COLIN FORBES
STACJA NR 5
Przeło˙zyła: Agnieszka Ciepłowska
Tytuł oryginału: STATION TARGET-5
Data wydania polskiego...
24 downloads
626 Views
661KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
COLIN FORBES
STACJA NR 5
Przeło˙zyła: Agnieszka Ciepłowska
Tytuł oryginału: STATION TARGET-5
Data wydania polskiego: 1991 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1991 r.
Gambit otwierajacy ˛ PAROWÓZ
Piatek, ˛ 18 lutego 1972, 24.00 Nawet w roku 1972, który trudno byłoby uzna´c za rok pokoju, nie nale˙zało do wydarze´n codziennych zatrzymywanie pociagu ˛ ekspresowego w s´rodku nocy na całkowitym pustkowiu oraz wywlekanie z niego pasa˙zera przez uzbrojonych m˛ez˙ czyzn. Zwłaszcza, z˙ e był to ekspres ameryka´nski. Takie szokujace ˛ do´swiadczenie było z pewno´scia˛ ostatnia˛ rzecza,˛ której mógłby si˛e spodziewa´c Keith Beaumont, odpoczywajacy ˛ na łó˙zku w wagonie sypialnym Florida Express. Po pierwsze pociag ˛ składajacy ˛ si˛e z trzydziestu dwóch wagonów p˛edził z hukiem przez Południowa˛ i Północna˛ Karolin˛e z pr˛edko´scia˛ ponad dziewi˛ec´ dziesiat ˛ mil na godzin˛e, a na zewnatrz ˛ lutowa burza w´sciekle atakowała zasłoni˛ete okna, a po drugie — do nast˛epnego postoju przewidzianego rozkładem jazdy pozostały jeszcze dwie godziny. Przy oknach szczelnie zamkni˛etych przed zacinajacym ˛ deszczem i centralnym ogrzewaniu, nastawionym na Bóg wie ile stopni, w wagonie było goraco, ˛ parno i duszno — tak goraco, ˛ z˙ e rosły Anglik miał kłopoty z za´sni˛eciem. Uniósł si˛e na łokciu i popatrzył na zegarek. Dochodziła północ. Opadł z powrotem na poduszk˛e, splecione dłonie podło˙zył pod masywny kark i rozmy´slał z otwartymi oczami, ukryty za zapi˛eta˛ na suwak zasłona˛ oddzielajac ˛ a˛ go od korytarza. Nad ranem powinien by´c w Miami — tysiace ˛ mil od Grenlandii, od kierowania w´sród wyjacej ˛ zamieci zaprz˛egiem przera˙zonych psów, od popychania po ruchomym lodzie s´lizgajacych ˛ si˛e sanek, a nade wszystko — daleko od wiecznych ciemno´sci i zimna parali˙zujacego ˛ mózg. I jakie to cudowne uczucie by´c znowu suchym; Beaumont mocno przycisnał ˛ do skraju łó˙zka stopy w skarpetkach i rozkoszował si˛e ciepłem.
***
Dwóch uzbrojonych m˛ez˙ czyzn, stojacych ˛ dwadzie´scia mil przed pociagiem ˛ p˛edzacym ˛ przez burzliwa˛ noc, nie było ani w cz˛es´ci tak suchych. Kulili si˛e w stru4
gach ulewnego deszczu. Pod skapym ˛ daszkiem stacji, zapomnianej przez Boga i ludzi w samym s´rodku pustkowia, czekali na pociag, ˛ który według rozkładu nie powinien zatrzyma´c si˛e w ciagu ˛ najbli˙zszych dwóch godzin. Jednak sygnały s´wietlne zostały ju˙z zmienione, a operator wielkiego dieslowskiego silnika cia˛ gnacego ˛ długi, długi pociag, ˛ ostrze˙zony przed niebezpiecze´nstwem, ju˙z pewnie uruchomił masywne hamulce. — Na Boga, mam nadziej˛e, z˙ e on tam jest — wymamrotał jeden z m˛ez˙ czyzn w płaszczu przeciwdeszczowym, zaciskajac ˛ w z˛ebach rozmokłego papierosa. — Jest — zapewnił kompana czterdziestolatek, widocznie szef. — Wyciagnie˛ my go stamtad. ˛ — To mo˙ze by´c trudne. . . — Mamy gwarancj˛e, z˙ e nie b˛edzie — starszy m˛ez˙ czyzna wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni colta kaliber 45, sprawdził b˛ebenek i schował bro´n na powrót. — I nie zapomnij, Jo, z˙ e to ma wyglada´ ˛ c naturalnie, bardzo naturalnie. O niecałe dwadzie´scia mil dalej maszynista prowadzacy ˛ Florida Express z niepokojem wpatrywał si˛e w noc. Semafor, który wła´snie minał, ˛ nakazywał mu zredukowanie pr˛edko´sci, ale przecie˙z nast˛epna stacja b˛edzie dopiero za dwie godziny. Co si˛e wi˛ec, do diabła, działo? Zmniejszył szybko´sc´ , wciskajac ˛ wolno wielkie hamulce. Deszcz uderzał d´zwi˛eczacymi ˛ młoteczkami w stalowa˛ obudow˛e kabiny, strugi piany odrywały si˛e od dachu i gin˛eły w ciemno´sci. Kolejny sygnał błysnał ˛ obok. Czerwony: niebezpiecze´nstwo, stop. Co si˛e dzieje, do cholery? Nacisnał ˛ hamulce mocniej. Znajdowali si˛e w pobli˙zu Cedar Falls, stacji, która nie była przewidziana w rozkładzie jazdy. Dwie minuty pó´zniej pociag ˛ zatrzymał si˛e przy akompaniamencie huczacego ˛ grzmotu pioruna; deszcz chłostał s´ciany wagonów. W chwili, gdy pociag ˛ znieruchomiał, Beaumont wygladał ˛ na u´spionego; le˙zał za zasłona˛ z r˛ekami splecionymi na prze´scieradle. Kiedy otwarto szarpni˛eciem suwak, miał zamkni˛ete oczy. Człowiek w kapeluszu z rozmi˛ekłym rondem przyjrzał mu si˛e i porównał z fotografia,˛ która˛ trzymał w lewym r˛eku. — To on, Jo — powiedział cicho. Beaumont otworzył oczy i ujrzał wylot lufy colta kaliber 45. — Zabieraj to — mruknał. ˛ — Mo˙ze wystrzeli´c, r˛eka ci si˛e trz˛esie. Otwierajac ˛ oczy Beaumont automatycznie zarejestrował kilka szczegółów: kompletnie przemoczony płaszcz przeciwdeszczowy m˛ez˙ czyzny z rewolwerem, par˛e unoszac ˛ a˛ si˛e z jego r˛ekawów, przestrach na twarzy pasa˙zera zajmujacego ˛ łó˙zko po przeciwnej stronie korytarza oraz drugiego m˛ez˙ czyzn˛e w nieprzemakalnym płaszczu stojacego ˛ nieco dalej, z jedna˛ r˛eka˛ w kieszeni. Starszy Amerykanin, który najwyra´zniej dotkliwie odczuwał wysoka˛ temperatur˛e panujac ˛ a˛ w wagonie — o czym s´wiadczyło jego spocone czoło — odezwał si˛e bez s´ladu emocji w głosie. — Ubieraj si˛e, wysiadasz z pociagu. ˛ 5
— A kim ty, do diabła, jeste´s? — spytał Beaumont. Zm˛eczony, wyczerpany podró˙za˛ z Grenlandii do Waszyngtonu spokojnie oceniał swoje szanse. Szybki ostry cios, który wytraci ˛ rewolwer z r˛eki m˛ez˙ czyzny, potem kolano w pachwin˛e. . . Nie, to zbyt niebezpieczne dla innych pasa˙zerów. — Dixon, z FBI — warknał ˛ m˛ez˙ czyzna ze spoconym czołem. — I pospiesz si˛e. Ten pociag ˛ nie b˛edzie stał cała˛ noc. — Nie musi. Je˙zeli o mnie chodzi, mo˙ze rusza´c nawet zaraz. Ze mna˛ w s´rodku. Popełniacie gruba˛ pomyłk˛e. Jestem Brytyjczykiem. . . — Beaumont si˛egnał ˛ po kurtk˛e zawieszona˛ na haczyku. — Uwa˙zaj. . . — ostrzegł Dixon. Anglik spojrzał na niego ponad pot˛ez˙ nym ramieniem w taki sposób, z˙ e Dixon poczuł si˛e nieswojo. — Na lito´sc´ boska,˛ usiłuj˛e pokaza´c panu paszport — zadudnił. Ostro˙znie wyjał ˛ dokument z wewn˛etrznej kieszeni kurtki i podał go Dixonowi. Amerykanin wprawnie otworzył paszport jedna˛ r˛eka,˛ przegladał ˛ go przez chwil˛e, po czym wr˛eczył swojemu kompanowi. — Fałszywy jak cholera, Jo. Beaumont bez komentarza odsunał ˛ koce; okazało si˛e, z˙ e jest kompletnie ubrany, nie miał na sobie tylko krawata, kurtki i butów. Gdy stanał, ˛ Dixon odsunał ˛ si˛e nieco i obserwował go uwa˙znie. Keith Beaumont miał trzydzie´sci dwa lata, sze´sc´ stóp i dwa cale wzrostu, szerokie ramiona i wa˙zył niemal dwie´scie funtów. Nie zrobiło to na Dixonie wi˛ekszego wra˙zenia. Przygladał ˛ si˛e, jak Anglik spokojnie wkłada ubranie: wielki, powolny nied´zwied´z. Po minucie spojrzał na zegarek. — Pospiesz si˛e — powtórzył. Miał racj˛e: to jest człowiek bez refleksu. — Odwal si˛e. Pasa˙zer zajmujacy ˛ przeciwległe łó˙zko otrzasn ˛ ał ˛ si˛e z szoku. — Nazywam si˛e Andrew Phillipson, jestem z Minneapolis — poinformował Dixona jednym tchem. — Ten facet powiedział, z˙ e wraca z Grenlandii. Grenlandii! Tam, gdzie wsz˛edzie jest lód! My´slałem, z˙ e to zabawne. . . — Za chwil˛e ju˙z go tu nie b˛edzie — przerwał mu Dixon — b˛edzie pan mógł dalej spa´c. — Popatrzył na Beaumonta, który sko´nczył si˛e ubiera´c. — To twój baga˙z? Dobrze. Teraz oprzyj obie r˛ece na łó˙zku, jedna przy drugiej — dał si˛e słysze´c nikły brz˛ek metalu, gdy towarzysz Dixona wyjmował r˛ek˛e z kieszeni. Beaumont potrzasn ˛ ał ˛ pot˛ez˙ na˛ głowa˛ pokryta˛ g˛estymi ciemnymi włosami i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — A. . . twój przyjaciel chciałby zało˙zy´c mi kajdanki? Słuchaj Dixon, nie z˙ artuj˛e, wi˛ec lepiej dobrze si˛e zastanów, zanim zdecydujesz: pozwolisz mi wyj´sc´ bez tego z˙ elastwa, czy wolicie mnie zastrzeli´c? Ruszyli korytarzem, Beaumont ze swobodnymi r˛ekoma; pierwszy szedł Jo, niosac ˛ walizk˛e Anglika, Dixon zabezpieczał tyły. Zasłony oddzielajace ˛ poszczególne łó˙zka od korytarza odchylały si˛e, a pasa˙zerowie zerkali na niewielka˛ procesj˛e. 6
Za Dixonem rozległ si˛e tupot nagich stóp goniacego ˛ ich Phillipsona. — Kim jest ten facet? — wykrzyknał ˛ podniecony. — Rozmawiał ze mna,˛ wi˛ec mo˙ze mógłbym pomóc. . . — Zwiał z wariatkowa — uciał ˛ Dixon. Beaumont potknał ˛ si˛e pokonujac ˛ strome schodki na ko´ncu wagonu, wtulił głow˛e w ramiona. Wielki, zaspany i niezdarny, ocenił go Dixon. U podnó˙za schodków Beaumont zatrzymał si˛e na torze, by zapia´ ˛c płaszcz i nasuna´ ˛c kapelusz gł˛ebiej na uszy. Stacja Cedar Falls składała si˛e z jednego niewielkiego parterowego budynku umieszczonego na skraju lasu i z bocznego wyj´scia prowadzacego ˛ na przebiegajac ˛ a˛ obok szos˛e. Beaumont zauwa˙zył to wszystko w s´wietle błyskawicy, rejestrujac ˛ równocze´snie — zanim strugi siekacego ˛ deszczu przemoczyły go do nitki — obraz drzew chylonych wiatrem na południe. Kilka jardów dalej kto´s z obsługi pociagu ˛ obserwował ich z mieszanina˛ przestrachu i ciekawo´sci na twarzy. Inny urz˛ednik kolei stał pod daszkiem stacji. Dixon zszedł ze schodków i szturchnał ˛ Beaumonta coltem. — Naprzód. Do wyj´scia. Ruszyli. Drugi Amerykanin w dalszym ciagu ˛ szedł na przedzie niosac ˛ walizk˛e Beaumonta. Kolejny błysk rozdarł ciemno´sci, ale jedynie o´slepił idacych: ˛ to kolejarz stojacy ˛ pod daszkiem zrobił Beaumontowi zdj˛ecie polaroidem. — Jo — zawołał Dixon — odbierz mu to zdj˛ecie. Jo wyprzedził ich kierujac ˛ si˛e ku budynkowi stacji, podczas gdy Beaumont, ci˛ez˙ ko stapaj ˛ ac, ˛ nadal poda˙ ˛zał w kierunku furtki. Nast˛epna błyskawica ukazała jego oczom samochód stojacy ˛ przed wyj´sciem. Du˙zy, czerwony i na oko drogi samochód. Krople deszczu odbijały si˛e od dachu. Beaumont opu´scił ramiona jeszcze ni˙zej, skupił si˛e na tym, by nie zmieni´c kroku, nie da´c po sobie nic pozna´c. Teraz miał ju˙z pewno´sc´ — ci m˛ez˙ czy´zni nie byli agentami FBI. Min˛eli wyj´scie i pogra˙ ˛zyli si˛e w ciemno´sci, oddalajac ˛ si˛e od zamazanych s´wiateł pociagu, ˛ od ludzi. Kroczyli przez kału˙ze błotnistej wody. Z bliska samochód wydawał si˛e jeszcze wi˛ekszy i jeszcze dro˙zszy. Za kierownica˛ siedział trzeci m˛ez˙ czyzna. Obrócony ku nim obserwował, jak si˛e zbli˙zaja.˛ Dixon otworzył przed Beaumontem tylne drzwi, a ten przystanał, ˛ szperajac ˛ po kieszeniach płaszcza. Płaszcza, który Dixon dokładnie przeszukał, zanim pozwolił mu go wło˙zy´c. Wyciagaj ˛ ac ˛ paczk˛e papierosów Beaumont wskazał głowa˛ wn˛etrze samochodu. — W porzadku, ˛ Dixon — poinformował go uprzejmie. — Powiedziano mi o wszystkim. Pojad˛e z wami. Stojac ˛ obok na wpół otwartych drzwi osłonił dłonia˛ płomyk zapałki. Amerykanin zawahał si˛e, zdezorientowany nagła˛ zmiana˛ sytuacji. W nast˛epnej chwili zrewidował wszystkie swoje spostrze˙zenia na temat niezdarno´sci wielkiego Anglika, ale było ju˙z za pó´zno. Beaumont cała˛ siła˛ swego wielkiego ciała naparł na drzwi samochodu, przycinajac ˛ nimi dło´n i rami˛e Dixona. To było przemy´slane ryzyko, dokładnie skalkulowane. W najgorszym przy7
padku rewolwer wypaliłby nieszkodliwie wewnatrz ˛ samochodu. W najlepszym powinien upa´sc´ w błoto przez szpar˛e mi˛edzy rama˛ karoserii i nie domkni˛etymi drzwiami. Beaumont schylił si˛e tak szybko, z˙ e Dixon dostrzegł ten ruch jedynie w postaci rozmazanej plamy, nast˛epnie wyprostował, ju˙z z coltem w r˛eku, otworzył drzwi na o´scie˙z i wepchnał ˛ kontuzjowanego Dixona na tylne siedzenie, twarza˛ do dołu. Wycelował colta w faceta za kierownica,˛ który przez ten czas nie zda˙ ˛zył si˛e nawet poruszy´c. — Spokojnie, synku — ostrzegł go. — Chyba wiesz, z˙ e taka rzecz mo˙ze zrobi´c kuku? W lusterku widział, jak od strony furtki zbli˙za si˛e do nich Jo, ciagle ˛ z walizka˛ w r˛eku. Nie spuszczajac ˛ oka z kierowcy, wydał polecenie, na tyle dono´snie, by Jo mógł je bez trudu usłysze´c. — Stój i nie ruszaj si˛e, je´sli chcesz, z˙ eby twoi koledzy jeszcze troch˛e po˙zyli. . . — Na Boga, jeste´smy z FBI — odezwał si˛e człowiek za kierownica˛ głosem pełnym napi˛ecia. — To prawda, Beaumont — Dixon rozpłaszczony na tylnym siedzeniu z trudem wydobywał słowa, trzymajac ˛ si˛e za prawy nadgarstek. — Udowodnij to — warknał ˛ Anglik. — Trzymaj t˛e walizk˛e! Obiema r˛ekami! — krzyknał ˛ do Jo, obserwujac ˛ trzeciego Amerykanina we wstecznym lusterku. Dixon powtórzył niedawne przedstawienie Beaumonta wyciagaj ˛ ac ˛ dokument palcami lewej r˛eki. — Dajcie mi troch˛e s´wiatła, z˙ ebym mógł to obejrze´c — zgrzytnał ˛ Beaumont. Obserwował uwa˙znie, jak m˛ez˙ czyzna za kierownica˛ naciska przełacznik, ˛ potem rzucił szybkie spojrzenie na odznak˛e. — Fałszywa jak cholera — ocenił cynicznie. — Za to mo˙ze si˛e pan znale´zc´ za kratkami — poinformował go sucho kierowca. — Pod jakim zarzutem? — zainteresował si˛e Beaumont. — Opór władzy federalnej. . . — Federalna bzdura! — Beaumont zmierzył ponurym spojrzeniem m˛ez˙ czyzn˛e na przednim siedzeniu. — Ładujecie si˛e do pociagu ˛ i budzicie mnie spluwa˛ mi˛edzy oczami. Nie pokazujecie nawet kawałka cholernej odznaki. . . — Musiało tak by´c, Beaumont — odezwał si˛e Dixon znu˙zony. — To musiało wyglada´ ˛ c naturalnie. — Jeszcze nie sko´nczyłem i jeszcze mnie nie przekonali´scie. Od kiedy to FBI je´zdzi sobie samochodem marki Lincoln Continental? Czy˙zby´scie nagle wszyscy stali si˛e milionerami? — Czy nazwisko generał Lemuel Quincey Dawes co´s panu mówi? — zapytał Dixon. — Czy mog˛e panu pokaza´c co´s jeszcze? — Zdaje si˛e, z˙ e widziałem to nazwisko w gazecie — odparł chłodno Beaumont, nadal celujac ˛ w kierowc˛e i zmuszajac ˛ Jo, by stał z obiema r˛ekami kurczowo zaci´sni˛etymi na walizce. — Mo˙zesz mi co´s pokaza´c. Je´sli b˛edziesz ostro˙zny. 8
Owo co´s było zwini˛eta˛ kartka˛ papieru. Rozło˙zona i przytrzymana pod s´wiatło przez Dixona, okazała si˛e krótkim listem pisanym dziwacznymi bazgrołami, które Beaumont rozpoznał bez trudu. Keith, mamy krytyczna˛ sytuacj˛e, naprawd˛e fatalna.˛ Potrzebuj˛e ci˛e szybko z powrotem w Waszyngtonie. W ramach osobistej przysługi. Twój Lemuel. — Skurczybyk — powiedział krótko Beaumont. — Nigdzie si˛e stad ˛ nie ruszam. Poza tym, z˙ e wejd˛e do samochodu, bo mam dosy´c mokni˛ecia na deszczu. — Wgramolił si˛e na tylne siedzenie i wygodnie rozparł na skórzanym obiciu. Dixon podniósł si˛e i usiadł, nadal s´ciskajac ˛ prawa˛ dło´n. — Czy pan sobie czego nie uszkodził? — zapytał Anglik. Patrzył na Amerykanina za kierownica,˛ który był cały czas wykr˛econy w ich stron˛e i przygladał ˛ si˛e Beaumontowi jak rze´znik zar˙zni˛etej zwierzynie, która˛ ma wła´snie c´ wiartowa´c. — Skr˛eci pan sobie kark — zauwa˙zył. — Miałbym ochot˛e skr˛eci´c pa´nski — wycedził zimno kierowca. — Dobrze ju˙z, dobrze, Fred — zirytował si˛e Dixon. — Ale wie pan, Beaumont, podjał ˛ pan du˙ze ryzyko. . . — Ryzyko? — wybuchnał ˛ Anglik. — Budzicie mnie lufa˛ rewolweru w chwili, gdy zupełnie nie mam refleksu. . . — W takim razie mam nadziej˛e, z˙ e nie znajd˛e si˛e w pobli˙zu, kiedy b˛edzie pan w pełni sił — stwierdził ponuro Dixon, rozcierajac ˛ przegub. — I mog˛e panu wyja´sni´c spraw˛e lincolna continentala. Mój samochód zepsuł si˛e w drodze z lotniska i ten był jedynym, jaki mogli´smy sobie szybko po˙zyczy´c. — Siedzacy ˛ na przednim siedzeniu Fred, który wreszcie odwrócił si˛e plecami do Beaumonta, właczył ˛ silnik. — Mo˙zesz to wyłaczy´ ˛ c — warknał ˛ Beaumont. — Nigdzie nie jedziemy. — Wyłacz ˛ silnik, Fred — zgodził si˛e zn˛ekany Dixon. — Nigdzie nie jedziemy. Na razie — dodał. — Niech pan posłucha, Beaumont — zaczał ˛ spokojnie — to była dla nas bardzo nieprzyjemna noc, nawet zanim spotkali´smy pana. Musieli´smy lecie´c z Waszyngtonu przez obszar burzy elektrycznej, dzisiejszej nocy nie ma ruchu powietrznego. . . — Wiem — wtracił ˛ szorstko Beaumont, przypalajac ˛ nast˛epnego papierosa. — Miałem lecie´c samolotem do samego Miami, ale powiedziano mi, z˙ e wszystkie maszyny stoja˛ na ziemi. Dlatego musiałem jecha´c pociagiem. ˛ — Przeszli´smy przez piekło usiłujac ˛ dotrze´c w por˛e na lotnisko — ciagn ˛ ał ˛ Dixon — potem musieli´smy znale´zc´ samochód i zda˙ ˛zy´c tutaj, z˙ eby zatrzyma´c ekspres. Wła´snie tak bardzo potrzebny jest pan z powrotem w Waszyngtonie. I jeszcze jedno: w ciagu ˛ pi˛eciu lat kursowania Florida Express nie zdarzyło si˛e, by ten pociag ˛ miał nieprzewidziany postój przed północa.˛ 9
— Wszystkim nam zdarzaja˛ si˛e nieprzewidziane postoje — odparł Beaumont. — Jak mnie teraz. A co to był za tekst o uciekinierze z wariatkowa? — Takie zabezpieczenie — westchnał ˛ Dixon. — Ta sprawa musi by´c osłoni˛eta całkowita˛ tajemnica.˛ Pasa˙zerowie b˛eda˛ przekonani, z˙ e wyprowadzili´smy z pocia˛ gu jakiego´s przest˛epc˛e. To na wypadek, gdyby kto´s taki jak ten wygadany Phillipson zdecydował si˛e zawiadomi´c pras˛e. A pociag ˛ ciagle ˛ stoi — dodał Dixon po chwili. — To pa´nski problem. Co to za sprawa, z˙ e wymaga całkowitej tajemnicy? Notatka Dawesa mówi mi mniej ni˙z nic. — Nie wiem nic na ten temat. . . — Dobranoc! — Beaumont otworzył drzwi, ale zaraz zatrzasnał ˛ je z powrotem, bo Dixon powiedział co´s jeszcze. — Wiemy, z˙ e sp˛edził pan dwa lata w Arktyce, z˙ e wła´snie jechał pan na urlop, a ja mam panu powiedzie´c w ostateczno´sci, z˙ e Sam Grayson i Horst Langer zgodzili si˛e pomóc. Domy´slam si˛e, z˙ e pan zna tych ludzi. Beaumont wyprostował si˛e na siedzeniu i utkwił wzrok w strugach deszczu s´ciekajacych ˛ po przedniej szybie. Dixon przygladał ˛ mu si˛e z zaciekawieniem, przesuwajac ˛ spojrzenie z krótkiego nosa poprzez zaci´sni˛ete usta do linii szcz˛eki wyra˙zajacej ˛ energi˛e i determinacj˛e. Jedynie oczy zakłócały harmoni˛e tej twarzy, pomy´slał, ogromne brazowe ˛ oczy, które patrzyły na człowieka bez zmru˙zenia, sprawiajac ˛ wra˙zenie, z˙ e spogladaj ˛ a˛ w głab ˛ duszy. Anglik s´ciagn ˛ ał ˛ ociekajacy ˛ woda˛ płaszcz, zwrócił pot˛ez˙ na˛ głow˛e w kierunku Dixona i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — Mieli´scie trudny lot? — zapytał. — Wszyscy byli´smy chorzy. — To przykre. Obawiam si˛e, z˙ e b˛edziecie chorowali raz jeszcze. Wiele przeszedłem z Graysonem i Langerem, wi˛ec chyba musz˛e wróci´c do Waszyngtonu. Pu´sc´ cie wreszcie ten pociag. ˛ A potem szybko zawie´zcie mnie na lotnisko. Wszystko wskazuje na to, z˙ e Dawes ma drobne kłopoty. — Po namy´sle schował colta.
***
O trzeciej nad ranem w sobot˛e, 19 lutego, ostatnie pi˛etro budynku National Security Agency w Waszyngtonie ciagle ˛ jeszcze zalane było rz˛esistym s´wiatłem. NSA, znacznie mniej znana szerokim masom ni˙z CIA, jest jedna˛ z najbardziej skutecznych organizacji wywiadowczych na s´wiecie, mi˛edzy innymi dlatego, z˙ e wyniki działania tej struktury nie sa˛ tak ogólnie znane jak osiagni˛ ˛ ecia jej bardziej popularnego odpowiednika. Poza tym, wi˛eksza˛ cz˛es´c´ pieni˛edzy wydaje bardziej efektywnie. 10
Generał Dawes był niewysokim, mocno zbudowanym m˛ez˙ czyzna˛ w wieku pi˛ec´ dziesi˛eciu trzech lat i wygladał ˛ jak szef spółki. Nosił dobrze skrojone, dyskretnie szare garnitury, kochał tropikalne ro´sliny i nienawidził zimna. Prawdopodobnie dlatego wła´snie wyznaczono go do nadzorowania operacji przeprowadzanych w strefie arktycznej. O trzeciej nad ranem, dziewi˛etnastego lutego, kra˙ ˛zył po pokoju du˙zymi krokami, ubrany w koszulk˛e z krótkimi r˛ekawami i spocony, bo temperatura panujaca ˛ w pomieszczeniu — utrzymywana na stałym poziomie przez wymy´slny system kontrolny — wynosiła osiemdziesiat ˛ trzy stopnie. Osiemdziesiat ˛ trzy stopnie były niezb˛edne dla utrzymania przy z˙ yciu tropikalnych ro´slin zdobiacych ˛ girlandami jego biuro. Z tego powodu niektórzy jego pracownicy nazywali ten pokój d˙zungla.˛ — Beaumont wła´snie wyladował. ˛ Wioza˛ go z lotniska, generale. . . Jerry Adams, asystent Dawesa, zakrył dłonia˛ tub˛e telefonu. — Samolot był bliski katastrofy, niewiele brakowało, by rozbił si˛e w czasie ladowania, ˛ ale Beaumontowi nic si˛e nie stało. Ma pan jakie´s specjalne polecenia? Samochód, który go tu wiezie, jest wyposa˙zony w radio. . . — Po prostu niech go tu przywioza.˛ Szybko! — Mógłby najpierw wstapi´ ˛ c do hotelu, od´swie˙zy´c si˛e — naciskał Adams. — Dałoby nam to nieco czasu, z˙ eby jeszcze raz omówi´c. . . — Porwali´smy go z ekspresu — burknał ˛ Dawes. — Znam go. Ju˙z teraz na pewno nie robi nic innego, tylko próbuje odgadna´ ˛c powody. I tak trudno nam b˛edzie go przekona´c. Je˙zeli pozwolimy mu zatrzyma´c si˛e na chwil˛e i damy mu czas do my´slenia, b˛edzie jeszcze trudniej. Tym razem mam zamiar wpakowa´c go w to wszystko tak szybko, z˙ eby nie zda˙ ˛zył pomy´sle´c, wi˛ec przywie´zcie go tutaj! Adams, szczupły, trzydziestopi˛ecioletni m˛ez˙ czyzna z twarza˛ intelektualisty, uniósł ciemne brwi w niemej dezaprobacie i wydał instrukcje. Odło˙zył słuchawk˛e i przetarł okulary bez oprawek. — W dalszym ciagu ˛ nie rozumiem, dlaczego potrzebujemy tego Anglika. Z tego, jak si˛e rozwijaja˛ wydarzenia, widz˛e, z˙ e mamy do czynienia z zupełnie prosta˛ operacja˛ i mo˙zemy przeprowadzi´c ja˛ z pomoca˛ naszych chłopców. Jak tylko dowiemy si˛e, z˙ e Gorow wyruszył do Target-51 , wys´lemy samolot, który we´zmie go na pokład i zabierze stamtad. ˛ .. — Prosta? ˛ — Dawes doko´nczył energicznym krokiem jeszcze jedno okra˙ ˛zenie i usadowił si˛e za szerokim pustym biurkiem. — Prosta? ˛ — powtórzył mi˛ekko. — Tak samo prosta˛ jak skakanie z budynku linii PAN AM. I tak samo bezpieczna.˛ — Przy odrobinie szcz˛es´cia mo˙ze to by´c przyjemna wycieczka. . . — Odrobinie szcz˛es´cia? — głos Dawesa był zwodniczo spokojny. — Moz˙ e i masz racj˛e, Adams — ciagn ˛ ał ˛ dobrotliwym tonem. — Spodziewamy si˛e, z˙ e 1
Amerykanie nazywaja˛ wielkie lodowe wyspy arktyczne „Targets”. T-1 (Target-1) pierwsza rozpoznana wyspa lodowa została zauwa˙zona przez oficera obsługujacego ˛ radar Superfortecy kanadyjskiego wybrze˙za arktycznego w dniu 14 sierpnia 1946 r.
11
dotrze do nas bardzo wa˙zny Rosjanin. By´c mo˙ze najwa˙zniejszy Rosjanin, jaki kiedykolwiek opu´scił Zwiazek ˛ Radziecki. Zgodzisz si˛e ze mna? ˛ — To prawda — potwierdził naiwnie Adams. ˙ — Zeby do nas dotrze´c, b˛edzie musiał pokona´c pewna˛ tras˛e — kontynuował Dawes tym samym tonem. — Wystartuje z radzieckiej bazy na wyspie lodowej — Biegun Północny 172 i b˛edzie si˛e kierował do naszej najbli˙zszej stacji badawczej — Target-5, która w tym momencie przypadkiem dryfuje dwadzie´scia pi˛ec´ mil na zachód od radzieckiej wyspy. Jak dotad ˛ w bazie Target-5 znajduja˛ si˛e trzy osoby — trzech profesorów oczekujacych ˛ na ewakuacj˛e, zanim wyspa przestanie istnie´c. Nada˙ ˛zasz za mna? ˛ — zapytał. — Cały czas, sir. . . ˙ — Zaden z trzech profesorów na Target-5 nie ma najmniejszego poj˛ecia o tym, co si˛e b˛edzie działo; z˙ e wkrótce Gorow wyruszy w ich stron˛e poprzez pływajace ˛ pole lodowe. — Dawes mówił teraz szybciej, hipnotyzujac ˛ Adamsa niebieskimi oczyma. — Nie mo˙zemy im o niczym powiedzie´c, poniewa˙z z˙ aden z nich nie dysponuje klauzula˛ dost˛epu. . . — Mo˙ze mogliby´smy przekaza´c im jaka´ ˛s wiadomo´sc´ przez radio — zasugerował Adams. — Da´c do zrozumienia. . . — O Bo˙ze! Da´c do zrozumienia! O tym, kiedy Gorow wyruszy, dowiemy si˛e w ostatniej chwili. Nie mog˛e tam wysła´c samolotu pełnego ludzi zbyt wczes´nie, bo to zaalarmuje Rosjan. Mogliby zamkna´ ˛c baz˛e, co oznacza, z˙ e zamkn˛eliby w niej równie˙z Gorowa. Cały problem polega na tym, z˙ e z˙ ycie na Target-5 musi wyglada´ ˛ c zupełnie normalnie i cholernie spokojnie. — W dalszym ciagu ˛ nie widz˛e tu roli dla Beaumonta. Dawes, zanim odpowiedział, uwa˙znie przyjrzał si˛e Adamsowi. W wieku trzydziestu pi˛eciu lat Jerry Adams miał wi˛ecej akademickiego przygotowania do tego rodzaju pracy, ni˙z Dawes mógł sobie wyobrazi´c. Płynnie władał sze´scioma j˛ezykami, w tym rosyjskim i serbsko-chorwackim. Był ekspertem od przekazów szyfrowych, specjalista˛ w dziedzinie radiokomunikacji i miał opini˛e jednego z szes´ciu najlepszych s´ledczych na terenie Stanów Zjednoczonych. Brakowało mu tylko jednej umiej˛etno´sci przydatnej w pracy dotyczacej ˛ strefy arktycznej: jedyny lód, jaki widział, to kostki w mikserze do drinków. — Mgła — powiedział Dawes. — Mgła? — Wyobra´zmy sobie, z˙ e Target-5 zostanie odci˛eta od s´wiata przez mgł˛e — zasugerował Dawes z nuta˛ uporu w głosie. — Jak si˛e tam dostaniemy, z˙ eby zabra´c Gorowa? Nie mo˙zemy lecie´c, nie mo˙zemy przepłyna´ ˛c przez gruby lód pola. — 2
Wszystkie wa˙zniejsze radzieckie bazy pływajace ˛ rozmieszczone w strefie arktycznej sa˛ oznaczone nazwa˛ Biegun Północny i odpowiednim numerem. Swoja˛ droga,˛ bazy nazwane w ten sposób moga˛ w rzeczywisto´sci dryfowa´c nawet setki mil od samego północnego pola podbiegunowego
12
Mo˙zemy tam dotrze´c tylko na piechot˛e, z saniami po lodzie. I dlatego mo˙zemy potrzebowa´c Beaumonta. — Jest naszym zabezpieczeniem? — Tak. — Dawes rzucił spojrzenie w kierunku zamkni˛etych drzwi swego biura, jak gdyby w ka˙zdej chwili spodziewał si˛e zobaczy´c w nich Beaumonta. — Jedyny problem w tym, z˙ e on nie wie, i˙z sprowadzili´smy go na wszelki wypadek. I ja mu tego nie powiem. A˙zeby uspokoi´c twój wzburzony umysł, podam ci list˛e jego kwalifikacji. . . — Nie mamy nikogo innego, kto mógłby poje´zdzi´c na sankach po polu lodowym? — spytał Adams z niedowierzaniem w głosie. — To na pewno do´sc´ prosta umiej˛etno´sc´ ? — Czasami zastanawiam si˛e, dlaczego zatrudniłem akurat ciebie — powiedział Dawes z prawdziwym zdumieniem. — Jazda sankami po polu lodowym jest najbardziej twardym i najtrudniejszym zaj˛eciem na ziemi. — Wstał i podszedł szybko do ogromnej s´ciennej mapy. — Chod´z tutaj, naucz˛e ci˛e czego´s, o czym zapomnieli powiedzie´c ci w Harvardzie. Przyjrzał si˛e uwa˙znie mapie strefy arktycznej. U góry zaznaczono wybrze˙ze ´ Zwiazku ˛ Radzieckiego z Murma´nskiem i Leningradem po prawej. Srodek mapy zajmowało pole podbiegunowe ze Spitsbergenem, Grenlandia˛ i nakre´slonymi poni˙zej liniami wybrze˙zy Kanady oraz Alaski. Marker oznaczajacy ˛ aktualna˛ pozycj˛e Target-5 znajdował si˛e bardzo nisko, przypi˛ety tu˙z nad Iceberg Alley — niebezpiecznym kanałem mi˛edzy Grenlandia˛ a Spitsbergenem, pełnym ruchomego lodu. — Target-5 dryfuje w tej chwili w odległo´sci stu dwudziestu mil od wybrze˙zy Grenlandii — powiedział cicho Dawes. — Dwadzie´scia pi˛ec´ mil dalej na wschód znajduje si˛e radziecka baza, Biegun Północny 17, skad ˛ wyruszy Gorow. Ka˙zdego dnia dwie płyty lodu unoszace ˛ te bazy zbli˙zaja˛ si˛e razem z całym pływajacym ˛ polem lodowym do Iceberg Alley. Beaumont nazywa to miejsce najniebezpieczniejszym na s´wiecie, a ja si˛e z nim zgadzam. — Jakie on ma kwalifikacje? — naciskał Adams. — Niezwykłe. Jego matka była Kanadyjka,˛ ojciec Brytyjczykiem — zginał ˛ w czasie wojny. Teraz oboje ju˙z nie z˙ yja.˛ Beaumont trafił do Kanady jako dziecko, w 1943 roku i znalazł si˛e w kompleksie kopalni miedzi w Coppermine na kra´ncach Arktyki. Dorastał w´sród lodów. Tam, gdzie rodza˛ si˛e lodowe wyspy, gdy p˛eka lód na kanadyjskich mieliznach. W 1952 wysłano go z powrotem do Wielkiej Brytanii, aby mógł uzupełni´c wykształcenie i tam zainteresował si˛e lotnictwem. O˙zenił si˛e w 1965 roku — majac ˛ dwadzie´scia pi˛ec´ lat — i w trzy tygodnie po s´lubie stracił z˙ on˛e w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowc˛e, który uciekł z miejsca zdarzenia. — To straszne — powiedział Adams półgłosem. — Owszem, dla tego pijanego zabójcy równie˙z. Odszukano go i postawiono w stan oskar˙zenia, a Beaumont był na sali podczas procesu w Londynie. Zanim 13
wyprowadzili sadzonego ˛ z ławy dla s´wiadków, Beaumont dopadł go i na wpół udusił. Sko´nczyło si˛e to dla niego wyrokiem w zawieszeniu. Wrócił prosto do Kanady. — To było siedem lat temu? — obliczył Adams. — Dobrze wiedzie´c, z˙ e umiesz dodawa´c — skomentował t˛e uwag˛e Dawes. — Od tamtej pory sp˛edził wi˛ekszo´sc´ czasu w Arktyce — cz˛es´ciowo pracujac ˛ dla Arctic Research Laboratory w Point Barrow, cz˛es´ciowo dla nas. To on jest tym człowiekiem, który dostarczył nam wszystkie dane na temat nowego radzieckiego s´migłowca, niszczyciela łodzi podwodnych, kiedy taki po raz pierwszy pokazał si˛e w rejonie Arktyki. — Dawes szukał w pami˛eci. — Dysponuje najwy˙zszym stopniem klauzuli dost˛epu i mówi płynnie po rosyjsku. A je˙zeli ci to nie wystarcza, jest jeszcze sprawa operacji „Spitsbergen”. — Co to takiego, sir? — No, prosz˛e, utajnienie naszej działalno´sci musi by´c lepsze, ni˙z sadziłem ˛ — skonstatował Dawes z chłodnym u´smiechem. — Ale ty byłe´s w tym czasie w Sajgonie. W zeszłym roku trzech m˛ez˙ czyzn zostało wysłanych na pole lodowe, aby udowodni´c, z˙ e mo˙zna dokona´c czego´s, co uwa˙zali´smy za niewykonalne: przebyli z saniami cała˛ drog˛e z Grenlandii na Spitsbergen. Nie było o tym wydarzeniu ani słowa w gazetach, poniewa˙z miało ono implikacje militarne. Ci m˛ez˙ czy´zni to Sam Grayson i Horst Langer, którzy teraz czekaja˛ w Thule. Ich przywódca˛ był Beaumont. — To brzmi rzeczywi´scie interesujaco ˛ — przyznał Adams. — Ale b˛edziemy potrzebowali jego udziału jedynie wówczas, gdyby na Target-5 spadła g˛esta mgła? — Dokładnie tak! Cały kłopot w tym, z˙ e Beaumont wróci na Grenlandi˛e tylko w przypadku, gdy powiem mu, z˙ e jedzie tam, by odebra´c Michaiła Gorowa. . . — Ostatnie prognozy meteorologiczne przewiduja˛ dobre warunki atmosferyczne nad całym tym terenem — zaprotestował Adams. — I dlatego poka˙ze˛ mu mój najnowszy raport o stanie pogody. — Dawes wrócił do biurka i wyciagn ˛ ał ˛ papier zadrukowany maszynowym pismem; podał go Adamsowi. — Ten człowiek sp˛edził w Arktyce dwa fatalne lata i diabelnie trudno b˛edzie przekona´c go, z˙ eby tam wrócił. Niewielkie oszustwo troch˛e nam pomo˙ze. Adams utkwił wzrok w kawałku papieru. Była to oficjalna prognoza meteorologiczna sprzed o´smiu godzin. Warunki atmosferyczne w sasiedztwie ˛ Target-5 pogarszaja˛ si˛e raptownie. G˛esta mgła. Widoczno´sc´ zero. Temperatura minus czterdzies´ci pi˛ec´ stopni poni˙zej zera. Spodziewane pogorszenie pogody. Adams spojrzał znad raportu. — Co b˛edzie, kiedy si˛e dowie, z˙ e zrobili´smy z niego idiot˛e? 14
— W´scieknie si˛e. Ale mam nadziej˛e, z˙ e wówczas b˛edzie ju˙z w Thule, na Grenlandii. — Dawes wyjał ˛ z pudełka krótkie, grube cygaro i umie´scił je w ustach nie zapalajac. ˛ Od miesiaca ˛ próbował rzuci´c palenie i, jak dotad, ˛ udało mu si˛e wytrzyma´c bez tytoniu przez dwa tygodnie. — Słyszałe´s co´s o szpiegu w Thule? — zapytał zdawkowo. — Nie — Adams wyprostował si˛e w krze´sle. — O co chodzi? — Jeden ze zwiadowców FBI, Callard, zawiadomił mnie o nim jakie´s dwie godziny temu — Dawes zdmuchnał ˛ zapałk˛e, która˛ przed chwila˛ nie´swiadomie zapalił i wykrzywił twarz w grymasie. — Wyglada ˛ na to, z˙ e radziecki agent przez ponad dwa lata przesyłał informacje swoim ludziom. Na razie znamy tylko jego pseudonim: Krokodyl, ale wkrótce spodziewamy si˛e go zidentyfikowa´c. — To mo˙ze narazi´c na niepowodzenie cała˛ operacj˛e — powiedział wolno Adams. — Nie sadz˛ ˛ e. Mam zamiar ostrzec Beaumonta, z˙ eby kontaktował si˛e wyłacz˛ nie z szefem tamtejszej słu˙zby bezpiecze´nstwa Tillotsonem. — Dawes zerknał ˛ na zegarek. — Beaumont b˛edzie tu lada chwila, wi˛ec pilnuj si˛e, Adams.
***
Ksi˛ez˙ yc zawieszony wysoko w przestworzach roz´swietlał czer´n błyszczac ˛ a˛ gwiazdami rozpi˛etymi nad polarnym pakiem w konstelacj˛e Wielkiej Nied´zwiedzicy. Target-5 tkwiła uwi˛eziona w szczypiacym ˛ mrozie długiej nocy. Sto dwadzie´scia mil na wschód od wybrze˙zy Grenlandii i tylko dwadzie´scia pi˛ec´ mil na zachód od radzieckiej wyspy lodowej Biegun Północny 17, Target5 trwała obl˛ez˙ ona przez mia˙zd˙zace ˛ ja,˛ napierajace ˛ na jej kraw˛edzie miliony ton ruchomego lodu, zgrzytajacego ˛ i dudniacego, ˛ próbujacego ˛ skruszy´c wysp˛e w pułapce stalowego u´scisku. Pak lodowy atakował wysp˛e od trzydziestu lat, od czasu, gdy w 1942 roku wyodr˛ebniła si˛e z lodu szelfowego u kanadyjskich wybrze˙zy i rozpocz˛eła orbitowanie wokół pomocnego pola podbiegunowego. Jednak do tej pory nie zdołał wyrzadzi´ ˛ c jej z˙ adnej szkody, poniewa˙z zrodził si˛e ze słonej wody, zamarzni˛etej wody morskiej. Masywne urwisko, płaskowy˙z o s´rednicy jednej mili był bardziej wytrzymały. Target-5 powstała z lodu słodkowodnego, który jest twardszy ni˙z jego słony odpowiednik. I miała długi rodowód. Przez setki lat na kra´ncach kanadyjskiego wybrze˙za powstawała lodowa skała budowana powolnymi pływami lodowców schodzacych ˛ do zamarzni˛etego morza. Poziom za poziomem, urwisko rosło tak długo, a˙z osiagn˛ ˛ eło gł˛eboko´sc´ dwustu stóp. Target-5 była fragmentem tej lodowej 15
skały — na mil˛e szerokim — który oddzielił si˛e i odpłynał ˛ z lodem biegunowym przed trzydziestu laty. Wła´snie zaczynała czwarte dziesi˛eciolecie orbitowania wokół bieguna, zbliz˙ ała si˛e po raz kolejny do kanadyjskich wybrze˙zy Arktyki, gdy została porwana przez Prad ˛ Wschodniogrenlandzki. Wielka płyta lodu poda˙ ˛zyła na południe dalej ni˙z kiedykolwiek. W niedługim czasie dotarła do kanału mi˛edzy Grenlandia˛ i Spitsbergenem i wkrótce znalazła si˛e w punkcie, z którego nie było ju˙z odwrotu; dlatego płyn˛eła dalej na południe zamiast na wschód. Na południe, w kierunku Iceberg Alley.
***
W odległym Waszyngtonie Dawes ciagle ˛ jeszcze czekał na Beaumonta. W tym czasie doktor Matthew Conway, pi˛ec´ dziesi˛ecioletni szef Target-5 wyszedł z głównego baraku, z˙ eby ustali´c poło˙zenie gwiazd przy pomocy sekstansu. Conway, zazwyczaj spokojny i pogodny, tym razem rozkładajac ˛ instrument był wyra´znie rozdra˙zniony, a fakt, z˙ e tu˙z za drzwiami dołaczył ˛ do niego drugi m˛ez˙ czyzna, zdecydowanie nie poprawił mu nastroju. Jeff Rickard, trzydziestodwuletni radiooperator pospiesznie zatrzasnał ˛ za soba˛ drzwi, by nie ochładza´c wn˛etrza. — Dzieje si˛e co´s, Matt? — zapytał. — Jasne — odparł Conway z wymuszonym humorem. — Wła´snie przejechał autobus do Omaha. — Jezu, gdyby to była prawda! Chodziło mi o to, czy wida´c Rosjan. — Wiem, o co ci chodziło. Stali po´srodku mi˛edzy dwunastoma barakami o płaskich dachach stanowiacy˛ mi stacj˛e badawcza˛ umiejscowiona˛ w centrum wyspy. Po dwóch stronach waskiej, ˛ wydeptanej w s´niegu uliczki, sze´sc´ baraków spogladało ˛ na sze´sc´ pozostałych, a z dachu ostatniego kłuł roz´swietlone ksi˛ez˙ ycowym blaskiem niebo maszt radiostacji. Dalej, w odległo´sci nie wi˛ekszej ni˙z pół mili, wsz˛edzie dookoła, był ich wróg — polarny ruchomy lód — skrzeczacy ˛ i dudniacy ˛ jak przera˙zajaco ˛ wielka bestia wijaca ˛ si˛e w bólach. Przypominało im to, z˙ e lód jest jak z˙ ywy, z˙ e porusza si˛e ciagle, ˛ nacierajac ˛ na niewysokie ju˙z kraw˛edzie wyspy opierajace ˛ si˛e jego atakom. Dał si˛e słysze´c nowy d´zwi˛ek: krótka eksplozja, jak wystrzał z karabinu. — Co to było, do diabła? — szepnał ˛ Rickard. — Wyłamał si˛e kawałek lodu — odparł ze znu˙zeniem Conway. — Wró´c do Sondeborga, Jeff, dobrze? Chciałbym to sko´nczy´c. — Znowu jest w jednym z tych swoich nastrojów. My´sl˛e, z˙ e to si˛e pogarsza, Matt. 16
Conway, z twarza˛ odwrócona˛ od Rickarda, zacisnał ˛ usta, usiłujac ˛ skupi´c si˛e na pomiarach gwiazd, Sondeborg, dwudziestosze´scioletni i najmłodszy z trzech m˛ez˙ czyzn, był na skraju załamania nerwowego. Powodem było, oczywi´scie, odosobnienie, a tak˙ze fakt, z˙ e ich pobyt na wyspie miał si˛e ku ko´ncowi. W ciagu ˛ dwunastu dni powinien si˛e zjawi´c samolot, by ewakuowa´c ich z tej zagubionej wyspy i teraz godziny, a nawet minuty, wlokły si˛e jak lata. Baza otoczona była ze wszystkich stron przez gładki s´nie˙zny płaskowy˙z podchodzacy ˛ a˙z do s´cian urwiska. Ze wszystkich stron — za wyjatkiem ˛ południa, gdzie widniało niewielkie wzgórze wyniesione jakie´s czterdzie´sci stóp ponad poziom płaskowy˙zu. Wła´snie tu, setki mil od najbli˙zszego brzegu, tkwił pagórek upstrzony wielkimi, pokrytymi s´niegiem okraglakami, ˛ odłamkami prawdziwej skały; niektóre z nich miały rozmiary niewielkiego bungalowu. Wiele wieków temu przyw˛edrowały we wn˛etrzu lodowca na teren kanadyjskiego lodu szelfowego i kiedy olbrzymia płyta podzieliła si˛e na mniejsze, wzgórze popłyn˛eło na jednej z nich. Drzwi za Conwayem otwarto ponownie. Poczuł, z˙ e zaczyna, traci´c cierpliwo´sc´ . Podszedł do niego Sondeborg. To stawało si˛e trudne do zniesienia: nikt nie chciał zosta´c sam, nawet we wn˛etrzu ciepłego baraku, ale kiedy znajdowali si˛e wszyscy razem, s´cierali si˛e ze soba˛ jak lód mia˙zd˙zacy ˛ urwiste brzegi wyspy. — Zamknij drzwi, Harvey — powiedział Conway i przycisnał ˛ oko do instrumentu. Za nim trzasn˛eły drzwi. — Rosjanie ju˙z uciekli! — głos Sondeborga dr˙zał, bliski histerii. — Maja˛ wi˛ecej rozumu ni˙z my. Ewakuowali t˛e swoja˛ cholerna˛ baz˛e, kiedy jeszcze był czas. Dlaczego do diabła nie wezwiemy samolotu przez radio? Wszystko spakowane. . . — Dosy´c! — Conway opu´scił sekstans i obrócił si˛e twarza˛ do Sondeborga. — Wszystko ju˙z spakowane, a ty ciagle ˛ nie doko´nczyłe´s do´swiadcze´n. . . — Do cholery z do´swiadczeniami! — wybuchnał ˛ Sondeborg. — Tutaj co´s podejrzanie s´mierdzi. . . — Siedzisz na Target-5 ju˙z jedena´scie miesi˛ecy — przerwał mu Conway. — To ciagle ˛ jest to samo miejsce. — To nie jest to samo miejsce — Sondeborg cofnał ˛ si˛e gwałtownie. — Jestes´my na skraju Iceberg Alley. . . — Wró´c do baraku i zrób kawy — mruknał ˛ Conway. — Wszystkim nam przyda si˛e co´s goracego. ˛ Sondeborg wpadł do wn˛etrza jak burza, trzaskajac ˛ drzwiami. — Lepiej id´z z nim, Jeff — poradził Conway — wiesz, jaki jest, kiedy si˛e go zostawi samemu sobie. Potem mógłby´s spróbowa´c jeszcze raz połaczy´ ˛ c si˛e z Thule. Chciałbym im poda´c nasze najnowsze poło˙zenie. — Spróbuj˛e — głos Rickarda pełen był zwatpienia. ˛ — Ostatnio miałem kłopoty z połaczeniem. ˛ Obawiam si˛e, z˙ e mo˙zemy by´c ju˙z zupełnie odci˛eci. To mo˙ze oznacza´c zmian˛e pogody. 17
Conway sko´nczył pomiary i zmarszczył brwi. Wzmianka o kłopotach z nawia˛ zaniem łaczno´ ˛ sci radiowej — albo braku łaczno´ ˛ sci w ogóle — martwiła go bardziej, ni˙z to po sobie pokazywał. Zło˙zył sekstans i przystanał ˛ na chwil˛e przed wejs´ciem do baraku, badajac ˛ wzrokiem znajoma˛ pustk˛e zamarzni˛etego morza i bezkresnego lodu. Czuł niepokój, a nie mógł znale´zc´ jego przyczyny.
***
W biurze Dawesa panował tropikalny upał i ogromne napi˛ecie. Upał i napi˛ecie, które wywołały pot na twarzach trzech m˛ez˙ czyzn. Napi˛ecie wprowadził Beaumont. Ubrany w koszulk˛e z krótkimi r˛ekawami usiadł i poło˙zył r˛ece na szerokich kolanach, wpatrujac ˛ si˛e w Dawesa. — W porzadku. ˛ Naszkicowałe´s mi obraz całej sprawy. A teraz, dlaczego ten Rosjanin, Michaił Gorow, jest tak cholernie wa˙zny? — Wszystko, co musi pan wiedzie´c to to, z˙ e jest wa˙zny — wtracił ˛ si˛e Adams. — Szczegóły obj˛ete sa˛ s´cisła˛ tajemnica.˛ Beaumont obejrzał si˛e, posłał asystentowi ponure spojrzenie, nast˛epnie odwrócił si˛e znów w stron˛e Dawesa, który szybko odpowiedział. — Michaił Gorow jest oceanografem numer jeden Zwiazku ˛ Radzieckiego. 3 Osobi´scie nadzorował instalowanie systemu Sous and Caesar na dnie morskim wzdłu˙z wybrze˙zy Arktyki. B˛edzie miał ze soba˛ „mapy Katarzyny” — komplet odbitek dotyczacych ˛ tego systemu, który naprowadza ich łodzie podwodne pod lodami Arktyki do naszych wybrze˙zy. Czy to ci co´s mówi? — To by znaczyło, z˙ e Gorow jest naprawd˛e wa˙zny. — Z tymi mapami w r˛eku mogliby´smy rozpracowa´c cały radziecki system obronny i wyprzedzi´c ich o dziesi˛ec´ lat — ciagn ˛ ał ˛ z zapałem Dawes — a nawet wi˛ecej: kiedy prezydent uda si˛e w maju do Moskwy z „mapami Katarzyny” w kieszeni, b˛edzie mógł prowadzi´c rozmowy z pozycji siły. To jest wła´snie do tego stopnia wa˙zne, Keith. I dlatego potrzebuj˛e ci˛e na Grenlandii. . . — Zaraz, zaraz, jeszcze nie zgodziłem si˛e nigdzie jecha´c — Beaumont wstał i przeszedł przez pokój, by spojrze´c z bliska na rozwieszona˛ na s´cianie map˛e. Jak na człowieka tak ogromnej postury poruszał si˛e z niespodziewana˛ zwinno´scia.˛ — Ten statek, „Elroy” — wskazał marker u dołu mapy. — Czy to lodołamacz, bli´zniak „Exodusa”? 3
Sous and Caesar — ameryka´nski termin na oznaczenie podwodnej sieci boi radiowych i sonarowych, które prowadza˛ lodzie podwodne przewidzianym kursem na du˙zych gł˛eboko´sciach pod lodem polarnym
18
— Tak. Aktualnie wraca do Milwaukee po roku sp˛edzonym na wodach Arktyki. — Mog˛e za˙zada´ ˛ c, z˙ eby´s go zawrócił i wysłał z powrotem na pole lodowe. . . — Zdaje si˛e pan zapomina´c, z˙ e to my planujemy t˛e operacj˛e, Beaumont — w głosie Adamsa brzmiało oburzenie. Anglik odwrócił si˛e powoli i patrzył. Pod wpływem tego wzroku Adams poczuł si˛e niewyra´znie. Wreszcie Beaumont zdecydował si˛e przemówi´c. — Mo˙ze miałby pan ochot˛e wybra´c si˛e ze mna? ˛ Przez ruchomy lód. — Ponownie zwrócił si˛e do Dawesa. — To jeden wielki bajzel. I nie podoba mi si˛e to, co mówiłe´s o szpiegu w Thule. Musz˛e najpierw znale´zc´ si˛e tam, zabra´c Graysona, Langera i sprz˛et, zanim polecimy do Curtis Field. — D´zgnał ˛ palcem lotnisko znajdujace ˛ si˛e na mapie najbli˙zej Target-5. — Wi˛ec ten szpieg jest niebezpieczny. — Callard, facet z FBI, powiedział mi, z˙ e powinni rozszyfrowa´c Krokodyla w ciagu ˛ kilku godzin. Wszelkie wcze´sniejsze instrukcje mo˙zemy przesyła´c droga˛ radiowa˛ bezpo´srednio do Tilotsona, on jest tam szefem bezpiecze´nstwa. — Ciagle ˛ mi si˛e to nie podoba. Poka˙z mi jeszcze raz t˛e prognoz˛e pogody. Dawes z kamienna˛ twarza˛ podał mu sfałszowany raport. Adams z uwaga˛ studiował kształt swoich paznokci. Beaumont przeczytał prognoz˛e i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — To oznacza, z˙ e b˛edziemy musieli z Curtis Field polecie´c na sam skraj waru mgły. Potem na saniach dotrzemy do Target-5, je˙zeli ja˛ kiedykolwiek znajdziemy. Zabierzemy Gorowa, zakładajac, ˛ z˙ e on w ogóle tam dobrnie przez dwadzie´scia pi˛ec´ mil ruchomego lodu. Potem musimy jeszcze wróci´c, pokonujac ˛ sto dwadzies´cia mil lodu, najprawdopodobniej z lud´zmi radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa depczacymi ˛ nam po pi˛etach. . . — Mogliby´smy wzia´ ˛c was na pokład samolotu, gdy tylko wyjdziecie z zasi˛egu mgły — zasugerował Adams. — Mogliby´scie — zgodził si˛e Beaumont — gdyby´scie kiedykolwiek nas znale´zli, co wam si˛e nie uda. Czy ma pan jakiekolwiek poj˛ecie o tym, co znaczy próbowa´c znale´zc´ czterech m˛ez˙ czyzn i dwie pary sanek z powietrza o tej porze roku? Nie, na pewno pan nie ma. . . — Zdarza si˛e jednak, z˙ e ludzie ratowani sa˛ przez pomoc z powietrza — upierał si˛e Adams. — Tak jest — burknał ˛ Beaumont. — Zdarza si˛e. Nie wie pan tylko, z˙ e zazwyczaj zdarza si˛e to przypadkiem. Załoga samolotu, która nikogo nie szuka, nagle kogo´s znajduje. Nie podoba mi si˛e równie˙z to — kontynuował — z˙ e ciagle ˛ jeszcze nie wiemy, kiedy on si˛e zjawi. — Machnał ˛ prognoza˛ pogody w kierunku Dawesa. — Wy´slij pilna˛ wiadomo´sc´ do „Elroya”. Ma natychmiast zawróci´c i skierowa´c si˛e na pomoc, w stron˛e pola lodowego. Tu b˛edzie miejsce spotkania — Beaumont wyjał ˛ ołówek i narysował na s´ciennej mapie gruby krzy˙z. — Ale˙z to w gł˛ebi lodu — zaprotestował Adams.
19
— Dlatego statek musi utorowa´c sobie drog˛e. Chc˛e by´c na pokładzie samolotu lecacego ˛ na Grenlandi˛e w ciagu ˛ dwóch godzin — zwrócił si˛e do Dawesa — potrzebna mi szybka maszyna, która mo˙ze pokona´c t˛e tras˛e bez mi˛edzyladowania ˛ — Czeka na ciebie boeing — powiedział Dawes. Beaumont uniósł brew. — Byłe´s pewien swego, prawda? Ameryka´nska organizacja! Czasami troch˛e mnie przera˙za. Teraz przejd´zmy do sprawy Michaiła Gorowa. Kiedy ma si˛e pojawi´c? Adams zaczał ˛ mówi´c kompetentnym tonem. — Czekamy na człowieka, który wróci do Helsinek z Leningradu. Miał on nawiaza´ ˛ c kontakt z krewnym Michaiła Gorowa i dowiedzie´c si˛e, kiedy oceanograf opu´sci Biegun Północny 17. Jestes´my pewni, z˙ e b˛edzie to miało miejsce w ciagu ˛ najbli˙zszych dni. A po powrocie naszego wysłannika poznamy dokładna˛ dat˛e. — A je´sli zało˙zymy, z˙ e on nigdy nie opu´sci Leningradu? — zapytał Beaumont. — Powinno mu si˛e to uda´c — odparł Adams z prze´swiadczeniem. — Nigdy ˙ jeszcze nie był za Zelazn a˛ Kurtyna,˛ miedzy innymi dlatego powierzono mu to zadanie. To do´swiadczony agent. Gdy dotrze do Helsinek, uda si˛e wprost do naszej ambasady i prze´sle nam wiadomo´sc´ . — Wszystko zale˙zy od jednego człowieka w Rosji — stwierdził ponuro Beaumont. — Jednego z najlepszych — zapewnił go Adams. — Najpó´zniej do godziny pierwszej naszego czasu w niedziel˛e w nocy, b˛edziemy wszystko wiedzieli. Gdy tylko otrzymamy informacj˛e, przeka˙zemy ja˛ do Curtis Field. — Adams był nastawiony bardzo optymistycznie. -Nie musi si˛e pan niczego obawia´c. Przekona si˛e pan. To b˛edzie zupełnie prosta operacja. — Nie b˛edzie — mruknał ˛ Beaumont. — To pierwsza i jedyna rzecz, jaka˛ mog˛e przewidzie´c: to nie b˛edzie prosta operacja.
Piatek, ˛ 18 lutego Na Newskim Prospekcie w Leningradzie, dokładnie pi˛ec´ minut po godzinie trzeciej po południu, 18 lutego zginał ˛ człowiek. Kiedy w Leningradzie wybija trzecia po południu, w Waszyngtonie jest zaledwie siódma rano. Beaumont jeszcze nie wsiadł do Florida Express, z którego miał by´c tak bezceremonialnie wyciagni˛ ˛ ety dopiero siedemna´scie godzin pó´zniej. Ale była ju˙z prawie trzecia, gdy ameryka´nski turysta, Harvey Winthrop, schodził ostro˙znie na ulic˛e z pi˛eciu oblodzonych stopni hotelu „Europa”‘ Wysoki m˛ez˙ czyzna o pociagłej ˛ twarzy, w wieku trzydziestu o´smiu lat — Winthrop — według paszportu był pisarzem, ale nie pisarstwo było mu w głowie, gdy sprawdził godzin˛e na r˛ecznym zegarku i opu´scił hotel „Europa”. Za pi˛ec´ trzecia. Stanawszy ˛ na ulicy zwrócił si˛e w lewo i brnac ˛ przez s´nieg skierował si˛e w stron˛e Newskiego Prospektu. Nad nim spuchni˛ete niebo groziło znowu opadami s´niegu, wokół widniało zaledwie kilka ludzkich sylwetek. W tej strefie geograficznej, tak daleko wysuni˛etej na północ, najpó´zniej za trzydzie´sci minut b˛edzie zupełnie ciemno. Istotnie, uliczne lampy były ju˙z zapalone, ich s´wiatło układało na s´niegu zadziwiajace ˛ refleksy, gdy Winthrop dotarł do Newskiego Prospektu i rozejrzał si˛e, uwa˙znie lustrujac ˛ obie strony szerokiej ulicy. Sprawiał wra˙zenie człowieka, który nie jest pewien, kiedy mo˙ze przej´sc´ przez jezdni˛e, ale w rzeczywisto´sci obserwował trzy zaparkowane w pewnej odległo´sci samochody.
***
Madame Vollin — opiekunki Inturistu, która od pi˛eciu dni dotrzymywała mu towarzystwa podczas ka˙zdej wyprawy do Ermita˙zu, nigdzie nie było wida´c. Nie siedziała w z˙ adnym z zaparkowanych samochodów. ani nie spozierała zza z˙ adnej ze słabo o´swietlonych sklepowych wystaw. Widocznie bez podejrze´n przyj˛eła jego decyzj˛e, z˙ e dzi´s nie b˛eda˛ szli do Ermita˙zu, poniewa˙z jest zbyt zm˛eczony, z˙ eby oglada´ ˛ c kolejne dzieła Rubensa. Zawahał si˛e przez chwil˛e, czekajac, ˛ a˙z przejedzie 21
trolejbus i ponownie sprawdził okolic˛e. W odległym ko´ncu niemal wyludnionej alei zza rogu wypadł młody człowiek w skórzanej kurtce, wbił kluczyk w zamek w drzwiach samochodu, otworzył je i czekał, a˙z dołaczy ˛ do niego dziewczyna. Rudowłosa miała na sobie obcisły mini-płaszczyk. Gdy tylko dopadła chłopaka, zacz˛eła okłada´c go pi˛es´ciami. Winthrop u´smiechnał ˛ si˛e słabo, kiedy trolejbus mijał go buczac ˛ i wzniecajac ˛ bł˛ekitne iskry na oblodzonych drutach trakcji. Nawet Rosjanie mieli problemy z młodziez˙ a,˛ szczególnie je´sli były to dzieci wysoko postawionych członków partii. Zaczał ˛ przechodzi´c na druga˛ stron˛e. Nie przypadkiem Winthrop mógł by´c wzi˛ety za Rosjanina; miał na sobie futro, futrzana˛ czap˛e i buty do kolan, kupione w GUM-ie trzy dni po przyje´zdzie. — Nie sadziłem, ˛ z˙ e tu jest a˙z tak zimno — wyja´snił Madame Vollin. Kiedy przeszedł na druga˛ stron˛e alei i mijał ciagle ˛ kłócac ˛ a˛ si˛e młoda˛ par˛e, sprawdził, która godzina. Za dwie minuty trzecia. Dwie minuty, by dotrze´c na miejsce spotkania, które ju˙z widział: niewielki, okolony drzewami skwerek. Winthrop brnał ˛ mozolnie aleja.˛ Z r˛ekami w r˛ekawiczkach wbitymi gł˛eboko w kieszenie, z katalogiem sztuki wetkni˛etym pod rami˛e, szedł do Ermita˙zu w Pałacu Zimowym ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ pokonywał przez pi˛ec´ poprzednich dni z Madame Vollin u boku. Skwerek był coraz bli˙zej. Winthrop widział pomnik Lenina po drugiej stronie trawnika i nieco dalej niewysoka˛ kr˛epa˛ posta´c. Kto´s skr˛ecił z alei i wła´snie wszedł na skwerek. Czy to był marynarz? Winthrop równie˙z dotarł na teren ziele´nca. Nigdy przedtem nie spotkał Piotra Gorowa, brata oceanografa Michaiła Gorowa i dlatego wyt˛ez˙ ał wzrok, usiłujac ˛ dostrzec trzy wa˙zne szczegóły, zanim tamten zbli˙zy si˛e do niego. Wojskowy okragły ˛ brezentowy worek, niesiony pod pacha˛ zamiast przerzucony przez rami˛e, jak zazwyczaj robia˛ to radzieccy marynarze. Zgadza si˛e. Czerwony szalik na szyi. Zgadza si˛e. Pozostał jeszcze trzeci szczegół, trudny do sprawdzenia w gasnacym ˛ s´wietle dnia. Winthrop utrzymywał wolny, niedbały krok. Trzeci szczegół, to guzik. Jedyny jasny guzik na samej górze płaszcza. Pozostałe powinny by´c w ciemnym kolorze. Jezu, zupełnie nie mógł go dojrze´c. W dodatku na drugim ko´ncu skweru pojawił si˛e milicjant i ruszył w s´lad za marynarzem. Serce Winthropa zabiło mocniej, ale w dalszym ciagu ˛ szedł tym samym krokiem. Stało si˛e. Nieprzewidziany czynnik zrujnował wszystkie plany, uniemo˙zliwił kontakt. Winthrop czuł nerwowe mrowienie na plecach. Czy policjant s´ledził Gorowa? Nic na to nie wskazywało. Wszystko odbywało si˛e zbyt otwarcie. We´z si˛e w gar´sc´ , człowieku! Helsinki, Finlandia — bezpiecze´nstwo — sa˛ tylko sto mil stad. ˛ Ta my´sl niewiele pomagała, gdy Harvey Winthrop zbli˙zał si˛e do idace˛ go w jego stron˛e marynarza. Równie dobrze mógłby si˛e znajdowa´c w Kijowie, w sercu Ukrainy, skad ˛ wła´snie przyjechał Gorow po spotkaniu ze swoim bratem Michaiłem. Z ka˙zda˛ minuta˛ zapadał coraz g˛es´ciejszy mrok. Marynarz zbli˙zał si˛e, za nim 22
szedł milicjant w granatowym płaszczu, ciagle ˛ w tej samej odległo´sci około pi˛ec´ dziesi˛eciu jardów. Czy to znów przypadek, z˙ e milicjant szedł takim samym spacerowym krokiem jak Piotr Gorow? Je˙zeli to był Gorow. Winthrop ciagle ˛ nie mógł dojrze´c guzika. Widział ju˙z czerwona˛ opask˛e na milicyjnej czapce z daszkiem, ale nie widział cholernego guzika. Marynarz — m˛ez˙ czyzna, przed trzydziestka˛ — patrzył prosto przed siebie, a Winthrop miał wra˙zenie, z˙ e dostrzegł st˛ez˙ ałe mi˛es´nie jego szcz˛ek znamionujace ˛ najwy˙zsze napi˛ecie. Biedaczysko, musi by´c bliski załamania. Nie był przygotowany do znoszenia tego rodzaju presji. Wreszcie Winthrop ujrzał jas´niejszy guzik na samej górze płaszcza. Winthrop po´slizgnał ˛ si˛e przed samym frontem pomnika Lenina, tu˙z obok marynarza, za którym w odległo´sci pi˛ec´ dziesi˛eciu jardów posuwał si˛e milicjant. Przewracajac ˛ si˛e Amerykanin wypu´scił spod pachy kolorowy katalog, który otworzył si˛e na reprodukcji obrazu Rubensa, ciemniejacej ˛ na s´niegu jak krwawa plama. Katalog był elementem identyfikacyjnym. W najbardziej naturalny na s´wiecie sposób marynarz zatrzymał si˛e i, podczas gdy Winthrop próbował stana´ ˛c na nogi, powiedział szybko i cicho po rosyjsku: — Wyrusza 20 lutego do ameryka´nskiej stacji badawczej Target numer 5. . . 20 lutego. . . — powtórzył dat˛e jeszcze ciszej i Winthrop zorientował si˛e, i˙z Rosjanin obawiał si˛e dwóch mo˙zliwo´sci: z˙ e Amerykanin nie dosłyszy decydujacej ˛ daty oraz z˙ e mo˙ze usłysze´c ja˛ milicjant. Winthrop zdołał si˛e podnie´sc´ i otrzepywał s´nieg z płaszcza. Marynarz wzruszył ramionami, jakby na znak, z˙ e ludziom ciagle ˛ zdarzaja˛ si˛e małe nieszcz˛es´cia w taka˛ pogod˛e i ruszył swoja˛ droga˛ przez skwer w kierunku Newskiego Prospektu i dalej do doków w dole. Winthrop podniósł katalog, spróbował i´sc´ , ale mocno utykał, wi˛ec oparł si˛e o ogrodzenie pomnika. Milicjant podszedł do niego i zapytał po rosyjsku: — Mo˙ze pan i´sc´ ? Daleko pan idzie? — Wszystko w porzadku. ˛ Chyba tylko skr˛eciłem nog˛e w kostce, ale wszystko w porzadku. ˛ — Winthrop celowo odparł po angielsku. Nikt nie wie, z˙ e rozumie cho´c słowo z j˛ezyka rosyjskiego. Nikt, oprócz Gorowa, który zda˙ ˛zył ju˙z opu´sci´c skwerek. Milicjant przygladał ˛ mu si˛e bez zainteresowania, gdy Winthrop u´smiechnał ˛ si˛e bole´snie. Naprawd˛e skr˛ecił nog˛e. — Mieszkam w hotelu „Europa” — dodał, pragnac ˛ pozby´c si˛e natr˛eta. Machnał ˛ r˛eka˛ w odpowiednim kierunku. — Niedaleko stad. ˛ — U´smiechnał ˛ si˛e znowu i wolno ruszył droga,˛ która˛ przyszedł. Ostro˙znie ku´stykał przez skwer, teraz ju˙z nie na z˙ arty obawiajac ˛ si˛e, z˙ e si˛e przewróci. Musiał po prostu wróci´c do hotelu, a jego umysł, mimo bólu, pracował na pełnych obrotach. By´c mo˙ze ta skr˛econa kostka pomo˙ze mu wydosta´c si˛e z Rosji. Miał wylecie´c do Helsinek pojutrze — wczesnym niedzielnym rankiem. Ale to był przecie˙z dzie´n, kiedy Michaił Gorow zaczynał swoja˛ ucieczk˛e na Target-5. 23
Władze radzieckie znały dat˛e odlotu Winthropa, wiedziały, z˙ e przebywał w Leningradzie, by podziwia´c wspaniała˛ kolekcj˛e obrazów Rubensa zgromadzona˛ w Ermita˙zu, poniewa˙z potrzebował tego do swojej pracy pisarza zajmujacego ˛ si˛e sztuka.˛ Jego wcze´sniejszy wyjazd byłby co najmniej dziwny. Skr˛econa, naprawd˛e skr˛econa kostka dawała mu pretekst do złapania sobotniego lotu do Helsinek. Wówczas Dawes w Waszyngtonie otrzymałby sygnał na dzie´n przed ucieczka˛ Gorowa z Bieguna Pomocnego 17. Kiedy Winthrop dotarł do Newskiego Prospektu, zaczał ˛ pada´c s´nieg. Automatycznie rozejrzał si˛e po ulicy, zauwa˙zył, z˙ e ubrany w skór˛e młodzieniec cia˛ gle jeszcze sprzecza si˛e ze swoja˛ rudowłosa˛ dziewczyna.˛ Musza˛ by´c zakochani, pomy´slał z ironia.˛ Nic nie jechało. Ciagle ˛ jeszcze nie wa˙zył si˛e obejrze´c, z˙ eby sprawdzi´c, czy milicjant idzie za nim. Zszedł z kraw˛ez˙ nika. Przyczyna˛ tego, co si˛e stało potem, była najprawdopodobniej nowa fala s´niegu. Chłopak w skórzanej kurtce musiał by´c przemarzni˛ety, a s´nieg przewa˙zył szal˛e. Młodzieniec usiadł za kierownica,˛ a rudowłosa dziewczyna usadowiła si˛e obok niego. Chłopak właczył ˛ zapłon, uruchomił silnik, zjechał z kraw˛ez˙ nika z tłumikiem hałasujacym ˛ jak detonujace ˛ ładunki. Przyspieszył, a potem przypomniał sobie o zapaleniu s´wiateł. Nawet wówczas Winthrop mógłby jeszcze uskoczy´c, przezwyci˛ez˙ ajac ˛ ból, ale nadje˙zd˙zajacy ˛ z piskiem opon samochód, zapalajac ˛ s´wiatła, o´slepił go. W kłuja˛ cym blasku reflektorów utykajacy ˛ Winthrop skoczył w stron˛e pojazdu, uderzył w przednia˛ szyb˛e i uniesiony przez chłodnic˛e upadł par˛e jardów dalej. Odbił si˛e od kraw˛ez˙ nika z takim impetem, jakby spadał z du˙zej wysoko´sci. Był martwy, zanim samochód zniknał ˛ za najbli˙zszym rogiem i zanim kobieta idaca ˛ chodnikiem zacz˛eła krzycze´c. Sto jardów dalej w dół Newskiego Prospektu, marynarz Gorow przystanał ˛ przed przej´sciem przez jezdni˛e. Widział, jak Winthrop ku´stykał swoja˛ droga,˛ widział, jak samochód uderzył w niego, jak ciało obracało si˛e w powietrzu, zanim spadło i wiedział, z˙ e Amerykanin nie z˙ yje. Przeszedł na druga˛ stron˛e i poda˙ ˛zył w stron˛e doków, gdzie trawler „Girolog” szykował si˛e do wypłyni˛ecia — za trzy godziny. Gorow szedł jak lunatyk, z trudno´scia˛ pojmujac ˛ to, co si˛e przed chwila˛ wydarzyło. Nastapiła ˛ całkowita kl˛eska: wiadomo´sc´ nigdy nie dotrze do Waszyngtonu, a on nie miał sposobu ostrzec swojego brata. Michaił podejmie wypraw˛e przez lód, a Amerykanie nie b˛eda˛ wiedzieli, z˙ e si˛e zbli˙za. Gorow, zdruzgotany, brnał ˛ przez s´nieg. Nogi same niosły go znajoma˛ trasa.˛ Bo˙ze, co powinien zrobi´c?
Sobota, 19 lutego W kwaterze głównej Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa w Leningradzie zegar wskazywał godzin˛e ósma˛ rano. — Ten Amerykanin, Winthrop, ten który został wczoraj zabity na Newskim. . . Co´s mi si˛e tu nie podoba. „Parowóz” — tak nazywano w Leningradzie pułkownika Igora Papanina, szefa Słu˙zby Bezpiecze´nstwa Arktycznej Strefy Militarnej. Słownikowa definicja tego wyrazu zawiera takie poj˛ecia jak: „Mie´c moc, ciagle ˛ w ruchu, prze´c naprzód”. Jest to tak samo dobry opis pułkownika Papanina, jak ka˙zdy inny. Dla wielu słowo to oznacza równie˙z pot˛ez˙ na˛ maszyn˛e ciagn ˛ ac ˛ a˛ za soba˛ z du˙za˛ szybko´scia˛ setki ludzi — i to tak˙ze jest wła´sciwa˛ charakterystyka˛ Sybiraka. — Chc˛e mie´c pełne sprawozdanie, Kramer! Przyprowad´z tu t˛e cholerna˛ opiekunk˛e z Inturistu, Vollin, czy jak jej tam! Przyprowad´z milicjanta, który widział całe zaj´scie. Znajd´z wszystkich innych s´wiadków i sprowad´z mi tutaj do południa. Przesłucham ich osobi´scie. Wła´sciwie kwatery dowództwa Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa strefy arktycznej powinny znajdowa´c si˛e w morskim porcie Murma´nsk, ale gdy pierwszy sekretarz, Leonid Bre˙zniew, wyznaczył Papanina na obecnie zajmowane stanowisko, rozkazał, by kwatera główna miała siedzib˛e w Leningradzie. To te˙z była strategia siły. Tak jak Hamburg na terenie Niemiec, jak Quebec w Kanadzie, Leningrad jest miastem o du˙zej niezale˙zno´sci. Wła´snie w Leningradzie narodził si˛e komunizm, gdy kra˙ ˛zownik „Aurora” wystrzelił salw˛e rozpoczynajac ˛ a˛ rewolucj˛e. Do Leningradu, obawiajac ˛ si˛e niezale˙zno´sci tego miasta, wysłał Stalin swego zaufanego oprawc˛e, Kirowa, i tam te˙z Kirow zginał ˛ od kuli mordercy. Tak wiec Bre˙zniew wysłał Papanina do Leningradu. — Aha, Kramer, i skontaktuj si˛e z lotniskiem, na które przyleciał Winthrop. Musieli odnotowa´c jego przybycie. Chc˛e wiedzie´c, czy zjawił si˛e tu sam. Do południa! Mieszka´ncy Leningradu inaczej ni˙z w wypadku Kirowa, nie próbowali zastrzeli´c Papanina. W zamian przezwali go „Parowozem”. Kiedy dobrze znana posta´c zmierzała du˙zymi krokami po Newskim Prospekcie, z˙ aden Rosjanin nie mógł 25
nie rozpozna´c jej w najg˛es´ciejszym tłumie, Papanin górował nad innymi jak wiez˙ a. Miał sze´sc´ stóp i cztery cale wzrostu, szerokie ramiona i ci˛ez˙ ko zbudowana˛ sylwetk˛e, a w wielkiej wygolonej na łyso głowie widniały usta szerokie jak u karpia. Gdy wrzeszczał swoim przenikliwym głosem sier˙zanta, ludzie przysi˛egali, z˙ e słycha´c go w Murma´nsku. — Id´z na posterunek milicji i przynie´s mi osobiste rzeczy Winthropa, Kramer. Id´z ty sam! Ameryka´nski turysta w Leningradzie w lutym? Mówi˛e ci Kramer, to s´mierdzaca ˛ sprawa. . . Walter Kramer, czterdziestopi˛ecioletni, niewysoki m˛ez˙ czyzna, zagorzały komunista, mieszkaniec nadbałtyckich terenów Litwy, poruszajacy ˛ si˛e ze zwinnos´cia˛ kota i tak samo cicho, nie wierzył w ani jedno słowo swojego szefa. Jako bliski współpracownik Papanina miał pewna˛ swobod˛e w wypowiadaniu swoich sadów, ˛ swobod˛e w granicach tak szerokich jak ostrze brzytwy. Ostro˙znie wyraził swoje zwatpienie. ˛ — Nie ma podstaw, by przypuszcza´c, z˙ e ten Amerykanin miał jakiekolwiek inne zaj˛ecie poza tym, które okre´slono w paszporcie. . . — Jeszcze tu jeste´s? Gdy Litwin opu´scił pokój na pierwszym pi˛etrze, Papanin podniósł si˛e, podszedł do okna i wyjał ˛ z marynarki kieszonkowa˛ szachownic˛e. Pot˛ez˙ na˛ twarz o gładkiej skórze przysunał ˛ do pokrytego szronem okna i stojac ˛ tak przygladał ˛ si˛e male´nkiej planszy. O ósmej rano w mie´scie ciagle ˛ jeszcze panował mrok. Pułkownik słyszał szurajace ˛ po ulicznym bruku kroki ludzi spieszacych ˛ do pracy. Za nim, w rogu pokoju, znajdował si˛e wiekowy piec wyło˙zony zielonymi kaflami. Papanin rozpalił w nim niedawno i ciepło nie wypłoszyło jeszcze panujacego ˛ w pomieszczeniu chłodu. Za sasiedni ˛ a˛ s´ciana˛ szczebiotał bez ustanku najnowszy model ameryka´nskiego dalekopisu, ale tu Papanin grzał si˛e przy piecu starym jak sama rewolucja. Tym, co obudziło podejrzliwo´sc´ Papanina w sprawie Winthropa, był problem z˙ ydowski. Stanowiło to równocze´snie jeszcze jeden powód, dla którego Leonid Bre˙zniew wydawał si˛e by´c zadowolony, z˙ e umie´scił Papanina w Leningradzie. Poza wszystkimi innymi powinno´sciami, do obowiazków ˛ Papanina nale˙zało wy˙ krycie, w jaki sposób szmuglowano pieniadze ˛ umo˙zliwiajace ˛ rosyjskim Zydom emigracj˛e do Izraela. Patrzac ˛ na szachownic˛e przystapił ˛ do porzadkowania ˛ my´sli. Winthrop mógł by´c kurierem, człowiekiem, który kontaktował si˛e z z˙ ydowskim podziemiem, a wi˛ec Winthrop, nawet martwy, zostanie wzi˛ety pod mikroskop. Dosłownie. Sybirak zarzadził ˛ ju˙z gruntowne badania nagiego ciała. Zmarszczył brwi, zdecydował o nast˛epnym ruchu i podniósł pionek. Miał pewno´sc´ , z˙ e si˛e nie myli, było co´s naprawd˛e bardzo dziwnego w sprawie pana Harveya J. Winthropa. W sobot˛e o ósmej rano Papanin jeszcze nie miał poj˛ecia, z˙ e został wplatany ˛ w wy´scig z czasem, z˙ e musi rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e Winthropa, zanim Michaił Gorow 26
ucieknie z Bieguna Północnego 17 — w niedziel˛e o północy. W Waszyngtonie był dopiero piatek. ˛ Wybiła północ. Beaumont znajdował si˛e jeszcze w wagonie sypialnym Florida Express. W radzieckiej bazie Biegun Północny 17 zegar wskazywał czwarta˛ rano, a Michaił Gorow wła´snie przybył z Murma´nska.
***
Czterdziestoletni Michaił Gorow, członek Radzieckiej Akademii Nauk i najbardziej powa˙zany oceanograf Zwiazku ˛ Radzieckiego, był niemal chory ze zm˛eczenia, chory od stałego napi˛ecia spowodowanego nie ko´nczacym ˛ si˛e czekaniem i ciagłym ˛ liczeniem godzin, jakie pozostały do niedzieli. O czwartej nad ranem stał w s´wietle ksi˛ez˙ yca na ko´ncu niedawno powstałego pasa startowego dzielacego ˛ na dwie cz˛es´ci lodowa˛ wysp˛e Biegun Północny 17. Przezornie spogladał ˛ na wschód, a nie na zachód, gdzie w odległo´sci dwudziestu pi˛eciu mil znajdowała si˛e ameryka´nska stacja badawcza Target-5. Poza obr˛ebem wyspy zmia˙zd˙zony lód połyskiwał w s´wietle ksi˛ez˙ yca jak kolosalna sterta szkła — potłuczonego lodowego szkła. Mi˛edzy nim a Gorowem rozciagały ˛ si˛e baraki tworzace ˛ baz˛e, ich płaskie dachy pokrywała gruba warstwa s´niegu. Wła´snie stamtad ˛ dobiegł go odgłos zbli˙zajacych ˛ si˛e kroków Mikołaja Marowa, człowieka ochrony. Marow podszedł bli˙zej, zatrzymał si˛e i patrzył na nieruchome plecy oceanografa. — Dobrze si˛e czujecie, akademiku Gorow? — zapytał. — Nigdy nie czułem si˛e lepiej. — Wcze´snie wstali´scie — naciskał członek Słu˙zby Bezpiecze´nstwa. — Zawsze wcze´snie wstaj˛e. Powinien pan ju˙z o tym wiedzie´c. Rozmy´slnie dał upust irytacji i podst˛ep si˛e udał. Marow wymamrotał co´s pod nosem i powłóczac ˛ nogami oddalił si˛e w stron˛e bazy. Gorow zacisnał ˛ schowane w r˛ekawiczkach i wci´sni˛ete gł˛eboko w kieszenie dłonie — Marow stanowił przeszkod˛e. Towarzyszył mu zawsze, ilekro´c wychodził na otwarty lód. Był jeszcze jeden powód, dla którego Gorow pozwolił sobie na okazanie zniecierpliwienia, osiagn ˛ ał ˛ stan, kiedy nie mógł znie´sc´ widoku człowieka ze Słu˙zby Bezpiecze´nstwa. To wła´snie ludzie pułkownika Papanina zabili Rachel Levitzer sze´sc´ miesi˛ecy temu. Na my´sl o niej oczy Gorowa zaszły łzami. Byli sobie bliscy, ale poniewa˙z ˙ ona była Zydówk a,˛ a on jednym z najbardziej powa˙zanych członków Akademii, utrzymywali swój zwiazek ˛ w tajemnicy. Potem, w sierpniu 1971 roku nadeszła wiadomo´sc´ . Rachel zgin˛eła w Leningradzie. Ludzie Słu˙zby Bezpiecze´nstwa przyszli ja˛ aresztowa´c, poniewa˙z miała jakie´s 27
powiazania ˛ z z˙ ydowskim ruchem podziemnym. Gorow nigdy nie poznał szczegółów. Rachel próbowała ucieka´c. Jeden z m˛ez˙ czyzn podstawił jej nog˛e; potkn˛eła si˛e i spadła ze schodów. Zatrzymała si˛e dopiero na samym dole trzydziestu kamiennych stopni. Kiedy ja˛ dopadli, była ju˙z martwa. Złamała kr˛egosłup. Gorow spojrzał na zegarek. Czwarta dziesi˛ec´ czasu miejscowego. Jeszcze dwadzie´scia godzin, nim wyruszy przez pływajace ˛ pole lodowe desperacko usiłujac ˛ dotrze´c do Target-5. Odliczanie czasu było dla niego wszystkim. Amerykanie uprzedzili go, z˙ e musi dokładnie okre´sli´c dat˛e swojej ucieczki. I dotrzyma´c jej. Plan Gorowa przewidywał, z˙ e opu´sci Biegun Północny 17 dokładnie o północy. I teraz nie mógł sobie wyobrazi´c, jak zdoła przeczeka´c najbli˙zsze dwadzie´scia godzin, udajac ˛ zaabsorbowanie eksperymentami z sondowaniem gł˛ebinowym. Miał przynajmniej jedna˛ pociech˛e. Jego brat, Piotr, przekazał ju˙z wiadomo´sc´ . Amerykanie wiedzieli, kiedy do nich wyruszy.
***
„Parowóz” pracował na pełnych obrotach. Po godzinie jedenastej, w sobot˛e przed południem, wszyscy s´wiadkowie zostali przesłuchani w kwaterze głównej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa. Przesłuchani osobi´scie przez samego Papanina. Rozmawiał z przewodniczka˛ Inturistu, Madame Vollin — „kawał baby, Kramer. W dodatku ma cuchnacy ˛ oddech. Nie wiem, jak Winthrop to znosił. . . ”. O wiele wi˛ecej czasu sp˛edził z milicjantem, który widział s´mier´c Winthropa. Przesłuchał obsług˛e hotelu „Europa” i urz˛ednika na lotnisku, który przed pi˛ecioma dniami zanotował przybycie Winthropa z Helsinek. I nie znalazł nic cho´cby w najmniejszym stopniu podejrzanego. — Wydaje mi si˛e, z˙ e szukamy dziury w całym — zauwa˙zył Kramer po wyj´sciu ˙ pracownika lotniska. — Nie ma z˙ adnego powodu, by wiaza´ ˛ c Winthropa z Zydami. — Kto´s dostarcza im pieniadze. ˛ To wiemy. A przypadek Winthropa brzydko pachnie. — Sybirak uniósł si˛e zza biurka i poczał ˛ kra˙ ˛zy´c po pokoju wielkimi krokami. — Przez pi˛ec´ dni zachowywał si˛e normalnie, chodził po Ermita˙zu i gapił si˛e na Rubensy, zawsze z ta˛ opiekunka,˛ pania˛ Vollin. I nagle co si˛e stało wczoraj? — Papanin pochylił si˛e, wział ˛ w r˛ek˛e pogrzebacz i zaatakował wn˛etrze pieca, dziobiac ˛ z˙ arzacy ˛ si˛e w˛egiel, jakby d´zgał człowieka. — Zginał ˛ w wypadku samochodowym. . . — Wcze´sniej! On złamał rutyn˛e, Kramer. Powiedział opiekunce, z˙ e jest zm˛eczony i nie b˛edzie wychodził. — Wbił pogrzebacz gł˛ebiej. — Kiedy tylko stracił ja˛ z oczu, wy´slizgnał ˛ si˛e, tym razem sam, tu˙z przed zmrokiem. Dlaczego, Kramer, dlaczego? 28
— Poczuł si˛e lepiej. Szedł z powrotem do Ermita˙zu. . . — Przecie˙z muzeum zamykaja˛ o czwartej. Doszedłby tam akurat o takiej godzinie, z˙ e zaraz musiałby wraca´c. Dlaczego wyszedł sam? ˙ — Zeby si˛e z kim´s spotka´c — odparł odruchowo Kramer, tylko po to, by co´s powiedzie´c. Sybirak mocniej zacisnał ˛ dło´n na pogrzebaczu. Wyciagn ˛ ał ˛ z˙ elazo z pieca, wyprostował si˛e powoli, i stał patrzac ˛ na swojego asystenta. — Nie wierz˛e, z˙ eby tak było naprawd˛e — powiedział szybko Kramer. ˙ — Zeby si˛e z kim´s spotka´c? — powtórzył Papanin. — A wiesz, z˙ e mo˙zesz mie´c racj˛e. A z kim? Z nikim si˛e przecie˙z nie spotkał, nie zda˙ ˛zył, zginał. ˛ — Papanin wycelował pogrzebaczem w stron˛e Kramera. — Ruszmy wreszcie głowami. To znaczy, mam na my´sli własna. Amerykanin wychodzi z hotelu, idzie na skwer. . . — Skr˛eca nog˛e w kostce. . . — Sprawia takie wra˙zenie, Kramer — Papanin z zamkni˛etymi oczyma próbował wyobrazi´c sobie scen˛e opisana˛ przez milicjanta. — Po´slizgnał ˛ si˛e tu˙z koło marynarza, a potem od razu wybrał si˛e w powrotna˛ drog˛e. Ciekaw jestem, co to był za marynarz. Kramer. — Mógł by´c którykolwiek. — Nie. Mo˙zemy to u´sci´sli´c. Ten marynarz niósł worek i szedł w kierunku doków — Papanin zostawił pogrzebacz w piecu i wyjał ˛ z szuflady biurka plik papierów. Codziennie otrzymywał szczegółowe sprawozdania o zdarzeniach w mie´scie, łacznie ˛ z doniesieniami milicyjnymi, ale tym razem szukał raportów dokowych. — Jedyny statek, jaki wczoraj wypływał, to „Girolog”, trawler. No i lodołamacz, który go wyprowadzał. Tak wi˛ec nasz marynarz musiał si˛e zabra´c na „Girologu”. — Załoga liczy ponad trzydziestu. . . — To prawda. Dlatego teraz chc˛e, z˙ eby´s szybko pojechał do doków i przywiózł mi list˛e załogi. Wszystkich, którzy wypłyn˛eli na „Girologu” ostatniej nocy. Chc˛e to mie´c jeszcze przed dwunasta.˛ — Mało czasu — zaprotestował Kramer. — To twój problem! — Papanin usadowił si˛e za biurkiem i zaczekał, a˙z Kramer dojdzie do drzwi. — Kiedy byłem w Moskwie, w tym tygodniu, przypadkiem widziałem, z˙ e podpisałe´s rozkaz powrotu na Biegun Północny 17 dla Michaiła Gorowa. Sadziłem, ˛ z˙ e zako´nczył ju˙z swoje prace na wyspie? — To prawda — Kramer zatrzymał si˛e przy drzwiach, niejasno zaniepokojony nagła˛ zmiana˛ tematu. — Zanim ewakuuja˛ baz˛e, chciał przeprowadzi´c kilka ko´ncowych sondowa´n gł˛ebinowych. Odniosłem wra˙zenie, z˙ e wiedział pan o tym. — W porzadku, ˛ Kramer. Wydawało mi si˛e, z˙ e nie zamierzał ju˙z tam jecha´c. I dostarcz mi t˛e list˛e z „Girologa”. Przed dwunasta! ˛ Pozostawiony sam sobie w pustym pokoju, Papanin oparł nog˛e w długim bucie na blacie biurka i zapatrzył si˛e ponuro w zielone kafle pieca, który wreszcie 29
zaczał ˛ grza´c. Nie wiedział, z˙ e pozostało mu dokładnie siedemna´scie godzin na znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Winthrop przybył do Leningradu — zanim Michaił Gorow rozpocznie ucieczk˛e na Target-5.
***
Z Waszyngtonu do Thule na Grenlandii leciało si˛e sze´sc´ godzin na wysoko´sci czterdziestu tysi˛ecy stóp, tak wi˛ec była godzina jedenasta sobotniego przedpołudnia, gdy Beaumont obudził si˛e i ujrzał olbrzymi pas startowy wychodzacy ˛ na spotkanie Boeinga 707. Beaumont był do tego stopnia otumaniony, z˙ e musiał przez chwil˛e pomy´sle´c, by uprzytomni´c sobie, jaki jest dzie´n tygodnia. Nic nie wskazywało na to, z˙ e była jedenasta przed południem, kiedy boeing obni˙zał lot wychodzac ˛ z ksi˛ez˙ ycowej nocy nad biała˛ pustk˛e s´niegu i lodu. — Mam wra˙zenie, jakby´smy pi˛ec´ minut temu ruszyli z Waszyngtonu — zawołał do Callarda, człowieka FBI siedzacego ˛ po przeciwnej stronie przej´scia mi˛edzy fotelami. ´ Swie˙ zo ogolony m˛ez˙ czyzna w schludnym niebieskim garniturze zerknał ˛ na wielkiego Anglika, jak gdyby zastanawiał si˛e, czy odpowiedzie´c. — Dla mnie to dłu˙zej ni˙z pi˛ec´ lat — odparł w ko´ncu. Odwrócił si˛e i wyjrzał przez okienko po swojej stronie. Beaumont u´smiechnał ˛ si˛e do siebie. Callard wskoczył na pokład samolotu minut˛e przed startem, o piatej ˛ rano. Z pewno´scia˛ prowadził samolot przez cały ten czas, gdy on smacznie spał. Wyjrzał przez swoje okienko, obserwujac ˛ wyludniona˛ s´nie˙zna˛ równin˛e grenlandzkiego płaskowy˙zu. W pewnej odległo´sci dostrzegł maszt radaru wysoko´sci tysiaca ˛ stóp celujacy ˛ w rozja´snione ksi˛ez˙ ycem niebo. ´ Swiatełko ostrzegawcze umieszczone na samym czubku błyszczało czerwono. Najwy˙zszy maszt na s´wiecie, o zasi˛egu trzech tysi˛ecy mil. Była to najwa˙zniejsza stacja Dalekiego Systemu Wczesnego Ostrzegania. — Spotkamy si˛e w biurze Vanderberga — krzyknał ˛ nagle Callard. — By´c mo˙ze ju˙z dzi´s wieczorem. . . Beaumont potwierdził skinieniem głowy. Doszedł do wniosku, z˙ e Callard rozwiazał ˛ ju˙z zagadk˛e, z˙ e zna to˙zsamo´sc´ Krokodyla, i jest na najlepszej drodze do aresztowania radzieckiego agenta. Zeszli poni˙zej szczytu masztu radaru i zbli˙zyli si˛e do ponurej panoramy lodowego płaskowy˙zu. Beaumont widział pod katem ˛ płaskie dachy budynków po drugiej stronie Main Street, pokrytej s´niegiem drogi przebiegajacej ˛ przez s´rodek obozu. Potem wyladowali. ˛ Tillotson czekał ju˙z na Beaumonta, gdy ten wyładowywał z samolotu swoje 30
rzeczy, opatulony w futrzana˛ park˛e, w która˛ zaopatrzył si˛e jeszcze przed opuszczeniem Waszyngtonu. Na zewnatrz ˛ panowała temperatura poni˙zej czterdziestu stopni i nieruchome ostre powietrze wdarło si˛e w jego płuca powodujac ˛ fizyczny ból, jak przy uderzeniu. Stojac ˛ u podnó˙za schodków usiłował złapa´c oddech. Tillotson, wysoki, mocno zbudowany, z twarza˛ pasujac ˛ a˛ do głów wyrze´zbionych na Mount Rushmore4 u´scisnał ˛ r˛ek˛e Beaumonta schowana˛ w mi˛ekkiej r˛ekawicy. — Wszystko ju˙z przygotowałem na t˛e wasza˛ wycieczk˛e. Zamilkł raptownie i przygladał ˛ si˛e wychodzacemu ˛ z samolotu Callardowi, który minał ˛ ich obu w po´spiechu i ruszył w stron˛e pułkownika Vanderberga, komendanta obozu. — Kto to jest? — zapytał. — Nie mam poj˛ecia — odparł natychmiast Beaumont. — Nie był specjalnie rozmowny, a ja spałem prawie cała˛ drog˛e. Mo˙ze reklamowali´scie s´wie˙zo´sc´ hamburgerów? Tillotson ponownie zwrócił wzrok w stron˛e samolotu. Wła´snie wychodził z niego pierwszy pilot. — Przepraszam — zagrodził pilotowi drog˛e. — Ten drugi pasa˙zer, kto to taki? Spodziewali´smy si˛e tylko Beaumonta. Pilot, trzymajac ˛ hełm naciagn ˛ ał ˛ na głow˛e kaptur parki. — Za ka˙zdym razem, kiedy tu przylatuj˛e, jest coraz zimniej. Ten facet wskoczył na pokład w ostatniej chwili przed opuszczeniem Waszyngtonu. Przyjechał rzadowym ˛ samochodem. . . — Sprawdz˛e go pó´zniej. — Tillotson zaprowadził Beaumonta do zakrytego jeepa, właczył ˛ zapłon. — Jak ju˙z powiedziałem, wszystko jest gotowe. Dwa helikoptery typu sikorski wysłali´smy do Curtis Field na wschodnim wybrze˙zu Grenlandii. Grayson i Langer czekaja˛ na pana w kwaterach. Grayson był na miejscu, Langera musieli´smy s´ciagn ˛ a´ ˛c z Ellesmere Island. — Prowadził powoli, jadac ˛ ubitym traktem w kierunku obozu, trzymajac ˛ si˛e w pewnej odległo´sci od wyprzedzajacego ˛ ich samochodu, którym jechali pułkownik Vanderberg i Callard. — Dwie pary norweskich sa´n wysłali´smy do Curtis. . . — Sa˛ bezu˙zyteczne — przerwał Beaumont. — Chciałem sanie eskimoskie. Sa˛ ci˛ez˙ sze i nie b˛eda˛ mi si˛e zatrzymywały na ruchomym lodzie. W przeciwie´nstwie do tych, które pan przygotował. Tillotson wydawał si˛e zaskoczony. — My sami u˙zywamy tylko sa´n norweskich. Nie mamy eskimoskich. . . — Sadz˛ ˛ e, z˙ e macie. Kiedy ostatnio tu byłem, widziałem dwie pary na tyłach du˙zego hangaru dla s´migłowców. — Chce pan tam zajrze´c? Je˙zeli teraz skr˛ec˛e, mo˙zemy od razu pojecha´c do hangaru. — Teraz? 4
Mount Rushmore — szczyt w górach Black Hills w południowo-zachodniej cz˛es´ci stanu Dakota, na którym wyrze´zbiono olbrzymich rozmiarów głowy (60 stóp wysoko´sci) Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna i Theodora Roosevelta
31
— Im szybciej, tym lepiej. A widz˛e, z˙ e pan nale˙zy do tych, którym si˛e wiecznie spieszy. Gdy dotarli do rozwidlenia traktu z ubitego s´niegu, Tillotson zmienił kierunek, oddalajac ˛ si˛e od grupy baraków i kierujac ˛ w stron˛e wielkiego hangaru widoczne´ go w oddali. Cwier´c mili przed nimi błyszczał w s´wietle ksi˛ez˙ yca, powleczony gruba˛ warstwa˛ lodu, drut ogradzajacy ˛ lotnisko. Nieco bli˙zej, tu˙z koło hangaru, stał zastygły w bezruchu pomara´nczowy pług s´nie˙zny. Tillotson wydobył z kieszeni zło˙zona˛ kartk˛e papieru i podał ja˛ Beaumontowi. — Prognoza pogody dla całej okolicy. Nie wiem, jaki teren pana interesuje. Mówił pan co´s o ruchomym lodzie. . . — Mówiłem. Beaumont nie przyzwyczaił si˛e jeszcze do ostrego arktycznego powietrza, które wciskało si˛e do jeepa, mro˙zac ˛ mu twarz i skracajac ˛ oddech. Samochód, którym jechali Vanderberg i Callard, zniknał ˛ ju˙z z pola widzenia, sunac ˛ głównym traktem, zasłoni˛ety przez innego jeepa p˛edzacego ˛ w przeciwnym kierunku — w stron˛e Boeinga 707. — Słycha´c co´s o mgle? — zapytał zdawkowo Beaumont, rozkładajac ˛ kartk˛e z prognoza.˛ — Dzi˛eki Bogu nie ma po niej s´ladu. Zgodnie z najnowszymi przewidywaniami — wła´snie ten komunikat pan czyta — mamy pi˛ekna˛ pogod˛e wsz˛edzie, stad ˛ a˙z do Norwegii. — Rozumiem, z˙ e niedawno była, ale si˛e rozpogodziło? — naciskał Beaumont. My´slał o raporcie, dotyczacym ˛ warunków meteorologicznych wokół Target-5, który Dawes pokazał mu w Waszyngtonie. G˛esta mgła. . . widoczno´sc´ zero. — Nie, ostatnio w ogóle nie było mgły. Od jakich´s trzech tygodni. Tillotson zwolnił i spojrzał na Beaumonta, który z coraz wi˛ekszym gniewem wpatrywał si˛e w prognoz˛e pogody. Dawes zrobił z niego idiot˛e. Pokazał mu sfałszowany raport o stanie warunków atmosferycznych, z˙ eby wysła´c go na Grenlandi˛e. Tillotson zatrzymał samochód, zostawiajac ˛ silnik na jałowym biegu. — Mitenka5 mi si˛e zsun˛eła — wyja´snił. — Zaraz to poprawi˛e. — Manipulował chwil˛e przy r˛ekawicy, s´ciagn ˛ ał ˛ ja˛ i wło˙zył do kieszeni kurtki. Kiedy wyjał ˛ r˛ek˛e, trzymał w niej rewolwer marki Smith and Wesson kaliber 38. Tym samym płynnym ruchem zamachnał ˛ si˛e na Beaumonta. Ten instynktownie uchylił si˛e, zanim stal dosi˛egła jego skroni i dzi˛eki temu lufa drasn˛eła go zamiast ogłuszy´c. Zdołał chwyci´c kluczyki, wyrwa´c je ze stacyjki i wyrzuci´c w s´nieg przez boczne okienko. Tillotson zamachnał ˛ si˛e po raz drugi. Wielkie sło´nce eksplodowało w czaszce Beaumonta rozbłyskujac ˛ o´slepiajaco, ˛ a chwil˛e potem pochłon˛eła go przera˙zajaca ˛ fala ciemno´sci. 5
Mitenka — tu: rodzaj grubej r˛ekawicy z zaznaczonym kciukiem
33
Sobota, 19 lutego Beaumont le˙zał na s´niegu półprzytomny, próbujac ˛ wzia´ ˛c si˛e w gar´sc´ , gdy pojawiła si˛e nad nim pogodna twarz Sama Graysona. Z oczu Amerykanina, gdy przystawiał Beaumontowi do ust butelk˛e, wyzierał niepokój. — Spokojnie, spokojnie, Keith. . . Beaumont z wysiłkiem uniósł si˛e na łokciach, wział ˛ od Amerykanina flaszk˛e i pociagn ˛ ał ˛ z niej jeszcze jeden łyk. W głowie mu huczało i wzrok odmawiał posłusze´nstwa, ale po chwili mocny alkohol dotarł do z˙ oładka ˛ i przywrócił ostro´sc´ widzenia. Anglik powoli wciagn ˛ ał ˛ w płuca gł˛eboki haust ostrego powietrza. Wydawało si˛e to bardziej skuteczne ni˙z brandy. — Pomó˙z mi wsta´c — wycedził przez z˛eby. — Lepiej poczekaj jeszcze. . . Beaumont zaklał, ˛ z trudem stanał ˛ na nogach, zachwiał si˛e i byłby upadł, gdyby Grayson nie przytrzymał go za rami˛e. W pobli˙zu stał jeep Tillotsona i Beaumont przypomniał sobie, z˙ e wyrzucił kluczyki w s´nieg. Nieco dalej tkwił inny jeep z rozbita˛ przednia˛ szyba˛ i przedziurawiona˛ prawa˛ przednia˛ opona.˛ — Tillotson strzelał do ciebie? — Tillotson? — Tak, Tillotson — zgrzytnał ˛ Beaumont niecierpliwie. — To on jest Krokodylem, to on przekazywał informacje. Nie mogli´scie o tym wiedzie´c. Musimy go złapa´c. Dokad ˛ poszedł? — Beaumont spojrzał w kierunku lotniska, ale w zasi˛egu wzroku nie było nic poza stra˙znica˛ przy bramie w ogrodzeniu z drucianej siatki, pomara´nczowym pługiem s´nie˙znym i hangarem w tle. Gdzie, do diabła, mógł znikna´ ˛c Tillotson? — W która˛ stron˛e poszedł? — warknał ˛ Beaumont. Grayson, niewysoki, muskularny m˛ez˙ czyzna w wieku trzydziestu pi˛eciu lat, o włosach koloru piasku, ciagle ˛ jeszcze nie mógł doj´sc´ do siebie. Przed chwila˛ był przekonany, z˙ e Beaumont nie z˙ yje. Słyszeli´smy pogłoski na temat przecieków informacyjnych. Nie zda˙ ˛zyłem ci˛e złapa´c, kiedy wysiadałe´s z samolotu i pilot powiedział mi, z˙ e pojechałe´s jeepem. Nie mogłem uwierzy´c, z˙ e to Tillotson, kiedy on zaczał ˛ strzela´c. Pobiegł w stron˛e lotniska. . . — Grayson mówił sam do siebie, poniewa˙z Beaumont biegł ju˙z w kierunku stra˙znicy. — Nie mógł uciec daleko — krzyczał za nim Grayson. — Vanderberg wpro34
wadził stan pogotowia tu˙z przed waszym przylotem. Baza jest zamkni˛eta. . . — Tillotson chyba potrafi lata´c s´migłowcem — odkrzyknał ˛ Beaumont. Sadził przed siebie wielkimi susami, nogi niosły go po s´niegu z zadziwiajac ˛ a,˛ jak na tak wielkiego człowieka, szybko´scia.˛ W głowie czuł przera˙zajacy ˛ ból, krew na skroni zakrzepła na przenikliwym zimnie, z˙ oładek ˛ w ka˙zdej chwili groził skurczami i mdło´sciami. Ostre, rze´skie powietrze łagodziło nieco te dolegliwo´sci. Raz po raz napełniał płuca gł˛ebokim haustem o˙zywczego zimna. W pobli˙zu posterunku stra˙zy, dziwnie pustego i cichego, zatrzymał si˛e i zaczekał na Graysona. — Masz bro´n, Sam? Dobrze. Daj mi to i osłaniaj mnie. Wział ˛ od Amerykanina colta kaliber 45 i zbli˙zył si˛e do budynku. Na s´niegu, tu˙z pod s´ciana˛ betonowego baraku, le˙zał jaki´s kształt. Ameryka´nski z˙ ołnierz opatulony ciepła˛ parka,˛ ciagle ˛ jeszcze s´ciskajacy ˛ w dłoniach karabin, le˙zał na wznak i patrzył w arktyczne niebo. Beaumont pochylił si˛e nad nim, sprawdził puls, potem przewrócił na brzuch. M˛ez˙ czyzna był martwy, a krwawa plama wokół rozdarcia kurtki w górnej cz˛es´ci pleców zda˙ ˛zyła ju˙z st˛ez˙ e´c na mrozie. Łatwo było Tillotsonowi tego dokona´c, był przecie˙z szefem ochrony. Stan pogotowia oznaczał, z˙ e nikomu nie wolno było przebywa´c na lotnisku. Tillotson musiał wi˛ec usuna´ ˛c przeszkod˛e z drogi swojej ucieczki. — Jest ju˙z na lotnisku — Beaumont ponuro poinformował Graysona, który wła´snie do niego dołaczył. ˛ — Nigdy nie słyszałem, z˙ eby Tillotson umiał pilotowa´c — sprzeciwił si˛e Grayson. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e umie lata´c s´migłowcem, a one sa˛ tam, w hangarze. — Beaumont obserwował teren lotniska, ale nie dostrzegł z˙ adnego ruchu. — Kiedy´s widziałem ´ go za sterami maszyny. I wła´snie tak b˛edzie próbował stad ˛ uciec. Smigłowcem. Chod´z. — W hangarze jest dwóch stra˙zników — powiedział szybko Grayson. — Tu mamy telefon, musimy ich ostrzec. Beaumont był w połowie drogi od drzwi, kiedy dostrzegł odci˛ety przewód telefoniczny. — Nic z tego, Sam. Pomy´slał o tym. Ale gdzie on, do diabła, jest? Beaumont podbiegł do otwartej bramy i rozejrzał si˛e po białym pustkowiu lotniska. Pług s´nie˙zny! Teraz wydawał si˛e znacznie mniejszy, pomara´nczowy robak pełznacy ˛ do hangaru, w stron˛e s´migłowców. Tillotson posłu˙zył si˛e najbli˙zszym s´rodkiem transportu, aby szybciej dotrze´c do budynku. Beaumont chciał krzykna´ ˛c cokolwiek, byle ostrzec ludzi pilnujacych ˛ maszyny, ale był zbyt daleko. Odetchnał ˛ gł˛eboko i znów ruszył biegiem. Grayson starał si˛e dotrzyma´c mu kroku. W przeciwie´nstwie do Amerykanina, który biegł w długich butach, Beaumont w dalszym ciagu ˛ miał na nogach buty na gumowych podeszwach, w których opuszczał Waszyngton, a s´nieg tworzył twarda,˛ mocna˛ skorup˛e i umo˙zliwiał mu pokonywanie odle35
gło´sci z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Biegł przez kilka minut i był ju˙z blisko hangaru, gdy potknał ˛ si˛e i runał ˛ głowa˛ naprzód, rozciagaj ˛ ac ˛ si˛e jak długi. Pozbierał si˛e czujac ˛ jak w głowie narasta mu t˛epy ból i jak piecze twarz. Musiał jeszcze poszuka´c rewolweru, który wypadł mu z r˛eki. Znalazł bro´n na wpół zagrzebana˛ w s´niegu i w tym samym momencie usłyszał d´zwi˛ek, który zmroził mu krew w z˙ yłach, pulsujacy ˛ warkot s´migłowca. Z bronia˛ w r˛eku przebiegł ostatnie dwie´scie jardów. — Osłaniaj mnie! — krzyknał ˛ do Graysona. Pomara´nczowy pług stał zaparkowany tu˙z przy wej´sciu do hangaru, a ogromne, elektrycznie przesuwane drzwi otwarto na o´scie˙z. Wn˛etrze hangaru robiło wra˙zenie ciemnej jaskini. Beaumont był tak zm˛eczony, z˙ e posuwał si˛e naprzód wyłacznie ˛ dzi˛eki sile woli; do wej´scia miał ju˙z mniej ni˙z dziesi˛ec´ jardów, gdy jego oczom ukazała si˛e maszyna H-19 sikorski. Łopaty nabierały szybko´sci, s´mi´ głowiec wychynał ˛ z cienistego mroku. Snieg podrywany z ziemi opadał daleko na lotnisko, a maszyna sun˛eła poprzez wirujace ˛ płatki, coraz bli˙zej Beaumonta. Przera˙zajaco ˛ wielki kształt w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Beaumont stał nieruchomo, spi˛ety i skupiony; podniósł rewolwer i trzymał kolb˛e w obu r˛ekach, by uzyska´c wi˛eksza˛ pewno´sc´ strzału. Maszyna zbli˙zała si˛e. Jeszcze dziesi˛ec´ sekund i zetrze go na miazg˛e. Celownik skierowany na kabin˛e, na zamazany kształt głowy w hełmie i ramion za pokrytym lodem prespexem6 . Wział ˛ gł˛eboki wdech, starannie wycelował, pociagn ˛ ał ˛ za cyngiel. Szcz˛eknał ˛ spust. Raczej wyczuł ni˙z usłyszał ten d´zwi˛ek, bo warkot s´migłowca rozsadzał mu głow˛e. Spust si˛e zaciał. ˛ Rewolwer był bezu˙zyteczny. — Uwa˙zaj! — krzyknał ˛ Grayson. Jego głos ginał ˛ w huku silnika. Tillotson kierował maszyn˛e prosto na Beaumonta. Ten zanurkował w dół i w bok. Uderzajac ˛ w s´nieg, przyjał ˛ impet upadku na ramiona, turlał si˛e i turlał, a˙z przera´zliwy grzmot otoczył go ze wszystkich stron. Silnik kaszlnał, ˛ zmienił ton, warkot stał si˛e bardziej równomierny, przeszedł w pulsowanie i kiedy Beaumont spojrzał w gór˛e, maszyna unosiła si˛e w powietrzu, mijajac ˛ ju˙z dach hangaru. Uniósł si˛e na kolana i przetarł twarz oblepiona˛ s´niegiem uniesionym przez wirujace ˛ łopaty. Grayson dołaczył ˛ do niego. — Musimy lecie´c za nim — wydyszał Beaumont. — Nie mo˙ze uciec. Od tego zale˙zy nasze z˙ ycie. . . Przelotnie zerknał ˛ na zmi˛ety kształt do połowy schowany pod ogromna˛ łopata˛ s´nie˙znego pługa. Jeden ze stra˙zników. Tillotson miał łatwe zadanie i wykonał je z zimna˛ krwia.˛ Pług s´nie˙zny stanowił na lotnisku znajomy widok, z˙ ołnierz musiał wyj´sc´ na jego spotkanie i Tillotson po prostu wjechał na niego. U wej´scia do hangaru Beaumont niemal przewrócił si˛e o ciało drugiego stra˙znika. Natychmiast zrozumiał, co si˛e stało. Zabójca po prostu przywołał swoja˛ ofiar˛e. — Zdarzył si˛e taki fatalny wypadek. . . — i zanim chłopak pojał, ˛ co si˛e dzieje, wbił nó˙z, którego 6
prespex - rodzaj plastiku podobny do plexiglasu, lecz twardszy i trwalszy
36
r˛ekoje´sc´ , l´sniaca ˛ w s´wietle latarki Beaumonta, sterczała oskar˙zycielsko z pleców martwego stra˙znika. Beaumont odrzucił bezu˙zytecznego colta, podniósł karabin, którego z˙ ołnierz nigdy nie miał szansy u˙zy´c i pobiegł w głab ˛ hangaru. Drugi sikorski stał w tyle, pod sto˙zkowa˛ lampa.˛ Podłaczony ˛ do niego przewód elektryczny, chroniacy ˛ silnik przez zamarzni˛eciem, biegł od maszyny w stron˛e s´ciany. Beaumont odłaczył ˛ kabel, wdrapał si˛e na s´migłowiec, otworzył drzwi i wszedł do kabiny. Grayson zajał ˛ drugi fotel. — On ju˙z uciekł — ostrzegł Amerykanin. — Nigdy go nie znajdziemy. — Znajdziemy. — Beaumont wło˙zył hełm pilota ze słuchawkami, le˙zacy ˛ za´ agaj wsze na przednim siedzeniu. Sci ˛ ac ˛ kurtk˛e usadowił si˛e za pulpitem sterowniczym. — Zamknij drzwi, Sam. Ruszamy. — Na wprost niego znajdowały si˛e najwa˙zniejsze przyrzady: ˛ wysoko´sciomierz, wska´znik poziomu paliwa, pr˛edkos´ciomierz i inne. Wolant — d´zwignia kontrolujaca ˛ ruch pionowy była po lewej, dra˙ ˛zek sterowy słu˙zacy ˛ do zmiany kierunku lotu po prawej. R˛eczne sterowanie przepustnica,˛ na wzór motocykla, umieszczono na wolancie. Beaumont uruchomił silnik. Cała kabina zadr˙zała. Warkot wstrzasn ˛ ał ˛ wn˛etrzem hangaru. Łopaty wirnika tuszyły ospale po okr˛egu. Start, stop, start. Potem maszyna nabrała mocy. W mdłym s´wietle tablicy rozdzielczej Beaumont z ponura˛ twarza˛ zwi˛ekszył obro´ ty silnika. Smigłowiec ruszył naprzód, zadudnił po betonie, wydostał si˛e z hangaru. Kiedy ukazał si˛e maszt radaru si˛egajacy ˛ gwiazd, Beaumont otworzył przepustnic˛e. Łopaty wirnika, długo´sci pi˛ec´ dziesi˛eciu stóp ka˙zda, pop˛edziły po elipsie, chłoszczac ˛ arktyczne powietrze, d´zwi˛eczac, ˛ jak gdyby za chwil˛e miały oderwa´c si˛e od maszyny. Wska´znik wysoko´sci rozpoczał ˛ w˛edrówk˛e po tarczy. Maszyna zadr˙zała jak wspaniały wielki ptak, sp˛etany, lecz nieposkromiony, i oderwała si˛e od ziemi. Poprzez kopuł˛e z prespexu widzieli s´cian˛e hangaru zje˙zd˙zajac ˛ a˛ jak winda. Pokryty s´niegiem dach ukazał si˛e, zniknał, ˛ a na ziemi, w dole zabłysły s´wiatła samochodów zbli˙zajacych ˛ si˛e do stra˙znicy przy bramie lotniska. — Gramola˛ si˛e wreszcie — Beaumont mówił do małego mikrofonu pod broda,˛ stanowiacego ˛ komplet wraz ze słuchawkami. Grayson mógł go słysze´c tylko przez swoje słuchawki, po´ niewa˙z siedział daleko, na fotelu obserwatora. Smigłowiec wzniósł si˛e ju˙z do´sc´ wysoko, gdy samochody ruszyły pospiesznie przez za´snie˙zone lotnisko. Beaumont zaklał ˛ słyszac ˛ s´wiszczacy ˛ d´zwi˛ek przebijajacy ˛ si˛e ponad warkot motoru. — Strzelaja˛ do nas. — powiedział. — Na miło´sc´ boska,˛ dlaczego? — Poniewa˙z Vanderberg i Callard sadz ˛ a,˛ z˙ e to Tillotson jest na pokładzie tej maszyny. . . Aby unikna´ ˛c kul, Beaumont podniósł maszyn˛e wy˙zej, strzałka wysoko´sciomierza wspi˛eła si˛e równie˙z. W bladej po´swiacie nocy nie mogli dojrze´c z˙ adne37
go s´ladu poszukiwanej maszyny. Tillotson znowu zniknał. ˛ Beaumont skr˛ecił na wschód. Przypuszczał, z˙ e w t˛e wła´snie stron˛e b˛edzie uciekał Krokodyl. — A kim wła´sciwie jest Callard? — zapytał Grayson. — To facet z FBI. Przyjechał tutaj, z˙ eby aresztowa´c Tillotsona. Wszystko było pi˛eknie zaplanowane. Stan pogotowia, o którym wspomniałe´s, wprowadzony tu˙z przed ladowaniem ˛ boeinga pozwolił zamkna´ ˛c baz˛e. Callard wychodzi z samolotu, jedzie do obozu z pułkownikiem Vanderbergiem, potem, gdy Tillotson do nich dołacza, ˛ demaskuja˛ go. — Beaumont utrzymywał kurs wschodni, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na wszystkie strony. Nic. Tylko płaska lodowa pokrywa, jak okiem si˛egna´ ˛c. — Łatwy i przyjemny plan Callarda — mówił dalej. — Nie wzi˛eli pod uwag˛e jedynie udziału Krokodyla. — Co si˛e stało? — Sadz˛ ˛ e, z˙ e Tillotson domy´slał si˛e, i˙z moga˛ by´c na jego tropie. Pami˛etaj, z˙ e był szefem ochrony. Stan pogotowia musiał go zastanowi´c. Od pilota dowiedział si˛e, z˙ e Callard wsiadł w Waszyngtonie w ostatniej chwili. Nikt nie powiedział Tillotsonowi słowa na temat jego przybycia. Zdecydował wi˛ec, z˙ e czas ju˙z zabra´c si˛e stad, ˛ pierwsza˛ okazja.˛ Sadz˛ ˛ e, z˙ e nikt poza mna˛ nie miał poj˛ecia, i˙z ten człowiek potrafi pilotowa´c taka˛ maszyn˛e jak sikorski. . . — Tam! Na północy. . . — wskazał Grayson i Beaumont spojrzał w lewo. Znowu pokrywa lodowa. Bezludna, zimna, ohydnie jałowa. Wtedy go zobaczył. Maszyna Tillotsona znajdowała si˛e, jak sadził, ˛ jakie´s dziesi˛ec´ mil od nich. Cie´n, chy˙zy zarys ciemno´sci mknacy ˛ nad s´niegiem. Kilka sekund pó´zniej dojrzał maszyn˛e, do której nale˙zał ten cie´n. Zaczał ˛ zmienia´c kierunek. — Dlaczego nasze z˙ ycie miałoby zale˙ze´c od zatrzymania Tillotsona? — zapytał spokojnie Grayson. Beaumont chrzakn ˛ ał, ˛ ustawiajac ˛ maszyn˛e wzdłu˙z tego samego kursu, którym poda˙ ˛zał Tillotson. — To mo˙ze by´c bardzo niebezpieczna wyprawa, Sam, i nie musisz bra´c w niej udziału. Mamy zabra´c radzieckiego uczonego z Target-5. Dotrze tam przez lód z Bieguna Północnego 17, idac ˛ prawie dwadzie´scia pi˛ec´ mil po pływajacym ˛ polu lodowym poło˙zonym na wschód od Target-5. Wchodzimy w to, je˙zeli na Target-5 spadnie mgła i nie b˛edzie mo˙zna wysła´c tam samolotu. Co oznacza, z˙ e s´migłowcem z saniami na pokładzie dotrzemy do granicy mgły, a reszt˛e drogi musimy przeby´c piechota.˛ — I z powrotem na Grenlandi˛e? — Tak sadz˛ ˛ e. Dawes ma na ten temat inne zdanie. Wydaje mu si˛e, z˙ e zdoła zabra´c nas samolotem, gdy tylko opu´scimy obszar mgły. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby nas znale´zli, wi˛ec b˛edziemy musieli pokona´c na samach cała˛ drog˛e, a˙z do wybrzez˙ a. To znaczy, tak brzmi wersja oficjalna. Ja mam inny pomysł. Przy tym jeszcze radziecka słu˙zba bezpiecze´nstwa b˛edzie nam deptała po pi˛etach. To b˛edzie naprawd˛e niebezpieczna wyprawa, Sam. — Ale przecie˙z nie ma mgły. 38
— Dlatego wła´snie siedzimy bezczynnie zjadajac ˛ racje z˙ ywno´sciowe ameryka´nskiej armii. Kluczowym dniem mo˙ze by´c niedziela. Czyli jutro. Zatroszczyłem si˛e, z˙ eby dwa sikorskie czekały w pogotowiu w Curtis Field, na wybrze˙zu Grenlandii. — Tillotson kieruje si˛e na północ — poinformował Grayson. Korzystał ze znalezionego w kabinie noktowizora, ale mimo to cie´n maszyny pilotowanej przez sowieckiego agenta wcia˙ ˛z był widoczny lepiej ni˙z ona sama. Bez niego, osadził ˛ Grayson, z pewno´scia˛ straciliby ja˛ z oczu. Beaumont zerknał ˛ na kompas. Na północ. Tak jak powiedział Sam. — Wydaje mi si˛e, z˙ e leci na Lodowiec Humboldta — stwierdził Beaumont. — Ciekaw jestem, dlaczego? Gdyby skierował si˛e na wschód, mógłby dotrze´c do wybrze˙za. Maszyny zawsze parkuja˛ zatankowane do pełna, wi˛ec nie zabrakłoby mu paliwa. Czego on mo˙ze szuka´c na lodowcu? — Dlaczego on jest taki wa˙zny? — zapytał ponownie Grayson. — Poniewa˙z wie o nas zbyt wiele — odparł lapidarnie Beaumont. — Nie wie nic o Gorowie — tym człowieku, którego mamy zabra´c. Przed moim przybyciem nikt o nim nic nie wiedział. Ale jest doskonale poinformowany o przygotowaniach do wyprawy. Wie, z˙ e w jaki´s sposób zwiazane ˛ jest z tym Curtis Field — lotnisko znajdujace ˛ si˛e najbli˙zej stacji Target-5. Musiał o tym wiedzie´c, poniewa˙z to on wysłał tam te dwie maszyny. Teraz mo˙zemy si˛e tylko modli´c, z˙ eby nie miał gdzie´s tu schowanego nadajnika, bo je˙zeli nie złapiemy go na czas, prze´sle wiadomo´sc´ do Leningradu. A je´sli tak si˛e stanie, Sam, z˙ aden z nas nie b˛edzie dobrym klientem zakładu ubezpieczeniowego. Gdy zbli˙zyli si˛e do Lodowca Humboldta, otworzył si˛e przed nimi widok wzbudzajacy ˛ groz˛e. Z samego szczytu lodowej pokrywy spływała zamarzni˛eta rzeka, kierujac ˛ si˛e do fiordu daleko w dole. Szeroka na pół mili lodowa droga, jak błyszczaca ˛ tafla r˙zni˛etego kryształu rzucała refleksy w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Stromo opadała z lodowej pokrywy, a˙z do poszarpanego kra´nca lodowca, gdzie spadała z monstrualnego urwiska do fiordu, setki stóp poni˙zej. Wielka góra lodowa porzucona na s´nie˙znym wybrze˙zu. Sikorski Tillotsona wyladował ˛ ju˙z. Stał na wzgórku na zboczu lodowca. Sam Tillotson zniknał ˛ po raz trzeci. — Cholernie niewidzialny człowiek — gderał Beaumont, zataczajac ˛ koła nad nieruchomym s´migłowcem. — A mo˙ze jeszcze siedzi w s´rodku? Czeka, z˙ eby´smy wyladowali, ˛ a potem zacznie strzela´c, zanim zda˙ ˛zymy wysia´ ˛sc´ — zasugerował przenikliwie Grayson. — Mo˙ze. . . — Beaumont ciagle ˛ kołował na wysoko´sci dwustu stóp. Obserwacja stromego stoku lodowca przyprawiła go niemal o zawrót głowy. Lekko przechylił maszyn˛e na łuku. — Jest tam! Widzisz ten mały kopiec u dołu lodowca? Zobacz, teraz wida´c, jak si˛e porusza. — Laduj ˛ na tym kopcu. — Za mały. Mogliby´smy przelecie´c za kraw˛ed´z. Wyladuj˛ ˛ e przy maszynie Til39
lotsona, z˙ eby nie mógł uciec. Ty zostaniesz na wypadek, gdyby mi si˛e wymknał. ˛ I próbuj nawiaza´ ˛ c kontakt radiowy z Thule. Pi˛ec´ razy Grayson próbował nawiaza´ ˛ c łaczno´ ˛ sc´ i pi˛ec´ razy mu si˛e to nie udało. — To s´wi´nstwo nie działa, kiedy trzeba — ocenił Beaumont. Wzniósł maszyn˛e nieco wy˙zej, opu´scił ja˛ powoli i wyladował ˛ na pagórku, pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów od nieruchomej maszyny. Wygladała ˛ zupełnie martwo, jak gdyby Tillotson nigdy nie zamierzał do niej wróci´c. Beaumont wyłaczył ˛ silnik. — Powinienem by´c z powrotem za jaka´ ˛s godzin˛e, Sam — rzucił niedbale, wciskajac ˛ si˛e z trudno´scia˛ w swoja˛ park˛e. Grayson skinał ˛ głowa,˛ wiedzac, ˛ z˙ e je´sli Tillotson jest uzbrojony w karabin, Anglik mo˙ze by´c du˙zo wcze´sniej martwy. Jednak niebezpieczna wyprawa we trójk˛e na Spitsbergen nauczyła Beaumonta, Graysona i Horsta Langera, z˙ e nie ma sensu traci´c słów ani energii. Po prostu trzeba bra´c si˛e za nast˛epne zadanie. A najbli˙zszym zadaniem Beaumonta było pochwycenie lub wyeliminowanie Tillotsona. W kabinie było ciepło, tote˙z Beaumont otwierajac ˛ drzwi skulił si˛e w przewidywaniu zimna. Wział ˛ ze soba˛ karabin. Temperatura na zewnatrz ˛ jeszcze spadła, wynosiła teraz z pewno´scia˛ poni˙zej czterdziestu stopni. — Dobra, sko´nczmy ju˙z z tym — wymamrotał Beaumont do siebie. Wyskoczył z maszyny i uderzył stopami w stalowo twarda˛ ziemi˛e. Szybko zapiał ˛ ostatni guzik kurtki pod sama˛ broda˛ i naciagn ˛ ał ˛ na głow˛e kaptur. Grayson pospiesznie zatrzasnał ˛ za nim drzwi, rzuciwszy szybkie słowa po˙zegnania. Łopaty wirnika zamarły w bezruchu, poddajac ˛ si˛e nieprawdopodobnej ciszy, ciszy arktycznej nocy. Beaumont, posuwajac ˛ si˛e w stron˛e sikorskiego, którym przyleciał Tillotson, próbował oddycha´c jak najpłycej. Stanał ˛ i przyjrzał si˛e ogromnej białej powierzchni lodowca. Nast˛epny pagórek był dobrze widoczny w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Niewielkie skaliste wzniesienie zwie´nczone surowym drewnianym krzy˙zem. Tam wła´snie Tillotson pochylał si˛e nad czym´s, co stało na eskimoskim grobie, miejscu s´wi˛etym w Grenlandii, którego spokoju nie wolno zakłóca´c pod gro´zba˛ odpowiedzialno´sci wobec władz Danii. Owo co´s było przedmiotem podobnym do pudełka z niewielkim masztem. Beaumont zamarł na chwil˛e. Tillotson miał nadajnik. Skaliste zbocze wznoszace ˛ si˛e nad lodowcem było za strome, by po nim dosta´c si˛e na dół, wi˛ec Beaumont musiał zej´sc´ samym lodowcem. Ruszył w dół z karabinem w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece. Niestety, panujacy ˛ mrok uniemo˙zliwiał strzał z tej odległo´sci. Szybko zdał sobie spraw˛e, z˙ e powierzchnia lodowca jest bardzo zdradliwa i jego trasa przypomina raczej drog˛e po sko´snym lodowisku, poci˛etym poprzecznymi fałdami i z˙ lebami. Buty na gumowych podeszwach nie były idealnym obuwiem na taka˛ okazj˛e i Beaumont miał uzasadnione obawy, z˙ e w razie po´slizgu zatrzyma si˛e dopiero na kra´ncu lodowej rzeki i to du˙zo poni˙zej kraw˛edzi lodowca. Schodził najszybciej, jak mógł, bo obawiał si˛e, z˙ e Tillotson zaczał ˛ ju˙z nadawa´c. Radziecki agent, ukryty za wzgórzem, znajdował si˛e poza zasi˛egiem 40
jego wzroku. Nieco ni˙zej teren stał si˛e jeszcze bardziej niebezpieczny. Pop˛ekany lodowiec coraz cz˛es´ciej zaskakiwał Anglika okrytymi mrokiem szczelinami o nieodgadnionej gł˛eboko´sci. Musiał i´sc´ wolniej, u˙zywajac ˛ karabinu jako prowizorycznej podpory, przest˛epujac ˛ z jednego lodowego z˙ ebra na drugie, omijajac ˛ wyzierajace ˛ spomi˛edzy nich w˛ez˙ sze szczeliny. W ka˙zdej chwili mógł si˛e po´slizgna´ ˛c. Przejmujace ˛ zimno nie ułatwiało mu zadania. Mimo z˙ e dysponował fenomenalna˛ wr˛ecz odporno´scia˛ na niskie temperatury — prawdopodobnie dzi˛eki temu, z˙ e sp˛edził lata chłopi˛ece w Coppermine — marzł, poniewa˙z nie miał ubrania niezb˛ednego w takich warunkach atmosferycznych. Zimno przenikało przez r˛ekawice i park˛e, pełzło w gór˛e po nogach. Znajdował si˛e ju˙z blisko wzniesienia, niósł bro´n gotowa˛ do strzału i po raz trzeci w ciagu ˛ ostatniej minuty spojrzał w gór˛e. Na zboczu wzgórka ukazała si˛e odziana w futra posta´c z jakim´s przedmiotem w prawej dłoni. Tillotson stojacy ˛ około dwudziestu stóp nad Anglikiem, cofnał ˛ rami˛e przymierzajac ˛ si˛e do rzutu. Przez jedna,˛ koszmarnie długa˛ chwil˛e, Beaumont był przekonany, z˙ e Tillotson rzuca w niego granatem. Poderwał do góry karabin, ale w tym samym momencie pocisk poleciał w jego stron˛e. Uderzył o lód, odbił si˛e, zrykoszetował. Kamie´n. W ułamku sekundy Beaumont zrozumiał, z˙ e Tillotson nie ma broni. Rzut był zadziwiajaco ˛ dobry, albo cholernie szcz˛es´liwy. Odłamek skały odbił si˛e od lodu i wycelował w prawa˛ nog˛e Beaumonta. Ten uskoczył w bok, kamie´n minał ˛ go, ale Anglik stracił równowag˛e, upadł i zaczał ˛ zsuwa´c si˛e po lodowcu, p˛edzac ˛ jak tobogan na skraj urwiska. Karabin wy´slizgnał ˛ mu si˛e z dłoni i gnany własna˛ siła˛ ci˛ez˙ ko´sci wyprzedził go, zje˙zd˙zajac ˛ w tym samym kierunku, podczas gdy on sam, sunac ˛ na brzuchu desperacko usiłował hamowa´c, chwyci´c jakikolwiek wyst˛ep, wbi´c stopy w z˙ leb. Przez cały czas, gdy ostre powietrze chłostało go po twarzy, a lodowiec uciekał ´ w tył, groziło mu, z˙ e spadnie w która´ ˛s ze szczelin. Slizg trwał, Beaumont mknał ˛ po lodzie, po gładkiej wypolerowanej powierzchni pochylonej pod katem ˛ trzydziestu stopni. Parka chroniła jego ciało przed tarciem i zdarciem skóry, ale ciagle ˛ zsuwał si˛e w dół i to ze wzrastajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Szukajac ˛ oparcia walił w lód dło´nmi w r˛ekawicach, wciskał buty w podło˙ze, jednak nie potrafił zwolni´c diabelskiego p˛edu. Kraw˛ed´z lodowatego urwiska, ostra linia, za która˛ nie było ju˙z nic — poza przepa´scia˛ gł˛eboko´sci setek stóp — p˛edziła w jego stron˛e, a on ciagle ˛ nie mógł nawet zwolni´c, nie mówiac ˛ ju˙z o zatrzymaniu. Znajdował si˛e w doskonałej pozycji do wykonania klasycznego skoku w przepa´sc´ . Wparł przedramiona w lód najmocniej, jak tylko mógł. Tak dotarł do kraw˛edzi i zaczał ˛ si˛e za nia˛ wysuwa´c. Bezkresna przestrze´n, ogromna czelu´sc´ zion˛eła pod nim i wówczas co´s go uderzyło. Lewym ramieniem wyczuł otoczak, skał˛e osadzona˛ w lodowcu. Zareagował zupełnie odruchowo, jego rami˛e zgi˛eło si˛e i zamkn˛eło kamie´n 41
w u´scisku. Ta male´nka kotwiczka cudem posłu˙zyła jako punkt obrotowy w chwili, gdy miał spa´sc´ . Ciało skierowane odtad ˛ twarza˛ do dołu obróciło si˛e w lewo i przeleciało nad kraw˛edzia.˛ Lewa dło´n wyczuła wyst˛ep na skale, palce zamkn˛eły si˛e wokół niego. Ci˛ez˙ ar ciała i p˛ed niemal wyrwały Beaumontowi r˛ek˛e, a w ka˙zdym razie tak to odczuł. Potem zawisł nad otchłania,˛ trzymajac ˛ si˛e tylko jedna˛ dłonia,˛ jednym zagi˛etym ramieniem. Jego ciało kołysało si˛e nad przepa´scia.˛ W krótkim przebłysku ujrzał pod soba˛ wielka˛ pustk˛e, strome urwisko schodza˛ ce ni˙zej i ni˙zej, a˙z do sko´snego dna lodowca i ogromnych, ostrych wierzchołków. Zmusił si˛e do spojrzenia w gór˛e, koncentrujac ˛ cała˛ pozostała˛ energi˛e na tym, by si˛e podciagn ˛ a´ ˛c, d´zwigna´ ˛c ciało z powrotem przez kraw˛ed´z. Przesunał ˛ prawa˛ r˛ek˛e wokół okraglaka ˛ i po chwili poczuł, z˙ e dosi˛egnał ˛ palców lewej. Dopiero wtedy wyjrzał nad skałk˛e. Tillotson schodził do niego. W powietrzu trwała przera´zliwa cisza, przerywana tylko brz˛ekiem stalowych kolców uderzajacych ˛ o lód. Beaumont skrzywił si˛e. Tillotson miał na nogach raki i posuwał si˛e po lodzie zupełnie bezpiecznie. Skad ˛ on mógł je wzia´ ˛c, do diabła? Musiał je mie´c przygotowane w jeepie, musiał planowa´c ucieczk˛e z Thule, zanim jeszcze zjawił si˛e tam boeing. Za niecała˛ minut˛e Amerykanin b˛edzie na kraw˛edzi. Za szybko, z˙ eby próbowa´c wdrapa´c si˛e z powrotem. Beaumont zaczynał ju˙z mie´c ze zm˛eczenia kłopoty ze wzrokiem, nadchodzacy ˛ Tillotson jawił mu si˛e jako dwie sylwetki. Beaumont zamrugał. Obraz zło˙zył si˛e w jednego m˛ez˙ czyzn˛e z noz˙ em w prawej dłoni. Tillotson był ju˙z bardzo blisko, gdy prawa r˛eka Beaumonta straciła oparcie i ze´slizgn˛eła si˛e w dół, w s´lad za nia˛ znikn˛eła głowa. Prawa r˛eka Beaumonta opadła mi˛ekko, znikajac ˛ za kamieniem. Lewe rami˛e było teraz obcia˙ ˛zone przera˙zajaco, ˛ niemal nieprawdopodobnie, ubranie pod parka˛ mokre od potu. Tillotson przystanał ˛ jakie´s trzy stopy od kamienia, poniewa˙z zorientował si˛e, z˙ e nie dosi˛egnie przeciwnika no˙zem. Zrobił ostro˙znie jeszcze dwa kroki, powoli schylił si˛e i usiadł na lodzie za skała.˛ Uniósł prawa˛ nog˛e i wymierzył cios rakiem w lewa˛ dło´n Anglika. Kolce miały po pół cala długo´sci, pokryte były lodem. Gwałtownie wyrzucił nog˛e przed siebie, celujac ˛ w dło´n osłoni˛eta˛ tylko r˛ekawica.˛ Gdy wyciagn ˛ ał ˛ nog˛e ju˙z niemal na cała˛ długo´sc´ , zza okraglaka ˛ niespodziewanie pojawiła si˛e prawa dło´n Beaumonta, zamykajac ˛ w u´scisku kostk˛e Tillotsona i s´ciagaj ˛ ac ˛ go w bok ze w´sciekła˛ siła.˛ Kolce drasn˛eły lewa˛ dło´n Anglika w chwili, gdy Tillotson stracił równowag˛e. Zaczał ˛ si˛e ze´slizgiwa´c. Jego ciało zahamowało opierajac ˛ si˛e o drugi koniec okraglaka, ˛ dłonie młóciły desperacko w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Palce zacisn˛eły si˛e kurczowo na kamieniu, znalazły uchwyt. Sadził, ˛ z˙ e zdołał si˛e uratowa´c. Wówczas prawa dło´n Beaumonta uderzyła raz jeszcze. Tym razem zwini˛eta w pi˛es´c´ , z brutalna˛ siła˛ uderzyła Amerykanina w nasad˛e nosa. Tillotson zaskowyczał, rozlu´znił chwyt i zaczał ˛ spada´c. Jego krzyk mknał ˛ wraz z nim w dół lodowego urwiska. Długi, przera´zliwy krzyk, urwany nagle, jak uci˛ety no˙zem. Beaumont zaczał ˛ wdrapywa´c si˛e z powrotem na kraw˛ed´z. 42
Kiedy przedostał si˛e na druga˛ stron˛e głazu, zwalił si˛e na lód, przytomny, lecz niemal niezdolny do ruchu. Z wysiłkiem oparł si˛e o skał˛e i wolno rozmasował lewe rami˛e. Ukl˛eknał ˛ i zerknał ˛ nad głazem w lodowa˛ gł˛ebi˛e. Tillotson zginał ˛ w makabryczny sposób. Jego ciało widniało na szczycie jednego z licznych lodowych wierzchołków, przebite przez s´rodek na wylot.
***
— Mo˙zemy lecie´c z powrotem, Sam. Beaumont opadł na miejsce obserwatora, s´ledzony czujnym spojrzeniem Graysona. — Rzeczywi´scie, miał nadajnik — zaczał. ˛ — I to dosy´c silny. Produkcji ameryka´nskiej firmy Radio Corporation, na wypadek, gdyby kto´s go znalazł. Ale to było mało prawdopodobne. Schował go w eskimoskim grobie, wi˛ec miał gwarancj˛e, z˙ e nikt niczego nie b˛edzie tam szukał. Le´cmy ju˙z — dorzucił. — Vanderberg mo˙ze przysła´c po nadajnik kogo´s innego. — Nadał co´s? — zapytał Grayson. — Tak. Co´s nadał. Tego jestem pewien. Nie miał wiele czasu, wi˛ec bardzo mo˙zliwe, z˙ e nie przekazał wszystkiego, co wiedział. Musiał zaszyfrowa´c wiadomo´sc´ jeszcze przed opuszczeniem Thule. — Prawdopodobnie nigdy si˛e tego nie dowiemy. Beaumont spojrzał na Graysona. — Prawdopodobnie dowiemy si˛e, gdy ludzie z radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa zgotuja˛ nam powitanie na lodzie.
Sobota, 19 lutego — Wiem, po co Winthrop przybył do Leningradu. Znalazłem dziur˛e w twoim całym, Kramer! O godzinie ósmej w sobotni wieczór, na osiem godzin przed planowana˛ ucieczka˛ Michaiła Gorowa z Bieguna Północnego 17, Papanin w dalszym cia˛ gu znajdował si˛e w swoim biurze. Pomieszczenie robiło piekielne wra˙zenie — z powodu pieca z zielonymi kaflami, który rozgrzewał do czerwono´sci zarówno pokój, jak i znajdujacych ˛ si˛e w nim ludzi. Sybirak uwielbiał ekstremalne temperatury od czasu, gdy jako chłopak zetknał ˛ si˛e w Omsku z tamtejsza˛ przenikliwa˛ zima.˛ Mróz pobudzał go do aktywno´sci, ale i wszechogarniajace ˛ ciepło, buchaja˛ ce od kaflowych syberyjskich pieców było rozkoszne. Za to Kramerowi wyra´znie brakowało powietrza. — Nie rozumiem dlaczego tak nagle zainteresował si˛e pan Michaiłem Gorowem — powiedział ochryple. — Dlaczego on miałby by´c zamieszany w spraw˛e z˙ ydowska? ˛ — Wszyscy przekonacie si˛e o tym w przyszłym roku. Potrafi˛e przewidywa´c i dlatego wła´snie ja zajmuj˛e ten stołek. — Papanin odchylił si˛e do tyłu, zało˙zył r˛ece na kark. — Na s´lad naprowadziła mnie lista załogi. — Ma pan na my´sli zast˛epc˛e oficera pokładowego, Piotra Gorowa? — Nie, prosz˛e. Ty te˙z zaczynasz widzie´c dziur˛e w całym. — Papanin bez zmru˙zenia wpatrywał si˛e w Litwina. — Mo˙ze nawet do czego´s dojdziesz. Je˙zeli przedtem nie zlecisz na łeb w t˛e swoja˛ dziur˛e. Pami˛etasz przypadek Racheli Le˙ vitzer, tej Zydówki, która usiłowała ucieka´c, w sierpniu — i spadła ze schodów? — Złamała kr˛egosłup. — Złamała tak˙ze serce Michaiła Gorowa. Wiedziałe´s o tym? — Słyszałem plotki. — Zatuszowano to, ten ich zwiazek, ˛ ze wzgl˛edu na stanowisko, jakie zajmuje Michaił Gorow. Szukali´smy jakiego´s niezdarnego kuriera, szmuglujacego ˛ pienia˛ dze z Ameryki, kogo´s, kto mógłby by´c w ka˙zdej chwili przeszukany na lotnisku, zaraz po przybyciu. Sadz˛ ˛ e, z˙ e byli od nas znacznie madrzejsi. ˛ . . — Papanin zrobił efektowna˛ pauz˛e. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e tym kurierem jest Michaił Gorow, nasz wybitny oceanograf. 44
Kramer był zdumiony i przera˙zony. Zerknał ˛ na Papanina, próbujac ˛ odgadna´ ˛c, co ten teraz ka˙ze mu zrobi´c, jakie wymy´sli dla niego niewykonalne zadanie. — To nieprawdopodobne — powiedział w ko´ncu. — Skad ˛ miałby bra´c pieniadze? ˛ — To było najsprytniejsze! Sp˛edził trzy lata w Arktyce, pracujac ˛ przy planowaniu realizacji „systemu Katarzyny”, systemu podwodnej sieci boi radiowych i sonarowych umieszczanych na dnie morskim. Bywał cz˛esto w ameryka´nskiej bazie na wyspie lodowej, z˙ eby zobaczy´c, co kombinuja˛ — Papanin uderzył pi˛es´cia˛ w biurko. — I wła´snie tam dawali mu pieniadze, ˛ podczas jego wizyt w ameryka´nskiej bazie! Po powrocie nigdy nie był przeszukiwany, nikomu nie przyszło to do głowy. — Ale dlaczego? — Kramer był zdezorientowany. — Dlaczego miałby to robi´c? — Omotała go ta z˙ ydowska kochanka. Byli razem przez ponad trzy lata. A teraz robi to przez wzglad ˛ na jej pami˛ec´ , albo co´s równie idiotycznie sentymentalnego. — To fantastyczne. — To logiczne! — wrzasnał ˛ Papanin. — Spotkał w Kijowie swego brata Piotra, marynarza, gdy obaj byli na przepustce. Piotr wraca tutaj na statek i po drodze spotyka w parku Amerykanina, Winthropa. I przekazuje Winthropowi wiadomo´sc´ od swojego brata, Michaiła. — Musimy ostro˙znie wyciaga´ ˛ c wnioski — ostrzegł Kramer. — Michaił Gorow jest przyjacielem marszałka Greczko7 . — Greczko to arogancka s´winia. Je˙zeli nie myl˛e si˛e co do Gorowa, to przekonasz si˛e, z˙ e Greczko wyprze si˛e tej znajomo´sci. — Jednak to niebezpiecznie. . . — By´c mo˙ze, ale jest jeszcze kto´s, kim mo˙zemy si˛e zaja´ ˛c. Piotr Gorow, nasz niewinny marynarz. Dowiedziałe´s si˛e, jaka jest aktualna pozycja „Girologa”? — Znajduje si˛e w odległo´sci pi˛eciu godzin drogi od Tallina. . . — Wy´slij natychmiast samolot do Tallina. Niech czeka na Gorowa. Zawiadom przez radio kapitana, z˙ eby płynał ˛ prosto do miasta. Pi˛ec´ godzin do portu, pół godziny na lotnisko tam i drugie tyle z lotniska tutaj, godzina lotu. Piotr Gorow powinien by´c w moim biurze za siedem godzin! O trzeciej rano w niedziel˛e. Na co jeszcze czekasz, Kramer? Zostawszy sam w przegrzanym biurze, Papanin wyjał ˛ kieszonkowe szachy i przyjrzał si˛e planszy. Sybirak, człowiek o wielu talentach, był mi˛edzy innymi radzieckim mistrzem gry w szachy. W lipcu miał bra´c udział w spotkaniu szachowym Spasski-Fischer. Oficjalnie b˛edzie pełnił w trakcie tej imprezy rol˛e jednego z doradców Spasskiego, nieoficjalnie miał dowodzi´c słu˙zba˛ bezpiecze´nstwa. 7
Radziecki minister obrony
45
Papanin mógł wydawa´c si˛e gadatliwym ekstrawertykiem, lecz w rzeczywistos´ci miał chłodne, obiektywne podej´scie do z˙ ycia. Na stojacy ˛ przed nim problem zwiazany ˛ z Arktyka˛ patrzył jak na gigantyczna˛ szachownic˛e. Znajdowały si˛e na niej piony i figury, ameryka´nskie oraz radzieckie. I, jak w ka˙zdej rozgrywce, jednym z wa˙zniejszych posuni˛ec´ był gambit otwierajacy. ˛ Przez wzglad ˛ na rol˛e, jaka˛ miał odegra´c w nadchodzacej ˛ batalii Keith Beaumont, zdumiewajacy ˛ był fakt, z˙ e Sybirak zastanawiał si˛e wła´snie nad otwarciem zwanym angielskim.
***
— Mamy wiadomo´sc´ od Krokodyla. Kramer, wchodzac ˛ pół godziny pó´zniej do biura, rzucił t˛e informacj˛e zdawkowo, jak gdyby nie miała wi˛ekszego znaczenia. — Wła´snie ja˛ rozszyfrowuja˛ — dodał. Zamilkł, gdy Papanin wrócił do lektury akt osobowych Michaiła Gorowa. — Co´s jeszcze? — mruknał ˛ Papanin, nie podnoszac ˛ oczu. — Kto to jest Krokodyl? — Kto´s. Kto to jest wiemy tylko Syrtow i ja — fuknał ˛ Papanin i podniósł wzrok. — Chc˛e mie´c te informacj˛e, jak tylko ja˛ rozszyfruja.˛ Punktualnie o dziewiatej ˛ wieczór Kramer pojawił si˛e z rozszyfrowanym tekstem. W tym samym czasie „Girolog” zmienił kurs i mozolnie brnał ˛ poprzez lód na południe do portu w Tallinie. Samolot wysłany przez Kramera miał wyladowa´ ˛ c na talli´nskim lotnisku za dziesi˛ec´ minut. W Waszyngtonie, gdzie czas cofni˛ety był o osiem godzin w stosunku do Leningradu, Dawes i Adams czekali z rosnacym ˛ zniecierpliwieniem na informacj˛e od człowieka, który ju˙z nie z˙ ył. Na Grenlandii, tak˙ze osiem godzin wcze´sniej w porównaniu z czasem leningradzkim, Beaumont i Grayson wracali do Thule z Lodowca Humboldta. Jedna wiadomo´sc´ , od Winthropa, miała nigdy nie nadej´sc´ . Druga, od Tillotsona, została wła´snie wr˛eczona Papaninowi. — Mieli z tym troch˛e kłopotów — wyja´snił Kramer. — Jest nieco bezładna. Operator twierdzi, z˙ e była nadawana w po´spiechu. Nie jest kompletna. Papanin przeczytał depesz˛e. — Có˙z za błyskotliwa dedukcja — skomentował. Czytajac ˛ po raz drugi gładził krótko przyci˛ete włosy na szczycie głowy. Amerykanie przygotowuja.˛ . . na pływajacym ˛ polu lodowym. . . cały rejon Target-5. . . Beaumont wchodzi na lód spotka´c cel. . . ameryka´nskie samoloty Curtis Field. . . Beaumont działa.8 8
Force — gra słów, jednocze´snie du˙zy oddział, znaczne siły militarne
46
Sybirak wstał bez słowa, wielkimi krokami przemierzył biuro i wmaszerował do pokoju obok, skad ˛ dobiegał nieustajacy ˛ s´wiergot ameryka´nskiego teleksu, wypluwajacego ˛ strumie´n raportów z radzieckich baz rozrzuconych na terenie całej Arktyki. Przy du˙zym biurku wspartym na chromowanych nogach czterech m˛ez˙ czyzn opracowywało dane i odpowiadało na telefony. Papanin przygladaj ˛ ac ˛ si˛e wielkiej s´ciennej mapie wyjał ˛ z kieszeni munduru niewielka˛ zakrzywiona˛ fajk˛e i zaczał ˛ napełnia´c ja˛ tytoniem ze starego kapciucha. Mapa nie ró˙zniła si˛e wiele od tej w biurze generała Dawesa, ale tutaj Arktyka ukazana była pod innym katem, ˛ wybrze˙ze radzieckie znajdowało si˛e na samym dole, tu˙z nad podłoga,˛ a odległe brzegi Grenlandii, Kanady i Alaski — wysoko pod sufitem. — Tam jest Curtis Field — zwrócił si˛e do Kramera, celujac ˛ ustnikiem w lotnisko znajdujace ˛ si˛e na grenlandzkim wybrze˙zu, najbli˙zej Target-5. Zawołał jednego z m˛ez˙ czyzn siedzacych ˛ za biurkiem. — Pietrow, jakie pozycje maja˛ statki znajdujace ˛ si˛e w tej okolicy? — Flota trawlerów k49 towarzyszu pułkowniku? — Na poczatek ˛ mo˙ze by´c. — Jak pan widzi, znajduje si˛e w tej chwili daleko na północ od Islandii, ale kieruje si˛e na południe, by obserwowa´c c´ wiczenia NATO przeprowadzane w ramach Sea Lion. Flota składa si˛e z dwunastu statków, wszystkie maja˛ na pokładzie standardowe wyposa˙zenie elektroniczne. . . — W tym zagłuszacze fal radiowych? ´ — Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Smigłowcowiec „Gorki” na zachód od Spitsbergenu skierował si˛e na południe w tym samym celu. . . — A co z „Rewolucja”? ˛ Ten okr˛et jest chyba najbli˙zej Iceberg Alley. — Ma tam pozosta´c przez najbli˙zszych kilka tygodni. Obserwuje ameryka´nskie satelity. — A ten okr˛et ameryka´nski. . . — Papanin d´zgnał ˛ ustnikiem w kierunku markera umieszczonego nieco wy˙zej. — To ameryka´nski lodołamacz „Elroy”, towarzyszu pułkowniku. Wła´snie okre´slili´smy jego pozycj˛e. Niespełna godzin˛e temu. Płynał ˛ na południe, ale zmienił kurs na północ. Zaobserwował to pilot s´migłowca z „Gorkiego”. — Dzi˛ekuj˛e. — Papanin był zawsze uprzedzajaco ˛ grzeczny w stosunku do młodych członków swojego zespołu. Starsi, jak Kramer, mogli zadba´c o siebie sami. Pomaszerował z powrotem do swego biura i usadowił si˛e za biurkiem. Zwykle gwałtowny, tym razem wydawał Litwinowi zaskakujace ˛ rozkazy wyjatkowo ˛ spokojnie i cicho. — Zarzadzisz ˛ stan pogotowia w całej strefie arktycznej. W ka˙zdej bazie na wybrze˙zu, na ka˙zdym lotnisku, na ka˙zdej wyspie. Równie˙z w tych, które znajduja˛ si˛e na wybrze˙zu Alaski. Zawiadomisz Murma´nsk przez radio, z˙ e chc˛e, aby bombowiec Bizon stał w pogotowiu dzie´n i noc zatankowany do pełna. Uprzed´z 47
leningradzkie lotnisko, z˙ eby mieli pod r˛eka˛ samolot, który mógłby mnie zabra´c do Murma´nska. W razie potrzeby powiadomi˛e ich z jednogodzinnym wyprzedzeniem. — Oczywi´scie najpierw uzgodni˛e te działania z Moskwa.˛ . . — Wy´slij Wro´nskiego i jego oddział specjalny do Murma´nska. Maja˛ by´c w drodze w ciagu ˛ trzydziestu minut. . . — Jeszcze tylko musimy poinformowa´c o tym Moskw˛e, prawda? — Cały oddział ma by´c w cywilnych ubraniach, ale ka˙zdy ma by´c uzbrojony. Przynie´s mi ostatnia˛ prognoz˛e pogody dla okolicy Target-5. — Bez zgody Moskwy, towarzyszu pułkowniku? Działania na taka˛ skale wymagaja˛ aprobaty generała Syrtowa. Papanin wyjał ˛ z szerokich ust fajk˛e, która˛ wła´snie przed chwila˛ tam umie´scił. — Nie rozumiecie nic z tego, towarzyszu? Nie mo˙zecie znie´sc´ napi˛ecia. Trudno jednocze´snie łapa´c dwie sroki za ogon. — Informacja Krokodyla nie ma sensu. . . — Ma, je´sli si˛e zna Krokodyla. Amerykanie planuja˛ jaka´ ˛s du˙za˛ akcj˛e w pobliz˙ u swojej pływajacej ˛ bazy Target-5. Dla okre´slenia tej operacji u˙zywaja˛ kluczowego słowa Beaumont. Ale my musimy pierwsi rozpocza´ ˛c t˛e rozgrywk˛e. — Czy w dalszym ciagu ˛ z˙ yczy pan sobie, z˙ eby sprowadzi´c tutaj Piotra Gorowa? — Oczywi´scie — Papanin ponownie rozpalił fajk˛e, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e Kramerowi. — To zupełnie oddzielna sprawa. A teraz — ciagn ˛ ał ˛ tym samym tonem — zabieraj stad ˛ swój pieprzony tyłek.
***
Curtis Field poło˙zone jest na szczycie urwiska wznoszacego ˛ si˛e prostopadle nad wybrze˙zem Grenlandii na wysoko´sci trzystu stóp. Mo˙zna by si˛e sprzecza´c, co jest gorsze, ladowanie ˛ na tym lotnisku, czy startowanie z niego. Najprawdopodobniej to drugie zyskało sobie gorsza˛ sław˛e. Samolot p˛edzi po pasie startowym, który ko´nczy si˛e na kraw˛edzi urwiska. Jak to ujał ˛ Beaumont: kiedy widzisz przed soba˛ pustk˛e, musisz ju˙z lecie´c. W dół, czy w gór˛e. . . W wyniku wyczynu organizacyjnego graniczacego ˛ z cudem Beaumont był gotów do drogi o dziewiatej ˛ wieczór w sobot˛e czasu waszyngto´nskiego. W cia˛ gu minionych szesnastu godzin przyleciał z Waszyngtonu do Thule, nast˛epnie, w pogoni za Tillotsonem poleciał na Lodowiec Humboldta i z powrotem, a potem przebył cała˛ Grenlandi˛e wszerz, w drodze do Curtis Field. I wreszcie o dziewiatej ˛ wieczorem był gotów. A załoga Curtis Field miała wra˙zenie, z˙ e przeszła nad nia˛ 48
traba ˛ powietrzna. — Najpó´zniej za dwie godziny potrzebuj˛e dwa sikorskie z pełnym wyposa˙zeniem i zatankowane po korek. — To niemo˙zliwe — burknał ˛ Fuller, kontroler lotniska. — Zap˛ed´z wi˛ecej ludzi do pracy! Czy naprawd˛e musz˛e zadzwoni´c do Waszyngtonu, do Dawesa? To wasz problem, do cholery! ´ Smigłowce były gotowe do lotu o dziewiatej ˛ pi˛ec´ . Samolot wysłany dla sprawdzenia warunków atmosferycznych w okolicach Target-5 przyniósł informacje, z˙ e nie ma s´ladu mgły. Z Camp Century sprowadzono dwie pary sa´n eskimoskich i zapakowano na nie z˙ ywno´sc´ , s´wie˙zo naładowany aparat radiowy nadawczo-odbiorczy, karabiny, amunicj˛e oraz rakiety s´wietlne Elliotta. — A to po co? — zapytał Fuller. — Na wszelki wypadek. Odpowied´z Beaumonta była ostra i zupełnie niezrozumiała. Anglik grasował bez wytchnienia po hangarze, przemykał mi˛edzy soplami lodu zwisajacymi ˛ z d´zwigarów i wtykał nos we wszystko. Sprawdzał, jak przebiega kontrola sikorskich, pomagał pakowa´c sanie. Bez przerwy zagladał ˛ do pomieszczenia z radiostacja,˛ dopytujac ˛ si˛e o prognozy pogody i wiadomo´sci z Waszyngtonu. Wydawało si˛e, z˙ e dysponuje nieograniczona˛ energia,˛ która udzieliła si˛e obsłudze lotniska. Ludzie pracowali dwa razy szybciej ni˙z zwykle. Gdyby pułkownik Papanin mógł by´c s´wiadkiem tych scen, dałyby mu one wiele do my´slenia. Jednak Beaumont nigdy nie dopiałby ˛ swego bez pomocy niewysokiego m˛ez˙ czyzny, Sama Graysona. To wła´snie Grayson sp˛edził nerwowe godziny usiłujac ˛ połaczy´ ˛ c si˛e z Thule, pot˛ez˙ na˛ ameryka´nska˛ baza˛ lotnicza˛ na brzegu Baffin Bay. — Chc˛e, z˙ eby´scie wysłali te psy ju˙z teraz. Nie macie odpowiedniego samolotu? Tylko hercules si˛e nadaje? Wła´snie wylatuje do Point Barrow? Wi˛ec rusz tyłek z tego krzesła i zatrzymaj go! Słuchaj! Je˙zeli on wyleci, zadzwoni˛e do Dawesa i maszyna wróci, ale ty. . . — Psy powinny by´c tutaj od godziny — dudnił Beaumont za jego plecami. Grayson odwrócił si˛e na krze´sle. — Keith, psów nie ma, jak je dostarcza,˛ to b˛eda.˛ Beaumont skrzywił si˛e ponuro. — Potrzebne sa˛ na wczoraj. Wi˛ekszo´sc´ arktycznych zespołów funkcjonuje w ramach jednego z dwóch systemów. Zespół brytyjski ma swojego lidera i wszyscy pozostali robia˛ to, co on im ka˙ze. Zespoły innych narodów działaja˛ odmiennie: Amerykanie i Norwegowie pracuja˛ demokratycznie. Członkowie grupy wymieniaja˛ opinie i wspólnie podejmuja˛ decyzje. Trzyosobowa dru˙zyna Beaumonta była jedyna˛ w swoim rodzaju. Jak to sam okre´slił z kwa´snym u´smiechem na twarzy: — Robia,˛ co im ka˙ze˛ , bo wiedza,˛ z˙ e mam racj˛e. — Wersja Graysona była nieco inna: — W niebezpiecze´nstwie idziemy za Beaumontem, a kłócimy si˛e pó´zniej. — Horst Langer miał na ten
49
temat jeszcze inne zdanie: — Mamy trzech szefów. I to si˛e sprawdza. Nie pytajcie mnie, w jaki sposób. Sam Grayson, s´wietny nawigator, biolog morski i pierwszorz˛edny strzelec wyborowy, pochodził z Minneapolis. Zanim wyruszył z Beaumontem i Langerem na pami˛etna˛ wypraw˛e na Spitsbergen, pracował dla US Geological Survey i dla Lamont Geological Observatory Uniwersytetu Kolumbijskiego. Stary wyjadacz arktycznego chleba przed ka˙zda˛ wyprawa˛ zapewniał swoja˛ z˙ on˛e: — To moja ostatnia próba na lodzie. — Na pewno niedługo mi si˛e to znudzi — mówił jej przygotowujac ˛ si˛e do nast˛epnej. — Wła´snie przyleciały psy — poinformował Grayson Beaumonta w dwie godziny po swoim ostatnim połaczeniu ˛ z Thule, — Niech lepiej Horst je sprawdzi. . . Beaumont odwrócił si˛e do trzeciego członka zespołu, który wszedł do niewielkiego pokoiku wybranego przez Graysona na ich kwater˛e główna.˛ — Psy ju˙z sa.˛ A co to za papier, którym tak złowieszczo powiewasz? — Dostali´smy pilna˛ wiadomo´sc´ od Dawesa. Mamy by´c przygotowani do natychmiastowego wymarszu.
***
Bezprecedensowy ni˙z wytracił ˛ z równowagi wszystkich ekspertów w dziedzinie meteorologii. Rozległy ni˙z, powstały nad północna˛ Grenlandia˛ w ko´ncu lutego 1972 roku. Ów ni˙z oddziaływał na północna˛ cz˛es´c´ kontynentu ameryka´nskiego i zachodnia˛ Europ˛e, zamieniajac ˛ lato w marna˛ zim˛e, wysyłajac ˛ góry lodowe na południe dalej ni˙z kiedykolwiek przedtem. To spowodowało, z˙ e nawet wielkie liniowce musiały zmienia´c swoje szlaki. I ten wła´snie ni˙z przyniósł ze soba˛ mgł˛e. Radzieccy meteorolodzy na Nowej Ziemi nie widzieli, jak nadchodziła. Ameryka´nski samolot odbywajacy ˛ codzienne loty z Mildenhall we wschodniej Anglii na Alask˛e przeoczył ja.˛ Prognostycy Stanów Zjednoczonych nie zdołali jej przewidzie´c. Ale ju˙z w tym czasie, gdy Beaumont szalał w hangarze na Curtis Field, wielki wał mgły, wysoko´sci pół mili i na wiele mil szeroki, wał marznacej, ˛ czarnej mgły ukazał si˛e na pomoc od Target-5 i zaczał ˛ dryfowa´c wytrwale na południe.
Niedziela, 20 lutego Umrze´c mo˙zna tylko raz, ale niekiedy ma si˛e wra˙zenie, z˙ e s´mier´c przychodzi tysiackrotnie. ˛ Lot z Tallina do Leningradu był dla Piotra Gorowa koszmarem. Nikt nie podał mu powodu tej podró˙zy, nikt nie umiał mu powiedzie´c, do kogo jest wzywany w Leningradzie, chocia˙z od chwili, gdy o pierwszej w nocy zszedł z pokładu „Girologa” — traktowano go jak osob˛e z królewskiego rodu. Czarny osobowy ził z ła´ncuchami na kołach zabrał go przez s´nie˙zna˛ burz˛e na lotnisko. Kiedy Gorow wszedł na pokład oczekujacego ˛ samolotu, dwaj piloci u´scisn˛eli mu r˛ece. Został zaproszony do kabiny sterowniczej, zaoferowano mu miejsce drugiego pilota. Koszmar rozpoczał ˛ si˛e, gdy samolot ruszył po pasie startowym. Najpierw niewiele brakowało, by maszyna rozbiła si˛e podczas startu. Kiedy p˛edzili wprost na wie˙ze˛ kontrolna,˛ ciagle ˛ jeszcze wszystkimi kołami po ziemi, drugi pilot nagle krzyknał: ˛ — Nie uda ci si˛e! — Wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie r˛ek˛e w obronnym ge´scie i wówczas dał si˛e słysze´c brz˛ek metalu. Pilot uniósł maszyn˛e i minał ˛ wie˙ze˛ w odległo´sci nie wi˛ekszej ni˙z jedna stopa. W ka˙zdym razie takie wra˙zenie odniósł skamieniały Gorow. To był dopiero poczatek. ˛ Gdy samolot wzniósł si˛e wy˙zej i skierował na wschód, oddalajac ˛ od skutego lodem Bałtyku, mi˛edzy pilotami wybuchła sprzeczka, gwałtowna i długotrwała. Oskar˙zali si˛e wzajemnie. — Siergiej, ty głupcze, było za mało mocy. . . — Idiota! Było za du˙zo mocy! Co, ty potrafiłby´s podnie´sc´ go wcze´sniej? Kłócili si˛e wrzaskliwie przerzucajac ˛ nad głowa˛ Gorowa argumenty naje˙zone technicznymi szczegółami. Nagle samolot przechylił si˛e niebezpiecznie na bok i zaczał ˛ spada´c z alarmujac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Jeden z pilotów, przeklinajac ˛ na czym s´wiat stoi, wyrównał lot i kłótnia wybuchła ze zdwojona˛ siła.˛ Gorow siedzacy ˛ za ich plecami obserwował scen˛e z rosnac ˛ a˛ obawa: ˛ wygladało ˛ na to, z˙ e sa˛ bardziej zaj˛eci sprzeczka˛ ni˙z pilotowaniem maszyny. Jego przestrach wzrósł, gdy samolot zaczał ˛ szybko wspina´c si˛e w gór˛e, pod bardzo ostrym katem. ˛ Gorow wci´sni˛ety w oparcie fotela był przera˙zony. Znajdował si˛e w powietrzu po raz pierwszy w z˙ yciu. 51
W połowie drogi do Leningradu załoga zacz˛eła pi´c. Sprzeczka przycichła tak nagle, jak si˛e zacz˛eła i piloci przypiecz˛etowali zgod˛e pociagaj ˛ ac ˛ solidne łyki wódki, ka˙zdy ze swojej butelki. Ich wzgl˛edy wobec honorowego go´scia nie obejmowały jednak zaoferowania drinka. Opró˙zniali flaszki we dwóch. Gorow ze zgroza˛ obserwował, jak po sposobie pilotowania coraz bardziej zna´c było skutki działania alkoholu. Maszyna˛ rzucało po całym niebie. W dziurach powietrznych spadali jak winda, by zaraz wystrzeli´c w gór˛e niemal pionowo. — Była fatalna prognoza pogody — wyja´snił bełkotliwie Siergiej. — Gdyby´s nie był taki wa˙zny, nigdy by´smy nie polecieli. — Wa˙zny dla kogo? — zapytał oszołomiony marynarz. — Mo˙ze dla pierwszego sekretarza. Skad, ˛ do diabła, mam wiedzie´c? Gorow dwukrotnie musiał pobiec do małej ciasnej toalety, gdzie dał upust gwałtownym skurczom z˙ oładka. ˛ Kiedy wrócił na miejsce za drugim razem, przez kilka minut udało mu si˛e zachowa´c jasno´sc´ umysłu. Doszedł do wniosku, z˙ e gdziekolwiek nie zostałby zawieziony w Leningradzie, znajdzie si˛e na miejscu około trzeciej nad ranem. Co oznaczało, z˙ e na Biegunie Północnym 17, gdzie czas cofni˛ety był o cztery godziny w stosunku do Leningradu, b˛edzie jedenasta w nocy. Teraz miał ju˙z pewno´sc´ , z˙ e dowiedzieli si˛e o Amerykaninie, i z˙ e b˛eda˛ go przesłuchiwa´c. Musiał wytrzyma´c do pomocy czasu Bieguna Północnego 17, a wi˛ec do czwartej rano w Leningradzie. B˛edzie musiał wytrzyma´c przez ponad godzin˛e. Gdy dotarli wreszcie nad Leningrad, mi˛es´nie z˙ oładka ˛ miał napi˛ete jak pasy, które Siergiej kazał mu zapia´ ˛c. Zsuwali si˛e w dół pomi˛edzy wirujacymi ˛ płatkami s´niegu, gdy nagle zamilkł jeden silnik. Po sekundzie ucichł drugi. Czy zdołaja˛ wyladowa´ ˛ c na pozostałych dwóch silnikach? Gorow nie miał poj˛ecia. Pilot rozmawiał z wie˙za˛ kontrolna,˛ w jego głosie przebijała wyra´zna nuta histerii. — Sytuacja krytyczna, sytuacja krytyczna. Gorow zamknał ˛ oczy. W tej samej chwili zakr˛eciło mu si˛e w głowie, wi˛ec czym pr˛edzej otworzył je z powrotem. Zobaczył zbli˙zajacy ˛ si˛e blask s´wiateł pasa startowego. Samolot zakołysał si˛e niebezpiecznie. Drugi pilot zaklał ˛ i machnał ˛ pusta˛ butelka˛ po wódce w stron˛e Siergieja. — Schodzisz za szybko. . . zabijesz nas. . . Gorow siedział na swoim miejscu mokry od potu, niezdolny oderwa´c oczu od coraz bli˙zszych s´wiateł, podskakujacych ˛ w rytm podrygów samolotu. Ubranie miał wilgotne, za to usta zupełnie wyschni˛ete i bole´snie s´ci´sni˛ete gardło. Piloci byli pijani. Obaj pijani, kryminali´sci. Nie wyladuj ˛ a.˛ Rozbija˛ si˛e i spala˛ na popiół. W ostatnim momencie dwa martwe silniki o˙zyły, koła uderzyły o beton i maszyna potoczyła si˛e mi˛edzy s´wiatłami laduj ˛ ac ˛ z niespodziewana˛ perfekcja.˛ Piloci zaczekali, a˙z milczacy ˛ Gorow opu´sci samolot, potem Siergiej wybuchnał ˛ s´miechem i machnał ˛ pusta˛ butelka.˛ — Nie przepadam za mineralna.˛ Nast˛epnym razem mogliby da´c prawdziwa˛ gorzał˛e. . . 52
Gorow miał si˛e nigdy nie dowiedzie´c, z˙ e leciał do Leningradu z dwoma najbardziej do´swiadczonymi pilotami zespołu bałtyckiego. Byli prawdopodobnie jedynymi lud´zmi, którzy mogli tak ryzykownie pilotowa´c samolot i prze˙zy´c. Papanin osobi´scie dzwonił do kontrolera lotniska w Tallinie i wydał mu instrukcje. — Chc˛e, z˙ eby´scie go zmi˛ekczyli, wycisn˛eli z niego ostatnie poty. Kiedy wyladuje, ˛ ma by´c jak galareta.
***
M˛ez˙ czyzna siedzacy ˛ na krze´sle był pokryty potem, a s´wiatło reflektorów wycelowanych w twarz odbijało si˛e w kropelkach na skórze. Przyczyna˛ jego stanu był strach i z˙ ar zielonego kaflowego pieca. Papanin schowany w półmroku siedział za swoim biurkiem. Pozostali m˛ez˙ czy´zni stanowili niewyra´zne cienie tkwiace ˛ za krzesłem. Denerwujace ˛ zjawy, których nie mógł zobaczy´c. Jeden z nich zakaszlał, by przypomnie´c Gorowowi, z˙ e tam sa.˛ Zegarek na lewej r˛ece marynarza wskazywał 3.20 rano. Papanin poda˙ ˛zał fałszywym s´ladem i był całkowicie przekonany, ze zbli˙za si˛e chwila zidentyfikowania kuriera przewo˙zacego ˛ pieniadze ˛ na finansowanie z˙ ydowskiego podziemia — podczas gdy Michaił Gorow nigdy nie utrzymywał nawet najlu´zniejszego zwiazku ˛ z ta˛ mglista˛ organizacja.˛ Sybirak miał dokładnie czterdzie´sci minut na złamanie Gorowa. Za czterdzie´sci minut w Leningradzie b˛edzie czwarta rano i północ na Biegunie Północnym 17. Za czterdzie´sci minut Michaił Gorow powinien znikna´ ˛c na polarnym paku. — Zacznijmy jeszcze raz — powiedział Papanin. — Po prostu po to, by upewni´c si˛e, z˙ e dobrze zrozumiałem. Zacznij od tego, z˙ e wszedłe´s na skwerek. Zacza´ ˛c jeszcze raz. . . Gorowowi wirowało w głowie. Jechał z lotniska stara˛ zdezelowana˛ wołga.˛ Kramer wiózł go bez płaszcza i przy otwartych oknach, tak z˙ e w czasie jazdy Gorow niemal zamarzł na s´mier´c. Był to szczegół zaplanowany przez Papanina. Gwałtowne zmiany temperatury zmniejszaja˛ odporno´sc´ człowieka. Wiedział, z˙ e Gorow leciał w przegrzanej kabinie samolotu, dlatego najpierw zmroził go w drodze z lotniska, a teraz piekł ponownie. Gorow miał pusty z˙ oła˛ dek, nerwy w strz˛epach i ledwo rozró˙zniał słowa Papanina. „Zacznijmy jeszcze raz”. Gorow nie wiedział ju˙z, ile razy powtarzał t˛e histori˛e. Spróbował recytowa´c ja˛ jak katechizm, czujac, ˛ jak goracy ˛ piec przypala mu plecy. — Wszedłem na skwerek. . . — Dlaczego? — Szedłem do doków. 53
— Powiniene´s i´sc´ prosto Newskim Prospektem, to najkrótsza droga. — Szedłem Newskim Prospektem. . . — powtórzył automatycznie, jakby recytował tekst wyuczony na pami˛ec´ . — Nie szedłe´s. Skr˛eciłe´s na skwerek. Dlaczego? Dotarli wreszcie do punktu, gdy przechodzie´n po´slizgnał ˛ si˛e i upadł. Wówczas Papanin powtórzył to samo pytanie, które Gorow słyszał od chwili, gdy znalazł si˛e w tym pomieszczeniu. — Jak on si˛e nazywał? — Chcemy zna´c jego nazwisko — powiedział Sybirak. — Nic wi˛ecej. Podaj nam tylko jego nazwisko. — Nie wiem, jak si˛e nazywał ten Amerykanin. Gorow urwał. Nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e popełnił fatalny bład. ˛ Papanin zostawił go w spokoju na cała˛ minut˛e, by mógł w pełni oceni´c rozmiary pora˙zki. Nie mówili do tej pory nic, z czego Gorow mógłby wywnioskowa´c, z˙ e Winthrop był Amerykaninem. W chwili spotkania ubrany był tak, z˙ e wygladał ˛ na Rosjanina. Na dodatek nie powiedział wtedy ani słowa. To Gorow mówił wówczas. . . i teraz. — Zabra´c go na dół — rozkazał Papanin i zaczekał, a˙z zostali w pokoju tylko we dwóch: on i Kramer. — Wyciagnij ˛ z niego wszystko, co wie. Szybko.
***
Poniewa˙z podejrzany był marynarzem, a dla marynarza najgorszym koszmarem jest s´mier´c przez utoni˛ecie, zastosowano kuracj˛e wodna.˛ W podziemnej celi, w której panował co najmniej tak samo przenikliwy ziab, ˛ jak w biurze Papanina upał, przywiazano ˛ Gorowa do pryczy o regulowanym poło˙zeniu i zawiazano ˛ mu oczy. Le˙zał rozciagni˛ ˛ ety na wznak, a rzemienie wrzynały mu si˛e w nogi, nadgarstki i szyj˛e. Gdzie´s z boku dobiegał plusk wody zgromadzonej w du˙zym zbiorniku. — Jaka˛ wiadomo´sc´ przekazał ci Amerykanin? — zapytał Kramer. — Nie przekazał. . . Jeden z m˛ez˙ czyzn chwycił Gorowa za dolna˛ szcz˛ek˛e, drugi wsadził mu w usta gumowy lej, inny zaczał ˛ wlewa´c we´n wod˛e. Gorow najpierw udławił si˛e, po chwili zrozumiał, z˙ e si˛e dusi. Obok na stołku siedział lekarz ze stetoskopem przytkni˛etym do jego nagiej piersi. Dla Gorowa, rozciagni˛ ˛ etego płasko na wznak, z opaska˛ na oczach i niezdolnego do najmniejszego ruchu, nie istniało nic poza woda.˛ Woda zalewała mu usta, dławiła w gardle, wdzierała si˛e do płuc. Desperacko próbował unie´sc´ si˛e na ramionach, d´zwigna´ ˛c tors, wstrzyma´c oddech. Potem zaczał ˛ bełkota´c. Dławiac ˛ si˛e zwymiotował bole´snie, czuł, jak całe ciało nabrzmiewa i p˛ecznieje. Miał wra˙zenie, z˙ e za chwil˛e rozerwie si˛e na kawałki rozsadzony przez wod˛e. Oczy wyszły 54
mu z oczodołów, mi˛es´nie szyi napr˛ez˙ yły si˛e i zwiotczały. Próbował krzycze´c, ale głos uwiazł ˛ mu w gardle. Wiedział, z˙ e si˛e topi, z˙ e umiera. Wlewali w niego wod˛e tak długo, a˙z lekarz podniósł na Kramera szybkie spojrzenie. Litwin dał znak. Kto´s nacisnał ˛ pedał umieszczony pod le˙zanka,˛ jakie´s r˛ece postawiły oparcie, unoszac ˛ Gorowa do pozycji siedzacej. ˛ Marynarz zakrztusił si˛e, zwymiotował, szeroko otwartymi ustami złapał haust powietrza. Potem zwisł bezwładnie z pochylona˛ głowa,˛ łapiac ˛ krótkie oddechy. Kramer odsunał ˛ opask˛e z oczu Gorowa i wział ˛ go pod brod˛e. — Jaka˛ wiadomo´sc´ przekazał ci Amerykanin? Na Kramera spojrzały półprzytomne oczy, oczy pełne nienawi´sci. Gorow dwukrotnie próbował co´s powiedzie´c, spojrzał w dół, na swój lewy nadgarstek i dwukrotnie z jego gardła wydobył si˛e jedynie chrapliwy zgrzyt nie przypominajacy ˛ ludzkiego głosu. Zabrali mu zegarek. Była to dla niego najgorsza tortura. Nie miał poj˛ecia, która mo˙ze by´c godzina, nie wiedział, jak długo jeszcze musi wytrwa´c. Po raz trzeci, wpatrujac ˛ si˛e w Kramera spróbował wydoby´c z siebie słowa. — Nie przekazał. . . Oczy pełne nienawi´sci, pomy´slał Litwin, a wi˛ec jeszcze walczy. Zajmie to pół godziny, mo˙ze troch˛e mniej, oszacował. Kiedy nienawi´sc´ zastapi ˛ agonia, zaczniemy do czego´s dochodzi´c. Dał znak i wszystko zacz˛eło si˛e od poczatku. ˛ Gorow obliczył, z˙ e musiało mina´ ˛c około dwudziestu minut. W rzeczywisto´sci, od czasu gdy przyprowadzono go do celi, min˛eło ich niespełna pi˛ec´ .
***
„Parowóz” ruszył do akcji pociagaj ˛ ac ˛ za soba˛ ludzi z taka˛ energia,˛ jak gdyby wstał wypocz˛ety z łó˙zka zaledwie godzin˛e temu, podczas gdy w rzeczywisto´sci nie spał ju˙z od dwudziestu dwóch godzin. Wiadomo´sc´ , z która˛ wpadł do pokoju Kramer, nie była z´ ródłem tej eksplozji aktywno´sci. Gruby Litwin po raz kolejny został brutalnie sprowadzony na ziemi˛e. — Michaił Gorow zdezerterował, uciekł do Amerykanów. . . — Zaj˛eło ci to dwie godziny, Kramer — Papanin spojrzał na s´cienny zegar, wskazujacy ˛ 5.30 rano. — Nasz marynarz to odwa˙zny człowiek, a ty jak zwykle spó´zniasz si˛e z nowinami. Wła´snie otrzymałem informacj˛e z Bieguna Pomocnego 17 — podał papier Litwinowi, który ju˙z zaczynał si˛e poci´c z powodu dotkliwej zmiany temperatury. O północy Michaił Gorow opu´scił Biegun Północny 17 z psim zaprz˛egiem. Członek słu˙zby bezpiecze´nstwa Marow znaleziony na lo55
dzie martwy. Oddziały poszukiwawcze wysłane w teren. Czekamy na decyzje. Mi´nski. W ciagu ˛ niecałej minuty Papanin nagryzmolił odpowied´z, z która˛ Pietrow pognał do pokoju dalekopisów. Wysła´c wszystkie wolne s´migłowce na zachód, dalej ni˙z mógł dotrze´c Gorow. Potem posuwa´c si˛e z powrotem w kierunku Bieguna Północnego 17. Meldowa´c natychmiast o jakichkolwiek przejawach aktywno´sci Amerykanów w rejonie Target-5. Papanin. Rozkazał Kramerowi skontaktowa´c si˛e z Murma´nskiem i sprawdzi´c, czy bombowiec Bizon jest gotów do natychmiastowego startu. Zaalarmowa´c samolot czekajacy ˛ na leningradzkim lotnisku. Przesła´c sygnał do floty trawlerów k49 i do statku badawczego „Rewolucja” z poleceniem przekazywania informacji o jakiejkolwiek aktywno´sci ameryka´nskiej w tym rejonie. Skontaktowa´c si˛e ze s´migłowcowcem „Gorki” z pro´sba˛ o natychmiastowe sprawdzenie aktualnej pozycji ameryka´nskiego lodołamacza „Elroy”. Zadzwonił do generała Borisa Syrtowa, szefa Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa w Moskwie, nie dbajac ˛ o to, z˙ e wyciagnie ˛ go z łó˙zka o godzinie 5.30 rano. Jednak˙ze Syrtow miał wła´snie dzwoni´c do niego i dlatego rozmowa zacz˛eła si˛e od małej batalii. — Papanin! — zaczał ˛ ostro Syrtow. — Murma´nsk poinformował mnie, z˙ e zarzadzili´ ˛ scie stan pogotowia w strefie arktycznej. To oczywi´scie nieprawda? — To prawda, generale. — Bez mojego zezwolenia? — To był s´rodek ostro˙zno´sci. — Ta sprawa dotarła nawet do Bre˙zniewa. Mam natychmiast stawi´c si˛e na Kremlu. . . — To s´wietnie. — Co powiedzieli´scie? — ryknał ˛ Syrtow. — To był s´rodek ostro˙zno´sci, który okazał si˛e konieczny — warknał ˛ Papanin. Wytoczył najwi˛ekszy argument. — Michaił Gorow uciekł na pak. . . I zabrał do Amerykanów znacznie wi˛ecej ni˙z własny mózg. Wła´snie dowiedziałem si˛e, z˙ e sp˛edził w kwaterze słu˙zby bezpiecze´nstwa ponad dwie godziny, gdy nie było mnie w Moskwie. Sadz˛ ˛ e, z˙ e fotografował „mapy Katarzyny”. I teraz ma ze soba˛ kopie całego naszego systemu boi podwodnych. Zło´sc´ Syrtowa ustapiła ˛ miejsca zaniepokojeniu. Zapytał, jakich s´rodków potrzebuje Papanin, a odpowied´z, która˛ otrzymał, wprawiła go w zdumienie. — Osobisty nadzór nad lotniskowcem „Gorki”, flota˛ trawlerów k49 i statkiem badawczym „Rewolucja”. — Rozumiecie, z˙ e to działanie bezprecedensowe. 56
— To bezprecedensowa sytuacja. Tylko pierwszy sekretarz mo˙ze wyrazi´c na to zgod˛e, dlatego ucieszyła mnie wiadomo´sc´ , z˙ e ma si˛e pan z nim spotka´c. — Oddzwoni˛e — odparł krótko Syrtow. — Kontynuujcie przygotowania. — Jestem ju˙z przygotowany. Wliczajac ˛ w to zarzadzenie ˛ pogotowia dziewi˛ec´ godzin temu, bez pa´nskiego pozwolenia, co dało nam dziewi˛ec´ godzin bezcennego czasu. . . — Papanin z satysfakcja˛ usłyszał brz˛ek słuchawki odkładanej w Moskwie. Zerknał ˛ na wchodzacego ˛ wła´snie, z˙ adnego ˛ nowych wie´sci Kramera. — Zapakuj swój termofor, Kramer. W ciagu ˛ dwudziestu czterech godzin b˛edziemy w Arktyce.
***
Niedzielnej nocy, dokładnie o godzinie pierwszej, w Waszyngtonie Lemuel Dawes zapalił s´wiatło nad połówka,˛ która˛ kazał ustawi´c w swoim biurze i spojrzał na zegarek. Jak zwykle jego wewn˛etrzny budzik zadziałał punktualnie. Bolała go głowa, co nie było specjalnie zaskakujace. ˛ Goraco, ˛ duchota i tropikalne ro´sliny zwisajace ˛ girlandami z dwóch s´cian tworzyły atmosfer˛e, która mogłaby by´c delikatnie okre´slona jako niezdrowa. Dziesi˛ec´ minut pó´zniej rozległo si˛e pukanie do drzwi i wszedł Adams. — Nie ma z˙ adnych wie´sci z Helsinek — stwierdził ponuro. — Ale musimy wzia´ ˛c pod uwag˛e, z˙ e samolot mógł mie´c opó´znienie. Mo˙ze by´c jeszcze w drodze. — A wi˛ec, czekamy? — Czekamy. . . — Co mo˙ze by´c bł˛edem. — Dawes wplatał ˛ palce w zmierzwione włosy. — Ale nic nie mo˙zemy na to poradzi´c. Gorow jest ju˙z, by´c mo˙ze, na lodzie. Moglibys´my teraz wysła´c samolot na Target-5, ale nie o´smiel˛e si˛e tego zrobi´c. Je˙zeli Gorow jeszcze nie wyruszył, jakiekolwiek oznaki o˙zywionej aktywno´sci na Target-5 mogłyby zaalarmowa´c Rosjan. Tak wi˛ec, podczas gdy Beaumont w napi˛eciu czekał na sygnał w odległym Curtis Field na kra´ncu grenlandzkiej lodowej równiny, gdy Dawes oczekiwał wiadomo´sci od człowieka, który zginał ˛ czterdzie´sci godzin wcze´sniej, przygotowania zarzadzone ˛ przez pułkownika Papanina nabierały rozp˛edu i wszystko wskazywało na to, i˙z umo˙zliwia˛ mu wygranie pojedynku, zanim si˛e on na dobre rozpocznie.
57
***
W niedzielne południe Leonid Bre˙zniew, Pierwszy Sekretarz Komunistycznej Partii Zwiazku ˛ Radzieckiego wkroczył energicznie do biura pułkownika Papanina, w towarzystwie generała Borysa Syrtowa. Gdy zdjał ˛ futrzane okrycie, okazało si˛e, z˙ e jest ubrany, jak zazwyczaj, w ciemny szykowny garnitur biznesmena. G˛este włosy miał starannie zaczesane — w Detroit mo˙zna by go było z łatwo´scia˛ wzia´ ˛c za pracownika koncernu Forda. Nikt nie pomógł mu przy zdj˛eciu płaszcza, poniewa˙z pierwszy sekretarz nie znosił nadskakiwania. I jak zwykle przeszedł od razu do rzeczy. — Papanin, daj˛e panu pod komend˛e sze´sc´ statków z floty trawlerów k49, s´mi˙ głowcowiec „Gorki” i statek badawczy „Rewolucja”. Zaden z tych obiektów nie mo˙ze wzbudza´c podejrze´n, z˙ e bierze udział w operacji militarnej. To sa˛ statki cywilne i tak ma to wyglada´ ˛ c. Rozumiemy si˛e? — Ma nie by´c z˙ adnych mi˛edzynarodowych incydentów. ˙ — Zadnych incydentów — zgodził si˛e Bre˙zniew. — W maju planujemy w Moskwie spotkanie na szczycie z prezydentem Stanów Zjednoczonych i mam nadziej˛e, z˙ e dojdzie ono do skutku, wi˛ec niech pan b˛edzie ostro˙zny. — Trzeba si˛e liczy´c z mo˙zliwo´scia˛ wypadku — stwierdził Papanin bez ogródek. — Znam ten rejon. Wszystko mo˙ze si˛e tam zdarzy´c. Ludzie wpadaja˛ do wody i tona˛ w kanałach lodowych, gina˛ na zawsze w s´nie˙znej zadymce. Bre˙zniew uniósł przed soba˛ otwarta˛ dło´n. — Bez szczegółów, prosz˛e! Rzeczywi´scie, pomi˛edzy incydentem a wypadkiem istnieje ogromna ró˙znica. I to jest pa´nskie pole działania. — Szerokie brwi uniosły si˛e, gdy ciagn ˛ ał ˛ z emfaza.˛ — Ale musi pan przyprowadzi´c z powrotem Gorowa. Ani on, ani „mapy Katarzyny” nie moga˛ nigdy dotrze´c do Waszyngtonu. Przybyłem tu osobi´scie, by podkre´sli´c ogromne znaczenie tej kwestii. — Jeste´smy trzy ruchy przed Amerykanami — odparł Papanin. — I to si˛e liczy. — Ale musimy utrzyma´c si˛e na przedzie. — Bre˙zniew spojrzał na Syrtowa trzymajacego ˛ skórzana˛ aktówk˛e, niewielkiego m˛ez˙ czyzn˛e o szczupłej twarzy, w której tkwiły irytujace ˛ oczy. — Generał przeka˙ze panu kody i długo´sci fal, by mógł pan komunikowa´c si˛e ze statkami. Wszystkie jednostki otrzymały ju˙z rozkaz skierowania si˛e w rejon, o który nam chodzi. — Chciałbym wyjecha´c natychmiast — Papanin wział ˛ teczk˛e z rak ˛ Syrtowa. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wówczas dotrzemy na czas. — Bre˙zniew s´cisnał ˛ Sybiraka za rami˛e. — Igor, pan musi zda˙ ˛zy´c. Musi. W chwili gdy Papanin wchodził na pokład zatłoczonego bizona, zegar w Murma´nsku wskazywał trzecia˛ po południu. O trzeciej po południu, w niedziel˛e, 20
58
lutego, w Murma´nsku była ju˙z noc, jasna, ksi˛ez˙ ycowa noc. Cztery dysze samolotu grały narastajacym ˛ wizgiem. Sybirak umo´scił si˛e w prowizorycznym fotelu w pobli˙zu kabiny pilota i przyjrzawszy si˛e mapie zaznaczył najnowsza˛ pozycj˛e ameryka´nskiego lodołamacza „Elroy”. Za nim, stłoczeni na gołym pokładzie, lez˙ eli otuleni futrami m˛ez˙ czy´zni. Ka˙zdy z nich miał karabin. Gigantyczne dysze nabrały mocy, buchn˛eły s´niegiem odbitym od s´wie˙zo uprzatni˛ ˛ etego pasa startowego. Po chwili z wie˙zy kontrolnej nadeszło pozwolenie na start i maszyna ruszyła. Z wie˙zy wida´c było ognisty blask wydobywajacy ˛ si˛e z tylnej cz˛es´ci osłony silników, gdy maszyna kołowała na wła´sciwy pas startowy. Potem o˙zyła naprawd˛e, dysze rykn˛eły jak prawdziwy bizon, koła s´mign˛eły po pasie, oderwały si˛e od ziemi. Gdy bombowiec rozpoczał ˛ stroma˛ wspinaczk˛e, odrzut uderzył w pas startowy jak ogie´n z broni palnej, zmiatajac ˛ s´nieg z betonu i wzniecajac ˛ chmury wirujacej ˛ bieli. Pi˛ec´ minut pó´zniej samolot stanowił jedynie mglisty s´lad na nocnym niebie, trzydzie´sci tysi˛ecy stóp nad ziemia.˛ Pułkownik Igor Papanin był w drodze. Miejsce przeznaczenia: Biegun Północny 17.
***
— Ciagle ˛ ani słowa z Helsinek. — Adams siadajac ˛ podał Dawesowi zadrukowana˛ kartk˛e papieru. — Wła´snie nadeszło. Zaczynam obawia´c si˛e, z˙ e Winthropa mogło spotka´c co´s złego. — Doszedłem do tego wniosku par˛e godzin temu — Dawes ledwo rzucił okiem na wiadomo´sc´ . — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e nie usłyszysz od tego chłopaka z˙ ycze´n na Bo˙ze Narodzenie. Ironia losu sprawiła, z˙ e to wła´snie Papanin był człowiekiem, który nie´swiadomie zaalarmował Dawesa. Ze wzrastajacym ˛ niepokojem generał od kilku godzin s´ledził strumie´n informacji napływajacy ˛ ze statków, samolotów meteorologicznych i satelitów orbitujacych ˛ nad Arktyka.˛ Wszystkie doniesienia wskazywały na to, z˙ e zaczyna si˛e tam dzia´c co´s wa˙znego. Najpierw Dawes dowiedział si˛e, z˙ e radziecki s´migłowcowiec „Gorki” zmienił kurs, z˙ e pełna˛ para˛ płynie na północ, w stron˛e pola lodowego. Godzin˛e pó´zniej nadeszła informacja, z˙ e sze´sc´ statków floty trawlerów k49, statków zapakowanych po brzegi sprz˛etem elektronicznym, rezygnujac ˛ ze szpiegowskiego rendez-vous w pobli˙zu terenu c´ wicze´n marynarki NATO Sea Lion, zwróciło si˛e na północ. Na koniec poinformowano go, z˙ e ogromny radziecki statek badawczy „Rewolucja”, b˛edacy ˛ w swoim dziewiczym szpiegowskim rejsie ze stoczni w Nikołajewie do wybrze˙zy Morza Czarnego, równie˙z zmienił kurs. — Zbli˙za si˛e do gardzieli Iceberg Alley — oznajmił generał Adamsowi. A potem wykonał pilny telefon. 59
Zaledwie trzydzie´sci minut pó´zniej m˛ez˙ czyzna w schludnym garniturze i okularach w rogowej oprawie na nosie przybył do biura Dawesa. Asystent prezydenta i jego najbli˙zszy zaufany słuchał uwa˙znie przez pi˛etna´scie minut, zanim si˛e odezwał. — Lemuel, to jest rozstawienie. Je˙zeli prezydent pojedzie na spotkanie do Moskwy z „mapami Katarzyny” w kieszeni, b˛edzie mógł rozmawia´c z pozycji przewagi i uzyskamy od Rosjan koncesje, na których nam zale˙zy. . . W taki sposób Dawes otrzymał pozwolenie na osobiste podejmowanie decyzji, bez konieczno´sci uzyskiwania aprobaty Waszyngtonu. — O ile nie spowodujesz z˙ adnych mi˛edzynarodowych incydentów — przestrzegł go błyskotliwy asystent. — To mogłoby przekre´sli´c spotkanie na szczycie. . .
***
Dawes my´slał o tym zastrze˙zeniu wyciagaj ˛ ac ˛ z kieszeni kartk˛e papieru i podajac ˛ ja˛ Adamsowi. — Nie pokazałem ci jeszcze informacji meteorologicznych, które przed chwila˛ dostałem. G˛esta mgła pojawiła si˛e znikad ˛ i zakryła Target-5. Zdaje si˛e, z˙ e to jednak b˛edzie Operacja Beaumont. Adams przeczytał raport i milczac ˛ zapiał ˛ pasy. Boeing, na pokładzie którego si˛e znajdowali, podchodził do ladowania. ˛ W dali widniały, błyszczace ˛ w bieli nocy, dwa bli´zniacze ła´ncuchy s´wiateł lotniska. Dawes powział ˛ pierwsza˛ decyzj˛e. Leciał na skraj szachowej planszy, by osobi´scie nadzorowa´c działania. Miejsce przeznaczenia: Curtis Field.
Rozgrywka LODOWE MORZE
Niedziela, 20 lutego Prowizoryczny pas startowy na Biegunie Północnym 17 p˛edził w kierunku bizona. Radziecki pilot wycelował nos samolotu pomi˛edzy dwa rz˛edy s´wiateł rozmazanych teraz w ciagłe ˛ linie, zaniknał ˛ przepustnice i zaczał ˛ si˛e modli´c. Pas był dla bizona za krótki. Z ciemno´sci wypłynał ˛ lód i pognał do tyłu. Koła dotkn˛eły ziemi, bombowiec przechylił si˛e. Pilot zacisnał ˛ z˛eby i wdusił hamulce. Chmury s´niegu uniosły si˛e w gór˛e oblepiajac ˛ okna jak najg˛es´ciejsza biała mgła. Kawałki lodu bombardowały podwozie, stukajac ˛ o nie z impetem milionów kuł karabinu maszynowego. Samolot p˛edził połykajac ˛ pas startowy. . . — Ekscytujace, ˛ nieprawda˙z, Kramer? — zauwa˙zył Papanin. Kramer był zesztywniały, sparali˙zowany ze strachu, obciagni˛ ˛ ete r˛ekawiczkami dłonie kurczowo zacisnał ˛ na por˛eczach fotela. Sybirak z zainteresowaniem obserwował, jak Litwin wpatruje si˛e z napi˛eciem w przestrze´n, nie mogac ˛ wydoby´c słowa. I to jest — pomy´slał Papanin — wykwalifikowany s´ledczy. Człowiek, który idzie do piwnicy i wyciska zeznania z biednego, załamanego podejrzanego. Wypo´c to z siebie, mój mały Litwinie, wypo´c. Bombowiec zatrzymał si˛e pi˛etna´scie metrów przed nieuchronna˛ zagłada.˛ — Teraz mo˙zesz si˛e ju˙z odpr˛ez˙ y´c, Kramer — powiedział Papanin dobrotliwie. Wyjrzał przez okno, na chwil˛e znieruchomiał, potem zdarł z siebie pasy przy˙ trzymujace ˛ go w fotelu. Zaden z ponad pi˛ec´ dziesi˛eciu m˛ez˙ czyzn znajdujacych ˛ si˛e na pokładzie za jego plecami nie zda˙ ˛zył si˛e nawet poruszy´c, gdy on był ju˙z przy drzwiach. Otworzył je, nim obsługa naziemna podstawiła metalowa˛ drabink˛e do kadłuba, i zawisł do połowy wychylony z maszyny, wpatrujac ˛ si˛e w ksi˛ez˙ ycowa˛ noc. — Odleciał? Cholera jasna! Stojac ˛ u stóp drabinki dostawionej wreszcie do bizona, wsadziwszy r˛ece gł˛eboko w kieszenie parki, Papanin powtórzył pytanie, przeplatajac ˛ je niecenzuralnymi przerywnikami i mierzac ˛ spojrzeniem szefa bazy, doktora Aleksieja Mi´nskiego. Podobnie jak Kramer, szef bazy był kr˛epym m˛ez˙ czyzna˛ niewielkiego wzrostu. Oczy przesłonił goglami, które odbijajac ˛ s´wiatło ksi˛ez˙ yca, nadawały mu złowieszczy wyglad. ˛ Rozw´scieczył Papanina w ciagu ˛ jednej chwili. 62
— Co odleciało, panie pułkowniku? — Na lito´sc´ boska! ˛ Ten samolot, który widziałem, gdy podchodzili´smy do ladowania. ˛ — Odleciał na zachód. . . — Radar! Sprawdzili´scie na radarze? — Nie, panie pułkowniku. Jedna˛ chwileczk˛e. Zaraz wróc˛e. . . — Co za s´mierdzace ˛ gówno — warknał ˛ Papanin dla informacji Kramera, który wła´snie dotarł za nim do podnó˙za drabinki. — Stanowi wi˛eksze niebezpiecze´nstwo ni˙z nied´zwied´z polarny. Jest kompletnym idiota! ˛ Od tej chwili Mi´nski 9 ma by´c wewnatrz ˛ . — Stał z r˛ekoma w kieszeniach parki rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół i widzac ˛ wszystko. Ponury obraz radzieckiej bazy wywarł na nim gł˛ebokie wra´ z˙ enie. Cwier´ c mili od niej w ka˙zda˛ stron˛e lód był jeszcze dosy´c gładki, ale za nim rozciagał ˛ si˛e zamro˙zony wir pola lodowego. Straszliwy galimatias płyt lodowych spi˛etrzonych w sterty, wygladaj ˛ acych, ˛ jak gdyby lada chwila miały rozpa´sc´ si˛e i zakry´c wysp˛e. — To miejsce nie przetrwa długo — zauwa˙zył. W odró˙znieniu od ameryka´nskich stacji badawczych, gdzie pas startowy umieszczano zawsze w pewnej odległo´sci od samego obozu, prefabrykowane baraki na Biegunie Północnym 17 z płaskimi dachami pokrytymi s´niegiem znajdowały si˛e zaledwie trzydzie´sci metrów od zaimprowizowanego lotniska. Maszt radaru dominował nad niewielka˛ kolonia,˛ wznoszac ˛ si˛e na wysoko´sc´ stu stóp. Podobne do skrzydła ucho obracało si˛e, ogarniajac ˛ swoim zasi˛egiem wszystkie strony s´wiata. Sybirak wydał Kramerowi zwi˛ezłe rozkazy i zwrócił si˛e do Mi´nskiego, który wła´snie nadbiegł z powrotem, s´lizgajac ˛ si˛e po lodzie. — Na radarze wyglada ˛ ju˙z jak s´lad po szpilce — wydyszał Mi´nski zza zaparowanych gogli. — Gdy zobaczył wasz samolot, zawrócił prosto na Grenlandi˛e — w jego głosie brzmiało co´s na kształt triumfu. Papanin wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, złapał za gogle i uniósł je na czoło Mi´nskiego. — Nie potrzebujesz ich w taka˛ noc jak dzisiaj. A mo˙ze ci si˛e wydaje, z˙ e włas´nie mamy zamie´c? Czy s´migłowce znalazły Gorowa? Przyprowadziłe´s go z po´ zne Koty? Wysiliłe´s si˛e, z˙ eby zrobi´c cokolwiek? wrotem? Wysłałe´s Snie˙ — Gorow nie został jeszcze odnaleziony. . . — Mi´nski zaczynał si˛e denerwowa´c. — Poszukiwania trwaja.˛ . . — Wychodzi´c! — Papanin ryknał ˛ w stron˛e wyj´scia z samolotu i pomaszerował długimi krokami w poprzek pasa startowego, kierujac ˛ si˛e do obozu. Nie istniało ju˙z niebezpiecze´nstwo, z˙ e jaki´s ameryka´nski pilot b˛edzie obserwował, co wydobywa si˛e z wn˛etrza bizona, wi˛ec nie zawracał sobie głowy, by rzuci´c cho9
W z˙ argonie radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa oznacza to, z˙ e dany człowiek nie mo˙ze pod z˙ adnym pozorem opu´sci´c granic Zwiazku ˛ Radzieckiego. Według obiektywnych ocen, mo˙zna przypuszcza´c, i˙z do tego ekskluzywnego klubu nale˙zy dwie´scie milionów obywateli radzieckich
63
cia˙z jedno spojrzenie na m˛ez˙ czyzn zsuwajacych ˛ si˛e po metalowej drabince. B˛edac ˛ poza granicami Zwiazku ˛ Radzieckiego, Sybirak czuł si˛e znowu wolny. Bez Syrtowa zagladaj ˛ acego ˛ mu ciagle ˛ przez rami˛e ze swoimi cholernymi sugestiami, miał pełna˛ kontrol˛e i mógł podejmowa´c decyzje. Dokładna data powstania Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa nie jest znana, ale gdzie´s koło roku 1968 Bre˙zniew doszedł do wniosku, z˙ e nie mo˙zna polega´c na KGB w operacjach przeprowadzanych poza granicami kraju. Po s´mierci Stalina KGB zostało poskromione. W szeregi tej najbardziej represyjnej organizacji s´wiata wkradła si˛e demoralizacja i rozprz˛ez˙ enie. Zakazane od tej pory tortury fizyczne zastapiono ˛ przez działalno´sc´ takich placówek jak Instytut Serbskiego10 w Moskwie i w krótkim czasie najwy˙zsi pracownicy KGB rywalizowali mi˛edzy soba˛ o utrzymanie si˛e w granicach wyznaczonych przez prawo. Ta zmiana nastrojów idealnie pasowała do nowej koncepcji liberalnej milicji Chruszczowa, ale nie sprawdzała si˛e w działaniach przeprowadzanych poza granicami kraju. Organizacja terrorystyczna bez terroru jest jak impotent próbujacy ˛ miło´sci. Tak wi˛ec powołano do z˙ ycia nowa˛ organizacj˛e. Specjalna Słu˙zba Bezpiecze´nstwa działała wyłacznie ˛ poza granicami Rosji Radzieckiej, nie majac ˛ z˙ adnych praw na terenie rodzimego kraju. Mogła stosowa´c wszelkie dost˛epne s´rodki, a poniewa˙z jej działanie ograniczało si˛e do obszarów innych krajów, nie istniało niebezpiecze´nstwo, z˙ e rozro´snie si˛e w przera˙zaja˛ ce monstrum Frankensteina, jak KGB. Bre˙zniew uczynił tylko jeden wyjatek ˛ od tej reguły. Z powodu narastajacego ˛ problemu z˙ ydowskiego, Papanin utrzymywał pewne siły w obr˛ebie Leningradu. Od chwili opuszczenia Murma´nska, Sybirak był jedynym kontrolujacym ˛ przebieg rozgrywki. — Dlaczego te maszyny nie sa˛ w powietrzu? — warknał ˛ Papanin. Wskazał sze´sc´ s´migłowców stojacych ˛ za pasem startowym, gdzie umieszczono je na czas ladowania ˛ bizona. Mi´nski s´wi´nskim truchtem poda˙ ˛zał za pułkownikiem. — Wła´snie przyleciały z „Gorkiego”. . . — Powinny by´c w powietrzu. I szuka´c! Jaka jest najnowsza prognoza pogody? — Mgła, która w tej chwili odci˛eła Target-5, ma si˛e przesuwa´c dalej. To jeszcze bardziej utrudnia poszukiwania. . . — I znowu si˛e mylisz! Dopóki jest mgła, Amerykanie nie moga˛ zabra´c Gorowa samolotem. — Zbli˙zyli si˛e do grupy baraków obro´sni˛etych soplami metrowej długo´sci zwisajacymi ˛ z dachów; soplami, które nie miały stopnie´c a˙z do wiosny. — B˛eda˛ próbowali znale´zc´ go na lodzie i zabra´c na wybrze˙ze Grenlandii — powiedział Papanin na wpół do siebie. — Musimy na zachód od Target-5 rozsypa´c ludzi w tyralier˛e. Utrzymywa´c nad nimi szpaler s´migłowców. Złapiemy Gorowa, 10
Instytut Serbskiego specjalizuje si˛e w udowadnianiu, i˙z niewygodni systemowi obywatele sa˛ obłakani. ˛ Strach przed wizyta˛ w takim miejscu jest wystarczajacym ˛ bod´zcem do podporzadkowa˛ nia si˛e partii
64
kimkolwiek by nie był ten, kto ma go ochrania´c. — Czy to nie b˛edzie zbyt ryzykowne? — Mamy doskonały pretekst. Gorow jest szale´ncem, morderca.˛ Zabił Marowa, jednego z naszych oceanografów. Gorow był w Arktyce tak długo, z˙ e zwariował. — Nie rozumiem — zaczał ˛ Mi´nski. — Marow był członkiem słu˙zby bezpiecze´nstwa. . . — Nie do uwierzenia, z˙ e mo˙zna by´c takim debilem — wychrypiał Papanin. — Marow wła´snie został oceanografem, a Gorow jest kryminalista,˛ który zabił jednego ze swych towarzyszy, i my musimy go aresztowa´c. To zmienia oblicze całej sprawy z incydentu politycznego w wypadek kryminalny — głos Papanina był barbarzy´nsko beztroski. Tutaj, na otwartej przestrzeni, znajdował si˛e w swoim z˙ ywiole. To wła´snie jego poproszono dziesi˛ec´ lat temu o przyspieszenie akcji usuwania radzieckich pocisków z terytorium Kuby. Zabrał si˛e do tego dosy´c bezpos´rednio. Zagroził, z˙ e je˙zeli Kuba´nczycy nie b˛eda˛ z nim współpracowali, po prostu zdetonuje pociski na obszarze wyspy. Dziesi˛ec´ lat pó´zniej był nadal zwolennikiem działania szybkiego i brutalnego. — Wypadek kryminalny? — zastanawiał si˛e Mi´nski, gdy podeszli do baraków. — To jaka´s ró˙znica? — Tak! To oznacza, z˙ e jeste´smy upowa˙znieni do zastrzelenia Gorowa i ka˙zdego, kto z nim b˛edzie. W ko´ncu przecie˙z Michaił Gorow jest niebezpiecznym maniakiem. — Papanin odłamał z dachu sopel. — Widzisz, Mi´nski, zaczynamy polowanie na człowieka.
***
Kilka minut po spotkaniu z Beaumontem w Curtis Field, Dawes ponownie znajdował si˛e w powietrzu. Tym razem jako pasa˙zer dwuosobowego samolociku Cessna, gnajacego ˛ wła´snie pasem startowym ko´nczacym ˛ si˛e na kraw˛edzi urwiska. Pilot, Arnold Schumacher, który nienawidził brawury, skierował samolot w stron˛e morza, zostawiajac ˛ za soba˛ Grenlandi˛e. Lodowy płaskowy˙z pod nimi łaczył ˛ si˛e z pływajacym ˛ pakiem przylepionym do wła´sciwego ladu. ˛ Samolot p˛edził na zachód jak strzała. — Nie oczekuj˛e, z˙ e znajdziesz Target-5 — mruknał ˛ Dawes — masz tylko sprawia´c wra˙zenie, z˙ e jej szukasz. Sprawdzam warunki. — To okropne — pilot przerwał — sir — dorzucił. — Nie wyobra˙zam sobie nikogo, kto usiłowałby dotrze´c do bazy w tych warunkach. Jak tylko mgła si˛e przerzedzi, b˛edziemy musieli tam polecie´c. Normalnie, jak zazwyczaj. — Przesu65
nał ˛ gum˛e do z˙ ucia za drugi policzek. — To jest wła´snie cały problem z wami, lud´zmi stad. ˛ W głowie wam tylko silniki i maszyny. Nie mo˙zecie sobie wyobrazi´c, z˙ e kto´s mógłby walczy´c z polem lodowym o własnych siłach. Robimy si˛e zwiotczali, Schumacher. Je˙zeli PAN AM nas nie zabierze, to nie lecimy. — Nie jestem PAN AM. . . — I wyjmij z ust t˛e gum˛e, kiedy mówisz do mnie. Szlag by ci˛e trafił, kolego — pilot mimo wszystko lubił takich ludzi. W ko´ncu nikt nie był tu po to, by go rozpieszczano. Wiedział, z˙ e jest po prostu jednym z wielu chłopaków z pensja˛ wysoko´sci jednej dziesiatej ˛ tego, co dostaje ten wa˙zniak. Samolot przedzierał si˛e przez zimna˛ ksi˛ez˙ ycowa˛ noc, drobina metalu dwa tysiace ˛ stóp nad Arktyka.˛ Wysoko´sc´ spłaszczała ukształtowane pod naporem lodów grzebienie pagórków, nadawała lodowi wyglad ˛ matowego szkła. Poci˛etego i połupanego szkła. Warunki były bardzo złe. Trzydzie´sci minut pó´zniej Dawes nagle wychylił si˛e do połowy z fotela, przeszywajac ˛ wzrokiem szara˛ ciemno´sc´ pod spodem, jednolita˛ mas˛e kł˛ebiacej ˛ si˛e mgły, osłaniajacej ˛ jednolita˛ płaszczyzn˛e lodu. Nieco poni˙zej toru ich lotu kra˙ ˛zył mały kr˛epy robaczek przyczepiony do s´wiszczacego ˛ wirnika, niemal muskajac ˛ górne warstwy mgły. — Widzisz to? — wykrzyknał ˛ Dawes. ´ — Smigłowiec. Radziecki. — Pilot my´slał wła´snie o kawałku gumy do z˙ ucia przyklejonym pod siedzeniem. — Niszczyciel łodzi podwodnych? — Tak — odparł Schumacher. — Musi by´c z tego radzieckiego s´migłowcowca na południe od paku. Chc˛e mu si˛e przyjrze´c bli˙zej. Nurkuj! ˙ Schumacher był rozdra˙zniony zaj´sciem z guma˛ do z˙ ucia. Zeby tak pokr˛eciło wszystkich generałów. Powinni by´c zniesieni. Jak podatki stanowe. Zanurkował. Opadł jak bomba. Dawes jednak, zakleszczony w swoim fotelu, był na to przygotowany. Kiedy cessna zacz˛eła opada´c coraz ni˙zej w stron˛e podchodzacej ˛ do nich mgły, radziecki s´migłowiec znajdował si˛e na granicy mglistego morza, lecac ˛ w ich kierunku. Schumacher wyszedł z pikowania z szarpni˛eciem, które powinno było wysadzi´c Dawesa z fotela, ale on znów był gotów na przyj˛ecie wstrzasu. ˛ Znajdowali si˛e około trzystu stóp nad s´migłowcem. Nagle radziecka maszyna znikn˛eła, rozpłyn˛eła si˛e we mgle. — O, do diabła! Ciekaw jestem, dlaczego to taka wstydliwa duszyczka? Widziałe´s tu wcze´sniej która´ ˛s z nich, Schumacher? — Nigdy tak daleko na zachód. Nie ten model. Wła´snie przelecieli´smy nad Target-5 — dodał pilot. — Jest gdzie´s w tej brudnej wacie. — W zasi˛egu wzroku pojawił si˛e kraniec mgły, a za nim wyłonił si˛e lód pływajacego ˛ pola czysty jak kryształ. — Zbli˙zamy si˛e do radzieckiej bazy Biegun Północny 17, sir.
66
Nagły przypływ dobrego wychowania u Schumachera zaintrygował Dawesa. — Chc˛e zajrze´c, co si˛e u nich dzieje. I co ty na to? — Zaraz nas stad ˛ przegonia.˛ Wy´sla˛ jaka´ ˛s maszyn˛e, z˙ eby leciała nad nami i zbli˙zała si˛e coraz bardziej. Kiedy´s prawie miałem tu kolizj˛e. Nie lubia,˛ gdy odgrywamy rol˛e dobrych sasiadów. ˛ Lecimy dalej, sir? Tam sa.˛ Iskry zielono fosforyzujacego ˛ blasku zagrały na lodzie ukazujac ˛ pas startowy na wyspie, zdradzajac, ˛ z˙ e jest gotów do natychmiastowego wykorzystania. Nie mo˙zna było jeszcze dojrze´c budynków, ale wida´c było co´s innego, co´s, co wła´snie pojawiło si˛e w zasi˛egu wzroku. Dawes wychylił si˛e do przodu, zmru˙zył oczy. — Wspaniałe wyczucie czasu! Prawie zasłu˙zyłe´s na medal. . . — Niewielki z tej odległo´sci, diabelski cie´n opadał z nieba, znaczac ˛ drog˛e smu˙zka˛ gazu, ustawiony nosem do ziemi. Bombowiec Bizon ladował ˛ na Biegunie Północnym 17. — Zawraca´c, sir? — Jeszcze nie! Bombowiec Bizon. Interesujace. ˛ Rosjanie nie u˙zywaja˛ bizonów w roli arktycznych taksówek, ale moga˛ go wykorzysta´c w razie potrzeby jako szybki s´rodek transportu, by nim przewie´zc´ z Murma´nska jakiego´s wa˙znego człowieka. Albo grup˛e ludzi. Bizon opadł na ziemi˛e, przepłynał ˛ mi˛edzy rz˛edami s´wiateł. Teraz Dawes mógł ju˙z zobaczy´c budynki — cienka˛ wiazk˛ ˛ e ciemnych plamek. Ruchomy punkcik pomi˛edzy s´wiatłami zatrzymał si˛e, zielone robaczki s´wi˛etoja´nskie zbladły i zgasły. — Maja˛ nas na radarze — ostrzegł Schumacher. — Teraz wy´sla˛ samolot. — Najpierw musza˛ zapali´c s´wiatła. Popatrz w dół. Z wysoko´sci siedmiuset stóp dostrzegli wyra´znie male´nkie z˙ ółwie pełznace ˛ po ´ lodzie. Snie˙zne Koty, sze´sc´ sztuk, sun˛eły na zachód od radzieckiej wyspy, kierujac ˛ si˛e w stron˛e Target-5. Prawie nie było wida´c, z˙ e si˛e poruszaja.˛ Zdradzały je bruzdy w s´niegu, koleiny prowadzace ˛ z Bieguna Północnego 17. One i bombowiec Bizon — zastanowił si˛e Dawes. — Zawracaj — zdecydował, a Schumacher zareagował natychmiast, zakr˛ecajac ˛ przy pełnej szybko´sci i jednocze´snie zwi˛ekszajac ˛ wysoko´sc´ . — Połacz ˛ si˛e z Curtis Field. . . — Jest zła pogoda. . . — Połacz ˛ si˛e. Próbuj dotad, ˛ a˙z ci si˛e uda. Wysyłaj cały czas jedno słowo. Nitrogen. Rozumiesz? Nitrogen. . . Był to zakodowany sygnał, na który czekał Beaumont, sygnał, by rusza´c w drog˛e do Target-5.
Niedziela, 20 lutego, 16.00 — poniedziałek, 21 lutego, 24.00 Dwa sikorskie schodziły w dół pionowo, jak spuszczane na sznurku. Opadły na lód w odległo´sci ponad stu mil od wybrze˙za Grenlandii. Zbli˙zał si˛e krytyczny moment. Ka˙zde ladowanie ˛ na nieznanym terenie stanowi moment krytyczny. Po pierwsze, nigdy nie mo˙zna z cała˛ pewno´scia˛ oceni´c z powietrza, czy maszyna schodzi na twardy lód. Mo˙ze on wyglada´ ˛ c bardzo solidnie, a potem, gdy płozy go dotkna,˛ łamie si˛e i s´migłowiec wpada do oceanu. Po drugie, je˙zeli nie posadzisz maszyny na płaskiej powierzchni, mo˙ze si˛e ona przechyli´c i potem przewróci´c. Wirujacy ˛ rotor pierwszy zderzy si˛e z lodem. Ludzie w maszynie przygotowuja˛ si˛e do wyj´scia, a za chwil˛e stalowe łopaty szatkuja˛ ich na drobne kawałki. Je˙zeli oczywi´scie nie wybuchnie paliwo. W takim przypadku wszyscy zamienia˛ si˛e w popiół. Dlatego wła´snie Beaumont w napi˛eciu oczekiwał uderzenia, które b˛edzie nieomylnym znakiem, z˙ e wyladowali ˛ na pływajacym ˛ polu lodowym. Usadowiony w fotelu obserwatora obok pilota, z profesjonalnym zainteresowaniem przygladał ˛ si˛e dłoni opartej na wolancie kontrolujacym ˛ schodzenie. R˛eka ta wygladała ˛ na zupełnie spokojna.˛ Popatrzył na twarz pilota, czy raczej na te jej fragmenty, które były widoczne spod hełmu, gogli i słuchawek. Twarz równie˙z wygladała ˛ na spokojna,˛ pomijajac ˛ lekko zaci´sni˛ete usta. W rzeczywisto´sci pilot Rainer, oczekujac ˛ na wstrzas, ˛ szcz˛ekał z˛ebami. Za Beaumontem znajdował si˛e Sam Grayson, rozciagni˛ ˛ ety na składanym fotelu, i dziewi˛ec´ psów. Dziewi˛ec´ skamlacych ˛ psów, którym nie podobało si˛e gwałtowne opadanie. Wyładowane sanie uzupełniały ten stłoczony bałagan. Horst Langer, równie˙z z saniami i z pozostałymi psami, znajdował si˛e w drugiej maszynie, która˛ Beaumont widział przez kopuł˛e z prespexu. Anglik zerknał ˛ na zegarek. Opuszcza˛ si˛e na lód za trzydzie´sci sekund, tak powiedział Rainer. Dwadzie´scia sekund do wyj´scia. — Czy normalnie zaryzykowałby´s ladowanie ˛ tutaj? — zapytał Beaumont kilka minut wcze´sniej. — Nie! — odpowied´z Rainera była nieprzyjemnie bezpo´srednia. — Ale mam 68
rozkaz dostarczy´c was tak daleko, jak to mo˙zliwe. Musimy wi˛ec ryzykowa´c, prawda? Beaumont zakrył uszy izolujacymi ˛ słuchawkami. Wszystko wibrowało: podłoga pod jego stopami, kopuła, instrumenty pod r˛ekami Rainera. Oparł dło´n na psie, który uło˙zył si˛e przy jego boku. Czuł wibracje nawet przez futro biednego zwierz˛ecia. Psy nie maja˛ nic przeciwko samolotom, ale nie znosza˛ s´migłowców. Schodzili coraz ni˙zej. Dziesi˛ec´ sekund do wyj´scia. By´c mo˙ze dziesi˛ec´ sekund do ko´nca z˙ ycia. Znajdowali si˛e teraz ju˙z na tyle nisko, i˙z widzieli lód pod kopuła.˛ Zastygły z˙ ywioł. Jak wzburzone, nagle zamarzni˛ete, rozmazane morze. Rozmazane, poniewa˙z kopuła zaparowała od strony kabiny. Obraz ponurej lodowej pustki podrygiwał nieprzyjemnie. Gdy otworzyli drzwi, temperatura spadła o dobre osiemdziesiat ˛ czy dziewi˛ec´ dziesiat ˛ stopni, tamujac ˛ oddech. Oby maszyna wyladowała ˛ pewnie, oby tylko si˛e nie przewróciła. Pod kadłubem umocowano płozy, one powinny zwi˛ekszy´c stabilno´sc´ . Je˙zeli jedna z nich nie zacznie si˛e ze´slizgiwa´c, a druga nie utknie w jakiej´s dziurze. Rainer spojrzał na Beaumonta, ten pu´scił do niego oko. Odzewu nie było i Beaumont dostrzegł, i˙z oczy pilota za goglami stały si˛e jakby szklane. Rainer był przera˙zony. I wtedy płozy dotkn˛eły lodu. Maszyna przechyliła si˛e na bok. Beaumont czuł, jak po jego stronie opada coraz ni˙zej. Dło´n Rainera tworzyła cało´sc´ z dra˙ ˛zkiem. — Pieprzy´c to wszystko. Szkoda, z˙ e akurat nie byłem chory. — Psy, wyczuwajac ˛ niebezpiecze´nstwo, zaniosły si˛e rozpaczliwym skowytem. Łopaty rotora wirujac ˛ ci˛eły powietrze, a maszyna ze´slizgiwała si˛e nadal. W kabinie panowało napi˛ecie tak wielkie, z˙ e niemal dotykalne. Trzech m˛ez˙ czyzn było mokrych ze strachu. Niespodziewanie maszyna znieruchomiała, s´lizganie ustało. Rainer wyłaczył ˛ silnik i podniósł gogle odsłaniajac ˛ twarz pokryta˛ kropelkami potu. — Ładne ladowanie ˛ — powiedział Beaumont, s´ciagaj ˛ ac ˛ słuchawki i robiac ˛ ruch w kierunku drzwi. — Zaraz! — Przecie˙z czekam. A˙z si˛e rotor zatrzyma. Mo˙zna wysia´ ˛sc´ bezpiecznie, tylko trzeba pochyli´c si˛e nisko, lecz Rainer nie wiedział, z˙ e Beaumont zna si˛e na rzeczy, bo przemierzył s´migłowcem cała˛ Arktyk˛e wzdłu˙z i wszerz. Wreszcie Anglik otworzył drzwi i do wn˛etrza wtargn˛eło ostre jak nó˙z arktyczne powietrze. Zeskoczył na lód i ostro˙znie stapaj ˛ ac ˛ oddalił si˛e od maszyny szukajac ˛ sikorskiego Langera. Zmarszczył brwi, widzac, ˛ z˙ e ten podchodzi do ladowania ˛ na nierównym terenie pochylonym przez napór mas lodu. Rozbije si˛e! Grayson wypu´scił ze s´migłowca psy, które wyskakiwały z maszyny i biegały ´ dookoła niej ujadajac ˛ rado´snie, zachwycone odzyskana˛ wolno´scia.˛ Cwier´ c mili na wschód wznosił si˛e w s´wietle ksi˛ez˙ yca wał mgły. Szara kurtyna przyczepionej do lodu brudnej chmury. Po chwili maszyna, w której leciał Langer, znikn˛eła 69
z pola widzenia za ostrym grzbietem lodowych płyt. Wida´c było nad nim jedynie rozmazana˛ plam˛e łopat wirnika. — No, w porzadku ˛ — zadudnił za plecami Anglika silny głos Graysona. — Przez moment wydawało mi si˛e. . . — Nie, nie w porzadku! ˛ Przewraca si˛e! Beaumont ruszył biegiem przez lód, buty uderzały w łamiac ˛ a˛ si˛e pod ci˛ez˙ arem człowieka cienka˛ skorupk˛e. Cały ten obszar był zamarzni˛ety od bardzo niedawna. I gro´znie niestabilny. Anglik biegł najszybciej, jak mógł bez ryzyka po´slizgni˛ecia, z sercem w gardle, widzac, ˛ z˙ e plama utworzona przez wirujace ˛ s´migło nie była ju˙z pozioma. Pochylała si˛e nad grzbietem coraz bardziej uko´snie. Dotarł do wyłomu w płytach lodowych i ujrzał, z˙ e Langer zaczał ˛ ju˙z działa´c. Drzwi stały otworem, a psy rozpierzchły si˛e po cienkim lodzie i biegły w stron˛e wyłomu, wzniecajac ˛ łapami ciemne fontanny grzaskiego ˛ mułu. Sikorski przedstawiał niecodzienny widok: lewa, unieruchomiona płoza, znajdowała si˛e ju˙z pod powierzchnia,˛ korpus powoli opadał i maszyna przechylała si˛e coraz bardziej, a rotory wirowały nadal z pełna˛ szybko´scia.˛ Beaumont nie mógł sobie wyobrazi´c bardziej niebezpiecznej sytuacji. Biegnac ˛ zastanawiał si˛e, co do cholery robi pilot. Dlaczego nie wyłacza ˛ silnika? W drzwiach ujrzał Langera d´zwigajacego ˛ sanie i przygotowujacego ˛ si˛e do zepchni˛ecia ich na lód. — Zostaw to! — krzyknał ˛ Beaumont, ale ostrze˙zenie zgin˛eło w ogłuszaja˛ cym ryku. Skoczył naprzód, podciagn ˛ ał ˛ si˛e do wn˛etrza kabiny, gdzie za pulpitem siedział pilot Jacowski. Si˛egnał ˛ nad nim i wyłaczył ˛ silnik. — Wyciagn˛ ˛ e go — wrzasnał ˛ pilot. — Spróbuj uruchomi´c silnik, a rozwal˛e ci łeb — warknał ˛ Beaumont. — Nasze z˙ ycie zale˙zy od tych sa´n. Pomó˙z je wyciagn ˛ a´ ˛c. Maszyn˛e mo˙zna zastapi´ ˛ c. Nas nie. — Wycofał si˛e z kabiny, by pomóc Langerowi. — Ostro˙znie, Horst. Cały ten lód jest jak gabka. ˛ . . — ujrzał, z˙ e w otworze pojawiła si˛e głowa Graysona — Sam, asekuruj na dole. Moga˛ zjecha´c. . . — Szybciej tam, zaczynam si˛e zapada´c — odkrzyknał ˛ Amerykanin. Z wysiłkiem wysun˛eli pełne sanie i zbalansowali je na kraw˛edzi korpusu maszyny. Beaumont zeskoczył, by pomóc Graysonowi przeja´ ˛c ci˛ez˙ ar. Sikorski zastygł w chwilowym bezruchu, ale trwał nachylony pod ostrym katem. ˛ Ostro˙znie opuszczali sanie i ustawiali je na lodzie. Natychmiast zacz˛eły si˛e zapada´c, wi˛ec Grayson i Langer złapali za uprza˙ ˛z i zacz˛eli odciaga´ ˛ c je na mocniejszy lód, w pobli˙ze wyłomu. Beaumont spojrzał na Jacowskiego, który w dalszym ciagu ˛ siedział za pulpitem. — Je´sli tam zostaniesz, b˛edziesz miał oryginalna˛ trumn˛e. — Spróbuj˛e go wyciagn ˛ a´ ˛c. — Najpierw zobacz, jak to wyglada. ˛ Chyba z˙ e chcesz, by kto´s skorzystał z twojego ubezpieczenia.
70
Jacowski ostro˙znie zszedł na lód i poczuwszy, jak zapadaja˛ mu si˛e buty, po´ spiesznie dołaczył ˛ do Beaumonta, na nieco pewniejszy grunt. Smigłowiec wyprostował si˛e teraz, znowu stał niemal pionowo, poniewa˙z prawa płoza zsun˛eła si˛e na gł˛eboko´sc´ lewej. — Nast˛epny problem, to jak si˛e go pozby´c — stwierdził otwarcie Beaumont. — Musimy go ruszy´c. W gór˛e, albo w dół, wszystko jedno. Nie mo˙ze tu zosta´c w roli drogowskazu, z˙ eby informowa´c wszystkie radzieckie s´migłowce, w którym miejscu weszli´smy w mgł˛e. My´sl˛e, z˙ e je´sli silnik zacznie pracowa´c, wibracje go pogra˙ ˛za.˛ — Ta maszyna jest własno´scia˛ rzadu ˛ — zaczał ˛ gro´znie pilot — nale˙zy do Arctic Research Laboratory w Point Barrow. Mo˙zemy s´ciagn ˛ a´ ˛c pomoc i wydosta´c ja˛ stad. ˛ .. — Ruszymy ja˛ teraz. W gór˛e, albo w dół, lepiej, z˙ eby´s si˛e zdecydował, zanim uruchomi˛e silnik. — Keith, to cholernie niebezpieczne — zaprotestował Grayson, który wła´snie wrócił, by sprawdzi´c, co zatrzymało Beaumonta. — Je˙zeli zacznie si˛e obsuwa´c zbyt szybko, z toba˛ wewnatrz. ˛ .. Beaumont wdrapał si˛e ju˙z ostro˙znie do kabiny, obserwujac ˛ jak maszyna reaguje na ci˛ez˙ ar jego ciała. Nic si˛e nie wydarzyło, wi˛ec usiadł w fotelu pilota i sprawdził, czy wszyscy stoja˛ w bezpiecznej odległo´sci. Jacowski cofnał ˛ si˛e a˙z do wyłomu, Grayson czekał tu˙z poza zasi˛egiem łopat rotora. Uruchamianie silnika w tych okoliczno´sciach było zadaniem, jakiego Beaumont nie z˙ yczyłby najgorszemu wrogowi, ale maszyna musiała znikna´ ˛c. Oboj˛etne czy na niebie, czy pod arktycznym lodem. Mo˙zliwo´sc´ , z˙ e uda mu si˛e wyciagn ˛ a´ ˛c ja˛ z lodu i posadzi´c na bezpiecznym gruncie — w pobli˙zu drugiego sikorskiego — była bardzo prawdopodobna. Wszystko zale˙zało od tego, z jak du˙za˛ siła˛ grzaski ˛ szlam uwi˛eził płozy. Jednak było bardziej prawdopodobne, z˙ e uruchomienie silnika spowoduje p˛ekni˛ecie lodu, wyłamanie si˛e z niego płóz i zatopienie s´migłowca. W takim przypadku, by unikna´ ˛c pogrzebania z˙ ywcem razem z maszyna,˛ Beaumont musiałby ja˛ szybko opu´sci´c. Właczył ˛ zapłon. Przez chwil˛e miał wra˙zenie, z˙ e zdoła uratowa´c s´migłowiec. Maszyna zadr˙zała — czuł sił˛e próbujac ˛ a˛ unie´sc´ ja˛ w gór˛e — lecz nagle zacz˛eła coraz szybciej zagł˛ebia´c si˛e, przechylajac ˛ w lewo. Jednym szarpni˛eciem otworzył drzwi, wyskoczył, po´slizgnał ˛ si˛e i rozciagn ˛ ał ˛ na lodzie jak długi, tu˙z pod pochylajac ˛ a˛ si˛e, opadajac ˛ a˛ na niego maszyna.˛ Jak w prasie został uwi˛eziony pomi˛edzy lodem a coraz bli˙zszymi łopatami wirnika. Uniósł si˛e na kolana czujac, ˛ z˙ e lodowa breja wypełnia mu buty, z˙ e staja˛ si˛e coraz ci˛ez˙ sze i s´ciagaj ˛ a˛ go w dół. Łoskot wirnika ogłuszył go, breja wciagała ˛ stopy, dłonie szukały oparcia na pewniejszym gruncie. Wówczas inne dłonie, dłonie Sama Graysona chwyciły go silnie. By zahamowa´c s´lizg, Beaumont podwinał ˛ palce stóp, przykucnał ˛ i obaj na zgi˛etych nogach 71
odsuwali si˛e najszybciej jak mogli. Łopaty rotora wirowały nie wy˙zej ni˙z stop˛e nad nimi: na karku czuł silny prad ˛ powietrza. Ciagle ˛ nisko pochyleni znale´zli si˛e wreszcie w odległo´sci jarda od rozedrganego metalu. Przy wyłomie odwrócili si˛e jeszcze na chwil˛e. Silnik kaszlnał ˛ i zamarł. Kadłub osiadł na mule, motor zasysał czarny brud, a wirnik kra˙ ˛zył nadal, teraz ju˙z tylko siła˛ rozp˛edu. — Schowajcie si˛e za grzbiet — ostrzegł Beaumont, przewidujac, ˛ z˙ e łopaty oderwa˛ si˛e od kadłuba i rusza˛ przez lód, tu˙z nad jego powierzchnia.˛ Jednak ostrzez˙ enie okazało si˛e zb˛edne. Korpus opadał nieco wolniej i gdy łopaty dosi˛egły podło˙za, były niemal nieruchome. Przez jaki´s czas jeszcze rozpryskiwały dookoła ciemne, brudne krople, nast˛epnie znieruchomiały. Szlam rozstapił ˛ si˛e na boki. Sikorski został wessany z przera´zliwym mla´sni˛eciem i w ko´ncu wszystko zakrył brudny muł. — Ta maszyna była własno´scia˛ rzadu ˛ — powtórzył zirytowany Jacowski. — Powiedz im, z˙ eby wzi˛eli inna˛ złota˛ sztabk˛e z Fort Knox — zasugerował Beaumont.
***
Naturalna˛ reakcja˛ po wyj´sciu z niebezpiecze´nstwa była ch˛ec´ odpoczynku, spowolnienie ruchów. Beaumont nie dopu´scił do tego, poganiajac ˛ wszystkich, ka˙zac ˛ wydoby´c drugie sanie z ocalałego sikorskiego, zaprz˛ega´c psy i ucieka´c, zanim pojawia˛ si˛e radzieckie samoloty. — Chc˛e, z˙ eby´smy znale´zli si˛e pod osłona˛ mgły w ciagu ˛ pi˛etnastu minut. Tam b˛edziemy niewidoczni. Nim ruszyli, miała miejsce jeszcze jedna krótka wymiana zda´n. — B˛edziemy musieli zło˙zy´c raport na temat tego, co si˛e stało ze s´migłowcem — zawołał Rainer ze swojej maszyny. — Oczywi´scie! W trzech egzemplarzach — odkrzyknał ˛ Grayson. — Nie zapomnijcie, z˙ e władze lubia˛ raporty w trzech egzemplarzach! Jacowski zatrzasnał ˛ drzwi, a Rainer uruchomił silnik maszyny. Pi˛ec´ minut pó´zniej stały ju˙z zmontowane dwie pary sa´n, a zaprz˛egni˛ete do nich psy były gotowe do drogi. Sikorski odleciał ginac ˛ w nocnym mroku, wracał do domu. Dojmuja˛ ce uczucie samotno´sci ogarn˛eło trzech m˛ez˙ czyzn w chwili, gdy maszyna znikn˛eła z zasi˛egu ich wzroku. Spadła na nich zatrwa˙zajaca ˛ cisza arktycznej pustki. Zostali na lodzie, samotni, o sto mil od Grenlandii, stanowiac ˛ ledwie widoczny s´lad na zamarzni˛etym morzu. Trzech m˛ez˙ czyzn, osiemna´scie psów i dwie pary sa´n. Lód, na którym stali, miał najprawdopodobniej około dwunastu cali grubo´sci. Z wyjatkiem ˛ miejsc, gdzie zaledwie ci˛ez˙ ar jednego psa mógł przedziurawi´c cienka˛ powłok˛e. Gdzie wszyscy mogli zapa´sc´ si˛e w czarna˛ mro´zna˛ wod˛e, po której ta 72
wyspa lodowa płyn˛eła. Nawet tam, gdzie lód wydawał si˛e solidny i stały, poruszał si˛e przecie˙z cały czas. Niesiony ogromna˛ siła˛ Pradu ˛ Wschodniogrenlandzkiego dryfował z szybko´scia˛ ponad dziesi˛eciu mil dziennie na południe, w stron˛e Iceberg Alley. Pod lodem okrywajacym ˛ ocean przelewała si˛e woda o gł˛eboko´sci dziesi˛eciu tysi˛ecy stóp. Beaumont przejał ˛ od Graysona zaprz˛eg prowadzacy. ˛ — Szybko, ruszamy — powiedział. — B˛ed˛e szcz˛es´liwy, kiedy wreszcie znajdziemy si˛e we mgle. — Wyglada ˛ wyjatkowo ˛ zach˛ecajaco ˛ — skrzywił si˛e kwa´sno Langer. Ten dwudziestoo´smioletni Niemiec sp˛edził dwa lata w Londynie i Beaumont nieraz miał okazj˛e przekona´c si˛e, z˙ e angielski Langera był znacznie bardziej idiomatyczny ni˙z jego własny. — Wyglada ˛ jak grochówka11 . — W s´rodku nie b˛edzie tak z´ le — odparł Beaumont i ruszyli. Poczatek ˛ marszu wymagał zawsze najwi˛ekszego wysiłku. Trzeba było zmusi´c do ruchu psy i swoje własne niech˛etne nogi, s´cierpłe w ostrym arktycznym powietrzu. Horst rozwiazał ˛ ten problem we wła´sciwy sobie sposób. Jedna˛ dłonia˛ uchwycił raczk˛ ˛ e sa´n, w druga˛ wział ˛ bat. Mgła wygladała ˛ diabelnie nieprzyst˛epnie. Szara nawałnica wisiała nad lodem jak gro´zba; bura para wznoszaca ˛ si˛e wysoko nad ziemia˛ i szczelnie przylegajaca ˛ do gruntu. Panowało przenikliwe zimno, ale nie było wiatru, co powodowało, z˙ e mgła unosiła si˛e nad lodowym płaskowy˙zem jak nieruchoma chmura, mogaca ˛ kry´c niezliczone niebezpiecze´nstwa. Beaumont najbardziej obawiał si˛e ruchów wewn˛etrznych cz˛es´ci tej lodowej wyspy, które, gdy oni ogarni˛eci b˛eda˛ mgła,˛ mogły przemieszcza´c si˛e otwierajac ˛ nowe kanały wodne lub zamyka´c istniejace, ˛ wynoszac ˛ przy tym ogromne lodowe grzbiety powstajace ˛ pod ci´snieniem napierajacych ˛ na siebie mas lodu. Torosy* [Torosy — grzbiety lodowe utworzone ze spi˛etrzonych kier], które moga˛ w ciagu ˛ kilku zaledwie sekund zmia˙zd˙zy´c człowieka, a nawet pogrzeba´c pod soba˛ cały zaprz˛eg. Strzelił z bata i krzyknał ˛ na psy, które ruszyły szybciej. Pociagn˛ ˛ eły sanie, biegnac ˛ na napr˛ez˙ onych nogach, z ciałami wyciagni˛ ˛ etymi z wysiłku. Wówczas s´miertelna lodowa cisza ustapiła ˛ przed d´zwi˛ekami, które powodował człowiek. Dał si˛e słysze´c skrzyp uprz˛ez˙ y, szmer szurajacych ˛ po lodzie psich łap, trzask białej skorupy odrzucanego s´niegu, s´wist batów i uderzenia butów stapaj ˛ acych ˛ po twardszym lodzie. Byli w drodze, zbli˙zali si˛e do waha mgły, do Target-5 zagubionej gdzie´s w g˛estym całunie. Beaumont kierował pierwszym zaprz˛egiem, Langer pilnował drugiego, podczas gdy Grayson, kilka kroków przed nimi, szedł po lodzie sprawdzajac ˛ kierunek na kompasie. — Ju˙z wariuje — krzyknał ˛ w pewnej chwili. To był ich nast˛epny problem. W tej cz˛es´ci s´wiata kompasy notorycznie zawodziły. Langer z łatwo´scia˛ utrzymywał narzucone przez Beaumonta ostre tempo. Bismarck, psi przywódca jego zaprz˛egu, wielkie kudłate zwierz˛e, miał posłuch 11
Pea-soupers — gra słów, jednocze´snie oznacza londy´nska˛ mgł˛e
73
w´sród pozostałych i umiał je zmusi´c do szybkiego ruchu. Odgrywał w´sród psów rol˛e Beaumonta. Horst Langer miał pi˛ec´ stóp i dziesi˛ec´ cali wzrostu, ciemne włosy, był s´wiez˙ o ogolony i pochodził z doliny Renu. Cechowała go pogoda ducha, niefrasobliwo´sc´ , wyrozumiało´sc´ i poczucie humoru, za którym kryła si˛e niespodziewana elastyczno´sc´ i nieoczekiwane umiej˛etno´sci. Był ekspertem w dziedzinie materiałów wybuchowych, posiadał gruntowne wykształcenie w zakresie wiedzy o pracach zwiazanych ˛ z sondowaniem gł˛ebinowym i doskonale radził sobie z prowadzeniem psich zaprz˛egów. Jak mawiał Beaumont „z Horstem przeleca˛ nad ka˙zdym lodem, z innym zapadłyby si˛e w wod˛e”. Niemiec, urodzony w Düsseldorfie, cia˛ gle jeszcze pozostawał w stanie kawalerskim. „Tyle pi˛eknych kobiet na s´wiecie, a ja mam wybra´c jedna?” ˛ Cztery lata sp˛edził w Arktyce, pracujac ˛ w ró˙znych bazach ameryka´nskich. Otrzymał od władz w Waszyngtonie klauzul˛e dost˛epu, jak pozostali dwaj. — Co´s nie tak, Keith? — zawołał. Beaumont zatrzymał zaprz˛eg i stał z głowa˛ pochylona˛ na bok. — Zdawało mi si˛e, z˙ e co´s słysz˛e. Bad´ ˛ zcie cicho przez chwil˛e. Czekali. Psy wierciły si˛e w uprz˛ez˙ y zaintrygowane postojem. Wydawało si˛e, z˙ e ci˛ez˙ ar arktycznej ciszy otacza ich ze wszystkich stron. Beaumont, w futrzanej parce z kapturem, trwał wielki i nieruchomy w s´wietle ksi˛ez˙ yca, obracajac ˛ głow˛e jak radar, coraz bardziej na wschód. Znajdowali si˛e ju˙z blisko wału mgły, zaledwie kilkaset jardów dzieliło ich od wiszacej ˛ jak nieruchomy dym brudnej chmury. Wtedy Beaumont usłyszał to jeszcze raz. Leciutkie bit-bit wielkiego s´migłowca, narastajace, ˛ zbli˙zajace ˛ si˛e z ka˙zda˛ sekunda.˛ — Biegnijcie, szybko! W mgł˛e, zanim nas zobacza.˛ . . Samo napi˛ecie w jego głosie postawiło na nogi psy, baty strzeliły i zaprz˛egi wyrwały naprzód, a warkot silnika s´migłowca gnał im naprzeciw. Biegli w jego kierunku, w ka˙zdej chwili spodziewajac ˛ si˛e dostrzec maszyn˛e wypływajac ˛ a˛ znad sinawej mgły. Bismarck wyt˛ez˙ ył wszystkie siły, jego łapy frun˛eły nad lodem przy nodze Beaumonta, sanie mkn˛eły po niepewnym gruncie, a p˛edzacy ˛ obok nich m˛ez˙ czy´zni robili wszystko, by utrzyma´c je w pionie. W tej chwili jakakolwiek dziura w lodzie oznaczałaby katastrof˛e, zatrzymałaby ich na otwartej przestrzeni, a˙z byłoby za pó´zno. Grayson biegł obok Beaumonta, gotów pomóc w prowadzeniu sa´n. Warkot s´migłowca był ju˙z bardzo blisko. Rat-tat-tat. . . — Beaumont strzelił batem zmuszajac ˛ psy do szybszego biegu, jednocze´snie mocujac ˛ si˛e z podskakujacymi ˛ saniami i walczac ˛ o własne z˙ ycie. — Cienki lód! Gdy Grayson krzyknał, ˛ Beaumont przechylił sanie, omijajac ˛ dół, w którym ukazało si˛e co´s ciemnego, zwiastujacego ˛ zdradziecko niepewny grunt. Warkot s´migłowca przeszedł w głuche dudnienie, co oznaczało, z˙ e maszyna zeszła bardzo nisko, na wysoko´sc´ kilkuset stóp zaledwie. Sanie natrafiły na garb, przechyliły 74
si˛e w lewo i przewróciłyby si˛e, gdyby nie pomoc Graysona. Langer, wymijajac ˛ przeszkod˛e, skr˛ecił ostro. Beaumont trzeci raz strzelił batem nad głowami psów, zmuszajac ˛ je do szybszego biegu. Gnali przed siebie w rozbryzgach wody. Beaumontowi wydawało si˛e, z˙ e zauwa˙zył co´s na niebie, kiedy pogra˙ ˛zali si˛e we mgle. Zaraz potem jego zaprz˛eg, a za nim sanie Langera zostały połkni˛ete przez szara˛ wat˛e. Kiedy mgła zamkn˛eła si˛e wokół nich, mieli wra˙zenie, z˙ e nurkuja˛ w bezksi˛ez˙ ycowa˛ noc. Otuliła ich ze wszystkich stron, przylgn˛eła do twarzy lepka˛ zimna˛ wilgocia,˛ rozmazała kształty psów znajdujacych ˛ si˛e zaledwie kilka stóp od nich. Beaumont uwiesił si˛e na raczce ˛ sa´n, okrzykiem zatrzymał psy, zwrócił głow˛e w gór˛e i wpatrywał si˛e w mrok. Nieco przytłumiony warkot silnika zdawał si˛e dochodzi´c z punktu poło˙zonego dokładnie nad ich głowami. — Zdaje si˛e, z˙ e radziecki — powiedział Grayson, łapiac ˛ oddech. — Mo˙ze to rutynowy patrol — zasugerował Langer. — Dla s´migłowca Biegun Północny 17 jest niedaleko stad. ˛ Stale sprawdzaja,˛ co robia˛ Amerykanie. — D´zwi˛ek silnika ciagle ˛ dobiegał znad ich głów, sprawiajac ˛ wra˙zenie, z˙ e sa˛ obserwowani z powietrza, cho´c było to zupełnie niemo˙zliwe. — Kołuje — mruknał ˛ Beaumont. — Mo˙ze to jednak patrol — upierał si˛e Langer. — Mo˙ze szuka Gorowa. — Albo nas — odparował Beaumont. — Je˙zeli Tillotson nadał do Leningradu.
***
— Pi˛etna´scie niszczycieli. . . Gdy ostatni s´migłowiec ladował ˛ na rz˛esi´scie o´swietlonym pasie startowym, Papanin stał przed barakiem dowodzenia. Bli´zniacze rotory wirowały zawrotnie, a˙z dysze zamarły. Maszyny stały w rz˛edzie, przysadziste kuliste sylwetki wygla˛ dajace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca jak brzuchate wrony. Niszczyciele łodzi podwodnych, które wła´snie przyleciały z radzieckiego s´migłowcowca „Gorki”. Urzadzenia ˛ sonarowe zamocowane pod kopułami wygladały ˛ jak ropne p˛echerze. Ka˙zdy z˙ nich zawieszony był na poczwórnej podporze dwukołowego wózka. Kształtem podobne do bomb, obudowy dysz przytwierdzone były do ka˙zdej maszyny z prawej i z lewej strony. — W ciagu ˛ trzydziestu minut maja˛ by´c w powietrzu — Papanin zwrócił si˛e do Kramera. — I maja˛ tam pozosta´c, a˙z znajda˛ Gorowa. Moga˛ zej´sc´ po paliwo — dodał. — Mamy tylko po jednym pilocie na ka˙zda˛ maszyn˛e — przypomniał Litwin. — Bardzo ekonomicznie — odparł Sybirak. Trzydzie´sci minut pó´zniej flota powietrzna niszczycieli łodzi podwodnych 75
wystartowała, a Papanin obserwował, jak s´migłowce znikaja˛ jeden po drugim. To wła´snie jedna˛ z tych pi˛etnastu maszyn usłyszał Beaumont, kiedy docierali do kra´nca mgły. I wła´snie ona w ostatniej chwili sfotografowała ich. Zrobiła im zdj˛ecie teleobiektywem o dalekim zasi˛egu.
***
Dla trzech m˛ez˙ czyzn i dwóch psich zaprz˛egów pierwsze kilka godzin we mgle pełne było diabelnej niepewno´sci. Je˙zeli niepewno´scia˛ mo˙zna nazwa´c stan, gdy człowiek w ka˙zdej chwili spodziewa si˛e utraty z˙ ycia. Po pierwsze, nie widzieli dokad ˛ ida.˛ W ka˙zdej innej sytuacji Beaumont zarzadziłby ˛ postój, kazałby rozbi´c obóz i czeka´c na przeja´snienie. Zamiast tego brn˛eli naprzód, potykajac ˛ si˛e w lodowatej wilgoci, cz˛esto widzac ˛ przed soba˛ jedynie psa przewodnika. A kiedy widoczno´sc´ spadła do tego stopnia, z˙ e nie było ju˙z wida´c nawet zwierzat, ˛ Grayson wysunał ˛ si˛e naprzód i badał grunt, tu˙z za nim szły psy. Je˙zeli nie pomylili si˛e w obliczeniach, je˙zeli pomiary poło˙zenia gwiazd dokonane przez Graysona przy pomocy sekstansu tu˙z po opuszczeniu sikorskiego były prawidłowe, lodowa wyspa Target-5 znajdowała si˛e zaledwie kilka mil na wschód od miejsca, w którym wyladowali. ˛ Jednak w warunkach arktycznych nawigacja nie zawsze spełnia swoja˛ rol˛e, a Beaumont osobi´scie mocno watpił ˛ w jej skuteczno´sc´ . Napi˛ecie wzrosło, gdy usłyszeli nadlatujacy ˛ drugi s´migłowiec, akurat w chwili, gdy mgła nieco zrzedła. Niespodziewanie znacznie si˛e przeja´sniło, zasłona nad nimi znikn˛eła i blada po´swiata ksi˛ez˙ yca przesaczyła ˛ si˛e przez mrok. Maszyna podchodziła coraz bli˙zej. — Stop! — Beaumont szarpnał ˛ sanie. — Spróbuj uspokoi´c psy. Sam, chod´z tu na chwil˛e. — Beaumont wyjał ˛ z torby przytroczonej do sa´n noktowizor i oddalił si˛e nieco od zaprz˛egu. Nad nim powstała nowa dziura w mglistej zasłonie. Nie mógł zobaczy´c ksi˛ez˙ yca, ale srebrzyste promienie roz´ ja´sniały wszystko dookoła. Podniósł okulary. Smigłowiec dudnił mu nad głowa.˛ Rozmazany kształt płynacy ˛ po nocnym niebie pojawił si˛e w polu widzenia naprawd˛e bardzo nisko. Zniknał ˛ na tyle szybko, z˙ e Anglik nie zda˙ ˛zył przyjrze´c mu si˛e przez noktowizor, zyskał jednak pewno´sc´ , z˙ e widział radziecka˛ maszyn˛e. Wówczas usłyszał, jak nadlatuje nast˛epny. Tym razem, gdy maszyna ukazała si˛e w polu widzenia lecac ˛ s´ladem poprzedniej, był ju˙z przygotowany. W szkłach noktowizora odbił si˛e błysk konturu dyszy, rozmazany kształt głowy pilota, potem wszystko znikn˛eło mu z oczu. — Niszczyciel łodzi podwodnych — poinformował Graysona wróciwszy do sa´n. — Nieco dalej kra˙ ˛zy nast˛epny. Sadz˛ ˛ e, z˙ e obserwuja˛ granice mgły, 76
z˙ eby dowiedzie´c si˛e, kto w nia˛ wchodzi. — Albo kto z niej wychodzi. — Tak czy inaczej, to obiecujaca ˛ sytuacja — podsumował Beaumont przejmujac ˛ sanie. — My´sl˛e, z˙ e Dawes miał racj˛e. Gorow ju˙z uciekł. Normalnie nie ma tu tylu radzieckich maszyn. — Obiecujaca. ˛ . . równie˙z dla nas, je´sli to nas szukaja.˛ Ruszyli naprzód, a d´zwi˛ek silnika s´migłowca cz˛esto rozbrzmiewał nad ich głowami. Mgła zamkn˛eła si˛e ponownie, tak z˙ e nie mogli by´c widziani z powietrza. W˛edrówka w tych warunkach byłaby trudna nawet przy pi˛eknej pogodzie. W g˛estej mgle była wr˛ecz niebezpieczna. Nierówny, poci˛ety z˙ lebami lód sprawiał, z˙ e sanie kolebały si˛e niebezpiecznie z boku na bok, w ka˙zdej chwili gro˙zac ˛ przewrotka.˛ Beaumont bardzo szybko zaczał ˛ odczuwa´c ból w ramionach od ciagłego ˛ korygowania szarpiacych ˛ sa´n. Horst Langer z pewno´scia˛ prze˙zywał to samo, a Sam Grayson cierpiał w inny sposób, lecz co najmniej równie mocno. Fakt, z˙ e szedł na samym przodzie, podczas gdy mgła stawała si˛e naprawd˛e g˛esta, stwarzał trudne do zwalczenia uczucie trwogi. Stawiajac ˛ ka˙zdy nast˛epny krok spodziewał si˛e, z˙ e mo˙ze to by´c jednocze´snie ostatni, z˙ e znajdzie si˛e w lodowatej wodzie, w niespodziewanym przesmyku otwierajacym ˛ czarne wody arktycznego oceanu. Taka w˛edrówka byłaby bardzo nieprzyjemna w porze letniej, gdy temperatura ustala si˛e na poziomie punktu zamarzania lub stopie´n czy dwa wy˙zej. W lutym, przy temperaturze poni˙zej czterdziestu stopni, było to gorsze ni˙z droga przez piekło. Pomimo ciepłych ubra´n. Mieli na sobie długie bawełniane kalesony, po dwie pary skarpet, ciepłe, podbite futrem buty, po dwa wełniane swetry, krótkie kurtki z futrzana˛ podszewka,˛ a na to wszystko jeszcze parki z wilczej skóry uszyte przez handlarza futer z Alaski, którego Beaumont poznał w Fairbanks. Mimo takiego ubioru cały czas marzli. R˛ece traciły czucie, niewielkie cz˛es´ci twarzy wystaja˛ ce spod futrzanych kapturów były obolałe i wilgotne, ciagle ˛ wilgotne, oblepione przez lepka˛ mgł˛e, która wciskała si˛e wsz˛edzie, utrudniajac ˛ marsz. Poniewa˙z Curtis Field opu´scili w du˙zym po´spiechu, po pi˛eciu godzinach drogi zatrzymali si˛e, by przygotowa´c posiłek. Na szcz˛es´cie nie dotyczyło to psów, które nale˙zało karmi´c co czterdzie´sci osiem godzin. Omotani kokonem szarej mgły siedzieli na saniach prze˙zuwajac ˛ pemikan, rodzaj suszonego mi˛esa, które smakowało raczej jak stara skóra. Przez cały posiłek denerwował ich irytujaco ˛ bliski d´zwi˛ek silnika s´migłowca. — Dlaczego to gówno nie zleci na łeb z braku paliwa? — zainteresował si˛e Langer. — Bo tankuje na Biegunie Północnym 17 — mruknał ˛ Beaumont. — Tak mi si˛e wła´snie zdawało. — To po co pytasz? Kłopoty pojawiły si˛e, kiedy jedli, ale oni nic o nich nie wiedzieli, poniewa˙z warkot radzieckiej maszyny zagłuszał wszystko. Pod koniec posiłku Beaumont 77
´ wział ˛ od Graysona kompas i spróbował go ustali´c. Smigłowiec wreszcie zrezygnował i odleciał na wschód. Beaumont wstał i ciagle ˛ trzymajac ˛ kompas w r˛eku, zaczał ˛ uwa˙znie przyglada´ ˛ c si˛e czemu´s w oddali. Zamarł ze wzrokiem wbitym w dal, skad ˛ dochodził nikły d´zwi˛ek, ledwie mo˙zliwy do odró˙znienia w ciszy zapadłej po znikni˛eciu s´migłowca. Tylko Beaumont go usłyszał. D´zwi˛ek, który nie miał prawa brzmie´c tutaj: leciutki plusk wody. Delikatny, falujacy ˛ odgłos. — Zaraz wracam — rzucił szybko. — Nie ruszajcie si˛e stad. ˛ Po niecałych pi˛eciu minutach wrócił do dwóch pozostałych, nie podejrzewajacych ˛ jeszcze, z˙ e stało si˛e co´s złego. Langer zrozumiał jego rozkaz jako ostrze˙zenie, by nie oddala´c si˛e nigdzie ze wzgl˛edu na mo˙zliwo´sc´ zgubienia drogi we mgle. Stał przy saniach, gotów do dalszej drogi. Beaumont oddał Graysonowi kompas. — Na razie nie b˛edziemy tego potrzebowali — oznajmił spokojnie. — Nie mamy dokad ˛ i´sc´ . Dryfujemy na małej krze odłamanej od paku. . . — To niemo˙zliwe — wybuchnał ˛ Langer. — Musieliby´smy słysze´c p˛ekanie lodu, to robi zawsze bardzo du˙zo hałasu. — Zapominasz o warkocie s´migłowca, a poza tym akurat teraz lód odłamał si˛e z umiarkowanym hałasem. Na tyle umiarkowanym, z˙ e nie usłyszeli´smy go przez łoskot tej radzieckiej maszyny. — Beaumont zrobił r˛eka˛ nieokre´slony gest. — Id´z w którakolwiek ˛ stron˛e, a zlecisz do wody, zanim przejdziesz trzydzie´sci jardów. Jeste´smy na bezludnej wyspie, na lodowej płycie dryfujacej ˛ nowym kanałem. Lepiej, z˙ eby´smy co´s wymy´slili. Nie jeste´smy ju˙z na polu lodowym. Jeste´smy na morzu.
***
Tak wi˛ec nastapiło ˛ najgorsze. Na polu lodowym powstały nowe szerokie kanały, powi˛ekszajace ˛ si˛e szlaki wodne, które mogły mie´c wiele mil szeroko´sci. Niekiedy wiatr, a czasem prad ˛ bezustannie dra˙ ˛zacy ˛ lód od spodu otwiera nowe przesmyki łamiac ˛ pokryw˛e. Gdy zatrzymali si˛e na posiłek, mogli znajdowa´c si˛e blisko brzegu kanału i akurat fragment lodu, na którym płyn˛eli, niewielka odosobniona kra, odłamał si˛e od reszty. Wcze´sniej czy pó´zniej kanał zamknie si˛e ponownie, chyba z˙ e przesmyk znajdował si˛e zbyt blisko otwartego morza. Wówczas b˛eda˛ dryfowali po oceanie tak długo, a˙z zamarzna˛ na s´mier´c. Beaumont teraz najbardziej obawiał si˛e ponownego zetkni˛ecia brzegów kanału i dlatego zarzadził ˛ stan ciagłego ˛ pogotowia. Nie jest to proces łagodny ani długotrwały. Lód zamyka si˛e jak imadło, z impetem dwóch wielkich stalowych okr˛etów, które zderzaja˛ si˛e ze soba.˛ Wydaje przy tym d´zwi˛ek podobny do huku tysi˛ecy salw artyleryjskich, przera˙zajacy ˛ grzmot słyszalny dookoła w odległo´sci 78
wielu mil. I tak samo, jak stalowe płaszczyzny rozbitych okr˛etów, tafle lodu sczepiaja˛ si˛e ze soba.˛ Jednocze´snie, pod wpływem ci´snienia napierajacych ˛ na siebie mas lodu, powstaja˛ torosy wznoszace ˛ si˛e na wysoko´sc´ nawet trzydziestu stóp. Ich czuby łamia˛ si˛e i spadaja,˛ mia˙zd˙zac ˛ wszystko na swojej drodze. Tak wi˛ec, gdy brzegi pola lodowego zetkna˛ si˛e ze soba,˛ niewielka lodowa tratwa zostanie uwi˛eziona pomi˛edzy nimi i zgnieciona jak orzech. Oto dlaczego musieli by´c w ciagłym ˛ pogotowiu. Próbujac ˛ dostrzec niebezpiecze´nstwo, zanim b˛edzie za pó´zno, Beaumont wystawił Graysona i Langera na przeciwległych kra´ncach niewielkiej wyspy. Do sa´n przywiazał ˛ gruba˛ lin˛e i przeciagn ˛ ał ˛ jeden jej koniec do ka˙zdego z wartowników, aby w chwili, gdy spostrzega˛ zbli˙zajace ˛ si˛e pole lodowe, mogli szybko odnale´zc´ drog˛e przez mgł˛e. Podczas gdy oni stali na wyznaczonych pozycjach jak wachta na statku, Beaumont karmił psy. W pewnej odległo´sci od zwierzat ˛ pociał ˛ na mniejsze kawałki mi˛eso morsa i rzucił im je. Po˙zarły posiłek w mgnieniu oka ze zwykłym u nich brakiem dobrych manier. Nie była to jeszcze pora karmienia psów, ale Anglik chciał je uspokoi´c. Kra płyn˛eła nadal w dziwaczna˛ pustk˛e. Nie miało si˛e wra˙zenia ruchu. Niewielka wysepka była na tyle du˙za, z˙ e dawała złudzenie bezpiecze´nstwa, a w szaro´sci nocy nie obudził si˛e nawet najmniejszy powiew wiatru. Jednak prad ˛ wytrwale niósł kr˛e na południe, coraz dalej od Target-5. Langer pozostawiony samemu sobie na kra´ncu lodu przykucnał ˛ i usiłował dojrze´c cokolwiek poprzez g˛esta˛ mgł˛e. Cholernie beznadziejne zadanie — my´slał. Widział poprzez szary całun nie dalej ni˙z na odległo´sc´ sze´sciu stóp. W rzeczywisto´sci jednak nie było tak beznadziejnie, jak si˛e mogło wydawa´c. Zbli˙zenie kraw˛edzi pola lodowego, wynurzajacego ˛ si˛e z mgły jak pływajaca ˛ platforma, powinno by´c poprzedzone przez zakłócenie powierzchni wody, niewielkie fale popychane masami lodu. Dlatego pierwszym ostrze˙zeniem powinna by´c woda pojawiajaca ˛ si˛e wokół jego butów. Woda pomi˛edzy brzegiem kry a mgła˛ wygladała ˛ jak czarna oliwa, pokryta tu i ówdzie brudnymi połyskliwymi łatkami formujacego ˛ si˛e na jej powierzchni lodu. Temperatura utrzymywała si˛e na poziomie niemal pi˛ec´ dziesi˛eciu stopni poni˙zej zera, co sprawiało, z˙ e morze przez cały czas próbowało zamarzna´ ˛c, utworzy´c na powierzchni nowe płyty lodu. Nie pozwalał na to jedynie stały ruch pradu. ˛ Langer nie widział sa´n ani psów. Gdy rozgladał ˛ si˛e dookoła, dostrzegał wsz˛edzie jedynie brudna˛ par˛e wodna.˛ Ogarniało go nieprzyjemne wra˙zenie izolacji. Nie mógł si˛e pozby´c uczucia, z˙ e jest zdany tylko na siebie, z˙ e płynie na malutkim fragmencie kry, który odłamał si˛e od ich tratwy, fragmencie niewiele wi˛ekszym ni˙z blat stołu. Poczuł na plecach zimne dotkni˛ecie strachu. Wyt˛ez˙ ył słuch. Je˙zeli lód, na którym trwał przycupni˛ety, wyłamywałby si˛e z kry, powinien usłysze´c ostrzegawczy zgrzyt. Mógł on by´c bardzo cichy. Nie miał mo˙zliwo´sci sprawdzenia, jakiej grubo´sci jest lód tworzacy ˛ mała˛ wysp˛e, ale je˙zeli odłamałby si˛e fragment, powinien zabrzmie´c krótki trzask. 79
Przykucni˛ety na kraw˛edzi, z kapturem naciagni˛ ˛ etym na czoło, Langer wygla˛ dał jak futrzaste zwierz˛e we mgle i, pomimo tak wielu warstw ubrania oraz mitenek pod grubymi r˛ekawicami, czuł, z˙ e jego ciało równie˙z zamienia si˛e w kawałek lodu dryfujacy ˛ po morzu. R˛ece mu s´cierpły, nogi bolały ze zm˛eczenia, twarz zaczynała zdradza´c objawy odmro˙zenia. Mimo wszystko strach trzymał go w napi˛eciu i gotowo´sci. Nagle usłyszał to. Dygoczac ˛ stanał ˛ na sztywnych nogach. Był sam. Fragment lodu, na którym stał, odłamał si˛e od kry. Wystarczyło, by zrobił dwa kroki w jakimkolwiek kierunku, a znajdzie si˛e w marznacej ˛ wodzie, która zabije go w ciagu ˛ trzech minut. W panicznym strachu obrócił si˛e do tyłu. Kurtyna mgły przylgn˛eła mu do twarzy. Był całkowicie sam, stracił dwóch towarzyszy i nigdy ju˙z nie zobaczy człowieka. Ogarn˛eło go s´lepe przera˙zenie. Zadr˙zał, zacisnał ˛ z˛eby. Na rany Chrystusa, we´z si˛e w gar´sc´ ! Przez chwil˛e stał bez ruchu dr˙zac ˛ na całym ciele, usiłował opanowa´c panik˛e. I wtedy poczuł lin˛e, o której zapomniał. Lin˛e, która˛ przez cały czas trzymał kurczowo zaci´sni˛eta˛ w prawej dłoni obciagni˛ ˛ etej r˛ekawica.˛ Był połaczony ˛ z kra,˛ jedynie wyobra´znia podsun˛eła mu najgorsze. Ze znu˙zeniem opadł ponownie w kucki i wówczas jego pokryte lodem buty wydały dziwny d´zwi˛ek. Ten d´zwi˛ek przed chwila˛ wział ˛ za znak rozłupania kry. Odetchnał ˛ z ulga,˛ a jednocze´snie poczuł si˛e słaby i bardzo głupi. Napi˛ecie dawało o sobie zna´c, mimo z˙ e dryfowali dopiero od godziny. Kanał zamknał ˛ si˛e dwadzie´scia cztery godziny pó´zniej.
***
Zegarek Beaumonta wskazywał 22.30. Kra, na której dryfowali, dr˙zała i obracała si˛e popychana bocznym pradem. ˛ A na wschodzie rzedła mgła. — Tam si˛e przeja´snia — powiedział Langer, wstajac ˛ i wskazujac ˛ na wschód. — Dobry Bo˙ze, przeja´snia si˛e. B˛edziemy mogli co´s widzie´c. . . — Ja ju˙z co´s widz˛e — stwierdził ponuro Beaumont. — Wyglada ˛ jak lad. ˛ Automatycznie u˙zył słowa „lad”, ˛ mimo i˙z zamazana linia, której si˛e przygla˛ dał, mogła by´c najwy˙zej kolejna˛ płyta˛ lodu, zakładajac, ˛ z˙ e w ogóle było to co´s innego ni˙z mgła. Kiedy człowiek wpatruje si˛e w mgł˛e przez dłu˙zszy czas, oczy zaczynaja˛ płata´c mu figle. Widzi drzewa, góry i inne rzeczy, o których doskonale wiadomo, z˙ e ich tam nie ma. Zamknał ˛ na chwil˛e oczy i otworzył je ponownie. Mgła rzedła raptownie, s´wiatło ksi˛ez˙ yca osrebrzało kropelki szarej g˛esto´sci. Tak, w dalszym ciagu ˛ widział rozmazana˛ lini˛e, ale czy to był, do diabła, pak? Czy kolejna odmiana pradu ˛ niosła ich — modlił si˛e, by tak było — w stron˛e polarnego paku? — Chyba nas dogoni — ocenił Horst. 80
Biała platforma, wielka jak cały kontynent znajdowała si˛e ju˙z nie dalej ni˙z c´ wier´c mili. Przed nia˛ wod˛e zaciemniały zmarszczki, drobne fale odbijane przez pot˛ez˙ ne pole lodowe płynace ˛ na zachód, w stron˛e male´nkiego kawałka lodu da˙ ˛za˛ cego swoja˛ droga.˛ — Horst, zosta´n tutaj i miej na to oko. Ja uprzedz˛e Sama. — Beaumont ruszył przez kr˛e, zwijajac ˛ po drodze niepotrzebna˛ ju˙z lin˛e. Mgła rozproszyła si˛e na tyle, z˙ e widział Graysona stojacego ˛ na przeciwległym kra´ncu. I w dalszym ciagu ˛ rzedła. Chwilami mógł dostrzec przed zachodnia˛ kraw˛edzia˛ wysepki kilkaset jardów spokojnej wody. Jeszcze dalej mgła była równie g˛esta jak dotad. ˛ — Sam, za twoimi plecami zbli˙za si˛e do nas pole lodowe. Zbli˙za si˛e szybko i ze wschodu. — To oznacza kłopoty. — Owszem, to oznacza kłopoty. Psy sa˛ ju˙z gotowe, wyglada ˛ na to, z˙ e b˛edziemy musieli szybko przeskoczy´c na lód. Ty na razie zosta´n tutaj. Tak na wszelki wypadek, gdyby si˛e co´s działo. Kiedy ci˛e zawołam, biegnij, jakby ci˛e sto diabłów goniło. Na wszelki wypadek. . . Nie trzeba było nic wyja´snia´c. Beaumont obawiał si˛e, z˙ e cały kanał ulega teraz zamkni˛eciu, z˙ e szcz˛eki lodu dotra˛ do nich z obu stron, ze wschodu i zachodu. Obawy te spowodował nowy ruch kry. Obracała si˛e teraz powoli, co wskazywało na oddziaływanie wi˛ecej ni˙z jednego pradu. ˛ Zatrzymał si˛e na chwil˛e przy psach i wrócił do Langera, patrzacego ˛ uporczywie na wschód. — Popatrz na fale — powiedział Niemiec. Zmarszczki czarnej wody przeszły w fale, jeszcze niewielkie, ale dajace ˛ wyobra˙zenie o ogromie płaszczyzny tworzacej ˛ je przed soba,˛ zbli˙zajacej ˛ si˛e do nich, pchanej siła˛ milionów ton polarnego paku. Mgła przerzedziła si˛e jeszcze bardziej, mimo z˙ e za nimi, na polu lodowym była cały czas tak samo g˛esta, a nadpływajaca ˛ w ich stron˛e platforma robiła wra˙zenie całego wybrze˙za. Niskiego brzegu z kruszonego lodu z wielkimi torosami poza nim. — Keith. . . ! Beaumont słyszac ˛ wołanie odwrócił si˛e w stron˛e Graysona i przez kilka sekund czuł, jak w jego z˙ yły wkrada si˛e chłód bardziej lodowaty ni˙z ten, który mroził ciało. Niemal na s´rodek kry dotarła fala p˛edzaca ˛ z przeciwnej strony. Za nia˛ sun˛eła w ich kierunku druga lodowa szcz˛eka, wysyłajac ˛ wod˛e na zwiady. Krzyknał ˛ na Graysona i Amerykanin ruszył w jego kierunku, a Beaumont odwrócił si˛e, by jeszcze raz sprawdzi´c, jak wyglada ˛ sytuacja na wschodzie. W jednej chwili zdał sobie spraw˛e, z˙ e zbli˙za si˛e katastrofa. Zachodnia szcz˛eka dosi˛egnie ich wcze´sniej ni˙z wschodnia. A oni przecie˙z musieli i´sc´ na wschód! — Zajmij si˛e psami, Horst! — usłyszał za soba˛ hałas i obejrzał si˛e niespokojnie. Fala dotarła do kry i wysłała w głab ˛ lodu czarna˛ wod˛e. Dotarła do Graysona i obmyła mu buty. Dosi˛egła psów, wirujac ˛ mi˛edzy łapami zwierzat, ˛ które w szale´nczym przera˙zeniu rwały uprza˙ ˛z. — Mo˙ze nas zepchna´ ˛c. . . ten lód za nami. . . — krzyknał ˛ Beaumont. Gdy Horst borykał si˛e ze swoimi psami, Beaumont walczył z drugim zaprz˛e81
giem. Jedna˛ dłonia˛ uchwycił sanie, w drugiej trzymał bat. Woda wirowała pomi˛edzy nimi. Na kilka sekund zalała cała˛ wysp˛e, tak z˙ e zdawało si˛e, i˙z stoja˛ na s´rodku morza. Psy wpadły w panik˛e, przekonane, z˙ e tona.˛ Wszyscy mogli utona´ ˛c w cia˛ gu kilku sekund. Ich z˙ ycie zale˙zało od grubo´sci i wytrzymało´sci niewidocznego lodu, na którym stali. Je˙zeli zbli˙zajacy ˛ si˛e masywny blok uderzy w słaby punkt i złamie kr˛e, znajda˛ si˛e w wodzie, bez z˙ adnego oparcia, walczac ˛ z morzem mi˛edzy dwiema szcz˛ekami, które zetra˛ ich na proch lub zrobia˛ z nich płaskie plasterki mi˛esa. Wschodnia szcz˛eka ciagle ˛ jeszcze znajdowała si˛e około stu jardów od nich, jej fala jeszcze nie dotarła do kry, kiedy przyszło uderzenie, mia˙zd˙zacy ˛ cios, pod którym zadrgała cała ich wyspa. Psy przestały si˛e rzuca´c i szale´c, stały spokojnie, znieruchomiały z przera˙zenia. Morze zalało lodowa˛ tratw˛e, zostawiajac ˛ na jej powierzchni ciemne sadzawki we wgł˛ebieniach, lecz kra oparła si˛e uderzeniu. Wówczas poczuli wyra´znie, z˙ e lodowa wyspa porusza si˛e, popchni˛eta w stron˛e drugiej białej płaszczyzny, płynacej ˛ prosto na nich. Beaumont spojrzał do tyłu, ujrzał nadpływajac ˛ a˛ płaszczyzn˛e, wy˙zsza˛ o stop˛e ni˙z kra, jak wielki stopie´n schodów. — Na drugi koniec, szybko! — krzyknał. ˛ U˙zywajac ˛ batów zmusili nieposłuszne psy do pokonania krótkiego dystansu, jaki dzielił ich od przeciwległej kraw˛edzi i stan˛eli niemal na samym jej brzegu. Nawet prawdziwy optymista nie dałby im du˙zych szans. Beaumont miał teraz ochot˛e zrobi´c w tył zwrot, zabra´c zaprz˛egi na drugi koniec i próbowa´c przedosta´c si˛e na lód za nimi, ale było ju˙z za pó´zno. Fala ze wschodu zakryła kr˛e, rzuciła si˛e wirami pod ich nogi, psy znowu oszalały ze strachu. Beaumont wzmocnił chwyt i przygotował bat do jednego ostrego smagni˛ecia. Woda ciagle ˛ zalewała im nogi, kiedy luka zamkn˛eła si˛e. Na kilka sekund przed uderzeniem s´wisn˛eły baty i ludzie rzucili zwierz˛etom rozkaz. Sanie skoczyły do przodu porwane przez psy. Pod nimi morze zalało lodowa˛ tratw˛e, zatapiajac ˛ ja˛ całkowicie. Psy skoczyły naprzód ciagn ˛ ac ˛ sanie nad luka,˛ zanim lód zamknał ˛ si˛e w grzmiacym ˛ zderzeniu. Co´s zachrz˛es´ciło i obsun˛eło si˛e pod prawa˛ noga˛ Beaumonta, ale p˛ed sa´n porwał go naprzód przy akompaniamencie ogłuszajacego ˛ huku. Płyty pola lodowego były przy brzegach gładkie i dostatecznie równe, by sanie mogły szybko posuwa´c si˛e dalej, podczas gdy siła zderzenia łamała młody lód na kra´ncach i otwierała nowe przesmyki na zamarzni˛etym morzu. Byli ogłuszeni hukiem do tego stopnia, z˙ e niemal nie słyszeli gigantycznego grzmotu, kiedy obie płyty lodowe sczepiły si˛e ze soba.˛ W miejscu zetkni˛ecia wyrosły torosy wysokie nawet na dwadzie´scia stóp. Mieniace ˛ si˛e s´ciany ruchomego lodu, na szczytach których chwiały si˛e ogromne płaty zamarzni˛etej wody. W pewnej chwili Grayson, biegnacy ˛ truchtem obok Beaumonta, po´slizgnał ˛ si˛e i upadł. Za nim rozłamał si˛e wielki lodowy grzbiet spadajac ˛ w dół jak lawa i toczac ˛ przed soba˛ masywne lodowe bloki. Beaumont zauwa˙zył ten upadek, wi˛ec przerzuciwszy bat do r˛eki, która˛ prowa82
dził sanie, dziko szarpnał ˛ Graysona w gór˛e. Amerykanin złapał dłonia˛ uchwyt sa´n, dał si˛e porwa´c naprzód, przez dłu˙zszy czas jechał na kolanach, potem udało mu si˛e podnie´sc´ . Za nimi wielki odłam lodu wa˙zacy ˛ wiele ton z głuchym odgłosem runał ˛ w miejscu, gdzie przed chwila˛ upadł Grayson. Rozdygotany Amerykanin s´ciskał mocno uchwyt sa´n i potykajac ˛ si˛e brnał ˛ naprzód tu˙z za zaprz˛egiem Langera. Za ich plecami polarny pak tworzył po tej gigantycznej kolizji jeden wielki, ciagle ˛ ruchomy chaos. Słaby lód odsłaniał pod naporem ciagle ˛ nowe rysy i szczeliny. Ciemna blizna powstała tu˙z za saniami Beaumonta, a druga przed nimi. Zboczył, by ja˛ omina´ ˛c, potem skr˛ecił znowu, unikajac ˛ nast˛epnej. Zmieniajac ˛ kształt pole lodowe grzmiało i dudniło, powodowało przera˙zajacy ˛ hałas, porównywalny chyba tylko z bombardowaniem. Mkn˛eli naprzód pop˛edzajac ˛ psy i biegnac, ˛ by uratowa´c swoje z˙ ycie. Byle dalej od mia˙zd˙zacego ˛ piekła za plecami. Wreszcie, gdy przebyli prawie pół mili i znale´zli si˛e ju˙z w pobli˙zu wału mgły, Beaumont zarzadził ˛ postój. Łapiac ˛ oddech, zm˛eczeni na równi z psami, w ubraniach mokrych od potu, popatrzyli za siebie. W dali lód ciagle ˛ jeszcze poruszał si˛e i skr˛ecał. Mina˛ całe godziny, zanim ten zgiełk si˛e uspokoi, zanim lodowa płaszczyzna zamknie si˛e raz jeszcze zasłaniajac ˛ morze, zanim nadejdzie arktyczna cisza, która˛ mo˙zna słysze´c.
***
— Kto to jest, do diabła? Dym przesłonił na chwil˛e podrygujacy ˛ obraz trzech m˛ez˙ czyzn w futrzanych ubraniach, widzianych z powietrza. Kiedy zniknał, ˛ ukazała si˛e mgła, a potem jeszcze wi˛ecej dymu. Ekran zainstalowany w głównym baraku wybielał. Papanin poprawił si˛e na krze´sle obok Kramera, operator rzutnika zdjał ˛ szpul˛e z filmem, kto´s inny zapalił s´wiatło. Dym pochodził z małej, zakr˛econej fajki, która˛ pykał bezustannie Sybirak. Wypełniał przegrzane pomieszczenie i przesłaniał napis „palenie wzbronione” zawieszony na s´cianie. Atmosfera była goraca, ˛ pełna z˙ arliwego zapału. — To bardzo interesujace ˛ — odwa˙zył si˛e zabra´c głos Kramer. — Ten film nie mówi mi dokładnie nic — skwitował Papanin. — Wiem tylko, z˙ e trzech m˛ez˙ czyzn i dwa psie zaprz˛egi znalazły si˛e na granicy mgły. A gdzie jest oddział Beaumonta? Szukamy wi˛ekszej liczby ludzi, ekspedycji. Ten pilot z ptasim mó˙zd˙zkiem szukał w złym miejscu. ´ Sciskaj ac ˛ ustnik mi˛edzy z˛ebami, obrócił si˛e na krze´sle i przyjrzał rozpostartej na stole mapie Arktyki. Zaznaczono na niej aktualne pozycje wszystkich statków b˛edacych ˛ w tej okolicy: sze´sc´ okr˛etów floty trawlerów k49, s´migłowcowiec „Gor83
ki”, ogromny statek badawczy „Rewolucja” i ameryka´nski lodołamacz „Elroy”, który wytrwale sunał ˛ w kierunku pola lodowego. Obok mapy le˙zało zdj˛ecie stacji Target-5 wykonane z powietrza. Zostało zrobione kilka tygodni temu, w ramach rutynowych działa´n majacych ˛ na celu kompletowanie danych o wszystkich ameryka´nskich stacjach arktycznych. — Rampa ´ zne Koty na na Target-5 — powiedział Papanin — miejsce, gdzie spuszczaja˛ Snie˙ pole lodowe. Oddział sabota˙zowy powinien ju˙z tam by´c. Kramer spojrzał na zegarek. 22.30. Nie wiedział, z˙ e wła´snie w tym momencie, dwadzie´scia pi˛ec´ mil na zachód, kanał zamykał si˛e na krze, na której tkwił uwi˛eziony Beaumont. — Nasi ludzie dotarli tam godzin˛e temu. — Odparł Litwin. — Przy pomocy radaru powinni nawet we mgle odnale´zc´ ameryka´nska˛ baz˛e. — I pas startowy. To musi by´c dobrze zrobione. — Ten sam zespól wykona oba zadania, zajmie si˛e rampa˛ i pasem. Zrobia˛ to tak, jak pan sobie z˙ yczył. . . — Pami˛etaj, z˙ adnych incydentów mi˛edzynarodowych — ostrzegł Papanin. — Cokolwiek si˛e zdarzy, b˛edzie to wygladało ˛ na wypadek. Albo. . . seri˛e wypadków. W ciagu ˛ trzydziestu minut Target-5 zostanie odci˛eta od s´wiata. — Je´sli b˛eda˛ mieli sprawna˛ radiostacj˛e, nic z tego! — Nasz oddział sabota˙zowy zajmie si˛e tak˙ze ta˛ sprawa.˛ Papanin prawie nie słuchał, osunawszy ˛ si˛e i zało˙zywszy r˛ece za głow˛e na oparciu fotela. — Beaumont — wymamrotał. — Beaumont — powtórzył. — To słowo co´s mi mówi. Chc˛e wysła´c pilna˛ depesz˛e do Pietrowa w Rejestrach w Leningradzie.
***
— Jestem pewien, z˙ e si˛e mylisz. . . — Idziemy na wschód — oznajmił Graysonowi Beaumont po raz trzeci. — I pr˛edzej czy pó´zniej znajdziemy tam Target-5. — Zapalił papierosa wilgotnego od mgły, która wciskała si˛e wsz˛edzie, w ich płuca równie˙z. Sprzeczka trwała ju˙z dobre dziesi˛ec´ minut, a dotyczyła kierunku marszu. — Dryfowali´smy na tej krze bardzo daleko na południe — naciskał Grayson. — Od kiedy jestem nawigatorem, chyba mam co´s do powiedzenia. . . — Ju˙z powiedziałe´s swoje. A ja si˛e z toba˛ nie zgadzam. Wszystko dryfuje na południe i to, jak na mój gust, troch˛e zbyt szybko. Pole lodowe, Target-5, baza radziecka, kra, na której mało si˛e nie potopili´smy. — Wszystko to dryfuje na południe z ta˛ sama˛ szybko´scia.˛ Nie bierzesz pod uwag˛e pływu samej kry. — W pewnym sensie masz racj˛e. . . — Mam całkowita˛ racj˛e. A poza tym, tu nie jest Izba Gmin, gdzie panowie 84
dyskutuja,˛ z˙ eby unikna´ ˛c prawdziwej roboty. Ruszamy. — Na wschód? — A gdzie˙zby indziej? Ruszyli w rzednac ˛ a˛ mgł˛e. Przez pokruszony lód. Raz jeszcze musieli mocno i pewnie chwyci´c raczki ˛ sa´n w wiecznej walce, by nie pozwoli´c im si˛e przewróci´c. W niedługim czasie natrafili na wyniesiony olbrzymim ci´snieniem toros, którego nie byli w stanie omina´ ˛c. Musieli u˙zy´c siekier do rozbijania lodu i wyraba´ ˛ c w s´cianie bram˛e. Była to kator˙znicza praca, opó´zniajaca ˛ marsz i wyczerpujaca ˛ ich siły. Jedynym optymistycznym akcentem w tej sytuacji był fakt, z˙ e od dłu˙zszego ju˙z czasu nie słyszeli nad soba˛ s´migłowców. — Wyglada ˛ na to, z˙ e Rosjanie zrezygnowali — z nadzieja˛ w głosie powiedział Langer, kiedy pokonali lodowa˛ s´cian˛e. — Albo zabrakło im paliwa. — Mo˙ze — burknał ˛ Beaumont my´slac ˛ o czym innym. Zastanawiał si˛e, czy powinni ju˙z rozbi´c obóz na noc. Było pół do dwunastej i wszyscy, nawet psy, poruszali si˛e jak w letargu. Napi˛ecie minionych kilku godzin, a przede wszystkim przejmujace ˛ zimno wyczerpały ich całkowicie. Spojrzał na idacego ˛ obok Graysona. Poczatkowo ˛ szli chroniac ˛ oczy pod goglami, ale mgła oblepiła szkła tak szczelnie, z˙ e ledwie widzieli dokad ˛ ida.˛ Dlatego teraz ka˙zdy miał je zsuni˛ete na czoło pod kapturem. Gogle Graysona pokryte były soczewkami lodu. Jego oddech zamarzał na szkle. — Jak tylko znajdziemy odpowiednie miejsce, rozło˙zymy si˛e na noc — powiedział Beaumont. — Dzi˛eki Bogu! — Amerykanin natychmiast uznał, z˙ e nieco zbyt gorliwie zaakceptował mo˙zliwo´sc´ odpoczynku. — Spróbuj˛e jeszcze nawiaza´ ˛ c łaczno´ ˛ sc´ radiowa˛ — zaproponował. W´sród wyposa˙zenia wiezionego na saniach znajdował si˛e Redifon Gr 345, radiostacja i radiolokator, stanowiace ˛ zminiaturyzowany zestaw o maksymalnej mocy zaledwie pi˛etnastu watów. Jednak wła´snie za pomoca˛ tego urzadzenia ˛ mogli kontaktowa´c si˛e z Thule, z pomini˛eciem Curtis Field. Od momentu, gdy sikorski porzucił ich na arktycznym lodzie, trzy razy robili postój i nadsłuchiwali, czy nie dotra˛ do nich jakie´s sygnały z Target-5. Nie usłyszeli nic. Jak gdyby wyspa rozpłyn˛eła si˛e w powietrzu. Je´sliby udało im si˛e odebra´c cho´c jedna˛ transmisj˛e, mogli przy pomocy radiolokatora okre´sli´c poło˙zenie baraku, w którym znajdowała si˛e radiostacja na Target-5. Mieliby podstawowy namiar, za którym mogli poda˙ ˛za´c. Brak jakiejkolwiek transmisji mocno niepokoił Beaumonta, ale Anglik przezornie zachowywał swoje obawy dla siebie. — Prawdopodobnie zakłócenia statyczne. W bazie wiedza,˛ z˙ e i tak ich transmisja nigdzie nie dojdzie, wi˛ec nawet nie próbuja˛ nadawa´c — odparł niedbale, gdy Langer zapytał go o przyczyny niepokojacej ˛ ciszy radiowej. Przed nimi, tu˙z nad gruntem, mgła zrzedła nieco, lecz wy˙zej trwała zwarta i nieruchoma. Dotarli wreszcie do miejsca, gdzie lód na pewnym obszarze wyda85
wał si˛e wystarczajaco ˛ solidny, by rozbi´c na nim obóz. Psy s´lizgały si˛e coraz cz˛es´ciej, co było niezawodnym znakiem, z˙ e ogarnia je nieprzezwyci˛ez˙ one znu˙zenie. Langer przed chwila˛ zawołał ostrzegawczo: — Bismarck nie nada˙ ˛za. Wszystkie psy zbija˛ si˛e zaraz w jeden kłab, ˛ je´sli b˛edziemy próbowali i´sc´ dalej. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´smy znale´zli wolne miejsce w motelu o tej porze — odkrzyknał ˛ Beaumont. — Spróbujemy zdrzemna´ ˛c si˛e tutaj. Zatrzymał zaprz˛eg i jeszcze z r˛eka˛ na uchwycie sa´n przyjrzał si˛e czemu´s, co pojawiło si˛e wprost przed nim. W rzednacej ˛ mgle co´s jarzyło si˛e czerwono, znikało, wybuchało gwałtowniej. Nie mógł uwierzy´c. Zamrugał, pewien z˙ e ma halucynacje, spojrzał ponownie. Mgła poruszała si˛e, zwijała w kł˛eby przesłaniajac ˛ widok, tworzyła odblaskowa˛ kurtyn˛e. Czerwone błyski wybuchn˛eły znowu, przedarły si˛e przez zasłon˛e, wspi˛eły wy˙zej, opadły, falowały. W nozdrzach czuł ledwo uchwytna˛ wo´n dymu. Po chwili równie˙z psy złapały ten zapach i zacz˛eły kr˛eci´c si˛e niespokojnie, wietrzac ˛ ogie´n. — Co to jest, do diabła? — wychrypiał Grayson. Beaumont nie odpowiedział. Wział ˛ od Amerykanina kompas i pochylił si˛e nad fosforyzujac ˛ a˛ tarcza˛ usiłujac ˛ okre´sli´c poło˙zenie. Kiedy si˛e wyprostował, ogie´n przeszedł w pos˛epny, złowieszczy blask, taki blask, jaki Beaumont widział ju˙z kiedy´s z odległo´sci czterech mil, gdy patrzył na po˙zar ameryka´nskiej stacji badawczej na Alasce. — Co to jest? — powtórzył Grayson. — Wyglada ˛ jak samo piekło. — Zapomnij o drzemce — powiedział Beaumont ponuro. — Ruszamy dalej. Najszybciej jak si˛e da poprowadzi´c psy. To. jest po˙zar na Target-5.
Wtorek, 22 lutego, 0.15 — 8.00 — Jaki´s maniak zrobił to celowo. To sabota˙z. . . Matthew Conway, pi˛ec´ dziesi˛ecioletni szef stacji płonał ˛ z w´sciekło´sci. Płonał ˛ niemal tak intensywnie, jak przemieniony w nocna˛ pochodni˛e barak, w którym znajdowała si˛e ich radiostacja. Beaumont stojac ˛ w smugach mgły, w s´wietle silnej lampy zapalonej przez doktora Conwaya nad tym, co jeszcze niedawno było zupełnie dobra˛ radiostacja,˛ przygladał ˛ si˛e uwa˙znie szczatkom ˛ baraku. Zw˛eglone kikuty znaczyły miejsca, gdzie wznosiły si˛e s´ciany. Pod kupa˛ popiołu le˙zał poskr˛ecany kawał metalu, a gryzacy ˛ smród spalenizny dryfował w nieruchomym powietrzu bezwietrznej nocy. Barak spłonał ˛ do samych fundamentów. Pasma dymu wirowały mieszajac ˛ si˛e i łacz ˛ ac ˛ ze smugami mgły. — Dlaczego od razu sabota˙z? — zdziwił si˛e Beaumont, zdejmujac ˛ karabin przewieszony przez rami˛e. — Kiedy tu dobiegłem, ogie´n był du˙zy, ale nie do tego stopnia — powiedział z pasja˛ Conway. — Rickard, radiooperator — spotkałe´s go zaraz po przybyciu — pierwszy zauwa˙zył po˙zar. Gdy ja tutaj dotarłem, to było ju˙z prawdziwe piekło. Mimo to drzwi nie pu´sciły. Zauwa˙zyłem kilka drzazg wokół zamka. Wygladało, ˛ jakby kto´s si˛e włamał. — To ogie´n mógł zablokowa´c zamek — odparł Beaumont niedbale. Próbował wprowadzi´c troch˛e spokoju. Od chwili, gdy przybyli do bazy, dziesi˛ec´ minut temu, wyczuł nieomylnie napi˛ecie panujace ˛ pomi˛edzy trzema m˛ez˙ czyznami oczekujacymi ˛ na ewakuacj˛e z nieszcz˛esnej stacji. Napi˛ecie, które było obecne jeszcze zanim barak z radiostacja˛ stanał ˛ w płomieniach. — Nie podoba mi si˛e to — zaprotestował Conway. — Tam był grzejnik Colemana. To ten poskr˛ecany kawałek metalu. Z tego, co udało mi si˛e zobaczy´c przez drzwi, le˙zał na boku. A stał prosto, kiedy Rickard wychodził z baraku. — Mo˙ze przewróciła go siła ognia. . . — Na miło´sc´ boska,˛ czy tobie si˛e wydaje, z˙ e zwariowałem? Owszem, siedz˛e na tej wyspie od trzech lat, ale ciagle ˛ jeszcze jestem przy zdrowych zmysłach. Ten grzejnik jest ci˛ez˙ ki. Musiałby´s go porzadnie ˛ kopna´ ˛c, z˙ eby przewróci´c. — Dobrze, dobrze, Matt, uspokój si˛e. — Beaumont obszedł dookoła tlac ˛ a˛ si˛e ruin˛e. Znał Conwaya sprzed trzech lat, a w czasie jego pobytu na Target-5 dwu87
krotnie odwiedzał go na stacji dryfujacej ˛ wówczas kilkaset mil na północ w odniesieniu do aktualnej niebezpiecznej pozycji. Jednak teraz, kiedy baza trwała zatopiona we mgle, wszystko nabierało innego wymiaru. Gdy spostrzegli ogie´n, ruszyli pospiesznie w stron˛e bazy, nie próbujac ˛ nawet znale´zc´ wła´sciwego doj´ s´cia na wysp˛e, rampy dla Kotów Snie˙znych. Brnac ˛ w stron˛e pomara´nczowej łuny, wciagn˛ ˛ eli sanie na rodzaj muru o wysoko´sci co najmniej dwudziestu stóp, urwisko nad wła´sciwym polem polarnym stanowiace ˛ brzeg wyspy. — A tamta bryła metalu, która˛ ledwie wida´c w kacie, ˛ to jest nasza radiostacja — zawołał Conway. — To była nasza radiostacja — poprawił si˛e. — Teraz ju˙z nie mamy z˙ adnej mo˙zliwo´sci kontaktu ze stałym ladem. ˛ Jeste´smy odci˛eci a˙z do czasu, gdy pojawi si˛e samolot. — Co nastapi ˛ za dziesi˛ec´ dni — doko´nczył Beaumont stajac ˛ obok Amerykanina. – Dlaczego zostawiaja˛ was tutaj tak długo? — To mój idiotyczny pomysł. — Conway był wyra´znie rozgoryczony. — Nigdy dotad ˛ nie mieli´smy okazji przeprowadzi´c sondowania gł˛ebinowego i testów zasolenia tak daleko na południe, wi˛ec my´slałem, z˙ e to szansa zesłana przez niebo. Tylko nie przewidziałem mgły. A teraz jeszcze to. . . — Swoja˛ droga,˛ kto mógłby podpali´c barak? — spytał Beaumont. ˙ — Jest nas tu tylko trzech. Zaden z nas. Nie wiem. Jestem ju˙z chyba zm˛eczony — zmienił temat. — Co z tym Rosjaninem, który ma si˛e tu zjawi´c? — Nazywa si˛e Gorow, Michaił Gorow. — Beaumont improwizował wymijajac ˛ a˛ odpowied´z. Conway nie miał klauzuli dost˛epu. — Nie wiem o nim wiele, ale domy´slam si˛e, z˙ e w Waszyngtonie uwa˙zaja,˛ i˙z ten człowiek mo˙ze powiedzie´c im co´s o politycznych układach w Rosji. Powinien by´c teraz w drodze z Bieguna Północnego 17. — I dlatego ty tutaj jeste´s? — Mam go przeja´ ˛c i dostarczy´c do Curtis Field. Proste, prawda? — Proste!? Przez pływajace ˛ pole? — Conway przyjrzał si˛e Anglikowi uwa˙znie. — Nie podjałbym ˛ si˛e takiej wycieczki za sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy dolarów. — Skrzywił si˛e pocierajac ˛ kuleczki lodu oblepiajace ˛ mu brwi. — A wiedziałbym, co zrobi´c z taka˛ suma.˛ Wracajmy. — Czy jest tu jakie´s miejsce, gdzie mogliby´smy spokojnie porozmawia´c? Tylko we dwóch. — Laboratorium. To niedaleko. — Conway poprowadził traktem z ubitego s´niegu pomi˛edzy ocalałymi barakami. Beaumont dałby głow˛e, z˙ e mgła znowu zg˛estniała. Dałby głow˛e tak˙ze za to, z˙ e Conway miał całkowita˛ racj˛e. Barak radiostacji został rozmy´slnie podpalony. Jednak nie chciał podsyca´c napi˛ecia panujacego ˛ na wyspie i był to smutny powód, dla którego musiał zachowa´c spokój. Je˙zeli Gorow dotrze tutaj, to zabiora˛ go ze soba,˛ zostawiajac ˛ trzech naukowców na Target-5. Co do Conwaya nie miał z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci i darzył go zaufaniem, ale nie znał Rickarda. Sondeborga nie musiał zna´c. Jedno spojrzenie na specjali88
st˛e od bada´n siły przyciagania ˛ wystarczyło mu, by stwierdzi´c, z˙ e ten znajduje si˛e na skraju załamania nerwowego. Je´sli zabiora˛ stad ˛ Gorowa i odejda,˛ a tu przyjda˛ Rosjanie i zaczna˛ naciska´c, ludzie, którzy zostana˛ w bazie, nie moga˛ im nic powiedzie´c. I nie powiedza,˛ je´sli nie b˛eda˛ wiedzieli. — Odtajesz troch˛e — powiedział Conway, otwierajac ˛ drzwi baraku na ko´ncu szeregu. — Zostawiłem właczony ˛ grzejnik. Rozmiary pomieszczenia były w przybli˙zeniu takie same jak głównego baraku, w którym znale´zli si˛e po przybyciu; du˙zy pokój mierzacy ˛ około pi˛etna´scie na dwadzie´scia stóp. Wzdłu˙z s´cian stały paki z dobytkiem bazy przygotowanym do ewakuacji, tylko w jednym rogu ostał si˛e pot˛ez˙ ny stalowy statyw podtrzymuja˛ cy ogromny kołowrót. Conway wskazał podpor˛e. — T˛edy spuszczali´smy kamer˛e podwodna,˛ z˙ eby zerkna´ ˛c na morskie dno. Potem przez ten sam otwór prowadzilis´my wiercenia rdzeniowe. Masz ochot˛e zajrze´c? Conway pochylił si˛e i podwa˙zył fragment zbitej z desek posadzki pod statywem. Okazał si˛e on szeroka˛ klapa˛ i Beaumont zajrzał w czworoboczna˛ dziur˛e o przekatnej ˛ około czterech stóp. Sze´sc´ stóp ni˙zej znajdowała si˛e kolejna warstwa desek. — W razie potrzeby b˛edziemy mogli schowa´c tu Gorowa — zasugerował Conway. — B˛edzie mu cholernie zimno, ale to najlepsze, co mogłem wymy´sli´c. Beaumont popatrzył na Conwaya ponad dziura.˛ — O czym ty mówisz? — Posłuchaj, Keith, powiedziałem ci, z˙ e jestem przy zdrowych zmysłach. Od granicy mgły prowadzisz ze soba˛ dwóch ludzi przez pływajace ˛ pole lodowe. Wcze´sniej zostali´scie przetransportowani s´migłowcem. Sam mi to powiedziałe´s. Ów Gorow, który musi by´c dosy´c wa˙zna˛ osobisto´scia,˛ ucieka z radzieckiej bazy i dociera tutaj. To oznacza, z˙ e ludzie z radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa przyb˛eda˛ w s´lad za nim. Mam racj˛e? — Sam ci to powiedziałem. — Tak, ale nie powiedziałe´s mi, z˙ e moja radiostacja została zniszczona spe˙ cjalnie! Podpalili ja,˛ z˙ eby nas odizolowa´c. Zeby´ smy nie mogli zawiadomi´c Curtis Field, kiedy znajda˛ si˛e tu Rosjanie. Domy´sliłem si˛e tego teraz, gdy szli´smy od pogorzeliska. Mam racj˛e? — Co jest pod tamtymi deskami? — zapytał Beaumont. — Tak, masz racj˛e. Ale nie pu´sc´ pary z ust przy Rickardzie albo Sondeborgu. — B˛ed˛e milczał jak głaz — Conway pochylił si˛e ponownie, chwycił lin˛e przywiazan ˛ a˛ do haka i pociagn ˛ ał ˛ ja.˛ Deski odchyliły si˛e jak klapa na zawiasach ukazujac ˛ pod spodem czarna˛ pustk˛e. Conway zapalił lamp˛e i skierował w otwór mocny strumie´n s´wiatła, który zginał ˛ w nie ko´nczacej ˛ si˛e ciemno´sci. Beaumont poczuł ci˛ez˙ ka˛ wo´n soli. Na granicy jasno´sci s´ciany lodu wzniecały błyszczace ˛ iskierki. — Tam w dole jest Arktyka — powiedział Conway. — Dwie´scie stóp lodu. Niezłe miejsce na schowanie ciała. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e do tego nie dojdzie — odparł zwi˛ez´ le Beaumont.
89
˙ — To był dowcip. Zeby rozładowa´c napi˛ecie — Conway opu´scił klap˛e na złowieszczy otwór. — Prawdopodobnie zauwa˙zyłe´s, z˙ e jestem troch˛e zdenerwowany. Mo˙ze lepiej to zrozumiesz, je´sli ci powiem, z˙ e Michaił Gorow jest w sasiednim ˛ baraku.
***
Radziecki uciekinier, czołowy oceanograf Zwiazku ˛ Radzieckiego, twórca „systemu Katarzyny”, le˙zał nieprzytomny na pryczy ustawionej pod s´ciana˛ baraku. Derki, którymi opatulony był pod brod˛e, odsłaniały jedynie szkaradnie pokiereszowana˛ twarz, szerokie, na wpół uchylone wargi i g˛estwin˛e prostych ciemnych włosów odrzuconych z czoła. Gorow oddychał gło´sno. Podobnie jak Leonid Bre˙zniew, miał grube brwi, ale policzki zapadni˛ete i ziemistego koloru. — Zjawił si˛e tu pół godziny przed wami — wyja´snił Conway. — Wła´snie byłem sam przy płonacym ˛ baraku radiostacji, gdy chwiejac ˛ si˛e i potykajac ˛ wyszedł z mgły. Na poczatek ˛ zabrałem go tutaj, bo było najbli˙zej. Ironia losu, pomy´slał Beaumont, kto´s popełnił wielka˛ pomyłk˛e, podpalajac ˛ barak radiostacji, poniewa˙z to wła´snie błyszczaca ˛ pochodnia płonacego ˛ baraku pomogła im zlokalizowa´c wysp˛e. A Gorow bez watpienia ˛ skorzystał z tego samego ognistego drogowskazu. Rosjanin poruszył si˛e niespokojnie we s´nie, wymamrotał co´s, co mogło by´c dziewcz˛ecym imieniem Rachel i ponownie znieruchomiał. — Bardzo z nim z´ le? — zapytał Beaumont. — Byłe´s kiedy´s lekarzem, powiniene´s wiedzie´c. — Odmro˙zenia nie sa˛ takie gro´zne, na jakie wygladaj ˛ a.˛ Opatrzyłem niektóre blizny i s´wie˙ze rany. Nie mógł si˛e uspokoi´c, bredził i był bliski histerii, wi˛ec zaaplikowałem mu s´rodek uspokajajacy. ˛ Z tego, co mówił, wynikało, z˙ e powinienem wiedzie´c o jego przybyciu, wi˛ec zostawiłem go w spokoju. Sadziłem, ˛ z˙ e to objaw histerii. — Jak tutaj dotarł? — Najwyra´zniej szedł z saniami przez pole lodowe. — Nie jeste´s tego pewien, Matt? — zapytał Beaumont. — Niepotrzebnie zawracasz sobie głow˛e. . . — To wa˙zne! Je˙zeli jego sanie zostały gdzie´s na lodzie, a Rosjanie je znajda,˛ b˛eda˛ wiedzieli, z˙ e jest tutaj. — Rozumiem, przepraszam. Powiedział mi, z˙ e psy uciekły mu gdzie´s tu w pobli˙zu. Musiał si˛e przespa´c i niedokładnie je sp˛etał. Potem sam ciagn ˛ ał ˛ sanie i to go niemal zabiło. Gdy zobaczył w oddali blask płonacego ˛ baraku, zostawił sanie i dobrnał ˛ tu sam. — Conway wyciagn ˛ ał ˛ papierosa z paczki podsuni˛etej przez 90
Beaumonta. W chwili, gdy potarł zapałk˛e, Rosjanin poruszył si˛e ponownie. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e zostawił sanie w odległo´sci około pół mili od urwiska. Czy to z´ le? — Mogło by´c gorzej. Skad ˛ wiesz, z˙ e to on jest Michaiłem Gorowem? — Powiedział mi. . . — To jego kurtka? — Beaumont podniósł ze stołu park˛e i zaczał ˛ przeglada´ ˛ c kieszenie. — Nie przypominam sobie, z˙ eby´s miał prycz˛e w tym baraku, kiedy byłem tu ostatnio. — Nie miałem. — Conway u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — Według wersji oficjalnej, mam do wykonania tyle oblicze´n, z˙ e kiedy sko´ncz˛e, chc˛e po prostu runa´ ˛c na łó˙zko. W rzeczywisto´sci chocia˙z na kilka godzin uwalnia mnie to od towarzystwa tamtych dwóch. — Szczególnie od towarzystwa Sondeborga? — Beaumont uwa˙znie przeszukiwał portfel, rozkładajac ˛ na stole jego zawarto´sc´ . — Szczególnie od towarzystwa Sondeborga. Szybko si˛e denerwuje. A to z kolei wyprowadza z równowagi Rickarda. Panika jest po´sród ludzkich dolegliwo´sci najbardziej zara´zliwa˛ choroba.˛ Czy naprawd˛e musisz przeglada´ ˛ c jego rzeczy osobiste? — zapytał Conway nieco rozdra˙zniony. — Tak! Ta karta potwierdza, z˙ e jest on Michaiłem Gorowem — odparł sceptycznie Beaumont. — Problem w tym, z˙ e nie mamy jego zdj˛ecia. Mówił co´s o pos´cigu? — Nie. Ucichł zaraz po tym, jak wsadziłem go do łó˙zka. Sadz˛ ˛ e, z˙ e zrobił si˛e podejrzliwy, poniewa˙z nic o nim nie wiedziałem. Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której umie´sciłem go w tym baraku. Chciałem go ukry´c. — Beaumont popatrzył na niego przez chwil˛e nic nie mówiac. ˛ Przeszukiwał teraz wilgotna˛ park˛e Rosjanina. W pobli˙zu grzejnika właczonego ˛ przez Conwaya s´nieg stopił si˛e na futrze. — Pozostali nie wiedza,˛ z˙ e on tu jest — ciagn ˛ ał ˛ Conway. — Powiedział wystarczajaco ˛ du˙zo, z˙ ebym si˛e zorientował, i˙z jest uciekinierem. Odgadłem te˙z, z˙ e ludzie z radzieckiej słu˙zby bezpiecze´nstwa moga˛ by´c na jego tropie. Nie chc˛e spowodowa´c wi˛ekszej paniki, ni˙z ta, z która˛ ju˙z mam do czynienia. — Conway przerwał. — I gdybym musiał go ukry´c, nie miałbym z˙ adnej gwarancji, z˙ e Sondeborg b˛edzie trzymał j˛ezyk za z˛ebami. Beaumont popatrzył na Amerykanina z niespodziewanym szacunkiem. — To było rozsadne ˛ posuni˛ecie, Matt. Bardzo rozsadne. ˛ Je˙zeli Rosjanie naprawd˛e si˛e tu pojawia,˛ mo˙ze okaza´c si˛e bardzo pomocne. Mo˙zliwe, z˙ e b˛edziemy zmuszeni schowa´c Gorowa w tej dziurze lada moment. . . — Nie miałem na my´sli z˙ ywego człowieka — zaprotestował Conway. — Mówiłem ci ju˙z, to był tylko dowcip. Na Boga, gdyby´s go tam wsadził, zamarzłby na s´mier´c. — Je´sli go opatulimy porzadnie, ˛ jak kokon, to nie. I wsadzimy razem z nim niewielki grzejnik. Nie b˛edzie tam zbyt długo. Tylko tyle, ile czasu Rosjanie b˛eda˛ przeszukiwali baz˛e. 91
— Przeszukiwali baz˛e! — Conway był oburzony. — Nie moga˛ tego zrobi´c. Nad tym miejscem powiewa ameryka´nska flaga. . . Z jednej z gł˛ebokich kieszeni parki Beaumont wydobył długa˛ tub˛e, mierza˛ ca˛ około stopy długo´sci i dosy´c ci˛ez˙ ka.˛ — Matt, niezupełnie mnie zrozumiałe´s. I to jest jeszcze jedna sprawa, o której nie powinni wiedzie´c tamci dwaj. Jestes´my całkowicie odizolowani, odci˛eci od s´wiata. Nie przyleci tu z˙ aden samolot, bo nie znajdzie nas we mgle. Radionadajnik został unieszkodliwiony. Je˙zeli wszyscy mieszka´ncy stacji rozpłyna˛ si˛e teraz w powietrzu, nikt nigdy nie zdoła udowodni´c, co si˛e wydarzyło naprawd˛e. Conway osunał ˛ si˛e powoli na twarde drewniane krzesło i popatrzył na Beaumonta. — I kto tu teraz panikuje? — zapytał z wymuszonym u´smiechem. — W rzeczywisto´sci sam nie wierzysz w to, co mówisz. Nie o´smieliliby si˛e. . . — Wyja´snijmy to sobie — odparł chłodno Beaumont. — Takie działanie nie b˛edzie wymagało z˙ adnej s´miało´sci, jedynie odrobiny bezwzgl˛edno´sci. Załó˙zmy, ´ znych Kotów został znaleziony na polu lodowym zaz˙ e jeden z waszych Snie˙ ledwie kilka mil stad, ˛ z pustym zbiornikiem paliwa. Gdy mgła si˛e podniesie i kto´s wreszcie przyleci na Target-5, znajdzie pusta˛ baz˛e, spalony barak radio´ znego Kota na lodzie. Jaki wniosek wyciagnie? stacji i Snie˙ ˛ Gdy zostali´scie odci˛eci przez mgł˛e, ogarn˛eła was panika. Tym wi˛eksza, z˙ e stracili´scie jedyna˛ mo˙zliwo´sc´ nawiazania ˛ kontaktu ze stałym ladem. ˛ Próbowali´scie wi˛ec wydosta´c si˛e stad ˛ o własnych siłach. Gdy zabrakło wam paliwa, usiłowali´scie wróci´c na wysp˛e, a po drodze wam si˛e co´s przydarzyło. Niespodziewanie otworzył si˛e kanał, zasypały was bloki lodowe spadajace ˛ z torosu. . . — To straszne — zaprotestował Conway. — Roztaczasz przede mna˛ wizj˛e morderstwa z premedytacja.˛ . . — Chc˛e, z˙ eby´s był przygotowany na najgorsze, Matt — odparł spokojnie Beaumont. — Roztaczam przed toba˛ wizj˛e działa´n radzieckiej Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa.
***
— Kiedy ruszamy? Langer zadał to pytanie umie´sciwszy psy w baraku znajdujacym ˛ si˛e naprzeciwko głównego budynku. Przygotowania do ewakuacji były ju˙z mocno zaawansowane i w zwiazku ˛ z tym co najmniej połowa baraków na wyspie s´wieciła pustkami. Wzdłu˙z s´cian pomieszczenia, które wybrali dla psów, stały skrzynie zapełnione ekwipunkiem, oczekujace ˛ na samolot, który powinien si˛e zjawi´c za dziesi˛ec´ dni. 92
— Jak tylko Gorow b˛edzie zdolny do wymarszu. W razie niebezpiecze´nstwa wcze´sniej. A to bardzo prawdopodobne — odparł Beaumont. Langer właczył ˛ grzejnik, który przyniósł ze soba˛ i spojrzał skrzywiony w gór˛e. — Spodziewamy si˛e towarzystwa? Niesympatycznego? — Ju˙z raz tu byli. Wtedy, gdy podpalili barak radiostacji. Sadz˛ ˛ e, z˙ e nadal sa˛ bardzo blisko. Horst, jak ju˙z tu troch˛e uporzadkujesz, ˛ chc˛e, z˙ eby´s odpakował nadajnik i wysłał nieszyfrowana˛ wiadomo´sc´ do Curtis Field: Radiostacja Target-5 wyeliminowana. Sabota˙z. Powtórz słowo „sabota˙z” kilka razy, potem nadaj sygnał ko´ncowy i zapakuj nadajnik z powrotem. Langer poklepał s´piacego ˛ Bismarcka. Pies uchylił jedno zamglone s´lepie i zamknał ˛ je na powrót. — To znaczy, z˙ e mam nie czeka´c na potwierdzenie przyj˛ecia? — Ta wiadomo´sc´ nie jest przeznaczona dla Curtis Field. Wysyłamy ja˛ do radzieckich zespołów monitorujacych ˛ na Biegunie Północnym 17. — Czy nie zechciałby´s wyja´sni´c mi tego zadziwiajacego ˛ polecenia? — spytał Langer. — Tak tylko, z˙ ebym mniej wi˛ecej orientował si˛e, co robi˛e i co si˛e dzieje? — Pó´zniej. Kiedy sko´nczysz nadawa´c, chc˛e, z˙ eby´s na zmian˛e z Samem pilnował baraku, w którym jest Gorow. Je´sli b˛eda˛ jakie´s kłopoty, wystrzel raz w powietrze. Kiedy Sam b˛edzie na warcie, spróbuj si˛e przespa´c. — Tobie te˙z przydałoby si˛e troch˛e snu — zauwa˙zył Langer. — Przeszli´smy swoje na tej dryfujacej ˛ krze. Ale mog˛e zapomnie´c o s´nie, je˙zeli b˛edzie to oznaczało, z˙ e szybciej si˛e stad ˛ wyniesiemy. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. Wiesz, ci trzej osobnicy sa˛ na granicy histerii. — I dlatego musimy si˛e z nimi delikatnie obchodzi´c — ostrzegł Beaumont. Wyszedł z baraku zagł˛ebiajac ˛ si˛e w mro´zna˛ noc, a gdy zamknał ˛ za soba˛ drzwi, uczucie lodowatego zimna spot˛egowało si˛e. W zasi˛egu wzroku miał tylko niewyra´zne zarysy głównego budynku, który znajdował si˛e zaledwie sze´sc´ stóp od niego, odgrodzony biegnacym ˛ mi˛edzy dwoma rz˛edami baraków traktem ubitego s´niegu. Mgła zg˛estniała znowu i zdawała si˛e intensywnie´c z sekundy na sekund˛e. Stał i uwa˙znie słuchał. W pobli˙zu rozró˙znił ciche buczenie generatora, zapewniajacego ˛ o´swietlenie Target-5. Du˙zo dalej słyszał co´s innego, stłumione zgrzytanie i pomruki pływajacego ˛ pola lodowego okalajacego ˛ wysp˛e. Gdy Target-5 p˛eknie pod jego niewyobra˙zalnie silnym naporem, katastrofa nastapi ˛ bardzo szybko. Pojawia˛ si˛e szczeliny i p˛ekni˛ecia. Rozszerza˛ si˛e w kanały, które z kolei otworza˛ bezdenne przepa´scie. A˙z wreszcie cała wyspa podda si˛e po trzydziestu latach bezustannej walki z naporem pływajacego ˛ pola lodowego. Jednak to nie wyspa wzbudzała obawy Beaumonta, lecz to, co si˛e na niej znajdowało. Co poruszało si˛e w ciemno´sci, poza zasi˛egiem wzroku, wewnatrz ˛ g˛estej, skł˛ebionej mgły oblepiajacej ˛ wszystko dookoła. Popatrzył w kierunku wzgórza, którego nie mógł dojrze´c, tego wysokiego na czterdzie´sci stóp, zadziwiajacego ˛ zjawiska, które uwi˛eziło kamienie płynac ˛ wraz z nimi po morzu, setki mil od najbli˙zszego wybrze˙za. Oczy piekły go od mrozu. Horst miał racj˛e, był cholernie 93
zm˛eczony. Przeciał ˛ „ulic˛e”, otworzył drzwi głównego budynku i zawołał Graysona. Czekał na zewnatrz, ˛ a˙z tamten wło˙zy swoja˛ park˛e. Amerykanin, jak zwykle, nie zadał ani jednego pytania, póki Beaumont nie sko´nczył wyja´snia´c mu sprawy Gorowa. Odezwał si˛e tylko raz, przewieszajac ˛ karabin przez rami˛e i ruszajac ˛ w poprzek traktu. — B˛eda˛ kłopoty. Utopiłbym ch˛etnie tego Sondeborga w najbli˙zszym kanale. Beaumont wszedł do baraku, zaniknał ˛ za soba˛ drzwi i zesztywniał. Z zewnatrz ˛ słyszał podniesione głosy, lecz teraz kłócacy ˛ si˛e z Conwayem Sondeborg ju˙z krzyczał. — Nie mo˙zemy połaczy´ ˛ c si˛e z ladem ˛ przez spalony nadajnik — wrzeszczał. — A je˙zeli wyspa zacznie si˛e rozłamywa´c, zanim przyleci samolot? Jeste´smy w pułapce! Specjalista od siły przyciagania, ˛ m˛ez˙ czyzna o szczupłej twarzy, zamilkł na widok wchodzacego ˛ Beaumonta. Pod przeciwległa˛ s´ciana˛ znajdowały si˛e dwie pi˛etrowe prycze. Jeff Rickard, operator radiostacji, siedział na ni˙zszym łó˙zku jednej z nich z˙ ujac ˛ zapałk˛e i obserwujac ˛ Sondeborga. Conway opierał si˛e o stół ustawiony na s´rodku pomieszczenia, z r˛ekami zało˙zonymi na piersiach i twarza˛ zaczerwieniona˛ rumie´ncem, który na pewno nie miał nic wspólnego z temperatura˛ panujac ˛ a˛ w pomieszczeniu. — Harv, na lito´sc´ boska,˛ id´z, zdrzemnij si˛e troch˛e — mruknał ˛ Rickard. — Mamy. towarzystwo, wi˛ec mo˙ze przestaniemy wywleka´c wszystkie brudy. Radiotelegrafista, pogodny m˛ez˙ czyzna o kr˛econych czarnych włosach, miał trzydzie´sci dwa lata. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, by złapa´c koleg˛e za rami˛e. Sondeborg usunał ˛ si˛e i spojrzał nie˙zyczliwie na Beaumonta. — Po co tu przyszli´scie? — zapytał. — Ju˙z ci mówiłem — wyja´snił cierpliwie Beaumont. — Nasz s´migłowiec rozbił si˛e na lodzie i mieli´smy du˙zo szcz˛es´cia, z˙ e udało nam si˛e. . . — Gówno prawda! Do cholery! Nie wierz˛e w ani jedno słowo! — Przykro mi to słysze´c – w głosie Beaumonta zabrzmiała uszczypliwa nutka. Postawił karabin w kacie, ˛ zdjał ˛ park˛e i poło˙zył ja˛ na stole. — Chyba co´s piłe´s, prawda? — Nie była to specjalnie błyskotliwa dedukcja, poniewa˙z smród alkoholu wydobywajacy ˛ si˛e wraz z oddechem specjalisty od siły cia˙ ˛zenia czu´c było na odległo´sc´ sze´sciu stóp. — Ma tu gdzie´s butelk˛e — poinformował Beaumonta Conway. — Nie mog˛e jej znale´zc´ . Ale mog˛e powiedzie´c, z˙ e to jest jego ostatnia wyprawa arktyczna. — Bracie, i ty mi to mówisz! — Sondeborg wykrzywił si˛e szyderczo. — Kiedy ju˙z wsiad˛ ˛ e do samolotu, jedyny lód, jaki kiedykolwiek zobacz˛e, b˛edzie w barze. — Gdzie bez watpienia ˛ sp˛edzisz reszt˛e swego z˙ ycia — zło´sliwie zauwa˙zył Beaumont.
94
Co´s si˛e załamało w Sondeborgu. Pochylił si˛e, chwycił oskard le˙zacy ˛ pod stołem — niewielkie, por˛eczne narz˛edzie, i wyprostował si˛e powoli, mierzac ˛ Beaumonta spojrzeniem przepełnionym s´lepa˛ furia.˛ — Odłó˙z to! — rozkazał ostro Conway. — Ten wielgachny Angliczyna za du˙zo sobie pozwala — wycedził Sondeborg wysuwajac ˛ przed siebie prawa˛ stop˛e. — Zosta´n na miejscu, Rickard — ostrzegł Beaumont. — Zdaje si˛e, z˙ e nie jestem tu specjalnie lubiany — ciagn ˛ ał ˛ biorac ˛ ze stołu park˛e. — Nie chc˛e by´c przyczyna˛ kłopotów, Conway — dorzucił — pójd˛e do innego baraku. — Chwycił park˛e tak, jakby miał zamiar ja˛ zało˙zy´c, obserwowany przez tracacego ˛ pewno´sc´ Sondeborga. Nagle zrobił szybki zwrot i, jak matador mulet˛e, zarzucił kurtk˛e na prawe rami˛e Sondeborga. Ten zaczał ˛ wymachiwa´c r˛eka,˛ by wyswobodzi´c oskard i wówczas Beaumont uderzył go. Uderzył krótkim, ostrym ciosem, który odrzucił Sondeborga w tył, a˙z na łó˙zko. Specjalista od siły cia˙ ˛zenia zatoczył si˛e, upadł połowa˛ ciała na prycz˛e i osunał ˛ nieprzytomny na podłog˛e. — Obejrzyj go — mruknał ˛ Beaumont. — Jak szybko odzyska przytomno´sc´ ? Conway pochylił si˛e nad Sondeborgiem i zbadał go pospiesznie, potem powiedział: — Jest sztywny. Po tym, co wypił, b˛edzie w takim stanie przez kilka godzin. . . — Mo˙zemy go stad ˛ zabra´c? Do innego baraku. — W sasiednim ˛ sa˛ dwie prycze. . . — Chc˛e, z˙ eby si˛e tam znalazł — powiedział szorstko Beaumont. — Chc˛e te˙z, z˙ eby został zwiazany. ˛ — Zwiazany? ˛ — powtórzył Conway ze zdumieniem. — Zwiazany. ˛ — Beaumont podniósł z podłogi oskard. — Człowiek, który jest zdolny zaatakowa´c drugiego czym´s takim, musi zosta´c pozbawiony swobody ruchów i zamkni˛ety na klucz. — Conway otworzył usta chcac ˛ co´s powiedzie´c, lecz Rickard pozbierał ju˙z Sondeborga z podłogi i przerzucił go sobie przez rami˛e. — Mam swoje powody — powiedział zwi˛ez´ le Beaumont — wi˛ec zamknij drzwi na klucz. — Podszedł do wysokiego kredensu stojacego ˛ pod s´ciana,˛ si˛egnał ˛ na jego szczyt i wział ˛ co´s w r˛ek˛e. Conway przygladał ˛ si˛e z niedowierzaniem przedmiotowi, który Beaumont ustawił na stole. — A wi˛ec tam była. — Jestem wy˙zszy od was — wyja´snił Beaumont. — Zobaczyłem to od razu, gdy tu wszedłem. Sa˛ tam jeszcze dwie. — Skad ˛ on to ma, do diabła? — Conway wział ˛ ze stołu flaszk˛e i przygladał ˛ si˛e jej z bliska, nie mogac ˛ uwierzy´c własnym oczom. Trzymał w r˛eku butelk˛e radzieckiej wódki. — Nie mógł tego dosta´c od Mi´nskiego. On jest niewinny. To szef Bieguna Północnego 17. Bywał tu czasami, z˙ eby zobaczy´c, jak nam si˛e wiedzie. ˙ — Zeby zdoby´c informacje — poprawił go Beaumont. — Rosjanie zbieraja˛ szczegółowe dane na temat ka˙zdej bazy ameryka´nskiej w Arktyce. To powszech95
nie wiadome. Mi´nski dostawał informacje od Sondeborga w zamian za alkohol, którego nie pozwalałe´s mu mie´c. Teraz mo˙ze zgodzisz si˛e ze mna,˛ z˙ e trzeba go zamkna´ ˛c na klucz?
***
— Martwi mnie ten sygnał — stwierdził Dawes. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e jeste´smy w krytycznej sytuacji. Wysyłam samolot na Target-5. ˙ — Ale˙z tam ciagle ˛ jest mgła — zaprotestował Adams. — Zaden samolot nie zdoła wyladowa´ ˛ c. — Ten sygnał radiowy oznacza, z˙ e barak z radiostacja˛ został spalony. U˙zyli słowa sabota˙z. Zaczekamy na przeja´snienie i wysyłam transport. Poleci Ridgeway. — A jak wyladuje? ˛ — Nie wiem — przyznał Dawes. — Ale je˙zeli ktokolwiek mo˙ze tego dokona´c, to wła´snie Ridgeway. Ladował ˛ na Target-5 ju˙z pi˛ec´ razy, w ró˙znych cz˛es´ciach Arktyki i jest najlepszym cywilnym pilotem w promieniu kilkudziesi˛eciu tysi˛ecy mil. Wydaj rozkazy Fullerowi. — Nie podoba mi si˛e to — stwierdził Adams, podnoszac ˛ słuchawk˛e telefonu, by porozumie´c si˛e z kontrolerem lotniska. — Ridgewayowi te˙z si˛e nie spodoba — odparł Dawes.
***
— Nadałem wiadomo´sc´ — poinformował Beaumonta Langer, zatrzaskujac ˛ drzwi. Rozejrzał si˛e po baraku. — Gdzie wszyscy? — Kłada˛ Sondeborga do łó˙zka. Po tym, jak go u´spiłem — opowiedział Langerowi, co si˛e wydarzyło. — Nie sadz˛ ˛ e, by ktokolwiek si˛e zorientował, z˙ e to ja sprowokowałem Sondeborga do bójki. Oczyszczam teren. — Zastanawiasz si˛e, czy przyjda˛ Rosjanie? — Langer rzucił park˛e na kurtk˛e Beaumonta le˙zac ˛ a˛ na stole. — Bo˙ze, jak zimno. Lepiej b˛edzie, je´sli zmieni˛e Sama za kilka minut. — Nie zastanawiam si˛e, czy przyjda.˛ Jestem tego pewien — odparł Beaumont stanowczo. — Nie wiem tylko, czy zjawia˛ si˛e przed, czy po naszym odej´sciu. Je˙zeli przed, nie chc˛e dopu´sci´c do tego, z˙ eby mogli zadawa´c pytania takiemu wymoczkowi jak Sondeborg — wskazał butelk˛e wódki stojac ˛ a˛ na stole. — Szczegól-
96
nie, z˙ e był ju˙z ich informatorem. Powiedział im, w którym baraku jest radiostacja. — Tego nie musiał im nikt mówi´c. Z daleka wida´c maszt. Beaumont pochylił si˛e nad stołem i nalał z termosu kawy przygotowanej przez Conwaya. — Wlej w siebie troch˛e tego. A jednak potrzebowali informacji, z˙ e nikt tam nie nocuje. W niektórych bazach arktycznych operator ma prycz˛e w baraku radiostacji, z˙ eby mógł cały czas czuwa´c przy aparacie. Tutaj nie jest to konieczne. Rickard zagladał ˛ do baraku jedynie wtedy, kiedy sam miał zamiar u˙zywa´c nadajnika. — Beaumont szturchnał ˛ palcem metalowe tuby długo´sci dwóch stóp ka˙zda, le˙zace ˛ na stole. — Poznajesz je? — Dwadzie´scia pi˛ec´ tysi˛ecy lat historii wewnatrz ˛ ka˙zdej z nich — Langer uniósł jedna˛ z tub i obejrzał ja˛ niedbale. — Czego to ludzie nie wymy´sla.˛ Mocuje si˛e ja˛ na ko´ncu s´widra i prowadzi w dno morskie na gł˛eboko´sc´ dziesi˛eciu tysi˛ecy stóp, a potem wyciaga ˛ z napełnionym rdzeniem. Wysyła si˛e pusta˛ tub˛e, która wraca napełniona próbka˛ morskiego dna. Warstwy geologiczne zgromadzone pod dnem morza przez tysiace ˛ lat zostały solidnie sprasowane przez ci˛ez˙ ar wody, wi˛ec wykorzystali´smy to. Dwadzie´scia pi˛ec´ tysi˛ecy lat, a mo˙zesz je nosi´c w kieszeni. — To wła´snie zrobił Gorow. Widzisz jaka´ ˛s ró˙znic˛e mi˛edzy nimi? Langer obejrzał tuby dokładniej. Obie były skorodowane i poprzecierane w trakcie długiej podmorskiej podró˙zy, jaka˛ odbyły, przez s´wider wpychajacy ˛ je w morskie dno. Obie tak˙ze zawierały próbki. — Zostały napełnione stosunkowo niedawno — odparł Langer — tak jak i te — skinał ˛ w kierunku bogatej kolekcji tub, która˛ Conway uło˙zył na szczycie skrzyni. — Ta nale˙zy do Gorowa — Beaumont wysunał ˛ rdze´n i za pomoca˛ scyzoryka podwa˙zył jego koniec. Gdy uniósł do góry koniec tuby, spora cz˛es´c´ , długo´sci około trzech cali, spadła mu na dło´n. Kiedy potrzasn ˛ ał ˛ tuba,˛ rdze´n na drugim ko´ncu pozostał na miejscu, za to od strony naruszonego ko´nca wypadło co´s błyszcza˛ cego i ciasno zwini˛etego. Mrugnał ˛ porozumiewawczo do Langera, ogladaj ˛ ac ˛ pod s´wiatło rolk˛e 35-milimetrowego filmu. — A to jest, je´sli si˛e nie myl˛e, mikrofilm z „mapami Katarzyny”. — Mój Bo˙ze. . . — No wła´snie. Mam w r˛eku kopi˛e całego radzieckiego systemu podwodnego naprowadzania na terenach arktycznych — Beaumont zrolował film, wsunał ˛ go na powrót do tuby, umie´scił na ko´ncu kawałek rdzenia. — Tak wi˛ec, je´sli nawet stracimy Gorowa, ciagle ˛ jeszcze b˛edziemy mieli to. — Kiedy si˛e obudzi, od razu zauwa˙zy, z˙ e znikn˛eła — przestrzegł Langer. — Gdybym był na jego miejscu, po przebudzeniu sprawdziłbym, czy jest tam, gdzie była. — No to pozwolimy mu by´c szcz˛es´liwym i wsadzimy ja˛ z powrotem do kieszeni jego parki — Beaumont podniósł ze stołu druga˛ tub˛e, nast˛epnie spojrzał na zegarek. Pierwsza w nocy czasu lokalnego. — Schowaj ja˛ z powrotem, gdy b˛e97
dziesz szedł zmieni´c Sama. A ja teraz poszukam jakiego´s łó˙zka, zanim zasn˛e na stojaco. ˛ Zda˙ ˛zył tylko zdja´ ˛c buty i uło˙zy´c si˛e na pryczy, gdy drzwi otworzyły si˛e z trzaskiem. Wrócił Langer. — Zdaje si˛e, z˙ e Rosjanie sa˛ tutaj. Sam słyszał silniki.
***
Sybirak dotarł z Bieguna Północnego 17 do wschodniego kra´nca mgły na pokładzie s´migłowca. Tam zamienił dotychczasowy s´rodek transportu na oczekuja˛ ´ cego go Snie˙znego Kota, wehikuł zostawiajacy ˛ za soba˛ przedziwne s´lady, w Arktyce u˙zywany do krótkodystansowych wycieczek. Pojazd posuwał si˛e na czterech gasienicach: ˛ dwóch przednich, które unosiły szoferk˛e i dwóch tylnych podtrzymujacych ˛ kabin˛e podobna˛ do tych, jakie maja˛ samochody ci˛ez˙ arowe. — Powinni´smy dotrze´c do ameryka´nskiej stacji około pierwszej — obwie´scił ´ znego Kota. Kramer, sadowiac ˛ si˛e obok Papanina, który przejał ˛ rol˛e kierowcy Snie˙ — Czyli, według naszych szacunków, w tym samym czasie, co Gorow, je˙zeli miał naprawd˛e du˙zo szcz˛es´cia. Pomimo mgły nie mieli z˙ adnych trudno´sci ze zlokalizowaniem lodowej wyspy. Oddział słu˙zby bezpiecze´nstwa, który wcze´sniej odwiedził Target-5, umie´scił na szczycie wzgórza w pobli˙zu obozu Conwaya urzadzenie ˛ elektroniczne, którego druga˛ cz˛es´c´ trzymał w r˛ekach Kramer i które prowadziło ich prosto do celu. Jednak była to przera´zliwie zimna wycieczka i Kramer trzasł ˛ si˛e jak osika, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Tak samo zreszta,˛ jak uzbrojeni m˛ez˙ czy´zni stłoczeni w kabinie za szoferka.˛ Omin˛eli s´nie˙zna˛ ramp˛e, która pozwoliłaby im wjecha´c bezpo´srednio na wy´ znego Kota na polu polarnym i pozostała˛ cz˛es´c´ drogi pokonali sp˛e. Zostawili Snie˙ pieszo. Jak w partii szachów rozgrywanej przez mistrza, tak i tutaj wszystko zostało przewidziane. Po dotarciu do urwiska, by pokona´c wysoka˛ na dwadzie´scia stóp przeszkod˛e, skorzystali ze specjalnego wyposa˙zenia przeznaczonego do wspinaczek. Gdy wdrapali si˛e na szczyt, Kramer uruchomił swoje pudełeczko i poprowadził przez mgł˛e na wzgórze upstrzone okraglakami. ˛ Tam kapry´sny kompas wskazał im pomoc, czyli kierunek, gdzie znajdowała si˛e grupa baraków. — Co´s tu jest nie tak — szepnał ˛ Papanin, gdy zszedł po zboczu wzgórza i nie znalazł nic. Co´s było nie tak. Od czasu, gdy zrobiono ostatnie powietrzne zdj˛ecie Target-5, zanim jeszcze baz˛e okryła mgła, wyspa obróciła si˛e o kilka stopni i tylko wielkiemu szcz˛es´ciu zawdzi˛eczał Sybirak fakt, z˙ e natknał ˛ si˛e na jeden z pustych baraków, zanim zorientował si˛e, z˙ e w ogóle jest w ameryka´nskiej bazie. W kilka minut pó´z98
niej, potykajac ˛ si˛e i bładz ˛ ac ˛ jak s´lepiec, odnalazł główny budynek, który był teraz, nawet na zewnatrz, ˛ rz˛esi´scie o´swietlony. Zastukał w drzwi dłonia˛ w r˛ekawicy, krzyknał ˛ po angielsku i wszedł do s´rodka. Posługiwał si˛e płynnie j˛ezykiem angielskim. Nauczył si˛e go w laboratorium j˛ezykowym w Charkowie na Ukrainie, szlifował w trakcie długich konwersacji z Guyem Burgesem w Moskwie, je˙zeli angielski zdrajca był akurat na tyle trze´zwy, by wyra´znie mówi´c. Nast˛epnie wi˛eksza˛ cz˛es´c´ roku 1967 sp˛edził w jednym z radzieckich konsulatów na południowym zachodzie Stanów Zjednoczonych. W jednym z konsulatów, których jedynym celem i zadaniem uzasadniajacym ˛ wydatki zwiazane ˛ z ich utrzymaniem było szpiegostwo. Jasne s´wiatła o´slepiły wychodzacego ˛ z mgły Papanina. Podniósł dło´n, by przesłoni´c oczy i dostrzegł trzech m˛ez˙ czyzn znajdujacych ˛ si˛e w baraku. Liczba zgadzała si˛e z tym, co Mi´nski mówił na temat stałej załogi Target-5 czekajacej ˛ na ewakuacj˛e. Pot˛ez˙ ny m˛ez˙ czyzna siedział na pryczy czyszczac ˛ karabin wycelowany w drzwi. Inny, nieco ni˙zszy, o pi˛eknych czarnych włosach, tak˙ze koło trzydziestki, stał bli˙zej wej´scia, z karabinem przewieszonym przez rami˛e, trzymajac ˛ w drugim r˛eku naoliwiony gałgan. Najstarszy z nich, majacy ˛ około pi˛ec´ dziesiatki, ˛ siedział pochylony nad stołem, z zało˙zonymi r˛ekoma i wyrazem napi˛ecia w oczach. — Wejd´z i zaniknij te cholerne drzwi — warknał ˛ ten wielki. Karabin uniósł si˛e odrobin˛e. — Nie! Tylko ty! Inni moga˛ zaczeka´c na zewnatrz. ˛ Stojace ˛ za Papaninem okutane w futra postacie, wszystkie co najmniej o stop˛e ni˙zsze od pot˛ez˙ nego Sybiraka, niewyra´znie majaczyły we mgle. Wszedł do s´rodka i skierował wzrok na m˛ez˙ czyzn˛e siedzacego ˛ na pryczy. — Jestem z Bieguna Północnego 17. . . — Powiedziałem, zamknij drzwi — powtórzył spokojnie wielkolud. — Doktor Kramer powinien by´c przy tym obecny — nalegał Papanin. — Chce was ostrzec przed czym´s bardzo powa˙znym. — W porzadku, ˛ Kramer mo˙ze wej´sc´ . Reszta czeka na zewnatrz. ˛ — Jest bardzo zimno. . . — Nikt was tu nie zapraszał. Papanin skrzywił si˛e i poczuł, z˙ e zaczyna ogarnia´c go zło´sc´ . Kramer dołaczył ˛ do niego, przepchnawszy ˛ si˛e mi˛edzy pozostałymi. M˛ez˙ czyzna z ładnymi włosami — i z karabinem — zatrzasnał ˛ drzwi przed nosem ludziom stojacym ˛ na zewnatrz ˛ i zaryglował je energicznie. Przykre skrzypienie rygla podziałało wszystkim na nerwy. Papanin rozejrzał si˛e szybko po baraku, szukajac ˛ oznak obecno´sci Gorowa na terenie stacji. Zobaczył rdzenie próbek poukładane na jednej z pak, le˙zacy ˛ obok nich oskard, kolejne paki pod s´cianami, termos i fili˙zanki na stole, o który opierał si˛e najstarszy z m˛ez˙ czyzn. Papanin był wystarczajaco ˛ wysoki, by dostrzec dwie pozostałe butelki wódki na szczycie kredensu. Nie wiedział jedynie, z˙ e zostały ju˙z znalezione. Sybirak zdjał ˛ wilgotna˛ park˛e i zarzucił ja˛ na oparcie krzesła. — Nazywam si˛e Wasilij — wyja´snił, nadal lustrujac ˛ wn˛etrze baraku. — Je99
stem oficerem administracyjnym radzieckich stacji badawczych, w tym równie˙z waszych sasiadów, ˛ Bieguna Północnego 17. Doktor Kramer pełni tam funkcj˛e oficera medycznego. Czy nie macie jakich´s kłopotów? — zapytał. — A powinni´smy mie´c? — spytał Beaumont. — Czułem dziwny zapach, idac ˛ przez mgł˛e, jakby si˛e co´s paliło. . . — Spłon˛eła nasza radiostacja — wybuchnał ˛ Conway. — Została doszcz˛etnie spalona. O takie kłopoty wam chodzi? Beaumont pogratulował Conwayowi w duchu. Amerykanin zareagował dokładnie tak, jak mu to sugerował, dał mu mo˙zliwo´sc´ wytracenia ˛ Sybiraka z równowagi. — To do´sc´ powa˙zny kłopot, Wasilij. Wysłali´smy wiadomo´sc´ na Grenlandi˛e, okre´slajac ˛ to jako sabota˙z. Kto´s b˛edzie musiał odpowiedzie´c na wiele kłopotliwych pyta´n. — Wysłali´scie wiadomo´sc´ o podpaleniu? — W głosie Papanina dało si˛e wyczu´c niedowierzanie. Ci ludzie musza˛ mie´c ptasie mó˙zd˙zki. — Mo˙zesz mi powiedzie´c, jak to mo˙zliwe przy pomocy spalonego nadajnika? — U˙zywa si˛e do tego nadajnika zapasowego — poinformował go Beaumont lakonicznie. — Zawsze mamy co najmniej jeden. Czy wam w radzieckich bazach pozwalaja˛ mie´c tylko jedna˛ radiostacj˛e? Wyobra˙zam sobie, z˙ e nasz zwyczaj jest przejawem ekstrawagancji systemu kapitalistycznego. Nawiasem mówiac ˛ — cia˛ gnał ˛ — jak tylko wrócicie, wasz zespół monitorujacy ˛ na Biegunie Północnym 17 poinformuje was o tej wiadomo´sci. Beaumont przerwał, zastanawiajac ˛ si˛e, czy niedługo jego polisa ubezpieczeniowa zostanie komu´s wypłacona. Najwyra´zniej Sybirak nie wiedział jeszcze o przesłanym sygnale. B˛edzie si˛e wahał z podj˛eciem ostatecznych decyzji tak długo, jak długo b˛edzie wierzył, i˙z Grenlandia jest poinformowana o bardzo dziwnym wydarzeniu na Target-5. To było wszystko, na co liczył Beaumont. Wahanie. Opó´znienie, dajace ˛ czas na zabranie Gorowa daleko stad. ˛ — Zespół monitorujacy? ˛ — powtórzył głucho Papanin. — Och, daj spokój! — Beaumont wstał i dwóch m˛ez˙ czyzn stojacych ˛ twarza˛ w twarz zdawało si˛e całkowicie wypełnia´c przestrze´n baraku. — Zespół monitorujacy! ˛ Ka˙zdy wie, z˙ e macie takie urzadzenia ˛ na terenie całej Arktyki i za ich pomoca˛ odczytujecie nasze sygnały. To normalna procedura, Wasilij, wi˛ec po co robi´c z niej wielka˛ tajemnic˛e? Conway wsadził w kieszenie spodni obie r˛ece, by ukry´c fakt, z˙ e były zupełnie mokre. Beaumont spacerował po cienkiej linie i łatwo mógł spa´sc´ . Tu˙z za s´ciana˛ czekało kilkunastu uzbrojonych m˛ez˙ czyzn i nikt nigdy nie dowiedziałby si˛e, co si˛e stało na osłoni˛etej mgła˛ Target-5. Wcia˙ ˛z był pełen watpliwo´ ˛ sci, czy Anglik zdoła oszuka´c Rosjanina. Był przera˙zajaco ˛ s´wiadomy, i˙z Gorow tkwił w ukryciu tylko o kilka jardów od miejsca, gdzie stali. — Przybyłem tu, z˙ eby rozmawia´c o czym´s innym — warknał ˛ Papanin. — Obawiam si˛e, z˙ e jeden z naszych ludzi mo˙ze by´c odpowiedzialny za spalenie wa100
szego baraku — kontynuował niemal skruszonym tonem. — To znaczy, z˙ e trzeba przeprowadzi´c s´ledztwo — stwierdził Beaumont bez osłonek. — Waszyngton zna ju˙z spraw˛e. Mo˙zesz sobie wyobrazi´c, jak zareagowali na słowo sabota˙z! — Je˙zeli wolno by mi było wyja´sni´c rzecz do ko´nca. . . — Mo˙zliwe, z˙ e jutro dotrze to do s´wiatowych s´rodków masowego przekazu. Rosjanie atakuja˛ stacj˛e badawcza˛ Stanów Zjednoczonych. — To niedorzeczne! — Kup sobie jutrzejsza˛ pras˛e i przeczytaj. Po raz pierwszy od wielu lat Papanin czuł si˛e pokonany. Je˙zeli sygnał został ˙ rzeczywi´scie nadany, b˛edzie musiał post˛epowa´c bardzo ostro˙znie. „Zadnych mi˛edzynarodowych incydentów. . . ” brzmiała mu w uszach tre´sc´ instrukcji udzielonej przez towarzysza Bre˙zniewa. Obijała mu si˛e o mózg, gdy próbował odzyska´c kontrol˛e nad sytuacja.˛ — Chodzi mi o Mikołaja Marowa, młodszego oceanografa — wyja´snił. — Postradał zmysły i zamordował innego m˛ez˙ czyzn˛e, Gorowa. Uciekł z zaprz˛egiem psów w tym kierunku. Zabrał dokumenty swojej ofiary i mo˙ze próbowa´c podszywa´c si˛e pod Michaiła Gorowa. . . — Dlaczego miałby to robi´c? — zapytał Beaumont. — Poniewa˙z własne dokumenty zostawił w baraku — odparł gładko Papanin. — Mógł przewidzie´c, z˙ e mo˙zecie za˙zada´ ˛ c od niego dowodu to˙zsamo´sci. . . — Na jakiej podstawie sadzicie, ˛ z˙ e postradał zmysły? — dopytywał si˛e Beaumont. Papanin spojrzał na niego. Jego cierpliwo´sc´ wyczerpywała si˛e w miar˛e tego regularnego s´ledztwa. Podnoszac ˛ głos spróbował nowej taktyki. — Na lito´sc´ boska,˛ przecie˙z podpalił wasz barak! Popełnił brutalna˛ zbrodni˛e! To nie był miły widok. . . — Zrobił krok w stron˛e Beaumonta, próbujac ˛ ugia´ ˛c go siła˛ swojej osobowo´sci. — Zamordował biednego Gorowa oskardem, a potem poranił mu twarz! Nie rozumiecie! Sp˛edził trzy lata w Arktyce i po prostu zwariował. Jest jak dzikie zwierz˛e kra˙ ˛zace ˛ po lodzie! — Wi˛ec lepiej przesta´ncie traci´c tu czas i znajd´zcie go. Papanin zamilkł raptownie, skinał ˛ na Kramera. — To wydarzenie bardzo nas martwi. Gdyby´scie zdali sobie spraw˛e z gro˙zacego ˛ wam niebezpiecze´nstwa, woleliby´scie, z˙ eby´smy zostali. Sadz˛ ˛ e, z˙ e doktor Kramer wytłumaczy to lepiej. Zrozumiecie, jakie to powa˙zne. Mog˛e usia´ ˛sc´ ? — odsunał ˛ krzesło i, zanim ktokolwiek zda˙ ˛zył wyrazi´c zgod˛e, usadowił si˛e rozsiewajac ˛ wokół ujmujace ˛ u´smiechy. — Zaczynaj, Kramer. — Marow jest psychopata.˛ . . — rozpoczał ˛ Kramer nienagannym angielskim. — Nie interesuje nas historia jego choroby — przerwał mu brutalnie Beaumont, zdecydowany doprowadzi´c do tego, by Sybirak wstał. — Mamy wystarczajaco ˛ du˙zo własnych problemów na tej wyspie, bez waszych ludzi, ró˙znych 101
natr˛etnych facetów usiłujacych ˛ wprosi´c si˛e na noc. Papanin podniósł si˛e powoli, wyginajac ˛ palce rak ˛ dla powstrzymania ogarniajacej ˛ go fali w´sciekło´sci. Musiał by´c bardzo ostro˙zny. Jakim´s cudem wszystko poszło na opak. Zamiast wystraszy´c Amerykanów, sam czuł si˛e niebezpiecznie wytracony ˛ z równowagi. — Przyszli´smy tu, by was ostrzec — zaczał, ˛ biorac ˛ ze stołu park˛e — prosi´c o współprac˛e. . . — Zostali´smy ostrze˙zeni, zgodzili´smy si˛e na współprac˛e, wysłuchali´smy was. Dzi˛ekujemy. A teraz. . . mamy du˙zo pracy — przerwał szorstko Beaumont. — Chciałem wła´snie zasugerowa´c, z˙ e mogliby´smy przeszuka´c wasze baraki. Jeden z was mógłby dotrzymywa´c nam towarzystwa. Na wszelki wypadek, gdyby Marow ukrywał si˛e tutaj. — Nie ma potrzeby. Sami przeszukali´smy baz˛e, kiedy zorientowali´smy si˛e, z˙ e kto´s podpalił barak. . . Conway wtracił ˛ si˛e i odwalił kawał dobrej roboty, przemawiajac ˛ głosem dr˙za˛ cym od tłumionej furii. — To zniewaga! Przychodzicie i chcecie przeszukiwa´c to miejsce? Znajdujecie si˛e na terytorium Stanów Zjednoczonych, Mr Wasilij — odstapił ˛ od stołu podchodzac ˛ do Papanina. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie musz˛e wam przypomina´c, i˙z nad ta˛ lodowa˛ wyspa˛ powiewa ameryka´nska flaga? Papanin pochylił si˛e i znieruchomiał w na wpół zało˙zonej parce, patrzac ˛ na Conwaya. Zanim odejdzie, jeszcze ich zdenerwuje. — Widziałem flag˛e, gdy si˛e tu zbli˙zali´smy. Wisiała jak kawał mro˙zonego dorsza. — Wyprostował si˛e zapinajac ˛ płaszcz. — Chyba b˛edzie bezpieczniej, je´sli z˙ aden z was nie opu´sci wyspy, zanim dotra˛ tu wasze samoloty. — Bezpieczniej? — spytał Beaumont. — Widzac ˛ co´s poruszajacego ˛ si˛e po lodzie moi ludzie moga˛ doj´sc´ do wniosku, z˙ e to Marow i strzela´c — twardo stwierdził Papanin. — Rozkazałem pojma´c go z˙ ywego, je´sli to b˛edzie mo˙zliwe. Ale musimy pami˛eta´c, z˙ e Gorow miał wielu przyjaciół i kilku z nich znajduje si˛e przed tym barakiem. A wszyscy sa˛ uzbrojeni. — Naciagn ˛ ał ˛ kaptur na wygolona˛ głow˛e. — Prosili´smy ich o współprac˛e, Kramer. Poniewa˙z jednak nie jeste´smy tu mile widziani, pójdziemy. — Rozejrzał si˛e po baraku. — Miłej podró˙zy do Stanów Zjednoczonych, panowie. Tutaj nie jest bezpiecznie. . . Kiedy si˛e oddalili, Beaumont wysłał Graysona, by zyska´c pewno´sc´ , z˙ e odeszli naprawd˛e. Potem przyjrzał si˛e Conwayowi, który osuszał wilgotne dłonie chusteczka˛ do nosa. — Teraz dopiero b˛eda˛ kłopoty — przestrzegł go. — Ten, który przedstawił si˛e jako Wasilij, to pułkownik Igor Papanin, szef Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa w Leningradzie. W Waszyngtonie widziałem jego fotografi˛e. — Beaumont spojrzał na zegarek. 1.45. — Zabieram Gorowa na saniach o ósmej rano. Za sze´sc´ godzin. W ten sposób b˛edziemy mieli najwi˛eksza˛ szans˛e, z˙ eby umkna´ ˛c spotkania z Rosjanami. — Dlaczego o ósmej? 102
— Poniewa˙z wówczas b˛eda˛ mieli za soba˛ cała˛ noc sp˛edzona˛ na polu lodowym w oczekiwaniu, by si˛e co´s wydarzyło. B˛eda˛ mieli za soba˛ sze´sc´ godzin cia˛ głego nadsłuchiwania, dygotania z zimna i stałego wypatrywania oczu, z˙ eby dostrzec najmniejsze oznaki ruchu. O ósmej b˛eda˛ w fatalnych nastrojach, kra´ncowo wycie´nczeni i niespecjalnie sprawni. Pomogłoby mi poza tym małe odwrócenie uwagi, kiedy b˛edziemy ruszali. ´ znym Kotem — zaproponował szybko Conway. — Mog˛e — Przejad˛e si˛e Snie˙ zrobi´c wycieczk˛e po wyspie, w dół po rampie i poje´zdzi´c troch˛e po polu. — O to wła´snie chciałem ci˛e prosi´c. Chocia˙z niezupełnie. — Beaumont wstał, oczy same mu si˛e zamykały, głow˛e miał ci˛ez˙ ka,˛ z trudno´scia˛ poruszał nogami. ´ znych By nie zasna´ ˛c, zaczał ˛ chodzi´c dookoła pokoju. — Przyjechali tutaj na Snie˙ Kotach, Bóg jeden wie, z jakim wyposa˙zeniem i moga˛ mie´c ze soba˛ co´s w rodzaju ´ znego Kota, skoncentruja˛ si˛e na nim, ruchomego radaru. Je˙zeli wyprowadzisz Snie˙ a my wy´slizgniemy si˛e na zachodnim kra´ncu wyspy. — To ich zmyli. . . — Posłuchaj, Matt. — Beaumont rozmy´slnie podkre´slał ryzyko, jakie brał na siebie Conway. — Tam jest zgraja uzbrojonych Rosjan. Sa˛ w odległo´sci jednej mili od tego baraku, nie wolno ci niepotrzebnie ryzykowa´c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e pokrzy˙zowałem Papaninowi plany wspominajac ˛ o wysłaniu wiadomo´sci. . . — Połapie si˛e w kłamstwie, jak tylko sprawdzi zestaw monitorujacy. ˛ Przez chwil˛e Beaumont zastanawiał si˛e, czy powiedzie´c Conwayowi o drugim nadajniku, ale zdecydował, i˙z lepiej b˛edzie zachowa´c to w tajemnicy. Miał pewno´sc´ , z˙ e Papanin tu wróci, a nast˛epnym razem b˛edzie zadawał pytania bardziej brutalnie. — Najpierw musi wróci´c na Biegun Północny 17 — odparł. — Czy ´ znego Kota po wschodniej granicy w takiej mgle potrafiłby´s poprowadzi´c Snie˙ wyspy? — Prze˙zyłem tutaj trzy lata i pogoda bywała ró˙zna — zapewnił go Conway. — Mog˛e zapali´c s´wiatła pasa startowego, z˙ eby łatwiej znale´zc´ drog˛e. W Kocie mam uko´sne reflektory, które dobrze o´swietla˛ tras˛e w dół rampy. . . — Tylko nie w dół rampy — sprzeciwił si˛e ostro Beaumont. — Wyspa jest miejscem chronionym przez ameryka´nska˛ flag˛e, ale je´sli zjedziesz na pole, znajdziesz si˛e na ziemi niczyjej. Je˙zeli chcesz naprawd˛e nam pomóc, po prostu zrób sobie przeja˙zd˙zk˛e po wyspie, mniej wi˛ecej godzinna.˛ Po wyspie — powtórzył. W ciagu ˛ najbli˙zszej pół godziny mieli pełne r˛ece roboty. Odwołali Langera z baraku, w którym siedział podczas wizyty Papanina, pilnujac ˛ psów. Wypu´scili Rickarda z sasiedniego ˛ budynku, gdzie był zamkni˛ety z nieprzytomnym Sondeborgiem. Oficjalnie po to, by mie´c oko na niepoczytalnego specjalist˛e od siły przyciagania, ˛ ale naprawd˛e, co wa˙zniejsze, by nie mógł si˛e dowiedzie´c o obecno´sci Michaiła Gorowa na wyspie. Beaumont zdecydował, z˙ e jedyna˛ na Target-5 osoba˛ znajac ˛ a˛ spraw˛e Gorowa po ich odej´sciu b˛edzie Conway. Zostawili Conwaya oraz Rickarda w głównym budynku, a Beaumont z inny103
mi poszedł, by, jak to okre´slił, „wyja´ ˛c Gorowa z tej lodówki”. Szcz˛es´liwie, gdy otworzyli klap˛e w podłodze laboratorium i wywindowali na gór˛e opatulone ciało, radziecki oceanograf nadal spał pod wpływem s´rodków uspokajajacych. ˛ Gdyby obudził si˛e wcze´sniej, samotny w gł˛ebi lodowatego grobowca, jego reakcja przekroczyłaby prawdopodobnie wszelkie wyobra˙zenia. Do chwili, gdy znalazłby nagryzmolona˛ przez Beaumonta kartk˛e, zostawiona˛ obok lampy, która˛ opuszczono wraz z grzejnikiem. Gorow, zawini˛ety w liczne pledy, był zadziwiajaco ˛ ciepły, o czym przekonali si˛e, gdy go uło˙zyli na pryczy zainstalowanej w laboratorium Conwaya. Rosjanin obudził si˛e akurat w momencie, gdy Conway w´slizgnał ˛ si˛e do wn˛etrza starannie zamykajac ˛ za soba˛ drzwi. — Chciałem zobaczy´c, czy z nim wszystko w porzadku ˛ — wyja´snił Amerykanin. — Byłem przera˙zony, my´slac ˛ o tym, jak musiał czu´c si˛e w tej dziurze. — To jakie´s inne miejsce — powiedział Gorow, unoszac ˛ si˛e na łokciu. — Przenie´sli´scie mnie do innego baraku. Dlaczego? — Zadziwiajaco ˛ z˙ wawy — zauwa˙zył Beaumont. Lecz z drugiej strony, człowiek, który przebył po lodzie tras˛e z Bieguna Północnego 17, musi by´c niezwykle wytrzymały. Poprosił Conwaya, by ten zbadał Rosjanina i palac ˛ papierosa z niecierpliwo´scia˛ czekał na wynik ogl˛edzin. Wiedział, z˙ e maja˛ zaledwie kilka godzin na opuszczenie wyspy. Papanin szybko wyjdzie z szoku spowodowanego niespodziewanym obrotem spraw i wróci. A druga wizyta b˛edzie o wiele bardziej niebezpieczna. — Wyglada ˛ na to, z˙ e jest w niezłej kondycji — ocenił Conway, prostujac ˛ si˛e nad swoim pacjentem. — Nie rozumiem. Po tych wszystkich przej´sciach. . . Beaumont natychmiast rozpoczał ˛ przesłuchanie. Rosjanin odpowiadał po angielsku. Podobnie jak Papanin, Gorow uczył si˛e j˛ezyka angielskiego w charkowskim laboratorium j˛ezykowym, poniewa˙z była to umiej˛etno´sc´ niezb˛edna w jego pracy. Swego czasu rol˛e mi˛edzynarodowego j˛ezyka nauki pełnił francuski, lecz od c´ wier´c wieku był stopniowo wypierany przez angielski. Gorow lubił czyta´c wydawnictwa naukowe w oryginale. Był naturalnie zaskoczony gwałtownym atakiem Beaumonta. — Kiedy ostatnio byłe´s w Kijowie? — W zeszłym tygodniu. — Spotkałe´s tam jakich´s krewnych? — Brata, Piotra. . . — Słu˙zy w marynarce wojennej? — Nie, pływa na trawlerze. . . — Jak miała na imi˛e twoja zmarła dziewczyna? Gorow zacisnał ˛ szerokie usta. Popatrzył na Beaumonta. — Była moja˛ narzeczona.˛ Mieli´smy si˛e pobra´c. . . — Pytałem o imi˛e. 104
— Rachel Levitzer. Czy to naprawd˛e konieczne? — No wła´snie! Na Boga! Czy to konieczne? — wybuchnał ˛ Conway, przeraz˙ ony brutalno´scia˛ Beaumonta. — Tak, na Boga, tak — odparł szorstko Beaumont. Wpatrywał si˛e w Gorowa bardzo uwa˙znie. — Pół godziny temu w sasiednim ˛ baraku był pułkownik Igor Papanin. W oczach Rosjanina błysn˛eło przera˙zenie. Rozejrzał si˛e rozpaczliwie, jak zwierz˛e uwi˛ezione w pułapce. Spróbował co´s powiedzie´c, przełknał ˛ z wysiłkiem s´lin˛e. Była to instynktowna reakcja, takiej spodziewał si˛e Beaumont. Gdyby ten człowiek był komediantem wysłanym na wysp˛e przez Papanina w roli szpiega, nie mógłby tak spontanicznie okaza´c prawdziwego strachu. Beaumont wyja´snił swoje post˛epowanie i jego przyczyny. W Waszyngtonie nie mieli fotografii Michaiła Gorowa, dlatego była to jedyna droga, by zyska´c pewno´sc´ co do jego to˙zsamo´sci. W ko´ncu, kiedy wyrusza˛ w szale´ncza˛ podró˙z po pływajacym ˛ polu lodowym, powinni mie´c pewno´sc´ , z˙ e zabrali ze soba˛ wła´sciwego człowieka. Conway nalał Gorowowi brandy z butelki, która˛ przyniósł ze soba,˛ zwykle bezpiecznie zamkni˛etej w kredensie, by Sondeborg nie mógł wy˙złopa´c jej zawarto´sci. Na pro´sb˛e Beaumonta przygotował na prymusie ciepły posiłek dla Rosjanina. Uciekinier przez cały czas siedział na pryczy, nerwowo splatajac ˛ i rozplatajac ˛ palce. Nieco wcze´sniej, tu˙z po zako´nczeniu s´ledztwa, wstał dla rozprostowania nóg i przypadkowo znalazł si˛e koło krzesła, na którym le˙zała jego parka. Niedbale uniósł ja,˛ by usia´ ˛sc´ na moment, nast˛epnie, jeszcze bardziej niedbale, przesunał ˛ dłonia˛ po kieszeni, w której tkwiła tuba. Przez futro wyczuł jej cylindryczny kształt. Langer, stojacy ˛ przy drzwiach, u´smiechnał ˛ si˛e do siebie, gdy Gorow usiadł, wyra´znie odpr˛ez˙ ony, przekonany, z˙ e jego cenna własno´sc´ jest bezpieczna w ukryciu. Tej nocy niewyspanego Beaumonta prze´sladowało prawdziwe fatum. Wła´snie zda˙ ˛zył obwie´sci´c, z˙ e pójdzie do głównego budynku i poło˙zy si˛e na chwil˛e, gdy usłyszał ten d´zwi˛ek. Odległe buczenie nadlatujacego ˛ samolotu. Hercules C 130, transportowiec, który wysłał do nich Dawes zaniepokojony słowem „sabota˙z”, kołował nad nimi, przygotowujac ˛ si˛e do ladowania. ˛
***
Papanin równie˙z przysłuchiwał si˛e buczeniu ameryka´nskiego transportowca. ´ znego Pykajac ˛ spokojnie niewielka˛ zakrzywiona˛ fajeczk˛e, siedział w szoferce Snie˙ 105
Kota z Kramerem u boku, w odległo´sci kilkuset metrów od rampy prowadzacej ˛ z Target-5 na pole lodowe. Powietrze w zamkni˛etej kabinie g˛este było od dymu. Tak g˛este, z˙ e Kramer miał wra˙zenie, i˙z lada moment udusi si˛e z braku tlenu. Mimo to nie s´miał otworzy´c okna, poniewa˙z to pozwoliłoby wtargna´ ˛c do wn˛etrza Arktyce. — Zapalili s´wiatła pasa startowego — powiedział nerwowo. Rozmazana aureola wokół pojedynczego s´wiatełka ukazała si˛e na szczycie urwiska, by po chwili znikna´ ˛c, przesłoni˛eta mgła.˛ — Naturalnie — odparł Papanin. — Musza˛ przecie˙z pokaza´c pilotowi, gdzie ma ladowa´ ˛ c. — Czy w dalszym ciagu ˛ jest pan przekonany, z˙ e Gorowa tam nie ma? — Powiedziałem, z˙ e nie jestem przekonany, czy ju˙z tam dotarł. A to zupełnie co innego, Kramer. Spodziewałem si˛e, z˙ e zobacz˛e na ich twarzach przestrach i zaniepokojenie, ale wszystko, co odkryłem, to oburzenie. Ten wielki był bardzo agresywnie oburzony — powiedział w zamy´sleniu. — A je˙zeli on tam ju˙z jest, a samolot wyladuje? ˛ — Za du˙zo si˛e martwisz. Wszystko b˛edzie w porzadku. ˛ Zobaczysz.
***
Siedemset stóp nad Target-5 pilot samolotu, Alfred Ridgeway, usadowiony za pulpitem sterowniczym, kra˙ ˛zył nad tym, co inny pilot Arnold Schumacher, nazwał brudna˛ wata˛ — zbitym tumanem ciemno-szarej mgły. Za nim w cz˛es´ci baga˙zowej upchni˛eto wzdłu˙z s´cian dwa rz˛edy składanych siedze´n. Siedziało na nich dwunastu m˛ez˙ czyzn w arktycznych ubraniach, majacych ˛ ukryta˛ bro´n. Owych dwunastu m˛ez˙ czyzn nale˙zało do Stra˙zy Wybrze˙za Stanów Zjednoczonych i zostało specjalnie wybranych wła´snie do tego zadania. Rosjanie wysłali z Leningradu na Arktyk˛e oddział Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa, poniewa˙z nadawało to wyprawie niemilitarny charakter i tym samym zmniejszało niebezpiecze´nstwo zaistnienia incydentu mi˛edzynarodowego na kilka zaledwie miesi˛ecy przed planowanym spotkaniem na szczycie w Moskwie. Z tych samych powodów Waszyngton zastosował takie same s´rodki ostro˙zno´sci. Dwa siedzenia znajdujace ˛ si˛e najbli˙zej kabiny pilota zaj˛ete były przez pasa˙zerów znacznie ró˙zniacych ˛ si˛e od pozostałych: lekarza i piel˛egniark˛e. Doktor Maxwell Hergsheimer, czterdziestoo´smioletni, siwiejacy ˛ m˛ez˙ czyzna, wiozacy ˛ ze soba˛ zestaw medyczny i butle tlenowe dla rosyjskiego pacjenta, wygladał ˛ przez okienko, obserwujac ˛ tumany mgły kł˛ebiace ˛ si˛e pod maszyna.˛ Za nim siedziała piel˛egniarka, Anna Clyde z Brooklynu, trzydziestoletnia 106
dziewczyna, która na ochotnika zgłosiła si˛e do udziału w tej wyprawie. Hergsheimer bał si˛e o nia.˛ Nie ka˙zda dziewczyna potrafiłaby z takim spokojem podja´ ˛c si˛e wyprawy na polarne pustkowie. Dla podkre´slenia cywilnego charakteru misji dziewczyna miała na sobie biały strój piel˛egniarki. Pochyliła si˛e do przodu nad jego ramieniem. — Sadzi ˛ pan, z˙ e kapitan Ridgeway zdoła wyladowa´ ˛ c? — zapytała. — Tak mi si˛e wydaje. Pochodzi z mojego rodzinnego stanu Illinois i znam go od lat. B˛edzie kołował tak długo, a˙z znajdzie drog˛e na dół. Uczucia Ridgewaya siedzacego ˛ w kabinie pilotów były zdecydowanie mniej optymistyczne. Prawd˛e mówiac. ˛ Ridgeway był powa˙znie zaniepokojony. Po przes´wicie we mgle nie pozostało ani s´ladu. Sytuacja była jeszcze gorsza, o ile to mo˙zliwe. Mgła płyn˛eła jak ciemna chmura trujacego ˛ gazu roz´swietlona nikłym blaskiem ksi˛ez˙ yca. Spojrzał na wska´znik paliwa. Prawie pełny bak. Powinien kra˛ z˙ y´c nad tym tumanem tak długo, a˙z pozostanie mu ilo´sc´ paliwa wystarczajaca ˛ jedynie na powrót do Curtis. — Zaczynam si˛e zastanawia´c, czy naprawd˛e widziałem te s´wiatła — odezwał si˛e van Beeck, drugi pilot. — Spieszy ci si˛e do domu, Jim? To jak; widziałe´s je, czy nie? — Widziałem je, kapitanie. — OK. No to kołujemy dalej.
***
Beaumont, stojacy ˛ w pobli˙zu jednego ze s´wiateł sygnalizacyjnych zapalonych przez Conwaya, był mokry ze strachu. Słaby blask we mgle wygladał ˛ jak zielony ogieniek. Anglik i Conway sterczeli na kra´ncu pasa startowego, c´ wier´c mili od baraków, gdzie pozostałych pi˛eciu m˛ez˙ czyzn trwało w takim samym napi˛eciu. W pewnym momencie usłyszeli daleki pomruk samolotu, narastajacy ˛ powoli, lecz stale. — Dzi˛eki Bogu — wymamrotał Conway. — My´slałem, z˙ e zrezygnował. Dzi˛eki Bogu, zgodził si˛e z nim Beaumont. Mgła przerzedziła si˛e nieco. Niech tylko samolot wyladuje, ˛ a b˛eda˛ ocaleni. Jeszcze w Curtis Field Dawes powiedział mu o oddziale Stra˙zy Wybrze˙za trzymanym w ciagłym ˛ pogotowiu i i Beaumont był przekonany, z˙ e wła´snie ci ludzie znajduja˛ si˛e na pokładzie. Gdy na wyspie wyladuje ˛ oddział zło˙zony z tuzina uzbrojonych m˛ez˙ czyzn, Papanin znajdzie si˛e na przegranej pozycji. — My´slisz, z˙ e zdoła wyladowa´ ˛ c w tym tumanie? — szepnał ˛ Conway. Szept stawał si˛e we mgle naturalnym odruchem. Zmieniała wszystko dookoła, 107
nadajac ˛ przedmiotom i formom krajobrazu gro´zne i dziwne kształty. Robiło si˛e coraz zimniej. Trwajac ˛ w nu˙zacym ˛ oczekiwaniu przest˛epowali z nogi na nog˛e, przebierali palcami, robili wszystko, by pobudzi´c kra˙ ˛zenie krwi. Stłumiony warkot niewidocznych silników narastał. Po chwili rozbrzmiewał nad ich głowami, a mgła zrzedła jeszcze odrobin˛e. Za mało, pomy´slał Beaumont. — Nie b˛edzie próbował ladowa´ ˛ c w takich warunkach — wymamrotał. — Ciekawe, jaka˛ widoczno´sc´ ma tam na górze. . .
***
Na wysoko´sci pi˛eciuset stóp widoczno´sc´ poprawiła si˛e: z zerowej przeszła w bardzo zła.˛ Ridgeway ustawił samolot bardziej stromo, by zyska´c szersze pole widzenia i zanurkował. Był to odruch, z którego nawet nie zdawał sobie sprawy, ale znaczacy ˛ dla van Beecka. Drugi pilot wiedział, z˙ e jego kapitan podjał ˛ wła´snie trudna˛ decyzj˛e. Czekał, podczas gdy Ridgeway bacznie lustrował mgł˛e. Pilot dojrzał s´wiatła pasa startowego, lecz wiedział, z˙ e ta dogodna sytuacja nie potrwa dłu˙zej ni˙z mgnienie, z˙ e mgła szybko przesłoni widok. Byłoby duz˙ a˛ przesada˛ twierdzi´c, z˙ e równoległe linie s´wiateł stały si˛e widoczne. Mign˛eły Ridgewayowi zaledwie jako dwie niewyra´zne kreski, nic wi˛ecej, lecz pozwoliły mu zorientowa´c si˛e w poło˙zeniu pasa startowego. Znajdował si˛e on mi˛edzy tymi dwiema nikłymi kreskami, i to stanowiło wystarczajac ˛ a˛ wskazówk˛e. — Schodzimy. Powiedz im. Drugi pilot opu´scił swoje miejsce, przedostał si˛e na tył, do cz˛es´ci baga˙zowej i krzyknał ˛ do czternastu pasa˙zerów: — Zapnijcie pasy! Schodzimy. . . — Widzi pani — powiedział doktor Hergsheimer do piel˛egniarki Clyde — miałem racj˛e. On jest z Illinois. Ridgeway zawrócił maszyn˛e szerokim łukiem przygotowujac ˛ si˛e do prawidłowego podej´scia. Male´nkie s´wiatełka znowu znikn˛eły. Modlił si˛e, by dojrze´c je, kiedy ju˙z wykona nawrót. Zawracał nad opustoszałym polem lodowym wyt˛ez˙ ajac ˛ wzrok a˙z do bólu, a˙z znalazł si˛e na wła´sciwym kursie. Cholerne s´wiatła były teraz jeszcze mniej widoczne, tylko nieco ja´sniejsze od rachitycznego połysku fosforu. Maszyna weszła w płytki s´lizg, rozmazane plamki wyszły jej na spotkanie. Wyłaczy´ ˛ c nap˛ed, klapy na dół. Cztery s´migła chłostały pasma mgły, silniki mruczały równomiernie, wyspa była coraz bli˙zej. Ridgeway wykonywał to c´ wiczenie ju˙z wielokrotnie. Pi˛ec´ razy ladował ˛ na Target-5 w ró˙znych cz˛es´ciach Arktyki, ale zawsze setki mil od obecnej szeroko´sci geograficznej. Nie za daleko! W mózgu błysn˛eło ostrze˙zenie. Pas miał długo´sc´ wystarczajac ˛ a˛ dokładnie na posadzenie takiej maszyny pod warunkiem, z˙ e dotknie ona gruntu 108
´ na samym jego poczatku. ˛ Swiatła zlały si˛e w z˙ arzace ˛ linie, płozy dotkn˛eły ziemi. Maszyna zachybotała si˛e wchodzac ˛ w s´lizg, sun˛eli ju˙z po lodzie, niewidocznym za p˛edzac ˛ a˛ w ich kierunku blada˛ łuna˛ po obu stronach samolotu. Jak dotad ˛ nie na´ trafili na z˙ adna˛ przeszkod˛e. . . Smigła młócace ˛ powietrze podnosiły s´nie˙zna˛ burz˛e przesłaniajac ˛ a˛ s´wiatła pasa startowego. Ridgeway zdecydował, z˙ e czas zako´nczy´c proces ladowania. ˛ Wyłaczył ˛ s´migła i wcisnał ˛ hamulce. Beaumont i Conway, stojacy ˛ na ko´ncu pasa startowego słyszeli narastajacy ˛ huk silnika i wiedzieli, z˙ e transportowiec podchodzi do ladowania. ˛ — Odsu´nmy si˛e! — krzyknał ˛ Beaumont. Oddalili si˛e nieco od pasa, a kiedy ponownie zwrócili twarze w tamtym kierunku, mogli ju˙z dojrze´c opadajace ˛ ku nim dostojnym ruchem s´wiatła samolotu. — Bo˙ze! Za daleko! — Conway stał nieruchomo, zmro˙zony w równej mierze chłodem i strachem. — Uda mu si˛e! — zawołał Beaumont, przekrzykujac ˛ warkot silników. Mgła utrudniała ocen˛e odległo´sci, z wysoka widoczno´sc´ musiała by´c lepsza, inaczej pilot nigdy nie zdecydowałby si˛e na ladowanie. ˛ Beaumont widział skrzydła zako´nczone s´wiatełkami, potem ciemna˛ sylwetk˛e p˛edzac ˛ a˛ ku nim po pasie startowym. W arktycznym powietrzu silniki ogłuszały huczacym ˛ grzmotem. Maszyna dotkn˛eła gruntu wzniecajac ˛ fontanny s´niegu, płozy sun˛eły po lodzie, s´migła wzbijały białe tumany. Samolot p˛edzacy ˛ przez mgł˛e wydawał si˛e niewiarygodnie wielki. Kiedy był obok nich, Beaumontowi zdawało si˛e, z˙ e słyszy s´wist płóz przebijajacy ˛ si˛e nad warkot silników. Ich powietrzna taksówka przybyła. Samolot brnał ˛ przez mgł˛e. Słyszeli zmian˛e tonu silnika, gdy pilot wyłaczył ˛ s´migła. Za chwil˛e maszyna zatrzyma si˛e i gdy pilot wyłaczy ˛ silniki, s´migła znieruchomieja.˛ Ciagle ˛ jeszcze widzieli samolot jako rozmazany kształt, gdy nagle jego pozycja uległa zmianie. W jednej chwili był jeszcze poziomo, w nast˛epnej ustawił si˛e pionowo, z ogonem zadartym wysoko w powietrze. Potem ogon opadł na dół i zniknał. ˛ Drgania spowodowane upadkiem poruszyły lód, odezwały si˛e echem pod ich nogami. Zbiornik z paliwem eksplodował ogłuszajac ˛ Beaumonta. Ognista pochodnia, której blask przedarł si˛e przez mgł˛e, o´slepiła go na kilka sekund. Pojawiły si˛e wysokie płomienie i czarny dym.
***
Jak echo detonacji zamierajacej ˛ w oddali, Papanin otworzył z trzaskiem okno i opró˙znił fajk˛e. — Widzisz, Kramer, mówiłem ci, z˙ e wszystko b˛edzie w porzad˛ ku.
109
***
Nikt nie prze˙zył. Temperatura˛ wzrosła tak znacznie, z˙ e na krótki czas wytopiła dziur˛e we mgle, odkrywajac ˛ rozja´snione ksi˛ez˙ ycem niebo, zanim przesłonił je g˛esty dym. Samolot spłonał ˛ na popiół, a rozp˛etane po˙zarem piekło zgasło równie szybko, jak wybuchło, pozostawiajac ˛ tylko gryzacy ˛ dym i obrzydliwy odór przyprawiajacy ˛ o mdło´sci. Odór palonej benzyny, spopielonego samolotu i. . . ludzi. Beaumont okra˙ ˛zał miejsce katastrofy, gdy dołaczył ˛ do niego Conway, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko. — Musiał kto´s prze˙zy´c. . . — To beznadziejne, Conway. Nikt nie mógł tego przetrwa´c. Równie dobrze mógłby´s ich wsadzi´c do pieca. — Beaumont, popatrz na to. . . — trzymajacemu ˛ co´s w r˛eku Amerykaninowi dr˙zał głos. Owo co´s było pomi˛ete i umazane olejem. Rozło˙zył ten przedmiot, usiłujac ˛ nada´c mu wła´sciwy kształt. — Beaumont, to jest czepek piel˛egniarki. — Wzi˛eli ja˛ ze soba,˛ by zaj˛eła si˛e Gorowem. . . — Dlaczego, do diabła, ten samolot musiał si˛e rozbi´c? Był ju˙z na ziemi, był bezpieczny, ju˙z prawie stał, kiedy. . . — Podejd´z tutaj. — Beaumont zrobił kilka kroków wzdłu˙z pasa, pochylił si˛e i podniósł spory przedmiot le˙zacy ˛ tu˙z przy s´ladzie zostawionym przez płoz˛e le˙za˛ ca˛ jak ciemna blizna na s´niegu. — Oto, dlaczego, Conway. Samolot natknał ˛ si˛e na t˛e skał˛e i wywinał ˛ kozła. Jedna z płóz jest tutaj. Musiała zahaczy´c o ten okraglak. ˛ — Czy´sciłem pas startowy i wyrównywałem go pługiem s´nie˙znym. Dwa dni temu. — Conway był w szoku. — Po prostu nie mogłem przegapi´c czego´s tak du˙zego. . . — Ten te˙z przegapiłe´s — Beaumont przesunał ˛ si˛e kilka stóp i kopnał ˛ drugi pokryty s´niegiem okraglak. ˛ — I jeszcze ten. . . — wła´snie zobaczył trzecia˛ przeszkod˛e. Pochylił si˛e, z˙ eby obejrze´c ja˛ z bliska, i poprosił Amerykanina, by ten przytrzymał nad nim zapalona˛ lamp˛e. Conway w milczeniu przygladał ˛ si˛e, jak Beaumont podniósł skał˛e i r˛ekawica˛ oczy´scił jej spód. — Przegapiłe´s wszystkie trzy — ciagn ˛ ał ˛ Beaumont — z tej prostej przyczyny, z˙ e ich tutaj nie było, gdy czy´sciłe´s pas. Bardzo mało s´niegu jest pod tymi kamieniami i niewiele wi˛ecej na nich. Tylko tyle, ile nasypały na nie wirujace ˛ s´migła. — Chcesz powiedzie´c. . . — Tak! Te okraglaki ˛ pochodza˛ ze wzgórza za obozem, a kamienie nie maja˛ zwyczaju robi´c sobie c´ wier´cmilowych spacerów. Zostały tutaj przyniesione na wypadek, gdyby jaki´s samolot odwa˙zył si˛e ladowa´ ˛ c. To znowu sabota˙z, Conway. Sabota˙z w najbardziej brutalnej postaci. Bóg jeden wie, ile jeszcze niewinnych osób, poza piel˛egniarka,˛ zgin˛eło na pokładzie tego samolotu.
110
— Skurwysyny! — Uspokój si˛e. Musimy wraca´c do obozu. — Przypilnuj˛e, z˙ eby wiedziała o tym ka˙zda gazeta w Ameryce. . . — Dobrze wiesz, z˙ e nic takiego nie zrobisz — Beaumont s´cisnał ˛ Conwaya za rami˛e i popchnał ˛ go lekko. — Nie masz najmniejszego dowodu na poparcie swojego twierdzenia. . . — Na miło´sc´ boska,˛ a te kamienie! — Rosjanie b˛eda˛ twierdzili, z˙ e skały musiały by´c tu przez cały czas, z˙ e wiatr odgarnał ˛ s´nieg i odsłonił je. Mo˙ze stwierdza˛ nawet, z˙ e to twoja wina, poniewa˙z niestarannie oczy´sciłe´s pas startowy. Kto´s brutalnie, ale skutecznie zorganizował wypadek. Mam tylko nadziej˛e, z˙ e nie jest on pierwszym z serii.
***
´ zny Kot brnał Snie˙ ˛ uparcie przez mgł˛e, dwie pary ci˛ez˙ kich gasienic ˛ parły naprzód wzniecajac ˛ przera˙zajacy ˛ harmider. Jeden strumie´n s´wiatła z reflektora umieszczonego przed kabina˛ penetrował mgł˛e, drugi, znad okna, skierowany był na podło˙ze. Siedzacy ˛ wewnatrz ˛ szoferki Conway wychylił si˛e, by sprawdzi´c mocowanie górnego reflektora. Od tej lampy b˛edzie wkrótce zale˙zało, czy nie pogra˛ z˙ y si˛e w otchła´n za stromym zboczem wyspy, gł˛eboka˛ na dwadzie´scia stóp. Czy nie spadnie prosto na polarny pak. Opatulony szczelnie w park˛e z naciagni˛ ˛ etym na czoło futrzanym kapturem, sprawdził godzin˛e. Punktualnie ósma rano. Był na czas. Za kilka minut powinien zobaczy´c jedno z zapalonych s´wiateł pasa startowego. Poruszył d´zwigni˛e nap˛edu, wielki lewar, który obracał gasienice. ˛ Sprawdził licznik wskazujacy ˛ odległo´sc´ w milach i zmienił kierunek. Conway, najbardziej pokojowo nastawiony człowiek na s´wiecie, jechał z naładowanym karabinem le˙zacym ˛ na siedzeniu obok i s´wiez˙ ym obrazem piel˛egniarskiego czepka przed oczami. Wyt˛ez˙ ył wzrok i zmarszczył brwi. Przednia szyba była cała zamazana, a wycieraczki jedynie rozprowadzały po niej g˛esty brud. Zostawiajac ˛ silnik na jałowym biegu zatrzymał Kota i wspiał ˛ si˛e do przedniej szyby ze szmata˛ w r˛eku. ´ znego Kota kł˛ebiła si˛e mgła zamazujac Dokoła Snie˙ ˛ kontury maszyny. Conway rozejrzał si˛e nerwowo i pospiesznie przetarł szyb˛e. Wsz˛edzie mgła, w której mo˙ze ukrywa´c si˛e armia uzbrojonych Rosjan. Szybko oczy´scił szkło, schował si˛e w szoferce i dopiero zatrzasnawszy ˛ za soba˛ drzwi, odczuł ulg˛e. Tutaj był bezpieczny. Wysoko nad wszystkim i szczelnie zamkni˛ety. Sprawdził licznik i przesunał ˛ wielka˛ d´zwigni˛e. Wówczas niezgrabna maszyna ruszyła powoli naprzód. Zbli˙zał si˛e najbardziej niebezpieczny odcinek drogi. 111
Amerykanin skulony w ciasnej szoferce pochylił si˛e w stron˛e szyby, na której wycieraczki zostawiały s´lad w kształcie wachlarza. — Je˙zeli w ogóle jechał tam, gdzie mu si˛e wydawało, z˙ e jedzie, powinien by´c ju˙z blisko urwiska. Dlatego te˙z wyt˛ez˙ ał wzrok s´ledzac ˛ grunt w s´wietle uko´snego reflektora. Conway, z własnej inicjatywy, rozszerzył nieco podst˛epny plan Beaumonta. Miał zamiar ´ znego Kota do rampy, zjecha´c nia˛ w dół, na pole lodowe i zatodoprowadzi´c Snie˙ czy´c c´ wier´c koła wokół wyspy. Za pomoca˛ ruchomego reflektora b˛edzie o´swietlał urwisko, utrzymujac ˛ si˛e w takiej odległo´sci, by nie straci´c go z oczu i w ten sposób nie zgubi si˛e na lodzie. ´ znego Potem zostawi maszyn˛e i na piechot˛e wróci do obozu. Zostawi Snie˙ Kota nosem na północ i z zablokowana˛ kierownica.˛ Gdy Rosjanie natkna˛ si˛e na niego, dojda˛ do wniosku, z˙ e kto´s przera˙zony katastrofa˛ samolotu uciekł z wyspy. Wtedy skieruja˛ si˛e na północ, zamiast na zachód. Jedna˛ r˛eka˛ zapalił papierosa i to poprawiło mu nieco samopoczucie. Nagle gwałtownie zmienił kurs. Uko´sny strumie´n s´wiatła wpadł w pró˙zni˛e, w nico´sc´ . Znajdował si˛e ju˙z na kraw˛edzi urwiska. Dla bezpiecze´nstwa cofnał ˛ pojazd o kilka jardów, potem ruszył wypatrujac ˛ lampy na szczycie drewnianego słupa. Jej widok miał by´c dowodem, z˙ e dotarł tam, gdzie chciał.
***
— Wschód. . . wschód. . . wschód. Rampa. Kramer odło˙zył mikrofon, zapewniajacy ˛ mu łaczno´ ˛ sc´ z rozlokowanymi na polu lodowym wokół wyspy lud´zmi wyposa˙zonymi w radziecka˛ wersj˛e ameryka´n´ znego skiego walkie-talkie. Wszyscy teraz ruszyli, by skupi´c si˛e w pobli˙zu Snie˙ Kota — i rampy. ´ znego Kota znieruchomiałego Litwin siedział obok Papanina, wewnatrz ˛ Snie˙ we mgle. W kabinie za nimi operator radaru wpatrywał si˛e w ekran, s´ledzac ˛ powolny ruch pojazdu Conwaya pełznacego ˛ przez wysp˛e. Nad nim, na dachu obracała si˛e antena radaru przeszukujaca ˛ mgł˛e. Na zewnatrz, ˛ na polu polarnym panował niezwykły spokój. Papanin zacisnał ˛ z˛eby na cybuchu fajki i popatrzył w stron˛e Target-5. — Sadzi ˛ pan, z˙ e Gorow jedzie z nimi? — spytał Kramer. — Skad ˛ do diabła mam wiedzie´c? Istnieja˛ dwie mo˙zliwo´sci: albo jest z nimi, albo go tam nie ma. Je˙zeli jest, cały problem mamy z głowy. Je˙zeli go nie ma, mo˙zemy zaja´ ˛c pusty obóz i zaczeka´c na niego. Nie mógłby´s my´sle´c o czym´s innym? Sybirak wyjrzał przez lewe okno. Chwilami, gdy mgła na to pozwalała, mógł 112
´ znego Kota, tak˙ze nieruchomego, z wygaszonym dostrzec zarysy drugiego Snie˙ silnikiem. Wewnatrz ˛ tamtego pojazdu tkwiło o´smiu m˛ez˙ czyzn. Czterech spo´sród nich uzbrojonych było w bro´n automatyczna.˛ Spojrzał na zegarek. 8.05. Do 8.15 nast˛epny pionek zostanie zdj˛ety z planszy.
***
Conway znajdował si˛e na szczycie rampy. Z wielka˛ ostro˙zno´scia˛ ustawiał Kota tak długo, a˙z poczuł, z˙ e przednie gasienice ˛ opadaja˛ w dół. Trzy lata temu zbudowali t˛e ramp˛e transportujac ˛ podtrzymujace ˛ ja˛ kamienie a˙z ze wzgórza, starannie zakrzywili ja˛ zgodnie z kształtem s´ciany urwiska, z prawa˛ strona˛ opadajac ˛ a˛ pionowo na lód. Musiał trzyma´c si˛e lewej, zje˙zd˙zajac ˛ wolno przy s´cianie. Zahamował, wyjrzał przez okno. Uko´sne s´wiatło padało na zwodnicza˛ powierzchni˛e. Gubiło si˛e we mgle dajac ˛ złudzenie, jakby odbijało si˛e od zbocza góry. Conway czuł, z˙ e r˛ece sztywnieja˛ mu z przej˛ecia, gdy spozierał w dół. W normalnych warunkach nigdy nie próbowałby zjazdu na pole lodowe przy takiej pogodzie. Rozwa˙zał, czy si˛e nie cofna´ ˛c, nie wróci´c na wysp˛e. — Do diabła z tym! Nawyk mówienia do siebie na głos wyrobił mu si˛e jako logiczna konsekwencja wielu samotnych godzin na lodowej równinie. Mgła oblekała wszystko dookoła w niebezpieczne kształty. Po drugiej stronie s´wiatło wyłaniało rozmazana˛ plam˛e s´ciany urwiska. Musiał skoncentrowa´c si˛e na prowadzeniu blisko tej plamy, oprze´c pokusie zerkania w prawo. Zwolnił hamulec, skierował pojazd w dół i ruszył wchodzac ˛ w zakr˛et. Była to niełatwa operacja, poniewa˙z pot˛ez˙ ne tylne gasienice ˛ musiały same zmieni´c kierunek w s´lad za przednimi. Pilnie s´ledził s´cian˛e, niemal niewidoczna˛ z odle´ zny Kot pochylił si˛e na spadku, siedzenie gło´sci zaledwie jednej stopy. Kiedy Snie˙ wypchn˛eło go do przodu. Prawe gasienice ˛ sun˛eły dwana´scie cali od kraw˛edzi, za która˛ mgła okrywała pływajace ˛ pole lodowe. Wehikuł pełznał ˛ mozolnie po rampie, dłonie Conwaya kurczowo s´ciskały d´zwigni˛e, czoło zrosił mu pot. Dzi˛eki Bogu, posłuszny jego woli Kot poruszał si˛e łagodnie. Nagle, bez z˙ adnego ostrzez˙ enia, maszyna przechyliła si˛e raptownie i Conway poczuł, jak pojazd obraca si˛e, by spa´sc´ . Zewn˛etrzna strona rampy, skad ˛ kto´s usunał ˛ podtrzymujace ˛ ja˛ kamienie, zapadła si˛e. Ogromny ci˛ez˙ ar pojazdu przyspieszył katastrof˛e. Conway wcia˙ ˛z jeszcze walczył o odzyskanie kontroli, gdy maszyna przechyliła si˛e i spadła z wysokos´ci dwudziestu stóp na twardy lód. Conway instynktownie wyłaczył ˛ silnik. Zaraz potem dach maszyny uderzył w lód, a przera˙zajaco ˛ ci˛ez˙ kie gasienice ˛ przygniotły 113
podłog˛e szoferki, kruszac ˛ kabin˛e i zgniatajac ˛ człowieka w jej wn˛etrzu, obracajac ˛ wszystko w nieprawdopodobna˛ miazg˛e ko´sci, tkaniny, metalu i szkła. Na przeciwległym kra´ncu wyspy, w odległo´sci jednej mili, Beaumont, nies´wiadomy tragedii, prowadził swój mały oddział przez pływajacy ˛ pak polarny, z którego wła´snie odeszli radzieccy wartownicy. Kierował si˛e na zachód.
Wtorek, 22 lutego, 10.00 — 12.00 Tak wła´snie, by´c mo˙ze, b˛edzie pewnego dnia wygladał ˛ nasz s´wiat, Europa, obie Ameryki, Australia, Azja i Afryka: martwe, sterylne, zamarzni˛ete pustkowia. Wówczas, gdy Ziemia oddali si˛e od Sło´nca i przekształci w wymarłego satelit˛e. Wygladało ˛ to jak obraz zagłady ludzkiej rasy. Przyniesiony najzwyklejszym podmuchem wiatru strumie´n lodowatego powietrza przybył wprost z Bieguna Północnego. Mgła przesun˛eła si˛e na południe odsłaniajac ˛ rozja´sniona˛ blaskiem ksi˛ez˙ yca, zmro˙zona˛ pustyni˛e, po której w˛edrował Beaumont i dwa psie zaprz˛egi. Wokół nich rozciagał ˛ si˛e bezkresny widok na zachód oraz na północ. Wsz˛edzie ta sama zapomniana przez Boga lodowa przestrze´n, a na niej zimne torosy. Daleko stad ˛ nawet na najwi˛ekszej piaskowej pustyni, znajduja˛ si˛e niewielkie oazy, nieliczne wyspy zielonych drzew i sadzawki bł˛ekitnej migotliwej wody. Tutaj nie było nic poza obrzydłym wiecznym lodem. Przed nimi w s´wietle ksi˛ez˙ yca pyszniły si˛e mro´zne grzbiety, chaos nieruchomych górskich pasm wysokich na dziesi˛ec´ , niekiedy dwadzie´scia stóp. Prowadzeni kapry´snym kompasem Graysona, ciagn˛ ˛ eli na zachód, kierujac ˛ sanie w stron˛e odległej Grenlandii, poło˙zonej ponad sto mil od nich. Beaumont ciagle ˛ zastanawiał si˛e, czy nie powinien skierowa´c si˛e na południe zamiast na zachód. Na południe, w stron˛e najbardziej niebezpiecznego miejsca na Ziemi, Iceberg Alley. Od czasu gdy godzin˛e temu mgła, okrywajaca ˛ ich dotad ˛ szczelna˛ kurtyna,˛ przerzedziła si˛e, nie dostrzegli z˙ adnych oznak obecno´sci Rosjan. Mo˙zliwe, z˙ e ludzie Papanina w dalszym ciagu ˛ pilnowali granic Target-5, w oczekiwaniu na przybycie Gorowa. Beaumont prowadzacy ˛ jeden z zaprz˛egów, obejrzał si˛e przez rami˛e i Grayson dołaczył ˛ do mego. — Jak si˛e czuje nasz pasa˙zer pierwszej klasy? — Gorow jest jak czyrak na tyłku — stwierdził nieelegancko Grayson. — Cały czas biadoli, z˙ e wziałe´ ˛ s go w krzy˙zowy ogie´n pyta´n. Poza tym rozsiadł si˛e na saniach Langera jak król. Kopnałbym ˛ go porzadnie. ˛ — Pó´zniej. Na razie musimy si˛e powstrzyma´c. . . — Beaumont zatrzymał zaprz˛eg, zerknał ˛ w niebo. Niewielki ciemny punkt nadlatywał z północnego wschodu, kierujac ˛ si˛e dokładnie w ich stron˛e. Jak złowieszczy ptak mknał ˛ przez nocne niebo, zbyt jeszcze daleki, by mo˙zna było dojrze´c plam˛e jego rotorów, usłysze´c d´zwi˛ek silnika. 115
´ — Smigłowiec! Ukryjcie si˛e. . . Beaumont krzyknał ˛ ostrze˙zenie, strzelił batem, poderwał psy do biegu, szukajac ˛ schronienia pod lodowym grzbietem, podczas gdy Langer za jego plecami krzyknał ˛ do Gorowa, by ten, do cholery, złaził z sa´n i p˛edził. Rosjanin stoczył si˛e na lód, upadł, zaklał ˛ w swoim ojczystym j˛ezyku i poku´stykał za nimi z desperackim po´spiechem. Warkot silnika nadlatujacej ˛ maszyny był ju˙z słyszalny jako leciutkie pobrz˛ekiwanie narastajace ˛ z ka˙zda˛ sekunda.˛ Zaprz˛eg prowadzony przez Beaumonta zagł˛ebił si˛e w szczelinie pierwszej s´ciany, nast˛epnie znale´zli si˛e w czym´s na kształt parowu. Psy stan˛eły, gdy Beaumont pociagn ˛ ał ˛ sanie wstecz. Langer dotarł na miejsce tu˙z za nim, podczas gdy Gorow usiłował dogoni´c ich, ciagle ˛ jeszcze ku´stykajac, ˛ s´wietnie widoczny na otwartej przestrzeni. Radziecka maszyna dudniła ju˙z bardzo blisko. Grayson, z przekle´nstwem na ustach, chwycił Rosjanina i rzucił go pod osłon˛e lodowej s´ciany. Czekali patrzac ˛ w gór˛e. Psy, zbite w gromad˛e, tak˙ze wlepiły s´lepia w niebo. Nie mogli ju˙z zobaczy´c maszyny, poniewa˙z sun˛eła zbyt nisko, zaledwie dwies´cie stóp nad ziemia.˛ Je˙zeli przeleci nad nimi, zostana˛ odkryci. Przylgn˛eli do lodowatej s´ciany wysoko´sci pi˛etnastu stóp, z grzebieniem wykrzywionym na kształt załamanej morskiej fali. Słuchali i patrzyli, czy s´migłowiec nie pojawi si˛e nad ich głowami. Pulsujace ˛ echo narastało, wibrowało w waskim ˛ wawozie, ˛ podczas gdy uwi˛ezieni w nim ludzie usiłowali zespoli´c si˛e z lodem. W pewnej chwili Langer znalazł si˛e w kłopotach. Dwa psy z jego zaprz˛egu zacz˛eły wyrywa´c si˛e z uprz˛ez˙ y, przera˙zone warkotem s´migłowca. Pami˛etały maszyn˛e, która przetransportowała je na kraniec mgły, Uderzył jedno ze zwierzat, ˛ a ono odwróciło si˛e do niego i wyszczerzyło z˛eby, warczac ˛ ostrzegawczo. Gdyby psy wybiegły z parowu, z pewnos´cia˛ zostaliby dostrze˙zeni. Nie ma nic bardziej widocznego na lodzie ni˙z ruch. Zaniepokojony Beaumont obejrzał si˛e przez rami˛e. Nie mógł zostawi´c własnego zaprz˛egu, zwierz˛eta były coraz bardziej zaniepokojone. Ze zdumieniem zobaczył, jak Gorow, pełzajac ˛ na kolanach, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, złapał zbuntowane zwierz˛e za szyj˛e i przemówił do niego po rosyjsku. Pies złagodniał, pozwolił si˛e pogłaska´c, a jego towarzysz przestał si˛e wyrywa´c i stał, patrzac ˛ prosto w oczy Gorowa, jak gdyby i on odczuł jaki´s specyficzny wpływ. Wówczas co´s mign˛eło nad wawozem. ˛ Cie´n maszyny. Przed chwila˛ trwali w napi˛etym oczekiwaniu, teraz ogarnał ˛ ich strach. Bezwiednie wstrzymywali oddechy. Ich przera˙zenie udzieliło si˛e psom, które zastygły w całkowitym bezruchu. Nie widzieli s´migłowca, jedynie jego cie´n, który po chwili odpłynał ˛ na zachód. — Zosta´ncie tu, dopóki nie wróc˛e — rozkazał Beaumont. Osłoni˛ety lodowym grzbietem ruszył do miejsca, gdzie szczyt wału wydawał si˛e najwy˙zszy. Ostro˙znie wciskajac ˛ buty w szczeliny, wspiał ˛ si˛e na s´cian˛e i zerknał ˛ ponad grzebieniem. Znajdował si˛e w dobrym punkcie obserwacyjnym. Przed nim ciagn˛ ˛ eły si˛e nieco ni˙zsze postrz˛epione torosy. Jakie´s pół mili dalej przechodziły łagodnie w rów116
nin˛e. Strefa płaskiego lodu ciagn˛ ˛ eła si˛e jak poła´c gładkiego szkła. Idealny teren do podró˙zy saniami. Był jednak jeszcze pewien szczegół: Rosjanie. Niewielkie grupy — naliczył ich blisko tuzin — rozrzucone były po całej równinie w do´sc´ du˙zych odst˛epach. Ka˙zda z nich miała ze soba˛ sanie, wszystkie powoli oddalały si˛e od miejsca, skad ˛ obserwował ich Anglik. Poda˙ ˛zały na zachód, w stron˛e Grenlandii. Kilka mil dalej nad lodem unosiły si˛e dwa s´migłowce. Maszyna, która przeleciała tak blisko nad nimi, wła´snie usiadła na lodzie w pobli˙zu jednego z zaprz˛egów. Rotory nie zda˙ ˛zyły si˛e jeszcze zatrzyma´c, gdy otwarto drzwi i na lód wysypała si˛e gromada psów. Za nimi poda˙ ˛zyli ludzie, wyładowano sanie i w ciagu ˛ kilku minut zaprz˛ez˙ ono do nich zwierz˛eta. Tempo tej operacji zadziwiło Beaumonta. Dziesi˛ec´ minut pó´zniej s´migłowiec wystartował, wzniósł si˛e na wysoko´sc´ pi˛eciuset stóp i odleciał na północny wschód. Beaumont ze´slizgnał ˛ si˛e na dno wawozu ˛ i wrócił do pozostałych. Sprzeczka wybuchła niemal natychmiast. — No, nie zauwa˙zyli nas, dzi˛eki Bogu — westchnał ˛ Grayson. — Nie szukali nas specjalnie uwa˙znie. Po prostu wyładowali kolejny zaprz˛eg. — Kolejny? — Sam, nie dalej ni˙z pół mili stad ˛ lód roi si˛e od radzieckich zaprz˛egów. Niektóre dotarły ju˙z bardzo daleko na zachód. A nad nimi lataja˛ s´migłowce. — Ida˛ w t˛e stron˛e? — Jak dotad ˛ oddalaja˛ si˛e od nas. . . — W porzadku. ˛ W takim razie, b˛edziemy si˛e skrada´c za nimi. — Nic z tego. Pami˛etasz t˛e lodowa˛ równin˛e, która˛ widzieli´smy lecac ˛ nad pakiem? Rosjanie sa˛ rozstawieni w poprzek niej. Je˙zeli spróbujemy ja˛ przecia´ ˛c, natychmiast nas zauwa˙za.˛ Papanin po prostu zamknał ˛ nam drzwi przed nosem. Niewyspany, znu˙zony, z z˙ ywym obrazem katastrofy lotniczej w pami˛eci, Grayson szybko tracił opanowanie. Stanał ˛ na wprost Beaumonta i popatrzył mu prosto w oczy. — Fatalnie si˛e mylisz, Keith — powiedział powoli. — Jedyna bezpieczna droga prowadzi na zachód. Musimy dotrze´c do wybrze˙zy Grenlandii. Kiedy ju˙z si˛e tam znajdziemy, wszystko b˛edzie w porzadku. ˛ Rosjanie nie moga˛ dokona´c inwazji na Grenlandi˛e. — Doskonały plan — odparł Beaumont sarkastycznie — poza tym punktem o dotarciu do wybrze˙zy Grenlandii. Ile razy mam ci powtarza´c, z˙ e na naszej drodze sa˛ Rosjanie. — Mo˙zemy ich omina´ ˛c. Lód jest wielki. Zbyt wielki, z˙ eby mogli cały obstawi´c swoimi lud´zmi. — Nic nie rozumiesz. Tam sa˛ nie tylko ludzie. Kontroluja˛ lód równie˙z z powietrza. . . — No to któr˛edy mamy i´sc´ ? — wybuchnał ˛ Grayson. — Na północ, na pieprzone pole? Na wschód, z powrotem do Target-5, gdzie czeka na nas Papanin? Na południe. . . — Na południe — przerwał Beaumont. — Wła´snie tam pójdziemy. 117
Gorow, który uwa˙znie przysłuchiwał si˛e sprzeczce, dolał oliwy do ognia. — Na południe? To szale´nstwo. . . — Nikt ci˛e nie pytał o zdanie — odparł szorstko Grayson. Wrócił do Beaumonta. — Musieliby´smy i´sc´ w stron˛e kra´nca pola lodowego, dokładnie do Iceberg Alley. Rozumiem, z˙ e kiedy ju˙z si˛e tam znajdziemy, przysposobimy sanie do podró˙zy morskiej i popłyniemy na Przyladek ˛ Dobrej Nadziei? — Nie rób przedstawienia. — Beaumont cofnał ˛ si˛e gwałtownie. — Popłyniemy na pokładzie lodołamacza „Elroy”. Wła´snie gna na złamanie karku w gór˛e Iceberg Alley. Omówiłem to z Dawesem jeszcze w Waszyngtonie, na wypadek gdyby co´s si˛e stało. Grayson był zdumiony. — I ty naprawd˛e my´slisz, z˙ e mamy jakakolwiek ˛ szans˛e, z˙ eby znale´zc´ ten statek? — Znajdziemy go. Płynie w gór˛e dziesiatego ˛ południka, my pójdziemy w dół. B˛edziesz musiał cz˛esto sprawdza´c nasza˛ pozycj˛e według poło˙zenia gwiazd. — Beaumont, podjawszy ˛ decyzj˛e, przystapił ˛ do porzadkowania ˛ własnego zaprz˛egu, ale Grayson jeszcze nie sko´nczył. — W twoich ustach brzmi to tak, jakby´smy mieli odby´c wycieczk˛e po New Jersey Turnpike. Oznaczanie pozycji wzgl˛edem poło˙zenia gwiazd mo˙ze nie by´c takie całkiem dokładne. To jak szukanie igły w stogu siana. . . — Przy niewielkiej pomocy nauki. — Beaumont wskazał swoje sanie. — Nie zapomnij, z˙ e mamy rakiety Elliotta. Gdy znajdziemy si˛e w okolicy, gdzie powinien by´c „Elroy”, nadamy sygnał przez zestaw Redifona. Oni wy´sla˛ s´migłowiec, a my zapalimy rakiet˛e, z˙ eby mógł nas znale´zc´ . — Nie podoba mi si˛e to. — Grayson spojrzał na Langera, który przysłuchiwał si˛e sprzeczce w milczeniu. — A tobie? — Słuchaj, Sam. . . — głos Beaumonta stwardniał. — Tak wła´snie zrobimy. Raz ju˙z nam si˛e to udało, kiedy znale´zli´smy „Edisto”, na Spitsbergenie. Grayson eksplodował. — Wtedy szli´smy w stron˛e ladu! ˛ Tym razem znajdziemy si˛e na kra´ncu pola lodowego. Dalej nie ma ju˙z nic, tylko Iceberg Alley i ocean. . . — Sam — wmieszał si˛e Langer — zanim Keith zaczał ˛ mówi´c, czego si˛e najmniej spodziewałe´s? ˙ pójdziemy na południe. . . — Ze — I to wła´snie ostatnia rzecz, jakiej b˛edzie si˛e po nas spodziewał Papanin. Gorow, który przez cały czas słuchał wyłamujac ˛ palce u rak, ˛ wtracił ˛ si˛e nagle. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´smy zdołali zrealizowa´c to szale´ncze zamierzenie. Grayson odwrócił si˛e do niego i powiedział z namysłem: — Gdyby nie ty, w ogóle by nas tu nie było. Je˙zeli ci si˛e to nie podoba, mo˙zesz sobie w˛edrowa´c z powrotem do Leningradu. Bo my idziemy na południe! Ustawił swoje psy i ruszyli, z Beaumontem na przedzie. W ciagu ˛ pi˛eciu minut zmienili kierunek marszu o dziewi˛ec´ dziesiat ˛ stopni, poda˙ ˛zajac ˛ na południe. Co118
raz dalej od lodowej równiny, gdzie podró˙z byłaby tak łatwa. Przez ponad dwie godziny posuwali si˛e naprzód szukajac ˛ przej´sc´ pomi˛edzy torosami, potem Beaumont zarzadził ˛ odpoczynek. Grayson wysłał na ustalonej cz˛estotliwo´sci wiadomo´sc´ , której Dawes oczekiwał na Curtis Field. — Oxygen. . . Strongbow. . . Oxygen. . . Strongbow. . . Powtarzał sygnał przez pi˛ec´ minut, a˙z otrzymał z Curtis Field potwierdzenie odbioru. Trwało to zbyt długo. Mogło wystarczy´c, by radzieckie monitory na Biegunie Północnym 17 okre´sliły ich aktualna˛ pozycj˛e. Tak czy inaczej, wiadomo´sc´ musiała zosta´c nadana. „Strongbow” informowało Dawesa, z˙ e Michaił Gorow jest z nimi, „Oxygen”, z˙ e Beaumont idzie na południe. Grayson zapakował Redifona i popatrzył w niebo. — Od dwóch godzin z˙ adnego radzieckiego samolotu — powiedział. — I ani jednego ameryka´nskiego — dodał. — Chyba wszyscy piloci z Curtis Field odlecieli na zim˛e do ciepłych krajów. Na Boga, mam nadziej˛e, z˙ e ci z „Elroya” tego nie zrobili. . .
***
. . . pilnie zagł˛ebi´c si˛e w pole lodowe. Mo˙zliwo´sc´ spotkania. Podja´ ˛c maksymalne ryzyko. Powtarzam. Podja´ ˛c maksymalne ryzyko. Alfred Schmidt, komandor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, kapitan lodołamacza „Elroy” o wyporno´sci 6500 ton nie był zachwycony rozkazem, który otrzymał z Waszyngtonu trzy dni temu. Im dłu˙zej o nim my´slał, tym mniej mu si˛e podobał. Szczególnie ostatnia cz˛es´c´ . „Maksymalne ryzyko. . . ” Co, do diabła, było maksymalnym ryzykiem na tych wodach? Czy wystarczy, je˙zeli statek po zderzeniu z góra˛ lodowa˛ pójdzie na dno? Schmidt miał czterdzie´sci trzy lata, pi˛ec´ stóp i osiem cali wzrostu oraz ciemne włosy i równie ciemne, g˛este brwi. Na jego twarzy nieodmiennie tkwił smutny, by nie powiedzie´c ponury, grymas. U´smiechał si˛e jedynie w momentach s´miertelnego niebezpiecze´nstwa i dlatego marynarze w Milwaukee, macierzystym porcie „Elroya”, pijac ˛ ostatnie piwo przed rejsem wznosili specyficzny toast: — Za to, z˙ eby kapitan nie u´smiechnał ˛ si˛e przed powrotem do portu. — Ma pan ochot˛e rzuci´c okiem, sir? — Vance Carlson, oficer pokładowy odsunał ˛ si˛e od monitora oscyloskopu i postawił kołnierz swojego płaszcza. Mostek „Elroya” był ogrzewany, ale urzadzenia ˛ regulujace ˛ temperatur˛e nie działały chyba najlepiej. Mo˙ze z powodu arktycznych warunków meteorologicznych, które sprawiły, i˙z marynarze musieli bez przerwy oczyszcza´c pokład z lodu narastajacego ˛ 119
prawie w tym samym tempie, w jakim ludzie usiłowali wyrzuca´c go do pokrytego krami morza. Komandor Schmidt nie miał ochoty rzuci´c okiem, ale zrobił to. Trzy godziny temu, zagladaj ˛ ac ˛ w ten gumowy kaptur, dostrzegał na ekranie poszczególne punkty, które bynajmniej nie oznaczały łodzi. Punkty na północnym zachodzie i północnym wschodzie. Popatrzył na promie´n niezmordowanie obiegajacy ˛ zielonkawa˛ łun˛e w gł˛ebi kaptura. Nie było ju˙z poszczególnych punktów. Zamiast nich na ekranie uformował si˛e obraz jednolitej prostej linii zamarzni˛etego morza. — Zapora — skomentował niepotrzebnie Carlson. — Prosto przed nami. Schmidt patrzac ˛ na monitor po raz kolejny przypomniał sobie ko´ncowy fragment rozkazu. Zapora. Jednolita s´ciana lodu rozciagała ˛ si˛e na jego drodze, a „Elroy” dudniac ˛ pot˛ez˙ nymi silnikami, pyszniac ˛ si˛e wzmocnionymi dziobami, które mogły łama´c jak zapałki wielkie lodowe kry, sunał ˛ wprost na przera˙zajac ˛ a˛ s´cian˛e rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e od Spitsbergenu po Grenlandi˛e. Cały problem polegał na tym, z˙ e Schmidt musiał znale´zc´ drog˛e. Miejsce, gdzie lód b˛edzie wznosił si˛e niewiele ponad poziom morza, gdzie przy pomocy masywnych dziobów b˛edzie mo˙zna wyraba´ ˛ c przesmyk w głab. ˛ Na szcz˛es´cie mieli przynajmniej radar, który pokazywał, co znajduje si˛e przed nimi. Kapitan prosił Boga, by nie zsyłał mgły.
***
Dwie godziny pó´zniej znad lodowego pola nadeszło zagro˙zenie. Pasma mgły jak para wodna unosiły si˛e nad lodem, wychodzac ˛ na spotkanie „Elroya”. Schmidt stał z nosem przy szybie wirujacej ˛ na przedzie mostka, spogladaj ˛ ac ˛ na zmian˛e to ˙ na pokład, to przed siebie. Zaden z tych widoków go nie zachwycał. Lód na szczycie dziobu rósł coraz szybciej, nowi ludzie prowadzili syzyfowa˛ batali˛e przerzucajac ˛ go za oszronione burty, gdzie dołaczał ˛ do płatów lodu dryfujacego ˛ po morzu. Temperatura spadła poni˙zej pi˛ec´ dziesi˛eciu stopni. — Nied´zwiedzie polarne. . . Po prawej stronie mostka Carlson spogladał ˛ na szczyt lodowej s´ciany równie wysoki, jak sam mostek i odległy o kilka kabli. Na pokładzie dziobowym ludzie walczacy ˛ z lodem równie˙z zerkali na t˛e s´cian˛e. Było to tak, jakby patrzyli na ogromny wie˙zowiec. W s´wietle ksi˛ez˙ yca przygladały ˛ si˛e im trzy z˙ ółtawe plamy: trzy polarne nied´zwiedzie stojace ˛ na kraw˛edzi, skuszone zapachem kuchennych resztek wyrzuconych za burt˛e. Silniki pracowały powoli lecz niezmordowanie. Monotonny warkot uspokajał Schmidta. Podczas poprzedniego rejsu, w drodze powrotnej, mieli du˙ze opó´znienie spowodowane przez awari˛e silników. Teraz wszystko było w najlepszym 120
porzadku. ˛ Za to widok rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e przed nimi zdecydowanie go niepokoił. — Vance, sadz˛ ˛ e, z˙ e byłoby dobrze, gdyby´s wdrapał si˛e do klatki. Nie chcemy przecie˙z przegapi´c drogi. W głosie wydajacym ˛ rozkaz słycha´c było niech˛ec´ , niech˛ec´ z cała˛ pewno´scia˛ podzielana˛ przez oficera pokładowego, gdy kilka minut pó´zniej wspinał si˛e po oblodzonych szczeblach drabinki na stustopowy maszt, gdzie znajdowała si˛e kabina obserwacyjna. Nie było to najprzyjemniejsze miejsce warty na „Elroyu”, tym bardziej przy temperaturze poni˙zej pi˛ec´ dziesi˛eciu stopni i w nadchodzacej ˛ mgle. Klatka na szczycie masztu była nie wi˛eksza ni˙z dwie budki telefoniczne. Carlson za ka˙zdym razem, gdy siadał na obciagni˛ ˛ etym skóra˛ taborecie, do´swiadczał uczucia klaustrofobii. Vance Carlson, m˛ez˙ czyzna trzydziestodwuletni, rówie´snik Beaumonta, o˙zenił si˛e dzie´n przed wypłyni˛eciem statku z portu w Milwaukee. Liczył ju˙z dni, jakie mu pozostały do powrotu do domu, tymczasem statek zawrócił na północ. Podobnie jak kapitan, oficer pokładowy nie darzył Beaumonta sympatia.˛ Rzuciwszy krótkie spojrzenie przez szyb˛e wirujac ˛ a˛ Carlson umie´scił słuchawki na uszach, umocował mikrofon pod broda˛ i połaczył ˛ si˛e z mostkiem. — Na pozycji, sir. Przed nami jednolita bryła. — Widzimy ja.˛ . . — głos Schmidta rozległ si˛e w słuchawkach. — Jakie´s szans˛e na wej´scie? ˙ — Zadnych, sir. Jednolita s´ciana. — Obserwuj dalej. Carlson siedział w klatce i cierpiał na klaustrofobi˛e. Co dziwniejsze, czuł si˛e jednocze´snie nieprzyjemnie wyeksponowany. Otaczajace ˛ go s´ciany, których mógł dotkna´ ˛c wyciagni˛ ˛ etymi łokciami, zrobione były ze zbrojonego szkła, a ich połysk sprawiał, z˙ e oficer czuł, jak marznie jeszcze bardziej, o ile to było mo˙zliwe. Na mostku ogrzewanie działało niezupełnie dobrze, wewnatrz ˛ kabiny obserwacyjnej wydawało si˛e całkowicie nieefektywne, tak jakby gin˛eło gdzie´s w drodze na maszt. Zawieszony sto stóp nad pokładem Carlson miał doskonały widok we wszystkich kierunkach. Na prawo, na lewo i w dół. Statek sprawiał wra˙zenie nieruchomego. Dzioby uderzały w kry wielkie niczym domy. Sze´scienne kry, które z góry wygladały ˛ jak kostki lodu. Grupy takich kostek prze´slizgiwały si˛e po obu bokach statku i odpływały do tyłu. Przed dziobami pojawiło si˛e monstrum. Si˛egało znacznie wy˙zej ni˙z klatka Carlsona, zdawało si˛e tkwi´c zakotwiczone w morskim dnie. Jednak góry lodowe nie bywaja˛ nieruchome. Ta nie stanowiła wyjatku. ˛ Dryfowała na południe, na spotkanie „Elroya”. Carlson splótł dłonie, przechylił si˛e na stołku spogladaj ˛ ac ˛ w jedna˛ stron˛e, potem w druga.˛ Nad jego głowa˛ wytrwale obracała si˛e antena radaru, przekazujac ˛ ostrzegawcze sygnały do osłoni˛etego kapturem monitora oscyloskopu na mostku. Za prawa˛ burta˛ lodowa s´ciana sun˛eła do tyłu, polarne nied´zwiedzie znikn˛eły 121
w oddali. Pokład statku w kształcie rombu był tak oblepiony lodem, z˙ e z klatki wygladał ˛ jak kra odłamana od paku. Carlson nacisnał ˛ włacznik. ˛ — Zbli˙za si˛e g˛esta mgła, sir. Około c´ wier´c mili. Prosto przed nami. Trzydzie´sci minut pó´zniej Carlson został odizolowany. Nie widział nic. Było mu bardzo zimno. Odr˛etwienie, które zacz˛eło si˛e od dłoni i stóp, ogarniało całe ciało. Stał, by zachowa´c czujno´sc´ . Cztery szklane s´ciany zamarzły równie˙z, pokryte szczelna,˛ rosnac ˛ a˛ z minuty na minut˛e warstwa˛ białego szronu. Wyjrze´c mógł jedynie przez szyb˛e wirujac ˛ a,˛ a gdy to zrobił, nie widział nic, oprócz mgły. Ci˛ez˙ ko pełznacej ˛ mgły, która przesłoniła wszystko. Nawet pokład był ju˙z niewidoczny, tak z˙ e Vance mógł równie dobrze znajdowa´c si˛e w kabinie samolotu lecacego ˛ noca.˛ — Lepiej zejd´z na dół, Carlson — rozkazał Schmidt. — Zostan˛e jeszcze, mo˙ze si˛e przeja´sni. — Pi˛etna´scie minut. Potem schod´z. . . Carlson przycisnał ˛ twarz do przejrzystego fragmentu tafli. Szkło było zimne jak sam lód. Nie dojrzał nic. G˛esta zawiesina. Nic poza tym. Statek stał niemal w miejscu, dryfujac ˛ wolniutko prowadzony radarem zainstalowanym nad głowa˛ Carlsona. Metalowym okiem, które wysyłało sygnały ostrzegawcze o górach lodowych. Jednak z˙ aden mechanizm nie jest niezawodny, zwłaszcza w takich warunkach, tote˙z DaSilva, zast˛epca oficera pokładowego i do´swiadczony operator radaru siedzacy ˛ w kabinie na mostku, z niepokojem wpatrywał si˛e w ekran oscyloskopu, czekajac, ˛ a˙z odezwie si˛e sygnał: ping-ping-ping, ostrzegajacy, ˛ z˙ e co´s du˙zego znajduje si˛e blisko dziobów. Silniki mruczały monotonnie, a Carlson, najbardziej samotny człowiek na pokładzie, nadal hipnotycznie wpatrywał si˛e we mgł˛e skł˛ebiona˛ kilka cali przed jego twarza.˛ — Wida´c ju˙z co´s, Vance? — Jeszcze nic. Dojrzawszy niewyra´zna˛ zmian˛e we mgle, Carlson sprawdził widok z ka˙zdego okna. Nie umiałby wytłumaczy´c, co go zaniepokoiło, lecz co´s si˛e zmieniło. Dostrzegł jaki´s słaby znak, jak gdyby para poruszyła si˛e pod najl˙zejszym podmuchem. Przestał uderza´c dło´nmi o siebie i stanał ˛ nieruchomo, wypatrujac ˛ przez szkło. Tak, co´s tam było, co´s, co przemieszczało mgł˛e, mieszało ja˛ jak gigantyczna ły˙zka. Ostrzegawczy sygnał stetoskopu odezwał si˛e zbyt pó´zno, zbyt nagle i kiedy wszystko min˛eło, Schmidt musiał bardzo mocno przekonywa´c DaSilv˛e, z˙ e nic ju˙z nie mo˙zna było zrobi´c. Nic. Wszystko stało si˛e zbyt szybko. Na monitorze oscyloskopu promie´n zako´nczył obrót i nagle ukazał si˛e nowy obraz. DaSilva poderwał głow˛e, zaczał ˛ krzycze´c. . . Carlson prawdopodobnie nigdy nie zrozumiał, co si˛e stało. Je˙zeli tak, mogło to trwa´c zaledwie ułamek sekundy. Lodowy pazur, ogromny zrab ˛ przecinajacy ˛ drog˛e „Elroya” wyniesiony osiemdziesiat ˛ stóp nad pokładem. Wyciagni˛ ˛ ety ni122
czym gigantyczne rami˛e, zagrodził statkowi drog˛e, jak gdyby próbował go zatrzyma´c. „Elroy” płynał ˛ wolno. Pazur przeszedł nad dziobami, minał ˛ pokład i uderzył w maszt. Jeden krótki, ostry cios. W chwili gdy DaSilva otworzył usta do krzyku, na mostku usłyszano trzask, który echem przera˙zenia odbił si˛e w mózgach ludzi. Główny masz został odci˛ety na wysoko´sci osiemdziesi˛eciu stóp nad pokładem. Klatka, zawieszona pi˛ec´ stóp wy˙zej, przechyliła si˛e wraz ze szczytem masztu. Zamkni˛ety w niej Carlson spadł razem z nia.˛ Osiemdziesiat ˛ pi˛ec´ stóp ni˙zej kabina uderzyła w barierk˛e na prawej burcie i mia˙zd˙zac ˛ jej fragment spadła w morze, z Carlsonem w s´rodku. Wa˙zyła pi˛ec´ ton. Poszła pod wod˛e od razu, zabierajac ˛ ze soba˛ Carlsona i anten˛e radaru w arktyczne gł˛ebiny, które oscyluja˛ mi˛edzy dziewi˛ecioma a dziesi˛ecioma tysiacami ˛ stóp. Mo˙zna było tylko mie´c nadziej˛e, z˙ e oficer pokładowy ju˙z nie z˙ ył, gdy morze zamkn˛eło si˛e nad nim. Tuman mgły przed dziobem unosił si˛e powoli. Vance Carlson był jak dotad ˛ dwudziesta˛ ofiara,˛ liczac ˛ Mikołaja Marowa, człowieka, który pilnował Gorowa, Tillotsona, szesna´scie osób zabitych na pokładzie samolotu i Matthewa Conwaya. Stracili radar. „Elroy” był s´lepy, zabłakany ˛ we mgle, okra˙ ˛zony przez lód na granicy polarnego paku, którego nikt nie mógł dojrze´c. To było wi˛ecej ni˙z maksymalne ryzyko, o wiele wi˛ecej i je˙zeli Alfred Schmidt miał prawo co´s zrobi´c w tej chwili, to tylko obróci´c statek o sto osiemdziesiat ˛ stopni i wolno płyna´ ˛c do domu, oto, co mógł zrobi´c.
***
Na Curtis Field sygnał „Oxygen-Strongbow” został odebrany i zrozumiany. — Mamy Gorowa, posuwamy si˛e na południe, na spotkanie z „Elroyem”. Nie była to jedyna informacja, jaka˛ otrzymał Dawes, kra˙ ˛zacy ˛ niespokojnie po niewielkim biurze, urzadzonym ˛ specjalnie dla niego. Biurze, które buchało goracem ˛ wydobywajacym ˛ si˛e z trzech grzejników ustawionych pod oknami. Temperatura utrzymywana była na poziomie siedemdziesi˛eciu stopni. Adams, który wła´snie wszedł, przysiadł na krze´sle, przechylił je opierajac ˛ o s´cian˛e i przyjrzał si˛e zaczerwienionej od ciepła twarzy szefa. — Cały lód na zachód od Target-5 roi si˛e od Rosjan — mruczał Dawes, przez˙ uwajac ˛ nie zapalone cygaro. — Nad polem lataja˛ s´migłowce, a po lodzie biegaja˛ psie zaprz˛egi. Zaczynaja˛ si˛e pojawia´c Koty. — Wszystko si˛e komplikuje — powiedział Adams. — To ty twierdziłe´s w Waszyngtonie, z˙ e sprawa b˛edzie prosta — przypomniał mu Dawes. Zerknał ˛ na Fullera, kontrolera lotniska, który wła´snie pojawił si˛e w pokoju. — No, najwy˙zszy czas. Chc˛e, z˙ eby´s zarzadził ˛ intensywna˛ inwigila123
cj˛e powietrzna˛ obszaru pomi˛edzy wybrze˙zem a Target-5. . . — podszedł do mapy, która˛ przywiózł ze soba,˛ rozpi˛etej teraz na s´cianie. — Tutaj. I tutaj. — A na południu nic? — zakwestionował Adams. — Nic! Ma to by´c nadzór ciagły. ˛ Wylatuja,˛ wracaja,˛ nabieraja˛ paliwa i leca˛ znowu. . . — Sa˛ pewne granice, je´sli chodzi o mo˙zliwo´sci pilotów — zaznaczył Fuller. — Dobrze. Pomó˙z im znale´zc´ te granice, potem niech je przekrocza.˛ — Nie rozumiem — powiedział Adams po wyj´sciu Fullera. — Beaumont idzie na południe, dlaczego wi˛ec wysyłamy cała˛ flot˛e powietrzna˛ na zachód i na pomoc? — Je´sli ty nie rozumiesz, to mam nadziej˛e, z˙ e Papanin te˙z nie. Nasze szanse, by zauwa˙zy´c Beaumonta z powietrza na polarnym pustkowiu, sa˛ z˙ adne. Chyba z˙ e mieliby´smy szcz˛es´cie. Na to nie licz˛e. Dlatego uruchamiam operacj˛e kryjac ˛ a.˛ — Dawes przerwał, gdy prad ˛ powietrza poruszonego rotorem s´migłowca uderzył w szyby. — Papanin wysłał cały oddział s´migłowców. W ciagu ˛ kilku godzin b˛e˙ szukani Gorowa. Ze ˙ dzie wiedział o moich posuni˛eciach i co wywnioskuje? Ze ´ wiem, gdzie go szuka´c. Sciagnie ˛ wszystkie maszyny z południa i to, by´c mo˙ze, da Beaumontowi szans˛e wyj´scia poza ich zasi˛eg. — To si˛e mo˙ze uda´c. . . — To si˛e musi uda´c! — Dawes skrzywił twarz w u´smiechu. — Wysyłam temu syberyjskiemu b˛ekartowi wiadomo´sc´ : Beaumont ucieka na północ lub na zachód.
***
— Północ czy zachód? Papanin mamrotał do siebie, stojac ˛ w głównym baraku Bieguna Północnego 17 i przygladaj ˛ ac ˛ si˛e planszy kieszonkowej szachownicy. Na stole le˙zała ksia˙ ˛zka otwarta na relacji rozgrywki Fischer-Spassky w Santa Monica w 1966 roku. Sybirak szczycił si˛e tym, z˙ e zdolny był do trzech działa´n jednocze´snie: mógł rozgrywa´c własna˛ parti˛e, s´ledzi´c cudza˛ rozgrywk˛e i podejmowa´c decyzje dotyczace ˛ aktualnej operacji. — Wszystkie maszyny sa˛ w powietrzu — zameldował Kramer zza krzesła. — Koncentruja˛ si˛e na północnych i zachodnich terenach w pobli˙zu Target-5. Wszystkie, z wyjatkiem ˛ sze´sciu s´migłowców, które kazał pan odwoła´c. ´ znego Kota, który roztrzaskał si˛e spadajac Po wypadku ameryka´nskiego Snie˙ ˛ z rampy, zło˙zyli na Target-5 jeszcze jedna˛ wizyt˛e i stwierdzili. z˙ e baza jest zupełnie pusta. Nie było tam nikogo, aczkolwiek Papanin nie zdawał sobie sprawy, i˙z w bazie powinno znajdowa´c si˛e jeszcze dwóch ludzi: Rickard i Sondeborg. Sybi124
rak zostawił na wyspie mały oddział na wypadek, gdyby pojawił si˛e tam Gorow, i wrócił do swojej bazy. Od czasu gdy otrzymał wiadomo´sc´ od Pietrowa z Rejestrów Leningradzkich, czuł si˛e zaintrygowany. — Ten oddział Beaumonta, o którym ciagle ˛ mówimy, nie istnieje — stwierdził, tracaj ˛ ac ˛ palcem pionek. My? Litwin nie odezwał si˛e. Gdy wszystko szło dobrze, Papanin niezmiennie relacjonował zdarzenia w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Natomiast je´sli tylko pojawiały si˛e kłopoty, przechodził na „my” — w ten sposób rozkładał odpowiedzialno´sc´ za niepowodzenia na barki współpracowników. Papanin pchnał ˛ krzesło w tył, poło˙zył obuta˛ nog˛e na blacie stołu, obok niewielkiej szachownicy i rozpoczał ˛ wyja´snienia. W odpowiedzi na jego pytanie nadeszła z Leningradu wiadomo´sc´ . Pracowity Pietrow przetrzasn ˛ ał ˛ obszerne archiwa i rozwiazał ˛ zagadk˛e. W 1971 roku Amerykanie wysłali trzech m˛ez˙ czyzn z zadaniem przej´scia przez pływajacy ˛ pak polarny z Grenlandii na Spitsbergen. Wydarzenie owo nigdy nie trafiło na łamy prasy, lecz radziecki agent na Spitsbergenie uwzgl˛ednił je w mglistym raporcie. Ekspedycja miała niepodwa˙zalne implikacje militarne: w przypadku realnego zagro˙zenia siły radzieckie mogłyby próbowa´c zaja´ ˛c i okupowa´c norweski Spitsbergen — tak jak Amerykanie okupowali Islandi˛e podczas ostatniej wojny. Amerykanie przewidzieli to. Je˙zeli mo˙zliwe jest wysłanie ludzi przez pływajace ˛ pole lodowe, mieli szans˛e zaja´ ˛c Spitsbergen jako pierwsi. Dlatego te˙z, nie robiac ˛ rozgłosu wokół całego przedsi˛ewzi˛ecia, wysłali niewielka˛ grup˛e, by przekona´c si˛e, czy takie zadanie jest wykonalne. — Nie wyglada ˛ to na powa˙zne działania — zaprotestował Kramer. — Nie? — Papanin skrzywił si˛e nieprzyjemnie, nabijajac ˛ fajk˛e. — Człowiek, który prowadził wypraw˛e na Spitsbergen, to brytyjski ekspert w dziedzinie Arktyki, a nazywa si˛e Beaumont. Miał ze soba˛ dwóch ludzi: Amerykanina, Samuela Graysona i Niemca, Horsta Langera. Sadz˛ ˛ e, z˙ e ten olbrzymi wieprz, który tak wiele miał do powiedzenia na Target-5, to wła´snie Beaumont. — Nie wysłaliby po Gorowa tylko trzech ludzi. . . — Nie? To zupełnie wystarczajaca ˛ liczba, to madre ˛ posuni˛ecie. Jak łatwo jest znale´zc´ czterech m˛ez˙ czyzn na lodowym pustkowiu, z powietrza, Kramer? — Wi˛ec nie ma wielkiej wyprawy? — zapytał Kramer niepewnie. — Tylko Beaumont i jego przyjaciele. Pami˛etasz tych trzech ludzi, z saniami, których sfilmowali´smy dwa dni temu? — Głos Papanina uległ zmianie. -Wy´slij zakodowany rozkaz do wszystkich s´migłowców znajdujacych ˛ si˛e w powietrzu. Niech szukaja˛ małej grupy ludzi. Najprawdopodobniej dwóch par sa´n i czterech m˛ez˙ czyzn. — Sze´sc´ maszyn ma ciagle ˛ czeka´c? — Poleca˛ na południe od Target-5. — Ale˙z Amerykanie szukaja˛ na północy i zachodzie. . . 125
— Wykonaj rozkazy natychmiast — odparł cicho Papanin. Pozostawiony w baraku samemu sobie Sybirak zdjał ˛ nog˛e ze stołu, zmarszczył brwi w zamy´sleniu i przyjrzał si˛e planszy szachownicy. Niektórych ze swych dziwacznych decyzji nigdy nikomu nie wyja´sniał. Był to element jego techniki zmierzajacej ˛ do utrzymania podwładnych w permanentnym strachu przed wielkim szefem. Podobnie jak de Gaulle, Papanin wierzył w otaczajac ˛ a˛ go mistyczna˛ aur˛e. Było to pomocne równie˙z wówczas, gdy niektóre decyzje okazywały si˛e bł˛edne. Nikt nie wiedział, o co wła´sciwie chodziło. Tym razem jednak Papanin miał pewne podejrzenia, które coraz szybciej przeradzały si˛e w pewno´sc´ . Podczas lotu na pokładzie bizona studiował dossier Lemuela Quinceya Dawesa, który specjalizował si˛e w przeprowadzaniu operacji kryja˛ cych. Nie mógł zignorowa´c tego, co narzucało si˛e samo. Koncentracja ameryka´nskich maszyn na zachód i północ od Target-5, by´c mo˙ze, oznaczała rzeczywiste poszukiwania grupy Beaumonta. Gdyby wszystko obróciło si˛e przeciwko niemu, zostałby ostro skrytykowany, z˙ e pozostawił ten obszar nie sprawdzony. Jednak coraz bardziej intrygował go sektor południowy. Kramer wrócił po chwili. — B˛eda˛ w powietrzu w ciagu ˛ pi˛eciu minut — poinformował Sybiraka. — Wspaniale. Teraz prze´slij na „Gorkiego” informacj˛e, z˙ e chc˛e zna´c aktualna˛ pozycj˛e ameryka´nskiego lodołamacza „Elroy”. Natychmiast. Znowu tajemniczy. Kramer pospieszył do baraku radiostacji. Po raz kolejny Papanin na wszelki wypadek nie ujawnił, jakie pobudki kierowały jego działaniem. Gdy w 1971 roku grupa Beaumonta zbli˙zała si˛e do Spitsbergenu, doszło do wcze´sniej zaplanowanego spotkania z lodołamaczem „Edisto”. Tym razem wchodził w gr˛e inny lodołamacz, „Elroy”. Papanin miał wra˙zenie, z˙ e zbli˙za si˛e do Beaumonta. Podjał ˛ decyzj˛e i podniósł pionek.
Wtorek, 22 lutego, 12.00 — 19.00 Beaumont nie chciał słucha´c argumentów. Wła´sciwie nale˙załoby stwierdzi´c, z˙ e nie chciał słucha´c nikogo i niczego zmuszajac ˛ ludzi i psy do bezlitosnego marszu. Poganiajac ˛ ich, odmawiajac ˛ chwili odpoczynku, posiłku, zatrzymania si˛e w ogóle dla kogokolwiek i czegokolwiek, brnac ˛ coraz dalej i dalej na południe wzdłu˙z dziesiatego ˛ południka, wcia˙ ˛z bli˙zej i bli˙zej kra´nca pola lodowego i Iceberg Alley. Otoczeni przez wyniosłe torosy, pot˛ez˙ ne zimne s´ciany postrz˛epionego lodu, posuwali si˛e na południe przez parowy osrebrzone s´wiatłem ksi˛ez˙ yca. Beaumont prowadził teraz zaprz˛eg Langera z pot˛ez˙ nym Bismarckiem w roli przewodnika. Trzymał uchwyt sa´n w zaci´sni˛etej dłoni i cz˛esto strzelał batem nad głowami zwierzat. ˛ Co było nieomylnym znakiem, z˙ e osiagn˛ ˛ eły ju˙z granice swoich mo˙zliwo´sci — jak oznajmił Graysonowi Langer — i przekroczyły je. Tak samo wygladał ˛ ostatni etap wyprawy na Spitsbergen i marsz na spotkanie z lodołamaczem „Edisto”. Beaumont przejał ˛ zaprz˛eg z Bismarckiem i nie pozwolił na odpoczynek przez dwana´scie godzin. Do chwili, gdy „Edisto” znalazł si˛e w zasi˛egu wzroku. Wówczas wystrzelili rakiety Elliotta, nadali sygnał radiowy i wreszcie s´migłowiec wysłany z lodołamacza wyruszył im naprzeciw. Tym razem Langer, orzekłszy, z˙ e Beaumont przeszedł ju˙z samego siebie, zaczał ˛ sprzeczk˛e. Przekazał swój zaprz˛eg Graysonowi, przyspieszył kroku i zrównał si˛e z Beaumontem. — Nie damy ju˙z rady. . . — wydyszał. — Ruszaj si˛e! Beaumont, z twarza˛ ledwie widoczna˛ w szczelinie futrzanego kaptura, strzelił batem, zmuszajac ˛ Bismarcka i pozostałe zwierz˛eta, by wydłu˙zyły krok. Weszli w zakr˛et parowu, lecz nawet tam Beaumont nie zwolnił tempa. Przechylił sanie na jedna˛ płoz˛e i przepchnał ˛ je po twardym lodzie. — To szale´nstwo! — wybuchnał ˛ Langer. — Musimy odpocza´ ˛c. Psy te˙z musza˛ odpocza´ ˛c. „Elroy” jest wiele mil przed nami. Niemo˙zliwe, by´smy dotarli tam dzi´s w nocy. . . — Na lito´sc´ boska,˛ musimy si˛e rusza´c! Ka˙zde pół mili, to pół mili bli˙zej „Elroya”. Nawet wi˛ecej, ten pieprzony statek te˙z si˛e do nas zbli˙za! 127
— Gorow ma kłopoty. Beaumont rzucił przez rami˛e szybkie spojrzenie. Z tyłu Grayson prowadził drugi zaprz˛eg, zmuszajac ˛ zwierz˛eta, by nada˙ ˛zały za Bismarckiem i Beaumontem. Dalej poda˙ ˛zał Rosjanin, z zaci´sni˛etymi z˛ebami usiłujac ˛ utrzyma´c tempo. Fakt, z˙ e Beaumont umie´scił go na ko´ncu małej procesji, był brutalnym, lecz celowym elementem taktyki. Gorow wieziony na saniach spowolniłby marsz, a pozostawiony samemu sobie i idacy ˛ o własnych siłach, cały czas bał si˛e, z˙ e zostanie sam na lodowym pustkowiu i ten strach przed bezbronna˛ samotno´scia˛ sprawiał, z˙ e Rosjanin ciagle ˛ jeszcze poruszał si˛e. Obawa zmuszała go do wykorzystywania rezerw energii, o które sam siebie nie podejrzewał. — Dopóki si˛e boi, b˛edzie szedł — powiedział Beaumont trzy godziny wcze´sniej — wi˛ec niech si˛e boi. — Wiedział, z˙ e nie wybiera si˛e na piknik, kiedy opuszczał Biegun Północny 17 — warknał ˛ Beaumont. — Nie rozmawiaj z nim. Chc˛e, z˙ eby si˛e bał. I zostaw mnie w spokoju. Musz˛e uwa˙za´c na sanie. Langer cofnał ˛ si˛e na swoje miejsce. Beaumont był w jednym z najgorszych swoich nastrojów, nie było sensu z nim dyskutowa´c. Musieli po prostu i´sc´ dalej. Wbrew pozorom Beaumont s´wietnie kontrolował swoje reakcje. Wybrał jedynie najprostszy sposób uwolnienia si˛e od narzeka´n Langera. Ponury, wyczerpujacy ˛ marsz przez lód był wynikiem chłodnej kalkulacji. W ciagu ˛ ostatnich trzech godzin nie widzieli ani nie słyszeli z˙ adnego radzieckiego s´migłowca. Dlaczego, nie miał poj˛ecia i niespecjalnie go to obchodziło. Jednak dopóki na czystym niebie ksi˛ez˙ ycowej nocy nie było nieprzyjaciela, musieli pokona´c jak najwi˛eksza˛ cz˛es´c´ trasy, dotrze´c tak daleko na południe, jak to było mo˙zliwe. Wykorzysta´c czas, gdy nie musieli ukrywa´c si˛e przed zawieszonymi na niebie oczyma Papanina. Nie uwa˙zał równie˙z za stosowne wyja´snia´c pozostałym, z˙ e je˙zeli b˛edzie to lez˙ ało w ludzkiej mocy, nie zatrzymaja˛ si˛e, dopóki nie zobacza˛ „Elroya”. Z jakiej´s nie wyja´snionej przyczyny mieli wspaniała˛ sposobno´sc´ umkni˛ecia. Sposobno´sc´ , która mogła si˛e ju˙z nie powtórzy´c. W gł˛ebi duszy watpił, ˛ by udało im si˛e dojrze´c „Elroya” tej nocy, ale nie mógł wykluczy´c tej mo˙zliwo´sci, tote˙z miał zamiar pop˛edza´c wszystkich tak długo, a˙z padna.˛ Godzin˛e pó´zniej na południowym wschodzie pojawił si˛e ameryka´nski samolot.
***
— Stop! Beaumont podniósł r˛ek˛e, ostrzegajac ˛ idacych ˛ za nim i poczuł przy tym ge´scie taki ból, jakby podnosił w gór˛e ogromny ci˛ez˙ ar. Pociagn ˛ ał ˛ za sanie, by zatrzyma´c psy. Oddał bat Graysonowi, a sam zaczał ˛ wdrapywa´c si˛e na lodowa˛ s´cian˛e 128
po lewej stronie. Był tak zm˛eczony, z˙ e tych kilka stóp wyczerpało go jak górska wspinaczka. Odległy warkot maszyny zbli˙zał si˛e szybko, zmuszajac ˛ go do po´spiechu. D´zwi˛ek wydawał si˛e nieco inny ni˙z niezno´sne: bit-bit radzieckiego s´migłowca. Nagle Anglik po´slizgnał ˛ si˛e, ale zdołał zahaczy´c dłonia˛ o grzebie´n i podciagn ˛ a´ ˛c si˛e ponad jego kraw˛ed´z. Noktowizor zawieszony na szyi uderzył go bole´snie w szcz˛ek˛e, ale nie zwrócił na to uwagi, nie zdajac ˛ sobie sprawy z bólu. Siadłszy okrakiem na szczycie podniósł szkła do oczu. Znajdowali si˛e na granicy labiryntu lodowych torosów, niedaleko przed nimi morze rozciagało ˛ si˛e jak rozległa równina, nagle znieruchomiały ocean, z falami zakrzepłymi w pół ruchu. Dwa tysiace ˛ stóp nad nimi samolot leciał na południowy zachód i miał mina´ ˛c ich w odległo´sci około pół mili. Beaumont poprawił ostro´sc´ . Radziecki czy ameryka´nski? Sylwetka zbli˙zajacej ˛ si˛e maszyny przypominała rozmazany cie´n. Anglikowi wydawało si˛e, z˙ e nie mo˙ze ustawi´c noktowizora, dopiero po chwili zdał sobie spraw˛e, z˙ e to zm˛eczone oczy odmówiły mu posłusze´nstwa. Spojrzał raz jeszcze, zamazany kształt odzyskał kontury. Anglik dostrzegł wymalowana˛ na kadłubie biała˛ gwiazd˛e. Ameryka´nski! — Sam! We´z rakiet˛e z moich sa´n. To Amerykanie. . . Wyczerpani ludzie na dnie wawozu ˛ nabrali energii. Grayson szarpiac ˛ nerwowo rozpiał ˛ pasy przytrzymujace ˛ baga˙z. Langer złapał rakiet˛e i zostawiajac ˛ psy pod opieka˛ Gorowa wspiał ˛ si˛e do połowy grzbietu. Wcisnał ˛ ja˛ w wyciagni˛ ˛ eta˛ r˛ek˛e Beaumonta. Anglik miał tak zmarzni˛ete palce, z˙ e nie mógł sobie poradzi´c ˙ z odpaleniem. Jeszcze raz. Udało si˛e. Zadnego efektu. — Daj druga! ˛ — krzyknał ˛ Beaumont. — To niewypał. . . Na dole powstało zamieszanie, Grayson i Langer równocze´snie rzucili si˛e, by znale´zc´ nast˛epna˛ rakiet˛e. A wtedy samolot, widoczny jako czerwone i zielone s´wiatełka na statecznikach, zaczał ˛ zakr˛eca´c, wchodzac ˛ w łuk, który miał go wprowadzi´c na nowy kurs — na południe. — Pospieszcie si˛e, na lito´sc´ boska! ˛ — ryknał ˛ Beaumont. Dostrzegł, z˙ e Grayson znalazł rakiet˛e i zamierza mu ja˛ przynie´sc´ . — Odpal na dole, w parowie! Rakieta zapaliła si˛e, trysn˛eła ciemnym dymem, wzleciała w spokojne powietrze jak india´nski sygnał, zakołysała si˛e, wznosiła wy˙zej i wy˙zej. A samolot oddalał si˛e, leciał na południe, malejac ˛ z sekundy na sekund˛e. Grayson i Langer wdrapali si˛e na grzebie´n i opadli obok Beaumonta. — Jeszcze go wida´c. . . — W głosie Graysona pobrzmiewała udr˛eka, druzgocace ˛ cierpienie. Opu´scił bezwładnie ramiona. — Popatrz do tyłu, ty pieprzony idioto — powiedział cicho Beaumont. Wpatrywali si˛e w odlatujacy ˛ samolot tak długo, a˙z stał si˛e jedynie punktem. Srebrna˛ kropka˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Znikn˛eła nagle, zostawiajac ˛ za soba˛ tylko cichnacy ˛ odgłos silnika. — To rutynowy lot meteorologiczny — stwierdził Beaumont. — Nie szukali nas. 129
— Ch˛etnie bym zastrzelił tego cholernego tak zwanego obserwatora w tej maszynie — stwierdził jadowicie Langer. — Mo˙ze powinni´smy byli u˙zy´c radia. — Nie! — sprzeciwił si˛e ostro Beaumont. — Dopiero, gdy b˛edziemy w zasi˛egu „Elroya”. Istnieje przecie˙z radziecki zestaw monitorujacy, ˛ który tylko czeka, by´smy zrobili co´s takiego, z˙ eby mógł nas namierzy´c. Ruszamy. Rakieta dymna unosiła si˛e jeszcze nad nimi, gdy w ciszy zsuwali si˛e na dół. Nawet psy wygladały ˛ na zrezygnowane. Mimo i˙z wydostali si˛e spomi˛edzy torosów i maszerowali po zimnej równinie, ciagn˛ ˛ eły sanie z mniejszym wigorem. Pó´zniej Beaumont pot˛epiał samego siebie za to, z˙ e nie przewidział niebezpiecze´nstwa, z˙ e pozwolił na wyj´scie na otwarty lód zbyt wcze´snie, jednak znu˙zenie i zniech˛ecenie sprawiły, z˙ e był ot˛epiały i nie potrafił ju˙z jasno my´sle´c. Ramiona i przeguby bolały go od ciagłego ˛ napi˛ecia, paliły z˙ ywym ogniem, na wpół wyrwane ze stawów podczas wielu godzin morderczej walki z buksujacymi ˛ saniami. Parali˙zujace ˛ zimno osłabiało u´scisk na uchwycie sa´n, musiał zdoby´c si˛e na nadludzki wysiłek, by maszerowa´c długimi krokami, sprawia´c wra˙zenie silniejszego, ni˙z był w rzeczywisto´sci — by utrzyma´c w ruchu pozostałych. — Uwaga! To Langer krzyknał ˛ ostrzegawczo. — Nie rusza´c si˛e! — dodał Beaumont, zmuszajac ˛ psy, by stan˛eły. Nocna˛ cisz˛e za nimi przerwało dr˙zace ˛ tykanie silnika. Znajome rat-rat-rat biegło po lodzie. Nos nadlatujacego ˛ cienia zaokraglony ˛ był przez druga˛ mniejsza˛ kulk˛e pod spodem. Bli´zniacze rotory chłostały powietrze jeden nad drugim. Ogon z dwoma wirnikami. Jak diabelski metalowy ptak sunał ˛ nad ich głowami, nie wy˙zej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ stóp. Chy˙zy cie´n s´lizgał si˛e po lodzie. Niszczyciel łodzi podwodnych. Najnowszy s´migłowiec radziecki. — Nie rusza´c si˛e! — Beaumont ostrzegł towarzyszy, gdy maszyna na chwil˛e oddaliła si˛e od nich, wzniosła wy˙zej i zacz˛eła zawraca´c. Istniała szansa, z˙ e pasaz˙ erowie radzieckiego s´migłowca ich nie zauwa˙zyli. Lecac ˛ w maszynie niknacej ˛ nad lodem z szybko´scia˛ pi˛ec´ dziesi˛eciu mil na godzin˛e — jak ocenił Beaumont — radziecki obserwator musiałby mie´c bystre oczy, by dostrzec ich w tym ułamku sekundy, gdy s´migłowiec wychynał ˛ nad ich głowami zza kraw˛edzi lodowej s´ciany. Kilka sekund pó´zniej Anglik wiedział, i˙z z radzieckiej maszyny spogladały ˛ w dół naprawd˛e bystre oczy. Zawracała. Rakieta dymna s´ciagn˛ ˛ eła na nich zagład˛e. Rakieta, której nie dostrzegł obserwator z ameryka´nskiego samolotu, przywiodła do nich najbli˙zsza˛ radziecka˛ maszyn˛e. — Co te s´mierdziele teraz zrobia? ˛ — spytał Langer. — Zale˙zy, ilu ludzi maja˛ na pokładzie — odparł Beaumont lapidarnie. Maszyna leciała wolniej i wy˙zej, co najmniej dwie´scie stóp nad ich głowami. A wi˛ec Rosjanie zauwa˙zyli nie tylko ludzi i psy. Widzieli równie˙z karabiny przewieszone przez ramiona m˛ez˙ czyzn. Beaumont przekazał swój zm˛eczony zaprz˛eg Graysonowi i oddalił si˛e od grupy, trzymajac ˛ karabin w r˛ekach. Niszczyciel łodzi podwodnych nadlatywał — gro´zny kształt, cały wyd˛ety i kulisty, zaczał ˛ wznosi´c 130
si˛e wy˙zej, gdy znalazł si˛e bezpo´srednio nad nimi. Łoskot silnika dudnił echem po lodzie. Beaumont uniósł karabin. ´ Smigłowiec zawisł w miejscu, przechylił si˛e i rozpoczał ˛ zataczanie wielkiego koła, znaczac ˛ drog˛e stru˙zka˛ spalin pozostajac ˛ a˛ w zimnym powietrzu. M˛ez˙ czy´zni na ziemi obracali si˛e na pi˛etach, s´ledzac ˛ lot maszyny, gdy ta kra˙ ˛zyła nad nimi z ogłuszajacym ˛ rykiem. W pewnej chwili Langer zachłysnał ˛ si˛e i porwał karabin. — Robia˛ nam zdj˛ecia. . . — Beaumont przewiesił karabin przez rami˛e i podniósł do oczu noktowizor. — Zostaw bro´n! — rozkazał szybko, ciagle ˛ obserwujac ˛ maszyn˛e i obracajac ˛ si˛e w s´lad za nia.˛ W kopule opuszczono okno i jaki´s przedmiot w kształcie składanego cylindra odbił s´wiatło ksi˛ez˙ yca. — To kamera — ostrzegł Beaumont. — Filmuja˛ nas. Sympatyczne, pokojowe zaj˛ecie. Teleobiektywem — dorzucił. Gdy to mówił, s´migłowiec zawrócił prezentujac ˛ im swój podwójny rotor na ogonie i odleciał na północny wschód. Łopot bli´zniaczych wirników ucichł szybko. Beaumont wrócił do sa´n i przejał ˛ swój zaprz˛eg od Graysona. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie wyladowali ˛ — przyznał Amerykanin. — Powiedziałbym, z˙ e nie było ich wystarczajaco ˛ wielu — Beaumont ruszył po równym gruncie lodowej płaszczyzny, kierujac ˛ si˛e w stron˛e, gdzie jak pasma wzgórz widniały daleko nast˛epne wzniesienia. — Teraz naprawd˛e musimy si˛e pospieszy´c, z˙ eby nie złapali nas powtórnie na otwartej przestrzeni. Bo tym razem b˛edzie ich znacznie wi˛ecej ni˙z wystarczajaco ˛ wielu.
***
— Zatrzymaj! Głos Sybiraka zagrzmiał w ciszy zadymionego baraku, zakłócanej jedynie buczeniem projektora. Operator zatrzymał urzadzenie, ˛ na ekranie zastygł obraz przedstawiajacy ˛ czterech m˛ez˙ czyzn wpatrzonych w kamer˛e. Jeden z nich celował w s´migłowiec z karabinu, drugi skierował na maszyn˛e szkła noktowizora. Nad˛ety cie´n przew˛edrował po ekranie — to Papanin podniósł si˛e i palcem wskazał człowieka stojacego ˛ przy uchwycie sa´n. — To on — zagrzmiał Papanin. — To jest Gorow. Mog˛e si˛e zało˙zy´c o cała˛ wypłat˛e. — Nie wida´c jego twarzy — zaprotestował Kramer z ciemno´sci. — Nie wida´c twarzy z˙ adnego z nich. . . — A po choler˛e mi twarze! Widziałem, jak si˛e ten człowiek porusza, jak unosi głow˛e, jak przechylaja˛ na bok. To jest Gorow, to jest nasz cel. — Ogromny cie´n palca poruszył si˛e i tracił ˛ inna˛ posta´c ubrana˛ w futra, ze szkłami przy oczach. — 131
A to, jak sadz˛ ˛ e, jest Beaumont. Pozostali dwaj to Samuel Grayson i Horst Langer. — Odwołujemy samoloty z pomocy i zachodu? — zapytał Litwin, pragnac ˛ uprzedzi´c nowy rozkaz. — Najpierw do cholery zapal s´wiatło w tym baraku — powiedział mi˛ekko Papanin. Obejrzał si˛e i zatrzymał wzrok na jednym z m˛ez˙ czyzn siedzacych ˛ za nim. — Wro´nski, potrafisz ich znale´zc´ jeszcze raz? Trzydziestodwuletni Rosjanin, który przewodził oddziałowi słu˙zby bezpiecze´nstwa sprowadzonemu z Murma´nska, wstał i podszedł do mapy s´ciennej. Andriej Wro´nski był niewysokim, szczupłym m˛ez˙ czyzna˛ o sm˛etnej twarzy. Jego rodzice zgin˛eli miesiac ˛ temu, próbujac ˛ przejecha´c na drugi brzeg zamarzni˛etej Wołgi, tu˙z pod Stalingradem; lód p˛ekł i połkn˛eła ich rzeka. — Tutaj, pułkowniku — wskazał na postawiony przed chwila˛ krzy˙zyk — robili´smy pomiary gwiazd. . . — No wi˛ec jak, znajdziesz ich? — Doprawdy, tym razem. . . — Wro´nski zamilkł, widzac ˛ wyraz twarzy Sybiraka. — Zobaczyłe´s t˛e pieprzona˛ rakiet˛e! — grzmiał Papanin. — Dojrzałe´s ja˛ z odległo´sci pi˛eciu mil i zmieniłe´s kurs. Tak wła´snie powiedziałe´s, kiedy ci˛e o to zapytałem. Bóg jeden wie, dlaczego wystrzelili t˛e rakiet˛e, mo˙ze przez przypadek. — Wydaje mi si˛e, z˙ e mieli´smy du˙zo szcz˛es´cia. . . — Wi˛ec ja ci poka˙ze˛ , jak skłoni´c los do współpracy raz jeszcze! — Papanin wział ˛ ołówek Wro´nskiego i przyjrzał si˛e mapie. — Chca˛ dotrze´c do ameryka´nskiego lodołamacza „Elroy”, który znajduje si˛e tutaj. Połacz ˛ to miejsce linia˛ z Target-5, a zobaczysz, z˙ e posuwaja˛ si˛e prosto wzdłu˙z dziesiatego ˛ południka. — My te˙z polecimy. . . — Zamknij si˛e wreszcie i słuchaj! Teraz zmienia˛ kierunek marszu, z˙ eby zbi´c nas z tropu. Pójda˛ albo na południowo-południowy wschód, albo na południowo-południowy zachód. — Papanin narysował dwie uko´sne linie łacz ˛ ace ˛ si˛e w miejscu, gdzie ostatnio widzieli Beaumonta. — Potem wróca˛ na swój szlak na południe. Musimy si˛e liczy´c z bł˛edami pomiarów i dryfem lodu. Biorac ˛ to wszystko pod uwag˛e, znajdziesz ich w granicach tego trójkata. ˛ Zrozumiano? — To ma sens, panie pułkowniku. . . — Wszystko, co ja mow˛e, ma sens. — Zerknał ˛ przez rami˛e na Kramera. — Tym razem na pokładzie ka˙zdej maszyny ma by´c uzbrojony oddział. — Nie mamy tylu ludzi, by obsadzi´c wszystkie maszyny. — A kto ci do diabła powiedział, z˙ e b˛edziemy s´ciaga´ ˛ c wszystkie maszyny? I natychmiast ostrzega´c Dawesa, z˙ e jego operacja kryjaca ˛ nie jest tak dobra, jak mu si˛e wydaje? Połowa zostaje i b˛edzie kra˙ ˛zyła na północ i na zachód od Target-5. Reszta wróci tutaj, zatankuje i przeczesze ten trójkat. ˛ W po´spiechu opu´scili barak, bojac ˛ si˛e, by Sybirak nie skomentował ich s´lamazarno´sci. Papanin pozostał sam, wpatrzony w s´cienna˛ map˛e, pykajac ˛ niewielka˛ fajeczk˛e. — My´sl˛e, z˙ e tym razem mam pana, Mr Beaumont — mruknał ˛ do siebie.
Wtorek, 22 lutego, 19.00 — 23.30 To był prawdziwy koszmar. Radzieckie s´migłowce terkotały im nad głowami przez cały czas. Niekiedy niezmordowane rat-tat-tat łopotało du˙zo dalej, troszk˛e cichsze ni˙z najcichszy pomruk w przenikliwie zimnej nocy, a czterej m˛ez˙ czy´zni, powłóczac ˛ nogami, pod osłona˛ lodowych s´cian pokonywali kolejny parów. Ale i wówczas, kiedy warkot silnika był jedynie pomrukiem, musieli bezustannie nadsłuchiwa´c, koncentrowa´c si˛e na tym d´zwi˛eku, by nie przeoczy´c momentu, gdy stanie si˛e on znacznie gło´sniejszy, gdy zacznie si˛e do nich zbli˙za´c. Innym razem d´zwi˛ek był bliski. Zło´sliwy łopot urastał do ogłuszajacej ˛ kakofonii, niosacej ˛ echem wzdłu˙z s´cian wawozu, ˛ odbijajacej ˛ si˛e od lodowych grzbietów. Beaumont musiał przyzna´c, z˙ e znalezienie ich było ju˙z tylko kwestia˛ czasu. Chyba z˙ e b˛eda˛ mieli niewiarygodne szcz˛es´cie. Mimo coraz cz˛estszych protestów Graysona i Langera, ciagle ˛ posuwali si˛e naprzód. A ruch jest łatwo dostrzegalny z powietrza. Ciagłe ˛ nasłuchiwanie i stałe napi˛ecie było m˛eczace ˛ co najmniej tak samo jak prowadzenie sa´n, zmuszanie do ruchu psów i własnych nóg. Około dziesiatej ˛ wieczór czterech wyczerpanych m˛ez˙ czyzn brn˛eło po lodzie jak automaty. Powoli unosili oci˛ez˙ ałe nogi, oczy mieli półprzymkni˛ete ze znu˙zenia i w obronie, przed zimnem. Gorow ju˙z dwa razy oznajmił, z˙ e nie mo˙ze i´sc´ ani kroku dalej, z˙ e musi odpocza´ ˛c na saniach. Reakcja Beaumonta była szybka i stanowcza. — Albo wytrzymasz, albo umrzesz na lodzie. — Ale przecie˙z wy tu jeste´scie dla mnie! — zaprotestował Gorow, potykajac ˛ si˛e obok sa´n Beaumonta. — Przyszli´scie mnie zabra´c! — Teraz mamy powa˙zniejszy problem — odparł Anglik ponuro. — Usiłujemy ocali´c z˙ ycie. Mo˙zesz i´sc´ z nami, albo zosta´c. Nic mnie to nie obchodzi. Kiedy Gorow wrócił na swoje miejsce, Beaumont zerknał ˛ przez rami˛e: Rosjanin z trudem posuwał si˛e obok sa´n Langera, nieco dalej Grayson okre´slał ich pozycj˛e według gwiazd. Beaumont nie miał zamiaru zostawi´c Rosjanina na pastw˛e losu. Gdyby opadł z sił, musieliby wie´zc´ go na saniach. Postawiony przed perspektywa˛ samotnej s´mierci na lodzie Gorow oczywi´scie okazał si˛e zdolny do marszu. Jednak najbardziej ucierpiały ich nerwy. Sytuacja była ju˙z tak napi˛eta, z˙ e wła133
s´ciwie ka˙zde słowo mogło sta´c si˛e poczatkiem ˛ kłótni. To zdarzyło si˛e tu˙z po dziesiatej. ˛ Grayson zdecydował, z˙ e ma dosy´c, z˙ e ich marsz to szale´nstwo, z˙ e nie ma sensu, z˙ e tym razem musi powstrzyma´c Beaumonta, zanim jego obł˛edny upór zabije ich wszystkich. Przytroczył sekstans do sunacych ˛ ciagle ˛ naprzód sa´n Langera i przyspieszył kroku, by zrówna´c si˛e z Beaumontem. — Zbli˙za si˛e nast˛epny samolot. Ze wschodu. Wejd˛e na szczyt zbocza i sprawdz˛e. . . — Nie marnuj energii — warknał ˛ Beaumont. — Mamy przed soba˛ długa˛ drog˛e. . . — Zbli˙za si˛e! Ju˙z słycha´c go znacznie lepiej. B˛edziemy czeka´c, a˙z to gówno znajdzie si˛e nad nami? — Tak. — Dlaczego, na lito´sc´ boska? ˛ Beaumont s´cisnał ˛ mocniej uchwyt sa´n i odparł z tłumiona˛ furia˛ w głosie. — Bo nie gramy w to, co Papanin. Nie połapałe´s si˛e jeszcze, o co chodzi? Te loty nie sa˛ planowe. — Tak czy inaczej, w ko´ncu nas zobacza.˛ . . — Owszem, je´sli b˛eda˛ mieli szcz˛es´cie. Jednak b˛eda˛ go potrzebowali bardzo du˙zo, z˙ eby znale´zc´ nas w parowie. Musieliby lecie´c dokładnie nad naszymi głowami. Je˙zeli b˛edzie si˛e na to zanosiło, po prostu staniemy bez ruchu. Ju˙z ci to wbijałem do głowy. — Mo˙zemy nie zda˙ ˛zy´c. Beaumont westchnał ˛ ci˛ez˙ ko, popatrzył na Graysona, potem szybko złapał uchwyt sa´n, które omal si˛e nie przewróciły. Zaczai mówi´c rozmy´slnie chłodno i monotonnie. — Zanim b˛edziemy mogli odpocza´ ˛c, musimy zaj´sc´ dalej na południe, ni˙z to według Papanina mo˙zliwe. Te s´migłowce szukaja˛ nas, owszem. Ale jednocze´snie usiłuja˛ nas zniech˛eci´c. Zatrzymywa´c za ka˙zdym razem, kiedy usłyszymy po raz kolejny ich warkot, z˙ eby´smy nie mieli szans dotrze´c do „Elroya”. — Zastygł bez ruchu, bo niedawne rat-tat-tat, urosło do gło´snego warkotu. — Kryjcie si˛e! Zatrzymali psy i rzucili si˛e na lód, rozciagaj ˛ ac ˛ zwierz˛eta i uspokajajac ˛ je. Kilka sekund pó´zniej s´migłowiec spadł na nich, ogłuszajac ˛ piekielnym klekotem silnika. Przepłynał ˛ nad nimi ze wschodu na zachód, błysnał ˛ nad wawozem ˛ na wysoko´sci dwustu stóp i odleciał. Le˙zeli zupełnie nieruchomo, poniewa˙z nie mieli pewno´sci, czy nie zostali zauwa˙zeni. Je˙zeli tak, maszyna wróci. Padajac ˛ na lód ka˙zdy z nich doznał wstrzasu ˛ mimo kilku warstw ubrania, jednak to uczucie było niczym w porównaniu ze s´wiadomo´scia,˛ z˙ e trzeba b˛edzie znowu si˛e podnie´sc´ . Le˙zeli na dnie parowu uspokajajac ˛ skurczone psy. Byli zmarzni˛eci i u kresu wytrzymało´sci. Poniewa˙z maszyna nie pokazała si˛e wi˛ecej, pozbierali si˛e wolno. Grayson raz jeszcze spróbował szcz˛es´cia, z trudem wydobywajac ˛ ochrypłe słowa. — Keith, powinni´smy odpocza´ ˛c. . . zje´sc´ . . . 134
Beaumont pokr˛ecił wolno głowa˛ nadsłuchujac ˛ przez chwil˛e, lecz nie wychwycił znajomego d´zwi˛eku. Zaczał ˛ z wielkim trudem wdrapywa´c si˛e na najbli˙zsza˛ s´cian˛e. Kilka razy ze´slizgnał ˛ si˛e, a˙z wreszcie dotarł niemal na sam szczyt. Był ju˙z najwy˙zszy czas, by sprawdzi´c drog˛e przed nimi. Po raz kolejny. Na samej górze po´slizgnał ˛ si˛e i byłby spadł. Cudem odzyskał równowag˛e. Oczy´scił soczewki noktowizora, oparł łokcie na lodowym grzbiecie i podniósł szkła do oczu. Miał dobra˛ widoczno´sc´ i mógł obserwowa´c rzeczywi´scie rozległy teren. Popatrzył na zamazany horyzont, poprawił ostro´sc´ , przyjrzał si˛e uwa˙zniej. Potem opu´scił szkła i spojrzał w głab ˛ parowu. — My´sl˛e, z˙ e lepiej b˛edzie, je´sli tu przyjdziecie — powiedział cicho.
***
— No i? — zapytał Papanin. — Jeszcze nic. — Wro´nski zamknał ˛ drzwi baraku. — Wła´snie wróciłem. Wyglada ˛ to do´sc´ beznadziejnie. — Powiedziałe´s: beznadziejnie? — Papanin powoli uniósł si˛e z krzesła, a Kramer, który dobrze go znał, bezwiednie zrobił krok w tył. — Wro´nski, ty s´mierdza˛ cy tchórzu! Nie nadajesz si˛e na dowódc˛e oddziału. W tej grze wygrywa ten, kto idzie na cało´sc´ . Musz˛e si˛e namy´sli´c, co z toba˛ zrobi´c. Chcesz co´s zje´sc´ ? Wybij to sobie z głowy, Wro´nski. Zaraz odlatujesz. — Poczekał, a˙z Rosjanin wyjdzie z baraku. — Je˙zeli dotra˛ do „Elroya”, trudno nam b˛edzie wygra´c t˛e batali˛e, Kramer — zauwa˙zył. Litwin był zaskoczony. Papanin po raz pierwszy wspomniał, z˙ e Beaumont mógłby dotrze´c do statku. — Trudno? — zapytał. — Je˙zeli Gorow znajdzie si˛e na pokładzie ameryka´nskiego statku, b˛edzie to niemo˙zliwe. . . — Trudne, ale nie niemo˙zliwe. — Sybirak mówił zwodniczo spokojnym głosem. — Wydarzenia b˛eda˛ si˛e rozgrywały w szerszym wymiarze. Majowa wizyta ameryka´nskiego prezydenta w Moskwie rozdra˙zni i naszych ludzi. — Mo˙ze b˛edziemy mieli troch˛e szcz˛es´cia. . . — Sam dbam o swoje szcz˛es´cie! — Papanin walnał ˛ pi˛es´cia˛ w pusty teraz stół, bo niewielka szachownica tkwiła w jego kieszeni. — Zmieniamy taktyk˛e — zagrzmiał. — Od teraz przeszukujemy teren na północ od „Elroya”. Znajdziemy ich na otwartym lodzie. Je´sli jaka´s maszyna ich zauwa˙zy, niech wyladuje ˛ jak najbliz˙ ej. Nie obchodzi mnie, na jakim gruncie. — A co zrobi´c z tymi opiekunami Gorowa? — Osobi´scie ka˙zdemu dowódcy oddziału wydasz rozkaz. Pilot ma nic o tym nie wiedzie´c. Ci ludzie z Gorowem sa˛ niepotrzebnym utrudnieniem, nale˙zy ich 135
zlikwidowa´c. Zagrzeba´c ciała w lodzie. Je˙zeli b˛edzie w pobli˙zu otwarty kanał, wrzuci´c ich tam. Psy tak˙ze musza˛ znikna´ ˛c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e najlepsze b˛edzie zatrute mi˛eso. I zniszczy´c sanie. Do północy, Kramer! Je´sli si˛e uda, wcze´sniej.
***
To musi by´c złudzenie, pomy´slał Beaumont, spogladaj ˛ ac ˛ przez noktowizor po raz pierwszy. Obraz rozmazał si˛e, odpłynał, ˛ a gdy Anglik poprawił ostro´sc´ , wrócił. Przywołał pozostałych z dna wawozu. ˛ Pierwszy dołaczył ˛ do niego Langer. Zaintrygowany dziwna˛ nuta˛ w głosie Beaumonta szybko wspiał ˛ si˛e na lodowa˛ s´cian˛e i siadł na szczycie obok niego. Gdy rozsunał ˛ kaptur, ukazała si˛e zaro´sni˛eta twarz. Zaro´sni˛eta i oblepiona perełkami mgły zastygłej wiele godzin temu. — Tam. To wystajace. ˛ Beaumont wskazał kierunek i Langer, dr˙zacymi ˛ z niepokoju palcami, próbował ustawi´c ostro´sc´ . Niesamowity galimatias lodowych wzgórz ciagn ˛ ał ˛ si˛e na przestrzeni trzech mil przed nimi. Jak morze podczas sztormu zmro˙zone nagle w s´rodku burzy. Dalej rozciagał ˛ si˛e płaski lód, naprawd˛e gładki. Ogromna przestrze´n połyskujaca ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Po´srodku tej pustyni tkwiła zjawa. Co´s, co uwiecznione na fotografii byłoby całkowicie nie do uwierzenia. — Bo˙ze! Bo˙ze! — Ze zdumieniem wymamrotał Langer i zamilkł. Zjawa była statkiem posiadajacym ˛ maszt i wysoki mostek. Statkiem zbudowanym z lodu i s´niegu, jak nieudany tort weselny. Langer, spogladaj ˛ ac ˛ przez noktowizor, mógł odró˙zni´c dzioby wycelowane w jego stron˛e, widział, z˙ e statek jest pokryty lodowa˛ skorupa˛ i otoczony lodem tak, z˙ e w s´wietle ksi˛ez˙ yca błyszczał niby szklane cacko. Sople zwisały z postrz˛epionego czuba masztu i przecinaja˛ cej go poni˙zej poziomej belki. Burty ociekały lodem zwisajacym ˛ z nich, jak kapa niedbale rzucona na przedni pokład. Dzioby wznosiły si˛e wysoko, jakby statek wspinał si˛e na pot˛ez˙ na˛ fal˛e. Cały ten obraz trwał w bezruchu, zamkni˛ety przez pole lodowe. Jedyny znak, z˙ e naprawd˛e nie był złudzeniem, stanowiły s´wiatełka na maszcie. Był prawdziwy. To ameryka´nski lodołamacz „Elroy” wbił si˛e w lód polarnego paku, dziesi˛ec´ mil od najbli˙zszego oceanu. — Bo˙ze! Bo˙ze! — wymamrotał Langer ponownie. — Ju˙z to mówiłe´s — przypomniał mu Beaumont. — Chyba si˛e starzejesz. Zaczynasz si˛e powtarza´c. — Czuj˛e si˛e stary — powiedział Langer i od razu poprawił: — Czułem si˛e stary! Hej, Sam, to „Elroy”! Grayson, zostawiajac ˛ Gorowa przy psach, wspiał ˛ si˛e na szczyt. — Nie kpijcie sobie ze mnie — wychrypiał. 136
Langer podał mu szkła. — Sam zobacz. — Amerykanin rozsunał ˛ kaptur, odsłaniajac ˛ wyn˛edzniała,˛ oszroniona˛ twarz i popatrzył przez noktowizor. — Jakim cudem, do diabła, zabrnał ˛ tak daleko? — zdziwił si˛e Langer. — Dzielny facet — ocenił Beaumont. — Nigdy nie spotkałem kapitana Schmidta, ale musz˛e mu to przyzna´c, je´sli wdarł si˛e w lód, cal po calu, a˙z tak blisko nas. Dziwne, ale nie widz˛e radaru. — Ja go znam — stwierdził spokojnie Grayson. — To prawdziwy sukinsyn. Dlatego jest tutaj. Jak sadzisz, ˛ daleko mamy do niego? — Jakie´s siedem mil — odparł Beaumont. — Ruszamy. Sa˛ jakie´s sprzeciwy? Dwie nast˛epne mile pokonali z szybko´scia,˛ jakiej nie osiagn˛ ˛ eli od wielu ju˙z godzin, sunac ˛ kr˛etym labiryntem wawozów, ˛ a˙z znale´zli si˛e w odległo´sci mili od otwartej płaszczyzny lodowej. A poniewa˙z w dalszym ciagu ˛ nie było na niebie ani jednego radzieckiego s´migłowca, Beaumont zdecydował, z˙ e teraz moga˛ ju˙z wysła´c sygnał radiowy i w s´lad za nim rakiet˛e Elliotta, by z „Elroya” przyleciał po nich s´migłowiec. Temperatura obni˙zyła si˛e, było zimniej ni˙z kiedykolwiek, jednak nie dokuczało im to specjalnie. Wiedzieli, z˙ e to prawdopodobnie ich ostatni wysiłek. Widoczno´sc´ była doskonała. Przejrzyste powietrze maciły ˛ jedynie niewielkie chmurki g˛estniejacej ˛ na mrozie pary wodnej, tworzacej ˛ si˛e z oddechów czterech m˛ez˙ czyzn i dwóch psich zaprz˛egów, asystujacej ˛ im w drodze na południe. W przeciwie´nstwie do powszechnych wyobra˙ze´n o Arktyce, burze s´nie˙zne i zamiecie sa˛ rzadko´scia˛ na tej szeroko´sci geograficznej. Jest to jedynie najzimniejsze miejsce na Ziemi. Zatrzymali si˛e w jednym z wawozów. ˛ Grayson zauwa˙zył, z˙ e raczej trudno b˛edzie tutaj komukolwiek po nich wyladowa´ ˛ c, lecz Beaumont polecił Langerowi wypakowa´c nadajnik. — Moga˛ nas wciagn ˛ a´ ˛c na krzesełku, Sam, jednego po drugim — wyja´snił. — Potem zabiora˛ psy na otwarty lód. Langer rozwiazywał ˛ wła´snie skórzane pasy przytrzymujace ˛ nadajnik, gdy Gorow zbli˙zył si˛e do nich z takim po´spiechem, i˙z Beaumont spojrzał na niego prawdziwie zdumiony. Rosjanin dyszał ci˛ez˙ ko i gdy tylko zatrzymał si˛e, zaczał ˛ głosem nabrzmiałym histeria: ˛ — Jeste´smy ju˙z bezpieczni. Teraz z˙ adam, ˛ by oddano mi moja˛ własno´sc´ , natychmiast! — O czym ty mówisz, do diabła? — Beaumont patrzył w dół, delikatnie uderzajac ˛ butem w powierzchni˛e lodu. Nie był specjalnie zwarty, Anglik domy´slał si˛e, z˙ e otaczajace ˛ ich torosy uformowały si˛e bardzo niedawno na skutek zamkni˛ecia kanału. — Rdze´n! Zabrali´scie rdze´n! Który´s z was mi go ukradł! — Gorow, coraz bardziej zdenerwowany, wyciagn ˛ ał ˛ ci˛ez˙ ka˛ tub˛e z kieszeni kurtki i podsunał ˛ ja˛ Beaumontowi pod nos. — No, przecie˙z go masz — powiedział Beaumont. Zmarszczył si˛e, bo obcas 137
jego buta zagł˛ebił si˛e nagle o kilka cali. Wyciagn ˛ ał ˛ go z g˛estym mla´sni˛eciem. Mi˛ekki lód. Gorow był zbyt zaj˛ety własnymi sprawami, by zauwa˙zy´c cokolwiek innego. — To nie ten sam. . . — Chcesz przez to powiedzie´c, z˙ e w tym innym sa˛ „mapy Katarzyny”? — Beaumont wpatrywał si˛e prosto w Gorowa. — Powiedziałe´s, z˙ e jeste´smy ju˙z prawie bezpieczni. Nie jest to chyba najlepsza chwila na wywrzaskiwanie nonsensów, prawda? — Nonsensów? — Id´z i pomó˙z Horstowi przy nadajniku. Langer przewiesił sobie przez rami˛e przeno´sna˛ radiostacj˛e i odszedł szukajac ˛ mo˙zliwie najbardziej poziomego kawałka gruntu, by umie´sci´c na nim urzadze˛ nie. Uginał si˛e pod ci˛ez˙ arem, który był dla niego, osłabionego i znu˙zonego, zbyt wielki, ale posuwał si˛e mozolnie naprzód i po chwili znalazł pozioma˛ szczelin˛e w s´cianie. Ostro˙znie postawił nadajnik. Gorow, coraz bardziej w´sciekły, darł si˛e: — Musz˛e mie´c ten rdze´n! Tylko z nim jestem cokolwiek wart dla Waszyngtonu. . . W dalszym ciagu ˛ wymachiwał, jak bronia,˛ metalowa˛ tuba,˛ a˙z Grayson wyjał ˛ mu ja˛ z r˛eki. — Cokolwiek wart? — powtórzył. — Póki nie dotrzemy do tego statku, z˙ aden z nas nie jest wart złamanego centa. Fakt, nie słyszeli´smy z˙ adnego z waszych s´migłowców od ponad godziny, ale jeszcze nie jeste´smy na pokładzie statku. Id´z i pomó˙z Horstowi przynie´sc´ nadajnik, kiedy sko´nczy nadawa´c. — Jeste´smy na grzaskim ˛ gruncie, Sam — mruknał ˛ Beaumont, gdy Gorow odszedł wreszcie w głab ˛ wawozu. ˛ — Musimy uwa˙za´c. — Dopiero krzepnie — zgodził si˛e Grayson, klepiac ˛ uspokajajaco ˛ Bismarcka. — Jeste´smy blisko morza. Usłyszeli krzyk Rosjanina, odwrócili si˛e w jego stron˛e i spostrzegli, z˙ e si˛e przewraca. Rozciagni˛ ˛ ety na cała˛ długo´sc´ na dnie parowu próbował wsta´c, lecz upadł ponownie. — Chryste! — Beaumont był w´sciekły. — Skr˛ecił nog˛e. — Langer, gotowy ju˙z do przesłania wiadomo´sci, wyciagn ˛ ał ˛ anten˛e i akurat miał przenie´sc´ nadajnik na pozioma˛ lodowa˛ półk˛e, gdy usłyszał krzyk. Klnac ˛ jak szewc zostawił radiostacj˛e i poszedł pomóc Rosjaninowi. Gorow skr˛ecił nog˛e w kostce. Próbował wsta´c po raz drugi, ale klapnał ˛ na ziemi˛e, gdy Langer podszedł do niego. Niemiec chwycił go pod pachy i posadził, opierajac ˛ o lodowa˛ s´cian˛e, a potem przyjrzał si˛e swemu prawemu butowi, który dziwnie ciagn ˛ ał ˛ go w dół. Cały był oblepiony czarnym zamarzajacym ˛ mułem. — Keith! Tu jest mi˛ekki lód. A Gorow nie mo˙ze i´sc´ . . . — Razem z Graysonem uformowali z rak ˛ co´s na kształt nosideł i przetransportowali Gorowa z powrotem do sa´n. Ten ju˙z o własnych siłach usadowił si˛e wygodnie i został tak, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na wszystkie strony, z wyjatkiem ˛ tej, gdzie stał Beaumont. — Lepiej pospiesz si˛e z tym sygnałem — powiedział Beaumont. Langer 138
i Grayson ruszyli parowem wolno, uwa˙znie stawiajac ˛ stopy. A gdy dotarli do szczeliny w lodowej s´cianie, Langer wybałuszył oczy, zastanawiajac ˛ si˛e, czy przypadkiem nie zwariował. Potem wydał okrzyk, który poderwał Graysona do biegu. Zestaw Redifona został wessany. Wi˛eksza cz˛es´c´ nadajnika ju˙z znikn˛eła, jedynie coraz krótsza antena wystawała nad powierzchni˛e. Muliste p˛echerze przesłaniały obudow˛e. Langer rzucił si˛e na kolana i desperacko grzebał w czarnej mazi, ale bryła nadajnika znajdowała si˛e ju˙z poza zasi˛egiem jego rak. ˛ W rozpaczy chwycił anten˛e. Ostatnia teleskopowo składana cz˛es´c´ odłamała si˛e i została mu w r˛eku, podczas gdy reszta poszła w dół. Nadajnik zniknał. ˛ Stracili jedyny s´rodek łaczno´ ˛ sci z „Elroyem”.
***
— Pomy´slałe´s o kawiorze? — spytał Papanin. Sybirak miał teraz ruchoma˛ kwater˛e dowodzenia na wysoko´sci tysiaca ˛ stóp nad polem lodowym, w niszczycielu łodzi podwodnych lecacym ˛ na południe. Rozmawiał z Wro´nskim, znajdujacym ˛ si˛e w innej maszynie, du˙zo dalej na południe. Poniewa˙z porozumiewali si˛e przez radiotelefon, pytajac ˛ o „Elroya” posługiwał si˛e kodem. — Jest w kanapce — odparł Wro´nski. Papanin wyłaczaj ˛ ac ˛ urzadzenie ˛ chrzakn ˛ ał ˛ i zapatrzył si˛e w lód pod s´migłowcem. Rozgrywka zdawała si˛e zbli˙za´c do punktu zwrotnego. Chciał by´c na miejscu i sam kierowa´c akcja.˛ — B˛edziemy ich mieli przed północa˛ — powiedział. — Jeszcze ich nie znaleziono — zaoponował jak zwykle pesymistycznie Kramer. Papanin grymasem na twarzy nakazał mu milczenie, bo w słuchawkach rozległy si˛e trzaski. Słuchał przez chwil˛e, z kamienna˛ twarza˛ przyjmujac ˛ nowa˛ wiadomo´sc´ , potem spojrzał na pilota. — Czy to gówno lata? — zapytał zimno. — Czy mo˙ze jeste´smy przykuci do lodu? — Obrócił si˛e do tym i popatrzył na Kramera przycupni˛etego na składanym fotelu w tyle kabiny. — Powiedziałem, z˙ e przed północa.˛ Wła´snie zlokalizowano cel.
***
— Keith, ten sukinsyn b˛edzie ladował! ˛
139
— Spodziewałem si˛e tego. — Beaumont ze szczytu torosa obserwował niszczyciela łodzi podwodnych. Patrzył, jak opadał, rotory obracały si˛e coraz wolniej, maszyna schodziła pionowo w dół nad najbli˙zszym skrawkiem poziomego lodu — około c´ wier´c mili od miejsca, gdzie kulił si˛e Beaumont. ´ Zostali zlokalizowani. Smigłowiec, który wła´snie ladował, ˛ dwukrotnie przelatywał nad ich głowami i teraz siadał pomi˛edzy nimi a zlodowaciałym statkiem. Anglik podniósł do oczu noktowizor. Papanin nigdy o niczym nie zapominał: drugi s´migłowiec zastygł nad inkrustowana˛ lodem sylwetka˛ statku zawieszony tu˙z nad ladowiskiem, ˛ tak z˙ e Schmidt nie mógł wysła´c swojej maszyny. — A ju˙z si˛e czułem, jakbym tam był — stwierdził z z˙ alem Grayson, kucajac ˛ obok Beaumonta. — Jeszcze par˛e godzin i udałoby nam si˛e. . . — O czym tu gada´c, kilka godzin czy kilka setek. . . I tak nas uprzedzili — odparł Langer przycupni˛ety z drugiej strony Beaumonta. Szybko ze´slizgnał ˛ si˛e z powrotem na dno wawozu, ˛ by uspokoi´c szarpiace ˛ si˛e psy. Gło´sny warkot schodza˛ cego s´migłowca budził echo pomi˛edzy torosami przecinajacymi ˛ pak bezładnym labiryntem. Maszyna dotkn˛eła gruntu, rotory nadal wirowały. Otwarto drzwi i na lód zacz˛eli zeskakiwa´c m˛ez˙ czy´zni z karabinami. Futrzane zakapturzone postacie ruszyły ława˛ w stron˛e lodowych korytarzy. Beaumont po raz wtóry zaskoczony był szybko´scia˛ takiej operacji. — Nie miałem poj˛ecia, z˙ e tylu si˛e ich mie´sci w jednej maszynie — stwierdził ponuro Grayson. — Wiecie, co macie robi´c — przypomniał im Beaumont. — Nie spuszczajcie Gorowa z oczu. Nie chc˛e, z˙ eby wpadł w panik˛e w decydujacym ˛ momencie. — Masz zamiar popełni´c samobójstwo. . . — Je˙zeli na nich zaczekamy, umrzemy na pewno. Chca˛ Gorowa, a my jestes´my dla nich niewygodnymi s´wiadkami. Ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ karabin Beaumont zsunał ˛ si˛e ze wzniesienia i ruszył truchtem wzdłu˙z wawozu. ˛ Pozostali patrzyli za nim przez chwil˛e, poderwał ich wreszcie szorstki rozkaz Graysona. Mimo, z˙ e s´ciany ciagn ˛ ace ˛ si˛e po obu stronach górowały nad Beaumontem, biegł pochylony, ignorujac ˛ mi˛ekki lód, modlac ˛ si˛e o twardy grunt. W tej niebezpiecznej sytuacji zm˛eczenie chwilowo ustapiło. ˛ Miał sił˛e, by porusza´c nogami i w głowie jasny plan. Nic dziwnego, z˙ e Grayson nazwał jego plan samobójstwem — Beaumont biegł na spotkanie Rosjan. W rzeczywisto´sci nie było to tak szalone, jak si˛e mogło wydawa´c na pierwszy rzut oka. Chciał zobaczy´c, ilu ludzi wysiadzie ˛ z maszyny. Zbli˙zali si˛e wła´snie do strefy wyniesie´n, a Beaumont biegł w sam s´rodek półkola utworzonego przez niewidocznych za lodowymi s´cianami m˛ez˙ czyzn. Nie zmieniajac ˛ szyku zamierzali wej´sc´ w labirynt torosów, by w odpowiednim momencie zwierajac ˛ si˛e w koło okra˙ ˛zy´c s´ciganych. Plan Beaumonta opierał si˛e na jedynej szansie: ostatnia rzecz, jakiej spodziewa si˛e dowódca oddziału, to ta, z˙ e jeden z ludzi, na których poluja,˛ ruszy na nich. 140
Beaumont biegł w˛ez˙ owym parowem mo˙zliwie najciszej, mijał kolejne zakr˛ety. Obserwujac ˛ teren ze szczytu torosu zapami˛etał kształt wawozu ˛ tak daleko, jak mógł si˛egna´ ˛c wzrokiem. O ile dobrze si˛e orientował, to ten wła´snie prowadził bezpo´srednio na otwarty lód. Miejscami korytarz pogra˙ ˛zał si˛e w cieniu, niekiedy zalewało go s´wiatło ksi˛ez˙ yca. Po chwili Anglik uznał, z˙ e musi zwolni´c, poniewa˙z według jego przewidywa´n zbli˙zał si˛e do miejsca, gdzie weszli w labirynt Rosjanie. Przez cały czas słyszał w oddali słaby, stłumiony przez lodowe s´ciany pulsujacy ˛ pomruk s´migłowca. Pilot najwyra´zniej nie ryzykował: czekał z właczonymi ˛ silnikami obawiajac ˛ si˛e, z˙ e mógłby ich nie uruchomi´c ponownie przy tak niskiej temperaturze. Beaumont zwolnił. Poruszał si˛e teraz bardzo ostro˙znie. Lada chwila powinien spotka´c Rosjan. Przyci´sni˛ety do s´ciany posuwał si˛e pod osłona˛ prawego wzniesienia, zapami˛etujac ˛ wgł˛ebienia, w których mógłby si˛e schowa´c, gdy usłyszy, z˙ e nadchodza˛ Rosjanie. Je˙zeli usłyszy ich wystarczajaco ˛ wcze´snie. Beaumont nie miał z˙ adnych złudze´n co do umiej˛etno´sci swoich przeciwników. Wiedział, z˙ e nie b˛edzie miał do czynienia z amatorami. Oddziały radzieckie Specjalnej Słu˙zby Bezpiecze´nstwa działajace ˛ na terenie Arktyki miały w swoich szeregach ludzi wyszkolonych w walce i przyzwyczajonych do niskich temperatur. Nie byli jednak przyzwyczajeni do poruszania si˛e po pływajacym ˛ polu lodowym. Trzymał karabin w obu r˛ekach, gdy zza rogu wynurzył si˛e odziany w futra Rosjanin. Obaj byli zaskoczeni, lecz Rosjanin nie spodziewał si˛e spotka´c nikogo tak blisko s´migłowca. Bro´n automatyczna˛ przewieszona˛ miał przez rami˛e i popełnił bład: ˛ próbował ja˛ zsuna´ ˛c. Beaumont zareagował bez chwili namysłu. Obracajac ˛ karabin w dłoniach zamachnał ˛ si˛e ci˛ez˙ ka,˛ obita˛ metalem kolba.˛ W ostatniej chwili Rosjanin zda˙ ˛zył uchyli´c głow˛e i kolba tylko lekko zawadziła o jego szcz˛ek˛e, jednak nawet to wystarczyło, by wytraci´ ˛ c go z równowagi. Po´slizgnał ˛ si˛e i upadł na plecy, Beaumont zgiał ˛ si˛e w przód za ciosem. Rosjanin walnał ˛ w lód tyłem głowy. Gruby, futrzany kaptur zamortyzował uderzenie. Rozciagni˛ ˛ ety na wznak, bez broni, która upadajac ˛ znalazła si˛e poza jego zasi˛egiem, złapał Anglika za prawa˛ nog˛e dłonia˛ tak wielka,˛ z˙ e zdołał obja´ ˛c but w kostce. Zacisnał ˛ palce, chciał pociagn ˛ a´ ˛c w bok. Beaumont nie zwracajac ˛ na to uwagi skoncentrował si˛e na tym, co musiał zrobi´c. Podniósł wysoko karabin i uderzył Rosjanina w czoło z taka˛ siła,˛ z˙ e kolba odskoczyła od ko´sci. Palce zamkni˛ete wokół kostki Anglika rozlu´zniły si˛e, głowa przekrzywiła na bok i m˛ez˙ czyzna wi˛ecej si˛e nie poruszył. Beaumont przekr˛ecił go na brzuch. Miejsca uderze´n, szcz˛eka i czoło, dotykały lodu, wi˛ec kiedy kto´s znajdzie trupa — je˙zeli do tego dojdzie, b˛edzie to wygladało ˛ na wypadek. Anglika czekało teraz znacznie bardziej ryzykowne zadanie. Ruszył biegiem przed siebie. Naliczył dwudziestu m˛ez˙ czyzn wychodzacych ˛ z maszyny, byli teraz rozproszeni w labiryncie lodowych korytarzy. Najprawdopodobniej sygnałem do zaniechania poszukiwa´n, gdy który´s z nich natrafi na uciekinierów, miał by´c wy141
strzał. Biegiem minał ˛ kolejny zakr˛et i wówczas otworzyła si˛e przed nim szeroka przestrze´n lodowego pustkowia. Dotarł do wyj´scia. Łoskot wirników oczekujacej ˛ maszyny wdzierał si˛e pomi˛edzy wzniesienia i rozsadzał uszy. Ujrzał ja˛ ledwie sto jardów przed soba.˛ Stała zwrócona do niego ogonem, z kabina˛ pilota skierowana˛ w stron˛e otwartej przestrzeni. To równie˙z zauwa˙zył z grzbietu wzniesienia i modlił si˛e, by pilot nie obrócił maszyny. Nie zrobił tego. Na lodzie nie było z˙ adnej stra˙zy. Nie zdziwiło to Beaumonta. Kiedy idzie si˛e schwyta´c czterech ludzi majac ˛ do dyspozycji dwudziestu, trudno spodziewa´c si˛e, z˙ e jeden z tych czterech b˛edzie na tyle szalony, by próbowa´c przeja´ ˛c maszyn˛e. Beaumont był na tyle szalony. Przewiesił karabin przez rami˛e i ruszył w stron˛e s´migłowca długim krokiem. Wolny krok mógłby wydawa´c si˛e szale´nstwem, lecz Beaumont opierał swoje działanie na podstawowych prawach psychologicznych, na wypadek, gdyby pilot obejrzał si˛e za siebie. Ludzkie nerwy, raz pobudzone, reaguja˛ szybko — widok uzbrojonego m˛ez˙ czyzny biegnacego ˛ przez lód w stron˛e maszyny wyzwoliłby u pilota jedyna˛ słuszna˛ reakcj˛e. Rosjanin przesunałby ˛ jedna˛ d´zwigni˛e i podniósł s´migłowiec pionowo nad polem. Nie trzeba na to wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ sekund. Beaumont, ciagle ˛ powolnym krokiem, zbli˙zał si˛e do niszczyciela łodzi podwodnych. Był ju˙z teraz całkowicie przekonany, z˙ e uda mu si˛e zrealizowa´c swój plan. Futrzany kaptur i parka nie bardzo przypominały strój człowieka słu˙zby bezpiecze´nstwa, istniało jednak pewne podobie´nstwo — wystarczajace ˛ dla kogo´s, kto widziałby go w s´wietle ksi˛ez˙ yca przez oszroniona˛ kopuł˛e s´migłowca. Gdy zbli˙zył si˛e do maszyny, ogłuszajace ˛ dudnienie wzrosło do niewiarygodnej liczby decybeli, ka˙zdy nerw w jego ciele zmuszał go do biegu, byle przeby´c ostatnie pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów, zanim pilot odwróci głow˛e. Beaumont szedł tym samym pewnym krokiem, kierujac ˛ si˛e prosto w stron˛e staromodnego ogona w kształcie tych, jakie miały dwupłatowce, którymi kiedy´s latał. Mijajac ˛ ogon zdjał ˛ z ramienia karabin, podszedł do kabiny i zaci´sni˛eta˛ pi˛es´cia˛ uderzył w zamglona˛ kopuł˛e. Poczuł wstrzas ˛ wibracji i nie wydarzyło si˛e nic wi˛ecej. Walnał ˛ pi˛es´cia˛ raz jeszcze i wówczas okienko zsun˛eło si˛e w dół. Karabin trafił do s´rodka w tym samym momencie, w którym fala ciepłego powietrza dotarła do twarzy m˛ez˙ czyzny stoja˛ cego na zewnatrz. ˛ Muszka wycelowała w człowieka z hełmem na głowie, który odskoczył szybko na swoje miejsce za pulpitem kontrolnym. — Wyła´z! No ju˙z! Wyła´z szybko! — krzyknał ˛ Beaumont po rosyjsku, jednocze´snie kiwnał ˛ głowa,˛ pokazujac ˛ pilotowi czego chce. Przy tym ogłuszajacym ˛ dudnieniu pilot prawdopodobnie nie słyszał ani słowa. Beaumont przechylił si˛e przez okno i wbił luf˛e w bok pilota. Rosjanin miał gogle na oczach, lecz Beaumont odniósł wra˙zenie, z˙ e był to młody chłopak, mo˙ze dwudziestoletni. Wystarczajaco ˛ młody, by chciał zosta´c bohaterem. Prawa r˛eka pilota ruszyła w kierunku dra˙ ˛zka. Ten dra˙ ˛zek, jak natychmiast odgadł Beaumont, uniesie s´migłowiec w gór˛e. Maszyna nabierze wysoko´sci, a on razem z nia.˛ Potem najprawdopodobniej spad142
nie i roztrzaska si˛e o lód. — Nie próbuj. . . ! — Poparł swój rozkaz mocniej wciskajac ˛ luf˛e w bok chłopaka. Rosjanin odwrócił si˛e, a Beaumont bez trudu odczytał jego my´sli. Miał stalowe nerwy: sprawdzał, jaka˛ bronia˛ mu gro˙zono, zastanawiał si˛e, czy prze˙zyje strzał. Kaliber wyra´znie go przestraszył: odsunał ˛ r˛ek˛e od d´zwigni. — Wstawaj! Ju˙z! Ju˙z! — Beaumont skinał ˛ głowa,˛ a pilot odłaczył ˛ swój hełm i ostro˙znie zsunał ˛ si˛e z fotela. Co´s w jego postawie ostrzegło Beaumonta. Rosjanin zamarł na chwil˛e w połowie drogi, czujny jak kot. Szkła gogli odbijały s´wiatło deski rozdzielczej, przesłaniajac ˛ oczy. — No ju˙z! — Warknał ˛ Beaumont. — Pospiesz si˛e! — Rosjanin przysunał ˛ si˛e bli˙zej, Beaumont wyciagn ˛ ał ˛ z kabiny karabin s´ciskajac ˛ go ramieniem. Z palcem na spu´scie, druga˛ r˛eka˛ nacisnał ˛ klamk˛e i otworzył drzwi. Pilot rozło˙zył r˛ece w powolnym ge´scie poddania. Jednak czas bohaterów jeszcze nie minał. ˛ Pilot przechodził wolno przez drzwi, wreszcie znalazł si˛e blisko Beaumonta. Obrócił si˛e, posłuszny gestom Anglika zeskoczył na lód, nast˛epnie skulony pod wirujacym ˛ rotorem znienacka złapał za karabin. Zachował si˛e dokładnie tak, jak przewidział Anglik. Beaumont opu´scił bro´n jeszcze ni˙zej, uderzajac ˛ Rosjanina w gole´n. Pilot chwycił si˛e ramy drzwi, by nie straci´c równowagi. Odruchowo wyprostował druga˛ nog˛e. Wówczas dostał si˛e ´ eły mu głow˛e. w zasi˛eg stalowych łopat ni˙zszego wirnika. Sci˛ Beaumont zastygł przy okiennej ramie, oszołomiony przera˙zajacym ˛ widokiem. Z trudno´scia˛ przełknał ˛ s´lin˛e. Pod nim na lodzie le˙zał ludzki korpus. Ciemne plamy zabrudziły biała˛ płaszczyzn˛e wokół bezwładnego ciała. Głowa została odrzucona przez wirujace ˛ łopaty, Bóg jeden wie, gdzie. Niewiarygodne — pilot s´migłowca s´ci˛ety przez rotory własnej maszyny. Có˙z, wi˛ekszo´sc´ wypadków zdarza si˛e ludziom w domu, a maszyna była dla pilota domem. Dr˙zac, ˛ nie tylko od wibracji, Beaumont wsunał ˛ si˛e do kabiny i zatrzasnał ˛ za soba˛ drzwi, odcinajac ˛ si˛e od tego, co pod nia˛ le˙zało. Usiadł w fotelu pilota i popatrzył na tablic˛e przyrzadów. ˛ Nie ró˙zniła si˛e specjalnie od tej, która˛ znał z sikorskiego. Poza tym, kiedy przed rokiem zdarzyło mu si˛e by´c w radzieckiej bazie Biegun Północny 15, orbitujacej ˛ teraz gdzie´s w pobli˙zu syberyjskiego wybrze˙za, mocno podpity pilot pokazał mu wn˛etrze swojej maszyny i zda˙ ˛zył sporo wyja´sni´c, zanim pojawił si˛e funkcjonariusz bezpiecze´nstwa i wyrzucił ze s´migłowca ich obu. Beaumont wysłał wówczas do Waszyngtonu i do Londynu raport opisujacy ˛ działanie tej maszyny i teraz desperacko usiłował przypomnie´c sobie jego szczegóły. Skala wysoko´sciomierza oczywi´scie w metrach. Wi˛ekszo´sc´ tarcz i wska´zników była mu znana, ale jeden okragły ˛ licznik i dwa przyciski pozostawały dla niego zagadka.˛ Ostro˙znie poruszył d´zwignia,˛ do której si˛egał pilot. Nic si˛e nie stało. Popchnał ˛ ja˛ milimetr dalej i maszyna oderwała si˛e od lodu. Przesunał ˛ d´zwigni˛e z powrotem i poczuł uderzenie, gdy płozy ponownie zetkn˛eły si˛e z lodem. Na głowie miał lu´zno zało˙zony zapasowy hełm, który znalazł wchodzac ˛ do kabiny. Umocował go dokładniej, przycisnał ˛ do uszu słuchawki, by odcia´ ˛c si˛e od piekiel143
nego grzmotu. Pulpit sterowniczy skakał mu w oczach. Sił˛e tych drga´n wyolbrzymiał jego zm˛eczony umysł. Wypróbował kilka kolejnych kontrolek, zapoznał si˛e z całym układem, ciagle ˛ pami˛etajac, ˛ z˙ e Rosjanie w ka˙zdej chwili moga˛ dotrze´c do zaprz˛egów. Jednak musiał pozna´c działanie tej maszyny. Otworzył przepustnice i bli´zniacze dysze zagrzmiały ogłuszajaco. ˛ Wział ˛ gł˛eboki oddech i przesunał ˛ wolant.
Wtorek, 22 lutego, 23.30 — 24.00 Maszyna wzniosła si˛e w powietrze szybciej, ni˙z przewidywał, wystrzeliła pionowo w gór˛e z ogłuszajacym ˛ rykiem. Gdy wysoko´sciomierz zatrzymał si˛e na stu metrach, zawisł nieruchomo, potem ruszył. Zmienił kierunek lecac ˛ po wycinku koła. Za przejrzystym fragmentem kopuły ukazał si˛e male´nki jak porzucona zabawka „Elroy”. Po chwili zniknał. ˛ Niewielki dra˙ ˛zek, który zaintrygował Anglika, przechylił s´migłowiec w skr˛ecie. Maszyna, cho´c opornie, podporzadkowała ˛ si˛e jego dotykowi. Miał s´wiadomo´sc´ , z˙ e gdzie´s pod pulpitem drzemie pot˛ez˙ na siła wyrywajaca ˛ si˛e na wolno´sc´ . Kabina dygotała znacznie bardziej ni˙z w sikorskim, szczerze mówiac ˛ — podrygiwała jak stara pralka. Torosy sprawiały z wysoka dziwaczne wra˙zenie, s´wiatło ksi˛ez˙ yca spłaszczało je do wielko´sci połyskliwych z˙ eber, długich ko´sci, spłowiałych i zmatowiałych jak na cmentarzu prehistorycznych potworów. Dojrzał dwóch m˛ez˙ czyzn ida˛ cych korytarzem. Nie zwrócił na nich uwagi, szukajac ˛ punktu spotkania, dziwnie ukształtowanego terenu, który mijali niedługo przedtem, zanim usłyszeli nadlatujac ˛ a˛ radziecka˛ maszyn˛e. Wysłał zaprz˛egi i ludzi, by czekali tam na niego. Było to jedyne miejsce wewnatrz ˛ lodowego labiryntu, gdzie mógł wyladowa´ ˛ c s´migłowiec. Male´nki lodowy amfiteatr, studnia otoczona gładkimi, zimnymi s´cianami. Minał ˛ kolejnych Rosjan, którzy stawali i spogladali ˛ do góry. Poleciał dalej, a˙z wreszcie zdał sobie spraw˛e, z˙ e przeoczył amfiteatr i musi zawróci´c. Był zaniepokojony. Je˙zeli nie on pierwszy odnajdzie amfiteatr, Rosjanie dopadna˛ jego towarzyszy. Mo˙ze ju˙z ich znale´zli. Dostrzegał kolejne odziane w futra postacie idace ˛ wzdłu˙z parowów, niektóre z nich biegły, wszystkie przystawały, by spojrze´c na niego, zastanawiajac ˛ si˛e. dlaczego, do cholery, ich maszyna podniosła si˛e z lodu. Warunki w kabinie te˙z mogłyby by´c lepsze: cudowne ciepło było niestety neutralizowane przez mdły smród, zaduch spalin przyprawiajacy ˛ o zawrót głowy. Albo co´s było nie tak z układem wydechowym w tej maszynie, albo te˙z radziecka technika pozostawała daleko w tyle za brytyjska˛ i ameryka´nska.˛ Wreszcie zobaczył swój cel — biały krag ˛ po´sród cieni. Przesunał ˛ dra˙ ˛zek i zaczał ˛ opuszcza´c s´migłowiec. Trzech m˛ez˙ czyzn, dwie pary sa´n i psy czekały na niego po´srodku dziury. Jeden z m˛ez˙ czyzn szale´nczo wymachiwał ramionami. Wówczas, na pobliskim szczycie pojawiło si˛e pi˛eciu Rosjan. 145
Spogladali ˛ na dno studni, trzymajac ˛ karabiny w dłoniach. Beaumont wykrzywił twarz pod hełmem: przybył za pó´zno. Wciskajac ˛ plecy w oparcie przechylił maszyn˛e, wytracił wysoko´sc´ , przyspieszył i ruszył prosto na Rosjan. Przez kopuł˛e s´migłowca widział ich stojacych ˛ na szczycie torosu, znieruchomiałych ze zdumienia. Hełm i gogle, które miał na twarzy, wzmagały iluzj˛e i pot˛egowały napi˛ecie, poniewa˙z pi˛eciu m˛ez˙ czyzn spoglada˛ jacych ˛ na niego z lodowej s´ciany widziało swoja˛ własna˛ maszyn˛e, pilotowana˛ przez ich towarzysza, pikujac ˛ a˛ teraz prosto na nich. W kabinie narastał ogłuszajacy ˛ hurgot. Cała konstrukcja dygotała, jak gdyby ka˙zdy nit miał si˛e wkrótce oddzieli´c od kadłuba. Beaumont przyspieszył i pi˛eciu m˛ez˙ czyzn przesun˛eło si˛e w tył pod kopuła.˛ Poruszył dra˙ ˛zkiem. Maszyna zagrzmiała nad lodowym grzebieniem, rotory chłostały powietrze, płozy ledwo min˛eły grzbiet, a stojacy ˛ na nim m˛ez˙ czy´zni rzucili si˛e do tyłu i stoczyli po przeciwległym zboczu wzniesienia w desperackiej próbie ucieczki. Beaumont wzniósł si˛e ponownie, zawrócił, odnalazł Rosjan, ju˙z wstajacych ˛ na nogi na dnie szerokiego lodowego korytarza. Zanurkował, wycelował maszyn˛e wprost w funkcjonariuszy słu˙zby bezpiecze´nstwa, a oni, widzac ˛ na co si˛e zanosi, ruszyli biegiem przed siebie. Beaumont sprowadził maszyn˛e niebezpiecznie nisko, wyprostował lot tu˙z nad lodowymi grzbietami i p˛edził wzdłu˙z korytarza. Płozy min˛eły głowy uciekajacych ˛ w odległo´sci jednej stopy. Na dole, w korytarzu, musiało to wyglada´ ˛ c zaledwie na kilka cali — m˛ez˙ czy´zni rzucili si˛e na ziemi˛e, huk silników łomotał im w uszach. Kiedy Beaumont obejrzał si˛e za siebie, wła´snie podrywali si˛e do biegu w stron˛e przeciwna˛ ni˙z amfiteatr, wyra´znie przera˙zeni. Metoda zastraszenia przyniosła sukces. Dla ludzi z oddziału słu˙zby specjalnej musiało to by´c przera˙zajace ˛ do´swiadczenie, poniewa˙z byli z pewno´scia˛ przekonani, z˙ e za sterami maszyny siedzi ich pilot, który najwyra´zniej postradał zmysły. Najwi˛eksza˛ ironi˛e losu stanowił fakt, z˙ e nikt nie wystrzelił w jego kierunku ani jednego naboju. Maszyna, która˛ leciał, była przecie˙z ich jedynym s´rodkiem transportu, jedyna˛ droga˛ wydostania si˛e z makabrycznego polarnego pustkowia. Zatoczył jeszcze trzy koła nad amfiteatrem i opu´scił maszyn˛e. Gdy ladował ˛ w białej niecce, oczy łzawiły mu od oparów benzyny przesa˛ czajacych ˛ si˛e pod lu´znymi goglami. Usiadł na lodzie zbyt ci˛ez˙ ko, ale zmusił go do tego po´spiech i niepokój. Było tylko kwestia˛ czasu, kiedy Rosjanie zbiora˛ si˛e razem i s´ciagn ˛ a˛ w okolice miejsca, gdzie widzieli laduj ˛ acy ˛ s´migłowiec. Pozostawiajac ˛ silnik na wolnych obrotach oraz wirujace ˛ rotory, odpiał ˛ pasy, podszedł do drzwi i otworzył je. Zeskakujac ˛ na lód zwracał do´sc´ szczególna˛ uwag˛e na ostrza tnace ˛ powietrze nad jego głowa.˛ — Uwa˙zajcie na te cholerne wirniki — takie były jego pierwsze słowa. — Najpierw wrzu´ccie na pokład psy. Je´sli zaczna˛ si˛e kłopoty, zostawimy sanie. Zacz˛eli pakowa´c do wn˛etrza maszyny psy wcze´sniej ju˙z uwolnione z zaprz˛egów. Podnosili ka˙zde wijace ˛ si˛e zwierz˛e i wpychali bezceremonialnie do s´rodka. 146
Beaumont stał nie opodal s´migłowca, zostawiwszy d´zwiganie psów Graysonowi i Langerowi. Gorow pracował wewnatrz ˛ kabiny. Anglik rozgladał ˛ si˛e po lodowych grzbietach z karabinem gotowym do strzału. W ko´ncu załadowali sanie, Beaumont dołaczył ˛ do nich i na lodzie nie został najmniejszy s´lad po grupie Beaumonta.
***
Beaumont podniósł maszyn˛e pionowo na wysoko´sc´ tysiaca ˛ stóp, umykajac ˛ z zasi˛egu karabinowych strzałów i wział ˛ kurs na „Elroya”. Langer stał przy przejrzystej kopule, otoczony skamlacymi ˛ psami. Wskazał w dół. — Zda˙ ˛zyli´smy co do minuty. — Beaumont pokiwał głowa.˛ Kiedy oni wspinali si˛e coraz wy˙zej, do amfiteatru zbli˙zała si˛e grupa zło˙zona z sze´sciu Rosjan. Z wysoko´sci tysiaca ˛ stóp „Elroy” robił wra˙zenie statku zjawy, jednego z tych legendarnych okr˛etów, które dryfuja˛ po oceanach bez załogi na pokładzie, zjawy uwi˛ezionej w jednolitym lodzie. Gdy podlecieli bli˙zej, Beaumont dostrzegł za rufa˛ kanał widniejacy ˛ na oceanie jak czarna szrama tam, gdzie lodołamacz wywalczył drog˛e przez lodowe pole, jednak tu˙z za ci˛eciem znowu woda pokryta była biała˛ płaszczyzna.˛ Statek wybijał drog˛e na północ, a za nim lód zamykał si˛e z powrotem, wi˛ez˙ ac ˛ go w swoim zimnym u´scisku. — Nad statkiem wisi niszczyciel łodzi podwodnych — odezwał si˛e nagle Langer. — Widz˛e — odparł Beaumont. — Zmusimy go, z˙ eby si˛e podniósł. Poruszył dra˙ ˛zkiem i wytracił wysoko´sc´ , a˙z znale´zli si˛e tak blisko statku, i˙z widzieli ludzi podbiegajacych ˛ do burt i spogladaj ˛ acych ˛ na druga˛ radziecka˛ maszyn˛e wiszac ˛ a˛ nad ich głowami. Niektórzy trzymali w r˛ekach karabiny. Daleko w dole, na ladowisku ˛ w pobli˙zu rufy, stał sikorski zablokowany przez wiszacy ˛ nad nim s´migłowiec. Tak długo jak maszyna w powietrzu utrzymywała swoja˛ pozycj˛e, sikorski nie mógł wystartowa´c, poniewa˙z musiałby wznie´sc´ si˛e dokładnie tam, gdzie tkwił radziecki s´migłowiec. — Ten facet w niszczycielu pewnie wział ˛ nas za swoich kumpli — zauwa˙zył Grayson, poklepujac ˛ psa. — Rozczaruje si˛e — odparł zwi˛ez´ le Beaumont. — Moga˛ próbowa´c nas rozbi´c. . . — Gorow, siedzacy ˛ dotad ˛ cicho na składanym fotelu w gł˛ebi kabiny, poczuł si˛e wystarczajaco ˛ zaniepokojony, by zabra´c głos. Wstał, starajac ˛ si˛e zbytnio nie obcia˙ ˛za´c zwichni˛etej nogi przytrzymał si˛e por˛eczy i pochylił naprzód, chcac ˛ mie´c lepszy widok. — Gorow, siadaj! — krzyknał ˛ Beaumont. — Nie słyszałe´s, co mówił Grayson? Mamy wi˛eksze szans˛e, je˙zeli pilot b˛edzie przekonany, z˙ e jeste´smy Rosjanami. 147
— Uwa˙zaj, Keith, to sa˛ dwie pary rotorów wirujacych ˛ bardzo blisko siebie — ostrzegł Grayson. — Mo˙zemy wszyscy zako´nczy´c t˛e przygod˛e lekcja˛ nurkowania. . . — Chc˛e, z˙ eby ta maszyna zeszła mi z drogi — upierał si˛e Beaumont. — Musi stad ˛ znikna´ ˛c, zanim zaczniemy ladowa´ ˛ c. . . Znajdowali si˛e teraz niemal pionowo nad statkiem, na wysoko´sci pi˛eciuset stóp. Czterysta stóp ni˙zej drugi niszczyciel łodzi podwodnych utrzymywał swoje poło˙zenie, tkwiac ˛ nad sikorskim jak zły duch. Przy oblodzonych burtach statku tłoczyli si˛e marynarze. Wszyscy spogladali ˛ na nowego przybysza, usiłujac ˛ odgadna´ ˛c, co si˛e b˛edzie działo. Langer, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e maszynie pod nimi, widział przyprawiajace ˛ o zawrót głowy koła rotorów chłoszczacych ˛ nocne powietrze i wirujac ˛ a˛ nad nimi smu˙zk˛e spalin. — Keith! — zawołał, przekrzykujac ˛ hałas silnika. — Mógłby´s opu´sci´c si˛e obok tego sukinsyna? — Tak. Dlaczego? Langer zdjał ˛ z haka torb˛e z zestawem narz˛edzi, otworzył ja˛ i wydobył ze s´rodka drugi, stalowy klucz nastawny. — Przez otwarte okno mógłbym dosi˛egna´ ˛c jego kopuły. Wtedy. . . — Rozumiem. Spróbujemy — odkrzyknał ˛ Beaumont. — Nie mog˛e podej´sc´ zbyt blisko jego wirników, wiesz o tym? — Jestem gotowy. — Langer odsunał ˛ na bok dwa psy, chwycił narz˛edzie i otworzył okno. Strumie´n lodowatego powietrza wtargnał ˛ do ogrzewanej kabiny. Beaumont zaczał ˛ schodzi´c. Ciemne włosy Langera unosiły si˛e targane wiatrem, bo, z˙ eby dobrze widzie´c, zmuszony był zdja´ ˛c kaptur i wychyli´c si˛e na zewnatrz. ˛ Nikt si˛e nie odzywał. Gorow nerwowo skulony tkwił nieruchomo na składanym fotelu, a Beaumont dopiero teraz zdał sobie spraw˛e, z˙ e siedzi za sterami zupełnie obcej maszyny, i zrozumiał, i˙z podjał ˛ si˛e bardzo niebezpiecznego zadania, które łatwo mogło si˛e zako´nczy´c całkowita˛ kl˛eska.˛ Ostro˙znie opuszczał maszyn˛e, starajac ˛ si˛e, by opadała powoli. Langer patrzył przez okno na coraz bli˙zszy pokład „Elroya”, na rz˛edy głów skierowanych w jego stron˛e, na czapk˛e z daszkiem, która wychyliła si˛e z okna na mostku i popatrzyła w gór˛e. Lecz przede wszystkim patrzył na wirujac ˛ a˛ elips˛e s´mierciono´snego wirnika pod nim, tnac ˛ a˛ powietrze, wychodzac ˛ a˛ mu na spotkanie. O ile mógł oceni´c sytuacj˛e, Beaumont przeprowadzał manewr z zabójcza˛ dokładno´scia.˛ Dokładnos´cia,˛ poniewa˙z ich rotory jednak mijały wirniki drugiej maszyny, zabójcza,˛ bo margines bezpiecze´nstwa był bardzo waski. ˛ Twarz Langera wystawiona na działanie ostrego nocnego chłodu w krótkim czasie przeistoczyła si˛e w bezbarwna˛ zamarzni˛eta˛ mask˛e. Powieki cia˙ ˛zyły mu jak ołów i same si˛e zamykały. Musiał zmobilizowa´c cała˛ sił˛e woli, by utrzyma´c otwarte oczy, by w ogóle utrzyma´c si˛e w oknie. Wreszcie dojrzał przez kopuł˛e owalny kształt hełmu pilota, a gdy mu si˛e przygladał, ˛ henn przechylił si˛e na bok 148
i na jego miejscu pojawiło si˛e co´s bladego — rozmazana biała plama przy szybie wirujacej ˛ oszronionej kopuły — twarz pilota patrzacego, ˛ jak Beaumont schodzi coraz ni˙zej. Nie miał rozkazu, by opu´sci´c pozycj˛e. Teraz było ju˙z za pó´zno. Dla Rosjanina sytuacja zmieniła si˛e radykalnie. Jeszcze przed chwila˛ skutecznie unieruchamiał ameryka´nski s´migłowiec, zatrzymujac ˛ go na ladowisku, ˛ a teraz sam został zamkni˛ety, jak w˛edlina w kanapce. Nie mógł opa´sc´ w dół, ani unie´sc´ si˛e w gór˛e, złapany w pras˛e pomi˛edzy dwiema innymi maszynami i to w pras˛e, która wła´snie si˛e nad nim zamykała. Beaumont miał nadziej˛e, z˙ e powolne opadanie wystraszy pilota, z˙ e poniosa˛ go nerwy i ucieknie. Kiedy znajdowali si˛e na wysoko´sci pi˛eciuset stóp, Rosjanin mógł uciec. Teraz ju˙z nie. Nerwy radzieckiego pilota złapanego w pułapk˛e nie poniosły go, lecz zastygły. Niepewny, co powinien zrobi´c, nie zrobił nic. Beaumont podchodził coraz bli˙zej, luka zamykała si˛e, płozy maszyny zbli˙zały si˛e do przejrzystej kopuły, za która˛ siedział Rosjanin. Byli teraz tak blisko, z˙ e s´migła ni˙zszego samolotu wysysały powietrze z ich kabiny. Langer miał uczucie, z˙ e niewiele brakuje, by prad ˛ wyrwał go z okna i rzucił prosto w maszynk˛e do mi˛esa wirujacych ˛ rotorów. Schował głow˛e, zatrzasnał ˛ okno i obserwował manewr z wn˛etrza. Powietrzne prady ˛ wywołały jeszcze jedno niebezpieczne zjawisko — maszyna zacz˛eła koleba´c si˛e z boku na bok. Nie mo˙zna było wykluczy´c, z˙ e spowoduje ono reakcj˛e podobna˛ do wodnego leja — s´ciagaj ˛ ac ˛ oba s´migłowce na siebie, a˙z ich rotory spotkaja˛ si˛e w mia˙zd˙zacym ˛ zderzeniu. W chwili gdy maszyny znalazły si˛e na jednym poziomie, Langer ponownie otworzył okno. W radzieckiej maszynie siedziało dwóch m˛ez˙ czyzn — pilot i obserwator. Beaumont widział, jak bezustannie manipulowali przy mikrofonach i słuchawkach, jak przekazywali informacje, zerkajac ˛ na nich raz po raz. Kto´s był ju˙z zorientowany w tym, co si˛e tutaj działo. I wówczas Gorow zrobił rzecz najgłupsza˛ z mo˙zliwych. Zniecierpliwiony i zdenerwowany, wstał i zajrzał przez przejrzysta˛ kopuł˛e do wn˛etrza sasiedniego ˛ s´migłowca. — Siadaj! — ryknał ˛ Beaumont. Nie sadził, ˛ by piloci byli na tyle szaleni, z˙ eby próbowa´c ich zabi´c równocze´snie popełniajac ˛ samobójstwo, ale nie wiedział, jakie rozkazy otrzymali ze wzgl˛edu na Gorowa. Zatrzymał s´migłowiec w miejscu gotów w ka˙zdej chwili odlecie´c na bok. Wi˛eksza˛ cz˛es´c´ uwagi skupił na grubym maszcie, który musiał omina´ ˛c bez wzgl˛edu na dalszy rozwój wypadków. — W porzadku, ˛ Horst — krzyknał. ˛ — Ruszaj! Pokład „Elroya” pod nimi nagle za´swiecił pustkami — czy to na skutek kapita´nskiego rozkazu, czy te˙z instynktu samozachowawczego, ameryka´nscy marynarze znikn˛eli w ukryciu. Beaumont obserwował Horsta trzymajac ˛ dło´n na d´zwigni, która szybko wypchn˛ełaby ich naprzód — jak najdalej od sasiedniej ˛ maszyny, statku i masztu. W kabinie panował teraz niezno´sny hałas, spot˛egowany grzmia˛ cym łoskotem silników drugiej maszyny. Radziecki s´migłowiec równie˙z chwiał si˛e na boki, dr˙zał i podrygiwał, jak gdyby miał si˛e rozpa´sc´ na cz˛es´ci. Langer zmru˙zył oczy i dojrzał krzywizn˛e kopuły zaledwie kilka jardów przed 149
soba.˛ Przez jaki´s czas maszyny podrygiwały jedna koło drugiej. Langer wychylony mocno z okna, był ju˙z ogłuszony i niemal sparali˙zowany z zimna. Podniósł prawe rami˛e, wycelował i cisnał ˛ stalowy klucz starannie wymierzonym hakiem, cofnał ˛ si˛e i zatrzasnał ˛ okno. Pocisk uderzył w kopuł˛e z bezodpryskowego szkła, odbił si˛e od niej i zniknał ˛ w nocnej ciemno´sci. Langer spogladał ˛ na to przez szyb˛e. Udało si˛e. Bezodpryskowe szkło radzieckiej kopuły nie wyrzadziło ˛ nikomu krzywdy. Po prostu zmatowiało. Nieprzejrzysta ju˙z zakrzywiona powierzchnia stała si˛e mleczna — pilot siedzacy ˛ wewnatrz ˛ kabiny o´slepł, nie widział dokładnie nic. Beaumont odskoczył od Rosjan, ominał ˛ maszt wznoszacy ˛ si˛e nad pokładem i odleciał nad lód.
***
Ka˙zdy s´migłowiec ma na ogonie mały wirnik. Bez tego wirnika ustawionego pod odpowiednim katem ˛ do osi głównego rotora z˙ aden nie mógłby lata´c. Pot˛ez˙ ny rotor górny wyzwala naturalna˛ reakcj˛e momentu obrotowego. Wirujac ˛ w powietrzu miotałby on korpusem przyczepionym do jego podstawy, nadajac ˛ mu ruch okr˛ez˙ ny ze stale wzrastajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Gdyby nie przeciwsiła wirnika na ogonie. Tego wła´snie radziecki pilot i obserwator do´swiadczyli w ciagu ˛ kilku morderczych sekund. Tak jak Beaumont przewidywał, radziecki pilot popełnił bład. ˛ Było to równie zrozumiałe, jak fatalne w skutkach. Jeszcze przed chwila˛ pilot siedzacy ˛ za pulpitem kontrolnym miał doskonały widok na cała˛ okolic˛e. Potem Horst cisnał ˛ kluczem i nagle jego pole widzenia zostało zamglone przez porysowana˛ zasłon˛e ´ stłuczonej szyby, przez która˛ nie mo˙zna było nic dojrze´c. Swiat zniknał ˛ za s´ciana˛ g˛estego mleka. W zasi˛egu wzroku pozostało tylko wn˛etrze kabiny. Pilota ogarn˛eła panika. Powinien był odsuna´ ˛c si˛e od masztu, odlecie´c znad statku, dotrze´c nad pole lodowe tam, dokad ˛ uciekł Beaumont. Rosjanin przesunał ˛ dra˙ ˛zek, ale z´ le ocenił swoje poło˙zenie. Ruszył naprzód szerokim łukiem przechylajac ˛ maszyn˛e, by omina´ ˛c pot˛ez˙ ny maszt. Udało mu si˛e to tylko cz˛es´ciowo: przeprowadził bez przeszkód górne wirniki, ale zapomniał o s´migle na ogonie i zakr˛ecił zbyt ostro. Ogonowe wirniki uderzyły w maszt i cały mechanizm oderwał si˛e od maszyny. Siła przeciwdziałajaca ˛ reakcji momentu obrotowego przestała istnie´c. Do głosu doszły podstawowe zasady aerodynamiki. Kiedy´s przebywajac ˛ w Australii, w Sydney, Beaumont widział film wydobyty z automatycznej kamery zainstalowanej na s´migłowcu, który leciał zbyt blisko jednego z budynków na terenie Sydney Harbour. Wirnik ogonowy uderzył w bu150
dowl˛e i spadł do wody, a kamera uwieczniła całe wydarzenie. Pó´zniej wydobyto z zatoki wrak s´migłowca z dwoma ciałami wewnatrz ˛ i wywołano film. Był przeraz˙ ajacy. ˛ Beaumontowi przypomniało si˛e tamto wra˙zenie, gdy patrzył na radziecki s´migłowiec. Ze straszna˛ pewno´scia˛ wiedział, co si˛e działo we wn˛etrzu tej cholernej maszyny. Kabina zacz˛eła si˛e obraca´c, wirowa´c jak rotory, a dwóch m˛ez˙ czyzn w s´rodku kr˛eciło si˛e wraz z nia.˛ Ze wzrastajac ˛ a˛ szybko´scia˛ obracała si˛e wokół osi, wirowała w obłaka´ ˛ nczym ta´ncu coraz szybciej i szybciej. Po kilku sekundach obaj m˛ez˙ czy´zni byli kompletnie zdezorientowani, bezsilni i wirowali, wirowali, wirowali. . . Przypi˛eci pasami do foteli padli ofiara˛ zabójczych obrotów i szybko´sci, nieosiagalnej ˛ dla z˙ adnej puszczonej samopas, oszalałej karuzeli. Gdyby taki ruch trwał wystarczajaco ˛ długo, obaj postradaliby zmysły, ale koniec przyszedł szybko. Maszyna straciła równowag˛e, przechyliła si˛e na bok i spadła na lód. Wirujace ˛ rotory ciagle ˛ jeszcze obracały korpus, gdy przyszła zagłada. Kadłub rozłupał si˛e na dwie cz˛es´ci i uwolnił rotory, jakie´s trzysta jardów od „Elroya”. Zbiornik paliwa eksplodował wzniecajac ˛ słup ognia, który wytopił dziur˛e w lodzie za lewa˛ burta˛ statku. Czarny dym chwiał si˛e w lekkiej północnej bryzie.
***
Jeszcze jeden obserwator widział zagład˛e radzieckiego s´migłowca. W odległo´sci dwóch mil i na wysoko´sci trzech tysi˛ecy stóp, pułkownik Igor Papanin w milczeniu podniósł do oczu szkła noktowizora. Pilot czekał na instrukcje. — Co si˛e stało? — zapytał Kramer siedzacy ˛ w gł˛ebi kabiny. — Co to za ogie´n? — Zamknij si˛e! Musz˛e pomy´sle´c. Papanin był zaszokowany. Zaledwie godzin˛e wcze´sniej wyruszył w kierunku „Elroya”, by by´c s´wiadkiem nadchodzacych ˛ zdarze´n. W drodze odebrał sygnał z jednego ze s´migłowców: oddział Beaumonta zlokalizowany, ladujemy ˛ na lodzie, by odcia´ ˛c im drog˛e do ameryka´nskiego statku. Brzmiało to jak triumf. Przybył na czas, zda˙ ˛zył jeszcze zobaczy´c radziecki s´migłowiec zawieszony nad „Elroyem”. Osobi´scie nakazał przez radio utrzymywa´c t˛e pozycj˛e. Potem pojawiła si˛e druga maszyna. Przez kilka minut, zanim s´migłowiec zawieszony nad statkiem zaczał ˛ nadawa´c, Papanin nie miał poj˛ecia, co si˛e dzieje. Po raz pierwszy w z˙ yciu słuchał bez przerywania, nie wtracił ˛ nawet jednego słowa, pochłaniajac ˛ coraz bardziej niewiarygodne informacje i wreszcie komunikat, który zmroził go do szpiku ko´sci; pełne napi˛ecia słowa atakowały przez słuchawki jego mózg. — Schodzi na nas maszyna. . . wewnatrz ˛ kilku m˛ez˙ czyzn. . . otwiera si˛e okno. . . Gorow! Gorow! Jest w maszynie!. . . du˙zo psów. . . trzech m˛ez˙ czyzn. . . 151
Głos nagle zamilkł. Papanin podniósł noktowizor i ustawił ostro´sc´ akurat na czas, by ujrze´c makabryczny spektakl — radziecki s´migłowiec wirujacy ˛ w powietrzu z zawrotna˛ szybko´scia,˛ zanim rozbił si˛e o lód. Siedzacy ˛ za nim Kramer zobaczył, jak prostuja˛ si˛e przygarbione ramiona. Papanin obrócił si˛e w fotelu, a wyraz jego twarzy przeraził Litwina. — Wy´slij wiadomo´sc´ na „Rewolucj˛e”! Przeka˙z im, z˙ e jestem w drodze. Ka˙z rozpocza´ ˛c zagłuszanie radiowe na cała˛ moc, natychmiast! Wszystkie statki! B˛edziemy mieli punkt dowodzenia na „Rewolucji” i zaczekamy, a˙z „Elroy” si˛e do nas zbli˙zy.
***
— Hydrogen-Strongbow. . . Hydrogen-Strongbow. . . Gdy tylko znale´zli si˛e na pokładzie „Elroya”, Beaumont poprosił kapitana, z˙ eby natychmiast nadał te dwa słowa do Curtis Field. Wiadomo´sc´ dotarła do Dawesa tu˙z przed północa.˛ „Hydrogen-Strongbow. . . ” Ów sygnał wyja´sniał Dawesowi wszystko, lub niemal wszystko. — Mamy Gorowa. jeste´smy na pokładzie „Elroya”. — Generał poprosił o natychmiastowe, przez gorac ˛ a˛ lini˛e, połaczenie ˛ z Waszyngtonem. Goraca ˛ linia przebiegała przez Curtis Field w drodze do Islandii i Europy. Potem — przez Dye Two, odległa˛ stacj˛e wczesnego ostrzegania umiejscowiona˛ na lodowej równinie i dalej, a˙z do Waszyngtonu. Kiedy nawiazano ˛ połaczenie, ˛ Dawes podjał ˛ rozmow˛e z kim´s z Wydziału Obrony, a Adams przysłuchiwał si˛e jej uwa˙znie, wyłapujac ˛ tylko jedna˛ stron˛e wymiany zda´n. — Jestem pewien, z˙ e mamy Gorowa na pokładzie ameryka´nskiego statku — powiedział Dawes — ale chciałbym zaznaczy´c raz jeszcze, z˙ e czułbym si˛e znacznie lepiej, gdyby´smy mogli wysła´c eskort˛e dla „Elroya”. . . — Nie, nie sugeruj˛e, z˙ e staranuja˛ ameryka´nski okr˛et. . . — burknał ˛ nieco pó´zniej. Po dwóch kolejnych minutach z trzaskiem rzucił słuchawk˛e na widełki i odruchowo zapalił cygaro, pierwsze od siedemnastu dni. — Nie dadza˛ eskorty — powiedział. — Stwierdzili, z˙ e ju˙z po wszystkim. — Poczał ˛ przemierza´c wielkimi krokami przegrzane biuro zerkajac ˛ na s´cienna˛ map˛e, na której zaznaczono pozycje wszystkich statków na południe od Target-5. — Jedyne, o czym teraz my´sla,˛ to fakt, z˙ e wła´snie prezydent w Pekinie traca ˛ si˛e szklaneczka˛ z jakim´s Chi´nczykiem. — Zapalił pan cygaro — zauwa˙zył Adams. — Czy˙zby´smy ju˙z s´wi˛etowali? — Jeszcze nie. Po wyj´sciu Adamsa Dawes długo przemierzał pokój wolnymi krokami, ciagle ˛ spogladaj ˛ ac ˛ na map˛e s´cienna,˛ zaniepokojony tak bardzo, z˙ e nawet gdyby poszedł 152
do łó˙zka, nie byłby w stanie usna´ ˛c. Owo niepokojace ˛ przeczucie niebezpiecze´nstwa było przejawem wnikliwo´sci, która˛ nie mogli si˛e poszczyci´c ludzie w Waszyngtonie; dla nich było ju˙z po wszystkim. W rzeczywisto´sci, był to dopiero poczatek. ˛
Szach i mat ´ ´ SMIERCIONO SNA ZIEMIA
´ Sroda, 23 lutego, 1.00 — 5.00 — Posad´z wreszcie t˛e cholerna˛ maszyn˛e! Kiedy´s w ko´ncu musisz wyladowa´ ˛ c na tym przekl˛etym statku! Papanin musiał krzycze´c, by by´c słyszanym poprzez łoskot rotorów s´migłowca zawieszonego niepewnie nad 16 000-tonowym statkiem badawczym „Rewolucja”. Maszyna pchni˛eta silnym podmuchem wiatru przechyliła si˛e na bok, tak z˙ e stojacy ˛ Papanin musiał chwyci´c si˛e fotela, by utrzyma´c równowag˛e. Zasrany amator! Ci tak zwani piloci, wypuszczani przez dzisiejsze szkoły, sa˛ ha´nba˛ dla naszego lotnictwa. Za plecami pilota Kramer nerwowo wci´sni˛ety w składany fotel kurczowo czepiał si˛e por˛eczy. Nienawidził latania, a dzisiejsza podró˙z nale˙zała do wyjatkowo ˛ nieprzyjemnych. Pilot odzyskał kontrol˛e nad maszyna˛ i odezwał si˛e do Sybiraka, nie patrzac ˛ na niego: — B˛edzie bezpieczniej, je´sli pan usiadzie, ˛ pułkowniku! — B˛edzie bezpieczniej, je´sli w ko´ncu wyladujemy ˛ na statku! Powiedziałem: posad´z maszyn˛e! — Warunki ladowania ˛ sa˛ bardzo trudne. Mam wystarczajaco ˛ du˙zo paliwa, by utrzyma´c si˛e. . . Papanin usiadł w fotelu obserwatora tu˙z obok pilota, przysunał ˛ twarz do jego twarzy i powiedział cedzac ˛ słowa: — Rozkazuj˛e ci ladowa´ ˛ c na tym statku. Nie mam czasu wisie´c tutaj tylko dlatego, z˙ e ty z˙ yczysz sobie, by morze było gładkie jak pupa niemowlaka! Posad´z maszyn˛e! Odwrócił si˛e od pilota i popatrzył na ocean. Widok był mocno zniech˛ecaja˛ cy. Pot˛ez˙ ny statek badawczy, pokazowy egzemplarz radzieckiej floty handlowej, z ogromna˛ kopuła˛ radaru połyskujac ˛ a˛ w promieniach ksi˛ez˙ yca jak dach meczetu, wolno posuwał si˛e po mocno wzburzonym morzu; trzysta stóp pod s´migłowcem „Rewolucja” płyn˛eła przez wielkie morskie grzebienie na południe. Bryła statku wznosiła si˛e i opadała, szpic na szczycie kopuły radaru przechylał si˛e na bok, zatrzymywał na kilka sekund i wspinał z powrotem, gdy morze unosiło statek. ´ Lodowe kry na grzebieniach fal z łoskotem uderzały o dzioby statku. Smigłowiec zaczał ˛ opada´c. Pilot, ze st˛ez˙ ałymi mi˛es´niami twarzy, trwał wychylony do przodu, by jak najwcze´sniej dostrzec kopuł˛e radaru. W tych niebezpiecznych warunkach była ona 155
jedyna˛ wskazówka˛ prowadzac ˛ a˛ go na ladowisko ˛ umiejscowione dokładnie za nia.˛ Musiał dotkna´ ˛c pokładu w s´ci´sle okre´slonym momencie — gdy był on ustawiony poziomo — w innym wypadku groziła im wywrotka. Rzucona wiatrem piana rozbryzn˛eła si˛e na szybie zamazujac ˛ obraz. Pod bacznym spojrzeniem Sybiraka pilot kontynuował schodzenie. Za kopuła˛ kabiny pojawiło si˛e co´s na kształt ogromnego wahadła. Maszt ukoronowany antena˛ radaru. Na nim znajdowały si˛e liczne urzadzenia ˛ elektroniczne. „Rewolucja”, oficjalnie zwodowana jako najwi˛ekszy na s´wiecie statek badawczy, w rzeczywisto´sci była najwi˛ekszym radzieckim statkiem-szpiegiem. Maszyna zeszła jeszcze ni˙zej. Cały widok przesłoniła kopuła kołyszaca ˛ si˛e w takt nieprzerwanych przechyłów statku na wzburzonym morzu, lecz pilot prawie jej nie dostrzegał: obserwował znajdujacy ˛ si˛e pod nia˛ maszt, wracajacy ˛ włas´nie do pionu. W chwili gdy maszt ustawi si˛e w pozycji pionowej i zatrzyma na kilka krótkich sekund, niewidoczne teraz ladowisko ˛ b˛edzie poziome. Płozy przyczepione do podwozia klasn˛eły o podło˙ze. Czekajacy ˛ w pobli˙zu technicy ruszyli biegiem, by zacisna´ ˛c kotwiczace ˛ obr˛ecze. Sybirak otworzył drzwi nie czekajac, ˛ a˙z s´migła przestana˛ wirowa´c i popatrzył na pilota. — Widzisz! Nigdy nie wiesz, na co ci˛e sta´c, dopóki nie spróbujesz. Zeskoczył na pokład odprowadzany spojrzeniem pilota, pochylił si˛e pod rotorami, rozstawił pot˛ez˙ ne nogi, by utrzyma´c równowag˛e i ruszył wzdłu˙z burty, zakrywanej co chwila przez lawin˛e wody. Przywarł do barierki wstrzymujac ˛ oddech, a kiedy fala cofn˛eła si˛e, r˛ekawy całe pokryte miał małymi lodowymi soplami. Wspiał ˛ si˛e po chwiejnej drabince prowadzacej ˛ na imponujacy ˛ mostek. Dowódca statku, kapitan Anatolij Tuczewski, otworzył przed nim drzwi. — Pułkownik Papanin! — ociekajacy ˛ woda˛ Sybirak zdjał ˛ przemoczona˛ park˛e i rzucił ja˛ na podłog˛e. — Pan jest Tuczewski? Dobrze. Zmian˛e odzie˙zy prosz˛e! Co´s, co nale˙zy do najwi˛ekszego marynarza na tym statku! Dlaczego płynie pan w takim z˙ ółwim tempie? Tuczewski, szczupły m˛ez˙ czyzna z ponura˛ twarza˛ okolona˛ broda,˛ zachowywał si˛e z rezerwa.˛ Był gruntownie poinformowany o tym, co niesie za soba˛ obecno´sc´ Papanina na jego statku. Rozkazał, by przyniesiono suche ubranie i zaprowadził go´scia do kabiny nawigacyjnej znajdujacej ˛ si˛e za mostkiem. Odesłał oficera pochylonego nad mapami, zatrzasnał ˛ drzwi i stanał ˛ na wprost Sybiraka. — Jestem zmuszony wnie´sc´ protest. . . — Protest wniesiony! — Jeszcze panu nie powiedziałem, z jakiego powodu. . . — Nie interesuje mnie to! — To niebezpieczna okolica dla tak ogromnego statku. . . — A teraz niech mi pan powie co´s, czego jeszcze nie wiem! — Papanin rozwiazał ˛ wierzchnie r˛ekawice, zdjał ˛ mitenki i rzucił przemoczone rzeczy na blat stołu. Nało˙zył okulary w stalowych oprawkach, przyjrzał si˛e rozło˙zonej na stole 156
mapie, wział ˛ ołówek i postawił na niej krzy˙zyk. — Gdzie´s tu był ameryka´nski lodołamacz „Elroy”, kiedy go ostatnio widziałem. Teraz b˛edzie wycofywał si˛e z lodu. Ruszy na południe. . . — Narysował na mapie gruba˛ lini˛e. — My b˛edziemy w dalszym ciagu ˛ płyn˛eli na północ. — Ołówek wrócił po tej samej linii. — Niech pan ustali ten kurs. I niech pan wreszcie ruszy z miejsca t˛e stara˛ łajb˛e! Tuczewski zerwał z głowy czapk˛e, rzucił ja˛ na map˛e, tak by Sybirak nie mógł robi´c na niej kolejnych znaków, zało˙zył r˛ece na piersiach i popatrzył Papaninowi prosto w oczy. — Ja dowodz˛e tym statkiem. Dostałem rozkaz, by przyja´ ˛c pana i stosowa´c si˛e do pa´nskich instrukcji, ale to ciagle ˛ ja dowodz˛e. . . — Oczywi´scie! — Papanin górował nad Tuczewskim, mierzacym ˛ pi˛ec´ stóp i sze´sc´ cali. — Ja tylko podaj˛e kule, pan nimi strzela! — Usiadł na podłodze, s´ciagn ˛ ał ˛ jeden but, potem drugi, ciagle ˛ szczerzac ˛ z˛eby w u´smiechu. — Czuj˛e si˛e w obowiazku ˛ zgłosi´c formalny protest przeciwko rozkazowi płyni˛ecia na północ — powiedział Tuczewski napi˛etym głosem. — „Rewolucja” jest naszym najnowszym i najnowocze´sniejszym statkiem badawczym. Kosztowała miliony rubli. A pan mi rozkazuje płyna´ ˛c po morzu naje˙zonym górami lodowymi. . . — „Elroyowi” si˛e to udało. W dodatku cz˛es´c´ drogi pokonał bez radaru. Widziałem, z˙ e stracił wszystkie urzadzenia ˛ umieszczone na maszcie. A pan ma przecie˙z to cholerne wielkie ucho na czubku masztu. Niech pan z niego skorzysta! — Papanin wstał i w samych skarpetkach wielkimi krokami przemierzał kabin˛e rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dookoła. — Chc˛e rozmawia´c z oficerem odpowiedzialnym za zagłuszanie radiowe — ciagn ˛ ał. ˛ — Przerwiemy je na chwil˛e, nadamy wiadomo´sc´ dla „Gorkiego”. Wszystkie s´migłowce maja˛ szuka´c „Elroya”. Pierwszy, który go znajdzie, przylatuje tu natychmiast z raportem. . . — Dlaczego?! — wybuchnał ˛ Tuczewski. — Dlaczego mam ryzykowa´c dla jakich´s niezrozumiałych celów? Prze´sl˛e natychmiast protest do Moskwy. — Nie prze´sle pan! — Papanin zerknał ˛ na niego przez rami˛e. — Przerwa w zagłuszaniu b˛edzie krótka. Wystarczy jedynie, by przesła´c mój sygnał na „Gor˙ kiego”. „Elroy” płynie na południe, przez morze pełne lodowych gór. Zegluje na s´lepo, stracił radar. Dla zewn˛etrznego s´wiata zaginał ˛ bez wie´sci, bo zagłuszanie fal radiowych zupełnie go odizolowało. Niech pan mnie pocz˛estuje herbata,˛ Tuczewski, a ja postaram si˛e panu wszystko wyja´sni´c. — Sybirak zrobił pauz˛e. — Widzi pan, b˛edziemy musieli unieszkodliwi´c „Elroya”.
***
Morderczy, wstrzasaj ˛ acy ˛ impet uderzenia stali wbijanej w jednolity lód obu157
dził Beaumonta po trzech godzinach snu, o czwartej nad ranem. Gdyby miało miejsce trz˛esienie ziemi, efekt byłby bez watpienia ˛ porównywalny z tym mia˙zd˙zeniem i podrygiwaniem, gdy dzioby statku kruszyły polarny pak. Ze wszystkich ludzi znajdujacych ˛ si˛e na pokładzie Beaumont odczuwał to najbardziej dotkliwie, poniewa˙z jego kabina, jedyna wolna, poza dwiema na s´ródokr˛eciu, które zajmowali Grayson i Langer — umieszczona była pod dziobami. Zamroczony jeszcze snem, zamrugał zastanawiajac ˛ si˛e, dlaczego s´ciany kabiny wydaja˛ si˛e podskakiwa´c, jakby jaka´s niewyobra˙zalna siła miała zamiar zgnie´sc´ je na placek. Popatrzył na zegarek. 4.00. Od czasu wej´scia na pokład min˛eły trzy godziny. Wibracje s´cian zel˙zały i ustały, lecz echo niedawnych wstrzasów ˛ i grzmotów huczało mu w głowie. Drzwi otworzyły si˛e i do kabiny wkroczył Pat DaSilva — pełniacy ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego, niosac ˛ ostro˙znie kubek z parujac ˛ a˛ kawa.˛ — Ciekaw byłem, czy ju˙z si˛e pan obudził — powiedział. — Chyba lepiej b˛edzie, je´sli pan to przełknie przed nast˛epnym uderzeniem. — Dzi˛eki. — Beaumont wział ˛ kubek i popijał małymi łykami przygladaj ˛ ac ˛ si˛e DaSilvie. Pełniacy ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego był niewysokim kr˛epym m˛ez˙ czyzna˛ około czterdziestki. Jego kwadratowa˛ głow˛e pokrywały czarne kr˛econe włosy. Na pierwszy rzut oka sprawiał wra˙zenie człowieka bezkompromisowego, ale po bli˙zszym przyjrzeniu si˛e, w powa˙znych szarych oczach mo˙zna było dostrzec iskierki humoru. Beaumont przełknał ˛ du˙zy łyk parzacego ˛ płynu. Ameryka´nska kawa. Bardzo mocna. — Znowu si˛e zaczyna — ostrzegł DaSilva chwytajac ˛ si˛e framugi drzwi. Statek ruszył naprzód, silniki zagrały pełna˛ moca.˛ Za s´ciana˛ kabiny był dziób, a za nim lód. Gdy stalowy kadłub ruszył, tnac ˛ czarna˛ wod˛e, Beaumont czekał z opró˙znionym w trzech czwartych kubkiem w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece, zaparłszy si˛e mocno o kraw˛ed´z koi. Statek uderzył. Kabina zadr˙zała od pot˛ez˙ nego ciosu. DaSilva przeleciał w poprzek pomieszczenia, ale zdołał utrzyma´c si˛e na nogach. Beaumont miał uczucie, z˙ e dzioby nie wytrzymały uderzenia, z˙ e arkusze blachy wygi˛eły si˛e, z˙ e w ciagu ˛ nast˛epnych sekund cała kabina runie, a lawina mia˙zd˙zonego lodu zaleje ich obu. Gdzie´s jednak w zakamarkach mózgu tkwiła s´wiadomo´sc´ , i˙z mc takiego sta´c si˛e nie mo˙ze. To przecie˙z lodołamacz. Statek zatrzymał si˛e, mimo z˙ e silniki w dalszym ciagu ˛ pracowały. Beaumont przyjrzał si˛e strugom kawy rozbry´zni˛etej na przeciwległej grodzi. — Czy my w ogóle płyniemy? — zapytał. — Niezbyt szybko. To trwa ju˙z ponad godzin˛e. Bóg jeden wie, jak si˛e panu udało spa´c w tych warunkach. Nie´zle utkn˛eli´smy. Cały problem w tym. z˙ e stracili´smy nie tylko radar, ale i kabin˛e obserwacyjna.˛ Poszła pod wod˛e razem z oficerem pokładowym — dodał rzeczowo DaSilva. — Dało mi to awans na pełniacego ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego. Mógłbym si˛e obej´sc´ bez tego. Carlson był fajnym facetem. Teraz przydałby si˛e kto´s na szczycie, z˙ eby sprawdzi´c, pod 158
jakim katem ˛ powinni´smy uderza´c. Problem polega na tym, z˙ e nie ma szczytu, na który mogliby´smy kogo´s wysła´c. Podczas gdy okr˛et wycofywał si˛e z lodu, Beaumont wciagn ˛ ał ˛ na siebie ubranie, zało˙zył buty i park˛e. Kabina zadygotała ponownie. Zgrzytliwy, działajacy ˛ na nerwy d´zwi˛ek stali szorujacej ˛ po lodzie miał w sobie co´s zatrwa˙zajacego. ˛ — Id˛e na mostek, zobacz˛e, co tam si˛e dzieje — powiedział Beaumont zawiazuj ˛ ac ˛ park˛e. Popatrzył oficerowi prosto w oczy. — Czy mi si˛e wydaje — zapytał — czy nasze przybycie spotkało si˛e z pewnym brakiem entuzjazmu? DaSilva był zmieszany. — Chyba woleliby´scie nie zna´c przyczyn — zawahał si˛e. — Rzeczywi´scie Schmidt nie był specjalnie szcz˛es´liwy, z˙ e musiał w lutym prowadzi´c statek tak daleko na pomoc. Tu i ówdzie słyszy si˛e plotki, z˙ e dostał jaki´s cholerny rozkaz z Waszyngtonu: wali´c na północ i mie´c w dupie skutki. W pewnym sensie przeklina was, z˙ e w ogóle chodzicie po tym s´wiecie, z˙ e przez was musiał znale´zc´ si˛e tutaj. — Cz˛es´c´ załogi my´sli to samo? — Mo˙ze paru chłopaków. Kiedy dostali´smy rozkaz, byli´smy w drodze do domu, do Milwaukee. Jako´s to przeboleja.˛ . . Jednak jeszcze nie przeboleli. Beaumont, idac ˛ na mostek, czuł wokół siebie wrogo´sc´ . Musiałby by´c s´lepy, z˙ eby tego nie zauwa˙zy´c. Marynarze, obok których przechodził, zdawali si˛e go nie dostrzega´c. Jeden z nich, krzepki osobnik myjacy ˛ na kl˛eczkach podłog˛e zej´sciówki, postawił wiadro tu˙z pod jego nogami. — Zabierz to stad, ˛ Borzoli — warknał ˛ s´wie˙zo mianowany oficer pokładowy. Osiłek spojrzał w gór˛e. — Nie widziałem ci˛e, Pat. . . — Z po´spiechem uprzat˛ nał ˛ wiadro. Tu nie chodziło tylko o to, z˙ e zostali wysłani w gór˛e Iceberg Alley, zorientował si˛e Beaumont pokonujac ˛ schody. DaSilva nie powiedział mu wszystkiego. Obwiniano ich o s´mier´c oficera pokładowego, Carlsona. Zanosiło si˛e na to, z˙ e podró˙z b˛edzie urozmaicona dodatkowymi atrakcjami. Załoga lodołamacza nie składała si˛e z dzieci˛ecych piastunek. Pierwsza uwaga komandora Schmidta równie˙z nie była specjalnie zach˛ecaja˛ ca. — Na pana miejscu pozostałbym w kabinie, Beaumont. Potrzebuje pan odpoczynku. Z mostka rozciagał ˛ si˛e rozległy widok na lód. Statek sunał ˛ wodnym przesmykiem, szykujac ˛ si˛e do kolejnego ciosu. Kanał był na tyle szeroki, z˙ e Schmidt mógł wreszcie obróci´c statek przed nast˛epnym uderzeniem i skierowa´c go na południe. Na ko´ncu przesmyku lód ciagle ˛ był nie tkni˛ety, a po ostatnim ataku ci˛ez˙ kimi dziobami nie ukazały si˛e w nim nawet szczeliny. Beaumont zdjał ˛ dłonie z barierki i popatrzył na Schmidta. — Mamy kłopoty. O tej porze roku lód narasta bardzo szybko. Je˙zeli si˛e stad ˛ nie wydostaniemy na czas, ugrz˛ez´ niemy do wiosny. . . — Czy wydaje si˛e panu, z˙ e mówi mi pan co´s nowego? — komandor popatrzył na Beaumonta ponuro spod ciemnych brwi widocznych pod daszkiem czapki. — 159
Wpakowałem si˛e tu wbrew moim najlepszym ch˛eciom, wyłacznie ˛ z waszego powodu. Jedno, bez czego doskonale sobie poradz˛e, to pa´nskie komentarze. — Potrzebuje pan człowieka na górze — ciagn ˛ ał ˛ Beaumont. — Człowieka, który z wysoko´sci osiemdziesi˛eciu stóp b˛edzie decydował o kacie ˛ uderzenia, który b˛edzie mógł odnale´zc´ najl˙zejszy s´lad szczeliny. Który powie wam, gdzie uderzy´c nast˛epnym razem. . . — Niech pan idzie ze mna! ˛ Schmidt z ponura˛ mina˛ rozkazał zatrzyma´c statek i opu´scił mostek. Po oblodzonej drabince, zupełnie niedawno oczyszczanej ze s´liskiej powłoki, zsun˛eli si˛e na pokład, gdzie grupy marynarzy zbierały szuflami lód, odbijany od pokładu łomami przez innych. Sikorski z „Elroya” wła´snie wrócił nad pokład, zawisł nad ladowiskiem, ˛ umieszczonym na tyłach mostka, opadł na dół. — Sprawdzał, co z tymi Rosjanami zostawionymi na lodzie — mruknał ˛ Schmidt. — Tak jak pan sobie z˙ yczył — dodał zgry´zliwie. — Radziecki s´migłowiec zabrał ich pół godziny temu. — Dotarli do podstawy masztu. — Niech pan si˛e dobrze przyjrzy — burknał ˛ Schmidt. Pot˛ez˙ ny kształt wznosił si˛e wysoko w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Osiemdziesiat ˛ stóp nad nimi szczyt słupa, urwany i postrz˛epiony, był spłaszczony, jakby uderzył w betonowa˛ s´cian˛e. Saling pozostał nie tkni˛ety, nawet z tak du˙zej odległo´sci Beaumont widział wyra´znie, z˙ e pokrywał go lód. Marynarz, przechylajacy ˛ w pobli˙zu wielka˛ płyt˛e lodu przez burt˛e upu´scił ja˛ na pokład. Uderzyła z hukiem zaledwie kilka cali od prawej stopy Beaumonta tylko dlatego, z˙ e Beaumont w ostatnim momencie zda˙ ˛zył odsuna´ ˛c nog˛e. — Zrób to jeszcze raz — wrzasnał ˛ Schmidt — a ka˙ze˛ ci˛e zamkna´ ˛c! Id´z na lewa˛ burt˛e! — Zaczekał, a˙z marynarz oddali si˛e dostatecznie. — Oni wszyscy lubili Carlsona — powiedział. — I obarczaja˛ mnie odpowiedzialno´scia˛ za jego s´mier´c? — Ja tego nie powiedziałem. A teraz, na miło´sc´ boska,˛ niech pan na to popatrzy! I pan twierdzi, z˙ e powinienem tam posła´c człowieka?! Metalowa drabinka prowadziła w gór˛e pokrytego lodem masztu. Jej połyskliwe szczeble były równie s´liskie jak sam maszt. Takielunek równie˙z przybrany był lodem, a z kra´nców salingu zwisały sople dziesi˛eciostopowej długo´sci. Maszt widziany z pokładu, tak jak patrzył na niego Beaumont, sprawiał wra˙zenie szklanej kolumny. Wydawał si˛e całkowicie nie do zdobycia. — Nie powiedziałem, z˙ e powinien pan tam wysła´c człowieka — odparł Beaumont. — Chciałem zaproponowa´c, z˙ e sam tam wejd˛e. B˛eda˛ mi potrzebne skórzane pasy, impregnowana brezentowa płachta do owini˛ecia masztu i zestaw telefoniczny, z˙ eby porozumiewa´c si˛e z mostkiem. . . — I trumna, z˙ eby w niej pana pochowa´c — dodał głos za ich plecami. — To Quinn, pilot s´migłowca — wyja´snił burkliwie Schmidt, wi˛ec Beaumont potrzasn ˛ ał ˛ r˛eka˛ Quinna, pierwszego człowieka, który zdobył si˛e na ten gest w sto160
sunku do niego, od momentu gdy znalazł si˛e na pokładzie. Chudy, mizerny trzydziestoletni Quinn ponowił ostrze˙zenie. — Mógł pan umrze´c na lodzie. Udało si˛e panu tego unikna´ ˛c. Niech wi˛ec pan zostanie w swojej kabinie do czasu, a˙z znajdziemy si˛e w Quebecu. W ko´ncu przecie˙z pewnego dnia to nastapi. ˛ Schmidt popatrzył na maszt z rezygnacja.˛ — Rzeczywi´scie potrzebujemy kogo´s na szczycie. Ale jakim cudem to pana mieliby´smy w tym celu wykorzysta´c? — Robiłem ju˙z co´s takiego dla bli´zniaczego statku „Elroya”. „Exodusa” — odparł spokojnie Beaumont. — Trzy lata temu, na północ od Baffin Bay. Płyn˛elis´my wówczas Cie´snina˛ Smitha i mieli´smy takie same problemy — jednolity lód przed dziobami. Znałem troch˛e okolic˛e, wi˛ec wszedłem na maszt i przeprowadziłem ich. — To statek MacDonalda. — Schmidt popatrzył na Beaumonta, a potem znowu w gór˛e masztu. — Umie´scili´smy tam ju˙z zestaw telefoniczny i brezentowa˛ osłon˛e. DaSilva był na szczycie, ale kazałem mu zej´sc´ , zanim zacz˛eli´smy uderza´c. — Tak, Mac był kapitanem, kiedy płynałem ˛ na „Exodusie” — Beaumont u´smiechnał ˛ si˛e z przymusem. — Pó´zniej, ju˙z po wszystkim. wr˛eczył mi co´s w rodzaju certyfikatu, i˙z jestem uprawniony do pilotowania na obszarze Cie´sniny Smitha. I chyba powinni´smy si˛e ju˙z stad ˛ ruszy´c. Bardzo mnie niepokoi zagłuszanie radiowe. — To standardowa procedura, kiedy Ruscy sa˛ w złym humorze. . . Zdaje pan sobie spraw˛e z tego, co si˛e stanie, kiedy pan b˛edzie na górze. a ja wbij˛e statek w lód? To samobójstwo. Beaumont rozejrzał si˛e po pokładzie. Marynarze z podziwu godna˛ cierpliwos´cia˛ i wytrwało´scia˛ wyrzucali lód za burty. Kiedy napotykał spojrzenie którego´s z nich, ten natychmiast odwracał wzrok. Jeden z marynarzy splunał ˛ na pokład, lecz natychmiast gorliwie wrócił do pracy, czujac ˛ na sobie spojrzenie Schmidta. — Samobójstwo? — powtórzył Beaumont. — To powinno uszcz˛es´liwi´c wszystkich na tym statku.
***
Trzygodzinny sen orze´zwił Beaumonta, ale ciagle ˛ daleko mu było do normalnej kondycji, gdy wspinał si˛e po pokrytej lodem drabince, opatulony w ciepłe ubrania. Do masztu przywiazał ˛ si˛e skórzanym pasem, pod kapturem przymocowane miał ju˙z słuchawki i mikrofon. Daleko pod nim, na pokładzie, zaszła subtelna zmiana w zachowaniu marynarzy, którzy jeszcze dziesi˛ec´ minut temu byli do 161
niego tak nieprzychylnie nastawieni. Porzucili prac˛e i ze zgroza˛ pomieszana˛ z podziwem spogladali ˛ na pot˛ez˙ nego Anglika pokonujacego ˛ s´miertelnie niebezpieczna˛ tras˛e. Beaumont zorientował si˛e w tej zmianie, ale zignorował ja.˛ Do diabła z nimi. Dwadzie´scia stóp nad pokładem zatrzymał si˛e na chwil˛e, by mocniej uderzy´c butem, odłupa´c lód. Nagle but ze´slizgnał ˛ si˛e, Beaumont kurczowo zacisnał ˛ dło´n na szczeblu. Lód pozostał nie tkni˛ety. Wszystko wskazywało na to, z˙ e wspinał si˛e po drabince z czystego lodu. Brnac ˛ coraz wy˙zej, czuł, jak chłód przenika przez r˛ekawice, przesacza ˛ si˛e przez mitenki, dociera do dłoni, dra˙zniac ˛ krwawiac ˛ a˛ skór˛e na palcach. Ostre nocne powietrze mroziło twarz, szczypało w powieki, kłuło w gardle, Oczy zaszły mu łzami, s´wiat stracił kontury. Im wy˙zej si˛e wspinał, tym bardziej uczucie nieust˛epliwego zimna dominowało nad wszystkimi innymi doznaniami, odsuwało na dalszy plan warkot niecierpliwych silników, s´wiatła nastawnych reflektorów, które Schmidt zapalił nad dziobem, nie ko´nczace ˛ si˛e pole lodowe. Znajdował si˛e czterdzie´sci stóp nad pokładem, gdy zatrzask na jego piersi zaczepił o poprzeczk˛e. Jedna˛ noga˛ stał na ni˙zszym szczeblu, druga˛ wła´snie przenosił na wy˙zszy, gdy nagle co´s szarpn˛eło jego ciałem. Niespodziewana przeszkoda pozbawiła go równowagi. Jedna˛ noga˛ usiłował znale´zc´ punkt oparcia utrzymujac ˛ cały ci˛ez˙ ar ciała na drugiej, niepewnie wspartej na oblodzonym metalu. Nie wytrzymała i but ze´slizgnał ˛ si˛e gwałtownie. Anglik osunał ˛ si˛e w dół. Zawisł czterdzie´sci stóp nad zlodowaciałym pokładem, utrzymujac ˛ si˛e tylko na r˛ekach obciagni˛ ˛ etych grubymi r˛ekawicami wczepionymi w s´liskie poprzeczki lodowej drabiny. Walczył o z˙ ycie. Ci˛ez˙ kie buty młóciły powietrze, gdy próbował trafi´c na szczeble, których nie mógł dojrze´c. Czul, jak słabnie uchwyt rak, ˛ jak dłonie ze´slizguja˛ si˛e ze szczebla, a˙z wreszcie jedna˛ stopa˛ trafił na oparcie. Potem, w ciagu ˛ kilku sekund, udało mu si˛e oprze´c na drabinie równie˙z druga˛ nog˛e. Przez chwil˛e odpoczywał, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko patrzył na pokład, na blade twarze uniesione w gór˛e. Zaczekał, a˙z serce zwolni rytm do tempa bliskiego normalnemu i na nowo podjał ˛ wspinaczk˛e. Stalowa drabinka ko´nczyła si˛e tu˙z pod salingiem i Beaumont wywnioskował, z˙ e musiała przechodzi´c od razu w trap prowadzacy ˛ do kabiny obserwacyjnej, w której zginał ˛ Carlson. Teraz Anglik musiał wspia´ ˛c si˛e powy˙zej ostatniego szczebla, podciagn ˛ a´ ˛c na saling, usia´ ˛sc´ na nim okrakiem i przypasa´c si˛e do górujacej ˛ nad nim pozostało´sci masztu. Znajdował si˛e dokładnie osiemdziesiat ˛ stóp nad pokładem. Zanim przystapił ˛ do tego mozolnego manewru, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, by sprawdzi´c, jak mocno przytroczona jest brezentowa osłona owini˛eta wokół masztu. Obracała si˛e swobodnie nie dajac ˛ z˙ adnego oparcia. Prze˙zył dziesi˛ec´ koszmarnych minut, zanim udało mu si˛e wdrapa´c na saling i usadowi´c z masztem mi˛edzy nogami na przera´zliwie niestabilnej brezentowej osłonie, zanim zdołał dosi˛egna´ ˛c drugiego pasa, owina´ ˛c go wokół masztu, a potem 162
połaczy´ ˛ c zestaw telefoniczny z przeka´znikiem. Kiedy tego dokonał, zdał sobie spraw˛e, z˙ e mimo przejmujacego ˛ zimna całe jego ciało pokryte jest potem. Wydobył z kieszeni chustk˛e i otarł nia˛ twarz. Z czoła odpadły mu spore kuleczki lodu. Zanim nawiazał ˛ połaczenie ˛ z mostkiem, rozejrzał si˛e dookoła, a było na co popatrze´c. Odsunał ˛ nieco kaptur i wyt˛ez˙ ył słuch. A wi˛ec nie była to tylko jego wyobra´znia. Dziwaczne pomruki i skrzeki odbijały si˛e echem po lodzie, potem zabrzmiał jeden niski d´zwi˛ek, jak wybuch wulkanu. W odległo´sci zaledwie jednej mili do´ strzegł niespodziewany ruch. Sciany lodu, które z tej wysoko´sci były nie wi˛eksze ni˙z zmarszczki, pocz˛eły unosi´c si˛e i skrada´c po lodowej równinie, oddalajac ˛ od „Elroya”, sunac ˛ na południe. Na jego oczach przed dziobami lodołamacza spod białej zasłony wydostała si˛e ciemna wsta˙ ˛zka wody. Noc wypełniły odgłosy p˛ekajacego ˛ lodu, lodowych płyt napierajacych ˛ na siebie nawzajem. Przesmyk, który przed chwila˛ był zaledwie tasiemka,˛ rozszerzał si˛e i pełznał ˛ coraz dalej na południe, w kierunku odległej strefy ciemno´sci b˛edacej ˛ oceanem. „Elroy” musiał utorowa´c sobie drog˛e do tego kanału. Anglik obrócił si˛e i popatrzył za ruf˛e. Około pół mili za okr˛etem ciagn ˛ ał ˛ si˛e wodny kanał, a na jego ko´ncu tkwiły szczatki ˛ s´migłowca, którym Beaumont przyleciał na statek. Posadził maszyn˛e dokładnie przed dziobami „Elroya”, a potem Schmidt doko´nczył dzieła, wbijajac ˛ okr˛et w lód i w maszyn˛e przycupni˛eta˛ na kraw˛edzi białej płaszczyzny. Kiedy statek wycofał si˛e z lodu, stalowe dzioby powlokły za soba˛ to, co zostało z maszyny i wrzuciły te pozostało´sci do morza. Jednak nie koniec kanału przyciagał ˛ teraz wzrok Beaumonta. Z trwoga˛ przygladał ˛ si˛e czemu´s, co znajdowało si˛e du˙zo dalej. Nad statek nadciagał ˛ wał czarnego mrozu, najbardziej przera˙zajace ˛ zjawisko na obszarze Arktyki. To, na co patrzył Beaumont, było ogromna˛ zasłona˛ zamarzni˛etej mgły, bardzo rzadkim zjawiskiem meteorologicznym, gro´znym i pot˛ez˙ nym. Gdy dosi˛egnie człowieka, powoduje odmro˙zenie wymagajace ˛ natychmiastowej amputacji. Je˙zeli zaskoczy Beaumonta na szczycie masztu, b˛edzie martwy w cia˛ gu kilku sekund. Zamarzni˛eta mgła wła´snie napływała nad stref˛e lodowych wyniesie´n. Anglik pospiesznie rzucił kilka słów do wiszacego ˛ pod broda˛ mikrofonu. — Schmidt! Cała wstecz! Gdy warkot silników przybrał na sile, Anglik przylgnał ˛ do owini˛etego brezentem masztu. Statek popłynał ˛ do tym prze´slizgujac ˛ si˛e po ciemnej wodzie kanału. Na czubku masztu skutki tego ruchu były znacznie mniejsze, ni˙z Beaumont przewidywał — odczuwał jedynie łagodne kołysanie, podczas gdy pole lodowe wyra´znie si˛e przesuwało. Po obu stronach statku ukazała si˛e czarna plama wody kontrastujaca ˛ z jasno´scia˛ polarnego paku. Okr˛et zwolnił, znieruchomiał. Beaumont wiedział, co teraz nastapi. ˛ Czuł, z˙ e sztywnieja˛ mu wszystkie mi˛es´nie. Musiał naprawd˛e zebra´c si˛e w sobie, by rozpocza´ ˛c t˛e akcj˛e, by przesła´c przez mikrofon polecenie. 163
— Pół mocy! Naprzód! — W porzadku, ˛ Beaumont, zrozumiałem! Niech pan si˛e trzyma! Beaumont objał ˛ maszt, przycisnał ˛ do niego głow˛e, przygotował si˛e na przyj˛ecie uderzenia. Moc silników wzrosła, wstrzasn˛ ˛ eła statkiem a˙z po czubek masztu, okr˛et ruszył do szturmu. Pole lodowe sun˛eło w przeciwnym kierunku, a czarna plama wody przed dziobem stawała si˛e coraz w˛ez˙ sza. Beaumont z uwaga˛ obserwował t˛e ciemna,˛ zw˛ez˙ ajac ˛ a˛ si˛e smug˛e, poniewa˙z kiedy ona zniknie, lodołamacz uderzy. Statek przeciwko lodowi, stal przeciw zaporze, ruchoma siła przeciw zwartemu oporowi. Ciemna smuga zw˛eziła si˛e, zmieniła w kresk˛e zaledwie, znikn˛eła. Statek sunał ˛ dalej, nabierajac ˛ rozp˛edu. . . Grkkk! Stalowe dzioby wymierzyły cios. Dreszcz wstrzasn ˛ ał ˛ całym okr˛etem, dotarł do szczytu masztu. Maszt zadr˙zał, zadygotał, wibrujac ˛ najbardziej na samym czubku. Uderzył w Beaumonta jak stalowy młot. Anglik przywarł desperacko do metalowej kolumny, przycisnał ˛ do brezentu całe ciało. Po chwili drgania stały si˛e spokojniejsze i w ko´ncu zamarły. Lodołamacz tkwił nieruchomo uwi˛eziony w lodzie. Beaumont rozlu´znił u´scisk i popatrzył na wprost. Przed dziobami pojawiła si˛e ciemna szczelina, nie dłu˙zsza jednak ni˙z kilka stóp. Przyjrzał si˛e uwa˙znie obu jej brzegom szukajac ˛ innych p˛ekni˛ec´ . Bez skutku. Lód pozostał nie naruszony. Anglik tak bardzo skoncentrował si˛e na obserwacji, z˙ e dopiero po kilku chwilach zorientował si˛e, i˙z Schmidt cały czas do niego mówi. Chwycił maszt mocniej, upewnił si˛e, z˙ e pół mili przed nim s´wie˙zo otwarty kanał stawał si˛e coraz szerszy, i wreszcie usłyszał Schmidta, który wywoływał go ponownie, teraz ju˙z z wyra´znym niepokojeni w głosie. — Beaumont, czy pan mnie słyszy? Beaumont. . . — Wszystko w porzadku. ˛ Niewiele nam to dało tym razem. Komenda brzmi: jeszcze raz to samo. Spróbujcie uderzy´c w lód dokładnie w tym samym miejscu. — Cofa´c? — Cofa´c, Schmidt. Moc silników wzrosła ponownie, s´ruba zmaciła ˛ ciemna˛ wod˛e za rufa,˛ a Beaumont, wysoko w górze, czuł, jak lodołamacz walczy, by wyswobodzi´c si˛e z lodowych obj˛ec´ . Wciskajac ˛ swoja˛ ogromna˛ mas˛e w lodowa˛ równin˛e, „Elroy” sam zamknał ˛ si˛e w pułapce. Lód rozdzielił si˛e, pozwolił dziobom wej´sc´ w głab, ˛ a potem zamknał ˛ si˛e wokół nich jak pot˛ez˙ ne imadło. Warkot przybrał na sile, silniki pracowały na najwy˙zszych obrotach i w chwili, gdy Beaumont był ju˙z pewien, z˙ e Schmidt znowu przegrał batali˛e z morzem, statek niespodziewanie wyrwał si˛e z lodu. Ponad warkotem silników dotarł do Anglika przenikliwy zgrzyt. „Elroy” ze´slizgnał ˛ si˛e w tył zostawiajac ˛ za lewa˛ burta˛ ciemna˛ smug˛e w miejscu, gdzie pozostało´sci zdartej z dzioba farby splamiły rozkruszony lód. Podczas gdy okr˛et cofał si˛e, Beaumont rzucił spojrzenie za siebie. Czarna mro´zna kurtyna sun˛eła ju˙z pasmem gładkiego lodu. zbli˙zajac ˛ si˛e do statku. Zaczekał, a˙z „Elroy” znieruchomiał. 164
— Pół mocy! Naprzód! Tym razem Schmidt cofnał ˛ statek znacznie dalej w głab ˛ kanału, wi˛ec kiedy dzioby zetkna˛ si˛e z lodem, impet uderzenia b˛edzie znacznie wi˛ekszy. Beaumont spod półprzymkni˛etych powiek obserwował coraz w˛ez˙ sza˛ plam˛e wody, nie wiedział, z˙ e Grayson i Langer stoja˛ na pokładzie i z niepokojem patrza˛ w te sama˛ stron˛e. Luka znikn˛eła, biała płaszczyzna znalazła si˛e pod dziobami. Uderzenie było znacznie silniejsze. Cios wstrzasn ˛ ał ˛ masztem tak mocno, z˙ e Beaumont znalazł si˛e w kłopotach, dygotał na szczycie osiemdziesieciostopowego słupa jak li´sc´ na wietrze. Przez przymkni˛ete powieki obserwował ciagle ˛ lodowy płaskowy˙z, który cały zadr˙zał jak podczas trz˛esienia ziemi. Potem wszystko znieruchomiało. Przez trzydzie´sci minut statek raz za razem wbijał si˛e w biała˛ lodowa˛ płaszczyzn˛e, wykorzystujac ˛ połow˛e swojej mocy. Trzydzie´sci minut, które Beaumontowi niosły ze soba˛ coraz wi˛ecej siniaków, coraz wi˛ekszy ból mi˛es´ni i ko´sci. Zmieniał kat ˛ uderzenia, u˙zywał „Elroya” jak tarana, atakował nim pole lodowe i krok po kroku zbli˙zał si˛e do zwyci˛estwa. Lód poczał ˛ p˛eka´c, na jego powierzchni zarysował si˛e wzór ciemnych zygzaków. Zbli˙zało si˛e co´s jeszcze i to znacznie szybciej. Beaumont stopniowo popadał w stan, gdy nie bardzo mógł ju˙z poja´ ˛c, co si˛e wokół niego dzieje. Twarz miał obolała,˛ posiniaczona˛ i poraniona˛ przez bolesne zimno. Posiniaczona˛ od przyciskania do brezentowej osłony i od uderze´n masztu drgajacego, ˛ gdy statek atakował lód. W dodatku czarny mróz był ju˙z bardzo blisko. Musieli si˛e stad ˛ wydosta´c szybko, zanim ich dosi˛egnie. — Niech pan cofa, Schmidt — wychrypiał Beaumont. — Tym razem a˙z do ko´nca przesmyku. Cofn˛eli si˛e. Cofn˛eli zbyt daleko. Wysuni˛ete pasmo czarnego mrozu pełzło ju˙z nad miejscem, gdzie roztrzaskał si˛e niszczyciel łodzi podwodnych. To samo pasmo po krótkiej chwili owin˛eło si˛e wokół masztu. Grayson widzac, ˛ co si˛e dzieje, wbiegł na mostek i wrzasnał ˛ do Schmidta, ignorujac ˛ wszelkie formy obowiazuj ˛ a˛ ce pasa˙zerów w stosunku do kapitana. — Ty cholerny idioto! Ruszaj wreszcie! Beaumont jest w mrozie! Beaumont poczuł s´miertelny chłód i czarna kotara przesłoniła wszystko. Pole lodowe pod nim odeszło w niebyt, woda wokół statku znikn˛eła, przekl˛ety pokład rozpłynał ˛ si˛e w nico´sc´ . Wła´snie patrzył przed siebie planujac ˛ nast˛epne uderzenie, gdy czarna zmarzlina zamkn˛eła si˛e nad nim. Z trudem udało mu si˛e nabra´c powietrza i wówczas doznał wstrzasaj ˛ acego ˛ uczucia. Miał wra˙zenie, z˙ e jego płuca zamarzły, wypełnione płynnym lodem. Usiłował zaczerpna´ ˛c cho´c jeden haust, poczuł, jak ogromny ci˛ez˙ ar przygniata go i próbuje zepchna´ ˛c z salingu. Okr˛et ruszył wreszcie, wyciagn ˛ ał ˛ go z mro˙zacego ˛ koszmaru. Anglik otworzył oczy i odruchowo zamknał ˛ je natychmiast, nie wierzył w to, co zobaczył. Cała jego parka pokryta była kryształkami lodu, powleczona dodatkowa˛ gruba˛ przezroczysta˛ warstwa.˛ Został zamro˙zony w jednolita˛ brył˛e. — Beaumont, wszystko w porzadku? ˛ Beaumont, Beaumont. . . — głos 165
Schmidta utracił swój naturalny chłód, był pełen niepokoju. — W porzadku. ˛ Tym razem udało nam si˛e. — Beaumont przerwał na chwil˛e, by złapa´c oddech. — Teraz uderzamy w lewa˛ stron˛e lodu, pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów przed szczelina.˛ Wszystko jasne? — Pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów przed szczelina? ˛ — powtórzył Schmidt z niedowierzaniem. — Tak. Po lewej stronie! Pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów! Zamierzam odbi´c statek w t˛e luk˛e po prawej. Cała naprzód! — Cała naprzód! To pana zabije. . . — Niech pan wreszcie ruszy ten zasrany statek, Schmidt — krzyczał Beaumont do mikrofonu. — Je˙zeli mówi˛e cała naprzód, to znaczy cała naprzód! — W porzadku, ˛ pa´nska decyzja. — Schmidt zda˙ ˛zył ugry´zc´ si˛e w j˛ezyk. Mało brakowało, a byłby powiedział: pa´nski pogrzeb. „Elroy” pomknał ˛ naprzód tak szybko, jak ju˙z dawno nie miał okazji. Odrzucał czarna˛ wod˛e na boki, popychał przed dziobem fal˛e, która rozpływała si˛e na obie strony, dał z siebie wszystko przed tym nast˛epnym uderzeniem w zagradzajac ˛ a˛ im drog˛e barier˛e. Beaumont zastosował niezwykła˛ w tych warunkach taktyk˛e: poda˙ ˛zajac ˛ za jego wskazówkami Schmidt miał cisna´ ˛c ogromna˛ mas˛e ruchomego statku, celujac ˛ w jeden punkt lodu, tak by odbite rykoszetem stalowe cielsko uderzyło w miejsce, którego nie mogło dosi˛egna´ ˛c w inny sposób. W wycinek lodu, na którym rozciagał ˛ si˛e do´sc´ szeroki zygzak prowadzacy ˛ do coraz szerszego kanału przed nimi. Beaumont z powodzeniem stosował ju˙z t˛e taktyk˛e, gdy prowadził „Exodusa” po Cie´sninie Smitha, przed trzema laty. Jednak wówczas statek nie uderzał z pełna˛ moca.˛ Tym razem Beaumont do ko´nca wskazywał Schmidtowi drog˛e, prowadził statek do szturmu wiodac ˛ go dokładnie w s´ci´sle okre´slony punkt lodu za lewa˛ burta.˛ Pod nim zachodziły znaczace ˛ zmiany. Schmidt nakazał opró˙zni´c pokład, rozkazał wszystkim swoim ludziom przygotowa´c si˛e do nadchodzacego ˛ uderzenia. Grayson wychylony mocno przez okno na mostku zerkał w gór˛e na niewielka˛ posta´c przywierajac ˛ a˛ do salingu, ledwo widoczna˛ na ciemnym tle nieba. Cała naprzód. . . Gdyby mógł, odwołałby rozkaz Schmidta. Na szczycie masztu Beaumont wpatrywał si˛e w lód za lewa˛ burta.˛ Zewn˛etrzna warstwa odzie˙zy twarda teraz jak stalowa zbroja, pokryta jednolita˛ kryształowa˛ skorupa,˛ s´ciagała ˛ go w dół. Przekazał na mostek ostatnia˛ instrukcj˛e. — Je´sli pan poczuje, z˙ e statek przechodzi, Schmidt, pły´ncie dalej prosto. . . — Okr˛et ruszył naprzód, warkot jego silników odbijał si˛e echem w mózgu Beaumonta. Anglik z całej siły oplótł ramionami owini˛ety brezentem czubek masztu i wział ˛ gł˛eboki oddech. Okr˛et uderzył. Dzioby „Elroya” zderzyły si˛e z lodem, waln˛eły w przeszkod˛e pod wła´sciwym katem. ˛ To było wzorowe uderzenie. Odbili si˛e od bariery, obrócili o kilka stopni i z przera˙zajac ˛ a˛ siła˛ stalowej masy wbili w lód po prawej stronie. Beaumont 166
wykorzystał lodołamacz jak gigantyczna˛ kul˛e bilardowa,˛ rzucajac ˛ dzioby statku w jedna˛ stron˛e po to, by mogły uderzy´c w lód po przeciwnej. Dziwny d´zwi˛ek przedarł si˛e nad łoskotem silników. Rozdzierajacy ˛ odgłos mia˙zd˙zenia uniósł si˛e nad statkiem. Jednak efekty d´zwi˛ekowe były niczym w porównaniu z tym, co działo si˛e na szczycie masztu. Metal, rzucany wstrzasami, ˛ zadrgał jak d´zwi˛eczacy ˛ widelec. Jak gdyby chciał oddzieli´c si˛e od statku. Rzucał Beaumontem w przód i w tył wyginajac ˛ si˛e jak wiotka trzcina, a nie stalowy słup wysoko´sci osiemdziesi˛eciu stóp. Beaumont, miotany na czubku stalowej kolumny w t˛e i z powrotem z niewiarygodna˛ szybkos´cia,˛ stracił kontrol˛e nad swoim ciałem. Czuł, z˙ e rozlu´znia u´scisk, z˙ e traci przytomno´sc´ . Miał wra˙zenie, z˙ e kto´s wytrzasa ˛ z jego głowy wszystkie z˛eby, odrywa mu głow˛e od ciała i całe ciało od masztu. Kurczowo s´ciskajac ˛ s´liski słup masztu otworzył oczy i stwierdził, z˙ e wszystko dookoła miało zamazane kontury. Nie mógł si˛e zorientowa´c, czy statek zastygł w bezruchu, czy te˙z ciagle ˛ posuwa si˛e naprzód. Popatrzył w dół i dojrzał pot˛ez˙ ne szczeliny. Szczeliny, które były ju˙z niemal przesmykami. Znowu uderzył w maszt, poczuł pod broda˛ zimny mikrofon. Zaczał ˛ automatycznie wyrzuca´c z siebie słowa, jak człowiek, który powtarza lekcj˛e wyuczona˛ na pami˛ec´ . — Naprzód, Schmidt. . . Cały czas naprzód. . . — Poczuł w ustach słony smak. To była krew. Dr˛eczył go ostry ból w barkach. Zastanawiał si˛e, czy ma złamany kr˛egosłup. — Naprzód, Schmidt. . . Schmidt utrzymał pełna˛ moc. Od chwili, gdy uderzyli w lód za prawa˛ burta,˛ od momentu, gdy poczuł, z˙ e statek przechodzi, utrzymywał pełna˛ moc. Strome dzioby nacierały, szturmowały, torowały sobie drog˛e, odrzucały na bok płyty lodu, kruszyły je, mia˙zd˙zyły, wbijały si˛e gł˛ebiej i gł˛ebiej, sun˛eły dalej i dalej, atakujac ˛ zapor˛e, która w ko´ncu musiała si˛e podda´c. Główny in˙zynier pod pokładami wpatrywał si˛e we wska´zniki niezdolny oderwa´c wzroku od strzałek tkwiacych ˛ daleko poza czerwonymi liniami. Je˙zeli Schmidt nie b˛edzie ostro˙zny, zaczna˛ si˛e kłopoty. Schmidt nie był ostro˙zny, utrzymywał pełna˛ moc. A okr˛et podporzadkował ˛ si˛e jego woli, unosił dzioby na szczyt lodu, wspinał si˛e na´n, rozłamywał biała˛ płaszczyzn˛e szturmujac ˛ ja˛ całym swoim pot˛ez˙ nym ci˛ez˙ arem i moca.˛ Na maszcie półprzytomny Beaumont zaczał ˛ wreszcie pojmowa´c, co si˛e stało. Patrzył na połamany lód, na coraz szerszy przesmyk rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e coraz dalej za rufa˛ i wreszcie zyskał pewno´sc´ , z˙ e pokonali lodowa˛ s´cian˛e. Wtedy stracił przytomno´sc´ . Rozlu´znił u´scisk, ze´slizgnał ˛ si˛e z salingu i, jak wisielec na drzewie, podtrzymywany jedynie przez skórzany pas przewiazany ˛ przez klatk˛e piersiowa,˛ utkwił w podniebnej pustce. Jego ciało kołysało si˛e jak wahadło.
167
***
Tym, który pomógł Beaumontowi, który poszedł po niego na gór˛e, był krzepki marynarz Borzoli. Grayson stał ju˙z jedna˛ noga˛ na oblodzonej drabince, gdy Borzoli odepchnał ˛ go szyderczo. — Jeste´s za mały do tej roboty, przyjacielu. . . — Rzeczywi´scie, marynarz był chyba jedynym człowiekiem na pokładzie, który mógł podja´ ˛c si˛e tej próby. Zaledwie kilka cali ni˙zszy od Beaumonta, kształtem przypominał beczk˛e wina. Zaczał ˛ wspina´c si˛e po chwiejnym maszcie, coraz wyz˙ ej i wy˙zej, podczas gdy lodołamacz brnał ˛ przez lód. — Chryste, on jest martwy. . . — Langer stanał ˛ obok Graysona, przytrzymał si˛e drabinki i przera˙zony popatrzył na ciało podrygujace ˛ bezwładnie w nocnej pustce osiemdziesiat ˛ stóp nad ich głowami. Beaumont rzucany w przód i w tył zupełnie jak ciała wieszane na noku rei dwie´scie lat temu, zwisał z masztu obracajac ˛ si˛e w powietrzu. — Ten pas nie wytrzyma długo — mruknał ˛ Grayson. Borzoli wydawał si˛e teraz znacznie mniejszy, sunał ˛ w gór˛e niewiarygodnie szybko i Grayson czuł serce w gardle bojac ˛ si˛e o z˙ ycie ich obydwu. Zarówno Beaumonta. który w ka˙zdej chwili mógł spa´sc´ z masztu, jak i Borzoliego, który nie mógł zrobi´c z˙ adnego fałszywego kroku, bo inaczej roztrzaska si˛e sze´sc´ dziesiat ˛ stóp ni˙zej, a mo˙ze osiemdziesiat? ˛ Był ju˙z bardzo blisko salingu. Grayson ledwo o´smielił si˛e uwierzy´c własnym oczom, gdy male´nka figurka na szczycie znieruchomiała. Odwrócił wzrok, nie mógł dłu˙zej wytrzyma´c napi˛ecia. Nagle statek przechylił si˛e gwałtownie. Amerykanin wypu´scił szczebel z rak ˛ i potoczył si˛e po pokładzie, uderzajac ˛ o przegrod˛e. Le˙zał usiłujac ˛ złapa´c oddech, a˙z Langer pochylił si˛e nad nim, sprawdzajac, ˛ czy z˙ yje. Dobrze wiedział, z˙ e tak silny wstrzas ˛ musiał obu m˛ez˙ czyzn straci´ ˛ c z masztu za burt˛e. Teraz le˙zeli martwi gdzie´s na pływajacym ˛ polu lodowym. — Pomó˙z mi wsta´c, Horst. Langer pomógł mu si˛e pozbiera´c i Amerykanin wstał s´ciskajac ˛ por˛ecz, nie s´miał spojrze´c w gór˛e. W ko´ncu obaj spojrzeli w tym samym momencie i obaj wstrzymali oddech. Nie byli w stanie zrozumie´c tego, co widzieli. Borzoli schodził po drabinie, schodził z Beaumontem przewieszonym przez rami˛e, przytroczonym tym skórzanym pasem, który wcze´sniej przytrzymywał go na salingu. Jakim cudem, do diabła, marynarz mógł to przetrzyma´c? — zastanawiał si˛e Grayson. Borzoli sunał ˛ po lodowej drabinie podrygujacej ˛ w takt ciagłych ˛ zderze´n dzioba z polem lodowym. Schodził przytłoczony odrywajacym ˛ go od drabiny ci˛ez˙ arem drugiego człowieka, ciagn ˛ acym ˛ do tyłu przy ka˙zdym kroku. Posta´c Borzoliego rosła w oczach. Równie˙z Beaumont stawał si˛e coraz wi˛ekszy w miar˛e, jak marynarz był coraz bli˙zej pokładu. A schodził najszybciej, jak mógł, bo czuł, z˙ e opuszczaja˛ go siły. Wielkie buty waliły w oblodzone szczeble
168
kruszac ˛ zimny kryształ, bo połaczony ˛ ci˛ez˙ ar dwóch olbrzymich m˛ez˙ czyzn atakował stopnie z niezwykła˛ siła.˛ Rozpry´sni˛ety lód osypywał si˛e na Graysona i Langera. Musieli odwróci´c twarze, by ochroni´c oczy, a kiedy spojrzeli w gór˛e ponownie, ciało Beaumonta chwiało si˛e tu˙z nad nimi. Chwycili je uwalniajac ˛ od ci˛ez˙ aru wyczerpanego Borzoliego i po chwili obaj m˛ez˙ czy´zni znale´zli si˛e na pokładzie. „Elroy” płynał ˛ szerokim kanałem w stron˛e widocznego w oddali oceanu.
Czwartek, 24 lutego, 6.00 — 24.00 — A co si˛e stanie, je´sli dojdzie do zderzenia? Papanin stał na mostku „Rewolucji” tu˙z przy Tuczewskim s´ledzacym ˛ wskazania radaru. Mostek był naprawd˛e du˙zy, z szeroka˛ płaszczyzna˛ zbrojnego szkła przed stanowiskiem sternika, wyposa˙zony w najnowsze zdobycze nauki nieodzowne w nawigacji. W porównaniu z tym radzieckim statkiem, 6.500-tonowy „Elroy” bez radaru, był reliktem dziewi˛etnastego wieku. Wibracja pot˛ez˙ nych silników diesla, monotonny pomruk, wzbudzała ledwo wyczuwalne drgania. Bateria reflektorów ustawionych pod mostkiem roz´swietlała noc. Błyski gin˛eły w g˛estej mgle. Papanin zadał pytanie cichym głosem, by nie usłyszeli go sternik i oficer wachtowy stojacy ˛ kilka jardów dalej przy ogromnej szybie wirujacej. ˛ — Co si˛e stanie — ciagn ˛ ał ˛ Papanin — je˙zeli wychodzac ˛ z mgły uderzymy dziobami w s´ródokr˛ecie „Elroya”?
***
„Elroy” był na morzu. Przedstawiał soba˛ dziwny, zatrwa˙zajacy ˛ widok i tonał. ˛ Było ciemno, mimo z˙ e gdzie´s nad kotara˛ czarnego mrozu promienie ksi˛ez˙ yca ´ biegły w kierunku ziemi. Swiatła statku — szperacze skierowane na ocean — wyłaniały z mroku obraz katastrofy. Mostek, maszt, burty i pokład pokryte były s´miertelnymi kryształami. Powietrze zamarzło nad statkiem okrywajac ˛ go, brudzac, ˛ powlekajac ˛ diabelskim czarnym l´snieniem, błyszczacym, ˛ gdy padał na´n strumie´n s´wiatła. Temperatura wynosiła -39◦ F — siedemdziesiat ˛ jeden stopni poni˙zej punktu zamarzania. Powietrze było zimniejsze ni˙z lodowate morze. Było płynnym lodem, który zawisł nad statkiem jak czarna chmura s´mierci. Ponad pi˛ec´ set ton lodu zalegało pokład niebezpiecznie przechylajac ˛ statek na lewa˛ burt˛e. Wida´c było, z˙ e wkrótce „Elroy” wywróci si˛e do góry dnem. Sytuacja na pokładzie była tragiczna. Wszyscy, którzy nie musieli by´c na swoich stanowiskach, wyrzucali lód za burt˛e, walczyli w czarnym mrozie oblepiaja˛ 170
cym wszystko dookoła, budujacym ˛ kolejne warstwy białego balastu, usiłujacym ˛ przygnie´sc´ ich i zagrzeba´c. Nie widzieli zbyt wiele — poza rozmazanymi i ledwo dostrzegalnymi błyskami s´wiatła grodziowych lamp, docierajacymi ˛ przez podobna˛ do melasy zamarzni˛eta˛ zawiesin˛e zaskorupiała˛ na szkle. Niełatwo było utrzyma´c si˛e na nogach, poniewa˙z ogromny ci˛ez˙ ar lodu, od którego desperacko usiłowali si˛e uwolni´c, przechylił statek na lewa˛ burt˛e. Trudno było oddycha´c, poniewa˙z z ka˙zdym haustem wciagali ˛ w płuca powietrze zmienione w ciekły lód, powietrze ci˛ez˙ kie jak ołów. Przemarzni˛eci do szpiku ko´sci, w ubraniach ci˛ez˙ kich od lodowych kryształów, przy pomocy oskardów, siekier, młotów i szufli, mia˙zd˙zyli, kruszyli, d´zwigali i wyrzucali za burt˛e ci˛ez˙ ar, który ich zabijał. Odgłos silników pracujacych ˛ na zwolnionych obrotach był niemal zagłuszany przez suche, mia˙zd˙zace ˛ zgrzyty. Niespokojne morze unosiło okr˛et w gór˛e i rzucało w dół, czyniac ˛ ich nieprawdopodobne zadanie niesko´nczenie bardziej niebezpiecznym. Tracac ˛ równowag˛e chwytali za liny bezpiecze´nstwa powleczone lodem. Taka sytuacja trwała ju˙z od dwudziestu czterech godzin. Pod gł˛eboko zanurzonymi dziobami morze wirowało, syczało i pieniło si˛e w s´wietle szperaczy, a Schmidt spogladaj ˛ acy ˛ z mostka w dół strumienia jasnos´ci widział lód zawieszony w powietrzu, czarny lód. — Przegrywamy, DaSilva — u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — Opada znacznie wi˛ecej lodu, ni˙z mo˙zemy usuna´ ˛c. DaSilva wygladał ˛ przez lewe okno i nie potrafił przeciwstawi´c stwierdzeniu kapitana z˙ adnego argumentu. Lód na pokładzie si˛egał niemal na wysoko´sc´ burt. Oficer przycisnał ˛ twarz do zbrojonego szkła i szybko odskoczył, gdy jego nos zetknał ˛ si˛e z mro´zna˛ powierzchnia.˛ Jaki´s marynarz, wydawało mu si˛e, z˙ e był to Borzoli, w ostatniej chwili wyrwał dło´n spod wielkiej lodowej płyty, która mogła mu ja˛ zmia˙zd˙zy´c i stracił przy tym r˛ekawic˛e. Mimo z˙ e pod nia˛ miał jeszcze mitenk˛e, odmro˙zenie zaatakowało go w ciagu ˛ kilku sekund. Borzoli, z dłonia˛ wtulona˛ pod pach˛e pobiegł w stron˛e najbli˙zszych schodów, a DaSilva modlił si˛e, by ten wypadek nie sko´nczył si˛e amputacja.˛ Potem nie mógł ju˙z nic dojrze´c, poniewa˙z piana ogromnej fali rozbryzgn˛eła si˛e w powietrzu i z trzaskiem spadła na okno natychmiast zamarzajac. ˛ — Słyszałem, z˙ e z Beaumontem wszystko w porzadku ˛ — powiedział Schmidt. — Beaumont wraca do siebie — przytaknał ˛ DaSilva. — Musi by´c hartowany jak ta stal. Beaumont w kabinie Langera przysłuchiwał si˛e głuchym uderzeniom wielkich lodowych płyt o skorup˛e za s´ciana.˛ Miał wra˙zenie, z˙ e co´s jest nie tak, je´sli chodzi o poło˙zenie kabiny. Była niemal cały czas przechylona na lewa˛ burt˛e. Jednak znacznie bardziej niepokoiło go to, co usłyszał przed trzema godzinami od Schmidta, tu˙z po tym, jak odzyskał przytomno´sc´ . My´slał o Papaninie. — Sa˛ około czterdziestu mil na południe od nas. Sze´sc´ radzieckich trawle171
rów — powiedział Schmidt wskazujac ˛ punkt na mapie. — Zagradzaja˛ drog˛e jak szlaban. Quinn widział ich, zanim dopadł nas czarny mróz. Poleciał na południe najdalej jak tylko pozwoliło mu na to paliwo. Gdzie´s tutaj widział przez chwil˛e jeden znacznie wi˛ekszy statek. — Niecałe trzydzie´sci mil stad. ˛ „Rewolucja”? — Mo˙zliwe. Mgła szybko zasłoniła statek. Wydaje mu si˛e, z˙ e widział wielka˛ kopuł˛e radaru. Ich wyposa˙zenie przeznaczone do s´ledzenia naszych satelitów. Musimy si˛e upewni´c, z˙ e nie b˛edzie kolizji z z˙ adnym z tych statków. . . Beaumont wygodniej uło˙zył si˛e na koi. McNeill — okr˛etowy lekarz — ze zdumieniem w głosie poinformował go, z˙ e ciagle ˛ jeszcze jest w jednym kawałku. — Ubrania i brezent troch˛e złagodziły wstrzasy. ˛ Fakt, z˙ e zawisł pan swobodnie na salingu i nie był nara˙zony na nast˛epne ciosy, te˙z nieco pomógł, ale zostanie pan tutaj, póki nie dotrzemy do Quebecu. . . Beaumont nie miał zamiaru stosowa´c si˛e do tego zalecenia. Chciał ju˙z by´c na nogach. Cały tułów, fatalnie posiniaczony, wydawał mu si˛e dwukrotnie wi˛ekszy ni˙z normalnie, co oznaczało, z˙ e musiałby by´c faktycznie ogromny, ale teraz. . . Unoszac ˛ ciało, zadr˙zał z wysiłku. Có˙z. mo˙ze za par˛e godzin. Patrzac ˛ na przeciwległa˛ s´cian˛e nie widzacym ˛ wzrokiem wrócił my´sla˛ do tych krótkich chwil, które sp˛edził z Papaninem w baraku na Target-5. Przypomniał sobie wielka˛ wygolona˛ głow˛e Sybiraka, szerokie usta, niemal mongolski układ ko´sci. Bezlitosny człowiek. A teraz na „Elroya” z Gorowem i „mapami Katarzyny” na pokładzie czatowało siedem radzieckich okr˛etów. Si˛egnał ˛ r˛eka˛ za siebie, namacał kiesze´n parki i wyciagn ˛ ał ˛ z niej tub˛e z rdzeniem. Wa˙zył ja˛ przez chwil˛e w dłoni. Cały radziecki system podwodnego naprowadzania, a Papanin wie, gdzie to jest. — Musimy si˛e upewni´c, z˙ e nie b˛edzie kolizji. . . — powiedział Schmidt. Tyle, z˙ e Schmidt miał na my´sli wypadek. Beaumont spodziewał si˛e czego´s zupełnie innego. Wło˙zył tub˛e z powrotem do kieszeni parki, podciagn ˛ ał ˛ pledy pod sama˛ brod˛e i zapatrzył si˛e w przestrze´n, próbujac ˛ odgadna´ ˛c przyszło´sc´ . Zasnał, ˛ sam nie wiedzac ˛ kiedy. „Elroy” przyspieszył niebezpiecznie. Płynał ˛ połowa˛ mocy, z dziobami zanurzonymi gł˛eboko w dolinach mi˛edzy falami, które przewalajac ˛ si˛e nad lewa˛ burta˛ zalewały pokład. Gdy dzioby unosiły si˛e ponownie, połowa fali pozostawała zakrzepła, przywarta do nich, przymarzni˛eta na stałe. Zarówno do dziobów, jak i do burt, które były teraz pokryte sze´sciocalowa˛ warstwa˛ lodu. — Musimy spróbowa´c szcz˛es´cia — zdecydował przed dziesi˛ecioma minutami Schmidt. — Musimy zwi˛ekszy´c szybko´sc´ i mie´c nadziej˛e, z˙ e uda nam si˛e wydosta´c poza zasi˛eg czarnego mrozu. — Zatonie. . . — DaSilva pod spojrzeniem Schmidta urwał w pół słowa; zrozumiał je: tak czy inaczej ton˛eli, wi˛ec co za ró˙znica? A z ka˙zda˛ minuta˛ było coraz gorzej. Siła wiatru wzrosła do trzydziestu pi˛eciu w˛ezłów. J˛eczał i zawodził w oblodzonym takielunku jak zwiastun s´mierci, ciskał na pokład pian˛e, która za172
marzała w powietrzu i spadała jak ołowiane pociski na plecy zgarbionych ludzi. Przegrywali na wszystkich frontach i wiedzieli o tym. Lód w dalszym ciagu ˛ narastał szybciej, ni˙z mogli go wyrzuca´c, zastygał na bokach statku w dodatkowej jednolitej warstwie. Na lewej burcie utrwalił si˛e nieco wy˙zej. Silny wiatr tworzył na morzu niebezpieczne wiry, jak bulgoczacy ˛ wrzatek, ˛ z falami wysoko´sci czterdziestu stóp. Imponujace ˛ zielone grzywacze rolowały si˛e nad nimi si˛egajac ˛ połowy masztu, który wraz z całym statkiem pochylał si˛e na lewa˛ burt˛e. Gigantyczne fale coraz cz˛es´ciej zalewały pokład, wirowały mi˛edzy lud´zmi przywierajacymi ˛ do oblodzonych lin bezpiecze´nstwa, moczac ˛ ich do piersi, pogra˙ ˛zajac ˛ pod woda˛ lód, który usilnie starali si˛e wyrzuca´c za burty. Cz˛esto te˙z niosły na grzbietach lodowe bryły, które uderzajac ˛ z ogromna˛ siła˛ z impetem rozbijały si˛e o grodzie. Która´s z brył roztrzaskała si˛e na kawałki, zanim jeszcze morze opu´sciło pokład. W ten sposób stracili jednego człowieka. Zaczepiony o lin˛e bezpiecze´nstwa, został przyparty do grodzi i ci˛ez˙ ka bryła zmia˙zd˙zyła go jak w´sciekłe tornado. Marynarze byli rozgoryczeni, z˙ e nie udało im si˛e uratowa´c ciała. Lecz DaSilva sadził, ˛ z˙ e było to swoiste błogosławie´nstwo, poniewa˙z nie musieli pó´zniej chowa´c zmasakrowanych zwłok. Jak powiedział Schmidt: musieli spróbowa´c szcz˛es´cia. I dlatego płyn˛eli połowa˛ mocy. — Powinni´smy zwolni´c ludzi — powiedział DaSilva pi˛etna´scie minut wczes´niej. — Dlaczego? Schmidt dołaczył ˛ do niego przy oknie na lewej burcie i sam zobaczył, dlaczego. Lewa burta znów była zalana woda˛ i patrzacy ˛ z mostka byli s´wiadkami przedziwnego i zarazem koszmarnego spektaklu. Wida´c było jedynie górna˛ połow˛e ludzi zanurzonych do pasa w wodzie. Burty przestały istnie´c, znikn˛eły góry lodu wraz z pokładem, a mostek płynał ˛ jako samodzielna jednostka. Zamarzni˛eta piana zbombardowała okno, Schmidt musiał znale´zc´ inny, nie pokryty lodem kawałek szkła. Cofnał ˛ si˛e i spojrzał na dzioby. — Maja˛ pracowa´c dalej — rozkazał. — Na miło´sc´ boska,˛ oni ju˙z nie moga˛ pracowa´c! To niemo˙zliwe, sa˛ do połowy pogra˙ ˛zeni w morzu. — Czy teraz sa˛ do połowy pogra˙ ˛zeni w morzu? — Teraz nie, ale b˛eda,˛ gdy nadejdzie nast˛epna fala. — Maja˛ pracowa´c dalej. W gł˛ebi duszy DaSilva wiedział, z˙ e Schmidt ma racj˛e. Ka˙zdy funt lodu, jaki udało im si˛e oderwa´c od statku pomi˛edzy atakami fal, pozwalał im popłyna´ ˛c nieco dalej, pozwalał im z˙ y´c, brna´ ˛c naprzód, tam gdzie b˛eda˛ bezpieczni albo przynajmniej mniej zagro˙zeni. Musieli wydosta´c si˛e z czarnego mrozu. Je˙zeli nie — zgina.˛ Przez szesna´scie godzin coraz cz˛es´ciej zmieniały si˛e zespoły marynarzy, by ludzie mogli zej´sc´ pod pokład, przeschna´ ˛c i ogrza´c si˛e, zanim zamarzna˛ na s´mier´c. 173
Po krótkiej przerwie podejmowali mozolny trud, zaczynali wszystko od poczatku, ˛ wyrzucali za burt˛e z˙ ało´snie male´nkie kawałki lodu, stawiali czoło zimnu i wiatrowi, morzu i niebezpiecze´nstwu brył, które mogły ich rozpłaszczy´c na s´cianach grodzi. Tylko człowiek pokroju Schmidta mógł ich do tego zmusi´c. Tylko jego rozkazowi podporzadkowywali ˛ si˛e marynarze. Grayson i Langer pracowali wraz z innymi. A Gorow, człowiek, który był przyczyna˛ wszystkiego, le˙zał na koi i cierpiał na chorob˛e morska.˛ Zmiana przyszła nagle. Pierwszym, który ja˛ zauwa˙zył, był DaSilva. Ju˙z po raz czwarty pracował na pokładzie. Przechylił lodowa˛ płyt˛e przez burt˛e, spojrzał w gór˛e i rozejrzał si˛e po pozostałych. Wszyscy zaj˛eci byli praca,˛ odkuwali lód nadal nie´swiadomi niczego. Odrzucił łom, pobiegł do drabinki, wspiał ˛ si˛e na mostek. — Jest ja´sniej! — krzyknał ˛ wpadajac ˛ do s´rodka. — Wyszli´smy! — Oczywi´scie, z˙ e wyszli´smy. W głosie Schmidta wygladaj ˛ acego ˛ przez okno na tyłach mostka nie było ani ulgi, ani satysfakcji. Jego wypowied´z zawierała po prostu stwierdzenie faktu. Okr˛et był w dalszym ciagu ˛ niebezpiecznie przechylony na lewa˛ burt˛e, nadal tkwiła tam góra lodowa, ale powietrze przecierało si˛e i co´s, jakby s´wiatło ksi˛ez˙ yca, muskało pokład blada˛ po´swiata.˛ Kurtyna czarnego mrozu widoczna była wiele kabli za rufa˛ jako wyra´znie odr˛ebna zasłona, jak czarna zagłada dryfujaca ˛ coraz dalej od nich. O 23.00 Beaumont wspiał ˛ si˛e z trudno´scia˛ na przedni pokład, zaniepokojony, co te˙z mogło si˛e wydarzy´c. Widział marynarzy biegnacych ˛ po schodach, rozproszonych na pokładzie, nad jego głowa˛ dudnił pospieszny tupot wielu stóp. Nikt nie biega po oblodzonym statku, je˙zeli nie jest to naprawd˛e konieczne. Kiedy dotarł na mostek, Schmidt mimo takiej pogody stał w otwartym oknie i przygladał ˛ si˛e czemu´s przez noktowizor. Beaumont zerknał ˛ na sternika, na DaSilv˛e i zdecydował si˛e nie zadawa´c pyta´n w tym momencie. Obaj m˛ez˙ czy´zni zastygli zmro˙zeni przera˙zeniem. Odpowied´z uzyskał — bez pytania — gdy podszedł do otwartego okna i usłyszał słaby głos obserwatora ledwo docierajacy ˛ na mostek. — Góry lodowe za lewa˛ burta! ˛ Góry lodowe za prawa˛ burta! ˛ Góry lodowe na wprost!
***
— Nie! — eksplodował Tuczewski. — Poprosiłbym o zwolnienie ze stanowiska, zanim w ogóle pomy´slałbym o wykonaniu takiego rozkazu. Najwy˙zszy czas, z˙ ebym przejał ˛ inicjatyw˛e. Zamierzam wstrzyma´c zagłuszanie radiowe do czasu, a˙z nadam wiadomo´sc´ do Moskwy, i otrzymam odpowied´z. 174
— Nic z tego! — odparł Papanin kategorycznie. — Wie pan, z˙ e na pokładzie tego statku znajduje si˛e oddział Słu˙zby Specjalnej. Przejał ˛ ju˙z kontrol˛e nad sekcja˛ zagłuszania. Wewnatrz ˛ ogromnej kabiny nawigacyjnej umieszczonej za mostkiem „Rewolucji” panowało przyjemne ciepło, a ostra wymiana zda´n trwała co najmniej od dziesi˛eciu minut. Papanin miał ju˙z do´sc´ uporu kapitana i zamierzał go złama´c za pomoca˛ taktyki, o konieczno´sci u˙zycia której był przekonany od pierwszego rzutu oka na Tuczewskiego. Ten sprzeciwił si˛e ponownie. — Kiedy obejmowałem dowództwo „Rewolucji”, otrzymała ona zadanie prowadzenia bada´n, bada´n oceanicznych. . . ´ — Hipokryta! Sledził pan ameryka´nskie satelity. Jest to rodzaj bada´n, na pewno. Ale bada´n militarnych! — Przeprowadzali´smy tak˙ze badania oceaniczne — warknał ˛ Tuczewski. — Pomiary temperatury wody, zasolenia. . . — Tak, wszystko to ma zasadniczy wpływ na przebieg operacji podmorskich. Przyprawia mnie pan o mdło´sci, Tuczewski! Wie pan doskonale, z˙ e wszystkie informacje, które pan zbierał, trafiały do specjalistów wywiadu wojskowego i oni decydowali, jakie ochłapy mo˙zna rzuci´c profesorom. — Nie zrobi˛e tego! — wykrzyknał ˛ Tuczewski. — Nie zatopi˛e ameryka´nskiego lodołamacza. Pan musi by´c szalony! Nigdy by nam si˛e to nie udało. . . — I tu znowu pan si˛e myli — zauwa˙zył cynicznie Papanin. — „Elroy” płynie na południe bez radaru. Wiemy o tym dzi˛eki obserwacjom ze s´migłowca, który znalazł ich dwie godziny temu. I w dodatku nie moga˛ si˛e z nikim porozumie´c. Bariera zagłuszania dopełniła ich izolacji. — Maja˛ s´migłowiec — powiedział Tuczewski zjadliwie. — Zdaje si˛e, z˙ e pan to przeoczył? — Nie. — Skrywajac ˛ irytacj˛e Papanin wolnym krokiem podszedł do stołu z mapami. Tuczewski trafił w czuły punkt. Sybirak od kilku godzin głowił si˛e nad sposobem unieszkodliwienia sikorskiego z „Elroya”. — Gorow i „mapy Katarzyny” sa˛ na pokładzie tego statku — wyja´sniał cierpliwie. — Poniewa˙z nie mo˙zemy ich odzyska´c, musimy zniszczy´c. . . — Nie zrobi˛e tego. — Nie przypominam sobie, z˙ ebym pana o cokolwiek prosił. Musimy bra´c pod uwag˛e fakt, z˙ e tutejsze wody sa˛ usiane górami lodowymi, a wypadki si˛e zdarzaja.˛ Poza tym powinien pan pomy´sle´c o swojej rodzinie — dorzucił Papanin niedbale. — O rodzinie? Co to ma wspólnego z moja˛ rodzina? ˛ — Szczególnie o swojej z˙ onie — powiedział Sybirak z kamienna˛ twarza.˛ — ˙ Jest Zydówk a.˛ . . — To kłamstwo! ˙ ˙ Papanin westchnał. ˛ — Jest pół-Zydówk a.˛ Jej matka była Zydówk a.˛ Zdaje si˛e
175
pan zapomina´c, z˙ e jeden z moich obowiazków ˛ to kontrola z˙ ydowskiego podziemia w Leningradzie. . . — Ona nie ma z tym nic wspólnego. . . — Tuczewski! Niech si˛e pan wreszcie uspokoi! Czy˙zby pan ju˙z zapomniał o rozkazie, który ka˙ze panu stosowa´c si˛e do moich instrukcji? — Papanin ciagn ˛ ał ˛ cierpliwie: — Gdyby si˛e zdarzyło, z˙ e pa´nska z˙ ona zostałaby wmieszana w działalno´sc´ antyradziecka,˛ mógłbym z łatwo´scia˛ zaaran˙zowa´c wysłanie jej do Izraela. A w takim przypadku nie zobaczyłby jej pan ju˙z nigdy, prawda? — Nie o´smieli si˛e pan. . . — I có˙z by si˛e dalej działo? Przez kilka lat miałaby nadziej˛e, z˙ e pan przyjedzie. Kobiety potrafia˛ bardzo długo wytrwa´c w nadziei. Potem zdałaby sobie spraw˛e, z˙ e wszystko sko´nczone, z˙ e musi uło˙zy´c sobie z˙ ycie od nowa. Moglibys´my nawet przeprowadzi´c rozwód, gdyby sobie tego z˙ yczyła. — Ale˙z z pana skurwysyn. . . — Skurwysyn, oczywi´scie — przytaknał ˛ Papanin spokojnie. — To jedna z najwa˙zniejszych kwalifikacji wymaganych w mojej pracy. — Musi by´c jaki´s inny sposób. . . — Je´sli pan co´s wymy´sli, prosz˛e da´c mi zna´c.
***
— Pa´nski s´migłowiec jest w drodze powrotnej, Beaumont — powiedział Schmidt bez s´ladu u´smiechu na twarzy. Beaumont stojacy ˛ na mostku „Elroya” wraz z Graysonem i Langerem, nie odpowiedział. „Pa´nski s´migłowiec. . . ” To wła´snie Beaumont wymógł na Schmidcie, by raz jeszcze wysłał Quinna z zadaniem sprawdzenia, co jest przed nimi — je˙zeli Quinn zechce. A Quinna korciło, od czasu gdy wydostali si˛e z czarnego mrozu, by podnie´sc´ maszyn˛e cho´c na kilka minut. Schmidt był w tej chwili całkowicie zaabsorbowany problemami nawigacji, i nic dziwnego. Lodowe góry otaczały ich ze wszystkich stron, góry widoczne poprzez ucia˙ ˛zliwa˛ morska˛ m˙zawk˛e jedynie jako niewyra´zne kształty dryfujace ˛ po niespodziewanie spokojnym oceanie. Przed dwiema godzinami poznaczony bliznami, poobijany statek walczył o przetrwanie po´sród fal o wysoko´sci czterdziestu stóp, a teraz sunał ˛ powoli przez wod˛e spokojna˛ jak jezioro. Nadal był niebezpiecznie przechylony na lewa˛ burt˛e, nadal d´zwigał wielki ładunek lodu, a na dodatek w dalszym ciagu ˛ było diabelnie zimno. Jedna z gór mierzaca ˛ ponad sto stóp — postrz˛epione urwisko pływajacego ˛ lodu — dryfowała za lewa˛ burta˛ w odległo´sci mniejszej ni˙z c´ wier´c mili. U jej pod176
stawy widok przesłaniała m˙zawka, drugi pas mlecznej zasłony unosił si˛e w połowie jej wysoko´sci, a ogromny postrz˛epiony szczyt górował w czystym powietrzu, połyskujac ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca. Nieco mniejsza góra z czubem ukształtowanym na wzór fortyfikacji hiszpa´nskiego zamku płyn˛eła w tej samej odległo´sci od statku za prawa˛ burta.˛ Z mostka wygladały ˛ one jak górzyste wyspy, pojawiajace ˛ si˛e, znikajace ˛ i pojawiajace ˛ znowu. Langer przysunał ˛ si˛e do Beaumonta i szepnał: ˛ — Prosiłe´s, z˙ ebym pogadał z DaSilva˛ o materiałach wybuchowych. Sa.˛ . . — Pó´zniej — mruknał ˛ Beaumont. Niepokoił si˛e o Quinna. Czuł si˛e odpowiedzialny za jego lot i wiedział, z˙ e nie zazna spokoju, dopóki s´migłowiec nie wyladuje ˛ bezpiecznie na swoim miejscu. Na pro´sb˛e Anglika zapalono jeden z pot˛ez˙ nych reflektorów w pobli˙zu dziobu i skierowano jego s´wiatło niemal pionowo w nocna˛ czer´n. Ten strumie´n nurkujacy ˛ we mgle miał by´c drogowskazem dla Quinna powracajacego ˛ z południa, widocznego teraz jedynie jako odległy błysk s´wiatła ksi˛ez˙ yca odbitego od kadłuba. Gdy mgła zasuwała swa˛ zasłon˛e, błysk znikał. Beaumont niecierpliwie przest˛epował z nogi na nog˛e. — Ciekaw jestem, czy znalazł te statki — pomy´slał gło´sno Grayson. — Je˙zeli w dalszym ciagu ˛ płyn˛eły na północ, prawdopodobnie tak — ocenił Beaumont. — Szukał siedmiu okr˛etów. Powinien dojrze´c chocia˙z jeden. . . — Nie dbam o to, gdzie oni sa˛ — burknał ˛ Schmidt wygladaj ˛ ac ˛ za prawa˛ burt˛e. — Płyniemy po otwartym morzu. Po prostu ich miniemy. Beaumont złapał za plecami kapitana pełne watpliwo´ ˛ sci spojrzenie DaSilvy. Pełniacy ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego nie podzielał wzniosłej wiary Schmidta w wolno´sc´ na morzu. Pełen był zwatpienia, ˛ które Beaumont zauwa˙zył ju˙z wczes´niej, i to wła´snie podpowiedziało mu, i˙z mo˙zna poprosi´c Langera, by porozmawiał z DaSilva˛ o materiałach wybuchowych. — Dowiedz si˛e, czy maja˛ jakie´s na pokładzie — zasugerował Beaumont. — Prawdopodobnie wioza˛ co´s ze soba˛ na wypadek, gdyby musieli wysadza´c lód. Jeste´s ekspertem od materiałów wybuchowych, wi˛ec nie powinien uwa˙za´c tego pytania za dziwne. Przy akompaniamencie warkotu silników płyn˛eli wolno poprzez spokojne morze, czarne i l´sniace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca, podobne do oleistej tafli jeziora. Mgła, jak dotad, ˛ kł˛ebiła si˛e niewyra´znymi plamami jedynie w pobli˙zu lodowych kolosów. Morze o tej porze roku cz˛esto bywało spokojne. Mo˙zliwe, z˙ e to ogromny ci˛ez˙ ar pływajacych ˛ mas lodu nadawał wodzie pewna˛ stabilno´sc´ . W oddali słyszeli cichutki pomruk nadlatujacego ˛ s´migłowca Quinna, lecz wcia˙ ˛z jeszcze nie mogli go dojrze´c. Beaumont popatrzył na prawo, gdzie s´wiatło szperacza odbijało si˛e od najbli˙zszej góry lodowej. W tej iluminacji wygladała ˛ na giganta, jeszcze ´ mocniej upodobniła si˛e do hiszpa´nskiego zamku. Swiatło o˙zywiało ja,˛ rozja´sniało okna wysoko w załomach muru, przechodzac ˛ przez otwory roziskrzało lód i gin˛eło w przestrzeni za nim. Lodowe zjawisko mogło przerazi´c swoja˛ bliska˛ pot˛ega.˛ — Mam nadziej˛e, z˙ e to nie jest góra-widmo — mruknał ˛ Grayson. 177
— Ja te˙z mam t˛e nadziej˛e. Góry-widma maja˛ zwyczaj zwala´c ci si˛e na głow˛e, kiedy krzykniesz w ich kierunku jakie´s brzydkie słowo. I to bez z˙ adnej przesady, pomy´slał Beaumont. Ludziom, którzy niewiele wiedzieli o Arktyce, wydawało si˛e nieprawdopodobie´nstwem, i˙z niczym nie wzmocniony głos ludzki mógł zawali´c kolosa wa˙zacego ˛ miliony ton. Eskimosi znaja˛ to niebezpiecze´nstwo. Płynac ˛ kajakiem w pobli˙zu góry-widma, nie odwa˙za˛ si˛e nawet gło´sniej odetchna´ ˛c — tak nietrwałe sa˛ te pływajace ˛ puste giganty zawieszone na kraw˛edzi zagłady. Beaumont przygladał ˛ si˛e strumieniowi s´wiatła igrajacemu ˛ na powierzchni zamkowej góry, si˛egajacemu ˛ a˙z do jej szczytu, gdy nagle szczyt eksplodował. Jeszcze przed chwila˛ daszek na szczycie był na swoim miejscu, teraz zniknał ˛ rozpryskujac ˛ si˛e na wszystkie strony w lodowej kaskadzie. Łoskot detonacji tłukł si˛e echem przez ocean od jednej góry do drugiej. Kawałki lodu wystrzeliły w strumieniu s´wiatła i opadły na pokryte krami morze. Co najmniej dwadzie´scia stóp wierzchołka znikn˛eło z powierzchni góry. Schmidt błyskawicznie zmienił kurs o kilka stopni w lewo, odsuwajac ˛ statek od opadajacych ˛ kawałków monolitu. — To nie jest góra-widmo. To góra eksplodujaca ˛ — skomentował Grayson. — Wolałbym ju˙z nie spotka´c wi˛ecej takich. Sikorski Quinna pojawił si˛e w zasi˛egu wzroku. Płynał ˛ przez powietrze na tyle blisko, i˙z mo˙zna było dostrzec błyszczace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca aureole wirników. W odległo´sci c´ wier´c mili od nich zszedł na dwie´scie stóp lecac ˛ do „Elroya” kursem wiodacym ˛ obok wierzchołka pot˛ez˙ nej góry po lewej stronie. Schmidt kazał zwolni´c na czas ladowania ˛ Quinna. M˙zawka zamazujaca ˛ kontury góry w połowie jej wysoko´sci opadła ukazujac ˛ ogrom pot˛ez˙ nego lodowego urwiska wyrastajacego ˛ stromo z wilgotnej mgły u podnó˙za. — Mam nadziej˛e, z˙ e znalazł „Rewolucj˛e” — powiedział Langer. Przera˙zajaco ˛ wielka góra eksplodowała, gdy Quinn przelatywał koło niej. Eksplodowała jak gigantyczna bomba, nie mogac ˛ dłu˙zej oprze´c si˛e wewn˛etrznemu ci´snieniu. Tym razem zniknał ˛ nie tylko czubek. Cała góra wybuchła z łoskotem, który przetoczył si˛e po oceanie ogłuszajac ˛ ludzi na pokładzie pod mostkiem. Sam mostek zadr˙zał, gdy dosi˛egła go fala uderzeniowa. Stłuczona tarcza kompasu przysypała sternika szkłem. Schmidt zda˙ ˛zył chwyci´c ster i utrzyma´c statek na kursie. Grzmot rozchodził si˛e wokół huczac ˛ mi˛edzy górami, a˙z wrócił echem do statku. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwila˛ znajdowała si˛e góra, wystrzeliła w niebo na wysoko´sc´ pi˛eciuset stóp pot˛ez˙ na kolumna wody i piany jak fantastyczny gejzer, który mógłby rywalizowa´c z Old Smoky12 . Kiedy kolumna opadła do morza, nie pozostało nic prócz wzburzonej wody. Góra znikn˛eła, sikorski zniknał ˛ i zniknał ˛ Quinn. 12
Old Smoky — znany gejzer w Stanach Zjednoczonych
178
Beaumont podszedł do Schmidta, który oddał ster marynarzowi i stał przy oknie przygladaj ˛ ac ˛ si˛e spienionej powierzchni. — Był tu˙z nad szczytem, kiedy ta góra eksplodowała. . . — Wiem — odparł spokojnie Schmidt. — Dobry Bo˙ze. . . Quinn. — Wyprostował przygarbione plecy i ciagn ˛ ał ˛ nie patrzac ˛ na człowieka stojacego ˛ za nim. — Je´sli b˛edzie pan miał jeszcze jakie´s błyskotliwe pomysły, Beaumont, to wie pan, co mo˙ze pan z nimi zrobi´c. Nie same słowa, lecz sposób, w jaki zostały wypowiedziane, napawał gorycza.˛ Beaumont odwrócił si˛e, skinał ˛ na Graysona i Langera i razem opu´scili mostek. Anglik był zatrwo˙zony s´miercia˛ Quinna, ale o ile to mo˙zliwe, jeszcze wi˛eksze wra˙zenie zrobiła na nim strata s´migłowca. Nie mieli radaru, zagłuszanie radiowe uniemo˙zliwiało wysłanie jakiegokolwiek sygnału, a teraz stracili ostatnia˛ ni´c ła˛ czac ˛ a˛ ich ze s´wiatem zewn˛etrznym. Do tego jeszcze Papanin na południu zamknał ˛ przed nimi drog˛e. Godzin˛e pó´zniej uderzyli w gór˛e lodowa.˛
Piatek, ˛ 25 lutego — Sto funtów gelinitu, zapalniki czasowe i kilkaset stóp kabla. . . — Gdzie oni to trzymaja,˛ Horst? — Nigdy by´s nie zgadł. W kabinie, z dala od głównego pokładu. — Langer ´ sle według przepisów, jak powiedział posłał Beaumontowi krzywy u´smiech. — Sci´ DaSilva, ale powiedział te˙z, z˙ e gdyby potrzebował tej wybuchowej galarety, nie chciałby d´zwiga´c jej z magazynu. — DaSilva ma głow˛e na karku — powiedział Grayson. — Ci madrale ˛ z Waszyngtonu, którzy wymy´slaja˛ regulaminy, nigdy nie byli na morzu. Trzej m˛ez˙ czy´zni siedzieli w kabinie Beaumonta jedzac ˛ podwieczorek, na który składała si˛e zupa ze skorupiaków i ciasto cynamonowe. Fakt, z˙ e posiłek podano im w kabinie, s´wiadczył o tym, i˙z ich popularno´sc´ zmalała ponownie. — Jestes´my w niełasce — zauwa˙zył Grayson, odstawiajac ˛ kubek z kawa.˛ — Mo˙zna by pomy´sle´c, z˙ e wysłałe´s Quinna po to, z˙ eby si˛e rozbił o t˛e cholerna˛ gór˛e. . . — Schmidt jest zaniepokojony bardziej, ni˙z to po nim wida´c — odparł Beaumont. — Sprawia wra˙zenie skoncentrowanego wyłacznie ˛ na nawigacji, ale co´s mi si˛e wydaje, z˙ e martwia˛ go te radzieckie okr˛ety. Mnie najbardziej niepokoi „Rewolucja”. Całe jej 16 000 ton. Trawlery mo˙zemy zepchna´ ˛c z drogi. Co to jest, Horst? Niemiec z pewna˛ siebie, zadowolona˛ mina˛ poło˙zył na dłoni niewielki kluczyk. — To jest klucz do kabiny z materiałami wybuchowymi. DaSilva niezupełnie zgadza si˛e ze Schmidtem w kwestii „jeste´smy na otwartym morzu, wi˛ec nikt nam nie zagra˙za”. Dlatego około stu funtów gelinitu tkwi w plecakach. Tak na wszelki wypadek. . . Nagle kabina przechyliła si˛e pod pot˛ez˙ nym ciosem, zadr˙zała, jakby miały si˛e ´ zawali´c przegrody. Sciany pochyliły si˛e na lewa˛ burt˛e, na prawa,˛ potem wróciły do pionu. Spod dna statku dobiegł przera´zliwy, rozdzierajacy ˛ d´zwi˛ek, jak gdyby kto´s odrywał od niego kil. D´zwi˛ek, który trwał i trwał. . . — Chryste. . . — Grayson d´zwignał ˛ si˛e i otworzył drzwi kabiny. Dobiegły ich krzyki, tupot biegnacych ˛ stóp, rozdzierajacy ˛ zgrzyt za lewa˛ grodzia,˛ a potem sta´ tek znieruchomiał mimo wcia˙ ˛z pracujacych ˛ silników. Swiatła s´ciemniały, niemal zgasły, niech˛etnie rozjarzyły si˛e na powrót. 180
— Uderzyli´smy! — ryknał ˛ Horst. — Je˙zeli to „Rewolucja” w nas waln˛eła. . . — zaczał ˛ Grayson. — Raczej góra lodowa! — Beaumont naciagał ˛ ju˙z park˛e. — Szybko na mostek! Pobiegł wyludniona˛ zej´sciówka,˛ przystanał ˛ na szczycie schodów, by zapia´ ˛c park˛e, wsuna´ ˛c mitenki oraz r˛ekawice. Nad głowa˛ słyszał dochodzace ˛ z pokładu głosy, w których brzmiało co´s wi˛ecej ni˙z panika. Wspiał ˛ si˛e po schodach, otworzył drzwi i ugrzazł ˛ w m˙zawce. Zimnej, lepkiej m˙zawce, w której poruszały si˛e niewyra´zne sylwetki. Niepodobie´nstwem było zobaczy´c, co si˛e stało. Co znajdowało si˛e za lewa˛ burta.˛ Beaumont, pokonujac ˛ drabink˛e prowadzac ˛ a˛ na mostek, nie mógł dostrzec nawet cholernej lewej burty. Z mglistej m˙zawki wystrzeliła w jego stron˛e pot˛ez˙ na, krzepka posta´c. Borzoli. — Uderzyli´smy! — wydyszał ochryple. — Idziemy na dno? — zapytał Beaumont, czujac ˛ tub˛e z rdzeniem w kieszeni parki. — Bóg wie. . . Beaumont ruszył po drabince i kiedy znajdował si˛e niemal na jej szczycie, m˙zawka przed dziobami podniosła si˛e. Jego oczom ukazało si˛e co´s na kształt góry. Ukazało si˛e, potem znikn˛eło. Góra — w odległo´sci zaledwie jednego jarda. Wsunał ˛ si˛e na mostek. Grayson i Langer za nim. Schmidt stał na przedzie mostka przy otwartym oknie, a lodowate powietrze błyskawicznie wypierało ciepło. Sternik, mimo i˙z nigdzie nie płyn˛eli, nadal dzier˙zył ster. Podłoga przechyliła si˛e w stron˛e rufy. DaSilva wychylał si˛e przez drugie okno usiłujac ˛ dojrze´c co´s za lewa˛ burta.˛ Silniki zamarły. Schmidt obejrzał si˛e przez rami˛e i dostrzegł Beaumonta. — Niech pan podejdzie na chwil˛e, Beaumont — zawołał. Jego głos był oboj˛etny, z twarzy zniknał ˛ gniewny wyraz. — Gorzej by´c nie mogło. Wpłyn˛eli´smy na gór˛e lodowa.˛ Oszacowanie nowej niespodziewanej pozycji, w jakiej si˛e znale´zli, zaj˛eło im prawie godzin˛e. „Elroy” sunac ˛ powoli przez g˛esta˛ m˙zawk˛e, wpłynał ˛ w niewielka˛ zatoczk˛e na brzegu gigantycznej góry lodowej. Przebyli t˛e zatoczk˛e w niecała˛ minut˛e i dzioby natrafiły na szeroka˛ lodowa˛ pochylni˛e, która utworzyła si˛e na zboczu góry, pełniac ˛ rol˛e ogromnej naturalnej rampy schodzacej ˛ w morze. Schmidt zareagował bardzo szybko, przy pierwszym rozdzierajacym ˛ d´zwi˛eku. Jednak było ju˙z za pó´zno: dzioby i cała przednia cz˛es´c´ statku uniosły si˛e nad woda,˛ jak uwi˛ezione w suchym doku, podczas gdy s´ruba za dziobem pozostała pogra˙ ˛zona w gł˛ebokiej wodzie. Schmidt zatrzymał silniki 6500-tonowego okr˛etu unieruchomionego na lodowej wyspie z dziobami i jedna˛ trzecia˛ kadłuba zaczepionymi na tej naturalnej pochylni. Pozostałe dwie trzecie statku i s´ruba tkwiły w wodzie zatoczki. Przy drugim ko´ncu pochylni wznosiły si˛e ostro do góry s´ciany góry lodowej przesłoni˛ete g˛esta˛ m˙zawka,˛ połyskujace ˛ zielonkawo w strumieniu s´wiatła szperacza, 181
wielkie jak klify. Schmidtowi wydawało si˛e to wszystko całkowicie nierealne, a Beaumont odbierał zdarzenie jedynie jako niecodzienne. Przed rokiem brytyjski trawler znalazł si˛e w podobnej sytuacji w okolicach Spitsbergenu. W g˛estej mgle wpłynał ˛ do´sc´ gł˛eboko na pochylni˛e utworzona˛ przez lód na kra´ncu pływajacego ˛ pola lodowego. Wówczas kapitan chwycił si˛e najprostszego sposobu — właczył ˛ wsteczny bieg i s´ruba s´ciagn˛ ˛ eła trawler z powrotem na wod˛e. — Jezu! — zawołał DaSilva od tylnego okna na mostku. — Jak my´smy, do diabła, przez to przebrn˛eli? Wszyscy przeszli do tylnego okna, Schmidt zamrugał z niedowierzaniem. M˙zawka opadła nieco i na chwil˛e ich oczom ukazała si˛e niewielka zatoczka ograniczona zakrzywionymi ramionami otaczajacymi ˛ wej´scie. Jedynie cudowi mo˙zna było przypisa´c fakt, z˙ e „Elroy” płynac ˛ na s´lepo przez marznac ˛ a˛ m˙zawk˛e zdołał omina´ ˛c oba ramiona zatoki. M˙zawka przybrała na sile, zamazała zakrzywione ramiona jednolitego lodu. — Przy odrobinie rozumu i kupie szcz˛es´cia powinno nam si˛e uda´c wydosta´c stad ˛ — powiedział w zamy´sleniu Schmidt. — Wi˛eksza cz˛es´c´ statku jest nadal w wodzie, wi˛ec je´sli damy wsteczny bieg, s´ruba powinna nas s´ciagn ˛ a´ ˛c z pochylni — wypu´scił powietrze z płuc. — Czy to jest ju˙z najgorsze, co mogło nam si˛e zdarzy´c? — Wie pan, z˙ e lód odpadł? — spytał Beaumonta DaSilva. — Odpadł, kiedy uderzyli´smy w t˛e pochylni˛e. Niech pan spojrzy. Beaumont popatrzył w stron˛e lewej burty, gdzie m˙zawka podniosła si˛e nad pochylnia.˛ Nic dziwnego, z˙ e nie mógł dojrze´c lewej burty, gdy wspinał si˛e na mostek. W miejscu lewej burty nie było nic do ogladania. ˛ Kiedy kil statku wdzierał si˛e w lodowa˛ pochylni˛e, góry lodu, które przez tyle wyczerpujacych ˛ godzin próbowano wyrzuci´c za burt˛e, odpadły, zabierajac ˛ burt˛e ze soba.˛ Obok statku le˙zała ogromna sterta skruszonego lodu, gdzieniegdzie spo´sród tego chaosu wystawały fragmenty lewej burty. Przed dziobami poruszały si˛e postacie odziane w futra. Byli to marynarze, którzy na polecenie Schmidta zeszli na lód po sznurowych drabinkach i badali gór˛e. Nikn˛eli we mgle jak duchy. W pobli˙zu dziobów, gdzie burta pozostała nie tkni˛eta, wychyn˛eła czyja´s głowa. Langera. Wspiał ˛ si˛e po drabince i dołaczył ˛ do stojacych ˛ na mostku. — To nie jest góra-widmo, Keith, jestem tego pewien. . . — Jeste´s pewien? — Całkowicie. Sam i ja wspi˛eli´smy si˛e na nia˛ tak wysoko, jak dali´smy rad˛e. Jest z jednolitego lodu. To klif lodowy. . . — Wida´c ja˛ teraz! — zawołał Schmidt z frontu mostka. M˙zawka wirujaca ˛ w nieustannym ruchu rozsun˛eła si˛e przed dziobami, ukazujac ˛ na kilka minut cały majestat góry, na której zostali uwi˛ezieni. Kilkaset jardów przed nimi lód wznosił si˛e pionowo jak klify w Dover. M˙zawka przesun˛eła si˛e dalej i wówczas ujrzeli, z˙ e urwisko zakrzywia si˛e po obu stronach i łaczy ˛ z ramionami zatoczki. Zostali 182
uwi˛ezieni na ruchomej wyspie z jednolitego lodu, wewnatrz ˛ lodowego lewiatana o co najmniej milowej długo´sci. — Odwoła´c ludzi przez megafony — rozkazał szorstko Schmidt DaSilvie. — Wypływamy stad. ˛ — Zdaje si˛e, z˙ e chce pan natychmiast opu´sci´c t˛e gór˛e? — zapytał spokojnie Beaumont. — Tak szybko, jak to b˛edzie mo˙zliwe — Schmidt zamilkł i przyjrzał si˛e Beaumontowi. — Przez chwil˛e wydawało mi si˛e, z˙ e zamierza pan uraczy´c mnie kolejnym ze swoich błyskotliwych pomysłów. — Mo˙zliwe, z˙ e na razie bezpieczniej byłoby pozosta´c tu, gdzie jeste´smy. — Uwi˛eziem tutaj? W kompletnym bezruchu? Chce pan przecie˙z kiedy´s wróci´c do domu, prawda? — Nie tkwimy w bezruchu — sprostował Beaumont. — Wiem, z˙ e nie czujemy ruchu, ale obaj zdajemy sobie spraw˛e z tego, z˙ e si˛e poruszamy. Ta ogromna góra cały czas dryfuje na południe. Z Pradem ˛ Wschodniogrenlandzkim. W zaokragleniu ˛ mo˙zemy przyja´ ˛c, i˙z płyniemy z pr˛edko´scia˛ dwudziestu mil dziennie.. — Nie pobijamy rekordów szybko´sci, prawda? — zauwa˙zył sucho Schmidt. — A czy naprawd˛e musimy? — nalegał Beaumont. — Kilka godzin temu Quinn przyniósł wiadomo´sc´ , z˙ e radzieckie trawlery znajduja˛ si˛e czterdzie´sci mil na południe od nas, a „Rewolucja” zaledwie trzydzie´sci. Teraz sa˛ znacznie bli˙zej. Ta góra spełnia rol˛e gigantycznego transportera. Je˙zeli zostaniemy w jej wn˛etrzu, mo˙zliwe, z˙ e w pewnym momencie przeniesie nas obok tamtych statków. — Mamy tkwi´c tutaj, niezdolni do z˙ adnych manewrów. . . — Czy to ma jakie´s znaczenie — zniecierpliwił si˛e Beaumont — je˙zeli nas nie widza? ˛ „Rewolucja” wyposa˙zona jest w najnowsze urzadzenia ˛ nawigacyjne, lecz co poka˙ze jej radar, kiedy b˛edziemy w pobli˙zu? Jedynie kolejna˛ gór˛e lodowa! ˛ — Góra lodowa w roli gigantycznego transportera! — DaSilva był podekscytowany. — Podoba mi si˛e ten pomysł. . . — A mnie nie! — Schmidt podszedł do tuby mikrofonu i wydał rozkazy dla siłowni. Wyłaczył ˛ urzadzenie ˛ i popatrzył na DaSilv˛e. — In˙zynier twierdzi, z˙ e w siłowni nie ma powa˙zniejszych uszkodze´n. Stłukło si˛e par˛e szkiełek na wska´znikach, jeden człowiek został poparzony para,˛ ale silniki sa˛ w porzadku. ˛ I wydaje mi si˛e, Mr DaSilva, z˙ e prosiłem pana, by odwołał pan ludzi z lodu. Zamierzam uruchomi´c silniki dla sprawdzenia. . . — To bardzo nierozsadne ˛ — powiedział Beaumont bezbarwnym tonem. — Hydrofony na „Rewolucji” wyłapia˛ wibracje. . . — A potem — ciagn ˛ ał ˛ Schmidt ignorujac ˛ Beaumonta — wypływamy ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ si˛e tu wpakowali´smy. — Obdarzył Anglika zaszczytem swojej uwagi. — Na mój gust ma pan nieco zbyt wiele do powiedzenia na temat morza. I czy to si˛e panu podoba czy nie, uwolnimy statek z tej lodowej wyspy w ciagu ˛ dwóch godzin! 183
***
— „Elroy” jest bardzo blisko. Hydrofony zarejestrowały prac˛e jego silników. Kramer z trudno´scia˛ łapiac ˛ oddech, nim zdołał wyrzuci´c z siebie słowa, wbiegł z ta˛ wiadomo´scia˛ na mostek „Rewolucji”. Sybirak stojacy ˛ tu˙z przy milczacym ˛ Tuczewskim wyjał ˛ z ust fajk˛e i machnał ˛ nia˛ w kierunku Litwina. — Uspokój si˛e, Kramer. Od tej chwili podawaj mi informacje co pi˛ec´ minut. Gdy Kramer opu´scił mostek, Tuczewski wyprostował zgarbione ramiona, odwrócił si˛e do Papanina i zaczał ˛ stanowczym głosem: — Wi˛ec teraz mog˛e ponownie uruchomi´c silniki. Stale pana ostrzegam, z˙ e bardzo niebezpiecznie jest dryfowa´c po tych wodach bez nap˛edu. . . — Nic takiego pan nie zrobi! Dysponuje pan najnowocze´sniejszym radarem na s´wiecie, niech˙ze go pan wykorzysta! Musimy dryfowa´c, z˙ eby da´c jak najwi˛eksze szans˛e operatorowi hydrofonów. Chce zna´c dokładna˛ pozycj˛e ameryka´nskiego lodołamacza. Papanin wło˙zył fajk˛e w usta i podszedł do okna zostawiajac ˛ Tuczewskiego samemu sobie. Za szyba˛ wirujac ˛ a˛ rozciagał ˛ si˛e s´wiat zło˙zony z mgły, m˙zawki i morza. A poza zasi˛egiem wzroku były góry lodowe. W tym samym czasie operatorzy radaru s´ledzili tras˛e lodowych monstrów niesionych na południe Pradem ˛ Wschodniogrenlandzkim. Nie odrywali oczu od zielonkawych hm we wn˛etrzach gumowych kapturów, gdzie niestrudzone promienie w˛edrowały po monitorach. Nieustajace ˛ echo wracało od ponad tuzina niewiarygodnie wielkich lodowych gór.
***
Wszyscy wylegli na pokład, silniki pracowały równomiernie, na mostku panował tłok, obserwatorzy tkwili na swoich stanowiskach, „Elroy” był gotów do drogi, do wyj´scia w morze. Schmidt stał przy tylnym okienku z r˛ekoma zało˙zonymi za plecami i wpatrywał si˛e w niewła´sciwe miejsce. Ogladał ˛ ruf˛e statku czekajac, ˛ a˙z rozpoczna˛ si˛e dwa niebezpieczne manewry: zdj˛ecie statku z pochylni i wyprowadzenie go tyłem pomi˛edzy ramionami zatoki. Beaumont stał obok niego nie zwracajac ˛ uwagi na odpychajacy ˛ wyraz twarzy kapitana i przygladał ˛ si˛e czemu´s daleko poza zatoka.˛ M˙zawka wróciła w najgorszym momencie. Wirowała jak mgła tu˙z przed dwoma białymi ramionami lodu obramowujacymi ˛ morska˛ sadzawk˛e. Beaumont tkwił jak wie˙za pomi˛edzy Schmidtem i DaSilva,˛ który miał tak samo ponury wyraz twarzy jak Schmidt. Zupełnie nie zgadzał si˛e z decyzja˛ kapitana, ale nie mógł jej 184
zmieni´c. Był nadal zaledwie pełniacym ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego i nie miał takich mo˙zliwo´sci, jakie miałby Carlson, gdyby teraz był na jego miejscu. Silniki zagrały gło´sniej. Za chwile statek ruszy rufa˛ do przodu i wyjdzie w morze. Je˙zeli s´ruba zdoła s´ciagn ˛ a´ ˛c go z pochylni. Grayson, który miał by´c razem z obserwatorem na rufie, wpadł znienacka na mostek, krzyczac ˛ alarmujaco, ˛ bez najmniejszego szacunku dla człowieka, którego słowo na tym statku decydowało o z˙ yciu i s´mierci. — Czekaj pan, czekaj! Co´s tam jest! We mgle. — Co? Krótkie pytanie Schmidta eksplodowało jak ładunek wybuchowy zdradzajac ˛ jego wewn˛etrzne napi˛ecie. Kapitan obrzucił Graysona budzacym ˛ strach spojrzeniem znanym całej załodze. — Nie wiem. . . Ale co´s tam jest. . . — Ja te˙z to widz˛e — powiedział Beaumont. — Lepiej niech pan zatrzyma statek, Schmidt. — Bo˙ze, to „Rewolucja”. . . — mruknał ˛ DaSilva. Jednak to nie była „Rewolucja”. Ów kształt był zbyt du˙zy, niesko´nczenie wi˛ekszy ni˙z 16 000-tonowy statek. Owo co´s zbli˙zało si˛e przez m˙zawk˛e, sun˛eło wolno w stron˛e wyj´scia z zatoki. Wznosiło si˛e w gór˛e jak ruchomy dziesi˛eciopi˛etrowy budynek. Niewidoczny szczyt górował wysoko ponad czubkiem masztu „Elroya”, ginał ˛ w ciemno´sciach. Teraz obserwatorzy na rufie równie˙z wykrzykiwali ostrze˙zenia, krzyczeli z całych sił. Schmidt otworzył okno i wychylił si˛e w ciemno´sc´ . Lodowate powietrze wtargn˛eło do s´rodka i zmroziło ich, ale ledwo zdawali sobie z tego spraw˛e zahipnotyzowani widokiem nadchodzacego ˛ zagroz˙ enia. Sprawiało ono teraz wra˙zenie górzystego przyladka ˛ z lodu. Przedzierało si˛e przez m˙zawk˛e i płyn˛eło prosto na zatok˛e. Nawet patrzac ˛ przez szeroko´sc´ lodowego jeziorka mieli wra˙zenie, z˙ e ogromna masa lodu zwisa im nad głowami. Kolosalna góra lodowa płyn˛eła prosto na lewiatana, który ich wi˛eził. Schmidt zareagował bardzo szybko. Nikt nie zda˙ ˛zył zauwa˙zy´c, by si˛e ruszył, a on był ju˙z przy systemie nagła´sniajacym ˛ docierajacym ˛ do najdalszego zakamarka statku. — Uwaga! Trzyma´c si˛e mocno. Zbli˙za si˛e pot˛ez˙ na kolizja! DaSilva chwycił Beaumonta za rami˛e. — Niech pan patrzy! Tam w zatoce! Podwodna ostroga — lodowy kolec wyrastajacy ˛ z gigantycznej góry — ostroga majaca ˛ około pi˛ec´ dziesi˛eciu stóp s´rednicy posuwała si˛e w głab ˛ zatoki, prze´slizgnawszy ˛ przez przej´scie tworzyła fale na powierzchni wody ledwo rozja´snionej promieniami ksi˛ez˙ yca przesaczaj ˛ acymi ˛ si˛e przez m˙zawk˛e. Za ostroga˛ poda˙ ˛zała reszta kolosalnego cielska. Ludzie na mostku chwytali por˛ecze i obejmowali nawzajem, by uchroni´c si˛e przed skutkami uderzenia. Stojacy ˛ ni˙zej przywierali do ocalałych fragmentów burty. Beaumont powoli obrócił głow˛e dostrzegłszy katem ˛ oka, z˙ e co´s spada z nieba. Co´s przeogromnego, wi˛ekszego ni˙z kamienica, co´s, co oderwało si˛e od czuba góry. Kamienica — niewyobra˙zalnie wielki kawał lodu — 185
run˛eła w wod˛e tu˙z przed ramionami zatoki, podnoszac ˛ wielki słup wody. — Chryste! — sapnał ˛ Langer. — To góra-widmo. . . Co oznaczało, z˙ e cały ten gmach — miliony ton lodu — mo˙ze zwali´c si˛e na nich, gdy uderzy w ramiona lewiatana, mo˙ze zasypa´c lawina˛ zatok˛e, statek i pochowa´c pod soba˛ ludzi. Czekali na uderzenie nieruchomi jak woskowe figury. W ostatniej chwili Schmidt rozkazał zatrzyma´c silniki. Kolos wypłynał ˛ z mgły ukazujac ˛ im cała˛ swoja˛ nieprawdopodobnie wielka˛ posta´c. Potem ostroga dosi˛egła wybrze˙za zatoki i góry zderzyły si˛e ze soba.˛ Grzmot zderzenia był ogłuszajacy. ˛ Był to d´zwi˛ek, który przywodził na my´sl koniec s´wiata. Mia˙zd˙zacy ˛ cios wstrzasn ˛ ał ˛ góra˛ lodowa˛ tak mocno, z˙ e zadr˙zał równie˙z „Elroy”. Zachybotał kadłub, stalowe płyty zagrzechotały, nity potoczyły si˛e po lodzie. Siła uderzenia rzuciła DaSilv˛e przez mostek, kogo´s innego straciła ˛ z pomostu komunikacyjnego nad siłownia˛ i zrzuciła na ziemi˛e dwadzie´scia stóp niz˙ ej. Wstrzasn˛ ˛ eła ka˙zdym włóknem statku, ka˙zdym wska´znikiem, potłukła ocalałe jeszcze szkła na przyrzadach ˛ w siłowni, zawirowała igłami kompasu. Potem nagle nastała przera˙zajaca ˛ cisza. Silniki zamarły jeszcze przed uderzeniem. Nikt si˛e nie odzywał. Przez chwil˛e nikt si˛e nawet nie poruszał. Spogladali ˛ w kierunku wyj´scia z zatoczki, którego ju˙z tam nie było. Wypełniło je lodowe urwisko wsuni˛ete w luk˛e jak korek w szyjk˛e butelki. Zatoka zmieniła si˛e w lagun˛e, w jezioro bez odpływu. Tkwili w pułapce we wn˛etrzu gigantycznego transportera, wewnatrz ˛ góry lodowej niesionej przez Prad ˛ Wschodniogrenlandzki z szybko´scia˛ dwudziestu mil dziennie. Na szcz˛es´cie góra-widmo nie zwaliła si˛e przy uderzeniu. Beaumont pierwszy przerwał cisz˛e i wszyscy na mostku spojrzeli na niego zdziwieni, jakby po raz pierwszy w z˙ yciu słyszeli ludzki głos. — Teraz b˛edziemy musieli płyna´ ˛c z ta˛ góra,˛ Schmidt, nie mamy innego wyjs´cia. — Nie mamy innego wyj´scia — zgodził si˛e Schmidt ponuro. — I przez cały czas b˛edziemy czekali, kiedy to spadnie nam na głowy.
***
— Ich silniki zamilkły! Kramer był zaniepokojony i zdezorientowany. Papanin opu´scił mostek i poda˛ z˙ ył za Litwinem pod pokład, aby osobi´scie skontrolowa´c sekcj˛e hydrofonów. Marynarz, który obsługiwał urzadzenie, ˛ w przepisowej kurtce i krótkich spodniach, spojrzał na wchodzacego ˛ Papanina. — Kramer powiedział mi, z˙ e ju˙z ich nie słyszymy — zaczał ˛ pułkownik. — 186
Czy ten instrument uległ awarii? — Nie. To oni zatrzymali silniki. Nie wyłapujemy z˙ adnego echa. — Jak daleko? — Około jednej mili, mo˙ze nawet bli˙zej. . . — W tej samej odległo´sci znajdowali si˛e dziesi˛ec´ minut temu! — Papanin zerknał ˛ na Kramera. — Posłuchaj! Dziesi˛ec´ minut temu znajdowali si˛e w odległo´sci jednej mili stad. ˛ Ich silniki milcza˛ zaledwie od kilku sekund. W dalszym ciagu ˛ sa˛ mil˛e od nas. To niemo˙zliwe! My dryfujemy na północ, a oni płyna˛ na południe u˙zywajac ˛ nap˛edu. Musieli si˛e do nas zbli˙zy´c! — Tak jest — powiedział marynarz. — To niemo˙zliwe, to fizycznie niemo˙zliwe! — grzmiał Sybirak. — Zastanawiałem si˛e nad tym. . . — zaczał ˛ marynarz. — Na pewno du˙zo to dało! — Papanin zało˙zył r˛ece przed soba˛ i patrzył na marynarza. — Byłoby to mo˙zliwe, gdyby dryfowali tak jak my. Wówczas zachowaliby´smy t˛e sama˛ odległo´sc´ . Ale oni nie dryfuja! ˛ Przecie˙z słyszałe´s warkot tych zasranych silników! — Bardzo wyra´znie. Nie dalej ni˙z przed minuta.˛ — I jak to wytłumaczysz? — Papanin skinał ˛ w stron˛e zestawu hydrofonów. — Wyja´snienie tego nale˙zy do twoich obowiazków! ˛ — Nie potrafi˛e. . . Sybirak nie powiedział nic, stał z zało˙zonymi r˛ekoma czujac, ˛ jak narasta w nim irytacja. Kiedy odezwał si˛e ponownie, mówił tak spokojnym tonem, z˙ e marynarz był przestraszony. — Nie przejmuj si˛e tym. Po prostu dalej nadsłuchuj przez te swoje słuchawki. — Odwrócił si˛e do Kramera. — Je˙zeli ju˙z jeste´smy tak blisko, mo˙zemy to sprawdzi´c inaczej. Wy´slij s´migłowiec. Niech nie wraca, dopóki nie znajdzie „Elroya”.
***
„Elroy” w dalszym ciagu ˛ dryfował na południe, uwi˛eziony wewnatrz ˛ gigantycznego transportera, w pułapce dwóch sczepionych ze soba˛ gór lodowych. Dryfował tak ju˙z wiele godzin, które nie miały z˙ adnego znaczenia, poniewa˙z dla ludzi uwi˛ezionych w lodzie nie istniał czas. Nie wiedzieli, czy prze˙zyja˛ nast˛epna˛ minut˛e. Zdarzyło si˛e co´s, co z poczatku ˛ wydawało si˛e absolutnie nieprawdopodobne. Schmidt kazał sprawdzi´c ka˙zdy czasomierz na pokładzie statku, a kiedy ju˙z tego dokonano, nieprawdopodobie´nstwo okazało si˛e faktem. Ka˙zdy zegarek, czy to r˛eczny, czy stojacy, ˛ ka˙zdy miernik czasu zatrzymał si˛e na skutek niewiarygodne187
go wstrzasu, ˛ który przeszedł przez okr˛et w chwili zderzenia gór. Rozpocz˛eły si˛e intensywne poszukiwania jakiegokolwiek działajacego ˛ czasomierza, lecz spełzły na niczym. Od tej pory czas okre´slali jedynie w przybli˙zeniu, a okr˛etowy log13 podawał przedziwnie nieprecyzyjne dane. Około dziewi˛etnastej. . . Około dwudziestej drugiej. . . — brak danych o czasie szarpał ludziom nerwy. Bliska obecno´sc´ góry-wid´ ma denerwowała ich jeszcze bardziej. Swiadomo´ sc´ , z˙ e w ka˙zdej chwili miliony ton lodu moga˛ si˛e przechyli´c i spa´sc´ na nich, mia˙zd˙zac ˛ statek i wszystkich, którzy si˛e na nim znajduja,˛ doprowadzała wszystkich do szale´nstwa. Nie mogli nic zrobi´c, nie o´smielali si˛e nic robi´c. Wszystkie normalne prace zostały wstrzymane. Nie mo˙zna było zaja´ ˛c si˛e nawet odbijaniem i wyrzucaniem za burt˛e pozostałego lodu, poniewa˙z zachodziła obawa, z˙ e d´zwi˛ek uderze´n narz˛edzi mo˙ze wystarczy´c, by złama´c kolosa. Nastrój na statku pogorszył si˛e znacznie, gdy Beaumont i Langer wrócili z wypadu, podczas którego zbadali otaczajacy ˛ ich lód. — Wyglada ˛ na gór˛e-widmo — powiedział Beaumont, motywujac ˛ konieczno´sc´ takiej wycieczki. — Ten wielki kawał lodu, który spadł ze szczytu, równie˙z potwierdzałby to podejrzenie. Sadz˛ ˛ e, z˙ e lepiej b˛edzie to sprawdzi´c, zanim wszyscy postradamy zmysły. . . Była to naprawd˛e góra-widmo. Najwi˛eksza, jaka˛ Beaumont kiedykolwiek widział. Przeciwna strona wysokiego na dwie´scie stóp urwiska — s´ciana wychodzaca ˛ na morze, sprawiała wra˙zenie tworu z ba´sni „Tysiaca ˛ i Jednej Nocy”. Aby tam dotrze´c, musieli obej´sc´ wielka˛ lodowa˛ ostrog˛e wystajac ˛ a˛ z zatoki i przeby´c waski ˛ przesmyk u podnó˙za urwiska. Kiedy wydostali si˛e za róg, przed ich oczami rozciagn ˛ ał ˛ si˛e widok, który mógł przerazi´c ka˙zdego. Druga˛ stron˛e tego, co ze statku wygladało ˛ jak jednolita lodowa s´ciana, dziurawiły niezliczone ogromne alkowy i jaskinie. Wielkie lodowe nawisy tkwiły niepewnie na zamarzni˛etych kolumnach wznoszacych ˛ si˛e pi˛ec´ dziesiat ˛ i sto stóp nad ich głowami, a poni˙zej miejsca, w którym si˛e zatrzymali, wysoko nad poziomem morza, woda wydra˛ z˙ yła dziur˛e o s´rednicy przynajmniej trzystu stóp, jak gdyby wybił ja˛ niewielki meteoryt. Tworzyła ona jeziorko czerni, a kiedy wyt˛ez˙ yli słuch, do ich uszu dotarł delikatny plusk wody — szmer Pradu ˛ Wschodniogrenlandzkiego. Góra-widmo, długa na mil˛e, była zupełnie podziurawiona — stanowiła niebezpieczna˛ iluzj˛e, jak gigantyczna drewniana kolumna zniszczona przez termity. Była niebezpieczna jak dynamit w ogniu. — Zupełnie nie mog˛e zrozumie´c, dlaczego to si˛e nie zawaliło, gdy uderzyło w nasza˛ gór˛e — wyszeptał Langer. — Takie twory moga˛ wytrzyma´c wiele, a potem nagle si˛e zwalaja˛ — odparł Beaumont. — Widzieli´smy ju˙z dosy´c. Wracajmy. 13
Log — urzadzenie ˛ do pomiaru pr˛edko´sci statku wzgl˛edem wody, po której płynie, i do mierzenia przebytej przez niego drogi
188
— Wielkie nieba, popatrz tam, Keith. . . M˙zawka odsun˛eła si˛e od gigantycznej kolumny lodu, ukazujac ˛ wysoka˛ na dwie´scie stóp, lodowa˛ wie˙ze˛ , której wierzchołek ginał ˛ z oczu nad ich głowami. Wie˙za miała przynajmniej sto stóp szeroko´sci i była masywna, ale podziurawiona pot˛ez˙ nymi oknami wyci˛etymi w jej s´cianach. Oknami, czyli po prostu dziurami w lodzie. Było ich tak wiele, i˙z Beaumont nie mógł zrozumie´c, jakim cudem wszystko to jeszcze trzymało si˛e w pionie. M˙zawka przesun˛eła si˛e nieco wy˙zej i wówczas Beaumont zdumiał si˛e jeszcze bardziej, widzac, ˛ z˙ e wie˙za podpierała wielka˛ lodowa˛ płyt˛e nachodzac ˛ na nia˛ od tyłu, prawdopodobnie podpierała całe to cholerne urwisko. — To si˛e tak długo nie utrzyma — powiedział. — Lepiej wracajmy. Zaledwie kilka osób na pokładzie statku zostało poinformowanych o tym, co odkryli. Jednak w ciagu ˛ godziny ponura wiadomo´sc´ rozpełzła si˛e po „Elroyu” jak stado w˛ez˙ y. Napi˛ecie w´sród załogi wzrosło. Je˙zeli komu´s zdarzyło si˛e uderzy´c łokciem o grod´z, wszyscy patrzyli na niego ze zgroza.˛ Ludzie stracili apetyt, nie mogli spa´c, nie mogli robi´c nic poza trwaniem w ciszy i spokoju, a bezczynno´sc´ szarpała im nerwy. Dla marynarzy przyzwyczajonych do ciagłego ˛ ruchu statku przymusowa bezczynno´sc´ była jeszcze jednym z´ ródłem napi˛ecia. Góry lodowe poruszały si˛e przez cały czas, obracały powoli niesione pradem, ˛ ale nie mo˙zna było tego wyczu´c. Minie jeszcze troch˛e czasu, którego upływu nie mogli mierzy´c — i wszyscy znajda˛ si˛e na skraju szale´nstwa. — Dlaczego interesuja˛ nas materiały wybuchowe? — zapytał Grayson, gdy siedzieli w kabinie Beaumonta. — Je˙zeli kiedykolwiek si˛e stad ˛ wydostaniemy, mo˙zemy potrzebowa´c czego´s w rodzaju broni. Nie mam poj˛ecia jak, kiedy ani gdzie mo˙zemy jej u˙zy´c, ale nie podzielam optymizmu Schmidta. My´slałem o czym´s w rodzaju pływajacej ˛ miny, rozmawiałem ju˙z na ten temat z DaSilva.˛ — A nie obawiał si˛e. . . Schmidta? — zapytał Langer. — DaSilva jest nastawiony buntowniczo — odparł Beaumont. — W normalnych warunkach byłoby inaczej, ale cisza i bezruch wyka´nczaja˛ go powoli. Wyka´nczaja˛ nas wszystkich — dorzucił z ponurym u´smiechem. — „Elroy” ju˙z nawet nie zaskrzypi. — Jak ci si˛e wydaje, mamy jakie´s szans˛e stad ˛ si˛e wydosta´c? — spytał Grayson. — Je˙zeli tak, to tylko wówczas, gdy góra-widmo znajdzie si˛e na południe od nas. Wtedy prad ˛ mo˙ze ja˛ odciagn ˛ a´ ˛c. Istnieje niewielka szansa, z˙ e prad ˛ ja˛ odłamie i wtedy ona popłynie szybciej ni˙z my. — Czy w dalszym ciagu ˛ jeste´s przekonany, z˙ e słyszałe´s s´migłowiec, kiedy byłe´s na tej górze? — spytał Grayson. — Nie wygladało ˛ na to, z˙ eby Schmidt w to uwierzył. — To dlatego, z˙ e Horst go nie słyszał. A ja nie tylko go słyszałem, ale mam 189
wra˙zenie, z˙ e widziałem go przez chwil˛e, kiedy m˙zawka przesun˛eła si˛e na kilka sekund. — Czyli Papanin ju˙z wie, gdzie jeste´smy? — Tego si˛e obawiam. Czas poka˙ze, która by wtedy nie była godzina. Oczywis´cie, je˙zeli góra-widmo oddzieli si˛e od nas.
***
Góra-widmo oddzieliła si˛e w piatek, ˛ 25 lutego. „Około godziny 22.00. . . ” informował log. Całe wydarzenie nie miało w sobie nic spektakularnego. Nie było wielkiego rozdzierania lodów ani morskiej powodzi. Rozległ si˛e tylko jeden głos´ny, przera˙zajacy ˛ zgrzyt, który wstrzymał bicie serca ka˙zdego człowieka na pokładzie. DaSilva ze swojego posterunku w tyle mostka uwa˙znie obserwował całe zaj´scie. Pot˛ez˙ na ostroga ze´slizgn˛eła si˛e do zatoki, a góra-widmo, w dalszym cia˛ gu nie naruszona, nadal pionowa, zacz˛eła oddala´c si˛e od wej´scia. Podłu˙zny ostry kształt, jak potwór do połowy zanurzony w morzu, poda˙ ˛zył za macierzysta˛ góra˛ popychany pradem. ˛ Kiedy Schmidt dotarł do mostka wraz z Beaumontem — był to widok, do którego wszyscy zacz˛eli si˛e ju˙z przyzwyczaja´c — podobna do laguny z górujacym ˛ nad nia˛ urwiskiem wodna plama wewnatrz ˛ lodowego lewiatana uległa przemianie. Wej´scie znów było otwarte. Kolos, który jeszcze niedawno je zamykał malejac ˛ w oczach, majaczył ledwie widoczny w g˛estniejacej ˛ m˙zawce. Schmidt pozwolił sobie na niezwykły dla niego objaw emocji: gło´sno wypu´scił powietrze z płuc. — W porzadku. ˛ Wypływamy, jak tylko zdołam postawi´c ludzi na nogi. Bez wzgl˛edu na to, co nas czeka na zewnatrz. ˛
***
Rozwój sytuacji w Iceberg Alley był — na tyle, na ile to mo˙zliwe — s´ledzony przez Leonida Bre˙zniewa w Moskwie, obawiajacego ˛ si˛e ciagle ˛ wydarze´n, które mogłyby odwie´sc´ ameryka´nskiego prezydenta od zło˙zenia w maju wizyty w radzieckiej stolicy. Potem wszystkie komunikaty od pułkownika Papanina urwały si˛e. Zagłuszanie radiowe, które tak efektywnie odizolowało „Elroya”, odci˛eło od s´wiata tak˙ze „Rewolucj˛e”. W piatek, ˛ 25 lutego 1972 roku, gdy ameryka´nski lodołamacz w dalszym ciagu ˛
190
dryfował zagarni˛ety przez gigantyczny transporter, Bre˙zniew — bez watpienia ˛ po konsultacji z marszałkiem Andriejem Greczko — zdecydował, i˙z konieczna jest akcja dywersyjna, odwracajaca ˛ uwag˛e dziennikarzy dociekajacych, ˛ ile jest prawdy w plotkach głoszacych, ˛ z˙ e co´s niecodziennego dzieje si˛e na obszarze Arktyki. Planowana akcja nie mogła zosta´c powiazana ˛ w s´wiatowej prasie z faktycznymi wydarzeniami. Owo zaj´scie musiało mie´c miejsce wystarczajaco ˛ blisko Iceberg Alley, by mo˙zna było za jego pomoca˛ wyja´sni´c kra˙ ˛zace ˛ pogłoski, ale i na tyle daleko, by pozwoliło odciagn ˛ a´ ˛c uwag˛e od wypadków rozgrywajacych ˛ si˛e kilkaset mil na północ. „Times” ze s´rody, 1 marca, dostarczył pierwsze wiadomo´sci uzyskane w Waszyngtonie 29 lutego.
Według informacji rzecznika prasowego Marynarki Stanów Zjednoczonych radziecka łód´z podwodna rzucona sztormem przed czterema dniami na Północny Atlantyk została dzisiaj przej˛eta przez radziecki holownik. Niebezpieczne morze uciszyło si˛e, pozwalajac ˛ holownikowi zapanowa´c nad podwodnym okr˛etem, sze´sc´ set mil na północny wschód od Nowej Funlandii. Łód´z podwodna o wyporno´sci 3700 ton H2 klasy „hotel” dysponowała załoga˛ składajac ˛ a˛ si˛e z dziewi˛ec´ dziesi˛eciu osób. Po raz pierwszy została dostrze˙zona w czasie lotu rozpoznawczego z ameryka´nskiej bazy w Keflaviku, w piatek. ˛ .. Na tym samym obszarze znalazły si˛e tak˙ze inne radzieckie statki: tankowiec „Liepaja” i rybacki trawler przemysłowy „Iwan Szigrin”. Przyczyny katastrofy radzieckiego okr˛etu nie sa˛ znane.
Mimo i˙z s´wiatowa prasa pełna była notatek o powrocie ameryka´nskiego prezydenta z jego ostatniej wizyty w Pekinie, informacje o katastrofie radzieckiej łodzi podwodnej pojawiły si˛e w wielu gazetach. Urozmaicone były zdj˛eciami z powietrza ukazujacymi ˛ łód´z ciskana˛ falami wysoko´sci pi˛ec´ dziesi˛eciu stóp, p˛edzonymi przez wiatr gnajacy ˛ z szybko´scia˛ pi˛ec´ dziesi˛eciu pi˛eciu w˛ezłów. Akcja dywersyjna uwie´nczona została sukcesem. Nie było ani jednej linijki na temat zaginionego „Elroya”, który szlakiem morskim St. Lawrence’a powinien był wraca´c do macierzystego portu w Milwaukee. Mniej wi˛ecej w tym samym czasie, gdy ameryka´nski samolot z Keflaviku po raz pierwszy dostrzegł radziecka˛ łód´z podwodna,˛ „Elroy” odłaczył ˛ si˛e od góry lodowej i wpłynał ˛ w przesłoni˛ety mgła˛ wodny kanał.
Piatek, ˛ 25 lutego, ostatnie godziny Pot˛ez˙ na s´ruba za rufa˛ „Elroya” obracała si˛e bełtajac ˛ wod˛e, odrzucajac ˛ na bok niewielkie kry. Schmidt wydał rozkaz i lodołamacz ruszył wolno do tyłu, na chwi´ l˛e znieruchomiał, a potem Schmidt nakazał zwi˛ekszy´c moc. Sruba ruszyła ra´zniej, silniki zagrzmiały, jak gdyby miały zamiar przebi´c si˛e przez pokład, i „Elroy” ruszył. Powoli zsunał ˛ si˛e z pochylni, jak statek wodowany w odwrotnej pozycji, wszczynajac ˛ piekielny hałas, gdy kil szorował po lodowym podło˙zu, krzesał iskry, zagł˛ebiajac ˛ si˛e nieco bardziej w lód twardy jak stal. ´ Sruba ciagn˛ ˛ eła teraz mocniej, poniewa˙z wi˛eksza cz˛es´c´ statku znajdowała si˛e w wodzie, wlokła „Elroya” z powrotem na otwarte morze. Kiedy dzioby opadły do wody, rozległ si˛e gło´sny plusk. Nikt z załogi na pokładzie ani na rufie nie s´miał si˛e poruszy´c, gdy okr˛et przepływał przez niewielka˛ zatoczk˛e i wydostawał si˛e waskim ˛ przej´sciem. Beaumont zszedł z rufy i ruszył w kierunku dziobów. Moment wyj´scia z obj˛ec´ lewiatana wybrali bardzo starannie. M˙zawka nad nimi zel˙zała nieco i ukazało si˛e s´wiatło ksi˛ez˙ yca, kładac ˛ refleksy na dryfujacych ˛ krach oraz pokrytej lodem burcie. Jednak gdy Schmidt obrócił statek, nie dalej ni˙z pół mili przed nimi m˙zawka ograniczyła widoczno´sc´ niemal do zera. — Nie podoba mi si˛e to — powiedział Grayson dołaczaj ˛ ac ˛ do Beaumonta na pokładzie dziobowym. — Moim zdaniem powinni´smy zosta´c na razie w zatoce. DaSilva te˙z tak uwa˙za. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego, do diabła, musieli´smy si˛e stamtad ˛ wyrywa´c jak płonacy ˛ liniowiec? Porównanie było trafne. Zgodnie ze specyficznym rozkazem Schmidta „Elroy” został rz˛esi´scie o´swietlony. Ka˙zdy reflektor, który mo˙zna było zapali´c, został właczony, ˛ szperacze ci˛eły nocne niebo za prawa˛ i lewa˛ burta˛ oraz przed dziobami. — B˛edziemy na otwartym morzu — powtórzył Schmidt po raz setny. — Je˙zeli popłyn˛e przez Iceberg Alley z zapalonymi s´wiatłami i wyjac ˛ a˛ syrena,˛ nie b˛edzie pretekstu do kolizji. — Sadzi ˛ pan, z˙ e b˛eda˛ potrzebowali pretekstu? Na naszym pokładzie znajduje si˛e przecie˙z Gorow i „mapy Katarzyny” — powiedział Beaumont. — Podczas gdy brniemy przez m˙zawk˛e jak s´lepcy i nie mo˙zemy nawet nada´c wiadomo´sci o tym, co mo˙ze si˛e zdarzy´c? Tracił czas i wiedział o tym. Z drugiej strony, Schmidt miał troch˛e racji. Gdy192
by próbowali prze´slizgna´ ˛c si˛e w ciszy i ciemno´sci, Papanin mógłby potem twierdzi´c, z˙ e do kolizji doszło z winy Amerykanów: bo jak mo˙zna było zobaczy´c lub usłysze´c ich we mgle? Beaumont podniósł noktowizor i obserwował wod˛e. — Wida´c co´s? — spytał niespokojnie Langer. — Tylko ocean. I m˙zawka. I mgła. — Wida´c co´s? Tym razem nie Langer zadał pytanie. DaSilva cicho zszedł z mostka i stanał ˛ przy lewym boku Beaumonta. — Z pana oczami — dorzucił — powinien pan by´c na szczycie, tam gdzie przedtem. Beaumont obejrzał si˛e, popatrzył na osiemdziesiat ˛ stóp masztu. Na samej górze przyczepiony do salingu tkwił marynarz z zestawem telefonicznym przymocowanym pod kapturem. Był to jeden z obserwatorów, którzy mieli za zadanie ostrzec Schmidta na wypadek, gdyby na drodze „Elroya” pojawiły si˛e jakiekolwiek przeszkody. — Nie, dzi˛eki — odparł. — Mam do´sc´ . A poza tym, nie wida´c nic ciekawego. Na razie. — Pływak Carleya14 jest przy rufie, na prawej burcie — mruknał ˛ DaSilva. — Tu˙z przy kabinie z materiałami wybuchowymi. Langer ma klucz. Borzoli pomo˙ze nam spu´sci´c szalup˛e, je´sli b˛edzie trzeba. Teraz ma wacht˛e niedaleko pływaka. Mo˙ze by´scie mi powiedzieli, co macie zamiar zrobi´c, je˙zeli co´s si˛e wydarzy? — B˛ed˛e próbował ich wystraszy´c — odparł niejasno Beaumont. — W porzadku, ˛ niech Langer trzyma ten klucz przy sobie — DaSilva przerwał, obejrzał si˛e na mostek. — Mo˙ze tak b˛edzie lepiej. Zakładajac, ˛ z˙ e Schmidt nic o tym nie wie. Mógłbym sko´nczy´c na posadzie urz˛ednika w jakim´s biurze portowym. — Lepsze to ni˙z rola szkieletu pływajacego ˛ po Iceberg Alley — odparł brutalnie Beaumont.
***
— Wypływa — powiedział Papanin. — Ta druga góra lodowa, która˛ widzielis´my na zdj˛eciu, musiała si˛e oddzieli´c. Na mostku „Rewolucji” Sybirak pochylił si˛e nad kapturem radaru, zielonkawa łuna oblała gładko ogolona˛ twarz, krótko przyci˛ete włosy oraz szerokie dłonie przeobra˙zajac ˛ go w zielonego kosmit˛e. — Jak długo? — zapytał nerwowo Kramer. 14
Pływak Carleya — rodzaj lekkiej szalupy, mogacej ˛ w razie potrzeby pełni´c rol˛e dodatkowej łodzi ratunkowej
193
Papanin rzucił znad kaptura szybkie spojrzenie przez cały mostek, gdzie Tuczewski odwrócony do niego plecami stał z r˛ekoma ciasno splecionymi z tyłu. — Niech pan uruchomi silniki — zawołał. — Mo˙zemy ju˙z s´ledzi´c ich na radarze. — Odpowiadajac ˛ na pytanie Kramera przysunał ˛ twarz ponownie do gumowego kaptura. — Do północy, jak sadz˛ ˛ e. Do północy powinno by´c po wszystkim.
***
„Elroy” płynał ˛ przez Iceberg Alley na południe, silniki pracowały połowa˛ mocy, dzioby sun˛eły po wodzie gładkiej jak oliwa, s´wiatła błyszczały w czerni nocy. Był jeszcze jeden czynnik pomocny w okre´slaniu jego poło˙zenia: pot˛ez˙ na syrena okr˛etowa, która odzywała si˛e co chwila. Jej gł˛eboki z˙ ałobny głos niósł si˛e po oceanie. Gdzie´s we mgle musiały znajdowa´c si˛e lodowe s´ciany, od których odbijał si˛e d´zwi˛ek. Na dziobach tkwiło czterech m˛ez˙ czyzn przemarzni˛etych i zdr˛etwiałych od przenikliwego chłodu. Beaumont, Grayson i Langer w towarzystwie obserwatora wystawionego tam przez Schmidta stali, energicznie przytupujac. ˛ Beaumont był najmniej spo´sród nich ruchliwy, poniewa˙z bezustannie obserwował przez noktowizor morze. Za nimi zaszele´sciły czyje´s kroki. — Kawa dla was, chłopaki. . . DaSilva i Borzoli nalali w kubki parujacy ˛ płyn z termosów, lecz zanim zda˛ z˙ yli go przełkna´ ˛c, był ju˙z prawie zimny. Pełniacy ˛ obowiazki ˛ oficera pokładowego wysłał Borzoliego z powrotem na posterunek przy pływaku Carleya, odesłał obserwatora z poleceniem sprawdzenia czego´s kompletnie niewa˙znego w okolicach lewej burty i wówczas dopiero zaczał ˛ mówi´c. — Schmidt uwa˙za, z˙ e podjał ˛ włas´ciwa˛ decyzje. — Cieszy mnie, z˙ e jest na tym statku kto´s szcz˛es´liwy — skomentował Beaumont. — Jak dotad ˛ wszystko wydaje si˛e by´c w porzadku. ˛ Beaumont nic nie odparł, sko´nczył kaw˛e i ponownie podniósł szkła do oczu. Ramiona bolały go ju˙z od trzymania przyrzadu, ˛ oczy zachodziły mgła˛ od zimna i napi˛ecia, ciagłego ˛ wpatrywania si˛e w dal. Płyn˛eli waskim ˛ kanałem spokojnego, roz´swietlonego ksi˛ez˙ ycem morza. Z lewej strony zbli˙zała si˛e pot˛ez˙ na góra lodowa. Nieprzyjemnie wygladaj ˛ ace ˛ monstrum ze spłaszczonym szczytem. Za prawa˛ burta˛ le˙zał wielki wał mgły, g˛estej bladej zasłony wznoszacej ˛ si˛e co najmniej na wysoko´sc´ dwustu stóp nad oceanem, rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e na cała˛ długo´sc´ kanału. O ile mo˙zna to było oceni´c. — Tam nic nie ma — zauwa˙zył DaSilva, gdy Beaumont skierował szkła na 194
silny wał m˙zawki. — Tylko mgła i m˙zawka. — Czy zagłuszanie radiowe jest tak samo silne? — zapytał Beaumont. — Silniejsze. Gorzej by´c nie mogło. — To znaczy, z˙ e jeste´smy bardzo blisko jego z´ ródła. „Elroy” zbli˙zał si˛e do szyjki butelki uformowanej przez monstrualna˛ gór˛e lodowa˛ po lewej i mglisty wał za prawa˛ burta,˛ poprawiajac ˛ kurs o kilka stopni, by przej´sc´ przez s´rodek. Gdy Grayson poruszał zdr˛etwiałymi nogami, lód trzeszczał pod jego stopami. Langer uderzał r˛ekoma o ciało, próbujac ˛ pobudzi´c kra˙ ˛zenie krwi. Trzasn˛eły drzwi zamykajace ˛ si˛e za DaSilva˛ wracajacym ˛ na mostek. Zostali sami, jedynie w towarzystwie marynarza na wachcie. Langer popatrzył na Beaumonta, który oparł łokcie na burcie i lustrował teren przez noktowizor obracajac ˛ si˛e powoli w prawo. Anglika intrygowała poła´c nieprzeniknionej zamglonej m˙zawki, która dryfowała nie dalej ni˙z c´ wier´c mili od nich. Poła´c, która zamknie ich mi˛edzy soba˛ a lodowa˛ góra,˛ gdy znajda˛ si˛e w wa˛ skim przesmyku. — Co to jest? Tam, na południe, za prawa˛ burta? ˛ — wykrzyknał ˛ Grayson. Beaumont patrzył ju˙z w tamta˛ stron˛e, obserwował pot˛ez˙ na˛ mas˛e, która wypłyn˛eła z mgły jak ruchome urwisko. To była znajoma góra-widmo mamiaca ˛ ich fałszywym wygladem ˛ kamiennie stabilnego lodu. Znajdowali si˛e teraz w szyjce butelki, a z lewej strony podchodziło do nich spłaszczone na szczycie monstrum. Beaumont rzucił jeszcze jedno spojrzenie na kurtyn˛e m˙zawki i zesztywniał. Ujrzał dzioby „Rewolucji” p˛edzace ˛ na nich z bojowa˛ furia.˛
***
— Statek ameryka´nski płynie na południe. Po kursie kolizyjnym w stosunku do nas. . . — Lepiej niech pan b˛edzie gotów — rozkazał Tuczewskiemu Papanin. Lepka m˙zawka pokrywała „Rewolucj˛e” dryfujac ˛ tu˙z za oknami mostka. Tuczewski pochylił si˛e nad ekranem radaru s´ledzac ˛ punkcik oznaczajacy ˛ „Elroya”. Zadanie wymagało całkowitej koncentracji. Musiał wyprowadzi´c wielki statek zza zasłony m˙zawki we wła´sciwym momencie — w przeciwnym razie poniesie kl˛esk˛e. — Utrzyma´c dotychczasowy kurs — rozkazał sternikowi. „Rewolucja” pełzła po kursie kolizyjnym najwolniej, jak mogła, warkot jej silników tłumiła mgła. Tuczewski obserwował radar, jego twarz błyszczała od potu, kropelki spływały po brodzie. Obliczenia musiały uwzgl˛ednia´c pr˛edko´sc´ „Elroya”, ich własna˛ pr˛edko´sc´ i odległo´sc´ , jaka b˛edzie ich dzieliła, gdy znajda˛ si˛e wzajemnie w zasi˛egu wzroku. Za plecami czuł natr˛etna˛ obecno´sc´ Sybiraka. 195
— Chc˛e, z˙ eby pan uderzył w s´ródokr˛ecie. . . Z kaptura dobiegało ciagłe ˛ popiskiwanie znaczace ˛ aktualna˛ pozycj˛e „Elroya” zbli˙zajacego ˛ si˛e do szyjki butelki utworzonej przez wał m˙zawki i gór˛e lodowa.˛ Tuczewski słyszał niezmordowane kroki Papanina. — Czy nie płyniemy zbyt wolno? — denerwował si˛e Sybirak. — Chce pan, z˙ eby zobaczyli nas zbyt wcze´snie? Na pokładzie „Rewolucji” nie s´wieciło si˛e ani jedno s´wiatło, statek pogra˙ ˛zony był w kompletnych ciemno´sciach, ale oczy Papanina przyzwyczaiły si˛e do mroku. Mógł odró˙zni´c ramy okien i słaby odblask za nimi. Równie dobrze mogliby znajdowa´c si˛e w otulonym mgła˛ porcie — tak gładkie było morze, tak spokojne i łagodne ruchy statku popychanego przez silniki pracujace ˛ na najni˙zszych obrotach. — Utrzyma´c szybko´sc´ — dyktował monotonnie Tuczewski. — Jak długo jeszcze? — zapytał Sybirak. — Tak długo, jak to b˛edzie konieczne. Papanin palił w milczeniu, jego nerwy napi˛ete były do ostatnich granic. Musieli zniszczy´c ameryka´nski okr˛et za pierwszym razem. Jedno niweczace ˛ uderzenie, stal mia˙zd˙zy stal, dzioby „Rewolucji” wdzieraja˛ si˛e w prawa˛ burt˛e „Elroya”, przecinaja˛ ja˛ na pół. Wyobra˙zał sobie ten widok: radziecki statek taranuje ameryka´nski i zatapia go. Poszarpana rufa po lewej, odrabane ˛ dzioby po prawej stronie. Która cz˛es´c´ , zastanawiał si˛e, pierwsza pójdzie na dno? — Papanin! Niech pan przejdzie na tył mostka! Niech pan si˛e trzyma por˛eczy! Sybirak przeszedł na tył i chwycił si˛e por˛eczy, a sternik — jeden z jego ludzi — mocniej zacisnał ˛ dłonie na kole sterowym. Papanin wpatrywał si˛e w matowa˛ zasłon˛e przed mostkiem. Kiedy si˛e przerzedzi, b˛edzie to znak, z˙ e wypływaja˛ z mgły, z˙ e za chwil˛e zobacza˛ „Elroya” przed swoimi dziobami. Dlaczego Tuczewski nie przyspiesza? Kapitan odszedł od radaru, s´cisnał ˛ mocno raczk˛ ˛ e telegrafu i przesunał ˛ ja˛ w dół, na „pół mocy”; potem wrócił do monitora. — Trzyma´c kurs! Przez okno wpadł słaby błysk s´wiatła. M˙zawka schodziła im z drogi i warkot silników stał si˛e znacznie gło´sniejszy. Na mostku było bardzo ciepło. Papanin szybko przesunał ˛ dłonia˛ po czole, s´cierajac ˛ stru˙zki potu s´ciekajace ˛ mu na oczy. ˙Załobny ton syreny „Elroya” brzmiał ju˙z bardzo gło´sno, prosto przed nimi. Tuczewski modlac ˛ si˛e s´ledził promie´n radaru i wtedy wyszli z m˙zawki. ´Swiatło ksi˛ez˙ yca zalało mostek. Swiatła ´ „Elroya” tworzyły jasna˛ łun˛e. Prosto przed nimi. Fale dziobowe „Rewolucji” coraz szybciej rozchodziły si˛e na prawo i lewo. Kadłub lodołamacza był coraz bli˙zej. Tuczewski zacisnał ˛ obie dłonie na obudowie radaru i zerknał ˛ przez okno. Nigdy przedtem nie koncentrował uwagi na monitorze a˙z tak intensywnie. Wszystko wskazywało na to, z˙ e jego obliczenia były wła´sciwe. Ale czy na pewno? Pły´ncie szybciej! Modlił si˛e, by kapitan „Elroya” zda˙ ˛zył zareagowa´c na czas, próbował przekaza´c kategoryczny rozkaz prosto 196
do mózgu Amerykanina. Pły´ncie szybciej! Zejd´zcie z drogi! Dałem wam szans˛e, ostrzegłem was. Prosz˛e, prosz˛e, prosz˛e! „Elroy” płynał ˛ teraz szybciej. Rozkaz został wydany natychmiast, gdy tylko „Rewolucja” wynurzyła si˛e spod osłony m˙zawki. Mimo wyczerpania, Schmidt zareagował bez zwłoki, podejmujac ˛ decyzj˛e, o która˛ modlił si˛e Tuczewski. Rosjanin prowadził statek po kursie celujac ˛ prosto w swoja˛ ofiar˛e — w ka˙zdym razie tak to wygladało ˛ z punktu widzenia Papanina, który z tyłu mostka nie widział zbyt dobrze. „Rewolucja” pomkn˛eła naprzód, korpus ameryka´nskiego statku minał ˛ ja˛ pod katem ˛ prostym. Jego maszt górował nad mostkiem radzieckiego okr˛etu. Tuczewski podbiegł do okna, wyjrzał za prawa˛ burt˛e. Zobaczył s´rub˛e „Elroya” tnac ˛ a˛ czarna˛ wod˛e i dzioby własnego statku podskakujace ˛ na falach. — Spudłowałe´s! — Papanin stracił panowanie. — Teraz ja tu dowodz˛e! Gnany s´lepa˛ furia˛ kilkoma wielkimi krokami dopadł Tuczewskiego klnac ˛ nieprzytomnie. Kapitan, ni˙zszy o głow˛e, odepchnał ˛ go z całej siły, a˙z Sybirak zatoczył si˛e na s´cian˛e. — Ty głupi bydlaku! — krzyknał ˛ Tuczewski. — Uderzymy w gór˛e! Papanin spojrzał przera˙zony. Monstrualna góra lodowa ze spłaszczonym szczytem wypełniała całe okno.
***
Gdy dzioby „Rewolucji” zbli˙zyły si˛e do „Elroya”, Beaumont był na rufie. Katastrofa wydawała si˛e nieunikniona. Kiedy dosi˛egła ich fala dziobowa 16.000tonowego radzieckiego statku, gdy pot˛ez˙ ne dzioby p˛edziły na nich, „Elroy” wystawiał na okrutny atak swoje s´ródokr˛ecie. Do ostatniej chwili Beaumont był przekonany, z˙ e dzioby zmia˙zd˙za˛ s´rub˛e niszczac ˛ sił˛e nap˛edowa.˛ Zaraz potem radziecki statek przepłynał ˛ obok rufy chybiajac ˛ celu o kilka jardów. Teraz p˛edził w kierunku monstrualnej góry lodowej. — Zderzy si˛e z ta˛ góra˛ — powiedział Grayson. — Na Boga, mam nadziej˛e, z˙ e tak. . . Beaumont stał na rufie i widział szale´ncze wysiłki załogi, by obróci´c „Rewolucj˛e” na czas; widział wielki kilwater wskazujacy ˛ nowy kurs statku, widział, z˙ e wysiłki przyniosły sukces. Wydał Graysonowi, Langerowi i Borzoliemu bardzo krótkie instrukcje i poszedł prosto na mostek. Jego twarz wyra˙zała desperacj˛e, kroki dudniły stanowczo po pokładzie. Kiedy dotarł na miejsce, Schmidt odwrócił si˛e od tylnego okna, przez które wła´snie wygladał. ˛ — Miał pan racj˛e, Beaumont — powiedział zwi˛ez´ le — próbowali nas zatopi´c. — B˛eda˛ próbowali ponownie. Nie mo˙ze pan ich wyprzedzi´c? 197
— Wyprzedzi´c? Przy naszej maksymalnej pr˛edko´sci szesnastu w˛ezłów? — Wi˛ec, je´sli to mo˙zliwe, musza˛ zosta´c zatrzymani. Dla dobra pa´nskiej załogi, dla dobra ka˙zdego człowieka znajdujacego ˛ si˛e na tym pokładzie. . . — DaSilva ju˙z si˛e z panem porozumiał w kwestii materiałów wybuchowych. Beaumont wpatrywał si˛e w Schmidta, który westchnał ˛ i pokiwał głowa.˛ — Sadzi ˛ pan, z˙ e nie wiem, co si˛e dzieje na pokładzie mojego własnego statku, Mr Beaumont? — Musimy ich zatrzyma´c — powtórzył Beaumont. — To jest co´s, co prawdopodobnie zapomn˛e uwzgl˛edni´c w logu okr˛etowym. — Kapitan popatrzył na Beaumonta przez cała˛ szeroko´sc´ mostka i powiedział dwa słowa: — Zatrzymajcie ich.
***
Pływak Carleya, mogacy ˛ w razie konieczno´sci słu˙zy´c jako dodatkowa szalupa ratunkowa, był załadowany stoma funtami gelinitu przygotowanego do zdetonowania. Zapalniki czasowe nastawione na dziesi˛ec´ minut nie zostały jeszcze uaktywnione. Pływak był teraz pot˛ez˙ na˛ mina.˛ Schmidt musiał znacznie zmniejszy´c szybko´sc´ , gdy tu˙z przy rufie spuszczali przez burt˛e szalup˛e, a była to denerwujaca ˛ decyzja, poniewa˙z „Rewolucja”, cho´c ciagle ˛ jeszcze odległa, szybko ich doganiała. Widok z dzioba był niewiele bardziej zach˛ecajacy. ˛ Ci˛ez˙ ka, g˛esta m˙zawka unosiła si˛e za prawa˛ burta,˛ rozmazujac ˛ kształty lodowej góry-widma płynacej ˛ pół mili przed nimi. Po lewej zbli˙zał si˛e cały szereg brył lodowych, zw˛ez˙ ajac ˛ otwarty korytarz, a na wprost dziobu dwie masywne góry tkwiły niczym wartownicy strzegacy ˛ bramy. To, przez co Schmidt musiał przeprowadzi´c swój statek, rzeczywi´scie było aleja˛ gór lodowych. — Kiedy nas dogoni? — spytał Beaumont. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e za jakie´s dziesi˛ec´ minut. Ale to tylko przypuszczenie — odparł DaSilva. — A mnie si˛e wydaje, z˙ e najwy˙zej za pi˛ec´ — stwierdził Grayson ponuro. Zmarszczył brwi i popatrzył za burt˛e. — Schmidt zmienia kurs. Przysuwa si˛e do ła´ncucha gór lodowych. — Prosiłem go o to — mruknał ˛ Beaumont. — B˛edzie wi˛eksza odległo´sc´ mi˛edzy „Elroyem” a nasza˛ góra-widmo. ˛ — My´slisz, z˙ e „Rewolucja” spróbuje prze´slizgna´ ˛c si˛e z tamtej strony? Musieliby by´c szaleni. . . — Zatem i ja jestem szalony. Lepiej chod´zmy ju˙z do szalupy. DaSilva podszedł z nimi do Borzolego i jednego z marynarzy czekajacych ˛ 198
obok wiszacej ˛ szalupy. — Nadal nie wiem, co zamierzacie zrobi´c. Domy´slam si˛e, z˙ e chcecie umie´sci´c ten ładunek pod dziobami „Rewolucji”? — To niemo˙zliwe. Płynie zbyt szybko. Teraz opu´sc´ cie nas i, na s´wi˛etego Piotra, ostro˙znie z tym pływakiem! Rzeczywi´scie, ich zadanie wymagało wielkiej ostro˙zno´sci. Szalupa ratunkowa z Langerem, Graysonem i Beaumontem na pokładzie musiała by´c opuszczona za burt˛e płynacego ˛ statku i utrzymana przy jego boku a˙z do chwili, gdy dołaczy ˛ do niej pływak. Jedno tylko działało na ich korzy´sc´ : spokojne morze. Szalupa z gło´snym pluskiem uderzyła w powierzchni˛e wody. Spojrzeli ku górze i złapali za kable. Pływak sunał ˛ ju˙z na dół. Przed chwila,˛ jeszcze na pokładzie, Langer powiedział DaSilvie: — Z technicznego punktu widzenia nic nie powinno si˛e wydarzy´c, je˙zeli pływak uderzy o burt˛e statku. — Zamilkł na chwil˛e i u´smiechnał ˛ si˛e niewesoło. — A niebo pełne jest grajacych ˛ na harfach ekspertów od materiałów wybuchowych, którzy zostali rozerwani na strz˛epy, bo wierzyli w takie bzdury. Mina, wysoko nad ich głowami zawieszona na linach trzymanych przez marynarzy, spływała nieprawdopodobnie wolno. Langer obserwował jej w˛edrówk˛e z r˛eka˛ zaci´sni˛eta˛ na kablu kołowrotu. Trzeba s´ciagn ˛ a´ ˛c pływak na dół, upewni´c si˛e, z˙ e ładunki wybuchowe umieszczone sa˛ tak, jak trzeba, z˙ e nic si˛e po drodze nie stanie. Nagle komu´s lina wy´slizgn˛eła si˛e z rak. ˛ Ci˛ez˙ ki ładunek przechylił si˛e pod ostrym katem. ˛ Langer wstrzymał oddech przera˙zony i w´sciekły. — Odwala˛ za Papanina cała˛ robot˛e — mruknał ˛ pod nosem. Pochylona tratwa zakołysała si˛e i z ci˛ez˙ kim łoskotem wyr˙zn˛eła w s´cian˛e statku wystarczajaco ˛ mocno, by zrzuci´c swój ładunek. Beaumont patrzył w stron˛e rufy hamujac ˛ zniecierpliwienie. Mniej wi˛ecej teraz „Rewolucja” zmienia kurs i za chwil˛e zacznie si˛e szybko zbli˙za´c do wej´scia do kanału, który zawiedzie ja˛ prosto za prawa˛ burt˛e „Elroya”. Na Chrystusa, szybciej tam! Jego modlitwa została wysłuchana — denerwujaco ˛ dosłownie. Tratwa pomkn˛eła w zastraszajacym ˛ tempie prosto na ich głowy. Silne szarpni˛ecie zatrzymało ja,˛ ciagle ˛ przechylona˛ pod niebezpiecznym ka˛ tem, zaledwie trzy stopy nad nimi, potem ju˙z znacznie delikatniej opuszczono ja˛ na powierzchni˛e wody. Langer uruchomił mechanizmy zegarowe — jedyne nie uszkodzone, jakie ostały si˛e na pokładzie statku, by´c mo˙ze dlatego, z˙ e nie pracowały w chwili zderzenia gór. Linami powiazali ˛ pływak z szalupa.˛ Beaumont uruchomił silnik, przejał ˛ ster, krzyknał ˛ do DaSilvy, z˙ eby zwolnił kable i wreszcie ruszyli oddalajac ˛ si˛e od „Elroya” najszybciej jak mogli, ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ wyładowana˛ tratw˛e. — Chyba si˛e spó´znimy — krzyknał ˛ Langer ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za radzieckim statkiem. 199
Beaumont otworzył szeroko przepustnice i szalupa z rykiem pomkn˛eła przez spokojne morze najkrótsza˛ droga˛ w kierunku góry-widma, pod katem ˛ prostym do „Elroya”, na spotkanie „Rewolucji”. M˙zawka ponownie si˛e podzieliła, cofn˛eła, eksponujac ˛ wysoka˛ s´cian˛e lodu, ku której zmierzali. Góra była wielka niczym kontynent, a z bliska, kiedy płyn˛eli u podnó˙za urwistej s´ciany, wydawała si˛e jeszcze wi˛eksza. Dotarli do fragmentu, którego nie mogli dostrzec wcze´sniej i wówczas Beaumont zauwa˙zył, i˙z był on wydra˙ ˛zony, u samej podstawy ukształtowany w łukowato sklepione jaskinie, których odległe ko´nce znikały we wn˛etrzu urwiska. Dopiero teraz zrozumiał, w jaki sposób ocean wyrze´zbił jezioro, w które wpłynał ˛ „Elroy” po przeciwnej stronie lodowej góry. Musiały istnie´c pod lodem kanały wiodace ˛ do jeziora, kanały, które brały poczatek ˛ w łukowatych jaskiniach. Podjał ˛ decyzj˛e niemal bez namysłu. — Podpływamy bli˙zej. Zostawimy tratw˛e na kraw˛edzi półki — krzyknał. ˛ — Nie uda nam si˛e wróci´c na „Elroya”! — W okrzyku Graysona przebijała trwoga. — Nie damy rady! — Spróbujemy. Chc˛e zostawi´c tratw˛e w jednym z tych kanałów. Sadz˛ ˛ e, z˙ e wybuchnie na drugim ko´ncu góry. Plan Beaumonta był logiczny, cho´c nieco skomplikowany. Pusta góra trwała na kraw˛edzi upadku, powinna była si˛e zwali´c ju˙z wówczas, gdy uderzyła w wejs´cie do zatoki, w której tkwił uwi˛eziony „Elroy”; tym bardziej powinna była si˛e rozsypa´c, gdy uwolniła si˛e od drugiej góry. Jednak wcia˙ ˛z trwała nie tkni˛eta, a ka˙zda godzina dryfowania przybli˙zała moment jej zagłady. Mo˙zliwe, z˙ e eksplozja wi˛ekszej ilo´sci materiałów wybuchowych spowodowałaby katastrof˛e. Ale równie dobrze mogłaby jedynie zdmucha´ ˛c z góry kilka funtów lodu. Odnotowano ju˙z przypadki, gdy głos Eskimosa płynacego ˛ kajakiem rozbijał jedno z tych monstrów na kawałki i zwalał je do oceanu jak górska˛ lawin˛e. Beaumont chciał doprowadzi´c do tego, by pusta góra zwaliła si˛e przed dziobami „Rewolucji”, by zasypała morski korytarz wielkimi blokami lodu i zamkn˛eła drog˛e radzieckiemu statkowi. Tak, to był jednak skomplikowany plan.
***
— Doganiamy ich! We wła´sciwym momencie ja sam przejm˛e ster — warknał ˛ Papanin. Wygladał ˛ przez szyb˛e wirujac ˛ a˛ obserwujac ˛ odległa˛ sylwetk˛e „Elroya” sunacego ˛ przez mgł˛e. — Ty zajmiesz si˛e telegrafem i kontrola˛ szybko´sci — rozkazał Kramerowi. 200
— Nie mamy miejsca na manewry — oponował Tuczewski. W przeciwie´nstwie do Sybiraka niespokojnie przenosił wzrok z lewej burty na prawa˛ i z powrotem. Był pod wra˙zeniem rozmiarów kolosalnej góry lodowej zbli˙zajacej ˛ si˛e do nich z prawej, ale patrzac ˛ na jednolita˛ s´cian˛e, nie podejrzewał, z˙ e w rzeczywisto´sci jest bardzo krucha. — Z ameryka´nskiego statku spuszczono szalup˛e — powiedział nagle. — Płynie przed nami. — Niech si˛e pan tym nie przejmuje! Zwi˛ekszy´c szybko´sc´ . . . — To niebezpieczne. Płyniemy zbyt blisko tej góry. — Cała naprzód! — krzyknał ˛ Papanin do Kramera. — Cała naprzód. . .
***
Urwisko wznosiło si˛e pionowo nad ich głowami, szalupa skierowana dziobem na stroma˛ s´cian˛e kluczyła mi˛edzy lodowymi płytami coraz bli˙zej imponujacych ˛ półek, gdzie ocean podmył podnó˙ze góry-widma. Dwadzie´scia jardów na południe wielka jaskinia prowadziła do wn˛etrza lodu, wartki prad ˛ przepływał przez gór˛e. Beaumont dostrzegł drog˛e roz´swietlonej ksi˛ez˙ ycem wody i rozkazał: — Uwolni´c pływak! Grayson czekał gotowy z no˙zem w r˛eku. Ciał ˛ lin˛e trzymajac ˛ ja˛ w jednej r˛ece, ale zaj˛eło mu to wi˛ecej czasu, ni˙z przewidywał, nie mógł pokona´c twardych włókien. Za jego plecami Beaumont i Langer z trudno´scia˛ powstrzymywali zniecierpliwienie. Beaumont obliczył, z˙ e do wybuchu pozostało około pi˛eciu minut. Jednak bez zegarka nie mógł by´c tego pewien. Grayson z dzikim uporem walczył z postrz˛epiona˛ lina.˛ Kilka ostatnich włókien ciagle ˛ opierało si˛e jego wysiłkom. Langer przykucnał ˛ i zaczał ˛ szuka´c pod parka˛ swojego no˙za. Beaumont patrzył na to wszystko bezradnie, nie mogac ˛ porzuci´c steru. Łukowate przej´scie było coraz bli˙zej. Langer znalazł swój nó˙z, uniósł go i ciał ˛ przez lin˛e przytrzymywana˛ przez Graysona. Włókna pu´sciły. Pływak oddzielił si˛e od szalupy. Beaumont otworzył przepustnice i łód´z odskoczyła od góry-widma. Gdy ruszyli kanałem po przekatnej ˛ spieszac ˛ za „Elroyem”, ledwie ju˙z widocznym, warkot silników „Rewolucji” dobiegł do nich z bardzo bliska. Grayson, przywarłszy do okr˛ez˙ nicy obserwował, jak pływak Carleya, chyboczac ˛ si˛e na wodzie, niesiony pradem ˛ wpłynał ˛ w łukowate przej´scie i zniknał ˛ pod lodowa˛ góra.˛ Jeszcze w ostatniej chwili tratwa zaczepiła o lód i przechyliła si˛e niebezpiecznie, ale zaraz prad ˛ porwał ja˛ ze soba˛ do wn˛etrza i zabrał przez tunel do jeziora na drugim ko´ncu. — Weszła! — krzyknał ˛ Grayson. Szalupa p˛edziła przez zarzucony krami korytarz, Beaumont cała˛ uwag˛e skupił 201
na sterowaniu, mijał o cal wielkie bryły lodu. Coraz wi˛ecej i wi˛ecej lodu tarasowało im drog˛e, małe kry połyskujace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca i wi˛eksze dryfujace ˛ razem z kawalkada˛ lodowych gór po lewej. Du˙za szybko´sc´ w takich warunkach była wyjatkowo ˛ niebezpieczna, ale nie mieli innego wyj´scia, je´sli chcieli z˙ y´c. Góra-widmo nadal tkwiła po ich prawej stronie daleko na południe; wydawała si˛e wieczna i niezwyci˛ez˙ ona. Beaumont walczył z kołem sterowym, silnik wył na najwy˙zszych obrotach. Pojedyncze s´wiatło na odległej rufie „Elroya”, jedyne s´wiatło zapalone na pokładzie lodołamacza od czasu, gdy Schmidt rozkazał wygasi´c wszystkie pozostałe, prowadziło szalup˛e z powrotem do statku. Szarawa smuga kilwatera ukazała si˛e po lewej, ostre powietrze ci˛eło ich po twarzach, szalupa p˛edziła w dzikich zygzakach, omijajac ˛ kolejne kry. „Rewolucja” zbli˙zała si˛e coraz bardziej, płyn˛eła teraz wzdłu˙z pustej góry — nikt nie docenił jej szybko´sci. — Ta brama si˛e zamyka — krzyknał ˛ Langer prosto w ucho Beaumonta. Daleko przed nimi, przed sylwetka˛ „Elroya”, krajobraz ulegał przemianie. Wszystko wskazywało na to, z˙ e Schmidt si˛e spó´zni. Dwie wielkie góry lodowe tworzace ˛ obramowanie wyj´scia z kanału zbli˙zały si˛e do siebie. W chwili gdy Schmidt do nich dotrze, nie b˛edzie ju˙z drogi na zewnatrz. ˛ Tak jak powiedział Langer, brama si˛e zamykała. Beaumont skr˛ecił ostro omijajac ˛ szeroka˛ płyt˛e lodowa˛ wystarczajaco ˛ du˙za,˛ by zmia˙zd˙zy´c okr˛ez˙ nic˛e, gdyby w nia˛ uderzyła, i zaraz musiał skr˛eci´c w przeciwnym kierunku unikajac ˛ nast˛epnej. Było tylko kwestia˛ czasu, kiedy zawadza˛ o która´ ˛s z nich. Jednak musieli próbowa´c; s´wiatełko na rufie „Elroya” wydawało si˛e nieco wi˛eksze, było chyba troszeczk˛e bli˙zej. Kiedy Beaumont ponownie spojrzał za prawa˛ burt˛e, nie mógł uwierzy´c własnym oczom: wła´snie przepływali obok kra´nca góry-widma, dopiero ja˛ wyprzedzali.
***
— Wi˛eksza moc! — Papanin bezustannie pykał fajk˛e. — Wymina´ ˛c ja! ˛ Tuczewski nie mówił nic. Nie był ju˙z kapitanem własnego statku. Za oknem po prawej burcie królowała pot˛ez˙ na góra lodowa, wznosiła si˛e bardzo wysoko. Wła´snie wtedy Tuczewski zauwa˙zył łukowate otwory nad linia˛ wody.
202
***
Pod lodowym urwiskiem pływak Carleya opu´scił tunel, dotarł do ciemnego jeziora i dryfował przy kraw˛edzi obijajac ˛ si˛e o lód, pokryty szronem, który narósł na nim w czasie podró˙zy przez tunel. Napotkał wyst˛ep i zatrzymał si˛e w miejscu. Nad nim wznosiła si˛e w niebo lodowa wie˙za utrzymujaca ˛ cała˛ t˛e kolosalna˛ konstrukcj˛e.
***
Beaumont, wyczerpany do kresu sił ominał ˛ kr˛e, tyle z˙ e kra nie omin˛eła szalupy. Dziób uderzył w podwodna,˛ szersza˛ cz˛es´c´ lodu, wyskoczył w powietrze i cała łód´z wzniosła si˛e w s´lad za nim. Beaumontowi serce zamarło z trwogi. Teraz s´ruba zahaczy o lód, wykrzywi si˛e, mo˙ze nawet oderwie od wału. Szalupa leciała po łuku, lodowa ostroga p˛ekła pod uderzeniem dzioba, weszła gł˛ebiej pod wod˛e i s´ruba przesun˛eła si˛e nad nia˛ nie tkni˛eta, na powrót zanurzyła si˛e w morzu. W tej samej chwili pływajaca ˛ mina eksplodowała pod lodowym urwiskiem. Biała wie˙za podtrzymujaca ˛ cały ci˛ez˙ ar zacz˛eła si˛e przechyla´c. Gładki filar osuwał si˛e powoli kruszac ˛ pi˛etro za pi˛etrem, zrzucajac ˛ wielkie masy lodu do ciemnego jeziora, potem przekrzywił si˛e i złamał. A wówczas ogromny ci˛ez˙ ar oparty na nim ze´slizgnał ˛ si˛e na dół, spadł z wysoko´sci trzystu stóp, rozpryskujac ˛ si˛e o brzeg morskiego jeziora w tysiace ˛ kawałków, wysyłajac ˛ poza kraw˛edzie góry lodowa˛ lawin˛e. Wie˙za znikn˛eła. Zniknał ˛ te˙z zakrzepły nawis, przestały istnie´c wszelkie podpory, które utrzymywały lodowe urwisko. Przed oczami patrzacych ˛ rozpoczał ˛ si˛e najbardziej przera˙zajacy ˛ spektakl, jaki mo˙ze przedstawi´c natura. ´ Urwisko zapadało si˛e do srodka — w stron˛e przeciwna˛ do „Rewolucji”. Widok z mostka radzieckiego statku oszołomił patrzacych. ˛ Całe ogromne urwisko, które przed chwila˛ wznosiło si˛e stromo nad ich głowami, załamywało si˛e i rozpadało. Papanin ledwo wierzył swoim oczom, spostrzegł równie osłupiały wyraz twarzy kapitana. — To góra-widmo. . . — Ciagły ˛ grzmot lawiny niósł si˛e w niesko´nczono´sc´ . Tuczewski pierwszy wział ˛ si˛e w gar´sc´ , właczył ˛ system nagła´sniajacy, ˛ który miał rozesła´c jego wiadomo´sc´ po całym statku. — Nie ma powodu do obaw. . . nie ma powodu do obaw. . . Mylił si˛e. Beaumont, który znał Iceberg Alley jak nikt inny, mógłby mu powiedzie´c, jak bardzo si˛e mylił. Straszliwy spektakl, którego s´wiadkiem był Rosjanin, stanowił zaledwie preludium do tego, co miało si˛e wydarzy´c. 203
— To cholerstwo przewraca si˛e w zła˛ stron˛e! — krzyknał ˛ Grayson. — Przewraca si˛e do tyłu. . . — Trzymaj si˛e! — ryknał ˛ Beaumont. Woda wirowała teraz i podrygiwała rytmem fal, które wzbudziła lodowa góra. Jednak nie to martwiło Beaumonta. Najbardziej niepokoiła go fala pływowa. Zaprzatała ˛ jego my´sli, gdy desperacko usiłował wykrzesa´c wi˛eksza˛ moc z wyja˛ cego silnika. Fala pływowa, która nadejdzie zza ich pleców jak huragan, kiedy ju˙z stanie si˛e najgorsze. Je˙zeli nie dotra˛ do statku na czas, zgina.˛ „Rewolucja” była wcia˙ ˛z na kursie, płyn˛eła wzdłu˙z zniszczonej góry lodowej, gdy gigant stracił równowag˛e. Urwisko wznoszace ˛ si˛e na jednym ko´ncu góry lodowej znikn˛eło, rozsypało si˛e po falach, tak z˙ e ogromna, pozostała po katastrofie platforma, co najmniej na mil˛e długa, w z˙ ółwim tempie pocz˛eła si˛e odwraca´c. Klif jeszcze przed chwila˛ wznoszacy ˛ si˛e nad powierzchnia,˛ był ogromny, ale był niczym w porównaniu ze s´ciana˛ kryjac ˛ a˛ si˛e pod woda.˛ To drugie, podmorskie urwisko, wydobywało si˛e teraz na powierzchni˛e morza niby pradawny lad ˛ w czasach, gdy kształtowała si˛e Ziemia, zrzucało z siebie w wodospadach pot˛ez˙ nych jak Niagara obfite kaskady wody. Morze, czujac ˛ jak jego najskrytsze warstwy wydobywaja˛ si˛e z gł˛ebi, zacz˛eło wrze´c. Powstawało drugie, ogromne wyniesienie, górujace ˛ wysoko nad mostkiem „Rewolucji”, gdzie Papanin i Tuczewski zastygli w przera˙zeniu. Morska Niagara run˛eła na statek. Kawały lodu wi˛eksze ni˙z domy mia˙zd˙zyły kadłub, odrywały burty, zostawiały za soba˛ postrz˛epiona˛ blach˛e jak s´wie˙ze z˛ebodoły. Góra ciagle ˛ obracała si˛e — dziesiatki ˛ milionów ton lodu w ruchu wznosiły si˛e do pionu, gdy góra ko´nczyła obrót o sto osiemdziesiat ˛ stopni. — Bo˙ze! Jakby ziemia podnosiła si˛e z dna morza! Grayson był oszołomiony widokiem rozpo´scierajacym ˛ si˛e przed jego oczami. Szalupa p˛edziła doganiajac ˛ „Elroya”, Beaumont rzucił spojrzenie do tyłu, zerknał ˛ tylko raz, nast˛epnie skoncentrował cała˛ uwag˛e na pogoni za statkiem. Fala pływowa nadejdzie lada chwila. Musza˛ zda˙ ˛zy´c na czas. Za ich plecami góra-widmo zako´nczyła obrót. Góra lodowa obróciła si˛e, pochyliła nad „Rewolucja”, ˛ potem miliony ton lodu spadły, ruszyły w dół jak lawina w Alpach. Na mostku radzieckiego statku wida´c było jej kształt jak ogromny ruchomy cie´n. Papanin ciagle ˛ jeszcze stał bez ruchu, gdy cie´n uderzył s´ciana˛ jednolitego lodu i zrzucił swój ci˛ez˙ ar na kopuł˛e radaru. Kopuła została spłaszczona i znikn˛eła, mostek zrównał si˛e z pokładem, pokład zakryła słona woda. Dzioby poszły pionowo w dół, a rufa wzniosła si˛e pod ostrym katem, ˛ jak gdyby cały statek został przyczepiony do niewidocznego punktu obrotowego. Rufa wspinała si˛e a˙z do chwili, gdy znieruchomiała pionowo, ze s´rubami wcia˙ ˛z wirujacymi ˛ jak rotory s´migłowca. Dwie trzecie statku znikn˛eły zagrzebane pod opadajacym ˛ urwiskiem, ale ona wcia˙ ˛z trwała, ze s´rubami kr˛ecacymi ˛ si˛e coraz 204
wolniej, w miar˛e jak zamierały silniki. Grayson widział, jak trwa wyniesiona, czekajac ˛ na swoja˛ kolej, podczas gdy reszta statku znikn˛eła ju˙z pod falami. Wówczas kolejny odłam lodu spadł na dół i jednym silnym ciosem wysłał ruf˛e wraz z całym statkiem dziesi˛ec´ tysi˛ecy stóp pod powierzchni˛e arktycznego morza. Potem nadeszła fala. — Skaczcie! — krzyknał ˛ Beaumont. Szalupa min˛eła ju˙z ruf˛e „Elroya”, dotarła do s´ródokr˛ecia i uderzyła o kadłub, gdy Beaumont próbował utrzyma´c si˛e na równi z wolno płynacym ˛ okr˛etem. Schmidt ju˙z dawno ich dostrzegł i zwolnił, jeszcze przed zagłada˛ „Rewolucji”. Marynarze wygladali ˛ przez burty nad ich głowami, chwytali drabinki sznurowe, przerzucali je przez bok statku. — Skaczcie! — krzyknał ˛ ponownie Beaumont. Langer chwycił podrygujac ˛ a˛ drabink˛e, zaczał ˛ wspina´c si˛e po niej. Grayson uczepił si˛e innej chwiejnej liny. Beaumont czekał przy sterze, utrzymujac ˛ szalup˛e równolegle do ruchomego kadłuba, a za rufa˛ „Elroya” ocean niespodziewanie zdziczał. W ciagu ˛ kilku sekund całkowicie gładka i spokojna powierzchnia przerodziła si˛e w złowieszczy tajfun. Kolejna drabinka, rzucona wprawnie przez DaSilv˛e uderzyła Beaumonta w pier´s. Zostawił ster, złapał drabink˛e, poczuł, z˙ e szalupa wysuwa mu si˛e spod nóg, wbił buty w rozkołysane szczeble. Nad nim wychylony przez burt˛e DaSilva krzykiem ponaglał go do po´spiechu. Nadchodzaca ˛ fala pływowa, która miała przewali´c si˛e koło rufy, mierzyła ju˙z dwadzie´scia stóp i rosła z ka˙zda˛ sekunda.˛ Tworzyła ja˛ nie tylko woda. W drodze przez kanał fala zebrała kolekcj˛e pot˛ez˙ nych lodowych brył, które chwiały si˛e na czubku jej grzebienia. Wielkie płyty lodowe, które jednym uderzeniem mogły zmia˙zd˙zy´c człowieka. Langer przeszedł przez burt˛e, zaraz za nim Grayson. DaSilva krzyknał ˛ po raz ostatni, wiedzac, ˛ z˙ e ju˙z jest za pó´zno, by zrobi´c cokolwiek dla nieszcz˛esnego człowieka wiszacego ˛ za burta˛ statku. W połowie drogi w gór˛e Beaumont zerknał ˛ w stron˛e rufy i ujrzał pienista˛ s´cian˛e zielono´sci zwieszajac ˛ a˛ si˛e nad jego głowa,˛ spostrzegł wystajacy ˛ ze spienionej bieli czubek ogromnej płyty lodowej. Wiedział, z˙ e teraz zostanie rozbity na miazg˛e i zmieciony z kadłuba. Fala pływowa uniosła ruf˛e i z brutalna˛ siła˛ rzuciła ja˛ wysoko, dzioby poszły w dół. Beaumont oplatał obciagni˛ ˛ ete r˛ekawiczkami dłonie wokół lin, przycisnał ˛ łokcie do boków, schował głow˛e w przedramiona i poczuł, z˙ e rufa podnosi si˛e w gór˛e jak winda. Powód´z lodowatej wody spadła na niego, ogromny ci˛ez˙ ar zwalił si˛e na jego ramiona, próbujac ˛ oderwa´c go od drabinki. W uszach rozległ si˛e przera´zliwy zgrzyt i wówczas co´s z nieprawdopodobna˛ siła˛ hukn˛eło w kadłub statku tu˙z obok niego. Zadr˙zał od uderzenia, poczuł, z˙ e twarz zbryzguje mu prysznic lodowych drzazg jak tysiac ˛ ostrych no˙zy. P˛ed wody przechylił drabink˛e na bok, rzucajac ˛ go w kierunku dziobów, tam gdzie przed chwila˛ rozbiła si˛e szalupa. Beaumont wiedział, z˙ e zamarza, oddech palił go w płucach, sparali˙zował go 205
huk kry roztrzaskujacej ˛ si˛e o kadłub. Był przemoczony, podrygiwał i wznosił si˛e niemal na wysoko´sc´ burt w takt waha´n sznurowej drabinki. Ryk w jego uszach narastał, Anglik czuł, z˙ e traci siły, z˙ e uchwyt dłoni na drabince słabnie, gdy morze go targa w t˛e i z powrotem. W nast˛epnej chwili dzioby wzniosły si˛e w gór˛e, a drabinka pomkn˛eła w przeciwna˛ stron˛e, brutalnie obijajac ˛ jego ciało o kadłub. Jedynie kra´ncowe przera˙zenie i instynkt samozachowawczy pozwoliły mu nie straci´c przytomno´sci. Był ciagle ˛ s´wiadom, z˙ e jego zdr˛etwiałe dłonie nadal oplataja˛ drabink˛e. Potem morze opadło i on równie˙z poczuł, z˙ e spada, toczy si˛e dalej i dalej. To tylko twoja wyobra´znia, ciagle ˛ jeszcze jeste´s na tej cholernej drabince. . . — pomy´slał. Gdzie´s bardzo daleko jaki´s głos z ameryka´nskim akcentem wołał i wołał, znowu i jeszcze raz. — Trzymaj si˛e! Wyciagamy ˛ ci˛e! Trzymaj si˛e! — Potem uderzył w co´s bardzo twardego, złapały go czyje´s r˛ece, splotły si˛e z jego dło´nmi próbujac ˛ rozprostowa´c zesztywniałe palce z całej siły wczepione w liny. Otworzył oczy i dojrzał na tle ksi˛ez˙ ycowego nieba sylwetk˛e złamanego masztu chyboczacego ˛ si˛e w przód i w tył. Co´s si˛e od niego oderwało i wirujac ˛ spadło. Jakie´s dwa jardy od Beaumonta uderzyło w pokład z przera˙zajacym ˛ łoskotem. To spadł obserwator. Beaumont sadził, ˛ z˙ e ma przywidzenia, jednak dwa jardy dalej na pokładzie le˙zał martwy ameryka´nski marynarz z roztrzaskana˛ głowa.˛ W dalszym ciagu ˛ nie mógł si˛e poruszy´c; czyje´s r˛ece uniosły jego posiniaczone, zakrwawione ciało i wniosły je po schodach. Mamrotał co´s, gdy go nie´sli. DaSilva musiał prosi´c o powtórzenie, zanim zrozumiał, o co chodzi. — Grayson i Langer sa˛ bezpieczni — odparł oficer pokładowy. — Wszystko w porzadku. ˛ Płyniemy do domu. To nie sentyment do Beaumonta kierował komandorem Alfredem Schmidtem, gdy wydał rozkaz, by rozwina´ ˛c pełna˛ szybko´sc´ za wszelka˛ cen˛e. Lodołamacz płynał ˛ w obj˛ecia pewnej zagłady. Góry lodowe, złapane w krzy˙zowy prad, ˛ zwierały szyki, napierajac ˛ na „Elroya”. Silniki zagrały gło´sniej. Schmidt z najwi˛ekszym niepokojem s´ledził ogromne góry lodowe, które wznosiły si˛e z lewej i prawej burty. Połyskujace ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca lodowe zamki da˙ ˛zace ˛ do połaczenia, ˛ płynace ˛ przez coraz w˛ez˙ szy kanał, którym poda˙ ˛zał „Elroy”. Jeszcze pi˛ec´ minut i b˛eda˛ wiedzieli, czy im si˛e udało. Jeszcze pi˛ec´ minut i znajda˛ si˛e za brama˛ — lub zostana˛ skruszeni przez lodowe góry. — Pełna moc. . . DaSilva wszedł na mostek słyszac, ˛ z˙ e Schmidt powtarza rozkaz, co było u komandora zjawiskiem bardzo niecodziennym. Dla głównego in˙zyniera owo powtórzenie było pewna˛ oznaka,˛ z˙ e sa˛ rzeczywi´scie w du˙zym niebezpiecze´nstwie. DaSilva widział przed soba˛ głow˛e Schmidta obracajac ˛ a˛ si˛e niezmordowanie, jak na ło˙zyskach. W lewo, na wprost, w prawo. Ze wszystkich stron rozciagał ˛ si˛e identyczny widok: góry lodowe, płynace ˛ góry lodowe. Za ka˙zdym razem, gdy Schmidt 206
na nie spogladał, ˛ zdawały si˛e by´c coraz bli˙zej. Dzioby mkn˛eły naprzód, przebijajac ˛ si˛e przez ogromne kry, skierowane w s´rodek coraz w˛ez˙ szej bramy. Sam fakt, z˙ e kapitan powtórzył rozkaz skierowany do siłowni, wystarczył pracujacym ˛ tam marynarzom, by odgadli, co si˛e dzieje na górze. Główny in˙zynier spogladał ˛ na rzad ˛ wska´zników, lecz my´slami był daleko poza statkiem. Usiłował wyobrazi´c sobie okrutne lodowe szcz˛eki nadpływajace ˛ w ich stron˛e. Poczuł niewyobra˙zalnie silny wstrzas, ˛ gdy lód uderzył w stal, zobaczył jak wali si˛e na niego kadłub, potem tony lodu, a za nimi woda. Załoga siłowni obserwowała go, wi˛ec próbował udawa´c znudzenie. Było oczywiste, z˙ e nie zda˙ ˛za˛ wydosta´c si˛e stad ˛ na czas. Siłownia to okr˛etowy grobowiec. Jak to ju˙z bywało przy innych takich okazjach, główny in˙zynier poprzysiagł ˛ sobie, z˙ e je´sli wyjdzie z tego cało, nigdy wi˛ecej nie wypłynie na morze. Góry lodowe tkwiły z obu boków kadłuba tak blisko, z˙ e przej´scie mi˛edzy nimi wygladało ˛ jak s´lad po ci˛eciu no˙zem, jak Kanał Koryncki ze skalnymi s´cianami po obu stronach. Tyle, z˙ e tutaj mieli do czynienia ze s´cianami z lodu, ruchomymi s´cianami. Schmidt patrzył przed siebie. Nie wa˙zył si˛e zerkna´ ˛c w bok, poniewa˙z wiedział, z˙ e DaSilva, sternik oraz oficer wachtowy przygladaj ˛ a˛ mu si˛e w napi˛eciu. Po chwili wyjał ˛ chusteczk˛e, przetarł czoło i powiedział niedbałym tonem: — Zrobiło si˛e jakby cieplej, prawda? — Gdyby teraz wyrzucił przez lewe okno butelk˛e, roztrzaskałaby si˛e ona o gór˛e lodowa.˛ Na przednim pokładzie nie kładł si˛e ani jeden promie´n ksi˛ez˙ yca, bo cie´n lodowej góry zaczerniał wszystko. DaSilva z r˛ekoma splecionymi za plecami miał nerwy napi˛ete a˙z do bólu, lecz dumna posta´c Schmidta, jego ostatnia uwaga oraz fakt, z˙ e komandor ze stoickim spokojem patrzył wyłacznie ˛ przed siebie, pomagały mu trzyma´c si˛e w ryzach. Wszyscy obecni na mostku, podobnie jak kapitan, z z˙ elazna˛ konsekwencja˛ patrzyli prosto przed siebie. — Niech pan rzuci okiem przez tylne okno, Mr DaSilva — poprosił Schmidt. — Przeszli´smy! Min˛eli´smy bram˛e! — Utrzyma´c kurs. Przed nimi jarzyło si˛e blade s´wiatło spływajace ˛ z dalekiego nieba. To sło´nce wracało nad Arktyk˛e, sło´nce, którego najmniejszy promyk został na wiele dni wyparty przez ci˛ez˙ ka˛ zasłon˛e chmur. DaSilva wyjrzał przez tylne okno. Brama prowadzaca ˛ mi˛edzy górami była teraz tak waska, ˛ z˙ e nie mogłaby si˛e przez nia˛ prze´slizgna´ ˛c nawet szalupa. Kolosy zbli˙zały si˛e do siebie, da˙ ˛zac ˛ do przera´zliwej katastrofy: nieuchronnego zderzenia. Gdy góry wczepiły si˛e w siebie, rozległ si˛e huk stokro´c gło´sniejszy ni˙z grzmot pioruna. Arktyka odbiła go wielokrotnym echem. DaSilva podskoczył, niespodziewanie słyszac ˛ za soba˛ głos Schmidta. — Czysta woda przed nami, Mr DaSilva. Wracamy do domu.
207
***
W s´rod˛e, 7 marca, Beaumont, utykajac ˛ nieco, schodził po trapie na nabrze˙ze w Quebecu; opierał si˛e na lasce, a twarz miał zakryta˛ banda˙zami tak szczelnie, z˙ e widoczne spod nich były jedynie oczy — ponure i jakby nieobecne. Schmidt, Grayson i Langer wychylali si˛e z okna na mostku, patrzac ˛ jak odchodzi, ale on nie obejrzał si˛e ani razu. Chwiejnie szedł portowym nabrze˙zem. Marynarze stojacy ˛ przy burtach w całkowitym milczeniu czekali, by go po˙zegna´c, lecz on nie po´swi˛ecił im ani jednego spojrzenia. Był to jeden z zimniejszych dni marca. Kry dryfowały po St. Lawrence, s´nieg połyskiwał w promieniach sło´nca na czubkach dachu Chateau Frontenac. Lemuel Dawes i Adams czekali ju˙z na Beaumonta, ruszyli mu na spotkanie, lecz przystan˛eli z wahaniem, gdy wysoki, ci˛ez˙ ko zbudowany Anglik zmierzył ich spojrzeniem zza białej maski banda˙zy. U´scisnał ˛ ich dłonie szybko i formalnie. — Musz˛e i´sc´ — burknał. ˛ — Grayson poda wam niezb˛edne szczegóły. Napisałem raport. Wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni parki tub˛e rdzeniowa˛ i wr˛eczył ja˛ Dawesowi. — To, czego chcecie, jest w rdzeniu. Podwa˙zcie no˙zem czubek skały. — Zamilkł, a Dawes wział ˛ od niego rdze´n. — Kosztowało to wiele ludzkich istnie´n. Mam nadziej˛e, z˙ e jest tego warte. Zanim Dawes zda˙ ˛zył cokolwiek odpowiedzie´c, Anglik ruszył z wysiłkiem dalej. Minał ˛ czekajacy ˛ na niego słu˙zbowy samochód i dotarł do postoju taksówek. — Lotnisko — rzucił kierowcy. Przez cała˛ drog˛e nie odzywał si˛e, wygladaj ˛ ac ˛ przez okno i nie widzac ˛ niczego, na co patrzył. Gdy doje˙zd˙zali do lotniska, zadał jedno pytanie — Nie orientuje si˛e pan, kiedy jest najbli˙zszy lot do Miami?
Nast˛epstwa. Maj — lipiec 1972
Lodowa wyspa Target-5 dryfowała po Iceberg Alley na południe — w kierunku zagłady. Siódmego marca, w dniu gdy Beaumont wyszedł na wybrze˙ze w Quebecu, transportowiec C 130 wyladował ˛ na wyspie zatrzymujac ˛ si˛e kilka jardów przed spopielonymi szczatkami ˛ swego poprzednika. Nie istniało niebezpiecze´nstwo powtórnej katastrofy lotniczej, poniewa˙z kamienie, które ja˛ spowodowały, znikn˛eły z pasa startowego. Ludzie, którzy przylecieli na pokładzie powietrznej taksówki, chcieli jak najszybciej załadowa´c przygotowane do transportu wyposa˙zenie bazy. Byli zdenerwowani niebezpiecznym poło˙zeniem wyspy — tak blisko otwartego morza — oraz zaniepokojeni, poniewa˙z nad cały obszar ponownie nadpływała mgła. Kie´ znym Kotem znale´zli ciało Matthew Conwaya, doszli dy pod roztrzaskanym Snie˙ do wniosku, z˙ e musiał zjecha´c z rampy we mgle. Zabrali zwłoki ze soba,˛ zostały one przetransportowane do Cincinnatti i uroczy´scie pochowane. Niepokoił ich fakt, z˙ e nie natrafili na z˙ aden s´lad Rickarda, operatora radiostacji, ani Sondeborga, specjalisty od siły przyciagania. ˛ Ich znikni˛ecie okryła mgła tajemnicy. W maju ameryka´nski prezydent udał si˛e z wizyta˛ do Moskwy i po´sród wielu porozumie´n zawartych w tym czasie znalazło si˛e równie˙z takie, które stanowiło dwustronne zobowiazanie, ˛ i˙z rzady ˛ obu pa´nstw doło˙za˛ wszelkich stara´n, aby w przyszło´sci nie miały miejsca na obszarach morskich z˙ adne „nieporozumienia” gro˙zace ˛ kolizja,˛ w czasie której radziecki statek mógłby spowodowa´c katastrof˛e ameryka´nskiego i vice versa. Nikt spoza kół rzadowych ˛ nie zainteresował si˛e, dlaczego na zawarcie owego paktu wybrano ten szczególny moment, podczas gdy niebezpieczne sytuacje powstajace ˛ mi˛edzy ameryka´nskimi i radzieckimi okr˛etami szpiegujacymi ˛ si˛e nawzajem, pomimo i˙z rzadko znajdowały odbicie w prasie, nale˙zały do zjawisk codziennych ju˙z od wielu lat. Tak˙ze w maju Target-5, która wcze´sniej podzieliła si˛e na cztery cz˛es´ci, rozpadła si˛e na osiem płyt lodowych dryfujacych ˛ mi˛edzy Grenlandia˛ a Islandia.˛ Ameryka´nskie samoloty z Keflaviku prowadziły systematyczna˛ obserwacj˛e tej, na której dryfowały baraki. Nieco pó´zniej płyta ukryła si˛e w g˛estej mgle i znikn˛eła na ponad dwa miesiace. ˛ W lipcu du´nski liniowiec z Frederikshaab przekazał informacj˛e o odnalezieniu przy zachodnim wybrze˙zu Grenlandii lodowej kry obcia˙ ˛zonej barakami. Z portu wysłano łodzie policyjne i pasa˙zerowie liniowca mieli rzadka˛ okazj˛e obserwowania z burty statku, jak policja wchodzi do nie naruszonych baraków. Inspektor Gustaffson jako pierwszy znalazł si˛e w baraku mieszczacym ˛ niegdy´s laboratorium i dokładnie go przeszukał. Kiedy podniósł deski podłogi zakrywajacej ˛ gł˛eboka˛ dziur˛e, przez która˛ prowadzono niegdy´s wiercenia rdzeniowe, tajemnicze zdarzenia sprzed czterech miesi˛ecy znalazły swoje wyja´snienie. Jeff Rickard i Harvey Sondeborg le˙zeli zamarzni˛eci na ni˙zszym poziomie drewnianych desek. Poziomie, który oddzielał ich od bezdennego arktycznego oceanu. Autopsja wykazała, i˙z Rickard został prawdopodobnie zamordowany 210
przez Sondeborga, który w chwili odnalezienia ciał s´ciskał w dłoniach oskard. Gustaffson zasugerował nast˛epnie — cho´c nie miał na to dowodów — z˙ e Sondeborg, zabiwszy swojego towarzysza, próbował ukry´c zwłoki pod podłoga.˛ Miał zamiar opu´sci´c ciało poni˙zej drugiej warstwy desek, w arktyczna˛ pustk˛e, lecz po´slizgnał ˛ si˛e i zmarł obok swojej ofiary wskutek obra˙ze´n doznanych podczas upadku. W Waszyngtonie wprawdzie nie uznano wersji wydarze´n przedstawionej przez Gustaffsona, lecz do akt ja˛ wprowadzono. Prawdopodobnie ju˙z nigdy nikt si˛e nie dowie, jak zgin˛eli ci dwaj m˛ez˙ czy´zni. Równie˙z w lipcu londy´nski sprawozdawca przeprowadzał rutynowy wywiad w radzieckiej ambasadzie w Kensington Pałace Gardens. Szukajac ˛ materiałów do projektowanego artykułu o nowoczesnych statkach, poprosił o informacje na temat „Rewolucji”, z˙ ywiac ˛ słaba˛ nadziej˛e, i˙z pewnego dnia mógłby si˛e znale´zc´ cho´c na chwil˛e na pokładzie tego pokazowego statku. Radziecki urz˛ednik skonsultował si˛e ze swoim zwierzchnikiem, a nast˛epnie poinformował dziennikarza, i˙z „Rewolucja” wróciła do portu na Morzu Czarnym, by podda´c si˛e gruntownemu remontowi. Najprawdopodobniej uległa zderzeniu z góra˛ lodowa˛ podczas bada´n przeprowadzanych na wodach Arktyki. Tak˙ze w lipcu 1972 roku otwarto w Reykjaviku w Islandii s´wiatowe mistrzostwa szachowe Fischer-Spasski, w których niejaki Igor Papanin miał wzia´ ˛c udział oficjalnie jako jeden z doradców Spasskiego, nieoficjalnie za´s jako szef bezpiecze´nstwa na czas trwania zawodów. Inny m˛ez˙ czyzna, nieco mniej do´swiadczony w obu tych dziedzinach, cicho, bez rozgłosu zajał ˛ jego miejsce.