Usiadła z r˛ekoma zło˙zonymi na kolanach, pochylajac ˛ niewinnie główk˛e okryta˛ male´nkim czepeczkiem, jak gdyby nie wiedziała, o czym szeptali´smy miedzy soba.˛ Trumniarz był starszym wytwornym i taktownym m˛ez˙ czyzna.˛ Szybko wział ˛ 84
mnie na stron˛e. — Ale dlaczego, dlaczego musi umrze´c? — wypytywał s´ciszonym głosem. Jak gdybym to ja był Bogiem, który sam wydał taki wyrok. — Jej serce, nie po˙zyje długo — wyja´sniłem. Wypowiadane słowa nabierały szczególnej mocy, niepokojaco ˛ odbijały si˛e w pami˛eci. Wzruszenie malujace ˛ si˛e na jego pooranej zmarszczkami twarzy przywołało przykre wspomnienia. . . obraz dziecka płaczacego ˛ w pokoju przepełnionym zat˛echłym powietrzem. Po chwili m˛ez˙ czyzna otwierał ju˙z przede mna˛ kolejne długie pokoje, pokazujac ˛ ustawione w nich trumny, lakierowane na czarno, zdobione srebrem, dokładnie takie, jaka˛ chciała. Nagle zdałem sobie spraw˛e, z˙ e po´spiesznie wycofuj˛e si˛e z pokoju. W po´spiechu ujałem ˛ dło´n Klaudii w swoja˛ dło´n. — Zamówienie przyj˛ete — powiedziałem do niej. — To za wiele dla mnie. Łapczywie chwytałem s´wie˙ze powietrze w usta, gdy znale´zli´smy si˛e na ulicy, jak gdybym przed chwila˛ dusił si˛e. I wtedy zauwa˙zyłem jej twarz. Bez cienia współczucia. Przygladała ˛ mi si˛e, a po chwili wsun˛eła swoja˛ ubrana˛ w r˛ekawiczk˛e raczk˛ ˛ e w moja˛ dło´n. — Chc˛e tego, Louis — wyja´sniła cierpliwie. A potem, której´s nocy wspi˛eła si˛e na schody prowadzace ˛ do pracowni trumniarza, Lestat obok niej. Przyszli po trumn˛e, odeszli zostawiajac ˛ trumniarza martwego, rozciagni˛ ˛ etego na stosach papierzysk przy biurku. Wkrótce trumna znalazła si˛e w naszej sypialni, a Klaudia przygladała ˛ si˛e jej godzinami, jak gdyby to było co´s, co rusza si˛e, z˙ yje lub ujawnia jaka´ ˛s tajemnic˛e po kawałeczku, rzecz która si˛e zmienia. Nie spała w niej jednak. Spała ze mna.˛ W Klaudii pojawiły si˛e nowe zmiany. Trudno mi wyra´znie powiedzie´c, kiedy wystapiły, ˛ czy uporzadkowa´ ˛ c je jako´s. Nie zabijała ju˙z tak bez opami˛etania, na o´slep. Jej zabójstwami zacz˛ety rzadzi´ ˛ c pewne reguły i upodobania. Zacz˛eła ja˛ fascynowa´c bieda. Upraszała zawsze mnie lub Lestata, by zabra´c ja˛ do powozu i wywozi´c daleko przez Faubourg St. Marie a˙z do dzielnic przy samej rzece, tam gdzie mieszkali biedni imigranci. Zdawała si˛e op˛etana my´sla˛ o kobietach i dzieciach. O tym wszystkim Lestat opowiadał mi z du˙zym rozbawieniem, bo ze wstr˛etem odnosiłem si˛e do tych wypraw i czasami nie mo˙zna mnie było do nich przekona´c pod z˙ adnym pozorem. Ale Klaudia miała tam rodzin˛e, i po kolei jednego po drugim pozbawiała z˙ ycia. Prosiła te˙z, by prowadzi´c ja˛ na cmentarz w podmiejskim osiedlu Lafayette, i tam urzadzała ˛ sobie nocne w˛edrówki w´sród wysokich murowanych kaplic i grobów, wypatrujac ˛ tych biedaków, którzy w rozpaczliwym poszukiwaniu miejsca do spania, pojawiali si˛e tam, wydajac ˛ ostatnie drobne grosze, jakie mieli, na butelk˛e wina, i po pokrzepieniu si˛e trunkiem wczołgiwali si˛e w zapadłe grobowce. Lestat był pod wra˙zeniem. Był zachwycony. Kogó˙z to nie stworzył! Dziecko s´mierci — tak ja˛ nazywał. Miał tak˙ze inne nazwy: ´ ´ siostra Smierci czy te˙z słodka Smier´ c, a dla mnie szyderczo wymy´slił okre´slenie ´ „Smier´ c lito´sciwa”. Wymawiał to zawsze jak kobieta, składajac ˛ r˛ece i wykrzykujac ˛ niby podniecona plotkarka. Och, miłosierne nieba! Słyszac ˛ to, miałem ochot˛e udusi´c go na miejscu. 85
Ale nie było sprzeczek. Trzymali´smy si˛e razem. Byli´smy nie´zle dopasowani. Ksia˙ ˛zki zacz˛eły wypełnia´c nasze wielkie mieszkanie, od podłogi do sufitu rz˛edy połyskujace ˛ skórzanymi oprawami. Kiedy Klaudia i ja zaspokajali´smy nasze wrodzone zamiłowanie do literatury, Lestat tymczasem uganiał si˛e za zbytkami. Było tak do chwili, gdy Klaudia zacz˛eła stawia´c pewne, nowe pytania. Wampir przerwał. Na twarzy chłopaka malował si˛e taki sam niepokój jak poprzednio, jak gdyby cierpliwo´sc´ wiele go kosztowała. Wampir zło˙zył dłonie i koniuszki długich białych palców stykały si˛e, tworzac ˛ kształt piramidy. Zacisnał ˛ je mocno. Zdawało si˛e, z˙ e zapomniał całkowicie o obecno´sci dziennikarza. — Powinienem był wiedzie´c — powiedział nagle — z˙ e było to nieuniknione i dostrzec wcze´sniej tego objawy. Ale tak byłem z nia˛ z˙zyty, tak nia˛ za´slepiony. Tak całkowicie byłem jej oddany, była moim jedynym towarzyszem we wszystkich tych chwilach przebudzenia, jedynym poza s´miercia.˛ Powinienem był wiedzie´c. Co´s jednak we mnie pozostało s´wiadome niebezpiecze´nstwa i tej ciemno´sci wokół nas, jak by´smy spacerowali zawsze tu˙z na skraju przepa´sci. Zdarzało si˛e czasami, z˙ e realny s´wiat, jaki mnie otaczał zdawał si˛e nieistotny i urojony, i nie dostrzegałem nic poza ta˛ ciemno´scia.˛ To tak, jak gdyby ziemia nagle miała si˛e otworzy´c, powodujac ˛ wielkie p˛ekni˛ecie wzdłu˙z Rue Royale i pozostawiajac ˛ z domów tylko pył i gruzy. Hmmm. . . odbiegłem od tematu. Co to ja mówiłem? Aha, z˙ e zignorowałem te pierwsze objawy zmian, które w niej zachodziły, z˙ e desperacko przywarłem do szcz˛es´cia, jakim mnie obdarowywała. Poza tym niczego innego nie dostrzegałem. Ale zmiany te szybko dały zna´c o sobie. Klaudia zacz˛eła chłodno odnosi´c si˛e do Lestata. Wpadła w mani˛e przygladania ˛ mu si˛e godzinami. Cz˛esto gdy co´s do niej mówił, nie odpowiadała, zachowujac ˛ milczenie i trudno było dociec, czy z pogardy dla niego, czy te˙z rzeczywi´scie nie słyszała go. I tak oto nasz kruchy spokój domowy prysł wraz z jego pierwsza˛ w´sciekła˛ reakcja˛ na zachowanie Klaudii. Nie musiał by´c kochany, ale nie wolno go było ignorowa´c. Raz nawet podbiegł do niej, krzyczac, ˛ z˙ e ja˛ uderzy. Nagle znalazłem si˛e w paskudnej sytuacji, w której musiałbym walczy´c z nim tak, jak miało to miejsce, nim jeszcze Klaudia zamieszkała z nami. — Ona nie jest ju˙z dzieckiem — powiedziałem cicho. — Nie wiem, jak to nazwa´c. Ona jest kobieta.˛ Nalegałem, by nie przejmował si˛e jej zachowaniem i równie˙z okazywał jej pogard˛e. Którego´s wieczoru wszedł wzburzony i oznajmił mi, z˙ e Klaudia s´ledziła go, cho´c wcze´sniej odmówiła wspólnego pój´scia na łowy, potem nie odst˛epowała go jednak na krok. — Co si˛e z nia˛ dzieje? — napadł na mnie, jak gdybym to ja był jej ojcem i w zwiazku ˛ z tym powinienem wiedzie´c. A potem, której´s nocy, znikn˛eły nasze dwie słu˙zace. ˛ Matka i córka. Posłałem doro˙zk˛e po nie do ich domu, ale wo´znica, po powrocie, oznajmił mi tylko, z˙ e za86
gin˛eły. Chwil˛e pó´zniej zjawił si˛e ma˙ ˛z starej, walac ˛ kołatka˛ do bramy. Gdy otworzyłem, odstapił ˛ od drzwi i cofnał ˛ si˛e o krok na ceglanym chodniku. Patrzył na mnie tym charakterystycznym spojrzeniem pełnym podejrzliwo´sci, które wczes´niej czy pó´zniej w´slizgiwało si˛e w twarze wszystkich znajomych s´miertelników. Było to zreszta˛ dla nich zapowiedzia˛ s´mierci, jak blado´sc´ mo˙ze by´c zapowiedzia˛ s´miertelnej goraczki. ˛ Usiłowałem wytłumaczy´c mu, z˙ e nie zjawiły si˛e tak˙ze u nas, ni matka, ni córka i z˙ e wszyscy musimy rozpocza´ ˛c poszukiwania. — To ona! — syknał ˛ Lestat, gdy tylko zamknałem ˛ drzwi. — Ona co´s im zrobiła i sprowadziła ryzyko na nas wszystkich. Ju˙z ja ja˛ zmusz˛e do tego, by nam powiedziała! Zadudniły jego kroki na spiralnych schodach prowadzacych ˛ na gór˛e. Wiedziałem, z˙ e nie ma jej teraz, wy´slizn˛eła si˛e bowiem na zewnatrz, ˛ gdy tylko otworzyłem bram˛e. Domy´sliłem si˛e tak˙ze czego´s innego. Ten dziwny zapach dochodzacy ˛ z drugiego ko´nca dziedzi´nca, z zamkni˛etej, od dawna nie u˙zywanej kuchni, smród, który mieszał si˛e nieprzyjemnie z aromatem lonicery. Zapach cmentarza. Słyszałem, jak Lestat wraca na dół, gdy wła´snie zbli˙załem si˛e do wypaczonych zamkni˛etych okiennic domku. Ju˙z od dawna kuchnia była nie u˙zywana, stała wi˛ec tutaj jak stary ceglany grobowiec. Okiennice przybite zardzewiałymi ju˙z gwo´zd´zmi pu´sciły z łatwo´scia.˛ Słyszałem, jak Lestat dyszy za mna,˛ gdy wstapili´ ˛ smy w cuchnac ˛ a˛ ciemno´sc´ . Le˙zały tam na podłodze, matka i córka razem, uło˙zone tak, z˙ e rami˛e matki obejmowało kibi´c córki, a jej głowa z kolei oparta była na piersi matki. Obie były cuchnace ˛ od fekaliów, wokół nich unosiła si˛e chmura owadów, które poderwały si˛e z podłogi, gdy okiennica odpadła i musiałem op˛edza´c si˛e od nich w konwulsyjnym obrzydzeniu. Mrówki spacerowały swobodnie po powiekach i ustach trupów. W s´wietle ksi˛ez˙ yca widziałem niezliczona˛ liczb˛e srebrzystych s´ladów całej siatki s´cie˙zek s´limaków. — Niech ja˛ szlag! — wybuchnał ˛ Lestat, a ja uchwyciłem go za rami˛e i trzymałem mocno, wysilajac ˛ cała˛ moja˛ moc. — Co chcesz z nia˛ zrobi´c? — naparłem na niego. — Co mo˙zesz jej zrobi´c? Nie jest ju˙z przecie˙z dzieckiem, które podporzadkuje ˛ si˛e nam we wszystkim, tylko dlatego, z˙ e tak chcemy. Musimy ja˛ nauczy´c. — Ona ju˙z wie! — cofnał ˛ si˛e i poprawił surdut. — Od lat ju˙z wie, co ma robi´c! Na jakie ryzyko mo˙zna sobie pozwoli´c, a na jakie nie. Nie z˙ ycz˛e sobie, by robiła takie rzeczy bez mojej zgody. Nie b˛ed˛e tego tolerował. — Czy˙zby´s był naszym panem? Nie nauczyłe´s jej tego. Czy miała to wchłona´ ˛c z mojej cichej słu˙zalczo´sci. Nie sadz˛ ˛ e. Ona uwa˙za teraz siebie za całkowicie nam równa.˛ Mówi˛e ci, musimy przemówi´c jej do rozsadku, ˛ nauczy´c, aby szanowała to, co nasze. Tak jak wszyscy powinni´smy to szanowa´c. Odszedł w widoczny sposób pochłoni˛ety tym, co mu powiedziałem, cho´c oczywi´scie nie dał tego po sobie pozna´c. Zabrał swoja˛ zemst˛e ze soba,˛ na miasto. Gdy wrócił do domu, zm˛eczony, nasycony, Klaudii jeszcze nie było. Usiadł 87
wsparty o atłasowe oparcie fotela i wyprostował swe długie nogi. — Czy pochowałe´s je? — zapytał. — Ju˙z ich nie ma — odpowiedziałem. Nie miałem ochoty przyzna´c si˛e, nawet przed soba,˛ z˙ e spaliłem ich szczatki ˛ w starym, nie u˙zywanym od dawna piecu. — Jest jeszcze ten stary, z którym musimy co´s zrobi´c, i brat — dodałem. Bałem si˛e jego złego humoru. Chciałem od razu zaplanowa´c co´s, co pozbawiłoby nas całego tego problemu. Odrzekł jednak, z˙ e ju˙z ich nie ma w´sród z˙ ywych, z˙ e s´mier´c ˙ odwiedziła ich dzisiaj podczas wieczerzy w ich małym domku na peryferiach. Ze odprawiła modlitw˛e przy stole, gdy ju˙z ich nie stało. — Wino — wyszeptał, przesuwajac ˛ palcem po wargach. Obaj wypili za du˙zo wina. W drodze powrotnej stwierdziłem nagle, z˙ e wal˛e patykiem w słupy ogrodze´n, aby wystuka´c jaka´ ˛s melodi˛e — za´smiał si˛e. — Ale nie podoba mi si˛e to, to oszołomienie. A ty to lubisz? Spojrzał na mnie tak, z˙ e nie mogłem ukry´c rozbawienia i musiałem si˛e u´smiechna´ ˛c. Wino jeszcze działało i nadal był podchmielony. W tym momencie jego twarz wygladała ˛ ciepło i rozumnie. Wykorzystałem to i pochylajac ˛ si˛e do niego, powiedziałem: — Słysz˛e kroki Klaudii na schodach. Bad´ ˛ z dla niej wyrozumiały. Ju˙z przecie˙z po wszystkim. Weszła z rozwiazanymi ˛ wsta˙ ˛zkami na czepku i powalanymi od błota bucikami. Przygladałem ˛ si˛e im w napi˛eciu. Lestat szyderczo u´smiechnał ˛ si˛e, a ona zachowywała si˛e, jak gdyby wcale go tam nie było. Du˙zy bukiet chryzantem w jej dzieci˛ecych r˛ekach wydawał si˛e jeszcze wi˛ekszy ni˙z w rzeczywisto´sci. Jej czepek zsunał ˛ si˛e teraz do tyłu, przez moment zatrzymał si˛e na ramionach, po czym upadł na podłog˛e. W jej złotych włosach widziałem drobne, podłu˙zne płatki chryzantem. ´ etych — powiedziała. — Wiesz? — Jutro jest Wszystkich Swi˛ — Tak — odparłem. W Nowym Orleanie to dzie´n, gdy wszyscy wierzacy ˛ ida˛ na cmentarze zadba´c o groby swych najbli˙zszych. Biela˛ gipsowe s´ciany grobowców, czyszcza˛ napisy wyryte w marmurowych tablicach, by w ko´ncu udekorowa´c groby kwiatami. Na cmentarzu St. Louis, który był bardzo blisko naszego domu, wszystkie znaczniejsze rodziny Luizjany miały swoje grobowce. Tam tak˙ze był pochowany mój brat. Pobudowano tam nawet małe z˙ elazne ławeczki, na których krewni mogli przysiada´c, kiedy spotykali si˛e na cmentarzu. W Nowym Orleanie ´ etych to było s´wi˛eto s´mierci. Tak si˛e jednak mogło wydawa´c tylWszystkich Swi˛ ko turystom, nie rozumiejacym ˛ miejscowych zwyczajów. W rzeczywisto´sci była to bowiem celebracja z˙ ycia pozagrobowego. — Kupiłam je na jednym ze straganów — powiedziała Klaudia. Jej głos był cichy i niezbadany. Oczy m˛etne i pozbawione emocji. — Co do tej dwójki, która˛ zostawiła´s w starej kuchni. . . ! — zaczał ˛ Lestat w´sciekle. Teraz dopiero odwróciła si˛e do niego, ale nic nie odrzekła. Stała tylko, 88
patrzac ˛ na niego, jak gdyby nigdy wcze´sniej go nie widziała. Potem zrobiła kilka kroków w jego stron˛e i nadal patrzyła bez słowa. Czułem jej zło´sc´ , jej chłód. W tym momencie obróciła si˛e do mnie. A potem, spogladaj ˛ ac ˛ raz na mnie, raz na niego, zapytała: — Który z was to zrobił? Który z was uczynił mnie tym, kim jestem? Nic nie mogłoby mnie bardziej zaskoczy´c. A przecie˙z było nieuniknione, z˙ e jej długie milczenie w ten wła´snie sposób zostanie przerwane. Wydawało si˛e jednak, z˙ e mna˛ nie jest specjalnie zainteresowana. Jej oczy utkwione były w Lestata. — Mówisz o nas tak, jakby´smy zawsze istnieli w tej postaci — powiedziała, zachowujac ˛ głos cichy i wywa˙zony. Ton wypowiedzi dziecka zaokraglony ˛ był kobieca˛ powaga.˛ — Mówisz o tych tam, na zewnatrz ˛ jako o ludziach s´miertelnych i o nas jako o wampirach. Ale nie zawsze tak było. Louis miał s´miertelna˛ siostr˛e, pami˛etam ja.˛ W jego kufrze jest nawet jej obraz. Widziałam, jak spogladał ˛ na´n! Louis był s´miertelny tak samo jak ona, tak samo jak ja! Otwarła ramiona i pozwoliła, by chryzantemy opadły na podłog˛e. Cicho wypowiedziałem jej imi˛e. My´sl˛e, z˙ e chciałem odwróci´c jej uwag˛e. To było ju˙z niemo˙zliwe. Oczy Lestata płon˛eły gorac ˛ a˛ fascynacja,˛ zło´sliwa˛ przyjemno´scia.˛ — To ty zrobiłe´s z nas tych, kim jeste´smy, prawda? — padło wreszcie oskarz˙ enie. Lestat uniósł brwi w udanym zaskoczeniu i zdziwieniu. — A kim ty jeste´s? — zapytał. — Czy byłaby´s w ogóle kim´s innym, je´sli nie tylko tym, kim jeste´s? — Uniósł kolana i pochylił si˛e do przodu, mru˙zac ˛ oczy. — Czy wiesz, jak długo trwa z˙ ycie? Czy mo˙zesz sobie wyobrazi´c? Czy mo˙ze musz˛e ci znale´zc´ jaka´ ˛s stara˛ wied´zm˛e, aby pokaza´c ci twoja˛ s´miertelna˛ twarz? Odwróciła si˛e od niego, stała tak przez chwil˛e, jak gdyby zabrakło jej konceptu, co czyni´c dalej. Potem podeszła do fotela stojacego ˛ przy kominku i wspiawszy ˛ si˛e na´n, zwin˛eła si˛e w kł˛ebek jak najbardziej bezradne dziecko. Podwin˛eła nogi pod siebie i wpatrywała si˛e w popiół na palenisku. W jej spojrzeniu nie było jednak bezradno´sci. Oczy z˙ yły niezale˙znym z˙ yciem, jakby tylko ciało było osłabione. — Nie z˙ yłaby´s ju˙z, gdyby´s była s´miertelna! — Lestat obstawał przy swoim, ura˙zony jej milczeniem. Wyciagn ˛ ał ˛ nogi i mocno oparł je o podłog˛e. — Słyszysz mnie? Dlaczego pytasz mnie o to? Dlaczego robisz z tego taki problem? Przecie˙z całe twoje z˙ ycie, to z˙ ycie wampira! Rozpoczał ˛ swoja˛ zwykła˛ tyrad˛e, która˛ i mnie powtarzał tyle razy. Poznaj swoja˛ natur˛e, zabijaj, bad´ ˛ z tym, kim jeste´s. Ale wszystko to wydawało si˛e dziwnie nie na miejscu i bez sensu. Klaudia bowiem nie miała z˙ adnych skrupułów przy zabijaniu. Odchyliła si˛e do tyłu i pozwoliła, by głowa wolno zsuwała si˛e po oparciu do miejsca, z którego widziała go na wprost. Znów przygladała ˛ mu si˛e badawczo, jak gdyby był kukiełka˛ na sznurkach. — Czy´s to ty zrobił? Jak? — zapytała, mru˙zac ˛ oczy. — Jak to zrobiłe´s? 89
— A dlaczegó˙z to miałbym ci powiedzie´c? Taka ju˙z moja moc. — Dlaczego tylko twoja? — odpowiedziała Klaudia lodowatym głosem, z oczyma bezlito´snie wpatrujacymi ˛ si˛e w Lestata. — Jak to si˛e odbyło? To było jak mgnienie oka. Lestat wstał z kanapy, i ja zerwałem si˛e na równe nogi, stajac ˛ mu naprzeciwko. — Powstrzymaj ja! ˛ — Krzyczał do mnie, załamujac ˛ r˛ece. — Zrób co´s z nia! ˛ Nie mog˛e jej ju˙z dłu˙zej znie´sc´ ! Szybkim krokiem podszedł do drzwi, ale zawrócił jeszcze, podchodzac ˛ do Klaudii, tak z˙ e górował wyra´znie nad nia,˛ rzucajac ˛ wielki cie´n na jej mała˛ posta´c. Patrzyła w´sciekle w jego kierunku, nie okazujac ˛ z˙ adnego strachu. Jej oczy wodziły po jego twarzy z całkowita˛ oboj˛etno´scia.˛ — Mog˛e jeszcze uniewa˙zni´c to, co zrobiłem. Z toba˛ i z nim — dodał, wskazujac ˛ palcem na mnie. — Ciesz si˛e, z˙ e uczyniłem ci˛e tym, kim jeste´s — rzucił pogardliwie. — Albo zetr˛e ci˛e na pył! Tak, spokój tego domu został zniszczony, cho´c nad wszystkim zapadła cisza. Dni mijały, Klaudia nie zadawała ju˙z pyta´n. Pochłon˛eły ja˛ teraz ksi˛egi okultystyczne, ksia˙ ˛zki o czarownicach i czarnej magii, a tak˙ze te o wampirach. Nic powa˙znego, rozumiesz. Mity, historia, czasami tylko romantyczne, wzbudzaja˛ ce groz˛e opowiadania. Ale czytała wszystko. Do brzasku siedziała zatopiona w ksia˙ ˛zkach, tak z˙ e musiałem chodzi´c po nia˛ i przyprowadza´c na spanie. Lestat tymczasem wynajał ˛ nowego słu˙zacego ˛ i słu˙zac ˛ a.˛ Zatrudnił te˙z cała˛ grup˛e robotników, z˙ eby wykonali dla niego na dziedzi´ncu wielka˛ fontann˛e z kamienna˛ nimfa˛ i woda˛ tryskajac ˛ a˛ z szeroko otwartych półkul muszli morskiej. Kupił złote rybki i skrzynki lilii wodnych i po sko´nczonej pracy przyozdobił nimi fontann˛e, tak z˙ e ich kwitnace ˛ kwiaty pływały spokojnie na powierzchni, migocac ˛ w wiecznie poruszajacej ˛ si˛e wodzie. Jaka´s kobieta była s´wiadkiem jego wyczynów na Nyaders Road. Uciekła, i wkrótce pojawiły si˛e w prasie niesamowite historie sugerujace ˛ jego zwiazek ˛ z nawiedzonym domem w okolicy. Wszystko to sprawiało mu du˙zo przyjemnos´ci. Przez jaki´s czas wyst˛epował jako „potwór z Nyades Road”, cho´c ostatecznie sprawozdania o upiorze zeszły z czołowych szpalt gazet. Wtedy dokonał jeszcze innego przera˙zajacego ˛ morderstwa, tak˙ze w miejscu publicznym i czynem tym sprawił, z˙ e znów wyobra´znia mieszka´nców miasta zacz˛eła działa´c. Jednak wszystko to wywoływało w nas pewna˛ obaw˛e. Lestat stał si˛e melancholijny, podejrzliwy, ciagle ˛ wypytywał o Klaudi˛e, gdzie jest, dokad ˛ poszła i co robi. — Wszystko b˛edzie w porzadku ˛ — zapewniałem go, cho´c stroniła ode mnie i prze˙zywałem to jak m˛eczarnie zadane kochankowi przez ukochana.˛ Rzadko widywała si˛e teraz ze mna.˛ Mogła nawet odwróci´c si˛e i wyj´sc´ , gdy mówiłem do niej. — Lepiej, z˙ eby si˛e uspokoiła! — Lestat zapowiedział gro´znie. — A co zrobisz, je´sli nie? — zapytałem, bardziej z obawy ni˙z z wyrzutem. 90
Spojrzał na mnie tymi swoimi zimnymi oczyma. — Zaopiekuj si˛e nia,˛ Louis. Porozmawiaj z nia! ˛ — odrzekł. — Wszystko było dotad ˛ w najlepszym porzadku, ˛ a teraz. . . Nie potrzebujemy tego. Zdecydowałem jednak, z˙ e sam nie b˛ed˛e jej zaczepia´c i czekałem, a˙z ona to zrobi. Skutecznie, bo którego´s wieczoru, zaraz po moim przebudzeniu, przyszła do mnie. W domu było ciemno. Zobaczyłem, jak stoi przy drzwiach prowadzacych ˛ na balkon. Miała na sobie sukienk˛e z wypchanymi ramionami i ró˙zowa˛ szarfa.˛ Przymru˙zonymi oczyma obserwowała wieczorny zgiełk uliczny na Rue Royale. Słyszałem, z˙ e Lestat był w swoim pokoju. Słycha´c było szum wody lejacej ˛ si˛e z dzbana do mycia. Przez moment czu´c było delikatny zapach jego wody kolo´nskiej, dochodziły odgłosy muzyki z pobliskiej kawiarni. — On mi nie powie — odezwała si˛e cicho — jak to si˛e stało. — Czy naprawd˛e chcesz to wiedzie´c? — zapytałem, patrzac ˛ jej w twarz. — Czy dlatego, z˙ e to przydarzyło si˛e tobie. . . i z˙ e kiedy´s była´s kim´s innym? Nie rozumiem, co masz na my´sli, bo je´sli chcesz wiedzie´c, jak to si˛e robi, po to tylko, aby´s sama mogła to robi´c. . . — Ja, nawet nie wiem, co to jest, o czym ty mówisz — odrzekła z lekkim chłodem. Odwróciła si˛e do mnie i poło˙zyła dłonie na mojej twarzy. — Zabijaj ze mna˛ dzisiaj — wyszeptała zmysłowo, jak kochanka. — I powiedz mi wszystko, co wiesz. Kim jeste´scie? Dlaczego nie jeste´smy tacy sami jak oni? — Ruchem głowy wskazała zatłoczona˛ ulic˛e. — Nie znam odpowiedzi na twoje pytania — powiedziałem. Skrzywiła si˛e nagle, jak gdyby usiłowała usłysze´c mnie przez nagły hałas, a potem potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ Kontynuowałem jednak dalej. Ja równie˙z ciekaw jestem tych rzeczy, które ciebie tak intryguja.˛ Co do tego jak stałem si˛e wampirem, to powiem ci. . . z˙ e rzeczywi´scie uczynił mnie nim Lestat. Ale tak naprawd˛e nie wiem jak! Na jej twarzy nadal malowało si˛e napi˛ecie. Dostrzegłem te˙z pierwsze oznaki strachu lub czego´s jeszcze gorszego ni˙z strach. — Klaudio — powiedziałem, kładac ˛ swe dłonie w jej dłonie s´ciskajac ˛ je delikatnie. — Nie pytaj mnie wi˛ecej o to. Jeste´s moja˛ współtowarzyszka,˛ od niezliczonych ju˙z lat, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania dotyczace ˛ zagadnie´n z˙ ycia i s´mierci. Nie bad´ ˛ z współtowarzyszka˛ niepokoju, jaki temu towarzyszy. Lestat nie mo˙ze tobie da´c odpowiedzi. A ja nie potrafi˛e. Widziałem, z˙ e nie pogodziła si˛e z tym, ale nie oczekiwałem tego od niej. Z cała˛ gwałtowno´scia˛ rozdzierała swe włosy. Przestałem mówi´c. Rozumiałem ja.˛ Patrzyła teraz w niebo. Było mgliste, bezgwiezdne. Chmury płyn˛eły szybko od strony rzeki. Poruszyła nagle ustami, jak gdyby zagryzała wargi, po czym ponownie odwróciła si˛e do mnie i nadal szepczac, ˛ rzekła: — A wi˛ec to on. . . to on. . . a nie ty! Było co´s przera˙zajacego ˛ w wyrazie jej twarzy, tak z˙ e mimowolnie odsuna˛ łem si˛e od niej. Podszedłem do kominka, zapalajac ˛ stojac ˛ a˛ na nim pojedyncza˛ 91
s´wiec˛e, na wprost wysokiego zwierciadła. I nagle zobaczyłem co´s, co mnie przeraziło, co´s, co pojawiło si˛e w mroku poczatkowo ˛ jako odra˙zajaca ˛ maska, a potem przybrało wyra´zny trójwymiarowy kształt: wyblakła, spłowiała czaszka ludzka. Utkwiłem w niej wzrok. Wokół niej unosił si˛e delikatny zapach ziemi, cho´c była ju˙z całkowicie z niej oczyszczona. — Dlaczego nie odpowiesz mi? — nalegała. Usłyszałem, jak Lestat otwiera drzwi. Za chwil˛e wyjdzie, by zabija´c, a przynajmniej szuka´c ofiary. Ja nie miałem na to ochoty. Chciałem sp˛edzi´c pierwsze godziny tego wieczoru w ciszy i spokoju, a˙z głód wzbierze we mnie, a˙z pragnienie stanie si˛e tak mocne, z˙ e prawie ju˙z nie do wytrzymania, i dopiero wtedy poddam si˛e temu całkowicie, prawie s´lepo. Raz jeszcze usłyszałem powtórzone wyra´znie pytanie, jak gdyby unosiło si˛e wokół mnie w powietrzu. . . Poczułem, jak mocno bije mi serce. — To on mnie stworzył, oczywi´scie! Sam mi to powiedział. Ale ty ukrywasz co´s przede mna.˛ Co´s, o czym on wspomina jedynie, gdy przypieram go do muru. Twierdzi, z˙ e nie mogłoby si˛e tak sta´c, gdyby nie ty! Zdałem sobie nagle spraw˛e, z˙ e wpatruj˛e si˛e bezmy´slnie w t˛e czaszk˛e, cho´c jej słowa uderzały we mnie jak bicze. Tak mocno, z˙ e powinienem obróci´c si˛e i stana´ ˛c im naprzeciw. Przyszło mi na my´sl, bardziej iskra ni˙z my´sl, z˙ e powinno pozosta´c ze mnie wi˛ecej ni˙z taka wła´snie czaszka. Obróciłem si˛e i w s´wiatłach dochodzacych ˛ z ulicy ujrzałem jej oczy jak dwa ciemne płomienie. Poczułem, z˙ e zbli˙zam si˛e do niej, szepczac ˛ jej imi˛e. Ju˙z układałem wargi, by sformułowa´c jaka´ ˛s my´sl, ale zrezygnowałem, podchodzac ˛ bli˙zej, by wreszcie odwróci´c si˛e i bezsensownie schyli´c si˛e po jej płaszcz i kapelusik. Zobaczyłem male´nka˛ r˛ekawiczk˛e na podłodze, która fosforyzowała w ciemno´sci i przez krótka˛ chwil˛e wydała mi si˛e malutka,˛ oddzielona˛ od tułowia raczk ˛ a.˛ — Co si˛e z toba˛ dzieje. . . ? — Przysun˛eła si˛e bli˙zej, spogladaj ˛ ac ˛ w gór˛e, na moja˛ twarz. — O co ci chodzi? Dlaczego patrzysz na czaszk˛e w taki sposób, i na t˛e r˛ekawiczk˛e? — zapytała prawie delikatnie. W jej głosie jednak mo˙zna było wyczu´c pewne wyrachowanie, jakby rezerw˛e i oboj˛etno´sc´ . — Potrzebuj˛e ciebie — odrzekłem, sam nawet nie chcac, ˛ by to zostało powiedziane. — Nie mog˛e znie´sc´ my´sli, z˙ e mog˛e ci˛e utraci´c. Jeste´s jedynym moim towarzyszem w tej nie´smiertelno´sci. — Ale˙z z cała˛ pewno´scia˛ musza˛ by´c inni! Z cała˛ pewno´scia˛ nie jeste´smy jedynymi wampirami na tej ziemi! — powiedziała to tak, jakbym to ja sam powiedział. Usłyszałem moje własne słowa, które wracały teraz do mnie w przypływie jej obudzonej s´wiadomo´sci, jej własnych poszukiwa´n. W jej słowach jednak nie było bólu, tylko pro´sba, beznami˛etne pragnienie poznania. Spojrzałem w dół na nia.˛ — Czy ty nie jeste´s taka sama jak ja? Teraz ona patrzyła na mnie. 92
— Nauczyłe´s mnie wszystkiego, co wiem! — Lestat nauczył ci˛e zabija´c. — Podniosłem le˙zac ˛ a˛ r˛ekawiczk˛e. — Prosz˛e, ju˙z dobrze. . . chod´zmy stad. ˛ Chc˛e wyj´sc´ . . . Zaczałem ˛ si˛e jaka´ ˛ c, próbujac ˛ naciagn ˛ a´ ˛c r˛ekawiczk˛e na jej mała˛ raczk˛ ˛ e. Odchyliłem długie i kr˛econe włosy i delikatnie pomogłem wło˙zy´c płaszcz. — Ale ty nauczyłe´s mnie widzie´c! — powiedziała. — Ty nauczyłe´s mnie znaczenia słów „oczy wampira”, nauczyłe´s mnie, juk smakowa´c s´wiat, jak pragna´ ˛c wi˛ecej ni˙z. . . — Ja nigdy nie rozumiałem tego w ten sposób — powiedziałem. — ”Oczy wampira”, dla mnie słowa te maja˛ inne brzmienie, ni˙z kiedy ty je wypowiadasz. . . — Pociagn˛ ˛ eła mnie tak, bym spojrzał na nia.˛ — Chod´z — powiedziałem — mam ci co´s do pokazania. . . Szybko poprowadziłem ja˛ korytarzem, pomogłem zej´sc´ w dół po schodach i dalej przez ciemny dziedziniec. Wcale ju˙z nie wiedziałem, co wła´sciwie musz˛e jej pokaza´c. Wiedziałem tylko, dokad ˛ id˛e i z˙ e musz˛e zbli˙zy´c si˛e do tego z szacunkiem i pot˛epie´nczym instynktem. Biegli´smy przez miasto. Był wczesny wieczór. Niebo nad nami przybrało bladofioletowy odcie´n, gdy chmury przep˛edził wiatr i pojawiły si˛e gwiazdy małe i dalekie. Powietrze było duszne i wonne i pozostało takie, nawet gdy min˛eli´smy pi˛ekne przestronne ogrody i zbli˙zali´smy si˛e do tych n˛edznych, waskich ˛ ulic, gdzie kwiaty wyrastaja˛ w p˛ekni˛eciach s´cian, a na pustych parcelach wielki oleander wystrzela grubymi i woskowymi łodygami, białym i róz˙ owym kwieciem jak monstrualny chwast. Słyszałem narastajace ˛ staccato kroków Klaudii, gdy biegła koło mnie. Ani słowem nie napomkn˛eła, bym zwolnił tempo. W ko´ncu przystan˛eli´smy. Ona z twarza˛ niesko´nczenie cierpliwa,˛ spogladaj ˛ ac ˛ na mnie w ciemnej i waskiej ˛ uliczce, przy której stało jeszcze kilka starych francuskich domów, o pochyłych dachach, mi˛edzy przewa˙zajacymi ˛ hiszpa´nskimi fasadami. Odszukałem ten dom prawie na o´slep, instynktownie, s´wiadom nagle, z˙ e zawsze wiedziałem, gdzie si˛e znajduje i unikałem go jak ognia, skr˛ecajac ˛ w por˛e przed tym ciemnym rogiem w najbli˙zsza˛ przecznic˛e, nie chcac ˛ nawet przej´sc´ obok tych niskich okien, gdzie po raz pierwszy usłyszałem płacz Klaudii. Dom stał nadal. Zapadł si˛e tylko troch˛e. Chwasty podeszły wysoko wzdłu˙z fundamentów. Oba mansardowe okienka były wybite, na ramach powiewały jakie´s stare szmaty przyniesione pewnie przez wiatr. Dotknałem ˛ okiennic. — To tu po raz pierwszy zobaczyłem ciebie — odezwałem si˛e do Klaudii, zdecydowany powiedzie´c o wszystkim tak, by zrozumiała, a przecie˙z czułem na sobie jej chłodne spojrzenie i dystans, z jakim patrzyła na mnie. — Usłyszałem, jak płakała´s. Była´s tam, w tym pokoju razem z matka.˛ Twoja matka ju˙z nie z˙ yła. Od wielu dni, ale ty nie zdawała´s sobie z tego sprawy. Przywarła´s do niej szlochajac. ˛ . . płaczac ˛ z˙ ało´snie. Była´s przera˙zajaco ˛ blada i w goraczce. ˛ Była´s głodna. Próbowała´s obudzi´c ja˛ ze s´miertelnego snu. Obejmowała´s, domagajac ˛ si˛e ciepła, tuliła´s si˛e przepełniona strachem Był ju˙z prawie ranek i. . . 93
Dotknałem ˛ palcami skroni. — Otworzyłem okiennic˛e. . . wszedłem do tego pokoju. Odczuwałem współczucie ale. . . i jeszcze co´s. Zobaczyłem, jak jej usta rozchyliły si˛e, a oczy rozszerzyły. — Ty. . . przyszedłe´s wypi´c moja˛ krew? — wyszeptała. — Byłam twoja˛ ofiara! ˛ — Tak — odrzekłem. — Zrobiłem to. Przez chwil˛e stali´smy w milczeniu. Trwało to wieczno´sc´ i było tak bolesne, z˙ e oboje nie mogli´smy tego znie´sc´ . Klaudia nie poruszyła si˛e w ciemno´sciach, jej wielkie oczy odbijały słabe s´wiatło, a ciepłe powietrze zadrgało nagle od jakiego´s odległego d´zwi˛eku. A potem odwróciła si˛e. Usłyszałem stukot jej bucików, gdy biegła. Stałem jak wryty, wsłuchujac ˛ si˛e w ten odgłos, który stawał si˛e coraz cichszy, Obróciłem si˛e. Strach zawładnał ˛ mna˛ ponownie, wzrastał nieprzezwyci˛ez˙ ony. Pobiegłem za nia.˛ Nie mie´sciło mi si˛e w głowie, z˙ e mog˛e jej nie dogoni´c, nie zatrzyma´c i nie powiedzie´c, z˙ e ja˛ kocham. Musz˛e ja˛ mie´c, zatrzyma´c przy sobie. Gdy biegłem za nia˛ na o´slep ciemna˛ ulica,˛ ka˙zda sekunda wydawała mi si˛e chwila,˛ w której traciłem ja,˛ kropla po kropli. Moje serce waliło jak oszalałe, nienasycone, tłukło si˛e i sprzeciwiało temu silnemu podnieceniu. Nagle stanałem ˛ jak wryty. Klaudia stała pod latarnia.˛ Patrzyła na mnie, jak gdyby zobaczyła mnie po raz pierwszy. Objałem ˛ jej dzieci˛eca˛ kibi´c i podniosłem do s´wiatła. Obserwowała mnie. Jej twarz była wykrzywiona, głow˛e odwracała na boki, jak gdyby unikała mojego spojrzenia, jak gdyby musiała odwróci´c si˛e od przemo˙znego poczucia wstr˛etu. — Ty mnie zabiłe´s — wyszeptała — ty odebrałe´s mi z˙ ycie! — Tak — odparłem, trzymajac ˛ ja˛ tak mocno, z˙ e czułem, jak wali jej serce. — A raczej próbowałem odebra´c, wyssa´c je. Ale ty miała´s serce niepodobne do z˙ adnego, które kiedykolwiek czułem. Serce, które biło i biło, a˙z musiałem ci˛e zostawi´c, odrzuci´c od siebie, a˙zeby´s nie przyspieszyła za bardzo mojego t˛etna i nie zabiła mnie. To Lestat odszukał mnie tutaj. Louis, sentymentalny Louis przyłapany na uczcie z małego złotowłosego dziecka, s´wi˛etego niewiniatka, ˛ malej dziewczynki. Przyniósł ci˛e ze szpitala, gdzie si˛e potem znalazła´s i nawet nie mogłem si˛e domy´sli´c, co zamierza poza tym, z˙ e chciał uprzytomni´c mi moje własne powołanie, moja˛ natur˛e wampira. „We´z ja,˛ sko´ncz, co zaczałe´ ˛ s” — powiedział. I znów poczułem pragnienie tej krwi. Och, wiem, z˙ e straciłem ci˛e teraz na zawsze. Widz˛e to w twoich oczach! Patrzysz na mnie tak, jak patrzysz na ludzi s´miertelnych, z góry, z chłodna˛ wyniosło´scia,˛ której nie moga˛ zrozumie´c. Ale zrobiłem to. Ponownie wbiłem z˛eby w twoja˛ szyj˛e, n˛edzny, nie do powstrzymania głód twojego walacego ˛ jak młot serca, tych policzków, tej skóry. Była´s ró˙zowa i delikatna, taka jak inne dzieci, słodka z soczystym zapachem soli i kurzu. Wziałem ˛ ci˛e na r˛ece. Przyssałem si˛e ponownie. I gdy znów poczułem, z˙ e serce twe pr˛edzej mnie pozbawi z˙ ycia, ni˙z podda si˛e, nie dbałem ju˙z o to. On nas rozdzielił, i rozcinajac ˛ 94
przegub swojej dłoni podał ci do picia własna˛ krew. A ty piła´s. Piła´s jego krew bez opami˛etania, a˙z prawie wyssała´s wszystko, a˙z si˛e zataczał. Ale wtedy stała´s si˛e ju˙z wampirem. Tej samej nocy jeszcze piła´s krew ludzka.˛ I od tej pory tak ju˙z co noc. Jej twarz nie zmieniła si˛e. Była jak z wosku, tylko oczy z˙ yły. Nic wi˛ecej nie miałem do powiedzenia. Postawiłem ja˛ na ziemi. — Odebrałem ci z˙ ycie — powiedziałem — a on dał ci je ponownie. — I oto z˙ yj˛e — odrzekła szeptem — i nienawidz˛e was obu! Zapadła cisza. — Dlaczego powiedział jej pan o tym? — zapytał chłopak po pełnej szacunku pauzie. — Jak˙ze˙z mogłem jej nie powiedzie´c? — Wampir zerknał ˛ na reportera z lekkim zaskoczeniem. — Musiała to wiedzie´c. Sama musiała to rozwa˙zy´c. Przecie˙z Lestat nie dostał jej w pełni z˙ ycia, tak jak to było w moim przypadku. Najpierw ja ja˛ poraziłem. Umarłaby! Nie byłoby ju˙z dla niej z˙ adnej szansy. Ale co za ró˙znica! Dla nas wszystkich to tylko sprawa lat, powolnego umierania! Co z tego, z˙ e zobaczyła wyrazi´sciej to, co wiedza˛ wszyscy ludzie: z˙ e s´mier´c jest nieunikniona, chyba z˙ e kto´s wybierze. . . to! Otworzył dłonie i spogladał ˛ na nie. — Stracił ja˛ pan? Czy odeszła? — Odeszła! Dokad ˛ mogła odej´sc´ ? Była dzieckiem nie wi˛ekszym od innych dzieci. Kto by ja˛ przygarnał? ˛ Czy miała znale´zc´ sobie jaki´s stary grobowiec i jak jaki´s mityczny wampir kła´sc´ si˛e razem z robakami i mrówkami za dnia, a wstawa´c w nocy na polowania? Ale nie dlatego nie odeszła. Co´s w niej samej było pokrewne temu, co tkwiło we mnie. To samo było zreszta˛ z Lestatem. Nie moglis´my znie´sc´ my´sli, by pozosta´c sami i z˙ y´c samotnie! Potrzebowali´smy nawzajem swego towarzystwa. Otaczał nas s´wiat z mnóstwem s´miertelnych ludzi, potykaja˛ ´ cych si˛e o nas. Swiat ludzi s´lepych i pochłoni˛etych swoimi sprawami. „Skazani na siebie w nienawi´sci” — powiedziała mi spokojnie pó´zniej. Znalazłem ja˛ w domu, siedzac ˛ a˛ przy wygaszonym kominku i obrywajac ˛ a˛ listki lawendy z długiej łodygi. Kamie´n spadł mi z serca, gdy ja˛ ujrzałem. Zrobiłbym wtedy dla niej wszystko! I gdy zapytała mnie cicho, czy powiem jej wszystko, co wiem, uczyniłem to z rado´scia.˛ Reszta bowiem była ju˙z niczym w porównaniu z sekretem, który ukrywałem do tej pory. Opowiedziałem jej o sobie tak, jak teraz opowiadam tobie; o tym, jak Lestat przyszedł do mnie i o tym, co wydarzyło si˛e tej nocy, gdy przyniósł ja˛ ze szpitala. Nie zadawała z˙ adnych pyta´n, a tylko czasami spogladała ˛ na mnie znad swych kwiatów. Wreszcie, gdy sko´nczyłem, siedziałem, wpatrujac ˛ si˛e znowu w t˛e nieszcz˛esna˛ czaszk˛e i słuchajac, ˛ jak zrywane płatki zes´lizguja˛ si˛e po jej sukni. Nagle odezwała si˛e: — Nie pogardzam toba! ˛
95
Obudziłem si˛e. Zsun˛eła si˛e z wysokiej adamaszkowej poduszki i podeszła do mnie pachnaca ˛ kwiatami. — Czy to jest zapach s´miertelnego dziecka? — zapytała. — Louis, mój drogi. Pami˛etam, z˙ e objałem ˛ ja˛ i wtuliłem głow˛e w jej mała˛ pier´s, a ona utopiła swe malutkie raczki ˛ w moich włosach, uspokajajac ˛ mnie i tulac. ˛ — Byłam dla ciebie s´miertelna — powiedziała. Kiedy podniosłem wzrok, ujrzałem, jak si˛e u´smiecha. Ale mi˛ekko´sc´ jej ust była ulotna i chwil˛e pó´zniej patrzyła ju˙z, jakby mnie nie dostrzegajac, ˛ jak kto´s, kto zasłuchany jest w tony delikatnej, powa˙znej muzyki. — Ty ofiarowałe´s mi swój nie´smiertelny pocałunek — rzekła, nie do mnie, ale do siebie. — Kochałe´s mnie swoja˛ natura˛ wampira. — Kocham ci˛e teraz moja˛ ludzka˛ natura,˛ je´sli kiedykolwiek ja˛ miałem — odrzekłem. — Ach, tak — odezwała si˛e nadal zadumana. — Tak, i to jest wła´snie twój słaby punkt. To dlatego twoja twarz była taka nieszcz˛es´liwa, kiedy powiedziałam ci — jak czynia˛ to ludzie — z˙ e ciebie nienawidz˛e. Dlatego patrzysz na mnie wła´snie tak, jak teraz. To ludzka natura. Ja nie mam ludzkiej natury. I z˙ adne opowiadanie o matczynych zwłokach i pokojach hotelowych, gdzie dzieci ucza˛ si˛e potworno´sci, nie sa˛ w stanie obudzi´c jej we mnie. Po prostu jej nie mam. Twoje oczy nabieraja˛ chłodu, gdy mówi˛e ci teraz o tym. A przecie˙z mówi˛e twoim j˛ezykiem. Mam te same uczucia wzgl˛edem prawdy i t˛e sama˛ potrzeb˛e docierania do sedna tego wszystkiego, co wa˙zne. . . A teraz sen trwajacy ˛ sze´sc´ dziesiat ˛ pi˛ec´ lat sko´nczył si˛e. — Sze´sc´ dziesi˛eciopi˛ecioletni sen sko´nczył si˛e. — Usłyszałem, jak mówi, nie dowierzajac ˛ albo nie chcac ˛ uwierzy´c, z˙ e miała dokładnie to na my´sli, co powiedziała. Dokładnie tyle bowiem min˛eło od tej nocy, kiedy próbowałem opu´sci´c Lestata, a próba ta nic powiodła si˛e. Zakochujac ˛ si˛e w niej, zapomniałem o rozsadzajacych ˛ mój umysł my´slach, moich strasznych pytaniach. Teraz ona sama miała je na ustach. Klaudia wolno podeszła na s´rodek pokoju i rozsypała wokół siebie pomi˛ete kawałki kwiatów lawendy. Złamała delikatna˛ łodyg˛e i przytkn˛eła ja˛ do ust. Wreszcie, gdy usłyszała cała˛ t˛e histori˛e, powiedziała: ˙ — Zatem on stworzył mnie dlatego, bym była twoim towarzyszem. Zadne ła´ncuchy nie mogły ci˛e przytrzyma´c w tej samotno´sci a on nie mógł ci nic zaofiarowa´c. Mnie teraz zreszta˛ te˙z. . . Wydawało mi si˛e kiedy´s, z˙ e jest czarujacy. ˛ Podobał mi si˛e jego chód, gdy stukał w bruk swa˛ laska˛ i gdy unosił mnie na r˛ekach. I z˙ ywiołowo´sc´ , ta beztroska swoboda, z jaka˛ zabijał, która˛ tak˙ze i ja odczuwałam Nie uwa˙zam go jednak ju˙z za czarujacego. ˛ Zreszta˛ ty nigdy tak nie sa˛ dziłe´s. Byli´smy i jeste´smy jego marionetkami. Ty, bo pozostajesz cały czas z nim i opiekujesz si˛e nim, a ja, bo jestem twoim towarzyszem. Pora ju˙z z tym sko´nczy´c, Louis. Pora go opu´sci´c. Pora go opu´sci´c. 96
Do tej pory nic my´slałem o tym powa˙znie, marzyłem tylko o tym skrycie, ju˙z od dawna. Dorosłem przyzwyczajony do jego postaci, jak gdyby on sam był warunkiem mojego istnienia. Usłyszałem niewyra´zne odgłosy z dołu oznaczaja˛ ce jego powrót. Odgłos kroków na podej´sciu. Wkrótce wejdzie na tylne schody. Pomy´slałem wtedy o tym, o czym zawsze my´slałem, kiedy słyszałem, jak wraca. Ogarnał ˛ mnie znowu ten niesprecyzowany niepokój. A potem my´sl o uwolnieniu si˛e od niego, na zawsze. Wstałem, szepczac ˛ do Klaudii, z˙ e nadchodzi. — Wiem — u´smiechn˛eła si˛e. — Usłyszałam go, gdy skr˛ecił w nasza˛ uliczk˛e. — On nigdy nie pozwoli nam odej´sc´ — szepnałem, ˛ cho´c pojałem ˛ informacj˛e zawarta˛ w jej ostatnich słowach. Jej zmysły wampira były nadzwyczajnie czułe. Stała teraz en gard˛e, dumna. — Chyba go nie znasz, je´sli sadzisz, ˛ z˙ e pozwoli nam odej´sc´ — powiedziałem przestraszony troch˛e jej pewno´scia˛ siebie. — Nie pozwoli nam odej´sc´ . — Ach, czy˙zby. . . naprawd˛e — odrzekła, u´smiechajac ˛ si˛e. Zapanowała wi˛ec zgoda co do konieczno´sci poczynienia pewnych planów. Natychmiast. Nast˛epnej nocy zjawił si˛e mój po´srednik, jak zwykle utyskujac ˛ na prowadzenie interesów przy jednej n˛edznej s´wiecy. Wział ˛ jednak zamówienia na załatwienie spraw zwia˛ zanych z podró˙za˛ przez Atlantyk. Klaudia i ja postanowili´smy popłyna´ ˛c do Europy, pierwszym mo˙zliwym rejsem, bez wzgl˛edu na to, dokad ˛ płynał ˛ statek i jaki był port docelowy. Rzecza˛ o najwa˙zniejszym znaczeniu dla nas była skrzynia, wysłana z nami, która˛ nale˙zało przenie´sc´ ostro˙znie podczas dnia z naszego domu i wnie´sc´ na pokład, nie jednak do luków baga˙zowych, lecz do naszej kabiny. Została jeszcze sprawa ustale´n dotyczacych ˛ Lestata. Planowałem pozostawi´c mu dochód z wynajmu kilku sklepów i domów w mie´scie oraz z małej firmy budowlanej działajacej ˛ w Fauborg Mavigny. Ch˛etnie zło˙zyłem swój podpis pod wszystkimi odpowiednimi dokumentami. Chciałem kupi´c nasza˛ wolno´sc´ , przekona´c Lestata, z˙ e chcieli´smy tylko wybra´c si˛e razem na wycieczk˛e, i z˙ e on b˛edzie mógł z˙ y´c nadal na tym samym poziomie, do którego był przyzwyczajony. B˛edzie miał swoje własne pieniadze ˛ i o nic nie b˛edzie musiał zwraca´c si˛e do mnie. Przez wszystkie te lata był bowiem prawie całkowicie zale˙zny ode mnie. Oczywi´scie, z˙ adał ˛ wszystkich tych funduszy, jak gdybym był zaledwie jego bankierem i dzi˛ekował za nie najzjadliwszymi słowami, jakie znajdowały si˛e w jego słowniku. Ale czuł wstr˛et do tej koniecznej dla niego zale˙zno´sci. Miałem nadziej˛e u´spi´c jego podejrzliwo´sc´ , zaspokajajac ˛ jego chciwo´sc´ , a przekonany o tym, z˙ e Lestat potrafi odczytywa´c wszelkie moje uczucia, byłem wi˛ecej ni˙z przestraszony. Nie bardzo wierzyłem, z˙ e było mo˙zliwe uciec od niego. Czy rozumiesz, co to oznacza? Robiłem wszystko według planu, jak gdybym wierzył we´n, ale jednocze´snie nie miałem złudze´n, z˙ e wszystko i tak si˛e nie powiedzie. Klaudia tymczasem igrała z ogniem. Jej opanowanie i spokój przytłaczały mnie, gdy czytała swoje tajemne ksia˙ ˛zki i zadawała mu pytania. Zupełnie nie poruszały jej zjadliwe wybuchy gniewu spowodowane pytaniami i miała tupet 97
powtarza´c je wielokrotnie, przeformułowane nieco i zadane na inny sposób. Jednocze´snie kontrolowała i bacznie przygladała ˛ si˛e reakcji Lestata. Okazało si˛e jednak, z˙ e wiele informacji wypowiada w tych atakach niechcacy ˛ lub nawet wbrew sobie. — Co za wampir uczynił ciebie wampirem? — zapytała kiedy´s, nie podnoszac ˛ nawet wzroku znad ksia˙ ˛zki i przymru˙zajac ˛ powieki w oczekiwaniu na nast˛epujacy ˛ oczywi´scie gwałtowny atak szału — Dlaczego nigdy o tym nic nie mówisz? — dodała, nie zwracajac ˛ zupełnie uwagi na jego w´sciekły sprzeciw. Zdawała si˛e by´c absolutnie nie podatna na jego irytacj˛e. — Za du˙zo chcecie wiedzie´c, oboje! — powiedział nam nast˛epnej nocy, gdy w ciemno´sciach przemierzał pokój w t˛e i z powrotem, zwracajac ˛ m´sciwy wzrok ku Klaudii, która ju˙z umiejscowiła si˛e w swoim kaciku, ˛ otoczona płonacymi ˛ s´wiecami i stosami ksia˙ ˛zek. — Nie´smiertelno´sc´ to dla was za mało! Nie, wy chcecie darowanemu koniowi zaglada´ ˛ c w z˛eby! Mógłbym zaofiarowa´c to komukolwiek tam na ulicy i mo˙zecie sobie wyobrazi´c, czym byłoby to dla niego.. — A ty byłe´s tym tak uradowany? — zapytała spokojnie, ledwo poruszajac ˛ wargami. — Chcesz to zako´nczy´c? Mog˛e zaofiarowa´c ci s´mier´c jeszcze łatwiej, ni˙z gdy ofiarowałem ci z˙ ycie. Podszedł do niej bli˙zej. Padł na mnie jego cie´n rzucony nagle przez delikatny płomie´n s´wiec z jej kacika. ˛ Poniewa˙z zasłaniał s´wiatło, wokół jego jasnych włosów wytworzyła si˛e aureola, gdy reszta twarzy pozostała zaciemniona. — Czy chcesz umrze´c? — powtórzył. — Wiedzie´c, to nie znaczy chcie´c s´mierci — szepn˛eła. — Odpowiedz mi, czy chcesz s´mierci! ˙ — A ty rozdajesz wszystkie te rzeczy? Pochodza˛ od ciebie. Zycie i s´mier´c — szepn˛eła z szyderstwem w głosie. — Tak — odpowiedział. — Zgadza si˛e. — Nic nie wiesz — powiedziała do niego powa˙znie, głosem tak cichym, z˙ e nawet najmniejszy hałas z ulicy mógł zniekształci´c jej słowa. Poczułem, z˙ e wysilam słuch, by nie uroni´c nic z tego, co mówiła. — Przypu´sc´ my, z˙ e wampir, który uczynił ciebie wampirem, nic nie wiedział, ten z kolei, który go stworzył — tak˙ze nic, i tak dalej, i dalej w przeszło´sc´ . Nic, wi˛ec pochodzisz od niczego! Pozostaje tylko nico´sc´ ! A my musimy z˙ y´c z ta˛ wiedza,˛ która w rzeczy samej nie jest z˙ adna˛ wiedza.˛ — Tak! — wykrzyknał ˛ nagle, wyrzucajac ˛ r˛ece w powietrze, głosem zabarwionym jednak czym innym ni˙z zło´scia.˛ Zamilkł. I ona milczała. Potem obrócił si˛e wolno, jak gdyby kto´s wykonał jaki´s ruch, który go zaalarmował, jakby kto´s stanał ˛ nagle za nim. Przypomniało mi to sposób, w jaki obracaja˛ si˛e ludzie, gdy czuja˛ mój oddech na sobie i nagle zdaja˛ sobie spraw˛e, z˙ e tam, gdzie przed chwila˛ byli całkowicie przekonani, z˙ e 98
nie ma nikogo. Ta chwila strasznego napi˛ecia, zanim mogli zobaczy´c moja˛ twarz i zachłysna´ ˛c si˛e z przera˙zenia powietrzem. Patrzył teraz na mnie, mogłem dojrze´c, z˙ e usta mu dr˙za.˛ Wtedy wyczułem to. Bał si˛e. Lestat bał si˛e. Wpatrywała si˛e w niego tym samym zrównowa˙zonym, zimnym spojrzeniem, nie okazujac ˛ cienia emocji, niczego nie oczekujac. ˛ — To ty ja˛ tym zaraziłe´s. . . — wyszeptał. Z trzaskiem zapalił zapałk˛e, a potem s´wiece na kominku, uniósł zadymione kosze lamp i obszedł dookoła pokój, zapalajac ˛ wszystkie s´wiatła, a˙z male´nki płomyk z kacika ˛ Klaudii rozpłynał ˛ si˛e w jasno´sci opanowujacej ˛ pokój. Stanał ˛ odwrócony plecami do marmurowego kominka, spogladaj ˛ ac ˛ od s´wiatła do s´wiatła, jak gdyby przywracały mu troch˛e spokoju. — Wychodz˛e — powiedział. Klaudia wstała natychmiast, jak tylko Lestat wyszedł na ulic˛e. Stan˛eła na s´rodku pokoju, wyprostowała si˛e, po czym jej małe plecy wygi˛eły si˛e w łuk, r˛ece wyciagn˛ ˛ eły, na chwil˛e przymru˙zyła oczy, nast˛epnie szeroko je otworzyła, jak gdyby co dopiero przebudziła si˛e ze snu. Było co´s nieprzyzwoitego w jej gestach. Strach, jaki ujawnił si˛e w wypowiedzi Lestata, wypełniał jeszcze pokój, odbijała si˛e w nim jego ostatnia wypowied´z. Musiałem wykona´c jaki´s mimowolny ruch, poniewa˙z nagle stan˛eła przy moim krze´sle, przycisn˛eła r˛eka˛ moja˛ ksia˙ ˛zk˛e, której zreszta˛ od godzin nie czytałem, i rzekła: — Chod´z, wyjd´zmy razem! — Miała´s racj˛e. On nic nie wie. Nie ma nic takiego, o czym mógłby nam powiedzie´c — stwierdziłem. — Czy kiedykolwiek my´slałe´s, z˙ e rzeczywi´scie miał nam co´s do wyja´snienia — zapytała tym samym cichym głosem. — Odnajdziemy innych naszego rodzaju ´ — dodała. — Znajdziemy ich w Europie Srodkowej. Tam wła´snie mieszkaja˛ tak tłumnie, z˙ e historie, zmy´slone i prawdziwe, zapewniłyby strony wielu tomów. Jestem przekonana, z˙ e to stamtad ˛ wła´snie pochodza˛ wszystkie wampiry, je´sli w ogóle pochodza˛ z jakiego´s miejsca. Zbyt długo ju˙z przebywamy razem z nim. Chod´z na miasto. Niech zmysły przejma˛ władz˛e nad dusza.˛ Sadz˛ ˛ e, z˙ e poczułem dr˙zenie, gdy wypowiedziała te słowa: Niech zmysły przejma˛ władz˛e nad dusza.˛ — Odstaw na bok ksia˙ ˛zki i zabijaj — szepn˛eła. Poszedłem za nia˛ w dół schodów, przez dziedziniec i wzdłu˙z waskiej ˛ alei do nast˛epnej ulicy. Wtedy obróciła si˛e do mnie z wyciagni˛ ˛ etymi r˛ekoma, abym podniósł ja˛ z ziemi i niósł, cho´c oczywi´scie wcale nie była zm˛eczona. Chciała by´c tylko blisko, by mogła szepta´c do mnie cicho, obejmowa´c w u´scisku moja˛ szyj˛e. — Nie wyjawiłem mu całego mojego planu, o podró˙zy, pieniadzach ˛ — mówiłem, gdy tak przemierzali´smy ulice, s´wiadomy, z˙ e co´s w niej jest poza mna.˛ — On zabił tego drugiego wampira! — powiedziała nagle. — Nie, dlaczego tak mówisz? — zapytałem. Ale to nie jej kategoryczne 99
stwierdzenie poruszyło mnie, wprawiło w dr˙zenie moja˛ dusz˛e, jak gdyby była tafla˛ wody. Poczułem si˛e tak, jak gdyby Klaudia przesuwała mnie powoli w kierunku czego´s, jak gdyby ona była pilotem naszego wolnego spaceru poprzez t˛e ciemna˛ ulic˛e. — Poniewa˙z teraz ju˙z wiem — powiedziała z władcza˛ pewno´scia˛ siebie. — Ten wampir uczynił z niego niewolnika, ale on nie chciał nim by´c, jak i ja nie chciałabym, wi˛ec zabił go. Zabił go, zanim poznał wszystko, co mógł pozna´c, i wtedy, w panice, uczynił ciebie swym niewolnikiem, a ty jeste´s nim do tej pory. — Tak naprawd˛e, nigdy. . . — szepnałem ˛ jej do ucha. Czułem jej policzek mocno przyci´sni˛ety do mojej skroni. Była zimna i jasne było, z˙ e potrzeba jej krwi. — Nie niewolnikiem. Po prostu jakim´s takim nierozumnym wspólnikiem — wyznałem jej. Czułem te˙z ju˙z rosnac ˛ a˛ goraczk˛ ˛ e towarzyszac ˛ a˛ ch˛eci zabijania, głód wewn˛etrzny, pulsowanie w skroniach, jak gdyby kurczyły si˛e z˙ yły i całe moje ciało stało si˛e siatka˛ poddanych torturom naczy´n krwiono´snych. — Nie, niewolnikiem — upierała si˛e swym powa˙znym, monotonnym głosem, jak gdyby gło´sno my´slac, ˛ a jej słowa były objawieniem, kawałkami składanki. — Ale ja uwolni˛e nas oboje. Zatrzymałem si˛e. Jej raczka ˛ s´cisn˛eła mnie, przynaglajac. ˛ Szli´smy wła´snie długa˛ i szeroka˛ aleja˛ za katedra˛ w kierunku s´wiateł Jackson Square. Słyszałem, jak szybko płyn˛eła woda w rynsztoku na s´rodku alei, pobłyskujac ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Nagle odezwała si˛e ponownie. — Zabij˛e go! Stanałem ˛ bez ruchu na ko´ncu alei. Poczułem, z˙ e poruszyła si˛e w moich ramionach, przesun˛eła na dół, jak gdyby mogła sama uwolni´c si˛e ode mnie bez niezr˛ecznej pomocy moich rak. ˛ Postawiłem ja˛ na kamiennym chodniku. Zaprzeczyłem, potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ Odczuwałem znów to samo uczucie jak to, które opisałem ju˙z wcze´sniej, z˙ e budynki wokół mnie — Cabildo, katedra, mieszkania wokół placu — wszystko to była iluzja i mgła, która zacznie nagle falowa´c pod wpływem straszliwego porywu wiatru i otworzy si˛e przepa´sc´ w ziemi, która stanie si˛e rzeczywisto´scia.˛ — Klaudio — powiedziałem z wyrzutem, odwracajac ˛ si˛e od niej. — A dlaczego go nie zabi´c! — odezwała si˛e podniesionym głosem, srebrzystym, przenikliwym. — Nie mam z niego z˙ adnego po˙zytku! Niczego ju˙z od niego nie oczekuj˛e! Sprawia mi tylko ból, którego nie mog˛e znie´sc´ ! — A gdyby˙z on miał jaki´s po˙zytek z nas! — powiedziałem, ale gwałtowno´sc´ tej odpowiedzi była nieszczera. Beznadziejna. Stała teraz w pewnej odległo´sci ode mnie wyprostowana w ramionach, zdeterminowana. Jej krok był szybki, jak małej dziewczynki, która wychodzac ˛ na spacer z rodzicami w niedziel˛e, chce zawsze wybiega´c do przodu i udawa´c, z˙ e oto zupełnie sama spaceruje po ulicy. — Klaudio! — zawołałem za nia,˛ doganiajac ˛ ja˛ zamaszystym krokiem. Si˛egnałem ˛ po t˛e mała˛ kibi´c i poczułem, jak sztywnieje, jak gdyby stała si˛e z˙ elazem. 100
— Klaudio, nie mo˙zesz go zabi´c! — szepnałem. ˛ Cofn˛eła si˛e, przeskakujac ˛ płyty chodnika, stukajac ˛ o nie bucikami. Zeszła na ulic˛e. Jaki´s kabriolet przetoczył si˛e koło nas. Owionał ˛ nas nagły u´smiech, stukot kopyt ko´nskich i skrzypienie drewnianych kół. Nagle znowu wszystko ucichło. Znów wyciagn ˛ ałem ˛ do niej r˛ece. Odeszła daleko i musiałem troch˛e podej´sc´ , by ponownie zbli˙zy´c si˛e do niej. Stała przy wje´zdzie na Jackson Square. R˛ekoma oplotła pr˛ety jakiej´s bramy z kutego z˙ elaza. Przysunałem ˛ si˛e do niej bli˙zej. — Bardzo obchodzi mnie to, co czujesz, co mówisz, ale nie mo˙zesz chyba powa˙znie my´sle´c o zabiciu Lestata — odezwałem si˛e. — A dlaczego nie? Czy sadzisz, ˛ z˙ e jest a˙z tak pot˛ez˙ ny! — odrzekła z oczyma utkwionymi w posag ˛ na s´rodku placu. — Jest silniejszy, ni˙z mo˙zesz to sobie wyobrazi´c. Jak chciałaby´s go zabi´c? Nie potrafisz przecie˙z oceni´c nawet jego mo˙zliwo´sci. Nie znasz ich! — tłumaczyłem jej, ale widziałem, z˙ e całkowicie na pró˙zno. Nieporuszona stała przed sklepem z zabawkami i wpatrywała si˛e z fascynacja,˛ jak prawdziwe dziecko, w okno wystawowe. Wyczułem krew. Wyczułem co´s dotykalnego i bezbronnego w zasi˛egu moich rak. ˛ Chciałem zabija´c. Czułem i słyszałem ludzi na s´cie˙zkach placu, kr˛ecacych ˛ si˛e po rynku, wzdłu˙z grobli. Ju˙z miałem ja˛ wzia´ ˛c na r˛ece, zmusi´c do tego, by spojrzała na mnie, potrzasn ˛ a´ ˛c nia˛ nawet, gdybym musiał, aby mnie posłuchała, gdy sama skierowała do mnie swe wielkie, zamglone oczy. — Kocham ci˛e — powiedziała. — To posłuchaj mnie, Klaudio. Błagam ci˛e — wyszeptałem, przytulajac ˛ ja˛ do siebie, zje˙zony nagle odgłosem otaczajacych ˛ nas w pobli˙zu szeptów ludzkich, mieszajacych ˛ si˛e z odgłosami nocy. — Zniszczy ci˛e, je´sli tylko spróbujesz go zabi´c. Z pewno´scia˛ nie ma sposobu, aby to wykona´c. Nie wiem, jak to zrobi´c, a przeciwstawiajac ˛ mu si˛e, mo˙zesz tylko wszystko straci´c. Klaudio, ja ju˙z tego nie mog˛e znie´sc´ . Na jej ustach pojawił si˛e ledwo widoczny u´smiech. — Nie, Louis — szepn˛eła. — Mog˛e go zabi´c i chc˛e ci jeszcze co´s powiedzie´c, sekret tylko mi˛edzy toba˛ i mna.˛ Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa,˛ ale ona przytuliła si˛e do mnie jeszcze bardziej, opuszczajac ˛ powieki tak nisko, z˙ e jej g˛este rz˛esy prawie dotykały jej pyzatych policzków. — Sekret polega na tym, Louis, z˙ e ja c h c e˛ go zabi´c i sprawi mi to przyjemno´sc´ ! Przykl˛eknałem ˛ obok niej, oniemiały. Jej oczy wpatrywały si˛e we mnie badawczo, jak tyle razy przedtem. Powiedziała wreszcie: — Zabijam ka˙zdej nocy ludzi. Zwodz˛e ich, przyciagam ˛ blisko siebie, z nienasyconym głodem, ciagłym, ˛ nigdy nie ko´nczacym ˛ si˛e poszukiwaniem czego. . . czego´s, co nawet nie wiem dokładnie, czym jest. . . — Przyło˙zyła palce do ust i przyciskała wargi. Jej usta lekko rozchyliły si˛e, zobaczyłem błysk z˛ebów. — Nic mnie nie obchodzi, skad ˛ przyszli, dokad ˛ chcieli pój´sc´ . Gdyby nie stan˛eli na 101
mej drodze, byliby mi oboj˛etni. Ale do niego czuj˛e odraz˛e. Chc˛e, aby był martwy i zabij˛e go. B˛ed˛e si˛e rozkoszowała jego s´miercia.˛ — Ale Klaudio, Lestat nie jest zwykłym s´miertelnym człowiekiem. Jest nie˙ s´miertelny. Zadna choroba si˛e go nie ima. Staro´sc´ nie ma do niego dost˛epu. Chcesz zagrozi´c z˙ yciu, które ma trwa´c a˙z do ko´nca s´wiata! ˙ — Tak, wła´snie! — odrzekła z pełna˛ szacunku nabo˙zna˛ czcia.˛ — Zycie, które mogłoby przetrwa´c wieki. Taka krew, taka siła. Jak my´slisz, czy wejd˛e w posiadanie dodatkowo tej siły po nim, kiedy odbior˛e mu z˙ ycie? Tym razem wpadłem w zło´sc´ . Wstałem nagle i odwróciłem si˛e od niej. Ciagle ˛ słyszałem jakie´s szepty ludzkie dookoła. Zdałem sobie spraw˛e, z˙ e szeptano o nas. O ojcu i córce, o miło´sci ojca do córki. — To nie jest konieczne — powiedziałem tylko. — To mija si˛e z potrzeba,˛ ze zdrowym rozsadkiem, ˛ wszystko. . . — Co! Znowu ta ludzka natura? Nie zapominaj, z˙ e jest morderca! ˛ — sykn˛eła. — Samotny drapie˙zca — szyderczo powtórzyła jego własne okre´slenie. — Nie próbuj mi przeszkadza´c ani dowiedzie´c si˛e, kiedy planuj˛e to zrobi´c, nie próbuj te˙z wchodzi´c mi˛edzy nas. . . — Podniosła w tym momencie r˛ek˛e, by mnie uciszy´c i uchwyciła moja˛ dło´n w z˙ elazny u´scisk, jej malutkie palce dosłownie wrzynały si˛e w moje ciało. — Je´sli spróbujesz, sprowadzisz na mnie tylko zagład˛e. Nie mo˙zesz mnie odwie´sc´ od tego zamiaru. Odeszła w nerwowym po´spiechu furkotajacych ˛ na wietrze wsta˙ ˛zek i stukaja˛ cych bucików. Odwróciłem si˛e oboj˛etny na to, gdzie si˛e znajduj˛e. Chciałem po prostu, by miasto wchłon˛eło mnie. Budziła si˛e na nowo s´wiadomo´sc´ wzrastajace˛ go głodu. Wiedziałem, czym musi si˛e to sko´nczy´c i prawie odczuwałem wstr˛et na my´sl o zaspokojeniu go. Z drugiej strony musiałem znale´zc´ upust dla tego podniecenia i ekscytacji, która całkowicie brała mnie teraz w swoje władanie. Bez ko´nca rozmy´slałem nad zabijaniem, spacerujac ˛ w t˛e i z powrotem po ulicy, zbli˙zajac ˛ si˛e nieubłaganie do tego momentu. Mówiłem sobie, z˙ e z˙ ycie jest jak sznurek marionetki, z˙ e wszystko robi˛e tak, jak pociagane ˛ sa˛ sznureczki. To one prowadza˛ mnie przez ten labirynt. Nie ja pociagam ˛ za nie. Poruszam si˛e tak, jak one nakazuja.˛ . . Przystanałem ˛ na Rue Conti, przysłuchujac ˛ si˛e znajomym odgłosom. To byli szermierze, na pi˛etrze w salonie, atakujacy ˛ si˛e wzajemnie na dziurawej drewnianej podłodze, raz naprzód, raz do tyłu, szybkie kroki i srebrzysty s´wist rapierów. Zrobiłem kilka kroków do tyłu, skad ˛ mogłem ich dobrze widzie´c przez wysokie, nie zasłoni˛ete okna, młodych ludzi pojedynkujacych ˛ si˛e pó´zno w nocy, lewe rami˛e uło˙zone w ge´scie tancerza, wdzi˛ek nacierajacy ˛ prosto na s´mier´c, wdzi˛ek zadajacy ˛ s´miertelny cios w serce. Obraz młodego Freniere, to atakujacego ˛ napierajacym ˛ srebrnym ostrzem, to cofajacego ˛ si˛e przed nim. Kto´s zszedł waskimi, ˛ drewnianymi schodami na ulic˛e. Młody chłopak, chłopiec niemal, tak młody, z˙ e miał jeszcze gładkie, pulchne policzki dziecka. Jego twarz była ró˙zowa i zaczerwieniona od fechtunku. Spomi˛edzy jego eleganckiego szarego ubrania i krezowanej koszuli 102
wydzielał si˛e słodki zapach wody kolo´nskiej i soli. Czułem niemal promieniujace ˛ ´ od niego ciepło, gdy pojawił si˛e z mrocznego s´wiatła na klatce schodowej. Smiał si˛e, mówiac ˛ co´s do siebie prawie niedosłyszalnie. Kasztanowe włosy opadały mu na oczy, gdy potrzasaj ˛ ac ˛ głowa,˛ szeptał co´s raz gło´sniej, raz ciszej. Stanał ˛ nagle jak wryty. Wbił we mnie oczy. Wpatrywał si˛e we mnie z migoczacymi ˛ oczyma i za´smiał si˛e krótko, nerwowo. — Przepraszam — powiedział po francusku. — Przestraszył mnie pan! I wła´snie gdy chciał wykona´c ruch, by uczyni´c ceremonialny ukłon i prawdopodobnie wymina´ ˛c mnie, stanał ˛ raz jeszcze bez ruchu. Na jego pełnej od krwi, zaczerwienionej twarzy pojawił si˛e nerwowy grymas. Widziałem jakby uderzenia serca na ró˙zowej skórze jego policzków, poczułem nagle zapach potu jego młodego, napr˛ez˙ onego ciała. — Zobaczyłe´s mnie w s´wietle latarni — odezwałem si˛e do niego. — I twarz moja wygladała ˛ jak maska s´mierci. Jego usta rozchyliły si˛e, z˛eby zwarły i mimo woli przytaknał ˛ głowa,˛ z oczyma wlepionymi we mnie. — Przechod´z! — powiedziałem. — Szybko. Wampir przerwał. Poruszył si˛e, jakby chciał kontynuowa´c, ale wyciagn ˛ ał ˛ tylko swoje długie nogi i przechylajac ˛ si˛e do tyłu, s´ciskał skronie dło´nmi. Chłopak, który zamarł niemal, obejmujac ˛ ramiona r˛ekoma, powoli rozprostował si˛e. Zerknał ˛ na ta´smy, a potem z powrotem na wampira. — Ale zabił pan kogo´s tej nocy? — powiedział wreszcie. — Jak co noc — padła odpowied´z. — Dlaczego zatem oszcz˛edził pan go wtedy? — zapytał chłopak. — Nie wiem — odrzekł wampir, ale łatwo było dostrzec, z˙ e nie był zupełnie szczery. — Wygladasz ˛ na zm˛eczonego. — Zmienił temat. — Wygladasz ˛ na zmarzni˛etego. — To nie ma znaczenia — odpowiedział szybko chłopak. — Pokój jest troch˛e chłodny. Ale to niewa˙zne. Panu nie jest zimno, prawda? — Nie. — Wampir u´smiechnał ˛ si˛e, a jego ramiona poruszyły si˛e od cichego s´miechu. Min˛eła chwila. Wampir zatopił si˛e w swoich my´slach, a chłopak pilnie obserwował jego twarz. Wzrok wampira przesunał ˛ si˛e powoli na zegarek reportera. — Nie udało jej si˛e, co? — zapytał cicho chłopak. — Jak my´slisz, ale tak szczerze? — zapytał wampir. Usadowił si˛e wygodnie w swoim krze´sle. Spogladał ˛ na niego z uwaga.˛ — My´sl˛e, z˙ e została. . . jak pan to nazwał zniszczona — odpowiedział chłopak. Po słowie zniszczona przełknał ˛ s´lin˛e. — Czy˙z nie tak? — Nie uwa˙zasz, z˙ e jednak mogła zrealizowa´c swój plan? — zapytał wampir. — Ale Lestat posiadał przecie˙z taka˛ moc. Sam pan powiedział, z˙ e nawet pan nie wiedział, w jakie nadzwyczajne siły wyposa˙zony był Lestat i jakie znał tajem103
nice, sekrety. Jak˙ze˙z mogła by´c pewna, z˙ e jest w stanie go zabi´c? W jaki sposób próbowała? Wampir spogladał ˛ dłu˙zsza˛ chwil˛e na chłopaka z wyrazem twarzy, który pozostał dla młodzie´nca tajemnica.˛ Zdawał sobie zreszta˛ spraw˛e, z˙ e chłopak unika jego palacego ˛ jak ogie´n spojrzenia i spoglada ˛ na boki, gdy ten przyglada ˛ mu si˛e baczniej. — Dlaczego nie pociagniesz ˛ z tej butelki, która˛ trzymasz w kieszeni? — zapytał wampir. — Rozgrzejesz si˛e. — Ach, z tej. . . — odrzekł chłopak lekko za˙zenowany. — Wła´snie zamierzałem. Wła´snie. . . tego. Wampir roze´smiał si˛e. — Wydawało ci si˛e to niezbyt grzeczne, co? — powiedział i klepnał ˛ si˛e w udo. — To prawda. — Chłopiec wzdrygnał ˛ si˛e, a potem u´smiechajac ˛ si˛e, wycia˛ gnał ˛ mała,˛ płaska˛ butelk˛e z kieszeni swojej marynarki. Odkr˛ecił złota˛ zakr˛etk˛e i pociagn ˛ ał. ˛ Przytrzymał butelk˛e w powietrzu i spojrzał znaczaco ˛ na wampira. — Nie. — Wampir u´smiechnał ˛ si˛e i podniósł r˛ek˛e, by gestem zaprotestowa´c. W chwil˛e pó´zniej jego twarz była na powrót powa˙zna i rozpierajac ˛ si˛e wygodnie w krze´sle podjał ˛ opowiadanie. — Lestat miał przyjaciela, muzyka, na Rue Dumaine. Widzieli´smy go kiedy´s na koncercie w domu madame LeClair, która tak˙ze tam mieszkała, a była to w tym czasie niezwykle elegancka i modna ulica. Otó˙z Lestat od czasu do czasu bywał na przyj˛eciach u tej pani. I tam go poznał. Opowiadałem ci ju˙z, z˙ e lubił odgrywa´c komedi˛e ze swoimi ofiarami, zanim je zabijał. Lubił zaprzyja´znia´c si˛e z nimi. Sprawia´c, z˙ e zwierzali mu si˛e i obdarzali uczuciem, nawet miło´scia.˛ Prawdopodobnie wi˛ec i z tym młodym człowiekiem odgrywał t˛e stara˛ komedi˛e, cho´c tym razem trwało to znacznie dłu˙zej ni˙z zwykle. Młodzieniec pisał dobra˛ muzyk˛e, Lestat cz˛esto przynosił ciepły jeszcze papier nutowy do domu i grywał jego pie´sni na fortepianie w naszym saloniku. Chłopiec miał wielki talent, ale mo˙zna było od razu pozna´c, z˙ e jego muzyka nie b˛edzie si˛e sprzedawa´c, poniewa˙z była zbyt niespokojna. Lestat dawał mu pieniadze ˛ i sp˛edzał z nim wieczór za wieczorem, cz˛esto zabierajac ˛ go na wystawne kolacje, na które młody człowiek nigdy nie mógłby sobie pozwoli´c. Kupował mu te˙z papier i pióra potrzebne do pracy nad muzyka.˛ Jak powiedziałem, przyja´zn´ ta zaszła znacznie dalej ni˙z wszelkie tego typu przyja´znie, w które wcze´sniej anga˙zował si˛e Lestat.. I trudno mi było dociec, dlaczego wła´sciwie wbrew sobie znajdował taka˛ przyjemno´sc´ w tej znajomo´sci ze s´miertelnikiem, chyba z˙ e umy´slnie da˙ ˛zył w stron˛e szczególnie spektakularnej zdrady i okrucie´nstwa. Kilkakrotnie napomykał Klaudii lub mnie, z˙ e zamierza zabi´c chłopaka, ale do tej pory jako´s tego nie zrobił. Oczywi´scie, nigdy nie pytałem go o jego uczucia, bo pytanie nie warte było całej awantury, która˛ by wywołało. Lestat przejmujacy ˛ si˛e s´miertelnym człowiekiem! Prawdopodobnie ze w´sciekło104
s´ci roztrzaskałby na kawałki wszystkie meble w saloniku. Nast˛epnej nocy — po tej, która˛ przed chwila˛ opisałem — zaprosił mnie, abym poszedł z nim do mieszkania muzyka. Był zdecydowanie w dobrym nastroju, przyjacielski, chciał mojego towarzystwa. Bywał zawsze taki, gdy czekało go co´s interesujacego. ˛ Dobra sztuka, przedstawienie operowe, balet. Wtedy chciał, bym mu towarzyszył. Sadz˛ ˛ e, z˙ e widziałem Makbeta z pi˛etna´scie razy. Chodzili´smy na ka˙zde przedstawienie, nawet te wystawiane przez amatorów. Po przedstawieniu, Lestat kroczył zamaszy´scie do domu, powtarzajac ˛ mi całe wersety, wykrzykujac ˛ do przechodniów z wyciagni˛ ˛ etym w ich kierunku palcem: „Jutro i jutro, i jutro!” A˙z zaczynali go obchodzi´c jak pijanego. Ta pobudliwo´sc´ była szalona i łatwo znikała bez s´ladu, zwykle słowo lub dwa zabarwione moim przyjacielskim uczuciem, sugestia, z˙ e czuj˛e si˛e dobrze w jego towarzystwie, mogły zniweczy´c natychmiast nasza˛ wi˛ez´ na całe miesiace. ˛ Nawet lata. Ale teraz, przyszedł do mnie w dobrym nastroju i poprosił, bym poszedł z nim do chłopca. Nie traktował mnie wynio´sle, gdy s´ciskajac ˛ mi rami˛e nalegał, bym poszedł. A ja, t˛epy, katatonicznie głuchy wykr˛eciłem si˛e jaka´ ˛s n˛edzna˛ wymówka˛ — my´slac ˛ tylko o Klaudii, administratorze, o wiszacym ˛ nad nami nieszcz˛es´ciu. Czułem je i zastanawiało mnie, dlaczego Lestat tego nie wyczuwał. W ko´ncu, podniósł jaka´ ˛s ksia˙ ˛zk˛e z podłogi i rzucił nia˛ we mnie, krzyczac: ˛ — Czytaj teraz swoje przekl˛ete poezje! Głupcze! Trzasnał ˛ drzwiami i wyszedł. To zmaciło ˛ mój spokój. Nie mog˛e nawet powiedzie´c jak bardzo. Chciałem, z˙ eby sobie ju˙z poszedł. Zdecydowałem si˛e przekona´c Klaudi˛e, aby zaniechała swoich planów. Czułem si˛e bezsilny, beznadziejnie zm˛eczony i wyczerpany. Drzwi do jej pokoju były jednak zamkni˛ete i musiałem poczeka´c, a˙z sama wyjdzie. Wcze´sniej mign˛eła mi przez sekund˛e, gdy rozmawiałem z Lestatem, widziałem, jak wkładała na siebie płaszcz. Pogrubiane ramiona i fioletowa wsta˙ ˛zka na piersi, białe koronkowe sznurowadełka wystajace ˛ spoza rabka ˛ sukni, czy´sciute´nkie malutkie buciki. Rzuciła na mnie zimne spojrzenie i wyszła. Kiedy wróciłem pó´zniej, nasycony i zbyt leniwy, by zastanawia´c si˛e nad własnymi my´slami, stopniowo zaczałem ˛ zdawa´c sobie spraw˛e, z˙ e to wła´snie jest ta noc. Nie mog˛e teraz powiedzie´c, w jaki sposób zdałem sobie z tego spraw˛e. Rzeczy w mieszkaniu zaniepokoiły mnie, zaalarmowały. Klaudia wróciła do domu tylnym wej´sciem i nie widziałem jej. Zdawało mi si˛e, z˙ e usłyszałem jeszcze jaki´s głos, szept. Klaudia nigdy nie przyprowadzała nikogo do domu, nikt z nas tego nie robił, poza Lestatem, który sprowadzał tutaj swoje kobiety z ulicy. Wiedziałem jednak, z˙ e kto´s tam jeszcze jest, cho´c nie wyczułem z˙ adnego mocnego zapachu, z˙ adnych wyra´znych d´zwi˛eków. Lecz wreszcie poczułem co´s w powietrzu, zapach, jaki zwykle unosi si˛e przy kolacji — zapach jedzenia i picia. W srebrna˛ waz˛e na fortepianie wło˙zone były chryzantemy — kwiaty, które dla Klaudii oznaczały 105
s´mier´c. I wtedy wrócił Lestat, s´piewajac ˛ co´s cicho pod nosem. Jego laska dudniła ra-ta-ta-ta-ta na balustradzie naszych spiralnych schodów. Przeszedł przez długi hol, jego twarz była zaczerwieniona od wypitej krwi, wargi ró˙zowe. Ustawił nuty na podstawce w fortepianie. — Zabiłem go czy nie zabiłem? — rzucił pytanie w moim kierunku, wspomagajac ˛ si˛e jeszcze wskazujacym ˛ palcem. — Zgadnij! — Nie — odezwałem si˛e sparali˙zowany — poniewa˙z zaprosiłe´s mnie, abym tam poszedł z toba,˛ a nigdy by´s tego nie zrobił, gdyby´s chciał go zabi´c. Nie dzieliłby´s ze mna˛ tej ofiary. — Tak, ale przypu´sc´ my, z˙ e zabiłem go w przypływie w´sciekło´sci po tym, jak ty mi odmówiłe´s? — odrzekł i odsłonił klawiatur˛e. Wiedziałem, z˙ e jest w stanie kontynuowa´c tak dalej a˙z do s´witu. Był w wesołym nastroju. Przygladałem ˛ mu si˛e, jak przerzucał nuty, rozmy´slajac ˛ i zastanawiajac ˛ si˛e. Czy on mo˙ze w ogóle umrze´c? Czy Klaudia naprawd˛e chce to zrobi´c? W pewnej chwili nawet chciałem wsta´c, pój´sc´ do niej i powiedzie´c, z˙ e musi porzuci´c my´sl o zrobieniu tego dzisiaj, z˙ e musimy odwoła´c wszystko, nawet nasza˛ wcze´sniej umówiona˛ podró˙z, z˙ y´c dalej tak jak do tej pory. Czułem jednak wyra´znie, z˙ e nie ma ju˙z odwrotu. Od dnia, w którym zacz˛eła stawia´c mu pytania, to — cokolwiek to miało by´c — było nieuniknione. Czułem, z˙ e jaki´s ci˛ez˙ ar przykuwa mnie do krzesła. Zagrał dwa akordy. Miał niezwykle du˙zy rozstaw palców i nawet za z˙ ycia byłby doskonałym pianista.˛ Ale grał bez uczucia. Muzyka nie przechodziła przez niego, nie poruszała go. — No wi˛ec, zabiłem go? — zapytał ponownie. — Nie, nie zabiłe´s — powtórzyłem, cho´c równie łatwo mogłem powiedzie´c zupełnie co´s przeciwnego. Starałem si˛e by´c opanowany i nie chciałem, by wyczytał co´s z mojej twarzy. — Masz racj˛e, nie zabiłem — powiedział. — Podnieca mnie to, z˙ e jeste´smy tak blisko, a ja my´sl˛e sobie o tym, z˙ e mog˛e go po prostu zabi´c. I zabij˛e go, lecz jeszcze nie teraz. A potem znajd˛e kogo´s, kto bardzo go przypomina. Gdyby miał brata. . . có˙z zabiłbym ich wtedy jednego po drugim. Rodzin˛e zaatakowałaby wtedy dziwna goraczka, ˛ która wysusza całkowicie krew w ciałach! — powiedział, podrabiajac ˛ głos szepczacego ˛ plotki piekarza czy sklepikarza. — Klaudia ma równie˙z upodobania do rodzin — dodał. — Je´sli chodzi o rodziny, przypuszczam, z˙ e słyszałe´s. Plantacja Freniere’ów uchodzi za nawiedzona: ˛ nie udaje im si˛e utrzyma´c zarzadcy, ˛ a niewolnicy uciekaja˛ na pot˛eg˛e! Nie miałem ochoty wysłuchiwa´c takich rzeczy, szczególnie teraz. Babette umarła młodo, w obł˛edzie. Przestała w ko´ncu chodzi´c na ruiny Point˛e du Lac. Była przekonana, z˙ e widziała tam diabła i chciała go odszuka´c. Wiedziałem o tym z plotek. Potem zauwa˙zyłem klepsydry zapowiadajace ˛ pogrzeb. Czasami zastanawiałem si˛e, czy nie wybra´c si˛e do niej, spróbowa´c w jaki´s sposób naprawi´c 106
to, com uczynił, a innym razem znowu my´slałem, z˙ e samo si˛e to wszystko jako´s naprawi. W moim nocnym z˙ yciu sp˛edzanym na zabijaniu wyrosłem ju˙z ze szczególnego przywiazania ˛ do niej, tego uczucia, którym kiedy´s obdarzałem ja,˛ moja˛ siostr˛e czy nawet innych ludzi. W ko´ncu przygladałem ˛ si˛e tej tragedii niczym z teatralnego balkonu, poruszony od czasu do czasu, ale nigdy do´sc´ , by przeskoczy´c balustrad˛e i przyłaczy´ ˛ c si˛e do aktorów na scenie. — Nie mów o niej — odrzekłem krótko. — Prosz˛e bardzo. Mówiłem jednak o plantacji. Nie o niej. O niej. Twojej ´ ukochanej pani, twoim zadurzeniu. Smiał si˛e ze mnie. — Wiesz, w ko´ncu stało si˛e tak, jak ja chciałem, co? Ale, ale, mówiłem ci o moim młodym przyjacielu i o tym jak. . . — Wolałbym z˙ eby´s lepiej zagrał — powiedziałem cicho, pojednawczo, tak przekonywajaco, ˛ jak tylko mogłem. Czasami to skutkowało. Je´sli powiedziałem co´s odpowiedniego, potrafił mnie posłucha´c. Teraz wła´snie tak si˛e stało. Z lekkim warkni˛eciem, jak gdyby chciał powiedzie´c: „Ty głupcze”, zaczał ˛ gra´c. Usłyszałem, jak drzwi w tylnym saloniku otworzyły si˛e i zabrzmiały odgłosy kroków Klaudii. Nie przychod´z tutaj, Klaudio — my´slałem. Odejd´z, zanim wszyscy zginiemy. Ale ona nadchodziła pewnym krokiem. Słyszałem, jak zatrzymała si˛e w holu przy lustrze i otworzyła szuflad˛e stojacego ˛ tam małego stoliczka, jak czesała włosy szczotka.˛ W powietrzu poczułem wo´n perfum ro´slinnych. Obróciłem si˛e powoli, by lepiej ja˛ widzie´c. Pojawiła si˛e w drzwiach cała ubrana na biało. Wolno kroczyła po dywanie w kierunku fortepianu. Stan˛eła przy klawiaturze, oparła na drewnie łokcie, podpierajac ˛ podbródek dło´nmi. Oczy miała utkwione w Lestacie. Widziałem jego profil i jej mała˛ twarzyczk˛e w tyle, spogladaj ˛ ac ˛ a˛ w gór˛e, na niego. — O co znowu chodzi! — warknał, ˛ obracajac ˛ kartk˛e nut, opuszczajac ˛ jednocze´snie dło´n na udo. — Zło´scisz mnie. Sama twoja obecno´sc´ mnie irytuje! Jego wzrok przesunał ˛ si˛e po otwartych nutach. — Czy˙zby? — powiedziała najsłodszym głosem, na jaki było ja˛ sta´c. — Tak, otó˙z to. I co´s jeszcze ci powiem. Spotkałem kogo´s, kto byłby lepszym wampirem od ciebie. Wiadomo´sc´ ogłuszyła mnie. Nie musiałem jednak przynagla´c go, by powiedział co´s wi˛ecej. — Rozumiesz, co mam na my´sli? — zapytał Lestat. — Czy to ma mnie przestraszy´c? — odpowiedziała pytaniem Klaudia. — Jeste´s rozpuszczona, poniewa˙z jeste´s jedynym dzieckiem — mówił dalej. — Potrzebujesz braciszka. Czy raczej, to ja potrzebuj˛e brata. Za bardzo lubicie rozmy´sla´c. Nie podoba mi si˛e to. — Przypuszczam, z˙ e mogliby´smy zaludni´c cała˛ kul˛e ziemska˛ wampirami, cała nasza trójka — odpowiedziała Klaudia. 107
— Tak my´slisz? — odrzekł Lestat, u´smiechajac ˛ si˛e. W jego głosie czu´c było wyra´zna˛ nutk˛e triumfu. — Wydaje ci si˛e, z˙ e potrafiłaby´s? Przypuszczam, z˙ e Louis powiedział ci oczywi´scie, jak to si˛e robi lub jak jemu to si˛e wydaje. Nie masz ˙ takiej mocy. Zadne z was! — dodał. Odniosłem wra˙zenie, z˙ e to ja˛ zaniepokoiło. To było co´s, czego nie brała wczes´niej pod uwag˛e. Obserwowała go pilnie. Widziałem, z˙ e niezupełnie mu dowierza. — A co tobie dało taka˛ sił˛e? — zapytała cicho, ale z domieszka˛ sarkazmu. — To jest wła´snie, moja droga, jedna z tych rzeczy, o której nigdy si˛e nie dowiesz. Albowiem nawet ten Ereb, w którym z˙ yjemy, musi mie´c swoja˛ arystokracj˛e. — Jeste´s kłamca˛ — odpowiedziała z krótkim s´miechem i w chwili gdy wła´snie dotykał palcami klawiszy, dodała: — Ale psujesz moje plany! — Twoje plany? — Przyszłam, by zawrze´c z toba˛ pokój, nawet je´sli jeste´s ojcem kłamstw. Jeste´s te˙z moim ojcem — powiedziała. — Chc˛e zawrze´c z toba˛ pokój. Chc˛e, aby było tak jak poprzednio. Teraz on patrzył na nia˛ z niedowierzaniem. Rzucił szybkie spojrzenie w moja˛ stron˛e, a potem znów spojrzał na nia.˛ — Niech tak b˛edzie. Po prostu przesta´n zadawa´c mi pytania. Przesta´n chodzi´c za mna.˛ Przesta´n szuka´c w ka˙zdej alei innych wampirów. Nie ma innych wampirów! Tu mieszkasz i tu pozostaniesz! — Przez chwil˛e wygladał ˛ na zmieszanego, jak gdyby samo podniesienie głosu zmieszało go. — Ja opiekuj˛e si˛e toba.˛ Niczego ci nie brak. — . . . Bo ty nic nie wiesz i dlatego tak nie znosisz moich pyta´n. Wszystko jasne. A wi˛ec zawrzyjmy pokój, skoro niczego innego nic mo˙zemy mie´c. Mam dla ciebie prezent. — Mam nadziej˛e, z˙ e to pi˛ekna kobieta z uposa˙zeniem, którego ty nigdy nie b˛edziesz posiadała — powiedział Lestat, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e jej od stóp do głowy. Jej twarz zmieniła si˛e, gdy tak patrzył. Wydawało si˛e, z˙ e straci panowanie nad soba,˛ co nigdy dotad ˛ jej si˛e nie zdarzyło. Zaraz jednak potrzasn˛ ˛ eła głowa˛ i wyciagaj ˛ ac ˛ mała˛ okragł ˛ a˛ raczk˛ ˛ e, pociagn˛ ˛ eła go za r˛ekaw. — Wiem, co mówi˛e. Jestem ju˙z zm˛eczona kłótniami z toba.˛ Nienawi´sc´ to piekło, ludzie zamkni˛eci z soba˛ w wiecznej nienawi´sci te˙z. Nie jeste´smy w ko´ncu w piekle. Mo˙zesz wzia´ ˛c prezent lub nie. Nie obchodzi mnie to. To nie ma znaczenia. Sko´nczmy tylko ju˙z z tym. Zanim Louis nie opu´sci nas ze wstr˛etem! Namawiała go teraz, by odszedł od fortepianu, odwracajac ˛ obrotowy taboret, a˙z jego wzrok padł na zamkni˛ete drzwi. — Mówisz powa˙znie? Prezent, co masz na my´sli? — Nie do´sc´ dzisiaj wypiłe´s krwi. Widz˛e to po twojej skórze, po oczach. Zawsze o tej porze nie jeste´s jeszcze syty. Powiedzmy, z˙ e mog˛e ci ofiarowa´c taki cenny moment — wyszeptała i wyszła. Lestat spojrzał na mnie. Byłem oszoło108
miony. Widziałem zaciekawienie malujace ˛ si˛e na jego twarzy, podejrzenie. Poszedł za nia˛ w kierunku holu. Potem usłyszałem, jak wydał z siebie j˛ek zachwytu, mieszanin˛e głodu z po˙zadaniem. ˛ Kiedy podszedłem do drzwi, a nie spieszyłem si˛e specjalnie. Lestat pochylał si˛e nad kanapka.˛ Le˙zało na niej dwóch małych chłopców, wtulonych w mi˛ekkie atłasowe poduszki, całkowicie pogra˙ ˛zonych we s´nie, jak tylko dzieci potrafia.˛ Ich ró˙zowe usteczka rozchylały si˛e, ich małe okragłe ˛ buzie były doskonale gładkie. Ich skóra była wilgotna, promieniujaca, ˛ k˛edziory tego ciemniejszego lekko mokre i przyci´sni˛ete do czoła. Z ich n˛edznego i jednakiego ubioru od razu domy´sliłem si˛e, z˙ e sa˛ sierotami. Łapczywie po˙zarli jedzenie ustawione przed nimi na naszej najlepszej porcelanie. Obrus był poplamiony winem, a w´sród zatłuszczonych talerzy i widelców stała jeszcze niewielka butelka opró˙zniona do połowy. W pokoju unosił si˛e jednak zapach, który mi si˛e nie podobał. Przysunałem ˛ si˛e bli˙zej, aby lepiej zobaczy´c s´piace ˛ postacie i zobaczyłem, z˙ e ich szyje były odsłoni˛ete, ale nie tkni˛ete. Lestat przysiadł przy ciemniejszym chłopcu — był bez porównania ładniejszy. Nadawał si˛e do podniesienia w gór˛e pod malowana˛ kopuł˛e katedry. Nie starszy jak siedem lat, posiadał t˛e doskonała˛ pi˛ekno´sc´ , która nie wynika z płci, lecz jest ju˙z anielska. Lestat poło˙zył delikatnie r˛ek˛e na jego odsłoni˛etym gardle, a potem dotknał ˛ jego jedwabnych ust. Wydał z siebie westchnienie, w którym zawarte było całe to pragnienie, ta słodka, sprawiajaca ˛ niemal ból antycypacja. — Och. . . Klaudio. . . — westchnał. ˛ — Sama to zrobiła´s. Skad ˛ ich wytrzasn˛eła´s? Nie odpowiedziała. Wycofała si˛e do tyłu i usiadła w ciemnym fotelu, opierajac ˛ nogi na okragłej ˛ poduszce tak, z˙ e zasłoni˛ete były podeszwy butów, lecz widziałem ich podbicia i obcisłe, delikatne paseczki. Wpatrywała si˛e w Lestata. — Upili si˛e troch˛e winem — odrzekła wreszcie. — Odrobinka! ˛ — Wskazała na stolik. — Od razu pomy´slałam o tobie, kiedy ich zobaczyłam. . . Pomy´slałam sobie, z˙ e je´sli podziel˛e si˛e tym z nim, mo˙ze nawet mi przebaczy! To pochlebstwo sprawiło mu przyjemno´sc´ . Spojrzał na nia,˛ si˛egnał ˛ r˛eka˛ i objał ˛ jej biało ubrana˛ w koronki kostk˛e nogi. — Skarbie! — szepnał ˛ do niej i za´smiał si˛e, ale zaraz uciszył si˛e, jak gdyby nie chciał obudzi´c skazanych na zgub˛e s´piacych ˛ dzieci. Poufałym uwodzicielskim gestem wskazał jej miejsce obok siebie. — Chod´z, usiad´ ˛ z koło niego. Nale˙zy do ciebie, a ja zajm˛e si˛e tym drugim. Chod´z. Objał ˛ ja,˛ gdy przechodziła obok i usadowiła si˛e wygodnie. Pogłaskał wilgotne włosy chłopca, jego palce zsun˛eły si˛e na jego powieki i wzdłu˙z szczoteczek rz˛es, a potem poło˙zył cała˛ dło´n na twarzy chłopca i poczuł pod nia˛ delikatna˛ skro´n, policzki, podbródek, masujac ˛ nieska˙zone ciało. Zapomniał zupełnie o mojej obecnos´ci. Zapomniał nawet o Klaudii. Cofnał ˛ jednak dło´n i usiadł na moment bez ruchu, jak gdyby po˙zadanie ˛ otumaniło go. To zerkał na sufit, to znowu z powrotem na uczt˛e, jaka go czekała. Obrócił wolno głow˛e chłopca do oparcia kanapki. Przez 109
chwil˛e brwi chłopca zmarszczyły si˛e i cichy j˛ek wydostał si˛e z jego ust. Oczy Klaudii nie odrywały si˛e od Lestata, cho´c teraz i ona podniosła lewa˛ r˛ek˛e i wolno rozpi˛eła guziczki ubrania le˙zacego ˛ przy niej chłopca, rozsun˛eła kołnierzyk n˛edznej koszuliny i dotkn˛eła ciała. Lestat uczynił to samo, ale nagle jego r˛eka o˙zyła. Wsun˛eła si˛e w rozchylenie koszulki i obj˛eła mała˛ pier´s chłopca. Lestat zsunał ˛ si˛e z poduszek kanapy na kolana. R˛eka˛ obejmował chłopca, pociagaj ˛ ac ˛ blisko ku sobie, tak z˙ e jego twarz przywarła do szyi chłopca. Jego wargi przesuwały si˛e po skórze, po jego małej piersi, dotykały malutkich sutków. Druga˛ r˛eka˛ przytrzymał chłopca w mocnym u´scisku tak, z˙ e ten le˙zał bezbronny, owini˛ety r˛ekami wampira. Lestat przyciagn ˛ ał ˛ go blisko siebie i zatopił z˛eby w jego gardle Głowa chłopca opadła do tyłu, włosy rozsypały si˛e lu´zno, gdy Lestat uniósł go nieco. Raz jeszcze wydał z siebie cichy j˛ek, a powieki zamigotały, lecz oczy ju˙z si˛e nie otworzyły. Lestat kl˛eczał, przyciskajac ˛ mocno chłopca, wysysał jego krew mocno. Jego kark wygiał ˛ si˛e w pałak ˛ i Zesztywniał. Ciało kołysało si˛e raz do przodu raz do tyłu razem z małym, długie j˛eki wznosiły si˛e i opadały wraz z powolnym kołysaniem, a˙z nagle całe ciało Lestata zesztywniało, a r˛ece po omacku zacz˛eły próbowa´c odepchna´ ˛c ciało chłopca, jak gdyby to on w swej bezbronnej drzemce zakleszczył go w obj˛eciu. W ko´ncu objał ˛ go raz jeszcze i wolno powstał z kl˛eczek, pozwalajac, ˛ by sztywne ciało zsun˛eło si˛e z jego rak ˛ na poduszki. Teraz odgłosy ssania stały si˛e cichsze, prawie niesłyszalne. Wreszcie przestał. R˛ece odsun˛eły chłopca od siebie. Lestat przyklakł ˛ ponownie z od rzucona˛ do tyłu głowa,˛ tak z˙ e jego jasne włosy rozsypały si˛e lu´zno w nieładzie. Powoli osunał ˛ si˛e na podłog˛e, obracajac ˛ si˛e, a˙z plecy znalazły oparcie na nodze kanapy. — Ach. . . Bo˙ze — wyszeptał z głowa odrzucona˛ do tyłu i przymkni˛etymi powiekami. Widziałem, jak zaró˙zowiły si˛e jego policzki, jak krew zacz˛eła mocno płyna´ ˛c w dłoniach. Jedna˛ dło´n poło˙zył na zgi˛etej w kolanie nodze, jeszcze dr˙zała, ale wkrótce trzymał ja˛ bez ruchu. Klaudia nie poruszyła si˛e. Le˙zała jak anioł z obrazu Botticellego obok nie naruszonego drugiego chłopca. Pierwszy ju˙z usychał powoli z szyja˛ jak złamana łodyga kwiatu. Ci˛ez˙ ka główka opadła na poduszk˛e pod nienaturalnym katem ˛ od ciała, anioł s´mierci. Co´s jednak niedobrego wisiało w powietrzu. Lestat wpatrywał si˛e w sufit. Widziałem jego j˛ezyk mi˛edzy z˛ebami. Le˙zał zbyt nieruchomo, próbował wysuna´ ˛c j˛ezyk z ust, przepchna´ ˛c go przez przeszkod˛e, jaka˛ były z˛eby i dotkna´ ˛c nim warg. Zdawało si˛e, z˙ e ma dreszcze, jego ramiona unosiły si˛e i opadały. . . Ci˛ez˙ ko oddychał, odpoczywajac, ˛ cho´c nie poruszył si˛e. Jego przejrzyste szare oczy były pokryte jakby mgiełka.˛ Cały czas zerkał na sufit. Wreszcie wydał z siebie jaki´s d´zwi˛ek. Postapiłem ˛ dwa kroki do przodu, wychodzac ˛ z cienia, ale Klaudia sykn˛eła ostro: — Wracaj! — Louis. . . — usłyszałem, jak zaczał ˛ — Louis. . . Louis. . . 110
— Nie smakowało ci, Lestat? — zapytała Klaudia. — Co´s z tym jest nie tak — wyrzucił z siebie. Jego oczy rozszerzyły si˛e, jakby ju˙z samo mówienie sprawiało mu kolosalny wysiłek. Nie mógł si˛e poruszy´c. Widziałem to. Nie mógł w ogóle si˛e poruszy´c. — Klaudio! — wydyszał. Z trudem łapał oddech, wywrócił oczy, patrzac ˛ na nia.˛ — Czy˙zby´s nie lubił smaku krwi małych dzieci. . . ? — zapytała cicho. — Louis. . . — wyszeptał, podnoszac ˛ w ko´ncu głow˛e, lecz tylko na chwil˛e, gdy˙z zaraz ponownie opadła na oparcie kanapy. — Louis to. . . to jest absynt! Za du˙zo absyntu! — wydyszał. — Zatruła ich tym. Zatruła i mnie. Louis. . . Próbował podnie´sc´ r˛ek˛e. Przysunałem ˛ si˛e bli˙zej, mi˛edzy nami był tylko stół. — Zosta´n tam, gdzie byłe´s! — rozkazała Klaudia. Sama teraz zsun˛eła si˛e z kanapy i zbli˙zyła do niego ze wzrokiem utkwionym w jego twarzy, odpowiadajac ˛ na jego spojrzenie. — Absynt, ojcze — powiedziała — i jeszcze laudanum! — Demon! — krzyknał. ˛ — Louis. . . połó˙z mnie do mojej trumny. Jego głos był zachrypni˛ety, ledwo słyszalny. Dło´n dr˙zała, podniosła si˛e, ale zaraz ponownie opadła. — Ja ciebie poło˙ze˛ do trumny, ojcze — odezwała si˛e Klaudia, jakby go uspokajała. — Poło˙ze˛ ci˛e tam na zawsze. Spod poduszki kanapy wyciagn˛ ˛ eła du˙zy nó˙z kuchenny. — Klaudio! Nie rób tego! — krzyknałem. ˛ Odpowiedziała mi jednak tak jadowitym spojrzeniem, jakiego jeszcze nie widziałem na jej twarzy. Stałem tam jak sparali˙zowany, a ona rozpłatała gardło Lestata. Wydał z siebie krótki, zakrztuszony krzyk. — Bo˙ze! — wykrzyknał. ˛ — Bo˙ze! Krew zacz˛eła wycieka´c z niego, na koszul˛e, na surdut. Krwawił tak, jak nigdy nie krwawiłaby istota ludzka. Cała krew, która˛ przed chwila˛ wypił, i ta, która˛ pił wcze´sniej, zanim wrócił do domu, wyciekała teraz z niego. Obracał cały czas głowa˛ na boki, tym bardziej rozwierajac ˛ ran˛e. Klaudia zatopiła teraz ostrze no˙za w jego piersi. Zachwiał si˛e do przodu z otwartymi ustami, obna˙zajac ˛ swoje nienaturalne kły. Obiema r˛ekami konwulsyjne próbował dosi˛egna´ ˛c no˙za, wreszcie zacisnał ˛ dr˙zac ˛ a˛ dło´n na jego r˛ekoje´sci i pu´scił osłabiony. Podniósł jeszcze wzrok na mnie. Włosy bezładnie opadały mu na oczy. — Louis! Louis! Raz jeszcze wciagn ˛ ał ˛ gł˛eboko powietrze i przechylajac ˛ si˛e na bok, upadł na dywan. Klaudia stała, patrzac ˛ na niego. Krew płyn˛eła wsz˛edzie jak woda. Lestat j˛eczał, próbował podnie´sc´ si˛e, podsuwajac ˛ pod siebie jedna˛ r˛ek˛e, a druga˛ wykonujac ˛ desperackie ruchy na podłodze. Nagle Klaudia doskoczyła do niego i zacisn˛eła obie dłonie na jego szyi i gdy próbował si˛e oswobodzi´c, ugryzła go gł˛eboko. 111
— Louis! Louis! — charczał w kółko, walczac, ˛ rozpaczliwie próbujac ˛ ja˛ z siebie zrzuci´c, ona jednak mocno siedziała mu na plecach. Jej ciało podrzucane przez jego ramiona unosiło si˛e do góry i opadało wraz z desperackimi ruchami Lestata, a˙z wreszcie zrzucił ja˛ z siebie. Szybko podniosła si˛e z podłogi i wycofała. Usta zakryła na moment dło´nmi, a wzrok jej si˛e zachmurzył. Odwróciłem si˛e od niej, gwałtownie wstrza´ ˛sni˛ety tym, co ujrzałem. Nie mogłem ju˙z na to patrze´c. — Louis! — usłyszałem głos Klaudii. Potrzasn ˛ ałem ˛ tylko głowa.˛ Przez chwil˛e cały dom zdawał si˛e kołysa´c. Ale ona dodała: — Patrz, co si˛e z nim dzieje! Przestał si˛e rusza´c. Le˙zał teraz na wznak. Całe jego ciało kurczyło si˛e, wysychało. Skóra grubiała i marszczyła si˛e. Robiła si˛e tak biała, z˙ e mo˙zna było dostrzec pod nia˛ wszystkie malutkie z˙ yłki. Wciagn ˛ ałem ˛ gł˛eboko powietrze, ale nie mogłem oderwa´c od niego oczu, nawet wtedy gdy zacz˛eły prze´switywa´c jego ko´sci, wargi rozsun˛eły si˛e, nos wysuszył i pozostały z niego tylko dwie wielkie dziury. Ale jego oczy nie zmieniły si˛e. Pozostały takie same, dziko wpatrzone w sufit, a t˛eczówki wariacko ta´ncowały od lewa na prawo. Jeszcze wtedy, gdy ciało ju˙z zawisło na ko´sciach i wydawało si˛e tylko pergaminem obciagni˛ ˛ etym na ko´sciach. Ubranie zwisało bezładnie na szkielecie, jaki został z Lestata. Wreszcie wywrócił białka oczu, ale wkrótce i one zbladły. To, co z niego zostało, le˙zało ju˙z bez ruchu. Bujne, g˛este jasne włosy, surdut, para błyszczacych ˛ trzewików. Wpatrywałem si˛e bezradnie w le˙zace ˛ na podłodze szczatki. ˛ Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e Klaudia nie poruszała si˛e, stała tak tylko. Krew wsiakn˛ ˛ eła w dywan, zaciemniajac ˛ utkane wie´nce z kwiatów. Pobłyskiwała lepko i ciemno na deskach podłogi. Pochlapała jej ubranie, białe buciki, nawet policzki. Klaudia wytarła krew zmi˛eta˛ chusteczka,˛ przez chwil˛e próbowała zetrze´c ja˛ bezskutecznie z ubrania, wreszcie powiedziała: — Louis, musisz mi pomóc pozby´c si˛e go z domu! Odrzekłem wtedy: — Nie! Odwróciłem si˛e od niej i od ciała le˙zacego ˛ na plecach u jej stóp. — Oszalałe´s, Louis! On nie mo˙ze tutaj zosta´c! — krzykn˛eła. — I ci chłopcy. Musisz mi pomóc! Ten drugi te˙z ju˙z nie z˙ yje od absyntu! Louis. Wiedziałem, z˙ e to prawda, z˙ e to konieczne, a przecie˙z wydawało si˛e to wszystko niemo˙zliwe. Musiała mnie szturchna´ ˛c, prawie prowadzi´c za r˛ek˛e i pokazywa´c, co mam robi´c. W piecu kuchni na podwórzu znale´zli´smy tkwiace ˛ tam od dawna ko´sci matki i córki, które zabiła Klaudia — niebezpieczny i głupi bład, ˛ jaki popełniła. Teraz wi˛ec wygrzebali´smy je i razem z ciałami chłopców i Lestata wrzucili´smy do worków. Przenie´sli´smy na wóz stojacy ˛ po drugiej stronie podwórka. Sam powoziłem, udajac, ˛ podchmielonego wo´znic˛e. Poprowadziłem szybko karawan za miasto, w kierunku Bayou St. Jean, mrocznych moczarów, które rozciagały ˛ si˛e stamtad ˛ a˙z do jeziora Pontchartrain. Klaudia usiadła obok mnie, cicha, gdy mijali´smy ulice miasta. Wkrótce zostawili´smy za soba˛ s´wiatełka podmiejskich dom112
ków, a szutrowa droga stała si˛e wła´sciwie koleina.˛ Bagniska rozciagały ˛ si˛e po obu jej stronach. Czułem zapach gnijacych ˛ ro´slin, słyszałem szelest zwierzat. ˛ Klaudia owin˛eła ciało Lestata w prze´scieradło, zanim jeszcze mogłem go nawet dotkna´ ˛c. Potem, ku mojemu przera˙zeniu, przyozdobiła je kwiatami chryzantem o długich łodygach, tak z˙ e wokoło unosił si˛e ich słodki, pogrzebowy zapach. Wziałem ˛ ciało z wozu. Prawie nic nie wa˙zyło i było bezwładne jak rzecz wykonana ze sznurków i supełków, gdy zarzuciłem je sobie na plecy i zsuwałem si˛e z drogi w ciemna˛ wod˛e. Woda stawała si˛e coraz gł˛ebsza, wlewała mi si˛e do butów, gdy próbowałem wyczu´c noga˛ przej´scie w mi˛ekkim bagnie. Szedłem jeszcze dalej i dalej od miejsca, gdzie pozostawiłem chłopców. W ko´ncu, gdy ju˙z dostrzegałem blada˛ jasno´sc´ wolnej przestrzeni, gdzie niebo niebezpiecznie zacz˛eło si˛e przeja´snia´c przed s´witem, zsunałem ˛ z ramion ciało, pozwoliłem, by wpadło do wody. Stałem tam wstrza´ ˛sni˛ety, spogladaj ˛ ac ˛ na zawini˛ety w prze´scieradło kształt ludzki powoli pogra˙ ˛zajacy ˛ si˛e w mulistym podło˙zu. Odr˛etwienie, które było dla mnie ochrona˛ od czasu, gdy wóz wytoczył si˛e z Rue Royale, teraz zacz˛eło jakby mnie opuszcza´c i pozo stawiało nagle samego, wpatrujacego ˛ si˛e w to´n wody i my´slacego: ˛ to jest Lestat. To wszystko, co zostało z transformacji i tajemnicy, martwe, odchodzace ˛ do wiecznej ciemno´sci. Poczułem nagle jakby przyciaganie, ˛ jak gdyby jaka´s siła zmuszała mnie do pogra˙ ˛zenia si˛e razem z nim, do zstapienia ˛ w ciemna˛ wod˛e, bezpowrotnie. Było to bardzo wyra´zne i silne. Wydawało mi si˛e, z˙ e słysz˛e jakby głos: „Wiesz, co masz zrobi´c. Zejd´z w t˛e ciemno´sc´ . Niech si˛e to wszystko ulotni”. W tej chwili jednak usłyszałem Klaudi˛e. Wołała mnie po imieniu. Obróciłem si˛e i poprzez poplatane ˛ wino ujrzałem jej odległa˛ i malutka˛ sylwetk˛e, jak płomyk na ledwo widocznej, s´wiecacej, ˛ szutrowej drodze. Tego poranka Klaudia oplotła mnie ramionami, przycisn˛eła swoja˛ główk˛e do mojej piersi, gdy byli´smy blisko siebie zamkni˛eci w trumnie, szepczac, ˛ z˙ e kocha mnie, z˙ e od teraz jeste´smy wolni i pozbyli´smy si˛e Lestata na zawsze. — Kocham ci˛e, Louis — powtarzała bez ko´nca, gdy wraz z zamkni˛eciem wieka ogarn˛eła nas ciemno´sc´ i miłosiernie pozwoliła naszej s´wiadomo´sci zapa´sc´ w sen. Kiedy nast˛epnej nocy obudziłem si˛e, Klaudia przegladała ˛ wła´snie rzeczy Lestata. Spokojnie, panujac ˛ nad soba,˛ cho´c pełna w´sciekłej zło´sci. Wyrzucała zawarto´sc´ jego szafek na podłog˛e, opró˙zniała szuflady prosto na dywan, wyciagała ˛ jedna˛ marynark˛e po drugiej, wywracała na wierzch kieszenie i wyrzucała z nich na podłog˛e stare bilety do teatru, monety czy jakie´s kawałeczki papieru. Stanałem ˛ w drzwiach zaszokowany i przygladałem ˛ si˛e jej. Jego trumna jeszcze tam była, cho´c przykryta chustami i kawałkami gobelinów. Poczułem w sobie nieprzeparta˛ ch˛ec´ otworzenia jej. Chciałem go tam ujrze´c, w s´rodku. — Nic! — usłyszałem nagle Klaudi˛e, wypowiadajac ˛ a˛ to słowo z obrzydzeniem. Wrzuciła ubrania do ognia. — Nawet najmniejszej wskazówki, skad ˛ mógł 113
pochodzi´c, kto go uczynił wampirem — powiedziała. Spojrzała na mnie, jakby szukajac ˛ zrozumienia. Odwróciłem si˛e jednak od niej. Nie mogłem na nia˛ patrze´c. Wycofałem si˛e do sypialni, która była wyłacznie ˛ moim pokojem, pełnym własnych ksia˙ ˛zek i pamiatek ˛ po matce i siostrze. Usiadłem na łó˙zku. Słyszałem, jak podeszła do drzwi, ale nie chciałem na nia˛ patrze´c. — Zasługiwał na to, aby umrze´c — odezwała si˛e Klaudia. — Zatem i my zasługujemy na to samo. W ten sam sposób. Ka˙zdej nocy naszego z˙ ycia — odpowiedziałem. — Odejd´z ode mnie. — Moje słowa były dokładnym odzwierciedleniem moich my´sli. — B˛ed˛e si˛e toba˛ opiekował, poniewa˙z ´ w tej skrzyni, sama nie dasz sobie rady. Ale nie chc˛e twojego towarzystwa. Spij która˛ sama sobie kupiła´s. I nie zbli˙zaj si˛e do mnie. — Mówiłam ci przecie˙z, z˙ e chc˛e to zrobi´c, z˙ e zrobi˛e to. Mówiłam. .. — odrzekła Klaudia. Nigdy dotad ˛ jej głos nie załamywał si˛e tak, nie brzmiał tak jak srebrzysty dzwoneczek. Spojrzałem na nia˛ zaskoczony, ale nie poruszony. Jej twarz wydawała si˛e nie nale˙ze´c do niej. Nigdy jeszcze nikt nie ukształtował rysów lalki oddajacych ˛ takie wzburzenie. — Louis, mówiłam ci! — powtórzyła dr˙zacymi ˛ ustami. — Zrobiłam to dla nas. Po to, aby´smy byli wolni. Nie mogłem znie´sc´ jej widoku. Jej pi˛ekno´sci, pi˛ekno´sci jej pozornej niewinno´sci i tego straszliwego wzburzenia. Ominałem ˛ ja,˛ mo˙ze nawet potracaj ˛ ac, ˛ nie wiem. Byłem ju˙z prawie u balustrady schodów, gdy usłyszałem co´s dziwnego. Nigdy podczas wszystkich tych lat naszego wspólnego z˙ ycia nie słyszałem podobnego odgłosu. Nigdy od czasu tej nocy dawno temu, gdy znalazłem ja,˛ s´miertelne dziecko, przywarte do swej matki. Klaudia płakała! Jej płacz sprawił, z˙ e cofnałem ˛ si˛e, wbrew własnej woli. A przecie˙z płakała tak nieprzytomnie, tak bezradnie, jak gdyby obawiała si˛e, z˙ e kto´s ja˛ usłyszy, lub przeciwnie, jakby nie dbała zupełnie o to, czy słyszy ja˛ cały s´wiat. Zobaczyłem, z˙ e le˙zy na moim łó˙zku w miejscu, gdzie cz˛esto siadałem, czytajac. ˛ Podciagn˛ ˛ eła kolana, cała dr˙zac ˛ od szlochu. To było straszne. Gorsze ni˙z jej płacz, który pami˛etałem. Usiadłem wolno obok niej i poło˙zyłem delikatnie dło´n na jej ramieniu. Podniosła głow˛e zaskoczona, z rozszerzonymi oczyma i dr˙zacymi ˛ ustami. Na jej twarzy wida´c było rozmazane łzy, łzy, które były zabarwione krwia.˛ Oczy były ich pełne i lekki s´lad czerwieni poplamił jej mała˛ raczk˛ ˛ e. Zdawała si˛e nie´swiadoma tego. Odgarn˛eła opadajace ˛ na czoło włosy. Ciało dr˙zało od długich, cichych poszlochiwa´n. — Louis. . . je´sli strac˛e ciebie, nie b˛ed˛e miała ju˙z nic — szepn˛eła. — Odwołałabym wszystko, z˙ eby ci˛e odzyska´c. Nie mog˛e jednak odwoła´c tego, co ju˙z zrobiłam. Obj˛eła mnie, podciagaj ˛ ac ˛ si˛e do mnie, szlochajac ˛ teraz mi w pier´s. Moje r˛ece niech˛etnie jej dotkn˛eły, lecz potem obj˛eły ja,˛ jak gdybym nie mógł ju˙z ich zatrzyma´c. Obejmowały ja,˛ tuliły, głaskały jej włosy. 114
— Nie mog˛e z˙ y´c bez ciebie. . . — szeptała. — Wolałabym umrze´c, ni˙z z˙ y´c bez ciebie. Umarłabym w ten sam sposób, w jaki umarł on. Nie mog˛e znie´sc´ , jak tak na mnie patrzysz! Jej szloch spot˛egował si˛e, stał si˛e przenikliwy, a˙z w ko´ncu przykl˛eknałem ˛ i po´ całowałem jej mi˛ekka˛ szyj˛e i policzki. Zimowe s´liwki. Sliwki z zaczarowanego lasu, gdzie owoce nigdy nie spadaja˛ z gał˛ezi. Gdzie kwiaty nigdy nie usychaja˛ i nie umieraja.˛ — Ju˙z dobrze, moja droga. . . — odezwałem si˛e do niej. — Ju˙z dobrze, kochanie. . . Kołysałem ja˛ wolno, delikatnie w ramionach, a˙z zapadła w drzemk˛e, mruczac ˛ co´s o naszym szcz˛es´ciu, które b˛edzie trwało wiecznie, o tym, z˙ e na zawsze uwolnili´smy si˛e od Lestata i zaczynamy wielka˛ przygod˛e naszego z˙ ycia! Wielka˛ przygod˛e naszego z˙ ycia. Co to jest umiera´c, kiedy mo˙zesz z˙ y´c a˙z do ko´nca s´wiata? A co to jest koniec s´wiata, je´sli nie wyra˙zenie tylko, bo kto wie, czym˙ze w ogóle jest ten s´wiat. Prze˙zyłem ju˙z dwa wieki i widziałem, jak pryskały niby ba´nka mydlana niejedne złudzenia. B˛edac ˛ jednocze´snie wiecznie młody i odwiecznie stary, nie z˙ ywi˛e teraz z˙ adnych złudze´n, z˙ yjac ˛ z chwili na chwil˛e, podobny do srebrnego zegara tykajacego ˛ na pró˙zno: pomalowany cyferblat, delikatnie rze´zbione wskazówki pokazuja˛ czas, cho´c nikt na nie, nie patrzy, pod´swietlone s´wiatłem, które nie pochodzi od Boga; tykajac, ˛ tykajac, ˛ z precyzja,˛ w pokoju równie wielkim jak wszech´swiat cały. Znów spacerowałem ulicami. Klaudia poszła swoimi drogami na łowy. Jeszcze czułem wokół siebie zapach jej włosów i sukni. W zamy´sleniu doszedłem w okolice katedry. Czym˙ze jest umieranie, je´sli masz z˙ y´c do ko´nca s´wiata. Przypominałem sobie s´mier´c mojego brata, zapach kadzidła i ró˙zaniec. Poczułem nagle pragnienie, by znale´zc´ si˛e w tym przedpogrzebowym pokoju, posłucha´c głosów kobiet, wznoszacych ˛ si˛e i opadajacych ˛ przy kolejnych zdrowa´skach, stukotu paciorków ró˙za´nca, poczu´c zapach wosku. Z ciemno´sci wyrosła wielka fasada katedry. Drzwi były otwarte i dostrzegłem nagle w s´rodku niewielkie s´wiatełko. Był wczesny sobotni wieczór i ludzie wybie´ rali si˛e do spowiedzi, aby przygotowa´c si˛e do niedzielnej mszy i komunii. Swiece paliły si˛e przyciemnionym s´wiatłem w kandelabrach. Na samym ko´ncu nawy z cienia wyłaniał si˛e ołtarz udekorowany białymi kwiatami. W tym miejscu, w starym ko´sciele, odbyło si˛e ostatnie po˙zegnanie ziemskich szczatków ˛ brata, zanim ciała nie przeniesiono na cmentarz. Zdałem sobie nagle spraw˛e, z˙ e nie byłem tutaj od tego czasu, nigdy ju˙z nie wspinałem si˛e po tych kamiennych schodach, nie mijałem kruchty, nie przechodziłem przez otwarte drzwi. Nie odczuwałem l˛eku. Je´sli w ogóle co´s, to mo˙ze niespokojne pragnienie, aby co´s si˛e wydarzyło, by kamienie zadr˙zały, gdy b˛ed˛e wchodził do s´rodka i ujrz˛e dalekie tabernakulum na ołtarzu. Przypomniałem sobie, z˙ e przychodziłem kiedy´s tutaj za dnia, gdy okna pełne były s´wiatła, a odgłosy s´piewu dochodziły a˙z 115
do Jackson Square. Zastanawiałem si˛e wtedy, czy jednak nie pozostał jaki´s sekret, o którym Lestat wiedział, lecz nigdy mi nie powiedział, co´s, co mogłoby na przykład zniszczy´c mnie teraz, gdybym wszedł do s´rodka. Chciałem bardzo wej´sc´ do ko´scioła, ale zmusiłem si˛e, by odej´sc´ , zapomnie´c o fascynacji, jaka mnie ogarniała przy otwartych drzwiach katedry, gdy głosy tłumu ludzi zlewały si˛e w jeden, dono´sny chór. Miałem co´s dla Klaudii, laleczk˛e w stroju panny młodej, która˛ wyciagn ˛ ałem ˛ zza zaciemnionej witryny sklepu z zabawkami i zapakowałem w wielkim pudełku, owinałem ˛ papierem i zawiazałem ˛ wsta˙ ˛zkami. Lalka dla Klaudii. Pami˛etam, jak przyciskałem mocno pakunek, słyszac ˛ wibracje organów za plecami. Moje oczy zmru˙zyły si˛e od nadmiaru s´wiatła s´wiec. Teraz znów my´slałem o tej chwili, tym l˛eku, jaki ogarnał ˛ mnie na sam widok ołtarza, odgłosów Pange Lingua. Znowu wróciła my´sl o bracie. Ponownie widziałem, jak trumna wyprowadzana jest nawa˛ główna.˛ Za nia˛ procesja z˙ ałobników. Nie odczuwałem teraz l˛eku. Jak mówiłem, je´sli odczuwałem cokolwiek, przesuwajac ˛ si˛e wolno wzdłu˙z kamiennych s´cian, to chyba pragnienie i t˛esknot˛e za l˛ekiem, czy raczej za przyczyna˛ powodujac ˛ a˛ go. Czuło si˛e chłód i wilgo´c, cho´c na dworze było lato. My´sl o lalce Klaudii znowu powróciła do mnie. Gdzie jest ta lalka? Od lat Klaudia bawiła si˛e nia.˛ Nagle skonstatowałem, z˙ e my´sl˛e o tej lalce w maniacki i bezsensowny sposób. Jak w złym s´nie, kiedy podchodzi si˛e do drzwi, które nie chca˛ si˛e otworzy´c lub zamyka szuflady, które nie chca˛ si˛e zamkna´ ˛c, walczy si˛e bez ko´nca przeciwko tej samej bezsensownej rzeczy, nie wiedzac ˛ nawet, dlaczego wszystkie te wysiłki sa˛ tak rozpaczliwe, dlaczego nagły widok krzesła z przerzuconym przez nie szalem wywołuje paniczne, niczym nie wytłumaczone przera˙zenie. Byłem w katedrze. Jaka´s kobieta powstała z kl˛eczek przy konfesjonale i min˛eła długi rzad ˛ tych, którzy czekali na swoja˛ kolej. M˛ez˙ czyzna, który teraz powinien podej´sc´ do konfesjonału nie ruszył si˛e, a moje oczy, wra˙zliwe nawet w tej chwili, zauwa˙zyły to i obróciłem si˛e, aby mu si˛e przyjrze´c. On te˙z zaczał ˛ mi si˛e przypatrywa´c. Szybko odwróciłem si˛e do niego plecami. Usłyszałem, jak podchodzi do konfesjonału i zatrzaskuje za soba˛ drzwiczki. Poszedłem dalej nawa˛ ko´scioła i bardziej z wyczerpania ni˙z z rzeczywistej potrzeby przysiadłem na pustej ławie. Z przyzwyczajenia prawie przykl˛eknałem. ˛ Mój umysł popadł w stan zam˛etu i udr˛eczenia niczym ludzki. Zamknałem ˛ oczy na chwil˛e i próbowałem przesta´c my´sle´c. Słuchaj i patrz — powiedziałem sobie. Wysiłkiem woli moje zmysły wyswobodziły si˛e z udr˛eki. Wokoło w mroku słyszałem szepty modlitw, cichy stukot przesuwanych paciorków ró˙za´nca, westchnienia kobiety, która przykl˛ekn˛eła przy dwunastej stacji drogi krzy˙zowej. Nad morzem ław ko´scielnych unosił si˛e zapach szczurów. Szczur biegnacy ˛ gdzie´s obok ołtarza, drugi w wielkim drewnianym bocznym ołtarzu Maryi Panny. Złote s´wieczki migotały na ołtarzu, g˛esta biała chryzantema zgi˛eła si˛e nagle pod ci˛ez˙ arem własnych kwiatów, drobne kropelki zabłysły na g˛estych płatkach, kwa´sny zapach unosił si˛e znad licznych dzba116
nów, z ołtarza głównego, z ołtarzy bocznych, z figury Matki Boskiej z Chrystusem i figur s´wi˛etych. Patrzyłem na nie. Op˛etała mnie my´sl o tych niemych postaciach, wpatrzonych w przestrze´n oczach, pustych r˛ekach, zastygłych w bezruchu fałdach sukni. Nagle moim ciałem targnał ˛ gwałtowny dreszcz, tak z˙ e poczułem jak rzucam si˛e do przodu z r˛ekoma opartymi na oparciu ławy przede mna.˛ To był cmentarz martwych form, z˙ ałobnych wizerunków i kamiennych aniołów. Spojrzałem do góry i w wizji ujrzałem siebie wst˛epujacego ˛ na stopnie ołtarza, otwierajacego ˛ malutkie otoczone najwi˛eksza˛ czcia˛ tabernakulum, si˛egajacego ˛ swa˛ r˛eka˛ potwora po po´swi˛econe cyborium, wyjmujacego ˛ Ciało Chrystusa, rozrzucajacego ˛ s´wi˛ety opłatek i chodzacego ˛ po le˙zacym ˛ w t˛e i z powrotem wzdłu˙z ołtarza, rozdajac ˛ Ko´ eta˛ na pastw˛e kurzu. Stanałem muni˛e Swi˛ ˛ w ławie. Siałem tak, prze˙zywajac ˛ wizj˛e. Pojałem ˛ a˙z nadto dobrze jej znaczenie. Bóg nie mieszkał w tym ko´sciele, te figury przedstawiały tylko obraz nicos´ci. W tej katedrze ja byłem jedyna˛ postacia˛ nadprzyrodzona.˛ Ja byłem jedyna˛ nadprzyrodzona˛ rzecza,˛ która stała tu s´wiadomie pod tym dachem! Samotno´sc´ , samotno´sc´ a˙z do granic obł˛edu. Katedra rozsypała si˛e w mojej wizji; s´wi˛eci przechylili si˛e i upadli. Szczury zjadły s´wi˛eta˛ eucharysti˛e i usadowiły si˛e wygodnie na parapetach ołtarza. Samotny szczur z olbrzymim ogonem stał, podgryzajac ˛ gnija˛ ce szczatki ˛ ołtarza, a˙z s´wiece stojace ˛ na nim upadły i potoczyły si˛e po pokrytej mułem posadzce. Stałem nadal. Nieporuszony. Wyciagn ˛ ałem ˛ nagle r˛ek˛e do gipsowej dłoni Maryi Panny i obserwowałem, jak kruszy si˛e w moim u´scisku. Czułem, jak dło´n figury kruszy si˛e, gdy mój kciuk zamieniaja˛ w proszek. I wtedy nagle przez otwarte okno, przez które widziałem ziemi˛e nieuprawna,˛ dzika,˛ jałowa˛ we wszystkich kierunkach, nawet wielka˛ rzek˛e zamarzni˛eta˛ i pełna˛ uwi˛ezionych w lodzie wraków statków, wtedy ujrzałem kondukt pogrzebowy poda˙ ˛zajacy ˛ przez ruiny i zgliszcza. Grup˛e bladych m˛ez˙ czyzn i kobiet, potworów o błyskajacych ˛ oczach i turkoczacych ˛ na wietrze czarnych sukniach. Trumna odbywała swa˛ podró˙z na drewnianych kołach w asy´scie skaczacych ˛ po niej szczurów. Procesja zbli˙zała si˛e i wkrótce dostrzegłem w niej Klaudi˛e. Jej oczy spogla˛ dały spod cienkiego, czarnego welonu, jedna˛ dłonia˛ w czarnej r˛ekawiczce zaciskała czarny modlitewnik druga˛ zło˙zyła na trumnie, idac ˛ obok niej. A w niej — pod szklanym wiekiem — przera˙zony, dostrzegłem szkielet Lestata, jego pomarszczona˛ skór˛e opinajac ˛ a˛ wystajace ˛ ko´sci, puste oczodoły, jasne włosy rozrzucone na białym atłasie. Kondukt dotarł pod ołtarz. ˙ Procesja zatrzymała si˛e. Załobnicy rozpierzchli si˛e, zapełniajac ˛ bezgło´snie zakurzone ławy, a Klaudia, obracajac ˛ si˛e ze swoim modlitewnikiem, otworzyła go i podniosła welon, odsłaniajac ˛ twarz. Patrzyła na mnie, gdy palcem dotkn˛eła otwartej strony. — A teraz jeste´s przekl˛ety na tej ziemi — szepn˛eła. Jej szept stawał si˛e coraz gło´sniejszy, gdy powtarzało go echo w ruinach. — A teraz jeste´s przekl˛ety na tej ziemi, która otworzyła swe usta, aby odebra´c krew brata twego z rak ˛ twoich. Gdy 117
ty znajdziesz si˛e w ziemi, odtad ˛ nie podda si˛e tobie jej siła. Wygna´ncem b˛edziesz i wiecznym w˛edrowcem na ziemi. . . a ktokolwiek ci˛e powali zemsta do´scignie go siedmiokrotna. Krzyknałem ˛ do niej. Wrzasnałem, ˛ a krzyk wydostał si˛e z gł˛eboko´sci mojego jestestwa, jak nieprzeparta siła przełamujaca ˛ si˛e przez moje usta i wprawiajaca ˛ całe ciało o zawrót wbrew woli. Straszliwe westchnienie uniosło si˛e od strony z˙ ałobników, i wzrastało, gdy zwróciłem si˛e ku nim, by lepiej ich zobaczy´c. Nagle wszyscy oni znale´zli si˛e wokół, popychajac ˛ mnie w kierunku nawy a˙z do samej otwartej trumny, tak z˙ e musiałem obróci´c si˛e, aby utrzyma´c równowag˛e i obiema r˛ekoma oprze´c si˛e o nia.˛ Stanałem ˛ tam tak i skierowałem wzrok w dół, lecz to nie zwłoki Lestata le˙zały w trumnie, a martwe ciało mojego s´miertelnego brata. Zaległa cisza, jakby wszyscy opu´scili z˙ ałobne welony i rozpłyn˛eli si˛e bezszelestnie pomi˛edzy fałdami swoich sukien. W trumnie le˙zał mój brat, jasnowłosy, młody i słodki, taki, jakim był za z˙ ycia, tak rzeczywisty i z˙ ywy, jakim był ju˙z tyle lat temu, jakim nigdy go sobie nie mogłem przypomnie´c, tak wspaniale był odtworzony, tak doskonale podobny w ka˙zdym szczególe. Jego jasne włosy zaczesane były do tyłu, oczy miał zamkni˛ete, jak gdyby spał, jego zgrabne, gładkie palce oplecione były na krucyfiksie le˙zacym ˛ na jego piersi, a usta tak ró˙zowe i delikatne, z˙ e z trudem a˙z powstrzymywałem si˛e przed ich dotkni˛eciem. Gdy tylko wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e, aby dotkna´ ˛c cho´c jego skóry, wizja prysła. Siedziałem w katedrze bez ruchu w t˛e sobotnia˛ noc. Wokoło unosił si˛e zapach s´wiec, g˛esty w nieruchomym, stojacym ˛ powietrzu. Kobieta spod stacji m˛eki Pa´nskiej znikn˛eła i zewszad ˛ otaczała mnie ciemno´sc´ . Jaki´s chłopak pojawił si˛e w czarnej sutannie brata zakonnego z gasidłem na długim kiju, nasadzajac ˛ na płomyk odwrócony lejek, kolejno s´wieca po s´wiecy. Byłem odr˛etwiały i oszołomiony, Zerknał ˛ na mnie, a potem odwrócił wzrok, jak gdyby nie chciał przeszkadza´c człowiekowi pogra˙ ˛zonemu w modlitwie. I wtedy, gdy przesunał ˛ si˛e dalej, do nast˛epnego kandelabru, poczułem czyja´ ˛s r˛ek˛e na ramieniu. To, z˙ e dwie istoty ludzkie mogły podej´sc´ do mnie tak blisko, a ja nie usłyszałem ich szelestu, to, z˙ e nie dbałem nawet o to zatopiony w rozmy´slaniach, by mie´c wyczulone zmysły, było wyra´znym znakiem, z˙ e znajduj˛e si˛e w niebezpiecze´nstwie, cho´c nie obchodziło mnie to zbytnio. Spojrzałem do góry i ujrzałem siwego ksi˛edza. — Czy chcesz przystapi´ ˛ c do spowiedzi s´wi˛etej? — zapytał. — Wła´snie miałem zamkna´ ˛c ko´sciół. Przymru˙zył oczy przesłoni˛ete okularami o grubych szkłach. Było ciemno. Dochodziło do nas jedynie pełgajace ˛ czerwone s´wiatełko ze zniczy ustawionych przed portretami i rze´zbami s´wi˛etych. Cienie ta´nczyły na wysokich s´cianach. — Martwisz si˛e synu, prawda? Mo˙ze mog˛e tobie pomóc? — Ju˙z za pó´zno, za pó´zno — szepnałem ˛ i wstałem, z˙ eby odej´sc´ . Cofnał ˛ si˛e, 118
nie´swiadomy jednak niczego w mojej postaci, co mogłoby go zaalarmowa´c i odrzekł uprzejmie: — Nie, jest jeszcze wcze´snie. Czy chcesz przej´sc´ do konfesjonału? Przez chwil˛e po prostu gapiłem si˛e bez słowa na niego. Mimowolnie u´smiechnałem ˛ si˛e. I wtedy przyszło mi na my´sl, z˙ e mog˛e tak zrobi´c, ale nawet gdy szedłem za nim wzdłu˙z nawy bocznej wiedziałem z góry, z˙ e nic z tego nie b˛edzie i z˙ e to czyste szale´nstwo. Mimo wszystko jednak przykl˛eknałem, ˛ siedzac ˛ na małej drewnianej ławeczce, ze zło˙zonymi dło´nmi opartymi na kl˛eczniku, gdy on tymczasem usadowił si˛e w konfesjonale obok i otworzył okienko kratownicy z boku. Ujrzałem w przyciemnionym s´wietle zarys jego profilu. Przez moment po prostu patrzyłem na niego. Po chwili zaczałem ˛ mówi´c, podnoszac ˛ dło´n, by uczyni´c nia˛ znak krzy˙za. — Udziel mi błogosławie´nstwa, ojcze, bo zgrzeszyłem tak wiele razy i od tak dawna, z˙ e nie wiem ju˙z nawet, jak si˛e zmieni´c, ani jak wyzna´c przed Bogiem, co uczyniłem. — Synu, w swej zdolno´sci do wybaczania Bóg jest niesko´nczony — wyszeptał do mnie. — Powiedz mu, najlepiej jak potrafisz i z gł˛ebi twego serca, czym zgrzeszyłe´s. — Morderstwa ojcze, zabójstwa po zabójstwie. Ta kobieta, która zgin˛eła dwa dni temu na Jackson Square, ja ja˛ zabiłem i tysiace ˛ innych przed nia,˛ jedna˛ lub dwie w ciagu ˛ nocy, ojcze, przez siedemdziesiat ˛ lat. Przez siedemdziesiat ˛ lat spaceruj˛e ulicami Nowego Orleanu jak s´mier´c z kosa˛ i zabijam ludzi po to, by samemu prze˙zy´c. Nic jestem istota˛ s´miertelna,˛ ojcze, ale jestem nie´smiertelny i pot˛epiony jak aniołowie straceni ˛ przez Boga do piekieł. Jestem wampirem. Ksiadz ˛ obrócił twarz do mnie. ˙ — Co to jest, bawi ciebie to? To kawał jaki´s? Zartujesz sobie ze starego człowieka! — Poczerwieniał. Zatrzasnał ˛ okienko konfesjonału. Szybko powstałem i otworzyłem drzwiczki, wychodzac ˛ Ju˙z stał przed konfesjonałem. — Młody człowieku, czy nie boisz si˛e wcale Boga? Czy wiesz, co to s´wi˛etokradztwo? Wlepiał we mnie wzrok. Przysunałem ˛ si˛e bli˙zej, wolno, bardzo wolno. Poczat˛ kowo tylko patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma, oburzony. Zaraz jednak lekko zaniepokojony zrobił krok do tyłu. Ko´sciół był pusty, głuchy, ciemny, zakrystiana ju˙z nie było, u jedyne s´wiatło stanowił upiorny blask s´wiec na ołtarzu. Tworzył wieniec delikatnych złotych włókienek wokół jego głowy i twarzy. — Zatem nie ma miłosierdzia — odezwałem si˛e do niego, jednocze´snie kładac ˛ dłonie na jego ramionach i zaciskajac ˛ je. Trzymałem go w tak nienaturalnym u´scisku, z˙ e nie miał z˙ adnych szans na najmniejszy ruch. Przybli˙zyłem jego twarz do mojej. Jego usta otworzyły si˛e z przera˙zenia.. — Widzisz, kim jestem! Dlaczego, je´sli Bóg istnieje, znosi moje istnienie! — rzekłem. — I ty mówisz o s´wi˛etokradztwie. 119
Wbił paznokcie w moje dłonie, próbujac ˛ uwolni´c si˛e z u´scisku, brewiarz upadł na podłog˛e, a ró˙zaniec pobrz˛ekiwał w fałdach sutanny. Równie dobrze mógłby si˛e siłowa´c z kamiennymi posagami ˛ s´wi˛etych. Odsłoniłem wargi i pokazałem mu moje z˛eby. — Dlaczego On znosi moje istnienie! — powtórzyłem. Jego twarz rozw´scieczyła mnie, strach malujacy ˛ si˛e na niej, jego pogarda, bezsilna zło´sc´ . Dostrzegłem w tym identyczna˛ nienawi´sc´ , jak kiedy´s w oczach Babette. — Pu´sc´ mnie! Diable! — wykrztusił w s´miertelnym przera˙zeniu. Zwolniłem u´scisk i przygladałem ˛ si˛e ze zło´sliwa˛ fascynacja,˛ jak potykał si˛e w ucieczce, przesuwajac ˛ si˛e do nawy głównej z trudno´scia,˛ jak gdyby brnał ˛ przez s´nieg. Jednym skokiem dogoniłem go tak szybko, z˙ e nie zdał sobie nawet sprawy, kiedy znów znalazłem si˛e przy nim. Popchnałem ˛ go w ciemno´sc´ . Nadal próbował ucieka´c. Przeklinał mnie i wzywał Boga. Ponownie dopadłem go przy ołtarzu, na samych schodkach, przy por˛eczy do komunii. Przewróciłem go na wznak i zatopiłem z˛eby w jego szyi. Wampir przerwał opowiadanie. Jeszcze jaki´s czas temu chłopak chciał zapali´c papierosa. Siedział teraz z zapałka˛ w dłoni, nieruchomy jak manekin, wpatrujac ˛ si˛e w wampira. Ten, miał wzrok opuszczony i patrzył w podłog˛e. Obrócił si˛e nagle, wyjał ˛ kartonik z zapałkami z r˛eki chłopca, zapalił zapałk˛e i podsunał ˛ ja.˛ Chłopak pochylił si˛e, by odebra´c ogie´n Wciagn ˛ ał ˛ dym i wypu´scił szybko z powrotem. Odkr˛ecił zakr˛etki; butelki i pociagn ˛ ał ˛ zdrowy łyk jej zawarto´sci z oczyma wlepionymi w wampira. Był znów cierpliwy. Czekał, a˙z wampir sam podejmie opowiadanie. — Nie pami˛etałem Europy z dzieci´nstwa. Nie pami˛etałem na wet podró˙zy do Ameryki. To, z˙ e urodziłem si˛e tam, było dla mnie czysto abstrakcyjnym poj˛eciem. A przecie˙z tkwiło to we mnie tak silnie, jak tylko Francja mo˙ze oddziaływa´c na francuskiego kolonist˛e. Mówiłem po francusku, czytałem po francusku, pami˛etam, jak oczekiwałem na wiadomo´sci z kraju o rewolucji, czy jak czytałem gazety paryskie ze sprawozdaniami ze zwyci˛estw Napoleona. Pami˛etam w´sciekło´sc´ , jaka˛ czułem, gdy sprzedał Luizjan˛e Stanom Zjednoczonym. Jak długo jeszcze s´miertelny Francuz mógł z˙ y´c we mnie? Wkrótce wyzbyłem si˛e tego, ale pozostało wielkie pragnienie zobaczenia Europy i poznania jej, co oczywi´scie spowodowane było cz˛es´ciowo poprzez lektur˛e literatury i dzieł filozoficznych stamtad, ˛ ale wynikało tak˙ze i z poczucia ukształtowania mnie przez Europ˛e. Byłem Kreolem, który po prostu chciał ujrze´c miejsca, gdzie to wszystko si˛e zacz˛eło. I tak oto zaczałem ˛ pozbywa´c si˛e z szaf i kufrów wszystkiego, co uznałem za nieistotne dla mnie w tej chwili. A naprawd˛e, mało rzeczy było dla mnie wtedy istotnych. A i wiele z tego mogło pozosta´c w domu, który pozostawiłem sobie, i do którego zamierzałem jeszcze, pr˛edzej czy pó´zniej, powróci´c i na nowo rozpocza´ ˛c z˙ ycie w Nowym Orleanie. Nie potrafiłem nawet dopu´sci´c do siebie takiej my´sli, z˙ e mógłbym zostawi´c go na zawsze. Nie chciałem. Ale sercem i umysłem byłem 120
ju˙z w Europie. Po raz pierwszy zaczałem ˛ sobie zdawa´c spraw˛e, z˙ e mog˛e zwiedzi´c cały s´wiat, je´sli tylko zechc˛e, z˙ e jestem, jak powiedziała Klaudia, wolny. Tymczasem Klaudia uło˙zyła ju˙z plan działania. Z cała˛ pewno´scia˛ to ona prze´ sadziła, ˛ z˙ e musimy najpierw uda´c si˛e do Europy Srodkowej, gdzie, jak si˛e wydawało, najłatwiej b˛edzie spotka´c istoty naszego rodzaju. Była pewna, z˙ e znajdziemy tam co´s, co poszerzy nasza˛ wiedz˛e o wampirach, wytłumaczy nam nasze pochodzenie. Zdawała si˛e by´c bardzo niespokojna nie tylko o odpowiedzi, jakie spodziewała si˛e tam uzyska´c, ale nawet bardziej o spotkanie z istotami takimi jak my. Powtarzała w kółko: „Tacy jak ja”. Wypowiadała to ze szczególna˛ intonacja.˛ Dawała mi odczu´c przepa´sc´ , która nas dzieliła. W pewnych latach naszego wspól˙ wchłon˛eła nego z˙ ycia my´slałem o niej troch˛e tak, jak my´slałem o Lestacie. Ze w sposób naturalny instynkt i p˛ed do zabijania, cho´c dzieliła mój gust w innych sprawach. Teraz ju˙z wiedziałem, z˙ e była mniej ludzka od nas obu, mniej ni˙z nawet obaj mogli´smy to sobie wyobrazi´c. Nie przeszła jej nawet przez my´sl najdrobniejsza sympatia i współczucie dla ludzkiej egzystencji. By´c mo˙ze to tłumaczyłoby, dlaczego — pomimo tego wszystkiego, co uczyniłem lub co mi si˛e nie udało wykona´c — przywarła do mnie na dobre. Ja jednak nie byłem „jednym z nich”. Co najwy˙zej, kim´s najbli˙zszym jej rodzajowi. — Ale, czy nie było sposobu — zapytał nagle chłopak — by wytłumaczy´c jej, na czym polega specyficzne odczuwanie ludzkiego serca, niejako poinstruowa´c ja,˛ tak jak to zrobił pan w przypadku wszystkich innych rzeczy? ˙ — Po co? — zapytał szczerze wampir. — Zeby cierpiała tak jak ja? Cho´c przyznaj˛e ci racj˛e w jednym. Powinienem był powiedzie´c jej co´s, co przekonałoby ja,˛ by nie pragn˛eła s´mierci Lestata. Dla samego siebie powinienem był to zrobi´c. Ale widzisz, nie miałem tej pewno´sci siebie. Raz pozbawiony łaski, nie odczuwałem ju˙z pewno´sci siebie w niczym. Chłopak skinał ˛ głowa.˛ — Nie chciałem panu przerywa´c. Chciał pan co´s powiedzie´c? — tłumaczył si˛e. — Chciałem powiedzie´c tylko tyle, z˙ e mo˙zna było zapomnie´c o tym, co stało si˛e z Lestatem wyłacznie ˛ przez całkowite oddanie si˛e planowaniu naszej podró˙zy. Ju˙z sama my´sl o innych wampirach mnie inspirowała. Przez chwil˛e pozbyłem si˛e mojego cynizmu w sprawie istnienia Boga. Zapomniałem o tym, dryfujac ˛ ponad doczesnym s´wiatem. Mieli´smy jeszcze jedna˛ spraw˛e do załatwienia przed wyjazdem do Europy. Tak, rzeczywi´scie, du˙zo si˛e jeszcze wydarzyło. Zacz˛eło si˛e od tego muzyka. Przyszedł do naszego domu tego wieczoru, kiedy byłem w katedrze. I nast˛epnej nocy ponownie. Odwołałem słu˙zacych ˛ i zszedłem sam do niego. Jego wzrok natychmiast mnie zaniepokoił. Był o wiele chudszy, ni˙z go pami˛etałem, i bardzo blady. Twarz mu błyszczała 121
od potu, miał prawdopodobnie goraczk˛ ˛ e. Przedstawiał obraz n˛edzy i rozpaczy. Kiedy mu powiedziałem, z˙ e Lestat wyjechał, najpierw po prostu nie uwierzył, a potem zaczał ˛ przekonywa´c mnie, z˙ e na pewno musiał zostawi´c dla niego jaka´ ˛s wiadomo´sc´ . Zaczał ˛ chodzi´c w t˛e i z powrotem po Rue Royale, mówiac ˛ co´s do siebie, jak gdyby wcale nie dostrzegał przechodniów. Dogoniłem go pod lampa˛ gazowa.˛ — Zostawił co´s dla ciebie — powiedziałem szybko, szukajac ˛ po kieszeniach swojego portfela. Nie wiedziałem, ile tam było, ale podałem mu go. W s´rodku było kilka setek. Wło˙zyłem portfel w jego dło´n. Była tak szczupła, z˙ e widziałem niebieskie z˙ yły pulsujace ˛ pod wodnista˛ skóra.˛ Teraz z kolei rozradował si˛e, triumfujacy, ˛ i od razu zdałem sobie spraw˛e, z˙ e nie o pieniadze ˛ tutaj chodziło. — A wi˛ec mówił o mnie, powiedział, z˙ eby mi to da´c! — wykrzykiwał, obejmujac ˛ portfel, jakby to była jaka´s relikwia. — Musiał co´s jeszcze powiedzie´c! — Wpatrywał si˛e we mnie nabrzmiałymi, udr˛eczonymi oczyma. Nie odpowiedziałem mu od razu, bo wła´snie wtedy dostrzegłem drobne ranki na jego szyi. Dwa czerwone od zadrapania punkciki po prawej stronie, tu˙z nad zabrudzonym kołnierzykiem. Pieniadze ˛ zwisały mu bezwładnie w palcach, nie zdawał sobie w ogóle sprawy z otaczajacego ˛ go ruchu ulicznego, z ludzi tłoczacych ˛ si˛e, przechodzacych ˛ obok nas. — Schowaj to — szepnałem ˛ — mówił o tobie, aby´s dalej pracował i nie zaniedbywał swojej muzyki, z˙ e to wa˙zne. Patrzył na mnie, jak gdyby oczekiwał jeszcze czego´s. — Tak? Czy powiedział co´s jeszcze? — zapytał. Nie wiedziałem, co mam powiedzie´c. Zmy´sliłbym co´s, gdyby to mogło go uspokoi´c i da´c mu jaka´ ˛s pociech˛e, i gdybym w ten sposób mógł si˛e go pozby´c. Mówienie o Lestacie sprawiało mi ból, słowa ulatywały z mych ust. Te drobne ranki wprawiły mnie w zdumienie. Nie mogłem tego zgł˛ebi´c. W ko´ncu zaczałem ˛ mówi´c ju˙z same nonsensy — z˙ e Lestat z˙ yczył mu wszystkiego najlepszego, z˙ e musiał popłyna´ ˛c statkiem w gór˛e rzeki do St. Louis, z˙ e wróci, z˙ e zanosi si˛e na wojn˛e, a on tam ma jakie´s interesy. . . Chłopak dosłownie łykał ka˙zde słowo, jak gdyby nie mogły go do ko´nca zaspokoi´c i czekał na te upragnione, które chciał usłysze´c. Ciagle ˛ czekał na wiadomo´sc´ . Dr˙zał, pot wystapił ˛ mu na czoło, gdy stał tak naciskajac ˛ na mnie. Nagle zagryzł mocno warg˛e i odezwał si˛e: — Ale dlaczego pojechał? — Jak gdyby wszystko to, co powiedziałem było niewystarczajace. ˛ — O co ci wła´sciwie chodzi — zapytałem go. — Czego ty od niego potrzebujesz? Jestem pewien, z˙ e chciałby, abym ja ci. . . — Był moim przyjacielem! — Obrócił si˛e nagle w moja˛ stron˛e. Jego głos załamał si˛e w tłumionej w´sciekło´sci i szale. — Nie czujesz si˛e dobrze — powiedziałem. — Musisz odpocza´ ˛c. Masz jakie´s. . . — wskazałem na punkciki na jego szyi, bacznie mu si˛e przygladaj ˛ ac ˛ — 122
. . . na gardle. Nie wiedział nawet o co mi chodzi, potarł je r˛eka.˛ — Ach to. Nie wiem. Owady, sa˛ wsz˛edzie — dodał, odwracajac ˛ si˛e ode mnie. — Czy jeszcze co´s powiedział? Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e patrzyłem, jak odchodzi w gór˛e Rue Royale, na jego rozkojarzona,˛ wysoka˛ posta´c w czarnym, zrudziałym ubraniu. Ludzie rozst˛epowali si˛e na chodniku, aby go przepu´sci´c. Zaraz po powrocie opowiedziałem Klaudii o rankach na szyi muzyka. To była ju˙z nasza ostatnia noc w Nowym Orleanie przed wyjazdem. Mieli´smy wsia´ ˛sc´ na statek krótko przed dwunasta˛ nast˛epnej nocy, aby wcze´snie rano wypłyna´ ˛c w morze. Tej nocy postanowili´smy wyj´sc´ na spacer razem. Klaudia była niespokojna, na jej twarzy malował si˛e smutek, co´s, co pozostało w niej po tej nocy, kiedy płakała. ˙ Lestat spijał — Co moga˛ oznacza´c te plamki? — zapytała mnie teraz. — Ze jego krew, gdy ten pogra˙ ˛zony był we s´nie, czy z˙ e chłopak pozwalał na to s´wiadomie? Nie mog˛e sobie jednak wyobrazi´c, z˙ e. . . — zastanawiała si˛e gło´sno. — Tak, tak musiało by´c — odrzekłem, ale nie byłem wcale tego pewien. Przypomniałem sobie teraz, jak Lestat uczynił w rozmowie z Klaudia˛ kiedy´s taka˛ uwag˛e, z˙ e zna kogo´s, kto mógłby zosta´c lepszym wampirem ni˙z ona. Czy rzeczywis´cie planował co´s takiego? Zamierzał stworzy´c jeszcze kogo´s do naszej trójki? — To nie ma teraz znaczenia — zauwa˙zyła Klaudia. Trzeba było si˛e po˙zegna´c z miastem. Odeszli´smy daleko od tłumów spacerujacych ˛ po Rue Royale. Chłonałem ˛ wszystko, co mnie wokół otaczało, chciałem by´c blisko tego. Niech˛etnie przyznawałem si˛e do faktu, z˙ e to nasza ostatnia noc w Nowym Orleanie. Stare miasteczko francuskie w wi˛ekszej swej cz˛es´ci spłon˛eło wiele lat temu, a ówczesna architektura miasta była ju˙z taka, jaka jest obecnie, hiszpa´nska, co oznaczało, z˙ e spacerowali´smy wolno waskimi ˛ uliczkami, gdzie jeden powóz musiał si˛e zatrzyma´c, aby przepu´sci´c drugi. Mijali´smy bielone s´ciany i wielkie bramy prowadzace ˛ na dziedzi´nce, za którymi, w odległych s´wiatełkach, majaczyły przepyszne rezydencje, podobne do tej, w jakiej sami mieszkali´smy; z ta˛ ró˙znica˛ tylko, z˙ e ka˙zda z nich była dla nas zmysłowa˛ tajemnica.˛ Wielkie drzewa bananowe pieszczotliwie gładziły swymi gał˛eziami galeryjki pałaców przy wewn˛etrznych dziedzi´ncach, a niezliczone paprocie i kwiaty zarastały przej´scia do domów. Jakie´s postacie stały na balkonach plecami do otwartych drzwi, słycha´c było s´ciszone rozmowy i delikatny szelest kobiecych wachlarzy. Od rzeki wiał łagodny wie´ trzyk. Sciany pałaców g˛esto obrastała glicynia i passiflora. Od czasu do czasu zatrzymywali´smy si˛e tu i tam, aby zerwa´c błyszczac ˛ a˛ ró˙ze˛ lub was ˛ lonicery. Przez wysokie okna widzieli´smy gr˛e cieni i płomyków s´wiec na gipsowych stiukach sufitów, a cz˛esto i jasny, mieniacy ˛ si˛e s´wiatłem wieniec kryształowego kandelabru. Od czasu do czasu jaka´s kobieca posta´c ubrana wieczorowo pojawiała si˛e przy por˛eczach balkonu, jej kosztowno´sci błyszczały w s´wietle ksi˛ez˙ yca, a zapach 123
perfum dodawał nowego aromatu unoszacej ˛ si˛e wokoło silnej woni kwiatów. Mieli´smy swoje ulubione uliczki, ogrody, zakatki, ˛ ale pr˛edzej czy pó´zniej dochodzili´smy zawsze do granic miasta i spogladali´ ˛ smy na wznoszace ˛ si˛e w oddali bagna. Co chwila mijały nas jakie´s powozy jadace ˛ od strony Boyou Road w kierunku miasta do teatru lub opery. Mieli´smy teraz s´wiatła miasta za soba,˛ a jego zapach mieszał si˛e ju˙z z mocnym, gnilnym zapachem od moczarów. Widok wysokich kołyszacych ˛ si˛e na wietrze drzew z pniami obro´sni˛etymi mchem, przyprawiał mnie o mdło´sci, sprawił, z˙ e znowu zaczałem ˛ my´sle´c o Lestacie. My´slałem o nim tak, jak my´slałem o gnijacym ˛ ciele brata. Widziałem go gł˛eboko zatopionego mi˛edzy korzeniami cyprysów i jego odra˙zajace ˛ wysuszone szczatki ˛ owini˛ete w białe prze´scieradło. Zastanawiałem si˛e, czy stwory nocy unikały tego ciała, instynktownie wyczuwajac, ˛ z˙ e wysuszone, rozkładajace ˛ si˛e resztki sa˛ trujace, ˛ czy te˙z mo˙ze odwrotnie, obsiadły go, tłoczac ˛ si˛e wokoło, w płytkiej chlupoczacej ˛ wodzie, rozrywajac ˛ k˛esy jego wiekowego ciała. Odwróciłem si˛e od bagniska z powrotem w kierunku starego miasta i poczułem na dłoni delikatny pocieszajacy ˛ u´scisk r˛eki Klaudii. Idac ˛ tutaj, zerwała cały bukiet kwiatów z mijanych ogrodów i trzymała go teraz, przyciskajac ˛ do piersi, zanurzajac ˛ twarz w jego aromacie. Odezwała si˛e do mnie szeptem, tak cicho, z˙ e pochyliłem si˛e, aby usłysze´c jej słowa. — Louis, wiem, z˙ e zamartwiasz si˛e tym. Znasz jednak lek na to. Niech ciało. . . Niech ciało kieruje umysłem! Pu´sciła moja˛ r˛ek˛e i zobaczyłem, jak odchodzi ode mnie, odwracajac ˛ si˛e raz jeszcze, aby ponownie powtórzy´c szeptem swoja˛ rad˛e. „Zapomnij o nim. Niech ciało kieruje umysłem. . . ” Przypomniało mi to t˛e ksia˙ ˛zk˛e z poezja,˛ która˛ trzymałem w r˛eku, gdy po raz pierwszy wypowiedziała do mnie te słowa, i przed oczyma pojawiły si˛e linijki tego wiersza: Jej usta byty czerwone, jej spojrzenie wolne, Jej loki złociste jak złoto, Jej skóra była tak biała jak tr˛edowatej, Nocna˛ mara,˛ z˙ yciem w s´mierci była. Która mrozi krew ludzka˛ chłodem.
U´smiechn˛eła si˛e do mnie z daleka, mignał ˛ mi przez moment kawałek jej z˙ ółtej sukienki, po czym znikn˛eła. Moja towarzyszka, towarzyszka z˙ ycia na zawsze. Skr˛eciłem w Rue Dumaine, szybko przechodzac ˛ obok zaciemnionych okien. Jaka´s lampa przygasła wła´snie wolno za szeroka˛ płócienna˛ koronkowa˛ zasłona.˛ Na ceglanej s´cianie pojawił si˛e cie´n, urósł nagle, by za chwil˛e zbledna´ ˛c, zmiesza´c si˛e z ciemno´scia.˛ Szedłem dalej, zbli˙zajac ˛ si˛e do domu madame Le Clair. Z daleka ju˙z słyszałem cicha,˛ lecz natarczywa˛ muzyk˛e grana˛ na skrzypcach w saloniku na pi˛etrze, a w chwil˛e po tym wibrujacy ˛ s´miech zgromadzonych tam go´sci. Stanałem ˛ po 124
przeciwnej stronie ulicy w cieniu i przygladałem ˛ si˛e, jak cz˛es´c´ z nich przechadza si˛e po o´swietlonych pokojach. Najpierw w jednym oknie, potem drugim, wreszcie w trzecim pojawił si˛e jaki´s go´sc´ pani Le Clair. W jego wysokim kieliszku zamigotało z˙ ółtawe wino. Zwrócił twarz ku ksi˛ez˙ ycowi, jak gdyby szukał lepszej pozycji obserwacyjnej. Wreszcie stanał ˛ przy trzecim oknie z r˛ekoma opartymi na ciemnej draperii. ´ Na wprost mnie otworzyły si˛e drzwi w ceglanej s´cianie. Swiatło padło na ulic˛e. Cicho przesunałem ˛ si˛e w tym kierunku. Uderzyła mnie ci˛ez˙ ka wo´n zapachów kuchennych i wzbudzajacy ˛ nudno´sci zapach gotowanego mi˛esa. Stanałem ˛ w s´wietle bijacym ˛ od uchylonych drzwi. Kto´s wła´snie stamtad ˛ wyszedł i szybkim krokiem przeszedł przez podwórze. Ujrzałem jeszcze jedna˛ osob˛e. Jaka´s posta´c stała przy palenisku kuchennym, szczupła czarna kobieta ze wspaniałym kokiem na głowie, delikatnych rysach twarzy połyskujacych ˛ w s´wietle, jak u figury rze´zbionej w szlachetnym kamieniu. Mieszała wła´snie jaka´ ˛s mikstur˛e w kociołku. Znów poczułem ostra˛ wo´n przypraw korzennych i zieleniny, majeranku i wawrzynku, a w chwil˛e potem jeszcze mocniejsza˛ fal˛e okropnego zapachu gotowanego mi˛esa, rozkładajacego ˛ si˛e mi˛esa i krwi w gotujacej ˛ si˛e cieczy. Przysunałem ˛ si˛e bliz˙ ej i ujrzałem, jak kobieta zanurza długa,˛ z˙ elazna˛ ły˙zk˛e w kotle i stoi, opierajac ˛ dłonie na swych rozło˙zystych biodrach. Szarfa białego fartucha podkre´slała jej wask ˛ a˛ delikatna˛ kibi´c. Piana w kotle burzyła si˛e i, od czasu do czasu, wylewała na roz˙zarzone w˛egielki paleniska. Poczułem jej zapach, mroczny, korzenny aromat, mocniejszy ni˙z mikstura gotujaca ˛ si˛e w kociołku. Widok tej kuchni przykuł zupełnie moja˛ uwag˛e. Bezwiednie niemal podchodziłem coraz bli˙zej, a˙z wreszcie przystanałem ˛ oparty o s´cian˛e g˛estego wina tu˙z przy futrynie drzwi. Na pi˛etrze skrzypce rozpocz˛eły walca i deski zacz˛eły trzeszcze´c pod ta´nczacymi ˛ parami. Ponownie poczułem słona˛ wo´n. Kobieta podeszła do drzwi kuchennych, jej długa czarna szyja pochyliła si˛e z wdzi˛ekiem, gdy spogladała ˛ na migajace ˛ cienie par pod o´swietlonymi oknami na pi˛etrze. Dostrzegła mnie. ´ — Monsieur — powiedziała, stajac ˛ w jasnym, z˙ ółtym blasku s´wiec. Swiatło owion˛eło jej wielkie, okragłe ˛ piersi; długie, gładkie, jedwabne ramiona, a wreszcie chłodna˛ pi˛ekno´sc´ jej twarzy. — Czy pan na przyj˛ecie, monsieur? — zapytała. — Przyj˛ecie jest u góry, na pi˛etrze. . . — Nie, kochanie. Nie szukam przyj˛ecia — odezwałem si˛e do niej, wychodzac ˛ z cienia. — Szukam ciebie. Wszystko było gotowe, kiedy obudziłem si˛e nast˛epnego wieczoru. Wielki kufer na rzeczy był ju˙z w drodze na statek, a tak˙ze skrzynia, w której ukryto nasze trumny. Słu˙zacych ˛ ju˙z nie było, a meble stały przykryte białymi pokrowcami. Sam widok biletów, ksia˙ ˛zeczki czekowej i paru jeszcze innych niezb˛ednych papierków, zło˙zonych razem w grubym, czarnym portfelu, sprawiał, z˙ e podró˙z nasza jawiła si˛e wyra´znie w jasnym s´wietle realno´sci. Tej nocy powstrzymałbym si˛e od zabijania, gdyby to było mo˙zliwe, skoro jednak było to niezb˛edne, zajałem ˛ si˛e tym 125
jak najszybciej i tylko z konieczno´sci, podobnie zreszta˛ jak Klaudia. Gdy zbli˙zał si˛e ju˙z czas odjazdu do portu, siedziałem w domu samotnie, czekajac ˛ na Klaudi˛e. Byłem ju˙z nieco zdenerwowany, bo jak mi si˛e w podnieceniu zdawało, zbyt długo przeciagała ˛ swoje łowy. Bałem si˛e o nia,˛ cho´c potrafiła oczarowa´c prawie ka˙zdego i wielokrotnie przekonywała obcych przechodniów, by zanie´sli ja˛ a˙z pod same drzwi domu, do ojca, który dzi˛ekował im szczodre i hojnie za odprowadzenie zagubionej córeczki. Tym razem, wracajac ˛ do domu, biegła i przyszło mi do głowy, gdy odkładałem na bok trzymana˛ w r˛eku ksia˙ ˛zk˛e, z˙ e po prostu nie wie, która jest godzina. My´slała mo˙ze, z˙ e jest pó´zniej ni˙z w rzeczywisto´sci. Mój zegarek wskazywał wyra´znie, z˙ e mieli´smy jeszcze przed soba˛ godzin˛e. Jak tylko jednak ujrzałem ja˛ w drzwiach, od razu wiedziałem, z˙ e co´s jest nie w porzadku. ˛ — Louis, drzwi! — wyrzuciła z siebie. Oddychała gwałtownie, trzymajac ˛ r˛ek˛e na piersi. Wstałem i ruszyłem do drzwi, a ona towarzyszyła mi biegiem, desperacko wskazujac ˛ nie domkni˛ete drzwi prowadzace ˛ na galeri˛e. Zamknałem ˛ wszystkie. — Co si˛e stało? — zapytałem. — Co ci si˛e przydarzyło? Ona jednak podchodziła teraz do długich okien prowadzacych ˛ na waskie ˛ balkoniki od strony ulicy. Uniosła aba˙zur i szybko zdmuchn˛eła płomie´n. Zrobiło si˛e ciemno, po chwili jednak zaczałem ˛ rozró˙znia´c sprz˛ety, gdy pokój zacz˛eły o´swietla´c s´wiatła z ulicy. Klaudia stała obok mnie, jeszcze ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ z r˛eka˛ na piersi, która˛ wyciagn˛ ˛ eła teraz do mnie i ujmujac ˛ moja,˛ pociagn˛ ˛ eła mnie w kierunku okna. — Kto´s szedł za mna˛ i s´ledził mnie — szepn˛eła. — Słyszałam go przecznica za przecznica,˛ jak nie odst˛epował mnie na krok. Na poczatku ˛ nic sobie z tego nie robiłam. . . — Przerwała, by zaczerpna´ ˛c powietrza. Jej twarz zbladła w niebieskawym s´wietle wpadajacym ˛ do pokoju przez okna. — Louis, to był ten muzyk — wyszeptała. — Ale jakie to ma teraz znaczenie. Musiał ci˛e widzie´c z Lestatem. — Louis, on tam jest na dole. Wyjrzyj przez okno. Spróbuj go dojrze´c. — Zdawała si˛e tak wstrza´ ˛sni˛eta, z˙ e prawie przestraszona. Jakby sama bała si˛e wychyli´c przez okno. Wyszedłem na balkon. Nadal jednak musiałem trzyma´c ja˛ za r˛ek˛e, gdy skrywała si˛e za firanka.˛ Trzymała mnie tak mocno, z˙ e zdawało si˛e, z˙ e boi si˛e o mnie. Była jedenasta wieczór i na ulicy panował spokój, sklepy zamkni˛ete, tłumy wychodzace ˛ z teatru ju˙z przeszły. Jakie´s drzwi trzasn˛eły gdzie´s na prawo i zobaczyłem m˛ez˙ czyzn˛e i kobiet˛e, jak po´spiesznym krokiem zmierzali w kierunku rogu ulicy. Twarz kobiety ukryta była pod olbrzymim białym kapeluszem. Wkrótce jednak ich kroki ucichły. Nie widziałem nikogo, nie wyczuwałem nikogo. Za soba˛ słyszałem tylko ci˛ez˙ ki oddech Klaudii. Co´s poruszyło si˛e w naszym domu. Popatrzyłem w tamta˛ stron˛e i rozpoznałem w hałasie szelest poruszajacych ˛ si˛e w gnie´zdzie ptaków. Zapomnieli´smy o nich. Klaudia przytuliła si˛e jeszcze bardziej do mnie. — Nie ma tu nikogo, Klau. . . — zaczałem ˛ mówi´c szeptem. I wtedy zobaczy126
łem tego młodego muzyka. Stał tak cicho i bez ruchu w bramie sklepu z meblami, z˙ e byłem całkowicie nie´swiadomy jego obecno´sci. Musiał chyba rozmy´slnie pozostawa´c tam nie dostrze˙zony. Teraz podniósł twarz do góry w moim kierunku. Ja´sniała w mroku jak biała po´swiata. Troska i niepokój całkowicie znikn˛eły z jego pos˛epnej twarzy. Jego wielkie ciemne oczy spogladały ˛ na mnie. Twarz miał blada,˛ jakby woskowo biała,˛ A wi˛ec sam stał si˛e wampirem. — Widz˛e go — powiedziałem półgłosem, starajac ˛ si˛e nie wykonywa´c z˙ adnych ruchów wargami. Poczułem, z˙ e przysun˛eła si˛e jeszcze bli˙zej. Jej dło´n dr˙zała, czułem jak bije jej serce. Ci˛ez˙ ko westchn˛eła, widzac ˛ go ponownie, W tej samej chwili usłyszałem co´s, co mnie zmroziło. Kroki w dolnym przej´sciu, a chwil˛e potem skrzypni˛ecie zawiasów. Potem znów kroki, spokojne, gło´sne, odbijajace ˛ si˛e o sklepienie przej´scia na podwórko, powolne i dobrze znajome. Kroki przeniosły si˛e tymczasem na spiralne schody prowadzace ˛ na gór˛e. Zbli˙zały si˛e. Cichy krzyk wyrwał si˛e z ust Klaudii, natychmiast jednak stłumiła go, przykładajac ˛ dło´n do ust. Wampir stojacy ˛ w drzwiach sklepu meblowego nie poruszył si˛e. Znałem dobrze te kroki na schodach, znałem te kroki na ganku. To był Lestat. Lestat szarpia˛ cy zamkni˛ete drzwi wej´sciowe, walacy ˛ w nie pi˛es´ciami, atakujacy ˛ je, jakby miał je zaraz wyrwa´c ze s´ciany razem z zawiasami. Klaudia cofn˛eła si˛e w kat ˛ pokoju, jej posta´c skuliła si˛e, jak gdyby kto´s zadał jej silny cios. Oczyma zerkała rozpaczliwie to na m˛ez˙ czyzn˛e stojacego ˛ na ulicy, to na mnie. Walenie w drzwi stało si˛e jeszcze gło´sniejsze. I wtedy usłyszałem jego głos. — Louis! — wołał mnie. — Louis! — ryczał przez drzwi. Nagle z trzaskiem p˛ekła szyba w pokoju od podwórka. Usłyszałem, jak zamek otwierany jest od wewnatrz. ˛ Szybko chwyciłem lamp˛e. Próbowałem zapali´c zapałk˛e, ale tylko ja˛ złamałem z podniecenia i w´sciekło´sci. Druga zapaliła si˛e. Trzymałem ja˛ w jednej r˛ece, a w drugiej s´ciskałem naczynie z nafta.˛ — Odejd´z od okna. Zamknij je — rozkazałem Klaudii. Posłuchała, jak gdyby nagła i klarowna komenda uwolniła ja˛ od paroksyzmu strachu. — Zapal pozostałe lampy, natychmiast — dodałem. Słyszałem, jak pochlipywała, zapalajac ˛ zapałk˛e. Lestat ju˙z nadchodził korytarzem. Klaudia stan˛eła przy drzwiach. Nabrałem gł˛eboko powietrza w płuca i bezwiednie chyba musiałem cofna´ ˛c si˛e par˛e kroków do tyłu, kiedy go ujrzałem. Usłyszałem krzyk Klaudii. Bez watpienia, ˛ to był Lestat! Ale z˙ ywy, nie zniszczony jak przedtem. Stał z wybałuszonymi oczyma, jak gdyby był pijany i musiał oprze´c si˛e o framug˛e, aby nie wpa´sc´ do pokoju. Jego skóra pokryta była licznymi bliznami, jak gdyby ka˙zda zmarszczka jego „´smierci” pozostawiła znak po sobie. Ciało miał zwi˛edni˛ete i pomarszczone niczym ciało starego człowieka. Pełne s´ladów, jakby po pchni˛eciach rozpalonego do biało´sci pogrzebacza. Jego kiedy´s przejrzyste oczy pokryte były teraz siatka˛ nabrzmiałych od krwi naczy´n krwiono´snych. — Nie podchod´z. . . Na miło´sc´ Boga. . . — krzyknałem ˛ cicho. — Albo rzuc˛e 127
to w ciebie. — Wskazałem na lamp˛e. — Spal˛e ci˛e z˙ ywcem. W tej samej chwili usłyszałem jaki´s hałas po mojej lewej stronie, kto´s wdrapywał si˛e po fasadzie naszego domu. To był ten drugi. Ujrzałem jego dłonie na kutym w z˙ elazie balkonie. Był ju˙z tutaj. Klaudia wydała z siebie przenikliwy okrzyk, gdy przeskakiwał przez balustrad˛e. Nie bardzo potrafi˛e opowiedzie´c, co wydarzyło si˛e pó´zniej. Nie bardzo mog˛e sobie to przypomnie´c. Pami˛etam, z˙ e rzuciłem lampa˛ w Lestata, roztrzaskała si˛e u jego stóp i natychmiast płomienie rozlały si˛e po dywanie. W r˛eku miałem jeszcze dodatkowo dobra˛ podpałk˛e, wielki zwój prze´scieradeł i koców, które s´cia˛ gnałem ˛ ze stojacego ˛ blisko łó˙zka i wrzuciłem w płomienie. Zanim jednak udało mi si˛e to zrobi´c, musiałem stoczy´c walk˛e z Lestatem, z dziko´scia˛ starajac ˛ si˛e stawi´c czoło jego pot˛ez˙ nej sile. Z tyłu doszły mnie krzyki Klaudii i druga lampa wybuchła jak pierwsza. Natychmiast zapaliły si˛e firanki i zasłony. Pami˛etam, z˙ e jego ubranie s´mierdziało nafta˛ i z˙ e w pewnej chwili zaczał ˛ dziko wali´c w materiał, próbujac ˛ ugasi´c ogie´n. Poruszał si˛e niezgrabnie, jak chory, z trudem utrzymujac ˛ równowag˛e, ale kiedy dopadł do mnie i mocno chwycił, musiałem z˛ebami wbi´c si˛e w jego palce, aby w ten sposób uwolni´c si˛e od jego u´scisku. Na ulicy robiło si˛e coraz gło´sniej. Słycha´c było krzyki i odgłosy bijacego ˛ na alarm dzwonu. Pokój, w którym si˛e znajdowali´smy, stał si˛e prawdziwym piekłem. Przy nast˛epnym wybuchu płomieni dostrzegłem, jak Klaudia walczy z dopiero co powołanym do z˙ ycia wampirem. Zakleszczenie Klaudii w dłoniach zdawało si˛e jednak ponad jego siły. Biegał za nia˛ jak niezgrabny człowiek za ptakiem. Tymczasem my znowu turlali´smy si˛e po podłodze mi˛edzy płomieniami. Czułem duszac ˛ a˛ fal˛e rozgrzanego powietrza, nad jego plecami widziałem tryskajace ˛ płomienie. Lestat przydusił mnie do podłogi. I wtedy Klaudia, opanowawszy całe to zamieszanie, stan˛eła nad nim i waliła w niego pogrzebaczem tak długo, a˙z zwolnił u´scisk i mogłem szybko wygramoli´c si˛e spod niego. Widziałem, jak pogrzebacz wznosił si˛e i opadał na jego głow˛e. Słyszałem zwierz˛ece rz˛ez˙ enie Klaudii, gdy trafiał w cel. Lestat trzymał si˛e za r˛ek˛e, jego twarz wykrzywiona była w grymasie bólu. W drugim ko´ncu pokoju rozciagni˛ ˛ ety na tlacym ˛ si˛e dywanie le˙zał ten drugi z roztrzaskana˛ głowa, z której wylewały si˛e strugi krwi. To, co si˛e potem wydarzyło, pozostaje dla mnie niezupełnie jasne. Wydaje mi si˛e, z˙ e wyrwałem z r˛eki Klaudii pogrzebacz i raz jeszcze zadałem mu cios w bok głowy. Pami˛etam, z˙ e Lestat zdawał si˛e niepokonany, z˙ e ciosy nie zwalały ˙ jaki do tej pory powstał w pokoju, zaczynał zapala´c nasze ubrania, go z nóg. Zar, a przejrzysty szlafrok Klaudii ju˙z obejmowały płomienie. Szybko wziałem ˛ ja na r˛ece i zbiegłem korytarzem, próbowałem zgasi´c ogie´n, przyciskajac ˛ Ja˛ do siebie. Pami˛etam, jak zdjałem ˛ surdut i waliłem nim w płomienie, aby utorowa´c sobie drog˛e na zewnatrz. ˛ Pami˛etam, jak jacy´s ludzie wbiegali po schodach w gór˛e, mijajac ˛ nas po drodze. Tłum gapiów wtargnał ˛ z ulicy na dziedziniec, a kto´s nawet stał na pochyłym daszku naszej ceglanej kuchni. Trzymałem Klaudi˛e w ramio128
nach i biegłem szybko, mijajac ˛ ich wszystkich, gdy rozst˛epowali si˛e przede mna.˛ Po chwili byli´smy ju˙z wolni. Biegnac ˛ jak wariat w dół Rue Royale, słyszałem, jak oddychała gł˛eboko i pochlipywała. Skr˛eciłem w pierwsza˛ wask ˛ a˛ przecznic˛e i biegłem, biegłem, a˙z nie dochodził do mnie z˙ aden inny d´zwi˛ek poza odgłosem mojego biegu. I jej oddechu. Stan˛eli´smy wtedy, m˛ez˙ czyzna i dziecko, poparzeni i ranni, oddychajac ˛ gł˛eboko w ciszy nocy.
´ II CZE˛S´ C
Cała˛ noc stałem na pokładzie francuskiego statku „Mariana”, bacznie obserwujac ˛ pomosty prowadzace ˛ na pokład. Rozległa przysta´n pełna była ludzi. Towarzystwo długo z˙ egnało si˛e w przepysznych, prywatnych kajutach na statku, pokład huczał od pasa˙zerów i odprowadzajacych ˛ go´sci. W ko´ncu jednak, krótko przed brzaskiem, z˙ egnajace ˛ si˛e grupy jedna po drugiej zacz˛eły wycofywa´c si˛e ze statku i coraz wi˛ecej powozów wyje˙zd˙zało z portu waskimi ˛ uliczkami od strony rzeki. Jeszcze kilku spó´znionych pasa˙zerów weszło na pokład, jeszcze jaka´s para nie mogła rozsta´c si˛e ze soba˛ i wystawała przy trapie. Ale ani Lestat, ani jego ucze´n nie pojawili si˛e na przystani. Nasz baga˙z został przywieziony na statek wcze´sniej, jeszcze za dnia, i gdyby nawet pozostało po nas cokolwiek, co mogłoby w jaki´s sposób sprowadzi´c go na trop naszej dzisiejszej podró˙zy, to byłem pewny, znikn˛eło w płomieniach. A przecie˙z przygladałem ˛ si˛e bacznie pojawiaja˛ cym si˛e na przystani ludziom. Klaudia siedziała bezpiecznie zamkni˛eta w naszej kajucie z oczyma wlepionymi w iluminator. Lestat jednak nie zjawił si˛e. Wreszcie, krótko przed brzaskiem poczułem ruch, którego tak niecierpliwie oczekiwałem, towarzyszacy ˛ odcumowywaniu naszego statku. Ci, którzy pozostali na przystani, machali do nas na po˙zegnanie, a trawiasty garb grobli zaczał ˛ najpierw dr˙ze´c, gdy statek odbił, a potem przesuwa´c si˛e z wolna, by wreszcie pozosta´c za nami, gdy wpłyn˛eli´smy w majestatyczny prad ˛ Missisipi. ´Swiatła Nowego Orleanu malały i rozmazywały si˛e, a˙z za nami rozciagała ˛ si˛e ju˙z tylko blada po´swiata na tle ja´sniejacych ˛ chmur. Nigdy jeszcze nie czułem si˛e tak zm˛eczony. A przecie˙z stałem na pokładzie tak długo, jak długo mogłem dostrzec s´wiatła miasta, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e by´c mo˙ze widz˛e je po raz ostatni. Po chwili przepływali´smy z biegiem rzeki obok przystani Freniere i Point˛e du Lac, a potem widziałem ju˙z tylko wielka˛ s´cian˛e topoli i cyprysów wyrastajacych ˛ zielenia˛ z ciemno´sci wzdłu˙z wybrze˙za. Wiedziałem, z˙ e poranek jest ju˙z niebezpiecznie blisko. 131
Gdy wkładałem klucz do zamka naszej kabiny, poczułem bardzo silne wyczerpanie. Nigdy, w ciagu ˛ tych wszystkich lat, które prze˙zyli´smy wspólnie, nie odczuwałem takiego strachu, jakiego do´swiadczyłem dzisiaj, takiej bezbronno´sci i takiego czystego przera˙zenia. I wcale uwolnienie od tego nie przyszło natychmiast. Nie odzyskałem jeszcze poczucia bezpiecze´nstwa. Czułem tylko ulg˛e czy odpr˛ez˙ enie, jakie w ko´ncu daje absolutne zm˛eczenie, gdy ani umysł, ani ciało nie mo˙ze znie´sc´ ju˙z dłu˙zej trwajacego ˛ przera˙zenia. Bo cho´c teraz Lestat był wiele mil stad, ˛ to swoim zmartwychwstaniem obudził we mnie strach i nieustanny l˛ek, od których nie mogłem si˛e wcale uwolni´c. Nawet gdy Klaudia powiedziała mi: „Jeste´smy bezpieczni, Louis, bezpieczni”, a ja wyszeptałem w odpowiedzi: „Tak”, nadal widziałem Lestata w drzwiach naszego domu, te jego wybałuszone oczy, poranione ciało. W jaki sposób powrócił, w jaki sposób zatriumfował nad s´miercia? ˛ Jak mógł prze˙zy´c to, co si˛e z nim stało? I, bez wzgl˛edu na odpowied´z — co to oznaczało? Nie tylko dla niego, ale i dla Klaudii, i dla mnie. By´c mo˙ze byli´smy bezpieczni od niego, ale czy byli´smy bezpieczni od samych siebie? Tymczasem statkiem zawładn˛eła tajemnicza „choroba”, „goraczka”. ˛ Nie było na nim wiele szczurów, cho´c od czasu do czasu znajdowano ich martwe ciała, wysuszone i prawie nic nie wa˙zace, ˛ jak gdyby stworzenia nie z˙ yły od wielu dni. A przecie˙z choroba utrzymywała si˛e. Uderzyła tak˙ze i w pasa˙zerów, objawiajac ˛ si˛e najpierw w postaci pewnego osłabienia i bólu w okolicach gardła. Bywało, z˙ e na szyi pojawiały si˛e krwiste plamki, czasami w innych miejscach. Bywało, z˙ e pasa˙zer mimo osłabienia nie znajdował na sobie z˙ adnych s´ladów, ale za to otwierała mu si˛e jaka´s stara rana i na powrót stawała si˛e bolesna. Czasami znowu kto´s coraz cz˛es´ciej udawał si˛e na spoczynek, w miar˛e jak podró˙z przeciagała ˛ si˛e, a˙z wreszcie gdy goraczka ˛ rozwijała si˛e, umierał podczas snu. W zwiazku ˛ z tym mieli´smy kilka pogrzebów na morzu. Ja sam, naturalnie, obawiajac ˛ si˛e „goraczki”, ˛ unikałem innych pasa˙zerów, odmawiajac ˛ spotka´n w palarni i wysłuchiwania ich opowie´sci, sprawozda´n ze snów czy oczekiwa´n. Jadłem swoje „posiłki” sam. Ale Klaudia lubiła przyglada´ ˛ c si˛e pasa˙zerom. Sta´c na pokładzie i patrze´c na nich, jak przechadzaja˛ si˛e koło niej wczesnym wieczorem, aby pó´zniej cicho powiedzie´c do mnie, gdy siedziałem w kabinie: „My´sl˛e, z˙ e ona chyba stanie si˛e dzi´s ofiara.˛ . . ” Odkładałem wtedy ksia˙ ˛zk˛e i wygladałem ˛ przez luk, czujac ˛ delikatne kołysanie morza, patrzac ˛ na gwiazdy, wyra´zniejsze i ja´sniejsze, ni˙z kiedy ogladałem ˛ je z ladu. ˛ Zdawało si˛e czasami, gdy siadałem samotnie w ciemnej kajucie, z˙ e niebo schodzi tu na morzu nisko i dotyka niemal fal, i z˙ e jaka´s wielka tajemnica musi zosta´c przy tym spotkaniu ujawniona, jaka´s wielka przestrze´n mi˛edzy nimi tajemniczo zamknie si˛e na zawsze. Ale kto miał wskaza´c to objawienie, gdy niebo i morze stawało si˛e nierozró˙znialne i z˙ adne z nich nie było ju˙z chaosem? Bóg czy Szatan? Przyszła mi nagle do głowy nast˛epujaca ˛ my´sl: „Jakim˙ze pocieszeniem byłoby pozna´c Szatana, spoglada´ ˛ c w jego twarz, bez wzgl˛edu na to, jak straszne byłoby jego oblicze; wiedzie´c, z˙ e nale˙ze˛ do niego całkowicie, i w ten sposób uko132
i´c wreszcie m˛eczarnie tej niewiedzy. Przej´sc´ przez zasłon˛e, która ju˙z na zawsze odgrodziłaby mnie od tego wszystkiego, co nazywałem natura˛ ludzka”. ˛ Czułem, z˙ e statek przybli˙zał nas coraz bardziej do tej tajemnicy Nie było widocznego ko´nca dla sklepienia niebieskiego. Zamykało si˛e tu˙z nad nami zapierajacym ˛ dech ogromem, pi˛ekno´scia˛ i cisza.˛ Ale wkrótce słowa „ukoi´c na zawsze” stały si˛e nie do zniesienia. Bo nie b˛edzie z˙ adnego ukojenia w ciagłym ˛ stanie pot˛epienia, nie mo˙ze po prostu by´c, i czym˙ze sa˛ w ko´ncu te m˛eczarnie w porównaniu z wiecznym ogniem piekielnym? Ocean kołyszacy ˛ si˛e pod nie zmiennymi gwiazdami — ju˙z same te gwiazdy — co to wszystko ma wspólnego z Szatanem? A te wyobra˙zenia, które brzmia˛ tak, statycznie dla nas w dzieci´nstwie, kiedy jeste´smy tak przej˛eci szale´nstwem, z˙ e z trudno´scia˛ mogliby´smy wyobrazi´c je sobie jako poz˙ adane: ˛ Serafin wpatrujacy ˛ si˛e w twarz Boga, na zawsze w twarz Boga. A twarz samego Boga — to było ukojenie wieczne, którego to spokojne, kołyszace ˛ morze, było zaledwie malutka˛ obietnica.˛ Ale nawet w takich chwilach, gdy statek spał i cały s´wiat pogra˙ ˛zony był we s´nie, ani niebiosa, ani piekło nie wydawały si˛e niczym wi˛ecej ni˙z dr˛eczac ˛ a˛ fantazja,˛ urojeniem, złudzeniem. Wiedzie´c i wierzy´c w jedno lub drugie. . . to było jedyne zbawienie, o którym mogłem marzy´c. Klaudia, z zamiłowaniem do s´wiatła, które odziedziczyła po Lestacie, wstajac, ˛ zapalała wszystkie lampy. Miała ze soba˛ wspaniała˛ tali˛e kart do gry, która˛ pozyskała od pewnej damy płynacej ˛ naszym statkiem. Figury były w stylu Marii Antoniny, a na zewn˛etrznej stronie wymalowano złote lilie andegawe´nskie na błyszczacym, ˛ fioletowym tle. Klaudia stawiała sobie pasjanse, w których układała karty tak, z˙ e odzwierciedlały godziny na zegarze. Wypytywała mnie tak długo, z˙ e w ko´ncu zaczałem ˛ próbowa´c odpowiada´c jej, w jaki sposób Lestat uniknał ˛ s´mierci. Ju˙z nie była wstrza´ ˛sni˛eta. Nawet je´sli pami˛etała swoje rozpaczliwe krzyki podczas po˙zaru, nie rozwodziła si˛e nad nimi. Je´sli pami˛etała, z˙ e przed po˙zarem płakała prawdziwymi łzami w mych ramionach, w z˙ aden sposób nie zmieniło jej to. Była znów osoba,˛ która nie znała słowa „niezdecydowanie”, osoba,˛ dla której nie istniało w z˙ yciu co´s takiego, jak niepokój, z˙ al czy ubolewanie. — Powinni´smy od razu go spali´c — powiedziała którego´s dnia. — Byli´smy głupcami, wnioskujac ˛ z tego, jak wygladał, ˛ z˙ e ju˙z nie z˙ yje. — Ale jak mógł to wszystko prze˙zy´c? — zapytałem. — Widziała´s go, wiesz, co si˛e z nim stało. Nie miałem jednak zupełnie ochoty na dalsza˛ rozmow˛e. Najch˛etniej zepchnał˛ bym to wspomnienie w odległe przepa´sci własnej pami˛eci, ale mój umysł nie pozwalał. Teraz ona dawała mi odpowiedzi, bo dialog prowadziła ju˙z tylko sama z soba.˛ — Przypu´sc´ my jednak, z˙ e zrezygnował z dalszej walki z nami — tłumaczyła — z˙ e z˙ ył nadal, zamkni˛ety w tym okropnym wysuszonym ciele, w pełni s´wiadomo´sci. . . ´ — Swiadomo´ sci, w takim stanie! — wykrzyknałem. ˛ 133
— Albo przypu´sc´ my, z˙ e gdy pogra˙ ˛zył si˛e w wodach bagniska i usłyszał odgłosy naszego odje˙zd˙zajacego ˛ powozu, miał nadal do´sc´ siły, by zmusi´c swoje mi˛es´nie do jeszcze jednego wysiłku. W ciemno´sci otaczała go cała masa ró˙znych stworzonek i zwierzat. ˛ Sama widziałam kiedy´s, jak w ogrodzie oderwał głow˛e małej jaszczurce, a potem jak jej krew spływała do kieliszka. Czy mo˙zesz wyobrazi´c sobie wol˛e prze˙zycia, jaka w nim była, jego r˛ece szukajace ˛ po omacku w tej wodzie wszystkiego, co tylko si˛e rusza? — Wola prze˙zycia? — powiedziałem cicho. — Przypuszczam, z˙ e było to co´s innego. . . — A wtedy poczuł wskrzeszajace ˛ go siły, wystarczajace, ˛ by wydosta´c si˛e na drog˛e, mo˙ze napotkał kogo´s. Mo˙ze kl˛eczał skulony, czekajac ˛ na przeje˙zd˙zajacy ˛ wóz, mo˙ze czołgał si˛e, cały czas zagarniajac, ˛ co tylko si˛e dało, aby wypi´c cho´c troch˛e krwi, i tak dotarł do tych n˛edznych bud emigrantów na przedmie´sciu lub do rozsianych po okolicy domów wiejskich. Có˙z to musiał by´c za spektakl! — Wpatrywała si˛e w zawieszona˛ nad nami lamp˛e, jej oczy zw˛eziły si˛e, głos przycichł, pozbawiony był jednak emocji. — A wtedy, co zrobił? To dla mnie jasne. Je˙zeli nie zda˙ ˛zył wróci´c na czas do Nowego Orleanu, to z cała˛ pewno´scia˛ mógł jeszcze dotrze´c do starego cmentarza w Old Bayou. Szpital Sióstr Miłosierdzia codziennie zostawia tam nowe trumny. Ju˙z widz˛e, jak przekopuje si˛e przez wilgotna˛ ziemi˛e, by dotrze´c do niej, jak wyrzuca s´wie˙za˛ jej zawarto´sc´ w bagno i sam znajduje w niej bezpieczne schronienie a˙z do nast˛epnego zmroku, w tym płytkim grobie, gdzie z˙ aden człowiek nie o´smieliłby si˛e go niepokoi´c. Tak. . . tak wła´snie uczynił, jestem pewna. My´slałem o tym przez dłu˙zszy czas, a˙z doszedłem do wniosku, z˙ e tak chyba musiało to wyglada´ ˛ c. I wtedy usłyszałem, jak dodała w zamy´sleniu, układajac ˛ karty i spogladaj ˛ ac ˛ w owalna˛ twarz z biała˛ koafiura˛ króla karcianego. — Ja tak bym wła´snie uczyniła. — Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób? — zapytała, zbierajac ˛ karty. Jej małe palce zgrabnie porzadkowały ˛ tali˛e. Zacz˛eła je tasowa´c. — Ale czy ty wierzysz. . . z˙ e gdyby´smy spalili jego szczatki, ˛ to umarłby na zawsze? — zapytałem. — Oczywi´scie, z˙ e tak — odparła. — Je˙zeli co´s ma ju˙z nigdy nie powsta´c, to nie powstanie. Do czego zmierzasz? Rozkładała teraz karty. Rozdała i mnie, kładac ˛ je na małym d˛ebowym stoliczku. Spojrzałem na karty, ale ich nie dotknałem. ˛ — Nie wiem. . . — powiedziałem cicho. — Tylko z˙ e by´c mo˙ze nie było wcale z˙ adnej woli z˙ ycia, z˙ adnej wytrwało´sci w przetrwaniu. . . poniewa˙z po prostu nie było takiej potrzeby, ni jednego, ni drugiego. Jej oczy wpatrywały si˛e we mnie nieruchomo, nie dajac ˛ z˙ adnej wskazówki co do my´sli, jakie przewijały si˛e przez jej głow˛e, lub czy zrozumiała mnie dobrze. — Poniewa˙z by´c mo˙ze — podjałem ˛ — on po prostu nie mógł umrze´c. Mo˙ze 134
on i my. . . jeste´smy prawdziwie nie´smiertelni? Przez dłu˙zszy czas siedziała bez ruchu, patrzac ˛ na mnie. ´ — Swiadomo´ sc´ w tym stanie. . . — dodałem, w ko´ncu odwracajac ˛ wzrok. — Gdyby tak miało by´c, to czy s´wiadomo´sc´ nie mogłaby by´c i w czymkolwiek innym? Ogniu, s´wietle słonecznym.. . jakie to ma znaczenie? — Louis — powiedziała cicho — ty si˛e boisz. Nie potrafisz stana´ ˛c en gard˛e wobec swojego strachu. Nie pojmujesz niebezpiecze´nstwa strachu tkwiacego ˛ w tobie. Poznamy te odpowiedzi, kiedy odszukamy tych, co nam ich udziela,˛ tych, którzy maja˛ ju˙z t˛e wiedz˛e od wieków, od tak dawna, jak tylko istoty takie jak my spaceruja˛ po ziemi. Ta wiedza jest naszym prawem. Prawo do niej wynika z samego naszego urodzenia. A on nas go pozbawił. Zasłu˙zył na swa˛ s´mier´c. — Ale on nie umarł. . . — powiedziałem. — On nie z˙ yje — odpowiedziała. — Nikt nie mógł wydosta´c si˛e z tego domu, chyba z˙ e zbiegłby razem z nami, obok nas. Nie. On nie z˙ yje, tak jak i ten trz˛esacy ˛ ´ si˛e esteta, jego przyjaciel. Swiadomo´sc´ , a jakie to ma w ko´ncu znaczenie? Zebrała karty i odło˙zyła je na bok, dajac ˛ znak, abym podał jej ksia˙ ˛zki le˙zace ˛ na stoliczku przy pi˛etrowych kojach, te ksia˙ ˛zki, które rozpakowała natychmiast po wej´sciu na pokład, troch˛e wybranych dzieł o wampirach, jakie zabrała ze soba,˛ aby słu˙zyły jej za przewodniki. Nie było tam z˙ adnych dzikich romansów z Anglii, z˙ adnych opowiada´n Edgara Alana Poe, z˙ adnej fantazji. Tylko te rzadkie sprawozdania i relacje o wampirach Europy Wschodniej, które dla niej stały si˛e czym´s w rodzaju biblii. Rzeczywi´scie, w tych krajach palono szczatki ˛ wampira, gdy został odnaleziony, serce przebijano kołkiem, odcinajac ˛ głow˛e od reszty ciała. Czytała te ksia˙ ˛zki teraz godzinami, stare ju˙z ksia˙ ˛zki, które były czytane i czytane, zanim jeszcze znalazły si˛e w Ameryce. Były to opowiadania podró˙zników, sprawozdania ksi˛ez˙ y i naukowców. Klaudia zaplanowała nasza˛ podró˙z po Europie bez pomocy papieru i pióra, jedynie w swojej głowie. Podró˙z, która zaprowadzi nas z błyszczacych ˛ stolic Europy do krajów le˙zacych ˛ nad Morzem Czarnym, gdzie sko´nczymy z˙ eglug˛e w Warnie i rozpoczniemy poszukiwania od wiejskich okolic Karpat. Dla mnie taki kierunek był do´sc´ ponura˛ perspektywa,˛ bo pragnałem ˛ odwiedzi´c zupełnie inne miejsca i t˛eskniłem do zupełnie innej wiedzy, której Klaudia jeszcze nie zacz˛eła pojmowa´c. Ziarna tej t˛esknoty zostały zasiane we mnie ju˙z wiele lat temu, ziarna, z których wyrósł teraz gorzki kwiat, gdy statek nasz mijał Cie´snin˛e ´ Gibraltarska˛ i wpływał na wody Morza Sródziemnego. Chciałem, aby te wody były bł˛ekitne. A one były zupełnie inne. Były w ko´ncu wodami nocy. Bardzo cierpiałem, próbujac ˛ przypomnie´c sobie morze w sło´ncu, widok dla innych tak absolutnie oczywisty. U mnie, niezdyscyplinowana pami˛ec´ ´ pozwoliła wymkna´ ˛c si˛e temu obrazowi ju˙z na wieczno´sc´ . Morze Sródziemne było czarne, czarne u wybrze˙zy Włoch, czarne u wybrze˙zy Grecji, zawsze czarne, kiedy we wczesnych godzinach rannych, tu˙z przed brzaskiem, gdy nawet Klaudia 135
spała zm˛eczona swoimi ksia˙ ˛zkami i kiepskim posiłkiem spowodowanym przymusowa˛ ostro˙zno´scia,˛ opuszczałem w dół, za burt˛e, lamp˛e przez podnoszace ˛ si˛e wła´snie mgły, tak długo a˙z jej płomie´n rozbłyskiwał tu˙z nad kołyszac ˛ a˛ si˛e woda.˛ Nic nie pojawiało si˛e w snopie s´wiatła poza samym odbiciem blasku s´wiatła, tego promienia naszej podró˙zy, który mnie nie opuszczał, nieruchome oko, patrzace ˛ na mnie z gł˛eboko´sci i mówiace: ˛ „Louis, twoje poszukiwania sa˛ tylko poszukiwaniem ciemno´sci. To morze nie jest twoim morzem. Mity i podania ludzi nie sa˛ twoimi mitami i nie nale˙za˛ do ciebie, skarby ludzi nie sa˛ twoimi”. Och, jak bardzo ´ ta pogo´n za Starym Swiatem wampirów przepełniała mnie w takich momentach gorycza.˛ Jakie bowiem tajemnice, jakie prawdy dla nas miały te potworne stwory nocy? Có˙z mogły nam objawi´c? Co tak naprawd˛e jeden pot˛epiony mo˙ze przekaza´c drugiej pot˛epionej istocie? Nawet nie wyszedłem na brzeg, gdy stali´smy w Pireusie. A przecie˙z przed oczyma defilował mi ate´nski Akropol, oczyma wyobra´zni spogladałem ˛ na ksi˛ez˙ yc przez otwarty dach Parteonu, podziwiałem wspaniało´sc´ jego wysokich kolumn, spacerowałem po ulicach tych Greków, którzy zgin˛eli pod Maratonem, wsłuchiwałem si˛e w wiatr w staro˙zytnych gajach oliwnych. Bo były to pomniki tych, którzy nie mogli umrze´c, a nie kamienie z˙ yjacych ˛ i s´miertelnych. Tutaj kryły si˛e tajemnice, które wytrzymały prób˛e czasu, a które ja dopiero niejasno zaczynałem pojmowa´c. A jednak nic nie odciagn˛ ˛ eło mnie od naszych pierwotnych planów i poszukiwa´n. Nic nie mogło mnie od nich odwróci´c, cho´c nieustannie rozmy´slałem nad ryzykiem, jakie ze soba˛ niosły, ryzykiem, jakie zreszta˛ przynosi ka˙zde pytanie, je´sli tylko jest zadane szczerze. Odpowied´z bowiem musi mie´c wysoka˛ cen˛e, by´c niebezpieczna. Kto wiedział o tym lepiej ode mnie, który nadzorowałem swoja˛ własna˛ s´mier´c, patrzyłem, jak wszystko, co ludzkie, usycha i umiera, aby utworzy´c nierozerwalny ła´ncuch, trzymajacy ˛ mnie tak mocno tego s´wiata, cho´c jednocze´snie czyniacy ˛ mnie na zawsze jego banita? ˛ Morze kołysało naszym statkiem i nastrajało cz˛esto do bolesnych wspomnie´n. Oto, znów ujrzałem przed oczyma t˛e noc zimowa˛ w Nowym Orleanie, kiedy przechadzałem si˛e po cmentarzu St. Louis. Zobaczyłem moja˛ siostr˛e, stara˛ i pochylona,˛ z bukietem białych ró˙z w dłoniach, których kolce starannie owini˛ete były w pergamin. Jej siwa głowa pochylała si˛e, jej nogi niosły ja˛ wytrwale wzdłu˙z mrocznej ciemno´sci alei a˙z do miejsca, gdzie le˙zał kamie´n nagrobny jej brata Louisa, tu˙z obok grobu młodszego brata. . . Louis, który zginał ˛ w po˙zarze w Point˛e du Lac, pozostawiajac ˛ po sobie szczodry spadek chrze´sniakowi i swemu imiennikowi, którego nigdy nie poznał. Te kwiaty były dla niego wła´snie, jak gdyby nie min˛eło ju˙z pół wieku od jego s´mierci, jak gdyby pami˛ec´ o bracie nie dawała siostrze spokoju. Smutek wyostrzył jej pi˛ekne rysy, smutek i z˙ al złamał jej waskie ˛ plecy, przygniatajac ˛ do ziemi. Czegó˙z bym nie dał, aby móc dotkna´ ˛c jej srebrzystych włosów, wyszepta´c swoja˛ miło´sc´ do niej, gdyby nie to, z˙ e miło´sc´ ta wycisn˛ełaby na jej ostatnich latach znak przera˙zenia gorszy ni˙z smutek. Odchodziłem, 136
zostawiajac ˛ ja,˛ pełen smutku. Spotykałem ja,˛ nie´swiadoma˛ mojej obecno´sci, nast˛epnym razem, wiele razy, bez ko´nca. Zbyt wiele teraz miałem snów. Zbyt długo byłem w wi˛ezieniu, jakim stał si˛e dla mnie ten statek, w wi˛ezieniu, jakim było dla mnie moje ciało zharmonizowane ze wschodem sło´nca, jak z˙ adne inne ludzkie ciało. Moje serce zacz˛eło bi´c szybciej z powodu tych odległych gór wschodniej Europy, i w ko´ncu biło szybciej z powodu tej jedynej nadziei, z˙ e gdzie´s, w tej prymitywnej okolicy odnajdziemy by´c mo˙ze odpowied´z na pytanie, dlaczego Bóg zezwolił na takie cierpienia, dlaczego, mimo z˙ e Bóg istnieje, mogło si˛e to wszystko zacza´ ˛c, i jak w obecno´sci Boga mo˙ze si˛e to wszystko sko´nczy´c. Ja sam nie miałem odwagi zako´nczy´c tego, wiedziałem o tym i bez cudzej pomocy. Rozmy´slajac ˛ tak, nawet nie spostrzegłem, gdy wody ´ Morza Sródziemnego zamieniły si˛e w wody Morza Czarnego. Wampir westchnał. ˛ Chłopak opierał si˛e na łokciach, z broda˛ podparta˛ prawa˛ r˛eka,˛ jego chciwe spojrzenie współgrało z zaczerwienionymi oczami. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e nabieram ciebie? — zapytał wampir, a jego delikatne brwi natychmiast s´ciagn˛ ˛ eły si˛e. — Nie — szybko odpowiedział chłopak. — Wiem w ten sposób wi˛ecej, ni˙z gdybym zadawał pytania. Jego usta znieruchomiały, spojrzał na wampira, jak gdyby był ju˙z gotów do dalszego słuchania. Z daleka doszedł do nich jaki´s d´zwi˛ek. Po raz pierwszy odkad ˛ tu siedzieli. Chłopak zerknał ˛ na drzwi prowadzace ˛ na korytarz. Zdawało si˛e, z˙ e jeszcze przed chwila˛ nie wiedział nawet, i˙z ten budynek w ogóle istnieje. Kto´s ci˛ez˙ ko stapał ˛ po starych, trzeszczacych ˛ deskach podłogowych. Wampir jednak nie zwrócił na to wcale uwagi. Znów spogladał ˛ w przestrze´n, jak gdyby ponownie wyłaczony ˛ z tera´zniejszo´sci. — Ta wioska. Nie mog˛e teraz przypomnie´c sobie jej nazwy. Wypadła mi z pami˛eci. Pami˛etam tylko, z˙ e była wiele mil od wybrze˙za i z˙ e udali´smy si˛e tam samotnie powozem. I to jakim powozem! To była robota Klaudii. Ten powóz. Powinienem był si˛e tego po niej spodziewa´c, ale wtedy wszystko zaskakiwało mnie i na wszystko byłem nie przygotowany. Od pierwszej chwili, kiedy przybyli´smy do Warny, zdałem sobie spraw˛e z pewnych zmian, jakie w niej zaszły. To od razu u´swiadomiło mi, z˙ e jest nie tylko moja,˛ ale i jego nieodrodna˛ córka.˛ Ode mnie nauczyła si˛e warto´sci pieniadza, ˛ ale po Lestacie odziedziczyła nami˛etno´sc´ do ich wydawania, ba, trwonienia. Jak˙ze wi˛ec mogła opu´sci´c miasto bez zamówienia najbardziej luksusowego, czarnego powozu, jaki tylko dało si˛e zamówi´c, wyposa˙zonego w skórzane siedzenia, które pomie´sciłyby cała˛ grup˛e podró˙zników, nie mówiac ˛ ju˙z o m˛ez˙ czy´znie z dzieckiem, którzy u˙zywali tego przepysznego przedziału li tylko do transportu ozdobnej d˛ebowej skrzyni. Z tyłu przywiazane ˛ były pasami dwa kufry wypełnione najwspanialszymi ubraniami, jakie tylko tutejsze sklepy mogły dostarczy´c. Tak oto wyruszyli´smy w drog˛e, wzniecajac ˛ tumany 137
kurzu olbrzymimi, lekkimi kołami powozu, który na szcz˛es´cie zaopatrzony był w dobre resory, z lekko´scia˛ przenoszac ˛ cały nasz dobytek po niebezpiecznych, górskich drogach. Podniecała nas jazda, konie w galopie i delikatne przechylanie si˛e całej konstrukcji powozu na wybojach i zakr˛etach. Dziwny to był kraj. Pusty, ciemny, jak to zawsze jest z wiejska˛ okolica.˛ Tutejsze zamki i ruiny cz˛esto spowite były w ciemno´sciach, gdy ksi˛ez˙ yc zakrywał chmury. Odczuwałem niepokój podczas tych godzin, które przynosiły nowe przez˙ ycia, nie bardzo nam do tej pory znane z Nowego Orleanu. Ludzie, których napotykali´smy, te˙z napawali nas l˛ekiem. Byli´smy jakby nadzy i zagubieni w ich malutkich wioseczkach, i nigdy nie opuszczała nas s´wiadomo´sc´ , z˙ e w ich towarzystwie jeste´smy w powa˙znym niebezpiecze´nstwie. W Nowym Orleanie nigdy nie trzeba było ukrywa´c naszych zbrodni. Spustoszenia z powodu zarazy, chorób czy przest˛epczo´sci były o wiele wi˛eksze ni˙z liczba naszych zabójstw i pozwalały im zgina´ ˛c w masie zła. Tu jednak musieli´smy przebywa´c ogromne odległo´sci, aby zabija´c nie zauwa˙zeni. A wszystko dlatego, z˙ e ci pro´sci, wiejscy ludzie, którzy by´c mo˙ze z przera˙zeniem patrzyliby na zatłoczone ulice Nowego Orleanu, s´wi˛ecie wierzyli, z˙ e umarły człowiek mo˙ze spacerowa´c i pi´c krew z˙ yjacych. ˛ Oni po prostu znali nasze imiona: wampir, diabeł. A my, którzy byli´smy bardzo wra˙zliwi na ka˙zda˛ nawet najdrobniejsza˛ pogłosk˛e, pod z˙ adnym pozorem nie chcieli´smy dostarcza´c powodu do ich powstawania. Podró˙zowali´smy sami i szybko, cho´c w´sród tutejszego ludu za bogato i wystawnie. Starałem si˛e przeto zachowywa´c uprzejmie przy ogniu w gospodach i zajazdach, gdy siedziałem przy stole z pogra˙ ˛zona˛ we s´nie córeczka,˛ wtulajac ˛ a˛ si˛e we mnie przez sen. Niezmiennie zawsze znajdował si˛e kto´s spo´sród chłopów lub gos´ci zajazdu, kto mówił dostatecznie dobrze po niemiecku, lub, bywało, nawet po francusku, aby rozprawia´c ze mna˛ o starych przypowie´sciach i legendach. Na koniec jednak przybyli´smy do wioski, która miała sta´c si˛e punktem zwrotnym w naszej podró˙zy. Nie chc˛e teraz rozwodzi´c si˛e o dodatkowych smaczkach tej podró˙zy, s´wie˙zo´sci powietrza czy chłodzie wieczorów i nocy. Nawet dzisiaj nie potrafi˛e jednak mówi´c o tym bez lekkiego dr˙zenia. To, co napawało nas zdziwieniem w tej okolicy, to wyjatkowe ˛ pustkowie, jakie napotkali´smy po drodze. Droga przez wie´s te˙z była dziwnie wyludniona. Nie było wcale tak pó´zno, gdy tam wje˙zd˙zali´smy, nie na tyle w ka˙zdym razie, by wytłumaczy´c pozamykane okiennice w mijanych domach, czy wygaszona˛ lamp˛e kołyszac ˛ a˛ si˛e leniwie przy szerokim łuku bramy prowadzacej ˛ do zajazdu. W przej´sciu le˙zały jakie´s odpadki. Były te˙z inne znaki wskazujace ˛ na to, z˙ e co´s jest nie tak. Mała skrzynka wysuszonych kwiatów pod zamkni˛etymi okiennicami miejscowego sklepu, beczułka toczaca ˛ si˛e tam i z powrotem na samym s´rodku podwórka gospody. Miejsce wygladało ˛ zupełnie, jakby dotkni˛ete zostało zaraza.˛ Ale kiedy zestawiałem z powozu Klaudi˛e na ziemi˛e, zobaczyłem s´wiatło migocace ˛ pod zamkni˛etymi drzwiami gospody. 138
— Włó˙z na głow˛e kaptur peleryny — powiedziałem szybko do Klaudii. — Nadchodza.˛ Kto´s wewnatrz ˛ odryglował zamek. Jedyna˛ rzecza,˛ jaka˛ z poczatku ˛ ujrzałem, było s´wiatło rozbłyskujace ˛ za postacia˛ kobieca,˛ która wychyliła si˛e lekko zza otwartych drzwi. Potem s´wiatło z lamp naszego powozu odbiło si˛e w jej oczach. — Pokój na noc! — odezwałem si˛e po niemiecku. — I trzeba zaja´ ˛c si˛e naszymi ko´nmi! — Noc nie jest dobra˛ pora˛ na podró˙z. . . — odpowiedziała matowym głosem — w dodatku z dzieckiem. Gdy to mówiła, zauwa˙zyłem innych go´sci w sali, z tyłu za nia.˛ Słyszałem ich szepty i dostrzegłem migotanie ognia. Z tego, co mogłem zauwa˙zy´c, wi˛ekszo´sc´ to byli chłopi, poza jednym m˛ez˙ czyzna˛ ubranym tak jak ja, w szyty na miar˛e surdut, z płaszczem narzuconym na plecy. Jego ubranie jednak było zaniedbane i w n˛edznym stanie. Rude włosy połyskiwały w s´wietle płomieni. Był cudzoziemcem tak jak my i jedynie on nie patrzył na nas w tej chwili. Głowa m˛ez˙ czyzny kiwała si˛e nieco, jak gdyby był pijany. — Moja córka jest zm˛eczona — powiedziałem do kobiety. — Nie mamy si˛e gdzie zatrzyma´c, jedynie tutaj. — To mówiac, ˛ wziałem ˛ Klaudi˛e na r˛ece. Obróciła do mnie twarz i usłyszałem jej cichy szept: — Louis, Louis, spójrz, ten czosnek, krucyfiks nad drzwiami! Nie dostrzegłem tego wcze´sniej. Krucyfiks był mały, z ciałem Chrystusa wykonanym z bra˛ zu i przytwierdzonym do drewnianego krzy˙za. Wokół opleciony s´wie˙zy czosnek, niczym wieniec, który mieszał si˛e ze starym, o wysuszonych łuskach. Wzrok kobiety pow˛edrował za moim, po czym spojrzała na mnie ostro i dostrzegłem, jak bardzo jest wyczerpana, jak czerwone sa˛ gałki jej oczu, jak dr˙zy jej dło´n, która˛ s´ciska rabki ˛ otulajacego ˛ ja˛ szala. Jej czarne włosy były w stanie kompletnego nieładu. Przesunałem ˛ si˛e bli˙zej, a˙z stałem prawie w progu drzwi, a ona otworzyła je nagle szeroko, jakby dopiero co zdecydowała si˛e na wpuszczenie nas do s´rodka. Słyszałem słowa modlitwy, gdy przechodziłem obok niej. Byłem tego pewny, cho´c nie rozumiałem wypowiadanych słowia´nskich słów. Mały, nisko obelkowany pokój wypełniony był lud´zmi. M˛ez˙ czy´zni i kobiety siedzieli na ławkach, a nawet na podłodze wzdłu˙z wykładanej boazeria˛ s´ciany. Odniosłem wra˙zenie, jakby cała wioska zeszła si˛e tutaj w tym małym pomieszczeniu. Jakie´s dziecko spało na kolanach matki, a inne przy schodach, otulone w koce, z kolanami wci´sni˛etymi w stopie´n, z r˛ekoma uło˙zonymi w poduszk˛e dla głowy na wy˙zszym stopniu. Wsz˛edzie dookoła wisiał czosnek zawieszony na niezliczonych, wbitych w s´ciany gwo´zdziach i haczykach. Rozpalony ogie´n był tutaj jedynym z´ ródłem s´wiatła i rzucał wykrzywione cienie na nieruchome, wpatrzone w nas twarze. Nikt si˛e nie poruszył, aby zrobi´c nam miejsce lub zaproponowa´c cokolwiek. W ko´ncu, kobieta która nas wpu´sciła, powiedziała po niemiecku, z˙ e je´sli chc˛e, 139
mog˛e zaprowadzi´c konie do stajni. Wpatrywała si˛e we mnie swoimi lekko dzikimi oczyma w czerwonych obwódkach. Wkrótce jednak jej twarz złagodniała. Powiedziała, z˙ e stanie w drzwiach gospody i przy´swieci mi latarnia,˛ ale musze si˛e po´spieszy´c i zostawi´c dziecko tutaj. Co´s jednak innego odwróciło moja˛ uwag˛e. Wo´n, która˛ wyczułem w´sród ci˛ez˙ kiego zapachu wina i płonacego ˛ drzewa. To była wo´n s´mierci. Czułem, jak dło´n Klaudii przycisn˛eła si˛e do mojej piersi i zobaczyłem jej malutki palec wskazujacy ˛ na drzwi u podnó˙za schodów. Tajemnicza wo´n pochodziła stamtad. ˛ Kiedy wróciłem, kobieta przygotowała dla mnie kubek wina i misk˛e rosołu. Usiadłem z Klaudia˛ przy stole, biorac ˛ ja˛ na kolana. Głowa jej była odwrócona w kierunku tych tajemniczych drzwi Oczy wszystkich spogladały ˛ na nas jak przedtem. I jak przedtem jedynie ów cudzoziemiec nie zdawał sobie sprawy z naszej obecno´sci. Widziałem teraz wyra´znie jego profil. Był du˙zo młodszy, ni˙z poczatkowo ˛ my´slałem. Jego wyn˛edzniały wyglad ˛ spowodowały raczej emocje, jakie prze˙zywał. Miał podłu˙zna,˛ lecz wła´sciwie nawet przyjemna˛ twarz, jego jasna piegowata cera sprawiała, z˙ e wygladał ˛ troch˛e jak chłopiec. Szerokie, niebieskie oczy wpatrzone były w ogie´n, jak gdyby rozmawiał z nim, a jego rz˛esy i brwi w s´wietle płomieni pobłyskiwały złotawo, co nadawało twarzy bardzo niewinnego i przyjemnego wyrazu. Był w strasznym stanie, wzburzony i pijany. Nagle obrócił si˛e do mnie. Zauwa˙zyłem, z˙ e płakał. — Czy mówi pan po angielsku? — odezwał si˛e, a jego głos zahuczał w ciszy. — Tak, mówi˛e. Spojrzał na reszt˛e siedzacych ˛ z błyskiem triumfu w oczach. Patrzyli na niego z kamiennym spokojem. — Mówi pan po angielsku! — wykrzyknał. ˛ Jego usta wykrzywiły si˛e w gorzkim u´smiechu. Wzrokiem przesunał ˛ po suficie, a potem utkwił go we mnie. — Niech pan wyje˙zd˙za z tego kraju — powiedział. — Niech pan wyjedzie natychmiast! Zabierze swój powóz i konie i zmusi je do drogi, a˙z padna,˛ ale niech pan stad ˛ ucieka! — wykrzyknał. ˛ Jego ramiona dr˙zały konwulsyjne, jak gdyby był chory. Przyło˙zył r˛ek˛e do ust. Kobieta, która stała teraz oparta o s´cian˛e z r˛ekoma złoz˙ onymi na zabrudzonym fartuchu, powiedziała spokojnie po niemiecku: — O s´wicie mo˙ze pan jecha´c, o s´wicie. — Ale o co tu chodzi? — zapytałem ja˛ cicho i spojrzałem na niego. Przygla˛ dał mi si˛e szklanymi i czerwonymi oczyma. Wokół panowała cisza. Nikt si˛e nie odezwał. W palenisku nadpalona kłoda ci˛ez˙ ko zsun˛eła si˛e w popiół. — Mo˙ze pan mi powie? — zapytałem uprzejmie Anglika. Wstał. Przez chwil˛e my´slałem, z˙ e upadnie. Zachwiał si˛e nade mna,˛ był o wiele wy˙zszy ni˙z ja. Jego głowa przechylała si˛e do przodu, potem do tyłu, zanim stanał ˛ prosto, oparłszy si˛e r˛ekoma o brzeg stołu. Jego czarny surdut poplamiony był winem, takie te˙z były mankiety koszuli. — Chce pan zobaczy´c? — Jego głos dr˙zał od emocji, gdy wypowiadał te sło140
wa. — Niech pan zostawi dziecko! — wtraciła ˛ si˛e nagle kobieta, wykonujac ˛ szybki i władczy ruch r˛eka.˛ — Ona s´pi — powiedziałem i wstajac ˛ poda˙ ˛zyłem za Anglikiem prosto pod drzwi u podnó˙za schodów. Zrobił si˛e mały ruch, gdy ci siedzacy ˛ najbli˙zej drzwi odsun˛eli si˛e od nich. Obaj weszli´smy do małego pokoiku. Tylko jedna s´wieca paliła si˛e na kredensie i pierwsza˛ rzecza,˛ jaka˛ ujrzałem, był rzad ˛ malowanych talerzy ustawionych na wysokiej półce. Małe okienko pokoju zasłoni˛ete było zasłonkami, a połyskujacy ˛ obraz Madonny z Dzieciatkiem ˛ wisiał na s´cianie. Po´sród s´cian i krzeseł stał wielki d˛ebowy stół. Na nim le˙zało ciało młodej kobiety z r˛ekoma zło˙zonymi na piersiach; kasztanowe włosy bezładnie okalały jej smukła˛ biała˛ szyj˛e i ramiona. Ładna twarz st˛ez˙ ała ju˙z od s´mierci. Bursztynowe paciorki ró˙za´nca pobłyskiwały wokół przegubów dłoni i z boku ciemnej wełnianej sukni. Obok le˙zał pi˛ekny, czerwony filcowy kapelusz z welonem, o bardzo szeroki mi˛ekkim rondzie, oraz para ciemnych r˛ekawiczek. Wszystkie te rzeczy były tak rozło˙zone, jak gdyby młoda kobieta miała wkrótce wsta´c i wło˙zy´c je na siebie. Anglik musnał ˛ delikatnie kapelusz, gdy przysunał ˛ si˛e do stołu, gdzie le˙zała. Był tu˙z na granicy kompletnego załamania. Wyciagn ˛ ał ˛ du˙za˛ chusteczk˛e z kieszeni swego surduta i nało˙zył ja˛ na twarz zmarłej. — Czy pan wie, co oni chca˛ z nia˛ zrobi´c? — szepnał ˛ mi w twarz. — Czy mo˙ze pan to sobie wyobrazi´c? Gospodyni pojawiła si˛e za nami i dotkn˛eła jego ramienia, ale on gwałtownie odtracił ˛ ja˛ od siebie. — Czy pan wie? — za˙zadał ˛ natychmiastowej odpowiedzi. — Barbarzy´ncy! — Niech pan przestanie — powiedziała cicho kobieta. Zacisnał ˛ z˛eby i potrza˛ snał ˛ głowa,˛ a˙z czerwone obwódki wokół oczu zel˙zały nieco, — Odejd´z ode mnie — powiedział do niej po niemiecku. — Odejd´z ode mnie. Kto´s co´s szeptał w sasiednim ˛ pokoju. Anglik spojrzał raz jeszcze na młoda˛ kobiet˛e, a jego oczy wypełniły si˛e łzami. — Tak niewinna — powiedział cicho, a potem zerknał ˛ w gór˛e i zaciskajac ˛ pi˛es´ci, uniósł prawa˛ r˛ek˛e, dyszac. ˛ — Bad´ ˛ z przekl˛ety Bo˙ze. . . Bad´ ˛ z przekl˛ety. — Panie — szepn˛eła kobieta, z˙ egnajac ˛ si˛e. — Widzi pan to? — M˛ez˙ czyzna wskazał ostro˙znie na szyj˛e kobiety, jak gdyby nie chciał dotkna´ ˛c stygnacego ˛ ciała. Tam, na gardle zmarłej, ponad wszelka˛ wat˛ pliwo´sc´ , znajdowały si˛e dwie ranki od przekłucia, identyczne, jakie widziałem tysiace ˛ razy, wyryte na z˙zółkni˛etej ju˙z skórze. M˛ez˙ czyzna podniósł dło´n i zakrył nia˛ twarz. Jego wysoka i chuda posta´c kołysała si˛e na pi˛etach. — Ja chyba zwariuj˛e! — wykrzyknał. ˛ — No, niech si˛e pan uspokoi — powiedziała kobieta, obejmujac ˛ go r˛eka.˛ Gdy wyrwał si˛e z jej obj˛ecia, jej twarz nagle zaczerwieniła si˛e. 141
— Niech pani go zostawi — powiedziałem. — Ja si˛e nim zaopiekuj˛e. Wykrzywiła usta. — Wyrzuc˛e was stad ˛ wszystkich, prosto na ciemny dwór, je´sli pan nie przestanie! — Była zbyt zm˛eczona, sama bliska załamania. Odwróciła si˛e od nas, otuliła dokładnie szalem i wyszła z pokoju. Ludzie, którzy zebrali si˛e pod drzwiami, cicho rozstapili ˛ si˛e przed nia.˛ Anglik płakał. Wiedziałem, co musz˛e zrobi´c, ale nie tylko dlatego, z˙ e chciałem dowiedzie´c si˛e od niego jak najwi˛ecej; czułem, z˙ e moje serce wali w cichym podnieceniu. Widok tego człowieka w takim stanie rzeczywi´scie rozdzierał serce. Los przywiódł mnie bezlito´snie zbyt blisko niego. — Zostan˛e z panem — zaproponowałem. Przysunałem ˛ dwa krzesła. Usiadł ci˛ez˙ ko z oczyma wpatrzonymi w migocacy ˛ płomie´n s´wiecy. Zamknałem ˛ drzwi i s´ciany zdały si˛e uchodzi´c w dal. Kółeczko Wokół płomienia s´wiecy stało si˛e jakby ja´sniejsze wokół jego pochylonej głowy. Odchylił si˛e do tyłu, oparł głow˛e o krzesło, po czym wytarł twarz chusteczka.˛ Wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni skórzany futerał, W którym miał butelk˛e i zaproponował mi łyk. Odmówiłem. — Zechce mi pan powiedzie´c, co si˛e stało? Przytaknał. ˛ — By´c mo˙ze — powiedział — spowoduje pan, z˙ e si˛e opami˛etaja.˛ Jest pan Francuzem, prawda? Pan wie, jestem Anglikiem. — Tak — odparłem. I wtedy, s´ciskajac ˛ z˙ arliwie moja˛ dło´n, spirytus tak osłabił jego zmysły, z˙ e nawet nie poczuł jej zimna, powiedział mi, z˙ e ma na imi˛e Morgan i z˙ e potrzebuje rozpaczliwie mojej pomocy. W tej chwili, trzymajac ˛ jego r˛ek˛e i czujac ˛ jej goraczk˛ ˛ e, zrobiłem dziwna˛ rzecz. Powiedziałem mianowicie, jak si˛e nazywam i jakie jest moje imi˛e, cho´c zwykle nikomu tego nie ujawniam. Ale on i tak i nie słuchał mnie i wpatrywał si˛e w martwe ciało kobiety. Jego usta wykrzywiły si˛e tylko w delikatnym u´smiechu. Wyraz twarzy mógłby poruszy´c ka˙zdego, trudno było pozosta´c przy nim oboj˛etnym. — To moja wina — powiedział — to ja ja˛ tutaj sprowadziłem. Uniósł brwi, jakby si˛e sam sobie dziwił. — Nie — odpowiedziałem szybko — pan przecie˙z tego nie zrobił. Niech pan mi powie, kto to zrobił. Wydało mi si˛e, z˙ e zmieszał si˛e, zatopił w my´slach. — Nigdy nie wyje˙zd˙załem z Anglii — zaczał. ˛ — Byłem malarzem, widzi pan. . . jak gdyby miało to teraz jakie´s znaczenie. . . obrazy, ksia˙ ˛zki! My´slałem, z˙ e to wszystko takie malownicze! Takie malownicze! Jego wzrok przesunał ˛ si˛e po pokoju, głos zawisł w powietrzu. Przez dłu˙zszy czas znów patrzył na zmarła,˛ a potem cicho odezwał si˛e do niej: — Emilio.
142
Zdawało mi si˛e, z˙ e przyciska co´s cennego do serca. Stopniowo, dowiedziałem si˛e wszystkiego. Była to ich podró˙z po´slubna, przez Niemcy a˙z do tego kraju, gdzie Morgan odnajdywał krajobrazy, które chciał malowa´c. Tak oto, w ko´ncu, przybyli do tego odległego miejsca, poniewa˙z tu wła´snie, w pobli˙zu, znajdowały si˛e ruiny klasztoru, o których mówiono, z˙ e zachowały si˛e w dobrym stanie. Jednak Morgan i Emilia nigdy nie dotarli do tego klasztoru. Tragedia miała ich spotka´c wła´snie tu. Okazało si˛e, z˙ e nie ma regularnych kursów ta˛ droga˛ i Morgan musiał wynaja´ ˛c chłopa z wozem, aby ich tutaj przywiózł. Tego wieczoru, kiedy przybyli na miejsce, zauwa˙zyli niezwykły ruch na cmentarzu, na peryferiach wioski. Chłop, który ich tu przywiózł, zerknał ˛ tylko raz i odmówił dalszej jazdy. — Wygladało ˛ to na swego rodzaju procesj˛e — opowiadał Morgan. — Uczestnicy ubrani byli w swoje najlepsze, wyj´sciowe ubrania, niektórzy trzymali w dłoniach kwiaty. Prawda jest taka, z˙ e byłem tym całkowicie zafascynowany. Chciałem to widzie´c. Tak bardzo, z˙ e nie przejałem ˛ si˛e tym, z˙ e wo´znica wysadził nas tutaj i odjechał. Widzieli´smy wiosk˛e w górze, nad soba.˛ Wła´sciwie to był mój pomysł. Widzi pan, Emilia łatwo godziła si˛e na wszystko. W ko´ncu zostawiłem ja˛ na drodze przy baga˙zach, a sam poszedłem do góry. Wdrapałem si˛e na pagórek bez niej. Widział go pan wje˙zd˙zajac ˛ do wioski, i ten cmentarz? Nie, oczywi´scie, z˙ e go pan nie widział. Bogu dzi˛eki, z˙ e ten pana powóz przywiózł was tutaj bezpiecznie i w zdrowiu. Cho´c, gdyby pan jechał jeszcze dalej, nie zwa˙zajac ˛ na konie. . . — Przerwał. — Ale co si˛e stało? — zapytałem łagodnie. — Co si˛e stało? To barbarzy´ncy! — wykrzyknał. ˛ Ruchem głowy wskazał na drzwi, po czym pociagn ˛ ał ˛ długi łyk z butelki i zakr˛ecił zakr˛etk˛e. — No có˙z, nie była to wcale procesja. Od razu si˛e zorientowałem — powiedział. — Ludzie nie chcieli nawet odezwa´c si˛e do mnie, kiedy podszedłem bli˙zej, a wie pan jacy oni sa; ˛ cho´c nie mieli nic przeciwko temu, z˙ ebym przygladał ˛ si˛e wydarzeniu. Prawda jest taka, z˙ e a˙z trudno uwierzy´c, z˙ e byłem tego s´wiadkiem. Nie uwierzy mi pan, kiedy powiem, co widziałem. Musi mi pan jednak uwierzy´c bo je´sli nie, to chyba zwariowałem, na pewno. — Uwierz˛e panu, niech pan mówi dalej — odrzekłem. — Taak, na cmentarzu pełno było s´wie˙zych grobów, zobaczyłem to natychmiast. Na niektórych stały drewniane krzy˙ze, inne były tylko kopczykami usypanymi z ziemi, ze s´wie˙zo zło˙zonymi kwiatami. Stojacy ˛ przy nich chłopi tak˙ze trzymali w dłoniach kwiaty, przynajmniej kilkoro z nich, jak gdyby zamierzali przybra´c czy uporzadkowa´ ˛ c je. Wszyscy oni jednak stali nieruchomo, a ich oczy wlepione były w dwóch m˛ez˙ czyzn, którzy przyprowadzili białego konia i trzymali go za uzd˛e. Ach, có˙z to za zwierz˛e! Grzebał noga˛ w ziemi, płoszył si˛e nieco, jakby to miejsce nie było dla niego odpowiednie. To było pi˛ekne wspaniałe zwierz˛e, ogier o s´nie˙znobiałej ma´sci. W pewnej chwili, nie mógłbym wytłumaczy´c panu, jak to zaplanowali, poniewa˙z z˙ aden z nich nie wypowiedział nawet słowa, 143
jeden z nich, przywódca jak my´sl˛e, uderzył nagle konia z cała˛ siła˛ trzonkiem łopaty. Ko´n zerwał si˛e jak szalony i pop˛edził stokiem w gór˛e wzgórza. Mo˙ze pan sobie wyobrazi´c. My´slałem, z˙ e ju˙z go nie zobaczymy, przynajmniej przez czas jaki´s. Myliłem si˛e jednak. Po chwili ogier zwolnił i przeszedł w galop, zawrócił, gdy dobiegł do starych grobów i ponownie zaczał ˛ zbiega´c w dół ku nowo wykopanym. Wszyscy stali w milczeniu, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e tej scenie. Wkrótce rumak podbiegł kłusem, przeskakujac ˛ przez groby i zło˙zone kwiaty, a nikt si˛e nawet nie poruszył, aby chwyci´c go za uzd˛e. A˙z nagle zatrzymał si˛e przy jednym z grobów. Anglik wytarł oczy, ale i tak miał je ju˙z suche. Zdawał si˛e zafascynowany swoim opowiadaniem. Ja tak˙ze. — I oto, co si˛e wydarzyło — kontynuował. — Zwierz˛e po prostu stan˛eło i stało tam. Nagle dał si˛e słysze´c krzyk dobiegajacy ˛ z tłumu. Nie, to nie był krzyk, zdawało si˛e, z˙ e oni wszyscy ci˛ez˙ ko oddychaja,˛ sapia˛ i j˛ecza.˛ Po chwili znów zrobiło si˛e cicho. Ko´n stał w miejscu, podrzucajac ˛ łbem. W ko´ncu ten, który był ich przywódca˛ rzucił si˛e do przodu i okrzykiem wydał jakie´s dyspozycje kilku innym m˛ez˙ czyznom. Jedna z kobiet, krzyczac, ˛ rzuciła si˛e na grób prawie pod ko´nskie kopyta. Podszedłem bli˙zej. Tak blisko, jak tylko mogłem. Widziałem płyt˛e kamienna˛ z wyrytym nazwiskiem zmarłej. To była młoda kobieta. Nie z˙ yła od sze´sciu miesi˛ecy. Data s´mierci była wyryta na kamieniu. Przy grobie kl˛eczała ta nieszcz˛esna kobieta z tłumu, obejmujac ˛ teraz ramionami kamienna˛ płyt˛e, jak gdyby chciała ja˛ wyciagn ˛ a´ ˛c z ziemi. M˛ez˙ czy´zni podnie´sli ja˛ siła˛ i odciagn˛ ˛ eli na bok. Chciałem si˛e odwróci´c, ale nie mogłem, a˙z do chwili, gdy zdałem sobie spraw˛e, co chca˛ zrobi´c. Oczywi´scie, Emilia była zupełnie bezpieczna, z˙ aden z tych ludzi nie zwracał na nas z˙ adnej uwagi. Dwóm silnym m˛ez˙ czyznom udało si˛e w ko´ncu odciagn ˛ a´ ˛c zdesperowana˛ kobiet˛e, a pozostali podeszli z łopatami i zacz˛eli rozkopywa´c grób. Wkrótce jeden z nich zeskoczył do odkopanego dołu. Wszyscy si˛e uciszyli i mo˙zna było usłysze´c najl˙zejszy szelest odgłosu łopaty i wyrzucanej na pryzmy ziemi. Nad nami wysoko stało sło´nce, na niebie nie było nawet chmurki, wszyscy stali dookoła tego grobu, trzymali si˛e teraz za r˛ece, nawet ta nieszcz˛esna kobieta. . . Anglik przerwał i znów patrzył na Emili˛e. Siedziałem spokojnie czekajac, ˛ a˙z wznowi opowiadanie. Słyszałem, jak w butelce zabulgotała whisky, gdy uniósł ja˛ do góry i przytknał ˛ do ust. Z zadowoleniem skonstatowałem, z˙ e jest jeszcze w niej du˙zo płynu i z˙ e Morgan mo˙ze długo pi´c, by w ten sposób zabija´c swój ból. — Ale równie dobrze to mogłaby by´c północ — podjał ˛ na nowo — tam, na tym wzgórzu. Tak to si˛e odczuwało. I wtedy usłyszałem człowieka, który zeskoczył do wykopanego grobu. Rozwalał łopata˛ wieko odkopanej trumny! Na bok poszły połamane deski. Po prostu je odrzucał, na prawo i lewo. Nagle wydał z siebie straszliwy okrzyk! Pozostali m˛ez˙ czy´zni przysun˛eli si˛e bli˙zej i naraz, przy grobie, zrobił si˛e nieopisany tumult. Wszyscy cofn˛eli si˛e z przestrachu, jak fala. Wszyscy co´s krzyczeli, niektórzy obracali si˛e i próbowali wydosta´c z tłumu. Ta biedna kobieta, oszalała, zgi˛eła nogi w kolanach i próbowała uwolni´c si˛e od trzymaja˛ 144
cych ja˛ m˛ez˙ czyzn. Nie mogłem powstrzyma´c si˛e od podej´scia bli˙zej. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ e cokolwiek odciagn˛ ˛ ełoby mnie w takiej chwili od tego i powiem panu, z˙ e po raz pierwszy w z˙ yciu zrobiłem co´s takiego i, Bo˙ze dopomó˙z, oby było to po raz ostatni. Musi mi pan uwierzy´c, musi! Tam, w tej trumnie, tu˙z obok m˛ez˙ czyzny, który zeskoczył do grobu i stał teraz po´sród połamanych desek, le˙zała martwa kobieta i powiem panu. . . otó˙z, powiem panu, z˙ e jej ciało było s´wie˙ze jak kwiat. — Jego głos załamał si˛e, oczy miał rozszerzone, a r˛ek˛e zatrzymał w powietrzu, tak jakby trzymał w palcach jaka´ ˛s niewidzialna˛ rzecz błagajac, ˛ bym uwierzył w to, co opowiadał. — Tak ró˙zowa na twarzy, jak gdyby była z˙ ywa! Od sze´sciu miesi˛ecy w ziemi! Tak oto le˙zała! Całun miała odrzucony do tyłu, a r˛ece zło˙zyła na piersiach, jakby spała. Anglik westchnał ˛ gł˛eboko. Dło´n obsun˛eła mu si˛e na nog˛e, potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i przez chwil˛e siedział zamy´slony. — Przysi˛egam! — krzyknał. ˛ — I wtedy ten człowiek, który był w grobie pochylił si˛e i podniósł r˛ek˛e zmarłej. Mówi˛e panu, z˙ e ruszała si˛e równie lekko jak moja czy pana! Przytrzymał jej dło´n, jakby przygladał ˛ si˛e jej paznokciom. Wtedy krzyknał ˛ co´s, a kobieta przy grobie zacz˛eła kopa´c jak szalona przytrzymujacych ˛ ja˛ m˛ez˙ czyzn i ziemi˛e wokół siebie, tak z˙ e grudki padały prosto na twarz i włosy trupa. Była pi˛ekna, ta martwa kobieta, o tak, gdyby tylko mógł pan ja˛ zobaczy´c, i co oni potem zrobili! — Niech pan powie — powiedziałem do niego cicho, cho´c zrozumiałem wszystko, zanim odpowiedział. — Mówi˛e panu. . . — zaczał ˛ — nie znamy znaczenia rzeczy, zanim sami tego nie zobaczymy! — Spojrzał na mnie, brwi wygi˛eły mu si˛e w łuk, jak gdyby wyjawiał jaka´ ˛s straszna˛ tajemnic˛e. — Po prostu tego nie wiemy. — Owszem, nie — powiedziałem. — Powiem panu, wzi˛eli kołek, taki zwyczajny drewniany kolek, niech pan tylko zwróci uwag˛e, a ten, co był na dole, odebrał go od swych towarzyszy, a w druga˛ r˛ek˛e wział ˛ du˙zy młot. Przyło˙zył kołek do piersi kobiety, tu˙z pod sercem. Nie wierzyłem własnym oczom! A potem, jednym silnym uderzeniem wbił kołek prosto w trupa. Nawet gdybym bardzo chciał, nie mógłbym si˛e w tej chwili poruszy´c. Po prostu stałem jak wmurowany. A potem, ten człowiek, ten człowiek, ta zwierz˛eca bestia, si˛egnał ˛ po swoja˛ łopat˛e, przystawił ostrzem do szyi kobiety, z całej siły docisnał. ˛ Głowa poleciała, o tak. . . — Zamknał ˛ oczy, jego twarz wykrzywiła si˛e, przechylił głow˛e. Patrzyłem na niego, ale ju˙z go nie widziałem. Widziałem t˛e kobiet˛e w grobie, z odci˛eta˛ głowa˛ i odczuwałem wewn˛etrzny dokuczliwy ból, jak gdyby czyja´s r˛eka s´ciskała mi gardło, a moje wn˛etrzno´sci podchodziły a˙z pod przełyk, tak z˙ e nie mogłem nawet oddycha´c. Nagle poczułem usta Klaudii na przegubie dłoni. Wpatrywała si˛e w Morgana i prawdopodobnie była tu z nami ju˙z od pewnego czasu. 145
Powoli Morgan podniósł swój wzrok na mnie, w jego oczach malowała si˛e dziko´sc´ . — To wła´snie chca˛ te˙z zrobi´c z nia˛ — wskazał na ciało kobiety — z moja˛ Emilia! ˛ Ale ja im nie pozwol˛e. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ z zawzi˛eto´scia.˛ — Nie pozwol˛e im. Musi pan mi pomóc, Louis. Jego usta dr˙zały, a twarz była tak zniekształcona ta˛ nagła˛ desperacja,˛ z˙ e mimowolnie cofnałem ˛ si˛e. — Ta sama krew płynie w naszych z˙ yłach, pa´nskich i moich. Mam na my´sli Francuzów, Anglików, jeste´smy lud´zmi cywilizowanymi, Louis. Oni sa˛ dzikusami! — Niech si˛e pan spróbuje uspokoi´c, Morgan — odrzekłem, kładac ˛ mu dło´n na ramieniu. — Chc˛e, z˙ eby mi pan opowiedział, co stało si˛e dalej. Pan i Emilia. . . Goraczkowo ˛ si˛egnał ˛ znów po butelk˛e. Był zbyt zdenerwowany by wyciagn ˛ a´ ˛c ja˛ z kieszeni, wi˛ec zrobiłem to za niego. Podałem mu butelk˛e. Odkr˛ecił zakr˛etk˛e. — Prawdziwych przyjaciół poznaje si˛e w biedzie. To si˛e nazywa przyjaciel — powiedział z emfaza.˛ — Widzi pan, zabrałem ja˛ szybko stamtad. ˛ Oni chcieli jeszcze spali´c szczatki, ˛ tam, na cmentarzu, a Emilia nie mogła tego zobaczy´c, przynajmniej nie kiedy ja. . . — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie mo˙zna było znale´zc´ z˙ adnego wozu, który by nas stad ˛ zabrał, ani jednego, a do najbli˙zszego miasta dwa dni drogi! — Ale jak oni to tłumacza,˛ Morgan? — naciskałem. Wiedziałem, z˙ e niewiele mu ju˙z pozostało czasu. — Wampiry — wybuchnał, ˛ whisky rozlała si˛e na dło´n. — Wampiry, Louis, czy mo˙ze pan w to uwierzy´c! — Wskazał butelka˛ na drzwi. — Plaga wampirów! O wszystkim w szeptach, jak gdyby sam diabeł podsłuchiwał ich pod drzwiami! Oczywi´scie, Bóg jest miło´sciwy, wi˛ec dadza˛ sobie z nimi rad˛e. . . Ta nieszcz˛esna kobieta na cmentarzu, w ten sposób przerwali jej po´smiertne z˙ ycie jako wampira, ju˙z nie b˛edzie nocami wygrzebywa´c si˛e ze swojego grobu, aby pi´c krew nas wszystkich! — Przyło˙zył butelk˛e do ust. — O. . . Bo˙ze — j˛eknał. ˛ Przygladałem ˛ si˛e, jak pije, cierpliwie czekajac. ˛ — A Emilia. . . — Powrócił po chwili do opowiadania. — Ona sadziła, ˛ z˙ e to fascynujace. ˛ No tak, siedzac ˛ przy ogniu, przy dobrym obiedzie i winie. Ona nie widziała tej kobiety! Nie widziała, co oni jej zrobili — oznajmił z desperacja.˛ — Och, jak˙ze chciałem si˛e stad ˛ wydosta´c. Proponowałem im pieniadze. ˛ Jak to si˛e sko´nczy, powtarzałem, jeden z was b˛edzie miał te pieniadze, ˛ mała˛ fortun˛e, tylko za to, z˙ e wywiezie nas stad ˛ daleko. — Ale nie sko´nczyło si˛e. . . — szepnałem. ˛ Widziałem, jak łzy Zbieraja˛ si˛e w jego oczach, usta wykrzywiaja˛ z bólu. — Jak to si˛e stało, z nia.˛ . . ? — zapytałem. — Nie wiem. — Chwytał gł˛eboko powietrze w płuca, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa.˛ Płaska˛ butelk˛e przyciskał do czoła jak kompres, cho´c wcale nie była chłodna. 146
— Wampir przyszedł tu, do gospody? — zapytałem. — Mówili, z˙ e ona sama wyszła do niego — wyznał ze łzami płynacymi ˛ teraz po policzkach. — Wszystko było pozamykane! Zadbali o to. Drzwi, okna! I wtedy nadszedł ten ranek, i wszyscy krzyczeli, a jej nie było. Okno było szeroko otwarte, ale nie było jej w pokoju. Nawet nic na siebie nie zarzuciłem. Wybiegłem na zewnatrz ˛ i nagle zatrzymałem si˛e nad nia.˛ . . Le˙zała pod brzoskwiniami, tam za gospoda.˛ Potknałem ˛ si˛e o nia.˛ W r˛eku trzymała pusta˛ fili˙zank˛e. Mocno zacisn˛eła na niej palce. Chłopi mówili, z˙ e wampir zwabił ja˛ do siebie. . . Chciała poda´c mu wod˛e. . . Butelka wysun˛eła mu si˛e z palców. Klasnał ˛ dło´nmi nad uszami, skulił si˛e i pochylił głow˛e. Przez dłu˙zszy czas siedziałem, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e mu. Wła´sciwie nie miałem nic do powiedzenia. I kiedy zapłakał cicho, z˙ e chca˛ sprofanowa´c jej ciało, z˙ e powiedzieli, z˙ e ona, Emilia, jest teraz wampirem, zapewniłem go, cicho, cho´c nie wiem, czy w ogóle mnie słyszał, z˙ e to nieprawda. W ko´ncu pochylił si˛e do przodu, jak gdyby miał za chwil˛e upa´sc´ . Wydawało si˛e, z˙ e si˛ega po s´wiec˛e, ale zanim rami˛e spocz˛eło na kredensie, palec dotknał ˛ jej tak, z˙ e goracy ˛ wosk zgasił malutki płomie´n króciutkiego ju˙z knota. Pogra˙ ˛zyli´smy si˛e w ciemno´sci. Głowa opadła mu na rami˛e. Całe s´wiatło pokoju zdawało si˛e odbija´c w oczach Klaudii. Cisza przedłu˙zała si˛e i miałem nadziej˛e, z˙ e Morgan nie uniesie ju˙z dzi´s swej głowy, gdy do drzwi podeszła gospodyni. Jej s´wieca o´swietliła Anglika, był pijany, spał. — Niech pan ju˙z idzie — odezwała si˛e do mnie. Wokół niej cisn˛eły si˛e jakie´s ciemne postacie. Gospoda pełna była teraz kr˛ecacych ˛ si˛e kobiet i m˛ez˙ czyzn. — Niech pan idzie pod kominek! — Co wy chcecie zrobi´c? — zapytałem, wstajac ˛ i przytrzymujac ˛ Klaudi˛e. — Chc˛e wiedzie´c, co zamierzacie zrobi´c! — Niech pan idzie pod kominek — rozkazała. — Nie, nie róbcie tego — powiedziałem. Stara zmru˙zyła tylko oczy i obna˙zyła w zło´sci z˛eby. — Id´z pan — warkn˛eła. — Morgan. — Szturchnałem ˛ Anglika, ale on mnie nie słyszał, nie mógł mnie teraz słysze´c. — Niech go pan tak zostawi — powiedziała gwałtownie kobieta. — Ale to głupie, to co robicie, nie rozumiesz? Ta kobieta przecie˙z nie z˙ yje! — argumentowałem. — Louis — szepn˛eła Klaudia tak, z˙ e tylko ja ja˛ usłyszałem, gdy jej rami˛e mocniej zacisn˛eło si˛e wokół mojej szyi pod kapturem. — Zostaw tych ludzi w spokoju. Inni teraz te˙z wchodzili do pokoju, stajac ˛ dookoła d˛ebowego stołu. Ich twarze były ponure, gdy patrzyli na nas.
147
— Skad ˛ pochodza˛ te wampiry? — szepnałem. ˛ — Przeszukali´scie przecie˙z tutejszy cmentarz! Gdzie ukrywaja˛ si˛e przed wami? Ta kobieta nie mo˙ze wam zaszkodzi´c. Polujcie na swoje wampiry, je´sli musicie. — Za dnia — powiedziała powa˙znie, mru˙zac ˛ oko i powoli potakujac ˛ głowa.˛ — Za dnia, dobierzemy si˛e do nich, za dnia. — Gdzie? Tam na cmentarzu, rozkopujac ˛ groby własnych bliskich? Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Ruiny — rzekła — zawsze kryja˛ si˛e w ruinach. W czasach mojego dziadka były w ruinach i teraz znowu sa˛ w ruinach. Rozbierzemy je, je´sli trzeba b˛edzie, kamie´n po kamieniu. Ale pan. . . niech pan ju˙z idzie. Je´sli pan nie odejdzie natychmiast, wyrzuc˛e pana stad ˛ w t˛e ciemno´sc´ ! — Zza fartucha wyciagn˛ ˛ eła zaci´sni˛eta˛ dło´n, w której trzymała kołek i podniosła go do góry w s´wietle migajacej ˛ s´wiecy. — Słyszy mnie pan, niech pan ju˙z idzie! M˛ez˙ czy´zni stojacy ˛ za nia˛ przysun˛eli si˛e bli˙zej, ich usta były zaci˛ete, a oczy płon˛eły w blasku s´wiecy. — Tak. . . — odrzekłem. — Dobrze. Wol˛e tak. Na zewnatrz. ˛ Ruszyłem gwałtownie do przodu, odpychajac ˛ ja˛ na bok, widzac, ˛ jak rozst˛epuja˛ si˛e, robiac ˛ mi przej´scie. Poło˙zyłem ju˙z dło´n na zasuwie drzwi wej´sciowych i szarpnałem, ˛ odcia˛ gajac ˛ ja˛ do tyłu jednym pociagni˛ ˛ eciem. — Nie! — krzykn˛eła kobieta gardłowo po niemiecku. — Oszalał pan! Podbiegła do mnie i zdumiona wlepiła oczy w zasuw˛e. Poło˙zyła dłonie na szorstkich deskach drzwi. — Czy pan wie, co pan robi! — Gdzie sa˛ te ruiny? — zapytałem spokojnie. — Daleko stad? ˛ Po lewej czy po prawej stronie drogi? — Nie, nie. — Gwałtownie kr˛eciła głowa.˛ Podwa˙zyłem drzwi i otworzyłem je. Poczułem chłodny wiew powietrza na twarzy. Jedna z kobiet siedzacych ˛ pod s´ciana˛ powiedziała co´s ze zło´scia,˛ a jakie´s dziecko j˛ekn˛eło przez sen. — Wychodz˛e — rzuciłem krótko. — Niech mi pani zrobi jedna˛ przysług˛e. Niech mi pani powie, gdzie sa˛ te ruiny, z˙ ebym mógł si˛e trzyma´c od nich z daleka. — Pan nic nie wie, nie wie — powiedziała. Poło˙zyłem wtedy r˛ek˛e na jej ciepłej dłoni i popchnałem ˛ wolno na zewnatrz. ˛ Jej stopy zapierały si˛e o podłog˛e, w oczach pojawiło si˛e przera˙zenie. M˛ez˙ czy´zni przysun˛eli si˛e bli˙zej, ale gdy kobieta, wbrew swej woli, znalazła si˛e na zewnatrz, ˛ zatrzymali si˛e. Wykrzywiała głow˛e na boki, włosy opadły jej na oczy, dzikim wzrokiem wpatrywała si˛e w moja˛ r˛ek˛e. — Mów — powiedziałem. Widziałem, z˙ e wpatruje si˛e teraz nie we mnie, lecz w Klaudi˛e. Ta, obróciła si˛e do niej i s´wiatło ogniska o´swietliło jej twarz. Kobieta nie dostrzegała, widziałem to, ani okragłych ˛ policzków, ani dzieci˛ecych warg, lecz tylko oczy Klaudii, które s´ledziły ja˛ z mroczna,˛ demoniczna˛ bystro´scia.˛ Zagryzła wargi a˙z do krwi. 148
— Na północ czy na południe? — Na północ. . . — wyszeptała. — Na lewo czy na prawo? — Na lewo. — Jak daleko? Kobieta rozpaczliwie próbowała uwolni´c r˛ek˛e z mojego u´scisku. — Trzy mile — wykrztusiła. Wtedy pu´sciłem jej dło´n, a˙z odrzuciło ja˛ na drzwi. Jej oczy były szeroko otwarte ze strachu i przera˙zenia. Odwróciłem si˛e, aby odej´sc´ , ale nagle krzykn˛eła za mna,˛ abym poczekał. Przystanałem ˛ i zobaczyłem, z˙ e oderwała krucyfiks przybity nad drzwiami i wyciagn˛ ˛ eła go w moja˛ stron˛e. Z gł˛ebokich pokładów mojej mrocznej pami˛eci przywołałem znów Babette patrzac ˛ a˛ na mnie i wypowiadajac ˛ a˛ pami˛etne słowa: „Odstap ˛ ode mnie, Szatanie”. Ale twarz kobiety wyra˙zała desperacj˛e. — Niech pan to we´zmie, w imi˛e Bo˙ze — powiedziała. — I niech pan szybko jedzie. Drzwi zatrzasn˛eły si˛e i oto zostali´smy z Klaudia˛ w całkowitej ciemno´sci. Kilka minut pó´zniej wokół nikłego s´wiatła latarni przy naszym powozie zalegała ciemno´sc´ , jak gdyby wioska nigdy nie istniała. Kołyszac ˛ si˛e, posuwali´smy si˛e do przodu, resory naszego wehikułu skrzypiały. W ciemnym s´wietle ksi˛ez˙ yca na moment ujrzeli´smy zamazane kształty gór wznoszacych ˛ si˛e nad s´ciana˛ sosen. Ciagle ˛ jeszcze miałem przed oczyma tego Anglika, słyszałem jego głos. Wszystko to mieszało si˛e z moim własnym przera˙zeniem na my´sl o spotkaniu z potworem, który wywołał Emili˛e, potworem, który ponad wszelka˛ watpliwo´ ˛ sc´ był jednym z nas. Tymczasem Klaudia szalała. Gdyby tylko mogła powozi´c, sama przej˛ełaby lejce. Bez przerwy przynaglała mnie, bym cz˛es´ciej u˙zywał bata. Z w´sciekło´scia˛ odtracała ˛ niskie gał˛ezie drzew, jakie pojawiały si˛e w s´wiatłach lamp tu˙z przed naszymi głowami, a jej r˛eka, która mocno obejmowała mój bok, była twarda jak z˙ elazo. Pami˛etam, z˙ e droga skr˛ecała ostro. Lampy zabrz˛eczały na zakr˛ecie, gdy Klaudia zawołała, próbujac ˛ przekrzycze´c wiatr: — Tam, Louis, widzisz?! Zaciagn ˛ ałem ˛ mocno cugle. Stan˛eli´smy. Wsun˛eła mi si˛e na kolana i mocno przycisn˛eła do mnie. Wóz kołysał si˛e niczym statek na morzu. Wielka pierzasta chmura przesun˛eła si˛e, odsłaniajac ˛ ksi˛ez˙ yc. Wysoko nad nami zamajaczyła ciemna sylwetka wie˙zy. Przez wysokie okno u góry przebłyskiwało niebo. Usiadłem, trzymajac ˛ si˛e mocno ławy, próbujac ˛ opanowa´c rozedrganie, które jeszcze tłukło si˛e w mojej głowie. Jeden z koni zar˙zał. Potem wszystko si˛e uspokoiło. Usłyszałem Klaudi˛e! — Louis, chod´z. . . Odszepnałem ˛ co´s szybko i nieracjonalnie. Miałem przera˙zajace ˛ wra˙zenie, z˙ e Morgan jest przy mnie, mówi co´s do mnie tym swoim roznami˛etnionym głosem. 149
˙ Wokoło było cicho. Zadne stworzenie nie ruszało si˛e w tej otaczajacej ˛ nas nocy. Był tylko wiatr i cichy szum li´sci. — Jak my´slisz, czy on wie, z˙ e nadchodzimy? — zapytałem, nie poznajac ˛ swego głosu na wietrze. Czułem, z˙ e nie ma odwrotu, ale jednocze´snie wydawało mi si˛e, z˙ e ten g˛esty las jest nierzeczywisty. Chyba miałem dreszcze. I wtedy poczułem, z˙ e dło´n Klaudii bardzo delikatnie dotkn˛eła mojej. Wysokie sosny kł˛ebiły si˛e za nia,˛ a szelest li´sci stał si˛e jakby gło´sniejszy, jak gdyby wielkie usta wsysały powiew wiatru, tworzac ˛ zawirowania w powietrzu. — Pochowaja˛ ja˛ na rozdro˙zu? Czy to chca˛ zrobi´c? Angielk˛e! — wyszeptałem. — O, gdybym to ja miała twoja˛ posta´c — odezwała si˛e Klaudia — a ty moje serce. Och, Louis. . . — Jej głowa przytuliła si˛e do mnie, ale gdy chciałem ja˛ pocałowa´c, lekko tylko dotkn˛eła moich ust i odwróciła głow˛e. — Pozwól, z˙ e ja ciebie poprowadz˛e — poprosiła. — Nie ma ju˙z teraz odwrotu. We´z mnie na r˛ece — powiedziała — i postaw na drodze. Trwało to chyba cała˛ wieczno´sc´ , gdy tak siedziałem z nia,˛ czujac ˛ jej usta na mojej twarzy, na powiekach. Klaudia poruszyła si˛e. Mi˛ekko´sc´ jej malutkiego ciała oddalała si˛e ode mnie ruchem tak wdzi˛ecznym i szybkim, z˙ e wydawała si˛e teraz jakby zastygła w powietrzu obok powozu, jej r˛eka zacisn˛eła si˛e na moment na mojej, by pu´sci´c ja˛ po chwili. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, z˙ e patrzy na mnie, stojac ˛ w dr˙zacym ˛ s´wietle latarni powozu. Dała mi znak i zrobiła krok do tyłu. Louis, zejd´z na dół. . . Wymontowałem lamp˛e z haczyków i po chwili stałem ju˙z obok niej w wysokiej trawie. — Czy nie wyczuwasz niebezpiecze´nstwa? — szepnałem. ˛ — Czy nie czujesz tego zapachu? Jeden z tych szybkich ulotnych u´smiechów pojawił si˛e na jej wargach, po czym odwróciła si˛e w kierunku zbocza góry. Latarnia wskazywała drog˛e przez górujacy ˛ nad nami las. Klaudia zarzuciła kaptur na głow˛e i weszła w gaszcz. ˛ — Poczekaj jedna˛ chwil˛e. . . — Strach jest twoim wrogiem — odpowiedziała, ale nie zatrzymała si˛e. Szła do przodu, wyprzedzajac ˛ s´wiatło. Stapała ˛ pewnie, nawet gdy wysoka trawa zacz˛eła ust˛epowa´c kamienistemu podej´sciu, a las zg˛estniał. Daleka wie˙za rozmyła si˛e w ciemno´sci, gdy chmury ponownie zakryły ksi˛ez˙ yc, a widok przesłonił kołyszace ˛ si˛e gał˛ezie drzew. Wkrótce przestał nas dochodzi´c zapach i odgłosy koni, które zostawili´smy na dole. — Bad´ ˛ z en garde — szepn˛eła Klaudia, nie zatrzymujac ˛ si˛e i dalej wspinała si˛e po stoku. Ruiny były bardzo stare. Dlaczego klasztor ju˙z nie istniał, nie wiedzieli´smy. Czy to za sprawa˛ zarazy czy mo˙ze po˙zaru, a mo˙ze naje´zd´zca spustoszył te tereny, trudno było powiedzie´c. Nagle usłyszałem jaki´s szept w ciemno´sci. Był jak wiatr i li´scie, ale to nie było to. Ujrzałem, jak pochylone przy podej´sciu plecy Klaudii wyprostowuja˛ si˛e 150
i spostrzegłem jasna˛ wewn˛etrzna˛ cz˛es´c´ jej dłoni, gdy zwolniła kroku. Wtedy zdałem sobie spraw˛e, z˙ e to woda, strumyczek wijacy ˛ si˛e po pochyło´sci i spływajacy ˛ wolno w dół wzgórza. Wyra´zniej usłyszeli´smy mały wodospad. Ujrzałem go nawet mi˛edzy ciemnymi pniami drzew w s´wietle ksi˛ez˙ yca, woda rozbryzgiwała si˛e na boki, wpadajac ˛ do niewielkiej sadzawki. Sylwetka Klaudii pojawiła si˛e przy siklawie, jej dłonie s´ciskały nagie korzenie drzewa w wilgotnej ziemi poni˙zej. Po chwili zobaczyłem, z˙ e zacz˛eła si˛e wspina´c na wyrastajac ˛ a˛ z mroku skał˛e. Widziałem, jak nieznacznie dr˙za˛ jej r˛ece, jak buciki kołysza˛ si˛e w powietrzu, by po chwili znale´zc´ pewne oparcie w szczelinie skalnej. Woda była zimna i sprawiała, z˙ e powietrze, s´wiatło wokół niej miało jej aromat. Przystanałem ˛ na chwil˛e. Wokół panował absolutny spokój. Słuchałem. Zmysły cicho oddzielały odgłosy wody od szelestu li´sci, ale oprócz tego nic si˛e nie poruszyło. I nagle opanowało mnie wra˙zenie, stopniowo, jak chłód ogarniajacy ˛ po kolei ramiona, szyj˛e, a w ko´ncu i twarz, z˙ e ta noc była zbyt cicha i odludna, za bardzo pozbawiona z˙ ycia. Zdawało si˛e, z˙ e nawet ptaki unikały tego miejsca. Nie było te˙z słycha´c odgłosów niezliczonych małych stworze´n normalnie zapełniajacych ˛ brzegi strumyków. Klaudia tymczasem, ju˙z nade mna,˛ na wyst˛epie skalnym, si˛egała po latarni˛e, a jej peleryna dotkn˛eła mojej twarzy. Podniosłem latarni˛e tak, z˙ e jej posta´c nagle znalazła si˛e w s´wietle, jak posta´c jakiego´s niesamowitego cherubina. Wyciagn˛ ˛ eła do mnie r˛ek˛e, jak gdyby pomimo swego małego wzrostu chciała podciagn ˛ a´ ˛c mnie na skarp˛e. Po chwili wspinali´smy si˛e znowu w gór˛e, ponad strumieniem. — Czujesz? — szepnałem. ˛ — Tak tu cicho. Ale jej dło´n s´cisn˛eła tylko mocniej moja.˛ Stok stawał si˛e coraz bardziej nachylony, a panujaca ˛ tu cisza odbierała odwag˛e. Musiałem nie´zle wyt˛ez˙ a´c wzrok, aby dojrze´c kor˛e na pniach drzew, które wyłaniały si˛e przed nami z ciemno´sci. Co´s si˛e poruszyło i automatycznie wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ece do Klaudii, przyciagaj ˛ ac ˛ ja˛ gwałtownie do siebie. Była to jednak tylko jaszczurka przemykajaca ˛ si˛e mi˛edzy spadłymi li´sc´ mi. Po chwili li´scie przestały szele´sci´c, lecz Klaudia wycofała si˛e pod fałdy mojej peleryny, a jej dłonie mocno uchwyciły sukno mojego surduta. Wydawało mi si˛e, z˙ e pop˛edza mnie, abym szedł szybciej. Wkrótce przestali´smy ju˙z wyczuwa´c zapach wody, a gdy ksi˛ez˙ yc za´swiecił przez moment ja´sniej, zobaczyłem tu˙z przed nami co´s, co zdawało si˛e wyłomem w lesie. Klaudia wzi˛eła ode mnie latarni˛e i zamkn˛eła jej metalowe drzwiczki. Próbowałem jej w tym przeszkodzi´c, przez chwil˛e walczyli´smy, ale wtedy powiedziała do mnie spokojnie: — Zamknij oczy, a potem otwórz powoli. A kiedy tak zrobisz, ujrzysz to, czego szukamy. Przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy przymknałem ˛ oczy, przytrzymujac ˛ ja˛ jednocze´snie za ramiona. Ale gdy otworzyłem je ponownie, ujrzałem zaraz, gdy tylko wzrok przyzwyczaił si˛e do ciemno´sci, za drzwiami, długie i niskie s´ciany klasztoru i jego wysoka,˛ kwadratowa,˛ masywna˛ wie˙ze˛ . Daleko za nia˛ majaczyła niezwy151
kła˛ czernia˛ dolina, błyskajaca ˛ tylko s´nie˙znymi czapami otaczajacych ˛ ja˛ szczytów. — Chod´z — odezwała si˛e do mnie. — Tylko cicho. Stapaj ˛ tak, jakby twoje ciało nic nie wa˙zyło. Bez wahania ruszyła do przodu, prosto pod s´cian˛e, prosto na spotkanie tego stworzenia, kimkolwiek ono było, czekajacego ˛ teraz w swojej kryjówce. Po kilku chwilach odszukali´smy wyrw˛e w murze, przez która˛ dostali´smy si˛e do s´rodka. Była nawet ciemniejsza ni˙z sam mur. Dzikie wino obrastało zmurszałe s´ciany, jak gdyby przytrzymywało kamienie na swoim miejscu. Wysoko nad nami, przez otwarty dach wie˙zy, czujac ˛ wilgotny zapach zmurszałych kamieni w nozdrzach, ujrzałem mi˛edzy chmurami połyskujace, ˛ migotliwe gwiazdy. Wielka klatka schodowa z waskimi ˛ okienkami, przez które wida´c było dolin˛e, prowadziła spiralnie, od naro˙znika do naro˙znika schodami w gór˛e. Poni˙zej, pod pierwszym poziomem klatki schodowej, z ponurej ciemno´sci, wyłaniał si˛e szeroki, ciemny otwór prowadzacy ˛ do pozostałych sal klasztoru. Klaudia zamarła, była teraz jak kamie´n. W wilgotnym pomieszczeniu nie poruszyły si˛e nawet jej mi˛ekkie włosy. Słuchała, a ja wsłuchiwałem si˛e w ciemno´sc´ razem z nia.˛ Słycha´c jednak było tylko ciche wycie wiatru po salach. Klaudia poruszyła si˛e, powoli, z namysłem. Wyciagni˛ ˛ eta˛ stopa˛ ostro˙znie badała grunt przed soba.˛ Zobaczyłem, jak nastapiła ˛ na le˙zacy ˛ przed nami płaski kamie´n. Na stukanie obcasem odpowiedział głuchym d´zwi˛ekiem. Potem ujrzałem jego szeroki kształt. Wyrastał w odległym kacie ˛ i zaraz wyobraziłem sobie wyra´znie, jak grupa m˛ez˙ czyzn i kobiet z wioski otacza go, a potem podnosi do góry przy pomocy gigantycznej d´zwigni. Wzrok Klaudii badał klatk˛e schodowa,˛ by wreszcie zatrzyma´c si˛e poni˙zej na rozwalonym otworze po drzwiach. Poruszyła si˛e niespodziewanie, tak z˙ e stan˛eła nagle obok mnie, nie uczyniwszy nawet najmniejszego hałasu. — Słyszysz — szepn˛eła — słyszysz? Odgłos był tak cichy, z˙ e s´miertelna istota nie dosłyszałaby go. Nie dochodził z ruin. Słycha´c go było z daleka, nie z długiego wijacego ˛ si˛e podej´scia, którym my wdrapali´smy si˛e na wzgórze, ale z drugiej strony góry, prosto od wioski. Najpierw szelest, jakby drapanie, ale stałe, potem powoli coraz wyra´zniejsze odgłosy stóp, ci˛ez˙ kie stapanie. ˛ Dło´n Klaudii zacisn˛eła si˛e na mojej, delikatnie popchn˛eła mnie pod pochyło´sc´ wznoszacych ˛ si˛e do góry schodów. Widziałem, jak fałdy jej ubrania nieznacznie wychyliły si˛e spod peleryny. Ci˛ez˙ kie kroki narastały i zaczałem ˛ wyczuwa´c ju˙z, z˙ e były jakie´s nierówne. Pierwszy krok był szybki i ostry, drugi wolniejszy, opierajacy ˛ si˛e, jakby kogo´s ciagni˛ ˛ etego siła.˛ Kroki zbli˙zały si˛e coraz bardziej, stawały si˛e coraz wyra´zniejsze w po´swistywaniach wiatru. Poczułem, jak serce bije mi mocniej, a z˙ yły nabrzmiewaja˛ na skroniach. Dr˙zenie przeszło przez moje ciało, tak z˙ e czułem wyra´znie materiał koszuli na sobie, sztywne brzegi kołnierzyka, drapanie guzików o peleryn˛e. Wtedy dotarł do nas z wiatrem ledwie wyczuwalny zapach. To był zapach krwi, który natychmiast mnie pobudził, nawet wbrew mojej woli. Ciepła, słodka 152
wo´n ludzkiej krwi, krwi broczacej, ˛ płynacej, ˛ rozlewajacej ˛ si˛e. Po chwili doszedł do mnie jeszcze jeden zapach, ludzkiego mi˛esa i rozró˙zniłem wraz z krokami odgłosy ochrypłego suchego charkotu. Razem z nimi dały si˛e słysze´c jeszcze inne odgłosy — poczatkowo ˛ ledwie słyszalne, gdy ci˛ez˙ kie stapanie ˛ stawało si˛e coraz gło´sniejsze i bli˙zsze s´cianom klasztoru — odgłosy jeszcze jednej osoby, jej wstrzymywanego, wyt˛ez˙ onego oddechu. Słyszałem ju˙z jej bicie serca — nieregularne, pełne strachu, dr˙zace. ˛ Ale usłyszałem te˙z to drugie serce, mocne, równo bijace, ˛ pulsujace, ˛ coraz gło´sniej, serce równie silne jak moje! I wtedy, przez rozkruszony otwór w murze, przez który sami weszli´smy, zobaczyłem go. Najpierw pojawiło si˛e wielkie rami˛e, długa, lu´zno zwisajaca ˛ r˛eka i dło´n z zakrzywionymi palcami. Potem zobaczyłem głow˛e. Przewieszone przez drugie rami˛e zwisało jakie´s ludzkie ciało. W wyłamanym otworze posta´c wyprostowała si˛e, przerzuciła ci˛ez˙ ar i spojrzała prosto w ciemno´sc´ , w której byli´smy ukryci. Ka˙zdy mój muskuł stał si˛e jak z z˙ elaza, gdy s´ledziłem zarys jego głowy na tle nieba. Twarz pozostała jednak zupełnie ciemna i nie sposób było dojrze´c jej rysów, tylko ksi˛ez˙ yc odbijał si˛e w jego oku, tak jakby to był kawałek szkła. Potem zobaczyłem, jak mign˛eły jego guziki i usłyszałem ich chrz˛est, gdy uwolniona od ci˛ez˙ aru r˛eka lu´zno zwisła przy boku. Jego długa noga zgi˛eła si˛e w kolanie, gdy ruszył w naszym kierunku, wchodzac ˛ do wie˙zy. Trzymałem mocno Klaudi˛e, gotów w ka˙zdej chwili zasłoni´c ja˛ swym ciałem i stawi´c czoło potworowi. Ale w tej samej chwili spostrzegłem ze zdziwieniem, z˙ e jego oczy wcale mnie nie dostrzegły i z˙ e nadal ci˛ez˙ ko stapa, ˛ ciagn ˛ ac ˛ swoja˛ ´ ofiar˛e w kierunku głównej bramy klasztoru. Swiatło ksi˛ez˙ yca padało teraz na jego pochylona˛ głow˛e, na g˛esta˛ czupryn˛e ciemnych włosów opadajacych ˛ na ramiona i czarne wyłogi surduta. Co´s mnie uderzyło w jego ubraniu — klapa surduta była mocno naddarta, a r˛ekaw wyrwany ze szwu. Wydawało mi si˛e niemal, z˙ e przez rozszarpany materiał widz˛e jego nagie ciało. Człowiek w jego r˛ekach poruszył si˛e i z˙ ało´snie j˛eknał. ˛ Posta´c zatrzymała si˛e na chwil˛e i wykonała ruch, jakby głaskała swoja˛ ofiar˛e. W tym momencie wyszedłem z ukrycia, idac ˛ w jego stron˛e. Nie potrafiłem w tej chwili wypowiedzie´c jakiegokolwiek słowa. Nie znałem takich, których mo˙zna by u˙zy´c. Wiedziałem tylko, z˙ e wyszedłem na o´swietlona˛ przez ksi˛ez˙ yc cz˛es´c´ sali i z˙ e jego ciemna i g˛esta od włosów głowa uniosła si˛e, odwróciła nagle w moja˛ stron˛e. Zobaczyłem jego oczy. Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e patrzył na mnie i widziałem s´wiatło błyszczace ˛ w tych jego oczach, a potem, gdy obna˙zył z˛eby, odbijajace ˛ si˛e w jego ostrych kłach. Nagle z gł˛ebi trzewi wydał z siebie cichy, zduszony okrzyk, który, przez sekund˛e, zdał mi si˛e moim własnym. Ciało człowieka, puszczone przez wampira, ze stekiem upadło na kamienie. Wampir rzucił si˛e na mnie, raz jeszcze wyrzucajac ˛ z siebie zdławiony krzyk. Moje nozdrza wyczuły s´mierdzacy ˛ oddech napastnika, gdy wbił si˛e swoimi pazurami w samo futro mojej peleryny. Upadłem do tyłu, uderzajac ˛ głowa˛ o s´cian˛e. Zda˙ ˛zyłem chwyci´c jednak r˛ekoma za jego głow˛e, zaci153
skajac ˛ palce na skołtunionych, obrzydliwie brudnych włosach napastnika. W moim uchwycie, mokre, gnijace ˛ włókno jego surduta rozdarło si˛e natychmiast, ale r˛eka, która mnie trzymała, była jak z z˙ elaza. Gdy z najwi˛ekszym trudem próbowałem odepchna´ ˛c jego głow˛e do tyłu, udało mu si˛e z˛ebami dosi˛egna´ ˛c mojego gardła. Klaudia krzykn˛eła. Co´s ci˛ez˙ kiego uderzyło go w tył głowy, na moment zatrzymujac ˛ w napa´sci. Po chwili otrzymał drugi cios. Odwrócił si˛e, jak gdyby chcac ˛ odeprze´c jej ciosy i wtedy dosi˛egła go moja pi˛es´c´ prosto w twarz, ciosem tak silnym, na jaki mnie tylko było sta´c. Raz jeszcze kamie´n pchni˛ety przez Klaudi˛e trafił go w głow˛e, po czym Klaudia rzuciła si˛e do ucieczki. Teraz naparłem na niego całym ciałem i poczułem, z˙ e jego chroma noga wygi˛eła si˛e do tyłu. Pami˛etam, z˙ e zadawałem mu ciosy w głow˛e bez ko´nca, moje palce dosłownie wyrywały z cebulkami te jego brudne kudły. Cały czas próbował mnie dosi˛egna´ ˛c z˛ebami, wymachujac ˛ r˛ekoma, próbujac ˛ doprowadzi´c do zwarcia. Wreszcie spi˛eli´smy si˛e, tracac ˛ równowag˛e i walac ˛ si˛e na ziemi˛e. Toczyli´smy si˛e po niej w t˛e i z powrotem, a˙z udało mi si˛e przygnie´sc´ go swoim ciałem. Teraz ksi˛ez˙ yc dobrze o´swietlał jego twarz. Zdałem sobie wreszcie spraw˛e, mi˛edzy jednym gł˛ebokim wdechem a drugim, z kim walcz˛e i kogo przygwo´zdziłem do ziemi. Wielkie oczy osadzone w pustych oczodołach, ohydne małe dziurki w miejscu nosa i gnijaca, ˛ łykowata skóra naciagni˛ ˛ eta na czaszk˛e. Cało´sc´ postaci dopełniały rozpadajace ˛ si˛e łachmany, przykrywajace ˛ jego ohydne ciało, pokryte w dodatku gruba˛ warstwa˛ ziemi, mułu i krwi. Walczyłem z nierozumnym, o˙zywionym tylko, trupem. Z niczym wi˛ecej. Znów ostry kamie´n ugodził go w czoło. Z uszu trysn˛eła krew. Walczył jeszcze, ale nast˛epny głaz uderzył w niego z taka˛ moca,˛ z˙ e usłyszałem trzask łamanych ko´sci. Krew saczyła ˛ si˛e spomi˛edzy pozlepianych kudłów, plamiac ˛ wokoło kamienie i traw˛e. Jego pier´s dyszała jeszcze pode mna,˛ ale ramionami wstrzasn ˛ ał ˛ ju˙z przed´smiertny skurcz, a r˛ece opadły bezwładnie. Podniosłem si˛e, gardło miałem napuchni˛ete, serce mi płon˛eło, ka˙zde włókno mojego ciała bolało po starciu. Le˙załem oparty o s´cian˛e. Przez moment zdawało mi si˛e, z˙ e wielka wie˙za pochyla si˛e w moja˛ stron˛e. Poczułem, z˙ e krew ci´snie mi si˛e do uszu. Stopniowo jednak dochodziłem do siebie. Dostrzegłem, z˙ e Klaudia przykl˛ekn˛eła na jego piersi i bada miazg˛e, która pozostała z głowy. Rozrzucała fragmenty jego czaszki na bok. ´ Napotkali´smy wreszcie wampira z Europy, stworzenie ze Starego Swiata. Nie z˙ ył. Przez dłu˙zszy czas le˙załem na szerokich schodach, zupełnie nie zwracajac ˛ uwagi na gruba˛ warstw˛e ziemi, jaka je pokrywała. Czułem chłód ziemi. Spokojnie spogladałem ˛ na pokonanego. Klaudia stała teraz u jego stóp ze spuszczonymi bezwładnie r˛ekoma. Widziałem, jak przymkn˛eła na chwil˛e oczy. Z zamkni˛etymi powiekami jej twarz w s´wietle ksi˛ez˙ yca przypominała twarz białej statuetki, a ciało zacz˛eło si˛e nagle kołysa´c, bardzo wolno. — Klaudio! — zawołałem do niej. Otrzasn˛ ˛ eła si˛e. Była ponura i nieszcz˛es´liwa, bardzo rzadko widziałem ja˛ taka.˛ Wskazała na człowieka, ofiar˛e wampira, który le˙zał po drugiej stronie wej´scia do 154
wie˙zy, tu˙z obok s´ciany. Nie ruszał si˛e, ale wiedziałem, z˙ e jeszcze z˙ yje. Zupełnie o nim zapomniałem. Zaj˛ety własnym bólem, wszystkie moje zmysły skoncentrowałem na fetorze krwawiacego ˛ trupa. Teraz jednak zobaczyłem tego m˛ez˙ czyzn˛e. Wiedziałem ju˙z, jaki b˛edzie jego los, ale nic mnie to nie obchodziło. Zdawałem sobie przecie˙z spraw˛e, z˙ e do brzasku pozostała zaledwie godzina. — Rusza si˛e — odezwała si˛e Klaudia. Spróbowałem podnie´sc´ si˛e ze schodów. Lepiej dla niego, z˙ eby si˛e nie przebudził. Lepiej, z˙ eby si˛e w ogóle nie przebudził — chciałem powiedzie´c. Klaudia szła teraz w jego kierunku, przechodzac ˛ oboj˛etnie obok martwych zwłok czego´s, co prawie nas nie zabiło. Widziałem jej plecy, a przed nia˛ tego człowieka. Zaczał ˛ si˛e porusza´c, jego stopy wykr˛ecały si˛e w trawie. Nie wiem, czego oczekiwałem, gdy podchodziłem bli˙zej. Kim był ten człowiek? Przera˙zonym wie´sniakiem czy gospodarzem? Jaki˙z to nieszcz˛es´nik zobaczył oblicze potwora, który go tu przy wlókł? Przez chwil˛e nie docierało do mnie, kto to. Cho´c znałem go przecie˙z — to Morgan, którego blada twarz połyskiwała teraz w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Miał widoczne znaki z˛ebów na szyi. Morgan, którego niebieskie oczy patrzyły niemo i bez wyrazu przed siebie. Nagle rozszerzyły si˛e, gdy znalazłem si˛e blisko niego. — Louis! — wyszeptał w zdumieniu, składajac ˛ wargi, by powiedzie´c co´s jeszcze, ale bezskutecznie. — Louis. . . — powtórzył. Zobaczyłem, z˙ e si˛e u´smiecha. Wydał z siebie suchy i chrapliwy odgłos, gdy z trudem usiłował podnie´sc´ si˛e z kolan. Wyciagn ˛ ał ˛ do mnie r˛ek˛e. Jego blada i wykrzywiona z wysiłku twarz wydłuz˙ yła si˛e, a głos zamarł w gardle. Rozpaczliwie kiwał głowa.˛ Rude włosy były w całkowitym nieładzie i opadały mu na oczy. Obróciłem si˛e i uciekłem. Klaudia podbiegła do mnie i mocno chwyciła za rami˛e. — Widzisz, jakie jest ju˙z niebo! — sykn˛eła. Morgan opadł ponownie; na ziemie, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie r˛ece. — Louis — zawołał mnie raz jeszcze, s´wiatło odbijało si˛e w jego oczach. Zdawało si˛e, z˙ e nie dostrzega zupełnie ruin, wszystkiego dookoła, poza twarza,˛ która˛ rozpoznał, moja˛ twarza.˛ Zasłoniłem uszy r˛ekoma, by nie słysze´c jego wołania, i zaczałem ˛ si˛e cofa´c. Jego głowa broczyła krwia,˛ gdy uniósł ja˛ w moja˛ stron˛e. Czułem zapach tej krwi, równie dobrze jak ja˛ widziałem. Klaudia czuła ja˛ równie˙z. Szybko znalazła si˛e przy nim, popchn˛eła go na kamienie. Białymi dło´nmi przycisn˛eła jego ruda˛ głow˛e. Próbował ja˛ unie´sc´ , ale bezskutecznie. Wyciagni˛ ˛ ete r˛ece dotkn˛eły twarzy Klaudii, tworzac ˛ wokół niej jakby ram˛e, a potem nagle niespodziewanie zaczał ˛ gładzi´c jej jasne k˛edziory. Klaudia zatopiła z˛eby w szyi Morgana, a wtedy jego r˛ece opadły bezwładnie na boki. Doszedłem ju˙z prawie do skraju lasu, gdy Klaudia dogoniła mnie. — Musisz pój´sc´ do niego, zaczerpna´ ˛c troch˛e krwi — za˙zadała. ˛ Czułem zapach krwi na jej ustach, widziałem, jak jej policzki nabrały rumie´nców. Dło´n Klaudii parzyła mnie, ale nie ruszyłem si˛e z miejsca. — Posłuchaj mnie, Louis — jej głos stał si˛e natychmiast poirytowany i zły — 155
zostawiłam go dla ciebie, ale on umiera. . . po´spiesz si˛e, nie ma czasu. Wziałem ˛ ja˛ na r˛ece i zaczałem ˛ schodzi´c w stron˛e drogi. Milczałem. Nie trzeba ju˙z było zachowywa´c ostro˙zno´sci, gdy˙z z˙ adne niesamowite stworzenie nie czekało w ciemno´sciach. Drzwi do tajemnic wschodniej Europy zostały przed nami zamkni˛ete. Przebijałem si˛e przez mrok z powrotem na drog˛e. — Posłuchaj mnie — krzykn˛eła Klaudia, ale szedłem dalej, nie zwracajac ˛ na nia˛ z˙ adnej uwagi. Jej palce zacisn˛eły si˛e na moich włosach i surducie. — Widzisz to niebo, widzisz! — Gło´sno narzekała. Rozpłakała si˛e i przywarła do mojej piersi. Pochlipywała tak, gdy rozbryzgiwałem butami lodowaty potok i biegłem dalej przed siebie, wypatrujac ˛ s´wiatła pozostawionej przez nas na drodze latarni. Niebo było ju˙z granatowe, gdy dotarłem do powozu. — Podaj mi ten krucyfiks! — krzyknałem ˛ do Klaudii, gdy zacinałem konie batem. — Jest tylko jedno miejsce, gdzie mo˙zemy si˛e teraz uda´c. Wpadła na mnie, gdy pojazd zatrzasł ˛ si˛e przy obrocie do tyłu. Pomkn˛eli´smy w kierunku wioski. Poczułem si˛e dziwnie, widzac ˛ mgiełk˛e wznoszac ˛ a˛ si˛e mi˛edzy ciemnobrazo˛ wymi drzewami. W powietrzu czu´c było chłód i s´wie˙zo´sc´ poranka, a ptaki zaczynały ju˙z s´wiergota´c. Było tak, jakby sło´nce zaraz miało wschodzi´c. Nie dbałem jednak o to. Podrapania i rany paliły moje ciało, a serce bolało od głodu, głowa jednak pozostawała cudownie lekka. A˙z do momentu, gdy zobaczyłem szare zarysy gospody i wyniosła˛ wie˙ze˛ ko´scioła — były zbyt wyra´zne. Gwiazdy nad nami bledły szybko. Po chwili ju˙z waliłem w drzwi gospody. Gdy uchyliły si˛e, szybko zarzuciłem kaptur na głow˛e, ukrywajac ˛ twarz, trzymajac ˛ Klaudie jak zawiniatko ˛ pod peleryna.˛ — W waszej wiosce nie ma ju˙z wampira! — powiedziałem na widok gospodyni, która patrzyła na mnie teraz w zdumieniu. W dłoni s´ciskałem krucyfiks, który mi wcze´sniej dała. — Bogu niech b˛eda˛ dzi˛eki, on ju˙z nie z˙ yje. Znajdziecie to, co z niego pozostało, w wie˙zy klasztoru. Powiedz o tym natychmiast twoim ludziom. Popchnałem ˛ ja˛ i wcisnałem ˛ si˛e do gospody. Zaraz zrobił si˛e ruch i wszyscy zacz˛eli gromadzi´c si˛e wokół nas. O´swiadczyłem jednak, z˙ e jestem zm˛eczony ponad wszelka˛ miar˛e, musz˛e pomodli´c si˛e i uda´c na spoczynek. Mieli zabra´c nasza˛ skrzyni˛e z powozu i zanie´sc´ ja˛ do jakiego´s porzadnego ˛ pokoju na górze, gdzie mógłbym spokojnie zasna´ ˛c. Powiedziałem im, z˙ e oczekuj˛e na pilna˛ wiadomo´sc´ od biskupa w Warnie i je´sli nadejdzie, to tylko z tego powodu, wyłacznie ˛ z tego, mo˙zna mnie obudzi´c. — Powiedzcie wielebnemu, kiedy przyb˛edzie, z˙ e wampir nie z˙ yje, a potem nakarmcie go i napójcie, niech czeka na mnie — powiedziałem. Kobieta nieustannie robiła znak krzy˙za. — Rozumiesz — powiedziałem do niej, gdy skierowałem si˛e 156
na schody — nie mogłem tobie ujawni´c mojej misji, dopóki wampir. . . — Tak, tak — przytakiwała — ale nie jest pan ksi˛edzem. . . i to dziecko! — Nie — odparłem — jestem tylko dobrze zorientowany w tych sprawach. Szatan nie jest dla mnie straszny. — Przerwałem. Drzwi do małego pokoiku były otwarte, w s´rodku jednak nie było nikogo, a wielki d˛ebowy stół przykryty był białym obrusem. — Pana przyjaciel — zacz˛eła i spojrzała w podłog˛e — wybiegł wczoraj na dwór. . . Oszalał. — Pokiwałem tylko głowa.˛ Słyszałem, jak pokrzykiwali, gdy zamknałem ˛ drzwi do naszego pokoiku. Odnosiło si˛e wra˙zenie, z˙ e biegaja˛ we wszystkich kierunkach. Nagle usłyszałem ostry d´zwi˛ek ko´scielnego dzwonu. Klaudia wolno wysun˛eła si˛e z mych ramion i patrzyła na mnie powa˙znie, gdy ryglowałem drzwi. Bardzo powoli zdjałem ˛ haczyk okiennicy t lekko popchnałem. ˛ Lodowate s´wiatło przedostało si˛e do pokoju. Nadal przypatrywała mi si˛e bez ruchu. Potem poczułem, z˙ e stan˛eła obok. Spojrzałem na nia˛ i zobaczyłem jej wyciagni˛ ˛ eta˛ dło´n. — Ju˙z dobrze — powiedziała. Musiała dostrzec, z˙ e jestem zakłopotany. Czułem si˛e bardzo słaby, jej twarz zacz˛eła rozmazywa´c mi si˛e przed oczyma, a bł˛ekitne oczy ta´nczyły na białych policzkach. — Pij — szepn˛eła, przysuwajac ˛ si˛e bli˙zej. — Pij. — Trzymała w powietrzu r˛ek˛e odwrócona˛ przegubem dłoni w moja˛ stron˛e. — Nie — odrzekłem — wiem, co robi´c. Czy˙z nie robiłem tego w przeszło´sci? Teraz ona zaj˛eła si˛e dokładnym ryglowaniem okien i ci˛ez˙ kich drzwi. Ja przykl˛eknałem ˛ obok kratownicy kominka i badałem stara˛ boazeri˛e. Była mocno nadgniła pod zewn˛etrznym werniksem i łatwo ustapiła ˛ pod naciskiem moich palców. Zobaczyłem, jak moja pi˛es´c´ przechodzi przez drewno i poczułem ostre ukłucie drzazg na przegubie dłoni. Pami˛etam, z˙ e szukałem po omacku r˛eka,˛ a˙z schwyciłem co´s ciepłego i pulsujacego. ˛ Powiew zimnego, wilgotnego powietrza uderzył mnie w twarz i ujrzałem, jak wokół zapada ciemno´sc´ , zimna i wilgotna, jak gdyby powietrze było woda,˛ która przedostała si˛e przez s´ciany pokoju i wypełniała go teraz pod sufit. Pokój zniknał. ˛ Piłem z nieko´nczacego ˛ si˛e strumienia ciepłej krwi, która przepływała mi przez gardło i przez moje pulsujace ˛ serce, przez z˙ yły. Czułem, jak ciało ogrzewa si˛e od krwi i staje coraz cieplejsze w tej ciemnej i zimnej, okalajacej ˛ mnie wodzie. Teraz pulsowanie krwi, która˛ piłem osłabło, cho´c całe moje ciało pragn˛eło, by nie ustawało. Serce waliło jak młotem. Poczułem, z˙ e wstaj˛e, jakbym płynał ˛ w ciemno´sciach. Po chwili, ciemno´sc´ i bicie serca zacz˛eły znika´c. Co´s zacz˛eło przebłyskiwa´c w moim omdleniu. Wszystko dr˙zało nieznacznie od odgłosów kroków na schodach, na deskach podłogi, od hałasu kół wozów i odgłosu kopyt ko´nskich. Lekko dzwoniło od tego dr˙zenia. To co´s wokół miało drewniana˛ ramk˛e, jak obrazek, który teraz stawał si˛e coraz bardziej wyra´zny. Z dr˙zenia obrazu wyłoniła si˛e wreszcie posta´c m˛ez˙ czyzny. Znałem go. Smukła, wysoka posta´c o czarnych, falistych włosach. I wtedy zobaczyłem, z˙ e jego 157
zielone oczy patrza˛ na mnie. A w z˛ebach, w z˛ebach trzyma co´s du˙zego, mi˛ekkiego i brazowego, ˛ co´s, co przytrzymuje jeszcze mocno r˛ekoma. To był szczur. Wielki, obrzydliwy, brazowy ˛ szczur. Jego łapki były rozcapierzone, pysk szeroko otwarty, wielki zakr˛econy ogon zastygł sztywno w powietrzu. Z krzykiem zrzucił go na ziemi˛e i spogladał ˛ przera˙zony, krew spływała z jego otwartych ust. O´slepiajace ˛ bole´snie s´wiatło ukłuło mnie w oczy. Z wielkim trudem udało mi si˛e je otworzy´c i wytrzyma´c jasno´sc´ , jaka wypełniała cały pokój. Klaudia stała tu˙z obok, naprzeciwko mnie. Nie była małym dzieckiem, ale kim´s znacznie wi˛ekszym, kto sprawił, z˙ e pobiegłem w jej kierunku z wyciagni˛ ˛ etymi r˛ekoma. Kl˛eczała, a moje ramiona obj˛eły jej kibi´c. Potem nastapiła ˛ ciemno´sc´ , a Klaudia oplotła mnie ramionami. Zamek wsunał ˛ si˛e w swoje miejsce. Odurzenie ogarn˛eło wszystkie moje członki, a po chwili zawładnał ˛ mna˛ całkowity parali˙z zapomnienia. — I tak to wła´snie wygladało ˛ w całej Transylwanii, na W˛egrzech i w Bułgarii. We wszystkich tych krajach chłopi i wie´sniacy wiedzieli, z˙ e z˙ ywy trup mo˙ze by´c mi˛edzy nimi, a legendy o wampirach były czym´s normalnym. W ka˙zdej wiosce, gdzie rzeczywi´scie napotykali´smy wampira, sytuacja powtarzała si˛e. — Bezmy´slne zwierz˛e? — zapytał chłopak. — Zawsze — odpowiedział wampir. — Je´sli w ogóle jakiego´s napotykali´smy na swojej drodze. Pami˛etam ich zaledwie garstk˛e. Czasami obserwowali´smy je tylko z odległo´sci, a˙z nazbyt dobrze rozpoznajac ˛ ich kaczy chód, krowie łby, ich wyn˛edzniałe ramiona, zgniłe, obszarpane ubrania. W której´s wioseczce to była kobieta, nie z˙ yła chyba zaledwie od paru miesi˛ecy. Wie´sniacy znali ja˛ z imienia i kilkakrotnie widzieli w okolicy. To ona wła´snie dała nam jedyna˛ nadziej˛e po prze˙zyciach z Transylwanii, ale i tak nic z tego nie wyszło. Uciekła na nasz widok do lasu. Gonili´smy ja,˛ próbujac ˛ uchwyci´c jej długie czarne włosy. Jej biała trumienna tunika nasiakni˛ ˛ eta była wysuszona˛ ludzka˛ krwia,˛ palce polepione glina˛ grobu, z którego si˛e wydostawała. Jej oczy. . . były bezmy´slne, puste, dwie kału˙ze, ˙ w których odbijał si˛e ksi˛ez˙ yc. Zadnych tajemnic, z˙ adnej prawdy, tylko rozpacz. — Ale kim były te stworzenia? Dlaczego wła´snie takie? — zapytał chłopak, wydymajac ˛ usta z obrzydzeniem. — Nie rozumiem. Jak mogli by´c tak ró˙zni od pana i Klaudii, a przecie˙z istnieli i z˙ yli? — Miałem na ten temat własna˛ teori˛e. Klaudia te˙z. Ale główna˛ rzecza,˛ która˛ wtedy odczuwałem, była rozpacz. W tej rozpaczy pojawiała si˛e wcia˙ ˛z powracajaca ˛ obawa, z˙ e zabili´smy jedynego wampira, który był taki sam jak my, Lestata. A przecie˙z wydawało si˛e to nie do pomy´slenia. Posiadał madro´ ˛ sc´ czarnoksi˛ez˙ nika, moc czarownicy. . . Mo˙zna było doj´sc´ do wniosku, z˙ e by´c mo˙ze udało mu si˛e w jaki´s sposób osiagn ˛ a´ ˛c s´wiadomy byt z identycznych sił, jakie rzadziły ˛ tymi stworzeniami. Ale i on był tylko taki, jakim opisałem go wcze´sniej: pozbawiony tajemnicy, a w ko´ncu i ograniczony. Chciałem zapomnie´c, a jednocze´snie bez przerwy my´slałem tylko o nim, jakby te puste noce stworzone były wła´snie po to, 158
aby o nim my´sle´c. Czasami przyłapywałem si˛e na tym, z˙ e tak wyra´znie jestem s´wiadom jego osoby, jakby dopiero co wyszedł z pokoju, a jego głos jeszcze tu d´zwi˛eczał. W jaki´s dziwny sposób znajdowałem w tym uspokojenie i cz˛esto przypominałem sobie jego twarz. Nic taka,˛ jaka˛ pami˛etałem z ostatniej nocy, podczas po˙zaru, ale t˛e z innych nocy, z tej ostatniej nocy, która˛ sp˛edził z nami w domu, gdy niedbale stukał w klawisze szpinetu z głowa˛ przechylona˛ nieznacznie na bok. Gdy dostrzegłem, jak oddziaływaja˛ na mnie te marzenia, stwierdziłem, z˙ e choroba ta jest jednak silniejsza ni˙z strach. Chciałem, aby z˙ ył! W czasie tych ciemnych nocy we wschodniej Europie Lestat był jedynym wampirem, jakiego znalazłem. Rozmy´slania Klaudii były daleko bardziej praktycznej natury. Bezustannie kazała mi opowiada´c o tej nocy w hotelu w Nowym Orleanie, kiedy to stała si˛e wampirem. Nieustannie analizowała wszystko w poszukiwaniu jakiego´s s´ladu czy wskazówki, które mogłyby wytłumaczy´c, dlaczego stworzenia, które tu spotykamy pozbawione sa˛ zupełnie duszy. Co by si˛e stało, na przykład, gdyby po przekazaniu krwi Lestata poło˙zono Klaudi˛e do grobu, gdyby le˙zała tam zamkni˛eta a˙z do chwili, w której ponadnaturalne pragnienie krwi zmusiłoby ja˛ do wyłamania kamiennego sklepienia, które ja˛ wi˛eziło? Jaka wówczas byłaby jej dusza, wygłodzona do granic wytrzymało´sci? By´c mo˙ze jej ciało uratowałoby si˛e jako´s, cho´c nic ju˙z nie pozostałoby z duszy. I tak oto błakałaby ˛ si˛e po omacku po s´wiecie, siejac ˛ spustoszenie, niczym stworzenia, które tu widzieli´smy. Tak wła´snie ona to tłumaczyła. Kto je jednak stworzył, jak rozpocz˛eło si˛e ich z˙ ycie? Tego nie potrafiła wytłumaczy´c i to wła´snie dawało jej nadziej˛e na odkrycie, gdy ja z czystego wyczerpania nie miałem ju˙z z˙ adnej. — Rozmna˙zaja˛ si˛e nawzajem z siebie, to oczywiste, ale skad ˛ to wszystko bierze poczatek? ˛ — pytała. A˙z kiedy´s, gdzie´s na przedmie´sciach Wiednia, zadała mi pytanie, które nigdy przedtem nie przeszło jej przez usta. Dlaczego ja nie mog˛e uczyni´c tego, co Lestat uczynił z nami? Dlaczego ja nie mog˛e stworzy´c nowego wampira? Nie wiem dlaczego, w pierwszej chwili nie zrozumiałem nawet jej pytania, a w szczególnym stanie, w jakim si˛e wówczas znajdowałem, odczuwałem strach przed tym wła´snie pytaniem, które było gorsze od ka˙zdego innego. Widzisz, nie rozumiałem czego´s w samym sobie. Samotno´sc´ spowodowała, z˙ e rozmy´slałem o takiej mo˙zliwo´sci wiele lat przedtem, kiedy byłem oczarowany Babette Freniere. Trzymałem to jednak gł˛eboko w sobie, jak jaka´ ˛s nieczysta˛ nami˛etno´sc´ . Pó´zniej unikałem mieszania si˛e w z˙ ycie ludzi s´miertelnych. Zabijałem tylko obcych, nieznajomych. Ten Anglik, Morgan, poniewa˙z znałem go, był zupełnie bezpieczny w moim towarzystwie i z mojej strony nic mu nie groziło, podobnie zreszta˛ jak Babette. Oboje sprawiali mi zbyt wiele bólu. Nie mogłem nawet pomy´sle´c o tym, bym mógł ˙ sprowadzi´c na nich s´mier´c. Zycie w s´mierci, w cieniu s´mierci — było potworne. Odwróciłem si˛e od Klaudii, nie chciałem odpowiada´c na to pytanie mimo z˙ e była bardzo zła i nieszcz˛es´liwa. Nie mogła znie´sc´ mojego uniku. Przysun˛eła si˛e 159
jednak bli˙zej, pocieszajac ˛ mnie, głaskajac ˛ r˛ekoma. Jej oczy patrzyły, jakby była moja˛ kochajac ˛ a˛ córka.˛ — Nie my´sl o tym, Louis — powiedziała po chwili namysłu kiedy ju˙z wygodnie rozsiedli´smy si˛e w naszym pokoiku hotelowym na przedmie´sciach Wiednia. Stałem przy oknie, spogladaj ˛ ac ˛ na daleka˛ po´swiat˛e Wiednia, tak bardzo spragniony tego miasta, jego cywilizacji, jego sławy. Noc była przejrzysta, cho´c mgiełka s´wiateł miasta unosiła si˛e na niebie. — Nie b˛ed˛e ci tym zawraca´c głowy, cho´c nigdy si˛e nie dowiem, jak to wła´sciwie z tym jest — szepn˛eła mi do ucha, głaszczac ˛ jednocze´snie moje włosy. — Niech lepiej tak zostanie, Klaudio — odpowiedziałem. — Nie zajmuj si˛e tym wi˛ecej. Powiedz, z˙ e nigdy nie b˛edziesz ze mna˛ rozmawiała o powoływaniu do z˙ ycia nowych wampirów. — Nie chc˛e sierot, takich jak my — powiedziała, o wiele za szybko. Moje słowa sprawiły jej przykro´sc´ i zmartwiły ja.˛ — Ja chc˛e odpowiedzi, wiedzy. Ale, powiedz mi, Louis, dlaczego jeste´s taki pewny, z˙ e tego dotad ˛ nie uczyniłe´s? A mo˙ze stało si˛e to kiedy´s, cho´c wcale nie zdajesz sobie z tego sprawy? Znów spotkała si˛e jednak z moja˛ rozmy´slna˛ t˛epota.˛ Musiałem patrzy´c na nia˛ tak, jakbym nawet nie rozumiał znaczenia wypowiadanych przez nia˛ słów. Chciałem, aby zamilkła i po prostu była przy mnie. Odrzuciłem jej włosy do tyłu, koniuszkami palców dotknałem ˛ długich rz˛es. Spogladałem ˛ w bok, na s´wiatła miasta. — Koniec ko´nców, czego wła´sciwie potrzeba, aby stworzy´c takie dzikie stworzenia — Klaudia niezmordowanie kontynuowała — te w˛edrujace ˛ potwory? Ile kropli twojej krwi zmieszanej z krwia˛ człowieka. . . i jakie serce, by przetrzymało ten pierwszy atak? Czułem, z˙ e patrzy mi w twarz, gdy stałem tak z zało˙zonymi r˛ekoma, spogla˛ dajac ˛ za okno. — Ta bladolica Emilia, ten nieszcz˛esny Anglik. . . — powiedziała, zdajac ˛ si˛e nie dostrzega´c grymasu bólu na mojej twarzy. — Ich serca nie wytrzymały wiele i to strach przed s´miercia,˛ przed ssaniem krwi zabił ich. Zabiło ich samo wyobraz˙ enie. Ale co z sercem, które jest zdolne prze˙zy´c? Jeste´s pewien, z˙ e nie musisz przyzna´c si˛e do ojcostwa całego legionu potworów, które od czasu do czasu staraja˛ si˛e usilnie, cho´c na pró˙zno, instynktownie poda˙ ˛zy´c twoim s´ladem? Jaki był los tych sierot, które zostawiłe´s za soba? ˛ Dzie´n tu, tydzie´n tam, zanim sło´nce nie spali ich na popiół lub ludzkie działanie nie da im rady? — Przesta´n — prosiłem. — Gdyby´s wiedziała, jak dokładnie bior˛e pod uwag˛e wszystko to, o czym teraz mówisz, nie mówiłaby´s tego. To si˛e nigdy nie przytrafiło! Lestat wyssał moja˛ krew a˙z do granicy s´mierci, aby uczyni´c mnie wampirem. I oddał po chwili cała˛ t˛e krew zmieszana˛ ze swoja.˛ Tak to si˛e wła´snie robi! Odwróciła wzrok. Zdawało mi si˛e, z˙ e oglada ˛ sobie dłonie. Usłyszałem jej westchnienie, ale nie byłem tego pewien. Jej wzrok przeniósł si˛e na mnie. Przygladała ˛ mi si˛e bacznie, powoli lustrowała mnie z dołu do góry, od stóp do głów, zanim na160
sze spojrzenia nie spotkały si˛e. Wtedy chyba u´smiechn˛eła si˛e. — Niech ci˛e nie przestrasza ten mój pomysł, ostatnia moja fantazja — powiedziała cicho. — Koniec ko´nców, ostateczna decyzja i tak nale˙ze´c b˛edzie do ciebie. Prawda? — Nie rozumiem — odrzekłem. Wybuchn˛eła zimnym s´miechem, odwracajac ˛ si˛e ode mnie. — Czy mo˙zesz to sobie wyobrazi´c? — powiedziała tak cicho, z˙ e ledwie ja˛ dosłyszałem. — Sabat twoich dzieci? To byłoby zabawne. — Klaudio — wymamrotałem. — Spokojnie — odrzekła gwałtownie, cho´c nadal cicho. — Co´s ci powiem, mimo z˙ e nienawidziłam Lestata z całej siły to. . . — Przerwała. — Tak. . . — szepnałem. ˛ — Tak. . . — Cho´c go nienawidziłam, to jednak z nim byli´smy. . . pełniejsi, bardziej prawdziwi. — Spojrzała na mnie, mrugajac ˛ powiekami, jak gdyby nawet niewielkie uniesienie tonu w jej głosie zakłócało jej spokój. — Nie. Tylko ty była´s pełna, jakby sko´nczona. . . — odrzekłem — poniewa˙z było nas dwóch, jeden po jednej twej stronie, drugi po drugiej, od samego poczat˛ ku. Wydało mi si˛e, z˙ e u´smiechn˛eła si˛e, ale nie byłem pewien. Pochyliła głow˛e, a jej oczy poruszały si˛e na boki, w t˛e i z powrotem, w t˛e i z powrotem. Wreszcie odezwała si˛e ponownie: — Wy obaj u mojego boku. Czy potrafisz to sobie wyobrazi´c, tak jak wyobraz˙ asz sobie wszystko inne? Ta noc, dawno temu, stan˛eła mi przed oczyma, jakbym znów tam był. Nie powiedziałem jej jednak o tym. Tej nocy, była przera˙zona i w rozpaczy uciekała od Lestata, który przynaglał ja,˛ aby zabiła jaka´ ˛s kobiet˛e na ulicy, przed czym, jak szalona, wzbraniała si˛e. Byłem pewny, z˙ e ta kobieta przypominała jej matk˛e. W ko´ncu Klaudia wymkn˛eła si˛e nam całkowicie, ale odnalazłem ja˛ w domu, ukryta˛ w szafie na rzeczy, pod wiszacymi ˛ marynarkami i surdutami. Siedziała tam przytulona do swej lalki. Zaniosłem ja˛ pochlipujac ˛ a˛ do łó˙zeczka, usiadłem obok niej i s´piewałem piosenki, a ona patrzyła na mnie, cały czas przytulajac ˛ do siebie lalk˛e, jak gdyby próbujac ˛ s´lepo i w tajemniczy sposób ukoi´c ból, którego sama jeszcze nie rozumiała. Czy mo˙zesz to sobie wyobrazi´c, t˛e wspaniała,˛ ciepła˛ atmosfer˛e domowa,˛ przyciemnione lampy, wampir-ojciec s´piewajacy ˛ piosenki wampirowi-córce? Tylko lalka miała ludzka˛ twarz, tylko lalka. — Musimy si˛e stad ˛ wydosta´c! — Usłyszałem nagle głos Klaudii, jakby wyraz˙ ona my´sl dopiero co powstała w jej głowie. Przyło˙zyła dłonie do uszu, jak gdyby chroniac ˛ si˛e przed jakim´s okropnym d´zwi˛ekiem. — Tyle dróg mamy za soba,˛ tyle widz˛e teraz w twoich oczach. Ja po prostu gło´sno przedstawiam my´sli, które sa˛ dla mnie niczym wi˛ecej, jak tylko czystymi rozwa˙zaniami. . . — Wybacz mi — powiedziałem, najdelikatniej jak tylko mogłem, porzucajac ˛ 161
my´sl o tym pokoju z przeszło´sci, tym wysokim dzieci˛ecym łó˙zeczku i przeraz˙ onym dziecku wampirze. A Lestat? Gdzie wtedy był Lestat? Zapałka zapalona w sasiednim ˛ pokoju, nagle materializujacy ˛ si˛e cie´n, tak jak s´wiatło i ciemno´sc´ o˙zywaja,˛ gdzie nie ma niczego innego poza ciemno´scia.˛ — Nie, to ty mi wybacz. . . — mówiła teraz do mnie, tu, w tym malutkim pokoiku na naszej drodze do pierwszej stolicy zachodniej Europy. — Nie, wybaczmy sobie nawzajem. Ale nie wybaczajmy jemu. A bez niego — widzisz, jak si˛e układa mi˛edzy nami. — To tylko teraz, bo jeste´smy zm˛eczeni, a wokoło tak pos˛epnie. .. — odrzekłem jej, ale tak˙ze i sobie. Poniewa˙z nie było na tym s´wiecie nikogo, z kim mógłbym rozmawia´c. — Tak, i to musi si˛e sko´nczy´c! Mówi˛e ci, zaczynam rozumie´c, z˙ e z´ le si˛e do tego zabrali´smy, od samego poczatku. ˛ Musimy opu´sci´c Wiede´n. Potrzebujemy naszego j˛ezyka, naszej kultury. Chc˛e jecha´c prosto do Pary˙za. — My´sl˛e, z˙ e ju˙z samo słowo Pary˙z wywołało u mnie przyjemna˛ reakcj˛e. Oznaczało ulg˛e i powrót do dobrego samopoczucia. Byłem zdziwiony ta˛ zmiana,˛ gdy˙z ju˙z prawie zapomniałem, z˙ e mo˙zna tak dobrze si˛e czu´c. Zastanawiam si˛e, czy potrafisz to zrozumie´c, słowa bowiem nie potrafia˛ odda´c, czym naprawd˛e jest dla mnie Pary˙z. Nigdy specjalnie nie goniłem za szcz˛es´ciem, a jednak słowo Pary˙z sprawia, z˙ e zaczynam je odczuwa´c. Pi˛ekno cz˛esto sprawia mi ból, a wspaniało´sc´ , przepych i okazało´sc´ s´wiata ludzi s´miertelnych potrafi wypełni´c mnie identyczna˛ t˛esknota,˛ jaka˛ odczuwałem ´ wtedy, podczas podró˙zy po Morzu Sródziemnym. Ale Pary˙z, Pary˙z wypełnia całe moje serce, tak z˙ e całkowicie si˛e w nim zapomniałem. Zapomniałem o tych przekl˛etych stworzeniach i naszych poszukiwaniach. Pary˙z przytłaczał, a jednocze´snie przynosił ulg˛e, budził nadziej˛e bardziej ni˙z jakakolwiek obietnica. On był matka˛ Nowego Orleanu, zrozumiałem to od razu. Tchnał ˛ w niego z˙ ycie i ofiarował mu pierwszych mieszka´nców. Był tym, czym Nowy Orlean przez tyle lat próbował si˛e sta´c. Ale Nowy Orlean, cho´c pi˛ekny i tak gwałtownie t˛etniacy ˛ ruchem, był powierzchowny i kruchy. Tkwiło w nim co´s wiecznie barbarzy´nskiego i prymitywnego, co´s, co zagra˙zało temu egzotycznemu, ale zarazem wyszukanemu z˙ yciu, zarówno od wewnatrz, ˛ jak i z zewnatrz. ˛ Ka˙zda belka drewnianych ulic, ka˙zda cegiełka z g˛estej zabudowy hiszpa´nskich domków, pochodziła z dzikiej puszczy, która otaczała miasto, gotowa w ka˙zdej chwili pochłona´ ˛c je na powrót. Huragany, powodzie, goraczki, ˛ zaraza i wreszcie sama ju˙z wilgotno´sc´ klimatu Luizjany nieodmiennie wyciskały swoje pi˛etno na ka˙zdej desce czy kamiennej fasadzie. Nowy Orlean zdawał si˛e jedynie snem, wytworem wyobra´zni walczacych ˛ o swoja˛ egzystencj˛e mieszka´nców, marzeniem przechowywanym w nie naruszonym stanie przez silna,˛ cho´c nie do ko´nca u´swiadomiona,˛ zbiorowa˛ wol˛e. Pary˙z, Pary˙z był wszech´swiatem, całym i sko´nczonym sam w sobie, dra˙ ˛zo162
ny i kształtowany przez histori˛e wydawał si˛e wtedy, w czasach Napoleona III, ze swoimi strzelajacymi ˛ w niebo budowlami, olbrzymimi i przytłaczajacymi ˛ katedrami, wspaniałymi bulwarami i kr˛etymi s´redniowiecznymi uliczkami, równie wielki i niezniszczalny jak sama przyroda. Wszystko przesiakni˛ ˛ ete było nastrojem miasta, obecno´scia˛ jego zaczarowanych mieszka´nców tłoczacych ˛ si˛e w galeriach, teatrach, kawiarenkach, bez ko´nca dajacych ˛ z˙ ycic geniuszowi i s´wi˛eto´sci, filozofii i wojnie, frywolno´sci i najwspanialszym dziełom sztuki. Wydawało si˛e, z˙ e je´sli cały s´wiat miał zatopi´c si˛e w ciemno´sciach, to to, co pi˛ekne, co wspaniałe, co najwa˙zniejsze i tak jeszcze mo˙ze zakwitna´ ˛c tu, w Pary˙zu. Nawet wielkie majestatyczne drzewa, które dodawały wdzi˛eku i chroniły przed sło´ncem pi˛ekne ulice miasta, dostrojone były do jego charakteru. I do wód Sekwany — uregulowanych, lecz malowniczych — gdy wijac ˛ si˛e, przepływała przez serce miasta, tak z˙ e ziemia wokół, tak ukształtowana przez krew i s´wiadomo´sc´ , przestawała by´c zwykła˛ ziemia˛ i stawała si˛e Pary˙zem. Znów od˙zyli´smy. Byli´smy zakochani — i w takiej euforii, po tylu nocach sp˛edzonych na bezcelowych poszukiwaniach we wschodniej Europie, bez jakiejkolwiek nadziei. Poddałem si˛e całkowicie woli Klaudii, gdy zadecydowała, z˙ e zamieszkamy w hotelu „Saint-Gabriel” na Boulevard des Capucines. Plotka głosiła, z˙ e był (o jeden z najwi˛ekszych hoteli w Europie, jego olbrzymie pokoje sprawiły, z˙ e skurczył si˛e w naszej pami˛eci stary miejski dom w Nowym Orleanie, cho´c z drugiej strony przypominały go wykwintno´scia˛ urzadzenia. ˛ Mieli´smy otrzyma´c jeden z najwspanialszych apartamentów. Nasze okna wychodziły na o´swietlony latarniami bulwar. Wczesnym wieczorem chodniki a˙z roiły si˛e od spacerowiczów, nie ko´nczacy ˛ si˛e strumie´n powozów płynał ˛ bez ustanku pod oknami, zabierajac ˛ bogato ubrane damy i ich towarzyszy do opery, teatrów, na balet, bale czy nieustanne przyj˛ecia w Tuileries. Klaudia wytłumaczyła mi przyczyny wynaj˛ecia tak drogiego apartamentu delikatnie i logicznie, ale przy okazji zauwa˙zyłem, z˙ e stała si˛e niecierpliwa, a to, z˙ e była zmuszona do zamawiania wszystkiego przeze mnie, m˛eczyło ja.˛ „Hotel — mówiła — pozwala nam na całkowita˛ wolno´sc´ , nasze nocne wypady pozostana˛ zupełnie nie zauwa˙zone w stałym hotelowym zam˛ecie turystów z Europy. Nasze pokoje sa˛ utrzymywane w nieskazitelnej czysto´sci przez anonimowy personel, którego nawet nie musimy widzie´c, podczas gdy olbrzymia cena, jaka˛ płacimy, gwarantuje nam prywatno´sc´ i bezpiecze´nstwo”. Ponadto było co´s jeszcze. Miejsce zapewniało jej zaspokojenie goraczkowej ˛ pasji do robienia zakupów. — To jest mój s´wiat — tłumaczyła, siedzac ˛ w małym atłasowym foteliku przed otwartymi drzwiami balkonowymi, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e długiemu rz˛edowi jednokonnych karet zatrzymujacych ˛ si˛e, jedna po drugiej, przed głównym wej´sciem do hotelu. — Musz˛e mie´c to, co mi si˛e podoba — mawiała jak gdyby do siebie. Tak wi˛ec, zaspokajała swoje zachcianki — a to wymy´slna tapeta w ró˙ze na 163
złotym tle, a to niezliczone meble pokrywane adamaszkiem i atłasem, a to znów wyszywane poduszki i jedwabne kapy na łó˙zko z baldachimem. Tuziny ci˛etych s´wie˙zych ró˙z pojawiały si˛e codziennie na marmurowych kominkach i inkrustowanych stolikach, wypełniały alkow˛e jej garderoby, odbijajac ˛ si˛e niesko´nczona˛ ilo´sc´ razy w pochyłych zwierciadłach. Na koniec, ukoronowała wysokie drzwi balkonowe prawdziwym ogrodem kamelii i paproci. — T˛eskni˛e za kwiatami wi˛ecej ni˙z za czymkolwiek innym — mówiła zadumana. Szukała ich nawet w obrazach, które kupowali´smy w sklepach i galeriach. Wspaniałe płótna, takie jakich nigdy nie widziałem w Nowym Orleanie — od klasycznie wykonanych bukietów, które wygladały ˛ jak z˙ ywe, kusiły, by wyciagn ˛ a´ ˛c po nie r˛ek˛e, dotkna´ ˛c opadłych na obrus płatków, do płócien w nowym i niepokojacym ˛ stylu, na których kolory zdawały si˛e płona´ ˛c z taka˛ intensywno´scia,˛ z˙ e zamazywały spokój starych linii, starej solidno´sci, aby stworzy´c wizje podobne do tych, które miewam, gdy bliski jestem delirium, a kwiaty wyrastaja˛ mi przed oczyma i wydaja˛ trzask jak płomienie lampy. Pary˙z po prostu wtargnał ˛ w te pokoje. Czułem si˛e tam niezwykle dobrze, porzucajac ˛ rozmy´slania o eterycznej prostocie, o która˛ delikatnie upominała si˛e druga połowa mojego ja. Powietrze jednak było słodkie jak to z naszego dziedzi´nca przy Rue Royale. Wszystko było z˙ ywe przy szokujacej ˛ obfito´sci s´wiatła lamp, które odbijało si˛e nawet w przepysznych ´ stiukowych sufitach pozbawionych zupełnie cienia. Swiatło błyskało na złoconych ornamentach, migotało w błysku z˙ yrandoli. Ciemno´sc´ nie istniała. Wampiry nie istniały. I cho´c wcale nie zrezygnowałem z poszukiwa´n, miło i słodko było pomy´sle´c, z˙ e ojciec i córka wsiad ˛ a˛ do eleganckiego kabrioletu z tego s´wiata cywilizowanego luksusu, po to aby przejecha´c si˛e wzdłu˙z wybrze˙za Sekwany, przez most do Dzielnicy Łaci´nskiej i b˛eda˛ si˛e włóczy´c po tych ciemnych, waskich ˛ uliczkach w poszukiwaniu historii, a nie ofiar. A potem miło było wraca´c do tykajacego ˛ zegara i mosi˛ez˙ nego kozła w kominku, i do talii kart rozło˙zonych na stoliku. Ksia˙ ˛zki z poezja,˛ programy teatralne i wsz˛edzie dookoła ciche odgłosy wielkiego hotelu — odległe d´zwi˛eki skrzypiec, szybki o˙zywiony głos kobiecy, rozmowy m˛ez˙ czyzn. — Czy jest tak, jak chciałby´s, aby było? — zapytała którego´s dnia Klaudia, by´c mo˙ze tylko dlatego, aby poinformowa´c mnie, z˙ e wcale o mnie nie zapomniała, nie odzywała si˛e bowiem od paru godzin; z˙ adnych rozmów o wampirach. Co´s jednak działo si˛e niedobrego. Nie było ju˙z dawnego spokoju. W jej oczach pojawiło si˛e zamy´slenie i niezadowolenie. I cho´c znikało natychmiast, gdy pytałem ja˛ o to lub rozmawiałem z nia,˛ to jednak widziałem, z˙ e gdzie´s blisko, pod skóra˛ skrywa gniew. — Och, wiesz, jak ja to sobie bym wyobra˙zał — odpowiedziałem. — Jaka´s mansarda niedaleko Sorbony, dostatecznie blisko hałasów Rue St. Michel, a jednocze´snie odpowiednio od niej oddalona. Ale wła´sciwie to chc˛e, aby było tak, jak 164
ty sobie tego z˙ yczysz. — Widziałem, z˙ e sprawiło jej to przyjemno´sc´ , ale patrzyła nadal przed siebie, nie zauwa˙zajac ˛ mnie, jak gdyby chciała powiedzie´c: „I tak mi nie pomo˙zesz, nie zbli˙zaj si˛e wi˛ec zbyt blisko, nie pytaj mnie”. Pami˛etam to wszystko zbyt dobrze, zbyt ostro. Czas powinien rozmazywa´c kontury zdarze´n, a to co niezdecydowane, powinno łagodnie´c. Te zdarzenia sa˛ zamkni˛ete w moim sercu jak obrazy w sejfie, cho´c to potworne obrazy, których z˙ aden artysta, z˙ aden aparat fotograficzny nie powinien nigdy utrwali´c. Ciagle ˛ widz˛e Klaudi˛e tej ostatniej nocy stojac ˛ a˛ przy fortepianie, na którym grał Lestat, przygotowujac ˛ si˛e do s´mierci. Jej twarz, kiedy szydził z niej, jej grymas, który natychmiast przerodził si˛e w mask˛e, wi˛ecej uwagi i uratowałby z˙ ycie, je´sli rzeczywi´scie ju˙z nie z˙ ył. Co´s wzbierało powoli w Klaudii i ujawniało si˛e przed najmniej odpowiednimi s´wiadkami. Pojawiła si˛e u niej nowa nami˛etno´sc´ — do pier´scionków i bransoletek zupełnie przecie˙z nie pasujacych ˛ do jej dzieci˛ecego wygladu. ˛ Jej z˙ wawy krok i wyprostowana postawa zupełnie nie były dzieci˛ece. Cz˛esto, na spacerze, wybiegała przede mnie, wchodziła do małych butików i wskazywała rozkazujaco ˛ palcem na jakie´s perfumy czy par˛e r˛ekawiczek, za które chciała nast˛epnie sama płaci´c. Zawsze byłem w pobli˙zu i zawsze zaniepokojony i nieco zaambarasowany — nie dlatego, bym obawiał si˛e czegokolwiek w tym rozległym mie´scie, ale poniewa˙z bałem si˛e jej i obawiałem o nia.˛ Zawsze do tej pory odgrywała „zagubione dziecko” wobec swych ofiar lub była „sierota”, ˛ a teraz zdawało si˛e, z˙ e chce by´c kim´s innym, wstr˛etnym, niegodziwym i szokujacym ˛ przechodniów. Jej polowania na szcz˛es´cie odbywały si˛e jednak w odosobnionych miejscach. Zostawiała mnie na godzin˛e spacerujacego ˛ wokół katedry Notre Dame albo siedzacego ˛ w powozie na skraju parku. A˙z wreszcie, której´s nocy, kiedy obudziłem si˛e na wspaniałym ło˙zu w naszym apartamencie hotelowym, z ksia˙ ˛zka˛ niewygodnie rozło˙zona˛ pod soba,˛ stwierdziłem, z˙ e pokój jest pusty, a Klaudia znikn˛eła. Nie o´smieliłem si˛e zapyta´c chłopców hotelowych, czy ja˛ widzieli. Zazwyczaj mijali´smy ich szybko i bez słowa, nie znali naszych imion. Przeszukałem korytarze, wszystkie przyległe ulice, nawet sale balowe, co zreszta˛ przyprawiło mnie o dr˙zenie i l˛ek na my´sl, z˙ e mogła by´c sama w takim miejscu. W ko´ncu jednak zobaczyłem ja,˛ jak nadchodziła przez boczne drzwi holu. Jej włosy ukryte pod czepkiem błyszczały od deszczu. Wygladała ˛ jak dziecko udajace ˛ si˛e na figlarna˛ eskapad˛e, które chce rozchmurzy´c twarze pa´n i panów wokoło. Zacz˛eła wspina´c si˛e po wielkich schodach i min˛eła mnie, jak gdyby nawet mnie nie dostrzegła. Nieprawdopodobno´sc´ tej sytuacji, dziwny, lecz pełen wdzi˛eku afront, zdumiał mnie. Zamknałem ˛ drzwi za soba˛ w chwili, gdy zdejmowała ju˙z swoja˛ peleryn˛e i strzasała ˛ z niej obłok złotych kropli deszczu. Rozwiazała ˛ wsta˙ ˛zeczki czepka i odczułem dotykalna˛ niemal ulg˛e, gdy zobaczyłem dzieci˛ece ubranie pod peleryna,˛ jakie´s wsta˙ ˛zki i co´s cudownie uspokajajacego, ˛ co trzymała w dłoniach — 165
mała˛ porcelanowa˛ lalk˛e. Usiadła cicho, nic do mnie nie mówiac. ˛ Połaczona ˛ jako´s na haczyki lalka, czy mo˙ze druciki pod falbankowym ubiorem, stukała malutkimi nó˙zkami, wydajac ˛ d´zwi˛eki jak małe dzwoneczki. — To lalkowa dama — odezwała si˛e Klaudia, podnoszac ˛ wzrok na mnie. — Widzisz, lalkowa dama. — Poło˙zyła ja˛ na kredensie. — Tak — odezwałem si˛e cicho. — Zrobiła ja˛ pewna kobieta — dodała. — Ona robi takie laleczki, wszystkie takie same, damy, cały sklep lalek. . . chc˛e taka˛ lalk˛e. To było naigrawanie si˛e, wiedziałem o tym. Klaudia siedziała teraz z mokrymi strakami ˛ włosów na swym wysokim czole, całkowicie pochłoni˛eta laleczka.˛ ˙ — Czy wiesz, dlaczego zrobiła ja˛ dla mnie? — zapytała. Załowałem w tej chwili, z˙ e tak mało cienia jest w tym pokoju, chciałem wycofa´c si˛e z ciepłej orbity ˙ sztucznego s´wiatła w jakie´s ciemne miejsce. Załowałem, z˙ e siedz˛e na łó˙zku jak na jakiej´s o´swietlonej scenie, widzac ˛ ja˛ przed soba˛ i w lustrach, cała˛ mas˛e odbi´c jej bufiastych r˛ekawów. — Poniewa˙z jeste´s pi˛eknym dzieckiem, a ona chciała sprawi´c ci rado´sc´ — odpowiedziałem wreszcie głosem cichym i tak dziwnym, z˙ e sam go nie poznawałem. Roze´smiała si˛e bezgło´snie. — Pi˛eknym dzieckiem — powiedziała, zerkajac ˛ na mnie. — Czy naprawd˛e my´slisz, z˙ e jestem jeszcze dzieckiem? — Jej twarz zachmurzyła si˛e ponownie, obracała w palcach lalk˛e. — Tak, przypominam jej lalk˛e. Jestem jak jej lalka. Powiniene´s ja˛ widzie´c, gdy pracuje nad nimi, pochylona nad lalkami, ka˙zda z taka˛ sama˛ twarza,˛ ustami. Palcem dotkn˛eła ust. Zdawało si˛e, z˙ e lustra z jej odbiciem zadr˙zały, jak gdyby ziemia westchn˛eła. Powozy dudniły na ulicach, ale były daleko stad. ˛ I wtedy zobaczyłem, co robi: w jednej r˛ece trzymała lalk˛e, druga˛ miała przy ustach, dłonia˛ mia˙zd˙zyła laleczk˛e, mia˙zd˙zyła i rozrywała z trzaskiem, a kawałki potłuczonej porcelany opadały z jej zakrwawionej dłoni na dywan. Otrzasn˛ ˛ eła ubranie z malutkich kawałeczków, jakie si˛e na nim zatrzymały. Odwróciłem wzrok, tylko po to, aby ujrze´c ja˛ ponownie w pochylonym lustrze nad kominkiem, jej oczy mierzyły mnie badawczo od stóp a˙z po czubek głowy. Zobaczyłem w lustrze, jak przysun˛eła si˛e bli˙zej, przysiadła na łó˙zku. — Dlaczego odwracasz wzrok, dlaczego nie patrzysz na mnie? — zapytała łagodnym głosem, d´zwi˛eczacym ˛ zupełnie jak dzwoneczek. Potem jednak za´smiała si˛e cicho, s´miechem dorosłej kobiety i dodała: — Czy sadziłe´ ˛ s, z˙ e b˛ed˛e twoja˛ córeczka˛ na zawsze? Czy jeste´s ojcem głupców czy te˙z głupcem ojców? — Twój ton jest nieuprzejmy i niegrzeczny. — Hmmm. . . nieuprzejmy. — Wydaje mi si˛e, z˙ e przytakn˛eła głowa.˛ Była błyskiem w oku, bł˛ekitnym płomieniem, złotym płomieniem.
166
— A co oni my´sla˛ o tobie? — zapytałem najdelikatniej, jak mogłem. — Tam, na zewnatrz. ˛ — Gestem r˛eki wskazałem otwarte okno. — Wiele rzeczy — u´smiechn˛eła si˛e — wiele rzeczy. M˛ez˙ czy´zni sa˛ cudowni, kiedy próbuja˛ si˛e tłumaczy´c! Czy widziałe´s mo˙ze tych karłów i karlice w parkach, cyrkach, potwory, z których s´mieja˛ si˛e za pieniadze? ˛ — Byłem tylko uczniem czarnoksi˛ez˙ nika! — wybuchnałem ˛ wreszcie, wbrew sobie. — Uczniem! — powtórzyłem. Chciałem jej dotkna´ ˛c, pogłaska´c włosy, ale siedziałem nieruchomo, bojac ˛ si˛e wybuchu jej gniewu. Znów u´smiechn˛eła si˛e, a potem przysun˛eła swoja˛ dło´n do mojej i przykryła ja.˛ — Ucze´n, tak — za´smiała si˛e. — Ale powiedz mi jeszcze jedna˛ rzecz, z kr˛egu tych zakazanych. Jak to jest. . . kocha´c si˛e? Zanim pomy´slałem, odruchowo wstałem i odsunałem ˛ si˛e od niej. Goraczkowo ˛ szukałem peleryny i r˛ekawiczek jak jaki´s nierozgarni˛ety s´miertelnik. — Nie pami˛etasz? — zapytała, zachowujac ˛ doskonały spokój, gdy tymczasem ja ju˙z kładłem dło´n na mosi˛ez˙ nej klamce. Zatrzymałem si˛e, czujac ˛ jej wzrok na plecach, zawstydzony. Obróciłem si˛e i zastygłem, zastanawiajac ˛ si˛e dokad ˛ id˛e, co chc˛e robi´c, dlaczego stoj˛e tutaj? — To było co´s zawsze bardzo po´spiesznego — powiedziałem próbujac ˛ spojrze´c jej w oczy. Jak doskonale bł˛ekitne i zimne były wtedy. Jak˙ze powa˙zne. — I. . . rzadko kiedy tak naprawd˛e delektowane. . . to co´s mocnego, co jednak szybko si˛e zatraca. My´sl˛e, z˙ e to zaledwie blady cie´n zabijania, ledwie jego odbicie. — Ach. . . — odrzekła — tak jak sprawianie ci bólu. . . jest zaledwie bladym cieniem zabijania. — Tak, prosz˛e pani — odrzekłem. — Skłaniam si˛e wła´snie ku takiej interpretacji. — I uchylajac ˛ kapelusza, z˙ yczyłem jej dobrej nocy. Dopiero po dłu˙zszej chwili zwolniłem kroku. Przeszedłem na druga˛ stron˛e Sekwany. Pragnałem ˛ ciemno´sci. Chciałem ukry´c si˛e przed nia˛ i przed odczuciami, które opanowały mnie teraz. Przed wielkim pochłaniajacym ˛ mnie strachem, z˙ e jestem całkowicie niezdolny, aby uczyni´c ja˛ szcz˛es´liwa˛ lub uszcz˛es´liwi´c siebie przez sprawienie jej przyjemno´sci. Czułem si˛e zraniony jej słowami i wzrokiem, jakim patrzyła na mnie, i z˙ adne wytłumaczenia, jakie przychodziły mi do głowy, gdy skr˛eciłem w Rue St. Michel i zagł˛ebiałem si˛e coraz bardziej w Dzielnic˛e Łaci´nska˛ — z˙ adne, nie potrafiły u´smierzy´c i uspokoi´c tego, co wyobra˙załem sobie jako jej gł˛ebokie rozczarowanie i niezadowolenie lub mój własny ból. W ko´ncu zabrakło mi ju˙z siły. Znajdowałem si˛e w zupełnej ciszy i ciemno´ s´ci s´redniowiecznej uliczki. Slepo poda˙ ˛załem z biegiem jej ostrych zakr˛etów, pokrzepiany wysoko´scia˛ jej waskich, ˛ pochylonych kamieniczek, które zdawały si˛e w ka˙zdej chwili zawali´c, zamykajac ˛ przej´scie. — Nie potrafi˛e, nie mog˛e uczyni´c jej szcz˛es´liwa.˛ Nie jest szcz˛es´liwa ze mna,˛ a jej zgryzota ro´snie z dnia na dzie´n. — To był mój s´piew, monotonnie powtarza167
jacy ˛ si˛e w głowie. Powtarzałem go jak ró˙zaniec, jak zakl˛ecie, które miało zmieni´c fakty — jej nieuniknione rozczarowanie naszymi poszukiwaniami, które zaprowadziły nas w t˛e otchła´n. Czułem, z˙ e oddala si˛e ode mnie, czyni mnie karłem wobec swoich olbrzymich potrzeb. Odczułem nawet dzika˛ zazdro´sc´ w stosunku do tej male´nkiej, lalkowej damy, poniewa˙z ona, cho´c na chwil˛e, dała jej co´s, co zatrzymała blisko przy sobie. W mojej obecno´sci zachowywała si˛e teraz tak, jakby w ogóle mnie nie zauwa˙zyła. Co to miało oznacza´c, do czego prowadziło? Nigdy przedtem, zanim nie przyjechałem do Pary˙za, nie odczuwałem tak gł˛eboko wielko´sci miasta, nie czułem, z˙ e mógłbym przej´sc´ z tej kr˛etej, s´lepej uliczki, która˛ sam sobie wybrałem, w s´wiat rozkoszy, i nigdy nie czułem tak mocno jego bezu˙zyteczno´sci. Bezu˙zyteczno´sci dla niej z powodu granic, których tak gorzko i gniewnie była s´wiadoma. Byłem bezradny. Klaudia była bezradna, ale ona była silniejsza ode mnie. I wiedziałem, wiedziałem ju˙z w chwili, kiedy zostawiałem ja˛ w hotelu, z˙ e za jej wzrokiem kryje si˛e i tak niezmienna miło´sc´ do mnie. Oszołomiony i zm˛eczony, a teraz jeszcze przyjemnie zagubiony, zdałem sobie nagle spraw˛e, nie dajacymi ˛ si˛e oszuka´c zmysłami wampira, z˙ e nie jestem sam i kto´s idzie za mna˛ krok w krok. Pierwsza moja my´sl była irracjonalna. To ona wyszła za mna˛ na miasto i, sprytniejsza ode mnie, obserwowała mnie z du˙zej odległo´sci. Ale równie szybko jak przyszło mi to do głowy, pojawiła si˛e inna my´sl, raczej okrutna w s´wietle tego, co zaszło mi˛edzy nami. Kroki były za ci˛ez˙ kie, by to mogła by´c ona. To tylko s´miertelny człowiek spacerujacy ˛ ta˛ sama˛ aleja˛ co ja, kroczacy ˛ nie´swiadomie na spotkanie s´mierci. Szedłem wi˛ec dalej, gotów ponownie pogra˙ ˛zy´c si˛e w bólu, bo zasługiwałem na´n, gdy rozum podpowiedział mi — jeste´s głupcem, posłuchaj tylko kroków. Doznałem ol´snienia: kroki, cho´c odbijały si˛e echem daleko za mna,˛ były absolutnie równe moim. Przypadek? Gdyby były odgłosem kroków przypadkowego przechodnia, to nie mógłby on w z˙ adnym wypadku swoim ludzkim zmysłem słysze´c moich kroków, by im wtórowa´c. Ale gdy zatrzymałem si˛e, aby to rozwa˙zy´c, kroki ucichły. Gdy obróciłem si˛e, mówiac ˛ do siebie: „Louis, okłamujesz si˛e”, po czym zaczałem ˛ i´sc´ ponownie, znów usłyszałem kroki za soba.˛ Krok w krok, przyspieszały, gdy i ja przyspieszałem. I wówczas zdarzyło si˛e co´s bezsprzecznie nadzwyczajnego. Całkowicie pochłoni˛ety wsłuchiwaniem si˛e w poda˙ ˛zajace ˛ za mna˛ kroki, nieostro˙znie wszedłem na le˙zac ˛ a˛ na ulicy dachówk˛e, potknałem ˛ si˛e i straciwszy równowag˛e, uderzyłem bokiem o s´cian˛e. Z tyłu doszły mnie odgłosy identycznego zamieszania, odbite echo mojego upadku. Byłem zdumiony. Wszystko to zaniepokoiło mnie, cho´c nie czułem trwogi. Po prawej i lewej stronie ulicy panowała ciemno´sc´ . Nawet przy´cmione s´wiatło nie pobłyskiwało w mansardach. Jedynym zabezpieczeniem, jakie miałem, była odległo´sc´ mi˛edzy mna˛ a słyszanymi krokami. Była to zreszta,˛ jak powiedziałem, gwa168
rancja, z˙ e nie nale˙za˛ one do z˙ adnej ludzkiej istoty. Zupełnie nie wiedziałem, jak si˛e zachowa´c. Miałem nieodparta˛ ochot˛e zawoła´c w ciemno´sc´ i przywita´c sprawc˛e hałasu, da´c mu do zrozumienia, z˙ e czekam na niego, z˙ e szukałem go, z˙ e gotów jestem stana´ ˛c naprzeciwko. Tak, teraz troch˛e si˛e bałem, troch˛e byłem zaniepokojony. Najrozsadniejsze ˛ było jednak podj˛ecie na nowo spaceru i czekanie na to, co si˛e stanie. Ruszyłem przedrze´zniany odgłosami identycznych kroków, a odległo´sc´ mi˛edzy nami zawsze pozostawała taka sama. Napi˛ecie rosło we mnie, ciemno´sc´ wokół stawała si˛e coraz bardziej złowroga. Powtarzałem sobie w kółko: Dlaczego mnie s´ledzisz? Dlaczego nie ukrywasz si˛e przede mna? ˛ Skr˛eciłem w ostry zakr˛et bocznej uliczki. Naprzeciwko, przy nast˛epnym rogu błysn˛eło s´wiatełko. Ulica prowadziła nieco do góry, w jego kierunku. Szedłem wolno, bardzo wolno, bicie serca dudniło mi w uszach. Niech˛etnie my´slałem o tym, z˙ e wkrótce wejd˛e w promie´n s´wiatła. I gdy tak wahałem si˛e, tu˙z przed zakr˛etem, co´s poruszyło si˛e i zadudniło u góry, jak gdyby dach domu stojacego ˛ obok zaczał ˛ si˛e zawala´c. Odskoczyłem akurat w por˛e, by uchyli´c si˛e przed całym mnóstwem dachówek, które z łoskotem zsun˛eły si˛e z dachu i roztrzaskały o bruk. Jedna z nich lekko raniła mnie w rami˛e. Znów zapadła cisza. Spojrzałem na dachówki, słuchajac, ˛ czekajac. ˛ Potem wolno prze´sliznałem ˛ si˛e wokół o´swietlonego miejsca, obchodzac ˛ je dookoła, i wtedy ujrzałem u wylotu ulicy, tam gdzie byłem sam przed chwila,˛ sylwetk˛e majaczac ˛ a˛ pod latarnia˛ uliczna,˛ sylwetk˛e, która bez watpienia ˛ mogła nale˙ze´c tylko do innego wampira. Był olbrzymiej postury, cho´c wychudzony tak jak ja. Jego pociagł ˛ a˛ blada˛ twarz o´swietlała lampa, czarne oczy wpatrywały si˛e we mnie z nie ukrywanym zdumieniem i zaciekawieniem. Jego prawa noga była lekko zgi˛eta, jak gdyby zatrzymał si˛e nagle, w pół kroku. Zdałem sobie spraw˛e, z˙ e jego czarne włosy nie tylko były uczesane tak samo jak moje i był ubrany w identyczny surdut i taka˛ sama˛ peleryn˛e jak ja, ale stał teraz, imitujac ˛ do złudzenia moja˛ postaw˛e i wyraz twarzy. Przełknałem ˛ s´lin˛e. Moje oczy lustrowały jego posta´c, a jednocze´snie starałem si˛e nie da´c pozna´c po sobie przyspieszonego bicia serca, gdy jego oczy równie bacznie przygladały ˛ mi si˛e. Gdy zobaczyłem, z˙ e mrugnał ˛ oczyma, zdałem sobie spraw˛e, z˙ e sam uczyniłem to wła´snie przed chwila,˛ a gdy podniosłem r˛ece i skrzy˙zowałem je na piersiach, on wolno zrobił to samo. Doprowadzało mnie to do obł˛edu. Gorzej nawet, bo gdy ledwo dostrzegalnie poruszyłem wargami, on uczynił to samo i jego słowa równie˙z były nieme. Zupełnie nie wiedziałem, co zrobi´c. W dodatku cały czas czułem na sobie ten ostry wzrok czarnych oczu i t˛e uwag˛e, jaka˛ skupiał na mnie, co było oczywi´scie doskonałym na´sladownictwem mojego zachowania. Ale to ON był wampirem, a ja zdawałem si˛e tylko jego odbiciem w lustrze. — Sprytnie — odezwałem si˛e do niego krótko i z desperacja,˛ a on, oczywis´cie, powtórzył to za mna,˛ równie szybko jak ja. Bardziej tym wyprowadzony 169
z równowagi ni˙z czymkolwiek innym, nagle zdałem sobie spraw˛e, z˙ e bezwiednie u´smiechnałem ˛ si˛e, walczac ˛ jednocze´snie z potem, który wystapił ˛ z ka˙zdej niemal pory na skórze, i z gwałtownym dr˙zeniem nóg. U´smiechnał ˛ si˛e równie˙z, ale jego oczy miały w sobie dziko´sc´ zwierz˛ecia, nie były takie jak moje, a i u´smiech był raczej złowrogi w swoim czystym, mechanicznym na´sladownictwie. Postapiłem ˛ krok naprzód, cały czas wpatrujac ˛ si˛e w niego. On podobnie. Wtedy, wolno, podniósł prawa˛ r˛ek˛e, cho´c moja pozostała nienaruszona, i zacisnał ˛ ja˛ w pi˛es´c´ . Kilkakrotnie uderzył si˛e szybko w pier´s, przedrze´zniajac ˛ w ten sposób bicie mojego serca. Wybuchnał ˛ s´miechem. Odrzucił do tyłu głow˛e, pokazujac ˛ swoje psie ostre z˛eby. Jego s´miech zdawał si˛e wypełnia´c cała˛ uliczk˛e. Nienawidziłem go z całego serca. — Chcesz mi zrobi´c krzywd˛e? — zapytałem, tylko po to, by słysze´c w odpowiedzi szydercze powtórzenie moich słów. — Błazen! — powiedziałem ostro. — Bufon! Te słowa zatrzymały go. Zwi˛edły na jego ustach, gdy je powtarzał, a jego twarz st˛ez˙ ała. To był impuls. Po prostu odwróciłem si˛e do niego plecami i szybko zaczałem ˛ odchodzi´c, by´c mo˙ze, aby zmusi´c go do pój´scia za mna˛ i do ujawnienia swojego imienia. W tej samej jednak chwili, wykonał ruch tak szybki, z˙ e nawet go nie zauwa˙zyłem, i znów stał naprzeciw mnie, jak gdyby ponownie zmaterializował si˛e przede mna.˛ Raz jeszcze odwróciłem si˛e, by znów ujrze´c go przed soba.˛ Stał nieruchomo, tylko opadajace ˛ włosy wskazywały, z˙ e wykonał ruch przed chwila.˛ — Szukałem ciebie! Przybyłem do Pary˙za, aby ci˛e odnale´zc´ . — Zmusiłem si˛e niemal, by wyrzec te kilka słów, widzac ˛ jednocze´snie, z˙ e nie powtórzył ich tym razem, ani nie poruszył si˛e, a tylko stał, wpatrujac ˛ si˛e we mnie. Wreszcie, powoli poruszył si˛e do przodu, z wdzi˛ekiem. Ujrzałem jego prawdziwa˛ posta´c i jego prawdziwe ruchy. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, jakby chciał si˛egna´ ˛c po moja,˛ lecz popchnał ˛ mnie znienacka do tyłu, tak z˙ e straciłem równowag˛e. Poczułem, z˙ e mam mokra˛ koszul˛e i przylega mi do ciała, gdy stawałem ponownie, opierajac ˛ si˛e r˛eka˛ o wilgotna˛ s´cian˛e. Gdy odwracałem si˛e, aby stana´ ˛c z nim twarza˛ w twarz, raz jeszcze popchnał ˛ ˙ mnie silnie na ziemi˛e. Załuj˛e, z˙ e nie potrafi˛e opisa´c ci jego siły. Zdałby´s sobie z tego spraw˛e, gdybym na przykład zaatakował ciebie teraz i zadał silny cios r˛eka,˛ której ruchu nawet by´s nie dostrzegł. W tym momencie usłyszałem w sobie wewn˛etrzny głos. Poka˙z mu własna˛ sił˛e. Wstałem szybko, podskoczyłem do niego z wyciagni˛ ˛ etymi r˛ekoma. Uderzyłem, lecz w pustk˛e i stałem sam, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokoło, zupełnie ogłupiały. To był swego rodzaju test, wiedziałem o tym. Skupiłem cała˛ uwag˛e na ciemnej ulicy, na ciemnych wn˛ekach odrzwi i innych miejscach, gdzie mógł si˛e schowa´c. Nie chciałem bra´c udziału w tym sprawdzianie, ale nie widziałem te˙z z˙ adnego innego wyj´scia z tej sytuacji. Rozwa˙załem wła´snie mo˙zliwo´sc´ pogardliwego ustosunko170
wania si˛e do tego wszystkiego, gdy nagle pojawił si˛e ponownie, poszturchujac ˛ mnie i rzucajac ˛ raz jeszcze na bruk uliczny, tam gdzie przed chwila˛ le˙załem. Na z˙ ebrach poczułem jego buciory. Doprowadzony do w´sciekło´sci, chwyciłem mocno jego nog˛e. Udało mi si˛e chwyci´c ja˛ w por˛e. Poczułem materiał i ko´sc´ . Upadł na kamienna˛ s´cian˛e po przeciwnej stronie, wydajac ˛ z siebie warkot nie ukrywanej zło´sci. Zrobił si˛e straszny bałagan. Trzymałem mocno t˛e nog˛e, cho´c próbował dosta´c mnie butem. W pewnej chwili, po tym jak udało mu si˛e znale´zc´ na wierzchu i wyswobodzi´c z mojego uchwytu, poczułem, z˙ e jego r˛ece unosza˛ mnie do góry w powietrze. Co mogło nastapi´ ˛ c potem, nietrudno sobie wyobrazi´c. Mógł mnie odrzuci´c kilka metrów od siebie, bez trudu dałby sobie z tym rad˛e. Potłuczony i ci˛ez˙ ko poturbowany mogłem straci´c przytomno´sc´ . Przez moment przeszło mi przez my´sl, czy w ogóle mog˛e straci´c przytomno´sc´ . Nigdy jednak nie miałem okazji tego sprawdzi´c. Nagle, cho´c bardzo byłem oszołomiony, zdałem sobie spraw˛e, z˙ e jeszcze kto´s trzeci wszedł mi˛edzy nas, kto´s, kto miał nad nim władz˛e i zmusił go do wypuszczenia mnie z rak. ˛ Kiedy podniosłem wzrok, le˙załem na ulicy. Ujrzałem dwie postacie tylko przez moment, jak błysk obrazu, który pozostaje jeszcze przez chwil˛e po zamkni˛eciu oczu. Potem ju˙z tylko szelest ubrania, uderzenie buta o kamie´n i cisza. Pustka. Usiadłem, dyszac, ˛ pot spływał mi po twarzy. Rozgladałem ˛ si˛e dookoła, potem spojrzałem w gór˛e, w wask ˛ a˛ wsta˙ ˛zk˛e nieba mi˛edzy kamieniczkami. Powoli, tylko dlatego z˙ e wzrok skoncentrował si˛e całkowicie na niej, pojawiła si˛e nade mna,˛ z ciemno´sci s´ciany, jaka´s posta´c. Przycupni˛eta na wystajacych ˛ kamieniach nadpro˙za obróciła si˛e tak, z˙ e zobaczyłem najpierw błysk s´wiatła na włosach, a potem Zesztywniała, pos˛epna,˛ biała˛ twarz. Dziwna˛ twarz, szersza˛ i nie wychudzona˛ jak inne. Du˙ze, czarne oczy wpatrywały si˛e we mnie natarczywie. Usłyszałem szept, cho´c wargi zdały si˛e wcale nie porusza´c: — Nic si˛e tobie nie stało? Nie tylko nic mi si˛e nie stało, ale doszedłem ju˙z całkowicie do siebie. Stałem na nogach gotowy do ataku. Ale posta´c nie ruszyła si˛e, przycupni˛eta, jakby była cz˛es´cia˛ s´ciany. Zobaczyłem biała˛ dło´n si˛egajac ˛ a˛ do kieszeni kamizelki. M˛ez˙ czyzna wyciagn ˛ ał ˛ równie biała˛ wizytówk˛e i podał mi ja.˛ Nie poruszyłem si˛e, aby ja˛ odebra´c. — Niech pan przyjdzie do nas jutro wieczorem. — Usłyszałem ten sam szept gładkiej bez wyrazu twarzy, z której nadal wida´c było tylko jedno o´swietlone oko. — Nie zrobi˛e ci krzywdy — usłyszałem — i nic złego nie grozi ci ze strony tego drugiego. Nie pozwol˛e na to. Teraz, zrobił to, co potrafia˛ wampiry, zdało si˛e, z˙ e jego r˛eka odłaczyła ˛ si˛e od ciała, po czym wsun˛eła mi prosto w palce kartonik. Ró˙zowe napisy natychmiast zabłysły w s´wietle. Posta´c wspi˛eła si˛e na s´cian˛e jak kot i szybko znikn˛eła mi˛edzy wystajacymi ˛ oknami mansardy. Wiedziałem, z˙ e teraz byłem ju˙z sam, czułem to. Bicie mojego serca zdawało 171
si˛e wypełnia´c pusta˛ uliczk˛e, gdy stałem pod lampa,˛ czytajac ˛ bilet wizytowy. Było to zaproszenie do teatru. Adres był mi znajomy, bo bywałem ju˙z w teatrach na tej ulicy wielokrotnie. Nazwa jednak była zdumiewajaca ˛ — „Theatre des Vampires” i godzina — dziewiata ˛ wieczór. Obróciłem kartk˛e i dostrzegłem wiadomo´sc´ dopisana˛ odr˛ecznie: „Niech pan przyprowadzi ze soba˛ t˛e mała˛ s´licznotk˛e. Jeste´scie mile widziani. Armand”. Nie było watpliwo´ ˛ sci, z˙ e posta´c, która podała mi bilet, napisała te słowa. Na powrót do hotelu było ju˙z mało czasu. Nadchodził s´wit. Pu´sciłem si˛e p˛edem. Przypadkowi przechodnie, których mijałem na bulwarach, nawet chyba nie dostrzegli cienia, który w p˛edzie otarł si˛e o nich. Wst˛ep do „Theatre des Vampires” mo˙zliwy był wyłacznie ˛ za okazaniem zaproszenia. Nast˛epnej nocy od´zwierny przygladał ˛ si˛e karcie przez moment, podczas gdy na nas, stojacych ˛ u wej´scia, padał mi˛ekko deszcz. Padał na m˛ez˙ czyzn i kobiety stojacych ˛ przy zamkni˛etym okienku kasy, na szeleszczace ˛ plakaty, które tandetnie wyobra˙zały wampiry z rozło˙zonymi r˛ekoma i pelerynami, przypominajacymi ˛ skrzydła nietoperza, gotowe do skoku na nagie ramiona s´miertelnej ofiary. Padał na pary, które przeciskały si˛e obok nas do zatłoczonego holu. Z łatwo´scia˛ mogłem dostrzec, z˙ e cały ten otaczajacy ˛ nas tłum to byli ludzie, nie wampiry, nie ujrzałem w´sród nich z˙ adnego wampira. Nie był nim nawet chłopak, który w ko´ncu wprowadził nas w tłum huczacy ˛ rozmowa,˛ pełen zapachów wilgotnej wełny, gdzie kobiece dłonie w r˛ekawiczkach muskały ronda kapeluszy i mokre straki ˛ włosów. Skierowałem si˛e ku ciemniejszym miejscom w goraczkowym ˛ podnieceniu. Oboje dopiero co pili´smy krew naszych ofiar, oblicza nasze nie były wi˛ec zbyt blade, a wzrok tak zas˛epiony i ponury. Smak tej krwi, która˛ przyjałem ˛ z niech˛ecia,˛ pozostawił we mnie uczucie niepokoju. Czułem si˛e nieswojo, ale nie miałem zbyt wiele czasu na zastanawianie si˛e nad tym. To nie była odpowiednia noc do zabijania. Ta noc miała przecie˙z dostarczy´c nam objawie´n, bez wzgl˛edu na to, jak si˛e zako´nczy. Byłem tego pewny. Stali´smy tak oto z całym tym ludzkim tłumem, gdy nagle drzwi do audytorium zostały otwarte i młody chłopak, popychajac ˛ nas uprzejmie w stron˛e rz˛edów, wskazał drog˛e do schodów prowadzacych ˛ na galeri˛e. Mieli´smy lo˙ze˛ , jedna˛ z najlepszych w teatrze, i nawet gdyby moje policzki nie zaró˙zowiły si˛e ani troch˛e, Klaudia nie wygladała ˛ jak normalne ludzkie dziecko, wo´zny-bileter i tak nie spojrzałby nawet na nas, pozostajac ˛ całkowicie oboj˛etny na cały ten kolorowy tłum. U´smiechnał ˛ si˛e tylko uprzejmie, gdy odsłonił dla nas kotar˛e do lo˙zy i wskazał dwa krzesła przed mosi˛ez˙ na˛ por˛ecza.˛ — Czy ty zatrudniałby´s w takim miejscu niewolników? — szepn˛eła Klaudia. — Lestat nigdy nie ufał niewolnikom — odpowiedziałem. Przygladałem ˛ si˛e, jak zapełniały si˛e powoli miejsca, przygladałem ˛ si˛e wspaniałym kapeluszom pa´n balansujacych ˛ mi˛edzy rz˛edami w poszukiwaniu swych miejsc. W s´wietle lamp migały białe ramiona, błyszczały diamenty. 172
— Pami˛etaj, bad´ ˛ z ostro˙zny i przebiegły. — Raz jeszcze doszedł mnie szept Klaudii spod pochylonej jasnej główki. — Za bardzo jeste´s d˙zentelmenem. ´ Swiatła przygasały, najpierw na balkonach, a potem wzdłu˙z s´cian na parterze. Grupka muzyków zajmowała ju˙z swoje miejsca w kanale dla orkiestry, a u spodu długiej atłasowej kurtyny najpierw zamrugały, a potem rozbłysły jasno płomienie lamp. Zdawało si˛e, z˙ e audytorium usun˛eło si˛e w cie´n, jak gdyby owini˛ete w szara˛ chmur˛e, przez która˛ migotały tylko diamenty na przegubach dłoni, szyjach i palcach. Rozległo si˛e zbiorowe uciszanie przy wtórze pochrzakiwa´ ˛ n i kasła´n. Potem zaległa cisza. Słycha´c było tylko wolne rytmiczne uderzenia tamburynu. Po chwili zawtórowała mu cicha melodia fletu zdajaca ˛ si˛e podnosi´c ostre, metaliczne tony dzwonków tamburynu, tworzac ˛ niespokojna,˛ naprzykrzajac ˛ a˛ si˛e melodi˛e, która przypominała nieco s´redniowieczne inkantacje. Dołaczyły ˛ si˛e smyczki. D´zwi˛ek fletu rósł, a w melodii pojawiło si˛e co´s melancholijnego, smutnego. Muzyka stała si˛e jakby zakl˛eciem i cała publiczno´sc´ zdawała si˛e uciszona i zjednoczona w niej. Nawet unoszaca ˛ si˛e w tej chwili kurtyna nie załamała ciszy najdrobniejszym ´ d´zwi˛ekiem. Swiatła zapłon˛eły mocniej i wydawało si˛e, z˙ e scena nie jest wła´sciwie scena,˛ ale g˛esto zaro´sni˛etym drzewami miejscem. Mi˛edzy drzewami mo˙zna było dostrzec co´s, co wydawało si˛e niskim, kamiennym brzegiem rzeki, a nad nim, i obok, migotała powierzchnia wody, która˛ wyobra˙zał namalowany obraz na delikatnym jedwabiu, lekko tylko dr˙zacym ˛ od ledwo wyczuwalnego przeciagu. ˛ Posypały si˛e oklaski nagradzajace ˛ trójwymiarowa˛ iluzj˛e. Przez moment osia˛ gn˛eły crescendo i ucichły. Ubrana na ciemno posta´c pojawiła si˛e na scenie, przemykajac ˛ od jednego pnia do drugiego tak szybko, z˙ e gdy weszła w jasne s´wiatło sceny, zdawało si˛e, z˙ e pojawiła si˛e od razu na jej s´rodku w magiczny zgoła sposób. Jedna jej r˛eka uniosła si˛e spod płaszcza, ukazujac ˛ wszystkim srebrna˛ kos˛e, w drugiej przed niewidoczna˛ dla widowni twarza,˛ trzymała mask˛e przedstawiaja˛ ca˛ wymalowane rysy s´mierci, czaszk˛e. ´ Dało si˛e słysze´c gł˛ebokie oddechy przera˙zenia. To była Smier´ c, stojaca ˛ tu ´ przed widownia,˛ z kosa.˛ Smier´ c na skraju lasu. Co´s we mnie poruszyło si˛e, odbierałem t˛e scen˛e w jaki´s ludzki sposób, nie ze strachem, ale działała na mnie magia˛ tych delikatnie malowanych dekoracji, tajemniczo´scia˛ s´wiata, w którym zakapturzona czarna posta´c poruszała si˛e niespokojnie, kr˛ecac ˛ si˛e do przodu i do tyłu z wdzi˛ekiem wielkiej czarnej pantery, wzbudzajac ˛ wła´snie owe j˛eki przera˙zenia, owe westchnienia i pełne szacunku szepty. ´ Ale oto, za postacia˛ Smierci, której gesty i ruchy zdawały si˛e posiada´c moc magiczna,˛ jak rytm muzyki, w takt której poruszała si˛e na scenie, pojawiły si˛e inne postacie. Najpierw stara kobieta, bardzo zgarbiona i pochylona. Jej siwe włosy były jak mech, r˛ece wyciagn˛ ˛ eły si˛e pod ci˛ez˙ arem wielkiego kosza na kwiaty. Jej stopy szurały po scenie, a głowa podrygiwała w rytm muzyki. Nagle na widok ´ Smierci rzuciła si˛e do tyłu, nie mogac ˛ jednak oderwa´c od niej oczu. Powoli postawiła koszyk na scenie i zło˙zyła dłonie jak do modlitwy. Była zm˛eczona, jej głowa 173
opadła podtrzymywana dło´nmi, jak gdyby zasn˛eła, po chwili wyciagn˛ ˛ eła je przed ´ siebie w błagalnym ge´scie. Gdy jednak Smier´c podeszła do niej, kobieta odchyliła si˛e, by spojrze´c jej prosto w oczy, których nie widzieli´smy, bo były ukryte ´ w cieniu i g˛estych opadajacych ˛ na twarz włosach. Smier´ c podeszła i odskoczyła znowu do tyłu, machajac ˛ r˛eka,˛ jak gdyby rozwiewajac ˛ przykry zapach w powietrzu. Z widowni dał si˛e słysze´c niepewny s´miech. Gdy jednak starucha podniosła ´ si˛e i po´spieszyła za Smierci a,˛ s´miech wybuchł ju˙z nieskr˛epowanie. Muzyka przeszła w skoczny taniec, towarzyszac ˛ ich bieganinie dookoła sce´ ny. Stara goniła Smier´c, a˙z ta, w ko´ncu, przywarła do pnia drzewa, szukajac ˛ przed nia˛ schronienia, kłaniajac ˛ si˛e publiczno´sci zamaskowana˛ twarza.˛ Stara kobieta, zagubiona, pokonana, wróciła z powrotem do swojego koszyka, a muzyka stała si˛e mniej gło´sna i zwolniła skoczne tempo. Przy akompaniamencie muzyki stara kobieta zeszła ze sceny. Nie podobało mi si˛e to. Nie podobał mi si˛e s´miech, jaki wokół słyszałem. Teraz znowu ujrzałem, jak na scenie zacz˛eły porusza´c si˛e inne postacie, muzyka dyktowała ich gesty i ruchy, kalek o kulach i z˙ ebraków ´ w podartych popielatych łachmanach. Wszyscy oni próbowali dosi˛egna´ ˛c Smierci, która kr˛ecac ˛ si˛e, uciekała to temu, szybkim skr˛etem ramion w bok, to tamtemu, z jasno wyra˙zonym gestem obrzydzenia. Z daleka machała do nich na po˙zegnanie. Dopiero wtedy zdałem sobie spraw˛e, z˙ e ta blada dło´n, która wykonywała owe komiczne łuki w powietrzu wcale nie była pomalowana na biało. R˛eka, która wzbudzała tyle wesoło´sci w´sród publiczno´sci, była r˛eka˛ wampira. I znów, gdy scena opustoszała, ta sama r˛eka uniosła si˛e do szczerzacej ˛ z˛eby czaszki, jak gdyby imitujac ˛ ziewanie. A potem wampir, nadal trzymajac ˛ przed soba˛ mask˛e, przybrał doskonale udawana˛ poz˛e człowieka odpoczywajacego, ˛ opierajac ˛ si˛e o pie´n drzewa, jak gdyby powoli zapadał w sen czy drzemk˛e. Muzyka przeszła w c´ wierkanie na´sladujace ˛ ptaki, falowanie wody, a reflektor, w którego z˙ ółtym s´wietle znajdował si˛e wampir, przygasał, a˙z wreszcie zgasł całkiem, gdy posta´c zapadła w gł˛eboki sen. Pojawiło si˛e nowe s´wiatło punktowe przeszywajace ˛ blaskiem płótno dekoracji. Tym razem w jego s´wietle znalazła si˛e młoda kobieta stojaca ˛ samotnie w gł˛ebi sceny. Była majestatycznie wysoka, a jej twarz była ukryta w lu´zno opadajacej ˛ grzywie złotych loków. Po chwili zobaczyli´smy t˛e twarz, gdy zacz˛eła z trudem brna´ ˛c przez g˛esty las tak, z˙ e wydawała si˛e w nim zupełnie zagubiona. Czułem wprost pełen szacunku podziw widowni. Dziewczyna rzeczywi´scie wydawała si˛e zagubiona na scenie. Nie była przy tym wampirem. Jej n˛edzna poplamiona i ubrudzona bluzka i spódniczka nie były teatralnymi rekwizytami, a jej twarz nie była poddana charakteryzacji. Wpatrywała si˛e teraz w s´wiatło licem tak pi˛eknym i delikatnie wymodelowanym, jak oblicze marmurowej Dziewicy. W s´wiecacym ˛ na nia˛ snopie s´wiatła nie widziała nic, co si˛e wokół niej dzieje. J˛ek, który przeszedł przez jej usta, zdawał si˛e odbija´c cicha,˛ romantyczna˛ melodi˛e wykonywana˛ teraz na flecie, jakby w hołdzie na cze´sc´ takiej pi˛ekno´sci. Posta´c przedstawiajaca ˛ 174
´ Smier´ c, o´swietlona bladym reflektorem, obudziła si˛e natychmiast, obracajac ˛ si˛e, by lepiej widzie´c dziewczyn˛e, i tak jak publiczno´sc´ wyrazi´c jej swój hołd i podziw. Chichot zgasł, zanim dał si˛e naprawd˛e słysze´c. Była pi˛ekna, a jej szare oczy wypełniało cierpienie. Przedstawienie było zbyt doskonałe. Nagle, maska z trupia˛ ´ ´ czaszka˛ została przez Smier´ c odrzucona na scen˛e i Smier´ c ukazała teraz swoja˛ ´ błyszczac ˛ a˛ twarz widowni. M˛ez˙ czyzna, który przedstawiał Smier´ c, przygładzał swoje ładne włosy, poprawiał kamizelk˛e, stracaj ˛ ac ˛ wyimaginowany kurz z klap ´ surduta. Zakochana Smier´ c. Zerwały si˛e ponownie oklaski nagradzajace ˛ s´wietlista˛ charakteryzacj˛e twarzy, połyskujace ˛ ko´sci policzkowe, mrugajace, ˛ czarne oko, jak gdyby były mistrzowska˛ iluzja,˛ podczas gdy w rzeczywisto´sci była to po prostu z cała˛ pewno´scia˛ twarz wampira, tego samego, który zaczepił mnie w Dzielnicy Łaci´nskiej, tego łypiacego ˛ szyderczo i kpiaco ˛ wydymajacego ˛ wargi wampira, teraz prezentujacego ˛ si˛e w z˙ ółtym s´wietle reflektora. W ciemno´sci si˛egnałem ˛ po dło´n Klaudii i s´cisnałem ˛ ja˛ mocno. Ona jednak siedziała nieruchomo, jakby w niemym zachwycie. Tymczasem las na scenie, przez który owa bezradna dziewczyna próbowała co´s dojrze´c o´slepiona skierowanym na nia˛ s´wiatłem, podzielił si˛e na dwie cz˛es´ci, rozst˛epujac ˛ si˛e na boki ze s´rodka sceny, w ten sposób usuwajac ˛ wampirowi przeszkody na drodze do niej. Ona, podchodzac ˛ do s´wiateł rampy, ujrzała go nagle i stan˛eła jak wryta, wydajac ˛ z siebie j˛ek podobny do j˛eku dziecka. W rzeczy samej, dziewczyna miała w sobie wiele z dziecka, cho´c bezsprzecznie była ju˙z dojrzała˛ kobieta.˛ Tylko niewielkie zmarszczki na delikatnej skórze wokół oczu zdradzały jej wiek. Jej piersi, cho´c niewielkie, były pi˛eknie ukształtowane i delikatnie rysowały si˛e pod bluzka,˛ a biodra, cho´c niezbyt pełne, nadawały długiej, zakurzonej spódniczce zmysłowych kształtów. Gdy cofała si˛e przed wampirem, ujrzałem w jej oczach łzy połyskujace ˛ w s´wietle i poczułem, jak moje serce skurczyło si˛e w obawie o nia,˛ cho´c jednocze´snie wzbierało we mnie po˙zadanie. ˛ Za nia,˛ nagle, pojawiły si˛e i zacz˛eły si˛e porusza´c na czarnym tle dekoracji malowane czaszki. Postacie, które je nosiły, pozostawały jednak niewidoczne w swych czarnych ubiorach, poza nie zakrytymi, białymi dło´nmi, które przytrzymywały brzeg peleryny czy fałdy sukni. Były te˙z tam kobiety wampiry, przysuwajace ˛ si˛e wraz z m˛ez˙ czyznami w stron˛e swojej ofiary. Teraz, jedno po drugim, odrzucali maski, tak z˙ e po chwili utworzyły one pomysłowo uło˙zony stos, gdzie patyki wystawały na zewnatrz ˛ niczym ko´sci, a czaszki szczerzyły z˛eby w stron˛e ciemno´sci. Stan˛eli nieruchomo, wszyscy, cała siódemka wampirów, w tym trzy kobiety. Ich cz˛es´ciowo odsłoni˛ete, kształtne piersi błyszczały nad obcisłymi, czarnymi stanikami ich tunik. Surowe, s´wietliste twarze spogladały ˛ czarnymi oczyma spod czarnych loków ich włosów. Pos˛epnie pi˛ekne, zdawały si˛e płyna´ ˛c w powietrzu, coraz to bardziej zbli˙zajac ˛ si˛e do dziewczyny, kwitnacej ˛ i rumianej, a przecie˙z blade i zimne w porównaniu z jej błyszczacymi, ˛ złotymi włosami i skóra˛ 175
niczym ró˙zowe płatki kwiatu. Słyszałem wstrzymywany oddech widowni, ciche westchnienia. To dopiero był spektakl! Krag ˛ białych twarzy przysuwajacych ˛ si˛e ´ coraz bli˙zej i bli˙zej, i ta posta´c główna, prowadzaca, ˛ Smier´ c, odwracajaca ˛ si˛e teraz do widowni z r˛ekoma skrzy˙zowanymi na piersiach, głowa˛ pochylona,˛ jakby chciała wywoła´c uczucie zrozumienia; no, bo czy˙z mo˙zna si˛e jej oprze´c! Pomruk rytmicznego s´miechu, westchnienia. Ale to ona, ta dziewczyna, przerwała ten magiczny krag ˛ ciszy. — Nie chc˛e umiera´c — wyszeptała wyra´znie. Jej głos był jak dzwon. ´ — My przynosimy s´mier´c — odpowiedział jej m˛ez˙ czyzna grajacy ˛ Smier´ c. ´ — Smier´c — dodali szeptem wszyscy w kr˛egu. Dziewczyna obróciła nagle głow˛e, zarzucajac ˛ włosami tak, z˙ e stały si˛e prawdziwym potokiem złotych loków. Była soczysta, pełna z˙ ycia pod mizernym ubraniem. — Pomó˙zcie mi! — krzykn˛eła cicho, jak gdyby obawiajac ˛ si˛e nawet podnie´sc´ głos. — Niech kto´s mi po. . . — zwróciła si˛e do tłumu, wiedzac, ˛ z˙ e jest gdzie´s tam, za s´ciana˛ s´wiatła. Klaudia odpowiedziała na to cichym s´miechem. Dziewczyna na scenie zdawała sobie tylko po cz˛es´ci spraw˛e, gdzie si˛e znajduje i co si˛e wokół niej dzieje, ale z cała˛ pewno´scia˛ wiedziała niesko´nczenie wi˛ecej, ni˙z pełne rz˛edy gapiacych ˛ si˛e na nia˛ widzów. — Nie chc˛e umiera´c! Nie chc˛e! — Jej delikatny głos załamał si˛e, nie spuszczała wzroku ze złowieszczej postaci głównego wampira, demonicznego maga, który teraz wystapił ˛ z kr˛egu innych, stajac ˛ blisko dziewczyny. — Wszyscy umrzemy — odezwał si˛e. — To jedyna rzecz, która˛ dzielimy si˛e z wszystkimi lud´zmi s´miertelnymi. — Jego r˛eka uniosła si˛e nad orkiestra,˛ odległymi twarzami na balkonach i w lo˙zach. — Nie — zaprotestowała, nie wierzac ˛ — jeszcze tyle lat przede mna,˛ tyle lat. . . — Jej głos stał si˛e cichy, lecz niemal s´piewny w wyra˙zanym bólu. Nie mo˙zna si˛e było oprze´c jej nagiej szyi czy dr˙zacej ˛ dłoni. — Lat, które mina! ˛ — odrzekł mistrz wampirów. — Skad ˛ wiesz, z˙ e tak znowu ´ wiele? Smier´ c nie ma szacunku dla wieku! Mo˙ze na przykład przyj´sc´ choroba, mo˙ze ju˙z nawet jest w twoim ciele, ju˙z toczy ci˛e od wewnatrz. ˛ Albo, tam na zewnatrz, ˛ na dworze, czyha jaki´s złoczy´nca, gotów zabi´c ciebie tylko dla twych złotych włosów! — Teraz dotknał ˛ ich swymi palcami, a d´zwi˛ek jego gł˛ebokiego, nienaturalnego głosu stał si˛e d´zwi˛eczny: — Czy musz˛e ci mówi´c, co w zanadrzu trzyma dla ciebie przeznaczenie? — Nie obchodzi mnie to. . . nie boj˛e si˛e — zaprotestowała czystym i donos´nym cho´c łamiacym ˛ si˛e głosem. — Chciałabym zaryzykowa´c . . . — A je´sli rzeczywi´scie zaryzykowałaby´s i z˙ yła, z˙ yła lata całe, jaki byłby tego efekt? Zgarbiona posta´c i bezz˛ebne oblicze staro´sci? — To mówiac, ˛ uniósł jej włosy z pleców, odsłaniajac ˛ blada˛ szyj˛e. Powoli wysunał ˛ z lu´znych, zmarszczonych fałd bluzki sznurówk˛e. Tania tkanina rozchyliła si˛e, r˛ekawy zsun˛eły z wa˛ skich ró˙zowych ramion. Dziewczyna próbowała chwyci´c opadajacy ˛ materiał, lecz 176
wampir odtracił ˛ jej r˛ece silnie do tyłu. Widownia zdała si˛e jednogło´snie nabra´c powietrza w usta; damy z lornetkami, panowie pochylajac ˛ si˛e do przodu na swoich miejscach. Ujrzałem, jak bluzka opada. Patrzyłem na jej skór˛e, blada˛ i bez skazy, pulsujac ˛ a˛ od bijacego ˛ serca. Ujrzałem male´nkie brodawki piersi, na których niepewnie zatrzymała si˛e na moment tkanina, nim zsun˛eła si˛e ni˙zej. Wampir przytrzymywał mocno jej prawa˛ r˛ek˛e za nadgarstek, łzy obficie spływały na jej zaczerwienione ze wstydu policzki. Przygryzła wargi. — Tak jak oczywiste jest, z˙ e to ciało teraz jest ró˙zowe — powiedział — tak naturalna˛ rzeczy koleja˛ stanie si˛e kiedy´s szare i pomarszczone przez czas. — Pozwólcie mi z˙ y´c — błagała dziewczyna, odwracajac ˛ od niego twarz. — Nie dbam o to. . . nie dbam! — Ale, w takim razie, dlaczego tak bardzo ci˛e obchodzi s´mier´c teraz? Je´sli te rzeczy nie przera˙zaja˛ ciebie. . . takie okropno´sci? Potrzasn˛ ˛ eła głowa˛ wprawiona w zakłopotanie, przechytrzona, bezradna. Poczułem wzbierajac ˛ a˛ zło´sc´ , równie silnie jak narastajac ˛ a˛ nami˛etno´sc´ . Z opuszczona˛ głowa˛ przyj˛eła na siebie cała˛ odpowiedzialno´sc´ za obron˛e z˙ ycia. Wszystko to było tak nieuczciwe, tak potwornie nieuczciwe. Powinna była przeciwstawi´c jego rozumowaniu logik˛e tego, co było oczywiste i s´wi˛ete, i tak wspaniale uciele´snione w niej samej. On jednak sprawił, z˙ e zabrakło jej słów, z˙ e przemo˙zny instynkt z˙ ycia wydał si˛e nieistotny. Czułem ju˙z, z˙ e dziewczyna umiera od wewnatrz, ˛ słabnie. Nienawidziłem go. Bluzka zsun˛eła si˛e na biodra. Pomruk przeszedł przez widowni˛e, gdy jej małe okragłe ˛ piersi, całkowicie teraz obna˙zone, zadr˙zały od gwałtownego ruchu. Próbowała uwolni´c si˛e od jego silnej r˛eki, która trzymała ja˛ za przegub dłoni. Na pró˙zno jednak. — Ale przypu´sc´ my, z˙ e pozwoliliby´smy ci odej´sc´ wolno. . . przypu´sc´ my, z˙ e ´ wzruszyłaby´s serce Smierci i nie mogłaby oprze´c si˛e twojej pi˛ekno´sci. . . Przeciwko komu miałaby skierowa´c swoja˛ kos˛e? Kto´s musi przecie˙z umrze´c, kto´s musi znale´zc´ si˛e na twoim miejscu. Czy zechciałaby´s wybra´c t˛e osob˛e dla nas? Osob˛e, która stanie tu i b˛edzie cierpie´c, jak ty sama teraz cierpisz? — Gestem r˛eki wskazał widowni˛e. Zmieszanie młodej kobiety było całkowite. — Czy masz siostr˛e. . . matk˛e. . . mo˙ze dziecko? — Nie — wykrztusiła — nie. . . — Potrzasn˛ ˛ eła grzywa˛ włosów. — Z pewno´scia˛ kto´s mógłby zaja´ ˛c twoje miejsce — pastwił si˛e nad nia˛ dalej. — Przyjaciel? Wybieraj! — Nie mog˛e, nie potrafiłabym. . . — Skr˛ecała si˛e w jego mocnym u´scisku. Wampiry stojace ˛ dookoła przypatrywały si˛e tylko, bez ruchu. Ich twarze nie wykazywały z˙ adnych emocji, jak gdyby ich nadnaturalne ciało było tylko maska.˛ — Nie mo˙zesz tego uczyni´c? — uragał ˛ wampir. Wiedziałem ju˙z, z˙ e gdyby powiedziała, z˙ e mo˙ze, oskar˙zyłby ja˛ i pot˛epił za to, z˙ e jest równie zła jak on, chcac ˛ wskaza´c kogo´s innego, kto zginałby ˛ za nia,˛ i dodałby na pewno, z˙ e w takim 177
razie zasługuje na swój los. ´ — Smier´ c czeka na ciebie wsz˛edzie — westchnał ˛ teraz, jak gdyby nagle poczuł si˛e zawiedziony. Widownia nie zauwa˙zyła tego co ja. Widziałem, z˙ e ka˙zdy mi˛esie´n na jego gładkiej twarzy s´ciagn ˛ ał ˛ si˛e, st˛ez˙ ał. Dziewczyna próbowała wytrzyma´c jego wzrok, ale odwróciła si˛e szybko, rozpaczliwie szukajac ˛ jakiej´s nadziei po bokach. W ciepłym powietrzu czułem zapach kurzu i aromat jej skóry, słyszałem ciche bicie jej serca. Wampir pochylił si˛e nad nia˛ w zadumie, za´slepiony nia,˛ ale nadal trzymał ja˛ mocno w u´scisku. — My przynosimy s´mier´c s´wiadoma.˛ W ten sposób staniesz si˛e najpierw na´ sza˛ panna˛ młoda.˛ Czy wiesz, co to znaczy by´c kochana˛ przez Smier´ c? — Był bliski pocałowania jej twarzy, błyszczacych ˛ s´ladów łez na policzkach. — Czy ´ wiesz, co to oznacza, gdy Smier´ c za twoje imi˛e? Spojrzała na niego całkowicie sparali˙zowana strachem. Jej oczy zdały si˛e zachodzi´c mgiełka,˛ usta rozchylały si˛e, a dolna warga opadła. Wpatrywała si˛e teraz poza niego, w posta´c innego wampira, który wolno wyłonił si˛e z ciemno´sci. Przez dłu˙zszy czas stał z boku całego zgromadzenia, z zało˙zonymi r˛ekoma i nieruchomymi, wielkimi, czarnymi oczyma. Był jakby ponad tym wszystkim, co rozgrywało si˛e na scenie. Ona jednak patrzyła teraz tylko w jego oczy, a ból malujacy ˛ si˛e na jej twarzy uczynił ja˛ dodatkowo nieodparcie pi˛ekna,˛ pon˛etna˛ i wabiac ˛ a.˛ To wła´snie trzymało w napi˛eciu cała˛ t˛e zblazowana˛ publiczno´sc´ , ten straszliwy ból. Czułem niemal jej skór˛e, jej małe sterczace ˛ piersi, czułem, jak moja dło´n pie´sci jej ciało. Zamknałem ˛ oczy i ujrzałem ja˛ zupełnie sama˛ na tle mojej prywatnej ciemno´sci. To samo odczuwali oni, zgromadzeni wokół niej, cała ta społeczno´sc´ wampirów. Nie miała ju˙z z˙ adnych szans. Raz jeszcze spojrzałem na scen˛e. Ujrzałem ja˛ miotajac ˛ a˛ si˛e, migocac ˛ a˛ w zadymionym s´wietle lamp rampy, ujrzałem jej łzy jak złoto, gdy w tej samej chwili, ów stojacy ˛ nieco dalej wampir wyrzekł cicho słowa: — Nie b˛edzie bolało. Zobaczyłem, z˙ e wampir stojacy ˛ przy dziewczynie Zesztywniał. Nikt inny tego nie dostrzegł. Oni widzieli tylko gładka˛ dzieci˛eca˛ twarz dziewczyny, te rozchylone wargi, zwiotczałe od niewinnego zdziwienia, gdy wpatrywała si˛e w nowego, głównego aktora sceny, usłyszeli jak cicho i bezradnie powtórzyła za nim: — Nie b˛edzie bolało? — Twoja pi˛ekno´sc´ jest podarunkiem dla nas. — Jego silny głos wypełnił cała˛ sal˛e, zdawał si˛e opanowywa´c i podporzadkowywa´ ˛ c rosnac ˛ a˛ fal˛e podniecenia. Lekko, prawie niedostrzegalnie, jego r˛eka poruszyła si˛e. Wampir przy dziewczynie pu´scił ja˛ i odsunał ˛ si˛e teraz, stał si˛e natychmiast tylko jednym z kr˛egu cierpliwych, białych twarzy, których głód krwi i spokój dziwnie łaczyły ˛ si˛e w jedno. Powoli i z wdzi˛ekiem stojacy ˛ na uboczu wampir podchodził bli˙zej. Była ju˙z słaba, na pół omdlała, zapomniała o swojej nago´sci, dr˙zały jej tylko wargi i westchnienie przeszło przez wilgotne usta. 178
— Nie b˛edzie bolało — powtarzała. To było ponad moje siły, jej widok, st˛esknionej teraz za nim, zwyci˛ez˙ onej siła˛ i moca˛ wampira. Chciałem krzykna´ ˛c do niej, przerwa´c jej omdlenie. Pragnałem ˛ jej. Pragnałem ˛ jej coraz bardziej, gdy on tymczasem zbli˙zał si˛e do niej, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e do sznurówek i haftek spódnicy. Ona pochyliła si˛e w jego kierunku, odchylajac ˛ do tyłu głow˛e, gdy czarny materiał zsunał ˛ si˛e z jej bioder, odsłaniajac ˛ dzieci˛ece niemal ciało. Sukienka opadła zupełnie i zatrzymała si˛e na stopach. Wampir rozchylił r˛ece. Stał tyłem do migocacych ˛ s´wiateł sceny, zdało si˛e, z˙ e jego kasztanowe włosy zadr˙zały, gdy złoto jej włosów opadło na jego czarny płaszcz. — Nie b˛edzie bolało. . . nie b˛edzie bolało — powtarzał szeptem, gdy ona poddawała si˛e zupełnie jego woli. Teraz, obracajac ˛ si˛e powoli na bok tak, z˙ e wszyscy mogli zobaczy´c jej uspokojona˛ twarz, podniósł ja˛ nieco. Jej plecy wygi˛eły si˛e i nagie piersi dotkn˛eły guzików jego ubrania, a blade dłonie obj˛eły jego szyj˛e. Zesztywniała, cicho krzykn˛eła, gdy z˛eby wampira zanurzyły si˛e w jej ciele, cho´c twarz pozostawała nieruchoma, gdy tymczasem cały teatr poddawał si˛e działaniu wspólnie prze˙zywanej nami˛etno´sci. Jego biała dło´n połyskiwała na jej soczystych po´sladkach, opadajace, ˛ długie włosy si˛egały a˙z do nich, gładził je. Podniósł ja˛ w gór˛e, gdy pił. Jej szyja błyszczała na tle jego białych policzków. Poczułem si˛e słabo, oszołomiony, głód krwi wzrastał i we mnie, skr˛ecajac ˛ moje z˙ yły, serce. Moja dło´n zacisn˛eła si˛e na mosi˛ez˙ nej barierce, coraz silniej i silniej, a˙z metal zaczał ˛ wyłamywa´c si˛e w spojeniach. Cichy, skr˛ecajacy ˛ a˙z do bólu odgłos ssania krwi, którego z˙ aden z obecnych tu s´miertelnych ludzi nie mógł słysze´c, przygwa˙zd˙zał mnie niemal do miejsca, na którym siedziałem. Pochyliłem głow˛e. Chciałem zamkna´ ˛c oczy. Powietrze zdawało si˛e wypełnione słonawa˛ wonia˛ jej skóry, było gorace ˛ i słodkie. Wokoło dziewczyny zacies´nił si˛e krag ˛ pozostałych wampirów, biała r˛eka, która trzymała ja˛ za udo drgn˛eła i wampir o kasztanowych włosach pu´scił ja,˛ odsłonił i przekazał pozostałym. Głowa dziewczyny była ju˙z odchylona bezwładnie do tyłu. Jedna z kobiet wampirów uniosła si˛e nad nia,˛ obj˛eła i kołysała si˛e chwil˛e z nia˛ razem, głaszczac ˛ jej ciało, nim pochyliła si˛e, by pi´c jej krew. Wszyscy teraz kotłowali si˛e koło niej, przechodziła od jednego do drugiego wprost na oczach zaczarowanego i zniewolonego tłumu. Głowa opadła bezwładnie na rami˛e m˛ez˙ czyzny wampira, pochylony kark był równie pon˛etny jak małe po´sladki czy gładka skóra jej długich ud, mi˛ekkich fałdek ponad zgi˛etymi kolanami. Siedziałem wci´sni˛ety w krzesło. W ustach miałem smak jej ciała, krwi, bolały mnie z˙ yły. Katem ˛ oka dostrzegłem, z˙ e kasztanowłosy wampir, który pierwszy ja˛ zdobył, stanał ˛ znów na boku, jak poprzednio, i wpatruje si˛e teraz we mnie. Zdawało mi si˛e, z˙ e wybrał mnie z ciemno´sci i jego wzrok zatrzymał si˛e na mnie ponad rozgrzanym powietrzem. Jeden po drugim wampiry opuszczały scen˛e. Ponownie pojawił si˛e namalo179
wany las, bezgło´snie zasuni˛ety na swoje miejsce. Tymczasem dziewczyna, słaba i bardzo blada, została zło˙zona naga na atłasowych, czarnych marach w lesie, wprost na poszyciu. Ponownie odezwała si˛e muzyka, niesamowita i alarmujaca, ˛ coraz gło´sniejsza, gdy s´wiatła, przeciwnie, przygasały. Wszystkie wampiry znik´ n˛eły ze sceny, poza tym, który odtwarzał w spektaklu Smier´ c. Teraz podnosił włas´nie swoja˛ kos˛e i mask˛e le˙zace ˛ w cieniu. Przykl˛eknał ˛ obok le˙zacej ˛ dziewczyny. ´Swiatła słabły coraz bardziej i tylko muzyka posiadała jeszcze moc i sił˛e w otaczajacej ˛ nas ciemno´sci. Wkrótce jednak i ona uciszyła si˛e. Przez chwil˛e cała widownia siedziała dosłownie nieruchomo. Potem zerwała si˛e niesamowita burza oklasków. Zrazu tu i ówdzie, potem unisono, łacz ˛ ac ˛ si˛e razem. Zapaliły si˛e s´wiatła w lichtarzach na s´cianach, głowy zacz˛eły obraca´c si˛e jedna do drugiej, na sali wybuchły gło´sne rozmowy. Jaka´s kobieta wstała na s´rodku rz˛edu, aby wyciagn ˛ a´ ˛c wkr˛econego w krzesło swego lisa. Kto´s inny szybko przepychał si˛e do przej´scia. Za chwil˛e cała widownia powstała z miejsc, przesuwajac ˛ si˛e do otwartych drzwi wyj´scia. Szum wkoło uspokoił mnie nieco, zblazowany szum wyrafinowanego i pachnacego ˛ perfumami tłumu, który wypełniał hol i sklepienie teatru. Czar prysł. Drzwi otwarły si˛e szeroko na padajacy ˛ nadal deszcz na dworze. Słycha´c było stukot kopyt o bruk, głosy wołajace ˛ o doro˙zk˛e. Pode mna,˛ w morzu poprzesuwanych nieco krzeseł jaka´s biała r˛ekawiczka błyszczała na zielonej, jedwabnej poduszce. Siedziałem, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, słuchajac, ˛ jedna˛ r˛eka˛ zasłaniajac ˛ twarz, a druga˛ opierajac ˛ na łokciu o balustrad˛e. Podniecenie we mnie opadło, smak dziewczyny na ustach ginał, ˛ jak gdyby zapach deszczu zamroził jej aromat. W pustym teatrze nadal jeszcze słyszałem bicie jej serca. Wciagn ˛ ałem ˛ powietrze, smakowałem deszcz. Zerknałem ˛ wreszcie na siedzac ˛ a˛ bez ruchu Klaudi˛e z r˛ekoma wci´sni˛etymi w podołek. Poczułem gorzki smak w ustach i zam˛et w głowie. Zobaczyłem samotnego od´zwiernego przechodzacego ˛ w dole, pode mna,˛ który poprawiał poprzesuwane krzesła i zbierał rozrzucone po dywanie programy. Byłem s´wiadom, z˙ e ból, który teraz odczuwam, ten zam˛et, ta o´slepiajaca ˛ nami˛etno´sc´ , od której dopiero co si˛e uwolniłem, znikn˛eły by natychmiast, gdybym mógł, ot po prostu, zeskoczy´c na dół i wciagn ˛ a´ ˛c go szybko w jedna˛ z tych bocznych wn˛ek oddzielonych kotara˛ i wyssa´c w ciemno´sci jego krew. Chciałem to zrobi´c i jednocze´snie nie. Klaudia pochyliła si˛e do ucha i wyszeptała: — Cierpliwo´sci, Louis, cierpliwo´sci. Otworzyłem oczy. Kto´s stał obok, ledwo w zasi˛egu mojego widzenia. Kto´s, kto przechytrzył mój zmysł słuchu, podchodzac ˛ tak blisko. Stał oto teraz, bezszelestnie, za zasłoni˛etym kotara˛ wej´sciem do lo˙zy. To był ten sam kasztanowłosy wampir, ten stojacy ˛ z boku podczas przedstawienia. Stał na wy´sciełanym dywanem podej´sciu i patrzył na nas. Wiedziałem teraz, kim był. Jak podejrzewałem, był to ten sam wampir, który dał mi zaproszenie do teatru. Armand. 180
Poderwałbym si˛e nagle, gdyby nie bezruch z jakim stał obok, i zadumany, wyobcowany wyraz jego twarzy. Zdawało si˛e, z˙ e stał tak oparty o s´cian˛e ju˙z dłu˙zszy czas i nie zdradził si˛e nawet mrugni˛eciem oka. Podeszli´smy z Klaudia˛ bli˙zej. Gdyby a˙z tak bardzo mnie nie zaabsorbował, to odczułbym pewnie ulg˛e, z˙ e nie jest tym wysokim wampirem o ciemnych włosach, ale nie zastanawiałem si˛e wtedy nad tym. Teraz, jego oczy poruszyły si˛e ospale i zaczał ˛ wpatrywa´c si˛e w Klaudi˛e, za nic sobie majac ˛ zwyczaj ludzi s´miertelnych ukrywania zbyt w´scibskiego spojrzenia. Poło˙zyłem r˛ek˛e na ramieniu Klaudii. — Szukali´smy was ju˙z od bardzo dawna — powiedziałem wreszcie, moje serce uspokajało si˛e, jak gdyby jego spokój wpływał na moje opanowanie. Nie mógłbym przesadzi´c w okre´sleniu tej jego szczególnej wła´sciwo´sci, a przecie˙z nie potrafi˛e tego opisa´c. Fakt ten powodował, z˙ e byłem rozdra˙zniony. Pozwolił mi odczu´c, z˙ e wie, w jakim znajduj˛e si˛e stanie, a jego nieruchoma postawa i gł˛ebokie brazowe ˛ oczy zdawały si˛e mówi´c, z˙ e nie ma sensu si˛e tym zajmowa´c i z˙ e, w szczególno´sci, słowa, których teraz szukałem, i tak mnie zawioda.˛ Klaudia stała obok milczaca. ˛ Odsunał ˛ si˛e od s´ciany i zaczał ˛ schodzi´c w dół po schodach, jednocze´snie wykonał gest zapraszajacy ˛ nas, by´smy poszli jego s´ladem. Wszystko to robił płynnie i szybko. W porównaniu do jego kroku i gestów moje były karykatura˛ ludzkich zachowa´n. Otworzył drzwi na parterze i wpu´scił nas do sal znajdujacych ˛ si˛e poni˙zej głównej sali teatralnej. Jego stopy ledwo dotykały kamiennych schodów, muskajac ˛ je tylko. Szedł odwrócony do nas plecami, z pełnym zaufaniem. Po chwili wkroczyli´smy do sali, która jak si˛e pó´zniej okazało, była obszerna˛ sala˛ balowa,˛ wykuta˛ w podziemiach znacznie starszych ni˙z budynek stojacy ˛ nad nia.˛ Drzwi, które przed chwila˛ otworzył, zatrzasn˛eły si˛e z głuchym łoskotem i zrobiło si˛e ciemno, zanim mogłem zorientowa´c si˛e w rozkładzie pokoju. W ciemno´sci usłyszałem szelest jego ubrania, a potem ostry trzask zapalanej zapałki. Teraz jego twarz pojawiła si˛e nad zapalona˛ zapałka˛ jak wielki płomie´n. Jaka´s posta´c zjawiła si˛e w s´wietle, tu˙z za nim, młody chłopak, który przyniósł mu s´wiec˛e. Widok tego chłopca na powrót przypomniał mi podniecajac ˛ a˛ przyjemno´sc´ , jaka˛ odczuwałem na widok nagiej kobiety na scenie, jej ciała, pulsujacej ˛ krwi. Chłopak odwrócił si˛e i przygladał ˛ mi si˛e, prawie identycznie jak kasztanowłosy wampir, który tymczasem przeniósł płomie´n z zapałki na s´wiec˛e i teraz szepnał ˛ do niego: — Id´z. — Wampir uniósł nieco s´wiec˛e i s´wiatło padło na odległa˛ s´cian˛e. Poczał ˛ przesuwa´c si˛e wzdłu˙z niej, dajac ˛ nam znak, by´smy poda˙ ˛zyli za nim. Ujrzałem s´wiat fresków i malowideł s´ciennych. Ich gł˛ebokie kolory wibrowały pod wpływem ta´nczacego ˛ płomienia. Stopniowo tematyka tych malowideł ´ stała si˛e dla nas jasna. Był tam przera˙zajacy ˛ Triumf Smierci Breughla, namalowany w takiej skali, z˙ e cała ta niezliczona kolekcja straszliwych postaci wznosiła si˛e nad nami, rozpływajac ˛ wy˙zej w ciemno´sci. Bezlitosne ko´sciotrupy przewo˙zace ˛ promem przez s´mierdzac ˛ a˛ fos˛e zdanych na ich łask˛e zmarłych lub ciagn ˛ ace ˛ wóz 181
pełen ludzkich czaszek, pozbawiajace ˛ głów wyciagni˛ ˛ ete martwe ciała lub wieszajace ˛ ludzi na szubienicach. Gdzie´s w oddali dzwon wybijał maszerujacym ˛ armiom czas piekła — spalonej i pogra˙ ˛zonej w dymie krainy, w kierunku której były prowadzone obrzydliwym, pozbawionym sensu marszem. Poczułem lekki niepokój, ale wampir dotknał ˛ mojej r˛eki i prowadził dalej wzdłu˙z s´ciany. Teraz zobaczyłem, jak powoli z mroku wyłania si˛e Upadek Aniołów z pot˛epionymi aniołami, zrzucanymi z niebia´nskich wysoko´sci wprost w gorejacy ˛ chaos ucztujacych ˛ potworów. Tak z˙ ywy, tak perfekcyjnie oddany obraz sprawił, z˙ e a˙z wzdrygnałem ˛ si˛e. R˛eka, która mnie dotkn˛eła przedtem, teraz uczyniła to samo. Zatrzymałem si˛e jednak na chwil˛e, spokojnie spogladaj ˛ ac ˛ w gór˛e a˙z po sam szczyt malowidła na s´cianie. Dostrzegłem tam wynurzajace ˛ si˛e z ciemno´sci postacie dwóch pi˛eknych aniołów z trabami ˛ anielskimi przytkni˛etymi do ust. Przez moment czas stanał ˛ w miejscu. Miałem silne wra˙zenie podobie´nstwa owej chwili do tej, kiedy odwiedziłem po raz pierwszy katedr˛e Notre Dame, ale szybko to min˛eło, jak co´s delikatnego i cennego, co nagle zostało wyrwane mi z rak. ˛ ´ Swieca uniosła si˛e. Znów wokół mnie wyrosło okrucie´nstwo strasznych scen. Milczaco ˛ bierni i poni˙zeni pot˛epie´ncy Boscha, wzd˛ete, martwe ciała w trumnach Trainiego, potworni je´zd´zcy Diirera i cała promenada s´redniowiecznych drzeworytów, herbów i sztychów. Sklepienie wiło si˛e a˙z od ko´sciotrupów, gnijacych ˛ trupów i ta´nczacych ˛ wokół nich demonów z narz˛edziami tortur, jak gdyby miejsce, w którym si˛e teraz znajdowali´smy, samo było katedra˛ s´mierci. W ko´ncu przystan˛eli´smy na s´rodku sali i s´wieca znowu o˙zywiła sceny otaczajace ˛ nas wokoło. Do granic wytrzymało´sci czułem niemal kołysanie sali. Ogarn˛eło mnie uczucie spadania, deliryczne niemal. Wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e po Klaudi˛e. Stała zadumana z biernym wyrazem twarzy. Jej wzrok był oddalony, jakby ju˙z wcze´sniej odsun˛eła mnie od siebie, a˙z nagle poderwała si˛e gwałtownie i pobiegła po kamiennej posadzce. Jej kroki odbijały si˛e o s´ciany. Były jak stukanie palcami w skronie, w czaszk˛e. Przytrzymałem dło´nmi głow˛e, niemo wpatrujac ˛ si˛e w podłog˛e w poszukiwaniu jakiego´s schronienia, jak gdyby uniesienie wzroku oznaczało spojrzenie na jakie´s okropne cierpienie, którego nie chciałem, nie mogłem wytrzyma´c. Znów ujrzałem twarz wampira, unoszac ˛ a˛ si˛e w płomieniu s´wiecy, jego oczy obramowane czarnymi rz˛esami. Usta nie poruszały si˛e, ale gdy przypatrywałem mu si˛e dłu˙zej, wydawało mi si˛e, z˙ e si˛e u´smiechnał, ˛ cho´c nie wykonał nawet najmniejszego ruchu. W przekonaniu, z˙ e była to jaka´s niezwykle silna iluzja, która˛ mog˛e zgł˛ebi´c zwi˛ekszona˛ uwaga,˛ tym uporczywiej wpatrywałem si˛e w jego twarz. Im dłu˙zej mu si˛e przygladałem, ˛ tym bardziej wydawało mi si˛e, z˙ e si˛e u´smiecha, a nawet porusza bezgło´snie wargami, s´piewa, rozmy´sla, szepce. . . Słyszałem to, jak co´s skr˛ecajacego ˛ si˛e w ciemno´sci, jak tapet˛e zwijajac ˛ a˛ si˛e w po˙zarze lub farb˛e łuszczac ˛ a˛ si˛e na twarzy płonacej ˛ lalki. Odczułem nieprzeparta˛ ch˛ec´ dotkni˛ecia go, potrza´ ˛sni˛ecia nim silnie, tak by jego nieruchoma twarz poruszyła si˛e wreszcie, przyznajac ˛ si˛e do tego cichego s´piewu. Nagle zdałem sobie 182
spraw˛e, z˙ e przyciska mnie mocno, z˙ e jego r˛eka owija si˛e wokół mego torsu. Jego twarz przysun˛eła si˛e tak blisko, z˙ e widziałem poszczególne włoski w rz˛esach nad z˙ arzac ˛ a˛ si˛e kula˛ oka. Czułem te˙z oddech na sobie. To było jak delirium. Poruszyłem si˛e, aby odsuna´ ˛c si˛e od niego, ale przyciagn ˛ ał ˛ mnie ponownie do siebie. Trzymał mnie r˛eka˛ jeszcze silniej, a płomie´n s´wiecy miałem teraz prawie przed samymi oczyma, tak z˙ e czułem jego ciepło. Całe moje zimne ciało t˛eskniło za ciepłem. Machnałem ˛ r˛eka,˛ aby oczy´sci´c knot, nie mogłem jednak na niego natrafi´c. Zobaczyłem tylko rozpromieniona˛ twarz wampira, taka,˛ jakiej nigdy nie widziałem u Lestata, biała˛ i gładka,˛ krzepka˛ i m˛eska.˛ Wi˛ec tak wyglada ˛ inny wampir. Wszystkie inne wampiry. Nie ko´nczaca ˛ si˛e procesja mojego gatunku. Chwila min˛eła. Zdałem sobie nagle spraw˛e, z˙ e stoj˛e z wyciagni˛ ˛ etymi r˛ekoma, dotykajac ˛ jego twarzy, ale nie było go ju˙z przy mnie. Stał w pewnej odległo´sci, jak gdyby nigdy nie przysuwał si˛e bli˙zej. Nie próbował nawet odtraci´ ˛ c mojej r˛eki. Cofnałem ˛ si˛e spłoszony, ogłuszony. Daleko, w oddali, jaki´s dzwon zaczał ˛ wybija´c kuranty. Głuche, złote kr˛egi d´zwi˛eku zdawały si˛e penetrowa´c s´ciany, obelkowanie, które przenosiło d´zwi˛ek w dół, pod ziemi˛e, jak wielkie piszczałki organ. Znów usłyszałem szept i ten niewyra´zny s´piew. Przez ciemno´sc´ dostrzegłem, z˙ e ten s´miertelny chłopak przyglada ˛ mi si˛e, poczułem goracy ˛ aromat jego ciała. Wymuskana r˛eka wampira uczyniła znak i chłopak podszedł do mnie, w jego oczach nie było strachu, raczej podniecenie. Przysunał ˛ si˛e jeszcze bli˙zej i poło˙zył dłonie na moich ramionach. Nigdy nie odczuwałem czego´s podobnego, nigdy nie prze˙zyłem takiego poddania si˛e s´wiadomej i s´miertelnej istoty ludzkiej. Ale zanim mogłem go odepchna´ ˛c od siebie, dostrzegłem niebieskie ranki na jego delikatnej szyi. A wi˛ec, oferował mi siebie. Zdałem sobie z tego spraw˛e. Chłopak całym swoim ciałem przyciskał si˛e do mojego ciała i poczułem, z˙ e jest fizycznie podniecony sytuacja.˛ Nabrałem gł˛ebokiego oddechu, a on przysunał ˛ si˛e jeszcze bli˙zej. Jego usta dotykały mnie. Musiałem wyda´c mu si˛e zimny i bez z˙ ycia. Zatopiłem z˛eby w jego szyi, zesztywniałem. Podniosłem go w gór˛e we wzbierajacym ˛ podnieceniu. Jak fala za fala˛ przechodziło we mnie bicie jego serca, gdy kołysałem si˛e razem z nim, po˙zerajac ˛ go. Czułem jego ekstaz˛e, s´wiadomie prze˙zywana˛ rozkosz. Wreszcie, osłabiony i z trudem łapiacy ˛ oddech, ujrzałem go w pewnej odległo´sci od siebie, moje ramiona były puste. W ustach czułem jeszcze smak jego krwi. Teraz był w obj˛eciu kasztanowłosego wampira. Obejmował jego kibi´c, ale chłopak nadal spokojnie mi si˛e przygladał. ˛ Jego oczy zaszły mgiełka,˛ wida´c było osłabienie spowodowane utrata˛ takiej ilo´sci krwi. Pami˛etam, z˙ e nic nie mówiac, ˛ zrobiłem krok do przodu, znów przyciagaj ˛ ac ˛ go do siebie, najwyra´zniej niezdolny do kontrolowania tej sytuacji. Jego spojrzenie prowokowało mnie. Powinien umrze´c, a nie chciał umiera´c. Chciał z˙ y´c dalej, by lepiej pojmowa´c i prze˙zywa´c nasza˛ za˙zyło´sc´ ! Obróciłem si˛e. Cały zast˛ep wampirów wyłonił si˛e z cienia. Pło183
mienie ich s´wiec dr˙zały w zimnym powietrzu. Nad nimi wyłoniły si˛e z mroku namalowane postacie wielkiego malowidła: s´piace ˛ ciało kobiety szarpane przez s˛epa o ludzkiej twarzy, nagi m˛ez˙ czyzna przywiazany ˛ za r˛ece i nogi do drzewa — obok niego zwisał tors drugiego, którego rozchylone ramiona przywiazane ˛ były do innej gał˛ezi i do gwo´zdzia wbitego w głow˛e martwego m˛ez˙ czyzny. Znów dało si˛e słysze´c s´piew, cichutkie eteryczne d´zwi˛eki. Powoli głód odchodził ode mnie, poddał si˛e kontroli, cho´c głowa pulsowała, a płomienie s´wiec zdawały si˛e zlewa´c w połyskujace ˛ kr˛egi s´wiatła. Kto´s dotknał ˛ mnie nagle, popchnał ˛ gwałtownie, z˙ e prawie straciłem równowag˛e. Gdy si˛e wy prostowałem, ujrzałem ´ szczupła,˛ kanciasta˛ twarz wampira, który na scenie odgrywał Smier´ c, tego, którym gardziłem z całej mocy. Wyciagn ˛ ał ˛ do mnie swoje białe dłonie. W tej samej chwili jednak ten drugi, stojacy ˛ w pewnym oddaleniu, przesunał ˛ si˛e nagle i stanał ˛ mi˛edzy nami. Zdawało si˛e, z˙ e uderzył tamtego, bo zobaczyłem, z˙ e odsunał ˛ si˛e gwałtownie do tyłu. Stan˛eli nieruchomo jak posagi, ˛ z oczami wlepionymi nawzajem w siebie, a czas mijał jak fale uderzajace ˛ o brzeg i spokojnie wracajace ˛ w morze. Nie mog˛e powiedzie´c, jak długo to trwało. Cała nasza trójka stała w milczeniu, bez ruchu. Jedynie drgajace ˛ płomienie zdawały si˛e o˙zywione. Potem, pami˛etam, z trudem poruszyłem si˛e i trzymajac ˛ si˛e s´ciany, dobrnałem ˛ do du˙zego d˛ebowego fotela, na który opadłem w skrajnym wyczerpaniu. Wydawało mi si˛e, z˙ e Klaudia jest gdzie´s w pobli˙zu i rozmawia z kim´s przyciszonym, ale słodkim głosem. Moje skronie pulsowały. — Chod´z ze mna˛ — powiedział wampir o kasztanowych włosach. Dokładnie przygladałem ˛ si˛e jego twarzy, bo ruch warg musiał poprzedza´c d´zwi˛ek, a przecie˙z tak beznadziejnie był spó´zniony. A potem szli´smy razem kamiennym korytarzem, we trójk˛e, gł˛eboko pod powierzchnia˛ miasta. Klaudia troch˛e przed nami. Jej długi cie´n padał na s´cian˛e. Powietrze stało si˛e chłodne, jak zapach wody, której drobne krople widziałem na kamiennych .´scianach i sklepieniu. Weszli´smy do małego pokoju — celi. Ogie´n płonał ˛ na kominku wyci˛etym w kamiennej s´cianie. Po drugiej stronie równie˙z była nisza, gdzie stało łó˙zko zamkni˛ete za mosi˛ez˙ na˛ krata.˛ Z poczatku ˛ widziałem tu wszystko wyra´znie, długa˛ s´cian˛e ksia˙ ˛zek naprzeciwko kominka, drewniane biurko i trumn˛e po drugiej stronie. Po chwili jednak pokój zaczał ˛ si˛e kołysa´c przed oczyma. Kasztanowłosy wampir ujał ˛ mnie pod r˛ek˛e i podprowadził do fotela obitego skóra.˛ Czułem ciepło ognia na kominku, było to przyjemne uczucie, co´s, co pozwalało mi przyj´sc´ do siebie po całym tym zamieszaniu. Usiadłem wygodnie z na wpół przymkni˛etymi oczyma i próbowałem raz jeszcze przyjrze´c si˛e wyposa˙zeniu pokoju. Zdawało mi si˛e, z˙ e odległe łó˙zko staje si˛e scena,˛ a na lnianych poduszkach tej małej sceny le˙zy ów chłopak. Jego czarne włosy rozdzielone były na s´rodku głowy i zawijały si˛e wokół uszu, tak z˙ e wygladał ˛ teraz, rozmarzony i ogarni˛ety goraczk ˛ a,˛ jak jedna z tych hermafrodytycznych postaci na obrazach Botticellego. Obok niego wygodnie usadowiła si˛e Klaudia, opierajac ˛ si˛e o jego rumiane ciało. Jej twarz wci´sni˛eta była w szyj˛e 184
chłopaka. Władczy kasztanowłosy wampir przygladał ˛ im si˛e spokojnie z r˛ekoma zało˙zonymi za siebie. A gdy Klaudia wreszcie wstała, wampir podniósł ja˛ do góry, delikatnie; tak jak ja to robi˛e. Jej dłonie owin˛eły si˛e wokół jego szyi, oczy były na wpół przymkni˛ete od omdlenia, usta jeszcze zaczerwienione od krwi. Posadził ja˛ delikatnie na biurku, a ona poło˙zyła si˛e, opierajac ˛ o oprawne w skór˛e ksia˙ ˛zki. R˛ece oparła wdzi˛ecznie na połach lawendowej sukienki. Chłopak tymczasem, wcisnawszy ˛ twarz w poduszki, zasnał. ˛ Było co´s niepokojacego ˛ w tej celi, ale nie potrafiłem tego sprecyzowa´c. Prawd˛e mówiac, ˛ nie bardzo wiedziałem, co si˛e ze mna˛ działo, poza tym, z˙ e gwałtownie zostałem wyciagni˛ ˛ ety, albo samodzielnie albo z czyja´ ˛s pomoca,˛ z dwóch silnych, po˙zerajacych ˛ mnie stanów duszy: całkowitego zaabsorbowania tymi ponurymi malowidłami i zabijania, któremu oddałem si˛e zupełnie i nieprzyzwoicie na oczach wszystkich. Nie wiedziałem, co mi teraz zagra˙za i od czego wła´sciwie szukam ucieczki. Patrzyłem nadal na Klaudi˛e, jak le˙zy oparta o ksia˙ ˛zki, pomi˛edzy wypolerowana˛ czaszka˛ ludzka,˛ s´wiecznikiem, otwarta˛ ksia˙ ˛zka˛ z pergaminowymi stronami, której r˛ecznie kaligrafowane litery błyszczały w s´wietle s´wiecy. Spojrzałem wy˙zej i ujrzałem lakierowany i błyszczacy ˛ obraz s´redniowiecznego diabła z rogami i kopytami. Jego figura bestii górowała nad zgromadzonymi na sabacie i oddajacymi ˛ mu cze´sc´ czarownicami. Głowa Klaudii spoczywała tu˙z pod obrazem, a jej rozpuszczone włosy dotykały płótna. Obserwowała wampira szeroko otwartymi, pełnymi ciekawo´sci oczyma. Chciałem unie´sc´ ja˛ stamtad, ˛ nagle ze strachem i przera˙zeniem ujrzałem ja˛ oczyma mojej rozpalonej wyobra´zni padajac ˛ a˛ na podłog˛e jak lalka. Zamiast na nia˛ patrzyłem teraz na diabła, na t˛e potworna˛ twarz przykuwajac ˛ a˛ moja˛ uwag˛e bardziej ni˙z widok Klaudii w swoim niesamowitym bezruchu. — Nie obudzisz chłopca, je´sli b˛edziesz mówił — odezwał si˛e brazowooki. ˛ — Przybyli´scie z tak daleka, przebyli´scie taka˛ długa˛ drog˛e. Stopniowo moje zmieszanie ustapiło. ˛ Byłem zupełnie ju˙z przebudzony i bardzo spokojny. Patrzyłem na niego, siedzacego ˛ naprzeciwko mnie w fotelu. Klaudia równie˙z przygladała ˛ mu si˛e. On natomiast przenosił wzrok to na mnie, to na nia,˛ a jego gładka twarz i brazowe ˛ oczy były spokojne jak poprzednio. — Mam na imi˛e Armad — powiedział. — Wysłałem Santiago, z˙ eby dor˛eczył wam zaproszenia. Znam wasze imiona. Witam was w moim domu. Zebrałem cała˛ swa˛ sił˛e, aby przemówi´c. Mój głos zabrzmiał dziwnie, kiedy oznajmiłem mu, z˙ e ju˙z zaczynali´smy si˛e obawia´c, z˙ e jeste´smy sami na s´wiecie. — Ale jak wła´sciwie stali´scie si˛e wampirami? — zapytał. R˛eka Klaudii ruszyła si˛e nieznacznie na sukience, jej wzrok przeniósł si˛e mechanicznie z jego twarzy na moja.˛ Zobaczyłem to i wiedziałem, z˙ e on tak˙ze musiał to zobaczy´c. Wiedziałem od razu, co chciała mi powiedzie´c. — Nie chcecie odpowiedzie´c. — Usłyszałem cichy głos Armanda, bardziej wywa˙zony nawet ni˙z głos Klaudii i o wiele mniej ludzki ni˙z mój własny. Poczu185
łem, z˙ e znowu łapi˛e si˛e na zauroczeniu i kontemplacji tego głosu i tych oczu, od których czaru dopiero co wyswobodziłem si˛e z tak wielkim wysiłkiem. — Czy jeste´s ich przywódca? ˛ — zapytałem. — Nie w tym sensie, w jakim ty rozumiesz słowo „przywódca” — odpowiedział. — Ale gdyby tu miał by´c jaki´s przywódca, to ja bym z pewno´scia˛ nim został. — Nie powiedziałem ci jeszcze. . . wybacz. . . tego, jak stałem si˛e wampirem. Poniewa˙z nie jest to dla mnie tajemnica, nie nasuwaja˛ mi si˛e w zwiazku ˛ z tym z˙ adne pytania. Tak wi˛ec, je´sli nie ma w tobie mocy, wobec której okazywa´c musiałbym specjalny szacunek, nie chciałbym w ogóle o tym rozmawia´c. — A gdybym ci powiedział, z˙ e mam wła´snie taka˛ moc, czy uszanowałby´s to? — zapytał. Szkoda, z˙ e nie potrafi˛e opisa´c ci sposobu jego mówienia. Za ka˙zdym razem, kiedy si˛e odzywał, zdawał si˛e budzi´c z kontemplacji bardzo podobnej do tej, w jakiej sam si˛e znajdowałem i z której wydostanie kosztowało mnie tyle wysiłku. A przecie˙z wcale si˛e nie poruszał i cały czas zdawał si˛e by´c czujny i w pogotowiu. Rozpraszało mnie to, cho´c jednocze´snie było tak pociagaj ˛ ace, ˛ jak i ten pokój, w którym znajdowali´smy si˛e teraz, jego prostota a zarazem bogactwo, ciepła kombinacja rzeczy podstawowych: ksia˙ ˛zek, biurka, dwóch foteli przy kominku, trumny, obrazów. Luksus pokojów hotelowych, który znałem, zdawał si˛e wulgarny, wi˛ecej, pozbawiony wszelkiego sensu i znaczenia w porównaniu z tym pokojem. Rozumiałem to wszystko poza jednym — tym s´piacym ˛ młodym chłopakiem, którego obecno´sci tutaj nie rozumiałem zupełnie. — Nie jestem pewien — rzekłem, nie mogac ˛ oderwa´c oczu od s´redniowiecznego Szatana. — Musiałbym pewnie wiedzie´c, skad. ˛ . . od kogo ona pochodzi. Czy od innych wampirów. . . czy mo˙ze ma inne z´ ródło? — Inne. . . — zapytał. — Jakie inne? — A takie! — Wskazałem na s´redniowieczny obraz. — To tylko obraz — odrzekł. — Nic wi˛ecej? — Nic wi˛ecej. — Zatem Szatan. . . czy moc szata´nska nie wspomaga twojej mocy tutaj, ani jako ich przywódcy, ani jako wampira? — Nie — odrzekł spokojnie, tak spokojnie, z˙ e niemo˙zliwo´scia˛ było zgadna´ ˛c, co my´sli o moich pytaniach, je´sli w ogóle rozpatrywał je w taki sam sposób jak ja. — A ci inni? — Nie — padła krótka odpowied´z. — A zatem nie jeste´smy. . . — pochyliłem si˛e do przodu — dzie´cmi Szatana? — Jak mogliby´smy nimi by´c? — zapytał. — Czy wierzysz, z˙ e to Szatan stworzył ten s´wiat wokół nas? 186
— Nie, wierz˛e, z˙ e to Bóg, je´sli w ogóle. Ale On musiał tak˙ze stworzy´c Szatana i chc˛e wiedzie´c, czy my jeste´smy jego dzie´cmi! — Dokładnie i z pełna˛ konsekwencja,˛ je´sli rozumowa´c w ten sposób. Je´sli wierzysz, z˙ e Bóg stworzył Szatana, to musisz zdawa´c sobie spraw˛e, z˙ e jego moc pochodzi od Boga i z˙ e Szatan jest po prostu dzieckiem Boga, a i my tym samym jeste´smy dzie´cmi Boga. Nie ma dzieci Szatana, naprawd˛e. Nie potrafiłem ukry´c mego rozczarowania. Oparłem si˛e o skórzane obicie, spogladaj ˛ ac ˛ na mały drzeworyt przedstawiajacy ˛ diabła, na moment zapominajac ˛ o obecno´sci Armanda, zagubiony w my´slach, w niezaprzeczalnych implikacjach jego prostej logiki. — Ale dlaczego to ciebie tak bardzo interesuje? Z pewno´scia˛ to, co mówi˛e, nie jest dla ciebie zaskoczeniem — dodał Armand. — Dlaczego tak to ciebie poruszyło? — Pozwól, niech ci wytłumacz˛e — zaczałem. ˛ — Wiem, z˙ e jeste´s mistrzem i szanuj˛e to. Ale nie potrafi˛e zrozumie´c twojej oboj˛etno´sci. Wiem, co to jest, poznałem to, ale to nie jest wła´sciwa dla mnie cecha i wiem, z˙ e nigdy jej nie nab˛ed˛e. Akceptuj˛e ja˛ jednak. — Rozumiem. — Skinał ˛ głowa.˛ — Widziałem ci˛e w teatrze, twoje cierpienie, twoje współczucie dla tej dziewczyny. Widziałem te˙z twoje współczucie dla Denisa, gdy zaoferowałem ci go. Ty sam umierasz, gdy zabijasz. Dlaczego zatem z taka˛ nami˛etno´scia˛ i z takim poczuciem sprawiedliwo´sci chcesz nazwa´c siebie dzieckiem Szatana! — Bo jestem złem, złem, jak ka˙zdy z˙ yjacy ˛ wampir! Zabijałem, zabijam i b˛ed˛e to robił. Dobrałem si˛e do tego chłopca, Denisa, kiedy mi go dałe´s, cho´c nie mogłem przecie˙z przewidzie´c, czy prze˙zyje czy nie. — Dlaczego zatem uwa˙zasz, z˙ e jeste´s równie zły jak inne wampiry? Czy˙z nie ma pewnej gradacji zła? Czy zło dla ciebie jest wielka˛ niebezpieczna˛ otchłania,˛ w która˛ wpada si˛e po pierwszym grzechu? — Tak, my´sl˛e, z˙ e tak — odrzekłem. — Dla mnie to nie jest takie logiczne, jak ty to przedstawiasz, ale równie ciemne, puste. I nie ma z˙ adnego pocieszenia czy ukojenia. — Nie jeste´s jednak tu zupełnie uczciwy — o´swiadczył po raz pierwszy z pewna˛ ekspresja˛ w głosie. — Z pewno´scia˛ widzisz ró˙zne stopnie i zró˙znicowanie dobroci. Jest dobro´c dziecka, która˛ jest niewinno´sc´ , jest i dobro´c mnicha, który zrezygnował ze wszystkiego i prowadzi z˙ ycie pełne samowyrzecze´n i oddania si˛e innym. Dobro´c s´wi˛etych, dobro´c rzetelnych gospody´n domowych. Czy we wszystkich tych przypadkach jest taka sama? — Nie. Ale równie i niesko´nczenie odmienna od zła — odpowiedziałem. Nie wiedziałem, czy dobrze rozwa˙zyłem te rzeczy. W tej chwili jednak mówiłem o nich jak o przemy´sleniach. Były to moje najgł˛ebsze odczucia, teraz po prostu werbalizowane, gdy˙z nigdy przedtem nie rozmawiałem o tym z nikim. Uwa˙za187
łem si˛e wtedy za kogo´s, kto w pewnym sensie ma bierna˛ dusz˛e i umysł. To znaczy, z˙ e mój umysł mógł tylko prawidłowo funkcjonowa´c, formułowa´c my´sli z całego zam˛etu w głowie, pełnego t˛esknot i bólu, kiedy stykał si˛e z innym umysłem, był zapładniany przeze´n, gdy był gł˛eboko poruszony obecno´scia˛ innego i zmuszany do formułowania konkluzji. Odczuwałem teraz niezwykle silne uczucie uwolnienia si˛e od samotno´sci. Przypomniałem sobie podobna˛ chwil˛e całe lata temu, w poprzednim wieku, gdy stałem u stóp schodów w domu Babette i odczuwałem t˛e ustawiczna˛ frustracj˛e wspólnych lat z Lestatem. I potem ujrzałem to nami˛etne i skazane na zgub˛e uczucie do Klaudii, które pozwalało samotno´sci wycofa´c si˛e za łagodny parawan oddawania si˛e zmysłom, tym samym zmysłom, które jednocze´snie t˛eskniły do zabijania. Zobaczyłem tak˙ze ten opustoszały szczyt górski we wschodniej Europie, gdzie stanałem ˛ naprzeciwko wampira pozbawionego rozumu i zabiłem go w ruinach klasztoru. I zdało si˛e, jakby ta wielka t˛esknota mojej duszy znów si˛e obudziła i wymagała na nowo zaspokojenia. Czułem to wszystko mimo wypowiedzianych słów: „Ale to równie ciemne, równie puste. I nie ma z˙ adnego pocieszenia czy ukojenia”. Spojrzałem na Armanda, na jego du˙ze brazowe ˛ oczy w tej napi˛etej i ponadczasowej twarzy przygladaj ˛ acej ˛ mi si˛e raz jeszcze, tak jak przyglada ˛ si˛e obrazowi, i poczułem powolne wyłaczanie ˛ si˛e ze s´wiata fizycznego, który tak do mnie przemawiał w sali balowej. Powróciły deliryczne stany sprzed lat, przebudzenie potrzeby tak strasznej, z˙ e ju˙z sama obietnica jej spełnienia zawierała w sobie trudna˛ do wytrzymania mo˙zliwo´sc´ rozczarowania. A przecie˙z istniało nadal to pytanie, to okropne, odwieczne, nurtujace ˛ pytanie o zło. My´sl˛e, z˙ e przytknałem ˛ r˛ece do głowy, jak to czynia˛ ludzie s´miertelni, gdy sa˛ gł˛eboko wzburzeni i zm˛eczeni. Instynktownie zakrywaja˛ twarz, dotykaja˛ mózgu, jak gdyby mogli go dosi˛egna´ ˛c poprzez ko´sci czaszki, i masuja,˛ przywracajac ˛ go z agonii na powrót do z˙ ycia. — A jak osiaga ˛ si˛e to zło? — zapytał. — Jak traci si˛e łask˛e i staje si˛e w jednej chwili złym, jak ów trybunał pospólstwa podczas rewolucji francuskiej lub równie okrutnym jak rzymscy imperatorowie? Czy wystarczy nie uczestniczy´c we mszy w niedziel˛e, czy ugry´zc´ hosti˛e lub ukra´sc´ bochenek chleba. . . lub przespa´c si˛e z z˙ ona˛ sasiada? ˛ — Nie. . . — Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ — Nie. — Ale je´sli nie ma stopniowania zła, a samo zło istnieje, to wystarczy jeden ˙ Bóg istnieje i. . . grzech. Czy nie to chcesz powiedzie´c? Ze — Nie wiem, czy Bóg istnieje — odparłem. — I z tego, co wiem. . . Nie ma Boga. — Zatem grzech jest bez znaczenia — powiedział. — I nie przez grzech osiaga ˛ si˛e zło. — To nieprawda. Poniewa˙z je´sli nie ma Boga, to my jeste´smy stworzeniami obdarzonymi najwi˛eksza˛ s´wiadomo´scia˛ we wszech´swiecie. Tylko my rozumiemy 188
i zdajemy sobie spraw˛e z upływu czasu i warto´sci ka˙zdej minuty ludzkiego z˙ ycia. A to, co składa si˛e na zło, prawdziwe zło, to odebranie z˙ ycia pojedynczemu człowiekowi. To, czy człowiek umrze jutro czy mo˙ze pojutrze, nie ma znaczenia. Poniewa˙z je´sli Boga nie ma, to z˙ ycie. . . ka˙zda jego sekunda. . . to wszystko, co mamy. Armand usiadł gł˛ebiej w fotelu, jakby zrobił przerw˛e w naszej rozmowie, jego wielkie oczy zw˛eziły si˛e, a potem utkwił je w z˙ arze ognia. Po raz pierwszy od chwili, kiedy przyszedł po mnie, odwrócił wzrok. Zdałem sobie spraw˛e, z˙ e przygladam ˛ mu si˛e nie obserwowany przez niego. Siedział tak przez dłu˙zszy czas i zdawało mi si˛e, z˙ e prawie czuj˛e jego my´sli, jak gdyby były obecne w powietrzu jak dym. Nie mogłem ich odczyta´c oczywi´scie, ale czułem ich sił˛e. Cho´c jego twarz była twarza˛ młodzie´nca, co jak zreszta˛ wiedziałem, nic nie oznacza, wydawał si˛e niesko´nczenie stary, dojrzały, madry. ˛ Nie potrafiłem tego zdefiniowa´c, poniewa˙z nie mogłem wytłumaczy´c, w jaki sposób młodzie´ncze rysy jego twarzy i jego oczy wyra˙zajace ˛ niewinno´sc´ , jednocze´snie wskazywały na wiek i do´swiadczenie. Wreszcie Armand wstał z zało˙zonymi lu´zno r˛ekoma i spojrzał na Klaudi˛e. Jej milczenie było dla mnie zrozumiałe. Te pytania jej nie dotyczyły, nie interesowały, cho´c była zafascynowana osoba˛ Armanda, czekała na niego i bez watpienia ˛ cały czas, gdy przemawiał do mnie, uczyła si˛e od niego. Ale zrozumiałem jeszcze co´s, teraz, gdy widziałem ich spogladaj ˛ acych ˛ na siebie. Ciało Armanda było całkowicie pod jego kontrola,˛ pozbawione zwyczaju ludzkich gestów, gestów, których przyczyna le˙zy w konieczno´sci, rytualnym falowaniu duszy. Jego bezruch był nieziemski. Ona posiadała zdolno´sc´ takiego samego bezruchu. Wpatrywali si˛e w siebie z nadprzyrodzonym zrozumieniem, z którego byłem po prostu wykluczony. Byłem czym´s kr˛ecacym ˛ si˛e i wibrujacym ˛ dla nich, tak jak ludzie s´miertelni dla mnie. I wiedziałem, gdy wreszcie Armand zwrócił si˛e w moja˛ stron˛e, z˙ e zrozumiał, i˙z Klaudia nie wierzy lub nie podziela mojego poj˛ecia zła. Podjał ˛ rozmow˛e bez najmniejszego uprzedzenia. — Tak, to jest wła´snie prawdziwe zło — rzucił w stron˛e płomieni. — Tak — odpowiedziałem, czujac, ˛ z˙ e ten wszechpo˙zerajacy ˛ temat odradza si˛e na nowo. — To prawda — potwierdził, szokujac ˛ mnie i jeszcze bardziej pogł˛ebiajac ˛ mój smutek i rozpacz. — Wi˛ec Bóg nie istnieje. . . nic nie wiesz o jego istnieniu? — Absolutnie nic — odpowiedział. ˙ — Zadnej wiedzy o Nim! ? — zapytałem raz jeszcze, nie baczac ˛ na moja˛ prostoduszno´sc´ i z˙ ałosny ludzki ból. ˙ — Zadnej — odparł. — I z˙ aden wampir tutaj nie prowadził rozmowy z Nim czy z diabłem! 189
˙ — Zaden, którego kiedykolwiek znałem — odpowiedział w zamy´sleniu, ogie´n ta´nczył w jego oczach. — A o ile wiem, dzisiaj, po czterystu latach, jestem najstarszym z˙ yjacym ˛ wampirem na s´wiecie. Spojrzałem na niego zdumiony. I wtedy zacz˛eło to do mnie dociera´c. Wi˛ec było tak, jak si˛e tego obawiałem. ´ Samotno´sc´ i beznadzieja. Swiat b˛edzie si˛e toczył jak dotad, ˛ bez ko´nca. Moje poszukiwania dobiegły kresu. Usiadłem gł˛ebiej, apatycznie wpatrujac ˛ si˛e w ta´nczace ˛ płomienie. Dalsze poszukiwania były bezsensowne, bezsensowne było podró˙zowanie po s´wiecie, aby za ka˙zdym razem usłysze´c t˛e sama˛ histori˛e. Czterysta lat — my´sl˛e, z˙ e powtórzyłem te słowa — czterysta lat. Pami˛etam, z˙ e wpatrywałem si˛e bez ruchu szeroko otwartymi oczyma w ogie´n. W płomieniach jakie´s polano wolno opadało coraz ni˙zej w z˙ ar ognia, który je pochłonie jeszcze tej nocy. Armand poruszył si˛e z gło´snym szelestem ubrania. Błyskawicznie znalazł si˛e przy mnie, kl˛ekajac ˛ u mych kolan i przytrzymujac ˛ dło´nmi moja˛ głow˛e. Jego oczy płon˛eły. — To zło, to poj˛ecie zła wzi˛eło si˛e z rozczarowania, ze zgorzknienia! Czy nie widzisz tego? Dzieci Szatana! Dzieci Bo˙ze! Czy to jedyne pytanie, z jakim do mnie przyszedłe´s, czy to jedyna wizja, jaka ci˛e prze´sladuje? Dzielisz s´wiat na istoty boskie i diabły, podczas gdy jedyna moc, jaka istnieje, jest wewnatrz ˛ nas? Jak mo˙zesz wierzy´c w te stare, fantastyczne kłamstwa, te mity, te alegorie nadprzyrodzonych? Chwycił wizerunek diabła znad Klaudii siedzacej ˛ nadal z kamiennym wyrazem twarzy, tak szybko, z˙ e nie ujrzałem ruchu, a jedynie jego łypiace ˛ oko, tu˙z przed soba,˛ a potem trzask płomieni. Co´s we mnie p˛ekło, kiedy to powiedział, co´s si˛e rozerwało, tak z˙ e fala uczucia stała si˛e jedno´scia˛ z moimi muskułami w ka˙zdej ko´nczynie. Wstałem gwałtownie, cofajac ˛ si˛e przed nim. — Oszalałe´s! — zapytałem zdumiony własnym gniewem, własna˛ rozpacza.˛ — Stoimy tutaj, my dwaj nie´smiertelni, wieczni, którzy wstaja˛ co noc, by karmi´c swa˛ nie´smiertelno´sc´ ludzka˛ krwia,˛ a tam, na tym biurku, oparte o wiedz˛e wieków siedzi dziecko bez skazy, równie demoniczne jak my sami, i ty mnie pytasz, jak mog˛e wierzy´c, z˙ e odnajd˛e odpowied´z w tym, co nadprzyrodzone! Mówi˛e ci, po ujrzeniu tylko tego, co sam zrobiłem, mógłbym, do diabła, uwierzy´c we wszystko. Czy˙z nie? A wierzac ˛ tak, tak b˛edac ˛ ogłupiony rzeczywisto´scia,˛ mog˛e teraz przyja´ ˛c najbardziej fantastyczna˛ prawd˛e: z˙ e to wszystko nie ma z˙ adnego znaczenia. Wycofałem si˛e do drzwi, z dala od jego zdumionej twarzy. Jego dło´n kra˙ ˛zyła wokół warg, palce zginały si˛e, by ukry´c si˛e w dłoni. — Nie! Wró´c. . . — szepnał. ˛ — Nie, nie teraz. Pozwól mi odej´sc´ . Tylko na chwil˛e. . . pozwól mi odej´sc´ . . . Nic si˛e nie zmieniło, wszystko w porzadku. ˛ Niech to tylko dotrze do mnie. . . te190
raz, po prostu, pozwól mi odej´sc´ . Spojrzałem do tyłu, zanim zamknałem ˛ drzwi. Klaudia patrzyła na mnie z głowa˛ lekko obrócona,˛ cho´c siedziała tak jak przedtem z r˛ekoma na kolanach. Machn˛eła do mnie gestem tak subtelnym jak jej u´smiech, dajac ˛ mi znak, z domieszka˛ ledwo dostrzegalnego smutku, z˙ e mam odej´sc´ . Chciałem uciec z tego miejsca, znale´zc´ si˛e na ulicach Pary˙za, w˛edrowa´c nimi tak długo, a˙z całe to nagromadzenie wstrzasów ˛ psychicznych stopniowo opadnie. Ale, gdy szedłem po omacku wzdłu˙z kamiennego korytarza dolnej piwnicy, poczułem si˛e zupełnie zagubiony. Mo˙ze nie byłem zdolny do posługiwania si˛e własna˛ wola.˛ Wydało mi si˛e jeszcze bardziej absurdalne ni˙z kiedykolwiek to, z˙ e Lestat nie z˙ yje. Je´sli była to prawda. Przypominajac ˛ go sobie, czego nigdy zreszta˛ nie mogłem si˛e wyzby´c, widziałem go teraz w lepszym s´wietle ni˙z do tej pory. Zagubionym jak reszta nas. Nie jako stra˙znika jakiej´s wiedzy, zazdrosnego o nia˛ i obawiajacego ˛ si˛e podzieli´c nia˛ z kimkolwiek. On nic nie wiedział, bo nie było z˙ adnej tajemnicy! Zupełnie rozkojarzony zdałem sobie nagle spraw˛e, z˙ e siedz˛e ´ na ciemnych schodach prowadzacych ˛ na gór˛e, do teatru. Swiatło z sali balowej przedostawało si˛e przez nierówne, surowe drzwi. R˛ekoma trzymałem si˛e za głow˛e, zm˛eczenie zacz˛eło coraz bardziej mnie opanowywa´c. Rozum doradzał mi — s´pij! Ale gł˛ebiej jeszcze dodawał — s´nij. A przecie˙z nie zrobiłem nawet kroku, by wróci´c do hotelu „Saint-Gabriel”, który wydawał si˛e bezpiecznym i odpowiednim miejscem dla mnie w tej chwili, subtelnym, luksusowym miejscem ukojenia, gdzie mógłbym spocza´ ˛c w ciemnobrazowym, ˛ atłasowym fotelu, wyciagn ˛ a´ ˛c jedna˛ nog˛e na otoman˛e i spoglada´ ˛ c, jak płomienie ognia li˙za˛ marmurowe kafle. Uciec od tego, my´slałem, uciec od tego wszystkiego, co ci˛e wciaga. ˛ I znów nadeszła ta my´sl: z´ le postapiłem ˛ z Lestatem, nienawidziłem go z bł˛ednych przyczyn. Szeptałem to, próbujac ˛ usuna´ ˛c t˛e my´sl z ciemnych i odległych pokładów s´wiadomo´sci, a mój szept odbijał si˛e o kamienne sklepienie schodów. I wtedy usłyszałem cichy głos, zbyt słaby, by mogła go usłysze´c istota ludzka: — A wi˛ec jak to było? Jaka˛ wyrzadziłe´ ˛ s mu krzywd˛e? Obróciłem si˛e tak gwałtownie, z˙ e a˙z straciłem oddech. Jaki´s wampir siedział obok mnie, tak blisko, z˙ e prawie ocierał si˛e o mój r˛ekaw koniuszkiem buta. Siedział z przyciagni˛ ˛ etymi do siebie nogami, obejmował je dło´nmi. Przez chwil˛e my´slałem, z˙ e moje oczy mnie ´ zawodza.˛ To był ten, który grał Smier´ c na scenie, a którego Armand nazywał Santiago. A przecie˙z w jego zachowaniu nic nie przypominało jego poprzedniej natury, tej diabelskiej i pełnej nienawi´sci, która˛ poznałem par˛e godzin temu, kiedy napadł na mnie. Patrzył teraz znad swych podciagni˛ ˛ etych kolan, z włosami w nieładzie, rozpr˛ez˙ ony, bez przebiegło´sci w oczach. — To nikogo nie obchodzi — odpowiedziałem. Strach powoli opadał we mnie. — Ale wymieniłe´s jakie´s imi˛e, słyszałem, z˙ e wypowiedziałe´s jakie´s imi˛e — powiedział. 191
— Imi˛e, którego ju˙z wi˛ecej nie chc˛e wypowiada´c — odpowiedziałem, odwracajac ˛ od niego wzrok. Teraz dopiero zobaczyłem, w jaki sposób podszedł do mnie, dlaczego jego cie´n nie padł na mnie. Przykl˛eknał ˛ po prostu w moim cieniu. Jego obraz ze´sliznał ˛ si˛e w dół po kamiennych schodach. Zaniepokoił mnie nieco i przypomniałem sobie, z˙ e w z˙ adnym wypadku nie mo˙zna mu wierzy´c. Wydało mi si˛e wtedy, z˙ e Armand, ze swoja˛ hipnotyczna˛ siła˛ wyciagn ˛ ał ˛ ze mnie, bez słów, dokładne dane na temat mojego stanu duszy i umysłu. Ale ten, ten był kłamca.˛ Czułem jednocze´snie jego sił˛e, brutalna˛ i t˛etniac ˛ a,˛ która była prawie równa sile Armanda. — Przyjechałe´s do Pary˙za w poszukiwaniu nas, a teraz siedzisz samotnie tu, na tych schodach. . . — powiedział pojednawczym tonem. — Dlaczego nie zbli˙zysz si˛e do nas? Dlaczego nie przemówisz i nie opowiesz nam o tej osobie, której imi˛e wspomniałe´s. Wiem, o kogo chodzi. Znam to imi˛e. — Nie znasz, nie mo˙zesz zna´c. To był s´miertelny człowiek — odrzekłem bardziej instynktownie ni˙z z przekonaniem. My´sl o Lestacie niepokoiła mnie, a jeszcze bardziej my´sl, z˙ e on mo˙ze dowiedzie´c si˛e o jego s´mierci. — Przybyłe´s a˙z tutaj, aby rozmy´sla´c o s´miertelnych? — zapytał, ale nie było zarzutu czy kpiny w jego tonie. — Przyszedłem tu, aby by´c sam, bez obrazy. To fakt — wymamrotałem. — Sam w tym stanie ducha? Nawet nie słyszałe´s moich kroków. . . Lubi˛e ciebie. Chc˛e, z˙ eby´s poszedł ze mna˛ na gór˛e. — Gdy to mówił, powoli podniósł mnie ze schodów i postawił na stopniach. W tej samej chwili otworzyły si˛e drzwi od celki Armanda i długi snop s´wiatła padł na korytarz. Słyszałem, jak nadchodzi. Santiago pu´scił mnie. Stałem tak, zakłopotany. Armand pojawił si˛e na najni˙zszym stopniu z Klaudia˛ na r˛ekach. Miała taki sam apatyczny wyraz twarzy jak podczas mojej rozmowy z Armandem. Zdawało si˛e, z˙ e jest gł˛eboko pogra˙ ˛zona we własnych my´slach i niczego wokół nie dostrzega. Pami˛etam, z˙ e zwróciłem na to uwag˛e, cho´c nie wiedziałem, co o tym my´sle´c. Szybko odebrałem ja˛ z rak ˛ Armanda i poczułem dotyk jej mi˛ekkiego ciała, jak gdyby´smy byli razem w trumnie, powoli zapadajac ˛ w paralityczny sen. Nagle, silnym pchni˛eciem, Armand odepchnał ˛ Santiago. Ten upadł, ale za chwil˛e znów był na nogach, lecz na krótko, bo Armand pociagn ˛ ał ˛ go w stron˛e wierzchołka schodów. Wszystko to stało si˛e tak szybko, z˙ e zobaczyłem tylko plam˛e ich ubiorów i usłyszałem skrzypni˛ecie butów. Chwil˛e pó´zniej Armand stał ju˙z sam na szczycie schodów, a ja ruszyłem za nim. — Nie mo˙zecie bezpiecznie opu´sci´c dzisiaj teatru — szepnał ˛ do mnie. — On co´s podejrzewa. Wydaje mu si˛e tak˙ze podejrzane, z˙ e was tutaj sprowadziłem. Uwa˙za, z˙ e ma prawo pozna´c was lepiej. Nasze bezpiecze´nstwo zale˙zy od tego. — Wprowadził mnie wolno do sali balowej, lecz zaraz odwrócił si˛e i przybli˙zył usta do moich uszu. — Musz˛e ci˛e ostrzec. Nie odpowiadaj na pytania. Sam pytaj i poznawaj prawd˛e stopniowo. Ale nie rewan˙zuj si˛e niczym, niczym, szczególnie 192
je´sli chodzi o wasze pochodzenie. Odsunał ˛ si˛e teraz od nas, ale dał znak r˛eka,˛ by´smy poszli za nim w mrok, gdzie zgromadzili si˛e inni, stłoczeni w grupki jak staro˙zytne marmurowe rze´zby. Ich twarze i dłonie były identyczne jak nasze. Pomy´slałem sobie wtedy, z˙ e jeste´smy zrobieni z tego samego tworzywa. Podobna my´sl przychodziła mi do głowy od czasu do czasu w ciagu ˛ tych długich lat w Nowym Orleanie, szczególnie wtedy, gdy widziałem swe odbicie w jednym z tych długich zwierciadeł, które zniekształcały obraz. Klaudia jakby przebudziła si˛e, gdy odnalazłem jeden z rze´zbionych foteli i spoczałem ˛ na nim. Pochyliła si˛e do mnie i powiedziała co´s dziwnie chaotycznego, bezładnego, co zrozumiałem jako potwierdzenie słów Armanda: nie mów nic o naszym pochodzeniu. Chciałem bardzo z nia˛ porozmawia´c, ale widziałem, z˙ e ten wysoki, Santiago, przyglada ˛ si˛e nam. Jego wzrok wolno przenosił si˛e z nas na Armanda i z powrotem. Kilka kobiet wampirów zebrało si˛e wokół Armanda i poczułem pewne zmieszanie, gdy zobaczyłem, z˙ e biora˛ go pod r˛ece. Nie przeraziły mnie ich subtelne, delikatne rysy twarzy, cho´c usztywnione jak szkło przez ich natur˛e wampira, czy czarujace ˛ oczy, które wpatrywały si˛e teraz we mnie w nagłej ciszy, lecz moja własna w´sciekła zazdro´sc´ . L˛ekałem si˛e, gdy zobaczyłem je tak blisko niego, obawiałem si˛e czego´s, gdy odwrócił si˛e i ka˙zda˛ pocałował. A gdy przyprowadził je bli˙zej, straciłem pewno´sc´ siebie i poczułem si˛e za˙zenowany. Pami˛etam dwa imiona: Estella i Celesta. Dwie porcelanowe pi˛ekno´sci, które pieszczotliwie bawiły si˛e Klaudia,˛ głaszczac ˛ jej włosy, dotykajac ˛ nawet ust, podczas gdy ona z oczyma nadal zamglonymi i wzrokiem nieobecnym tolerowała to wszystko, b˛edac ˛ s´wiadoma, z˙ e ja wiem, a co dla nich zdawało si˛e nieuchwytne, z˙ e w ciele tak małym, dzieci˛ecym, kryła si˛e dusza i rozum kobiety równie dojrzałej jak one. Zastanawiałem si˛e, obserwujac ˛ ja˛ w tej zabawie, gdy u´smiechała si˛e zimno w odpowiedzi na ich adoracj˛e, ile˙z to razy sam zapominałem si˛e, przemawiajac ˛ do niej jak do dziecka, pieszczac ˛ ja˛ zbyt swawolnie czy biorac ˛ na r˛ece, z˙ ywiołowo, bez zastanowienia. Moja my´sl w˛edrowała w trzech kierunkach: tej ostatniej nocy, w hotelu, kiedy rozmawiali´smy z rozgoryczeniem o miło´sci; mojego wstrzasu ˛ na rewelacje, jakie objawił mi Armand, czy raczej na ich brak; i cichemu zaabsorbowaniu otaczaja˛ cych mnie wampirów, które teraz szeptały co´s w ciemno´sci, gdzie´s tam pod tymi groteskowymi malowidłami na s´cianach. Mogłem bowiem nauczy´c si˛e czego´s od nich nawet bez zadawania im pyta´n. Niestety obawiałem si˛e, z˙ e z˙ ycie wampirów w Pary˙zu było dokładnie tym, na co wskazywała ta mała scena w teatrze nad naszymi głowami. Przyciemnione s´wiatła obowiazywały ˛ w całym domu, a obrazy dodawały jeszcze mrocznej atmosfery. Jaki´s wampir przyniósł wła´snie nowy sztych czy te˙z obraz współczesnego artysty. Celesta, ze swoja˛ zimna˛ r˛eka˛ oparta˛ na moim ramieniu, wyraziła si˛e z pogarda˛ o ludziach jako o twórcach dzieł, a Estella, która teraz 193
trzymała Klaudi˛e na swym łonie, z naciskiem tłumaczyła mnie, naiwnemu przybyszowi z kolonii, z˙ e to nie wampiry stworzyły te potworno´sci, lecz zaledwie je kolekcjonuja˛ i z˙ e obrazy te potwierdzaja˛ raz jeszcze i bez ko´nca, i˙z ludzie zdolni sa˛ do znacznie wi˛ekszego zła ni˙z wampiry. — Czy zło tkwi w malowaniu takich obrazów? — zapytała cicho Klaudia. Celesta odrzuciła do tyłu czarne pukle włosów i roze´smiała si˛e. — To, co mo˙zna sobie wyobrazi´c, mo˙zna te˙z i rzeczywi´scie zrobi´c — odpowiedziała szybko, ale jej oczy błysn˛eły złowrogo. — Oczywi´scie, usiłujemy zaledwie rywalizowa´c z lud´zmi we wszelkiego rodzaju zabijaniu, czy˙z nie tak! — Pochyliła si˛e do przodu i dotkn˛eła kolana Klaudii. Ta jednak tylko zerkn˛eła na nia,˛ oceniajac ˛ jej nerwowy s´miech. Santiago przysunał ˛ si˛e bli˙zej i podniósł w dyskusji spraw˛e naszych pokojów w hotelu „Saint-Gabriel”; zatrwa˙zajaco ˛ nieostro˙znie, wyraził si˛e, z przesadnym teatralnym gestem rak. ˛ Znał te pokoje, co było zadziwiajace. ˛ Znał te˙z skrzyni˛e, w której sypiali´smy, uderzyła go jako zbyt wulgarna. — Sprowad´zcie si˛e tutaj! — mówił do mnie z ta˛ sama,˛ niemal dziecinna˛ prostota,˛ która˛ okazywał wtedy na schodach. — Mieszkajcie z nami i całe to ukrywanie si˛e b˛edzie niepotrzebne. Mamy własnych stra˙zników. Powiedz mi tylko, skad ˛ przybywacie! — Padł przede mna˛ na kolana, z r˛eka˛ na oparciu mojego fotela. — Twój głos, znam ten akcent, powiedz co´s jeszcze! Poczułem bli˙zej nieokre´slone przera˙zenie na my´sl o tym, z˙ e mówi˛e po francusku z obcym akcentem, ale nie to najbardziej zaprzatało ˛ teraz moja˛ uwag˛e. Santiago był uparty i krzykliwie zaborczy, usilnie pragnał ˛ podporzadkowa´ ˛ c mnie swojej woli. Na szcz˛es´cie wampiry stojace ˛ obok nas podj˛eły rozmow˛e. Estella tłumaczyła wła´snie, z˙ e kolor czarny jest kolorem ubra´n wampira i z˙ e s´liczne ubranka Klaudii w pastelowych kolorach sa˛ pi˛ekne, ale absolutnie pozbawione smaku. — Mieszamy si˛e z noca˛ — mówiła. — Jest w nas uroczysto´sc´ pogrzebu. Roze´smiała si˛e, przysuwajac ˛ swój policzek do policzka Klaudii, aby złagodzi´c nieco swoja˛ krytyk˛e. Zawtórowała jej Celesta i Santiago, i po chwili zdawało si˛e, z˙ e cały pokój o˙zył od nieziemskiego, dzwoniacego ˛ s´miechu, głosy odbijały si˛e o malowane s´ciany, wprowadzajac ˛ w dr˙zenie delikatne płomienie s´wiec. — Ach, ale pokry´c farba˛ takie pukle — powiedziała Celesta, bawiac ˛ si˛e jednocze´snie złotymi włosami Klaudii. Zdałem sobie nagle spraw˛e, z˙ e wszyscy oni, za wyjatkiem ˛ Armanda, barwili swoje włosy na czarno. To wła´snie, w połaczeni ˛ z czarnym ubiorem, wzmagało niepokojace ˛ wra˙zenie, z˙ e byli rze´zbami spod tego samego dłuta. Trudno mi teraz nawet powiedzie´c, jak bardzo byłem tym wszystkim nieprzyjemnie poruszony i zaniepokojony. Wra˙zenie to wznieciło we mnie co´s, czego nie mogłem wtedy zupełnie poja´ ˛c. Zdałem sobie spraw˛e, z˙ e odszedłem od nich i spaceruj˛e wła´snie po sali. Podszedłem do waskiego ˛ lustra, obserwujac ˛ ich zza siebie katem ˛ oka. Klaudia l´sniła jak brylant mi˛edzy nimi, tak samo wygladałby ˛ te˙z i ten s´miertelny chłopak s´piacy ˛ 194
obok. Powoli dochodziło do mnie, z˙ e sa˛ nudni w jaki´s okropny sposób, nudni, nudni. . . gdziekolwiek spojrzałem, powtarzały si˛e ich błyszczace ˛ oczy, wsz˛edzie takie same, ich dowcip był jak głuchy, mosi˛ez˙ ny dzwon. Jedynie wiedza, której oczekiwałem i potrzebowałem, odwracała moja˛ uwag˛e od tych my´sli. — Wampiry wschodniej Europy. . . — usłyszałem nagle pytajac ˛ a˛ Klaudi˛e — te potworne kreatury, co one maja˛ wspólnego z wami? — To upiory — odparł Armand z pewnej odległo´sci, która ich dzieliła. W pokoju zrobiło si˛e cicho. — Ich krew jest inna, podła. Rozmna˙zaja˛ si˛e tak jak my, ale bez tej wprawy i staranno´sci. W dawnych czasach. . . — Nagle przerwał. Widziałem jego twarz w lustrze. Była dziwnie sztywna. — Och, powiedz nam o tych dawnych czasach — powiedziała Celesta głosem przenikliwym, w wysokich, ludzkich rejestrach. Było co´s złowieszczego w tonie jej głosu. Teraz i Santiago przyjał ˛ t˛e sama˛ manier˛e. — O tak, opowiedz nam o zlotach czarownic i o ziołach, które czyniły ci˛e niewidocznym — u´smiechnał ˛ si˛e. — I o paleniu na stosach! Armand utkwił wzrok w Klaudii. — Strze˙zcie si˛e tych potworów — odrzekł wreszcie i z wyrachowaniem przeniósł go na Santiago, a potem na Celest˛e. — To upiory. Zaatakuja˛ was, jakby´scie byli lud´zmi. Celesta wzruszyła ramionami, mruczac ˛ co´s pod nosem z pogarda,˛ jak arystokratka mówiaca ˛ o wulgarnych i prostych kuzynach, którzy niestety nosza˛ to samo nazwisko. Ja jednak przygladałem ˛ si˛e Klaudii, bo zdawało mi si˛e, z˙ e jej oczy znów pokryły si˛e mgiełka˛ jak poprzednio. Odwróciła nagle wzrok od Armanda. Dało si˛e słysze´c głosy innych. Zrobił si˛e szum. Afektowane głosy, typowe dla przyj˛ec´ . Rozmawiali o swoich dzisiejszych ofiarach, zabijaniu, opisywali to lub tamto spotkanie bez cienia emocji. Jaki´s wysoki chudy wampir był wła´snie atakowany w rogu za niepotrzebne romantyzowanie z˙ ycia ludzkiego, za brak ducha, za odmow˛e robienia tego, co sprawia najwi˛ecej przyjemno´sci, gdy chwila po temu. Był prostoduszny, wzruszał ramionami, wolno cedził słowa i wpadał w długie, uparte milczenie. Równie dobrze mógł odej´sc´ ju˙z do swej trumny, jak i pozosta´c tutaj. A przecie˙z ciagle ˛ tu jeszcze był, przytrzymywany presja˛ tej niesamowitej grupy, która uczyniła z nie´smiertelno´sci klub absolutnych konformistów. Ciekawe, jakie byłyby wra˙zenia Lestata na temat tego, co si˛e tutaj działo? Mo˙ze był tutaj? Co sprawiło, z˙ e opu´scił to miejsce? Nikt nie mógł mu rozkazywa´c — to on był panem swojej małej grupy. Jak˙ze spodobałaby im si˛e jego pomysłowo´sc´ , jego zabawy w kotka i myszk˛e z ofiara.˛ I marnotrawstwo. . . to słowo, które było tak wa˙zne dla mnie, gdy sam zaczynałem z˙ ycie jako wampir, a które tak cz˛esto słyszałem z jego ust. „Zmarnowałe´s” okazj˛e zabicia tego dziecka, „zmarnowałe´s” okazj˛e nap˛edzenia strachu tej biednej kobiecie czy doprowadzenia tego m˛ez˙ czyzny do obł˛edu, cho´c wystarczało tylko pokaza´c jeszcze jaka´ ˛s niesamowita˛ sztuczk˛e. 195
Czułem zawroty w głowie. Zwykły ludzki ból głowy. Marzyłem o tym, aby znale´zc´ si˛e jak najdalej od tych wampirów i jedynie odległa posta´c Armanda trzymała mnie tu na miejscu. Wydawał si˛e wyobcowany po´sród innych, cho´c cz˛esto odpowiadał na pytania, kiwał głowa,˛ tu i tam dopowiadał jaka´ ˛s uwag˛e, tak z˙ e zdawał si˛e ich cz˛es´cia.˛ Jego dło´n z rzadka tylko unosiła si˛e znad oparcia fotela w kształcie lwiej łapy. Moje serce rosło, gdy widziałem go takim, gdy widziałem, z˙ e nikt spo´sród tego małego tłumu nie przykuwał jego uwagi, tylko ja, i nikt poza mna˛ nie wytrzymuje jego wzroku. A jednak my´slami był gdzie indziej, tylko jego wzrok powracał do mnie. Jego ostrze˙zenie brzmiało mi w uszach, a przecie˙z nie zwa˙załem na nie. Pragnałem ˛ wydosta´c si˛e z teatru i uporzadkowa´ ˛ c wreszcie informacje, które i tak były wła´sciwie bezu˙zyteczne i niesko´nczenie nudne. — Ale czy nie popełniacie przest˛epstw, zwykłych przest˛epstw? — pytała Klaudia. Jej wzrok znowu był utkwiony we mnie. — Przest˛epstwo! Nuda! — wykrzykiwała Estella, wskazujac ˛ białym palcem na Armanda. Za´smiał si˛e cicho do niej ze swojego odległego miejsca na ko´ncu sali. — Nuda to s´mier´c! — krzykn˛eła Estella i obna˙zyła swoje kły wampira, a Armand przyło˙zył dło´n do czoła w teatralnym ge´scie przestrachu i przera˙zenia. Ale Santiago, przygladaj ˛ acy ˛ si˛e temu wszystkiemu z r˛ekoma zało˙zonymi do tyłu, postanowił interweniowa´c. — Przest˛epstwo! — powiedział. — Tak, sa˛ przest˛epstwa. Sa˛ przest˛epstwa, za które goniliby´smy za wampirem tak długo, a˙z by´smy go zniszczyli. Czy potrafisz zgadna´ ˛c, jakie to przest˛epstwa? — Przesunał ˛ wzrok z Klaudii na mnie i z powrotem na jej nieruchoma˛ jak maska twarz. — Powinna´s wiedzie´c, ty, która jeste´s taka skryta i nic nie mówisz o wampirze, który ciebie stworzył. — A to dlaczego? — zapytała, otwierajac ˛ szerzej oczy, cho´c jej dłonie nadal nieruchomo spoczywały na kolanach. Wokół dało si˛e słysze´c uciszajace ˛ syki. Wszystkie twarze obróciły si˛e w stron˛e Santiago. Stał z jedna˛ noga˛ do przodu, z r˛ekoma zało˙zonymi do tyłu, górujac ˛ nad Klaudia.˛ Jego oczy zabłysły, gdy zdał sobie spraw˛e, z˙ e teraz on ma głos. Ruszył si˛e i podszedł do mnie, kładac ˛ mi swa˛ dło´n na ramieniu. — A mo˙ze ty potrafisz zgadna´ ˛c, jakie to przest˛epstwo? Czy twój wampir-mistrz nie powiedział ci tego? I powoli, wyciagaj ˛ ac ˛ mnie na s´rodek tymi zaborczymi r˛ekoma, par˛e razy poklepał mnie lekko po sercu, które ju˙z zaczynało bi´c szybciej. — Jakie to przest˛epstwo, które oznacza s´mier´c dla ka˙zdego wampira, który je popełnił. To zabicie jednego z nas, zabicie kogo´s z własnego gatunku! — Aaaa! — wykrzykn˛eła Klaudia i wybuchła salwa˛ s´miechu. Teraz ona wstała i szła przez sal˛e z szumem swojego lawendowego jedwabiu. Biorac ˛ mnie za r˛ek˛e, powiedziała: — A ju˙z si˛e bałam, z˙ e to urodzi´c si˛e na podobie´nstwo Wenus, z piany, jak my. Wampir-mistrz! Chod´z, Louis, idziemy ju˙z. — Dała mi znak, gdy 196
odciagała ˛ mnie od towarzystwa. Armand za´smiał si˛e. Santiago pozostał nieporuszony. Wreszcie Armand powstał, gdy dochodzili´smy ju˙z do drzwi. — Zapraszamy was tu jutro — powiedział. — I pojutrze. Sadz˛ ˛ e, z˙ e odzyskałem oddech dopiero, gdy znale´zli´smy si˛e na ulicy. Deszcz nadal padał i cała ulica wydawała si˛e przemoczona i opustoszała cho´c pi˛ekna. Par˛e rozrzuconych kawałków papieru wirowało na wietrze, jaki´s błyszczacy ˛ od deszczu powóz przejechał wolno z rytmicznym stukotem ko´nskich kopyt. Niebo było w kolorze bladego fioletu. Szedłem szybko z Klaudia˛ obok siebie, poczatko˛ wo prowadzac ˛ ja,˛ potem jednak zniech˛econy odległo´scia,˛ jaka˛ mieli´smy jeszcze przeby´c, wziałem ˛ ja˛ na r˛ece. — Nie podobaja˛ mi si˛e — powiedziała Klaudia z w´sciekło´scia,˛ gdy zbli˙zalis´my si˛e do hotelu „Saint-Gabriel”. Nawet skapany ˛ w s´wietle wielki hol był jeszcze w sennym letargu, tu˙z przed brzaskiem. Błyskawicznie przemaszerowałem przed zaspanymi recepcjonistami, ich wydłu˙zonymi twarzami przy biurkach. — Szukałam ich po całym s´wiecie, a teraz pogardzam nimi! — Odrzuciła daleko swoja˛ peleryn˛e i weszła na s´rodek pokoju. Deszcz zacinał w du˙ze okna balkonowe. Zapaliłem s´wiatła, jedno po drugim i podniosłem kandelabr do gazowych płomieni, jakbym był Lestatem lub Klaudia.˛ Potem, tak jak przewidywałem, zapadłem w ciemnobrazowy, ˛ atłasowy fotel kompletnie wyczerpany. Przez chwil˛e zdawało si˛e, z˙ e cały pokój płonie wokół nas. Gdy jednak utkwiłem wzrok w oprawionym w złota˛ ram˛e obrazie z pastelowymi drzewami i spokojnymi wodami, zakl˛ecie min˛eło. Nie mogli nas tu dotkna´ ˛c, a przecie˙z wiedziałem, z˙ e oszukuj˛e siebie, i z˙ e to kłamstwo, głupie kłamstwo. — Jestem w niebezpiecze´nstwie, w niebezpiecze´nstwie — powiedziała Klaudia z błyskiem gniewu w oczach. — Ale skad ˛ moga˛ wiedzie´c, co z nim zrobili´smy? Poza tym MY jeste´smy w niebezpiecze´nstwie! Sadziła´ ˛ s, z˙ e nie uznaj˛e swojej winy i swojego udziału? A nawet gdyby´s tylko ty była winna. . . — Wyciagn ˛ ałem ˛ do niej r˛ek˛e, by przysun˛eła si˛e bli˙zej, ale jej pełne w´sciekło´sci spojrzenie posadziło mnie z powrotem na miejscu. — Czy my´slisz, z˙ e zostawiłbym ci˛e w niebezpiecze´nstwie? U´smiechn˛eła si˛e. Przez chwil˛e nie wierzyłem własnym oczom. — Nie, wiem, z˙ e nie, Louis. Nie zostawiłby´s mnie. Zagro˙zenie trzyma ci˛e przy mnie. . . — Miło´sc´ trzyma mnie przy tobie — powiedziałem cicho. — Miło´sc´ — zadumała si˛e. — Co ty rozumiesz przez miło´sc´ ? — A potem, jakby widziała ból malujacy ˛ si˛e na mojej twarzy, podeszła bli˙zej i poło˙zyła dłonie na moich policzkach. Była zimna, jej głód nie został dzi´s zaspokojony, tak jak i ja byłem zimny i mój głód krwi tak˙ze nie został zaspokojony. Ten s´miertelny chłopak tylko nas rozdra˙znił, ale nie zaspokoił naszego pragnienia krwi.
197
— To, z˙ e za pewnik brała´s zawsze moja˛ miło´sc´ do siebie — odpowiedziałem. — To, z˙ e jeste´smy oddani sobie. . . — Ale ju˙z gdy wypowiadałem te słowa, poczułem, z˙ e moja dawniejsza pewno´sc´ została zachwiana. Odczułem to jak ból, jak takie samo cierpienie, które odczuwałem wczoraj, kiedy drwiła sobie ze mnie, gdy mówili´smy o nami˛etno´sci w ludzkim wymiarze. Odwróciłem si˛e do niej. — Zostawiłby´s mnie dla Armanda, gdyby tylko dał ci znak. . . — Nigdy — odpowiedziałem. — Zostawiłby´s mnie, a on chce ciebie tak mocno, jak ty jego. Czekał na ciebie, na kogo´s takiego, jak ty. — Nigdy. . . — Wstałem i podszedłem do naszej skrzyni. Drzwi były zamkni˛ete, ale nie stanowiły z˙ adnej przeszkody dla wampirów. Wystrzega´c si˛e ich mogli´smy jedynie poprzez wstawanie tak wczesne, jak tylko było to mo˙zliwe i pozwalało na to s´wiatło. Odwróciłem si˛e do niej i powiedziałem, aby podeszła do mnie. Stan˛eła u mego boku. Chciałem zanurzy´c twarz w jej włosach, błaga´c ja˛ o wybaczenie. Poniewa˙z to była prawda — miała racj˛e, cho´c kochałem ja˛ nadal, kochałem jak zawsze. A teraz, gdy przytuliłem ja˛ do siebie, usłyszałem jej głos: — Czy wiesz, o czym on mi mówił, nie otwierajac ˛ ust.? Czy wiesz, co jest istota˛ tego transu, w który mnie wprowadził? Moje oczy patrzyły tylko na niego, tak z˙ e kierował mna,˛ jakby moje serce było na sznurkach. — Wi˛ec i ty to odczuła´s. . . — wyszeptałem. — Wi˛ec i ty odebrała´s to tak samo. — Uczynił mnie całkowicie bezsilna! ˛ — powiedziała. Znów ujrzałem jej obraz na tle tych ksia˙ ˛zek nad biurkiem, jej bezwładna˛ szyj˛e, nieruchome dłonie, ˙ rozmawiał z toba.˛ . . — Ale co wła´sciwie chciała´s powiedzie´c? Ze — Bez słów! — powtórzyła. Widziałem, z˙ e lampy przygasły nieco. Deszcz ˙ walił o szyby. — Czy wiesz, co on mi powiedział. . . z˙ e umr˛e! — szepn˛eła. — Ze powinnam pozwoli´c ci odej´sc´ . Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa,˛ a jednak w sercu poczułem przypływ podniecenia. Mówiła prawd˛e i wierzyła w to. W jej oczach pojawiła si˛e mgiełka. — Wysysa ze mnie z˙ ycie. Odbiera mi je — powiedziała Klaudia, jej wargi dr˙zały tak, z˙ e trudno mi było to wytrzyma´c. Przytuliłem ja˛ mocno, ale w oczach miałem łzy. — Tak jak powoli odbiera z˙ ycie temu chłopcu, który jest jego niewolnikiem. On ciebie kocha. Kocha ciebie, chce ciebie i nie pozwoli, bym stała na jego drodze. — Nie rozumiesz go! — Próbowałem z tym walczy´c, obsypujac ˛ ja˛ pocałunkami. Całowałem ja˛ w policzki, usta. — Nie, rozumiem go a˙z nadto dobrze — szepn˛eła mi prosto w usta, cho´c całowałem ja.˛ — To ty go nie rozumiesz. Miło´sc´ ciebie za´slepiła, twoja fascynacja jego wiedza,˛ jego moca.˛ Gdyby´s wiedział, jak on chłonie s´mier´c, znienawidziłby´s go bardziej ni˙z Lestata. Louis, nie wolno ci do niego wraca´c. Powtarzam ci, jestem w niebezpiecze´nstwie. Nast˛epnego wieczoru wcze´snie zostawiłem Klaudi˛e przekonany, z˙ e Armand 198
jest jedynym wampirem z tego teatru, któremu mo˙zna zaufa´c. Niech˛etnie pozwoliła mi odej´sc´ i bardzo byłem zaniepokojony wyrazem jej oczu. Słabo´sc´ była jej obca, a przecie˙z wyra´znie widziałem strach i obaw˛e nawet teraz, gdy pozwoliła mi odej´sc´ . Spieszyłem si˛e z wypełnieniem mojej misji i wkrótce czekałem ju˙z na zewnatrz ˛ teatru, a˙z ostatni go´sc´ opu´sci budynek. Od´zwierni zacz˛eli kr˛eci´c si˛e przy drzwiach. Kim byłem dla nich, nie byłem pewny. Aktorem, jak inni, który nie usunał ˛ makija˙zu? Niewiele mnie to obchodziło. Istotne było to, z˙ e wpu´scili nie do s´rodka i minałem ˛ ich, jak i paru innych wampirów w sali balowej, nie zaczepiony, aby wreszcie stana´ ˛c przy otwartych drzwiach do pokoju Armanda. Zobaczył mnie natychmiast, bez watpienia ˛ ju˙z od dawna słyszał moje kroki. Przywitał mnie i prosił, abym usiadł. Zaj˛ety był wła´snie rozmowa˛ z tym chłopcem, nie-wampirem, który wła´snie posilał si˛e przy biurku ze srebrnych talerzy, na których było mi˛eso i ryby. Karafka białego wina stała obok. Pomy´slałem, z˙ e musi by´c w goraczce ˛ i słaby po wczorajszej nocy, cho´c jego skóra była rumiana, a ciepło i zapach bijace ˛ od niego były dla mnie katusza.˛ Bynajmniej jednak nie dla Armanda, który siedział w skórzanym fotelu przy kominku na wprost mnie, zwrócony w kierunku tej istoty ludzkiej, z r˛ekoma zło˙zonymi na skórzanych oparciach. Chłopak napełnił swój kieliszek, podniósł go w gór˛e w ge´scie pozdrowienia: — Mój mistrz i pan — powiedział. Jego oczy zaiskrzyły si˛e i spojrzał na mnie, u´smiechajac ˛ si˛e, ale toast był dla Armanda. — Twój niewolnik — szepnał ˛ Armand, gł˛eboko nabierajac ˛ powietrza w płuca. Przygladał ˛ si˛e, jak chłopiec pił. Widziałem, jak smakował jego wilgotne usta, ruch grdyki, gdy wino przelewało si˛e przez gardło. Po chwili chłopiec wział ˛ kawałek białego mi˛esa, wykonujac ˛ ten sam gest i powoli połykał go z oczyma wpatrzonymi w Armanda. Zdawało si˛e, z˙ e Armand ucztuje, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e uczcie chłopca, co´s czego nigdy nie mógłby z nim dzieli´c w inny sposób. Wiedział o tym, ale było to wkalkulowane. Nie stanowiło wi˛ec dla niego takiej tortury, jaka˛ ja odczuwałem, gdy lata temu stałem przed oknem domu Babette, t˛eskniac ˛ do jej ludzkiego z˙ ycia. Kiedy chłopiec sko´nczył, przykl˛eknał, ˛ obejmujac ˛ szyj˛e Armanda, jak gdyby smakował jego lodowate ciało. Przypomniałem sobie t˛e noc, kiedy Lestat przyszedł do mnie po raz pierwszy, jak płon˛eły jego oczy, jak błyszczała jego biała twarz. W ko´ncu przyj˛ecie dobiegło ko´nca. Chłopiec miał uda´c si˛e na spoczynek, a Armand pozamykał za nim mosi˛ez˙ ne kraty. Ju˙z po kilku minutach oci˛ez˙ ały od zjedzonego jadła popadł w odr˛etwienie i zasnał, ˛ a Armand usiadł naprzeciwko mnie. Jego wielkie, pi˛ekne oczy podziałały na mnie uspokajajaco ˛ swoja˛ pozorna˛ niewinno´scia.˛ Kiedy poczułem, z˙ e przyciagaj ˛ a˛ mnie do niego, opu´sciłem wzrok, odwróciłem go w stron˛e kominka, pragnac ˛ spojrze´c w płomienie. Teraz jednak był tam tylko popiół. — Powiedziałe´s mi wczoraj, abym nic nie mówił o swoim pochodzeniu, dlaczego? — zapytałem ponownie, zerkajac ˛ na niego. Zdawało si˛e, z˙ e wyczuwa moje 199
wahanie i to, z˙ e ukrywam prawd˛e, a przecie˙z nie obraził si˛e. Jedynie przygladał ˛ mi si˛e z lekkim zdziwieniem. Byłem jednak zbyt słaby, by wytrzyma´c to zdziwienie i ponownie odwróciłem wzrok. — Czy zabiłe´s wampira, który ciebie stworzył? Czy dlatego tu jeste´scie bez niego? Dlaczego nie chcesz powiedzie´c jego imienia? Santiago uwa˙za, z˙ e go zabiłe´s. — A je´sli to prawda, lub je´sli nie mogliby´smy udowodni´c, z˙ e było inaczej, to co? Czy chcecie nas zniszczy´c? — zapytałem. — Ja nie b˛ed˛e próbował uczyni´c wam niczego złego — odpowiedział cicho. — Ale, jak ci ju˙z mówiłem, nie jestem tu przywódca˛ w tym sensie, o jaki pytałe´s. — Jednak oni uwa˙zaja˛ ciebie za przywódc˛e, czy˙z nie? A Santiago, odepchna˛ łe´s go dwukrotnie ode mnie. — Jestem silniejszy ni˙z on, starszy. Santiago jest młodszy od ciebie — powiedział. Jego głos był szczery, pozbawiony dumy. To były fakty. — Nie chcemy zadziera´c z wami. — To ju˙z si˛e zacz˛eło — odparł. — Ale nie ze mna,˛ z tymi na górze. — Ale jakie maja˛ powody, by nas podejrzewa´c? Zdawało si˛e, z˙ e Armand wpadł w zadum˛e, opu´scił wzrok, zamkni˛eta˛ pi˛es´cia˛ podpierał podbródek. Po chwili, która zdawała mi si˛e niesko´nczono´scia,˛ spojrzał znów na mnie. — Mógłbym poda´c ci przyczyny — rzekł. — Jeste´s zbyt milczacy. ˛ Wampiry na całym s´wiecie nie wyst˛epuja˛ masowo i z˙ yja˛ w panicznym strachu przed niesnaskami, konfliktami mi˛edzy soba.˛ Wybieraja˛ swoich kandydatów na towarzyszy z niesłychana˛ wprost pieczołowito´scia,˛ upewniajac ˛ si˛e, z˙ e b˛eda˛ oni mieli szacunek dla innych wampirów. W tym budynku jest pi˛etna´scioro wampirów i liczba ta jest zazdro´snie strze˙zona. Wampiry, które sa˛ słabe, wywołuja˛ zaniepokojenie. Powinienem to przewidzie´c. To, z˙ e ty jeste´s nieodpowiedni, jest dla nich a˙z nadto oczywiste: czujesz zbyt wiele i my´slisz zbyt wiele. Jak sam powiedziałe´s, oboj˛etno´sc´ i wyobcowanie wampira nie ma dla ciebie wielkiej warto´sci. A jest jeszcze to tajemnicze dziecko, dziecko, które nigdy nie uro´snie, nigdy nie b˛edzie samodzielne. Nie uczyniłbym wampirem tego chłopca — wskazał na s´piacego ˛ — nawet teraz, je´sli jego z˙ ycie, tak dla mnie cenne, byłoby zagro˙zone, bo po prostu jest zbyt młody, jego członki nie sa˛ dostatecznie silne, jego puchar z˙ ycia zaledwie lekko przechylony. A ty przywozisz ze soba˛ dziecko. Co za wampir uczynił ja˛ taka,˛ pytaja,˛ czy to ty zrobiłe´s z niej wampira? Tak wi˛ec, jak widzisz, przynosisz ze soba˛ wszystkie te skazy i tajemniczo´sc´ , a w dodatku zachowujesz zupełne milczenie. Nie mo˙zna wi˛ec ci ufa´c. A Santiago szuka tylko zaczepki. Jest jeszcze tak˙ze inna przyczyna, bli˙zsza prawdy ni˙z wszystkie te rzeczy, o których ci wła´snie powiedziałem. Bardzo prosta i prozaiczna. Kiedy po raz pierwszy zetknałe´ ˛ s si˛e z Santiago w Dzielnicy Łaci´nskiej. . . na nieszcz˛es´cie. . . nazwałe´s go bufonem. 200
— Aaaa. . . — Odrzuciło mnie do tyłu. — By´c mo˙ze byłoby lepiej, gdyby´s w ogóle nic nie mówił — U´smiechnał ˛ si˛e, patrzac, ˛ czy tak˙ze zrozumiałem ironi˛e. Siedziałem, zastanawiajac ˛ si˛e nad tym, co mi powiedział i co cia˙ ˛zyło na mnie ˙ tak bardzo przez wspomnienie Klaudii. Ze oto ten człowiek o delikatnych oczach powiedział jej: „Umieraj!”, a poza tym wszystkim powoli zbierało si˛e we mnie obrzydzenie do tych wampirów na górze, w sali balowej. Poczułem przemo˙zne pragnienie rozmowy z nim o tych rzeczach. O obawach. Nie, jeszcze nie teraz, pomy´slałem, cho´c nie mogłem uwierzy´c, gdy patrzyłem w jego oczy, z˙ e próbował narzuci´c jej swoja˛ wol˛e. Jego oczy mówiły: z˙ yj. Jego oczy mówiły: ucz si˛e. Och, jak bardzo chciałem zwierzy´c mu si˛e z tego wszystkiego, czego nie rozumiałem, z tego, co ze zdumieniem odkryłem, z˙ e wampiry tam u góry uczyniły z nie´smiertelno´sci klub dziwaków i taniego konformizmu. A przecie˙z, przez ten smutek, przez to pomieszanie przebijała jasna i wyra´zna konkluzja: a wła´sciwie dlaczego miałoby by´c inaczej? Czego innego oczekiwałem? Jakie miałem prawo do tego, by by´c tak gorzko rozczarowany Lestatem, by pozwoli´c mu umrze´c! Poniewa˙z nie chciał pokaza´c mi tego, co sam powinienem był odszuka´c w sobie? Słowa Armanda, jak one brzmiały? Jedyna moc, jaka istnieje, jest wewnatrz ˛ nas samych. . . — Posłuchaj mnie — odezwał si˛e Armand. — Musisz trzyma´c si˛e od nich z daleka. Nie potrafisz niczego ukry´c, wszystko wida´c na twojej twarzy. Gdybym chciał ci˛e teraz wypyta´c o wszystko, byłby´s mi uległy. Spójrz mi w oczy. Nie zrobiłem tego. Utkwiłem oczy w jednym z tych obrazów wiszacych ˛ nad jego biurkiem i wpatrywałem si˛e we´n tak długo, a˙z przestał by´c wizerunkiem Madonny z Dzieciatkiem, ˛ a stał si˛e jedynie harmonia˛ linii i kolorów. Wiedziałem bowiem, z˙ e to, co mówi, jest prawda.˛ — Powstrzymaj ich, powiedz im, z˙ e nie mamy z˙ adnych złych zamiarów. Dlaczego nie mo˙zesz tego zrobi´c? Sam powiedziałe´s, z˙ e nie jeste´smy twoimi wrogami, bez wzgl˛edu na to, co zrobili´smy. . . Usłyszałem, jak westchnał ˛ ledwie dosłyszalnie. — Powstrzymuj˛e ich wła´snie teraz — odparł. — Ale nie chc˛e takiej władzy nad nimi, jaka byłaby konieczna, aby powstrzyma´c ich całkowicie. Bo je´sli bym skorzystał z tej władzy, b˛ed˛e musiał potem jej chroni´c. W ten sposób narobi˛e sobie wrogów. I na zawsze ju˙z musiałbym z nimi walczy´c. Podczas gdy wszystko, czego mi potrzeba, to troch˛e przestrzeni i spokoju. Akceptuj˛e berło takim, jakie oni mi przekazuja,˛ ale nie chc˛e panowa´c nad nimi, a tylko trzyma´c ich na pewien dystans. — Powinienem był wiedzie´c — powiedziałem z oczami nadal utkwionymi w obraz. — Zatem, musisz si˛e sam usuna´ ˛c. Sama Celesta ma du˙ze wpływy, b˛edac ˛ jedna˛ z najstarszych i jest w dodatku zazdrosna o pi˛ekno dziecka. A Santiago, jak widzisz, czeka tylko cho´cby na strz˛epki dowodów, z˙ e jeste´scie wykl˛etymi banitami. 201
Obróciłem si˛e powoli i spojrzałem na niego raz jeszcze. Siedział z tym niesamowitym bezruchem, jakby w rzeczywisto´sci wcale nie z˙ ył. Chwila przecia˛ gała si˛e. Usłyszałem jakby na nowo jego słowa: . . . Wszystko, czego mi potrzeba, to troch˛e przestrzeni i spokoju”. Poczułem pragnienie zbli˙zenia si˛e do niego tak przemo˙zne, z˙ e musiałem wysili´c si˛e maksymalnie, by zwalczy´c to i pozosta´c na miejscu. Chciałem, by wszystko uło˙zyło si˛e w nast˛epujacy ˛ sposób: Klaudia bezpieczna mi˛edzy tymi wampirami, nie obwiniana o jakiekolwiek przest˛epstwo, które mogliby odkry´c, tak z˙ e ja mógłbym by´c wolny. Wolny od tego, by pozosta´c na zawsze w tym pokoju, tak długo, jak tylko byłbym tu zapraszany, nawet tolerowany, czy gdyby pozwolono mi tu przebywa´c bez wzgl˛edu na towarzyszace ˛ temu warunki. Znów ujrzałem tego s´miertelnego chłopca. Nie spał ju˙z, lecz kl˛eczał przy boku Armanda, a r˛ekoma obejmował jego szyj˛e. Dla mnie był to obraz miło´sci. Nie miło´sci fizycznej, musisz zrozumie´c. Nie o tym mówi˛e, cho´c Armand był pi˛ekny i naturalny i z˙ adne zbli˙zenie z nim nie mogłoby by´c odpychajace. ˛ Dla wampirów miło´sc´ fizyczna znajduje swoja˛ kulminacj˛e i spełnienie tylko w jednej rzeczy, w zabijaniu. Mówi˛e o innym rodzaju miło´sci, która przyciagała ˛ mnie do niego ˙ jako do nauczyciela, mistrza, którym Lestat nie był nigdy. Zadza ˛ wiedzy zawsze b˛edzie mu towarzyszyła, wiedziałem o tym. Przechodziłaby przez niego jak przez szklana˛ szyb˛e, tak z˙ e i ja mógłbym kapa´ ˛ c si˛e w jej promieniach, przyswaja´c ja˛ i rosna´ ˛c. Zamknałem ˛ oczy. Pomy´slałem, z˙ e słysz˛e, jak mówi, tak cicho, z˙ e nie byłem pewny, czy to słowa. Wydawało mi si˛e, z˙ e zapytał: „Czy wiesz, dlaczego tutaj jestem?” Znów spojrzałem na niego, zastanawiajac ˛ si˛e, czy zna moje my´sli, czy moz˙ e je odczytywa´c, czy jego moc zdolna byłaby do tego. Teraz, kiedy min˛eło tyle lat gotów byłbym przebaczy´c Lestatowi, z˙ e nie był nikim nadzwyczajnym, a tylko zwykłym wampirem, który nie potrafił wskaza´c mi mo˙zliwo´sci, jakie tkwiły w naszej mocy i sile. W tych my´slach przewa˙zał smutek, smutek nad moja˛ własna˛ słabo´scia˛ i moimi własnymi dylematami. Tymczasem Klaudia czekała na mnie. Klaudia, która była moja˛ córka˛ i moja˛ miło´scia.˛ — Co mam zatem zrobi´c? — szepnałem. ˛ — Odej´sc´ od nich, odej´sc´ od ciebie? Po tych wszystkich latach. . . — Nie maja˛ przecie˙z dla ciebie z˙ adnego znaczenia — powiedział. U´smiechnałem ˛ si˛e i przytaknałem. ˛ — Czego zatem chcesz? — zapytał. Jego głos stał si˛e delikatny i z˙ yczliwy w tonie. — Czy˙z nie wiesz? Czy nie masz takiej mocy? — zapytałem. — Czy˙z nie czytasz moich my´sli, jak gdyby były słowami? — Nie w taki sposób, jaki masz na my´sli. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ja jedynie wiem, z˙ e niebezpiecze´nstwo, jakie zagra˙za tobie i dziecku, jest rzeczywiste. I wiem, z˙ e twoja samotno´sc´ , nawet wypełniona miło´scia,˛ jest tak 202
straszna, z˙ e prawie nie do wytrzymania. Wstałem. Zdawało mi si˛e, z˙ e najprostsza˛ rzecza˛ byłoby po prostu wsta´c, podej´sc´ do drzwi, szybko przej´sc´ przez korytarz, a przecie˙z odbierało mi to siły, zakłócało rezerw˛e wobec s´wiata. — Prosz˛e ci˛e, by´s nie pozwolił im zbli˙za´c si˛e do nas — powiedziałem, stojac ˛ przy drzwiach. Nie mogłem spojrze´c na niego, nie chciałem nawet usłysze´c jego cichego głosu, którym odezwał si˛e nagle. — Nie odchod´z. — Nie mam wyboru. Byłem ju˙z w korytarzu, kiedy usłyszałem, z˙ e znów jest obok mnie, a˙z podskoczyłem. Stał, wpatrujac ˛ si˛e w moje oczy, a w r˛eku trzymał klucz, który wcisnał ˛ mi w dło´n. — Sa˛ tam takie drzwi — powiedział, wskazujac ˛ w ciemny koniec korytarza, który, jak sadziłem, ˛ ko´nczył si˛e s´ciana.˛ — I schody prowadzace ˛ do bocznej uliczki przy teatrze. Tylko ja korzystam z tego wyj´scia. Id´z teraz ta˛ droga.˛ B˛edziesz mógł unikna´ ˛c spotkania z innymi. Jeste´s wzburzony, a oni to od razu dostrzega.˛ Obróciłem si˛e, aby i´sc´ tam natychmiast, cho´c ka˙zda˛ cz˛es´cia˛ mojego jestestwa chciałem pozosta´c tu, z Armandem. — Pozwól jednak powiedzie´c sobie co´s jeszcze — dodał Armand i lekko przycisnał ˛ odwrócona˛ dło´n do mojego serca. — U˙zyj tej siły, która tkwi w tobie. Nie brzyd´z si˛e nia˛ wi˛ecej. Wykorzystaj ja! ˛ Gdy zobacza˛ ciebie na ulicach, tam u góry, u˙zyj tej siły, aby uczyni´c ze swojej twarzy mask˛e. Pami˛etaj o tym. Rozdawaj im spojrzenia, w których b˛edzie ostrze˙zenie: „Strze˙z si˛e”. We´z te słowa, jakby były amuletem, który podarowałem ci, aby´s zawiesił sobie na szyi. A gdy spotkasz Santiago lub jakiegokolwiek innego wampira, przemawiaj do nich uprzejmie, mów, co tylko chcesz, ale my´sl o tym, co mówisz. Pami˛etaj, co powiedziałem. Mówi˛e prosto, bo ty szanujesz to, co jest proste. Rozumiesz to. W tym tkwi twoja siła. Wziałem ˛ od niego klucz i wła´sciwie nie pami˛etam ju˙z, jak wkładałem go w zamek albo jak wchodziłem po schodach na gór˛e. Ani gdzie on wtedy był, ani co robił. Poza tym, z˙ e gdy wychodziłem ju˙z na ciemna˛ uliczk˛e za teatrem, usłyszałem, jak mówi do mnie skad´ ˛ s, bardzo cicho: — Przychod´z tutaj do mnie, kiedy tylko mo˙zesz. Rozejrzałem si˛e, by go dojrze´c, ale nie byłem zaskoczony tym, z˙ e go nie zobaczyłem. Wcze´sniej powiedział mi tak˙ze, z˙ e nie wolno mi wyprowadza´c si˛e z hotelu, z˙ e nie wolno okaza´c dowodu winy, na który czekaja.˛ — Widzisz — powiedział — zabicie innego wampira jest bardzo podniecajace ˛ i ekscytujace, ˛ i dlatego jest zabronione pod kara˛ s´mierci. Zdało mi si˛e, jakbym si˛e obudził. U´swiadomiłem sobie, z˙ e przebudziłem si˛e dla błyszczacych ˛ od deszczu ulic Pary˙za, wysokich i waskich ˛ budynków po obu stronach ulicy, u´swiadomiłem sobie, z˙ e drzwi zamkn˛eły si˛e, aby wytworzy´c mocna,˛ solidna˛ s´cian˛e za mna˛ i z˙ e jestem ju˙z teraz sam. Cho´c wiedziałem, z˙ e Klaudia czeka na mnie i cho´c dostrzegłem stojac ˛ a˛ 203
w oknie pokoju, nad lampa,˛ male´nka˛ figurk˛e w´sród kwiatów, zawróciłem z bulwaru i pozwoliłem, z˙ eby ulica wchłon˛eła mnie w siebie, jak to si˛e cz˛esto działo w Nowym Orleanie. To nie dlatego, z˙ e jej nie kochałem, raczej dlatego, z˙ e wiedziałem, z˙ e ja˛ kocham zbyt mocno, z˙ e nami˛etno´sc´ do niej była równie wielka jak do Armanda. Uciekałem teraz od nich obojga, pozwalajac, ˛ by pragnienie zabijania opanowało mnie jak z rado´scia˛ witana goraczka, ˛ która wypiera s´wiadomo´sc´ i ból. Z mgiełki wyłonił si˛e jaki´s m˛ez˙ czyzna. Szedł spokojnie w moim kierunku. Pami˛etam, z˙ e w˛edrował raczej w krajobrazie mojego marzenia, bo noc, która mnie otaczała, była ciemna i nierealna. To wzgórze mogło by´c gdziekolwiek na s´wiecie, a łagodne s´wiatła Pary˙za były bezkształtnym migotaniem we mgle. Z ostrym wzrokiem, cho´c pijany, szedł s´lepo w ramiona s´mierci, jego dr˙zace ˛ palce wycia˛ gn˛eły si˛e, by dotkna´ ˛c moich ko´sci twarzy. Jeszcze wtedy nie wpadłem w szał, nie byłem zdesperowany. Mogłem jeszcze powiedzie´c do niego: „Przechod´z”. Wydaje mi si˛e jednak, z˙ e moje wargi uło˙zyły si˛e do słów, które podarował mi Armand: „Strze˙z si˛e”. A przecie˙z pozwoliłem mu, by objał ˛ mnie w pół swoja˛ pijana,˛ zuchwała˛ r˛eka.˛ Poddałem si˛e jego pełnym podziwu oczom, głosowi, który błagał mnie, z˙ e musi mnie malowa´c teraz, zaraz. Poddałem si˛e słodkiemu zapachowi farb, którymi upstrzona była jego lu´zna koszula. Poszedłem z nim razem przez Montmartre i szepnałem ˛ do niego: — Nie jeste´s jednym z martwych. — Prowadził mnie przez zaro´sni˛ety ogród, ˙ przez słodkie i mokre trawy, s´miał si˛e, gdy mówiłem: — Zyjesz, z˙ yjesz. Jego dło´n dotykała mojego policzka, głaskała twarz, w ko´ncu s´ciskała mój podbródek, gdy wprowadził mnie w s´wiatło niskich drzwi. Jego zaczerwieniona twarz była pi˛eknie o´swietlona lampami gazowymi. Ogarn˛eło nas przyjemne ciepło, gdy zamknał ˛ za nami drzwi. Zobaczyłem wtedy wielkie błyszczace ˛ z´ renice jego oczu, male´nkie czerwone z˙ yłki, które rozgał˛eziały si˛e przy s´rodku oka. Poczułem ciepła˛ dło´n palac ˛ a˛ mój chłodny głód, gdy podprowadził mnie do fotela. Dookoła ujrzałem twarze, płonace, ˛ pojawiajace ˛ si˛e w refleksach ognia, w połyskiwaniu palacego ˛ si˛e pieca, cudowna˛ krain˛e kolorów na płótnach, które otaczały nas w pokoju pod małym pochylonym dachem, błysk pi˛ekna pulsujacy ˛ i dr˙zacy. ˛ — Siadaj, siadaj. . . — powiedział do mnie z tymi goraczkowymi ˛ r˛ekoma opartymi o moja˛ klatk˛e piersiowa,˛ gdy ja zaciskałem dłonie na jego bokach, a głód falami pojawiał si˛e i znikał. Teraz zobaczyłem go wreszcie z pewnej odległo´sci. Ze wzrokiem uwa˙znym, paleta˛ w dłoniach. Wielkie płótno zasłaniało r˛ek˛e, która pracowała goraczkowo. ˛ Oszołomiony i bezradny siedziałem tam, poddajac ˛ si˛e jego malowaniu, poddajac ˛ si˛e jego pełnym zachwytu oczom, pozwalajac ˛ temu trwa´c, a˙z oczy Armanda znikn˛eły sprzed moich, a Klaudia biegła kamiennym korytarzem, stukajac ˛ obcasami, oddalajac ˛ si˛e ode mnie, coraz dalej ode mnie. 204
˙ — Zyjesz. . . — szepnałem. ˛ — Ko´sci — odpowiedział. — Ko´sci. . . A ja ujrzałem je w stosach, wyj˛ete z tych płytkich grobów w Nowym Orleanie, jak sa˛ składane w skrytki za grobem, tak by kto´s inny mógł by´c zło˙zony w ten waski ˛ kawałek ziemi. Przymknałem ˛ oczy i poczułem, z˙ e mój głód staje si˛e ju˙z agonia,˛ moje serce krzyczało, domagajac ˛ si˛e innego z˙ yjacego ˛ serca. I wtedy zobaczyłem, z˙ e zbli˙za si˛e do mnie z wyciagni˛ ˛ etymi w kierunku mojej twarzy r˛ekoma — ten zgubny, fatalny krok, to fatalne nachylenie si˛e. Westchnienie wydostało si˛e z moich ust. — Ratuj si˛e — szepnałem ˛ do niego. — Strze˙z si˛e. W tym momencie zaszła jaka´s zmiana w jego promieniujacej ˛ twarzy, co´s wysuszyło p˛ekni˛ete naczynia jego delikatnej skóry. Wycofał si˛e do tyłu, a p˛edzel wypadł mu z rak. ˛ Teraz ja stałem nad nim, czujac ˛ ju˙z, jak z˛eby dotykaja˛ mych warg, czujac, ˛ jak moje oczy wypełniaja˛ si˛e kolorami jego twarzy, a uszy szamoczacym ˛ si˛e w gardle krzykiem. Moje r˛ece poczuły to silne, gwałtownie wyrywajace ˛ si˛e ciało. Pociagn ˛ ałem ˛ go blisko siebie, bezsilnego. Rozdarłem ciało i spróbowałem krwi, która dawała mu z˙ ycie. — Gi´n — szepnałem ˛ teraz, kiedy trzymałem go bezwładnego z głowa˛ opuszczona˛ na moja˛ marynark˛e. — Gi´n. Poczułem, z˙ e próbuje ja˛ podnie´sc´ i spojrze´c na mnie. I znów piłem, znów szamotał si˛e, a˙z w ko´ncu, zupełnie bezwładny i oszołomiony, bliski s´mierci, osunał ˛ si˛e na podłog˛e. Jego oczy były jednak nadal otwarte. Usiadłem przed płótnami, słaby, ale uspokojony, zerkajac ˛ w dół na niego, na jego nieprzytomne, szarzejace ˛ oczy. Moje własne r˛ece zarumieniły si˛e, ciało stało si˛e tak komfortowo ciepłe. — Znów jestem jak s´miertelny — szepnałem ˛ do niego. — Za sprawa˛ twojej krwi z˙ yj˛e. Przymknał ˛ oczy. Oparłem si˛e wygodnie o s´cian˛e i stwierdziłem nagle, z˙ e wpatruj˛e si˛e we własne oblicze. Udało mu si˛e zrobi´c szkic, zaledwie seri˛e grubych czarnych kresek, które jednak wiernie oddawały moja˛ twarz i ramiona. Na szkicu pojawił si˛e ju˙z kolor kilkoma chlapni˛eciami farby, ziele´n moich oczu, blado´sc´ policzków. Ale to przera˙zenie, przera˙zenie na widok własnej twarzy! Bowiem odtworzył ja˛ doskonale, cho´c nie było w niej nic z makabryczno´sci. Zielone oczy patrzyły na mnie z lu´zno naszkicowanego kształtu głowy z niedbała˛ niewinno´scia,˛ niewysłowiony cud tej przemo˙znej z˙ adzy ˛ i nienasycenia, którego nie zrozumiał. Na szkicu był Louis sprzed stu lat, zasłuchany w kazanie ksi˛edza podczas mszy s´w., usta rozchylone i mi˛ekkie, włosy w nieładzie, r˛eka zgi˛eta w łokciu i bezwładna. Louis s´miertelny. Wydaje mi si˛e, z˙ e roze´smiałem si˛e, tak z˙ e łzy prawie pojawiły mi si˛e w oczach. Budził si˛e we mnie potwór, który zabijał i b˛edzie zabijał, który teraz zabierał obraz i zbierał si˛e z nim do wyj´scia z tego małego domku. Nagle malarz uniósł si˛e z podłogi i z jakim´s zwierz˛ecym j˛ekiem rzucił mi 205
si˛e pod nogi, przywarł do butów. Jego dłonie ze´slizgiwały si˛e po skórze. Z jaka´ ˛s kolosalna˛ odwaga,˛ która mnie prowokowała, si˛egnał ˛ po szkic i trzymał go mocno swoimi dr˙zacymi ˛ r˛ekoma, nie chcac ˛ pu´sci´c. — Oddaj! — warknał ˛ na mnie. — Oddaj! Obaj ciagn˛ ˛ eli´smy, ka˙zdy w swoja˛ stron˛e. Wpatrywałem si˛e w niego i własne dłonie, które z taka˛ łatwo´scia˛ przytrzymywały to, o co on tak desperacko walczył, jakby chciał zabra´c ze soba˛ do nieba czy do piekła. Ja, istota, z której jego krew nie mogła uczyni´c człowieka, i on, człowiek, którego nie pokonało moje zło. I wtedy, jakbym nie był soba,˛ wyrwałem mu z r˛eki płótno i unoszac ˛ go jedna˛ r˛eka˛ w gór˛e, do ust, z w´sciekło´scia˛ rozszarpałem mu gardło. Wróciwszy do hotelu „Saint-Gabriel”, postawiłem obraz na kominku i przygladałem ˛ mu si˛e przez dłu˙zszy czas. Klaudia była gdzie´s w gł˛ebi, w innym pokoju. Wyczułem obecno´sc´ jeszcze kogo´s, jak gdyby na jednym z balkonów u góry kto´s stał, kobieta lub m˛ez˙ czyzna, o których obecno´sci bezbł˛ednie s´wiadczył specyficzny aromat ludzki. Nie wiedziałem, dlaczego zabrałem obraz, dlaczego tak o niego walczyłem. Czułem si˛e teraz zawstydzony z tego powodu, bardziej ni˙z z powodu tej s´mierci, której byłem winien. Nie wiem te˙z, dlaczego postawiłem obraz na marmurowym kominku. Głowa mi cia˙ ˛zyła, dłonie wyra´znie dr˙zały. Powoli odwróciłem głow˛e. Chciałem, z˙ eby pokoje otoczyły mnie, przybrały wyra´zny kształt. Pragnałem ˛ kwiatów, aksamitu, s´wiec w kinkietach i lichtarzach. By´c s´miertelnym, banalnym i bezpiecznym. Po chwili, jakby w oparach mgły, ujrzałem kobiet˛e. Siedziała cicho przy stoliczku, gdzie Klaudia zwykła zajmowa´c si˛e swoimi włosami. Siedziała nieruchomo i tak całkowicie bez obawy. Zielone r˛ekawy jej sukni z tafty odbijały si˛e w pochyłych zwierciadłach i wydawało si˛e, z˙ e w pokoju nie znajduje si˛e jedna kobieta, ale całe ich zgromadzenie. Czarne włosy rozdzielone były po´srodku i zało˙zone za uszy, cho´c par˛e kosmyków zsun˛eło si˛e do przodu i okalało jej blada˛ twarz. Patrzyła na mnie spokojnymi, fioletowymi oczyma. U´smiechn˛eła si˛e teraz. Oczy jej płon˛eły, gdy powiedziała: — Tak, jest taki, jak mówiła´s i zdaje mi si˛e, z˙ e ju˙z go kocham. Wstała, delikatnie unoszac ˛ szerokie r˛ekawy z ciemnej tafty, które natychmiast znikn˛eły z trzech rozstawionych wokół stolika luster. Całkowicie oszołomiony i prawie niezdolny do mówienia odwróciłem si˛e, aby odnale´zc´ Klaudi˛e. Dojrzałem ja˛ wreszcie daleko, na olbrzymim łó˙zku, jej mała twarzyczka była sztywna i spokojna, cho´c drobna˛ dłonia˛ s´ciskała mocno jedwabna˛ kotar˛e. — Madeleine — powiedziała cicho — Louis jest nie´smiały. Przygladała ˛ si˛e zimnymi oczyma, jak Madeleine u´smiechn˛eła si˛e tylko na powy˙zsza˛ wzmiank˛e, przysuwajac ˛ si˛e bli˙zej do mnie. Kobieta przyło˙zyła obie dłonie do koronkowej bordiury wokół swej szyi, przesuwajac ˛ ja˛ do tyłu i odsłaniajac ˛ szyj˛e, tak z˙ e mogłem teraz dostrzec na niej dwie małe ranki. U´smiech zgasł na jej ustach, wykrzy206
wił si˛e pos˛epnie i zmysłowo. Oczy zw˛eziły si˛e i wyszeptała jedno słowo: — Pij. Odwróciłem si˛e od niej, podnoszac ˛ w gór˛e pi˛es´c´ w osłupieniu, dla którego nie mogłem znale´zc´ słów. Ale wtedy wła´snie Klaudia przytrzymała moja˛ r˛ek˛e, patrzac ˛ na mnie niecierpliwie. — Zrób to, Louis — za˙zadała. ˛ — Poniewa˙z ja tego zrobi´c nie mog˛e, nie potrafi˛e. — Jej głos był spokojny, cho´c pełen bólu. Cała˛ emocj˛e skrywała pod stanowczym, wywa˙zonym tonem. — Jestem za mała, nie mam takiej siły! Ty widziałe´s, jak to si˛e robi, gdy czynili´scie ze mnie wampira! Zrób to! Wyrwałem si˛e jej, trzymajac ˛ si˛e za przegub, jak gdyby był oparzony. Widziałem drzwi i zdawało mi si˛e, z˙ e najlepszym wyj´sciem byłoby opu´sci´c pokój natychmiast. Czułem moc Klaudii, jej wol˛e, a oczy tej s´miertelnej kobiety zdawały si˛e płona´ ˛c ta˛ sama˛ wola.˛ Klaudia jednak nie pozwoliła mi odej´sc´ . Nie prosiła, nie przymilała si˛e z˙ ało´snie, nie próbowała wywoływa´c współczucia dla siebie, osłabiajac ˛ w ten sposób moje zdecydowanie. Nie. Trzymała mnie na miejscu emocja˛ widoczna˛ w jej oczach, która˛ dostrzegłem nawet przez jej chłód i sposób, w jaki odwróciła si˛e, jakby została od razu pokonana. Nie rozumiałem jej zachowania, gdy usiadła ci˛ez˙ ko na łó˙zku, z pochylona˛ głowa,˛ dr˙zacymi ˛ wargami, podnoszac ˛ oczy tylko po to, by w˛edrowa´c wzrokiem po s´cianach. Chciałem ja˛ dotkna´ ˛c, powiedzie´c, z˙ e to, o co prosi, jest niemo˙zliwe, chciałem ja˛ uspokoi´c, złagodzi´c ten ogie´n, który zdawał si˛e ja˛ po˙zera´c od s´rodka. Tymczasem kobieta usiadła wygodnie w jednym z atłasowych foteli przy kominku. Jej mieniaca ˛ si˛e taftowa suknia otaczała ja˛ jak cz˛es´c´ tajemnicy zwiazanej ˛ z jej osoba.˛ Oboj˛etnymi oczyma przygladała ˛ si˛e nam teraz, z goraczk ˛ a˛ bladej twarzy. Pami˛etam, z˙ e obróciłem si˛e do niej zirytowany dzieci˛ecymi, nadasanymi ˛ ustami na delikatnej twarzy. Pocałunek wampira nie pozostawił widocznych s´ladów poza rankami na szyi, z˙ adnej zmiany na jej bladoró˙zowej skórze. — Jacy jeste´smy, dla ciebie? — zapytałem, widzac, ˛ z˙ e patrzy ciagle ˛ na Klaudi˛e. Zdawała si˛e podekscytowana jej miniaturowa˛ pi˛ekno´scia,˛ straszliwa˛ kobieca˛ nami˛etno´scia˛ uwi˛eziona˛ w małym dzieci˛ecym ciałku. Przestała patrze´c w tamta˛ stron˛e, spojrzała na mnie. — Pytam ci˛e. . . na kogo wygladamy? ˛ Czy my´slisz, z˙ e jeste´smy pi˛ekni, czarodziejscy, nasza biała skóra, nasz dziki wzrok? O, pami˛etam doskonale, jakie było wyobra˙zenie s´miertelnych istot o nas, jak niejasne, jak pi˛ekno wampira płon˛eło przez taka˛ zasłon˛e, tak silnie wabiace ˛ i kuszace, ˛ tak całkowicie zwodnicze! Pij, mówisz mi. Nie masz nawet najmniejszego poj˛ecia, o co prosisz! W tym momencie Klaudia powstała z łó˙zka i podeszła˛ do mnie. — Jak s´miesz! — wyszeptała. — Jak s´miesz podejmowa´c decyzj˛e za nas dwoje! Czy wiesz, jak toba˛ pogardzam! Czy wiesz, z˙ e pogardzam toba˛ z pasja,˛ która dra˙ ˛zy mnie jak rak! — Jej mała posta´c dr˙zała, dłonie unosiły si˛e nad suknia.˛ — Nie odwracaj wzroku! Chora jestem, kiedy widz˛e, jak odwracasz wzrok, jak cier207
pisz. Nic nie rozumiesz. Twoje zło polega na tym, z˙ e ty nie potrafisz by´c zły, a ja musz˛e z tego powodu cierpie´c. Powiem ci, nie chc˛e ju˙z dłu˙zej cierpie´c! Jej palce wbiły si˛e w ciało na moim przegubie. Wykr˛eciłem si˛e, odsunałem ˛ par˛e kroków do tyłu. Na jej twarzy malowała si˛e nienawi´sc´ , wzbierała w niej w´sciekło´sc´ jak u budzacej ˛ si˛e bestii. — Wyrwali´scie mnie z ludzkich rak ˛ jak dwa ponure potwory z koszmarnej bas´ni, wy, pró˙zni, s´lepi rodzice! Ojcowie! — wypluła to słowo. — Niech zbieraja˛ si˛e łzy w twoich oczach. Nie znajdziesz do´sc´ łez, by opłaka´c to, co´s mi uczynił. Jeszcze sze´sc´ , siedem, osiem lat i mogłabym sta´c si˛e taka jak ona! — Palcem wskazała na Madeleine, której dłonie unosiły si˛e do twarzy, której oczy były zas˛epione i zachmurzone. Jej j˛ek był prawie imieniem Klaudii. Ale Klaudia jej nie słuchała. — Tak, taka jak ona, wiedziałabym, jak to jest i´sc´ razem z toba.˛ Potwory! Da´c mi nie´smiertelno´sc´ w tak beznadziejnej powierzchowno´sci, w tak bezradnej formie! W oczach miała łzy. Słowa uwi˛ezły w gardle. — Dobra, teraz daj mi ja! ˛ — powiedziała, pochylajac ˛ głow˛e, a˙z loki opadły jej na twarz. — Daj mi ja.˛ Zrób to, albo sko´ncz, co´s zaczał ˛ tej nocy w hotelu w Nowym Orleanie. Ju˙z dłu˙zej nie mog˛e z˙ y´c z ta˛ nienawi´scia.˛ Nie mog˛e z˙ y´c z ta˛ w´sciekło´scia! ˛ Nie mog˛e. Nie wytrzymam tego! — Odrzucajac ˛ włosy, zacisn˛eła dło´nmi uszy jak gdyby w próbie zatrzymania d´zwi˛eku jej własnych słów. Oddychała szybko i gwałtownie, łzy zdawały si˛e parzy´c jej policzki. Opadłem na kolana, wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ece, jak gdybym chciał ja˛ obja´ ˛c, ale nie o´smieliłem si˛e jej dotkna´ ˛c, nie o´smieliłem si˛e nawet wypowiedzie´c jej imienia, a˙zeby samemu nie załama´c si˛e i nie przyłaczy´ ˛ c do jej potwornego potoku beznadziejnie niewysłowionego płaczu. — Och — trz˛esła głowa,˛ rozmazujac ˛ łzy na policzkach. — Ja nadal jeszcze ciebie kocham i to jest cała m˛eka. Nigdy nie kochałam Lestata. Ale ciebie! Miara˛ mojej nienawi´sci do ciebie jest wła´snie ta miło´sc´ . Nienawidz˛e ci˛e tak samo, jak ci˛e kocham. Czy wiesz, jak bardzo ci˛e nienawidz˛e! — Spojrzała na mnie przez czerwona˛ mgiełk˛e pokrywajac ˛ a˛ jej oczy. — Tak — szepnałem ˛ i pochyliłem głow˛e. Ale odeszła ode mnie w ramiona Madeleine, która obj˛eła ja˛ desperacko, jak gdyby w obronie przede mna˛ i, o ironio, jak gdyby chciała broni´c Klaudii przed nia˛ sama.˛ Powtarzała cicho: — Nie płacz, nie płacz! — Gładziła uspokajajaco ˛ twarz i włosy Klaudii ruchami, które prawdziwemu dziecku wyrzadziłyby ˛ z pewno´scia˛ krzywd˛e. Klaudia jednak zdawała si˛e zupełnie zagubiona, wci´sni˛eta w jej biust, z oczyma zamkni˛etymi, gładka˛ twarza,˛ jak gdyby cała nami˛etno´sc´ opu´sciła ja,˛ dłonie ze´slizgiwały si˛e po szyi Madeleine, głow˛e oparła na jej sukni. Znieruchomiała ze s´ladami łez na policzkach jakby całe to wywn˛etrznienie kosztowało ja˛ zbyt wiele i zm˛eczyło, oboj˛etna˛ teraz na wszystko wokół, na pokój, w którym byli´smy, nawet na mnie. Stały tak razem, s´miertelna kobieta, która płakała teraz, ciepłymi ramionami 208
obejmujac ˛ co´s, czego i tak nie mogła zrozumie´c, to dzieci˛e o białej skórze i dzikich, nienaturalnych oczach, dzieci˛e, które, jak wierzyła, kochała. I gdybym jej nie współczuł, tej szalonej i nieostro˙znej kobiecie flirtujacej ˛ ze s´wiatem pot˛epionych, gdyby nie było mi jej z˙ al cz˛es´cia˛ mojego ludzkiego jestestwa, wyrwałbym Klaudi˛e z jej rak, ˛ przycisnał ˛ mocno do siebie, zaprzeczajac ˛ bez ko´nca słowom, które wła´snie słyszałem. Ale kl˛eczałem tylko, nie ruszajac ˛ si˛e, zaprzatni˛ ˛ ety mys´lami. Miło´sc´ równa nienawi´sci. Zapadło to we mnie gł˛eboko, przygniotło, poczałem ˛ osuwa´c si˛e wolno, a˙z wreszcie zawisłem na oparciu łó˙zka. Zanim Madeleine zdołała si˛e zorientowa´c, Klaudia przestała płaka´c i siedziała na jej kolanach spokojnie i nieruchomo jak posag, ˛ ze wzrokiem utkwionym we mnie, zupełnie teraz nie zwracała uwagi na otaczajace ˛ ja˛ zewszad ˛ pukle mi˛ekkich czarnych włosów czy głaszczac ˛ a˛ ja˛ dło´n. Ja tymczasem siedziałem ci˛ez˙ ko oparty o łó˙zko, przyjmujac ˛ to spojrzenie wampira, niech˛etny i niezdolny do wypowiedzenia si˛e we własnej obronie. Madeleine szeptała co´s do ucha Klaudii, nie zwa˙zajac ˛ na to, z˙ e łzy kapały na jej tresk˛e. I wtedy Klaudia powiedziała do niej łagodnie. — Zostaw nas samych. — Nie. — Madeleine potrzasn˛ ˛ eła głowa,˛ przywierajac ˛ do Klaudii. Zamkn˛eła oczy i dr˙zała na całym ciele z jaka´ ˛s straszliwa˛ udr˛eka.˛ Klaudia jednak ju˙z prowadziła ja˛ w stron˛e drzwi. Madeleine poddawała si˛e jej woli, była zszokowana, z blada˛ twarza,˛ jej zielona tafta kołysała si˛e wokół małej z˙ ółtej jedwabnej sukni Klaudii. Zatrzymały si˛e w przej´sciu. Madeleine stała jakby zmieszana, z r˛eka˛ u gardła, cała dr˙zaca. ˛ Powoli uspokoiła si˛e. Rozejrzała si˛e wokół, jak ta bezradna ofiara, owa młoda dziewczyna na scenie „Theatre des Vampires”, która te˙z nie wiedziała, gdzie si˛e znajduje. Klaudia tymczasem wyszła. Po chwili pojawiła si˛e znowu z czym´s, co przypominało du˙za˛ lalk˛e. To rzeczywi´scie była porcelanowa lalka, wyobra˙zajaca ˛ mała˛ dziewczynk˛e z kruczymi włosami i wielkimi zielonymi oczyma, przyozdobiona koronkami i wsta˙ ˛zkami, o słodkiej buzi. Klaudia wcisn˛eła lalk˛e w dłonie Madeleine. Wzrok Madeleine zrobił si˛e twardy, gdy ja˛ obj˛eła. Wyd˛eła ´ usta w grymasie, machinalnie głaszczac ˛ jej włosy. Smiała si˛e cicho pod nosem. — Połó˙z si˛e — powiedziała do niej Klaudia i razem zanurzyły si˛e w poduszkach z szelestem zielonej tafty. Madeleine odsun˛eła si˛e nieco, by Klaudia mogła wygodniej si˛e uło˙zy´c obok i obja´ ˛c jej szyj˛e r˛ekoma. Zobaczyłem, z˙ e lalka zsuwa si˛e, upada na podłog˛e, jednak r˛eka Madeleine zdołała ja˛ chwyci´c i przytrzyma´c, tak z˙ e zawisała teraz w powietrzu. Madeleine le˙zała z odrzucona˛ do tyłu głowa˛ i mocno zaci´sni˛etymi oczyma, a loki Klaudii głaskały jej twarz. Usiadłem z powrotem wygodnie na podłodze, opierajac ˛ si˛e o mi˛ekki bok łó˙zka. Teraz mówiła Klaudia przyciszonym głosem, prawie szeptem, tłumaczac ˛ Madeleine, z˙ e musi by´c cierpliwa i spokojna. Z przera˙zeniem usłyszałem po chwili jej kroki na dywanie, odgłos zamykanych drzwi oddzielajacych ˛ nas od Madeleine. 209
Mi˛edzy nami była nienawi´sc´ jak zabijajaca ˛ mgła. Ale kiedy podniosłem wzrok, Klaudia stała jakby przykuta do miejsca i zagubiona w my´slach. Cała zawzi˛eto´sc´ i gorycz znikn˛eła z jej twarzy, tak z˙ e jej twarz miała teraz pusty wyraz, jak tamta lalka. — Wszystko, co mi powiedziała´s, to prawda — odezwałem si˛e. — Zasługuj˛e na twoja˛ nienawi´sc´ . Zasłu˙zyłem ju˙z na nia˛ w chwili, kiedy Lestat dał mi ci˛e na r˛ece. Zdawała si˛e nieobecna, jakby nie´swiadoma mojej blisko´sci, w jej oczach pojawił si˛e ledwo dostrzegalny błysk. Jej pi˛ekno niezno´snie paliło moja˛ dusz˛e. I wtedy odezwała si˛e z zastanowieniem: — Mogłe´s mnie wtedy zabi´c, nawet wbrew jego woli. Mogłe´s to zrobi´c. — Jej wzrok spoczał ˛ na mnie łagodnie. — Czy chcesz to zrobi´c teraz? — Zrobi´c teraz! — Objałem ˛ ja,˛ przysunałem ˛ bli˙zej ku sobie, o´smielony jej łagodnym głosem. — Jeste´s chyba szalona, aby mówi´c podobne rzeczy! Czy ja chc˛e to teraz zrobi´c? — Ale ja chc˛e, z˙ eby´s to zrobił — odpowiedziała. — Pochyl si˛e teraz nade mna˛ tak, jak pochylałe´s si˛e wtedy, i wyssij ze mnie wszystka˛ krew, kropla po kropli, z całej siły, doprowad´z moje serce do granic wytrzymało´sci. Jestem mała, z łatwo´scia˛ dasz sobie rad˛e. Nie b˛ed˛e ci si˛e opiera´c. Jestem czym´s tak delikatnym, co mo˙zesz złama´c jak kwiat. — O czym ty mówisz? Czy rzeczywi´scie chcesz tego? — zapytałem. — Dlaczego nie we´zmiesz no˙za, przytkniesz tutaj i obrócisz. — Czy umarłby´s razem ze mna? ˛ — zapytała z chytrym, lekko drwiacym ˛ u´smiechem. — Czy umarłby´s razem ze mna˛ tak naprawd˛e? — naciskała. — Czy ˙ on mnie zabija, ten wampir-mistrz, który nie rozumiesz, co si˛e ze mna˛ dzieje? Ze ju˙z zawładnał ˛ toba˛ i nie b˛edzie chciał dzieli´c tej miło´sci ze mna,˛ cho´cby odrobin˛e. Widz˛e jego sił˛e w twoich oczach. Widz˛e twoje cierpienie, zgryzot˛e, miło´sc´ do niego, której nie potrafisz ukry´c. Obró´c si˛e, a zmusz˛e ci˛e, aby´s spojrzał na mnie oczyma, które teraz chca˛ jego, zmusz˛e ci˛e, aby´s mnie słuchał. — Nikt, nikt. . . nie zostawi˛e ciebie samej. Przyrzekłem tobie, czy nie widzisz? Nie mog˛e ci da´c tej kobiety. — Ale ja teraz walcz˛e o moje z˙ ycie! Daj mi ja˛ na wieczno´sc´ . B˛edzie mogła si˛e mna˛ opiekowa´c i uzupełni t˛e nasza˛ maskarad˛e, w której musz˛e z˙ y´c! A wtedy on mo˙ze ci˛e mie´c! Zrozum, walcz˛e o swoje z˙ ycie! Odepchnałem ˛ ja.˛ — Nie, nie, to szale´nstwo, to jakie´s czary — powiedziałem, starajac ˛ si˛e jej oprze´c. — To ty nie chcesz dzieli´c mnie z nikim, to ty wła´snie chcesz miło´sci na własno´sc´ . Je´sli nie mojej, to jej. On jest silniejszy od ciebie, poni˙za ci˛e. Chcesz jego s´mierci w taki sam sposób, w jaki pozbawiła´s z˙ ycia Lestata. Tym razem jednak nie b˛ed˛e twoim wspólnikiem, słyszysz? Nie uczyni˛e jej jednym z nas, bo nie chc˛e, z˙ eby całe zast˛epy ludzkich istot musiały umrze´c z jej rak! ˛ Twoja władza 210
nade mna˛ sko´nczyła si˛e. Nie chc˛e! Och, gdyby˙z tylko mogła to zrozumie´c! Ani przez moment nie wierzyłem tak naprawd˛e w jej słowa skierowane przeciw Armandowi, z˙ e ze szczytu swojego wyobcowania, poza wszelka˛ zemsta,˛ mógł samolubnie z˙ yczy´c sobie jej s´mierci. Ale dla mnie nic to teraz nie znaczyło, działo si˛e co´s o wiele straszniejszego, ni˙z mogłem poja´ ˛c, wobec czego mój gniew był kpina,˛ płytka˛ próba˛ przeciwstawienia si˛e jej silnej woli. Nienawidziła mnie, pogardzała mna,˛ jak sama wyznała, i moje serce kurczyło si˛e od tego w s´rodku. Pozbawiła mnie miło´sci, która podtrzymywała mnie przez całe z˙ ycie. Zadała mi s´miertelny cios. Jak no˙zem. Umierałem za nia,˛ za t˛e miło´sc´ , jak umierałem ju˙z pierwszej nocy, gdy Lestat dał mi ja,˛ i gdy zwróciła ku mnie swoje oczy, wypowiedziała moje imi˛e; za t˛e miło´sc´ , która ogrzewała mnie w mojej nienawi´sci do samego siebie i dzi˛eki której mogłem w ogóle z˙ y´c. Och, jak dobrze rozumiał to Lestat i teraz, w ko´ncu, jego plan wypełnił si˛e. Ale stało si˛e jeszcze co´s wi˛ecej. Pozwoliła, bym patrzył na jej ból! „Da´c mi nie´smiertelno´sc´ w tak beznadziejnej powierzchowno´sci, w tak bezradnej formie!” Zatkałem sobie uszy dło´nmi, jak gdyby znów wymawiała te słowa, a łzy płyn˛eły. Przez wszystkie te lata byłem całkowicie uzale˙zniony od jej okrucie´nstwa, jej całkowitego braku bólu. Och, jak Lestat s´miałby si˛e teraz z nas. Dlatego wła´snie przyło˙zyła mu nó˙z, poniewa˙z s´miałby si˛e. Aby zniszczy´c mnie całkowicie, wystarczyło pokaza´c mi ten ból. Dziecko, które uczyniłem wampirem, cierpiało. Jej agonia była moja˛ własna.˛ W sasiednim ˛ pokoju stała trumna i łó˙zko dla Madeleine, gdzie Klaudia wycofała si˛e, aby zostawi´c mnie samego z tym, z czym nie mogłem si˛e pogodzi´c. Z ulga˛ przyjałem ˛ cisz˛e, jaka zapadła. W jaki´s czas pó´zniej, w ciagu ˛ tych paru chwil, które pozostały jeszcze z tej nocy, znalazłem si˛e przy otwartym oknie, czujac ˛ mgiełk˛e, jaka utworzyła si˛e pod wpływem padajacego ˛ deszczu. Połyskiwała na listkach paproci, na słodkich białych kwiatach przechylajacych ˛ si˛e na bok. Pochylały si˛e coraz bardziej, by w ko´ncu złama´c si˛e w łodydze. Cały balkon zarzucony był jakby dywanem z kwiatów, na płatki których z cichym szelestem padał deszcz. Poczułem si˛e znów słaby i całkowicie samotny. To, co zaszło dzisiaj mi˛edzy nami, zmieniło nasze stosunki na zawsze, a i to, co uczyniłem Klaudii, nigdy nie mo˙ze zosta´c naprawione. Ale, ku swemu zaskoczeniu, jako´s nie było we mnie z˙ alu. Mo˙ze winna była temu noc, bezgwiezdna, z gazowymi lampami jakby zamro˙zonymi we mgle, która koiła w jaki´s przedziwny sposób, o co nawet w tej pustce i samotno´sci nie prosiłem. Jestem sam, my´slałem, jestem sam. Wydawało si˛e to sprawiedliwe, słuszne i zasłu˙zone. Wyobraziłem sobie siebie ju˙z na zawsze w osamotnieniu, podobnie jak tej nocy, gdy otrzymałem sił˛e i moc wampira i umarłem jako człowiek s´miertelny. Jak wtedy, gdy zostawiłem za soba˛ Lestata i nigdy ju˙z za nim si˛e nie ogla˛ dałem, jakbym po prostu go opu´scił, nie potrzebujac ˛ go czy kogokolwiek innego. 211
Było tak, jakby noc do mnie mówiła: „Ty jeste´s noca˛ i tylko noc potrafi ciebie zrozumie´c i zamkna´ ˛c w swoich ramionach”. By´c jedno´scia˛ z cieniem, bez zmór. Niewytłumaczalny spokój. A przecie˙z wiedziałem, z˙ e zbli˙za si˛e koniec tego spokoju równie nieuchronnie, jak czułem swoje szybkie poddanie si˛e temu. Spokój p˛ekał jak czarne chmury na niebie. Nagły ból z powodu utraty Klaudii dał znów zna´c o sobie, przybierajac ˛ niemal fizyczna˛ posta´c w tym dziwnie obcym teraz pokoju. Ale tam, na zewnatrz, ˛ nawet teraz, gdy noc zdawała si˛e ju˙z rozpływa´c w gwałtownych porywach wiatru, czułem, z˙ e co´s wzywa mnie, co´s nierealnego, bezdusznego, z obecno´sci czego nigdy dotad ˛ nie zdawałem sobie sprawy. A moc, jaka tkwiła we mnie, zdawała si˛e odpowiada´c na ten zew, nie bez oporów, ale z niezbadana,˛ mro˙zac ˛ a˛ krew w z˙ yłach siła.˛ Wróciłem cicho do pokojów, delikatnie otwierajac ˛ podwójne drzwi i ujrzałem w przyciemnionym s´wietle migocacych ˛ płomieni s´piac ˛ a˛ kobiet˛e, le˙zac ˛ a˛ w cieniu łó˙zka z wiotka˛ lalka˛ przyci´sni˛eta˛ do piersi. Zanim jeszcze przykl˛eknałem ˛ przy niej, zobaczyłem, z˙ e otworzyła oczy i poczułem, z˙ e zza niej w ciemno´sci patrza˛ na mnie jeszcze inne oczy, zastygłe w oczekiwaniu. — Czy b˛edziesz si˛e nia˛ opiekowa´c, Madeleine? — Zobaczyłem, z˙ e jej dłonie zacisn˛eły si˛e na lalce, obracajac ˛ jej twarz do siebie. Wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e po lalk˛e, sam nie wiedzac ˛ dlaczego. — Tak! — odparła z desperacja.˛ — Czy za co´s takiego ja˛ uwa˙zasz, za lalk˛e? — zapytałem, obejmujac ˛ dłonia˛ porcelanowa˛ głow˛e i czujac, ˛ z˙ e Madeleine wyrywa mi ja˛ gwałtownie, zaciskajac ˛ z˛eby i czujnie wpatrujac ˛ si˛e we mnie. — Dziecko, które nie mo˙ze umrze´c! Oto czym jest — odpowiedziała, jakby rzucała przekle´nstwo. — Aaaa. . . — szepnałem. ˛ — Sko´nczyłam z lalkami — podj˛eła Madeleine, odrzucajac ˛ porcelanowa˛ lalk˛e na bok. Si˛egn˛eła palcami do piersi, szukajac ˛ czego´s, co chciała i jednocze´snie nie chciała, bym zobaczył. Jej palce wreszcie zatrzymały si˛e na tym i otoczyły przedmiot. Wiedziałem, co to jest, zauwa˙zyłem wcze´sniej. Medalionik przymocowany do sukni złota˛ szpilka.˛ Chciałbym umie´c opisa´c t˛e nami˛etno´sc´ , jaka rozpaliła jej oblicze, jak wykrzywiły si˛e jej dzieci˛ece usta. — A to jest dziecko, które naprawd˛e umarło. . . — zgadłem, bacznie ja˛ obserwujac. ˛ Wyobraziłem sobie sklep z lalkami, lalkami o takich samych twarzach. Potrzasn˛ ˛ eła głowa,˛ szarpiac ˛ przy tym mocno medalionem, tak z˙ e szpilka rozdarła nieco materiał. To strach, strach dostrzegłem teraz w jej oczach, z˙zerajac ˛ a˛ ja˛ panik˛e. Gdy otworzyła zaci´sni˛eta˛ pi˛es´c´ , dostrzegłem, z˙ e dło´n krwawi. — Moja córka — wyszeptała dr˙zacymi ˛ ustami. Na małym kawałku porcelany widniała twarz lalki, twarz Klaudii, twarz dziecka, słodkie, lukrowane na´sladownictwo niewinno´sci, namalowane przez jakiego´s artyst˛e, dziecko z kruczymi wło212
sami, jak ta lalka. A matka, przera˙zona, wpatrywała si˛e teraz w rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e przed nia˛ ciemno´sc´ . — To z˙ al. . . — powiedziałem powoli. — Sko´nczyłam z z˙ alem — przerwała, mru˙zac ˛ oczy, gdy patrzyła na mnie. — Gdyby´s widział, jak pragn˛e siły, która˛ ty posiadasz. Jestem gotowa ja˛ przyja´ ˛c. I musz˛e ja˛ mie´c. — Odwróciła si˛e do mnie, oddychajac ˛ gł˛eboko, tak z˙ e jej biust zdawał si˛e nabrzmiewa´c pod suknia.˛ Gwałtowne rozczarowanie odmalowało si˛e na jej twarzy. Odwróciła si˛e ode mnie, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa,˛ czarnymi lokami. — Gdyby´s był człowiekiem s´miertelnym, m˛ez˙ czyzna˛ i potworem! — powiedziała ze zło´scia.˛ — Gdybym tylko mogła okaza´c ci moja˛ moc. . . — U´smiechn˛eła si˛e zło´sliwie, wyzywajaco. ˛ — Mogłabym sprawi´c, z˙ e chciałby´s mnie, pragnał ˛ mnie! Ale ty nie jeste´s normalnym człowiekiem! — Jej usta wykrzywiły si˛e w ka˛ cikach. — Co mog˛e ci da´c! Co mog˛e zrobi´c, aby´s dał mi to, co sam posiadasz! Jej r˛eka uniosła si˛e nad piersia˛ w ruchu przypominajacym ˛ pieszczot˛e m˛eskiej dłoni. Ten moment był dziwny; dziwny, bo nigdy nie sadziłbym, ˛ z˙ e jej słowa wzbudza˛ we mnie takie uczucia. Jej widok, takiej, jaka˛ ja˛ teraz widziałem, z wask ˛ a,˛ kuszac ˛ a˛ kibicia,˛ zaokraglonymi, ˛ pulchnymi kształtami piersi i tymi delikatnymi, nadasanymi ˛ wargami. Nigdy nawet nie mogłaby domy´sli´c si˛e, jak wiele ze s´miertelnego człowieka tkwiło jeszcze we mnie, jakim cierpieniem było dla mnie zaspokajanie mojego po˙zadania ˛ jedynie przez spijanie krwi ofiary. Tak, po˙zadałem ˛ jej, bardziej ni˙z zdawała si˛e dostrzega´c, poniewa˙z nie rozumiała natury zabijania. Z pró˙zna˛ duma˛ m˛ez˙ czyzny chciałem to udowodni´c, upokorzy´c ja˛ za to, co mi powiedziała, za jej tandetna˛ prowokacj˛e i za oczy, które teraz z obrzydzeniem odwracały wzrok ode mnie. Ale to było szale´nstwo. To nie powód, by komukolwiek przyzna´c z˙ ycie wieczne. — Czy kochała´s to dziecko? — zapytałem ze s´wiadomym okrucie´nstwem. Nigdy nie zapomn˛e wyrazu jej twarzy, gwałtowno´sci, jaka ja˛ ogarn˛eła, absolutnej nienawi´sci. — Tak — wysyczała niemal to słowo. — Jak s´miesz! — Si˛egn˛eła po medalion. To wina po˙zerała ja,˛ nie miło´sc´ . To było poczucie winy — ten sklep z lalkami, który opisała mi Klaudia, półki i półki, niesko´nczona ich liczba, pełne wizerunków tego martwego dziecka. Było to jednak poczucie winy, w którym absolutnie nie było miejsca na zrozumienie kategoryczno´sci s´mierci. Było w niej co´s tak twardego, jak we mnie złego, co´s równie silnego. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e w moim kierunku, dotkn˛eła kamizelki i rozpostarła palce, przyciskajac ˛ je do mojej piersi. Kl˛eczałem, przyciagaj ˛ ac ˛ ja˛ do siebie, jej włosy zakryły mi twarz. — Trzymaj si˛e mnie mocno, gdy zaczn˛e — powiedziałem, widzac, ˛ jak jej oczy staja˛ si˛e coraz wi˛eksze, usta otwieraja˛ si˛e. — A kiedy omdlenie b˛edzie najsilniejsze, słuchaj jeszcze mocniej bicia mego serca. Trzymaj si˛e i powtarzaj bez 213
przerwy: Chc˛e z˙ y´c! — Tak, tak — przytakiwała z sercem walacym ˛ jak dzwon z podniecenia. Jej dłonie zatopiły si˛e w mojej szyi, palce rozpinały ju˙z kołnierzyk. — Patrz za mnie, na tamto odległe s´wiatełko lampy, nie odejmuj od niego oczu nawet na chwil˛e i powtarzaj, wcia˙ ˛z powtarzaj: Chc˛e z˙ y´c! Wzi˛eła gł˛eboki oddech, gdy rozdarłem jej ciało i ciepły strumie´n krwi spłynał ˛ na mnie, jej piersi wcisn˛eły si˛e we mnie, ciało wygi˛eło do góry, bezradne, na łó˙zku. Widziałem oczy, nawet gdy zamknałem ˛ własne, widziałem te uragli˛ we, prowokujace ˛ usta. Przycisnałem ˛ ja˛ do siebie, mocno, podnoszac ˛ ja˛ na łó˙zku, czułem, jak słabnie, jak dłonie powoli opadaja˛ bezwładnie na bok. — Przytul si˛e mocno, mocno — szeptałem nad goracym ˛ strumieniem jej krwi, bicie jej serca odbijało si˛e w moich uszach, a krew pocz˛eła nabrzmiewa´c w moich nasyconych ju˙z z˙ yłach. — Lampa — szepnałem. ˛ — Pami˛etaj, patrz na nia! ˛ Jej serce zwalniało, zatrzymywało si˛e, a głowa opadała do tyłu, oczy były puste, na granicy martwoty. Przez moment wydawało si˛e, z˙ e nie mog˛e si˛e poruszy´c, a przecie˙z wiedziałem, z˙ e musz˛e, z˙ e kto´s inny podniósł mój przegub do ust, gdy tymczasem pokój wirował wkoło, z˙ e skupiam si˛e na tym s´wiatełku, tak jak jej mówiłem, i z˙ e próbuj˛e własna˛ krew płynac ˛ a˛ z mojego przegubu, a potem podtykam jej go pod usta. — Pij, pij — odezwałem si˛e do niej. Ale ona le˙zała jak martwa, przyciagn ˛ a˛ łem ja˛ bli˙zej do siebie, krew lała si˛e na jej usta. Wtedy otworzyła oczy i poczułem delikatny ucisk ust, a potem jej dło´n zacisn˛eła si˛e mocno na mojej i zacz˛eła mocno ssa´c. Kołysałem ja,˛ szeptałem do niej, próbujac ˛ teraz rozpaczliwie przełama´c własne omdlenie, i wtedy poczułem jej silne ssanie. Czułem to ka˙zdym naczyniem krwiono´snym. Nanizywała mnie, ciagn ˛ ac ˛ krew ze mnie coraz silniej. R˛eka˛ trzymałem si˛e teraz mocno łó˙zka. Serce Madeleine biło silnie, jej palce wbijały si˛e coraz mocniej w moje rami˛e, w szeroko rozwarta˛ dło´n. Bolało tak, z˙ e omal nie krzyknałem, ˛ gdy wbijała si˛e coraz bardziej i bardziej, a ja wycofywałem si˛e przed nia,˛ a jednocze´snie pociagałem ˛ za soba.˛ Moje z˙ ycie przechodziło łagodnie. — Czy widzisz niebo? Musimy ju˙z skry´c si˛e przed s´wiatłem dnia. Musisz trzyma´c si˛e blisko mnie i poło˙zy´c u mego boku. Sen równie ci˛ez˙ ki jak s´mier´c ogarnie mnie i nie b˛ed˛e ju˙z w stanie ci pomóc. B˛edziesz tam le˙zała i b˛edziesz sama z tym walczyła. Ale trzymaj si˛e mnie w ciemno´sci, słyszysz? Trzymaj si˛e mocno moich dłoni, które b˛eda˛ trzymały twoje tak długo, jak tylko b˛ed˛e jeszcze cokolwiek odczuwał. Przez chwil˛e zdawało si˛e, z˙ e nic nie rozumiała, wpatrzona jedynie w moje spojrzenie. Wyczułem te cudowne wra˙zenia, które ja˛ otaczały. Błysk moich oczu był promieniowaniem wszystkich kolorów i wszystkie te kolory odbijały si˛e jeszcze dodatkowo dla niej w moich oczach. Poprowadziłem ja˛ delikatnie do trumny, raz jeszcze powtarzajac, ˛ z˙ eby si˛e nie bała. — Kiedy wstaniesz jutro, b˛edziesz ju˙z nie´smiertelna — powiedziałem. — 214
˙ Zadna naturalna przyczyna s´mierci nie mo˙ze ci zagrozi´c. Chod´z, połó˙z si˛e. Widziałem, jak si˛e bała, jak przera˙zeniem napawało ja˛ pudło trumny, jej atłasowe, wy´sciełane waskie ˛ wn˛etrze. Skurczyła si˛e. Jej skóra ju˙z zaczynała połyskiwa´c, mie´c taki sam blask jak moja czy Klaudii. Wiedziałem teraz, z˙ e nie ustapi, ˛ a˙z nie poło˙ze˛ si˛e razem z nia.˛ Trzymałem ja˛ i spojrzałem przez cały pokój na Klaudi˛e, która stała przy swojej trumnie, nie spuszczajac ˛ ze mnie wzroku. Jej oczy były nieruchome, ale chmurne, pełne nie wyra˙zonego podejrzenia, zimnego braku zaufania. Posadziłem Madeleine na łó˙zku i poszedłem do niej. Przykl˛ekajac ˛ spokojnie obok Klaudii, wziałem ˛ ja˛ w ramiona. — Nie poznajesz mnie? — zapytałem. — Czy˙z nie wiesz, kim jestem? Spojrzała na mnie. — Nie — odparła. U´smiechnałem ˛ si˛e, pokiwałem głowa.˛ — Nie przypisuj mi złej woli — powiedziałem. — Jeste´smy kwita. Słyszac ˛ to, przekrzywiła na bok głow˛e i przygladała ˛ mi si˛e bacznie, potem wydało mi si˛e, z˙ e u´smiechn˛eła si˛e wbrew sobie i przytakn˛eła głowa˛ w potwierdzeniu. — Zobaczysz bowiem — powiedziałem tym samym spokojnym głosem — z˙ e w tym pokoju, umarła dzi´s nie tylko ta kobieta. By´c mo˙ze zajmie jej to wiele, wiele nast˛epnych nocy, mo˙ze lat całych. To, co umarło dzisiaj, w tym pokoju, to ostatni s´lad ludzki, jaki był jeszcze do tej pory we mnie. Jej twarz zachmurzyła si˛e. Rozchyliła wargi, ale tylko po to, by nabra´c powietrza. Wreszcie przemówiła: — Tak, masz zatem racj˛e. Rzeczywi´scie. Jeste´smy kwita. — Chc˛e spali´c ten sklep z lalkami! Madeleine powiedziała nam to. Wrzucała wła´snie do ognia na kominku zwini˛ete ubrania swojej nie˙zyjacej ˛ córki, pachnace ˛ kulkami kamfory. — One nie maja˛ ju˙z dla mnie z˙ adnego znaczenia, z˙ adna z tych rzeczy. — Zrobiła par˛e kroków do tyłu i przygladała ˛ si˛e płomieniom wznieconym przez wrzucone rzeczy. Potem spojrzała na Klaudi˛e triumfujacymi, ˛ gwałtownymi i oddanymi oczyma. Nie wierzyłem jej — cho´c co noc musiałem odciaga´ ˛ c ja˛ od m˛ez˙ czyzn i kobiet, których krwi ju˙z nie była w stanie pi´c, tak nasycona była poprzednimi zabójstwami: pomimo z˙ e w pasji podnosiła swe ofiary w gór˛e, zgniatała im gardła swoimi białymi jak ko´sc´ słoniowa palcami. Byłem pewien, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej ta szale´ncza intensywno´sc´ musi si˛e sko´nczy´c i z˙ e poskromi wreszcie s´wiadomie te nocne prze˙zycia, przyzwyczai si˛e do swojego własnego ciała czy do tych bogatych pokoi hotelu „Saint-Gabriel”. Przeczuwałem, z˙ e zacznie krzycze´c, aby obudzi´c si˛e z tej nocnej mary i aby si˛e od niej uwolni´c. Ogladaj ˛ ac ˛ swoje z˛eby wampira w lustrach ze złoconymi ramami, nie rozumiała, z˙ e to nie był ot, taki tymczasowy eksperyment. Nie była przy zdrowych zmysłach. 215
Nadal jednak nie u´swiadamiałem sobie w pełni, jak bardzo jest szalona, jak bardzo z˙ yje marzeniami, z˙ e nie chce istnie´c w tej rzeczywisto´sci, a tylko przenosi ja˛ w swoje sny i marzenia, jak demoniczny elf karmiacy ˛ swój warsztat tkacki nitka˛ z rzeczywistego s´wiata, tak by móc z tego utka´c swój własny wszech´swiat na podobie´nstwo paj˛eczej sieci. Zaczynałem wła´snie pojmowa´c jej z˙ adz˛ ˛ e, jej magi˛e. Od ciagłego ˛ wytwarzania, wspólnie ze swoim byłym kochankiem, repliki zmarłego dziecka, nabrała pewnych zdolno´sci manualnych. Dodana do tego zr˛eczno´sc´ wampira i intensywno´sc´ , tak dla niego charakterystyczna, sprawiały, z˙ e w ciagu ˛ jednej nocy, kiedy ju˙z udało mi si˛e ja˛ odciagn ˛ a´ ˛c od zabijania, potrafiła z taka˛ sama˛ nienasycona˛ pasja˛ stworzy´c z kilku drewnianych patyków, za pomoca˛ no˙za i dłuta, doskonały fotel bujany dla Klaudii, tak wymodelowany, o takich proporcjach, z˙ e gdy ta siedziała w nim przy kominku, wydawała si˛e mie´c kształty normalnej kobiety. Do tego trzeba doda´c, przybywajace ˛ ka˙zdej nast˛epnej nocy — stolik w tej samej skali, malutka˛ lamp˛e naftowa˛ ze sklepu z zabawkami, fili˙zank˛e z porcelany i talerz, male´nki, oprawny w skór˛e notes z damskiej torebki, który w dłoniach ´ Klaudii stawał si˛e opasłym tomem. Swiat rzeczywisty nie miał tu dost˛epu i nabierał innego i samodzielnego wymiaru na małej przestrzeni buduaru Klaudii — łó˙zko, którego podpórki si˛egały mi do piersi, malutkie lustra, które odbijały jedynie nogi niezgrabnego giganta, gdy zabłakałem ˛ si˛e mi˛edzy ich ramy, obrazy zawieszone nisko, wyłacznie ˛ dla oczu Klaudii, i wreszcie, na jej toaletce, czarne wieczorowe r˛ekawiczki, w sam raz na jej malutkie paluszki, kobieca atłasowa suknia wieczorowa i diadem z dzieci˛ecego balu maskowego. I Klaudia, koronujacy ˛ wszystko klejnot, królowa z ba´sni o nagich ramionach, spacerujaca ˛ mi˛edzy tymi wszystkimi cudami w swoim własnym malutkim s´wiecie. Przygladałem ˛ si˛e temu z korytarza zupełnie oczarowany, czujac ˛ si˛e troch˛e niezr˛ecznie, wyciagni˛ ˛ ety na dywanie, tak z˙ e mogłem wychyli´c podparta˛ łokciem głow˛e i popatrze´c w oczy mej ukochanej, tajemniczo łagodne z powodu doskonało´sci tego sanktuarium. Jak˙ze była pi˛ekna w czarnych koronkach, z lnianymi włosami i pyzata˛ buzia˛ dziecka, z przezroczystymi oczyma, które patrzyły na mnie pogodnie i tak długo, z˙ e z pewno´scia˛ zapomniała o moim istnieniu. Jej oczy musiały widzie´c kogo´s innego, nie mnie, le˙zacego ˛ na podłodze, przed jej pokojem. Pogra˙ ˛zona w marzeniach, zapewne my´slała o czym´s innym ni˙z ten niezgrabny wszech´swiat, który mnie otaczał, który teraz był oddzielony i sprowadzony do nico´sci. Czas stał si˛e nagle dla mnie cenny. Czułem, z˙ e sam trac˛e zmysły. Podło˙zyłem dłonie pod głow˛e i patrzyłem w kandelabry. Ci˛ez˙ ko było mi oderwa´c si˛e od s´wiata rzeczywistego i wej´sc´ w ten inny. A Madeleine, siedzac ˛ na łó˙zku, pracowała z tak regularna˛ pasja,˛ jak gdyby nie´smiertelno´sc´ mogła oznacza´c reszt˛e z˙ ycia w sposób wymierny. Przyszywała kremowe koronki do lawendowego atłasu na małe łó˙zeczko, zatrzymujac ˛ si˛e tylko 216
na chwil˛e, aby zetrze´c pot zmieszany z krwia˛ ze swojego białego czoła. Zastanawiałem si˛e, przymykajac ˛ oczy, czy to królestwo male´nkich przedmiotów pochłonie pokoje, które mnie otaczały. Czy ja, jak Guliwer, obudz˛e si˛e którego´s razu, konstatujac ˛ nagle, z˙ e moje r˛ece i nogi sa˛ zwiazane, ˛ i z˙ e jestem w tym s´wiecie z´ le widzianym gigantem? Miałem ju˙z kiedy´s taki sen, w którym polne myszy były potworami w domkach zrobionych dla Klaudii, a obsypane kwieciem krzewy stały si˛e drzewami. Ten s´wiat Klaudii przykuł moja˛ uwag˛e na dobre. Nie tylko przez swe ba´sniowe pi˛ekno — niezwykły sekret białych ramion Klaudii i bogaty połysk pereł, czarujace ˛ rozmarzenie male´nkiego flakoniku perfum, z którego unosił si˛e zapach obiecujacy ˛ Raj — byłem zwiazany ˛ z tym s´wiatem ze strachu. Na zewnatrz, ˛ poza tymi pokojami, prowadziłem rzekomo edukacj˛e Madeleine. Wiodłem z nia˛ ekscentryczne rozmowy o zabijaniu i naturze wampira, które Klaudia przeprowadziłaby o wiele, wiele lepiej, gdyby tylko okazała tym zainteresowanie. Co noc byłem zapewniany pocałunkami i spojrzeniami, z˙ e ten raz majacy ˛ miejsce wybuch nienawi´sci nigdy ju˙z si˛e nie powtórzy. Poza tymi pokojami odkryłem, z˙ e naprawd˛e si˛e zmieniłem: to ta ludzka, s´miertelna cz˛es´c´ mojej osobowo´sci była wła´snie ta˛ cz˛es´cia,˛ która potrafiła kocha´c — byłem tego pewien. Co zatem czułem wtedy do Armanda, osoby, dla której przemieniłem Madeleine w wampira, osoby, dla której chciałem by´c wolny? Szczególny i niepokojacy ˛ dystans? T˛epy ból? Nienazwane dr˙zenie? Nawet w ówczesnym zgiełku widziałem go w jego mnisiej celi, widziałem jego ciemne, brazowe ˛ oczy i czułem ten niesamowity magnetyzm. A jednak nie zdecydowałem si˛e pój´sc´ do niego. Nie o´smieliłem si˛e opu´sci´c granic tego, co by´c mo˙ze mogłem straci´c. Ani nie próbowałem oddzieli´c my´sli o tej stracie od innej gn˛ebiacej ˛ mnie s´wiadomo´sci: z˙ e nie odnalazłem w Europie z˙ adnych prawd, które zmniejszyłyby moja˛ samotno´sc´ , przyniosłyby pociech˛e w rozpaczy. U´swiadomiłem sobie tylko ból Klaudii i własne uczucie do wampira, który był by´c mo˙ze jeszcze bardziej niegodziwy ni˙z Lestat, dla którego ja stałem si˛e równie zły jak Lestat, ale w którym widziałem jedyna˛ mo˙zliwa˛ obietnic˛e dobra w zalewie zła. W ko´ncu wszystko to zostało poza mna.˛ Tak wi˛ec zegar tykał na półce przy kominku, a Madeleine ubłagała mnie, abym ja˛ zabrał na przedstawienie do „Theatre des Vampires” i przyrzekła broni´c Klaudii przed jakimkolwiek wampirem, który o´smieliłby si˛e ja˛ obrazi´c. Klaudia jednak mówiła o strategii i zadecydowała: „Jeszcze nie, nie teraz”. Wyciagn ˛ ałem ˛ si˛e wi˛ec wygodnie na łó˙zku, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e z pewna˛ ulga˛ miło´sci Madeleine do Klaudii, jej s´lepej, po˙zadliwej ˛ nami˛etnos´ci. Och, miałem tak niewiele lito´sci w swoim sercu dla Madeleine. Sadziłem, ˛ z˙ e ujrzała tylko jedna˛ natur˛e cierpienia, z˙ e nie rozumiała s´mierci. Tak szybko ulegała rozdra˙znieniu, tak łatwo doprowadzała do niepotrzebnej przemocy. W swej kolosalnej pró˙zno´sci i samooszukiwaniu si˛e przypuszczałem, z˙ e jedynie mój własny z˙ al po zmarłym bracie był prawdziwym prze˙zyciem. 217
Nienawidziłem siebie. I zdało mi si˛e, na wpół u´spionemu przez ich rozmow˛e, jak to cz˛esto si˛e zdarzało — Klaudia szepczaca ˛ o zabijaniu i o szybko´sci, i o zdolno´sciach wampira, Madeleine pochylona nad nia,˛ nawlekajaca ˛ igł˛e — zdało mi si˛e, z˙ e jedynym uczuciem, do którego byłem jeszcze zdolny, jest nienawi´sc´ do siebie samego. Kocham je i jednocze´snie nienawidz˛e. Nie dbam o to, czy sa.˛ Klaudia kładzie dłonie na moich włosach, jakby chciała mi powiedzie´c z dawna˛ poufało´scia,˛ z˙ e jej serce jest spokojne. Nie dbam o to. I jeszcze to pojawienie si˛e Armanda, tej siły, tej łamiacej ˛ serce jasno´sci. Jakby za szyba.˛ Biorac ˛ w dło´n r˛ek˛e Klaudii, rozumiem, po raz pierwszy w z˙ yciu, co ona czuje, kiedy wybacza mi, z˙ e jestem soba,˛ tym którego kocha i nienawidzi: Ona nie czuje prawie nic.
´ III CZE˛S´ C
Było to na tydzie´n przed tym, jak towarzyszyli´smy Madeleine w misji podpalenia s´wiata lalek w witrynie sklepu. Pami˛etam, z˙ e przechadzali´smy si˛e wła´snie w pobli˙zu, wkraczajac ˛ w jaskini˛e ciemno´sci, gdzie padajacy ˛ deszcz był jedynym odgłosem dochodzacym ˛ z zewnatrz. ˛ I wtedy, nagle zobaczyłem czerwony o´slepiajacy ˛ płomie´n na tle nieba. Dzwony zacz˛eły bi´c, ludzie krzyczeli, a Klaudia mówiła tymczasem obok mnie przyciszonym głosem o naturze ognia. G˛esty dym zdenerwował mnie. Odczuwałem strach. Nie dziki, ludzki strach, ale jakby co´s zimnego, niczym hak w moim boku. Ten strach, ten płonacy ˛ dom na starym mie´scie przy Rue Royale w Nowym Orleanie, Lestat ogłuszony, stojacy ˛ po´sród palacej ˛ si˛e podłogi. — Ogie´n oczyszcza. . . — powiedziała Klaudia, a ja odrzekłem: — Nie, ogie´n zaledwie niszczy. . . Madeleine min˛eła nas i kierowała si˛e ku wylotowi ulicy; widmo w deszczu, jej białe ramiona rozcinały szybko powietrze, przywołujac ˛ nas gestami, białe łuki robaczków s´wi˛etoja´nskich. Pami˛etam te˙z, z˙ e Klaudia zostawiła mnie i podeszła do niej. I pami˛etam widok opadajacych, ˛ poskr˛ecanych złocistych włosów, gdy powiedziała, abym poszedł za nia.˛ Jej wsta˙ ˛zka zsun˛eła si˛e na chodnik, pod nogi do czarnej kału˙zy. One ju˙z chyba odeszły, gdy pochyliłem si˛e, aby ja˛ podnie´sc´ . I wtedy zauwa˙zyłem, z˙ e kto´s jeszcze si˛egnał ˛ po wsta˙ ˛zk˛e. Podniosłem wzrok. To był Armand; podawał mi ja˛ teraz. To był dla mnie wstrzas, ˛ ujrze´c go wła´snie tu i wła´snie w tym momencie, ´ tak blisko. Posta´c Anioła Smierci, cudownie realna˛ w swojej czarnej pelerynie i jedwabnym krawacie, a przecie˙z nieuchwytna˛ niczym cie´n, milczac ˛ a.˛ Daleki blask ognia odbijajacy ˛ si˛e czerwienia˛ w jego oczach przebrazowił ˛ nieco czer´n postaci. Obudziłem si˛e nagle, jakbym do tej pory drzemał, obudziłem si˛e, odczuwajac ˛ go wszystkimi zmysłami, na widok tej r˛eki, która obejmowała mnie, głowy po220
chylonej tak, jakby dawał mi znak, z˙ e chce, abym poszedł za nim — obudziłem si˛e, aby znów poczu´c i do´swiadczy´c jego obecno´sci, która zacz˛eła mnie przenika´c równie silnie jak wtedy, gdy byłem z nim w jego małym pokoiku. Przechadzalis´my si˛e teraz znowu razem, w pobli˙zu Sekwany, tak zr˛ecznie i szybko mijajac ˛ nielicznych przechodniów, z˙ e chyba wcale nas nie dostrzegali. To, z˙ e potrafiłem nada˙ ˛za´c za nim z łatwo´scia,˛ zdziwiło mnie. Zmuszał mnie, bym sam zdał sobie spraw˛e z tkwiacych ˛ we mnie mo˙zliwo´sci i mocy. Rozpaczliwie pragnałem ˛ porozmawia´c z nim, zatrzyma´c go obiema r˛ekami, chwytajac ˛ si˛e jego ramion, by móc chocia˙z spojrze´c znów w jego oczy, tak jak robiłem to tamtej ostatniej nocy, umiejscowi´c go w czasie i przestrzeni, tak z˙ e mógłbym zacza´ ˛c wreszcie opanowywa´c swoje podniecenie i ekscytacj˛e, jakie we mnie wzbudzał. Tyle było rzeczy, o których chciałem mu powiedzie´c, tyle wytłumaczy´c. A przecie˙z nie wiedziałem, od czego zacza´ ˛c, co powiedzie´c? Czułem tylko, z˙ e pełnia tego uczucia przynosi ulg˛e niemal na granicy łez, a tego wła´snie obawiałem si˛e najbardziej. Nie wiedziałem, gdzie si˛e znajdujemy. Byłem jednak pewien, z˙ e w swych w˛edrówkach ju˙z si˛e kiedy´s tutaj zapu´sciłem — w uliczk˛e starych domów i pałaców, wysokich murów ogrodowych i szerokich bram wjazdowych, wie˙zyczek na szczytach i okien z ołowiowego szkła pod kamiennymi łukami. Domy z innych epok, s˛ekate drzewa, ta nagła, gł˛eboka cisza i spokój, to odosobnienie, oddzielenie od s´wiata zewn˛etrznego, ledwie garstka ludzi zamieszkiwała te obszerne przestrzenie wysokich pokojów, gdzie kamie´n pochłaniał d´zwi˛ek oddechu. Armand był wła´snie na szczycie muru, z r˛eka˛ oparta˛ o zwieszajacy ˛ si˛e nad nim konar drzewa, druga˛ wyciagni˛ ˛ eta˛ ku mnie. Po chwili byłem ju˙z obok niego, mokre li´scie dotykały mojej twarzy. U góry widziałem pi˛etra budynku zwie´nczonego samotna˛ wie˙za,˛ ledwie widoczna˛ w deszczu na tle ciemnego nieba. — Posłuchaj — usłyszałem głos Armanda — musimy wspia´ ˛c si˛e na t˛e wie˙ze˛ . — Nie mog˛e. . . nie potrafi˛e. . . to niemo˙zliwe! — Musisz zacza´ ˛c poznawa´c swoja˛ własna˛ moc. Mo˙zesz z łatwo´scia˛ wspia´ ˛c si˛e na gór˛e. Pami˛etaj, je´sli nawet odpadniesz, to i tak nie mo˙ze sta´c ci si˛e nic złego. Rób to samo, co ja. Zwró´c tylko uwag˛e na jedno. Mieszka´ncy tego domu znaja˛ mnie od stu lat i uwa˙zaja˛ za ducha, wi˛ec je´sli przypadkowo ujrza˛ ciebie albo gdy ty ich zobaczysz przez okno, pami˛etaj, za kogo nas tu maja˛ i nie daj pozna´c po sobie, z˙ e ich dostrzegasz, je´sli nie chcesz ich rozczarowa´c lub zmiesza´c. Słyszysz? Jeste´s tu zupełnie bezpieczny. Nie byłem pewien, co bardziej budziło we mnie strach, sama wspinaczka czy to, z˙ e mog˛e by´c dostrze˙zony i uznany za ducha, ale i tak nie było czasu na z˙ arty. Armand ju˙z zaczał ˛ si˛e wspina´c, jego but znalazł szczelin˛e mi˛edzy kamieniami, jego dłonie, pewne niczym szpony, szukały p˛ekni˛ec´ w s´cianie. Zaczałem ˛ posuwa´c si˛e za nim, przytulony do muru, nie o´smielajac ˛ si˛e spojrze´c w dół. Przylgnałem ˛ na moment do grubego łuku nad oknem dla odpoczynku, zerkajac ˛ przez szyby 221
do s´rodka, na płonacy ˛ ogie´n, ciemne zgarbione plecy kl˛eczacej ˛ przed kominkiem postaci grzebiacej ˛ pogrzebaczem w palenisku, postaci poruszajacej ˛ si˛e wewnatrz ˛ i całkowicie nie´swiadomej tego, z˙ e jest obserwowana. Dalej. Wy˙zej i wy˙zej wspinali´smy si˛e, a˙z dotarli´smy do okna ju˙z w samej wie˙zy. Armand szybko je otworzył. Po chwili jego długie nogi znikn˛eły w czelu´sci nad parapetem. I ja uniosłem si˛e za nim, czujac ˛ otaczajace ˛ mnie jego ramiona. Westchnałem ˛ bezwiednie, gdy ju˙z znalazłem si˛e w pokoju, rozcierajac ˛ łopatki i ramiona. Rozejrzałem si˛e wokół po tym wilgotnym i dziwnym miejscu. Poni˙zej srebrzyły si˛e szczyty dachów, gdzieniegdzie wida´c było strzeliste wie˙zyczki przedzierajace ˛ si˛e przez szeleszczace ˛ korony drzew, w oddali błyszczał jasny ła´ncuch s´wiateł bulwaru. Pokój zdawał si˛e równie wilgotny jak noc na zewnatrz. ˛ Armand grzebał przy kominku, usiłujac ˛ rozpali´c ogie´n. Ze sterty mebli wyciagn ˛ ał ˛ wła´snie krzesło, łamiac ˛ je bez widocznego wysiłku na kawałki, mimo pozornej solidno´sci mebla. Było w nim teraz co´s groteskowego, podkre´slonego gracja˛ ruchów i niezakłóconym spokojem białej twarzy. Robił to, co potrafił ka˙zdy wampir: rozłamywał grube kawałki drewna na drzazgi, a przecie˙z robił to, co tylko wampir taki jak on potrafiłby zrobi´c. W jego postaci nie było nic ludzkiego, nawet jego pi˛ekne rysy i ciemne włosy były tylko atrybutami ´ Anioła Smierci, który jedynie zewn˛etrznym podobie´nstwem przypominał reszt˛e nas. Szyty na miar˛e surdut był mira˙zem. I cho´c poczułem jego przyciaganie, ˛ silniej ni˙z kiedykolwiek w stosunku do innych z˙ yjacych ˛ istot, poza Klaudia,˛ ekscytował mnie inaczej, w sposób nieco przypominajacy ˛ uczucie obawy i strachu. Nie byłem zaskoczony, z˙ e sko´nczywszy, przysunał ˛ mi ci˛ez˙ kie d˛ebowe krzesło. Sam wycofał si˛e pod marmurowy kominek i usiadł tam, grzejac ˛ dłonie nad ogniem, którego płomienie rzucały czerwone cienie na jego twarz. — Słysz˛e mieszka´nców tego domu — odezwałem si˛e do niego. Ciepło było przyjemne. Czułem, z˙ e skóra moich butów wysycha, czułem ciepło w palcach rak. ˛ — Wiesz zatem, z˙ e i ja ich słysz˛e — odpowiedział cicho i cho´c w jego głosie nie było s´ladu wyrzutu, zdałem sobie spraw˛e z konsekwencji własnych słów. — A je´sli tu przyjda? ˛ — upierałem si˛e, bacznie mu si˛e przygladaj ˛ ac. ˛ — Czy moje zachowanie nie uspokaja ci˛e? — zapytał. — Mogliby´smy siedzie´c tutaj cała˛ nic, nie wspominajac ˛ nawet o nich. Chc˛e, z˙ eby´s wiedział, z˙ e je´sli b˛edziemy o nich mówi´c, to tylko dlatego, z˙ e ty tego chcesz. — A gdy nie odpowiadałem, gdy wygladałem ˛ by´c mo˙ze na nieco pokonanego, dodał łagodnie, z˙ e ju˙z dawno temu wła´sciciele zapiecz˛etowali t˛e wie˙ze˛ i nie zapuszczaja˛ si˛e tutaj nigdy, i z˙ e nawet gdyby naprawd˛e ujrzeli dym z komina czy s´wiatło w oknie, to i tak z˙ aden z nich nie odwa˙zy si˛e zajrze´c tutaj przed nastaniem dnia. Teraz dopiero dostrzegłem, z˙ e obok kominka i biureczka było w pokoju kilka półek z ksia˙ ˛zkami. Stronice były u góry zniszczone. Na stoliku stał kałamarz i lez˙ ało kilka piór. Mogłem sobie wyobrazi´c ten pokój jako bardzo wygodne i przytulne miejsce, je´sliby na zewnatrz ˛ nie było burzy, a ogie´n osuszył zupełnie powie222
trze. — Widzisz — odezwał si˛e Armand — nie ma potrzeby, z˙ eby´s wynajmował te pokoje w hotelu. Tak naprawd˛e, to nie potrzebujesz wiele. Ale, ka˙zdy sam musi rozstrzygna´ ˛c, jak wiele mu potrzeba. Ci ludzie w tym domu maja˛ dla mnie własne imi˛e, spotkanie ze mna˛ powoduje plotki, które powtarzane sa˛ potem przez dwadzie´scia lat. Dla mnie to tylko jaki´s moment w moim z˙ yciu, nie majacy ˛ z˙ adnego znaczenia. Nie moga˛ mnie zrani´c, a ja u˙zywam ich domu, by znale´zc´ samotno´sc´ . Nikt w „Theatre des Vampires” nie wie, z˙ e tu przychodz˛e. To moja tajemnica. Przygladałem ˛ mu si˛e z uwaga,˛ gdy mówił, i my´sli, które przychodziły mi do głowy wtedy, w jego celi, znowu cisn˛eły mi si˛e do głowy. Wampiry si˛e nie starzeja.˛ Zastanawiałem si˛e, na ile jego młodzie´ncza twarz i jego maniery mogły ró˙zni´c si˛e od tych sprzed stu czy dwustu lat. Jego twarz bowiem, cho´c nie było na niej wida´c upływajacego ˛ czasu, z cała˛ pewno´scia˛ nie była maska.˛ Zdawała si˛e wyra˙za´c niezmiernie wiele, podobnie jak jego wywa˙zony, nie narzucajacy ˛ si˛e głos. W ko´ncu zupełnie zagubiłem si˛e, próbujac ˛ to zanalizowa´c. Wiedziałem tylko, z˙ e znów jestem, jak poprzednio, w sferze jego silnego przyciagania, ˛ i słowa, które wypowiadam, sa˛ w pewnym stopniu wybiegiem. — Ale co ci˛e trzyma przy „Theatre des Vampires”? — zapytałem. — Potrzeba, oczywi´scie. Ale ja wiem, czego potrzebuj˛e — powiedział. — Dlaczego mnie unikasz? — Nigdy ci˛e nie unikałem — powiedziałem, próbujac ˛ ukry´c podniecenie, jakie wywoływały we mnie te słowa. — Rozumiesz chyba, z˙ e musz˛e ochrania´c Klaudi˛e, z˙ e ona nie ma nikogo poza mna.˛ Czy raczej nie miała nikogo, zanim. . . — Zanim Madeleine nie zamieszkała z wami. . . — Tak. . . — odrzekłem wolno. — Ale teraz Klaudia zwolniła ci˛e z tego obowiazku, ˛ a przecie˙z nadal jeste´s z nia,˛ zwiazany ˛ z nia˛ jak z jaka´ ˛s kochanka˛ — powiedział. — Nie, ona nie jest moja˛ kochanka.˛ Nie rozumiesz — powiedziałem. — Jest raczej moim dzieckiem i wcale nie wiem, czy mo˙ze sama zwolni´c mnie z tego obowiazku. ˛ — To były zreszta˛ my´sli, które od dawna nie dawały mi spokoju. — Nie wiem, czy dziecko ma taka˛ władz˛e, by zwolni´c rodziców z tego obowiazku. ˛ Nie wiem, czy nie b˛ed˛e z nia˛ zwiazany ˛ tak długo, jak długo b˛edzie. . . Przerwałem. Chciałem powiedzie´c: „tak długo, jak długo b˛edzie z˙ yła”, ale zdałem sobie spraw˛e ze s´mieszno´sci tej prawdy. B˛edzie z˙ yła zawsze, tak jak i ja b˛ed˛e z˙ ył zawsze. Ale czy˙z tak nie jest i dla s´miertelnych rodziców? Ich córki z˙ yja˛ w ich z˙ yciu zawsze, bo rodzice umieraja˛ pierwsi. Nagle przystanałem ˛ bezradny, nie wiedzac, ˛ co powiedzie´c. Cho´c byłem całkowicie s´wiadomy tego, jak odbiera mnie Armand, a słuchał mnie w taki sposób, w jaki z˙ yczyliby´smy sobie, aby nas słuchano. Jego twarz zdawała si˛e odzwierciedla´c ka˙zda˛ wypowiedziana˛ uwag˛e. Nie czekał, by wskoczy´c ze swoimi uwagami w pierwsza˛ pauz˛e. Jaka˛ zrobi˛e, by zapewni´c mnie o tym, z˙ e zrozumiał, zanim jeszcze my´sl została wyra˙zona do 223
ko´nca, ani nie kłócił si˛e — nie robił nic z tych rzeczy, które cz˛esto czynia˛ dialog niemo˙zliwym. Odezwał si˛e po dłu˙zszej chwili. — Chc˛e ciebie. Chc˛e ciebie bardziej ni˙z czegokolwiek na s´wiecie. Przez chwil˛e zdawało mi si˛e, z˙ e si˛e przesłyszałem. Uderzyło mnie to jak co´s niewiarygodnego. A jednocze´snie beznadziejnie rozbroiło. Niewypowiedziana wizja naszego wspólnego z˙ ycia, która pojawiła si˛e przed moimi oczyma i natychmiast zgasła, przesłoniła całkowicie wszelkie inne rozwa˙zania. — Powiedziałem, z˙ e chc˛e ciebie. Chc˛e ciebie bardziej ni˙z czegokolwiek na s´wiecie — powtórzył jedynie z subtelna˛ zmiana˛ intonacji. A potem usiadł, czekajac, ˛ patrzac ˛ na mnie. Jego twarz była spokojna jak zwykle, na gładkim białym czole poni˙zej kasztanowych loków nie było wida´c z˙ adnych zmarszczek, z˙ adnego przej˛ecia, wielkie oczy patrzyły tylko na mnie, usta były nieporuszone. — Chcesz tego, a jednak nie zbli˙zasz si˛e do mnie — dodał. — Sa˛ rzeczy, które chcesz pozna´c, a nie pytasz. Widzisz, z˙ e Klaudia wymyka ci si˛e, jednak wydajesz si˛e sobie za słaby, by temu zapobiec, wi˛ec chcesz to przyspieszy´c, w ko´ncu jednak nie robisz nic. — Sam ju˙z nie rozumiem własnych uczu´c. By´c mo˙ze dla ciebie sa˛ bardziej wyraziste ni˙z dla mnie. . . — Czy zrozumiesz wreszcie, jaka˛ tajemnica˛ jeste´s ty sam? — Ty przynajmniej znasz siebie dogł˛ebnie. Ja o sobie nie mog˛e tego powiedzie´c — odpowiedziałem. — Kocham ja,˛ ale z drugiej strony nie jestem ju˙z jej bliski. To znaczy, kiedy jestem z toba,˛ jak teraz, zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e nic o niej nie wiem, nie wiem nic o kimkolwiek. — Ona jest dla ciebie epoka,˛ epoka˛ twojego z˙ ycia. Je´sli kiedykolwiek z nia˛ zerwiesz, zerwiesz z jedyna˛ z˙ yjac ˛ a˛ osoba,˛ która dzieliła z toba˛ ten czas. Boisz si˛e po prostu tej separacji, tego brzemienia, zasi˛egu wieczno´sci. — Tak, to prawda, ale to zaledwie czastka ˛ prawdy. Sama epoka nie ma dla mnie z˙ adnego znaczenia. Dopiero Klaudia nadała jej znaczenie. Inne wampiry te˙z tego do´swiadczyły — prze˙zyły setki lat. ´ — Ale˙z one wcale nie prze˙zyły — odparł Armand. — Swiat by si˛e udławił taka˛ liczba˛ wampirów, gdyby tak było. Jak my´slisz, jak to si˛e stało, z˙ e jestem tu, a mo˙ze nawet w ogóle na całym s´wiecie najstarszym wampirem? — zapytał. Te˙z o tym my´slałem. Odwa˙zyłem si˛e wi˛ec zada´c nast˛epne pytanie: — Czy umieraja˛ s´miercia˛ gwałtowna,˛ wskutek przemocy? — Nie, prawie nigdy. To nie jest wcale konieczne. Jak my´slisz, ile wampirów ma w sobie tyle sił witalnych i wigoru, by znie´sc´ nie´smiertelno´sc´ ? Zacznijmy od tego, z˙ e nie maja˛ o niej z˙ adnego poj˛ecia. Bo w fakcie przeistoczenia si˛e w istot˛e nie´smiertelna˛ chca˛ widzie´c zamro˙zenie wszelkich form z˙ ycia. Chciałyby, z˙ eby powozy wykonane były zawsze według tych samych wzorów, jak za ich lat młodzie´nczych, krój ubra´n taki, jak wtedy gdy dojrzewali, stroje i sposób wysławia224
nia si˛e taki, jaki zawsze rozumieli i cenili. Gdy tymczasem wszystko wokół nich, wszystko poza nimi samymi, podlega zmianom, rozkładowi, wypaczeniu. Wkrótce ci z umysłami niezdolnymi do przystosowania, a cz˛esto nawet i ci gotowi na wszelkie zmiany, odczuwaja,˛ z˙ e nie´smiertelno´sc´ taka staje si˛e wyrokiem w domu wariatów, gdzie wszystko, co ich otacza, jest nie do poj˛ecia i bez z˙ adnej wartos´ci. Którego´s wieczoru taki wampir wstaje i zdaje sobie spraw˛e z tego, czego by´c ˙ bez mo˙ze obawiał si˛e od dziesi˛ecioleci, z˙ e po prostu nie chce ju˙z dłu˙zej z˙ y´c. Ze wzgl˛edu na to, jaki styl czy moda lub kształt z˙ ycia uczynił dla niego z nie´smiertelno´sci atrakcj˛e, nic ju˙z z tego nie zostało i w tej rozpaczy jedyna˛ wolno´scia,˛ jedynym wyj´sciem pozostaje tylko akt samobójstwa. I tak oto wampir wychodzi po raz ostatni na ulic˛e, aby umrze´c. Nikt nigdy nie dowie si˛e, dokad ˛ poszedł, a cz˛esto i nikt z jego otoczenia — je´sli w ogóle wampir nadal szuka towarzystwa innych wampirów — nikt nawet nie b˛edzie wiedział, z˙ e jest w rozpaczy. Ju˙z du˙zo wcze´sniej taki wampir przestanie w ogóle mówi´c o sobie lub o czymkolwiek. Rozpłynie si˛e, zniknie. Wcisnałem ˛ si˛e w oparcie krzesła pod wra˙zeniem tej oczywistej prawdy, a przecie˙z jednocze´snie wszystko si˛e we mnie buntowało przeciwko takiej perspektywie. Stałem si˛e s´wiadomy gł˛ebi własnej nadziei i przera˙zenia. Jak odmiennie rysowały si˛e te uczucia od wyobcowania, które on opisał, jak bardzo odmiennie od tej strasznej niszczacej ˛ rozpaczy. Było co´s oburzajacego ˛ i odrzucajacego ˛ w takiej rozpaczy. Nie mogłem, nie potrafiłem tego zaakceptowa´c. — Ale ty nie pozwoliłby´s na to, by ogarnał ˛ ci˛e taki stan ducha. Na pewno. — Usłyszałem, jak udzielam odpowiedzi. — Gdyby nie pozostało na s´wiecie cho´cby jednego, pojedynczego dzieła sztuki. . . a sa˛ ich tysiace. ˛ . . gdyby nie było cho´cby jednej rzeczy pi˛eknej. . . gdyby s´wiat był zredukowany do jednej pustej celi i dr˙zacego ˛ płomienia s´wiecy, widz˛e ju˙z ciebie wpatrujacego ˛ si˛e w ten płomie´n, pochłoni˛etego migotaniem s´wiatła, zmiana˛ kolorów. . . jak długo mogłoby to podtrzymywa´c ci˛e na duchu. . . jakie mo˙zliwo´sci by stwarzało? Czy si˛e myl˛e? Czy jestem a˙z takim zwariowanym idealista? ˛ — Nie — odrzekł Armand. Na jego ustach przez chwil˛e pojawił si˛e u´smiech, przelotny przypływ zadowolenia. Po chwili jednak dodał po prostu: — Ale ty czujesz zobowiazania ˛ wobec s´wiata, który kochasz, poniewa˙z ten s´wiat wcia˙ ˛z jest dla ciebie dziewiczy. Jest do przewidzenia, z˙ e twoja własna wra˙zliwo´sc´ stanie si˛e ˙ instrumentem szale´nstwa. Mówisz o dziełach sztuki i o naturalnym pi˛eknie. Załuj˛e, z˙ e nie mam mocy artysty wyczarowania teraz dla ciebie Wenecji pi˛etnastego wieku, znajdujacego ˛ si˛e tam pałacu mojego mistrza, miło´sci, która˛ czułem do niego, kiedy byłem jeszcze s´miertelnym chłopcem, i miło´sci, która˛ on czuł do mnie, kiedy uczynił mnie wampirem. Och, gdybym mógł o˙zywi´c i przywoła´c te czasy dla ciebie i dla siebie. . . cho´cby na chwil˛e! Ile˙z byłoby to warte! Jakie to dla mnie przykre i smutne, z˙ e czas nie zaciemnia pami˛eci tego okresu, z˙ e staje si˛e on jeszcze bogatszy i czarowniejszy w s´wietle tego s´wiata, na który patrz˛e dzisiaj. 225
— Miło´sc´ ? — zapytałem. — Istniała miło´sc´ mi˛edzy toba˛ a wampirem, który ci˛e stworzył? — Bezwiednie pochyliłem si˛e do przodu. — Tak — odrzekł. — Miło´sc´ tak silna, z˙ e nie mógł pozwoli´c, bym si˛e zestarzał i umarł. Miło´sc´ , która czekała cierpliwie, a˙z stan˛e si˛e do´sc´ silny, aby urodzi´c si˛e dla ciemno´sci. Czy chcesz mi powiedzie´c, z˙ e nie było z˙ adnego uczucia mi˛edzy toba˛ i tym wampirem, który uczynił ci˛e nie´smiertelnym? ˙ — Zadnego — odpowiedziałem szybko. Nie mogłem powstrzyma´c gorzkiego u´smiechu, jaki pojawił mi si˛e na ustach. Bacznie mi si˛e przygladał. ˛ — Dlaczego zatem dał ci t˛e moc, te siły? — zapytał. Pochyliłem si˛e na krze´sle. — Dostrzegasz t˛e moc jako dar — odrzekłem. — Tak. Wybacz, ale zadziwia mnie, jak w swojej zło˙zono´sci potrafisz by´c tak gł˛eboko naiwny — za´smiałem si˛e. — Czy powinienem odebra´c to jako zniewag˛e? — u´smiechnał ˛ si˛e. Całym swoim zachowaniem utwierdzał mnie jednak w tym, co wła´snie powiedziałem. Wydawało si˛e, z˙ e rzeczywi´scie jest zaskoczony. Dopiero zaczynałem go rozumie´c. — Nie, nie z mojej strony — odpowiedziałem z przyspieszonym biciem serca, spogladaj ˛ ac ˛ na niego. — Jeste´s wszystkim, o czym marzyłem, gdy sam stałem si˛e wampirem. Patrzysz na t˛e moc jak na dar! — powtórzyłem. — Ale powiedz mi. . . czy i teraz odczuwasz nadal miło´sc´ do tego, kto uczynił ci˛e wampirem, kto dał ci z˙ ycie nie´smiertelne? Czy odczuwasz to nadal? Zadumał si˛e, a potem odpowiedział wolno: — Czy ma to jakie´s znaczenie? Nie miałem szcz˛es´cia kocha´c si˛e w wielu ludziach czy wielu rzeczach. Ale, tak, kocham go nadal. By´c mo˙ze nie kocham go tak, jak my´slisz. Zdaje si˛e, z˙ e wprawiasz mnie w zakłopotanie. Jeste´s dla mnie tajemnica.˛ W ka˙zdym razie nie potrzebuj˛e ju˙z tego wampira. — A ja zostałem obdarowany wiecznym z˙ yciem, zdolno´scia˛ postrzegania s´wiata i potrzeba˛ zabijania — szybko zaczałem ˛ tłumaczy´c — poniewa˙z wampir, który mnie stworzył, chciał po prostu wej´sc´ w posiadanie mojego domu i moich pieni˛edzy. Czy mo˙zesz to zrozumie´c? — zapytałem. — Za tym jednak kryje si˛e co´s wi˛ecej. Zaczynam zdawa´c sobie z tego spraw˛e stopniowo, lecz jak˙ze powoli, jak niekompletnie! Widzisz, to jest tak, jakby´s wyłamał dla mnie drzwi i s´wiatło ju˙z przedostaje si˛e przez nie i ja cały pragn˛e tam wej´sc´ , odepchna´ ˛c si˛e i wej´sc´ na teren, który, jak ty twierdzisz, rozciaga ˛ si˛e za nim. Gdy tymczasem, w rzeczywistos´ci, nie wierz˛e w to. Wampir, który uczynił mnie wampirem, był tym wszystkim, czym sadziłem, ˛ z˙ e mo˙ze by´c zło: był równie przygn˛ebiajacy, ˛ równie dosłowny, równie pusty, równie budzacy ˛ rozczarowanie jak moje widzenie zła! Wiem to teraz. Ale ty, ciebie to w ogóle nie dotyczy! Otwórz dla mnie te drzwi, rozewrzyj je na o´scie˙z. Opowiedz mi o tym pałacu w Wenecji, o tym romansie z wiecznym pot˛epieniem. Chc˛e to zrozumie´c. 226
— Oszukujesz sam siebie. Ten pałac nie ma dla ciebie z˙ adnego znaczenia — odpowiedział. — Drzwi, które widzisz, prowadza˛ teraz do mnie. Do z˙ ycia ze mna,˛ takim, jakim jestem. Jestem złem o niesko´nczonych gradacjach i bez poczucia winy. — Tak — wymamrotałem. — I to czyni ci˛e nieszcz˛es´liwym — odrzekł. — Ciebie, który przychodzisz do mojej celi i mówisz, z˙ e jest tylko jeden grzech, odebranie niewinnego, ludzkiego z˙ ycia, z premedytacja,˛ umy´slnie. — Tak. . . — odrzekłem. — Jak˙ze musiałe´s si˛e s´mia´c ze mnie. . . — Nigdy si˛e z ciebie nie s´miałem. . . — odrzekł. — Nie mog˛e sobie na to pozwoli´c. To dzi˛eki tobie, z twoja˛ pomoca,˛ mog˛e ocali´c siebie od rozpaczy, która jest dla nas s´miercia.˛ Przy pomocy ciebie uda mi si˛e zbudowa´c pomost do nowego wieku i odnale´zc´ siebie w wieku dziewi˛etnastym, postaram si˛e go zrozumie´c, tak by mi dał nowe siły do z˙ ycia, od´swie˙zył mnie, czego tak rozpaczliwie potrzebuj˛e. To z twojego wła´snie powodu czekałem w „Theatre des Vampires”. Gdybym znał człowieka s´miertelnego o takiej wra˙zliwo´sci, takim bólu, skupieniu na sprawach wa˙znych, uczyniłbym go natychmiast wampirem. Ale to zdarza si˛e rzadko. Nie musiałbym czeka´c i wypatrywa´c ciebie. A teraz b˛ed˛e o ciebie walczył. Czy nie widzisz, jaki jestem bezwzgl˛edny w miło´sci? Czy to wła´snie miałe´s na my´sli, mówiac ˛ „miło´sc´ ”? — Och, robisz straszliwy bład ˛ — odrzekłem, spogladaj ˛ ac ˛ mu prosto w oczy. Jego słowa powoli zapadały we mnie. Nigdy jeszcze nie odczuwałem tak wyra´znie frustracji. Było wykluczone, bym mógł zaspokoi´c jego oczekiwania. Nie mogłem zadowoli´c Klaudii. Nigdy nie byłem w stanie zadowoli´c Lestata. A mój własny brat, Paul, jak bardzo przygn˛ebiajaco, ˛ s´miertelnie go rozczarowałem! — Nie. Ja musz˛e nawiaza´ ˛ c kontakt ze współczesno´scia˛ — odrzekł cicho Armand. — I mog˛e to osiagn ˛ a´ ˛c tylko poprzez ciebie. . . uczac ˛ si˛e od ciebie nie tego, co mog˛e ujrze´c w jednej chwili w galerii sztuki czy przeczyta´c w ciagu ˛ godziny z najgrubszej nawet ksi˛egi. . . Ty jeste´s duchem, ty jeste´s sercem — nalegał. — Nie, nie. — Podniosłem w gór˛e r˛ece. Byłem na granicy wybuchni˛ecia gorzkim, histerycznym s´miechem. — Czy nie widzisz? Nie uosabiam ducha jakiejkolwiek epoki. Przeciwnie, nie zgadzam si˛e z wszystkim, co mnie otacza, i zawsze tak było! Nigdzie, nigdzie i do nikogo nie nale˙załem! To było zbyt bolesne, zbyt doskonale prawdziwe. Ale jego twarz rozpromieniła si˛e u´smiechem. Zdawało si˛e, z˙ e za chwil˛e wybuchnie s´miechem. Rzeczywi´scie, jego ramionami poczał ˛ wstrzasa´ ˛ c s´miech. — Ale˙z Louis — powiedział cicho. — To jest wła´snie duch epoki. Czy nie dostrzegasz tego? Ka˙zdy odczuwa to, co ty czujesz. Byłem tak ogłuszony tym, co powiedział, z˙ e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e po prostu siedziałem tylko, wpatrujac ˛ si˛e w ogie´n na kominku. Ogie´n pochłonał ˛ ju˙z prawie całe drewno i pozostał po nim zaledwie tlacy ˛ si˛e popiół, szary i czerwony 227
krajobraz, który runałby ˛ od dotkni˛ecia pogrzebacza. A jednak był jeszcze bardzo goracy ˛ i nadal dawał silne s´wiatło. Ujrzałem moje z˙ ycie we wła´sciwych proporcjach. — A te wampiry z teatru. . . — zapytałem cicho. — Odzwierciedlaja˛ tylko cynizm tego wieku, który nie potrafi pogodzi´c si˛e ze s´miercia.˛ To wyszukane, lecz bezmy´slne oddawanie si˛e parodii tego, co nadprzyrodzone, dekadencja, której ostatnim schronieniem jest samoo´smieszanie si˛e i zmanierowana bezradno´sc´ . Widziałe´s ich, poznałe´s dobrze. Ty odzwierciedlasz swój wiek w zupełnie inny sposób. Ty odzwierciedlasz jego złamane serce. — To jest nieszcz˛es´cie. Nieszcz˛es´cie, którego nie zrozumiesz. — Nie watpi˛ ˛ e w to. Powiedz mi, co czujesz teraz, co sprawia, z˙ e jeste´s nieszcz˛es´liwy. Powiedz mi, dlaczego przez siedem długich dni nie przyszedłe´s do mnie, cho´c a˙z si˛e paliłe´s do tego, by zjawi´c si˛e tutaj. Powiedz mi, co trzyma ci˛e nadal przy Klaudii i tej drugiej kobiecie. Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ — Nie wiesz, o co pytasz. Widzisz, było mi niezwykle trudno to zrobi´c, uczyni´c Madeleine wampirem. Musiałem złama´c swoje wcze´sniejsze postanowienie, z˙ e nigdy tego nie uczyni˛e, z˙ e nawet moja samotno´sc´ nie doprowadzi mnie do tego. Otó˙z ja nie patrz˛e na nasze z˙ ycie jako na moc i dar. Ja dostrzegam w nim przekle´nstwo. Nie mam odwagi umrze´c. Ale uczyniłem kogo´s innego wampirem! Sprowadziłem cierpienie na innych, skazałem na s´mier´c wszystkich tych ludzi, których taki wampir musi nast˛epnie zabi´c! Złamałem własne przyrzeczenie. A czyniac ˛ tak. . . — Ale, je´sli mo˙ze to by´c dla ciebie jakim´s pocieszeniem. . . to zdajesz sobie z pewno´scia˛ spraw˛e, z˙ e miałem w tym swój udział. ˙ zrobiłem to, aby uwolni´c si˛e od Klaudii, uwolni´c si˛e od niej, aby zbli˙zy´c — Ze si˛e do ciebie. . . tak, zdaj˛e sobie z tego spraw˛e. Ale ostateczna odpowiedzialno´sc´ spada i tak na mnie! — odrzekłem. — Nie, mam namy´sli mój wpływ bezpo´sredni. To ja ci˛e do tego zmusiłem! Byłem blisko, obok, tej nocy, kiedy to robiłe´s. Wyt˛ez˙ yłem wszystkie swoje siły, by ci˛e do tego przekona´c. Czy nie wiedziałe´s o tym? — Nie! Pochyliłem głow˛e. — Ja sam uczyniłbym t˛e kobiet˛e wampirem, gdyby´s ty tego nie zrobił — odpowiedział cicho. — Ale uwa˙załem, z˙ e najlepiej b˛edzie, je´sli i ty b˛edziesz miał w tym swój udział. W przeciwnym wypadku nie zrezygnowałby´s z Klaudii. Musiałe´s by´c przekonany, z˙ e sam tego chcesz. . . — Nienawidz˛e siebie za to, co uczyniłem — powiedziałem. — Obró´c zatem swa˛ nienawi´sc´ na mnie, nie na siebie. — Nie, nie rozumiesz. Prawie zniszczyłe´s we mnie rzecz, która˛ tak cenisz, kiedy to si˛e ju˙z zdarzyło! Opierałem si˛e tobie z całej siły, cho´c nawet nie wiedziałem, z˙ e walcz˛e z twoja˛ moca.˛ Ale co´s umarło we mnie! Wypaliła si˛e we mnie 228
nami˛etno´sc´ . Sam niemal zostałem unicestwiony, gdy narodziła si˛e Madeleine! — Ale ju˙z tak nie jest, ta nami˛etno´sc´ nie jest ju˙z martwa, to twoje człowiecze´nstwo, twoja ludzka natura, czy jak wolisz to nazwa´c. Gdyby tak nie było, nie miałby´s teraz łez w oczach. Nie byłoby niepohamowanego gniewu w twoim głosie — odrzekł. Przez chwil˛e nie mogłem nic odpowiedzie´c. Przytaknałem ˛ tylko głowa.˛ Potem jednak spróbowałem si˛e przełama´c i dodałem: — Nigdy nie wolno ci zmusza´c mnie do niczego! Nie wolno oddziaływa´c na mnie z taka˛ siła.˛ . . — zaciałem ˛ si˛e. — Nie — odpowiedział natychmiast. — Nie wolno mi. Moja moc zatrzymuje si˛e gdzie´s wewnatrz ˛ ciebie. Tam ju˙z trac˛e siły. Co by jednak nie powiedzie´c, stworzenie Madeleine dokonało si˛e. Jeste´s wolny. — A ty usatysfakcjonowany — powiedziałem, opanowujac ˛ si˛e. — Nie chc˛e by´c niemiły. Masz mnie. Kocham ci˛e. Ale straciłem zupełnie orientacj˛e. Czy jeste´s zadowolony? — Jak˙ze mógłbym nie by´c? — zapytał. — Jestem, oczywi´scie. Wstałem i podszedłem do okna. Na kominku dogasały z˙ arzace ˛ si˛e jeszcze w˛egielki. Szare niebo zacz˛eło si˛e przeja´snia´c. Usłyszałem, jak Armand podchodzi do mnie, do okna. Czułem go teraz za soba,˛ moje oczy coraz bardziej przyzwyczajały si˛e do przejas´niajacego ˛ si˛e nieba. Widziałem ju˙z jego profil i oko. Zewszad ˛ dochodziły odgłosy padajacego ˛ za oknem deszczu. Ciche mieszanie si˛e d´zwi˛eków nadawało nocy specyficznej atmosfery. — Czy wybaczysz mi to. . . z˙ e zmusiłem ci˛e, aby´s postapił ˛ tak z ta˛ kobieta? ˛ — zapytał. — Nie potrzebujesz mojego wybaczenia. — Ty potrzebujesz — odparł. — Dlatego i ja te˙z. Jego twarz była jak zawsze całkowicie spokojna. — Czy ona b˛edzie opiekowa´c si˛e Klaudia? ˛ Czy wytrzyma — zapytałem. — Jest doskonała. Szalona, ale na dzisiejsze lata to jest wła´snie doskonałe. B˛edzie si˛e opiekowała Klaudia.˛ Nigdy, nawet przez chwil˛e nie z˙ yła samotnie, to dla niej zupełnie naturalne, z˙ e po´swi˛eca si˛e tym, z którymi mieszka. Nie potrzebuje szczególnych powodów, aby pokocha´c Klaudi˛e. A przecie˙z, w dodatku, ma pewne szczególne powody. Pi˛ekno Klaudii, jej spokój, siła i przewaga. Pasuja˛ do siebie doskonale. Ale my´sl˛e. . . z˙ e powinny opu´sci´c Pary˙z tak szybko, jak to tylko mo˙zliwe. — Dlaczego? — Wiesz dlaczego. Poniewa˙z Santiago i pozostałe wampiry przygladaj ˛ a˛ im si˛e z podejrzliwo´scia.˛ Wszystkie wampiry widziały ju˙z Madeleine. Obawiaja˛ si˛e jej, poniewa˙z ona wie o nich, a oni jej nie znaja.˛ Nie zostawia˛ nikogo w spokoju, nikogo, kto co´s o nich wie. — A ten chłopiec, Denis? Co zamierzasz z nim zrobi´c? 229
— On nie z˙ yje — odpowiedział. Byłem zaskoczony. Zarówno tym, co powiedział, jak i jego spokojem. — Zabiłe´s go? — wydusiłem z siebie. Przytaknał ˛ głowa˛ i nic nie odpowiedział, cho´c jego wielkie, ciemne oczy zdawały si˛e zachwycone mna,˛ emocja,˛ wstrzasem, ˛ którego nawet nie próbowałem ukry´c. Jego nie´smiały, subtelny u´smiech przyciagał ˛ mnie coraz bli˙zej niego, jego dło´n przycisn˛eła moja˛ na mokrym parapecie. Poczułem, z˙ e obracam si˛e, aby stana´ ˛c do niego twarza,˛ jak gdybym był przesuwany poza swoja˛ wola.˛ — To było najlepsze wyj´scie — przyznał cicho. A potem dodał: — Musimy ju˙z i´sc´ . . . Zerknał ˛ na ulic˛e pod nami. — Armand — odezwałem si˛e. — Nie mog˛e, nie potrafi˛e. . . — Louis, chod´z ze mna˛ — szepnał. ˛ Zatrzymał si˛e na kraw˛edzi. — Nawet gdyby´s miał spa´sc´ tam, na bruk — dodał — zraniłby´s si˛e tylko na chwil˛e. Twoje ciało wyleczyłoby si˛e tak szybko i tak całkowicie, z˙ e po kilku dniach nie byłoby nawet s´ladu po upadku, wi˛ec niech wiedza o tym pozwoli ci robi´c to, co jeste´s w stanie robi´c z taka˛ łatwo´scia.˛ Dobrze, schodzimy teraz. — Co mo˙ze mnie zabi´c? — zapytałem. Zatrzymał si˛e ponownie. — Zniszczenie twoich szczatków ˛ — odparł. — Nie wiesz o tym? Ogie´n, rozczłonkowanie. . . promienie sło´nca. Nic poza tym. Mo˙zesz by´c zraniony, tak, ale posiadasz zdolno´sc´ regeneracji. Jeste´s nie´smiertelny. Spogladałem ˛ w dół przez srebrzysty, cichutki deszcz, w ciemno´sc´ . Nagle błysn˛eło jakie´s s´wiatło w dole pod rozkołysanymi gał˛eziami drzew, a blade promienie s´wiatła o´swietlały kawałek ulicy. Mokry bruk, z˙ elazna antaba na skrzyni przeje˙zd˙zajacego ˛ powozu, wino pnace ˛ si˛e po s´cianie. Pudło powozu otarło si˛e o wino, a potem oddalajace ˛ si˛e s´wiatło stawało si˛e coraz słabsze, ulica z z˙ ółtawej stała si˛e srebrna, by po chwili znikna´ ˛c zupełnie, jakby ciemne drzewa pochłon˛eły ja˛ całkowicie. Czy raczej, jak gdyby wszystko to zostało odj˛ete od ciemno´sci. Poczułem lekki zawrót głowy. Wydało mi si˛e, z˙ e budynek si˛e rusza. Armand siedział ju˙z na parapecie i przygladał ˛ mi si˛e. — Louis, chod´z dzisiaj do mnie — szepnał ˛ nagle, zmieniajac ˛ głos. — Nie — odpowiedziałem łagodnie. — Jeszcze za wcze´snie. Jeszcze nie mog˛e ich zostawi´c. Patrzyłem na niego, gdy odwrócił si˛e i spojrzał na ciemne niebo. Wydawało si˛e, z˙ e westchnał. ˛ Poczułem jego dło´n obok mojej na parapecie. — No có˙z, dobrze. . . — odrzekł. — Daj mi jeszcze troch˛e czasu. . . — odparłem. Skinał ˛ głowa˛ i poklepał lekko moja˛ dło´n, jakby mówiac, ˛ z˙ e wszystko w porzadku. ˛ Potem przerzucił nogi przez parapet i zniknał. ˛ Przez chwil˛e wahałem si˛e jeszcze przedrze´zniany przez walace ˛ jak dzwon serce. Wspiałem ˛ si˛e jednak i ja na parapet i po´spieszyłem za nim, ani przez chwil˛e nie wa˙zac ˛ si˛e spojrze´c w dół.
230
Dniało ju˙z prawie, gdy wkładałem klucz do zamka hotelowego pokoju. Gazowe lampy paliły si˛e wzdłu˙z s´cian. Madeleine, z igła˛ i nitka˛ w dłoniach, zasn˛eła przy kominku. Klaudia stała bez ruchu, w cieniu, spogladaj ˛ ac ˛ na mnie spoza paproci przy oknie. W dłoniach trzymała szczotk˛e do włosów. Jej włosy błyszczały. Zatrzymałem si˛e na chwil˛e, poddajac ˛ si˛e pewnemu wstrzasowi, ˛ jaki odczułem na widok tych pokoi, mieszaniny zmysłowych przyjemno´sci, które przechodziły przeze mnie jak fale, a moje ciało poddało si˛e tym doznaniom, tak jednak odmiennym od chwil sp˛edzonych z Armandem w wie˙zy, w której byli´smy tej nocy. Było w tej scenie co´s uspokajajacego, ˛ ale jednocze´snie niepokojacego. ˛ Wzrokiem szukałem mojego fotela. Usiadłem w nim i dło´nmi s´cisnałem ˛ skronie. Poczułem, z˙ e Klaudia stan˛eła tu˙z obok mnie i zdałem sobie spraw˛e, z˙ e jej usta dotkn˛eły mojego czoła. — Byłe´s z Armandem — odezwała si˛e. — Chcesz z nim odej´sc´ . Spojrzałem na nia.˛ O, jak˙ze łagodna˛ i pi˛ekna˛ miała twarz. I nagle — moja twarz równie˙z si˛e wypogodziła. Nie odczuwałem wyrzutów sumienia, poddajac ˛ si˛e nagłemu pragnieniu dotkni˛ecia jej policzków, mu´sni˛ecia jej powiek, tych poufało´sci, na które nie pozwalałem sobie od czasu naszej ostatniej sprzeczki. — Zobaczymy si˛e znowu, nie tutaj, w innym miejscu. Zawsze b˛ed˛e wiedział, gdzie jeste´s! — powiedziałem. Obj˛eła mnie za szyj˛e. Przytuliła si˛e do mnie. Przymknałem ˛ oczy i zatopiłem twarz w jej włosach. Pokrywałem jej szyj˛e pocałunkami. Objałem ˛ ja˛ mocno, mocno obejmowałem jej małe ramiona. Całowałem je, całowałem mi˛ekkie wkl˛es´ni˛ecia w zagi˛eciach jej ramion, przegubów dłoni. Czułem jej palce głaszczace ˛ moje włosy i twarz. — Cokolwiek sobie za˙zyczysz — zło˙zyła s´lubowanie — cokolwiek sobie zaz˙ yczysz. — Czy jeste´s szcz˛es´liwa? Czy masz to, czego pragniesz? — pytałem. — Tak, Louis. — Przysun˛eła si˛e jeszcze bli˙zej, jej palce spi˛eły si˛e na moich plecach. — Mam wszystko, czego chc˛e. Ale czy ty, czy ty tak naprawd˛e wiesz, czego chcesz? — Podniosła moja˛ twarz tak, z˙ e musiałem spojrze´c jej w oczy. — To o ciebie si˛e obawiam, by´c mo˙ze to ty popełniasz bład. ˛ Dlaczego nie opu´scisz ´ Pary˙za razem z nami? — zapytała nagle. — Swiat do nas nale˙zy, jed´z z nami! — Nie. — Odsunałem ˛ si˛e od niej. — Chcesz, aby było tak, jak dawniej z Lestatem. Ju˙z tak by´c nie mo˙ze, nigdy. Nie b˛edzie. — Z Madeleine b˛edzie zupełnie inaczej. Nie prosz˛e o to. To przecie˙z ja to sko´nczyłam — powiedziała — ale czy ty tak naprawd˛e rozumiesz, co wybierasz w Armandzie? Odwróciłem głow˛e. Było co´s upartego i tajemniczego w jej niech˛eci do niego, w jej braku mo˙zliwo´sci zrozumienia go. Mogłaby znowu powtórzy´c, z˙ e pragnał ˛ jej s´mierci, w co jednak ja nie wierzyłem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, z czego ja zdawałem sobie spraw˛e: nie mógł pragna´ ˛c jej s´mierci, poniewa˙z ja tego nie 231
chciałem. Ale jak mogłem jej to wytłumaczy´c, by nie zabrzmiało to pompatycznie i nie wygladało, ˛ jakbym był w nim s´lepo zakochany. — Widocznie tak miało by´c — powiedziałem, jak gdybym wła´snie u´swiadamiał to sobie pod presja˛ jej watpliwo´ ˛ sci. — Tylko on mo˙ze da´c mi taka˛ sił˛e, abym stał si˛e tym, kim jestem. Nie mog˛e ju˙z z˙ y´c dalej w takim rozdarciu, po˙zerany przez cierpienia. Albo pójd˛e z nim, albo umr˛e — powiedziałem. — Jest jeszcze co´s, irracjonalnego, nie dajacego ˛ si˛e wytłumaczy´c i co satysfakcjonuje tylko mnie. . . — . . . a mianowicie? — zapytała. ˙ go kocham — powiedziałem. — Ze — Nie ma watpliwo´ ˛ sci, z˙ e tak jest — zamy´sliła si˛e. — Ale wtedy mógłby´s kocha´c nawet i mnie. — Klaudio, Klaudio. — Przytuliłem ja˛ do siebie i poczułem jej ci˛ez˙ ar na moich kolanach. Przylgn˛eła do mnie blisko. — Mam tylko nadziej˛e, z˙ e kiedy b˛edziesz mnie potrzebował, odnajdziesz ˙ b˛ed˛e mogła wróci´c do ciebie. . . Wiem, tyle razy ci˛e zraniłam, tak bardzo mnie. Ze cierpiałe´s przeze mnie. — Jej głos załamał si˛e. Nieruchomo opierała si˛e o mnie, czułem jej ci˛ez˙ ar, my´slac, ˛ z˙ e za mała˛ chwil˛e ju˙z jej nie b˛ed˛e miał. Chc˛e teraz po prostu trzyma´c ja˛ w ramionach. Zawsze odczuwałem taka˛ wielka˛ przyjemno´sc´ w tej prostej rzeczy. Jej ci˛ez˙ ar, te dłonie obejmujace ˛ mnie za szyj˛e. Gdzie´s w gł˛ebi pokoju zgasła lampka. Od zimnego, wilgotnego powietrza, nagle i bezgło´snie. Ogarniał mnie ju˙z sen. Gdybym był s´miertelny, zadowoliłbym si˛e za´sni˛eciem tam, gdzie siedziałem. Przyjemnie senny, odczułem dziwne, zupełnie ludzkie uczucie, z˙ e nad ranem obudzi mnie delikatnie sło´nce i z˙ e zwyczajnie ujrz˛e te paprocie w promieniach sło´nca, a promienie sło´nca odbite w kroplach deszczu. Poddałem si˛e temu uczuciu, przymknałem ˛ lekko oczy. Cz˛esto próbowałem potem przypomnie´c sobie te chwile, przywoła´c na pami˛ec´ te pokoje i to, co si˛e tam w nich znajdowało. Pó´zniej, kiedy nie musiałem ju˙z opiekowa´c si˛e Klaudia,˛ stałem si˛e mniej czuły na tego rodzaju subtelne zmiany. Du˙zo pó´zniej, potłuczony, obrabowany i zgorzkniały, czego nigdy bym si˛e wczes´niej nie spodziewał, jeszcze raz przyjrzałem si˛e tym chwilom porannym, sennym i spokojnym, kiedy zegar na kominku tykał cicho, a niebo stawało si˛e coraz bledsze i bledsze. Wszystko, co mogłem sobie przypomnie´c — mimo desperackiego wysiłku, z jakim starałem si˛e przeciagn ˛ a´ ˛c i utrwali´c te chwile, zatrzymujac ˛ wskazówki zegara — wszystko, co mogłem sobie przypomnie´c, to ta delikatna zmiana s´wiateł. Gdybym si˛e bardziej pilnował, nigdy by do tego nie doszło. Pogra˙ ˛zony w rozmy´slaniach, nie byłem do´sc´ uwa˙zny. Lampka zgasła, s´wieczka wypaliła si˛e, topiac ˛ knot w wosku. Majac ˛ oczy półprzymkni˛ete, odniosłem wra˙zenie, jakby ciemno´sc´ zagra˙zała mi, jakbym był zamkni˛ety w ciemno´sci. Wtedy otworzyłem oczy, nie my´slac ˛ ju˙z o lampkach czy s´wiecach, ale było za pó´zno. Pami˛etam, jak gwałtownie wstałem z fotela, r˛eka Klaudii ze´slizgn˛eła si˛e 232
z mojego ramienia. Poraził mnie widok chmary ubranych na czarno postaci suna˛ cych przez pokoje, ich ubrania zdawały si˛e pochłania´c s´wiatło z ka˙zdej złoconej kraw˛edzi lub polerowanej powierzchni, zbiera´c całe o´swietlenie pokoju. Krzykna˛ łem do nich, krzyknałem, ˛ aby obudzi´c Madeleine. Zobaczyłem, jak wstaje gwałtownie, oszołomiona i przera˙zona, trzymajac ˛ si˛e mocno oparcia kozetki, a potem opada na kolana, gdy dopadli do niej. W naszym kierunku szli Santiago i Celesta, a za nimi Estella i inni, których imion nie znałem, wypełniajac ˛ zwierciadła swoimi odbiciami i tłoczac ˛ si˛e w nich, pokrywajac ˛ s´ciany pełnymi grozy cieniami. Krzyczałem do Klaudii, by uciekała, popchnałem ˛ ja˛ w kierunku drzwi, zastawiajac ˛ je soba,˛ wreszcie zamierzajac ˛ si˛e na Santiago, gdy podbiegł bli˙zej. Moja kiepska obrona wtedy, w Dzielnicy Łaci´nskiej, nie mogła si˛e równa´c z tym, co zaprezentowałem teraz. Widocznie nie miałem do´sc´ przekonania, by walczy´c w swojej obronie. Teraz jednak instynkt chronienia Madeleine i Klaudii dodał mi sił. Pami˛etam, z˙ e powaliłem Santiago do tyłu i uderzyłem silna˛ i pi˛ekna˛ Celest˛e, która próbowała mnie dosi˛egna´ ˛c. Doszły mnie odgłosy stóp Klaudii na dalekich, marmurowych stopniach klatki schodowej. Celesta zrobiła półobrót, sczepiajac ˛ si˛e ze mna˛ i mocno przytrzymujac. ˛ Jej paznokcie dosi˛egły mojej twarzy i poczułem, z˙ e rozdrapuje ja˛ a˙z do krwi. Krew zachlapała mi kołnierzyk. Katem ˛ oka widziałem, jak tryska. Le˙załem teraz na Santiago, okładajac ˛ go pi˛es´ciami. Po chwili toczyli´smy si˛e razem po podłodze. Byłem s´wiadomy siły, jaka tkwiła w jego z˙ elaznych r˛ekach, które próbowały teraz dosi˛egna´ ˛c mojego gardła. — Walcz z nimi, Madeleine! — krzyczałem do niej. Ale w odpowiedzi usłyszałem jedynie pochlipywanie. Potem zobaczyłem ja˛ nieruchoma,˛ przera˙zona˛ ´ i osłupiała,˛ otoczona˛ pozostałymi wampirami. Smiali si˛e tym pustym s´miechem wampira, który przypomina odgłosy wydawane przez błyskotki czy srebrne dzwoneczki. Santiago trzymał si˛e za brod˛e. Moje z˛eby naci˛eły tam krwawa˛ ran˛e. Uderzyłem go w pier´s, w głow˛e, czujac ˛ niesłychany ból w r˛ece. Co´s obj˛eło moja˛ pier´s, czyje´s ramiona, które strzasn ˛ ałem ˛ z siebie, słyszac ˛ z tyłu odgłos tłuczonego szkła. Nagle kto´s inny chwycił moja˛ dło´n i ciagn ˛ ał ˛ mnie z olbrzymia˛ siła.˛ Nie pami˛etam, bym słabł. Nie przypominam sobie z˙ adnego punktu zwrotnego tej bitwy, czy sytuacji, w której siła napastnika przewa˙zyła moja.˛ Pami˛etam, z˙ e po prostu napastników było zbyt wielu: zostałem pokonany ich liczba˛ i wytrwało´scia˛ w atakowaniu. Zostałem unieruchomiony, otoczony i wyprowadzony z pokoju. Zmuszono mnie do przej´scia korytarza z olbrzymia˛ szybko´scia˛ i po chwili czułem, jak spadam ze schodów, na moment wolny, by znów zosta´c otoczony i przytrzymany przed waskimi ˛ tylnymi drzwiami hotelu. Widziałem twarz Celesty bardzo blisko mojej i gdybym tylko mógł, zraniłbym ja˛ swoimi z˛ebami. Krwawiłem silnie, a jedna z moich rak ˛ była tak mocno trzymana w przegubie, z˙ e prawie nie czułem ju˙z dłoni. Wszyscy wcisn˛eli´smy si˛e do powozu. Byłem bity przez cały czas, a przecie˙z nie straciłem przytomno´sci. Pami˛etam, z˙ e gdy le˙załem na podłodze powozu, usilnie broniłem si˛e przed utrata˛ przytomno´sci, pomimo spa233
dajacych ˛ mi na głow˛e ciosów i krwi płynacej ˛ z potylicy. Powtarzałem sobie tylko, z˙ e tak długo, jak odczuwam, z˙ e powóz toczy si˛e ulicami, tak długo jeszcze z˙ yj˛e, nie trac˛e przytomno´sci. Gdy tylko zostali´smy wciagni˛ ˛ eci do budynku „Theatre des Vampires”, zacza˛ łem wykrzykiwa´c imi˛e Armanda. Puszczono mnie i zataczajac ˛ si˛e, postapiłem ˛ kilka kroków do przodu po kamiennych stopniach. Z tyłu naciskała na mnie cała ich horda, popychajac ˛ r˛ekoma. W pewnej chwili udało mi si˛e chwyci´c Celest˛e. Krzykn˛eła, a kto´s uderzył mnie od tyłu. I wtedy ujrzałem Lestata — to był cios silniejszy ni˙z wszystkie inne. Lestat stał na s´rodku sali balowej, wyprostowany, jego szare oczy były skupione i patrzyły bystro przed siebie, usta miał wydłu˙zone w chytrym u´smiechu. Ubrany bez zarzutu, jak zawsze, wygladał ˛ wspaniale w czarnym płaszczu. Ale blizny pokrywały ka˙zdy centymetr jego białego ciała i jak˙ze zmieniały, zniekształcały przystojna˛ niegdy´s twarz. Grube bruzdy przecinały delikatna˛ skór˛e nad górna˛ warga,˛ powieki, gładkie wzniesienie czoła. A oczy wprost płon˛eły niema˛ w´sciekło´scia,˛ zdawały si˛e wypełnione duma,˛ straszna,˛ bezlitosna˛ duma˛ i mówiły: „Widzisz, kim jestem!” — Czy to ten? — zapytał Santiago, popychajac ˛ mnie do przodu. Lestat odwrócił si˛e gwałtownie do niego i odrzekł twardo: — Powiedziałem ci, z˙ e chc˛e Klaudii, tego dziecka! To o nia˛ mi chodziło! Ujrzałem teraz, jak jego głowa poruszyła si˛e mimo woli wraz z całym tym wybuchem, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, jak gdyby szukał podpory w oparciu stojacego ˛ obok fotela. Wyprostował si˛e jednak i utkwił wzrok we mnie. — Lestat — zaczałem, ˛ dostrzegajac ˛ w tym momencie pewna˛ szans˛e ocalenia. ˙ — Zyjesz! Zachowałe´s z˙ ycie! Powiedz im, jak nas traktowałe´s. . . — Nie. — Z w´sciekło´scia˛ potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Wracasz do mnie, Louis. Przez moment nie dowierzałem własnym uszom. Jaka´s zdrowsza, bardziej zdesperowana czastka ˛ mnie podpowiadała mi: „Dogadaj si˛e z nim”, nawet gdy jedynie złowieszczy s´miech był moja˛ odpowiedzia˛ na jego stwierdzenie. — Oszalałe´s — dodałem! — Zwróc˛e ci swoje z˙ ycie! — powiedział, mru˙zac ˛ oczy. Wypowiadał słowa w napi˛eciu, oddychał gł˛eboko, r˛eka znowu wyciagn˛ ˛ eła si˛e w moja˛ stron˛e i zgi˛eła si˛e bezsilnie w ciemno´sci. — Obiecałe´s mi — powiedział do Santiago — z˙ e mog˛e go zabra´c ze soba˛ z powrotem do Nowego Orleanu. — I wtedy, gdy wzrok Lestata prze´slizgiwał si˛e po otaczajacych ˛ nas wampirach, jego oddech stał si˛e gwałtowniejszy, po czym wybuchnał. ˛ — Klaudia! Gdzie ona jest? To ona mi to zrobiła, mówiłem ci! — Spokojnie, ju˙z wkrótce b˛edziesz ja˛ miał — odrzekł Santiago, a gdy wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece do Lestata ten cofnał ˛ si˛e i prawie stracił równowag˛e. Znów odszukał r˛ekoma oparcie fotela i wsparł si˛e na nim, przymknał ˛ oczy, zbierajac ˛ si˛e w sobie. 234
— Ale on jej pomógł, wspomagał ja.˛ . . — dodał Santiago, przysuwajac ˛ si˛e do niego coraz bli˙zej. Lestat zerknał ˛ do góry. — Nie — odrzekł. — Louis, ty musisz wróci´c do mnie. Jest jeszcze co´s, co mog˛e ci powiedzie´c. . . o tej nocy na bagniskach! — Przerwał jednak i rozejrzał si˛e znowu, jak gdyby był w klatce, ranny i zdesperowany. — Posłuchaj mnie, Lestat — zaczałem. ˛ — Pozwól jej odej´sc´ , uwolnij ja.˛ . . a ja. . . ja wróc˛e do ciebie. — Słowa zabrzmiały pusto i metalicznie. Spróbowałem zrobi´c krok w jego kierunku, patrze´c na niego twardo, tak, by nie mógł czyta´c w moich my´slach, by czuł emanujac ˛ a˛ ze mnie moc. Patrzył na mnie, obserwował mnie dokładnie, ze wszystkich sił walczac ˛ z własna˛ słabo´scia.˛ Celesta uj˛eła mnie za przegub dłoni. — Musisz im powiedzie´c — ciagn ˛ ałem ˛ dalej — jak nas traktowałe´s, z˙ e nie znali´smy praw, z˙ e ona nic nie wiedziała o innych wampirach. — Cały czas mys´lałem, wydobywajac ˛ z siebie ten mechaniczny głos, z˙ e Armand musi w ko´ncu nadej´sc´ tutaj. Armand musi wróci´c. Sko´nczy z tym wszystkim, nie pozwoli na to. Usłyszałem nagle odgłos jakby kto´s co´s ciagn ˛ ał ˛ po podłodze, a potem bezsilny okrzyk Madeleine. Rozejrzałem si˛e i dostrzegłem ja˛ siedzac ˛ a˛ w fotelu, a gdy zauwa˙zyła, z˙ e patrz˛e na nia,˛ jej przera˙zenie stało si˛e jeszcze wi˛eksze. Próbowała wsta´c, ale powstrzymano ja.˛ — Lestat — powiedziałem — czego chcesz ode mnie? Dam ci to. . . I wtedy zobaczyłem, co robiło taki hałas na podłodze, Lestat tak˙ze to zobaczył. Była to trumna z wielkimi, z˙ elaznymi zamkami. To ja˛ ciagni˛ ˛ eto po posadzce, wciagni˛ ˛ eto do pokoju. Zrozumiałem natychmiast. — Gdzie jest Armand? — zapytałem desperacko. — Zrobiła mi to, Louis. Ona to zrobiła, nie ty! Musi umrze´c — powiedział Lestat, a jego głos stał si˛e cienki i chrapliwy, jak gdyby mówienie kosztowało go wiele wysiłku. — Zabierzcie to, on wraca ze mna˛ do domu — powiedział z w´sciekło´scia˛ do Santiago. Santiago tylko si˛e roze´smiał. Celesta tak˙ze, a ich s´miech zdawał si˛e zarazi´c wszystkich pozostałych. — Obiecali´scie mi — powiedział do nich Lestat. — Nic ci nie obiecywałem — odrzekł Santiago. — Zrobili z ciebie głupca — powiedziałem do niego gorzko, gdy tymczasem oni otwierali trumn˛e. — Jaki˙z głupiec z ciebie! Musisz dotrze´c do Armanda. Armand jest tutaj przywódca˛ — wybuchnałem. ˛ Zdawało si˛e jednak, z˙ e Lestat nie rozumie mnie. To, co zdarzyło si˛e pó´zniej, było rozpaczliwe, mroczne i z˙ ałosne. Starałem si˛e kopna´ ˛c ich, próbujac ˛ uwolni´c r˛ece, z w´sciekło´scia˛ rzucajac ˛ im w twarz, z˙ e Armand nie pozwoliłby na to, co robia,˛ z˙ e nie o´smiela˛ si˛e zrobi´c nic złego Klaudii. A przecie˙z siła˛ wepchn˛eli mnie do trumny, mimo moich szale´nczych wysiłków, które nie przyniosły nic poza zagłuszeniem krzyku Madeleine, jej okropnego, zawodzacego ˛ płaczu i obawy, z˙ e w ka˙zdej chwili mog˛e usłysze´c krzyki Klaudii. Pami˛etam, z˙ e próbowałem powsta´c i odepchna´ ˛c od siebie przy235
ciskajace ˛ mnie wieko, trzymajac ˛ je przez moment, zanim popchni˛ete przez nich zamkn˛eło si˛e z trzaskiem na dobre. W zamkach usłyszałem zgrzyt przekr˛ecanych kluczy. Powróciły do mnie słowa sprzed wielu lat, piskliwy, u´smiechni˛ety Lestat w tym odległym miejscu, gdzie cała nasza trójka kłóciła si˛e ze soba˛ owej nocy: „Głodujace ˛ dziecko — to przera˙zajacy ˛ widok. . . głodujacy ˛ wampir to co´s jeszcze gorszego, jej krzyki usłysza˛ w Pary˙zu”. Moje spocone i dr˙zace ˛ ciało zwiotczało w dusznej trumnie. Powiedziałem sobie, z˙ e Armand nie pozwoli na to. Nie ma takiego miejsca, gdzie mogliby nas ukry´c. Poczułem, z˙ e trumna została podniesiona. I usłyszałem szuranie butów, czułem kołysanie na boki i r˛ekoma zaparłem si˛e o s´ciany trumny, na chwil˛e zamykajac ˛ oczy. Nie byłem pewny, co mo˙ze teraz nastapi´ ˛ c. Poczułem, z˙ e trumna zacz˛eła si˛e kołysa´c i pochyla´c, gdy dotarli´smy do schodów, bezskutecznie próbowałem zrozumie´c okrzyki Madeleine. Wydawało mi si˛e, z˙ e wzywa Klaudi˛e, jak gdyby ona mogła nam pomóc. Wołaj Armanda, musi wróci´c do domu tej nocy, mys´lałem rozpaczliwie, i tylko my´sl o straszliwym upokorzeniu słuchania swojego własnego płaczu, wewnatrz ˛ siebie, zalewajacego ˛ moje uszy, a przecie˙z nie wydostajacego ˛ si˛e poza mnie, uchroniła mnie przed gło´snym krzykiem. Jeszcze jedna my´sl przyszła mi do głowy, gdy zdałem sobie spraw˛e z zagro˙zenia: A co, je´sli nie przyjdzie? Co, je´sli gdzie´s w tej wie˙zy, w której byli´smy razem, ma ukryta˛ trumn˛e, do której czasami powraca. . . ? I wtedy moje ciało nie wytrzymało tego napi˛ecia, i nagle, nie kontrolujac ˛ si˛e, zaczałem ˛ młóci´c w drewniane s´ciany, próbujac ˛ obróci´c si˛e w trumnie i plecami podwa˙zy´c wieko. A jednak nie mogłem, zbyt mało było miejsca, moja głowa opadła na deski i pot spływał strumieniem po plecach. Po chwili krzyk Madeleine ucichł. Wszystko, co słyszałem, to szuranie ich butów i swój własny oddech. Zatem wróci jutro w nocy, tak, jutro w nocy, oni powiedza˛ mu, a on odnajdzie nas i uwolni. Trumna przechyliła si˛e, zapach wody wypełnił moje nozdrza, jej chłód był niemal dotykalny, a potem wraz z zapachem wody poczułem zapach rozkopanej ziemi. Trumna została gwałtownie postawiona na ziemi. Poczułem ból w ko´nczynach i potarłem ramiona dło´nmi, z trudem próbujac ˛ nie dotyka´c wieka trumny, aby nie wyczu´c, jak blisko jest nade mna.˛ Obawiałem si˛e własnego strachu przechodzacego ˛ w panik˛e, w przera˙zenie. My´slałem, z˙ e zostawia˛ mnie teraz, ale tak si˛e nie stało. Byli obok, i to bardzo zaj˛eci. Jeszcze jeden zapach doszedł do mnie, surowy i nie znany. Ale chwil˛e pó´zniej, gdy le˙załem nieruchomo, zdałem sobie spraw˛e, z˙ e układali mur i z˙ e zapach, który poczułem, pochodził od zaprawy murarskiej. Powoli, ostro˙znie, podniosłem dło´n, by wytrze´c twarz. No dobrze, przekonywałem sam siebie, byle do jutrzejszej nocy, jutro przyjdzie tu, a do tego czasu b˛edzie to po prostu moja zast˛epcza trumna, b˛edzie to cena, jaka˛ musz˛e zapłaci´c za to wszystko, co robiłem noc po nocy, noc po nocy. W oczach jednak miałem łzy. Widziałem siebie, jak bezwładnie wal˛e pi˛es´cia236
mi w s´cian˛e trumny, moja głowa obracała si˛e z boku na bok, my´sla˛ wybiegałem ju˙z do jutra i do nast˛epnych nocy. I wtedy, odwracajac ˛ uwag˛e od tego szale´nstwa, pomy´slałem o Klaudii — chciałem znów poczu´c jej ramiona obejmujace ˛ mnie w przyciemnionym s´wietle naszych hotelowych pokojów, ujrze´c jej zaokraglone ˛ policzki w s´wietle lamp, mruganie jej powiek, jedwabny dotyk ust. Moje ciało zesztywniałe, znów zaczałem ˛ kopa´c z cała˛ siła˛ w deski. Nie było ju˙z słycha´c odgłosów układanych cegieł ani przytłumionych kroków. Zawołałem ja: ˛ „Klaudio, Klaudio”, a˙z poczułem ból w szyi od ciagłego ˛ jej wykr˛ecania, a moje paznokcie wbiły si˛e w dłonie. Parali˙z snu zawładnał ˛ mna˛ jak lodowaty potok. Próbowałem zawoła´c Armanda — głupio, rozpaczliwie, ju˙z ledwie s´wiadomy, gdy powieki stały si˛e ci˛ez˙ kie, a r˛ece le˙zały bezwładnie. Przecie˙z i jego dosi˛egnał ˛ sen i le˙zy bez ruchu gdzie´s u siebie. Raz jeszcze szarpnałem ˛ si˛e. Wokół panowała ciemno´sc´ , dło´nmi wyczułem drewno. Poczułem si˛e słaby. A potem nie było ju˙z nic. Obudziłem si˛e, gdy usłyszałem głos. Odległy, ale wyra´zny. Dwukrotnie usłyszałem swoje imi˛e. Przez chwil˛e nie wiedziałem, gdzie jestem. Wydawało mi si˛e, z˙ e s´niłem co´s strasznego, co miało jednak znikna´ ˛c zupełnie, bez najmniejszego s´ladu, co´s, co chciałem, by min˛eło. I wtedy otworzyłem oczy i poczułem wieko trumny. Wiedziałem ju˙z, gdzie jestem. Zdałem sobie z tego spraw˛e dokładnie w tym samym czasie, gdy rozpoznałem głos. To Armand mnie wołał. Odpowiedziałem, ale mój głos był zamkni˛ety razem ze mna˛ i ginał ˛ w trumnie. W chwilowym przera˙zeniu pomy´slałem, z˙ e szuka mnie, a ja nie mog˛e powiedzie´c, gdzie jestem, A chwil˛e pó´zniej usłyszałem, jak mówi, z˙ e nie mam si˛e czego obawia´c. Usłyszałem gło´sny hałas, potem jeszcze jeden. Usłyszałem, z˙ e co´s p˛eka, łamie si˛e, a potem odgłos spadajacych ˛ cegieł. Zdaje si˛e, z˙ e kilka z nich upadło na trumn˛e. Potem zdałem sobie spraw˛e, z˙ e podnosi je, jedna po drugiej. Po odgłosach poznawałem te˙z, z˙ e odrywa zamki, podwa˙zajac ˛ gwo´zdzie. Twarde wieko zatrzeszczało, prze´switywało s´wiatło. Zaczałem ˛ wdycha´c wnikajace ˛ powietrze i poczułem, z˙ e pot wystapił ˛ mi teraz na twarz. Wieko skrzypn˛eło i otworzyło si˛e. Przez chwil˛e byłem zupełnie o´slepiony. Usiadłem, widzac ˛ jasne s´wiatło lampy zza dłoni, która˛ zasłaniałem oczy. — Szybko — odezwał si˛e do mnie. — Nie czas na wyja´snienia. — Ale dokad ˛ idziemy? — zapytałem. Zobaczyłem korytarz z nierównych, chropawych cegieł, rozciagaj ˛ acych ˛ si˛e od przej´scia, które wła´snie wybił w s´cianie. Wzdłu˙z całego korytarza wida´c było drzwi, zapiecz˛etowane i zamurowane jak te, które Armand otworzył przed chwila.˛ Natychmiast ujrzałem przed oczyma trumny kryjace ˛ si˛e za tymi cegłami, trumny z wampirami umierajacymi ˛ z głodu i rozkładajacymi ˛ si˛e tam. Ale Armand ju˙z ciagn ˛ ał ˛ mnie na gór˛e, powtarzajac, ˛ z˙ ebym teraz nic nie mówił. Skradali´smy si˛e wzdłu˙z korytarza. Wreszcie zatrzymał si˛e przy drewnianych drzwiach i zgasił lamp˛e. Natychmiast zrobiło si˛e zupełnie ciemno, a˙z po pewnej chwili ujrzałem leciutko prze´switujace ˛ s´wiatło zza drzwi. Otworzył je tak delikatnie, z˙ e nawet nie usłyszałem skrzypni˛ecia zawiasów. Sły237
szałem teraz własny oddech i próbowałem go powstrzyma´c. Wchodzili´smy w co´s, co było dolnym korytarzem prowadzacym ˛ do jego celi. Ale gdy biegłem za nim, zdałem sobie spraw˛e ze straszliwej prawdy. Ratował mnie, ale tylko mnie. Wyciagn ˛ ałem ˛ dło´n, aby go zatrzyma´c, ale on tylko pociagn ˛ ał ˛ mnie za soba.˛ Dopiero kiedy zatrzymali´smy si˛e w uliczce za teatrem, byłem w stanie zatrzyma´c go, cho´c zbierał si˛e ju˙z do dalszej drogi. Zaczał ˛ potrzasa´ ˛ c głowa,˛ zanim jeszcze si˛e odezwałem. — Nie mog˛e jej ratowa´c — powiedział. — Nie sadzisz ˛ chyba, z˙ e odejd˛e stad ˛ bez niej! Maja˛ ja˛ tam! — Byłem przeraz˙ ony. — Armand, musisz ja˛ uratowa´c. Nie masz wyboru! — Dlaczego tak mówisz? — odparł. — Nie mam takiej mocy, musisz to zrozumie´c. Powstana˛ przeciwko mnie. Louis, mówi˛e ci, nie potrafi˛e jej uratowa´c. B˛ed˛e tylko ryzykował utrata˛ ciebie. Nie mo˙zesz tam wróci´c. Odmówiłem przyznania temu racji. Nie miałem innej nadziei poza Armandem. Ale mog˛e szczerze powiedzie´c, z˙ e strach był teraz poza mna.˛ Wiedziałem tylko, z˙ e musz˛e wydosta´c stamtad ˛ Klaudi˛e albo umrze´c, próbujac ˛ to zrobi´c. To było proste. Nie była to wcale sprawa odwagi. Widziałem tak˙ze, mogłem rozpozna´c to w zachowaniu Armanda, sposobie, w jaki mówił do mnie, z˙ e poszedłby ze mna,˛ gdybym zawrócił, z˙ e nie b˛edzie próbował mnie zatrzyma´c. Miałem racj˛e. Rzuciłem si˛e z powrotem w korytarz, a on był ju˙z za mna,˛ przejmujac ˛ prowadzenie do schodów w gór˛e, do sali balowej. Słyszałem odgłosy wampirów, wszelkiego typu d´zwi˛eki, ruch uliczny Pary˙za. Brzmiało to jak odgłosy duz˙ ego zbiorowiska ludzi w teatrze znajdujacym ˛ si˛e nad nami. I wtedy, gdy wspia˛ łem si˛e ju˙z na ostatni stopie´n, ujrzałem Celest˛e w drzwiach sali balowej. Trzymała w dłoniach jedna˛ z tych scenicznych masek. Po prostu patrzyła na mnie. Nie wydawała si˛e by´c zaalarmowana moim widokiem. W rzeczy samej, wydawała si˛e dziwnie oboj˛etna. Gdyby rzuciła si˛e w moja˛ stron˛e, gdyby podniosła alarm, zrozumiałbym to. Ale ona nie zrobiła z˙ adnej z tych rzeczy. Cofn˛eła si˛e tylko do sali, obróciła, jakby cieszac ˛ si˛e subtelnym ruchem swej sukni, najwyra´zniej z najwi˛eksza˛ przyjemno´scia˛ pozwalała swym sukniom błyszcze´c i wirowa´c w półobrocie, gdy powoli sun˛eła ku s´rodkowi sali. Przyło˙zyła do twarzy mask˛e i zza namalowanej na niej trupiej czaszki powiedziała cicho: — Lestat, to twój przyjaciel Louis przyszedł do nas. Uwa˙zaj! Opu´sciła mask˛e, a gdzieniegdzie dało si˛e słysze´c fal˛e s´miechu. Ujrzałem, z˙ e wszyscy byli w sali, stali lub siedzieli w cieniu, skupieni. Lestat siedział przygarbiony w fotelu. Odwrócił twarz ode mnie. Wydawało si˛e, z˙ e trzyma co´s w dłoniach, co´s, czego jednak nie mogłem dostrzec. Powoli podniósł wzrok, jego g˛este blond włosy opadały mu na czoło i oczy. Dostrzegłem w nich przestrach. Był niezaprzeczalny. Patrzył teraz na Armanda. On tymczasem sunał ˛ bezgło´snie przez sal˛e, krótkimi, ale pewnymi krokami, a wszystkie wampiry roz238
st˛epowały si˛e przed nim, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e jednak uwa˙znie. — Bonsoir, monsieur. — Celesta ukłoniła mu si˛e, gdy przechodził obok niej, trzymajac ˛ mask˛e jak rapier. Nie zaszczycił jej wzrokiem. Armand spogladał ˛ w dół, na Lestata. — Czy jeste´s teraz zadowolony? — zapytał. Szare oczy Lestata zdawały si˛e spoglada´ ˛ c na niego ze zdumieniem, usta z trudem formowały si˛e, by wypowiedzie´c słowo. Widziałem, z˙ e w oczach miał łzy. — Tak. . . — wyszeptał wreszcie, szamoczac ˛ si˛e z rzecza,˛ która˛ ukrywał pod czarnym płaszczem. Potem jednak spojrzał na mnie i po jego policzkach spłyn˛eły łzy. — Louis — odezwa si˛e gł˛ebokim i pełnym głosem, co musiało sprawia´c mu niesłychany ból. — Prosz˛e, musisz mnie wysłucha´c. Musisz wróci´c. . . — A potem, pochylajac ˛ głow˛e, wykrzywił twarz w grymasie wstydu. Gdzie´s w tłumie za´smiał si˛e Santiago. Armand cicho oznajmił Lestatowi, z˙ e musi wyjecha´c i opu´sci´c Pary˙z, z˙ e jest tutaj banita.˛ Lestat siedział tylko z zamkni˛etymi oczyma, jego twarz była zmieniona od bólu. Zdawał si˛e by´c sobowtórem tego prawdziwego Lestata, zranionym i prze˙zywajacym ˛ stworzeniem. Nigdy do tej pory takim go nie widziałem. — Prosz˛e — powiedział łagodnym głosem, błagajac ˛ mnie raz jeszcze. — Nie mog˛e rozmawia´c z toba˛ tutaj! Nie mog˛e ci˛e przekona´c. Jed´z ze mna.˛ . . cho´cby na krótko. . . do czasu, a˙z stan˛e si˛e znów soba! ˛ — To szale´nstwo!. . . — odrzekłem, chwytajac ˛ si˛e nagle skroni. — Gdzie ona jest? Gdzie ona jest! — Rozejrzałem si˛e wokoło, patrzyłem w ich nieruchome, oboj˛etne twarze, niezbadane u´smieszki. — Lestat. — Obróciłem si˛e teraz do niego, chwytajac ˛ go za wełniane klapy płaszcza. I wtedy zobaczyłem rzecz, która˛ trzymał w dłoniach. Wiedziałem, co to jest. W jednej chwili wyrwałem mu to z rak ˛ i przytknałem ˛ sobie pod oczy. Delikatny kawałek jedwabnej tkaniny — z˙ ółtej sukienki Klaudii. Lestat podniósł dło´n do ust i odwrócił twarz. Usłyszałem cichy, tłumiony szloch, gdy odchylił si˛e w fotelu do tyłu. Spogladałem ˛ to na niego, to na kawałek jedwabiu. Moje palce przesuwały si˛e powoli po dziurach w tkaninie, po plamach krwi, jakie na niej zostały. Dło´n zacisn˛eła si˛e, dr˙zaca, ˛ gdy przycisnałem ˛ gałganek do piersi. Przez chwil˛e zdawało si˛e, z˙ e po prostu stałem tak bez ruchu. Nie odczuwałem upływu czasu i nie dotykał mnie te˙z przesuwajacy ˛ si˛e korowód wampirów, których swobodne, eteryczne s´miechy zacz˛eły dochodzi´c do moich uszu. Pami˛etam, z˙ e my´slałem o tym, by zatka´c je r˛ekoma, ale nie mogłem pu´sci´c tego kawałka sukni, nie mogłem przesta´c składa´c go nerwowo, coraz bardziej, by stał si˛e tak mały, z˙ e zmie´sciłby si˛e w mojej dłoni. Pami˛etam rzad ˛ s´wiec palacych ˛ si˛e nade mna,˛ s´wiec migajacych ˛ jedna za druga˛ na s´cianie pokrytej malowidłami. Przez otwarte drzwi wida´c było padajacy ˛ deszcz i wszystkie s´wiece poddawały si˛e podmuchom wiatru. Zdawało si˛e, z˙ e płomienie s´wiec unosza˛ si˛e nad knotami, lecz z powrotem osiadały na s´wiecy i paliły jak przedtem. Wiedziałem, z˙ e Klaudia jest 239
´ za tymi drzwiami prowadzacymi ˛ na małe podwórko. Swiece poruszyły si˛e, wampiry przytrzymały je. Santiago ujał ˛ jedna˛ z nich i ruchem głowy wskazał mi, bym przeszedł przez drzwi. Ledwo zdawałem sobie spraw˛e z jego obecno´sci. Nie zwracałem na niego i innych uwagi. Co´s we mnie mówiło mi: Je´sli b˛edziesz zwracał na nich uwag˛e, zwariujesz! W rzeczywisto´sci, wcale si˛e zreszta˛ teraz nie liczyli. Tylko ona. Gdzie jest Klaudia? Odszukaj ja.˛ Ich s´miech dobiegał do mnie z oddali, zdawał si˛e mie´c kształt i kolor, ale był cz˛es´cia˛ nico´sci. Po chwili ujrzałem co´s przez otwarte drzwi, co´s, co widziałem ju˙z kiedy´s, dawno, dawno temu. Nikt nie wiedział o tej rzeczy, która˛ widziałem lata temu, tylko ja. Nie. Lestat wiedział. Ale nie miało to znaczenia. Nie przypomniałby so˙ on i ja widzieli´smy to, stojac bie teraz lub nie zrozumiałby tego. Ze ˛ w drzwiach ceglanej kuchni na Rue Royale, te dwa mokre, skurczone kształty, które kiedy´s były z˙ yjacymi ˛ istotami, matka˛ i córka,˛ obj˛ete razem, zamordowana para le˙zaca ˛ na podłodze kuchni. Teraz jednak oba le˙zace ˛ na siapi ˛ acym ˛ deszczu kształty to była ´ Madeleine i Klaudia. Sliczne, ciemne włosy Madeleine mieszały si˛e z włosami Klaudii, które poruszały si˛e i błyszczały na wietrze. Tylko to, co było z˙ ywym kształtem, postacia,˛ ciałem, wypaliło si˛e — nie włosy, nie długie, puste teraz suknie, nie malutka, splamiona krwia˛ koszulka z biała˛ koronka.˛ Sczerniały i wypalony kształt, który był kiedy´s Madeleine, nadal miał jeszcze wyraz twarzy jej z˙ ywej postaci, a dło´n, która zacisn˛eła si˛e na małej, była jak wyciagni˛ ˛ eta do dziecka matczyna r˛eka. Ale dziecko, dorosłe dziecko, moja Klaudia, było teraz kupka˛ popiołu. Wzbierał we mnie krzyk, dziki, po˙zerajacy ˛ krzyk, płynacy ˛ z gł˛ebi mych trzewi, z gł˛ebi mego jestestwa, powstajacy ˛ jak wiatr, jak wiatr wirujacy ˛ na deszczu padajacym ˛ na spopielałe szczatki, ˛ unoszacy ˛ złote włosy, owiewajacy ˛ s´lad małej raczki ˛ na ceglanym murze. Poczułem cios zwalajacy ˛ mnie z nóg, jeszcze gdy krzyczałem. Chwyciłem si˛e czego´s co, jak my´slałem, było płaszczem Santiago, zaczałem ˛ wali´c w niego pi˛es´ciami z w´sciekło´scia,˛ wykrzywiajac ˛ t˛e s´miejac ˛ a˛ si˛e szyderczo biała˛ twarz r˛ekoma, od których nie mógł si˛e teraz uwolni´c, bijac ˛ go pi˛es´ciami, przed którymi zasłaniał si˛e, krzyczac. ˛ Jego krzyki mieszały si˛e z moimi, jego buty deptały popiół, a˙z wreszcie odepchnałem ˛ go do tyłu, za´slepiony od padajacego ˛ deszczu, od łez, które pojawiły si˛e w oczach. Rzuciłem go na ziemi˛e i nie przestałem okłada´c razami nawet wtedy, gdy le˙zał i r˛ekoma zasłaniał si˛e tylko przed ciosami. Teraz szarpałem si˛e z Armandem. Armandem, który próbował wypchna´ ˛c mnie z male´nkiego podwórka w wirujace ˛ kolory sali balowej, w krzyki, mieszajace ˛ si˛e głosy, ten srebrzysty s´miech. Lestat wołał: — Louis, poczekaj na mnie, Louis, musz˛e z toba˛ porozmawia´c! Zobaczyłem oko Armanda tu˙z przy moim i poczułem si˛e słaby na całym ciele i niejasno s´wiadomy, z˙ e Madeleine i Klaudia nie z˙ yja.˛ Jego głos obja´sniał mi co´s cicho, by´c mo˙ze bezd´zwi˛ecznie. — Nie mogłem temu zapobiec, nie mogłem temu zapobiec. . . Ale one były martwe, po prostu martwe. A ja traciłem przytomno´sc´ . Santiago 240
był obok nich, gdzie´s tam, gdzie le˙zały bez ruchu z włosami unoszonymi przez wiatr, z lokami unoszonymi jego podmuchem. Straciłem w tym momencie przytomno´sc´ . Nie mogłem zabra´c ze soba˛ ich martwych ciał, nie mogłem zabra´c ich stamtad. ˛ Armand objał ˛ mnie mocno, podło˙zył mi pod rami˛e dło´n, wła´sciwie niósł mnie. Przeszli´smy przez jakie´s drewniane, dudniace ˛ echem miejsce. Zapachy ulicy stały si˛e coraz wyra´zniejsze, s´wie˙zy zapach koni i skóry. Zobaczyłem stojace ˛ powozy. Widziałem siebie wyra´znie, jak biegłem wzdłu˙z Boulevard des Capucines z male´nka˛ trumna˛ pod r˛eka.˛ Tłum rozst˛epował si˛e przede mna,˛ siedzacy ˛ przy kawiarnianych stolikach podnosili głowy, a jaki´s człowiek uniósł r˛ek˛e. Zdawało si˛e, z˙ e potknałem ˛ si˛e. I znów zobaczyłem w zbli˙zeniu jego brazowe ˛ oczy patrzace ˛ na mnie. Poczułem osłabienie i senno´sc´ , zapadałem si˛e. A przecie˙z szedłem, szedłem dalej, widziałem błysk własnych butów na chodniku. — Czy on oszalał, by mówi´c mi takie rzeczy? — pytałem o Lestata zezłosz´ czony, chrapliwym głosem. Sam d´zwi˛ek głosu sprawiał mi ulg˛e. Smiałem si˛e, s´miałem gło´sno. — On chyba całkowicie postradał zmysły, z˙ eby mówi´c do mnie w taki sposób! Słyszałe´s go? — domagałem si˛e odpowiedzi. Ale oko Arman´ da mówiło mi: Spij. Odpocznij. Chciałem powiedzie´c jeszcze co´s o Madeleine i Klaudii, z˙ e nie mo˙zemy ich tam zostawi´c, i poczułem, z˙ e ten krzyk znów rodzi si˛e we mnie, ten krzyk, który spycha wszystko ze swej drogi. Z˛eby zacisn˛eły si˛e, aby nie wypu´sci´c go z siebie, poniewa˙z był tak gło´sny i tak pełny, z˙ e zniszczyłby mnie, gdybym pozwolił mu si˛e wydosta´c. A potem wszystko dotarło do mnie a˙z nazbyt jasno. Szli´smy ulica˛ obok siebie w wojowniczych nastrojach jakim´s takim s´lepym spacerem, jakim chodza˛ ludzie kompletnie pijani i pełni nienawi´sci do innych, cho´c jednocze´snie czuja˛ si˛e bezsilni. W taki wła´snie sposób spacerowałem ulicami Nowego Orleanu tej nocy, kiedy po raz pierwszy spotkałem Lestata, tym pijackim chodem, który oznacza obijanie si˛e o wszystko wokół, który w niezrozumiały sposób jest niezwykle pewny drogi i zawsze znajduje miejsce, do którego da˙ ˛zy. Zobaczyłem dłonie jakiego´s pijanego osobnika grzebiace ˛ co´s przy zapałkach. Po chwili płomie´n dotknał ˛ fajki, a ogie´n został wciagni˛ ˛ ety w tyto´n. Stałem przy oknie kawiarni. M˛ez˙ czyzna pociagał ˛ dym z fajki. Wcale nie był pijany. Armand przystanał ˛ obok mnie, czekajac. ˛ Byli´smy w tłumie na Boulevard des Capucines. A mo˙ze był to Boulevard du Tempie? Nie jestem pewien, Czułem si˛e zniewa˙zony tym, z˙ e ich ciała pozostały tam, w tym wstr˛etnym miejscu. Ujrzałem ponownie, jak Santiago kopie butami sczerniałe, wypalone szczatki, ˛ które były szczatkami ˛ mojego dziecka! Płakałem, szlochałem przez zaci´sni˛ete z˛eby. M˛ez˙ czyzna wstał tymczasem od stołu i stanał ˛ przed lustrem. — Odejd´z ode mnie — mówiłem do Armanda. — Niech ci˛e piekło pochłonie, nie zbli˙zaj si˛e do mnie. Ostrzegam ci˛e, nie zbli˙zaj si˛e do mnie. Zaczałem ˛ szybko odchodzi´c od niego w gór˛e ulicy i zda˙ ˛zyłem jeszcze zauwa241
z˙ y´c, z˙ e przechodzaca ˛ para schodzi na bok, aby mnie przepu´sci´c, a m˛ez˙ czyzna wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, aby ochroni´c przede mna˛ swoja˛ towarzyszk˛e. Potem zaczałem ˛ biec. Ludzie widzieli, jak biegłem. Zastanawiam si˛e, jak to wygladało, ˛ co widzieli, jaka to dzika i biała posta´c przemkn˛eła przed ich oczyma, zbyt szybka, by mogli si˛e jej przyjrze´c. Pami˛etam, z˙ e gdy przystanałem, ˛ byłem słaby i z´ le si˛e czułem, a moje z˙ yły paliły mnie, jak gdybym umierał z pragnienia. Pomy´slałem o zabijaniu, ale my´sl ta napełniła mnie obrzydzeniem. Siedziałem na kamiennych schodach tu˙z przy jakim´s ko´sciele, przy jednym z tych małych bocznych portali rze´zbionych w kamieniu, z zamkni˛etym i zaryglowanym na noc wej´sciem. Deszcz zel˙zał troch˛e, albo tylko mi si˛e tak wydawało. Ulic była pusta i cicha, cho´c jaki´s m˛ez˙ czyzna przeszedł w pewnym oddaleniu z błyszczacym, ˛ czarnym parasolem. Armand stał pod drzwiami nieopodal. Za nim rozciagał ˛ si˛e ocean drzew i mokrych traw, a unoszaca ˛ si˛e mgiełka sugerowała, z˙ e ziemia była jednak ciepła. My´slac ˛ tylko o jednej rzeczy, mdło´sciach w z˙ oładku, ˛ zawrotach głowy i s´cis´ni˛etym gardle, próbowałem uspokoi´c si˛e i opanowa´c. Po pewnym czasie to min˛eło i znów miałem jasny umysł. Pozostała we mnie s´wiadomo´sc´ tego, co si˛e wydarzyło, odległo´sci, jaka mnie teraz dzieliła od teatru, i faktu, z˙ e szczatki ˛ Madeleine i Klaudii nadal tam jeszcze pozostały. Ofiary całopalenia we wzajemnym u´scisku obj˛ete i blisko siebie. Poczułem, z˙ e jestem bliski samozniszczenia. — Nie mogłem temu zapobiec — powiedział cicho Armand. Zerknałem ˛ na niego i ujrzałem jego twarz. Malował si˛e na niej smutek trudny do opisania. Odwrócił głow˛e, jak gdyby wyczuwał, z˙ e na pró˙zno przekonuje mnie o tym, ale czułem wyra´znie z˙ al, smutek, rezygnacj˛e. Miałem uczucie, z˙ e gdybym dał upust całej mojej zło´sci na niego, nie uczyniłby nic, aby si˛e temu sprzeciwi´c. Jednoczes´nie odczuwałem to wyobcowanie, t˛e pasywno´sc´ tkwiac ˛ a˛ w nim jako skutek tego, do czego tak usilnie chciał mnie przekona´c. — Nie mogłem temu zapobiec. — Och, ale˙z mogłe´s temu zapobiec! — powiedziałem cicho. — Dobrze wiesz, z˙ e mogłe´s! Byłe´s ich przywódca! ˛ Ty jedyny znałe´s granice swojej władzy, nie oni. Oni nie znali. Nie rozumieli. Twoja wiedza przekraczała ich wiedz˛e. Spojrzał w bok, nic nie mówiac. ˛ Ale widziałem efekt, jaki wywarły na nim moje słowa. Widziałem zm˛eczenie na jego twarzy, bezbarwno´sc´ spojrzenia, smutek w pozbawionych blasku oczach. — Miałe´s nad nimi przewag˛e. Bali si˛e ciebie — mówiłem dalej. — Mogłe´s ich zatrzyma´c, gdyby´s tylko chciał u˙zy´c swej mocy. Nie chciałe´s jednak naruszy´c wewn˛etrznego spokoju. Nie chciałe´s naruszy´c swojej własnej, drogocennej koncepcji prawdy! Rozumiem ci˛e doskonale. Widz˛e przecie˙z w tobie własne odbicie. Jego wzrok przesunał ˛ si˛e łagodnie po mnie i utkwił w moich oczach. Nic jednak nie mówił. Ból malujacy ˛ si˛e na jego twarzy był straszny. Jego twarz odzwierciedlała rozpacz na granicy jakiego´s straszliwego wybuchu emocji, którego nie 242
byłby w stanie kontrolowa´c. Bał si˛e tej emocji, tego silnego uczucia. Ja nie. Czuł mój ból ta˛ wielka˛ magiczna˛ siła,˛ która˛ mnie przewy˙zszał. Ja nie potrafiłem wyczuwa´c jego bólu. Nie miało to dla mnie znaczenia. — Rozumiem ci˛e a˙z nazbyt dobrze. . . — powiedziałem. — Moja bierno´sc´ była z´ ródłem wszystkiego, prawdziwym złem. Ta słabo´sc´ , ta odmowa kompromisu zwichni˛etej i głupiej moralno´sci, ta okropna duma! Wła´snie dlatego stałem si˛e tym, kim jestem, cho´c wiedziałem, z˙ e to jest złe. Wła´snie dlatego pozwoliłem Klaudii zosta´c wampirem, cho´c wiedziałem, z˙ e to jest złe. Z tego samego powodu, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e tylko, pozwoliłem jej zabi´c Lestata, cho´c wiedziałem, z˙ e nie t˛edy droga. Nawet nie kiwnałem ˛ palcem, aby temu zapobiec. A Madeleine, Madeleine, pozwoliłem jej doj´sc´ do tego, czym si˛e stała, cho´c nie powinienem był w z˙ adnym wypadku czyni´c jej stworzeniem takim jak my. Wiedziałem, z˙ e to jest złe. Có˙z, powiem ci tylko tyle, z˙ e nie jestem ju˙z taki bierny, taki słaby, aby prza´ ˛sc´ zło za złem w sie´c szeroka˛ i gruba,˛ której w ko´ncu stan˛e si˛e ofiara.˛ Sko´nczyło si˛e! Teraz ju˙z wiem, co mam zrobi´c. I zaklinam ciebie, na lito´sc´ , jaka˛ mi dzi´s okazałe´s. Nie chod´z ju˙z tam wi˛ecej, do swojej celi w „Theatre des Vampires”. Nie zbli˙zaj si˛e tam nawet! Nie czekałem na odpowied´z. By´c mo˙ze nawet nie próbowałby mi jej udzieli´c. Nie wiem. Zostawiłem go na ulicy, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e do tyłu. Nie chciałem jej pozna´c. Nie dbałem o nia.˛ Za schronienie wybrałem sobie cmentarz Montmartre. Dlaczego wła´snie to miejsce, nie jestem pewien, poza tym, z˙ e było to niedaleko od Boulevard des Capucines. W owym czasie Montmartre był w szczerym polu, ciemny i spokojny w porównaniu z reszta˛ miasta. Przechodzac ˛ tam pomi˛edzy niskimi domkami w ogródkach, pozbawiłem z˙ ycia swoja˛ ofiar˛e bez najmniejszej satysfakcji, po czym wyszukałem sobie na cmentarzu trumn˛e, w której postanowiłem przele˙ze´c nadchodzacy ˛ dzie´n. Wyskrobałem le˙zace ˛ szczatki ˛ gołymi r˛ekoma i uło˙zyłem si˛e w ło˙ze obrzydliwe, wilgotne, pełne zapachu s´mierci. Nie mog˛e powiedzie´c, bym znalazł tam komfort, otrzymałem raczej to, czego potrzebowałem — schronienie. Zamkni˛ety w ciemno´sci pełnej zapachu ziemi, z dala od ludzi i z˙ yjacych ˛ ludzkich form, poddałem si˛e wszystkiemu temu, co nacierało na moje zmysły i dławiło je. Ale trwało to krótko. Kiedy chłodne, szare, zimowe sło´nce zaszło nast˛epnej nocy, obudziłem si˛e, czujac, ˛ z˙ e zdr˛etwienie szybko mnie opuszcza. Wyczułem po omacku jakie´s z˙ ywe stworzenia, które zamieszkiwały trumn˛e, a teraz uwijały si˛e wokół mnie, uciekajac ˛ przed moim zmartwychwstaniem. Wolno wydostałem si˛e na powierzchni˛e. Nade mna˛ s´wiecił blady ksi˛ez˙ yc. Smakowałem chłód, absolutna˛ gładko´sc´ marmurowej płyty nagrobnej, która˛ przesunałem, ˛ aby si˛e wydosta´c. Wychodzac ˛ spomi˛edzy grobów, a potem z cmentarza, obmy´slałem sobie w głowie plan, w którym kładłem na szale swoje własne z˙ ycie z ta˛ siła˛ wolnej istoty, która naprawd˛e nie dba o nie, która ma nadzwyczajna˛ moc zdobycia si˛e na ryzykowanie własnego 243
z˙ ycia. W ogródku, przy jakim´s domku, zobaczyłem co´s, z czego istnienia zaledwie zdawałem sobie spraw˛e, dopóki moje dłonie nie spocz˛eły na tym. Była to mała kosa, jej cienkie, zakrzywione ostrze oblepione było zielonymi kawałkami zielska. Wytarłem je do czysta i pociagn ˛ ałem ˛ po ostrzu, a wtedy zdało si˛e, jakby mój plan zarysował si˛e wyra´znie. Mogłem przej´sc´ szybko do wypełnienia poszczególnych jego etapów: załatwienia sobie powozu z wo´znica,˛ który spełniłby moje z˙ adania ˛ przez najbli˙zsze dni oszołomiony pieni˛edzmi, które mu dam i obietnica˛ otrzymania jeszcze wi˛ekszych; wydostania mojej skrzyni z hotelu „Saint-Gabriel” i umieszczenia jej wewnatrz ˛ tego powozu; oraz przygotowania jeszcze kilku innych rzeczy. Potem były ju˙z tylko długie godziny nocne, kiedy musiałem udawa´c, z˙ e pij˛e z moim wo´znica,˛ i rozmawia´c z nim, aby uzyska´c jego oddane współdziałanie w wywiezieniu mnie z Pary˙za do Fontainebleau. Miałem spa´c w powozie, gdzie moje delikatne zdrowie wymagało, abym nie był niespokojny podczas snu. Owa samotno´sc´ była tak wa˙zna, z˙ e byłem gotów doda´c hojna˛ r˛eka˛ du˙za˛ sum˛e pieni˛edzy do tego, co ju˙z mu zapłaciłem, tylko za to, by nikt nawet nie dotykał klamki u drzwi powozu, zanim sam z niego nie wyjd˛e. Wkrótce byłem ju˙z przekonany, z˙ e zgodzi si˛e na wszystko. Był dostatecznie pijany, by nie my´sle´c o niczym poza s´ciagni˛ ˛ eciem lejców w podró˙z do Fontainebleau. Wjechali´smy powoli i ostro˙znie w uliczk˛e, przy której stał teatr wampirów i w pewnej odległo´sci czekali´smy, a˙z niebo zacznie si˛e przeja´snia´c. Teatr został zamkni˛ety i zaryglowany przed nadchodzacym ˛ dniem. Podkradłem si˛e pod jego mury, kiedy s´wiatło i powietrze oznajmiły mi, z˙ e mam co najwyz˙ ej kwadrans na wykonanie mojego planu. Wiedziałem, z˙ e pozamykane wewnatrz ˛ wampiry były ju˙z w swoich trumnach. Nawet gdyby który´s ze spó´znionych wampirów ociagał ˛ si˛e jeszcze z pój´sciem spa´c, nie usłyszałby tych moich wst˛epnych przygotowa´n. Przyło˙zyłem długie, grube deski do zaryglowanych drzwi i szybko przybiłem je gwo´zdziami do drzwi, zamykajac ˛ w ten sposób od zewnatrz. ˛ Jaki´s przechodzie´n zwrócił na to uwag˛e, ale poszedł dalej by´c mo˙ze w przekonaniu, z˙ e zamykam teatr za zgoda˛ wła´sciciela. Wiedziałem, z˙ e zanim sko´ncz˛e, mog˛e napotka´c którego´s ze sprzedajacych ˛ bilety, wo´znych lub sprzataj ˛ acych ˛ po przedstawieniu, którzy mogli równie dobrze pozosta´c wewnatrz, ˛ aby ochrania´c wampiry w ich codziennym s´nie. To wła´snie o tych ludziach my´slałem, kiedy podprowadzałem powóz w alejk˛e od strony Armanda. Zostawiłem go tam i podszedłem do sekretnych drzwi, zabierajac ˛ ze soba˛ dwie małe baryłki wypełnione nafta.˛ Klucz pasował do zamka, jak miałem nadziej˛e, i po chwili znalazłem si˛e wewnatrz ˛ dolnego korytarza. Otworzyłem drzwi do jego celi i stwierdziłem, z˙ e nie było go w s´rodku. Trumna znikn˛eła. Znikn˛eło równie˙z wszystko, poza meblami, razem z ło˙zem martwego chłopca. Pospiesznie otworzyłem jedna˛ z baryłek, toczac ˛ druga˛ przed soba˛ w kierunku schodów. Wbiegłem na gór˛e, polewajac ˛ wysta244
jace ˛ drewniane belki i drzwi pozostałych cel nafta.˛ Jej zapach był silny, silniejszy i mocniejszy ni˙z hałas, jaki mogłem uczyni´c i zaalarmowa´c kogokolwiek. Lecz chocia˙z stałem absolutnie bez ruchu, nasłuchujac ˛ na schodach z baryłkami i kosa,˛ nie usłyszałem nic, z˙ adnych odgłosów stra˙zy, której spodziewałem si˛e tutaj, ´ z˙ adnych odgłosów wampirów. Sciskaj ac ˛ trzonek kosy, odwa˙zyłem si˛e podej´sc´ po schodach do góry, a˙z stanałem ˛ przed drzwiami sali balowej. Nie było tam nikogo, kto mógłby mnie zobaczy´c, jak rozlewałem naft˛e na fotele z ko´nskiego włosia, na firanki; nikogo, kto mógłby mnie zobaczy´c, jak przez krótka˛ chwil˛e waham si˛e, stojac ˛ przed drzwiami prowadzacymi ˛ na małe podwórko, gdzie zostały zabite Madeleine i Klaudia. Och, jak bardzo chciałem otworzy´c te drzwi. Odczuwałem tak silna˛ pokus˛e, z˙ e przez minut˛e prawie zapomniałem o całym moim planie, ale dostrzegłem ju˙z s´wiatło przenikajace ˛ przez szpary w starych drewnianych drzwiach i wiedziałem, z˙ e musz˛e si˛e s´pieszy´c. Madeleine i Klaudii tam nie było. Były martwe. Co by mi to dało, gdybym raz jeszcze otworzył te drzwi i zetknał ˛ si˛e z ich szczatkami, ˛ z tymi matowymi, rozrzuconymi w nieładzie włosami? Nie było na to czasu, nie było sensu tego robi´c. Biegłem ju˙z przez ciemne korytarze, których wcze´sniej nie zbadałem, polewajac ˛ stare, drewniane drzwi, pewny, z˙ e wampiry le˙za˛ zamkni˛ete tam w s´rodku. Wbiegłem po cichu do samego teatru, gdzie zimne i szare s´wiatło przedostajace ˛ si˛e do sali zza zaryglowanych drzwi wej´sciowych przynagliło mnie do dalszej pracy, rozlewania nafty wzdłu˙z wielkiej aksamitnej kurtyny, wy´sciełanych krzeseł, firanek w drzwiach prowadzacych ˛ do holu. W ko´ncu baryłka była pusta, wi˛ec odrzuciłem ja˛ i wyciagn ˛ ałem ˛ prymitywna˛ pochodni˛e, która˛ sporzadziłem ˛ przedtem. Przyło˙zyłem zapalona˛ zapałk˛e do jej nasaczonych ˛ nafta˛ szmat i przystawiłem do krzeseł. Płomienie pocz˛eły liza´c ich gruby jedwab i tapicerk˛e. Tymczasem wbiegłem na scen˛e, przystawiajac ˛ ogie´n do kurtyny. W kilka sekund cały teatr zapłonał. ˛ Zrobiło si˛e jasno jak w dzie´n. Cały jego szkielet zdawał si˛e skrzypie´c i j˛ecze´c, gdy ogie´n objał ˛ s´ciany, płomienie lizały wielki łuk proscenium, gipsowe dekoracje balkonów i ló˙z. Nie miałem jednak czasu na podziwianie tego, na wchłanianie zapachu i odgłosów rozszerzajacego ˛ si˛e ognia, widoku zakatków ˛ i szczelin pojawiajacych ˛ si˛e w s´wietle dzikiej iluminacji, która wkrótce miała je pochłona´ ˛c. Uciekłem pod podłog˛e, na dolna˛ kondygnacj˛e, przytykajac ˛ po drodze pochodni˛e do kozetki z ko´nskiego włosia stojacej ˛ w sali balowej, do zasłon, do wszystkiego, co tylko łatwo chwytało płomie´n. Co´s zacz˛eło stuka´c po deskach u góry, w pokojach, których nigdy nie widziałem, po chwili usłyszałem bez watpienia ˛ odgłos otwieranych drzwi. Za pó´zno, powiedziałem sobie, mocniej jednocze´snie s´ciskajac ˛ w dłoni kos˛e i pochodni˛e. Budynek ju˙z płonał. ˛ Zgina.˛ Pobiegłem w kierunku schodów. Jaki´s odległy krzyk uniósł si˛e nad skrzypieniem i hukiem płomieni. W biegu zapalałem pochodnia˛ nasiakni˛ ˛ ete nafta˛ krokwie, płomienie obejmowały stare drzewo i wilgotne sklepienie budynku. To był krzyk Santiago, byłem tego pewny, i gdy zeskoczyłem na dolna˛ kondygnacj˛e, zobaczyłem go u góry, za soba,˛ schodzacego ˛ w dół, dym wy245
pełniał przestrze´n wokół niego, oczy łzawiły, krztusił si˛e, biegł w moim kierunku z wyciagni˛ ˛ eta˛ r˛eka,˛ potykajac ˛ si˛e raz po raz. — Ty. . . ty. . . Przekl˛ety! Przystanałem ˛ zesztywniały, mru˙zac ˛ oczy w g˛estym dymie, czujac, ˛ jak zaczynaja˛ łzawi´c, ani na chwil˛e jednak nie traciłem go z widoku. Próbował teraz u˙zy´c całej swej siły, by rzuci´c si˛e na mnie z taka˛ pr˛edko´scia,˛ z˙ e stałby si˛e dla mnie niewidoczny. Gdy jednak czarny kształt jego postaci ruszył z olbrzymim przyspieszeniem na dół, ku mnie, machnałem ˛ kosa˛ i zobaczyłem, z˙ e trafiłem w szyj˛e. Zakołysał si˛e i upadł, obiema r˛ekoma chwytajac ˛ si˛e straszliwej rany. Powietrze pełne było krzyków, płaczu. Jaka´s biała twarz zamajaczyła nad Santiago, maska przera˙zenia. Jaki´s inny wampir biegł korytarzem z przodu w kierunku sekretnego przej´scia. Ja jednak stałem przygotowany do odparcia ataku, wpatrujac ˛ si˛e w Santiago, widzac, ˛ jak podnosi si˛e na nogi pomimo zranienia. Raz jeszcze machnałem ˛ kosa,˛ z łatwo´scia˛ trafiajac ˛ w cel. Nie było tym razem rany. Po prostu r˛ece szukały po omacku tego, czego ju˙z nie było na miejscu. Głowa tymczasem, ociekajaca ˛ krwia˛ z urwanej szyi, z oczyma patrzacymi ˛ dziko w płonace ˛ krokwie, o włosach zmatowiałych i mokrych od krwi, upadła u moich stóp. Kopnałem ˛ ja˛ z całej siły, tak z˙ e poleciała wzdłu˙z korytarza. Pobiegłem za nia,˛ odrzucajac ˛ na bok kos˛e i pochodni˛e, aby r˛ekoma zasłania´c si˛e przed szalejacym ˛ ogniem, który zalał ju˙z schody prowadzace ˛ do alei. Deszcz padał na mnie błyszczacymi ˛ igiełkami, na oczy, którymi wypatrywałem ciemnej sylwety powozu majaczacej ˛ na tle nieba. Rozespany wo´znica wyprostował si˛e gwałtownie, słyszac ˛ moje chrapliwe polecenia, niezgrabna˛ r˛eka˛ instynktownie si˛egnał ˛ po bat. Po chwili powóz zakołysał si˛e na resorach, gdy otworzyłem drzwi. Konie rzuciły si˛e do przodu, ja tymczasem mocowałem si˛e z wiekiem skrzyni. Rzuciłem si˛e bezwładnie w jej kat, ˛ popalone dłonie wsunałem ˛ pod zimny jedwab. Wieko zasun˛eło si˛e, pogra˙ ˛zajac ˛ wszystko w ciemno´sci. Stukot kopyt wzmógł si˛e, unoszac ˛ mnie dalej i dalej od płonacego ˛ budynku. Nadal jednak czułem zapach dymu, dławił mnie, palił w oczy, a czoło płon˛eło ju˙z od pierwszych rozrzedzonych promieni słonecznych. Jechali´smy jednak do przodu, oddalajac ˛ si˛e od dymu i okrzyków. Opuszczalis´my Pary˙z. Udało si˛e. „Theatre des Vampires” dopalał si˛e. Gdy czułem ju˙z, z˙ e moja głowa opada do tyłu, ujrzałem znów przed oczyma Klaudi˛e i Madeleine obj˛ete razem na tym ponurym podwórku i pochylajac ˛ si˛e nad ich delikatnymi włosami, które błyszczały w s´wietle płomienia s´wiecy, powiedziałem cicho: „Nie mogłem was zabra´c ze soba.˛ Nie mogłem. Ale ich zw˛eglone zwłoki b˛eda˛ le˙ze´c tam wokół waszych. Je´sli ogie´n ich nie pochłonie, doko´nczy dzieła sło´nce. Je´sli si˛e nie spala,˛ to zgina,˛ gdy nadejda˛ ludzie, by walczy´c z ogniem, odnajda˛ ich i wyciagn ˛ a˛ na s´wiatło dzienne. Ale obiecuj˛e wam, wszyscy oni b˛eda˛ martwi, tak jak wy jeste´scie teraz. Ka˙zdy, kto miał tam schronienie, zginie do brzasku. To jedyna s´mier´c w całym moim z˙ yciu, która sprawiła mi przyjemno´sc´ i była jednocze´snie dobrem”. 246
Po dwóch nocach powróciłem. Musiałem zobaczy´c te zalane deszczem ruiny, gdzie ka˙zda cegła była osmalona, rozsypujaca ˛ si˛e, a krokwie głównej konstrukcji sterczały w kilku miejscach, celujac ˛ w niebo jak stosy. Potworne malowidła na s´cianach, które kiedy´s wypełniały sal˛e balowa,˛ były teraz kupa˛ gruzu i jedynie wyłaniajaca ˛ si˛e tu czy ówdzie namalowana twarz czy kawałek skrzydła anioła były jedynymi mo˙zliwymi do zidentyfikowania fragmentami. Z wieczorna˛ prasa˛ pod pacha˛ wkroczyłem do zatłoczonej kafejki teatralnej po drugiej stronie ulicy. Tutaj, pod osłona˛ przyciemnionej lampy i g˛estego dymu z cygara, przeczytałem sprawozdania z minionego po˙zaru. Odnaleziono zaledwie par˛e martwych ciał w wypalonym teatrze, cho´c ubrania i kostiumy porozrzucane były wsz˛edzie, jak gdyby słynne wampiry-aktorzy opu´sciły teatr w popłochu jeszcze przed po˙zarem. Innymi słowy, jedynie młodsze wampiry pozostawiły po sobie swoje ko´sci, starsze dotkn˛eło całkowite zniszczenie. Nie było ani jednej relacji naocznego s´wiadka czy osoby, która prze˙zyła. Jak mogliby prze˙zy´c? A jednak co´s mnie mocno zaniepokoiło, gdy przegladałem ˛ sprawozdania z poz˙ aru. Nie obawiałem si˛e z˙ adnego wampira, nawet je´sli udało mu si˛e uciec z płona˛ cego teatru. Nie odczuwałem te˙z pragnienia wytropienia go, gdyby tak si˛e stało. Tego, z˙ e wi˛ekszo´sc´ z nich i tak zgin˛eła, byłem pewien. Ale dlaczego nie było stra˙zy, ludzi wynaj˛etych do pilnowania posesji w ciagu ˛ dnia? Byłem pewien, z˙ e Santiago wspominał co´s o stra˙zach, i przypuszczałem, z˙ e byli nimi od´zwierni i bileterzy, którzy pełnili te funkcje podczas przedstawie´n. Przygotowałem si˛e nawet na spotkanie z nimi, zabierajac ˛ ze soba˛ kos˛e. Nie było ich jednak w s´rodku. To dziwne. Mój umysł nie czuł si˛e najlepiej, gdy miałem do czynienia z rzecza˛ nie wytłumaczona.˛ W ko´ncu jednak, kiedy odło˙zyłem gazet˛e i rozsiadłem si˛e wygodnie, raz jeszcze zastanawiajac ˛ si˛e nad tym wszystkim, niewytłumaczalno´sc´ tej sytuacji przestała mnie obchodzi´c. To, co nie dawało mi teraz spokoju, to poczucie, z˙ e jestem teraz jeszcze bardziej samotny ni˙z kiedykolwiek dotad, ˛ poczucie, z˙ e Klaudia odeszła bezpowrotnie. Nie miałem powodów, by z˙ y´c i mniejsza˛ ni˙z kiedykolwiek dotad ˛ na to ochot˛e. A przecie˙z smutek nie ogarnał ˛ mnie całkowicie i bez reszty, nie opanował mnie, nie uczynił ze mnie zrujnowanej i zrozpaczonej istoty, jaka˛ niegdy´s z pewno´scia˛ bym si˛e stał. By´c mo˙ze nie było mo˙zliwe przedłu˙zy´c cierpienia, jakiego do´swiadczyłem, gdy ujrzałem wypalone szczatki ˛ Klaudii. By´c mo˙ze nie było mo˙zliwe wiedzie´c o tym i z˙ y´c dalej. Zastanawiałem si˛e nad tym, gdy godziny mijały, dym w kawiarence stawał si˛e coraz g˛estszy, a wytarta kurtyna przed mała˛ o´swietlona˛ scena˛ uniosła si˛e i opadła. Urodziwe kobiety s´piewały tam jedna po drugiej, s´wiatło odbijało si˛e w ich bi˙zuterii, ich mi˛ekkie i pełne barwy głosy zawodziły z˙ ało´snie pie´sni przeszywajace ˛ serce smutkiem i bólem. Zastanawiałem si˛e, jak to b˛edzie odczuwa´c t˛e strat˛e, t˛e zniewag˛e i próbowa´c znale´zc´ gdzie´s pocieszenie, spodziewa´c si˛e zrozumienia. Nie zwierzyłbym si˛e z˙ adnemu człowiekowi 247
z mojej niedoli. Moje własne łzy nic nie znaczyły. Dokad ˛ zatem pój´sc´ , je´sli nie umiera´c? To dziwne, w jaki sposób otrzymałem odpowied´z. Dziwne, jak wyszedłem potem na ulic˛e okra˙ ˛zajac ˛ ruiny teatru, wkraczajac ˛ wreszcie w szeroka˛ Avenue Napoleon i idac ˛ nia˛ a˙z do Luwru. Czułem, jakby to miejsce wzywało mnie, cho´c nigdy dotad ˛ nie byłem tam w s´rodku. Mijałem jego długa˛ fasad˛e tysiac ˛ razy, z˙ ałujac, ˛ z˙ e nie mog˛e cho´c przez jeden dzie´n tak jak inni ludzie pochodzi´c po tych salach i obejrze´c tych wspaniałych obrazów. Teraz odczuwałem to jak jaki´s imperatyw, majac ˛ tylko niejasne wyobra˙zenie, z˙ e w dziełach sztuki odnajd˛e pewne ukojenie, w tych nieo˙zywionych rzeczach, które jednak we wspaniały sposób posiadaja˛ w sobie ducha z˙ ycia. Gdzie´s po drodze, jeszcze na Avenue Napoleon, usłyszałem za soba˛ kroki, które natychmiast rozpoznałem jako kroki Armanda. Dawał mi znaki, informował, z˙ e jest w pobli˙zu. Nie odpowiedziałem, cho´c zwolniłem kroku i pozwoliłem, by dostosował swój krok do mojego. Szli´smy teraz obok siebie w milczeniu. Nie o´smieliłem si˛e spojrze´c na niego. Oczywi´scie, my´slałem o nim cały czas, o tym, z˙ e byli´smy m˛ez˙ czyznami, a Klaudia była moja˛ miło´scia.˛ By´c mo˙ze w ko´ncu padłbym bezradny w jego ramiona, w potrzebie podzielenia si˛e z˙ alem tak silnym i tak trawiacym. ˛ Tama groziła teraz p˛ekni˛eciem, a przecie˙z jeszcze nie przełamała si˛e. Byłem sparali˙zowany i szedłem obok niego jak sparali˙zowany. — Wiesz, co zrobiłem — odezwałem si˛e w ko´ncu. Skr˛ecili´smy z alei i widziałem ju˙z przed soba˛ długa˛ kolumnad˛e fasady Muzeum Królewskiego. — Usunałe´ ˛ s swoja˛ trumn˛e, tak jak ci˛e ostrzegałem. . . — Tak — odparł. Jego głos sprawił mi niezaprzeczalna˛ ulg˛e. Osłabił mnie jednocze´snie. Zbyt jednak byłem daleki od bólu, zbyt zm˛eczony. — A jednak, jeste´s tu teraz ze mna.˛ Czy chcesz ich pom´sci´c? — Nie — odparł. — Byłe´s z nimi, byłe´s ich przywódca˛ — dodałem. — A jednak nie uprzedziłe´s ich, z˙ e czyham na ich z˙ ycie. — Nie. — Ale z pewno´scia˛ gardzisz mna˛ za to, co uczyniłem. Z pewno´scia˛ szanujesz pewne zasady, pewne posłusze´nstwo i lojalno´sc´ wobec swego własnego gatunku. — Nie — odrzekł cicho. Zastanawiajace, ˛ jak logiczne były jego odpowiedzi, nawet je´sli nie potrafiłem ich sobie wytłumaczy´c czy zrozumie´c. Nagle wszystko zacz˛eło si˛e układa´c w cało´sc´ , wywołane z dalekich pokładów moich niespokojnych rozwa˙za´n. — Byli tam przecie˙z stra˙znicy i od´zwierni, którzy spali w teatrze. Dlaczego ich nie było, gdy dostałem si˛e do s´rodka? Dlaczego nie chronili s´piacych ˛ wampirów? — Poniewa˙z to ja ich zatrudniałem, a tej nocy zwolniłem ich wszystkich. Odesłałem do domu — oznajmił Armand.
248
Zatrzymałem si˛e. Stał oboj˛etnie, gdy odwróciłem si˛e do niego, nasze oczy spotkały si˛e, przestałem postrzega´c s´wiat jako czarna,˛ pusta˛ ruin˛e popiołu i s´mierci. Chciałem, by był s´wie˙zy i pi˛ekny, aby´smy obaj z˙ yli w nim i dzielili si˛e swoja˛ miło´scia.˛ — Tak — odrzekł. — Ale byłe´s ich przywódca! ˛ Wierzyli tobie. Miałe´s ich zaufanie. Mieszkalis´cie razem! — wyrzucałem z siebie. — Nie rozumiem ci˛e. . . dlaczego. . . ? — My´sl, co chcesz — odpowiedział spokojnie, jak gdyby wyczulony na to, by nie zrani´c mnie jakimkolwiek zarzutem czy lekcewa˙zacym ˛ słowem, ale chciał po prostu, bym to dokładnie rozwa˙zył. — Ja mog˛e znale´zc´ wiele odpowiedzi. Pomy´sl o tej, która jest ci potrzebna i której uwierzysz. Jest równie prawdopodobna jak pozostałe. Podam ci bezpo´srednia˛ przyczyn˛e, dlaczego to zrobiłem, która jest tu jednak najmniej prawdziwa. Wyje˙zd˙zam z Pary˙za. Teatr nale˙zał do mnie, wi˛ec ich po prostu zwolniłem. — Ale, wiedzac ˛ o tym wszystkim. . . — Powiedziałem ci, jaka była bezpo´srednia przyczyna, ale nie najwa˙zniejsza — oznajmił cierpliwie. — Czy równie łatwo zniszczyłby´s mnie, jak pozwoliłe´s, bym ja zniszczył ich? — domagałem si˛e odpowiedzi. — Dlaczego miałbym to zrobi´c? — zapytał. — Mój Bo˙ze — wyszeptałem. — Bardzo si˛e zmieniłe´s — dodał. — Ale, pod pewnym wzgl˛edem, jeste´s taki sam, jak dawniej. Szedłem jeszcze przez chwil˛e, a potem, tu˙z przy wej´sciu do Luwru, zatrzymałem si˛e. Poczatkowo ˛ wydawało mi si˛e, z˙ e liczne jego okna sa˛ ciemne i srebrne od s´wiatła ksi˛ez˙ yca i drobnego deszczu. Ale potem zobaczyłem blade s´wiatło przesuwajace ˛ si˛e wewnatrz ˛ budynku, jak gdyby stra˙znik przechadzał si˛e mi˛edzy skarbami. Zazdro´sciłem mu. Skupiłem wszystkie moje my´sli na nim, zimne i nieczułe. My´slałem — jak wampir rozwa˙zajacy ˛ sposób dopadni˛ecia swej ofiary — o tym, jak odebra´c mu z˙ ycie, latarni˛e i klucze. Ten plan nie mógł si˛e jednak uda´c. Nie byłem w stanie obmy´sle´c nic rozsadnego. ˛ Uło˙zyłem w swoim z˙ yciu tylko jeden prawdziwy plan, a ten został ju˙z wypełniony. W ko´ncu poddałem si˛e. Obróciłem si˛e do Armanda i pozwoliłem, by jego wzrok przeniknał ˛ mnie na wskro´s, pozwoliłem, by przysunał ˛ si˛e do mnie, jak gdyby chciał mnie uczyni´c swoja˛ nast˛epna˛ ofiara.˛ Pochyliłem głow˛e i poczułem jego mocna˛ dło´n obejmujac ˛ a˛ moje rami˛e. Przypomniałem sobie nagle i wyrazi´scie słowa Klaudii, które były prawie jej ostatnimi słowami — to stwierdzenie, z˙ e wie, z˙ e mog˛e kocha´c Armanda, poniewa˙z byłem w stanie pokocha´c nawet ja.˛ Uderzyła mnie teraz gł˛ebia tych słów, a jednocze´snie ich ironia. Były bardziej wypełnione znaczeniem, ni˙z mogła si˛e nawet domy´sla´c. — Tak — powiedziałem do niego cicho — to jest ukoronowanie naszego zła, to, z˙ e mo˙zemy zaj´sc´ a˙z tak daleko w naszej miło´sci do siebie, ty i ja. Któ˙z inny bo249
wiem okazałby nam cho´cby czastk˛ ˛ e tej miło´sci, czastk˛ ˛ e współczucia czy lito´sci? Któ˙zby inny, znajac ˛ nas tak, jak my znamy siebie nawzajem, mógłby nie pragna´ ˛c zniszczy´c nas? My jednak kochamy si˛e. Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e stał w miejscu, patrzac ˛ tylko na mnie. Potem przysunał ˛ si˛e bli˙zej, pochylił lekko głow˛e, otworzył usta, jakby chciał co´s powiedzie´c. Ale u´smiechnał ˛ si˛e tylko i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Wreszcie wyznał, z˙ e niezupełnie mnie rozumie. Ja jednak nie my´slałem ju˙z o nim. Prze˙zywałem wła´snie jeden z tych rzadkich momentów, kiedy wydawało si˛e, z˙ e po prostu nie my´sl˛e o niczym. Mój umysł był bezkształtna˛ masa.˛ Zauwa˙zyłem, z˙ e przestało pada´c, z˙ e powietrze zrobiło si˛e ˙ ulica była rz˛esi´scie o´swietlona. Zapragnałem przejrzyste i chłodne. Ze ˛ wej´sc´ do Luwru. Uło˙zyłem słowa, aby oznajmi´c to Armandowi i zapyta´c, czy mógłby mi pomóc dosta´c si˛e tam i zawładna´ ˛c nim do brzasku. Uwa˙zał, z˙ e to z˙ yczenie bardzo proste do spełnienia. Dodał tylko, z˙ e dziwi go, dlaczego czekałem tak długo. Wkrótce potem wyjechali´smy z Pary˙za. Powiedziałem Armandowi, z˙ e chc˛e ´ uda´c si˛e nad Morze Sródziemne — nie do Grecji, cho´c kiedy´s o tym marzyłem. Chciałem pojecha´c do Egiptu. Zobaczy´c tam pustyni˛e i co jeszcze wa˙zniejsze — piramidy i groby faraonów. Chciałem spotka´c si˛e z tymi sławnymi rabusiami grobów, którzy wiedza˛ o nich wi˛ecej ni˙z naukowcy, i dotrze´c tam, zej´sc´ w grobowce jeszcze nie otwarte, aby zobaczy´c królów tak, jak zostali pochowani, ze sprz˛etami i dziełami sztuki. Chciałem obejrze´c malowidła na s´cianach. Armand z rado´scia˛ przystał na moja˛ propozycj˛e. Którego´s wieczoru po prostu wsiedli´smy do powozu i bez najmniejszej ceremonii wyjechali´smy z Pary˙za. Zrobiłem jeszcze jedna˛ rzecz, o której, jak sadz˛ ˛ e, powinienem powiedzie´c. Wróciłem do naszych pokojów w hotelu „Saint-Gabriel”. Miałem zamiar zabra´c par˛e rzeczy Klaudii i Madeleine, wło˙zy´c je do trumien i umie´sci´c w grobach wykupionych wcze´sniej na cmentarzu Montmartre. Nie zrobiłem jednak tego. Postałem przez chwil˛e w pokojach. Nadal panował tu idealny porzadek ˛ i czysto´sc´ , o które dbała słu˙zba hotelowa, tak z˙ e zdawa´c by si˛e mogło, z˙ e Klaudia i Madeleine powróca˛ lada chwila. Tamborek nale˙zacy ˛ do Madeleine le˙zał wraz z motkami nici na stoliku. Spojrzałem w tamta˛ stron˛e i wszystko inne, cały mój pomysł wydał si˛e teraz bez sensu, bez znaczenia. Wyszedłem szybko z pokoju. Jednak co´s si˛e tam we mnie dokonało, czy raczej co´s, czego byłem ju˙z wczes´niej s´wiadom, stało si˛e tylko wyra´zniejsze i ja´sniejsze dla mnie. Tej nocy poszedłem do Luwru, aby uleczy´c swa˛ dusz˛e, aby odnale´zc´ jaka´ ˛s transcendentna˛ przyjemno´sc´ , która ukoiłaby mój ból i pozwoliła całkowicie zapomnie´c nawet o sobie. Utwierdziłem si˛e w tym postanowieniu. Gdy stałem na chodniku przed drzwiami hotelu, czekajac ˛ na powóz, który zabrałby mnie na spotkanie z Armandem, widziałem ludzi, którzy przechodzili obok mnie — niespokojny tłum uliczny, przechadzajacy ˛ si˛e i spieszacy ˛ szerokim bulwarem, dobrze ubrany i wytworny, w´sród 250
nich gazeciarze i tragarze, wo´znice powozów stojacych ˛ przy kraw˛ez˙ nikach — wszystko to widziałem w nowym s´wietle. Przedtem sztuka niosła dla mnie obietnic˛e gł˛ebszego zrozumienia ludzkiego serca. Teraz serce ludzkie nic ju˙z dla mnie nie znaczyło. Nie upatrywałem w nim zła. Po prostu zapomniałem, z˙ e istnieje. Wspaniałe obrazy Luwru nie kojarzyły mi si˛e z dło´nmi, które je wykonały. Były oderwane i martwe, jak dzieci zamienione w nieruchome kamienie. Jak Klaudia — oderwane od swej matki, przechowywane przez całe dziesi˛eciolecia w perłach i kutym złocie. Jak lalki Madeleine. I oczywi´scie, jak Klaudia, Madeleine i ja sam mogły by´c równie szybko zamienione w popiół.
´ IV CZE˛S´ C
I to ju˙z koniec całej opowie´sci, naprawd˛e. Oczywi´scie, wiem, zastanawiasz si˛e pewnie, co si˛e stało z nami pó´zniej? Co si˛e stało z Armandem? Dokad ˛ wyjechałem? Co robiłem? Powiem ci jednak, z˙ e wła´sciwie nic si˛e potem nie wydarzyło. Nic z tych rzeczy, których nie mo˙zna by przewidzie´c wcze´sniej. A moja wycieczka po Luwrze tej ostatniej nocy była prorocza. Nigdy ju˙z potem nie zmieniłem si˛e. Nie szukałem niczego w tym ogromnym z´ ródle nieustannej zmiany, które nazywa si˛e ludzko´sc´ . Nawet w mojej miło´sci do pi˛ekna s´wiata nie chciałem dowiedzie´c si˛e niczego, co mogłoby zosta´c zwrócone ludzko´sci. Spijałem to pi˛ekno, jak przystało na wampira i byłem tym usatysfakcjonowany. Byłem wypełniony po brzegi, ale martwy, nie podlegałem z˙ adnym zmianom. Cała historia sko´nczyła si˛e wła´sciwie w Pary˙zu. Przez dłu˙zszy czas my´slałem, z˙ e s´mier´c Klaudii była przyczyna˛ ko´nca, z˙ e gdybym widział, jak Klaudia i Madeleine wyje˙zd˙zaja˛ z Pary˙za bezpiecznie, by´c mo˙ze sprawy potoczyłyby si˛e inaczej, dla mnie i dla Armanda. By´c mo˙ze kochałbym i pragnałbym ˛ znowu, i szukał podobie´nstwa do z˙ ycia s´miertelnego, bogatego i zró˙znicowanego, cho´c zupełnie nienaturalnego. Teraz jednak zrozumiałem, z˙ e tkwi w tym fałsz. Nawet gdyby Klaudia nie umarła, nawet gdybym nie zaczał ˛ pogardza´c Armandem za to, z˙ e pozwolił jej umrze´c, wszystko w ko´ncu i tak doprowadziłoby do tego samego. Dochodzi´c powoli do poznania zła, czy zosta´c w nie po prostu wrzuconym. . . Koniec ko´nców to jest to samo. Zamknałem ˛ si˛e w sobie jak pajak ˛ w płomieniu zapałki i nawet Armand, który towarzyszył mi nieprzerwanie i był moim jedynym przyjacielem, istniał wła´sciwie jakby poza mna,˛ daleko, na zewnatrz ˛ mojej zasłony, która oddzielała mnie od wszystkiego, co z˙ yło, zasłony, która była podobna do całunu. Wiem jednak, z˙ e chciałby´s usłysze´c, co si˛e stało z Armandem, a ko´nczy si˛e ju˙z prawie noc. Chc˛e ci o tym opowiedzie´c, bo to wa˙zne. Cała ta historia byłaby 253
bez tego niekompletna. Po wyje´zdzie z Pary˙za podró˙zowali´smy po s´wiecie. Byli´smy najpierw w Egipcie, potem w Grecji, Włoszech, wreszcie w Azji Mniejszej, wsz˛edzie tam, gdzie tylko zapragnałem ˛ pojecha´c i gdzie tylko zaprowadziła mnie moja pogo´n za sztuka.˛ Nie czułem upływu czasu podczas tych woja˙zy. Zdarzało si˛e, z˙ e pochłon˛eła mnie na długo bardzo prosta rzecz — obraz w muzeum, okno w katedrze, jaki´s pi˛ekny posag. ˛ Podczas wszystkich tych lat odczuwałem niezupełnie u´swiadomione, ale cia˛ głe pragnienie powrotu do Nowego Orleanu. Nigdy nie zapomniałem tego miasta. Kiedy byli´smy na terenach podzwrotnikowych, w miejscach, gdzie ro´slinno´sc´ przypominała t˛e z Luizjany, gdzie rosły kwiaty i drzewa, które rosły i w Luizjanie, odczuwałem pragnienie ujrzenia jej ponownie i było to pragnienie ponad moim nieustajacym ˛ poszukiwaniem podniet w dziełach sztuki. Od czasu do czasu Armand prosił, bym zabrał go tam ze soba.˛ Byłem w pełni s´wiadomy, z˙ e niewiele dotad ˛ zrobiłem, aby sprawi´c mu przyjemno´sc´ , cz˛esto przez dłu˙zszy czas nawet w ogóle nie odzywałem si˛e do niego lub stroniłem od jego towarzystwa — wi˛ec zgodziłem si˛e na to. Jego pro´sba spowodowała, z˙ e zapomniałem o niepokoju, bli˙zej jeszcze niesprecyzowanym, o tym, z˙ e mog˛e odczu´c ból w Nowym Orleanie, z˙ e mog˛e znowu do´swiadczy´c tam mojego poprzedniego braku szcz˛es´cia i poprzedniej t˛esknoty. Jednak stale odkładałem to na pó´zniej. By´c mo˙ze strach był silniejszy, ni˙z zdawałem sobie spraw˛e. Wreszcie którego´s dnia przybyli´smy do Ameryki. Poczatkowo ˛ mieszkali´smy w Nowym Orleanie. Wreszcie Armand nakłonił mnie do niej w inny sposób. Powiedział mi mianowicie co´s, co ukrywał przede mna˛ od czasu naszego wyjazdu z Pary˙za. Lestat nie zginał ˛ w po˙zarze w teatrze. Uznałem go za nie˙zywego, ale tak wcale nie było. Armand powiedział mi kiedy´s, z˙ e nikt w teatrze nie prze˙zył owej nocy. Teraz jednak przyznał, z˙ e niezupełnie tak było. Lestat wyprowadził si˛e wcze´sniej — wtedy, kiedy uciekłem od Armanda i zasnałem ˛ na wzgórzu Montmartre. Dwa inne wampiry, które zostały stworzone przez tego samego mistrza co Lestat, towarzyszyły mu w załatwianiu biletów do Nowego Orleanu. Nie potrafi˛e przekaza´c ci wra˙zenia, jakie na mnie zrobiła ta wiadomo´sc´ . Armand oczywi´scie utrzymywał, z˙ e chronił mnie przed tym sekretem w nadziei, z˙ e nie b˛ed˛e próbował przedsi˛ebra´c tak długiej podró˙zy, li tylko po to, by doko´nczy´c zemsty, podró˙zy, która tym samym stanie si˛e dla mnie bolesna i ci˛ez˙ ka. Tak naprawd˛e jednak nie my´slałem wcale o Lestacie tej nocy, kiedy podpaliłem teatr. My´slałem o Santiago i Cele´scie. W rzeczy samej Lestat wzbudzał we mnie uczucia, z których wcale nie miałem ochoty komukolwiek si˛e zwierza´c, uczucia, o których chciałem zapomnie´c. To nie była jednak nienawi´sc´ . Kiedy dowiedziałem si˛e o tym z ust Armanda, stało si˛e tak, jakby zasłona chroniaca ˛ mnie do tej pory zrobiła si˛e cienka i przezroczysta, i cho´c nadal rozciagała ˛ si˛e pomi˛edzy mna˛ a s´wiatem uczu´c, dostrzegłem przez nia˛ Lestata i znów 254
chciałem si˛e z nim zobaczy´c. Z takim uczuciem przepełniajacym ˛ moja˛ dusz˛e wyladowałem ˛ wraz z Armandem którego´s dnia w Nowym Orleanie. Wiosna była ju˙z w pełnym rozkwicie. Gdy tylko wyszedłem z dworca kolejowego na ulic˛e, wiedziałem, z˙ e znów jestem w domu. Jak gdyby ju˙z samo powietrze było inne, o specyficznym zapachu. Poczułem nadzwyczajne wprost odpr˛ez˙ enie, spacerujac ˛ po nagrzanych, gładkich chodnikach pod znajomymi d˛ebami. Przysłuchiwałem si˛e nie ko´nczacym ˛ rozedrganym d´zwi˛ekom nocy. Oczywi´scie, Nowy Orlean zmienił si˛e. Byłem daleki od opłakiwania starego, ale z rozczuleniem i wdzi˛eczno´scia˛ rozpoznawałem to, co wydawało si˛e nie zmienione. Odnalazłem w spokojnym Garden District, z dala od centrum, który za moich czasów nazywał si˛e Faubourg St. Marie, jeden z okazałych pałaców, stojacych ˛ tu ju˙z wtedy, gdy ja byłem jeszcze w mie´scie. Znajdował si˛e w pewnym oddaleniu od cichej uliczki, tak z˙ e mogłem spacerowa´c w s´wietle ksi˛ez˙ yca pod rosnacymi ˛ tam drzewami magnolii, czułem znów t˛e sama˛ słodycz i spokój, jakich doznawałem za dawnych czasów, nie tylko w ciemnych waskich ˛ uliczkach Vieux Carre, ale i w dzikim krajobrazie Point˛e du Lac. Rosły tam kapryfolia i ró˙ze i w półmroku majaczyły na tle gwiazd majestatyczne kolumny w stylu korynckim, a za brama˛ były inne senne uliczki, inne pałace. . . Zabrałem Armanda na Rue Royale, gdzie zmieszali´smy si˛e z tłumem ludzi przed antykwariatami, galeriami, sklepami z antykami i jasno o´swietlonymi drzwiami modnych restauracji. Byłem zaskoczony, odkrywajac, ˛ z˙ e dom, który zamieszkiwali´smy wraz z Lestatem i Klaudia,˛ stał nadal, z niewiele tylko zmieniona˛ s´wie˙zym tynkiem fasada.˛ Dwa du˙ze okna balkonowe były otwarte na małe balkoniki nad sklepem, znajdujacym ˛ si˛e poni˙zej, i dostrzegłem w s´rodku mi˛ekki blask elektrycznego s´wiatła i elegancka˛ tapet˛e, do´sc´ cz˛esto spotykana˛ w owych latach przed wojna.˛ Miałem wra˙zenie, z˙ e tam, na górze, jest Lestat. Odczuwałem go silniej ni˙z Klaudi˛e i byłem pewny, z˙ e odnajd˛e go gdzie´s w Nowym Orleanie. Czułem jeszcze co´s. Gdy Armand poszedł swoja˛ droga,˛ opanował mnie smutek. Nie był to jednak bolesny, porywczy, nami˛etny smutek. Było to uczucie gł˛ebsze, niemal słodkie jak zapach ja´sminu i ró˙z rosnacych ˛ w starym ogrodzie na dziedzi´ncu, który obserwowałem przez z˙ elazna˛ bram˛e. Smutek ten dał mi subtelna˛ satysfakcj˛e i przykuł do tego miejsca przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, zatrzymywał mnie w tym mie´scie, i tak naprawd˛e wcale nie opu´scił, tak˙ze tej nocy, kiedy stad ˛ odje˙zd˙załem. Ciekaw jestem, do czego mógł doprowadzi´c ten smutek, co mogło si˛e narodzi´c we mnie, by´c silniejsze ode mnie samego. Ale za bardzo wybiegam naprzód. Wybiegam naprzód, bo wkrótce po tej wizycie przed naszym domem ujrzałem w Nowym Orleanie wampira, gładkiego młodzie´nca o białej twarzy, spaceruja˛ cego samotnie szerokim trotuarem St. Charles Avenue, nad ranem, krótko przed s´witem. Byłem przekonany, z˙ e je´sli Lestat jest nadal w´sród z˙ ywych, to ten wampir mo˙ze go zna´c i zaprowadzi´c mnie do niego. Oczywi´scie nie dostrzegł mnie. Daw255
no ju˙z nauczyłem si˛e wykrywa´c istoty tego samego gatunku w wielkich miastach, nie dajac ˛ im nawet szansy, by mnie zauwa˙zyły. Armand podczas swoich krótkich spotka´n z wampirami w Londynie i Rzymie dowiedział si˛e, z˙ e spalenie „Theatre des Vampires” odbiło si˛e szerokim echem po całym s´wiecie, i z˙ e zarówno on, jak i ja zostali´smy uznani za banitów wykluczonych ze społeczno´sci wampirów. Nie miało to dla mnie z˙ adnego znaczenia, gdy˙z i tak unikałem ich, a˙z do dzisiejszego dnia. Zaczałem ˛ przyglada´ ˛ c si˛e temu młodzie´ncowi w Nowym Orleanie i par˛e razy poszedłem za nim, cho´c prowadził mnie jedynie do teatrów lub w inne miejsca rozrywek, którymi nie byłem ju˙z zupełnie zainteresowany. Której´s jednak nocy sprawy potoczyły si˛e inaczej. Był bardzo ciepły wieczór i od razu rozpoznałem, jak tylko zobaczyłem go na St. Charles Avenue, z˙ e nie włóczy si˛e po mie´scie bez celu. Szedł nie tylko szybko, ale w dodatku wydawał si˛e nieco zmartwiony. Kiedy skr˛ecał z alei w wask ˛ a˛ ulic˛e, która od razu stała si˛e n˛edzna i ciemna, poczułem, z˙ e z cała˛ pewno´scia˛ zaprowadzi mnie do interesujacego ˛ miejsca. W tym momencie wampir wkroczył cicho do małego domku przy ulicy, sprowadzajac ˛ s´mier´c na jego wła´scicielk˛e. Zrobił to bardzo szybko, bez z˙ adnej przyjemno´sci. Kiedy było ju˙z po wszystkim, zabrał jej dziecko z kołyski, owinał ˛ dokładnie w niebieski, wełniany koc, po czym wyszedł ponownie na ulic˛e. Minał ˛ dwie, trzy przecznice i zatrzymał si˛e przed zaro´sni˛etym winem z˙ elaznym płotem, otaczajacym ˛ du˙ze podwórko. Za drzewami zobaczyłem stary dom, ciemny, nieco odrapany, z ozdobna,˛ miejscami zardzewiała,˛ z˙ elazna˛ balustrada˛ na długich galeriach. Wygladał ˛ na dom pot˛epie´nców, zagubiony tutaj mi˛edzy małymi, drewnianymi domkami. Jego wysokie, puste okna spogladały ˛ na to, co musiało by´c ponurym nieładem niskich dachów kilku domków, sklepiku warzywnego na rogu i małego baru. Szeroka, ciemna przestrze´n dzieliła w jaki´s sposób ponury dom od pozór stałych. Musiałem przesuna´ ˛c si˛e spory kawałek wzdłu˙z płotu, zanim dostrzegłem niewielkie s´wiatełko w jednym z dolnych okien za g˛estymi konarami drzew. Wampir tymczasem przeszedł ju˙z przez bram˛e. Słyszałem płacz dziecka, a potem ju˙z nic. Poszedłem za nim bez trudu, przeskakujac ˛ stary płot i laduj ˛ ac ˛ w ogrodzie. Szybko podszedłem pod długi frontowy ganek. Kiedy Podkradłem si˛e pod jedno z wysokich okien, oczom mym ukazał si˛e zdumiewajacy ˛ widok. Pomimo bowiem goraca ˛ tej bezwietrznej nocy, kiedy jedynym zno´snym dla człowieka czy wampira miejscem była galeria, w s´rodku palił si˛e ogie´n na kominku, a wszystkie okna były pozamykane. Młody wampir siedział przy ogniu i rozmawiał z innym wampirem, który stał niepewnie przy kominku, wyciagn ˛ awszy ˛ długie nogi w pantoflach tu˙z pod krat˛e przed ogniem, i szczypał nerwowo dr˙zacymi ˛ palcami klapy n˛edznego szlafroka. Chocia˙z spod sufitu, z gipsowego wie´nca ró˙z zwisał przewód elektryczny z wyłacznikiem, ˛ jedynie lampa gazowa stojaca ˛ na stoliczku obok płaczacego ˛ małego dziecka dawała nieco s´wiatła, nie liczac ˛ płonacego ˛ kominka. 256
Moje oczy rozszerzyły si˛e, gdy przyjrzałem si˛e bli˙zej pochylonej i dr˙zacej ˛ postaci wampira. Jego długie, g˛este blond włosy zsun˛eły si˛e w lu´znych falach, zakrywajac ˛ twarz. Och, jak˙ze chciałem zetrze´c kurz z szyby okna, który uniemo˙zliwiał mi dokładna˛ obserwacj˛e i upewnienie si˛e w tym, co podejrzewałem. — Zostawcie mnie wszyscy! — j˛eknał ˛ cienkim, wysokim głosem. — Nie mo˙zesz trzyma´c nas przy sobie! — odpowiedział ostro młody wampir. Siedział ze skrzy˙zowanymi nogami, z r˛ekoma zało˙zonymi na piersi. Rozgladał ˛ si˛e wokół po zakurzonym i pustym pokoju z wyra´zna˛ pogarda˛ i niech˛ecia.˛ — Och, uspokój si˛e — zwrócił si˛e do dziecka, które wydało z siebie ostry krzyk. — Przesta´n, przesta´n! — Drewna, wi˛ecej drewna — ponownie odezwał si˛e wampir z jasnymi włosami, głosem słabym, i gdy poruszył si˛e, aby poda´c temu drugiemu podpałk˛e le˙zac ˛ a˛ obok swego fotela, zobaczyłem, bez najmniejszej watpliwo´ ˛ sci, profil Lestata, t˛e jego gładka˛ skór˛e pozbawiona˛ ju˙z teraz najl˙zejszego s´ladu dawnych blizn. — Gdyby´s po prostu tylko wyszedł na zewnatrz ˛ — powiedział ten drugi, ze zło´scia˛ wrzucajac ˛ kawał drewna w płomienie. — Gdyby´s po prostu wyszedł wreszcie na łowy, na co´s innego ni˙z te niewinne zwierz˛eta. . . Rozejrzał si˛e ponownie z niesmakiem po pokoju. Zobaczyłem wtedy, w cieniu, małe kudłate trupy kotów porozrzucane bezładnie na zakurzonej podłodze, rzecz niezwykła, godna uwagi, albowiem wampir nie mo˙ze pozostawa´c obok martwego ciała swej ofiary, tak jak z˙ aden ssak nie pozostaje w pobli˙zu swoich ekskrementów. — Czy wiesz chocia˙z, z˙ e jest lato? — zapytał oskar˙zycielsko młody wampir. Lestat zaledwie potarł dłonie w odpowiedzi. Wrzask dziecka ucichł. Młody wskazujac ˛ na nie, dodał: — Spróbuj, przynajmniej, ogrzejesz si˛e. — Mogłe´s przynie´sc´ mi co´s innego! — odpowiedział gorzko Lestat. Gdy zerknał ˛ na dziecko, ujrzałem jego zezujace ˛ w moja˛ stron˛e oczy na tle s´wiatła, jakie dawała zadymiona lampka. Pojawił si˛e w nich błysk rozpoznania. Ach, usłysze´c ten głos, znów go zobaczy´c? Prawie bez zastanowienia zaczałem ˛ gło´sno wali´c w szyb˛e. Młody wampir wstał natychmiast. Jego twarz przybrała st˛ez˙ ony, zły wyraz, nie zwróciłem jednak na niego wi˛ekszej uwagi, próbujac ˛ otworzy´c okno. Lestat, przytrzymujac ˛ swój płaszcz kapielowy, ˛ powstał z fotela. — To Louis! Louis! — krzyknał. ˛ — Wpu´sc´ go. Gestykulował zapami˛etale jak inwalida, nakazujac ˛ młodej „piel˛egniarce” natychmiast otworzy´c okno. Jak tylko tak si˛e stało, uderzył mnie w nozdrza zaduch, smród i goraco ˛ bijace ˛ z pokoju. Całe kolonie insektów z rozkładajacych ˛ si˛e trupów zwierzat ˛ wdarły si˛e bole´snie w moje zmysły, tak z˙ e nawet wbrew sobie instynktownie cofnałem ˛ si˛e, nie zwa˙zajac ˛ na rozpaczliwe gesty Lestata. Teraz ujrzałem stojac ˛ a˛ w odległym kacie ˛ trumn˛e na podłodze, w której pewnie sypiał. Lakier odchodził od drewna, do połowy przykryta była stosami z˙zółkłych gazet. Po katach ˛ walały si˛e ko´sci oblizane do czysta, gładkie, gdzieniegdzie tylko z kawałkami i p˛eczkami futerka. 257
Tymczasem Lestat ju˙z obejmował mnie, przygarniajac ˛ do siebie i prowadzac ˛ ku kominkowi. Widziałem w jego oczach łzy. Jego usta wykrzywiły si˛e w dziwnym u´smiechu rozpaczliwego, desperackiego szcz˛es´cia, bliskiego bólu, i dostrzegłem ledwo widoczne s´lady dawnych blizn. Poczułem si˛e zakłopotany, patrzac ˛ na t˛e gładka,˛ błyszczac ˛ a˛ twarz nie´smiertelnego m˛ez˙ czyzny pochylona˛ i wykrzywiona˛ w płaczu jak u starej baby. — Tak, Lestat — powiedziałem cicho. — Przyszedłem, aby ci˛e zobaczy´c. Odepchnałem ˛ łagodnie jego dło´n i podszedłem do dziecka, które znowu zacz˛eło rozpaczliwie płaka´c, zarówno ze strachu, jak i z głodu. Gdy podniosłem je i polu´zniłem koce, uspokoiło si˛e nieco. Poklepałem je lekko i zaczałem ˛ kołysa´c. W tym czasie Lestat szeptał mi co´s szybkimi, na wpół artykułowanymi słowami, których nie rozumiałem. Łzy płyn˛eły mu po policzkach. Młody wampir stojacy ˛ pod oknem z wyra´znym niesmakiem spogladał ˛ na to wszystko, jedna˛ r˛eka˛ trzymajac ˛ klamk˛e okna, jak gdyby zamierzał je w ka˙zdej chwili zaryglowa´c. — Wi˛ec to ty jeste´s Louis — wtracił ˛ nagle. Wydawało si˛e, z˙ e tym odezwaniem wzmógł tylko nieopisane wprost podniecenie Lestata, który nerwowo, zapami˛etale wycierał oczy rabkiem ˛ swojego szlafroka. Na czole dziecka usiadła mucha. Bezwiednie chwyciłem ja,˛ s´cisnałem ˛ mi˛edzy palcami i rzuciłem zgnieciona˛ na podłog˛e. Dziecko ju˙z nie płakało. Spoglada˛ ło na mnie wyjatkowo ˛ niebieskimi oczyma, ciemnoniebieskimi oczyma. Okragła ˛ twarzyczka błyszczała od ciepła. Na ustach pojawił si˛e u´smiech, poczatkowo ˛ niewyra´zny, wkrótce coraz pełniejszy, jak płomie´n. Nigdy nie przyniosłem s´mierci komu´s tak młodemu, tak niewinnemu, i byłem tego s´wiadomy teraz, gdy trzymałem dziecko z dziwacznym poczuciem smutku, silniejszym nawet ni˙z uczucie, które opanowało mnie na Rue Royale. Kołyszac ˛ delikatnie dziecko, przyciagn ˛ a˛ łem sobie fotel młodego wampira i usiadłem. — Nic nie mów. . . wszystko w porzadku ˛ — odezwałem si˛e do Lestata, który z wdzi˛eczno´scia˛ opadł ci˛ez˙ ko na swój fotel i pochylił si˛e, aby pogłaska´c obiema r˛ekoma klapy mojego płaszcza. — Ale tak si˛e ciesz˛e, z˙ e ci˛e widz˛e — jakał ˛ si˛e przez łzy — Marzyłem o tym, z˙ e. . . przyjedziesz — dodał. Wykrzywił nagle twarz, jakby poczuł ból, którego nie mógł zidentyfikowa´c, co przez moment ujawniło ponownie cała˛ sie´c blizn na twarzy. Odwrócił wzrok, dłonia˛ zatkał sobie ucho, jakby zamierzał zakry´c je, chroniac ˛ przed jakim´s straszliwym d´zwi˛ekiem. — Nie miałem takiego zamiaru. . . — zaczał, ˛ po czym potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Otworzył oczy szeroko, z wysiłkiem, starajac ˛ si˛e skupi´c wzrok. — Nie miałem takiego zamiaru, aby pozwoli´c im na to, Louis. . . Mam na my´sli tego Santiago. . . jego wła´snie, wiesz, nie powiedział mi, co planuja.˛ — To wszystko przeszło´sc´ , Lestat — odpowiedziałem. — Tak, tak — przytaknał ˛ ochoczo. — Przeszło´sc´ . Nie powinna była. . . dlaczego. . . Louis, wiesz, o czym mówi˛e. . . — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jego głos zdawał 258
si˛e nabiera´c mocy, cho´c z wysiłkiem, — i Louis, ona nigdy nie powinna sta´c si˛e jedna˛ z nas. — Uderzył pi˛es´cia˛ w swoja˛ zapadni˛eta˛ pier´s, wymawiajac ˛ raz jeszcze słowo „nas”. Ona. Tak jakby nigdy nie istniała. Jakby była jakim´s nielogicznym, fantastycznym snem, zbyt cennym i zbyt dla mnie osobistym, by zwierza´c si˛e z niego komukolwiek. W dodatku snem ju˙z przebrzmiałym. Spojrzałem na niego. Próbowałem my´sle´c, tak, nasza trójka razem. — Nie bój si˛e mnie, Lestat — powiedziałem jakby do siebie. — Nie przyszedłem ci zaszkodzi´c. Nic złego nie grozi ci z mojej strony. — Wróciłe´s do mnie, Louis — szepnał ˛ znów cienkim, wysokim głosem. — Wróciłe´s do mnie, do domu, Louis, prawda? — Ponownie zagryzł warg˛e i spojrzał na mnie z rozpacza.˛ — Nie, Lestat — potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ Przez moment jego ciałem wstrzasn ˛ ał ˛ jaki´s szalony dreszcz, wykonywał nieskładne gesty, a w ko´ncu usiadł, zakrywajac ˛ sobie twarz w paroksyzmie rozpaczy. Ten drugi, który przypatrywał mi si˛e chłodno, zapytał: — Czy ty. . . czy wróciłe´s do niego? — Nie, oczywi´scie, z˙ e nie — odpowiedziałem. U´smiechnał ˛ si˛e głupio, jak gdyby tego wła´snie si˛e spodziewał i znowu wszystko spadnie na niego. Wyszedł z pokoju na ganek. Słyszałem go, jak stoi niedaleko, czekajac. ˛ — Chciałem ci˛e tylko zobaczy´c — podjałem ˛ rozmow˛e z Lestatem. On jednak zdawał si˛e mnie nie słysze´c. Co´s innego rozpraszało jego uwag˛e. Jego oczy rozszerzyły si˛e, a dłonie uniosły si˛e do uszu. Wtedy ja tak˙ze to usłyszałem. To była syrena samochodu policyjnego lub karetki. Stawała si˛e coraz gło´sniejsza i powieki Lestata zacisn˛eły si˛e silniej, a palce mocniej przycisnał ˛ do uszu. Sygnał narastał od strony miasta, wypełniajac ˛ uliczk˛e. — Lestat! — odezwałem si˛e, przekrzykujac ˛ płacz dziecka, które równie˙z si˛e bało syreny. — Lestat, to tylko syrena! — odezwałem si˛e do niego głupio, a on w odpowiedzi rzucił si˛e do przodu ze swego fotela, chwycił mnie i przylgnał ˛ do mnie, a ja, wbrew swej woli, ujałem ˛ jego dło´n. Pochylił si˛e, przyciskajac ˛ głow˛e do mojej piersi i trzymał moja˛ dło´n tak silnie, z˙ e a˙z sprawiał mi ból. Nagle pokój wypełniło migajace, ˛ czerwone s´wiatło z ulicy, by po chwili znikna´ ˛c wraz z oddalajacym ˛ si˛e d´zwi˛ekiem. — Louis, nie mog˛e tego znie´sc´ , nie mog˛e — szlochał. — Pomó˙z mi, Louis, zosta´n ze mna.˛ — Ale czego si˛e boisz? — zapytałem. — Nie wiesz, co to było? Gdy patrzyłem z góry na niego i widziałem jego blond włosy przyci´sni˛ete do mojego płaszcza, przed oczyma stanał ˛ mi Lestat sprzed wielu lat, wysoki, pełen godno´sci d˙zentelmen, w czarnej pelerynie, z głowa˛ odrzucona˛ do tyłu, gł˛ebokim bez skazy głosem, pod´spiewujacy ˛ ari˛e operowa˛ z przedstawienia, z którego dopiero co wyszli´smy. Jego laska stukała o bruk zgodnie z rytmem muzyki. Wielkimi, 259
skrzacymi ˛ si˛e oczyma, dostrzegłszy posta´c jakiej´s młodej kobiety stojacej ˛ nieopodal, wpatrywał si˛e w nia˛ z zachwytem tak, z˙ e u´smiech pojawiał si˛e na jego twarzy, gdy tymczasem pie´sn´ zamierała na ustach. Przez krótka˛ chwil˛e, ten krótki moment, gdy ich wzrok spotykał si˛e, całe zło zdawało si˛e nie istnie´c, nic tylko przyjemno´sc´ i silna z˙ adza ˛ z˙ ycia. Pomy´slałem o tych wszystkich rzeczach, które mógłbym mu jeszcze teraz powiedzie´c. Mógłbym przypomnie´c mu o tym, z˙ e jest nie´smiertelny, z˙ e nic nie skazuje go na wieczne pot˛epienie i wycofanie si˛e z z˙ ycia, poza nim samym. I z˙ e jest otoczony znakami zbli˙zajacej ˛ si˛e i nieuniknionej s´mierci. Nie rzekłem jednak ani słowa. Wiedziałem te˙z, z˙ e nie byłbym w stanie. Cisza, która zapadła, zdawała si˛e wypełnia´c pokój całkowicie. Muchy roiły si˛e na gnijacym ˛ trupie szczura, a dziecko uspokoiwszy si˛e, spogladało ˛ teraz na mnie, jak gdyby moje oczy były błyszczacymi ˛ bawidełkami. Jego malutka racz˛ ka zamkn˛eła si˛e na moim wyciagni˛ ˛ etym palcu, który przytknałem ˛ do male´nkich usteczek. Lestat powstał z fotela, wyprostował si˛e, lecz tylko po to, by po chwili zgia´ ˛c si˛e ponownie wpół i opa´sc´ na fotel. — Nie zostaniesz ze mna˛ — westchnał, ˛ odwracajac ˛ wzrok i wpatrujac ˛ si˛e w przestrze´n. — Tak bardzo chciałem z toba˛ rozmawia´c — kontynuował. — Tej nocy, kiedy wróciłem do domu na Rue Royale, chciałem rozmawia´c tylko z toba.˛ — Wstrzasn ˛ ał ˛ nim nagły dreszcz, przymknał ˛ oczy, jego gardło wyra´znie si˛e s´cisn˛eło. Zdawało si˛e, jakby ciosy, które mu wtedy zadałem, dosi˛egły go teraz. Patrzył s´lepym wzrokiem przed siebie, zwil˙zajac ˛ wargi j˛ezykiem. Jego głos był niski, prawie naturalny. — Przyjechałem do Pary˙za za toba.˛ . . — Co takiego chciałe´s mi powiedzie´c? — zapytałem. — Co takiego? Dobrze jeszcze pami˛etałem jego oszalały upór w „Theatre des Vampires”. Nie my´slałem o tym od lat. Nie, nigdy potem nie my´slałem o tym. Byłem te˙z s´wiadom, z˙ e mówi˛e teraz o tym z wielka˛ niech˛ecia.˛ On jednak u´smiechnał ˛ si˛e do mnie ckliwym, prawie skruszonym, pokornym, przepraszajacym ˛ u´smiechem. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Patrzyłem, jak jego oczy, mi˛ekkie, lekko zamglone, wypełniaja˛ si˛e rozpacza.˛ Poczułem gł˛eboka,˛ niezaprzeczalna˛ ulg˛e. — Ale zostaniesz — nalegał. — Nie — odpowiedziałem. — Ani ja! — Usłyszeli´smy głos młodego wampira z ciemno´sci. Przez chwil˛e stał w otwartym oknie, patrzac ˛ na nas. Lestat spojrzał na niego, a potem spu´scił wzrok, jego dolna warga dr˙zała. — Zamknij, zamknij — powiedział pospiesznie, wskazujac ˛ palcem na okno. Po chwili wybuchnał ˛ szlochem, zasłaniajac ˛ dłonia˛ usta, zwiesił głow˛e i płakał.
260
Młody wampir zniknał. ˛ Słyszałem jego szybkie kroki, ostro zaskrzypiała furtka. Zostali´smy sami. Lestat płakał. Min˛eło troch˛e czasu, zanim przestał, a ja przygladałem ˛ mu si˛e tylko. My´slałem o tym wszystkim, co zaszło mi˛edzy nami. Przypomniałem sobie rzeczy, o których sadziłem, ˛ z˙ e całkowicie odeszły w niepami˛ec´ . Czułem przemo˙zny, opanowujacy ˛ mnie smutek, jak wtedy, gdy zobaczyłem to miejsce przy Rue Royale, gdzie mieszkali´smy razem. Ale ten smutek był nie z powodu Lestata, tego eleganckiego, wesołego wampira, który tam wtedy mieszkał. Był to raczej smutek z powodu czego´s, co było ponad Lestatem, a tylko zawierało go w sobie, i było cz˛es´cia˛ wielkiego, straszliwego smutku za wszystkimi rzeczami, jakie kiedykolwiek utraciłem, kochałem lub znałem. Wydawało mi si˛e wtedy, z˙ e jestem w innym miejscu, w innym czasie, lecz były one, i czas, i miejsce, realne. I to był jaki´s pokój, gdzie muchy brz˛eczały tak, jak brz˛eczały tutaj, a powietrze było ci˛ez˙ kie i g˛este, pełne zapachu s´mierci i wiosny. Prawie zaczynałem poznawa´c to miejsce, poznawa´c ze straszliwym bólem, bólem tak strasznym, z˙ e moje zmysły wykr˛ecały si˛e od tego konwulsyjne: „Nie, nie chc˛e wraca´c do tego miejsca” — i nagle wszystko zacz˛eło ust˛epowa´c, i oto znów byłem tutaj, teraz, z Lestatem. Zdumiony zobaczyłem, jak moja własna łza skapn˛eła na twarz dziecka. Zobaczyłem ja,˛ jak błyszczy na jego policzku, i ujrzałem, jak policzek dziecka zaokragla ˛ si˛e od u´smiechu. To musiało by´c chyba s´wiatło dostrze˙zone w łzach. Zakryłem twarz dłonia˛ i wytarłem łzy, które rzeczywi´scie tam były i spojrzałem na nie ze zdziwieniem. — Ale Louis. . . — Lestat zaczał ˛ mówi´c cicho. — Jak mo˙zesz by´c kim´s takim, jak mo˙zesz to znie´sc´ ? — Patrzył teraz na mnie z grymasem na ustach, zapłakany. — Powiedz mi, Louis, pomó˙z mi to zrozumie´c! Jak ty mo˙zesz to wszystko obja´ ˛c, jak mo˙zesz to wytrzyma´c? — Z rozpaczy w jego oczach i gł˛ebokiego tonu w głosie było dla mnie jasne, z˙ e on równie˙z próbował dotrze´c samodzielnie do czego´s, co tak˙ze i dla niego było bolesne, próbował dotrze´c do miejsca, gdzie nie o´smielił si˛e zaglada´ ˛ c od dawien dawna. Ale wtedy, gdy jeszcze patrzyłem na niego, jego oczy zm˛etniały, zmieszały si˛e. Podciagn ˛ ał ˛ wysoko szlafrok i potrzasa˛ jac ˛ głowa,˛ odwrócił wzrok w kierunku ognia. Wstrzasn ˛ ał ˛ nim dreszcz. Po chwili j˛eknał. ˛ — Musz˛e ju˙z i´sc´ , Lestat — odezwałem si˛e. Poczułem si˛e bardzo zm˛eczony, zm˛eczony nim, zm˛eczony tym smutkiem. Znów zapragnałem ˛ znale´zc´ si˛e w ciszy, w doskonałym spokoju, do którego tak si˛e przyzwyczaiłem. Zdałem sobie jednak spraw˛e, z˙ e zabieram ze soba˛ to małe dziecko. Lestat spojrzał na mnie swoimi wielkimi, s´miertelnie zaniepokojonymi oczyma, w gładkiej, nie starzejacej ˛ si˛e twarzy. — Ale wrócisz. . . przyjdziesz mnie odwiedzi´c. . . Louis? — zapytał. Odwróciłem si˛e od niego, słyszac, ˛ jak woła za mna˛ moje imi˛e i spokojnie wyszedłem z domu. Kiedy dotarłem do ulicy, odwróciłem si˛e i spostrzegłem, z˙ e kr˛eci si˛e przy oknie, jak gdyby obawiajac ˛ si˛e wyj´sc´ na zewnatrz. ˛ Zdałem sobie 261
spraw˛e, z˙ e nie wychodził od dawna, od bardzo dawna, i przyszło mi do głowy, z˙ e mo˙ze ju˙z nigdy stad ˛ nie wyjdzie. Dziecko zaniosłem z powrotem do domu, z którego zabrał je wampir. Uło˙zyłem je w kołysce. Krótko po tym opowiedziałem Armandowi, z˙ e widziałem si˛e z Lestatem. Minał ˛ mo˙ze miesiac, ˛ nie jestem pewien. Czas nie znaczył dla mnie wiele, jak znaczy teraz. Miał jednak wielkie znaczenie dla Armanda, był zdziwiony, z˙ e nie wspominałem o tym wcze´sniej. Spacerowali´smy tej nocy po przedmie´sciach, gdzie miasto przechodzi powoli w Andubon Park, a na nadbrze˙zu rzeki, nie spotyka si˛e nikogo. Trawiaste stoki wału zapadały si˛e w bagnista˛ pla˙ze˛ , tu i ówdzie zarzucona˛ kawałkami desek unoszacych ˛ si˛e na wodzie. Po drugiej stronie migały s´wiatła zakładów przemysłowych, kompanii umiejscowionych przy uj´sciu rzeki, punkciki czerwieni i zieleni, które z dala migały ´ jak gwiazdy. Swiatło ksi˛ez˙ yca ujawniało rwacy ˛ i silny prad. ˛ Tutaj nawet letni upał stygł w podmuchach zimnego wiatru od wody, który delikatnie poruszał mchem zwisajacym ˛ z gał˛ezi powykr˛ecanego d˛ebu, pod którym siedzieli´smy. Palcami zrywałem mech i próbowałem go ustami, cho´c w smaku był gorzki i nienaturalny. Gest wydawał si˛e jednak naturalny. Czułem niemal, z˙ e chyba nigdy nie opuszcz˛e Nowego Orleanu. Ale jakie znaczenie maja˛ takie my´sli, gdy z˙ yje si˛e wiecznie? Nigdy ju˙z nie wyje˙zd˙za´c z Nowego Orleanu? „Nigdy ju˙z” wydawało si˛e okre´sleniem ludzi s´miertelnych. — Czy nie odczuwałe´s pragnienia zemsty? — zapytał Armand. Le˙zał na trawie, obok mnie, oparty na łokciu, z oczami utkwionymi we mnie. — Dlaczego? — zapytałem spokojnie. Znów, jak to cz˛esto teraz miało miejsce, chciałem zosta´c sam. Sam na sam z ta˛ pot˛ez˙ na˛ i chłodna˛ rzeka,˛ pod mrocznym ksi˛ez˙ ycem. — Lestat uległ zem´scie doskonałej. Umiera, umiera z powodu własnej sztywno´sci, niemo˙zno´sci przystosowania si˛e, ze strachu. Jego dusza nie potrafi zaakceptowa´c zmieniajacych ˛ si˛e czasów. Nic równie udr˛eczonego nie zostało lepiej opisane wtedy przez ciebie w Pary˙zu. My´sl˛e, z˙ e umiera równie niezgrabnie i groteskowo, jak cz˛esto umieraja˛ w dzisiejszych czasach ludzie. . . ze staro´sci. — A ty. . . co ty wtedy czułe´s? — dopytywał si˛e Armand. Uderzył mnie osobisty ton tego pytania i fakt, jak wiele min˛eło czasu od naszej ostatniej rozmowy, prowadzonej wła´snie w ten sposób. Bardzo mocno to wtedy odczuwałem, odr˛ebno´sc´ jego jestestwa, opanowanie i wewn˛etrzna˛ sił˛e. Posta´c o prostych kasztanowych włosach i du˙zych, czasami melancholijnych, oczach. Oczach, które cz˛esto wydawały si˛e nie dostrzega´c nic poza własnymi my´slami. Dzi´s płon˛eły pos˛epnym płomieniem, co nie było normalne. — Nic — odpowiedziałem. — Nic, ani w jedna,˛ ani w druga˛ stron˛e? Przytaknałem. ˛ Pami˛etałem wyra´znie tylko ten smutek, jak gdyby jeszcze do262
tad ˛ mnie nie opu´scił. Nie chciałem tego jednak powiedzie´c Armandowi, zdradzi´c si˛e, cho´c czułem, z˙ e bardzo pragnie, bym mu to ujawnił. . . To, lub w ogóle cokolwiek. . . — Ale czy powiedział ci co´s, co wzbudziło w tobie na powrót tamta˛ nienawi´sc´ . . . — wymamrotał. Dopiero w tej chwili zdałem sobie w pełni spraw˛e, jak bardzo jest strapiony i zaniepokojony. — O co chodzi, Armand? Dlaczego o to pytasz? — powiedziałem. On jednak w odpowiedzi wyciagn ˛ ał ˛ si˛e tylko na pochyłym stoku tamy i przez dłu˙zszy czas patrzył w gwiazdy. Rozgwie˙zd˙zone niebo przywiodło mi na pami˛ec´ noce sp˛edzone z Klaudia˛ na statku, który nas wiózł do Europy, noce, kiedy gwiazdy zdawały si˛e dotyka´c niemal fal. — My´slałem, z˙ e chciał ci mo˙ze powiedzie´c co´s o Pary˙zu. . . — podjał ˛ na nowo Armand. ˙ nie chciał, aby Klaudia umarła? — za— Co miałby powiedzie´c o Pary˙zu? Ze pytałem. Jej imi˛e zabrzmiało dziwnie. Klaudia rozkładajaca ˛ pasjansa na stoliczku kołyszacym ˛ si˛e od fal, lampka skrzypiaca ˛ na haku, ciemny iluminator pełen gwiazd. Klaudia z głowa˛ pochylona,˛ z palcami zastygłymi w wyszukanej pozie nad uchem, jak gdyby miały za chwil˛e polu´zni´c kosmyk włosów. Poczułem si˛e za˙zenowany, zmieszany faktem, z˙ e w mojej pami˛eci zawsze ju˙z b˛edzie spoglada´ ˛ c na mnie znad kart pustymi oczodołami. — Mogłe´s mi powiedzie´c o Pary˙zu cokolwiek, co tylko chciałe´s, Armand — powiedziałem. — Ju˙z dawno temu. Nie miałoby to znaczenia. — Nawet to, z˙ e to ja wła´snie. . . ? Odwróciłem si˛e do niego. Ujrzałem niezwykły ból w jego oczach. Wydawało si˛e, z˙ e sa˛ olbrzymie, zbyt wielkie, a biała twarz zbyt wycie´nczona i blada. ˙ to ty ja˛ zabiłe´s? Ze ˙ to ty zmusiłe´s ja,˛ aby weszła na podwórko, po czym — Ze zamknałe´ ˛ s ja˛ tam? — zapytałem. — Nie mów mi tylko, z˙ e odczuwałe´s z tego powodu ból przez wszystkie te lata, nie ty. Armand zamknał ˛ oczy i odwrócił twarz. Dło´n trzymał na piersi, jak gdybym zadał mu nagły i mocny cios. — Nie przekonasz mnie, z˙ e naprawd˛e to ci˛e obchodzi — powiedziałem zimno. Spojrzałem na wod˛e i znów opanowało mnie to uczucie. . . chciałem by´c sam. Po chwili wiedziałem ju˙z, z˙ e za chwil˛e wstan˛e i odejd˛e, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na niego. To jest, je´sli Armand nie uczyni tego pierwszy i nie zostawi mnie tutaj, bo wła´sciwie to wolałem pozosta´c tu, w tym spokojnym i zacisznym miejscu. — Ciebie te˙z to nic nie obchodzi. . . — Usłyszałem, jego słowa. Usiadł powoli i znów obrócił si˛e w moja˛ stron˛e. Znów widziałem te ciemne płomienie w jego oczach. — My´slałem, z˙ e przynajmniej zrobi to na tobie wra˙zenie — odezwał si˛e. — My´slałem, z˙ e poczujesz tamto uczucie, tamten gniew i zło´sc´ , gdy zobaczysz go ponownie. My´slałem, z˙ e co´s popchnie ci˛e do przodu i o˙zywi, gdy go zobaczysz. . .
263
˙ mnie o˙zywi? — zapytałem cicho. Poczułem zimna˛ i metaliczna˛ twar— Ze do´sc´ słów, które wypowiadałem, ich modulacj˛e, zdecydowanie. Byłem zimny, cały jakby z z˙ elaza, a on nagle stał si˛e kruchy i delikatny, taki, jakim wła´sciwie ju˙z był od jakiego´s czasu. — Tak! — wykrzyknał ˛ wreszcie. — Tak, z˙ e wrócisz do z˙ ycia! Twarz wykrzywiła mu si˛e w zdziwieniu, zdecydowanie zmieszana. I wtedy zdarzyła si˛e dziwna rzecz. Pochylił głow˛e, jak gdyby uznajac ˛ si˛e za pokonanego, co´s w jego twarzy odzwierciedlało to, cho´c zaledwie przez chwil˛e, i przypomniało mi to kogo´s innego, kogo´s, kogo widziałem pokonanego w ten sam sposób. Zdziwiło mnie tylko, z˙ e tak wiele czasu potrzebowałem, aby zobaczy´c teraz na nowo twarz Klaudii z takim wła´snie grymasem przestrachu. Klaudia, stojaca ˛ przy łó˙zku w pokoju w hotelu „Saint-Gabriel” błagajaca ˛ mnie, abym przeistoczył Madeleine w wampira. Ten sam bezradny wzrok, ta sama pora˙zka, tak bole´snie prze˙zywana w sercu, z˙ e wszystko poza tym staje si˛e niewa˙zne. A potem Armand, zupełnie nie tak jak Klaudia, zdołał si˛e zebra´c w sobie, zebra´c siły. Rzucił jednak tylko cicho jak wiatr: — Louis, ja umieram! A ja, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e mu, słyszac ˛ go, jedyne stworzenie na ziemi, które go wysłuchiwało, zdajac ˛ sobie doskonale spraw˛e, z˙ e to prawda, nie powiedziałem nic. Armand westchnał. ˛ Głow˛e trzymał nadal zwieszona.˛ Prawa r˛eka le˙zała bezwładnie na trawie. — Nienawi´sc´ . . . to jest prawdziwa nami˛etno´sc´ . . . — powiedział — Zemsta, to jest prawdziwa nami˛etno´sc´ . . . — Nie z mojej strony. . . — odpowiedziałem półgłosem. — Nie teraz. Jego oczy wpatrywały si˛e we mnie, lecz twarz była bardzo spokojna. — Wierzyłem, z˙ e przejdziesz przez to — odezwał si˛e — z˙ e kiedy ból minie, na powrót o˙zyjesz i wypełnisz si˛e miło´scia˛ i ta˛ dzika˛ niezaspokojona˛ ciekawos´cia,˛ z która˛ zjawiłe´s si˛e po raz pierwszy u mnie, ta˛ uporczywa˛ s´wiadomo´scia˛ i głosem wiedzy, które przywiodły ci˛e do Pary˙za, do mojej celki. Sadziłem, ˛ z˙ e ta cz˛es´c´ ciebie nie mo˙ze umrze´c. I sadziłem ˛ tak˙ze, z˙ e gdy ból minie, wybaczysz mi rol˛e, jaka˛ odegrałem w zwiazku ˛ z jej s´miercia.˛ Ona ciebie nigdy nie kochała, wiesz o tym. Nie w taki sposób, w jaki ja ciebie kochałem i ty kochałe´s nas oboje. Wiedziałem o tym! Rozumiałem to! Wierzyłem te˙z, z˙ e przyciagn˛ ˛ e ci˛e jako´s ˙ i utrzymam przy sobie. Ze czas otworzy si˛e dla nas i b˛edziemy uczy´c si˛e nawzajem od siebie. Wszystko, co tobie dałoby szcz˛es´cie, dałoby i mnie, a ja chroniłbym ci˛e przed tym bólem. Moja moc byłaby twoja˛ moca,˛ moja siła twoja˛ siła.˛ Ale dla mnie jeste´s wewn˛etrznie martwy, jeste´s zimny i nie mam do ciebie dost˛epu! Jest tak, jak gdybym nie był wcale obok ciebie, przy tobie. A gdy jestem z toba,˛ mam przera˙zajace ˛ uczucie, z˙ e ciebie po prostu nie ma, z˙ e nie istniejesz. Jeste´s zimny, tak odległy dla mnie jak te dziwne współczesne obrazy, pełne linii, kwadratów 264
i geometrycznych figur, których nie potrafi˛e pokocha´c czy zrozumie´c, a które sa˛ równie dalekie i obce, jak współczesna rze´zba pozbawiona ludzkiej formy. Moimi ramionami wstrzasa ˛ dreszcz, kiedy jestem obok ciebie. Patrz˛e w twoje oczy, ale nie widz˛e tam swojego odbicia. . . — To, o co prosisz, jest niemo˙zliwe! — odpowiedziałem szybko. — Czy nie widzisz? To, o co ja prosiłem, te˙z było niemo˙zliwe, od samego poczatku. ˛ Zaprotestował. Sprzeciw ju˙z si˛e formował w układzie warg, w ge´scie podniesionej r˛eki. — Szukałem miło´sci i dobroci w´sród tych, którzy sa˛ z˙ yjac ˛ a˛ s´miercia˛ — rzekłem. — To było niewykonalne od samego poczatku, ˛ poniewa˙z nie mo˙zna mie´c miło´sci i dobroci, kiedy robi si˛e to, co jest absolutnym złem, gdy w dodatku wie si˛e o tym. Mo˙zna odczuwa´c jedynie rozpaczliwy zam˛et w głowie i t˛esknot˛e. Znałem ju˙z prawdziwa˛ odpowied´z na moje poszukiwania, zanim jeszcze przybyłem do Pary˙za. Znałem ja,˛ gdy po raz pierwszy odebrałem z˙ ycie istocie ludzkiej, aby nasyci´c swoje pragnienie. To była moja s´mier´c, a przecie˙z nie chciałem jej zaakceptowa´c, poniewa˙z jak wszystkie stworzenia nie chc˛e umiera´c! Szukałem wi˛ec innych tego samego gatunku co ja, szukałem wampirów, na dobre czy na złe, szukałem setki rzeczy pod setka˛ nazw. A wszystko było takie same, wszystko było złem. I wszystko było złe. Bo nikt nie potrafił w z˙ aden sposób odwie´sc´ mnie od tego, co tam znałem jako prawd˛e — z˙ e jestem pot˛epiony we własnej duszy i umy´sle. Kiedy przybyłem do Pary˙za, my´slałem, z˙ e jeste´s pot˛ez˙ ny i pi˛ekny, i pozbawiony tego z˙ alu, skrupułów czy skruchy. Pragnałem ˛ tego rozpaczliwie. Ale ty byłe´s tylko niszczycielem, tak jak i ja, jeszcze bardziej bezlitosnym i przebiegłym. Pokazałe´s mi, z˙ e jedyne, na co mog˛e liczy´c, to jeszcze gł˛ebsze pokłady zła, dalsze wtajemniczenia w bezwzgl˛edno´sc´ i chłód, do którego musiałem doj´sc´ , aby ukoi´c w ko´ncu ten ból. Zaakceptowałem to. Miło´sc´ , nami˛etno´sc´ , które we mnie widziałe´s, wygasły, wypaliły si˛e. Teraz widzisz we mnie po prostu tylko swoje odbicie. Min˛eła dłu˙zsza chwila. Wstał i stanał ˛ odwrócony do mnie plecami, spoglada˛ jac ˛ na rzek˛e, z głowa˛ opuszczona˛ jak poprzednio, z r˛ekoma przyciagni˛ ˛ etymi do boków. Ja równie˙z patrzyłem na rzek˛e. Rozmy´slałem. — Nic wi˛ecej nie mog˛e ci powiedzie´c, nic wi˛ecej nie mog˛e zrobi´c. — Louis — odezwał si˛e wreszcie, podnoszac ˛ głow˛e, głosem grubym i zupełnie nie swoim. — Tak, Armand? — zapytałem wyczekujaco. ˛ — Czy jest jeszcze co´s, czego chciałby´s ode mnie, co´s, czego z˙ yczyłby´s sobie ode mnie? — Nie — odpowiedziałem. — Co masz na my´sli? Nie odpowiedział. Powoli zaczał ˛ odchodzi´c. Na poczatku ˛ sadziłem, ˛ z˙ e odejdzie tylko na par˛e kroków, mo˙ze po to, by samotnie powłóczy´c si˛e po błotnistej pla˙zy poni˙zej. Po chwili zorientowałem si˛e jednak, z˙ e odchodzi na dobre. Z tru265
dem dostrzegałem go coraz bardziej oddalonego w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Był ju˙z tylko plamka˛ na połyskujacej ˛ od ksi˛ez˙ yca wodzie. Nigdy wi˛ecej go nie zobaczyłem. Oczywi´scie, min˛eło kilka nocy, zanim zdałem sobie spraw˛e, z˙ e zniknał ˛ na zawsze. Jego trumna pozostała, ale nie wrócił po nia.˛ Po kilku miesiacach ˛ kazałem przenie´sc´ ja˛ na cmentarz St. Louis i pozostawi´c w krypcie obok mojej własnej. Grób, przez dłu˙zszy czas zaniedbany, poniewa˙z nie było ju˙z rodziny, aby si˛e nim opiekowa´c, przyjał ˛ ostatnia˛ pamiatk˛ ˛ e, jaka po nim została. Wkrótce jednak wzbudziło to we mnie niepokój, przeszkadzało mi. My´slałem o tym zaraz po przebudzeniu i przed za´sni˛eciem. Której´s nocy poszedłem tam i wyciagn ˛ ałem ˛ trumn˛e. Roztrzaskałem ja˛ na kawałki i porzuciłem w odległym miejscu na cmentarzu w wysokiej trawie. Wampir, który był ostatnim dzieckiem Lestata, zaczepił mnie której´s nocy, krótko po tym. Błagał, abym mu powiedział wszystko, co wiem o s´wiecie, bym został jego towarzyszem i nauczycielem. Powiedziałem, i˙z jedyna˛ rzecza,˛ jaka˛ wiem na pewno, jest to, z˙ e bez watpienia ˛ zniszcz˛e go, je´sli tylko zobaczymy si˛e ponownie. — Widzisz, kto´s musi umrze´c ka˙zdej nocy, kiedy spaceruj˛e po ulicy, a˙z b˛ed˛e miał odwag˛e to sko´nczy´c — powiedziałem mu. — A ty jeste´s idealnym kandydatem na taka˛ ofiar˛e, zabójca równie zły jak ja sam. Opu´sciłem Nowy Orlean nast˛epnej nocy, poniewa˙z smutek i z˙ al nie przestały mnie dr˛eczy´c. Nie chciałem te˙z my´sle´c o tym starym domu, gdzie wolno umierał Lestat. Czy o tym młodym wampirze, który uciekał teraz przede mna,˛ czy wreszcie o Armandzie. Chciałem znale´zc´ si˛e w miejscu, które byłoby dla mnie nowe, absolutnie nie znane. Nic innego ju˙z si˛e nie liczyło. I to cała historia. Nie ma nic wi˛ecej. Chłopak trwał niemo, wpatrujac ˛ si˛e w wampira. Ten siedział skupiony z r˛ekoma zło˙zonymi na stole. Jego waskie ˛ oczy w czerwonych obwódkach utkwione były w obracajac ˛ a˛ si˛e ta´sm˛e magnetofonowa.˛ Twarz miał pos˛epna,˛ z˙ yły na skroniach jakby wyrze´zbione w kamieniu. Siedział nieruchomo. Jedynie zielone oczy ujawniały z˙ ycie, które teraz było t˛epa˛ fascynacja˛ przesuwajac ˛ a˛ si˛e ta´sma˛ magnetofonowa.˛ Po chwili chłopak odchylił si˛e do tyłu i palcami prawej r˛eki zmierzwił sobie włosy. — Nie — powiedział, szybko wdychajac ˛ powietrze, po czym powtórzył raz jeszcze gło´sniej: — Nie! Wydawało si˛e, z˙ e wampir go nie słucha. Przesunał ˛ wzrok z magnetofonu na okno w kierunku ciemnego, ale szarzejacego ˛ ju˙z nieba. — To nie musiało si˛e tak sko´nczy´c! — powiedział chłopak, pochylajac ˛ si˛e do przodu. Wampir, nie przestajac ˛ patrze´c w okno, za´smiał si˛e krótko, sucho.
266
— Wszystkie te rzeczy, które czuł pan w Pary˙zu! — Krzyk młodego dziennikarza narastał. — Miło´sc´ do Klaudii, uczucia, nawet te wobec Lestata! To nie musiało si˛e tak sko´nczy´c, nie rozpacza,˛ nie desperacja.˛ Poniewa˙z tak to wła´snie si˛e sko´nczyło, prawda? Rozpacza! ˛ — Do´sc´ — odrzekł nagle wampir, unoszac ˛ lewa˛ r˛ek˛e. Jego wzrok przeniósł si˛e prawie automatycznie na twarz chłopca. — Powtarzam ci to, co ju˙z powiedziałem, z˙ e nie mogło si˛e to sko´nczy´c inaczej. — Nie mog˛e tego zaakceptowa´c — odrzekł chłopak, kładac ˛ r˛ece na piersi i potrzasaj ˛ ac ˛ zdecydowanie głowa.˛ — Nie mog˛e. Emocja zdawała si˛e w nim narasta´c tak, z˙ e bezwiednie kiwał si˛e na krze´sle. Po chwili wstał gwałtownie i zaczał ˛ przemierza´c pokój w t˛e i z powrotem. Gdy odwrócił si˛e i spojrzał ponownie w twarz wampira, słowa, które cisn˛eły mu si˛e na usta, utkwiły w gardle. Wampir patrzył jedynie na niego, ale jego twarz wydłu˙zyła si˛e i pojawił si˛e na niej wyraz pewnego rozdra˙znienia i gorzkiego rozbawienia. — Czy nie widzi pan, jak pan to sam przedstawił? To była przygoda, o jakiej nie s´niło mi si˛e w całym z˙ yciu! Mówi pan o nami˛etno´sciach, o t˛esknotach! O rzeczach, których miliony z nas nawet nie b˛eda˛ miały szansy prze˙zy´c czy nawet poja´ ˛c. A potem mówi mi pan, z˙ e to wszystko ko´nczy si˛e tak zwyczajnie. Mówi˛e panu. . . — Stanał ˛ teraz nad wampirem z r˛ekoma rozrzuconymi szeroko. — Gdyby dał mi pan t˛e moc! Moc widzenia, odczuwania i z˙ ycia wiecznie! Oczy wampira powoli zacz˛eły si˛e rozszerza´c, a usta rozchyla´c. — Co!? — Za˙zadał ˛ wyja´snienia. — Co!? — Niech pan mi to da. — Chłopak goraczkował ˛ si˛e. Jego prawa r˛eka zacisn˛eła si˛e w pi˛es´c´ . — Uczy´n mnie wampirem, teraz! — wykrzyknał ˛ zdumionemu Louisowi prosto w twarz. To, co nastapiło ˛ pó´zniej, było szybkie i niejasne. Wampir stanał ˛ gwałtownie na nogi i chwycił młodego człowieka za ramiona. Spocona twarz reportera wykrzywiła si˛e ze strachu, gdy wampir z w´sciekło´scia˛ utkwił w nim wzrok. — Tego chcesz? — wysyczał ledwo poruszajac ˛ wargami. — Tego. . . po tym wszystkim, co ci powiedziałem. . . o to prosisz? Chłopak wydał z siebie krótki okrzyk i zaczał ˛ dr˙ze´c na całym ciele. Pot wystapił ˛ mu na czoło i nad górna˛ warga.˛ Jego dło´n ostro˙znie dotkn˛eła r˛eki wampira. — Nie wie pan, jakie jest z˙ ycie człowieka — powiedział, o mało co nie wybuchajac ˛ płaczem. — Zapomniał pan? Nie rozumie pan znaczenia swojego własnego opowiadania, tego, co mo˙ze ono oznacza´c dla istoty ludzkiej takiej jak ja. Krztuszacy ˛ szloch przerwał mu. Palcami wpił si˛e w rami˛e wampira. — Bo˙ze — j˛eknał ˛ wampir i odwracajac ˛ si˛e, odepchnał ˛ chłopaka w stron˛e s´ciany, tak z˙ e prawie stracił równowag˛e. Stanał ˛ plecami do niego, wpatrujac ˛ si˛e w szaro´sc´ za oknem. — Błagam ci˛e. . . daj temu jeszcze jedna˛ szans˛e. Jeszcze jedna˛ szans˛e we mnie — prosił chłopak. 267
Wampir obrócił si˛e z twarza˛ wykrzywiona˛ zło´scia˛ jak poprzednio. Po chwili, stopniowo jego twarz wypogodziła si˛e. Powieki opadły ci˛ez˙ ko na oczy, a usta wydłu˙zyły si˛e w u´smiechu. Raz jeszcze spojrzał na chłopaka. — No i nie udało mi si˛e — powiedział nagle — zupełnie mi si˛e nie udało. . . — Nie — natychmiast zaprzeczył reporter. — Nie mów ju˙z nic wi˛ecej — powiedział wolno wampir. — Pozostała mi jeszcze tylko jedna szansa. Czy widzisz t˛e przesuwajac ˛ a˛ si˛e ta´sm˛e magnetofonowa? ˛ Pozostał mi tylko jeden sposób pokazania ci znaczenia tego, o czym opowiadałem. W tej samej chwili dosi˛egnał ˛ młodego m˛ez˙ czyzn˛e tak szybko, z˙ e ten ani zorientował si˛e, co si˛e z nim dzieje, bezskutecznie usiłujac ˛ wydosta´c si˛e z jego u´scisku. Wampir unieruchomił r˛ece chłopaka i przycisnał ˛ jego ciało do piersi tak, z˙ e jego pochylała si˛e tu˙z przed ustami. — Widzisz — wyszeptał wampir. Jego warga uniosła si˛e nad z˛ebami, odsłaniajac ˛ długie kły, które w tym momencie wbiły si˛e w ciało młodego m˛ez˙ czyzny. Chłopak j˛eknał ˛ niskim, charczacym ˛ głosem, jego dło´n bezskutecznie usiłowała znale´zc´ oparcie w powietrzu. Oczy rozszerzyły si˛e, by po chwili, gdy wampir zaczał ˛ pi´c, zaj´sc´ mgła.˛ Wampir sprawiał wra˙zenie uspokojonego, jakby spał. Jego waska ˛ klatka piersiowa falowała delikatnie, wraz z towarzyszacymi ˛ oddechowi westchnieniami. Zdawało si˛e, z˙ e unosi si˛e nad podłoga,˛ a potem powraca na nia˛ z tym samym somnambulicznym u´smiechem. Słycha´c było pochlipywanie chłopaka, a kiedy wampir go pu´scił, on trzymał si˛e go jeszcze obiema r˛ekoma, wpatrujac ˛ w wilgotna˛ biała˛ twarz, bezwładne r˛ece i na wpół przymkni˛ete oczy. Chłopak j˛eczał. Jego dolna warga zwisła jakby w chorobie. Raz jeszcze j˛eknał, ˛ tym razem gło´sniej, a głowa odchyliła si˛e do tyłu. Wampir posadził go delikatnie na krze´sle. Młody dziennikarz usiłował co´s powiedzie´c, a łzy, które pojawiły si˛e teraz w jego oczach, były wynikiem nie tylko wysiłku, jaki go to kosztowało. Głowa opadła mu do przodu, ci˛ez˙ ko, pijacko, a dło´n spoczywała na stole. Wampir tymczasem stał spokojnie, spogladaj ˛ ac ˛ na niego z góry. Jego biała skóra stała si˛e teraz błyszczaca ˛ i ró˙zowa, jak gdyby paliła si˛e nad nim ró˙zowa lampa, a posta´c odbijała całe s´wiatło. Wargi miał ciemne, a z˙ yły na skroniach i dłoniach uwidoczniły si˛e pod skóra.˛ Twarz wampira stała si˛e na powrót młodzie´ncza i gładka. — Czy ja umr˛e? — wyszeptał dziennikarz, wolno spogladaj ˛ ac ˛ do góry. — Czy umr˛e? — wyj˛eczał dr˙zacymi ˛ ustami. — Nie wiem — padła krótka odpowied´z. Młodzieniec chciał jeszcze co´s powiedzie´c, ale dło´n, która spoczywała na stole, posun˛eła si˛e po blacie, a głowa bezwładnie opadła. Stracił przytomno´sc´ . Kiedy otworzył oczy, zobaczył sło´nce. Całkowicie o´swietlało gołe okno. Czuł jego ciepło na twarzy i wyciagni˛ ˛ etej dłoni. Przez chwil˛e le˙zał nieruchomo, z twarza˛ oparta˛ na stole, lecz po chwili, z wielkim wysiłkiem, wyprostował si˛e i nabrał 268
gł˛eboko powietrza w płuca. Zamykajac ˛ oczy, przycisnał ˛ dło´n do miejsca, skad ˛ wampir pił krew. Druga dło´n przypadkowo dotkn˛eła stojacego ˛ na stole magnetofonu — krzyknał ˛ jak oparzony. Przeszedł niezr˛ecznie przez pokój, prawie tracac ˛ równowag˛e, a˙z oparł obie dłonie na białej umywalce. Szybko odkr˛ecił kurek, oblał twarz zimna˛ woda˛ i wytarł ja˛ brudnym r˛ecznikiem wiszacym ˛ na gwo´zdziu. Oddychał ju˙z regularnie. Stanał ˛ nieruchomo, spogladaj ˛ ac ˛ w lustro oparte o s´cian˛e, potem zerknał ˛ na zegarek. Dopiero teraz otrzasn ˛ ał ˛ si˛e, jakby zegarek zaszokował go i przywrócił do z˙ ycia szybciej ni˙z sło´nce czy woda. Obszukał pokój i korytarz, ale nie znalazłszy tam niczego i nikogo, z powrotem usiadł na krze´sle. Wyciagn ˛ ał ˛ mały, biały notatnik z kieszeni, piórko i poło˙zył je na stole. Teraz dotknał ˛ klawisza magnetofonu. Ta´sma szybko nawijała si˛e z powrotem na szpul˛e, a˙z do chwili zatrzymania. Kiedy usłyszał głos wampira, pochylił si˛e do przodu, s´ledzac ˛ dokładnie jego słowa. Potem znów przesunał ˛ ta´sm˛e, wysłuchujac ˛ innego fragmentu rozmowy. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. W ko´ncu jego twarz rozja´sniła si˛e. Tas´ma wolno przesuwała si˛e, a z magnetofonu słycha´c było głos: „To był bardzo ciepły wieczór i od razu, kiedy go zobaczyłem na ulicy St. Charles, wiedziałem, z˙ e nie włóczy si˛e bez celu. . . ” Szybko zapisał w notesie „Lestat. . . w okolicy St. Charles Avenue, stary rozsypujacy ˛ si˛e dom. . . n˛edzna okolica, szuka´c zardzewiałej balustrady”. Wepchnał ˛ po´spiesznie notatnik do kieszeni, zebrał ta´smy i wło˙zył je do aktówki razem z magnetofonem. Najpierw korytarzem, a potem w dół po schodach, zbiegł szybko na ulic˛e, gdzie na wprost baru, na rogu stał zaparkowany jego samochód.
WYWIAD Z WAMPIREM Anne Rice Opowie´sc´ wampira o pierwszych dwóch stuleciach mrocznej podró˙zy w ciele nie´smiertelnego, o niezwykłym romansie z pi˛ekna˛ Klaudia,˛ której nami˛etno´sci na zawsze uwi˛ezione zostały w ciele dziecka. . . Swoja˛ histori˛e Louis wyjawia dziennikarzowi, wnikliwie analizujac ˛ własna˛ podró˙z przez z˙ ycie s´miertelne i nies´miertelne. Wyznaje, nie szcz˛edzac ˛ szczegółów, jak stał si˛e wampirem w r˛ekach pozbawionego skrupułów Lestata. Oboje z Klaudia˛ wyruszaja˛ w podró˙z w poszukiwaniu innych sobie podobnych. Po˙zegnawszy si˛e z ludzka˛ natura,˛ wampiry wpadaja˛ w pułapk˛e ludzkich pragnie´n, od których nie potrafia˛ si˛e uwolni´c. Spragnione miło´sci, noc po nocy rzucaja˛ si˛e na swe ofiary. . . Na podstawie ksia˙ ˛zki nakr˛econo film z Bradem Pittem i Tomem Cruise’em. Ksia˙ ˛zki Anne Rice przywołuja˛ s´wiat wyimaginowanej grozy, tajemnicy, nadnaturalno´sci czy nadprzyrodzono´sci — jak sama lubi to nazywa´c. Jednak wi˛ekszo´sc´ z nich opisuje raczej natur˛e ludzka,˛ przedstawiona˛ gł˛eboko, wnikliwie, interesujaco. ˛ Zadziwiajace, ˛ z jaka˛ łatwo´scia˛ autorka sprawia, z˙ e nieprawdopodobne staje si˛e wiarygodne, nadprzyrodzone i fantastyczne — prawie realne. Anne Rice tworzy s´wiat fantazji, gdzie władze ducha i umysłu staja˛ si˛e na powrót nie odkrytymi dla nauki obszarami. Wywiad z wampirem to opowie´sc´ wampira Louisa o swoim z˙ yciu, o tym, jak wpadł w sidła wampira Lestata i jak musiał zaakceptowa´c, acz niech˛etnie, sposób z˙ ycia, jaki prowadza˛ wampiry. Louis, połaczony ˛ niezwykłym romansem z Klaudia,˛ wspomina jej rozpaczliwe próby zrozumienia samej siebie i nienawi´sc´ do Lestata, która w du˙zej mierze zdecydowała o ich wspólnej podró˙zy do z´ ródeł swego pochodzenia. Poszukujac ˛ innych, podobnych do siebie, trafili w Pary˙zu do teatru prawdziwych wampirów, udajacych ˛ tylko s´miertelnych, oddanych sztuce aktorskiej. Zamiast odpowiedzi na pytanie, kim sa˛ i dlaczego z˙ yja˛ na s´wiecie, czekały ich nowe zagro˙zenia.