2
URATUJ MNIE
1
2
URATUJ MNIE RACHEL REILAND Opowieść o złym życiu i dobrym psychoterapeucie
Przełożył Krzyszto...
2957 downloads
6042 Views
2MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
2
URATUJ MNIE
1
2
URATUJ MNIE RACHEL REILAND Opowieść o złym życiu i dobrym psychoterapeucie
Przełożył Krzysztof Puławski
3
Tytuł oryginału GET ME OUT OF HERE. MY RECOVERY FROM BORDERLINE PERSONALITY DISORDER Copyright © 2004 by Hazelden Foundation First published in the United States by Hazelden Foundation All rights reserved Copyright © 2006, 2012 for the Polish edition by Media Rodzina Cover photograph © Michael Server Projekt okładki Przemysław Dębowski Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki — z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych — możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy. Niniejsza książka nie stanowi ani nie zastępuje porady psychologicznej czy prawnej. W razie potrzeby należy zasięgnąć opinii specjalisty. W celu ochrony prywatności autorki, jej rodziny, przyjaciół i tych, którzy towarzyszyli autorce w jej psychoterapii, wszystkie osoby, miejsca i instytucje opisane w książce występują pod pseudonimem.
ISBN 978-83-7278-192-5
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań teł. 61 827 08 60, faks 61 827 08 66 mediarodzina@ mediarodzina.com.pl www.mediarodzina.pl Łamanie komputerowe Perfekt Druk i oprawa Opolgraf
4
NOTA PIERWSZEGO WYDAWCY
Szanowni Czytelnicy! Z Rachel Reiland zetknęłam się siedem lat temu w mojej Welcome to Oz Internet Listserv – grupie wsparcia dla osób, które miały partnerów z pogranicznym zaburzeniem osobowości 1. Członkowie mojej grupy żyli w oku cyklonu i byli jednocześnie niepewni, przerażeni i pozbawieni nadziei. Wtedy pojawiła się Rachel. Udało jej się pokonać chorobę, co było nie lada osiągnięciem, i teraz mogła wyjaśnić członkom grupy, co prawdopodobnie kryje się za nielogicznym postępowaniem ich partnerów. Opowiedziała o własnych, strasznych doświadczeniach, pomagając im dostrzec prawdziwe motywy manipulacji, którymi posługują się chorzy. A ponieważ sama wyzdrowiała, mogła dać nadzieję. Kiedy Rachel pokazała mi pierwszą wersję książki, zdumiałą mnie jej odwaga, której musiała potrzebować, by wyrwać się z celi własnego umysłu. A jako pisarkę zachwycił mnie również jej pełen wewnętrznej mocy styl. Najpierw udało jej się przetrwać, a potem opisała to wiernie, tak by nikt nie mógł tego zapomnieć. Chociaż zajmowałam się wówczas własnymi publikacjami, uznałam, że muszę zrobić wszystko, by tę książkę poznali zarówno lekarze, jak i inne osoby zainteresowane pogranicznym zaburzeniem osobowości (BPD). Wiedziałam, że
1
Pograniczne zaburzenie osobowości – BPD, borderline personality disorder. [Przypisy pochodzą od tłumacza].
5
dzięki niej czytelnicy lepiej zrozumieją, czym ono jest, osoby chore zyskają nadzieję, a wszyscy przekonają się, że wbrew powszechnym sądom pograniczne zaburzenie osobowości jest uleczalne. Z pomocą innych, którzy także przejęli się historią Rachel, wydałam tę książkę we własnym, małym wydawnictwie Eggshells Press. Następnie Hazelden Publishing and Educational Services wykupiło prawa do Uratuj mnie, by udostępnić tę książkę szerszej publiczności. Bez względu na to, czy ktoś bezpośredni zetknął się z BPD, opowieść Rachel może być fascynująca i oczyszczająca. Pokazuje ona, jak bardzo można się zmienić, jeśli tylko zdecydujemy się stawić czoło własnym demonom, niezależnie od tego, czy musimy walczyć z BPD, anoreksją czy jakąś inną chorobą psychiczną. Chodzi o to, że pomoc bliskich i silna wola, by podjąć terapię i wyzdrowieć, mogą zdziałać cuda. Ta książka jest w pewnym sensie opowieścią o miłości – Rachel musiała nauczyć się dojrzale kochać dzieci, męża, swego psychiatrę, a ostatecznie również siebie. Mam nadzieję, że książka będzie też miała wpływ na Państwa emocje i zrozumienie BPD, a także udowodni, że pokonanie tej strasznej choroby jest jednak możliwe. Liczę, że uznają ją Państwo za ważną lekturę, która potrafi zmienić życie jednostki. I że lepiej zrozumieją Państwo, jaką radością i darem jest życie bez tego rodzaju zaburzeń. Randi Kreger
współautorka Stop Walking on Eggshells i The Stop Walking on Eggshells Workbook; właścicielka www.bpdcentral.com i grup wsparcia dla członków rodzin osób z BPD Welcome to Oz family of thirty-five Listserv
6
WSTĘP
Historia odważnej walki Rachel Reiland z pogranicznym zaburzeniem osobowości (BPD) jest zarówno wstrząsająca, jak i pocieszająca; niepokojąca, ale i podtrzymująca na duchu; typowa, ale również zupełnie wyjątkowa. Te paradoksy wynikają z istoty samej choroby. Pacjenci z BPD są bowiem pełni przeciwieństw, a ich leczenie polega na balansowaniu między ekstremami, tak by osiągnąć zgodę z samym sobą i wewnętrzną stabilność. Książka Uratuj mnie opowiada o walce z chorobą. Zwycięstwo Reiland jest wynikiem współpracy z wybitnym psychiatrą, którego była w stanie bezwarunkowo zaakceptować. Dzięki niemu zdołała pogodzić olbrzymi dziecięcy strach przed opuszczeniem z dorosłymi próbami obrony przed nim, polegającymi na autodestrukcji, atakowaniu najbliższych i nihilizmie. Z resztek swego pełnego strachu i bezradności dzieciństwa (które sama nazwała Płaksa) i tego swojego wcielenia, które określiła mianem Twardziela, udało jej się stworzyć nową, dorosła osobowość. Niektóre aspekty tej historii są typowe: wczesne konflikty w rodzinie, znęcanie się, poczucie zagrożenia, które przyczyniło się do destruktywnych zachowań, takich jak ataki wściekłości, seks z wieloma partnerami i anoreksja. Właśnie te ekstremalne zachowania są prawdziwym dramatem osób z BPD. Ale Reiland nie koncentruje się tylko na tych najbardziej spektakularnych symptomach. Opisuje również małe rany, które potrafią boleć równie mocno. Pod wieloma względami jej wyzdrowienie nie jest typowe, gdyż
7
osiągnęła je dzięki intensywnej, czteroletniej, tradycyjnej terapii psychoanalitycznej, przerywanej pobytami w szpitalu, trwającymi nawet do kilku tygodni. Niestety, taki model leczenia nie jest obecnie dostępny dla wszystkich chorych. Większość oddziałów psychiatrycznych nie może przyjąć pacjentów na dłużej niż parę dni, a ubezpieczenie zwykle nie pokrywa wysokich kosztów leczenia. Na szczęście Reiland była w stanie – dzięki pomocy bliskich – sfinansować swoją terapię. Poza tym cały czas otoczona była miłością męża i dzieci oraz mogła liczyć na ich wsparcie. W dodatku potrafiła zaufać swemu doświadczonemu i doskonale wykształconemu terapeucie. Chociaż wielu chorych jest w gorszej sytuacji, to jednak podobna determinacja i odwaga również powinna doprowadzić ich do zwycięstwa. BPD stanowi prawdziwą zmorę psychiatrii. Wielu lekarzy unika pacjentów z tą chorobą, gdyż panuje przekonanie, że są oni bardzo męczący i nieuleczalni. Wolą kogoś z najbardziej psychotyczną schizofrenią niż z BPD, gdyż w pierwszym przypadku mogą mieć przynajmniej poczucie, że panują nad leczeniem. Demona schizofrenii można łatwo zmusić do uległości za pomocą hospitalizacji i odpowiednich lekarstw. A symptomy pogranicznego zaburzenia osobowości zmieniają się bardzo gwałtownie i trudno nad nimi zapanować, a w dodatku trzeba miesięcy, by dostrzec jakąś poprawę. Słabsi psychicznie terapeuci mogą sobie z tym po prostu nie poradzić. Do niedawna BPD oznaczało brak nadziei zarówno dla pacjenta, jak i lekarza. Brakowało określonych metod leczenia, liczba samobójstw sięgała dziesięciu procent, a rokowania były bardzo złe. Jednak dzięki postępom ostatnich lat sytuacja znacznie się poprawiła. Okazało się, że udoskonalone metody leczenia, takie jak dialektyczna terapia behawioralna i odpowiednio dobrane techniki psychoanalityczne, przynoszą dobre rezultaty. Dopiero poznajemy wyniki długoterminowych badań, które wskazują, że osoby z BPD nie tylko mogą przetrwać, ale też pokonać chorobę. Najnowsze badania potwierdzają, że można rozwiązać wiele
8
problemów osób z pogranicznym zaburzeniem osobowości. Chociaż leczenie powoduje oczywiście wzrost liczby wyzdrowień, to wiele osób potrafi osiągnąć remisję nawet bez terapii. W okresie od sześciu do piętnastu lat trzy czwarte pacjentów z BPD poradziło sobie z częścią swoich problemów i nie można już ich diagnozować jako osób z pogranicznym zaburzeniem osobowości. Według terminologii medycznej należałoby więc uznać, że są już zdrowi. Bardzo niewiele przewlekłych chorób (np. cukrzyca, rozedma płuc, nadciśnienie i schizofrenia) może osiągnąć ten poziom wyleczeń. Książka Rachel Reiland Uratuj mnie pokazuje, że można pokonać nawet dotkliwą chorobę psychiczną. Podobne jak autorka musimy zrozumieć, że mimo rozczarowań, mogących nas spotykać ze strony tych, na których liczymy (rodziny, przyjaciół, szpitali, firm ubezpieczeniowych), przetrwanie zależy głównie od odwagi i wytrwałości chorego w badaniu własnej psychiki. Dopiero wówczas można skorzystać z oferowanej pomocy. Należy bowiem pamiętać, że – jak powiedział doktor Padgett – „Miłość jest znacznie potężniejsza niż nienawiść”. dr med. Jerold J. Kreisman współautor I Hate You, Don't Leave Me: Understanding the Borderline Personality i Sometimes I Act Crazy. Living with Borderline Personality Disorder.
9
10
PODZIĘKOWANIA
Moje wyzdrowienie było możliwe nie tylko dzięki wysiłkowi własnemu, ale przede wszystkim dzięki pomocy różnych wspaniałych osób, których nie sposób tu wymienić i z których część zapewne nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo mi pomogła. Chciałam jednak podziękować zwłaszcza doktorowi Padgettowi i księdzu Rickowi, którzy wskazali mi drogę do zdrowia, a także Randi Kreger, dzięki której ta historia ukazała się w druku, oraz moim kochającym dzieciom i mężowi, który nie poddał się nawet w najgorszych momentach. To jego miłość, wierność i pogoda ducha sprawiły, że nasze małżeństwo jest tak wspaniałe.
11
12
PROLOG
Jak moja matka mogła mi to zrobić? Mówiła, że przedszkole będzie fajne. Kłamała. Chodziło jej tylko o to, żeby się mnie pozbyć – jak zawsze. Pani Schwarzheuser klęczała koło Cindy, nie szczędząc pochwał jej pięknym, żółto-zielonym drzewom. Jej matka będzie z niej z pewnością dumna. Moje farby – pomarańczowa, fioletowa i brązowa – zlały się w jedną plamę i przypominały zgniłą maź. Złotowłosa Cindy była ulubienicą pani Schwarzheuser. Nienawidziłam jej – tych pięknych loczków, związanych kolorową wstążką, zadartego noska i niebieskiej, wełnianej sukienki z koronkową falbanką przy kołnierzyku. Wstążki, falbanki, sukienki – aż się robiło niedobrze. Pani Schwarzheuser z kolei nienawidziła mnie, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Odpłacałam jej tym samym. Wprost umierałam z zazdrości, kiedy pani Schwarzheuser chwaliła Cindy. Nagle wpadłam we wściekłość. Chwyciłam naczynie z brązową farbą i wylałam połowę na swój rysunek. Wpatrując się w Cindy, pochyliłam się w jej stronę i wylałam pozostałą cześć na jej kartkę. Poczułam ulgę. Teraz jej obrazek wyglądał tak samo okropnie. – Rachel! – wrzasnęła pani Schwarzheuser. – Zupełnie zniszczyłaś śliczne drzewa Cindy! Powinnaś się wstydzić. Jesteś wstrętna. Wszystko jest w farbie. Popatrz na swoje spodnie. Całe dżinsy miałam w brązowej farbie. Wyglądały okropnie. Tak jak ja sama. Pani Schwarzheuser zaczęła gwałtownie ścierać farbę, żeby nie spłynęła na podłogę. Wszyscy patrzyli. Moje ciało zaczęło ogarniać odrętwienie. Nogi, ramiona i głowa
13
nic nie ważyły, tylko jakby unosiły się w powietrzu. Tak samo czułam się, kiedy tata zdejmował pasek do bicia. Przeczucie tego najgorszego, co miało nastąpić – tego, co sama na siebie sprowadziłam z powodu swojej odmienności. – Nigdy w życiu nie spotkałam tak okropnego dziecka! Jesteś najgorszą dziewczynka, z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia. Natychmiast do kąta! Wstyd, Rachel... Ten język doskonale rozumiałam. I wiedziałam, że na niego zasługuję. Nie byłam taka jak inne dziewczynki. Nie znosiłam lalek i różowych „dziewczęcych” zabawek. Ale najbardziej nie znosiłam bycia dziewczynką. Zupełnie mi to nie wychodziło. Gdybym była chłopcem, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Jednak tak się stało, że Bóg przez pomyłkę zrobił mnie dziewczynką. Zastanawiałam się, czy pójdę do piekła za to, że pomyślałam, iż Bóg mógł popełnić błąd. Pani Schwarzheuser miała rację. Byłam okropna. Ukrywane rozbawienie moich dwunastoletnich koleżanek z klasy bardzo mi odpowiadało, kiedy nonszalancko opuszczałam pracownię siostry Mary. Bunt zniknął, gdy tylko zamknęły się drzwi. Chociaż nigdy bym się do tego nie przyznała, bałam się samotności i pustki korytarza. Bez pełnych podziwu spojrzeń koleżanek byłam zupełnie sama i modliłam się żarliwie, by nie zobaczyła mnie tam dyrektorka. Próżne modlitwy do Boga, który kochał wszystkich poza mną. Wysoka i szczupła siostra Luisa wychynęła z gabinetu. Przeszła parę kroków, a następnie odwróciła się w moją stronę i przeszła mnie przenikliwym spojrzeniem. W tej chwili chciałam zniknąć. – Widzę, że znowu wyrzucono cię z klasy, Rachel – stwierdziła z dezaprobatą. – Za co tym razem? Za dowcipny komentarz czy zwykły brak szacunku? Pytania siostry Luisy nie wymagał odpowiedzi – same nim były. Wskazała mi gestem swój surowo urządzony gabinet, miejsce jeszcze straszniejsze niż opustoszały korytarz. On też wydawał się pusty i zimny mimo plansz i religijnych wierszy przyczepionych do zrobionej z pustaków ściany. Nad
14
zniszczonym, metalowym biurkiem wisiał wielki, drewniany krzyż, z którego patrzył na mnie z obrzydzeniem Jezus. – Posłuchaj, Rachel – zaczęła – nie zamierzam tolerować w mojej szkole takiego zachowania. Wygląda na to, że uwagi, które wysyłam twoim rodzicom, nie przynoszą żadnych rezultatów. Zapewniam jednak, młoda damo, że sobie poradzę z pomocą lub bez pomocy twoich rodziców. Uwagi. Moi rodzice nie mieli powodów, by im wierzyć. Wymądrzanie się w szkole było czymś, na co nie mogłam pozwolić sobie w domu. Rządził tam strach. Panował pełny nadzór. Za nieodpowiednie zachowanie dostawałam lanie. Całkowity stoicyzm, jaki prezentowałam w gabinecie siostry Luisy, była normą w domu. Miałam doskonałe stopnie i wyniki testów, więc rodzice ignorowali krytyczne uwagi sfrustrowanych nauczycielek. Źle używasz otrzymanego od Boga daru – zaczęła mnie coraz bardziej łajać poczerwieniała siostra Luisa, z twarzą ściągnięta białą przepaską welonu. – To grzech. „Grzech”. „Wstyd”. Te słowa już dawno stały się częścią mnie same. Cóż siostro?, pomyślałam. Czy ma siostra coś nowego do powiedzenia? – Jesteś taka zadowolona z siebie. Tak pewna swojej inteligencji. Myślisz, że koleżanki uważają cię za bohaterkę, prawda? Nie oszukuj się. Dla nich to tylko rozrywka. Nie są twoimi przyjaciółkami. Śmieją się nie z tobą, ale z ciebie. Żołądek mi się skurczył; poczułam, jak podchodzi mi do gardła. Odrętwienie. Zawroty głowy. Gdzieś odpłynęła ode mnie całą odwaga. Siostra Luisa ciągnęła swój monolog, patrząc na mnie coraz bardziej surowo. Poznała mnie dobrze i nie chciała stracić okazji, by mnie upokorzyć. Zaczęłam chlipać jak mała dziewczynka. Kiedy poczuła, że wygrała, jej cienkie wargi wykrzywiły się w uśmiechu. Chciałam zniknąć. – Obie wiemy, że Bóg dał ci dar słowa. A słów powinno się używać, by osiągnąć coś ważnego. Ale słowa mogą też niszczyć. Twój język potrafi być niczym nóż, moja panno, jeśli nad nim nie zapanujesz, nie masz co liczyć na przyjaźń. Twoje koleżanki
15
będą się bały ciebie i zniszczeń, które możesz wywołać swoimi słowami. Bały się mnie. Jak dzikiego zwierzęcia. Nieopanowanego, oszalałego. Siostra Luisa i tym razem nie powiedziała mi niczego nowego. Nikt nie bał się mnie samej niż ja sama. – Zjesz ten bekon, choćbym miał ci go wepchnąć do gardła! – Ojciec podsunął mi talerz tuż pod nos i spojrzał na mnie rozszerzonymi z gniewu oczami. Wiedziałam, że nie powinnam się mu opierać. Ale jeszcze bardziej bałam się tego, co miałam na talerzu. Tłuszcz. Ociekający tłuszczem kawałek mięsa. Nie potrafiłam przeciwstawić się ojcu, ale nie mogłam też się poddać. Nie mogłam przerwać mojej diety. Wszyscy chcieli mnie zmusić do rezygnacji; przyjaciółki, nauczyciele, trenerzy. A teraz jeszcze człowiek, który nazywał moją najstarszą siostrę „grubaską”, gdy tylko podchodziła do lodówki, chciał, żebym wyglądała tak samo. Tłusta. Obrzydliwa. Poniżona. Już wolałabym, żeby mnie zabił! – Trzeba jej pomóc, tato – przekonywała siostra. – Ona potrzebuje lekarza. To było odważne. I głupie. Nigdy nie nauczyła się dbać o własną skórę. – Nie, należy się jej porządne lanie! – Ona przecież nic nie je, tato. Ile teraz waży? Trzydzieści parę kilo? – Ojciec ma rację – przerwała jej matka dramatycznym tonem. Używała go tak często, że nikt już nie zwracał na to uwagi. – Ma piętnaście lat. Jest inteligentna. To przejściowe. – Nie, samo jej to nie przejdzie. Jest chora. Ma anoreksję. Jeśli ktoś jej nie pomoże, na pewno umrze – powiedziała Nancy. – Co to znaczy: pomoże? – Ojciec znów przeniósł ciężar swego spojrzenia na siostrę. Nie chciał znać odpowiedzi na to pytanie. To było wyzwanie. – Chodzi mi o psychiatrę – odparła. – Psychiatrę?! – Zagrzmiał. Matka próbowała go uspokoić.
16
– Ależ, kochanie, wiesz, że nie możemy tego zrobić – zwróciła się do Nancy. – Co by ludzie powiedzieli? Rachel jest taka mądra. Tyle że uparta. Ale dojdzie do opamiętania. Ojciec pochylił się w stronę mojej siostry i krzyknął: – Potrzebne jej dobre lanie, a nie psychiatra! – Nancy aż się skuliła i zamilkła. Kolejna kłótnia, którą odbyli, tak jakby mnie w ogóle nie było. Wepchnęłam dwa kawałki bekonu do ust. Dla świętego spokoju. – Widzisz! Nie wolno pobłażać takim bzdurom. Trzeba to ukrócić. Kłótnia trwała, a ja cicho wymknęłam się z kuchni i na paluszkach przeszłam do łazienki. Bekon, który chowałam w policzkach, powędrował wprost do sedesu. Najlepsze rozwiązanie. Myślał, że ze mną wygrał. Niech mu się tak zdaje. Siedzę w salonie i czekam koło słoika z sikami. Świetny sposób na to, by spędzić weekend. Według instrukcji wystarczą dwie godziny i trzy niewielkie krople moczu wyciśnięte do słoika, by otrzymać wynik. Kwadrans po dziesiątej. Do końca jeszcze piętnaście minut. Tim przejrzał już część sportową gazety, co jakiś czas przerywając lekturę, by uśmiechnąć się do mnie krzepiąco, co zawsze tak dobrze mi robiło. Opanowany. Spokojny. Tak różny od tych neurotycznych, narcystycznych facetów, z którymi latami chodziłam. Znam go od czterech miesięcy i nadal nie rozumiem, czemu ten przystojny mężczyzna z błyszczącymi oczami wciąż jest mi wierny i dlaczego ciągle mogę na niego liczyć. Tim pracował jako brygadzista przy linii produkcyjnej w fabryce. Ja byłam prymuską w szkole średniej, stypendystką National Merit, kapitanem akademickiej drużyny w hokeju na trawie, studentką wyróżnioną przez dziekana Saint Robert. Teraz pracowałam jako kelnerka w barze. Pod tykałam pod nos importowane piwo aroganckim biznesmenom i uśmiechałam się, kiedy dostawałam marne napiwki. Nienawidziłam prawie wszystkich. Nienawidziłam siebie. O wschodzie słońca paliłam
17
trawkę w zamkniętym barze, podczas gdy moje dawne koleżanki brały prysznic, a potem jechały do pracy, która mnie się należała. Miałam dwadzieścia cztery lata. Już wcześniej robiłam sobie ten okropny test ciążowy. Ale Tim był pierwszym facetem, który mi przy tym towarzyszył. Tym razem przynajmniej wiedziałam, kto oprócz mnie może się bać. I byłam prawie przekonana, że jeśli ktokolwiek może mnie kochać, to właśnie ten człowiek. Zegar pokazał dziesiątą trzydzieści. Tim objął mnie i oboje poszliśmy sprawdzić słoik. To była moja wyrocznia. Nie byłam w stanie na niego spojrzeć. Tim podjął się tego zadania i poprosił o instrukcję. Wziął ją, a potem jeszcze raz zajrzał do słoika. – I jak? – spytałam. Przytulił mnie. – Pozytywny, Rachel. Wynik jest pozytywny. – Jesteś pewny? – Sama zobacz – powiedział łagodnie. Brązowe koło, grube i wyraźne, żeby nie było żadnych wątpliwości. Koło niczym grom z jasnego nieba. Takie, które wydaje się mówić: „Jesteś w ciąży, idiotko! I co teraz?” Aborcję zawsze traktowałam jako wyjście rezerwowe, nad którym, na szczęście, nigdy dotąd nie musiałam się zastanawiać. Co prawda, byłam przekonana, że Bóg nie istnieje, więc ta perspektywa nie powinna mnie martwić. A jednak martwiła. Teraz Tim powinien odejść, a związek, który zawsze uważałam za zbyt dobry, by mógł być prawdziwy, powinien rozpaść się z trzaskiem. Skoro mogłam przerwać ciążę, nie powinnam na to pozwolić. A jednak czułam się tak, jakby mój świat się zawalił, jakby dosięgła mnie karząca ręka losu. Zagrałam w ruletkę pustym pudełkiem po prezerwatywach i przegrałam. – Wyjdź za mnie – powiedział Tim. Co takiego? Czy nie wiedział, że nie musi się pchać w tę pułapkę? Że może tak łatwo wywikłać się z tej sytuacji a ja to doskonale zrozumiem? – Jeśli zechcesz przerwać ciąże, będziesz miała moje wsparcie. Ale ja nie mówię o małżeństwie pod przymusem. Nigdy nie
18
spotkałem nikogo takiego jak ty, Rachel. Chcę przeżyć z tobą całe życie. Zaufaj mi. Przecież bym ci nie skłamał. Wyjdziesz za mnie? Tak często ryzykowałam. Seks. Narkotyki. Moje życie było ciągiem ryzykownych posunięć. Niebezpieczne decyzje. Głupie wybory. Czemu nie zaryzykować i tym razem? Czemu nie wyjść za faceta, który kocha mnie tak bardzo, że sama zaczęłam w to wierzyć? – Tak. Poroniłam na długo przed terminem porodu. Pamiętam dojmujący ból, morze krwi, małe istnienie wydalone do toalety i smutek z powodu nienarodzonego dziecka, które już zaczęliśmy kochać. Jednak wytworzyło ono między nami specyficzną więź. Ślub odbył się w wyznaczonym terminie. To maleńkie istnienie spełniło swoje zadanie. Twór naszej porywczej lekkomyślności zbliżył nas i pozwolił nam pobrać się tylko z miłości. Po paru miesiącach znowu byłam w ciąży. Jeffrey Aaron Reiland urodził się w czerwcu, zaraz po tym, jak sfinalizowaliśmy kupno naszego pierwszego domu. Rozkoszowałam się nową radością związaną z zajmowaniem się dzieckiem i całkowicie poświęciłam się temu zajęciu. Melissa Anne Reiland urodziła się dwa lata później. Nigdy wcześniej nie byłam tak zadowolona. Miałam rodzinę. Dom. Przyszłość. Spełnił się mój amerykański sen. pomyślałam, że może mimo wszystko potrafię być normalna. Niestety, nie...
19
20
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W domu panował chaos. Dzieci porozrzucały zabawki po podłodze, pampersy wylewały się z kosza na śmieci. Wszędzie porozgniatane krakersy i porozlewane mleko. Na stołach pełne petów popielniczki. Opakowanie po fast foodach walały się po całym domu. Boże, powinnam się do tego wziąć. Przecież jestem w domu, na miłość boską. Co ze mnie za matka? Jak to jest, do licha, że możemy sobie na te wszystkie fast foody pozwolić, nie mówiąc już o tym, jak nam to szkodzi? Co, do cholery, tu robię? Wzięłam ubrania i ruszyłam na schody. Przeklęty stary dom z przeciągami! Dwa lata po kupieniu nadal był w połowie niewyremontowany, bo nie mieliśmy na to pieniędzy. Wielkie dziury w schodach czekały na ćwierćwałki – czyżby na to też nie było nas stać? Widząc starą, dębową kulę, wieńczącą poręcz, przypomniałam sobie film Jimmy'ego Stewarda. Chciałabym o nim zapomnieć. Miałam złe wieści dla Jimmy'ego – to nie było „cudowne życie”, ale pułapka. W końcu dotarło do mnie, w jak żałosnym znalazłam się położeniu. Miałam być kimś. A zostałam bez grosza. Byłam zaniedbana. Trzylatek i niemowlę przesłoniły mi cały świat. Spały teraz. Czułam się samotna i niespokojna. Podeszłam do telefonu. – Mm... czy mogę prosić Tima? – Zaczekaj, Rachel. Zaraz sprawdzę, czy jest gdzieś tutaj. Boże, jak nie znosiłam tej sekretarki; sposobu, w jaki wymawiała moje imię; i tego, że kazała mi czekać. Bawiła się ze mną w kotka i myszkę, chociaż doskonale wiedziała, że Tim musi być w
21
pracy. Przecież była tylko sekretarką, a uważała się za nie wiadomo kogo. Zazdrościłam jej. Tej zołzie. – Słucham, tu Tim. – Cześć, Tim... Głucha cisza. Po co, do diabła, zadzwoniłam? Czy miałam mu coś do powiedzenia? To było żałosne. – Jesteś tam, Rachel? – Tak. – O co chodzi, kochanie? Jestem trochę zajęty. Za pół godziny mam ważne spotkanie. – O! – Coś się stało? – Nienawidzę tego domu, Tim! Nienawidzę! Ten pieprzony bałagan. Dzieci śpią, ale wcale nie chce mi się sprzątać. – Więc nie sprzątaj. Sama się prześpij. Pomogę ci, jak wrócę z pracy. – Kiedy wrócisz? – Dokładnie nie wiem. Za pół godziny mam prezentację na temat ubezpieczeń na życie. A potem muszę odbyć spotkanie w sprawie tej reklamy renty rocznej. Myślę, że skończę koło piątej. – Więc wrócisz dopiero koło szóstej lub siódmej. – Być może, ale mam sporę zaległości... – I to pewnie moja wina, co? – przerwałam mu. – Wcale tego nie powiedziałem, kochanie. Tyle że... cóż, powinienem się wziąć do roboty. Zaczęłam okręcać sznur od telefonu wokół palca, chcąc go zacisnąć na swojej szyi. – Masz mnie dość, prawda? Wkurzyłam cię. Tim próbował zachować spokój, ale usłyszałam, jak westchnął. – Błagam, Rachel, muszę pracować. – Jakby ja tutaj nic nie robiła! Właśnie to chciałeś powiedzieć, prawda?! Uważasz mnie za głupią kurę domową, która nawet nie kiwnie palcem. O to ci chodzi? Kolejne westchnienie. – Dobrze, posłuchaj, kochanie. Muszę odbyć tę prezentację, bo nie mogę jej już odwołać. Ale sprawdzę, czy uda mi się umówić
22
na inny termin z tym facetem od renty. Wrócę do domu o czwartej i pomogę ci posprzątać. – Nie, nie, proszę! Zaczęłam płakać. – Co znowu? – Boże, Tim, taka ze mnie idiotka! Taka lala! Nic nie robię w domu i jeszcze chcę, żebyś sprzątał. Pewnie masz mnie dosyć. – Wcale nie, kochanie. Naprawdę. Posłuchaj, strasznie mi przykro, ale muszę kończyć. Wybuchłam płaczem z nową siłą. Z początku słabe jęki stawały się coraz bardziej przeszywające. Dlaczego, do licha, nie mogę nad sobą zapanować? Mój mąż musi zarabiać. To taki porządny człowiek. Nie zasługuje na taki los. Nikt nie powinien musieć mnie znosić! – Rachel? Rachel? Proszę, uspokój się. Bardzo proszę! Daj spokój. Pobudzisz dzieci. Sąsiedzi zaczną się zastanawiać, co się u nas dzieje. Rachel? – Odpieprz się! Tylko o to ci chodzi – co sobie pomyślą jacyś tam sąsiedzi! Pierdole cię! Nie potrzebuję cię w domu! Wcale nie musisz wracać. Niech syf zeżre ten cholerny dom! Niech te cholerne dzieci pomrą z głodu. Wszystko mi jedno. Wcale cię nie potrzebuję! – Posłuchaj, Rachel. Zaraz odwołam prezentację i za parę minut będę w domu. Dobra? – Chyba mnie nienawidzisz – jęknęłam, szlochając. – Musisz mnie nienawidzić. – Nie, kochanie – powiedział w westchnieniem. – Wcale cię nie nienawidzę. Po odłożeniu słuchawki zamarłam na swoim miejscu i patrzyłam na aparat. Po co to zrobiłam? Tim próbował stanąć na własnych nogach w firmie ubezpieczeniowej. Doskonale wiedziałam, ile to wymaga wysiłku. Mój ojciec też miał własną firmę i pracował siedemdziesiąt, osiemdziesiąt godzin w tygodniu. A matka nie odważyłaby się go odrywać od zajęć tak, jak ja to zrobiłam przed chwilą. Moja matka. W pełni zależna od ojca, nigdy niczego w życiu nie zrobiła. Spędzała pół dnia w centrum handlowym, a pozostałe
23
pół przed telewizorem. Matka, która bez ojca nie potrafiła podjąć nawet najprostszej decyzji. Wszystko od niego uzależniała. Robiło mi się niedobrze na jej widok. Ale kiedy tak siedziałam w kuchni, smród brudnych naczyń i śmieci z kosza uzmysłowiły mi, że nawet ona jest więcej ode mnie warta. Mój Boże, pomyślałam, skończę jako wielkie zero, jeszcze bardziej uzależniona od męża. Tim nie zdołał umówić się na inny termin. Ubezpieczenia na życie przejęła konkurencyjna firma. To samo stało się z rentą roczną. Tim pracował na swój rachunek od pół roku i z trudem pokrywał koszty prowadzenia własnej firmy, nie mówiąc o domowych wydatkach. To znaczyło, że musieliśmy brać pieniądze od rodziców i z pokorą traktować wszystkie pouczenia typu „a nie mówiłem”. Nie dorastałam w ubóstwie. Dzięki rodzicom nie wiedziałam, co oznacza brak pieniędzy. Znałam jednak gorzki smak porażki. I coraz trudniej było mi nie stosować tej samej etykietki wobec męża. Dlaczego, ach, dlaczego, ze wszystkich facetów, z którym chodziłam – facetów po studiach – wybrałam kogoś bez wykształcenia, kogo największą ambicję stanowiło sprzedawanie ubezpieczeń? Dlaczego nie jest on taki jak mój ojciec – praktyczny i uparty człowiek sukcesu? A potem zastanawiałam się, co się dzieje ze mną samą? Miałam doskonałe wykształcenie, a jednak wciąż siedziałam w domu. Zaczęłam naciskać na Tima, żeby znalazł sobie jakąś stałą pracę, z taką samą gwałtownością, z jaką prosiłam, żeby wrócił do domu. On też zaczynał się czuć jak ktoś skazany na porażkę. Powoli kończył się jego entuzjazm, wszystkie obliczenia wzięły w łeb, a wraz z nimi nadzieje na zyski i pieniądze na przyszłe studia oraz remont domu. Zaczął mieć kłopoty z klientami. Kiedy więc zwątpił w to, że odniesie sukces w branży ubezpieczeniowej, nastąpił czas rozsyłania podań, chodzenia na spotkania w sprawie pracy, a także otrzymywania listów odmownych. Trudno było znaleźć taką pracę, gdzie zarobki mogły się równać z tym, co dostawaliśmy od rodziców. Tim, podobnie jak ja, zaczął popadać w przygnębienie.
24
Wcale mu nie pomagałam, ale cierpliwie znosił moje kolejne telefony. Był jednak coraz bardziej poirytowany. Jeśli nie mogłam znieść pracy, w której sam sobie ustalał godziny, to co będzie, jeśli zacznie pracować w firmie i będzie tam musiał siedzieć od dziewiątej do piątej? Była to wyjątkowo nieprzyjemna okoliczność, prawdziwe błędne koło, a ja nienawidziłam siebie, bo była to przede wszystkim moja wina. Mimo to jeszcze pogarszałam sytuację. Gdybym tylko mogła zniknąć. Uciec. Gdzieś daleko, daleko. Gdyby to nie chodziło o Tima, pewnie już dawno bym to zrobiła. W przeszłości zapewne zerwałabym związek, jak tylko okazałoby się, że od kogoś zależę. Wówczas mogłabym utrzymywać iluzję, że jestem niezależna i nikogo nie potrzebuję. Ale nie chodziło tylko o Tima. Miałam też dzieci, które kochałam. Być może byłam z ich powodu uwiązana, ale je kochałam. Oczywiście kochałam też Tima. Ale on mógł przecież obyć się beze mnie – tak naprawdę byłoby mu dużo lepiej. Jednak Jeffrey i Melissa potrzebowali mnie bardziej niż ktokolwiek do tej pory w moim życiu. Byłam więc skazana na życie, które zmierzało w dół po równi pochyłej.
Kiedy wróciliśmy z meczu soft ballowego, w którym grał mój mąż, dochodziła północ. Mecz zaczął się późno, a w drodze powrotnej ktoś źle nas skierował, więc jeździliśmy bez celu po West Side prawie przez godzinę. Domy już pozamykane, wokół ciemno, czuliśmy się zupełnie zagubieni. Zwalaliśmy winę jedno na drugie. Dzieci zasnęły w swoich fotelikach. Kłóciliśmy się więc przyciszonym tonem, mijając domy z fasadami z rudego kamienia. Walczyliśmy przez jakiś czas z rozdrażnionymi dziećmi, torbami z pampersami, kijami do softballa, piłką i rękawicami, aż w końcu położyliśmy maluchy, a potem sami też poszliśmy spać – źli na siebie, ale zbyt zmęczeni, by dalej się kłócić. Wciąż leżałam, kiedy Tim wstał rano, żeby pójść do pracy. Usłyszałam, jak przeklina, a potem krzyczy, że nie może znaleźć
25
portfela. Pomogłam mu szukać i przetrząsnęliśmy cały dom – zajrzeliśmy pod kanapy i poduszki, przejrzeliśmy kosz z rzeczami do prania, ale bez rezultatu. Portfel zniknął. – Co z nim zrobiłaś? – spytał zniecierpliwiony. – Miałem tam dwieście dolców. – Co ja zrobiłam?! Co chcesz przez to powiedzieć?! – Cholera, przecież ci go dałem! Nie pamiętasz? Zabrałem wszystkie rzeczy do softballa i Jeffreya, a ty wzięłaś Melissę, pampersy i portfel. Miał rację. – A czego się, do cholery, spodziewałeś?! – zaczęłam się bronić. – Zaciągnąłeś nas na mecz tak późno, a potem jeszcze zabłądziłeś na tej cholernej West Side. Myślałeś, że o wszystkim będę pamiętać?! – Zaraz, Rachel. Tam było, kurwa, dwieście dolców! Przecież to ty zawsze jęczysz z powodu forsy. A teraz chcesz powiedzieć, że to głupstwo? Znowu zaczęłam płakać. Potem jęczeć. A w końcu zawodzić. To był prawdziwy koncert. Ale Tim w ten wczesny letni poranek nie zamierzał tego słuchać. Walną pięścią w stół, podniósł teczkę i ruszył do drzwi. Nigdy wcześniej nie wyszedł, kiedy płakałam. Przesadziłam, więc odszedł. Straciłam go. Na zawsze.
Jak się okazało, nie straciłam Tima. Wrócił na obiad, wciąż rozdrażniony, ale też z poczuciem winy, że mnie zostawił. Tuż po obiedzie pojawił się sąsiad z portfelem, w którym wciąż znajdowały się pieniądze, karty kredytowe i zdjęcia. Ten dobry samarytanin nawet przeprosił, że przyszedł dopiero tak późno. Chociaż zauważył portfel na dachu naszego wozu dziś rano, to spieszył się do pracy, więc mógł go zwrócić dopiero po południu. Tim odetchnął z ulgą. Ja też powinnam była to zrobić, ale kiedy okazało się, że zguba nie jest już problemem, zacząłem się pieklić, ze zostawił mnie samą. – Cóż – rzucił z uśmiechem Tim i zaciągnął się papierosem –
26
wciąż są na świecie uczciwy ludzie. Popatrz, nie tylko nam go odniósł, ale jeszcze przeprosił, że nie zrobił tego wcześniej. – Tak. – Pociągnęłam nosem. – On przynajmniej przeprosił. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Przecież zostawiłeś mnie dzisiaj samą, ty sukinsynu! Powiedziałeś, że to moja wina, chociaż przede wszystkim była twoja! – Moja wina? – Tim spojrzał na mnie z bezbrzeżnym zdziwieniem. – Tak, twoja. To ty nas powlokłeś na ten mecz, prawda? Wcale nie chcieliśmy tam jechać! – Przecież chciałaś. – Jego cierpliwość znowu zaczęła topnieć. To już drugi raz w ciągu dnia, pomyślałam przerażona. Drugi raz jest wkurzony. Odejdzie ode mnie. Dlaczego jestem od niego tak uzależniona? Dlaczego sama nie mogę odejść? Znowu zaczęłam jęczeć, ale tym razem nie przeszłam do zawodzenia. – Nie, Rachel, tylko nie to. Nie zaczynaj znowu. Więcej tego nie zniosę! – To ułatwiła sprawę. Nienawidził mnie. Chciał zostawić bez grosza z dwojgiem dzieci i tym zasranym domem. Nie, nie! Nie może mnie zostawić. Nie dam sukinsynowi tej satysfakcji. Natychmiast przestałam płakać i poczułam nagły przypływ energii. Pobiegłam boso, w spodenkach gimnastycznych do drzwi, chwytając po drodze kluczyki do samochodu. Biegłam ulicą. Słyszałam, jak Tim woła, żebym wróciła, i gorączkowo przeprasza za to, że stracił cierpliwość. Ja jednak zyskałam nowe siły. Biegłam, nie oglądając się za siebie. Nie wiedziałam, gdzie chcę dotrzeć, ale po drodze zauważyłam, że zmierzam w kierunku zachodnim. Zrozumiałam, że biegnę do West Side. Przy odrobinie szczęścia trafię w najgorsze okolice, będę miała jeszcze więcej szczęścia, Bóg, w którego nie wierzyłam, zlituje się i pozwoli mi stać się kolejną ofiarą przestępstwa. Grałam z moim życiem w ruletkę. Biegłam boso wiele kilometrów, wciąż na zachód, po pełnym potłuczonym szkła chodniku, widząc wokół coraz bardzie zapuszczone domy.
27
Zadzwoniłam do Tima. Dwukrotnie. Odebrał natychmiast, szczęśliwy, że mnie słyszy. Błagał, żebym wróciła, i przepraszał za wszystko. Prosił, żebym powiedziała, gdzie jestem, żeby mógł po mnie przyjechać. A ja mu powiedziałam, że i tak umrę, i że będzie mu lepiej beze mnie. Odłożyłam słuchawkę, nie mówiąc, gdzie jestem. Nie dotarłam do najgorszych bloków. Przebiegłam z osiem kilometrów, co wyczerpało zasoby mojej energii i pozwoliło zapomnieć o gniewie. Zapadał zmierzch – od chwili, kiedy opuściłam dom, minęły dwie godziny – i zaczęłam się bać. Nie miałam jednak zamiaru dzwonić do męża. Oznaczałoby to przyznanie się do głupoty. Siedziałam na ławce w parku i nagle zauważyłam naszego czerwonego dodge'a. Tim zatrzymał się, dzieci zaczęły wyglądać przez tylną szybę. Wsiadłam, a on zawiózł mnie do domu, nie czyniąc najmniejszych wyrzutów. Był zapewne zbyt zmęczony albo bał się, że znowu ucieknę i następnym razem nie będę miała tyle szczęścia. Przez następne parę tygodni zachowywałam się niczym tajfun, który zmiata wszystko, co stanie mu na drodze. Zwykle uciekałam z domu w nocy. Tim bał się o mnie, ale nie próbował powstrzymywać. Być może obawiał się, że jeśli stawi mi opór, to znowu pobiegnę dalej, przez najbliższe sąsiedztwo, w kierunku zachodniej części miasta. Częściej teraz płakałam i Tim przestał się umawiać z klientami na wieczór w obawie przed tym, co mogło się stać w czasie jego nieobecności. Nie wiem, jak to się działo, ale do tej pory nie przenosiłam swoich lęków, frustracji i złości na dzieci. I chociaż w towarzystwie Tima i innych potrafiłam być nieobliczalna, to przy Jeffreyu i Melissie spływał na mnie spokój. Moje demony milkły na jakiś czas i wykazywałam w stosunku do dzieci więcej cierpliwości niż inne matki. Rzadko, jeśli w ogóle, irytowałam się przy nich czy wpadałam w gniew. Ale teraz ataki stawały się tak silne, że nawet to zaczęło ulegać zmianie. Jeffrey wypowiadał się tak, jakby był dwa razy starszy.
28
Niestety, rozumiał słowa, które w przypływie złości do niego rzucałam. Dostrzegłam zdziwienie w jego oczach. Poczuł się zdradzony, gdyż nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Był przerażony. Tak jak ja. W piątek pod koniec czerwca, jakieś trzy tygodnie po mojej pierwszej ucieczce, obudziłam się roztrzęsiona i rozdrażniona. Panowałam nad sobą w jeszcze mniejszym stopniu niż zwykle. Niespokojnie sięgnęłam po książkę, chcąc się w niej zagubić i zapomnieć o swoich problemach. Jeffrey jednak próbował wejść mi na kolana. Zirytowana kazałam mu zejść, nawet nie chcąc go dotykać. Najpierw myślał, że to taka zabawa. W końcu jednak coś we mnie pękło i uderzyłam go tak mocno, że spadł na podłogę. Rozpłakał się rozpaczliwie, a ja patrzyłam na niego, podczas gdy myśli zaczęły szaleć w mojej głowie. Jezu Chryste, nie jesteś już dobrą matką, Rachel. Nic już nie masz. Stałaś się obrzydliwą wariatką. Jeffrey nie odwracał ode mnie oczu i wciąż płakał. Leżał na podłodze, zanosząc się łkaniem, a ja coraz bardziej pogrążałam się w czarnych myślach. – Przestań, Jeffrey, na miłość boską! – wrzasnęłam. Nie umilkł. – Zamknij się, ty gówniarzu! Wciąż płakał. Złapałam go z wściekłością za ramię i zaczęłam bić, aż rozbolała mnie ręka. Nie mogłam przestać – do chwili, kiedy znowu spojrzałam mu w oczy. Ze strachu przestał szlochać. Jego lęk był teraz silniejszy niż potrzeba wyrażenia emocji, ale jego oczy były tak wielkie jak spodki i pełne przerażenia. To mnie powstrzymało. Znowu poczułam się tak, jakbym nic nie ważyła. Znałam to spojrzenie. I to uczucie. Takie napady, które kończyły się równie nagle jak zaczynały, stanowiły nieodłączną część mego dzieciństwa. Powoli zaczynałam rozumieć, co się stało. Zbiłam własne dziecko, tak jak mój ojciec. A przecież przysięgałam sobie, że nigdy tego nie zrobię. Poczułam narastające mdłości. Jestem taka jak mój ojciec. Nawet moim dzieciom byłoby lepiej beze mnie. Nie miałam już
29
powodów, żeby żyć. Nagle spłynął na mnie spokój. Wiedziałam, co muszę zrobić. Nie powinnam żyć. Jednak resztki instynktu samozachowawczego podpowiadały mi, że powinnam dać sobie ostatnią szansę. Wciąż „unosząc się w powietrzu”, spokojnie wzięłam dzieci do ogrodu, jakbym była kimś zupełnie innym. Musiałam zadzwonić. Byłam niczym więzień, który czeka na wykonanie wyroku śmierci, i chciałam wnieść ostatnią apelację, chociaż sama nie wiedziałam, czy jej pragnę. Nie zadzwoniłam do Tima. Bój jeden wiedział, ile ze mną przeszedł. Zadzwoniłam pod kościelny numer punktu pomocy rodzinnej. Rozmawiałam ponad półtorej godziny. Wylałam całe morze żalów pod własnym adresem, co jakiś czas sprawdzając, czy dzieci ładnie się bawią. Jestem straszna, powiedziałam mężczyźnie przy telefonie. Nienawidzę siebie. Jestem wariatką. Ale zdziwiłby się, gdyby znał mnie wcześniej. Kiedyś byłam kimś. Mówiłam mu. Różne rzeczy mi się udawały. Ci, którzy znali mnie dawniej, na pewno nie uwierzyliby w to, co się ze mną teraz dzieje. Wciąż uważają, że jestem miła. Nie znają mnie. Mężczyzna nie pozwalał mi się rozłączyć. Wciąż próbował wydobyć ode mnie nazwisko i numer telefonu. Nic mu jednak nie powiedziałam. Obawiałam się, że zechce powstrzymać mnie przed tym, co było nieuniknione. W końcu jednak byłam już taka wyczerpana, że podałam mu swoje dane. Jak przypuszczałam, powiedział, że zaraz zadzwoni po karetkę. Nie chciałam nawet o tym słyszeć – najpierw syrena, a potem ci gapie, którzy będą patrzeć, co się stało ze zwariowaną sąsiadką. Karetka w ogóle nie wchodziła w grę. Nastąpiły długie negocjacje. Mężczyzna twierdził, że nie powinnam być w tej chwili sama. Powiedział, że jeśli nie wymyślę czegoś lepszego, to za pięć minut zadzwoni pod 911. w końcu zgodziłam się niechętnie poprosić dziewczynę z sąsiedztwa, żeby zajęła się dziećmi, i pójść na spotkanie z księdzem. Mój rozmówca był czujny – gdybym się rozłączyła i nie zgłosiła do księdza, miał zamiar zadzwonić po policję i na
30
pogotowie. Jednak nie miało to już znaczenia. Chciałam zrobić tak, jak obiecałam, i skorzystać z tej jednej, choćby chwilowej szansy. Odruchowo sięgnęłam po walkmana, ucałowałam dzieci na pożegnanie i ruszyłam w stronę plebanii. Po drodze kupiłam kubek big gulpa i karton papierosów. Dlaczego karton, a nie paczkę? Być może przeczuwałam już, gdzie się znajdę. Ksiądz bez trudu przekonał mnie, że powinnam z nim pojechać do izby przyjęć. Byłam już tak otępiałą, że na wszystko się zgodziłam. Ani razu w ciągu tych nierealnych godzin nie zadzwoniłam do Tima, nie pozwoliłam też, żeby ktoś to zrobił w moim imieniu. Przystałam na ich warunki. A oni przystali na moje.
31
ROZDZIAŁ DRUGI
To było zupełnie nierzeczywiste. Ja – pacjentką szpitala psychiatrycznego. Siedziałam w wygodnym fotelu, zaciągając się papierosem, i próbowałam się w tym wszystkim połapać. Tim, z którym skontaktowałam się zaraz po tym, jak rozlokowałam się w swoim pokoju, nie był ani tak zły, ani zniesmaczony, jak się spodziewałam. Prawdę mówiąc, chyba poczuł ulgę. Miał nareszcie szansę dobrze się wyspać. Potrzebował tego, bo wyglądał naprawdę kiepsko. Do palarni przychodziło sporo innych pacjentów. Większość miała na sobie dżinsy i bluzy. Jedna grupa siedziała na kanapach, żartując i śmiejąc się, jakby to było jakieś przyjęcie. Nikt nie nosił brzydkich, spranych szpitalnych szlafroków czy papierowych ochraniaczy na buty, jak się spodziewałam. Siedziałam sama w kącie. To byli psychicznie chorzy. Zastanawiałam się, jak to się stało, że te roześmiane kobiety, które wyglądały na studentki, trafiły właśnie tutaj. Oczywiście ja również byłam psychicznie chora, chociaż nie spodziewałam się, że taką właśnie diagnozą zakończy się moja wizyta w izbie przyjęć. Uważałam, że nie powinnam tu być. To prawda, że czułam się rozdrażniona, ale oddział psychiatryczny wydawał się zbyt daleko posuniętym rozwiązaniem. Pacjenci wybuchnęli śmiechem. Miałam wrażenie, że śmieją się ze mnie, zastanawiając się, dlaczego tu jestem. Poczułam strach. Chciałam się stąd wydostać. Wcale nie prosiłam, by mnie tu sprowadzono. To pomyłka. Wyjdę stąd jak najwcześniej rano.
32
O dziesiątej usłyszałam skrzypienie wózka, wciąganego do palarni przez pielęgniarza. Był to pielęgniarz socjalny, który rozdawał kolorowe tabletki. Roześmiane „studentki” natychmiast zbliżyły się do wózka, jakby miały ochotę na swoje proszki. Scena jakby wprost z Lotu nad kukułczym gniazdem. Pełne panowanie nad umysłem. To mnie przerażało. Na początku nie chciałam przyjąć białej tabletki przeciwlękowej i czarnej na sen, które próbowano mi dać. Musiałam zachować trzeźwy umysł w tym miejscu, do którego zupełnie nie pasowałam. W końcu jednak je wzięłam. To nie było dla mnie nic nowego. Parę tabletek z pewnością mi nie zaszkodzi, a rano i tak stąd wyjdę. O północy zaczął się nowy dyżur. Pojawiła się przysadzista, władcza, przesadnie wymalowana pielęgniarka, o kruczoczarnych, obciętych na pazia włosach, która pilotem wyłączyła telewizor i oznajmiła, że czas spać. Spać? Kto dał jej prawo decydować, kiedy mam oglądać telewizję czy iść spać?! Rzuciłam parę uszczypliwych uwag, które najwyraźniej jej się nie spodobały, co bardzo mnie ucieszyło. Ale tabletki spowodowały, że nie miałam ochoty na walkę. Powiedziałam sobie, że idę spać, bo chcę, a nie dlatego, ze każe mi jakiś kapral w pielęgniarskim fartuchu. W moim niemal pustym pokoju znajdowały się dwa łóżka, bury dywan i wykończona laminatem meblościanka z biurkiem. Ściany były prawie gołe. Brakowało w nim aseptycznej, szpitalnej terakoty, ale nie wyglądał też na akademik. Nie była to również typowa szpitalna sala. Co to za miejsce? Dlaczego tu jestem? Mimo proszków poczułam strach. Pewnie i tak przestawały już działać. Leżałam, nie mogąc zasnąć. Sama. Dochodziła druga w nocy. Byłam pewna, że nie mogę zostać w miejscu, gdzie rozdawano tabletki i przepędzano pacjentów, jakby to były małe dzieci. Nie, nie zniosłabym tego. Zmartwiony, zagoniony Tim zapomniał przywieźć mi ubranie. Musiałam więc nosić obrzydliwy, szpitalny szlafrok.
33
Pielęgniarka-kapral czerpała z tego faktu dziwną satysfakcję. Chciała, żebym wyglądała jak psychicznie chora. Chciała, żebym zwariowała. Nic z tego. Bez względu na to, co nosiłam, i tak miałam zamiar wyjść ze szpitala. I to zaraz. Zakradłam się do holu i zobaczyłam ją w dyżurce, jak siedziała, czytając „Vogue” i popijając kawę. Siedziała na swoim tłustym tyłku. Nic dziwnego, że zagnała mnie do łóżka – po prostu nie chciało jej się pracować. Nic prostszego niż przemknąć się obok. Przecież wgapia się w to swoje pismo. Przeszłam na palcach do podwójnych drzwi na oddział i cicho je otworzyłam. Świeższe powietrze i chłód terakoty świadczyły o tym, że mi się udało. Kiedy jednak wyszłam z budynku, nagle zdałam sobie sprawę ze swojej sytuacji. Gdzie, do licha, chciałam iść? Nie miałam samochodu ani nawet torebki. Tim pojechał do domu i pewnie teraz odsypiał, bo miał na to aż za wielką ochotę. Zaczęłam myśleć o jego wizycie. Na pewno czuł ulgę. Utknęła na oddziale psychiatrycznym z innymi pacjentami, zmuszona do posłuszeństwa. Tak, sukinsyn poczuł ulgę! Często mówiłam przy nim, że jestem wariatką, a on odpowiadał: kochanie, nie jesteś. Kłamał jak z nut. W czasie wizyty cały czas patrzył na zegarek, jakby chciał stąd jak najszybciej uciec i zostawić mnie samą w tym wariatkowie. Pieprzyć go, pomyślałam. Nie chce mnie, a i ja mogę się bez niego obejść. Mogłam pójść tylko w jednym kierunku. Na zachód. I stąd znacznie bliżej do najniebezpieczniejszej części West Side niż do domu. A poza tym w dodatku było ciemno! Wspaniale. Tym razem dotrę do najgorszej dzielnicy. I nie wyjdę z niej żywa. Znalazłam się przy głównej arterii i szłam tak szybko jak tylko pozwalało mi otępiałe ciało. Drżałam i szlochałam, zmierzając boso w stronę West Side. Wiedziałam, że doskonale nadają się na ofiarę, i właśnie o to mi chodziło. Nie uszłam za daleko. Podszedł do mnie strażnik ze szpitala. Opór? Nie zamierzałam stawiać mu oporu. Nie miałam na to
34
siły. – Czy pani wie, że jest druga w nocy? Nie wiem, gdzie chce się pani dostać, ale w okolicy nie jest o tej porze zbyt bezpiecznie. Jego słowa zabrzmiały niczym muzyka. – Idę do zachodniej części miasta – szlochałam. – Tu jest zbyt bezpiecznie, niech to szlag trafi. Muszę się stąd wydostać. Położył dłoń na moim ramieniu. Chciałam ją odepchnąć i zacząć uciekać, ale cholerne lekarstwa opóźniły moje reakcje. Strażnik szybko się zorientował, że jestem z oddziału psychiatrycznego, i mnie tam odprowadził. Nie walczyłam z nim. Chciałam po prostu iść spać. Pielęgniarka-kapral odsunęła kawę oraz pismo i stanęła z założonymi na piersi rękami przy drzwiach oddziału. Była wyraźnie zła i chciała mnie najpierw zbesztać, zanim pozwoli mi pójść spać. – Gdzie pani była? – spytała, wpatrując się we mnie brązowymi oczami. – Nie wolno wychodzić z oddziału o tej porze. W ogóle nie wolno stąd wychodzić bez przepustki od lekarza. Co się, do licha, z panią dzieje? Nie widzisz, małpo, że jestem w psychiatryku? Jestem wariatką i robię to, co wszyscy wariaci! – Chce do domu – wymamrotałam przez łzy. – Po prostu chcę do domu. Nie powinnam tu trafić. To miejsce nie jest dla mnie. – Pff – parsknęła lekceważąco. – Może lepiej niech lekarz zdecyduje. Jeśli wypuści panią albo da przepustkę, to w porządku. Ale na pewno bez niej pani nie wyjdzie, w dodatku o drugiej w nocy. Dopóki ja siedzę w dyżurce! Proszę na siebie spojrzeć. Aż szkoda gadać. Ma pani na sobie szpitalny szlafrok. A poza tym wzięła pani silne leki. To było niebezpieczne. Teraz ja mogłam wyładować swoją złość. – To wolny kraj i mogę iść, gdzie mi się podoba! Poza tym nie miałam z tym problemów, bo pani siedziała na tłustej dupie i czytała. Nie chciało się pani przerwać czytania i ruszyć ze swego tronu! Wcale pani na mnie nie zależy. Jest pani wkurzona, bo boi się pani o swoją pierdoloną pracę! – Posłuchaj – rzuciła ze złością, a oczy jej się zwęziły –
35
najwyraźniej mnie nie lubisz. Ja ciebie też. Nie muszę cię lubić. Ale z pewnością nie stracę pracy z powodu kogoś takiego jak ty. Pracuję tu dziesięć lat. Nie wiem, co ci jest, ale jedno ci powiem. Nie drażnij mnie, bo raz dwa znajdziesz się pod kluczem. Nie boję się ciebie. Wcale mnie nie ruszasz. I jeśli chcesz prowadzić ze mną jakąś grę, to zaręczam, że ją wygram. Więc nawet nie próbuj znowu uciekać. Jasne? Skinęłam głową. Byłam zbyt otępiała i zmęczona, żeby dalej się kłócić. Spojrzałam na nią jeszcze złym wzrokiem i powlokłam się do pokoju. Czułam się pokonana, a cisza wokół wprost mnie ogłuszała, ale zaraz zasnęłam. Rano atmosfera na oddziale zupełnie się zmieniła. Przyszły nowe pielęgniarki, a w palarni znowu pojawiły się przekomarzające się pacjentki. Poczułam zapach szpitalnego jedzenia, usłyszałam też skrzypienie wózków, wycie odkurzaczy i odgłosy kreskówek z telewizji. Odział wydał mi się zdecydowanie mniej straszny niż w nocy, chociaż wciąż byłam przekonana, że to nie miejsce dla mnie. Kiedy odsunęłam tacę z niedojedzonym, zimnym naleśnikiem, jajkami i mdłym bekonem, jedna z pielęgniarek dotknęła mojego ramienia. – Rachel, doktor Padgett do ciebie. To psychiatra, który ma się zajmować twoim przypadkiem. Psychiatra. Moim przypadkiem. Znowu zostałam przywołana do rzeczywistości. Znajdowałam się na oddziale psychiatrycznym. To był jeden wielki błąd. Czułam się świetnie. Wczoraj byłam trochę roztrzęsiona, ale już doszłam do siebie. Obróciłam się w stronę doktora Padgetta. Był to szczupły mężczyzna średniego wzrostu, który uśmiechał się do mnie szeroko i niemal głupkowato. Nie miał na sobie lekarskiego fartucha, tylko koszulę z krótkimi rękawem w kratę i jasne spodnie. Gęste, ciemne włosy były zaczesane do tyłu, a grube okulary w drucianych oprawkach powiększały brązowe oczy. Prezentował się bardzo porządnie, pomijając niesforne wąsy,
36
które koniecznie trzeba by było przyciąć. Wyglądał na fajtłapę. Zmierzyłam go wzrokiem. Nie powinnam mieć z nim problemów. Wystarczy parę minut rozmowy i już będę wolna. Miejsce, do którego się udaliśmy, trudno było nawet nazwać małym gabinetem. Był to raczej boks, w którym stał tylko niewielki, okrągły stolik i dwa krzesła. Białe ściany. Żadnych okien. Żadnych obrazków. Usiadłam na krześle, a doktor Pagett zajął miejsce po drugiej stronie stołu. Kręciłam się, oglądając wzorek na dywaniku lub licząc płytki wygłuszające na suficie. Milczałam. Nie miałam mu nic do powiedzenia. Przecież to on jest psychiatrą, niech więc poprowadzi tę rozmowę. Spodziewałam się mnóstwa niezobowiązujących pytań. Dlaczego, moim zdaniem, się tu znalazłam? Co myślę o matce, ojcu, swoim dzieciństwie? Co zobaczyłam w plamie z atramentu? Czekałam, aż spróbuje poznać moje myśli, co, jak mi się zdawało, nigdy mu się nie uda. Chciałam tylko wyjść ze szpitala. Jak najszybciej. Jednak on siedział na swoim miejscu, milczał, tak jak ja, i wyglądał przy tym na zadowolonego. Na początku chciałam go przetrzymać. Przecież nie mógł tak ze mną siedzieć cały dzień. Wkrótce jednak cisza stała się przytłaczająca. Narastały we mnie emocje, którym poddałam się niemal całkowicie. Spojrzałam w jego oczy – wpatrywał się we mnie intensywnie. Nie było to zwykle gapienie się ani też spojrzenie lekarza, który stara się zaszeregować kolejny przypadek. Patrzył na mnie z prawdziwą troską. I chociaż zamierzałam trzymać go na dystans i kontrolować przebieg spotkania, nie mogłam się oprzeć temu spojrzeniu. W końcu nie zdołałam już zapanować nad emocjami. – Nie powinnam tu być, panie doktorze – rzekłam wreszcie. – Być może zachowałam się wczoraj przesadnie, ale na pewno sobie poradzę. Po prostu posłuchałam rady księdza, nie mając pojęcia, że tu trafię. Nie muszę tu być. Wcale nie potrzebuję psychiatry. – Więc jak sądzisz, dlaczego tutaj trafiłaś?
37
Gdyby powiedział to innym tonem, mogłoby to zabrzmieć władczo, karcąco lub sarkastycznie. Jednak powiedział to tak, że uwierzyłam, iż naprawdę chce poznać odpowiedź. – Byłam wczoraj trochę przygnębiona. Nawet bardzo. Myślałam, że chcę umrzeć, i zadzwoniłam pod telefon alarmowy punktu pomocy rodzinie. Ale nic bym sobie nie zrobiła. Nawet bym chciała, ale nie mam tyle odwagi. Tylko udawałam. Nigdy nie próbowałam się zabić i nie zrobię tego w przyszłości. To było tylko wołanie o pomoc. Ale tak naprawdę nie potrzebuję pomocy – ciągnęłam. – Mam wspaniałego męża, dwoje ślicznych dzieci, kochających rodziców, wielu przyjaciół, dobre wykształcenie i sprawny umysł. Mam przed sobą wiele możliwości, doktorze. Wszyscy tak mówią. Muszę tylko co jakiś czas sobie o tym przypomnieć. I tyle. Doktor Padgett wciąż milczał. – Wie pan, ja potrafię być silna. Przeszłam różne rzeczy, ale wcale nie potrzebuję psychiatry, żeby się wypłakać w fartuch. Zawsze mi się jakoś udawało. Nikogo nie potrzebuję. Nie pozwolę, żeby pan mnie podpytywał o różne rzeczy i wyciągał wnioski bo wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Najpierw poznaje pan czyjś umysł, apotem może przekonać taką osobę, że jest zupełnie do niczego i nie może się bez pana obyć. Uzależnia ją pan od siebie, zwala wszystko na rodziców czy ulubione zwierzęta; kogokolwiek, byle nie na nią samą. Rozgrzesza ją pan ze wszystkiego za pieniądze, chociaż to pewnie ktoś zupełnie normalny. Niech pan nie myśli, że to się ze mną uda. Nic z tego. Wiem, że nikt za mnie nie zajmie się moimi zasranymi problemami. Ludzie też mają własne problemy. Życie jest do chrzanu. I tyle. Ludzie kłamią, oszukują, kradną, walczą i mordują. Zawsze tak było i tak już zostanie. Jestem pewnie najnormalniejsza ze wszystkich. Nie jestem szalona, ale na tyle mądra, by zrozumieć, że życie to nie bajka i nie można przez nie przejść, wierząc w jakiegoś Boga, który jest tylko wymysłem, czy ufając psychiatrom, którzy liżą tyłek i przekonują, że życie nie jest takie złe. Trzeba być silniejszym niż inni, bo tylko najsilniejsi mają szansę przetrwać. A ja jestem silna. Radzę sobie ze
38
wszystkim i nikt mi nie musi pomagać. To wszystko. Jeśli nawet doktor Padgett nie zgadzał się z tym, co powiedziałam, to wcale tego nie okazał. Siedział i słuchał. Po prostu słuchał. Zaczęłam więc wylewać z siebie wszystko. Opowiedziałam mu o moim ślubie prawie pod przymusem. O kłopotach z narkotykami. O dziesiątkach mężczyzn, z którymi sypiałam, a którzy często znikali już następnego ranka. O tym, jak mnie prawie zgwałcono na studiach. O planowanych samobójstwach, na które zabrakło mi odwagi. O tym, jak czułam się zakłamana, gdyż miałam wielu przyjaciół, którzy mnie lubili, ale gdyby mnie naprawdę poznali, to uciekliby gdzie pieprz rośnie. I słusznie. Powiedziałam mu, że nie rozumiem, dlaczego wszyscy są dla mnie mili, chociaż na to nie zasługuję. Podzieliłam się informacjami o najokropniejszych rzeczach, jakie zrobiłam, o strasznych myślach, jakie mi przychodziły do głowy, i ukrytym pragnieniu, żeby skretynieć i o niczym nie myśleć. Proste, choć głupie. Jednak wydawało mi się, że za dużo myślę i dlatego tak muszę cierpieć. Jestem zbyt pochłonięta sobą i za bystra. Mój umysł powinien dostać ktoś przyzwoity, kto zrobiłby z niego lepszy użytek. Ciągnęłam tę przemowę, wyrzucając z siebie emocje, myśli i słowa z siłą huraganu. Wreszcie poczułam się wyczerpana. Poza tym było mi potwornie głupio; wstydziłam się tego co się stało. Jak powiedziała mi kiedyś siostra Luisa, słowa mają swoją moc. Kiedy się je wypowie, nie można ich cofnąć. Zmęczona odchyliłam się na oparcie krzesła, żałując tego, co zrobiłam. Być może powiedziałam za dużo i teraz zamkną mnie tu już na całe życie. W końcu doktor Padgett odezwał się łagodnym, nieco piskliwym, ale uspokajającym głosem: bardzo cierpiałaś i teraz trudno ci komuś zaufać, trudno uwierzyć, że komuś może na tobie zależeć, ponieważ sama siebie nienawidzisz. Z jednej strony chciałaś, żeby ludzie uwierzyli, że jesteś silna. Ale w głębi duszy pragnęłaś, żeby ktoś przeniknął przez tę warstwę ochronną i dowiedział się, co tak naprawdę
39
czujesz. Bałaś się jednak, ze nikt na świecie nie jest w stanie cię zrozumieć lub, co gorsza, że wszyscy się od ciebie odwrócą. Twoje życie jest ciężkie, bo chciałabyś być mężczyzną. Uważasz, że oni są silni i twardzi. Dlatego ukrywasz się pod maską mężczyzny. Twoje tak, to tak, a nie, to nie. Ale w głębi serca wiesz, że nie jesteś mężczyzną. Jesteś kobietą, a przez to wydajesz się sobie słaba, manipulująca innymi i bezwartościowa. Niezależnie od tego, co robisz, i tak nie zmienisz płci. Dlatego wpadasz w pułapkę udajesz, czując się zakłamana, a w środku aż gotujesz się ze złości i wstydu, bo jesteś nieodwołalnie kobietą. Tak delikatną i wrażliwą wewnątrz, jak twarda starasz się wydawać na zewnątrz. Potrzebujesz ludzi, i to tak bardzo, że cię to przeraża. Odpychasz ich, żeby się za bardzo do ciebie nie zbliżyli, a potem tego żałujesz. Twierdzisz, że nie chcesz, żeby cię ktoś zrozumiał, ale to prawda. Bardzo tego pragniesz. Wydaje ci się tylko, że nikt nie jest w stanie cię zrozumieć, a nie zniosłabyś kolejnego zawodu. W moich oczach pojawiły się łzy, a niezwykłe ciepło zaczęło rozchodzić się po całym ciele. Poczułam olbrzymią sympatię do tego człowieka. Skąd wiedział, że nienawidzę bycia kobietą? Przecież mu tego nie powiedziałam. Skąd wiedział o masce i o tym, że udaję silną, odpychając ludzi, jakby nic nie znaczyli, choć bardzo mi na nich zależy? Doktor Padgett był w stanie zwerbalizować moje wszystkie, nawet te podświadome, myśli. Jak tylko wygłosił swoją kwestię, stało się dla mnie jasne, że to wszystko prawda. Już podczas pierwszego spotkania przejrzał mnie – jak nikt nigdy dotąd – niemal na wskroś. Ale nie tylko mnie zrozumiał, lecz także obdarzył wsparciem i współczuciem. Chciał mi pomóc. Podczas tego pierwszego kontaktu zafascynował mnie bardziej niż ktokolwiek w moim życiu. Chciałam pokazać mu, jaki jest naprawdę, a tymczasem on sam to zrobił. Myliłam się. To nie był taki zwykły człowiek. Wróciłam do pokoju, wciąż nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić. Zaczęły się godziny odwiedzin i Tim już na mnie czekał. Uściskał mnie, dał bukiet kwiatów i zaczęliśmy rozmawiać,
40
trochę o szpitalu, a trochę o dzieciach. Ja jednak myślałam o czymś zupełnie innym. Starałam się przetrawić to wszystko, czego dowiedziałam się od doktora Padgetta. Nie mogłam przestać o tym myśleć. Jakby to przeczuwał, zapukał do otwartych drzwi pokoju i wszedł, żeby przedstawić się mojemu mężowi. Uścisnął dłoń Tima, a następnie wręczył mi kilka zadrukowanych stron. – Przemyślałem to sobie i stwierdziłem, ze chcę być twoim terapeutą, Rachel. Masz naprawdę poważne problemy i uważam, że mogę zaproponować leczenie, które ci pomoże. Moim zdaniem, jedyne słuszne w twoim przypadku. Ta broszura podaje ogólne zarysy terapii i pozwoli zapewne wyjaśnić wiele wątpliwości. Przejrzyj ją i powiedz, co o tym sądzisz. Jeśli będziesz miała jakieś pytania, możesz do mnie zajrzeć. Po tych słowach doktor Padgett wyszedł z pokoju. Natychmiast zabraliśmy się z Timem do czytania broszury zatytułowanej Psychoterapia psychoanalityczna. W dużej części składała się ona z terminów, które mgliście pamiętałam ze wstępu do psychologii ze studiów. Źródła nerwicy i bólu emocjonalnego powstawały we wczesnym dzieciństwie. Terapeuta pracuje z pacjentem, żeby odkryć bolesne, ukryte emocje. Z racji działania mechanizmu obronnego pacjent będzie chciał, by pozostały one ukryte, ale lęki można będzie opanować poprzez dorosłe, racjonalne zrozumienie, a także wolne skojarzenia oraz nieocenzurowanie myślenie. Terapeuta będzie wspierał pacjenta, by pokonać jego mechanizm obronny i wydobyć z niego ukryte uczucia. Jako „biała kartka” będzie ujawniał bardzo niewiele z myśli i swego życia osobistego, by ułatwić przeniesienie, czyli proces, w wyniku którego pacjent przenosi emocje – zwykle pochodzące z dzieciństwa, skierowane do kogoś innego – właśnie na terapeutę. To przeniesienie często ujawnia więcej ukrytych uczuć i podświadomych motywów pacjenta. Oczywiście czytałam już to wszystko wcześniej. Był to Freud wraz z Jungiem, których się kiedyś nauczyłam, by zaliczać
41
kolokwia. Najwięcej problemów wywołała ostatnia część broszury. Terapia odbywała się według ustalonego planu – raz, dwa labo trzy razy w tygodniu. Niektórzy pacjenci doświadczyli „ulgi” po roku, ale większość musiała czekać trzy, a czasem nawet pięć i więcej lat na ustąpienie objawów. Broszura podkreślała, że wymaga to wiele czasu i pieniędzy, a także dużego zaangażowania ze strony terapeuty. Nie dawała też żadnych gwarancji wyleczenia, chociaż wiele osób, które przez terapię przeszło, uznało, że warto było się jej poddać. Siedzieliśmy na łóżku oniemiali. Sto dwadzieścia dolarów za godzinę trzy razy w tygodniu! Kto, na miłość boską, może sobie na to pozwolić? Zaczęliśmy żartować, że tylko prawdziwi psychole poddadzą się takiej pięcioletniej terapii, ale tak naprawdę myśleliśmy o pieniądzach. Zdecydowaliśmy, że ją zacznę, żeby sprawdzić, jak to wygląda, ale na nic się ostatecznie nie zdecyduję. Być może, ponieważ jestem bardzo inteligentna i zmotywowana, uda mi się ograniczyć sesje do jednej godziny w tygodniu i „wylizać się” z tego po pół roku. W końcu mój problem nie był aż tak poważny. Oboje z mężem uważaliśmy, że zupełnie nie pasuję do szpitala psychiatrycznego. Jednak zdecydowaliśmy się zaczekać i zobaczyć, co pokaże czas. Do południa oddział zupełnie się wyludnił. Wyglądało na to, że większość pacjentów wyszła na weekendowe przepustki. Powiedziano mi, że nowi pacjenci nie dostają przepustek. Nowi?, pomyślałam. A jak długo, ich zdaniem, mam tutaj siedzieć? Tim pojechał na umówione popołudniowe spotkanie. Byłam znudzona i niespokojna. Zajęcia weekendowe i terapia grupowa rzadko się odbywały, bo i tak nie było większości pacjentów. Nie miałam zupełnie nic do roboty. Tim przywiózł parę książek z biblioteki, ale nie mogłam się jakoś skupić na czytaniu. Nie chciało mi się też oglądać telewizji i nie miałam z kim pogadać gdyż ci pacjenci, którzy zostali, wydawali się albo nieobecni duchem, albo tak przybici, że wolałam się do nich nie zbliżać.
42
Niepokój spowodował, że nabrałam energii. Chciałam w rozpaczy stamtąd uciec, ale nie zdołała wyjść z oddziału, nie mówiąc już o całym budynku. Wybrałam więc inne rozwiązanie – zaczęłam ćwiczyć, żeby rozładować energię. Przemierzałam korytarze oddziału ze słuchawkami walkmana pełnymi Supertrampów na uszach i wymachiwałam rękami i nogami. Poczułam przypływ adrenaliny – zaczęłam iść szybciej i szybciej, potem truchtać, aż w końcu puściłam się biegiem. Kiedy minęłam róg, zobaczyłam znajomą postać, skrzywioną, z założonymi na piersi rękami. To była ona. Pielęgniarka-kapral przyszła na swoją zmianę. – To oddział szpitalny, a nie sala gimnastyczna – oświadczyła autorytatywnie, niczym siostra ze szkoły. – Nie możesz tu biegać. To przeszkadza mnie i innym pielęgniarkom, a także pacjentom. – Przecież tu nie ma nic do roboty – odrzekłam. – Zupełnie nic. Co mam robić? – Znajdź sobie coś. Tylko nie biegaj. Minęłam ją, uważając, żeby jej się nie odgryźć, i znowu włożyłam słuchawki. Na pewno nie będzie jej przeszkadzać, jeśli tylko sobie pochodzę. Zrobiłam jeszcze parę kółek, ale znosu się pojawiła. – Mówiłam już, że to nie sala gimnastyczna i nie siłownia. To szpital. Zdejmij walkamana i idź robić coś innego. – Mówiłaś, żebym nie biegała. – Byłam tak wzburzona, że też zaczęłam mówić jej na ty. – I wcale nie biegam. Po prostu chodzę. Normalnie chodzę. Mam chyba do tego prawo, nie? – Nie wiem, jak to nazywasz, ale na pewno nie było to normalne chodzenie. Najwyraźniej nie potrafisz panować nad sobą. Daj mi walkmana. – Nie możesz mi go zabrać! – krzyknęłam histerycznie. – Nie mogę tu siedzieć bezczynnie i nawet nie mieć do kogo gęby otworzyć poza tymi... tymi.. psycholami! Nie możesz mi zabrać walkmana! Nie możesz! – Mam prawo zrobić wszystko, by utrzymać porządek na oddziale. Daj mi tego walkmana!
43
To był prawdziwy koszmar. Chciałam krzyczeć, pluć, rzucić się na nią z pięściami. Ale tylko odeszłam, udając, że nie zwracam na nią uwagi. Kiedy zaczęłam chodzić, dotarła do mnie jej tyrada, mimo Supertrampów, których słuchałam naprawdę głośno. Obróciłam się i spojrzałam na nią przez ramie. Nienawidziłam jej. Zdjęłam słuchawki, wzięłam walkmana do prawej ręki i rzuciłam w nią, celując w głowę. Chybiłam o parę centymetrów. Walkman uderzył głucho o dywan i odpadłą od niego kieszeń z kasetą. – Teraz zadowolona?! – wrzasnęłam histerycznie. – Jest już do niczego. Więcej go nie będę słuchać, ty kurwo! – Zupełnie nad sobą nie panujesz. Zaraz zadzwonię do doktora Padgetta. – Wszystko mi jedno. Dzwoń sobie. Co? Myślisz, że się go boję? Odpierdol się lepiej ode mnie! Prawdę mówiąc, cieszyłam się, że chce zadzwonić po lekarza. Doktor Padgett mnie nie nienawidzi tak jak ona. Na pewno zrozumie, jak była niesprawiedliwa. Wystarczy, że powiem mu, jak mnie potraktowała i co mi mówiła. Jest przecież lekarzem. To on ma tutaj władzę. Wredna dziwka nie pozbiera się po tej rozmowie. Połączywszy się z doktorem Padgettem, skierowała mnie do telefonów dla pacjentów. Ha! Nie chciała mnie wpuścić do pokoju pielęgniarek, bo bała się tego, co mogę tam zrobić. Dobrze. Powinna się bać. Zasługuje na to. – Rachel. – Uspokoiłam się na dźwięk jego głosu. – Co tam się stało? Opowiedziałam swoją wersję wydarzeń, nie szczędząc mu szczegółów. Jak oskarżony w „People Court” byłam dla siebie najlepszym adwokatem. Czekałam, aż zgodzi się z moimi wnioskami i zawezwie pielęgniarkę do telefonu, by ją pouczyć, jak ma się odnosić do pacjentów. Jednak nic takiego nie nastąpiło. – Nie możesz tak postępować, Rachel – powiedział, wciąż łagodnie, ale z nową stanowczością. – Zrobiłaś źle. Nie zapanowałaś nad sobą, co jest niewybaczalne. Nie
44
wyzdrowiejesz, jeśli będziesz wybuchać, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota. Jeśli nie będziesz panować nad swoimi emocjami, będę musiał umieścić cię na oddziale zamkniętym. Poczułam się zdradzona. Doktor Padgett był po jej stronie. Był jednym z nich. Doktorze Padgett, ależ jak pan może? – wychlipałam do telefonu, czując się potwornie skrzywdzona. Nie robię ci nic złego, Rachel. Doskonale wiesz, że jeśli będziesz się tak zachowywać, to poniesiesz konsekwencje. Nie mam zamiaru wysłuchiwać twoich usprawiedliwień, bo tego nie można usprawiedliwić. Zachowujesz się destrukcyjnie. A teraz powiedz, proszę, pielęgniarce, żeby podniosła słuchawkę. Powiem jej dokładnie to samo, co tobie. Jeśli nie będziesz nad sobą panować, trafisz na oddział zamknięty. Spotkamy się w poniedziałek na rannym obchodzie. Przekazałam to pielęgniarce i zupełnie zdrętwiała odwiesiłam słuchawkę. W czasie naszego spotkania doktor Padgett wydawał się taki sympatyczny i rozumiejący. Teraz wściekł się na mnie tak jak ona. Jestem na niego wkurzona. Zawaliłam sprawę. Nienawidzi mnie. I nie zobaczę go aż do poniedziałku. Wydawało mi się, że to cała wieczność. Jakoś przetrwałam sobotę i niedzielę, zachowując się potulnie i przez większość czasu siedząc ponuro w swoim pokoju. Trochę rozmawiałam z innymi pacjentami, ale generalnie wolałam być sama. Przy innych robiłam wszystko, żeby panować nad sobą. Dopiero w zaciszu pokoju, gdzie nikt nie mógł mnie widzieć, dawałam upust swojej depresji. Gdy tylko pojawiał się wózek, stawałam pierwsza w kolejce. Chciałam być tak otępiała, żeby zapomnieć, gdzie jestem. Przede wszystkim chciałam zapomnieć, jak wyglądają moje dzieci. Były bardzo szczęśliwe, ale też zmieszane w czasie wizyty. Kiedy zobaczyłam, jak się zasmuciły, gdy stało się jasne, że nie wrócę do domu, poczułam się winna i zaczęłam się wstydzić, myśląc o wszystkich obowiązkach, które zwaliłam na barki Tima. Przeraziłam się na myśl o tym, ile będzie kosztował mój pobyt w
45
szpitalu. Wiedziałam, że w dodatku muszę zostawić dzieci same. Lekarstwa, które mi dawali, nie wystarczyły. Przytępiały tylko moje uczucia, a ja chciałam o wszystkim zapomnieć. Zagubić się. Zniknąć. W niedzielę poszłam spać wcześniej, nie chcąc, by obudził mnie nowy dyżur, a tym bardziej pielęgniarka-kapral. Zasnęłam zadziwiająco szybko, ale o drugiej w nocy obudziłam się i usiadłam w swoim łóżku. Co też jest z tą drugą? Nie mogłam znieść ciemności, która zaczęła mnie dławić. Starałam się zmusić do snu, ale bez skutku. Mój umysł zwracał się ku sobie, jak to się zdarzało już wcześniej. Zaczęły narastać we mnie emocje, tak że prawie nie mogłam oddychać. Serce waliło mi jak młotem. Wstałam. Musiałam wstać. Musiałam zacząć biegać. Znowu zaczęłam chodzić/biegać, ale tym razem dyskretnie w części korytarza oddalonej od pokoju pielęgniarek. Tak jak poprzednio poczułam przypływ adrenaliny, zaczęłam szyć pięściami powietrze i kopać wokół siebie. Im bardziej to było gwałtowne, tym bardziej chciałam biec. Uderzyłam w ścianę i dosłownie się od niej odbiłam. Poczułam ból w ramionach i biodrach. Biegłam szybciej i mocniej odbijałam się od ściany. Pragnęłam, żeby bolało mocniej i mocniej. Chciałam się rozbić jak walkman, wyrzucić z siebie wszystkie uczucia. Jednak niewyraźne postaci, które pojawiły się na końcu korytarza, miały inne cele. To byli wyrośnięci faceci, przypominający wykidajłów w nocnych klubach – coś niby szpitalna policja. Za nimi podążała skrzywiona jak zwykle pielęgniarka-kapral i mówiła, że mogą użyć siły, jeśli to będzie konieczne. Walczyłam z nimi jak lwica, ale nie miałam szans z tymi dwoma zbirami w białych fartuchach, którzy ścisnęli mi ręce i ramiona paskami i zanieśli na koniec korytarza. Klęłam i wykrzykiwałam coś na temat praw obywatela i godności pacjenta, ale to ich nie powstrzymało. Odniosłam wrażenie, że są do tego przyzwyczajeni. Usłyszałam dzwonek przy zabezpieczonych drzwiach z zakratowanym okienkiem i znalazłam się na innym oddziale.
46
Byłam przerażona, miałam mdłości. Czułam się całkowicie pozbawiona ciężaru. To był oddział zamknięty. Mocna rzecz. Natychmiast poczułam żal. Próbowałam przekonać wszystkich na wszelkie sposoby, żeby mnie stąd wypuścili, ale nic takiego nie nastąpiło. Czułam się zbrukana i było mi wstyd, kiedy kazali mi oddać sznurówki, a potem zaczęli wyjmować rzeczy z mojej torebki, którą zabrali z mojego pokoju, i robić spis jej zawartości. – Nie! – wrzasnęłam, kiedy zabrali mi papierosy i zapalniczkę. Powiedzieli, że na oddziel intensywnej terapii, gdyż tego eufemizmu używano w odniesieniu do oddziału zamkniętego, pacjenci nie mogli mieć całych paczek papierosów, by nie palić przez cały dzień. Nie pozwalano im też trzymać zapałek i zapalniczek, żeby niczego nie podpalili. Poszłam prosto do łózka w pokoju, gdzie spała już potwornie gruba, przymocowana pasami do łóżka kobieta, która co parę minut krzyczała przez sen. Na szczęście dano mi bardzo mocny środek nasenny. Zagłuszył on krzyki i strach przed dzieleniem pokoju z osobą, która poradziłaby sobie z trzema strażnikami i zapewne na tyle agresywną, że wymagała zabezpieczeń. Kiedy obudziłam się rano, zobaczyłam doktora Padgetta. Uśmiechał się cholernik. Jakby nic się nie stało! Jakby wciąż była na tyle głupia, żeby wierzyć, że mu na mnie zależy, chociaż to on wsadził mnie do tego więzienia dla wariatów. Słyszałem, że walczyłaś dziś w nocy ze ścianami – powiedział. – Nie, po prostu ćwiczyłam. Pielęgniarka kłamie. To wredna dziwka. Nie znosi mnie. To ona zawołała tych troglodytów, którzy mnie tu zawlekli. – Zrobiła to, ponieważ ja jej to poleciłem, Rachel. – Doktor przestał się uśmiechać. – Ty skurwielu! Jak mogłeś?! – Nie panowałaś nad sobą. Doskonale wiesz, czym to się mogło skończyć. Musiałaś tu trafić. Łagodność niemal zniknęła z jego głosu, który stał się teraz bardzo stanowczy. Jak ktoś, kogo prawie nie znałam, śmiał o mnie decydować?! Kto mu dał prawo podejmować takie
47
decyzje?! – Chcę, żeby mnie natychmiast stąd wypuszczono. I to zaraz! Przyznaj, że nie panowałaś nad sobą, Rachel. – Znam swoje prawa, ty dupku! Spędziłam tu cały weekend. Mam prawo wyjść z tego pieprzonego miejsca z sześciogodzinnym wypowiedzeniem. Nie możesz mnie tu więzić, ty kutasie! Mogę stąd wyjść na własne życzenie. Wszystko mi jedno. Chcę stąd wyjść i to już! – Masz prawo wyjść na własne życzenie, jeśli napiszesz podanie – odrzekł spokojnie. – Ale ja mogę przetrzymać cię tutaj dziewięćdziesiąt sześć godzin, jeśli udowodnię sądowi, że możesz zagrozić sobie lub innym. – Pierdolę to! Mój chrzestny jest jednym z najlepszych prawników. Zobaczysz, ty chuju, że zabierze ci uprawnienia. – To wszystko jest zgodne z prawem. Nie wątpię też, że uda mi się przekonać sędziego, że stanowisz zagrożenie dla siebie samej. – Co ja zrobiłam? – jęczałam. – Co ja takiego zrobiłam? – Wyszłaś półnaga w środku nocy, będąc pod wpływem silnych leków. Powiedziałaś też strażnikowi, że chcesz się zabić. I miałaś dużo szczęścia, że ci się nie udało. A potem biegałaś po korytarzach i rzuciłaś walkmanem w pielęgniarkę. Znowu miałaś szczęście, że nie trafiłaś. A dzisiaj zaczęłaś obijać się o ściany i je kopać. Popatrz tylko na swoje siniaki. Myślisz, że nie uda mi się przekonać sędziego, że możesz targnąć się na własne życie? Świdrował mnie tymi swoimi oczami, a ja patrzyłam na niego złym wzrokiem. Byłam silna, ale on silniejszy. Nie zdarzało się to zbyt często, ale spotkałam godnego przeciwnika. Być może był dosyć wątły. Nawet fajtłapowaty. Ale bez wahania wyznaczył granice. Zrobił to z całą stanowczością i nie wyglądało na to, bym wygrała tę bitwę. Nie chciałam mu jednak pokazać, że to zrozumiałam. – Przyjdę do ciebie jutro w czasie obchodu, żeby porozmawiać. Uważaj na siebie, Rachel. – Co?! najpierw mnie nastraszyłeś, a teraz chcesz iść?! Tchórz! Zobaczysz, odbiorę ci uprawnienia, ty skurwysynu..
48
Posłuchaj uważnie, Rachel, bo powiem to tylko raz. Nie straszę cię. Sama jesteś dla siebie największym zagrożeniem i jako psychiatra mam prawo, a nawet obowiązek cię chronić. To, co postanowisz po wyjściu ze szpitala, będzie twoją sprawą. Możesz zdecydować się na terapię albo też o wszystkim zapomnieć. Zależy mi na tobie i chcę ci pomóc. Wydaje mi się też, że wiem jak to zrobić. Jednak sama musisz podjąć decyzję. Ale dopóki tu jesteś, będę twoim psychiatrą. To nie są groźby. To ty mi groziłaś. Nie chcę jednak tego słuchać, bo wiem, że wcale tak nie myślisz i nie przyniesie to niczego dobrego. Prawdę mówiąc, jeśli pozwolę ci się wściekać, to w ogóle przestaniesz nad sobą panować. Wychodzę więc. Wrócę jutro. Jeśli udowodnisz mi, że odzyskałaś już panowanie nad sobą, wypuszczę cię z tego oddziału. Możesz winić za to, co się stało, kogo chcesz, Rachel, ale nie zmieni to faktu, że zależy mi na tobie i że robię to wszystko w twoim interesie. A także tego, że możesz nad sobą zapanować, jeśli tylko zechcesz. Po tych słowach wyszedł, nie zwracając uwagi na inwektywy, którymi go obrzucałam. Zaczęłam wątpić, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. Czy nie przekroczyłam pewnej granicy i czy w ogóle będzie chciał mnie leczyć. Chociaż oddział zamknięty przylegał do zwykłego, stanowił jednak zupełnie inny świat. Nie można było mieć wątpliwości co do tego, że jest to szpital psychiatryczny – był to boleśnie oczywiste. Znajdował się tu tylko jeden pokój ogólny, gdzie gromadzili się wszyscy pacjenci. Starszy mężczyzna z przylepionym do twarzy uśmiechem i pustym spojrzeniem mruczał coś niezrozumiale pod nosem i kręcił się po korytarzu w za dużej piżamie. Kobieta o dzikim spojrzeniu, z tlenioną, za mocną trwałą, opowiadała wszystkim, którzy chcieli słuchać, że przysłał ją Jezus, by uprzedziła ludzi, że czeka nas wkrótce sąd ostateczny. Nastolatka ze śladami po cięciach na rękach i pustymi, podkrążonymi oczami półumarłej siedziała bezwładnie w fotelu. Właśnie przeszła operację po tym, jak po raz kolejny, już dziesiąty w tym roku, próbowała popełnić samobójstwo. To
49
spowodowało, że poczułam się zdrowa psychicznie. Kręciłam się koło pielęgniarek, rozmawiając z nimi i starając się zachować resztki owego zdrowia przy tych, którzy ewidentnie je stracili. Na oddziale były cztery pielęgniarki, wszystkie Murzynki, w odróżnieniu od zwykłego oddziału, gdzie pracowały tylko białe. Były pełne energii, dowcipne i bardzo cierpliwe, chociaż zajmowały się pacjentami, którzy wymagali stałej uwagi. To, czego nie chciała tolerować pielęgniarka-kapral, było niczym w porównaniu z tym, co one znosiły. Dziwiło mnie, że potrafią radzić sobie z niesfornymi pacjentami i jeszcze się uśmiechać. – Co ty najlepszego zrobiłaś, dziewczyno? – spytała jedna z nich. – Zupełnie zawaliłaś sprawę, kochanie. Doktor Padgett zamierzał cię dzisiaj stąd wypuścić, ale ty mu nie pozwoliłaś. – Naprawdę chciał mnie wypuścić? – Oczywiście. Miał już gotowe papiery, chciał tylko wcześniej z tobą porozmawiać. Cholera, co ty mu powiedziałaś? Słychać było tylko same przekleństwa. Aż się skrzywiłam, kiedy dotarło do mnie, że wszyscy wiedzieli, iż straciłam panowanie nad sobą. – Sama nie wiem. Po prostu chciałam stąd wyjść. Nie rozumiem, dlaczego się tutaj znalazłam. Przecież ci tutaj są poważnie chorzy... – A ty zachowywałaś się jak oni. Doktor Padgett rzadko traci cierpliwość, ale dziś był naprawdę wkurzony. Nie zadzieraj z nim, kochanie. Jest ordynatorem całej psychiatrii. Być może na to nie wygląda, ale ma wielką władzę. Jest naprawdę ważny. A przy okazji to jeden z najlepszych lekarzy. I na czym w końcu stanęło? – Ma mnie leczyć. To znaczy, kochanie, że masz szczęście. Dostałaś najlepszego lekarza. Tylko uważaj, następnym razem, jak będziesz zła, po prostu pogryź poduszkę czy coś takiego. Bo jeśli chcesz go przekonać, że nie powinnaś tu być, to głupio się zachowujesz. Od razu widać, że jesteś inteligentna, Rachel. Więc może skorzystaj z tego następnym razem. Poza szpitalem możesz robić różne rzeczy i nikt nie zwróci na to uwagi, ale tutaj jesteś pod
50
lupą. Jeśli chcesz wyjść z oddziału zamkniętego, musisz się porządnie zachowywać, moja droga. Jesteś zbyt młoda i mądra, żeby tu tkwić. Nie trać tego, co dostałaś od Boga. Cały dzień czekałam, aż mnie wypuszczą. Pomagałam pielęgniarkom i dotrzymywałam im towarzystwa. Zadzwoniłam do męża i wyjaśniłam spokojnie, gdzie się znalazłam, a także podałam własną wersję wydarzeń. Tim uwierzył we wszystko i obiecał mi pomóc. Zadzwonił do doktora Padgetta i dowiedział się czegoś zupełnie innego. – Ale ona zawsze wieczorem biega, panie doktorze. I to od dawna. Jest nerwowa i ma mnóstwo energii, a to pozwala jej się rozładować. – Biega o drugiej w nocy? – spytał go doktor. – Możliwe, że zawsze to robiła, ale czy uważa pan, że to normalne? Wiem, że Tim wcale tak nie uważał. Znosił to, podobnie jak wiele innych moich zachowań. Był rozdarty między tym, czego ja chciałam, a zdrowym rozsądkiem doktora Padgetta. W końcu postanowił mnie wspierać, zostawiając jednak decyzję doktorowi, któremu ufał bardziej niż sobie. Tego dnia przekazałam pielęgniarkom podanie o wyjście ze szpitala na własne żądanie w ciągu sześciu godzin, na którym widniał wymagany podpis świadka. Była to sprytna próba negocjacji, w której zastrzegałam, że zostanę w szpitalu, jeśli będę mogła opuścić oddział zamknięty przed upływem sześciu godzin. Doktor Padgett czekał do ostatniej chwili, ale w końcu podpisał zgodę na przeniesienie mnie na zwykły oddział i zwrócenie mi wszystkich moich rzeczy. Parę miesięcy później powiedział mi, że odstał moje podanie kwadrans po tym, jak przekazałam je pielęgniarkom. Był zdecydowany podpisać zgodę na przeniesienie, ale zwlekał z tym prawie sześć godzin. Jak wyjaśnił, leżało to w moim interesie.
51
ROZDZIAŁ TRZECI
Okazało się, że wielu pacjentów ze „zwykłego” oddziału (znanego jako oddział leczenia stresów), uważało mój pobyt na oddziale zamkniętym za rodzaj inicjacji, a jednocześnie świadectwo odwagi. Koniecznie chcieli poznać kobietę, która zyskała sobie złą sławę, bo rzuciła walkmanem w pielęgniarkę oddziałową, a potem uprawiała kickboxing na korytarzu. To w sumie niezbyt istotne, choć dla mnie przerażające doświadczenie stało się z perspektywy czasu bohaterskim buntem przeciw autorytarnej instytucji. Opowiadałam o tym, co się stało, z tą samą fałszywą zuchwałością, którą pamiętałam jeszcze ze szkoły. James Dean w spódnicy. Nigdy nie daj po sobie poznać, że się boisz. Zawiązało się nawet coś w rodzaju braterstwa broni. Było nasz sześciu czy siedmiu pacjentów, opowiadających sobie o oddziale zamkniętym i niegodziwościach pielęgniarek. Przedrzeźnialiśmy personel i nadawaliśmy wszystkim przezwiska, starając się obracać całą tę hospitalizację w żart. Była więc „Yoko Ono”, specjalistka od psychodramy o azjatyckich rysach. Pomagała nam rozładować się emocjonalnie w trakcie sesji, podczas których mogliśmy nawet korzystać z miękkich bieżni, by wyżyć się na tych, którzy nas złościli. „Peppy”, młoda, wiecznie uśmiechnięta i energiczna blondynka, prowadziła z nami terapię ruchową. Pseudonim „Weebles” nosiła osoba prowadząca wciąż przerywaną terapię grupową. Nazwaliśmy ją tak ze względu na nieproporcjonalnie wielki tyłek (jak w przypadku zabawek, które się nie przewracały). Pod koniec pierwszego tygodnia przyzwyczaiłam się już
52
zupełnie do szpitala. Jedni pacjenci odchodzili, inni przychodzili, a ja stałam się kimś w rodzaju przywódcy grupy czy weterana. To było powtórzenie z szóstej klasy, kiedy to nabijałam się z nauczycieli i zajęć, tyle że tym razem nie bałam się konsekwencji. Co mogli mi zrobić? Byłam dorosła. A w dodatku psychicznie chora. Lubiłam wizyty doktora Padgetta i jego kojący głos. Tim wraz z dziećmi odwiedzał mnie wieczorami, a potem zwykle organizowaliśmy nocne dyskusje, jak kiedyś w akademiku. Zaczęło mi się podobać to, ze wszystko tu dostaję – nie musiałam prać, gotować czy kąpać dzieci. Moi „kumple” mówili o szpitalu, jakby to było więzienie, i liczyli dni do wyjścia, a ja dołączałam do tego chóru. Jednak, prawdę mówiąc, było mi tu bardzo wygodnie i zaczęłam mieć nadzieję, że już nigdy mnie stąd nie wypuszcza. To było ukryte pragnienie, o którym nie mówiłam nikomu. Niestety, doktor Padgett zaraz się tego domyślił. Zauważył moje przywiązanie do szpitala i uznał, że „tracę kontakt z rzeczywistością” i „uciekam w dzieciństwo”. Ze strachem i autentycznym rozczarowaniem przyjęłam wiadomość, że następnego dnia mam wyjść z oddziału. Jeśli wciąż będę zdecydowana, miałam pojawić się w jego gabinecie o trzeciej kolejnego dnia, by zacząć sugerowaną przez niego terapię psychoanalityczną. Odesłanie mnie do domu było tym samym, co wyrzucenie na korytarz w szkole. Bałam się tego. Miałam być sama. Bez „towarzyszy broni”, dzięki którym nie musiałam myśleć o rzeczywistości. Mój ponad trzytygodniowy pobyt na oddziale służył jedynie właściwemu dobraniu leków przeciwlękowych i antydepresyjnych, a także monitorowaniu ich działania. Reszta wydawała się jedynie kosztowną zabawą. Stratą czasu i pieniędzy. Nie mogłam się doczekać pierwszej pełnowymiarowej, oficjalnej sesji terapeutycznej z doktorem Padgettem. Pomijając pierwszą konsultację, jego wizyty na oddziale były rozczarowująco krótkie – zwykle trwały do dziesięciu minut. Cieszyłam się na myśl o
53
godzinnym spotkaniu z tym człowiekiem, licząc na to, że powtórzą się te cudowne chwile z pierwszego spotkania i że zaspokoję moją potrzebę bycia zrozumianą. W przeciwieństwie do nauczycieli, którzy zwracali na mnie uwagę wtedy, kiedy rozrabiałam, doktor Padgett jakby dystansował się wobec mnie w szpitalu wraz z nasileniem się moich wygłupów. Po wyjściu do domu znowu mogłam być poważna i jeszcze bardziej spragniona jego miłych słów i uwagi. Koniecznie chciałam go odzyskać. Chociaż gabinet doktora znajdował się na parterze szpitala, w niczym nie przypominał szpitalnego pokoju. Ściany w poczekalni miały delikatny, kremowy kolor i zdobiły je miłe dla oka pejzaże, znacznie ładniejsze niż te na górze. Meble były wygodne, ale w przeciwieństwie do tych z palarni, nowe i kosztowne. Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem: „Ordynator oddziału psychiatrycznego”, która sprawiała, że fajtłapa w kraciastej koszuli wydał mi się nagle kimś niezwykle ważnym. Czułam się onieśmielona czekaniem i miałam nadzieję, że nikt ze znajomych nie zobaczy mnie w tym dziwnym miejscu. Po chwili zza rogu pojawił się doktor Padgett i powitał mnie tym samym szerokim uśmiechem, który – jak zaczęłam się domyślać – był jego znakiem firmowym. Weszłam za nim do środka. Jeśli poczekalnia świadczyła o dobrym guście właściciela, to jego prywatny gabinet stanowił prawdziwe ucieleśnienie doskonałego smaku. Na ścianach wisiały portrety, przy czym niektóre wyglądały na oryginalne. Na wbudowanych w ścianę półkach z wiśniowego drewna stały oprawne w skórę książki o przeróżnych tytułach dotyczących psychiatrii. Doktor Padgett miał też niezwykłe gładkie biurko z rzeźbionego, wiśniowego drewna. Przyciemnione światła i luksusowe meble sugerowały niedwuznacznie, że mam do czynienia z profesjonalistą. Jedynymi rzeczami, które przypominały, że jest to gabinet lekarski stanowiła tu kozetka, a także pudełka z drogimi chusteczkami higienicznymi, porozstawiane w różnych miejscach. Dwa nowoczesne, mahoniowe fotele stały
54
naprzeciwko siebie, a między nimi znajdował się stolik. Szybko usiadłam w jednym z nich, a doktor Padgett zajął miejsce w drugim. Chociaż gabinet zrobił na mnie duże wrażenie, to sama sesja była rozczarowująca i przypominała raczej pierwsze zajęcia, na których prowadzący ustala reguły, niż niezwykłe katharsis, którą przeszłam podczas pierwszego spotkania. Było to suche, pozbawione emocji wyliczanie układu sesji i opłat, a także metod leczenia i warunków, które już znałam z broszury. Doktor Padgett opisał też ogólny system wystawiania rachunków i sprawdził, jakie leki przyjmuję. Następnie wyłożył podstawowe zasady terapii. Było ich bardzo dużo. Opierała się ona w znacznym stopniu na wolnych skojarzeniach – nieocenzurowanych myślach w kontrolowanym środowisku, ograniczonym dodatkowo licznymi regułami. „Godzina” trwała tylko pięćdziesiąt minut, po upływie których sesja kończyła się, niezależnie od tego, do czego doszliśmy. Doktor Padgett mógł odpowiadać na pytania dotyczące jego kwalifikacji, ale nigdy życia osobistego. Miałam być cały czas szczera. Jeśli poczuję, że nie jestem albo że się za czymś kryje, przewie rozmowę i skieruje ją na inny temat. Nie zwykł też odbierać telefonów, kiedy miał sesje z innymi pacjentami, ani odbywać długich wieczornych rozmów, które zamieniały się w terapię przez telefon. Miałam pięćdziesiąt minut w czasie sesji na to, żeby powiedzieć, co czuję i powinnam się nauczyć wykorzystywać ten czas, zamiast odreagowywać gdzie indziej. Wolne skojarzenia? Być może wolne, ale doktor Padgett wydawał się bardzo zajęty. I w dodatku drogi. Pod koniec sesji spojrzał na stojący na stoliku elektroniczny zegarek, który tylko on mógł widzieć, i podał mi trzy stronicowy raport z zaleceniem przeczytania przed następną sesją. Opierał się on na psychologicznym teście wielokrotnego wyboru, który zrobiłam zaraz po przyjęciu na oddział i o którym niemal zupełnie zapomniałam. Zaczęłam czytać i natychmiast zrobiło mi się niedobrze. Wiedziałam, że go zawaliłam. Zanim przeczytałam następne zdania, doktor Padgett
55
uśmiechnął się, skinął głową i powiedział: – Na dzisiaj to wszystko. Wkrótce znienawidziłam to zdanie całym swoim jestestwem. Znalazłam sobie krzesło w jakimś odosobnionym kątku szpitalnej poczekalni i zaczęłam czytać. Nie pamiętam w tej chwili, czego się spodziewałam, ale z pewnością nie tych okropnych etykietek, które mi przykleił. Zniosłabym jeszcze takie epitety, jak: „twarda”, „niezrozumiana”, „chwiejna” czy „niezdecydowana”. Jednak ta kliniczna diagnoza wywracała mój na charakter na nice. „Manipulująca ludźmi. Uwodzicielska i rozpustna. Dramatyzująca. Chcąca wciąż być w centrum uwagi. Podatna na uzależnienia. Przesadnie reagująca, czasami wręcz histeryczna. Duże wahania nastrojów. Wyraźne tendencje samobójcze, jak też socjopatologiczne”. Musiałam włożyć wiele wysiłku w to, żeby zaraz nie zwymiotować. Całą drżałam. Przeżyłam szok. Jeszcze raz sprawdziłam pierwszą stronę, żeby się upewnić, ze ten raport dotyczy właśnie mnie i że nie pomylono mnie z inną pacjentką. Zauważyłam, że przygotowała go ta sama osoba, która prowadziła terapie grupowe. Weebles. Ból i szok zamieniły się w słuszne oburzenie. Weebles wrobiła mnie, gdyż jej zajęcia nie dawały rezultatów. Ponieważ jest bezczelną dziwką, która nie chce słuchać tych, którzy naprawdę tego potrzebują, i włazi z butami w osobiste sprawy tych, którzy nie mają na to ochoty. Bo nie chciałam bawić się w jej sentymentalne sesyjki. Chce więc wyrównać ze mną rachunki i przygwoździć mnie tym informacjami. Teraz wyglądam jak ostatnia kurwa. Wstrętne i niskie metody. Pieprzyć ją! Nagle przyszło mi do głowy, że Padgett się z nią zgadza. Wredny skurwysyn. Wciąż kłamał, a na koniec mnie zdradził. Jak mogłam mu zaufać? Jak mogłam być tak głupia, by uważać, że mu na mnie zależy?
56
Nadal drżąc, ale tym razem z wściekłości, podeszłam do najbliższego telefonu, znajdującego się w poczekalni. Kiedy szukałam wizytówki Padgetta i monety do aparatu, pękł pasek przy mojej skórzanej torebce, która upadła na podłogę. Trzymając monetę i wizytówkę w dłoni, kopnęłam torebkę z wściekłością; a ona odbiła się od ściany i moje rzeczy wysypały się na podłogę. W końcu wybrałam numer doktora. – Tu gabinet doktora Padgetta. – Muszę z nim porozmawiać! Jak najszybciej! – Przykro mi, ale ma teraz pacjenta. Czy mogę mu coś przekazać? – Kolejny pieprzony pacjent! Ciekawe, czy bawi się nim tak jak mną? Poczułam zazdrość na myśl o tym, że może zajmować się kimś innym. – Nie, muszę sama z nim porozmawiać! Albo nie, pierdolę. Niech pani mu przekaże, że może sobie wsadzić tę swoją terapię w dupę. Że odwołuję wszystkie spotkania. Mam dosyć tego zakłamanego skurwysyna! Może mu ot pan powiedzieć... – Zaraz, chwileczkę... Proszę zaczekać. Usłyszałam lekki trzask na linii, a potem głos doktora Padgetta. Moja pawłowowska, wycofująca reakcja rozgniewała mnie jeszcze bardziej. – Ty skurwysynu! – wyłam, płacząc, a kobieta w informacji gapiła się na mnie przez podwójnie przeszklone drzwi. – I po co te bzdury?! Te pieprzone kłamstwa! Równie dobrze mógłbyś jej kazać napisać: „głupia cipa” i wyszłoby na jedno! – To są materiały powstałe po wypełnieniu testu, Rachel – odparł spokojnie, nie zwracając uwagi na mój wybuch. – One cię w pełni nie definiują. – Więc przyznajesz, że to kłamstwa, co? Wierutne kłamstwa. – Nie powiedziałem, że ten materiał jest nieprawdziwy, tylko niekompletny. – Czytałeś to? – Zaczęłam teraz jęczeć, błagając o litość. – Czytałeś? Mój Boże, to, co napisała... „Manipulująca ludźmi”. „Psychotyczna”. „Podatna na uzależnienia”. Cholera, czy naprawdę aż tak mnie nienawidzisz? – Przecież wiesz, że cię nie nienawidzę, Rachel. Masz poważne
57
problemy, ale cię nie nienawidzę i nie uważam, żebyś byłą głupią cipą. Zastanówmy się nad tym wspólnie. Koniecznie musimy zając się szczegółowo tym raportem. Jego głos znowu brzmiał uspokajająco, niemal hipnotycznie. Potrzebowałam doktora Padgetta. I to teraz. Chciałam, żeby odprawił tamtego pacjenta i zajął się mną. Żeby mnie ukoił swoimi słowami, jak wtedy, kiedy go poznałam. – Czy możemy się teraz spotkać? – spytałam błagalnie. – Dziś mam już grafik wypełniony, podobnie jak jutro. Może Regina znajdzie wolny termin w czwartek. – Nie. Cholera! Nie we czwartek! – rzuciłam, zanosząc się histerycznym płaczem. – Teraz! Jak najszybciej! – Przykro mi, ale to niemożliwe. Porozmawiamy o tym na następnej sesji. – Mam dla ciebie wiadomość, dupku. Nie będzie następnej sesji. Jak śmiesz dawać mi coś takiego, a potem się ode mnie odwracać?! Wiedziałeś, że to mnie wykończy! Pierdolę ciebie i twoje freudowskie sztuczki. Koniec! Doktor Padgett powiedział tylko, dając znać, że uważa rozmowę za skończoną: – Twoja sprawa. Mam nadzieję, że jednak wytrwasz. Wydaje mi się, że mogę ci pomóc, ale sama musisz zdecydować, czy chcesz mi zaufać. Naprawdę nie mogę w tej chwili rozmawiać. Zajmiemy się tym w czasie następnej sesji. Do widzenia, Rachel. Przełączył telefon na recepcjonistkę, a ja odłożyłam słuchawkę z takim trzaskiem, że echo rozniosło się po poczekalni. Równie dobrze mógł mi wbić nóż w serce. W głowie mi się kręciło. Czy przekroczyłam dopuszczalne granice, czy też potraktowałam go zbyt łagodnie? Czy go nienawidziłam i chciałam, żeby zniknął z mego życia, czy też potrzebowałam go bardziej niż kogokolwiek innego? Opadłam na kolana i zaczęłam wolno zbierać swoje rzeczy, co jakiś czas zastygając, nie mogąc opanować szlochania i drżenia niczym wściekle zwierzę. Kobieta z informacji, przestraszona tym widokiem, otworzyła drzwi i ruszyła w moją stronę żeby sprawdzić, co się stało. Jakoś pozbierałam się, zupełnie
58
upokorzona i chyba cudem ruszyłam autem w stronę domu. Na zmianę histeryzowałam lub klęłam, byłam oburzona lub wstydziłam się tego, co się stało. Czułam się doprowadzona do ostateczności. Byłam wariatką. Prawdziwą wariatką. Szpital i doktor Padgett tylko pogorszyli sprawę. Wydobyli ze mnie to, co najgorsze. Oczywiście Tim stanął po mojej stronie, kiedy podałam mu swoją wersję zdarzeń. On też uważał, że Weebles chciała się na mnie odegrać. Jednak była to mała pociecha, bo przecież Padgett stanął po jej stornie. A on liczył się przede wszystkim. Zdołałam już się od niego uzależnić i miałam o to do siebie pretensje. Następnego dnia rano zadzwoniłam do jego gabinetu i poprosiłam nieśmiało Reginę, żeby zapisała mnie na czwartek, jeśli to jeszcze możliwe. Było. Doktor Padgett zarezerwował dla mnie ten termin.
59
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wydawało się, że dwa dni między moim gwałtownym telefonem we wtorek a czwartkową sesję wloką się w nieskończoność. Byłam przybita treścią raportu, ale docierało do mnie, że jest on niewątpliwie prawdziwy. Byłam zniesmaczona swym zachowaniem i wstydziłam się własnej głupoty. Mimo to pragnęłam koniecznie spotkać się z doktorem Padgettem. Nie mogłam znieść czekania na kolejną sesję, a jednocześnie pogardzałam sobą za to, że tak się od niego uzależniłam. W poczekalni schowałam twarz za „Newsweekiem”, żeby nie zobaczyła mnie recepcjonistka, która była świadkiem mojego wariactwa. Już pierwszego dnia terapii złamałam zasady i wybuchłam wściekłością w nieodpowiednim miejscu i czasie. Szykowałam się na nieunikniony wykład wraz z połajankami i ciężką karą, a może nawet zakładałam najgorszą możliwość – że doktor Padgett zrezygnuje z leczenia mnie. – Możesz już wejść. To znowu był ten głos. Łagodny i uspokajający. Na moment zamarłam, kryjąc się ze wstydem za „Newsweekiem”. W końcu jednak spojrzałam na niego. Znowu uśmiechnął się do mnie po swojemu, jakbym nie dzwoniła do niego dwa dni wcześniej. Kiedy usiadłam w gabinecie, spuściłam oczy, bojąc się i wstydząc jego wzroku. Zaczęłam się jąkać, przepraszając za to, co się stało. W ciemnym konfesjonale duszy on był Bogiem, a ja grzesznikiem. Zaczęła się spowiedź i pokuta. – Przepraszam, naprawdę przepraszam. Straciłam panowanie nad sobą. Wiem, że to było wbrew regułom. Nie mam pojęcia, jak się wytłumaczyć. Jestem okropną pacjentką. Ten raport to
60
czysta prawda. Każde słowo. Sama potwierdziłam to swoim zachowaniem. Musi mnie pan nienawidzić. Jestem odrażająca. Doskonale zrozumiem, jeśli zrezygnuje pan z terapii po tym wszystkim, co zrobiłam i powiedziałam. Ciągnęłam te łzawe przeprosiny jeszcze przez jakiś czas, aż się zorientowałam, że doktor nie zamierza mnie łajać czy krytykować, czy choćby zgodzić się z moją ostrą samokrytyką. – Nie jestem tu po to, żeby oceniać twoje zachowanie – rzekł łagodnie, a ja wciąż siedziałam ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Zgodziłem się poddać cię terapii. Chcę ci pomóc i będę się tego trzymał. Może ktoś cię wcześniej porzucił lub odwrócił się od ciebie, kiedy byłaś dla niego zbyt szorstka. Ja tego nie zrobię. Jeśli tylko będziesz tu przychodzić, to, co powiesz lub zrobisz, z pewnością mnie od ciebie nie zniechęci. Będę na ciebie czekał. Możesz na to liczyć. Jedyną osoba, która może zakończyć terapię, jesteś ty sama. To ty podejmujesz decyzję. Ja gotów jestem ją ciągnąć tak długo, jak to będzie konieczne. Nie tego się spodziewałam. Kiedy na niego spojrzałam, dostrzegłam, że naprawdę się mną przejmuje. Jak jednak mógł to mówić, nie wiedząc, do czego mogę się posunąć? Pragnęłam, by była to prawda, ale jednocześnie trudno mi było w to uwierzyć. Wcale nie sądziłam, że jego zapewnienia nie są szczere, tylko że nie wie, jak jestem zła i przewrotna. – Pewnie trudno ci to zaakceptować – ciągnął, jakby znowu czytał w moich myślach. – Ale to prawda. To się nazywa bezwarunkowa akceptacja i miłość, na którą zasługuje każde dziecko i której potrzebuje, żeby się w pełni rozwinąć. Coś, czego nigdy nie dali ci twoi rodzice. Skąd on może wiedzieć cokolwiek o moich rodzicach? Nic mu nigdy o nich nie mówiłam. I po co wyciągać ten temat? Przecież nie o nich tu chodzi. To ja sama wszystko zawaliłam, a nie oni. Tata miał rację, ci psychiatrzy wszystko zwalają na rodziców. – Dlatego tak trudno ci komuś zaufać. Wiem, jak ciężko ci się na to zdobyć. I wcale się nie spodziewam, że mi uwierzysz czy zaufasz od razu. Czy nawet przejmiesz się moimi słowami. Niech sobie gada. Pewnie wielu ci już gadało... Nie, wiem, że
61
zaufanie można zdobyć tym, co się robi, a nie słowami. Powinnaś być sceptyczna i pytać mnie o wszystko. Na tym między innymi polega terapia. Zupełnie oniemiałam. Trudno mi było to ogarnąć. Nie chciałam być sceptyczna, nie chciałam w niego wątpić! Nie odważyłabym się, wziąwszy pod uwagę te wszystkie straszne rzeczy, które mu powiedziałam. Mimo to w niego wątpiłam. A on, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, twierdził, że tak powinno być. Nie wiedziałam, czy mam do czynienia z kłamca, idiotą czy masochistą. Następnie zaczęliśmy omawiać raport i informacje dotyczące ciemnych stron mojego charakteru. Wszystko w nim było prawdą, z czym z potwornym wstydem musiałam się zgodzić. Brzydota mojej duszy została bezlitośnie obnażona. Ale doktor Padgett zaskoczył mnie raz jeszcze. – Nie przywiązuję szczególnej wagi do psychologicznych sylwetek – stwierdził. Wyjaśnił, że mogą być one użyteczne, ale są tylko zbiorami etykietek i z pewnością nie obejmują całej złożoności ludzkiej psychiki. Z założenia dążą do odsłonięcia najmniej zdrowych cech charakteru danej jednostki i określenia patologii. Pokazał mi ten raport, żeby zrozumiała, jak poważna jest moja sytuacja i z czym przyjdzie nam – mnie i jemu – się zmierzyć. Podkreślił, że w raporcie nie było mowy o moich dobrych cechach, które rzuciły mu się w oczy już przy pierwszym spotkaniu. To właśnie one spowodowały, że mnie „wybrał”. Wybrał. Byłam trochę zbulwersowana tym aroganckim stwierdzeniem. W końcu mu płaciłam, i to aż sto dwadzieścia dolców za jedno spotkanie. To ja mogłam wybierać. Jednak świadomość, że zostałam wybrana, była na tyle krzepiąca, iż trudno mi było z niej do końca zrezygnować. Dlaczego wszystko jest takie zagmatwane?, zastanawiałam się. – Jesteś jak diament, powiedział. Świeżo wydobyty, pokryty ziemią, więc nie wiesz, że możesz stać się brylantem. To ja cię znalazłem. Muszę tylko pomóc ci usunąć zapiekły brud. Jednak pamiętaj, że diamenty mają małą wartość, jeśli się ich umiejętnie
62
nie oszlifuje. Twoi rodzicie nie dostrzegli w tobie prawdziwej wartości. Nigdy nie stałaś się brylantem i nie mogłaś zobaczyć własnego piękna. Ukryłaś się więc w brudzie, ponieważ uznałaś, ze taka właśnie jesteś. Brudna. Jeśli jednak usuniemy ten brud, zaczniemy pracować nad tym, byś zyskała odpowiednie szlify i mogła zalśnić pełnym blaskiem. Wiem, że jeszcze w to nie wierzysz. Nie dostrzegasz w sobie wartości i piękna. Ale ja tak. Właśnie dlatego cię wybrałem. Kiedyś sama zobaczysz i uwierzysz w to, ile jesteś warta, tak jak ja to widzę. I znowu zaczyna z tym wybieraniem. I wraca do rodziców. Skąd u niego ta obsesja? Co oni mają z tym wspólnego? Przecież nawet ich nie zna. A jednak... uznał mnie za diament, nie zwykły kamień, ale diament. Raz jeszcze doktor Padgett zdołał przebić się przez mój mur obronny i dotrzeć do bardzo czułego miejsca. Miał w sobie coś z poety. Znał słowa i uczucia, które mnie pociągały i uspokajały. Tylko on potrafił zamienić „brud” w poezję. Tylko on mógł sprawić, że czułam się ze sobą pogodzona, choćby tylko na krótką chwilę. Wkrótce ustaliliśmy, że będziemy się spotykać trzy razy w tygodniu, co i tak mi nie wystarczało. Większa część naszych rozmów krążyła wokół tematu zaufania, mojego strachu przed porzuceniem i relacji terapeuty z pacjentką. Miałam grzebać w bolesnych sprawach dotyczących mojego życia, poczynając od dzieciństwa aż po wczesną dorosłość. Doktor Padgett próbował zwrócić moją uwagę na wczesne dzieciństwo, ale ja opierałam się zaciekle, przypominając mu, że sama wszystko zawaliłam. To były moje problemy, moje wady. Miałam dobrych rodziców i nie powinien ich do tego mieszać. Tego rodzaju rozmowy stanowiły zamach na prywatne sprawy mojej rodziny. Zdradziłabym w ten sposób rodziców, którzy absolutnie na to nie zasługiwali. Już samo wspomnienie o tym wywoływało u mnie takie ataki wściekłości jak te, które zaprezentowałam w szpitalu. Okazało się, że ten temat budzi kontrowersje przez następne parę
63
miesięcy. Uważałam, że moja porywczość jest usprawiedliwiona, a doktor Padgett uznawał to za znak, iż jest w tym coś niepokojącego i że trzeba to wyjaśnić. Spieraliśmy się co do tego niemal na każdej sesji – lub raczej powinnam powiedzieć, że to ja się z nim wykłócałam. Doktor Padgett nie okazywał większych emocji i był to kolejny element terapii, który wywoływał moją wściekłość. Innym drażliwym tematem był to, jak poważny jest mój stan i w jakim stopniu potrzebuję terapii. Wysoka opłata powodowała, że często czułam się, jakbym wykorzystywała rodzinę. Finansowe wsparcie rodziców – którzy po prostu udawali, że nie ma sprawy – tylko zwiększało moje poczucie winy. Nie potrafiłam jednak przerwać terapii, co powodowało, że czułam się jak uzależniona emocjonalnie hipochondryczka. Doktor Padgett widział to inaczej. Jego zdaniem sytuacja przestawiała się niezwykle poważnie. Twierdził, że jestem jak bomba, która w każdej chwili może wybuchnąć, a intensywna terapia nie jest luksusem, tylko sprawą życia lub śmierci. Nie mogłam dojść, czy rzeczywiście tak sądzi, czy chce tylko uciszyć moje poczucie winy i dalej inkasować honoraria. Niechętnie o tym rozmawiałam, ale doktor utrzymywał, że sama powinnam zdecydować. Jak zwykle odbił do mnie piłeczkę. W domu w tym okresie zachowywałam się nieobliczalnie. Miałam okresy pełnego odrętwienia spokoju, jakby wszystko powróciło do normy i jakbym już nie potrzebowała leczenia. Jednak częściej, zwłaszcza po bardziej wyczerpujących sesjach, w czasie których walczyłam jak lwica, zupełnie traciłam panowanie nad sobą. Krzyczałam. Przeklinałam. Płakałam. Pod wpływem impulsu wybiegałam o północy z domu, żeby się przebiec. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam tak ostrego niepokoju. Zaczęłam mieć ataki paniki, w czasie których traciłam oddech. I okresy agorafobii, kiedy to panicznie bałam się miejsc publicznych. Któregoś dnia wybuchłam histerycznym płaczem i zaczęłam ciężko dyszeć, kiedy pojechaliśmy do McDonalda. Błagałam
64
Tima, by odwiózł mnie do domu i wrócił tam sam z dziećmi. Następnie zadzwoniłam do doktora Padgetta i spytałam, czy mogę dostać silniejsze leki przeciwlękowe. Ponieważ był piątek po południu zalecił mi je przez telefon. Pamiętam, ze uprzedzał, iż mellaril może w jednym przypadku na sto tysięcy powodować konwulsyjne drgawki, ale się tym nie przejęłam. Poza tym brałam kiedyś narkotyki, więc nie bałam się zwykłych, wydawanych na receptę leków. – No, Rachel, licz! Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem... Proszę, bardzo proszę! Dziesięć, dziewięć, osiem... Leżałam w łóżku. Tim pochylał się nade mną. Był przerażony. Chciałam, żeby zostawił mnie w spokoju i pozwolił zasnąć. Zamknęłam oczy. – Nie, nie. – Zaczął mnie energicznie szarpać. – Nie zasypiaj! Chodź, będziemy liczyć. Dziesięć, dziewięć, osiem... – Dobrze, dobrze – zgodziłam się, byle tylko dał mi spokój. – Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. No, już policzyłam. Daj mi spać. – Och, Rachel – powiedział, przyjmując moje słowa z wyraźną ulgą. – Nie możesz zasnąć. Miałaś atak. Doktor Padgett powiedział, że mam uważać, żebyś nie zasnęła przez godzinę lub dwie. To mnie rozbudziło. Atak? Pamiętam tylko, że oglądałam z Timem telewizję. Więc jak znalazłam się w łóżku? Pustka. Poczułam strach, ale Tim, który widział wszystko, co się ze mną działo, bał się chyba jeszcze bardziej. Słuchałam ze zdziwieniem, kiedy zaczął mi o tym opowiadać. Leżałam na kanapie. Trochę rozmawialiśmy w czasie reklam. Nagle zaczęłam się wpatrywać nieobecnym wzrokiem w sufit, a potem trząść się i kiwać do przodu i tyłu, przewracając oczami. Zaczęłam się ślinić. Przerażony Tim został przy mnie, bojąc się, że połknę język i się zadławię. Atak skończył się równie gwałtownie, jak się zaczął, i zemdlałam. Natychmiast zadzwonił do doktora Padgetta, który powiedział, że to wygląda na atak padaczki, i kazał mnie zawieźć na oddział. Kiedy Tim zauważył, że jest późno i dzieci już śpią, doktor
65
polecił mu, żeby mnie obudził, kazał mi liczyć, nie pozwalał zasnąć i zadzwonił do niego. I żeby rano pojechał ze mną do szpitala tak szybko, jak to będzie możliwe. Następnego ranka zrobiono mi w szpitalu EEG. Parę dni później wstrzyknięto kontrast i zrobiono badanie tomograficzne. Neurolog przepisał mi tegretol, który zapobiegał atakom i miał działanie antydepresyjne. Ponieważ w niektórych przypadkach powoduje on zmniejszenie liczby leukocytów i obniża odporność organizmu, musiałam przyjeżdżać dwa razy w tygodniu do szpitalnego ambulatorium na badania krwi. Byłam badana, kłuta, ugniatana, kładziona w jakichś rurach, które wywoływały we mnie klaustrofobię, odsyłana do różnych lekarzy i poddawana przeróżnym testom, gdyż doktor Padgett chciał sprawdzić, czy nie mam jakiejś ukrytej choroby, która wywołała tamten atak. Uważałam wówczas, że to przesada. Jednak było przynajmniej jasne, że mu na mnie zależy, co w mojej sytuacji królika doświadczalnego stanowiło jakąś pociechę. Wśród różnych możliwości wyjaśnienia przyczyn ataku najbardziej prawdopodobna była ta, że źle reaguję na mellaril. Ale i tak mnie przebadano, by wykluczyć pozostałe możliwości. Po miesiącu zażywania tegretolu poziom leukocytów zaczął niebezpiecznie zbliżać się do dolnej, dopuszczalnej granicy. W tym czasie notorycznie traciłam panowanie nad emocjami i kontakt z rzeczywistością. Coraz częściej, zarówno w domu, jak i w trakcie sesji, miewałam ataki wściekłości. Wreszcie pod koniec sierpnia doktor Padgett uznał, a ja się z nim zgodziłam, że powinnam znowu pójść do szpitala. Tym razem miałam zacząć od oddziału intensywnej terapii – zamkniętego. Chodziło rzekomo o to, że jest tam lepsza aparatura do badań. Zaczęłam się jednak zastanawiać czy przypadkiem nie jest tak, że już do tego stopnia nie panuję nad sobą, że znalazłam się na równi pochyłej. Jeśli pierwszy pobyt w szpitalu był głównie jedną wielka trzytygodniową zabawą, to drugi można uznać za trzytygodniowy okres testów laboratoryjnych. Dwa razy dziennie pobierano mi krew. Robiono mi EEG i
66
rezonans magnetyczny, w czasie którego dokonałam nie lada wyczynu, gdyż jako pierwsza dorosła osoba wydostałam się z tunelu, w którym mnie umieszczono. Robiono mi zastrzyki i wiele różnych innych badań. Po tygodniu pobytu na oddziale intensywnej terapii doktor Padgett zrezygnował z tegretolu, zmienił mi lek antydepresyjny i przeniósł mnie na zwykły oddział. Była to seria eksperymentów na żywym ciele, określana w żargonie medycznym jako „dobór odpowiednich leków”. Dobierano je tak, że wymiotowałam, mdlałam i zaczynałam się trząść. Doszło do tego, że występowały u mnie niemal wszystkie możliwe skutki uboczne wszystkich możliwych leków. W końcu zażądałam, żeby przestano mi je podawać. Doktor Padgett nie był pewny, czy to rzeczywiście reakcja fizjologiczna organizmu na lekarstwa, czy też wynika ona z mojej niechęci do nich. Niecierpliwił mnie zarówno on, jak i jego doprowadzający mnie do szału spokój, z którym nalegał, że metoda prób i błędów jest najlepsza przy indywidualnym doborze leków w terapii psychiatrycznej. Łatwo mu tak mówić, myślałam. W porównaniu z pierwsza wizytą miałam na oddziale więcej osób starszych, i to głównie kobiet. Wiele było weterankami tego oddziału, niektórym również „dobierano leki”. Ponieważ niewiele skorzystałam z zajęć i terapii grupowej w czasie pierwszego pobytu w szpitalu – a nawet, prawdę mówiąc, przeszkadzałam w tym innym – nie brałam udziału w tych zajęciach i psychodramach. Czułam się znacznie bardziej samotna niż przedtem. Przez większą część czasu zastanawiałam się, czy podjęcie terapii u doktora Padgetta było słuszną decyzją. Czy jeszcze kiedyś mu zaufam? I chociaż nie chciałam o tym myśleć, to jednak dręczyło mnie pytanie, czy przez resztę życia będę regularnie odwiedzała oddział psychiatryczny, jak niektórzy z poznanych przeze mnie pacjentów. Czy dostałam dożywocie? Czy już zupełnie zwariowałam? I mimo że oddział działał na mnie przygnębiająco, to jeszcze bardziej bałam się życia poza szpitalem. Nie miałam pojęcia, czy
67
kiedykolwiek sobie z nim poradzę. Kiedy dowiedziałam się, że mam wyjść, ponownie poczułam się rozczarowana, chociaż pilnowałam, żeby doktor Padgett się tego nie domyślił. Po wyjściu zachowywałam się bardziej nieobliczalnie niż kiedykolwiek wcześniej. Obnosiłam swój sceptycyzm i niechęć do doktora Padgetta i coraz bardziej bałam się, że już do końca życia będę chora psychicznie, za co również winiłam mojego terapeutę. Sesje terapeutyczne biegły ustalonym trybem. Byłam albo napastliwa, defensywna i wrogo nastawiona oraz kwestionowałam wszystko, co mówił, albo też siedziałam otępiałą i nie okazywałam żadnych emocji. Zakładałam ręce na piersi i stwierdzałam kategorycznie, że terapia nie ma sensu i że nie mam mu nic do powiedzenia. Doktor Padgett nalegał coraz bardziej, żebyśmy zajęli się moim wczesnym dzieciństwem, a ja opierałam się z całą zaciętością, na jaką mnie było stać. Nie tylko groziłam, że targnę się na swoje życie, ale również, że poinformuję Amerykańskie Stowarzyszenie Medyczne i media, że jest ignorantem i na niczym się nie zna. Zresztą święcie w to wierzyłam. Mój ojciec miał rację, kiedy mówił o psychiatrach – perorowałam. – Jesteście tylko chciwymi szamanami, którzy grzebią ludziom w głowach, próbując ich od siebie uzależnić. Trudno mi było pamiętać, że wcześniej zdarzały się momenty uspokojenia, a jeszcze trudniej zrozumieć, dlaczego mimo całej nienawiści, która się we mnie nagromadziła, wciąż płaciłam mu sto dwadzieścia dolarów za sesję trzy razy w tygodniu. Nie mogłam sobie wyobrazić życia bez niego. Uważałam, że jest już za późno na to, żeby się wycofać. Byłam uzależniona i jedynie śmierć mogła położyć kres temu powolnemu staczaniu się po równi pochyłej. Terapia zwolniła tempo. Powtarzaliśmy te same rzeczy, a ja rzucałam mu kłody pod nogi, kiedy chciał się zająć czymś innym. Szybko traciłam zaufanie nie tylko do leczenia, ale i do samej siebie. Dlatego doktor Padgett zaproponował bardziej intensywną
68
formę terapii – na kozetce. Kozetka, terapeuta gdzieś tam z tyłu kiwa głową, a pacjent leży na plecach i patrzy w sufit. To była najbardziej typowa psychoterapia. W stylu wiedeńskim. Na początku następnej sesji od razu podeszłam do kozetki. – Ee, dziwnie się czuję – powiedziałam, obserwując sufit i starając się wypatrzyć na nim jakieś plamy czy przebarwienia, żeby tylko nie myśleć o zaskakującym niepokoju, którego nagle doświadczyłam. – Czy pan tam jest, panie doktorze? – Tak – usłyszałam jego kojący głos. – Jestem. Zdziwiło mnie, że te słowa wydały mi się tak krzepiące. Czułam się dziwnie odizolowana, nie mając z nim kontaktu wzrokowego. Doświadczenie było zdecydowanie bardziej intensywne, niż się spodziewałam. – Panie doktorze? – Tak. – Co mam robić? To znaczy, co mówić? – Niepokój zaczynał brać górę. – Mów to, co przychodzi ci do głowy. Odpręż się. Jestem obok. Mów to, co ci leży na sercu. Po krótkiej chwili coś zaczęło majaczyć mi przed oczami. Rozszlochałam się. Chciałam przestać, ale nie mogłam. – W porządku – powiedział swoim hipnotycznym głosem. – Co się teraz dzieje? – Jestem w moim pokoju. – Oddycham ciężko, serce waliło mi jak młotem. Zaczęłam się pocić. – Patrzę przez okno. Jest ciemno. Całkowita ciemność. Boję się. Myślę o tym, co się stanie, kiedy umrę, i gdzie byłam przed urodzeniem, i to mnie naprawdę przeraża. Czym byłam, zanim się urodziłam? – Ile masz lat? – Mało. Może sześć. – Czułam, że zaczynam coraz szybciej oddychać. – W porządku. Jestem tutaj. Dlaczego nie pójdziesz do rodziców? – Nie mogę! Wściekną się na mnie! Jestem dużym dzieckiem... i boję się ciemności. Myślę o takich głupstwa, a oni tego nie znoszą. Już są na mnie wściekli. Nie mogę ich bardziej niepokoić. Jest późno, a oni... oni...
69
Cała się trzęsłam. – W porządku. Jestem tutaj. Co by zrobili? – Muszę iść do łazienki. Koniecznie. – Więc czemu nie pójdziesz? – Bo nie mogę wyjść z pokoju. Boję się. Jest w bieliźnie. Wściekły. Powiedział, że lepiej będzie, żebym mu się więcej nie pokazywała. Zobaczy mnie i... i... – Co takiego? – Weźmie pas. Powiedział, żebym się zamknęła i poszła do łóżka. Muszę zostać w pokoju. Boję się. – Boisz się pójść do łazienki, kiedy tego potrzebujesz? – Przecież powiedział, żebym się zamknęła i szła do łóżka! Nie mogę wyjść. Boję się! Chciałabym umrzeć, ale nie mogę, bo nie wiem, co się dzieje z umarłymi. Nie wiem, skąd pochodzę. – Rozmawiałaś z nimi o śmierci? Mówiłaś, jak cię to przeraża? – Nie mogę! Właśnie umarł dziadek. Nie chcą o tym rozmawiać. Ona cięgle płacze, a on wcale. Nikt o tym nie mówi. Oni uważają, że za dużo myślę. To źle. Bardzo źle. Niestety, jestem mądra, ale nie aż tak, żeby sobie z tym poradzić. Chce, żeby wszyscy zwracali na mnie uwagę. Nie mogę im powiedzieć! Nie mogę pójść do łazienki! Nie mogę nawet umrzeć. Za bardzo się boję. Proszę, pomóż mi! – W porządku. Jesteś w moim gabinecie. Siedzę obok. To tylko uczucia. Uczucia nie mogą cię zranić. Nie jesteś tam, tylko tutaj. Zupełnie bezpieczna. Zaczęłam nieco wolniej oddychać. – Więc jesteś przerażona. Chcesz umrzeć, ale boisz się tego, bo nie wiesz, co się z tobą stanie. Musisz iść do łazienki, ale tego też się boisz. Więc co? Co z tym robisz? – N... nie mogę powiedzieć. – Dlaczego nie możesz? – Bo to potworne, straszne i brudne. To grzech. Będę się za to smażyć w piekle. – Sześcioletnie dziecko nie może trafić do piekła. Ale jeśli nie chcesz powiedzieć, to w porządku. Ciągnęłam, jakbym go w ogóle nie usłyszała:
70
– Tata raz mnie na tym przyłapał i zaczął wyciągać pasek. Powiedział mi, że to wstyd i grzech. Powiedział, że jeśli jeszcze raz mnie na tym przyłapie, to dostanę. – Pasem? Zapłakana skinęłam głową. – Wstydziłaś się? – Tak! To.. to było naprawdę złe. Ba... bawiłam się z sobą. Masturbowałam się. Umrę i pójdę do piekła! Babcia patrzy na mnie z góry i mówi, jaka jestem zła i wstrętna. Ona jest święta, a ja zła, więc mnie nienawidzi! – Czy masturbacja jest przyjemna? – Tak! I to też jest straszne. Wiem, że to grzech. Powinnam się wstydzić. Ale lubię to. Nie mogę się powstrzymać. Robię to każdej nocy. Po cichu. W sekrecie. Jestem naprawdę zła. – Nie, nie byłaś zła. Bałaś się, więc robiłaś coś przyjemnego, żeby odpędzić od siebie te straszne uczucia, których nie mogłaś znieść. Nie ma w tym nic złego. Nic grzesznego. Miałaś tylko sześć lat i robiłaś to, by jakoś wytrzymać tę okropną sytuację. W tej chwili zawodziłam już głośno, czując się tak, jakbym niemal przeżywała to wszystko ponownie. – Zostało nam jeszcze dziesięć minut – powiedział doktor Padgett. – Może usiądziesz. Tak będzie lepiej. Niemal poraziło mnie, kiedy spojrzałam mu w oczy. Nie płakał, jak ja, ani nie okazywał, że cierpi. Jednak mimo obojętnej miny dostrzegłam w jego oczach smutek i poczułam, że znowu zawiązała się między nami nić porozumienia. Przeszliśmy razem przez coś intensywnego i – dla mnie – wstydliwego, a on był obok i mi pomagał. Nie śmiał się ze mnie, nie osądzał ani nie pouczał. Wytrwał przy mnie. – Musisz pamiętać – mówił teraz – że to, czego doświadczyłaś, to są wspomnienia. Z przeszłości. Wstydzisz się ich, ale one same w sobie nie są wstydliwe. Jedynie twoi rodzice powinni się wstydzić, że tak cię traktowali. Teraz jesteś dorosła i nie mogą cię już tak skrzywdzić. Nie zależysz od nich tak jak wtedy. Jesteś ze mną. Tu jest bezpiecznie. To, co przeżyłaś teraz, i wtedy wymagało wielkiej odwagi. Przetrwałaś. Udało ci się. Stałaś się
71
dorosła. Powinnaś być z tego dumna. To, co przeszłam, zupełnie mnie wyczerpało. Nie mogłam mówić, ale chętnie słuchałabym go całą wieczność. Kiedy skończył się mój czas, chciałam wypaść z gabinetu, wciąż płacząc, ale doktor Padgett mnie zatrzymał. Sam złamał zasady. Sesja trwała ponad godzinę i kolejny pacjent musiał czekać. Ponieważ wciąż byłam wstrząśnięta, zaproponował, żebym doszła do siebie w pokoju obok, a on zajmie się następną osoba. Odmówiłam. Ta scena wciąż stała mi przed oczami i miałam problemy z oddzieleniem przeszłości od teraźniejszości. Chciałam uciec jak najdalej od kozetki i tych wspomnień. Emocje niemal mnie dławiły. Przeszłam na parking przed szpitalem, zastawiony ze względu na przebudowę różnego rodzaju objazdami, zaporami i ostrzegawczymi, żółtymi światłami. Kiedy ruszyłam, wjechałam na drewnianą zaporę i rozwaliłam ją w drzazgi. Poczułam przypływ energii, kiedy przyspieszyłam, mając w uszach przyprawiający o mdłości dźwięk zdzieranego lakieru i pękającego drewna. Tylko raz skorzystaliśmy z kozetki. Nie byłam ani emocjonalnie gotowa, ani na tyle uspokojona wewnętrznie, by radzić sobie z intensywnością przeżyć. Mimo to udało się otworzyć desperacko strzeżoną puszkę Pandory ze wspomnieniami z mojego wczesnego dzieciństwa. Musiałam stawić czoło przeszłości, której opierałam się tak mocno, że nawet śmierć wydawała mi się lepszym wyjściem. I rzeczywiście, porównanie ze śmiercią stawało się coraz bardziej narzucające. Zniszczone bariery były jedynie początkiem szybkiego odejścia od rzeczywistości i utraty panowania nad sobą. W czasie sesji stałam się jeszcze bardziej zgryźliwa, sarkastyczna i napastliwa niż kiedykolwiek, gdyż starałam się oddalić od siebie przeszłość. Fatalnie radziłam sobie w domu, wyrzucają z siebie przekleństwa, rzucając przedmiotami, czasami miotając się po podłodze w spazmach, a przerażone dzieci i mój bezsilny mąż patrzyli na to, bojąc się tego, co może nastąpić. Jedynym wsparciem dzieci była ich niania. Byłam wówczas przekonana, że zwariowałam na dobre i jest to
72
nieodwracalne. Winiłam za to doktora Padgetta, którego nienawidziłam – a w każdym razie chciałam nienawidzić – wówczas bardziej niż kiedykolwiek. A jednak, im bardziej byłam wściekła i nieobliczalna, tym większe narastało we mnie przekonanie, że bez niego sobie nie poradzę. Nawet między sesjami. Powoli utrwalał się nocny rytuał, polegający na tym, że zrywałam się z łóżka niczym bomba i po litaniach pretensji oraz prób samozniszczenia dzwoniłam do doktora Padgetta. Chciałam, żeby zobaczył, co się ze mną dzieje, jak jestem szalona i nikczemna, i jak bardzo pogrążyłam się w szaleństwie z powodu grzebania w mojej przeszłości. Potajemnie liczyłam na to, że znowu skieruje mnie na oddział. Tam przynajmniej czułam się bezpiecznie. Wstydziłam się tego żenującego uczucia, którym nie ośmieliłam się podzielić z doktorem Padgettem czy kimkolwiek innym. Któż mógł pragnąć tego, żeby być w psychiatryku, a nie w domu ze swoją rodziną? Kto, jeśli nie chore, pokręcone i żałosne indywiduum mogła chcieć się wyrzec swojej wolności? Przerażona tym sekretnym pragnieniem, chociaż wciąż pod jego przemożnym wpływem, starałam się wyrazić je inaczej. Jeśli będę dostatecznie destrukcyjna i zaprezentuję swoje oczywiste szaleństwo, doktor Padgett z pewnością każe mnie zamknąć.
73
ROZDZIAŁ PIĄTY
Grabiłam właśnie liście w ogrodzie, kiedy Tim zawołał mnie z ganku: – Rachel! Telefon! Cholera, pomyślałam, nigdy nie zgrabię tych głupich liści. – Dzwoni doktor Padgett. Rzuciłam grabie, a serce zabiło mi szybciej. No proszę, sam do mnie dzwoni! Może chce mi powiedzieć, jak bardzo się o mnie martwi. A może wreszcie dał się przekonać, że powinien mnie wysłać do szpitala. Pobiegłam szybko do telefonu i bez tchu chwyciłam za słuchawkę. Nie wspomniał jednak ani słowem o swoich niepokojach czy szpitalu. Chciał, żeby Tim towarzyszył mi w czasie najbliższej sesji. Byłam zmieszana i rozczarowana. Po co mu Tim? Przecież miałam go dla siebie tylko na trzy boleśnie krótkie pięćdziesięcio-minutowe „godziny” w tygodniu, co wydawało mi się stanowczo za mało. Wcale nie chciałam dzielić się tym czasem z mężem. Poczułam gwałtowny przypływ zazdrości, aż w końcu coś zaświtało mi w głowie. Być może chodziło mu o to, żeby Tim mógł wziąć samochód po tym, jak przyjmie mnie na oddział. Wprost nie mogłam doczekać się wtorku. Tim udawał, że przegląda broszurę o depresjach, siedząc niespokojnie w poczekalni. Patrzyłam na niego z rosnąca niechęcią. To nie była wizyta w szpitalu położniczym mój mąż zupełnie tu nie pasował. Zajmował moje miejsce, a w dodatku doskonale o tym wiedział, gdyż uskarżałam się na to od telefonu
74
doktora Padgetta. On sam powitał nas tym swoim szerokim uśmiechem i uścisnął dłoń Tima. Uścisnął jego dłoń! Aż się zagotowałam z zazdrości. Doktor Padgett nigdy nawet nie dotknął mojej dłoni! Zabraniał mi jakichkolwiek kontaktów fizycznych (jego kolejna zasada), a teraz ściskał dłoń mojego męża. Następnie zaprosił nas do gabinetu. Była gotowa wybuchnąć. Doktor Padgett usiadł za swoim wspaniałym biurkiem, a nie jak zwykle przy stoliku. A potem zwrócił się do nas obojga: – Jak wiecie, w ciągu ostatnich paru tygodni Rachel zupełnie straciła panowanie nad sobą. Traci też kontakt z rzeczywistością i zapomina o swoich obowiązkach. Wydaje się, że kolejne autodestrukcyjne czyny tylko to podsycają... Nadstawiłam uszu. Wyglądało na to, że przyjmie mnie na oddział. – ...Nie mogę jej pomagać cały czas, ani też ty, Tim. Sytuacja staje się niebezpieczna... Zacisnęłam kciuki. Te słowa były muzyką dla moich uszu. Proszę mnie przyjąć do szpitala. Koniecznie! – ...i nie można zaakceptować takiego stanu rzeczy. Rachel, możesz odzyskać i utrzymać panowanie nad sobą, tylko się nie starasz. Nie mogę prowadzić psychoanalizy z rozhisteryzowanym dzieckiem. Ty też musisz w tym aktywnie uczestniczyć. Musisz lepiej rozumieć siebie, co ci się nie uda, jeśli nad sobą nie zapanujesz. I jeżeli sobie razem z tym nie poradzicie, terapia nie da żadnych rezultatów. Nic nie osiągniemy, wydacie tylko mnóstwo pieniędzy. Muszę postawić ten warunek. Rachel, jeśli przynajmniej w pewnym stopniu nie zaczniesz się zachowywać racjonalnie, to będę musiał czasowo zawiesić terapię. Znowu poczułam odrętwienie, jakbym była zupełnie pozbawiona ciężaru. Tak się przeraziłam, że aż zrobiło mi się niedobrze. Miałam wrażenie, jakby uderzył mnie w twarz. I to mocno. Zawaliłam sprawę. Przesadziłam i doktor Padgett zdecydował się wycofać. Jak mógł to zrobić? Powinnam się zabić,
75
myślałam ze złością. Skurwysyn miałby za swoje za to, że mnie zwodził, a potem zdecydował się opuścić. Tim aż otworzył usta i patrzył na niego z przerażeniem, zastanawiając się, jak mógłby sobie poradzić z moimi atakami. On tez, i to bardzo szybko, zaczął polegać na doktorze Padgetcie. On sam jakby to wyczuł i zaraz dodał twardo: – Mówiłem ci, Rachel, że nie porzucę terapii, i mam zamiar dotrzymać słowa. Chodzi mi tylko o przerwę. Aż pokażesz, że możesz brać w niej aktywny udział. Jeśli ci się to nie uda, a twoje zachowanie będzie wskazywać, że stanowisz zagrożenie dla siebie lub rodziny, każę cię zamknąć. Ale nie w tym szpitalu. A jeśli nie będziesz mogła sobie pozwolić na kolejny poty i wyczerpiesz limit z ubezpieczenia, trafisz do państwowego szpitala. Państwowy szpital! Z trudem przełknęłam ślinę. Finansowane przez rząd państwowe szpitale były koszmarem. Umieszczą mnie w miejscu pełnym przestępców, narkomanów i psychopatów. I tych strasznych ludzi, którzy zbierają śmieci na zardzewiałe wózki i coś do siebie bez przerwy mamroczą. Drżałam na myśl o tym, że mogą mnie zamknąć w tym więzieniu, tyle że bez klawiszy. A doktor Padgett dalej sypał rewelacjami. Jeśli trafię do państwowego szpitala, to terapie zostanie przerwana do momentu, kiedy mnie z niego wypuszcza. Poleci mnie innemu kompetentnemu psychiatrze, który będzie mnie odwiedzał i sprawdzał działanie leków. Doktor Padgett będzie kontrolował moje postępy, ale nie będę miała z nim żadnego kontaktu aż do chwili wyjścia ze szpitala, kiedy to zacznę nad sobą panować – niezależnie od tego, ile to by miało zająć czasu. Kiedy znajdę się w państwowym szpitalu, firmy ubezpieczeniowe nie będą żądały zwolnienia mnie z niego. Tymczasem zbyt często korzystałam z możliwości dzwonienia do niego w sytuacjach kryzysowych. Wyjaśnił, co prawda, że osobiście mu to nie przeszkadza, ale ogranicza jeszcze bardziej moją zdolność do panowania nad sobą. Dlatego, aż do odwołania, mogę zadzwonić do niego tylko raz w tygodniu. Kropka.
76
Byłam zaszokowana, podobnie jak Tim, tak twardym postawieniem sprawy przez tego jakże łagodnego człowieka. Najwyraźniej mówił serio. Nie mieliśmy wątpliwości co do tego, że zrobi wszystko, o czym mówił, jeśli okaże się to konieczne. Pobladła i drżąca próbowałam zaprotestować, ale nie zdołałam nawet otworzyć ust. – Nie jestem okrutny, Rachel – dodał doktor Padgett tym samym twardym tonem. – Być może tak ci się teraz wydaje. Ale to nie jest kara i nie mam zamiaru cię opuścić. Im bardziej tracisz panowanie nad sobą, tym jest gorzej. Igrasz z ogniem. Terapia nie jest dla ciebie luksusem. To kwestia życia i śmierci. Jego ton stał się nieco łagodniejszy. – Bardzo mi na tobie zależy. Myślę, że to udowodniłem. Zrobię wszystko, co powinienem zrobić, niezależnie od tego, jak to przyjmiesz, żeby chronić ciebie i twoją rodzinę przed największym możliwym zagrożeniem – czyli tobą samą. Nie będę niczego owijał w bawełnę ani cię oszukiwał. Chodzi tu przecież o twoje życie. Obiecywałem, że będę przy tobie w najgorszych chwilach. I dotrzymuję słowa. Doktor Padgett wyjaśnił dobitnie, o co mu chodzi, i zmienił bieg terapii w czasie jednych konsultacji, które trwały niecałe pół godziny. Dopiero po latach zdołałam docenić odwagę, jaką się wówczas musiał wykazać. Podjął wielkie ryzyko, wziąwszy pod uwagę mój chwiejny stan. Ta skrócona sesja mogła mnie równie dobrze doprowadzić do samobójstwa lub decyzji o rezygnacji z leczenia – porzuceniu go, zanim on mnie porzuci, co, jak mi się wówczas wydawało, było nieuniknione. Jednak to spotkanie odniosło skutek. Czekało mnie jeszcze wiele ataków wściekłości i myśli samobójczych. Mimo to zdołałam później utrzymać, choćby nawet nikły, kontakt z rzeczywistością. Ta jedna, skrócona sesja, prawie cztery miesiące po naszym pierwszym spotkaniu, dała początek prawdziwej psychoanalizie. Zgłębianie dzieciństwa stało się nieodłączną częścią naszej wspólnej pracy. Mimo to trudno mi było zaakceptować nowy obraz, jaki się z tego wyłaniał, i zrozumieć, przez jakie piekło
77
przeszłam. Wymyśliłam własną wersję zdarzeń, której trzymałam się desperacko i powtarzałam tak często, że stała się moją prawdą. Byłam dzieckiem faworyzowanym i rozpieszczanym jako najmłodsze. Ulubienica ojca, która zawsze świetnie się uczyła i spełniała wszystkie pokładane w niej nadzieje. Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Niczego mi nie brakowało. Chodziłam do najlepszych prywatnych szkół. Tata wszystko nam dawał. Uważałam się za szczęściarę. Wydawało mi się, że sama ponoszę winę za wewnętrzny niepokój, który czułam. Tylko w ten sposób mogłam wyjaśnić, dlaczego mając bogate i pełne miłości życie, nie potrafiłam tego docenić. Dobrze, to prawda, że tata co jakiś czas sięgał po pasek. Podnosił głos, mówił przykre rzeczy i wpadał w złość. Był jednak kimś ważnym i mógł zapewnić rodzinie życie na odpowiednim poziomie, prowadząc z sukcesem własną firmę. Byłam z niego dumna. Jego surowość, czasem zbyt wielka, miała swoje uzasadnienie – robił to dla nas, żebyśmy znali swoje miejsce. Nie bił mnie więcej niż inne rodzeństwo. To ja byłam jego ulubienicą. To prawda, że mama często się złościła. Nie mogła bić nas tak mocno jak tata, więc rzucała różnymi przedmiotami. Czasami wygłaszała histeryczne tyrady albo wybuchała płaczem, co nie miało sensu. Ale zwykle chodziło o starsze rodzeństwo, a nie o mnie. Często też udawała chorobę. Zwykle skłaniała ojca, żeby to on wymierzył nam karę. Nawet o tym nie myślałam. Po prostu taka już była. Być może słaba, ale niegroźna. Jako najmłodsze dziecko często wysłuchiwałam jej żalów na starsze rodzeństwo. Dzięki temu czułam się silna i wyjątkowa. Potrzebowała mnie. To wszystko, panie doktorze. Moje dzieciństwo nie było doskonałe, ale kto mógłby to z czystym sumieniem powiedzieć o swoim? Jednak doktor Padgett wiedział, że moje dzieciństwo skrywało więcej, niż odważyłam się sobie przypomnieć. Wiedział też, że jeśli nie zmierzę się z prawdą, to nigdy nie będę wolna. Było to trudne zadanie, ponieważ musiałam zdecydować, które z moich zobowiązań są ważniejsze. Zaczęłam polegać na doktorze
78
Padgetcie w takim stopniu, w jakim polegała na rodzicach. Czułam się tak, jakbym musiała wybierać. Miałam bolesny dylemat. – Kocham ich – mówiłam mu – i wiem, że oni mnie też kochają. Jak mogłabym to czuć, gdyby moje dzieciństwo było tak straszne? Właśnie wtedy opowiedział mi o teście kaczki. – Pewni naukowcy przeprowadzili eksperyment – powiedział. – Chcieli sprawdzić, jak znęcanie się wpływa na dzieci. U kaczek, podobnie jak u ludzi, występuje silna wieź między potomstwem a matką. Określa się ją mianem reakcji „piętna”. Chodziło więc o to, jak na to „piętno” wpływa znęcanie się. Grupę kontrolną stanowiła prawdziwa matka-kaczka i jej kaczęta. W skład grupy eksperymentalnej wchodziła kaczka mechaniczna, która miała pióra i wydawała odpowiednie odgłosy, ale co jakiś, określony, czas dziobała maleństwa. Były to bolesne dziobnięcia, znacznie mocniejsze od prawdziwych. Zróżnicowano też grupy. Każda była dziobana z różną częstotliwością. Następnie naukowcy obserwowali „piętno”, jakie wytwarzały dorastające kaczęta z matką. Z upływem czasu – ciągnął – kaczęta z grupy kontrolnej zaczęły chodzić za matką. Ale im stawały się starsze, tym większy był między nimi dystans. Odchodziły i samodzielnie badały teren. Z kolei kaczęta z dziobiącą, mechaniczną matką, nie odchodziły od niej daleko. Sami naukowcy byli zdziwieni, kiedy okazało się, że to dziobana grupa zachowuje silniejszą więź z matką. Im bardziej znęcano się nad kaczętami, tym bliżej chciały być swojej gnębicielki. Eksperyment powtórzono z takim samym wynikiem. Ta niezwykła historia zmusiła mnie do myślenia. Nawet ja musiałam przyznać, że moja gwałtowna lojalność wobec rodziców nie wynikała z tego, ze się nade mną nie znęcali, tylko wręcz odwrotnie. To było przerażające. Moje retuszowane wspomnienia z przeszłości kryły rzeczywistość, której starałam się przez całe życie unikać, prawdę tak bolesną, że wolałam umrzeć, niż ją poznać. Tata nie oszczędzał mnie, gdyż byłam jego ulubienicą. Pracował za długo, a ja tyle napatrzyłam się
79
wcześniej, że sama nauczyłam się go unikać. Jego wybuchy wściekłości często nie miały racjonalnych powodów i wynikały z jakichś drobiazgów: miny, którą uznał za obraźliwą, płaczu, którego nie chciał słyszeć, czy innych emocji, do których nie miał cierpliwości. Zasady zmieniały się cały czas. Coś, co witał uśmiechem lub wybuchem wesołości, po paru dniach, lub nawet godzinach, mogło wywołać gniew. Prawdę mówiąc, ja też nie zawsze umiałam się przed nim obronić. Osiągnęłam jedynie mistrzostwo w ukrywaniu emocji i stawałam się prawie niewidzialna, gdy tylko zauważyłam, że może wpaść w gniew. Kiedy mi się nie udawało, uznałam, że to z powodu moich wad. Tata był znacznie bardziej surowy wobec córek niż synów, zwłaszcza w warstwie słownej. Dziewczynki wyzwalały w nim najgorsze instynkty. Ponieważ cenił siłę i władzę, uważał okazywanie jakichkolwiek emocji, zwłaszcza poprzez łzy, za słabość. Jego zdaniem, kobiety były słabe, skłonne do manipulacji, zbyt emocjonalne i stanowiły podrzędny gatunek ludzi. Więź, która mnie z nim łączyła, wcale nie polegała na tym, że byłam jego małą ulubienicą, ale że starałam się być małym ulubieńcem. To pomogło mi wyjaśnić, dlaczego nienawidziłam swojej płci. Przejęłam awersję do kobiecości od ojca i patrzyłam na matkę jego oczami. To pewne, że czasami mnie wspierała i zdarzało mi się darzyć ją miłością. Jednak nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuła wobec niej szacunek. Widziałam w niej całe zło, które, zdaniem ojca, stanowiło nieodłączną część kobiety. Przysięgłam sobie, że nigdy nie będę taka jak ona. Najtrudniej było mi przyznać, że matka miała wielki wpływ na moje życie i że trwał on długo po tym, jak opuściłam dom. Udawała tylko, że to tata wszystkim rządzi, sama natomiast wprowadziła u nas matriarchat i była znacznie potężniejsza, niż zgodziłabym się uznać. W dużym stopniu uzależniona była od ojca, gdy szło o zupełnie podstawowe sprawy, i dlatego nie chciała się nim z nami dzielić. Została więc jego dozorcą i kimś w rodzaju pośrednika. Słuchała tego, co mieliśmy mu do
80
powiedzenia, a następnie podawała własną wykładnię tego, „co tata uważa”, jakby sam nie mógł zabrać w tej sprawie głosu. Tworzyła własne, częściowo lub całkowicie nieprawdziwe historie, które przedstawiała ojcu tak, by mógł nas zdyscyplinować na jej życzenie. To ona budowała mój retuszowany obraz świata, gdyż powtarzała swoje wersje zdarzeń tak często, aż zaczęłam w nie wierzyć. Matce zależało przede wszystkim na tym, żeby ojciec poświęcał jej tyle czasu, ile było możliwe przy jego pracoholicznym stylu życia. Dlatego udawała choroby i tak naginała fakty, żeby wyszło na to, że „byliśmy dla niej okropni”. A potem cicho opuszczała pokój, kiedy tata sięgał po pasek – uciśniona dama, której przyszedł na pomoc błędny rycerz. Tak samo manewrowała mną i moim rodzeństwem, szczując nas przeciwko sobie, bez przerwy porównując i wykorzystując naturalną rywalizacje, aż doprowadziła do tego, że rzadko się ze sobą stykaliśmy. To ona była w centrum zdarzeń. Podobnie jak ojciec uważała, że kobiety są gorszym gatunkiem ludzi, i dlatego otwarcie faworyzowała synów. Wydawało jej się, że córki konkurują z nią o względy ojca. Marzenia i fantazje rozpadły się na drobne kawałki. Gwałtowna, pełna złości obrona przeszła w pozornie nieutulony żal. Dlaczego doktor Padgett chciał otworzyć tę puszkę Pandory? Po co to wszystko? Dlaczego nie zostawił mnie z moimi złudzeniami? I co z tego, że były nieprawdziwe? Wypełniał mnie teraz wstręt do samej siebie i złość, a także przerażenie. Moja osłona zniknęła już na dobre i poczułam, jak jestem krucha. Zaczęłam się zastanawiać, czy którekolwiek z moich uczuć i przekonań są prawdziwe, czy też może wszystko jest iluzją. Któregoś dnia w czasie tego okresu leżałam w łóżku i oglądałam moje uda. Wydawały mi się wielkie, krostowate i odniosłam wrażenie, że wciąż robią się grubsze. Tłuste. Miękkie. Wiotkie. Jak uda matki. Jak to się stało, że przestałam zwracać na to uwagę? Kiedy przestałam się kontrolować? Pełna obrzydzenia
81
stwierdziłam, że jest to ta jedyna rzecz, o którą mogę zadbać. Tata nie znosił tłustych dziewczynek i wiedziałam, że doktor Padgett musi mieć taki sam gust. Dlatego tuż przed Świętem Dziękczynienia przeszłam na dietę. Przy wzroście sto siedemdziesiąt dwa centymetry ważyłam sześćdziesiąt jeden kilogramów i wiedziałam, że muszę zrzucić najmniej pięć. A może nawet dziesięć. Bardzo uważałam, żeby nie przesadzić z odchudzaniem, od kiedy jako nastolatka zeszłam do trzydziestu czterech kilogramów i wyglądałam jak szkielet. Udało mi się schudnąć po ciążach, nie popadając w przesadę. Byłam przekonana, że tym razem też sobie poradzę.
82
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wczesna zima to był czas ciężkiej pracy. Żeby wyjść jakoś z kłopotów finansowych, zajmowałam się prywatnie usługami księgowymi. Co jakiś czas robiłam też coś na rzecz Kościoła. Nasz dom lśnił czystością. Kupiłam kilka filmów z ćwiczeniami na wideo i codziennie ćwiczyłam, często więcej niż było zalecane. Byłam też równie zmotywowana i chętna w terapii. Pragnęłam jak najlepiej wykorzystać każdą sesję. Przestałam sprzeczać się z doktorem Padgettem. Bardzo się starałam, by ujawnić moje myśli i lęki, zbadać przeszłość i zrozumieć to, co z niej wynikało. Terapia nie ograniczała się do sesji. Niemal codziennie przez kilka godzin robiłam notatki, starając się je analizować. Często kładłam się o pierwszej lub drugiej, bo przygotowywałam się do terapii, czytając książki psychoanalityczne i oswajając się z terminologią. Również dieta szła w jak najlepszym kierunku. Chudłam, byłam pełna energii i miałam wrażenie, że nad wszystkim panuję. Wszystko się łączyło. Czułam, że powracam do dawnej siebie, tej, która radziła sobie w różnych sytuacjach. Zmieniona, pewna siebie chciałam koniecznie uporać się z moimi problemami. Byłam pełna siły. Doktor Padgett powtarzał w czasie sesji dawne terminy i wprowadzał nowe oraz wskazywał na sytuacje, w którym miały one zastosowanie. Dawna, znana ze studiów terminologia zaczęła nabierać sensu. Przeniesienie następowało, gdy doktor Padgett stawał się dla mnie kimś znanym – ważną osobą z dzieciństwa, kiedy to bałam się reagować. Odgrzebując te ukryte uczucia, mogliśmy je lepiej
83
badać. „Biała kartka” stanowiła wyjaśnienie tego, dlaczego doktor Padgett wolał zachować względną anonimowość i nie okazywał emocji. Im mniej mówił o sobie, tym lepiej wychodziło przeniesienie. „Czarno-białe myślenie” polegało na opieraniu się w swych sądach na całkowitych przeciwieństwach – naturalnych u małych dzieci, ale niepokojących u dorosłych. Uważałam ludzi za całkowicie dobrych lub całkowicie złych. Gdy uznawałam, że są „dobrzy”, windowałam ich na piedestał. Nie mogli zrobić nic złego i kochałam ich całym swoim jestestwem. Jeśli byli „źli”, nienawidziłam ich i zwalczałam. W relacjach z najbliższymi przechodzenie od jednej oceny do drugiej było płynne i mogło się czasami zmienić z godziny na godzinę. Z góry byłam skazana na zawód, gdyż miałam nierealistyczne oczekiwania związane z doskonałością tych „dobrych”, co prowadziło do nieuchronnego rozczarowania i poczucia, że zostałam zdradzona. Myślenie typu „wszystko albo nic” oraz „rozszczepienie” łączyło się z czarno-białym myśleniem. Każde silne uczucie było nie tylko niepodważalne, ale też wieczne. To, że osoba mi bliska jeszcze parę minut temu była na piedestale i darzyłam ją bezwarunkową miłością, wcale nie przeszkadzało mi w diametralnej zmianie nastawienia. Po takiej zmianie miałam wrażenie, że ta miłość nigdy nie istniała, a nienawiść miała trwać wiecznie. Sposób, w jaki radziłam sobie z tymi zmianami nastawienia, nosił miano rozszczepienia. Jeśli nie mogłam uzyskać tego, czego potrzebowałam lub oczekiwałam od Tima czy doktora Padgetta, ponieważ akurat gniewałam się na któregoś z nich, zwracałam się do tego, na którego akurat nie byłam zła. Tylko w ten sposób mogłam znosić tę emocjonalną chwiejność, dotyczącą ludzi, z którymi byłam najbardziej związana i od których najwięcej oczekiwałam. Projekcje oznaczały, że „rzutuję” swoje myślenie i motywy na otoczenie. Jeśli oskarżałam doktora Padgetta, że mnie nienawidzi, i groziłam, że skończę z terapią, to dlatego, że sama
84
siebie nienawidziłam i chciałam z tym skończyć. Najbardziej prawdopodobne było projektowanie na innych moich najgłębszych lęków i nienawiści do siebie, ponieważ najtrudniej było mi się do tego przed sobą przyznać. Kiedy jakaś bliska mi osoba spadała z piedestału, reagowałam wściekłością i poczuciem, że zostałam zdradzona, wciąż pełna niemożliwych do spełnieni oczekiwań. Jednocześnie czułam okropny strach przed tym, że mnie opuści. Doktor Padgett stwierdził, że mój gniew połączony z kurczowym trzymaniem się takiej osoby, można opisać słowami: „Nienawidzę cię, nie odchodź”. Wszystkie te terminy nabrały dla mnie sensu. Nauczyłam się bez wysiłku wskazywać sytuacje, do których się odnosiły. Byłam prymuską łasą na pochwały. Wydawało mi się, że jeśli poradzę sobie z terminologią i wykorzystaniem jej w praktyce, to to samo stanie się również z moimi problemami. Myślenie przychodziło mi łatwo. Wytwarzało jednak emocjonalny dystans. Czułam się tak, jakbym oglądała jakąś sztukę, omawiając jej fabułę i szukając znaczeń, ale zapominając, że to ja jestem jej główną bohaterką i wszystko dzieje się naprawdę. Doktor Padgett zauważył tę strategię i coraz częściej zaczął wspominać, że intelektualizacja jest tu formą obrony. Ale ja nie chciałam czuć. Korzystałam z żargonu psychoanalitycznego, żeby zablokować emocje z dzieciństwa i skryć się za fasadą dorosłego wyrafinowania. Do czasu, kiedy schudłam do wymarzonych pięćdziesięciu trzech kilogramów, wiedziałam już, że moja „dieta” nie przypominała tych, które udało mi się z sukcesem przeprowadzić po urodzeniu dzieci. Przypominała raczej moją anoreksję z 1978 roku – powróciło poczucie osamotnienia, obsesje i wycofanie się z kontaktów z ludźmi na rzecz gwałtownych działań. Waga mówiła mi, że najwyższy czas zacząć normalnie jeść. Jednak sam widok normalnego jedzenia przyprawiał mnie o mdłości. Nie byłam w stanie tego jeść. Co
85
najwyżej brałam trochę do ust i odsuwałam od siebie talerz, mówiąc, że nie jestem głodna. Po zjedzeniu batona cierpiałam z powodu strasznych wyrzutów sumienia i dosłownie widziałam, jak moje uda nabierają objętości. Ulgę przynosiła mi rezygnacja z kolejnego posiłku i potrójna porcja ćwiczeń. To była pokuta. Tylko waga, wskazująca tę samą albo niższą liczbę kilogramów, dawała mi rozgrzeszenie. Tim, który wiedział o moich młodzieńczych problemach i dietach po urodzeniu dzieci, bardzo się tym przejmował. Zaczął pytać, czy nie posuwam się zbyt daleko. Zaczęłam więc oszukiwać i wyrzucać jedzenie do kosza tak, by nie mógł tego zobaczyć, maskowałam je przy tym dobrze papierowymi ręcznikami lub pudełkami po płatkach. Twierdziłam, że mam grypę albo że jadłam coś przed obiadem. To były kłamstwa. Nie potrzebowałam psychiatry, żeby wiedzieć, co to jest. Nie starałam się ukryć tego przed sobą. Zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale nie mogłam nad tym zapanować. Czując, że zupełnie sobie z tym nie radzę, zdobyłam się na otwartość wobec doktora Padgetta i o wszystkim mu opowiedziałam. – Wiem, że mam teraz normalną wagę – zakończyłam. – Nie jestem wychudzona. Ale wiem również, że to anoreksja. Pamiętam ją dobrze z młodości i teraz mam to samo. Co powinnam zrobić? I znowu zachowywałam się jak pokorny pokutnik, który gotów jest wyznać wszystkie swoje winy. Oczekiwałam, że zareaguje groźbami jak ojciec, dobrymi radami jak znajomi albo strachem jak Tim. Być może doktor Padgett domyślił się, że groźby uznam za karę, dobrych rad nie posłucham i będę delektować się strachem. Dlatego nie zareagował tak, jak się spodziewałam. Nie powiedział, że po moich doświadczeniach powinnam dojść do opamiętania i zacząć jeść. Uznał za to anoreksję za potwierdzenie tego, iż rzeczywiście tłumię w sobie dziecko. By rozwiązać ten problem, nie miał zamiaru robić mi wykładów na temat jedzenia, tylko zająć się
86
emocjami wewnętrznego dziecka. Jego zdaniem anoreksja nie była tu czymś przypadkowym, ale kolejną formą obejść, wiązało się tym, że nie chciałam czuć. – Pomyśl, że twoje ukryte lęki i irracjonalne uczucia są jak te grube karaluchy, które kryją się pod kamieniami – mówił. – Kiedy podniesiesz kamień i zobaczą światło, szybko zwijają się w kulkę, pancerzem na zewnątrz. A kiedy niebezpieczeństwo mija, szybko uciekają pod kolejny kamień. Ukrywasz bolesne i przerażające uczucia. Na tyle cię one przerastają, że wolisz cierpieć bez końca, a czasami nawet umrzeć, niż przyjrzeć im się przy świetle dziennym. Twoja obrona to kamienie, pod którymi je ukrywasz. W terapii chodzi o to, żeby odsłonić twoje najgorsze obawy, te tłuste karaluchy, które uciekają przed światłem. Do tego właśnie dąży część ciebie, ta, która ostatnio doszła do głosu. Ale to jest tylko jedna część. Druga tak się boi, że zrobi wszystko, by uniknąć badań. Znajduje więc kolejne kamienie, pod którymi mogą się schować karaluchy: kamienie gniewu, kamienie obojętności, kamienie nienawiści, kamienie wulgarnego odrzucenia i pragnienia samobójstwa. A teraz mamy jeszcze kamień anoreksji. To nie jest oddzielna choroba, Rachel, ale kolejny kamień, pod którym próbujesz schować niechciane uczucia. Czym jest ta druga część? Kim jest wewnętrzne dziecko, o którym ciągle mówi? Nienawidzę tego dziecka! Niszczyło mnie przecież przy każdej okazji. I to specjalnie. A teraz chce mnie zabić. Próbuje zniszczyć moją terapię, i to akurat w chwili, kiedy odzyskałam panowanie nad sobą i zaczęłam ciężko pracować. – Nigdy nie mówiłem, że terapia będzie łatwa – ciągnął doktor Padgett. – Zawsze twierdziłem, że będzie frustrująca i że po jednym kroku w przód mogą się zdarzyć dwa kroki do tyłu. Za każdym razem, kiedy podnosimy kamień, by pokazać te bolesne uczucia, one jak karaluchy starają się ukryć pod następnym kamieniem. Ale pewnego dnia nie będzie już więcej kamieni, Rachel. Kiedyś odrzucimy ostatni. Nie mając gdzie się skryć, te karaluchy, twoje uczucia, będą musiały się poddać. A wtedy
87
będziesz żyć tak, jak na to zasługujesz. Kamień anoreksji jest duży i bardzo ciężki. Może ci się wydawać, że wszystko straciłaś i tylko ci się pogarsza. Im mniej kamieni, tym więcej uczuć pod nimi znajdziemy. Naprawdę jesteśmy już blisko, Rachel. Bardzo blisko. Odrzucimy razem ten kamień, jak nam się to już udało zrobić z innymi. To nie pora na ucieczkę. Trzeba stawić czoło tym uczuciom. Jeśli tylko pozwoli mi na to złośliwe dziecko, doktorze. Jeśli mi na to pozwoli. Ważyłam pięćdziesiąt dwa kilogramy. Punkt krytyczny. Walczyłam ze sobą, patrząc na wskaźnik wagi, który na dobre dwa tygodnie utknął w jednym miejscu. Być może powinnam przytyć parę kilogramów, myślałam, stając na wadze, co zdarzało mi się wtedy nawet po kilka razy dziennie. Przynajmniej nie chudnę dalej. To już skończone i mogę kontynuować terapię. Ale inna część mojej osoby zaczęła panować nad tą racjonalną. To ona uważała powstrzymanie chudnięcia za porażkę. Ta „normalna” waga powinna być mniejsza. Trzeba bardziej oddać się diecie i ćwiczeniom, a wtedy osiągnę swój cel. zdawałam sobie sprawę z tego, że dalsze głodzenie się może oznaczać śmierć, ale moje alterego nie chciało się poddać. Ostatecznie ta druga część zaczęła zwyciężać i znowu schudłam. Czasami mdlałam i raz zdarzyło mi się to przy kliencie. Pojawiły się też bóle w piersi, najprawdopodobniej wywołane atakami strachu. Przypomniałam sobie, że piosenkarka Karen Carpenter zmarła na skutek ataku serca wynikającego z podjętej diety, a nie zagłodzenia. Byłam coraz bardziej przerażona, bo wiedziałam, że może się tak stać również w moim przypadku. Czułam się tak, jakbym toczyła walkę na śmierć i życie z mordercą, tyle że był on częścią mnie samej. – To wewnętrzne dziecko mnie zabija, doktorze – skarżyłam się. – Proszę mi pomóc. Sama nie dam rady. Wiem, co mi grozi, ale nie potrafię go powstrzymać. Chcę zacząć jeść. Na pomoc! Nie mogę nikogo powstrzymać, Rachel – odpowiedział. – Tylko ty to potrafisz. Mówisz, że tego chcesz, ale część ciebie się opiera.
88
Nie ma jakiegoś dziecka, a tylko ty sama. Jesteś jedną osobą, która może nad sobą zapanować. Nie mogę ci pomóc. Musisz to zrobić sama. – Więc dobrze! – ryknęłam na niego, jakbym nagle zamieniła się w zupełnie inną osobę. – Nie potrzebuję twojej pomocy, ty sukinsynu! Sama uduszę to cholerne wewnętrzne dziecko! Cała drżałam. W czasie poprzednich sesji udawało mi się zachować spokój, ale teraz moja wściekłość wybuchła ze zdwojoną siła. Raz jeszcze zawaliłam sprawę. – Nie możesz go udusić – zauważył spokojnie. – To wewnętrzne dziecko jest tobą. Jedyny sposób, by je zniszczyć to zniszczyć siebie. – Ale to ono mnie niszczy – odparłam gniewnie. – Jest podstępne i wredne. Dlaczego nie da mi spokoju i nie zacznie być...? – zamilkłam, nie chcąc dawać pożywki doktorowi Padgettowi. – Mężczyzną? To właśnie chciałaś powiedzieć, prawda? Chcesz, żeby dziecko dało ci spokój i zachowywało się po męsku? Nie odpowiedziałam. Siedziałam tylko, zaciskając i rozprostowując palce, stukając nogą o podłogę i patrząc na niego złym wzrokiem. – Tak właśnie powiedziałby twój ojciec, co? Powtórzyłaś dokładnie jego słowa, które wygłaszał do przerażonej dziewczynki. A ona nie mogła mu nic odpowiedzieć. To on chciał, żeby dziewczynka, którą uważał za słabą i podstępną, dała mu spokój i zaczęła zachowywać się jak mężczyzna. – Pierdolę cię, ty dupku! – A, kolejne słowa twojego ojca. – Na niczym się nie znasz! Nie potrafisz zachowywać się jak mężczyzna i na niczym się nie znasz! Jesteś tylko głupim psychiatrą i interesują cię jakieś czary-mary. – Teraz też mówi twój ojciec. – O co ci chodzi?! Chcesz mnie tak wkurwić, żebym cię udusiła?! Myślisz, że będę cię żałować? Lepiej uważaj, ty żałosny pedale! Potrafiłabym cię zabić gołymi rękami. Doskonale wiem, gdzie mieszkasz. Sprawdziłam w urzędzie podatkowym. I co, zdziwiony? Myślałeś, że jesteś sprytny, bo nie ma cię w książce
89
telefonicznej? Ale musisz przecież płacić podatki... Mogłabym teraz przyjść do ciebie w środku nocy i zabić cię z zimna krwią. A także twoją żonę i dzieci. Nie masz pojęcia, z kim zadzierasz! Patrzyłam na niego płonącym wzrokiem, ale nie dostrzegłam w jego oczach strachu, onieśmielenia czy choćby gniewu. Tylko smutek. – Nie jestem twoim ojcem, Rachel. To, co mówiłaś, było tym, co chciałaś zrobić, kiedy się nad tobą znęcał. Pragnęłaś mu oddać lub zabić go, żeby przestał. – Mogłabym zabić ciebie, jego czy kogokolwiek, ty głupcze! Mogę kupić pistolet i zaraz z tobą skończyć. – Teraz być może tak, ale wtedy brakowało ci odwagi. Byłaś na to zbyt małą, słaba i uzależniona od niego. – Nie waż się mówić, że jestem słaba, Padgett! Chcesz walczyć, ty dupku?! Chcesz zobaczyć, kto wygra?! Kopnę cię w jaja i rozniosę na strzępy, zanim zorientujesz się, co się dzieje. W dalszym ciągu nie okazywał strachu czy gniewu. – Byłaś dzieckiem. Dzieckiem na łasce rodziców. Mógł cię pokonać, jeśli chciał. To nie ty byś go zabiła gołymi rękami, tylko on ciebie. Strasznie się tego bałaś. Byłaś taka krucha... Pełna złości, ale świadoma tego, że jesteś bezsilna. I tak przerażona... Siedziałam, milcząc. – Gdybym ja był twoim ojcem, nie musiałabyś się bać. Nie podniósłbym na ciebie ręki. Większość dobrych rodziców, dobrych ojców, nie myśli nawet o tym, by krzywdzić swoje dzieci. Twój ojciec był być może fizycznie silny, ale jako człowiek – bardzo słaby. Nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami, więc wyżywał się na dziewczynce – zbyt małej, by się bronić. Poczułam, że wściekły tyran traci nade mną panowanie, jakby pod wpływem egzorcyzmów. Jego miejsce zajęło bezradne dziecko. – Pomóż mi, proszę – błagałam słabym głosikiem. – Boję się, doktorze. Nie wiem, co mnie opętało. Nie chciałam tego wszystkiego mówić. Nie chciałam panu grozić. Niczego panu nie zrobię. Potrzebuję pana. Proszę mi pomóc. Co się ze mną dzieje? Czy naprawdę jestem wariatką? Teraz ona zaczyna nade mną
90
panować. – Kto? – spytał łagodnie, jakby rzeczywiście mówił do dziecka. – Ta druga część mnie. Moje drugie ja. To, które mówi te wszystkie straszne rzeczy i sprowadza na mnie kłopoty. Ta część mnie. To ona chce mnie zagłodzić. I zwala na mnie winę. To niesprawiedliwe. Słuchałam w osłupieniu swoich słów. Miałam wrażenie, że naprawdę sfiksowałam. – Jesteś tylko jedna, Rachel. Tylko jedna. Niepotrzebnie dzielisz siebie na fragmenty. Dokonujesz dysocjacji. – Co to znaczy? Doktor Padgett zaczął mi wyjaśniać fachowe terminy. Dzielenie na fragmenty, lub dysocjacja, zdarzało się przy nie w pełni zintegrowanej osobowości. W zależności od sytuacji dochodziły do głosu różne fragmenty osobowości. Był to patchworkowy sposób radzenia sobie z problemami. Pod wpływem strachu pojawiła się silna, chętna do walki persona, która miała odeprzeć zagrożenie i zmniejszyć poczucie bezsilności. Kiedy jednak zagłuszała ją potrzeba bliskości i zrozumienia, jej miejsce zajmowała mała, bezbronna dziewczynka. W wielu sytuacjach towarzyszyła mi dorosła wrażliwość i racjonalność, a wówczas dawało się pogodzić i ujarzmić te osobowości. Ale kiedy moje uczucia nabierały zbytniej intensywności, jedna z tych osób przejmowała inicjatywę. Wyjaśnił też, że nie jest to dysocjacyjne zaburzenie zwielokrotnionej tożsamości, ponieważ zawsze jestem przynajmniej do pewnego stopnia świadoma tego, co robię i mówię. Osoba z zaburzeniem zwielokrotnionej tożsamości, jak Sybil z książki Flory Rhety Schreiber i znanego filmu, nie zdaje sobie z tego sprawy. Jednak dysocjacja wywołuje ostry wewnętrzny konflikt, kiedy dwie persony wewnętrznego dziecka zaczynają walczyć niczym ogień i woda. Jedna jest zdecydowanie żeńska, druga zdecydowanie męska. Jest to spadek po znęcaniu się, którego doświadczyłam w dzieciństwie, po tym, że chciałam zadowolić
91
zarówno ojca, jak i matkę, która też nienawidziła kobiecości. Jednak nie cała byłam dzieckiem. Niektóre części mojej osobowości dojrzały bardziej niż inne. Często zdarzało mi się dobrze funkcjonować w dorosłym środowisku. Doktor Padgett wyjaśnił mi, że trzeba było koniecznie zbadać persony z dzieciństwa, żeby je lepiej zrozumieć i spróbować zintegrować, a także, co ważniejsze, pamiętać, że jestem już dorosła. Mogę poradzić sobie z introspekcją i ostatecznie podjąć wysiłek, by stać się jedną osoba. Jeśli jednak zatracę swoją dorosłość i pozwolę którejś z dziecięcych person zapanować nad sobą, skutki mogą być nieobliczalne. Zajmowanie się dwojgiem dzieci, które miałam w sobie, było znacznie bardziej wyczerpujące niż zajmowanie się dwojgiem własnych dzieci. Nie byłam jednak w stanie uniknąć walki między dwoma fragmentami mojej osobowości. Badanie ich natury w czasie sesji dodało im tylko życia i energii, tak że wydawały się w ogóle nie męczyć. Jednak moje dorosłe ja było wyczerpane. Sesje przypominały teraz bardziej seanse spirytystyczne. Mówiłam coś, gestykulowałam, ale czułam, że kieruje tym ktoś obcy. Pragnęłam ukojenia i spokoju. Nie chciałam zabić tych wewnętrznych dzieci, ale bardzo pragnęłam, żeby gdzieś sobie poszły i przestały mnie dręczyć. Jednocześnie waga pokazywała coraz mniejsze wartości, aż w końcu zeszłam do czterdziestu sześciu kilogramów, mierząc sto siedemdziesiąt dwa centymetry. Odnosiłam wrażenie, że lustro w mojej sypialni zamieniło się w krzywe zwierciadło. Czasami zmęczona „dorosła” spoglądała w nie z przerażeniem, widząc sterczące groteskowo żebra. Moje łydki zrobiły się tak cienkie jak noga w kostce, przez co stopy numer czterdzieści dwa wydawały się olbrzymie. Kolana miały niemal taką grubość jak uda i łączyły tylko obciągnięte skórą kości. Kiedy unosiłam ramiona, widziałam, jak ścięgna drżały przy kościach. Łopatki rysowały mi się tak ostro, że wydawało się, iż lada chwila przetną skórę. Twarz miałam zapadniętą, a oczy podkrążone.
92
Wyglądałam jak śmierć. Aż nagle ten widok zupełnie się zmienił. Te same uda i łydki rosły mi w oczach i wydawały się wręcz tłuste, oblepione cellulitem. Twarz puchła jak balon, a potem pojawił się drugi podbródek. Kościste kolana wyglądały na grube. Zanim mogłam się zorientować, co się dzieje, już byłam w salonie i ćwiczyłam przy wideo z Jane Fondą, a niedawne wyczerpanie zastępowała hiper-aktywność. Potem przychodził wieczór. Tim nie był w stanie nawet trzymać mnie w ramionach, nie mówiąc o kochaniu się ze mną. Zresztą i tak już dawno straciłam ochotę na seks, a on pewnie wolał nie obcować z ludzkim szkieletem. Starał się mnie wspierać, upominając, zachęcając do jedzenia albo złoszcząc się na mnie. Nic jednak nie pomagało. Jego żona nikła w oczach, a on nie mógł nic na to poradzić. W końcu podjęłam decyzję. Dorosła część mojej osoby była już zbyt zmęczona, by sobie z tym radzić. Przyszedł czas na poważne działania. Teraz, kiedy znalazłam się w autentycznym niebezpieczeństwie, powinnam po raz trzeci w ciągu niespełna roku pójść do szpitala. To nie była decyzja dziecka, które szuka schronienia, ale dorosłej, która chce przetrwać. Tym razem doktor Padgett zgodził się bez oporów, a Tim uważał oczywiście, że zdecydowałam się na to za późno. Mówiłam wielu przyjaciołom z Kościoła o swojej decyzji. Widząc, co się ze mną dzieje, w pełni mnie poparli i zaproponowali pomoc w domu i przy dzieciach, tak jak w czasie moim poprzednich dwóch hospitalizacji. Mieli mnie też odwiedzać. Powiadomiłam przedszkolankę Jeffreya i opiekunkę Melissy, że idę do szpitala. Prosiłam, by mówiły Timowi o wszystkich trudnościach z dziećmi, chociaż nie poinformowałam ich, co mi tak naprawdę dolega. W końcu nadszedł czas, by wyjaśnić to dzieciom. Dwie poprzednie hospitalizacje nie były planowane i stały się czymś w rodzaju ucieczki. Jednak tym razem zdawałam sobie sprawę, że pobyt w szpitalu będzie trudniejszy niż pozostanie w domu. Był to bowiem dorosły wybór i wiedziałam, że rozstanie jest bardzo
93
bolesne dla moich dzieci. Rozmowa z nimi była jedną z najcięższych rzeczy, jakie kiedykolwiek przyszło mi zrobić. Wyglądało na to, że dwuletnia Melissa jakoś się z tym pogodziła, prawdopodobnie dlatego, że nie wiedziała, co będę robić, ani jak długo mnie nie będzie. Jednak Jeffrey, który miał cztery lata, doskonale to rozumiał. Dość dobrze pamiętał dwie moje poprzednie nieobecności. Kiedy wzięłam go na kolana i zaczęłam mówić, w jego dużych, niebieskich oczach pojawiły się łzy. – Mama będzie musiała wyjechać na trochę z domu, Jeffrey. – Gdzie, mamo? Do pracy? – Nie, kochanie. Do szpitala. Zaczął płakać i energicznie potrząsać głową, a ja czułam jak serce mi się kraje na myśl, jak bardzo cierpi z tego powodu. – Nie, nie! Nie chcę, żebyś jechała! – Teraz ja też zaczęłam płakać. – Ja też nie chcę was zostawiać. Bardzo was kocham, ciebie i Melissę. – Więc nie jedź. – Muszę, Jeffrey. Jestem chora. Nie tak, jak wtedy, gdy boli cię gardło albo brzuch, albo masz wymioty. Inaczej. Tak, że czasami jestem bardzo smutna, a czasami za mocno się złoszczę. Tak, że nie mogę jeść, bo jestem zbyt zmartwiona. W szpitalu pan doktor i pielęgniarki pomogą mi, żebym już nigdy nie była taka smutna. – Wiem... Tata mi mówił, jak poprzednio tam byłaś. Ale przecież ci nie pomogli. Dzieci mają niesamowitą zdolność docierania do czystej prawdy. – Tym razem będzie inaczej, Jeffrey. Tym razem na pewno będzie lepiej. Patrzył na mnie przez chwilę, a potem spytał: – Czy umrzesz, mamo? Jak mogłabym to zrobić moim dzieciom? Jaka by ze mnie była matka? – Nie, kochanie. Nie umrę. Stanę się silniejsza, żebym mogła się z wami bawić, czytać wam, a nawet zabrać do zoo. – Pozwolisz, żebyśmy do ciebie przyjechali? Obiecuję, że będziemy grzeczni. O mój Boże! Poczułam gwałtowne ukłucie w piersi. Mój mały
94
synek myślał, że to ich wina. – Chcę, żebyście przyjeżdżali codziennie. To nie przez was się smucę i złoszczę, tylko przez tę chorobę. Przy was jestem szczęśliwa. Wezmę do szpitala duże zdjęcie twoje i Melissy. Będę je trzymać na stoliku nocnym, żeby je zawsze widzieć. Zwłaszcza wtedy, kiedy będę się smucić. To mi pomoże. I zaczęliśmy się mocno tulić do siebie, cali zapłakani. Jeffrey nie chciał, żeby jechała do szpitala, ale przynajmniej zrozumiał, żen nie chodziło mi o to, by ich zostawić. Chciałam poprawy. Miałam dwoje dzieci, które na mnie czekały, i kochającego męża. Chciałam zrobić wszystko, by do nich wrócić i być taką żoną i matką, na jaką zasługiwali.
95
ROZDZIAŁ SIÓDMY
To był zawstydzający powrót. Wzięłam torby do mego pokoju, postawiłam oprawione w złoconą ramkę zdjęcie Tima, Jeffreya i Melissy na szafce i cała we łzach pożegnałam się z mężem i dziećmi. Następnie ruszyłam korytarzem w dół do palarni. Straszne miejsce. Znałam je aż nazbyt dobrze. Joe, pielęgniarz z drugiej zmiany, stał za kontuarem i zajmował się jakimiś dokumentami. Spojrzał na mnie, ale poznał dopiero po chwili. Joe, który był bystry i miał krzywy uśmiech, należał w czasie dwóch poprzednich pobytów do moich ulubionych pielęgniarzy, co nie było jakimś szczególnym wyróżnieniem, bo zawsze wolałam pielęgniarzy od pielęgniarek. — Cześć, Rachel! Więc wróciłaś do naszej wesołej gromadki Gdzie twój tyłek? Prawie zniknął... O Boże, więc to aż tak widać? Ale jednak zauważył, że schudłam, jak miło. Moja wewnętrzna walka wciąż trwała. — Ee... tak. Byłam na diecie i chyba trochę przesadziłam. No i znowu tu jestem. Po raz trzeci w ciągu roku. Czy naprawdę tego potrzebowałam, czy też doktor Padgett postanowił mi ustąpić? Chcę wrócić do domu. Chcę zostać tu na zawsze. Sama nie wiem, czego chcę. — Jeśli będziesz się porządnie zachowywać, podzielę się z tobą moim masłem fistaszkowym. Wiesz, że stałaś się prawie niewidzialna?
96
Nie na tyle, na ile bym chciała, pomyślałam, — Nie! Nie dam! Obudziły mnie wrzaski z drugiego końca pokoju. Dopiero świtało, Która godzina, do cholery? Na łóżku obok miotała się malutka staruszka. Miała siwe włosy w kępkach, których części brakowało, pokrytą zmarszczkami twarz i głos jak strażacka syrena, Dwie pielęgniarki z nocnej zmiany stały przy jej łóżku, — Daj spokój, Alice — mówiła jedna z nich. — Wiesz, że nie powinnaś krzyczeć. Wystraszysz tę biedną dziewczynę. Zmienimy ci tylko basen, dobrze? Basen? Jakie to przygnębiające. — Idźcie sobie! Nie! Nie! — No, to przecież drobiazg. Przewrócimy cię po prostu na bok. To łatwe, Sama widzisz, że to nic takiego. Dlaczego mówią do niej tak, jakby miała trzy lata? Kiedy zmieniono jej basen, staruszka przewróciła się na dawne miejsce i zasnęła, Ja jednak byłam już rozbudzona i zbyt zaniepokojona, by spać. — Musisz wybaczyć Alice — powiedziała od drzwi młodsza pielęgniarka. — Nie zawsze zdaje sobie sprawę z tego, co robi, i może być niesforna. Daj znać, gdyby cię niepokoiła. Zobaczymy, co się da zrobić. Niesforna — jak ja. Nierozumiana — jak ja. Zrezygnowałam ze snu i wziąwszy książkę z nocnego stolika, zaczęłam czytać. — Jesteś bardzo ładna, wiesz? — dobiegł mnie głos od strony skotłowanej pościeli. — Słucham? — Mówiłam, że jesteś bardzo ładna. Zwłaszcza oczy, masz bardzo ładne oczy. Założę się, że mężczyźni szaleją z ich powodu. Cóż mogłam powiedzieć? Usiadłam na łóżku i słuchałam. Wiesz, też byłam kiedyś bardzo ładna. Tak jak ty. Podobałam się mężczyznom. Najrozmaitszym... A mój marynarz był taki przystojny! Aż mnie chwytało za serce, kiedy widziałam go w tym granatowym mundurze. Mówił mi, że jestem najpiękniejsza
97
na świecie. I wiesz co, moja droga? Wierzyłam mu. Alice uśmiechnęła się zapadniętymi wargami, gdyż zęby zostawiła na umywalce. Mimo rzadkich, siwych włosów i obwisłej, pomarszczonej skóry, można było w niej dostrzec ślady dawnej urody. A jej duże, brązowe oczy nagle nabrały blasku. — To syn mnie tutaj zamknął, wiesz? Uwielbiałam swój blok i mieszkanie. A mężczyźni, och, kochanie, wszędzie byli jacyś mężczyźni. Ale on uznał, że jestem za stara i że sobie nie poradzę, więc chciał mnie oddać do domu starców. Jak masz na imię? Dlaczego taka ładna dziewczyna jest w tym okropnym miejscu? Powiedziałam jej, jak mam na imię i dlaczego trafiłam ilu szpitala. — To straszne, moja droga. Jesteś taka ładna i masz przed sobą całe życie. I to tak miłe z twojej strony, że słuchasz gadania staruszki. Na tym zdjęciu to twoja rodzina? — Tak, mój syn Jeffrey ma cztery lata, a Melissa dwa. A ten wysoki to Tim, mój mąż. — O, kochanie, takie śliczne dzieci! Pewnie uwielbiają swoją piękną mamę. — Mam nadzieję. — A twój mąż to prawdziwy przystojniak. Jak mój marynarz. Gdybym miała pięć lat mniej, kochanie, to musiałabyś uważać, Im I bardzo mi się podoba. Takiego męża lepiej pilnować. Tym razem nie zdołałam powstrzymać uśmiechu. — Będę o tym pamiętać, Alice. Tim jest naprawdę świetny — Mam nadzieję, że szybko dojdziesz do siebie. Jesteś taka miła i masz tak wspaniałą rodzinę, że nie powinnaś tu być. Później się dowiedziałam, że byłam pierwszą osobą w szpitalu, z którą Alice zdecydowała się skomunikować, pomijając okrzyk! Nawet, kiedy przeniesiono mnie do innego pokoju z młodszymi pacjentkami, zawsze pamiętałam o tym, żeby codziennie
98
odwiedzać Alice. Pomagałam jej przy makijażu i czesałam. Znała wiele fascynujących opowieści — była żywą historią drugiej wojny światowej, opowiadała o żołnierzach wracających do domu, o wspaniałych latach pięćdziesiątych i swoim marynarzu, który zmarł ponad dziesięć lat wcześniej. Widziałam, jak wolno wraca do życia. Wraz z jej powtórnymi narodzinami część mnie też powróciła do życia. Mówiła, że jestem bardzo miła, i chyba po raz pierwszy rzeczywiście taka byłam. Byłyśmy odmieńcami ze wschodniego skrzydła szpitala, wzajemnie sobie pomagającymi. Migające światła straży pożarnej gdzieś na przedmieściach. Smród spalin powoduje, że mam mdłości. Tata jest wściekły. Szybko przejmuje dowództwo i chce wiedzieć, co się stało. Babcia patrzy z góry, widzę jej zwykłe pogodną, a teraz wykrzywioną potwornym grymasem twarz zza chmur. Potrząsa głową i grozi palcem, krzycząc: Jesteś okropną matką! Powinnaś się wstydzić!" Mama płacze, ze wstydu schowała twarz w dłoniach. Tata, babcia i strażacy krzyczą na nią bez przerwy. To ona jest w centrum, jest męczennicą w tej scenie. A gdzieś dalej leżą dwa małe pudełka. Wyglądają jak trumny, nie, dwie małe, drewniane figurki, nieruchome, przykute do ziemi, z maskami zamiast twarzy, zastygłe z przerażenia. Nikt nie zwraca na nie uwagi. To mój starszy brat i ja. Nade mną stała pielęgniarka-kapral. Przynajmniej raz ucieszyłam się na jej widok. Zegar wskazywał drugą w nocy, a ja byłam cała spocona, wciąż drżałam i z trudem łapałam oddech. — Uspokój się, Rachel! To tylko sen. Musisz się uspokoić. — To było straszne — jęczałam, wciąż płacząc. — Straszne! Straż pożarna. Tata krzyczał, mama płakała, a babcia patrzyła z nieba i groziła palcem. Wszyscy nas zostawili. Co się stało? Co ona zrobiła? Dlaczego tam leżeliśmy? Co się stało? Co ona mi zr ob i ł a? — Nic z tego nie rozumiem. To był koszmar, Rachel. Tylko koszmarny sen. Możesz powiedzieć o tym rano doktorowi. Teraz powinnaś trochę odpocząć.
99
Pozwoliła mi pójść na papierosa do palarni. Próbowałam potem zasnąć ale obudził mnie ten sam koszmar. W końcu poddałam się i nie spałam, czekając na rozgwar poranka. W czasie hospitalizacji nie mogłam uwierzyć, ile emocjonalnego bólu mnie otaczało. Nie pamiętałam tego z poprzednich dwóch pobytów. Tym razem dostrzegałam udrękę na twarzach pacjentów. Nie wycofywałam się przed tym. Wszyscy tutaj, podobnie jak ja, przechodzili przez emocjonalne piekło. Było odo tak straszne, że nigdy nie opuszczała mnie jego świadomość. Nie mogłam niczym zagłuszyć bólu, który był tak silny, że czułam prawdziwe kłucie w piersi. Zrozumiałam, że izolacja stanowiła część leczenia i że zaczynała się sprawdzać. Teraz czułam, czułam bardzo intensywnie, i zastanawiałam się, ile tego jeszcze mogę znieść. Małe, drewniane łóżeczko z namalowaną kaczuszką. Moje łóżeczko. Łóżeczko Jeffreya. I Melissy. Nie mogłam się mylić. Mama jest wściekła. Mama jest zła. Wrzeszczy: „Zamknij się! Przestań płakać!” Jestem głodna, bardzo głodna. Tak głodna, że czuję ból. —- Nie mogę cię nakarmić. Jeszcze nie pora. Przestań płakać! Zamknij się! Złe oczy, jej ręce. Widzę je i się cofam. Lecę! Widzę ścianę. Lecę! Wszystko ciemnieje. — Znowu z trudem łapałam oddech i krzyczałam. Co noc budziłam się spocona i przerażona. To trwało ponad tydzień. Byłam wyczerpana, ale zmuszałam się, by nie spać, bo bałam się koszmarów, Kiedy w końcu zmęczenie zwyciężało i zamykałam oczy. koszmary powracały z nową siłą i podświadomość przejmowała kontrolę nad moim umysłem. Było to prawdziwe piekło, bez żadnej ucieczki, choćby w sen. Otępiała w dzień, a w nocy opętana przez niekończący się ciąg koszmarów... Zastanawiałam się nad tym, co się dzieje, ale nigdy nie potrafiłam dojść do jednoznacznych wniosków. Co było tylko symbolem, a co prawdziwym wspomnieniem? Jedno było pewne — jeśli moi rodzice rzeczywiście coś takiego robili, to nigdy, nawet na łożu śmierci, się do tego nie przyznają. Większość pielęgniarek, nawet tych, które wcześniej złościłam, teraz starała się mnie wspierać. Widziały, że naprawdę bardzo się staram. Gdy zastawały mnie we łzach i przerażoną
100
koszmarami, usiłowały mnie pocieszyć i uspokoić, ale tylko doktor Padgett i ja mieliśmy świadomość, jak intensywna stała się terapia i co mogą znaczyć te sny. Znowu była druga w nocy. Zdołałam nie zasnąć i tym razem poddałam się poczuciu winy. Tak bardzo pochłonął mnie własny świat, że zupełnie odwróciłam się od rodziny. Musiałam zobaczyć się z mężem i dziećmi! I to teraz. Wstałam i przeszłam do pokoju pielęgniarek. Raz jeszcze natknęłam się na pielęgniarkę-kaprala, ale nie cofnęłam się. — Muszę jechać do domu. — Jest druga w nocy, Rachel. Wracaj do łóżka — powiedziała rozdrażniona, ze wzrokiem utkwionym w „Cosmopolitan”. — Nie słyszałaś? Mówiłam, że muszę jechać do domu. Popatrzyła na mnie poirytowana. — Nie mam dla ciebie przepustki. I nie będę się o nią starać o tej porze. — Więc zadzwoń do doktora Padgetta. — On też nie wypuści cię w nocy. Prawdę mówiąc, jeśli to się będzie powtarzało, może cię zatrzymać na dłużej. Zabawne, przy pierwszych dwóch pobytach tylko bym się z tego ucieszyła. Bałam się wtedy wyjścia ze szpitala i powrotu do dorosłości oraz obowiązków. Chciałam pozostać wiecznym dzieckiem. Tym razem jednak odebrałam te słowa jako ostrzeżenie. Jeśli się zacznę się zachowywać normalnie i nie zapanuję nad sobą, doktor Padgett nie zgodzi się mnie wypisać. A teraz c h c i a ł a m stąd wyjść. Nie myślałam jak dziecko, ale jak matka. W ciągu tygodnia zostałam zwolniona i wróciłam do domu. Miałam jeszcze często marzyć o powrocie do szpitala. Wiele razy tęskniłam za bezpiecznym schronieniem. Okazało się jednak, że trzeci pobyt w szpitalu był jednocześnie ostatnim. Trzeba było aż trzech hospitalizacji, ale w końcu się otworzyłam na swoje
101
emocje i coś zyskałam — nie kilogramy, ale wolę do życia i wyjścia z choroby. — Jesteś taka miła i masz tak wspaniałą rod zinę, że nie powinnaś tu być. Być może Alice rzeczywiście miała rację.
102
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nigdy nie wierzyłam w to, że sny są czymś więcej niż przypadkową imaginacją. Mieszanką szczegółów, fragmentów rozmów, widoków i dźwięków, pozbawionych większego znaczenia. Były horrorem lub fantazją umysłu i kończyły się, kiedy do głosu dochodziła świadomość. Wychodzimy z kina i koniec. Ale koszmary ze szpitala nie kończyły się na napisach. Miały nade mną władzę nawet po przebudzeniu i wciąż mnie męczyły. Nie mogłam zignorować informacji, które niosły, i wiedziałam, że muszę stawić im czoło. Moja podświadomość najwyraźniej domagała się, bym jej wysłuchała. Większość sesji terapeutycznych w szpitalu i zaraz po wyjściu dotyczyła uczuć, które wywoływały te sny. Jakie niosły wiadomości? Jaką treść lub symbolikę? Prawdę czy zmyślenia? A może jedno i drugie? Czym były zdarzenia, które w nich widziałam? Co oznaczały migające światła i moi rozgniewani rodzice? Poczucie winy? Karę? Za co? Czym były dwie podobne do drewna figurki, oddalone od innych? Czy chodziło o znęcanie się? Czy zdarzyło się coś takiego, że wezwano straż? W mojej rodzinie ceniono dyskrecję, nawet jeśli szło o nasze wewnętrzne stosunki, dlatego widziałam szczegóły mojego wczesnego dzieciństwa jak przez mgłę. Rodzice rzadko o tym mówili, chociaż chętnie opowiadali o późniejszych latach. Czy był to jedynie przypadek, czy też skrywali jakieś ciemne sekrety? Wiedziałam tylko, że były to dla nich ciężkie czasy. Ojciec pracował po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, żeby rozkręcić
103
swoją firmę, a ja (piąte dziecko w rodzinie) przyszłam na świat niespodziewanie. Co gorsza, byłam dziewczynką. Pamiętam, że kiedy byłam mała, mama często chorowała. Dolegliwości psychosomatyczne dopadały ją w gorszych okresach. Wiedziałam, że zawsze była z nami w domu, ale mimo że moje starsze rodzeństwo chodziło już do szkoły, z jakichś powodów zatrudniano do mnie nianię. Dlaczego? EEG, rezonans magnetyczny i tomografia wykazały, że mam tkankę bliznowatą po lewej stronie mózgu. Nigdy nie doszliśmy do tego skąd się wzięła, ale teraz znów zaczęłam się nad tym zastanawiać. Czy to odchylenie od normy? A może gdzieś upadłam? Czy może świadectwo znęcania się? To były straszne pytania. Możliwe, że się nade mną znęcano, ale tylko rodzice mogli to wiedzieć. Byłam pewna, że nigdy nie dowiem się prawdy, nawet, jeśli zadam im bezpośrednie pytanie. Jeśli to tylko pomówienia, to oczywiste jest, ze zaprzeczą. Ale jeśli to prawda, tym bardziej zaprzeczą. Nie było sposobu, żebym mogła poznać prawdę. Tylko zastanawiająca realność tego snu stanowiła poważne oskarżenie. Po odkryciu wielu rzeczy, które naprawdę zdarzyły się w moim dzieciństwie, zaczęłam być wściekła na rodziców. Czułam gorycz zdrady. Jednak nie mogłam się zdobyć na poważne ich oskarżeniu, opierając się tylko na mglistych snach bez dowodów, których jak wiedziałam — nigdy nie zdobędę. Tym razem doktor Padgett nie mówił zbyt wiele. Uważał, żeby nie prowadzić mnie ani w stronę symboliki snów, ani wspomnień Jednak polegałam na nim tak bardzo, że nawet parę słów mogło zachwiać równowagę. Skupił się za to na jednej rzeczy, którą w moich snach uważał za rzeczywistą — wspomnieniach uczuć. Zawsze był przekonany, że niezależnie od tego, jaką formę to przyjmowało, w moim wczesnym dzieciństwie znęcano się nade mną bardziej, niż mogłam przypuszczać. Ustalenie szczegółów było jego zdaniem znacznie mniej ważne niż pogodzenie się z samym faktem, a zwłaszcza z uczuciami i emocjami, które z niego wynikały.
104
Jedzenie przychodziło mi bardzo ciężko. Jednak doktor nawet o tym nie wspominał, chociaż w ogóle nie przytyłam. Wierzył mocno, że jeśli stawię czoło swoim lękom, anoreksja sama minie. Ja też nie przejmowałam się zbytnio tym, co się działo z moim ciałem. Horror tych uczuć i straszna rzeczywistość, która się za tym kryła, sprawiały, że robiło mi się niedobrze. Któregoś dnia omal nie zwymiotowałam na dywan w gabinecie Doktora Padgetta. Zwijałam się, walcząc z żółcią, która podchodziła mi do gardła. Drżałam i trzęsłam się — każda część mojego i lula była w ruchu. Ciągnęłam się za włosy i gryzłam palce. Szalu Inni, próbując wyrzucić z siebie te uczucia. — Przemyśl je spokojnie — mówił łagodnie, lecz stanowczo doktor. — Przemyśl je, a nie odreagowuj ich. Nie uciekaj. Poczuj je, Rachel. Możesz to zrobić. Usiądź spokojnie i wyraź je słowami luli Izami. Podziel się nimi ze mną. To tylko uczucia. Nikt cię już nie skrzywdzi. Jestem przy tobie. Słowa często mnie zawodziły i mogłam tylko skowytać z bólu. B y ł y to mrożące krew w żyłach okrzyki dziecka, które przyzywa m a t k ę na pomoc. Nie ma słów-zaklęć, które mogłyby powstrzymać ten krzyk, i doktor Padgett nie próbował ich szukać. Był za to przy mnie. Słuchał. Wspierał mnie swoją obecnością i bezwarunkową akceptacją. Zza „białej kartki” widziałam ból w jego oczach, kiedy patrzył na moje cierpienie. Nie próbował go ukryć i pewnie by mu się to nie ud ał o, nawet gdyby się starał. Te uczucia górowały nad słowami i analizami. Wystarczyło ich tylko doświadczyć. A doktor Padgett po prostu był ze mną i czuł ból na widok cierpiącego dziecka, choć wiedział, że tylko czas może uleczyć rany. Kończyliśmy te sesje, w czasie których dochodziły do głosu silne, pierwotne emocje — a nie słowa, bo uczucia były w faz i e wykluwania się — starając się powoli przywrócić mnie dorosłości.
105
Po jakiejś szczególnie intensywnej sesji doktor Padgett zdecydował się ujawnić parę szczegółów ze swojego życia. Miał dwoje dorosłych dzieci: syna i córkę. Opowiadał mi o swoich doświadczeniach rodzicielskich. Jego córeczka uciekała, chichocząc, kiedy próbował ze śmiechem zmienić jej pieluchę. Wchodził cichutko do pokojów dzieci, stawał przy łóżeczkach i patrzył na nie w za chwycie. Tulił córkę, kiedy płakała, i serce mu się krajało, ale jednocześnie nie pokazywał jej, jak bardzo cierpi, bo wiedział, że potrzebuje silnego ojca. Kochał piękno i to, co cudowne w swoich dzieciach, starając się dbać o to jak najlepiej. Kiedy przestawałam wspominać, wciąż dławiąc się łzami, mówił mi, że też zasługiwałam na takie dzieciństwo. Nie mógł zmienić przeszłości, ale potrafił zaspokoić moją potrzebę bezwarunkowej miłości i akceptacji. Nie mogło to oczywiście zastąpić tego, co straciłam. Nie mogło zmienić przeszłości. Ale mogło ml pomóc w integracji mojej osobowości. Słuchałam, myśląc o tym, jak wyglądałoby moje życie, gdyby to doktor Padgett był moim ojcem. Było to miłe, ale jednocześnie bolesne. Mogłam przywołać te myśli jedynie wtedy, kiedy zanurzałam się w otchłani swego dzieciństwa. Im bardziej doktor Padgett starał się uświadomić mi, że nie jestem już dzieckiem, tym bardziej tego żałowałam. Nie chciałam odróżniać marzeń od rzeczywistości.
106
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Po powrocie do domu zabrałam się do rozpakowywania torby, li Indy zauważyłam różową kartkę z logo szpitala i napisem: „Plan leczenia pacjenta”. Pod spodem widniało kilka podpisów — doktora Padgetta, pielęgniarki, zapewne tej, która mnie dyscyplinowała, i mój własny. Nie pamiętałam, żebym coś takiego podpisywała, Min przecież w szpitalu dostałam do podpisu mnóstwo papierów. Miałam zamiar wrzucić to do kosza, ale zainteresowała mnie treść tego dokumentu. Zawierał mnóstwo fachowych określeń na temat myśli samobójczych, skali stresu, która — czymkolwiek była — wskazywała olbrzymi wewnętrzny niepokój. W rubryce z nagłówkiem „lekarz” rozpoznałam trudne do odcyfrowania pismo doktora Padgetta. Jednak diagnozę wypisał drukiem. Anorexia nervosa. Zupełnie mnie to nie zdziwiło. Ale tym razem była też druga diagnoza: P o g r a n i c z n e zaburzenie osobowości. Pograniczne zaburzenie osobowości! Co to, do diabła, takiego? Nigdy w życiu nie słyszałam tego terminu. Ale wydał mi się chory i nakręcony — po prostu wariacki. Doktor Padgett podawał mi w czasie terapii sporo terminów psychiatrycznych, ale nigdy nie wspomniał o czymś takim. A jednak rozpoznałam jego charakter pisma. Jak mogłam ten dokument podpisać, nie zwracając na to uwagi? Zostawiłam nierozpakowaną torbę i ruszyłam wprost do biblioteki publicznej i stoiska z mikrofilmami. W kategorii
107
„Pograniczne zaburzenie osobowości” znalazłam trzy książki, z których na jedną natychmiast zwróciłam uwagę: „Nienawidzę cię, nie odchodź – o zrozumieniu osobowości pogranicznej” 2. To właśnie tymi słowami doktor Padgett określił moje zmienno, czarno-białe relacje z otoczeniem. Więc nie wymyślił tego sam, ale użył tytułu książki poświęconej chorobie, którą u mnie zdiagnozował. Dlaczego mi o tym nie powiedział?! Zajrzałam do księgarni, dzierżąc w dłoni wydruk z komputera z biblioteki. „Nienawidzę cię, nie odchodź — o zrozumieniu osobowości pogranicznej” doktora Jerolda J. Kreismana i Hala Strausa. Znalazłam niebieską książkę w miękkiej oprawie na półce z psychologią i pochłonęłam ją przez resztę wieczoru i następny poranek. To była niezwykła lektura. Miałam przed sobą zrozumiały opis poważnej choroby psychicznej — takiej, która mogła mieć destrukcyjny wpływ nie tylko na samych chorych, lecz również na kochające ich osoby. Osoby z pogranicza, jak je nazywano, miały silne skłonności do samozniszczenia. Około dziesięciu procent osób z tą chorobą popełniało samobójstwa, a jeszcze więcej angażowało się w niebezpieczną autodestrukcyjną działalność. Uzależnienia i przedawkowania narkotyków, jak również brawurowa jazda samochodem i problemy z jedzeniem były tu na porządku dziennym. Doktor Padgett mówił prawdę, twierdząc, że terapia jest sprawy życia lub śmierci. Pograniczne zaburzenie osobowości było według autorów nie tylko poważną, ale też trudną do wyleczenia chorobą) Osoby z pogranicza stanowiły dużą część wszystkich pacjentów szpitali psychiatrycznych i mogły też okresowo chorować na
2 Jerold J. Kreisman i Hal Straus, I Hate You, Don’t Leave Me: Understanding the Borderline Personality, Avon, Nowy Jork 1989.
108
liczne choroby psychiczne, takie jak poważne depresje, uzależnienia od narkotyków i anoreksja, by wymienić tylko parę. Często najlepszym wyjściem było leczenie tych oddzielnych przypadłości i jednoczesne panowanie — o ile było to możliwe — nad wybuchami wściekłości, próbami manipulacji i obsesyjnymi nawrotami działań autodestrukcyjnych. Panowanie, ale nie ostateczne wyleczenie. Rokowania były niejasne i duża część osób z pogranicza prowadź, i la bardzo niespokojne życie. Spędzały one też dużo czasu w szpitalach psychiatrycznych, więzieniach i przytułkach. Całkowite wyzdrowienie zdarzało się rzadko i prawie zawsze było efektem kilkuletniej intensywnej pracy terapeutycznej. To chyba nie moja choroba, prawda? Tu jest jakiś błąd. Żeby to sprawdzić, zaczęłam dokładnie przeglądać kryteria związane z pogranicznym zaburzeniem osobowości, wymienione w „Diagnostycznym i statystycznym almanachu chorób 3 psychicznych” Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrycznego, grubej książce, z której psychiatrzy korzystali, by ustalić rodzaj choroby. Kryteria diagnostyczne pogranicznego zaburzenia osobowości: niestabilność emocjonalna, intensywność i niestabilność relacji i innymi ludźmi i w ocenie własnej osoby, która — poczynając od wczesnej dorosłości — może się przejawiać na najrozmaitsze sposoby, a przynajmniej na pięć z podanych niżej: 1.„Niestabilne i intensywne relacje z innymi, które charakteryzuj« przechodzenie od jednego ekstremum nadmiernej idealizacji do ekstremum całkowitego zaniżenia wartości”. Czarno-białe myślenie, przypadek dobrego/złego faceta, o którym mówił doktor Padgett. Z całą pewnością tak. 2. „Impulsywność w dwóch dziedzinach, które mogą być potencjalnie groźne, takich jak np. wydawanie pieniędzy, seks,
3 Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders (DSM).
109
narkotyki, kradzieże ze sklepów, nieostrożna jazda, objadanie się. Nie dotyczy samobójstw i samookaleczeń, wymienionych w punkcie 5)”. Uprawiałam seks z partnerami, których nie potrafiłam zliczyć czy spamiętać, zanim pojawił się Tim. Picie i narkotyki powstrzymało trochę urodzenie Jeffreya i Melissy, ale nie zlikwidowało tego problemu do końca. Również biegi o północy pasowały zapewne do tego kryterium. A już z całą pewnością anoreksja. Doktor Padgett zawsze podkreślał, że nie panuję nad sobą. Tutaj również musiałam odpowiedzieć twierdząco. 3. „Niestabilność emocjonalna — wyraźne przejścia od nastroju neutralnego do depresji, rozdrażnienia lub lęku, trwające zwykle parę godzin, w najrzadszych przypadkach parę dni”. I znowu pozytywna odpowiedź. 4. „Niewspółmierny, intensywny gniew lub brak panowania nad nim, na przykład częste ataki furii, stała złość, nawracające fizyczne napaści na innych”. Przez całe życie bardzo się starałam, żeby nad tym panować, usiłując pamiętać to, co powiedziała siostra Luisa o niszczącej sile słów. Jednak wybuchy gniewu na Tima narastały, a to, co stało się z Jeffreyem, spowodowało, że zadzwoniłam pod numer alarmowy. Doktor Padgett, który osłabił mój mechanizm obronny, a przez to wyzwolił emocje, wielokrotnie był świadkiem niestosownych i bardzo gwałtownych wybuchów. Także i tym razem musiałam zatem odpowiedzieć twierdząco. 5. „Powtarzające się groźby czy gesty samobójcze, a także dążenie do samozniszczenia”. Myśli i groźby samobójcze były tak częste, że doktor Padgett musiał zagrozić mi szpitalem. Dwa biegi do West Side, przed i w czasie hospitalizacji, pasowały do tego kryterium. Nie wiedziałam, czy anoreksja też jest aktem samozniszczenia. Nigdy tak naprawdę nie próbowałam popełnić samobójstwa, nie łykałam proszków i nie przystawiałam sobie pistoletu do głowy, ale często o tym myślałam i mówiłam.
110
Uznałam, że tu także odpowiedź jest twierdząca. 6. „Wyraźne i uporczywe zaburzenia tożsamości, objawiające się brakiem pewności wobec co najmniej dwóch następujących kryteriów: obrazu samego siebie, orientacji seksualnej, długoterminowych celów lub wyboru zawodu, rodzaju przyjaciół, pragnień, preferowanych wartości”. Z pewnością nienawidziłam siebie, chociaż czasami poddawałam się iluzjom o wielkości, po których następowały straszne dołki. Obecnie zmagałam się z fragmentacją części swojej osobowości pozostających w konflikcie, więc mój obraz siebie rzeczywiście stanowił poważny problem. Nie miałam wątpliwości co do swojej orientacji seksualnej, ale w dalszym ciągu bardzo trudno było mi się pogodzić z własną płcią. Długoterminowe cele również wydawały mi się prawie nieosiągalne. Ten punkt także do mnie pasował. 7. „Przewlekłe stany uczucia pustki i znudzenia”. Czyniłam wściekłe wysiłki, by się czymś zająć i ich uniknąć, co nigdy mi na dłużej nie pomagało. Tym razem nie musiałam się długo zastanawiać. Wiedziałam o tym, jeszcze zanim zaczęłam terapię. 8. „Gwałtowne próby uniknięcia prawdziwego lub wyobrażonego opuszczenia. (Bez wymienionych w punkcie 5 zachowań samobójczych i dążenia do samozniszczenia)”. Twarda, udająca obojętność część mnie opierała się przyznaniu, że boję się zostać sama i jestem zależna od innych. Jednak doktor Padgett przy paru okazjach zwrócił moją uwagę na to, że boję się opuszczenia przez bliskich. Musiałam potwierdzić także ten punkt, chociaż wolałabym w ograniczonym stopniu. Teraz chodziło przede wszystkim o moje rokowania. Byłam już w szpitalu trzy razy w ciągu niecałego roku i miałam trzy godziny terapii tygodniowo. Czy tak będzie przez resztę życia?
Następnego dnia przyjechałam na sesję dwie godziny wcześniej i
111
przechadzałam się po szpitalu i okolicy, słuchając melancholijnej muzyki Supertrampów, starając się zrozumieć własną, nowo odkrytą sytuację. To prawda — zawsze wiedziałam, że (ostem inna, i często miewałam kłopoty. Ale poważnie psychicznie chora? To była przytłaczająca myśl. Musiałam natychmiast zobaczyć doktora Padgetta! Nie mogłam znieść czekania ani minuty dłużej! Do momentu rozpoczęcia sesji moja niepewność i pomieszanie zmieniły się we wściekłość. Natychmiast podeszłam do swego fotela, pochyliłam się do przodu i założyłam ręce na piersi. Nadszedł czas na konfrontację. Nie musiałam zbierać myśli. Zaczęłam od razu: — Kłamałeś! Nie mogę uwierzyć, że kłamałeś! — Kłamałem? — Doktor Padgett spojrzał na mnie pytająco, jakby naprawdę nie wiedział, o co mi chodzi. — Wiesz, co dziś robiłam do czwartej nad ranem?! Wiesz?! Czytałam „Nienawidzę cię, nie odchodź”. To nie jest tylko jakieś tam wymyślone zdanie. To książka o tej diagnozie, o której nic miałeś odwagi mi powiedzieć. Skinął głową. Teraz doskonale wiedział, o co mi chodzi. — Pograniczne zaburzenie osobowości — rzucił. — Tak, pograniczne zaburzenie osobowości. Jestem chora jak jasna cholera! Jestem pieprzonym psycholem! Jestem skazana na ten kurewski szpital! Do końca życia będę wydawać po sto dwadzieścia dolców za sesję! A ty chciałeś to przede mną ukryć, prawda? Ciągnąć kasę od popierdolonej pacjentki aż do emerytury. — Nie skłamałem — powiedział, przeciwstawiając swój spokój mojemu wzburzeniu. — Miałaś tę diagnozę na planie leczenia. Przeczytałaś go i podpisałaś. Nigdy cię nie okłamywałem. Przewróciłam oczami, zaczęłam bębnić palcami w stół i kiwać się w fotelu. Chciałam go udusić. Chciałam uciec. Biec i nigdy się nie
112
zatrzymać. — Gówno prawda! Podpisywałam tyle różnych rzeczy w szpitalu, że niczego nie pamiętam. Kto to czyta? To tylko biurokratyczne, bezwartościowe gówno. Jesteś tchórzem, śmierdzącym tchórzem. I to już od pierwszej sesji, kiedy to nie miałeś odwagi, żeby samemu przedstawić mi wyniki testu. Tylko dałeś mi ten pieprzony raport na odchodnym. A teraz mam jakąś straszną chorobę psychiczną. Gardzę tobą. Żałuję, że cię w ogóle poznałam. Bębniłam palcami coraz głośniej, fotelik aż trzeszczał, a nogami stukałam w podłogę. Myślałam, że zaraz wybuchnę. — Jesteś dorosła, Rachel. Nie jesteś wariatką i możesz zapanować nad swoim ciałem. Przestań bębnić rękami i nogami, daj spokój temu fotelowi i posłuchaj. Nie podniósł nawet odrobinę głosu, ale jego polecenie zabrzmiało jasno i dobitnie. Znieruchomiałam, ciągle wściekła. — Przede wszystkim — znasz zasady. Nie możemy pracował': nad twoimi uczuciami, kiedy odreagowujesz je fizycznie. Musisz korzystać ze słów. — Więc dobrze. Pierdolę cię! — Doskonale wiesz, że nie o to mi chodziło. Przeklinanie to jeszcze jeden sposób odreagowywania. Nie komunikujesz mi w ten sposób, co i dlaczego czujesz. Te słowa bardzo mnie zaskoczyły. Po raz pierwszy ocenił to, co mówiłam, i nazwał „odreagowywaniem”. Poczułam, że przekroczyłam określoną granicę, i było to jak policzek. Zaczerwieniłam się i milczałam. — Słuchasz mnie teraz? Możemy zająć się tą sprawą? Czy będziesz zachowywać się jak dorosła? Skinęłam głową. — Dobrze. — Nawet „biała kartka” miała prawo poczuć się poirytowana, ale wziąwszy pod uwagę okoliczności, i tak doskonale nad sobą panował. — Nie ukrywałem przed tobą tej
113
diagnozy. Była na planie leczenia, więc nie ma mowy o żadnym kłam- «1 wie. Zajmujemy się tutaj wieloma ważnymi sprawami. Diagnoza jest oddzielnym tematem, ale nie wydaje mi się jakoś szczególnie Ulotna. — Nie sądzisz, że pograniczne zaburzenie osobowości jest istotne? Posłuchaj... Jak to powiedzieć? Naprawdę próbuję nad sobą panować. Nie spałam do czwartej i czytałam tę książkę, która mówi o bardzo poważnej chorobie psychicznej. Odpowiadam wszystkim jej kryteriom. Muszę powiedzieć, że dla mnie to wielka różnica, czy mam BPD, czy jestem tylko podstępną zdzirą. Dziwisz się, że się wystraszyłam? — Pograniczne zaburzenie osobowości to bardzo szeroka i ogólna kategoria diagnostyczna. Moim zdaniem zbyt szeroka. Pograniczne zaburzenie osobowości mogą mieć bardzo różni ludzie / rozmaitymi problemami. Ta diagnoza cię nie definiuje. — Chcesz powiedzieć, że tego nie mam? Że nie jest tak źle? Może mój przypadek jest łagodniejszy? — Nie, wcale tego nie powiedziałem. Odpowiadasz kryteriom, a twoja sytuacja jest bardzo poważna. — Więc j e s t e m chora? — Tak, jesteś chora. Nigdy nie twierdziłem inaczej. Zawsze powtarzałem, że terapia jest dla ciebie kwestią życia lub śmierci. Ale nie jesteś wstrętna, Rachel. Tak naprawdę jesteś dobrym człowiekiem, który wiele wycierpiał. Przesadna afirmacja. Znałam tę tezę — wszyscy tak naprawdę są dobrzy. Elokwentny obrońca, który kreśli portret zaniedbanego, bitego „dziecka ulicy”. Prawnicy grają emocjami, starają się wzbudzić współczucie, tak by gwałciciel albo morderca sam jawił się jako ofiara. Być może ich historie są prawdziwe. Nawet smutno Ale ja nigdy nie uważałam tego za usprawiedliwienie. Ofiara za wsze pozostaje ofiarą, a morderca mordercą. Bardzo cynicznie podchodziłam do tego, jaki kto jest „naprawdę”, gdyż zbyt wiele za pomocą tej filozofii
114
usprawiedliwiano. Jaki sens mają moralność i wartości, skoro i tak wszystko można zwalić na przeszłość przestępcy? Czy wszystkie niewybaczalne postępki wynikały z trudnego dzieciństwa? Byłam o tym głęboko przekonana i to właśnie powiedziałam doktorowi Padgettowi, spodziewając się, że się ze mną nie zgodzi, a może nawet uzna, że myślę tak z powodu ojca. Zaskoczył mnie jednak. — Gotów jestem poprzeć to wszystko, co mówisz. Ja też wierzy, że istnieje granica między dobrem a złem, a ludzie, którzy ją przekraczają, powinni za to ponieść karę. Ich dzieciństwo nie ma tu nic do rzeczy. Uważam nawet, że kara śmierci w pewnych przypadkach ma sens. Ty jednak nie przekroczyłaś tej granicy. Być może zrobiłaś coś, czego teraz żałujesz, albo coś, czego p o w i n n a ś żałować. Ale zapłaciłaś za to wysoką cenę i ukarałaś samą siebie bardziej, niż na to zasługujesz. Nie mówię o tym, co wyczytałaś w książce. To prawda, że jest wielu pacjentów z pogranicznym za burzeniem osobowości, którzy nigdy nie wyzdrowieją. Ale wierzy, że ty jesteś jedną z tych osób, które mogą pokonać chorobę. Nie ty I ko panować nad nią, ale całkowicie się od niej wyzwolić. Gdybym w to nie wierzył, nie podjąłbym się terapii. Nie wybrałbym ciebie. Wybrał mnie. Chociaż poprzednio potraktowałam te słowa cynicznie, teraz właśnie ich potrzebowałam. — Chcę tylko powiedzieć, że pograniczne zaburzenie osobowości to zbyt ogólna kategoria, żeby ją do wszystkich przykładać. Większość psychiatrów uważa Hitlera za osobowość pograniczną, ale to samo mówią o Marilyn Monroe. Widzisz różnicę? Nie zamierzam bagatelizować twojej choroby, bo jest bardzo poważna. Ale różnice, nawet najmniejsze niuanse, w przypadku pogranicznego zaburzenia osobowości są jak
115
niewielkie przesunięcia na skali radiowej. Radio może być nastawione na cały regulator, ale i tak muzyka, którą usłyszysz, będzie zupełnie inna. Przed końcem tej sesji poczułam choćby chwilową ulgę. Termin pograniczne zaburzenie osobowości wciąż mnie szokował I miałam się z tym zmagać jeszcze długo. Ale doktor Padgett wierzy we mnie, niezależnie od rokowań. Być może kiedyś uwierzę w siebie tak, jak on wydaje się we mnie wierzyć.
116
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Poranne słońce prażyło przez okno sypialni. Obudziłam się, czując ciepło na twarzy. Wpół do ósmej. Z korytarza dobiegały dźwięki odkręconego prysznica. Obok miałam zmiętą pościel. Tim szykował się do pracy. Przeszłam cicho obok pokojów dzieci. Melissa, która podobnie' jak ja nie lubiła poranków, spała mocno. Słyszałam spokojny, dziecięcy oddech, a jej ciemne włosy wystawały spod kołderki w lalki Barbie. Jeffrey już wstał, ale zajmował się książeczką do kolorowania. Zakradłam się na dół, do sutereny. Podeszłam do nowiutkiej wagi cyfrowej — prawdziwego działu sztuki. Kupiłam ją jeszcze przed pójściem do szpitala, rzekomo po to, aby móc kontrolować wagę i więcej nie chudnąć. Timowi spodobał się ten pomysł, gdyż dzięki sumiennym dietom schudłam dwukrotnie po urodzeniu dzieci. Jednak szybko zorientował się, że teraz chodzi mi tylko o to, żeby ciągle zrzucać kilogramy. Kiedyś zobaczył, jak po raz kolejny na nią wchodzę, i rzucił z obrzydzeniem, że robię się strasznie gruba. Nie mógł już znieść tego, że ciągle się ważę, drażnił go nawet sam widok wagi. Przypominał» mu ona o wychudzeniu żony i własnej bezsilności. Powiedziałam mu więc, że oddałam wagę. Schowałam ją jednak do składziku w suterenie. Wymykałam się tam po parę razy w ciągu dnia, żeby sprawdzić, ile ważę. Musiałam tak robić, bo mąż by chyba nie przeżył, gdyby dowiedział się, że po bolesnym trzytygodniowym pobycie w szpitalu wciąż kontroluję wagę.
117
Jak zwykle, rzuciłam szlafrok na podłogę, a potem zdjęłam górę i dół piżamy. Weszłam na wagę. Pokazywała czterdzieści pięć i pół kilograma — pół kilograma mniej niż po wypuszczeniu mnie ze szpitala. Tyle czasu, tyle bólu, tyle dobrej woli. Trzytygodniowa rozłąka z dziećmi. Wszystko na nic. Jestem anorektyczką, tak jak kiedyś. Parę dni wcześniej ważyłam czterdzieści siedem kilogramów, ale nie mogłam tego znieść. Zrezygnowałam ze śniadań i kolacji i tylko podskubywałam obiady, serwując sobie jednocześnie potrójne ćwiczenia, kiedy Tima nie było w domu. Moja anoreksja wcale nie mijała, to ja stałam się sprytniejsza. Właśnie wtedy przemówił mój wewnętrzny demon. Hm, czterdzieści pięć i pół to nieźle. Najwyższy czas. Jeszcze trochę i będzie wreszcie czterdzieści pięć. Tylko tak dalej! Nie jesteś anorektyczką. To oni chcą, żebyś była gruba. Od mojego wyjścia ze szpitala podczas sesji dominowały tematy snów, znęcania się i moich uczuć z dzieciństwa. Nie wspominaliśmy z doktorem Padgettem o mojej wadze. Starałam się go nawet trochę oszukać. Przysięgłam sobie jednak, że w czasie dzisiejszego spotkania wyznam mu wszystko. Znowu opadłam na mój fotel niczym skruszony grzesznik przed spowiednikiem. Na ustach miałam dziecięcy uśmiech. Oczy spuszczone. Byłam małą dziewczynką, która zasługuje na karę. — Muszę panu coś wyznać, doktorze. Sprawdziłam to rano i ważę czterdzieści pięć i pół kilograma. Wciąż chudnę. Dużo ćwiczę, staram się nie jeść i bez przerwy się ważę. W dodatku chciałam to przed wszystkimi ukryć. Przed panem też. Szykowałam się na wymówki, które nie nastąpiły. — Co o tym myślisz, Rachel? Jak sądzisz, co się dzieje? — Ona przejęła nade mną kontrolę, doktorze. I to całkowicie. Nie mogę wygrać. Bardzo się staram, ale to wszystko na próżno.
118
— Ona? Mała dziewczynka. Część tego złego, wewnętrznego dziecka, tego, które mnie nienawidzi. Ono próbuje mnie zabić i wie, że jest ode mnie silniejsze. Wie, że jestem słaba i nic nie mogę zrobić. Proszę mi pomóc. — Jedyne wyjście to zacząć jeść. Musisz to zrobić sama. Nie zrobię tego za ciebie. — Czy nie widzi pan, że mogę umrzeć? — jęczałam. — Sam mi pan to powiedział! Jak może pan tkwić tu bezczynnie? Myślałam, że jest pan dla mnie jak ojciec. Myślałam, że panu na mnie zależy, że mnie pan kocha. — Jesteś dorosła, Rachel. Masz dwadzieścia dziewięć lat i dwójkę dzieci. Możesz nad tym zapanować. Możesz zacząć jeść. Ale wolisz robić inaczej. Ja nie mogę podjąć za ciebie decyzji. Gdzie on jest? Gdzie jest ten człowiek, który powiedział mi tyle miłych rzeczy? Dlaczego nie chce mnie teraz pocieszyć? Dlaczego nie opowie mi czegoś o swojej córeczce? Nie rozumiem. — Zaczęłam płakać. — To takie straszne. Może mnie pan przynajmniej pocieszy? Ono mnie męczy! Jat może pan być taki zimny? — Nie ma żadnego wewnętrznego dziecka. Jesteś tylko ty. Jedna jedyna. A kiedy stawisz czoło swoim lękom, nie będziesz już musiała uciekać w anoreksję. Mogę ci w tym pomóc, ale nie boy twojego udziału. A teraz pozwalasz przejąć temu dziecku kontrolę nad sobą. — Trudno mi w to uwierzyć. Myślałam, że mnie pan kocha. Dlaczego pozwala mi pan błagać i nic pan nie robi, panie doktorze? Na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia, ale szybko zniknął. — W tej chwili nie zajmujemy się terapią. To jest tylko odreagowywanie. Jeśli się na nią zdecydujesz, chętnie ci służę.
—
119
Ale nie mogę z tobą pracować, póki nie zdecydujesz się być dorosła. Jak on śmie tak mnie nabierać, a potem jeszcze grozić zawieszeniem terapii. Masz rację, to nie jest terapia! To wielki przekręt! Zbrodnia w biały dzień! Myślisz, że możesz mnie o wszystko wypytywać robić ze mną, co chcesz, a potem jeszcze pobierać te swoje opłaty! Wiesz co, odpierdol się! Nie potrzebuję twoich głupich zasad i ograniczeń. I tego wszystkiego. Nie zamierzam być twoją marionetką. Jak śmiesz mówić, że jestem dzieckiem?! Jeśli umrę, to będziesz miał za swoje. — Nazywam cię dzieckiem, kiedy się tak zachowujesz. Sama musisz stwierdzić, czy mi na tobie zależy, czy nie. Jeśli nie uwierzysz moim czynom, to słowa i tak tego nie zmienią. Moim zdaniem potrzebujesz terapii i zdarzało ci się ze mną zgadzać. Ale oczywiście decyzja należy do ciebie. Nie mogę cię tu zatrzymać siłą. — Nie potrzebuję cię! — Tylko tak mówisz, ale wcale tak nie myślisz. Potrzebujesz mnie tak bardzo, że cię to przeraża. Boisz się, że twoje pragnienie jest tak wielkie, że albo mnie zgniecie, albo przed nim ucieknę. Ale, jak do tej pory, tak się nie stało i nie stanie się też w przyszłości, Tylko ty sama możesz przerwać terapię. Możesz z niej zrezygnować, zanim się skończy i zanim zostaną zaspokojone twoje potrzeby. Możesz zrezygnować w gniewie. Ale dotknie cię to znacznie bardziej niż mnie. Pozostała część sesji przypominała zajmowanie się niegrzecznym dzieckiem. Wściekałam się i wrzeszczałam, kołysząc się w fotelu i wyrzucając z siebie najgorsze przekleństwa. Ale doktor Padgett nie dał się wyprowadzić z równowagi. Siedział, czekał spokojnie i powtarzał wciąż to samo. Nie pocieszał mnie też ani nie opowiadał tych miłych historii, na które tak desperacko czekałam. Kiedy skończył się mój czas, wstałam szybko,
—
120
rzuciłam pudełkiem z chusteczkami o ścianę i wypadłam z gabinetu. Nie wybiegł za mną. Kiedy dotarłam do samochodu, wciąż byłam wściekła. Pragnęłam zemsty. Chciałam mu tak dołożyć, żeby się nie pozbierał. Ale moja zemsta trafiłaby w próżnię. Ta cholerna „biała kartka”! Nie chciało mu się nawet na mnie zezłościć! Sięgnęłam więc do schowka, z którego wyjęłam długopis i kartkę. Zaczęłam pisać. Chciałam mieć ostatnie słowo. Pragnęłam go zniszczyć. Kiedy skończyłam, poszłam w stronę parkingu dla lekarzy. Lekarze... Nienawidziłam ich wszystkich. Chodzą nadęci i wydaje im się, że są Panem Bogiem. Na placyku pełno było bmw, cadillaków, porsche z indywidualnymi numerami rejestracyjnymi, które wskazywały na ich próżność i arogancję. DOCTOR. DOCTR DR-III. DOC. Który z nich może należeć do Padgetta? W końcu znalazłam czerwoną mazdę z szyberdachem i rejestracją JMP. John M. Padgett. To pewnie jego. Rezerwacja to potwierdzała. Bogaty skurwysyn, jak śmie wyciągać ode mnie kasę?! Uniosłam ostrożnie jedną z wycieraczek, chociaż mnie kusiło, żeby ją złamać, i umieściłam kartkę na wprost miejsca kierowcy bo wiedziałam, że będzie ją stamtąd musiał usunąć i przeczytać. Stałam tam jeszcze parę minut, a potem wyjęłam długopis i dopisałam kilka słów na zewnętrznej stronie złożonej kartki. „Wiem, gdzie mieszkasz, ty dupku. A teraz wiem też, czym jeździsz”. W czasie jazdy do domu opadł ze mnie gniew, ale czułam satysfakcję z tak dokonanej zemsty. Zjadłam nawet, ku olbrzymiej uldze Tima, większą część obiadu. Przed zachodem słońca dopadły mnie wyrzuty sumienia. Żałowałam, że nie mogę wrócić i usunąć kartki zza wycieraczki.
121
Ale doktor Padgett na pewno wyszedł już z pracy. Nie mogłam nic zmienić. Potrzebowałam doktora Padgetta. Nie chciałam kończyć terapii. I to nigdy — co najbardziej mnie przerażało. Jednak nękałam go, groziłam mu i w dodatku pozostawiłam im miejscu dowód winy. Złamałam prawo. Mógł teraz zakończyć terapię ze względu na własne bezpieczeństwo, mimo że obiecywał mi co innego. Pojechałam na tę sesję pełna miłości i poczucia, że komuś na mnie zależy. A opuściłam ją pełna nienawiści. Nienawidzę cię, nie odchodź. Właśnie tak, jak w tym tytule. Zasnęłam w końcu, przepełniona nienawiścią do samej siebie i pragnieniem jak najszybszej śmierci. Tim o niczym nie wiedział. Bałam się, że kiedy mu o tym powiem, to dotrze do niego, jak złą duszę kryje to wychudzone, leżące obok ciało. Bałam się, że on też mnie opuści, chociaż urodziłam mu dwoje dzieci. Na następną sesję przyjechałam jako dorosła. Byłam niczym matka niegrzecznego dziecka, która wlecze je do sklepu, żeby przyznało się do popełnionej wcześniej kradzieży. Wiedziałam, że nie mam nic na swoją obronę. Żadne zaburzenia nie mogły usprawiedliwić tego, co się stało. Wewnętrzne dziecko nie mogło działać bez mego przyzwolenia. Znowu powitał mnie uśmiechem. Jak to możliwe po tym, co mu zrobiłam? Kiedy weszliśmy do gabinetu, zobaczyłam na stole kartkę ze słowami na wierzchu, wciąż złożoną tak, jak ją umieściłam za wycieraczką. Zdziwiło mnie to. Tym razem nie zaczęłam mówić głosem małej dziewczynki, ani też nie wyrzucałam z siebie steków przekleństw typowych dla „twardziela”. Ani nie pochyliłam się w jego stronę, ani nie rozparłam w fotelu. Popatrzyłam mu prosto w oczy. — Przepraszam, panie doktorze, źle się zachowałam. Nie powinnam była panu grozić. Nie zasługuje pan na takie traktowanie. Wiem, że nie mam nic na swoje usprawiedliwienie,
122
i chciałam tylko przeprosić. Naprawdę bardzo mi przykro. Zrozumiem, jeśli nie zechce pan się więcej ze mną spotykać. Złamałam zasady. Oczywiście niczego podobnego bym nie zrobiła, gdybym była w stanie racjonalnie to przemyśleć. Wysłuchał przeprosin, ale okazało się, że nie są one aż tak konieczne. Doktor Padgett, co prawda, wyjął kartkę zza wycieraczki, domyśliwszy się, że to ja ją tam umieściłam, ale jej nie przeczytał. Jedno z ograniczeń doktora stanowiła zasada, że emocje pacjenta, zwłaszcza te związane z niespokojnym wewnętrznym dzieckiem, powinny ograniczać się do sesji. Postanowił więc, że nie przeczyta k a r t k i . Zaproponował jednak, żebym mu ją odczytała teraz. Odmówiłam, wyjaśniając, że są to mniej więcej te same inwekty w y , którymi obrzuciłam go podczas poprzedniej sesji, tyle że podane w inny sposób. Jednak przyjął moje przeprosiny. Zamiast czytać list i rozmawiać o groźbach, które z niego wynikały, doktor Padgett zaproponował omówienie uczuć, które spowodowały, że go napisałam. Natychmiast wypełniło mnie błogie uczucie. Oto człowiek, który naprawdę wiedział, czym jest bezwarunkowa miłość. Człowiek, który potrafił dotrzymać słowa. — Terapia bardzo przypomina wypełnianie rodzicielskich obowiązków — mówił. — Dziecko potrzebuje rodzica w sposób, w jaki rodzic nie może potrzebować dziecka. Zwykle kocha dziecko i nie wyobraża sobie bez niego życia, ale to inny rodzaj miłości. Dziecko w pełni zależy od rodzica, ale nie odwrotnie. Zdrowym i kochającym rodzicom nawet nie przyjdzie do głowy wykorzystywać słabość dziecka. Ale ci, którzy się znęcają, właśnie to robią. Tak jak twoi rodzice. Nie mogłaś nic poradzić na to, że ich potrzebowałaś. Ale przyniosło ci to tylko ból. Nie mogłaś przestać na nich polegać. Nikt inny nie mógł się tobą
123
zająć. Ale teraz już masz kogoś. Każde dziecko musi czuć się bezpieczne, kochać całkowicie i nie być z tego powodu wykorzystywane. Nie możesz na nowo przeżyć swego dzieciństwa. Ale możesz dostać ode mnie to, czego potrzebujesz. I możesz od nowa stać się jedną osobą. Tak bardzo go teraz kochałam, że nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam żywić do niego aż tyle nienawiści, by napisać tę wstrętną kartkę. W takich chwilach nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak kiedykolwiek mogłam go nienawidzić. W okresach nienawiści czasami żałowałam, że nie udaje mi się przywołać tych cieplejszych uczuć. Zawsze mi jednak umykały. Rozumiałam, że w terapii chodzi o to, by połączyć w całość sprzeczne emocje. Ale na razie upajałam się uczuciem miłości, starając się nim jak najbardziej nacieszyć, Tyle wystarczyło, bym mogła jakoś przetrwać — i ciągle wracać. Pojawił się tu określony wzorzec zachowań. Zauważyłam, jak bardzo ironicznie brzmi tutaj biblijne sformułowanie: „Proście. a otrzymacie”. W przypadku doktora Padgetta brzmiałoby ono następująco: „Proście, a nie otrzymacie. Nie proście, a będzie wam dane" Kiedy przychodziłam po słowa pocieszenia i miłości, spragniona ich tak, że czułam ból, doktor odsuwał się ode mnie. Wciąż powtarzał to samo, kiedy pytałam, czy mu na mnie zależy: „Jeśli nie uwierzysz moim czynom, to słowa i tak tego nie zmienią”. Kiedy najmniej spodziewałam się pocieszenia i czułam, że na nie nie zasługuję, doktor Padgett dawał mi znacznie więcej. Często też mawiał: „Na miłość nie można sobie zasłużyć. To coś, co się dostaje”. W czasie poprzedniej sesji oskarżyłam go, że traktuje mnie jak marionetkę. Znowu projekcja. Taka, dzięki której miałam przejąć nad nim kontrolę, a on nie chciał się na to zgodzić. Powoli zaczęłam się uczyć, że nie zawsze usłyszę akurat to, co chcę. Być może właśnie dlatego, że — jak kiedyś powiedział — to, czego
124
chciałam, nie zawsze było tym, czego potrzebowałam. Gniew i strach na jakiś czas ustąpiły. Pojechałam do domu i spędziłam spokojny wieczór, bawiąc się z dziećmi i oglądając z Timem głupie komedie. Przynajmniej raz dobrze spałam i nie męczyły mnie żadne koszmary. Zaczęłam przyjeżdżać do szpitala godzinę wcześniej, żeby odbyć długi spacer i zastanowić się nad tym, co mnie najbardziej męczyło. Przechadzając się po pięknie utrzymanym szpitalnym ogrodzie, rzadko myślałam źle o doktorze Padgetcie. Jednak, kiedy wchodziłam do jego gabinetu, trudno było przewidzieć, jak się zachowam. Czasami chodziłam godzinę lub dwie, myśląc o nim z sympatią. Ale kiedy przekraczałam próg gabinetu, wybuchałam wściekłością i wyrzucałam z siebie stek inwektyw. Poza jego gabinetem coraz lepiej panowałam nad swoimi emocjami. Jednak wewnątrz było zupełnie inaczej. Kiedy czułam, że go kocham i jestem kochana, miałam wyrzuty sumienia z powodu swoich ataków z poprzednich sesji. Pełna żalu patrzyłam w oczy tego człowieka i nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mogłam go tak skrzywdzić. Mimo to miałam świadomość, że zdarzało mi się robić wszystko, by go nie tylko skrzywdzić, ale i zniszczyć. Nie wiedziałam, dlaczego mimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie nad sobą zapanować. Tym mniej rozumiałam, dlaczego ze mną wytrzymuje. W takich chwilach jego fotel zamieniał się w piedestał, a ja patrzyłam na niego nie jak na terapeutę, ale świętego. Starałam się ubrać w słowa moją wszechogarniającą miłość, by dowiedział się, jak go kocham i cenię. Chciałam, by to zrozumiał, zanim coś mnie znowu opęta. W czasie tej sesji spróbowałam to zrobić raz jeszcze. — Bardzo źle pana potraktowałam, doktorze. Robiłam panu wymówki, groziłam i złośliwie obraziłam. Ale pan przy mnie wy
125
trwał. I był dla mnie miły. Wcale na to nie zasługuję. — Ależ z a s ł u g u j e s z — odparł. — Na tym polega cała sprawa. Każde dziecko zasługuje na rodziców, którzy będą go darzyć bezwarunkową miłością i nie będą wykorzystywać jego słabości. Nie dlatego, że dziecko coś określonego zrobi lub powie, ale dlatego, że po prostu jest. Dziecko nie musi sobie zasłużyć na miłość. Ma do niej prawo z racji urodzenia. Nie jestem w najmniejszym stopniu doskonały. Nie muszę być. Wystarczy, że będę wystarczająco dobry. Wydaje ci się, że taka miłość jest rzadka, ale to nieprawda. Jest dosyć powszechna. Większość rodziców jest po prostu wystarczająco dobra. A poza tym, prawdę mówiąc, wcale nie tak trudno cię kochać. Masz w sobie wiele dobrego. Wciąż nie mogłam tego pojąć. Tyle razy traktowałam go naprawdę okropnie. Cóż takiego dobrego we mnie widział? Nie byłam już przecież dzieckiem. Miałam prawie trzydziestkę. Jego dobroć tylko pogłębiała moje wyrzuty sumienia. — Dobrze, doktorze, porozmawiajmy poważnie. Przeklinałam już pana tyle razy, że nawet nie chce mi się liczyć. Podawałam w wątpliwość wszystko: pański profesjonalizm, motywy, uczciwość, zdolności, a nawet męskość. Groziłam panu i pańskiej rodzinie. Tylko masochista albo męczennik byłby w stanie to wszystko wytrzymać. — A czy twoje dzieci nigdy nie miały napadów złości? — spytał. — Czy nie zdarza im się chcieć czegoś, co wydaje się nieistotne, a dla nich jest skarbem, jak Święty Graal? A jeśli im tego nie dasz, to wpadają w histerię? Przypomniałam sobie Melissę, która parę dni wcześniej strasznie chciała zrobić z kryształowego wazonika imbryczek dla swoich lalek. Moja córka, tak zwykle łagodna, tarzała się po podłodze l waliła w nią piąstkami, jakby ją coś opętało. Opowiedziałam o tym doktorowi Padgettowi. — I co zrobiłaś? Rozzłościłaś się na nią? Skrzyczałaś ją czy dałaś
126
jej lanie? — Nie, skądże. Byłam trochę poirytowana, ale przecież to dziecko, a poza tym była bardzo zmęczona. Nie dałam jej kryształu, tylko zaczekałam, aż się uspokoi. — Czy dzieci nigdy nie mówiły ci, że cię nienawidzą? Uśmiechnęłam się, słysząc to pytanie. Wszystkie matki z przedszkola traktowały to jak dobry żart. Każda z nas była kiedyś „najgorszą mamą na świecie”. — Jasne, że mówiły — odparłam. Ale ty się tylko uśmiechasz. Nie brałaś tego poważnie? Nie bolało cię to? Oczywiście, że nie. Przecież wcale tak nie myślą. — I tu się mylisz — stwierdził. — W chwili, kiedy są bardzo rozzłoszczone, tak właśnie myślą. Kiedy mówią, że cię nienawidzą, naprawdę tak uważają — przypomina to twoje czarno- białe myślenie. Tak samo jak ty potrafią jednocześnie czuć olbrzymią miłość i olbrzymią nienawiść. Ciasteczko czy kryształowy wazonik są dla nich tak samo ważne, jak praca, dom lub małżeństwo dla dorosłego. Ale rodzice tym się nie przejmują, bo wiedzą, że dzieci już takie są. Miłość, która każe im godzinę później powiedzieć, że jesteś najlepszą mamą na świecie, łagodzi nienawiść. Znowu się uśmiechnęłam. Stwierdziliśmy kiedyś z Timem, że Bóg po to dał dzieciom tyle słodyczy, żeby rodzice ich nie podusili kiedy zachowują się jak potwory. Dzieci tak naprawdę były bardziej radością niż zmartwieniem. Nie tak trudno było je kochać. Jeszcze jedno pytanie. Załóżmy, że Jeffrey lub Melissa mieliby już dwanaście lat, a wciąż wpadaliby w złość, z rzucaniem się na podłogę i kopaniem. Co byś sobie wtedy pomyślała? — Byłabym bardzo zmartwiona. Pomyślałabym, że dzieje się coś naprawdę złego. — Czy wówczas znienawidziłabyś swoje dzieci?
127
Nie, nigdy bym ich nie znienawidziła. Więc zmartwiłabyś się, bo wiesz, że takie zachowanie w tym wieku może być dla nich szkodliwe. Ale wciąż byś je kochała. Niepokoiłabyś się, ale twój niepokój nie zmniejszałby twojej miłości — Tak. — Zaczęłam rozumieć, do czego zmierza. W tym momencie wolałam słuchać, niż mówić. — Kiedy byłaś małą dziewczynką, bałaś się wyrazić te silne emocje. Bałaś się wyjść w nocy z pokoju czy płakać ze strachu, a tym bardziej wybuchnąć gniewem. To nie było bezpieczne. Nie przyjęto by twoich lęków czy złości, gdybyś odważyła się je wyrazić. Bałaś się, że jeśli powiesz rodzicom, że ich nienawidzisz, to oni też cię znienawidzą. A przecież potrzebowałaś ich, tak jak wszystkie dzieci. Nie mogłaś ryzykować. Ukryłaś więc głęboko te uczucia. Musiałaś, jeśli chciałaś przetrwać. I przez to część ciebie nigdy nie wydoroślała. Ta część dziecięcych lęków i złości nigdy cię nie opuściła. Nie czuję nienawiści, kiedy mnie krytykujesz i tracisz panowanie nad sobą, Rachel. Jak mógłbym nienawidzić dziecko? To prawda, że martwię się o ciebie. Dlatego że jednak dorosłaś i twój język jest teraz znacznie bogatszy. Twoje słowa mogą być bardzo bolesne dla ludzi, którzy nie rozumieją, że pochodzą od dziecka, a nie od dorosłej osoby. To może niszczyć twoje związki. Poza tym masz teraz większy dostęp do środków samozniszczenia niż dziecko. Możesz pić, używać narkotyków. Możesz palić. Możesz zmieniać partnerów jak rękawiczki. Możesz się zabić, jeśli zechcesz; biegać boso po ulicy, jeść wszystko, co ci wpadnie w ręce, lub się zagłodzić. I dlatego to tak niebezpieczne, kiedy dorosła osoba ma czarno-białe, dziecięce emocje. Twoje napady mogą mnie czasami irytować, ale nie złoszczę się z ich powodu. Nie zamierzam cię zostawić, tak jak nie opuściłbym nigdy swoich dzieci, nawet gdyby zachowywały się
— —
128
najgorzej jak potrafią. To nie jest normalny związek dwojga dorosłych ludzi Możesz tu spokojnie wyrażać swoje dziecięce emocje, a ja nie będę ich osądzał ani karcił. Ze mną jesteś bezpieczna. Te słowa stanowiły dla mnie pociechę. A jednak trudno mi było zgodzić się z tym, że w pewnym sensie nadal jestem dzieckiem. Ukończyłam prestiżową uczelnię. Zaczęłam pracę. Może ją trochę zaniedbałam, ale wciąż miałam klientów. Byłam mężatką i miałam dwoje dzieci. Czasami to porównanie z dzieckiem wydawało mi się nieco protekcjonalne. Teraz stało się jeszcze żenujące i wstydliwe. To miłe słowa, doktorze, i nie wątpię, że naprawdę pan tak sądzi. Ma pan misję do spełnienia. Jest pan lepszy w tej roli, niż mogłabym przypuszczać. Lepszy niż na to zasługuję. Ale niech pan na mnie spojrzy. Jestem dorosła. Może nieco wychudzona, ale dorosła. A czasami płaczę tu jak dziecko. I zachowuję się jak dziecko. Nie uważa pan, że to żałosne? Jak może mnie pan szanować? Może smutne, ale na pewno nie żałosne. Poza tym jesteś bardzo odważna, skoro zdecydowałaś się zajrzeć w głąb siebie, luk wiele osiągnęłaś w życiu, chociaż przygniatał cię olbrzymi ciężar. Czy mógłbym cię nie szanować? Jedną z najsmutniejszych rzeczy nie jest to, że masz w sobie dziecko, ale że się go wstydzisz, (i najsmutniejsze, z a w s z e się go wstydziłaś, nawet, kiedy nim byłaś. Potrafisz zaakceptować to, co dziecięce w swoich dzieciach, Ale nie w sobie. Ale kiedyś to przyjmiesz, Rachel. Na pewno.
129
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W drodze do domu czułam, jak wypełnia mnie wewnętrzne ciepło. Doktor Padgett kochał mnie niczym mądry, cierpliwy ojciec. W dodatku uważał, że jestem odważna. Czy byłam? Trudno mi było w to uwierzyć, ale doktor Padgett nie należał do tych, którzy rzucają słowa na wiatr. Wiele razy zmieszałam go z błotem, ale nie przerwałam terapii Nie poddałam się. Niezależnie od tego, jak nisko upadłam, on zawsze czekał na mnie w swoim gabinecie. Terapia stała się gorzko-słodkim uzależnieniem. Zdarzały się w niej momenty katharsis, kiedy miałam wrażenie, że doktor Padgett odnalazł część mojej duszy, która zawsze pragnęła miłości i zrozumienia. Czułam się jak pisklę, które czeka na rodziców z szeroko otwartym dziobkiem. I byłam samu I w gnieździe. Jak to się stało, że tak bardzo zaczęłam go potrzebować? Nieuniknione przejścia były bardzo bolesne — najpierw się otwierałam, odsłaniałam przed nim duszę, by zaraz usłyszeć: „Na dzisiaj to wszystko”. Od tej chwili musiałam znosić pustkę i ciągłe pragnienie, by się z nim zobaczyć. To, co robiłam między sesjami służyło mi tylko do zapełniania czasu. Cicho liczyłam dni do następnego spotkania, choć jednocześnie starałam się spełniać obowiązki żony, matki, księgowej i członkini Kościoła. Ale żyłam głównie dla terapii, która stała się nie tylko moim motywem przewodnim, ale całym moim życiem. Pragnęłam tych spotkań tak bardzo, że było to prawie żenujące.
130
Czy naprawdę warto było dla tych kilku chwil, kiedy czułam się kochana i rozumiana? Chociaż próbowałam jak najdłużej zatrzymać te chwile szczęścia, MMII często znikały równie niespodziewanie, jak się pojawiały. Do następnej sesji wyrastał wokół mnie mur. To, że ciągle tak bardzo po- li/nitowałam doktora Padgetta, stało się wyczerpujące i bolesne. Jechałam ekspresem napędzanym gorączką uczuć, nie bardzo wiedząc, gdzie i kiedy dojadę. Mogłam tylko wyskoczyć z pędzącego pociągu. Nierzadko śmierć wydawała się czymś lepszym niż takie życie. Ta sesja zaczęła się milczeniem. W głowie aż huczało mi od mylił, ale postanowiłam ich nie zdradzać. Usiadłam tylko wygodnie w Intelu i patrzyłam bez słowa na półki z książkami. Dalej, doktorze. Niech mi pan zrobi przyjemność! Proszę choć raz przejąć inicjatywę. Nie powiem ani słowa. Ja też mogę być ,białą kartką”. Przesiedzieliśmy w milczeniu jakieś dziesięć minut i w końcu doktor Padgett rzeczywiście się odezwał: - Co cię gnębi? - Nic. - Nic? - Właśnie. Zupełnie nic. Minęło jeszcze kilka minut. - Ukrywasz swoje uczucia, Rachel. Wiem, że coś cię dręczy, ale nie możemy nad tym pracować, dopóki się nie otworzysz. - Cholerny ekspert — warknęłam. — Zdaje ci się, że znasz wszystkie moje myśli. Wszystko, co dla mnie ważne. Więc może teraz zgadniesz, o co chodzi? - Nie umiem czytać w myślach. - Naprawdę? Wygląda na to, że potrafisz włożyć mi w usta i do głowy to, czego nie pomyślałam czy nie powiedziałam. - To nie jest terapia — rzekł stanowczo. — To odreagowywanie.
131
Nie jesteś otępiała, tylko specjalnie powstrzymujesz swoje uczucia. A doskonale wiesz, na czym polega terapia. Moja „twarda” persona rozpierała się w fotelu, kontrolując sytuację. Chciałam, żeby to doktor Padgett mnie potrzebował, a nie odwrotnie. Czułam się coraz potężniejsza. Dalej, doktorze. Zacznij mnie błagać. Na kolanach. Doktor Padgett nie zaczął błagać. Oboje milczeliśmy przez następne dwadzieścia minut. Spojrzałam na zegarek. Zostało mi tylko piętnaście minut. Piętnaście minut do znienawidzonych słów „Na dzisiaj to wszystko”. Czułam narastający żal do siebie za to, że zmarnowałam nasz czas. Poczułam strach i gwałtowną niechęć do narzuconego końca sesji. Ten skurwysyn pozwolił na to, żebym tu siedziała i traciła czas! Wziął mnie na przetrzymanie! Nagle okazało się, że to jego wina. Nie zamierzałam dać się tak pokonać. Koniecznie musiałam mieć ostatnie słowo. Chciałam, żeby zapłacił za to, co się stało. — Masz rację, ukrywam swoje uczucia, bo nie chcę się nimi z tobą dzielić — rzekłam chłodno. — A wiesz dlaczego? Bo jesteś podstępnym draniem. Zależy ci tylko na tym, żeby nade mną panować. Chcesz mnie upokorzyć. Wniknąć w tajniki mojej duszy, żeby mną manipulować. Chcesz, żebym żebrała o każde twoje słowo i spojrzenie. Odpierdol się! Nic z tego nie wyjdzie! Nie muszę poddawać się tym twoim zasadom. Nie możesz mnie zmusić do mówienia! Była to oczywista projekcja. Ale on tego nie powiedział, a ja nie chciałam się do tego przyznać. — Krzywdzisz siebie, Rachel, nie mnie. Musisz uwolnić swoje uczucia w czasie sesji, a nie po nich. A dzisiaj zmarnowałaś tę okazję. — Nie potrzebuję cię, ty dupku. — Zaśmiałam się wyniosło — Nie widzisz tego? Nikogo nie potrzebuję. Czuję, co czuję, i nikomu nic do tego. I będę mówić to, co zechcę. A ty co,
132
martwisz się, że zadzwonię między sesjami? Zabiorę ci cenny czas? Nie przejmuj się. Nie zadzwoniłabym do ciebie, nawet gdybyś był ostatnią osobą na ziemi, a ja miałabym pistolet przy skroni. Wolałabym już raczej pociągnąć za spust, niż sięgnąć po słuchawkę! Doktor Padgett patrzył na zegar, który miał przed sobą. A to skurwysyn. Nie może się doczekać, aż sobie pójdę. Chce mnie jak najszybciej wyrzucić z gabinetu. Nie potrzebuję cię! — wrzeszczałam, doskonale wiedząc, że zostały mi tylko dwie minuty. — Nie potrzebuję nikogo! Wolę umrzeć. Odpowiadałoby ci to, prawda? Bo nie musiałbyś się już mną przejmować. Miałbyś mnie z głowy. Myślisz, że jestem zerem, bezwartościowym psycholem, ale ja ciebie nie potrzebuję, ty skurwysynu. Nikogo nie potrzebuję. Doktor Padgett siedział przez chwilę, nie zdradzając emocji, potem powiedział: Na dzisiaj to wszystko. Skoczyłam na równe nogi, zanim jeszcze zdążył skończyć. Drżącymi rękami sięgnęłam po torebkę i kluczyki, mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwa, i wyszłam z gabinetu.
—
Czasami dwudziestominutowa droga powrotna działała na mnie wyciszająco; mogłam wtedy pozbierać myśli i przygotować się na powrót do rzeczywistości. Podobnie jak dziecko w samochodzie, uspokajał mnie jednostajny szum silnika. Ale tego dnia było inaczej. Inni kierowcy tylko mnie bardziej złościli. Jechałam prawie osiemdziesiąt kilometrów na godzinę przy ograniczeniu do pięćdziesięciu i trąbiłam, kiedy na mnie trąbili, lub odwzajemniałam obraźliwe gesty. Moje emocje zaczęły mi się wymykać spod kontroli i odreagowywałam je w czasie jazdy. Udało mi się jednak bezpiecznie dojechać do domu. Tima jeszcze nie było i zostało mi pół godziny do odebrania Jeffreya i Melissy.
133
Cholera z tym, pomyślałam. Niech Tim odbierze dzieci. Niech on się nimi zajmie. Zadzwoniłam tylko do niani i skłamałam, że mam spotkanie z klientem i że Tim odbierze Jeffreya i Melissę. Następnie zamknęłam się na poddaszu, gotowa wyładować się na pierwszej osobie, która się do mnie zbliży. Siedziałam tam, paląc papierosa za papierosem i kipiąc z gniewu. Nasłuchiwałam, czy Tim nie wchodzi do domu i czy dzieci nie zaczynają pokrzykiwać. Na dole panowała cisza. Byłam sama To jeszcze wzmagało moją złość. Dlaczego Tim zostawił mnie tu samą? Skurwysyn w ogóle się mną nie przejmuje. Nikomu na mnie nie zależy. Zeszłam do pokoju Jeffreya i wzięłam papier w linie oraz mazak. Zaczęłam bazgrać chaotyczne notatki i rozwieszać je po całym domu. Na tej, którą przyczepiłam do drzwi wejściowych, napisałam: „Tim, musisz odebrać dzieci. Jestem na poddaszu. Nawet do mnie nie przychodź, jeśli ci życie miłe!” Przy schodach umieściłam następną kartkę: „Nie wchodź! Nie zadzieraj ze mną! Nie wiesz, co mam”. Na zamkniętych drzwiach było napisane: „Pewnie i tak nie przeżyję, ale jeśli wejdziesz, też możesz zginąć! Nie wiesz, co mam”. Chodziło o to, żeby pomyślał, że mam nabity pistolet, co nie było zgodne z prawdą. Wiedziałam, że dopuszczam się w ten sposób manipulacji, ale rozgrzeszyłam siebie, bo przecież nie napisałam tego wprost. Poza tym, gdybyśmy mieli pistolet, to bym go wzięła. Mogłam bez problemu kupić broń i nawet zaczęłam o tym myśleć. W końcu usiadłam w zamkniętym pokoju na poddaszu i cicho czekałam na Tima. Kiedy usłyszałam, jak otwiera drzwi, zaczęłam sobie wyobrażać, jak z narastającym przerażeniem czyta wszystkie notatki, a potem je zrywa, chociaż dzieci i tak nie mogłyby ich przeczytać. Potem dotarły do mnie kolejne odgłosy:
134
weszli Jeffrey i Melissa, rozmawiając o czymś, co zdarzyło się u niani. Zaczęłam się nudzić. Pragnęłam konfrontacji, ale Tim najwyraźniej posłuchał moich słów. Miałam to, czego pozornie chciałam — Żeby mnie zostawili w spokoju. Coraz trudniej było mi to znosić. Czy naprawdę mu na mnie zależy? Parę minut później usłyszałam walenie do drzwi. — Rachel! — krzyknął Tim, próbując je otworzyć. — Odpierdol się! Chcę być sama! — wrzasnęłam. — Doktor Padgett jest na linii. Chce z tobą porozmawiać. — Powiedz mu, że nic z tego. Ja do niego nie dzwoniłam. — Cholera, Rachel! — Tim był wyczerpany. — Mówiłam, żebyś powiedział temu skurwysynowi, żeby się odczepił! I że to nie ja dzwoniłam. — Jak chcesz — mruknął. Sum zobaczy!, pomyślałam. Dotrzymałam słowa i nie zadzwoniłam do niego. Albo to Tim do niego zadzwonił, albo zrobił to sam Padgett, ale nie ja. Udowodnię sukinsynowi, że go nie potrzebuję. Po chwili Tim znowu zapukał do drzwi. — Wpuść mnie, Rachel — poprosił łagodnie. — Powiedziałeś Padgettowi, że nie chcę z nim rozmawiać? — Tak. — I czeka? — Nie. Zadowolona otworzyłam drzwi. Blady Tim miał czerwone, napuchnięte oczy. Widocznie wcześniej płakał. Zraniłam go. Mimo to wciąż byłam przekonana, że to doktor Padgett ponosi za to winę. — Nie masz pistoletu, prawda? — spytał słabym głosem, — Może tak, może nie. — Proszę, nie igraj ze mną. — Był zbyt wyczerpany, żeby okazywać złość.
135
— Co się to obchodzi, Tim? A gdybym nawet miała pistolet... W końcu mój mąż stracił cierpliwość. — Cholera! — wybuchnął. — Ani ja, ani doktor Padgett nie Ulubiliśmy ci nic złego! Nasze dzieci płaczą, bo nie mogą zrozumieć, dlaczego nie chcesz ich tu wpuścić! Strasznie się boją od chwili, kiedy ich nie odebrałaś. — Niby czego? Zadzwoniłam do niani i powiedziałam, że mam klienta. I dlaczego Padgett tu zadzwonił? Dzwoniłeś do niego? — Tak, do licha! I chce, żebyś oddzwoniła w ciągu dziesięciu minut, bo inaczej przyśle tu policję. Tak, tak. — Przewróciłam oczami. — Słyszałam już te bzdury o policji i zamknięciu. Na pewno tego nie zrobi. Nie zadzwonię do tego dupka! Zrobi to, Rachel. I powiem ci jeszcze jedno, że jeśli policjanci rzeczywiście tu przyjdą, to powiem im, gdzie jesteś. — Ty zdradziecki skurwysynu! Chcesz mnie wydać, co? Jesteś z nim w zmowie! — Naprawdę nie wiem, co mam robić. Posłuchaj, próbowałem być cierpliwy. Przecież wiesz. Ale cokolwiek zrobię, i tak jest źle. Nie mogę z tobą wygrać. Uważasz, że masz przeciwko sobie cały świat. — Nienawidzisz mnie, prawda? Chcesz, żebym umarła. Chciałbyś mnie już mieć z głowy. — Nie nienawidzę cię — powiedział niemal z płaczem. Wiem, że terapia jest ciężka, ale dla mnie to też nie jest kaszka z mlekiem. Nie jesteś jedyną osobą na świecie z problemami, Rachel. Wszyscy je mają. Czasami wydaje mi się, że już tego nie zniosę. Że sam wolałbym umrzeć. Ostatnie słowa trochę mnie otrzeźwiły. Czyżbym posunęła się za daleko? — Dobrze, zadzwonię do doktora Padgetta. Może być? — Dzięki — rzucił, płacząc już na dobre. Zaczął schodzić po schodach, ale nagle się odwrócił. — Możesz dla mnie zrobić coś
136
jeszcze? Przywitaj się z dziećmi. Są naprawdę przestraszone. — W porządku. Zanim zdążyłam zejść na dół, Jeffrey i Melissa już wbiegli na schody. — Mama! — krzyknęła uszczęśliwiona Melissa i ścisnęła mnie mocno swoimi pulchnymi ramionami. Jeffrey stał przez chwilę obok i patrzył mi w oczy. — Tylko nie płacz, mamo — powiedział bardzo przejęty. Tylko nie płacz. Wszystko będzie dobrze, prawda? Nie musisz płakać. Czterolatek zaczynał się zachowywać jak dwudziestoczterolatek Dziecko, które powinno być pocieszane, zaczęło pocieszać matkę. Co ja narobiłam? Uzbrojona w szklankę wody z lodem i paczkę papierosów zadzwoniłam pod telefon alarmowy doktora Padgetta. Mówiłam sobie, że to nie z własnej woli. Że po prostu do niego oddzwaniam Wiedziałam już, że ktoś odbierze telefon, i zaczęłam się zastanawiać, czy ci ludzie nie zaczęli mnie już rozpoznawać. — Telefon doktora Padgetta. Czym mogę służyć? — Em, jestem pacjentką doktora Padgetta. Chciałabym z nim mówić. — Czy to pilne? Zawsze to samo pytanie. Dlaczego sprawa musi być pilna, jeśli i chcę porozmawiać z moim terapeutą? — Tak. Podałam telefonistce swoje dane i odłożyłam słuchawkę. Czekałam pięć minut. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia. Czyżby to jeszcze jedna sztuczka, żeby pokazać, kto tu ma władzę? Najpierw chce, żebym zadzwoniła do niego w ciągu dziesięciu minut, a potem zmusza mnie do tak długiego czekania! Nie miałam już ochoty go przepraszać.
137
W końcu usłyszałam upragniony sygnał. Chociaż trzymałam dłoń na słuchawce, specjalnie odczekałam chwilę, zanim ją podniosłam. Nie dam po sobie poznać, że czekałam na ten telefon. — Tu doktor Padgett. Minuta chłodnej ciszy. — Tu Rachel. Odbiłam piłeczkę, ale on milczał. | — Tim poprosił, żebym do ciebie zadzwonił, więc zadzwoniłam. Był bardzo zmartwiony. Dzieci też. Czy wiesz, że w ten sposób krzywdzisz ich wszystkich? Nie, doktorze, to pan ich krzywdzi. To przez pana robię to wszystko. - Już wszystko w porządku. - Masz broń? - Może tak, może nie — odparłam tajemniczo. — A jeśli nie, to może powinnam sobie kupić... Daj spokój tym grom, Rachel — rzekł twardo. — Zajmowaliśmy się tym całą sesję i wystarczy. Albo powiesz mi prawdę, albo przyślę policję. Bardzo kuszące. Ale nagle przypomniałam sobie uścisk Melissy i spojrzenie Jeffreya. Wystarczająco dużo przeze mnie przeszli. Nie, nie mam broni. Przygotowałam się na wymówki z powodu tego, jak wszystkich nastraszyłam, ale nic takiego nie nastąpiło. — Panujesz już nad sobą? — Tak... panuję. — Więc spotkamy się jutro. Jeszcze jedno odroczenie wyroku. Nie mogłam pozwolić, żeby się rozłączył. Potrzebowałam go. — Bardzo przepraszam — zaczęłam chlipać do słuchawki — Naprawdę. Jestem taka głupia. Wiem, że znów zawaliłam sprawę. Próbowałam pana nastraszyć. Jestem beznadziejna. — Powinnaś raczej przeprosić swoją rodzinę. Porozmawiamy o tym jutro.
138
- A jeśli coś się stanie?! — krzyknęłam przerażona. — znowu stracę panowanie nad sobą? Nic na to nie mogę poradzić! To dziecko we mnie zwycięża! Boję się. Czy nie możemy teraz o tym porozmawiać? — Potrafisz nad sobą zapanować, jeśli tylko chcesz. Nikt tego za ciebie nie zrobi. Możesz stawić czoło swoim uczuciom. Porozmawiamy o tym w czasie sesji. — Ależ panie doktorze! — To do jutra. Do widzenia, Rachel. — Do widzenia. Odłożyłam słuchawkę i siedziałam odrętwiała. Tim zapukał do drzwi. — Mogę wejść? Bez słowa otworzyłam zamek. — Rozmawiałaś z doktorem Padgettem? — spytał delikatnie — Czujesz się lepiej? — Rozmawiałam. Nie wiem, czy czuję się lepiej, ale wszystko będzie dobrze. Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało Naprawdę. — Nie musisz przepraszać. — Oczy miał wciąż zapuchnięte I zaczęły się pod nimi tworzyć cienie. Jego twarz postarzała się ze zmartwienia. — Wszyscy chcemy, żeby było ci lepiej. W czasie następnej sesji znowu groziło mi to, że wylezie ze umie „twardziel”. Kusiło mnie, żeby powtórzyć scenariusz z poprzedniego spotkania. Nic nie mówić, starając się wygrać z doktorem Padgettem. Duma nie pozwalała mi wyznać, że dopuściłam się manipulacji zarówno w stosunku do rodziny, jak i doktora Padgetta. Dlatego nie przeprosiłam za to, co się stało, i nie zachowywałam się jak bezbronna dziewczynka. Zmusiłam się jednak do tego, by powiedzieć, co myślę. — Nie chodzi o to, że pana nie potrzebuję — zaczęłam. — Tylko o to, że nie p o w i n n a m potrzebować. To za bardzo boli i jest dla mnie niebezpieczne. Zupełnie się załamuję. Nie panuję
139
nad sobą. Staję się autentycznym psycholem. Zwariowanym dzieckiem. Przez prawie trzydzieści lat radziłam sobie bez pana i co teraz? Nie jestem taka jak dawniej, doktorze. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Od początku terapii jest gorzej niż kiedykolwiek. Nie chodzi o pana, ale o to, że za bardzo pana potrzebuję, kiedy przestaję się pilnować. Było lepiej, jak nikogo nie potrzebowałam. — Nie było lepiej — stwierdził. — Wtedy też kogoś potrzebowałaś. Zawsze kogoś potrzebowałaś. Ta potrzeba nie zniknie, póki jej nie zaspokoisz. Zaczynałaś terapię z przekonaniem, że nie warto żyć. Chciałaś umrzeć. Nie mogłaś już znieść tej potrzeby, której nie byłaś w stanie zaspokoić. — To nie było takie ważne. Jasne, że chciałam umrzeć. Ale zdarzyło się to nie po raz pierwszy. Nic bym sobie nie zrobiła. Wie pan równie dobrze jak ja, że nie mam aż tyle odwagi. Posłuchałam księdza, który namówił mnie na szpital. Wcale nie o to mi chodziło. I naprawdę uważam, że gdybym nie zaczęła terapii, to wszystko samo by mi przeszło. Byłabym na tyle silna, by to przetrzymać i żyć dalej. Być może rzeczywiście byś żyła. Nawet do osiemdziesiątki. A l e jak? Musiałabyś zmagać się z życiem, zamiast się nim cieszyć. Zycie daje w kość. Tylko niektórym wydaje się, że tak nie jest. Nie wie pan tego? I to nie tylko mnie, ale wszystkim. Świat to straszne miejsce, doktorze, pełno w nim kiepskich rodziców, którzy znęcają się nad dziećmi, oszustów i głupków, którzy chętnie skoczyliby ci do gardła, gdyby im na to pozwolić, zdrajców, hipokrytów i gwałcicieli. Ci źli zawsze wygrywają, a dobrzy biorą cięgi — Triumf zła? — Jasne! — A co z miłością? — Miłość jest słaba i opiera się na zwodniczym optymizmie.
140
To tylko bajka. Nienawiść i tak zawsze zwycięża. — Więc myślisz, że nienawiść jest silniejsza od miłości? Zdziwiłam się, że zadaje tak głupie pytania. — Oczywiście. Przecież codziennie z nią wygrywa. Oszuści nie powinni miewać się dobrze, a jednak gwiżdżą na wszystko. — Więc jak to się stało, że przetrwałaś w tym morzu nienawiści? Jak ci się udało przeżyć z tym olbrzymim emocjonalnym ciężarem, który dźwigasz? Masz wiernego męża i, jak sama przyznałaś, jesteś dobrą matką. Poza tym wiele osiągnęłaś. Jak to było możliwe? Jeszcze jedno głupie pytanie z oczywistą odpowiedzią, pomyślałam. Bo kiedyś, jeszcze zanim rozpoczęłam terapię, byłam na prawdę twarda. Wiedziałam, że nie mogę nikomu ufać, żeby się nie rozczarować. A potem zaczęłam ufać panu i proszę spojrzeć, co się stało. Jestem beznadziejna. Płaczliwa, słaba, manipulująca ludźmi... Nienawidzę tego. Znowu chcę być twarda. Żałuję, że zaczęłam terapię. — Więc kiedy miałaś dwudziestkę, byłaś twarda? — Tak. — A w wieku trzynastu lat? — Tak. — Dziesięciu? — Tak. — A dwóch? Duma zmusiła mnie do kłamstwa. — Tak... — Nie ma twardych dwulatków i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Kiedyś ufałaś rodzicom całym swoim sercem. Byłaś wobec nich zupełnie bezbronna, bo nie miałaś innego wyjścia. Wierzyłaś w miłość do tego stopnia, że zmieniłaś całą swoją przeszłość, by umieścić ją tam, gdzie jej nie było. Dwuletnie dziecko nie może walczyć z ogniem za pomocą ognia. Jest
—
141
całkowicie zdane na łaskę dorosłych. Mur otaczający twardziela runął z hukiem i zaczęłam płakać. — Ale oni mnie zawiedli! Nie widzi pan, do czego to doprowadziło? Wcześnie dowiedziałam się tego, czego inni dowiadują się znacznie później. — Miłość jest znacznie silniejsza niż nienawiść — rzekł łagodnie. — To pan tak uważa. — Nie, tak po prostu jest. Czy chcesz wiedzieć, dlaczego naprawdę udało ci się przetrwać? Skinęłam głową. — Przetrwałaś, bo starałaś się wykorzystać wszystko, w czym była choćby odrobina miłości. Twoi rodzice nie zawsze cię nienawidzili czy znęcali się nad tobą. Potrafili też być czuli, niezależnie od tego, czy chcesz to teraz pamiętać. Zdarzały się chwile, chociaż krótkie, kiedy czułaś się bezpieczna. Wiedziałaś wtedy, że cię kochają, i starałaś się wykorzystać każdą taką sekundę. Dorastając, szukałaś miłości u wszystkich, którzy ją mogli dać — czy to była nauczycielka, trener, przyjaciółka czy jej rodzice. Szukałaś tego uczucia i karmiłaś się nim. Dzięki temu przetrwałaś. Było to dla mnie coś zupełnie nowego. Przestałam szlochać i po prostu słuchałam. — Przez wszystkie te lata myślałaś, że ci się udaje, bo jesteś tak twarda, by stawić czoło znęcaniu się, nienawiści i ciosom, których nie szczędziło ci życie. Ale naprawdę przetrwałaś, bo miłość jest tak potężna, że nawet niewielka jej ilość pozwala znosić najgorsze. Wytworzyłaś sobie nieprawdziwy mechanizm obronny. W rzeczywistości pomogło ci to, że nigdy nie poddawałaś się w szukaniu miłości. Robiłaś wszystko, by trwała ona jak najdłużej i pomagała ci żyć. Dzięki temu przetrwałaś. Terapia nie jest łatwa, Rachel, i nigdy nie twierdziłem, że będzie. Mówiłem ci, że to bolesny i żmudny proces. Ale po drugiej
142
stronie czeka cię życie, którego nawet sobie nie wyobrażasz. Tak satysfakcjonujące, że kiedy wreszcie je osiągniesz, zrozumiesz, ze warto było teraz tak cierpieć. Drobiny miłości. W tej chwili chciałam otworzyć się całkowicie i nasiąknąć tą miłością jak gąbka. Jednak nie tak łatwo było nagle skruszyć całą moją rezerwę. Nie było prostego sposobu na to, bym stała się ufna i otwarta. Doktor Padgett uczynił jednak kolejny krok na tej drodze, a ja ujrzałam kolejny promień światła, który podtrzymywał mnie na duchu.
143
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Któregoś nietypowo zimnego czerwcowego dnia siedziałam na huśtawce na ganku z kubkiem gorącej kawy w dłoniach. Myślałam o roku, który właśnie minął, gdyż dokładnie tyle czasu upłynęło od momentu, kiedy znalazłam się w szpitalu. Moja pierwsza wariacka rocznica. Rok temu nie słyszałam o psychiatrze, który nazywa się John Padgett. Nawet nie przypuszczałam, że zacznę terapię, która będzie polegać na trzech spotkaniach tygodniowo przez dwanaście miesięcy. Kiedy patrzyłam na Jeffreya i Melissę, którzy pedałowali jak szaleni na swoich rowerkach, czułam ból. Znowu. Był piątek, co znaczyło, że muszę czekać aż cztery dni na spotkanie z człowiekiem, od którego czułam się patologicznie uzależniona. Zdarzało się, że w tym „pustym” okresie z trudem wypełniałam swoje obowiązki matki i żony. To prawda, że zawsze byłam inna, i to nie w pozytywny, ale wstydliwy i negatywny sposób. Gdybym tylko mogła uwierzyć doktorowi Padgettowi, że piekło, które przechodziłam, jest ceną za uwolnienie się od lęków. Trzystronicowe streszczenie przebiegu procesu psychoanalitycznego nie oddawało istoty tego, co się zdarzyło w ciągu minionego roku. Mówiło o odkrywaniu głęboko ukrytych lęków jako „czasowym niepokoju”. Czasowy niepokój? Raczej koszmar na cale życie. Przypomniałam sobie, jak szydziliśmy z Timem z tego, że pacjenci potrzebują od trzech do pięciu lat terapii, by im się polepszyło. To dobre dla ludzi z filmów Woody’ego Allena — beznadziejnych neurotyków, zupełnych wariatów czy ludzi ze
144
strasznymi psychicznymi okaleczeniami. Ale nie dla mnie. A jednak moja terapia trwała już pełny rok i z trudem mogłam się obejść bez doktora Padgetta przez kilka weekendowych dni. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić sytuacji, w której będę zdana tylko na własne siły! Czyżbym tak miała przeżyć resztę życia? Czy jestem typowym przypadkiem osoby z pogranicznym zaburzeniem osobowości, już na zawsze uzależnionej od psychoterapeuty i leków psychotropowych? Czy stanę się szaloną staruszką, którą trzyma się mi poddaszu? Wyobraziłam sobie, jak latami siedzę w szpitalu, odwiedzana przez moje sumienne dzieci. Jeffrey i Melissa będą jak przez mgłę pamiętać tę młodą, energiczną osobę ze swego dzieciństwa. Cóż to był za rok! Spędziłam sześćdziesiąt jeden dni w szpitalu psychiatrycznym, jeden na sześć, licząc od czerwca. Jednak nie to było najgorsze. Również poza szpitalem zmarnowałam wiele czasu i niczego nie udało mi się osiągnąć. Biegałam w nocy po mieście, jeździłam samochodem, specjalnie narażają się na niebezpieczeństwo, krzyczałam w poduszkę, zamknięta na poddaszu lub w swojej sypialni, groziłam odebraniem sobie życia, starałam się zastraszyć Tima i doktora Padgetta. Zdarzały się dni, kiedy mogłam tylko przywlec się na sesję lub siedzieć godzinami zamknięta w pokoju z kartką i długopisem. Na szafce przy łóżku miałam prawdziwą miniaptekę: lekarstwa przeciwlękowe brałam sześć razy dziennie, poza tym zalecany na noc lek antydepresyjny i wszystkie te proszki, których nie znosił mój organizm. Były tak drogie, że nie mogłam ich ot tak, po prostu, wyrzucić. A mimo to nie pamiętałam, kiedy ostatnio obudziłam się szczęśliwa, szczerze się śmiałam czy naprawdę dobrze bawiłam. Dawne przyjemności nic teraz dla mnie nie znaczyły. Życie stało się pasmem obowiązków i nawet najprostsze wydawały mi się
145
potwornie żmudne. Zwykłe przygotowanie posiłku, pozmywanie naczyń czy zrobienie prania bardzo wiele mnie kosztowało. Prawie nie zarabiałam. Terapia stała się moim głównym zajęciem Chciałam też spędzać czas z moimi dziećmi, bo i tak dostatecznie długo byłam w szpitalu, a do tego jeszcze dochodziły okresy, kiedy zamykałam się w swoim pokoju, żeby pisać, i całkowicie wyłączałam się z życia domu. Starałam się nimi zajmować, kiedy tylko mogłam. Tuliłam je, pocieszałam, czytałam im książki i zabierałam do parku lub zoo. Być może moje życie było piekłem. Ale nie chciałam pozwolić, żeby moje dzieci doświadczyły tego w jakikolwiek sposób. Chociaż bardzo je kochałam, to czasami zastanawiałam się, czy widzą, że moje uśmiechy bywają wymuszone i maskują rozpacz. Robiłam jednak wszystko, co w mojej mocy, by tak się nie stało. Tyle musiało wystarczyć. Jeffrey i Melissa jechali teraz chodnikiem, śmiejąc się i krzycząc co jakiś czas: „Do biegu, gotowi, start!” A potem chudymi nóżkami pedałowali jak najszybciej do jakiejś wymyślonej mety. Wydawali się w tej chwili pozbawieni trosk i radośni. Jeffrey miał pięć lat, a Melissa trzy. Czy jakoś sobie poradzą mimo tego, co dzieje się w domu? Burzliwe wydarzenia minionego roku z całą pewnością odcisnęły na nich swe piętno, ale być może okaże się to dopiero za parę lat. Doktor Padgett, który nigdy nie owijał niczego w bawełnę, wspominał o możliwych efektach ubocznych i o tym, że długa rozłąka nie wpływa korzystnie na dzieci. Dla niego była to kwestia wyboru mniejszego zła. Jeśli nawet moja nieobecność może je smucić czy nawet boleć, i tak jest to niczym w porównaniu ze stratami, które mogłyby ponieść, gdybym nie poddała się leczeniu. Jeffreyowi i Melissie nie było łatwo z psychicznie chorą, przechodzącą terapię matką. Jednak matka, która nie poddałaby się leczeniu, byłaby zdecydowanie
146
groźniejsza. Podkreślał też wyraźnie, że największe zniszczenia w psychice dzieci przyniosłoby moje samobójstwo. Przeszłyby wtedy jeszcze gorsze piekło niż ja sama. Czasami wydawało mi się, że Timowi i dzieciom byłoby lepiej beze mnie. Jednak nie mogłam ryzykować w obawie, że doktor Padgett może mieć rację. Nierzadko żałowałam, że w ogóle poznałam Tima — nie dlatego, że go nie kochałam, ale mając męża i dwoje dzieci, nie mogłam spokojnie odejść z tego świata Niedawno skończyłam trzydziestkę, a przecież przysięgałam sobie, że nigdy nie dożyję tego wieku. Żałowałam, że nie przełamałam się wcześniej, ale przypadkowa ciąża i małżeństwo, które po niej nastąpiło, na zawsze pozbawiły mnie możliwości wyboru. Bywało, że myślałam z obrzydzeniem o tym wyroku — nie 0 śmierci, ale o konieczności życia. W innych chwilach wydawało mi się, że właśnie tego chciał los. Ciąża równie dobrze mogła być. skutkiem jakiegoś wyskoku — pijanej nocy spędzonej z facetem, którego imienia nie pamiętałam, czy jakimś wrednym typem. Tak się jednak nie stało. Trafiłam na Tima, który był silny, wrażliwy i wierny. Nie zdecydowałam się więc na przerwaniu ciąży i założyłam rodzinę. Być może chodziło w tym o to, by utrzymać mnie przy życiu. Teraz nie mogłam już uciec czy odebrać sobie tego życia. Mogłam tylko kontynuować terapię, znosić wszelkie cierpienia i wytrwać, by przetrwać. Jeffrey i Melissa wjechali do ogrodu i zaczęli prosić o lody. Wyglądali na zadowolonych, chociaż oczy Jeffreya czasami ciemniały, jakby się czymś martwił. Pod wieloma względami był nad wiek dojrzały. Czy to z mojego powodu jest mądrzejszy, niż powinien? Melissa wybrała wiśniowego loda i pobiegła w podskokach na tyły domu, gdzie zaczęła zbierać mlecze. Jednak Jeffrey został na
147
ganku i patrzył na mnie, liżąc swego winogronowego loda. O czym myślał? Przypomniałam sobie opowieść Tima, jak to Jeffrey zapytał go parę miesięcy wcześniej, kiedy wracali ze szpitala: „Mama już nie wyzdrowieje, prawda, tato?” I ja często o tym myślałam. To samo pytanie zawisło między mną a Timem, jednak nie odważyliśmy się go zadać. Ale czy dziecko też musiało się tym męczyć? Boże, jeśli istniejesz, proszę, oszczędź te dzieci. Przyrzekam, że będę chodzić na terapię. Zrobię wszystko, co trzeba, tylko pomóż mi, proszę. Moje dzieci zasługują na szczęśliwe dzieciństwo. Nie powinny się o mnie martwić. Wiem, że od wielu lat się nie modliłam. Ale proszę, daj mi znak, że całe to cierpienie ma sens. Jeffrey skończył loda, umieścił patyczek w lepiącym się papierku, który położył na balustradzie. Usiadł obok na huśtawce i objął mnie mocno. — Wiesz co, mamo? – powiedział. — Co, kochanie? — Jesteś najlepszą mamą na świecie. Popatrzyłam przez łzy na niebo. Poradzę sobie. Będę żyła. Muszę żyć. Być może moja modlitwa została wysłuchana i oto otrzymałam znak. Był nim mój pięcioletni syn. We wtorek opowiedziałam doktorowi Padgettowi o tym, o czym myślałam na ganku. Tylko dzieci pozwalają mi jakoś funkcjonować — zakończyłam. — Kocham je. Chcę być przynajmniej dobrą matką. - A co z tobą? — spytał doktor Padgett. To znaczy? Mogłabyś też chcieć żyć i się wyleczyć dla samej siebie. - Nie o mnie tu chodzi, doktorze, tylko o Jeffreya i Melissę. To dzieci. Niewinne dzieci. Muszę je chronić. - Ty też byłaś dzieckiem, Rachel. Niewinnym dzieckiem. Pod wieloma względami nie miałaś na nic wpływu. Ale ciebie nikt
148
nie chronił. - Nie widzi pan, że mój czas się skończył? Moje dzieciństwo nie wróci. Jeśli nie ja, to może następne pokolenie będzie żyło długo i szczęśliwie. Zapewnienie dzieciom dobrego losu może mi przywrócić poczucie sensu życia. - Boisz się przyznać, co tak naprawdę czujesz, prawda? Czyżby? — spytałam poirytowana, że znowu mi coś wmawia. Powiedziałam dokładnie to, co czuję. - Nie wszystko. — Doktor Padgett potrząsnął głową. A co mam jeszcze czuć? Boisz się przyznać, że nie znosisz swoich dzieci w równym stopniu jak je kochasz. Ze czasami żałujesz tego, że się urodziły. - Jak pan tak może mówić?! — odpowiedziałam zdumiona — Kocham moje dzieci! — Nie powiedziałem, że ich nie kochasz. Nie powiedziałem też, że nie jesteś dobrą matką. Chodzi o to, że nie dostrzegasz całości problemu. Chwilami nie znosisz swoich dzieci i czasami żałujesz, że nie możesz ich potraktować równie ostro jak mnie. Ale boisz się tych uczuć. Bardzo się boisz. Czy on nie może po prostu przyjąć tego, co mam mu do powiedzenia? Czy musi badać każde słowo i wmawiać mi jakieś ukryte wstrętne motywy i myśli? Dobrze, to prawda, że raz zbiłam Jeffreya. Czy doktor Padgett mu zamiar zawsze wykorzystywać to przeciwko mnie? Może jestem beznadziejną wariatką, niedojrzałą i podstępną i mam te wszystkie wady, o których czytałam w opinii ze szpitala i książkach na temat pogranicznych zaburzeń osobowości. Ale jestem dobrą matką. Czy do tego też musiał się przyczepić? O czym myślisz, Rachel? Powiedz, co czujesz. Myślę, że bardzo się pan myli. Jestem dobrą matką. Nie zawsze wydaje mi się, że mam rację — odrzekł spokojnie — ale tutaj jestem tego pewny.
— — —
149
A właśnie, że się pan myli, panie Freud! — zaprotestowałam ostro. — I to bardzo. — Zrobiłaś się bardzo defensywna. Nawet nie chcesz się nad tym zastanowić. Raz jeszcze świat wydaje ci się czarno-biały. Obawiasz się tego, że skoro zdarza ci się tak myśleć, to nie możesz kochać swoich dzieci. Ale te emocje nie ustąpią tylko dlatego, że się do nich nie przyznasz. A jeśli będziesz się przed nimi chować ze strachu, to jedynie powiększy się twój wewnętrzny konflikt. — Psychoanalityczne bzdury! — krzyknęłam. — Oskarża mnie pan, że chcę skrzywdzić własne dzieci. Raz mi się to zdarzyło więc wydaje się panu, że jestem bezterminowo winna. Jakby nie dość ciężko było mi wspominać własne dzieciństwo - z czym, nawiasem mówiąc, nigdy nie miałam problemu, dopóki nie zaczęłam spotykać się z panem — i to znęcanie się, o którym wcześniej nawet nie miałam pojęcia. A teraz chce mnie pan oskarżyć o to, że traktuję tak samo własne dzieci. I siedzi pan tu z niezgłębionym wyrazem twarzy, i zachowuje się tak, jakby to nie było nic wielkiego! Doktor Padgett milczał przez chwilę, a następnie odpowiedział: — Nie, to t y sama nie możesz zapomnieć tego, że zbiłaś swoje dziecko — rzekł łagodnym tonem. — I ty sama siebie oskarżasz, nie ja. Właśnie dlatego nie możesz się pogodzić ze swoim głęboko ukrytym uczuciem niechęci do własnych dzieci. — Uważa pan, że jestem beznadziejna, prawda? — rzuciłam jadowicie. — Zepsuta aż do szpiku kości. Do tego stopnia, że mogę nienawidzić własne dzieci. Nie ma pan pojęcia, jak jest mi ciężko. Staram się być dla nich dobra, choćbym nie wiem jak wariacką miała osobowość. Czasami budzę się i naprawdę żałuję, że nie mogę się zabić. Ale nie przenoszę tego na dzieci. Tulę je i pocieszam, kiedy trzeba, i staram się traktować sprawiedliwie. Słucham ich, bawię się z nimi, jestem dla nich tak samo dobra jak każda normalna matka! Jest mi cholernie ciężko
—
150
być dobrą mamą mimo tego całego piekła, które mam w sobie, ale mi się udaje. A potem pan mi mówi, doktorze, że jestem niewydarzoną matką. Myli się pan. Jestem i będę dobrą matką dla moich dzieci, nawet gdyby miało mnie to zabić! Właśnie o to mi chodzi — podchwycił. — To cię z a b i j a . Nie wątpię w to, że jesteś dobrą matką, ale głównie z powodu strachu i ukrytego poczucia winy. Zwracasz te złe uczucia — choćby niechęć, z którą nie chcesz się zmierzyć — przeciwko sobie. Traktujesz dzieci dobrze, ale sama na tym cierpisz. One cię rzeczywiście zabijają. Chce pan powiedzieć, że mam przestać być dobrą matką i zacząć je bić i łajać? Mam myśleć tylko o sobie, a nie o swoich dzieciach? Nic podobnego. To nie jest sytuacja, w której masz wszystko albo nic. Możesz się przyznać do niechęci, starając się ją powściągnąć. Możesz być zła na swoje dzieci. Możesz nawet myśleć o tym, żeby je porządnie zbić, ale nie musisz tego robić. I to wcale nie znaczy, że będziesz je wtedy mniej kochać. Jeśli powiesz otwarcie o swoich uczuciach, będziemy mogli się nimi zająć. Przestaną cię wówczas przerażać tak bardzo. Ale jeśli będziesz je ukrywać, to urosną do monstrualnych rozmiarów, co spowoduje, że jeszcze trudniej będzie ci być dobrą matką. — Więc twierdzi pan, że nie ma nic złego w tym, że chce się pobić swoje dzieci? Zresztą mówi pan tylko, że o tym myślę, a nie, że to zrobię. — Właśnie. I w myśleniu o tym nie ma absolutnie nic nagannego. Tylko w robieniu. — Nie słyszał pan nigdy biblijnego stwierdzenia: „Nieczyste myśli są jak nieczyste czyny”. — Słyszałem, ale w nie nie wierzę. A słyszałaś, że czyny są ważniejsze od słów? I znów pytanie. Przy Padgetcie nigdy nie mogłam mieć racji Nie miałam zamiaru grać w tę grę, więc tylko siedziałam z założonymi na piersi rękami i patrzyłam na niego złym
151
wzrokiem Nigdy nie zajmowałam się publicznymi debatami, ale i tak potrafiłam zwyciężać w dyskusjach ze wszystkimi, których znałam poza Padgettem. — Pamiętam, kiedy jeszcze moje dzieci były małe — ciągnął doktor, nie zważając na moje milczenie — zabrałem je na jakąś kreskówkę. Myślałem, że to świetny film i że im się spodoba. A tam w pewnym momencie była scena, w której właściciel znęcał się nad szczeniakiem. Kiedy wyszliśmy z kina, dzieci płakały. Prawie ze mną nie rozmawiały. To był tylko epizod, ale nie potrafiły myśleć o niczym innym. Dzieci zwracają na to większą uwagę i traktują znacznie uważniej, bo same są bezbronne. Po prostu utożsamiły się z tym szczeniakiem. Czułem się fatalnie. Popełniłem błąd, zabierając je na ten film. Bo zapomniałem, co to znaczy być dzieckiem. Padgett popełnił błąd? I p r z y z n a ł s i ę ? Pochyliłam się w jego stronę i wsłuchałam się uważniej. — Jesteś dorosła, Rachel. I jesteś dobrą matką. Trudniej ci nią być niż wielu innym kobietom. Musisz się zajmować nie tylko swoją dwójką, ale też podzielonym dzieckiem wewnętrznym, które masz w sobie. Dla tego dziecka każda myśl o znęcaniu się jest równoznaczna z samym aktem. Fantazje na ten temat stają się rzeczywiste. Ale od fantazji do rzeczywistości droga daleka. Wewnętrzne dziecko wini cię za to, że masz normalne, ludzkie uczucia. — No dobrze, dobrze. Czasami naprawdę ich nie znoszę — wyznałam. — Czasami jestem na nie zła jak cholera. Zdarza się, że muszę uciekać na górę, a wtedy Tim się nimi zajmuje, bo boję się tego, co mogłabym zrobić. A czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie zaszła w ciążę. Gdybym nie była idiotką i jakoś się zabezpieczyła. Ale czuję się potwornie winna, kiedy takie myśli przychodzą mi do głowy. Trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów. — Urwałam na chwilę, żeby to rozważyć. — Czasami zastanawiam się nad tym, jak
152
wyglądałoby moje życie, gdybym zdecydowała się usunąć ciążę i odeszła od Tima. Nie musiałabym zajmować się dziećmi, miałabym dobrą pracę i uniknęłabym tak idiotycznej sytuacji jak ta. Musiałam przerwać, bo poczułam, że żołądek podchodzi mi do gardła i mam mdłości. Cała drżałam. Doktor Padgett czekał cierpliw i e , aż znowu zacznę mówić. — Jestem wredną, samolubną dziwką! Która matka zastanawia się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby zdecydowała się na skrobankę?! Tylko ta najgorszego rodzaju... I wiem, że nie mogłabym mieć lepszego męża niż Tim. Zawsze był mi opoką. Wielu facetów już dawno by zwiało, a on trwa przy mnie. Kocha mnie. Do cholery, doktorze, nie zasługuję na tak dobrego męża! Nie zasługuję na tak wspaniałe dzieci! Tylko dzięki ich miłości zdołałam przetrwać najgorsze chwile. Jak w ogóle mogę myśleć o tym, by ich zranić lub upuścić? Jak śmiem nawet myśleć o życiu bez nich? To straszne! Płakałam teraz histerycznie i drżałam, kiedy te złe myśli krążyły mi po głowie. Wstyd mi było, że zaszłam w ciążę z powodu własnej rozwiązłości i nieostrożności. Wstyd, że chciałam uciec od swoich obowiązków i że miałam czelność żywić niechęć do mojej kochającej rodziny. To zupełnie normalne, że tak myślisz, Rachel. Zwłaszcza w twojej sytuacji. Macierzyństwo nie wynikało tu ze świadomej decyzji, ale z przypadku. Może nawet nie byłaś na nie do końca przygotowana. Ale przyjrzyjmy się faktom, nie tylko uczuciom. Podołałaś swoim obowiązkom i to bardzo dobrze. Musiałaś pokonać wiele przeszkód, ale się nie poddałaś. I bez względu na to, co ci przychodziło czasami do głowy, nie wprowadzałaś tego w czyn. Może gdybyś mogła zacząć raz jeszcze, wiele rzeczy zrobiłabyś w życiu inaczej. Ale pogodziłaś się z tym, co się stało. Sytuacja nic jest beznadziejna. Co prawda, trudniej zajmować się dziećmi, kiedy samemu się dojrzewa, ale jest to możliwe.
153
Niezależnie od tego, co myślałaś, nie doprowadziło cię to do znęcania się nad dziećmi i nie doprowadzi, bo o tym rozmawiasz. Na tym skończyła się ta sesja. Dosłownie przyrosłam do fotela. Potrzebowałam chwili, żeby wstać. Myślałam o tylu różnych rzeczach, że z trudem odnalazłam kluczyki do samochodu. W końcu wstałam, wycieńczona i otępiała, bąknęłam coś na pożegnanie i wyszłam. W drodze do domu zastanawiałam się nad stwierdzeniem doktora Padgetta, że uczucia nie są moralnie naganne, a jedynie czyny, które z nich wynikają. Przeczyło temu całe moje katolickie wychowanie. Miałam jeszcze przed oczami podstarzałego księdza, stojącego przed klasą i powtarzającego: „Nieczyste myśli są jak nieczyste czyny”. W tamtych czasach kuliłam się w konfesjonale, bojąc się przy znać do myśli, które chodziły mi po głowie, oraz do masturbacji, która, jak wiedziałam, jest grzechem śmiertelnym. Kończyłam spowiedź, specjalnie skrywając moje najgorsze czyny i myśli, to mogło znaczyć tylko jedno. Świadome zatajenie również stanowiło grzech śmiertelny. Dlaczego nigdy nie przyznałam się do tych myśli? Czyżbym za bardzo się wstydziła, żeby wyznać je głośno? A może bałam się jeszcze większego grzechu — wyspowiadania się z czegoś, czego nie zamierzałam naprawić, a przez to dopuszczenia się świętokradztwa? Filozofia moralności dotycząca myśli i uczuć zaprezentowana przez doktora Padgetta stanowiła dla mnie olbrzymią pociechę. Przez całe życie karciłam siebie za myśli, które wydawały mi się obłąkańcze. Przez całe życie czułam tak wielki wstyd, że nie potrafiłam z nikim się nim podzielić. Gdybym uwierzyła doktorowi, spadłby mi z barków wielki ciężar, i część mnie
154
bardzo tego pragnęła. W sensie intelektualnym wszystko się zgadzało. Odrzuciłam już wiele z katolickich doktryn, których mnie kiedyś nauczono. Przez parę lat w ogóle nie chodziłam do kościoła i doszło do tego, że zaczęłam wątpić w istnienie Boga. Ale zmiana moich przekonań na poziomie emocjonalnym była czymś zupełnie innym. Niezależnie od tego, jak teraz traktowałam religię, spędziłam przecież całe dzieciństwo w katolickich szkołach. Ich wpływ był porównywalny do wpływu rodziców. Więc jak to jest? Czy doktor Padgett ma rację? Czy też chciał tylko zakwestionować ten system wartości, żebym mogła poczuć się rozgrzeszona, chociaż wcale na to nie zasługuję? Czy nieczyste myśli i wstydliwe uczucia są niemoralne czy pozamoralne? Czyżby chciał ulżyć mojemu sumieniu kosztem mojej duszy? Czyżby wodził mnie na pokuszenie i chciał skłócić z Kościołem, do którego niedawno wróciłam? Czyżbym musiała wybierać między terapią a religią? Rok temu upierałam się przy własnej interpretacji różnych pojęć, włączając w to katolicyzm. Miałam niezłomne poglądy na rodzicielstwo, moralność, małżeństwo i rodzinę. Potrafiłam mówić o nich z takim przekonaniem, że przyjmowałam je za własne. Teraz jednak zrozumiałam, że chodziło mi o to, by przekonać siebie. Obecnie straciłam pewny grunt pod nogami. Zaczęłam wszystko kwestionować. Im głębiej badałam jakąś sprawę, w tym większe sprzeczności popadałam i mniej wszystko rozumiałam. W ciągu tego roku podałam w wątpliwość wszystko, w co wierzyłam. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy jeszcze kiedyś w cokolwiek uwierzę.
155
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
To był ciężki wieczór. Niechętne, złe myśli na temat Jeffreya i Melissy eksplodowały w mojej głowie jak granaty, Byłam rozdarta między potrzebą analizowania ich a potrzebą jak najszybszego tłumienia. Doktor Padgett otworzył jeszcze jedną puszkę Pandory, Tyle ich już było i tyle nagromadziło się niezałatwionych spraw, że zaczęło mi się z tego wszystkiego kręcić w głowie. Kiedy Tim przyjechał, wycofałam się na poddasze, gdzie zasnęłam. Zeszłam na dół dopiero rano. Kolejny wieczór, kiedy dzieci nie widziały mamy. Czy na to zasługują? Czy to już psychiczne znęcanie się? Koniecznie musiałam rozstrzygnąć konflikt między moim katolickim wychowaniem a tym, co powiedział mi doktor Padgett. Musiałam w coś wierzyć. Na środową sesję wybrałam się z jasnym, przemyślanym planem. Jeśli doktor Padgett podtrzyma swoje twierdzenie, to będę musiał je poprzeć przekonującymi argumentami. Nie mogłam po prostu polegać na jego słowie. Stawka była zbyt wysoka. Dzisiaj to ja wybadam i osądzę jego motywy. Usiadłam szybko na fotelu i zaczęłam przesłuchanie. — Czy jest pan katolikiem, doktorze? — A dlaczego jest to dla ciebie ważne? Odpowiadał pytaniem na pytanie. Stara sztuczka. Tym razem nie dałam się na nią nabrać. - Zadałam panu pytanie. Czy jest pan katolikiem? – powtórzyłam. Musimy najpierw zbadać, dlaczego chcesz to wiedzieć.
156
- Nie — powiedziałam szorstko. — Nie musi my . Potr zeb uj emy szczerej odpowiedzi na proste pytanie. Powtórzę, jeśli pan nie dosłyszał. Czy jest pan katolikiem? - Nie odpowiem na to pytanie. - Czy jest pan chrześcijaninem? Cisza. - Czy w ogóle wierzy pan w Boga? Cisza. — Panie doktorze, wiem, że chce pan pokazać, kto tutaj ma władzę. Ja mam odpowiadać na wszystkie pytania, a pan na żadne. Ale dzisiaj się nie poddam. Przychodzę tu już tak długo, że zasługuję chyba na odpowiedź na jedno proste pytanie. — W terapii nie chodzi o to, w co ja wierzę, Rachel. Tylko o to, w co ty wierzysz. — Ale to nie powstrzymało pana od podania własnej wersji moralności. Wyglądał na szczerze zdziwionego tym stwierdzeniem. — Wczoraj powiedział pan, że nie ma niczego takiego jak nieczyste myśli, co stanowi zaprzeczenie nauki Kościoła katolickiego. W tym kraju jest około dwudziestu pięciu procent katolików, więc jeśli zdecydował się pan podważyć ich doktrynę, to powinien pan mieć to przemyślane. — Nie ma niczego takiego jak nieczyste myśli — odparł. — Ludzie nie zawsze mogą panować nad swoimi myślami i uczuciami a tylko nad tym, jaki zrobią z nich użytek. - Nie wierzę! Jest pan taki przekonany o słuszności swych poglądów, a nie chce powiedzieć, jakie mają źródło. - A co by to zmieniło, gdybym był katolikiem? - Bo wówczas doskonale by pan wiedział, że pańskie poglądy nie zgadzają się z tym, czego mnie nauczono w dzieciństwie. A jeśli pan nie jest, to może nie jesteśmy w jednej drużynie. - Drużynie? - Tak. Przecież może pan nienawidzić katolików, Może w ogóle nie wierzyć w Boga. Może pan uważać, że to tylko głupie bezsensowne brednie. Muszę znać pana poglądy, skoro mam ciągnąć terapię!
157
Moja zażarta obrona religii, którą w przeszłości tak często kwestionowałam, zaskoczyła nawet mnie samą. Byłam zła, zagubiona i nakręcona. — Moja religia, jeśli jakąś mam, nie ma tu nic do rzeczy. Ani to, czy wierzę w Boga. — Proszę, znowu te bzdury o „białej kartce”. Może pan w nic nie wierzy. Może za tą „białą kartką” kryje się wielkie nic. — Nie widzę żadnych korzyści z dzielenia się z tobą moimi poglądami na temat religii. Prawdę mówiąc, to może być szkodliwe, — Szkodliwe? — spytałam i zaśmiałam się z niedowierzaniem. — Uważa pan, że rozmowy o Bogu i religii mogą być szkodliwe? Czyżby terapia miała zastąpić religię? Czy może uważa się pan za Boga? — Nie powiedziałem, że nie chcę rozmawiać o religii, tylko że powinniśmy się skupić na twoich, a nie na moich poglądach. — Całe dzieciństwo chodziłam do szkół katolickich. Bardzo wyraźnie mówiono nam tam, że nieczyste myśli są tak samo naganne jak złe uczynki. Chce pan powiedzieć, że Kościół kłamie w tej sprawie? — A co ty myślisz o tym nauczaniu? Co myślisz o nieczystych myślach? — Wie pan, co myślę? Że tak bardzo zależy panu na władzy, że nie chce pan, żebym wierzyła w Boga. Chcesz, żebym modliła się tylko do ciebie i całowała twój tyłek! Chcesz, żebym wyznawała to, co ty, i jeszcze uważała to za Ewangelię! Właśnie to myślę. Te słowa musiały zabrzmieć dziwnie w ustach jeszcze nie do końca nawróconego agnostyka. — A ja myślę, że mylisz mnie ze swoim ojcem — powiedź wolno doktor Padgett. — To on uważał, że sprzeciwienie się jakiemuś poglądowi oznacza całkowity brak szacunku. — Niech pan da spokój memu ojcu. Był zagorzałym katolikiem. Wiedział, w co wierzy, i nie bał się do tego przyznać.
158
- A jednocześnie twój ojciec bił cię i dręczył, kiedy byłaś dzieckiem, wykorzystując to, że byłaś bezbronna. Być może był zagorzałym katolikiem, ale nie postępował moralnie. - Onieśmielają pana ludzie z silnymi poglądami, prawda? Co z pana za mężczyzna? Tylko mazgaj i beksa! - Teraz mówi twój ojciec, Rachel. Myślę, że zdajesz sobie z tego sprawę. To ty dałaś się zastraszyć i nie śmiałaś niczego kwestionować. Ty sama nie wiesz, w co wierzyć, i nie ma w tym nic złego. - chce pan powiedzieć, że jestem za słaba, żeby w cokolwiek wierzyć? Żeby czegoś bronić? – Przeszłam do defensywy. - Mówię, że jesteś teraz zagubiona i wewnętrznie skonfliktowana. Nie wiesz, w co wierzyć. Nie chodzi tylko o religię, lecz również o życie, o to jak traktować swoją płeć i rodzicielstwo, a także, co czujesz do swoich rodziców. Dlatego musisz spojrzeć na wszystkie swoje myśli bez przekłamań i stać się taką osobą, jaką powinnaś być. Oparłam się o tył fotela, czując się pokonana. — Jestem męczona tym ciągłym przewartościowywaniem, doktorze. Chcę w coś wierzyć, Teraz już nie wiem, czego mam bronić. Nie mogę nawet ufać własnym sądom. Byłoby mi znacznie łatwiej, gdyby odpowiedział pan na moje pytanie. Wtedy wiedziałabym, czy pański atak na jedną z głównych zasad katolicyzmu ma sens. Doktor Padgett cofnął się nieco i westchnął. — Nie mogę ci mówić, co masz myśleć, Rachel, jestem tu, by pomóc ci z pytaniami, a nie dać ci odpowiedzi. Tylko ty sama możesz na nie odpowiedzieć. Jeśli wpłynę na ciebie w jakikolwiek sposób, wtedy osoba, która powstanie, nie będzie tak naprawdę tobą, Sama musisz podjąć wszystkie decyzje. Moja rola polega na tym, by ci w tym pomóc, a nie zrobić to za ciebie. W tym momencie pojawiło się słabe, płaczliwe dziecko. - Alei panie doktorze! Dlaczego nie chce mi pan pomóc przy podejmowaniu decyzji? Przecież nie zawsze jest pan dla mnie „białą kartką”, Opowiedział mi pan o swoich dzieciach! Dlaczego nie chce pan nic powiedzieć o swoim wyznaniu?
159
W „białej kartce" chodzi o to, żebyś to ty, Rachel, odniosła z niej korzyść, nie ja. Pomyślałem, że jeśli opowiem ci o dzieciakach, to przyspieszę terapię, Natomiast informacje o wyznaniu mogą ją opóźnić, To dla ciebie bardzo ważna sprawa. Potrzebujesz czasu, żeby to rozwikłać. Nie mam zamiaru w najmniejszym stopniu wpływać na twoje przekonania religijne. Sama musisz się z tym uporać. — Ale jednocześnie mówi mi pan, żebym się odwróciła od w* go wyznania. Żebym przestała wierzyć w to, czego mnie nauczono, — Mówię ci tylko, Rachel, że musisz jeszcze raz przemyśleć całą sprawę. Musisz spojrzeć nowymi oczami na swoją religijny edukację, podobnie jak zrobiłaś to ze swoim dzieciństwem. Także teraz bez zniekształceń i czarno-białego myślenia. Musisz do tego podejść jak dorosła. — Ale co będzie, jeśli okaże się, że nie jesteśmy w tych sprawach jednomyślni? — No właśnie, co? — Jak może mnie pan zrozumieć, jeśli będę miała inne poglądy? — Gdyby było tak, jak mówisz, to Jak mógłbym zrozumieć twoje problemy z kobiecością, nie będąc kobietą? Jak mógłbym zrozumieć jakąkolwiek chorobę psychiczną, samemu nie będąc chorym? Nie muszę być taki jak ty, Rachel, a ty nie musisz być taka jak ja. Ważne, że mi na tobie zależy. Że potrafię szanować cię jako osobę i zrozumieć, co czujesz. Jeszcze jeden sprytny plan spalił na panewce. Szukałam pro* stych odpowiedzi i szybkich rozwiązań, a dostałam tylko kolejne pytania. Byłam zmęczona ciągłą introspekcją. Pragnęłam prostoty, a Wpakowałam się w nowe komplikacje. Powoli, w bólach zrywała® z siebie kolejne warstwy odczuć i przeinaczeń. Bałam się, że gdy dojdę do końca, nic tam już nie będzie. Tylko czarna dziura. —
160
Doktor Padgett miał rację. Przede wszystkim ojciec, ale i matka zniechęcali mnie do zadawania pytań. Uważali introspekcję za patologiczną słabość. Powróciły obrazy z dzieciństwa, które przypomniałam sobie na kozetce. Byłam sześciolatką, która leżała przerażona w swoim łóżku i patrzyła w — jak się wydawało nieskończoną ciemność za oknem. Zmarł właśnie mój dziadek, a w szkole omawialiśmy niebo i życie po śmierci, Niebo wydawało się pocieszeniem, ale nawet wówczas nie byłam w stanie go przyjąć. Zaczęłam się zastanawiać, co się działo przed moim urodzeniem. Życie na ziemi istniało od tysięcy lat, ale ja się tu pojawiłam dopiero sześć lat temu. Czym więc byłam wcześniej? W strasznych ciemnościach powracała do mnie ta jedna odpowiedź: Niczym. Przed urodzeniem byłam niczym. Niekończące się pytania napełniały mnie strachem: Czym jest nicość? Czym byłam przez tysiące lat, kiedy nie istniałam? Śmierć przerażała mnie, gdyż bałam się nicości. Skoro przed urodzeniem byłam niczym, mogłam sobie wyobrazić, że będę też niczym po śmierci. Byłam przerażona. Leżałam sparaliżowana w łóżku. Nie mogłam jednak płakać czy szukać pociechy, bo wiedziałam, co będzie. To zdarzało się już wcześniej. Moi rodzice uważali, że to bzdura i że sześciolatka nie może o tym myśleć. Pamiętałam, co mi mówili, kiedy parę razy podzieliłam się z nimi swoimi obawami. „Wiesz, Rachel, na czym polega twój problem? Po prostu za dużo myślisz. To głupota. Po śmierci ludzie idą do nieba lub do piekła, więc co za różnica, czym byłaś przed urodzeniem? Na własne nieszczęście jesteś zbyt dociekliwa. Nie możesz zapanować nad własnym myśleniem. Co się z tobą dzieje? Natychmiast przestań o tym wszystkim myśleć!” I chociaż też byłam przekonana, że płacę cenę za to, że za dużo myślę, to jednak nie mogłam przestać. Moje problemy przerażały mnie i się ich wstydziłam. Postanowiłam więc o nich nie mówić. Spędziłam wiele bezsennych nocy, wyglądając przez okno, jakbym siedziała zamknięta w celi.
161
Właśnie tak nauczyłam się krasomówstwa i sztuki dyskusji. Musiałam przekonać wszystkich — nie wyłączając siebie — że z moim myśleniem jest wszystko w porządku. Jeśli mój umysł znowu zaczynał się gdzieś błąkać, znajdowałam sposób, by go zagłuszyć. Znaleźć sobie jakieś zajęcie. Upić się. Uprawiać seks. Cokolwiek, byle tylko uciec z tej komnaty tortur, jaką był mój umysł. A teraz doktor Padgett chciał, żebym otworzyła tę komnatę i jeszcze raz wszystko zakwestionowała. Żebym weszła do tej czarnej dziury, pełnej wszechobecnego dymu i luster, gdzie nie było nic pewnego i wszystko zdawało się iluzją. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że jestem w gabinecie doktora Padgetta. Nie miałam pojęcia, jaką część sesji spędziłam w swoim świecie. Doktor wciąż siedział naprzeciwko; zapewne zdecydował, że nie będzie mi przerywał. — O czym myślisz? — spytał, kiedy znowu na niego spojrzałam — O niczym — odparłam. — Jestem tylko zmęczona. Naprawdę bardzo zmęczona. — Cóż, na dzisiaj to wszystko — powiedział. — Będziemy mogli zacząć od tego jutrzejsze spotkanie. Być może było to wszystko, jeśli szło o sesję, ale nie o moje myśli Pytania dopiero zaczęły mi się nasuwać. Cieszyłam się, że mam antydepresyjny desyrel, bo dzięki niemu mogłam spać w nocy. Desyrel powodował senność i ociężałość. Jak już zasnęłam, nie był mnie w stanie obudzić ani budzik, ani poranne zbieranie się Tima. Musiałam podjąć prawdziwy wysiłek albo śnić jakiś straszny koszmar, by móc wstać. Jednak tym razem nie obudził mnie zegarek, który miał zadzwonić dopiero za parę godzin. Nie było też żadnego koszmaru a mimo to się obudziłam. Otworzyłam jedno oko i spojrzałam na zegar. Druga. Z jakichś powodów było mi nieprzyjemnie. Ciepło. Mokro Otarłam sobie skórę. Czyżby któreś z dzieci wlało nam coś do łóżka? Ale czy mogłoby to być wciąż takie ciepłe? Trochę bardziej przytomna
162
stwierdziłam, że ta ciecz drażni mi skórę. Przeciągnęłam dłonią po prześcieradle — było całe mokre. Tak jak piżama. Usiadłam na łóżku i powąchałam palec. I wtedy zrozumiałam, co się stało. Zmoczyłam łóżko. Tim wciąż spał i wyglądało na to, że jego strona dużego materaca jest sucha. Odsunęłam więc ostrożnie kołdrę i wstałam, nie chcąc go budzić, a przede wszystkim informować, że zmoczyłam łóżko. Przerażona zdjęłam jedwabną piżamę i zaczęłam płukać, by pozbyć się niemiłego zapachu. Gdybym chciała zmienić prześcieradło, musiałabym obudzić Tima, dlatego położyłam sobie tylko ręcznik po mojej stronie łóżka. Byłam bardzo zażenowana, ale zawroty głowy i mdłości po desyrelu potwornie utrudniały mi wszelkie działania. Nie pamiętałam, by coś podobnego zdarzyło mi się w przeszłości. Nigdy nie siusiałam do łóżka, chociaż zdarzało mi się bać tego dzieciństwie. Byłam przerażona na myśl o tym, jak zareagują rodzice i jak sama będę się wstydzić. Niewątpliwie to, co się stało, miało jakiś związek z terapią i regresją. Prawie wszystko zdawało się mieć. Kiedy znowu ogarnęła mnie senność, przysięgłam sobie, że porozmawiam o tym z doktorem Padgettem w czasie następnej sesji. Jedną z najbardziej frustrujących rzeczy w terapii było to, że brakowało w niej ciągłości. Doktor Padgett niemal każde spotkanie zamykał słowami: .Będziemy mogli zacząć od tego następną sesję”, ale zwykle nic takiego nie następowało. Poniechany problem leżał odłogiem przez parę tygodni lub nawet miesięcy, a my zajmowaliśmy się czymś zupełnie innym. Wczoraj wychodziłam z sesji z zamiarem porozmawiania o wierze, ludzkim istnieniu i życiu pozagrobowym, a teraz okazało się, że zmoczyłam łóżko. Dlatego na czwartkową sesję przyszłam skulona i potwornie zażenowana. Planowałam akademicką debatę, a okazało się, że znowu jestem małą dziewczynką, która ze strachem zbliża się do konfesjonału.
163
Wiedziałam, że muszę podjąć ten narzucający się i niepokojący mnie temat. Ale teraz, siedząc naprzeciwko doktora Padgetta, kiwając się w fotelu, gryząc palce i potupując nogami, nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Sesja zaczęła się ciszą nie dlatego, że nie wiedziałam, o jakich myślach mówić, ale dlatego, że czułam odrazę do omawiania ich. Nienawidziłam takich spotkań i doktor Padgett doskonale to wiedział. — Co cię dręczy? Wbiłam wzrok w dywan i rzuciłam głosem małej dziewczynki: — Nic. Fotel poruszył się gwałtowniej, przytupywanie nabrało tempa. Gryzłam już nie tylko palce, ale końcówki włosów. — Wygląda na to, że coś cię męczy. Może przestaniesz wykonywać te wszystkie ruchy i powiesz to słowami. Tak, tylko dlaczego jest mi tak trudno? Dlaczego nie mogę tego zrobić? Wciąż milczałam, a ruchy i tiki jeszcze bardziej się nasiliły. Im bardziej powstrzymywałam się od mówienia, tym bardziej wzrastał mój niepokój, a także uczucie wstydu i upokorzenia. W końcu wydobyłam z siebie głos. Musiałam wyrzucić z siebie kilka słów, więc zrobiłam to jak najszybciej. — Oczyam łóżko — wymamrotałam niewyraźnie. — Słucham? — Co, chcesz mnie jeszcze bardziej upokorzyć?! Pytałeś, co mnie dręczy, a ja ci powiedziałam. Teraz jeszcze chcesz, żebym to powtórzyła? Z małej dziewczynki przeistoczyłam się w twardziela. — Naprawdę, Rachel, nic nie zrozumiałem. W mgnieniu oka znów stałam się małą dziewczynką. — Zmoczyłam łóżko — powtórzyłam wolniej, prawie niedosłyszalnym szeptem. Wzrok wbijałam w dywan. Nie mogłam na niego spojrzeć. — I jak się czujesz w związku z tym? — Bardzo źle. Jestem potwornie zażenowana. W ogóle nie chcę o tym mówić. Porozmawiajmy o czymś innym.
164
Wiesz, że możemy rozmawiać, o czym zechcesz, ale zdaje się, że to dla ciebie bardzo ważne. — Nie, nie jest. Niech pan zapomni, że o tym powiedziałam W ogóle nie ma sprawy! Walka wewnętrznych dzieci. Osoba dorosła prawie zniknęła, a jej resztka była zbyt zdziwiona tym, co się działo, by zareagować. Znowu cisza. Doktor Padgett nie chciał zmienić tematu. — Tak się wstydzę! — wybuchłam nagle. — Zrobiłam siku do łóżka. Wszystko było mokre: materac, pościel, piżama! Dosłownie wszystko! — Dlaczego na mnie nie patrzysz? — spytał spokojnie. — Nie mogę. Pewnie napawam cię obrzydzeniem. Myślisz też, że jestem głupia, bo robię z igły widły. — Nie możesz wiedzieć, co myślę, dopóki na mnie nie spojrzysz — rzekł łagodnie. Dlaczego był dla mnie tak okrutny? Nie należałam do nieśmiałych dziewczyn. Wszyscy wiedzieli, że mało mnie obchodzi, co inni sobie o mnie myślą. Zawsze szczyciłam się swoją odwagą i tym, że potrafię każdemu spojrzeć prosto w oczy. Jak prawdziwy mężczyzna. O Boże, skąd pochodziła ta ostatnia myśl? Wciąż nie mogłam zmusić się do podniesienia wzroku. Myśli krążyły mi w głowie jak szalone, a ja nie wiedziałam, co zrobić. Jak mogę zdawać sobie z tego sprawę i pozwalać, by to trwało? — Nienawidzę siebie — zdołałam powiedzieć. — Chciałabym wczołgać się do jakiejś jamy i umrzeć. Boże, ty idiotko, jak ty przesadnie reagujesz! Chodzi ci tylko o to, żeby zwrócił na ciebie uwagę. Przecież nic się nie stało. Nagle ogarnęła mnie przemożna chęć, żeby znowu zrobić siku, tu, w jego fotelu. A potem się tego przeraziłam. — Dlaczego na mnie nie spojrzysz? — spytał raz jeszcze. — Myślę, że to by ci pomogło. Nie jestem na ciebie zły. — A powinieneś. Powinieneś dać mi lanie! — Tak właśnie zrobiłby twój ojciec. —
165
Ty też powinieneś, bo na to zasługuję. Poczułabym się wtedy lepiej. — Nie mam zamiaru cię bić. Dlaczego nie chcesz na mnie spojrzeć? — Nie rozumiesz?! Chcę, żebyś mnie uderzył! Nie łapiesz tego, prawda? — Dlaczego chcesz, żebym cię zbił? — Bo lepiej bym się poczuła! Bo pomogłoby mi to jakoś dojść do siebie. — Mogłabyś pokonać zażenowanie po tym, jak zmoczyłaś łóżko? — Cholera! To jakbyś wsadził w to mój nos! Chcesz mnie upokorzyć? — Nie. To ty próbujesz upokorzyć siebie. — Chcesz się bić? Wiem, że chcesz! Walcz jak mężczyzna! Dołóż mi porządnie! Cholera, chcę, żebyś to zrobił! — Czemu miałbym chcieć cię zbić? — Bo jestem wariatką. Bo przynoszę wszystkim wstyd i nie zasługuję na to, by żyć. Jeśli mnie nie uderzysz, zrobię to sama. To była jedna z tych sytuacji, kiedy diagnoza pogranicznego zaburzenia osobowości zaczynała się sama sprawdzać. Często zdarzały mi się napady nienawiści do siebie, które objawiały się na wiele destrukcyjnych sposobów. Nigdy jednak nie kierowałam agresji przeciwko sobie, próbując się zranić lub skaleczyć. Ponieważ dużo na ten temat czytałam, zaczęłam sobie wyobrażać, jak to jest, i co jakiś czas biłam się po twarzy albo drapałam ramiona. Nie wydawało mi się to naturalne, ale byłam przekonana, że tak właśnie robią osoby z pogranicznym zaburzeniem osobowości Może zdoła mi to pomóc. — Rachel. — Nienawidzę siebie! Nienawidzę! Chcę umrzeć! — zaczęłam krzyczeć histerycznie, miotając się w fotelu. Przewracałam oczami, a w głowie mi wirowało. Uderzałam się coraz mocniej i głębie też wbijałam paznokcie w ramię. — Rachel, spójrz na mnie! —
166
Nie była to już łagodna prośba, ale polecenie. Odsunęłam się od doktora najdalej jak mogłam, rozpoznając władczy ton. Spojrzałam w jego wbite we mnie, pełne determinacji oczy. Nie próbował ukrywać swego zniecierpliwienia. — Krzyczy pan na mnie! — jęknęłam. — Proszę na mnie nie krzyczeć, doktorze! Bardzo przepraszam. — Dosyć tego! Poraził mnie ostry ton, jakim to powiedział. Wystarczyło, żeby mój ruch całkowicie zamarł. Nie powiedziałam ani słowa, po prostu patrzyłam na niego. — To nie terapia, tylko odreagowywanie. — Mówiłam, co mi leży na sercu — poskarżyłam się. — Pozwalasz dziecku przejąć kontrolę nad sobą. Dorosłego w ogóle nie ma. W dodatku nie tylko mówisz, ale znęcasz się nad sobą i się poniżasz. Jedno drugim się karmi. Dlatego musisz przestać, i to natychmiast. Nagle, jakby przywołana strzałem palców hipnotyzera, pojawiła się osoba dorosła. — Przepraszam, panie doktorze. Po prostu nie mogłam nad sobą zapanować. — Pozwoliłaś zapanować nad sobą dziecku — powtórzył z groźbą w głosie. — Nie możesz tak robić. To ważne, byś skontaktowała się z dzieckiem w tobie, ale musisz zachować do niego odpowiedni dystans. Inaczej nie będziesz badać swoich uczuć, tylko się w nich pogrążać i zatracać. To bardzo niebezpieczne. — Wiem. Zostało nam jeszcze dwadzieścia minut i zaczęliśmy analizować to, co przed chwilą zaszło, a także ukryte pod tym uczucia, doświadczenia i zniekształcenia. Doktor Padgett powiedział coś, co też zauważyłam, ale nie chciałam się do tego przyznać. Nie tylko sama się poniżałam, ale jeszcze zaczęłam z tego czerpać perwersyjną przyjemność. Moje milczenie, a potem omijanie tematu nie brało się z chęci u n i k n i ę c i a upokorzenia, ale z w i ę k s z e n i a go. Czerpałam pewną przyjemność ze swego wstydu. Nabrałam nań ochoty i się
167
w nim pławiłam, aż do chwili, kiedy mnie powstrzymał. To było chore. Wariackie. I bardzo prawdziwe. Przyjemność. Wzrastające poczucie wstydu, połączone z chęcią oddania moczu. Wszystko do mnie wróciło. Kiedy byłam małą dziewczynką i masturbowałam się niemal każdej nocy, przyjemność miała niewątpliwie seksualny charakter. Ale ja nie miałam o tym pojęcia. Przynosiło mi to po prostu ulgę i trochę radości. Wiedziałam, że to wstydliwe, ale wstyd jedynie zwiększał podniecenie. Nie miałam świadomości seksualności tych doznań. Fantazjowałam raczej o sikaniu czy też o olbrzymiej potrzebie zrobienia siku, którą musiałam powstrzymywać. Im bardziej mi tego odmawiano, tym bardziej musiałam wyjść i tym większej doznawałam przyjemności. Przypomniało mi się jeszcze coś innego — jak chłopak po raz pierwszy pieścił moje piersi, kiedy byłam w szkole średniej. Było to na popołudniowym seansie w pobliskim kinie. Przeraziło mnie i zaniepokoiło coś, co później okazało się orgazmem. Wiedziałam już wówczas, na czym polega seks. Ale na początku byłam przerażona tym, że czułam się tak, jakby mi się chciało siku, a szczyt przypominał to, czego doznawałam, masturbując się jako mała dziewczynka i wyobrażając sobie, że nie pozwalają mi pójść do toalety. Później przestałam się nad tym zastanawiać i zaczęłam szukać tej podniety u wszystkich chłopców, którzy byli tym zainteresowani. Jednak, z perspektywy czasu, moje wczesne pojmowanie seksualnego szczytu było bardzo niepokojące. Nie byłam jeszcze gotowa, by podzielić się tymi myślami i wnioskami, chociaż wiedziałam, że są prawdziwe. Zamiast tego słuchałam, co miał mi do powiedzenia doktor Padgett. W którymś momencie dziecięcego rozwoju dziewczynki w sposób naturalny kierują swoje uczucia do ojców. Głębokie, s e k s u a l n e uczucia. Normalne dzieci, wystarczająco kochane, wyrastają z tego w wieku pięciu, sześciu lat. Ale widząc moje normalne, seksualne pragnienia — te freudowskie, których u siebie nawet nie podejrzewałam i które wydawały mi się głęboko perwersyjne — ojciec poniżał mnie i się nade mną znęcał.
168
Dlatego zaczęłam łączyć szereg różnych, ale pokrewnych uczuć, takich jak: ból, poniżenie, wstyd, upokorzenie z jednej strony, a podniecenie i przyjemność — z drugiej. Część z tego upokorzenia i wstydu skupiała się wokół moich genitaliów i wynikała z faktu, że mam waginę, a nie penisa. Ojciec i bracia mogli robić siku jak prawdziwi mężczyźni — stojąc, a ja musiałam wstydliwie przykucać. Moi rodzice nie faworyzowali dziewczynek, więc wstydziłam się swojej płci. Moje fantazje na temat tego, że nie mogłam oddać moczu, opierały się na prawdzie. Często rodzice, kiedy kończyła się im cierpliwość, wysyłali mnie na górę na resztę wieczoru i zakazywali wychodzić ze swego pokoju, bo p o p a m i ę t a m . Parę razy, kiedy wymykałam się z niego, żeby skorzystać z łazienki, wrzeszczeli, żebym n a t y c h m i a s t wracała do siebie. Te krzyki mnie przerażały, gdyż zwiastowały bicie. Wracałam więc do pokoju, zawstydzona z powodu własnego strachu i głosu ojca, który mnie przerażał. I wtedy jeszcze bardziej chciało mi się siku. Nie mogłam jednak, nie mogłam wyjść z pokoju! Gdybym zmoczyła łóżko, tak jak kiedyś majtki w przedszkolu, dostałabym srogie lanie. Ta myśl w jakiś perwersyjny sposób podniecała mnie jeszcze bardziej i dlatego mocniej chciało mi się siku. Doszło do tego, że leżąc w łóżku i trzymając dłoń między nogami, jak robią to małe dzieci, odkryłam, że tylko zwiększam przyjemność. Nie powiedziałam doktorowi Padgettowi wiele, jeśli cokolwiek, o tych wspomnieniach w czasie tej sesji. Prawdę mówiąc, miało upłynąć wiele czasu, zanim mogłam ponownie zająć się tą sprawą, a jeszcze więcej, kiedy doszłam tu do jakichś wniosków. Wciąż miałam wątpliwości odnośnie do freudowskiej teorii, która przypisywała pragnienia seksualne pięcio-, sześciolatkom, ale wiedziałam, że dla mnie podniecenie łączy się z upokorzeniem. Jako bezradna mała dziewczynka czułam jednocześnie wstyd i przyjemność seksualną. Ale twardziel we mnie uznał to za odrażające i dlatego nie chciał dać się zastraszyć
169
czy upokorzyć. Pragnął być w swej istocie chłopcem, którego ceniliby rodzice. Opracowałam z konieczności prostacką, dziwaczną metodę przetrwania, ale tak się z nią zżyłam, że teraz trzeba lat, by złamać ten schemat. Ale przynajmniej wykonałam pierwszy, choć bardzo bolesny, krok w tym kierunku. Przynajmniej byłam tego świadoma. W tej konkretnej sprawie wiedziałam nawet więcej niż doktor Padgett.
170
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Regresja. Była ona żenująca, bolesna i wstydliwa. W czasie terapii nie mogłam zdobyć się na zdroworozsądkowe, intelektualne badanie spraw. Znowu byłam małą dziewczynką, która szlochała z powodu tego, co wydarzyło się wiele lat temu. Znalazłam się w świecie histerycznych ataków, z którego nawet moja trzyletnia córeczka zaczęła wyrastać. Jęczałam i błagałam, domagając się niemożliwego — choćby tego, żeby doktor Padgett zrezygnował z weekendów oraz od dawna odkładanego urlopu i „nie zostawiał mnie samej”. Stałam się małym dzieckiem, które czepia się jego spodni i nie pozwala mu nawet na chwilę odejść. Regresja była też widoczna w czasie snu. Po raz drugi, trzeci i czwarty budziłam się w mokrym łóżku. Cierpiałam męki wstydu i zdziecinnienia, przekonana, że straciłam szacunek doktora Padgetta. A już z całą pewnością nie mogłam szanować samej siebie. Normalne, zdrowe, dorosłe stosunki polegają na tym, że się daje i bierze. Jednak często łajałam siebie w duchu, że tylko biorę. Byłam też pewna, że nikt nie może mi dać wszystkiego, czego pragnę i potrzebuję. Regresja, mimo że bolesna, była złem koniecznym. Zaczęłam pragnąć intelektualnej, zrównoważonej terapii. Nie mogłam jednak uniknąć uczuć. I to nie tylko tych niejasnych, trudnych do uchwycenia uczuć niepokoju i niepewności osoby dorosłej, ale też namiętności i bólu, z którego wynikały — wybuchowych
171
nieracjonalnych uczuć wewnętrznego dziecka. Doktor Padgett twierdził, że jest to konieczne. W głębi serca wiedziałam, że ma rację. A jednak nie było mi wówczas łatwo, gdyż moje emocje wymykały mi się spod kontroli i próbowały rozsadzić ramy terapii. Czasami, niezależnie od tego, jak bardzo chciałam się otworzyć i ukazać te dziecięce uczucia, nie byłam w stanie tego zrobić. Wychodziłam wtedy z poczuciem pustki, odrętwienia i frustracji, jakby nic nie udało się osiągnąć. Przy innych okazjach podzielone wewnętrzne dziecko potrafiło zdominować całą sesję. Była to zaciekła walka na emocje, kiedy to dążyłam do konfrontacji, a doktor Padgett starał się mnie temperować, bym mogła zachować dorosły kontakt z rzeczywistością. Wychodziłam wtedy wyczerpana, często też zawstydzona z powodu swoich wybuchów i dziwacznego zachowania. Przerażało mnie to, że tracę panowanie nad sobą i ocieram się o całkowite wariactwo. Doktor Padgett był dobrym fachowcem i dbał o to, żebym nie popadała w ekstrema. Czasami osłabiał mój mechanizm całkowitego wyparcia; czasami ostro przywoływał mnie do rzeczywistości. Coraz lepiej widziałam podzielone wewnętrzne dziecko. Był to portret składający się z przeciwieństw. Robiąc notatki, nadałam im nawet nazwy. Kiedy narastał we mnie konflikt, nawiązywałam na piśmie zabawny dialog, by te wewnętrzne dzieci mogły się zmierzyć i dać upust swoim uczuciom, a ja — dorosła starałam się być rozjemcą. Chowałam te notatki głęboko w komódce na bieliznę. Gdyby ktoś je zobaczył, pomyślałby pewnie, że nic już nie jest w stanie mi pomóc. Nawet najlepsi przyjaciele z Kościoła — ani nawet Tim — nie wiedzieli, jak dziwnymi ścieżkami krążą moje myśli. Gdyby poznali prawdę, zapewne nie mogłabym im spojrzeć w oczy. To były sprawy między mną a moim terapeutą. Otworzyłam się przed doktorem Padgettem znacznie bardziej niż przed
172
kimkolwiek w moim życiu. Znał on moje najciemniejsze sekrety. Dlatego musiałam mu ufać bardziej niż komukolwiek. Znacznie lepiej czułam się w towarzystwie twardej połówki wewnętrznego dziecka, którą w swoich notatkach określałam jako Twardziela. Była to fasada, z której korzystałam od lat, by stawić czoło różnym przeciwnościom. To właśnie buńczucznego Twardziela wyrzucały za drzwi siostry zakonne. Zawsze zachowywał się on tak, jakby na niczym mu nie zależało, był niezależny i na tyle mocny, że nie można go było zranić. Znał też życie i nikomu nie ufał. Zaufać znaczyło dla niego tyle, co dać się wykorzystać. Twardziel był pod każdym względem, poza biologicznym, pochodzenia męskiego. Miał tylko pecha i znalazł się w kobiecym ciele. Był to obraz męskości mojego dzieciństwa, takiej, która nienawidziła słabości i uczuć, podobnie jak mój ojciec. Druga część wewnętrznego dziecka często płakała i była słaba, dlatego w swoich notatkach nazwałam ją Płaksa. Nie znałam jej tak dobrze jak pierwszej, ponieważ pojawiła się dopiero podczas terapii. Jeśli Twardziel otoczył się niedostępnym murem, to Płaksa stanowiła jego przeciwieństwo — była zupełnie otwarta i bezbronna. Ufała wszystkim i nie rozumiała, dlaczego ktoś mógłby jej nie kochać. Zachowywała się tak, jakby sama słabość i całkowite odsłonięcie się miały ją jakoś chronić. W jej świecie rządziły uczucia, zawsze była spragniona miłości i dlatego wciąż jej szukała i cierpiała, gdy nie mogła jej otrzymać. Płaksa bała się władzy. Nigdy jej nie pragnęła. Mogła kogoś słuchać, byle tylko zdobyć jego akceptację i miłość. Była uzależniona od innych, tak jak Twardziel był niezależny, i mogła całkowicie się komuś oddać, byle tylko ten ktoś się nią zajął. Płaksa chciała, żeby doktor Padgett przejął nad wszystkim kontrolę. Bała się niezgody, gdyż mogła ona rozgniewać kochane przez nią osoby i spowodować ich odejście. Jej głównym sposobem wyrażania siebie było jęczenie i błaganie o zmiłowanie czy współczucie.
173
Żadne z wewnętrznych dzieci nie było godne podziwu. I jedno, i drugie stanowiło przypadek ekstremalny. Nie sądziłam też, że mogłabym je pokochać czy żeby któreś było coś warte. Ale Twardziela przynajmniej szanowałam, przez co zapewne pojawiał się on częściej i bardziej otwarcie niż Płaksa. Nie mogłam pojąć, jak doktor Padgett mógł wierzyć, że te dwie części mogą się zintegrować, znaleźć punkty wspólne i pogodzić się ze sobą. Nienawidziły się przecież i kiedy wchodziły w konflikt w czasie sesji, nieodmiennie kończyło się to awanturą. Starałam się, idąc za radą doktora Pad- getta, badać szczegóły dotyczące tych podzielonych osobowości. Jednak potajemnie wierzyłam, czy nawet miałam nadzieję, że dojdzie do walki na śmierć i życie, z której tylko jedna wyjdzie cało. Gdybym miała wybór, wolałabym oczywiście Twardziela. Przecież to właśnie dzięki niemu przetrwałam. Nie mogłam nawet myśleć o tym, co zrobię bez mojego największego obrońcy, mechanizmu, który gwarantował mi przetrwanie. W przeciwieństwie do tych, którzy jeździli po szpitalnym parkingu, szukając najbliższego wolnego miejsca, od razu pojechałam w jego odległy kąt. Lipcowe słońce prażyło mocno, nagrzany asfalt aż buchał gorącem. Siedziałam w samochodzie jak na patelni, bo miałam zepsutą klimatyzację, i uważnie rozglądałam się dookoła, chcąc się upewnić, że nikt mnie nie będzie widział. Kiedy uznałam, że jestem bezpieczna, wyjęłam z bagażnika dwa plastikowe worki z zabawkami. Uznałam, że w windzie będę zbyt widoczna, i pospieszyłam do schodów. Bezmiar bólu i wstydu, spowodowany kolejnymi regresjami w czasie sesji, spowodował, że zrobiłam się nerwowa i małomówna. Nie chciałam, a wręcz nie mogłam, wracać do swoich dziecięcych uczuć. Sesje z ostatnich tygodni niewiele dawały, gdyż głównie milczałam albo rozpaczliwie starałam się zachować zdroworozsądkowy tok myślenia, by uniknąć kontaktu z tymi potwornymi częściami wewnętrznego dziecka.
174
Chociaż doktor Padgett rozumiał, dlaczego chcę uniknąć regresji, to jednak był przekonany, że bez ponownego wejścia w świat dziecięcych uczuć nigdy nie pójdę do przodu. Za jego namową zdecydowałam się na terapię zabawą, którą on i inni psychiatrzy z powodzeniem stosowali u dzieci. Ponieważ sama miałam chłopca i dziewczynkę, łatwo mi było zdobyć potrzebne do niej materiały. Kiedy Jeffrey i Melissa już zasnęli, zajrzałam do nich i wzięłam zabawki, którymi od dawna się nie bawili, starając się wybierać — zgodnie z sugestią doktora Padgetta — te, które odzwierciedlały różnice między płciami. O dziesiątej, kiedy Tim zasiadł do oglądania wiadomości, przemknęłam do samochodu i włożyłam dwie torby do bagażnika. Tak jak w przypadku zapisków, nie chciałam, by je zobaczył. Musiałabym wówczas wszystko wyjaśnić, a za bardzo się tego wstydziłam. Doktor Padgett przywitał mnie uśmiechem, jakby było to coś zupełnie normalnego dla dorosłych, ale mimo to czułam się dziwnie i zaczęłam żałować tego, co zrobiłam. Niestety, już tu byłam. A skoro miałam te nieszczęsne zabawki, to mogłam spróbować nowej terapii. Bez słowa wysypałam zawartość toreb na dywan. Był tam samolot bojowy, a także paru podniszczonych GI Joe, karabin maszynowy z połamanym spustem, który już nie wydawał dźwięków, a także pistolet laserowy, który świecił i hałasował, oraz gumowy nóż i mała piłka. A także pluszowy piesek, który stał się o połowę chudszy z powodu miłości, jaką darzyła go moja córka, lalka-tan- cerka z blond lokami, które na skutek eksperymentów fryzjerskich nabrały punkowego charakteru, jeszcze parę innych lalek i przytulanek oraz pomazany kredkami, plastikowy serwis do herbaty. Największą i najbardziej rzucającą się w oczy zabawką był pluszowy klaun, który miał prawie metr i wciąż nieźle wyglądał. Melissa z jakichś powodów się go bała, więc wyrzuciła go z łóżka i zamknęła w szafce.
175
Zabawki leżały na podłodze niczym ostatki z wyprzedaży. — I co mam z tym wszystkim robić? — spytałam zażenowana, zakładając w obronnym geście ręce na piersi. — Wie pan, to był jednak głupi pomysł. — Zgodziłaś się tego spróbować — powiedział bez cienia pretensji. — Po prostu wybierz te zabawki, które ci odpowiadają, zacznij się nimi bawić i powiedz, co czujesz. — Od razu mogę to powiedzieć. Czuję się jak idiotka. Nie odpowiedział. Wzięłam pistolet laserowy, w którym wymieniłam baterie. Uznałam, że muszę zdenerwować doktora Padgetta. Zabłysły światełka, odezwała się syrena, a potem gabinet wypełniły odgłosy strzałów. Skierowałam na niego wylot lufy. W ogóle nie zareagował. Nawet nie drgnął. Następnie wycelowałam w lalki i zaczęłam do nich strzelać. Doktor Padgett patrzył w milczeniu, a ja coraz bardziej angażowałam się w zabawę i wchodziłam w dziecięcy świat. Ustawiłam wszystkie lalki przy leżance, którą miałam obok, i wsadziłam GI Joe-inwalidów do samolotu bojowego. Najpierw zrzuciłam wyimaginowane bomby na dziewczęce zabawki, a potem zniżyłam lot i poprzewracałam lalki na podłogę niczym kostki domina. Znowu je ustawiłam i zaatakowałam piłką. Z jednej strony, zdawałam sobie sprawę z przesłania tej niszczycielskiej zabawy — używałam chłopięcych zabawek, by „męczyć” zabawki dziewczęce. Ale z drugiej, czułam też coś w rodzaju euforii. Zapłonął we mnie jakiś samoistny ogień. W końcu usiadłam w fotelu, ponownie założyłam ręce na piersi i popatrzyłam tak, jakby sam o to prosił. — I co o tym sądzisz? — spytał łagodnie. Czyżby był zupełnym kretynem? Czy nie widział tej masakry? Nie znoszę swojej płci. Nienawidzę lalek. Więc o co chodzi? — Proszę, taki wielki psychoanalityk, a nie wie pan, co o tym sądzić — rzuciłam sarkastycznie.
176
— Nie zareagował. Wściekałam się, widząc jego spokój. A on po prostu zadał inaczej to samo pytanie, nie zważając na moje cierpkie uwagi. — Co myślisz o tym, co się przed chwilą działo? Westchnęłam ciężko i powiedziałam to, co wydawało mi się oczywiste: — Nie znoszę dziewczęcych zabawek. Wolę chłopięce. I tyle. Zrobiłam z siebie kompletną idiotkę, a i tak doszliśmy do tego, co już wiemy. Byłam pewna, że nic z tego nie wyniknie. — Czyje to lalki? — Melissy oczywiście, ty kretynie! Myślisz, że mój syn bawi się lalkami? A gdyby tak, to czy byłby to dla ciebie problem? Przewróciłam oczami. Wyobraziłam sobie zniewieściałego synalka doktora Padgetta, chociaż tak naprawdę nigdy go nie widziałam i nie miałam pojęcia, jaki jest. Może dla ciebie nie, ale dla mnie straszny. A Melissa? Czy bawi się lalkami? — Tak — musiałam przyznać, ale zaraz dodałam: — Ale bawi się też zabawkami Jeffreya. Moja córka bawi się tym, czym chce. — Przejmujesz się, kiedy bawi się lalkami? — A co to za pytanie? — oburzyłam się. — Jasne, że nie. Przecież jest dziewczynką. — Kupiłaś jej którąś z tych lalek? Czy w ogóle kupowałaś jej lalki? Wiedziałam, do czego prowadzą te wszystkie pytania. Chciał wykazać, że ja też bawię się lalkami. Najpierw zamierzałam go zaatakować, by go zmylić, ale po chwili zdobyłam się na szczerość. Czyżby Płaksa znowu doszła do głosu? — Tak, kupuję córeczce lalki. Czy to coś złego? — Jasne, że nie. Ale jest tu pewna niekonsekwencja. Którą dostrzegłeś dzięki mnie, ty sukinsynu. Daj temu spokój! — Nie przeszkadza ci to, że córka bawi się lalkami, czy że jest otwarcie kobieca? Wcale nie przejmujesz się tym, że Melissa — —
177
jest dziewczynką. Nie kochasz jej mniej tylko dlatego, że jest, kim jest, i bawi się lalkami, prawda? — Oczywiście, że nie. Kocham ją bardziej niż kogokolwiek na świecie. — Ale skoro kochasz małą dziewczynkę, która zachowuje się jak mała dziewczynka, to mogłabyś też pokochać własną kobiecość. Jeśli nie, to nie mogłabyś kochać córki. Wbiłam w niego wzrok. Daj spokój Melissie! Może być tym, kim chce. Jej służy to, że jest kobieca, a mnie nie. Zdaję sobie sprawę z niekonsekwencji takiego myślenia! Wiem, że to nie ma sensu, ale wszystko mi jedno. Nie uda ci się zmusić mnie do tego, żebym polubiła kobiecość! To wykluczone! Chwyciłam blond lalkę za włosy i zaczęłam okładać coraz gwałtowniej drugą ręką, tak że jej małe rączki i nóżki tańczyły we wszystkie strony. W końcu rzuciłam nią o ścianę. Odpadła jej jedna rączka i wylądowała z trzaskiem na biurku doktora Padgetta. Cała się trzęsłam, zrobiło mi się niedobrze, a jednocześnie nagle zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Doktor Padgett wstał z fotela, wziął dwie części lalki i położył je na swoich kolanach. Spojrzał na połamaną lalkę, a potem na mnie. Żadnej „białej kartki” — jego oczy były pełne szczerego żalu. — Przepraszam — wybąkałam. — Bardzo przepraszam. Zniszczyłam ją. Zniszczyłam. To straszne! Niedopuszczalne z mojej strony! — Nie musisz przepraszać, Rachel — rzekł łagodnie. Nie zdołał mnie pocieszyć. Oczy miałam pełne łez i wciąż patrzyłam na tancerkę z kiepską fryzurą i połamaną rączką. — Jesteś na mnie wściekły! — jęczałam. — I słusznie. Jestem straszna. Zniszczyłam lalkę. To było głupie i okrutne. Bardzo przepraszam. — Nie jestem na ciebie wściekły — odparł z westchnieniem.
178
Tylko smutny. Żal mi cię, Rachel. Potraktowałaś tę lalkę tak, jak ciebie kiedyś potraktowano. Połamałaś ją tak, jak ciebie złamano. Nie urodziłaś się z nienawiścią do bycia dziewczynką. Nauczono cię tego. Ale przecież b y ł a ś dziewczynką. Dorastałaś więc, nienawidząc siebie, i starałaś się niszczyć swoją kobiecość, tak jak wcześniej robili to inni. Bardzo mi przykro, że tak się właśnie stało, i gdybym miał być na kogoś zły, to tylko na tych, którzy ci to zrobili. Popatrzyłam na tę pokiereszowaną lalkę i poczułam jej ból, tak jakby to mną rzucono o ścianę. I zrozumiałam, że kiedyś tak właśnie się stało. Zaczęłam cicho płakać, czując pustkę w duszy to była ta część mnie, którą mi zabrano. Marzyłam o tym, by ktoś mnie przytulił. Pragnęłam, by doktor Padgett wziął mnie na kolana i pogłaskał. Było to niemożliwe i na szczęście zdołałam się z tym pogodzić. Wciąż jednak pragnęłam, by ktoś mnie przytulił. Sięgnęłam po klauna, którego tak bała się Melissa, przycisnęłam go do siebie i zaczęłam płakać w jego miękką, wiecznie uśmiechniętą twarz. Zabawka z materiału. Bezpłciowa. Pocieszająca. —
Objęłam go tak mocno, jakby on też mógł mnie uściskać. Nie mogłam przytulić się do doktora Padgetta. Surowe zasady terapii nie pozwalały mi go nawet dotykać. A jednak, gdy trzymał zniszczoną tancerkę na kolanach, a ja tuliłam klauna, poczułam się tak, jakby mnie obejmował. Żadne z nas nie mówiło już zbyt wiele do końca sesji — po prostu patrzyliśmy sobie w oczy. Spoglądałam na niego zapłakana, ale dostrzegłam też łzy na jego twarzy. Zetknięcie z moimi dziecięcymi uczuciami było bolesne i wstydliwe, ale czerpałam z tego trochę ciepła i pociechy, gdyż oboje zdawaliśmy sobie sprawę, jak smutna i żałosna jest wyśmiana, zaszczuta kobiecość. Chciałam, żeby ta sesja trwała wiecznie, i czułam, że doktor Padgett też tego pragnie. W końcu jednak padły te nieuchronne słowa: — Na dzisiaj to wszystko.
179
Zebrałam zabawki do worków, a doktor Padgett naprawił rękę tancerki. Może kiedyś zrobi to też ze mną. Zabawki, łącznie z tą lalką, jeszcze przez parę miesięcy jeździły w bagażniku mojego samochodu. Poza klaunem, którego ukrywałam jak mogłam, gdyż stał się on moim nieodłącznym towarzyszem podczas terapii.
180
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Sesja z zabawą stała się jedną z tych rzadkich i niezwykłych chwil katharsis, kiedy to wypełniały mnie miłość, zgoda na wszystko i zrozumienie. Cały wieczór obserwowałam potem swoje dzieci, ciesząc się, że są tak niewinne i wspaniałe. Byłam wdzięczna losowi za to, że jestem ich matką. Przynajmniej raz wdzięczna za to, że żyję. Chociaż regresja posłużyła mi w tym jednym przypadku, dając euforyczne uczucie bliskości, której tak pragnęłam, to jednak jego bezcelowa, ekstremalna forma zdominowała kilka następnych sesji. Myślałam w kategoriach „wszystko albo nic”. Jeśli nie doświadczałam przez cały czas tego oczyszczającego ciepła, to oskarżałam doktora Padgetta, że jest okrutny. Twardziel i Płaksa czasami pojawiali się razem, a czasami wymieniali się podczas jednej sesji. Doktor Padgett płakał z mojego powodu i rozpaczliwie chciałam, żeby to się powtórzyło. Dlatego pozwalałam sobie na długie, żałosne przemowy na temat tego, jaka jestem biedna, wciąż czekając na reakcję, która nie następowała. Kiedy nie odpowiadał tak, jak chciałam, wtedy zaczynałam się bronić i pojawiał się Twardziel, który zarzucał mu różne rzeczy. Uznawałam, że doktor Padgett znowu mnie podpuścił. To on jest odpowiedzialny za to, że pokazałam, jak jestem słaba i bezbronna. Skąpił mi swych uczuć, ponieważ chodziło mu tylko o to, by nade mną panować. Człowiek, który potrafił mnie pocieszyć i którego kochałam całym swoim jestestwem po
181
pierwszej sesji z zabawą, stał się teraz przedmiotem mojej nienawiści. Chciałam, żeby znowu płakał, ale bez skutku. Pozbawiona tego, zaczęłam pragnąć jeszcze więcej. Chciałam, by mnie przytulił, wziął na ręce, pogłaskał, tak jak każdy dobry ojciec. Tim, który nigdy nie szczędził mi komplementów, gdy szło o wygląd, w wyniku mojej diety zaczął uważać na każde słowo. Nie mógł przewidzieć, jak zareaguję nawet na najbardziej niewinny komentarz. Kiedy mówił mi coś miłego, natychmiast zaczynałam sprawdzać uda i szukać na ciele nieistniejącego tłuszczu, twierdząc, że jestem za gruba. Nie trzeba było psychiatry, by się domyślić, że nie należało mi wspominać, iż wyglądam ładnie, bo p r z y b i e r a m na wadze. Wygląd stał się więc dla nas tematem tabu. Jednak coś się powoli zmieniało. Odzyskałam ponad dwa kilo, które straciłam po powrocie ze szpitala, i jeszcze trochę przytyłam. Przy czterdziestu ośmiu kilogramach byłam oczywiście jeszcze zbyt chuda, ale już nie tak wynędzniała jak przedtem. Żebra już mi tak nie sterczały i odrobinę się zaokrągliłam. Teraz łatwiej mi było siedzieć w kościelnej ławie. Wraz z nastaniem jesieni ja też zmieniałam „barwy”. Zrozumiałam, na czym polega sens istnienia tanich sklepików. Zawsze byłam oszczędna i dlatego wolałam kupić sweter za trzy dolary niż za pięćdziesiąt w centrum handlowym. Kiedy odkryłam stojaki z ubraniami w rozmiarze trzydzieści cztery u Goodwilla, mogłam trochę poeksperymentować z nowym stylem. Odwiesiłam stare, niebieskie kostiumy do szafy i kupiłam koronkowe, długie suknie. Polubiłam kwiatowe wzory, to, co delikatne i kolorowe. Zamiast bawełny zaczęłam nosić jedwab. Mój wygląd zaczął mieć dla mnie znaczenie. Chociaż nie robiłam sobie codziennie makijażu, z pewnością nie wybrałabym się nieumalowana do kościoła czy na spotkanie z klientem. Często też grzebałam w swojej nowej „używanej” garderobie, zastana-
182
wiając się nad wyborem ciuchów, a potem jeszcze prasowałam je, zakręcałam sobie włosy i robiłam makijaż tylko na pięćdziesięciominutową sesję z doktorem Padgettem. Doktor zauważał wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły, dlatego z pewnością to dostrzegał. Jednak podjął ten temat dopiero pewnego październikowego, chłodnego dnia. Przyjechałam na sesję w kremowej sukni z dzianiny, wykończonej delikatną koronką z kwiatkami naszytymi na kołnierzyku. Miałam też czółenka w tym samym kolorze i takąż kokardę w gęstych, ciemnych włosach. Poza tym zrobiłam sobie pełny makijaż, łącznie ze szminką, której nigdy nie używałam, nawet wtedy, kiedy uganiałam się za mężczyznami. Chodziłam też inaczej — drobnymi, płynnymi kroczkami — i zakładałam nogę na nogę, zamiast krzyżować je w kostkach. Wyglądałam świetnie i czułam się świetnie, ponieważ wiedziałam, że wyglądam świetnie. Mimo to zdziwiłam się, kiedy doktor przywitał mnie komplementem. Rzadko radził mi, co robić, ale jeszcze rzadziej, jeśli kiedykolwiek, prawił mi komplementy. — Masz wspaniałą suknię — powiedział bez żadnych dwuznaczności, jak prawdziwy dżentelmen. — Pięknie dziś wyglądasz. Z pewnością chciałam, by tak myślał, ale nie oczekiwałam, czy też nie pragnęłam, by to powiedział. Przypomniało mi się, jak będąc dzieckiem, pierwszy raz jechałam rowerem bez bocznych kółek, i to zupełnie sama, nieświadoma, że tata mnie już nie trzyma. A potem usłyszałam jego głos: „Uważaj! Jedziesz sama!” Gdy tylko to do mnie dotarło, tak bardzo się przestraszyłam, że zaraz się przewróciłam. To była wina taty. To on wszystko zepsuł. — A jakie to ma dla pana znaczenie? — rzuciłam, czując się trochę winna, że mu nie podziękowałam za komplement, a jednak wiedząc, że nie mogłam tego zrobić. Nawet „wszechwiedzący” doktor Padgett dał się tym zaskoczyć.
183
Powiedziałem tylko, że bardzo ładnie wyglądasz. W ogóle ostatnio dobrze się prezentujesz. — O co panu chodzi? Czy to jakaś zachęta? — Nie, po prostu stwierdzenie faktu. Naprawdę ładnie wyglądasz. — Więc co to znaczy? Pewnie chodzi panu o to, żebym ciągli; nosiła sukienki, co? Mam być taką Barbie! To, że noszę sukienkę, wcale nie znaczy, że pogodziłam się z byciem kobietą. Wiem, że właśnie to chce pan udowodnić! Skąd to wszystko się bierze? — Nie staram się niczego udowodnić. To było tylko stwierdzenie — odparł. — Prawdę mówiąc, nienawidzę tego koloru. Wyglądam w nim grubo. Ale pan oczywiście chce, żebym była gruba. — Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa i zaakceptowała siebie taką, jaka jesteś. — Może pan w końcu to z siebie wyrzuci? Chce pan, żebym zaakceptowała siebie jako kobietę! Cóż, zapewne będę musiała z tym żyć, ale nigdy się z tym nie pogodzę. Doktor Padgett poprawił się w swoim fotelu. Szykował się na intensywną, konfrontacyjną sesję. Gdyby miał stereotypową kozią bródkę, tak jak psychoanalitycy z obrazków w starych książkach, z pewnością by za nią teraz pociągnął. Dlaczego jestem dla niego taka wredna? Przecież tylko chciał być dla mnie miły. — Myślałeś, że łatwo mnie będzie pokonać tylko dlatego, że przyszłam tu w sukience, co? Ale ja jestem twarda! Tak jak zawsze! To tylko ubranie. Już nigdy nie włożę sukienki na sesję. — Myślisz, że m n i e j cię szanuję, bo włożyłaś sukienkę? — Właśnie! — rzuciłam. Zdjęłam czółenka i położyłam nogi na stoliku. — Tak mi się wydaje. — Że jesteś tym, co nosisz? — Tak, jeśli mam na sobie sukienkę. W ten sposób oznajmiam wszystkim, że jestem kobietą. — A skoro jesteś kobietą, to ja uważam, że łatwo cię pokonać? Z tego powodu nie zasługujesz na szacunek? —
184
Tak! A dlaczego nie możesz być jednocześnie silna i kobieca? — Nie traktuj mnie protekcjonalnie, dobra? I tak nic nie rozumiesz. Możesz sobie gadać, co chcesz, ale nie masz pojęcia, co to znaczy być kobietą. Przecież jesteś mężczyzną. Doktor Padgett postanowił nieco zmienić temat. — A czego konkretnie nienawidzisz w byciu kobietą? Natychmiast podałam mu całą listę powodów. Tym razem nie uda mu się zatkać mi ust. To było coś, nad czym zastanawiałam się, odkąd pamiętam. — Choćby tych sukienek z falbankami, w których nie można się było bawić, bo były znacznie mniej wygodne od spodni. Chłopcy mogli siusiać, stojąc, i to w niemal dowolnym miejscu. Robili fajniejsze rzeczy: uprawiali sporty i wchodzili na drzewa. A dziewczyny tylko bawiły się lalkami. Chłopcy byli otwarci, a dziewczyny zawistne. Chłopcy byli silni, a dziewczyny słabe i musiały płakać, żeby postawić na swoim. Chłopcy, którzy się nie poddawali, byli stanowczy, a dziewczyny tylko bezczelne i wredne. Chłopcy byli niewzruszeni i mocni, a dziewczyny zbyt emocjonalne i nadwrażliwe. I niezależnie od tego, jak dobrze uczyłam się w szkole średniej czy na studiach, zawsze był jakiś facet, który uważał, że czegoś nie zrozumiem, bo jestem kobietą. Zadowolona, że tak wyraźnie i dobitnie przedstawiłam swoje stanowisko, rozsiadłam się pewnie w fotelu. — Znowu mówił twój ojciec — zauważył. — Nie, nie tylko ojciec. Moja matka również. Ona też tak myślała. Wiem o tym dobrze. — Nie wątpię, że miała równie zniekształcone poglądy na kobiecość jak ty. Ale to są stereotypy. Wszystkie co do jednego. Są przecież słabi psychicznie mężczyźni i silne kobiety. To są cechy osobnicze i nie mają nic wspólnego z płcią. Najwyższy czas zmienić temat. Miałam przecież tyle innych argumentów, by poprzeć swoją tezę. —
185
Nie jest pan chyba na tyle ślepy, by nie dostrzegać mężczyzn, którzy dyskryminują kobiety. Takich, którzy twierdzą, że i tak są głupie i słabe, niezależnie od tego, co osiągną. — Teraz mówisz o dyskryminacji i muszę przyznać, że stanowi ona część naszej kultury. Ale przecież jest to zjawisko negatywne i kiedyś, miejmy nadzieję, zniknie. — Chce pan powiedzieć, że nie ma żadnych różnic między kobietą a mężczyzną? — Nic podobnego. Chcę tylko zauważyć, że wiele rzeczy, o których mówiłaś, nie zależy od płci. Stanowczość i siła nie są cechą tylko jednej płci. Dotyczy to też inteligencji, kompetencji czy emocjonalnej stabilności. — Wiem tylko jedno — podjęłam, nie zważając na jego argumenty — mój ojciec prędzej dałby się zabić, niż poszedłby do psychiatry. — I uważasz, że to dobrze? — Tak, oczywiście! Niewykluczone, że pan szanuje kobiety dlatego, że sam jest pan zbyt uczuciowy. Może ojciec miał rację, kiedy mówił, że wszyscy psychiatrzy to oszuści i pedały. Ale mu dokopałam, pomyślałam zadowolona z siebie. — A jeśli twój ojciec tak uważał, bo bał się swoich uczuć? Zastanawiałaś się nad tym? — A może to pan sam siebie oszukuje?! Ojciec był silny. Nie zadręczał się swoimi problemami. Potrafił się sam pozbierać. Był mocny. Niczego się nie bał. — Na tyle silny, by znęcać się nad niewinnym, bezbronnym dzieckiem? — spytał łagodnie. — Już to słyszałam! — Chcę, żebyś usłyszała to raz jeszcze. Mylisz surowość i brutalność z siłą. To bardzo łatwe, wziąwszy pod uwagę to, co przeszłaś. Ale tak czy owak, jest to błąd. Nie każda stereotypowa, męska cecha jest dobra, podobnie zresztą jak nie każda kobieca. Więc co? Mam być jak matka? Mam ciągle płakać i oszukiwać swoją rodzinę? Mam być całkowicie bezsilna? Histeryczna? Pozbawiona zdrowego rozsądku? Mam sobie znaleźć kogoś, kto
186
będzie za mnie walczył? I wystarczy, że zatrzepoczę powiekami, a zrobi wszystko, czego będę chciała? To żałosne. Żałosne i podstępne. Byłam na tyle zmęczona i przygnębiona, że nie miałam już ochoty na dalszą walkę. — Niech pan posłucha, doktorze. Nie wiem, co pan myśli. Nie wiem, co mam powiedzieć. Kręci mi się w głowie. Jestem wyczerpana. Mam już dość tej dyskusji. Ubrałam się specjalnie na spotkanie z panem, a kiedy powiedział pan to, czego oczekiwałam, zamieniłam się we wredną wiedźmę. Próbuję być silna, ale tak samo jak matka łatwo ulegam nastrojom i mam skłonności do manipulowania ludźmi. Rządzą mną hormony. Powiedzmy sobie otwarcie — jestem beznadziejna. Ugrzęzłam w tym i nie wiem, co dalej. Więc może zajmiemy się czymś innym? — To twoja terapia — powiedział łagodnie. — Nie musimy więc o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz. Ale nie zmieni to twego nastawienia do własnej płci. Przeżywasz ostry, wewnętrzny konflikt. W którymś momencie będziesz się musiała pogodzić z tym, kim jesteś i kim chcesz zostać. Skinęłam głową, czując, że łzy napłynęły mi do oczu. Miał rację, przeżywałam konflikt. I byłam też głęboko przekonana, że nie ma tu rozwiązania. Spojrzałam na kołnierzyk swojej sukienki i zaczęłam się bawić koronką. Chociaż nie chciałam się do tego przyznać, to bardzo mi się podobał. Tak jak cała suknia. Nie nienawidziłam w s z y s t k i e g o, co wiązało się z kobiecością, tylko większości rzeczy. Doktor Padgett zaczął mi opowiadać o swoich dzieciach. Jego córka, wówczas bardzo mała, któregoś wiosennego dnia specjalnie włożyła najładniejszą sukienkę i zaczęła wirować, aż niemal upadła, tylko po to, by mu pokazać, jak pięknie układa się sukienka. Uciekała ze śmiechem, kiedy chciał ją uściskać, bawiąc się w berka. A on patrzył na jej dumną minę i przewrotny uśmiech, na jej śliczną sukienkę i myślał, że ma najpiękniejszą córkę na świecie. Był dumny, że jest jej ojcem, i cieszył się z niej.
187
Kiedy tego słuchałam, stanęła mi przed oczami Melissa. Moja córeczka również bardzo lubiła ładne sukienki, chociaż równie dobrze czuła się w starych spodniach brata. Kiedyś podpatrzyliśmy z Timem, jak bawiła się lalkami Barbie i GI Joe. Lalki Barbie uczyły GI Joe, jak latać myśliwcami. Potem częstowała wszystkich herbatką. Mała Melissa była dumna z tego, kim jest. Niewątpliwie kobieca, a jednak nie słaba czy zawistna. Po prostu naturalnie przyjmowała swoją płeć. Czy ja też kiedyś taka byłam? Jak zwykle sprowadzało się to do jednego pytania: kim bym była, gdyby sprawy potoczyły się inaczej? Kto krył się za nieprzystępną fasadą, zniekształceniami i błędnymi mechanizmami przystosowawczymi? Pamiętałam chwilę urodzenia Melissy i swoje olbrzymie rozczarowanie, kiedy położnik powiedział, że mam dziewczynkę. Udawałam radość, starając się z tym pogodzić i wstydząc się swego rozczarowania, do którego nie śmiałam się przyznać. Kupowałam jej sukieneczki, lalki i różowe pluszaki. Chociaż nienawidziłam swojej płci, przysięgłam sobie, że jej tym nie zarażę. Ale bałam się, że nigdy nie pokocham tego dziecka tak, jak syna. Myliłam się. Ta mała dziewczynka szybko zdobyła moje serce. Doktor Padgett zastanawiał się kiedyś, czy to nie to, że Melissa zaczęła dorastać, spowodowało, że znalazłam się w szpitalu. Być może widok córki dumnie noszącej sukienki w wieku, w którym ja się ich wyrzekłam, zadowolonej ze swej kobiecości, kiedy ja cierpiałam z tego powodu męki, wywołał przesilenie choroby. Miałam przed oczami coś, czego pragnęłam i co straciłam. Być może był to dobry znak. Być może kiedyś będę się czuła ze sobą równie dobrze jak Melissa. Może gdzieś tam w sobie miałam małą dziewczynkę, która rozpaczliwie pragnęła być właśnie małą dziewczynką. Westchnęłam ciężko. Gdyby tylko doktor Padgett był moim ojcem...
188
ROZDZIAŁ SZESNASTY
W ciągu następnego tygodnia bardzo dużo myślałam o przeszłości. Przeszukiwałam zakurzone pudła na strychu, żeby znaleźć stare zdjęcia, pamiątki, to wszystko, co obudziłoby wspomnienia i pozwoliło powrócić do dawnych lat. Przeglądałam stare listy i reklamy, a także zaproszenia na różne imprezy. Zawsze dogryzałam Timowi, że tak wszystko zbiera, ale teraz, widząc te wszystkie śmieci, musiałam przyznać, że wcale nie jestem lepsza. W końcu trafiłam na małe, białe pudełko, częściowo zgniecione przez inne. Chociaż był na nim napis: „Zdjęcia z dzieciństwa”, nie znalazłam ich zbyt wiele. Moi rodzice, podobnie jak inni, stracili przy piątym dziecku zapał do uwieczniania każdego jego kroku i zabawnej miny. Prawie wszystkie zdjęcia pochodziły od fotografa, którego odwiedzałam co roku z rodzicami. Ja, kiedy miałam roczek. Ja w wieku dwóch lat. Trzech lat. Na wszystkich miałam sukienki, bo nie mogłam jeszcze protestować. Głowę zdobiła korona ciemnych, dziecięcych loków. Z bufiastych rękawków wystawały pulchne ramionka. Byłam ładnym dzieckiem i wyglądałam niemal jak lalka z porcelany. Mimo to nie wieszałam tych zdjęć na ścianie. Na żadnym się nie uśmiechałam. Wystawiałam dolną wargę, jakbym chciała się rozpłakać. Byłam spięta. Marszczyłam czoło i ściągałam brwi. Na fotografii po skończeniu trzeciego roku te oznaki strapienia
189
wydawały się już stałe. W moich jasnych, niebieskich oczach widać było olbrzymi strach i bezmierny smutek. Widziałam oczywiście wcześniej te zdjęcia, ale nigdy nic przyglądałam się im bardzo uważnie. Jednak teraz zyskałam dowód, że moje dzieciństwo było rzeczywiście tak bolesne, jak mi się wydawało. Zajrzałam do następnego pudełka, w którym znajdowały się pamiątki z podstawówki. Znalazłam kronikę corocznych wakacyjnych wypraw rodzinnych. W przeciwieństwie do wczesnego dzieciństwa było tego bardzo dużo. Aż zachichotałam, widząc swoje ówczesne ubrania. Przynajmniej uśmiechałam się na tych zdjęciach — głupkowatym uśmiechem klasowego błazna. Na pierwszy rzut oka stanowiliśmy szczęśliwą, zdrową amerykańską rodzinę. Cała nasza siódemka pozowała na tle różnych turystycznych atrakcji. Byłam najmniejsza z dzieci, chuda, wyprostowana, ubrana tak, jak moi bracia. W tamtych czasach często brano mnie za chłopca. Ja się cieszyłam, ale matka była przerażona. Potem natknęłam się na serię zdjęć z wczesnej młodości. Porzuciłam kraciaste stroje na rzecz prostszych. Miałam na sobie biały T-shirt i dżinsy i wyglądałam jak James Dean. Moja matka, przerażona tym, co ludzie powiedzą, robiła wszystko, żeby przekonać mnie do bardziej kobiecych strojów. Kupowała mnóstwo dziewczęcych ciuchów w kwiatki w miejscowym centrum handlowym. Ja jednak trzymałam je ukryte głęboko w szafie. Niektóre wciąż miały metki z ceną. W ostatnim pudle były moje prace z angielskiego z piątej klasy. Kiedy zaczęłam je czytać, zdziwiło mnie bogactwo mego słownictwa i stylu. Wkrótce jednak dostrzegłam coś innego. Wszystkie opowiadania pisałam w pierwszej osobie, a narratorami byli nieodmiennie chłopcy. Poczułam, że robi mi się niedobrze, ale zmusiłam się do dalszej lektury, zdziwiona też doborem tematów i charakterem pisma,
190
wskazującym na wyraźne niezrównoważenie. Jak to możliwe, że moi nauczyciele tego nie zauważyli? „Destrukcyjna rodzina Rachel M. Klasa 5 — Smaż szybciej te steki, Gertrude — zawołałem. — Zaraz tu będą! Właśnie mieli do nas przyjechać Frontenowie. Pan i pani Fronten mieli zjeść z nami kolację. — Ciekaw jestem, jak udało im się znaleźć dziewczynę do tych ich dziesięciorga potworów? — dodałem. — Dlaczego my nie mamy dzieci? Spytam, może oddadzą nam które do adopcji. Dzyń-dzyń, zadzwonił dzwonek. Drzwi się otworzyły i wszedł pan Fronten. Za nim weszła małżonka. Miałem właśnie zamknąć drzwi, kiedy okazało się, że czeka nas potworna niespodzianka. Do środka weszli też Mary Anne, John, Joe, Jim, Sue, Mary Beth, Tim, Bob, Barbara i David. — Daj mi aspirynę, Gertrude — szepnąłem żonie do ucha. — Na pewno mi się przyda! No i się zaczęło. — Bobby, co to takiego? — spytał Jim, podnosząc wazon, za który dałem pięćset dolarów. Następnie rozgniewał się i rzucił nim o ścianę, a potem zaczął niszczyć wszystkie moje lampy (było wiadomo, że Jim często wpada w histerię). Następnie wszystkie dzieci zaczęły coś niszczyć. — Aa! — wrzasnąłem. — Wynoście się! No już, fora ze dwora! Rodzice wynieśli po dwoje pociech za kołnierze. Ja sam wykopałem Jima i Boba za drzwi. Pozostałe dzieci same uciekły. Zniszczyły rzeczy za dziesięć tysięcy dolarów. Koniec” Był jeszcze fragment z autobiografii zatytułowanej „Najzabawniejsze chwile w życiu mojej rodziny” — różne rodzinne historie, które mi przekazano.
191
„Nienawidziłam wszystkich, od kiedy skończyłam dwa tygodnie do roku. Bez przerwy płakałam i do nikogo nie chciałam iść w gości. Siedziałam tylko na progu aż do powrotu do domu”. Na zdjęciach i w pracach pełno było przemocy, konfliktów i męskiego pierwiastka. Ich przesłanie było oczywiste. Jak to się stało, że nikt tego nie zauważył? Dlaczego nikt się tym nie zaniepokoił? Znowu nawiedził mnie ból tamtych lat. Z oczami pełnymi łez zaczęłam przeglądać te wszystkie rzeczy, a potem jeszcze raz i jeszcze, coraz bardziej przerażona i oniemiała. Na następną sesję przyniosłam kilka opowiadań i zdjęć. Zaczęłam je pokazywać i czytać doktorowi Padgettowi, który słuchał uważnie. Kiedy skończyłam, spojrzałam w jego pełne smutku oczy. — Dlaczego pozwolili, żeby to trwało, panie doktorze? Dlaczego zachowywali się tak, jakby nic się nie działo? Dlaczego? — Głos zaczął mi się łamać. Doktor nie znał odpowiedzi na te pytania. Jak mogłam się spodziewać, że mi na nie odpowie? Ja też nic nie wiedziałam. — Wie pan co — ciągnęłam, pogrążona we wspomnieniach — za zachowanie zawsze dostawałam uwagi. Same uwagi! Nauczyciele wypisywali mi w zeszycie całe powieści. Ale w domu nigdy nie miałam z tego powodu problemów. Mama mówiła, że nie pokaże ich tacie, i sama je podpisywała. Czy to możliwe, żeby ojciec nigdy nie widział żadnej uwagi? O Boże! Wydawało mi się wtedy, że to tak fajnie, że się tego nie czepiają. Ale teraz dziwię się, że na to wszystko pozwalali. Czy nic by pan nie robił, gdyby pańska córka przynosiła same uwagi? — Nie, zareagowałbym — powiedział łagodnie. — To straszne! Byłam potwornie zepsutym dzieckiem. Zepsutym i niezrównoważonym. Teraz to dla mnie jasne, a przecież oni nic nie zrobili! Zaczęły mi się przypominać różne zdarzenia, a łzy ciekły mi ciurkiem po policzkach. Widziałam ojca, który stał koło boiska i wrzeszczał, żebym kopnęła lub puściła piłkę, kiedy grałam w softball w trzeciej klasie. Byłam zbyt zawstydzona i przerażona,
192
żeby móc go słuchać. Inni rodzice patrzyli na niego zszokowani i oburzeni, co napełniało mnie jeszcze większym wstydem. Po meczu powiedziałam, że nie chcę, żeby więcej przychodził. Nawet się ze mną nie spierał. Przez następne dziewięć lat ligi szkół katolickich, na różnych turniejach i zawodach, to inni gracze mogli patrzeć na swoich wiwatujących na trybunach rodziców. Moi nigdy się tam nie pokazali. Na treningi jeździłam rowerem, a na zawody zabierali mnie rodzice koleżanek. Byłam osieroconą sportsmenką. Przez wszystkie te lata byłam pewna, że sama sobie zgotowałam ten los. Że w wieku ośmiu lat wykazałam karygodny brak szacunku wobec swoich rodziców. — Boże, przecież to straszne! — zawołałam. — Oni zupełnie zignorowali te wszystkie, tak ważne dla mnie, l a t a . Niektórzy żartowali, że w ogóle nie mam rodziców. Zadni inni rodzice nie zachowywali się w ten sposób. I wie pan co? Ojciec nigdy nie przeprosił mnie za to, a mama też milczała. Czy potraktowałby pan dosłownie to, co powiedziało małe dziecko, i przestał przychodzić na mecze? — Nie, nie zrobiłbym tego — odparł. — Ale przede wszystkim nie upokorzyłbym cię tak, byś chciała, żebym przestał przychodzić. Wspomnienia były niczym bomby. Każde wstrząsało mną do tego stopnia, że zaczynałam drżeć. W szkole średniej odkryłam „Mogen David”, zwane też „Mad Dog”, tanie, ale mocne wino, bardzo łubiane przez młodzież. Poznałam je w czasie wakacji po pierwszej klasie. Zostawiało paskudny smak w ustach, ale dawało ciepło, którego nigdy wcześniej nie czułam. W ostatniej klasie zaangażowałam się w przedstawienia teatralne, wymykałam się więc na tyły sceny, gdzie piłam „Mad Doga” z członkami ekipy technicznej w przerwach między aktami lub w czasie prób, upijając się tak, że zapominałam roli albo ją trochę zmieniałam. Jechałam później do domu zupełnie ululana, z
193
nadzieją, że pomoże mi płyn do płukania ust, chociaż się zataczałam i miałam plamy po winie na ubraniu. Nigdy niczego nie zauważyli. A przynajmniej nigdy o tym na wet nie wspomnieli. Upijałam się coraz bardziej, a oni nadal nic nie robili. Wspomnieli o tym tylko raz, kiedy którejś nocy wróciłam do domu tak pijana, że zwymiotowałam do doniczki na ganku. Ale nie było to upomnienie, tylko parę słów na temat tego, jak to kac będzie dla mnie najlepszą karą. Myślałam wtedy, że to naprawdę fajne. Że rodzice są fajni. Wystarczyło, że trzymałam się od nich z daleka, nie sprzeciwiałam się im, przestrzegałam panujących w domu reguł i pojawiałam się przed „godziną policyjną”, a wszystko było w porządku. Mogłam się ładować w kolejne rozróby w szkole, upijać się, pieprzyć z kim popadnie, bylebym tylko w domu była potulnym dziecięciem. Dlatego starałam się unikać domu. — W ogóle się mną nie przejmowali! — krzyknęłam histerycznie. — W ogóle! Zababrałam sobie całe życie. Wołałam o pomoc, błagałam o nią, a oni nigdy nie zwracali na to uwagi. Chodziło im jedynie o to, żebym miała dobre stopnie i przynosiła do domu nagrody. Chcieli tylko, żebym zeszła im z oczu. Myślałam kiedyś, że są ze mnie dumni. Naprawdę sądziłam, że jak będę odnosiła sukcesy, to będą mnie kochać. Ale wie pan co? Zupełnie się mną nie interesowali. Ważne było dla nich tylko to, jak inni na nich patrzą. Mogłam umrzeć, zajść w ciążę, zrobić cokolwiek, a oni i tak by się mną nie przejęli. Baliby się tylko tego, co powiedzą sąsiedzi i znajomi. To zupełnie zepsułoby ich wizerunek pieprzonej szczęśliwej amerykańskiej rodziny! Nie mogłam już tego ciągnąć. Płakałam tak mocno, że z trudem wydobywałam głos z gardła. Teraz doktor Padgett przejął inicjatywę. Wiem, że to boli — powiedział z całą swoją dobrocią. — Nie zależało im na tobie tak, jak tego pragnęłaś. Nie kochali cię tak,
194
jak myślałaś. Można powiedzieć, że w dużym stopniu wychowałaś siebie sama, Rachel. — I spieprzyłam swoje życie! — niemal krzyczałam. — Mogłam tak wiele osiągnąć, ale szłam po linii najmniejszego oporu. Opuszczałam zajęcia na studiach, bo albo miałam kaca, albo byłam napruta, albo zmęczona po nocy z kolejnym facetem. Niech pan z o b a c z y . Udaję, że jestem księgową, ale prawie nie mam klientów. Jestem przegrana. Zniszczyłam swoje życie. A co by było, gdybym wtedy bardziej się starała? Kim bym teraz była? — Wychowywałaś siebie najlepiej, jak potrafiłaś, Rachel. To zadziwiające, że tyle udało ci się osiągnąć, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Mogli cię przecież wyrzucić z ogólniaka. Mogłaś się zabić. Mogłaś też trafić do więzienia. I przede wszystkim — mogłaś się zupełnie poddać. Ale ty nigdy się nie poddałaś. Cały czas szłaś do przodu i to, co udało ci się osiągnąć, jest niemal cudem. Skończyłaś studia, wyszłaś za mąż, jesteś dobrą matką i niezależnie od tego, co przechodziłaś, nigdy nie porzuciłaś swoich obowiązków. — Ale zawaliłam wszystko, panie doktorze! Czy pan tego nie widzi? Założę się, że p a n chodził na w s z y s t k i e zajęcia. I pana dzieci też nie wagarowały. Inni studenci się spinali i próbowali czegoś nauczyć, a ja straciłam niepowtarzalną szansę, bo albo byłam naćpana, albo pijana, albo ganiałam za facetami, jakby to był cel mojego życia. — Nie miałaś wyjścia, Rachel. M u s i a ł a ś tak robić. Miałaś mnóstwo problemów i musiałaś sobie z nimi radzić, a alkohol, narkotyki i seks to był twój sposób na życie. Zły? Destrukcyjny? Tak, ale nie miałaś innego wyboru. — Niby że byłam chora? Znowu chce pan wszystko zwalić na pograniczne zaburzenie osobowości? Nic z tego. Nie byłam już dzieckiem. I niezależnie od tego, czy byłam chora, czy nie, ponoszę odpowiedzialność za swoje czyny. Nie mogę zwalić wszystkiego na chorobę psychiczną. Byłaś za to odpowiedzialna, Rachel, i już za to zapłaciłaś. Balansowałaś na krawędzi i tylko cudem udało ci się przeżyć. Ale udało się. Nie umarłaś. Gdybyś popełniła przestępstwo,
195
mogłabyś znaleźć się w więzieniu. Zapłaciłaś już za wszystkie swoje czyny. Poniosłaś konsekwencje tego, co zrobiłaś. Ale przecież to przeszłość. Wyszłaś jakoś z tego cało. Nie jesteś alkoholiczką. Nie narkotyzujesz się. I nigdy nie zdradzałaś męża. To naturalne, że żałujesz swoich błędów — dodał. — Niema jednak sensu się nimi zadręczać, bo po prostu nie mogłaś nic na to wszystko poradzić. Wychowałaś siebie może nie w sposób doskonały, ale przecież to nie ty powinnaś to robić. Musisz sobie wybaczyć, Rachel. Masz przed sobą całe życie. Terapia powinna dać ci to, czego potrzebujesz, i może wreszcie poczujesz wewnętrzny spokój, którego istnienia nawet nie podejrzewałaś. Masz na to jeszcze jedną szansę i teraz tylko to się liczy. Pod koniec sesji byłam całkiem wyczerpana i rozdarta między zupełnym brakiem energii a nowym wybuchem gniewu i bólu z powodu tego, co zrozumiałam. Żałowałam straconego dzieciństwa i własnych złudzeń na jego temat i gryzłam się tym, co straciłam. Listopad był wyjątkowo mokry i pochmurny. Nie miałam ochoty ani gotować, ani jeść kolacji. Wciąż pochłaniało mnie to, czego dowiedziałam się w czasie sesji. Otworzyłam szyber od kominka i stwierdziłam, że najwyższy czas zacząć w nim palić. Ułożyłam polana i podłożyłam pod nie rozpałkę, którą następnie zapaliłam. Patrząc na płomyk, czułam tylko wewnętrzną pustkę. Jednak ogień coraz bardziej mnie przyciągał. Płomienie. Potęga gorąca. Druzgocąca siła destrukcji. Kiedy się trochę rozgrzałam, postanowiłam odłożyć zdjęcia i opowiadania, które wzięłam ze sobą na sesję. Zdziwiłam się nawet, że wciąż mam je przy sobie. A potem zauważyłam inne pudełko, podpisane przez moją matkę: „Rachel — nagrody”. Nagrody. Tylko na tym im zależało, pomyślałam z goryczą. Teraz nic już dla mnie nie znaczyły. Zupełnie nic. Przypominały mi tylko, jak żałosne było moje dzieciństwo. Otworzyłam pudełko i zaczęłam przeglądać kłębowisko niebieskich, czerwonych i białych proporców, stosy dyplomów z moim
196
imieniem i nazwiskiem. Nagrody sportowe. Olimpiady matematyczne i językowe. Świadectwo ukończenia szkoły średniej i certyfikaty National Honor Society. Te wszystkie osiągnięcia, które teraz zamieniły się tylko w bezwartościowe świstki. Śmieci. Kiedy tak je przeglądałam, opanowało mnie nieodparte pragnienie, by to wszystko wyrzucić. Spojrzałam w płomienie i odczułam nagły impuls. Zaczęłam zgniatać dyplomy i wrzucać je jeden po drugim do ognia, czując jednocześnie gorycz żalu i słodycz zemsty. Papier pali się szybko, litery znikały już na zawsze. A potem płonęły kolejne proporce, jeden po drugim. I jeszcze świadectwa. Moja matura. Wszystko znikało w ogniu. Poszłam do sutereny, żeby wziąć więcej rzeczy do spalenia. Zdjęłam też ze ściany mój dyplom ukończenia studiów i właśnie wyjmowałam go z ramek, kiedy pojawił się Tim. Był w garażu, gdzie próbował naprawić przekładnię w naszym wozie. Zbladł, gdy zobaczył rozpalony kominek i resztki tego, co się w nim paliło. — Co ty, do diabła, wyprawiasz?! — spytał zaszokowany. — Palę to wszystko — mruknęłam gniewnie. — Palę to całe gówno! Podbiegł do ognia akurat w chwili, gdy płomienie objęły świadectwo ze szkoły średniej. — O Boże, przecież to twoje świadectwo! — Obrócił się do mnie i zauważył, że trzymam w ręku dyplom ukończenia studiów, już bez ramek. — Nie, nie pozwolę, żebyś go spaliła. Nic z tego! Znowu nie panujesz nad sobą, Rachel. Musisz zadzwonić do doktora Padgetta. Musisz coś zrobić. Nie dopuszczę do tego, żebyś spaliła dyplom. — Dlaczego? — spytałam, dysząc. — Ten świstek nic dla mnie nie znaczy! Kompletnie nic! Posłuchaj, Rachel — rzekł stanowczo i przytrzymał moją rękę, nie pozwalając, bym zbliżyła się do ognia. — Nie wiem, co się
197
stało w czasie dzisiejszej sesji. Nie wiem, o co tu chodzi i o czym myślisz. Ale nie panujesz nad sobą. Nie rozumiesz, co zrobiłaś? Spaliłaś swoje nagrody! Na pewno będziesz tego żałować. — Nic podobnego! — skłamałam. Prawdę mówiąc, już zaczęłam żałować swojego postępku. Niestety, nie mogłam tego cofnąć. — Daj mi ten dyplom, Rachel — zażądał, wciąż trzymając mnie za ramię. — Nie! — krzyknęłam jak trzyletnia dziewczynka. — Daj, i to j u ż! W końcu go posłuchałam. — Schowam to albo wezmę do biura, dopóki się nie pozbierasz — rzucił rozgniewany i wyszedł. Dlaczego jest na mnie taki zły? To przecież nie jego nagrody. Ja je zdobyłam, więc mogę z nimi zrobić, co zechcę. Mogę je spalić... — Boże, co mnie opętało? Dlaczego to zrobiłam? Tim miał rację. Powinnam zadzwonić do doktora Padgetta. — Czy to pilne? — spytała sekretarka. Do licha, nie znosiłam tego pytania. Miałam wrażenie, że dopiero teraz widać, jaka ze mnie wariatka. I być może rzeczywiście nią jestem. — Tak — odparłam cichutko. — Doktor za chwilę się z panią skontaktuje. Gdyby nie zrobił tego w ciągu kwadransa, może pani zadzwonić raz jeszcze. Tak właśnie wyglądało to za każdym razem. Wiedziałam o tym aż nazbyt dobrze. Zamknęłam się z telefonem, paczką papierosów — szklanką wody z lodem w sypialni, a Tim w tym czasie zajął się obiadem. Takie sytuacje zdarzały się aż nazbyt często. Czekałam niecierpliwie, trzymając dłoń na słuchawce. To było żałosne! Odebrałam telefon po drugim dzwonku. — Tu doktor Padgett. — Ee, panie doktorze...
198
Cisza. Jest pan tam? Tak. — Mm... — Zastanawiałam się, jak wyjaśnić, dlaczego zadzwoniłam. — Przed chwilą straciłam panowanie nad sobą i zrobiłam coś strasznie głupiego. I destrukcyjnego. — Co się stało? — Więc przeglądałam swoje nagrody: proporce, dyplomy, świadectwa i tak dalej. No i się zdenerwowałam. Wie pan, z powodu tego, o czym dzisiaj rozmawialiśmy. No i wrzuciłam to wszystko do ognia. — Co t a k i e g o ? ! — spytał. — Spaliłam proporce i świadectwa. — Ale dlaczego, na miłość boską? Nie starał się ułatwić mi tej rozmowy. Przecież powinien mnie zrozumieć. Doskonale wiedział, że te nagrody stały się dla mnie absolutnie bezwartościowe po tym, czego się dowiedziałam. — Byłam zła. Te rzeczy nic dla mnie nie znaczą. To tylko bezwartościowe śmieci. Tak jak ja. Dalej, doktorze. Pociesz mnie. Wiesz, jak strasznie teraz się czuję. — To całkowicie autodestrukcyjne działanie — upomniał mnie ostro. — Nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś coś tak głupiego, Rachel. Coś tak bezcelowego i niszczycielskiego. — Tak, wiem — jęknęłam. — Myśli pan, że nie wiem? Myśli pan, że nie żałuję? Zapewniam pana, że byłam bardzo zmartwiona. To mnie po prostu napadło. Po prostu napadło! — Ten telefon nie ma sensu, Rachel. Nie mogę ci teraz pomóc. Co się stało, to się nie odstanie, i musisz się pogodzić z konsekwencjami. Te słowa spowodowały, że zalałam się łzami. — Ale czy nie możemy o tym porozmawiać, panie doktorze? Bardzo proszę. Jestem strasznie zmartwiona. Moje dzieciństwo straciło dla mnie całe swoje znaczenie. Nie może mi pan pomóc? — —
199
Powinnaś była do mnie zadzwonić, z a n i m cokolwiek spaliłaś — odrzekł twardo. — Wtedy mógłbym ci pomóc. Ale teraz nic już nie mogę zrobić, skoro to odreagowałaś. Jeśli telefon do mnie powstrzymałby cię od podobnych działań, to w porządku. Ale teraz nie mam zamiaru ciągnąć tej rozmowy. — Tylko tyle ma mi pan do powiedzenia? — pisnęłam do słuchawki, starając się zyskać trochę czasu i ubłagać go, by mnie pocieszył. — Nie możemy jeszcze porozmawiać? — Porozmawiamy w czasie sesji. Do widzenia, Rachel. — Ale, panie doktorze... — Do widzenia, Rachel. Nie pożegnałam się z nim, tylko trzasnęłam słuchawką o widełki. Po co w ogóle do niego zadzwoniłam?! Czułam się jeszcze gorzej niż przed tą rozmową. Siedziałam na łóżku i patrzyłam na telefon, czując olbrzymie wyrzuty sumienia. W końcu zeszłam na dół do salonu. Płomień przygasł, a zwęglone szczątki moich nagród walały się w palenisku. Pobiegłam do łazienki, żeby zwymiotować. —
200
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Następnego ranka obudziłam się później niż zwykle. Kiedy zeszłam na dół, Jeffrey już bawił się w salonie. Na podłodze pełno było klocków lego, z których budował jakąś wielką fortecę. Kiedy usłyszał kroki, obrócił się w moją stronę. — Cześć, mamo! — Uśmiechnął się, a potem zmarszczył nosek. — Coś tu brzydko pachnie. Wciągnęłam głęboko powietrze nosem i stwierdziłam, że ma rację. Jedną z wad kominka jest to, że czuć zapach spalonego drewna. Jest on miły, gdy się go czuje na dworze w chłodny, zimowy poranek, ale przykry, gdy wchodzi w ściany. Jeffrey był oczywiście przyzwyczajony do zapachu spalonego drewna, ale ten wydawał się ostrzejszy. Kiedy podeszłam do paleniska, przykre wrażenie wyraźnie się nasiliło. Teraz, kiedy drewno się już wypaliło, to, co zrobiłam, stało się jeszcze bardziej oczywiste. Zwęglone szczątki pergaminu przypominały sczerniałe, leżące na kupce liście. Proporce, które zrobiono z czegoś syntetycznego, przypominały czarne łzy. Gdzieniegdzie zostało parę czerwonych lub niebieskich nitek, czasami na fragmencie tkaniny dało się odczytać parę liter. Przed oczami miałam też skrawek materiału ze zmatowiałym złotym napisem: „pierwsze miejsce”. Zabrałam się do wygarniania tego wszystkiego, nie czekając, aż Jeffrey przyjrzy się szczątkom w kominku i zacznie zadawać pytania. Były to pamiątki z wielu lat, zniszczone przez moje głupie, dziecinne zachowanie. Następnie zrobiłam sobie kawy, a syn ponownie zajął się swoją fortecą. Wciąż jednak wracało do mnie pytanie: d l a c z e g o ? Dlaczego zrobiłam to wszystko?
201
Czy miała to być zemsta na moich rodzicach? Nie, przecież te rzeczy były u mnie. Rodzice nie mogli wiedzieć o tym, co się stało. Czyżby te nagrody rzeczywiście nie miały dla mnie znaczenia? Nie. Musiałam przyznać, że nigdy go nie straciły, nawet wówczas, kiedy szaleńczo je paliłam jedną po drugiej. W głębi serca wiedziałam, że nie działałam tak nieobliczalnie, jakby się mogło wydawać. Nie paliłam wszystkiego na chybił trafił. Spaliłam wiele niebieskich proporców z zawodów szkolnych, które niewiele dla mnie znaczyły. Zachowałam jednak te z zawodów międzyszkolnych, ten z siódmej klasy za rzuty do kosza i z olimpiady naukowej — najważniejsze dla mnie nagrody. I chociaż chwyciłam proporce w gniewie, to jednak zostało mi na tyle zdrowego rozsądku, by się im przyjrzeć. Spaliłam świadectwo ze szkoły średniej, ale oszczędziłam dyplom ze studiów. Z ulgą przyjęłam to, że Tim kazał mi go zwrócić, ale chyba i tak nigdy bym go nie spaliła. Chodziło mi raczej o to, żeby mąż zobaczył, co mam zamiar zrobić, a nie o sam akt. Nasuwały się niezbyt przyjemne, ale prawdziwe wnioski, jakby żywcem zaczerpnięte z podręczników na temat pogranicznego zaburzenia osobowości. Manipulacje. Sprawdzanie, jak daleko można się posunąć. Nie wystarczyło mi to, że mogę się podzielić swoim smutkiem w czasie sesji. Doktor Padgett starał się mnie wspierać, ale było mi tego za mało. Zachłannie pragnęłam więcej. Spalenie tych nagród było czystym wariactwem. Wiedziałam o tym doskonale nawet wtedy, kiedy to robiłam. Oczywiście Tim zareagował zgodnie z moimi oczekiwaniami. Wyraźnie zmartwił się z powodu mojego zachowania i zażądał, bym zadzwoniła do doktora Padgetta, a właśnie o to mi chodziło. Ale to, co zrobił mój mąż, miało poślednie znaczenie. Moja autodestrukcja miała symboliczną wymowę i była nastawiona na
202
to, by zwrócić na siebie uwagę człowieka, który znajdował się w centrum mojego świata — doktora Padgetta. Musiałam przyznać, że doktor od razu to zrozumiał. Dlatego celowo nie reagował tak, jak tego pragnęłam. Nie gniewał się na mnie, nie współczuł mi ani nie miał zamiaru mnie pocieszać. W ogóle nie chciał rozmawiać o tej sprawie przez telefon. Oboje wiedzieliśmy, że to, co zrobiłam, wynikało z potrzeby manipulowania innymi. Nie miałam pojęcia, czy uda mi się kiedyś pokonać tę potrzebę w kontaktach z innymi ludźmi. Moje sekrety nie były zbyt dobrze ukryte. Zarówno opinia ze szpitala, jak i książki o pogranicznym zaburzeniu osobowości mówiły prawdę. R z e c z y w i ś c i e chciałam manipulować swoim otoczeniem, byłam wybuchowa i zdolna do desperackich aktów, gdy tylko czułam, że więź łącząca mnie z terapeutą nie jest dostatecznie mocna. Postawa Twardziela, który nikogo nie potrzebuje, zawsze była jedynie fasadą. Miała ona służyć nie tylko do ukrycia tych sekretów przed innymi, ale też przed samą sobą. Ale nie działała na doktora Padgetta, a i mnie nie w pełni chroniła. Musiałam się teraz z tym pogodzić. Inne samoodkrycia były niczym w porównaniu z tym, które czekało mnie na następnej sesji. Musiałam się przyznać nie tylko do tego, co zrobiłam, ale też ujawnić swoje motywy. Przynajmniej raz zaczęłam spotkanie dokładnie tak, jak zamierzałam, jak to sobie wielokrotnie powtarzałam. Powiedziałam, że nie straciłam zupełnie panowania nad sobą. Że to, co zrobiłam, było przemyślane. I, co najważniejsze, że zrobiłam to po to, by uzyskać oczekiwaną reakcję ze strony doktora Padgetta. Dla kogoś, kto znosił tyle obraźliwych słów, przetrzymał tyle moich ataków i niespodziewanych telefonów — wysiłków, by rozszerzyć terapię na godziny poza sesjami — była to doskonała okazja, by powiedzieć: „A nie mówiłem?”. Jednak rozumiałam teraz lepiej zarówno samego doktora, jak
203
podłoże naszej znajomości i dlatego nie spodziewałam się takiej reakcji. I chociaż w pełni na nią zasługiwałam, okazało się, że mam rację. Nie oczekiwałam też wielkich pochwał za to, że przyznałam sit,; do błędu. Powoli zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, co może mi pomóc, a co nie. Nagroda za ujawnienie motywów mogła służyć jako niebezpośrednia zachęta do dalszego ich ujawniania. Dlatego nie czułam się rozczarowana, kiedy mnie jednak nie chwalił Doktor Padgett zachował swoim zwyczajem neutralność „białej kartki” i po prostu słuchał, pozwalając mnie samej dochodzić do kolejnych wniosków. — Jak pan może ze mną wytrzymywać? — spytałam go szczerze. — Wie pan równie dobrze jak ja, że usiłowałam panem manipulować. Robiłam wszystko, by uzyskać odpowiednią reakcję. Jak może pan to tolerować? Zauważyłam lekki uśmiech na jego ustach. — To dlatego, że relacja między pacjentem a terapeutą jest nieco inna — wyjaśnił. — Z tego względu ograniczam się do trzech godzin w tygodniu i nie prowadzę terapii przez telefon. To, że wszystko wytrzymuję, nie jest żadnym cudem. Też potrafię wpaść w gniew, obrazić się, zniechęcić czy poczuć się dotknięty. Ale przecież nie siedzę z tobą całymi dniami. A kiedy tu jestem, mogę poświęcić całą uwagę tylko tobie. I możesz mi wierzyć, że gdyby w moim życiu działo się coś, co by mi na to nie pozwalało, odwołałbym sesję. Nasza relacja nie przypomina innych dorosłych relacji. Jestem tu po to, by spełniać t w o j e potrzeby. Oczywiście w pewnych granicach, by samemu nie poczuć się dotkniętym. To prawda, że mnie czasami irytujesz, ale zapewniam, że nic więcej. Coś mi nagle przyszło do głowy i musiałam się uśmiechnąć. Uśmiech doktora Padgetta stał się szerszy i bardziej wyraźny. — O czym myślisz? Sama nie wiem. Widzę pana teraz w kolejce w urzędzie komunikacji. Stoi pan z pół godziny, a potem jakiś straszny urzędas mówi panu, że to zła kolejka i że nie ma pan przy sobie —
204
odpowiednich dokumentów. To ostatni dzień, kiedy można załatwić tę sprawę, więc zaczyna pan mu mówić, co pan sądzi o tych wszystkich papierkach i ludziach, którzy się nimi zajmują. Zaśmiał się. Najwyraźniej nie tylko ja miałam dosyć urzędu komunikacji. Śmiech, uśmiechy... Tak dawno zniknęły one z mojego życia. Uświadomiłam sobie, że doktor Padgett właściwie nigdy nie widział mnie uśmiechniętej. Brakowało mi tego. Usiadłam teraz wygodnie, napawając się uśmiechem doktora Padgetta, starając się dokładnie zapamiętać każdy jego szczegół. — O czym teraz myślisz? — spytał, nie przestając się uśmiechać. — Ze ładnie się pan uśmiecha — odparłam. — Ty też, Rachel. Z przyjemnością na ciebie patrzę. Zarumieniłam się, ale z zadowoleniem skinęłam głową. — Wiesz, terapia jest czasami bardzo ciężka — stwierdził. — Bardzo intensywna i bolesna. Ale wcale nie musi taka być. Może też stać się prawdziwą przyjemnością. — Ale przecież jestem tu z powodu choroby, prawda? Powinnam zajmować się kolejnymi problemami, i to na poważnie. — Przestałam się uśmiechać i zmarszczyłam brwi, gdy tylko znowu zagłębiłam się we własnych doznaniach. Doktor Padgett też spoważniał, chcąc zapewne dać w ten sposób do zrozumienia, że szanuje moje uczucia. — Muszę panu wyznać coś jeszcze — odezwałam się w końcu. — Wiem, że jestem tutaj, żeby wyjść z choroby. Ale czasami boję się powiedzieć, że czuję się dobrze. Zdarza mi się nawet tęsknić za szpitalem, jakbym chciała, żeby mi się pogorszyło tak jak wtedy. Czyste szaleństwo, prawda? To był dzień na ujawnianie sekretów. — Boisz się, że jeśli nie będziesz bardzo chora, to mniej mi będzie na tobie zależeć? — Tak. — Skinęłam głową. — Wiem, że to nie ma najmniejszego sensu. Naprawdę chcę zrobić wszystko, żeby przyspieszyć terapię. Robić wszystko, co powinnam. Być pańską najlepszą pacjentką.
205
Najlepszą albo najgorszą. Bo obawiasz się, że jeśli znajdziesz się gdzieś w środku, to przestanę się o ciebie troszczyć. Tak, boję się, że ktoś zajmie moje miejsce. — Przerwał mi dzwonek telefonu, co zdarzało się nadzwyczaj rzadko. Doktor Padgett nigdy nie odbiera telefonów w czasie sesji. Nie pamiętałam, żeby kiedyś nam przerwano. —
Możesz zaczekać? Zaraz do tego wrócimy. — Uśmiechnął się i podszedł do biurka, by odebrać telefon. — Hm... M-m.. M-m... Musisz powiedzieć, żeby stamtąd zeszła... Zawołaj strażników... M-m... Jasne, możesz zwiększyć dawkę do pięćdziesięciu miligramów. Będę na obchodzie... Dobrze... Cześć. Odłożył słuchawkę i wrócił na swoje miejsce. — Więc mówiłaś... — zaczął. Spojrzałam na niego zimno. — Nie mam panu nic do powiedzenia! Boże, jaka jesteś dziecinna. Znowu starasz się nim manipulować. Doskonale wiesz, że ma innych pacjentów. No i jest ordynatorem oddziału psychiatrycznego. Mimo tych myśli nie mogłam powrócić do poprzedniego stanu sprzed zaledwie paru minut. Czułam się opuszczona i zdradzona. Niewątpliwie rozmawiał o innej wariatce z oddziału. Kimś takim jak ja kiedyś. Kimś, kto bardzo potrzebował jego pomocy. Ja sama spadłam do drugiej kategorii pacjentów i można mi było przerywać sesje. Miałam pełną świadomość tego, co się ze mną dzieje. A jednak zadałam pytanie, chociaż nie było szans na uzyskanie odpowiedzi. — Kto to był? — rzuciłam tonem zazdrosnej kochanki. — Wiesz, że nie mogę rozmawiać z tobą o moich pacjentach. — Czemu nie? — nalegałam, nie chcąc się wycofać. — Skoro to takie ważne, że można mi przerwać sesję, to mam chyba prawo wiedzieć. —
206
Nie masz — powiedział nieco zniecierpliwiony. — Przesadzasz. Odbyłem tylko krótką rozmowę i już mogę z tobą rozmawiać. Wiesz, że rzadko mi się to zdarza. — Ale właśnie o niej myślisz, prawda? — wydyszałam. — Bardziej zależy ci na niej niż na mnie. Może bardziej byś się mną przejął, gdybym zażyła całe opakowanie xanaksu, co? Gdyby ktoś mnie zabił, a ty musiałbyś pójść na mój pogrzeb? Na kolana i przepraszaj! Powiedz, jak bardzo jest ci przykro. I że zależy ci na mnie bardziej niż na niej! Niż na jakiejkolwiek innej pacjentce! Jak zwykle, nie podjął gry. — Odebrałem telefon, Rachel — powtórzył stanowczo. — Tylko tyle. Robisz z igły widły i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, podobnie zresztą jak ja. Mogę zrozumieć, że to cię zdenerwowało, ale przesadzasz. To, co ci teraz powiem, nie ma najmniejszego znaczenia. I tak sama będziesz oceniać znajomość ze mną i to, jak bardzo mi na tobie zależy. — Ale jesteś bezczelny — syknęłam. — Chcesz powiedzieć, że poświęcasz mi w pełni swój czas w trakcie sesji? Gówno prawda! To czysta hipokryzja! A co z tymi wszystkimi głupimi zasadami i ograniczeniami?! Ja muszę się do nich stosować, a ty możesz robić, co chcesz. Przecież to tylko ja. Jesteś największym skurwysynem, jakiego w życiu spotkałam. Powinieneś mnie, cholera, przeprosić. — Dosyć tego! — Chyba po raz pierwszy był bliski tego, żeby podnieść głos. — Nic ci nie jestem winny. Przykro mi, jeśli ten telefon cię zirytował, ale nie zrobiłem niczego, by cię specjalnie zranić. Za to ty właśnie rozmyślnie próbujesz to zrobić. Nie wyrażasz swoich uczuć, tylko mnie atakujesz. Nie zasługuję ani na jedno słowo, które właśnie powiedziałaś. Trudno mi było nawet wyobrazić sobie, że jeszcze parę minut temu uśmiechał się tak ciepło. Oczy miał teraz szeroko otwarte i siedział zupełnie inaczej niż zwykle, pochylony do przodu. Był wyraźnie poirytowany, może nawet zły. To wystarczyło, żebym natychmiast przerwała swoją tyradę. —
207
Bardzo pana przepraszam, panie doktorze — rzekłam pokornie. — Ma pan rację. Atakowałam pana. Byłam niesprawiedliwa. Przepraszam, nie chciałam pana zranić. Rozluźnił się trochę i odzyskał spokój, ale już się nie uśmiechnął. — No, to nie do końca tak jest. Ale przyjmuję twoje przeprosiny. Wierzę, że są szczere, chociaż tak naprawdę chciałaś mnie zranić. Poprzednio upominał mnie tylko po aktach autodestrukcji. Po raz pierwszy zrobił to po tym, jak go zaatakowałam. Zabawne, a przecież od tak dawna usiłowałam się do niego dobrać, uderzyć tak mocno, by to poczuł. Sądząc po jego reakcji, byłam prawie pewna, że tym razem mi się udało, że być może znalazłam jego czuły punkt. Nie miałam jednak z tego satysfakcji. To było puste zwycięstwo. Nagle zdałam sobie sprawę, że siedzący po drugiej stronie stolika doktor Padgett też jest człowiekiem, z normalnymi, ludzkimi odczuciami. Opanowały mnie wyrzuty sumienia. — Raz jeszcze przepraszam, panie doktorze. — Patrzyłam mu prosto w oczy. — Naprawdę. Rzeczywiście próbowałam pana zranić. Muszę się do tego przyznać, chociaż wcale tego nie chciałam. Za dużo pan dla mnie znaczy. Wiem, że panu na mnie zależy, a mnie zależy na panu. Czasami chciałabym móc coś dla pana zrobić, cokolwiek. Wiem, że nie mogę cofnąć tego, co powiedziałam, ale jest mi naprawdę przykro, jeśli pana uraziłam. Wiem, że pan na to nie zasługuje. — Przyjmuję przeprosiny — rzucił i spojrzał na zegar. — Na dzisiaj to wszystko. Był to gwałtowny koniec bardzo intensywnej sesji, którą zaczęłam, chcąc wyznać wszystko na temat moich nieracjonalnych motywów, a zakończyłam, dając prawdziwy pokaz tych motywów w akcji, co pozbawiło sensu całe wyznanie. Mój wybuch i jego zaskakująca reakcja przypadły na niezbyt szczęśliwy moment sesji. Nie było czasu, by załagodzić sytuację. Reakcje doktora Padgetta zawsze były przemyślane i wyważone, ale wątpiłam, by chciał pokazać, jak go dotknęłam albo do czego mogą prowadzić moje manipulacje. Ta jedna miała rzadki, —
208
spontaniczny charakter. Sama mogłam zobaczyć jego frustrację i ból. Trochę mnie to przeraziło. Zaczęłam przyjmować za pewnik, że niezależnie od tego, co powiem lub zrobię, zawsze osłoni go mechanizm „białej kartki”. Cierpliwość doktora Padgetta wydawała się niewyczerpana. Im bardziej próbowałam mu dopiec, tym bardziej okazywało się to bezcelowe i dlatego zaczęłam wierzyć w jego obietnice, że nigdy się do mnie nie zniechęci i że zawsze będę mogła do niego przychodzić, bo jest jakimś nadczłowiekiem. Istotą doskonałą. Półbogiem i męczennikiem, który uderzony nadstawia drugi policzek. Teraz nie byłam już tego taka pewna. Być może jego cierpliwość zaczęła się powoli wyczerpywać. Nie mogłabym go winić, gdyby któregoś dnia oznajmił mi, że ma już dosyć. Czyżbym była na najlepszej drodze, by zniszczyć także ten związek? A jednak czerpałam z tego jakąś pociechę i poczułam ulgę, że doktor Padgett jest mimo wszystko normalnym człowiekiem. Ze nie jest doskonały. Jego nadludzka cierpliwość też miała swoje granice. Doktor Padgett wytrzymywał ze mną nie z powodu swego profesjonalizmu czy męczennictwa, ale dlatego, że był mi oddany. Poczuł się urażony nie dlatego, że spadł z piedestału doskonałości, ale dlatego, że mu na mnie zależało. Jednym z najtrudniejszych ograniczeń terapii, czy raczej każdej pięćdziesięciominutowej sesji, było to, że potrzebowałam wyrazistego zamknięcia. I to czarno-białego. Jeśli wychodziłam ujęta jego dobrocią i ciepłem, których doznawałam, przenosiłam to na okres między sesjami. Czułam się bezpieczna przez to, że mnie kochano. Jednak te sesje, które kończyły się gwałtownie, zostawiały mnie wściekłą, z poczuciem osamotnienia i rozpaczy. Te uczucia również przenosiły się na przerwy między spotkaniami. Nie mogłam z siebie wykrzesać choćby odrobiny ciepła i miłości, a rozpacz wydawała się czymś wiecznym.
209
Często odreagowywałam jakoś te uczucia: pisałam obraźliwe notatki do doktora Padgetta, groziłam innym lub posuwałam się do aktów autodestrukcji — cokolwiek, byle przezwyciężyć poczucie opuszczenia. Miotałam się w tej pułapce, aż w jakiś sposób udało mi się potwierdzić więź łączącą mnie z doktorem Padgettem — czy to przez jego telefon alarmowy, czy kolejną sesję. To spotkanie również zakończyło się, zanim doktor Padgett zdołał mnie pocieszyć. Czułam wyrzuty sumienia z powodu mojego ataku i żal, że przeprosiłam go tak zdawkowo. Miałam tylko dwa słowa, na których mogłam się oprzeć: „Przyjmuję przeprosiny”. Żadnych wyjaśnień. Żadnych słów pocieszenia i propozycji, by przedłużyć sesję. Kusiło mnie, by zdobyć się na jeszcze jeden akt autodestrukcji i znaleźć wreszcie sposób, by zwrócić na siebie jego uwagę. A jednak z jakiegoś powodu tego nie zrobiłam. Być może moje wyznanie i chęć zapanowania nad tą częścią osobowości, która dopuszczała się manipulacji, były silniejsze, niż myślałam, i doszły do głosu nawet po tym wściekłym ataku. A może w końcu zaczęłam czuć więź i wspólnotę z doktorem Padgettem bez konieczności wyraźnego „zamknięcia” sesji. A może po prostu zaczęłam dorastać... — Założę się, że spodziewał się pan telefonu w nocy. — Uśmiechnęłam się jak dziecko dumne ze swego ostatniego dokonania. — Dlaczego miałbym? — Odpowiedział mi uśmiechem, który wyraźnie świadczył o tym, że już dawno mi wybaczył. — Sam pan wie — odparłam, trochę się rumieniąc. — Mieliśmy wczoraj nerwową sesję. Wyszłam bardzo zmartwiona. Pan też nie był zadowolony. Po czymś takim zwykle następuje katastrofa. — Dlaczego tym razem zareagowałaś inaczej? — spytał. — Nie jestem pewna — odrzekłam. — To znaczy, myślałam o tym, żeby zrobić coś głupiego, ale w końcu dałam spokój.
210
Z jakiegoś niezrozumiałego powodu poczułam się bezpiecznie. Jakbym wiedziała, mimo tego, co się stało, że wszystko będzie dobrze. Że pan mówił szczerze, kiedy przyjął pan moje przeprosiny. — I jak się z tym czujesz? Prawdę mówiąc, całkiem nieźle. Wie pan, gdyby to było pół roku czy rok temu, pewnie uciekłabym, zamknęłabym się na poddaszu, zaczęła biegać po mieście czy coś takiego. Tym razem tego nie zrobiłam i przyjemnie spędziłam wieczór. Bawiłam się z dziećmi, przygotowałam dobrą kolację, świetnie spałam. Z trudem mogę w to uwierzyć! Uśmiechnął się, ciesząc się wraz ze mną. To był ten sam niepohamowany, zaraźliwy uśmiech, który widziałam wczoraj. Był ze mnie dumny, a ja dzieliłam to uczucie. W następnych latach odniosłam wiele terapeutycznych sukcesów, ale żaden nie uradował mnie tak, jak ten — było to coś prostego i naturalnego dla innych ludzi, ale nie dla mnie. Czułam się jak dziecko, które w końcu jest w stanie bez ociągania pocałować mamę na pożegnanie, spokojne, że mama nadal je kocha i na pewno wróci. Mówiąc językiem psychologii, osiągnęłam świadomość „stałości związku”, to znaczy zrozumiałam, że silny związek może przetrwać złość, gniew i czasową rozłąkę. Właśnie tego doktor Padgett chciał mnie nauczyć od pierwszej sesji, a ja zaczęłam rozumieć i akceptować ten mechanizm dopiero półtora roku później. Oznaczało to możliwość przejścia do kolejnych, ważniejszych spraw — było wyraźnym postępem. Mogłam dużo o tym mówić, a doktor Padgett słuchał z satysfakcją nauczyciela, który zdołał wypełnić swe zadanie. — Dorastanie jest bardzo ambiwalentnym procesem — powiedział. — Z jednej strony, towarzyszy nam potrzeba oddzielenia się od rodziców i zajęcia się swoimi sprawami. Trzyletnie dziecko widzi rodzeństwo jeżdżące na rowerze bez bocznych kółek i chce robić to samo. Dziesięciolatek widzi, jak siostra prowadzi samochód, i nagle okazuje się, że rower mu już nie
211
wystarcza. Ale z drugiej strony, co jakiś czas trzeba dziecko zapewnić, że nie urosło za bardzo i że rodzice wciąż wiedzą, jak bardzo ich potrzebuje. Dobry ojciec lub matka potrafią to zrobić, nie zmniejszając naturalnej i zdrowej potrzeby większej niezależności. Kiedy ty dorastałaś, zabrakło rodziców, którzy dodawaliby ci otuchy. I chociaż walczyłaś o swoją niezależność, stanowiła ona broń obosieczną. Chciałaś, by rodzice popuścili ci cugli, ale bałaś się, że zupełnie je puszczą. Każdemu krokowi ku dorosłości i niezależności towarzyszył strach przed opuszczeniem. To straszne, jeśli dziecko, zwłaszcza nastolatek, czuje coś takiego. Nastolatki często się buntują właśnie po to, żeby wybadać granice i upewnić się, że jednak nie zniknęły. Dla ciebie było to szczególnie ciężkie doświadczenie. I nigdy sobie z tym do końca nie poradziłaś. Skinęłam głową, chłonąc każde jego słowo. To wszystko łączyło się w logiczną całość. — Tak samo jest w terapii — ciągnął. — Powinnaś dorosnąć i dalej żyć samodzielnie. Ale boisz się tego chcieć. Obawiasz się, że jeśli będziesz mniej mnie potrzebować, to mi będzie mniej na tobie zależeć. Ale to nie dotyczy mnie, podobnie jak nie powinno dotyczyć rodziców. Twoje uczucia mogą się zmieniać, ale moje nie. Nie zależało mi na tobie na początku tylko dlatego, że byłaś na granicy życia i śmierci. Zależało, bo ty to ty. I nie jest tak, że zależy mi na tobie mniej, bo mniej mnie potrzebujesz. To, czy zachowujesz się jak najlepsza czy najgorsza pacjentka, nie robi różnicy. Po prostu zależy mi na tobie. To jest miłość, jaką rodzice darzą dziecko. Bezwarunkowa. — Mam pytanie, panie doktorze — powiedziałam nieśmiało. — Może jest głupie, ale chciałabym je zadać. — Żadne pytanie nie jest głupie. — Wiem. Nieważne. Ee... zauważyłam, że myślę o panu bez przerwy nie tylko w czasie sesji, ale i między sesjami. Czasami mam wrażenie, że nie myślę o niczym innym. Czasami
212
nawet o panu śnię. A pan? Czy myśli pan o mnie między sesjami? No, wiadomo, że nie bez przerwy, bo ma pan własne życie i innych pacjentów, ale chociaż czasami...? — A jak sądzisz? — zapytał łagodnie, bez odrobiny sarkazmu. — Wiem, co c h c ę myśleć. Chcę myśleć, że tak. Przynajmniej co jakiś czas. Na moment „biała kartka” między nami przestała istnieć. — I myślę — odpowiedział bezpośrednio na moje pytanie, chociaż wcale na to nie liczyłam. — Zależy mi na tobie, Rachel. To chyba normalne, że myślę o tobie co jakiś czas, nawet między sesjami. — A kiedy wyjeżdża pan na urlop? — spytałam z nadzieją. Doktor Padgett tylko się uśmiechnął. Oboje wiedzieliśmy, że przeciągam strunę. Nie potrzebowałam odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza powinna mi w zupełności wystarczyć. Oczywiście każda racjonalnie myśląca osoba stwierdziłaby, że ze względu na częstotliwość, głębię i intensywność relacji podczas takiej terapii terapeuta musi czasami myśleć o pacjencie poza sesjami. Dla innych to pytanie mogło być wyjątkowo głupie. Dla mnie jednak wcale nie było, a to, że doktor Padgett zdecydował się odpowiedzieć na nie bezpośrednio i nie skarcił mnie za głupotę, podbudowało nowe dla mnie poczucie stałości związku. Odpowiedział nie trzydziestoletniej kobiecie, która je zadała, ale dziecku, które miała w sobie. — Część ciebie chciałaby się wycofać z terapii, móc ją zakończyć, mieć ją z głowy — zauważył. — Ale druga część nie może sobie nawet wyobrazić jej końca. Dlaczego on zawsze psuje najmilsze chwile w naszych relacjach, wywlekając rzeczy, o których nie wspominałam i o których w ogóle nie chcę słyszeć? — Możliwe — powiedziałam zimno, nie chcąc tego przyjąć, ale też nie zamierzając się o to spierać. — Wszystko w porządku, Rachel — zapewnił. — Naprawdę. Dorastanie może przerażać. Nastolatka w obliczu dorosłych obowiązków może znowu chcieć być dzieckiem. Ale
213
dobrzy rodzice wiedzą, że chociaż może prowadzić samochód i pracować, a nawet urodzić dziecko, to w sensie emocjonalnym wciąż ich potrzebuje. Rodzice nie wyrzucają dziecka z domu, ale czekają na taki moment, kiedy będzie g o t o w e, by się wyprowadzić. I cieszą się, kiedy to nastąpi, bo to znaczy, że dziecko dojrzało. Być może jeszcze nie jesteś sobie w stanie tego wyobrazić, ale nadejdzie czas, kiedy nie będziesz mnie potrzebować tak jak teraz. Nie będzie to znaczyło, że mniej mnie kochasz, ale że chcesz zacząć następny rozdział w swoim życiu. Będzie ci lepiej samej, bez terapii. Poczułam się jak Judasz w czasie Ostatniej Wieczerzy, kiedy z całym przekonaniem zaprzeczył, że zdradzi Jezusa. — Nie, nie sądzę. To niemożliwe — wybąkałam. — Nie mam zamiaru cię opuścić, Rachel. Nie zostawię cię. Będzie odwrotnie. To ty zostawisz mnie pewnego dnia. Nie mogłam sobie tego wyobrazić i żołądek aż mi się ścisnął ze strachu. — Nie chcę o tym myśleć, panie doktorze — powiedziałam. — I nie rozumiem, jakie to w tej chwili może mieć znaczenie. Po co pan to w ogóle wywleka? Chce się pan mnie pozbyć? Czy jest w tym może jakieś ukryte przesłanie? — Nie chcę się ciebie pozbyć. — Więc dlaczego pan o tym mówi? — Ponieważ w głębi duszy się tego boisz. To taki paragraf 22. Jeśli nie robisz postępów, czujesz, że nie ma dla ciebie żadnej nadziei. Jeśli je robisz, boisz się dorastania i końca terapii. — Prawdę mówiąc, panie doktorze, mogę ją skończyć, kiedy zechcę — rzuciłam, czując narastającą wściekłość. — Możesz z gniewu, zanim będziesz gotowa. Oboje wiemy, że możesz uciec. Ale wiemy też, że nie będzie dobrze dla ciebie, jeśli skończysz terapię, zanim otrzymasz to, czego potrzebujesz. — A może w ogóle tego nie dostaję! — wydyszałam, doskonale wiedząc, że to kłamstwo, ale nie mogąc powstrzymać tych słów.
214
Może to jedno wielkie oszustwo, które bardziej mi szkodzi, niż pomaga. Może pan jest oszustem! — Nie widzisz jeszcze szarości, a tylko czarne i białe — rzekł z westchnieniem. — Dostrzegasz tylko dwa rozwiązania. Porzucasz terapię z gniewu albo ja cię opuszczam. Ale możesz też zakończyć terapię z poczuciem spełnienia i zacząć dalsze życie. I sama podjąć racjonalną decyzję. — Wie pan co, wszystko się panu popieprzyło! Przecież w tej chwili nie ma nawet sensu o tym mówić! — W terapii nie chodzi o to, żebyś musiała tu zawsze przychodzić. Nie o to, żebyś się ode mnie uzależniła. To byłoby nadużycie. Od samego początku pracowaliśmy po to, żeby móc to kiedyś zakończyć. Gdybym nie wierzył, że będziemy mogli z powodzeniem zakończyć terapię, tylko bym cię krzywdził, zamiast pomagać. — Więc chodzi o to, że celem terapii jest jej zakończenie? — spytałam z niedowierzaniem. — Właśnie. — A ja mam panu ufać i zawierzyć bardziej niż komukolwiek? Mam się zupełnie odsłonić i mówić o wszystkich moich uczuciach? I to tylko po to, żeby kiedyś się pożegnać? To przecież okrutne i bolesne. — Nie, to wcale nie jest okrutne, chociaż z pewnością trochę bolesne. Kiedy myślisz o tym teraz, odczuwasz wielki ból, bo nie jesteś jeszcze gotowa, by odejść, i nie dostałaś jeszcze tego, po co tu przychodzisz. — Nienawidzę pożegnań — stwierdziłam. — I nie chcę się żegnać. Nie zamierzam nawet o tym myśleć. — To oczywiste, że pożegnania są smutne. Ale to gorzkosłodkie uczucie. Nie są radosne, ale jeśli zrobisz to, gdy będziesz gotowa, a nie wcześniej, to na końcu czekają cię też dobre doznania. Nowa nadzieja. Nowa wolność. — To za bardzo boli! — zaczęłam płakać, przerażona myślą o opuszczeniu doktora Padgetta. — Nie rozumiem, jak pan może o tym tak zwyczajnie mówić. Z trudem radzę sobie w czasie weekendów bez pana. Kiedy wyjeżdża pan na wakacje, liczę dni —
215
do pańskiego powrotu, a pan zaczyna mówić o pożegnaniu na zawsze, jakby to nie było nic ważnego! Może to pana tak bardzo nie dotyka, bo ma pan wielu pacjentów i znajdzie pan kogoś na moje miejsce, ale dla mnie to straszna perspektywa. — Kto powiedział, że dla mnie to też nie będzie trudne? — spytał łagodnie i spojrzał mi w oczy. — Dla nas dwojga będzie to smutny dzień, ale również dobry i pełen nadziei. — Chce pan powiedzieć, że panu też będzie się trudno ze mną pożegnać? — Tak jak każdemu ojcu, który widzi córkę wyjeżdżającą na studia. — Skinął głową. — Jest z niej dumny, że stała się taka niezależna, ale też smutny, bo wie, że będzie za nią tęsknił i musi się pogodzić z tym, że urosła. Zastanawiałam się nad tym przez chwilę, przypominając sobie pierwszy dzień Jeffreya w przedszkolu i Melissy w przedszkolnej zerówce. Umyłam ich porządnie i uczesałam, Jeffrey włożył niebieski mundurek, a Melissa sukieneczkę z jabłkiem na kieszonce. Najpierw pomogłam im nałożyć nowiutkie tornistry, a potem zrobiłam kilkanaście zdjęć. Moje dzieci uśmiechały się, ale gdzieś tam czaił się strach i olbrzymia potrzeba wsparcia. W końcu pomachały mi na pożegnanie i ruszyły za swoimi opiekunami w stronę nieznanego. Kiedy też im pomachałam i uśmiechnęłam się, chcąc dodać otuchy, zauważyłam ulgę na ich twarzach. Jeffrey i Melissa już bez ociągania ruszyli w stronę przedszkola. Zostałam sama z innymi matkami, które również żegnały swoje dzieci. Kiedyś, zmieniając pampersy i wstając w nocy do karmienia, wzdychałyśmy do tego dnia. Ale kiedy nadszedł, wszystkie miałyśmy te same gorzko-słodkie uczucia, o których mówił doktor Padgett. Byłyśmy dumne z naszych dzieci, które tak dojrzały, a jednak czułyśmy pewną pustkę na myśl, że nasze życie nigdy już nie będzie takie jak do tej pory. — Czasami musi być panu ciężko — zauważyłam. — Wiąże się pan z tyloma pacjentami, a potem musi się pan z nimi żegnać. Skinął głową na znak, że się zgadza, i powiedział:
216
Ale jest to jednocześnie dla mnie niezmiernie satysfakcjonująca praca. Często zastanawiałam się, dlaczego doktor Padgett pozwala się tak nad sobą znęcać i dlaczego decyduje się być świadkiem tych wszystkich okropieństw, z którymi przychodzą do niego pacjenci. Było jednak jasne, że nigdy nie żałował swojej decyzji. Należał do tych szczęśliwców, którzy nieźle zarabiają, realizując się i jednocześnie czyniąc świat lepszym. Niezależnie od tego, dlaczego wybrał psychiatrię, a nie kardiologię, i mnie, a nie inną pacjentkę, wiedziałam, że mogę się uważać za wybrankę losu. —
217
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Boże Narodzenie 1992 roku oznaczało kolejną dwutygodniową przerwę w terapii, ponieważ doktor Padgett wziął urlop. Podczas jego nieobecności radziłam sobie jak mogłam, co wieczór zapisując to, o czym myślałam, w notatnikach, próbując wypełnić w ten sposób pustkę, którą czułam, gdy go nie było. Jednocześnie rzuciłam się w wir przedświątecznych przygotowań. Robiłam spóźnione zakupy. Piekłam ciastka dla rodziny i znajomych. Poszłam na wigilijny koncert naszego chóru. Pakowałam prezenty do drugiej w nocy. No a w świąteczny ranek obudzili mnie jeszcze przed świtem podnieceni Jeffrey i Melissa. A potem czekało mnie rodzinne spotkanie. Właśnie tego obawiałam się najbardziej — tarć rodzinnych, bardziej prawdopodobnych z powodu uprzedniego, przedświątecznego stresu. Duże ilości wina i adwokata z whisky rozwiązały języki członków mojej rodziny. Padały ostre, okrutne słowa. Pomijając zeszłoroczne święta, kiedy to byłam między kolejnymi pobytami w szpitalu i — jak wszyscy się zgodzili — zupełnie się do tego nie nadawałam, to zwykle ja z Timem gościliśmy rodzinę. W tym roku obiecywałam sobie, przygotowując indyka, bułeczki i zapiekanki, z pomocą teściowej, która przyjechała do nas na święta, że nie dam się zaszczuć mojej rodzinie. Mimo że mieszkaliśmy w niezbyt ładnej okolicy, a we wnętrzu ciągnęło chłodem, zwłaszcza od starych okien, to jednak nasz dom świetnie nadawał się na rodzinną świąteczną imprezę. Miał przecież dębowe schody, wysokie pomieszczenia i kominek, był
218
przestronny, wykończony sosnowym drewnem i przywodził na myśl ilustracje Normana Rockwella oraz dawne świąteczne tradycje. Specjalnie zaprosiłam wszystkich na piątą trzydzieści, chcąc podać kolację o szóstej. Mój ojciec zawsze był bardzo punktualny, dlatego rodzice przyszli dokładnie o wpół do szóstej. Jednak do szóstej piętnaście byliśmy w domu tylko my oraz rodzice moi i Tima. Nikt nie zadzwonił z wyjaśnieniami. Było nowocześnie — wszyscy przychodzili, kiedy chcieli, i wcale nie zamierzali się usprawiedliwiać. Jedzenie stygło. Ojciec pił wino i rozmawiał z Timem i jego ojcem o polityce. Nasze matki siedziały w kuchni. Moja ciągle chwaliła się swoimi znajomymi, żeby zaimponować matce Tima, i co jakiś czas wygłaszała cierpką uwagę na temat zięciów i synowych, których należało winić za niewybaczalną opieszałość jej własnych dzieci. — Pamiętam, jak wysłaliśmy Rachel do Europy — zaczęła matka. — Pamiętasz, jak to było, prawda, Rachel? Właśnie zdała z wyróżnieniem maturę i pojechała tam z grupą przyjaciół ze szkoły. Jak się nazywała tamta dziewczyna, Rachel? Nie pamiętam jej nazwiska. Jej ojciec był szefem chirurgii w St Anselm. No, jak miała na imię? — Jenny — odparłam beznamiętnie. O co ci chodzi, mamo? — A właśnie, Jenny — podchwyciła i obróciła się w stronę matki Tima. — Jenny miała drugi wynik w klasie, tuż za Rachel. Jej rodzice byli snobami i trochę nam zazdrościli, ale dziewczyny bardzo się lubiły. Matka Tima uprzejmie skinęła głową. Podobnie jak syn, potrafiła słuchać i miała olbrzymią cierpliwość. Moja matka oczywiście wiedziała, że rodzice Tima nie są zbyt bogaci. Jego ojciec miał własny warsztat na wsi, w którym pracował jako mechanik. Zarabiał tyle, że wystarczało im na życie, ale nie mogli nawet marzyć o podróżach do Europy czy drogich szkołach. Matka Tima pracowała na pół etatu jako nauczycielka w wiejskiej szkole. A moja matka mówiąc o tym wszystkim,
219
chciała dać wyraz swojej dezaprobacie, że jej najmłodsza córka wyszła za mąż za kogoś bez forsy i wykształcenia. Nie wiedziała jednak, że pieniądze czy pozycja nie robiły wrażenia ani na mnie, ani na mojej teściowej. Rodzicom Tima mogło brakować pieniędzy, ale mieli pełen miłości i szczęścia dom. Matka Tima również zdała maturę z wyróżnieniem, ale była zbyt taktowna, by o tym wspomnieć. Słuchała tylko cierpliwie, co dziwiło mnie coraz bardziej, a nawet wyglądała na zainteresowaną. — Więc pojechała Jenny i ta mała blondynka od koszykówki... - ciągnęła matka. — Rachel była kapitanem drużyny. Zaraz, jak się nazywała? Jej ojciec był dyrektorem elektrowni. Zupełnie zwykły facet jak na takie pieniądze, ale jego żona była straszną snobką. Myślała, że jest lepsza od innych. No, Rachel, pomóż mi... — To była Lisa, mamo — odparłam, z trudem kryjąc zniecierpliwienie. — Lisa. W tym momencie odezwał się dzwonek przy drzwiach. Przyszła moja starsza siostra Sally i jeden z braci, Bruce, wraz ze swoimi rodzinami. Ten dzwonek mnie uratował. Mieliśmy teraz w domu jeszcze cztery osoby dorosłe i troje dzieci, więc opowieść matki na pewno zagubi się gdzieś w powszechnym gwarze. Wszyscy przywitali się, ale bez uścisków i pocałunków. W mojej rodzinie się tego nie praktykowało. Wyłączyłam wcześniej piekarnik, bo nie chciałam, żeby indyk był zbyt suchy, więc teraz znowu go włączyłam. Wkrótce przyjechała nasza najstarsza siostra Nancy i brat Joe, z rodzinami. W domu było teraz pełno ludzi, dorośli rozmawiali, a dzieci biegały wokół i pokrzykiwały wesoło. — Więc nawet jeszcze nie podałaś kolacji? — spytała Nancy, która pojawiła się jako ostatnia. — Już wpół do siódmej. Myślałam, że planowałaś posiłek na szóstą. Miałam nadzieję, że Frank będzie mógł od razu zjeść. Wezwali go rano do szpitala i cały dzień nic nie jadł.
220
Tak, do cholery, miałam podać o szóstej. A wy mieliście tu być o wpół do szóstej. Nie, nie dam się sprowokować w czasie świąt. Nie dam się. Obie matki pomagały mi, by przyspieszyć posiłek, który wcześniej specjalnie opóźniałam. Poza nami w domu było dziesięć osób dorosłych, jednak oprócz Tima, który dbał o wygodę i drinki gości, nikt nawet nie kiwnął palcem, żeby nam pomóc. Nancy, Joe i Bruce usiedli przy kuchennym stole i pokpiwali z moich umiejętności. Wszyscy w rodzinie od lat wiedzieli, jaka to ze mnie kiepska kucharka, a ja miałam już tego dość. Posłuchaj, Rachel — rzuciła Sally, stając w drzwiach do kuchni — czy masz może coś innego do picia poza tymi napojami? N a s z e dzieci tego nie piją. Wiesz, to czysty cukier. Tak, Sally, moje dzieci piją te napoje po każdym posiłku. Nie ma nic lepszego do popijania cukierków i łakoci, które dostają zamiast mięsa i warzyw. — Nie wiem — powiedziałam wyczerpana. — Być może w lodówce jest jakiś sok. Sally, z rękami na biodrach, po prostu stała w drzwiach i czekała na coś niecierpliwie. — O co chodzi? Przewróciła oczami. — Myślałam, że podasz go moim dzieciom. To przecież twój dom. Wyjęłam sok i wróciłam do szykowania kolacji. Indyk był prawie gotowy. Zajęłam się właśnie polewaniem go sosem, kiedy Nancy zaczęła kpić z tego, że Sally jest taką pedantyczną super- matką. Nie było w tym nic nowego. Nancy i Sally nie lubiły się od lat i starały się przeciągnąć członków rodziny na swoją stronę. Trwało to już tak długo, że nikt nie pamiętał, skąd się wziął ich antagonizm. Wreszcie kolacja była gotowa. Dzieci zajęły miejsca w kuchni. Pociechy Sally podpijały napoje od kuzynów, kiedy matka nie patrzyła, a wszystkie śmiały się z jakichś dowcipów o —
221
puszczaniu bąków, które tak bardzo absorbują małe dzieci. Nie zdawały sobie sprawy z animozji i niechęci dzielących dorosłych i po prostu dobrze się bawiły. Przynajmniej ktoś, pomyślałam. Dorośli usiedli ciasno wokół stołu w jadalni, do którego przystawiliśmy stolik do gry w karty, maskując go obrusem i ozdobami. Wszyscy byli spięci. Wiadomo było, że złe rozsadzenie może wywołać kolejną świąteczną wojnę. Oczywiście Sally i Nancy powinny siedzieć na przeciwległych końcach stołu. Nie poustawiałam karteczek z imionami przy nakryciach, a jednak wszyscy usiedli tak, by obie siostry mogły zająć jak najbardziej oddalone miejsca. To był rodzinny rytuał, który od lat się nie zmieniał. Żona Joe, Jackie, podobnie jak Tim, nie spełniała oczekiwań mojej matki, dotyczących wykształcenia i zamożności. Co więcej, przeżywali kryzys małżeński, a poza tym Jackie miała kliniczną depresję i wyprowadziła się z domu przed świętami, a teraz znowu wróciła. Jeśli matka nie mogła zaakceptować Tima, który nie spełniał jej niepisanych wymagań, to z Jackie było jeszcze gorzej. Przecież była ona kobietą, która rywalizowała z matką o względy jej ukochanego syna. Od kiedy Joe i Jackie zaczęli na poważnie ze sobą chodzić, matka wraz z Nancy nie szczędziły wysiłków, by rozbić ten związek. Joe mówił o tym z goryczą i niezależnie od swoich problemów małżeńskich starał się bronić żonę. I tak zaczęła się dziwna gra w komórki do wynajęcia. Wszyscy w mojej rodzinie doskonale znali jej reguły, ale rodzice Tima i małżonkowie moich braci i sióstr byli trochę skołowani. Wyczuwali napięcie i szli za naszym przykładem. Obecność Jackie jeszcze bardziej komplikowała sprawę. Ani Nancy, ani moja matka nie mogły siedzieć blisko niej czy Joe, jeśli chcieliśmy spokojnie zjeść kolację. Skłócone siostry pospieszyły więc wraz z małżonkami na przeciwległe krańce stołu, a Joe zdecydował się usiąść na środku i za żadne skarby nie chciał się dać przesadzić do stolika do gry w karty. Na to obraziła się moja matka i usiadła sama przy stoliku.
222
Wkrótce przyłączyła się do niej Nancy z Frankiem. W końcu wszyscy zajęli miejsca i można było zacząć posiłek. Dzięki matce Tima, która przywiozła mi przepisy i nie skąpiła rad, jedzenie było naprawdę świetne. Indyk nie wystygł i był świetnie upieczony, a bułeczki drożdżowe wypełniały swym zapachem cały dom. Na widok zapiekanek aż ciekła ślinka, a warzywa i sałatki też wyglądały smakowicie. Tim uśmiechnął się do mnie. Oboje próbowaliśmy się trochę odprężyć i zjeść spokojnie kolację. Czy do zapiekanek użyłaś nasyconego tłuszczu? — spytała Sally, przyglądając się swojej z taką miną, jakby była trująca. — Sama nie wiem — odparłam z westchnieniem. — Chyba użyłam masła. Zwykłego masła. Sally przełożyła zapiekankę z powrotem do dużego naczynia. Nancy spojrzała na Bruce’a tak, jakby chciała powiedzieć: „No, znowu zaczyna”. Sally rzuciła jej tylko gniewne spojrzenie, przewróciła oczami i sięgnęła po półmisek z indykiem. Mój ojciec jak zwykle zdominował rozmowę przy stole, co jak do tej pory wychodziło nam na dobre, bo potrafił być błyskotliwy, jeśli był w odpowiednim nastroju. Nie przeszkadzało mu to, że naburmuszona żona siedziała przy stoliku do gry. Był do tego przyzwyczajony. Nigdy nie złościł się z tego powodu i albo traktował ją protekcjonalnie, albo w ogóle ignorował. W końcu takie są kobiety. W tym czasie matka skubała jedzenie, nie chcąc dołączyć do ogólnej rozmowy. Siedziała cicho i co jakiś czas z rosnącą niechęcią zerkała na Jackie. Jackie, mówiąc wprost, była wrakiem człowieka. Cała się trzęsła i tkwiła na swoim miejscu ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w talerz, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje w jadalni. Ledwie tknęła jedzenie i starała się wypić tyle wina, ile się dało bez zwracania powszechnej uwagi. —
223
Była niczym bomba, która wcześniej czy później musi wybuchnąć. Tak spięta, że wszyscy to wyczuwali. Oboje z Timem próbowaliśmy skierować rozmowę na bezpieczne tory. Jakieś ogólne tematy, nie związane z rodziną. Jednak ojciec, który wypił już parę kieliszków wina, nie miał ochoty na gadanie o niczym. Prawdę mówiąc, często zastanawiałam się, czy jego brak taktu nie był zamierzony. Niezależnie od tego, jak często matka zapewniała mnie, że po swoich chamskich wystąpieniach czuł się okropnie, wyglądał tak, jakby wcale się tym nie przejmował. Jeszcze jeden przykład rodzinnego rewizjonizmu, który osłabiała postawa matki. — I co, zdałaś ten egzamin na agenta nieruchomości? — spytał teraz nieszczęsną synową, sięgając po kolejną bułeczkę. Do licha, tato, przecież wiesz, że nie! Dlaczego o to pytasz? — Nie — odparła zawstydzona. — Zabrakło mi paru punktów. Tato, daj spokój! — Który to już raz, Jackie? Ile razy próbowałaś? — Trzeci, tato — odparł wściekły Joe. — W porządku? Trudno było powiedzieć, czy broni żonę czy siebie. Ojciec zignorował jego irytację i ciągnął to przesłuchanie, jakby to była niewinna rozmowa. — I co? Zeszliście się znowu? — spytał. Nancy i mama aż się rozpromieniły, Joe kipiał, Jackie patrzyła w talerz i zbierało jej się na płacz, my wszyscy zaś kręciliśmy się niespokojnie na swoich miejscach. Nikt z nas nie miał tyle odwagi, by powiedzieć ojcu, że to nie jego sprawa i że takich tematów nie porusza się przy świątecznym stole. Na moment zapanowała cisza, a ja miałam nadzieję, że wreszcie zaczniemy rozmawiać o czymś innym. Jednak do ojca nie trafiały takie delikatne aluzje, chciał też, żeby odpowiadano na jego pytania. — Jesteście małżeństwem czy tylko się w nie bawicie? — spytał. — Trudno mi się w tym połapać. W końcu Tim postanowił interweniować, choć najdelikatniej jak potrafił.
224
Słyszeliście, że jutro ma spaść aż trzydzieści centymetrów śniegu? — zagadnął. Tata nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i dodał jeszcze bardziej natarczywym tonem: — Nie mam pojęcia, jak prawdziwe małżeństwo może mieszkać w dwóch oddzielnych domach. Ona nie pracuje? Przecież nie jest nawet w stanie zdać głupiego egzaminu na agenta nieruchomości. Uważa się za jego żonę i korzysta z jego pieniędzy, ale nie uznaje za stosowne mieszkać z nim pod jednym dachem. A ja sam nie wiem, jak wychowałem syna, skoro godzi się na to wszystko! Jackie, nie mogąc tego dłużej wytrzymać, wyszła z jadalni. Joe łypnął gniewnie na ojca i pobiegł za nią. Nancy uśmiechała się zadowolona. Sally jadła indyka, jakby nic się nie stało. Mama siedziała jeszcze bardziej naburmuszona, gdyż to, co się stało, dotknęło ją bardziej niż innych, przy czym nic chodziło wcale o Jackie, tylko o j e j syna. Dojedliśmy kolację w nerwowym milczeniu, które łagodziły dziecięce okrzyki dobiegające z kuchni. Rodzice Tima byli osłupiali, chociaż starali się to ukryć. I to ja mam terapię, pomyślałam. To była prawdziwa ironia losu. Na szczęście koło dziesiątej w domu znowu zapanował spokój. Zostaliśmy oboje z Timem, jego rodzicami i dziećmi. Przy pożegnaniu tylko moi rodzice zdobyli się na podziękowanie, pozostali zachowywali się tak, jakbym to ja sama sprowokowała wystąpienie ojca. Nic dziwnego, że moja matka nie chciała już urządzać takich świątecznych spotkań rodzinnych. Ale te święta wcale nie należały do najgorszych. Były raczej typowe, może nawet spokojniejsze od innych. Przyzwyczaiłam się do tego, tak jak reszta mojej rodziny. To była nasza codzienność. Tak właśnie wyglądało życie rodzinne. A jednak byłam zdruzgotana tym, co się działo, gdyż patrzyłam na to z nowej perspektywy. Takie sceny nie ograniczały się tylko do świąt. Nagle stanęły mi przed oczami nie tylko nasze przyjęcia bożonarodzeniowe, ale również zwykłe posiłki od wczesnego dzieciństwa. One również pokazywały, jak straszna i —
225
chora zawsze była nasza „szczęśliwa amerykańska rodzina”. Była to jeszcze jedna tak trudna do przyjęcia prawda, którą z trudem musiałam zaakceptować. Jeffrey i Melissa włożyli w końcu flanelowe piżamy i trochę się uspokoili po szaleństwach z kuzynami. Walczyli z sennością, przeglądając nowe zabawki pod choinką, ale byli wyraźnie zadowoleni. Im jakoś udało się uniknąć toksycznej atmosfery rodzinnego wieczoru i naprawdę świetnie się bawili. — Dobry Boże — modliłam się — nie pozwól, byśmy się stali tacy jak moja rodzina. Pozwól nam żyć tak jak rodzina Tima. Od kiedy zaczęłam terapię, wizyty rodziny budziły we mnie wyraźny niepokój. W ich trakcie i zaraz po nich towarzyszyło mi przekonanie, że byłam do nich dobrze przygotowana i że uodporniłam się na ciosy, zrozumiawszy, z kim tak naprawdę mam do czynienia. Jednak zwykle dzień później dopadała mnie głęboka depresja. Dopiero kiedy zdarzyło się to parę razy, dostrzegłam związek między tymi spotkaniami i moimi strasznymi dołkami. Wyglądało na to, że choć świadomie nie chciałam się nimi przejmować, to moja podświadomość chciwie chłonęła wszystkie szczegóły naszych chorych stosunków. Z tego też powodu bałam się Bożego Narodzenia. Doskonale wiedziałam, że będę potrzebowała paru dni, by dojść do siebie po takich rodzinnych doświadczeniach. A doktor Padgett był na urlopie i nie mogłam się z nim skontaktować nawet przez telefon alarmowy. Dlatego znienawidziłam święta. Mój zły poświąteczny nastrój utrzymywał się przez kilka dni i wydawał się tylko pogarszać wraz z upływem czasu. Opanowały mnie myśli o bieganiu i samobójstwie. Byłam coraz bardziej przerażona, podobnie jak Tim, który bał się, że może to doprowadzić do nieodwracalnych skutków. Gdybym w jakimś innym okresie czuła się tak jak teraz, bez wahania zadzwoniłabym do doktora Padgetta. Jednak miałam tylko kartkę z nazwiskiem i imieniem innego psychoterapeuty, na wypadek problemów z lekami albo poważnego kryzysu. Nie byłam pewna, czy jest to już kryzys, ale z całą pewnością nie chciałam
226
dyskutować o tym z jakimś lekarzem, który mnie nie znał i nie miał pojęcia, przez co przechodzę. Był wyjątkowo zimny wieczór, trzy dni po Bożym Narodzeniu, kiedy zapragnęłam pobiegać. I choć myślałam o samobójstwie, to wcale nie miałam ochoty zamarznąć na śmierć. Poza tym w głębi serca wiedziałam, że nawet jeśli dopuszczę się tak autodestrukcyjnego aktu, to doktor Padgett i tak nie będzie mógł mi pomóc. Zamiast tego wzięłam więc kluczyki do samochodu i postanowiłam się wybrać na przejażdżkę, twierdząc, że jadę po mleko i chleb. Chciałam uspokoić Tima, który się wahał, ale w końcu mnie puścił. On też nie wiedział, jak podnieść mnie na duchu. Mijając kościół, zdecydowałam się zatrzymać na parkingu przed plebanią. Mimo że widywałam księdza dosyć często od pierwszego pobytu w szpitalu i czasami opowiadałam mu o przebiegu leczenia, nie chodziłam do niego po pomoc w obawie, że przeszkodzi to w terapii. Niestety, doktor Padgett wyjechał, a ja bardzo kogoś potrzebowałam. Siedziałam więc w samochodzie z włączonym ogrzewaniem i zastanawiałam się, czy mogę niepokoić księdza Ricka i czy w ogóle powinnam z nim rozmawiać — zwłaszcza że z moich relacji wynikało, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. W końcu znalazłam wyjście pośrednie. Wzięłam komórkę i wybrałam numer plebanii. Zobaczyłam sylwetkę księdza, który podszedł do telefonu. Wymieniliśmy świąteczne życzenia i uprzejmości i już miałam zakończyć tę zdawkową rozmowę, ale wreszcie zdobyłam się na odwagę, by powiedzieć mu, że znowu mam kłopot. — Zaraz sprawdzę swój kalendarz i do ciebie oddzwonię — zaproponował. — Jesteś w domu? — Nie. Dzwonię z samochodu. Usłyszałam ciche westchnienie. Ksiądz nareszcie zrozumiał, co się ze mną dzieje. Być może nawet pomyślał, że stoję gdzieś przy moście albo w innym takim miejscu. — Gdzie jesteś? — spytał zaniepokojony.
227
Przed plebanią — przyznałam. Jedynie prawdziwa idiotka może przyjechać do kogoś tylko po to, żeby do niego zadzwonić, pomyślałam. — Zaraz będę na dole — powiedział. — Dobrze. Dziękuję. Ksiądz Rick uśmiechnął się, kiedy otworzył drzwi. Spod markowej bluzy Notre Dame wystawała mu koloratka. Przypominał cherubina — był mojego wzrostu, miał okrągły brzuszek i miękkie rysy, które skrywały twardy charakter potrzebny księdzu z wielkiego miasta. Spojrzałam w dół i zauważyłam, że jest w kapciach. Z pewnością przerwałam mu wieczorny odpoczynek. Ile razy działo się tak w przypadku doktora Padgetta? Gdy znaleźliśmy się w jego gabinecie, ksiądz zapalił papierosa i podsunął mi paczkę. Poczęstowałam się z prawdziwą ochotą. Opowiedziałam mu o tym, co działo się w czasie świąt i o stresie związanym z rodzinnymi spotkaniami. Poinformowałam o depresji, która była coraz bardziej dojmująca, o tym, że doktor Padgett wyjechał na urlop i że bez niego jestem zupełnie bezradna. To samo, co wypisywałam w brulionach w ciągu ostatnich paru dni. To samo, co powiedziałabym doktorowi Padgettowi, gdyby to było możliwe. Ale wyglądało na to, że w tej sytuacji to nie wystarcza. Takie otwarcie w obecności kogoś, kto nosił koloratkę, stawało się spowiedzią i powróciło do mnie poczucie winy. — Naprawdę nie mogę na nich patrzeć — wyznałam. — A przecież to moja rodzina. Najchętniej bym ich pozabijała. Nienawidzę ich. To chyba nie bardzo po chrześcijańsku, prawda? — Możliwe. Jednak nie wygląda na to, żeby oni zachowywali się szczególnie po chrześcijańsku. Zwłaszcza wtedy, kiedy byłaś dzieckiem. — Ale czy nie powinnam kochać swoich nieprzyjaciół? Nadstawić drugi policzek? Wybaczyć? A jednak nie mogę tego zrobić. — Może nie jesteś jeszcze gotowa. Wygląda na to, że masz dosyć problemów ze sobą. —
228
Czy to ksiądz mówił mi takie rzeczy? Przecież zasługiwałam na jakąś karę lub przynajmniej pokutę — dziesięć różańców czy pięćdziesiąt „Ojczenaszów”, czy cokolwiek innego. Byłam zdezorientowana i ksiądz zaraz to zauważył. — Wiesz co — ciągnął, gasząc jednego papierosa i zaraz zapalając drugiego — istnieje pewna ciekawa teoria grzechu pierworodnego, o której chciałem ci opowiedzieć. Skinęłam głową. Niektórzy teologowie uważają, że w przypadku Adama i Ewy nie chodziło o zjedzenie zakazanego jabłka, tylko o znęcanie się nad dzieckiem. — Znęcanie się nad dzieckiem? — Tak. Czy sądzisz, że inny grzech byłby w stanie przechodzić z pokolenia na pokolenie? Wykorzystywanie dzieci — znęcanie się i molestowanie seksualne — trwa przez wieki. Dzieci, nad którymi się znęcano, stają się okrutnymi rodzicami. Zaczynają dręczyć swoje dzieci i tak dalej. Taki grzech może rozchodzić się niczym fale na wodzie do dwudziestego albo trzydziestego pokolenia. — Ciekawa teoria. — I ma też praktyczne konsekwencje. Ponieważ wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy, więc jesteśmy ze sobą powiązani niczym rodzina. Jeśli kogoś krzywdzimy, krzywda nie zatrzymuje się na tej osobie, ale idzie dalej. Ból łatwo się rozprzestrzenia. Może ktoś dostał burę od szefa lub klienta w pracy. Teraz ta osoba przychodzi zła do domu i krzywdzi małżonka, który może z kolei rozładować się na dzieciach. I tak to trwa i trwa. Reakcja łańcuchowa. — Cokolwiek uczyniliście najmniejszemu z braci... — ...mnieście uczynili — zakończył za mnie. — To straszne! A gdzie jest koniec tego łańcucha? — Jak powiedział Jezus, może nim być miłość. Dobre uczynki. Gdyby szef albo klient starali się być mili dla tej osoby, ona byłaby przyjemniejsza w domu, a przez to zyskałyby dzieci. Te słowa przypomniały mi, co doktor Padgett mówił o sile miłości i sile nienawiści. O małych cząstkach miłości, które daje-
229
my najrozmaitszym osobom i które pozwalają nam funkcjonować. Być może, chociaż nie chciał ze mną rozmawiać o swojej wierze czy Bogu, doktor Padgett był bardziej religijny, niż mi się wydawało. Ksiądz Rick jako kapłan mógł oczywiście łatwiej nawiązywać do Jezusa i Pisma, chociaż w zasadzie obaj twierdzili to samo. — Racja. — Podejrzewam, że nad twoimi rodzicami też znęcano się w dzieciństwie, co, Rachel? Prawdę mówiąc, tak bardzo zajmowało mnie to, co się stało ze mną i tak bardzo gniewałam się na rodziców, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale... tak. Tata często żartował, że był najszybszym chłopakiem w dzielnicy, bo musiał uciekać, kiedy ojciec przychodził pijany. Mama w ogóle unikała rozmów o dzieciństwie, ale jej chłodne stosunki z własną matką były napięte, nawet kiedy dorosła. Oboje opowiadali o tym, co wiązało się z dorastaniem w biedzie. Pamiętałam to jeszcze z dawnych lat, a teraz musiałam uznać za ślad po znęcaniu się. Oboje znajdowali się teraz w punkcie, w którym sama byłam przed rozpoczęciem terapii i zrozumieniem prawdy i patrzyli na swoje dzieciństwo przez różowe okulary, które pozwalały nie myśleć o bólu rzeczywistości. Ale podobnie jak w moim przypadku, nie można go było uniknąć, a tylko ukryć — co wywoływało destrukcyjne skutki. Już dawno dotarło do mnie, że byłam ofiarą. Ale teraz wiedziałam, że oni również. Stanowili dziedzictwo rodziny, w której od pokoleń znęcano się nad dziećmi. Nancy, Sally, Bruce i Joe też byli ofiarami. Nie potrafiłam jeszcze wybaczyć mojej rodzinie, ale przynajmniej zaczęłam rozumieć jej postępowanie. Koncepcja księdza Ricka na temat reakcji łańcuchowej w wychowaniu dzieci wydawała się bardzo sensowna. Jednak wciąż zaprzątała mnie poważniejsza kwestia: S k ą d c z e r p a ć n a d z i e j ę ? Jeśli nie z przeszłości, to może z przyszłości?
230
Więc jak się kończy ten cykl znęcania się nad dziećmi? Wygląda na to, że musi trwać wiecznie. Niczym nowotwór, który stale się rozrasta. Prawdę mówiąc, strasznie to przygnębiające. — Tylko cuda mogą go powstrzymać — odparł. — Cud miłości. Cud przebaczenia. Cud zmiany myślenia. Nie można ich nikomu narzucić — nawet Bogu, ponieważ wszyscy mamy wolną wolę. Możemy otworzyć się albo zamknąć na te cuda. Możemy od nich uciec. To zależy od nas samych. Cud. Powstrzymanie reakcji łańcuchowej. Nie zmienię przeszłości czy biegu historii, ale mogę zmienić przyszłość. Chce ksiądz powiedzieć, że nie zmienię tego, co zrobili moi rodzice albo rodzice moich rodziców, ale mogę to zmienić w przypadku własnych dzieci. — Właśnie. — Uśmiechnął się. — Chociaż teraz cierpisz, nie zapominaj, że jesteś częścią tego cudu. Potrafisz zmienić w swoim życiu coś, co ciągnęło się latami. Przeciwstawiłaś się ciemnemu dziedzictwu swojej rodziny. To wymaga wielkiej odwagi. — Ale jak to się dzieje? — spytałam. — Przecież cud to coś niezwykłego. Muszę szczerze księdzu powiedzieć, że chociaż chodzę do kościoła, a nawet śpiewam w chórze, wcale nie jestem pewna, że Bóg istnieje. — Możesz nie być pewna tego, czy wierzysz w Boga, ale Bóg wyraźnie wierzy w ciebie. Wybrał cię, byś zakończyła ten cykl w swojej rodzinie, a ty miałaś tyle odwagi, że się tego podjęłaś. Czułam się tak, jakby zdjął z mych ramion olbrzymi ciężar. Ból zaczął ustępować. I chociaż przedtem w samochodzie czułam się zawstydzona tym, że uzna mnie za taką, która zupełnie nie potrafi się pozbierać, teraz poczułam się dumna. Moje cierpienie miało jakiś cel. Ksiądz Rick raz jeszcze pomógł mi w krytycznym momencie. Wiedziałam, że nie będzie mi łatwo i że przede mną długa droga, ale nabrałam sił, by stawić czoło temu, co mnie czekało. —
231
Dziękuję księdzu. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Może nie wierzę w Boga i nie jestem najlepszą katoliczką, ale bardzo się cieszę, że mam takiego duchownego. Bardzo dziękuję. Uściskał mnie mocno. — Któregoś dnia, Rachel, będziesz mogła wybaczyć wszystkim, a przede wszystkim sobie. I zrozumiesz, że jesteś wyjątkowa. Wychodziłam właśnie, kiedy ksiądz Rick jeszcze mnie zawołał. W dłoni trzymał przykryty celofanem talerz ze świątecznymi pierniczkami. — Weź je, proszę. Dostałem więcej, niż mogę zjeść. — Poklepał się po wystającym brzuchu. — A poza tym w ogóle nie powinienem ich jeść, ty za to mogłabyś trochę przytyć. — Dziękuję — powiedziałam, biorąc talerz. I uważaj na siebie — rzekł na pożegnanie. — Pamiętaj, że jesteś wybrana przez Boga. —
232
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Trudno mi było uwierzyć w to, że doktor Padgett wreszcie wrócił. Jego urlop był dla mnie prawdziwą torturą. Większą część stycznia spędziliśmy, analizując to, co działo się w czasie świąt, zastanawiając się nad relacjami w mojej rodzinie i tym, skąd się wziął chory stosunek moich rodziców do nas wszystkich. Rozmawialiśmy też o koncepcji grzechu pierworodnego, którą przedstawił ksiądz Rick, i o zatrzymaniu tej łańcuchowej reakcji. Spotkania nabrały bardziej intelektualnego charakteru, gdyż rozważaliśmy uczucia moich rodziców i rodzeństwa, nie wchodząc głębiej w moje dziecięce wspomnienia. Te sesje były bardzo interesujące, ale po paru tygodniach wzrósł mój niepokój i frustracja i znowu zrobiłam się odrętwiała. Zaczęłam się zastanawiać, czy ten brak emocji nie oznacza wyczerpania możliwości terapii. Jednak w sercu czułam pustkę, która była sygnałem, iż znów czegoś unikam. Odbywałam już terapię od ponad półtora roku i miałam dosyć czasu, by nauczyć się odczytywać pewne znaki. Chociaż nie znosiłam bólu, bez niego nie było postępu. Nie doszłam jeszcze do tego, by móc spontanicznie ujawniać najgłębiej ukryte emocje bez pomocy jakiegoś katalizatora. Zwykle było nim jakieś mocno nacechowane emocjonalnie wydarzenie lub konfrontacja z doktorem Padgettem. Podczas terapii kłóciłam się z nim częściej niż z kimkolwiek w życiu. Wprawdzie te jednostronne ataki powodowały uwolnienie skrywanych uczuć, ale zaczynałam już mieć dosyć walki. Niezależnie
233
od tego, jak się starałam, nie byłam w stanie ot tak, po prostu zdobyć się na otwartość. Przypominało mi to sytuacje z dzieciństwa, kiedy miałam mdłości z powodu grypy lub za dużej ilości słodyczy. Leżałam w łóżku, czułam się fatalnie i miałam wrażenie, że żołądek podchodzi mi do gardła. Mimo to powstrzymywałam się od wymiotów. Pamiętam nawet, że modliłam się, żeby nie zwymiotować. Wiedziałam, że przyniosłoby mi to ulgę, ale nienawidziłam samego aktu. Potrafiłam się tak powstrzymywać całymi dniami, cierpiąc męki. Tak samo było z dochodzeniem do najgłębszych emocji w czasie terapii. Wiedziałam, że gdybym je z siebie wyrzuciła, poczułabym ulgę. A mimo to myśl o bólu powodowała, że się powstrzymywałam. W styczniu sesje były więc stosunkowo spokojne, ale wprost dławiłam się tymi wypartymi uczuciami. To była cisza przed burzą. Intensywniejsza niż zwykle odwilż zamieniła luty w wiosnę. Na drzewach i krzewach pojawiły się pąki, a potem pierwsze kwiaty, jakby zima skończyła się już na dobre. Miasto aż zatętniło wiosennym życiem. Na ulicach zaroiło się od dzieci na rowerach, w parkach od biegaczy, cyklistów i skaterów. W powietrzu unosiły się zapachy z grilla. Wiosna. Czas nadziei i odnowy. Znowu nabrałam energii i zaczęłam przychodzić na sesje godzinę wcześniej, żeby w bluzce w kwietne wzory i luźnych, białych spodniach odbyć spacer po ślicznym, przyszpitalnym parku. Cieszyłam się życiem. Burczało mi trochę w brzuchu, ale wiązałam to z wyjątkowo dużym śniadaniem, na które zjadłam jajecznicę na bekonie. Jakieś dwadzieścia minut przed sesją poszłam do toalety. Mała, czerwona plamka na bieliźnie natychmiast ostudziła mój entuzjazm. Raz jeszcze pomyślałam z rezygnacją o nieuchronności naturalnych procesów i sięgnęłam do torebki. Nie miałam jednak żadnych tamponów. Przewróciłam oczami, wygrzebałam dwudziestopięciocentówkę i poszłam do dystrybutora w holu. Nie działał.
234
Rozczarowanie przeszło w przerażenie. Miałam na sobie białe spodnie! I został mi tylko kwadrans do rozpoczęcia sesji. Wepchnęłam w majtki papier toaletowy i przeszłam drobnymi kroczkami do szpitalnej apteki, słynącej z wysokich cen. Zegar na ścianie wskazywał, że jest za dziesięć trzecia. Jedynie dziesięć minut! Musiałam się pospieszyć. Spojrzałam na półki i nie dostrzegłszy na nich tamponów czy podpasek, wpadłam w jeszcze większą panikę. W końcu zauważyłam znajome, niebieskie pudełka na półce, ale wiedziałam, że będę musiała o jedno poprosić. Jakież to poniżające! Byłam zła na farmaceutkę i przekonana, że to ona ponosi winę za moje upokorzenie, wymamrotałam jednak pod nosem swoją prośbę. — Słucham? — spytała niewinnie. — Proszę o tampaksy, do cholery! — warknęłam, nie patrząc na nią. — Prosiłam o tampaksy! Głucha pani czy co? Trochę poruszona podała mi pudełko. Musiałam zapłacić trzy pięćdziesiąt za pudełko z ośmioma tamponami! Kiedy się wreszcie pozbierałam i znalazłam u doktora Padgetta, było już pięć po trzeciej. Straciłam pięć minut. Doskonale znałam zasady. Jeśli się spóźniłam, traciłam ten czas, bo doktor Padgett nie mógł zmieniać swojego grafiku. Na mój widok recepcjonistka podniosła słuchawkę, by poinformować go, że przyszłam. Doktor wyszedł do mnie siedem po trzeciej. Straciłam siedem minut z powodu tego „przekleństwa”, jakby samo w sobie nie było dostateczną karą. Kiedy w końcu usiadłam, byłam zdruzgotana. Nie tylko czułam się rozczarowana z powodu straconego czasu, ale bałam się też, że będę musiała wyjawić powód swego spóźnienia. To było znacznie gorsze niż wtedy, kiedy zmoczyłam łóżko. Policzki mi płonęły i czułam okropny wstyd. Im bardziej myślałam o skurczach, tym bardziej stawały się natarczywe. Jak mogłabym mu o tym powiedzieć? Doktor Padgett oczywiście od razu zauważył, że coś się ze mną dzieje. Moje pełne skrępowania milczenie nie wynikało z tego, że nie mam nic do powiedzenia, ale z tego, że było to zbyt bolesne, by o tym mówić. Pojawiły się wszystkie związane z tym objawy:
235
kiwanie się, chybotanie na krześle, przytupywanie. Moja dłoń drżała, kiedy chwyciłam włosy. Im dłużej milczałam, tym bardziej stawało się to bolesne i tym bardziej się wstydziłam. — Co się dzieje? — spytał delikatnie. — Nic — wydyszałam. Ty humorzasta dziwko! Widzisz, co robią z tobą hormony? — Nic? — W każdym razie nie pański interes — odburknęłam, a skurcze menstrualne jeszcze się nasiliły. Myślisz, że się nie domyśli, że masz okres? Opanuj się! — Niezależnie od tego, co to jest, bardzo się tym martwisz. Przerabialiśmy to już wcześniej, Rachel. Nie musisz mi niczego mówić, jeśli nie chcesz, ale jak już miałaś okazję się przekonać, to, o czym najtrudniej ci powiedzieć, jest jednocześnie bardzo ważne. I znowu pełna bólu cisza. — Mówi pan tak, jakby pan nie wiedział! — krzyknęłam, sama zdziwiona swoim histerycznym tonem. — Jakby to, kurwa, nie było oczywiste! Ty rozhisteryzowana dziwko! Zaraz wszystko sama mu zdradzisz! Doktor Padgett nie wykazał nawet cienia zniecierpliwienia, tylko powiedział: — Nie potrafię czytać w myślach. Naprawdę nie będę wiedział, jeśli mi nie powiesz. — N... n... nie mogę — wyjąkałam i pokręciłam głową, czując łzy na policzkach. Siedział i czekał. W takich sytuacjach rzadko zachęcał mnie do mówienia. Prawdę powiedziawszy, nie było to konieczne. Moje emocje napędzały się same i prędzej czy później musiały się ujawnić. Gdyby mnie ponaglił, wydłużyłby tylko okres milczenia. W końcu nie mogłam dłużej ukrywać tego palącego sekretu. — To właśnie teraz — mruknęłam cicho. Jeszcze nie zrozumiał, na co wskazywała jego niepewna mina.
236
Przepraszam, ale nie wiem, o co ci chodzi. A co mam zrobić?! — wrzasnęłam. — Napisać to na murze?! Wysłać panu oświadczenie prasowe?! — Posłuchaj, Rachel, nie jestem tu po to, żeby cię atakować — powiedział uprzejmie, lecz stanowczo. — Mam ci pomagać. Ale sama sobie szkodzisz, ukrywając to, co masz do powiedzenia, cokolwiek to jest. Patrzyłam na niego przez chwilę, a potem zdecydowałam się to wyznać. — No teraz — powtórzyłam z wyraźnym przymusem. — Ten jeden raz w miesiącu. — A, chodzi ci o menstruację. Ranił mnie tymi słowami niczym mieczem i znowu poczułam olbrzymi wstyd, który sparaliżował całe moje ciało. Siedziałam, krwawiąc, w jego gabinecie, a doktor Padgett o tym wiedział. To było przerażające. — Nie musiał pan tego mówić! — mruknęłam gniewnie. — Czego? — spytał niewinnie. — Ze masz miesiączkę? Jeszcze jeden cios. Szlochałam teraz, nie mogąc mu nawet spojrzeć w oczy. — Musi pan używać tych słów?! Niech mi pan da spokój i zajmie się swoimi sprawami! Dlaczego chce mnie pan upokorzyć? Chociaż starał się to ukryć, wciąż wyglądał na zaskoczonego tak gwałtowną reakcją. Co się z nim, do licha, dzieje? Zachowuje się tak, jakby to nie było nic szczególnego. A ja krwawię tutaj z powodu hormonów. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej obrzydliwego? — W miesiączce nie ma nic wstydliwego — powiedział delikatnie, jakby wszedł na pole minowe. — To naturalny proces. — znowu to słowo! Nie wiedziałam, ile jeszcze zniosę. Bałam się, że wstyd mnie zabije, i chciałam wpełznąć gdzieś pod kamień, żeby się schować. — —
237
Nic wstydliwego? — powtórzyłam z niedowierzaniem. — Siedzę tu i krwawię! Wściekam się jak cholera, bo jestem taka obrzydliwa, a ty mówisz, że to nic wstydliwego?! Kłamiesz! — Ależ nie — stwierdził jak zwykle bez ogródek. — Nie widzę w tym nic wstydliwego. Ale ty tak, więc powinniśmy się tym zająć. — Ale co ty wiesz? Co ty o tym wiesz? Masz szczęście, że jesteś facetem. Nie musisz się przejmować tym obrzydlistwem! W ogóle nie masz z nim do czynienia! Nie wiesz, jakie to straszne! Jeśli nawet wcześniej nie budziłam w tobie wstrętu, to teraz na pewno. Pewnie nie możesz się doczekać, żeby się mnie pozbyć. — Dlaczego to, że jesteś kobietą, miałoby budzić we mnie wstręt? — Tylko tak mówisz. Czujesz obrzydzenie, ale nie chcesz się do tego przyznać. — Być może ty czujesz. I zapewne również twój ojciec. Ale to zniekształcone podejście. Ja tak nie myślę... — To obrzydliwe! — powtórzyłam, nie zwracając uwagi na to, co mówi. — Wiem, że miesiączki mogą być nieprzyjemne i niewygodne, ale to tylko fizjologia. Menstruacja sama w sobie nie jest wstydliwa. Kolejne spazmy wstrząsnęły moim ciałem. — Nie używaj ciągle tych słów! — zażądałam. — Chodzi ci o miesiączkę i menstruację? — Cholera! Znowu to robisz! Chcesz mnie jeszcze bardziej upokorzyć? — Sama nie potrafiłabyś wypowiedzieć tych słów, prawda? — spytał ze smutkiem, choć znał już odpowiedź na to pytanie. Moi rodzice nigdy nie omawiali otwarcie spraw związanych z płcią. Matka była nimi równie zażenowana jak ja i prawie wcale o nich nie wspominała. Mimo że miałam jeszcze dwie siostry, w ogóle nie pamiętałam, byśmy rozmawiały o miesiączkach, skurczach i innych kobiecych sprawach. Ojciec częściej wspominał o menstruacji, głównie po to, by nas zdyskredytować emocjonalnie
238
bądź intelektualnie. Zawsze źle znosił nasze nastroje, ale kiedy zaczęłyśmy dojrzewać, znalazł na nas dobry sposób. „Znowu masz miesiączkę?” „To nie ma sensu. Czyżbyś miała miesiączkę?” „Przestań płakać. Czyżby to znowu było to?” Z jakichś powodów nie powstrzymywało to moich sióstr, które wybiegały z płaczem z pokoju — co moim zdaniem stanowiło potwierdzenie tego, że ma rację. Ale ja starałam się jeszcze bardziej panować nad emocjami. Jak mężczyzna. Wolałabym już, żeby mnie zbił czy zabronił wychodzić z domu, cokolwiek, byle tylko o tym nie wspominał. Bez względu na to, jakie emocje się we mnie kłębiły, starałam się uniknąć tego ostatecznego upokorzenia i chowałam się za fasadą obojętności. Nawet kiedy byłam sama w swoim pokoju, bałam się, że przyjdzie i powie, że dlatego uciekam od innych, bo mam miesiączkę. Podobnie jak wcześniej, nie czułam się bezpiecznie w swoim domu. W czasie dojrzewania to się jeszcze nasiliło i wiodłam wędrowne życie, wciąż wynajdując sobie jakieś zajęcia. Doktor Padgett miał rację. W ciągu tych wszystkich minionych lat znalazłam eufemizmy, których mogłam użyć, gdy zaszła taka konieczność. „Właśnie teraz”. „Jeden raz w miesiącu”. „Proces biologiczny”. A czasami po prostu krzywiłam się i trwałam tak, aż ktoś się domyślił, o co mi chodzi. Wystarczyło, że ktoś wspomniał o „miesiączce”, a natychmiast kurczyłam się ze wstydu. — Nigdy! — wykrzyknęłam teraz. — I nigdy ich nie używam! Nie zmusi mnie pan do tego! — Nie mam zamiaru do niczego cię zmuszać — rzekł z westchnieniem. — Zresztą wygląda na to, że sama siebie próbujesz upokorzyć, nie ja. Że chcesz poczuć jeszcze większy wstyd, bo część ciebie czerpie z tego jakąś przyjemność. Trudno było przed nim coś ukryć. — To ty chcesz mnie upokorzyć! Bo budzę w tobie wstręt! Uważasz, że jestem niedojrzała i obrzydliwa! Znowu to robisz, Rachel — powiedział stanowczo. — Ale ja nie mam zamiaru brać udziału w tym, jak siebie poniżasz. Wcale nie
239
uważam, żeby twoja kobiecość była obrzydliwa. Nie zrobiłem też nic, by cię upokorzyć. I doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Ale nie chcesz podzielić się swoimi wspomnieniami, by je ponownie przeżyć. Chodzi ci o to, by je rozjątrzyć. Niszczysz siebie, a ja nie mogę ci na to pozwolić! — Chcesz cenzurować to, co mówię? — Daję ci tylko znać, co tak naprawdę się tu dzieje. I że nie mam zamiaru w tym uczestniczyć. — Bo nie chcesz o tym słuchać? Nie chcesz brać udziału w tak obrzydliwej rozmowie? — Ponieważ chcesz sama siebie zranić. Raz jeszcze nie pozostawił mi drogi odwrotu. Prawda, którą usłyszałam, bolała i nie podobało mi się to, że znów przejął kontrolę nad sesją. Ale wstyd nieco osłabł. Wiedziałam, że ma rację, ale byłam zbyt dumna, by to przyznać. Zaczęłam się więc na niego dąsać. On jednak, jak zwykle, nie naciskał, bym się z nim zgodziła. — Wiem, że to nie jest twój wstyd — dodał, łagodząc pierwsze wrażenie. — To smutne, że coś tak naturalnego można odbierać w taki sposób. Wstydzisz się, bo rodzice wstydzili się twojej kobiecości. Sygnał od natury, że dojrzewasz, stał się twoim przekleństwem i uznałaś, że musisz to ukrywać. Ale tak nie powinno być. — Czy aby? — spytałam z niedowierzaniem. — A pan to pewnie wydał przyjęcie z powodu pierwszego razu córki, co? — Nie przyjęcie, ale byłem z niej dumny — odparł, nie zwracając uwagi na zawartą w tych słowach ironię. — Ze ma pierwszą miesiączkę? — indagowałam, sama zdziwiona łatwością, z jaką wymówiłam to słowo. — Ze staje się kobietą. Że dojrzewa. Zastanawiałam się nad tym przez chwilę, a potem zadałam pytanie: — A czy gdybym ja była pańską córką, to byłby pan ze mnie dumny?
240
Oczywiście — odparł delikatnie, a ja poczułam, jak opada ze mnie napięcie. — Dobry, kochający ojciec cieszy się, że jego córka zakwita i staje się kobietą. I jest z niej dumny. Czy rozmawiał pan z córką o jej uczuciach, kiedy zaczęła dorastać? Czy mogła się przy panu wypłakać? — Jasne. — Uśmiechnął się. — Płakała, śmiała się, czasami się na mnie złościła... czasami wolała omówić coś z matką, ale ze mną też rozmawiała. — Więc jak przychodziła do domu zmartwiona i zamykała się w pokoju, rozmawiał pan z nią o tym? — Jeśli tylko chciała. — O wszystkim? — O wszystkim, o czym chciała mówić. — To działało? — Tak. — Nie bała się? — A dlaczego miałaby się bać? — Ojej! — jęknęłam, uderzona tym, jak bardzo różniło się to od mojej młodości. — Miała szczęście, że jest pan jej ojcem. — Dziękuję. — Wdzięcznie przyjął mój jakże szczery komplement. — Ty też zasługiwałaś na takiego ojca. Szkoda, że nie był w stanie dostrzec, jakie miał szczęście. Ale przynajmniej teraz masz od kogo wziąć to, czego zawsze potrzebowałaś, na co zawsze zasługiwałaś i czego nigdy nie dostałaś. Tu jesteś bezpieczna. Oczy miałam pełne łez, nie z powodu wstydu czy złości, ale innych emocji, tak intensywnych, że nie potrafiłam nad nimi zapanować. Chciałam mu powiedzieć, jak bardzo go kocham i jak jestem wdzięczna za to, że pojawił się w moim życiu, ale nie mogłam znaleźć odpowiednich słów. Jednak jego ciepły uśmiech wskazywał, że się wszystkiego domyśla. Pewne rzeczy mogły pozostać niewypowiedziane. — Cóż — rzekł cicho — na dzisiaj to wszystko. Świeże, wiosenne powietrze znowu mnie ożywiło, kiedy wciągnęłam je do płuc. Wstyd przestał mnie już przygniatać, chociaż wciąż czułam jego ciężar. Spojrzałam jednak innymi —
241
oczami na moją kobiecość — jak na coś, czego nie trzeba przyjmować z rezygnacją, ale nawet być z tego dumnym. Pozostało jeszcze wiele rzeczy do omówienia, wiele spraw związanych z moją kobiecością wymagało wyjaśnień, ale mur wstydu, który je otaczał, powoli zaczął się kruszyć. Doktor Padgett zasiał we mnie ziarno, które przy dobrej opiece mogło stać się wspaniałą rośliną. A moje sny, myśli i zapiski dotyczyły teraz głównie tego, jak inne byłoby moje życie, gdyby to doktor Padgett był moim ojcem.
242
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Znowu nastały mrozy, jakby Matka Natura chciała przypomnieć, kto tu naprawdę rządzi, ale potem wiosna rozkwitła na dobre. Przez kilka sesji zajmowaliśmy się z doktorem Padgettem problemem mojej kobiecości, ale bez ostatecznych wniosków. Nie potrafiłam o tym mówić, nie wpadając w złość. Na początku spodziewałam się jakichś spektakularnych efektów z powodu tej nowej otwartości na temat, który do tej pory stanowił dla mnie tabu. Poczułam się więc rozczarowana, a nawet sfrustrowana, kiedy okazało się, że postęp jest minimalny. Było tak, jakbym napotkała nowy mur, przez który nie byłam w stanie się przebić. Za miesiąc mijała druga rocznica rozpoczęcia terapii. Bez wątpienia lepiej radziłam sobie z panowaniem nad emocjami. Kiedy uczucia zaczynały brać górę, dusiłam w sobie wszelką potrzebę autodestrukcji i zaczynałam je analizować. Miałam już setki kartek z zapisem tego, co czułam — robiłam to po to, by nie odreagowywać tego na sobie czy innych. Ważyłam pięćdziesiąt cztery kilo, byłam więc zdrowsza i silniejsza, chociaż wciąż z mieszanymi uczuciami patrzyłam na rosnące cyfry. Nadal potrafiłam być napastliwa i agresywna w czasie sesji, ale już rzadziej. Od miesięcy nie myślałam o samobójstwie, choć nie tyle zaakceptowałam życie, ile postanowiłam zobaczyć, co z tego wszystkiego wyjdzie i jak się będę czuła pod koniec terapii. Nawet ja nie mogłam zaprzeczyć, że stanowi to wyraźny postęp. Mimo to gdzieś głęboko czułam olbrzymią pustkę. Zaczęłam
243
się zastanawiać, czy nie wyczerpały się możliwości terapii. Wystarczyło jej na tyle, by oddalić ode mnie samobójcze myśli, ale nie mogłam powiedzieć, że cieszę się życiem, czy też uważam je za satysfakcjonujące. Czułam się jak osoba z niedowładem nóg, która nauczyła się różnych niezwykłych rzeczy, ale ze świadomością, że i tak nie będzie mogła chodzić. Być może dotarłam do granic mojego kalectwa — pogranicznego zaburzenia osobowości. Może osiągnęłam już tyle, ile mogłam. Może powinnam posłuchać ojca i się pozbierać, pogodziwszy się z tym, że życie jest do chrzanu; dorosnąć i przestać liczyć na to, że będzie lepiej.
244
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Na studiach szydziłam, kiedy kilka moich koleżanek zapisało się na zajęcia za trzy punkty, które dotyczyły wyłącznie snów. Myślałam, że są one tylko dla tych, którym zależy na jak najlepszych stopniach i stypendiach, a także dla nienawykłych do pracy lekkoduchów. Wnioski płynące z analizy snów były arbitralne i mało przekonujące, gdyż towarzyszyło im całe mnóstwo przeróżnych interpretacji. Milion osób o różnym nastawieniu i podejściu mogło zinterpretować ten sam sen na milion różnych sposobów. Jak można stwierdzić, że sny mają jakieś określone znaczenie? Jednak w ciągu dwóch lat terapii zmieniłam wiele z moich przekonań. Nabrałam też pewności, że sny również coś wyrażają i mogą być istotne. Jak mogłam wątpić w istnienie podświadomości, skoro wdzierała się do mego życia zarówno w dzień, jak i w nocy? Niezależnie od tego, jaki stawiałam opór w czasie sesji, moja podświadomość już się obudziła, a jej głos dawał się słyszeć coraz wyraźniej. W nocy podczas snu moje koszmary stawały się oknem, przez które mogłam zajrzeć w głębię swojej duszy. Sny, które miałam w szpitalu i nieco później, były przerażające i oczywiste. Budziłam się z krzykiem, cała zlana potem, a potem godzinami (nieraz całymi dniami) aż drżałam, myśląc o tym, co się z nimi wiązało. Zaczęłam więc zapisywać nie tylko myśli i uczucia, lecz również sny z ich scenariuszami, postaciami, scenami i towarzyszącymi im doznaniami.
245
W końcu przestałam się budzić z krzykiem z powodu koszmarów. Starałam się je traktować jako pomoc w zrozumieniu siebie. Budząc się o drugiej w nocy, nie sięgałam już po chusteczki, tylko po pióro i brulion, chcąc przelać na papier wszystkie szczegóły snu. Moje zachowania i reakcje w czasie sesji i poza nimi stawały się mniej chaotyczne i bardziej nakierowane na konkretne sprawy, i to samo działo się z moimi snami. Były one teraz bardziej złożone, w większym stopniu symboliczne i nie tak przerażające, chociaż wciąż zostawiały bardzo wyraźne, emocjonalne piętno. Pojawiali się w nich teraz doktor Padgett, Tim i dzieci, nieobecni w poprzednich snach. Nie byłam już małą, drewnianą figurką, przedstawiającą dziecko, ale skrzyżowaniem młodej kobiety z dzieckiem. Od tygodni tło dla nich stanowiło ulegające destrukcji, zniszczone miasto, równie niepokojące jak getto w czasie wojny — moje własne sąsiedztwo. Tak naprawdę w naszej dzielnicy wciąż było sporo ludzi zdecydowanych powstrzymać ten rozpad. Jednak w snach sprawa była przegrana i prawie wszyscy poza nami już się stąd wyprowadzili. Znaleźliśmy się w pułapce. Na obecność innych ludzi wskazywały strzały, które od czasu do czasu można było usłyszeć. Jednym z moich ulubionych budynków w pobliżu była dwupiętrowa kamienica, dawny duży sklep, który przerobiono na zabytkowy dom towarowy. Miała ona okrągłe wieżyczki, przypominające stary zamek, a także misternie rzeźbione gargulce przy gzymsach, otoczone konstrukcjami z kutego żelaza. W jednym z moich snów ta kamienica groziła zawaleniem. Żelazne konstrukcje ledwie się trzymały, a barierki w wielkich oknach zwisały żałośnie i lada chwila mogły odpaść. Budynek chylił się na jedną stronę, chodnik z czerwonej kostki od frontu zaczął się wybrzuszać i zapadać wraz z fundamentami. Dach z zielonej dachówki też zaczął się rozpadać. Gdzieniegdzie odsłaniały się deski, a cała konstrukcja przeciekała tak mocno, że
246
przez potłuczone lub popękane okna dostrzec można było napęczniałą od wody podłogę. Kiedy widziałam ten rozkład w moim śnie, nie mogłam uwierzyć, że to się stało. Tak bardzo walczyliśmy z Timem i innymi — ocalenie tego architektonicznego klejnotu, że teraz aż żal było patrzeć. Przeraziłam się, kiedy usłyszałam w środku ludzkie głosy. Czyżby nie wiedzieli, że nie można tam przebywać? — Wychodźcie! — krzyknęłam. — Wychodźcie, bo zginiecie! — Nie! — odpowiedział ktoś moim głosem. — Nie możemy pozwolić, żeby ten budynek się zawalił. Nie zostawimy go. Usłyszałam płacz małego dziecka i serce podskoczyło mi w piersi. — Nie rozumiecie, że musicie stamtąd wyjść?! — Nie — odparł głos. — Jeśli on zginie, zginiemy wszyscy. Weszłam do budynku, chociaż wiedziałam, że to niebezpieczne. Chciałam ich namówić, żeby stamtąd wyszli. Od razu skurczył mi się żołądek na widok odpadającego tynku, gołych, wybrzuszonych ścian z odsłoniętym olistwowaniem, na których wandale powypisywali jakieś wulgaryzmy. Podłoga na piętrze zapadła się, a ja uskoczyłam na bok. Usłyszałam tylko huk, a potem trzask łamiącej się belki stropowej, która zatrzymała się tuż nad moją głową. — Gdzie jesteście?! — krzyknęłam przeraźliwie. Nie usłyszałam swojego głosu, który mi poprzednio odpowiadał, ale mogłabym przysiąc, że dotarły do mnie czyjeś ciche rozmowy. Chowała się przede mną. Zarówno ona, jak i cała jej rodzina była w niebezpieczeństwie, ale najwyraźniej nie chciała przyjąć pomocy. Wolała zginąć wraz z budynkiem. Jeszcze jedna belka zawaliła się z trzaskiem, a potem kolejna — następna, aż zobaczyłam nad sobą szare kawałki nieba. Ktoś rozpaczliwie mnie wołał i nagle dotarło do mnie, że ja też mogę zginąć. W tym momencie zaczęła się na mnie osuwać cała ściana i obudziłam się przerażona i spocona. — Rachel! Rachel!
247
Zobaczyłam nad sobą twarz Tima. Brwi miał ściągnięte i szarpał mnie za ramię, by mnie obudzić. — Co? Co takiego? Zaraz się zawali! Nie możemy pozwolić, żeby się zawalił! To tylko zły sen, Rachel. To ja, Tim. Wszystko w porządku. Wciąż oddychałam ciężko. Byłam przerażona i półprzytomna, zawieszona między jawą a snem. Zaczęłam opowiadać o tym, co widziałam, wciąż nie bardzo wiedząc, czy to się nie zdarzyło w rzeczywistości, a zaspany Tim słuchał jednym uchem, walcząc z narastającą sennością. Zawsze spał spokojnie. Zazdrościłam mu tego. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio przespałam całą noc. Często też strach, który nawiedzał mnie w snach, sprawiał, że byłam bardziej wycieńczona, niż gdybym w ogóle nie spała. Kiedy był już pewny, że całkiem się rozbudziłam i koszmar odpłynął, Tim zasypiał, a ja chwytałam notatnik i zaczynałam wściekle zapisywać każdy szczegół. Kończyłam o poranku, gdy trzeba było zbudzić dzieci do przedszkola. Przeklinałam swoją podświadomość, zastanawiając się, czy kiedyś będę mogła spać spokojnie. W czasie sesji opowiedziałam doktorowi Padgettowi o tym śnie, wspierając się notatkami. Wciąż byłam trochę skołowana z niedospania. — Co to wszystko znaczy? — zakończyłam pytaniem. — A jak sądzisz, co może znaczyć? Znowu ten irytujący zwyczaj odpowiadania pytaniem na pytanie. Coraz bardziej mnie to złościło. Doktor Padgett miał swoje poglądy na wszystko, ale nigdy o nich nie mówił, zanim ja nie powiedziałam czegoś pierwsza. Z tego powodu często wypadałam jak idiotka, ponieważ jego poglądy były głębsze i bardziej przemyślane. Westchnęłam ciężko. To był jeden z tych dziwnych aspektów terapii, wprowadzonych zapewne dla mego dobra, który wciąż działał mi na nerwy. Pogodziłam się z nim jednak. — Nie jestem pewna. Właśnie dlatego spytałam. — A jak odbierasz ten sen?
248
Był niepokojący. Bardzo niepokojący. Miałam wrażenie, że jestem w pułapce. Nie było już wyjścia. Był tak przygnębiający i... realistyczny. Musiałam tam podjechać po drodze do szpitala, by się upewnić, że to był tylko sen. — Coś jeszcze? — Chciałam ocalić ten budynek. Robiło mi się przykro, gdy widziałam, w jakim jest stanie. I że zaczyna się walić. Było w tym chyba coś dwuznacznego. Część mnie chciała stamtąd uciec i uniknąć zagłady. Ale część zachowywała się jak tamten głos — nie przejmowałam się tym, że się wali. Wiem, że to szalone, bo przecież dom się rozpadał. Pozostanie na miejscu oznaczało samobójstwo. Ale część mnie identyfikowała się z tym głosem. Nie wchodziło w grę, że stamtąd ucieknę. Wolałam umrzeć, niż uciec. — Jak sądzisz, kim był ten drugi głos? — Mną. Oba były mną. — A co oznaczał budynek? — Nie mam pojęcia. Długo nad tym myślałam. Może za dużo czasu poświęcam sprawom dzielnicy i teraz to do mnie wraca? — Niewykluczone. W każdym razie może to być jedno ze znaczeń, bo sny mają ich po kilka. Wydaje mi się, że jest tu jeszcze głębszy sens. Siedziałam chwilę i myślałam, jak zawodniczka w jakimś teleturnieju. Zachodziłam w głowę, co to może znaczyć. Nie miałam najmniejszego pojęcia, a tu nagle drrryń, odezwał się dzwonek. Mój czas się skończył. Czekałam, aż prowadzący poda właściwą odpowiedź. — Nie wiesz, o co chodzi? — Naprawdę — powiedziałam. — Przysięgam. — Budynek to twój stary sposób odczuwania i myślenia, dawny mechanizm przystosowawczy, z którego wcześniej korzystałaś w życiu. — A który teraz jest w kiepskim stanie — dodałam. —
249
Tak. Ten budynek symbolizuje to, jak na wszystko patrzyłaś i jak sobie radziłaś. Służył ci, kiedy musiał. Teraz jednak przestał wystarczać, a nawet może być niebezpieczny. — Ale nie chcę go opuścić. — Właśnie. — Mimo że jest w takim stanie i może być niebezpieczny? — Tak. To dlatego, że jesteś do niego przywiązana. Nie znasz innego. — Możliwe. — Można powiedzieć, że wolisz umrzeć, niż go zostawić. Wolisz śmierć niż zmianę. — Ależ to nie ma sensu! Dlaczego miałabym chcieć zostać w miejscu, które jest tak brzydkie i niebezpieczne? A skoro tak bardzo boję się zmian, to dlaczego przychodzę tu od dwóch lat? Po co to wszystko? — W grę wchodzi niejednoznaczność. Część ciebie rzeczywiście chce terapii i zmian. Ale druga część, którą reprezentował tylko głos, woli się opierać, niż poddać. — Ale w tym śnie nie chodziło o opór. Dzięki oporowi naszej społeczności udało się ocalić ten budynek. Tam chodziło o śmierć. — O to również. Część ciebie wolałaby umrzeć, niż zrezygnować ze starego sposobu myślenia. — Co chce pan przez to powiedzieć? Że nie wyszłam jeszcze z lasu? Ze nie zrobiłam żadnych postępów? — Zrobiłaś, ale zatrzymałaś się w pewnym punkcie. I nie ruszysz dalej, zanim nie puści cię ta część ciebie, która wolałaby raczej umrzeć, niż się zmienić. Rzeczywiście jest to pułapka — twoja własna pułapka. — To znowu to cholerne wewnętrzne dziecko, prawda? Czemu sobie nie pójdzie? Czemu nie mogę nad nim zapanować i powiedzieć, żeby się zamknęło? — Ponieważ to wewnętrzne dziecko jest tobą. Nie możesz go wyrzucić. Problem częściowo polega na tym, że przez całe życie ktoś nad nim panował i mówił, żeby siedziało cicho. Musisz je wysłuchać i spróbować zrozumieć. —
250
Wolałabym dać mu lanie — rzekłam z westchnieniem. — Poza tym co, do licha, mogłoby mi chcieć przekazać? Przecież to, co mówi, nie ma sensu, jest zupełnie nieracjonalne. — Bo się boi. I dopóki będzie przerażone, dopóty nie da ci spokoju i nie wydostaniesz się z pułapki. — Ale czego może się bać? Co może być gorszego niż sytuacja, kiedy wali się na nie cały budynek? — Oczywiście obawia się tego, ale jest coś, co przeraża je jeszcze bardziej. Jeśli budynek się zawali, nic nie zajmie jego miejsca. To wewnętrzne dziecko boi się nicości. Nicość. Przypomniałam sobie nocne lęki z czasów, kiedy bałam się śmierci prawie tak bardzo, jak myśli o tym, czym byłam, zanim się urodziłam. Lata, wieki i tysiąclecia nicości budziły we mnie grozę. W głębi duszy bałam się tego, że jestem nikim. Być może chęć, by zginąć wraz z budynkiem, nie była aż tak dziwna. Wciąż miałam sny o ginącym, rozpadającym się mieście. Doktor Padgett pomógł mi znaleźć parę fragmentów układanki, które stanowiły klucz do ich zrozumienia. Starałam się wsłuchać w te sny i odnaleźć ich przesłanie, ukryte za zasłoną strachu. I w końcu je odnalazłam. Niszczejące budynki były, zgodnie z sugestią doktora Padgetta, moim dawnym, niedoskonałym myśleniem i odbieraniem świata, które najlepiej opisywało określenie: pograniczne zaburzenie osobowości, tyle że były one jeszcze bardziej złożone i głęboko zakorzenione we mnie samej. Znajome budynki przedstawiały to wszystko, co kiedyś uważałam za pewne. Piękne fasady, niezwykłe wieże i konstrukcje z kutego żelaza stanowiły maski, które zakładałam, by móc funkcjonować w społeczeństwie. Tak prezentował się Twardziel. Uśmiechnięty klaun. Ktoś, to znał życie od podszewki. Dusza towarzystwa. Każdy szczegół był pięknie wykończony, by wyglądało to tak, że wszystko z nimi jest w porządku. Ale dawne sposoby funkcjonowania, wadliwe myślenie i widzenie spraw już przestały spełniać swoje zadanie — ponieważ został naruszony sam fundament tej struktury. Powstały na ruchomych piaskach dom ginął na moich oczach. I to nie z —
251
powodu terapii. To się zaczęło już dawniej, prawie w momencie, kiedy powstał. Tynk odpadał, dach przeciekał, obluzowane deski w podłodze zaczynały skrzypieć. To były znaki rozpadu i przyszłego, nieuniknionego końca. Od lat miałam przy nim masę roboty. Malowałam ściany. Naprawiałam dach. Jeśli gdzieś pojawiło się pęknięcie, zalepiałam je i wygładzałam tynki. Udawałam przed sobą, myśląc, że skoro „dom” ładnie w y g 1 ą d a, to wszystko jest z nim w porządku. Nic nie musiałam zmieniać. Jednak ponieważ dom stał na ruchomych piaskach i same fundamenty były zagrożone, rysy i pęknięcia musiały się pojawiać, a dach wciąż musiał przeciekać. Niezależnie od liczby napraw, dom nieuchronnie popadał w ruinę — budowla powstała na złych fundamentach musi w końcu runąć. Była tylko jedna szansa na to, by zbudować coś stałego. Niezależnie od tego, ile czasu i wysiłku poświęciłam na utrzymanie tego domu, musiałam teraz pozwolić, by się zawalił. Wszystko — ściany, krokwie, dach, fasada — musiało zapaść się w ziemię. Co więcej, to j a powinnam dokonać tego aktu destrukcji, a potem stanąć nad tym, co kiedyś było moim życiem. Czekała mnie nicość. Była to przerażająca praca, która stanowiła zaledwie połowę całego zadania. Wiedziałam, że z nicości będę musiała zbudować nowy dom. Wylać solidne fundamenty, a potem wznieść nową konstrukcję i zacząć wszystko od początku. Tylko wtedy mój nowy dom będzie naprawdę bezpieczny. Poczuję się silna i bezpieczna. Powiedziałam o tym, co myślę o swoich snach, doktorowi Padgettowi, a on się ze mną zgodził. Czerpałam z tego zapewne jakąś satysfakcję. Z całą pewnością coraz lepiej rozumiałam siebie i potrafiłam odbierać sygnały dochodzące z mego wnętrza. Ale co innego zrozumieć, co trzeba zrobić, a co innego wziąć się do dzieła. Przez pierwsze dwa lata terapii niszczenie dawnego sposobu myślenia szło mi bardzo wolno. Wahałam się przy każdym pęknięciu, zastanawiając się, czy nie lepiej jakoś to
252
zaklajstrować, zamiast niszczyć to, nad czym pracowałam przez całe życie. Z pewnością istniał jakiś sposób, by uniknąć tej przerażającej nicości! Książki na temat pogranicznego zaburzenia osobowości wspominały, że osoby z tą chorobą boją się utraty tożsamości. Do tej pory było to dla mnie dosyć mgliste pojęcie. Teraz zrozumiałam je z całą jasnością. Nawet gdyby udało mi się zniszczyć dawną strukturę mego myślenia i odczuwania, to co miałoby zająć jej miejsce? Na czym mam polegać, jeśli nie na tym, co znajome? Z pewnością powinnam pozbyć się pewnych rzeczy. Ale jeśli zniszczę wszystko, mogę stracić wiele ważnych cech. Moje poczucie humoru. Moją asertywność. Potrzebę walki, dzięki której udało mi się przeżyć tyle lat. Kim wówczas będę? Jaką będę miała osobowość? Potem znowu powracało pytanie: jak mogę funkcjonować w domu, który lada chwila może runąć? Przypomniałam sobie film zatytułowany Mechaniczna pomarańcza. Główny bohater, obrzydliwy łajdak, potrafił gwałcić, kraść i bić do nieprzytomności ze złowieszczym uśmieszkiem. Kiedy go w końcu złapano, władze więzienia zdecydowały się przeprowadzić na nim eksperyment. Klasyczne warunkowanie. Musiał godzinami oglądać przemoc i nie mógł zamknąć oczu czy odwrócić głowy. Jednocześnie stosowano wzmocnienie negatywne, przez co po jakimś czasie nie mógł znieść nawet najmniejszej agresji. Jednak po tym eksperymencie Alex stał się jedynie cieniem człowieka, niezdolnym do jakiejkolwiek asertywności czy obrony. Niszcząc jego agresję, zabito w nim jego osobowość, to, co stanowiło jego istotę. Pod koniec filmu bardzo pragnęłam, by ten obrzydliwy łajdak mógł być taki jak dawniej. Czy coś takiego mogło się stać również ze mną? Jeśli nagle zniknie ta „pograniczna” wściekłość, która tak długo dodawała mi energii, czy zostanie coś jeszcze? Czy nie stanę się nagle cieniem dawnej siebie?
253
Bałam się rezygnować z tego, co znane, nie bardzo wiedząc, do czego dążę. To mogła być tylko demolka bez planów przyszłego domu i bez żadnych gwarancji. Odważyłabym się tego dokonać, jedynie ufając bez reszty doktorowi Padgettowi i licząc na to, że z nicości wyłoni się coś lepszego. Nie wiedziałam, czy mam w sobie aż tyle siły. Ale też coraz częściej dochodziłam do wniosku, że nie mam już wyboru. Dom i tak zaczął się rozpadać. Byłam jak pacjent, którego już rozcięto, by przygotować do operacji serca. Nie mogłam wstać i wyjść. Wiedziałam, że przede wszystkim muszę się pozbyć gniewu. Mogłam tylko liczyć na to, że coś zdoła go zastąpić.
254
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Skończyła się wiosna i zaczęło wyjątkowo gorące lato. Mieszkańcy miast chowali się w klimatyzowanych domach i biurach. W wiadomościach głównie ostrzegano przed upałami (zwłaszcza osoby chore na serce), a także mówiono o ich ofiarach. Ciepła wiosna przeszła w letnią gorączkę. Lejący się z nieba żar sprawiał, że od południa wszyscy siedzieli w domach. Taka pogoda w połączeniu z wakacjami sprawiła, że Tim miał teraz mniej pracy. U mnie trwało to już od dawna. Po porannym podlaniu trawy i krzewów uciekałam do wnętrza, już osłabiona upałem. A jakby tego było mało, obchodziłam właśnie drugą rocznicę rozpoczęcia terapii. Minęły dwa burzliwe lata, a mimo to byłam załamana. Czy tak miało być do końca mego życia? Te myśli przerwały mi kroki listonosza na ganku. Zaraz też pojawili się Jeffrey i Melissa, kłócąc się o to, kto ma pierwszy zajrzeć do skrzynki. Zawsze przecież mogli liczyć na coś ciekawego: egzemplarz „Highlights” czy kartkę od dziadków. Już dawno przestałam się po dziecięcemu cieszyć, kiedy dostawaliśmy pocztę. Codziennie pojawiały się jakieś nowe rachunki. Nasze zadłużenie z tytułu kart kredytowych osiągnęło szczyty i chociaż kiedyś starałam się wszystkie spłacać, teraz trudno mi było wygrzebać pieniądze nawet na minimalne wpłaty. Firma ubezpieczeniowa przestała już płacić trzysta sześćdziesiąt dolarów tygodniowo za terapię. Staraliśmy się pokrywać te wydatki na bieżąco, ale ostatnio z tym też mieliśmy spore problemy. Nie
255
mogłam zdobyć się na to, by po raz kolejny poprosić rodziców o pieniądze. Uważali wizyty u doktora Padgetta za bezsensowne i dlatego doszliśmy do cichego porozumienia, że w ogóle nie będziemy o tym rozmawiać. Melissa w końcu wygrała sprzeczkę i to ona podała mi plik kopert. Reklamówki i rachunki. Na samym spodzie znalazłam zaadresowany do mnie list z herbem mojej uczelni. Otworzyłam go. Było to zaproszenie na spotkanie z okazji dziesięciolecia ukończenia studiów. Przypomniałam sobie obietnice, jakie składaliśmy z przyjaciółmi tamtego dnia, zapłakani, nieco pijani szampanem, w naszych szkolnych biretach i togach. Wiedzieliśmy, że pójdziemy teraz różnymi drogami i że skończyły się dla nas lata szkolnej idylli. Mówiliśmy, że niezależnie od tego, co przyniesie nam dorosłość, nigdy nie stracimy kontaktu i po dziesięciu latach spotkamy się w uniwersyteckim pubie. Na początku, mimo małżeństw i dzieci, staraliśmy się utrzymać te kontakty, ale wraz z upływem lat telefony i listy stały się niezwykle rzadkie. Nie kontaktowałam się z nikim od mojego pierwszego pobytu w szpitalu. Jak mogłabym odpowiadać na pytanie: „Co słychać?” Jedyny kontakt z uczelnią miałam przez kwartalne wydania magazynu absolwentów. Wielu z moich kolegów i koleżanek zajmowało wysokie stanowiska w firmach Wielkiej Ósemki, inni byli kontrolerami finansowymi lub dyrektorami do spraw finansów wielkich korporacji. Informacje o moim roku zawsze mnie przygnębiały, ale i tak je czytałam, na wypadek gdybym znalazła tam coś na temat moich dawnych przyjaciół. Oczywiście nigdy nie odważyłabym się napisać o sobie, mając zaledwie niewielką prywatną firmę. Zastanawiałam się, czy cała moja grupa odnosiła sukcesy, jak ci wszyscy, o których pisano w magazynie, czy byli też tacy nieudacznicy jak ja. Jak mogłam jechać na to spotkanie i pokazać wszystkim, że utknęłam w martwym punkcie?
256
Zaczęłam przeglądać informacje na temat spotkania i poraziła mnie suma, którą musiałabym za nie zapłacić. Dwieście pięćdziesiąt dolarów za weekend! To sprawiło, że jeszcze bardziej pogrążyłam się w czarnych myślach. Nie tylko nie zdołałabym odważyć się na to, by pojechać na to spotkanie, jak kiedyś obiecywałam, ale nie mogłam sobie nawet na nie pozwolić. Zebrałam wszystko, co mieściło się w kopercie, i wyrzuciłam do kosza. Moja cholerna kariera polegała na chodzeniu do psychiatry! I nawet ten bogaty skurwysyn jest człowiekiem sukcesu. A ja muszę oszczędzać, żeby zapłacić za elektryczność. Kiedyś, jeszcze zanim rozpoczęłam terapię, miałam siłę i możliwości. Teraz byłam nikim i w dodatku z trudem mogłam doczekać się następnego spotkania z doktorem Padgettem. Żałosne! Kim on był, że śmiał mi mówić, iż muszę wszystko zniszczyć, by zbudować coś na nowo? Kim był, by mówić mi, czego potrzebuję, a czego nie? To prawda, że kiedyś naprawdę go potrzebowałam, ale czy teraz także? Pięćdziesiąt minut za sto dwadzieścia dolarów trzy razy w tygodniu! Gdybym była bogata, być może mogłabym sobie na coś takiego pozwolić. Nie miałam jednak pieniędzy. Ani centa. I nadszedł wreszcie czas, bym zaczęła wspierać finansowo swoją rodzinę. Najwyższy czas opuścić gniazdo i dorosnąć. Tym razem nie odwzajemniłam uśmiechu doktora Padgetta. Musiałam z nim porozmawiać o finansach. Mimo że było mi bardzo trudno, podjęłam jednak decyzję. Najlepiej będzie, jeśli zakończę całą sprawę szybko i nieodwołalnie. — To moja ostatnia sesja — poinformowałam. Uniósł brwi ze zdziwienia. Nie wierzysz mi, prawda? Ale tym razem nie zdołasz mnie przekonać, bym to ciągnęła. Sama potrafię myśleć. Muszę to zrobić i jest to decyzja dorosłej, odpowiedzialnej osoby.
257
Sama chciałaś kontynuować terapię, Rachel — powiedział. — Ale, jak wspominałem, zwykle ustala się datę jej zakończenia parę miesięcy wcześniej, żebyś mogła dojść ze sobą do ładu. — Nie mam tyle czasu, panie doktorze. I nie mam tyle pieniędzy. Skąd więc ta decyzja? Wyjaśniłam mu, w jakiej sytuacji się znalazłam i że sesje, a także to, co po nich następuje, nie pozwala mi na podjęcie pracy ze stałą pensją. — Nie jestem po prostu dosyć bogata — zakończyłam. — Prawdę mówiąc, na nic nie mamy pieniędzy. Te wszystkie rachunki sprawiają, że po uszy tkwimy w długach. Był pan naprawdę świetny. Bardzo mi pan pomógł i jestem za to niezmiernie wdzięczna. Ale mam też swoje obowiązki. Czas zacząć żyć na własny rachunek. — Nie chodzi tylko o pieniądze, prawda? — Wiedziałam, że pan tak powie. Być może dla pana trzysta sześćdziesiąt dolarów tygodniowo to tyle, co nic. Ale ja nie jestem taką szczęściarą. Nie rozumie pan tego? — Naprawdę jesteś przekonana, że osiągnęłaś swój cel? — Cel? — mruknęłam. — Jaki cel? Chodzi panu o te wszystkie psychobzdury na temat porozumienia z moim wewnętrznym dzieckiem? Otóż chcę panu powiedzieć, panie doktorze, że jest wiele osób z większymi problemami, które nie pójdą z nimi do psychiatry, bo po prostu ich na to nie stać. Jak, pana zdaniem, ci ludzie radzili sobie przed Zygmuntem Freudem? — Wiązało się to z olbrzymim psychicznym cierpieniem — odparł. — Choroby psychiczne istniały od zawsze, zanim jeszcze ludzie nauczyli się je leczyć. I chorzy musieli po prostu cierpieć. — Ale udawało im się przeżyć, prawda? — Nie zawsze. — Coś panu powiem. — Spojrzałam na niego pewnie. — Jestem kobietą interesu. Płacę panu, a pan jest moim —
258
pracownikiem i doradcą. Jestem pańską klientką. I pan mi radzi, żebym się pana trzymała, bo pana potrzebuję. Czyli radzi mi pan, żebym panu płaciła. Być może psychiatria to tylko stek bzdur, ale jednocześnie jest to dojna krowa, a to, jak długo będzie przynosiła dochód, zależy od pana. To cholernie nieuczciwy marketing! — Wiesz, jak wygląda terapia, i rozumiesz, dlaczego. W głębi serca domyślasz się też, że chodzi o coś innego. To mówi strach. Strach? Myśli pan, że się boję? Że robię w majtki ze strachu? Niech pan posłucha, niczego się nie boję! Podjęłam tę decyzję z powodów finansowych! I tyle. To pan się boi, że straci pan trzysta sześćdziesiąt dolców tygodniowo! Przestajesz panować nad sobą. Pozbieraj się, Rachel. To gadanie o strachu to podstęp. On nie chce cię puścić. Podjęłaś już decyzję i powinnaś się jej trzymać. Nawet gdyby to cię miało zabić. Zresztą komu na tobie zależy? Znowu myśli samobójcze. Czyżby powróciły? Natychmiast opadły mnie wątpliwości i nie byłam już taka pewna siebie. — Moja troska o ciebie nie opiera się tylko na moich zarobkach. Sama najlepiej o tym wiesz. Współczucia i miłości nie można kupić za żadne pieniądze. Zaczęłam szlochać, zapominając o tym, że powinnam się zachowywać jak kobieta interesu. Popatrz, w co znowu się wpakowałaś, Rachel. Nie możesz go zostawić. Nie chcesz tego i nie jesteś na to gotowa. Chciałabyś schować się ze wstydu do mysiej dziury, prawda? Zrobiłaś z siebie kompletną idiotkę. — Wszystko jedno — wymamrotałam. — Słucham? — Powiedziałam, że wszystko jedno. Na niczym mi już nie zależy. Czy zostanę, czy skończę terapię, czy będę żyć, czy nie... Po prostu mi nie zależy. — Nie sądzę, żeby zakończenie terapii w tym momencie mogło ci dobrze zrobić, Rachel.
259
Oczy miałam pełne łez. — Finanse nas wykańczają. Nie mogę się na niczym skupić, jeśli ciągle myślę o pieniądzach. Naprawdę nie mogę sobie na to pozwolić. — Mam pewną propozycję. To powinno pomóc ci finansowo i nie tylko. A i tak będę mógł ci pomagać. Czyżby była dla mnie jakaś nadzieja? Nadstawiłam uszu. — Wydaje mi się, że w tej fazie terapii dwie sesje w tygodniu będą wystarczające. To powinno wam trochę ulżyć i mogłabyś się czymś jeszcze zająć. — Łzy pociekły mi po policzkach. Byłam przerażona. — Chce mnie pan stąd wyrzucić, prawda? Pozbyć się mnie! Już wolę umrzeć! Dwadzieścia minut temu chciałaś w ogóle skończyć terapię, a teraz nie chcesz jej ograniczyć do dwóch spotkań. Dorośnij, Rachel! — Nie jesteś gotowa, by stąd odejść, prawda, Rachel? — spytał łagodnie. Potrząsnęłam głową, nie mogąc wydusić z siebie choćby słowa. Czułam palący wstyd z powodu tego, co mówiłam. Siedziałam ze wzrokiem wbitym w podłogę. — Ograniczenie liczby sesji do dwóch w tygodniu może być częściowym rozwiązaniem. Jestem też gotów zmniejszyć opłatę za jedno spotkanie do sześćdziesięciu dolarów. Spojrzałam na niego. — Naprawdę chce to pan dla mnie zrobić?! — Mówiłem ci, Rachel, że znaczysz dla mnie więcej niż pieniądze. Nie tylko tobie zależy na tej terapii, ale mnie również. — Jest jeszcze coś — dodałam nieśmiało. — Zalegam już u pana z opłatami. Za ostatnie dwa miesiące. — I to cię od jakiegoś czasu męczyło, prawda? Czemu nie powiedziałaś mi wcześniej? — Cóż — poczułam się jeszcze bardziej głupio — bałam się, że jak pan się dowie, to nie będzie chciał się pan ze mną spotykać.
260
Obiecywałem ci na początku, że cię nie opuszczę. Wiele razem przeszliśmy. Wspólnie poradzimy sobie ze wszystkim. Wiesz co, po prostu zapłacisz mi, kiedy będziesz miała pieniądze. Czy tak będzie dobrze? — Ale na rachunkach jest napisane: „płatne po sesji”. Mamy teraz ciężki okres. Tim mniej zarabia, a ja niemal wcale. To może jeszcze trochę potrwać. — W porządku. Zapłacisz, kiedy będziesz mogła. — Mówi pan poważnie? Jestem bardzo wdzięczna, ale przecież ma pan prywatną praktykę. Dlaczego miałby pan to robić? — Bo mi na tobie zależy, Rachel. I mam do ciebie zaufanie. Wiem, że mi zapłacisz. Nie należysz do osób, które naciągają innych. — Nie, oczywiście, że nie. Ureguluję wszystko jak najszybciej. — Wiem. — Uśmiechnął się. — Cóż, na dzisiaj to wszystko. Sięgnęłam po torebkę, żeby wstać, ale zatrzymałam się w pół ruchu. — Panie doktorze? — Tak. — Czy moglibyśmy też ustalić późniejszą datę ograniczenia liczby sesji? Tak jak to się robi na koniec. — Oczywiście. Możemy uzgodnić jakiś termin w czasie najbliższej sesji albo jeszcze kolejnej. To dobry pomysł. Porozmawiamy o tym, jakie to budzi w tobie uczucia. Znowu chciałam wstać, ale się zatrzymałam. — Panie doktorze? — Tak? — Bardzo panu dziękuję. Czasami mówiłam o panu wstrętne rzeczy, ale tak naprawdę zawsze wiedziałam, że panu na mnie zależy. Jest pan wspaniałym człowiekiem. — Dziękuję, Rachel. Wiem, że tak czułaś. A tak swoją drogą, ty też jesteś wspaniałą osobą. Wyszłam z jego gabinetu, czując olbrzymią ulgę. Jeszcze przez jakiś czas odczuwałam miłe zdziwienie tym, że udało mi się —
261
uniknąć tej ostatecznej pułapki. Byłam też bardziej pewna niż kiedykolwiek, że niezależnie od tego, co przyniesie nam przyszłość, potrafimy stawić temu czoło. Minęło wiele dni. Niebo po południu zrobiło się kamiennoszare i ciemne niczym w nocy. Ulewa siekła w okna gabinetu doktora Padgetta, a widoczne na niebie błyskawice wydawały się kruszyć jego szarą skałę. Kurczyłam się przy każdym uderzeniu pioruna i na moment zapierało mi dech w piersi. Niebo. Burza. Gabinet. Terapia. Czekałam tylko, aż uderzy we mnie piorun. Nie miałam gdzie się schować. Ani przed burzą, ani przed doktorem Padgettem, ani przed sobą. — Nie wiem, czy mi się to uda — powiedziałam drżącym głosem, bojąc się, że zaraz wpadnę w panikę. — Myślałam o tym i nie jestem pewna. — O tym? — zapytał spokojnie, jakby w ogóle nie przejmował się burzą i całą atmosferą. — O co ci chodzi? — O to, by pozbyć się ciężaru przeszłości. Nie wiem, czy potrafię. I czy w ogóle tego chcę. Prawdę mówiąc, przede wszystkim nie mam pojęcia, jak to zrobić. Powiedziałam już panu wszystko, co pamiętam z dzieciństwa. Tak szczerze jak nikomu innemu. Co jeszcze mogę zrobić? — Byłaś na tyle otwarta, na ile mogłaś na tym etapie — powiedział doktor Padgett i podszedł do okna, by zaciągnąć żaluzje i odwrócić moją uwagę od błyskawic. — Jednak część ciebie wciąż się skrywa. Zburzyłaś wiele otaczających cię murów, ale ten najpilniej strzeżony nie daje się zniszczyć. — Może pan to powiedzieć normalnie? To dla mnie za trudne. Powtarza mi pan tylko, co mam robić, ale nie mówi j a k. — Nie dostaniesz się do najgłębszych spraw, jeśli nie zrzucisz z siebie tego wszystkiego, Rachel. Musisz zburzyć wszystkie mury i całkowicie mi zaufać. Część ciebie boi się jednak, że nagle będziesz zupełnie bezbronna. — Nie wydaje się panu, że ten strach ma swoje uzasadnienie?
262
spytałam. — Czy nie mogę zachować czegoś, co będzie tylko moje? Z jednej strony twierdzi pan, że ostatecznym celem terapii jest to, żebym stała się niezależna. A z drugiej chce pan, żebym zupełnie się przed panem odsłoniła, czyli w konsekwencji się od pana uzależniła. To duża sprzeczność. Więc o co, do cholery, chodzi? — Bez jednego nie może istnieć drugie — powiedział ostrożnie. — Nigdy nikomu do końca nie ufałaś, co stanowi naturalną fazę rozwoju dziecka. Nigdy nie czułaś się wystarczająco bezpieczna, by to zrobić. Ale jeśli nie zaufasz komuś zupełnie i całkiem się przed nim nie odsłonisz, nigdy nie dorośniesz do niezależności. Wiem, że duża część ciebie mi ufa. Ale część nie. I dopóki to będzie trwało, twoje lęki i gniew pozostaną ukryte. — Ależ to nienaturalne! — krzyknęłam. — Zupełnie nienaturalne! Nikt przy zdrowych zmysłach tak się nie otworzy! — Ale dziecko tak. Musi to zrobić. To jedyny sposób, by nauczyć się zaufania. — Tyle że ja nie jestem już dzieckiem. Na wypadek, gdyby pan nie zauważył, informuję, że mam trzydzieści jeden lat. — Ta część ciebie, która nie chce ufać, j e s t dzieckiem. — Co za tupet! — Potrząsnęłam z niechęcią głową. — Chce pan, żebym wydarła z siebie bebechy i zupełnie się odsłoniła. A czy pan by to zrobił? Cisza. — Nie odpowiada pan, bo oboje znamy odpowiedź. Nie zrobiłby pan tego, bo pan nie musi. Nie musi pan nic robić. Ja mam mówić wszystko, a pan nic. Dlaczegóż to miałabym panu zaufać? — Sama musisz zdecydować, czy czujesz się tu w pełni bezpieczna. Nigdy nie prosiłem, Rachel, żebyś mi ślepo ufała. Zachęcałem cię do tego, żebyś pytała, jeśli tylko masz wątpliwości. Więc ostatecznie też musisz zdecydować, czy warto mi zaufać. Zrobisz to, kiedy będziesz gotowa. Ale ja nie będę cię do siebie przekonywał. Nie można wymóc na kimś zaufania. —
263
Świetnie — mruknęłam ironicznie. — Słynne ostatnie słowa: „zaufaj mi”. Idź z przepaską na oczach na koniec pomostu i miej nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Ze nie staniesz się obiadem dla rekinów. Nie masz żadnych gwarancji, tylko swoje zaufanie... — Boisz się. — J a s n e, ty głupku! A kto by się nie bał? Całkowite zaufanie to mogiła. — Tak wynika z twoich doświadczeń — powiedział, nie zwracając uwagi na obraźliwe słowa. — Dlatego właśnie musisz nauczyć się, że zaufanie to jednak nie mogiła. Czasami znaczy tyle, że jesteś jeszcze bardziej kochana i że możesz poczuć się bezpiecznie. — Nie widzi pan, jak to b o l i ? Już to, że pana potrzebuję i ufam panu tak jak dotychczas, jest źródłem cierpienia. — Dlaczego? Bo jak się otwieram, to mogę się sparzyć. Mogłabym się całkowicie odsłonić, a pan wtedy zakończyłby terapię. Albo przeniósł się do innego miasta. A może będzie pan miał wypadek i nawet zginie! Czy pan wie, co by się wtedy ze mną stało? Czy pan wie, o co mnie pan prosi? —
Tak, wiem. Dlatego właśnie mówię, że nie powinnaś mi zaufać z powodu tego, iż twierdzę, że tego właśnie potrzebujesz. Powinnaś popatrzeć na to, co nas łączy i wyciągnąć własne wnioski. To trudne i bolesne, ale konieczne. Gdyby nie chodziło o twoje dobro, w ogóle bym o tym nie wspominał. Pokój aż zadrżał, kiedy nagle rozległ się trzask, a potem głuchy huk pioruna. — Sama nie wiem... Muszę to chyba jeszcze dobrze sobie przemyśleć. — Nie musisz się spieszyć. Zawsze będę na ciebie czekał. Jechałam do domu w strugach deszczu, wycieraczki z trudem nadążały ze zgarnianiem wody z przedniej szyby, a ja modliłam —
264
się, by Bóg zabrał mnie do siebie już teraz, jeśli i tak mój świat ma się obrócić w perzynę. Jak mam mu ufać, skoro nie mogę nawet ufać Bogu?, pytałam w myślach niebiosa. Gdzie byłeś, Boże, kiedy po raz pierwszy zaczęłam po dziecięcemu ufać? Siedziałeś tam w górze i patrzyłeś, jak mnie niszczy. I nawet nie kiwnąłeś palcem. — Więc przynajmniej teraz, jeśli zdecyduję się zaufać doktorowi Padgettowi i znowu się zawiodę, poraź mnie gromem, bym na miejscu padła trupem. Zabierz mnie stąd. Bo jeśli całkiem się odsłonię i znowu się sparzę, to już nie zniosę tego bólu. Więc jeśli takie jest moje przeznaczenie, możesz równie dobrze zabić mnie teraz, albo sama zajmę się tym później.
265
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Siedzę na ganku mojego rodzinnego domu. Jestem już duża, ale wciąż mieszkam z rodzicami. Na plecionym krześle obok leżą śpiwór i torba, a ja czekam na samochód, który ma po mnie przyjechać. Nie chcę jechać, ale mama bardzo na to nalegała. Ten facet jest bogaty i odniósł sukces, a ona uważa, że najwyższy czas, bym nauczyła się, jak być bogatą kobietą sukcesu. — Nie odmawia się, gdy ktoś cię zaprasza do posiadłości w North Side — powiedziała. Więc mimo wątpliwości wciąż siedzę i czekam. Pod dom zajeżdża długa limuzyna, z przyciemnianymi szybami i szoferem z wąsami i w uniformie. Kiedy wkładam torbę do bagażnika, widzę, jak matka wygląda przez okno w salonie, zadowolona, że może się mnie znowu pozbyć. Miała rację co do jednego. Doktor Padgett mieszka w posiadłości przypominającej europejski zameczek, z kamiennym murem i bramą. Droga prowadzi do okrągłego podjazdu, a za nim rozciąga się pięknie przystrzyżony trawnik z klombami i altankami. Doktor Padgett jak zwykle wita mnie uśmiechem. Ma na sobie niebieską bluzę z golfem i szorty khaki. Ściska moją dłoń, a potem przytula mnie na chwilę. Nagle dociera do mnie, co się stało. Dotknął mnie! Zaprosił do swego domu, bym poznała jego życie i była jak jego córka. Spełniły się moje marzenia! Czuję podniecenie i radosne oczekiwanie, wiedząc, że nie muszę się już ograniczać do godzin sesji. Tu będę go miała na stałe. Idę za nim w głąb posiadłości, by poznać jego rodzinę. Z saloniku wychodzi starsza, nobliwa kobieta o siwych włosach, żylastych rękach i odsłania w uśmiechu pokryte nalotem zęby.
266
To moja żona, Anita — przedstawia doktor Padgett. Początkowo sądziłam, że to służąca, a żona doktora musi być prawdziwą boginią. Jednak braki w prezencji nadrabia ciepłem i szczerością, dzięki którym świetnie się tu czuję. Doktor Padgett proponuje, żebym poćwiczyła z nim wbijanie piłki do dołka, ale dziękuję, bo nigdy nie przepadałam za golfem. Wolę obejrzeć jego zamek, rodzinę i podpatrzyć styl życia — to, czego do tej pory nie znałam. Mocno zbudowana nastolatka z kręconymi blond włosami i mnóstwem piegów zaprasza mnie do salonu na parterze. Prawdę mówiąc, jest gruba i nieciekawa. Ma szklisty wzrok i bladą cerę imprezowej dziewczyny. Jest dla mnie tak miła, jak jej matka i otwiera lodówkę, by wyjąć z niej piwo. Ma nie więcej niż czternaście lat, a w dodatku jest jeszcze przed południem, ale mimo to przyjmuję butelkę. Włącza ostrego rocka i wraca po chwili z tacą wypełnioną kupkami kokainy. Podaje mi uprzejmie krótką słomkę, ale dziękuję. Chcę zachować przytomność umysłu i móc poznać prywatne życie doktora Padgetta. Nie obraża się jednak, tylko sama wciąga do nosa kilka działek. — Więc tata cię tu zaprosił, co? — Tak. Chciał, żebym stała się częścią jego rodziny. Wywraca nabiegłymi krwią oczami. — To dla niego typowe — stwierdza. — Stary doktor Wielkie Serce znowu zbawia świat. Mówi to z wyraźną pretensją i sarkazmem. — Często to robi? — No jasne. Sprowadza tu jedną pacjentkę po drugiej. Lubi widzieć, że go podziwiają. Jest dla nich bogiem. Serce mi się ściska. Oszukiwałam siebie, myśląc, że jestem taka wyjątkowa. — To wspaniały człowiek, nie sądzisz? Znowu przewraca oczami. — Więc ciebie też nabrał, co? — Śmieje się i potrząsa głową. — Boże, co to za kawał chuja. Daj spokój, Rachel. Chodź, przedstawię cię bratu. Syn doktora Padgetta siedzi na osłoniętym ganku z pięknym widokiem. Rozpiera się na wiklinowej kanapce z oczami przykutymi do MTV. —
267
Nawet się nie obraca w naszą stronę. Stanowi ucieleśnienie najgorszych stereotypów dzieci klasy robotniczej — ma wygoloną jedną część głowy, a z drugiej wiszą mu włosy, w uszach ma kolczyki z piórami, tatuaż na lewym ramieniu i pryszcze. Oczyma szkliste, a w popielniczce dopala się joint z marihuany. W tym momencie wchodzi zarumieniony doktor Padgett. Uśmiecha się do mnie tak, jak przy powitaniu i tak, jak zawsze na początku sesji. — Więc poznałaś już moją rodzinę. — Znowu uśmiech. — Tak, wszyscy są bardzo mili. Staje przed kanapką, specjalnie zasłaniając synowi telewizor. — Paul, czy odrobiłeś lekcje z matematyki? — pyta z uśmiechem. — Już dawno miałeś to zrobić. Chłopak nie odpowiada, tylko patrzy na niego złym wzrokiem. — Wiesz, że przeciągasz strunę. — Uśmiech doktora Padgetta jest teraz wymuszony, bo wie, że go obserwujemy. — Przecież miałeś mi pomóc — mówi z niechęcią Paul. — Doskonale wiesz, że byłem zajęty. Miałem pacjentów — mówi doktor Padgett, nie mogąc ukryć gniewu. Wciąż się uśmiecha, ale trudno mnie już na to nabrać. — A kiedy ich nie masz, tato? I co się stało, że nagle zainteresowałeś się moimi lekcjami? Czy to dlatego, że masz tu tę wariatkę? Te słowa sprawiają, że atmosfera staje się gęsta i napięta. Doktor Padgett próbuje się powstrzymywać, ale widać, że traci panowanie nad sobą. W końcu uderza syna w twarz, kończąc w ten sposób rozmowę. — Cholera! — rzuca przez zaciśnięte zęby. — Uważaj, co mówisz, ty gówniarzu! Proszę, tato! Pobij mnie! Pokaż tej swojej wariatce, jaki naprawdę jesteś! Z jakichś powodów uznaję, że powinnam się wtrącić, by bronić doktora Padgetta, który zawsze był dla mnie dobry. — Doktor jest zawsze bardzo uprzejmy. — Tak, dla ciebie i tych innych psycholi. Wzór wszelkich cnót. Król beznadziejnych przypadków. Jesteś dla niego tylko kolejnym wyzwaniem. Poczekaj, a zobaczysz, jak cię kopnie w dupę. Ale najpierw musi cię obedrzeć ze skóry. W końcu z czegoś musimy żyć.
268
Kolejny policzek — tym razem mocniejszy. A potem cios w brzuch i Paul pada na podłogę. Doktor Padgett zaczyna go kopać w brzuch, głowę, krocze, a chłopak tylko leży i krwawi. Uciekam stamtąd i zaczynam wymiotować. Moja fantazja przerodziła się w koszmar. Nie mogę tam zostać. Nie mogę jechać do domu. Po prostu biegnę. Tim potrząsa mną raz jeszcze i dopiero wtedy zaczyna mi świtać, że to był tylko sen. Jednak gniew na doktora Padgetta nie minął, jakby to wszystko zdarzyło się naprawdę. Stwierdziłam, że nie powiem o tym Timowi, do którego też często miewałam pretensje o coś, co się nie zdarzyło. Delikatna linia między świadomym a podświadomym, i tak niewyraźna, znowu uległa zatarciu. Starałam się myśleć racjonalnie. Rozumiałam, że moje sny rzadko mają charakter biblijnych przeczuć i stanowią raczej ucieleśnienie moich najgłębszych lęków. Jednak jakaś część mnie pragnęła, by ten sen był argumentem na rzecz tego, że nie mogę się całkowicie odsłonić i zaufać doktorowi Padgettowi. Oczywiście nie miałam jakichkolwiek dowodów, że sen jest prawdziwy. Ale przecież nie wiedziałam też na pewno, że jest fałszywy. Chociaż spotykałam się z doktorem Padgettem już bardzo długo, jego życie prywatne wciąż stanowiło dla mnie tajemnicę. To była najbardziej diaboliczna ze spiskowych teorii — cała jego dobroć i cierpliwość w czasie terapii była po to, żebym się przed nim całkowicie odsłoniła, a on mógłby mi wówczas zadać decydujący cios. Dlaczego? Bo mnie nienawidził. To miało głęboki sens. Bardzo łatwo można mni e było znienawidzić. Sama wiedziałam to najlepiej. Moja następna sesja przypominała przesłuchanie z jakiegoś szpiegowskiego filmu. Starałam się dowiedzieć, czy istnieje jakiś inny doktor Padgett — tyran domowy i kłamca, którego powinnam się obawiać. Doktor znowu odmówił odpowiedzi na moje pytania. Niczemu nie przeczył i niczego nie potwierdzał. Nie tylko musiałam sama zdecydować, czy warto mu zaufać, ale też, czy nie jest mordercą, który znęca się nad swoimi dziećmi, gdyż
269
to właśnie zarzuciłam mu w czasie sesji. On sam był, jak zwykle, niewzruszony. Można się było tego spodziewać. Zarówno Tima, jak i doktora Padgetta oskarżałam o rzeczy, które robili w moich snach. Mój mąż zawsze się z tego powodu bardzo denerwował, ale doktor był zaprawiony w bojach i nie okazywał cienia emocji. Jak sam mówił, terapeuta nie powinien bronić siebie czy ubiegać się o zaufanie. Zostałam więc, tak jak w wielu innych przypadkach, sama z tym problemem.
270
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Wraz z nadejściem jesieni powróciliśmy do dawnych zajęć. Zaczęła się szkoła. Jeffrey poszedł do pierwszej klasy i osiągnął już wiek, w którym chłopcy niechętnie przyznają się do tego, że mają mamy. Mała Melissa nie była już tak mała ani pulchna i zaczynała powoli uczyć się literek, cyferek i rysunków. Nastał również sezon meczów piłkarskich. Nieskładny tłum pięciolatków stał się w tym roku zdyscyplinowaną drużyną sześciolatków. Rozpoczął się też sezon footballowy i popołudniami oglądaliśmy rozgrywki międzyuczelniane, pijąc piwo i zagryzając precelkami. Teraz, kiedy mogliśmy sobie pozwolić na to, by wybrać się na prawdziwy mecz, nasze obowiązki nie pozwalały nam na wyjazd. Jesienią także wznowił swoją działalność chór parafialny. To była dla mnie ważna sprawa. Stanowiliśmy dziwną zbieraninę ludzi może nie do końca pobożnych, ale za to bardzo ze sobą związanych. Uciążliwości towarzyszące próbom, występom na coniedzielnych mszach, a także w czasie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, często wywoływały nerwowość, a nawet sprzeczki w chórze. Jednak po trzymiesięcznej przerwie wszyscy z ochotą powróciliśmy do pracy. Chór był dla mnie jak rodzina, kiedy moja własna odwróciła się do mnie plecami. Jego członkowie nie plotkowali, gdy trzykrotnie trafiałam do szpitala psychiatrycznego, co było dla mnie bardzo żenujące. Starali mi się za to pomóc. Gotowali obiady dla Tima i dzieci, kiedy mnie nie było, a nawet parę dni po moim powrocie. Odwiedzali mnie, przynosząc kartki z
271
życzeniami i kwiaty. Ale przede wszystkim nie uważali, że jestem nieszczęsną wariatką. Nie osądzali mnie i nie potępiali, a tylko modlili się za mnie. Zawsze byli gotowi mnie wysłuchać i mogłam się przy nich wypłakać. Jak w każdej grupie, gdzie pracowało się blisko i intensywnie, w chórze zdarzały się utarczki. Nie brakowało też rywalizacji. Jednak w kryzysowych momentach potrafiliśmy się zjednoczyć, by wesprzeć tego, kto akurat był w potrzebie. Często zastanawiałam się, czy moje członkostwo w chórze nie jest czystą hipokryzją. Byłam solistką-agnostyczką, która śpiewała pięknie o czymś, w co nie mogła uwierzyć. Nasz dyrygent wiedział o tym, podobnie zresztą jak ksiądz Rick, ale obaj nie widzieli w tym problemu. Twierdzili, że ludzie, którzy są wobec siebie uczciwi, zawsze będą mieli jakieś wątpliwości. Ksiądz Rick powiedział mi kiedyś, że wiara jest jak uczucie. Czasami bardzo intensywna, a czasami prawie niedostrzegalna. Nie można do niej jednak zmusić. Byłam rozdarta i zastanawiałam się nieraz, czy naprawdę tak myślą, czy też bardzo potrzebują pierwszego sopranu. Mimo wątpliwości, nigdy właściwie nie chciałam opuścić chóru. Muzyka pozwalała mi się rozładować i uspokoić. I chociaż czasami kłóciłam się z dyrygentem i innymi członkami chóru, bardzo potrzebowałam tych ludzi. Byli dla mnie jak rodzina, której nigdy nie miałam, i wsparciem równie ważnym jak terapia. Podobnie jak w przypadku doktora Padgetta, nie mogłabym rozstać się z tymi ludźmi, choć nie zawsze wszystko układało się idealnie. Pierwsza msza święta po wakacjach zawsze była dużym wydarzeniem. Ćwiczyliśmy przez parę tygodni, żeby wrócić do dawnej formy, i wybieraliśmy najlepsze hymny i pieśni, żeby dobrze zacząć nowy sezon. Z jakichś powodów rzadko denerwowałam się w czasie swoich solowych występów. Być może czułam, że ci, którzy by mnie
272
krytykowali, zamiast się modlić, okazaliby się jeszcze większymi hipokrytami niż ja sama. Udało mi się osiągnąć obojętność właściwą zawodowym wykonawcom. Nawet w czasie pogrzebów, na których czasami śpiewałam, potrafiłam całkowicie oddzielić się od swoich emocji. Nie bałam się już tremy. Czasami zastanawiałam się tylko, czy nie powinnam c z e g o ś czuć. Muzyka, podobnie jak wiele innych spraw w moim życiu, oscylowała między ekstremami. Wszystko albo nic. Mogłam albo całkowicie poddać się emocjom, albo zdobyć się na obojętność, ale wtedy środek był pusty. Jednak na pierwszej mszy tej jesieni zaczęłam się niepokoić. Znowu poczułam zdenerwowanie, o którym już zdążyłam zapomnieć. Nie wiedziałam, czy bierze się ono z tego, że występuję po przerwie, czy z nieprzewidywalnych emocji, które pojawiły się na skutek terapii. Czułam jednak kłucie w sercu, skurcze żołądka i drżenie swego głosu, kiedy zaczęłam wraz z innymi sopranami pierwszą pieśń. Przestraszyłam się. Co się stanie, kiedy będę musiała zaśpiewać sama po kazaniu? Czy się nie załamię? Pomyślałam, że chętnie oddałabym tak łubianą przeze mnie pieśń innej solistce. Po czytaniach ze Starego i Nowego Testamentu usiedliśmy wszyscy, by wysłuchać homilii. Ksiądz, który ją głosił, zaczynał pracę od naszej parafii i teraz przeglądał nerwowo notatki, by rozpocząć kazanie na temat bólu i straty. Parafianie uznali zawczasu, że będzie mówił rozwlekle i niezbyt ciekawie. Zauważyłam, że niektórzy przysnęli, zanim sama pogrążyłam się we własnych myślach. Ból i strata. Mój wzrok powędrował do dużego krzyża, wiszącego nad ołtarzem. Widziałam go już wiele razy. Ale teraz przykuł moją uwagę. Był prawdziwym dziełem sztuki. Na twarzy Chrystusa malowało się cierpienie, a jego ciało zwisało żałośnie. Ból i strata. Cierpienie. Zdrada. Ukrzyżowanie. Znałam to wszystko od dziecka. Zdążyłam się już tym zmęczyć i znudzić. I zapomnieć, że może to mieć jakieś znaczenie. Słowa
273
wyznania wiary, powtarzane w czasie każdej mszy, brzmiały monotonnie: umęczony pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowany, umarł — trzeciego dnia zmartwychwstał. I tak dalej, i tak dalej. Powtarzałam je tak często, że mogłam to robić przez sen. — Umęczony? O tak, ja też cierpiałam. I to dużo. Tylko nie udało mi się zmartwychwstać... — Smutne oczy postaci na krzyżu były zwrócone w moją stronę, jakby naprawdę na mnie patrzyły. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, ile jest w nich smutku, ile niewypowiedzianego bólu, który nie był czysto fizyczny. Potworny ból poczucia opuszczenia. — Jezus również czuł gniew i żal z powodu zdrady, kiedy ci sami, którzy witali Go palmami, krzyczeli później, by Go ukrzyżować, i nawet Jego najbliżsi się Go wyparli. — Cierpienie. Dlaczego Bognie oddalił od Ciebie tej czary goryczy? Dlaczego nie oszczędził Ci bólu zdrady? Jakiego masz strasznego Ojca! Jesteś przecież Jego Jedynym Synem i popatrz, co się z Tobą stało! Żal mi Ciebie, Jezu. Naprawdę. Twój Ojciec mnie też zawiódł. Pozwolił zniszczyć życie małego niewinnego dziecka. Tak, ja wiem, jakiego masz Ojca! — Jezus miał wciąż wbite we mnie oczy, w których odbijały się mój ból i gniew. Zaczęłam wiercić się w swojej ławce, z nadzieją, że młody ksiądz zaraz skończy. Kiedy zacznie się następna część mszy, będę mogła zapomnieć o tym spojrzeniu. — Całe kazanie miało składać się z sześciu punktów, a ksiądz przeszedł dopiero do trzeciego. To musiało jeszcze potrwać. — Daj mi spokój, dobrze? Odwróć ode mnie te swoje żałosne oczy! Twój Ojciec opuścił Cię, tak jaki mnie. Dlaczego wciąż w Niego wierzysz? I co się z Tobą działo? Przecież też masz być Bogiem. Wszechmocnym. Wszechwiedzącym. A jednak ktoś codziennie znęca się nad małymi dziećmi. Gdzie, do cholery, jesteś?! Gdzie jest Twój Ojciec?! — Zaczęłam drżeć, a łzy same napłynęły mi do oczu. Koleżanka sopranistka położyła mi dłoń na ramieniu i spytała,
274
czy nic mi nie jest. Pokręciłam głową. Chciałam tylko, żeby zostawili mnie w spokoju. — Nie płakałam ze smutku, tylko z nienawiści i gniewu. Czy mogłabym teraz podbiec do ołtarza i zerwać krzyż? To czysta hipokryzja i błaga wmawiać milionom ludzi, że Bóg istnieje, chociaż na Ziemi jest tyle cierpienia, a On nie kiwnie nawet palcem, by coś z tym zrobić! Jak mogę śpiewać Bogu, który, jak już wiem, jest tylko oszustwem?! Kusiło mnie, żeby uciec z kościoła i nigdy tu nie wrócić, ale oczy Jezusa wciąż, z jakichś powodów, miały mnie w swej mocy. Byłam jak sparaliżowana. Nic dziwnego, że nikomu nie jestem wstanie ufać. Jeśli nie mogę zaufać Bogu, to, do cholery, komu? Przecież miał być schronieniem słabych i zbolałych, a także ubogich duchem. Czy Bóg czyni życie lepszym? Nic dziwnego, że straciłam wiarę. To nie dlatego, że nie ma Boga czy Ciebie. Ale dlatego, że obaj istniejecie i jesteście okrutnymi hipokrytami! Nagle przed oczami stanęły mi sceny znęcania się z dzieciństwa. Skrzywiłam się, a mój gniew przerodził się w ból i smutek. Gdzie byłeś, Jezu? Gdzie był Twój Ojciec? Gdzie jesteś teraz? Widziałeś, co się działo, i na to pozwalałeś. Cały czas. Patrzyłeś na moją udrękę, ale pozwalałeś mi wierzyć, że to moja wina. Ze powinnam siebie nienawidzić i przeżywać to piekło. Czynie mogłeś przynajmniej dać mi trochę spokoju? Powiedzieć, że jestem niewinna? Jak mogłeś dopuścić do tego, bym żyła w ten sposób tak długo? Przypomniałam sobie nagle opowieść o śladach, poetycki tekst, który wisiał u nas przy wejściu. Była to grawerowana, metalowa tabliczka, którą dostałam wiele lat temu na Pierwszą Komunię. Pewnemu człowiekowi przyśniło się, że szedł wraz z Panem nadmorską plażą. Przed oczami przewijały mu się sceny z jego życia, ale zauważył też podwójne ślady na piasku. Spostrzegł też, że kiedy jest mu bardzo źle, ślady nagle robią się pojedyncze. Bardzo go to zmartwiło i zapytał Pana: — Czyż nie obiecywałeś, że jeśli będę cię kochał, to zawsze będziesz przy mnie? Dlaczego więc, kiedy jest mi źle, na piasku są tylko pojedyncze ślady? Pan odparł:
275
Moje dziecko, kocham cię i nigdy cię nie opuściłem. W czasach próby, kiedy cierpiałeś i widziałeś pojedyncze ślady, ja sam niosłem cię na rękach. — Pojedyncze ślady. Dobrze to znałam. Przez większą część życia byłam sama i przez całe dzieciństwo, aż do chwili obecnej, szukałam spokoju i pocieszenia. — I znalazłam się tutaj, prawda? Siedzę w grupie osób, które okazałymi tyle miłości i zrozumienia, że nie sądziłam, iż jest to w ogóle możliwe. Jak to się stało, że tu trafiłam? Mam dwoje wspaniałych, zdrowych — mimo wszystkiego, przez co przeszły — dzieci, które mnie kochają dla mnie samej. Kochają mnie, bo jestem ich mamą. — I przede wszystkim mam Tima. Jak to się stało, że po tylu przypadkowych związkach, po tak ryzykownych znajomościach zaszłam w ciążę z kimś, kto mnie naprawdę kocha? I komu na mnie zależy do tego stopnia, że nigdy nie przyszło mu do głowy, by mnie porzucić, mimo że inni zrobiliby to już z dziesięć razy? — A do kogo zwróciłam się po pomoc, kiedy w końcu sięgnęłam dna i byłam gotowa się zabić? Do Kościoła! Do księdza Ricka, który stal się moją przepustką do dalszego życia. Miał wtedy wolne, ale mimo to był na plebanii. I to właśnie on skierował mnie do szpitala. — A tam mógł mieć przecież dyżur jakiś zupełnie inny psychiatra. Ale zrządzeniem losu spotkałam samego ordynatora, który zastępował kogoś innego. Jak to się stało, że trafiłam właśnie do doktora Padgetta? — W moim życiu pojawiło się zbyt wiele właściwych osób we właściwym czasie, by uznać to za czysty przypadek. — A drobiny miłości, znacznie potężniejsze niż nienawiść, utrzymały mnie jednak przy życiu. To dzięki nim tu siedzę. Mam trzydzieści jeden lat, nie jestem już tak wychudzona i mogę się cieszyć z tego, że mam dwoje zdrowych dzieci, dobrego męża i ludzi, którym na mnie zależy. Całe życie stoi przede mną otworem! — Pojedyncze ślady. Raz jeszcze spojrzałam na krzyż. — To Ty mnie przeniosłeś. Cały czas mnie niosłeś, abym w końcu, któregoś dnia, mogła zrozumieć, że tak naprawdę nigdy nie byłam sama. Niosłeś mnie, dbałeś o mnie i pozwoliłeś przetrwać, chociaż myślałam, że wcale mnie nie kochasz. —
276
W tym momencie, po raz pierwszy w życiu, zrozumiałam, że wierzę w Boga. Nie musiałam Mu wcześniej ufać czy w Niego wierzyć. On i tak mnie niósł. Więc to właśnie oznaczała wiara. To dzięki temu ludzie od tysiącleci chodzili do kościołów i synagog. To dlatego cywilizacja, która próbuje ograniczyć rolę Boga, czy nawet Go wyśmiać, wciąż przy Nim trwa. Łzy ciekły mi ciurkiem. Kobieta obok przytuliła mnie, drżącą i rozszlochaną. Ale teraz były to łzy radości. W wieku trzydziestu jeden lat wreszcie zrozumiałam, czym jest wiara w Kogoś, komu można bezgranicznie zaufać. Kogoś, kto mnie nigdy nie opuści. Kogoś, kto, jak obiecywał, będzie ze mną nawet w czasie najgorszej próby. Młody ksiądz na szczęście zakończył swoje kazanie. Parę osób spoglądało na mnie ciekawie, nie mogąc zrozumieć, jak kogoś mogła poruszyć tak nudna i rozwlekła homilia. Wszyscy wstali, by złożyć wyznanie wiary. Zostało zaledwie parę minut do mojego solowego występu. Dyrygent podszedł i położył delikatnie dłoń na moim ramieniu. — W porządku, Rachel? Poradzisz sobie? Nie wiedziałam, czy w tym stanie nie załamię się przy pierwszych słowach. Spojrzałam na krzyż, prosząc o siły. — Tak. — Uśmiechnęłam się przez łzy. — Poradzę sobie. Wszystko będzie dobrze. — Czy stało się coś złego? — szepnął. — Nie. Coś bardzo dobrego. Podeszłam do mikrofonu, czując, jak spływa na mnie moc i spokój. Pan jest pasterzem moim. Na niczym mi nie zbywa. Na zielonych pastwiskach położył mnie, nad spokojne wody mnie prowadzi. Duszę moją posila, prowadzi mnie po ścieżkach prostych
277
dla chwały swego imienia. A choćbym zszedł w ciemną dolinę śmierci, nie będę lękać się złego, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij pasterski i laska: one mnie będą wiodły. Ty stół biesiadny zastawiasz przede mną na przekór moim wrogom, głowę moją olejkiem namaszczasz, a mój kielich przelewa się. Szczęście i łaska podążają za mną po wszystkie dni mego życia. I zamieszkam w domu Pańskim na długie czasy*. To był początek nowej mnie. Wyznanie nowej wiary, o której wiedziałam tylko ja i Bóg. Znalazłam się pomiędzy całkowitym zobojętnieniem i totalnym załamaniem. Mój pełen emocji głos, operujący na jakiejś nieuchwytnej granicy, pełen był nowego ducha i wiary. Kiedy skończyłam, dostrzegłam łzy na twarzach dyrygenta i paru przyjaciół z chóru, a nawet wiernych w kościele. Oni też, podobnie jak ja, poczuli obecność Boga. A potem rozpłakałam się z radości i ulgi. — To było cudowne — szepnął dyrygent i mnie uściskał. — Nigdy jeszcze nie śpiewałaś z takim uczuciem. To było do głębi poruszające. — Dziękuję — odparłam. — Po raz pierwszy naprawdę uwierzyłam w to, co śpiewam.
___________ * Psalm 23, 1-6 w tłumaczeniu Czesława Miłosza, Editions du Dialoque, Paryż 1981.
278
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Święto Dziękczynienia u rodziców Tima było prawdziwym odpoczynkiem i w niczym nie przypominało Bożego Narodzenia u Marstenów. Pamiętam, jak poznałam swoich przyszłych teściów. Siedziałam podenerwowana wraz z Timem w wagonie widokowym pociągu Amtrak i zastanawialiśmy się, jak powiedzieć im o naszych planach. „Cześć, mamo. Cześć, tato. To jest Rachel. Opowiadałem wam o niej. Mam nadzieję, że wam się spodoba. Chcemy się pobrać za dwa miesiące. A tak przy okazji, Rachel jest w ciąży”. Planowaliśmy czterodniowy pobyt, tak by w ciągu pierwszych trzech dni mogli się ze mną oswoić i później lepiej przyjąć tę wiadomość. Jak się okazało, byli tak mili i otwarci, że wyznaliśmy im wszystko już pierwszego dnia. O dziwo, bardzo się ucieszyli i bez cienia niechęci przyjęli mnie do swojej rodziny. Mimo że mieszkali daleko, odwiedzali mnie w szpitalu częściej niż moi rodzice, którzy mogli tam dojechać w ciągu dwudziestu minut. Pomagali też przy dzieciach. Podobnie jak nie krytykowali nas z powodu ślubu, nie oceniali mnie z powodu mojej choroby psychicznej. Teściowa przywoziła mi domowe ciasto z dyni lub z jabłkami i wiśniami. Wszyscy na oddziale chcieli dostać kawałek. Nie patrzyła na mnie z naganą, jak ojciec, i nie groziła palcem, mówiąc o otyłości, co sprawiało, że jedzenie stawało mi w gardle. Nie wygłaszała też długich litanii, jak moja matka i siostry, które zawsze powtarzały: „Och, nie powinnyśmy tego jeść”, „Po co
279
nam to potrzebne?” Przyjemność bez poczucia winy — tego jeszcze nie znałam. Bez wątpienia byłam najszczuplejszą osobą w domu. Nie wiem, czy na wsi było więcej otyłych niż w dużych miastach, ale ci ludzie z pewnością nie przejmowali się tak swoją wagą, wręcz nie zwracali na nią uwagi. Nasza wizyta aż nazbyt szybko dobiegła końca. Nie chciało się nam wracać, ale mieliśmy przecież obowiązki. Dzieci musiały iść do szkoły, a my z Timem do pracy. Powinnam też wznowić po przerwie terapię. W poniedziałek rano, kiedy dzieci były w szkole, a Tim w biurze, wymknęłam się do sutereny i wyciągnęłam ukrytą wagę. Chwila prawdy. Nie jadłam śniadania i rozebrałam się do bielizny, byle tylko zmniejszyć swój ciężar. Skrzywiłam się, przypomniawszy sobie czterodniowe wiejskie jedzenie, i weszłam na wagę. Pięćdziesiąt dwa kilo! To chyba jakiś błąd. Spróbowałam ponownie, ale czerwone cyfry na ekraniku pozostały niezmienione. Wchodziłam na wagę jeszcze trzy razy, ale z tym samym rezultatem. Pięćdziesiąt dwa kilo. Poczułam strach, a także przygniatające poczucie winy i nienawiści do siebie. Jak mogłam na to pozwolić? Zaczęłam robić sobie wyrzuty z powodu tych wszystkich dokładek, ciast i maślanych bułeczek. To był spisek. Tim i jego rodzice oraz doktor Padgett chcieli mnie utuczyć. A ja wpadłam w ich pułapkę i straciłam panowanie nad sobą. I co dalej? Pięćdziesiąt trzy kilo? Pięćdziesiąt cztery? Dziewięćdziesiąt? Czy będę tak tyła i tyła, aż stanę się grubą maciorą? Nie tylko wariatką, ale g r u b ą wariatką? Sięgnęłam do szafki z lekami, żeby jakoś sobie ulżyć. Exlax. Informacja na opakowaniu mówiła, że zwykła dawka wynosi od jednego do dwóch kawałków czegoś, co wyglądało, ale bynajmniej nie smakowało jak czekolada. Nie mogłam czekać i dlatego od razu wzięłam cztery kawałki, przysięgając sobie, że szybko zrzucę dodatkowe kilogramy. I nigdy już nie przytyję. Od jakiegoś czasu nie rozmawialiśmy z doktorem Padgettem o mojej anoreksji. Częściowo dlatego, że nie stanowiła już ona za-
280
grożenia, a częściowo z powodu przekonania doktora, że to nie anoreksja jest tutaj głównym problemem. Ostatnie miesiące były dosyć spokojne i łatwiej mi było się otworzyć. Rzadziej atakowałam doktora Padgetta, gdyż czułam się z nim bardziej i pewniej związana, przez co wzrosło moje poczucie bezpieczeństwa. Jednak gdy siedziałam we wtorek w jego poczekalni, uznałam, że osiągnęłam względny spokój dlatego, iż nie wiedziałam, jak bardzo przytyłam. Ale doktor Padgett na pewno zauważył, że robię się gruba. Tyle że nic o tym nie mówił. Nabrał mnie! Aż gotowałam się z gniewu, myśląc o tym, jaki jest podstępny. W domu jak szalona przez godzinę przymierzałam różne stroje, a potem ciskałam je ze wstrętem na łóżko. Szukałam czegoś, co ukryłoby moją tuszę. W końcu doktor wyszedł z gabinetu, ubrany w tweedową marynarkę i golf, w czym wyglądał trochę jak podstarzały hippis, a trochę jak gamoniowaty profesor. Czasami żartowałam, że jego żona nie widziała go w tym stroju. Jednak teraz uderzyło mnie to, jak jest szczupły w porównaniu ze mną. Zazdrość spowodowała, że jeszcze bardziej się rozzłościłam. Założyłam ręce na piersi i spojrzałam w sufit, gotowa zacząć jeszcze jedną zimną wojnę, w której główną bronią było milczenie. Minęło prawie dziesięć minut, zanim doktor Padgett się odezwał: — O czym myślisz? Wystarczyła ta jedna iskra, żebym eksplodowała: — Jestem gruba, do cholery! Gruba jak beka! Chciałeś tego, ty sukinsynu, prawda? Chciałeś, żebym tak wyglądała! — Znowu chowasz się za swoją wagą, Rachel — rzekł spokojnie. — Tu nie chodzi tylko o to, ile ważysz. — Nie wciskaj mi kitu! Czy wiesz, ile przytyłam w ciągu ostatnich dwóch lat? Sześć kilo! Wyglądam jak maciora! Jestem obrzydliwa!
281
Doskonale wiesz, że nie jesteś gruba, Rachel — powiedział. — Ile ważysz? — Chcesz mnie upokorzyć? Dobrze, powiem. Pięćdziesiąt dwa kilo! I co, zadowolony? Szlochałam, nie mogąc się opanować. — Pięćdziesiąt dwa kilo przy stu siedemdziesięciu dwóch centymetrach to zupełnie normalna waga. Pewnie jest nawet w dolnych granicach normy. — Dla mnie to nie jest normalne! Mam gdzieś te granice! — Skubnęłam swoje udo. — Niech pan popatrzy, panie doktorze, jakie tłuste. To obrzydliwe. Powinnam ważyć o wiele mniej. Wolę umrzeć, niż zrobić się gruba. — Moim zdaniem, jesteś teraz znacznie bardziej atrakcyjna niż w szpitalu. A najładniej wyglądałaś, kiedy cię poznałem. — Mój Boże! — wykrzyknęłam zdumiona. — Przecież byłam wtedy jak beka! Ważyłam sześćdziesiąt jeden kilo. To dlatego, że próbowałam rzucić palenie. Nigdy więcej tego nie zrobię. Wolę już umrzeć na raka, niż utyć. — Prawdę mówiąc, to była chyba twoja prawidłowa waga. — Chciałabym móc się zdyscyplinować, tak jak dawniej — lamentowałam, nie zwracając uwagi na jego słowa. — Powinnam ważyć tyle, co przy trzecim pobycie w szpitalu. Nigdy nie wyglądałam lepiej! — Wyglądałaś wtedy jak dziecko. Zagłodzone dziecko. — Nie, jak m o d e l k a — poprawiłam go. — Mogłam nosić ubrania w rozmiarze trzydzieści cztery. Teraz znowu będę musiała się wciskać w trzydzieści sześć. A potem co? Trzydzieści osiem? Czterdzieści? Rozmiary dla puszystych? — Po pierwsze, nie musisz jeszcze ubierać się w takie rzeczy - powiedział z westchnieniem. — Po drugie, większość modelek jest bardzo wychudzona. Poza tym nie chodzi o rozmiary, tylko o strach. — Jaki strach? — syknęłam i spojrzałam na niego z nienawiścią. —
282
Strach przed ekstremami. Strach przed czernią i bielą. Strach, że jeśli się całkowicie nie powstrzymasz od jedzenia, to się w nim zagubisz i nie będziesz mogła przestać. — Co chce pan przez to powiedzieć? — spytałam już nie tak gniewna, ale wciąż poirytowana. — Niby się boję, że jak zacznę jeść, to już nie przestanę? Będę się tuczyć, aż zrobię się potwornie gruba? — Tak, na jednym poziomie — odparł. — Obawiasz się, że jeśli na nowo odkryjesz przyjemność jedzenia, to stracisz panowanie nad sobą. Nie będziesz mogła cieszyć się nim w sposób umiarkowany. Ale tu nie chodzi tylko o jedzenie, ale w o g ó l e o przyjemności. — Jakie przyjemności? — zapytałam podejrzliwie. — Nie chcesz się przede mną odsłonić i zaufać mi między innymi dlatego, że obawiasz się, iż jeśli to zrobisz, to twoje potrzeby mnie zgniotą. Że mnie za bardzo pokochasz. — Możliwe — mruknęłam, zbyt dumna, by przyznać mu rację. — No i jest jeszcze przyjemność związana z seksem — dodał. — Ona też cię przeraża. Nie, tylko nie seks! Nie chcę rozmawiać o seksie. Co ty sobie wyobrażasz, Padgett? Psychoanalitycy już tacy są, że wydaje im się, iż wszystkie pacjentki chcą się z nimi pieprzyć. — Chodzi o Tima? — spytałam z nadzieją, pragnąc za wszelką cenę uniknąć tego tematu. — Nie, o mnie. — Nie mam żadnych seksualnych myśli związanych z panem - stwierdziłam stanowczo. — W porządku, Rachel. Zapewne lękasz się, że jeśli wyjdą na powierzchnię, to możesz być odrzucona lub wykorzystana. Ale to nie zawsze musi się tak kończyć. Boisz się jednak tego, co zrobię z twoimi uczuciami, i nie chcesz wierzyć, że jest dobre wyjście, które nie ma nic wspólnego z koszmarami, które nie pozwalają ci tego zrozumieć. —
283
Już mówiłam, że nie interesuje mnie pan pod względem seksualnym — powtórzyłam z mocą. — Nie jako dorosłą, ale jako dziecko. Ciągnęliśmy tę do niczego nieprowadzącą rozmowę aż do końca sesji. Doktor Padgett utrzymywał, że stanowi dla mnie obiekt seksualny i że ważne jest, bym to sobie uświadomiła. Ja zaś upierałam się, że nie wie, o czym mówi. Jednocześnie czułam mrowienie między nogami i zastanawiałam się, czy kiedyś wreszcie przestaniemy zajmować się seksem. Jest wiosna. Przyszłam na sesję w kremowej, bawełnianej sukience, luźno opadającej u dołu i ciasno opinającej moje piersi. Spędziłam dużo czasu, robiąc makijaż, a potem przeglądając się w dużym lustrze, ale w końcu byłam zadowolona z efektu. Moje krągłości budziły we mnie dumę, a nie obrzydzenie. Rozmawialiśmy o moim dzieciństwie i o tym, jak bardzo szkoda, że nie mogłam cieszyć się swoją kobiecością. Choć wspomnienia były bolesne, to towarzysząca im melancholia miała gorzko-słodki smak. A wsparcie doktora Padgetta sprawiało, że mogłam to znosić. Ból wspomnień łagodziło poczucie, że teraz jestem rozumiana i kochana. — Pięknie dziś wyglądasz — mówi. — Bardzo kobieco. — Naprawdę pan tak uważa? — pytam, promieniejąc radością. — Tak, oczywiście. — Cieszę się. Znowu trochę przytyłam. Nabrałam krągłości. Czy podobają się panu moje piersi? — Są cudowne. Zaczynam się czuć podniecona. Chcę, by mnie dotknął, i jednocześnie strasznie żałuję, że nie może tego zrobić. A potem on wstaje ze swego miejsca i siada obok mnie na kozetce. — Wiem, że miałaś dziś ciężką sesję. Może położysz mi głowę na kolanach i odpoczniesz? — Tak — mówię podniecona ciepłem jego ciała. Zaczyna mnie głaskać po włosach. Czuję się zupełnie odprężona, delikatny dotyk działa na mnie jak kołysanka i z trudem wytrzymuję, by nie zamknąć oczu. — Wszystko w porządku — mówi. — Nie musisz nic mówić. Po prostu zamknij oczy i się odpręż. —
284
Przesuwa dłonią po moich udach, pieści krągłość bioder, a potem dotyka piersi. Robi to delikatnie i spokojnie, bez odrobiny niezdarnego pośpiechu. — Ależ, panie doktorze... — Zaczynam wstawać, przepełniona rozkoszą, ale też strachem, do czego to może doprowadzić. — Chyba nie powinniśmy... — Odpręż się — mówi. — Ciesz się chwilą. Nie stanie się nic złego. Po prostu poczuj rozkosz. Wciąż łagodnie gładzi moje piersi. Czuję jego ciepłe palce przez bawełnę na stwardniałych brodawkach i rozkosz rozlewa się po całym moim ciele. Wraz z końcem sesji zaczynam szczytować. Zadowolona szykuję się do wyjścia, już wyglądając następnego spotkania. — Jesteś niezwykle piękna, Rachel — mówi, kiedy podchodzę do drzwi. — 1 bardzo kobieca. — Czy nie masz o dziewiątej spotkania z klientką? — Zobaczyłam nad sobą Tima w niebieskim garniturze i krawacie, gotowego do wyjścia do pracy. Spojrzałam na zegarek. Ósma. Jak długo śniłam? Wilgoć między nogami stanowiła świadectwo mojego snu. Czułam się zażenowana i winna tego, że śniłam o innym, a jednak zła na męża, że mnie obudził. — Przykro mi, że cię budzę — powiedział. — Wyglądałaś na zadowoloną, więc zrobiłem to w ostatnim możliwym momencie. Miałaś chyba fajny sen? Zwykle relacjonowałam Timowi swoje sny i to, co dzieje się w czasie sesji. Nie mogłam jednak zdobyć się na to, by opowiedzieć mu o erotycznym śnie z doktorem Padgettem, zwłaszcza że musiał znosić mój kompletny brak zainteresowania seksem w naszym małżeństwie. Odetchnęłam z ulgą, kiedy wyszedł. Podniecenie związane ze snem uparcie trwało i było tak rozpraszające, że doprowadziłam się do orgazmu pod prysznicem, mając jednocześnie olbrzymie poczucie winy. To Tim zasługiwał na rozkosz, a nie ja. Mimo oporów i olbrzymiej niechęci wiedziałam, że będę musiała opowiedzieć ten sen doktorowi Padgettowi.
285
Żałowałam, że zgodziłam się ograniczyć liczbę sesji w tygodniu. Bardzo pomogło nam to w sensie finansowym i mogłam intensywniej zająć się pracą. Ale teraz musiałam tak długo czekać, by odbyć tę nieuniknioną rozmowę. W środę miałam taki sam sen, a kiedy się obudziłam, okazało się, że Tim pojechał już na wczesne spotkanie. Tym razem się nie masturbowałam. Przyjechałam na sesję sfrustrowana, rozpalona i przerażona tym, co miałam do powiedzenia doktorowi Padgettowi. Zajęłam swoje miejsce, czując, że dłużej nie mogę tego znosić. Chciałam zacząć się masturbować na fotelu, lekko wygięta do tyłu, z bijącym sercem i urywanym oddechem. Często w ciągu tych dwóch lat zastanawiałam się, gdzie się podziało moje pożądanie, które kiedyś wydawało mi się nienasycone. Czyżbym nieodwołalnie stała się oziębła? I chociaż byłam tak zawstydzona, to jednak trochę cieszyłam się, że potrafię jeszcze odczuwać rozkosz. — Miałam wczoraj sen — zaczęłam i niezwłocznie przeszłam do szczegółów. W trakcie swojej opowieści zorientowałam się, że trochę ją ubarwiam, tworząc coś w rodzaju poetyckiej, kobiecej wersji opowiadania z „Penthouse’a”. Moje pożądanie jeszcze wzrosło i zauważyłam, że poruszam biodrami; skrzyżowałam też nogi i zaczęłam nimi pocierać, jeszcze bardziej siebie pobudzając. Poczucie winy zniknęło. Nie chciałam się powstrzymywać. Nie chciałam przestać. Doktor Padgett słuchał uważnie. Był zainteresowany, ale w żaden sposób nie reagował. — Miał pan rację — zakończyłam, nieco zdziwiona swoim uwodzicielskim tonem, ale wciąż bez najmniejszej intencji, by się od tego wyzwolić. — Co czujesz? — spytał, uważając, by nie okazać emocji. — O Boże! — westchnęłam, poruszając mocniej biodrami. — Już zapomniałam, jak wspaniale jest być tak podnieconą. Nie jestem już oziębła. N a p r a w d ę nie jestem oziębła. Słuchał w skupieniu, nadal nie reagując. Jednak nie powstrzymywał mnie. Wygięłam ciało jeszcze bardziej w łuk i odchyliłam
286
głowę, czując, jak opadają mi powieki. Wyglądałam jak żywcem wyjęta z erotycznego filmu. O Boże, Rachel, co ty wyprawiasz? Igrasz z ogniem! Nie chodzi ci o to, żeby opowiedzieć o swoich uczuciach, tylko uwieść doktora Padgetta! — Nie uwierzy pan, jak bardzo potrzebowałam kiedyś seksu - ciągnęłam nieco zachrypniętym głosem, podając piersi do przodu. — Cały czas. Nie mogłam wytrzymać bez tego choćby dnia. Na przyjęciach myślałam tylko o facetach. To było tak intensywne, jak... teraz. Mogłabym teraz zrobić wszystko. Naprawdę wszystko. Potrzebuję tego. Boże, jak bardzo potrzebuję seksu! Doktor Padgett pozostawił te słowa bez komentarza. Czy on też był podniecony i po prostu to ukrywał? A może myślał o mnie z obrzydzeniem i też chciał to ukryć? Trudno mi było domyślić się po wyrazie jego twarzy. Zerknęłam dyskretnie w stronę jego krocza, ale nie zdołałam niczego dostrzec, chyba żebym zaczęła się gapić, a nie mogłam tego zrobić. Nawet w sensie seksualnym był dla mnie „białą kartką”. — Mogę mieć orgazm, panie doktorze — powiedziałam nieśmiało. — W porządku, Rachel. Cokolwiek się stanie, nie będę cię osądzał. — Wie pan, jestem naprawdę dobra w łóżku — rzuciłam. Przypomniały mi się informacje ze szpitala. Uwodzicielska — rozpustna. Tak, byłam uwodzicielska. Rozpustna pograniczna osobowość. Patologiczna nimfomanka. Docierało do mnie, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli, ale pomyślałam, że skoro doktor Padgett pierwszy zaczął mówić o seksie, to ma, o co prosił. W końcu byłam umysłowo chora. Czego mógł się po mnie spodziewać? Moje ciało zaczęło wpadać w erotyczny trans. Skrzyżowałam w dyskretny, ale widoczny sposób ramiona i pocierałam brodawki; lewej piersi prawym kciukiem. — Puszczałam się na prawo i lewo, doktorze — mówiłam mu. z coraz większym trudem łapiąc oddech. — Byłam
287
prawdziwy nimfomanką. Wciąż tego pragnęłam. — Znajdowałam na krawędzi orgazmu, kiedy mi przerwał. — Już nie czujesz, Rachel — stwierdził. — Zaczęłaś odreagowywać. Osoba dorosła zniknęła. Jesteś dzieckiem w ciele dorosłej. Szczyt nie nastąpił. Byłam zła, że mi przerwał, i sfrustrowana, kiedy pożądanie zaczęło się zmniejszać. Nagle opanowały mnie wspomnienia z dzieciństwa. Miałam sześć lat, siedziałam w fotelu taty z kocem na kolanach i pocierałam się latarką między nogami, zatracając się w rozkoszy. Ojciec wrzasnął na mnie i wyrwał z tego stanu. „Co, do cholery, robisz?! Powinnaś się wstydzić!” Dostałam lanie. Ból z powodu razów mieszał się z przyjemnością, którą wciąż czułam między nogami. Chciało mi się siku, ale bałam się, co nastąpi, kiedy sobie ulżę. Agonia. Ekstaza. Ojciec zakazał mi wieczorem wychodzić z mojego pokoju, a ja wielokrotnie jeszcze powtarzałam w myśli tę scenę, dysząc cicho w ciemności i pocierając się między nogami. Było mi bardzo wstyd, ale nie mogłam przerwać. — To są odczucia dziecka, a nie dorosłej — powiedział łagodnie doktor Padgett. — Musisz o tym pamiętać. W dzieciństwie miałaś równie intensywne doznania seksualne jak dorosła, ale nie wiedziałaś, czym jest seks. Nie ma się czego wstydzić. Powinnaś tylko pamiętać, że nie są to uczucia dorosłej, zamężnej kobiety, ale wewnętrznego dziecka. Wyprostowałam ręce i położyłam obok. Nieśmiało rozprostowałam też nogi. Doktor Padgett wiedział, co robię, ale znalazł sposób, by mnie powstrzymać bez łajania. Podniecenie zmalało, a potem zupełnie zniknęło. To naturalne, że mała dziewczynka ma pragnienia seksualne względem ojca. Nie ma się czego wstydzić. Dobry ojciec jest w stanie sobie z tym poradzić bez zawstydzania córki, tak by nie czuła się odrzucona. Powinien jednocześnie pamiętać, że jest dorosły i musi nad sobą panować. Nie wolno mu zawieść jej zaufania. To jest część miłości do ojca, która musi dojrzewać wraz z
288
dzieckiem. Niestety, nigdy nie miałaś okazji doświadczyć tego w sposób naturalny, bez zagrożenia i poczucia wstydu. Doskonale wiedziałam, że ma rację. Moja „dorosła część” rozumiała, co oznaczałby seks z terapeutą. Ja byłam mężatką. On był żonaty. Ponieważ pełnił rolę mojego zastępczego ojca, byłoby to coś w rodzaju kazirodztwa. To by na pewno mną wstrząsnęło. Moje podniecenie i próby uwiedzenia go były wynikiem działania wewnętrznego dziecka, które, chociaż mieszkało w moim ciele, nie powinno nad nim panować. Gdyby w gorączce tego, co się działo, zdecydował się skorzystać z sytuacji, na pewno by mu się to udało. Nie zrobił tego jednak. Tyle że wciąż czułam się odrobinę odrzucona. — Chcę, żeby powiedział pan jedną rzecz szczerze, panie doktorze. Czy uważa pan, że jestem atrakcyjna? Ja, dorosła osoba. — Jestem normalnym, zdrowym mężczyzną — odparł ostrożnie. — Widzę to, co wszyscy. Jak mówiłaś, zawsze pociągałaś mężczyzn. Dlaczego ja miałbym być inny? To była okrężna odpowiedź, a nie całkiem bezpośrednia, jakiej oczekiwałam, ale mimo wszystko odpowiedź. I wiedziałam, dlaczego jest taka, a nie inna. — Czy uważa pan, że jestem kobieca? — spytałam jeszcze. — A czy ty uważasz, że jesteś kobieca? — odpowiedział pytaniem. Zastanawiałam się przez chwilę. — Tak, tak uważam. — I co w związku z tym czujesz? — Myślę, że któregoś dnia być może to polubię — odparłam szczerze. Uśmiechnął się do mnie i spojrzał mi w oczy, a ja się rozpromieniłam. Siedzieliśmy tak przez chwilę w milczeniu. Nie musieliśmy nic mówić. Zburzyłam jedną z ostatnich zapór i zaufałam doktorowi Padgettowi. — zgodnie z jego obietnicą, nie czułam się odrzucona czy wykorzystana. Moje serce było teraz wypełnione tą samą pasją,
289
co wcześniej lędźwie. Więc tak wyglądało całkowite pozbycie się wszelkich ciężarów i ograniczeń... — Na dzisiaj to wszystko — doktor przerwał ciszę. W drodze do drzwi zatrzymałam się, by jeszcze raz spojrzeć mu w oczy i cieszyć się poczuciem bezpieczeństwa i pełnej więzi. Doszłam z opaską na oczach do końca deski i nic mi się nie stało. Poświęciliśmy jeszcze więcej sesji rozmowom o seksie i akceptacji mojej kobiecości, destrukcyjnemu dziedzictwu i moim wyrzutom sumienia z powodu tego, że kiedyś byłam taka puszczalska. Wreszcie otworzyłam szeroko drzwi do mojej seksualności i pokonałam olbrzymi strach. Mała dziewczynka zaczęła dorastać.
290
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Miałam wielu chłopaków, kiedy byłam w szkole średniej, i spędziłam z nimi niejeden gorący wieczór w samochodach na jakichś kiepsko oświetlonych ulicach. Pamiętam jednego, który musiał walczyć ze swoim pożądaniem w obliczu mojego chwiejnego oporu. „Daj spokój, wiesz, że ci się to spodoba. Nie, nie mogę, zanim nie wyjdę za mąż. To nie w porządku. Więc nie powinnaś była tu ze mną przyjeżdżać”. Wypuścił mnie gwałtownie z objęć, szybko przekręcił kluczyk w stacyjce, a w samochodzie zapanowało gniewne milczenie. On się na mnie złościł, prowadząc bez słowa, a ja uginałam się pod ciężarem winy. Kiedy znalazłam się w domu, czułam wstyd nie dlatego, że byłam przy nim podniecona, ale dlatego, że ten chłopak m i a ł r a c j ę . Nie powinnam była go podpuszczać. To musiało być dla niego prawdziwą torturą. Jednak, tak naprawdę, moje pragnienie nie miało seksualnego charakteru. Chciałam być w centrum uwagi każdego, na kim mi zależało. Ten bezustanny głód towarzyszył mi, od kiedy pamiętam. Strach przed pustką był ze mną nawet wówczas, gdy moje równo- latki bawiły się lalkami Barbie i książeczkami do kolorowania. Wstydziłam się tego i nie odważyłam się nawet o tym wspomnieć, zwłaszcza tym, za którymi tęskniłam. Wraz z upływem lat moja tęsknota zyskała seksualny charakter. Być może w latach siedemdziesiątych, kiedy to proklamowano wolną miłość i wyzwolenie kobiet, łatwiej by mi było się z tym po godzić. Na znacznie głębszym poziomie zawsze uważałam,
291
że moje pragnienie bycia w centrum uwagi, zwykle starszych mężczyzn, jest gorsze niż samo puszczanie się. Kiedy przedmiot moich westchnień — nauczyciel, trener, szef - znajdował się obok, wszystko było doń skierowane. Każde słowo, ruch, zmiana tonu czy mina. Czy widzi, jak się śmieję? Czy dostrzega, że wszyscy uważają mnie za zabawną? Obecnie doktor Padgett bez wątpienia skupiał wszystkie moje największe pragnienia i fantazje z całego życia. Pod wieloma względami stanowił ucieleśnienie moich marzeń. Przez pięćdziesiąt minut każdej sesji ja i tylko ja znajdowałam się w centrum jego uwagi. Skupiał się wyłącznie na mnie. Nie musiałam się zastanawiać — jak w innych przypadkach — czy zauważył moją minę i słyszał każde słowo. Byłam pewna, że tak właśnie jest. Bo przecież skupienie na wszystkich moich emocjach i uczuciach było metodą i celem terapii. Podobnie jak było to z innymi mężczyznami, starałam się przeciwko niemu buntować i pokazywać, że mi na nim w ogóle nie zależy. On jednak się nie zniechęcił. Chciał nawet sięgnąć głębiej i dowiedzieć się o mnie więcej, niż sama byłam gotowa ujawnić. Pod wieloma względami łatwiej mi było fantazjować „na odległość”. Teraz skrywane pragnienie, by być w centrum uwagi, stawało się wprost nieznośne. W końcu zrozumiałam, co doktor Padgett miał na myśli, kiedy mi mówił, żebym się odsłoniła. Kwestie seksualne nie były najważniejsze. Ukrywały prawdę. W rzeczywistości miałam poważniejszy problem — musiałam mu powiedzieć, jak bardzo go potrzebuję i jak bardzo wypełnia wszelkie moje myśli i fantazje. Aby być z nim całkowicie szczera, musiałam porzucić maskę i pokazać, jak bardzo jestem słaba. Musiałam uwierzyć, że nie odrzuci mnie i nie wyśmieje. I że nie okaże własnej słabości, z którą nie potrafiłabym sobie poradzić. W porównaniu z tym kwestie seksu wydawały się kaszką z mlekiem.
292
Odbyłam parę sesji i stoczyłam ciężką, wewnętrzną walkę, zanim zdecydowałam się podzielić z doktorem Padgettem tym odkryciem. Frustracja związana z ukrywaniem tego okazała się jednak silniejsza niż strach przed ujawnieniem swojej słabości. Stało się to pewnego śnieżnego dnia w połowie grudnia, na tydzień przed jego planowanym urlopem. Ręce mi się trzęsły, kiedy wyjawiałam mu ten boleśnie wstydliwy sekret. Pokazałam, że za fasadą kobiety traktującej wszystko z obojętnością kryje się przerażona mała dziewczynka, która zawsze bała się powiedzieć o swoich pragnieniach osobom stanowiącym przedmiot jej fantazji. — Z panem jest tak samo. Nawet gorzej. Nigdy wcześniej nie pragnęłam nikogo tak mocno. Nienawidzę tego uczucia. — Uważasz, że lepiej czuć nienawiść niż miłość? — spytał, unosząc brwi. — Ale to nie jest miłość, panie doktorze — jęknęłam. — Czy pan tego nie rozumie? To już obsesja. Więcej niż zauroczenie. Coś nienormalnego. Zawsze wiedziałam, że to patologia! — Przejmujesz się, bo to nienormalne? — Oczywiście. Zawsze mnie to martwiło. Nie widzi pan, jakie to żenujące? I chore. Normalne dzieci nigdy nie czuły tego, co ja. Wiem, że nie. A tym bardziej normalni dorośli. — To tylko u c z u c i a , Rachel. I tyle. Być może się ich wstydzisz, ale ja nie. — Ale powinien pan! I to bardzo! — Dlaczego? Czy tylko dlatego, że ty się ich wstydzisz? Odkryliśmy wiele twoich uczuć, których się wstydziłaś, i doszliśmy do tego, że niepotrzebnie. Czy może raczej dlatego, że twoi rodzice by się ich wstydzili? O tym też rozmawialiśmy. Wiesz, że nie możemy polegać na tym, co ci przekazali. — Wszystko jedno — nalegałam. — Chodziło o i n n e uczucia. Być może ja się myliłam albo moi rodzice, ale tym razem jest inaczej. Niektóre rzeczy po prostu są wstydliwe i złe. — A co, twoim zdaniem, jest takie złe i wstydliwe? Wciągnęłam głęboko powietrze i z trudem przełknęłam ślinę. Czas na jeszcze jedno szczere wyznanie.
293
To, że chcę być w centrum uwagi. Tak naprawdę chodzi właśnie o to, że chcę być w centrum uwagi. Proszę, powiedziałam to. Odbiłam piłeczkę. Ciekawe, jak zareaguje. — Uważasz, że w chęci bycia w centrum uwagi jest coś nieodłącznie złego i wstydliwego? Równie dobrze mógł mnie spytać, czy uważam, że morderstwo jest przestępstwem. — Czy myślę, że jest w tym coś złego? Co to za pytanie? Jasne, że tak. Ależ, panie doktorze, wyznałam grzech śmiertelny, a pan siedzi, jakby się nic nie stało! — To nie konfesjonał, Rachel — rzekł z westchnieniem. — A poza tym nie uważam tego za grzech. — To grzech, kiedy skupiamy się tylko na sobie. To grzech myśleć, że jest się jedyną osobą na świecie. — Twoim zdaniem grzech to tyle, co być jak dziecko — powiedział wolno. — Być może pan nie zauważył, ale jestem już dorosła — syknęłam. — Najwyższy czas, żebym dojrzała. — To nie jest do końca prawda — zauważył. — Doskonale wiesz, że część ciebie wciąż jest dzieckiem. Wierzysz w jego istnienie. Problem polega na tym, że nie możesz go zaakceptować. Nigdy nie mogłaś. Tak jak, pod wieloma względami, twoi rodzice. — Czy nic pan nie rozumie? — Byłam już zmęczona wysłuchiwaniem tych samych starych teorii. — Tu nie chodzi o miłość, dziecięcą czy jakąkolwiek. Tylko o oblepianie kogoś moimi uczuciami. O przygniatanie nimi. O świat, który ma się kręcić wokół mnie. — Co w dzieciństwie jest zupełnie naturalne. — Znam Freuda. Niech pan sobie daruje tę gadkę o id. W moim przypadku nie ma to zastosowania. — To bardzo smutne, że nigdy nie pogodziłaś się z tym, że jesteś dzieckiem. —
294
Zna pan słowo „samolubna”? Czy myśli pan, że jak komuś się wydaje, że jest pępkiem świata, to trzeba mu przyklasnąć? Cieszyłby się pan, gdyby pańska żona tak uważała? Czy ktokolwiek inny, kogo pan zna? Nie, do cholery! Jasne, że nie! — Pamiętaj, że nasze relacje nie przypominają żadnych innych. Jako żona czy matka nie możesz się skupiać tylko na sobie. To byłoby destrukcyjne. Zresztą w tych relacjach tego nie robisz. Ale tutaj możesz bezpiecznie poczuć to, co dziecko. — Mogę czuć się bezpieczna, będąc samolubna? Doktor Padgett siedział przez chwilę w milczeniu. Ta ścieżka prowadziła donikąd. — Mówisz, że znasz Freuda — powiedział spokojnie. — Wiesz zatem, że faza id mija. Dziecko zaczyna czuć się bezpieczne samo ze sobą i powoli odkrywa zewnętrzny świat. Właśnie wtedy rozwija się ego, bo dziecko już rozumie, że żyje w świecie wraz z innymi ludźmi. Że musi z nimi współistnieć, by zaspokoić swoje potrzeby. Następnie mamy fazę superego, kiedy dziecko nie tylko zdaje sobie sprawę z istnienia innych, ale też przejmuje się ich uczuciami i potrzebami, chociaż nie korzysta z tego w bezpośredni sposób. — A ja utknęłam w fazie id — mruknęłam z przekąsem, myśląc o sobie z obrzydzeniem. — To niezbyt chwalebnie jak na trzydziestojednoletnią kobietę i matkę, prawda? — Nie możesz przeskoczyć żadnej fazy, Rachel. Nie zdołasz przejść do ego bez id. A ta faza nie podlega moralnej ocenie. Dziecko jest skupione na sobie tak długo, aż poczuje się na tyle bezpiecznie, by rozwijać się dalej. Niezależnie od tego, czy ma trzy czy trzydzieści trzy lata. To nie ma znaczenia. Ty też musisz przejść przez tę fazę i poczuć się bezpiecznie, by przejść dalej. Ale najważniejsze, że ta faza minie. — Jak to możliwe? — spytałam z kwaśną miną. — Potrzeby same nie znikną. Trzeba je zaspokoić. Jeśli tego nie zrobisz, ukryją się głęboko i będą jeszcze bardziej wstydliwe i przerażające. Masz niezwykle silną potrzebę czyjejś uwagi, bo czujesz, jakże słusznie, że nie miałaś jej kiedyś tyle, ile potrzebo—
295
wałaś. Ukryłaś ją w strachu, przez co ta potrzeba stała się tylko bardziej intensywna, aż w końcu zaczęłaś się jej bać, by nie przygniotła tych, na których ci zależy. Ale mnie nie przygniecie, Rachel. Mnie nie odstraszy. Nie musisz jej już powstrzymywać i nie musisz się jej wstydzić. Jeśli się odsłonisz — i t y l k o wtedy — i poczujesz, że możesz pragnąć bez ograniczeń być w centrum uwagi, ta potrzeba zostanie zaspokojona. I wówczas przestanie być dla ciebie tak ważna. Z całą pewnością nawet dorośli zasługują na to, by poświęcać im uwagę. Ale kiedy to osiągniesz, to pragnienie przestanie cię ograniczać. Nie będzie już twoją obsesją. — Przeraża mnie to, jak bardzo pana potrzebuję — przyznałam, a w moich oczach pojawiły się łzy. — Potrzebuję tak bardzo, że aż boli. — To nie tylko potrzeba — powiedział łagodnie. — To także miłość. — Tak — przyznałam cichutko. — To także miłość. Trudno mi to wyznać, ale pod pewnymi względami kocham pana bardziej niż kogokolwiek. Najgorsze, że odczuwam to tak intensywnie, a wiem, że kiedyś będę musiała się z panem rozstać. Nie zdołam się z tym pogodzić. To takie niesprawiedliwe. — Kiedy się ze mną rozstaniesz — co nastąpi tylko wtedy, kiedy uznasz, że jesteś gotowa to zrobić — stanie się tak dlatego, że dostaniesz to, czego potrzebowałaś. I chociaż wydaje się to bolesne, musisz wciąż iść do przodu. Miłość nie musi się na tym kończyć. Jeśli ją poczujesz, nikt już nie zdoła ci jej zabrać. Część mnie zostanie wraz z tobą aż do końca życia. Ta myśl wydała mi się dziwnie pocieszająca. Siedziałam, chłonąc jego słowa, zdumiona, że potrafi mówić o rozstaniu bez tego histerycznego strachu przed utratą. Kiedy odrzuciłam maskę, ból związany z potrzebą zaczął ustępować miłości i poczuciu bezpieczeństwa oraz stałości naszej relacji. Wciąż niechętnie myślałam o jego dwutygodniowym wyjeździe na święta. Poczułam jednak nową pewność, że mimo cierpienia związanego z rozłąką na pewno sobie poradzę.
296
Wiem, że kiedy zdecyduję się odejść, niezależnie od tego, kiedy to nastąpi, będzie to bardzo bolesne — powiedziałam. — Kocham pana jak ojca. Naprawdę. I nigdy pana nie zapomnę. — I nawzajem. Ja też cię nie zapomnę, Rachel. Przedmiot mojej miłości i fantazji odwzajemniał moje uczucia. Ani nie przestraszył się ich intensywności, ani też nie zażądał, bym reagowała w podobny do niego sposób. Nigdy bym się tego nie spodziewała, nawet rok temu. Moje boleśnie skrywane nadzieje i fantazje zaczęły się urzeczywistniać. Spełniało się marzenie mego życia. Kochałam go. Powiedziałam mu o tym. A on nie uciekł ode mnie z przerażeniem. Święta minęły szybko i w miarę spokojnie. Dopiero dwa dni po nich znalazłam trochę czasu, by zamknąć się z piórem i brulionem w moim pokoju. Nagle zdałam sobie sprawę, że upłynął już niemal tydzień, od kiedy po raz ostatni zapisywałam swoje myśli. Musiałam zajrzeć do kalendarza, by sprawdzić, ile dni zostało mi do wznowienia terapii. A przecież poprzednio wiedziałam, ile godzin dzieli mnie od następnej sesji! Czasami rzeczywiście czułam niepokój i tęskniłam za doktorem Padgettem. Robiło mi się smutno, gdy myślałam o tym, jak wypoczywa z rodziną. Chciałam tam być i cieszyć się razem z nim świętami. Ale po raz pierwszy nie złościłam się z powodu jego nieobecności. Oczywiście wolałabym się z nim spotykać, ale nie czułam się opuszczona. Wiedziałam, że wróci i że rozłąka nie zmieni naszych stosunków. Raz jeszcze przygotowaliśmy z Timem świąteczną kolację. Wszystko było takie jak zawsze: wzajemne niechęci, podgryzanie się, wybuchy ojca i wywyższanie się lub udawanie ofiary ze strony matki. Nancy jak zwykle nawet nie kiwnęła palcem. Sally wciąż uważała mnie za swoją kelnerkę. Joe i Jackie musieli odpierać bezpośrednie i pośrednie ataki na swój związek, a Bruce tradycyjnie służył za mediatora. Scenariusz się nie zmienił. Tylko ja potraktowałam go inaczej. —
297
Z rosnącą pewnością siebie powiedziałam Sally, że mam tylko to, co wystawiłam na stół. Jeśli uważa, że jej dzieci dostają u nas niezdrowe jedzenie, to będę uszczęśliwiona, jeśli przywiezie coś własnego. Kiedy następnie pojawiła się Nancy, jak zwykle z kwaśnymi uwagami na temat Jackie i Sally, powiedziałam jej, że osobiście widzę to inaczej i wolałabym w ogóle o tym nie rozmawiać. I po raz pierwszy, od kiedy pamiętam, gdy ojciec znowu zaczął nas dręczyć, otwarcie mu się przeciwstawiłam. Podsumowując, patrzyłam na całą sytuację jak osoba dorosła, i tak właśnie się zachowywałam. Chociaż moja rodzina była zdumiona, obeszło się bez wybuchów. Nie nastąpił koniec świata. To było najspokojniejsze Boże Narodzenie u Marstenów. Nieco później zauważyłam, że wszyscy trzymają się ode mnie z daleka. Określone role obowiązywały w mojej rodzinie od tak dawna, że kiedy się z tego wyłamałam, nie wszyscy byli tym zachwyceni, ale za to bardzo zdziwieni. Tylko Joe i Jackie zbliżyli się do mnie. Od lat uważali, że przez swoje milczenie wyrażam cichą zgodę na to, by ich atakowano. Teraz wiedzieli, że tak nie jest. Po tym wszystkim, co sama przeszłam, nie mogłam ich osądzać za to, co działo się w ich małżeństwie. Ludzie dorastają i zmieniają się. Nikt nie wiedział tego lepiej ode mnie. Czułam się dobrze w nowej roli. Cieszyłam się, że potrafię sobie radzić zarówno z rodziną, jak i rozłąką z doktorem Padgettem. Na dzień przed pierwszą sesją w 1994 roku zabraliśmy dzieci na sanki, a potem usiedliśmy przyjemnie zmęczeni przy naszym płonącym kominku. Właśnie wtedy zadzwonił telefon. To była Nancy. — Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać, Rachel — powiedziała pewnie, jak przystało na najstarszą z rodzeństwa. — O co chodzi? — spytałam. — Ostatnio dziwnie się zachowujesz. Bardzo mnie to niepokoi. O tak, jeszcze jak. — Dlaczego?
298
Bo bardzo się od nas oddaliłaś. Szczerze mówiąc, zrobiłaś się niegrzeczna i arogancka. — Hm... — Mówię poważnie — ciągnęła, zapewne poirytowana faktem, że nie zaczęłam jej przepraszać. — Zmieniłaś się. — Tak, oczywiście. — Cóż, i to właśnie nas niepokoi. To, jak zwracasz się do mamy i taty. Jak traktujesz Sally. Byłaś dla nich bardzo zimna. I niegrzeczna. — Więc nagle zaczęłaś się przejmować mamą i tatą? A nawet Sally? To coś nowego. — Sama widzisz! — wykrzyknęła. — Właśnie taka się zrobiłaś! Ta... ta... ta twoja p o s t a w a ! — Jaka postawa? — Zrobiłaś się taka... n o n s z a l a n c k a . Wcale nie przejmujesz się tym, co mówisz. Tym, że możesz kogoś zranić. — Mówię, co uważam za prawdziwe — odparłam spokojnie. Zauważyłam, że im spokojniej odpowiadam, tym Nancy staje się bardziej zdenerwowana, co mi pochlebiało. — Mam prawo do swoich opinii, tak jak ty do swoich. Wygląda na to, że nie zgadzamy się co do paru rzeczy. Najmłodsza z rodziny straciła ochotę na odgrywanie roli łagodnego baranka, a starsza siostra najwyraźniej nie chciała się z tym pogodzić. — Wiesz co, zaczynam mieć wątpliwości co do tego twojego terapeuty. On zniechęca cię do rodziny. Co to w ogóle za facet? Moja rodzina sama zadbała o to, żebym się do niej zniechęciła, i to wiele lat temu. Wszyscy byliśmy ze sobą skłóceni. Różnica polegała na tym, że teraz zdawałam sobie z tego sprawę. Nie mogłam jednak pozwolić, by wyrażała się źle o doktorze Padgetcie. — Doktor Padgett jest doskonałym psychiatrą — powiedziałam, starając się zachować spokój, ale czując już narastającą złość. — Pomógł mi się zmienić, bo bardzo tego potrzebowałam. —
299
Wolałam cię taką jak wcześniej. Nie chodzi o to, co ty wolisz lub nie, Nancy. Chodzi o to, co ja wolę. — Co za bzdury?! — wykrzyknęła. — Należysz do naszej rodziny! Znasz nas dłużej niż jego. Panuj nad sobą, Rachel. Ona chce cię sprowokować. — Ta rozmowa coraz mniej mi się podoba. To, co zrobię ze swoim życiem, jest moją sprawą. — Cóż! — prychnęła. — A mnie ty coraz mniej się podobasz, Rachel. Zachowujesz się, jakbyś była lepsza od nas wszystkich. — Nie zachowuję się, jakbym była lepsza czy gorsza. Po prostu po raz pierwszy mówię, co mi leży na sercu, a wy nie jesteście do tego przyzwyczajeni. Jeśli wam się to nie podoba, to wolna droga. Możecie myśleć po swojemu. — Stałaś się strasznie samolubna. Zaczęłaś przejmować się tylko sobą i nikim więcej. Ten terapeuta szkodzi ci, zamiast pomagać! — A ty się tym tak przejęłaś? To dlatego starasz się dokopać Jackie i Joe, gdy tylko masz do tego okazję? Dlatego idziesz na noże z Sally? Dlatego krytykujesz rodziców, gdy tylko możesz? — Widzisz, aż kipisz nienawiścią! Jak śmiesz mi to mówić? — Nie, Nancy. Jestem tylko szczera. — Już ci na nas nie zależy, co? A rodzina powinna się przecież kochać. I siostry powinny trzymać się razem. — To zależy od ciebie — rzekłam z westchnieniem. — Jeśli chcesz, żebyśmy się trzymały razem, musisz mnie zaakceptować taką, jaka jestem. A jeśli nie, to twoja sprawa. — A co z mamą i tatą? To przecież nasi rodzice. Jak możesz ich tak traktować? Mówiła to do kogoś, kto w czasie terapii obwiniał rodziców o całe zło, które go spotkało. — Oni też będą musieli mnie zaakceptować taką, jaka teraz jestem. Jeśli mnie rzeczywiście kochają, nie będą mieli z tym pro— —
300
blemu. A jeśli nie, to cóż, chyba wszyscy będziemy musieli nauczyć się z tym żyć. — Boże, tak bardzo się od nas oddaliłaś. Mama zawsze powtarzała, że jesteś samolubna. I miała rację. Nie kochasz nawet swoich rodziców? — Nie jestem teraz pewna swoich myśli, Nancy — odparłam, nieco poruszona tym, że nie znam odpowiedzi na to pytanie. —Muszę wszystko uporządkować. Nie wiem, kogo kocham. Czasami zastanawiam się, czy w ogóle wiem, czym jest miłość... Dlaczego musisz być tak cholernie szczera, Rachel? Nancy i tak tego nie zrozumie. Powinnaś skłamać. Powiedzieć: „Jasne, że ich kocham”. Niewykluczone zresztą, że to prawda. — To straszne, Rachel. Jestem twoją siostrą. Czy mnie kochasz? W tej chwili byłam od tego bardzo daleka. — Mówiłam już, Nancy, że nie wiem tak naprawdę, co czuję. Potrzebuję czasu, żeby dojść z sobą do ładu. — Wiesz, naprawdę jesteś wariatką. Może kiedyś dojdziesz na tyle do siebie, by zrozumieć, ile okropnych rzeczy mi nagadałaś. — Bardzo możliwe — powiedziałam drżącym głosem. W tej chwili obie z siostrą zalewałyśmy się łzami. Nancy odłożyła słuchawkę. Moja nowa pewność siebie została wystawiona na ciężką próbę i nie wiedziałam, czy to wytrzyma. Zła na siostrę, że popsuła mi tak przyjemny wieczór, cieszyłam się przynajmniej z tego, że następnego dnia zobaczę doktora Padgetta. I może wtedy dojdę z tym do ładu.
301
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Styczeń 1994. Minęło dwa i pół roku, od kiedy trafiłam do szpitala, w wyniku czego rozpoczęłam bolesną, introspekcyjną terapię. Znalazłam się teraz w przerażającej czarnej dziurze — emocjonalnym czyśćcu. Nie byłam już przekonana, że samobójstwo jest dobrym rozwiązaniem, ale nie wiedziałam też, co zrobić z moim potencjalnie długim życiem. Przestałam uciekać, co spowodowało, że znalazłam się w obcym miejscu. Odrzuciłam większość tego, w co kiedyś wierzyłam. Nie mogłam już opierać się na przeszłości. Nie mogłam polegać na niczym. Wraz z decyzją o tym, by żyć, musiałam podjąć znacznie trudniejszą — w j a k i s p o s ó b . Miałam przecież wciąż moją skłóconą rodzinę pierwotną, a także Tima i dzieci. Moje decyzje dotkną nie tylko mnie, ale też moich najbliższych. Gdybym odwróciła się od Marstenów, pozbawiłabym Jeffreya i Melissę dziadków, cioć, wujków i ciotecznego rodzeństwa. Jak mogłabym wówczas uczyć dzieci tego, czym jest rodzina? Jak mogłabym mówić, że mają się wspierać i sobie pomagać? Zrozumiałam, że nic nie jest czarno-białe i że ja sama nie stanowię szczytu perfekcji ani nie jestem całkowicie zła. Problemy odpowiedzialności w rodzinie nigdy nie są jasne i oczywiste. Zastanawiałam się nawet, w jakim stopniu przyczyniłam się do tego, że moja rodzina jest tak zła. Ile razy cieszyłam się, kiedy Nancy obgadywała rodzeństwo? Ile razy myślałam z przyjemnością o ich porażkach albo o tym, że to
302
nad kimś innym się znęcano, gdyż w ten sposób mogłam czuć się lepsza? Ten emocjonalny labirynt strasznie się rozrósł. Im głębiej weń wchodziłam, tym mniej byłam pewna siebie. Nie mogłam ufać własnym emocjom. Które z nich mogły być usprawiedliwione, jeśli w ogóle? A które były naznaczone stygmatem choroby psychicznej? Zauważyłam, że staram się bardzo ograniczać moje reakcje emocjonalne i robię sobie wyrzuty z powodu możliwych przekłamań lub ukrytych motywów. Ci, którzy znali mnie wiele lat wcześniej, pewnie by mnie teraz nie poznali. W czasie spotkań zachowywałam się cicho i powściągliwie. Nie byłam już duszą towarzystwa. Skąd mogłam wiedzieć, czy mój dobry humor jest spontaniczny, czy też wynika z pragnienia pogranicznej osobowości, by znajdować się w centrum uwagi? Straciłam już zaufanie do swoich poglądów na temat polityki, religii czy ogólnie życia. Nagle przestałam być zaciekłą dyskutantką. Przyglądałam się najrozmaitszym aspektom danej sprawy, nie mogąc dojść do jakiegokolwiek wniosku w obawie, że będzie nosił piętno choroby. Moja dawna asertywność zamieniła się w stałą bierność. Gniew również stanowił poważny problem. Czy tego rodzaju uczucie w o g ó l e może być usprawiedliwione i racjonalne? Jak tylko czułam, że zaczynam się złościć, natychmiast starałam się to w sobie zdusić. Wściekłość jest czymś przypisanym do pogranicznego zaburzenia osobowości. Każdy wybuch mógł oznaczać, że poddałam się chorobie. A jednak w głębi duszy bałam się tego, że powtórzę scenariusz Mechanicznej pomarańczy. Ze jeśli pozbędę się gniewu, stracę, jak główny bohater filmu, chęć i zapał do życia. Ten bolesny stan prawie nieistnienia stanowił kolejną pułapkę. Być może dotarłam już do swojej istoty i odnalazłam nową tożsamość. I okazało się, że jest ona pusta. Nicość. Byłam pusta niczym wydmuszka.
303
Często powtarzałam w myśli słowa telefonicznej rozmowy z Nancy. Jeśli nie byłam zdolna do miłości, to co czułam do Tima? Jak określić moje uczucia w stosunku do Jeffreya i Melissy? To był ponury okres w moim życiu. Rano z trudem zwlekałam się z łóżka. To nie ja wstawałam, chodziłam na sesje i zajmowałam się domem oraz dziećmi. Tak, jakby ktoś włączył we mnie automatycznego pilota, który radził sobie z codziennymi wyzwaniami, ale nie potrafił nic czuć. Dom stał się czystszy niż kiedykolwiek. Wypełniałam swoje obowiązki i zaczęłam więcej zarabiać. Przestałam wybuchać gniewem i kłócić się z Timem o byle co. Mimo to mąż się niepokoił. Chciał, bym była jego żoną, tą samą namiętną kobietą, którą kiedyś poznał. A ja nie miałam pojęcia, czy kiedykolwiek stanę się taka jak dawniej. Tim wciąż mnie wspierał, zachęcał do terapii i okazywał miłość. Ale wiedziałam, że boi się tak samo jak ja. Być może lepiej by dla nas było, gdybym w ogóle nie zaczęła się leczyć. Sesje przestały być tak burzliwe jak dawniej. Rzadko też, jeśli w ogóle, dochodziłam do własnych wniosków. Kiedy robił to doktor Padgett, po prostu się z nim zgadzałam. Jeśli nawet wydawało mi się, że może się mylić, szybko tłumiłam w sobie cały opór. Kim w końcu byłam, by ufać własnym sądom, które w przeszłości tak często okazywały się zwodnicze? Jeśli doktor Padgett dziwił się, widząc we mnie tę zmianę, to nic mi na ten temat nie powiedział. Zapewnił mnie jednak, że mam tożsamość, że jest coś, co stanowi moją istotę, i że w końcu to odnajdę. Do tego czasu zawsze będzie przy mnie i zaakceptuje mnie taką, jaka jestem. Stałam się doskonałą kobietą-robotem jak w filmie Żony ze Step/ord? Czy tak miało być wiecznie? W ogóle nie świeciło słońce. Śnieg padał już od dwóch dni i na dworze porobiły się zaspy. Timowi udało się jakoś wydostać na świeżo odśnieżoną ulicę i dojechać do biura, chociaż drogi były prawie nieprzejezdne. Z powodu pogody zamknięto wiele szkół i przedsiębiorstw.
304
W południe dostałam wiadomość z gabinetu doktora Padgetta. Nie mógł niestety dojechać do szpitala i musiał odwołać sesję. Dzieci, podobnie jak ja, siedziały w domu i kłóciły się z powodu gry „Candy Land”. Próbowałam pisać, ale nie miałam nastroju. To, co zdołałam naskrobać, było wymuszone i pozbawione znaczenia. Usiadłam więc, żeby poczytać jakiś kiepski romans, który kupiłam na przydomowej wyprzedaży, ale zirytował mnie głupi dialog i tani blichtr, tak że nie mogłam się skoncentrować. Parę godzin później znowu zadzwonił telefon. Tym razem ktoś z mojej firmy ubezpieczeniowej chciał zakwestionować rachunek sprzed paru miesięcy. Zapewne z powodu anoreksji moje miesiączki stały się wyjątkowo nieregularne. Jednej lub dwóch w ogóle nie miałam, a potem zaczęła się taka, która trwała dwadzieścia dni. Nie chcąc ryzykować, doktor Padgett skierował mnie zarówno do ginekologa, jak i endokrynologa. Ten telefon mnie nie zdziwił. Firma zwykle kwestionowała rachunki, które dostawała po raz pierwszy. Przy tych wszystkich, które zebraliśmy, i specjalistach, u których byliśmy, zaczęłam się nieźle orientować, jak działa ubezpieczenie. Jednak kobieta, która ze mną rozmawiała, była bardzo pewna siebie. — Widzieliśmy pani odwołanie, ale musimy odmówić zapłacenia za te dwie wizyty — poinformowała. — Zapłacimy tylko za ginekologa. — Dlaczego? — spytałam spokojnie. Miała szczęście, bo znajdowałam się akurat w okresie całkowitej bierności. — Bo ma pani prawo do wizyty u jednego specjalisty z danej dziedziny — odparła wyniośle. Czy jest wobec mnie arogancka, czy mi się tylko tak wydaje? — Inne wizyty wymagają naszej wcześniejszej autoryzacji, której pani nie dostała. — To nie są takie same specjalności — wyjaśniłam spokojnie. — Jeden z lekarzy był ginekologiem, a drugi specjalistą od hormonów.
305
Mam tutaj inne informacje — fuknęła. — Papiery mówią, że w obu wypadkach konsultowała się pani w sprawie nieregularnych miesiączek. Skrzywiłam się, słysząc te słowa. Przyzwyczaiłam się do rozmawiania na te tematy z doktorem Padgettem, ale jej przecież wcale nie znałam. Wredna dziwka. Daj spokój, Rachel. Bądź rozsądna. To tylko jej praca. — To jakieś nieporozumienie. Mój psychiatra skierował mnie do dwóch różnych specjalistów. Miałam anoreksję, a w dodatku przyjmowałam silne leki. Obawiał się, że to może nie być wyłącznie problem ginekologiczny. — Wygląda na to, że nie sprawdził pani polisy, zanim to zrobił - warknęła. Czy ona chce mnie poniżyć, czy też może jestem nadwrażliwa? — Mamo! — Nagle tuż obok pojawiła się zapłakana Melissa. — Jeffrey mówi, że jestem za głupia na „Candy Land”! — Rozmawiam przez telefon — powiedziałam, zakrywając słuchawkę dłonią. — Powiedz Jeffreyowi, że możesz grać. — Ale, mamo... — zaczęła protestować. — Widzisz, że rozmawiam — przerwałam jej zdenerwowana, nie chcąc, by usłyszała mnie kobieta z firmy ubezpieczeniowej. Melissa tupnęła i spojrzała na mnie ze złością. — Przepraszam — zaczęłam się usprawiedliwiać. — Wie pani, jakie są dzieci, zwłaszcza gdy siedzą cały dzień w domu. — Nie, nie wiem — rzekła szorstko. — Nie mam dzieci. I jestem w tej chwili bardzo zajęta. Jest zimna. Nie, to ty jesteś zimna. Dlaczego miałaby się przejmować twoimi dziećmi? — W każdym razie nie możemy zapłacić tego rachunku — ciągnęła, wyraźnie poirytowana z powodu tej przerwy. — To ostateczna odpowiedź. A jeśli chodziło tu o anorexia nervosa, to oba rachunki podpadają pod chorobę psychiczną, w związku z czym pani udział powinien wynosić pięćdziesiąt procent, a nie dziesięć. —
306
O jakiej sumie mówimy? — spytałam. Co się z tobą dzieje, Rachel? Dlaczego przyjmujesz to tak spokojnie? Kim ona jest, żeby zmieniać coś, co zostało już zapłacone? Robisz się coraz bardziej zła, Rachel. Uważaj! — Drugi specjalista, za którego tylko pani płaci, wystawił rachunek na sto dwadzieścia pięć dolarów. Rachunek od ginekologa to osiemdziesiąt dolarów. Jeśli przyjmiemy, że była pani u niego z powodu choroby psychicznej, powinna pani zapłacić nie osiem, ale czterdzieści dolarów. — Mamo! — Tym razem Jeffrey ciągnął mnie za rękaw. — Mamo, ona mnie podrapała! Popatrz, krew! — To bardzo brzydko — powiedziałam, zakrywszy dłonią słuchawkę. Powoli traciłam cierpliwość. — Ale jeśli mówisz, że jest za głupia na grę, to sobie na to zasłużyłeś. Syn spojrzał na mnie wzrokiem niewinnego męczennika, którego oskarżono o jakieś bezeceństwa. — Wcale nie mówiłem, że jest za głupia! — Zajmiemy się tym później. Na razie rozmawiam przez telefon — rzekłam szorstko i wróciłam do przerwanej rozmowy. — Przepraszam. O czym mówiłyśmy? — Jestem bardzo zajęta — oznajmiła wyniośle. — Chodzi o to, że nasza firma nie ma zamiaru zapłacić tego rachunku. To wszystko. A ja nie mam zamiaru siedzieć tu i słuchać, jak pani użera się z dziećmi. Może powinna pani zadzwonić do swojego psychiatry. Doskonale wiedziałam, co oznacza ten komentarz. To był cios wymierzony we mnie. Niezależnie od tego, co tu się działo, przekroczyła swoje kompetencje. Usłyszałam jedno uderzenie, potem drugie, a potem dzieci zaczęły krzyczeć, okładając się pięściami. Miałam tego dosyć. — Przestańcie, do licha! — krzyknęłam, nie przejmując się telefonem. — Nie widzicie, że rozmawiam? Jak skończę, oboje dostaniecie karę! —
307
Jeffrey i Melissa płakali cicho, zaskoczeni tym nagłym wybuchem. Już dawno tak nie reagowałam. Uważaj, Rachel. Tracisz panowanie nad sobą! — Szkoda mojego czasu — oświadczyła kobieta. — I radzę szybko zapłacić, bo w obu przypadkach termin dawno już minął. To przerwało tamę. — Niech pani słucha — zaczęłam szorstko — już dostatecznie długo znosiłam pani arogancję. Jestem klientem i zasługuję na szacunek. Znam również swoje prawa. A ktoś, kto nie wie, jaka jest różnica między ginekologiem i endokrynologiem, w ogóle nie powinien się tym zajmować. Tym razem pani nie odpuszczę. Wcale się nie poddałam. Dopiero zaczynam walczyć! — Nie mam zamiaru tego słuchać — powiedziała. — To pani jest arogancka. — W y s ł u c h a mnie pani, bo jestem klientem i mam do tego prawo! I to pani jest arogancka, a nie ja! Wie pani, na co j a nie chcę tracić czasu? Na takich urzędasów jak pani, którym wydaje się, że mają jakąś władzę! Mam dosyć tych, co wyładowują na innych swoje frustracje! I takich jak pani i jej firma, którzy nie uznają choroby umysłowej za chorobę, chociaż jest to udowodniony naukowo fakt! Ale wie pani co, źle pani trafiła. Zapewniam, że pani firma zapłaci wszystko co do centa. — Proszę, proszę, jaka pani nerwowa — rzuciła z sarkazmem. — Naprawdę pani zwariowała, co? — Nie. To pani zwariowała, skoro zdecydowała się pani tak potraktować klienta, ponieważ mam zamiar przedstawić tę rozmowę pani zwierzchnikom i wykazać, że ucieka się pani do dyskryminowania chorych. Popełniła pani poważny błąd. — Skończyła już pani? — spytała z wyższością, ale wyczułam w jej głosie pewien niepokój. — Tak, na razie tak — odparłam. — Ale zapewniam, że to jeszcze nie koniec. Rozłączyła się, a ja trzasnęłam słuchawką o widełki. W ogóle nie chciałam słuchać wyjaśnień Jeffreya i Melissy, tylko od razu kazałam im iść do swoich pokojów.
308
Wciąż drżąca i lekko oszołomiona tym, że wpadłam w złość, chociaż nie zdarzyło mi się to od ponad miesiąca, chwyciłam pióro i brulion i zaczęłam wściekle pisać. Bez wątpienia straciłam zimną krew i zareagowałam zbyt gwałtownie, zważywszy na okoliczności. Jednak część mnie poczuła dziwną ulgę. Sama nie wiedziałam, jak to potraktować. Śnieg prawie przestał padać, ale temperatura spadła do minus dwudziestu stopni. Odśnieżono ulice, chociaż gdzieniegdzie utrzymywał się lód i było ślisko. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zadzwoniłam do gabinetu doktora Padgetta i okazało się, że dojedzie na dzisiejszą sesję. Przez parę dni powtarzałam sobie w myśli rozmowę z urzędniczką z firmy ubezpieczeniowej. Starałam się przedstawić ją w liście do kierownika działu obsługi klienta, ale przychodziło mi to z trudem. Nie byłam pewna, czy dobrze wszystko pamiętam i czy gniew nie każe mi widzieć pewnych rzeczy w zdeformowany sposób. Niedokończony list leżał na mojej toaletce. Kiedy opowiedziałam o całym zajściu doktorowi Padgettowi, byłam rozdarta między żalem a słusznym oburzeniem. Miałam wątpliwości, czy tylko odnalazłam w sobie gniew i nauczyłam się go wyrażać, czy też może przesadziłam i zachowałam się zupełnie nieracjonalnie. Przystępuję do spowiedzi świętej... A ciebie, ojcze Padgetcie, proszę o rozgrzeszenie... Ostatni raz byłam aż do tego stopnia wściekła jakieś parę miesięcy temu. Tej kobiecie może rzeczywiście wydawało się, że na tym polega jej praca. Poza tym nie wysłuchałam moich dzieci i nie starałam się ich sprawiedliwie ocenić. Kazałam im po prostu iść do siebie. Straciłam cierpliwość. Obiecuję, że zrobię wszystko, by tak się już nie stało. — Tak to przynajmniej pamiętam. Sama nie wiem, co o tym myśleć. Parę lat temu w ogóle bym się nad tym nie zastanawiała, ale teraz nie jestem taka pewna. — Czy powiedziała to wszystko, o czym mówiłaś? — spytał z całkowitym obiektywizmem doktor Padgett.
309
Tak, z całą pewnością. Tylko nie wiem, czy nie zareagowałam na to przesadnie. — Czy uważasz, że firma ubezpieczeniowa powinna zapłacić za obie wizyty? Kwestie prawne były zdecydowanie łatwiejsze. Oczywiście. Sądzę, że jeśli zadzwonię do endokrynologa i poproszę, by wyjaśnił, czym różniły się te badania od ginekologicznych, prawie na pewno wygram tę sprawę. I wiem, że nie mogą żądać, bym płaciła za swoje dolegliwości fizyczne, nawet jeśli jestem chora psychicznie. — Zatem uważasz, że miałaś rację? — Tak. — Więc dlaczego masz wątpliwości co do samej rozmowy? — Bo się naprawdę rozzłościłam. Zagroziłam, że powiem o wszystkim jej zwierzchnikowi. — A czy, twoim zdaniem, rozmawiała z tobą tak, jak powinna? Musiałam się chwilę zastanowić. — Nie, chyba nie. — Więc czym się przejmujesz? — Może rzeczywiście miałam prawo, żeby zaprotestować. Ale czy nie przesadziłam? — Cóż, Rachel, okazuje się, że jesteś niedoskonała, jak my wszyscy — powiedział. — Nikt nie potrafi cały czas panować nad swoim gniewem. Jeśli nawet przesadziłaś, to przecież wszystkim się to zdarza. Nigdy nie zachowujemy się do końca racjonalnie. — Nawet pan? — spytałam. Uśmiechnął się szeroko. — Nawet ja. Zrzuciłam ciężar odpowiedzialności, który mnie przygniatał. Znowu mogłam się złościć i zachowywać asertywnie, nawet jeśli zdarzało mi się przekroczyć pewne granice. Nie cały gniew i nie każde nieracjonalne zachowanie brało się z choroby psychicznej. Część stanowiła nieodłączną cechę ludzkiej natury. —
310
Większość ludzi ma po prostu takie przekonanie, nad którym nigdy się nie zastanawia. Ponieważ jednak prowadziłam intensywną introspekcję i podawałam w wątpliwość to wszystko, co kiedyś wydawało mi się pewne, te zupełnie normalne emocje i reakcje paraliżowały mnie przez parę miesięcy. W końcu jednak zdołałam rozwiać swoje wątpliwości. Nie chodziło tu tylko o moją pograniczną osobowość. Byłam również cudownie niedoskonała. I ludzka.
311
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Kiedyś perfekcjonizm stanowił istotę mojej natury. Dotyczył nie tylko studiów i kariery zawodowej. Starałam się być również perfekcyjną matką, kochanką i przyjaciółką oraz zawsze w odpowiedni sposób wyrażać swoje emocje. Oczywiście nigdy tego nie osiągnęłam. Co gorsza, z powodu myślenia typu „wszystko albo nic” uważałam, że poniosłam klęskę, chociaż byłam tylko niedoskonała, tak jak wszyscy ludzie. To była okropna pułapka. Luty ustąpił miejsca marcowi, a temat mojego perfekcjonizmu i irracjonalnych oczekiwań względem siebie zdominował sesje z doktorem Padgettem. Zrozumiałam, że mogę być zadowolona z siebie, nawet jeśli nigdy nie będę doskonała, i powoli zmieniało się moje nastawienie do siebie i innych. Wraz z tym, jak stopniowo przechodziła mi nienawiść do samej siebie, poczułam olbrzymią ulgę. Znowu zaczęłam się śmiać. Rzadziej też miałam do siebie pretensje. Po raz pierwszy czułam, czym tak naprawdę jest wewnętrzny spokój. To, że uświadomiłam sobie, jak absurdalny jest mój perfekcjonizm, wpłynęło też na mój sposób odbierania innych. Pograniczna fiksacja na bohaterze, którym się następnie gorzko rozczarowywałam, powoli się zmieniała, kiedy zrozumiałam, że staram się przykładać do innych tę samą miarę co do siebie. Zaczęłam dostrzegać szarość, przez co znacznie łatwiej radziłam sobie w kontaktach z innymi ludźmi. Wszyscy przecież mieli swoje wady, nawet doktor Padgett. Dotyczyło to również moich rodziców. Lepiej sobie ostatnio radziłam w kontaktach z nimi, a oni też wydawali się
312
swobodniejsi. Chociaż ja nadal nie byłam pewna, co do nich czuję, to moje dzieci ich uwielbiały. Dziadkowie byli dla nich dobrzy, potrafili się z nimi bawić i zwracali na nie uwagę. Czy ci sami ludzie zajmowali się moim wychowaniem? Czy to moje wspomnienia kłamały, czy też zmienili się sami rodzice? Czy teraz mnie kochają? Czy zawsze mnie kochali? Jak mogli się nade mną znęcać, skoro mnie kochali? Jak mogą teraz okazywać mi miłość, jeśli mnie nie kochają? Na początku nie chciałam mówić nic złego o rodzicach. Jednak doktor Padgett skłonił mnie do sięgnięcia do najgłębszych wspomnień wewnętrznego dziecka, przez co zaczęłam nimi gardzić. Zachęcił mnie, bym przyznała, jak jestem na nich zła, jak bardzo boli mnie ich niesprawiedliwość i to, że zniszczyli moje dzieciństwo. Ta zmiana postawy brała się z przekonania, że postąpili ze mną niewłaściwie, i z mojej głęboko tłumionej niechęci wobec nich. Kiedy ujawniłam wreszcie te uczucia, były na tyle gwałtowne, że nie mogłam już odwrócić tego procesu. Teraz jednak zaczęłam mieć wątpliwości. Powiedziałam o tym doktorowi Padgettowi. Wyjaśniłam, że czuję się zagubiona, bo z jednej strony ich nienawidzę, a z drugiej wciąż czuję się winna, że osądziłam ich zbyt surowo. Jego odpowiedź bardzo mnie zaskoczyła. — Czujesz się tak, bo mimo wszystko ich kochasz. Oni też zawsze cię kochali i wciąż kochają. W bardzo niedoskonały sposób, ale jednak kochają. Między innymi dzięki temu w ogóle przetrwałaś. Na początku zdenerwowała mnie taka bezczelność. Przecież to doktor Padgett kazał mi patrzeć na moje dzieciństwo jak na jedno wielkie upokorzenie, a teraz mi mówił, że wciąż kocham rodziców! Co więcej, twierdził, że oni też mnie zawsze kochali. To nie miało sensu. Jeśli tak, to dlaczego tak długo musiałam się poddawać terapii? Dlaczego trzykrotnie znalazłam się w szpitalu? Dlaczego tak często marzyłam o tym, żeby umrzeć? Poczułam się zdradzona. Czyżby doktor przeszedł na i c h stronę?
313
W dzieciństwie przeżyłaś wiele strasznych rzeczy — wyjaśnił. — Znęcano się nad tobą, co miało na ciebie olbrzymi wpływ. Ale rodzice nie dręczyli cię przecież cały czas. Zdołałaś poczuć nienawiść, którą tak długo ukrywałaś. Teraz powinnaś też zrozumieć, że ich kochasz. Tak, panie doktorze, po prostu z dnia na dzień zacznę ich kochać. Zapomnę o wszystkim, co mówiłam w czasie terapii, i uznam, że moi rodzice są godni miłości. Niszczyli mnie czy mnie nie niszczyli? Jeśli tak, to jak mam o tym zapomnieć? A jeśli nie, to o czym w ogóle mówiliśmy przez te dwa i pół roku? Myśląc o tym, poczułam jeszcze większą złość. Na rodziców. I na doktora Padgetta. Dlaczego to ja musiałam tak cierpieć i ciągle się zmieniać? — To zależy od ciebie — powiedział. — Cała ta sytuacja jest już przeszłością. Nic na to nie mogłaś poradzić. Byłaś bezbronnym dzieckiem. Teraz jednak potrafisz sobie radzić. Rodzice nie mogą cię skrzywdzić tak jak kiedyś. I od ciebie zależy, jak ułożysz sobie z nimi stosunki. Czy potraktujesz ich jak dorosła osoba. — Czasami chciałabym po prostu pójść do nich i wszystko im powiedzieć — wyznałam. — Wiem jednak, że nie potrafiliby tego przyjąć. Niekiedy też mam ochotę zwyczajnie im wygarnąć. A nawet... ich zabić, chociaż wiem, że tego bym nie zrobiła. — Nasze fantazje nie wyrządziły jeszcze nikomu żadnej krzywdy — przypomniał. — Chyba, że ktoś postanawia je zrealizować. To normalne, że jesteś na nich zła po tym wszystkim, co odkryłaś. Ale w tym momencie gniew niewiele ci może pomóc. Kiedyś będziesz musiała z niego zrezygnować. — Zrezygnować? — Potrząsnęłam niechętnie głową. — Dlaczego to zawsze ja muszę wszystko robić?! Odsłaniać się, rezygnować... A o n i? Co o n i mają robić? Może zasługują na nienawiść? — Nie masz nad nimi władzy. Możesz tylko zmienić samą siebie. To, że wciąż się na nich złościsz, że ich nienawidzisz, dotyka cię mocniej niż ich. Zajmuje ci tylko przestrzeń psychiczną i pochłania uwagę. —
314
Zasługują na zemstę — warknęłam. Najlepszą zemstą będzie, jeśli zaczniesz normalnie żyć — zakończył. Słyszałam to już wcześniej, ale nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałam. Czy można to uznać za mądrość, czy tylko pociechę słabych, którzy nie mogą doczekać się sprawiedliwości? Rozmyślałam nad tym w ciszy. — Opowiem ci historię o zazdrości i zemście — podjął po chwili doktor Padgett. — Być może będzie tu a propos. Otóż w swoich krajach żyli sobie dwaj chłopi: amerykański i rosyjski. Ten z Ameryki orał właśnie pole, kiedy zobaczył sąsiada w nowym cadillaku. Popatrzył na swojego przerdzewiałego pickupa, a potem na lśniący wóz sąsiada i przysiągł sobie: „Kiedyś też będę miał taki piękny samochód”. W tym czasie Rosjanin też orał i zobaczył sąsiada w luksusowym aucie. Popatrzył więc na swój stary, zniszczony wóz, a potem na lśniącą limuzynę i poprzysiągł sobie: „Kiedyś on też będzie miał taki stary, przerdzewiały wóz jak mój”. — Cóż, ciekawe podejście do sprawy. — Jak myślisz, czy to ma jakiś związek z naszą rozmową? — Tak, wyraźnie widać, że woli pan kapitalizm — odparłam przekornie. — I co jeszcze? — spytał z uśmiechem. — Ze Rosjaninowi wcale nie będzie lepiej, kiedy sąsiad straci swój luksusowy samochód. — Właśnie — powiedział. — Często pragniemy zemsty, ale w ostatecznym rozrachunku niewiele z niej mamy. Potrafiłam to oczywiście zrozumieć. Jednak pogodzenie się z tym było zupełnie inną sprawą. Wiały marcowe wiatry, a od czasu do czasu także padał śnieg. Zaczął się Wielki Post, czas przemyśleń i przygotowań do Wielkanocy. W kościele śpiewaliśmy smutne pieśni o prochu ziemi i pokucie, a na ołtarzu nie było kwiatów czy innych ozdób, by przypominało to o wielkopostnych umartwieniach. Kiedy byłam dzieckiem, Wielki Post miał dla mnie proste znaczenie. W piątki w szkole była tylko ryba z makaronem, — —
315
chodziłam też na drogę krzyżową, by przypomnieć sobie cierpienia Chrystusa, i w geście umartwienia rezygnowałam ze słodyczy. Jednak wraz z tym, jak przemyślałam sobie kwestie Boga i religijności, również Wielki Post nabrał dla mnie nowego znaczenia. Słuchałam czytań o grzechu i pokucie, za każdym razem staczając wewnętrzną walkę. Zarówno ksiądz, jak i nasz dyrygent oraz parafianie przyjęli mnie do swego grona mimo agnostycyzmu i choroby psychicznej. Tim wytrwał przy mnie mimo moich pretensji, rozchwianych emocji i tego, że często nie radziłam sobie z domem, a także mimo dodatkowych wydatków, które pokrzyżowały nasze plany. Z całą pewnością skorzystałam z wybaczenia i współczucia innych. Bóg chroni dzieci i prostaczków. Mnie też wziął w opiekę, kiedy byłam jednym i drugim, choć twierdziłam, że w Niego nie wierzę. Teraz poczułam się silniejsza niż kiedykolwiek i zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam „oddać” tej miłości i bezwarunkowej akceptacji, które dostałam, i zdobyć się na wybaczenie. Problem związany z tym, jak pogodzić się z rodzicami, którzy z całą pewnością nie przyznają się do zła, które mi wyrządzili, wydawał mi się bardziej palący niż kiedykolwiek. Z trudem mogłam wysiedzieć w kościele, słuchając napomnień, i ciągle mieć pretensje do rodziców i w ogóle całej rodziny. Wciąż miałam z tego powodu wyrzuty sumienia. W końcu w którąś wietrzną sobotę pod koniec marca postanowiłam wybrać się do spowiedzi. Sakrament pokuty bardzo się zmienił od mojej szkoły podstawowej. Nadal można było doń przystąpić w ciasnym konfesjonale, ale też można było odbyć rozmowę z księdzem w oddzielnym pomieszczeniu. Wybrałam tę drugą możliwość. Ksiądz Rick uśmiechnął się i wstał, by się ze mną przywitać, kiedy otworzyłam drzwi. Pokój był mały, bez okien, a na wyłożonych korkiem ścianach wisiały religijne wiersze. Poza tym stały tu plastikowe krzesła, zapewne z lat siedemdziesiątych. W
316
niczym nie przypominał eleganckiego gabinetu doktora Padgetta. Mimo to brakowało tu atmosfery totalnego umartwienia, którą pamiętałam z dzieciństwa. Być może w ogóle nie powinnam tu przychodzić. Przecież nie byłam pewna, czy chcę tego, do czego skłaniało mnie sumienie. Na szczęście ksiądz Rick, który wiedział o moim dzieciństwie i terapii, nie należał do tych, którzy by mnie od razu potępili. Był doskonałym słuchaczem. — Przystępuję do spowiedzi świętej — wygłosiłam formułkę, którą jeszcze pamiętałam. Podobnie jak wielu katolików od lat się nie spowiadałam. — Prawdę mówiąc, nie wiem, co dalej, proszę księdza. Miałam sporą przerwę. — Przede wszystkim powinnaś się odprężyć — stwierdził. — A potem powiedz mi, co cię dręczy. Wyjaśniłam mu, o co chodzi. Ostatnio odkryłam, że rodzice w dzieciństwie się nade mną znęcali, i wciąż jestem na nich zła. Wiem, że powinnam im wybaczyć, ale nie do końca rozumiem, co to znaczy. Nie mam pojęcia, czy tego chcę i czy jestem na to gotowa. Ale ta sprawa wciąż mnie gryzie. — To nie najlepsza spowiedź, prawda, skoro nawet nie wiem, czy chcę przyjąć pokutę? — Uśmiechnęłam się nieśmiało. — Wiem, że to nie po chrześcijańsku gniewać się na rodziców. — A kto powiedział, że Jezus nigdy się nie gniewał? — rzucił ksiądz Rick. Zaczął mi przypominać niektóre historie z Nowego Testamentu. Jezus przecież rozzłościł się do tego stopnia, że poprzewracał stoły i wygonił handlarzy ze świątyni. Wydaje ci się może, że Jezus spokojnie przyjął swój los? — spytał mnie. — Przecież spędził wiele godzin w ogrodzie Getsemani i dosłownie błagał Boga, by „oddalił od niego ten kielich goryczy” i pozwolił uniknąć zdrady, kaźni i śmierci. W końcu spełnił wolę Ojca, ale nie bez oporu i rozgoryczenia, które czulibyśmy wszyscy. To, że masz takie uczucia jak wszyscy ludzie, nie jest grzechem, Rachel. Wszystko zależy od tego, co z nimi zrobisz — ciągnął ksiądz Rick.
317
Myśli i fantazje jeszcze nikomu nie zrobiły krzywdy. Wszystko zależy od tego, co z nimi zrobimy. Słowa księdza Ricka dziwnie przypominały to, co mówił doktor Padgett, mimo że nie chciał ujawnić swoich religijnych poglądów. — Ale jest jeszcze jedna ważna sprawa. — Westchnęłam, wciąż nie mogąc dojść do ładu ze swoim sumieniem. — Jezus wybaczył wszystkim i umarł na krzyżu. Powiedział: „Wybacz im, Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią”. Zadziwiające słowa. Nie wiem, czy potrafię zdobyć się na to samo w stosunku do moich rodziców. Po prostu nie wiem. Tyle się wydarzyło. Mam już trzydzieści trzy lata, a to wciąż boli. Nie jestem pewna, czy zdołam o tym zapomnieć. — Zauważ, że Jezus nie mówił o zapomnieniu — odparł ksiądz Rick. — Nigdy nie powiedział: „Ojcze, wybacz im i zapomnij to, co uczynili”. Nie twierdził, że ludzie nie zrobili tego, co zrobili. Nie powiedział, że go nie zdradzili i nie ukrzyżowali. Wybaczył, ale nie zapomniał. Nie wiedzą, co czynią. Nie powiedział, że są niewinni, tylko nieświadomi. A to naprawdę olbrzymia różnica. Ksiądz Rick chciał mi w ten sposób powiedzieć, że nie muszę zapomnieć wszystkiego, co się wydarzyło. Nie muszę wypierać się przeszłości. Nie muszę udawać, że wszystko jest cacy. Wybaczenie nie oznaczało zapomnienia. Tak naprawdę powiedział nawet, że nie powinnam o tym zapomnieć. Gdyby tak się zdarzyło, historia mogłaby się powtórzyć. Powinnam raczej uważać, by nic podobnego nie stało się w przyszłości. Bo było to przecież możliwe. Samoobrona nie była niczym złym. Miałam jednak wybaczyć nie tylko dlatego, że należało tak zrobić, lecz również dlatego, że sama mogłam na tym skorzystać. — Wybaczenie nie jest dobre jedynie dla tego, kto nam zawinił - powiedział ksiądz Rick. — Dzięki niemu sami możemy stać się wolni i lepiej żyć. Niewątpliwie sakrament pokuty zmienił się nie tylko zewnętrznie, od kiedy przystępowałam do niego po raz ostatni. Uderzyła mnie również zmiana w podejściu spowiednika. Chodziło teraz
318
raczej o lepsze życie, a nie o karę. Przez wiele lat uważałam wezwą nie Jezusa do miłości i wybaczenia za rodzaj poświęcenia przyjemności życia ziemskiego na rzecz spodziewanej nagrody w niebie. Być może jednak nagroda czekała na nas już tu, na ziemi. Być może gdybyśmy wszyscy postępowali zgodnie ze wskazaniami Jezusa, nie musielibyśmy czekać na niebo. Spojrzałam na zegarek. Przesiedziałam tu z księdzem Rickiem ponad pół godziny, a miał on przecież tylko godzinę przeznaczoną na spowiedź. Jeśli nawet ktoś na niego czekał, musiał chyba pójść do innego księdza. Poczułam się winna, że zajęłam mu tyle czasu, ale wyglądało na to, że księdzu Rickowi to nie przeszkadza. — Cóż, powiedział mi ksiądz wiele ważnych rzeczy... Nie wiem, czy zdołam wybaczyć rodzicom już teraz, ale z pewnością będę o tym myśleć. Powinnam chyba dostać jakąś pokutę. Może z pięćdziesiąt zdrowasiek? Ksiądz uśmiechnął się. — Nie, pokutą ma być to, żebyś na siebie uważała i wybaczyła najpierw sobie. I żebyś modliła się trochę codziennie, myśląc o tym, o czym rozmawialiśmy. — I to wszystko? — Odwzajemniłam jego uśmiech. — Jest ksiądz bardzo łagodny. Nic dziwnego, że wszyscy chcą się u księdza spowiadać. Wstaliśmy, ksiądz położył dłonie na moich ramionach i wypowiedział słowa rozgrzeszenia: — Rozgrzeszam cię w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. A potem mnie uściskał. — Mam nadzieję, Rachel, że rozumiesz, iż jesteś prawdziwą wybranką — powiedział, kiedy stanęłam w drzwiach. — Powoli zaczyna to do mnie docierać — odparłam szczerze. — Przede mną jeszcze wiele pracy, ale powoli zaczyna to do mnie docierać.
319
Zgodnie z wyznaczoną pokutą spędziłam parę następnych tygodni, zastanawiając się nad tym, co usłyszałam od księdza Ricka, a zwłaszcza myśląc, co oznacza wybaczenie. Przede wszystkim, jak można powiedzieć: „wybaczam wam” ludziom, którzy nigdy o takie wybaczenie nie prosili, nigdy za swoje czyny nie przeprosili i prawdopodobnie nigdy tego nie zrobią? Ludziom, którzy w swoim postępowaniu nie widzieli nic złego? Takie wybaczenie może dotyczyć tylko jednej ze stron. Nie mogłam liczyć na to, że rodzice je docenią czy choćby zauważą. Zmiana obejmie mnie i tylko mnie. Jednak im dłużej o tym myślałam, tym wydawało mi się to rozsądniejsze. Doktor Padgett miał rację. Moja nienawiść, chociaż bardzo gwałtowna, nie była jedynym uczuciem, jakim darzyłam rodziców. Pomimo wszystko w c i ą ż ich kochałam. A oni odwzajemniali to uczucie w swój niedoskonały sposób. Nie mogłam pozostać w moim chorym, czarno-białym świecie, którego gniew i potrzeba zemsty stanowiły nieodłączną część. Przebaczenie nie pojawiło się nagle. Wymagało dłuższego czasu. Powoli przestawałam myśleć o rodzicach z goryczą i zaczynałam ich akceptować. Wiedząc, że się nie zmienili, przygotowałam się na wypadek koniecznej obrony. Ale kiedy minęła mi złość, dostrzegłam także ich dobre cechy i jasne strony mojego dzieciństwa. I chociaż nigdy nie powiedziałam im „wybaczam”, dostrzegli chyba zmianę w moim nastawieniu. Oni też stali się bardziej otwarci, łagodniejsi i bardziej kochający. Oczywiście nigdy nie zadzwoniłabym do nich pierwszych z poważnymi problemami. Nie znali też mnie do końca i nigdy nie dowiedzieli się, jak byłam wściekła z powodu tego, co mi zrobili. Jednak wizyty u nich przestały być przykrym obowiązkiem. Zaczęłam się nawet do pewnego stopnia z nich cieszyć. Wiosna 1994 roku była dla mnie wyjątkowo spokojna. Nie traktowałam ani siebie, ani innych tak surowo jak kiedyś. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że właściwie nie mam wrogów.
320
Wiele osób, mimo różnych niedoskonałości, darzyło mnie przyjaźnią. Moje dorosłe stosunki z rodzicami nabrały określonego kształtu, z którego byłam zadowolona, gdyż doskonale wiedziałam, czego mogę się po nich spodziewać. Po prostu przyjęłam ich takimi, jakimi są. Relacje między mną a dziećmi i Timem też przestały być tak napięte, a w moim małżeństwie znowu pojawiły się namiętność i seks. Interesy szły mi coraz lepiej. Miałam więcej klientów niż kiedykolwiek, a mimo to potrafiłam zapomnieć wieczorem o pracy. W czasie sesji przestaliśmy zwracać tak wielką uwagę na przeszłość i zaczęliśmy omawiać z doktorem Padgettem moje plany na przyszłość. Czasami żartowaliśmy sobie tylko, ciesząc się naszą dorosłą zażyłością. Jak przyjaciele. Mimo to nie byłam gotowa, by zakończyć terapię. Bardzo lubiłam spotkania z doktorem Padgettem, a on zapewnił mnie, że poczucie wspólnoty i przyjemność płynąca z terapii też stanowią część całego procesu leczenia. Udało mi się „zrezygnować” z części mojego gniewu, przedefiniować swoje związki z ważnymi dla mnie osobami, zaakceptować swoją kobiecość, spojrzeć zupełnie inaczej na świat i poczuć się tak bezpiecznie i spokojnie, jak nigdy nawet nie marzyłam. Zostało jednak jeszcze parę spraw. Najważniejszy był koniec terapii, który wydawał się coraz bardziej realny. Chociaż namiętność znowu pojawiła się w naszym małżeństwie, to wiedziałam, że wiele jej jeszcze brakuje. Poza tym wprawdzie nie byłam już tak wychudzona, ale trudno mi było się z tym pogodzić. Ciągle chodziłam do sutereny, żeby się zważyć. Zażywałam też wciąż większe dawki exlaksu, gdy tylko poczułam się winna z powodu moich kilogramów. Nie wiedziałam jeszcze, jak powiedzieć o tym doktorowi Padgettowi. Wszystko szło tak dobrze, że nie chciałam tego psuć. A poza tym, przecież kobieta ma prawo do paru sekretów!
321
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Pod wieloma względami kwiecień i maj były najlepszymi miesiącami w moim życiu. Nie zdarzyło się wówczas nic ważnego, nie miałam żadnych niespodzianek. Byłam tylko bardzo zadowolona, mogąc patrzeć na świat w zupełnie nowy sposób. Czułam się dobrze sama ze sobą. Zupełnie nie przejmowałam się tym, co mnie kiedyś martwiło. Byłam jak ślepiec, który nagle zaczął widzieć. Dziwiło mnie dobro, które dostrzegałam w ludziach pomimo ich wad. Inaczej też reagowałam na różne sytuacje. Szarość, którą zaczęłam dostrzegać, odsłoniła przede mną nowe horyzonty i dodała optymizmu. Krótko mówiąc, zdałam sobie sprawę, że mimo bólu i trudu byłam teraz zupełnie inną osobą niż na początku terapii. Kiedy odrzuciłam wcześniejsze wątpliwości czy wyrzuty, stało się dla mnie jasne, że czas i pieniądze, jakie zainwestowałam w leczenie, zwróciły mi się stukrotnie. Nawet jeśli bywało, że z tego powodu nie radziłam sobie ze swoimi obowiązkami. Zdarzało się, że podczas rozmowy z doktorem Padgettem urywałam w połowie zdanie, zaskoczona tym, jak inna jest moja reakcja. — Tutaj kiedyś zaczęłabym się kłócić, prawda? — pytałam go. — Ale teraz jakoś nie mam na to ochoty. Doktor Padgett uśmiechał się do mnie. Widziałam, że jest dumny ze mnie i z moich postępów. Tak jak ja sama. Dlatego też ze zdziwieniem i konsternacją zauważyłam, że wraz ze zbliżaniem się trzeciej rocznicy rozpoczęcia terapii coś się
322
zaczyna zmieniać. Na jasnym horyzoncie pojawiły się chmury. Zmiany nie były duże, ale uporczywe, dostrzegalne zarówno w dzień, jak i w nocy. Instynkt walki gdzieś zniknął. Nie straciłam tego, czego się nauczyłam, ale zauważyłam, że ponownie zaczynam się staczać w głębię depresji. Znałam już te objawy. Miałam mniejszy apetyt. Nowo obudzona namiętność znowu zaczęła znikać. Byłam apatyczna, smutna, brakowało mi energii. Już samo wstanie rano było problemem, a posłanie łóżka stawało się zadaniem ponad siły. Szukałam wymówek, by nie spotykać się ze znajomymi, wymyślałam jakieś historie, byle tylko nie iść na to lub tamto przyjęcie, i odwoływałam spotkania z klientami. Znowu zamykałam się w swojej skorupie, nie mając pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Zaczęłam też coraz częściej myśleć o samobójstwie. I miałam coraz większy pociąg do autodestrukcji. Dlaczego tak się działo? Myślałam długo, starając się odnaleźć coś, czego jeszcze nie omówiłam z doktorem Padgettem. Jakiś sekret, ukryte pragnienie czy coś w tym rodzaju. Niczego jednak nie znalazłam. Wiedząc, że Tim i doktor Padgett są bardzo zadowoleni z moich postępów, starałam się to ukryć, by ich nie rozczarować. Zdawałam sobie sprawę, że kiedyś będę musiała sama radzić sobie z takimi uczuciami. Być może powinnam spróbować już teraz. Zarówno w czasie sesji, jak i poza nimi żyłam niczym automat, udając, że jestem zupełnie pozbierana. Odgrywałam tylko optymizm i zadowolenie i byłam w tym bardzo przekonująca. Jeśli doktor Padgett albo Tim coś podejrzewali, to się z tym nie zdradzili. Jednak kiedy zostawałam sama ze swoim dziennikiem i ze swoimi myślami, dawałam upust frustracji. Czyżby moje upragnione wyzdrowienie było tylko iluzją? Czyżbym nadal musiała żyć w tym piekle? Na zawsze już zostać z moim pogranicznym zaburzeniem osobowości? Jak mogłam w ogóle przypuszczać, że zdołam się całkowicie zmienić?
323
Znowu dałam się owładnąć pesymizmowi i powróciłam do starego myślenia typu „wszystko albo nic”. Moje życie pogrążyło się w mroku. Dzieci bawiły się w ogrodzie, oblewając się wodą z pistoletów, a ja nie miałam nawet siły, by ich pilnować, nie mówiąc o przyłączeniu się do zabawy. Zaciągnęłam rolety, włączyłam klimatyzację i zamknęłam się w pokoju z najnowszym numerem „Time’a”. Właśnie popełnił samobójstwo Kurt Cobain, ikona rocka, i ta sprawa bardzo zajmowała media. Czy była to tragedia, czy bohaterski czyn? W piśmie pełno było spekulacji na ten temat. Być może Cobain, którego muzyki w ogóle nie znałam, rozumiał życie lepiej niż większość ludzi. Być może zajrzał głębiej w jego odmęty i odkrył Prawdę. Zrozumiał, że optymizm to tylko bajka dla grzecznych dzieci, bo rzeczywistość jest zbyt okrutna, by ludzie mogli ją przyjąć. Być może odkrył to, co znów zaczęło do mnie docierać — że życie nie ma sensu. Jest tylko potwornym oszustwem, w którym nie chciał dalej brać udziału. Postąpił jak mędrzec i zmierzył się z Prawdą. Kiedy tak siedziałam w zaciemnionym pokoju przy włączonej klimatyzacji, powróciły do mnie dawne wątpliwości. Zaczęłam się zastanawiać, czy jednak również dla mnie śmierć nie byłaby najlepszym wyjściem. Po co budzić w sobie nadzieję? Czy tylko po to, by zaraz ją stracić? Może rzeczywiście powinnam uwolnić Tima i dzieci od siebie? Zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak mogłabym zakończyć życie, żeby moja rodzina niczego się nie domyśliła. Ukryć to, że popełniłam samobójstwo. Może wypadek samochodowy? Albo spaść skądś w jakiś zręczny sposób? Jednak wypadek wydawał mi się najlepszym rozwiązaniem. Mogłam to przecież zrobić tak, by nikomu nie stało się nic złego, a jednocześnie być pewna efektu. Nie ustaliłam jeszcze wszystkich szczegółów, ale już czułam dziwny spokój z powodu tej decyzji, kiedy Jeffrey przybiegł do domu.
324
Mamo, mamo, chodź szybko! — krzyczał, z trudem łapiąc oddech. — Na podwórku jest homar! Melissa przybiegła tuż za nim. — Tak, mamo, homar! Sama zobacz! — zawołała i pociągnęła mnie za rękaw. Musiałam przyznać, że homar na naszym podwórku jest czymś wyjątkowym. Poszłam za nimi, żeby zaspokoić ciekawość, przysięgając sobie, że później powrócę do swoich planów. Jak się okazało, był to zwykły rak, który uciekł zapewne z łodzi rybackiej sąsiada, stojącej przed jego domem. Zdziwiło mnie, że to niewielkie stworzonko rzeczywiście przypomina homara. Na podwórku zebrały się też inne dzieci, otaczając szczelnie raka. Jeffrey — Melissa aż pęcznieli z dumy. — Czy możesz nam dać jakieś naczynie, mamo? — spytał Jeffrey. — Ten homar potrzebuje wody. Inaczej umrze. — Czy możemy go zatrzymać? — błagała Melissa. Wydaliśmy masę pieniędzy w sklepach z zabawkami, a i tak okazało się, że dzieci wolą brudne stworzenie ze szczypcami. Musiałam się uśmiechnąć. Zrozumiałam, że życie może być jednak proste. Przyniosłam prostokątne naczynie do zapiekania i wodę. Jeffrey przejął dowodzenie i dzieci zaczęły przygotowywać mieszkanie dla swego nowego ulubieńca. W jednym kącie zrobiły kopczyk z ziemi, by rak mógł na nim siedzieć, i otoczyły go fosą, żeby ziemia była chłodna i wilgotna. Melissa aż mnie uściskała i popatrzyła z miłością i podziwem. — Dziękujemy, mamo — powiedziała. — Jesteś najlepsza na ś wiecie! Szybko przestałam planować samobójstwo. Doktor Padgett miał rację. Niezależnie od tego, jak bym to zrobiła, miałoby ono okropny wpływ na dzieci. Musiało istnieć jakieś inne wyjście. Kiedy Tim wrócił z pracy, wyznałam mu wszystko. — Znowu myślę o samobójstwie — powiedziałam bez ogródek. Milczał przez chwilę, wyraźnie zdziwiony. —
325
Jak długo? — spytał zmartwiony. Sama nie wiem. Mniej więcej od paru tygodni. — Mówiłaś o tym doktorowi Padgettowi? — Nie. — Dlaczego? — Żeby go nie martwić. I ciebie też. Byliście dla mnie tak dobrzy, że nie chciałam was zawieść. — A myślisz, że gdyby doszło do najgorszego, to jak byśmy się czuli?! — wykrzyknął, ale szybko się uspokoił, nie chcąc mnie denerwować. — Posłuchaj, właśnie od tego masz doktora Padgetta. I mnie. Tak wiele udało ci się osiągnąć. Nie wydaje ci się, że warto dalej próbować? — A jeśli tak będzie już do końca życia? — spytałam ze łzami w oczach. — Jeśli już taka zostanę? Bardzo mi przykro, że musiałeś się ze mną ożenić, Tim. Naprawdę mi przykro. Zasługujesz na coś lepszego. — Jesteś c h o r a , Rachel — rzekł z emfazą. — Po prostu c h o r a . Nigdy bym cię nie opuścił, gdybyś miała białaczkę czy cukrzycę, i z pewnością tego nie zrobię dlatego, że ta choroba jest akurat umysłowa. Gdybym chciał cię zostawić, na pewno by do tego doszło. Ale nie chcę. Chcę być z tobą. Nawet gdybym wiedział o tym wszystkim, i tak bym się z tobą ożenił. Pamiętasz, w zdrowiu i w chorobie. Poradzimy sobie z tym, Rachel. Zobaczysz. Rzuciłam mu się z płaczem w ramiona. Ja też byłam pewna, że bez wahania powtórnie wyszłabym za Tima. Być może ma rację. Być może rzeczywiście sobie poradzimy. Doktor Padgett wyraźnie zatroskał się, kiedy mu o wszystkim powiedziałam, ale nie wyglądał na szczególnie przejętego. — Co to może być, panie doktorze? — spytałam. — Wciąż zastanawiam się, co mnie gryzie, ale niczego nie mogę znaleźć. Strasznie się boję. Tyle przeszłam, a teraz nagle zniknął cały mój spokój ducha. — Jakie lekarstwa bierzesz? Myślałam raczej, że zada rutynowe pytanie: co teraz myślisz? On tymczasem zachowywał się jak zwykły lekarz. Ciekawe. — —
326
Desyrel. Trzysta miligramów. Otworzył szufladę biurka i wyjął bloczek z receptami. Nabazgrał coś na jednej z nich i wręczył mi. Nie mogłam odczytać ani słowa. Ciekawe, jak sobie z tym radzą farmaceuci? — Co to takiego? — spytałam. — Chcę, żebyś spróbowała nowego leku. Nazywa się effexor. Od niedawna jest na rynku, ale testy kliniczne wykazały, że ma minimalne skutki uboczne. — Naprawdę uważa pan, że to przez lekarstwa? Może jednak powinniśmy o czymś porozmawiać? — Czasami zbyt długo przyjmowany lek antydepresyjny przestaje działać. Zmiana może ci dobrze zrobić. — Więc myśli pan, że to tylko desyrel przestał działać? — Myślę, że to bardzo prawdopodobne. Z jakichś powodów nagle zaczęłam płakać. — Czy będę musiała przyjmować leki już do końca życia? Nie wydaje się panu, że to straszne? Przecież inni radzą sobie bez tych proszków. Czy już zawsze będę „pogranicznym” przypadkiem? Sama nie wiem, czy brać te leki. Nie chcę być emocjonalną kaleką. — Znowu masz czarno-białe myśli, Rachel — stwierdził twardo. — To tylko czasowa niedogodność. I czysto medyczna, więc nie cofnęliśmy się w terapii. A poza tym sądzę, że nie będziesz musiała przyjmować tych leków do końca życia. Ale na razie powinny ci pomóc. — A co z moją samodyscypliną? — jęczałam. — Co z moim radzeniem sobie w trudnych sytuacjach? Nie chcę protezy! — Nie masz się czego wstydzić — powiedział łagodnie. — Przecież nie zawiodłaś. Weź ten lek i zobaczymy, jak będzie. Po skończonej sesji schowałam receptę do torebki. Zastanawiałam się nawet, czy nie zjechać z autostrady, ale w końcu posłusznie skręciłam w stronę apteki. Lekko drżałam, ale czułam się dobrze. Sygnał odezwał się parę razy, zanim Tim podniósł słuchawkę. — Cześć, pomyślałam, że zrobię ci niespodziankę — zaszczebiotałam. —
327
Cześć — powiedział zdziwiony, że jestem aż tak radosna. — Co się stało? — To lekarstwo jest niesamowite — rzuciłam. — Mogłabym teraz przebiec z piętnaście kilometrów. Albo w godzinę wysprzątać cały dom. To niewiarygodne! Jak porządna działka kokainy, tyle że wystarcza na dłużej. I jest, wyobraź sobie, całkowicie legalne! Tim zaśmiał się. — Widzę, że to prawdziwe odkrycie. Cieszę się, że jesteś tak zadowolona. Ale mam za pięć minut rozmowę z klientem, a muszę jeszcze uporządkować papiery. No to na razie, do piątej. — Na razie! Doktor Padgett z uśmiechem wysłuchał mojej entuzjastycznej relacji i zapewnił, że problemy z zaśnięciem i okresy nadaktywności powinny z czasem ustąpić. Był to jeden ze skutków ubocznych effexoru. Chociaż byłam trochę zmęczona z powodu braku snu, zmartwiłam się, że cała zabawa się skończy. Jednak zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że nie mam do czynienia z narkotykiem, tylko z lekiem antydepresyjnym. Przepisane przez doktora Padgetta środki nasenne sprawiły, że początkowe szaleństwo zaczęło mi przechodzić. Po mniej więcej trzech tygodniach znowu osiągnęłam równowagę. Myśli samobójcze i ciemności, które zaczynały mnie otaczać, nagle znikły i znowu poczułam to samo zadowolenie, co w kwietniu i maju. Nie byłam pewna, jak działa to lekarstwo, ale cieszyłam się, że je mam. Potwierdzało ono tezę, że choroba psychiczna — depresja — ma podstawy fizjologiczne. To, że mi pomagało, nie oznaczało porażki. Zastanawiałam się, dlaczego choroby psychiczne wydają się tak beznadziejne i wstydliwe, skoro można je leczyć — czasami w prosty sposób — i pomagać chorym, poprawiając jakość ich życia. Dawno temu dowiedziałam się, jak mój ojciec radzi sobie z problemami — trzeba się pozbierać i robić, co do ciebie należy. —
328
Uważał, że psychiatria to nonsens. Ponieważ w to uwierzyłam, bałam się poprosić o pomoc, a potem tak się wstydziłam swojej choroby, że znalazłam się na krawędzi. Jak Kurt Cobain. Na szczęście moja wola życia okazała się silniejsza niż nierozważna duma i bezsensowny wstyd. W odpowiednim czasie napotkałam też odpowiednich ludzi i od nich zaczęłam uczyć się nadziei. I teraz już wiedziałam, że jak długo się żyje, tak długo można mieć nadzieję i liczyć na pomoc. Przysięgłam sobie, że niezależnie od tego, jak zmieni się moje życie po terapii i kim się stanę, nigdy nie zapomnę tej lekcji. Chciałam pamiętać, jak rozpaczliwa jest ciemność, by pełniej móc się cieszyć nowym światłem. Z jakichś powodów Bóg — czy też los albo przeznaczenie, bez względu na to, jak nazwiemy te siły, które rządzą losami wszechświata — zdecydował, że zasługuję na dar nadziei. Od tej chwili wiedziałam, że niezależnie od tego, jak ponure będzie mi się wydawało moje życie, nigdy już nie będę poważnie myślała o samobójstwie. Kiedyś, w przyszłości, podzielę się tym przesłaniem nadziei. Być może ktoś czując się opuszczony i zbolały, weźmie to sobie do serca i jednak nie wybierze samobójstwa. Z pewnością warto to zrobić, nawet gdyby dało się uratować choćby jedno życie i jeszcze na jakiś czas rozbudzić w kimś nadzieję. Przecież w ten sposób pomogło mi naprawdę wiele osób.
329
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
W lecie 1994 roku byłam tak zajęta, że sesje z doktorem Padgettem przypominały raczej spotkania towarzyskie niż prawdziwą terapię. Oboje z Timem dużo pracowaliśmy. Mąż miał zajęte wieczory i weekendy, a ja poświęcałam na księgowość dwadzieścia pięć godzin w tygodniu. Zarówno Jeffrey, jak i Melissa grali w T-ball, a my z Timem w męskodamskiej drużynie softballowej. Właśnie wtedy terapia stała się sposobem na odprężenie i odpoczynek. Mniej zajmowaliśmy się introspekcją i przeszłością, a więcej teraźniejszością i przyszłością. Czasami po prostu gawędziliśmy bez określonego celu. Pierwszy czerwca stanowił dla naszej rodziny przełomową datę. Właśnie wtedy mogliśmy zapłacić wszystkie rachunki. Udało mi się uregulować zaległości u doktora Padgetta, jak również wpłacić ostatnią ratę za pobyt w szpitalu. Wyciągi z kart kredytowych, na których było kiedyś dziesięć tysięcy dolarów debetu, wskazywały teraz zero. A ponieważ spłaciliśmy już oba nasze samochody, został nam tylko kredyt na dom. Poza tym mieliśmy jeszcze trochę pieniędzy na koncie oszczędnościowym. Wybraliśmy się z Timem na kolację, by uczcić naszą nową sytuację finansową. Nawet wziąwszy pod uwagę rachunki, które wciąż musieliśmy płacić, czuliśmy się w tym momencie niemal bogaci. Wraz z nastaniem jesieni mój chór wznowił próby. Cieszyłam się z tego, że mogę się znowu spotykać z przyjaciółmi. Czułam się silna, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie, i bardziej z nimi związana niż kiedykolwiek.
330
Teraz to ja mogłam służyć pomocą i być podporą grupy. Bardzo byłam zadowolona z tej nowej roli i z tego, że mogę odwdzięczyć się za dobroć, której mi nigdy nie skąpili. Każdej niedzieli osoby, które znajdowały się w chórze, miały świetny widok na cały kościół. W czasie za długich kazań zdarzało nam się obserwować dzieci i niekiedy robić miny, byle tylko któreś z nich rozbawić. Wiele z nas mogło mieć jeszcze dzieci, część już je miała. Niektóre z nich chodziły do szkoły średniej czy były na studiach, inne — do parafialnej podstawówki. Zdarzały się też zupełne maluchy. Czasami brałyśmy na ręce własne dzieci, z którymi nie dawali już sobie rady nasi mężowie, i śpiewałyśmy, radząc sobie i z dzieckiem, i ze śpiewem. Jeśli zaś w kościele pojawił się jakiś szczególnie ładny maluch, rozmawiałyśmy o nim po mszy i mówiłyśmy, jak dobrze by było mieć małe dziecko. Którejś niedzieli zauważyłam w czasie mszy matkę, która kołysała małego blondynka. Przypomniałam sobie z żalem, jak Melissa była w jego wieku. Terapia zmieniła całe moje życie, a moje dzieci w tym czasie dorosły. Kiedy po raz pierwszy trafiłam do szpitala, Melissa nie miała jeszcze dwóch lat i wciąż nosiła pampersy. Teraz była w przedszkolu, bardzo wyrosła i chociaż wciąż mówiła do mnie: „mamusiu”, to często też używała dojrzalszej formy: „mamo”. Chociaż narodziny Jeffreya nie były planowane, to kiedy się urodził, stwierdziliśmy z Timem, że chcemy mieć troje dzieci, z dwuletnimi przerwami. Melissa przyszła więc na świat dokładnie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Jednak choroba i problemy finansowe sprawiły, że nie zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko. Tim z pewnością chciał je mieć, ale doskonale rozumiał moje zastrzeżenia. Czyżby już było za późno? Miałam trzydzieści dwa lata i wciąż mogłam bez większych obaw zajść w ciążę. Najgorszy okres choroby minął. Czułam się dobrze, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Pomyślałam, że jestem na tyle zdrowa, by mieć dziecko. Nasza sytuacja finansowa też na to pozwalała.
331
Kiedy tak siedziałam i patrzyłam, moje pragnienie stało się niemal obsesją. Przypominałam sobie, jak to jest być w ciąży, trzymać niemowlaka po raz pierwszy na rękach i brać go wszędzie ze sobą, śpiącego w nosidełku. Zanim msza się skończyła, zdecydowałam, że chcę mieć dziecko. Oczy Tima aż się rozjaśniły, kiedy się o tym dowiedział. Zaczęliśmy nawet mówić o tym, by wyremontować poddasze i przenieść tam Jeffreya, a jego pokój przygotować dla noworodka. Radość nowego życia. Nadzieja na przyszłość. Wszystko wspaniale się układało. Nie mogłam się doczekać, by móc powiedzieć o tym doktorowi Padgettowi. — Będę miała dziecko — oznajmiłam dumnie w czasie następnej sesji. — Jesteś w ciąży? — spytał, robiąc wielkie oczy. — Nie, nie — odparłam. — Wiem, że powinnam najpierw odstawić lekarstwa. Ale zdecydowaliśmy, że chcemy mieć jeszcze jedno dziecko. — Stanowczo odradzam — rzekł bez ogródek. Te słowa bardzo mnie zaskoczyły. Myślałam, że przyjmie tę wiadomość z radością, gdyż dzięki niemu mogłam w ogóle podjąć tę decyzję. W dodatku zwykle nie udzielał mi rad i raczej niechętnie odpowiadał na jakiekolwiek pytania, nawet jeśli chciałam się dowiedzieć o godzinę. A tu nagle, proszę! Nic nie szło tak, jak sobie zaplanowałam. — Może to nie pańska sprawa! — odburknęłam zła, że zepsuł mi nastrój. — Chodzi mi o twoje dobro, Rachel. Zawsze odradzam ciążę w czasie terapii. — Co pan chce przez to powiedzieć? — spytałam. — Ze w ogóle nie mogę mieć dziecka z powodu mojej choroby psychicznej? Jak pan śmie tak ingerować w moje prywatne życie! Po pierwsze, nie powiedziałem, że w o g ó l e nie możesz mieć dziecka, tylko że nie podczas terapii. — Przecież ją prawie skończyłam! I zdecydowałam się odstawić leki!
332
Nie chodzi tylko o lekarstwa. To oddzielna sprawa. Chodzi o emocje i to, z czym jeszcze sobie nie poradziliśmy. — Nie powie pan, że byłam złą matką dla moich dzieci! — rzuciłam rozgniewana sugestią, że stan moich emocji nie jest na tyle stabilny, by mieć kolejne dziecko. — Nie, ale było ci bardzo ciężko, prawda? Jeśli zdecydujesz się na dziecko, to musisz być na to emocjonalnie gotowa i kierować się właściwymi powodami. — Przecież kocham moje dzieci! I kochałam je, kiedy były małe! Czy to nie wystarczy? Czego jeszcze trzeba? To przecież naturalne. Terapia nie ma tu nic do rzeczy. — Radziłbym jednak odczekać rok po jej zakończeniu. — Rok? Rok zanim będę mogła urodzić dziecko? — Rok, zanim się na nie zdecydujesz — poprawił, a mnie mina jeszcze bardziej zrzedła. — Ile jeszcze muszę czekać? Nie chcę mieć dziecka koło czterdziestki. Nie chcę, żeby między moimi dziećmi było dziesięć lat różnicy. Wprost nie mogę uwierzyć, że mi pan tak radzi! — Teraz potrzebujesz czasu dla s i e b i e . Musisz poradzić sobie z ostatnimi sprawami, które zostały, i ustalić, kiedy zakończysz terapię. — Jakimi sprawami? — spytałam z goryczą. — Po dziesięć razy zajmowaliśmy się każdym szczegółem z mojego dzieciństwa. Już czuję się lepiej. Nic mi nie jest. — Na początek możemy zająć się tym, skąd u ciebie taka nagła potrzeba, żeby urodzić dziecko — powiedział równie twardym tonem jak ja. — Bo mam już trzydzieści parę lat. Dzieci mi rosną, a ja nie robię się młodsza. — Coś jeszcze? — To nie pańska sprawa! — Zaczęłam płakać. — To Tim jest moim mężem, a pan tylko terapeutą. Nie muszę w ogóle z panem o tym rozmawiać. — Tak poważna decyzja, a ty nie chcesz jej zbadać? — zapytał, unosząc brwi. —
333
Nienawidziłam, kiedy tak na mnie patrzył. — Widzę, że i tak pan już wszystko wie — rzuciłam złośliwie - założyłam ręce na piersi. — Więc słucham, dlaczego chcę mieć dziecko? — Myślę, że może to być próbą ucieczki. — Od czego? — Wbiłam w niego wzrok. — Od bólu związanego z zakończeniem terapii. — No tak, przecież zawsze o to chodzi, prawda? Wszystko obraca się wokół pana. Jest pan, jak to się mówi, zakochany w sobie z wzajemnością. Doktor Padgett nie zwrócił uwagi na te złośliwości, tylko dodał: i Bliskość dziecka może stanowić substytut tej bliskości, którą masz tutaj, i być sposobem na to, by uniknąć bólu rozłąki. Mówiłaś, że wczesne dzieciństwo Jeffreya i Melissy było najspokojniejszym okresem w twoim życiu. To się skończyło, kiedy dzieci zaczęły dorastać i się usamodzielniać. Kolejne dziecko też by dorosło i znowu znalazłabyś się sama z problemem rozłąki, bo nie uporalibyśmy się z nim w czasie terapii. Te słowa mnie zabolały, bo w ten sposób jakby mi przypominał, że uderzyłam Jeffreya. Wystarczyło, że o tym pomyślałam, a już opanowały mnie wyrzuty sumienia. Jak ś m i a ł ! Poczułam się tak, jakby mnie zaatakował. — Wiem, o co chodzi. Chce się pan mnie pozbyć. Nie mogę mieć dziecka, dopóki nie zakończę terapii, więc teraz powinnam chcieć ją zakończyć jak najszybciej! Natychmiast zdałam sobie sprawę, że udowodniłam w ten sposób, że ma rację. On też to zauważył, ale milczał. Szybko zmieniłam pozycję. Nie zamierzałam tak łatwo się poddać. — Przecież tu chodzi o dziecko — powiedziałam najbardziej żarliwie, jak tylko mogłam. — O dar od Boga. Nie ja czy Tim powinniśmy tu decydować. A już z pewnością nie pan. Nigdy nie korzystałam wyłącznie z naturalnego sposobu zapobiegania ciąży, jak chcieli niektórzy bardziej konserwatywni katolicy, i uważałam, że gdyby władze Kościoła zabroniły mi korzystania z pigułek, to musiałyby jednocześnie ponosić pełną
334
materialną odpowiedzialność za urodzone przeze mnie dzieci. Jednak akurat w tym przypadku podejście Kościoła do tych spraw bardzo mi odpowiadało. Przecież nie chodzi tu o terapię — zakończyłam. — Tylko o przekonania religijne. Doktor Padgett oczywiście mi nie uwierzył. Wolał też nie rozwijać tego tematu. — Niektórzy ludzie są gotowi mieć dziecko, inni zaś nie. Nie wydaje mi się, żebyś mogła pochopnie decydować się na ciążę, nie mając załatwionych wszystkich swoich spraw. Inaczej może to być szkodliwe nie tylko dla ciebie, ale i dla dziecka, które urodzisz. To był straszny cios. W przypływie determinacji mogłam zlekceważyć coś, co było szkodliwe tylko dla mnie. Jednak dobro dzieci było moją piętą achillesową i doktor Padgett doskonale o tym wiedział. Nie byłam pewna, czy po prostu zdecydował się to wykorzystać, czy był tylko boleśnie szczery. To była okropna sesja, pierwsza taka od wielu miesięcy. Byłam zła i rozczarowana. Dodatkowo rozwścieczyła mnie wewnętrzna logika jego słów, ta prawda, której nie mogłam zlekceważyć. Mimo to czułam się na tyle zraniona, że rzuciłam jeszcze, wychodząc z jego gabinetu: — To nie pańska sprawa. Nie powinnam była w ogóle nic mówić. A jeśli Tim się z tym nie zgodzi, to stanę po jego stronie. W końcu to on jest moim mężem. I może jeszcze dzisiaj zajdę w ciążę, na przekór panu! Tim był równie zaskoczony i rozczarowany jak ja tym, co powiedział doktor Padgett. Po latach czekania i po tym, jak prawie pogodził się, że nie będziemy mieli trzeciego dziecka, znowu obudziła się w nim nadzieja. To nie jego sprawa! — wykrzyknął. — Kto mu dał prawo wtrącać się w nasze życie małżeńskie?! Tim rzadko sprzeciwiał się doktorowi Padgettowi. Prawdę mówiąc, chyba nigdy tego nie zrobił. Jednak bardzo chciał mieć kolejne dziecko. A ja nie byłam przyzwyczajona do tego, że —
335
muszę wybierać między dwoma mężczyznami, których kochałam i szanowałam. Jeszcze bardziej się zdziwiłam, kiedy dotarło do mnie, że używam niektórych argumentów doktora Padgetta, tak gwałtownie wcześniej przeze mnie odrzucanych. — Może on jednak ma rację — mówiłam. — Może jeszcze nie jestem gotowa. To była bardzo nagła decyzja. — To była n a s z a decyzja — powiedział Tim wciąż bardzo zmartwiony. — Podjęliśmy ją wspólnie, a doktor Padgett nie powinien się wtrącać. Mimo nacisków Tima, oboje wkrótce zrozumieliśmy, że w najbliższym czasie nie będziemy mieli trzeciego dziecka. Tim mówił — „wspólnej” decyzji, ale tak naprawdę czekał tylko na moją zgodę. Zatem główny ciężar decyzji spoczywał na mnie. Ostatecznie mąż nie naciskałby na mnie, gdybym miała jakiekolwiek wątpliwości, niezależnie od tego, jak bardzo zdenerwowała go interwencja doktora Padgetta. Gdyby to wszystko działo się na początku terapii, być może powiedziałabym Timowi, żeby dał sobie spokój z prezerwatywami, i zdecydowała się na dziecko na złość doktorowi Padgettowi. Ale przecież znałam go już od ponad trzech lat. Z całą pewnością nie odradzałby mi czegoś, gdyby nie był do głębi przekonany, że ma rację. Niezależnie od tego, czy tak było w istocie, zrozumiałam, że naprawdę chodziło mu tylko o moje dobro. Poza tym, niestety, zwykle miał rację, nawet wówczas, gdy zależało mi na tym, by tak nie było. Odłożyliśmy więc na bliżej nieokreśloną przyszłość plany poczęcia dziecka, a ja starałam się powściągnąć swój instynkt macierzyński i skupić na sprawach związanych z terapią, a głównie jej zakończeniem. Nadszedł czas, by poważnie zastanowić się nad dalszym życiem bez doktora Padgetta. Poza tym musieliśmy się jako małżeństwo pogodzić z tym, że prawdopodobnie będziemy mieli tylko dwoje dzieci. Musieliśmy też zaakceptować to, że nie będą wiecznie małe i że któregoś dnia wyfruną z gniazda.
336
Pomijając już kwestie związane z ewentualnym poczęciem, uznałam, że najwyższy czas zrezygnować z effexoru. Przyjmowałam lekarstwa od ponad trzech lat i chociaż teraz bałam się tej decyzji, to jednak świadczyła ona o tym, że zrobiłam postępy i że jestem na najlepszej drodze do zakończenia terapii. Odstawiałam effexor stopniowo, aż wreszcie pod koniec września w ogóle przestałam go brać. Ku memu zaskoczeniu wciąż czułam się dobrze. Nie powróciła ani depresja, ani myśli samobójcze. Nie ustaliliśmy jeszcze daty zakończenia terapii, ale mogłam o tym bez zahamowań rozmawiać. Czułam instynktownie, że w przyszłym roku przestanę się spotykać z doktorem Padgettem, i znosiłam to lepiej, niż się spodziewałam. Teraz jednak chciałam się cieszyć każdą sesją.
337
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Ani ja, ani Tim nie pochodziliśmy tak naprawdę z wielkiego miasta — on urodził się w małej miejscowości, a ja wychowałam się na przedmieściach. Mimo to czuliśmy się mieszkańcami naszego miasta i zależało nam na tym, by zachować w nim to, co najlepsze. Stopniowe zmiany w sąsiedztwie — wolny, ale uporczywy wzrost przestępczości i rosnąca liczba nieobecnych właścicieli posesji, którzy wcale o nie nie dbali — wywoływały poruszenie wśród okolicznych mieszkańców. Coraz więcej osób przenosiło się stąd na spokojniejsze przedmieścia. Jeffrey i Melissa nie mogli sami jeździć po chodniku na rowerach, czy też iść bez opieki do znajomych. Nawet kiedy bawili się w naszym ogrodzie, staraliśmy się mieć ich na oku i sprawdzać, czy nic złego się z nimi nie dzieje, bojąc się obcych, którzy zbierali puszki czy inne rzeczy. Przez cały dzień miałam opóźnienia. Koło siódmej zrobiło się już ciemno, a ja dopiero rozpakowywałam zakupy z pobliskiego sklepu. Wciąż miałam nadzieję, że uda mi się przygotować kolację na wpół do ósmej. — Mamo! — Do kuchni wbiegł podniecony Jeffrey. — Na ulicy jest samochód policyjny! Taki ze światłami! Wypuściłam torbę z Apple Jacks z rąk i podbiegłam do wyjścia. Przed domem sąsiadki po drugiej stronie ulicy stały aż dwa samochody policyjne z migającymi światłami. Zobaczyłam też czterech funkcjonariuszy w mundurach w ogrodzie Normy.
338
Starsza kobieta wciąż drżała i płakała, starając się opowiedzieć im o tym, co się stało. Było ich dwóch. Zaszli mnie od tyłu. „Gdzie masz torebkę? Dawaj torebkę!” Poczułam coś ostrego z tyłu, ale nie chciałam się odwrócić. A jeden z nich dźgnął mnie mocniej i powiedział: „N a z i e m i ę , d z i w k o ! ” Policjanci słuchali uważnie i robili notatki. Norma jeszcze raz powtórzyła ostatnie słowa: „Na ziemię, dziwko!” To była miła kobieta, nieco powolna z powodu wieku i artretyzmu. Wszyscy dookoła ją lubili. Nie sądzę, by ktokolwiek wcześniej zwrócił się do niej w ten sposób. — Powinna pani poprosić syna, żeby wymienił zamki w domu - poradził jeden z funkcjonariuszy. — Może mogłaby pani przenieść się do niego na tę noc? — Nie zostawię domu! — krzyknęła Norma. — To mój dom. — Powinna pani przede wszystkim zadbać o swoje bezpieczeństwo — ciągnął policjant. — Proszę wymienić wszystkie zamki w oknach i drzwiach. I od teraz nie robić zakupów po ciemku. A po zmroku zamykać się w domu. Dla własnego bezpieczeństwa. Westchnęłam ciężko. Sklep spożywczy. Ktoś śledził ją od sklepu. Żołądek aż mi się ścisnął, kiedy pomyślałam, że byłam tam niewiele wcześniej z Jeffreyem i Melissą. I że zbrojny napad miał miejsce zaledwie parę metrów od miejsca, gdzie wystawiliśmy zabawki dla naszych dzieci. — To bardzo smutne — odezwał się po raz pierwszy najmłodszy z policjantów. — Też tu mieszkam. Tutaj dorastałem. Ale teraz wszystko się zmienia i nie można nic na to poradzić. Nie jest już tak, jak dawniej. Zaskoczyła mnie jego szczerość, ale musiałam się z tym zgodzić. Takie rzeczy będą zdarzały się coraz częściej, chyba że postawimy policjanta na rogu każdej ulicy. Pojawił się syn Normy, a ja poszłam do domu, żeby przygotować kolację. Wrócił też Tim i próbował, bez skutku, zgarnąć —
339
Jeffreya i Melissę. Dzieci były tak zafascynowane tym, co się działo, że ani myślały wracać. Udało nam się je położyć koło dziewiątej. Ale zanim zdążyliśmy rozpocząć rozmowę na temat tego, co się stało, Jeffrey pojawił się na schodach. Najpierw zaczął narzekać na jakieś drobiazgi, ale wkrótce stało się jasne, że po prostu chce z nami zostać. Słuchaliśmy go przez chwilę, a potem pozwoliliśmy, by obejrzał z nami jakąś komedię. O wpół do jedenastej spróbowaliśmy go znowu położyć. Przykryłam go kołdrą i zgasiłam światło. Już chciałam wyjść, kiedy usłyszałam, jak cichutko prosi mnie, żebym stanęła przy oknie i popatrzyła. — Boisz się, prawda, Jeffrey? — spytałam łagodnie, siadając na łóżku. — Wszystko w porządku. To, co się stało, jest naprawdę straszne, ale przy nas jesteście bezpieczni. — A jeśli wrócą? — jęknął i spojrzał na mnie ze strachem. — Nie wrócą — zapewniłam go. — Zabrali przecież torebkę Normy. Nie mają po co wracać. Poza tym jesteśmy dobrze zamknięci. Nic się nam nie stanie. — Mieli broń, prawda, mamo? — Norma mówiła, że coś mieli, ale bała się odwrócić, żeby sprawdzić. — Czy to była broń? — dopytywał się. — Nie wiem — odparłam. — Możliwe. — Nie schodź na dół! — krzyknął przerażony. — Proszę, p r o s z ę , zostań ze mną! Patrzyłam z bólem na mego przestraszonego syna. Starałam się go pocieszyć i zachować spokój, ale to, co się stało, również na mnie zrobiło duże wrażenie. Przytuliłam go do siebie. — Posłuchaj, Jeffrey, obronimy cię z tatą. Jesteśmy twoimi rodzicami i odpowiadamy za twoje bezpieczeństwo. Pamiętasz tę książkę o mamie tygrysicy, która walczyła o swoje dzieci? My też będziemy walczyć. Nic się wam nie stanie. — A gdyby oni przyszli z pistoletem i chcieli zabrać twoją torebkę?
340
Oddałabym ją. Tylko ty jesteś ważny. Żeby cię chronić, oddałabym też kluczyki do samochodu czy cokolwiek innego. To wy jesteście dla nas najcenniejsi. Oddamy wszystko, żeby tylko wam się nic nie stało. Wszystko? — powtórzył najwyraźniej uspokojony. — Jasne. I samochód, i dom. Zrobimy wszystko, byle tylko wam nie spadł włos z głowy. Jeffrey uśmiechnął się i podciągnął kołdrę. Jakoś udało mi się go uspokoić. Ale my z Timem rozmawialiśmy do późna w nocy. W czasie popołudniowej sesji od razu opowiedziałam doktorowi Padgettowi o tym, co się stało, i o mojej późniejszej rozmowie z mężem, do której wróciliśmy jeszcze rano. — Co w związku z tym czujesz? — spytał. — Jestem zła, bardzo zła. I przestraszona. Wkurza mnie, że takim łobuzom uchodzi to na sucho. I że policja nie jest w stanie nic zrobić. Wygląda na to, że nikt się czymś takim nie przejmuje, dopóki kogoś nie zabiją. Po prostu jeszcze jeden napad z bronią w ręku. — Czy sytuacja się poprawia? — Sama nie wiem. Tak bardzo się staraliśmy. Naprawdę. Spotykaliśmy się nawet z politykami. Mówią ładnie, ale potem nic się nie dzieje. Wygląda na to, że nawet jest coraz gorzej. A policja? Nie ma chyba sensu zwalać na nią winy. I tak ma dosyć roboty. Ale raczej nie ma co na nią liczyć. — Więc co chcesz zrobić? — Trudno powiedzieć — odparłam. — Nie bardzo mamy gdzie się przenieść. Nie lubimy z Timem przedmieścia. A jeśli już jakieś miejsce nam się spodoba, to nie mamy pieniędzy, żeby tam zamieszkać. Musimy więc tkwić tu, gdzie tkwimy. — Niczego nie musicie — stwierdził. — Powinniście podjąć decyzję. Albo zostaniecie tam, gdzie nie czujecie się bezpiecznie, i zdecydujecie się podjąć ryzyko, albo gdzieś się przeprowadzicie. Wybór należy do was. —
341
Jakbym miała gdzieś wyjechać, to tylko do jakiegoś małego miasteczka. Dawno temu rozmawialiśmy z Timem o czymś takim. Małe miasteczko. Ta sprawa powróciła w czasie wczorajszej rozmowy. — Jest takie miejsce. Naprawdę piękne i historyczne, jakby wprost z ilustracji Normana Rockwella. Jedzie się godzinę do miasta, ale niektórzy dojeżdżają stamtąd do pracy. Jak tylko jesteśmy w Nottingham, myślimy, że chcielibyśmy tam zamieszkać. — Jak widzisz, zawsze masz wybór. Możecie zostać w mieście, ale możecie się też przeprowadzić. To prawda, że potrafiłam być uparta i zawsze chciałam mieć rację, ale wiedziałam też, że niektóre rzeczy w życiu są ważniejsze od innych. Do powrotu Tima podjęłam więc właściwie decyzję. — Wiesz, powinniśmy się przeprowadzić do Nottingham — oznajmiłam bez zbędnych wstępów. Tim, który zawsze starał się dostosować do miejskiego życia, w głębi duszy tęsknił za światem swojego dzieciństwa. Szybko więc się ze mną zgodził. Co prawda gotów był tu wytrwać, gdybym chciała zostać, ale ucieszył się z tej decyzji. Natychmiast zaczęliśmy przygotowywać dom do sprzedaży i jednocześnie sprawdziliśmy agencje nieruchomości w Nottingham, zastanawiając się, jak powiedzieć o wszystkim dzieciom. Znacznie szybciej, niż się spodziewaliśmy, udało nam się znaleźć dom naszych marzeń. Nie byliśmy jeszcze gotowi, by zgłosić nasz obecny w agencji, ale wiedzieliśmy, że musimy działać błyskawicznie. W pierwszej połowie listopada podpisaliśmy umowę kupna bez klauzuli awaryjnej dotyczącej sprzedaży obecnego domu. Podjęliśmy ryzyko, że w przyszłości będziemy musieli przez jakiś czas spłacać dwa kredyty hipoteczne. Jednak bezpieczeństwo dzieci było dla nas ważniejsze. Pracowaliśmy sumiennie, przygotowując nasz dom do sprzedaży. Wykorzystaliśmy część oszczędności, by doprowadzić go do idealnego stanu. Musieliśmy być konkurencyjni na tak pełnym —
342
ofert rynku. W styczniu udało nam się podpisać umowę sprzedaży. Dzięki wspaniałemu zbiegowi okoliczności sprawa obu domów została ostatecznie załatwiona tego samego dnia. Nasza wiara i nadzieja się opłaciła. Chociaż Nottingham nie był przedmieściem, dojazd był na tyle szybki, że mogłam nadal spotykać się z doktorem Padgettem, gdybym tylko chciała. Zaczęłam się już zastanawiać nad zakończeniem terapii, ale wśród całego tego bałaganu, który nas otaczał, zdecydowałam odłożyć tę decyzję na później. W umowie sprzedaży mieliśmy zastrzeżoną możliwość pozostania w naszym starym domu aż do końca maja, tak by dzieci doczekały końca roku szkolnego. Nie chciałam kończyć terapii w tak niespokojnym okresie naszego rodzinnego życia. Wiedziałam jednak, że nie mogę jej ciągnąć wiecznie, zwłaszcza w naszych nowych warunkach. Zdecydowaliśmy więc z doktorem Padgettem, że z początkiem stycznia 1995 roku ograniczymy liczbę spotkań do jednego w tygodniu, co będzie pierwszym krokiem do zakończenia terapii. Zgodziliśmy się też na wstępnie ustalony przeze mnie termin ostatecznego rozstania, którym miał być koniec lata.
343
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Początek 1995 roku minął nam bardzo szybko, gdyż ciągle byliśmy zajęci sprzedażą i kupnem domu. W obu przypadkach poszło nam bardzo dobrze. 28 lutego 1995 roku dom w mieście zmienił właściciela, chociaż wciąż mogliśmy w nim mieszkać. Większość weekendów spędzaliśmy w naszym nowym domu w Nottingham. Polerowaliśmy drewniane części i malowaliśmy pokoje, przygotowując wszystko do przeprowadzki. W tygodniu woziliśmy dzieci na treningi, zbiórki skautowskie, żegnaliśmy przyjaciół i staraliśmy się cieszyć ostatnimi miesiącami w naszej dzielnicy. W czasie mniej licznych teraz sesji starałam się przygotować z doktorem Padgettem do zakończenia terapii. Kiedyś stanowiła ona najważniejszy punkt mego życia. Teraz dziwiłam się czasami, co jeszcze robię w gabinecie doktora. Otaczało mnie życie — przyszłość — i czasami wchodziłam do gabinetu, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Doktor Padgett wciąż był mi bardzo bliski. Jego ciepłe uśmiechy na powitanie i spokojny głos działały na mnie tonizująco. Ale nie miałam już tak wielkiej potrzeby, żeby się z nim spotykać. Mimo to nie chciałam jeszcze ustalić ostatecznej daty zakończenia terapii. Rozmawialiśmy o przyszłości. Pokazywałam mu zdjęcia naszego nowego „starego domu” i opowiadałam o swojej pracy. Wciąż był dla mnie jak ojciec, chociaż teraz nasze stosunki przypominały relacje dorosły-dorosły, a nie dorosły-dziecko.
344
Czasami czułam się winna i zastanawiałam się, jakich introspekcji unikam. Jednak doktor Padgett zapewnił mnie, że dzielenie się dobrymi wiadomościami, podobnie jak złymi, jest krokiem w kierunku niezależności. W tych burzliwych dla mnie czasach sesje stały się prawdziwymi niebem, gdzie mogłam trochę odetchnąć i się odprężyć. Gdy nastała wiosna i od przeprowadzki dzielił nas zaledwie miesiąc, zaczęliśmy więcej rozmawiać o zakończeniu terapii. Doktor Padgett był za tym, żeby potem nastąpił, za obopólną zgodą, roczny okres bez żadnych kontaktów. Ta perspektywa bardzo mnie niepokoiła. — Ale dlaczego? — pytałam. — Rozumiem inne zasady, ale to przecież bezsensowne okrucieństwo. Skąd mogę wiedzieć, co się zdarzy w ciągu tego roku? A jeśli będę pana potrzebować? Co mam wtedy zrobić? — Zakończenie terapii nie kończy całego procesu zdrowienia - powiedział. — Powrócą do ciebie dawne sprawy, pojawią się też nowe, których się nie spodziewałaś. To jeszcze nie koniec, a raczej początek nowego rozdziału w twoim życiu. Od tego momentu będziesz musiała sama zająć się swoimi problemami. — A jeśli sobie nie poradzę? Co wtedy? — indagowałam, zaczynając wpadać w panikę i żałując, że zgodziłam się zakończyć terapię już za parę miesięcy. — Czy myślisz, że dasz sobie radę? — Sama nie wiem. A jeśli nie? — Sądzę, że pójdzie ci lepiej, niż przypuszczasz. Ale jeśli poczujesz, że już nie dajesz rady, będę mógł cię skierować do innego, dobrego psychiatry. — Nie chcę innego psychiatry! — powiedziałam z naciskiem. — Nie zamierzam opowiadać nikomu innemu o swoim życiu. Pan mnie rozumie. Wiele razem przeszliśmy. — Masz rację i to się nie zmieni. To, co nas łączy, nie skończyło się, kiedy wziąłem urlop. Nie zginie też, kiedy przestaniesz przychodzić na sesje. Czy nie widzisz, że się zmieniłaś, Rachel?
345
ciągnął. — I to radykalnie. Nie jesteś już tą samą osobą co dawniej. Nie mogłabyś do tego wrócić, nawet gdybyś chciała. Nasz związek jest teraz częścią ciebie. Nikt i nic ci tego nie zabierze. — Ten koniec to jak śmierć — lamentowałam. — Jakbyśmy już nigdy mieli się nie spotkać. Tyle że pan nie umrze, ale ciągle będzie prowadził terapię, może z kimś takim jak ja parę lat temu. Dlaczego mam być w żałobie po kimś, kto wciąż żyje? — Przecież nie powiedziałem, że rozstajemy się na zawsze — przypomniał. — Chodzi o rok bez żadnych kontaktów. Po tym okresie będziesz mogła wrócić, jeśli będziesz tego potrzebowała, w jakimś ustalonym indywidualnie, ograniczonym zakresie. — Dlaczego rok, a nie, na przykład, cztery miesiące? Może sześć? Albo na zawsze? Po co w ogóle jakieś ograniczenia? Czy pan mi nie ufa? Boi się pan, że się ode mnie nie uwolni do końca życia? — Podświadomość zawsze działa — zaczął wyjaśnienia. — Kiedy zakończysz terapię, część ciebie będzie czuła dumę i niezależność, a także radość z tego, co osiągnęłaś. Jednak druga część będzie się temu sprzeciwiać. Możesz podświadomie doprowadzić do jakiegoś kryzysu, byle tylko uniknąć rozdzielenia. — Jak emocjonalna hipochondryczka? — Osobiście bym tego tak nie ujął. Ale po zakończeniu terapii z pewnością będziesz przeżywać ciężkie chwile, które mogą wynikać z nierozwiązanych spraw. Mogą też brać się z podświadomej potrzeby uniknięcia tego, że, w twoim pojęciu, cię opuściłem. Jeśli będziesz wiedziała, że istnieje ściśle określony czas bez spotkań, chętniej zajmiesz się swoimi problemami i uznasz je raczej za wyzwania niż porażki. Jeśli jednak wciąż będziesz czuła, że coś jeszcze nam zostało, będziesz mogła do mnie wrócić. Ten rok stanowi gwarancję, że jeśli zdecydujesz się znów podjąć terapię, to z ważnych powodów, a nie po to, by uniknąć bólu rozłąki.
346
Zastanawiałam się nad tym przez chwilę. Musiałam przyznać, że ma to sens. I chociaż bardzo chciałam, żeby ta zasada nie obowiązywała, to jednak z czasem dorosłam i zrozumiałam, że doktor wprowadza te wszystkie zasady dla mojego dobra. Wie pan, chyba rozpłaczę się jak dziecko, kiedy będziemy musieli się pożegnać — powiedziałam smutno, a w moich oczach już pojawiły się łzy. — Jest pan jedną z największych radości mojego życia. Będzie mi pana brakować. — Zapewniam, że mnie ciebie też — powiedział, a oczy mu zalśniły. I chociaż myślałam z niechęcią o rozstaniu, to jednak mu wierzyłam. On też będzie za mną tęsknił. Oboje włożyliśmy wiele w tę terapię i staliśmy się sobie bardzo bliscy. Jej zakończenie, chociaż nieuniknione i konieczne, będzie trudne dla nas dwojga. Tyle że doktor Padgett nie chciał mi okazywać swego niepokoju i smutku, podobnie jak ojciec, który odprowadza po raz pierwszy do przedszkola swoje dziecko. Przeprowadzka poszła bardzo sprawnie. Pracownicy firmy zdołali do południa załadować na ciężarówkę nasze meble i inne rzeczy nagromadzone w ciągu ośmiu lat. Kiedy zaczęłam rozglądać się po opustoszałym domu, poczułam żal i strach. Ściany świeciły pustkami. Na wykładzinie w sypialniach wciąż widać było odciski po meblach, jakby stały tam nierzeczywiste łóżka i szafy. W minionym tygodniu zebrałam prawie tysiąc stron z brulionu. Obrazowały one proces mojej terapii i nie chciałam, by dotykał ich ktoś inny poza mną. Spakowałam je osobno do dużego, czarnego segregatora, który znajdował się w narożnej sypialni, sama zaś zabrałam się do zmywania i odkurzania, by przygotować dom dla nowych właścicieli. Kiedy skończyłam sprzątanie, zaczęłam robić zdjęcia całego domu. Pragnęłam zapamiętać wszystko, co się z nim wiązało — zarówno dobre, jak i złe. Radość, kiedy Jeffrey i Melissa pojawili się w domu. Piękne, drewniane schody, które z takim trudem udało nam się odrestaurować...
347
Spędziłam tak z pół godziny, robiąc zdjęcia i oddając się melancholii, która zaczęła mnie opanowywać, w końcu jednak musiałam jechać. Żal stanowił część rezygnowania z czegoś i zwracania się ku przyszłości. Zamknęłam drzwi po raz ostatni, zrobiłam jeszcze parę zdjęć całego domu i podwórka i po raz ostatni ruszyłam ulicą jako ktoś stąd. Mijałam domy przyjaciół i sąsiadów, wraz z którymi walczyłam o dobro naszej dzielnicy. Ktoś zapewne przejmie teraz moje obowiązki. Mijałam domy przyjaciółek z chóru, które pomagały mi w najgorszych momentach i były dla mnie jak prawdziwa rodzina, której nigdy nie miałam. Chciałam wstąpić do wszystkich, by ich uściskać i się wypłakać. Ale w Nottingham czekał na mnie Tim z dziećmi. Poza tym miałam sześć miesięcy na pożegnania. Czas było ruszać dalej. Kiedy jechałam drogą międzystanową samochodem, w którym wiozłam pełno środków czyszczących i cenny, czarny segregator, myślałam, że chociaż wyjeżdżam ze smutkiem, to jednak tym razem od niczego nie uciekam. Dążyłam do czegoś lepszego. Przyjaźnie z miasta, podobnie jak mój związek z doktorem Padgettem, były częścią mnie i obiecywałam sobie, że zrobię wszystko, by je podtrzymać. Osoby najważniejsze w moim życiu — Tim, Jeffrey i Melissa — przeprowadzały się wraz ze mną. Kiedy dojechałam do wyjazdu na Nottingham, nie oglądałam się już za siebie, ale patrzyłam przed siebie, w przyszłość. Przy tych wszystkich zmianach spotkania z doktorem Padgettem były dla mnie prawdziwą pociechą. Dojazd w jedną stronę zajmował godzinę, co pozwalało mi zebrać myśli, kiedy do niego jechałam, i zastanowić się nad wszystkim, kiedy wracałam. Pod koniec czerwca, parę tygodni po przeprowadzce, ustaliłam termin zakończenia terapii. 12 września 1995 roku. Zaznaczyłam sobie tę datę na czerwono w moim kalendarzyku. Miałam jeszcze zaznaczone dwanaście sesji z „dr P.”, jak pisałam, a przy ostatniej dopisałam sobie jeszcze: „Zakończenie”.
348
Ustalenie tej daty było łatwiejsze, niż się spodziewałam. Tyle rzeczy zmieniło się w moim życiu, więc potraktowałam to jako jeszcze jedną zmianę. Wiedząc, że koniec zbliża się nieuchronnie, nie chciałam tracić cennego czasu. Nagle dotarło do mnie, że pożegnanie nie ograniczy się do ostatniej sesji, ale rozciągnie na cały ten okres. W czasie sesji mówiłam doktorowi Padgettowi, jak wiele dla mnie znaczy i jak bardzo zmienił życie moje i całej mojej rodziny. To dzięki niemu dzieci i Tim mogą mieć normalną żonę i matkę, która chce dożyć późnego wieku i rozpieszczać swoje wnuki. Człowiek, którego poznali tylko przelotnie, sprawił, że uniknęli tragedii. Kiedyś, gdy moje dzieci dorosną, opowiem im o tym człowieku, który dał mi tak wielką szansę. Był to również czas przypomnień. To, że zmiany były tak niewielkie i stopniowe, powodowało, że trudno je było obserwować na bieżąco. Jednak z perspektywy czterech lat widziałam, jak bardzo się zmieniłam. Pasowałam przecież do każdego punktu ze szpitalnego opisu: manipulowałam innymi, byłam autodestrukcyjna, rozwiązła, szukałam uznania innych i zachowywałam się histerycznie. Miałam nadzieję, że skoro potrafię się do tego zdystansować, to cały ten bagaż należy już do przeszłości. — Jak pan mógł ze mną wytrzymać? — pytałam. — Mówiłam przecież takie okropne rzeczy. Specjalnie pana straszyłam. Starałam się panem manipulować i doprowadzić pana do ostateczności. — Bo wiedziałem, że brzydka powłoka kryje prawdziwy diament — odpowiedział z uśmiechem. — Zrozumiałem to, jak tylko cię zobaczyłem. — Czy marzyło się panu, że stanę się taka jak teraz? — Inaczej nigdy nie zgodziłbym się zostać twoim terapeutą, Rachel. Nikt oczywiście nie zna przyszłości, ale domyślałem się potencjału, który w tobie drzemał. — Nigdy się pan nie poddał. Powinien pan być dumny ze swoich osiągnięć.
349
Ja tylko ci pomogłem — zastrzegł. — To ty nigdy się nie poddałaś i musiałaś najwięcej nad sobą pracować. Dlatego cała zasługa przypada tobie, Rachel. To nie była tylko fałszywa skromność. Wiedziałam, że ma rację. Oboje mieliśmy powody do dumy. Jeszcze jedno pytanie — rzuciłam, czując, że zbliżamy się do końca sesji. — Kiedyś zdiagnozował mnie pan jako przypadek pogranicznego zaburzenia osobowości. Z tego, co czytałam na ten temat, wynika, że tego raczej nie można wyleczyć. Czy jestem nadal przypadkiem z pogranicza? Czy zawsze taka będę? —
A ty co myślisz? Uważasz, że jesteś z pogranicza? Przecież to pan jest lekarzem — powiedziałam, pragnąc, by przynajmniej raz odpowiedział normalnie na moje pytanie. — Ja nie jestem tutaj ekspertem. — Wydaje mi się, że w tej chwili masz równie głęboką intuicyjną wiedzę jak wielu psychiatrów, którzy albo piszą na ten temat, albo leczą pograniczne zaburzenia osobowości. Potrafisz sama odpowiedzieć na to pytanie. — Ale właśnie tego nie mogę znaleźć w książkach — naciskałam. — Wszyscy wyjaśniają, co to znaczy i jakie są objawy tej choroby, ale brakuje informacji na temat możliwości wyleczenia. A gdyby można ją było leczyć, to w jaki sposób. W przypadku raka sprawa jest prostsza — może być złośliwy lub nie. Chemoterapia działa lub nie. Ale co z pogranicznym zaburzeniem osobowości? Wielu badaczy uważa, że nie da się go wyleczyć, tylko co najwyżej kontrolować. I że dla wielu chorych nie ma nadziei — przez całe życie będą musieli trafiać na jakiś czas do szpitala albo i gorzej. Nie chcę myśleć, że tyle przeszłam, a i tak zostało we mnie coś z pogranicznej osobowości, jak jedna mała komórka rakowa, która znowu może się rozwinąć. — Mówiłem ci już wcześniej, że samo zdiagnozowanie pogranicznego zaburzenia osobowości to nie wszystko — odezwał się doktor Padgett. — To bardzo ogólna wskazówka, która może być użyteczna, ale obejmuje zbyt szeroki zakres — —
350
przypadków: różnych ludzi, u których choroba może się objawiać na różne sposoby. Autorzy, o których wspominałaś, często mają rację. W wielu przypadkach chorzy muszą przez całe życie trafiać do szpitali i więzień. Ale nigdy nie starałem się ciebie zaszufladkować jako osoby z pogranicznym zaburzeniem, nie szukałem też jakichś gotowych metod leczenia tej choroby. Zawsze byłaś dla mnie kimś o unikalnej osobowości. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie — rzekłam z westchnieniem. — Myślę, że zmiany, jakie się w tobie dokonały, są ważne i prawdziwe. Udręka, którą kiedyś czułaś, kazała ci się zachowywać tak, a nie inaczej. Ale ja byłem pewny, że jesteś wyjątkowa. Oboje sprawiliśmy, że te cechy zalśniły teraz niczym diament. Jesteś silna, Rachel. Jesteś jedną z najsilniejszych osób, jakie znam. Czuję, że potrafisz wiele osiągnąć. Nareszcie możesz skorzystać z tego potencjału, który zawsze miałaś. Kiedy skończył, zaczęłam się nad tym wszystkim zastanawiać. Ani książki, ani specjaliści nie mieli czasami gotowych odpowiedzi. Trzeba dojść do nich samemu. Tak będzie znacznie lepiej. Wiedziałam tylko, że patrzę teraz na życie i siebie w sposób, o którym kiedyś nie mogłam nawet marzyć. A człowiek, który siedzi obok, wspierał mnie na każdym etapie mojej trudnej drogi i widział we mnie to, czego sama nie potrafiłam dostrzec. Doktor Padgett nie poddał się nawet w najgorszych momentach. Wierzył we mnie aż do dnia, kiedy w końcu sama mogłam uwierzyć w siebie. Jako człowiek nie był oczywiście absolutnie doskonały, ale należał do najwspanialszych, najbardziej współczujących ludzi, jakich znałam. Pożegnanie z nim będzie okropną udręką. Zaczął się sierpień, a zatem data zakończenia terapii stawała się coraz bardziej realna. Zostało nam zaledwie kilka sesji i już bardzo tego żałowałam. Jeszcze siedem spotkań i do widzenia. I chociaż Tim wiedział, co to dla mnie znaczy, to bardzo żałowałam, że nie mogę być teraz wśród przyjaciół z miasta.
351
Ludzie w Nottingham byli bardzo przyjaźnie nastawieni, ale nie chciałam im opowiadać, co przeszłam. Gdybym poinformowała o swojej chorobie psychicznej, miałoby to zapewne wpływ na ich stosunek do mnie. Dopiero zaczęliśmy nawiązywać tu znajomości i musieliśmy się zastanawiać nad tym, co na razie możemy im mówić. Gdybym straciła kogoś z rodziny lub przyjaciół albo zapadła na zwykłą chorobę, też starałabym się nie pokazywać tej społeczności swojego cierpienia. Przecież nawet moi przyjaciele z miasta, którzy znali mnie dobrze, nie rozumieli, co oznacza dla mnie terapia i jak trudno mi ją zakończyć. Również Tim, który zawsze mi towarzyszył, nie był w stanie pojąć tego w całej pełni. W tym czasie głównie siedziałam w domu. Skończyłam już porządki związane z przeprowadzką, a większość moich klientów mieszkała za daleko, więc zajmowałam się wyłącznie Jeffreyem, Melissą i pracami domowymi. Zaczęłam odczuwać pustkę i nudę. Byłam zmęczona i miałam za dużo wolnego czasu, więc pojawiły się wątpliwości, czy dobrze zrobiliśmy, decydując się na przeprowadzkę. Powoli wycofywałam się w głąb siebie. Gdybyśmy mieszkali w mieście, przyjaciele na pewno by to dostrzegli i spytali, co się dzieje. Ale tutaj nikt tego nawet nie zauważył. Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do kogoś z dawnych znajomych, ale w końcu się na to nie zdecydowałam. Nie kontaktowałam się z nimi wcześniej, tak jak planowałam, i nie chciałam teraz zaczynać od tego, że znowu mam dołek. Uznałam, że dostatecznie już mnie wspierali. Musiałam sama sobie z tym poradzić. Czyżbym znowu wpadła w depresję? Czyżbym znowu potrzebowała leków? Czy to właśnie miał na myśli doktor Padgett, kiedy mówił, że będę podświadomie dążyła do tego, żeby terapia trwała wiecznie? A może rację mieli ci specjaliści, którzy mówili, że pogranicznego zaburzenia osobowości nie da się
352
wyleczyć? Czyżbym miała pozostać emocjonalnym wrakiem do końca życia? Zaczęłam się szybko staczać po równi pochyłej. Czemu do niego po prostu nie zadzwonisz? Nie możesz biec do niego z każdym problemem, Rachel. Co zrobisz, kiedy go już nie będzie? Przecież masz się z nim nie spotykać. Doktor Padgett chciałby, żebym zadzwoniła, gdybym się gorzej czuła... Musisz nauczyć się sama radzić sobie ze swoimi problemami. To mnie przeraża. Potrzebuję go! Muszę usłyszeć jego głos. To podświadomość, Rachel. „Pożegnalny występ” wewnętrznego dziecka. Chodzi o to, żebyś nie przerywała terapii... Ale co ja na to mogę poradzić? Potrzebuję go. Na pewno nie jestem pierwszą pacjentką, która przez to przechodzi. Doktor Padgett będzie wiedział, co robić. To ostatnie zdanie przesądziło o wyniku wewnętrznej walki, którą toczyłam. Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer, teraz zamiejscowy, do doktora Padgetta. Czułam się trochę zawstydzona, bo wydawało mi się, że jest to fiasko. Jednak jeszcze bardziej potrzebowałam jego rady. Doktor oddzwonił parę minut później. Szybko chwyciłam słuchawkę. — Halo? — Tu doktor Padgett — powitał mnie tak samo spokojnie, jak w innych kryzysowych sytuacjach. Teraz jednak zdziwiło mnie to, że jest w innym mieście. Od wielu miesięcy nie dzwoniłam do niego w podobnej sprawie i zaczęłam już żałować, że zrobiłam to tym razem. Mimo to powiedziałam: — Ta depresja wraca, panie doktorze. — Głos zaczął mi drżeć. — Czuję się fatalnie. Nie mogę jeść, z trudem zasypiam, a potem nie mogę wstać z łóżka. Starałam się z tym walczyć, zachować dystans, ale jest coraz gorzej. Nie zrobiłam jeszcze niczego destrukcyjnego, ale obawiam się, że to może nastąpić. Tak się boję,
353
panie doktorze. Dlatego zadzwoniłam. Przepraszam, że tak późno. — Dobrze zrobiłaś — zapewnił łagodnie. Jego słowa bardzo mnie uspokoiły. Najwyraźniej nie uznał mojego telefonu za manipulację czy porażkę. — Sama nie wiem, co o tym sądzić — ciągnęłam. — Jestem prawie pewna, że chodzi o niepokój związany z zakończeniem terapii. Dlatego nie chciałam do pana dzwonić. Żeby nie wyszło na to, że pan decyduje o wszystkim. Uznałam, że muszę zacząć polegać na sobie. Próbowałam to zrobić. Naprawdę. Zapisywałam wszystko jak szalona, łamałam sobie głowę, aby znaleźć jakieś rozwiązanie. Ale jest tylko gorzej. Czy to normalne przed końcem terapii? Ledwo skończyłam, zrozumiałam, że mówię jak stara neurotyczka. — Całkowicie normalne i powinno ustąpić — odparł cierpliwie. — Ale wciąż się boję. — Zaczęłam płakać i żalić się coraz bardziej, wiedząc, że mam go po swojej stronie. — A co z moimi postępami? Czy koniec z nimi? Zastanawiał się przez chwilę. — Czy widziałaś kiedyś ogień w kominku? — spytał kojącym tonem. — Pamiętasz, jak to jest, kiedy drewno zaczyna się naprawdę mocno palić? Kiedy jest czerwone od żaru? — Mhm. — Starałam się opanować płacz, by móc go słyszeć. — W tym momencie polana mają taki sam kształt, jak wtedy, gdy je podpalano. Tyle że teraz aż buchają żarem. Są potwornie gorące. To jednak nie może trwać wiecznie. Stanowi jedynie chwilową iluzję. Polana zaraz się rozsypią, aż w końcu staną się popiołem. Ogień je zmienił. Przez jakiś czas wyglądały tak jak przedtem, ale było to tylko złudzenie. Ogniste polana szybko stają się niegroźnym popiołem. — Mhm — powtórzyłam, słuchając uważnie. Nie wiedziałam, do czego odnosi się ta analogia.
354
Twoje dawne uczucia beznadziei, strachu, przygnębienia były jak solidne, wielkie polana. Jednak kiedy je podpalono, zaczęły się zmieniać. Jeszcze przez jakiś czas może ci się wydawać, że są takie same jak kiedyś. W pewnym sensie są jeszcze bardziej intensywne, jeszcze mocniej rozgrzane... Ale wkrótce rozpadną się, a potem zamienią w popiół. Być może jeszcze tego nie czujesz, ale to przejdzie. Kiedy opanuje cię lęk lub coś w tym rodzaju, pomyśl, że to tylko chwilowe. Te wielkie, solidne polana przestały istnieć. To miało sens. Niepokój powoli zaczął ustępować uczuciu ulgi. — Dziękuję, panie doktorze — powiedziałam, wycierając oczy. — Dziękuję za cierpliwość i przepraszam, że niepokoiłam pana tak późno. Naprawdę bardzo mi pan pomógł. — Cieszę się, że zadzwoniłaś i że mogłem się przydać. — Jest pan naprawdę wspaniały — westchnęłam tęsknie. — Sama nie wiem, jak przeżyję tę ostatnią sesję... — Poradzisz sobie — zapewnił. — Porozmawiamy o tym w czasie następnego spotkania. — Dobrze — powiedziałam, przynajmniej raz nie starając się przeciągnąć tej rozmowy. — Życzę wszystkiego dobrego. — I nawzajem. Do zobaczenia we wtorek. Jak zwykle jego słowa sprawiły, że zaczęłam myśleć o sobie zupełnie inaczej. Doktor Padgett znalazł sposób, by nie zawstydzając mnie, dać mi do zrozumienia, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że nie zaprzepaściłam tego, co już udało mi się osiągnąć. Myślałam o tym, jak uwolnić się z mojej skorupy — zadzwonić do dawnych przyjaciół czy założyć grupę wsparcia w moim nowym środowisku? Zachęcona rozmową zaczęłam szukać dróg wyjścia z tej sytuacji, co stanowiło pierwszy znak odradzającej się nadziei. Nie wszystko było stracone. To było w ostatnich dniach sierpnia. Kończyłam właśnie pisanie listu, kiedy zadzwonił telefon. — Dzień dobry, tu Joe Blackburn z Enterprises, Incorporated. —
355
Reprezentował firmę, w której starałam się o pracę. Zapewne wypadłam dobrze podczas rozmowy kwalifikacyjnej, bo inaczej by nie zadzwonił. — Podjęliśmy decyzję, że byłoby nam bardzo miło, gdyby zechciała pani u nas pracować jako kontroler finansowy. Serce zabiło mi mocniej z radości. — Wspaniale! Kiedy mogę zacząć? Umówiliśmy się na spotkanie i pożegnali. W końcu coś się zaczęło dziać! Moja praca nie była już częścią terapii. Teraz będę normalnie zatrudniona. Poczułam się jak prawdziwa pracująca kobieta. W czasie przedostatniej sesji zauważyłam, że doktor Padgett też jest smutny z powodu tego, że kończą się nasze spotkania, które trwały już od czterech lat. W drodze powrotnej płakałam tak mocno, że prawie nie widziałam drogi. Ale przynajmniej zdołałam wyrazić mu miłość, uznanie i wdzięczność w czasie tych ostatnich miesięcy terapii. Wiedział, co czuję, a ja znałam jego uczucia. Została nam jedna sesja. A potem musieliśmy zakończyć to, co było najbardziej bolesnym, żmudnym, podnoszącym na duchu i oczyszczającym doświadczeniem całego mojego życia.
356
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
W ostatnim tygodniu sierpnia sprawdziłam, czy wszystko w domu jest w porządku, jak również stan naszych finansów, by móc rozpocząć karierę kobiety pracującej, a jednocześnie sprostać rolom matki i gospodyni. Jednak, mimo iż miałam wszystko dopięte na ostatni guzik, radość związana z początkiem pracy zupełnie gasła w obliczu końca terapii. Ze wszystkich książek, jakie czytałam, tylko jedna w nieco większym stopniu zajmowała się problemami związanymi z zakończeniem terapii. A było ono co najmniej tak samo trudne, jak inne sprawy, z którymi musiałam się zmierzyć w ciągu tych czterech lat. Potrzebowałam jakiegoś przewodnika. Czytałam, że zdarzali się pacjenci, którzy nie płacili za ostatnie sesje i przeciągali to nawet po parę miesięcy. Niektórzy nie mogli zdobyć się na to, by otworzyć listy od człowieka, który był tak ważny w ich życiu i którego mieli już nie zobaczyć. Dla innych niepłacenie było sposobem na utrzymanie kontaktu z psychiatrą, gdyż musiał on do nich dzwonić w sprawie zaległych opłat. Chcąc tego uniknąć, zadzwoniłam dzień po przedostatniej sesji do sekretarki doktora Padgetta i poprosiłam o wszystkie rachunki. Doliczyłam jeszcze opłatę za ostatnią sesję i wysłałam czek opiewający na pełną kwotę. Chciałam w czasie ostatniego spotkania rozmawiać z doktorem Padgettem jak równy z równym i nie być mu nic winna. Później spędzałam mnóstwo czasu w swoim domowym biurze i popłakując, myślałam o tym, co miało nastąpić. Jeffrey i Melissa nie wiedzieli, co o tym sądzić, i za wszelką cenę próbowali mnie
357
pocieszyć. Starałam się do nich uśmiechać, zanim znów nie zaczęłam płakać. Tim usiłował im wyjaśnić, że mama ma gorszy okres i że brakuje jej ludzi, ale że nic jej nie będzie. I że najlepiej dać mi spokój. Rozczarowane i wciąż zdezorientowane zastosowały się jednak do tej rady. W ciągu ostatnich czterech lat wiele razy na coś czekałam. Każdy urlop doktora Padgetta, każdy weekend sprawiał, że zaczynałam odliczać dni do kolejnej sesji. Teraz było to gorzko-słodkie doświadczenie. Chociaż bardzo chciałam spotkać doktora Padgetta, to jednocześnie zbliżał się czas ostatecznego rozstania. Przynajmniej na razie byłam jego pacjentką. Ale 12 września o godzinie 16.00 miałam przestać nią być. Doktor Padgett nadal będzie żył swoim życiem. We wtorki zacznie się pojawiać jakaś inna osoba, która bardzo potrzebuje pomocy. W ciągu trzydziestu lat pracy zapewne wielokrotnie rozstawał się ze swoimi pacjentami. Jednak dla mnie było to pierwsze tego typu doświadczenie. Ciekawa byłam, jak potem będzie wyglądało moje życie. W niedzielę zdecydowałam, że kupię mu coś na pamiątkę; coś, co mu będzie o mnie przypominać. Już na początku terapii zauważyłam, że na półkach z książkami ma również sporo małych, fajansowych figurek oraz niewielkich rzeźb z drewna. Teraz zaczęłam się zastanawiać, skąd się tam wzięły. Czyżby były prezentami od pacjentów? Kto dał mu drewnianego słonia, komplet zdobionych złotem podkładek czy porcelanowego ptaszka, który stał koło zegara? Z jakim bólem wiązały się te prezenty? Co obecnie robią ci ludzie? Chociaż nie znosiłam innych pacjentów doktora Padgetta, żałowałam, że nie mogę ich teraz spytać o to, jak się z nim pożegnać. I czy istnieje jakieś życie po doktorze Padgetcie? Tim umówił się na golfa z potencjalnym klientem, musiałam więc wziąć Jeffreya i Melissę na zakupy. Chodziliśmy po sklepach, oglądając wszystko, co się dało, żeby wybrać najlepszy prezent. — Dlaczego po prostu nie kupisz mu pierwszej lepszej rzeczy, mamo? — spytała Melissa.
358
Spojrzałam na nią z takim wyrzutem, że natychmiast zamilkła. Zauważyłam, że Jeffrey pociągnął siostrę za rękaw i po chwili dobiegł mnie jego szept: — Daj spokój. Mama ma ciężki okres. Ponieważ miał taką matkę, Jeffrey był zdecydowanie bardziej wrażliwy niż inne ośmiolatki. To zdarzenie przypomniało mi, że chociaż wciąż opłakuję rozstanie, to jednak jestem dorosła, a w dodatku mam dwoje dzieci. Choćby dlatego powinnam się zebrać w sobie. Moje dzieci miały prawo być dziećmi. To nie one powinny mnie pocieszać, ale odwrotnie. — Nie przejmujcie się — powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. — Zaraz coś znajdziemy. W sklepie z porcelaną pełno było małych figurek. Aniołki, dzieci, pieski, misie... Na półce w kącie stała kolekcja misiowych aniołków — te małe ceramiczne figurki świetnie nadawały się do gabinetu doktora Padgetta. Ich cenę obniżono do dwudziestu pięciu dolarów za sztukę, więc mogłam sobie na nie pozwolić. Dorosły, brązowy niedźwiedź wraz z mniejszym, jasnobrązowym, oba ze skrzydłami, przedstawiały różne scenki, z których żadna nie wydawała mi się odpowiednia. W końcu zobaczyłam figurki niemal schowane za innymi: dorosły niedźwiedź układał małego do snu, przykrywając go kołderką z gwiazdami. Na spodzie widniał napis: „Nawet w najprostszych rzeczach jest coś magicznego — Łasuch układa Miodynkę do snu”. Już wiedziałam, że to jest to. Te figurki mogły stanowić symbol tego, co nas łączyło: ojciec dbał, by córka mogła dobrze spać. Obie miały anielskie skrzydła, co wskazywało, że oboje byliśmy z gruntu dobrzy, tyle że ja dowiedziałam się tego dzięki poświęceniu i miłości, jaką doktor Padgett mnie otoczył. A kołderka w gwiazdy symbolizowała spokój, jaki pozwolił mi odnaleźć. Poza tym duży niedźwiedź mówił tylko: „dobranoc”, a nie: „żegnaj”, a więc nie oznaczało to definitywnego pożegnania. To znaczy tyle, że choć nie zobaczę
359
go już więcej, nadal będzie trwać przy moim boku i dbać o mój sen. Po długim namyśle wybrałam jeszcze kartkę ze szczęśliwą, uśmiechniętą dziewczynką, poprosiłam o zapakowanie prezentu i ruszyliśmy do domu. W drodze powrotnej Jeffrey spytał, dla kogo jest ten specjalny prezent. — Dla dobrego przyjaciela z miasta — odparłam ze łzami w oczach. — To jego urodziny? — zaciekawiła się Melissa. — Nie, to po prostu wyjątkowa osoba. Chcę mu w ten sposób okazać, ile dla mnie znaczy. Kiedyś wyjaśnię im, kim jest ten przyjaciel i dlaczego tak wiele dla mnie znaczy. Teraz jednak znowu zamknęłam się w domowym biurze i położywszy przed sobą czystą kartkę, próbowałam znaleźć słowa na opisanie tego najbardziej intensywnego i uzdrowicielskiego związku mego życia. Gdzie była ciemność, Zalśniło piękno. Razem odkryliśmy diament Pod warstwą ziemi. Zaczęło się nowe życie — Cudowna wiosna, która nigdy się nie skończy... W chwili szczęścia Pomyślę o tobie, Gdy życie mnie przyciśnie, Ty sprawisz, że poradzę sobie. Gdy dostrzegę piękno, Wspomnę twoje roześmiane oczy. Nigdy nie zapomnę tego, Który nie pozwolił mi się stoczyć. Moja miłość nigdy nie ustanie I musisz wiedzieć, Że zawsze będę cię kochać I modlić się za ciebie. Twoja duchowa córka, Rachel
360
Łza opadła na kartkę, ale zaraz ją osuszyłam. Zakleiłam kopertę i położyłam wraz z prezentem wysoko na komodzie, nagle uświadamiając sobie, że za niecałe czterdzieści osiem godzin w gabinecie doktora Padgetta zostaną po mnie tylko te figurki. Zadzwonił budzik. Kiedy się obudziłam z pozbawionego marzeń sennych snu, zobaczyłam słońce. Początkowo dodało mi energii, ale po chwili wszystko sobie przypomniałam. To miał być ten d z i e ń . Nie chcąc ryzykować, że utknę w korku, wyjechałam z Nottingham parę godzin wcześniej, a później wykorzystałam wolny czas, spacerując wokół szpitala. Grupa pacjentów oddziału psychiatrycznego, których rozpoznałam po zwykłych ubraniach i opaskach identyfikacyjnych, zrobiła sobie przerwę na papierosa i siedziała na trawniku tuż koło swojego oddziału. Jedni byli towarzyscy i otwarci, inni bardzo powściągliwi — wszyscy starali się śmiechem lub rozmową zagłuszyć ten lęk, który powodował, że się tu znaleźli. Widziałam ból w ich oczach. Niektórzy bez wątpienia czuli się równie beznadziejnie jak ja kiedyś. Kolejne złamane serca i zagubione dusze — ludzie, którzy szukali swojej szansy, nie będąc w stanie uwierzyć, że mogą zobaczyć światełko w tunelu. Chciałam podejść do nich i powiedzieć, że będzie lepiej, że ludzie potrafią się zmienić, serca mogą wyzdrowieć, a dusze w końcu mogą się odnaleźć. Wiedziałam jednak, że podobnie jak ja, kiedy byłam w ich stanie, nie przyjęliby tego. Sami musieli przeczołgać się przez błotnisty tunel, by móc cieszyć się światłem. Z drugiej strony pragnęłam też przyłączyć się do nich i być jedną z nich. Znowu rozpocząć swoją podróż, byle tylko nie tracić kontaktu z doktorem Padgettem. W końcu znalazłam się z moim kolorowym pakunkiem w jego poczekalni. Ostatni raz. Nawet nie próbowałam przeglądać pism. Patrzyłam tylko dokoła, starając się wszystko dokładnie zapamiętać.
361
Równo o trzeciej doktor Padgett powitał mnie tym samym ciepłym uśmiechem co zawsze, jakby to miała być kolejna zwykła sesja. — Nie wiem, co powiedzieć — zaczęłam. — Brakuje mi słów, by wyrazić to wszystko, co czuję, i ile pan dla mnie znaczy. Mam tylko nadzieję, że pan wie. Ze w ciągu ostatnich miesięcy pokazałam, kim pan dla mnie jest. — Tak, oczywiście — powiedział. Podałam mu prezent. Rozpakował go ostrożnie, jakby papier był częścią mnie. Kiedy go zobaczył i przeczytał podziękowania, w jego oczach pojawiły się łzy. „Biała kartka” nie mogła dzisiaj ukryć jego uczuć. Po chwili oboje zaczęliśmy płakać. Trwało to parę minut. Płakaliśmy, łącząc się w bólu, aż w końcu doktor Padgett wytarł oczy chusteczką, a ja poszłam w jego ślady. — To prawdziwa ironia losu, że tak bardzo zbliżyliśmy się do siebie w trakcie terapii tylko po to, żeby się teraz rozstać — powiedziałam zdławionym głosem. — Rozumiem, dlaczego nie mogę się z panem spotykać przynajmniej przez rok. Czasami bardzo tego żałuję. Ale chciałabym, żeby pan wiedział, że uważam pana za kogoś więcej niż terapeutę. Jest pan dla mnie ojcem i przyjacielem. W innych okolicznościach nigdy nie zrezygnowałabym z tej znajomości. Skinął głową. Na moment wzruszenie odebrało mu głos, a potem powiedział: — Ja też czuję, że łączy nas coś wyjątkowego, Rachel. Jesteś niezwykłą osobą i czuję się zaszczycony, że mogłem cię poznać i z tobą pracować. Mnie również będzie ciebie brakować. — Czasami męczy mnie przeświadczenie — zaczęłam, sięgając po chusteczkę — że wzięłam znacznie więcej, niż panu dałam. Chciałabym, żeby było przynajmniej trochę inaczej. Skąd przypuszczenie, że mi niewiele dałaś? Dla ojca nie ma większej satysfakcji, niż patrzeć, jak jego córka staje się wspaniałą kobietą, z której może być naprawdę dumny. Znowu zaczęłam płakać. — Ale gdyby był pan moim prawdziwym ojcem, moglibyśmy dalej utrzymywać kontakty. Mogłabym się odwdzięczyć za
362
tę miłość, wspierając pana, gdy się pan zestarzeje. Mogłabym pana odwiedzać z moimi dziećmi, pomagać, zająć się panem na starość... Zrobiłabym dla pana wszystko. Gdyby kiedykolwiek pan zadzwonił, natychmiast bym przyjechała. — Wiem o tym, Rachel, i to już samo w sobie jest prawdziwym darem. To, że podjęłaś wyzwanie i nigdy się nie poddałaś, najlepiej świadczy o tym, że odwzajemniłaś moje uczucia. A teraz będziesz mogła je przekazać mężowi, dzieciom i wszystkim, których znasz lub poznasz w przyszłości. Możesz mi wierzyć, Rachel, że pod wieloma względami skorzystałem z naszych spotkań w równym stopniu co ty. Uczyłaś się ode mnie, ale ja też uczyłem się od ciebie. — Sama nie wiem, co mogłam panu dać i czego nauczyć, ale cieszę się, że tak pan uważa. — Tak, naprawdę tak uważam. Spojrzałam na misiowe aniołki stojące na stoliku obok zegara. Zostało mi zaledwie kilka cennych minut sesji. — Wiem, że istnieje różnica między idealizowaniem i przeidealizowaniem jakiejś osoby — ciągnęłam drżącym głosem. — Ale chcę, by pan wiedział, że mimo wszystkich ludzkich niedoskonałości uważam pana za kogoś naprawdę wyjątkowego i wspaniałomyślnego. To dzięki takim ludziom jak pan ten świat staje się lepszy. — Dziękuję — rzekł wyraźnie wzruszony. — Jednak cała rzecz polega na tym, że wcale nie jestem wyjątkowy. Kiedy rozejrzysz się dookoła, zobaczysz wszędzie dobro i wspaniałomyślność. Ty też czynisz ten świat lepszym. Siedzieliśmy przez jakiś czas, patrząc na siebie i ciesząc się chwilą oraz siłą wzajemnych uczuć, których nawet nie próbowaliśmy wyrazić słowami. Pragnęłam, żeby trwało to jak najdłużej. — Cóż, na dzisiaj to wszystko — powiedział wreszcie. Te same słowa, które kończyły każdą sesję. Jednak dzisiaj zabrzmiały ostatecznie. Podniosłam się niepewnie i przez moment po prostu staliśmy w niezręcznym milczeniu. Zaryzykowałam i wykonałam gest, jak-
363
bym go chciała uściskać. Podszedł do mnie i, ku mojemu zaskoczeniu, przytulił mnie mocno. To pierwszy i jedyny raz, kiedy mogłam go dotknąć. Ciepło, które poczułam, i jego drobna budowa spowodowały nagle, że wydał mi się jeszcze bardziej ludzki. Potężny Czarnoksiężnik z Oz stał się nagle zwykłym człowiekiem, tyle że lepszym niż inni. — To był prawdziwy zaszczyt, Rachel, móc cię poznać i z tobą pracować — rzekł, wciąż mnie tuląc. — Dla mnie znajomość z panem też była prawdziwym zaszczytem — szepnęłam, starając się powstrzymać łzy i szykując się do ostatecznego rozstania. Stojąc w drzwiach, jeszcze obróciłam się w jego stronę. — Mam nadzieję, że będzie pan naprawdę szczęśliwy. Nigdy pana nie zapomnę. — Też ci tego życzę — odparł. — I również nigdy cię nie zapomnę. Wyszłam z jego gabinetu i znanymi korytarzami przeszłam na parking. Nie płakałam. Opanowało mnie nierzeczywiste uczucie przypominające szok. Nie mogłam uwierzyć, że nie wpadłam w histerię i nie próbowałam odwlec końca terapii. Po prostu spokojnie przyjęłam to, że jest już skończona. Na dworze świeciło słońce, przed wejściem do szpitala stała furgonetka ze świeżą pościelą, jak zwykle o tej porze. Pojawiły się nowe pielęgniarki — kolejna zmiana warty. Samochody jeździły pobliską ulicą, ludzie wchodzili i wychodzili do okolicznych sklepów i firm. Życie toczyło się swoim torem. Byłam jeszcze jednym kierowcą wśród tylu innych, którzy podążali swoją drogą, nieświadomi tego, jak bardzo zmieniło się moje życie. Jechałam drogą międzystanową, nie zwracając uwagi na znaki i tablice informacyjne. Bez łez. Bez histerii. Czułam tylko wewnętrzną pustkę, ale też nadzieję. Ciepło uścisku doktora Padgetta, które wciąż pamiętałam, podtrzymywało mnie na duchu w drodze do domu.
364
Tim przygotował się do t e g o d n i a . Kiedy przyjechałam, już był w domu. Dzieci bawiły się na podwórku. — Jak się czujesz? — spytał i wyciągnął do mnie ręce. — Jestem odrętwiała — odrzekłam. — Po prostu odrętwiała. Mój mąż zapewne spodziewał się łez i rozpaczy, dlatego wziął wolne, by mnie wspomagać. — Pójdziemy gdzieś na obiad? — spytał. — Nie ma sensu gotować. Sama wybierz jakąś restaurację. Powiem dzieciom, żeby się przebrały. — Nie jestem głodna — wymamrotałam. — I nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę. Tim patrzył na mnie bezradnie z miną kogoś, kto bardzo chciałby pomóc, ale wie, że czasami nic nie można zrobić. Poszłam do swego biura, zamknęłam drzwi i zaczęłam pisać na komputerze. — Musimy coś zjeść — rzucił Tim od drzwi parę godzin później. — Ty też powinnaś. Zrobiło się późno. — To może pojedziecie beze mnie? — odparłam, zmęczona pisaniem, ale nie chcąc się ruszyć z miejsca. — Proszę cię, Rachel. Nie możesz nic nie jeść — nalegał. — Czy zjadłaś chociaż śniadanie? — Nie — odparłam i dopiero teraz to do mnie dotarło. — Znajdę coś później w domu. Jedźcie sami. — Dzieci się niepokoją. Czy nie możesz po prostu pojechać z nami? — Nie — warknęłam. — Nie jestem głodna. Nigdzie nie pojadę. Jedźcie beze mnie. Tim westchnął i ruszył do dzieci. Po chwili usłyszałam ich głosy za oknem. — Dlaczego mama nie chce jechać? — spytała drżącym głosikiem Melissa. — Jest smutna — odparł Tim. — I nie chce jej się jeść. Woli trochę pobyć sama. — Ale bardzo mi jej brakuje, chcę, żeby była z nami! — nalegała. — Chcę ją widzieć! Wiem, że z nami nie będzie smutna! — Wszystko będzie dobrze. Naprawdę.
365
Czy mama znowu jest na diecie, tato? — spytał zaniepokojony Jeffrey. — Czy znowu pójdzie do szpitala? — Nie — odparł Tim tonem, który wskazywał, że wcale nie jest tego pewny. — Nic jej nie będzie. — Bez mamy nigdzie nie jadę! — oznajmiła Melissa. — Ja też! — poparł ją Jeffrey. Tim powoli tracił cierpliwość. Jeszcze raz musiał usprawiedliwiać mnie przed dziećmi i grać twardziela, rozdarty między moim bólem a ich. I ukrywać swój strach i obawy. — Wsiadajcie do samochodu! — wrzasnął. — Jedziemy! Usłyszałam płacz dzieci, a potem odgłos silnika. Żałowałam, że tak je potraktował, ale rozumiałam, że już nie mógł inaczej. Jego cierpliwość też miała swoje granice. Dzieci nie zasługiwały na ten wybuch, ale przecież nie mogłam go za to winić. Zakończenie terapii stanowiło swego rodzaju promocję. Dojrzałam wreszcie nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Nadszedł więc czas, bym pokazała, że potrafię się zachowywać jak dorosła osoba. Użalałam się nad sobą, zapomniawszy, że nie tylko ja mogę się poczuć skrzywdzona. Wyłączyłam komputer i wzięłam kluczyki oraz torebkę. Nie zauważyłam ich od razu po wejściu do restauracji. W końcu dostrzegłam nadąsane dzieci, bawiące się słomkami. Tim też miał ponurą minę. — Zdecydowałam się jednak przyjechać — powiedziałam, siadając obok nich w loży. — Na chwilę zapomniałam, że rodzina jest najważniejsza. Dzieci pisnęły z radości, a Tim odetchnął z ulgą. W r ó c i ł a m d o d o m u . Jeffrey i Melissa przesunęli się tak, by siedzieć przy mnie. — Zaraz coś dla ciebie zamówię. — Dziękuję, nie jestem głodna — zaprotestowałam, ale widząc ból w jego oczach i zaniepokojone spojrzenia dzieci, skinęłam głową. — Dobrze, niech będzie cheeseburger i frytki. Może jednak jestem głodna. A teraz będziesz mogła przekazać te uczucia mężowi, dzieciom i wszystkim, których znasz lub poznasz w przyszłości. —
366
Rozstanie z doktorem Padgettem spowodowało, że nagle poczułam pustkę, ale wiedziałam, że mogę ją wypełnić. Miałam przecież kochającą rodzinę, która wspierała mnie, zanim zaczęłam terapię, i która będzie mnie wspierać w przyszłości. Wiem, że będę miewała gorsze chwile i będę żałowała, że nie ma przy mnie doktora Padgetta. Ale kołderka w gwiazdy, jego dziedzictwo, otulała mnie szczelnie. Teraz mogłam nie tylko czuć, ale i odwzajemniać miłość. Nie byłam więc sama. Miałam rodzinę, przyjaciół, Kościół i Boga. Mogłam więc cieszyć się dobrem i miłością. Poradzę sobie. I to jeszcze jak.
367
EPILOG
Jest styczeń 2004 roku. Osiem i pół roku temu rozstałam się z doktorem Padgettem. Aż trudno mi uwierzyć, że to więcej, niż trwała cała terapia. Oczywiście w tak długim okresie można oczekiwać wielu wyzwań i okazji, zwycięstw i porażek, radości i smutków, a moje życie nie różniło się pod tym względem od życia innych ludzi. Doktor Padgett powiedział kiedyś, że moja droga do całkowitej integracji nie skończy się wraz z terapią, ale zyska nowy wymiar. Wierzył, że poradzę sobie z całym dobrem i złem, z którym się zetknę. I jak zwykle miał rację. Od tamtego pamiętnego wrześniowego dnia z 1995 roku moje życie nabrało tempa. Urodziłam trzecie dziecko — córkę Julie. Zrezygnowałam z pracy i zostałam pisarką. Zmarła matka Tima, a parę lat później również moja. Doświadczyłam tego wszystkiego, co wiąże się z macierzyństwem, małżeństwem i pracą zawodową. I chociaż moje życie, tak jak każdego, nie było wypełnione samym szczęściem, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że było emocjonalnie stabilne i pełne wewnętrznego spokoju. Przez ponad cztery lata trzymałam się kurczowo doktora Padgetta, bardziej jak dziecko, którym nigdy nie przestałam być, niż dorosła kobieta. W tym sensie zakończenie terapii stanowiło swoistą promocję — nadszedł czas, bym sprawdziła się jako żona, matka i osoba dorosła. Psychoanaliza pomogła mi zrozumieć, jak wielki wpływ na naszą osobowość mają zdarzenia z dzieciństwa i jak ważne jest dobre rodzicielstwo. Miałam świadomość tego, że chociaż sama przechodziłam ciężki okres, to moje dzieci przeżywały to samo.
368
Musiałam dojrzeć i zająć się nimi w odpowiedni sposób. Skoro sama wyzdrowiałam, powinnam pomóc im wyleczyć rany. Kiedy już mogłam nie koncentrować się wyłącznie na sobie, zaczęłam widzieć, co stało się z Jeffreyem i Melissą. Mój syn, chociaż mądry i wrażliwy, był też nieśmiały i skrępowany. Zachowywał się tak, jakby obawiał się, że każde jego słowo lub gest może wywołać eksplozję. Jego świat był mało stabilny i podatny na zmiany. Melissa, chociaż tak miła i trochę nieśmiała, ukrywała wewnętrzny gniew i zrodzoną z konieczności twardość. W czasie sesji doktor Padgett poświęcał mi cały swój czas i gotów był wysłuchać wszystkiego, co miałam do powiedzenia, starając się mnie wyciszyć i uspokoić. Po przeprowadzce do Nottingham starałam się tak samo postępować wobec moich dzieci. Witałam je, kiedy wracały ze szkoły. Chodziliśmy razem na długie spacery. Co więcej, słuchałam ich, powoli pogrążając się w ich świecie, tak jak wcześniej doktor Padgett w moim. Wolno i nie bez trudności ich rany też zaczęły się goić. Dzieliłam się z nimi tym, czego nauczyłam się od doktora Padgetta, niczym mądrością przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Jego słowa potrafiły je uspokoić i pomagały odzyskać nadwątlone wewnętrzne siły. Jeffrey i Melissa są teraz w szkole średniej. Oboje świetnie radzą sobie z nauką, ale co więcej, radzą sobie z życiem. Mają też ten rodzaj intuicji i wrażliwości, który rodzi się podczas największych życiowych prób i pozwala jeszcze bardziej nabrać siły. Cieszymy się z tego, kim się stali, i jesteśmy z nich dumni. I chociaż są już nastolatkami, lubią być w domu i spędzać czas z całą rodziną. Julie jest w pierwszej klasie. Tylko ją mogliśmy wychować bez emocjonalnych obciążeń, jakie były udziałem jej rodzeństwa, korzystając z tego, czego dowiedzieliśmy się dzięki terapii. Wszyscy, łącznie z nauczycielami, mówią, że wciąż się uśmiecha i jest zawsze zadowolona, co wynika z tego, że żyje w zdrowej,
369
choć przecież niedoskonałej rodzinie, w której rozmawiamy ze sobą i potrafimy się dzielić miłością. Kiedy Tim po raz pierwszy próbował przeczytać te zapiski — wstępny szkic książki powstał w 1997 roku — nie był w stanie ich skończyć. Budziły one zbyt wiele bolesnych i wciąż jeszcze świeżych wspomnień. Tak jak dawniej jest nadal silnym, kochającym i wiernym mężem. Różnica polega teraz na tym, że zyskał prawdziwą partnerkę. Przyznaje, że czasami wątpił w to, czy po drugiej stronie tunelu pokaże się światełko i czy wytrzyma moje dalsze ekscesy. Teraz jednak cieszy się z tego, że przy mnie wytrwał. Wiem, że nie jest to norma i że nawet trudno by było tego wymagać. Po prostu cieszę się, że mam takiego męża. Zapewne najbardziej uzdrawiającym doświadczeniem dla mnie było to, że zdołałam wybaczyć tym, którzy nie mieli zamiaru mnie przeprosić. Moje stosunki z rodzicami bardzo się poprawiły, kiedy zrozumiałam, że jednak im na mnie zależało i starali się mnie dobrze wychować. Moja matka zmarła w 2003 roku, po osiemnastomiesięcznej walce z rakiem. Mimo że bardzo cierpiała, to umarła w spokoju, pełna wiary, wykazując więcej odwagi, siły i zrozumienia niż w czasie swego całego ponad siedemdziesięcioletniego życia. W czasie jej choroby rozmawiałyśmy ze sobą bardziej otwarcie niż kiedykolwiek. Nie mówiłam jej wszystkiego, co wiedziałam. Nie musiałam. Powiedziała mi, że zdaje sobie sprawę z tego, że popełniła wiele błędów i że moja terapia dotyczyła jej i ojca. Przerażało ją to i dlatego nie odwiedzała mnie w szpitalu. Bała się, że nie będę się z nią chciała spotkać. Ale widząc to, jak się później zmieniłam, dziękowała Bogu, że zdecydowałam się na leczenie. Zapewniałam ją szczerze, że wszystko jej wybaczyłam i że wiem, że robiła, co mogła, i że sama nie miała łatwego życia. A przede wszystkim powiedziałam, że wiem, że mnie kocha i że to właśnie pozwoliło mi ostatecznie stanąć na nogi. Na dzień przed śmiercią przytuliłam ją osłabioną i szepnęłam, że ją kocham że dawno już wybaczyłam jej i tacie. Obiecałam też, że
370
będę o niego dbała. Jej oczy, które od paru godzin wydawały się nieobecne, ożyły nagle, a na ustach pojawił się wątły uśmiech. „Wiem” — zdołała powiedzieć. Płakałam, ale był to wyraz żalu po niej, a nie do niej. Za to również powinnam podziękować doktorowi Padgettowi. Oraz Bogu, który jest obecny zarówno na kartach tej książki, jak i w całym moim życiu. We wrześniu 1995 roku nie byłam pewna, czy wytrzymam miesiąc bez doktora Padgetta, nie mówiąc o całym roku. Niektórzy po przeczytaniu mojej książki dziwili się, dlaczego tak nalegał na zawieszenie kontaktów. Teraz doskonale rozumiem, o co mu chodziło. Ponieważ wiedziałam, że jest dla mnie niedostępny, musiałam sobie radzić sama z własnym życiem. Jeszcze przed upływem roku zrozumiałam, że jestem w stanie to zrobić. Tak też się stało. Być może czasami szło mi gorzej, miałam wątpliwości, czasami płakałam, ale jednak sobie poradziłam. Wciąż wysyłam doktorowi Padgettowi życzenia na Boże Narodzenie z informacjami, co u mnie słychać. Zawsze mi odpowiada, załączając jakąś anegdotkę na temat swoich relacji z wnukami. Doktor też czytał tę książkę i daje jej egzemplarze swoim pacjentom. Cieszy się, że ją napisałam. I chociaż nie widziałam się z nim, a nawet nie rozmawiałam od wielu lat, to wspomnienia z nim związane pozwalają mi przetrwać najcięższe chwile. Ci, którzy sami musieli zmierzyć się z chorobą psychiczną, własną albo najbliższych, z pewnością doskonale zrozumieją tę książkę, chociaż dotyczy ona tylko jednej osoby. Wiem, że mój przypadek i wszystko, co się z nim wiązało, jest wyjątkowy. I chociaż perspektywa uogólnienia moich doświadczeń i wyciągnięcia z nich jakichś powszechnie obowiązujących wniosków na temat choroby psychicznej wydaje się kusząca, to jednak nie to było moim celem. Nie pragnę też polecać jakiejś określonej terapii, a tym bardziej włączać się w lekarską debatę na temat tego, która z nich jest najbardziej skuteczna w przypadku tej czy innej choroby psychicznej.
371
Mam tylko nadzieję, że czytelnicy zrozumieją, co tak naprawdę oznacza choroba psychiczna, a także jak wygląda walka z nią. najważniejsze — ta książka ma stanowić świadectwo tego, że cuda się zdarzają, że miłość potrafi uleczyć rany i że ludzie obdarzeni odwagą i wytrwałością mogą liczyć na zwycięstwo.
372
373
MATERIAŁY NA TEMAT POGRANICZNEGO ZABURZENIA OSOBOWOŚCI
Po zapoznaniu się z opowieścią Rachel Reiland być może zechcą Państwo dowiedzieć się czegoś więcej na temat pogranicznego zaburzenia osobowości (BPD). Zanim jednak zdecydują się Państwo odwiedzić księgarnię lub wpisać: „borderline personality disorder” do ulubionej wyszukiwarki internetowej, prosimy zapoznać się z poniższymi informacjami, które powinny pomóc w dotarciu do właściwych danych. Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatryczne podało definicję pogranicznego zaburzenia osobowości w 1980 roku, kiedy to znalazła się ona w Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders (Diagnostycznym i statystycznym spisie chorób psychicznych). Jednak ponad dwadzieścia lat później wiele osób w ogóle nie słyszało o tej chorobie. Nawet wśród lekarzy jest ona słabo znana, traktowana niechętnie i z małym zrozumieniem. Do niedawna również państwowe i publiczne instytucje zajmujące się chorobami psychicznymi pomijały BPD. Na szczęście ostatnio pograniczne zaburzenie osobowości stało się bardziej znane, a jego badacze, osoby z BPD i członkowie ich rodzin, utworzyli własne strony internetowe na ten temat, a także wydali podręczniki dotyczące radzenia sobie z tą chorobą i zaczęli upowszechniać informacje na jej temat. Źródła podane poniżej mogą stanowić dobry początek dla tych wszystkich, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej. Jedno ostrzeżenie. Chociaż niektóre z tych źródeł zawierają ogólne informacje, wiele koncentruje się na samych chorych bądź członkach ich rodzin, którzy dzielą się swoim żalem i trudami związanymi ze znoszeniem napadów wściekłości i krytyki ze strony chorych. Dlatego osoby, którym wydaje się, że mają pewne cechy BPD, powinny korzystać z informacji skierowanych tylko do nich. Źródła skierowane do członków rodzin mogą im się bowiem wydać bardzo deprecjonujące i zniechęcające. Chociaż negatywne wpływy BPD — zwłaszcza na dzieci — są niezaprzeczalne, to sami chorzy mogą mieć problemy, by sobie z tym poradzić. Osoby z BPD i ci, którzy je kochają, powinni przede wszystkim pamiętać, że ta choroba wywołuje bardzo zróżnicowane zachowania. Jeśli jakaś strona
374
internetowa lub książka nie zawiera potrzebnych informacji, należy szukać dalej. ZASOBY INTERNETOWE www.borderlinepersonality.ca Te strony stworzono, by „pomogły (od wewnątrz) zrozumieć pograniczne zaburzenie osobowości, towarzyszące mu zachowania, a także wyzwania, które stoją przed osobą ze zdiagnozowanym BPD oraz jej najbliższymi”. Znajdziemy tam stałe rubryki typu: częste pytania, archiwum z artykułami dotyczącymi choroby, linki, recenzje książek i najświeższe informacje. Dostarczają one informacji chorym i członkom ich rodzin. www.borderlinepersonalitydisorder.com To serwis National Educational Alliance for Borderline Personality Disorder (NEABPD), który ma prezentować zarówno naukowe, jak i kliniczne informacje na temat pogranicznego zaburzenia osobowości. www.bpd411.org Strony powstałe, by „zapewnić bezpieczną edukację i możliwość zrozumienia chorych osobom, które stykają się z kimś o cechach typu BPD". Informacje opierają się głównie na książce Stop Walking on Eggshells (patrz KSIĄŻKI INFORMACYJNE I PORADNIKI). Zawierają materiały źródłowe z artykułami na temat „początków”, zapewnienia bezpieczeństwa chorym i ich bliskim, zrozumienia BPD, spraw związanych z dziećmi, powrotu do zdrowia i tym podobne. Są tam również informacje na temat e-mailowych grup wsparcia. www.bpdcentral.com Strony stworzone przez Randi Kreger, współautorkę Stop Walking on Eggshells (patrz KSIĄŻKI INFORMACYJNE I PORADNIKI). BPD Central to jedna z najstarszych, największych i najpopularniejszych stron poświęconych pogranicznemu zaburzeniu osobowości. Początkowo skierowana była do rodzin chorych, ale można na niej znaleźć szczegółowe materiały edukacyjne niedostępne w księgarniach, w tym informacje dla: — rodziców osób z BPD (Hope for Parents), — partnerów osób z BPD, chcących zrozumieć, na czym polega ich związek (Love and Loathing), — tych, którzy rozwodzą się z osobami z BPD (Splitting i złożony z trzech płyt zestaw na temat praw rodzicielskich). Można tam również znaleźć zestaw do odtwarzania plików multimedialnych i duże forum dla członków rodzin, a także informacje o kilkunastu e-mailowych specjalistycznych grupach wsparcia dla osób
375
bliskich chorym, miejsce, gdzie można zaprenumerować bezpłatny biuletyn na temat BPD i inne. www.bpdrecovery.com Miejsce poświęcone głównie wychodzeniu z BPD. Uważa się je za „bezpieczne forum dla osób z chorobami i problemami psychicznymi (zwłaszcza z BPD), na którym mogą się dzielić swoimi obawami, wypowiadać opinie, szukać ludzi podobnie myślących, analizować sposoby na wyzdrowienie, rozmawiać o lekarstwach i terapii, badać, jaki wpływ (sic!) określona choroba miała na życie ich i ich rodzin”. Strony te zawierają informacje, forum dyskusyjne, e-mailową grupę wsparcia i część poświęconą na osobiste opowieści. www.bpdresources.com To miejsce Helen’s World of BPD Resources, rodzaj „modelu do samodzielnego składania, gdzie mamy tysiące różnych linków z opisami, głównie takich, które zawierają dużo informacji”. Znajduje się tam strona zatytułowana „Helen's Quick Top 40” z doskonałymi linkami do stron z informacjami na temat częstych pytań o BPD. Są tam też strony dotyczące wsparcia i społeczności, w których żyją chorzy, ich związków, leczenia, badań teoretycznych i praktycznych, książek i innych związanych z tą chorobą kwestii. www.laurapaxton.com To strony Laury Paxton, autorki Borderline and Beyond i Beyond Suffering. Zawierają one krótkie opisy zagadnień związanych z chorobą, linki do książek itp. Znajdziemy tam twórcze, efektywne i nowatorskie podejście do leczenia BPD, jak również forum, czat, informacje na temat badań (związanych z diagnozą i leczeniem), grupy dyskusyjne i wiele innych. www.mhsanctuary.com/borderline Serwis powstały, by „ulżyć strasznym cierpieniom tych, którzy dotknięci są chorobami psychicznymi”. Jest tam mnóstwo informacji na temat BPD, w tym również „Ask the Therapist”, czat, strony z najświeższymi wiadomościami, fora oraz wiele artykułów na tematy związane z BPD i recenzje książek. www.pdan.org To strony Personality Disorders Awareness Network (PDAN), które dostarczają informacji członkom rodzin chorych.
376
www.toddlertime.com Serwis Kathi’s Mental Health Review. Znajdziemy w nim informacje na temat pogranicznego oraz narcystycznego zaburzenia osobowości i innych chorób psychicznych, napisane z punktu widzenia osoby, która z nimi walczyła. Są tam osobiste zwierzenia, eseje i artykuły, które powinny pomóc lekarzom, a także linki do e-mailowych grup wsparcia BPD i inne pożyteczne informacje.
KSIĄŻKI INFORMACYJNE I PORADNIKI Kraus Caroline, Borderlines: A Memoir, Broadway Books, Nowy Jork 2004. Książka stanowiąca rodzaj pamiętnika, podobnie jak Uratuj mnie. Istotna różnica polega na tym, że napisała ją osoba będąca partnerką chorej z BPD. Kraus ma obsesję na punkcie kobiety (Jane) z pogranicznym zaburzeniem osobowości, która „zostaje jej przyjaciółką, czasową kochanką, stałą towarzyszką i w końcu «najgorszym wrogiem»”. Ten związek wkrótce pochłania wszystkie siły narratorki, a jego meandry przerastają prostolinijną Caroline. Jane zaczyna przejadać jej oszczędności i nadweręża jej zdrowie psychiczne, zabierając w „mroczną podróż aż na samo dno piekła”. Kreger Randi i Shirley James Paul, The Stop Walking on Eggshells Workbook: Practical Strategies for Living with Someone Who Has Borderline Personality Disorder, New Harbinger Publications, Inc., Oakland, Kalifornia, 2002. Książka powstała przy pomocy współautorki bestsellera Stop Walking on Eggshells. Pomaga ona członkom rodzin osób z BPD zrozumieć własne reakcje na tę chorobę i to, jak wpływają one na samych chorych. Kolejne sugestie — wiele z nich pochodzi ze stron internetowych autorki (www.bpdcentral.com) — uczą samodyscypliny, pozwalają łatwiej się komunikować, radzić sobie z poniżeniami ze strony chorych i ich wybuchami gniewu, zabezpieczyć się przed przejawami choroby i podejmować realistyczne decyzje. Książka zawiera spis zadań; wskazówki i ćwiczenia uzupełniają się wzajemnie, przez co łatwiej można je zastosować. Kreisman Jerold J. i Straus Hal, I Hate You, Don’t Leave Me: Understanding the Borderline Personality, Avon, Nowy Jork 1989. To pierwsza skierowana na szerszy rynek książka na temat BPD. Zawiera profesjonalne rady, które pozwalają chorym i ich rodzinom radzić sobie z BPD i lepiej orientować się w tej chorobie.
377
Sometimes I Act Crazy: Living with Borderline Personality Disorder, John Wiley & Sons, Hoboken, Nowy Jork 2004. Książka dostarcza najświeższych informacji na temat BPD. Zawiera też analizy przypadków pacjentów Kreismana, a także dostarcza rad na temat najbardziej obiecujących metod leczenia oraz informacji dla najbliższych i członków rodzin osób z BPD. —
Lawson Christine Ann, Understanding the Borderline Mother: Helping Her Children Transcend the Intense, Unpredictable, and Volatile Relationship, Jason Aronson Publications, Nowy Jork 2002. Lawson w zajmujący sposób opisuje, jak matki cierpiące na BPD mogą destrukcyjnie wpływać nawet na dorosłe życie swoich dzieci, które na próżno szukały poczucia bezpieczeństwa u rodziców, nie rozumiejąc ich beznadziejnej sytuacji. Są tu w niej sylwetki czterech kobiet o różnych cechach: matka porzucone dziecko, matka pustelniczka, matka królowa oraz matka wiedźma. Nie jest to książka przeznaczona dla osób z BPD, chyba że same miały matkę z tą chorobą. Dorosłe dzieci takich matek mogą zechcieć też skorzystać z usług e-mailowej grupy wsparcia. Więcej informacji pod adresem internetowym: www.bpdcentral.com; można tam również znaleźć adresy grup wsparcia dla małżonków, którzy wychowują dzieci wraz z osobą o cechach BPD. Młodsze dzieci mogą skorzystać z zasobów Personality Disorders Awareness Network (www.pdan.org). Mason Paul T. i Kreger Randi, Stop Walking on Eggshells: Taking Your Life Back When Someone You Care about Has Borderline Personality Disorder, New Harbinger Publications, Inc., Oakland, Kalifornia 1998. Książka sprzedana w ponad stu pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy i przetłumaczona na siedem języków, często uznawana za biblię BPD. Jest to rodzaj samouczka, który wyjaśnia, na czym polegają relacje między osobami z BPD i ich bliskimi. Następnie mamy szczegółowe informacje na temat tego, co trzeba zrobić, by uspokoić rozbujane emocje — nawet jeśli chory nie chce się zmienić. Książka skupia się głównie na zrozumieniu BPD i radzeniu sobie z „odreagowywaniem na zewnątrz”, które polega na fałszywych oskarżeniach, wybuchach gniewu, obarczaniem bliskich winą i innych podobnych zachowaniach wobec członków rodziny. Moskovitz Richard, Lost in the Mirror: An Inside Look at Borderline Personality Disorder, Taylor Publishing Company, Dallas 2001. Autor pisze: „Książka bada to, jak powstaje pograniczne zaburzenie osobowości, i jedno-
378
cześnie dostarcza podstawowych informacji, jak radzić sobie z tą chorobą osobom na nią cierpiącym”. Podaje też metody współczesnej psychoterapii, zarówno te najbardziej znane: terapię psychoanalityczną, kognitywną i behawioralną, jak i nowe podejścia: odczulanie i przeprogramowywanie ruchów gałki ocznej (EMDR — Eye Movement Desensitization and Reprocessing) oraz dialektyczną terapię behawioralną (DBT — Dialectical Behavior Therapy). Jest to dobra książka dla osób, które właśnie dowiedziały się, że mogą cierpieć na BPD.
Roth Kimberlee i Friedman Freda B., Surviving a Borderline Parent: How to Heal Your Childhood Wounds and Build Trust, Boundaries, and Self-Esteem, New Harbinger Publications, Inc., Oakland, Kalifornia, 2003. Publikacja powstała specjalnie dla dorosłych dzieci rodziców z BPD i zawiera rady, jak stopniowo zrozumieć i zlikwidować trwałe ślady, odciśnięte na psychice dziecka przez chorych rodziców. Czytelnicy mogą się z niej dowiedzieć, jakie kryteria powinni spełniać pacjenci, by uznać ich za chorych na BPD, i jak rozpoznać je u rodziców. Pokazuje, jak radzić sobie z cechami typowymi dlii dzieci osób chorych na pograniczne zaburzenie osobowości: niską samooceną, brakiem zaufania, poczuciem winy i nadwrażliwością. Zajmuje się też problemem uświadomienia rodzicom ich choroby. Dorosłe dzieci mogą skorzystać z pomocy e-mailowej grupy wsparcia, przeznaczonej specjalnie dla nich. Można ją znaleźć pod adresem internetowym: www.bpdcentral.com, gdzie dostępne są również maile dla współmałżonków wychowujących dzieci wspólnie z osobą z cechami BPD. Młodsze dzieci mogą skorzystać z zasobów Personality Disorders Awareness Network (www.pdan.org). Smith Sally Bedell, Diana in Search of Herself: Portrait of a Troubled Princess, Signet, Nowy Jork 1999. Ta biografia księżnej Diany niemal na każdej stronie podaje opisy zachowań typowych dla BPD, kończy ją zaś stwierdzenie poparte przez lekarzy, że księżna prawdopodobnie cierpiała na tę chorobę. Autorka w pełni docenia wszystkie zalety księżnej Diany: olbrzymią zdolność współczucia, oddanie własnym dzieciom i hojność. Mamy więc do czynienia z portretem złożonej i skomplikowanej osoby, która walczyła z chorobą, bacznie obserwowana przez niemal cały świat. Winkler Kathy i Kreger Randi, Hope for Parents: Helping Your Borderline Son or Daughter without Sacrificing Your Family or Yourself, Eggshells Press, Milwaukee, Wisconsin, 2003. Pięćdziesięcioczterostronicowa broszura niedostępna w księgarniach. Można ją zamówić przez telefon pod numerem w
379
Stanach Zjednoczonych 1-888-35-SHELL. Oparta na doświadczeniach dwustu pięćdziesięciu rodziców dzieci ze zdiagnozowanym BPD, ma pomóc ojcom oraz matkom zarówno dorosłych, jak i młodszych dzieci z tą chorobą. Znajdziemy tam rady z zakresu leczenia, opieki, radzenia sobie z fałszywymi oskarżeniami, dotyczącymi znęcania się bądź molestowania, oraz kryzysami, a także promowania niezależności, kontrolowania finansów i chronienia rodzeństwa. Jest to jedyna publikacja przeznaczona dla rodziców młodszych i starszych dzieci z BPD. Rodzice mogą też skorzystać z przeznaczonej specjalnie dla nich e-mailowej grupy wsparcia, pod internetowym adresem: www.bpdcentral.com. W Internecie są też dostępne adresy innych grup wsparcia.
380
381
382