KRYSTYNA SIESICKA PEJZAŻ SENTYMENTALNY
„Niewiele jest w życiu godzin milszych niż pora obrządku zwanego popołudniową h...
71 downloads
1088 Views
486KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
KRYSTYNA SIESICKA PEJZAŻ SENTYMENTALNY
„Niewiele jest w życiu godzin milszych niż pora obrządku zwanego popołudniową herbatą. W pewnych okolicznościach sama ta sytuacja sprawia nam przyjemność, niezależnie od tego, czy pijemy herbatę, czy też nie, bo oczywiście są osoby, które jej nie piją...” Henry James Portret damy
Mada Jaskółek nie ma. Odleciały. Szkoda, tak lubię patrzeć, kiedy ich smukłe sylwetki przecinają błękit nieba, raz wyżej, raz niżej. One są jak ptaki wycięte z czarnego kartonu, powiedział Kacper. Powiedział Kacper, kiedy jeszcze byliśmy tu razem i on, w samo południe gorącego niedzielnego dnia, odłożył saksofon, żeby odpocząć, bo już od godziny grał bez przerwy. Grał Gershwina. Słuchając, wolę nie patrzeć na niego. Twarz grającego Kacpra wydaje mi się obca, rysy zmienione, nigdy nie powiedziałam mu tego, więc sądzi, że z przymkniętymi oczyma jest mi łatwiej przyjąć w siebie jego muzykę, ale to nie prawda. Dlaczego zostałam? Dlaczego nie wróciłam do domu razem z nim? Sama nie wiem, może czas, który tu spędziliśmy, okazał się zbyt trudny dla mnie i trzeba mi teraz trochę samotności, żeby sklecić siebie w jakąś całość, tak bardzo czuję się rozbita. Dzień jest pochmurny, ciemny, z okien mojego pokoju widzę ulicę Kościelną ciągnącą się wzdłuż Osady, jakże inną od tej z moich wspomnień. Ostatni swój pobyt tutaj mam wpisany w pamięć jak barwne akwarele odrobinę rozmyte przez czas, ale przecież wyraźne, czytelne: ulica Kościelna, kolorowe parasole, kafejki, gdzie spotykali się każdego roku ci, którzy znowu przyjechali do Osady na kolejne wakacje. Dziś nie ma już tej kafejki, na jej miejscu stoi przeszklony pawilon „Chez Sophie”, należący do Zośki, córki miłego grubasa, właściciela dawnej kawiarenki. Zamiast kolorowych parasoli są białe, które fantazyjnymi literami reklamują piwo. Pamiętam drogę prowadzącą na korty, kiedyś rosły wzdłuż niej szczuplutkie brzózki, teraz nie wiadomo skąd panoszą się tam przysadziste krzewy, szerokimi pasmami oddzielające jezdnię od chodnika. Brzózki zapewne zginęły tragicznie w czasie, kiedy kładziono tu płyty i wylewano asfalt, nie pytałam o to nikogo, wolę nie wiedzieć. Następna akwarela w mojej pamięci to cukiernia „Bistro”, zmieniona teraz na niewdzięczny lokal z wielkim napisem FAST FOOD nad wejściem. Pachniało tu kiedyś kawą, wanilią i kajmakiem, teraz omijam to miejsce, bo nie znoszę zapachu frytek i ociekających tłuszczem kiełbasek. Rosarium przy plebani pozostało niezmienione, może nawet jest piękniejsze niż to, do którego kiedyś lubiłam przychodzić. Obecny proboszcz musiał chyba sprowadzić jakieś nowe gatunki róż. Po wyjeździe Kacpra wiele razy otwierałam skrzypiącą, starą furtkę ukrytą w leszczynowym żywopłocie i wchodziłam między wonne krzewy i drzewa, ale teraz szła już jesień i kwiaty coraz żałośniej zwieszały główki pełne wiotkich 3
płatków, pobladłych i martwiejących. A jednak uparcie zachodziłam do rosarium, bo barwna akwarela w mojej pamięci tu właśnie znajdowała potwierdzenie, tak jak i pełen szuwarów malowniczy pejzaż z jeziorem w tle. Czy to możliwe, myślałam, patrząc wieczorami na chybotliwą powierzchnię wody, czy to możliwe, że kiedyś właśnie tu płynęłam łódką, otulona swetrem Marcina, taka młoda i tak bardzo, tak rozpaczliwie wtedy zakochana? Czy to jest ta sama woda? Czy z tamtej pozostała chociaż jedna kropla? Kacper powiedziałby, że zadaję sobie dziecinne pytania, ale on po prostu nie wie, szczęśliwy Kacper, że to są pytania, które również zadają ci, którzy coś przeżyli i którzy ze zdumieniem spoglądają za siebie. Może nie powinnam zostawać w Osadzie, ale w końcu Kacper jest już prawie dorosły i przez miesiąc obejdzie się bez mojej obecności. Zrobi śniadanie, wyprowadzi psa, wrzuci mu do miski porcję mięsa. Wracając ze szkoły, wpadnie na obiad do mojej siostry Alki. W domu, z nosem przy drzwiach, będzie czekać na niego stęskniony Tofi. Tłumaczyłam sobie to wszystko, ale stojąc w oknie i patrząc na szarą nitkę ulicy Kościelnej, z rzadka rozjaśnianą przejeżdżającymi samochodami, nagle zatęskniłam. Nie tyle może za Kacprem, ile za skołtunioną sierścią mojego kundla Tofiego, który, gdybym wróciła, na pewno leżałby teraz obok mnie, a z pokoju obok dobiegałby nas przejmujący głos saksofonu, bo dochodziła czwarta i o tej porze Kacper zawsze grał. Przejaśniało. Chmury pobielały, uniosły się, jeszcze chwila i wyjrzy słońce, na pewno. Spojrzałam na stół, leżały na nim moje notatki, słowniki, francuska książka, którą miałam tłumaczyć. Nieprawda, wszystko to była gra, wielkie kosmiczne udawanie. Zostałam w Osadzie wcale nie po to, żeby w spokoju pracować, chociaż tak właśnie powiedziałam wszystkim. Ja tu czekałam, po prostu czekałam. Przejaśniało, więc wyszłam. Przy domu pachniało wilgotną ziemią i pierwszymi zwiędłymi liśćmi, które już strącił wiatr. Postawiłam kołnierz kurtki, przy bramce zatrzymałam się, żeby silniej zawiązać adidasy. Chciałam pójść na szybki, długi spacer i zmęczyć się. Może wtedy wieczorem zasnę bez trudu. Nie czeka się we śnie. To też nieprawda, bo ja czekałam. Jutro wtorek, dzień targowy. Pomyślałam, że pójdę na rynek z samego rana, jeszcze przed śniadaniem, kupię tam jajka i śmietankowy twaróg, obejrzę stragany z owocami, wybiorę jabłka. — Poczekaj chwilę, dokąd tak lecisz? Obejrzałam się, szła za mną Gena, utykała lekko, widząc, że zatrzymałam się, pomachała w moją stronę kolorową, jedwabną chustką. — Zobacz, co sobie kupiłam, chustka. Podoba ci się? — Ładna. 4
— Mogę ci ją dać, chcesz? — Nie, Gena, dziękuję. Jest ładna obiektywnie, tylko zupełnie nie w moim guście. Szłyśmy teraz obok siebie, ale Gena nagle zatrzymała się. — Ładna obiektywnie, tylko nie w twoim guście — powtórzyła ironicznie. — Nie podoba ci się? — Ma twoje kolory, nie moje. Chwyciła rogi chustki i uniosła ją przed sobą. — Więc uważasz, że wymarzonymi kolorami dla mnie są pomidorowy, szczawiowy i kalafiorowy? — I ten krupnikowy. — Gdzie ty widzisz krupnikowy? Pokazałam jej drobny szary rzucik. — Ta chustka jest ohydna, nie uważasz? — przeraziła się Gena. — Ty, popatrz, jakie świństwo ja sobie kupiłam! A ty mówisz, że to są moje kolory! Nagle dostałyśmy ataku śmiechu, stałyśmy przy krawężniku i nie mogłyśmy się opanować. — Ooo! — jęczała Gena. — Ooo! Nie mogę! O, Matko Święta! Wytarła nos i policzki brzegiem chustki. — Co ty robisz, głupia? Teraz już jej nie wymienisz! — Dam ci ją w prezencie! Na urodziny! Dyszała ciężko, przypomniałam sobie dopiero teraz, że miała astmę. Znałyśmy się mało, kiedy przyjeżdżałam do Osady z mamą i Alusią, Gena zawsze pomagała swojemu ojcu, który miał smażalnię ryb, bo Gena była tutejsza. Teraz, kiedy przyjechałam z Kacprem, już pierwszego dnia zobaczyłam ją z daleka, ale dopiero w minioną niedzielę wpadłyśmy na siebie wychodząc z kościoła, obydwie zdumione, że bez trudu poznajemy się po tylu latach niewidzenia. — Może przyszłabyś do mnie jutro na herbatę? — zapytałam, kiedy już zdołałyśmy się uspokoić. — Chętnie! — ucieszyła się. — O której? — O piątej. — O piątej, ho, ho! Zupełnie jak w angielskiej powieści. — Może, ale naprawdę wspaniale pije się herbatę o piątej. Wiesz, gdzie mieszkam? — Nie wiem. Dom, w którym twoja mama zawsze wynajmowała pokoje, jest rozebrany. Spłonął któregoś roku i nie warto było wkładać pieniędzy w remont. Teraz urządzili w tym miejscu plac zabaw dla dzieciaków. — Mieszkam w hoteliku obok. — „Pod Kołatką”? — Tak. 5
Gena gwizdnęła. — Dobrze ci się powodzi, tam jest drogo. — Powodzi mi się średnio. Przypatrywała mi się chwilę. — Wyszłaś za Marcina, Mada? — Nie. — Była z was para, prawda? — Może, ale nie wyszłam za niego. — Byliście młodzi, pewnie za wcześnie nastała ta miłość. Przyjdę jutro, pogadamy. Gena wsunęła chustkę do kieszeni. Widziałam, że uważnie ogląda moje adidasy, spodnie, kurtkę, zupełnie jakby mogły opowiedzieć jej mój życiorys, jeszcze zanim ja sama otworzę usta. — Będę o piątej — powiedziała. — Podoba mi się ta godzina. Rozstałyśmy się, a mnie coraz mniej podobała się ta godzina, ten pomysł zaproszenia Geny. Będzie mnie wypytywała, będzie robiła głupie uwagi: „za wcześnie nastała ta miłość”, miła Gena, tylko niech mnie o nic nie pyta. Ruszyłam szybko przed siebie i bezwiednie zaczęłam nucić Gershwina. Gdyby Tofi tu był, biegłby teraz obok mnie, radośnie merdając ogonem. Jednak w hoteliku „Pod Kołatką” nie przyjmowano psów, co za głupi zwyczaj. Nagle zobaczyłam przed sobą wysoką dziewczynę w czerwonej kurtce, na jej plecach leżały gładkie, lśniące, bardzo czarne włosy. Tina! — Tina! — zawołałam. Odwróciła głowę, słysząc mój głos, ale później spokojnie szła dalej, bo to wcale nie była Tina. W plecionym wiklinowym koszyku ułożyłam owoce kupione na targu. Czerwone jabłka, rude gruszki i garść prawie granatowych śliwek z odcieniem szarego. Koszyk też kupiłam tego dnia. Długo stałam przed straganem, zanim spośród wielu wyłowiłam wzrokiem ten pięknie powyginany, ażurowy, który sprawdził się, kiedy go wzięłam do ręki. Pomyślałam, że w domu będę w nim podawała pieczywo, ale to nie było zbyt rozsądne, bo w domu zawsze szykowaliśmy z Kacprem kanapki, wszystko jedno które z nas tego dnia przygotowywało kolację. Postanowiłam, że dam ten koszyk Ali, bo będzie pasował do jej gładkich śniadaniowych fajansów w łagodnym pistacjowym kolorze. Z nas dwóch to właśnie Ala lubiła celebrować rodzinne posiłki, podczas gdy ja byłam w kuchni i przy stole autorką prymitywów, co wynikało zresztą nie tyle z braku upodobań, ile z niedostatku czasu. Teraz koszyk należał jeszcze do mnie, podziwiałam leżące w nim owoce i nawet kusiła mnie myśl, że wcale nie dam go Alce, tylko zostawię w domu, po to jedynie, żeby sobie czasami popatrzeć, jak on stoi zupełnie bezużyteczny, ale taki ładny. Moja babcia Emilia lubiła dostawać bezużyteczne prezenty, cieszyły ją bardziej niż te, które zaspokajały nawet najpilniejszą potrzebę, bo uważała, że pocho6
dzą z serca, a nie z rozumu. Sama również obdarowywała nas przeróżnymi rupieciami, które nadawały się wyłącznie do kochania, więc zostawię sobie ten wiklinowy koszyk i będę się nim cieszyła, postanowiłam. Padał deszcz, zerwał się wiatr i to skłoniło mnie do przetłumaczenia kilku stron tej nieszczęsnej książki, która mnie nudziła. Parę minut przed piątą położyłam serwetkę na hotelowym stoliku o wątpliwej urodzie i wyjęłam z szai dwie moje własne porcelanowe filiżanki, które, wbrew lekceważeniu dóbr doczesnych, zawsze dla czegoś woziłam je sobą, żeby umilały ulubioną porę popołudniowej herbaty. Dawid śmiał się ze mnie. Gena przyszła punktualnie. Zastukała do drzwi, otworzyłam i Gena weszła, a za nią smuga silnego zapachu wody kwiatowej, chyba z przewagą konwalii, jak mi się wydawało w pierwszej chwili, albo z przewagą fiołka, jak zaczęłam sądzić później. Była ubrana uroczyście, czarną szyfonową spódnicę i koronkową białą bluzkę. Na nogach miała złote sandałki, na szyi drobne perełki. Ja byłam w dresie w grubych, ciepłych skarpetkach, które nosiłam zamiast kapci, sytuację ratowały niewątpliwie moje dwie cieniutkie filiżanki, których wytworność Gena chyba powinna docenić. — Przepraszam, Gena, za ten strój, ale wiesz, ja tu nic nie mam, dziś zimno jak diabli. — Śmiesznie wyglądasz w tych skarpetkach, to znaczy, chciałam powiedzieć zabawnie, ładnie. — Tak, ale ty jesteś taka wytworna. — Jestem wytworna, bo wracam z pogrzebu, ale nie przejmuj się, nikt bliski... — Czy nie uważasz, że byłoby głupio, gdybym nie przejmowała się pogrzebem? Skoro na nim byłaś, to ten ktoś musiał dla ciebie coś znaczyć. — Znaczyć znaczył — powiedziała Gena cierpko. — Był moim sąsiadem i zawsze stukał w ścianę, jak moje dzieciaki słuchały głośnej muzyki. Wiązankę mu kupiłam, co mu będę żałowała, nie? — Pewnie. — No widzisz, tak to jest, on by mi też kupił wiązankę, gdybym się przed nim zawinęła. Mogę tu usiąść? O, jakie masz ładne filiżanki, twoje czy tutejsze? — Moje. Gena obejrzała spód talerzyka. — Markowe. Nie boisz się, że ci trzasną w drodze? — Boję się. — Rozumiem — powiedziała Gena, co wydało mi się trochę dziwne. Odsunęła od siebie talerzyk z filiżanką. — Ja tam wolę w kubku, Mada. Nalej mi w zwykłym kubku, przynajmniej nie będę się przez cały czas trzęsła, że uszko odpadnie. — O żadnym kubku nie ma mowy, spójrz, zaparzam nam porządną herbatę. 7
— A co za różnica, z każdej herbaty jednakowe siano. Postawiłam na stoliku talerzyk z ciastkami, które kupiłam, wracając z targu. — Kupiłam napoleonki i babeczki z bitą śmietaną, lubisz? — Kupiłaś u „Romana”? — Tak. — Można zjeść, ale jego bitą śmietaną tak się kiedyś strułam, że mało nie padłam. W lecie u „Romana” widywałam twojego chłopaka, chodził tam z dziewczyną. Wiesz o tym? — Wiem. Kacper nie robił z tego tajemnicy. — Ładna ta dziewczyna, tylko trochę flądrowata. — Coś ty, Gena! To ostatnia rzecz, którą można o Tinie powiedzieć. — Ale te czarne patły wiecznie nosiła takie poczochrane. — Patły! — parsknęłam rozzłoszczona. — Ona ma przecież piękne włosy. — Oczy maluje. — Czasami. — Widziałam ją kiedyś na dyskotece. Twój chłopak grał tam na trąbie, a ona siedziała obok i przewracała gałami. — Gena, czy ty jej się chociaż przyjrzałaś? Tina ma bardzo ładne oczy. Co ty właściwie robiłaś w tej dyskotece? — Bałam się, że moje dzieciaki okropnie tam rozrabiają, muszę ich ciągle pilnować. Ty to puszczasz Kacpra z dziewczyną i jeszcze pozwalasz mu grać na tej całej trąbie, podziwiam ciebie. — To jest saksofon. — Możliwe, dla mnie wszystko, w co trzeba dąć, jest trąbą. Wiesz, co ona miała na głowie, ta Kacpra dziewczyna? — Nie wiem. — Wianek. Z białych kwiatów. Wyobraziłam sobie, jak pięknie musiała wyglądać Tina w wianku z białych kwiatów, siedząc na podłodze obok stojącego Kacpra. I pomyślałam, że on, błądząc palcami po przyciskach saksofonu, grał tylko dla niej. — Co w tym złego, że miała wianek? — Wyglądała jak głupia. Naprawdę nie masz tu żadnego przyzwoitego kubka? — Nie mam. Nalałam do filiżanek smolistej esencji i uzupełniłam ją wrzątkiem. — Jeżeli w mojej oberwie się uszko, nie miej do mnie pretensji, bo uprzedziłam, więc nie odpowiadam za to. Wracając do tej flądry... — Ona nie jest żadną flądrą, Gena! — zawołałam. Spojrzała na mnie ze zdumieniem. 8
— To ty ją lubisz? Czekała na odpowiedź. Bardzo długo. Pomyślałam, że herbata o tej porze dnia powinna być dla nas obu przyjemnością, a tu nagle nie jest, więc zapytałam: — Co z twoją nogą, Gena? Miałaś wypadek? Rozjaśniła się. Miała! Dwa lata temu spadła ze schodów i ciągle jeszcze coś się dzieje z jej stawem biodrowym. Opowiadała mi o tym ze szczegółami i z wielką przyjemnością. Największym jej zmartwieniem było to, że nie będzie mogła nosić pantofli na wysokich obcasach. — Nie masz pojęcia, co ja przeżyłam, jak leżałam w szpitalu! Ciągle myślałam o swoich siedemnastu parach pantofli na szpilkach, których nigdy nie będę mogła włożyć, zupełnie jakbym nie miała większego zmartwienia? taka głupia byłam, chyba po tej narkozie, bo niby skąd? Zauważyła moje słowniki, które przed jej przyjściem ustawiłam na półce. — A ty, co? Czytasz takie grube księgi? Zaśmiecasz sobie głowę romansami? — To są słowniki, Gena. Przymrużyła oczy, przechyliła się i spojrzała uważniej. — Rzeczywiście! Francuskie, tak? Ja po francusku umiem tylko bonżur mesje, orewuar i mersi, a do tego często mylę orewuar z rezerwuar! — zachichotała. — W szkole uczyłam się angielskiego, ale nic nie pamiętam, nigdy nie miałam mocnej głowy, poprawiło się z nią trochę, jak spadłam ze schodów, chyba te moje klepki lepiej się wtedy poukładały... Śmiała się i trzepotała rękoma, żeby mi jak najdokładniej opisać wszystko, co działo się z jej klepkami w chwili, kiedy spadała ze schodów. Jej ufarbowana na mahoniowy kolor krótko przycięta czupryna trzęsła się jak zmiotka do zbierania kurzu. Znowu obydwie śmiałyśmy się głośno, i nagle zrobiło się zabawnie i miło, jak gdyby nigdy nic. Dopiero kiedy Gena wychodziła, przytuliła policzek do mojego policzka i powiedziała: — Nie gniewaj się, Mada, gdybym wiedziała, że lubisz dziewczynę Kacpra, nie powiedziałabym o niej złego słowa. Zmroziło mnie. Przyjechałam do Osady pierwsza, bo Kacper zaraz po końcu roku szkolnego dostał pracę w „Remie”. Przez dwa tygodnie zastępował swojego kolegę, który zaraził się od młodszej siostry świnką i nie mógł zgłosić się w dawno umówionym terminie. Kacper chętnie zgodził się że go zastąpi, bo w końcu chciał kupić sobie ten rower górski, na który już od wieków mozolnie odkładał pieniądze. W „Remie” uzupełniał towary na półkach. Przewoził z magazynu do sklepu kartony z sokami owocowymi, puszki z napojami, cukier, kasze, mąki, wszystko. Widziałam go kiedyś, specjalnie poszłam do „Remy”, go zobaczyć. Stanęłam w kolejce po wózek, chociaż prawdę mówiąc, niewiele miałam do kupienia. Zobaczyłam, że Kacper właśnie ustawia słoiki z daniami dla niemowląt. Nie wiem, dlaczego nie podeszłam do niego, dlaczego nagle zrobiło mi 9
się głupio, że go podglądam. Mój syn, saksofonista z upodobania, a przyszły architekt z wyboru, radził sobie wspaniale ze słoikami dla niemowląt. Ustawiał je równo, żeby zwartym rzędem uśmiechały się do kupujących jednakowe buzie z etykietek. Pomyślałam, że gdybym była na miejscu Kacpra, uciekałabym z krzykiem na widok każdego dziecinnego wózka, w obawie, że zamiast niemowlęcia leży w nim słoik z daniem warzywnym, patrzyłam na niego z daleka i nie wiem już po raz który w naszym życiu uderzyło mnie zdumiewające podobieństwo Kacpra do Dawida, mogłoby się zdawać, że to Dawid stoi przy półkach w „Remie”, nie Kacper. Taki Dawid, jaki mnie zauroczył. Kacper zarobił dostatecznie dużo. Kupił rower górski i przyjechał do Osady w dwa tygodnie po mnie. Przyjechał po raz pierwszy, nieskora byłam do spędzania tu wakacji i dopiero tego roku zdecydowałam, że nadszedł czas, żeby zwiedzić stare kąty. Kacper zapalił do tego pomysłu i właśnie dlatego któregoś dnia wyszłam na pociąg żeby go spotkać. Wytaszczył się z wagonu, śmiesznie obładowany plecakiem, saksofonem i rowerem górskim. Przywitaliśmy się z oszczędną serdecznością, bo ja wyrosłam już z konieczności entuzjastycznych powitań, a Kacper jeszcze do nich nie dorósł. Potem on zajął się swoim bagażem. Zakomunikował mi krótko, że Tofi doskonale czuje u Ali i że nie musimy się o niego martwić. Wyszliśmy prze budynek dworca, Kacper rozejrzał się. — Więc to jest ta twoja Osada. Myślałem, że jest mniejsza. — Kiedy przyjechałam tu pierwszy raz, Osada była małą dziurą. — Lubiłaś ją. — Tak. — A potem ci przeszło. — Tak. Kacper jedną ręką prowadził rower, w drugiej trzymał saksofon brezentowy plecak wisiał mu na ramieniu, rozglądał się. — Czy w tym twoim hotelu wszystkie pokoje są zajęte? — Wszystkie. Dlaczego pytasz? — A tak pytam. Kacprowi podobało się „Pod Kołatką”. Przeznaczyłam dla niego tapczan stojący we wnęce, oddzielony od reszty pokoju prostym wiklinowym parawanem. — Pewnie mi tu łeb ukręcą, jak zacznę grać. — Pewnie tak. — Będę musiał gdzieś chodzić, a tak w ogóle to myślałem, że dam radę tutaj zarobić. Mógłbym grać w jakiejś knajpie. — Kacper! — No co, mamo? Wzruszyłam ramionami. — Tu nie ma żadnych knajp, tu są same przyzwoite lokale. 10
— Tym lepiej. — Już kupiłeś rower, teraz powinieneś mieć wakacje, trzeba, żebyś złapał formę przed maturą. — Jestem w formie. A zresztą dni będę miał wolne, dopiero wieczorami... — Kacper! — przerwałam mu. Nie odezwał się, tylko spojrzał na mnie. Wiedziałam, że wieczorami będzie grał. Po sezonie wieczorne ulice Osady bywają puste. Boję się chodzić na samotne spacery, a jednak chodzę i to są chwile, kiedy szczególnie brakuje mi Tofiego. Przy nim nie lękałabym się iść i ciemną nocą, bez mego boję się nawet własnego cienia, kiedy w świetle latarni nagle ukazuje się obok mnie, jakby nie zapowiedziany przez prawa natury. Tego wieczoru w recepcji mojego hoteliku siedziała pani Rozalia. Usadowiona na wygodnej kanapce oglądała telewizję, jednocześnie robiąc szydełkiem kordonkową serwetę. Zawsze zdumiewa mnie tego rodzaju podzielność uwagi, podobnie jak kota pani Rozalii. Wpatrując się w kłębek podskakujący w małym koszyku, z zadziwieniem wsłuchiwał się w jej miarowe: „nie wolno, nie wolno, nie wolno”, które przygotowaną zabawę zatrzymywało mu w powietrzu. Jakim cudem mogła oglądać serial, robić serwetę i widzieć łapę, tego nie mogliśmy pojąć ani kot, ani ja. Zauważyła również i mnie. — Ciemno już, pani Madziu. Na całym świecie tylko Rozalia mówiła do mnie „Madziu”. W domu nawet mój komputer nie przyjmował do wiadomości tego zdrobnienia, natychmiast sygnalizując błąd. Pani Rozalii wybaczałam, bo ona pamiętała mnie jeszcze z tego lata, kiedy jako dziesięcioletnia dziewczynka przyjechałam do Osady z mamą i Alą na nasze pierwsze tutaj wakacje. Potem rok po roku przybywało mi wzrostu, pani Rozalią zmarszczek i tylko to zdrobnienie „Madzia”, którego używała, pozostało niezmienione. — Idę po poziomki. — Po poziomki? Do lasu? — Idę po poziomki do warzywniaka, Kasia leśniczego miała mi uzbierać i obiecała, że tam je zostawi. Kot wykorzystał chwilę zaskoczenia pani Rozalii i zaczął staranniej owijać się kordonkiem. — A co ona tam uzbiera taką jesienią! — Nie potrzebuję dużo, tyle co na maseczkę. — To znaczy na twarz? — I na szyję. Pani też chętnie zrobię. — Ja tam jeszcze nie zwariowałam, za przeproszeniem pani Madzi — obruszyła się. — Tego nauczyła mnie moja mama, zawsze jak przyjeżdżałyśmy do Osady, robiła sobie maseczkę z poziomek. — A w to akurat nie uwierzę. 11
— A to akurat jest prawdą, pani Rozalio. — No, skoro tak... — zrezygnowała. W warzywniaku było parę osób, więc stanęłam w kolejce, ale wypatrzyła mnie młoda dziewczyna, która z mozołem przesuwała worek z ziemniakami. — O! To chyba dla pani Kasia zostawiła u nas poziomki. Zaraz przyniosę, tylko się z tym uszarpię do końca. Przez wystawowe okno warzywniaka zobaczyłam, że rozbłysło światło w przeszklonym pawilonie po drugiej stronie ulicy. Czekając, patrzyłam na sylwetki paru mężczyzn, którzy przesuwając drabiny, zdejmowali zawieszone pod sufitem kolorowe lampiony. Po sezonie przy wejściu wygaszano niebieski neon z napisem DYSKOTEKA, na całą zimę chowano lampiony i tylko od czasu do czasu pawilon ożywał przypadkowymi imprezami, o których wszyscy mówili tu „tańce”. Wiedziałam o tym od Geny, która będąc u mnie, narzekała, że jej dzieciaki chciałyby tylko chodzić na tańce, zamiast uczyć się porządnie i przykładnie siedzieć w domu z rodzicami, tak jak ona siedziała, kiedy była w ich wieku. Nie wiem dlaczego w mojej pamięci zostało, że gosposia, u której mama wynajmowała dla nas pokoje, zawsze mówiła o Genie „ta latawica”. W tej właśnie DYSKOTECE zatrudnił się Kacper, kiedy przyjechał Osady. W sezonie pod ścianami pawilonu ustawiano ciasno, jeden przy drugim, okrągłe stoliki otoczone pomalowanymi na biało metalowymi krzesłami. W głębi sali było miejsce dla zespołów, które zatrzymywały się tu w swoich letnich trasach, dla kabarecików i piosenkarzy może nie zawsze najlepszych, ale w końcu właśnie dzięki nim DYSKOTEKA najczęściej była pełna. Zespół, do którego dołączył Kacper, nie miał zbyt wielkiego powodzenia, bo muzyka, którą wygrywali, bardziej nadawała się do słuchania niż do tańca. Bywało tak, zwłaszcza pod koniec sezonu, że kiedy zaczynali grać, przy stolikach cichły rozmowy. Trzymając w ręku blaszany kubek wyłożony liściem chrzanu, pełen dużych, czerwonych poziomek, wyszłam z warzywniaka i jeszcze chwilę spoglądałam przez okna w głąb pawilonu. Widziałam pusty podest, na którym jeszcze tak niedawno stawał grający Kacper, — dwa stopnie, miejsce Tiny. Tiny siedzącej tam w wydrwionym przez Genę wianku z białych kwiatów. Pamiętam dzień, w którym ją poznałam. A był to dzień upalny, niebo aż mdlało od wysokiego błękitu zwarzonego gorącem. Wracałam do hotelu „Pod Kołatką”, popijają wodę mineralną, którą w małej butelce zawsze nosiłam ze sobą. Kacper wyszedł przed śniadaniem, kiedy jeszcze spałam, nie słyszałam ani szumu wody w łazience, ani skrzypnięcia drzwi. — Kacper! — zawołałam, wchodząc do małego korytarzyka w naszym hotelowym mieszkanku. Nie było go. W łazience, wyjmując z torby jeszcze mokry po kąpieli ręcznik, poczułam dziwny, obcy zapach. Przytuliłam twarz do wilgom tkaniny i wciągnęłam głęboko powietrze, jednak to nie ręcznik tak pachniał. Rozejrzałam się, na półce obok naszych 12
kosmetyków od razu zobaczyłam obcą, brązową buteleczkę z napisem PACZULA. Weszłam do pokoju, ale przystanęłam tuż za progiem, bo przez szeroko otwarte drzwi balkonowe ze zdumieniem dostrzegłam rozwieszone obok moich bluzek dziewczyńskie bikini: czerwony w białe kropki stanik, jakieś nieduże majteczki, jedno i drugie przymocowane do linki suszarki plastykowymi szczypczykami. W rogu balkonu oparty o balustradę stał czyjś namiot w zielonym pokrowcu, a obok niego rozsznurowany niewielki plecak, z którego wysypywały się w radosnym bałagan kolorowe dziewczyńskie ciuszki. Żałowałam, że jeszcze jakiś czas nie posiedziałam nad jeziorem Może gdybym wróciła za godzinę, za dwie, stałby się cud. Niewidzialny ktoś zdjąłby z balkonu kolorowe bikini, zabrał plecak, namiot, a zostałabym nieświadoma niczego. Może jedynie zapach paczuli zdziwił mnie trochę, co to tak pachnie, pomyślałabym. Uciec, zwyczajnie muszę stąd uciec. Kacper jest dorosły, niech robi, co chce, tylko niech mnie nie wciąga w żadne swoje amory. Tak pomyślałam: w żadne swoje amory. I to była niechętna myśl, pełna złości. Wsunęłam do kieszeni spodni portmonetkę, postanowiłam pójść na kawę, na ciastko, na herbatę, na colę, na byle co, żeby tylko nie patrzeć dłużej na balkon, nie wciągać w płuca zapachu paczuli. Byłam gotowa do wyjścia, kiedy otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Kacper. Kacper pierwszy, dopiero za sobą ciągnął tę śliczną dziewczynę, prawie dziecko, szczupłe stworzenie o niebieskich oczach wielkich na pół twarzy i smoliście czarnych włosach. — Cześć, mamo — powiedział. A ona milczała. Patrzyła na mnie, ale bez obawy, bez zakłopotania, raczej z ciekawością. — Cześć. Ciągle milczała. Tylko po jej buzi przesunął się uśmiech, szedł od oczu do kącików ust. I tam zniknął. Kacper pociągnął ją za rękę, stała teraz przed nim, niewysoka, w białych sandałach i krótkiej spódnicy z wiotkiego, cienkiego materiału, czarnej w kolorowy, drobny rzucik, chyba hinduskiej. Bawełniana obcisła bluzka na wąskich ramiączkach biła w oczy jadowitą czerwienią. — Mamo — powiedział Kacper. — To jest Tina. — Ach, tak? Właśnie to ironiczne pytanie w moim głosie wyraziło całą niechęć, którą wtedy do niej czułam, za co, za co? Za to skąpe bikini na moim balkonie, za radosny bałagan wysypujący się z plecaka, za namiot, który zapewne miał być jej domem w Osadzie? Za co, za co? Za opiekuńczy ruch, którym Kacper objął teraz Tinę, czy może za jej uśmiech, bo on zjawił się znowu, szedł z powrotem od ust aż do oczu. I tam został, drwiący. Niedobra była ta chwila, niedobra dla nas wszystkich. Oto ja mama rozgniatała poziomki widelcem. Niczego do nich nie dodawała, prosto z porcelanowej miseczki brała 13
świeżą różową i opuszkami palców wklepywała ją w skórę twarzy i dekoltu. Włosy przytrzymywała szeroką opaską, żeby nie spadały jej na czoło i policzki. Później lubiła ułożyć się wygodnie na leżaku ustawiony, w cienistym kącie naszej werandy. Nie znosiła, jeżeli Alka albo ja zawracałyśmy jej wtedy głowę. Zwykle nie miała czasu na to, żeby zadbać o swój wygląd, więc w Osadzie starała się chociaż trochę „zatrzymać lata”, tak mówiła o swoich zabiegach. Moja mama nie była taka ładna jak mama Marcina, może dlatego, że nie ratowała się żadną szczególną elegancją, na którą nigdy nie było ją stać. Stać ją było jedynie na maseczkę z poziomek, myślałam z nostalgiczną czułością i rozgniatałam na talerzyku czerwone pachnące owoce, nie tyle z rzeczywistej potrzeby zrobienia maseczki, a bardziej dlatego; żeby odbyć w sobie to ciche requiem dla mamy. Drgnęłam, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi, ale nie, nie! To była tylko siostrzenica pani Rozalii, która u niej mieszkała. — W recepcji jest telefon do pani, ciocia prosi, żeby pani zeszła. Telefon? Nie sądzę, żeby to można było załatwić przez telefon. Raczej Kacper ma do mnie jakąś pilną sprawę. — Dziękuję, Wandziu, już schodzę. Zbiegałam po schodach pchana przez niedorzeczne: „a może? a może? a może?” Gubiąc po drodze myśli i zdrowy rozsądek, dopadłam leżącej przy aparacie słuchawki. To był Kacper. — Co u ciebie, mamo? — Nic. W porządku. A u ciebie? — Też w porządku. — To dlaczego dzwonisz? Nie odpowiedział. — Dlaczego dzwonisz, Kacper? — Czy koniecznie muszę dzwonić po coś? Dzwonię, bo dzwonię. Dzwonię, żeby się dowiedzieć, jak się czujesz, co robisz, jak ci leci. — Oczywiście, tak mi się głupio powiedziało, cieszę się, że dzwonisz. Nie leci zbyt dobrze, jeżeli masz na myśli tłumaczenie, nie chce mi się. Obijam się. Czuję się nieźle, jak Wandzia po mnie przyszła, właśnie rozgniatałam poziomki na maseczkę. — Na maseczkę? — Tak, na twarz. Maseczkę na twarz. — Mamo, co z tobą? — Nic. A z tobą? — Siedzę w książkach. — Jadasz obiady u cioci Ali? — Jadam. 14
— Smakują ci? — Smakują. — A Tofi? — W porządku. Tofi w porządku. — To co nie w porządku? — Wszystko w porządku. — No bo mówisz, że Tofi w porządku, w takim razie, co nie jest porządku? — Pytałaś o Tofiego. Boże, mamo, jak my rozmawiamy! Jesteś czymś zdenerwowana? — Nie, nie jestem. Cieszę się, że dzwonisz, Kacper, naprawdę, tylko u mnie nic się nie dzieje. — U mnie też nic, chciałbym, żebyś już wróciła. Tofi za tobą tęskni. — Tofi. A ty? — Ja też. — Bardzo to miłe z waszej strony. Wrócę, nie martw się, znowu będziesz mnie miał wyżej uszu. — Nigdy nie mam ciebie wyżej uszu, mamo. — Czasami masz. — Nie mów tak. — Czasami masz. — Nie wracaj do tego. — Dobrze, Kacper, nie będę wracała, przepraszam. — To ja ciebie przepraszam. Dużo o tym myślałem i przepraszam. Właściwie dlatego dzwonię. — Dziękuję. Ja ciebie też przepraszam. — W porządku, mamo. — Tak, Kacper, w porządku. — Tylko nie płacz. — Nie płaczę. — Przecież słyszę. Mamo, nie płacz! — Dobrze. Będziemy już kończyć, tak? — Tak, mamo, przytulam ciebie. — Ja ciebie też przytulam. — Poklepać Tofiego? — Poklepać. — To ja klepię, słyszysz? Klepię go. — Słyszę. — To cześć. 15
— Cześć, Kacper. Odłożyłam słuchawkę, biedny Kacper, pomyślałam z rozpaczą, on ciągle jeszcze o niczym nie wie. Wróciłam do pokoju, usiadłam przy stole i przysunęłam do siebie talerzyk z nie do końca rozgniecionymi poziomkami, ale tylko lekko przesuwałam widelcem po ich nierównej różowej powierzchni. Ile ja się przez niego napłakałam, przez Marcina. Cały początek naszej miłości i cały jej koniec tonął w moich łzach. Aż do chwili, kiedy pojawił się Dawid i wreszcie przygarnął mnie do siebie, a ja nie broniłam się wcale, umęczona nie tylko tym, co w Marcinie było trudne, ale i tym, co w nim było dobre i co chciał mi dać, ale zawsze w ten swój dziwnie pokrętny sposób, który często nie pozwalał mi odróżnić prawdy od kłamstwa i w końcu sprawił, że już nie mogłam uwolnić się od uczucia ciągłej niepewności i zagrożenia. Ja też nie byłam bez winy, bo przecież stałam się zazdrosna o każdą dziewczynę, na którą Marcin przelotnie nawet spojrzał, wiecznie obrażona, wiecznie oczekująca potwierdzenia, że to ja jestem dla niego esencją świata. Nawet jeżeli myślę o kosmosie, powiedział mi kiedyś z rzadkim u niego zniecierpliwieniem, ale jednak ze zniecierpliwieniem, ty natychmiast chcesz być w nim najważniejszą galaktyką. A tak, właśnie tego chciałam. Już nie byłam dumną, nieprzystępną dziewczyną z Osady ani rozumiejącą i czułą, z najbardziej romantycznych dni naszej miłości. Czy to w ogóle miłość była między nami, czy magiczna mieszanka młodości i fascynacji nowym odczuwaniem, nie wiem do dziś. Ale właśnie tego domagałam się: żeby Marcin cały swój świat wypełnił mną, i tylko mną. Odchodziłam od niego wolno i z rozpaczą. Trzymał mnie, ale w końcu uciekłam mu. Może gdyby nie Dawid, los inaczej rozdałby nasze karty. Poznaliśmy się w sklepie muzycznym, gdzie przeglądałam nowe nagrania, a on szukał nut. Spojrzałam w jego stronę zupełnie przypadkowo, ale w chwili, kiedy i Dawid patrzył na mnie. Uśmiechnął się przyjaźnie, zupełnie tak, jakbyśmy już od lat jednocześnie zaglądali do tego sklepu. — Halo! — powiedział. — Czego szukasz? — Tak tylko przeglądam. Zbliżył się i spojrzał na półki, przed którymi stałam. — Szukasz Stonesów, zgadłem? — Może! — roześmiałam się, bo zgadł. — Ja grzebię w nutach, chciałbym znaleźć coś na saksofon solo, ale coś ekstra. — Grasz na saksofonie? — Próbuję. Już wtedy był popularny wśród młodych saksofonistów, ale nie chodziłam na koncerty, nie znałam go, chociaż, kiedy przedstawił się nazwisko nie brzmiało mi obco. — Czy pójdziesz ze mną na kawę, dobra wróżko? — Dlaczego „dobra wróżko”? 16
— Bo jesteś dobrą wróżką, nie wiedziałaś o tym? — Nie wiedziałam. — Teraz już wiesz. Był wysoki i szczupły, ale miał szerokie ramiona. Kiedy wychodziliśmy ze sklepu muzycznego, nie wiedziałam, że na długo znajdę w nich spokój i ukojenie. Marcin chodził osowiały, ponieważ szybko wytropił we mnie Dawida. Początkowo nie wiedział, kim jest i czy naprawdę mu zagraża. W końcu zapytał mnie o to. — Powiedz, przecież chyba lepiej, żebym wiedział, bo w ten sposób tylko nas męczysz. Patrzył na mnie ze smutkiem, nie mogłam tego znieść, ale sama jeszcze niczego nie byłam pewna. — Wydaje ci się — skłamałam, nie wiedząc, czy to rzeczywiście jest kłamstwo. — Więc o co chodzi? — O nic nie chodzi. Dni mijały i ciągle „o nic nie chodziło”, tyle tylko, że miałam coraz mniej czasu dla Marcina. To nasz przyjaciel Olo wypatrzył mnie i Dawida. Szedł do mojej siostry Alki i widział, jak żegnałam z Dawidem przed domem. Nie zauważyłam go, dogonił mnie na schodami. — Czekaj! — zawołał. Zatrzymałam się na półpiętrze. Olo stanął na wprost mnie, patrz mi w oczy i milczał. — Kto to był? — zapytał wreszcie. — Znajomy. — Z każdym znajomym całujesz się w ten sposób na do widzenia — Z każdym — odpowiedziałam wściekła. — Gratuluję znajomym. Później już bez słowa wchodziliśmy na górę, ja pierwsza, za mną Olo, wiedziałam, że swoim milczeniem potępia mnie, ale jego potępienie obudziło nagle mój gwałtowny sprzeciw: „a właśnie, że...”, myślałam, chociaż dalszy ciąg tego „a właśnie, że...” ciągle był dla mnie nieokreślony: „a właśnie, że co...?” Kiedyś lubiłam zimowe, wczesne zmierzchy, mróz, wiatr, nasze spacery z Marcinem, wspólne zadbania o siebie i to uczucie wielkiej wygranej, które mnie ogarniało, kiedy mnie przytulał. Umiałam nie pamiętać o całej jego rozwichrzonej przeszłości. Darowane, zapomniane, powtarzałam za moją babcią Emilią, która włożyła tyle wysiłku w to, żebyśmy w końcu znaleźli drogę do siebie. Tego roku, kiedy na tej drodze stanął Dawid, zimowe zmierzchy przestały być dla mnie tym, czym były jeszcze tak niedawno. Moja przyjaciółka Miśka, która dla swojego chłopaka gotowa była bez wahania pójść w najbardziej niewiadomą ciemność, mówiła, słuchając moich zwierzeń: „No tak, 17
Mada, było, minęło”. Darowane, zapomniane. Było, minęło. Może nie musiało minąć, ale tak się właśnie zdarzyło. Powiedziałam o tym Marcinowi w autobusie. I tym razem to nie był zimowy zmierzch, tylko poranek. Oszronione szyby dzieliły nas od świata białą zasłoną, na której rysik mrozu wykreślił strzeliste liście. Siedzieliśmy obok siebie w prawie pustym autobusie, objęta ramieniem Marcina, wsunęłam dłonie w luźne rękawy płaszcza i wyciągnęłam przed siebie wyprostowane nogi, byłam sztywna, jakbym została zmrożona porannym chłodem. Marcin przytulił mnie mocniej, może chciał przełamać mój opór, sprzeciw, moją gwałtowną chęć odrzucenia jego ramienia, którą musiał wyczuć. — Jesteś jak ptak — powiedział. — Jesteś jak ptak, który chce się wyrwać na wolność. — Więc pozwól mi. Nie patrzyłam na niego. Nie chciałam widzieć twarzy Marcina, wciąż była mi bliska, chociaż chyba już go nie kochałam. Ciągle obejmował mnie, a może nawet jeszcze mocniej przytulał do siebie w chwili, kiedy usłyszałam jego szept. — Nie mogę uwierzyć. — Uwierz — poprosiłam cicho. To do Dawida podobny jest Kacper i po nim ma słuch absolutny. Nie było już czerwonego bikini w białe kropki ani zielonego ja szczaw namiotu, ani tego plecaka śmiejącego się kolorowymi dziewczyńskimi łaszkami. Została w łazience zapomniana buteleczka z napisem PACZULA i duszny tej paczuli zapach w powietrzu. Nie było też koca, który zwykle leżał złożony na tapczanie Kacpra. Natychmiast ogarnęła mnie złość, bo przecież nikt inny, tylko właśnie ja będę musiała komuś tłumaczyć, gdzie się podział i dlaczego, skoro nie wolno było z hotelu „Pod Kołatką” wynosić na zewnątrz żadnych tutejszych rzeczy, co czarno na białym jest zastrzeżone w informacji, którą przecież z całą pewnością Kacper czytał, bo wisiała na drzwiami w korytarzu. Usiadłam na balkonie i myślałam, a z moich myśli zginęły wszystkie kropki i przecinki, zostały w nich tylko zaprawione złością wykrzykniki. Kacper wrócił po godzinie i usiadł w progu drzwi balkonowych, a ja czytałam gazetę, a raczej udawałam, że ją czytam, bo tylko przewracałam strony i oglądałam litery. Wreszcie Kacper odezwał się: — Mamo, gdzie ja mogę załatwić dla Tiny obiady? — Jakie obiady? — Potarł ręką czoło, raz, drugi, trzeci. Przeczuł, że kłopot wisi w powietrzu. — Zwyczajne obiady, chyba nie masz nic przeciwko temu, żeby Tina jadała z nami? Pytanie zamiast odpowiedzi: — Gdzie jest koc z twojego tapczana? — W namiocie. Tina zapomniała wziąć swojego ze sobą. 18
— Jak chcesz to rozwiązać? Będziemy mieli przykrości. — Już to rozwiązałem, nie będziemy mieli żadnych przykrości. Wiedzą i zgodzili się. — Dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że spodziewasz się tu kogoś? Tak się nie robi, Kacper. Odrzuciłam płachtę gazety. — Nie spodziewałem się Tiny. Zadzwoniłem do niej wczoraj wieczorem i dopiero wtedy powiedziała mi, że jedzie. Rano poszedłem na dworzec, żeby jej pomóc. — Zaraz po przyjeździe pytałeś, czy w naszym hotelu są wolne pokoje. — Tak, pytałem. — Kogo miałeś na myśli? Kogo chciałeś tu urządzić? — Tinę. Myślałem, że mógłbym jej coś takiego zaproponować, ale nie wiedziałem, że ona sama wpadnie na ten pomysł, i że weźmie namiot, nie spodziewałem jej się tutaj, mamo. — Wiedziałeś o tym od wczoraj. — Tak. — A więc mogłeś mnie uprzedzić. — Mogłem. — Dlaczego tego nie zrobiłeś? — Nie wiem. Mamo, czy ciebie doprawdy nie męczy to dzielenie włosa na czworo? — Przyjechałam tu, Kacper, żeby mieć święty spokój, a ty ściągasz mi na głowę jakąś obcą dziewczynę. — Nie ściągam ci nikogo na głowę. Rozbiła się na polu namiotowym. Na plażę będziemy chodzić dalej, nie przy molo. Kacper podniósł się i oparł o poręcz balkonu. — Jeżeli nie odpowiada ci jadanie z nami obiadów, możemy przychodzić później — powiedział. — Z kim ty tu jesteś, Kacper? Ze mną czy z nią? Kopnęłam stopą płachtę gazety, zaszeleściła nieprzyjemnie. Kacper obejrzał się. Zanim odpowiedział, przez chwilę patrzył na mnie ze zdumieniem. — Jestem z tobą, mamo, a Tina do nas przyjechała. Podziwiałam jego spokój, ja byłam roztrzęsiona, zapach paczuli aż tu unosił się w powietrzu, nie mogłam go znieść, ale nagle zrozumiałam, że muszę. — Sama załatwię obiad dla niej. — Dziękuję, mamo. Przechodząc do pokoju, Kacper wsunął mi rękę we włosy i potrząsnął nimi. — Będzie ci się podobała, zobaczysz. — Nie zawsze podobają nam się te same filmy — powiedziałam, uchylając głowę. 19
Roześmiał się, a ja pomyślałam, że wygrał ze mną pierwszą rundę. Myliłam się, bo wygrała ją Tina. To było zrozumiałe, że kiedy szłam do pani Franciszki, która prowadziła w Osadzie małą jadłodajnię pod skromną nazwą „Obiady domowe”, przypomniała mi się mama Marcina. Teraz ja byłam dla Tiny mamą Kacpra, czy mi się to podobało, czy też nie, więc szukałam dla siebie analogii. W pierwszym okresie naszej znajomości zachowanie mamy Marcina wydawało mi się nie do pojęcia, myślałam nawet, że ona bardzo mnie nie lubi, ale nie wiedziałam wtedy, nie przypuszczałam nawet, że to nie o Marcina wiecznie się bała, tylko o mnie. Później polubiłam ją i ona też zawsze była dla mnie miła. Pamiętam, jak bardzo Marcinowi zależało na tym, żebyśmy doceniły siebie nawzajem, i rzeczywiście tak się stało. No tak, ale ja nie zjawiłam się w domu matki Marcina, zupełnie obca i nie zapowiadana, nie powiesiłam mokrego bikini na jej suszarce i nie wytrząsnęłam z plecaka swoich rzeczy na jej balkonie. I nigdy, naprawdę nigdy nie patrzyłam na nią drwiąco. Koniec. Doprawdy, nie mogłam porównywać siebie sprzed lat z Tiną, która nagle pojawiła się w Osadzie, i to, jak się okazuje, nawet nie zaproszona przez Kacpra. Mniejsza z tym, że może jedynie dlatego nie zaproszona, że nie zdążył tego zrobić. Zdrowy rozsądek mówił mi, że nie jestem upoważniona do humorzastego wydawania ludziom wiz na pobyt w Osadzie i decydowania, kto może tu przyjeżdżać, a kto nie. Nie słuchałam głosu zdrowego rozsądku, słuchałam własnego głosu, który mówił mi, że oto pojawiła się tu agresywna, źle wychowana dziewczyna, która może zawrócić w głowie Kacprowi. Kiedy to ja ostatni raz widziałam Marcinową mamę? Bardzo dawno, ale pamiętam. Była wiosna, szłam do parku szalonego świeżą zielenią i słońcem, po małym stawiku pływały uradowane dzikie kaczki, które wcale nie były dzikie, tylko swojskie i przyjacielskie. Przed sobą pchałam wózek z Kacprem. Był taki miły, ciepły dzień, Kacper bawił się swoimi gołymi stopami, ze zdumieniem oglądając rzędy małych, różowych paluszków. Zobaczyłam ją z daleka. Szła wolno, w rozpiętym jasnym płaszczu, zsuniętym trochę z ramion, głowę miała uniesioną, bo najwyraźniej patrzyła na gałęzie drzew zasnute bladą zielenią. Miałam ochotę łagodnie, jakby od niechcenia skręcić w najbliższą alejkę i zejść z drogi. Nagle ona spojrzała i już nie mogłam, bo dostrzegłam zaskoczenie na jej twarzy, zobaczyła mnie. Zbliżałyśmy się więc do siebie, nie miałam pojęcia, co ona czuje, ale wiedziałam, że z pewnością nadchodzi trudna chwila. Zdobyłam się na uśmiech, kiedy nagle przystanęła zaledwie o parę kroków ode mnie. Może w ten sposób dała mi szansę ominięcia jej i może liczyła na to, że ją ominę. Przystanęłam, skinęła głową w odpowiedzi na moje ciche powitanie, podeszła i zajrzała do wózka. Kacper znieruchomiał i trzymając w rączkach swoje stopy, wpatrywał się w nią, 20
a później w uśmiechu pokazał dwa białe zęby. — Chłopczyk? — zapytała. — Tak, Kacper. Pochyliła się nad wózkiem. — Witaj, Kacprze... — powiedziała miło. — Wspaniale wyglądasz. Wyprostowała się i spojrzała na mnie. — A ty? Pojemne pytanie, mogłam z nim zrobić, co tylko chciałam. Nie poradziłam sobie. — Dziękuję. — Jesteś szczęśliwa? — Tak, bardzo. Znowu spojrzała na Kacpra. — Pewnie, jak się ma takiego ślicznego synka. Kacper znowu pokazał dwa ząbki, roześmiała się. — Pogodny? — Tak. — A jak twoja mama? Siostra? — Mama mieszka z Alką, która wyszła za mąż. Za Ola, pani chyba znała Ola? — Coś sobie przypominam. A ty pracujesz? — Teraz nie, jestem po romanistyce. Od czasu do czasu robię jakieś tłumaczenia, ale w domu. — Marcin skończył medycynę i wyjechał. Ożenił się, może i ja niedługo będę babcią. A co robi twój mąż? — Jest muzykiem. Saksofonistą. Spojrzała zdziwiona, co mnie zresztą wcale nie zaskoczyło, bo często, kiedy mówiłam, że Dawid jest saksofonistą, ludzie patrzyli na mnie tak zdumieni, jakbym wyszła za mąż za szympansa. — Czy z tego daje się wyżyć? — zapytała niespokojnie. — Jeżeli się jest dobrym saksofonistą, tak, a Dawid jest bardzo dobrym saksofonistą. — Dawid! — powtórzyła. — Żona Marcina ma na imię Mariola. A więc złapała go, pomyślałam z przerażeniem i nagle poczułam się winna czemuś. — Ta Mariola? — wolałam się upewnić. Nie odpowiedziała, ale skinęła głową potakująco. Mój Boże, co też musiało się dziać z Marcinem, jeżeli w końcu związał się z dziewczyną, przez którą przeżył piekło. „Jakoś” to była życiowa filozofia Marioli, przypomniałam sobie. Widocznie „jakoś” sobie z tym poradzili. Tego dnia dłużej niż zwykle byłam z Kacprem w parku, woziłam go po alejkach, siedziałam na ławce przy stawie, życiowa filozofia Marioli nie była najgorsza, 21
bo „jakoś” uporałam się z tym cierpkim uczuciem, z którym po spotkaniu z mamą Marcina myślałam o sobie. Tina przyszła na obiad ubrana w króciutką bawełnianą sukienkę w kolorze słonecznika, obcisłą, bez ramiączek, która doprawdy nie wiem jakim cudem trzymała się nad jej małym biustem. Na głowie miała płaski słomkowy kapelusz z ogromnym rondem, oczy przysłonięte ciemnymi okularami w szerokiej białej oprawce. Sandałki zmieniła na pantofle z przeraźliwie wysokimi obcasami. Siedziałam już przy stoliku, kiedy oni weszli, i od razu zauważyłam niespokojne spojrzenie Kacpra, który najwyraźniej sprawdzał nerwowo, jakie wrażenie zrobiła Tina na pozostałych gościach pani Franciszki. Ja wolałam na nikogo nie patrzeć, wbiłam wzrok w buteleczkę maggi, która stała pośrodku naszego stolika. Tina nie usiadła, tylko słodko zapytała Kacpra, gdzie tu jest toaleta, i Kacper pokazał jej drzwi. Zostaliśmy sami. — Pewnie nie jesteś zachwycona — powiedział Kacper z rozbrajającą przenikliwością. — A nie jestem. — Tak myślałem, ale widzisz... ja sam jestem zaskoczony. Tina nigdy... Tina zawsze... ona, wiesz, zwykle... — Och, nie męcz się, Kacper. — Chyba myślała, mamo, że to jest jakiś ekskluzywny lokal. — Albo mydlany serial dla nastolatek. Nie mogłeś jej powiedzieć, że ludzie tu przybiegają prosto z plaży? — Nie chciałem jej peszyć. — Kacper, dobry chłopiec. — Mamo! — Daj spokój, rób sobie, co chcesz i z kim chcesz, jesteś dorosły, sam sobie wybierasz dziewczyny. — Tina nie jest moją dziewczyną. — To skąd ona się tu wzięła? Bocian ją przyniósł? — To znaczy, ona jest moją dziewczyną, ale tylko w pewnym sensie, chodzimy ze sobą zaledwie od paru dni. Tina wyszła z toalety, zatrzymała się przy lustrze wiszącym obok drzwi i zdjęła swój słomkowy kapelusz. Wysypały się spod niego lśniące jak czarny aksamit włosy. Potem sięgnęła po okulary, włożyła je do kapelusza, schyliła się i ściągnęła pantofle. Kapelusz z okularami położyła na półce pod lustrem, a pantofle wsunęła pod krzesło stojące przy drzwiach. Odwróciła się i wolno ruszyła w stronę naszego stolika, wszyscy znowu patrzyli na nią, bo szła przez salę tanecznym krokiem, bosa, z tą delikatną trójkątną buzią o olbrzymich niebieskich oczach, teraz uderzająco ładna. Oderwałam wzrok od butelki 22
z przyprawą maggi i patrząc na nieduże, wypukłe usta Tiny, myślałam o tym, że Kacper je całował. A potem wszystko zaczęło się toczyć inaczej, niż toczyć się powinno, w każdym razie w moim, może zbyt konserwatywnym przekonaniu, chociaż Bóg mi świadkiem, że zawsze pozwalałam Kacprowi na wiele, ale nawet nie o to chodzi, tylko o chwiejną równowagę, którą cechowało się to ich „chodzenie ze sobą”. Właściwie to bardziej Tina chodziła z Kacprem niż on z nią. Nie chciałabym użyć słowa, że ona się za nim uganiała, bo ona się nie uganiała, była raczej małą, sprytną prowokatorką i Kacper jej ulegał. Była prowokatorką pełną wdzięku, co przy jej urodzie sprawiało, że chwilami mogła się wydawać wprost urzekająca. Przez jakiś czas Kacper trzymał się dzielnie i spokojnie dawał się adorować Tinie uwodzicielce, tak jakby uważał za normalne jej kocie przymilania, spojrzenia spod rzęs, którymi może chciała przypominać mu o minionych między nimi chwilach, a może obiecywała więcej. Później zaczęła dbać o niego: każdy nadgryziony przez nią herbatnik wędrował potem do ust Kacpra, tak jak i każda truskawka odsunięta od jej zwilżonych sokiem warg. Wspólne picie z jednej szklanki wcale nie było dla Kacpra torturą, chociaż zawsze za torturę uważał, jeżeli ktoś przyłączał się do jego jedzenia. Tina grzebała mu w talerzu i swoim widelcem podawała smakowite kąski, mało tego, wyszukiwała te kąski również i we własnym daniu, jej widelec wędrował wtedy przez stół do ust Kacpra. Cierpiałam katusze, bo wydawało mi się, że Tina robi z Kacpra zupełnego idiotę, a on się na to pokornie godzi. Powinna dostać po łapach, myślałam, patrząc jak sos pomidorowy kapie na biały obrus pani Franciszki prosto z urodziwego kawałka gulaszu, który Tina znalazła dla Kacpra w swoim talerzu. Podczas tych wszystkich zabiegów omiatała mnie wzrokiem albo spoglądała w moją stronę z ukosa, niby niechcący, kiedy zaczęła mówić do Kacpra Kikuśku, pomyślałam o wyjeździe z Osady. I może tak by się stało, gdybym któregoś wieczoru nie zadzwoniła do Ali. — Słuchaj, ja wracam, jest tu z Kacprem dziewczyna, która gra mi na nerwach — powiedziałam zdecydowanie. — Jaka znowu dziewczyna? — zdziwiła się moja siostra. — Przecież on tu poznał taką jedną, bardzo miłą i chyba zaczął z nią chodzić. Byli u mnie na obiedzie. Nawet Olo uważa, że to słodka dziewuszka. — Słodka dziewuszka! Czy wyście powariowali. Alka? Może mówisz o jakiejś innej? — A jak ta twoja ma na imię? — zapytała nieoględnie. — Nie ma tu żadnej mojej! Jest jakaś podkasana dziewczyna Kacpra! — Podkasana dziewczyna Kacpra... — powtórzyła za mną Alka. — Ależ musisz być wściekła... — Jestem. — Słuchaj, ta moja ma na imię Tina. Olo powiedział, że ona jest wyjątkowo bystra 23
i niegłupia. Długo rozmawiał z nią po obiedzie, uważa za szczęście dla nas wszystkich, że Kacper trafił na taką dziewczynę, bo przecież wiesz, jakie one teraz bywają. Siedź tam, Mada, i pilnuj, żeby jej nie poderwał jakiś inny chłopak. Marzyłam o tym, żeby Tinę poderwał jakiś inny chłopak, ale sprawy przyjęły przeciwny obrót, bo w czasie kolejnego obiadu u pani Franciszki Kacper wyłowił w swoim kompocie wielką dorodną wiśnię i na swojej łyżeczce podał ją Tinie do ust. Jedno tylko było dla mnie bardziej zaskakujące niż sam ten fakt. Wyraz bezgranicznego zdumienia w jej oczach. Tak lubię zapach mokrego lasu jesienią, chociaż Kacper mówi, że to jest zapach zgniły i niezdrowy. To prawda, że gałęzie nie trzaskają miło człowiekowi pod nogami i ptaki nie ćwierkają gadatliwie, ale nigdzie tak jak w jesiennym lesie nie czuje się konieczności przemijania, którą moja babcia Emilia lubiła nazywać zabawą natury. Długo nie rozumiałam, co właściwie miała na myśli, mówiąc w ten sposób, ale w pewnej chwili pojęłam. Moja samotność w Osadzie sprzyjała leśnym spacerom i kiedy wreszcie tak naprawdę zabrałam się do tłumaczenia, wczesnym popołudniem robiłam sobie przerwę w pracy, wkładałam kalosze i wychodziłam, zupełnie niezależnie od pogody. Musiałam głupio wyglądać, chodząc po lesie z parasolką, jeśli tego dnia akurat padał deszcz, ale nie miałam gdzie suszyć przemoczonej kurtki. Najczęściej dochodziłam do polanki, na której leśniczy miał swoją małą pasiekę, kilkanaście kolorowych uli pełnych pszczół śpiących już o tej porze roku. Oglądałam puste wejścia do pszczelich domków, wąskie deseczki i myślałam, co też dzieje się w środku, czy one rzeczywiście tylko śpią, czy może budzą się od czasu do czasu, żeby opowiedzieć sobie o letnich przygodach. Żałowałam, że Tofi nie może biec obok mnie, z mokrym kawałkiem gałęzi w zębach, powarkując wesoło. Żałowałam też wielu rzeczy, na które było już za późno, które nieodwracalnie przegapiłam w życiu, jednocześnie myśląc z niepokojem, że być może zbyt uczuliłam Kacpra na to, żeby nie popełnił moich błędów i pamiętał, że przegapione ucieka i że dopaść go nie sposób. Może więc jest trochę i mojej winy w tym, że Kacper tak mocno oberwał, kiedy ta mała czarodziejka była tutaj, próbując na nim swoich magicznych sztuczek. Kacper najwyraźniej postanowił nie przegapić ślicznej Tiny i chociaż drwiłam z tego, kiedy zdarzało się, że byliśmy tylko we dwoje, widziałam, że coraz bardziej ulega jej urokowi, że coraz bardziej jest w Tinie zakochany. Naprawdę nie byłam o nią zazdrosna. Często myślałam o tym, że Kacper kiedyś pokocha dziewczynę, która wypełni jego życie, i to będzie naturalna kolej rzeczy. Źle byłoby wtedy, uważałam, jeżeli tak by się nie stało. Tylko że Tina nie była dziewczyną, którą przewidywałam, na którą się godziłam, o której myślałam: nigdy nie będę o niej mówiła „synowa”, zawsze „żona Kacpra, moja córka”. E tam, córka! Widziałam, jak w parku, obok kortów tenisowych Kacper siadał na 24
ławce, a ona kładła się na niej wygodnie, z głową ułożoną na jego kolanach, no i dobrze, ale czy koniecznie musiała ogarniać jego szyję smukłymi ramionami i przyciągając go do siebie, robić dziwowisko dla przechodzących obok ludzi? Zawsze cieszyła mnie intymność uczuciowych uniesień, a tu, co? Kacper wciągnięty w wir jarmarcznych pokazów! Zamiast zyskiwać, tracił. Wreszcie zrozumiałam, że to ja jestem ulubioną publicznością Tiny. Zabierała mi go. Na tym miał polegać kolejny cyrkowy numer. I ona wcale nie czekała na moje oklaski, czekała na żal, na niechęć. Obserwowała, czy aby na pewno widzę, jak wytresowany Kacper zaczyna skakać przez kółko, jak trzyma na nosie piłeczkę, jak łapie zębami rzuconą rybkę. Uważnie podglądała mnie z boku tak, że ledwo chwytałam te spojrzenia. Wyraźnie chciała się tylko upewnić, czy zauważam, jak zręcznie w tym cyrku mojego Kacpra można zmienić w jej Kacpra. Postanowiłam być obojętna i to miała być mała, głupia zemsta. Czy może być coś gorszego dla cyrkówki niż lekceważąco milcząca widownia? A może to ja mam zły charakter? Lepiej mieć zły charakter niż żaden, filozoficznie powiedziała wiele lat temu moja babcia Emilia, kiedy mijając groby, wracałyśmy z cmentarza w Dzień Zaduszny. Doprawdy, nie wiem, czy żartowała wtedy, czy mówiła poważnie. Starałam się nie mieć złego charakteru i chociaż diabli mnie brali na to wszystko, trzymałam się dzielnie, przestałam nawet dogadywać Kacprowi, schodziłam z drogi. Niekiedy widywałam ich na plaży, z daleka od molo, przy którym zazwyczaj rozkładałam leżak, korzystając z czystego w tym miejscu piasku i płytkiego jeziora. Początkowo wydawało mi się, że to tylko Tina wisi na Kacprze, na jego ramieniu, z twarzą uniesioną w górę tym ruchem, z którym zwykle dziewczyny zaglądają w oczy kochanym przez siebie chłopakom, a Kacper idzie obok prosty jak kij i patrzy przed siebie, nie robiąc wrażenia zachwyconego swoim słodkim ciężarem. Jednak w miarę upływu dni zaczął pochylać się ku niej, z daleka widziałam uśmiech na jego twarzy i sądzę, że ich spojrzenia zaczęły się w końcu stapiać ze sobą. Później widywałam, jak objęci czule chodzą nad brzegiem jeziora, po kostki zanurzeni w wodzie. Wieczorami Kacper grał, a ona wtedy szła z nim. Wracał późno, kiedy już spałam albo jeszcze oglądałam na dole jakiś nocny film w telewizji, ale zawsze wracał, skradając się. Zupełnie niepotrzebnie, bo nie rozmawiałam z nim o Tinie, więc te krótkie ciche kroki były zbędną obawą przede mną. Tina, kiedy już omotała Kacpra dokładnie, zaatakowała mnie inaczej, po kobiecemu, ostro i bezwzględnie. — Wydaje mi się, że powinna pani pójść do kosmetyczki — uśmiechnęła się do mnie jak dobroduszna starsza pani pouczająca dziewczynę. — Słońce bardzo wysusza skórę i powoduje powstawanie zmarszczek przy oczach. „Powoduje powstawanie zmarszczek”! — A cóż to za pogadanka radiowa, Tino! Mam zmarszczki, ponieważ mam lata. — No, nie jest pani aż tak stara! — oburzyła się układnie. 25
— Życzę ci, żebyś miała mniej zmarszczek niż ja, kiedy będziesz w moim wieku, co nastąpi, ani się obejrzysz. — Sądzę, że się przed nimi ustrzegę, będę o to dbała. Kacper, podaj mi sól! Oniemiały Kacper podał jej sól i wreszcie powiedział, nie patrząc w moją stronę: — Jeżeli o mnie chodzi, lubię każdy ślad życia na ludzkiej twarzy. Nie wydaje mi się, żeby moja mama miała dużo zmarszczek, a te kilka nie odbiera jej urody. Kochany Kacper. — Tu jest kosmetyczka, widziałam! — powiedziała na to Tina. Musiała być wściekła, bo soliła zupę bez opamiętania. Oboje patrzyliśmy na to bez słowa. Nagle Kacper spojrzał na mnie. — Przykro mi, mamo. Tina odstawiła solniczkę zbyt może gwałtownym ruchem, chyba pojęła, że tym razem to ona przegrała. — Co zamierzacie robić po południu? — zapytałam, żeby uciec w inne strony. — Ja zaszyję się w namiocie i pośpię chwilę — odparła Tina. — A ty, Kacper, pójdziesz ze mną? — Nie wiem jeszcze. Pamiętam, że poszedł. Bystra i niegłupia, powiedział Olo. Bystra i niegłupia? Zamiast cieszyć się zapachem mokrego lasu, idę i przypominam sobie to, co w końcu już minęło. A do tego tak bardzo męczy mnie oczekiwanie. Zbliżyłam się do polanki i zawróciłam, o zmierzchu boję, się lasu, a między drzewami ściemnia się wcześniej, zwłaszcza kiedy dzień jest pochmurny i dżdżysty. Bystra i niegłupia? Pamiętam dzień, w którym Kacper od samego rana miał próbę w DYSKOTECE, a ja nie wybrałam się nad jezioro, bo zapowiadało się gorące przedpołudnie, wolałam usiąść z książką na ogrodowej huśtawce rozstawionej przy hotelowej werandzie. Nalewałam do szklanki wodę mineralną, kiedy zobaczyłam, że otwiera się furtka do ogrodu i wchodzi przez nią Tina. — Kacper jeszcze nie wrócił? Zanim zapytała, wymamrotała pod moim adresem jakieś powitanie, na które i ja odpowiedziałam, mamrocząc. — Nie wrócił, jest na próbie. — Wiem, ale nie mam ochoty słuchać w kółko ich nowego perkusisty, wali w talerze bez pojęcia. — Kacper mówił, że jest niezły. Tina stanęła przede mną. Miarowo poruszałam stopami, więc i huśtawka kołysała się miarowo, co mnie uspokajało. Spojrzała na okładkę książki, którą położyłam obok siebie. 26
— Lubi pani literaturę angielską? Był jakiś odruch w tym pytaniu, tak jakby Tina zadała mi je bez zastanowienia, nie potrafię określić, na czym to polegało, ale pamiętam, że właśnie wtedy znowu przypomniała mi się opinia Ola, ten zwrot: „bystra i niegłupia”. — Lubię. Usiadła obok mnie i powiedziała, nie odrywając wzroku od książki. — Iris Murdoch. Zauważyła pani, że jej bohaterki głównie płaczą? Byle czego płaczą! Z powodem i bez powodu zalewają się łzami, kiedy czytam Murdoch, poluję na te momenty. Może dlatego ze wszystkich jej książek najbardziej lubię Skromną różę, tam jakoś mniej płaczą. — A ja lubię Morze, morze. — Ale tam płaczą. Pewnie dlatego zwracam na to uwagę, że sama nie znoszę płaczliwych kobiet, nie cierpię. — A jakie lubisz? — Odważne. Takie, które wiedzą, czego chcą. — I należysz do takich? — Tak. — Kiedyś zastanawiałam się, czy nie boisz się zostawać w nocy sama na tym polu namiotowym? Uległa moim ruchom, więcej, dołączyła do nich swoje stopy i kołysałyśmy się zgodnie. Pomyślałam, że może przypadkowo wypadła z jakiejś gry, i czekałam, kiedy to zauważy. Zauważyła. — Nie boję się, Kacper siedzi ze mną długo, a dookoła sami swoi, bo poznaliśmy tych ludzi, większość z nich wieczorami siedzi w DYSKOTECE. Przychodzą tam słuchać Kacpra, a ponieważ wiedzą, że jestem jego dziewczyną, więc nikt mnie palcem nie tknie, nawet pilnują, kiedy zostaję sama. Mówiąc „jestem jego dziewczyną”, uśmiechnęła się lekko i pochwyciłam jej zaczepny wzrok, z którym na mnie spojrzała. Zaczęła nawijać na palec cienkie pasemko prostych czarnych włosów i gwałtownie stawiając stopę na ziemi, zatrzymała kołysanie huśtawki. Patrzyła teraz przed siebie, na furtkę, pewnie miała nadzieję, że zaraz zjawi się w niej Kacper. — A ty jakie masz plany na przyszłość? Zawahała się. — Ja chciałabym... nie. Nie mam żadnych. — Żadnych? To chyba niemożliwe. — Dlaczego? Czy koniecznie trzeba żyć według planu? — A marzenia? — Nie mam marzeń. 27
— No dobrze, Tino, koniec rozmowy. Wstałam, sięgnęłam po książkę, która leżała między nami, po swoją wodę mineralną, po szklankę. — Pewnie zobaczymy się na obiedzie, chyba że ty nie planujesz obiadu. Nie odpowiedziała, chociaż starałam się mówić żartobliwym tonem, widocznie mi nie wyszło, bo spochmurniała. Zrzuciła z nóg sandałki, podciągnęła bose stopy na poduszkę huśtawki, a ramiona ułożyła wzdłuż oparcia. Milczała. Pomyślałam, że wieczorem zadzwonię do Ali i zapytam, czy ona i Olo nie wiedzą o Tinie czegoś więcej. Rozstawiłam sobie leżak na balkonie, przegięłam kopułę tarasowego parasola tak, żeby nie przeszkadzało mi słońce, i zaczęłam czytać. Niestety, pierwsze zdanie nie brzmiało zachęcająco: W tej chwili siedziała na łóżku w małym tanim hoteliku na bocznej ulicy Euston Station. Wypłakała już tyle łez, a wciąż płakała... Ta głupia smarkula miała rację. W recepcji nie było nikogo, kiedy wieczorem zeszłam do telefonu. Pani Rozalia siedziała na fotelu w głębi holu i czyściła uszy swojemu kotu, który znosił to pokornie, a nawet może i miał zadowoloną minę. — Czyszczę mu uszy, bo chyba ogłuchł. Mówię do niego, a on jak pień, gapi się na mnie i nic, albo tylko tak udaje, bo mu z tym wygodnie. Mój mąż, świętej pamięci, podobne miał wykręty. Niech pani łączy się przez zero. Połączyłam się przez zero z numerem Alki i przez chwilę słuchałam sygnału. Zawsze tak było, bo oni wszyscy nie znosili przyjmowania telefonu. Wreszcie odezwała się Ala. Zdumiona, że dzwonię. — Co się stało? — Nic się nie stało. — To dlaczego dzwonisz? — Oj, Alka, czy ja nie mogę zadzwonić do ciebie ot tak sobie? — A wiesz, że nie, zawsze dzwonimy do siebie po coś. — Jak mój pies? — No, to rozumiem. Twój pies w porządku, na szczęście zjadł Olowi kapeć i musiał kupić sobie nowe. — Dlaczego „na szczęście”? — Nie znosiłam tamtych kapci, spadały Olowi z nóg i szurał. — Ala, co wy wiecie o tej dziewczynie Kacpra? — Mówiłam ci. Miła, podobała nam się. Jada nożem i widelcem. — Tyle to i ja zauważyłam, ale czy wiesz, co ona ma w głowie? — Olo mówi, że coś ma. Rozmawiał z nią o Gombrowiczu. Nie, nie! O Mrożku. — A z jakiego ona jest domu? — Mówisz, jak mawiała nasza babcia Emilia, skąd ja mogę wiedzieć, z jakiego jest 28
domu? Zjadła u mnie zupę szczawiową z jajkiem i pierogi ruskie. Spieszyli się, bo Kacper leciał do „Remy” zarabiać pieniądze. — Czy on ją poznał w tej „Remie”? — Ależ ty nudzisz, Mada! Skąd mogę wiedzieć, gdzie on ją poznał? — Może mówili. — Nie mówili. Zapytaj ich, to ci powiedzą. Nie siedź długo na słońcu, bo dostaniesz czerniaka. — Nie siedzę. — Słuchaj, mam w piecyku kaczkę z jabłkami. — Pozdrów ją ode mnie. I mojego psa. — Zawsze mówiłam, że jesteś milsza dla zwierząt niż dla ludzi. Nawet dla głupiej kaczki w piecyku masz dobre słowo, a dla mnie nic. — Kocham cię, niemądra. — Też wymyśliłaś! — powiedziała Ala i położyła słuchawkę. Podeszłam do pani Rozalii, żeby z bliska zobaczyć, jak jej idzie z tym kotem, kiedy zadzwonił telefon. — Niech pani przyjmie, złociutka, ja skorzystam z tego, że pani tu jest, i obetnę mu pazury, bo strzępi kanapę. To była Ala. — Oooo! — ucieszyła się. — Tak myślałam, że może jeszcze jesteś! — A co się stało? — Nic się nie stało. — To dlaczego dzwonisz? — Przypomniałam sobie jedną rzecz o Tinie. Wiesz, kiedy ona zjadła tę zupę szczawiową z jajkiem i pierogi ruskie, to później pocałowała mnie w policzek. — Na do widzenia? — Nie. Podziękowała mi, powiedziała, że od lat nie jadła takiego pysznego domowego obiadu. — Pewnie się odchudza. — Nie. Najczęściej jada w szkole, czasami w domu na chybcika, w soboty i w niedziele często na mieście. — Dlaczego? — Nie wiem. — Słuchaj... widziałaś jeszcze kiedyś Marcina? — Nie, ale mówiłam ci przecież, że Olo z nim rozmawiał i nawet mu powiedział, że jesteś w Osadzie. Może przyjedzie do ciebie! — roześmiała się. — Lecę do mojej kaczki, bo spłonie. — Leć. 29
Pani Rozalia mocno trzymała swojego kota. W końcu jednak zaczął się wyrywać, wyraźnie lubił czyszczenie uszu, jednak nie znosił obcinania pazurów. — A idź, ty cholerny kocie! — zdenerwowała się wreszcie pani Rozalia i puściła go. Nerwowo machając ogonem, podszedł do mnie i miauknął. Podrapałam go za uchem, ciągle myślałam o rozmowie z Alą. Dlaczego nawet w soboty i w niedziele na mieście? Najpierw Tina powiedziała mi, że lubi tylko te kobiety, które nie płaczą, wiedzą, czego chcą, i że sama do takich należy. Potem, że nie ma żadnych planów ani marzeń. Jak może nie mieć planów kobieta, która dobrze wie, czego chce? Alka złapała ją na szczawiową z jajkiem i pierogi ruskie, w ten prosty sposób zasługując sobie na gest serdeczności z jej strony. Jaka ta Tina jest wobec tego? A to już kłopot Kacpra, zdecydowałam niechętnie. I nieszczerze, bo to był również mój kłopot. Sięgnęłam po książkę, otworzyłam ją na przypadkowej stronie, bo musiałam odnaleźć miejsce, w którym przerwałam czytanie. Spojrzałam...W pierwszej chwili pomyślał, że to z powodu jakiejś dolegliwości, potem, że od łez nieustannie płynących z jej oczu... Rzeczywiście, kobiety Iris Murdoch bardzo są płaczliwe. Uświadomiłam sobie, że teraz, czytając jej książki, również zacznę polować na łzy. Gorzej, zawsze płacz tych kobiet będzie mi przypominał Tinę, o której przecież rada bym była jak najprędzej zapomnieć. Kacper wrócił bardzo późno, w podartych spodniach, poranione kolana miał przewiązane kawałkami hinduskiej apaszki Tiny. — Co ci się stało? Był wściekły. — Nie mi się nie stało, po prostu wywaliłem się na rowerze. — Potrącił cię samochód? — Oj, mamo, nie panikuj, zaraz samochód... — A co? — Wywaliłem się w lesie. — Nocą jeździłeś po lesie? — Jeździłem. I tak dobrze, że Tinie nic się nie stało, bo miałem ją na ramie. — Zgłupieliście chyba. — Może. Wyjęłam z szai wodę utlenioną i plastry z opatrunkiem. — Najpierw wezmę prysznic. Zdjął spodnie, stał przede mną w kolorowych slipach, w powyciąganej bawełnianej koszuli z rozdartym rękawem. Na kolanach wisiały mu smętne strzępki szyfonowej chustki. Kacper, metr osiemdziesiąt dwa, a dla mnie mały Kacper z poranionymi kolanami, któremu nie umiem pomóc. Co robić? Milczeć, oczywiście. Głupia dziewczyna, dokąd ona go wlokła nocą po lesie? Dlaczego mu pozwoliła? Nie wytrzymałam. — Musiałeś? 30
— Nic nie musiałem. Chciałem. Nie masz pojęcia, jak pięknie jest nocą nad jeziorem, jechaliśmy z pola namiotowego skrótami przez las. Komu on to mówi, myślałam, kiedy już brał prysznic, komu? Mam pojęcie, jak pięknie jest nocą nad jeziorem, bo przecież kiedyś płynęliśmy po nim z Marcinem i otoczona ciszą spokojnej wody niemal słyszałam, jak biją nasze serca, więc naprawdę wiem. Nagle uświadomiłam sobie, że za czasów Marcina płakałam równie często jak kobiety Iris Murdoch. Jesienny dzień, kolejny mojej samotności w Osadzie, a tu nagle niespodzianka. Od rana niebo błękitne i chociaż ziemia pełna już martwych liści, ciepło i miło. Czyżby babie lato? Och, daleki zrobiłam spacer tego ranka! Zamiast zabrać się do tłumaczenia, poleciałam obejrzeć stare kąty. Zajrzałam do rosarium, ale stamtąd uciekłam, bo nawet słońce nie uratowało smętnego wyglądu kwiatów. Za to wesoło było na kortach, gdzie piszcząc bawiły się teraz dzieci z pobliskiego przedszkola. I cudownie na molo, bo słońce rozświetlało wodę i wdzierało się między szuwary, zawsze poszarzałe o tej porze roku. Gena zatrzymała mnie, kiedy już wracałam „Pod Kołatkę”. — Jeszcze nie wyjechałaś? — Jak widzisz. Co masz w tej torbie, na pewno kupiłaś sobie jakiś nowy ciuch, pokaż! — To nie dla mnie. Kupiłam dla dzieciaków ciepłe skarpetki na zimę. Zawsze mówiła o swoich synach i córce „dzieciaki”, chociaż cała trójka wyrosła jej ponad głowę, ale to akurat rozumiałam. Odchyliła torbę, rzeczywiście wyładowaną skarpetkami. — Maryla wyrzuci mnie na zbity pysk z tymi czerwonymi. Ty wiesz? Zawsze była dla nas Marysią, a teraz każe nam mówić Maryla. Po tej Rodowicz. Jak ją wołam Marysia, to ona w ogóle nie odpowiada, nie ma żadnej Marysi w domu, masz pojęcie? Przyjechał do ciebie ten facet? — Jaki facet? Nikt tu do mnie nie przyjeżdża, zostałam w Osadzie, żeby spokojnie pracować. — No to widzę, że znowu coś mi się chrzani w tej głowie, mówiłam ci już, że mam kiepską. Zrozumiałam, że to do ciebie ten gość. Musiało coś być w moim spojrzeniu, bo Gena zauważyła. — Albo nic nie wiesz. — Nic nie wiem. — Spotkałam panią Rozalię w sklepie, kupowała puszki dla kota. Koty to się teraz mają, no nie? — Psy się też mają, ja swojemu bardzo często kupuję puszki. — Bo go rozbestwiłaś, mój jada jak pies, gruba beczka z niego, nigdy nie słyszałam, żeby na swoją miskę narzekał! — zachichotała. 31
— No więc powiem ci teraz dalej, pani Rozalia mówiła, że jakaś dziwna jesień w tym roku, bo zwykle żywego ducha o tej porze nie uświadczysz, a tu i ty, i jeszcze jakiś twój znajomy dzwonił dziś rano i zamówił pokój, ale koniecznie z widokiem na jezioro, powiedział. Ty masz z widokiem na jezioro, bo nie zauważyłam? — Nie, ja chciałam słoneczny, więc mam nie na jezioro. — A ten chciał na jezioro. Pani Rozalia śmiała się do mnie, że calutki hotel ma pusty, więc on może sobie w pokojach przebierać jak w ulęgałkach. Gena przyglądała mi się uważnie. — A ty co masz taką minę? — Nie mam żadnej miny, w każdym razie nie czuję, żebym miała. — Może nie czujesz, ale masz, ja chyba lepiej widzę twoją minę niż ty, nie? Z pewnością Gena mogła lepiej widzieć moją minę niż ja, więc pożegnałam się z nią szybko i wróciłam do hotelu. — Będziemy mieć jeszcze jednego gościa, pani Madziu! — powiedziała pani Rozalia z tajemniczym uśmiechem, kiedy zobaczyła mnie w drzwiach. — Dzwonił dziś rano i zamówił pokój. Usiadłam na wiklinowym fotelu i sięgnęłam po gazety, które zawsze leżały na stoliku w holu. Udawałam, że je przeglądam i że niewiele obchodzi mnie ta informacja. — Tak? Bywał już tutaj? — Nie. Myślałam, że może to do pani ktoś przyjeżdża z wizytą. — Nie spodziewam się niczyich wizyt. Odłożyłam gazety, wstałam i sięgnęłam po kartkę, którą pani Rozalia wyciągnęła w moją stronę. — Obcy jakiś — powiedziała. — Przeliterował mi to, niech pani spojrzy. Spojrzałam. Na hotelowym bloczku pani Rozalia starannie wykaligrafowała imię i nazwisko: ACHMED YACOBI — Nie zna pani? Zawahałam się. — Nie, nie znam — powiedziałam zgodnie z prawdą. Achmed Yacobi! A ten kogo tu szuka? Mnie czy Tiny? Grałam z Wandą, którą poznałam pewnego dnia, kiedy siedząc na ławce, obserwowałyśmy kolejnego seta. Wszystko wskazywało na to, że Puchar Osady w amatorskich zawodach tenisowych, zorganizowanych przez miejscowy klub sportowy, zdobędzie w końcu wysmukła blondynka, nazywana przez wszystkich Platyną, bo miała bardzo jasne włosy z lekkim odcieniem srebrnego. Byłam wielką fanką Platyny, podobała mi się jej gra, nie oszczędzała siebie na korcie i podobała mi się także sama Platyna. Myślałam nawet, że gdyby nie przyjazd tej nieszczęsnej Tiny, może Kacper zacząłby w końcu chodzić z Platyną, bo ona wydawała się samotna. 32
Wanda też jej kibicowała i tak, siedząc sobie na ławce, zawarłyśmy niezobowiązującą znajomość, oprócz spotkań na korcie i kilku rozegranych wspólnie setów, nie umawiałyśmy się nigdy. Grałam z nią, kiedy nieoczekiwanie przyjechał na korty Kacper. Nawet nie zsiadł z roweru, tylko przytrzymując się siatki ogrodzenia jedną ręką, drugą gwałtownie wymachiwał w moją stronę. Przeprosiłam Wandę i podeszłam do niego. — Co się stało? — Nie będziemy na obiedzie, więc nie martw się zaraz, że twoje biedne dzieci potopiły się w jeziorze. Rozzłościł mnie. Nie było śladu żartu w jego głosie, tylko zwyczajne rozdrażnienie. Wzruszyłam ramionami, bo tylko połowa „moich dzieci” była moim dzieckiem i Kacper dobrze to wyczuwał, więc chciał mi jedynie dokuczyć, nic więcej. — Moja mamusia uczyła mnie, że nie wzrusza się ramionami. — Masz zatem rozsądną mamusię i dobrze wychowaną, ja ci się trafiłam gorsza. — Mamy szalone poczucie humoru, nie uważasz, mamo? — Uważam, synku. Dokąd to się wybieracie? — Ufff! Tina miała rację, kiedy mi dogadywała, że zaraz będę musiał spowiadać się ze wszystkiego — powiedział, patrząc ze znudzeniem ponad moją głową. Nieopisana złość na Tinę, ale i na Kacpra również, zawładnęła mną gwałtownie. — Nie obchodzi mnie to, Kacper. Możecie wcale nie jadać ze mną obiadów, jeżeli jest wam to nie na rękę, odwołaj je tylko u pani Franciszki, bo nie mam zamiaru świecić za was oczyma. — Dobrze — powiedział Kacper. — Odwołam. Równie dobrze możemy jadać w fastfudzie. Nawet wolę tam, bo mam dosyć tych wiecznych kluchów pani Franciszki. A Tina uwielbia hamburgery. — Zdrowe jedzonko, gratuluję. — Dlaczego jesteś wściekła? — A dlaczego ty jesteś wściekły? — Ja? Wściekły? Jadę. — Jedź. Ruszył, ale jeszcze odwrócił się i zawołał, jakby nie do mnie, a do świata: — Idziemy do kina! Jest tylko jeden seans z Bondem i niestety o tej porze! Wróciłam na kort, Wanda stała przy siatce i czekała na mnie. — Przepraszam, ale nie mogę grać — powiedziałam. — Czy coś się stało? W prawej ręce trzymałam rakietę, więc wyciągnęłam przed siebie lewą, dygotała. — Spójrz, wygląda, jakbym miała Parkinsona, a nie mam. — Och, Mada! Zrobił ci przykrość? — Nigdy taki nie był... 33
Spojrzała na mnie przenikliwie. — A ty? Byłaś taka? — Nie wiem, jaka byłam, a jaka jestem. Na to pytanie tylko Kacper może ci odpowiedzieć. Nie męczyła mnie dłużej, pomagała mi włożyć rakietę do pokrowca, przez chwilę szarpałyśmy się z tym, wreszcie wyjęła mi wszystko z rąk. — Uspokój się, cokolwiek to było, weź się w garść, roztrzęsieni zawsze przegrywają. Nie byłam już roztrzęsiona, kiedy Kacper i Tina pojawili się w naszym pokoju, jak gdyby nigdy nic. — Szkoda, że pani nie lubi Bonda — powiedziała Tina, siadając na dywaniku przed tapczanem Kacpra. — Taki fajny film przeleciał pani koło nosa. — Nie zauważyłam, żeby mi coś obok niego przelatywało. Westchnęła i spojrzała na Kacpra wzrokiem, który miał wyrażać głębokie ubolewanie. No i teraz sam widzisz, zdawała się mówić bezgłośnie, jak ja się staram. Oparta plecami o brzeg tapczana, skręciła włosy w długi, czarny zwój, który od czubka głowy wyciągnęła w górę aż na całą długość ramion. — Chce mi się pić, Kacper — powiedziała kapryśnie. Cyrkowy piesek podbiegł do stołu, nalał pełną szklankę coli i zaniósł swojej treserce. — A lodu tu nie masz? — Nie mam. — Słomki też nie masz? — Też nie mam, jeżeli wszystko jest ci nie tak, możemy pójść gdzieś na colę — znarowił się nagle piesek. Tina postawiła szklankę obok dywanika i nie wstając, wyciągnęła do Kacpra rękę. — Pomóż! Podciągnął ją lekko, wstała. Idąc do drzwi, zatrzymała się jeszcze przy stole z moimi papierami i spojrzała na książkę, którą tłumaczyłam. — Ten facet z okładki — powiedziała — jest podobny do mojego ojca. — To Marokańczyk. — Właśnie, Marokańczyk. — A jak się nazywa twój ojciec, Tino? — zapytałam niepotrzebnie. — Achmed Yacobi, proszę pani. Kacper patrzył na Tinę ze zdumieniem. — Jak? — zapytał. — Achmed Yacobi. Przez igrek i ce. I jest Marokańczykiem. A gdzie my najbliżej dostaniemy colę z lodem i ze słomką? Kacper nie odzywał się. Patrzył na Tinę tępo, później potrząsnął głową i roztarł ręką 34
czoło. — Nie rozumiem — powiedział w końcu. Stanęłam na balkonie, więc widziałam, jak idą ulicą, ciasno objęci i zapatrzeni w siebie, widocznie rozumienie nie było bezwzględną koniecznością dla Kacpra. Naprzeciwko nich szła Platyna. Minęli się, ale później ona przystanęła i długo spoglądała za nimi, a kiedy zniknęli za rogiem, znowu ruszyła przed siebie. Idąc nisko pochyliła głowę, miałam ochotę zawołać ją, ale nawet nie wiedziałam, jak naprawdę ma na imię i dlaczego wygląda tak bardzo smutno. Kacper wrócił, żeby przebrać się przed wieczorem w DYSKOTECE. W przeciwieństwie do innych zespołów zespół jazzowy, w którym grał, składał się z samych porządnie ubranych chłopaków i Kacper bardzo dbał o to, żeby zawsze przed występem odpowiednio się przygotować. Właśnie wyjmował czystą koszulę z szafy, kiedy zapytałam go o ojca Tiny. — Ty, Kacper, wiedziałeś, że on jest Marokańczykiem? — Nie wiedziałem, dlaczego miałem wiedzieć? A co to za różnica? — Zapytałeś, dlaczego nigdy nie powiedziała ci o tym? — Mamo! — No co? — Niby dlaczego miałem pytać, to jest chyba normalna rzecz. Tina też nic nie wie o moim ojcu. — Twój ojciec zginął w Tybecie, nie mamy nawet jego grobu. — Tybet to najwspanialszy grób, jaki może mieć himalaista, wytłumaczyłaś mi to i przypominam ci, że sama w tym znalazłaś pocieszenie. A zresztą, nie rozumiem, jaki to ma związek z ojcem Tiny. — W ogóle nie ma związku — przyznałam. — Myślę tylko, że ja na twoim miejscu opowiedziałabym o tym Tinie, a na miejscu Tiny powiedziałabym tobie, że mój ojciec jest Marokańczykiem. Mówi się takie rzeczy komuś, kogo się kocha. Milczał, oglądając kołnierz koszuli, potem rzucił ją na tapczan. — Może. Może się mówi. Nie wiem, mamo, dlaczego ty jej tak nie lubisz, ona jest słodka, naprawdę. Nawet Olo uważa, że to słodka dziewuszka, przypomniałam sobie słowa Ali, oni chyba wszyscy poszaleli. — Słodka! — roześmiałam się. — Przy tobie rzeczywiście zachowuje się inaczej niż wtedy, kiedy ciebie nie ma w pobliżu, zauważyłem to. Może wyczuwa, że jej nie lubisz... — Nie pozwala mi się lubić — przerwałam mu. — Może wyczuwa, że jej nie lubisz — powtórzył. — I chce, żeby to miało jakieś uzasadnienie, tak myślę. — Filozof. Ta koszula jest zmiętoszona. 35
Kacper wyjął z szai małe, podróżne żelazko i zatrzymał się z nim przed stołem założonym moimi słownikami i kartkami. — Możesz to odsunąć? — poprosił. — Mogę. Złożyłam wszystko na jedną stertę i położyłam na stole kawałek flaneli, którą mi kiedyś dała pani Rozalia. — Włącz żelazko, uprasuję ci tę koszulę. — Dziękuję — powiedział Kacper. — Zrobię to sam. — Obrażony? Żachnął się. — Obrażony! — powtórzyłam. — To pięknie. Milczeliśmy przez chwilę, ja odezwałam się pierwsza. — Kacper... — Tak? — Nie cierpię siebie samej, kiedy słucham, jak rozmawiam z tobą w ten sposób, i postaram się nie robić tego więcej, ale mam do ciebie jedną wielką prośbę. — Jaką? — Nie mów mi, że ona jest słodka. — W porządku. — I nie myśl tak! — roześmiałam się. I Kacper roześmiał się także. Pani Rozalia przyglądała mi się podejrzliwie. Stałam przed nią z kartką w ręku i starałam się znaleźć rozwiązanie tej dziwnej zagadki, trochę zaniepokojona tym, co jeszcze może się wydarzyć, kiedy jesienny gość pani Rozalii zawita w progach hotelu „Pod Kołatką”. — Pani Madziu! — zaczęła uroczyście i trochę niepewnie Rozalia. — Pamiętam, że kiedy zdecydowała pani spokojnie u mnie popracować, była mowa i o tym, że może tu ktoś do pani wpadnie. — Ale nie żaden Achmed Yacobi, zapewniam panią. Kot pani Rozalii, który spokojnie siedział na parapecie okiennym pośród zielonych jeszcze liści i kwitnących czerwono kwiatów pelargonii, odwrócił się nagle i spojrzał na mnie z zaciekawieniem. Miał piękne szaroniebieskie oczy. Nad białym pyszczkiem i wzdłuż policzków popielatą, długą sierść. Uszy, z pędzelkami w środku, zabawnie sterczały mu do góry. Minę, podobnie jak pani Rozalia, miał pełną powątpiewania. Zdecydowałam, że nie będę się z nimi sprzeczała, niech sobie myślą, co chcą, ja żadnego Achmeda Yacobi nie znałam, chociaż, wiedziałam kim jest. Nie musiałam jednak zwierzać się z tego ani pani Rozalii, ani jej kotu. Wzięłam go na ręce, był mięciutki, jakby składał się z samego futerka. 36
— A pani już po obiedzie? Spojrzałam na zegarek. Dzień był taki piękny, że nawet nie spostrzegłam, jak minęło południe, zaskoczyła mnie ta późna godzina. — Mówił, kiedy przyjedzie? — zapytałam. — A jednak! — zawołała pani Rozalia tryumfalnie. — A jednak czeka pani na niego! Być może na niego czekałam, bo wprost nie chciało mi się wierzyć, żeby trafił „Pod Kołatkę” tak zupełnie przypadkowo, jeżeli więc ciekawość można nazwać oczekiwaniem, to istotnie zaczynałam z wolna czekać na Achmeda Yacobi. — Nie mówił, kiedy przyjedzie, prosił tylko, żeby pokój dla niego był przygotowany. Z widokiem na jezioro, zapowiedział, bo on bardzo lubi takie sentymentalne pejzaże. I co pani na to? Jeżeli Rozalia sądziła, że będę miała jakiś szczególnie osobliwy komentarz do tej wiadomości, myliła się, sama lubiłam sentymentalne pejzaże, więc rozumiałam pana Achmeda Yacobi. Pani Franciszka po sezonie nie gotowała „obiadów domowych”. Goście przyjeżdżający na lato opuszczali Osadę najpóźniej w początkach września, potem aż do wiosny było tu pusto. Dla mnie zrobiła wyjątek, jadałam u niej, ale nie w dużym pokoju, w którym w lecie podawała kilkunastu osobom jednocześnie, tylko w jej prywatnym stołowym. Dbała o mnie, często pytała, na co mam ochotę, i następnego dnia dostawałam dania przygotowane specjalnie dla mnie. Nie powiem, żeby było u niej tanio, ale za to miło i czysto, a poza tym lubiłam ją. — A cóż to pani tak pędzi? — zawołała, widząc mnie przez otwarte okno kuchenne. — To prawda, że dziś gołąbki na obiad, ale przecież z garnka nie wyfruną! — Spóźniłam się. — Mało wiele. — Ale zawsze. — Jeszcze mi się nic nie przypsło. Lubiłam słownictwo pani Franciszki. Położyła serwetkę na stole, wygładziła ją starannie i zapytała ciekawie: — To się u pani gość jakiś szykuje? — Nic o tym nie wiem. — Rozalka mówiła! Pewnie trzeba będzie dodatkowy obiadek dla pana upichcić, wolałabym wiedzieć, co też on lubi pojeść? Achmed Yacobi! Co on lubi pojeść? Zaczynało mnie to śmieszyć. — Ależ, pani Franciszko, ja tego pana, który zamawiał pokój „Pod Kołatką”, na oczy nie widziałam. — Co też pani mówi takie rzeczy! Rozalka się zaklina, że to pewnie jakiś pani narzeczony, a ona zawsze wie w porę. 37
Postawiła przede mną talerz z zupą pomidorową. Patrzyłam, jak prosto z deseczki wrzuca do niej drobno posiekany koperek, i pomyślałam, że taka śliczna zupa może spodobać się Achmedowi Yacobi. — Już wytłumaczyłam pani Rozalii, że on z całą pewnością nie jest kimś, na kogo czekam. — No to i szkoda... — powiedziała wyraźnie rozczarowana. — Jeżeli w ogóle na kogoś czekam — dorzuciłam zniecierpliwiona. Speszyła się. — Niech pani je, kochana, bo wystygnie i potem będzie pani miała zimę na żołądku. Gołąbeczki zaraz podam. Ławica chmur nadciągnęła od północy tak nieoczekiwanie, że gęsta ulewa złapała mnie w połowie drogi między domem pani Franciszki a hotelikiem „Pod Kołatką”. Schowałam się w oszklonej wiacie przystanku autobusów dalekobieżnych. Z jednej strony przez wybitą szybę zacinał deszcz, więc ścieśniliśmy się wszyscy w bardziej osłoniętym kącie, dwie młode kobiety, ja i chłopczyk, może trzyletni. Patrzyłam, jak uważnie śledzi krople gęsto sunące po szkle na zewnątrz i jak próbuje zatrzymać je palcami. Nagle zapytał: — Tata pojechał, mamo? — Pojechał, przecież zrobiłeś mu „pa, pa”, zapomniałeś? — Tak, zrobiłem „pa, pa”. Tuliłam Kacpra w ramionach, kiedy samolot unosił się w powietrze i ukośnym lotem oddalał od nas. Ubrany w niebieski kombinezonik, z kapturem mocno ściągniętym wokół buzi, Kacper patrzył w górę. Ostry mróz zaczerwienił mu policzki i nos. Oczy błyszczały z przejęcia. Samolot! — Tata poleciał? — Poleciał, przecież robiłeś mu „pa, pa”. — Robiłem „pa, pa”... Znowu podniósł zmarzniętą łapkę, bo zdjął rękawiczkę, która wisiała teraz na chroniącej ją przed zgubieniem tasiemce, i jeszcze raz lekko poruszył małymi paluszkami. „Pa, pa! Pa, pa!”, mówił cichutko. To wtedy szarpnęło mną złe przeczucie. Chciało mi się krzyczeć ze strachu, ze zgrozy, z rozpaczy i z niepojętej pewności. W końcu samolot zginął nam z oczu, zostaliśmy sami, bo Dawid już nigdy nie wrócił, na zawsze uwięziony w wąskiej szczelinie tybetańskich gór. Kacper grał. Stojąc pośrodku małego podium w DYSKOTECE, przesuwał palcami po srebrzystej fajce saksofonu, uderzająco podobny do Dawida. Zawieszone nad nim światło obejmowało go jasnym kołem. Siedziałam przy stoliku w ciemnym kącie sali, blisko 38
drzwi, bo chciałam wyjść zaraz po występie Kacpra. Tina siedziała bliżej podium, w towarzystwie dwóch dziewczyn i chłopaka, widywałam ich czasami, ale nikogo z nich nie znałam. Przypomniałam sobie, że kiedy przyjeżdżałyśmy z Alką do Osady, każda miała własne towarzystwo i też nie byłyśmy skore do prezentowania naszej mamie swoich kolejnych znajomości. Och, Marcin, tak, ale kto wie, jak ułożyłoby się wszystko, gdyby jego mama znalazła dla siebie wolny stolik w BISTRO i nie zapytała, czy może przysiąść się do naszego, bo musi chwilę zaczekać tu na syna. Spojrzałam na Tinę, ona też wpatrywała się w Kacpra, widziałam dokładnie jej twarz, lekko uchylone usta i oczarowanie, czuły zachwyt w jej skupieniu i bezruchu. Dlaczego jest dla niego taka ostra, taka wobec niego kapryśna, myślałam z żalem, bo w oczarowaniu Kacprem wydawała mi się łagodna. Skrzypnęły cicho drzwi i na salę weszła spóźniona Platyna. Rozejrzała się i widząc puste miejsca przy moim stoliku, zbliżyła się. Szła na palcach, chociaż na nogach miała miękkie płócienne sandałki. — Mogę? — Oczywiście. Szczuplutka dziewczyna stojąca za barem spojrzała na nią i zakreśliła w powietrzu wyraźny znak zapytania. Platyna skinęła głową i już po chwili miała przed sobą wysoką szklankę coli z lodem. Szeptały ze sobą przez chwilę, ale dziewczyna zza baru szybko wróciła na swoje miejsce i przysiadła tam na wysokim stołku. Ona też patrzyła teraz na podium i słuchała grającego Kacpra. Platyna sięgnęła po szklankę, przysunęła ją do ust, ale tylko dolną wargą dotykała jej brzegu, dopiero kiedy Kacper zrobił przerwę między dwoma częściami utworu, wypiła trochę. — To pani syn, prawda? — zapytała cicho. — Tak. — Jest wspaniały. — Dziękuję, ja też tak uważam! Powiedziałam to żartobliwym tonem, chociaż naprawdę tak uważałam. — Jest wspaniały — powtórzyła Platyna. Zamieszała słomką swoją colę. — I chodzi z taką piękną dziewczyną — dorzuciła, jakby Tina była uzupełnieniem Kacpra wspaniałości. Nie wiem czemu, odpowiedziałam: — Jest trochę niebezpieczna. — Dlaczego? — zdziwiła się Platyna szczerze. — Może dlatego, że większość zbyt pięknych dziewczyn to dziewczyny niebezpieczne — uśmiechnęłam się do niej. — Ale to nie jest reguła, proszę pani. Podobało mi się, że stanęła w obronie Tiny, chociaż zapewne chciałaby zajmować jej 39
miejsce pod ramieniem Kacpra, może myślała o tym, widując ich chodzących obok siebie uliczkami Osady, leżących na plaży, kryjących się w małym namiocie Tiny. — Znacie się? — Nie, ale spotykam ich często. Ona jest taka... — Och, tylko nie słodka! — przerwałam jej. — Słodka? Nie wiem, czy słodka. Widziałam, jak kiedyś ratowała rannego ptaka, i tym mnie ujęła. Moja przyjaciółka, ta Kaśka z baru mówi, że ona jest dla pani syna bardzo... Platyna urwała zdanie w połowie i roześmiała się. — Słodka? — Coś w tym rodzaju. Tylko może trochę zbyt zaborcza, tak mówi Kaśka. Nie powinnam tego powtarzać. Nie powiedziałam tego, dobrze? — Dobrze. Podzielałam opinię Kaśki, więc spokojnie mogłam uznać, że Platyna nie powiedziała mi tego. — Ona ma taką oryginalną urodę. — Jej ojciec jest Marokańczykiem. — Ach, tak... Kacper zaczął grać, więc przestałyśmy szeptać, jednakowo zapatrzone w niego, chociaż dla każdej z nas był przecież innym Kacprem. Zatrzymałam się przy tej myśli, chciałam jeszcze spojrzeć na Tinę, bo uprzytomniłam sobie, że nie mam pojęcia, jaki jest jej Kacper. Tiny jednak nie było na dawnym miejscu. Rozejrzałam się i wtedy zobaczyłam, że siedzi przy barze, a Kaśka nalewa wodę mineralną do stojącej przed nią szklanki. Potem usłyszałam cichy klekot kostek lodu. Kaśka wkroiła do wody dwa cienkie plasterki cytryny. Tina wstała i ostrożnie trzymając przed sobą szklankę, szła wolno w stronę podium. Postawiła ją na najwyższym stopniu tak, żeby Kacper mógł bez trudu sięgnąć po nią, kiedy znowu przerwie grę. Nie wróciła już na poprzednie miejsce, bo dostrzegła jakąś znajomą dziewczynę siedzącą blisko mojego stolika i podeszła do niej. Nie zauważyła mnie. Nie spodziewała się zresztą, że mogę tu być, bo przecież odmówiłam Kacprowi, kiedy mnie zaprosił. Czerwonawe światło bocznego kinkietu wyraźnie oświetliło Tinę, gdy lekko pochylona do przodu, z przejęciem szeptała coś siedzącej obok dziewczynie. Przez chwilę patrzyłam z niedowierzaniem, ale w końcu nabrałam pewności. Na jej smukłej szyi, na śniadym, opalonym dekolcie rozpoznałam swój ozdobny łańcuch, który kiedyś dostałam od matki Marcina i który później mu oddałam. W końcu jednak wrócił do mnie i mimo wszystko na zawsze został pośród mojej nielicznej biżuterii. Widziałam teraz dokładnie jego misterny splot, z medalionem w kształcie litery „M” wysadzanej nefrytami, jednego od dawna brakowało, bo zaginął mi nie wiadomo 40
kiedy. Wpatrywałam się w to puste miejsce, ciągle z nadzieją, że jednak zobaczę tam nefryt wielki jak groch, ale jego naprawdę nie było. I nagle przestałam myśleć. Siedziałam przy stoliku obok zasłuchanej Platyny i nie myślałam. Nic. Pustka. Czułam tylko, że robi mi się przeraźliwie gorąco. Wreszcie Kacper przerwał. Starannie wytarł chusteczką ustnik saksofonu, później wolno zbliżył się do brzegu podium i sięgnął po szklankę. Widziałam, jak uśmiecha się, patrząc w stronę Tiny, ale kiedy znowu zajął się ustnikiem, szybko wstałam, odruchowo pogładziłam na do widzenia drobną rękę zaskoczonej Platyny i wyszłam z sali. W holu zobaczyłam drzwi do toalety, zajrzałam tam. W głębi była tylko jedna kabina, ale z umywalką, więc mogłam chociaż zwilżyć rozpaloną twarz, weszłam. Nagle dotarły do mnie czyjeś głosy, ktoś jeszcze chciał się tu dostać i nacisnął klamkę. — Zajęte... — usłyszałam. — Więc co ona ci na to powiedziała? — Powiedziała: „zobaczysz, jak już będę pewna, że on wariuje na moim punkcie, wtedy go najzwyczajniej w świecie rzucę”. — I co ty na to? — A ja na to: „nie bądź głupia, nie zrobisz tego, Tina”. To było w zeszłym tygodniu, chyba pamiętasz? Poszłam razem z nią na spacer brzegiem jeziora, bo on miał próbę z zespołem. Czego ty tam siedzisz tak długo, u diabła? Szarpnęły klamką. Wyszłam, bo przecież nie mogłam tu tkwić bez końca. Dwie dziewczyny, które czekały przed drzwiami, spojrzały zaskoczone, bo dorośli rzadko bywali w DYSKOTECE. — Przepraszam panią — powiedziała jedna z nich. — Dziękuję — odpowiedziałam bez sensu, a może z sensem. Tego wieczoru niebo nad Osadą było ciemne i rozgwieżdżone, wiał ciepły letni wiatr pachnący jeziorem. Powoli zaczynałam myśleć, a były to tylko koszmarne przypuszczenia. Może Tina wyjęła łańcuch z pudełka, będąc u nas w tym czasie, kiedy ja już wyjechałam? Może zrobił to Kacper? Co będzie, jeżeli on już zwariował na punkcie Tiny i ona teraz go zostawi? Co będzie? A co było z Marcinem, kiedy ja odeszłam od niego? Usiadłam na ławce w opustoszałym o tej porze parku, nie wiedziałam, co mam robić. Z kim rozmawiać? Z Kacprem? Z Tiną? O co pytać? Od lat nie czułam się tak bardzo samotna jak teraz. Nawet nie usiłowałam odsuwać od siebie żałosnej myśli: nie upilnowałam naszego chłopca, Dawidzie. Łzy płynęły mi po twarzy, wytarłam je brzegiem spódnicy. Wstałam i wolno poszłam pustą ulicą, obawa, że w recepcji zastanę panią Rozalię skorą do pogawędki, była nieznośna. Jednak w recepcji, oglądając telewizję, siedziała Wandzia, spojrzała na mnie, tylko na chwilę odrywając wzrok od ekranu, więc nawet nie zauważyła, jak wyglądam. W pokoju złapał mnie ból głowy, wzięłam proszek i położyłam się na tapczanie. Tylko bez histerii, powtarzałam sobie, tylko bez histerii. Wrócili późno, słysząc kroki na schodach i głos Tiny, byłam wściekła, że Kacper jeszcze 41
ją tu ciągnie. Weszli do pokoju cicho. — Mamo, śpisz? — Nie śpię, boli mnie głowa. — Dać ci proszek? — Brałam. Spojrzałam na Tinę. Chciałam zobaczyć, czy zdjęła łańcuch, czy też niefrasobliwie ma go na szyi, ale ona już zdążyła się przebrać i była teraz w dżinsach i pomarańczowym swetrze. Na szyi miała czarną aksamitkę, której całą ozdobą był nieduży srebrny guzik. Trzymała w ręku torebkę słonych orzeszków, od czasu do czasu wyciągała ją w stronę Kacpra. — Może chcesz herbaty, mamo? — Dziękuję. — A ty, Tina? — Ja proszę. Odłożyła torebkę z orzeszkami i nie zapraszana usiadła na tapczanie obok mnie, przymknęłam oczy, bo nie chciałam na nią patrzeć. — Tak panią boli? — zapytała cicho. Nie odpowiedziałam. Poczułam delikatny dotyk jej ręki na czole. Przypomniałam sobie słowa Platyny: „widziałam, jak kiedyś ratowała rannego ptaka, i tym mnie ujęła”. Nie byłam rannym ptakiem, usunęłam głowę. — Mój ojciec uważa, że na silny ból głowy najlepsza jest mocna kawa z cytryną... Doprawdy mało mnie obchodziło, jak radzi sobie Achmed Yacobi z bolącą głową. — Może chciałaby pani spróbować? — Nie, Tino. — Szkoda, mój ojciec mówi... — Proszę cię, przestań. Ciągle miałam zamknięte oczy, więc nie wiedziałam, czy wymieniają między sobą jakieś porozumiewawcze spojrzenia, czy wpatrują się we mnie niepewni, co mają robić. Usłyszałam cichy, głos Kacpra tuż przy mojej głowie, musiał pochylić się nade mną. — Czy możemy ci jakoś pomóc? Ta liczba mnoga! Czy Kacper już nigdy nie będzie pojedynczy? — Nie, Kacper, dziękuję ci. — W takim razie ja tylko odprowadzę Tinę i zaraz wrócę. Nie odpowiedziałam. Usłyszałam ich ciche kroki i skrzypnięcie drzwi. Może właśnie to skrzypnięcie drzwi uprzytomniło mi, że przecież Alka ma zapasowe klucze od mojego mieszkania. Spojrzałam na zegarek, było już za późno na telefon do niej. Następnego dnia rano Kacper jeszcze spał, kiedy ubrałam się i zostawiając mu kartkę z wiadomością, że idę na targ, zeszłam na dół. Pani Rozalia siedziała przy stole w holu 42
i układała pasjansa, mowy nie było, żebym mogła stąd zadzwonić do Ali tak, żeby ona nie słyszała tego, co mówię. — Dzień dobry, pani Madziu. Na targ? — Dzień dobry, na targ. — Po serek? — Po serek. — Po pomidorki? — Po pomidorki. — A ja rozkładam, widzi pani, prześcieradło Napoleona. Tak się ten pasjans nazywa. — Często wychodzi? — Jak mu pomóc, to szczerze pani powiem, zawsze. Dzień będzie ładny. Spojrzała za okno i zmieniła swoją prognozę. — E tam, ładny! Już chmurzysko jakieś wlecze się tutaj. Niech pani weźmie moją parasolkę na wszelki wypadek, jest na wieszaku. Wzięłam parasolkę pani Rozalii i wyszłam. Na pocztę miałam niedaleko, ale musiałam jeszcze kupić kartę do automatu, w końcu zaczęłam się bać, że nie zastanę Ali w domu. I nie zastałam, telefon przyjął Olo. — Olu, dzwonię, bo mam wielką prośbę. — Tak, kotku? — Słuchaj, u was są zapasowe klucze do mojego mieszkania. — Są. — Czy ty albo Ala moglibyście tam pójść i zajrzeć do biurka? W największej szufladzie jest pudełko z moją biżuterią. Utknęłam, myślałam, że Olo zapyta mnie, co z tym pudełkiem mają zrobić, albo czy coś mi z niego przysłać, ale on milczał. — Olu! — Tak, słucham. — W tym pudełku jest łańcuch z literą „M”. — Jest. — Właśnie nie wiem, może go nie ma. — Jest. — Skąd wiesz? — Byłem tam wczoraj i sprawdzałem, Kacper dzwonił i prosił mnie o to. Poszedłem, sprawdziłem, jest. Kacper zadzwonił drugi raz i powiedziałem mu. Nie powtórzył ci tego? — Nie wiedziałam, że dzwonił. Kacper też nie wie, że ja dzwonię, więc mu nie mów. — Bawicie się w głuchy telefon? 43
— Nie, w złodziei i policjantów. — Podesłać ci kajdanki, czy wzięłaś ze sobą? — Wygląda na to, że nie będą mi potrzebne. Olu... — No co, kotku? — Spadł mi ciężar z serca, wiesz? Bałam się, że ten łańcuch mi gdzieś zginął. — Magdusiu, nie oszukuj starego Ola, stary Olo jest mądrzejszy, niż myślisz... — Kacper coś mówił? — Prawie nic, ale za to ja chciałbym powiedzieć coś tobie. — Co? — Dobrze byłoby, żebyś miała do Kacpra większe zaufanie. — Olu, ta dziewczyna jest beznadziejna. — Nie wiem, przecież prawie jej nie znam. — Ala mówiła, że według ciebie jest słodka, a przecież bywa, że kiedy człowiek coś słodkiego rozgryzie, okazuje się gorzkie w środku. — Tak czy inaczej łańcuch ci nie zginął, prawda? Ucałować od ciebie twojego psa? — Tak, Olu, czule. Z uczuciem ogromnej ulgi poszłam na targ. Rzeczywiście kupiłam dla nas ser i pomidory, tak jak to przewidziała pani Rozalia, oprócz tego całą torbę jabłek, gruszek, moreli. W piekarni dostałam świeże bułki i rogale z makiem. Wracając „Pod Kołatkę”, usłyszałam, że pogwizduję sobie cicho, było lepiej. Przechodząc przez park, świadomie nie spojrzałam w stronę ławki, na której, płacząc, siedziałam poprzedniego wieczora, nie chciałam na nią patrzeć ani o niej pamiętać. Smutne są opustoszałe bocianie gniazda. Z okna mojego pokoju widać jedno, pozostawione przez ptaki, które spędziły tu lato, jak ludzie przyjeżdżający do Osady tylko w sezonie. Patrząc na niezamieszkany ptasi dom, zastanawiam się, czy bociany, które podglądałam tak długo, dotarły szczęśliwie w miejsce przemyślnie wybrane, i czy będąc tam, tęsknią czasami za przytulnym kątem obok wysokiego komina starej cegielni. Patrzę na gniazdo z nadzieją, że z nastaniem wiosny ptaki pojawią się znowu, żeby tu wychować swoje kolejne pokolenie. Od okna wiało jesiennym chłodem. Pomyślałam z żalem, że muszę je w końcu zamknąć, bo siedząc nad swoim tłumaczeniem, czułam, jak z wolna ogarnia mnie zimno. I wtedy usłyszałam podjeżdżający „Pod Kołatkę” samochód, a potem go zobaczyłam. Był to wysłużony opel, żadne cudo. Zamknęłam szybko okno i wróciłam do swojego biurka, bo nie chciałam, żeby ten cały Achmed Yacobi, bo czegoś byłam pewna, że to on właśnie przyjechał, więc, aby Achmed Yacobi pomyślał, że go tu wypatruję. Dopiero kiedy wybierałam się na obiad, w holu zatrzymała mnie pani Rozalia, żeby mi cokolwiek o nim opowiedzieć. — Więc tak, pani Madziu... — mówiła dyskretnym szeptem, jednocześnie przysła44
niając sobie twarz od strony schodów ściereczką do kurzu, jakby jej ciche mruczenie mógł usłyszeć pan Yacobi zamknięty w swoim pokoju. — On chyba będzie jakiś dziki! Po pierwsze, zapytał, czy w moim hotelu jest centralne ogrzewanie, mówię, że jest, ale działa tylko na parterze, a górę mam zupełnie odłączoną, bo, mówię, tu zimą nikt do hotelu nie przyjeżdża. A on na to, że nic nie szkodzi, najważniejsze, że ogrzewanie jest. Niech mi pani teraz powie, pani Madziu, na co mu ogrzewanie, jeżeli ono nie działa? — A po drugie? — zapytałam, kiedy pani Rozalia uporała się wreszcie z „po pierwsze”. — A po drugie, to on ma ze sobą tylko teczkę i taką małą walizunię, że mu się chyba do niej nawet piżama nie pomieściła. Pani Rozalia za pomocą rąk i ściereczki do wycierania kurzu narysowała mi w powietrzu walizunię pana Yacobi, była wielkości pudełka zapałek. — Tycia! — dorzuciła cierpko. — Może przyjechał na jeden dzień. — Na dziesięć! — powiedziała tryumfalnie. — Na dziesięć dni bez piżamy! Pyta o centralne, a sypia bez piżamy? — Jeżeli powiedział, że go urządza sam fakt, że centralne jest, może lubi popatrzeć sobie na zimne grzejniki i to mu wystarcza? — Oj, pani Madziu, niechże pani będzie poważna! Idź, kocie! Z obrzydzeniem popatrzyła na swojego pięknego kota, który właśnie mościł sobie miejsce na dzisiejszych gazetach. — Mówię do ciebie! — fuknęła, co zlekceważył, dalej wydrapując w papierze wygodne posłanie. — Co za cholerny kot, powiadam pani! — Jest jeszcze po trzecie... Pani Rozalia przestała zajmować się kotem, nachyliła się w moją stronę i szepnęła mi do ucha: — On pytał o panią... — Jak to? — Pytał, czy pani tu mieszka. — Z imienia i nazwiska? — Nie, co to, to nie! Pytał, czy oprócz niego ktoś tu jest. — Więc nie o mnie pytał, tylko o jakiegoś ktosia. — A pani to nie jest ktoś? — Jestem ktoś, ale... Rozłożyłam ręce, bo nie umiałam wytłumaczyć pani Rozalii, że Achmed Yacobi wcale o mnie nie pytał, chociaż o mnie pytał. Nie rozstrzygnięty problem zawisł między nami, ponieważ za moimi plecami coś skrzypnęło. Pani Rozalia uniosła głowę i wpatrzyła się w podest półpiętra, kot znieruchomiał, a ja zaczęłam wolno odwracać się w stronę 45
schodów. I tak zobaczyłam Achmeda Yacobi. Ubrany był w czarne spodnie i marynarkę w biało-brązową pepitkę, pod nią widać było aksamitną kamizelkę haowaną złotymi nićmi w ogromne róże. Na grubej szyi pan Yacobi zawiązaną miał muszkę, nie do wiary, ale brązową w białe grochy. Półbuciki czarne, do połowy przysłonięte beżowymi getrami. Wzrostu metr pięćdziesiąt, w talii być może nieco mniej. Zapewne pani Rozalia nie zdążyła powiedzieć mi „po czwarte”, więc jego wygląd zupełnie zwalił mnie z nóg, szczęśliwie prosto na wiklinowy fotel, tuż obok kota pani Rozalii, który ponownie zajął się darciem gazety na strzępy. Pan Yacobi stanął przede mną, skłonił się nisko, błysnęła jego łysina. — Miło mi... — powiedział. — Nazywam się Yacobi. Achmed. Siedząc w fotelu, również skłoniłam głowę i wymamrotałam swoje nazwisko. — Miło mi... — powiedział znowu pan Yacobi. — Mam zaszczyt zaprosić panią na popołudniową herbatę. — Z największą przyjemnością — powiedziałam, ponieważ bardzo szybko udzieliła mi się jego wyszukana uprzejmość. — Na piątą? — zaproponował. Godzina była wspaniała! — Znakomicie. — A zatem pozwoli pani oczekiwać siebie w tym holu, dziesięć minut przed piątą? — Tak, będę punktualnie. Jeszcze raz ukłonił mi się, obdarzył panią Rozalię grzecznym uśmiechem i wyszedł. Po chwili usłyszałyśmy, że jego samochód odjeżdża sprzed hotelu, a do mnie nagle dotarło, że umówiłam się na popołudniową herbatę nie z kim innym, tylko z ojcem Tiny. I po co mi to było? Widziałam kiedyś Kacpra i Tinę tańczących na plaży. Widziałam ich z daleka, więc nie słyszałam melodii, którą sobie wtedy śpiewali, ale z pewnością śpiewali ją oboje. Tańczyli na wilgotnym piasku, tuż nad brzegiem jeziora, przy zielonej ścianie tataraku. Kacper raz po raz unosił Tinę i trzymając ją w ramionach, kręcił się w kółko, a potem, kiedy stawała już na ziemi, obejmował ją i przeginał do tyłu zupełnie jak w argentyńskim tangu. Myślę, że Tina była pierwszą dziewczyną, którą Kacper pokochał, ale niestety wiedziałam, że była też pierwszą, która świadomie miała zamiar go zranić. Nie wiedząc o niczym, tulił ją do siebie, drobną, zwinną, z włosami jak czarny wachlarz rozwichrzonymi w tańcu. Pewnie i mnie urzekłaby Tina, gdybym była Kacprem, ale nie byłam. Czy uwierzyłby mi, gdybym go przestrzegła? Nie. Nie wierzy się matkom, które przestrzegają. A może? Przyszli potem na moją plażę, na której siedziałam obłożona kupionymi rano tygodnikami, Tina podała mi na ręku kilka drobnych, nie do końca jeszcze dojrzałych poziomek. 46
— To dla pani — powiedziała. — Dziś rano zerwałam w lesie, dwa kroki od naszego namiotu. Od naszego namiotu, a więc gdzie w końcu mieszka ten Kacper? Czy Tina tak mówi po to, żeby dać mi do zrozumienia, jaki jest właściwy adres mojego syna, czy tylko tak jej to wyszło? Mogła sama je zjeść albo dać Kacprowi, pomyślałam, biorąc poziomki z jej ręki. — Mój ojciec mówi, że w poziomkach jest dużo żelaza, jak byłam mała, miałam niedobór i pamiętam, że wtedy tata ładował we mnie poziomki... Były kwaskowate. — ...i natkę pietruszki. Nie chciał mi dawać żelaza w kroplach, bo bał się, że mi ściemnieją zęby. Kreśliła patykiem jakieś kwadraty na piasku. Kacper przyglądał jej się uważnie. — Czy w Maroku rosną poziomki? — zapytał. Tina zastanowiła się. Ze ściągniętymi brwiami myślała przez chwilę, potem odrzuciła patyk. — Nie wiem — powiedziała. — Chyba nie, nigdy nie pytałam. Sięgnęła po jeden z moich tygodników. — Czy możemy rozwiązać krzyżówkę? — Możecie. Wyjęłam długopis z plażowej torby i podałam Tinie. Obejrzała go. — Taki sam dostałam od Kacpra. Ja swój też dostałam od Kacpra, dobrze, że chociaż nie mówi już o nim Kikuś. Sięgnęłam po książkę i zaczęłam ją czytać, a oni wyciągnęli się przy moim leżaku, otworzyli jakiś kolorowy tygodnik na krzyżówce i z głową przy głowie rozwiązywali kolejne hasła. Ładna rodzinna scenka, doprawdy. I jaka spokojna. Zaczęło się po obiedzie, który ja zjadłam u pani Franciszki, a oni w fastfudzie. W Tinę wstąpił demon, myślę, że to był Asmodeusz, diabeł kulawy, o którym wiadomo, że wypuszczony z butelki zaczaj otwierać dachy domów, aby ukazać to, co się w nich dzieje. Tina krzyczała. Krzyczała na Kacpra. Wołała, że ma już dosyć ciągłego słuchania saksofonu, że nie po to czekała na wakacje, żeby spędzać je, gapiąc się na szuwary albo tkwiąc w dusznej DYSKOTECE, gdzie nawet potańczyć porządnie nie mogą, bo Kacper albo gra na tej swojej okropnej fujarze, tak właśnie powiedziała, na tej okropnej fujarze, albo wpatruje się w Platynę, której ona wprost nie może znieść, bo Platyna ma cielęcy wzrok i taka jest Kacprem zachwycona, jakby był jakimś cudem. W siatkówkę nie ma zamiaru grać, bo od siatkówki bolą ją nadgarstki. Nie, w tenisa też nie, bo ganianie po korcie jej nie odpowiada, nie jest do tego stworzona. — A do czego jesteś stworzona? — zapytał Kacper spokojnie. — Do interesującego życia, rozumiesz? Chcę, żeby dokoła mnie coś się działo! Nie 47
wiem, po co ja tu w ogóle przyjechałam, co mi przyszło do głowy! Mogłam przecież wyjechać z ojcem na Teneryfę, a ja nie, przytaszczyłam się tutaj, głupia idiotka! — Sama chciałaś — przypomniał jej Kacper, ciągle spokojnie, ale już wyprowadzony z równowagi, bo siedzieli na ławce w ogrodzie przed hotelem pani Rozalii i ze swojego z balkonu widziałam, że on ze złością łamie jakąś suchą gałązkę na małe kawałki. — Sama chciałaś, nie mówiłaś wtedy o żadnej Teneryfie, przeciwnie, narzekałaś, że będziesz spędzała lato w mieście, jak biedna dziewczynka, o której nawet rodzony ojciec nie myśli. — Powiedz jeszcze, że ulitowałeś się nade mną! — Do pewnego stopnia, ale zrobiłem to chętnie — obronił się Kacper. — Mogę stąd wyjechać! Będziesz mógł do reszty zawrócić w głowie tej całej Platynie, nie wiem, co wy w sobie widzicie! — A co my w sobie widzimy? — zapytał wtedy Kacper i Tina zaniemówiła. Ze swojego miejsca dostrzegłam, że wstała z ławki i bez słowa skierowała się w stronę furtki. Idąc, spojrzała w górę, jakby chciała sprawdzić, czy jestem na balkonie, potem otworzyła zasuwkę i wyszła, bramka jeszcze przez chwilę chwiała się na obluzowanych zawiasach. Kacper siedział na ławce, patrzył, aż wreszcie kolorowa sukienka Tiny musiała zginąć mu z oczu. Wtedy wstał, wolno podszedł do skrzypiącej furtki, uniósł ją lekko, poprawił coś w uszkodzonym zawiasie i wychodząc, starannie ją przymknął. Później ruszył za Tiną, biegiem. A ponieważ zbliżała się piąta, weszłam do pokoju i włączyłam elektryczny czajnik. Stanęłam przed półką, na której trzymałam różne gatunki herbaty. Wybrałam sobie na to popołudnie Lapsang Souchong Krokodyl. Było mi przeraźliwie smutno. Natomiast moje spotkanie z panem Achmedem Yacobi zakończyło się czarną herbatą Highland Toffee, zanim jednak znaleźliśmy się w jego pokoju z widokiem na jezioro, bo tu postanowiliśmy ją wypić, przeżyliśmy niezapomniane dziesięć minut w recepcji naszego hotelu „Pod Kołatką”. Zeszłam dokładnie o umówionej godzinie i już tam zastałam pana Yacobi, który z wielkim zainteresowaniem czytał instrukcję postępowania w razie wybuchu pożaru. Na mój widok oderwał od niej wzrok, ale uniósł do góry palec i poruszając nim tuż ponad swoją łysiną, poprosił: — Chwileczkę, droga pani, chwileczkę, zapoznam się tylko do końca z tym interesującym dokumentem, czy zechce mi pani towarzyszyć? Stanęłam więc obok pana Yacobi i razem z nim studiowałam oprawioną w czarną ramkę instrukcję. — To niezwykłe! Niezwykłe! Nie ulegać panice! Jakież to słuszne spostrzeżenie! — zachwycał się. — Nie korzystać z windy! A co zrobić, jeżeli windy nie ma, tak jak w tym naszym hotelu? Czy można z niej wtedy nie korzystać? Sądzę, że to nie jest pre48
cyzyjne sformułowanie, przyzna mi rację szanowna pani? Przyznałam rację panu Yacobi, który porzucając lekturę instrukcji, żywo zainteresował się teraz kotem pani Rozalii. — Ależ to wybitnej urody stworzenie! — zachwycił się. — Jakże on ma na imię? Pani Rozalia, która czujnie stała między tablicą z kluczami a półokrągłą ladą recepcyjną, spojrzała na mnie, wzrokiem wzywając pomocy. Niestety, w żaden sposób nie mogłam jej wesprzeć, wiedząc, że najczęściej mówi do swojego kota „ty cholerny kocie”, co wydawało mi się imieniem zbyt długim i może trochę niestosownym, jak na wytworne maniery pana Yacobi. Innego imienia jej kot po prostu nie miał. Pani Rozalia stwierdziwszy, że znikąd ratunku, powiedziała odważnie, chociaż może trochę zbyt cicho: — Filut. — Fiut! — ucieszył się pan Yacobi. — Nadzwyczajne, nadzwyczajne! — Filut, powiedziałam! — krzyknęła zgorszona pani Rozalia. — Najmocniej przepraszam — powiedział pan Yacobi, kłaniając się kotu. — Ja również nie lubię, kiedy przekręca się moje nazwisko. A potem zwrócił się do mnie z uśmiechem, który ujawnił w jego zębach złotą górną trójkę. — Gdzie udamy się na naszą popołudniową herbatę? Pani szanowna zapewne zna lokale w tym mieście? Za żadne skarby nie ruszę się z hotelu, zdecydowałam przekonana, że to Gena będzie pierwszą osobą, którą spotkam, idąc z panem Yacobi do jedynej otwartej tu poza sezonem cukierni. — Rada będę, jeżeli zgodzi się pan wypić herbatę w moim pokoju, mam naprawdę duży wybór wyśmienitych gatunków — zaprosiłam go wytwornie. — Raczy pani żartować! — oburzył się. — Przecież, to ja chciałem być fundatorem! — Zapewniam, że nigdzie tutaj nie dostaniemy tak znakomitej herbaty, jak ta, którą pragnę panu zaproponować. — Pijam najchętniej czarną herbatę Highland Toffee — wyznał konfidencjonalnym szeptem. — Ależ ja ją właśnie mam! — Czy okno w pokoju drogiej pani wychodzi na jezioro? — Niestety nie, na ogród. Dokładniej na ławeczkę, na której córka pana zrobiła awanturę mojemu synowi, mogłabym uściślić, ale nie powiedziałam ani słowa, ponieważ było coś w Achmedzie Yacobi, co nie pozwoliło mi mówić o jego córce, czekałam, aż on pierwszy poruszy ten drażliwy temat. — Czy wolno mi zaproponować w tej sytuacji, żebyśmy wypili herbatę, siedząc na balkonie mojego pokoju? Mam tam nadzwyczaj wygodne fotele wiklinowe i podręczny 49
stoliczek, natomiast przed nami rozciągać się będzie widok wprost niezapomniany. Pejzaż tak niezwykły, jakiego szukać można z księżycem! — Ze świecą, miał pan na myśli? — Otóż to właśnie, jestem Marokańczykiem i stąd biorą się pewne nieścisłości w mojej polszczyźnie. — Ależ mówi pan nadzwyczajnie, językiem więcej niż literackim. — Czy to jest komplement, droga pani? Nie odpowiedziałam na to pytanie, chociaż było proste, ale na szczęście stanęliśmy przed drzwiami mojego pokoju. Zabraliśmy stamtąd czajnik elektryczny, moje chińskie filiżanki, imbryczek z podgrzewaczem i puszkę czarnej herbaty Highland Toffee. I pled, ponieważ pan Yacobi przewidywał, że zaraz zrobi się chłodno. Usiedliśmy zatem w wiklinowych fotelach, owinięci ciepłymi kocami. Między nami stały moje filiżanki, których urodę pan Yacobi natychmiast pochwalił, napełnione bursztynową w kolorze, aromatyczną herbatą o tym niepowtarzalnym smaku, który prawdziwie ocenić mogą tylko wybrani. Pan Yacobi z kwadransa na kwadrans stawał się coraz milszy. Wreszcie, patrząc na przyciemnione już zmierzchem jezioro, zaczął opowiadać mi dziwną historię swojego tułaczego życia. — Achmedzie — powiedziałam, kiedy późnym wieczorem pomagał mi przenieść z powrotem do pokoju całe moje herbaciane gospodarstwo. — Zwrot, że takiego pejzażu można szukać z księżycem, jest piękny, przepraszam, że ci go zepsułam głupią świecą. I dziękuję za wieczór, był dla mnie niezwykły. — Ja również dziękuję, moja droga! Spotkanie w tym hotelu kogoś tak miłego jak ty, to dla mnie prawdziwa niespodzianka, byłem przekonany, że nie zastanę tu nikogo. Nikogo? I ani słowa o Tinie? Tak właśnie powiedział Kacper, kiedy zjawił się w naszym pokoju późnym rankiem, następnego dnia po ich rozmowie pod moim balkonem. — Ani słowa o Tinie, mamo. Zamknął się w łazience i długo nie wychodził. Słyszałam tylko ostry szum prysznica, zupełnie jakby Kacper chciał spłukać z siebie tę nie przespaną noc, bo zawiedzionego uczucia, niestety, spłukać nie można. Wyszedł wreszcie. Bez słowa wziął z szafy czyste dżinsy i koszulę. Ubierając się, gwizdał. Później poszedł na balkon, schylił się i położył na balustradzie skrzyżowane ramiona, oparł na nich głowę. Co czuje, czy bardzo jest mu ciężko, myślałam, patrząc ze smutkiem. Wiedziałam, że naprawdę nie powinnam o nic pytać. To on nie wytrzymał, nie ja. Wszedł do pokoju i patrząc na mnie z niechęcią, powiedział agresywnie: — Zadowolona jesteś, prawda? — Daj spokój, Kacper... 50
— Zadowolona jesteś, a do tego rozumiesz ją. Znasz takie sztuczki. — O czym ty mówisz? — Zrobiłaś to samo Marcinowi. Nie wypieraj się, bo wiem. — Co wiesz? — Wszystko, ciotka Ala powiedziała mi, jak z wami było. — Ależ, Kacper! — To jest numer z tej samej bajki, mamo! — Niczego nie obiecywałam Marcinowi. Nieprawda, obiecywałam. Tylko teraz, po wielu latach, przez chwilę wydawało mi się, że są obietnice, które się nie liczą. Takie: „będziemy zawsze razem, nigdy się nie rozstaniemy, będziemy mieli wspólny dom, dzieci, psy, koty, plany”, wszystko obiecane między jednym a drugim pocałunkiem, w czasie odważnie nazwanym miłością, chociaż jeszcze nią nie był. — Kochał ciebie, a ty odeszłaś do innego — powiedział samozwańczy adwokat Marcina. — Przypominam ci, że ten inny był twoim ojcem. I to jego kochałam naprawdę. A ty najchętniej spaliłbyś mnie na stosie, tylko dlatego że Tina odeszła od ciebie. — Odeszła? Może ty odchodziłaś od Marcina spokojnie. Tina rzuciła mnie w furii. Wyglądała jak oszalała czarownica, kiedy upychała wszystkie swoje manatki w plecaku, kiedy puste butelki po coli zgniatała do wyrzucenia i szarpała namiot, bo nie umiała go złożyć, a za nic nie pozwoliła sobie pomóc. Brakowało tylko miotły, na której mogłaby odlecieć, bo pociąg miała już za parę minut. — Zdążyliście? — Stał, kiedy wbiegliśmy na peron. Wsiadła bez biletu, jeszcze była w drzwiach wagonu i szarpała się ze swoimi tłumokami, kiedy zawiadowca podniósł tę głupią czerwoną chorągiewkę. Wiesz, mamo, czego ja się boję najbardziej? — Nie wiem. — Tego, że jeszcze kiedyś ją spotkam. „Wiesz, mamo...”, żałosny głos. I znowu: mały Kacper, metr osiemdziesiąt dwa, a kiedyś potłuczone miał tylko kolana. — Więc ani słowa o Tinie — powiedziałam. I nie rozmawialiśmy o niej od tamtej pory. Został w domu, sama poszłam do pani Franciszki na obiad. Powiedział, że nie jest głodny, że nic mu nie przejdzie przez gardło, że może na kolację coś zje. — Pójdę gdzieś, pokręcę się trochę, a wieczorem gramy. Po obiedzie ja też wybrałam się na spacer, szłam wzdłuż ulicy Kościelnej aż na sam koniec Osady, gdzie już zaczynał się las. Idąc, nie zastanawiałam się nawet, dokąd zaprowadzi mnie droga, i dopiero kiedy znalazłam, się między gęstniejącymi drzewami, 51
zobaczyłam w głębi kolorowe namioty. Stanęłam na skraju polany i zaczęłam nasłuchiwać, cicho tu było, widocznie upalny dzień wymiótł wszystkich nad jezioro. Kacper siedział nieruchomo na skrawku przygniecionej trawy, głowę miał opartą na złożonych za nią ramionach i patrzył przed siebie. Ten spłachetek ziemi jeszcze niedawno był jego małym, dziwnym domem, zapewne. Stałam do chwili, kiedy wyprostował się i gwałtownie zaczął palcami rozsuwać zgniecione źdźbła trawy, tak jakby chciał po tym domu zniszczyć ostatni ślad. Wtedy odeszłam. Pana Yacobi zobaczyłam, otwierając okno. Był bardzo wczesny ranek i chociaż bezchmurne niebo zapowiadało piękny dzień, poczułam zimne jesienne powietrze przesiąknięte wilgocią. Achmed szedł ścieżką ubrany w ściągnięte poniżej kolan małymi klamerkami pół długie brązowe spodnie, o których kiedyś mówiło się pumpy, a których teraz chyba już nikt nie nosi. Na nogach miał ciepłe długie skarpety w czarno-czerwony wzór i sznurowane buciki na masywnej podeszwie sięgające powyżej kostek. Włożył na siebie rudą kurtkę z grubego materiału, ściągniętą w talii szerokim paskiem i mały tyrolski kapelusik w kolorze ciemnozielonym. W ręku trzymał cienką laseczkę, którą wywijał energicznie. Jeszcze wczoraj jego widok śmieszyłby mnie ogromnie, dziś jedynie wzruszał, ponieważ przepadałam już za panem Yacobi. Patrzyłam, jak starannie zamyka za sobą furtkę. Usłyszałam pukanie do drzwi, to pani Rozalia, tak jak każdego ranka, przyniosła do mojego pokoju gorące mleko. — Czy pani widziała, pani Madziu, jak to się on wystroił? A ja myślałam, że ma ze sobą tylko tę małą walizunię! Tymczasem wczoraj po nocy wyładował z bagażnika dwie walizy i torbę, zupełnie jakby miał zamiar u mnie zimować. — Może jest „w podróży”. Ten adres Holy Golightly wymyślony przez Trumana Capote’a zawsze mnie urzekał, a do Achmeda Yacobi dziwnie pasował, chociaż w przeciwieństwie do Holy nie był on młodą dziewczyną. — W podróży! — fuknęła pani Rozalia. — On tu do nas przyjechał w interesach. — Tak pani powiedział? — Nie musiał mi mówić, podsłuchałam. Ustawiła dzbanek obok mojej miseczki z płatkami kukurydzianymi i spojrzała wyczekująco. — Pani Madzia nie jest ciekawa? Byłam straszliwie, nieprawdopodobnie ciekawa. — Trochę jestem — przyznałam. — Więc niech pani Madzia słucha, przyszedł rano na recepcję, jeszcze za przeproszeniem w szlafroku i w kapciach, i mówi do mnie: „chyba miałem sen, śniło mi się, droga pani, że był do mnie telefon”, i czeka. To ja mówię: „nie było do szanownego pana żadnego telefonu”, a on na to, że w takim razie zaraz będzie, bo najwyraźniej on jest tego 52
pewien. I co, pani Madziu? — No i w tym momencie rozlega się telefon. — Zgadła pani, rozlega się. Mało nie padłam ze strachu, bo nerwowa jestem i chociaż w duchy nie wierzę, to jednak bardzo się ich boję, a tu chyba jakaś siła nieczysta natchnęła pana Yacobi, sama pani musi przyznać. Przyznałam i niecierpliwie czekałam na dalszy ciąg opowieści, ale w tej samej chwili przez uchylone drzwi wszedł do pokoju cholerny kot pani Rozalii i wskoczył na moje łóżko. — Idź, ty cholerny kocie! — krzyknęła pani Rozalia. — Niech pani popatrzy, jak to się rozbestwił! — On tu do mnie często przychodzi, więc dobrze wie, że mu wolno. No i co? — No i nawet nie zdążyłam podnieść słuchawki, bo on ją cap i złapał. Najpierw powiedział swoje nazwisko, potem słuchał i słuchał, a później krzyknął: „tu jest biznes do zrobienia”! Później znowu tylko słuchał, ale wreszcie odezwał się znowu: „zaraz wybiorę się tam na rekonsen... na reknosens...” — Może na rekonesans, pani Rozalio? — Może. — I co? — A potem długo coś mówił o inwestycjach, że chętnie zainwestuje w hotel, chyba mój miał na myśli, bo przecież innego hotelu tu nie ma, dlatego pewnie tak on mnie wypytywał o to centralne ogrzewanie. Po tej rozmowie poszedł na górę, ale już po półgodzince widzę, schodzi. Wyelegantowany, pachnący, kapelusik na głowie, laseczka. I mówi do mnie tak: „pani szanowna orientuje się zapewne, gdzie tu w pobliżu jest źródełko?” To ja go pytam, o jakie źródełko szanownemu panu chodzi, a on, że o takie z wodą mineralną. Mówię, że mineralną to u nas w butelkach sprzedają i że najlepiej karku... karkru... luje się w dwulitrowych. — I co on na to powiedział? — Aha. — Nic więcej? — Nic. Jeszcze tylko potknął się o tego cholernego kota, bo mu wlazł pod nogi, przeprosił go i wyszedł. Pani Madziu, czy on powinien przepraszać kota? — Miło z jego strony. Dziękuję za mleko, pani Rozalio. — Na zdrowie. Spotkałam pana Yacobi, kiedy wracałam z biblioteki, gdzie sobie wymieniłam przeczytane książki na nowe. — Jakże miło spotkać ciebie, Magdaleno! — zawołał ucieszony. Zauważyłam, że ma zabłocone buciki i laskę oblepioną grudkami ziemi. Widocznie szukał źródełka. 53
— Dokąd to chodziłeś, Achmedzie? — Odbyłem mały rekonesans, okolica tutaj jest nadzwyczajnie malownicza, a pejzaż taki sentymentalny! — To prawda, ja też tak uważam. — Widzę, że niesiesz sobie lekturę, czy być może romanse? — Nie. — Szkoda, przepadam za romansami. — Chętnie ci pożyczę, mam u siebie dwa, które gorąco poleciła mi do czytania siostrzenica pani Rozalii. — Będę dozgonnie wdzięczny — zapewnił mnie Achmed Yacobi. I dlatego znaleźliśmy się w moim pokoju, przy półce, na której zawsze stawiałam książki i kładłam potrzebne papiery. Achmed zauważył kilka zdjęć, które tam leżały. Kacper zapomniał o nich, kiedy po wakacjach wracał do domu. Pan Yacobi stanął na palcach, żeby obejrzeć to, które leżało na wierzchu. — Twój syn, Magdaleno? — Tak. Pomyślałam, że wolę mieć za sobą całą tę historię, więc sięgnęłam po zdjęcia i podałam je Achmedowi. — Jakiż to piękny chłopiec... Odłożył jedno, drugie, trzecie zdjęcie. Na czwartym szczęśliwy Kacper trzymał przed sobą roześmianą Tinę. Pan Yacobi zachwycił się. — Jakaż to wspaniała para! Wspaniała! Twój syn, moja droga, jest niezwykle przystojnym młodzieńcem! A przy nim ta urocza młoda dama! Niepojęte! Achmed Yacobi obojętnie złożył zdjęcia, podał mi je i sięgnął po swoje romanse. — Dziękuję za lekturę, Magdaleno, znakomicie wypełni mi czas. Szanowne kotki zamieszkały u ciebie na stałe? Dopiero teraz zauważyłam, że obok cholernego kota pani Rozalii leżą na moim tapczanie trzy grubiutkie kocięta, które on wylizuje czule. — Okocił się! — zawołałam zdumiona, na chwilę zapominając o zaskakującym zachowaniu pana Yacobi. Tymczasem Achmed spokojnie i z powagą oglądał okładkę jednego z romansów, na której para w kolorze czarno-czerwonym spleciona była w miłosnym uścisku. Później uniósł głowę i zapatrzył się w drzewa za oknem. Wreszcie skierował wzrok na zdjęcia, które położyłam na stole, sięgnął po nie, ale wybrał spośród nich tylko jedno, to z uśmiechniętym Kacprem i rozbawioną Tiną. Długo wpatrywał się w ich twarze. — To Martyna — powiedział w końcu. — Twoja córka? 54
— Poniekąd. Poniekąd! Ciągle jeszcze wpatrywał się w zdjęcie, aż wreszcie powtórzył zdumiony. — Tak, to Martyna. Jej ojciec jest moim przyjacielem, a tę małą trzymałem do chrztu. — Tinę...? — zapytałam niepewnie. — To właśnie mówi o niej Marcin.
Marcin W skrzynce na listy były tylko pisma, które ostatnio zaprenumerowała Tina. „Teatr” i „didaskalia”. A więc znowu nic od niej, nawet głupiej kartki z wakacyjnym adresem, nawet banalnego: pozdrawiam ze słonecznego X albo trochę mniej banalnego: kocham cię, Tato. „Teatr” i „didaskalia”. Pierwsze szczeble drabiny, po której moja córka postanowiła wspinać się na szczyty scenicznej kariery, dobre i to, gorzej, jeżeli dla osiągnięcia celu siedziałaby jedynie przed lustrem. W domu pachniało imbirem, cynamonem i może trochę kurkumą. Wszędzie było ciemno, tylko w kuchni paliło się światło i to stamtąd dobiegał głos mojego przyjaciela Achmeda Yacobi, który swoją układną polszczyzną przepowiadał sobie, co też jeszcze powinien zrobić, zanim jego specjalność, kurczak po marokańsku, znajdzie się na naszym stole. — A teraz należy tę piękną tuszkę obrócić w naczyniu wypełnionym wonną oliwą. Unikalny jej zapach to czarowna woń kurkumy i pinidy, ach, jakże wspaniałe będzie to danie! No, dalejże, dalej! Obracaj się, kurczaczku, w tej znakomitej kąpieli. Najwyraźniej usłyszał moje kroki na schodach prowadzących z garażu na górę, bo zawołał: — Witaj, mój drogi Marcinie, witaj, przyjacielu! Iluż to pięknym damom poprawiłeś dziś urodę? Ja, przyznam się z całą otwartością, zmitrężyłem wiele godzin na bezowocnej rozmowie z pewnym geologiem, czy też... jak inaczej można nazwać specjalistę od wód mineralnych? — Nie wiem. Jestem wściekle głodny, Achmedzie, a widzę, że twój kurczak jest jeszcze w lesie. — W lesie? Zobacz, z jaką niezwykłą starannością obracam go już w wonnej oliwie! Skoro jednak tak bardzo dokucza ci głód, może weź z lodówki jakiś przysmak na jeden ząb. — A gdzie psy? Nie szczekały, kiedy podjeżdżałem, teraz też ich nie słyszę. — Udały się z wizytą. Taka trafiła im się gratka. Bawią na wieczorku zapoznawczym w tym białym domu krytym zieloną dachówką. Zamieszkał tam od dzisiaj piesek rasy kundel, który zaprosił wszystkie psy z najbliższej okolicy na uroczyste przyjęcie. — Czy to znaczy, że mamy wreszcie sąsiadów? — Może to jest zbyt pojemne określenie. Na razie mieszkać tam będzie tylko ten uprzejmy pies, solo. Reszta jego rodziny na stałe sprowadzi się dopiero za miesiąc. 56
— A reszta jego rodziny, jakiej jest rasy? — Ludzie. Achmed trzymał kurczaka za związane nóżki i wprawnie obracał w pojemniku wypełnionym oliwą. — Zwyczajni ludzie — powtórzył. — Ale niesłychanie wprost sympatyczni. Nabyli ten dom, imaginuj sobie, za wygraną w totka! Wypełnili kupon, uwzględniając daty swoich urodzin. I proszę, jaki osiągnęli rezultat! — Skąd wiesz o tym wszystkim? — Zamieniłem z nimi kilka słów, kiedy przyszli zaprosić twoje psy w imieniu ich wychowanka. W lodówce znalazłem kabanosy i resztki zmrożonej na kamień bułki, która nie nadawała się do jedzenia. Achmed spojrzał. — Rozgrzej ją w mikrofalówce — poradził. — Gdybyś zadzwonił, że wracasz wcześniej, zacząłbym przygotowywać posiłek już godzinę temu. Tymczasem posiłek ciągle jeszcze wolno nasiąkał oliwą, a moje nędzne kabanosy okazały się wiórowate i bez smaku. — Dzwoniła twoja była żona. Achmed ułożył kurczaka w szklanej brytfannie i wsunął go do piekarnika. Nawet nie zachęcony przeze mnie i tak wyjaśnił: — Pytała, dokąd to Tina pojechała na wakacje. — I co powiedziałeś? — Że na obóz wędrowny. — Tina chyba nie pojechała na obóz wędrowny, Achmedzie. Zupełnie niechcący mogłeś okłamać Mariolę. — Nie można kogoś okłamywać niechcący. Jeżeli niechcący wprowadziło się kogoś w błąd, to nie jest żadne okłamywanie, tylko niefortunna pomyłka. Udzieliłem Marioli mylnej informacji, co nie było moim zamierzeniem. A skąd mi się wzięło, że Tina pojechała na obóz wędrowny? Achmed patrzył na mnie ze zdumieniem. Wyraźnie zadziwił sam siebie. — Zapewne Tina udzieliła ci mylnej informacji. — Ach, Boże... — westchnął. Przykucnął obok piekarnika, zapalił w nim światło i przez chwilę wpatrywał się w bladego jeszcze kurczaka, potem podniósł się, zdjął z półki pojemnik z kaszką kuskus i postawił go na stole obok miski z ziarnami pinidy. Wreszcie spojrzał na mnie niespokojnie. — A czy ty chociaż wiesz, dokąd naprawdę Martyna pojechała? — Nie wiem, przypuszczam tylko. — A więc i tobie udzieliła mylnej informacji? 57
— Obawiam się, Achmedzie, że tak to można nazwać. Pamiętam wiosenny wieczór, kiedy Tina zobaczyła tego chłopaka po raz pierwszy, bo to był dzień topienia Marzanny i w klubie, do którego Tina latała na warsztaty teatralne, zorganizowano po zajęciach specjalny koncert zespołów jazzowych. I on tam grał. Na saksofonie. Koncert kończył się późno, więc obiecałem Tinie, że przyjadę po nią, bo od jedenastej autobusy na nasze osiedle jeździły rzadko i nieregularnie. Drzwi do sali, w której odbywała się impreza, były uchylone, a kiedy zajrzałem do środka, ostatni z zespołów ciągle jeszcze był na estradzie i bisował, więc stanąłem przy wejściu. Sam się zdziwiłem, że pośród co najmniej setki głów udało mi się jakoś wypatrzyć czarną głowę mojej córki. Siedziała na niskiej ławce pod ścianą, z brodą podpartą na zaciśniętych dłoniach. Uporczywie wpatrywała się w jednego z chłopców z grającego zespołu. Z daleka widziałem jej nieruchome spojrzenie, nie wiem, czy pochłonął ją ten chłopak, czy jego muzyka. Widziałem tylko, że coś ją tu urzekło. Wróciłem do samochodu i czekałem na nią. Po chwili zobaczyłem, że wybiega z klubu, otulona sztruksową brązową pelerynką, którą przytrzymywała pod szyją w obronie przed silnymi porywami wiatru. Z daleka zobaczyła nasz samochód, pomachała mi ręką, ale nagle przystanęła, wróciła do drzwi i zaczęła sprawdzać coś na afiszu z informacjami o wieczornym koncercie. Pomyślałem, że z pewnością szuka nazwiska, pod którym jest napis: saksofon. Przyszła wreszcie i usiadła obok mnie. Szarpała się z pasami, w końcu trafiła w zatrzask. Poczułem mocny zapach paczuli, którego kiedyś również używała Mariola, i to nagle uświadomiło mi, że chyba zgubiłem chwilę, w której Tina przestała pachnieć rumiankowym mydłem. — Jak było? — O! Było cudownie. — Wydawało mi się, że nie przepadasz za jazzem. — A jednak coś w tym jest. Wyjęła ze schowka paczkę chusteczek ligninowych i szeleściła opakowaniem. — Coś w tym jest — powtórzyła. — Dziś to odkryłam. Tato, był tam chłopak, który cudownie grał na saksofonie. — Słyszałem, przez chwilę stałem w drzwiach. Poczułem jej rękę na ramieniu, gwałtownie odwróciła głowę w moją stronę. — Jak ci się podobał? — spytała natarczywie. — Chłopak czy saksofon? — Oni byli spójni, nie czułeś tego? — Stałem tam krótko, niczego nie czułem, było mi duszno. Milczeliśmy i dopiero kiedy zatrzymałem się przed światłami, zapytałem: — Zakochałaś się? — Nie, ale oczarowało mnie to wszystko. 58
— Będziesz teraz latać na koncerty jazzowe? — Tak myślę. — Czy one zawsze kończą się późno? — Nie wiem, nigdy przecież nie chodziłam na nie. — Czy oprócz tego, że będę miał córkę aktorkę, co może stać się złem nieuniknionym, grozi mi jeszcze zięć saksofonista? — Nie wiem, jaki zięć ci grozi. Jak byłeś w moim wieku, tato, miałeś pojęcie o tym, jaka ci grozi żona? — Miałem. Nie odzywała się, licząc widocznie lata, które pamiętała z rodzinnych opowieści, niezbyt zresztą szczegółowych. — Znałeś już wtedy mamę. — Tak, ale Mariola nie groziła mi jeszcze jako żona, wtedy groziła mi właściwie zupełnie inna dziewczyna. — Nie wiedziałam. Nie mówiłeś nigdy o tym. — To prawda. — Czemu? Czemu? Jak jej to opowiedzieć? Nie chciało mi się mówić o tym, o czym od lat starałem się nawet nie myśleć. — Czy to była twoja porażka? — Tak, to była porażka. Znowu czerwone światło na skrzyżowaniu. Spojrzałem na Tinę, patrzyła na samochód stojący przed nami, szczupłą ręką przytrzymywała pasy i odciągała je od siebie. Żółte światło, wreszcie zielone. — Opowiedz. — Nie lubię do tego wracać. — Domyślam się, ale opowiedz, chcę wiedzieć. — Dlaczego? — Kocham cię, dlatego. Odchodziła ode mnie dzień po dniu, nagłą obcością, niedobrym milczeniem, wymuszonym uśmiechem, cofnięciem ręki. Coraz bardziej nie moja, coraz bardziej czyjaś, w końcu nawet wiedziałem czyja, bo przez pomyłkę zapytała mnie kiedyś: „czy dziś jest bardzo zimno, Dawidzie?” Bardzo było zimno w prawie pustym autobusie, którym parę dni później jechaliśmy do kina. Objęta moim ramieniem wstrzymywała oddech, czułem to, wstrzymywała oddech, jak ktoś lękający się uderzenia, jednocześnie pochylając się lekko do przodu. — Jesteś jak ptak, który chce się wyrwać na wolność — powiedziałem z żalem. — Więc pozwól mi — odparła bez chwili wahania. 59
Przytuliłem ją do siebie mocniej. — Nie mogę w to uwierzyć. — Uwierz — poprosiła cicho. Ludzie w autobusie, czytający gazetę, rozmawiający półgłosem, zamyśleni, szykujący się do wyjścia, uśmiechnięci, skupieni, ci wszyscy ludzie nie wiedzieli wtedy, że obok nich nastał czyjś koniec świata. Myślę, że z pewnością wiedziała o tym Mada, bo nagle zobaczyłem, jak buzia jej brzydnie od powstrzymanego płaczu, i usłyszałem krótkie westchnienie, może szloch, a może tak właśnie zabrzmiał rozpaczliwy żal, że musi mnie dotknąć i opuścić. — To musiało być dla ciebie okropne — powiedziała Tina. Położyła rękę na mojej dłoni, którą trzymałem na kierownicy. — Czy długo trwało, zanim przestałeś ją kochać? — Długo. Nie patrzyłem na Tinę, ale czułem na sobie jej uważne spojrzenie. — Spotkałeś ją kiedyś? — Nie, spotkała ją moja mama. — I co? — Nic. To było w parku, Mada była na spacerze z dzieckiem. Matka powiedziała mi o tym, kiedy odprowadzałem ją do domu w dniu pierwszych urodzin Tiny. Szliśmy przez park i pewnie dlatego dowiedziałem się o istnieniu tego małego chłopczyka, że trafiła nam się ta sama ścieżka, na której kiedyś moja mama ich spotkała. — Czy ona wyszła za tego właśnie chłopaka, dla którego zostawiła ciebie? — Tak. Ciągle jeszcze ręka Tiny leżała na mojej. Głaskała mnie, jakby przepraszając, że pyta, a może to był zwyczajny gest współczucia. — Jej mąż był świetnym mężczyzną — przyznałem z trudem. — Nie musisz być taki wielkoduszny, tato. — Nie jestem. Był. — Był? — Zginął w Tybecie. — Co tam robił? — To, co robią w Tybecie himalaiści. Wspinał się, zdobywał szczyty, realizował swoje pasje, podczas gdy ja... — Podczas gdy ty...? — Zarabiałem pieniądze, poprawiając urodę kobietom — powiedziałem niecierpliwie. — Nie ma w tym niczego złego, tato. I nie bądź dla siebie taki cierpki, robisz na60
prawdę dużo ważnych zabiegów, może pomyśl sobie o nich czasami. — Dobrze, moja wielkoduszna Tino, pomyślę. — Och, proszę... Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, wreszcie Tina zapytała: — A kiedy to się stało, ty już byłeś z mamą? — Tak, od dawna. — A później, jak w końcu rozeszliście się i mama wyszła za Włodka, nigdy nie myślałeś, żeby odnaleźć tę swoją Madę? — Nie. — Dlaczego? — Nie wiem, dlaczego. Może gdyby oni rozstali się tak jak ja z mamą... Dojeżdżaliśmy do domu, psy rozszczekały się, szalejąc między młodymi tujami rosnącymi wzdłuż ogrodzenia. — Jeżeli chcesz wiedzieć, Dawid grał na saksofonie. — Czy to ma być dla mnie przestroga? — Nie, po prostu. Po prostu, mówię ci, że grał na saksofonie. Wjechałem do garażu, Tina szybko wyskoczyła z samochodu, trzasnęła drzwiczkami, jak zwykle zbyt mocno, kiedy wysiadłem, stała już przy mnie. Chwyciła za klapy mojej kurtki i wczepiła się w nią palcami. Miała buzię pełną złości. — Nienawidzę jej! Nie cierpię jej za to, co ci zrobiła! — Aktorsko jesteś znakomita, córeczko, ale tekst masz marny. — Jeszcze zobaczysz, jeszcze coś wymyślę. — Nie po to opowiedziałem ci o wszystkim, żebyś robiła przedstawienie. Puściła mnie, odwróciła się i otworzyła drzwi do mieszkania. — Uwielbiam przedstawienia, dlatego chcę zdawać do Akademii Teatralnej — powiedziała. — I przekonasz się, że czasami teksty też miewam dobre. Parę dni później przyjechałem pod klub, żeby zabrać Tinę po kolejnym koncercie jazzowym, na który poszła, rezygnując z zaproszenia na premierę filmu z DiCaprio. Nie chciało mi się wchodzić do dusznej sali, tym razem wolałem czekać na zewnątrz. Stanąłem przed plakatem informującym o koncercie. Przy wyróżnionym grubą czcionką napisie: „saksofon”, zobaczyłem imię Kacper i nazwisko Dawida. Achmed trzymał przed sobą butelkę wina i z lubością wpatrywał się w ciemnoczerwoną etykietę z pięknie dobranym złotym znakiem firmowym. — Czy aprobujesz Rosenthaler, Marcinie? Myślę, że będzie on nadzwyczajnie pasował do kurczaka po marokańsku. — Aprobuję Rosenthaler. Uprzytomniłem sobie, że podczas gdy ja wracałem pamięcią do tych dwóch wieczorów, kiedy jeździłem po Tinę, Achmed mówił bez przerwy. Niestety, pochłonięty wła61
snymi myślami, nie słuchałem z dostateczną uwagą jego monologu. — Jakie jest zatem twoje zdanie na temat tego mojego rekonesansu, mój drogi? — zapytał. — Nie wiem — odpowiedziałem szczerze. — Wolałbym, żebyś mi jeszcze raz przedstawił tę sprawę. Achmed chciał zainwestować spore pieniądze w rozlewnię wód mineralnych. Marzył również o budowie domu zdrojowego w jakiejś atrakcyjnej miejscowości położonej w pobliżu źródeł i o zorganizowaniu wokół niego sieci małych, kameralnych hoteli. Opętany tym projektem zadręczał wszystkich swoich przyjaciół propozycjami spółki i opowieściami o fortunach, które mamy przed sobą na wyciągnięcie ręki, jeżeli tylko przystaniemy na jego propozycje. Tego roku posunął się jeszcze dalej w swoich pomysłach i zamierzał wczesną jesienią udać się w objazd po kraju, żeby odwiedzić małe miejscowości, o których wiadomo było, że słyną ze zdrowego klimatu i szlachetnych wód mineralnych, ich próbki Achmed zamierzał poddawać dodatkowym ekspertyzom. Całe to przedsięwzięcie pochłaniało go bez reszty, chociaż nie znał się ani na hotelarstwie, ani na wodach mineralnych, bo z zawodu był zootechnikiem i długie lata zajmował się wyłącznie hodowlą indyków na eksport. Ucieszył się, kiedy zaproponowałem, żeby jeszcze raz przedstawił mi sprawę, o której mówił. Kończyliśmy właśnie nasz późny obiad, Achmed zaś był w trakcie wyliczania miejscowości, które zamierzał odwiedzić tej jesieni, gdy rozległo się energiczne stukanie do drzwi zagłuszone jazgotem moich psów, najwyraźniej wracających do domu. Otworzyłem, przede mną stała pani w średnim wieku, ale z zupełnie siwą, chociaż gęstą czupryną, dość tęga, ubrana w cienki bawełniany dres, granatowy w białe kwiaty. Była boso. Moje psy wpadły do holu, jednak natychmiast zawróciły i zaczęły łbami podbijać ręce swojej towarzyszki, najwyraźniej witając ją we własnym domu. — Pana psy są cudowne! Kocham boksery i kiedy zamieszkamy już na stałe, natychmiast... Nie dokończyła, bo Linda oparła się łapami o swoją nową przyjaciółkę i zaczęła czule wylizywać jej policzki. Złapałem obydwa psy za obroże, wyprowadziłem z pokoju i zamknąłem w gabinecie. Teraz słychać było tylko rzewne popiskiwanie i głuchy łomot łap walących w drzwi. — Bawiły się świetnie — oznajmiła mi nasza przyszła sąsiadka. — Mam u siebie psa, którym będę zajmować się przez całe lato. Tera zostanie tutaj z moim mężem. Mąż chce dopilnować pewnych przeróbek w naszym domu, zanim się do niego przeniesiemy. To jeszcze potrwa... — westchnęła. Rozejrzała się po moim pokoju dziennym, który połączyłem z kuchnią, i obejrzała schody. Jej dom, jak wszystkie domy na osiedlu, musiał mieć bardzo podobny rozkład, bo powiedziała z zadumą: 62
— Ach, więc pan tak rozwiązał problem zejścia na dół. No, niegłupio! — Będzie niezwykle miło, jeżeli zechce pani wypić z nami kieliszek wina, To wyborny półsłodki Rosenthaler Kadarka — odezwał się nagle Achmed. — Widziałem, owszem, pani drogiego wychowanka, jest niezwykle obficie umaszczony, o ile się nie mylę, wołała pani na niego Gofri? — Tofi. Chętnie napiję się wina, ale proszę tylko pół kieliszka. Achmed ochoczo podsunął naszej sąsiadce fotel, a ja usiadłem naprzeciwko i przyglądałem się jej twarzy. Złocista opalenizna uwidaczniała cienką, ale wyraźną bliznę, która jasną kreską ciągnęła się wzdłuż policzka, od ust aż do skroni. — Tofi jest psem mojej siostry, a te kudły, proszę pana, on ma takie dlatego, że wytarzał się w ostach i teraz mu tak głupio sterczą razem z sierścią. Moja siostra zabije mnie, jeżeli przed jej powrotem nie zdążymy ich wyskubać z Tofiego. Mówiąc, patrzyła na mnie uważnie. — Pana twarz wydaje mi się znajoma — powiedziała wreszcie. Być może była kiedyś moją pacjentką, ale jeżeli tak, to policzek zrobiłem jej fatalnie. Gryzła drobne koktajlowe krakersy, które przyniósł Achmed, i ciągle nie spuszczała ze mnie wzroku. — No, mniejsza z tym! — zdecydowała nagle. — Może kiedyś otworzy mi się klapka. Wróćmy do schodów, prowadzą do piwnicy? — Do garażu. — Do garażu! A gdzie wejście do piwnicy? — W garażu. Czy chce pani zobaczyć? — Bardzo. Pokazałem jej piwnicę i garaż mojego domu. — Na górze ma pan trzy sypialnie? — Trzy. I pokój gościnny na poddaszu. — Wyobrażam sobie, że pana rodzina jest teraz na wakacjach? — speszyła się nagle. — Pytam, bo chciałabym wiedzieć coś o swoich najbliższych sąsiadach, ale tak w ogóle nie jestem wścibska. — Mieszkam tylko z córką, ma na imię Martyna, w przyszłym roku będzie zdawała maturę. Mój przyjaciel, którego pani poznała, często do nas przyjeżdża, ale nie mieszka tu na stałe. No i cóż... dwa psy... kot. — Gdzie ten kot? — Pewnie w pokoju mojej córki, tęskni za nią jeszcze bardziej niż psy. — I niż pan? Sympatyczna buzia z tą kreską na policzku, Tina ją polubi. — Może tak jak ja. Oparta o drabinę stojącą w piwnicy, znowu przyglądała mi się uważnie. 63
— Wiem, skąd pana znam! — odkryła nagle. — Skąd? — Nie powiem. Szybko zaczęła wbiegać na górę, tylko śmigały w powietrzu jej bose stopy. Była już na samym szczycie schodów, kiedy obejrzała się, przystanęła i korzystając z tego, że znalazłem się w tej chwili o trzy stopnie niżej, położyła mi rękę na głowie. Wsunęła palce między moje włosy i potrząsnęła nimi. Zdumiewająca poufałość. — Nie powiem — powtórzyła. Uśmiechała się, ale jednocześnie miała trochę spłoszone, niepewne spojrzenie. Kim była, u diabła? Pożegnała się z Achmedem, poklepała psy, a mnie tylko z daleka skinęła ręką. Widziałem przez okno, jak biegnie na skos przez osiedlową ulicę, która wąskim pasem dzieliła nasze domy. Przy furtce czekał na nią duży, kosmaty kundel. Merdał wielkim, strzępiastym jak bukiet ogonem. Tofi. Achmed stanął przede mną z dużą, białą reklamówką „Remy” w ręku. — Dochodzi piąta, przyjacielu — powiedział. — Wspaniała pora na popołudniową herbatę, nie sądzisz? Zakupiłeś znakomite wprost kruche ciasteczka, jakże przydałaby się na dokładkę jakaś urocza gospodyni, która zwyczajowo pod koniec lata smażyłaby nam konfitury! Z pewnością miałaby jeszcze w spiżarni kilka słoiczków z ubiegłego roku, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Proponuję, żebyśmy zaparzyli dzisiaj cejlońską herbatę Dimbula Op, co na to powiesz? — W porządku, Achmedzie, chętnie wypiję filiżankę Dimbula Op. W tej reklamówce z „Remy” Achmed trzymał swoje ulubione kruche ciasteczka, ale nie o nich myślałem, wpatrując się w niebieskie litery z nazwą firmy. Ostatni raz byłem w „Remie” kilka tygodni temu, jeszcze Tina chodziła do szkoły, jeszcze wyciągała się z dwói, która groziła jej na koniec roku z matematyki, fatalnie psując nie najgorsze świadectwo. Właśnie tego dnia zabierałem ją z korepetycji, ale wracając do domu, zaszliśmy do „Remy”, żeby zaopatrzyć opustoszałą lodówkę. Zmęczony całym dniem, dość bezładnie wkładałem do wózka niezbędne zakupy. Tina gdzieś mi zginęła, rozglądałem się po hali, ale nigdzie jej nie było. Wiedziałem jednak, że w końcu się znajdzie. I rzeczywiście, pchałem już wózek w stronę kasy, kiedy podeszła do mnie. — Widziałeś go? — zapytała. — Kogo miałem widzieć? — Spójrz tam... Wskazała mi głową kierunek, spojrzałem. — Widzisz? — Nie. — Och, tato... — zniecierpliwiła się. — Tam przy nabiale... Przy nabiale stało kilka osób i chłopak, który ubrany w firmowy strój „Remy” ukła64
dał na półkach kostki masła. — Widzisz teraz? Przypatrz się tylko, to on... Domyśliłem się, że chodzi o chłopaka z „Remy”, bo Tina wyraźnie patrzyła na niego. Przesunąłem trochę wózek, żeby lepiej zobaczyć. Był wysoki, dość przystojny, chyba go nie znałem. — Kto to jest? — Nie poznajesz? — Nie. — To mój saksofonista. Jej saksofonista! — Nie zawracaj mi głowy, chodźmy stąd — powiedziałem ostro. — Coś ty, tato, zrób coś, żebym mogła go poznać. — Radź sobie sama. Szybko pchałem wózek, przy każdej z kas była kolejka, ale i tak gdziekolwiek bym stanął, jak na dłoni widać było chłodnię z nabiałem. Tina, uczepiona wózka, szła obok mnie, odwracając głowę do tyłu. Byłem zmęczony, przez cały dzień operowałem, po powrocie do domu zawracała mi głowę jakaś pacjentka, która najpierw zadzwoniła, że nie może przyjść we wtorek i umówiła się ze mną na środę, potem zadzwoniła, że się pomyliła, bo właśnie w środę również nie może i że w takim razie przyjdzie we czwartek, z kolei we czwartek ja nie mogłem jej przyjąć. Ostatecznie uzgodniliśmy z powrotem termin wtorkowy, ale mój rosół był już wtedy zupełnie zimny, musiałem wyjeżdżać po Tinę, bo umówiliśmy się na ulicy, a właśnie lunął deszcz. Rozzłoszczony wlałem rosół do psich misek. Teraz musiałem pchać wózek z zakupami i ciągnąć Tinę, która dosłownie szła tyłem. Byłem wściekły, jednak prawda jest taka, że prawdziwy powód mojej furii stał przy stoisku z nabiałem i nieświadomy niczego spokojnie ustawiał kostki masła jak kostki domina. — Tato, zrób coś, błagam! Zapytaj, czy przypadkiem nie ma wolnej soboty i czy nie mógłby nam przystrzyc żywopłotu! Tina puściła wózek i szarpała mnie za rękaw. — My nie mamy żywopłotu. — Ja tu zostaję, tato, zostaję! Wrócę autobusem! — Zgłupiałaś chyba! Jakaś starsza pani spojrzała na mnie z niechęcią. Podły ojciec, jak to się odzywa do tej ładnej, grzecznej panienki. — Tak! Wrócę autobusem! — Zamknijże się wreszcie, Tino! Zamknij się, rozumiesz? Nie chciałem tego powiedzieć, to znaczy chciałem, żeby zamilkła, ale dałbym wiele za możliwość cofnięcia tych słów. 65
— Nie gniewaj się — powiedziałem. — Wyjdźmy stąd, wyjaśnię ci coś i wtedy zrozumiesz. Odstawiłem na bok wyładowany zakupami wózek i wyszliśmy z „Remy” z pustymi rękoma. Samochód stał obok, na parkingu. Wsiedliśmy do niego, ale nie ruszyłem z miejsca. Tina milczała wyczekująco, dotknięta, urażona. — Ty znasz jego nazwisko, prawda? — zapytałem w końcu. — Znam — powiedziała, nie patrząc na mnie. Położyłem ręce na kierownicy i mocno zacisnąłem na kółku, jakby to mogło nas uratować przed... przed czym? Przed wypadkiem. Przed kolizją. Przed uderzeniem. — To nazwisko Dawida. Ściągnęła brwi i potrząsnęła głową. — Nie rozumiem — powiedziała. To nie była prawda, zrozumiała od razu, może wolałaby nie rozumieć i zaprzeczyła, żeby chociaż na trochę oddalić coś od siebie. Długo wpatrywała się w samochody stojące przed nami na parkingu, aż wreszcie zapytała spokojnie: — Czy możemy nie wracać po te zakupy? — Możemy. — To jedź już, tato, chcę do domu. Później poszła do swojego pokoju, zabierając kotkę, ostatni karton soku, który jeszcze znalazła w lodówce, i tom Szekspira. Zobaczyliśmy się dopiero rano. Przez kilka dni chodziła milcząca, bardzo obca, ale któregoś popołudnia zastałem ją nagle rozchmurzoną, złagodniałą. Była w kuchni i robiła na obiad leniwe pierogi. — Czy jest cynamon, tato? Nie mogę go znaleźć, może dlatego, że dziś trzynasty i piątek. No cóż, możemy trzynastego i w piątek zacząć nowe życie od cynamonu i opuścić kurtynę na wszystko, co było. Myślałem tak, bo sądziłem wtedy, że to Tina doszła do takiego właśnie wniosku, dzieląc nasze układy na dwa okresy: przed cynamonem i po cynamonie. W okresie po cynamonie była wspaniała. Przestaliśmy robić zakupy w „Remie”, zarządziła teraz jazdy do „Panoramy”. — Bo „Panorama” jest lepiej zaopatrzona — zdecydowała. — I mamy bliżej. Poszła z psami do weterynarza, odpchliła kota, zrobiła porządek w gościnnym pokoju. — Bo jak wujek Achmed przyjedzie, będzie miał wszystko przygotowane. I czy mogę zamówić panią do mycia okien? Są szare. Zrobiła jeszcze kilka rzeczy zaczynających się od „bo”. Siedziała nad książkami do północy, ale rano wstawała bez gadania. Dwa razy w tygodniu odwoziłem ją na zajęcia teatralne, zawsze prosiła przymilnie, żebym wieczorem po nią przyjechał. W nasze zwyczajowo szybkie obiady wkładała naprawdę więcej wysiłku, niż było to potrzebne. 66
W dwa tygodnie po cynamonie nadszedł do Tiny list od Marioli oraz dwa katalogi z ofertami letnich obozów młodzieżowych. Ponieważ była jeszcze w szkole, kiedy wróciłem do domu, zaniosłem całą tę korespondencję do jej pokoju. Oprócz rozrzuconych przy tapczanie książek i kilku ciuszków zostawionych na krześle zastałem tam kotkę, która wyglądała przez okno, z łepkiem wsuniętym między czerwone kwiaty pelargonii. Zbliżyłem się, żeby podrapać ją między uszami, bo wiedziałem, że bardzo to lubi, zawsze przymykała oczy i unosiła główkę, jednocześnie włączając swój tajemniczy instrument do mruczenia. I tak, drapiąc Fruzalkę, zauważyłem, że na podłodze obok tapczana Tiny leży kilka równiutko złożonych, nie używanych jeszcze firmowych torebek „Remy” i jedna wypełniona zakupami. Zajrzałem, były tam trzy puszki kociego pokarmu i dwa pudełka rybnych sucharków Whiskas. Między nimi leżał kwit z kasy, spojrzałem na datę. Trzynasty. Pamiętałem, piątek. Swoje zakupy Tina zrobiła w „Remie” dokładnie w tym dniu, w którym nieoczekiwanie zakończył się nasz okres przed cynamonem, a jej zmienił się humor. Zupełnie niepotrzebne zresztą zakupy, bo od miesiąca mieliśmy przecież całą półkę w lodówce wypełnioną konserwami dla zwierząt. Pewnego wieczoru Achmed rozłożył na stole mapę Polski, przez chwilę przyglądał się jej z upodobaniem. — Spójrz tylko, mój przyjacielu, jaki piękny jest twój kraj! Te złociste góry na południu, te oczka błękitnych jezior w górze, zielone pasma puszcz, brakuje wam tylko terenów pustynnych, nie sądzisz? Nie odczuwałem specjalnego braku terenów pustynnych, ale z sympatii dla Achmeda przytaknąłem gorliwie. — Wspaniale, że tak myślisz, Marcinie! Ten, kto nie zna pustyni, nie wie, jak bardzo jest to kuszący krajobraz. — Kuszący? — A tak, właśnie! Jest w piasku pustynnym coś, co człowieka pcha do przodu. — Może dlatego, że chciałby z niego jak najszybciej czmychnąć. — Żartujesz, prawda? Ale, jak powiadają Francuzi, wracajmy do naszych baranów. Spójrz, jaką wytyczyłem trasę mojego rekonesansu, wyznacza ją ta czerwona linia, a miejsca, w których będę się chciał specjalnie zorientować w sytuacji, otoczyłem zielonymi kółkami. Dlaczego tak stoisz sztywno? Nachyl się, proszę, spójrz i przyznaj, że znakomitego dokonałem wyboru. — Stoję sztywno, Achmedzie, bo widzę przez okno, że idzie do nas jakiś nieznajomy z psem. Ten pies to chyba ten kundel naszych sąsiadów, nie pamiętam jak mu tam... — Jak mogłeś zapomnieć! Czyż nie wiesz, jak nazwano cejlońską mieszankę herbat z naturalnym smakiem śmietanki i szkockiego karmelu? — Wybacz, ale rzeczywiście nie pamiętam. — Jest to czarna herbata Highland Toffee! Piesek, który, jak twierdzisz, zmierza w na67
szą stronę, na imię ma Tofi, podobno jego pani nazwała go tak z okazji tej właśnie herbaty, która jest jedną z jej ulubionych. Istotnie, to co tu nas dobiega, to jest jego szczek, poznaję. — Skąd ty wiesz o tym wszystkim, Achmedzie? Twoja wiedza na temat naszych sąsiadów zawsze mnie zdumiewa. — Wiem o tym od pana Aleksandra. Achmed wyprostował się i spojrzał w kierunku okna. — Otóż i pan Aleksander! Ty nie znasz pana Aleksandra, Marcinie? To właśnie on trafił w totka skumulowaną wygraną i dzięki temu stał się twoim najbliższym sąsiadem. Szczęśliwy gracz w totka dzwonił już do mojej furtki, psy porwały się z miejsc i pognały witać czarną herbatę Highland Toffee, który merdając żwawo ogonem, wbiegł do mojego ogrodu, tratując po drodze cały rządek bratków. Nie dziwiła mnie wcale wylewność, z którą witały się nasze zwierzęta, natomiast zdumiała serdeczność tego Aleksandra. Był człowiekiem w moim wieku, ale dość otyłym, co przy jego wzroście potęgowało się dodatkowo, niewątpliwie sprawiając wrażenie. Ogarnął mnie masywnymi ramionami i serdecznie ucałował w oba policzki. — Witaj, Marcinie, witaj! — zawołał. — Popatrz, góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem... — tu ucałował mnie raz jeszcze. — Ale człowiek z człowiekiem może. — Witaj... — powiedziałem niepewnie, bo nie miałem pojęcia, kim on jest. — Witaj, witaj, proszę, wejdź! — Wspaniale, że pan do nas zajrzał, panie Aleksandrze! Z największą chęcią przedstawię panu trasę mojego rekonesansu, o którym miałem przyjemność opowiedzieć panu, kiedy spotkaliśmy się w lesie. Otóż proszę prześledzić tę czerwoną linię i te zielone kółka, którymi oznaczyłem szczególnie ważne dla nas miejsca. Mówię dla nas, bo nie wątpię, że po krótkiej chwili zastanowienia, o którą był pan tak uprzejmy mnie prosić, zainwestuje pan swój mały kapitalik, pozostały po kupnie domu, w ten mój doprawdy rewelacyjny interes. — Nie zmieniłeś się ani trochę, Marcinie — powiedział Aleksander. Poklepał mnie po ramieniu, a potem skłonił się nisko Achmedowi. — Może innym razem zechce pan wprowadzić mnie w te szczegóły, panie Achmedzie, dziś niestety jestem niesłychanie zajęty. Od dawna zauważyłem, że każdy, kto rozmawia z Achmedem, staje się z miejsca niebywale uprzejmy i dbały o swój sposób wysławiania, Aleksander był tego niezbitym dowodem. W stosunku do mnie mniej był oficjalny. — Mam do ciebie prośbę, chciałbym skorzystać z telefonu, bo nasz ciągle jeszcze jest nie podłączony, a komórkę zostawiłem w domu, chodziłem nawet do automatu, ale 68
tylko pożarł mi kartę. — Ależ proszę cię bardzo, nie ma sprawy. — Muszę zadzwonić do Alki, bo rano przywieźli glazurę do łazienki, a coś mi się wydaje, że ona zamawiała trochę inny odcień. Weszliśmy do mojego gabinetu, podsunąłem mu krzesło i już chciałem zostawić go samego, żeby mógł swobodnie rozmawiać, kiedy nagle uprzytomniłem sobie, że ten Aleksander to chyba jest Olo. Zatrzymałem się i spojrzałem na niego. Oczywiście! Teraz odkryłem prawie zapomniane przeze mnie, ale przecież jeszcze czytelne rysy wtopione w otyłą twarz, zmienioną przez wielką, siwiejącą brodę. To on wsadził kiedyś swoje trzy grosze między Madę i mnie, ale pamiętam, że mimo wszystko zawsze go lubiłem. Teraz stał przede mną już nie wysoki drągal, tylko dobroduszny, niedźwiedziowaty pan z brzuszkiem. I Ala! Ala z blizną po wypadku. — Olu — przyznałem się. — Ty wiesz, że ja ciebie w pierwszej chwili nie poznałem! — A co w tym dziwnego, tyle lat! Alka poznała ciebie z miejsca, mówiła, że tylko przez moment nie mogła się połapać, czy rzeczywiście ciebie zna, czy tylko kogoś jej przypominasz. Jeszcze tego samego dnia wieczorem zadzwoniła do Mady i wyklepała jej, że będziesz naszym sąsiadem. Mada siedzi w Osadzie, wiesz? Pojechała na całe lato, tłumaczy tam jakąś książkę, bo ona w ogóle tłumaczy z francuskiego, z tego się utrzymuje. — A jej syn? — On też tam pojechał ze swoją dziewczyną. Mada jest na to wszystko wściekła, bo dziewczyna Kacpra strasznie ją wkurza. Nie wiem czemu bo to miłe stworzenie, był z nią kiedyś u nas na obiedzie, bardzo nam się podobała. A twoja córka? Alka mówiła, że masz córkę. — Mam córkę Martynę. Ona z kolei wybrała sobie wędrowne wakacje. Najpierw przepadła, w ogóle się nie odzywała, ale ostatnio zaczęła do mnie telefonować, nigdy nie wiem skąd, bo dzwoni z automatu. — Nasi są na obozie sportowym. Mamy dwóch synów, poznasz ich, oczywiście. Grają w kosza, fajne chłopaki. — To Mada już wie, że będziecie mieszkać ze mną drzwi w drzwi? — Wie. Patrzył na mnie przez chwilę, wreszcie dorzucił z zadumą: — No tak, będzie wam dziwnie spotkać się znowu po tylu latach. Szmat czasu, dużo się wydarzyło, inne życie. — Prawda, z pewnością będzie dziwnie. No cóż, dzwoń, Olu, nie będę ci dłużej przeszkadzał. Chciałem być sam, żeby zebrać myśli. Mada w Osadzie. Kacper z jakąś dziewczyną. Biedna moja Tina. Sprzedam ten dom, kupię mniejszy, gdzie indziej. Skorzystam z tego, 69
że jest teraz u mnie Achmed, który może zostać ze zwierzętami, wezmę parę dni urlopu i wyjadę. Do Grecji, do Włoch. Do Osady? Tak, pojadę do Osady. Stanąłem w otwartych drzwiach tarasu i patrzyłem przez chwilę na ciągnący się w głębi ogród, jego gęsta zieleń zawsze działała na mnie kojąco. Nie sprzedam tego domu, lubię go. Nie pojadę do Osady, po co? Może któregoś dnia spotkam Madę na ulicy, między domem Ola a naszym, ale co z tego? Nic. Tiny tylko mi żal, bo będzie jej smutno, jeśli zobaczy kiedyś przez okno tego saksofonistę, który będzie szedł ze swoją dziewczyną na obiad do Alki. Psy wariowały na trawniku, Linda trzymała w pysku gruby kij, a Lenzo i Tofi wyrywali go na zmianę. Wszystko wskazywało na to, że jeszcze nie wszystkie osty zostały usunięte z sierści Tofiego, zawołałem go, ale nie chciał przyjść. — Faktury się zgadzają — powiedział Olo wchodząc na taras. — Chyba jednak przywieźli nam tę glazurę, którą Ala wybrała, widocznie tylko mnie się zdawało, że powinna być ciut ciemniejsza, wiesz, człowiek na gorące dmucha, część kafli mam już na ścianie, głupio by się stało, gdyby raptem zaczęli kłaść coś w innym odcieniu. Trzymałem te płytki jedną obok drugiej, patrzyłem, oglądałem przy takim świetle, przy innym, ale ciągle coś mi było nie tak. Świat glazury i terakoty. Właściwie zazdrościłem Olowi, dla mnie to już była przeszłość. Szkoda, urządzanie mieszkania jest odmładzające, bardziej niż chirurgiczne cięcia. Może powinienem jednak sprzedać ten dom i kupić inny. Zająć się glazurą, terakotą, wanną, prysznicem, ocieplaniem ścian, panelami podłogowymi, centralnym ogrzewaniem. Tylko po co? Czasami więcej miejsca na miłość można znaleźć w pustych trzydziestu metrach kwadratowych. Dla Tiny? Żeby znowu podsunąć jej pod nos coś gotowego, skończonego, co odbiera satysfakcję zdobywania? Olo ciągle stał obok i przyglądał się psom. — Dobrze się mieszka na tym osiedlu? — Dobrze. — Wiesz, że kupiłem tę chałupę za wygraną w totka? — Wiem, mówił mi Achmed. Udało ci się. — No! Masz pojęcie? Dziś sąsiedzka rozmówka z Olem, parę dni temu sąsiedzka rozmówka z Alą. A jak będzie, kiedy przyjedzie do nich Mada? Czy w ogóle jest możliwa sąsiedzka rozmówka z Madą? Olo wytarł czoło kraciastą chustką. — O, kurczę! — powiedział. — Cholerny dziś upał! Obejrzał się w obawie, że Achmed mógł go usłyszeć, ale Achmed stał przy stole, pochylony nad mapą i był głuchy na wszystko. — Ten twój przyjaciel niesłychanie jest wytworny. Spotkałem go w lesie, szedł w ele70
ganckim ubranku safari, w zamszowych półbucikach i pod parasolem, pod wielkim czarnym parasolem. — Boi się kleszczy — wyjaśniłem. — Panicznie. Olo gwizdnął na Tofiego, podziękował mi, z daleka uprzejmie pożegnał Achmeda i wyszedł. Odprowadziłem go do furtki, zapewniając, że może korzystać z telefonu, ilekroć będzie mu to potrzebne. — Miły sąsiad — pochwalił go Achmed, kiedy wróciłem. — Niezwykle grzeczny. Tina rzeczywiście dzwoniła do mnie kilka razy, ale były to zawsze telefony pospieszne, informacyjne. Jestem, tato, nie martw się o mnie, wszystko w porządku, realizuję swój plan. Nie miałem pojęcia, jaki to plan ani gdzie go Tina realizuje, bo zawsze mówiła szybko, chaotycznie, każda rozmowa zaczynała się od „już kończę, bo na mnie czekają”, chociaż przed tym zdaniem zdążyła powiedzieć jedynie „cześć”. Wróciła do domu zupełnie nieoczekiwanie, w połowie sierpnia. Siedziałem przed telewizorem i nie usłyszałem nawet, jak otwierała furtkę. Psy szczekały uszczęśliwione, ale sądziłem, że tak witają Achmeda, który cały dzień zamierzał spędzić w bibliotece, szukając w jakichś starych annałach tropów, które jego zdaniem mogły prowadzić do zapomnianych źródeł wód mineralnych. Weszła do pokoju z tym swoim krótkim „cześć, tato”, ubrana w niezbyt czyste szorty i powyciąganą bawełnianą koszulkę. Rzuciła na podłogę plecak i mały namiot w zielonym pokrowcu. — Niech to wszyscy diabli! — powiedziała. Przykucnęła na najniższym stopniu schodów prowadzących na piętro i zakryła twarz rękoma. Gwałtownie odsunęła się ode mnie, kiedy usiadłem obok i chciałem ją przytulić do siebie. — Nie potrzebuję żadnego pocieszania, dam sobie radę! — Może chociaż powiesz, co się dzieje? Wyprostowała się i spojrzała na mnie. Musiała u kogoś podpatrzeć takie stopniowe wychładzanie wzroku, jeżeli wymyśliła je sama, dobrze świadczyło o jej przyszłym czy może obecnym aktorstwie. — Dzieje się to, że nie mam zamiaru opowiadać o moich wakacjach, przeżyłam piekło, niech ci wystarczy. Od dawna zastanawiałem się, czy przypadkiem Tina nie siedzi z Kacprem gdzieś na Mazurach, ale skoro on był z Madą i ze swoją dziewczyną w Osadzie, Tina musiała jakoś inaczej zaplanować swoje wędrówki. Wyjechała tak samo nagle, jak teraz wróciła. Na początku wakacji twierdziła, że nie ma żadnych planów, chce dwa miesiące spędzić w domu, bo tu jest jej najlepiej. Pewnego dnia, gdy byłem w pracy, zapakowała swoje manatki i zniknęła, zostawiając mi liścik pełen słodkich słów. No i przeprosin, że tak nagle, że nie czekała, że dzwoniła do lecznicy, ale ja akurat byłem zajęty, a ona już mu71
siała wychodzić z domu, że będzie się odzywać. I że wzięła ze sobą swoją kartę kredytową, którą znalazła w moim biurku, sorry! To głupie „sorry” doprowadzało mnie do rozpaczy, ilekroć je słyszałem. A słyszałem je zawsze, kiedy przewijało się przez nasz dom szkolne towarzystwo Tiny. Ona sama pilnowała się i w razie potrzeby normalnie mówiła „przepraszam”, a tu nagle masz, „sorry”. Przegrzebała moje biurko dokładnie, zanim znalazła swoją kartę, musiała rzeczywiście robić to w pośpiechu, bo zostawiła nie domknięte, zabałaganione szuflady. A teraz wróciła i mówi, że przeżyła piekło. — Sama sobie to piekło wybrałaś. — Tak — przyznała. — Sama je wybrałam i chociaż jestem w rozpaczy, wcale tego nie żałuję. Psy leżały naprzeciwko nas, roześmiane, dyszące. Nie bardzo wiedziałem, co mam robić. Była w rozpaczy, czy można wykrzykiwać swoje pretensje nad głową człowieka, który jest w rozpaczy? Otóż doszedłem do wniosku, że można, i zapewne to był błędny wniosek. Krzyczałem na Tinę. Stanąłem nad nią i głośno wyrzucałem z siebie wszystkie swoje niepokoje o nią, pretensje o jej bezduszność i brak wyobraźni. — Ten dom nie jest hotelem, a ja nie jestem panem z recepcji, któremu oddaje się klucz! — Jesteś małostkowy! Tato, ja cierpię! — A cierp sobie! Na nic innego nie zasłużyłaś! Ludzie mnie pytają, gdzie spędzasz wakacje, a ja nie wiem! — O, to masz luksusowy problem! Luksusowy masz problem, tato! Wstała ze schodów, szarpnęła plecak i podniosła worek z namiotem. Zaczęła szybko wchodzić po schodach. Przystanęła na podeście, rzuciła swoje bagaże i szybko zbiegła z powrotem. Wyciągnąłem do niej ręce i nagle poczułem ogarniające mnie ramiona i ciemną głowę Tiny tulącą się rozpaczliwie. Na szczęście wróciło współczucie, z którym na trochę przestałem o niej myśleć, i mogłem szczerze przygarnąć ją do siebie, rozszlochaną i nieszczęśliwą. — Powiedz! — nalegałem. — Powiedz, będzie ci lżej, zobaczysz. Potrząsała głową przecząco. — Za nic... Obejmując się, przeszliśmy do kuchni, Tina stanęła pośrodku i wierzchem dłoni wycierała z łez policzki. Nalałem jej wody mineralnej, wypiła kilka łyków i odstawiła szklankę. — Przepraszam za ten cyrk — powiedziała cicho. — Nie wiem, jak mogę ci pomóc. — Nie pytaj, o to jedno proszę, nie pytaj, muszę się z tym wszystkim uporać sama. — W porządku. — Może kiedyś... 72
Położyła na moim ramieniu rękę i oparła na niej głowę, zaczęła kołysać się lekko, sierocym ruchem, któremu i ja poddałem się w końcu. — Jestem ogarnięta miłością do ciebie, tato — powiedziała teatralnie. Spojrzałem na nią. Miała zamknięte oczy i twarz bez wyrazu, nie wiedziałem, czy ona gra, czy czuje naprawdę. Achmed nie był szczególnie zaskoczony jej powrotem. W dniu, kiedy Tina przyjechała, wrócił dość późno i widząc, że siedzi przed telewizorem, od progu zawołał wesoło: — Witaj, moja panno! I z dziecinną radością pociągnął za sznurek, by stary Dąbrowskiego usłyszeć mazurek! Tina roześmiała się i uściskała Achmeda. — Cieszę się, że jesteś u nas, wujku! — A ja cieszę się, że chociaż trochę pobędziemy tu razem, bo niebawem udaję się na rekonesans, moja droga. Czy wiesz, że dziś nawet nie wypiłem herbaty o właściwej porze? Taki jestem zapracowany. A ty gdzie byłaś? Takie krótkie, rzeczowe pytanie w ogóle nie przyszło mi do głowy. Ja musiałem, oczywiście, wdawać się w jakieś zawijasy, ogródki, krążenie dookoła tematu. Tina oniemiała. Patrzyła na Achmeda ze zdumieniem i milczała. — Pytam, gdzie byłaś? Usłyszałem w głosie Achmeda coś, co pozwoliło mi przypuścić, że mimo serdeczności powitania jest na Tinę zwyczajnie rozzłoszczony. — Byłam... byłam... — Tylko nie zmyślaj! — powiedział ostro. — Byłam z koleżanką. Nad morzem. — I co? Myślisz, że w to uwierzę? Wpatrywałem się w ekran telewizora, na którym akurat rozdziawiał dziób kaczor Donald. — Nie, wujku, wcale nie myślę, że w to uwierzysz. — A zatem, moja panno? — Nie męcz jej, Achmedzie — powiedziałem, wchodząc w kwestię kaczora Donalda. — A zatem, moja panno? — powtórzył nieubłaganie. — Nie męcz jej, Achmedzie — jęknęła Tina. Pokręcił głową z przyganą. — Nie podoba mi się to wszystko. — Mnie się to też nie podobało, wujku, dlatego wróciłam. Achmed zdjął czarną welurową marynarkę, powiesił ją na krześle. Przez chwilę wpatrywał się w kaczora Donalda. — No cóż, skoro jesteś w domu, zajmij się kolacją. Phu... phu... 73
Prychnął, jakby chciał razem z powietrzem wyrzucić z siebie żal do Tiny i najwidoczniej to mu się udało, bo powiedział wytwornie: — Pozwolisz, że odświeżę się, zanim przygotujesz posiłek? Kiedy wszedł do łazienki, Tina zapytała bezradnie: — O jakim posiłku on mówił, tato? — Nie przeszkadzaj mi, czy nie widzisz, że oglądam kaczora Donalda? — Zgłupieć tu można. — A można — przyznałem. Poszła do kuchni i usłyszałem, że otwiera lodówkę. Stukając pazurami o podłogę, poleciały za nią psy. — To co ja mam zrobić? — zawołała. — Jajecznicę? — Rób, co chcesz, przecież wróciłaś do domu! — udało mi się przekrzyczeć kaczora. Z łazienki dobiegał silny szum prysznica, Tina stanęła pod drzwiami i zastukała. — Wujku! Czy może być jajecznica? Achmed jej nie słyszał, więc zastukała jeszcze raz. — Wujku! Czy może być jajecznica? Odeszła spod drzwi i skręcając w ręku kuchenną ścierkę w ciasny rulon, stanęła przede mną i zapytała zrezygnowana: — Jak mogę zrobić jajecznicę, jeżeli nie wiem, kiedy on wyjdzie? — Nie mam pojęcia. Położyła ścierkę na karku Lindy, sięgnęła po telefon i wystukała numer. Usłyszałem, jak zamawia: — Trzy razy pizzę wegetariańską proszę! Podała adres. Odkładając słuchawkę, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, może sądziła, że wygrała z Achmedem. Któregoś dnia późnym popołudniem wybraliśmy się z Tiną do lasu. Achmed został w domu, bo uznając trasę swojego rekonesansu za opracowaną, postanowił dokonać rezerwacji pokoi hotelowych w miejscowościach, które zamierzał odwiedzić. Zostawiliśmy go zatem obłożonego niezliczonymi notatkami, mapami i pogrążonego w studiowaniu wielkiego, czarnego notesu, w którym miał już zapisane numery telefonów, pod które postanowił dzwonić. — Tato, czy wujek ma aby na pewno po kolei w głowie? Drugiego takiego dziwadła jak on nie ma chyba na całej ziemi, uwielbiam go, ale czy nie powinien iść do psychiatry? Znałem Achmeda bardzo dobrze i świetnie wiedziałem, że nie jest mu potrzebny żaden psychiatra. — Nie ma jednostki chorobowej, pod którą można podciągnąć objawy „dziwadło”. 74
— Uspokoiłeś mnie — roześmiała się Tina. Szliśmy szybko, bo od naszego domu do lasu był kawałek drogi, niezbyt wdzięcznej, piaszczystej, z poboczami, na których rosły tylko wysokie chwasty i trochę wątłych drzew. Tina na jednym z nich zobaczyła przyklejoną kartkę, zatrzymała się, żeby ją przeczytać. Później dogoniła mnie. — No i co tam wyczytałaś? — Szukają opiekunki do dziecka. Na dwa tygodnie. Pięć godzin dziennie. Soboty i niedziele wolne. Stała niania idzie na urlop i to jest zastępstwo. — Ile płacą? — Tego tam nie było. Weszliśmy do lasu, zapachniało suchą ściółką wyprażoną słońcem. Wąską ścieżką skierowaliśmy się w stronę wysokiego mrowiska, które zwykle lubiliśmy podglądać. Tina idąc obok mnie, raz po raz pokopywała leżące na ziemi szyszki. — A gdybym ja się dowiedziała? Miałabym blisko, bo to na naszym osiedlu. — Brakuje ci pieniędzy? — Nie, ale też nie mogę siedzieć wiecznie u ciebie w kieszeni. — Jeszcze możesz. Kolejna szyszka z tumanem piasku poszybowała do góry. — Pozwól mi. — Zostało ci dwa tygodnie wakacji, wyjedź gdzieś. — Kacper pracował w „Remie”, kiedy chciał sobie kupić rower górski, nie oglądał się na swoją mamę, podobało mi się to. Niechcący wygadała się, że poznała Kacpra w „Remie”, co skrzętnie dotąd przede mną ukrywała, przemilczałem to. — A ty chcesz sobie kupić rower górski? — Nie. Może jakiś ciuch albo rakietę. — Mogę ci kupić ciuch albo rakietę. Tym razem nie kopnęła szyszki, tylko schyliła się, podniosła ją i zaczęła wąchać. — Nie jest mi potrzebny ciuch ani rakieta — wycofała się. — Mam ochotę popracować. — Może Kacper musiał brać pod uwagę możliwości finansowe swojej matki, ty moich nie musisz. Czy to ja parę dni temu rozmyślałem o satysfakcji, którą daje możliwość zdobywania? Zdumiewający brak logiki. Chciałbym, żeby miała jak najwięcej, bez żadnego wysiłku. Błąd? Błąd, bo wzbogacając, jednocześnie odbierałem jej coś. — Kupił ten rower? — Kupił. Pewnie będzie na nim przyjeżdżał do Ali, może jego dziewczyna też ma rower górski 75
i będą tu przyjeżdżać we dwoje. Tina odrzuciła szyszkę między drzewa. Skrzywiła się, widocznie dotarło do niej, że nie upilnowała swoich tajemnic. — No tak, poznałam go, ale nie powiedziałam nic o tobie. — Zaprzyjaźniłaś się z nim? — Skąd! Jest nasze mrowisko, popatrz. Pochyliliśmy się nad kopczykiem i długo oglądaliśmy pracujące mrówki, widocznie skojarzyły się Tinie z ogłoszeniem, bo nagle powiedziała: — Dowiem się, czy ta opieka nad dzieckiem jest aktualna, bo może już kogoś znaleźli. Chciałabym zacząć pracować, właśnie tak dorywczo, raz tu, raz tam. — Masz w tym roku maturę i egzamin na studia — powiedziałem, ale to już nie był opór. — Dlatego mówię: dorywczo. Wracaliśmy do domu o zachodzie, słońce czerwieniało między drzewami. — To na wiatr. Czerwony zachód to na wiatr. Mama tak zawsze mówiła. Tato, czy ja jestem do niej podobna? — Bardzo. — Nie myślę o urodzie. — A o czym? — O wszystkim innym. — Nie. — To dobrze, bo nie chciałabym się z tobą rozwieść. Wysiedliśmy z Madą z autobusu i stanęliśmy na przystanku. Zrobiło się jeszcze zimniej, bo zaczął wiać mroźny wiatr. Byliśmy sami pod wiatą, przed chwilą odjechały dwa pośpieszne, do których wsiedli zmarznięci ludzie. — Pójdziemy do kina czy rezygnujesz? — zapytałem. — Rezygnuję. Złapałem końce futrzanego kołnierza jej kurtki i przytrzymałem pod brodą, unosząc w ten sposób do góry zaczerwienioną od mrozu twarz Mady. — Co ci zrobiłem złego? — Nic, Marcin. Wszystko było dobrze, tylko nagle okazało się, że tamto jest silniejsze. — To dlaczego płaczesz? Powinnaś się cieszyć, że już mi wszystko powiedziałaś i masz za sobą paskudną do załatwienia sprawę. Chciała oderwać moje ręce od swojego kołnierza, ale nie puściłem. — Co w nim jest, czego nie ma we mnie? — Nie wiem, widocznie coś musi być — powiedziała bezradnie. — Nigdy nie przypuszczałam, że tak się skończy... myślałam, że my już zawsze... że nigdy... 76
Żałośnie pociągała nosem, łzy płynęły po czerwonych policzkach. Puściłem jej kołnierz, Mada sięgnęła po chustkę. — Nie rozumiem... — powiedziała. — Nie mam pojęcia, jak to się stało... myślałam, że nikogo nie potrafię kochać bardziej niż ciebie, a tu masz... To bezradne „a tu masz” zabrzmiało żałośnie, ale słysząc je, zrozumiałem, że ona od tamtego uczucia nie odejdzie. — Przestań mnie kochać, będzie nam lżej — płakała. — Przestań mnie kochać, zobacz, jaka jestem podła. Zatrzymałem taksówkę, odwiozłem Madę do domu, wysiedliśmy razem. — Nie wejdziesz na górę? — spytała. — Nie wejdę. — Bo to nie jest tak, że możemy rozstać się po przyjacielsku. Nie potrafimy — mówiła, czubkiem buta rozgniatając grudkę burego śniegu. — Myślę, że nie potrafimy. — To jak właściwie będzie, czy w ogóle o mnie zapomnisz? Chcesz mnie nie pamiętać? Chcesz mnie nie pamiętać? Miała spłoszone spojrzenie, jakby taka możliwość przeraziła ją, pomimo wszystko. Chciałem jej nie pamiętać, ale to mi się nigdy nie udało. Szukałem jej w każdej dziewczynie, a kiedy wreszcie odnajdywałem jakiś ślad, było jeszcze gorzej, bo podobieństwo stawało się nieznośne i w końcu odpychało mnie. Mariola była inna, zupełnie inna niż ona. Stałem po drugiej stronie ulicy, ukryty w bramie, kiedy Mada i Dawid wychodzili z kościoła. Bardzo dużo ludzi składało im życzenia, sypały się na nich drobne pieniądze i ryż, ktoś grał na saksofonie. Mada była w krótkiej białej sukience, na głowie miała upięty cienki tiul sięgający ramion, w ręku płaski bukiet z krótko przyciętych czerwonych róż. Dawid obejmował ją, widziałem jego przyjazną, pogodną twarz, śmiał się, ona też była uśmiechnięta, kiedy ktoś robił im zdjęcia przed kościołem. Odjechali rozklekotanym samochodem Dawida, on przy kierownicy, ona obok. Wysunęła przez okno dłoń, w której trzymała bukiet, i machała nim na pożegnanie. — Chodź... — powiedział ktoś obok mnie. Poczułem czyjąś rękę pod swoim ramieniem. — Chodź, chodź... To była Miśka, przy niej stał Piotr w ciemnych okularach, z białą laską w ręku. — Pójdziemy teraz do nas na herbatę — pociągnęła mnie. — Przecież mieszkamy dwa kroki stąd. Wiedziałem, gdzie mieszkają, bo bywałem tam z Madą. Przesiedziałem u nich dwie godziny, później poszedłem do Ogrodu Saskiego, a tam długo patrzyłem na kolebiące się przy stawie dzikie kaczki. O czym myślałem? O niczym. Najprościej było 77
przekornie sięgnąć po łatwą Mariolę, więc to, co się później stało, to właściwie tylko moja wina, bo powinienem przewidzieć, że dla niej trzydzieści metrów kwadratowych i kilka sprzętów, wyniesionych z mojego domu, będzie zbyt ubogim miejscem na miłość. Potrzebowała więcej i więcej, i jeszcze więcej i więcej. Moje sukcesy zawodowe przeliczała na pieniądze. Pieniądz był dla niej miarą wszystkiego, a kiedy rozstawaliśmy się, konto bankowe stało się kartą przetargową między nami. Tinę kupiłem od Marioli za pokaźną sumę. Nie, to nie gorycz i nie ironia, to prawda. Pustka, która została po jej odejściu, była mniejsza niż ta, w której żyliśmy, kiedy Mariola była z nami. Mówiła sobie, że jest kobietą wyzwoloną, ale jakoś nigdy nie mogliśmy znaleźć wspólnej interpretacji tego słowa, co innego znaczyło ono dla mnie, co innego dla Marioli. Tina tęskniła za nią. Budziła się w nocy, taka jeszcze mała, i wołała „mamo!” w głąb naszego rozległego domu. I wtedy przychodziłem ja, zawsze tylko ja. Moi rodzice są lekarzem, powiedziała kiedyś w przedszkolu. Mariola pisywała do Tiny krótkie listy, głównie ze wskazówkami, czego to ona ma prawo ode mnie oczekiwać i czego się domagać. Tina na szczęście nie traktowała poważnie tych zaleceń. Jedno tylko budziło jej niepokój, ostry sprzeciw Marioli wobec jej planów na życie. Żadnego teatru, krzyczała w swoich listach, wybij to sobie z głowy, jak byłam w twoim wieku, miałam takie same pomysły i, dzięki Bogu, nie zrealizowałam ich! Idź na historię sztuki i wyjdź tam za mąż! Ciekawe za kogo, denerwowała się Tina, za Sisleya czy za Moneta! Widywały się rzadko i, jak mówiła mi Tina, Mariola zawsze dopytywała się o kobiety w moim życiu. Kobiet w moim życiu Tina nie widywała, więc z czystym sumieniem opowiadała jej, że wiodę życie samotnika. — To jest wyłącznie twoja sprawa, tato, i nic nikomu do tego. Oczywiście, była to wyłącznie moja sprawa, ale i Tina odgrywała tu pewną rolę, bo nie miałem zamiaru komplikować jej życia. Tina nuciła. Szła obok mnie i nuciła. Czerwone słońce schodziło coraz niżej, wiał ciepły przedwieczorny wiatr, uniosła w górę ramiona i machała nad głową rękoma. — To nie znaczy, tato, że ja jej nie kocham. Kocham ją, nawet bardzo. Jest taka dziecinna! Wyobraża sobie, że ma na mnie jakiś wpływ, że może mną rządzić, zupełnie jak dziewczynka, która co jakiś czas przypomina sobie, że ma jeszcze w szufladzie swoją starą lalkę. Wyciąga ją i nagle postanawia, że musi w końcu zrobić z nią porządek. Jest rozbrajająca, doprawdy. Patrzyłem na Tinę ze zdumieniem, nie miałem pojęcia, że takie myśli mogą jej chodzić po głowie. „Rozbrajająca” to był ostatni przymiotnik, który w moim przekonaniu pasował do Marioli, ale może i dobrze dla Tiny, że tak ją odbiera, pomyślałem, patrząc na jej dłonie, ciągle fruwające nad głową. Mijaliśmy dom Aleksandra. Jeden z pracujących u niego glazurników siedział na 78
stopniach przed drzwiami wejściowymi i z białej miseczki szybko jadł zupę, zagryzając ją chlebem. Przed nim siedział Tofi, kiedy usłyszał nas, obejrzał się, popatrzył chwilę i podbiegł do siatki. Zaszczekał przyjaźnie. — Tofi! Tofi! Chodź tu! — zawołał siedzący przed domem mężczyzna. Tofi oparł się łapami o siatkę i wpatrując się w Tinę, radośnie merdał ogonem. — Tofi! Tofi, piesku... Wsunęła palce między siatkę, Tofi zaczął je oblizywać i podgryzać leciutko, z psią pieszczotliwością. Już nie szczekał, tylko popiskiwał wesoło i trącał łbem palce Tiny. Patrzyła na dom Ola ze zdumieniem. — Ktoś wreszcie kupił tę nie wykończoną chałupę czy właściciele wreszcie się do niej zabrali? — Ktoś ją kupił kilkanaście dni temu. — Kto? — Małżeństwo z dwoma synami. Spojrzała na mnie. — Poznałeś ich? — Tak — przyznałem niechętnie. — A ten pies, Tofi... spójrz, tato, ile on ma ostów w sierści! — powiedziała. — Tofi, biedaku! Tina zawołała w stronę siedzącego na schodach mężczyzny: — Czy mogę go wypuścić, proszę pana? — Nie! Nie mój pies, jeszcze mi gdzieś pogna i szukaj wiatru w polu! — Chciałabym mu wyjąć osty, które ma w kudłach, muszą mu dokuczać. — Jutro będzie właściciel. Niech pani z nim rozmawia, mnie tam nic do tego. — A nie mogłabym wejść? — zapytała przymilnie. Zastanawiał się chwilę. — Pani wejdzie... Tina poszła w stronę furtki, Tofi leciał obok przy siatce, a kiedy weszła, skoczył na nią, widać było, że wita dobrą znajomą. Zastanawiałem się często, co będzie, jak w końcu Kacper tu przyjedzie, ale czegoś obecność Tofiego wcale mnie dotąd nie niepokoiła, nie sądziłem, że Tina go zna. Pies mojej siostry, powiedziała Alka. Do „Remy” Kacper Tofiego nie mógł zabierać, więc Tina musiała go poznać w tym tajemniczym czasie po cynamonie. Wyjęła z kieszeni szortów krótki grzebyk, którym czasami przytrzymywała włosy, i usiadła na przewróconej do góry dnem taczce. Tofi położył łeb na jej kolanach, schyliła się i czule ucałowała jego poczochraną psią czuprynę. Stojąc za siatką słyszałem, jak przytulając go do siebie, w kółko powtarza jego imię, później zaczęła grzebykiem delikatnie wydobywać z sierści ostre główki ostów. Zostawiłem ich, ale dopiero wchodząc 79
do domu, uświadomiłem sobie, że Tina przytulając do siebie psa Kacpra, tuli jednocześnie psa Mady, i że świetnie o tym wie. Jeszcze przez chwilę stałem na ganku, spoglądając za siatkę sąsiedniego domu. Myślałem o zawiłym skrzyżowaniu ludzkich i psich dróg. Wiedziałem, że będę musiał coś powiedzieć, jeżeli nie chcę zmarnować nikłej możliwości porozumienia między Tiną a mną. Wróciła w chwili, kiedy Achmed zaczynał pakować swoje rzeczy do samochodu. Stanęła obok i przyglądała się, jak układam jego przybory toaletowe w podręcznym neseserze. — No i jak? — zapytałem. — Pomogłaś Tofiemu? — Jeszcze trochę ostów zostało, ale nie chciałam go dłużej męczyć, i tak był cierpliwy. — Lubi ciebie. — Tak. To bardzo miły pies. Nie odzywała się przez chwilę, potem powiedziała z wahaniem: — Rozmawiałam z tym panem, który tam kładzie glazurę w łazience, powiedział mi, jak nazywają się ludzie, którzy kupili dom. Znam ich, tato. Zaskoczyła mnie. — Nie mówili mi o tym. — Bo ani Kacper, ani oni nie wiedzą, że ty jesteś moim ojcem, nie zgadało się jakoś... — A ja chyba powiedziałem, że moja córka ma na imię Martyna. — Możliwe, ale Kacper zawsze mówił o mnie Tina, więc nikt nawet tego nie skojarzył. Wzięła do ręki wodę toaletową Achmeda, otworzyła nakrętkę i powąchała. Nie patrzyła na mnie, kiedy podawała mi butelkę, po którą sięgnąłem, żeby ją schować do neseseru. — Przykro mi, tato — powiedziała. — To chyba będzie dla ciebie trudne. — A dla ciebie nie? Pokręciła głową przecząco. — Nie, dla mnie jest już po wszystkim, kurtyna. — Nie rozumiem. — Kurtyna, koniec. To prawda, że życie zabrało się za pisanie kolejnego aktu, ale ja już w nim nie wystąpię. To, co chciałam zagrać w tej sztuce, zagrałam. — Czy nie mogłabyś mi... — Nie! — przerwała. — Nie mogłabym. — To trzeba było nie zaczynać rozmowy. Szybko zaciągnąłem suwak wokół neseseru Achmeda. Postawiłem go obok walizki, może trochę zbyt energicznie, ale czułem, że niedomówienia Tiny ostatecznie wypro80
wadzają mnie z równowagi. — Spokojnie! Pies jest niewinny — powiedziała nagle Tina. A czy ona była spokojna? Spojrzałem na nią, nie miała na twarzy śladu emocji. Pies niczemu nie jest winny, nie ma problemu. Popatrzcie na mnie, czy dobrze gram orędowniczkę psa bez winy? Achmed schodził z góry, dźwigając swoją drugą walizkę. — Wujku, ty rzeczywiście musisz jechać na noc? — Tak postanowiłem. Preferuję jazdę w ciemnościach, jest mniejszy ruch, a ja nocą jako kierowca czuję się doskonale. — Jeszcze dziś rano nie wybierałeś się w podróż. — Owszem, wybierałem się, nie wiedziałem tylko, czy przypadkiem coś mi się nie odmieni, więc nic nie mówiłem, nie lubię rzucać słów na wiatr. Podczas gdy wy odbywaliście swój spacer, zamówiłem hotele na całej trasie, którą chcę przebyć. Cieszę się tą podróżą, Polska jest piękną krainą, a ja zamierzam przejechać ją wszerz i wzdłuż. Marcinie, swój testament położyłem u ciebie na biurku pod przyciskiem w kształcie lewka, w razie potrzeby znajdziesz go bez trudu. Tina jęknęła. — Wujku, przestań! Achmed nie zwracał na nią uwagi. Schylił się i mówił dalej, jednocześnie miękką szczoteczką polerując buty, które wsunął na nogi. — Jednak mimo całej sympatii dla waszego pięknego kraju, który stał się przecież dla mnie drugą ojczyzną, życzę sobie, aby pochowano mnie tam, skąd wywodzą się korzenie mojego rodu, będziesz miał zatem trochę kłopotu z moimi szczątkami, Marcinie, za co z góry przepraszam, mam nadzieję, że mi wybaczysz w stosownym momencie. — Wujku! — krzyknęła Tina. — Uspokój się natychmiast! — A czyż nie jestem spokojny? Moja droga Martyno, zamiast w nieładny sposób podnosić na mnie głos, bądź tak miła i zaparz nam dobrej herbaty, chociaż pora na herbatę nie jest może zbyt odpowiednia. Mam jednak nieprzepartą chęć na niewielką filiżankę Nuwara Eliya Fop. A nawiązując do poprzedniej sprawy: każdy wyjeżdżający w długą podróż musi pomyśleć o tym, co zostawia. — Nie podoba mi się twój wisielczy humor, wujku! — Za to spodoba ci się mój testament, koteczko! Herbata, o której wspomniałem, stoi na najwyższej półce w drewnianym pojemniczku. Spójrzcie, moje buty lśnią jak kasztany świeżo wypadłe z łupin. Przy całej mojej słabości, którą od wieków żywiłem do Achmeda, pomyślałem, że może jego wyjazd nie jest najgorszym pomysłem. Noski butów Achmeda błyszczały. Pochwaliłem je, ale nie mogłem powstrzymać uwagi. 81
— Czy nie mógłbyś założyć mniej twardych butów? W tych nie będzie ci się dobrze prowadziło. — Mnie się zawsze dobrze prowadzi — zbył mnie krótko. — Pisz do nas, wujku! — zawołała Tina z kuchni. — Zawsze przepadasz i nie wiadomo, co się z tobą dzieje. — Dobrze, moja Martyno, ale również i ty weź sobie głęboko do serca tę cenną uwagę. Delikatny karmelowy zapach herbaty Nuwara Eliya Fop ożywił powietrze, Tina postawiła przed nami filiżanki i dzbanek z pikowanym w kratkę przykryciem, starannie nałożonym na jego pękaty brzuszek. — A ty? Nie napijesz się z nami? — Nie, wujku, dziękuję, nalałam sobie coli. — Ach, Boże, to straszne! Mieć przed sobą dzbanek Nuwara Eliya Fop i decydować się na colę! Czy nie uważasz, Marcinie, że dzisiejsza młodzież zatraca w ogóle smak i elegancję? Boleję nad tym. — Gdyby to była jedyna pretensja, którą można do nich mieć, nie byłoby najgorzej, Achmedzie. — Och, doprawdy, mówicie jak dwaj starcy! — wtrąciła się Tina. — Zupełnie jakby w młodości żaden z was niczego nie miał na sumieniu. Tina usiadła na walizce Achmeda, trzymając w ręku wysoką szklankę wypełnioną colą z lodem. — Nie zatraciłam smaku ani elegancji, chociaż lubię colę — mówiła z urażoną miną. Achmed wypił wreszcie swoją herbatę i w końcu zaczęliśmy pakować jego rzeczy do bagażnika. Jechał wysłużonym oplem, którego za nic nie chciał zmienić na nowy samochód, ponieważ czuł się niezmiernie przywiązany do tego rozlatującego się z wolna wozu. Stojąc przed domem, machaliśmy solennie chustkami higienicznymi, zanim nie zniknął nam z oczu. — Tato, czy ty widziałeś, co on miał w kącie bagażnika pod tym swoim ukochanym kocem w pasy? — Nie. — On tam miał... — Tina nie mogła mówić, bo zaczęła się śmiać. — On tam miał całą skrzynkę coli! — zawołała wreszcie. Przeglądałem tygodniową prasę, kiedy weszła do pokoju ubrana w jakąś jednobarwną spódniczkę i w bawełnianą bluzkę z rękawami. — To ja idę, tato. — Dokąd? — Dzwoniłam w sprawie tej pracy z ogłoszenia. Pani, z którą rozmawiałam, powie82
działa, że dla nich to jest pilne i że mogę przyjść nawet zaraz, żebyśmy się poznały, no i wiesz, ewentualnie omówiły warunki. Czy wyglądam porządnie? Chyba pierwszy raz w życiu zapytała mnie o to. — Tak. — Zaufałbyś mi? — Tak. — Tato, czy jeżeli ona tego będzie chciała, może do ciebie zadzwonić, żebyś jej udzielił o mnie referencji? — Co ty opowiadasz, Tino! Referencje ojca nie są traktowane jako szczególnie miarodajne. — Może będzie chciała coś o mnie wiedzieć, powiesz jej? — A co ja o tobie wiem? — Żartujesz, prawie wszystko. — Prawie. I tak mam powiedzieć tej pani? — Chodzi o to, żebyś jej powiedział, że jestem porządną dziewczyną, bo ja jestem porządną dziewczyną, jak tak patrzę po ludziach. — Usiłujesz mnie przekonać? Roześmiała się. — Tak. — Więc niech ta pani zadzwoni do mnie. Udzielę o tobie referencji. Powiem, że jesteś prawie porządną dziewczyną. Wyszła, a mnie nagle przypomniała się babcia Mady. Babcia Emilia, która powiedziała mi: „nie jesteś zły, Marcinie!”, wtedy, kiedy bardzo potrzebowałem takich słów. Nie jest zła ta moja dziewczynka, pomyślałem, sięgając po kolejny tygodnik, żebym tylko wiedział, co ona przede mną ukrywa. Kotka Tiny, która spokojnie spała na „Polityce”, obudziła się nagle i leżąc na brzuszku, przeciągnęła się, sztywno wysuwając przed siebie cztery łapy z rozcapierzonymi w wachlarze pazurami. Ja i moja kotka, śmiała się zawsze Tina, mamy jednakowo paskudne charaktery, kiziu-miziu, a potem pazurki! Kiziu-miziu, a potem pazurki? Następnego dnia rano zastałem Tinę w kuchni, wybierała się do pracy. Siedziała przy stole, trzymała w ręku kubek z kawą i czekała na swoje grzanki, które były jeszcze w opiekaczu. Włosy miała ściągnięte w tyle głowy i dodatkowo przytrzymane opaską. — Wybrałam czerwoną opaskę, bo myślę, że czerwona będzie się tej małej podobała. Zauważyła, że jej się przyglądam, i najwyraźniej sądziła, że oceniam jej wygląd. Ja tymczasem zaniepokoiłem się tylko spłoszonym, niepewnym spojrzeniem. — Masz tremę przed premierą? — Tak, okropną. Nie wiem, co będzie, jeżeli ona zacznie ryczeć, a ja jej nie będę po83
trafiła uspokoić. Ta pani mówi, że ona na ogół nie ryczy, ale jeżeli...? Tato, wtedy ja do ciebie zadzwonię, żebyś przyjechał. — Ani mi się waż! — zawołałem, zanim spostrzegłem, że Tina żartuje. Jej grzanki były już gotowe, więc wsunąłem swoje do opiekacza. Tina westchnęła, posmarowała grzankę masłem orzechowym, które uważałem zawsze za szczególne obrzydlistwo, ale ona za nim przepadała. — Przecież nie będzie wyła przez bite dwa tygodnie, najwyżej powyje pięć godzin dziennie — rozmyślała głośno. — Czy ja wyłam, jak miałam trzy lata? — Wyłaś. — Doprawdy, tato, mógłbyś mi skłamać na pocieszenie. Położyła na talerzyku nie dokończoną grzankę i wstała od stołu. Wpatrywała się we mnie, a jej oczy wydawały się jeszcze większe niż zawsze. — Muszę już iść do pracy, nie ma rady, tato. Trzymaj za mnie palce, nawet jeżeli miałoby się to skończyć tragicznie dla tej jakiejś baby, której będziesz usuwał zmarszczki przy oczach albo podciągał biust. Stanąłem przy oknie i patrzyłem, jak idzie. Czy rzeczywiście powierzyłbym dziewczynie takiej jak ona swoją trzyletnią Tinę? Tak naprawdę, nie umiałem znaleźć odpowiedzi na to pytanie, ponieważ miała rację: wiedziałem o niej prawie wszystko, co równie dobrze mogło znaczyć, że nie wiedziałem o niej prawie nic. Nie zadzwoniła do mnie do pracy, żeby opowiedzieć chociaż w paru słowach, jak jej poszło. Zobaczyłem ją, kiedy wracając do domu, mijałem przystanek autobusowy, siedziała na ławce. Zatrzymałem samochód i wysiadłem, podbiegła zaraz. — Dzwoniłam do ciebie, tato, ale powiedzieli mi, że jesteś bardzo zajęty. Byłam zła, bo chciałam ci powiedzieć, że dałam sobie radę bez żadnego problemu! Możliwe, możliwe, że tak było, albo mi kłamie na pocieszenie. — Wyła? — W ogóle nie wyła. Najpierw bawiłam się z nią, potem ona spała, a kiedy się obudziła, bardzo grzecznie zjadła zupę, bo jej śpiewałam o słoniach, które mają kokardki na ogonach, później wsadziłam ją do wózka i jeździłyśmy po osiedlu. — Dokąd się teraz wybierasz? — Donikąd, tato. Czekam na koleżankę. Zadzwoniła, że koniecznie, ale to koniecznie, chce do mnie przyjechać, obiecałam, że wyjdę po nią na przystanek, bo nigdy tu nie była. No i wyszłam. W mikrofalówce zostawiłam ci kaszę gryczaną i zrazy w sosie grzybowym. Właśnie kończyłem jeść tę kaszę ze zrazami, kiedy psy zaczęły szczekać i Tina ze swoją koleżanką weszły do domu. Dziewczyna była wysoka, szczupła, miała bardzo jasne włosy. — To jest mój tata, a to Platyna, dziewczyna Kacpra — powiedziała Tina spokojnie. 84
Platyna? Szły po schodach do pokoju Tiny i były już niemal na górze, kiedy wynosząc swój talerz do kuchni, usłyszałem, jak ta cała Platyna pyta ze zdumieniem: — Dlaczego powiedziałaś, że jestem dziewczyną Kacpra? — A nie jesteś? — Nie, nie jestem. — Byłam pewna, że jesteś, że go poderwałaś w końcu. Widać było gołym okiem, że ci na nim zależy. Tu mój pokój, a tu łazienka, może chcesz skorzystać? — Chętnie umyje ręce. — Proszę cię bardzo, czuj się jak u siebie w domu. Niebieski ręcznik przygotowałam dla ciebie. Miało to być uprzejme zaproszenie, ale zabrzmiało protekcjonalnie. Być może znałem Tinę tylko prawie, lecz na tyle dobrze, żeby wyczuć fałsz w jej głosie. Platyna spytała: — Dlaczego do mnie dzwoniłaś? Masz jakąś ważną sprawę? — Sprawę? Nie, skąd! Po prostu chciałam się z tobą zobaczyć, wiesz przecież, wyjechałam stamtąd nagle, nawet nie pożegnałam się z nikim. A więc to Tina dzwoniła do tej dziewczyny, nie ona do niej, chyba że się przesłyszałem, kiedy rozmawialiśmy na przystanku. Zapytałem o to wieczorem, kiedy po kolacji czekaliśmy na telewizyjne wiadomości. Tina przeglądała jakieś pismo, a ja znowu wpatrywałem się w jakiegoś okropnie wrzaskliwego kaczora. — Dlaczego ściągnęłaś tę Platynę? Tina spojrzała na mnie, przez chwilę milczała, aż w końcu musiała się domyślić, że słyszałem ich rozmowę, bo powiedziała z nieoczekiwaną otwartością: — Chciałam wiedzieć, czy ona chodzi teraz z Kacprem, głupio mi było pytać przez telefon, więc ją zaprosiłam, nic się chyba nie stało. — I co? Chodzi z nim? — Nie. — Powiedziałaś o niej „dziewczyna Kacpra”, tak jakbyś była zupełnie pewna, że z nim chodzi. — Byłam ciekawa, czy zaprzeczy. Zaprzeczyła. — Odetchnęłaś z ulgą? Zaczynały się wiadomości, pokazała się już wstępna plansza. Tina nie odpowiedziała, sięgnęła po garść słonych orzeszków, które stały przed nami na stole, ale nie wzięła ich do ust, tylko przesypywała je z ręki do ręki. Już było widać studio, kiedy powiedziała krótko: — Nie rozumiem, dlaczego pytasz. — Ja właściwie też nie bardzo rozumiem, dlaczego mnie obchodzi to, co czuje moja córka. 85
Również sięgnąłem po orzeszki i również nie jadłem ich, tylko przesypywałem z ręki do ręki. — Nie wiem, czy odetchnęłam z ulgą, nie potrafię ci odpowiedzieć na to pytanie. Z powrotem wsypała orzechy do miseczki, otrzepała ręce i podniosła się z fotela. Stanęła za moimi plecami, poklepała mnie po ramieniu. — Dobranoc, tato. — Nie obejrzysz serialu? — Nie, chyba nie. Po chwili usłyszałem szum wody puszczonej do wanny i włączone w łazience radio. Po dzienniku zeszła jednak na dół i owinięta ręcznikiem kąpielowym usiadła na fotelu podciągając nogi. Film już trwał, więc zapytała: — Możesz mi opowiedzieć, co było do tej pory? Opowiedziałem. Parę dni później zadzwoniła do mnie pani, u której zatrudniła się Tina. Gratulowała mi córki, chwaliła, że tak jest dobrze wychowana, taka szczera i otwarta, zupełnie inna niż dziewczyny w jej wieku, które tylko chłopaków mają w głowie i żadnych ambicji. Jest przekonana, że Tina dostanie się do szkoły teatralnej, żałuje, że te dwa tygodnie tak szybko mijają, ale na szczęście Tina powiedziała, że chętnie będzie opiekowała się ich córeczką, jeżeli ona i jej mąż będą chcieli gdzieś wyjść wieczorem. Bardzo mi miło, podziękowałem, bardzo się cieszę, tak, Tina jest wyjątkowo szczera i otwarta, przyznałem jak głupi, a potem wyszedłem przed dom, usiadłem na schodach tarasu i patrząc się w głąb ogrodu, zastanawiałem się, nie tyle nad tym, na jakim ja właściwie świecie żyję, tylko nad tym, na jakim świecie żyje Tina. I nawet nie przyszło mi na myśl, że ona pomieszała dwa światy, wiedząc czy też nie wiedząc o tym. Kartki od Achmeda przychodziły regularnie. Co dwa, trzy dni wyjmowałem ze skrzynki kolorowe pocztówki z pozdrowieniami, czasami drobnymi literkami Achmed opisywał w nich również jakieś szczególnie dla niego ważne wydarzenie, którym jak najprędzej chciał się z nami podzielić. Tina wsuwała kartki za szybę w kuchennej szafce, więc kiedy zaczął się rok szkolny, mieliśmy już niezłą kolekcję widokówek z trasy przemierzanej przez Achmeda. Jesień zaglądała w okna naszego domu, dni były coraz krótsze, opadały wilgotne, wymięte liście, bo niebo coraz częściej ciemniało deszczowymi chmurami, ale Achmed życzliwie wybierał dla nas kolorowe widokówki, najczęściej przedstawiały letnie, słoneczne widoki miejscowości, które odwiedzał, i tym samym rozweselały nam wczesne i mokre tego roku wieczory. Pewnego dnia, wracając z pracy, zastałem w skrzynce na listy zielony druk z poczty. Było to awizo na list polecony, Tina jeszcze nie wróciła ze szkoły i ze swoich dodatkowych fakultetów, więc nie wchodząc nawet do domu, zawróciłem i pojechałem na pocztę. Odebrałem w okienku dość grubą kopertę zaadresowaną przez Achmeda tylko do mnie, chociaż zwykle wszystkie swoje kartki kierował do nas obojga, dodatkowo opatrzoną bardzo wyraźnym, starannie wy86
kaligrafowanym napisem: DO RĄK WŁASNYCH. Zaniepokoiłem się, tajemnice nie były specjalnością Achmeda, o swoich poszukiwaniach źródeł wód mineralnych opowiadał wszystkim do znudzenia, tak jak i o licznych przypadkach, które sprawiły, że stał się obywatelem świata, chociaż jego ród wywodził się z Maroka. Dziwnym zrządzeniem losu od dziecka wychowywany był w głębokiej wierze katolickiej przez niezwykle zacną rodzinę rdzennych Polaków pochodzących z dawnych kresów. Dlaczego skierował swój list z podróży do moich „rąk własnych”? Jaką tajemnicę chce mi powierzyć, zastanawiałem się, wracając z poczty do domu. Niepokój kazał mi zatrzymać samochód na skraju szkółki leśnej otoczonej ogrodzeniem z surowych belek. Wysiadłem i opierając się o ten mokrawy, prowizoryczny płotek, rozerwałem kopertę. Wyjąłem z niej plik kartek zapisanych przez Achmeda i kolorowe zdjęcie. Spojrzałem na nie. W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć, skąd Achmed je wziął i dlaczego mi przesyła, bo to było najzwyczajniej zdjęcie roześmianej Tiny, którą jakiś pogodny chłopak ogarniał ramionami. Nie było w nim niczego, co mógłbym uznać za niestosowne, przeciwnie, Tina wyglądała na szczęśliwą, Achmed chyba przesadził w zastrzeżeniach, jeżeli jakieś miał, bo chłopak... przyjrzałem mu się uważnie. Później sięgnąłem po list Achmeda. Data w górnym prawym rogu pochodziła sprzed trzech dni. Drogi mój Przyjacielu! Piszę do Ciebie ten list, siedząc późną nocą przy niewielkim stoliku w hotelu „Pod Kołatką”, w którym zatrzymałem się, odpoczywając po trudach mojego dotychczasowego rekonesansu. Miejscowości, w której obecnie jestem, nie miałem zamiaru odwiedzać, polecono mi ją jednak w poprzednim uzdrowisku jako śliczny, niezwykle malowniczy zakątek. Istotnie, jego uroda zachwyciła mnie szczerze, mimo jesiennej szarugi, która bywa dokuczliwa. Odnajduję tu pejzaż, który pozwala mi doznawać wielu sentymentalnych wzruszeń, sądzę, że i Tobie nie są one obce, bo, o ile dobrze wiem, spędziłeś tu za miodu wakacje w towarzystwie Twej drogiej matki. Nie sądzę, żeby istniał już wtedy ten zachwycający hotelik, w którym dane jest mi pisać do Ciebie, nie mniej jego właścicielka, pani Rozalia, pamięta i Ciebie, i Twojej nieodżałowanej pamięci matkę, do której zresztą żywiła odrobinę żalu, bo kiedy w swoim poprzednim domu wynajęła Wam pokój, mama Twoja poleciła zabrać z niego własnoręcznie przez panią Rozalię wyhaowaną makatkę z napisem: „Dzień krótki, noc długa, wieczność straszna”, która wisiała nad łóżkiem. Długo tłumaczyłem drogiej pani Rozalii, że być może treść napisu istotnie nie sprzyja letniemu wypoczynkowi, ale rzecz sama w sobie stała się bezzasadna, skoro jedna z osób konfliktu jest nieobecna na naszym padole. Jeżeli zdecyduję się na prowadzenie interesów w tej miejscowości, a mam szczerą nadzieję, że tak się stanie, hotelik, w którym mieszkam obecnie, będzie bazą wyjściową do dalszych inwestycji, a niezwykłej zacności pani Rozalia mianuje się niewątpliwie moją 87
wielką w nich podporą. Imaginuj sobie, że jest ona właścicielką pewnej szarej kotki, która nosi niezwykle oryginalne imię: ten cholerny kot. Uważam to za nad wyraz interesujące wabienie, jeżeli zgodzisz się, abyśmy utworzyli taki rzeczownik od czasownika wabić się. Koniec jednak tych kocich karesów i żartów, czas przystąpić do sedna sprawy. Otóż, miły mój Przyjacielu, zamieszkuję w tym hotelu w zasadzie samotnie, używam zwrotu „w zasadzie”, ponieważ pani, która zajmuje drugi pokój, jest osobą tak mało absorbującą, że mógłbym uznać ją za nieobecną, gdyby nie fakt, iż oboje przepadamy za naprawdę znakomitą herbatą i że codziennie wypijamy ją wspólnie, punktualnie o godzinie piątej, najdalej o piątej piętnaście. Pani Magdalena, bo takie ma imię ta przemiła dama, dysponuje całym zestawem najrozmaitszych herbat, wśród których znajduje się wiele i moich ulubionych gatunków. Ponieważ czuję się jej dłużnikiem, byłbym Ci gorąco wdzięczny, gdybyś zechciał zakupić mi w sklepie z markowymi herbatami kilka szczególnie znanych ze swej jakości. Specjalnie zależy mi na chińskiej Lapsang Souchong oraz cejlońskiej Highland Toffee. Bądź tak uprzejmy i wyślij mi je możliwie jak najpilniej, jednak sam zapewne rozumiesz, że w gruncie rzeczy głęboko liczę na to, że przywieziesz mi je osobiście, ponieważ odnoszę nieprzeparte wrażenie, że jesteś tu bardzo oczekiwanym gościem. Mam na myśli, rzecz jasna, panią Rozalię, która wspomina Ciebie i Twoją matkę z takim ogromnym rozrzewnieniem i tak bardzo chciałaby Ciebie znowu zobaczyć. Przesyłam Ci zdjęcie naszej Martynki, które znalazłem między kartkami romansu pożyczonego mi przez panią Magdalenę. To znaczy, sprawa być może przedstawia się nieco inaczej, bo gdy pożyczałem od pani Magdaleny wspomniany romans, zdjęcie naszej Martynki wprost samo wpadło mi między strony książki, co za tym idzie, winienem jak najszybciej położyć je z powrotem na półce w pokoju mojej przemiłej sąsiadki, z nadzieją, że nie dostrzegła jeszcze jego braku. Młodzieniec, w ramionach którego widzimy Martynkę, jest synem mojej towarzyszki, Z którą tak miło każdego dnia spędzam czas, pijąc herbatę o piątej. Pani Rozalia herbaty nie pija, ale kilkakrotnie uczestniczyła w tej sytuacji, jakby to ujął Henry James. W ogóle towarzyszy nam tu wielka literatura, bo pani Magdalena dokonuje tłumaczenia z francuskiego pewnej książki, która ostatnio została uhonorowana międzynarodowym wyróżnieniem, a samo imię mojej uroczej przyjaciółki przywodzi mi na myśl proustowskie magdalenki, jakżeby mogło być inaczej. Oczekując, że przyjedziesz do mnie w najbliższą sobotę, zarezerwuję pokój dla Ciebie i dla Martynki, pani Rozalia będzie ogromnie rada z takiego obrotu sprawy, zwłaszcza że zapowiedzieli również swój przyjazd syn pani Magdaleny oraz ich pies Tofi. Fakt przyjazdu Tofiego nieco przeraża panią Rozalię, ponieważ ten cholerny kot ma małe kocięta i ostatnio zamieszkał z nimi w holu recepcyjnym. Przyjazd zatem Tofiego z pewnością stworzy mu pewien dyskomfort. 88
Drogi Marcinie, wyznaję, że bardzo mnie zmęczyło pisanie tego listu, ponieważ w żadnym wypadku nie chciałbym, abyś mnie źle zrozumiał. To znaczy mam na myśli wyłącznie fakt, że przecież nie mogę Ciebie zmuszać do osobistego przywożenia mi herbaty, o którą u Ciebie zabiegam, widzę jednak nieubłaganą tego konieczność, jeżeli wszystko to, co, jak mniemam, wymyśliła nasza Martynka, ma się jednak dobrze skończyć. Wracając wczoraj z popołudniowego spaceru, poznałem ogromnie sympatyczną, acz daleką sąsiadkę pani Rozalii, niejaką panią Genę, która w swojej życzliwości zgadza się prowadzić mi sekretariat, jeżeli dojdę do porozumienia z władzami gminy i wyrażą one zgodę na rozwinięcie przeze mnie interesu na tym terenie. Pani Gena miała przyjemność poznać Martynkę od najgorszej strony, osobiście nigdy nie przypuszczałem, że Martynka taką stronę w ogóle posiada. No, ale cóż, pani Gena ma prawo wyrażać swoje zdanie na ten temat, i chociaż usiłowałem je kwestionować, nie udało nam się w tej delikatnej sprawie zmniejszyć rozbieżności, mówiąc językiem dyplomatycznym. Niestety ze smutkiem muszę Ci donieść, że podczas gdy Martynka była nieobecna w domu i spędzała wakacje w miejscu, którego nigdy nie chciała nam bliżej określić, to zwyczajnie zamieszkiwała sobie pod namiotem na leśnej polance, nie tak znowu daleko od uroczego hoteliku „Pod Kołatką”, w którym obecnie przebywam, a w którym w tym czasie co i ona spędzali wakacje moja obecna towarzyszka przemiłych herbacianych popołudni oraz jej syn saksofonista, uwidoczniony na załączonym zdjęciu. Mam powody przypuszczać, że nasza Martynka włożyła wiele starania w to, żeby im dobrze zaleźć za skórę. Wydaje mi się, mój drogi Przyjacielu, iż powinna wiedzieć, że nigdy nie wiadomo, którędy wyjdzie szydło z worka. Załączam serdeczności i życzenia dobrej drogi, z góry dziękując za ofiarne przywiezienie mi tych gatunków herbaty, o które proszę. Twój Achmed Spojrzałem jeszcze raz na zdjęcie Tiny i Kacpra, potem wsunąłem je między kartki listu Achmeda. Włożyłem wszystko do koperty i schowałem do skrytki w samochodzie. Achmed zdenerwował mnie. Zamiast jasno napisać, co się właściwie stało tego lata w Osadzie, jak wąż krążył zawijasami wokół całej sprawy. Zdenerwowała mnie również Tina, i to po raz kolejny. Miałem dosyć jej niedomówień, mglistych odpowiedzi, kłamstw i kłamstewek. Pojechać do Osady? I do tego zabrać tam Tinę? Achmed chyba oszalał. Minąłem dom Ali i Aleksandra. W oknach ciągle było ciemno, bo zdecydowali się na przeprowadzkę dopiero po powrocie z Tunezji, dokąd wybrali się we dwoje. Ich chłopcy zostali z matką Ola i nie pokazywali się tutaj. Jedziemy w podróż poślubną, cieszył się 89
Olo, zacierając pulchne dłonie. Zaszedł kiedyś do mnie, żeby mi zostawić zapasowe klucze od domu. No w razie czego, mówił, jakby coś, nie daj Boże, pękło albo jakby diabli wzięli piorunochron i chałupa zaczęła się fajczyć od pioruna. Sąsiedzkie przysługi, przyjazne pogaduszki. Tak czy inaczej, nieuchronnie będziemy musieli kiedyś spotkać na jednej z osiedlowych uliczek tę przemiłą damę, uroczą przyjaciółkę Achmeda i jej syna saksofonistę. Co wtedy powiesz, moja panno córko? Jaką będziesz miała minę? Po przyjeździe do domu zajrzałem do pokoju Tiny. Na niedbale zasłanym tapczanie leżała książka o hipoterapii, bo Tina postanowiła, że w soboty będzie pracować jako wolontariusza w ośrodku dla dzieci z porażeniem mózgowym, niedawno powstał taki przy stadninie, tuż obok naszego osiedla. Rozejrzałem się po pokoju, szukając śladu najgorszej strony Tiny, który może gdzieś tu był. Nie było. Kilka numerów „Teatru” leżało na zarzuconym książkami biurku, na ścianie plakat Stasysa, na małym stoliku przy tapczanie, rzucone słuchawki walkmana, kilka kaset i w dużej skórzanej ramce ładne zdjęcie Marioli. Między dwoma oknami owalne lustro, przed którym Tina postawiła stare krzesło na wygiętych nóżkach, jakimś cudem ocalone sprzed wojny, bo pochodziło jeszcze z kompletu stołowego moich dziadków. Tina była dumna, że właśnie ona je dostała w niepisanym spadku. Siadała na nim często i wiem, że wpatrując się w lustro, nie tyle podziwiała własną urodę, ile uczyła się swojej twarzy, sprawdzała, czy potrafi ją zmieniać, panować nad mimiką, grać spojrzeniem. Przy lustrze wisiał na małym haczyku srebrny łańcuch z medalionem w kształcie litery „M”. Cieszę się, że ona ma na imię Martyna, powiedziała kiedyś moja matka, trzymając w objęciach tłumoczek z niemowlęciem, będę miała dla niej taki piękny prezent. A potem Tina lubiła się chwalić: moja babcia przywiozła dwa takie naszyjniki z Andaluzji, jeden mam ja, a z drugim nie wiadomo, co się stało. Milczeliśmy wtedy zgodnie, moja matka i ja. Niedawno Tina zgubiła gdzieś największy z nefrytów, którymi wysadzany był medalion. Prosiła, żebym poszedł z nią do jubilera i załatwił dobranie podobnego, ale dopiero teraz przypomniałem sobie o tym. Przez chwilę kusiło mnie, żeby usiąść w fotelu i czekać na Tinę w tym trochę bałaganiarskim dziewczyńskim pokoju, który zresztą lubiłem, ale pomyślałem, że lepiej będzie, jeżeli zamiast rozmyślać, zajmę się czymś, bo może wtedy przejdzie mi złość na Achmeda i gniew na Tinę, z którą w końcu musiałem porozmawiać. Nie pamiętałem z Osady żadnej Geny, która miała przyjemność poznać Martynkę od najgorszej strony. Owszem, ciekawiło mnie, jak ta strona Tiny mogła wyglądać, ale tak naprawdę nurtowała mnie inna myśl: od jakiej strony poznała ją Mada. Wiedziałem, że będę mógł domyślić się tego, jeżeli uda mi się wreszcie wyciągnąć z Tiny, co robiła w czasie wakacji. Zmieniłem garnitur na domowy dres i zszedłem do garażu, obok którego w niewielkim, ciemnym pomieszczeniu miałem swój warsztat, ciągle czegoś prowizorycznie oświetlony tylko mdłą żarówką wiszącą na kawałku przewodu. Pośrodku stołu le90
żały tam dwa nie dokończone karmniki dla ptaków, które zacząłem szykować na zimę. Wkrótce usłyszałem, że Tina otwiera drzwi wejściowe i wita się z psami. Wbiegła po schodach i głośno nawoływała swój kotkę, która widocznie nie raczyła jej wyjść na spotkanie. Potem lekko trzasnęły drzwi. Jedne, drugie. Wbijałem gwoździe w deszczułki przytrzymujące stromy daszek karmnika i czekałem. Tina zjawiła się nieprędko. Najpierw zajrzała. — Cześć, tato, co robisz? — Widzisz przecież, co robię. — Jesteś zły? — Średnio. — O, to znaczy, że jesteś. Potem weszła. W ręku trzymała długą bułkę z parówką polaną ketchupem. Czerwona, szeroka smuga sosu płynęła jej wzdłuż dłoni, cienka strużka po brodzie. Kadr z thrillera. Tina w roli głównej. — Wyglądasz dość makabrycznie z tą ręką i brodą we krwi. Spojrzała i roześmiała się. — Do tej pory nie połapałeś się, że jestem wampirzycą? — Do tej pory. — Widok krwi nie powinien być ci obcy, doktorze. Przysiadła na brzegu stołu. Przez chwilę milczała, spoglądając, jak wbijam gwoździe w listwy karmnika. — No to mów, tato, dlaczego jesteś średnio zły? — zapytała wreszcie. Wyjąłem z kieszeni dresu list Achmeda i podałem Tinie. Położyła go na stole. — Przeczytam, jak zjem. Ten drugi karmnik jest już gotowy? — Prawie. — Jednak jesteś więcej niż średnio zły, prawda? — Prawda. Włożyła do ust ostatni kęs bułki i poszła opłukać ręce w małej umywalce, którą tu miałem, później wróciła na swoje poprzednie miejsce i sadowiąc się na stole, wyjęła z koperty list Achmeda i zdjęcie. Przez chwilę wpatrywała się w nie, potem bez słowa wsunęła do koperty. List Achmeda czytała wolno, ale w pewnej chwili na jej twarzy pojawiło się niedowierzanie. Spojrzała na mnie spojrzeniem krótkim, przelotnym, spłoszonym i czytała dalej. Potem złożyła wszystkie kartki listu i razem z kopertą rzuciła obok listewek, które jeszcze miałem przybić do karmnika. Teraz patrzyła na mnie zimnym, obcym wzrokiem. Nieprzyjemnym. — No więc, tak, byłam tam! — powiedziała ostro. Arogancja, pomyślałem. Prawdziwa, czy chowa się za nią? — Po co? 91
— Bo sobie wymyśliłam taką sztukę, jeżeli chcesz wiedzieć! — powiedziała podniesionym głosem. — Zagrałam w niej główną rolę i Bóg mi świadkiem, że byłam w tym dobra! — I z widowni wciągnęłaś na scenę innych ludzi, którym kazałaś grać, nie licząc się z nimi? — Tak, zrobiłam to. — A o tym, że dla nich to nie gra, tylko życie, nie pomyślałaś? — Pomyślałam. Zsunęła się ze stołu, podbiegła do drzwi i nacisnęła klamkę. Drzwi nie otworzyły się, bo zamknąłem je na klucz, kiedy Tina myła ręce. Znowu szarpnęła klamką. — Wypuść mnie! Wypuść mnie stąd, niczego nie rozumiesz, tato! — To mi wytłumacz. Szybko wbijałem gwoździe w listwy, przez chwilę patrzyła na to, aż wreszcie podeszła do mnie i powiedziała potulnie: — Proszę cię, otwórz mi drzwi, nie każ mi sobie niczego tłumaczyć. — Mam dosyć twoich krętactw. — Nie nazywaj krętactwami tego, co mnie boli. — Boli? — Tak, boli. Mówiła z niepokojącym drżeniem głosu. Udawała czy nie? — Dlaczego to zrobiłaś? Usiadła na podłodze w kącie warsztatu, skrzyżowała ręce na zgiętych kolanach i oparła na nich głowę. — Dlaczego to zrobiłaś? — zapytałem ponownie. Odpowiedziała mi, nie podnosząc głowy. — Nienawidzę tej baby, nikt nie skrzywdził ciebie bardziej niż ona, chciałam, żeby zobaczyła, jak to jest, kiedy dziewczyna rzuca chłopaka, który ją kocha. No i zobaczyła. — To okrutne. — Wszystkie klasyczne dramaty są okrutne, tato. Odrzuciłem młotek i kilka gwoździ, które trzymałem w ręku, pchnięty przeze mnie karmnik spadł na podłogę. — A gdzie tu jest klasyczny dramat? Klasyczne dramaty stoją na półce w twoim pokoju i może kiedyś będziesz w nich grała, chociaż coraz mniej podoba mi się ten pomysł. W życiu nie można sobą grać, wymyślać siebie zależnie od okoliczności! Czy ty doprawdy jesteś aż tak głupia, że tego nie rozumiesz? Czy może siedząc tutaj, spokojnie snujesz dalszy ciąg kolejnej sztuczki? Podniosłem karmnik z podłogi i rzuciłem go na stół, odpadły źle przybite listwy. Tina uniosła głowę, jeszcze tylko brodę opierała na kolanach. Wzdłuż twarzy zwisały 92
jej cienkie pasma włosów z ciasno wplecionymi sznurkami czerwonych koralików. Pozbawionym wyrazu spojrzeniem patrzyła w górę na mdłą żarówkę. Nagle zobaczyłem, że po jej policzkach płyną łzy, płakała bez skrzywienia ust, bez szlochu, bezgranicznie smutna jedynie. Byłem pewien, że coś przede mną ukrywa, ale podałem jej klucz. Dopiero nocą tak naprawdę słychać, jak gada dom. Potrzebna jest głęboka cisza, żeby doszedł do głosu wiatr w kominie, trzask wysychającej na strychu belki, żeby odezwał się stopień schodów. Dopiero nocą słychać pochrapywanie psów, ten bulgoczący głos, którego w pierwszej chwili nie można rozpoznać, i ciche pomiaukiwanie kotki lunatyczki idącej po schodach na swoje nocne spacery. Stary zegar w pokoju na dole bije godziny. Nie zauważam tego za dnia, ale nocą, jeżeli nie śpię, zawsze słyszę jego uderzenia i liczę je. Prawdę mówiąc, nie lubię tego, bicie zegara ma w sobie coś z poganiania, takie: uważaj, bo za chwilę będzie już za późno. Mariola wyłączała to cogodzinne wtrącanie się w jej życie, nie mogła tego znieść, mówiła, że rozsadza jej głowę, dostawała migreny. Myślę, że tak naprawdę uciekała w ten sposób od przerażających godzin, które głośno dodawały jej lat. Tina, dla której czas miał tylko wymiar przeszły i teraźniejszy, nie słyszała w biciu zegara czasu przyszłego, bo on istniał dla niej tylko w niejasnym, roztańczonym zwrocie: „nadejdzie taka chwila”. Jeden krok w prawo, jeden w lewo i obrót. Achmed, kiedy pomieszkuje u nas, mówi zawsze, że bicie zegara cudownie go uskrzydla, że za każdym uderzeniem czuje, jak jego dusza wznosi się ku niebiosom. O dwunastej, kiedy zegar zaczyna swoją najdłuższą kwestię, Achmed składa dłonie jak do modlitwy, pochyla się i w zbożnym milczeniu opiera na nich czoło. Tina, kiedy była jeszcze mała, obserwowała go zawsze bardzo uważnie z nadzieją, że uda jej się zobaczyć duszę Achmeda szybującą do nieba. Tej nocy jednak, pomiędzy jednym a drugim natręctwem zegara, oprócz znajomej gadaniny domu usłyszałem na schodach kroki Tiny. Było już po trzeciej, pomyślałem, że może ona idzie do kuchni, żeby wziąć sobie coś do picia albo do zjedzenia, bo kiedy wyszła z mojego warsztatu, zamknęła się u siebie i już nie pojawiła się na dole. W jej pokoju było ciemno, nie odezwała się, kiedy pytałem, czy zje kolację. Odwołałem swoją wizytę u przyjaciół, z którymi byłem umówiony na wieczór, nie bardzo chciało mi się siedzieć wśród ludzi i rozmawiać z nimi, podczas gdy głowę miałem nabitą własnymi sprawami, z którymi nie potrafiłem się uporać. Czas mijał, Tina nie wracała do siebie, zegar uderzył cztery razy, przywołując mnie do porządku. Była już najwyższa pora, żebym sprawdził, co się dzieje na dole. Światło nie paliło się ani w pokoju, ani w kuchni, z przerażeniem pomyślałem, że może Tina wyszła z domu, ale nie. Zobaczyłem ją siedzącą na parapecie okna kuchennego. Uniosła żaluzje i patrzyła przed siebie, na widoczną stąd osiedlową ulicę. W ręku trzymała szklankę z resztką soku pomarańczowego i nadgryziony płatek chrupkiego chleba. Przymrużyła 93
oczy, kiedy zapaliłem w kuchni światło. Ubrana była w cienką bawełnianą piżamę, ale ramiona otuliła wełnianą chustą, którą dostała od Marioli na imieniny, na nogach miała ciepłe białe skarpetki. — Nie śpisz... — powiedziała. — To smutne, że nie możemy spać, oboje z tego samego powodu, a zupełnie inaczej. Zabrzmiało to ugodowo do tego stopnia, że zbliżyłem się do niej. Wyciągnęła w moją stronę szklankę z sokiem. — Napijesz się? Jest tu jeszcze łyk. — Mam ochotę na herbatę. Zrobić ci? — Może. Malinową. Staraliśmy się oboje. Mam ochotę na herbatę. Zrobić ci? Może. Malinową. Zupełnie tak, jakby to była pełnia dnia, a nie czwarta nad ranem, kolejna godzina nie przespanej nocy. Chętnie poprawiłbym Tinie chustę, która zsunęła się z jednego ramienia. Chętnie zapytałbym, czy naprawdę sądzi, że byłoby lepiej, gdyby Mada została ze mną, chociaż kochała Dawida. Nie poprawiłem chusty ani nie zadałem pytania. Elektryczny czajnik pstryknął, zagotowała się woda. Jeden Lipton, jedna malinowa, dwie szklanki, parujący wrzątek. — Powinnam ci coś powiedzieć, tato... — Nie musisz. — Chcę ci coś powiedzieć. Nie odwróciła głowy w moją stronę. Było tak, jakby mówiła w głąb ulicy, jakbym to ja stał za oknem, nie latarnia. — Od początku on mi się dość podobał, wiesz o tym? — Wiem. — Potem wybiłam go sobie z głowy. Pomyślałam, że przecież nie on jeden jest na świecie i niekoniecznie muszę ci... — zawahała się. Czekałem. Chwyciła te swoje dwa sztywne warkoczyki, ściągnęła je pod brodą i skręcała je ze sobą przez chwilę. — Później wpadłam na ten pomysł, że zrobię wszystko, żeby jej dokuczyć, kiedyś na warsztatach kazali mi zagrać agresywną, zaborczą dziewczynę i to mi wyszło. Wiedziałam, że potrafię, umiałam być taka. Chciałam jej zabrać Kacpra, a potem go rzucić, tak jak ona rzuciła ciebie. Wiedziałam, że mu się podobam, to poszło łatwo, a już potem, w Osadzie, z dnia na dzień coraz bardziej wciągała mnie ta gra. Jednego tylko nie przewidziałam. Tego, że ja naprawdę pokocham Kacpra. Sama nie wiem, kiedy to się stało, bo przecież nie było takiego wątku w moim scenariuszu. I kocham go nadal, niestety. Milczeliśmy przez chwilę, a potem ona powiedziała: — To było dla mnie okropne lato. 94
Zeszła z parapetu i usiadła przy stole. Zapach malinowej herbaty rozszedł się po kuchni, silniejszy od zapachu mojego Liptona. Tina ogarnęła dłońmi szklankę, trzymała ją tak przez chwilę, a potem uniosła i wypiła łyk. — Jest bardzo gorąca. Postawiła szklankę na spodku i odsunęła od siebie. Spojrzała na mnie, milczałem, ale ona wiedziała, że czekam. — Wprosiłam się — powiedziała. — Kacper początkowo nie był tym zachwycony, ale później tak. Przyjechałam pociągiem, upał był tego dnia zupełnie straszliwy, więc prosto ze stacji poszliśmy nad jezioro, bo chciałam się wykąpać, popływać trochę. Pamiętasz to jezioro, tato? — Pamiętam. — Oni mieszkali w hotelu „Pod Kołatką” Poszliśmy tam, żeby zostawić moje rzeczy, a potem rozejrzeć się i zdecydować, na którym polu namiotowym będzie mi najlepiej. Na balkonie obok jej bluzek powiesiłam na sznurku swój kostium kąpielowy, czerwony w białe kropki, pomyślałam, że to będzie mój pierwszy znak i ona na pewno zauważy, że panoszę się bez pytania. W łazience zostawiłam na jej półce z kosmetykami swoją buteleczkę z paczulą. Zadomowiłam się, rozumiesz? Ja, dziewczyna Kacpra, zadomowiłam się na nie swoich śmieciach. — A kiedy wróciliście? — Już była. Kacper powiedział tylko: mamo, to jest Tina. I objął mnie, bo patrzyła na mnie tak, jak chciałaam, żeby patrzyła, niechętnie. Pomyślałam, że przydałby się teraz ironiczny uśmieszek, bo już byłam górą. I tak to się zaczęło. Piłem gorzką. Gorącą, mocną, gorzką herbatę. Achmed nie lubił tego gatunku, to jest banalne siano, mój przyjacielu, mówił. Czerwony w białe kropki kostium Tiny pomiędzy jej bluzkami, duszny zapach paczuli w łazience, czy rzeczywiście to coś dla Mady znaczyło, czy Tina tylko wyobraża sobie, że mogło znaczyć? — Jaka ona jest? — Ciągle ładna, chociaż tobie po tylu latach wyda się pewnie inna, ale ty dla niej też będziesz inny. Tina patrzyła na mnie uważnie, wiedziałem, że szuka teraz w mojej twarzy rysów chłopaka, którego nigdy nie widziała. — Myślę, że ona jest miła. To znaczy, myślę, że mogłaby być dla mnie miła. — Więc nie była? — Nie. Nie lubi się takich dziewczyn, jaką tam grałam. Tina przysunęła swoją szklankę, ale nie piła, tylko przesuwała palcem po jej brzegu. Okrutna Martyna, to ukrywał przede mną Achmed w swoim liście między stylistycznymi zawijasami. — Co zrobimy teraz z tym wszystkim? — zapytałem. 95
— A jak myślisz? — Nie wiem. — Ja też nie wiem — powiedziała Tina. Nagle schwyciła swoją pustą już szklankę i cisnęła nią w kąt kuchni. — Może tak właśnie powinna kończyć się ta sztuka! Opanowałem się z trudem. — A kto posprząta szkło? — zapytałem. — Ja. Tina podjęła decyzję. Ona posprząta szkło. Posłuchała Achmeda i w sobotni ranek wyruszyliśmy do Osady. Tina była ubrana w ciepły szary dres i adidasy. Włosy miała przytrzymane czerwoną szeroką opaską, na której z przodu aż po brwi leżała prosta grzywka. Psy, zostawione w domu pod opieką pani, która sprzątała u nas raz w tygodniu, szczekały niespokojnie. — Czują pismo nosem — powiedziała Tina. — Poczekaj, tato! Odpięła pas i wysiadła z samochodu. Podeszła do furtki i nacisnęła guzik domofonu. — Czy pani pamięta, że moja kotka śpi u mnie w pokoju? Na pewno leży na parapecie pomiędzy doniczkami. Przez chwilę nasłuchiwała odpowiedzi. — Dobrze, dziękuję! Tylko mleka nie, mleka nie! Uspokojona wróciła na swoje miejsce, kiedy ruszyłem, wyjęła ze schowka atlas samochodowy i w milczeniu przesuwała palcem po cienkich liniach dróg, później wyciągnęła z kieszeni paczkę gumy do żucia. — Chcesz? — zapytała. Podziękowałem, potem milczeliśmy przez wiele kilometrów. Zatrzymaliśmy się w małym przydrożnym motelu, bo czułem, że gwałtownie zaczęło spadać ciśnienie, i chciałem napić się kawy. Usiedliśmy przy oknie, dzień był bury, mglisty, niedobry na podróż. Tina podciągnęła rękaw bluzy dresowej i paznokciami drapała łokieć, zawsze tak robiła, jeżeli była czymś bardzo zdenerwowana. — Mam nadzieje, że nie układasz scenariusza na dzisiejszy dzień? Moje pytanie było tylko częściowo żartobliwe, bo tak naprawdę, obawiałem się, że właśnie nad tym rozmyśla, milcząc przez całą drogę. — Och, tato, stale się na tym łapię! — przyznała. — Zastanawiam się, jakby tu zagrać taką grzeczną tatusia córeczkę. — Nie musisz nikogo grać. — Ale przecież, jak będę sobą, i tak nikt nie uwierzy, że to naprawdę jestem ja! — powiedziała bezradnie. — Może nie będzie tak źle, pod jednym warunkiem, oczywiście. 96
— Pod jakim? — Pod takim, że wiesz, jaka jesteś, i będziesz się tego pilnować. A wiesz, jaka jesteś? — Wiem. — No to nic straconego. Wie, jaka jest, zdumiewające. Ruszyliśmy w dalszą drogę, Tina zaczęła gwizdać. Gwizdała też tylko wtedy, kiedy coś nad nią wisiało, albo miała nieczyste sumienie. Raz po raz zaglądała do atlasu i sprawdzała, ile kilometrów mamy jeszcze do przejechania. Dojeżdżaliśmy do stacji benzynowej, kiedy poprosiła: — Zatrzymaj się tu, tato. — Po co? — Myślisz, że ci zwieję na półmetku? — No... wiesz... Roześmiała się. — Chętnie zwiałabym ci, jeżeli mam być szczera. Tu jest toaleta. Zatrzymałem się na małym parkingu, Tina poprosiła o drobne i poleciała do małego pawiloniku przy stacji. Nie wracała długo, początkowo byłem tylko zniecierpliwiony, ale stopniowo dawały o, sobie znać nerwy. Wysiadłem z samochodu i poszedłem tropem Tiny. Przy damskim WC siedziała starsza kobieta i czytała kolorowy tygodnik. — Czy była tu u pani dziewczyna w szarym dresie? — Była, ale dawno wyszła. Tymi drzwiami, o! Pokazała mi drzwi prowadzące na zaplecze pawilonu. Wyjrzałem, ale zobaczyłem przed sobą tylko wąską wilgotną dróżkę idącą w głąb lasu. Cofnąłem się, po drodze na parking zajrzałem jeszcze do małego sklepu przy stacji benzynowej. Podszedłem do kasy, obok której tak czy inaczej Tina musiałaby przejść, niezależnie od tego, czy zrobiła tu jakieś zakupy, czy nie. — Czy była u pani dziewczyna w szarym dresie? — Nikogo u mnie nie było, już od godziny. Stanąłem przed pawilonem, widziałem stąd mój samochód na parkingu, nikt się przy nim nie kręcił. Spojrzałem na zegarek, minęło już pół godziny od chwili, kiedy rozstałem się z Tiną. Została mi do sprawdzenia jeszcze pusta ścieżka w stronę lasu. Pomyślałem, że zanim za nią pójdę, wsunę za wycieraczkę wiadomość, gdzie jestem. Długopis i notes miałem w samochodzie, więc idąc włączyłem już zamek centralny, żeby otworzyć drzwiczki. Pisnął krótkim, ostrym dźwiękiem, którego nie znosiłem. I wtedy zobaczyłem Tinę. Najwyraźniej przez cały czas siedziała na krawężniku i zasłonięta samochodem czekała na mnie. — Gdzie ty się podziewałeś, tato? — Szukałem ciebie. — Jestem tu już dawno. 97
— Wyszłaś z pawilonu bocznymi drzwiami. — Tak, byłam ciekawa, jak tam jest. Brzydko, tylko błotnista ścieżka do lasu. — Zajęło ci to pół godziny. — Pół godziny to chyba ja tu na ciebie czekam, tato. Ruszyłem, Tina przyglądała mi się uważnie, czułem jej spojrzenie, bo nieomal dotykała mnie wzrokiem. — Sądziłeś, że ci zwiałam? — Tak. — Nie ufasz mi? Muszę ufać, pomyślałem. Wraca do niej mój własny problem sprzed lat, dobrze wiedziałem, jak to jest. — Ufam. — A jednak sądziłeś, że ci zwiałam. — Obawiałem się, raczej. — Nie obawiaj się, posprzątam szkło. Jest tylko jedna rzecz, czy nie mógłbyś jakoś zadzwonić do wujka Achmeda i uprzedzić go, że jedziemy? Może wtedy on mógłby coś powiedzieć o mnie... rozumiesz, coś, że ja w końcu nie jestem przecież taka... taka... Rozłożyła bezradnie ręce. — Boję się, tato! Zupełnie nie wiem, jak mam się zachować, co powiedzieć, i dlatego pomyślałam, że może jednak wujek Achmed... Sięgnąłem do kasetki, w której miałem list Achmeda, wyjąłem go i podałem Tinie. — Przeczytaj to sobie jeszcze raz, tylko uważnie. Wyjęła z koperty te kilka kartek i pochyliła się nad nimi. Rzeczywiście czytała uważnie i długo. Od czasu do czasu spoglądałem w jej stronę, więc widziałem, że wraca do niektórych fragmentów. Przez chwilę patrzyła na zdjęcie, które wypadło z koperty. — Przeczytałaś? — Tak. — I co? — Nie wiem, nie jestem pewna... — A ja jestem pewien. On już załatwił dla ciebie wszystko, co tylko mógł załatwić. Nie ciągnąłby nas do Osady z powodu głupiej herbaty. — Przecież tak niewiele wiedział. — Achmed zawsze wie więcej, niż nam się zdaje. Myślę, że rozmawiali o wielu naszych sprawach w czasie tych przemiłych herbacianych popołudni, które spędzili ze sobą, i on ze swoją przenikliwością na pewno sklecił w jakąś całość to wszystko. Milczała przez chwilę, z powrotem włożyła list Achmeda do kasetki i przechylona do przodu, nie patrząc na mnie, zapytała cicho: — A tobie trudno jest tam jechać? 98
Było mi bardzo trudno. — Tak. Później nie rozmawialiśmy już o tym. Droga przed nami zjaśniała, bo wreszcie przetarło się niebo i wśród pierzastych białych chmur idących wysoko, ukazały się wielkie połacie błękitu i słońce, a kiedy dojeżdżaliśmy do Osady, było już ciepłe, jesienne popołudnie. Wyjeżdżając spoza zakrętu, zobaczyłem nagle dwie smukłe, cynobrowe wieże kościoła i dzwonnicę, jeszcze dalekie, bo dzieliła nas od nich smuga zagajnika i jezioro. Pejzaż doprawdy sentymentalny. — Spójrz, znowu tu jesteśmy, tato — powiedziała Tina. Warszawa, 1999 rok