PAMIĘTNIKI FILIPA PAWŁA de SÉGURA ADIUTANTA NAPOLEONA
L’HISTOIRE DE NAPOLÉON ET DE LA GRANDE ARMÉE EN 1812
EDYCJA KOMPUTEROWA: WWW.ZRODLA.HISTORYCZNE.PRV.PL MAIL TO:
[email protected]
MMIII©
TOWARZYSZE MOI! Postanowiłem skreślić dzieje Wielkiej Armii i jej wodza w ciągu roku 1812. Dzieło to poświęcam tym spośród was, których śniegi i lody Północy pozbawiły sił i zdrowia i którzy dziś służyć mogą ojczyźnie jedynie wspomnieniem przecierpianych nieszczęść i minionej chwały! Gdy los zmusił was do porzucenia waszego szlachetnego rzemiosła, żyjecie raczej przeszłością aniżeli chwilą obecną; wolno jednak żyć wyłącznie wspomnieniem, gdy wspomnienia takiej są miary. Nie obawiam się tedy, że wskrzeszając okropne te czasy zakłócę wam tak drogo okupiony spokój. Wiemy przecież wszyscy, że wśród najgorszych przeciwności wzrok zepchniętego na dno otchłani człowieka zwraca się mimo woli ku świetności minionych dni nawet wówczas, gdy blask ten ogarnia również skałę, o którą roztrzaskał się jego okręt, i gdy oświetla szczątki największej z katastrof! Przyznam się, iż osobiście czuję nieprzeparty pociąg ku tej smutnej epoce naszych publicznych i prywatnych nieszczęść. Bolesną rozkosz sprawia mi rozpamiętywanie i odtwarzanie poszczególnych epizodów tych wszystkich okropności. Czyżby dusza ludzka pyszniła się również ilością i głębokością blizn i obnażała je z upodobaniem? Czy jest to jej własność, która napełnia ją dumą? A może raczej — poza chęcią poznania — człowiek odczuwa przede wszystkim potrzebę dzielenia się z kimś swoimi wrażeniami? Czyż zdolność odczuwania i budzenia uczuć w bliźnich nie stanowi najpotężniejszego czynnika duszy naszej? Jakiekolwiek wszakże byłyby kierujące mną pobudki, ulegam potrzebie odtworzenia wrażeń, jakich doznawałem w ciągu tej nieszczęsnej wojny. Korzystając z do-
wolnych wczasów, pragnę, uporządkować zatarte i chaotyczne wspomnienia, zebrać je i streścić. Starzy druhowie, odwołuję się i do waszej pamięci! Niby cennego skarbu strzeżcie bohaterskich wspomnień, które tak drogo okupiliśmy, a które będą jedyną po nas puścizną, jedyną pozostałością minionych dni. Porażka wasza chlubniejsza była aniżeli zwycięstwo wrogów! Umiejcie więc znosić klęskę bez sromu! Podnieście z dumą szlachetne czoła, o które obijały się gromy całej Europy! Nie spuszczajcie oczu, które widziały tyle stolic zdobytych, tylu władców pokonanych!... Niewątpliwie godnymi byliście lepszej doli, od was wszakże zależy, aby z reszty życia uczynić szlachetny użytek. W ciszy i osamotnieniu niedoli, które sprzyjają takim zatrudnieniom, dyktujcie historii wasze wspomnienia, a jasny blask prawdy niechaj przyświeca wam w bezsenne noce, które oby nie okazały się bezowocne! Ja zaś skorzystam z przywileju — niekiedy tragicznego, częściej zaszczytnego — opisania wszystkiego, com widział, odmalowania ze zbytnią może skrupulatnością najdrobniejszych nawet szczegółów. Sądzę jednak, iż pewna drobiazgowość nieodzowna jest dla należytego zrozumienia geniuszu cesarza i gigantycznych czynów, bez których nie dowiedzielibyśmy się, dokąd sięgnąć może potęga, sława i niedola człowieka! Począwszy od roku 1807 znikła przestrzeń dzieląca Ren od Niemna; rzeki te stały się rywalkami. Przez swoje ustępstwa poczynione w Tylży kosztem Prus, Szwecji i Turcji Napoleon pozyskał sobie Aleksandra. Traktat ów był wynikiem porażki Rosjan i oznaczał poddanie się tego imperium pod wpływy systemu kontynentalnego. Przynosił ujmę narodowej godności Rosjan — rzecz zrozumiała dla nielicznych tylko jednostek — i narażał kraj na znaczne straty materialne, co zrozumieli wszyscy. Utworzeniem systemu kontynentalnego Napoleon wypowiedział Anglii walkę na śmierć i życie; zaangażował w nią sławę swoją i honor, losy Francji i własny byt polityczny. System ten nie dopuszczał na kontynent zarówno towarów angielskich, jak i tych, które opłacały
Anglii jakiekolwiek cło. Mógł to osiągnąć tylko przy powszechnej zgodzie, którą mu zapewnić mogło jedynie panowanie wyłączne i powszechne. Francja tymczasem zraziła sobie ludy zwycięstwami swymi, władców zaś krwawą rewolucją i założeniem nowej dynastii. Nie mogła mieć sprzymierzeńców ani też rywali, lecz tylko poddanych, gdyż sprzymierzeńcy byliby fałszywi, a współzawodnicy bezlitośni. Musiała tedy albo wszystkich pokonać, albo też w tym zmaganiu ulec. Jakkolwiek wysoko wzniósł się był Napoleon ponad ludy Południa i Zachodu Europy, zawsze dostrzegał wśród śniegów i lodów Północy wiecznie groźny tron Aleksandra. Na dalekich rubieżach Europy, skąd płynęły niegdyś obfitą falą dzikie hordy najeźdźców, widział zbiorowisko nieokiełznanych żywiołów, gotujących się do nowego zalewu. Dotychczas Austria i Prusy stanowiły dostatecznie silną tamę ochronną od wschodu; ale właśnie on tamę tę przerwał lub osłabił. Stał więc teraz samotnie jako jedyny obrońca cywilizacji, dobrobytu i zdobyczy kulturalnych Południa przeciw ciemnocie i chciwości ubogich mieszkańców Północy, przeciw zaborczym instynktom ich cesarza i arystokracji. Widocznym było, że tylko wojna zdoła rozstrzygnąć namiętny ten spór, tę odwieczną walkę nędzarza z bogaczem, skądinąd jednak, z naszego punktu widzenia, wojna ta nie była ani ogólnoeuropejską, ani nawet narodową. Europa była jej niechętna, gdyż ewentualne zwycięstwo jeszcze wzmogłoby potęgę Napoleona. Francja, wyczerpana, łaknęła pokoju: wybitne osobistości, wchodzące w skład dworu cesarskiego, z lękiem spoglądały na nowe przygotowania wojenne, na rozproszone między Kadyksem a Moskwą wojska, a jakkolwiek uświadamiano sobie nieuchronność tego zatargu, nikt nie był przekonany, że powinien on nastąpić już teraz. Cesarz wszakże — zarówno z pobudek politycznych, jak i ulegając wrodzonej sobie przedsiębiorczości — powziął tytaniczny zamiar całkowitego opanowania Europy przez pognębienie Rosji i odebranie jej zagarniętych ziem polskich. Jednakże wbrew jego woli i chęci tajemnica stała się publiczną. Olbrzymie przygotowania, jakich wymagała tak daleka wyprawa, stosy prowiantu i amunicji, szczęk broni, turkot ładownych wozów i furgonów, przemarsze tak licznego wojska, to powszechne
poruszenie, majestatyczny i straszliwy pochód wszystkich sił Zachodu przeciwko Wschodowi — wszystko to zwiastowało Europie bliskie starcie dwóch gigantycznych współzawodników. Aby dosięgnąć granic Rosji, trzeba było przejść przez ziemie pruskie i ominąć terytorium austriackie, mając z jednej strony Szwecję, z drugiej zaś Turcję. Koniecznym więc było zawarcie przymierza zaczepno-odpornego z czterema tymi państwami. Austria podlegała wówczas wpływom Napoleona, Prusy zaś lękały się Francji. Od razu też projekt cesarza zyskał sobie w Wiedniu akces dobrowolny, w Berlinie przymusowy. Prusy ściśnięte jak w kleszczach umową z 24 lutego 1812 roku zobowiązały się dostarczyć dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ludzi oraz oddać większość swych fortec i magazynów do dyspozycji armii francuskiej. Współudział Austrii wyrozumowany był jednak i na ścisłej oparty rachubie. Leżąc w środku, między olbrzymim obszarem Rosji a imperium Napoleona, Austria przyklasnąć mogła tylko walce; bez względu na rezultat, obaj zapaśnicy musieli w końcu wzajemnie się osłabić ku jej bezsprzecznej korzyści. Austria 14 marca 1812 roku przyobiecała dać Francji trzydzieści tysięcy ludzi; potajemnie jednak udzieliła dowódcom oględnych instrukcji. Jako indemnizację za poniesione koszty otrzymała mglistą obietnicę rozszerzenia swego terytorium oraz gwarancję posiadania Galicji. Na wypadek zaś gdyby część tej prowincji oddać miała Królestwu Polskiemu, otrzymałaby tytułem odszkodowania prowincje iliryjskie (tajna umowa art. 6). Pomyślny wynik wojny nie był więc w niczym zależny ani od ustąpienia, ani też od względów, jakich domagała się zawistna i drobiazgowa dyplomacja austriacka. Z chwilą tedy wejścia do Wilna Napoleon mógł był obwieścić wyzwolenie całej Polski, zamiast zwlekać, osłabiając tym samym zapał i ofiarność narodu. A jednak był to właśnie jeden z tych najważniejszych momentów, które grają decydującą rolę w każdym przedsięwzięciu politycznym czy też militarnym, jeden z tych momentów, z którymi wszystko się wiąże, od których wszystko zależy. Lecz Napoleon bądź zbytnio liczył na przewagę własnego geniuszu, na potęgę i sprawność swojej armii i na niemoc Aleksandra, bądź pamiętając, co zostawia poza sobą, uważał, iż zbyt ryzykownym by-
łoby powolne i systematyczne prowadzenie tak dalekiej ekspedycji, bądź też, jak sam do tego się przyznał, nie był pewny wygranej — dość, że nie ogłosił wyzwolenia kraju, który oswobodził, albo raczej nie miał jeszcze odwagi tego uczynić. Nie starał się nawet oczyścić południowych prowincji polskich z nielicznych oddziałów nieprzyjacielskich, które obecnością swoją hamowały patriotyzm Polaków, i zapewnić sobie dzięki ich dobrze zorganizowanemu powstaniu — solidnej bazy działań wojennych. Przyzwyczajony do szybkiego działania, do błyskawicznych manewrów, naśladować chciał samego siebie, mimo zasadniczej różnicy warunków i okoliczności. W ułomnej naturze ludzkiej leży bowiem potrzeba naśladownictwa; wielcy zaś ludzie, zwykłą przerastający miarę, z nawyknienia naśladują samych siebie i giną zazwyczaj od broni, którą wojowali; giną za wcześnie od tego właśnie, co stanowiło najelementarniejsze zalety ich geniuszu! Napoleon zawierzył ślepo szczęśliwej swojej gwieździe. Sądził, iż sześćkroć stutysięczna armia w zupełności zapewnia mu zwycięstwo. W niej też wszystkie pokładał nadzieje. Zamiast dążyć do zwycięstwa drogą wszelakich ofiar i poświęcenia, przeciwnie, przez zwycięstwo otrzymać chciał wszystko: to, co miało być celem, stawało się jeno środkiem do celu prowadzącym. Na zwycięstwo liczył tak bardzo, obciążał je takim brzemieniem odpowiedzialności, że potrzeba przekształciła się z wolna w nieuchronną konieczność. Tym tłumaczy się nadmiernie przyspieszona akcja, tym — namiętna chęć jak najszybszego wydostania się z krytycznej sytuacji. Nie należy jednak wydawać zbyt pochopnych sądów o tak potężnym i uniwersalnym geniuszu. Niedługo wysłuchamy jego własnych słów; przekonamy się, że w znacznej mierze zniewolony został do tego przedsięwzięcia szczególnym zbiegiem przemożnych okoliczności, a jeżeli nawet zuchwały był sposób prowadzenia tej kampanii, ostateczne jej wyniki byłyby niewątpliwie pomyślne, gdyby przedwczesne załamanie się sił fizycznych w pewnej mierze nie pozbawiło tego wielkiego człowieka owej mocy, jaką zachował jego duch. Traktaty zawarte z Austrią i Prusami otwierały Napoleonowi drogę do Rosji. Lecz jeśli miał wedrzeć się w głąb tego państwa, musiał jeszcze upewnić się, jakie
będzie stanowisko Szwecji i Turcji. W owym czasie wszystkie kombinacje militarne do tak olbrzymich doszły rozmiarów, że układając plany wojenne, nie wystarczało wziąć pod uwagę konfiguracji pojedynczych prowincji, biegu rzek lub łańcuchów górskich. Gdy tacy potentaci, jak Aleksander i Napoleon, ubiegali się o zwierzchnictwo nad Europą, należało ogarnąć całokształt ogólnej sytuacji wszystkich państw oraz wzajemny ich stosunek; polityka ich winna była kreślić swoje plany wojenne nie na mapach poszczególnych krajów, lecz całego globu ziemskiego! Otóż Rosja panuje nad tą połacią Europy, gdzie morza z północy i południa naturalną jej stanowią granicę. Niełatwo osaczyć i zmusić do układów jej rząd na tych prawie niezmierzonych przestrzeniach, gdzie podbój wymagałby długich kampanii, utrudnianych przez ostry klimat. Konieczna więc była pomoc Turcji i Szwecji, aby uderzyć na imperium, ugodzić je w samo serce przez zajęcie jego nowoczesnej stolicy i obejść daleko z lewego flanku jego wielką armię nadniemeńską — zamiast atakować wojska rosyjskie od czoła wśród rozległej równiny, gdzie armii nie grozi rozsypka i gdzie zawsze znajdzie się mnóstwo dróg na wypadek odwrotu. Wszyscy więc, nawet prości żołnierze, z dnia na dzień oczekiwali wieści o równoczesnym pochodzie Wielkiego Wezyra na Kijów i wkroczeniu wojsk Bernadotte'a do Finlandii. Ośmiu monarchów zaciągnęło się już pod sztandary Napoleona, lecz wahali się dotychczas ci dwaj, na których najwięcej mu zależało. Zaiste, godnym wielkiego cesarza byłoby zjednanie sobie, dla urzeczywistnienia tych kolosalnych zamiarów, wszystkich mocarstw, wszystkich narodów, całej Europy. Zwycięstwo miałby wówczas zapewnione. Gdyby zaś było zabrakło nowoczesnego Homera, aby unieśmiertelnić bohaterską epopeję władcy nad władcami, spiżowy głos XIX stulecia — wielkiego stulecia chwały — godnie byłby go zastąpił i okrzyk zdumionej ludzkości, dźwięcząc potężnie i rozgłośnie, przeniknąć mógł z pokolenia w pokolenie, aż do najdalszej przyszłości! Nie był nam wszakże sądzony taki ogrom sławy... Bezgranicznym tedy było zdumienie nasze, gdy na ziemi rosyjskiej doszły nas wreszcie wieści o zawarciu przez Aleksandra wrogich nam traktatów z Turcją i ze Szwecją. Z niepokojem spoglądaliśmy na prawe nasze
skrzydło — odsłonięte, lewe — znacznie osłabione, na zagrożoną teraz powrotną drogę. Cesarz Francuzów — przeciwnie — mniemał, iż potęga jego geniuszu i olbrzymia, sześćkroć stutysięczna armia przeważy na szali; że zwycięstwo, odniesione nad Niemcami, przetnie splątany węzeł dyplomatycznych trudności, które może zbytnio sobie lekceważył; że wówczas wszyscy monarchowie europejscy, olśnieni świetnym blaskiem gwiazdy cesarskiej, uchylą przed nim czoła, że będzie gorzał jako słońce w otoczeniu satelitów. 9 maja 1812 roku Napoleon — dotychczas zawsze zwycięski — opuścił pałac cesarski, do którego powrócić miał w niedalekiej przyszłości zwyciężony i znękany. Z Paryża do Drezna droga jego była nieustającym triumfem. Pokonani Niemcy — bądź to dla ratowania miłości własnej, bądź też wskutek upodobania do niezwykłych zjawisk, gotowi byli uznać Napoleona za istotę nadprzyrodzoną. Ulegając z pewnym zdziwieniem ogólnemu prądowi, te poczciwe ludy szczerze starały się uwierzyć w narzucone im zewnętrzne objawy nie istniejących uczuć. Tłumnie ciśnięto się wzdłuż drogi, którą przebywał cesarz. Książęta opuszczali stolice swoje, wypełniając po brzegi miasta, w których miał się zatrzymać, choćby tylko na krótko, potężny arbiter wspólnych ich losów. Cesarzowa towarzyszyła Napoleonowi wraz z licznym dworem. Barwny ten i świetny pochód przypominał raczej triumfalny powrót zwycięzcy, aniżeli wędrówkę ku niepewnej przyszłości, ku dalekim i straszliwym pobojowiskom rozstrzygającej walki. Nie w ten sposób Napoleon gotował się był niegdyś do boju. Życzenie jego, iżby cesarz austriacki, kilku królów i liczni udzielni książęta powitali go w Dreźnie, spełnione zostało w zupełności; przybyli wszyscy, bądź to z wyrachowania, bądź też z obawy; jedyną zaś pobudka, która kierowała Napoleonem, była chęć upewnienia się o swojej wszechmocy i zadokumentowania jej w oczach Europy. Ambicji jego dogadzało, aby to jego zbliżenie ze starym domem Habsburgów zyskało w oczach Niemców charakter uroczystości rodzinnej. Napoleon sądził, że świetność tego zjazdu stanowić będzie rażącą sprzeczność z osamotnieniem cara, który może zlęknie się swe-
go opuszczenia, że nadto obecność w Dreźnie sprzymierzonych monarchów upewni wszystkich, iż zamierzona wojna jest istotnie wojną ogólnoeuropejską. Tam więc — w sercu Niemiec — zatrzymał się nieco dłużej z małżonką swoją — córką imperatorskiego rodu. Na wieść o jego przybyciu zbiegły się zewsząd nieprzebrane tłumy: magnaci i nędzarze, szlachta i lud, przyjaciele i wrogowie. Ruchoma ludzka fala, gnana ciekawością, zalała drogi, ulice i place. Z namiętnym uporem, ze wzrokiem utkwionym w okna i bramy królewskiego pałacu, wyczekiwano dniem i nocą. Niczym był dla tego tłumu olśniewający blask korony cesarskiej, niczym świetność i przepych dworu. Napoleona jedynie chciano oglądać, by zapamiętać na zawsze nieprzeniknione jego oblicze, by móc później opowiadać o nim mniej szczęśliwym rodakom, dzieciom i wnukom. W teatrach przypochlebni poeci czynili zeń półboga, ludy całe składały mu korne hołdy. Bardziej jeszcze zdumiewający widok przedstawiały rankiem antykamery cesarskie. Na równi z innymi czekali na audiencję udzielni książęta, tak wymieszani z wojskowymi, że nieraz oficerowie musieli przestrzegać się wzajemnie, by nie urazić mimo woli tych dworakównowicjuszy. Obecność Napoleona, przewaga jego nad wszystkim i wszystkimi — niwelowała wszelkie różnice. Być może, iż źle hamowana buta wojskowa niektórych naszych generałów zraziła wówczas obecnych w Dreźnie królów i książęta; ci żołnierze czuli się im równi, zwycięzca bowiem zawsze równy jest zwyciężonemu, bez względu na dostojność jego i znakomite pochodzenie. Tymczasem rozważniejsze jednostki wśród nas przyglądały się z pewnym zaniepokojeniem temu osobliwemu widowisku. Szeptano po cichu, że trzeba się uważać za nadprzyrodzoną istotę, aby tak wszystko zmieniać i przekształcać bez obawy, że z kolei zostanie się wchłoniętym przez ogólny chaos; że jadem nienawiści dławią się już ci monarchowie i opuszczają pałac Napoleona; że poufne, nocne narady z ministrami i zausznikami niejednokrotnie przeplatane były objawami żalu i oburzenia. Każdy najdrobniejszy nawet szczegół zwiększał rozgoryczenie. Jakżeż natrętnym wydawał się tym królom i książętom tłum, otaczający zwartym kołem pałac Napoleona, podczas gdy ich własne rezydencje opusto-
szałe były i samotne, gdy odbieżeli ich wszyscy, własne nawet ludy. Nie rozumiano, że głosząc jego szczęście, lżono ich niedolę. Przyjazd ich do Drezna zwiększył jeno wpływ i urok Napoleona, uwydatnił świetność gwiazdy cesarskiej, gdyż nad nimi on triumfował: każdy okrzyk uwielbienia i podziwu dla cesarza dźwięczał dla nich jak wyrzut złowrogi — jego wielkość była ich poniżeniem, jego zwycięstwo — ich porażkami. Na pewno nie ukrywali swojej goryczy i z dniem każdym pogłębiała się ich nienawiść. Niebawem wyjechał nagle jeden z dostojnych uczestników zjazdu, nie mogąc znieść już dłużej niewypowiedzianie przykrej dla niego sytuacji. Wśród pozostałych szczególną nienawiścią — nieumiejętnie skrywaną — pałała cesarzowa austriacka, wnuczka władców zdetronizowanych niegdyś we Włoszech przez generała Bonapartego. Przejrzał ją Napoleon i z uśmiechem na ustach rozbrajał przeciwnika, niemniej jednak wdzięk i dowcip cesarzowej jednał jej coraz więcej zwolenników, którym udzielała się jej nienawiść. Maria Ludwika mimo woli przyczyniła się również do zaostrzenia już i tak napiętych stosunków. Przepychem toalet i klejnotów starała się zaćmić macochę, a jakkolwiek Napoleon nieraz skłaniał żonę do pewnych w tym kierunku ograniczeń, ostatecznie pod wpływem uczucia i zmęczenia ustępował zawsze wobec próśb, a nawet i łez. Poza tym, jak gdyby zapominając o własnej narodowości, Maria Ludwika kilkakrotnie zraniła podobno miłość własną Niemców przez nietaktowne porównywanie losów swojej dawnej i obecnej ojczyzny; Napoleon strofował ją z obowiązku raczej aniżeli z przekonania; w głębi duszy cieszył się bowiem z uczuć patriotycznych cesarzowej, choć sutymi darami — pozornie przynajmniej — okupywał popełnione przez nią błędy. Jedynym zatem rezultatem tego zjazdu była ogólna chęć i rozgoryczenie. Napoleonowi, który tak starał się wszystkim podobać, wydawało się, że tego dokazał; czekając na ostatnie oddziały olbrzymiej swojej armii, która maszerowała jeszcze przez terytorium mocarstw sprzymierzonych — zajmował się ze szczególnym zainteresowaniem sprawami bieżącej polityki. Generał Lauriston, ambasador francuski przy dworze petersburskim, otrzymał rozkaz, aby uzyskał u cara
zgodę na przedstawienie mu w Wilnie decydujących propozycji. Generał Narbonne, adiutant Napoleona, udał się do głównej kwatery rosyjskiej, aby zapewnić Aleksandra o pokojowych zamiarach Francji i, jak fama niesie, ściągnąć go do Drezna. Arcybiskupowi z Malines powierzono sprawę kierowania patriotycznymi porywami Polaków. Królowi saskiemu, który lękał się utraty Księstwa Warszawskiego, obiecano sowitsze odszkodowanie. Od pierwszych dni dziwiono się wszelako nieobecności króla pruskiego na dworze cesarskim. Wkrótce jednak rozeszła się pogłoska, że właściwą tego przyczyną miał być niemalże wyraźny zakaz cesarza. Władca ów zatrwożył się tym bardziej, im mniej był winien. Obecność jego widocznie mogłaby być niewygodna. Wobec grożącej mu niełaski, ulegając namowom generała Narbonne'a, Fryderyk przybył jednakże do Drezna. Gdy go oznajmiono, w pierwszej chwili Napoleon — zirytowany — wzdragał się go przyjąć. „Czego chce tutaj ten król? Czy mało jeszcze dał mu się we znaki zasypując go listami i ciągle o coś molestując? Dlaczego na dobitkę chce go prześladować swoją obecnością? Kto go tu potrzebuje?" Dopiero na skutek perswazji Duroca, który przypomniał cesarzowi konieczność pozyskania sobie Prus przeciw Rosji, otwarły się przed królem bramy cesarskiego pałacu. Przyjęty został z wszystkimi należnymi mu honorami. Wysłuchano łaskawie zapewnień jego o szczerym oddaniu, którego dowody, w rzeczy samej, dał niejednokrotnie. Podobno obiecano mu wówczas rosyjskie prowincje nadbałtyckie, które okupować miały wojska pruskie. Nadto Napoleon miał jakoby zgodzić się na projekt małżeństwa jednej ze swoich siostrzenic z pruskim następcą tronu. Miało to być nagrodą za usługi, jakie miały być oddane przez Prusy w ciągu zamierzonej wojny. Tym sposobem Fryderyk jako aliant Napoleona mógł utrzymać się przy władzy. Brak skądinąd dowodów, które by stwierdzały, że koligacja z rodziną cesarza była istotnie równie ponętna dla króla pruskiego, jak niegdyś dla następcy tronu hiszpańskiego. Napoleon wszakże wyczekiwał jeszcze na rezultat negocjacji Lauristona i generała Narbonne'a. Łudził się nadzieją, że pokona i zjedna sobie Aleksandra grozą nie zwyciężonej dotychczas armii swojej i groźnym urokiem
świetnego zjazdu drezdeńskiego. Kilka dni później, w Poznaniu, zwierzył się niejako z tych złudzeń generałowi Dessoles: „Skoro zjazd drezdeński nie skłonił Aleksandra do zawarcia pokoju, skłoni go do tego wojna". Preliminaria te i pertraktacje były w gruncie rzeczy nie tyle usiłowaniem zawarcia pokoju, ile raczej podstępem wojennym. Napoleon pragnął w ten sposób albo uśpić czujność Rosjan i doczekać się dyslokacji pułków rosyjskich — a wtedy zgnieść je i rozbić doszczętnie, albo też podsycić ich butę i zarozumiałość i od razu przejść do walnej rozprawy. Tak w jednym, jak i w drugim wypadku — drogą zwycięstwa czy też podstępu — wojna byłaby wnet ukończona. Lecz misja Lauristona spełzła na niczym, natomiast Narbonne po powrocie oznajmił, co następuje: „Nie zauważył w obozie rosyjskim ani przygnębienia, ani też czczej fanfaronady. Z odpowiedzi cara wywnioskował, że Rosja godzi się raczej na wojnę aniżeli na haniebny pokój; że Rosjanie unikać będą rozstrzygającej bitwy z tak groźnym przeciwnikiem; że wreszcie cały naród gotów jest do najcięższych ofiar, aby tylko wojnę przedłużyć i zniechęcić do niej Napoleona". Cesarz — w owej chwili u szczytu potęgi i sławy — lekce sobie ważył zawartą w tej odpowiedzi przestrogę. Jeśli mam być zupełnie szczerym, dodać muszę, iż pewien magnat rosyjski przyczynił się również niemało do ugruntowania mylnych zapatrywań Napoleona; bądź to sam był w błędzie, bądź też rozmyślnie upewnił cesarza, że Aleksander łatwo upada na duchu, że cofa się przed lada przeciwnością. Na nieszczęście, wspomnienie licznych ustępstw cara w Tylży i Erfurcie utwierdziło jeno Napoleona w fałszywym tym mniemaniu. Pobyt w Dreźnie przeciągnął się do 29 maja. W końcu znudzony hołdami Niemców, pragnąc co rychlej pokonać Rosję, Napoleon z Drezna udał się do Poznania, gdzie zabawił tylko tyle czasu, aby ująć sobie Polaków; stamtąd podążył zaś nie do Warszawy, która w danym momencie leżała poza głównym terenem zamierzonej akcji, i gdzie znów czekały go sprawy polityczne, lecz do Torunia, w celu obejrzenia fortyfikacji, magazynów i załogi. W Toruniu ozwały się po raz pierwszy skargi miejscowej ludności polskiej, niemiłosiernie ograbianej i lżonej przez naszych aliantów. Napoleon nie szczędził królowi Westfalii nagany, a nawet
i pogróżek. Lecz jak wiadomo, zarówno nagany, jak i pogróżki mijały bez echa przy jego tak niespokojnym trybie życia; zresztą wybuchy gniewu cesarza, jak wszelkie inne jego porywy, były zazwyczaj krótkotrwałe: ochłonąwszy, żałował zawsze uniesienia i z właściwą sobie dobrocią niejednokrotnie starał się nagrodzić wyrządzoną przykrość; zresztą — sam ponosił do pewnego stopnia odpowiedzialność za nieład i nadużycia, gdyż o ile zapasy żywności obfite były i doskonale rozlokowane na przestrzeni między Odrą, Wisłą i Niemnem, o tyle dotkliwie odczuwano brak paszy i furażu, trudniejszych do transportu. Już w owym czasie kawaleria nasza zmuszona była kosić zielone żyta i zrywać z dachów strzech, albo jako tako wyżywić konie. Co prawda, nie wszystkie pułki na tym poprzestały; skoro jednak dozwolono na jedno nadużycie, w jakiż sposób zapobiec innym? Opuściwszy Toruń, Napoleon jechał brzegiem Wisły. Ponieważ Grudziądz był w rękach pruskich, ominął go. Była to twierdza ważna dla bezpieczeństwa jego armii, przeto cesarz wysłał oficera artylerii z kilkunastu artylerzystami, rzekomo dla robienia naboi, w rzeczy samej zaś z innym zupełnie, tajnym celem. Ekspedycja spełzła wszakże na niczym wobec niezwykłej czujności licznej załogi. W Malborku cesarza powitał marszałek Davout. Bądź to przez pychę, bądź też z innych pobudek marszałek nie uznawał nad sobą nikogo prócz Napoleona. Wyjątkowo wytrwały i uparty, o silnej, nieugiętej woli, nie poddawał się ani okolicznościom, ani ludziom. W roku 1809 Davout, pozostający wówczas chwilowo pod dowództwem Berthiera, wygrał bitwę i ocalił armię tylko dzięki temu, iż nie usłuchał rozkazów swego wodza. Stąd śmiertelna nienawiść, wzrastająca w dniach pokoju nieustannie, lecz bez zewnętrznych objawów, dla tej prostej przyczyny, że Berthier mieszkał wtedy w Paryżu, a Davout w Hamburgu. Otóż kampania rosyjska postawiła oko w oko obu przeciwników. Berthier starzał się. Począwszy od roku 1805 wstręt budziła w nim wszelka wojna. Militarny talent jego polegał głównie na niezmordowanej pracowitości i niezwykłej pamięci. Nie myląc się nigdy, mógł odbierać i rozsyłać — o każdej porze dnia i nocy — najróżnorodniejsze wieści i rozkazy. Lecz w tym wypadku sądził, iż przysługuje mu
prawo wydawania rozkazów samodzielnych. Davout poczuł się tym urażony. Przy pierwszym tedy spotkaniu w obecności cesarza, który dopiero co przybył do Malborka, doszło pomiędzy nimi do gwałtownej sprzeczki. W uniesieniu Davout nie cofnął się nawet przed zarzutami nieudolności i zdrady. Padły obelżywe słowa. A gdy Berthier wyszedł, Napoleon — ulegając mimo woli podejrzliwym insynuacjom marszałka — zawołał: „Zdarza mi się niekiedy wątpić o wierności najdawniejszych moich towarzyszy broni; wówczas jednak takim żalem ściska mi się serce, że odpycham czym prędzej te bolesne myśli". Podczas kiedy Davout nieopatrznie rozkoszował się poniżeniem swego przeciwnika, cesarz podążył ku Gdańsku wraz z pałającym zemstą Berthierem. Od tej chwili datuje się niepomyślny zwrot w karierze Davouta, wbrew poświęceniu jego, niezaprzeczonej sławie i oddanym czasu tej wojny usługom. Niechęć do Davouta pogłębiała się i miała wydać zgubne owoce. Sprawiła ona, że cesarz stracił zaufanie do tego mężnego, wytrwałego i mądrego żołnierza, a bardziej począł faworyzować Murata, którego zuchwałość większe rokowała mu nadzieje. Napoleon wszelako nie martwił się tym współzawodnictwem swoich marszałków; byłaby go raczej niepokoiła ich zbytnia jedność. 12 czerwca cesarz wyruszył z Gdańska do Królewca. W Królewcu, który był drugim punktem zbornym armii francuskiej, ukończona wreszcie została inspekcja olbrzymich magazynów, zawierających nieprzebrane wprost zapasy żywności. Nie zaniedbano niczego, aż do najdrobniejszych nawet szczegółów. Twórczy i namiętny geniusz Napoleona skupił się wtedy całkowicie nad tą jedną, niezmiernie ważną i bodaj czy nie najtrudniejszą częścią przygotowań wojennych. Jak świadczy jego korespondencja, nie szczędził ani szczegółowych zleceń, ani rozkazów, ani pieniędzy; godzinami całymi, dniem i nocą dyktował odnośne instrukcje. W ciągu jednego tylko dnia pewien generał otrzymał z kancelarii cesarskiej aż sześć depesz, tego samego tyczących się przedmiotu. W jednej z nich czytamy: „Wobec ogromu armii zbraknąć musi koni, jeśli nie zostaną przedsięwzięte należyte ostrożności". W drugiej zaś: „Wszystkie furgony, prócz tych, które potrzebne są przy ambulansach, po-
winny być zużytkowane do przewozu mąki, chleba, ryżu, jarzyn i wódki. Wynikiem dotychczasowej mojej akcji będzie zgromadzenie w jednym punkcie czterystu tysięcy ludzi. Wówczas zaś nie możemy liczyć na mieszkańców danej okolicy, jeno na siebie i na własne zaprowiantowanie". Zawiodły jednak wszelkie rachuby: zbrakło wkrótce środków przewozu, a i cesarz sam dał się niebawem unieść własnemu zapałowi.
I PRZEJŚCIE NIEMNA apoleon skoncentrował wojska swoje w Polsce i Prusiech Wschodnich, między Królewcem i Gąbinem. Pod koniec wiosny roku 1812 odbył przegląd niektórych korpusów. Przemowy jego do żołnierzy były wesołe, częstokroć szorstkie i rubaszne; wiedział bowiem dobrze, że w stosunku do tych prostych, a jak stal hartowanych ludzi szorstkość jest szczerością, rubaszność — siłą, wyniosłość — pańskością; że przeciwnie, salonowe formy i wykwint obejścia uważane są przez nich za objawy słabości i zniewieściałości; że miodowe słówka brzmią w ich uszach jak obca, równocześnie niezrozumiała i śmieszna gwara. Przyjętym przez się zwyczajem, pieszo obchodzi szeregi. Pamięta doskonale, kiedy i w jakich kampaniach brał udział każdy pułk. Interpeluje najstarszych żołnierzy, przypominając im ubiegłe lata: Piramidy, Marengo, Austerlitz, Jenę, Friedland. Ze wspomnieniem łączy niekiedy szorstką pieszczotę, zaś stary wiarus — wzruszony pamięcią cesarza — dumny spogląda z góry na młodszych, mniej zasłużonych, a zazdroszczących mu kamratów! Napoleon zaś idzie dalej, nie pomijając nikogo, aż do najmłodszych rekrutów, którym szczególnie okazuje zainteresowanie; znane mu są najdrobniejsze ich potrzeby; wypytuje się o wszystko: o żołd i zwierzchników, o pożywienie i ubranie, przegląda nawet zawartość ich tornistrów. Dotarłszy wreszcie do środkowych szeregów — informuje się o najgodniejszych kandydatach na wakujące stopnie. Sam wypytuje kandydatów: „Ile lat służby? Ile
odbytych kampanii? Wiele razy ranny? Gdzie się odznaczył?" Po czym niezwłocznie mianuje ich oficerami, asystując osobiście przy odnośnych formalnościach. Wszystko to podnosi jego urok i zjednywa mu serca żołnierzy. Szepcą wśród szeregów, że ten mocarz nad mocarzami, który całą ujarzmił Europę i wszystkim ludom przewodzi, interesuje się dobrotliwie każdą drobnostką, losu żołnierzy dotyczącą; że oni są jego najdawniejszą, jego prawdziwą rodziną. W ten sposób powstawał kult wojny i sławy, i osoby cesarza! Tymczasem armia posuwała się od Wisły ku Niemnowi. Sięgaliśmy już granicy rosyjskiej. Armia cała rozciągnięta była wzdłuż Niemna na znacznej przestrzeni. Na skraju prawego skrzydła stał trzydziestoczerotysięczny korpus Austriaków Schwarzenberga, który przybył tu z Galicji przez Drohiczyn; na lewym jego flanku, idący od Warszawy na Białystok i Grodno — korpus króla Westfalii, złożony z siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy dwustu Westfalczyków, Saksończyków i Polaków; obok niego, w pobliżu Mariampola i Pilony, stał wicekról Włoch na czele siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy pięciuset Bawarczyków, Włochów i Francuzów; dalej jeszcze — sam cesarz i dwieście dwadzieścia tysięcy ludzi pod dowództwem króla Neapolu, księcia Eckmühl, oraz książąt Gdańska, Istrii, Reggio i Elchingen. Przybyłe z Torunia, z Kwidzynia i z Elbląga korpusy te zeszły się 23 czerwca nie opodal Nogaryska, o milę powyżej Kowna. Na skraju lewego skrzydła, na wprost Tylży, stał korpus Macdonalda, trzydzieści dwa tysiące pięciuset ludzi — Prusaków, Bawarczyków i Polaków. Wszystko było w pogotowiu. Od brzegów Gwadalkiwiru i Zatoki Kalabryjskiej aż po Wisłę ściągnięto sześćkroć siedemnaście tysięcy ludzi, z których czterysta osiemdziesiąt tysięcy stało już wzdłuż linii nadniemeńskiej; prócz tego — sześć kompletnych parków pontonowych, z których jeden oblężniczy; kilkanaście tysięcy wozów z żywnością; nieprzeliczone stada wołów; tysiąc trzysta siedemdziesiąt dwa działa oraz mnóstwo jaszczyków z amunicją i furgonów ambulansowych. Wielka Armia dążyła tedy ku Niemnowi trzema oddzielnymi partiami. Król Westfalii, na czele osiemdziesięciu tysięcy ludzi, posuwał się ku Grodnu; wicekról Włoch, z siedemdzie-
sięciopięciotysięcznym korpusem — ku Pilonie; Napoleon, z dwustu dwudziestu tysiącami ludzi — w stronę Nogaryska, folwarku położonego o trzy mile powyżej Kowna. Dnia 23 czerwca kolumna cesarska doszła przed świtem do Niemna, który w tym miejscu krył się wśród wzgórz i gęstego pilwiskiego lasu. U godzinie 2 z rana Napoleon, jadący dotąd powozem, dosiadł konia. Pięć miesięcy później, nocą również, lecz znękany, zwyciężony — przepłynąć miał znów tę samą pamiętną rzekę i przekroczyć rosyjską granicę. Owóż gdy dojeżdżał do Niemna, koń nagle zwinął się pod nim i wysadził go z siodła. Jakiś głos zawołał: „Zła to wróżba; Rzymianin cofnąłby się!" Nie wiadomo, kto wyrzekł te słowa: sam cesarz czy też ktoś ze świty cesarskiej? Ukończywszy rekonesans, wydał rozkaz tyczący się budowy mostów: nazajutrz, o zmierzchu, trzy mosty stanąć miały w pobliżu wsi Poniemoń. Resztę dnia spędził cesarz w swojej kwaterze, bądź to w namiocie, bądź też pod gościnnym dachem polskiego dworu, szukając na próżno spoczynku, odrętwiały, znużony niewywczasem i niezwykłym upałem. Z nadejściem nocy skierował się znów nad rzekę. Najpierw przeprawiło się łódką kilku saperów. Zdziwieni panującą dookoła ciszą, wylądowali na rosyjskim brzegu bez żadnej przeszkody. Z tamtej strony Niemna panował spokój; to na ich brzegu toczyła się wojna, pokój zaś spowijał tę ziemię, którą malowano im w tak groźnych barwach. Po chwili dopiero zjawił się młody oficer kozacki, dowodzący patrolem. Zjawił się, jak gdyby nic nie zagrażało pokojowi, jak gdyby nieświadom tego, iż tam — za rzeką — stoją w bojowym szyku nieprzebrane hufce wszystkich niemal ludów Europy. „Kto idzie?" — zapytał. „Francuzi" — brzmiała odpowiedź. „Czego chcecie? W jakim celu przekroczyliście granicę?" — „Czego chcemy?... Bić się z wami!... Zająć Wilno!... oswobodzić Polskę!" — krzyknął jeden z saperów. Kozak zawrócił konia i znikł wkrótce w leśnej gęstwinie. Wówczas uniesieni zapałem i ciekawi, co kryje się w lesie, trzej nasi żołnierze zdjęli z ramion karabiny. Huknęły trzy strzały, a słabe ich echo było jedyną zapowiedzią rozpoczynającej się nieszczęsnej a wiekopomnej kampanii! To pierwsze hasło bojowe zirytowało mocno cesarza.
Skarcił surowo niewczesny wybryk żołnierzy, nie wiadomo, czy była to z jego strony przezorność, czy też złowieszcze przeczucie. Natychmiast trzystu woltyżerów przeprawiło się przez rzekę dla ochrony mostów. Wówczas z lasu i z wąwozów wysunęły się równocześnie wszystkie kolumny francuskie. Szły w milczeniu, niewidoczne pod osłoną nocy. Zakazano rozpalania ognisk, niecenia najdrobniejszych nawet światełek. Odpoczywano z bronią w ręku, jak w obliczu nieprzyjaciela. Mokre od rosy, zielone żytnie łany łożem były dla ludzi, strawą dla koni. Przenikliwy, budzący ze snu chłód długiej nocy, mrok, który smutkiem zasnuwa dusze ludzkie, wreszcie bliskość niebezpieczeństwa — wszystko to wzmagało ponury nastrój. Otuchy dodawała jedynie nadzieja zwycięstwa. Szeptem powtarzano sobie najcelniejsze urywki ostatniej proklamacji Napoleona, a geniusz wojny płomiennym swoim tchnieniem rozpalał wszystkie wyobraźnie! Przed nami leżała granica rosyjska. Nasze chciwe spojrzenia, przebijając ciemności, próbowały wedrzeć się w krainę, której podbój okryć nas miał nieśmiertelną chwałą. Zdawało nam się, że słyszymy już radosne okrzyki Litwinów witających swoich oswobodzicieli, że widzimy za rzeką tysiące błagalnie wyciągniętych ku nam dłoni. Tutaj wszystkiego nam brakowało, tam opływać będziemy we wszystko. Oni zatroszczą się o nasze potrzeby, przyjmą nas z serdeczną a głęboką wdzięcznością. Czymże był wobec tego trud bezsennej nocy?... Niebawem zbudzić się miał dzień, a wraz z nim jego dobroczynne ciepło i wszystkie jego uroki. Lecz światło dzienne ukazało nam pustą jeno, piaszczystą wydmę i posępne, gąszczem podszyte lasy! Oczy nasze spoczęły ze smutkiem na postaciach kamratów, a wtedy imponujący widok olbrzymiej naszej armii nową napełnił nas dumą i pokrzepił otuchą. W odległości trzystu kroków od rzeki, na najwyższym pagórku, bielił się namiot cesarza. Dookoła zaś wszystkie wzgórza, stoki pagórków, jary i wąwozy roiły się od ludzi i koni. Gdy pierwsze promienie słoneczne padły na te ruchome masy, połyskujące bronią, ozwały się trąbki i trzy olbrzymie kolumny ruszyły ku trzem mostom. Jak potworne cielska ogromnych wężów wiły się i pełzały pośród niewielkiej piaszczystej równiny,
dzielącej je od Niemna, wydłużały się i zacieśniały coraz bliżej rzeki i mostów, a po chwili pierwsze szeregi rozwijały się już na tej obcej ziemi, którą miały spustoszyć, a następnie zasłać własnymi krwawymi szczątkami. Tak wielki był zapał, że doszło niemal do utarczki między dwiema dywizjami przednich straży, każda z nich bowiem usiłowała pierwsza dostać się na przeciwległy brzeg. Z trudem zdołano zaledwie uśmierzyć wzburzonych żołnierzy. Napoleon również pośpieszył postawić stopę na ziemi rosyjskiej. Bez lęku i wahania czynił ten pierwszy krok na drodze prowadzącej do zguby. Początkowo nawet osobiście doglądał przeprawy, obecnością swoją zagrzewając żołnierzy, którzy witali go zwykłym okrzykiem. Wydawali się bardziej rozentuzjazmowani od niego: może w owej chwili padł mu na duszę mroczny cień zwątpienia; może osłabł chwilowo, znużony bezsennością i upałem, albo też dziwił się, iż nic więcej nie ma już do zdobycia. Wreszcie — zniecierpliwiony — ściągnął cugle i pomknął w las nad rzeką. Zdawało się, że w swym zapale chce sam uderzyć na wroga. Przejechał tak samotnie przeszło milę. W końcu zawrócił ku rzece i brzegiem Niemna podążył wraz z gwardią ku Kownu. Głuchy huk wstrząsnął nagle powietrzem. Idąc nasłuchiwaliśmy, w której stronie rozpoczyna się bitwa. Lecz z wyjątkiem luźnych oddziałów kozackich, zarówno tego dnia, jak i następnych, walczyły z nami jedynie żywioły. Zaledwie bowiem cesarz przeprawił się przez rzekę, rozległ się daleki huk. Niebawem ściemniło się; zerwała się, zawyła wichura, a z nią złowróżbne pomruki gromów. Otaczająca nas pustka i brzemienne czarnymi chmurami niebo posępny wytwarzały nastrój. Najwięksi nawet zapaleńcy spoglądali z zabobonną trwogą na zbliżającą się nawałnicę. Zdawało się, że te rozdzierane błyskawicami chmury, co gromadzą się nad naszymi głowami, opadną na ziemię, aby bronić jej przed naszym najazdem. Burza ta dorównywała wielkością naszemu przedsięwzięciu. W ciągu wielu godzin, na przestrzeni pięćdziesięciu mil nadciągały zewsząd czarne i gęste chmury. Niebo prażyło ogniem, a chłostało ulewą. Woda pozalewała drogi i pola, straszliwy upał przemienił się nagle
w przejmujący chłód. Padło wtedy dziesięć tysięcy koni, częściowo podczas marszu, lecz głównie na postojach. Wzdłuż piaszczystego wybrzeża porzucono mnóstwo wozów. Dzień ten wielu ludzi przypłaciło zdrowiem, a nawet i życiem. Na początku burzy cesarz schronił się do pobliskiego klasztoru. Wkrótce jednak ruszył dalej, ku Kownu, gdzie panował zupełny bezład i rozprzężenie. Błyskawice i pioruny nie przestraszały już nikogo, nie zwracano na nie żadnej uwagi. Burza — zwykłe o tej porze zjawisko — zatrwożyła nieliczne jednostki, ogół natomiast zachowywał się obojętnie. Powszechna niewiara bądź to wyrozumowana, bądź też prostacka i bezmyślna, gwałtowne żądze i namiętności, wzrastająca coraz bardziej ilość nieodzownych potrzeb, wszystko to oddalało duszę ludzką od nieba, kolebki jej i ostatniego przytułku. Toteż straszliwa owa burza na nikim właściwie nie wywarła głębszego wrażenia; widziano w niej jedynie niefortunny, ale naturalny przypadek, i armia nie umiejąc dostrzec w niej potępienia tak srogiego najazdu, za który zresztą nie ponosiła odpowiedzialności, znajdowała tu powód do gniewu przeciw losowi lub niebiosom, które tą drogą ostrzegały wówczas — mimowolnie lub świadomie — przed straszliwą przyszłością. Tegoż dnia do ogólnej niedoli przybyło jeszcze jedno niepowodzenie. Opodal Kowna kozacy zburzyli na Wilii most, uniemożliwiając tym samym przejście korpusowi Oudinota. Napoleon zirytowany nieoczekiwaną przeszkodą, lekceważąc ją tak, jak lekceważył wszystko, co stawało mu na zawadzie, rozkazał szwadronowi Polaków przebyć wpław rzekę. Bez wahania skoczyli dzielni żołnierze w spienione nurty. Początkowo płynęli szeregami, niebawem jednak, gdy zdwoiwszy wysiłki znaleźli się na głębinie, zniosła ich fala. Przestraszone konie, szarpiąc się, na próżno usiłowały walczyć z wartkim prądem. Jeźdźcy dobywali ostatka sił, by dopłynąć i rozkaz spełnić, lecz wkrótce i oni również zanurzali się coraz bardziej, coraz widoczniej szli na dno. Nieuchronną była ich zguba, lecz że na ojczystej ginęli ziemi, za sprawę wspólnej Matki, za jej zbawcę, więc zwróciwszy nadludzkim wysiłkiem głowy w stronę Napoleona, z okrzykiem: „Niech żyje cesarz!" — zniknęli pod wodą. Trzej zwłaszcza okrzyk ten powtórzyli kilkakrotnie, nim pochłonęła ich wzbu-
rzona topiel. Tysiące oczu spoglądało na nich ze zgrozą i uwielbieniem. Co się tyczy Napoleona, to wydał wprawdzie szybko i z całą precyzją odpowiednie polecenia i zarządził akcję ratunkową, nie znać było jednak na nim żadnego wzruszenia: albo tak umiejętnie panował nad sobą, albo podczas wojny uważał wszelkie wzruszenia za karygodny objaw słabości, albo wreszcie przewidywał większe nieszczęścia, wobec których niczym była utrata jednego szwadronu. Z Kowna w dwa dni dotarł Napoleon do wąwozów, okalających w pewnej odległości Wilno. Przed wkroczeniem do miasta oczekiwał wiadomości od przednich straży. Sądził, że Aleksander bronić będzie stolicy Litwy. Już parę strzałów obudziło w nim nadzieję walki, gdy oznajmiono mu, że bramy Wilna są otwarte. Rozczarowany i chmurny, nie szczędził nikomu wymówek; oskarżał generałów z awangardy o rozmyślne wypuszczenie z pułapki armii rosyjskiej; w uniesieniu nie wahał się grozić nawet jednemu z nich, dzielnemu Montbrunowi. Zarówno gniew ten, jak groźby, które zresztą nie pociągały za sobą żadnych skutków, u tego człowieka czynu godne są raczej uwagi aniżeli potępienia, stwierdzają bowiem niezbicie, jak wielką wagę przywiązywał cesarz do rychłego zwycięstwa. Mimo gniewu cesarz zajął się osobiście ceremoniałem wjazdu do Wilna: na czele i w ariergardzie armii szły pułki polskie. Bardziej jednak poruszony nagłym odwrotem Rosjan aniżeli objawami radości i wdzięczności Litwinów, szybko przejechał przez miasto, kierując się czym prędzej ku przednim strażom. Armia rosyjska cofnęła się, trzeba było podążać jej śladem.
II BITWA POD OSTROWNEM, WZIĘCIE WITEBSKA I SMOLEŃSKA, BITWA POU WALUTYNĄ, POŁOCKIEM I WIAŹMĄ ocząwszy od Niemna, armia nasza nie ustawała w pościgu za Rosjanami. Dnia 25 lipca Murat, podążył na czele swojej jazdy ku Ostrownu. O dwie mile od tej wioski, szerokim traktem ocienionym brzozami, jechał raźno 8 pułk huzarów pod dowództwem oficerów: Do-mona, du Coëtlosqueta i Carignana. Droga wiodła na szczyt pobliskiego wzgórza, na którym stał, w części tylko widoczny, korpus nieprzyjacielski, złożony z trzech gwardyjskich pułków kawalerii z sześcioma działami. Linia rosyjska całkowicie była odsłonięta. Oficerowie 8 pułku sądzili, iż poprzedzają ich dwa regimenty tejże samej dywizji, maszerujące na przełaj polami z. prawej i z lewej strony drogi, a zasłonięte pniami i gałęźmi brzóz. Lecz w ciągu marszu oba te oddziały zatrzymały się, zaś 8 pułk, który poprzednio znacznie już wysunął się naprzód, oddalał się coraz bardziej, mniemając, że widniejące w odległości stu pięćdziesięciu kroków szeregi są szeregami bratnimi. Nieruchomość Rosjan do reszty zmyliła dowódców 8 pułku. Rozkaz atakowania wydawał się im pomyłką, wysłali więc na zwiady jednego oficera, a pułk jechał dalej. Nagle widzą, że ich oficer pod ciosami szabel wali się z konia, a kilku pośród towarzyszących mu żołnierzy ginie od armatniej kuli. Nie wahając się już dłużej, morderczym prażony ogniem, pułk pognał w cwał na baterię. Stratowano i wybito kanonierów, zabrano działa, roznosząc na szablach centrum linii nieprzyjacielskiej. W zamieszaniu tego pierwszego zwycięstwa widzą, zaskoczony tym spotkaniem, drugi pułk rosyjski, który niedawno minęli. Uderzają nań od tyłu i roznoszą. Od-
niósłszy to drugie zwycięstwo spostrzegają trzeci pułk z lewego skrzydła nieprzyjaciela, który — wylękły — cofać się zaczął z pola bitwy; nasi, zebrawszy ile się dało żołnierza, szybko zwracają się ku trzeciemu wrogowi, zaskakując go w marszu i rozbijając w puch. Zachęcony pomyślnym wynikiem walki, Murat przyparł nieprzyjaciela do lasów ostrownickich, lecz gdy podążyć chciał jego śladem, nieoczekiwany napotkał opór. Pod każdym względem Ostrowno znakomitą było pozycją. Wieś leżała przy trakcie, na wzgórzu, z którego roztaczał się szeroki widok. Z lewej strony ciągnął się rozległy i gęsty bór, z prawej — Dźwina; z frontu bronił dostępu głęboki parów. Nie opodal zresztą wznosiły się cenne dla Rosjan magazyny, a trakt prowadził do Witebska, stolicy tej połaci kraju. Czym prędzej też nadciągnął do Ostrowna Ostermann ze swoim korpusem. Tymczasem Murat — równie waleczny dzisiaj, jak i niegdyś, równie nieopatrznie narażający własne życie — postanowił za wszelką cenę przełamać opór nieprzyjaciela i zdobyć las, ustawicznie ogniem ziejący. Lecz niebawem zrozumiał, że walka długa będzie i zawzięta. Rosjanie atakowali z kolei pozycję zajętą początkowo przez 8 pułk huzarów; z konieczności zatem czoło kolumny francuskiej, składające się z dywizji Bruyčres'a i Saint-Germaina oraz 8 pułku piechoty, odpierać musiało całą armię nieprzyjacielską. Broniono się tak, jak zwykli bronić się zwycięzcy — atakując. Na próżno wysuwały się z lasu szarżujące korpusy nieprzyjacielskie: kawaleria musiała wnet cofać się pod osłonę drzew; piechota, cięta szablami, uciekała w popłochu. Znużenie ogarnęło już wszakże nasze pułki, gdy nadciągnęła dywizja Delzonsa. Murat skierował ją niezwłocznie ku prawemu skrzydłu, aby uniemożliwić odwrót nieprzyjacielowi, który zatrwożył się i zaniechał dalszej walki. Wspomniane powyżej wąwozy i jary ciągną się na przestrzeni kilku mil. Tegoż samego dnia, wieczorem, wojska wicekróla połączyły się z korpusem Murata, ale już nazajutrz sytuacja Rosjan się zmieniła. W ciągu nocy siły Ostermanna wzrosły bowiem w trójnasób dzięki przybyciu korpusów Pahlena i Konownicyna. Zabezpieczywszy się od lewego skrzydła rosyjskiego, obaj książęta francuscy wyznaczali już swojemu prawemu skrzy-
dłu pozycję, z której pułki ruszyć miały do boju i która miała być jednocześnie dla nich punktem oporu, gdy wtem nagle ozwała się z lewego flanku głośna wrzawa; patrzą: to Rosjanie — ośmieleni dwukrotnym odparciem kawalerii i piechoty naszego skrzydła — tłumnie wysypywali się teraz z lasu, dzikie wznosząc okrzyki. W owej chwili zapał i męstwo ożywiały szeregi rosyjskie, zwątpienie i bezradność ogarnęły zawsze i wszędzie zwycięskich dotychczas Francuzów. 84 pułk i batalion Kroatów na próżno usiłowały oprzeć się przeważającym siłom; topniały jeno coraz bardziej, zaścielając ziemię stosami trupów i rannych; pod pozorem ratowania i przenoszenia rannych, częstokroć rany symulując, zdrowi i silni licznie opuszczali szeregi. Widmo porażki unosiło się nad nami. Wśród ogólnego rozprzężenia, przez nikogo nie podtrzymywana, cofać się już zaczynała artyleria, najwytrwalsza i najbardziej doborowa broń. Chwilę jeszcze, a wszystkie pułki, rozbite i zdezorganizowane ucieczką, spotkałyby się w ciasnej gardzieli wąskiego jaru, wówczas zaś próżnymi byłyby groźby i nawoływania oficerów, bezcelowym — największe nawet męstwo. W owym momencie Murat — wzburzony przebiegiem walki — stanął osobiście na czele pułku ułanów polskich, którzy zarówno pod wpływem ognistej przemowy króla, jak i nieprzejednanej nienawiści względem Rosjan cwałem ruszyli za nim do ataku. Podobno Murat chciał jedynie poprowadzić ich w wir walki; nie wypadało mu brać w niej czynnego udziału, gdyż jako naczelny wódz obowiązany był wszystko widzieć i wszystkim kierować; lecz na znacznej przestrzeni lance ułanów połyskiwały za nim zwartą gęstwiną, a konie mknęły jak wiatr. Nie mógł więc ani usunąć się na bok, ani zatrzymać. Pierwszy tedy wpadł na szeregi rosyjskie i bił się na równi z innymi, niepomny godności swojej, ze zwykłą sobie zuchwałą odwagą. Równocześnie generał d'Anthouard zagrzewał do walki swoich kanonierów, a generał Girardin poprowadził 106 pułk przeciw prawemu skrzydłu rosyjskiemu i wyparł je z pozycji, zabierając mu dwa działa. Z przeciwległej strony generał Pirč obszedł nieprzyjaciela z lewego flanku i zmusił do odwrotu. Rosjanie cofnęli się w mroki leśne. Mimo to wszakże bronili uparcie na swoim lewym
skrzydle gęstego lasu, którego nader wysunięta pozycja przerwała ciągłość naszej linii bojowej. Zaskoczony ziejącym z lasu ogniem 92 pułk, wciąż gradem kul zasypywany, stał nieruchomo, nie śmiejąc ani atakować, ani też cofać się. Sercami żołnierzy targały dwojakie, najzupełniej sprzeczne uczucia: trwoga przed niebezpieczeństwem i obawa hańby. Lecz generał Belliard, w ślad którego podążył wkrótce generał Roussel, tak umiejętnie podniósł ducha w żołnierzach słowami i własnym przykładem, że po krótkiej walce las zdobyto. Dzięki temu znaczny oddział nieprzyjacielski, który starał się obejść prawe nasze skrzydło, sam został 2 kolei otoczony. Dostrzegłszy to Murat ruszył pierwszy ze wzniesioną szablą w dłoni, wołając: „Za mną, wiara!". Liczne jednak jary i parowy ułatwiły Rosjanom odwrót: cofnęli się wszyscy w głąb rozległego lasu, który ciągnął się na przestrzeni dwóch mil i był ostatnią zasłoną kryjącą przed nami Witebsk. Po tak uciążliwej i zażartej bitwie, gdy zarówno król Neapolu, jak i wicekról Włoch obawiali się iść dalej, nadciągnął cesarz. Wysłuchawszy złożonego mu przez obu książąt raportu, Napoleon udał się przede wszystkim na szczyt najwyższego i najbardziej wysuniętego ku nieprzyjacielowi wzgórza. Z wyniosłości tej geniusz jego wzleciał ponad wszystkie te przeszkody, przeniknął tajemniczy gąszcz posępnych lasów i zwartość sinawych, dalekich wzgórz i nie wahając się, odnośne wydał rozkazy. Lasy, o które poszczerbiła się moc Murata i wicekróla, zostały niebawem przebyte, i tegoż jeszcze dnia o wieczornym mroku mieszkańcy Witebska z podwójnego swego wzgórza dojrzeć mogli na okalającej miasto równinie naszych strzelców. Powstrzymała tutaj cesarza noc, tysiące ognisk nieprzyjacielskich biwaków na równinie, nieznajomość terenu, potrzeba wywiadów dla należytego rozlokowania dywizji, wreszcie zwłoka spowodowana wąskością jaru, przez który pułki kolejno wydostawały się na równinę. Zatrzymano się więc, aby odetchnąć, zbadać teren, skoncentrować siły, odżywić się i przygotować broń na dzień następny. Napoleon spędził noc pod namiotem, na pagórku, położonym z lewej strony traktu, opodal wsi Kukowicze. Nad ranem 27 ukazał się cesarz na forpocztach. Dzienny blask dozwolił mu ujrzeć wreszcie armię rosyjską
na płaskowzgórzu, które góruje nad wszystkimi drogami wiodącymi do Witebska. Rzeka Łuczesa, głębokim płynąca korytem, okalała tę niezwykle silną pozycję. W pewnej odległości od rzeki dziesięć tysięcy jazdy i nieco piechoty zdawało się bronić do niej przystępu: piechota ustawiona była częściowo w centrum, w poprzek traktu, częściowo w lesie na górze, na lewym skrzydle; cała zaś kawaleria — na prawym skrzydle, o Dźwinę oparta. Czoło armii rosyjskiej nie godziło już wprost w naszą kolumnę, lecz nieco na lewo, a zmieniło kierunek, idąc brzegiem rzeki, która w tym miejscu oddalała się od nas nagłym skrętem. Przeszedłszy po wąskim moście wąwóz, który dzielił ją od tego nowego pola walki, kolumna francuska musiała zatem zwrócić się na lewo, wysunąć ku przodowi prawe skrzydło tak, aby utrzymać 1 tej strony kontakt z rzeką i stanąć naprzeciw szeregów nieprzyjacielskich. Na skraju tego wąwozu w pobliżu mostu, a na lewo od drogi, odosobniony pagórek zwrócił był od razu uwagę cesarza: z pagórka tego obserwować mógł obie armie, stojąc sam na uboczu jak sekundant podczas pojedynku. Najpierw wysunęło się na płaskowzgórze dwustu woltyżerów, wchodzących w skład 9 paryskiego pułku piechoty liniowej. Skierowano ich niezwłocznie na lewo, obok Dźwiny, wprost całej jazdy rosyjskiej, tworzącej lewe skrzydło w nowej konfiguracji. Z tyłu, za woltyżerami, szedł 16 pułk konnych szaserów oraz kilka lekkich dział polowych. Rosjanie przyglądali się obojętnie defiladzie naszych szeregów i czynionym przez nas przygotowaniom do ataku. Bezczynność ta była dla nas pomyślna. Lecz król Neapolu upojony tyloma spojrzeniami, ulegając wojennemu animuszowi, skierował szaserów 16 pułku przeciw całej jeździe rosyjskiej. Z przerażeniem spoglądano na nieliczny oddział francuski, który poprzez wyrwy i usypiska z trudem przedostał się ku nieprzyjacielowi. Niechętnie szli nieszczęśni żołnierze, ociągając się wobec niechybnej zguby. Toteż przy pierwszym natarciu ułanów gwardii rosyjskiej — podali tyły; lecz przebyte dopiero co jary utrudniały ucieczkę: gdy wróg dopadł ich, stoczyli się w rozpadliny, gdzie wielu śmierć poniosło. Murat — zrozpaczony — z szablą w dłoni rzucił się wówczas w odmęt walki, a za nim runęło około sześć-
dziesięciu jeźdźców: oficerów i żołnierzy. Stanęli zdumieni zuchwałym tym czynem ułani rosyjscy. Murat wyszedł cało tylko dzięki swemu forysiowi, który ściął wrogie ramię wzniesione nad głową króla, a tymczasem szczątki nieszczęsnego regimentu szaserów zdołały schronić się pod opiekuńcze skrzydło 53 pułku. Śmiała szarża ułanów rosyjskich dozwoliła im dotrzeć aż do stóp wzgórza, z którego Napoleon kierował przebiegiem bitwy. Według przyjętego zwyczaju, broniło cesarza kilkudziesięciu spieszonych szaserów gwardii francuskiej. Celnymi strzałami odparli oni atak nieprzyjaciela. Cofając się, ułani napotkali owych dwustu woltyżerów z pułku paryskiego, którzy po ucieczce 16 pułku pozostali sami na placu boju. Zawrzała walka. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w tę stronę. Mniemano zobopólnie, iż nieuchronną jest zagłada szczupłej garstki piechurów. Oni wszakże nie zwątpili o sobie. Dowódcy cofnęli się przede wszystkim ze swoimi kompaniami pobok Dźwiny na teren wyboisty, gęstymi porosły krzakami, pełen dziur i rozpadlin. Obyci z wojną i jej fortelami, zbiegli się wnet wszyscy na krótką, a decydującą wobec groźnego niebezpieczeństwa rozprawę. I wszyscy — od najmłodszego gołowąsego rekruta do starych, w służbie osiwiałych wiarusów, oficerowie i żołnierze — spojrzeli po sobie, starając się wyczytać wzajemnie we własnych oczach to, co każdy z nich krył na dnie duszy. Lecz wszystkie twarze spokojne były. Ogólną widząc ufność, każdy łacniej zawierzył własnym siłom. Wykorzystano umiejętnie właściwości terenu. Próżnymi były wszelkie usiłowania ułanów rosyjskich: krzaki i rozpadliny zatrzymywały ich co chwila, długie lance przeszywały jeno powietrze. Przy wtórze świstu i warkotu kul, którymi prażyli ukryci za krzakami woltyżerowie, coraz gęściej padały ludzkie i końskie trupy, nowe tworząc przeszkody. Zniechęceni i zdziesiątkowani, Rosjanie zawrócili wreszcie i pognali ku swoim. Ucieczka ich, radosne okrzyki naszej armii, honorowe odznaki natychmiast przesłane przez cesarza najwaleczniejszym, słowa jego pełne uznania, które po całej rozbrzmiały Europie — wszystko to zwiastowało tym walecznym żołnierzom zdobytą przez nich chwałę, której oni sami nie oceniali jednak dostatecznie: piękne czyny zazwyczaj wydają się rzeczą naturalną tym, którzy je spełniają.
Bliscy śmierci lub co najmniej niewoli, w tej samej prawie chwili zwyciężali blaskiem sławy promienni! Tymczasem armia włoska i jazda Murata, idąca za trzema dywizjami pierwszego korpusu, którymi od Wilna dowodził hrabia Lobau, atakowały drogę i lasy, gdzie znalazło oparcie lewe skrzydło nieprzyjacielskie. Potyczka była ostra, ale trwała krótko. Rosyjska straż przednia szybko wycofała się za wąwóz rzeki Łuczycy, aby jej tam siłą nie zepchnięto. W ten sposób armia nieprzyjacielska połączyła się na drugim brzegu i liczyła teraz osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Zuchwała buta Rosjan, zajmujących obronną pozycję u bram gubernialnego miasta, zwiodła Napoleona. Sądził bowiem, iż poczucie honoru nie dozwoli im cofać się bez walnej bitwy. Mimo wczesnej pory — minęła zaledwie jedenasta — kazał zaprzestać walki, aby móc objechać spokojnie front całej linii bojowej i wszystko przygotować na dzień następny do decydującej rozprawy. Nim jednak ucichły strzały, ulokował się na niewielkim pagórku — pośród strzelców — i tam spożył naprędce śniadanie. Z tego samego wzgórza ciekawie obserwował nieprzyjaciela, gdy zbłąkana kula zraniła stojącego przy nim żołnierza. Reszta dnia upłynęła na szczegółowych zwiadach i na wyczekiwaniu nie nadeszłych jeszcze korpusów. Napoleon zapowiedział bitwę na dzień następny. Żegnając Murata, zawołał: „Jutro — o piątej — zabłyśnie znów słońce spod Austerlitz". Słowa te tłumaczą nagłe zaprzestanie walki w chwili, gdy zwycięstwo zdawało się na naszą przechylać stronę, gdy pułki nasze, zniechęcone i wyczerpane nieustannym pościgiem, dopadły wreszcie nieuchwytnej dotychczas armii rosyjskiej. Murat, który na próżno wyglądał co dnia walnej rozprawy — wbrew opinii cesarza — utrzymywał, że Barclay dlatego jedynie przygotowywał się rzekomo do walki, aby ujść spokojnie pod osłoną nocy. Nie mogąc jednak przekonać Napoleona, rozłożył się obozem nad samym brzegiem Łuczesy, niemal wpośród wojsk rosyjskich. Pozycja ta, z której obejmował całe płaskowzgórze, z której mógł ewentualnie uczynić wycieczkę na przeciwległy brzeg i zakłócić Rosjanom odwrót, odpowiadała najlepiej awanturniczemu jego usposobieniu. Murat był w błędzie, a jednak miał rację; Napoleon trafnie rozumował, a jednak omylił się. Człowiek bo-
wiem jest zawsze igraszką losu. Cesarz Francuzów przeniknął w zupełności zamiary wodza rosyjskiego. Istotnie, Barclay sądząc, iż Bagration znajduje się koło Orszy i niebawem nadciągnie pod Witebsk, zdecydował się na (walną bitwę. Lecz otrzymane wieczorem wieści o wycofaniu się Bagrationa przez Nowy Bychów na Smoleńsk zmieniły całkowicie jego plany. W rzeczy samej 28 o świcie Murat zawiadomił cesarza, iż puszcza się w pogoń za Rosjanami, o których już słuch zaginął. Napoleon wszakże nie dał się od razu przekonać, twierdząc uparcie, że cała armia nieprzyjacielska jest w pobliżu i że wobec tego działać należy z wielką ostrożnością. Spowodowało to, oczywiście, znaczną zwłokę. Wreszcie cesarz dosiadł konia. Po trochu rozwiewały się jego złudzenia, a pierzchły zupełnie, gdy stanął pośrodku opuszczonego przez Rosjan obozu. Obóz ten zdradzał niepospolitą znajomość sztuki wojennej, zarówno doborem terenu i symetrią poszczególnych kwater, jak ścisłym i absolutnym przestrzeganiem obowiązujących przepisów, wzorowym porządkiem i czystością; nic nie zostawiono, o niczym nie zapomniano. Poza granicami obozu nie było żadnych śladów, nic, co by wskazywało kierunek, w jakim zwrócili się Rosjanie. W porażce ich więcej było ładu aniżeli w naszym zwycięstwie. Cofając się, świecili przykładem, z którego, niestety, zwycięzcy nigdy nie korzystają: bądź to dlatego, że powodzenie zaślepia, bądź też, że niedola dopiero uczy rozumu. Jedynym zyskiem owego dnia, który miał być decydującym, było ujęcie żołnierza rosyjskiego, którego znaleziono śpiącego pod krzakiem. Wkrótce potem szeregi nasze wchodziły do Witebska, który okazał się równie wyludniony, jak obóz Rosjan. Przeszukano na próżno wszystkie drogi. Nikt nie mógł dociec, dokąd udali się Rosjanie: w kierunku Smoleńska czy też brzegiem w górę Dźwiny. Ney podążył ze swoim korpusem ku Smoleńskowi, reszta zaś armii śladem dojrzanego w oddali luźnego oddziału kozaków. Brodząc po kostki w grząskim piasku, wśród tumanów kurzu, w słońcu i spiekocie, uszliśmy sześć mil. Noc zastała nas w pobliżu wsi Agaponowszczyzny. Podczas kiedy zmordowane i spotniałe pułki gasiły pragnienie mętną wodą z błotnistych kałuż, na wzgórzu,
obok traktu, toczyły się pod cesarskimi namiotami ożywione obrady, w których brał udział cesarz, król Neapolu, wicekról i książę Neuchâtelu. „Znów tedy, jak pod Wilnem, wymknęło mi się z rąk tyle upragnione, tak bardzo oczekiwane i nieodzownie potrzebne zwycięstwo. Dosięgnęliśmy wprawdzie tylne straże, lecz byłyż one nimi istotnie? A może Barclay cofnął się raczej ku Smoleńskowi przez Rudnię? Czyż długo jeszcze trzeba będzie ścigać Rosjan, zanim zmusi się ich do rozstrzygającej rozprawy? Konieczność zorganizowania oswobodzonej Litwy, stworzenia magazynów i szpitali, ustanowienia nowego punktu zbornego, gdzie mogłyby zgromadzić się i wypoczywać strudzone oddziały, wreszcie ogrom linii bojowej, która rozwijała się w sposób wręcz zatrważający — czyż to wszystko nie powinno nakłaniać do zatrzymania się u granic starej Rosji?" W czasie narady Murat pokrył milczeniem utarczkę, która rozegrała się nie opodal Agaponowszczyzny. Forpoczty nasze zostały rozbite: część jeźdźców zmuszona była uciekać pieszo, inni zaś zaledwie uchronić zdołali zmordowane i osłabłe konie. Interpolowany przez cesarza generał Belliard oświadczył bez ogródek, że pułki wyczerpane są doszczętnie; że po sześciu dniach równie forsownych, jak dotychczas, marszów — wyginęłyby wszystkie konie; że wypoczynek nieodzownie jest potrzebny. Straszliwy upał, żar bijący od rozpalonych piasków — przeważyły szalę. Cesarz, zmęczony i wyczerpany, uległ wreszcie rozumnym perswazjom. Armia francuska rozłożyła się wzdłuż Dźwiny i Dniepru oraz na zawartej między tymi rzekami przestrzeni: Poniatowski na czele pułków polskich w Mohylowie; korpus Davouta w Orszy, Dubrownie i Lubowiczach; Murat, Ney, armia włoska i gwardia — między Orszą i Dubrowną z jednej strony a Witebskiem i Surażem z drugiej; forpoczty w Ladach, Jankowie i Wieliżu na wprost korpusów Barclaya i Bagrationa; obie bowiem armie rosyjskie, z których jedna, przeprawiwszy się przez Dźwinę, uciekała przed Napoleonem na Dryssę i Witebsk, a druga przebywszy Berezynę i Dniepr, uchodziła z rąk Davouta na Bobrujsk, Bychów i Smoleńsk — zdołały wreszcie w jedną połączyć się całość. Pojedyncze wielkie korpusy, odłączone od głównej
armii, rozlokowane były w następujący sposób: na prawo, wprost Bobrujska, którego bronił dwunastotysięczny oddział Haertela — generał Dąbrowski. Na lewo, na trakcie wiodącym do Petersburga, a bronionym przez trzydziestotysięczny korpus Wittgensteina, w Połocku i Białyczanach — książę Reggi i generał Saint-Cyr. U skraju lewego skrzydła, wprost Rygi i nieco na prawo, ku Dynaburgowi, wzdłuż rzeki Aa — Macdonald i trzydzieści osiem tysięcy Prusaków i Polaków. Równocześnie — Schwarzenberg i Régnier, na czele korpusów saskiego i austriackiego, zajmowali w kierunku Słonimia przestrzeń między Niemnem a Bugiem, osłaniając Warszawę i tyły Wielkiej Armii, niepokojone przez Tormasowa. Książę Belluno nadciągnął od Wisły z czterdziestotysięczną rezerwą, a Augereau gromadził w Szczecinie nowy, jedenasty z rzędu korpus. W Wilnie, otoczony przedstawicielami kilku dworów europejskich, rządził książę Bassano. Czynnie zajmował się sprawami Litwy, prowadził korespondencję z wszystkimi wodzami, przesyłał im otrzymywane od Napoleona instrukcje, posuwając nieustannie w głąb kraju nadchodzące wciąż do Wilna zapasy żywności, oddziały rekrutów i maruderów. Z chwilą gdy cesarz zdecydował się na powyższy plan, powrócił wraz z gwardią do Witebska. Wchodząc wieczorem 28 lipca do swojej kwatery, odpasał szpadę, a rzuciwszy ją porywczo na stół, mapami okryty, zawołał: „Zatrzymuję się tutaj, chcę poznać miejscowe warunki, skupić całą moją armię, aby wypoczęła, i zorganizować Polskę. Kampania roku 1812 jest już ukończona! Rok 1813 dokona dzieła!" Wraz z zajęciem Litwy cel wojny został już właściwie osiągnięty, a jednak zaledwie rozpoczęta była kampania, zdobyto bowiem ziemię, lecz nie pokonano ludzi. Armia rosyjska nie była dotychczas naruszona: oba jej skrzydła, rozdzielone gwałtownością pierwszego natarcia, połączyły się ponownie. Wbrew wszelkim przewidywaniom, mimo łagodnej, najpiękniejszej pory roku, Napoleon postanowił, rzekomo nieodwołalnie, zatrzymać się nad brzegami Dniepru i Dźwiny. Tym łacniej zaś mógł innych w błąd wprowadzić odnośnie planów swoich i zamiarów, że sam siebie zwodził. Nakreślono już na mapach linię obronną Francuzów:
artyleria oblężnicza w pobliżu Rygi, o którą opierało się lewe skrzydło armii, Dynaburg i Połock silną obsadzone załogą. Witebsk i okalające go lesiste wzgórza, nader łatwe do ufortyfikowania — zajęte przez centrum. Od Witebska zaś ku południowi, od Berezyny aż po Dniepr, wśród trzęsawisk i moczarów — pojedyncze Oddziały, broniące nielicznych przejść. Olbrzymią tę linię zamykał od południa Bobrujsk, twierdza pozostająca dotąd w ręku Rosjan, którą teraz miano zdobyć. Ostatnim atutem w grze był projekt masowego powstania ludnych prowincji południowych; bitne oddziały partyzanckie wypędzić miały Tormasowa i przyłączyć się do armii Schwarzenberga. Jeden z najmocniejszych właścicieli ziemskich tych prowincji, pan z dziada pradziada, duszą i ciałem przystał był od razu do zbawców swojej ojczyzny. Jemu też z ramienia cesarza przypadło kierownictwo zamierzonej insurekcji. W tym stanie rzeczy niczego nie powinno było zabraknąć: Kurlandia wyżywić miała Macdonalda, Żmudź — Oudinota, żyzne równiny Białorusi — cesarza, prowincje południowe — resztę armii. Główne magazyny — skoncentrowane w Gdańsku nie były zresztą zbytnio oddalone, wielkie składy znajdowały się w Wilnie i Mińsku. Tym sposobem armia ściśle byłaby związana z oswobodzoną przez się krainą; wszystko zaś zgodnie by z nią współdziałało: gleba, rzeki, moczary, produkty i mieszkańcy. Taki był plan Napoleona. Częstokroć przebiegał cesarz Witebsk i jego okolice, jak gdyby chcąc poznać dokładniej miejscowości, w których zamierzał osiedlić się na długo. Rosły w mieście budowle, powstawały różnorodne przedsiębiorstwa i zakłady. Wzniesiono między innymi trzydzieści sześć piekarń, które wypiekały jednorazowo dwadzieścia dziewięć tysięcy funtów chleba. Potrzeba upiększeń przyłączyła się niebawem do ściśle realnej i praktycznej działalności. Ponieważ stare kamienne domy psuły harmonię placu zamkowego, cesarz nakazał gwardii zburzyć je i gruzy z placu usunąć. Projektował już rozrywki na sezon zimowy: sprowadzenie z Paryża aktorów, a z Wilna i z Warszawy uroczych spektatorek. Jasno świeciła wówczas przewodnia gwiazda cesarza. I nie byłaby zagasła, gdyby nie późniejsze niecierpliwe
odruchy, które cesarz uważał za chwile genialnego natchnienia. Tegoż samego dnia wobec licznego audytorium zwrócił się do jednego z administratorów z tymi znamiennymi słowy: „Niechaj pan stara się wyżywić nas tutaj, gdyż — dodał głośno do swoich oficerów — nie mam zamiaru wstępować w ślady Karola XII". Niebawem wszakże czyny zadały kłam słowom i wszyscy dziwili się obojętności cesarza dla tak ważnego i trudnego przedsięwzięcia. Umiarkowany ton pierwszych przemówień Napoleona nie zwiódł, co prawda, najbliższego jego otoczenia. Przypominano sobie, że gdy na widok opustoszałego obozu rosyjskiego i otwartych bram Witebska oficerowie sztabu cieszyli się z równie łatwej zdobyczy, on nagle zwrócił się ku nim i zawołał z gniewem: „Czy sądzicie, iż przybyłem z tak daleka po to jedynie, aby zająć tę ruderę?" Wiedziano zresztą, że o ile cesarz miał cel zawsze jasno wytknięty, o tyle plan zmieniał się zależnie od warunków i okoliczności, z szybkością właściwą geniuszowi cesarza. Napoleon łudził się nadzieją, iż otrzyma wkrótce od Aleksandra nowe propozycje pokojowe. Poza tym absorbował go stan armii, ogólna jej nędza i wyczerpanie. Trzeba było czekać cierpliwie, nim liczni chorzy i maruderzy zdołali dotrzeć — jedni do szpitala, drudzy do odnośnych korpusów, a równocześnie zwiększać liczbę szpitali, gromadzić zapasy żywności, zakupywać konie, czekać wreszcie na ambulanse, artylerię i pontony, posuwające się z trudem wśród piaszczystych równin Litwy. Dużo czasu pochłaniała Napoleonowi również korespondencja z Europą. Ostatnią zaś ważną przyczyną, która zatrzymywała cesarza u granic właściwej Rosji, było niezwykle skwarne lato. Bo dziwny ten klimat nie zna w niczym miary: wysusza albo zalewa, pali albo mrozi ziemię i jej mieszkańców, choć wydaje się, że powinien im sprzyjać; zdradziecka ta atmosfera lata Północy, upalna, obezwładniająca, czyniła organizmy tym wrażliwszymi na bliskie już mrozy. Cesarz odczuwał zapewne na równi z innymi ujemny wpływ klimatu. Lecz gdy wypoczął należycie, gdy dzień mijał za dniem nie przynosząc żadnych wieści z głównej kwatery rosyjskiej, gdy wydane zostały najważniejsze rozkazy, jął niecierpliwić się i tracić zwykły niewzru-
szony spokój — bądź to, że jako człowiekowi czynu ciążyła mu bezczynność i że przedkładał raczej niebezpieczeństwo nad nudę wyczekiwania; bądź też, że uległ w owej chwili władzy instynktu zaborczego, który u wielu jednostek silniejszy jest aniżeli wszelkie inne uczucia: aniżeli radość posiadania lub nawet obawa zupełnej zagłady. Wtedy to zwłaszcza prześladowała go ze szczególniejszym uporem wizja zdobytej i ujarzmionej Moskwy: taki był cel marzeń jego, kres wszelkich obaw i trudów. Należało spodziewać się, iż płomienny a niespokojny geniusz cesarza, do szybkiego nawykły działania, nie zechce wyczekiwać osiem miesięcy na zajęcie miasta, do którego można było dotrzeć w niespełna trzy tygodnie. Nikt wszelako nie powinien wydawać zbyt pochopnych sądów o równie niepospolitej jednostce, przypisując jej ogólnoludzkie słabostki. Niebawem usłyszymy własne jego słowa, ujrzymy, do jakiego stopnia zewnętrzna polityka cesarza utrudniała i komplikowała militarną jego akcję. Mniej godne potępienia wydadzą się nam jego decyzje, gdy ujrzymy, że o losach Rosji zadecydował jeden dzień zdrowia, którego zabrakło Napoleonowi na polu bitwy pod Borodino. Początkowo jednak — nawet przed samym sobą — nie przyznawał się do tak zuchwałych zamiarów. Lecz powoli jął nad nimi rozmyślać, ważyć wszelkie pro i contra, wątpić i wahać się, ulegając stopniowo coraz większemu rozdrażnieniu. Godzinami całymi błąkał się bez celu z kąta w kąt, dręczony nieprzepartą pokusą. Nic nie było w stanie dłużej go zająć: rozpoczynał jakąś pracę, po chwili rzucał ją i znów do niej powracał; błądził bez celu, pytał się o godzinę, obserwował niebo, stawał, bezmyślnie nucił coś pod nosem i znów zaczynał chodzić — zadumany, chmurny. Pod wpływem wewnętrznej rozterki, spotkawszy kogokolwiek, stawiał mu kilka szorstkich, urywkowych pytań: ,,No i cóż? Zostaniemy tu? Czy pójdziemy dalej? Czy należy zatrzymać się na drodze chwały"? I, nie czekając na odpowiedź, odchodził; poza własnym „ja" zdawał się szukać spokojnej, wyrozumowanej decyzji. Upadając wreszcie pod brzemieniem zwątpienia i niepewności, zmożony — mimo lekkiego odzienia — upałem i natężeniem umysłu, rzucał się na twarde polowe
łóżko, które kazał rozstawiać w swojej kwaterze. W ten sposób spędzał w Witebsku znaczną część dnia. Lecz gdy ciało wypoczywa, tym usilniej pracuje zazwyczaj umysł. „Tyle pobudek skłaniało go do zajęcia Moskwy! Takim bezmiarem nudy przerażała ewentualność spędzenia w Witebsku długich siedmiu zimowych miesięcy! Czyż istotnie on, zdobywca świata, zamiast atakować, zmuszony będzie bronić się? Czyż istotnie miałaby przypaść mu w udziale rola niegodna go, do której nie nawykł, która nie odpowiada żadną miarą zasadniczym cechom jego geniuszu?" W końcu, nagle zdecydowany, unikając refleksji i głębszego zastanowienia, zrywa się czym prędzej z łóżka. I pochłonięty już całkowicie nowym planem, pochyla się nad mapami. A mapy ukazują mu Smoleńsk i Moskwę, wielką Moskwę, święte miasto — nazwy, które powtarza z upodobaniem i które zdają się podsycać jeszcze gorejącą w duszy jego żądzę podboju. Na ten widok cesarz, porwany swoim groźnym zamysłem, daje się opętać geniuszowi wojny: jego głos spiżowymi brzmi tony, oczy płoną, groźne ściągają się brwi. Ludzie usuwają mu się z drogi, ogarnięci zarówno lękiem, jak Czcią; ale wreszcie plan jest gotowy, powzięte postanowienie, wyznaczona marszruta! Natychmiast widoczna następuje zmiana: uwolnił się od straszliwych myśli, rozjaśnia się: łagodnieje jego twarz. Zwraca się wówczas do najbliższego otoczenia, szukając uznania i aprobaty dla powziętej decyzji. Wszędzie jednak napotyka opór, różnorodnie objawiający się, zależnie od charakteru i usposobienia. Berthier perswadował, prosił, nawet płakał. Lobau i Caulaincourt wypowiedzieli się szczerze i otwarcie; pierwszy — z właściwą mu chłodną i wyniosłą szorstkością, usprawiedliwioną u tak dzielnego żołnierza, drugi — z uporem, zapalczywie, niemal gwałtownie. Wobec ogólnego protestu cesarz nie taił niezadowolenia swego i gniewu, a spoglądając chmurnie zwłaszcza na Berthiera i jednego z adiutantów zauważył: „że zanadto wzbogacił swoich generałów, którzy myślą teraz jedynie o rozkoszach łowiectwa i świetnych kawalkadach po ulicach Paryża, a którym zbrzydła już snadź wojna!" Na takie oświadczenie nie było odpowiedzi. Każdy spuszczał głowę i rezygnował w milczeniu. Jednemu z generałów gwardii powiedział
cesarz w chwili rozdrażnienia: „Urodziłeś się na biwaku i umrzesz na biwaku!" Duroc również przeciwny był projektowi cesarza; początkowo milczał uparcie, następnie zaś przemówił jasno i zwięźle, czyniąc krótkie, lecz nader trafne i rzeczowe uwagi. Napoleon odparł: „Iż zdaje sobie doskonale sprawę z zamiarów Rosjan, którzy pragną wciągnąć go w głąb kraju; lecz że mimo to dotrzeć jeszcze musi do Smoleńska, na zimowe leże; że o ile na wiosnę roku 1813 Rosja nie zawrze pokoju, będzie niechybnie zgubiona; że Smoleńsk stoi na straży dwóch dróg: drogi do Petersburga i drogi do Moskwy; że należy zająć ten niezmiernie ważny posterunek, stamtąd zaś wyruszyć równocześnie ku obu stolicom: wszystko zburzyć w jednej z nich, a wszystko zachować w drugiej..." „Że zwróci następnie oręż swój przeciwko Prusom, które zapłacą koszta wojny." Z kolei pytał cesarz o zdanie ministra Daru, człowieka niezwykle prawego, o nieugiętym i jak stal hartownym charakterze. W obecności jednego tylko Berthiera wszczęto sprawę pochodu na Moskwę. Narady trwały przeszło osiem godzin. Nagabywany przez Napoleona, co myśli o tej wojnie, Daru odpowiedział: „Że wojna taka byłaby wojną narodową; że ani import towarów angielskich do Rosji, ani nawet odbudowanie Królestwa Polskiego nie stanowią dostatecznie ważnych przyczyn do podjęcia równie dalekiej i ryzykownej wyprawy; że zarówno żołnierze, jak i oficerowie nie uznają konieczności takiej wojny; że wszystko przemawia za tym, aby zatrzymać się w Witebsku". Cesarz żachnął się: „Krew nie została jeszcze przelana, a Rosja zbyt jest potężna, aby poddać się bez walki. Aleksander rozpocząć może preliminaria dopiero po walnej bitwie. Jeśli zajdzie tego potrzeba, dotrę aż do świętego miasta i tam 2wyciężę. Pokój czeka na mnie u bram Moskwy. A jeśli wówczas jeszcze Aleksander trwać będzie w uporze, układać się będę z bojarami lub też z ludnością Moskwy, która o tyle liczną jest i oświeconą, aby zrozumieć dobrodziejstwo swobody i własny interes". Po czym dodał: „Zresztą, Moskwa nie cierpi Petersburga; podobne zaś współzawodnictwo — w skutkach wprost nieobliczalne — łatwo będzie wyzyskać". Podniecony rozmową, cesarz zdradził zatem mimo woli
swoje nadzieje. Daru powiedział: „że dotychczas, bądź to na skutek decyzji, bądź też chorób i głodu, kontyngens armii zmniejszył się już o jedną trzecią". „Że jeśli w Witebsku odczuwano już znaczne braki, co będzie dalej?" Po Daru zabrał głos Berthier: „Jeśli posuniemy się w głąb kraju, Rosjanie szarpać będą mogli do woli oba, nazbyt wydłużone, flanki naszej armii; gnębić nas będzie głód, a zwłaszcza sroga zima. Przeciwnie zatrzymując się nadal w Witebsku, cesarz uczyniłby zimę swoim sprzymierzeńcem i stałby się panem sytuacji, teren wojny z konieczności musiałby się przybliżyć, zamiast oddalać się coraz bardziej w podstępną, mroczną, nieujętą dal". Cesarz słuchał uważnie wywodów Berthiera i Daru; przerywał im niekiedy subtelnym argumentem, stawiając kwestię w myśl pragnień swoich lub też uchylając się przed zbyt trafnym zarzutem. Mimo że przykre były te prawdy, cierpliwie ich wysłuchał i cierpliwie na wszystko odpowiadał. Zarówno zaś w słowach jego, jak w wyrazie twarzy, w spojrzeniu, jak w ruchach — przebijała się owa niezrównana dobroduszność i prostota, którymi odznaczał się prawie zawsze w życiu prywatnym, a które tłumaczą, dlaczego — mimo tylu nieszczęść — dotąd kochany jest przez tych wszystkich, którzy otaczali go niegdyś z bliska. Niezbyt zadowolony z wyniku dyskusji, cesarz radził się jeszcze kilku innych generałów; lecz pytania, jakie im zadawał, brzmiały tak ostro i rozkazująco, że wszyscy niemal, żołnierze z krwi i kości, nawykli słuchać ślepo rozkazów swego wodza, równie ulegli byli w obradach, jak na polu bitwy. Wszyscy doskonale rozumieli, że sprawy zaszły już zbyt daleko; pojmowano nieodzowną konieczność rychłego zwycięstwa i to także, że zwyciężyć mógł tylko cesarz. Niedola uszlachetniła zresztą armię: pozostały najlepsze, najtęższe jednostki, tak pod względem fizycznym, jak duchowym, krzepkie i hartowne. Ileż znieśli przeciwności, aby tu się znaleźć! Dzielnych tych żołnierzy gnębiła niepomiernie nuda oczekiwania i niewygody nędznych kwater. Myśl o dalszym pobycie na dotychczasowych leżach przejmowała ich wstrętem: odwrotu nie brali nawet w rachubę; jedynie zatem można było posuwać się naprzód.
Nie przeraziły nikogo groźne nazwy Smoleńska i Moskwy. Ów niezmierzony przestwór dalekiej, nieznanej krainy, przez obce ludy zamieszkanej, byłby, niewątpliwie, zatrwożył i odstręczył innych ludzi, wyrosłych w innych czasach i wśród innych warunków. Ci jednak lubowali się w niezwykłych sytuacjach, w trudach i niebezpieczeństwach; spróbowawszy już w życiu wszystkiego, łaknęli nowych, silnych a podniecających wrażeń. Bezbrzeżną była wówczas duma i pycha, żądza sławy, godności i dostojeństw. Zaiste, nieprzepartym i potężnym musiał być wpływ człowieka, który po bitwie pod Austerlitz zwrócił się do żołnierzy z tymi słowy: „Pozwalam wam nadawać moje imię dzieciom waszym: a jeśli wyrośnie spośród nich ktoś godny tego, uczynię go spadkobiercą moim i następcą". Połączenie się obu skrzydeł armii rosyjskiej nie opodal Smoleńska zmusiło jednak Napoleona do przybliżenia ku sobie poszczególnych korpusów. Wprawdzie nie padło jeszcze hasło bojowe, lecz wojna krążyła już w pobliżu, kusząc jego geniusz zwycięstwem i podniecając go przeciwnościami losu. Równocześnie niemal dowiedziano się w Witebsku o zwycięstwach forpoczt wicekróla pod Surażem i o porażce Sebastianiego, który — zaskoczony przez nieprzyjaciela w Jankowie nad Dnieprem — uległ przeważającym siłom. Napoleon posłał wtedy do księcia Bassano pismo odręczne z poleceniem codziennego komunikowania Turcji wiadomości o świetnych zwycięstwach armii francuskiej, bez względu na istotną prawdę. Chodziło bowiem o zerwanie pokojowych stosunków między Petersburgiem a Konstantynopolem. Osobiście doglądał jeszcze tej sprawy, gdy zjawili się w Witebsku przedstawiciele Rusi Czerwonej i uwiadomili Duroca o zawarciu między Turcją a Rosją traktatu w Bukareszcie. Traktat ten podpisany został przez Kutuzowa, a ratyfikowany przez obu monarchów. Wieść o traktacie, którą przekazał Duroc, niepomiernie zmartwiła Napoleona. Nie dziwnym mu już było milczenie Aleksandra. Tym bardziej nieodzowną stawała się potrzeba rychłego zwycięstwa. Rozrzucane po całej Rosji proklamacje rozwiały ostatnie złudzenia. Przytaczam tu niektóre ich urywki: „Chytry i podstępny nieprzyjaciel grozi nam całkowitą zagładą. Waleczni żoł-
nierze pragną rzucić się na jego bataliony i roznieść je na szablach: lecz nie chcemy poświęcić ich na ołtarzu tego krwawego Molocha. Wszystkie ludy powstać powinny przeciwko swemu ciemięzcy. Ze zdradą w sercu, a układnym uśmiechem na ustach, na czele niewolniczych legii swoich przychodzi oto zakuwać nas w dyby. Wypędźmy to plemię szarańcze! W krzyż wpatrzeni, dzierżąc w dłoniach oręż, wybijmy kły temu ryczącemu lwu! Obalmy tyrana, który spustoszyć chce ziemię całą!" Zarówno obelgi te, jak zwycięstwa i przeciwności pobudzają energię i aktywność cesarza. Posuwanie się trzech kolumn Barclaya ku Rudni, którą odsłoniła porażka pod Jankowem, i obronna pozycja Wittgensteina, walną zapowiadały bitwę. Pozostawało zatem do wyboru: albo bitwa, albo też defensywa, niezwykle utrudniona przez znaczne przestrzenie, długa, przykra, krwawa, korzystna jedynie dla Rosjan. Otóż Napoleon decyduje się. Decyzja jego, śmiała i wielka, lecz bynajmniej nie szalona, godną jest tytanicznego tego przedsięwzięcia. Cesarz oddala się wprawdzie od Oudinota, lecz uprzednio wzmacnia go korpusem generała Saint-Cyra oraz nakazuje mu połączyć się z księciem Tarentu. Sam zaś, jeśli dąży ku nieprzyjacielowi, to równocześnie, ocierając się niemal o pułki rosyjskie, w największej wszakże tajemnicy, przenosi centrum linii operacyjnej z Witebska do Mińska. Manewr cesarza tak znakomicie był obmyślony, oficerowie jego przyzwyczajeni do tak wielkiej punktualności i precyzji, że w niespełna cztery dni, podczas kiedy zdumiona armia rosyjska na próżno wypatrywać będzie przed sobą Francuzów, Napoleon — na czele stu osiemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi — ukaże się nagle na tyłach i na lewym flanku nieprzyjaciela, który o tyle był zuchwały, iż sądził, że uda mu się zajść znienacka zwycięzcę spod Wagram i Austerlitz. 10 sierpnia Napoleon wydał rozkaz wymarszu. Cztery dni później cała armia stanąć miała na lewym brzegu Dniepru, około Ladów. 13 sierpnia opuścił Witebsk, po dwutygodniowym tam pobycie. 15 sierpnia o godzinie trzeciej ukazało się na widnokręgu Krasne, miasto o niskich, wyłącznie drewnianych zabudowaniach, którego postanowił bronić jeden z pułków rosyjskich. Po krótkiej utarczce rozbito go doszczętnie i marszałek Ney zajął Krasne. Nieco później,
poza miastem, ujrzano cofające się dwie kolumny rosyjskiej piechoty — ogółem sześć tysięcy ludzi i kilka szwadronów jazdy, które osłaniały odwrót. Był to korpus Niewierowskiego. Mimo bohaterskiego oporu musiał w końcu ustąpić, pozostawiając na placu boju tysiąc dwustu zabitych, tysiąc jeńców i osiem dział. W dniu tym kawaleria francuska okryła się niespożytą chwałą; atak okazał się równie zacięty, jak upartą była obrona; zasługa naszej kawalerii była tym większa, iż żelazem walczyła przeciwko żelazu i kulom. Po tej porażce Niewierowski schronił się do Smoleńska, pozostawiając za sobą garść kozaków, aby niszczyli i palili po drodze wszelki furaż. Oszczędzano jedynie domy mieszkalne. Podczas kiedy Wielka Armia posuwała się lewym brzegiem Dniepru w górę rzeki, Barclay i Bagration — rozłożeni obozem między Dnieprem a Jeziorem Kasplińskim, w pobliżu Jankowa — sądzili, iż znajdują się nadal w bliskości wojsk francuskich. Obaj wahali się; dwukrotnie, ulegając namowom generała kwatermistrza Tolla, postanowili wtargnąć poza linię obronną Francuzów i dwukrotnie, zdumieni i przerażeni równie śmiałym zamiarem, zatrzymywali się wpół drogi. Zbyt chwiejni, aby własnym zaufać siłom, zdawali się wyczekiwać dalszego przebiegu wojny względnie ataku z naszej strony. Widok Smoleńska rozpalił w duszy marszałka Neya żądzę walki i zwycięstwa. Bądź to, iż przypomniał sobie nie w porę cuda wojny pruskiej, w ciągu której przed szablami naszych żołnierzy otwierały się bramy warownych fortec, bądź też, iż początkowo chciał jeno przyjrzeć się dokładnie tej pierwszej twierdzy rosyjskiej, dość, że zbytnio się przybliżył i ugodzony został kulą w szyję. Podrażniony, mimo morderczego ognia, jakim zionęła cytadela, skierował przeciw niej jeden ze swoich batalionów, padło niebawem trzy czwarte żołnierzy, pozostali przy życiu walecznie szli naprzód i dotarli aż do murów; lecz wkrótce musieli ustąpić, gęstym trupem zaścielając ziemię. O wielkim choć bezcelowym ich bohaterstwie krótką zaledwie uczyniono wzmiankę. Z winy dowódcy na próżno polała się krew ludzka. Zniechęcony tą niefortunną próbą, Ney cofnął się, opodal rzeki, na piaszczyste, lasem porosłe wzgórze. Obserwował stamtąd miasto i okolicę, gdy nagle na
przeciwległym brzegu Dniepru zamajaczyły w oddali niewyraźne kontury maszerujących pułków. Pobiegł czym prędzej po cesarza i doprowadził go na szczyt wzgórza, chroniąc się wśród drzew i krzewów przed strzałami załogi fortecznej. Z wyniosłości, wśród tumanu kurzu, ujrzał Napoleon długie, czarne kolumny, od luf i bagnetów połyskliwe, a które szły tak szybko, że zdawały się biec. Był to Barclay i Bagration, razem około stu dwudziestu tysięcy ludzi, czyli cała niemal armia rosyjska. Widząc to, uszczęśliwiony Napoleon klasnął w dłonie i zawołał: „Nareszcie! Mam ich w ręku!" Nie ulegało żadnej wątpliwości, że nieprzyjaciel, który dążył właśnie do Smoleńska, bezpiecznego szukając schronienia, zaskoczony znienacka zmuszony będzie stoczyć wreszcie pod murami fortecy tyle upragnioną przez nas bitwę. Nadeszła więc chwila, w której rozstrzygnąć się miały losy Rosji. Bezzwłocznie objeżdża cesarz front swojej linii, obsadza wszystkie pozycje. Davout i hrabia Lobau stają na lewym flanku korpusu Neya; w centrum — gwardia jako rezerwa; nieco dalej — armia włoska; obok niej — Junot i Westfalczycy; lecz mylnie obrawszy drogę, Junot zabłądził i nie stawił się na oznaczonym posterunku. Murata i Poniatowskiego, którzy tworzyli prawe skrzydło armii i poważnie zagrażali już miastu, odsunął na skraj pobliskiego lasu, tak że między lasem a Dnieprem pozostała pusta przestrzeń, równa i rozległa, przeznaczona na pole walki. Armia francuska, w ten sposób rozlokowana, opierała się na wszystkich niemal punktach o jary i przepaście. Napoleon nie myślał wszakże o odwrocie, jeno o zwycięstwie. Bagration i Barclay biegli tymczasem co tchu do Smoleńska; pierwszy z nich — aby ocalić miasto, walną staczając bitwę; drugi — aby osłonić uciekających w popłochu mieszkańców i przeprowadzić ewakuację magazynów; obaj zdecydowani byli obrócić raczej Smoleńsk w perzynę, aniżeli wydać go w ręce Francuzów. Wodzowie rosyjscy stanęli niebawem na wyniosłościach, wznoszących się na prawym brzegu Dniepru, tuż nad rzeką — i skonstatowali z radością, iż są jeszcze panami mostów, które łączyły oba brzegi i obie połowy miasta. W owej chwili Napoleon, ukrywszy za krzakami od-
działy strzelców, w tyralierkę rozsypanych, jął szarpać nieprzyjaciela. Tym sposobem chciał przyciągnąć go na lewy brzeg i zapewnić sobie decydującą rozprawę na dzień następny. Wieść niesie, że Bagration byłby istotnie dał się wciągnąć w pułapkę, lecz że Barclay, oszczędzając mu pokusy, wysłał go do Jelni, sam zaś podjął się obrony miasta. Według Barclaya większość naszych wojsk dążyła do Jelni, aby stanąć na tyłach armii rosyjskiej i zagrodzić jej drogę do Moskwy. Jak wielu zresztą wodzów, mylił się wszelako, przypisując nieprzyjacielowi zamiary wręcz przeciwne jawnym jego planom i manewrom; częstokroć bowiem armia atakowana — pod wpływem trwogi i niepokoju — skłonna jest do przesady i widzi niebezpieczeństwo tam nawet, gdzie ono nie istnieje. Możliwe jest tedy, że Barclay, zmuszony stawić czoło groźnemu przeciwnikowi, gotował się do odparcia niezwykłej, gigantycznej akcji. Sami Rosjanie wypominali później Napoleonowi, że nie zdecydował się wówczas na wykonanie tego manewru. Lecz czy rozważyli dostatecznie, że cofając się poza rzekę, poza twierdzę i armię nieprzyjacielską, aby odciąć Rosjanom odwrót, cesarz byłby pozbawił się wszelkiej komunikacji z Europą, byłby odgrodził się od reszty swojej armii, od składów i magazynów? Snadź niepojęte są dla nich olbrzymie trudności przedsięwzięcia tego rodzaju, jeśli w ogóle dziwić się mogą, iż nie zostało ono dokonane w przeciągu dwóch dni, nad nieznaną rzeką wśród nieznanej okolicy, z armią tak ogromną, wobec innej już rozpoczętej, a jeszcze nie ukończonej akcji. Jakkolwiek bądź, wieczorem tegoż samego dnia Bagration wyruszył w kierunku Jelni. Napoleon kazał rozbić namioty cesarskie pośrodku pierwszej linii, na skraju wąwozu okalającego miasto, niemalże w promieniu strzałów fortecznych. Po czym wezwał do siebie Davouta i króla Neapolu. Murat, który począwszy od brzegów Niemna, ścigał wciąż na próżno Rosjan, twierdził uparcie, że dostrzegł na przeciwległym brzegu ruch zapowiadający odwrót, że wobec tego spodziewana bitwa nie dojdzie znów do skutku. Davout przeczył mu; cesarz zaś nie chciał nawet wątpić o tym, co było największym jego życzeniem. Nazajutrz 17, nadzieja rychłego zwycięstwa zbudziła
Napoleona przed świtem, lecz głucho było i pusto na równinie, przeznaczonej przezeń na pole bitwy. Niemniej jednak łudził się w dalszym ciągu. Davout podzielał całkowicie zdanie cesarza. Dalton, jeden z generałów marszałka, widział pułki nieprzyjacielskie, jak wychodziły z miasta i stawały w bojowym jakoby szyku. Wiadomość ta utwierdziła Napoleona w powziętym mniemaniu, mimo usilnych perswazji Murata i Neya. Podczas gdy cesarz waha się i wyczekuje, generał Belliard — zniecierpliwiony zwłoką i niepewnością — zebrawszy garść jeźdźców, spycha w nurty Dniepru oddział kozacki. Dostrzega wówczas na przeciwległym brzegu, na trakcie wiodącym ze Smoleńska do Moskwy, oddalającą się pośpiesznie armię rosyjską wraz z artylerią. Nie ulegało tedy żadnej wątpliwości, że Rosjanie cofali się. Wieść o odwrocie doszła natychmiast uszu cesarza, ale doniesiono mu również, iż poprzez Dniepr baterie nasze mogły jeszcze zakłócić wsteczny ruch nieprzyjacielski. Belliard proponował nawet, aby część armii przeprawiła się wpław przez rzekę i odcięła odwrót tylnym strażom rosyjskim, które obowiązane były bronić Smoleńska. Lecz żołnierze wysiani na wywiad — szukając brodu — ujechali na próżno dwie mile i utopili kilka koni. A jednak — o milę powyżej miasta — istniał szeroki i wygodny bród. Napoleon, który osobiście brał udział w poszukiwaniach, zwrócił był nawet konia w tym kierunku, niebawem wszakże, przebywszy kilka wiorst, zmęczył się i zawrócił. Od tej chwili jął odnosić się do Smoleńska jako do przejściowego tylko etapu, który należało zająć niezwłocznie, jakimkolwiek bądź kosztem. Lecz Murat, ostrożny i przezorny, ilekroć nie działała nań bezpośrednio obecność nieprzyjaciela, i nie mogąc zresztą brać ze swoją kawalerią żadnego udziału w projektowanym szturmie, starał się odwieść cesarza od tego zamiaru. Równie gwałtowny wysiłek wydawał mu się zbędnym, skoro Rosjanie ustępowali bez walki. Co się tyczyło dalszego pościgu — był mu najzupełniej przeciwny: ,,Skoro nie chcą bitwy, nie warto ich ścigać dalej, a wielki już czas zatrzymać się". Cesarz nie zgodził się z nim. Ale nie znamy dalszego przebiegu rozmowy. Słyszano jednak, jak opowiadał później król Neapolu, iż "rzucił się do nóg bratu i błagał
go o zaniechanie pościgu, lecz że Napoleon Moskwę jeno miał przed oczyma, w Moskwie — która będzie naszą zgubą — obiecywał sobie znaleźć zaszczyty, sławę i wypoczynek", z czego łatwo wywnioskować, jaki był przedmiot sporu. Pewnym natomiast jest fakt, że bezpośrednio po burzliwej rozmowie ze szwagrem zasępiona i pobladła twarz Murata nosiła ślady ciężkiej zgryzoty; gwałtowne ruchy i powtarzana kilkakrotnie nazwa Moskwy — dopowiedziały reszty. Niedaleko na lewym brzegu Dniepru, w miejscu, skąd Belliard dostrzegł cofające się szeregi rosyjskie, ustawiono potężną baterię. W odpowiedzi Rosjanie wytoczyli dwie baterie, liczniejsze i potężniejsze od naszych, druzgocąc co i raz celnymi strzałami nasze armaty, wysadzając w powietrze pękające z hukiem jaszcze. W owo piekło — dymami zasnute, ogniem ziejące — zwrócił konia król Neapolu, zsiadł i stał bez ruchu. Belliard tłumaczył mu, że zginie tu bez chwały i pożytku, ale ten za całą odpowiedź posuwa się jeszcze dalej. Zwątpił już snadź o wszystkim, a przewidując bliską klęskę, szukał śmierci, ażeby uniknąć poniżenia i sromu. Jednakże Belliard nalega i zwraca uwagę jego na to, iż przez szalony upór naraża na niechybną zgubę tych wszystkich, którzy mu towarzyszą. „Wracajcie zatem — odparł Murat — i zostawcie mnie samego". Lecz gdy nikt nie drgnął nawet, król — choć gniewny i rozżalony — opuścił wreszcie jak pod przymusem to krwawe pole śmierci. Wydano właśnie rozkaz szturmu na całej linii. Ney atakować miał cytadelę; Davout i Lobau — przedmieścia, osłaniające mury miejskie. Poniatowski, stojący tuż nad Dnieprem, posunąć się miał z sześćdziesięcioma działami w dół rzeki, do nadbrzeżnego przedmieścia, zburzyć mosty i odciąć załodze odwrót. Równocześnie Napoleon rozwalić chciał główne mury przy pomocy artylerii gwardii, która rozporządzała jedynie dwunastocalowymi, czyli nie dość silnymi działami. Artyleria nie usłuchała wszakże rozkazu; prażąc natomiast nieustannym ogniem kryte przejścia, oczyściła je zupełnie. Wszystko powiodło się prócz ataku Neya, który właściwie najważniejszą powinien był odegrać rolę, a którego nie poparto należycie. Nieprzyjaciel, zewsząd osaczony, cofnął się w popłochu w obręb murów, ginął
każdy, kto nie zdążył schronić się pod osłonę dział fortecznych, lecz podczas tego szturmu, śladem atakujących pułków naszych, ziemia spłynęła krwią i pokryła się. mnóstwem rannych i zabitych. W jednym z batalionów, który zwrócił się był flankiem do baterii rosyjskich, od jednego kartacza padł od razu cały rząd dwudziestu dwóch ludzi. Tymczasem armia, rozlokowana amfiteatralnie na pobliskich wzgórzach, przyglądała się w trwożnym milczeniu swoim dzielnym towarzyszom broni; lecz gdy ujrzała ich, jak biegli do ataku wśród świstu i warkotu kul w równych szeregach nieustraszeni, chwały żądni i boju — nieopisany zapał ogarnął płomieniem wszystkie serca: zerwała się burza oklasków. A echo tej radosnej wrzawy obiło się o uszy walczących, niosąc im hołd za trudy i przelaną krew. I jakkolwiek wielkimi były straty, jakkolwiek w jednej tylko brygadzie, brygadzie Daltona i wśród kanonierów Reindre'a padł generał, pięciu szefów batalionu i tysiąc pięciuset ludzi, ci jednak, którzy pozostali przy życiu, mówili nieraz, że dosłyszany wówczas rozgłośny objaw uznania i podziwu wynagrodził ich sowicie za wszystko, co wycierpieli. Zdobycie aproszy i fortów zewnętrznych dozwoliło szeregom naszym schronić się przed strzałami dział fortecznych. Strzelanina wszakże nie ustawała; ciągły huk, odbity od murów, zdawał się wzrastać. Wreszcie cesarz, znużony, zaprzestać chciał walki, lecz Davout usilnymi namowy nakłonił go do ponownego ataku. Tym sposobem powtórzona została przez całą armię karygodna przewina, jakiej dopuścił się poprzedniego dnia Ney: pierwsza pozbawiła życia trzystu do czterystu ludzi, druga pięć do sześciu tysięcy. Wraz z nadejściem nocy Napoleon usunął się do swego namiotu, który rozbito tym razem w bezpieczniejszym miejscu niż wczoraj, a hrabia de Lobau, który uprzednio zajął był fosę, lecz nie mógł utrzymać się przy niej, bombardować zaczął miasto, aby zmusić nieprzyjaciela do ucieczki. Ujrzano wtedy, w kilku naraz punktach, wznoszące się słupy czarnego dymu, później snopy iskier, wreszcie krwawą czerwień licznych płomieni. Niebawem skłębione morze ognia zalało Smoleńsk; gorzało całe miasto: ze złowieszczym trzaskiem waliły się płonące budowle.
Mniemając, iż jest sprawcą pożaru, hrabia de Lobau spoglądał z trwogą na rzekome dzieło swoje. Nieco dalej, wsparty o poręcz ustawionego przed namiotem krzesła, cesarz przypatrywał się w milczeniu rozszalałemu żywiołowi. A że niewiadoma była zarówno przyczyna, jak i ostateczny wynik pożaru, przeto spędzono całą noc pod bronią. Około godziny trzeciej z rana podoficer z korpusu Davouta podpełznął do muru i wdrapał się nań cichaczem. Ośmielony panującą wszędzie ciszą, wszedł do miasta. Wtem ozwało się kilka głosów, o wybitnie słowiańskim akcencie, i Francuz, zaskoczony znienacka, polecił już duszę Bogu. Lecz dzienny blask oświetlił znane mu i przyjazne twarze Polaków Poniatowskiego, którzy zajęli pierwsi miasto, opuszczone przez Barclaya. A gdy usunięto wreszcie gruzy i otwarto bramy Smoleńska, wojsko wkroczyło w jego mury. Przy dźwiękach kapeli hardo i buńczucznie mijał pułk za pułkiem krwawe i dymiące zgliszcza! Było to widowisko bez spektatorów, bezowocne niemal zwycięstwo, krwią zbryzgane, wawrzyny osnute pożarnymi dymami, które wydawały się jedyną naszą zdobyczą, a stanowiły aż nazbyt prawdziwą wróżbę. Po zajęciu miasta i całkowitym niemal ugaszeniu pożaru, wobec niezbitych dowodów, które przekonały cesarza, iż zarówno tutaj, jak nad brzegami Niemna, jak pod Wilnem i Witebskiem, zwodnicza wizja zwycięstwa — ponętna a nieuchwytna — raz jeszcze uszła rąk jego, Napoleon postanowił ścigać ją w dalszym ciągu. Nieco powyżej Smoleńska trakt, wiodący do Petersburga, nagle oddalał się od rzeki; dwie błotniste drogi — jedna w odległości dwóch, druga — czterech mil od Smoleńska — przecinały go z prawej strony i, zakreśliwszy wielkie kolisko, poprzez rozległe lasy, łączyły się z traktem moskiewskim; jedna w Bredyszynie, o dwie mile od Walutyny, druga dalej jeszcze — w Słobniewie. Przez jary te i wąwozy nie wahał się uciekać generał Barclay. Długa i ciężka kolumna jego, obciążona nadto setkami wozów i furgonów, musiała tedy przebyć oba łuki koliska, którego cięciwą była droga ze Smoleńska do Moskwy, zaatakowana niebawem przez Neya. Tysiące drobnych a nieuniknionych przeszkód — przewracający się wóz, grzęznący w błocie koń lub zerwana uprząż —
zatrzymywało co chwila cały pochód. Równocześnie ryk dział francuskich coraz bliższy był, coraz wyraźniejszy; zdawał się już niekiedy wyprzedzać kolumnę rosyjską, rozlegać się grzmotem u wylotu wąwozu, który przebywały właśnie pułki Barclaya. Wreszcie, po uciążliwym marszu, czoło kolumny rosyjskiej wydostało się na trakt, podczas gdy Francuzi mieli jeszcze do zdobycia wyżynę Walutyny i przejście przez Kołowdnię. Ney zajął przebojem przejście przez Stubnię, lecz Korff — zmuszony cofnąć się ku Walutynie — przyzwał na pomoc poprzedzającą go kolumnę. Kolumna, ta bezładna, przez lichego prowadzona dowódcę — wahała się podobno; zawróciła jednak dzięki perswazjom Woroncewa, który oceniał należycie doniosłość utraconej pozycji. Rosjanie bronili się, chcąc ocalić wszystko: działa, rannych i bagaże. Francuzi atakowali w celu zagarnięcia wszystkiego. Napoleon zatrzymał się w odległości półtorej mili od Neya. Sądząc, iż tocząca się walka jest jeno utarczką przednich straży, wysłał Gudina, aby wsparł marszałka, sam zaś zebrał pozostałe dywizje i powrócił do Smoleńska. Tymczasem utarczka przemieniła się niebawem w walną bitwę, w której kolejno brało udział przeszło trzydzieści tysięcy ludzi. Bili się wszyscy bez wyjątku: generałowie pospołu z żołnierstwem. Walka krwawa była i zaciekła, a przeciągnęła się do późnej nocy. Zdobywszy wreszcie wzgórze, kosztem wielu ofiar, osłabły, krwią zlany, otoczony zewsząd stosami trupów i rannych, których jęki i żałosne skargi rozlegały się ponuro wśród nocnych mroków — Ney kazał zaprzestać strzałów. Milczące szeregi nastawiły ostrza bagnetów. Rosjanie, zdumieni nagłą ciszą, umilkli również i cofnęli się powoli pod osłoną nocy. Porażka ich niemal równie chlubną była, jak nasze zwycięstwo. Obaj wodzowie spełnili swój obowiązek: jeden zwyciężył, drugi został wprawdzie pokonany, zdołał jednak uratować artylerię, bagaże i rannych. Jeden z generałów rosyjskich, samotny w pośrodku tego krwawego pola śmierci, usiłował wydostać się spomiędzy naszych szeregów, powtarzając słowa francuskiej komendy; poznano go wszakże przy odblasku nieustannych wystrzałów i wzięto do niewoli. Zginęło wielu wybitnych oficerów rosyjskich, lecz Wielka Ar-
mia stokroć cięższą poniosła stratę. Przy przejściu źle naprawionego mostu na Kołowdni, w chwili gdy generał Gudiri, którego rozumne męstwo unikało bezcelowego narażania się i który zresztą nie żywił do koni zbytniego zaufania, zsiadł ze swego wierzchowca, by pieszo przejść rzekę, zabłąkany tuż przy ziemi kartacz urwał mu obie nogi. Gdy smutna ta wiadomość doszła do cesarskiej kwatery, szczery żal ścisnął wszystkie serca; ustały narady i zwykłe kancelaryjne czynności; żałobny cień padł na odniesione pod Walutyną zwycięstwo. Rannego Gudina przewieziono do Smoleńska. Sam cesarz czuwał u jego łoża. Lecz mimo starań i troskliwości generał wkrótce życia dokonał. Zwłoki jego zostały pochowane w obrębie cytadeli miasta, któremu przynoszą zaszczyt, w grobowcu godnym walecznego żołnierza, dobrego obywatela kraju, zacnego rnęża i ojca, nieustraszonego generała, który równie sprawiedliwym był, jak łagodnym, równie uczciwym, jak zręcznym; zalety cenne, a nader rzadko kojarzące się wśród społeczeństw, w których zręczność wyklucza najczęściej uczciwość! Przypadek zdarzył, iż godnego pozostawił po sobie następcę; Gérard, najstarszy w dywizji generał brygady, objął dowództwo, a nieprzyjaciel, który nie dostrzegł poniesionej przez nas bolesnej straty, nie zyskał nic na śmierci nieszczęsnego Gudina. Rosjanie, zdumieni taktyką Francuzów, atakujących jedynie czoło kolumny rosyjskiej, mniemali, iż kombinacje militarne Murata polegały jedynie na posuwaniu się w głąb kraju traktem przez nich zajętym. Przezwali go też urągliwie „generałem dróg i traktów", zapominając, że niejednokrotnie fakty wprowadzają raczej w błąd, aniżeli uczą i oświecają. W rzeczy samej, równocześnie z akcją Neya, Murat usiłował na próżno dotrzeć ze swą kawalerią do flanków nieprzyjacielskich: z lewej strony — gęsty las, z prawej — trzęsawiska broniły dostępu do traktu. Obaj jednak czekali niecierpliwie na wyniki marszu flankowego Westfalczyków, którymi dowodził Junot. Począwszy od Stubni, omijając trzęsawiska utworzone przez rozmaite drobne dopływy Dniepru, trakt skręcał na lewo, ku wyżynie, z dala od rzeki, do której zbliżał się znów nieco dalej na sposobniejszym terenie. Istniała
nadto boczna droga, mniej wprawdzie wygodna, lecz, jak to bywa, znacznie bliższa, przecinająca ową bagnistą przestrzeń pomiędzy Dnieprem a traktem, z którym łączyła się w pobliżu wzgórz Walutyny. Tą właśnie boczną drogą nadciągał Junot, przeprawiwszy się przez Dniepr w Prudziszach. Dopadł niebawem tyłów lewego skrzydła rosyjskiego oraz flanku nadbiegających z odsieczą kolumn. Śmiały atak byłby niewątpliwie przechylił w owej chwili szalę zwycięstwa na naszą stronę. Słysząc poza sobą strzały i wrzawę, Rosjanie stawiający czoło Neyowi byliby utracili pewność siebie; nieobliczalnymi zaś byłyby skutki popłochu, jeśli zważymy niewielką przestrzeń i tłoczące się na niej setki ludzi, koni i wozów. Lecz Junot, waleczny jako żołnierz, chwiejnym był wodzem; przestraszyła go ciążąca na nim odpowiedzialność. Tymczasem, pewnym będąc nadejścia Westfalczyków, Murat dziwił się niepomiernie ciszy panującej na tyłach rosyjskich. Wszelako opór, stawiany przez czoło kolumny nieprzyjacielskiej Neyowi, coraz wyraźniej potępiał Junota. Przedzierając się samotrzeć przez lasy i bagna, król Neapolu bieży wówczas do Junota i gorzkie czyni mu wymówki. Junot usprawiedliwia się, twierdząc: ,,że nie otrzymał rozkazu atakowania; że powolna i ciężka jazda wirtemberska symuluje jeno szarżę; że nie zdecyduje się cna uderzyć na nieprzyjacielskie szeregi". Murat odpowiada czynami na puste frazesy generała. Staje osobiście na czele Wirtemberczyków, którzy pod innym wodzem stają się innymi żołnierzami; własnym pociąga ich przykładem, prowadzi w ogień, a rozbiwszy szeregi strzelców rosyjskich, zwraca się do Junota z tymi słowy: „Dokończ tego dzieła; tam sława twoja i marszałkowska buława". Lecz gdy opuścił go Murat, Junot, oszołomiony — stanął znów bezczynnie. Ulegając całkowicie w ciągu długich lat przemożnemu wpływowi Napoleona, którego genialny umysł obejmował wszystko i o wszystkim pamiętał, do ślepego jeno nawykł posłuszeństwa; zbywało mu na determinacji i doświadczeniu; poza tym nieustanne trudy i liczne rany stargały przedwcześnie siły jego i zdrowie. Wybór Junota na dowódcę korpusu nie dziwił wszakże nikogo: wiedziano powszechnie, że cesarz lubił go i przywykł do niego jako do najdawniejszego swego adiutanta, że ze względu na przeżyte razem dni szczęś-
cia i chwały niechętnie byłby się z nim rozstał. Możliwe jest, iż równocześnie pochlebiał miłości własnej cesarza widok uczniów jego na stanowisku samodzielnych wodzów. Niewątpliwie zresztą bardziej mógł ufać im i więcej na nich polegać aniżeli na innych — mniej wypróbowanych — oficerach swoich i generałach. Niemniej gdy oglądał nazajutrz pobojowisko, którego sam widok zdradzał prawdę, gdy ujrzał most, na którym padł Gudin — zrozumiał, iż nie tam powinny były ukazać się pułki francuskie; gdy ogarnął następnie pałającymi oczyma pozycję, którą zajmował Junot, zawołał: „Tu zapewne mieli atakować Westfalczycy! Od tej pozycji zależały losy bitwy! Co u licha robił tutaj Junot?" W uniesieniu niepohamowanej irytacji nie pozwolił sobie nic tłumaczyć; przywołać kazał niezwłocznie Rappa i wykrzyknął: „że odbiera księciu d'Abrantčs powierzone mu dowództwo i usuwa go z armii! że bezpowrotnie utracił Junot marszałkowską buławę! że popełniona przezeń omyłka zamknęła prawdopodobnie drogę do Moskwy! że na miejsce Junota mianuje dowódcą korpusu Westfalczyków jego, Rappa, pragnąc, aby co rychlej przemówił do nich ich językiem i poprowadził ich do boju!" Lecz Rapp nie przyjął ofiarowanego mu dowództwa po swoim starym towarzyszu broni, a rozumną perswazją zdołał uspokoić wkrótce cesarza. Gniew Napoleona bywał zresztą zazwyczaj krótkotrwały, zwłaszcza jeżeli wybuchł gwałtownie i wyładować się mógł w słowach. Prócz lewego skrzydła rosyjskiego, które omal nie zostało rozbite, prawe skrzydło na większe jeszcze narażone było niebezpieczeństwo. Morand, jeden z generałów korpusu Davouta, wysłany w tym kierunku poprzez lasy i lesiste wzgórza, od początku rozprawy znajdował się na flanku kolumny nieprzyjacielskiej. Jeszcze kilka kroków, a byłby dopadł tyłów prawego skrzydła rosyjskiego. Wówczas zaś rozstrzygnęłyby się niewątpliwie losy bitwy. Lecz Napoleon, nieświadom terenu, kazał mu cofnąć się na pozycję zajmowaną pierwotnie przez niego i przez Davouta. Zastanawiano się w szeregach, dlaczego tam, gdzie czynnych było trzech wodzów, wzajemnie od siebie niezależnych, cesarz nie stanął na ich czele, aby wytworzyć akcję jednolitą, niemożliwą do urzeczywistnienia bez jego współudziału. Lecz cesarz powrócił już do
Smoleńska, bądź to z powodu znużenia, bądź to, iż nie spodziewał się równie zaciekłej walki, bądź też wreszcie — że zmuszony zajmować się równocześnie wszystkim i o wszystkim pamiętać, nie mógł podołać nadmiarowi pracy. W rzeczy samej, z konieczności zaniedbywane dla działań wojennych, mnożyły się z dniem każdym zarówno wewnętrzne interesa cesarstwa, jak i sprawy ogólnoeuropejskie. Trzeba więc było przeglądać akta i papiery, załatwiać nagromadzone już sprawy cywilne i polityczne, poza tym możność datowania listów ze Smoleńska schlebiała miłości własnej cesarza. Toteż gdy Borelli — zastępca szefa w sztabie Murata — przywiózł mu wieści o starciu pod Walutyną, cesarz wahał się, czy go przyjąć i tak dalece pochłonięty był pracą, że tylko dzięki interwencji jednego z ministrów Borelli dopuszczony został do kwatery cesarskiej. Złożony przezeń raport poruszył do głębi Napoleona: „Czy być może? — zawołał — nie jesteście zatem dość liczni?... Nieprzyjaciel ma sześćdziesiąt tysięcy ludzi! Ależ to nie utarczka, lecz bitwa!" — I gromić jął porywczo samowolę i bezczynność Junota. Wtedy Borelli uwiadomił go o śmiertelnej ranie Gudina. Szczery i serdeczny był żal Napoleona, który wyraził się w niezliczonych pytaniach i okrzykach. Wkrótce jednak z właściwą mu siłą charakteru cesarz opanował żal i niepokój, stłumił gniew. Wobec zapadającego zmierzchu odroczył do następnego dnia troskę o przebieg bitwy, zabierając się ze zdwojoną gorliwością do przerwanej pracy. Lecz snadź dręczyła go myśl o bliskiej bitwie, gdyż nazajutrz, wraz z dziennym brzaskiem, ukazał się na polach Walutyny. Stali tam żołnierze Neya i osierocona dywizja Gudina — wśród drzew na poły zdruzgotanych, na podłożu bratnich i nieprzyjacielskich trupów, na ziemi zdeptanej nogami, pooranej przez kule i kartacze, pstrej od szczątków ludzkich, od poszarpanej odzieży, strzaskanej broni, poprzewracanych i połamanych dział. Takimi bowiem są trofea wojenne, takie piękno pobojowisk! Zdziesiątkowane bataliony Gudina z dumą prezentowały broń. Unosiła się jeszcze nad nimi ostra woń prochu, woń, którą przesiąknięta była ziemia i mundury żołnierzy; twarze ich czarne były od potu i sadzy. Idąc wzdłuż frontu, cesarz zmuszony był co chwila orni-
jać lub deptać połamane i pogięte od gwałtownego natarcia bagnety i sztywne już zwłoki ludzkie. Blaskiem sławy pokrył jednak wszystkie te okropności. Wdzięczność jego przeobraziła to straszliwe pole śmierci w pole chwały i triumfu. Oddana została cześć męstwu i wierności. Czuł, że należą się od niego tym walecznym żołnierzom nagrody i słowa uznania. Nigdy też wzrok cesarza nie był bardziej dobrotliwy, bardziej łaskawe słowa jego: „Bitwa ta stanowi najpiękniejszą kartę w dziejach walk naszych i zwycięstw; na czele żołnierzy, takich jak wy, podbić można świat cały; ci zaś, którzy polegli, nieśmiertelną zdobyli chwałę". Mówiąc to, wiedział dobrze, że zwłaszcza w dniach klęski i pogromu dusza ludzka zwraca się najchętniej ku temu, co wieczyste jest i nieśmiertelne. Obficie posypały się nagrody, 12, 21 i 127 pułk piechoty liniowej oraz 7 pułk lekkiej jazdy otrzymały osiemdziesiąt siedem krzyżów i awansów. Były to regimenty Gudina; 127 pułk nie miał jeszcze dotychczas orła, gdyż w owym czasie każdy sztandar musiał być zdobyty na polu bitwy, na dowód, że następnie pułk potrafi strzec go i bronić. Osobiście wręczył cesarz pułkowi złotego orła. Nagrodził również korpus Neya. Sposób rozdawania nagród zwiększał w dwójnasób ich wartość. Kolejno każdy pułk niby rodzina cesarza otaczał go zwartym koliskiem. Cesarz interpelował głośno oficerów, podoficerów i żołnierzy, wypytywał o najwaleczniejszych spośród tych walecznych lub o najbardziej przez los faworyzowanych i rozdawał natychmiast krzyże i awanse. Oficerowie wskazywali kandydatów, żołnierze potwierdzali, cesarz aprobował. Zgodnie z jego zapowiedzią wyboru dokonywano w każdym kręgu natychmiast, wśród oklasków całego pułku. Ojcowski ton przemówień tego władcy świata, który odnosił się do prostych żołnierzy jak do bliskich sercu towarzyszy broni, obejście pełne prostoty, przypominającej nieodżałowane czasy Republiki — wszystko to wzbudziło w szeregach niewypowiedziany zapał. Był to monarcha zapewne, lecz monarcha, który wyszedł z łona Rewolucji, kochali tego władcę — parweniusza, który rozdawał hojną dłonią godności i tytuły; wszystko w nim ich pociągało, nic nie raziło.
Nigdy może pole walki równie wielką nie zajaśniało chwałą. Nadanie owego sztandaru, krwią okupionego, uroczyste nominacje, radosne okrzyki, słuszna duma żołnierzy wyróżnionych przez cesarza natychmiast tam, gdzie się odznaczyli, słowa uznania i podziwu wyrzeczone głosem wielkiego wodza, podchwycone skwapliwie przez zasłuchaną i zapatrzoną Europę, uwiecznione w biuletynach, które czytane być miały chciwie przez wszystkie narody, zwłaszcza zaś hen, daleko, pod błękitnym niebem Francji przez uspokojone i dumne rodziny — ileż było w tym głębokiej, z niczym nie dającej porównać się radości. Początkowo nawet sam Napoleon uległ ogólnemu uniesieniu. Lecz gdy minęła radosna chwila, gdy wysłuchał raportów Neya, Murata i Poniatowskiego, który równie szczery był i roztropny w naradzie, jak mężny w boju, gdy zmęczony upalnym dniem dowiedział się, że wysłany za nieprzyjacielem pościg ujechał na próżno osiem mil, rozwiały się wówczas złudzenia. W powrotnej drodze do Smoleńska niedogodność jazdy w powozie, chyboczącym się co chwila wskutek wyboi i porozrzucanych wszędzie szczątków walki, widok żałobnej procesji okaleczałych postaci, które wieziono lub też które wlokły się z trudem przy wtórze skarg i jęków, w samym wreszcie Smoleńsku wymijanie wózków napełnionych po brzegi odciętymi po szpitalach członkami — wszystko to, co straszliwe jest i ohydne z dala od pola walki, zgnębiło go do reszty. Smoleńsk cały był jednym, olbrzymim szpitalem, a unoszący się ponad miastem jęk bólu zagłuszał całkowicie radosne okrzyki, które dźwięczały jeszcze nad wzgórzami Walutyny. Sprawozdania lekarzy brzmiały ponuro: w Rosji zamiast wina i koniaku używana jest powszechnie wódka z ziarna pędzona, z domieszką mniej lub więcej odurzających ziół. Owóż młodzi żołnierze nasi, zmożeni głodem i trudami, sądzili, iż zdradziecki ten napój doda im sił, wkrótce jednak, gdy opadło chwilowe podniecenie, wielu spośród nich ciężko zaniemogło. Inni, mniej wstrzemięźliwi lub też może słabsi, półprzytomni, senni, przysiadali wzdłuż drogi i w rowach; spoglądając dookoła osłupiałym, bezmyślnym wzrokiem, oczyma wpół przymkniętymi i lśniącymi od łez, konali cicho, bez jęku.
W Wilnie szpitale pomieścić mogły tylko sześć tysięcy chorych. Cierpiące, okaleczałe tłumy gnieździły się tedy, gdzie kto mógł: w kościołach, klasztorach, w synagogach i starych spichlerzach miejskich. W smutnych tych przytuliskach, które częstokroć były niezdrowe, stale zaś przepełnione, chorym zbywało na wszystkim: na lekarstwach, na łóżkach i pościeli, niekiedy nawet na pożywieniu i na garści słomy. Liczba lekarzy niedostateczna była, a warunki leczenia tak opłakane, że zamiast wygasać, choroby szerzyły się coraz bardziej. W Witebsku Rosjanie pozostawili czterystu swoich rannych na pobojowisku, trzystu — w mieście; a ponieważ uszli wraz z armią wszyscy niemal mieszkańcy, przeto w ciągu trzech dni ci nieszczęśliwi konali wśród najokropniejszego zaduchu, wszelkiego pozbawieni ratunku; żywi pospołu z trupami. Później dopiero zabrano ich i siedmiuset pozostałych przy życiu przeniesiono do naszych ambulansów, gdzie zgromadzili się w takiej samej liczbie nasi ranni. Ażeby opatrzyć im straszne, zaropiałe rany, chirurdzy nasi podrzeć musieli na bandaże własne i żołnierskie koszule, brakowało już bowiem środków opatrunkowych. A gdy wreszcie podgoiły się rany tych nieszczęśników, gdy odpowiednie odżywianie się mogło przywrócić im najzupełniej utracone siły i zdrowie — ginęli wówczas z głodu. Mało kto ocalał, bez względu na to, czy był Francuzem, czy też Rosjaninem. Ci, którym utrata ręki lub nogi albo osłabienie nie dozwalało ukraść lub wyprosić nieco jadła, wymierali pierwsi. Okropne te sceny powtarzały się wszędzie, gdzie cesarz był nieobecnym, gdyż w ślad za nim dążyło wszystko, a jedynie w jego zasięgu ściśle spełniane były wszelkie zarządzenia i rozkazy. Zdawało się, że w Smoleńsku szpitali było pod dostatkiem. Uratowano od ognia piętnaście obszernych murowanych budynków; znaleziono dość znaczne zapasy wódki, wina i lekarstw; nadciągnęły również zapasowe nasze ambulanse. Niebawem jednak zabrakło wszystkiego do pomocy. Lekarze pracowali bez wytchnienia, lecz wkrótce nie było już czym opatrywać rannych: zamiast płótna używać musiano papieru znalezionego w archiwach, zamiast łubek i szyn do złamanych kości — pergaminu, a zamiast szarpi — pakuł i brzozowego łyka.
Działy się rzeczy straszne. Między innymi zapomniano o szpitalu, w którym stu rannych borykało się ze śmiercią. Przypadek jedynie odsłonił przed Rappem po trzech dniach tę otchłań nędzy i niedoli. Dziś jeszcze, mimo ubiegłych lat, wzdrygam się na wspomnienie tych scen, grozą przejmujących; takie bowiem wrażenia ryją w duszy ludzkiej głębokie, niczym nie zatarte bruzdy. Wydelegowany ze sztabu generał Rapp nie oszczędził Napoleonowi żadnych, najokropniejszych nawet szczegółów. Cesarz napoić kazał własnym winem i obdarować złotem wyrwanych z tego piekła żołnierzy, którzy oparli się zwycięsko śmierci bądź to dzięki silnemu organizmowi, bądź też dlatego, że podtrzymywali gasnące życie ohydną, trudną do nazwania strawą. Lecz oprócz silnych wrażeń, jakich doznawał cesarz słuchając składanych mu raportów, sercem jego targały inne niepokoje i wątpliwości. Według niego pożar Smoleńska nie był dziełem przypadku — fatalnym a nieprzewidzianym, nie był nawet czynem zrodzonym z rozpaczy, lecz wynikiem spokojnej i chłodnej determinacji. Niszcząc i burząc, Rosjanie dokładali tych samych starań, tego samego przestrzegali ładu i porządku, jakich przestrzega się zazwyczaj w celach ochrony, konserwacji. Tegoż dnia śmiałe odpowiedzi księdza prawosławnego, jedynego, który pozostał w Smoleńsku, uświadomiły jeszcze lepiej cesarza o nieprzejednanej nienawiści, jaką pałał ku nam cały lud rosyjski. Księdza owego przywiódł przed oblicze cesarza przyboczny jego tłumacz, przerażony ujawniającą się na każdym kroku niechęcią. Zacny kapłan zrazu gorzko mu wyrzucał rzekomo popełnione świętokradztwo; nie wiedział, że to generał rosyjski kazał podpalić magazyny handlowe i świątynie, a nas oskarżał o te zbrodnie, aby kupcy i chłopi nie zechcieli działać na własną rękę, lecz trzymali się szlachty. Cesarz wysłuchał go cierpliwie, wreszcie zapytał: „Czy kościół wasz spłonął również?" — ,,Nie, Najjaśniejszy Panie" — odparł duchowny. „Bóg potężniejszy będzie od Waszej Cesarskiej Mości i opieką swoją otoczy kościół, albowiem w murach jego znaleźli schronienie nędzarze, których pożar pozbawił dachu". Napoleon, wzruszony odpowiedział: „Dobrze mówisz, księże. Bóg czuwać będzie nad niewinnymi ofiarami wojny i na-
grodzi cię za twoją odwagę. Wracaj zatem, dobry duszpasterzu, do swoich owieczek. Gdyby wszyscy duchowni byli poszli za twoim przykładem, gdyby nie sprzeniewierzyli się nikczemnie danemu im od Boga posłannictwu, misji zgody i miłości, gdyby nie opuścili świątyń, nietykalnych pod ich strażą, żołnierze moi niewątpliwie uszanowaliby kościoły wasze i ołtarze. Wszak wszyscy jesteśmy chrześcijanami, a Bóg jest jeden!" Z tymi słowy odprowadzić kazał księdza pod eskortą do owej cerkwi. Na widok żołnierzy otwierających cerkiewne wrota rozległy się przeraźliwe krzyki. Oszalały z trwogi tłum kobiet i dzieci jął cisnąć się z płaczem u stóp ołtarza. Wówczas ozwał się donośny głos duszpasterza: „Uspokójcie się! Widziałem Napoleona i rozmawiałem z nim! Haniebnie oszukano nas, dzieci moje! Cesarz Francuzów nie jest takim, jakim nam go odmalowano! Zarówno on, jak i jego żołnierze wyznają tego samego Boga, co i my. Tocząca się wojna nie jest bynajmniej wojną religijną, lecz politycznym zatargiem z carem naszym. Żołnierze Napoleona walczą jedynie z naszymi żołnierzami. Nie krzywdzą i nie mordują ani starców, ani kobiet, ani też dzieci. Uspokójcie się przeto, wszyscy zaś podziękujmy Bogu, iż uwolnił nas od ciężkiego obowiązku nienawiści do Francuzów jako pogan, bezbożników i podpalaczy!" I ksiądz zaintonował dziękczynną pieśń, którą wszyscy z płaczem podchwycili. Drobne to zdarzenie najlepszym jest dowodem, jak dalece okłamywany i oszukiwany był ów naród. Wszyscy niemal mieszkańcy Smoleńska uszli wraz z wojskiem. Odtąd więc nie tylko armia, lecz i ludność, lecz cała Rosja cofała się przed nami. I cesarz czuł, że wraz z ludnością wymykał mu się z rąk jeden z najpotężniejszych, najżywotniejszych czynników podboju. Istotnie, z Witebska jeszcze próbował Napoleon przeniknąć duszę tego ludu, pragnął bowiem pozyskać go dla idei wolnościowej i zespolić z własną swoją działalnością przez zorganizowanie mniej lub więcej ogólnego powstania. Lecz wszelkie próby agitacji rozbijały się o nieufność nielicznych chłopów, których Rosjanie pozostawiali zapewne jako szpiegów. Jedynym zaś wynikiem owych usiłowań było ujawnienie skrytych zamiarów cesarza, przeciw którym Rosjanie odpowiednio się zabezpieczyli.
Napoleon zresztą — sprzyjający raczej głowom ukoronowanym aniżeli szaremu tłumowi — od razu niechętnie i niedbale odnosił się do tej sprawy. Później, w Moskwie otrzymał wiele pism od włościan. Skarżyli się tam, że panowie traktują ich jak stado bydła, które dowolnie można sprzedawać i wymieniać. Prosili, aby Napoleon ogłosił zniesienie poddaństwa. Chcieli mu służyć jako przywódcy lokalnych insurekcji, które, jak obiecywali, miały wkrótce przerodzić się w ogólne powstanie. Napoleon propozycje te odrzucał. Parę rewolucji o ograniczonym zasięgu pokazało już niegdyś, czym wśród barbarzyńskiego ludu staje się barbarzyńska wolność, rozpasana, przerażająca swoboda. Szlachta rosyjska, podobnie jak koloniści na San Domingo, byłaby zgubiona. Ta obawa przeważyła w umyśle Napoleona; wyraził ją w słowach, ona sprawiła, że nie usiłował wywołać poruszenia, nad którym później nie mógłby zapanować. Panowie w Rosji nie ufali swoim niewolnikom. Spośród tylu grożących im niebezpieczeństw to uznali za największe i najbliższe. Podziałali najpierw na ducha swoich nieszczęsnych poddanych, upodlonych przez wszelkiego rodzaju niewolnictwo. Ich duchowni, którym chłopi przywykli wierzyć, oszukali ich kłamliwymi kazaniami: wmówiono ludowi, że jesteśmy zastępami diabelskimi pod wodzą antychrysta, demonami, których sam widok sieje zgrozę, że nasze dotknięcie kala. Nasi jeńcy spostrzegli, że naczyń, którymi się posłużyli Francuzi, biedacy ci nie śmieli już używać i przeznaczali tylko dla najpodlejszych zwierząt. My jednakże zbliżaliśmy się do nich i wszystkie te prostackie bajki miały się okazać kłamstwem. Dlatego szlachta cofała się ze swoimi poddanymi w głąb kraju niby w ucieczce przed zarazą. Dobytek, budynki, wszystko, co mogło lud zatrzymać albo nam posłużyć, zostało unicestwione. Odgrodzili się od nas głodem, ogniem i pustynią; wielkie to przedsięwzięcie kierowali w tej samej mierze przeciwko swoim poddanym, co przeciw Napoleonowi. Miała się więc toczyć nie wojna królów, lecz wojna klasowa, wojna partii politycznych, wojna religijna i narodowa — wszelkie rodzaje wojen naraz. Cesarz wówczas dopiero zdaje sobie należycie sprawę z ogromu zamierzonego przedsięwzięcia; im bardziej zaś posuwa się w głąb
kraju, tym bardziej rosną i olbrzymieją rozmiary tego przedsięwzięcia. Do niedawna zwycięstwa, odnoszone nad monarchami, których przerastał o głowę, dziecinną nieledwie były igraszką. Teraz jednak walczy nie z monarchą, lecz z całym narodem, i wobec tej drugiej Hiszpanii, ale leżącej u kresów Europy, olbrzymiej, bezpłodnej, na wpół dzikiej — zdumiony, waha się i zatrzymuje. Niezależnie od decyzji powziętej w Witebsku zajęcie Smoleńska stało się niejako koniecznością. Możliwym jest, iż w Smoleńsku właśnie zamierzał cesarz rozstrzygnąć ostatecznie o dalszych losach kampanii. Lecz tutaj również — po raz wtóry — waha się i wątpi. Pożar miasta, szerzące się choroby, tłumy rannych, straszliwe, grozą przejmujące sceny — wszystko to zwiększa jeszcze wewnętrzną jego rozterkę. Zgorączkowany, spogląda kolejno na Kijów, Petersburg i Moskwę. Przez zdobycie Kijowa, którego bronił korpus Czyczagowa, cesarz byłby oswobodził prawy flank i tyły Wielkiej Armii i osłonił prowincje polskie, dostarczające największej ilości ludzi, koni, strawy i furażu; warowne zaś obozy w Mohylowie, Smoleńsku, Witebsku, Połocku, Dynaburgu i Rydze stanowiły dostateczną linię obronną. Pod osłoną tej linii podczas zimowych miesięcy zorganizowałby ogólne powstanie wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej, aby wraz z nadejściem wiosny przeciwstawić je Rosji. Tym sposobem szansę wojny byłyby mniej więcej równe: naród walczyłby z narodem. W Smoleńsku stanął jednak na rozstaju dwóch dróg: drogi do Petersburga i drogi do Moskwy, w odległości dwudziestu dziewięciu dni marszu od jednej stolicy, a piętnastu od drugiej. Petersburg jako ośrodek rządu, jako centrum wszystkich organów państwowych, jako mózg Rosji, morski i lądowy arsenał kraju, wreszcie jako jedyny łącznik pomiędzy Rosją a nienawistną cesarzowi Anglią — bardziej był ponętnym. Świeże wieści o zwycięstwie pod Połockiem przemawiały również za tym projektem. Łącznie z korpusem Saint-Cyra cesarz osaczyłby Wittgensteina i ułatwił Macdonaldowi zajęcie Rygi. W Moskwie zaś skupiała się szlachta, cały naród, on zaś zagroziłby ich własności, ich uświęconemu tradycją honorowi. Droga do Moskwy — krótka, mniej niebezpieczna, a bardziej zasobna, broniona na znacznej prze-
strzeni przez cofające się wciąż pułki rosyjskie, których nie należało lekceważyć, które trzeba było unicestwić — łudziła nadto nadzieją walnej rozprawy i zwycięstwa. Ugodzony w sarno serce naród rosyjski zmuszony byłby zaniechać dalszego oporu. Mimo nadciągającej jesieni z tych trzech projektów ostatni tylko wydawał się cesarzowi możliwym do urzeczywistnienia. Znane mu były wszelako dzieje Karola XII: nie w opracowaniu Woltera, które cesarz odrzucił z gniewem, twierdząc, iż zbyt romantyczne jest i z prawdą niezgodne, lecz pod postacią pamiętników Adlerfelda. Zawarta w książce tej przestroga przebrzmiała bez echa. W zestawieniu obu kampanii cesarz wynajdował tysiące różnic i na tych różnicach opierał chwiejny gmach planów swoich i nadziei. Któż bowiem może być sędzią we własnej swojej sprawie? — I jakąż ma wartość przykład — wzięty z przeszłości — w świecie, w którym nie spotyka się nigdy absolutnie jednakowych ludzi, jednakowych dwóch spraw ani też sytuacji? A jednak w owym czasie Napoleon częstokroć wspominał Karola XII. Podobnie jak w Witebsku, nadsyłane zewsząd wieści działały nań podniecająco. Wydawało mu się, że wodzowie jego zdziałali dotąd więcej niż on; bitwy pod Mohylowem, Mołodecznem i Walutyną były walnymi rozprawami, a zwycięzcy generałowie — Davout, Schwarzenberg i Ney — nową okryli się chwałą. Z prawej strony linia bojowa Napoleona zdawała się być należycie osłonięta; wprost niego cofała się armia nieprzyjacielska; na lewym zaś skrzydle, w Sławni, książę Reggio zaatakowany został 17 sierpnia przez Wittgensteina, którego udało mu się przyciągnąć pod Połock. Gwałtowny atak Wittgensteina nie dał wprawdzie Rosjanom pożądanych wyników, zapewnił im wszakże ofensywę. Podczas ataku raniony został marszałek Oudinot. Dowództwo armii jego, złożonej z niespełna trzydziestu tysięcy Francuzów, Szwajcarów i Bawarczyków — objął w zastępstwie generał Saint-Cyr. Następnego zaraz dnia Saint-Cyr, któremu li tylko rola samodzielnego wodza przypadała do gustu, skorzystał z chwili niezależności, aby wydobyć na jaw swoje zdolności militarne i dać się we znaki nieprzyjacielowi, nie unosząc się ani też zapalając, ze zwykłym sobie, chłodnym a wyrachowanym spokojem.
Począwszy od świtu aż do godziny piątej po południu, w celu zabrania rannych z pobojowiska, zwodził nieprzyjaciela propozycją układów, zwłaszcza zaś ostentacyjnym przygotowywaniem się do odwrotu. Równocześnie, pod osłoną domostw wioski Świętego Spasa i okolicznych pagórków, ściągał cichaczem wszystkie swoje pułki, podzieliwszy je na trzy kolumny. O godzinie piątej, gdy wszystko było już gotowe, a Wittgenstein uśpiony, ozwały się trąbki: w tejże chwili ryknęły nasze działa, biegiem ruszyły niewidoczne dotychczas kolumny. Na próżno bronili się zaskoczeni znienacka Rosjanie, niebawem lewe ich skrzydło zostało rozbite, a centrum zmuszone do ucieczki; pozostało na placu boju wielu zabitych, tysiąc jeńców i dwadzieścia dział. Saint-Cyr zajął nadto pozycję zaczepną, lecz zbyt słaby, żeby atakować, pozorował ofensywę jedynie w celu skuteczniejszej obrony. W ciągu tego krótkiego, lecz gwałtownego i krwawego starcia prawe skrzydło rosyjskie, opierające się o Dźwinę, gwałtowny stawiło opór. Wśród nieustannej strzelaniny, zasypywane gradem kul nieprzyjacielskich pułki nasze ruszyły na bagnety. Atak powiódł się, lecz w chwili, gdy piechota Wittgensteina zaczęła ustępować i rozpraszać się, wszystko wydało się stracone: dragoni rosyjscy — zdaniem jednych, według drugich — kawalergardzi runęli cwałem na jedną z baterii Saint-Cyra. Zapasowa brygada francuska, która w razie potrzeby osłaniać miała baterię, wysunęła się naprzód, po czym nagle zawróciła i jęła uciekać w popłochu wprost na działa, które z konieczności musiały umilknąć. Rosjanie nadbiegli jak burza, roznieśli na szablach naszych kanonierów i poprzewracali działa; zderzenie tak nagłe było, tak gwałtowne, że jeźdźcy nasi, coraz bardziej wystraszeni, wpadli na głównodowodzącego i jego sztab, wszystko po drodze roztrącając i tratując. Generał SaintCyr uciekać musiał pieszo. Schronił się przed tą nawałnicą w głębi mrocznego jaru. Dragoni rosyjscy dosięgali już przedmieść Połocka, gdy zręczny a podstępny manewr Berckheima oraz 4 pułku kirasjerów francuskich położył kres walce. Rosjanie znikli w gąszczu pobliskich lasów. Nazajutrz Saint-Cyr zorganizował pościg, głównie w celach wywiadowczych, po części zaś dlatego, ażeby za-
znaczyć odniesione zwycięstwo i pomnożyć zebrane plony. W ciągu następnych dwóch miesięcy, aż do 18 października, Wittgenstein trzymał się na uboczu, a SaintCyr, pilnie obserwując wszelkie poruszenia nieprzyjaciela, zajął się gorliwie utrzymaniem łączności z Macdonaldem, Witebskiem, Smoleńskiem, wzmocnieniem zajmowanych w Połocku pozycji, przede wszystkim jednak gromadzeniem jak największych zapasów żywności. Podczas pamiętnej owej bitwy czterech generałów, czterech pułkowników i wielu młodszych oficerów odniosło mniej lub więcej ciężkie rany. Odznaczyli się zwłaszcza dwaj generałowie bawarscy: Deroy i Liben. Zmarli oni cztery dni później, 22 sierpnia. Obaj w jednym byli wieku, w jednym służyli niegdyś pułku, te same odbyli kampanie, jednakowo, mniej więcej, awansowali i w jednym dniu jednakową śmiercią chlubnego dokonali żywota. Jedna też mogiła przygarnęła litośnie na wieczny sen tych nieustraszonych żołnierzy i wiernych przyjaciół, których śmierć nawet nie zdołała rozłączyć. Na wieść o tym zwycięstwie cesarz przysłał generałowi Saint-Cyr laskę marszałkowską, żołnierzy nagrodził znaczną liczbą krzyżów, zatwierdził wreszcie większość proponowanych awansów. Jednakowoż — mimo tych zwycięstw — projekt dalszego posuwania się w głąb kraju, poza Smoleńsk, zbyt był ryzykowny, ażeby Napoleon sam odważył się rozpocząć akcję. Chciał on być do tego zmuszony. Po bitwie pod Walutyną miejsce osłabłych i znużonych pułków Neya zajął korpus Davouta. Murat — jako król i szwagier cesarza — uprzednio jeszcze objął był z jego rozkazu naczelne dowództwo przednich straży. Ney poddał się zwierzchnictwu Murata nie tyle przez uległość, ile na skutek zgodności usposobień. Łączyło ich wspólne umiłowanie tej samej sprawy. Lecz Davout — chłodny i systematyczny, przeciwieństwo Murata, pyszniący się nadto wspomnieniem dwóch wielkich zwycięstw, którym zawdzięczał otrzymane godności i tytuły — nie mógł znieść takiej zależności. Dwaj ci wodzowie, którzy w różnym będąc wieku, równocześnie dobijali się zaszczytów i awansów, nawykli słuchać genialnych jeno zarządzeń i rozkazów samego Napole-
ona, żadną miarą nie mogli wzajemnie sobie przewodzić — Murat zwłaszcza, którego zapalny temperament zbyt często unosił na bezdroża. Davout słuchał wprawdzie rozkazów, lecz niechętnie i niezupełnie, tak jak słuchać zwykła obrażona duma. Zaprzestał natychmiast wszelkiej bezpośredniej korespondencji z cesarzem. Cesarz, zdziwiony, kazał nawiązać ją ponownie, motywując swój rozkaz brakiem ścisłości w raportach Murata. Davout skorzystał z tego wyznania, aby odzyskać utraconą niezależność. Od tej chwili przednie straże miały aż dwóch wodzów. Cesarz zmęczony, chory, obciążony nadmiarem pracy i trosk wszelkiego rodzaju, wobec intryg i współzawodnictwa pomiędzy generałami, zmuszony liczyć się z nimi, wbrew zasadom swoim i tradycji lat ubiegłych — dzielił władzę i rozdrabniał poszczególne części armii. Warunki i okoliczności, którym tylekroć własną narzucał wolę, z kolei silniejszymi stały się od niego i jemu przewodziły. Tymczasem Barclay cofnął się bez oporu aż do Drohobuża i Murat nie potrzebował już pomocy Davouta; brakło przeto powodów do zatargu. Kilka wiorst od tego miasteczka, 23 sierpnia około godziny jedenastej przed południem, w cieniu niewielkiego lasku zawrzała uporczywa walka. Dwukrotnie odpierali Rosjanie atak, dwukrotnie Murat zdobywać musiał zajmowane przez nich pozycje. Zdumiony niespodziewanym oporem o tak wczesnej godzinie, Murat zawziął się, a gdy zajął wreszcie lasek, ujrzał poza nim całą armię rosyjską pod bronią. Środkiem płynęła wąskim jarem rzeczka Łuża. Dochodziło południe. Rozciągłość linii rosyjskiej, osobliwie w kierunku naszego prawego skrzydła, poczynione przygotowania, godzina, miejsce — w tym punkcie zeszły się ponownie armie Barclaya i Bagrationa — oraz odpowiedni teren, wszystko zdawało się przemawiać za walną rozprawą. Murat zawiadomił o tym cesarza. Równocześnie zaś wysłał na przeciwległy brzeg rzeki generała Montbruna i jego jazdę w celu rozpoznania i obejścia lewego skrzydła nieprzyjacielskiego. Montbruna osłaniała piechota marszałka Davout: pięć dywizji wyćwiczonego żołnierza. Pragnąc — jak wieść niesie — podtrzymać w ten sposób flankowy manewr Montbruna, Murat kazał im cofnąć się na trakt i atakować czoło kolumny rosyjskiej.
Lecz Davout odpowiedział, że „byłoby to zaprzepaszczeniem naszego prawego skrzydła, wskroś które nieprzyjaciel dotarłby do traktu i zagrodził nam jedyną drogę do odwrotu. Tym sposobem zmusiłby nas do decydującej bitwy, której on — Davout — ma uniknąć w myśl otrzymanych z góry rozkazów i której uniknie, nie mając po temu dostatecznych sił ani też dość obronnej pozycji, pozostając nadto pod komendą wodza, do którego mało czuje zaufania". Napisał również niezwłocznie do Napoleona list z prośbą o jak najrychlejsze przybycie, o ile cesarz życzyłby sobie wziąć udział w bitwie projektowanej przez Murata. Szczerą radością przejęła Napoleona powyższa wiadomość, odebrana w nocy z 24 na 25 sierpnia. Niepewność była męką dla przedsiębiorczego i stanowczego umysłu cesarza. Przybiegł więc co rychlej na czele gwardii swojej, uszedłszy bez wytchnienia dwadzieścia mil. Lecz poprzedniego jeszcze dnia, wieczorem, armia nieprzyjacielska znikła bez śladu. Francuzi przypisywali odwrót ten poczynaniom Montbruna; Rosjanie — Barclayowi i błędnej pozycji zajętej przez jego szefa sztabu, który zamiast wykorzystać właściwości terenu, zwrócił je przeciwko sobie. Bagration spostrzegł to pierwszy i w uniesieniu napomknął nawet o zdradzie. Zarówno wśród naszych przednich straży, jak i w obozie rosyjskim szerzyły się niesnaski. Dotkliwie dawał się we znaki brak zaufania do głównodowodzącego, zaufania, które jest siłą i spójnią wszelkiej armii: każdy krok był tedy fałszywym, każda decyzja najgorszą. Utrata Smoleńska zaostrzyła sytuację, a połączenie się obu korpusów pogłębiło jeszcze wzajemną niechęć i rozgoryczenie. Im silniejszą była liczebnie armia rosyjska, tym słabszym i uleglejszym był wobec niej naczelny wódz. Niebawem pomruk niezadowolenia w głośne przeszedł okrzyki: domagano się jednomyślnie innego wodza. Dzięki jednak interwencji kilku rozważniejszych jednostek zapowiedziano przyjazd Kutuzowa i upokorzeni w swej dumie Rosjanie oczekiwali go w nadziei walki. Skądinąd cesarz, który dotarł już do Drohobuża, nie waha się dłużej. Świadom tego, iż wszędzie pójdą za nim sprawy całej Europy, że miejsce pobytu jego będzie zawsze punktem, w którym ważyć się będą i roz-
strzygać losy narodów, że może posuwać się w głąb kraju bez lęku o groźne skutki odstępstwa Szwecji i Turcji — lekceważy sobie armię nieprzyjaciela: korpus Essena w Rydze, Wittgensteina pod murami Połocka, Hoertla koło Bobrujska, Czyczagowa — na Wołyniu, a więc armię liczącą ogółem sto dwadzieścia tysięcy ludzi, której liczba mogła jeno wzrastać. Wyprzedziwszy ją, patrzy obojętnie na osaczające nas poszczególne oddziały, przekonany najmocniej, że łoskot pioruna, który dzierży w dłoni, wstrząśnie ziemią całą, że runą wówczas wszelkie przeszkody: militarne i polityczne. A jednak bojowa kolumna cesarza, licząca jeszcze przy jego wyjeździe z Witebska sto osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi, liczy już tylko sto pięćdziesiąt tysięcy. Osłabiona jest o dwadzieścia osiem tysięcy, z których połowa zajmuje Witebsk, Orszę, Mohylów i Smoleńsk, reszta zaś bądź to padła na pobojowiskach, bądź też — zdezorganizowana, z wszelkiej wyzuta karności — wlokąc się śladem armii, rabuje wszystkich bez wyjątku, zarówno sprzymierzeńców, jak i rodaków. Ale nawet zredukowana armia ta dostateczną była, aby rozbić całkowicie wojska rosyjskie i zająć Moskwę, zwłaszcza że mimo groźby owych stu dwudziestu tysięcy Rosjan nasza linia operacyjna zdawała się być najzupełniej osłonięta. Macdonald na czele trzydziestu dwóch tysięcy ludzi strzegł lub też miał strzec w pobliżu Rygi i Dynaburga — Litwy, Dźwiny, Dniepru i Smoleńska; Saint-Cyr z trzydziestu tysiącami żołnierzy bronił Połocka; Victor i czterdzieści tysięcy ludzi — Witebska, Smoleńska i Mohylowa; generał Dąbrowski z dwunastotysięczną legią — Bobrujska; Schwarzenberg i Régnier — czyli czterdzieści pięć tysięcy ludzi — linii Bugu. Napoleon liczył nadto na dywizje Loisona i Durutte'a, razem dwadzieścia dwa tysiące ludzi — zbliżające się już do Królewca i Warszawy, oraz na osiemdziesięciotysięczne korpusy zapasowe, które wkroczyć miały na terytorium rosyjskie w pierwszej połowie listopada. Wraz z nowozaciężnymi pułkami polskimi i litewskimi rezerwa stanowiła dwieście osiemdziesiąt tysięcy ludzi, do czego dodać trzeba jeszcze sto pięćdziesiąt tysięcy. Ażeby więc dokonać inwazji na przestrzeni dziewięćdziesięciu trzech mil, gdyż taką jest odległość od
Smoleńska do Moskwy, cesarz rozporządzał kolosalną liczbą przeszło czterystu tysięcy żołnierzy. Lecz rezerwa ta, na poszczególne podzielona korpusy, podlegała komendzie sześciu dowódców wzajemnie od siebie niezależnych, z których najstarszy, zajmujący centrum, obowiązany był ujednolicać działalność pięciu pozostałych. Niestety, był on raczej rzecznikiem pokoju aniżeli żołnierzem. Te same zresztą przyczyny, jakie już o jedną trzecią uszczupliły tę część armii francuskiej, która pierwsza wkroczyła do Rosji, wytępić miały lub też rozproszyć — znacznie prędzej i doszczętnie — wszystkie pułki zapasowe. Podzielone na prowizoryczne bataliony, pod wodzą obcych oficerów, którzy lada dzień mogli być odwołani, apatyczne, niekarne — pułki te przebywały bezmierne, ogniem i mieczem spustoszone przestrzenie, pod szarym niebem zbliżającej się z dniem każdym jesieni. Tymczasem Napoleon oglądał po raz wtóry pożar całego miasta. Na wzór Smoleńska spłonął Drohobuż, w pierwszym zaś rzędzie dzielnica kupiecka, zamieszkana przez ludzi bogatych, którzy z racji stanowiska zajmowanego w społeczeństwie, jako klasa pośrednia, zaczątek stanu trzeciego, bardziej byli wrażliwi na urok swobód i wolności i łatwiej może niż inne warstwy daliby się zjednać i pozyskać. Cesarz zupełnie jasno zdaje sobie sprawę z tego, iż zajęcie Smoleńska było właśnie bezcelowe i żadnych nie dało wyników. Jakkolwiek decydująca bitwa jeszcze raz odłożona została wskutek wahania się generałów rosyjskich i niesnasek panujących w obozie nieprzyjacielskim, powzięta przez cesarza decyzja niezłomna jest i niewzruszona. Uporczywie ściga nieprzyjaciela, coraz śmielej posuwając się w głąb kraju; ostrożność ich zowie tchórzostwem; odwrót — ucieczką; lekceważy ich — aby nie utracić nadziei i wiary we własne siły! Tak szybko przybył cesarz do Drohobuża, że zmuszony był czekać na resztę armii, gdy tymczasem Murat ścigał nieprzyjaciela. Opuścił Drohobuż 24 sierpnia. Armia posuwała się równomiernie trzema wielkimi kolumnami: cesarz, Murat, Davout i Ney pośrodku traktem moskiewskim; Poniatowski z prawej strony; armia włoska — z lewej. Dążąc śladem swoich przednich straży, które zaledwie
zdołały wyżywić się ze skąpych resztek pozostawionych przez Rosjan, środkowa kolumna — najliczniejsza — szła pośpiesznie drogą zupełnie pustą, z której zboczyć nie mogła dla braku czasu. Zresztą, tak pułki z prawej strony, jak i oddziały z lewej strony pustoszyły doszczętnie całą okolicę. Dalsze zaś nocne wycieczki po prowiant i furaż, opóźniające z konieczności codzienny wymarsz, były wykluczone, zarówno ze względu na bliskie sąsiedztwo z wojskiem nieprzyjacielskim, jak na znaczną a nieuniknioną zwłokę. Trzy dni później — 27 sierpnia — z kwatery cesarskiej w Sławkowie, kilka mil poza Drohobużem, wyszedł rozkaz, powołujący marszałka Victora znad brzegów Niemna pod Smoleńsk. Lewe skrzydło marszałka zająć miało Witebsk, prawe — Mohylów, centrum — Smoleńsk. Victor podtrzymać miał w razie potrzeby SainCyra, osłaniając tyły armii dążącej ku Moskwie, oraz utrzymać łączność z Litwą. W ciągu pochodu tego z wiosek i miasteczek głębokiej Rosji wysyłał Napoleon rozliczne zarządzenia i dekrety, które docierały do najbardziej zapadłych zakątków Francji; wszędzie bowiem pragnął być obecnym, wszystkim rządzić, we wszystko wglądać. Niesyty sławy i potęgi, coraz śmielsze, coraz zuchwalsze i bardziej niedościgłe snuł marzenia: imieniem swoim wypełnić chciał ziemię całą. Murat podążył śladem armii rosyjskiej aż poza Osmę, rzekę wąską, lecz głęboką i głębokim płynącą korytem. jak większość rzek tamtejszych, dzięki czemu w okresie dorocznego topnienia śniegów nadbrzeżne okolice mniej narażone są na zalewy i powodzie. Tylne straże rosyjskie, rzeką odgrodzone, rozłożyły się obozem na wzgórzach przeciwległego brzegu. Murat niezwłocznie szukać kazał brodu, a gdy bród znaleziono — ze zwykłą sobie, szaloną a nieopatrzną odwagą, ruszył wąskim jarem ku pozycjom nieprzyjacielskim, odcinając sobie odwrót i czyniąc ze zwykłej utarczki rozpaczliwą walkę. W rzeczy samej pułki rosyjskie, wpadłszy na nas z góry z impetem, starały się zepchnąć naszą jazdę w nurty rzeki. Lecz Murat bronił się tak walecznie, z takim uporem ponawiał ataki, że w końcu zwyciężył; 4 pułk ułanów zdobył upragnioną pozycję, Rosjanie zaś cofnęli się opodal, uszczęśliwieni, iż tak drogo okupić nam kazali ćwierćmilowy zaledwie kęs ziemi, który i tak —
bez krwi rozlewu — byliby opuścili w ciągu nocy. W chwili największego niebezpieczeństwa jedna z baterii księcia Eckmühl dwukrotnie odmówiła posłuszeństwa. Dowódca baterii zasłaniał się otrzymaną instrukcją, która groziła mu degradacją, w razie gdyby ośmielił się strzelać bez wyraźnego rozkazu Davouta. Rozkaz ten nadszedł — zdaniem jednych — w porę, według drugich zaś — poniewczasie. Przytaczam zajście to dlatego, iż nazajutrz — w Semlewie — było ono powodem gwałtownej sprzeczki między Muratem a Davoutem, sprzeczki, której nawet obecność cesarza nie zdołała zażegnać. Król wypominał księciu nadmierną ostrożność, a szczególniej dawną niechęć sięgającą jeszcze kampanii egipskiej. W uniesieniu nie wahał się napomknąć o prywatnym załatwianiu uraz osobistych, z powodu których ani tocząca się kampania, ani też armia nie powinny ucierpieć. Davout, zirytowany, oskarżać jął króla o zuchwałą, szaloną odwagę, która — według niego — „narażała ustawicznie armię, przyprawiając ją wciąż o znaczne a bezcelowe straty w ludziach, koniach i amunicji". Wreszcie zauważył: „że w ten sposób wyginie cała kawaleria; że o ile Murat rozporządzać może dowolnie swoimi pułkami, to nie ma prawa szafować bez potrzeby piechotą pierwszego korpusu, której on — Davout — obowiązany jest strzec i chronić". Przemowy tej Murat nie pozostawił oczywiście bez odpowiedzi. Cesarz słuchał spokojnie sprzeczki, potrącając nogą na wpół przysypany piaskiem granat rosyjski. Zdawało się nawet, iż gwałtowny spór obu zacietrzewionych współzawodników sprawia mu pewną przyjemność. Wzajemną tę niechęć przypisywał jedynie ich zapałowi wojennemu, wiedząc z doświadczenia, jak bardzo wszechwładną i zazdrosną jest żądza sławy. Podobał mu się burzliwy zapał króla Neapolu. Brak paszy i żywności naglił do jak najrychlejszego zwycięstwa, po którym — nie zwlekając — należało w dalszą ruszyć drogę. Kryzys ogólnoeuropejski był zresztą zbyt silny, sytuacja zbyt krytyczna, a cesarz zanadto niecierpliwy, żeby wyczekiwać i na jakąkolwiek dłuższą godzić się zwłokę. Krewkość Murata zrozumialszą dlań była od systematycznej i spokojnej rozwagi księcia Eckmühl, zwrócił się też w końcu do Davouta z tymi słowy: „Nikt nie
może być doskonałością; ty jednak lepiej umiesz stoczyć walną bitwę, aniżeli poprowadzić przednie straże". Po czym odprawił obydwóch, radząc im zaniechać na przyszłość podobnych niesnasek. Z niewygasłą w sercach nienawiścią powrócili obaj wodzowie do swoich korpusów, a ponieważ walka toczyła się li tylko na forpocztach, nadal więc wydzierali sobie wzajemnie każdą sposobność do wyróżnienia się. 28 sierpnia armia nasza przekroczyła granice wiaziemskiej guberni. Uszykowana w krótką a szeroką i zwartą kolumnę, szła pośpiesznie na przełaj polami, wśród rozległej równiny. Traktem posuwała się artyleria, furgony i ambulanse. Cesarz, konno, osobiście wszystkiego doglądał. Raporty Murata i bliskość Wiaźmy łudziły go raz jeszcze nadzieją decydującej rozprawy; jadąc obliczał tedy, ilu tysiącami strzałów armatnich będzie mógł zasypać i zdruzgotać wojska nieprzyjacielskie. Lecz Barclay ograniczał się jedynie do utarczek z naszymi forpocztami, i to o tyle tylko, ażeby opóźnić inwazję, nie zniechęcając nas całkowicie. Znamienna ta decyzja Barclaya, znużenie i osłabienie armii, intrygi i współzawodnictwo dowódców, wreszcie zbliżanie się rozstrzygającego momentu — wszystko to niepokoiło i trapiło Napoleona. W Dreźnie, w Witebsku, nawet w Smoleńsku oczekiwał na próżno listu od Aleksandra. Podczas postoju w Rybkach około 28 sierpnia pośrednio dał do zrozumienia, iż pismo takie byłoby pożądane; nieciekawy poza tym list Berthiera do Barclaya kończył się następującym zdaniem: „Za moim pośrednictwem Cesarz prosi Pana o przesłanie w jego imieniu Cesarzowi Aleksandrowi wyrazów szczerej życzliwości, gdyż ani zmienne koleje toczącej się wojny, ani też jakiekolwiek bądź zewnętrzne warunki i okoliczności nie umniejszają w niczym serdecznej jego przyjaźni". Tegoż 28 sierpnia forpoczty nasze dotarły śladem Rosjan aż do bram Wiążmy. Spocone i zakurzone szeregi nie miały nawet czym ugasić pragnienia. Pięściami torowano sobie drogę do kilku większych kałuż; zmętniała niebawem wodę z nielicznych strumyków wyczerpano wnet do dna. Sam cesarz zadowolić się musiał kubkiem płynnego błota. W ciągu nocy nieprzyjaciel zniszczył mosty na Wia-
źmie, miasto zaś splądrował i podpalił. Murat i Davout rzucili się niezwłocznie w kierunku ognia i mimo oporu Rosjan, dzięki temu, że w pobliżu zniszczonych mostów można było wygodnie przeprawić się wpław przez rzekę, jedna część awangardy zdołała odeprzeć podpalaczy, a druga ugasić pożar. Uprzednio odkomenderowano do forpocztów doborowego żołnierza z rozkazem nacierania z bliska na nieprzyjaciela i wytropienia istotnych sprawców pożaru. Wobec złożonego nazajutrz raportu rozwiały się ostatnie złudzenia cesarza co do Rosjan i powziętej przez nich rozpaczliwej decyzji. W magazynach Wiążmy znaleziono nieco zapasów, niebawem wszakże rabunek wszystko roztrwonił i zaprzepaścił. W przejeździe przez miasto Napoleon dostrzegł nieład i ślady nadużyć; zirytowany wparł konia w zwarte szeregi żołnierzy, bijąc i tratując, a przyłapanego na kradzieży wiwandiera kazał natychmiast stawić przed sąd i rozstrzelać. Wiedziano jednak dobrze, jakie było właściwe znaczenie tego rodzaju pogróżek i rozkazów; wiedziano i to także, że im gwałtowniejszy był wybuch gniewu, tym większa później pobłażliwość i wyrozumiałość. Poprzestano więc na tym, iż nieco dalej skazany przed chwilą wiwandier oczekiwał na klęczkach przejazdu cesarza, a obok niego jakaś kobieta i kilkoro przygodnie zebranych dzieci. Cesarz — uspokojony już — zapytał obojętnie: „Czego chcecie?" — i kazał uwolnić skazańca. Nie zdążył jeszcze zsiąść z konia, gdy ujrzał nadjeżdżającego co koń wyskoczy Belliarda, od lat piętnastu towarzysza broni Murata, a w owym czasie szefa jego sztabu. Zdumiony sądził, iż stało się coś złego. Lecz Belliard uspokoił go, po czym dodał: „że w pobliżu Wiaźmy poza głębokim jarem, w nader obronnej pozycji, ukazały się liczne gotowe do walki pułki nieprzyjacielskie; że również ruszyła z obu stron jazda; że potrzebując nieodzownie wsparcia piechoty, król osobiście stanął na czele jednej z dywizji Davouta i poprowadził ją w ogień, gdy wtem nadbiegł marszałek i kazał zatrzymać się swoim szeregom, ganiać głośno taktykę króla i niesubordynację swoich generałów; że wówczas Murat na próżno powoływał się na piastowaną przez siebie godność i na ważny, nie cierpiący żadnej zwłoki moment walki; że wobec tego oświadcza cesarzowi, iż
zniechęcony już jest okazywaną mu ustawicznie nienawiścią i lekceważeniem i że cesarz wybierać musi pomiędzy nim a Davoutem." Wysłuchawszy raportu Napoleon zawrzał gniewem i wołając: „że Davout zapomina o wszelkiej subordynacji i lekceważy w osobie Murata cesarskiego szwagra i zastępcę!" wysłał Berthiera z rozkazem natychmiastowego oddania dywizji Compansa — tej właśnie, która zatarg spowodowała — pod bezpośrednią komendę króla. Davout przyjął w milczeniu uwagi, dotyczące użytych przez się zewnętrznych form i wyrażeń, lecz bronił uporczywie treści całego zajścia, bądź to dlatego, iż odnosił się do króla z nie tajoną niechęcią i uprzedzeniem, bądź też, że istotnie lepiej ocenił właściwości terenu i odpowiednią do nich taktykę. Tymczasem walka ucichła i Murat rozpamiętywać mógł bez przeszkód wszystkie szczegóły sprzeczki z Da voutem. Zamknięty w namiocie, sam na sam z nieodstępnym Belliardem, w miarę jak odtwarzał w pamięci całe zachowanie się marszałka, rumieniec gniewu i wstydu oblewał mu czoło, a krew burzyła się w żyłach. „Został zignorowany, zelżony publicznie, a Davout żył jeszcze i żadnej nie poniósł kary! Obojętny mu jest gniew cesarza i powzięta przezeń decyzja, gdyż krwią tylko zmazać można podobną zniewagę! Szpadzie swojej wszystko zawdzięcza i ze szpadą w dłoni szukać będzie zadośćuczynienia za krzywdę i obelgi!" I chwytał już za oręż, by szukać marszałka, gdy Belliard jął po wstrzymywać go i uspokajać, powołując się na wyjątkowe okoliczności, na armię, której należało świecić przykładem, na uchodzącego coraz dalej nieprzyjaciela, którego mogły jeno cieszyć i radować tego rodzaju niesnaski i kłótnie. Król — jak mówił generał — przeklinał swoją koronę i starał się przełknąć obrazę, ale łzy bólu i gniewu spłynęły mu po licach na galony i hafty munduru. Podczas kiedy Murat tak ciężko przeżywał te chwile, Davout najspokojniej siedział w swojej kwaterze i w dalszym ciągu twierdził z uporem, iż cesarz oszukiwany był i rozmyślnie w błąd wprowadzany. Napoleon powrócił do Wiążmy, gdzie winien był ogarnąć całokształt tej nowej zdobyczy oraz związane z nią korzyści. Wiadomości otrzymane z głębi Rosji świadczyły o tym, iż rząd rosyjski sobie przypisuje nasze
sukcesy i stara się przekonać naród, że utrata tylu prowincji była wynikiem powziętego z góry planu cofania się na całej linii. Przejęte w Wiaźmie papiery stwierdzały nadto, że w Petersburgu, z racji rzekomych zwycięstw pod Witebskiem i Smoleńskiem, odśpiewano po cerkwiach uroczyste Te Deum. Zdziwiony i oburzony tym Napoleon zawołał: „Uroczyste Te Deum!... Okłamują tedy równie bezczelnie Boga, jak ludzi!". l września około południa Murat stanął tuż w pobliżu Gżacka. Niewielki lasek sosnowy odgradzał jazdę naszą od miasta. Obecność kozaków zmusiła króla do natychmiastowego działania. Poszło w ogień kilka pułków. Niebawem jednak, zniecierpliwiony zbyt przewlekłą według niego walką, Murat skrzyknął kilkudziesięciu jeźdźców i wyparłszy Rosjan z lasku, znalazł się u bram Gżacka. Widząc to Francuzi natarli ze zdwojonym animuszem i zajęli wnet miasto aż po rzekę, która dzieliła je na dwie części. Lecz mosty na rzece stały już w płomieniach. W Gżacku, tak jak w Smoleńsku i w Wiaźmie, bądź to przypadkowo, bądź też na skutek dawnych obyczajów tatarskich, targ i bazary znajdowały się od strony wschodniej, na przeciwległym nam brzegu. Tylne straże rosyjskie osłonięte rzeką miały zatem dość czasu, aby spalić całą tę dzielnicę. Reszta miasta ocalała li tylko dzięki zwinności i odwadze Murata. Przepłynięto rzekę Gżack jak kto mógł: na tratwach, na belkach i wpław. Śladem uciekających Rosjan żołnierze nasi docierali do płonących domów, gdy wtem nagle wybiegł na ich spotkanie jakiś człowiek, wołając głośno, że jest Francuzem. Zarówno radość jego, jak i akcent zdradzały rodaka. Zaprowadzono go natychmiast do Davouta, który skorzystał ze sposobności, aby zasięgnąć języka. W łonie armii rosyjskiej zaszły, prawił ów człowiek, wielkie zmiany. Szemrano i powstawano przeciwko Barclayowi, zarówno w szeregach, jak i wśród szlachty i mieszczaństwa. Zgodnie potępiała go cała Moskwa. „Barclay zdrajcą jest i zaprzańcem! Przyczynił się do częściowego rozbicia wszystkich niemal dywizji! Hańbą i sromotą okrył armię, cofając się nieustannie, podczas gdy płonęły miasta, a nieprzyjaciel coraz bardziej posuwał się w głąb kraju! Jeśli konieczną była ofiara bogactw i mienia, naród uczynić ją chciał dobrowolnie,
aby tym sposobem ocalić przynajmniej honor i godność narodową; lecz ofiara taka — złożona rękami cudzoziemca — była zagładą wszystkiego, nie wyłączając honoru i godności". ,,I dlaczego cudzoziemiec zajmować miał równie ważne i odpowiedzialne stanowisko? Wszak żył jeszcze towarzysz broni i współzawodnik Suworowa! Tylko Rosjanin ocalić może Rosję". I wszyscy jednomyślnie domagali się nominacji Kutuzowa i walnej rozprawy. Francuz dodał, że Aleksander uległ życzeniu ogółu, że niesubordynacja Bagrationa i powszechny protest odniosłyby skutek, że wreszcie — wyciągnąwszy armię francuską tak daleko — cesarz rosyjski uznawał sam nieodzowną potrzebę gwałtownego starcia. Ziomek nasz upewniał nadto, że w dniu 29 sierpnia między Wiaźmą a Gżackiem, w miejscowości CarewoZajmiszcze, Kutuzow entuzjastycznie witany był przez wojsko rosyjskie, że nadzieja rychłej bitwy ożywiała wszystkie serca i że nie zwlekając armia ruszyła w stronę Borodina, tym razem nie aby się cofać, lecz stanąć murem na granicy guberni moskiewskiej, by ojczystej bronić ziemi i zwyciężyć lub zginąć. Pewien incydent, mało zresztą ważny, a mianowicie przyjazd parlamentarza rosyjskiego, zdawał się potwierdzać te nowiny. Parlamentarz niewiele miał do powiedzenia, jasne było, że zjawił się na przeszpiegi. Zachowanie jego nie spodobało się, zwłaszcza Davoutowi, który widział w tym coś więcej niż zwykłą pewność siebie. Gdy jeden z generałów francuskich niebacznie zapytał go, jaki jest najgłówniejszy etap między Wiaźmą a Moskwą: „Połtawa" — odparł wyniośle Rosjanin. Odpowiedź ta zwiastująca walną rozprawę podobała się Francuzom, którzy lubią takie słówka i chętnie potykają się z godnym ich przeciwnikiem. Odprowadzając parlamentarza, po raz wtóry żadnych nie zachowano ostrożności. Widział tedy, że bez przeszkód można było dotrzeć aż do głównej kwatery; że na forpocztach ani jeden żołnierz nie stał na warcie; że wszędzie i we wszystkim ujawniało się karygodne niedbalstwo oraz właściwa Francuzom i zwycięzcom zuchwała pewność siebie. Wszyscy spali: nigdzie ani haseł, ani patroli. Żołnierze nasi jak gdyby lekceważyli sobie zwykły obozowy ład i regulamin. Po co tyle
ostrożności? Wszak oni atakowali, oni odnosili zwycięstwa; nie oni więc, lecz Rosjanie obowiązani byli bronić się i rygoru wojskowego przestrzegać! Tenże sam oficer mawiał później, iż byłby wykorzystał niezwłocznie naszą nieoględność, lecz w pobliżu nie było ani jednego korpusu rosyjskiego. Przy spiesznym podpalaniu mostów na Gżacku nieprzyjaciel zostawił na przeciwległym brzegu zapóźnioną garstkę kozaków; wysłano ich do cesarza, który nadjechał konno. Napoleon postanowił sam ich wypytać; wezwał tłumacza i kazał przyprowadzić sobie dwóch owych Scytów, dziwiąc się ich osobliwemu odzieniu i dzikim twarzom. Wraz z nimi wkroczył do Gżacka i przejechał przez miasto. Odpowiedzi kozaków brzmiały zgodnie z informacjami owego Francuza, a raporty przysłane z forpocztów w nocy z l na 2 września potwierdziły niezbicie prawdomówność naszego rodaka. Barclay zatem wbrew wszystkim i wszystkiemu bronił uparcie do ostatniej chwili planu cofania się na całej linii, planu, który wysławiał przed jednym z naszych generałów w roku 1807 jako jedyną deskę ratunku, jedyny sposób ocalenia zagrożonej Rosji. Wśród nas chwalono go ogólnie za dotychczasowe utrzymanie rozważnej defensywy, mimo zaczepnego stanowiska armii naszej i protestu dotkniętego w swojej dumie narodu. Zbłądził niewątpliwie dając się zaskoczyć w Wilnie i nie oceniwszy błotnistej Berezyny jako nader korzystnej granicy naturalnej; następnie jednak pod Witebskiem i Smoleńskiem ubiegł Napoleona, a zarówno nad Łuczesą, nad brzegami Dniepru i pod Walutyną opór jego najzupełniej odpowiadał warunkom i okolicznościom. O ile zaś podjazdowa ta walka odbiła się najfatalniej na armii francuskiej, o tyle korzystna była dla Rosjan; w miarę jak Napoleon oddalał się od rezerwowych naszych korpusów, Barclay zbliżał się coraz bardziej do swoich rezerw i magazynów. Zawsze więc i wszędzie odpowiednią zachowywał taktykę, bez względu na to, czy atakował, czy też bronił się lub cofał. Mimo tych zalet ściągnął na siebie tylko ogólną niechęć, która jednak w naszych oczach była najwyższą dla niego pochwałą. Lekceważąc sobie opinię publiczną z chwilą, gdy jęła zbaczać na manowce, poprzestał na bacznym śledzeniu najdrobniejszych ruchów armii nie-
przyjacielskiej, aby wykorzystać je i, jak to bywa najczęściej, ocalić naród wbrew jego woli. Później zaś, gdy odjęte mu zostało naczelne dowództwo, generał ten i minister okazał jeszcze większego ducha: przeszedł dobrowolnie pod komendę Kutuzowa i świecił aż do końca przykładem wzorowej subordynacji i karności.
III BITWA POD MOSKWĄ areszcie więc armia rosyjska zatrzymała się! Miłoradowicz, szesnastotysięczny korpus rekrutów i tłumy chłopów z krzyżem w dłoni i okrzykiem na ustach: „Bóg tak chce!" nadbiegały połączyć się z wojskiem. Wieść niosła, że nieprzyjaciel okopywał się na równinie okalającej Borodino, jakby chciał zapuścić tu korzenie i nie ustąpić już ani kroku. Napoleon walną zapowiedział rozprawę. Udzielono armii dwudniowego wypoczynku dla nabrania tchu, oczyszczenia broni, przygotowania zapasów furażu i żywności. Oddziały wysłane nieco dalej za furażem i trawą uprzedzono, „aby powróciły nazajutrz, w przeciwnym bowiem razie pozbawią się zaszczytnego współudziału w walce". Cesarz zapragnął wówczas poznać swego nowego przeciwnika. Odmalowano mu Kutuzowa jako starca, który przed laty wypłynął na widownię dzięki osobliwej ranie. Później umiejętnie korzystał z warunków i okoliczności. Porażka pod Austerlitz, którą przewidział i przepowiedział, zwiększyła jeszcze sławę jego, zarówno jak ostatnie kampanie przeciw Turcji. Męstwo Kutuzowa bezsprzeczne było i niewątpliwe, wymawiano mu jednak zbytnią interesowność i wyrachowanie. Geniusz jego powolny, mściwy i zwłaszcza podstępny — z iście tatarską chytrością, drogą układnej i cierpliwej dyplomacji, przygotowywać umiał bezlitosną, nieubłaganą walkę. Poza tym wytrawniejszy jeszcze jako dworak aniżeli generał, groźny był dzięki swej sławie, dzięki zręczności, z jaką ją pomnażał, i dzięki umiejętności, z jaką używał
do tego innych. Pochlebstwem pozyskał sobie sympatię całego narodu i każdej jednostki, od generała do prostego szeregowca. Mówiono też, że w zewnętrznym jego wyglądzie, w mowie, w odzieniu, nawet w podeszłym wieku oraz w przesądnych praktykach i wierzeniach było coś z Suworowa, że wcielał charakterystyczne narodowe cechy Rosjanina starej daty, które czyniły go drogim sercu rodaków. Toteż w dniu nominacji Kutuzowa Moskwa cała szalała z radości: ściskano się i całowano po ulicach, najpomyślniejszą wróżąc sobie przyszłość. Po wysłuchaniu powyższych informacji, gdy wydane już zostały wszelkie rozkazy i zlecenia, Napoleon oczekiwać jął bitwy ze spokojem hartownych i niepospolitych jednostek. Objechał jak zwykle posterunki i pobliskie miejscowości. Murat wyprzedził go o kilka mil. Od chwili przybycia Kutuzowa czoła kolumn naszych musiały opędzać się nieustannie od luźnych oddziałów kozackich. Murat zirytowany był ciągłym opędzaniem się od tak słabego przeciwnika. Podobno dnia tego, w porywie godnym średniowiecznego rycerza, zdarł konia i pognał przeciwko całemu oddziałowi, tak groźnie potrząsając obnażoną szpadą, że zdumieni przeciwnicy cofnęli się posłusznie. Zdarzenie to opowiedziane nam na gorąco nie spotkało się z niedowierzaniem. Rycerska postać króla, sława jego, świetność kapiącego od złota i haftów munduru, wreszcie zuchwałość podobnego czynu tłumaczą nam ową chwilową przewagę, prawdziwą, choć nieprawdopodobną. Takim był bowiem Murat: król teatralny, jeśli sądzić go zechcemy po dziwacznym i jaskrawym stroju — i prawdziwy monarcha, jeśli weźmiemy pod uwagę istotną wartość jego i niezmordowaną energię; śmiały do szaleństwa, zawsze dumny, zawsze pełen zaczepnej odwagi, która stanowiła jego najniebezpieczniejszą broń. Pułki nasze zajęły niezwłocznie okoliczne wsie i lasy. Na lewym skrzydle i w centrum — armia włoska, dywizja Compansa i Murat; na prawym skrzydle — Poniatowski. Atak był ogólny, gdyż zarówno armia włoska, jak korpus Poniatowskiego ukazały się jednocześnie po obu stronach wielkiej kolumny cesarskiej, spychając w kierunku Borodina tylne straże rosyjskie. Walka koncetrowała się zatem w jednym punkcie. Odsłonięto tym sposobem pierwszą redutę nieprzyja-
cielska. Zbyt wysunięta ku przodowi — na skutek falistości terenu — reduta broniła lewego skrzydła rosyjskiego, nie będąc w zamian przez nie bronioną. Compans wykorzystał umiejętnie warunki terenu: z niewielkich pagórków zagrały wnet działa, ostrzeliwując redutę, a pod ich osłoną formowała się do ataku piechota. Pierwszy ruszył na bagnety 61 pułk: reduta zdobyta została od razu, lecz nadesłane przez Bagrationa posiłki odebrały ją niebawem. Trzykrotnie szedł 61 pułk do ataku i trzykrotnie musiał cofać się, wreszcie wdarł się na szańce — zdziesiątkowany i krwią zbroczony. Gdy nazajutrz cesarz odbywał rewią pułku tego, na zapytanie: „Gdzie podział się trzeci batalion?" — „Jest tam, w reducie" — odparł pułkownik. Lecz nie dość tego. Pobliski las roił się od jegrów rosyjskich, którzy co chwila wynurzali się spośród drzew, aby ponawiać atak, podtrzymywany przez trzy dywizje. W końcu jednak natarcie Moranda na Szewardino, a Poniatowskiego na lasy Jelni zniechęciło do reszty armię Bagrationa; jazda Murata dokonała dzieła. Męstwem i zawziętością odznaczył się zwłaszcza pułk Hiszpanów. Zewsząd party, nieprzyjaciel ustąpił ostatecznie z reduty. Równocześnie cesarz wyznaczył pozycję każdemu z tych trzech korpusów, reszta zaś armii posuwała się naprzód i ogólna strzelanina, przerywana od czasu do czasu salwami armatnimi, trwała do późna, tak długo, póki wszystkie oddziały nie zajęły oznaczonego stanowiska. Jeden z pułków Davouta, zbłądziwszy po nocy, minął naszą pierwszą linię bojową i znalazł się nagle wśród kirasjerów. Zawrzała walka. Rosjanie zabrali nam trzy działa i zabili lub wzięli do niewoli trzystu ludzi. Wkrótce jednak pułk uformował się, tworząc czworobok, niekształtny wprawdzie, lecz bagnetami najeżony i ogniem ziejący. Próżne były dalsze zakusy nieprzyjaciela. Pułk — choć mocno przetrzebiony — zdołał cofnąć się na właściwą pozycję. Cesarz rozłożył się obozem na tyłach armii włoskiej, po lewej stronie traktu. Stara gwardia zwartym otoczyła go pierścieniem. Gdy tylko ucichły strzały, zapłonęły wnet ogniska. Po stronie rosyjskiej paliły się jasno, szerokim półkolem, po naszej stronie — nikłym migotały płomieniem, mniej liczne, nierówno rozrzucone, bo-
wiem znużone i senne pułki nadciągały późno, okolica była nieznana, a paliwo w niedostatecznej ilości, gdyż brakło tam lasów, zwłaszcza na lewym skrzydle i w centrum. Cesarz spał źle i krótko. Zbudziło go przybycie generała Caulaincourta, który przywiózł wieści ze zdobytej reduty. Ani jeden jeniec nie dostał się w nasze ręce. Napoleon zdumiony wypytywał się o szczegóły. „Czy szarża kawalerii spóźnioną była? Czy istotnie Rosjanie postanowili zwyciężyć albo zginąć?" — Odpowiedziano mu, że wojska nieprzyjacielskie „sfanatyzowane przez swoich dowódców, nawykłe do walk z Turkami, którzy dobijają zazwyczaj rannych i mordują jeńców, wolały raczej ginąć, aniżeli poddać się." Cesarz wpadł wówczas w głęboką zadumę. Następnie zaś, sądząc, iż najpewniejszą będzie akcja oparta na artylerii, kazał przybywać co rychlej tym parkom artyleryjskim, które nie zdołały jeszcze nadciągnąć. Tejże nocy przy wtórze gwałtownej wichury jął padać drobny i zimny deszcz. Zbliżała się jesień, nowy i groźny wróg, tym groźniejszy, że dostosowany do wieku, w jaki wkraczał Napoleon; wiadomo zaś, jaki potężny wpływ wywierają pory roku na odnośne fazy ludzkich istnień! Ileż różnorodnych trosk i niepokojów kryło się w mrocznym łonie tej dżdżystej, posępnej nocy! Krzątali się oficerowie i żołnierze, czyszcząc broń, naprawiając mocno już wyszarzałe i podniszczone mundury, walcząc z chłodem i głodem. Życie ich bowiem było ciągłą walką; generałowie — a nawet i cesarz — pod wpływem złowróżbnych przepowiedni Murata z lękiem wyglądali świtu, obawiając się, że Rosjanie — zniechęceni porażka poprzedniego dnia — umkną znów pod osłoną nocy. Kilkakrotnie zdawało im się, iż bledną i maleją ogniska nieprzyjacielskie, że słychać gwar wyruszającego wojska. Lecz dopiero o dziennym brzasku przygasać zaczęły blaski biwaków nieprzyjacielskich. Tym razem nieprzyjaciel znajdował się w pobliżu. Dnia 6 września blade promienie słońca padły z ukosa na obie armie, które na tych samych co wczoraj stały pozycjach, pełne zapału, radosne. Dobiegała nareszcie kresu ta dziwaczna wojna, nieokreślona i nieuchwytna, w której na marne szły nasze wysiłki, w której bez końca brnęliśmy przed siebie; oczekiwana bitwa roz-
strzygnąć miała wszystko i postanowić o dalszych losach kampanii! Cesarz skorzystał był z pierwszych cieniów zapadającego zmierzchu, aby wydostać się między obie linie bojowe i — z pagórka na pagórek — objechać cały front nieprzyjacielski. Powróciwszy z tego rekonesansu, ułożył ogólny plan bitwy. „Eugeniusz będzie osią i ośrodkiem walki; prawe skrzydło ruszy najpierw w ogień, a gdy zajmie pod osłoną lasu przeciwległą mu baterię, zwróci się nagle na lewo i zaatakuje flank armii rosyjskiej, spychając ją na prawo, ku mostom Kołoczy". Ująwszy całokształt, zajął się niezwłocznie opracowaniem szczegółów. W ciągu nocy trzy baterie — po sześćdziesiąt dział każda — stanąć miały równolegle do redut rosyjskich: dwie baterie wprost lewego skrzydła, jedna wprost centrum. Korpus Poniatowskiego zredukowany do pięciu tysięcy ludzi wyruszyć miał o świcie starym traktem smoleńskim i obejść las, o który opierało się prawe skrzydło francuskie i lewe rosyjskie. W ten sposób miał osłaniać jedno, a niepokoić drugie. Szarża Polaków miała być hasłem do boju. Zagrają wówczas wszystkie działa, grad kul i kartaczy posypie się na lewe skrzydło i na reduty Rosjan, ryjąc w szeregach krwawe bruzdy, w które runie piechota Davouta i Neya, podtrzymywana przez Junota i jego Westfalczyków, przez kawalerię Murata, wreszcie przez cesarza i dwudziestotysięczną gwardię. Przeciwko tym dwom redutom skierowane będą początkowo wszystkie usiłowania, gdyż zajęcie tych nader ważnych posterunków dawało przystęp do okaleczałej, zewsząd otoczonej armii nieprzyjacielskiej. Zważywszy wszelako, że silnie obsadzone centrum i prawe skrzydło rosyjskie zagrażało traktowi moskiewskiemu, który był jedyną linią operacyjną Wielkiej Armii i że przez skierowanie wszystkich niemal pułków swoich — nie wyłączając własnego korpusu — przeciwko lewemu skrzydłu nieprzyjaciela, Napoleon dobrowolnie odgradzał się i odcinał od traktu nurtami Kołoczy — postanowił on wzmocnić zajmującą tenże trakt armię włoską dwiema dywizjami Davouta i kawalerią Grouchy'ego. Dywizja piechoty włoskiej, Bawarczycy i jazda generała Ornano, razem około dziesięciu tysięcy ludzi, osła-
niać mieli lewy flank francuski. Takimi były plany Napoleona. Dzień poprzedzający tę wielką bitwę upłynął niezwykle spokojnie, jak gdyby na skutek wzajemnego porozumienia. Po cóż było dokuczać sobie, skoro nazajutrz rozstrzygnąć się miały losy obu armii. Zresztą zajęci byli wszyscy. Zarówno we francuskim, jak w rosyjskim obozie przygotowywano się do walki: poszczególne korpusy opatrywały broń, mundury i amunicję, starając się uzupełnić braki spowodowane długim i forsownym marszem. Generałowie studiowali gorliwie wydane im rozkazy i zlecenia, aby móc następnie zastosować się do właściwości terenu i do poruszeń innych korpusów i jak najmniej zdawać się na przypadek. W przeddzień więc straszliwej walki obaj potężni zapaśnicy obserwowali się uważnie, przygotowując się w milczeniu do wiekopomnego starcia. Cesarz, pewny tym razem bitwy, powrócił do swego namiotu, ażeby odpowiednie wydać rozkazy i rozważyć w skupieniu wszelkie szansę walki. Obie armie równymi mniej więcej rozporządzały siłami: tak w jednej, jak w drugiej było około stu dwudziestu tysięcy ludzi i sześćset dział. Znajomość terenu, jednolitość języka, mundurów i narodowości, zgodność celów i ideałów niewątpliwie dawały przewagę Rosjanom. Z drugiej strony znaczna część wojsk rosyjskich składa się z luźnych, nie wyćwiczonych oddziałów i z nie obytego z wojennym rzemiosłem rekruta. Francuzi zaś mieli tyleż wojska — lecz więcej żołnierzy. Mimo tysięcznych przeciwności, które od początku kampanii przetrzebiły znacznie szeregi, byli to ludzie zdrowi, silni i sprężyści, jakimi bywają dojrzali mężczyźni. A jednak od kilku dni nie rozlegał się zwykły gwar obozowy; armia milcząca była i cicha, tą ciszą, która poprzedza w przyrodzie burzę, a w życiu wielkie niebezpieczeństwo. Wszyscy bez wyjątku — od generała do prostego żołnierza — łaknęli spokoju i wypoczynku, chociażby nawet spokoju mogiły, warunki zaś ułożyły się w ten sposób, że trzeba było zwyciężyć albo zginąć. Cesarz zdawał sobie doskonale sprawę z niebezpieczeństwa i należycie oceniał grozę sytuacji. Wiedział wszelako, iż zuchwalstwo jest wadą, którą Francuzi wybaczają najłatwiej, iż
mimo wszystko, mimo przebytych nieszczęść armia ślepo jest mu oddana, ufa własnym siłom i bez trwogi spogląda w przyszłość. Około południa Napoleon dostrzegł w obozie nieprzyjacielskim niezwykły ruch. W rzeczy samej cała armia rosyjska stanęła pod bronią. Przed frontem ukazał się Kutuzow w otoczeniu kleru i świty. Przodem szli popi i archimandryci w bogatych wschodnich szatach, niosąc czczone powszechnie obrazy i posągi, przede wszystkim cudowny obraz Matki Boskiej Smoleńskiej, opiekunki i królowej tego miasta, cudem rzekomo uratowanej ze świętokradzkich rąk Francuzów. A gdy na ten niezwykły widok jednakim wzruszeniem rozkołysały się wszystkie serca, zabrał głos Kutuzow, wskazując na niebiosa jako na jedyną ojczyznę uciemiężonych, niewolniczych tłumów. W imię religii, która nie zna hierarchii ani klas społecznych, w imię cudownego obrazu, który znalazł schronienie pod opiekuńczymi skrzydłami sztandarów rosyjskich, nawołuje tych ciemnych pańszczyźnianych chłopów do walki z najeźdźcą, do obrony zagrożonego mienia panów, usiłuje rozpalić w tych półdzikich duszach płomień zapału i nienawiści. Według Kutuzowa: „Napoleon jest ciemięzcą wszystkich narodów! mącicielem, tyranem całego świata! nędznym płazem i buntownikiem, który burzy ołtarze i kala je krwią, który skazuje prawdziwą Arkę Pańską, jaką jest cudowny obraz, na świętokradzki dotyk rąk ludzkich, na jesienny chłód i szarugę". Przypomina następnie żołnierzom spalone wsie i miasta, żony i dzieci, cesarza i ojczyznę — i kończąc, odwołuje się do patriotyzmu i pobożności, do cnót wrodzonych tym ludziom, którzy powodując się nie refleksją, lecz uczuciem, tym groźniejszymi są przeciwnikami. Rozumowanie nie ogranicza ich posłuszeństwa; zamknięci przez niewolnictwo w ciasnym kręgu ubogich wrażeń, z nich jedynie czerpią podniety, pragnienia, idee; pyszni z braku porównania, łatwowierni z powodu ciemnoty, wielbią święte wizerunki, posuwając się w idolatrii tak daleko, jak tylko dozwala chrześcijaństwo. Z tej religii bowiem, uduchowionej, czysto intelektualnej i moralnej, uczynili wiarę fizyczną i materialną, bo tylko w ten sposób stała się dostępna ich prymitywnemu i bezpośredniemu pojmowaniu.
Podniosłe widowisko, uroczysta przemowa Kutuzowa, nawoływania oficerów, modły i błogosławieństwa kleru pożądane wydały skutki. Wszyscy, nie wyłączając ciur obozowych, uwierzyli, iż sam Bóg powołał ich do obrony Kościoła prawosławnego i ojczystej ziemi. Zgoła inaczej upływał dzień w obozie francuskim. Nie było ani rewii, ani uroczystego ceremoniału kościelnego i wojskowego; nie stosowano tu żadnych środków podniecających. Nawet proklamacja cesarza wieczorem dopiero została rozesłana i odczytana nazajutrz tak późno, że kilka korpusów wyruszyło nie wysłuchawszy jej. Podczas gdy Rosjanie tyle mając potężnych impulsów do działania wzywali jeszcze ognistego miecza Michała archanioła i pomocy wszystkich potęg niebieskich, Francuzi na własnych polegali siłach, ufni w to, iż prawdziwa moc i prawdziwe królestwo Boże jest w sercu ludzkim. Przypadek zrządził, iż tegoż dnia cesarz otrzymał z Paryża portret króla Rzymu, dziecięcia, którego narodziny witane były entuzjastycznie zarówno przez Napoleona, jak przez całą Francję. Co dzień w cesarskim pałacu Napoleon odwiedzał syna i okazywał mu najtkliwsze uczucia. Teraz widok tej niewinnej twarzyczki wśród obcej, nieznanej krainy w przededniu krwawej bitwy przejął rycerską duszę cesarza osobliwą czułością i rozrzewnieniem. Własnoręcznie ustawił portret przed swoim namiotem, po czym zwołał oficerów, a nawet i żołnierzy starej gwardii, pragnąc podzielić się z nimi swoim wzruszeniem, pragnąc im pokazać w tej wielkiej rodzinie jedyną latorośl swojego rodu — świetlany symbol nadziei wobec grozy wielkiego niebezpieczeństwa. Wieczorem przybył do kwatery cesarskiej adiutant Marmonta, wysłany z raportem o porażce pod Arapilami. Był to ten sam Fabvier, który zaznaczył się następnie w dziejach wewnętrznych naszych niesnasek. Cesarz przyjął życzliwie adiutanta pokonanego generała. W przededniu ze wszech miar niepewnej walki pobłażliwie usposobiony był dla innych. Wysłuchał więc cierpliwie szczegółowego raportu o rozdrobnieniu wojsk naszych w Hiszpanii, o nadmiernej liczbie naczelnych wodzów; wyłuszczył następnie kierujące nim pobudki, nad którymi nie będziemy się tutaj rozwodzić. Nadeszła noc, a wraz z nią obawa, aby armia rosyjs-
ka nie umknęła raz jeszcze z pola bitwy. Obawa ta płoszyła sen z powiek Napoleona. Co chwila budził się, pytając o godzinę, nasłuchując, czy nie dolatuje jaki gwar z obozu nieprzyjacielskiego, czy wróg nie zniknął. Tak dalece niepewny był losów następnego dnia, że wraz z proklamacją wyszedł rozkaz odczytania jej dopiero nazajutrz rano, w razie gdyby bitwa istotnie dojść miała do skutku. Chwilowo uspokojony, niebawem jednak — dla wręcz innych przyczyn — w posępną popadał zadumę. Przerażała go nędza żołnierzy, ich znużenie i wymizerowane, pobladłe od głodu i trudów twarze. W krytycznym owym momencie oglądał się przede wszystkim na gwardię, dotychczas nie naruszoną, która zdawała się być jedyną ucieczką i oparciem dla obu armii. Przywoływany kilkakrotnie marszałek Bessičres, któremu cesarz powierzał najchętniej komendę nad gwardią, otrzymał liczne rozkazy i zlecenia, dotyczące wszelkich, najdrobniejszych nawet szczegółów. W myśl instrukcji cesarza, każdy żołnierz dostać miał z zapasowych furgonów trzydniową porcję ryżu i sucharów. Obawiając się nadto, że rozporządzenia jego nie zostały może należycie spełnione, cesarz zerwał się z łóżka i wypytywał osobiście stojących u wejścia do namiotu grenadierów, czy otrzymali oznaczoną porcję. Wobec twierdzącej odpowiedzi, zadowolony, położył się i zasnął. Lecz niebawem woła znów przybocznego swojego adiutanta i z głową wspartą na dłoni — głośno tym razem — snuje przędzę posępnych myśli. "Czym jest ta wojna... Rzemiosłem, godnym barbarzyńców, bo cała sztuka polega na tym, aby w danym punkcie okazać się silniejszym." Następnie bądź to skarży się żałośnie na zmienność losu, zmienność, której i on już zaczyna jakoby doświadczać, bądź też jakby na pociechę przypomina sobie wszystko to, co słyszał o Kutuzowie, o jego ślamazarności i niedołęstwie, i dziwi się, że nie zamianowano naczelnym wodzem Bennigsena. W końcu, rozmyślając o krytycznej sytuacji, jaką sam dobrowolnie wytworzył, dodaje: „Dzień jutrzejszy krwawo zapisze się na kartach historii; walka straszliwa będzie i nieubłagana". A gdy na zapytanie: „Czy zwyciężymy jutro?", Rapp odpowiada: „Niewątpliwie, lecz kosztem wielu ofiar" — Napoleon podejmuje swój monolog: „Wiem o tym, lecz
rozporządzam obecnie osiemdziesięciu tysiącami ludzi; wejdę do Moskwy z sześćdziesięciu tysiącami; potem nadciągną maruderzy oraz zapasowe bataliony i liczniejsi będziemy aniżeli przed bitwą". W obliczeniach tych nie brał jednak wcale w rachubę ani gwardii, ani też kawalerii. Chwilę później — pod wpływem obawy i niepokoju — kazał znów pilnie obserwować zachowanie się Rosjan. Lecz ognie nieprzyjacielskie wciąż jasnym paliły się płomieniem, a wnosząc zarówno z ilości biwaków, jak i z widniejącego w oddali ludzkiego mrowia, nie były to jedynie tylne straże, ale cała armia nieprzyjacielska. Obecność Rosjan uspokoiła Napoleona. Cisza zapanowała w namiocie cesarskim. Forsowne marsze ubiegłych dni, nadmiar trudów, trosk i kłopotów odbiły się ujemnie na zmęczonym i wyczerpanym organizmie cesarza. Dołączyło się do tego przeziębienie, gorączka i suchy kaszel, głównie zaś silny atak zadawnionego cierpienia nerek i pęcherza. Na próżno usiłuje cesarz ugasić palące go pragnienie. Reszta nocy upływa bezsennie, w gorączkowym podnieceniu. Wybiła wreszcie godzina piąta. Zjawił się — wysłany przez Neya — oficer z wiadomością, że Rosjanie nie cofnęli się i że marszałek pragnie rozpocząć akcję. Wieść ta przywróciła cesarzowi utracone częściowo siły. Wstał czym prędzej i wyszedł w otoczeniu sztabu, wołając: „Nareszcie mam ich w ręku! Idźmy teraz otworzyć bramy Moskwy!". Było wpół do szóstej, gdy Napoleon dotarł do reduty zdobytej 5 września. Postanowił czekać tam świtu i pierwszych wystrzałów korpusu Poniatowskiego. Powoli rozwidniło się. Cesarz zawołał wówczas radośnie: „Oto słońce spod Austerlitz". Lecz los nie sprzyjał nam: oślepiające promienie słoneczne padały wprost na pułki nasze, ułatwiając Rosjanom celność strzałów. Wtedy dopiero spostrzeżono, że ustawione po nocy baterie zbyt daleko są od nieprzyjaciela. Co tchu więc wysunięto je ku przodowi. Pułki rosyjskie stały tymczasem nieporuszone. Złowroga cisza zaległa pole bitwy. Uwaga cesarza skierowana była wyłącznie na prawe skrzydło, gdy wtem około siódmej — zawrzała na lewym skrzydle walka, ryknęły działa. Dowiedziano się wkrótce, że jeden z regimentów księcia Eugeniusza —
pułk 106 — zajął wioską Borodino i most na rzece, że powinien był most ten zburzyć, lecz że uniesiony zapałem, mimo rozkazów i nawoływań dowódcy, przeszedł przez rzekę i zaatakował wzgórza okalające wieś Górki — pod morderczym ogniem Rosjan, którzy ostrzeliwali go z frontu i z flanków. Padł generał, padło wielu oficerów, a regiment zupełnej uległby zagładzie, gdyby nie to, iż 92 pułk nadbiegł z odsieczą i dopomógł w odwrocie zdziesiątkowanym i krwawym szeregom. Odsiecz ta nadeszła na skutek wyraźnego rozkazu Napoleona. Możliwe jest, że cesarz sądził, iż rozkaz jego połowicznie tylko będzie spełniony, lub też chciał skupić na tym punkcie uwagę nieprzyjaciela. Jakkolwiek bądź — wysyłał rozkaz za rozkazem, wskazówką za wskazówką i ostatecznie — zamiast na półkolistej toczyć się linii, bitwa skoncentrowała się przede wszystkim u czoła kolumn, zmieniając całkowicie pierwotne plany cesarza. W trakcie tej utarczki cesarz — przekonany, że Poniatowski jest już na starym trakcie moskiewskim — dał hasło do ataku. Zakołysała się spokojna dotychczas równina, ogniem i dymem zionęły omglone wzgórza, posypał się grad kul i kartaczy. Wśród świstu i warkotu pocisków ruszył gwałtownie na pierwszą redutę nieprzyjacielską Davout z dywizjami Compansa i Desaixa wraz z trzydziestu działami. Na liczne salwy Rosjan odpowiadają tylko nasze działa. Piechota biegnie nie strzelając, aby dopaść co rychlej nieprzyjaciela i zmusić go do milczenia. Lecz niebawem pada ranny generał Compans i najwaleczniejsi jego żołnierze; reszta oszołomiona zatrzymuje się już pod morderczym ogniem, żeby odpowiedzieć strzałami, gdy Rapp w zastępstwie Compansa obejmuje komendę, przyprowadziwszy też swoich ludzi. Błysnęła stal bagnetów... Biegiem ruszyli żołnierze na redutę. Lecz w pobliżu reduty kula ugodziła Rappa w pierś: była to dwudziesta druga rana, jaką otrzymał w życiu. Z kolei raniony został trzeci generał, wreszcie i sam Davout. Rappa zaniesiono do cesarza, który rzekł dobrotliwie: „Zawsze niepoprawny jesteś, Rapp! Co się tam dzieje?" Adiutant odparł, iż należałoby posłać w ogień gwardię. „Nic z tego! — zawołał Napoleon. —
Nie chcę zaprzepaszczać gwardii! Wygram bitwę i bez niej!" Na czele trzech dywizji swoich, podówczas zredukowanych już do dziesięciu tysięcy ludzi, podążył z odsieczą Ney. Nieprzyjaciel podwoił ogień. Ney przyspieszył kroku. Widząc, iż idzie mu z pomocą 57 pułk Compansa, ostatkiem sił wdarł się na szaniec. Zawrzała bezlitosna walka, część Rosjan uciekła, ziemia spłynęła krwią, lecz reduta została zdobyta. Równocześnie Ney przypuścił tak gwałtowny szturm do pozostałych dwóch redut, że wydarł je również z rąk nieprzyjaciela. Dobiegało południe. Wobec porażki lewego skrzydła rosyjskiego i częściowego zajęcia równiny cesarz polecił Muratowi dokonać dzieła. Chwilę później jazda Murata ukazała się na pobliskich wzgórzach, oko w oko z tłumnie powracającym nieprzyjacielem, druga bowiem linia rosyjska i zapasowe bataliony — wiedzione przez Baggowuta, przysłane przez Tuczkowa — nadbiegały od Siemionowskiego na pomoc pierwszej linii w celu odebrania utraconych redut. Francuzi — oszołomieni jeszcze zwycięstwem — jęli cofać się bez oporu. Westfalczycy, wysłani przez Napoleona na pomoc Poniatowskiemu, przechodząc przez las, który dzielił księcia od reszty armii, wśród tumanów kurzu i dymu ujrzeli cofające się szeregi nasze. Pewni, iż są to Rosjanie, zaczęli strzelać. Pomyłka ta, podtrzymywana dłuższy/ czas uporem Westfalczyków, zwiększyła jeszcze nieład i zamieszanie. Ruszyła wówczas do ataku jazda rosyjska. Murat — zewsząd osaczony — zdołał zaledwie schronić się do reduty. Lecz i tutaj panował popłoch: wylękli żołnierze biegali bezradnie dookoła parapetów, szukając raczej drogi do odwrotu aniżeli środków do obrony. Wszelako obecność króla i nawoływania jego pożądany wywarły wpływ. Ze szpadą w jednej dłoni, a pióropuszem w drugiej, z gołą głową i własnym świecąc przykładem, skrzyknął rozproszoną załogę i poprowadził ją na wały. Równocześnie Ney uformował ponownie swoje dywizje. Celne strzały jego piechoty złamały wkrótce szyki nieprzyjacielskie: kirasjerzy cofnęli się, a Murat zajął po raz wtóry wzgórze. Natychmiast też, nie bacząc na grożące mu niebezpieczeństwo, na czele jazdy Bruyčres'a i Nansouty'ego ruszył w skok na nieprzyjaciela. Pod naporem ludzkich
piersi zachwiały się szeregi rosyjskie, cofając się ku swemu centrum. Murat nacierał coraz zapalczywiej, wreszcie zmusił Rosjan do odwrotu, w ciągu godziny całkowicie rozbijając lewe ich skrzydło. Lecz nie naruszone były jeszcze wzgórza zburzonej wsi Siemianowskie, o którą opierała się lewica centrum rosyjskiego oraz zapasowe bataliony, nadsyłane ustawicznie przez Kutuzowa z przeciwległego skraju kolumny. Morderczy ich ogień paraliżował ruchy Neya i Murata. Trzeba więc było za wszelką cenę zdobyć tę pozycję. Najpierw ruszył Maubourg z jazdą swoją; za nim Friand — jeden z generałów Davouta, z oddziałem piechoty. 15 pułk z Dufourem na czele wdarł się pierwszy na szczyt stromego tego wzgórza, wypierając Rosjan z wioski, której ruiny niedostatecznie były obwarowane. Friand — jakkolwiek ranny — poparł gorliwie atak Dufoura i dopomógł mu w odniesieniu zwycięstwa. Należało poprzeć co rychlej akcję rozpoczętą tak pomyślnie. Lecz Murat i Ney — wyczerpani doszczętnie — zatrzymują się i dołączając do swoich proszą o posiłki. Wbrew jednak przyzwyczajeniu i tradycji Napoleon waha się długo: kilkakrotnie wysyła i cofa rozkaz do swojej młodej gwardii. Wreszcie, mniemając, iż nie nadszedł jeszcze decydujący moment, pozostawia Frianda i Maubourga dla obrony wzgórz Siemionowskiego. Kutuzow skwapliwie korzysta z niespodziewanej zwłoki: wszystkie bataliony rezerwowe, nie wyłączając gwardyjskich pułków, dążą z odsieczą zagrożonej lewicy. Dzięki posiłkom tym Bagration formuje się ponownie, oparłszy prawe skrzydło o wielką baterię, którą usiłuje zdobyć książę Eugeniusz, lewe o las zamykający pole bitwy w kierunku Psarewa. Ogniem artyleryjskim rozrywa nasze szeregi. Atakując równocześnie na całej linii; piechota, artyleria i jazda idą z jednakowym męstwem i zapałem. Nie myśląc już o dalszych sukcesach, Ney i Murat dobywają ostatka sił, aby utrzymać się na zajmowanych pozycjach. Broniący Siemionowskiego żołnierze Frianda odpierają pierwszą szarżę, lecz niebawem, morderczym prażone ogniem, łamią się i cofają zwarte ich szeregi; jeden z pułkowników nakazuje odwrót. W krytycznym owym momencie Murat biegnie ku niemu, chwyta go za kark i krzyczy ze złością: „Co robisz?". Wskazując wówczas ręką na piętrzące się dookoła stosy trupów i rannych,
pułkownik odpowiedział: „Wasza Królewska Mość widzi, że nie sposób dłużej tu pozostawać." „A jednak ja tu zostanę" — krzyknął król. Na te słowa oficer stanął, utkwił w Muracie badawczy wzrok i rzekł po chwili: „Wasza Królewska Mość ma słuszność!... Żołnierze, w prawo zwrot! Gińmy zatem!". Tymczasem Murat po raz wtóry wysłał do cesarza Borellego z prośbą o pomoc. Borelli domaga się natarczywie posiłków, ukazując na zbliżających się Rosjan, na spowite kłębami dymu wzgórza, dotąd tak spokojne, i na coraz liczniejsze pociski, z których kilka kona z sykiem niemal u stóp cesarza. Wreszcie Napoleon obiecuje posłać młodą swoją gwardię. Zaledwie jednak zakołysały się jej szeregi, głośnym okrzykiem cofa rozkaz. Wszelako, pod pozorem zrównania szeregów, hrabia de Lobau nieznacznie wysuwa gwardię naprzód. Lecz Napoleon dostrzegł podstęp i rozkaz powtórzył. Na szczęście w tej samej chwili wyruszyła ku zagrożonym wzgórzom artyleria zapasowa pod wodzą Lauristona, który raczej wyjednał sobie u cesarza pozwolenie na ten manewr, aniżeli usłuchał wydanych mu rozkazów. Wkrótce jednak potrzeba skoncentrowania w tym punkcie znaczniejszej ilości dział wydała się cesarzowi tak nieodzowną, że po raz pierwszy od początku bitwy z nie tajonym zniecierpliwieniem i niepokojem śledzić jął poruszenia Lauristona. Nie wiadomo, czy źródłem owego niepokoju nie była troska o ostateczny wynik usiłowań Poniatowskiego i księcia Eugeniusza, walczących na przeciwległych dwóch skrzydłach naszej armii; nie ulega wszakże najmniejszej wątpliwości, że cesarz obawiał się, aby Rosjanie ze skrajnego lewego skrzydła, uszedłszy rąk Polaków Poniatowskiego, nie zajęli pola bitwy poza Neyem i Muratem. W każdym razie była to jedna z przyczyn, dla których zatrzymał przy sobie gwardię. Na zadawane mu pytania odpowiadał: „Że chce lepiej rozejrzeć się; że właściwa bitwa, w której on sam weźmie udział, nie jest jeszcze rozpoczęta; że walka długa będzie i zażarta; że należy być cierpliwym; że czas jest podstawą i zasadniczym składnikiem wszechrzeczy; że z obecnej sytuacji żadnych jeszcze nie można wysnuwać wniosków". A zapytawszy się o godzinę, dodawał: „Jeszcze czas! Rozpocznę dopiero za dwie godziny!". Lecz nie rozpoczął wcale. Przez cały niemal dzień
siedział lub przechadzał się powoli, nieco na lewo od reduty zdobytej 5 września, nad brzegiem głębokiego jaru z dala od bitwy, którą zaledwie mógł dostrzec, kiedy przesunęła się poza wzgórza. Nie wyzbywał się apatii, gdy znów mógł ją obserwować, równie obojętny względem pułków nieprzyjacielskich, jak i względem własnych szeregów. Wieści o zgonie najlepszych, najdzielniejszych generałów przyjmował ze smutną rezygnacją, bez żadnych jednak zewnętrznych objawów żalu. Kilkakrotnie zrywał się i szedł brzegiem wąwozu, lecz po chwili siadał znów bezsilny. Wszyscy przyglądali mu się ze zdumieniem. Dotychczas w chwilach istotnie ważnych cesarz imponował spokojną a niezmordowaną energią, lecz w owym pamiętnym dniu był to spokój bezładu, bierna i apatyczna łagodność. Niektórzy mniemali, iż przygnębienie cesarza było jedynie zwykłym u niego następstwem przeżytych gwałtownych wzruszeń, inni wyobrażali sobie, że dusza jego syta już była wszystkiego, nie wyłączając krwawych wrażeń, jakich dostarczało pole bitwy. Inni jeszcze twierdzili, że spokojna wytrwałość i zimna krew wielkich ludzi wobec niebezpieczeństwa przeobraża się z wiekiem w ociężałość i ślamazarność. Najgorliwsi motywowali zachowanie się cesarza niezwykłą rozległością linii bojowej, która domagała się stałego punktu zbornego dla dostaw, raportów i odbioru zleceń i rozkazów. Inni wreszcie — bardziej trafnie — przypisywali apatię cesarza nadwątlonemu zdrowiu, rozpoczynającej się ciężkiej i bolesnej, a tajonej chorobie. Generałowie artylerii, którzy dziwili się również swojej bezczynności, skorzystali skwapliwie z danego im pozwolenia na współudział w walce. Niebawem zadymiły się wszystkie wzgórza. Zagrało osiemdziesiąt dział. Pierwsza ruszyła na armaty kawaleria rosyjska, lecz wkrótce musiała cofnąć się poza piechotę. W zwartych szeregach rosłych piechurów rosyjskich pociski nasze orały krwawe i głębokie bruzdy. Lecz mimo to pułki szły wciąż naprzód. Pod morderczym ogniem naszych baterii padały od razu całe plutony. Na próżno usiłowali żołnierze utrzymać ciągłość szeregów; co chwila na stratowaną ziemię waliły się z jękiem coraz to liczniejsze, straszliwe, okaleczałe postacie. W końcu pułki zakołysały się i stanęły — bądź to, że na widok tylu okropności owładnęło nimi uczucie grozy,
bądź też dlatego, iż w owej właśnie chwili Bagration został raniony, a generałowie jego — wobec niepowodzenia — nie umieli tak jak Napoleon operować równocześnie kilkoma korpusami, z zachowaniem zupełnego ładu i jednolitości działania. Przez dwie godziny stał bez ruchu ten bezduszny tłum, coraz gęstszym padając trupem. Bitwa zamieniła się w rzeź. Kanonierzy nasi pełni świadomego siebie męstwa patrzyli z podziwem na bezmyślną, ślepą i zrezygnowaną odwagę hufców rosyjskich. Wreszcie znużenie ogarnęło zwycięzców. Gniewała ich opieszałość tej walki armatniej. Zresztą dobywano już z ładownic ostatnich naboi. Decydują się przeto wodzowie: Ney rusza naprzód, rozciągając swoje prawe skrzydło tak, aby obejść mogło co rychlej z lewej strony nowo uformowaną kolumnę rosyjską. Davout i Murat atak podtrzymują i szczątki korpusu Neya odnoszą zwycięstwo nad szczątkami armii Bagrationa. Walka cichnie na równinie, koncentrując się na wzgórzach zajmowanych przez nieprzyjaciela i dookoła wielkiej reduty atakowanej przez księcia Eugeniusza, a bronionej uparcie przez centrum i prawe skrzydło rosyjskie pod wodzą Barclaya. Całe tedy prawe skrzydło francuskie — Ney, Davout i Murat — odniósłszy zwycięstwo nad wojskami Bagrationa i połową linii nieprzyjacielskiej, stanęło około południa na wprost okaleczałego flanku armii rosyjskiej, wprost szczerby, przez którą widać było pozostałe pułki nieprzyjacielskie, pozbawione wszelkiej osłony tyły, a nawet drogę ewentualnego odwrotu. Zbyt słabi wszelako, żeby runąć do środka, poza potężną jeszcze linię, trzej wodzowie domagają się jednogłośnie pomocy gwardii: „Młoda gwardia niechaj idzie za nami! Niechaj tylko ukaże się i zluzuje nas na wzgórzach! Wówczas my sami dokonamy dzieła!". Wysłany do cesarza generał Belliard oświadcza: „Że z zajmowanych przez nich pozycji dostrzec można wyraźnie trakt wiodący do Możajska, poza armią rosyjską; że na trakcie tym widać oddalającą się zwartą kolumnę uciekinierów, rannych i wozów; że należałoby wprawdzie przebyć jeszcze wąwóz i zagajnik, o którym zapomnieli snadź zbici z tropu generałowie rosyjscy, lecz że wszelkie podjęte w tym kierunku usiłowania obfity wy-
dałyby plon, decydując nieodwołalnie o dalszych losach wojny i armii nieprzyjacielskiej". Cesarz jednak waha się, wątpi, wreszcie wysyła Belliarda z powrotem, ponownego żądając raportu. Zdziwiony i gniewny, generał powraca niebawem z wiadomością: „Że nieprzyjaciel zdołał już rozejrzeć się w sytuacji; że batalion jegrów — rozsypany w tyralierkę — osłania już zagajnik; że pierzchnie wnet bezpowrotnie niezwykle korzystna sposobność; że nie ma chwili do stracenia, w przeciwnym zaś razie trzeba będzie stoczyć drugą bitwę, żeby utrzymać wyniki pierwszej". Lecz Bessičres, którego Napoleon wysłał był na wzgórze w celach rozpoznawczych, upewnia: ,,że Rosjanie cofnęli się w najlepszym ordynku na inną pozycję i że zdają się przygotowywać gorliwie do ponownej walki". Cesarz oznajmia wówczas Belliardowi, „że sytuacja nie jest jeszcze dość jasna; że zanim pchnie w ogień swoją rezerwę, pragnie rozejrzeć się lepiej na szachownicy". Wyrażenie to powtarza kilkakrotnie, wskazując z jednej strony na trakt moskiewski, którego nie zdołali jeszcze zdobyć Polacy Poniatowskiego, z drugiej strony — na tyły naszego lewego skrzydła, atakowane przez jazdę nieprzyjacielską, wreszcie na wielką redutę, o którą rozbijały się usiłowania księcia Eugeniusza. Belliard przerażony powraca do króla i opowiada: „iż niepodobieństwem jest wydostać od cesarza rezerwę; że zastał Napoleona na tym samym miejscu w takim samym stanie przygnębienia i apatii, z zapadniętą twarzą i przygasłym wzrokiem; że cesarz robi wrażenie człowieka chorego; że zdaje się być najzupełniej obojętnym na wszystko, nawet na przebieg toczącej się bitwy". Popędliwy i szorstki Ney niepohamowanym wybucha wtedy gniewem: „Czyż po to uszliśmy tyle mil, aby poprzestać na jednym pobojowisku? Co porabia cesarz na tyłach armii? Czy sądzi, że tam doczeka się zwycięstwa? Jaka jest jego rola w dzisiejszej bitwie? Skoro nie chce osobiście prowadzić wojny, skoro nie jest już generałem, jeno cesarzem, niechaj powraca raczej do Tuileries, a nam pozostawi dowództwo". Murat przyjął znacznie spokojniej raport Belliarda. Przypomniał sobie, iż poprzedniego dnia, w czasie objazdu linii nieprzyjacielskiej, cesarz zsiadał kilkakrotnie z konia i z czołem wspartym o działa, z przymkniętymi
oczyma — cierpiący stał bez ruchu. Wiedząc nadto, jak dalece niespokojną i bezsenną była ubiegła noc, przerywana gwałtownymi napadami kaszlu i dreszczy, król rozumiał, że znużenie oraz ujemny wpływ pierwszych szarug jesiennych podcięły wyniszczony już organizm i że w krytycznym momencie lotny geniusz cesarza był jak gdyby przykuty do ziemi przez niemoc cielesnej powłoki uginającej się pod potrójnym brzemieniem zmęczenia, gorączki i choroby, która z wszystkich tych czynników niewątpliwie najbardziej podcina zarówno fizyczne, jak duchowe siły człowieka. Nie brakło mu wszelako zewnętrznych podniet. Wkrótce po odjeździe Belliarda, Daru — nagabywany przez Dumasa, a zwłaszcza przez Berthiera — półgłosem uwiadomił cesarza, iż wszyscy domagają się jednogłośnie współudziału gwardii. „A czym wojować będę, jeśli wypadnie stoczyć jutro drugą bitwę?" — odparł Napoleon. Minister nie nalegał dłużej, zdumiony niepomiernie tym, że po raz pierwszy w życiu cesarz odkładał do następnego dnia chwilę decydującą o dalszych jego losach. Tymczasem Barclay, na czele prawego skrzydła, stawiał mężnie czoło księciu Eugeniuszowi, który natychmiast po zajęciu Borodina przebył Kołoczę wprost wielkiej reduty nieprzyjacielskiej. W tym zwłaszcza punkcie Rosjanie pewni byli wygranej, ufni w spadzistość wzgórza, w grząskie dno głębokich jarów, w nasze wyczerpanie, w obronność szańców swoich, najeżonych przeszło osiemdziesięciu działami, które okalały całą redutę ognistym wieńcem. Lecz zawiodły wszystkie te rachuby; niedostatecznymi okazały się wszelkie — zarówno naturalne, jak sztuczne — środki obrony. Nagły podmuch słynnej na świat cały „furii francuskiej" powiał nad idącymi do szturmu żołnierzami Moranda. Reduta została zdobyta, a Rosjanie zmuszeni do odwrotu. Bohaterskiego tego czynu dokonało tysiąc ośmiuset ludzi z 30 pułku pod wodzą generała Bonnamy. Odznaczył się tam również Fabvier, ów adiutant Marmonta przybyły poprzedniego dnia z Hiszpanii; jako ochotnik stanął na czele najbardziej wysuniętego ku przodowi oddziału strzelców pieszych, jak gdyby chcąc udowodnić wobec Wielkiej Armii, iż w chwilach największego niebezpieczeństwa żołnierze spoza Pirenejów, ożywieni duchem współzawodnictwa, który rodzi boha-
terów, zawsze w pierwszym idą szeregu, obojętni na śmierć i na rany. Niebawem jednak padł ranny na szańcach zajętej chwilowo reduty. Zwycięstwo trwało bowiem krótko, bądź to wskutek zbytniego pośpiechu pierwszych szeregów napastniczych, bądź też wskutek opieszałości idących za nimi batalionów. Nad brzegiem wąwozu, którego głębina osłaniała z tej strony działa nieprzyjacielskie, zatrzymało się podobno kilku naszych oficerów. Morand stanął tedy sam jeden wobec wojsk rosyjskich. Dobiegała zaledwie dziesiąta. Z prawej strony — Friand gotował się dopiero do ataku na Siemionowskie; z lewej — nie ukazały się jeszcze dywizje Gerarda i Broussiera oraz gwardia włoska. Zresztą atak ten nie powinien był przybrać takich rozmiarów, chodziło bowiem jedynie o przytrzymanie Barclaya w pobliżu reduty, gdyż według pierwotnego planu cesarza bitwa miała rozpocząć się na prawym skrzydle, a później dopiero zwrócić się ku lewemu skrzydłu. Trudno dociec, dlaczego w chwili gdy doszło do wykonania planów, cesarz zmienił je całkowicie, on to bowiem, gdy tylko zagrały działa, jął słać do księcia Eugeniusza oficera za oficerem, nagląc do coraz bardziej stanowczej akcji. Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, Rosjanie tłumnie zewsząd nadbiegli. Kutaisow i Jermołow objęli dowództwo; 30 pułk, sam jeden wobec całej armii, śmiało ruszył na bagnety. Wkrótce jednak, pod naporem stokroć liczniejszego nieprzyjaciela, zdziesiątkowany, ustąpić musiał z reduty, pozostawiając na placu trzecią część swoich żołnierzy oraz walecznego generała Bonnamy, który padł przeszyty dwudziestu kulami. Rozzuchwaleni zwycięstwem Rosjanie morderczy rozpętali ogień. Dookoła reduty zawrzała wściekła walka; na niej ześrodkowano cały wysiłek, całą znajomość sztuki wojennej. W ciągu czterech godzin, pod gradem kul i kartaczy, utrzymywali się Francuzi na stokach straszliwego tego wulkanu. Działał na nich podniecająco osobisty wpływ księcia Eugeniusza, ale przede wszystkim, od lat zwycięscy, nie mogliby pogodzić się z porażką. Każda dywizja kilkakrotnie zmieniała generałów. Wicekról biegał od jednej do drugiej, z prośbą lub wymówką na ustach, dawne przypominając zwycięstwa. Uwidomić kazał cesarza o grożącym mu niebezpieczeńst-
wie, lecz Napoleon odpowiedział: „Że w niczym nie może mu dopomóc; że książę powinien raz jeszcze wytężyć wszystkie siły i zdobyć redutę, gdyż od niej zawisły losy całej bitwy". Wicekról gromadził więc już wszystkie swoje pułki, aby generalny przypuścić szturm, gdy nagle — na lewym jego skrzydle — wściekłe ozwały się okrzyki. Uwarow — to znaczy kilkutysięczny oddział kozaków i dwa pułki jazdy — szarpał nasze odwody. Zaczynały cofać się otoczone zewsząd szeregi. Lecz wicekról, przy współudziale generałów Delzonsa i Ornano, odparł wkrótce owe bardziej hałaśliwe aniżeli istotnie groźne hufce nieprzyjacielskie, po czym stanął niezwłocznie na czele wojsk swoich. W tej samej chwili Murat — skazany na całkowitą bezczynność wśród zajętej przez się równiny — po raz czwarty wysłał do cesarza gońca z raportem o spustoszeniach, jakie szerzyli wpośród jego kawalerii Rosjanie oparci o reduty przeciwległe księciu Eugeniuszowi. Prosząc o nadesłanie już tylko jazdy cesarskiej, upewnił, iż przy tej pomocy obejdzie warowne te wzgórza, a wybiwszy załogę, zatknie na szańcach zwycięski sztandar francuski. Cesarz, skłonniejszy tym razem do ustępstw, przywołać kazał Bessičresa, który piastował godność szefa konnej jego gwardii. Lecz marszałek, wysłany z rozkazu cesarza w kierunku toczącej się walki, powrócił dopiero po upływie godziny. Napoleon czekał cierpliwie, nie powtarzając rozkazu, a marszałka przywitał przyjaznym uśmiechem, spokojnie wysłuchał złożonego przezeń raportu, wreszcie napomknął o Muracie i o przyobiecanych posiłkach, dozwalając marszałkowi działać według własnego rozeznania. Lecz było już poniewczasie! Od tej chwili wątpliwym się stało rozgromienie całej armii rosyjskiej, a może i zajęcie całej Rosji, chodziło już tylko o utrzymanie się na polu walki. Kutuzow zdołał opamiętać się i stosownie się przygotować: trudniejsze do zdobycia pozycje zostały umocnione, a liczna jazda rosyjska zalała całą równinę. Tym sposobem, na oczach Neya i Murata, formował się po raz trzeci lewy flank nieprzyjacielski. Murat przywołuje wówczas jazdę poległego w poprzednim starciu Montbruna. Dowództwo obejmuje generał Cau-
laincourt, a widząc, że adiutanci nieszczęsnego Montbruna opłakują go rzewnymi łzami, woła: „Za mną, wiara! Milszą mu będzie zemsta aniżeli łzy!" Król wskazuje generałowi nowy flank nieprzyjacielski, który zepchnąć należy w gardziel wąwozu prowadzącego do wielkiej baterii, a podczas gdy lekka jazda nacierać będzie na Rosjan, on — Caulaincourt — na czele swoich kirasjerów zwróci się nagle na lewo i zaatakuje tyły tej straszliwej reduty, której działa dziesiątkują jeszcze wojsko wicekróla. Caulaincourt odpowiada: „Będę tam zaraz żywy lub umarły!" — i rusza niezwłocznie, depcąc i tratując szeregi nieprzyjacielskie. Po czym zwraca się nagle na lewo, po krótkiej walce wdziera się pierwszy do wnętrza krwawej reduty i pada ugodzony kulą, okupując śmiercią swoją zdobycz. Uwiadomiono natychmiast cesarza o zwycięstwie i o niepowetowanej stracie, jaką poniosła armia. Wielki koniuszy dworu, brat nieszczęsnego generała, słuchał w milczeniu; zrazu ugiął się pod ciosem żałobnej wieści, potem zaciął się w bólu i gdyby nie łzy spływające po ogorzałych policzkach, sądzić by można, iż obojętnym był jeno słuchaczem. Szczerze zmartwiony cesarz zawołał do niego: „Wszak słyszałeś pan wszystko? Może chcesz usunąć się stąd?" Lecz w tej samej chwili trzeba było ruszyć przeciwko nieprzyjacielowi; wielki koniuszy, zamiast odpowiedzi, milcząc uchylił tylko kapelusza na znak podzięki i odmowy i pozostał przy boku cesarza. Podczas gdy kawaleria nasza atakowała tyły reduty, wicekról na czele niezmordowanej piechoty swojej niedalekim już był szańców. Nagle umilkły strzały, rozwiały się kłęby czarnego dymu i połyskliwa stal pancerzy kirasjerów rozbłysła na wałach. Od krwi czerwona, reduta dostała się nareszcie w ręce Francuzów! Wicekról spieszy tam, by podzielić triumf, dokończyć walki i umocnić się na tej pozycji. Lecz mimo porażki Rosjanie wznawiali po kilkakroć uporczywą walkę. Pobici — wracali znów pod wodzą swoich generałów — nieutrudzeni, groźni, gęstym ścieląc się trupem u stóp szańców, które własnymi usypali dłońmi. Na szczęście ostatnia kolumna rosyjska dotarła do Siemionowskiego i do wielkiej reduty bez armat: okoliczne jary i wąwozy opóźniły zapewne pochód artylerii. Belliard zdołał wytoczyć tylko trzydzieści dział, które jed-
nak tak morderczym zionęły ogniem, że piechota nieprzyjacielska w popłochu cofnęła się czym prędzej, pozostawiając wielu zabitych i rannych. Murat i Belliard opowiadali później, iż w owym momencie pomoc dziesięciotysięcznego korpusu piechoty byłaby zapewniła im niewątpliwie zupełne i świetne zwycięstwo, lecz że rozporządzając jedynie przetrzebioną już znacznie kawalerią, musieli stanąć wpół drogi, szczęśliwi, że utrzymali pole walki. W znacznej mierze przyczynił się również do zwycięstwa Grouchy, który wielokrotnie atakował wielką redutę z lewego flanku i oczyścił równinę, nie szczędząc krwi ani ofiar. Lecz i on także nie mógł ścigać szczątków wojska rosyjskiego: mroczne jary, a poza nimi warowne reduty, osłaniały odwrót nieprzyjacielski. W redutach tych trzymali się Rosjanie aż do nocy, z rozpaczliwym uporem broniąc ostatkiem sił drogi do Moskwy, świętej i prastarej stolicy carów, serca i spichlerza Rosji. Z wysokości tych drugich wzgórz ostrzeliwali usilnie opuszczone przez siebie pozycje. Wicekról zmuszony był ukryć osłabłe i przetrzebione szeregi swoje w jamach i wykrotach oraz poza zburzonymi na poły szańcami. Klęcząc w cieniu tych niekształtnych parapetów, żołnierze nasi spędzili w ten sposób kilka godzin pod wzmożonym ogniem nieprzyjacielskim. Mniej więcej około wpół do czwartej ucichła wrzawa tego ostatniego zwycięstwa. A było ich kilka. Bo w ciągu pamiętnej onej bitwy każdy korpus walczył i zwyciężał osobno, lecz nie poparty w odpowiednim momencie, nie mógł przewagi swej wyzyskać i cofać się musiał w pół drogi, zdziesiątkowany i krwawy. Usunięto wszakże po trochu najgłówniejsze przeszkody. Strzały coraz rzadsze były i coraz cichsze. Zewsząd nadciągali oficerowie. Po zawziętej walce zwyciężyły wreszcie korpusy Poniatowskiego i Sebastianiego. Nieprzyjaciel nowe sypał szańce — na nowej, obronnej pozycji. Dzień miał się ku końcowi, amunicja nasza wyczerpana była, bitwa ukończona. Wówczas, po raz trzeci, stanął przed cesarzem generał Belliard. Cierpienia Napoleona zdawały się wzmagać coraz bardziej. Z trudem dosiadł konia i skierował się powoli ku siemionowskim wzgórzom, nad którymi, mimo
zwycięstwa, przelatywały jeszcze roje kul i kartaczy nieprzyjacielskich. Wszelako ani złowieszcze odgłosy wojny, ani nie wygasły jeszcze zapał Neya i Murata nie zdołały wyrwać go z odrętwienia, głos miał osłabły, ruchy ociężałe. Dopiero widok szeregów rosyjskich i przeciągły świst kul podziałał nań ożywczo. Z bliska obserwować jął ostatnią ich pozycję i wyraził chęć zdobycia jej. Lecz Murat, ukazując na wybite niemal doszczętnie pułki nasze, oświadczył, iż nic nie wskóra bez pomocy gwardii, na co znów Bessičres, który nie omieszkał nigdy podkreślić wartości i znaczenia doborowego tego żołnierza, odparł z naciskiem: „że zważyć należy znaczną odległość, dzielącą nas od korpusów zapasowych i od ojczystej ziemi; że obowiązkiem naszym jest oszczędzać i chronić tę garstkę żołnierzy, która strzec ma całości i bezpieczeństwa osoby cesarskiej". A ponieważ dobiegała piąta, Berthier dodał: „że jest za późno, że nieprzyjaciel zdążył już okopać się w ostatniej pozycji i że ponowna ofiara kilku tysięcy istnień ludzkich byłaby bezcelowa". Cesarz poparł wtedy gorąco zdanie obu marszałków, a zaleciwszy zwycięzcom ostrożność i umiarkowanie, ściągnął cugle i zawrócił ku namiotom swoim, które wznosiły się w cieniu zdobytej przed dwoma dniami baterii, a przed którymi przesiedział cały prawie dzień jako milczący świadek poszczególnych epizodów tej krwawej walki. W powrotnej drodze z Siemionowskiego przywołać kazał Mortiera i polecił mu „poruszyć nareszcie młodą gwardię, nie przekraczając jednak wąwozu, który dzieli nas od pozycji rosyjskiej". Dodał po chwili: „iż jedynym jego życzeniem jest utrzymanie pola walki; że niczego więcej nie pragnie i niczego nie żąda." Wkrótce przywołał go znów, zapytując: „Czy dobrze zrozumiał, o co chodzi?", nawołując raz jeszcze do rozważnej i oględnej akcji, a przede wszystkim do utrzymania pola walki. W godzinę później powtórzył rozkaz, zabraniając surowo: „atakować lub cofać się bez względu na warunki i okoliczności". Kiedy znalazł się w swoim namiocie, do cierpień i dolegliwości fizycznych gnębiących cesarza przyłączył się niebawem głęboki smutek. Oglądane przed chwilą pobojowisko, wymowny dowód straszliwych obustronnych zapasów, okropną głosiło prawdę: owo zwycięstwo —
tak długo oczekiwane, tak drogo okupione — niezupełnym było i nieowocnym. Czyż on to istotnie, on, który zawsze i we wszystkim starał się i umiał wykorzystać każdą pomyślniejszą okazję, obojętnym i chłodnym wzrokiem spoglądał na ostatni łaskawy uśmiech szczodrego dotychczas losu?! W rzeczy samej straty były niezmierne, przenoszące stokrotnie zyski i korzyści. Posępny cień żałoby padł na najbliższe otoczenie cesarza: opłakiwano braci, krewnych i przyjaciół, gdyż śmierć chłodną położyła dłoń na najdostojniejsze głowy. Padło czterdziestu trzech generałów, zabitych lub ciężko rannych! Ileż bólu i łez dla Francji, a triumfu i radości dla wrogów naszych! Jak niebezpieczny temat do rozmyślań dla Niemiec! Toteż zarówno w szeregach, jak i pod purpurą namiotów cesarskich posępna zapanowała cisza. Umilkli nawet pochlebcy. Ci zaś, których cesarz przywołać kazał — Dumas i Daru — słuchali w milczeniu wywodów Napoleona, lecz ich zachowanie, utkwiony w ziemię wzrok i ponurość wymowniejsze były od słów. Mimo późnej godziny — minęła już dziesiąta — niestrudzony Murat raz jeszcze domagał się od cesarza pomocy konnej gwardii: „Armia nieprzyjacielska, rozproszona i zdezorganizowana, przeprawia się co prędzej przez Moskwę; należałoby więc zaskoczyć ją znienacka i dokonać rozpoczętego dzieła!" Lecz cesarz odmówił stanowczo, tonem nie dopuszczającym żadnej repliki, następnie zaś podyktował biuletyn ubiegłego znojnego dnia. Ci, którzy towarzyszyli mu nieodstępnie, ujrzeli wówczas, jak dalece ten zwycięzca tylu narodów osłabiony był i chory, jak bardzo zbiła go z nóg silna gorączka, przede wszystkim zaś powrót ciężkiej i niezmiernie bolesnej choroby, jaka wzmagała się zawsze wskutek zbyt gwałtownego ruchu i zbyt silnych wrażeń. Szeptem przypominano sobie zdania wypowiedziane, a raczej napisane we Włoszech przed piętnastu laty: „Zdrowie niezbędne jest dla żołnierza i nic nie może go zastąpić!", oraz okrzyk spod Austerlitz, niestety! proroczy: „Ordener już jest zużyty! Żołnierzem można być do pewnego tylko wieku. Ja sam, za lat sześć, prawdopodobnie niezdatny już będę na wodza!" W ciągu nocy Rosjanie zakłócali kilkakrotnie posępną i głuchą ciszę. Nazajutrz rano doszło nawet do starcia
tuż obok namiotów cesarskich; stara gwardia chwycić musiała za broń, co, wobec świeżego zwycięstwa, zakrawało po prostu na drwiny i obelgę. Armia nasza, a właściwie tylko forpoczty stały bez ruchu do południa, osłaniając niosących ratunek rannym i konającym. Rannych było przeszło dwadzieścia tysięcy. Niesiono ich dwie mile wstecz, do Kołockiego Monastyru. Naczelny chirurg Larrey wezwał do pomocy wszystkich bez wyjątku lekarzy pułkowych, nadciągnęły również ambulanse, lecz wszystkiego było mało. Po wojnie już Larrey skarżył się w dłuższym sprawozdaniu, iż nie pozostawiono mu ani jednego regimentu dla dostawy rzeczy najniezbędniejszych z okolicznych wiosek. Cesarz objeżdżał wówczas pobojowisko — straszliwe, grozą przejmujące. Każdy najdrobniejszy nawet szczegół potęgował bezbrzeżny smutek wiejący z tej wielkiej, szeroko rozwartej mogiły: chłód, szare niebo, plusk deszczu, szum gwałtownej jesiennej wichury, zgliszcza domostw i zabudowań gospodarczych, stratowana ziemia pokryta najróżnorodniejszymi szczątkami, daleko na widnokręgu — smutna i ciemna zieleń lasów północy, wszędzie, pomiędzy stosami krwawych, okaleczałych trupów błąkające się sylwetki żołnierzy, którzy przetrząsali nawet tornistry poległych kamratów, szukając bodaj okruchów jakiejkolwiek strawy, wszędzie okropne, poszarpane rany, gdyż kule rosyjskie większe są od naszych, wszędzie, na biwakach, na wpół wygasłe ogniska i głucha, żałobna cisza, w której słychać było jeno ciężkie westchnienia! Dokoła sztandarów i orłów pułkowych tuliła się szczupła garstka żołnierzy oraz kilku zaledwie oficerów i podoficerów. Odzież ich poszarpana na strzępy, czarna od prochu, krwią zbryzgana. A jednak — mimo łachmanów, nędzy i rozpaczy — dumnie i hardo wznosiły się wszystkie głowy; na widok cesarza zadźwięczały nawet okrzyki, lecz mniej liczne i cichsze niż zwykle, gdyż w łonie tej nie zwyciężonej dotychczas armii każdy zdawał sobie doskonale sprawę z sytuacji i trafnie oceniał przebieg i znaczenie wypadków. I nie mylili się żołnierze nasi: na tylu rannych i poległych nieprzyjaciół było zaledwie ośmiuset jeńców. Wiadomo zaś, że liczbą pojmanych jeńców mierzono od dawien dawna rozmiary zwycięstwa lub klęski. Piętrzące się zewsząd stosy trupów były raczej dowodem
męstwa zwyciężonych aniżeli przewagi zwycięzców. Skoro reszta armii nieprzyjacielskiej cofała się w porządku, dumna i bynajmniej nie znękana porażką, jakaż była istotna wartość zdobytego pola bitwy? Wobec obszaru niezmiernych przestrzeni, czym była dla Rosjan utrata niewielkiego kęsa ziemi? Dążąc śladem Napoleona, po krwawym podłożu zesztywniałych zwłok ludzkich, koń jednego z członków świty cesarskiej trącił kopytem konającego żołnierza, dobywając z piersi rannego ostatni jęk bólu i męki. Cesarz, dotąd równie ponury i milczący, jak ponurym i milczącym było odniesione przezeń zwycięstwo, zgnębiony nadto doszczętnie okropnym widokiem tylu i takich ofiar, nagle wybuchnął gniewem i żalem, nakazując otoczyć dogorywającego żołnierza najtroskliwszą opieką. Ażeby ułagodzić wzburzenie cesarza, któryś z oficerów zauważył, że ranny nie był Francuzem, ale Rosjaninem. Lecz Napoleon odparł porywczo: „Że po bitwie nie ma już wrogów — jeno są ludzie!" Po czym rozesłał towarzyszących mu oficerów wszędzie, skąd tylko dochodziły żałosne, bólem drgające nawoływania. Rannych było najwięcej na dnie mrocznych jarów, dokąd zostali zepchnięci lub też dokąd dowlekli się z trudem szukając schronienia przed wojskiem nieprzyjacielskim i szalejącą, na równinie wichurą. Jedni, najmłodsi, wspominali z jękiem imię ojczyzny lub matki, inni oczekiwali śmierci z niewzruszonym spokojem lub też z drwiącym uśmiechem na ustach, nie prosząc o ratunek i nie skarżąc się, jeszcze inni błagali, aby dobić ich natychmiast i skrócić im niewypowiedziane męki powolnego konania. Mijano jednak czym prędzej tych nieszczęśników, których nic już i nikt nie mógł uratować. Jeden z nich, najbardziej okaleczały (urwane miał obie nogi i prawą rękę), taki był jeszcze silny, tak dalece pełen nadziei, a nawet wesołości, że postanowiono ocalić go koniecznie. Podczas przenosin biedak skarżył się na ból w nieobecnych członkach: objaw nader częsty u kalek, a który zdaje się przemawiać za niepodzielną władzą duszy w dziedzinie wrażeń i uczuć, z całkowitym pominięciem praw cielesnej powłoki. Widziano Rosjan czołgających się z trudem ku bardziej spiętrzonym stosom trupów, wśród których w rozpaczy szukali schronienia. Podobno jeden z nich ukry-
wał się przez kilka dni we wnętrznościach konia powalonego odłamkiem granatu i żywił się końskim ścierwem. Inni, umocowawszy jako tako strzaskaną nogę przy pomocy kija, bez jęku, bez skargi, widmom podobni posuwali się o lasce ku najbliższym wioskom lub domostwom. Być może, iż z dala od szeregów bratnich nie spodziewali się litości ani miłosierdzia; niewątpliwie jednak, jako bardziej zahartowani wskutek ciężkich warunków i ostrego klimatu, odporniejsi byli na ból aniżeli Francuzi, mniej wrażliwi zarówno fizycznie, jak i duchowo. Podczas tej smutnej rewii, łaknąc bodaj odrobiny złudnej nadziei, na próżno kazał cesarz przeliczyć po raz wtóry pojmanych jeńców i zebrać kilka zagwożdżonych lub pogruchotanych dział: siedmiuset kilkudziesięciu jeńców i niespełna dwadzieścia niezdatnych do użytku armat stanowiło jedyne trofea tego niepełnego zwycięstwa! Równocześnie śladem tylnych straży rosyjskich Murat dążył drogą prowadzącą do Możajska. Rosjanie cofali się w największym porządku, nie zostawiając za sobą nic: ani ludzi, ani wozów, ani nawet odzieży. Zmarli grzebani byli niezwłocznie, mimo pośpiechu, gdyż lud rosyjski otacza nieboszczyków najgłębszą czcią i poszanowaniem. Ujrzawszy w oddali Możajsk, Murat sądził, iż miasto jest już w jego mocy, zaprosił tam nawet cesarza na nocleg. Lecz tylne straże rosyjskie najniespodziewaniej rozłożyły się pod murami miasta, poza którym — na dość znacznej wyniosłości — widniała reszta armii rosyjskiej. Kutuzow osłaniał tym sposobem drogę do Moskwy i drogę do Kaługi. Zachowanie się Rosjan dumne było i wyzywające, jak w przededniu bitwy. Z wrodzoną mu gwałtownością Murat rozpoczął akcję natychmiast. Niebawem jednak poniósł nową, a dotkliwą stratę: podczas rekonesansu lewego skrzydła nieprzyjacielskiego raniony został nieodstępny i długoletni towarzysz króla, generał Belliard. Istotnie, z tej strony pozycja rosyjska mniej była obronna, łatwiejsza do zdobycia, lecz Murat atakował jeno zapalczywie front nieprzyjacielski, na nic więcej nie zwracając uwagi. Co się zaś tyczy cesarza, to przybył on pod Możajsk dopiero w nocy, wiodąc za sobą nieliczne szeregi. Był
jeszcze bardzo chory i osłabiony, w takiej pogrążony zadumie, że zdawał się nie widzieć i nie słyszeć nic: ni jęków, ni wrzawy, ni dolatujących aż do niego pocisków. Zatrzymano go, ukazując mu tylną straż nieprzyjacielską, która broniła dostępu do miasta, a nieco dalej migotliwy blask ognisk pięćdziesięciotysięcznej armii. Stanowisko zajęte przez nieprzyjaciela potwierdzało raz jeszcze niedostateczność odniesionego zwycięstwa oraz ufność, jaką Rosjanie we własne pokładali siły. Lecz cesarz spoglądał na wszystko jakimś tępym, przygasłym wzrokiem; obojętnie wysłuchał raportów, żadnej nie dając dyrektywy, i cofnął się na nocleg do pobliskiej wioski, leżącej w promieniu strzałów nieprzyjacielskich. Zmogła go rosyjska jesień. Gdyby nie ona, może na polu bitwy pod Moskwą zawładnęlibyśmy całym tym państwem, jej przedwczesna srogość przyszła w pomoc Rosjanom. Objawiła się już 6 września, w przeddzień wielkiej bitwy. Zerwał się groźny huragan, który na wskroś przeniknął Napoleona. W noc przed decydującą rozprawą trawiła go silna gorączka, mącąc spokój ducha i umysłu, i dlatego tak był wycieńczony podczas walki. Cierpienie to, w połączeniu z innym, jeszcze okrutniejszym, pętało jego ruchy i przez najbliższych pięć dni trzymało w okowach jego geniusz; te okoliczności ocaliły Kutuzowa od zupełnej klęski pod Borodino i dały mu czas na zebranie resztek armii i uchronienie ich przed naszym pościgiem. Rankiem 9 września dzienny brzask szeroko oświetlił rozwarte bramy Możajska; nieco poza miastem tylne straże nieprzyjacielskie strzegły jeszcze wzgórz, które zajmowała poprzedniego dnia armia Kutuzowa. Wojska nasze wtargnęły do miasta. Niektóre pułki natychmiast ruszyły w dalszą drogę śladami Rosjan, inne zaś szukały wytchnienia i strawy, pilnie przetrząsając strychy i piwnice. Ale miasto opustoszałe było, z wszelkich ogołocone zapasów. Po domach walały się jeno trupy, które wyrzucano oknami, aby zapewnić sobie przynajmniej dach nad głową — i konający, których w jednym gromadzono miejscu. Rannych było tylu, że Rosjanie nie śmieli podpalić miasta. Lecz ta ich ludzkość nie ostała się na widok pierwszych szeregów francuskich; huknęły strzały, posypały się bomby i kartacze, niecąc pożar wśród drew-
nianych przeważnie domostw i zabudowań. Znaczna liczba rannych zginęła w płomieniach. Podczas gdy usiłowano opanować rozszalały żywioł, pięćdziesięciu woltyżerów z 33 pułku jęło piąć się pod górę stokiem wyniosłości, zajętej jeszcze przez jazdę i artylerię nieprzyjacielską. Armia francuska spoglądała ze zdumieniem spod murów Możajska na tę garstkę śmiałków, którzy na tym odsłoniętym stoku porywali się na kilkutysięczną konnicę rosyjską. Jakoż ziściły się wkrótce obawy nasze! Parę szwadronów nieprzyjacielskich otoczyło zewsząd woltyżerów, a jakkolwiek sprawny i wyćwiczony był to żołnierz, z wojną obyty, jakkolwiek w mgnieniu oka uszykowali się w czworobok ogniem ziejący, bagnetami najeżony — było ich tak mało wpośród tak rozległej równiny i tak wielkiej liczby ludzi i koni, że niebawem znikli zupełnie z oczu. Okrzyk bólu i zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi! Oficerowie i żołnierze chciwie śledzili każde poruszenie nieprzyjaciela, starając się odgadnąć, jaki będzie los nieszczęsnych kamratów. Jedni przeklinali odległość dzielącą ich od pola walki i bieżyć chcieli z odsieczą, inni nabijali machinalnie broń lub wysuwali bagnety, groźnym wzrokiem w dalekiego godząc wroga, inni wreszcie — niepomni odległości — głośno udzielali rad i dodawali otuchy. Wszystkie źrenice bądź to gorzały gorączkowym blaskiem, bądź też mętniały i gasły jak oczy konających. Smugi dymu unoszące się ponad skłębionym tłumem walczących przedłużyły chwile bolesnej trwogi i niepokoju. Rozległy się głosy, że nasi strzelają, że bronią się jeszcze mimo wściekłego naporu tylekroć liczniejszych wrogów. Istotnie, w owym momencie z ręki komendanta woltyżerów padł dowódca jednego ze szwadronów rosyjskich. Strzał był odpowiedzią na wezwanie do poddania się. Upłynęło jeszcze kilka minut i przeciągły okrzyk radości i podziwu wzbił się ku niebu. Konnica rosyjska, zdumiona zuchwałym oporem, morderczym prażona ogniem — powoli jęła ustępować i cofać się. Zwyciężyła garstka bohaterskich szaleńców, utrzymując się na ogromnym polu bitwy. Gdy tylko Rosjanie dostrzegli, że wojska nasze przygotowują się do ataku na całej linii, znikli bez śladu, tak jak po bitwach pod Witebskiem i Smoleńskiem. Szczególny ten odwrót tym dziwniejszy był, że nie zdą-
żyło jeszcze przebrzmieć echo świeżej i krwawej klęski. Wielka Armia stanęła na rozstaju dróg do Moskwy i do Kaługi, po czym Murat i Mortier ruszyli na wszelki wypadek ku Moskwie. 11 września w pobliżu Krymskoje ukazały się ponownie hufce rosyjskie, w nader obronnej pozycji. Kutuzow bowiem, tak jak Barclay, większą zwracał uwagę na teren aniżeli na nieprzyjaciela. Początkowo książę Treviso przekonał był Murata o niemożebności jakiejkolwiek akcji; wkrótce jednak woń dymu i prochu upoiła króla. Lekkomyślnie wysiał w ogień piechotę Dufoura i Mortiera. Były to szczątki dywizji Frianda oraz młoda gwardia. Legło tam bezowocnie dwa tysiące ludzi z batalionów rezerwowych, tak nierozważnie oszczędzanych w dniu bitwy. Mortier — wściekły i zrozpaczony — uwiadomił listownie cesarza, iż nie myśli słuchać nadal rozkazów Murata. Generałowie przednich straży listownie porozumiewali się z Napoleonem. Cesarz, zmuszony pozostać w Możajsku wskutek silnej gorączki, w ciągu trzech dni nie opuszczał mieszkania, osłabły i chory, uginając się pod brzemieniem troski i spraw wszelkiego rodzaju. Katar i chrypka pozbawiły go zupełnie głosu. Zmuszony wydawać rozkazy i zlecenia wielu ludziom jednocześnie, pisał je na świstkach papieru, a w razie jakichś trudności porozumiewał się na migi. Gdy jednak Bessiéres wymieniać zaczął kolejno wszystkich generałów ranionych podczas bitwy, cesarz pod wpływem gwałtownego wzruszenia odzyskał nagle głos i krzyknął: „Osiem dni pobytu w Moskwie, a wyzdrowieją wszyscy!" Jakkolwiek Napoleon zawsze przywiązywał niezmierną wagę do zajęcia tej stolicy, krwawe, a tak mało owocne zwycięstwo pod Borodino podkopało rachuby jego i nadzieje. Najlepszym dowodem istotnych uczuć cesarza są instrukcje, dane Berthierowi dla marszałka Victora, w dniu 11 września: „Nieprzyjaciel w serce ugodzony, nie myśli już o igraszkach. Proszę więc uwiadomić księcia Belluno, że skierować ma czym prędzej na Smoleńsk zapasowe bataliony, szwadrony, artylerię, nawet pojedynczych ludzi, aby podążyć stamtąd w razie potrzeby do Moskwy". Wśród tych cierpień ciała i duszy, które cesarz starannie ukrywał przed armią, dotarł do niego Davout. Choć chory sam i raniony, prosił raz jeszcze o powierzenie
mu dowództwa przednich straży; upewniał, że maszerować będzie dniem i nocą, że doścignie nieprzyjaciela i zmusi go do bitwy, nie szafując wszelako — tak jak Murat — życiem i siłami żołnierzy. Lecz zamiast odpowiedzi, Napoleon wychwalać jął przesadnie waleczność i nie gasnący zapał swojego szwagra. Przed chwilą właśnie doszły go wieści o ponownym ukazaniu się armii nieprzyjacielskiej, która wbrew przewidywaniom i obawom cesarza nie cofała się w kierunku Kaługi, lecz w kierunku Moskwy, i niedaleko już była stolicy. Imię Moskwy i związane z nią nadzieje dodały cesarzowi sił i otuchy, tak że rankiem 12 września mógł już wyruszyć z Możajska śladem naszych przednich straży.
IV MOSKWA esarz rosyjski nie wystąpił przeciw swoim wrogom jako wojownik, ale jego wewnętrzna polityka w rdzennie rosyjskich i nowo nabytych prowincjach oraz wydane w Połocku proklamacje do wojska, do mieszkańców Moskwy i do narodu niezwykle umiejętnie zastosowane były do ludzi i miejscowości, ujawniały dużą dozę energii i głęboką znajomość ludzkiego serca. Na Litwie, bądź to wskutek pośpiechu, bądź też z wyrachowania — nic nie zburzono, niczego nie tknięto. Na Białorusi — wcześniej już przyłączonej do imperium i nawykłej poniekąd do niewoli pod łagodnymi rządami — bez przymusu ani trudu pociągnięto za sobą ludzi, a wraz z nimi wszelkie mienie ruchome. W rdzennej Rosji natomiast, gdzie wszystko współdziałało z rządem — religia, patriotyzm, ciemnota i przesądy — nie dość, że mieszkańcy cofać się musieli razem z wojskiem, ale wszystko, czego nie można było zabrać albo zużytkować niezwłocznie — całkowitej ulegało zagładzie. Mężczyźni nie objęci poborem — wchodzili w skład milicji lub też luźnych oddziałów kozackich. Nieprzyjaciel zagrażał w owym czasie środkowym guberniom cesarstwa, Moskwa więc winna była świecić przykładem. Stolica ta, słusznie nazwana przez poetów „Moskwą złotych kopuł", była rozległym i dziwacznym zbiorowiskiem dwustu dziewięćdziesięciu pięciu cerkwi i kościołów oraz tysiąca pięciuset pałaców magnackich wraz z ogrodami i zabudowaniami. Pałace te i ogrody, przeplatane drewnianymi dworkami, a nawet chatami o słomianych strzechach, rozrzucone były na przestrzeni kilku mil kwadratowych falistego terenu. Wszystkie tu-
liły się pod opiekuńcze skrzydła wysokiej trójkątnej fortecy, okolonej podwójnymi murami, w których obrąbie mieściły się: kilka pałaców i cerkwi, nieuprawne, kamieniste ugory i obszerny bazar, dzielnica kupiecka, niewyczerpana skarbnica wszelkiego rodzaju bogactw i dostatków. Gmachy te, pałace, nawet sklepy błyszczały z dala warstwą polerowanej i barwionej stali. Niezliczone cerkwie o mnogich złotych kopułach, na których szczycie rysowała się kula ziemska, potem półksiężyc, a nad nim krzyż, wiernym były odbiciem dziejów tego ludu: najpierw Azja i wierzenia Wschodu, zrazu zwycięskie, potem zwyciężone, następnie półksiężyc Mahometa, wreszcie krzyż Chrystusowy. W słonecznym świetle wspaniałe to miasto skrzyło się tysiącem barw i odcieni, tęczowymi migotało blaski. Olśniony podróżnik w niemym stawał zachwycie. W pamięci jego odżywały cuda czytanych w dzieciństwie baśni wschodnich. W obrębie miasta wzmagał się niebawem podziw uważnego obserwatora. Szlachta przyjęła niemal bez wyjątku zwyczaje, obyczaje i języki współczesnej Europy, mody jej i stroje. Kupcy natomiast i lud zachowali wiernie długie brody ojców i dawne bogate wschodnie szaty. Ta sama różnorodność odzwierciedlała się w budynkach, we wszystkim jednak widna była domieszka cech lokalnych, nader wyraźnych, nieco prymitywnych — jak przystało tym dalekim ziemiom. Członkowie najsłynniejszych rodów rosyjskich, ożywieni duchem obywatelskim, wiedli tam patriarchalny żywot, z dala od dworu i jego intryg. Toteż niechętnie przebywali władcy w tym „sercu Rosji", w tym gnieździe chwały i centrum handlu — wśród szlachty, która usuwała się do pewnego stopnia spod ich władzy, a z którą musieli liczyć się dla różnych powodów. Mus jedynie przywiódł Aleksandra do Moskwy. Poprzedzony proklamacjami, niecierpliwie oczekiwany przez ogół, ukazał się najpierw wśród zgromadzonej licznie szlachty i arystokracji. Wszystko w harmonijną, a imponującą zlewało się całość: dobór zgromadzenia, mówca oraz uchwalone wnioski i rezolucje. Zaledwie bowiem przebrzmiały ostatnie słowa cesarza, donośny, wzruszenia pełen okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi: „Najjaśniejszy Panie — wołano zewsząd — żądaj, czego chcesz! Bierz wszystko! Wszystko ci dajemy!"
Aleksander zwrócił się następnie z krótką przemową do kupców. Kazał odczytać im proklamacje, w której Napoleon opisany był „jako przeniewierca, jako Moloch, który ze zdradą w sercu a kłamaną szlachetnością na ustach przybywał, aby zetrzeć imię Rosji z powierzchni świata". Na dźwięk owych słów gniew odmalował się na wszystkich męskich, czerstwych twarzach, które dzięki długim brodom miały w sobie coś jednocześnie antycznego, majestatycznego i dzikiego. Groźnie zaciśnięte pięści, płonące oczy, przytłumione okrzyki i głuchy pomruk malowały dosadnie uczucia zgromadzonych. Uchwalono natychmiast rezolucję. Wybrany przez kupców przewodniczący nie zawiódł ogólnego zaufania: pierwszy zdeklarował sumę pięćdziesięciu tysięcy rubli — dwie trzecie swojego majątku — i nazajutrz ja doręczył. W Rosji klasa kupiecka dzieli się na trzy gildie; postawiono tedy wniosek, aby opodatkować każdą z nich w stosunku do mienia i dochodów. Lecz jeden z uczestników zgromadzenia, kupiec trzeciej gildii, oświadczył, że miłość jego dla ojczyzny nie zna granic, i zdeklarował niezwłocznie sumę przenoszącą o wiele maksimum zaproponowane przez wnioskodawcę. Za jego przykładem poszli inni. Złożono ogółem blisko dwa miliony rubli. Inne gubernie powtórzyły — niby wierne echa — patriotyczny okrzyk Moskwy. Niebawem jednak upadł Smoleńsk, potem Wiaźma. Popłoch wszczął się w Moskwie. Nie doszło jeszcze do decydującej bitwy, a opuszczano już gromadnie stolicę. Równocześnie, w pobliżu Moskwy, pirotechnik Niemiec kierować jął z rozkazu cesarskiego konstrukcją olbrzymiego balonu, który miał wznieść się ponad armię francuską, a wyśledziwszy sztab i cesarza sypnąć gradem kul i pocisków, lecz wskutek wadliwej budowy powietrznego statku zawiodły najfatalniej wszelkie próby. Jednakże hrabia Rostopczyn, gubernator Moskwy — jakoby kontynuując jego dzieło — sporządzić kazał potajemnie znaczne zapasy sztucznych ogni i materiałów wybuchowych. Dzięki tym przygotowaniom Moskwa pogrzebać miała pod gruzami płonących gmachów i domostw swoich — cesarza i jego armię. Gdyby zaś nieprzyjaciel uniknąć zdołał niebezpieczeństwa, pozbawiony byłby całkowicie dachu nad głową i wszelkich środ-
ków do życia. A ohyda tak wielkiej klęski, którą łacno przypisać by można Francuzom, jak uczyniono to w Smoleńsku, Drohobużu, Wiaźmie i Gżacku, podburzyłaby niewątpliwie całą Rosją! Takim był straszliwy zamiar potomka jednego z największych zdobywców Azji. Poczęty bez wysiłku, starannie opracowany — wykonany został bez wahania. Widywałem później tego rosyjskiego magnata w Paryżu. Człowiek stateczny, dobry mąż i ojciec, w towarzystwie miły i sympatyczny, wykształcony i kulturalny, jednoczył wszelako, tak jak niektórzy jego rodacy — cywilizację współczesną z żywiołową energią dawno minionych stuleci. Obecnie imię jego należy już do historii. Jakkolwiek jednak zapisał się niezatartymi zgłoskami na jej kartach, ogrom tej bezprzykładnej wprost ofiary i poświęcenia nie jest wyłączną jego zasługą. Smoleńsk był początkiem, Moskwa — epilogiem. Jak wszystko, co wielkie i szczere, decyzja ta godna była podziwu i uwielbienia; powód słuszny i należycie usprawiedliwiony pomyślnym wynikiem; poświęcenie bezgraniczne, tak wielkie, że historyk zawiesić musi tok opowiadania, aby zgłębić je, zrozumieć i ocenić! Sam jeden pośrodku walącego się imperium, Rostopczyn śmiałym wzrokiem obejmuje całą grozę niebezpieczeństwa, trafnie ocenia je i, jakkolwiek może nie powołany, składa bez wahania na ołtarzu ojczyzny mienie tysięcy jednostek, niezliczone interesy publiczne i prywatne. Poddany cesarza — rozstrzyga o losach państwa nie oglądając się na sankcję monarszą; rodowy szlachcic — skazuje na zagładę wszystkie pałace magnackie, bez wiedzy i zezwolenia szlachty; gubernator jednej z największych i najruchliwszych stolic Europy, z urzędu opiekun bogatych kupców — oddaje na pastwę płomieni nieprzebrane skarby, fabryki, całe miasto, z zimną krwią spogląda na pożar najpiękniejszej swojej rezydencji i dumny, spokojny, zadowolony mimo ogólnego wzruszenia czeka na wyniki bohaterskiej ofiary. W krytycznym owym momencie Rostopczyn obawiał się przede wszystkim dwóch ewentualności: jedną z nich byłoby zawarcie w Moskwie haniebnego dla Rosji pokoju; drugą — niebezpieczeństwo polityczne raczej aniżeli militarne, mianowicie bardziej lękał się wpły-
wów nieprzyjaciela aniżeli jego oręża, rewolucji bardziej niż klęski. Jako zagorzały przeciwnik pokoju przewidywał, że w stosunku do mieszkańców ludnej tej stolicy, którą sami Rosjanie zowią wyrocznią i przewodniczką całego narodu, Napoleon użyje broni rewolucyjnej, najodpowiedniejszej, ażeby dokonać rozpoczętego dzieła. Dlatego też krwawą łuną pożogi postanowił odgrodzić genialnego najeźdźcę od wszelkich słabostek ludzkich i wszelkich warstw społecznych: od tronu, arystokracji i szlachty, od utrzymywanego w poddaństwie ludu, od żołnierzy, a wreszcie od wielotysięcznego tłumu rzemieślników i kupców, tworzących podówczas w Moskwie zaczątek klasy średniej, klasy, w której łonie poczęła się rewolucja francuska. Dwuznacznie można tłumaczyć sobie ówczesne zagadkowe milczenie Aleksandra. Dotąd nie wiadomo, jaki był istotny współudział jego w tej sprawie. Rosjanie — zgodnie z wolą despoty — bądź tego nie wiedzą, bądź też milczą. Dwa tygodnie przed najściem Francuzów wywiezienie archiwów państwowych i skarbu oraz wyjazd szlachty i znamienitszych kupców, którzy zabierali wszystko, co można było zabrać, dały hasło do ogólnej wędrówki. Gubernator, któremu zależało niezmiernie na jak najszybszym opróżnieniu stolicy, osobiście doglądał emigracji. 3 września pewna Francuzka — niepomna niebezpieczeństwa grożącego jej od rozjuszonej czerni — odważyła się wyjść na ulicę. Zdumiona panującą dookoła ciszą błąkała się dłuższy czas wśród pustych zupełnie dzielnic, gdy wtem niby pogrzebowy hymn obumarłej stolicy zabrzmiał w oddali posępny śpiew. Przystanęła i ujrzała nieprzebrany pochód mężczyzn, kobiet i dzieci, rozszlochany, żałobny. Na przodzie obładowani świętymi obrazami szli popi i zawodzili pokutne psalmy, z płaczem przez wszystkich powtarzane. Doszedłszy do bram miasta, tłum zakołysał się i stanął. Raz jeszcze zalane łzami oczy zwróciły się ku Moskwie, jak gdyby żegnając prastare „święte miasto". Powoli jednak zaczęły oddalać się łkanie i śpiew i umilkły niebawem wśród bezkresu dalekich pól. Rozlokowana w Filach, nieco przed Moskwą, armia rosyjska liczyła dziewięćdziesiąt jeden tysięcy ludzi, w tym sześć tysięcy kozaków, sześćdziesiąt pięć tysięcy
wyćwiczonego żołnierza — szczątki studwudziestotysięcznej armii spod Borodina — oraz dwadzieścia tysięcy rekrutów, uzbrojonych częściowo w karabiny, a częściowo w piki. Armia francuska — licząca sto trzydzieści tysięcy ludzi w przededniu krwawej bitwy pod Borodino — zredukowała się po bitwie do dziewięćdziesięciu tysięcy żołnierza. Łącznie z nadciągającymi batalionami rezerwy oraz dywizjami generałów Laborde i Pino liczyła jeszcze u bram Moskwy sto tysięcy ludzi, sześćset siedem dział, dwa tysiące pięćset jaszczyków i pięć tysięcy furgonów. Brakowało natomiast amunicji; zawartość jaszczyków i ładownic starczyć mogła zaledwie na jednodniową bitwę. Być może, że Kutuzow uląkł się przewagi naszej nad niejednolitą i nierównomiernie wyćwiczoną armią rosyjską. Ale są to jedynie hipotezy: odwrót swój motywował bowiem li tylko wymogami strategii. Nie ulega wszelako najmniejszej wątpliwości, że aż do ostatniej chwili głównodowodzący zwodził gubernatora, „przysięgał mu na własną siwą głowę, że bronić będzie Moskwy do upadłego". Niespodzianką była też wiadomość, że zwołana przez Kutuzowa rada wojenna uchwaliła cofać się dalej bez bitwy, pozostawiając stolicę na łup Francuzom. Wściekły, lecz zdecydowany Rostopczyn przystąpił niezwłocznie do dzieła, wydając rozkazy i zlecenia, do jak największego nagląc pośpiechu. Nie tajnym już był nikomu plan gubernatora. W stosunku do pozostałej w Moskwie ubogiej i ciemnej ludności odrzucono na bok wszelkie względy; należało przecież — dla własnego jej dobra — skłonić ją do opuszczenia miasta. Rozesłani nocą emisariusze pukają do wszystkich drzwi, zwiastując pożar. We wszystkich bogatszych domach, zwłaszcza zaś w opancerzonych stalą składach i sklepach dzielnicy kupieckiej, rozrzucane są obficie sztuczne ognie i materiały palne. Zniszczono beczki i sikawki, zasypano studnie. Wzmaga się nieład i zamieszanie, wzrasta rozpacz. Na placach i ulicach miasta tłoczy się i błądzi wylękły, strwożony tłum; padają głucho pytania i odpowiedzi, ponuro brzmią głosy. Wreszcie opuszcza stolicę armia, ostatnia nadzieja i ostoja tego ludu; pułk idzie za pułkiem, zwartymi szeregami, a w ślad za wojskiem podąża zrozpaczona ludność. Niebawem ruchoma fala kobiet, dzieci i starców mi-
nęła bramę od strony Kołomny, zalewając podmiejskie pola, drogi i ścieżyny. Uciekano o głodzie, gdzie kto mógł i którędy mógł. Każdy dźwigał ubogie swoje mienie, częstokroć rzeczy bezwartościowe i zbędne, w popłochu zabrane. Wobec zupełnego braku mężczyzn — zaprzęgnięci do wózków sami ciągnęli drobną dziatwę, chore kobiety i kalekich starców oraz najcenniejszy dobytek. Schroniwszy się w głąb lasów, o zebranym chlebie, tułaczy pędzili odtąd żywot. Pamiętny ów dzień zakończył się krwawą tragedią. Pragnąc zatrzymać i uzbroić jak najliczniejszą liczbę ludzi zdecydowanych na wszystko, Rostopczyn otworzyć kazał więzienia. Obdarty, obmierzły motłoch z dziką radością wyległ tłumnie na ulice. Dwaj ludzie — Rosjanin i Francuz, oskarżeni: jeden o zdradę, drugi o nieoględność polityczną, wyłączeni zostali spośród tej hordy i stawieni przed oblicze gubernatora, który z niezmierną zaciekłością wznowił przeciw Rosjaninowi zarzut zdrady. Był to syn kupca, członek jednej z rozlicznych sekt iluministów niemieckich, znanych pod mianem martynistów, uwięziony za propagandę rewolucyjną wśród ludu. Kajdany nie zmieniły w niczym jego przekonań. Przez chwilę wydawać się mogło, że duch równości przeniknął do Rosji. Wspólników żadnych człowiek ten nie ujawnił. W tejże samej chwili nadbiegł ojciec więźnia. Lecz wbrew ogólnemu mniemaniu, domagać się jął nie ułaskawienia, ale śmierci syna. Gubernator udzielił mu wówczas kilku minut na rozmowę i przedśmiertne błogosławieństwo. „Błogosławieństwo zdrajcy?" — wrzasnął rozjuszony starzec i zwracając się z groźnym gestem do syna, przeklął go straszliwym głosem. Przekleństwo stało się hasłem do egzekucji. Cięty niezręcznie pałaszem w głowę, ranny więzień zachwiał się i runął; może ocaliłoby go nadejście Francuzów, gdyby nie rozszalały, krwi chciwy tłum, który wyłamał kraty ogrodzenia, a rzuciwszy się na nieszczęsną ofiarę, w mgnieniu oka rozszarpał ją na kawałki. Zwracając się wówczas do przerażonego Francuza, Rostopczyn rzekł: „Ty jako Francuz radujesz się zapewne zwycięstwem rodaków. Wracaj więc do swoich, lecz powiedz im, że jedyny zdrajca, jaki znalazł się w Rosji, został już ukarany". Przemówił z kolei do otaczających go nędzników, a zowiąc ich „dziatwą Rosji" nawoływał
flo ekspiacji za popełnione winy przez wierną służbę ojczyźnie. Opuścił wreszcie Moskwę - ostatni — i podążył śladem armii. W tej chwili Moskwa, nie zajęta jeszcze przez Francuzów, przestała należeć do Rosjan. Rządził w niej niepodzielnie zbrodniczy motłoch, którego furią kierowała garstka policji i żandarmerii; zorganizowano go naprędce, wydano rozkazy i zlecenia — i tłum rozproszył się, niosąc w najdalsze zakątki miasta zniszczenie, rabunek i pożogę. 14 września w odległości kilku mil od Moskwy Napoleon dosiadł konia. Jechał powoli, ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony, śląc rekonesans za rekonesansem w głąb lasów i wąwozów, na szczyty okolicznych wzgórz. Spodziewano się ujrzeć lada chwila armię nieprzyjacielską. Teren odpowiedni był na pole bitwy, pozycja doskonała; wszystko jednak zostało opuszczone, wszystko wydane bez oporu w ręce wrogów. Już tylko jedno wzgórze dzieliło nas od Moskwy: Góra Pokłonna — zwana tak dlatego, że dostrzegając z jej szczytu „święte miasto", Rosjanie zwykli byli żegnać się i bić pokłony. Forpoczty nasze dotarły niebawem na wierzchołek. Dochodziła druga. W słonecznym świetle miasto skrzyło się tysiącem barw. Drgnęły wówczas wszystkie serca, ze wszystkich piersi wyrwał się pełen zdumienia okrzyk: „Moskwa! Moskwa!". Każdy przyspieszać jął kroku: szeregi zmieszały się i wnet cała armia, klaszcząc w dłonie, wołała radośnie: „Moskwa! Moskwa!" — tak jak żeglarz woła: „Ziemia! ziemia!" u kresu długiej i uciążliwej podróży. Na widok olbrzymiego miasta, owej „Moskwy o złoconych kopułach", która jednoczyła w swoim łonie zdobycze kulturalne Europy i tajemniczy urok Wschodu, przepych, sztukę, zwyczaje i obyczaje dwóch najpiękniejszych części świata — stanęły wszystkie pułki dumą zdjęte. Czuliśmy wszyscy, że dzień ten niezapomniany będzie w dziejach świata, że okryje chwałą imię Francji; czuliśmy, że zwrócone są na nas oczy całej Europy, że każde, najdrobniejsze nawet poruszenie nasze przejdzie do potomności! Zdawało nam się, że na tym ogromnym teatrum dźwięczą w oddali radosne okrzyki sprzymierzonych ludów; byliśmy dumni, że odblask chwały naszej opro-
mienia bieżące stulecie i ściele się jasną smugą na kartach historii! Niejednemu marzył się już gorąco upragniony powrót do Francji, entuzjastyczne powitania rodaków, łzy szczęścia w oczach żon i matek, duma starych ojców! Otoczeni powszechnym podziwem i miłością, w aureoli sławy i cierpień, żołnierze spod Borodino i Moskwy zajmowaliby w społeczeństwie stanowisko wyjątkowe jako ucieleśniony symbol rycerskich tradycji narodu! A gdy umilkł wreszcie głos pychy, szeptać jęła rozwaga, mówiąc, że oto kres trudów naszych i znoju, że wreszcie wolno nam się zatrzymać, bo niepodobna prześcignąć samych siebie, że to nagroda za przelaną krew, chlubny epilog kampanii, która dorównuje wyprawie do Egiptu i najsłynniejszym wojnom starożytności. W owej chwili zapomniano o krwawym szlaku, którym dążyła armia, zapomniano o starganych siłach, o ranach i bólu. Bo wszystko było niczym wobec nabytego prawa do tych kilku słów: „Byłem pod Moskwą!". Dziś jeszcze — o towarzysze moi! — mimo niedoli naszej i poniżenia, czyż wspomnienie to, choć związane z tym złowrogim miastem, nie jest na tyle żywotnym, aby pocieszyć nas i rozpalić płomień dumy w oczach naszych, przyćmionych przez ból i łzy? Nadjechał również cesarz i stanął zdumiony, z radosnym okrzykiem na ustach. Od czasu bitwy pod Borodino marszałkowie, zniechęceni, trzymali się na uboczu, lecz świetny widok leżącej u stóp naszych Moskwy oraz wieść o przybyciu parlamentarza wzbudziły radość taką, że chwilowo zapomniano o żalu i urazie. Wszyscy bez wyjątku tłoczyli się dokoła cesarza. Zgodnym chórem brzmiały słowa pochlebstwa, wynoszono pod niebiosa geniusz, Napoleona, jemu usiłując przypisać zagadkowe zachowanie się cesarza w dniu 7 września. Lecz w duszy Napoleona wszelkie odruchy uczuciowe były krótkotrwałe. Wobec nawału trosk i rozlicznych zajęć sensacje i wrażenia szybko mijały. W pierwszej chwili zawołał: „Dotarliśmy więc do słynnej Moskwy!" — wkrótce zaś dodał: „Nareszcie!". Oczy jego zapatrzone w miasto wyrażały już tylko zniecierpliwienie. W Moskwie widział całe cesarstwo rosyjskie, w jej murach zamknął wszystkie nadzieje; Moskwa zapewnić mu miała korzystny pokój, sowitą kontrybucję oraz nieśmiertelną chwałę! Chciwym wzro-
kiem ogarniał też wszystkie drogi wiodące ku miastu. Kiedy otworzą się na oścież bramy Moskwy? Kiedy ukaże się deputacja, złożona z mieszczan, senatorów i przedstawicieli rodowej szlachty rosyjskiej? Niebezpieczne to przedsięwzięcie, pomyślnie ukończone dzięki zuchwałej, szalonej niemal akcji — stałoby się wówczas niedościgłym wzorem wyższych kombinacji militarnych; nierozwaga cesarza bvlaby jednym więcej dowodem niezrównanej jego wielkości, a krwawe i bezowocne zwvciestwo pod Borodino — naipiękniejszym z jego rycerskich czynów! To, co zagładą miało być i zgubą — przemieniłoby się w promienną aureolę sławy; pamiętny zaś dzień 14 września rozstrzygnąłby o tym, czy cesarz jest najgenialniejszym, czy też jeno najzuchwalszym człowiekiem na świecie, o tym, czy wzniósł sobie ołtarz, czy też — wykopał mogiłę! Powoli jednak zaczynał go ogarniać niepokój. Na obu naszych skrzydłach książę Eugeniusz i Poniatowski okrążali już miasto: Murat, na czele forpocztów, dosięgał już przedmieść, a tymczasem na pustych zupełnie drogach nie było widać żadnej deputacji. Ukazał się tylko w charakterze parlamentarza oficer Miłoradowicza i oświadczył, że generał podpali miasto, jeśli Francuzi utrudniać mu będą w czymkolwiek ewakuację stolicy. Napoleon zgodził się na wszystko. Tylko straże jednej armii i forpoczty drugiej zetknęły się na chwilę. Murat poznany został przez kozaków, którzy z bezceremonialną prostotą ludów koczowniczych a żywością południowców, zwartym otoczywszy go koliskiem, mimiką i okrzykami wyrażali mu uwielbienie swoje i podziw dla męstwa i odwagi. Król zabrał wszystkim swoim oficerom zegarki i rozdał je tym półdzikim wojownikom. Otrzymał za to miano „hetmana". Sądził może, że znajdzie wśród kozaków nowego Mazepę lub też że sam podobną odegra rolę. Jakkolwiek bądź, cesarz tak bardzo pragnął się łudzić, że to chwilowe zawieszenie broni, w tych warunkach i okolicznościach, dodało mu otuchy i ubawiło go. Lecz godzina mijała za godziną, czas upływał, a Moskwa milczała wciąż jak obumarła! Niepokój cesarza wzrastał. Szemrały już i niecierpliwiły się szeregi. Wreszcie kilku oficerów wtargnęło do miasta: „Moskwa opustoszała jest i cicha!"
Zirytowany tą wiadomością, Napoleon opuszcza Górę Pokłonną, kierując się czym prędzej ku Moskwie od strony Dorogomilowa. Raz jeszcze zatrzymuje się przy rogatce, lecz na próżno. Murat nalega ponownie. „Wejdź zatem — odpowiada cesarz — skoro wojsko sobie tego życzy!" Równocześnie nakazuje surowo jak największą zachować karność: „Może ludność Moskwy nie wie nawet, jak kapitulować, gdyż wszystko w tym kraju nieznane jest i obce: oni dla nas, my dla nich". Wszystkie jednak późniejsze raporty brzmiały zgodnie z pierwszym. Zamieszkujący Moskwę Francuzi, wyszedłszy z kryjówek, które od paru dni chroniły ich od wściekłej nienawiści rozjuszonego tłumu, potwierdzili złowrogą wieść. Cesarz zwrócił się wówczas do ministra Daru, wołając z gniewem: „Moskwa opustoszała! To nieprawdopodobne! Trzeba przekonać się o tym! Proszę sprowadzić tu niezwłocznie bojarów!" Łudził się bowiem nadzieją, że pod wpływem boleśnie zadraśniętej dumy lub też trwogi mieszkańcy stolicy pozamykali się w domach swoich i on, który zawsze odnosił się nieufnie do zbyt wielkiej uległości zwyciężonych, tym razem pragnął zaskarbić sobie ich przychylność i zaufanie. W rzeczy samej, trudno było uwierzyć, że wspaniałe te pałace, pozłociste cerkwie i bogate sklepy opuszczone zostały przez swoich właścicieli na równi z ubogimi wioskami, jakie widzieliśmy po drodze. Nie powiodła się wszelako misja marszałka Daru. Cisza śmierci zalegała wciąż olbrzymie miasto: z żadnego komina nie unosił Się dym; nie ukazał, się nikt, nikt się nie odezwał — jakby jakiś zły czar spętał trzysta tysięcy mieszkańców tego miasta. Było to głuche milczenie pustyni. Tak wielkim był jednak upór Napoleona, że mimo wszystko oczekiwał jeszcze nadejścia deputacji. W końcu jeden z oficerów, pragnąc przypodobać się czy też może przekonany, że spełnione być musi każde życzenie cesarza, konno zapuścił się w głąb miasta i przypędził niebawem pięciu czy sześciu obdartych włóczęgów, jako jedynych pozostałych w Moskwie przedstawicieli narodu. Lecz po pierwszych ich słowach cesarz natychmiast zrozumiał, kogo ma przed sobą, a nie wątpiąc już dłużej o całkowitej ewakuacji stolicy, utraciwszy pokładane w niej nadzieje, ruszył wzgardliwie ramionami i zawołał z gniewem: „Rosjanie nie wiedzą jeszcze, czym będzie dla nich utrata Moskwy!".
Tymczasem od godziny już, na czele długiej i zwartej kolumny kawalerii, Murat wkraczał do ogromnego miasta, które choć jeszcze całe, już było martwe. Zdumieni panującą dookoła pustką żołnierze nasi uroczystym milczeniem odpowiadali na nie zmąconą ciszę tych nowoczesnych Teb, wsłuchując się z tajemnym, dla nich samych niezrozumiałym dreszczem w łoskot tysiąca podkutych kopyt końskich dźwięczących rozgłośnie po bruku wyludnionych dziedzińców pałacowych. Nigdzie nie zatrzymano się, niczego nie tknięto bądź to przez ostrożność, bądź też przez właściwe narodom cywilizowanym poczucie godności, silniejsze jeszcze w nieprzyjacielskiej stolicy wobec obcej, nieznanej kultury. Milcząc obserwowali Francuzi rozległe to miasto, które niewątpliwie godne byłoby uwagi nawet wśród ludnej i bogatej krainy, tym ciekawsze zaś i wspanialsze wydawało się na tle okalających go pustkowi: niczym kwietna oaza wśród piasków Sahary! Niebawem jednak dostrzegli rażącą sprzeczność między przepychem licznych pałaców a nędzą niskich chat; sprzeczność, która zdradzała brak równowagi w łonie społeczeństwa i wymownym była dowodem, że wbrew prawom normalnej ewolucji przepych i zbytek wyprzedziły tutaj rozwój przemysłu, zamiast być logicznym jego następstwem. Lecz mimo wołającej o pomstę niesprawiedliwości, która jest nieszczęściem każdego społeczeństwa i z której rodzi się pycha jednych, upodlenie drugich i zepsucie wszystkich — szlachetne wyrzeczenie się bogactw i mienia przemawiało za tym, że przepych ogromny, ale jeszcze powierzchowny, nie zdołał pozbawić szlachty dawnego jej hartu. Sercami jadących żołnierzy różnorodne miotały uczucia: zdumienie, litość, podziw i szczery zapał! Niektórzy wspominali wielkie podboje rzymskich cezarów, nie czyniąc wszakże żadnych porównań: uważali bowiem, że wyżsi są ponad wszystko, że przerośli o głową najsłynniejszych wodzów starożytności. Upojeni byli sławą, która po cnocie w najwyższej jest cenie. Inni zaś w smętnej pogrążeni zadumie, bądź to wskutek zmęczenia i nadmiaru silnych wrażeń, bądź też w poczuciu osamotnienia, jakie rodzi wielkość i pustka, w jakiej znaleźliśmy się na tych podniebnych wyżynach, smutnymi spoglądali oczyma na szarą rzeczywistość i własną, dotkliwie odczuwaną, nicość.
Wśród tych rozmyślań, którym sprzyjał wolny pochód, huknęły nagle strzały. Kolumna stanęła. Ostatnie jej szeregi znajdowały się jeszcze poza miastem, gdy centrum posuwało się jedną z najdłuższych ulic Moskwy, a czoło dotykało już podnóży Kremla. Bramy fortecy zawarte były, a na wałach wśród dzikich wrzasków kilkadziesiąt osób, mężczyzn i kobiet uzbrojonych w karabiny, gotowało się do obrony. Na próżno przemawiać kazał do nich Murat. Tłuszcza głucha była na wszelkie argumenty. Wytoczono wówczas działa. Kartacze otworzyły nam bramy cytadeli. Przebojem wtargnięto do środka. Otoczyliśmy wkrótce dziwaczną załogę. Jeden z tych nędzarzy rzucił się na jednego z oficerów Murata, usiłując go zabić. Mimo że go rozbrojono, zamach powtórzył, a gdy związano mu ręce, jął kąsać na wpół zduszoną ofiarę. Byli to jedyni mieszkańcy Moskwy, jacy nas oczekiwali. Zostawiono ich zapewne jako dziki i barbarzyński przykład narodowej nienawiści. W uczuciach tych nie było wszakże całkowitej jednolitości. Pięciuset rekrutów, pozostawionych w cytadeli, przyglądało się obojętnie powyższej scenie, a na pierwsze wezwanie poddało się bez oporu. Nieco dalej żołnierze eskortujący konwój żywności uciekali w popłochu. Tym sposobem kilka tysięcy maruderów i dezerterów rosyjskich dostało się dobrowolnie w ręce naszych przednich straży. Lecz Murat, nie chcąc obarczać się tak wielką liczbą jeńców, odesłał ich dalej, do następnych korpusów, które kolejno ich sobie przekazywały. Przez nikogo nie krępowani, pozostali wśród nas dopóty, dopóki pożar i rabunek nie ukazał im drogi obowiązku i nie rozpalił w ich sercach płomienia nienawiści. Wówczas dopiero podążyli do obozu Kutuzowa. Murat, którego Kreml nie zdołał zatrzymać dłużej, rozproszył niebawem ten marny tłum i płomienny, niezmordowany, jak we Włoszech i Egipcie, mimo dziewięciuset mil forsownych marszów oraz sześćdziesięciu bitew i potyczek, mijać jął obojętnie wspaniałe ulice miasta. Ścigając w dalszym ciągu tylne straże nieprzyjacielskie, ruszył bez wahania szlakiem dawnych władców moskiewskich. Traktem tym cofał się w owej chwili kilkutysięczny oddział kozacki oraz cztery działa. Zważywszy, że zawieszenie broni obowiązującym było jedynie w obrębie miasta, Murat znudzony kilkugodzinną ciszą wydał roz-
kaz natychmiastowej szarży. Lecz żołnierze nasi sądzili, iż wraz z zajęciem Moskwy ustać miała wojna. Tak Rosjanie, jak Francuzi łaknęli spokoju i wypoczynku. Toteż ponowny rozkaz przebrzmiał po raz wtóry bez echa. Wreszcie zirytowany Murat osobiście objął dowództwo! Strzały, którymi zdawał się grozić Azji, huczały odtąd wciąż, nieprzerwanie — i umilkły dopiero pod brzegami Sekwany! Późnym wieczorem wszedł Napoleon do Moskwy. Zatrzymał się na nocleg w jednym z pierwszych domów Przedmieścia Dorogomiłowskiego. Gubernatorem stolicy mianował marszałka Mortiera. „Przede wszystkim zapobiec trzeba kradzieżom i rabunkowi. Odpowie pan za to własną głową! Bronić musimy Moskwy wbrew wszystkim i wszystkiemu!" Noc ta posępna była i smutna. Nadchodziły zewsząd złowrogie wieści. Zamieszkali w Moskwie Francuzi, następnie zaś oficer policji miejscowej, ostrzegali zgodnie przed pożarem, opowiadając szczegółowo o poczynionych przygotowaniach. Cesarz, wzruszony i zaniepokojony, na próżno usiłował zasnąć. Co chwila zrywał się i kazał wołać służbowego oficera. Mimo wszystko jednak nie dawał jeszcze wiary okropnym wieściom, gdy nagle, około godziny drugiej po północy, wśród nocnych mroków rozbłysły jaskrawą czerwienią pierwsze słupy ognia. Paliła się dzielnica kupiecka, położona w centrum miasta, ze wszystkich najbogatsza i najzasobniejsza. Cesarz wydał niezwłocznie odnośne rozkazy, a gdy rozwidniło się, dotarł do ognia, nie szczędząc Mortierowi i młodej gwardii ostrych wymówek. Lecz zamiast odpowiedzi marszałek wskazał domy stalą opancerzone, szczelnie zamknięte, całe jeszcze i nie naruszone, a okolone już kłębami gęstego, czarnego dymu. W głębokiej pogrążony zadumie wjechał Napoleon na Kreml. Czarodziejski widok wspaniałego, jednocześnie średniowiecznego i nowoczesnego pałacu Romanowów i Rurykowiczów, widok pozłocistego tronu, krzyża na wieży Wielkiego Iwana i najpiękniejszej częścią miasta, nad którą góruje Kreml, a którą omijała dotychczas skoncentrowana w Bazarze pożoga, pokrzepia go i nowej dodaje mu otuchy. „Wreszcie jestem w Moskwie,
w starożytnym pałacu carów, na Kremlu!" Ogląda wszystko z dumą, ciekawością i zadowoleniem. Cierpliwie jednak wysłuchuje składanych mu raportów o znalezionych w mieście zasobach, a ulegając chwilowo wpływom zbudzonej do życia nadziei, pisze do cesarza Aleksandra przyjazny list, pokojowym owiany tchnieniem. List ten wręczony został pewnemu wysokiej rangi oficerowi rosyjskiemu, którego znaleziono w jednej z sal głównego szpitala. Napoleon skończył swój list przy ponurym blasku płonącego Bazaru, który też oświetlał Rosjaninowi powrotną drogę. Zaniósł on swemu władcy wieść o klęsce. Jedyną wszelako odpowiedzią Aleksandra był pożar miasta. W ciągu dnia książę Treviso zdołał opanować rozszalały żywioł. Podpalacze ukrywali się tak starannie, że niejeden wątpił o ich egzystencji. A gdy wyszły już surowe rozkazy, gdy przywrócono jaki taki ład i spokój, pułki rozbiegły się po mieście, szukając po domach i pałacach wygodnych kwater oraz zbytku, który miał być słuszną nagrodą za niezmierny trud i kilkumiesięczne niewywczasy. Dwóch dyżurnych oficerów czuwało w jednym z narożnych budynków Kremla, skąd objąć mogli wzrokiem północną i zachodnią część miasta. Zbudzeni koło północy niezwykłą jasnością, ujrzeli gnane ku Kremlowi północnym wiatrem morze płomieni, wśród których rysowały się jeszcze tu i ówdzie szlachetne kontury pałaców magnackich. W obrębie Kremla, oprócz cesarza, mieściła się elita armii, sztab i generalicja, w okolicznych zaś domach rozlokowali się żołnierze nasi, tysiące ludzi i koni — zmordowanych i sytych, twardym śpiących snem. Ogniste języki i płonące głownie polatywały już ponad dachami Kremla, gdy wiatr zmienił kierunek i zwiał płomienie ku zachodowi. Nie troszcząc się o pozostałe wśród pożogi korpusy, jeden z tych oficerów zasnął znów, mówiąc: „Niechaj kłopoczą się inni, to do nas nie należy". Gdyż tak wielki był wówczas przesyt różnorodnych wrażeń, tak bezlitosny egoizm zrodzony z nadmiaru cierpień, zmęczenia i niedoli, tak bardzo stępiona zdolność odczuwania nieszczęść i bólów bliźniego, że bez wyjątku niemal każdy dbał tylko o siebie, własnych jedynie strzegł praw. Niebawem jednak po raz wtóry obudził ich oślepia-
jący blask. Gnana wichurą ognista pożoga sunęła wprost na Kreml. Jeszcze chwila, a płonąć zaczęły pobliskie domy. Wystraszeni oficerowie przeklinać jęli nierozwagę i brak karności armii naszej. Trzykrotnie wiatr zmieniał kierunek i trzykrotnie mściwe płomienie, coraz bliższe i coraz jaskrawsze, usiłowały dotrzeć do kwatery cesarskiej. Nagłe podejrzenie zrodziło się wtedy w duszach oficerów. Znając odwagę i niefrasobliwość Francuzów, czyżby Rosjanie powzięli zamiar spalenia wraz z Moskwą pułków naszych, upojonych winem, snem i znużeniem? Czy też może przekonani, że warto okupić zgon cesarza utratą stolicy, że chcąc osiągnąć tak wielką przewagę, nie należy wahać się przed najcięższą ofiarą, że olbrzym spłonąć może li tylko na olbrzymim stosie, łudzili się nadzieją, że cesarz nie wyjdzie cało z tej katastrofy? Lecz snadź nie zbladła jeszcze przewodnia gwiazda cesarza, skoro nie ziściły się owej pamiętnej nocy plany nieprzyjaciela. Istotnie, nie tylko że magazyny Kremla zawierały znaczne zapasy prochu, przez nas nie zauważone, lecz nadto — tejże samej nocy — zaspane i nieliczne warty dozwoliły całemu parkowi artylerii rozłożyć się tuż pod oknami Napoleona. W owej właśnie chwili pożar najbliższym był Kremla, a podsycała go coraz bardziej szalejąca wichura. Życie cesarza i elity wojsk naszych przez wiele godzin wisiało na włosku. Wobec nagromadzonej wielkiej ilości prochu, każda głownia, każda nieledwie iskra groziła śmiercią. Wreszcie niebo zaczęło blednąc i smutny, szary dzień oświetlił płonące zgliszcza. Wielu oficerów, między nimi Mortier, oraz dowódcy korpusów i dvwizji wyczerpani trzydziestokilkugodzinną walką ze straszliwym żywiołem schronili się na Kreml. Głuche, pełne oskarżeń milczenie zaległo cytadelę Wszystkim niemal zdawało się, że bezpośrednim powodem katastrofy było pijaństwo i niekarność żołnierzy naszych, że silny jesienny wicher dokonał jeno dzieła. Wzajemnie spoglądaliśmy na siebie ze wstydem, z pewnego rodzaju wstrętem! Przerażał nas okrzyk zgrozy, jaki wyrwać sie miał niechybnie z piersi wszystkich bez wyjątku ludów europejskich. Pożar Moskwy kalał promienny blask zdobytej przez nas sławy, czynił bez-
owocnym krwawe zwycięstwo pod Borodino, utrudnia! nam niezmiernie egzystencję wśród opustoszałej krainy i wrogiej, sfanatyzowanej ludności. Jako zbrodniarze, którym słuszna należała się kara, stanąć mieliśmy przed boskim i ludzkim sądem! Ogarnęła nas wściekłość na niecnych podpalaczy. Powoli jednak, wobec nadchodzących zewsząd dziwnych wieści, otrząsnęliśmy się z tych bolesnych wrażeń. Wszystkie raporty brzmiały zgodnie, wszystkie oskarżały Rosjan o zbrodniczy zamach na własną, odwieczną stolicę. W kilka godzin po wejściu Francuzów do miasta, w nocy z 14 na 15 września, ognista kula upadła na dach pałacu księcia Trubeckiego, niecąc pożar. Był to umówiony sygnał. Podpalono niezwłocznie gmach giełdy. W podpalaniu brała czynny udział miejscowa policja. Bomby, ukryte podstępnie w piecach, pękały z hukiem, raniąc tłoczących się żołnierzy. Zmuszeni szukać innych kwater ruszali pośpiesznie w kierunku pobliskich nie tkniętych jeszcze dzielnic, lecz nim zdążyli przekroczyć próg pustych, szczelnie zamkniętych domów, rozlegał się głuchy, przytłumiony huk, a w ślad za nim biegło sine, nikłe pasemko dymu, który zwiększał się i gęstniał coraz bardziej, żółkł, czerwieniał, wreszcie wybuchał płomieniem, wszystko ognistą zalewając falą. Wstrętne, obdarte postacie pijanych mężczyzn i rozwścieczonych kobiet błąkały się wśród ognia i zgliszcz, uzupełniając grozę i ohydę straszliwego widowiska. Nędznicy upojeni winem i bezkarnością swoich zbrodni przestali się już ukrywać. Zbrojny w płonące pochodnie tłum przebiegał niby hufiec potępionych mar z triumfalnym wrzaskiem ulice miasta, podpalając nie objęte dotychczas pożarem pałace, domy i chaty. Trzeba było szablami obcinać im ręce, aby wypuściły płonące głownie. Nikt spośród nas nie wahał się twierdzić, że ta półdzika, wyjąca tłuszcza rozpętana została przez wodzów rosyjskich, aby dokonała całkowitej zagłady Moskwy; nikt nie wątpił, że tak wielka, tak bezcenna ofiara, zrodzona z umiłowania ojczystej ziemi, zbrodniczą tylko dłonią mogła być dokonana. Wydano niezwłocznie rozkaz natychmiastowego sądzenia i tracenia wszystkich pojmanych podpalaczy. Armia cała stanęła pod bronią. Stara gwardia rozlokowana na Kremlu otoczyła kwaterę cesarską. Objuczone konie i naładowane furgony wypełniały dziedzińce zam-
kowe. Wszyscy przygnębieni byli i zrozpaczeni utratą tak bogatego łupu. Każdy myślał ze smutkiem o ponownej tułaczce, o głodzie, o noclegach pod gołym niebem przy ogniu biwaków u bram zdobytej i równocześnie utraconej Moskwy. Podczas kiedy żołnierze nasi krzątali się jeszcze koło ognia, usiłując umiejscowić pożar i ocalić bodaj część miasta, Napoleon, któremu nikt nie ośmielił się zakłócić nocnego snu, z przerażeniem ujrzał wczesnym rankiem krwawą łunę olbrzymiej pożogi. Nawykły rozkazywać wszystkim i wszystkiemu, chciał ujarzmić również groźny żywioł, wkrótce jednak pokonany ustąpić musiał wobec niepodobieństwa. Zamiast legnąć w prochu u stóp cesarza, Moskwa, szybsza w działaniu, straszliwy zgotowała mu odwet! Zdobycz, której wszystko poświęcał, którą okupił krwią i życiem tysięcy, którą już niemal miał w ręku, ginęła oto bezpowrotnie w dymie i ogniu! Dziwny niepokój zawładnął wówczas duszą cesarza; zdawało się, że i jego pochłaniają te ognie. Nie mogąc usiedzieć spokojnie, wstawał co chwila, chodził, siadał znów i znów się zrywał; mimo nie cierpiących zwłoki spraw i interesów, porzucał rozpoczętą pracę i biegł ku oknu, skąd widać było szerzącą się coraz bardziej pożogę. Gwałtowne ruchy zdradzały wewnętrzną jego rozterkę, krótkie, wzruszeniem drgające okrzyki wyrywały się z głębi ściśnionej piersi: „Jakiż okropny widok! Oto własne ich dzieło! Tyle pałaców! Jaka niezwykła decyzja! Co za ludzie! Istni Scytowie!" Kreml odgrodzony był od pożaru pustym, nie zabudowanym placem, rzeką i nadbrzeżnymi bulwarami. A jednak — mimo znacznego oddalenia, mimo ciągłego zlewania wodą żelaznych dachów pałacu, zasypywanych wciąż ognistym rojem iskier i głowni — szyby, o które cesarz opierał płonące czoło, rozpalone były jak żużel. W tejże chwili rozeszła się pogłoska, że Kreml jest podminowany: powiedzieli tak Rosjanie, potwierdzają to jakieś pisma; wylękłe ciury obozowe kurczyły się ze strachu, żołnierze czekali spokojnie na rozkazy swego wodza i na to, co los przyniesie, cesarz zaś uśmiechał się tylko z niedowierzaniem. Chodził jednak wciąż z kąta w kąt, od okna do okna, i patrzył na straszliwy a zwycięski żywioł, który pożerając jego wspaniały łup, coraz szersze zataczał kręgi,
coraz dalsze obejmował dzielnice, zalewał ulice, place i mosty, zacieśniał coraz bardziej ogniste koło, otaczając Kreml nieprzebytym morzem dymu i płomieni. Ostry, gryzący popiół zasypywał nam oczy i tamował oddech. Coraz gwałtowniej huczała przychylna Rosjanom wichura; nadchodziła noc zwiększając grozę sytuacji. Murat, książę Eugeniusz i książę Neuchâtelu, dotarłszy do cesarza, na klęczkach jęli błagać go o zaniechanie pierwotnego zamiaru i o jak najrychlejsze opuszczenie Kremla. Lecz próżne były zarówno prośby ich, jak i perswazje. Napoleon dumny, że wreszcie wtargnął do pałacu carów, upierał się przy swojej zdobyczy — wbrew wszystkim i wszystkiemu — gdy wtem ponury, złowrogi okrzyk: „Kreml pali się!" zbudził nas z odrętwienia. Cesarz sam wyszedł, by ocenić niebezpieczeństwo. Dwukrotnie ogień gaszono i dwukrotnie smugi sinego dymu ukazywały się na dachu budynku, skąd cesarz obserwował pożar. Mimo ratunku płonęła wieża arsenału. Znaleziony w wieży policjant rosyjski zeznał w obecności cesarza, że podkładając ogień, spełnił dany mu rozkaz. Wszystko więc miało być zburzone, nawet prastary, czczony jak świętość Kreml! Cesarz jedynie gestem wyraził gniew i odrazę. Podpalacza niezwłocznie zawleczono na dziedziniec, gdzie wyzionął niebawem ducha pod bagnetami rozjuszonych grenadierów. Zajście to zdecydowało ostatecznie o decyzji Napoleona. Opuścił wreszcie Kreml od północnej strony schodami, które wsławiły się w historii przez rzeź strzelców, i kazał prowadzić się poza miasto, na trakt petersburski, w kierunku oddalonej o milę rezydencji cesarskiej w Pietrowsku. Lecz otaczający nas zewsząd rozszalały żywioł uniemożliwiał ewakuację, blokował bramy, udaremniał pierwsze próby opuszczenia cytadeli. Po chwili dopiero odnaleziono wykute w skale, wąskie przejście, które wiodło ku rzece. Przejściem tym Napoleon, oficerowie jego i gwardia zdołali wydostać się z Kremla. Cóż jednak zyskali? Bliżsi pożaru niż przedtem, nie mogąc ruszyć się ani naprzód, ani też wstecz, spoglądali ze zgrozą na ogrom katastrofy: i tu, i tam huczała pożoga. Ci, którzy usiłowali przedrzeć się ku miastu, ogłuszeni trzaskiem walących się gmachów, oślepli od dymu i popiołu,
z trudem torowali sobie drogę wśród ognia i dymiących zgliszcz! Należało jednak śpieszyć się. Z każdą chwilą wzrastał dokoła nas głuchy pomruk płomieni. Jedna tylko ulica — kręta, wąska, płonącymi okolona domami — wiodła przez to piekło. Nie wahając się dłużej, cesarz ruszył pieszo. Szedł prędko, wśród łoskotu walących się ścian i dachów, po rozżarzonych depcząc głowniach. Odłamy belek i desek, szczątki cegieł i żelastwa utrudniały pochód. Ogień szerzył się z przerażającą szybkością. Gnane wiatrem przemożne, zwycięskie płomienie zlewały się, tworząc ponad naszymi głowami ognistą powałę. Szliśmy po rozpalonej ziemi, pod ognistym sklepieniem, między dwiema gorejącymi ścianami! Straszliwy żar wypalał nam oczy, które oślepiał jaskrawy blask, ale niebezpieczeństwo kazało szeroko je otwierać. Ciężko dyszały już wszystkie piersi. Ognistym deszczem sypał się gorący popiół, iskry i drobne lotne płomyki. Parzyliśmy sobie dłonie, usiłując osłonić twarz i oczy. Z odzienia trzeba było zgarniać wciąż osiadające rojem iskry. W krytycznym owym momencie, wówczas gdy szybka ucieczka zdawała się być jedyną deską ratunku, przewodnik nasz, niepewny i zmieszany, zwalniać jął kroku, wreszcie stanął. Prawdopodobnie bylibyśmy dokonali wtedy burzliwego żywota, gdyby nie plądrujący opodal żołnierze pierwszego korpusu, którzy, poznawszy cesarza, nadbiegli czym prędzej i poprowadzili nas w kierunku dymiących jeszcze zgliszcz spalonej nad ranem dzielnicy. Wśród gruzów tych i rumowisk spotkaliśmy księcia Eckmühl. Ranny pod Borodino, mimo osłabienia i znacznego upływu krwi, poprzez łuny pożogi Davout szukał Napoleona, aby skłonić go do opuszczenia Moskwy lub też zginąć razem z nim. Z okrzykiem radości rzucił się w objęcia cesarza. Cesarz przyjął marszałka łaskawie, lecz bez żadnych zewnętrznych objawów wzruszenia, ze spokojem, który nie opuszczał go nigdy w chwilach niebezpieczeństwa. Tuż przed rogatką musieliśmy jeszcze wyminąć długi konwój furgonów z prochem, cofających się również wśród pożogi poza miasto. Jakkolwiek groźne, niebezpieczeństwo to było ostatnim. O zmroku cesarz dotarł do Pietrowska.
Nazajutrz rano, 17 września, zaraz po przebudzeniu się Napoleon jął obserwować pilnie widniejącą w oddali Moskwę. Łudził się jeszcze nadzieją częściowego ocalenia stolicy. Lecz wbrew życzeniom jego i rachubom straszliwy żywioł z dawną szalał mocą. Jak olbrzymi, gorejący stos płonęło całe miasto, krwawa łuna rozpościerała się na niebie. Zgnębiony tym okropnym widokiem, pobladły cesarz wyrzekł wtedy prorocze słowa: „Pożar Moskwy wróży wielkie nieszczęście!" Forsowne marsze oraz liczne bitwy i potyczki poprzedzające zajęcie Moskwy wyczerpały doszczętnie militarne zasoby cesarza. Moskwa miała być kresem nużącej kampanii, celem wszystkich planów i usiłowań, nagrodą za trudy i krew — i ginęła oto jak zwiewna mgła! Jaką pójść teraz drogą? w jakim podążyć kierunku? Pod wpływem sprzecznych uczuć nieugięty dotychczas geniusz cesarza stanął na rozdrożu. I on, który w roku 1805, mimo długich i kosztownych przygotowań zaniechał bez wahania projektowanej inwazji na terytorium Wielkiej Brytanii, on, który z Boulogne-sur-Mer dokonał całkowitego rozbicia armii austriackiej i zwycięskim szlakiem powiódł wojska swoje od Ulm do Monachium, ten sam człowiek, który rok później z tą samą nieomylnością podyktował z Paryża cały plan pochodu na Berlin, oznaczył dzień triumfalnego wjazdu swojego do stolicy Prus i zamianował z góry gubernatora — wahał się teraz, trwożny i niezdecydowany! Nigdy przedtem wobec najwierniejszych, najbardziej zaufanych ministrów nie zdradzał w niczym najlżejszych wątpliwości, nie było dyskusji ani wspólnych narad, jeno stanowcze, nie cierpiące żadnej opozycji rozkazy. W owej zaś godzinie zwątpienia i depresji pyta o zdanie, zasięga rady, stara się wybadać duchowe i fizyczne siły swojego otoczenia. Zachował wszelako dawne formy. Tym samym co i dawniej rozkazującym tonem uwiadomił sztab i generalicję o projekcie pochodu na Petersburg. Szczegółowy plan pochodu oznaczony już był na mapach — proroczych, jasnowidzących mapach, które nigdy jeszcze nie omyliły się i nie zawiodły; odnośne rozkazy wydane zostały szefom korpusów. Lecz złudną była stanowczość cesarza, pozorny spokój jego i ufność we własne siły; krył się pod nimi jego ból z powodu utraty Moskwy. Toteż Berthier, zwłaszcza zaś Bessičres przekonali go bez trudu, że zarówno spóźniona pora roku, jak fatalne
drogi i całkowity brak furażu oraz żywności uniemożliwiały tak odległą i niebezpieczną ekspedycję. Jednocześnie doszły cesarza wieści, że Kutuzow, cofający się dotąd na wschód, zwrócił się nagle ku południowi i stanął między Moskwą a Kaługą. W myśl argumentów Berthiera i Bessičres'a wiadomość ta nagliła do natychmiastowego pościgu częściowo rozbitej armii rosyjskiej; należało bowiem osłonić prawy nasz flank i naszą linię operacyjną, zająć Kaługę i Tułę — spichlerz i arsenał Rosji, wreszcie zapewnić sobie odwrót, krótszą i bezpieczniejszą drogą na Smoleńsk i Litwę. Pojedynczy jakiś głos doradzał odwrót na Witebsk i Połock, gdzie Rosjanami dowodził Wittgenstein. Wobec wszystkich tych projektów Napoleon waha się, chmurny, niezdecydowany. Uśmiecha mu się jedynie plan zdobycia Petersburga. Odsuwa natomiast wszelkie inne projekty, zgodnie nakłaniające go do jak najrychlejszego odwrotu. Za żadną cenę nie chce przyznać się w oczach świata do popełnionej omyłki. Pozostała niespełna trzecia część olbrzymiej armii cesarskiej i trzecia część prastarej stolicy. Ocalał Kreml i osoba cesarza, nie umniejszyła się w niczym sława oręża francuskiego. W mniemaniu, niestety błędnym! że zjednoczone imiona Napoleona i Moskwy, jednakowo wielkie i potężne, dokonać powinny chlubnie rozpoczętego dzieła, cesarz postanawia powrócić na Kreml, którego strzegł i bronił batalion gwardii cesarskiej. Obóz. który przebyć musiał cesarz, dążąc ku Kremlowi, dziwaczny przedstawiał widok. W szczerym polu na błotnistej, rozmokłej równinie paliły się ogniska, podsycane mahoniowymi meblami, szczątkami złoconych drzwi i ram okiennych. Dokoła tych ognisk na podściółce z wilgotnej słomy, skąpo nakrytej deskami, na pozłocistych fotelach i kanapach, lśniących atłasem lub aksamitem — siedzieli lub leżeli oficerowie i żołnierze, obdarci, obryzgani błotem, czarni od dymu i sadzy. Pod stopami ich walały się zwoje szalów kaszmirowych, najcenniejszych futer syberyjskich, perskich brokateli i tyftyków; piętrzyły się stosy srebrnych półmisków, talerzy, na których nie było nic krom ciemnych, w popiele pieczonych podpłomyków i na wpół surowej, krwią ociekającej koniny: dziwne połączenie dostatku i głodu, bogactwa i trudu, przepychu i nędzy. Między obozem a miastem snuły się gromady żołnie-
rzy, którzy bądź to sami dźwigali bogate łupy, bądź też poganiali przed sobą rosyjskich muzyków, obładowanych jak juczne zwierzęta plonem kradzieży i rabunku. Pożar wygnał bowiem z kryjówek blisko dwadzieścia tysięcy mieszkańców, którzy nie mogli zdecydować się na opuszczenie miasta. Niektórzy z nich, zarówno mężczyźni, jak i kobiety — chędogo i dostatnio ubrani — należeli snadź do sfery kupieckiej. Strzegąc resztek ocalonego mienia, schronili się pod osłonę francuskich biwaków i żyli czas jakiś pospołu z naszymi żołnierzami, faworyzowani przez jednych, tolerowani lub też ignorowani przez drugich. Za ich przykładem poszły luźne oddziały rosyjskie, liczące ogółem prawie dziesięć tysięcy ludzi. W ciągu kilku dni błąkali się wśród nas, przez nikogo nie krępowani, niektórzy nawet uzbrojeni. Żołnierze nasi spoglądali na nich bez gniewu i bez zawiści, nie zdradzając żadnych nieprzyjaznych zamiarów, bądź to dlatego, że uważali wojnę za ukończoną, bądź też z tego powodu, że Francuzi, z natury niefrasobliwi i miłosierni, nie chcieli już widzieć w nich wrogów. Ognie biwaków naszych ogrzewały zarówno Rosjan, jak Francuzów, jednoczyły ich wspólne wyprawy w celach kradzieży i rabunku Później dopiero, gdy zmniejszył się nieład, gdy wodzowie zorganizowali rabunek jako normalny środek zaopatrywania się w żywność i furaż, zauważono niezwykłą liczbę maruderów rosyjskich. Wyszedł wówczas rozkaz wzięcia ich do niewoli, lecz nim rozkaz spełniono, blisko osiem tysięcy Rosjan zdołało umknąć. Wkrótce mieliśmy już z nimi walczyć. Dziwniejszy jeszcze i smutniejszy widok przedstawiało miasto, a raczej zwęglone szczątki olbrzymiej stolicy. Gdzieniegdzie tylko widniały samotne domy, cudem nieledwie ocalałe. Przykra woń spalenizny unosiła się w powietrzu. Jak okiem dojrzeć — wszędzie stosy dymiących jeszcze zgliszcz, wszędzie gruzy i popiół; linię placów i ulic oznaczały jedynie na wpół rozwalone ściany lub sterczące tu i ówdzie smukłe filary pałacowe. Na przedmieściach tułały się wśród rumowisk gromadki mężczyzn i kobiet — pobladłe, wynędzniałe, w brudnej, na poły spalonej odzieży. Jedni rozkopywali po ogrodach grządki, szukając jakichkolwiek jarzyn — marchwi lub buraków; inni do spółki z krukami szar-
pali resztki pozostawionej przez wojsko padliny; inni wreszcie — mimo chłodu — wyławiali z nurtów Moskwy ziarno, rzucone do rzeki z rozkazu Rostopczyna, i pożerali je łapczywie, chociaż sfermentowane już było i stęchłe. Cała armia nasza, wszystkie bez wyjątku pułki, rozpierzchła się po mieście. Cesarz napotykał co chwila oddziały maruderów, mniej lub więcej obładowanych, albo hałaśliwe zbiegowiska żołnierzy, tłoczących się przed piwnicznymi oknami lub u wrót pałaców, kościołów i bogatych sklepów, które usiłowano otworzyć, nim je zaatakuje ogień. Wszędzie walały się szczątki wszelkiego rodzaju mebli, potłuczonych i pogruchotanych: wyrzucono je przez okna, aby ocalić przed pożarem. Wszędzie bogate tkaniny, przedmioty sztuki i zbytku — przez kapryśnego zostawione żołnierza. Żołnierze bowiem z zasady rabują wszystko, wszystko zabierają, nie bacząc, czy istotnie wszystko będą mogli udźwignąć. Później zaś zmęczeni, pod nadmiernym uginając się brzemieniem, zostawiają po drodze przeważną część zrabowanych bogactw. Place i ulice, podobnie jak obozy, wyglądały niby olbrzymi targ. Wśród iście jarmarcznego zgiełku i wrzawy wymieniano rzeczy zbędne na konieczne; najrzadsze, najcenniejsze przedmioty sprzedawane były za pół darmo; inne, mniej wartościowe, za drogie kupowano pieniądze. Szczególniej złoto, łatwiejsze do ukrycia i przeniesienia, chętnych znajdowało nabywców. Na stosach piętrzących się skrzyń z cukrem i kawą, na beczkach najlepszych win i likierów siedzieli żołnierze, radzi sprzedawać kosztowny swój towar za bochenek czerstwego chleba. Niektórzy spośród nich, głodem wycieńczeni, oszołomieni wódką, staczali się w huczące tuż obok płomienie i ginęli wśród ognia i dymu. Wszelako większość uratowanych wraz z dobytkiem domów i pałaców, przeznaczona na kwatery dla oficerów i generalicji wyłączona została z ogólnego rabunku. Wszyscy spoglądali ze smutkiem na ogrom katastrofy, na nędzę i rozprzężenie naszych szeregów. Wprawdzie kilka wybitnych jednostek spotkało się następnie z zarzutem zbyt gorliwego gromadzenia cennych pamiątek i zabytków, lecz było ich tak niewiele, że zarzut ten nie może żadną miarą stosować się do ogółu. Wojna była dla tych ludzi tą namiętnością, która zagłu-
sza wszystkie inne. Lekkomyślni — lecz nie chciwi, nie zachłanni — brali wszystko, ażeby wszystko rozdać, sądząc, że przelaną krwią hojnie za wszystko zapłacili. Wśród chaosu tego i rozprzężenia po raz wtóry wjeżdżał Napoleon do Moskwy. Początkowo patrzył przez palce na nadużycia i rabunek w nadziei, że staranne przeszukiwanie gruzów i rumowisk nie będzie bezowocne. Lecz gdy dowiedział się, że nieład wzrasta, że nawet stara gwardia idzie za przykładem innych korpusów, że chłopi rosyjscy, których ściągnąć kazał z zapasami żywności i furażu, hojnie płacąc im za wszystko, napadani są i ograbiani przez zgłodniałych żołnierzy naszych, gdy dowiedział się, że niektóre pułki przymierają głodem i chłodem, przemocą wydzierają każdy niemal kęs chleba, że istniejące jeszcze skąpe zapasy trwonione są przez bandy rabusiów — wydał wówczas nader surowe rozporządzenie: gwardia ukarana została czasowo aresztem; opróżniono cerkwie, zajęte dotychczas przez naszą kawalerię, rabunek zaś — zorganizowany na wzór innych czynności służbowych — powierzany był kolejno wszystkim korpusom. Postanowiono wreszcie zająć się losem licznych maruderów rosyjskich. Lecz było już poniewczasie. Maruderzy umknęli, chłopi, zrażeni i wylękli, omijali obóz nasz z daleka; znaczna część zapasów została roztrwoniona. Prawda, że armia francuska niejednokrotnie dopuszczała się grzechu marnotrawstwa, tutaj wszakże straszliwy pożar tłumaczy i usprawiedliwia wiele rzeczy. Jakkolwiek bądź, zaznaczyć należy, że rozprzężenie trwało krótko i że zapanował niebawem dawny ład i dawna karność. Opuszczając Moskwę, Kutuzow pociągnął za sobą Murata w stronę Kołomny aż do punktu, w którym rzeka Moskwa przecina drogę. Pod osłoną nocy cofnął się wówczas przez Podolsk między Moskwę a Kaługę. Nocny ten pochód Rosjan, dokoła płonącej stolicy, posępny był i tajemniczy niby średniowieczne misterium. Szli cicho w łunach pożogi, która coraz szersze zataczała kręgi, zalewając ognistą falą ten ośrodek handlu rosyjskiego, czczone sanktuarium wiary ojców, kolebkę potężnego mocarstwa! Grozą i nienawiścią gorzały wszystkie oczy. W głuchym milczeniu szedł pułk za pułkiem, a w oddali huczały płomienie, zawodził zimny, jesienny wiatr. Od czasu do czasu tu i ówdzie wybuchał
nagle krwawy słup ognia, oświetlając zakrzepłe w bólu twarze żołnierzy. Tylko oczy paliły się wciąż groźnym blaskiem, lśniły żądzą zemsty za przypisywaną nam zbrodnię — zemsty, która wkrótce objąć miała płomieniem całe imperium i której ofiarą paść miało tylu Francuzów. W owej uroczystej chwili Kutuzow zawiadamia cesarza o utracie stolicy. Szlachetnie i stanowczo brzmi jego oświadczenie ,,że, chcąc zachować urodzajne gubernie południowe oraz łączność z Tormasowem i Czyczagowem, zmuszony został opuścić Moskwę, ale że wydał ją w ręce wrogów bez jej ludu, ponieważ jednak naród, nie ziemia, stanowi państwo, wszędzie gdzie tylko znajdzie się lud rosyjski — tam jest Moskwa, tam całe imperium". Pod wpływem żalu przyznaje wówczas: „że cios ciężki jest i niezatarte zostawi ślady", nie traci wszakże otuchy i wiary w przyszłość: „Utrata Moskwy jest utratą jednego tylko miasta, ofiarą, która ocalić powinna kraj i naród. Pułki nasze, rozlokowane wzdłuż niezmiernie długiej linii operacyjnej Francuzów, strzec będą każdego poruszenia wojsk nieprzyjacielskich, osłaniając zasobniejsze ziemie cesarstwa, ułatwiać rozszerzenie i uzupełnienie przetrzebionych kadr w armii naszej". 16 września donosi już cesarzowi: „że Napoleon niebawem zmuszony będzie wyrzec się drogo okupionej zdobyczy". Żałobna ta wiadomość wstrząsnęła do głębi sercem Aleksandra. Lecz wbrew rachubom Napoleona, który liczył niewątpliwie na słabość ducha swojego rywala, wbrew tajemnym obawom światlejszych Rosjan, którzy spoglądali z lękiem w stronę Petersburga, car zniósł mężnie bolesny cios. Męstwem i spokojem tchnie jego proklamacja do narodu zwrócona: „Nie rozpaczy nam trzeba, lecz czynów, lecz odwagi i wytrwałości. Opustoszała i spalona Moskwa, w której nie ma nic, krom gruzów i popiołu — grobem będzie dla Francuzów. Olbrzymia, trzystotysięczna armia francuska, składająca się z ludzi wszelkich narodowości i wszelkich wyznań, stopniała już oto w połowie od ran, głodu i trudów. Moskwa leży w gruzach, Napoleon wtargnął w głąb kraju, lecz ani jedna głowa nie pochyliła się kornie do jego stóp". „Wzrastające z dniem każdym siły nasze otaczają go
zewsząd; wszystkie drogi są osaczone, strzeżone wszystkie przejścia. Ażeby głodowej ujść śmierci, niedługo zmuszony będzie przedzierać się przez zwarte szeregi mężnych żołnierzy naszych. Czy cofniemy się wówczas w oczach sprzyjającej nam Europy? ... Zaświećmy jej przykładem i chwalmy Pana nad Pany, który obrał nas za rycerzy cnoty i wolności!" Proklamacja kończyła się wezwaniem do Wszechmocnego. Rozmaicie oceniają Rosjanie ówczesne zachowanie się Kutuzowa i cesarza. Co do nas, to sądzić możemy naszych wrogów jedynie na podstawie faktów. Owóż czyny odpowiadały w zupełności wyrzeczonym słowom. Towarzysze moi, bądźmy sprawiedliwi! Ofiara całkowitą była, bez zastrzeżeń, bez niewczesnych żalów. A gdy wybiła później godzina odwetu, żadnej nie żądali zapłaty, żadnego odszkodowania; uszanowali odwieczne pamiątki, gmachy i skarby nadsekwańskiej stolicy. Toteż imię ich czyste jest, niczym nie skalane. Z chwilą gdy cywilizacja przeniknie głębiej to społeczeństwo, naród rosyjski doczeka się pełni rozkwitu i, tak jak inne ludy, krzepką dłonią ujmie z kolei złote berło sławy! Manewr Kutuzowa, podyktowany wahaniem lub chytrością, powiódł się w zupełności. W ciągu trzech dni Murat szukał na próżno śladów nieprzyjaciela. Tymczasem Rosjanie przestudiowali teren i odpowiednio obwarowali się. Forpoczty rosyjskie bliskie już były Woronowa, jednej z najpiękniejszych włości hrabiego Rostopczyna, gdy wyminął ich gubernator, stale towarzyszący teraz armii. Żołnierze sądzili, że ujrzeć chce raz jeszcze swoją rezydencję, gdy nagle buchnęły kłęby czarnego dymu. Pałac i zabudowania dworskie znikły im z oczu. Kto żył, rzucił się do ognia, lecz Roztopczyn nikomu nie pozwolił nic z tego ratować. Z uśmiechem na ustach spoglądał na walący się przepyszny gmach, a gdy zostały jeno zgliszcza, pewną dłonią nakreślił na wrotach cerkiewnych następujące znamienne słowa, które Francuzi z drżeniem później czytali: „Przez osiem lat upiększałem ten pałac i żyłem w nim szczęśliwie na łonie rodziny. Dzisiaj poddani moi — tysiąc siedemset dusz — opuszczają chaty i ziemię, ja zaś podpalam własnoręcznie dom mój, abyście go nie splugawili waszą obecnością. Francuzi! zostawiłem wam na łup dwa domy
w Moskwie oraz za pól miliona rubli ruchomości. Tutaj znajdziecie tylko gruzy i popiół!" W pobliżu Woronowa doścignął Murat armię rosyjską. 29 września pod Czerikowem doszło do gwałtownego starcia. Szwadrony nasze chwiały się już i ustępowały, gdy nadciągnął książę Poniatowski na czele trzech tysięcy Polaków. Przy współudziale generałów Paszkowskiego i Kniaziewicza Poniatowski podjął bez wąchania walkę z dwudziestotysięcznym korpusem jazdy rosyjskiej. W ciągu kilku godzin Miłoradowicz usiłował na próżno zgnieść słabszego liczebnie nieprzyjaciela. Męstwo i zręczna taktyka polskiego księcia unicestwiły wreszcie ostatni i największy wysiłek generała rosyjskiego. Zewsząd otoczony, bezbronny wskutek nagłego upadku, Poniatowski skrzyknął czterdziestu jeźdźców i ruszył w skok na wroga, atakując kolumnę nieprzyjacielską, pejczem wprawdzie, lecz z tak wielkim impetem, że pod naporem ludzkich i końskich piersi jęły wkrótce cofać się przestraszone i zdziwione szeregi rosyjskie. Tymczasem pożar, wzniecony w nocy z 14 na 15 września, chwilowo opanowany, szalał następnie bez przerwy 16, 17 i 18: przygasać zaczął 19, ustał zaś całkowicie nazajutrz, 20 września. Tegoż dnia Napoleon, który uszedł był z Kremla przed pożoga, powrócił do pałacu carów. Pewnym będąc, że odniesione przezeń zwycięstwo doda otuchy wyczerpanym i osłabionym pułkom naszym, że każdy bieżyć będzie do Moskwy, znęcony urokiem bogatych łupów, nie zaznanych jeszcze, a silnych wrażeń, zwłaszcza zaś urokiem promiennej sławy tego. który podbił całą niemal Europę, który tutaj nawet, wśród zgliszcz i gruzów, gorzał jak morska latarnia na samotnej skale — oczekiwał aplauzu wszystkich ludów Europy, oczekiwał nadejścia zapóźnionych konwojów, świeżych posiłków i tłumu wlokących się za wojskiem maruderów. Dwukrotnie wszelako, 22 i 28 września, listy dążącego za Kutuzowem Murata o mało co nie skłoniły cesarza do opuszczenia Kremla, gdyż zapowiadały bitwę. Lecz tak w jednym, jak i w drugim wypadku, przygotowane już na piśmie rozkazy zostały spalone. Uważając snadź wojnę za ukończoną, cesarz wyglądał z dnia na dzień odpowiedzi z Petersburga. Czyż teraz, w Moskwie, miałby mniejszy wpływ na Aleksandra? Poza tym wspo-
minął ustawicznie dawne czasy, Tylżę i Erfurt, jak wszyscy wybrańcy losu z przedziwnym uporem łudził się, że spełnione będą wszystkie jego życzenia. Posiadał zresztą w najwyższym stopniu zdolność dowolnego przerywania najbardziej skupionej refleksji, najsmutniejszych myśli. Wola górowała w nim zawsze nad wyobraźnią. Równie dobrze panował nad samym sobą, jak nad drugimi. Lecz choć upłynęło już jedenaście dni. żadna nie nadeszła odpowiedź. Aleksander milczał, Napoleon wciąż łudził się, że uporem i wytrwałością pokona słabszego przeciwnika. Tracił tym sposobem drogocenny czas, dozwalając Rosjanom ponownie zorganizować się i do dalszej przygotować walki. Od tej chwili — bardziej jeszcze aniżeli w Witebsku — cała działalność, wszystkie rozporządzenia cesarza zwiastują Rosjanom, że potężny ich wróg zamierza osiedlić się w centrum ich państwa. Szczątki spalonej Moskwy otrzymują intendenta i władze miejskie. Wydany zostaje rozkaz zaprowiantowania armii na zimę. W ruinach powstać ma teatr, obsadzony pierwszorzędnymi siłami sceny paryskiej. Włoski śpiewak usiłuje wskrzesić w ponurych murach Kremla świetne zebrania Tuileries. Środki te podejść miały i uśpić czujność rządu rosyjskiego. Niebawem jednak cesarz zdaje sobie sprawę, że rząd ten, nawykły do panowania nad ciemnym i oszukiwanym narodem, podejść się nie da. Minęły tymczasem ostatnie dni września, rozpoczynał się październik, a wraz z nim zimna i słotna jesień. Zirytowany milczeniem Aleksandra, po bezsennej, niespokojnej nocy, rankiem 3 października przywołać kazał generałów swoich i marszałków. ,,Chodźcie — rzekł — zaznajomić się z nowym moim planem. Książę Eugeniuszu, proszę czytać! (Wszyscy słuchają.) Trzeba spalić szczątki Moskwy i przez Twer ruszyć na Petersburg, dokąd podąży za nami Macdonald! Murat i Davout tworzyć będą tylną straż!" Rzekłszy to, ogarnął pałającym wzrokiem milczących i zdumionych generałów. Wszystkie twarze chłodne były i niewzruszone, zaciśnięte wszystkie usta. Podniecając się wówczas, ażeby innych porwać i rozpłomienić, zawołał: „Czyżby istotnie brakło już w duszach waszych ognia i zapału? Czy kiedykolwiek dokonał kto większego czynu? Obecnie tylko taka zdobycz jest
nas godna! Jakżeż niezmierna otoczy nas chwała, co powie świat cały, dowiedziawszy się, że w przeciągu trzech miesięcy zdobyliśmy dwie największe stolice Północy?" Lecz Davout i Daru zgodnie przeciwstawili mu „spóźnioną porę roku, głód oraz bezludną, z wszelkich zasobów ogołoconą drogę". Podobno przedstawili wówczas cesarzowi kilka innych planów i projektów; był to wszakże próżny trud, gdyż geniusz Napoleona tak wysoko szybował, że żadne argumenty ani perswazje nie byłyby go powstrzymały, gdyby istotnie powziął był stanowczą decyzję rozpoczęcia nowych kroków wojennych. Lecz plan pochodu na Petersburg był jeno gniewnym porywem, odruchem zadraśniętej miłości własnej wobec przypuszczalnego faktu wyrzeczenia się, w obliczu całej Europy, wspaniałej, drogo okupionej zdobyczy. Przede wszystkim zaś był groźbą, która przestraszyć miała zarówno swoich, jak wrogów, i doprowadzić do negocjacji. Przedstawicielem cesarza miał być hrabia Caulaincourt. Darzony szczególniejszymi względami Aleksandra, on tylko spośród dworaków Napoleona mógł mieć jakiś wpływ na cara; lecz od kilku miesięcy — jako jeden z gorętszych przeciwników toczącej się kampanii — stale odsuwany był przez cesarza od poufnych narad i dyskusji. Do Caulaincourta wszelako odwołał się Napoleon w owej krytycznej chwili. Sam na sam z wielkim koniuszym, długo wahał się i chodził wzdłuż i wszerz sali, zmagając się z własną niepohamowaną dumą i pychą. W końcu jął mówić, ale w głosie jego była pogróżka. Chciał, aby żądano od niego pokoju tak, jakby on łaskawie się nań godził. Po paru prawie niezrozumiałych zdaniach, rzekł: „Mam zamiar wyruszyć niebawem na Petersburg. Wiem, że zmartwi pana zniszczenie tej drugiej z rzędu stolicy. Rosja powstanie wówczas przeciwko cesarzowi, uknuty zostanie spisek i cesarz padnie z ręki sprzysiężonych. Śmierć jego wielkim będzie nieszczęściem tak dla Rosji, jak dla Francji, gdyż charakter Aleksandra odpowiada nam w zupełności i nikt inny nie mógłby zasiąść na tronie rosyjskim z równą dla nas korzyścią. Ażeby przeto zapobiec katastrofie, pragnę, panie hrabio, wysłać cię do Petersburga."
Lecz wbrew najelementarniejszym zasadom pochlebstwa, wierny przekonaniom swoim, książę Vicenzy odparł: „Że preliminaria te żadnych nie dadzą wyników; że dopóki ostatni żołnierz francuski nie opuści terytorium rosyjskiego, Aleksander nie zaakceptuje żadnej propozycji; że Rosjanie zdają sobie sprawę z tego, iż w owej porze roku przewaga jest po ich stronie: że nadto negocjacje takie byłyby szkodliwe, bo kładąc nacisk na zawarcie pokoju, odsłoniłyby nieprzyjacielowi istotę smutnego naszego położenia". Dodał: „że im znaczniejszą będzie osoba wysłańca cesarskiego, tym większy ujawni niepokój: że wobec tego on, Caulaincourt, najzupełniej nieodpowiedni jest, tym bardziej że jako przedstawiciel cesarza i Francji z góry przekonany byłby o bezużyteczności powierzonej mu misji". Cesarz zawołał wtedy z gniewem: „Wyślę więc Lauristona!" Lauriston upewnia, że na równi z Caulaincourtem przeciwny był rozpoczynaniu jakichkolwiek układów, doradzając natomiast, bez żadnej zwłoki, odwrót w kierunku Kaługi. Napoleon, zirytowany, odparł z goryczą: „Że lubi tylko proste plany i proste drogi; że szlak, którym przybył do Moskwy, najprostszym jest, lecz że nie pójdzie nim, dopóki nie zawrze korzystnego pokoju''. Wskazując następnie na przygotowany list do cesarza Aleksandra, polecił Lauristonowi, aby wyjednał sobie u Kutuzowa odpowiednie glejty. W końcu zaś rzekł z naciskiem: „Pragnę pokoju, koniecznie, za wszelką cenę! Generale, wyjdź jeno z honorem!" 5 października dotarł Lauriston do forpocztów rosyjBennigsen i Wołkoński, adiutant cesarza. Wilson twierdzi, że oficerowie i generałowie rosyjscy, obawiając się skich. Wojna chwilowo ustała; generałowi udzielono żądanej audiencji. Lecz zamiast Kutuzowa zjawił się tylko starczej niemocy naczelnego wodza, tak głośno pomawiali go o zdradę, że Kutuzow nie śmiał wprost opuścić zajmowanej przez się kwatery. Instrukcje dane Lauristonowi, nakazywały mu porozumiewać się li tylko z samym Kutuzowem. Odrzucił więc ze wzgardliwą dumą wszelkie pośrednictwo, a korzystając ze sposobności, aby przerwać negocjacje, którym był przeciwny, usunął się, mimo nalegania i perswazji Wołkońskiego. Nazajutrz wracać miał do Moskwy. Napoleon, urażony i zirytowany, niewątpliwie byłby
wyruszył wówczas przeciw nie uzupełnionej jeszcze i nie wyćwiczonej armii rosyjskiej, byłby rozniósł ją i zmusił Kutuzowa do zawarcia pokoju. W razie zaś mniej decydującej Wiktorii byłby mógł cofać się spokojnie na zachód ku zapasowym pułkom naszej rezerwy. Na nieszczęście, Bennigsen pośpieszył prosić Murata o współudział w negocjacjach. Lauriston wyjazd odroczył. Szef sztabu rosyjskiego — zręczniejszy jako dyplomata aniżeli jako wódz — postanowił usidlić świeżo upieczonego króla pochlebstwem i okazywanym mu uwielbieniem; wziął go na lep słodkich słówek, które tchnęły przesytem wojny i nadzieją rychłego pokoju. Murat wreszcie znużony nie ustającą wrzawą wojenną, pełen troski o dalsze losy kampanii i, jak mówią, o swój tron, skoro nie mógł spodziewać się lepszego, bez trudu dozwolił usidlić się, zwieść i oszukać. Bennigsen przekonał równocześnie Kutuzowa i Murata. Mimo spóźnionej pory zawiadomił Lauristona, iż otwarta jest dla niego droga do kwatery naczelnego wodza, który miał go oczekiwać o północy. Konferencja rozpoczęła się dość burzliwie. Dotknięty natarczywością Wołkońskiego i Konownicyna, Lauriston zażądał rozmowy bez świadków. Po krótkim wahaniu przyjęto ten warunek. Lauriston przedstawił wtedy Kutuzowowi cel swojego przybycia i prosił go o udzielenie mu odpowiednich glejtów na drogę do Petersburga. Kutuzow odrzucił wprawdzie prośbę, zasłaniając się zupełną w tym kierunku niekompetencją, zaproponował natomiast, aby wysłać do Petersburga księcia Wołkońskiego z listem od Napoleona. Aż do powrotu księcia trwać miało czasowe zawieszenie broni. Propozycji tej towarzyszyły wyrazy szczerej, rzekomo, życzliwości, powtarzane następnie przez wszystkich generałów i wyższych oficerów rosyjskich. Niebawem jednak przekonaliśmy się, jak dalece fałszywa była owa życzliwość. Rosjanie podeszli zarówno Murata, jak cesarza. Uradowany przebiegiem negocjacji, łatwowierny wskutek nadmiaru złudzeń czy też może zniechęcenia i rozpaczy, pragnąc uciszyć wewnętrzny niepokój i miotającą nim rozterkę, Napoleon przywołać kazał wszystkich generałów i triumfalnie oświadczył im, że pokój wkrótce zostanie zawarty. Nie podobało mu się tylko proponowane przez Kutu-
zowa zawieszenie broni. Rozkazał Muratowi zerwać je natychmiast, niemniej — dla nie znanych dotychczas powodów — obustronnie wszelkich zaniechano utarczek. A raczej zaniechało ich jedynie czoło obu wrogich sobie kolumn. Dziwaczne to armistycjum, które zarwać można było co dnia za trzygodzinnym wypowiedzeniem, nie obowiązywało ani flanków, ani tyłów armii. Tak przynajmniej interpretowali je Rosjanie. Ani jeden konwój, ani jeden furgon z furażem lub zapasami żywności nie mógł przedostać się bez walki. Wojna trwała więc w dalszym ciągu, toczyła się wszędzie, z wyjątkiem tych właśnie punktów, w których oręż nasz miał największe szansę powodzenia i przewagi. Przez kilka pierwszych dni Murat docierał chętnie do forpocztów nieprzyjacielskich, ciesząc się z dziecinną nieoględnością z podziwu, jaki wywoływał jego dziarski wygląd, nieustraszona odwaga i królewska godność. Aby tylko podtrzymać te złudzenia, wodzowie rosyjscy nie szczędzili grzecznostek ani pochlebstw. Waleczny król Neapolu rozkazywać mógł zarówno rosyjskim, jak francuskim strażom; jeżeli spodobał mu się teren zajęty przez Rosjan, oni skwapliwie ustępowali mu miejsca. Dowódcy kozaccy posunęli się jeszcze dalej : udawali entuzjazm, zapewniali, że carem będzie dla nich ten tylko, kto panuje w Moskwie. Murat na chwilę uwierzył, że nie zechcą już więcej z nim walczyć. Tak się zagalopował, że Napoleon czytając jego raporty, wołał: „Murat, kozacki król! Co za bzdura!" Tak to ludziom, którym tyle się już przydarzyło, najdziwniejsze przychodziły myśli do głowy. Co się tyczy cesarza, który nie dał się oszukać, krótkotrwałą była jego radość. W rzeczy samej, dwa znaczne konwoje dostały się znów w ręce nieprzyjacielskie: jeden przez niedbalstwo komendanta, który zastrzelił się z rozpaczy, drugi wskutek podłości i tchórzostwa oficera, który na surową zasłużywszy karę, ocalał tylko dzięki poczynającemu się odwrotowi. Każdego ranka żołnierze nasi — kawaleria zwłaszcza — zmuszeni byli dalekie odbywać wyprawy po codzienną, skąpą strawę. A ponieważ okolice Moskwy i Winkowa wkrótce ogołocone zostały ze wszystkiego, przeto wycieczki te z konieczności coraz dalsze były i coraz forsowniejsze. Ludzie i konie wracali wyczerpani
i osłabieni, o ile wszyscy wrócić zdołali: każdą bowiem miarę żyta i owsa, każdą wiązkę siana zdobywać trzeba było przemocą. Mnożyły się zasadzki, potyczki, straty. Do walki wystąpili teraz chłopi. Śmiercią karali tych spośród siebie, których ciekawość lub chęć zysku przywiodła do naszego obozu z odrobiną żywności. Inni, sprowadziwszy uprzednio kozaków, podpalali własnoręcznie chaty swoje i zabudowania, aby wygnać stamtąd naszych furażerów i wydać ich na zgubę. Chłopi również zdobyli Wereję, miasteczko, leżące w pobliżu Moskwy. Zamiar ten zrodził się podobno w umyśle jednego z popów miejscowych, który przy współudziale zbrojnych mieszkańców oraz otrzymanej od Kutuzowa garstki wyćwiczonego żołnierza rankiem 10 października przypuścić kazał z jednej strony do szańców symulowany atak, podczas gdy sam wdzierał się z drugiej strony na wały. Po krótkiej walce miasteczko zostało zdobyte, a załoga wymordowana. Wszędzie zatem toczyła się wojna: za nami, przed nami, dookoła nas. Armia topniała z dniem każdym: z dniem każdym wzmagało się zuchwalstwo i przedsiębiorczość nieprzyjaciela. Podbój Rosji podzielić miał, niestety! los wielu innych równie świetnych i wiekopomnych zdobyczy, które prędzej czy później wymykały się ze znużonej dłoni zdobywcy. Nawet niefrasobliwy, lekkomyślny Murat jął w końcu niepokoić się i z lękiem spoglądać w przyszłość. Połowa pozostałych mu szczątków świetnej niegdyś jazdy wyginęła w codziennych tych utarczkach. Na forpocztach, przy zetknięciu się z naszymi strażami, oficerowie rosyjscy — bądź to przez pychę, bądź też przez nadmierną, brutalną niemal szczerość — czarnymi barwy malowali bliskie już podobno dni klęski i niedoli. Widniejące w oddali tabuny półdzikich koni o długiej, rozwianej grzywie świadczyć miały o formowaniu się licznych oddziałów jazdy, podczas gdy topniały i ginęły resztki naszej kawalerii. W głębi linii nieprzyjacielskiej nieustanny łoskot salw karabinowych zwiastował nam, że Rosjanie korzystają z chwilowego zawieszenia broni, ażeby wyćwiczyć i obznajomić ze służbą zastępy rekrutów. Cesarz świadom był grożącego mu niebezpieczeństwa; za wszelką jednak cenę zachować pragnął bodaj złudzenia. Lecz powoli wrócił znów niepokój, wróciła wew-
nętrzna rozterka i wzrastała wciąż, ujawniając się w gniewnych i mściwych rozporządzeniach. Wówczas to ograbić kazał cerkwie Kremla z wszystkiego, co tylko służyć mogło Wielkiej Armii jako zwycięskie trofea. „Przedmioty, przez samych Rosjan skazane na zagładę, słusznie należą do zwycięzców na mocy podwójnego prawa: zwycięstwa i pożaru!" Olbrzymi, pozłocisty krzyż z wieży cerkiewnej Wielkiego Iwana — krzyż, któremu lud rosyjski szczególniejszą oddawał cześć, z którym łączyły się, w myśl podania, losy monarchii — ozdobić miał kopułę paryskiego gmachu Inwalidów. Podczas gdy tłum żołnierzy pracował nad zdjęciem świętego znaku, żałobnym wiankiem otoczyły go wrony i kruki, kracząc tak rozgłośnie, tak uporczywie, że Napoleon zmęczony, zdenerwowany, zauważył w końcu: „Te czarne ptaszyska bronić chyba chcą swojego krzyża!" Nikt nie wie, jakie myśli, jakie przeczucia gnębiły w owej chwili cesarza; wszyscy jednak widzieli, że smutny był i często wpadał w zadumę. Codzienne spacery ozłocone jesiennym słońcem, w którym on usiłował dopatrzyć się i innym ukazać swoją szczęśliwą gwiazdę, potęgowały jego smutek: wszędzie głucha, martwa cisza, wszędzie zgliszcza i popioły, dookoła Moskwy pustynia, a za nią nieznana dal w złowrogim spowita milczeniu, które nasuwało myśl o jeszcze groźniejszym milczeniu Aleksandra. Odgłos miarowego stąpania nielicznych patroli naszych, stróżujących u wrót olbrzymiego tego grobowca, nie był mocen wyrwać cesarza z zadumy, z zaklętego koliska bolesnych wspomnień i boleśniejszych jeszcze obaw o przyszłość. Bezsenne, troską brzemienne noce spędzał sam na sam z hrabią Daru, na wspólnych naradach nad grozą i niebezpieczeństwem sytuacji. Oceniając wówczas należycie urok nieomylności, który opromieniał go od szeregu lat, odrzucał ze zgrozą wszelką myśl o odwrocie, o przyznaniu się wobec Europy do popełnionej omyłki. „Pierwszy krok wstecz będzie hasłem długoletniej, krwawej i morderczej walki! Bezczynność moja jest więc uzasadniona. Czyż nie wiem, że pod względem strategicznym Moskwa żadnej nie przedstawia wartości? Posiada natomiast duże znaczenie polityczne. Rządzę tu nie jako generał, lecz jako cesarz. W polityce nie należy nigdy cofać się, nigdy do żadnego przyznawać się błędu, nawet wtedy gdy błąd
istotnie został popełniony; mimo wszystko, wbrew wszystkim i wszystkiemu trzeba dążyć do celu." Dlatego też trzymał się pierwotnego planu z uporem, który był niegdyś jego pierwszorzędną zaletą, w owej zaś chwili największą jego wadą, straszną pomyłką. Wzrastają tymczasem trudności, położenie komplikuje się coraz bardziej. Armia pruska niepewnym jest sprzymierzeńcem; wieści z pewnego źródła, jakie otrzymał Berthier, zapowiadają, że armia austriacka cofnie się również lada dzień. Kutuzow drwi sobie z nas. Cesarz zdaje sobie z tego sprawę, lecz bezsilny wobec wyjątkowych warunków i okoliczności, nie mogąc ani posunąć się w głąb kraju, ani zostać na dłużej w Moskwie, ani też cofnąć się wstecz, pod wpływem najróżniejszych, częstokroć sprzecznych uczuć i refleksji — odkłada z dnia na dzień stanowczy moment powzięcia decyzji. List cesarza wręczony Lauristonowi odejść miał 6 października, nie należało więc spodziewać się odpowiedzi przed 20 tegoż miesiąca. Mimo wszystko zatem, mimo całej grozy położenia — duma Napoleona, najistotniejsze zasady jego polityki, a może i stan zdrowia, nakłaniały go do obrania najniebezpieczniejszej drogi, do bezcelowego wyczekiwania na niepewną, zwodniczą odpowiedź. Daru pospołu z innymi oficerami szukał na próżno dawnych cech cesarskiego geniuszu, dawnej zdolności natychmiastowego decydowania się, dawnej energii i siły; wszyscy zgodnie krytykowali zawziętą wytrwałość cesarza, która spowodować miała upadek jego, tak jak wyniosła go niegdyś na wyżyny tronu. Wszelako wobec niezwykle utrudnionej i skomplikowanej sytuacji, zarówno militarnej, jak politycznej, wobec żelaznej, nieustępliwej woli cesarza wątpliwym było rychłe wyrzeczenie się zamiaru, powziętego jeszcze w Witebsku. Duch ożywiający armię podtrzymywał nadzieje i pragnienia Napoleona. Większość oficerów jak najlepszej była myśli. Prości zaś szeregowcy, dla których chwila obecna jest wszystkim, kwintesencją całego życia, zachowali najcenniejszą zaletę żołnierza: rubaszną, śmiechem dźwięczącą niefrasobliwość. Wprawdzie nagrody, których nie skąpił im cesarz, hojną dłonią rozdający przy codziennych rewiach krzyże i awanse, przyjmowane były z niezwykłą, na poły smutną, na poły radosną powagą, bo kryły w sobie groźbę, a luki w sze-
regach jeszcze krwawsze; wprawdzie wychodząc z Wilna wielu pozbyło się zimowego ekwipunku, aby obładować się żywnością, a w ciągu forsownych marszów, licznych bitew i potyczek — podarło się odzienie, buty poszły w strzępy i niejeden żołnierz obdarty był i bosy, lecz mimo wszystko, mimo całej nędzy swojej, z dumnie podniesioną głową, prezentując błyszczącą broń — starali się ukryć przed cesarzem dziury i łaty. Na dziedzińcu prastarego pałacu, osiemset mil od ojczyzny, po tylu nadludzkich niemal trudach, pozbawieni wszystkich wygód, częstokroć głodni — usiłowali zadośćuczynić wymogom żołnierskiej godności, utrzymać wszystko w należytym, wzorowym porządku; chcieli budzić podziw, człowiek bowiem dumny jest najbardziej z tego, co z największym zdobywa wysiłkiem. Cesarz udawał, że nic nie widzi, że nie domyśla się nawet tych wzruszających fortelów; do ostatniej chwili nie chciał tracić nadziei. Lecz gdy pierwsze spadły śniegi, wobec straszliwej rzeczywistości rozwiały się wszystkie złudzenia. Zrozumiał wreszcie, że odwrót jest nieunikniony, a choć z ust jego nie padły jeszcze słowa rozkazu, choć nic nie zdawało się zapowiadać bliskiego wymarszu, powtarzano i komentowano w obozie ostatnie rozporządzenia cesarskie, dotyczące zimowych leży i jak najrychlejszej wysyłki ranionych. I tym razem Napoleon w dumie swej nie chciał się niczego wyrzec. Bez względu na różnorodne a dotkliwe braki, przede wszystkim na brak koni, który utrudniał przewóz artylerii, zbyt licznej w stosunku do przetrzebionych kadrów armii naszej — wszystko miało być zabrane. „Nie zostawimy nic Rosjanom" — powtórzył cesarz. W tym opustoszałym i ze wszystkiego ogołoconym kraju nakazał kupno dwudziestu tysięcy koni; chciał zaopatrzyć się w znaczne zapasy furażu i żywności w okolicy, w której dalekie, częstokroć niebezpieczne wyprawy zaledwie opędzić mogły bieżące, najpilniejsze potrzeby. Niewykonalność zleceń tych i rozkazów dziwiła jednych, gniewała i oburzała drugich. Niekiedy wszakże, dawnymi jeszcze czasy, cesarz posługiwał się tą bronią, aby podejść i oszukać nieprzyjaciela, częściej zaś dlatego, aby podkreślić należycie ogrom potrzeb i ogrom wymaganych od wojska usiłowań. Teraz jednak sam nie wie, jaką pójść drogą, jaką powziąć decyzję. Waha się wciąż i wciąż odkłada z dnia
na dzień chwilę przyznania się do klęski. Jak gdyby na urągowisko wrogim żywiołom, pod lodowatym tchnieniem straszliwej zawieruchy w owych ostatnich dniach pobytu na Kremlu cesarz prowadzi ożywione dyskusje literackie lub też opracowuje — w trzy wieczory — szczegóły nowej ustawy dla Komedii Francuskiej w Paryżu. Najbliższe otoczenie cesarza, świadome trosk jego i niepokoju, z tym większym podziwem obserwowało lotność i głębię cesarskiego geniuszu oraz niesłychaną łatwość dowolnego przenoszenia uwagi i skupiania jej na jakimkolwiek bądź przedmiocie. Zauważono tylko, że wbrew przyzwyczajeniu i upodobaniom swoim, pragnąc zagłuszyć czymkolwiek nurtujący go niepokój, cesarz coraz dłużej siadywał przy stole, że godzinami całymi, wtulony w róg kanapy, czytywał błahe romanse, biernie oczekując rozwiązania swojej straszliwej historii. Doszedłszy do szczytu sławy, wytrwały, a nieugięty, Napoleon przeczuwał snadź, że pierwszy krok wstecz będzie hasłem upadku, i dlatego bezczynny z trwogą spoglądał w przyszłość, chcąc jeszcze choćby parę chwil dłużej utrzymać się na szczycie. Rozwiały się wreszcie ostatnie złudzenia. Pewnego dnia, w chwili gdy Murat ukazał się na forpocztach, od strony kozackiej huknął strzał, gwizdnęła kula. Murat, zirytowany, oświadczył Miłoradowiczowi, że gwałcone ustawicznie zawieszenie broni przestaje być obowiązkiem i że odtąd tak Rosjanie, jak Francuzi polegać mogą li tylko na własnych siłach. Równocześnie uwiadomił cesarza, że pagórkowaty i lesisty teren sprzyja podstępnym napaściom nieprzyjaciela na tyły jego i lewy flank; że pierwsza linia strzelców naszych, stojąca nad brzegiem głębokiego jaru, łatwo zepchnięta być może na dno, w nurty strumienia; że pozycja, którą zajmuje u wejścia wąwozu, niebezpieczna jest; że wobec tego należałoby cofnąć się. Lecz Napoleon odrzucił plan Murata, jakkolwiek przedtem sam wskazał był Woronowo jako pewniejszą i bardziej obronną pozycję. W ciągu całej tej wojny — według niego politycznej raczej aniżeli militarnej — obawiał się nade wszystko wszelkich, najlżejszych nawet pozorów porażki. Wolał ryzyko chociażby największe. Wszelako 13 października Lauriston wysłany został w celu obejrzenia pozycji naszych forpocztów. Co się zaś tyczy cesarza, to bądź przez upór i żywotną mimo
wszystko nadzieję, bądź też dlatego, że każda wzmianka o odwrocie raniła boleśnie dumę jego, sprzeciwiała się zasadom jego polityki, pomijał obojętnie ważną sprawę przygotowań do drogi. A jednak rozmyślał widocznie nad opuszczeniem Moskwy, gdyż tego samego dnia skreślił kolejno dwa plany odwrotu; drugi z nich miał się odbywać w kierunku Smoleńska. Junot, znajdujący się w Kołocku, otrzymał rozkaz spalenia 21 października karabinów rannych żołnierzy i wysadzenia w powietrze wszystkich zapasowych jaszczyków z prochem i amunicją. D'Hilliers zająć miał Jelnię i utworzyć tam tymczasowe magazyny. Lecz 17 dopiero, po raz pierwszy, Berthier wydać kazał ze składów pasy i rzemienie. W owej krytycznej sytuacji szef sztabu głównego wykazał nader mały zasób energii i pomysłowości. Wobec nieznanej krainy i obcego a srogiego klimatu nie przedsięwziął żadnych zgoła środków ostrożności, czekając ze wszystkim na wyraźny rozkaz cesarza. A cesarz zapomniał o niejednym. Fatalne były skutki tego niedbalstwa, czy też może tylko braku przezorności. W armii, w której na czele każdego poszczególnego korpusu stał marszałek, książę lub nawet król, oglądano się może zbyt skwapliwie na cudze siły i cudzą działalność. Zresztą Berthier nie wydawał nigdy samodzielnych rozkazów: był jeno dosłownym tłumaczem woli i życzeń Napoleona, raczej zewnętrznej ich formy aniżeli istotnej treści. Tymczasem Napoleon gromadzi dywizje i korpusy; codziennie niemal na obszernych dziedzińcach zamkowych czyni przegląd wojsk, formuje bataliony ze spieszonych jeźdźców, rozdaje nagrody. Trofea wojenne i wszyscy lżej ranni dążą w kierunku Możajska, reszta, strzeżona niejako przez współtowarzyszów niedoli — rannych żołnierzy rosyjskich — pozostaje w Moskwie, w obszernym gmachu szpitala dla podrzutków, pod opieką francuskich lekarzy. Lecz było już za późno. Wśród przygotowań tych, 18 października, w chwili gdy Napoleon czynił przegląd przetrzebionych dywizji Neya, rozeszła się nagle pogłoska o bitwie pod Winkowem. Początkowo nikt nie śmiał zawiadomić o tym cesarza; każdy wahał się, bądź to dlatego, że uważał pogłoskę za mylną i bał się pierwszego odruchu niecierpliwości cesarza, bądź też że nie chciał narazić się na męczącą jazdę w celu potwierdzenia nieoczekiwanej wieści.
Poinformowany wreszcie przez Duroca, cesarz drgnął i pobladł; wkrótce jednak opanował pierwsze wrażenie i ze zwykłym spokojem odbywał w dalszym ciągu rewię. Nadjechał wówczas adiutant króla, młody Béranger, z wiadomością, że pierwsza linia Murata, napadnięta znienacka, została rozbita; lewe jej skrzydło — osaczone; flank zaatakowany; odwrót odcięty; że dwanaście dział, dwadzieścia jaszczyków i trzydzieści furgonów dostało się w ręce nieprzyjacielskie; że padło trupem dwóch generałów i trzy do czterech tysięcy ludzi; że król, sam ranny, ujść zdołał ze szczątkami swoich przednich straży tylko dzięki ponawianym kilkakrotnie szarżom na zwarte szeregi rosyjskie, które zajmowały już poza nim trakt, jedyną dla niego drogę odwrotu. Ocalał wszakże honor. Czoło kolumny rosyjskiej, dowodzone przez Kutuzowa, dość niechętnie szło w ogień; w odległości kilku mil korpus Poniatowskiego bohaterski stawiał opór; Murat i strzelcy nasi nadludzkim niemal wysiłkiem powstrzymali na lewym flanku Baggowuta; Claparčde i Latour-Maubourg wyparli ukrytych w wąwozie kozaków Płatowa. Poległo dwóch generałów rosyjskich i znaczna liczba oficerów, było wielu rannych. Lecz mimo strat Rosjanie zwyciężyli; zabrali nam jeńców, działa i zajmowaną dotychczas pozycję. Z całej świetnej niegdyś jazdy Murata pozostały jeno zgłodniałe, śmiertelnie znużone niedobitki: podczas zawieszenia broni wyginęły setki ludzi, bitwa zaś dokonała dzieła. A w oddali — gromom podobne — huczały znów działa! Wobec klęski Napoleon odzyskuje siły i zapał młodości. Wydaje tysiące różnorodnych, a mimo to zgadzających się ze sobą rozkazów, tysiące zleceń i wskazówek. Potężny geniusz cesarza do nowych rwie się lotów! Nie zapadł jeszcze zmierzch, a już cała armia nasza stanęła pod bronią. A nim ranne rozbłysły zorze, cesarz opuścił Moskwę: „Idźmy na Kaługę i biada tym, którzy wejdą mi w drogę!"
V MAŁOJAROSŁAWIEC południowej części Moskwy jedno z największych przedmieść stolicy ciągnie się wzdłuż dwóch szerokich traktów, starego i nowego, wiodących do Kaługi. Na starym trakcie pobił Kutuzow Murata i tą samą drogą, rankiem 19 października, wyruszył Napoleon z Moskwy. Armia cofać się miała ku granicom Polski przez Kaługę i Smoleńsk. Niebo pogodne było, jasno świeciło słońce. Napoleon zapytał wówczas otaczających go oficerów: „Czy nie uważacie, że taka piękna pogoda jest dobrą wróżbą na przyszłość?". Lecz blada, zmęczona twarz cesarza i przygasły wzrok przeczyły tym pełnym otuchy słowom. Po bitwie pod Borodino Wielka Armia liczyła dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi zdatnych do boju oraz dwadzieścia tysięcy chorych i rannych. W dniu ewakuacji Moskwy Napoleon stanął na czele przeszło stu tysięcy żołnierzy. Tylko tysiąc dwustu chorych pozostało w mieście. Mimo więc codziennych niemal utarczek, mimo licznych ofiar pobyt w Moskwie nie był bezowocnym: przybyło do szeregów przeszło dziesięć tysięcy ludzi; strudzone regimenty piechoty zdołały wypocząć; zapasy amunicji zostały uzupełnione; chorzy przewiezieni lub też troskliwą otoczeni opieką. Lecz konnica i artyleria smutny przedstawiały widok, brak koni dotkliwie dawał się we znaki, toteż coraz gorsze przeczucia nękały cesarza. Całą noc panował w obozie gorączkowy ruch. Pułk szedł za pułkiem, korpus za korpusem. W tej olbrzymiej kolumnie, złożonej ze stu czterdziestu tysięcy ludzi i około pięćdziesięciu tysięcy wszelkiego rodzaju koni,
czoło kolumny — sto tysięcy sprawnego żołnierza, przeszło pięćset pięćdziesiąt dział i dwa tysiące jaszczyków — przypominało jeszcze karne, niezwyciężone hufce spod Wagram i Austerlitz. Lecz reszta podobna była do bezładnej hordy tatarskiej powracającej z łupieskiej wyprawy. Kilkoma nieskończenie długimi rzędami wlokły się karety, furgony, zgrabne powoziki i ciężkie chłopskie wozy. Purpurą i złotem mieniły się zdobyczne sztandary: rosyjskie, tureckie i perskie, pobłyskiwał olbrzymi krzyż z cerkwi Iwana Wielkiego. Brodaci chłopi rosyjscy poganiali juczne konie lub też dźwigali sami ogromne toboły. Ciągnięto nawet taczki po brzegi naładowane, nie pomnąc na czekający armię ośmiusetkilometrowy marsz i bitwy. Bo chciwość ludzka silniejsza była od wszystkiego, wszelkie przemogła względy. Pstry ten, różnorodny i różnojęzyczny tłum składał się z ludzi wszelkich narodowości, obdartych i bezbronnych, z prywatnej służby i z ciur obozowych. Wśród wrzasków, przekleństw i nawoływań posuwały się wózki i karety, pełne zapasów żywności, łupów lub furażu, byle jak zaprzężone w kuce lub kudłate, wygłodzone szkapy. Tu i ówdzie jechały rodziny francuskie, zamieszkujące niegdyś ludną i bogatą Moskwę, zmuszone teraz uchodzić w nieznaną dal przed nienawiścią, jaką najazd ściągnął na ich głowy. Gromadki młodych, jasnowłosych Rosjanek dobrowolnie szły również za wojskiem. Nie wojsko to było, lecz raczej karawana, koczowniczy naród czy też starożytna armia, co obróciwszy w ruinę jakiś kraj, wracała bogatymi obciążona łupami. Mimo woli nasuwało się pytanie, czy i o ile w ciągu tak długich i forsownych marszów czoło tej kolumny zdoła osłonić i pociągnąć tak znaczną liczbę ładownych wozów i furgonów. Mimo szerokości traktu i nawoływań cesarskiej eskorty Napoleon z trudem torował sobie drogę poprzez ten zwarty, skłębiony tłum. Nagłe ukazanie się kozaków, kilkudniowy forsowny marsz lub też trudny do przebycia wąwóz niewątpliwie byłby oswobodził armię od tego uciążliwego balastu; jednakże tylko los albo nieprzyjaciel mógł tego dokonać. Cesarz wiedział dobrze, że nie można było ani odebrać, ani też zakazać żołnierzom zabrania tak drogo okupionych łupów. Zresztą w znacznej mierze łupy ukryte były w głębi furgonów,
pod zapasami żywności. Skoro zaś intendentura nie mogła wyżywić armii, czyż godziwym było w jakikolwiek bądź sposób krępować pod tym względem żołnierzy? Wreszcie, wobec zupełnego braku wozów ambulansowych, owe liczne podwody były jedyną deską ratunku dla chorych i rannych. W milczeniu wymijał tedy Napoleon nieskończony korowód wozów i bryczek i w milczeniu dążył starym traktem ku Kałudze, zapowiedziawszy swoim oficerom zupełny pogrom Kutuzowa na świeżym jeszcze pobojowisku. Lecz około południa w pobliżu zamku Krasna Pachra niespodziewanie zwrócił się na prawo i, maszerując na przełaj polami, dotarł trzeciego dnia do nowego traktu kałuskiego. Na nieszczęście pierwszego zaraz dnia jął padać deszcz. Rozmokły polne drogi i ścieżyny, potworzyły się kałuże i wyboje, opóźniając pochód. Z trudem przedostawała się artyleria przez błotnistą, grząską topiel. Korpus Neya oraz szczątki kawalerii Murata, pozostałe w Woronowie i na przeciwległym brzegu Moszczy, zasłaniały przed nieprzyjacielem manewr cesarza. Podczas gdy Kutuzow, ponownego oczekując starcia, strzegł pilnie pozycji zajętej poprzednio na starym trakcie i wyglądał wciąż ukazania się Wielkiej Armii, wojska nasze, dotarłszy szczęśliwie 23 października do nowego traktu, przejść miały cichaczem opodal szeregów rosyjskich i wyprzedzić je na drodze ku Kałudze. List Berthiera do Kutuzowa, pisany 19, był jednocześnie podstępem wojennym i ostatnią próbą nawiązania pokojowych rokowań. Lecz dzień mijał za dniem, żadnej nie przynosząc odpowiedzi. Wieczorem 23 cesarz zatrzymał się w Borowsku. Niezwłocznie doszły go wieści, że Delzons, idący na przedzie, nie zastał nieprzyjaciela ani w Małojarosławcu, ani też w okolicznych lasach; w pobliżu Kutuzowa była to jedyna obronna pozycja, jedyny punkt, w którym Rosjanie mogli zastąpić nam drogę do Kaługi. Początkowo cesarz osobiście poprzeć chciał Delzonsa, wydał nawet rozkaz wymarszu, cofnięty następnie dla nie znanych nikomu powodów. Mimo ulewnego deszczu do późna stał Napoleon na trakcie, opodal Borowska, i studiował teren jak gdyby w przewidywaniu walnej bitwy. Nazajutrz 24 w kierunku Małojarosławca zagrały działa. Lecz cesarz tak dalece był ufny we własne
siły czy też może tak bardzo chwiejny w powziętych podówczas decyzjach i zamiarach, że bez śladu zaniepokojenia wsłuchiwał się w daleki, głuchy pomruk. Nie śpiesząc się opuszczał Borowsk, gdy nagle huknęły w oddali gęste karabinowe i armatnie strzały. Zaniepokojony stanął na szczycie przydrożnego pagórka: „Czyżby Rosjanie uprzedzili nas? Czyżby manewr mój był chybiony? Zbyt powolny i źle pokierowany?". Istotnie, w owym kilkudniowym pochodzie można było zauważyć pewną ociężałość, zwykłe zresztą następstwo długiego wypoczynku. Tylko sto dziesięć wiorst, czyli w normalnych warunkach cztery dni marszu, dzieli Moskwę od Małojarosławca; tymczasem zamiast czterech dni szliśmy dni sześć. Armia, przeciążona nadmierną ilością łupów i zapasów żywności, posuwała się z trudem; drogi były rozmokłe i błotniste. Cały dzień zeszedł na przeprawianiu się przez Narę i nadbrzeżne bagna. Przy tym, wobec bliskiego sąsiedztwa z obozem rosyjskim, pułki musiały zwartą tworzyć kolumnę, czekać jedne na drugie, ażeby w razie napaści nie wystawić na ogień nieprzyjacielski zbyt wydłużonego flanku. Jakkolwiek bądź, pobyt w Moskwie stał się niewątpliwie przyczyną i źródłem wszystkich niepowodzeń, całej klęski naszej i niedoli. Tymczasem wzrosła wrzawa; cesarz wciąż nasłuchiwał. „Czyżby to była bitwa?" — zawołał. Każda salwa szarpała boleśnie sercem jego, bo myślał już tylko o ocaleniu, nie o zwycięstwie. Co rychlej wysłany został marszałek Davout na czele swojej piechoty. Lecz nim dotarł do pola walki, zapadał już zmierzch, milkły strzały, a losy bitwy nieodwołalnie były rozstrzygnięte. Z daleka widział cesarz rozpaczliwą obronę pułków wicekróla. Nie mógł jednak ani podtrzymać go, ani nadesłać na czas posiłków. Oddział twerskich kozaków o mało co nie wziął do niewoli jednego z oficerów świty cesarskiej. Wraz z nadejściem nocy generał przysłany przez księcia Eugeniusza szczegółowy złożył raport. „Istotnie, Delzons nie zastał wczoraj nieprzyjaciela w Małojarosławcu, sądził wszelako, iż nie należało rozmieszczać całej dywizji w wyżej położonej części miasta, poza rzeką i wąwozem, na skraju przepaści, która w razie nocnego napadu łatwo pochłonąć mogła naszych żołnierzy. Pozostał więc po tej stronie Łuży, na niskim,
błotnistym brzegu, powierzywszy straż nad miastem i podmiejską wyżyną tylko dwom batalionom. Około godziny czwartej z rana, gdy przygasać już zaczęły ognie biwaków Delzonsa, a cały obóz pogrążony był jeszcze w głębokim śnie, na rubieży pobliskich lasów ukazali się znienacka Rosjanie Dochturowa, wydając przeraźliwe okrzyki. Forpoczty nasze zostały rozbite, owe dwa bataliony zmuszone do odwrotu. Atak snadż uplanowany był, bo nieprzyjaciel wytoczył od razu armaty. Ryk dział uwiadomił oddalonego o trzy mile wicekróla o toczącej się bitwie. Książę Eugeniusz wyruszył niezwłocznie z odsieczą na czele dywizji swoich i gwardii włoskiej, w otoczeniu nielicznej świty. W miarę jak zbliżał się do pola bitwy, przed oczami jego roztaczał się rozległy i nader urozmaicony widok: rzeka Łuża stanowiła ośrodek walki, a na obu jej brzegach czerniały ciemne sylwetki jegrów rosyjskich, w tyralierkę rozsypanych." Stojące poza nimi przednie straże nieprzyjacielskie prażyły z góry Delzonsa gęstymi salwami, a z oddali, z krańców płaskowzgórza, w dwóch zwartych i długich kolumnach nadciągała cała armia Kutuzowa. Silniejsza liczebnie, zająwszy w półmilowym promieniu na nagim stoku nader dogodną i obronną pozycję, opanowała nadto stary trakt kałuski, który jeszcze poprzedniego dnia leżał przed nami otworem, a który odtąd trzeba było zdobywać piędź po piędzi. Równocześnie artyleria nieprzyjacielska wykorzystała wzgórza, okalające z tej strony rzekę; grad kul i kartaczy zasypał kotlinę, na dnie której tłoczyły się pułki Delzonsa. Pozycja była nie do utrzymania, wszelkie wahania — zgubne. Trzeba było wyjść co rychlej z kotliny, bądź to cofając się, bądź też nacierając z impetem na wroga. Lecz odwrót był odcięty; wicekról nakazał szarżę. Po przejściu Łuży po wąskim, chwiejącym się moście trakt kałuski wchodził w głęboki parów i parowem tym zwracał się ku Małojarosławcowi. Nieprzyjaciel bronił traktu. Osaczona zewsząd dywizja Delzonsa biegiem ruszyła na bagnety, zniosła szeregi rosyjskie i wdarła się niebawem na wzgórza. Pewien zwycięstwa Delzons głosem i własnym przykładem zagrzewał wahających się żołnierzy do zdobycia
ostatniej przeszkody — obsadzonych wojskiem zabudowań — gdy nagle zachwiał się i runął ugodzony kulą w czoło. Z okrzykiem zgrozy na ustach przypadł do konającego brat jego i tuląc w objęciach stygnące zwłoki, usiłował dźwignąć je z ziemi, unieść z dala od wrzawy i zgiełku, lecz przeszyła go druga kula i obaj razem wyzionęli ducha. Śmierć Delzonsa niepowetowaną była stratą. Komendę objął po nim generał Guilleminot. W pobliskim kościele i na cmentarzu, na pagórku i z lewej strony traktu ukrył stu grenadierów, którzy dziesiątkowali celnymi strzałami flank i tyły przechodzących mimo pułków nieprzyjacielskich. W ciągu tego dnia pięciokrotnie organizowali Rosjanie pościg i pięciokrotnie musieli cofać się, powstrzymywani morderczym ogniem walecznej garstki starych wiarusów. A gdy nasi szli do ataku, wzięte we dwa ognie rozsypały się niebawem wrogie szeregi. Zaledwie zdążył Guilleminot wydać powyższą dyspozycję, gdy jęły szarpać go nieprzebrane zastępy rosyjskie. Wkrótce zepchnięty został w dół, aż do mostu, z którego wicekról obserwował przebieg walki i wysyłał bataliony zapasowe. Początkowo posiłki nieliczne były, zbyt słabe, ażeby wpłynąć na ostateczny wynik walki — i wszystkie niemal wyginęły, żadnej nie osiągnąwszy korzyści. Ruszyła wreszcie cała 14 dywizja. Po raz trzeci zakotłowało się na stokach wzgórz. Z chwilą jednak, gdy Francuzi przekroczyli ogromną linię budynków, gdy oddalili się od swej rezerwy i wtargnęli na rozległe, zewsząd osłonięte płaskowzgórze, gdy huknęły wraz armatnie i karabinowe salwy, a Rosjan nieustannie przybywało, gęstym prażone ogniem, potykając się na nierównym terenie, osłabłe i krwawe szeregi nasze cofnęły się czym prędzej w głąb wąwozu. Lecz wznoszące się poza nimi, przeważnie drewniane domostwa stały już w płomieniach: odwrót był odcięty. Sfanatyzowani rekruci rosyjscy wznowili atak; zawrzała bezlitosna, nieubłagana walka przy wtórze okrzyków, jaków i przekleństw. W śmiertelnym zwarci uścisku, Rosjanie i Francuzi staczali się w dół, na dno przepaści, lub ginęli w ognistym kolisku płonących budowli, w kłębach czarnego, gryzącego dymu. Niebawem zostały na placu jeno trupy i ranni, a nieco dalej czarne i zwę-
glone szkielety ludzkie, groźne jeszcze mimo zniekształcenia. Nie wszyscy jednak równie uczciwie spełnili swój obowiązek: jeden z oficerów, wielki zwolennik rycerskich i kwiecistych przemówień, w rzeczywistości tchórzem podszyty, zamiast bić się, przypadł ze swoją kompanią na dno zacisznego jaru, a chociaż świadom był całej grozy położenia, choć wiedział, że w pobliżu walczą i giną towarzysze broni, nie opuścił bezpiecznego schronienia. Z kolei poszła w ogień 15 dywizja. Jedna brygada zwróciła się na lewo, ku przedmieściom, druga na prawo, w głąb miasta. Byli to sami Włosi, rekruci z ostatniego poboru. Szli raźnie i ochoczo, radosne wznosząc okrzyki, niepomni grożącego im niebezpieczeństwa lub też może gardząc nim z właściwą młodemu wiekowi nieopatrzną hojnością, która sprawia, że mniej obawiamy się tej dalekiej śmierci w kwiecie lat aniżeli u schyłku życia, że każdej chwili gotowi jesteśmy wtedy własną przelewać krew i szafować nią tak, jak bogacz szafuje swoimi bagactwy. Uderzenie było straszliwe. Po raz czwarty wszystko zostało zdobyte i wszystko stracone. Bardziej zapalczywi od starszych kamratów, prędzej znużeni i zniechęceni, rekruci cofnęli się w popłochu pod osłonę zapasowych batalionów. Wkrótce jednak musieli szarżę ponowić. Rosjanie bowiem, ośmieleni swą wzrastającą liczebnością i dotychczasowym powodzeniem, pragnąc uniemożliwić nam odwrót, ławą ruszyli w dół, w stronę mostu. Książę Eugeniusz osobiście stanął na czele ostatniej swojej rezerwy — gwardii włoskiej. Widząc to, szczątki 13, 14 i 15 dywizji dobyły ostatka sił: po raz piąty huknęły strzały, zadymiły się wzgórza. Peraldi i szaserzy włoscy odparli bagnetami atakujących Rosjan i, upojeni zwycięstwem, ogłuszeni hukiem i wrzawą, czarni od dymu i prochu, ruszyli na widniejącą w oddali baterię nieprzyjacielską; lecz jedna z tych głębokich rozpadlin, w jakie obfitują ziemie rosyjskie, zatrzymała ich w pół drogi, pod gradem kul i pocisków załamały się ich szeregi. Wysunęła się wówczas jazda nieprzyjacielska. Kłuci i tratowani, szaserzy oparli się dopiero o podmiejskie ogrody. Pod osłoną drzew i parkanów ścieśnili przerzedzone szeregi i wszyscy wraz: Durrieu, Gifflinga i Trezel, Francuzi i Włosi, tak zaciekle bronili dostępu
do górnej części miasta, że Rosjanie, pokonani wreszcie, cofnęli się na trakt wiodący do Kaługi, pomiędzy Małojarosławcem a okolicznymi lasami. Osiemnaście tysięcy Włochów i Francuzów, stłoczonych na dnie wąwozu, odniosło tedy zwycięstwo nad pięćdziesięciu tysiącami Rosjan, którzy powyżej nas zajmowali znakomitą pozycję, jaką tworzyło miasto na stokach spadzistych wzgórz. Armia patrzyła wszelako ze smutkiem na pobojowisko, na którym pozostało siedmiu generałów i cztery tysiące zabitych lub rannych Włochów i Francuzów. Nie cieszyły nikogo znaczne straty, jakie poniósł nieprzyjaciel: stosunkowo mniejsze były od naszych, a ranni Rosjanie zapewnioną mieli troskliwą opiekę i pomyślne warunki powrotu do sił i zdrowia. Przypomniano sobie zresztą pamiętne słowa Piotra I, który, okupiwszy w podobnych okolicznościach dziesięciu Rosjanami każdego zabitego Szweda, nie tylko że nie uważał się za pokrzywdzonego, lecz sądził nawet, iż zarobił na tym krwawym targu. Żal i smutek zwiększyło przekonanie, że łatwo można było uniknąć bitwy. W rzeczy samej, w nocy z 23 na 24 migotliwy blask dalekich ognisk obozowych po naszej lewicy uprzedził nas o zbliżeniu się Rosjan do Małojarosławca. A jednak mimo tego ostrzeżenia pułki nasze szły powoli: jedna tylko dywizja, wszelkiej pozbawiona pomocy, lekkomyślnie wysunięta została naprzód, inne zaś korpusy, rozmieszczone daleko jedne od drugich, żadnej nie miały z sobą łączności. Gdzie podziała się lotność i energia genialnych zarządzeń spod Marengo, Ulm i Eckmühl? Czym wytłumaczyć, czemu przypisać ociężałość i powolność marszu w tak niezwykłej, tak krytycznej chwili? Czy to nasza artyleria i tabory ponosiły winę? To przypuszczenie wydawało się wszystkim najbliższe prawdy. Gdy nadszedł szczegółowy raport o przebiegu bitwy, cesarz znajdował się o pół mili od Małojarosławca, między Łużą a traktem, w wąwozie na skraju wioski Horodni, w nędznej smrodliwej chacie miejscowego tkacza. Pod tą na poły zbutwiałą strzechą, w ciemnej, brudnej izbie przedzielonej płachtą szarego płótna rozstrzygnąć się miały dalsze losy armii, a wraz z nimi losy całej Europy.
Do późna odbierał cesarz raporty i sprawozdania. Wszystkie brzmiały zgodnie, wszystkie ostrzegały przed walną rozprawą, do której Kutuzow przygotowywał się na dzień następny, a której wszyscy woleliby uniknąć. O godzinie 11 wieczorem zjawił się Bessičres, długoletni wierny towarzysz i ulubieniec Napoleona. Wpływy swoje i marszałkowską laskę zawdzięczał jednak nie zręczności, ani pochlebstwu, lecz istotnym, znacznym zasługom. Bo nikt nie mógł być faworytem cesarza na tych samych prawach, które rządziły dworami innych mocarstw europejskich; trzeba było towarzyszyć wszędzie cesarzowi, ochoczo i bez wytchnienia pełnić ciężką nieraz służbę, być czymś więcej aniżeli biernym świadkiem tylu i tak świetnych zwycięstw; w końcu cesarz przyzwyczaił się patrzeć oczyma jednostki, którą urabiał w ciągu długich lat i o której mniemał, iż jest dziełem rąk jego. Bessičres wracał z rekonesansu czoła pozycji rosyjskich. „Pozycja jest nie do zdobycia" — rzekł. „O Boże — zawołał cesarz załamując dłonie. — Czy to istotnie prawda? Czy trafnie oceniasz, panie marszałku, sytuację?" Bessičres potwierdził fatalną nowinę, dodając, że w tym punkcie „trzystu sprawnych grenadierów mogłoby zagrodzić drogę całej armii". Przerażony i zgnębiony Napoleon skrzyżował wówczas ręce i spuściwszy głowę, w bolesnej pogrążył się zadumie: „Oto pokonany jest mimo odniesionego zwycięstwa! Kutuzow, ten zgrzybiały starzec, ten Scyta, odgadł jego zamiary, unicestwił jego plany, zastąpił mu drogę! A jednak zdawało się, iż przewodnia gwiazda cesarstwa jednakim zawsze promienieje blaskiem! Wszak wczoraj jeszcze stała otworem droga z Małojarosławca do Kaługi? Skoro zaś nie los ukrzywdził go, czyżby on sam, własnoręcznie, zgotował sobie klęskę?". Pod wpływem posępnych rozmyślań, rozpaczliwych myśli, przygasłym wzrokiem kędyś w dal zapatrzony, na wszystko głuchy i obojętny, przestał odpowiadać na wszelkie pytania; przynaglany, odpowiadał zaledwie skinieniem głowy. Wreszcie położył się; lecz nie mogąc zasnąć ani uleżeć spokojnie, w ciągu tej okropnej, niezapomnianej nocy co chwila wstawał, kładł się znów i znów zrywał, przywoływać kazał dyżurnych oficerów, na pozór spokojny, zdradzając jedynie nadmierną ruchliwością miotający nim ból i niepokój.
Nad ranem, około czwartej, jeden z dyżurnych oficerów, książę Arenberg, przyniósł wiadomość, że pod osłoną nocy, korzystając z leśnej gęstwiny i falistości terenu, oddział kozaków przedostał się pomiędzy nasze forpoczty a kwaterę cesarską. Cesarz tak dalece nie spodziewał się z tej strony żadnego ataku, że wysyłając Poniatowskiego na skraj naszego prawego skrzydła, do Kremienskoje, zaniechał był najzupełniej rekonesansu prawego flanku. Zlekceważył też sobie ostrzeżenie służbowego oficera. Dnia 25 października o wschodzie słońca dosiadł konia i ruszył traktem kałuskim w kierunku Małojarosławca. Droga do mostu na Łuży wiodła przez równinę długą i szeroką na pół mili. Tylko szczupła garstka oficerów towarzyszyła cesarzowi. Zwykła eskorta — cztery szwadrony konnej gwardii — uprzednio nie zawiadomiona, choć nadciągała w pośpiechu, pozostawała jeszcze w tyle. Traktem ciągnęły setki wozów ambulansowych, furgonów, jaszczyków oraz wszelkiego rodzaju pojazdów; pod osłoną forpocztów każdy czuł się bezpieczny, nikt nie przewidywał zasadzki. Ujrzano najpierw w oddali na prawo kilka pojedynczych plutonów, a za nimi dopiero szybko posuwającą się ciemną linię. Powstał wówczas zgiełk, zabrzmiały trwożne okrzyki. Od czoła kolumny biegła co tchu gromadka wystraszonych kobiet i pobladłych ciur obozowych, nie słysząc nic, na żadne nie odpowiadając pytania. Równocześnie stawać jęły niektóre wozy, wszczął się nieład i zamieszanie; jedni chcieli jechać dalej, inni zawracać; plątały się uprzęże, wywracały pojazdy, wzrastała obłędna trwoga. Mniemając, iż alarm fałszywym jest, ubawiony ogólnym popłochem cesarz jechał dalej. Wprawdzie przyboczni jego adiutanci przypuszczali po trosze, że owa czarna linia może być oddziałem kozackim, do ostatka jednak wahali się i wątpili, zbici z tropu wzorową sprawnością niekarnej zazwyczaj i bezładnej lekkiej jazdy rosyjskiej. I gdyby nie zwyczajne dzikie wrzaski idących do ataku kozaków Napoleon nie byłby prawdopodobnie wyszedł cało z tej opresji. Grozę sytuacji zwiększała fatalna omyłka, polegająca na tym, iż rosyjskie ,,uraa" — wzięto początkowo za inny, znany okrzyk: „Niech żyje cesarz!". Był to Płatów na czele sześciu tysięcy kozaków, którzy
przedostawszy się cichaczem poza linię zwycięskich forpocztów naszych, postanowili przebyć wpław Łużę i dotrzeć do traktu, znosząc po drodze wszelkie przeszkody. I w tejże samej chwili, gdy cesarz — bezpieczny w pośrodku armii swojej, osłonięty głęboką i rwącą rzeką — jechał spokojnie, nie chcąc dać wiary równie zuchwałej napaści, napaść była już faktem dokonanym! Kozacy zbliżali się tak szybko, że Rapp zdążył jeno wykrzyknąć: „To oni! Zawracajmy!". Cesarz jednak, bądź to dlatego, że własnym nie dowierzał oczom, bądź też przez upór, nie chciał zawrócić konia i niechybnie zostałby ogarnięty, gdyby nie Rapp, który zdarł przemocą cugle cesarskiego rumaka, wołając: „W konie!". Istotnie należało uciekać. Lecz miłość własna Napoleona nie mogła pogodzić się z myślą o sromotnej ucieczce. Zwolniwszy biegu, pewną dłonią ujął szpadę i stanął w pogotowiu z lewej strony traktu; Berthier i Caulaincourt poszli za jego przykładem. Tylko czterdzieści kroków dzieliło ich od kozaków. Rapp skoczył wówczas naprzód, lecz niebawem zwalił się pod nim koń, przeszyty kozacką lancą. Pozostali adiutanci oraz kilku kawalerzystów gwardii ruszyło śladami generała. Waleczność Rappa, nadludzkie niemal wysiłki Lecoulteuxa, tudzież garstki oficerów i szaserów, a przede wszystkim kozacka zachłanność na zdobycz ocaliły cesarza. Zguba wydawała się tym bardziej nieuchronna, że w jednej chwili kozacy zaleli całą szerokość traktu, przewracając i tratując ludzi, konie i wozy, raniąc i mordując żołnierzy trenu, których wciągali do lasu, rabując wszystko, co tylko można było zrabować, zabierając konie i działa. Lecz krótkotrwałym był triumf nieprzyjaciela, zwodnicze chwilowe zwycięstwo. Na przełaj, polami, sadziły rysią szwadrony konnej gwardii. Przerażeni kozacy pierzchnęli, zostawiając konie, wozy i łupy. Tylko tu i ówdzie walały się trupy, jęczeli ranni. Nie wszyscy jednak podali tyły. Byli i tacy, którzy cofali się powoli pobok naszych szwadronów, nabijając spokojnie krótkie, lekkie karabinki. Liczyli snadź na pewną ociężałość doborowej jazdy francuskiej i na rączość półdzikich, przynaglanych batem stepowych koni swoich. Odwrót ich odbywał się w zupełnym porządku: parokrotnie stawiali nam czoło, nie czekając wszakże, aż zbliżymy się na odległość strzału, toteż pozostawili zaledwie kilku zabitych i rannych, lecz ani jednego
jeńca. W końcu schronili się pod osłoną dział rosyjskich, ukrytych w gęstwinie nad brzegami jaru. Kule i pociski powstrzymały dalszy pościg. Epizod ten zrodził poważne obawy i wątpliwości. Armia nasza wyczerpana była doszczętnie, wojna zaś wybuchała oto ponownie z niespożytą mocą. Cesarz zdumiony niespodziewanym atakiem Rosjan, dotrwał na placu do końca bitwy, po czym zwrócił się ku bramom Małojarosławca, gdzie wicekról wskazał mu zdobyte poprzedniego dnia przeszkody. Stratowana i krwią przesiąkła ziemia, dymiące jeszcze zgliszcza, gruzy i rumowiska, stosy sztywnych, w męce zastygłych trupów, setki głów zmiażdżonych pod armatnimi kołami, straszliwe postacie rannych, którzy czołgali się wśród zgliszcz i popiołów żałosne wydając jęki, wreszcie pogrzebowe echa ostatniej posługi, jaką oddawali grenadierzy zwłokom poległych pułkowników i generałów — wszystko to świadczyło o bezlitosnej, nieubłaganej walce, o gwałtownym starciu się dwóch wrogich sobie potęg. Cesarz wszelako nie chciał widzieć niczego krom sławy; wykrzyknął z zapałem, żs „książę Eugeniusz okrył się wiekopomną chwałą!". Niebawem jednak, pod wpływem złowieszczego przeczucia, opuścił pobojowisko, dążąc ku płaskowzgórzu. Czy pamiętacie jeszcze, starzy towarzysze broni, tę równinę, która stała się grobem nie zwyciężonej dotychczas Wielkiej Armii, grobem snów naszych i dwudziestoletniej rycerskiej kariery?... Czy pamiętacie jeszcze to leżące w gruzach, krwią zbryzgane miasto, te głębokie jary i mroczne lasy, które okalały zewsząd owo płaskowzgórze i zamknięte w jego granicach posępne, milczące szeregi?... Francuzi szli od północy, uchodząc przed srogą, mroźną zimą; Rosjanie bronili przejścia na południe i zachód, ufni we własne siły i wrogie Francuzom warunki. Pomiędzy dwiema armiami, na wielkiej równinie, Napoleon zwracał swe kroki i niespokojne spojrzenia ku traktom wiodącym na Kaługę i Medyń. Ale obie te drogi były dla niego zamknięte. Na trakcie kałuskim stał Kutuzow i sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy, zdecydowanych bronić do upadłego każdej piędzi ojczystej ziemi. Od Medynia nadciągała liczna jazda: Płatow i kozacy, ci sami, którzy przerwali podstępnie nasz lewy flank i ruszyli wraz z łupami na przeciwległą stronę traktu pod osłoną oczekujących tam
na nich dział i batalionów zapasowych. W tym kierunku zwracał się najczęściej chmurny wzrok cesarza, tę drogę śledził najpilniej na mapach, łowiąc czujnym uchem toczące się dookoła niego narady i gwałtowne dyskusje, których nie powściągała już jego obecność. Wreszcie, wciąż milczący, w posępnej pogrążony zadumie, ruszył z powrotem do Horodni. Towarzyszył mu Murat, książę Eugeniusz, Berthier, Davout i Bessičres. Ubogi wiejski tkacz gościł pod swoją strzechą cesarza, dwóch królów i trzech słynnych generałów. W nędznej izdebce rozstrzygnąć się miały losy Europy i losy armii, która w ciągu dwudziestu lat zwycięskim kroczyła szlakiem! Smoleńsk był celem wyprawy! Lecz którędy iść, jaką drogą dojść do tego celu? Przez Kaługę, Medyń czy Możajsk?... Z twarzą ukrytą w dłoniach, wsparty o prosty sosnowy stół, Napoleon rozmyślał... Zaległa głucha cisza. Nikt nie śmiał przerwać wątku ciężkich, bolesnych myśli, gdy Murat, zniecierpliwiony wahaniem się i zwłoką, ulegając jak zwykle impulsywności zapalnego swojego temperamentu, powstał z ławy i zawołał: „Że choćby go znów miano nazwać lekkomyślnym, twierdzi, iż podczas wojny nie ludzie, ale warunki i okoliczności decydują o wszystkim, wszystkiemu właściwe nadają miano; że tam, gdzie wskazana jest ofensywa, ostrożność staje się zuchwalstwem, a zuchwalstwo ostrożnością; że dalszy pobyt na płaskowzgórzu jest wykluczony, odwrót — wielce niebezpieczny; że wobec tego ścigać należy Rosjan bez względu na zajmowaną przez nich pozycję i ducha ożywiającego szeregi nieprzyjacielskie; on nimi pogardza i że jeśli cesarz powierzy mu dowództwo nad szczątkami kawalerii oraz komendę konnej gwardii, on, Murat, podejmie się zdobyć okoliczne lasy, roznieść na szablach bataliony rosyjskie i oczyścić po raz wtóry drogę do Kaługi!". Lecz Napoleon ostudził niewczesny zapał króla, mówiąc: „Że dość już było zuchwalstwa, dość rycerskich, chlubnych czynów, że obecnie należy myśleć li tylko o ocaleniu szczątków armii". Wówczas Bessičres, bądź to że w dumie swej wzdragał się na myśl o przejściu pod komendę Murata, bądź też dlatego, że istotnie pragnął uchronić od zagłady konną gwardię, której był twórcą i wodzem, za całość której odpowiadał wobec cesarza — czując nadto, że Na-
poleon poprze jego zdanie, ośmielił się dodać: „Że armia cała, nie wykluczając gwardii, w danej chwili nie rozporządza dostatecznym zasobem entuzjazmu; że wśród szeregów odzywa się już tu i ówdzie głuchy pomruk niezadowolenia, że wojsko świadome jest niebezpieczeństwa i smutnej doli, jaka czeka maruderów i rannych; że wobec niezwykle obronnej pozycji nieprzyjaciela i zaciekłości licho odzianych i źle wyćwiczonych, lecz, jak świadczyło wczorajsze pobojowisko, zdecydowanych na wszystko rekrutów rosyjskich, szarża projektowana przez Murata łacno mogłaby zamienić się w porażkę". Wzmianką o odwrocie zakończył marszałek swoje przemówienie. Cesarz słuchał w milczeniu wywodów Bessičres'a. Davout oświadczył z kolei: „że skoro jest mowa o cofaniu się, proponuje odwrót na Medyń i Smoleńsk". Lecz czy to pod wpływem zawiści, czy też goryczy i zniechęcenia, Murat przerwał księciu Eckmühl w pół zdania, wyrażając zdziwienie swoje: „Że znalazł się ktoś tak czelny, ażeby doradzać cesarzowi tak dalece ryzykowny manewr! Czyżby Davout zaprzysiągł zgubę armii? Czy sądzi istotnie, że długa i zwarta kolumna nasza, obciążona nadmiernym bagażem, nie mając przewodników, może puszczać się bezkarnie nieznaną drogą w zasięgu armii Kutuzowa, narażając rozległy flank swój na wszystkie bez wyjątku strzały nieprzyjacielskie? Czy wówczas on, Davout, zdoła ją obronić? Dlaczego zresztą szukać innych dróg, skoro otwarty jest poza nami bezpieczny szlak, wiodący do Możajska przez Borowsk i Wereję? W Możajsku znajdziemy zapasy furażu i żywności, rezerwę i ambulanse, i znaną nam już okolicę; tam żaden zdrajca w błąd nas nie wprowadzi!". Hamując z trudem wybuch gniewu, Davout odparł: „Że proponuje odwrót poprzez żyzną, zasobną krainę, wśród ludnych i bogatych wsi, drogą ze wszystkich najkrótszą — w tym celu, ażeby wyprzedzić Rosjan i uniemożliwić im dostęp do Smoleńska; że droga, wskazana przez Murata, jest drogą pustynną, wiodącą przez zgliszcza i piaszczyste wydmy, że nie znajdziemy na niej nic, okrom setek chorych i rannych, okrom krwi, trupów i głodu! że obowiązkiem jego, jako żołnierza, jest wypowiedzieć się szczerze i bez ogródek; że jednak spełniać będzie sumiennie wszystkie, nawet najbardziej sprzeciwiające się jego przekonaniom rozkazy cesarza;
lecz że tylko cesarz mocen jest nakazać mu milczenie, nie Murat, który nigdy nie był jego panem i nigdy nim nie będzie!". Bessičres i Berthier jęli uspokajać wzburzonych przeciwników. Co się zaś tyczy cesarza, to pogrążony wciąż w tej samej posępnej zadumie, zdawał się być głuchym na wszystko. W końcu tymi słowy przerwał milczenie swoje i położył kres dyskusjom: „Macie panowie rację; trzeba coś zdecydować!". W rzeczy samej postanowił cofać się i to cofać się drogą, która od razu pozwalała mu oddalić się od wojsk nieprzyjacielskich: wszelako ostateczny rozkaz wymarszu, niebywałego w dotychczasowych zwycięskich dziejach Francji napoleońskiej, wydany został dopiero po długim i bolesnym zmaganiu się z własną duszą, z własną dumą i pychą! Walka tak ciężka była, wysiłek tak wielki, że cesarz popadł w chwilowe omdlenie i bezprzytomny osunął się w ramiona otaczających go stroskanych generałów. Podobno raport o nowej, a niepomyślnej utarczce z kozakami w pobliżu Borowska, nieco w tyle poza armią, był ostatnią kroplą goryczy, która przepełniła miarę, skłaniając Napoleona do powzięcia tej niefortunnej decyzji. Zaznaczyć należy, że w chwili gdy Wielka Armia rozpoczynała odwrót ku północy, Kutuzow, strwożony gwałtownością starcia pod Małojarosławcem, cofał się ku południowi. Tejże samej nocy podobny niepokój miotał sercami Rosjan. Podczas bitwy pod Małojarosławcem Kutuzow działał z niezmierną oględnością, ustawicznie zatrzymując się, badając teren, jak gdyby w obawie, że lada chwila grunt usunie mu się spod nóg, pod naciskiem jedynie wysyłając w ogień poszczególne korpusy, które poprzeć miały usiłowania Dochturowa. Sam zaś zagrodził drogę Napoleonowi dopiero pod wieczór, gdy bitwa miała się już ku końcowi. Dotarł wówczas do niego Wilson, czynny i ruchliwy Anglik, niegdyś uczestnik walk w Egipcie i Hiszpanii, zagorzały wróg Francuzów i Napoleona. W łonie armii rosyjskiej był on przedstawicielem mocarstw sprzymierzonych, człowiekiem niezależnym, bystrym obserwatorem, poniekąd nawet i sędzią, co oczywiście wzbudzić musiało niechęć w duszy zgrzybiałego generalissimusa.
A że nienawiść rodzi zazwyczaj nienawiść, obaj więc nie cierpieli się, wzajemnie. Wilson wyrzucać jął Kutuzowowi niebywałą wprost opieszałość, która w ciągu tego jednego dnia, tak jak pod Winkowem, 18 października, pięciokrotnie wytrąciła zwycięskie wawrzyny z rąk Rosjan. Istotnie bowiem dnia tego Murat nie uniknąłby całkowitej klęski, gdyby Kutuzow energicznie zaatakował Francuzów od czoła, podczas gdy Bennigsen okrążał ich lewe skrzydło. Była to opieszałość lub bezmyślność, przywary starości, czy też, jak utrzymywało wielu Rosjan, Kutuzow bardziej zazdrościł Bennigsenowi, niż nienawidził Napoleona i dlatego atakował za słabo, za późno i za krótko? Wilson interpeluje więc żarliwie głównodowodzącego, żądając decydującej rozprawy na dzień następny. A choć rady jego i uwagi odrzucone zostały z oburzeniem, wszelako Kutuzow, zamknięty, tak jak i Francuzi, w granicach małojarosławskiego płaskowzgórza — zmuszony był wykazać jak największą potęgę militarną. 25 października stanęły tedy pod bronią wszystkie dywizje oraz artyleria złożona z siedmiuset dział. Obustronnie sądzili wszyscy, iż ostatnia wybiła godzina; uwierzył w to nawet Wilson. Zauważył on, że linia rosyjska opierała się o błotnisty, grząski jar; że na poły zbutwiały, chwiejny most wystawiony na strzały i pociski nieprzyjacielskie stanowił jedyną drogę w razie odwrotu; że wobec tego nieunikniona była walna rozprawa; że Kutuzow musi zwyciężyć albo zginąć. Alternatywa ta uśmiechała się Anglikowi. Bez względu bowiem na ostateczny wynik bitwy, na porażkę czy też zwycięstwo Napoleona, Anglia, nic nie tracąc, mogła tylko wykorzystać krwawe zapasy potężnych współzawodników. Wraz z nadejściem nocy, wciąż niespokojny, raz jeszcze obszedł szeregi, słuchając z radością zapewnień i przysiąg Kutuzowa, że tym razem dojdzie do walki, przyglądając się pilnie czynionym wszędzie przygotowaniom. Jeden tylko Bennigsen do ostatka wątpił, do ostatka nie dowierzał. Mimo to wszakże, w mniemaniu, że zajęta przez Rosjan pozycja nie dozwoliłaby im cofać się, Anglik zasnął wreszcie, gdy wtem około godziny trzeciej z rana zbudził go niezwykły gwar i wrzawa. Armia gotowała się do odwrotu. Próżnymi były wszelkie jego perswazje i namowy. Kutuzow postanowił nieodwołalnie ujść ku południowi, najpierw do Gonczarewa,
następnie zaś dalej poza Kaługę. Mosty na Oce stały już w pogotowiu. W lej samej chwili z ust Napoleona padł rozkaz wymarszu na Możajsk i Smoleńsk. Równocześnie więc wyruszyły obie armie: jedna ku północy, druga ku południowi. Pozostawione na miejscu tylne straże zobopólnie zmylić miały wzajemną czujność. Wilson zapewnia, że jeśli chodzi o armię Kutuzowa, wyglądało to na ucieczkę w popłochu. Nad brzeg wspomnianego powyżej jaru, ze wszystkich stron, z centrum, od prawego i lewego skrzydła, nadciągała ku mostowi konnica, artyleria, piechota i furgony. Konie i ludzie stłoczyli się w zwarty, rozkołysany tłum, niezdolny do żadnej zorganizowanej akcji. Dopiero po kilku godzinach zdołano oczyścić jako tako dostęp do mostu. Kilka zbłąkanych kartaczy francuskich zwiększyło jeszcze bezład i zamieszanie. Łatwo byłby mógł Napoleon odnieść wówczas świetne zwycięstwo nad stłoczonym, bezradnym tłumem. Największy wysiłek bitwy pod Małojarosławcem miał już za sobą. Tymczasem on, zamiast atakować, cofał się. Takie bowiem są zmienne koleje wojny: obaj zapaśnicy, zobopólnie nieświadomi zamiarów swoich i planów, maskują się forpocztami, forpocztami osłaniają wszelkie najdrobniejsze nawet poruszenie. Przepaść dzieli zawsze dwie wrogie sobie armie! Być może zresztą, iż przez nadmierną ostrożność cesarz naprawić chciał omyłkę, popełnioną pod Moskwą; znużony organizm domagał się spoczynku, ostatnie dwie utarczki z kozakami, groza krwawego pobojowiska, jęki i krzyki rannych targały aż do głębi duszą cesarza; obawiając się zaś, że zwycięstwo nie będzie całkowite, postanowił cofać się co rychlej. Od tej chwili Paryż stał się celem i ośrodkiem wszystkich jego myśli, tak jak niedawno jeszcze celem i ośrodkiem była Moskwa! 26 października ruszyła Wielka Armia spod Małojarosławca. Davout na czele dwudziestu pięciu tysięcy ludzi osłaniał odwrót. Kiedy wysunął się trochę naprzód i, nic o tym nie wiedząc, siał postrach wśród Rosjan, Wielka Armia odwracała się do nich plecami. W milczeniu, z wzrokiem w ziemię utkwionym, szły posępne szeregi, a wśród nich chmurny i milczący jechał cesarz, lękający się teraz o łączność ze swoimi szwadronami nad Wisłą.
Dotarł tak do Werei, gdzie oczekiwał na niego Mortier. Zaznaczyć tu muszę, że opisując tak gwałtowne wzruszenia i wiekopomne wypadki dziejowe, pominąłem milczeniem fakt godzien uwagi. 23 października po północy, około drugiej, od straszliwego wybuchu zadrżało powietrze, zakolebała się ziemia. W obu obozach kto żył, zerwał się na nogi, choć wtedy, niczemu już się nie dziwiąc, przygotowani byliśmy na wszystko. Mortier usłuchał rozkazu: Kreml został zburzony. Poprzednio już wtoczono sto osiemdziesiąt trzy tysiące beczek z prochem do piwnic i lochów zamkowych; setki takich beczek wypełniały wszystkie sale starożytnego zamku. Na czele ośmiu tysięcy ludzi strzegł marszałek tego wulkanu, któremu groził zagładą każdy kartacz, każdy pocisk rosyjski. Z Kremla czuwał on nad armią dążącą do Kaługi i nad konwojami, które posuwały się w stronę Możajska. W rzeczywistości jednak liczyć mógł zaledwie na dwa tysiące sprawnego, wiernego żołnierza. Pozostałe sześć tysięcy — jeźdźcy bez koni, ludzie wszelkich wyznań i wszelkich narodowości, oddani pod komendę obcych sobie dowódców, nie mający ani jednakowych przyzwyczajeń, ani wspólnych upodobań i wspomnień, niczym właściwie ze sobą nie związani — było to raczej luźne zbiorowisko aniżeli spoista, zorganizowana całość. Wkrótce też mieli rozpierzchnąć się na wsze strony. Dowództwo oddziału inżynierii powierzono walecznemu i uczonemu pułkownikowi Després. Przybyły dopiero co z Hiszpanii, w początkach września, pułkownik brał czynny udział w odwrocie wojsk francuskich z Madrytu do Walencji: teraz zaś uczestniczył w odwrocie z Moskwy do Wilna. I tu, i tam oręż nasz giął się pod przemocą! Wszyscy spoglądali na księcia Treviso jak na skazańca, jak na własnowolną ofiarę krwawego boga wojny. Starzy towarzysze broni żegnali go ze łzami w oczach, cesarz zaś zwrócił się do niego mówiąc: ,,że nie należy nigdy tracić nadziei, lecz że podczas wojny ofiary być muszą zawsze i wszędzie". Mortier przyjął bez wahania powierzoną mu misję. W myśl rozkazów cesarskich bronić miał Kremla, następnie, cofając się, podpalić szczątki miasta i wysadzić cytadelę w powietrze 21 października z Krasnej Pachry, letniej rezydencji cesarskiej, wysłał mu Napoleon ostatnie zlecenia i wskazówki. Speł-
niwszy je, Mortier podążyć miał niezwłocznie do Werei, aby utworzyć tylną straż armii. W liście tym Napoleon polecał mu przede wszystkim: „Zużytkować wszystkie furgony młodej gwardii, spieszonej kawalerii i wszelkie inne — dla przewozu pozostałych jeszcze po szpitalach chorych i rannych. Rzymianie — pisał dalej cesarz — wieńczyli wawrzynem skronie zasłużonych mężów; książę Treviso otrzymać powinien tyle wieńców, ilu żołnierzy zdoła uratować. Lżej ranni jechać mogą konno, jak niegdyś podczas odwrotu spod Saint-Jean d'Acre. Z chwilą zaś, gdy konwój połączy się z armią, oddane mu zostaną do dyspozycji wozy, opróżnione tymczasem z zapasów żywności. Uratuje się w ten sposób pięciuset ludzi. Pierwszeństwo winni mieć oficerowie, ze szczególnym uwzględnieniem narodowości francuskiej. Niechaj zatem książę Treviso zwoła wszystkich podkomendnych swoich, generałów i oficerów, ażeby uświadomić im należycie znaczenie tej humanitarnej misji i zapewnić ich o wdzięczności cesarza za ocalenie pięciuset ludzi". Lecz w miarę jak Wielka Armia oddalała się od Moskwy, kozacy zajmować jęli przedmieścia i Mortier zmuszony był cofnąć się poza mury Kremla. Podobnie w chwili konania, gdy martwieją już i stygną kończyny, tlejąca jeszcze iskierka życia chroni się i koncentruje w sercu. Kozacv stanowili forpoczty dziesięciotysięcznego korpusu Rosjan, którym przewodził Wintzingeroda. Niemiec rodem, nieprzejednany wróg Napoleona, pragnąc namiętnie odebrać Francuzom Moskwę i zdobyć sobie tym sposobem pełne prawo do obywatelstwa rosyjskiego, Wintzinserode puścił się samotrzeć naprzód; poprzez kolonię gruzińską i Kitajgorod pomknął cwałem ku Kremlowi, minął forpoczty nasze i dopiero wówczas, gdy ujrzał, iż odcięto mu powrotną drogę, jął nasię sygnalizować białą chustą i oświadczył, że przybywa w roli parlamentarza. Zaprowadzono go niezwłocznie do kwatery księcia Treviso. Oburzony zuchwalstwem Niemca, który wniósł skargę na gwałt, popełniony rzekomo na jego osobie, Mortier odpowiedział: „że naczelny wódz, który nie umie uszanować swojej godności, żadną miarą nie może być traktowany jako parlamentarz; że wobec tego on, Mortier, wzywa jeńca do natychmiastowego oddania szpady". Widząc wtedy, iż nie zdoła nikogo podejść i ni-
komu zaimponować, generał rosyjski uznał własną nieoględność i bez oporu złożył broń w ręce marszałka. Wreszcie po czterodniowej zwłoce, zabierając ze sobą przeszło czterystu rannych, Francuzi opuścili na zawsze to nieszczęsne miasto. Uprzednio jednak w bezpiecznej, kilku tylko ludziom znajomej kryjówce, założyli olbrzymi, smołą i siarką nasycony lont, który tlić się miał powoli, obliczoną z góry ilość godzin, a dotarłszy do olbrzymich zapasów prochu, powinien był obrócić Kreml w perzynę. Czym prędzej uchodził Mortier, równocześnie jednak chciwi łupu kozacy i chłopi, ośmieleni ciszą panującą pozornie w cytadeli, wtargnęli na Kreml. Ku bogatym sprzętom wyciągały się już dłonie, gdy wtem ozwał się straszliwy huk, podziemia i lochy zionęły ogniem, zatrzęsła się w posadach ziemia. Deszcz kamieni, pogruchotanych lawet, połamanych karabinów i okropnie poszarpanych, krwawych szczątków ludzkich posypał się dookoła. Ziemia zadrżała pod stopami Mortiera. Dziesięć mil od Moskwy, w Fomińskiem słychać było huk wybuchu. Tak jak Kreml, płonąć miało odtąd wszystko. Zdobywając, Napoleon pragnął wszystko zachować, wszystkiego strzec i bronić: zmuszony cofać się, niszczyć będzie wszystko, wszystko burzyć i palić bądź to z konieczności, ażeby zrujnować doszczętnie nieprzyjaciela i utrudnić mu pochód, bądź też przez zemstę, tę wierną towarzyszkę wszelkiego rodzaju najazdów, które z natury rzeczy bardziej krwawe są i okrutne od innych wojen. Nie Napoleon wszelako, lecz Rosjanie trzymali się uparcie ofensywy. 19 października napisał Berthier do Kutuzowa, nakłaniając go „do uregulowania przebiegu walki w ten sposób, ażeby monarchia rosyjska ponosiła tylko te straty, które nieodłącznie związane są z wojną, gdyż dewastacja Rosji równie szkodliwą jest dla kraju, jak bolesną dla Napoleona". Lecz Kutuzow odpowiedział: „że patriotyzm rosyjski nie da się już niczym okiełznać"; innymi słowy, pochwalał najzupełniej postępowanie rosyjskiej milicji, upoważniając nas tym samym do represji. Na podobieństwo Kremla poszła z dymem Wereja, dokąd śladami cesarza przywiódł Mortier Wintzingerodego. Widok jeńca rzucił zarzewie gniewu w stroskaną,
mroczną duszę Napoleona: „Kim pan jesteś?" — zawołał krzyżując gwałtownie ramiona, jak gdyby sam siebie uchwycić chciał i powstrzymać. „Kim jesteś? Człowiekiem bez ojczyzny! Osobistym moim wrogiem, który walczył przeciw mnie najpierw pod sztandarem austriackim, a gdy Austria zawarła ze mną przymierze, przeszedł do służby rosyjskiej i agitował najgorliwiej za toczącą się obecnie kampanią. A jednak urodziłeś się pan nad brzegiem Renu, w granicach Cesarstwa i jesteś moim poddanym; nie jesteś więc zwykłym jeńcem wojennym, lecz buntownikiem, który podlega władzy mojej! Żandarmi, chwytajcie tego człowieka!". Lecz żandarmi stali nieruchomo, wiedzieli bowiem z doświadczenia, jak kończą się takie gwałtowne sceny; wiedzieli, iż w danym wypadku nieposłuszeństwo największym jest posłuchem. Cesarz zaś ciągnął dalej: „Czy widzisz pan te dymiące zgliszcza, tę nieszczęsną, ze wszystkiego ogołoconą krainę? Komu przypisać należy cały ogrom klęski? Pięćdziesięciu awanturnikom takim jak pan, którzy jak pan są na żołdzie angielskim! Lecz srogie brzemię tej wojny spadnie niebawem na barki prowokatorów; za pół roku w Petersburgu sądzić was będą i karać!". Zwracając się następnie do adiutanta Wintzingerodego, wziętego do niewoli pospołu z generałem, rzekł: ,,Co się tyczy pana, hrabio Naryszkin, nie mam panu nic do zarzucenia, jesteś rodowitym Rosjaninem, spełniasz swój obowiązek. Czym jednak wytłumaczyć fakt, że potomek jednej z najpierwszych rodzin w kraju zgodził się zostać przybocznym adiutantem najemnego cudzoziemca? Wolałbyś pan raczej służyć pod komendą rosyjskiego generała? Służba milszą byłaby i bardziej zaszczytną!". W milczeniu słuchał dotychczas Wintzingerode gniewnej przemowy Napoleona, wreszcie odparł spokojnie: „Że cesarz Aleksander był dobroczyńcą jego i całej jego rodziny; że z rąk cesarza otrzymał wszystko; że przez wdzięczność przyjął poddaństwo rosyjskie, że jego stanowisko powierzone mu zostało przez cesarza; że spełnił zatem sumiennie swój obowiązek i nie poczuwa się do żadnej winy". Napoleon groził jeszcze i gromił; poprzestał wszelako na słowach, bądź to, że istotnie ochłonął z gniewu, bądź też dlatego, że chciał jeno przestraszyć tych wszystkich Niemców, którzy nosili sią, być może, z myślą o de-
zercji. Tak przynajmniej tłumaczono sobie słowa cesarza, które powszechny wzbudziły niesmak. Nikt też nie wziął ich do serca, wszyscy zaś jawnie okazywali generałowijeńcowi życzliwość swoją i sympatię. Trwało to aż do granic Litwy, gdzie kozacy odbili Wintzingerodego i jego adiutanta. Cesarz o tyle łaskawym był dla młodego magnata rosyjskiego, o ile szorstkim i przykrym dla generała, co dowodzi, że w owej chwili, nawet w gniewie, nie zapominał o przezorności i dyplomacji.
VI WIAŹMA wudziestego ósmego października ujrzeliśmy po raz wtóry Możajsk. Miasto przepełnione było jeszcze rannymi: jednych zabrano, drugich pozostawiono tak, jak w Moskwie, na łaskę i niełaskę Rosjan. Zaledwie minął Napoleon Możajsk, gdy spadły ogromne śniegi, od północy powiał mroźny, lodowaty wiatr. Po dziesięciu dniach forsownych marszów i kontrmarszów, krwawą stoczywszy bitwę, armia, która zabrała z Moskwy niespełna po piętnaście porcji mąki na głowę — uszła zatem tyle tylko, ile w innych warunkach byłaby uszła w ciągu trzech dni. Skąpe zapasy miały się już ku końcowi; z niezmierzonych, śnieżnych pól powstawało straszliwe widmo głodu! Ginąć jęły słabsze, mniej odporne jednostki. Pierwszego niemal dnia odwrotu trzeba było spalić część furgonów, których nie mogły uciągnąć nieliczne i wychudłe konie. Wówczas to wyszedł rozkaz palenia i burzenia wszystkiego. Za pomocą wyprzężonych jaszczyków z prochem wysadzano w powietrze murowane domy i większe budynki. Wobec tego jednak, że nieprzyjaciel nie ukazywał się ponownie, malała groza sytuacji, odwrót nabierał coraz więcej cech przymusowej uciążliwej wędrówki. Napoleon zaś, na tej znanej mu drodze, coraz lepszej był myśli, gdy tegoż 28 października pod wieczór przyprowadzono do kwatery cesarskiej jegra rosyjskiego, pojmanego i przysłanego przez Davouta. Lekceważąc sobie osobę jeńca, cesarz zadał mu kilka krótkich, urywkowych pytań, lecz traf zrządził, że jeniec
świadom był do pewnego stopnia nazw, dróg i dystansów; odparł więc: „że cała armia rosyjska dąży przez Medyń ku Wiaźmie". Wówczas cesarz zaczął przysłuchiwać się uważnie odpowiedziom jegra. Czyżby Kutuzow wyprzedzić go chciał pod Wiaźmą, jak pod Małojarosławcem; tak samo zagrodzić mu drogę do Smoleńska, jak drogę do Kaługi; osaczyć go zewsząd wśród pustynnej, ze wszystkiego ogołoconej krainy, w pośrodku powstańczych zastępów ludu rosyjskiego? Zrazu odrzucił wszelako ze wzgardą ostrzeżenie w powyższych słowach zawarte, gdyż bądź to przez dumę, bądź też na skutek długoletniego doświadczenia przyzwyczaił się nie przypisywać swoim przeciwnikom zręczności, którą byłby wykazał na ich miejscu. Tym razem jednak wchodziły w grę inne jeszcze pobudki. Niefrasobliwość cesarza zmyślona była i sztuczna, nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że armia rosvjska obrała drogę wiodącą przez Medyń te sama którą doradzał Davout dla wojsk naszych; Davout zaś, przez nieoględność czy też pod wpływem urażonej miłości własnej, zamiast poprzestać na przesłaniu cesarzowi tajnej depeszy, dozwolił rozejść się tym alarmującym wieściom. Obawiając się dla armii zniechęcenia i depresji, Napoleon lekceważył je rzekomo, lecz równocześnie wydał rozkaz, aby nazajutrz, skoro świt, gwardia ruszyła w kierunku Gżacka i szła nieprzerwanie aż do wieczora. Wyprzedziwszy na tej linii Kutuzowa, w murach Gżacka znaleźć miała strawę i schronienie. Nie wzięto natomiast w rachubę straszliwego klimatu Północy, który jak gdyby postanowił się za to zemścić. Nowy ten, a nieubłagany wróg chyżymi zbliżał się krokami: na polach i rozłogach huczała mroźna wichura, śnieżny puch coraz szczelniej otulał zmarzniętą ziemię. Poczuliśmy, że w tym kraju zimy jesteśmy obcy i niepotrzebni. Zaraz też zmieniło się wszystko: drogi, twarze ludzkie, ogólny nastrój i zewnętrzny wygląd armii. Umilkł gwar, posępna cisza zaległa szeregi, w duszach kiełkować jęły lęk i trwoga. O kilka mil poniżej Możajska wypadło przeprawić się przez Kołoczę, niewielką rzeczkę, przez którą dość było przerzucić dwa pnie, ze dwie poprzecznice i nieco desek, aby przejść wygodnie na przeciwległy brzeg. Tak wielkim był jednak bezład i niedołęstwo, że przeprawa przedłużyła się nadmiernie, przy czym utopiono kilka
dział. Również cesarz musiał się zatrzymać. Każdy korpus o sobie tylko myślał, na własną działał rękę, jak gdyby nie było ani sztabu głównego, ani rozkazów jednakowo obowiązujących dla całej armii, ani żadnego spoidła — nic, co by wiązało i łączyło ze sobą poszczególne oddziały. W rzeczy samej, niezwykłe godności i tytuły wszystkich niemal dowódców wykluczały poniekąd konieczną w wojsku karność i subordynację: nikt nie chciał być zależnym od drugiego. Sam cesarz na takich zawrotnych stanął wyżynach, że przepaść dzieliła go od armii i szczegółów życia obozowego. Berthier zaś, jako łącznik i pośrednik między cesarzem a dostojnym tłumem królów, książąt i marszałków, zbyt często musiał liczyć się z przeróżnymi względami. Nie odpowiadał zresztą wymogom zajmowanego przez się stanowiska. Na widok niespodziewanej przeszkody cesarz wzruszył pogardliwie ramionami, gniewnie spoglądając na Berthiera. Westchnienie pełne rezygnacji było jedyną odpowiedzią marszałka. Skoro naprawa, względnie budowa, mostu nie została wymieniona w rozkazie dziennym, Berthier nie poczuwał się do żadnej winy. Był on tylko wiernym echem cesarza, niczym więcej. Tak w dzień, jak w nocy niezmordowany i czujny, rozsyłał wydane mu rozkazy i zlecenia, sam jednak o niczym nie stanowił, nigdy nic nie zmienił, nic od siebie nie dodał — i to, o czym Napoleon zapomniał, zapomniane było bezpowrotnie. Po przejściu Kołoczy armia szła w milczeniu, gdy nagle okrzyk zgrozy wyrwał się ze wszystkich niemal piersi! W prawo i w lewo, przed nami i za nami, ziemia stratowana była, dziwnymi poryta bruzdy; drzewa potrzaskane, o suchych już, żałośnie sterczących konarach; w oddali zaś wznosiło się kilka niekształtnych wzgórz, ściętych u wierzchołka. Najwyższe spośród nich wyglądało jak wulkan wygasły wśród gruzów i popiołu. Dokoła walały się szczątki kasków i pancerzy, przedziurawionych bębnów, pogruchotanej broni, strzępy mundurów i osmolonych. krwią zbryzganych sztandarów! Trzydzieści tysięcy na wpół zgniłych trupów zalegało to żałobne pole śmierci. Trupy, widne z daleka, zdawały się bronić jeszcze wzgórz. Była to owa straszliwa reduta, zdobycz i mogiła Caulaincourta. Bolesny jęk za-szemrał wzdłuż szeregów: „Oto pole wielkiej bitwy" — i skonał. Szybko wymijał cesarz pobojowisko. Nikt
zresztą nie zatrzymał się: głód, zimno oraz bliskość nieprzyjaciela nagliły do pośpiechu. Idąc, odwracano jeno głowy, aby po raz ostatni ogarnąć smutnymi oczyma ten olbrzymi grobowiec, w którym spoczywało tylu wiernych druhów, tylu nieodżałowanych towarzyszów broni, poległych na obczyźnie w krwawej a bezowocnej walce! Tam właśnie, u stóp tej reduty, krwią naszą i orężem skreśliliśmy jedną z najsłynniejszych kart w dziejach ludzkości! Lecz pod śnieżną i lodowatą powłoką zniknąć miał wkrótce wszelki ślad walki i męki! Być może, iż kiedyś, gdy czas wszystko zrówna i zniweluje, wędrowny przechodzień minie obojętnie pole to, podobne do wielu innych, gdy jednak dowie się, czym ono było przed laty, wiedziony ciekawością niewątpliwie zawróci wstecz, długo przyglądać się będzie okolicy, wreszcie zawoła: „Co za ludzie! Co za wódz! Jaka dziwna, równocześnie świetna i nieszczęsna dola! Oni to w roku 1799 przez Egipt wtargnąć chcieli na Wschód. Odparci, przeszli zwycięskim szlakiem całą Europę, a gdy wszystkie ludy kornie legły u ich stóp, gdy zdawało się, że nic nie zdoła powstrzymać tej przemożnej siły, ponowili od Północy niefortunną próbę, stanęli u wrót Azji i, tak jak niegdyś, musieli cofnąć się rozbici i zdziesiątkowani. Pod jakim wpływem, z jakich pobudek szukali wciąż nowych wrażeń, nowych a niezwykłych przygód? Nie byli to barbarzyńcy szukający lepszego klimatu, dogodniejszych siedzib, piękniejszego otoczenia, większych bogactw. Urodzeni pod błękitnym niebem Południa, nawykli do wygód i wszelkiego rodzaju dostatków, syci zaszczytów i godności bez wahania zostawiali wszystko i szli w nieznaną dal o głodzie i chłodzie, niepomni na ból, na kalectwo i śmierć! Czym wytłumaczyć, czemu przypisać to niezrozumiałe na pozór zjawisko? Działał tak nieprzeparty urok cesarskiego geniuszu, wiara w nieomylnego dotychczas wodza, chęć dokonania chlubnie rozpoczętego dzieła, nade wszystko zaś upajająca, ze wszystkich najpotężniejsza żądza sławy, która lekceważy nawet śmierć, aby tylko zdobyć nieśmiertelność!". W zbożnym milczeniu mijały szeregi pobojowisko, gdy wtem dostrzeżono wśród trupów straszliwą, okaleczała marę, która głośne wydawała jęki. Był to żołnierz fran-
cuski. Raniony w obie nogi, zapomniany i opuszczony wśród trupów, schronił się w krwawym kadłubie zabitego konia, potem w ciągu pięćdziesięciu dni krzepił się mętną wodą z pobliskiego strumienia, w który się stoczył, a karmił się ohydną, trudną do nazwania strawą. Ci, którzy zajęli się nim, twierdzą, że ocalał i do zdrowia powrócił. Nieco dalej, w Kołocku, ujrzano po raz wtóry klasztor, czy też raczej olbrzymi szpital, napełniony po brzegi ludzką męką i niedolą. Pod Borodino panowała wprawdzie niepodzielnie śmierć, lecz panowała także i cisza, głęboka, bezbrzeżna cisza. W Kołocku walka wciąż trwała: walczyły ze śmiercią nieszczęsne ofiary wojny, mocowały się ostatkiem sił i tchu, pozbawione wszelkich wygód, wszelkich najniezbędniejszych nawet środków ratunku. Nie brakło tam jeno rozkazów niewykonalnych, jeśli zważymy dane warunki i okoliczności, idących zresztą ze zbyt wysoka i ze zbyt daleka, aby istotnie mogły być wykonane. Jednakowoż mimo głodu, zimna i nędzy — poświęcenie kilku lekarzy i nie wygasła jeszcze iskierka nadziei utrzymywały przy życiu znaczną liczbę chorych i rannych. Lecz gdy spostrzegli mijające ich szeregi bratnie, gdy zrozumieli, że ich opuszczamy, że znika wszelka nadzieja, najmniej chorzy powlekli się za próg, wzdłuż drogi, błagalnie wyciągając ku nam wychudłe dłonie. Cesarz wydał rozkaz, iżby każda bez wyjątku podwoda, każdy wóz i furgon zabierał co najmniej po jednym rannym; najsłabsi zaś pozostać mieli tak jak w Moskwie pod opieką rannych oficerów rosyjskich, którzy dostawszy się do niewoli, leczeni byli w ambulansach francuskich. Osobiście doglądał cesarz wykonania tego rozkazu. Wraz ze świtą ogrzał się przy ognisku, podsycanym szczątkami wyprzężonych jaszczyków. Od rana już często powtarzający się huk eksplozji świadczył o licznych, a przymusowych ofiarach w prochu i amunicji. Podczas tego postoju popełniona została ohydna zbrodnia. Kilku ciężej rannych oficerów i żołnierzy umieszczono na wózkach wiwandierów, mimo protestu i szemrania tych nędzników, którzy obładowawszy się w Moskwie łupami, niechętnie nowy przyjmowali ciężar: wobec groźby jednak — umilkli. Lecz gdy ruszyły szeregi, gdy armia opuszczać jęła Kołock, zwolnili kroku i zna-
lazłszy się z dala od wojska, wrzucili wszystkich chorych do przydrożnych, głębokich rowów, na niechybną śmierć. Jeden tylko spośród nich, generał, żył jeszcze tak długo, że doczekał się nadejścia pierwszych wozów i zbrodnię ujawnił. Okrzyk zgrozy wydarł się wówczas ze wszystkich ust, niebawem doszedł uszu cesarza, gdyż w owaj chwili cierpienia nie były jeszcze tak niezmierne i tak powszechne, aby stłumić w duszach ludzkich wszelką litość i miłosierdzie, aby znieczulić je całkowicie na jęki i ból. Wieczorem tegoż dnia kolumna cesarska zbliżyła się do Gżacka. Na trakcie gęsto leżały liczne zwłoki świeżo pobitych Rosjan. Zauważono, że wszystkie głowy rozłupane były w ten sam sposób, a mózg rozpryśnięty dookoła. Wiedzieli wszyscy, że dwa tysiące jeńców rosyjskich szło przodem, pod strażą Hiszpanów, Portugalczyków i Polaków. Zależnie od usposobienia każdy reagował inaczej na tę bezlitosną rzeź: jedni oburzali się, inni aprobowali, inni wreszcie obojętni byli i głusi na wszystko. W najbliższym otoczeniu cesarza posępna zaległa cisza. Jeden tylko Caulaincourt, nie mogąc pohamować miotających nim uczuć, wykrzyknął: „Że jest to niesłychane okrucieństwo! Że tak właśnie wygląda owa cywilizacja, którą chcemy krzewić wśród Rosjan! Co powie na to naród rosyjski? Czyż nie zostawiamy poza sobą chorych i rannych? Któż obroni ich, jeśli nieprzyjaciel zechce skorzystać z prawa krwawego odwetu?". Napoleon posępny nie odpowiedział nic, lecz nazajutrz zabójstwa ustały całkowicie. Poprzestano odtąd na zamykaniu nieszczęsnych jeńców w szopach, w których spędzali zazwyczaj noc, a w których konać mieli z głodu powolną, straszną śmiercią. Niewątpliwie było to również wielkie okrucieństwo. Położenie było wszakże bez wyjścia. Nieprzyjaciel nie chciał przystać na wymianę jeńców, cesarz zaś obawiał się puścić ich ze względu na nędzę wojsk naszych, która nie powinna była dojść do wiadomości Kutuzowa; zresztą przyłączywszy się do swoich ścigaliby nas razem z nimi. W tej zaciekłej, nieubłaganej walce, walce na śmierć i życie — okrucieństwo spowodowane zostało koniecznością, wyjątkowo groźną i niebezpieczną sytuacją. Konieczności takiej nie było po stronie Rosjan, a jednak nie traktowali oni lepiej naszych jeńców. O zmierzchu dotarła armia do Gżacka. Ten pierwszy
mroźny dzień był jednocześnie dniem smutku i bolesnych wzruszeń: żałosny widok pobojowiska i dwóch opuszczonych szpitali, setki wysadzonych w powietrze jaszczyków, krwawe trupy pomordowanych Rosjan, nadmierna forsowność marszu, głód i zimno — wszystko to posępny wytwarzało nastrój. Odwrót zaczynał nabierać wszelkich cech ucieczki, zadawał kłam bohaterskiej legendzie cesarskich orłów! Wśród sprzymierzeńców naszych niektórzy cieszyli się w głębi duszy z porażki nie zwyciężonego dotychczas wodza. Z małostkowością, wrodzoną niższym moralnie jednostkom, zazdrościli mu oni świetnego losu, którego wybraniec zazwyczaj nie umie zachować miary, godząc w tak drogą ludziom równość. Niebawem jednak umilkły złośliwe szepty; wobec ogólnej klęski i niedoli pierzchła zawistna radość. Zraniona duma Napoleona wniknęła od razu w tajniki myśli tych ludzi. Podczas krótkiego postoju w szczerym polu, na grudzie, wśród rozsianych dookoła francuskich i rosyjskich szczątków, potęgą wymowy swojej zrzucić chciał z siebie okropne brzemię odpowiedzialności za tyle i takich nieszczęść. Toczącą się wojnę przypisywał w pierwszym rzędzie: ...„Wojnę sprowokował ten minister carski, duszą i ciałem zaprzedany Anglii! On to podszedł zdradziecko Aleksandra i Francję! Na niego też spaść powinna cała ohyda wszystkich okropności tej kampanii!". Powyższe słowa, wypowiedziane w obecności dwóch generałów francuskich, pozostały bez odpowiedzi: słuchano ich w milczeniu, z poszanowaniem należnym władzy i nieszczęściu. Lecz książę Vicenzy, szczery zawsze i gwałtowny, gniewnie i niedowierzająco pokiwał jeno głową, a cofnąwszy się natychmiast, przerwał tę niezmiernie przykrą rozmowę. W dwa dni po opuszczeniu Gżacka wchodził cesarz do Wiążmy na dłuższy nieco wypoczynek. Celem pobytu w Wiaźmie było połączenie się z korpusem księcia Eugeniusza i Davouta oraz obserwacja drogi, wiodącej od Modynia i Juchnowa, która w tym właśnie punkcie przecina trakt smoleński: tą boczną drogą nadciągnąć miała od Małojarosławca armia rosyjska. Lecz l listopada, po trzydziestu sześciu godzinach ciągłego wypatrywania, nie doczekawszy się nawet forpocztów nieprzyjacielskich, Napoleon ruszył w dalszą drogę.
Dusza cesarza wahała się między nadzieją, że Kutuzow zaprzestał pościgu, a obawą, że po to tylko ominął Wiaźmę, aby wyprzedzić Wielką Armię i zagrodzić jej drogę opodal Drohobuża. Zostawił jednak Neya w Wiaźmie dla osłony czwartego korpusu i zluzowania zmęczonych pułków Davouta na tylnych strażach. Zbytnia jakoby powolność i oględność Davouta irytowała Napoleona, zarzucał on mu nadmiar systematyczności, pedantyzm nie licujący bynajmniej z równie nieregularnym, na tysiączne przeszkody narażonym marszem, z gniewem podkreślał też przestrzeń dzielącą marszałka od Wiążmy, która zdaniem cesarza winna była wynosić trzy, a nie pięć marszów dziennych. Zapomniał snadź, że trakt, którym postępowały tylne straże, nierówny był i błotnisty; że wskutek gołoledzi wszędzie, gdzie droga szła w dół, osuwały się i staczały wozy i działa; że na stokach pagórków po lodowatej powłoce ślizgały się źle podkute kopyta końskie; że tak konie, jak ludzie dyszeli wtedy ostatkiem tchu, przewracając się co chwila; że gdy tylko padł jaki koń. zgłodniali żołnierze rąbali go natychmiast na ćwierci i piekli te krwawe ochłapy przy ogniu, podsycanym szczątkami wozów i furgonów. Wówczas artylerzyści, kanonierzy i oficerowie — wychowani wszyscv niemal w słynnej na świat cały szkole wojskowej — przepędzali tych nieboraków i wyprzęgali konie z własnych pojazdów i furgonów, ażeby tylko ocalić działa. A gdy brakło koni, zaprzęgali się sami i ciągnęli co sił. nie szczędząc trudu. Krążące w pobliżu oddziały kozackie, nie dość odważne, aby atakować, zwiększały nieład i rozprzężenie gęstymi salwami z lekkich polowych armatek, wiezionych na saniach. Pierwszy korpus, utracił już był dziesięć tysiecy ludzi. Jednakowoż, dzięki nadludzkim niemal ofiarom i wysiłkom, wicekról i książę Eckmühl stanęli 2 listopada o dwie mile od Wiążmy. Lecz pod osłona zwodniczych mroków tejże nocy. od stronv Małojarosławca. gdzie nasz odwrót powstrzymywał ich odwrót, nadciągnęły forpoczty rosyjskie: obeszły bokiem oba korpusy francuskie oraz korpus Polaków Poniatowskiego — a minąwszy nasze biwaki, rozciągnęły się wzdłuż lewego flanku drogi, na owej dwumilowej przestrzeni między Wiaźmą a wojskami Davouta i Eugeniusza.
Forpocztami dowodził Miłoradowicz, zwany „rosyjskim Muratem". Niezwykle popularny wśród rodaków swoich, był to — zdaniem ich — żołnierz z krwi i kości, niezmordowany i mężny, równie urodziwy jak Murat i tak jak on stale przez los faworyzowany. Nie imały się go kule ani pociski, nigdy żadnej nie odniósł rany, jakkolwiek ubito pod nim kilka koni. a tuż obok niego rozlegały się niejednokrotnie jęki konających i rannych. Gardząc zasadami sztuki wojennej, jako gorący zwolennik nie uplanowanej z góry, częstokroć zgoła nie przewidzianej akcji, zwolennik zasadzek i napaści, partyzanckiej niejako walki, zależnej całkowicie od warunków, terenu i okoliczności — Miłoradowicz walecznym był wodzem, lecz nie umiał rządzić sprawami ani publicznymi, ani osobistymi, był znanvm w kraju utracjuszem, co dziwniejsze zaś, człowiekiem równocześnie rozrzutnym i uczciwym. Na czele dwudziestu tysięcy żołnierzy Miłoradowicz i Płatow bronili nam dostępu do Wiaźmy. 3 listopada przed świtem ruszył książę Eugeniusz ku miastu, poprzedzany przez artylerię i tren, gdy wtem dzienny brzask ukazał mu pułki nieprzyjacielskie na tyłach naszych i na lewym flanku, z drugiej zaś strony — na równinie poprzewracane wozy i maruderów uciekających w popłochu przed lancami ułanów rosyjskich. Jednocześnie koło Wiaźmy głuchy huk armatnich strzałów świadczył aż nadto wymownie, że marszałek Ney, który miał so wesprzeć, zaniechawszy z konieczności wszelkiej akcji zaczepnej, bronił już tylko miasta i zajmowanej przez się pozycji. Jako zdolny i doświadczony wódz, którego nic zaskoczyć nie zdoła, wicekról rozejrzał się natychmiast w sytuacji i obmyślił plan defensywy. Stanęła tedy kolumna: dywizje zawróciły wstecz i uszykowały się z prawej strony traktu, ażeby odeprzeć szeregi rosyjskie, które usiłowały nas zepchnąć z drogi w szersze pole. Na prawym skrzydle armii włoskiej Rosjanie byli opanowali już w jednym punkcie trakt, gdy Ney wysłał przeciw nim pułk jazdy, który zaatakował ich z tyłu i zmusił do ucieczki. Równocześnie Compans, jeden z generałów Davouta, łącznie z tylnymi strażami wicekróla przedarł się przez szeregi nieprzyjacielskie i wpadł w najgorętszy wir walki! Davout zaś błyskawicznie cofnął się poza nim
lewą stroną traktu, następnie trakt przekroczył, wyprzedził naszych i stanął na lewym skrzydle, między Wiaźmą a nieprzyjacielem. Książę Eugeniusz ustąpił mu z kolei bronionej dotąd pozycji i przeszedł na przeciwległą stronę drogi. Nieprzyjaciel spróbował wówczas osaczyć ich, obchodząc oba skrzydła. Dzięki odwadze żołnierzy i talentom militarnym dowódców oba korpusy, tak włoski, jak francuski, wprawdzie nie zdołały jeszcze zapewnić sobie dalszego odwrotu, w każdym razie uzyskały możność skutecznej obrony. Liczba żołnierzy zdatnych do boju wynosiła jeszcze około trzydziestu tysięcy. Lecz w pierwszym korpusie, korpusie Davouta, panował bezład i rozprzężenie: pośpieszny, zgoła nie przewidziany przebieg walki, nagłość obrotów nieprzyjacielskich, głód i wycieńczenie, zwłaszcza zaś fatalny przykład bezbronnych, pozbawionych koni jeźdźców, którzy rozpierzchli się na wsze strony na wpół obłąkani ze strachu — wszystko to podziałało ujemnie, rozluźniając karność i dyscyplinę. W mniemaniu, że Francuzi cofają się, nieprzyjaciel ponowił atak. Artyleria rosyjska liczniejsza i lepiej od naszej obsłużona pognała galopem, otaczając nas zewsząd i morderczym prażąc ogniem, podczas gdy baterie francuskie, które zawrócono od bram Wiaźmy, wlokły się powoli i z trudem. Tymczasem Davout i jego generałowie wiedli w ogień sprawne i nieustraszone pułki starych wiarusów. Liczni oficerowie z ranami nie zagojonymi jeszcze od krwawego starcia pod Borodino, jeden z ręką na temblaku, drugi z obandażowaną głową — nawoływali do boju najdzielniejszych, krzepiąc słowem i przykładem najsłabszych. Ławą ruszyli też na baterie rosyjskie i zmusili je do odwrotu, zabrawszy im trzy działa. Nieprzyjaciel ustąpił, maruderzy zaniechali ucieczki; szlachetna ofiara krwi własnej i życia pożądany wywarła wpływ, zwalczyła zło w zarodku. Czując wówczas, że nieprzyjaciel wymyka mu się z rąk, Miłoradowicz zażądał posiłków. I tutaj również misji wysłannika podjął się Wilson, obecny wszędzie, gdzie tylko można było działać na szkodę Francji. On to pośpieszył uwiadomić Kutuzowa. Sędziwy feldmarszałek wypoczywał tymczasem przy wtórze głuchych salw armatnich i stłumionych oddaleniem odgłosów walki. Misja Wilsona spełzła wszelako na niczym; próżnymi były namowy i perswazje namiętnego Anglika, który, obu-
rzony, nazwał Kutuzowa zdrajcą i groził, że natychmiast wyśle jednego ze swoich Anglików do Petersburga, aby o tej zdradzie powiadomić Aleksandra i jego sprzymierzeńców. Lecz ani rzeczowa argumentacja, ani nawet groźby nie dały pożądanych wyników: bądź to pod wpływem powszechnej niedoli, pożarnymi dymami osnutej, bądź też dlatego, że ta najbardziej ponura i najostrzejsza pora roku zwiększała starczą niemoc znużonego organizmu, nakłaniając do nadmiernej ostrożności tam, gdzie nie było nic do stracenia, i do zbyt wielkiej opieszałości w chwilach istotnie ważnych, wymagających szybkiej i stanowczej decyzji — dość że w dalszym ciągu trwał Kutuzow w swoim uporze. Tak jak pod Małojarosławcem zdawał się wierzyć niezachwianie, że sam tylko klimat pokonać zdoła Napoleona, że w owym czasie zima nie dokuczyła jeszcze dostatecznie cesarzowi i Wielkiej Armii, że natomiast prędzej czy później srogie mrozy Północy pomszczą ruinę i krzywdę narodu rosyjskiego. Własnemu pozostawiony losowi, Miłoradowicz usiłował przerwać linię bojową Francuzów, dziesiątkując gęstymi strzałami mocno już przetrzebione szeregi Eugeniusza i Davouta. Echa walki, toczącej się w oddali na tyłach ich prawego skrzydła, zaniepokoiły obu dowódców. Sądzili bowiem, że z tej strony drogą, która wiodła do Juchnowa, a której bronił Ney, nadciągała reszta armii rosyjskiej. Były to tylko forpoczty. Ponieważ jednak ta bitwa na tyłach trwała już od siedmiu godzin i krótki dzień zimowy miał się ku końcowi, w mniemaniu, że bagaże zdołały już cofnąć się poza Wiaźmę, bojąc się nadto, aby ich nie odcięto, wicekról i książę Eckmühl nakazali odwrót. Widok ustępujących regimentów francuskich stał się hasłem do ponownej szarży. Korpus Davouta ocalał li tylko dzięki osłonie pobliskiego wąwozu oraz nieustraszonemu męstwu żołnierzy 25, 57 i 85 pułku. Mniej gwałtownie zaatakowany książę Eugeniusz uszedł co rychlej poza Wiaźmę. Niezwłocznie jednak ruszyli za nim Rosjanie. Zaledwie weszli do miasta, gdy Davout, ścigany przez dwudziestotysięczną armię, prażony ogniem osiemdziesięciu dział ukazał się na przedmieściach. Przodem szła dywizja Moranda. Nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa, sądząc, iż bitwa całkowicie
jest ukończona, szybkim szła krokiem, gdy wtem z bocznych ulic runęły znienacka pułki rosyjskie. Zaskoczenie było zupełne, zmieszały sią szeregi. Aczkolwiek z trudem, Morand zdołał wszelako przywrócić ład. Dywizja uszykowała się ponownie, a odpowiadając celnymi strzałami na salwy nieprzyjacielskie, przedarła się poprzez wrogie zastępy. Ostatnia z kolei szła dywizja Compansa i ona dokonała dzieła. Atakowany przez najwaleczniejsze oddziały kozaków Miłoradowicza, Compans bez wahania zawrócił, osobiście stanął na czele swych ludzi, zniósł szeregi rosyjskie, a gdy walka nieco przycichła, w dalszą puścił się drogę. Bitwa ta przysporzyła sławy jednostkom, ale szkodliwa była i ujemna w skutkach dla ogółu wojsk naszych. Zarówno rozprzężenie, jak i brak jedności ważną odegrały tu rolę. Zbyt wielka liczba samodzielnych wodzów rozluźniła karność, a mnożące się — częstokroć sprzeczne — rozkazy i dyspozycje uniemożliwiały zwycięstwo. Dopiero około godziny drugiej po południu zebrali się dowódcy na wspólną naradę, lecz mimo narady akcja niejednolitą była i niezgodną. A gdy zapadł wreszcie zmierzch, gdy rzeka, miasto, obopólne zmęczenie i korpus Neya odgrodziły od nieprzyjaciela zdziesiątkowane i krwawe regimenty, przy migotliwym świetle obozowych ognisk jęto liczyć zabitych i rannych. Ocalał wprawdzie honor, lecz straty były niezmierne: padło blisko cztery tysiące ludzi, zabrano nam i zniszczono kilkanaście dział, liczne wozy i furgony. Chcąc przywrócić jaki taki ład, trzeba było wszystko zmienić, wszystko przeinaczyć. Z każdego poszczególnego pułku pozostał zaledwie batalion, z każdego batalionu — zaledwie pluton. Osowiałym wzrokiem spoglądali żołnierze na nowe kadry, nowych kamratów i nowych, obcych sobie oficerów. Przyświecała tej posępnej reorganizacji pożarna łuna płonącej Wiaźmy, wtórował jej daleki, jak gdyby podziemny huk armat Neya i Miłoradowicza, leśne budzący echa, dźwięczący ponuro w nocnej pomroce. Kilkakrotnie grały na alarm trąbki, a żołnierskie dłonie chwytały za broń. Nikt wszakże nie atakował i noc przeszła spokojnie. Lecz gdy nazajutrz uformowały się szeregi, wszyscy bez wyjątku dziwili się, że tak nieliczni są, że brak tylu najdzielniejszych żołnierzy. Mimo strat jednak, mimo nędzy i głodu — bliskość
Smoleńska i przykład, jaki dawali oficerowie, podtrzymywały ducha w armii. Działał również ożywczo czysty błękit pogodnego nieba i złoty blask słońca, tego wieczystego źródła nadziei i życia, które zdawało się przeczyć otaczającym nas zewsząd bolesnym scenom śmierci i rozpaczy. Lecz 6 listopada, rankiem, błękit zasnuwa się mgłą; od północy nadciągają szare, ciężkie chmury; grubymi płatami padać zaczyna śnieg. Sam Bóg żąda snadź ostatecznej zguby naszej! Niebawem pod śnieżną powłoką wszystko innych nabiera kształtów, wszystko zmienia się i zlewa w bezkresie omglonych pól. Najmniejsza przeszkoda rośnie i olbrzymieje, giną ścieżki i drogi. Podczas kiedy żołnierz bierze się za bary z zimnem i szalejącą dookoła zawieruchą, gnane wiatrem białe płatki ścielą się wszędzie; zasypują jary, wyrwy i rozpadliny; gotują setkom istnień ludzkich chłodną mogiłę. A gdy nie znać już nic, gdy zasypane już wszystko, pod ciężkim butem żołnierskim osuwa się zdradziecka biel — na wieczny, nieprzerwany sen. Na próżno odwracają się kamraci: śnieg miecie prosto w oczy, pod lodowatym tchnieniem nawałnicy wzbijają się co chwila śnieżne tumany; straszliwa zima Północy w tej nowej postaci zażarty toczy bój z żałobnymi szczątkami świetnych niegdyś pułków, przenika wskroś lekkie odzienie, chłodem ścina na wpół bose stopy. Przemoczone mundury okrywa wnet szklista, lodowa powłoka; drętwieją wszystkie członki; silny wiatr tamuje dech w piersiach; na brodach i wąsach osiadają sople lodu. Drżąc z zimna, nieszczęśni żołnierze idą wciąż. Wkrótce jednak odmawiają posłuszeństwa zesztywniałe nogi, a pierwsza napotkana przeszkoda, kamień, leżąca w poprzek drogi gałąź czy też bratni trup — stają się przyczyną zguby. Kto upadł raz, ten na próżno jęczy: nie podnosi się już więcej: białe puchy otulają go szczelnie, w cmentarne ścielą się mogiłki, coraz wyższe, coraz liczniejsze. Najodważniejsi, czy też może najbardziej obojętni, przechodzą mimo, odwracając głowę. Lecz przed nimi, za nimi, dookoła nich zaległa jeno głucha cisza, jeno śnieżne tumany, jeno olbrzymi, śmiertelny całun, którym przyroda zdaje się okrywać armię. Na tle szarego nieba rysują się ostre, smukłe sylwetki świerków, ich ciemna zieleń, nieruchome, w dół opu-
szczone konary, które uzupełniają niejako bolesny widok męki ludzkiej i ogólnej martwoty, których szum jest jedyną pieśnią, zawodzącą nad głowami tych zmarłych i tych konających! Wszystko nawet własna broń, nawet owe zwycięskie karabiny, które pod Małojarosławcem raz jeszcze przysporzyły nam sławy, a które odtąd służyć miały li tylko do obrony, wszystko jęło zwracać się przeciw armii. Skostniałe dłonie nie mogły utrzymać ciężkich giwerów; palce, pozbawione ruchu niezbędnego do zachowania resztek życia i ciepła, przymarzały do kurków. Ci, którzy przewróciwszy się zdołali jeszcze powstać, powstawali zazwyczaj bezbronni; przy upadku bowiem gięły się lufy, pękały kolby lub też broń ginęła w śnieżnych zaspach. Wzrastała nieustannie liczba maruderów, ciągnących gromadą lub pojedynczo, ludzi wszelkiej broni i wszelkiej narodowości, których nie podłe tchórzostwo, lecz głód i zimno przywiodły do decyzji. W tej beznadziejnej, ogólnej i indywidualnej walce, ulegając przemożnym instynktom samozachowania — odbieżeli pułkowych Sztandarów i pokonani, bezbronni szli oto w nieznaną dal, na tułaczkę, być może na śmierć! Wielu spośród nich zboczyło z traktu i rozpierzchło się polnymi drogami po okolicy, w nadziei, iż zdołają znaleźć tam kęs chleba i dach nad głową. Lecz w promieniu siedmiu do ośmiu mil wszystko zburzone było, wszystko zrównane z ziemią. Zamiast chleba i dachu, straszliwa czekała ich śmierć z ręki kozaków i uzbrojonych chłopów, którzy obdzierali ich z odzieży i wśród dzikiego śmiechu porzucali nagich na śniegu. Chłopi rosyjscy, podburzani przez Aleksandra i Kutuzowa, nie umieli szlachetnie pomścić ojczyzny, jak wprzód nie potrafili jej obronić; zorganizowani w luźne partie, pod Osłoną leśnych gąszczy ciągnęli za armią, po obu stronach traktu. Wszyscy ci, których nie dosięgły kozackie lance lub chłopskie siekiery, musieli tedy wracać na trakt, na cmentarny, trupami usiany szlak. Nadeszła wówczas noc, długa, szesnastogodzinna noc! Lecz wśród tych śnieżnych, jednakowo białych przestrzeni nie wiadomo, gdzie zatrzymać się, gdzie spocząć, gdzie szukać jakichkolwiek jadalnych jarzyn, czym rozniecić ogień! W końcu jednak znużenie, nocny mrok oraz powtarzane kilkakrotnie rozkazy zatrzymały tych,
którym ich własna siła ducha i ciała oraz przykład dowódców dozwoliły utrzymać się w szeregach. Niedobitki rozłożyły się obozem. Ale i tutaj również szalejąca wciąż burza unicestwiła pierwsze przygotowania do noclegu. Osędziałe świerki zamiast płomienia dawały jeno dym, a grube płaty śniegu, który w dalszym ciągu sypał bez przerwy, gasiły ognie biwaków i wraz z nimi tlejące jeszcze w duszach ludzkich nadzieję, ostatki sił i odwagi. Gdy rozgorzały wreszcie ogniska, oficerowie i żołnierze poczęli krzątać się koło żałosnej wieczerzy; pieczono nad ogniem krwawe ochłapy chudej, żylastej koniny; niektórzy, bardziej od innych przez los faworyzowani, na wodzie ze stopionego śniegu warzyli żytnią zacierkę. Nazajutrz rano dookoła wygasłych, śniegiem przysypanych palenisk leżały liczne zwłoki zmarzniętych podczas snu żołnierzy, okoliczne zaś pola usiane były trupami kilku tysięcy koni. Począwszy od tego pamiętnego noclegu każdy jął liczyć tylko na siebie, na własnych jedynie polegać siłach. W łonie wrażliwej, kulturalnej, rzec można nawet przecywilizowanej armii, wśród jednostek o duszach namiętnych, a płomiennej wyobraźni, szybko krzewił się bezład, niesubordynacja i zniechęcenie. Co dnia tedy, na każdym biwaku, przy każdym trudniejszym przejściu umykały coraz liczniejsze grupki dezerterów. Lecz oficerowie, podoficerowie i garść wytrzymałych, jak stal hartownych szeregowców, oparli się zwycięsko tej zarazie tchórzostwa i niekarności. Dzielni ci ludzie wzajemnie dodawali sobie otuchy, powtarzając nazwę Smoleńska, który coraz bliższy był, w którym wynędzniałe szeregi dostać miały wszystko: strawę, odzienie i broń. Wśród śnieżnej zamieci, która zapowiadała jeszcze większe mrozy, bez względu na godność i rangę, a zależnie od usposobienia, wieku i temperamentu, każdy, zarówno oficer, jak prosty żołnierz, zachowywał lub tracił wewnętrzną równowagę, moc ducha, spokój i energię. Wśród wodzów naszych ci, którzy dotychczas największą odznaczali się surowością, którzy przestrzegali najskrupulatniej obowiązujących przepisów, którzy byli uosobieniem dyscypliny, porządku i systematyczności, w owych dniach klęski i próby, zrozpaczeni ogólnym rozprzężeniem, najprędzej podupadli na duchu,
a sądząc iż wszystko stracone bezpowrotnie, pierwsi skłaniali się do dezercji. Między Gżackiem a Michalewskiem, wioską leżącą na drodze z Drohobuża do Smoleńska, w kolumnie cesarskiej nie zaszło nic godnego uwagi. Zanotować można jedynie fakt masowego wyzbywania się wszystkich łupów z Moskwy wywiezionych. Liczne działa, starodawna, cenna broń, srebra i tkaniny oraz olbrzymi, pozłocisty krzyż z wieży Wielkiego Iwana zatopione zostały w nurtach Semlewskiego Jeziora. Owe zwycięskie trofea, sława i skarby, z takim trudem zdobyte wszystko to, co zdobi i upiększa życie, nieznośnym zaciężyło brzemieniem: jak okręt ginący w morskich odmętach, w przepastnej, bezdennej topieli, armia otoczona zewsząd zakrzęsłą falą śnieżnych zasp odrzucała bez wahania wszystko, co mogło opóźnić i utrudnić odwrót! Dzień 3 i 4 listopada spędził Napoleon w Sławkowie. Zarówno wypoczynek, jak i obawa, że odwrót ten poczytany będzie za ucieczkę, rozpłomieniły wyobraźnię cesarza. Wydał rozkazy, mocą których nasze tylne straże, cofające się w pozornym nieładzie, wciągnąć miały Rosjan w zasadzkę, gdzie on zgnieść je miał doszczętnie. Niebawem wszakże cesarz zajął się czym innym i rozkaz cofnięto. 5 listopada dotarł do Drohobuża. W magazynach miejskich znalazł znaczny zapas młynków ręcznych, obstalowanych niegdyś dla armii, a bezużytecznych teraz wobec zupełnego braku wszelkiego ziarna. Wówczas to powstał plan zajęcia kwater naszych w Smoleńsku. Nazajutrz 6 listopada, opodal Michalewska, w chwili gdy zrywać się poczynały pierwsze podmuchy straszliwej śnieżycy, nadjechał hrabia Daru, a wkrótce liczne widety otoczyły półkolem cesarza. Tegoż dnia pierwsza od dziesięciu dni sztafeta, która zdołała przedostać się do armii, przywiozła była hrabiemu nieoczekiwane wieści o dziwnym spisku uknutym w Paryżu, w głębi więziennej celi, przez nie znanego dotąd generała. Jedynym spólnikiem Maleta była fałszywa wiadomość o całkowitym pogromie Wielkiej Armii oraz podrobiony rozkaz aresztowania ministra, prefekta policji i komendanta Paryża. Wszystko powiodło się najzupełniej, dzięki energii spiskowców, ogólnej nieświadomości i zdumieniu. Zaledwie jednak rozeszła się wieść o istotnych celach spisku, uwięzieni zostali
wszyscy, tak konspiratorzy, jak i ci, którzy dali im wiarę. Napoleon równocześnie dowiedział się o zbrodni i o karze, jaką ponieśli przestępcy. Wszystkie spojrzenia pobiegły wtedy w stronę cesarza, śledząc chciwie wrażenie, wywołane smutną nowiną. Lecz nic z twarzy jego nie wyczytali. Siłą woli tłumił w sobie cesarz niepokój, żal i gniew, a zwracając się do hrabiego z tymi słowy: „No, a gdybyśmy byli pozostali nadal w Moskwie!" — wszedł czym prędzej do otoczonej częstokołem chaty, w której mieścił się poprzednio urząd poczty liniowej. Dopiero gdy znalazł się w otoczeniu najwierniejszych, najbardziej zaufanych oficerów, prysł sztuczny spokój, wybuchnęły na zewnątrz gwałtowne, z trudem powściągane wzruszenia! Wkrótce potem przywołać kazał kilku innych wodzów, aby ocenić sposób, w jaki przyjęta została wiadomość o spisku. Ze smutkiem ujrzał ból i trwogę, i zachwianą wiarę w trwałość jego rządów. Dowiedział się, że konsternacja wielką była; że oficerowie z lękiem spoglądali w przyszłość; że obawiano się wznowienia krwawych dni Wielkiej Rewolucji, wznowienia straszliwego okresu społecznych i politycznych przewrotów. Wojna otaczała nas zewsząd; zewsząd groziło nam niebezpieczeństwo, widmo klęski i zagłady. Byli wszelako i tacy, którzy cieszyli się z otrzymanej nowiny w nadziei, iż przyśpieszy ona powrót cesarza do Francji i położy kres dalszym wyprawom. Niepokój wewnątrz kraju zapewnić miał spokój na zewnątrz. Wkrótce jednak, wobec nędzy i głodu, umilkły szepty, zaprzestano narad i dyskusji. Co się zaś tyczy Napoleona, to celem i ośrodkiem wszystkich myśli jego był obecnie Paryż; machinalnie też podążał ku Smoleńskowi, gdy nagłe przybycie adiutanta Neya przywróciło mu świadomość czasu i miejsca. Począwszy od Wiaźmy, Ney osłaniać jął odwrót, ten niezapomniany odwrót, który okrył kirem żałoby tysiące rodzin, jego zaś nieśmiertelną otoczył chwałą! Aż do Drohobuża wojska nasze nie napotkały żadnej poważniejszej przeszkody; prócz drobnych utarczek z kozakami, którzy jak złośliwe muchy dybali na naszych ginących żołnierzy i opuszczone wozy, a umykali, gdy dojść miało do starcia, nic nie przerywało smutnej jednostajności posępnego marszu! Nie tego wszakże dotyczył raport Neya. Zbliżając się
do Drohobuża, dostrzegł on liczne ślady rozprzężenia i nadużyć, jakich dopuściły się poprzedzające korpusy. Śladów tych nie był w stanie zatrzeć, a jakkolwiek oswoił się już z myślą zostawienia nieprzyjacielowi wozów i furgonów, widok pierwszych porzuconych armat wywołał na twarzy marszałka krwawy rumieniec wstydu i upokorzenia. Tuż pod miastem korpus jego rozłożył się obozem. Lecz gdy minęła wreszcie długa, straszna noc, w ciągu której rozpierzchła się większość zgłodniałych i zziębniętych żołnierzy, dzienny brzask, zazwyczaj tak niecierpliwie na biwakach wyglądany, oświetlił śnieżną zamieć, nadciągające pułki nieprzyjacielskie i opustoszałe, wygasłe ogniska. Próżnymi były usiłowania Neya; bezowocnym nieustraszone jego męstwo. Mimo bohaterskiego oporu, garstka ofcerow i żołnierzy zmuszona została ujść czym prędzej poza Dniepr, ü tym właśnie pragnął marszałek uwiadomić cesarza, nie tając nic, nie szczędząc żadnych, najprzykrzejszych nawet szczegółów. Przyboczny adiutant Neya, pułkownik Dałbignac, powiedzieć miał cesarzowi: „Ze, począwszy od Małojarosławca, pierwszy krok wstecz zbił z tropu żołnierzy, którzy dotąd nigdy jeszcze nie cofali się; ze bitwa pod Wiaźma rzuciła posiew zniechęcenia i demoralizacji, a straszliwa śnieżyca, jako zapowiedź srogiej i ciężkiej zimy, dokonała dzieła. Wielu generałów, pułkowników i kapitanów, oficerów wszelkiej rangi i wszelkiej broni, utraciwszy wszystko, plutony, bataliony, pułki, nawet dywizje pomnażało luźne bandy maruderów i włóczęgów, a brnąc pospołu z żołnierstwem przez śnieżne zaspy, łączyło się bądź to z jedną, bądź z drugą gromadą; że wobec takiego bezładu i rozprzężenia nic ostać się nie mogło; że fatalny przykład działał ujemnie nawet na starych, w służbie osiwiałych wiarusów, nawet na te pułki, które pamiętały jeszcze wojny Wielkiej Rewolucji! Najlepsi, najodważniejsi żołnierze szemrają głośno, pytając, dlaczego oni tylko i wciąż oni przelewać muszą krew, ażeby innym zapewnić odwrót; dlaczego żądają od nich nieustannego poświęcenia, nieustannej ofiary Własnego zdrowia i życia, skoro ci, którzy niezdatni już są do boju, konają w najsroższych męczarniach, wszelkiej pozbawieni opieki; skoro owe nieprzeliczone furgony chorych i rannych, których wleczono za wo jskiem od
samej Moskwy, porzucano teraz na pewną śmierć, skoro okoliczne lasy i gaje rozbrzmiewają żałosnymi jękami i rzężeniem konających! Jakaż czeka ich dola? W dzień nadludzkie wysiłki i trudy, forsowne marsze, ustawiczna walka; w nocy — ból i nędza; nigdy dachu nad głową; biwaki bardziej są mordercze od bitew; głód i zimno spędzają sen z powiek, a kto zaśnie, zmożony zimnem i głodem, ten nie obudzi się więcej. Złoty orzeł cesarski nie chroni już, lecz zabija! Po cóż więc nadal własną zasłaniać go piersią? W jakim celu ginąć tłumnie, zaściełać trupami drogi i pola? Lepiej rozpierzchnąć się od razu, a skoro uciekają wszyscy, skoro nie ma innego ratunku, uciekać wraz z nimi. Tchórze nie będą korzystali wówczas z krwawego znoju walecznych; jednakowe prawa przysługiwać będą wszystkim; dla wszystkich jedna będzie męka i jedna niedola!" Na zakończenie Dalbignac podkreślić miał i uwydatnić całą grozę sytuacji, za której dalsze skutki i wyniki Ney nie chciał być odpowiedzialnym. Lecz Napoleon dostatecznie poinformowany był o wszystkim. To, co widział dookoła, na co patrzył nieustannie, dawało mu miarę istotnego stanu rzeczy; czuł aż nadto dobrze, że nic nie zdoła uratować armii; że ginąć musi korpus za korpusem, pułk za pułkiem, że prócz czoła kolumny nie ocaleje nikt. Przerwał też adiutantowi w pół zdania, mówiąc: „Pułkowniku, nie pytałem cię o te szczegóły!" Dalbignac umilkł, zrozumiawszy, że wobec ogólnej, wówczas już niechybnej klęski, trzeba było oszczędzać resztki sił ludzkich, że cesarz obawiał się wszelkich skarg, aby nie pogłębiać depresji i zniechęcenia, równie dla obu stron szkodliwego. Całe zresztą zachowanie się Napoleona, jednakowe aż do końca, nakazywało szacunek. Poważny, milczący i zrezygnowany, mniej może od innych narażony na braki i dolegliwości fizyczne, bardziej natomiast zbolały i przygnębiony, dźwigał bez szemrania straszliwe brzemię niedoli i upokorzenia. W owej chwili nadciągnął ze Smoleńska konwój z żywnością, przysłany przez generała Charpentier. Bessičres zagarnąć chciał wszystko dla gwardii, lecz cesarz wyekspediować kazał niezwłocznie wozy i furgony do tylnych straży, twierdząc: „że najpierw powinni nasycić się ci, którzy osłaniają i strzegą innych". Równocześnie polecił Neyowi „bronić się tak długo, aby
armia mogła dotrzeć do Smoleńska, wypocząć, odżywić się i zorganizować". Jeśli niektórzy pokrzepili się nadzieją rychłego wypoczynku, większość opuszczała szeregi, aby dorwać się czym prędzej do tego, co miało być kresem cierpień ich i nędzy. Co się zaś tyczy Neya, to czując, iż potrzebną jest ofiara i że on właśnie ma być poświęcony na ołtarzu ojczyzny, przyjął bez wahania niebezpieczną misję powierzoną mu przez cesarza. Od tej pory przestał przywiązywać zbytnią wagę do utraty furgonów i dział, które tylko zima mu wydzierała, i gdy podczas przeprawy przez Dniepr część armat utknęła wśród śniegu i lodowych zwałów, u stóp stromych, oślizganych wybrzeży, nie oglądając się poza siebie przeszedł przez rzekę i zajął na przeciwległym brzegu stanowisko zaczepne. Rosjanie dążyli tymczasem za nami pod osłoną lasu i pozostawionych przez nas wozów. Ostrzeliwali stamtąd żołnierzy Neya, którzy pod wpływem głodu i zimna, nie mogąc utrzymać w skostniałych dłoniach ciężkich karabinów, coraz liczniej rzucać poczęli broń i ratować życie ucieczką, choć niedawno jeszcze poczytaliby to sobie za niesłychaną hańbę. Lecz Ney skoczył wówczas za nimi, porwał pierwszy z brzegu karabin, a skrzyknąwszy uciekających, po raz wtóry poprowadził ich w ogień. Sam bił się jak lew, niepomny rodziny, bogactw swoich, tytułów i godności; pospołu z szeregowcami walczył z zaciekłością skazańca, który nie spodziewa się już niczego prócz rycerskiej, chlubnej śmierci! Nie zaniedbał wszelako obowiązków wodza; wykorzystał sumiennie właściwości terenu: stoki pobliskiego wzgórza i obszerny, częstokołem otoczony dom. Usiłowania marszałka poparli generałowie jego i pułkownicy, w pierwszym rzędzie Fezensac; nieprzyjaciel, który zamierzał ścigać nas, został zmuszony do odwrotu! Męstwo i poświęcenie Neya zapewniły armii dwudziestoczterogodzinne wytchnienie i spokojny marsz na Smoleńsk. Rosjanie ponowili jednak szarżę i zarówno następnego dnia, jak i później, w ciągu dni dziesięciu, nie ustawała bohaterska walka, nie milkły echa wystrzałów. 13 listopada, opodal Smoleńska, dokąd Ney dotrzeć miał nazajutrz, w chwili gdy marszałek zawracał, ażeby
raz jeszcze odeprzeć atak pułków nieprzyjacielskich, wzgórza osłaniające jego lewe skrzydło zaroiły się nagle od uciekinierów. Obłędną chwyceni trwogą, nieszczęśni żołnierze pędzili na oślep i staczali się aż do stóp Neya po śnieżnych, krwią zbryzganych stokach. Oddział kozaków, widny z daleka w pośrodku tego tłumu, wyjaśniał należycie przyczynę popłochu. Huknęły strzały. A gdy rozpierzchła się lotna jazda rosyjska, zdziwiony marszałek ujrzał poza nią zbiedzoną, ze wszystkiego ogołoconą armię wicekróla. Począwszy od Drohobuża, towarzyszyli jej stale kozacy Płatowa. Zaraz za miastem książę Eugeniusz zboczył był z traktu na drogę wiodącą do Witebska, tę samą, którą przed dwoma miesiącami szły zwycięskie jeszcze pułki nasze. Wówczas jednak rzeka Wop' była wąskim, błotnistym strumieniem, obecnie zaś toczyła mętne wzburzone fale, które odbijały się z szumem o urwiste wybrzeża. Rozkopano tedy zmarznięty, śniegiem i lodem okryty brzeg, po czym wyszedł rozkaz rozebrania w ciągu nocy sąsiednich drewnianych domostw, ażeby uzyskać materiał potrzebny do budowy mostu. Lecz rozkaz wicekróla, który większą cieszył się sympatią aniżeli posłuchem, nie został wykonany. Pontonierzy zniechęcili się wkrótce napotykanymi trudnościami i gdy powrócił dzień, a wraz z nim kozacy, most, dwukrotnie zrywany przez lodową krę, nie był ukończony. Pięć do sześciu tysięcy karnego żołnierza, około dwunastu tysięcy wszelkiego rodzaju maruderów, chorych i rannych, przeszło sto dział, jaszczyki z prochem i amunicją oraz liczne wozy i furgony tłoczyły się w pobliżu rzeki na znacznej przestrzeni. Mimo kry usiłowano przeprawić się wpław przez szumiący, groźny potok. Pierwsze armaty dotarły szczęśliwie do przeciwległego brzegu, lecz woda wzbierała nieustannie, a błotniste łożysko pogłębiało się coraz bardziej pod ciężarem dział i wozów. Utknął niebawem jeden furgon, za nim kilka innych i wszystko stanęło. Mijały tymczasem godziny. Najsilniejsze, najbardziej muskularne dłonie opadać jęły bezwładnie; dokuczał głód i zimno, szarpali kozacy. Świadom całej grozy i beznadziejności położenia wicekról postanowił wówczas porzucić artylerię i wszystkie bagaże. Nadbrzeżna równina stała się widownią tragicznych, przejmujących scen. Właściciele mienia zawartego w wozach zdołali
zaledwie Wybrać najniezbędniejsze przedmioty i objuczyć nimi pozostałe jeszcze konie, gdy zwarty, wynędzniały tłum żołnierzy otoczył co najbogatsze powozy, rozbijając kufry i skrzynie, mszcząc się niejako na tych skarbach za nędzę swoją i niedolę, nie chcąc pozostawić ich kozakom, którzy obserwowali wszystko z daleka. Szukano przede wszystkim zapasów żywności. Zeschnięty kawałek chleba lub garść mąki znacznie większą przedstawiały wartość aniżeli hafty i złotogłowia, aniżeli cenne brązy i dzieła sztuki. A gdy nadszedł wieczór, gdy zmierzch okrył sinawą pomroką śnieżne pola, niezwykle ostrymi kontury rysowały się na tym tle zdeptane i pogardzane skarby, wykwit bogactwa i przemysłu dwóch najpotężniejszych stolic świata! Równocześnie większość kanonierów zrozpaczonych utratą dział zagważdżała armaty, rozrzucała proch i amunicję. Inni zaś, przytomniejsi, pragnąc walczyć do ostatka, usypali z prochu wąską, długą ścieżkę, która wiodła w dal, poza bagaże, ku zostawionym na tyłach jaszczykom, a podpalona z chwilą ukazania się liczniejszych oddziałów kozackich spragnionych grabieży, wśród huku pękających bomb i druzgotanych na drzazgi jaszczyków, poniosła straszliwą śmierć w nieprzyjacielskie szeregi: jedni zginęli, inni rozbiegli się w popłochu. Kilkuset ludzi — szczątki 14 dywizji — osłaniać miało przeprawę aż do dnia następnego, broniąc kamratów przed cisnącymi się zewsząd kozakami. Pozostali zaś żołnierze, intendenci, kobiety i dzieci, chorzy i ranni pod ogniem nieprzyjacielskim tłoczyli się na wybrzeżu, tuż nad rzeką. Lecz widok wezbranych wód i potężnych zwałów płynącej kry odstraszał wszystkich; każdy obawiał się przeziębienia, ale bardziej jeszcze każdego trwogą przejmowała myśl o zetknięciu się z zimnem lodowatych fal. Pierwszy wszedł do wody Włoch, pułkownik Delfanti. Za jego przykładem poszli żołnierze, za wojskiem — tłum. Tylko najsłabsi, najmniej zdeterminowani lub też ci, którzy przez chciwość nie chcieli rozstawać się ze swoimi skarbami, pozostali przy wozach i furgonach. Ci, co nie zdobyli się na porzucenie łupu i nie wzgardzili fortuną, która nimi wzgardziła, drogo opłacili tę chwilę słabości. Nazajutrz widziano, jak kozacy, którzy wciąż niesyci łupu zapragnęli jeszcze nędznego odzienia
swoich jeńców, obdarłszy ich do szczętu, nagich pędzili po śniegu, opornych poganiając drzewcami swoich lanc. Rozproszona, głodna i przemokła armia włoska nocowała na śniegu pod gołym niebem w pobliżu wioski, w której na próżno sztab i generalicja szukali kwater, żołnierze bowiem oblegali drewniane chaty i domostwa. Pod osłoną nocy, która mrokiem swym pokrywała wszystko, nie poznając dzięki niej swoich dowódców i sami przez nich nie poznawani, pragnąc za wszelką cenę ogrzać skostniałe członki, tłumnie rzucali się na chaty, wyłamywali drzwi i okna, krokwie i belki z dachów, niepomni tego, iż inni, starsi wiekiem i rangą, tak jak oni zmuszeni będą poprzestać na ogniu biwaków. Na próżno odganiali ich oficerowie. Lżeni, nawet bici, bez skargi, bez jęku wracali znów nieprzerwanie, wracali wszyscy, nie wyłączając królewskiej i cesarskiej gwardii. Co noc bowiem w całej armii powtarzały się takie sceny. Mimo gróźb i zakazów milczące postacie chwytały niestrudzenie belki, deski i bierwiona, rozbierając po trochu chaty i zabudowania, z których oficerowie musieli w końcu uchodzić, aby resztki nie runęły im na głowy. Była w tym dziwna mieszanina wytrwałości i poddania się, uporu i poszanowania dla władzy. A gdy zapłonęły wreszcie ogniska, przy których grzać się zaczął i suszyć tłoczący się dookoła tłum nędzarzy, szeptom i westchnieniom wtórować poczęły krzyki, jęki i przekleństwa zarówno tych, którzy zdołali jeszcze przeprawić się przez rzekę, jak i tych, którzy staczali się w dół z oślizłych wybrzeży i ginęli w spienionym odmęcie. Nie przynosi zaszczytu nieprzyjacielowi naszemu fakt, że wśród takiej klęski kilkuset ludzi pozostałych o pół mili za wicekrólem i na drugim brzegu rzeki Wop' zdołało przez dwadzieścia godzin trzymać na wodzy nie tylko męstwo, ale i zachłanność kozaków Płatowa. Być może, iż przedtem jeszcze ataman przygotował wszystko, co zapewnić miało nazajutrz całkowite rozbicie wojsk wicekróla. W rzeczy samej, gdy po forsownym, choć bezładnym marszu armia zbliżała się nazajutrz do Duchowszczyny, miasteczka, którego nie tknęła jeszcze dłoń podpalaczy, z murów miejskich wychynął na równinę znaczny oddział kozaków, zbrojny w lekkie polowe działa.
Jednocześnie Płatow zaatakował tylne nasze straże i oba flanki. Nikt nie zdoła opisać straszliwego popłochu, jaki wszczął się w owej chwili. Ciury obozowe, kobiety i maruderzy przewracali się i tratowali wzajemnie, rozpychając i łamiąc szeregi. Pod wpływem trwogi olbrzymi, kilkunastotysięczny tłum kołysał się i przelewał jak wzburzona fala, głuchy na rozkazy i nawoływania. Zdawało się, iż wszystko już stracone. Lecz zimna krew księcia i usiłowania dowódców ocaliły armię. Doborowy żołnierz wysunął się naprzód, ponownie uformowały się szeregi. I gdy armia ruszyła, odpowiadając strzałami na salwy nieprzyjacielskie, Rosjanie, którzy górowali nad nami wszystkim prócz męstwa, rozstąpili się przed nami i cofnęli, poprzestając na czczych demonstracjach. Droga do Duchowszczyny była zdobyta. Zajęto w mieście kwatery dopiero co opuszczone przez nieprzyjaciela, który rozłożył się obozem w pobliżu Duchowszczyny, aby odtąd sprawiać nam podobne niespodzianki na całej drodze do Smoleńska; od tej chwili bowiem kozacy postanowili ścigać armię cesarską. Nabrali odwagi i otoczyli 14 dywizję. Gdy książę Eugeniusz ruszyć chciał z odsieczą, oficerowie i żołnierze leżący pokotem na ciepłym popiele ognisk obozowych odmówili posłuszeństwa. Dwudziestostopniowy trzaskający mróz i ostry wiatr Północy przenikał wszystkie członki, odbierał wszelką siłę i energię. Na próżno ukazywano im otoczonych zewsząd kamratów, zbliżające się pułki nieprzyjacielskie i połyskliwy, coraz bliższy, coraz groźniejszy rój kul i kartaczy. Mimo nawoływań w zaciętym trwali uporze, twierdząc, iż wolą raczej śmierć aniżeli ciągłą mękę. Nawet warty zbiegły z posterunków. Książę zdołał wszelako ocalić swoje tylne straże. W owej właśnie chwili, niedaleko Smoleńska, ostatnie szeregi wicekróla zepchnięte zostały przez kozaków w stronę Dniepru ku wojskom Neya. Popłoch ogarnął wszystkich. Nie myśląc nawet o obronie, wylękły tłum cisnął się nad rzekę, do mostu, gdy wtem szarża 4 pułku zatrzymała Rosjan. Komendant czwartaków, młody Fezensac, energią swoją i zapałem ożywił przygnębionych, na poły skostniałych żołnierzy. Duch zdobył przewagę nad ciałem. I tam, gdzie instynkt samozachowawczy doradzał bunt i ucieczkę, gdzie wszystko się zdawało przemawiać przeciw
jakiejkolwiek walce, krótka wzmianka o godności i honorze stała się hasłem do najwaleczniejszych, najbardziej bohaterskich czynów. Biegiem ruszył 4 pułk na nieprzyjaciela, krwią własną skraplając śnieżne stoki zajmowanego przez Rosjan wzgórza, borykając się z mroźnym wiatrem Północy. Ney zmuszony był nawet poskramiać i hamować zbytni zapał. Nagłej tej przemiany dokazał Fezensac. Pod wpływem słów pułkownika żołnierze nieśli w ofierze własne zdrowie i życie, aby tylko nie uchybić tradycjom swoim i ideałom, aby nie zejść z drogi męstwa i chwały. Słowa te może wydają się tutaj zbyt szumne, bo znikomą jest sława szeregowca, który ginie samotnie na obcej dalekiej ziemi, wspomniany z niechęcią czy też z żalem przez szczupłą garstkę kamratów. Lecz wszystko jest względne: te same uczucia, te same namiętności wspólne są wszystkim ludziom, zarówno gromadce, jak gromadzie, bez względu na sferę społeczną, umysłowość i stanowisko; wszędzie jednakie działają pobudki, jednakowe rządzą prawa i aprobata bratniego plutonu tak samo działa na żołnierza, jak aplauz całej armii na generałów! W oddali zamajaczyły nareszcie mury Smoleńska, owej ziemi obiecanej, która miała być kresem cierpień i niedoli, głodu i niewywczasów, która przygarnąć miała litościwie ten tłum steranych nędzarzy, ogrzać ich i nakarmić, zaopatrzyć w zapasy żywności, w obuwie i nowe, do klimatu dostosowane, odzienie! Jedynie gwardia oraz szczupła garść starych wiarusów pozostały wówczas wierne pułkowym sztandarom; reszta zbiegła, dążąc czym prędzej ku miastu. Tysiące ludzi, przeważnie bezbronnych, tłoczyły się na obu stromych brzegach Dniepru, tysiące obiegły mury i bramy miasta. Lecz wynędzniałe, od brudu i prochu czarne twarze, podarte mundury i pokrywające je dziwaczne różnobarwne łachmany, wstrętny wygląd i nie mniej odrażająca zaciekłość przeraziły załogę Smoleńska. W obawie grabieży i nadużyć bramy miejskie zostały zamknięte! Sądzono również, iż tym właśnie sposobem będzie można zapobiec rozprzężeniu, rabunkowi i gwałtom. W łonie nieszczęsnej, zdziesiątkowanej armii zawrzała straszliwa walka między ładem a rozprzężeniem. Na próżno płakał, zaklinał i błagał tłum zgłodniałych nędzarzy, na próżno groził i usiłował wyłamać bramy, na
próżno wyciągał zmartwiałe dłonie i osuwał się z jękiem u podnóży murów. Załoga głucha była na płacz i prośby. Dezerterzy czekać musieli na przybycie pierwszego nie rozpierzchniętego jeszcze korpusu. Była to stara i młoda gwardia. Za gwardią dopiero miały wejść do miasta owe luźne gromady. Zarówno dezerterzy, jak i korpusy przybyłe pod Smoleńsk między 8 a 14 listopada w mniemaniu, iż rozmyślnie opóźniono otwarcie bram miejskich, ażeby zapewnić gwardii lepszą strawę i wygodniejsze kwatery, poczęli szemrać i złorzeczyć: „Że ustawicznie podporządkowani są gwardii, tej próżniaczej gwardii, która w pierwszym szeregu staje jedynie podczas rewii i uroczystości wojskowych, która mężna jest tylko wobec rozdawanych krzyżów i awansów, że armia poprzestawać musi zawsze na resztkach, zawsze czekać, aż gwardia nasyci się i wypocznie!". Zapomnieli wszelako, iż wobec ogólnej klęski należało strzec i chronić jedynego korpusu, który zachował się w całości i który w razie naglącej potrzeby stanowić miał ostatnią ucieczkę ginącej armii. Gdy odemknięto w końcu bramy Smoleńska, niepomny setek trupów i konających towarzyszy, którzy zaściełali brzegi Dniepru i śliskie stoki wzgórz wiodących do górnej części miasta, tłum pobiegł ku składom i magazynom. Lecz i tutaj również zawarły się przed nimi wszystkie wrota. „Skąd jesteście? z jakiego korpusu? z jakiego pułku? Intendenci, odpowiedzialni przed władzami wojskowymi za zawartość magazynów, wydawać mogą zapasy jedynie tym oficerom, którzy zaopatrzeni są w odpowiednie legitymacje i kwity, tutaj zaś nie ma wcale oficerów, jeno żołnierze zbiegli spod sztandarów, nieświadomi losu własnych pułków." Taką bowiem była w owej chwili dola dwóch trzecich całej armii. Zewsząd odpychany, tłum żądny grabieży rozpierzchnął się po mieście. Wszędzie jednak, z każdego kąta wyzierały głód i nędza. Na ulicach walały się szkielety pobitych koni, szczątki powyrywanych drzwi i futryn okiennych, którymi podsycano ogniska biwaków, setki wozów i bryczek, z których chorzy i ranni jęcząc przyzywali pomocy. Nigdzie kawałka chleba, nigdzie dachu nad głowami ni drzewa na opał. Zawiodły rachuby, prysły ostatnie złudzenia: zamiast ciepłych, wygodnych kwater zwodnicze ruiny, zimniejsze jeszcze i bardziej wrogie aniżeli mroczny gąszcz opuszczonych dopiero co lasów.
Dezerterzy szukać jęli wówczas pułków swoich i dywizji. Lecz nim dotrzeć zdołali do szeregów, nie stało już chleba ani mięsa, ani też sucharów. Przyobiecano im nieco żytniej mąki, suszonych jarzyn i wódki. Tylko dzięki nadludzkim niemal wysiłkom straży stojącej u wrót magazynów obeszło się bez bratobójczej walki. A gdy po długich i nużących formalnościach wydzielono nareszcie nędzną strawę, żołnierze nie odstawiali jej do pułków, lecz jak drapieżne zwierzęta rzucali się na worki z mąką i uchodzili z łupem, aby zaspokoić w ukryciu okropny, szarpiący głód. Tak samo ginęły baryłki z wódką. Nazajutrz zaś domy pełne były sztywnych, wynędzniałych zwłok ludzkich. Smoleńsk, ów wyśniony, z taką tęsknotą wyglądany Smoleńsk, kres wszelkich cierpień i wszelkiej nędzy, stał się początkiem nowych niedoli! Przed nami ciągnął się długi, żałobny, krwią zbryzgany szlak, którym trzeba było przedzierać się jeszcze czterdzieści dni. Ponura wizja beznadziejnej przyszłości cieniem zasnuła wszystkie źrenice; słabsze, bardziej sterane jednostki ulękły się i zginęły, inne zaś, w wewnętrznym buncie moc czerpiąc i energię, postanowiły wszystko zwalczyć, wszystko przetrwać, wbrew przemożnej doli, za wszelką cenę własne ocalić życie! Zależnie od warunków i okoliczności wydzierali odtąd przemocą lub też zabierali podstępem konającym towarzyszom broni strawę, odzienie, nawet złoto, którym ci obładowali się zamiast żywności. Po czym, ażeby ocalić plon nikczemnej grabieży, kryjąc pod osłoną nieznanego nazwiska, zdartego na strzępy, trudnego do rozpoznania munduru i ciemnej nocy swoją zbrodnię i tchórzostwo, rzucali szeregi i uchodzili w dal! Byłbym niewątpliwie przemilczał te ohydy, gdyby nie to, że poprzednio już podano je do wiadomości publicznej, i to w przejaskrawionej formie. Na szczęście fakty te były nieliczne, a winowajcy zostali ukarani. 9 listopada przybył cesarz do Smoleńska, 14 zaś w dalszą ruszył drogę. Liczył na dwutygodniowy wypoczynek oraz na zaopatrzenie stutysięcznej armii w żywność i furaż. Tymczasem mięsa nie było wcale, a mąki, ryżu i wódki starczyć mogło zaledwie dla pięćdziesięciu tysięcy. Gniew cesarza zwrócił się wówczas przeciw jednemu z urzędników intendentury. Długo klęcząc u stóp Napoleona nieszczęsny urzędnik zdołał jakoś
wyprosić się od srogiej kary. Być może, iż przytoczone przezeń powody bardziej wymownymi były od łez jego i próśb. „Przybywszy do Smoleńska, zastał już w mieście liczne bandy maruderów, którzy ciągnęli śladem armii jak stado drapieżników, wszystko po drodze niszcząc i pustosząc. Ludzie marli tutaj z głodu tak samo, jak w głębi lasów i na pustych rozłogach. Gdy przywrócono nieco ładu, Żydzi pierwsi ofiarowali swoje usługi dla zaopatrzenia magazynów w niezbędne zapasy. Szlachetniejsze pobudki skłoniły później kilku magnatów litewskich do czynnego współudziału w tej akcji. Ukazały się wreszcie pierwsze wozy konwojów, idących z Niemiec. Lecz większość wozów utknęła wśród piaszczystych równin Litwy, te zaś, które doszły, zawierały dwieście pięćdziesięciokilogramowych miar mąki i ryżu. Za wozami ciągnęło kilkaset włoskich i niemieckich wołów." „Tymczasem szerzyć się poczęły choroby. Zmarli rzucali wśród żywych posiew śmierci. Straszliwa woń rozkładających się trupów, które piętrzyły się po domach, ogrodach, i dziedzińcach, zatruwała powietrze. Zarówno urzędnicy, jak wojskowi dziwnej podlegali chorobie: jedni jak gdyby postradali rozum, bądź to rzewnym zanosili się płaczem, bądź też nieprzytomni spoglądali dookoła osłupiałym, bezmyślnym wzrokiem. Inni zaś ze zjeżonym, mokrym od potu włosem konali wśród jęków i przekleństw, wśród okropnych konwulsji lub okropniejszego jeszcze śmiechu." „Równocześnie trzeba było ubić czym prędzej wszystkie niemal woły przyprowadzone z Niemiec i z Włoch; nie chciały bowiem ruszać się ani jeść; oczy ich głęboko zapadłe bliski zapowiadały koniec. Zabijane nie starały się nawet uniknąć morderczych ciosów. Potem przyszły inne niepowodzenia: nieprzyjaciel przychwycił wiele konwojów, złupił wiele magazynów, ostatnio zaś w pobliżu Karsnego zabrał nam osiemset wołów." „Oprócz tego — dodał ów człowiek — należało również wziąć w rachubę znaczną liczbę oddziałów, które przeszły przez Smoleńsk, dłuższy pobyt marszałka Victora z dwudziestoośmiotysięcznym korpusem oraz piętnastoma tysiącami chorych i rannych, wreszcie olbrzymi tłum wolontariuszów i maruderów, chroniących się w mieście przed wojskami nieprzyjacielskimi. Wszystkich tych ludzi trzeba było wyżywić, magazyny wydzielały
co dnia około sześćdziesięciu tysięcy porcji. Poza tym wysłano wielkie zapasy żywności traktem moskiewskim aż do Możajska i traktem kałuskim aż po Jelnię." Niektóre z przytoczonych faktów istotnie zgodne były z prawdą. Inne jeszcze magazyny wznosiły się wzdłuż drogi między Smoleńskiem, Mińskiem i Wilnem. Oba te miasta, bliższe Wisły i korpusów rezerwowych, stanowiły jeszcze ważniejsze centra aprowizacyjne niż Smoleńsk. Nieprzebraną była ilość rozdawanej żywności, nadludzkimi wysiłki intendentury i trenu, rezultat zaś niemal że ujemny. Wszystko tonęło w bezkresie niezmiernych przestrzeni. Tak giną wielkie przedsięwzięcia własnym przygniecione ciężarem! Chcąc wznieść się ponad czas, klimat i przestrzeń, ludzką przekroczywszy miarę, geniusz Napoleona zbłądził w przestworach i, jakkolwiek wielki, w końcu uległ! Zresztą porywy cesarza były jeno wynikiem konieczności. Aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę z losu, jaki czekać mógł armię. Jedynie Aleksander zawiódł jego rachuby. Nawykły do błyskawicznych zwycięstw i triumfalnych pochodów, sądził, iż tutaj również nic nie zdoła mu się oprzeć i wszystko na jedną postawił kartę. Tkwił w nim zawsze płomienny duch wodza spod piramid, spod Marengo, Ulm i Esslingen; duch Korteza, rycerska moc Wielkiego Macedończyka, który wbrew armii spalił swoją flotę, dążąc uparcie ku tajemnym urokom nieznanego Wschodu! Gestem godnym cezara wyzywał do walki przemożną dolę! Tymczasem porażka nasza pod Winkowem, ów nagły atak Kutuzowa tuż pod Moskwą, stała się hasłem do straszliwego odwetu. Pożar zemsty ogarnął niebawem całą Rosję. Wojska nieprzyjacielskie zajęły stanowisko zaczepne. Od razu zarysował się wyraźnie ogólny plan ich dalszej kampanii. Mapy wojskowe nabrały straszliwej wymowy. 18 października, w tejże samej chwili gdy baterie Kutuzowa niweczyły sny o nieśmiertelnej sławie oraz pokojowe zamiary Napoleona, w odległości stu mil od naszego lewego skrzydła Wittgenstein atakował Połock, w przeciwnym zaś kierunku, dwieście mil poza prawicą wojsk naszych, Czyczagow znosił Schwarzenberga, po czym obaj, jeden od północy, drugi od południa, usiłowali połączyć się opodal Borysowa.
Oba te korpusy nieprzyjacielskie bliskie już były tego najobronniejszego punktu na drodze między Moskwą a Wilnem, gdy Napoleon oddalony o 12 dni marszu borykał się wciąż jeszcze z zimnem, głodem i całą niemal armią rosyjską. Do Smoleńska dochodziły zaledwie głuche wieści o zagrożeniu Mińska, gdy oficerowie, którzy brali czynny udział w bitwie pod Połockiem, zgoła nieoczekiwane, a zastraszające przywieźli nowiny. Po bitwie stoczonej 18 sierpnia na rosyjskim brzegu Dźwiny, bitwie, która przyniosła Saint-Cyrowi marszałkowską laskę — wojska nasze zajęły Połock tudzież warowny obóz, broniący dostępu do miasta. 10 października, po trzydniowej bohaterskiej rozprawie, podczas której czternastotysięczny korpus francuski, mężny stawiając opór przeszło pięćdziesięciu tysiącom nieprzyjaciół pod wodzą Wittgensteina i Steinheila, zabił lub zranił dziesięć tysięcy Rosjan, a w tym sześciu generałów, Saint-Cyr, ciężko ranny, zmuszony był ustąpić z placu boju i cofnąć się w kierunku Smoleńska. Z jednej więc strony: utrata Połocka, Dźwiny i Witebska oraz nadciągający do Borysowa Wittgenstein. Z drugiej: porażka Baraguay-d'Hilliers'a i rozbicie brygady marszałka Augereau, czyli otwarcie drogi do Jelni i Krasnego, drogi, na której Kutuzow łacno mógł nas wyprzedzić, tak jak to uczynił pod Wiaźmą. Na tyłach naszych: zniweczenie armii księcia Eugeniusza po przeprawie przez Wop'. Wreszcie niepomyślne wieści od Schwarzenberga, który zawiadomił cesarza, że w myśl instrukcji z góry płynących obowiązany jest osłaniać Warszawę, odsłaniając tym samym Mińsk i Borysów — magazyny i linię odwrotu Wielkiej Armii. Cesarz austriacki zdawał się współdziałać z Rosją na zgubę własnego zięcia.
VII KRASNE - DOMNIEMANA ZAGŁADA KORPUSU NEYA d pięciu dni przebywał Napoleon w Smoleńsku. Wiedziano, iż Ney otrzymał rozkaz jak najpóźniejszego przybycia do miasta, a Eugeniusz — dwudniowego pobytu w Duchowszczynie. „Nie czekano zatem na armię włoską! Czemu więc przypisać ową zwłokę, niepojętą wobec ogólnej nędzy i głodu, wobec srogiej zimy i coraz bliższych, coraz bardziej natarczywych korpusów nieprzyjacielskich?" „Kiedy my sięgaliśmy ku sercu rosyjskiego kolosa, on nie opuścił potężnych ramion wyciągniętych ku Bałtykowi i Morzu Czarnemu. Czy teraz, kiedy nie zdołaliśmy ugodzić go śmiertelnie, lecz sami otrzymaliśmy cios morderczy, on pozostanie bierny? Czyż w tej tragicznej dla nas chwili nie zdusi nas w tych groźnych ramionach? Łudzimy się, żeśmy go obezwładnili, przeciwstawiając mu Austriaków na południu i Prusaków na północy? Raczej w ten sposób skrępowaliśmy tych Polaków i Francuzów, którym przyszło działać wraz z owymi niebezpiecznymi sprzymierzeńcami". „Ale nie szukajmy źródeł zła tak daleko: czy Napoleon nie dostrzegł, jak uradowali się Rosjanie, kiedy przed trzema miesiącami upierał się przy Smoleńsku, zamiast skierować się w prawo na Jelnię i odciąć armię rosyjską od jej stolicy? Czy obecnie, kiedy wojna przeniosła się znowu na te same tereny, Rosjanie, którzy działają tutaj ze swobodą, jakiej nam brakowało, popełnią ten sam błąd co my? Czy będą trzymać się za nami, skoro mogą nas wyprzedzić i odciąć nam odwrót?"
„Czyżby Napoleon nie chciał uznać w Kutuzowie godnego sobie współzawodnika? Czyżby warunki żadnej nie uległy zmianie? Czyż wszystko nie sprzyjało Rosjanom tam, gdzie obecnie wszystko nam jest przeciwne? Czyż rozbita przez nieprzyjaciela brygada marszałka Augereau nie była dla Rosjan dostateczną wskazówką? Jakiż jest cel pobytu w spalonym i spustoszonym Smoleńsku, skoro nie ma ani kwater, ani też żadnych zapasów?" „Cesarz łudzi się zapewne, że ta pięciodniowa zwłoka nada porażce wszelkie pozory powolnego i chlubnego odwrotu! Nie wiedząc, czy zdoła wyjść z miasta, udając, że jeszcze tu wróci, wydaje rozkaz zburzenia okalających je murów i wieżyc, aby, jak mówi, nie zatrzymywały go dłużej na miejscu." „Czyni to w tym celu, ażeby kanonierzy zdążyli podkuć odpowiednio konie swoje i przygotować zaprzęgi? Jak gdyby można żądać jakiejkolwiek pracy od ludzi wyczerpanych głodem i forsownym marszem, znękanych nędzą i chorobą; od nieszczęśników, których kuźnie zepsute są lub opuszczone, którym brak zresztą materiałów potrzebnych do tak znacznego dzieła." „A może cesarz spowodował ową zwłokę dlatego jeno, aby wypchnąć ku przodowi, z dala od niebezpieczeństwa i od szeregów, obciążający balast zdemoralizowanego żołnierstwa; dlatego, aby skupić najlepsze, najhartowniejsze jednostki i ponownie armię zorganizować! Jak gdyby możliwym było zaprowadzenie jakiegokolwiek ładu dookoła ognisk obozowych, wśród rozproszonych niedobitków wszelkiej broni i wszelkiej narodowości, jak gdyby możliwa była reorganizacja dogorywających, niczym nie spojonych korpusów, które pod lada dotknięciem rozsypać się miały w proch." Takie oto w najbliższym otoczeniu Napoleona były szepty i uwagi czy też raczej tajemne rozmyślania oficerów. Mimo wszystko bowiem, wśród największych nieszczęść, wśród krwawej pożogi ogólnego buntu, w ciągu następnych dwóch lat pozostali oni wierni złotym orłom cesarskim! Cesarz przedsięwziął wszelako próbę, która niezgorsze dała wyniki: postanowił zebrać pod komendę jednego wodza szczątki świetnej niegdyś jazdy. Lecz z trzydziestu siedmiu tysięcy jeźdźców, którzy tak niedawno przeprawili się przez Niemen, zaledwie tysiąc ośmiuset
stanęło do apelu. Reszta albo poległa, albo od dawna postradała konie. Dowództwo nad nimi objął LatourMaubourg. Bądź to pod wpływem znużenia, bądź też istotnego uznania dla zasług generała nikt nie protestował. Co się zaś tyczy Latour-Maubourga, to przyjął on ten zaszczyt — czy raczej brzemię — bez radości i bez żalu, ze zwykłym siebie, niewzruszonym spokojem. Szczególniejszy był to człowiek: zawsze gotów do czynu, spokojny i pracowity, uczciwości nieposzlakowanej, prostych i surowych obyczajów, małomówny i skromny, wśród największego rozprzężenia cicho i sumiennie spełniał swoje obowiązki, na nikogo się nie oglądając, nigdzie nie szukając poparcia. Dodać należy, ku tym większej chwale naszego stulecia, że wbrew przewidywaniom doszedł równie wysoko i równie szybko, jak inni towarzysze broni. Skromna ta reorganizacja, częściowe rozdawnictwo zapasów zawartych w magazynach, rabunek reszty, względny odpoczynek, jakiego zażył cesarz i gwardia, zniszczenie większości artylerii i bagaży, wreszcie wysłanie licznych a różnorodnych zaleceń i rozkazów, oto mniej więcej jedyny plon tego nieszczęsnego pobytu. Urzeczywistniły się całkowicie złowieszcze przeczucia. Głód rozproszył wkrótce zebranych z niemałym trudem kilkuset żołnierzy. Wybuch min podłożonych pod mury żadnej prawie nie wyrządził szkody, wyganiając jedynie z miasta maruderów i włóczęgów, którzy uporczywie ciągnęli za wojskiem. Porzucono maruderów, kobiety oraz kilka tysięcy chorych i rannych. I w chwili gdy porażka marszałka Augsreau pod Jelnią wykazała aż nadto dobitnie, że Kutuzow, przechodząc z kolei do ofensywy, rozciągnął ją nie tylko na trakt, że z Wiążmy przez Jelnię dążył prosto do Krasnego, kiedy już łatwo było przewidzieć, że armia będzie musiała przedzierać się przez zwarte i zwycięskie szeregi rosyjskie, wówczas dopiero, 14 listopada, szczątki Wielkiej Armii — trzydzieści sześć tysięcy ludzi — opuszczać poczęły Smoleńsk. Młoda i stara gwardia liczyły pospołu dziewięć do dziesięciu tysięcy piechoty i dwa tysiące jazdy; Davout, czyli pierwszy korpus, pięć do sześciu tysięcy; książę Eugeniusz — pięć tysięcy, książę Poniatowski — ośmiuset ludzi; Junot — siedmiuset; Latour-Maubourg — pię-
ciuset. Do kadrów regularnej armii można było zaliczyć jeszcze niespełna tysiąc lekkiej jazdy i pięciuset spieszonych kawalerzystów. W ciągu dwudziestu pięciu dni od czasu wyjścia z Moskwy stutysięczna armia została tedy zredukowana do trzydziestu sześciu tysięcy ludzi! Artyleria utraciła już trzysta pięćdziesiąt dział. A jednak owe znikome szczątki nosiły nadal miano ośmiu poszczególnych korpusów i obciążone były olbrzymim, a bezbronnym tłumem sześćdziesięciu tysięcy maruderów i długim taborem dział i bagaży. Nie wiadomo, czy ten nadmiar wozów i maruderów, czy też raczej — a to ostatnie bardziej jest prawdopodobne — fałszywie pojęta pewność siebie skłoniły cesarza do jednodniowej zwłoki między wymarszem jednego korpusu a drugiego. Jakkolwiek bądź, zarówno on sam, jak Eugeniusz, Davout i Ney, kolejno opuszczali Smoleńsk. Ney wyjść miał z miasta dopiero 16 albo 17. Otrzymał rozkaz przepiłowania i zakopania porzuconych dział, zniszczenia amunicji i wysadzenia w powietrze narożnych wieżyc twierdzy. Tymczasem Kutuzow stał pod bronią o kilka mil poza miastem, gotując się do ostatecznego rozbicia rozproszonych i odosobnionych korpusów. 14 listopada około godziny piątej z rana kolumna cesarska wyruszyła nareszcie ze Smoleńska. Równym i szybkim jeszcze szła krokiem, lecz milcząca była i ponura jak ta głucha noc zimowa, która legła całunem na obumarłej, skostniałej ziemi. Milczenie przerywał od czasu do czasu jedynie odgłos razów spadających na grzbiety i boki końskie. Później dopiero na skraju jarów, gdy ludzie, konie i działa poczęły w ciemności staczać się w dół po śliskich, obmarzłych stokach, ozwały się krzyki i przekleństwa. Po dwudziestu dwóch godzinach forsownego marszu i nadludzkich wysiłków artyleria gwardii zdołała ujść zaledwie pięć mil. Ta pierwsza kolumna dotarła jednakowoż bez wielkich strat do Korytni, którą wyminął Junot na czele swoich Westfalczyków, niegdyś siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy — dziś siedmiuset ludzi. Wysłano podjazdy w kierunku Krasnego. Ranni i maruderzy bliscy byli już nawet Lądów. Korytnia leży w odległości pięciu mil od Smoleńska, Krasne — pięć mil od Korytni,
Lady — cztery mile od Krasnego. Między Korytnią a Krasnem, o dwie mile od traktu, z prawej jego strony, płynie Dniepr. Opodal Korytni inna droga — wiodąca z Jelni do Krasnego — zbliża się do traktu. Drogą tą nadciągnął tegoż dnia Kutuzow na czele dziewięćdziesięciu tysięcy ludzi; otoczył i wyprzedził Napoleona, bocznymi drożynami, które łączą drogę z traktem, liczne wysyłał forpoczty. Sam zaś z resztą wojska stanął poza forpocztami, radując się niepomiernie z wyniku dotychczasowych manewrów, które byłyby zresztą chybiły celu, na skutek jego opieszałości, gdyby nie nasza nieopatrzność. Był to bowiem dzień obustronnych pomyłek, jeno że nasze większymi były i dlatego zostaliśmy pobici. Wódz rosyjski mniemał tedy, że ma w ręku całą armię francuską i że nikt mu nie ujdzie. Stało się jednak inaczej. Podeszły wiek Kutuzowa upomniał się o swoje prawa. Połowicznie tylko i źle wykonane zostały mądre jego plany. Podczas kiedy nas zewsząd otaczały groźne pułki nieprzyjacielskie, w nędznej chłopskiej chacie, ostatnim domostwie, jakie pozostało z całej Korytni, Napoleon wypoczywał spokojnie, jak gdyby ignorując lub lekceważąc ową ruchomą falę ludzi, koni i dział. Tak przynajmniej sądzić należy wobec faktu, iż żaden z trzech korpusów, przebywających jeszcze w Smoleńsku, nie otrzymał nowych wskazówek ani instrukcji. O świcie dopiero wyruszył cesarz w dalszą drogę. Na przedzie kolumny cesarskiej szły luźne bandy maruderów, chcąc jak najszybciej dotrzeć do Krasnego, a tak dalece żadnych nie zachowywano ostrożności, że gdy o dwie mile od tego miasta, po naszej lewicy, od pobliskich wzgórz aż w poprzek traktu ukazały się szeregi kozackie, żołnierze nasi stanęli zdumieni. Zdawało im się w pierwszej chwili, że na śnieżnym tle dalekich pól zawistna jakaś, a przemożna dłoń skreśliła tę długą, czarną linię, która na zawsze odgrodzić ich miała od Europy, niwecząc wszelkie złudzenia i wszelką nadzieję. Niektórzy zapatrzeni uporczywie w jeden jedyny cel, z wzrokiem utkwionym w dal, głusi już i obojętni na wszystko, zarówno na rozkazy, jak na przestrogi, mimo nawoływań poszli prosto na kozaków. Inni zbili się
w gromadki. Francuzi i Rosjanie obserwowali się wzajemnie. Niebawem jednak nadciągnęło kilku oficerów, którzy jako tako uszykowali strwożony tłum i odpowiednie wydali dyspozycje. Kilkunastu strzelców rozsypanych w tyralierkę zmusiło kozaków do odwrotu. Uśmiechami skwitowali Francuzi zuchwalstwo nieprzyjaciela, gdy wtem ryknęły działa, zadymiły się przydrożne wzgórza. Równocześnie spoza lewego naszego skrzydła wysunęła się jazda nieprzyjacielska, trzydzieści sprawnych szwadronów, zagrażając korpusowi Westfalczyków. Junot przerażony, stracił najzupełniej głowę. Komendę objął wówczas ranny, nie znany tym Niemcom oficer, przypadkiem znajdujący się na polu walki. Zarówno Junot, jak Westfalczycy ślepo poddali się jego rozkazom. Wobec niebezpieczeństwa znikły wszelkie względy. Na czele stanęła jednostka istotnie wyższa i bardziej wartościowa. Za jej głosem poszedł tłum, a wśród tego tłumu właściwy wódz — niemy, osłupiały — potulnie uznał cudzą wyższość, której wprawdzie zaprzeczył później, ale nie usiłował mścić się, jak to niestety nieraz bywa. Ów ranny oficer nazywał się Exelmans. Podczas tej bitwy był on wszystkim: generałem, oficerem, żołnierzem, nawet artylerzystą, własnoręcznie bowiem nabił porzuconą armatę, wycelował i wystrzelił. Co się zaś tyczy Junota, to smutny, a przedwczesny jego zgon wkrótce po ukończeniu kampanii zdaje się przemawiać za tym, iż wówczas już nadmierne trudy i ciężkie rany dokonały dzieła, podkopując nieodwołalnie wyczerpany i zniszczony organizm. Zdumiony sprawnością Westfalczyków, nieprzyjaciel nie śmiał atakować z bliska. Jeno z hukiem i warkotem sypały się kartacze. Lecz i te niebawem przestały. Z kolei szła teraz stara gwardia. Dumni z tego, iż własną piersią zasłaniać mieli cesarza, grenadierzy na kształt ruchomej fortecy otoczyli go zewsząd. Hardo i buńczucznie grzmiała kapela. W chwili największego niebezpieczeństwa kotły i trąby zawiodły znaną, sercom żołnierskim drogą pieśń: „Gdzie nam lepiej być może niż w rodzinnym gronie?". Lecz cesarz, baczny na "wszystko, zawołał wówczas: „Śpiewajcie raczej: Czuwajmy nad losami państwa!". W rzeczy samej, wobec niezmiernej grozy położenia słowa te właściwsze były i bardziej odpowiednie.
Równocześnie, jako że ogień nieprzyjacielski wzmagał się nieustannie, cesarz wysłał znaczniejszy oddział przeciwko baterii. Dwie godziny później wchodził do Krasnego. Na widok Sebastianiego i pierwszych grenadierów „nieśmiertelnej gwardii" piechota rosyjska cofnęła się czym prędzej poza miasto. Niespokojny, nieświadomy istotnych sił nieprzyjaciela, rozporządzając zbyt szczupłą jazdą, ażeby rozesłać po okolicy rekonesanse, zdecydowany nadto czekać na resztę armii — o milę od miasta pozostawił Napoleon na trakcie Mortiera i młodą gwardię. Lecz dłoń podana idącym z tyłu korpusom zbyt słabą była i zbyt daleką. Przejście kolumny cesarskiej obeszło się wprawdzie bez wielkiego krwi rozlewu; jeśli jednak ustąpili ludzie, nie ustąpiła przyroda; droga była górzysta, spadki znaczne; na każdym niemal stromym stoku pozostawały działa, których nikt nie starał sią zagważdżać, i wozy, które wprzód rabowano doszczętnie. Ze szczytu pobliskich wzgórz Rosjanie mogli napatrzyć się do woli wnętrzu armii, zniekształceniu jej i nędzy, temu wszystkiemu, co zazwyczaj ukrywane bywa z największą starannością. Miłoradowicz nie ośmielił się wszelako zaczepiać z bliska tej starej gwardii, która tak zazdrośnie strzegła osoby cesarza, która od tylu lat była postrachem i legendą Europy. Dopiero gdy znikły w oddali ostatnie szeregi, pobliskie wzgórza zaroiły się od kozaków: dwudziestotysięczny korpus stanął w poprzek traktu, obronną zajmując pozycję. Tym sposobem Miłoradowicz odgradzał od cesarza księcia Eugeniusza, Davouta i Neya i zamykał im drogę do Europy. Eugeniusz usiłował tymczasem zebrać swoje wojska, rozproszone po polach i ulicach Smoleńska, dookoła na poły zrabowanych składów i magazynów. 15, około południa, z niemałym trudem zgromadzić zdołał zaledwie osiem tysięcy ludzi, których skusiła obietnica obfitej strawy i jak najszybszego przedostania się do granic właściwej Litwy. Noc zatrzymała księcia o trzy mile od Smoleńska. Przed wieczorem już połowa żołnierzy opuściła szeregi, a gdy dzienny brzask oświetlił nazajutrz biwaki, liczne trupy otaczały żałobnym wieńcem wygasłe, śniegiem przysypane ogniska. Ucichły huczące poprzedniego dnia strzały armatnie. Z trudem przedzierała się kolumna wicekróla przez
śnieżne, oślizłe zaspy, wśród trupów, wśród pogruchotanych dział i połamanych wozów. Na przedzie, stępa, z puszczonymi wolno cuglami, jechał wicekról wraz z szefem swojego sztabu. Obaj w posępnej pogrążeni zadumie, nieznacznie oddalili się od wojska, a że drogą wlokły się luźne kupy grasantów i maruderów, których nikt nie próbował już nawet ująć w karby jakiejkolwiek dyscypliny, przeto nie spostrzegli zgoła swojego odosobnienia. Pod Krasnem dopiero, o dwie mile od miasta, szczególniejsze poruszenie wśród ludzi idących przed nimi zwróciło ich uwagę. Żołnierze jęli przystawać, cofać się i tłoczyć. Niebawem zwarty tłum kołysał się na trakcie jak wzburzona fala. Wicekról zdziwiony rozejrzał się wówczas dookoła siebie i dostrzegł z przerażeniem, że blisko o godzinę marszu wyprzedził swój korpus; że ów różnorodny kolebiący się tłum liczy niespełna tysiąc pięciuset ludzi wszelkich stopni i wszelkich narodowości, nie zorganizowanych i nie karnych; że większość tych ludzi jest bezbronna i że nieprzyjaciel wzywa oto do poddania się. Okrzyk zgrozy i oburzenia był jedyną odpowiedzią tłumu. Lecz parlamentarz rosyjski, który wysforował się sam jeden, nalegać jął i perswadować, twierdząc: „że Napoleon został pobity, a gwardia rozproszona; że dwudziestotysięczny korpus rosyjski stoi w poprzek drogi; że jedynym ocaleniem są układy, proponowane przez Miłoradowicza". Na dźwięk tych słów Guyon, jeden z owych licznych generałów, którym nie pozostał ani jeden żołnierz, wysunął się pośród tłumu i głośno zawołał: „Wracaj czym prędzej, skądeś przyszedł, i powiedz temu, kto cię przysłał, że jeśli on ma dwadzieścia tysięcy ludzi, to my mamy osiemdziesiąt tysięcy!". Zdumiony Rosjanin cofnął się niezwłocznie. W chwilę później zagrały działa; dymami zasnuły się wzgórza położone z lewej strony traktu. Grad kul i kartaczy straszliwe począł orać bruzdy, a w oddali ukazały się groźne pułki, połyskujące bagnetami. Wówczas wicekról zawahał się. Żal mu było porzucać w takich terminach nieszczęsny oddział, a obowiązek i rozsądek powoływały go gdzie indziej. Zostawił w końcu szefa sztabu swojego, generała Guilleminota, sam zaś zawrócił ku włoskim dywizjom, ażeby poprowadzić je
w ogień, pokonać przeszkodę, zanim stanie się niepokonalna, i zwyciężyć albo zginąć, albowiem zarówno królewska korona, jak świetny blask tylu wiekopomnych zwycięstw nie dopuszczały myśli o poddaniu się. Guilleminot zwołał tymczasem wszystkich oficerów, jacy znajdowali się w tłumie. Kilku generałów i pułkowników oraz znaczna liczba innych oficerów otoczyła go niebawem, a po krótkiej naradzie, uznawszy zwierzchnictwo Guilleminota, dzielić jęli na plutony ten splątany, bezładny tłum. Organizowano się pod morderczym ogniem nieprzyjacielskim. Wyżsi oficerowie stawali bez wahania z dumnie podniesioną głową w szeregach, pospołu z żołnierstwem. Inny rodzaj dumy ożywiał szczupłą garstkę marynarzy gwardii, którzy oświadczyli zgodnie, iż słuchać będą tylko rozkazów własnego oficera, jakkolwiek wszystkim innym plutonom przewodzili generałowie. W regimencie tym sam cesarz piastował godność pułkownika. A choć śmierć była bliska, do ostatka bronili tego przywileju. Jakoż Guilleminot przychylił się do ich życzenia. Oddział ruszył wreszcie w kierunku Krasnego. Minął już baterie nieprzyjacielskie, gdy wtem, na obu jego flankach, wysunęły się kolumny Miłoradowicza i natarły z taką gwałtownością, że nasi musieli czym prędzej zawrócić i szukać obronnej pozycji. Ku nieśmiertelnej chwale tej garstki ginących, tego tysiąca pięciuset Francuzów i Włochów walczących jeden przeciwko dziesięciu, wynędzniałych i źle uzbrojonych — stwierdzić należy, że wbrew wszystkim i wszystkiemu przeszło godzinę bohaterski stawiali opór. Lecz droga od strony Smoleńska wciąż cicha była i pusta. Wicekról ze swą armią nie nadciągał. Dłuższy opór stawał się niemożliwy. Mnożyły się wezwania do kapitulacji, a gdy zacichał gwar walki, w oddali, przed nimi i za nimi, huczały działa. Nieprzyjaciel atakował snadź równocześnie całą armię: „Od Smoleńska po Krasne wrzała nieubłagana walka! Jeśli więc łaknął kto posiłków, nie należało czekać na nie, lecz raczej szukać ich! W jakim wszakże kierunku? Krasne zbyt odległe było zresztą, według wszelkiego prawdopodobieństwa i tam również ścierały się dwa wrogie żywioły. Nadto trzeba by cofać się pod bokiem tych samych pułków Miłoradowicza, które tak gorliwie nawoływały teraz do
poddania się. A taki odwrót byłby co najmniej ryzykownym. Skoro więc oddział zwrócony był frontem w stronę Smoleńska, skoro stamtąd właśnie nadciągnąć miał książę Eugeniusz, nasi — w zwartą uszykowani kolumnę — powinni raczej zaatakować Rosjan, przedostać się poza linię baterii, połączyć się z wicekrólem i wraz z nim powrócić, znieść Miłoradowicza i dotrzeć w końcu do Krasnego". Propozycja Guilleminota przyjęta została z entuzjazmem. Szeregi zakołysały się i runęły na nieprzyjaciela. W pierwszej chwili umilkły strzały; zdumieni Rosjanie mimo woli rozstąpili się przed garstką nieustraszonych żołnierzy. Litością zdjęte i uwielbieniem, dziesięciokroć liczniejsze bataliony nieprzyjacielskie stłoczyły się z obu Stron traktu, nawołując do układów i poddania się. Lecz milczące, posępne szeregi głuchymi były na perswazje i zaklęcia. Huk wstrząsnął wówczas ziemią — posypały się kule i kartacze. Legła połowa bohaterskiej kolumny. Lecz z tych, którzy pozostali przy życiu, ani jeden nie cofnął się, ani jeden nie stchórzył i niebawem cały oddział zniknął z oczu, nie powstrzymany już przez Rosjan. Zaledwie kilkuset ludzi ujrzało ponownie wicekróla i jego dywizje. Wówczas dopiero prysły szeregi i ta garść walecznych schroniła się pod opiekuńcze skrzydła krwawych i poszarpanych bratnich sztandarów. Od godziny już działa nieprzyjacielskie szerzyły spustoszenie wśród szczątków armii włoskiej. Podczas gdy część wojsk rosyjskich ścigała oddział Guilleminota, Miłoradowicz, na czele swoich kozaków, zwrócił się przeciw księciu Eugeniuszowi. Prawe jego skrzydło opierało się o las i wzgórza, których broniły potężne baterie; lewe dochodziło wprawdzie do traktu, lecz przesunięte było nieco w tył, jak gdyby w obawie gwałtowniejszego starcia. Dyspozycje książęce dostosowane zostały do planów nieprzyjaciela. Kolumna wicekróla rozwinęła się z prawej strony traktu; prawe skrzydło bardziej wysunięte od lewego. Trakt, o który miano walczyć, leżał tedy skosem, między jedną armią a drugą. Dzięki niezwykle obronnej pozycji Rosjanie ograniczyli się do defensywy. Tylko działa rosyjskie huczały nieprzerwanie, wyrzucając kłęby dymu i roje pocisków. Znużony wreszcie i zirytowany takim przebiegiem walki, książę Eugeniusz przywołać kazał 14 dywizję, a prze-
szedłszy wraz z nią na lewą stronę traktu, wskazał jej centrum pozycji nieprzyjacielskiej — lesiste wzgórze, które osłaniało tyły Rosjan, a które trzeba było zdobyć za wszelką cenę. Atakując nie spodziewał się zwycięstwa, wiedział jednak, że tym sposobem odwróci od traktu uwagę nieprzyjaciela i że wówczas łatwiej będzie mógł przedostać się poza wrogie szeregi rosyjskie. Tylko trzystu żołnierzy, podzielonych na trzy kompanie zdecydowało się szturm ten przypuścić. Pod osłoną jednej baterii gwardii włoskiej ofiarni ci ludzie szli raźno przeciw licznym pułkom nieprzyjacielskim, ku stromej, wyjątkowo obronnej pozycji. Niebawem wszakże baterie rosyjskie zagłuszyły nasze armaty, a pułk jazdy stratował i wybił naszych kanonierów. Morderczym prażeni ogniem, nasi dochodzili już do pozycji rosyjskiej, gdy wtem zadudniły kopyta i spod lasu runęła z obu stron jazda. Nie ostał się nikt. Wyginęli wszyscy co do jednego, unosząc ze sobą w lepszy świat resztę karności i odwagi! W owej właśnie chwili ukazał się na trakcie generał Guilleminot. Mimo całej grozy położenia, mimo iż świetny niegdyś, czterdziestodwutysięczny korpus zredukowany został do czterech tysięcy znużonych i osłabłych żołnierzy, książę Eugeniusz nie upadł na duchu i nie zaniechał walki. Jest to rzeczą zrozumiałą, godną szlachetnej duszy tego wodza; lecz że widok porażki naszej i żądza zwycięstwa nie zdołały skłonić Rosjan do bardziej stanowczej akcji, że nie starali się przed nadejściem nocy całkowitej osiągnąć przewagi — jest to do dziś dnia faktem niepojętym i niezrozumiałym. Zwycięstwo było dla nich czymś tak nowym, że już mając je w rękach, nie umieli go wykorzystać i do dnia następnego odłożyli ostateczną rozprawę. Wicekról spostrzegł wszelako, że po owym nieudanym ataku naszej piechoty większość pułków rosyjskich przeszła na lewą stronę traktu. Postanowił tedy wykorzystać sytuację i gdy zapadła noc, ta wierna sojuszniczka wszelkiej niedoli, pod osłoną licznych ognisk, których jasny blask zwiódł czujne straże nieprzyjacielskie, cofnął się z dala od drogi, a mijając polami warty i forpoczty, obszedł w najgłębszym milczeniu lewe skrzydło Miłoradowicza. Generał rosyjski, pewien wygranej, marzył tymczasem o szpadzie, którą złożyć miał nazajutrz w jego ręce przybrany syn Napoleona.
W trakcie tego niebezpiecznego pochodu zaszedł wypadek, który mógł zakończyć się najfatalniej, grzebiąc we wspólnej mogile te chlubne szczątki tylu i takich bitew. Mianowicie w najkrytyczniejszej chwili, gdy żołnierze dech tłumili w piersiach tuż obok armii rosyjskiej, ażeby tylko przejść niepostrzeżenie, gdy wszystko zawisło od jednego spojrzenia lub jednego okrzyku, nagle zza ciemnej chmury wytoczył się na niebo księżyc. Natychmiast rozlega się głos jakiegoś Rosjanina: wzywa ich, by stanęli, i pyta, kim są. Nasi już mieli się za straconych, gdy pewien Polak podbiega do Rosjanina i cicho, ale śmiało odpowiada mu w jego języku: „Milcz, głupcze! Czy nie widzisz, że jesteśmy z korpusu Uwarowa i mamy wypełnić tajne zadanie?". Rosjanin, oszukany, zmilczał. Co chwila jednak na obu flankach kolumny ukazywali się kozacy, jak gdyby pragnąc rozpoznać, kto idzie, po czym wracali do swoich. Kilkakrotnie sunęły tuż ku nam szwadrony nieprzyjacielskie, lecz bądź to wskutek niepewności — nie omieszkaliśmy bowiem nadal utrzymywać ich w błędzie — bądź też przez ostrożność, bowiem dywizje nasze przystawały niezwłocznie, groźną przybierając postawę, nie doszło wcale do starcia. Wreszcie po dwóch godzinach nużącego marszu armia dotarła do traktu, traktem zaś do Krasnego. I gdy nazajutrz, 17 listopada, Miłoradowicz opuścił swoje wzgórza, zastał na polu bitwy tylko maruderów, których ani namowy, ani perswazje nie zdołały odciągnąć poprzedniego dnia od ognisk biwaków. Cesarz również wyczekiwał na księcia przez cały dzień. Odgłosy walki toczącej się poza nim wzruszyły go niepomiernie. Chciał zawracać, a gdy wszelkie usiłowania w tym kierunku podjęte spełzły na niczym, w miarę tego, jak mijały godziny, wzrastał niepokój cesarza. „Czyżby Eugeniusz z armią włoską i ten nieskończenie długi dzień oczekiwania — razem zapadli się w nicość?". Pocieszał się tym jedynie, że wicekról odparty w kierunku Smoleńska, połączył się prawdopodobnie z korpusami Davouta i Neya, i że nazajutrz wszyscy trzej wspólnymi działać będą siłami. Pod wpływem niepokoju Napoleon zwołuje pozostałych marszałków: Bertiera, Bessičres'a, Mortiera i Lefebvre'a. Wprawdzie skończyły się już dla nich dni naj-
straszliwszej niedoli i Litwa stoi przed nimi otworem, lecz czyż można tak zostawić starych druhów w pośrodku armii rosyjskiej, w głębi tej obcej, wrogiej krainy? Nie, po stokroć nie! I oto wszyscy zgodnie decydują się powrócić do Smoleńska i oswobodzić ich lub też zginąć wraz z nimi! Gdy rezolucja ta została ostatecznie powzięta, Napoleon zajął się wydaniem odnośnych zaleceń i dyspozycji, spoglądając obojętnie na mniej lub więcej groźne obroty wojsk nieprzyjacielskich. Istotnie bowiem Kutuzow zbliżył się do Krasnego, ażeby zagrodzić cesarzowi drogę, poprzedniej zaś nocy Ożarowski, na czele oddziału piechoty, wyprzedził go i stanął w Malewie, wiosce położonej na tyłach naszego lewego skrzydła. Podniecony raczej aniżeli przybity nieszczęściem, cesarz przywołać kazał Rappa i rzekł: „Jechać trzeba niezwłocznie". Po chwili jednak dodał; „Nie. Niechaj idzie tylko Roguet i jego dywizja. Ty zaś zostaniesz ze mną; nie chcę, abyś ginął tutaj; potrzebny mi będziesz w Gdańsku". Wręczając Roguetowi rozkaz cesarski, Rapp dziwował się, że mimo całej beznadziejności położenia, mimo tego, iż otaczało nas zewsząd osiemdziesiąt tysięcy wrogów, którym przeciwstawić mogliśmy zaledwie dziewięć tysięcy, Napoleon na chwilę nawet nie zwątpił o przyszłości, roił plany na Gdańsk, na tę daleką, nadbrzeżną fortecę, od której dzieliły go dwie armie nieprzyjacielskie, zima, głód i olbrzymia odległość stu osiemdziesięciu mil. Nocny atak na Chyrków i Malewo powiódł się w zupełności. Z jaskrawej czerwieni licznych ognisk nieprzyjacielskich Roguet wywnioskował, że Rosjanie zajmowali dwie wioski na płaskowzgórzu bronionym przez głęboki jar. Dywizja została tedy podzielona na trzy kolumny: lewe i prawe skrzydło dotrzeć miały w milczeniu możliwie najbliżej nieprzyjaciela, a na dane przez centrum hasło, nie strzelając, pójść od razu na bagnety. Młoda gwardia spełniła sumiennie rozkazy generała. I podczas gdy Rosjanie, zaskoczeni znienacka, biegali bezładnie między jedną kolumną a drugą, Roguet wtargnął na czele swoich grenadierów do obozu, zwiększając jeszcze ogólny popłoch i zamieszanie. Nieprzyjaciel zdążył zaledwie zatopić w pobliskim jeziorze znaczną
część broni i amunicji i podpalić dotychczasowe swoje siedziby. Lecz zamiast przyczynić się do ich ocalenia, płomienie tym lepiej oświeciły uciekających i ułatwiły pościg. Obezwładniając armię rosyjską na dwadzieścia cztery godziny, starcie to umożliwiło cesarzowi dalszy pobyt w Krasnem, księciu Eugeniuszowi zaś połączenie się z kolumną cesarską w ciągu następnej nocy. Z radością powitał Napoleon wicekróla; tym bardziej jednak począł niepokoić się o losy Neya i Davouta. Obóz rosyjski wyglądał podobnie jak pod Winkowem, Małojarosławcem i Wiaźmą. Co wieczór przy namiocie dowódcy wystawiano — otoczone płonącymi świecami — relikwie świętych, przed którymi modlili się żołnierze, swoim obyczajem kreśląc niezliczone znaki krzyża świętego i bijąc pokłony, popi zaś podsycali ich fanatyzm kazaniami, które naszym cywilizowanym ludom wydałyby się barbarzyńskie i śmiechu warte. Raport jednego ze szpiegów rosyjskich złożony Kutuzowowi opiewał podobno, że w Krasnem stoi pod bronią olbrzymi tłum srogich grenadierów i stary feldmarszałek uląkł się rycerskiej tradycji tych niezwyciężonych. Lecz widok nędzy naszej i porażki ośmielił Bennigsena, który wbrew woli i życzeniu Kutuzowa wraz ze Strogonowem, Golicynem i Miłoradowiczem, ogółem przeszło pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy i sto dział, postanowił zaatakować o świcie wojska nasze, czternaście tysięcy zgłodniałych, na poły przemarzłych Francuzów i Włochów. Napoleon rozumiał, że w tym właśnie największe tkwiło niebezpieczeństwo. Lecz dzień jeszcze nie nadszedł. Cesarz mógł był uniknąć walki, ujść wraz z Eugeniuszem i gwardią do Orszy i Borysowa, połączyć się tamże z trzydziestu tysiącami Francuzów Victora i Oudinota, z Dąbrowskim, z Regnierem, ze Swarzenbergiem, ze wszystkimi rezerwami — i wypoczęty, potężny powrócić znów razem z wiosną. 17 przed świtem rozsyła tedy instrukcje i rozkazy, przygotowuje się, wychodzi, osobiście staje na czele starej gwardii, wyprawia pułk za pułkiem. Lecz nie do granic Polski, wiernej i oddanej sojuszniczki, nie do Francji, gdzie jeszcze uznają w nim głowę dynastii i władcę Zachodu, dążą zwarte szeregi wiarusów. Biorąc do rąk szpadę, z okrzykiem: „Dość długo byłem cesa-
rzem, teraz będę generałem!", zawraca w kierunku Smoleńska. Na siebie wyłącznie pragnie ściągnąć uwagę osiemdziesięciotysięcznej armii nieprzyjaciela, ażeby ocalić tym sposobem korpusy Davouta i Neya, osamotnione wśród bezkresu śnieżnych, dalekich pól. Dzienny brzask oświetlił wówczas: z jednej strony bataliony i baterie rosyjskie, okalające widnokrąg przed nami, za nami i pobok nas; z drugiej strony — Napoleona i sześć tysięcy grenadierów, maszerujących raźno gościńcem ku środkowi tego groźnego kręgu. Nieco na przedzie, na wprost całej armii rosyjskiej, stanął Mortier na czele pięciu tysięcy ludzi, tyle bowiem pozostało z całego korpusu. Celem bitwy była obrona prawego flanku gościńca, począwszy od Krasnego aż po Stachów, po ujście szerokiego wąwozu. Batalion szaserów starej gwardii uszykowany w czworobok na kształt ruchomej fortecy, tuż w pobliżu traktu, osłaniać miał młodą gwardię zajmującą nasze lewe skrzydło. Na prawym skrzydle, wśród rozległej białej od śniegu równiny, która dochodzi aż do Krasnego, szczątki konnej gwardii, kilka dział i tysiąc dwustu jeźdźców Latour-Maubourga — pięciuset bowiem wyginęło już lub rozpierzchło się — zajęły miejsca nie istniejących baterii i batalionów. Do artylerii księcia Treviso przydzielono baterię, dowodzoną przez Davouta, jednego z rzadkich i nieskazitelnych ludzi, dla których obowiązek jest wszystkim, których życie, całe jest jednym pasmem szczytnych i wielkich ofiar składanych bez wahania na ołtarzu ojczyzny! Claparčde z garścią ludzi pozostał w Krasnem dla obrony rannych i bagaży, a książę Eugeniusz cofał się w dalszym ciągu w kierunku Lądów. Forsowny nocny marsz i stoczona poprzedniego dnia krwawa bitwa wyczerpały całkowicie nieszczęsną armię: wynędzniałe, z sił wyzute, chociaż na pozór sprawne jeszcze i karne, dywizje wlokły się z trudem, rychłej wyglądając śmierci. Równocześnie Roguet odwołany został z Malewa na pole bitwy. Kolumny nieprzyjacielskie zalewały drogi i drożyny, coraz to szerszym półkolem starały się otoczyć nasze prawe skrzydło. Zawrzała wówczas bitwa. Lecz jaka bitwa! Pospolite starcie się dwóch wrogich sobie żywiołów, krwawa rzeź pozbawiona promiennych przebłysków geniuszu, burza bez gromów i błyskawic, bez tej piorunnej mocy, która wstrząsnęła światem pod
Wagram i Austerlitz, która tylekroć po zwycięskie sięgała wawrzyny, przed którą korzyły się najdumniejsze, najpotężniejsze głowy! Tam gdzie wszystko sprzyjało Rosjanom, każdy nasz krok nieprzezwyciężone napotykał przeszkody. Niestrudzony geniusz Napoleona po raz pierwszy poprzestać musiał na defensywie. Tam również — mimo woli, a może i wbrew woli — oddano należną cześć sławie; stwierdzono, iż nie jest ona znikomym cieniem, lecz istotną, rzeczywistą potęgą; że blask jej opromienia dumą nieugiętą głowy wybrańców, a oślepia tych, którzy ośmielają się do nierównej porywać walki. Nie strzelając nawet, dzięki niezmiernej przewadze wojsk swoich, Rosjanie mogli byli zgnieść Napoleona. Lecz nie porwali się na to. Przerażał ich zdobywca Egiptu i Europy. Nieprzeliczone zwycięstwa — Piramidy, Marengo, Austerlitz, Friedland — wznosiły się jak potężny mur pomiędzy nim a przeciwnikami; zdawało się, że dla tych ludów ujarzmionych i ciemnych tak niezwykła sława miała w sobie coś nadprzyrodzonego; uważali, że Napoleon jest niedosiężny, że mogą atakować go i nękać jedynie z daleka, że wobec starej gwardii, tej granitowej kolumny, jak ją nazywał cesarz, przeciętni śmiertelnicy są bezsilni — a tylko armaty skuteczne. Kule i kartacze poczęły worywać się w szeregi Rogueta i młodej gwardii, lecz była to masakra bez zwycięstwa. Co chwila trzeba było ścieśniać szeregi; mimo to jednak w ciągu trzech śmiertelnie długich godzin ci młodzi żołnierze, prawie że bezbronni, bo działa ich zostały rozbite, a Rosjanie trzymali się w znacznej odległości poza zasięgiem strzałów karabinowych, nie obyci z wojną, bo wielu spośród nich nie wąchało jeszcze prochu, stali spokojnie pod morderczym ogniem nieprzyjacielskim. Lecz w miarę jak topniały pułki francuskie, Rosjanie coraz wyraźniejszą zyskiwali przewagę. Daleki huk armatni i Claparéde ostrzegali Napoleona, że poza nim, poza Krasnem, Bennigsen brał w posiadanie drogę wiodącą do Lądów, jedyną w owej chwili linię odwrotu. Od wschodu, zachodu i południa z licznych baterii wykwitały nieustannie kłęby ciemnego dymu. Od północy jedynie, od strony Dniepru, wolna była niewielka wyniosłość, górująca ponad traktem i wojskami cesarza, lecz i tam wszczął się ruch, błysnęły mosiężne gardziele.
Zdawało się, że nic już nie zdoła ocalić Napoleona. Wszelako gdy uprzedzono go o nowym niebezpieczeństwie, zaledwie raczył spojrzeć w tę stronę, a mruknąwszy: „No to poślijcie tam batalion moich szaserów", zajął się wyłącznie zagrożonym Mortierem i jego ludźmi. W owej chwili ukazał się nareszcie w szybkim marszu Davout, w pośrodku kilku tysięcy atakujących go kozaków. Na widok Krasnego zwarte dotychczas szeregi marszałka rozluźniły się i rozpierzchły, biegnąc na przełaj polami ku skrajowi prawego skrzydła rosyjskiego, zwróconego do nich tyłem. W Krasnem dopiero Davout i jego generałowie z niemałym trudem zdołali zebrać jako tako swoje dywizje. Ocalał tedy pierwszy korpus. Lecz równocześnie doszły wieści, że nasze tylne straże nie mogą już utrzymać się nadal w Krasnem; że Ney prawdopodobnie nie opuścił jeszcze Smoleńska; że wobec tego dłuższa zwłoka staje się niemożliwą. Napoleon wahał się wszelako i namyślał: ofiara zbyt ciężka była i zbyt bolesna. Ostatecznie jednak, widząc, że armii grozi całkowita zagłada, decyduje się, a przywoławszy Mortiera, serdecznie ściska dłoń jego i oświadcza: „Że nie ma chwili do stracenia; że nieprzyjaciel otacza go ze wszystkich stron; że Kutuzow zagraża Ladom i Orszy; że lada godzina zająć może ostatni zakręt Dniepru; że wobec tego należy wyruszyć czym prędzej i Rosjan uprzedzić; że Davout wspierać będzie Mortiera, lecz że obaj powinni utrzymać się w Krasnem aż do wieczora i nazajutrz dopiero połączyć się z gwardią i cesarzem". Po czym zrozpaczony, iż opuścić musi Neya i własnemu pozostawić go losowi, cofa się powoli z pola bitwy, przechodzi przez Krasne, gdzie zatrzymuje się jeszcze — i dociera aż do Lądów. Mortier usłuchać chciał rozkazu, lecz w tejże samej chwili regiment Holendrów gwardii utracił wraz ze znaczną liczbą zabitych i rannych niezmiernie ważną pozycję, która natychmiast obsadzona została przez artylerię nieprzyjacielską. Zasypywany gradem kul Roguet zwrócił się wówczas przeciw tej baterii. Lecz pierwszy pułk cofnął się w pół drogi, a drugi — pułk woltyżerów — mimo bohaterskiej obrony, odparłszy dwukrotnie szarżę kawalerii rosyjskiej, legł w końcu na placu boju. Roguet ocalić zdołał zaledwie pięćdziesięciu żołnierzy i jedenastu oficerów. Wyginęła połowa jego dywizji. Słońce poczęło już chy-
lić się ku zachodowi, a Roguet, ku zdumieniu przeciwnika, jeszcze nie ustępował, gdy wtem na widok cofającej się kolumny cesarskiej Rosjanie z tak wielką natarli gwałtownością, że młoda gwardia, zewsząd otoczona, wkrótce nie mogła ani utrzymać się dłużej, ani też cofnąć. Na szczęście kilka plutonów zebranych przez Davouta i spory oddział jego maruderów zwróciły na siebie uwagę Rosjan. Mortier nie omieszkał skorzystać ze sposobności. Pozostali przy życiu żołnierze, niespełna trzy tysiące ludzi, otrzymali rozkaz powolnego wycofania się z pola walki. „Czy słyszeliście, żołnierze! — wołał generał Laborde. — Marszałek kazał iść wolnym krokiem! Wolnym krokiem, żołnierze!". Szeregi zakołysały się i zabierając po drodze rannych, morderczy wstrzymując ogień, nieszczęsna a tak waleczna dywizja cofnęła się powoli, jak gdyby owo krwawe pobojowisko było zwykłym placem ćwiczeń. Z chwilą gdy Mortier wyminął Krasne, wobec przestrzeni dzielącej go od Bennigsena, przestało zagrażać mu bezpośrednio niebezpieczeństwo. Drogi wiodącej z Krasnego do Lądów broniły jedynie baterie nieprzyjacielskie, ustawione wzdłuż lewego flanka gościńca, na pobliskich wzgórzach. Colbert i Latour-Maubourg osłaniali przejście pieszych regimentów. Podczas tego marszu zdarzył się dziwaczny wypadek: mianowicie — kartacz rozszarpał na sztuki konia, w niczym nie uszkodziwszy jeźdźca, który stoczył się z siodła na ziemię i najspokojniej pieszo ruszył w dalszą drogę. Nazajutrz armia szła jeszcze wolniej, z większymi jeszcze przystankami. Zniecierpliwieni maruderzy wysunęli się naprzód; minęli gwardię i cesarza. Napoleon szedł pieszo, o lasce, co chwila oglądając się i zatrzymując, jak gdyby ciągnęło go coś wstecz, ku tej wrogiej ziemi rosyjskiej, której granice leżały tuż przed nami, ku śnieżnym bezkresom i osamotnionej, dalekiej garstce wiarusów Neya. Ku wielkiej i powszechnej radości, zrozumiałej u ludzi, którzy od trzech miesięcy oglądali zgliszcza jeno i popioły, dotarliśmy wieczorem do Dubrowny, miasteczka o drewnianych mostach i zabudowaniach, zamieszkanego podobnie jak i Lady. Nareszcie więc pozostała za nami stara Rosja, jej pola i rozłogi, jej mroczne, nieprzebyte lasy i krwawa łuna jej pożarów! Wszędzie,
gdzie okiem sięgnąć, kraj zamieszkany, życzliwa nam, spokojna ludność! Równocześnie zelżał mróz, złagodniało powietrze, nadeszły zapasy żywności i furażu. Kończyła się zatem zima, a z nią dni najokropniejszej, najsroższej niedoli. Lecz było już poniewczasie. Cesarz spoglądał ze smutkiem na rozbitą i zdezorganizowaną armię, na nędzę i wymizerowanie swoich żołnierzy. Z bólem i rozpaczą wymawiał coraz to imię Neya. A gdy nadeszła noc, gdy wszystko umilkło dookoła, począł wołać z jękiem: „Że smutny los tych nieszczęsnych żołnierzy rozdziera mu serce; lecz że z żadną nie może przyjść im pomocą, dopóki sam nie ustali się gdziekolwiek; że w obecnych warunkach, przy zupełnym braku dział, amunicji i żywności, znużone i wyczerpane dywizje nie mogłyby pociągnąć z odsieczą; że należy zatem dostać się jak najszybciej do Mińska". Zaledwie przebrzmiały słowa cesarza, gdy jeden z polskich oficerów przyniósł żałobną wieść, że Mińsk, główny magazyn Wielkiej Armii, jej schronienie i ostatnia nadzieja, dostał się w ręce Rosjan! 16 listopada Czyczagow zajął był miasto. W pierwszej chwili Napoleon oniemiał ugodzony tym nowym ciosem, wkrótce jednak, mierząc moc ducha swego na wielkość niebezpieczeństwa, odezwał się zwykłym, spokojnym głosem: „Skoro tak, nie pozostaje nam nic innego jak utorować sobie drogę bagnetami". Lecz ażeby dopaść tego nowego wroga, który umknął Schwarzenbergowi lub został może przez Schwarzenberga wypuszczony, gdyż nie znane nam były wypadki ostatnich dni — ażeby ujść również pościgu Kutuzowa i Wittgensteina, trzeba było przeprawić się przez Berezynę pod Borysowem. Dlatego też, z Dubrowny jeszcze, Napoleon wysyła niezwłocznie (19 listopada) do Dąbrowskiego rozkaz odstąpienia od korpusu Hoertela i jak najrychlejszego zajęcia Borysowa. Równocześnie książę Reggio podążyć miał ku Berezynie, a następnie odbić Mińsk, zaś książę Belluno bronić miał i osłaniać poprzedni korpus. Dopiero gdy wysłane zostały instrukcje i rozkazy, cesarz uspokoił się i zasnął. Przed świtem jeszcze głośny obudził go zgiełk. Niektórzy opowiadali później, że huknęło wprawdzie kilka strzałów, lecz że to nasi dobijali się w ten sposób, do zamkniętych i przepełnionych kwater; inni zaś utrzymywali, że nikt nie strzelał, lecz że wskutek nieładu
i zamieszania, nieodłącznego wówczas od wszelkich biwaków, w brzmieniu nazwiska Hausanne, którym jeden z grenadierów przyzywał kamrata, dosłyszano złowieszczy okrzyk: „Aux armes!", zwiastujący zazwyczaj nieprzyjaciela i nieoczekiwaną napaść. Jakkolwiek bądź, wszystkim zdawało się, iż widzą kozaków; wokół Napoleona powstała panika, wszystkie ręce chwytać jęły za broń. Jak zwykle spokojny i niewzruszony cesarz rzekł do Rappa: „Idź no, zobacz; prawdopodobnie to kozacy, którzy chcą zakłócić nam spokój snu". Lecz wrzawa wzrastała nieustannie i niebawem zwarty, wylękły tłum kolebał się na wszystkie strony, wypatrując w ciemnościach nieprzyjaciela. Była chwila, że sam cesarz uwierzył w możliwość ataku. Przez miasteczko płynęła niewielka, obmurowana rzeczka, za którą kazał był wycofać artylerię; dowiedziawszy się teraz, że rozkazu nie wypełniono, osobiście pobiegł do mostu i dopilnował szybkiej przeprawy dział. Po czym powrócił do starej gwardii, a zatrzymawszy się przed frontem, zawołał: „Grenadierzy, nie zmógł nas nieprzyjaciel, nie powinniśmy więc sami siebie dobijać! Dajmy przykład armii! Spośród was niektórzy porzucili już sztandary, a nawet i broń! Nie odwołuję się jednak w tej mierze do praw wojskowych, lecz do serc waszych! Sami wymierzcie sobie sprawiedliwość! Honorowi waszemu powierzam karność i subordynację!". To samo, mniej więcej, powtarzano wszystkim oddziałom. Lecz wierni grenadierzy w istocie żadnej nie potrzebowali podniety, reszta zaś armii, mimo wrażenia, jakie wywarły słowa cesarza, zapomniała ich niebawem. Co się zaś tyczy tylnych straży, głównego rzekomo źródła nocnych niepokojów, to cesarz, rozgniewany, udzielił nazajutrz Davoutowi surowej nagany. W Orszy znaleziono dość znaczne zapasy żywności, park pontonowy, złożony z sześćdziesięciu łodzi, które spalono wraz ze wszystkim, i trzydzieści sześć oprzężonych dział, które zostały rozdzielone między Davouta, Eugeniusza i Maubourga. Po raz pierwszy ujrzano tam znów żandarmerię polową, która przy dwóch mostach, pod wodzą kilku oficerów, usiłowała zatrzymać nad Dnieprem maruderów i nakłonić ich do powtórnego zaciągnięcia się w szeregi. Lecz te same sztandary, które niegdyś promienny roz-
siewały blask, dziś postrachem były, zapowiedzią śmierci i zagłady! Ten bezładny na pozór, zdemoralizowany tłum posiadał już własną organizacją i własnych, niekiedy bardzo sprytnych przywódców. I tutaj więc, pragnąc przynaglić do pośpiechu tych, którzy szli pierwsi, bezimienni prowodyrzy poczęli wykrzykiwać: „Kozacy idą! Kozacy!" A gdy wzmogło się zamieszanie, skorzystali z niego, ażeby rabować, co się dało: odzienie, żywność, a nawet i broń. Żandarmeria, która od chwili klęski ujrzała tę armię po raz pierwszy, zdumiona widokiem tak wielkiej nędzy, zniechęcona nieładem, usunęła się wkrótce. Tłum zalał oba mosty, popychając się i tłocząc, i gdyby nie gwardia oraz tych kilkuset ludzi, którzy pozostali jeszcze księciu Eugeniuszowi, ten pierwszy kęs litewskiej ziemi niewątpliwie splądrowany byłby doszczętnie. Napoleon wchodził do Orszy na czele sześciotysięcznej gwardii; Eugeniusz na czele tysiąca ośmiuset żołnierzy; Davout z czterema tysiącami ludzi! Tyle tylko pozostało ze świetnych niegdyś korpusów: z trzydziestu pięciu, czterdziestu dwóch i siedemdziesięciu tysięcy żołnierzy! Davout utracił wszystko, nie wyłączając osobistych bagaży, bielizny i odzienia. Obdarty był i zgłodniały, wyczerpany trudami i niewywczasem. Łapczywie też jął pożerać bochenek suchego chleba, a gdy głód nasycił, obtarłszy pożyczoną chustką przemarzła, szronem okrytą twarz, zawołał: „Że tylko ludzie ze stali i z żelaza przetrwać mogą taką kampanię; że najsilniejsi nawet muszą ulec; że w tych warunkach dalszy odwrót jest niemożliwy!". On to pierwszy osłaniał armię aż do Wiaźmy; stawał u wylotu każdego jaru, każdego wąwozu i czekał, póki nie przejdą wszyscy, równając szeregi, zwalczając ustawicznie nieład i dezorganizację. Za jego to namową żołnierze lżyli i ograbiali z łupów tych kamratów, którzy dla rabunku nie wahali się rzucać broń i amunicję — niezawodny sposób powstrzymywania jednych, a karania drugich. Mimo wszystkich jednak zasług, mimo całą systematyczność Davouta i niezaprzeczoną wartość jego talentów militarnych, znaleźli się oszczercy, którzy zarzucali mu później jeśli nie tchórzostwo, to pewną opieszałość i lękliwość. Na próżno usiłował cesarz przeciwdziałać apatii i zniechęceniu. Sam wprawdzie rozwodził się z żalem nad
niedolą żołnierzy, lecz wobec drugich zawsze uchodzić chciał za niewzruszonego. Kazał więc obwieścić: "Że wszyscy bez wyjątku powrócić mają do szeregów; że' w przeciwnym razie oficerowie zostaną zdegradowani a żołnierze postawieni przed sąd wojenny!". Ale groźba ta nie wywarła żadnego wrażenia na ludziach znieczulonych nadmiarem niedoli, na desperatach, którzy uchodzili nie przed niebezpieczeństwy, lecz przed cierpieniem, którzy mniej obawiali się śmierci ukazywanej im jako najsroższa kara aniżeli życia w tych warunkach, w jakich wiedli je od kilku miesięcy. Wraz z niebezpieczeństwem wzrastała wszelako w duszy Napoleona ufność we własne siły. Dla niego ta garstka wynędzniałych żołnierzy wlokąca się wśród śniegu i błota była zawsze niezwyciężoną Wielką Armią, on sam zaś — pogromcą i panem wszystkich ludów Europy! I tak wielką była moc tego niespożytego ducha, że bez wahania, bez śladu jakiegokolwiek przygnębienia lub żalu podczas pobytu w Orszy spalił własnoręcznie to wszystko, co służyło do osobistego jego użytku, a co w razie śmierci lub całkowitej klęski dostać się mogło w ręce Rosjan jako zwycięskie trofea. Tam również spalone zostały wszystkie dokumenty, zbierane przez cesarza jako materiał do autobiografii. Opuszczając bowiem Paryż, zdecydowany był jako groźny zwycięzca zatrzymać się jesienią nad brzegami Dźwiny i Dniepru, dokąd powracał teraz pobity i bezbronny, a ponieważ ów przymusowy wypoczynek wydawał mu się wtedy czymś niezmiernie przykrym i dokuczliwym, postanowił więc, jak drugi Cezar, urozmaicać sobie długie miesiące zimowe pracą historyka i pamiętnikarza! Tymczasem zmieniło się wszystko: dwie armie nieprzyjacielskie zagradzały mu drogę. Należało tedy rozważyć, którędy przedzierać się, w którą podążyć stronę. A ponieważ nie znane mu były lasy i puszcze litewskie, kazał więc przywołać tych oficerów swoich i generałów, którzy przybyli do Orszy tym właśnie leśnym szlakiem. W rozmowie z nimi cesarz przyznał, „że nadmiar zwycięstw sprowadza zbyt często nadmiar niedoli, lecz że wszelkie żale byłyby niewczesne". Poruszył potem sprawę upadku Mińska, a podkreśliwszy zręczność i wytrwałość manewrów Kutuzowa na prawym flanku, oświadczył: „Iż porzucić zamierza linię operacyjną Mińska, połączyć się z korpusami księcia Belluno i księcia Reggio,
znieść wspólnymi siłami Wittgensteina i dotrzeć do Wilna, obchodząc źródła Berezyny". Powołując się na obronną pozycję Wittgensteina, ukrytego w głębi długich wąwozów, powstał przeciw temu projektowi generał Jomini, Szwajcar rodem. Bez względu na to, jaki byłby opór Rosjan, każdy dzień zwłoki groził nam całkowitą zagładą. Wobec ogólnego rozprzężenia, głodu i zimna, wobec błotnistego terenu puszcz i lasów oraz złego stanu bocznych dróg zmiana marszruty pociągnęłaby za sobą fatalne następstwa. Na gościńcu jedynie armia mogła zachować jaką taką karność i spoistość. Skoro nieprzyjaciel nie zajął jeszcze Borysowa i mostu na Berezynie, w tym, a nie innym kierunku należało zwrócić się co rychlej. Generał upewnił cesarza, iż na prawo od Borysowa istnieje droga wiodąca poprzez litewskie bagna i trzęsawiska, gdzie są groble i drewniane mosty. Tą drogą armia dotrzeć mogła do Wilna przez Ziembin i Mołodeczno, pozostawiając za sobą, nieco na lewo, Mińsk i dłuższy o całodzienny marsz gościniec miński oraz wszystkie zburzone przez nieprzyjaciela mosty i korpus Czyczagowa. Przechodziło się tym sposobem między jedną armią nieprzyjacielską a drugą, omijając równocześnie obie. Argumenty Jominiego silne wywarły wrażenie. Ponieważ jednak duma cesarza burzyła się na myśl cofnięcia się przed bitwą, ponieważ opuścić chciał Rosję nie jako zwyciężony, lecz jako zwycięzca, przywołać rozkazał generała inżynierii Dode, a widząc, iż znaną mu jest dokładnie cała ta część Litwy, z daleka już zawołał: „iż celem narady jest odwrót na Ziembin lub też na Smolany i rozprawa z Wittgensteinem", i pytać jął o szczegóły pozycji rosyjskiego generała. Dode odparł, że w pośrodku błotnistej równiny Wittgenstein zajmuje wzgórza, górujące nad całą okolicą; że chcąc dotrzeć tam, trzeba by maszerować wzdłuż jednej, wąskiej i krętej drogi, w promieniu strzałów nieprzyjacielskich, wystawiając na morderczy ogień najpierw lewy, później prawy nasz flank; że z tej strony pozycja jest istotnie nie do zdobycia; że chcąc obejść ją, trzeba by cofnąć się aż do Witebska i nadłożyć olbrzymi kęs drogi. Napoleon porzucił wówczas ostatnie rojenia o sławie i zdecydował się na Borysów. Prowadzony przez Jomi-
niego, generał Eblé wyruszyć miał niezwłocznie wraz z ośmiu kompaniami saperów i pontonierów i przygotować mosty na Berezynie. Rozwiały się tedy wszystkie złudzenia cesarza. W Smoleńsku, dokąd doszedł pierwszy i skąd pierwszy wyruszył, dowiadywał się raczej o pogromie, aniżeli oglądał go na własne oczy. W Krasnem, gdzie ujawniały mu się po kolei szczegóły klęski, niebezpieczeństwo stanowiło niejaką rozrywkę; lecz w Orszy dopiero ogarnąć mógł dowolnie całokształt nędzy naszej i niedoli! W Smoleńsku trzydziestotysięczna armia, rozporządzająca stu pięćdziesięciu działami i nienaruszonym skarbem, mogła łudzić się jeszcze, że poza Berezyną czeka ją lepsza, jaśniejsza przyszłość. W Orszy szczątki tej armii, niespełna dziesięć tysięcy nagich prawie i bosych żołnierzy, tłoczyły się bezradnie wśród tłumu umierających, dookoła nielicznych dział i zrabowanych doszczętnie wozów! W przeciągu pięciu dni sytuacja zmieniła się do niepoznania: zniszczenie i dezorganizacja coraz szersze zataczały kręgi! Mińsk zdobyty został przez Rosjan! Odstępstwo Austrii było faktem niemalże dokonanym, a mogło być hasłem buntu dla całej Europy! Nie wypoczynek tedy, nie wygodne, a zasłużone wczasy, lecz walka i znojny trud czekały nas na przeciwległym brzegu Berezyny. Napoleon nieświadom był nawet tego, czy zdoła w ogóle uprzedzić w Borysowie niebezpieczeństwo wynikłe ze szczególnego zachowania się Śchwarzenberga. Widzieliśmy, że trzecia armia rosyjska, dowodzona przez Wittgensteina, groziła nam odcięciem od Borysowa i że cesarz przeciwstawił jej korpus księcia Belluno, który otrzymał rozkaz powetowania omyłki z dnia l listopada i niezwłocznego podjęcia ofensywy. Rozkaz został spełniony 14 listopada tego samego dnia, kiedy Napoleon wyruszył ze Smoleńska, korpusy Victora i Oudinota zepchnęły w kierunku Smolan forpoczty Wittgensteina, gotując się równocześnie do walnej bitwy, którą stoczyć miały następnego dnia. Wojska francuskie liczyły trzydzieści tysięcy ludzi; rosyjskie — czterdzieści tysięcy. I tutaj więc, tak jak pod Wiaźmą, liczba żołnierzy byłaby dostateczna, gdyby nie to, iż zbyt wielu było oficerów. Obaj marszałkowie różnili się w zdaniach i poglądach.
Victor osaczyć chciał lewe skrzydło nieprzyjacielskie, łącznie z korpusem Oudinota wyminąć Wittgensteina, a następnie podążyć do Berezyny przez Boczejkowo, Kamień i Puszno. Oudinot natomiast przeciwny był temu projektowi, twierdząc, iż tym sposobem tak on, jak Victor oddaliłby się od Wielkiej Armii, która przyzywała ich na pomoc. Wobec tego zaś, iż jeden z dowódców chciał manewrować, a drugi atakować z frontu, ani jedno, ani drugie nie doszło do skutku. Oudinot cofnął się w nocy do Czerei, a Victor, który o świcie dopiero dostrzegł dezercję księcia Reggio, rad nierad wkrótce za nim podążył. Zatrzymał się w pobliżu Sienna, o jeden dzień marszu od Łukomli, w należytej odległości od Wittgensteina. Niebawem wszelako książę Reggio otrzymać miał z Dubrowny rozkaz wymarszu na Mińsk, a Victor — pozostać miał sam jeden, oko w oko z generałem rosyjskim. Możliwym było, iż Wittgenstein uzna wówczas przewagę księcia Belluno, nikt jednak nie mógł przewidzieć ostatecznych wyników tak bardzo nierównej walki. W rzeczy samej, tegoż 20 listopada, gdy cesarz bolał nad niechybną zagładą swoich tylnych straży, równocześnie z wieścią o flankowych manewrach Kutuzowa i zatrzymaniu czoła kolumny naszej przez armię wołyńską tuż nad brzegiem Berezyny nadeszła wiadomość, że Wittgenstein na czele czterdziestu tysięcy ludzi gotuje się zaatakować lada chwila nasz prawy flank, że wobec tego wskazany jest jak największy pośpiech. Lecz Napoleon nie mógł zdecydować się na opuszczenie linii Dniepru. Tak jak w Ladach i Dubrownie pod wpływem gnębiącej go troski o los nieszczęsnego Neya i tutaj również zwleka z wymarszem, co chwila dopytuje się o marszałka, do ostatka wyczekuje wieści. Bo wbrew oczywistości i prawdopodobieństwu, mimo iż od czterech dni trwała nieprzerwanie ponura cisza, mimo tego, że zginął wszelki słuch o tej garstce walecznych — cesarz ufa jeszcze i wierzy! Zmuszony opuścić w końcu Orszę, pozostawia w miasteczku Eugeniusza, Mortiera i Davouta, sam zaś zatrzymuje się niebawem w odległości dwóch mil i znów czeka na Neya. Armia cała, a raczej szczątki armii przebywające w Orszy dzieliły smutek i niepokój cesarza. W chwilach wolnych od najpilniejszych, najbardziej na-
glących czynności wszystkie myśli i wszystkie spojrzenia biegły w dal, poza rzekę, na rosyjski brzeg. Nasłuchiwano, czy nie dochodzą stamtąd odgłosy walki, zwiastujące przybycie Neya, czy też raczej jego zgon. Lecz nie było widać nic prócz oddziałów nieprzyjacielskich, które zagrażały już mostom na Dnieprze! Jeden z trzech wodzów naszych chciał zburzyć wówczas te mosty; napotkał wszelako zdecydowany opór, motywowany niewygasłą mimo wszystko nadzieją, serdecznym współczuciem dla Neya i niechęcią do zerwania ostatniej łączności z tym nieszczęsnym towarzyszem broni. Czwartego dnia o zmierzchu pierzchła wreszcie wszelka nadzieja. Noc nie przyniosła spoczynku. Wszyscy poczuwali się do odpowiedzialności za zgubę Neya, jak gdyby dłuższe wyczekiwanie w pośrodku rozległych równin Krasnego możliwe było przy zupełnym braku sił i amunicji. Dookoła postaci Neya starzy towarzysze i przyjaciele snuli już żałobną przędzę wspomnień. Davout rozstał się z nim ostatni. Więc Mortier i wicekról rozpytywali, jak wyglądał i co mówił przy pożegnaniu. 15 listopada, gdy huknęły pierwsze strzały nieprzyjacielskie, zwrócone przeciwko Napoleonowi, Ney wyraził chęć natychmiastowej ewakuacji Smoleńska, śladem wicekróla. Lecz Davout sprzeciwił się temu, przypominając wyraźny rozkaz cesarza, zarówno co do ewakuacji, jak i co do zburzenia wieżyc i murów miejskich. Wynikła stąd sprzeczka, a ponieważ Davout uparł się pozostać w mieście aż do następnego dnia, przeto i Ney, który osłaniać miał tyły, zmuszony został wymarsz odłożyć. Wprawdzie nazajutrz rano Davout uprzedzić kazał marszałka o grożącym mu niebezpieczeństwie, lecz bądź to dlatego, że istotnie zmienił zdanie, bądź też na skutek irytacji Ney odpowiedział: „Że wszyscy kozacy, jacy są na świecie, nie zdołaliby odwieść go od spełnienia otrzymanych rozkazów". Wyczerpały się wspomnienia i domysły, zapadło smutniejsze jeszcze milczenie, gdy wtem zatupotały końskie kopyta i rozległy się okrzyki: „Marszałek Ney ocalony! Korpus jego w pobliżu! Oto ułani polscy, którzy wieść tę przywożą!". Nadjeżdżał w rzeczy samej jeden z oficerów Neya, który zawiadomił nas, że marszałek posuwa się prawym brzegiem Dniepru i że prosi o posiłki. Zapadał zmierzch. Dookoła ogrzanych, przytulnych
kwater roiły się tłumy żołnierstwa. Od czasu ewakuacji Moskwy po raz pierwszy rozdane zostały obfite zapasy żywności; po raz pierwszy żołnierze spać mieli w cieple, syci i wypoczęci. Jakżeż więc przerwać im tę niewypowiedzianie błogą ciszę pierwszej spokojnej nocy? Jak pozbawić tych biedaków tak bardzo zasłużonego snu i spoczynku? Któż zdoła skłonić ich do opuszczenia kwater, do nocnej wyprawy na rosyjski, mgłą i mrokiem zasnuty brzeg? Zarówno Eugeniusz, jak Mortier kierować chcieli odsieczą. W końcu, po krótkiej, lecz burzliwej rozmowie, podczas której wicekról powoływać się musiał na starszeństwo rangi, Mortier ustąpił. Ciepło kwater oraz obfitość strawy dokonały tego, czego nie byłby dokonał żaden przymus, żadne rozkazy ani groźby: maruderzy wrócili do szeregów. Cztery tysiące ludzi stanęło niebawem pod bronią. W imię zagrożonych pułków Neya poszli wszyscy; lecz był to ostatni ich wysiłek. Wśród nocnych mroków, nieznaną, wyboistą drogą uszli dwie mile, przystając i nasłuchując co chwila. Niepokój wzrastał. Czyżby droga mylna była, a odsiecz spóźniona? Czyżby wyginęli już wszyscy? Czyżby napotkać miano tryumfującą, zwycięską armię rosyjską? Miotany niepewnością, książę Eugeniusz kilkakrotnie wystrzelić kazał z armat. A gdy przebrzmiał huk wystrzałów, wśród śnieżnych, dalekich pól odezwały się liczne sygnały: był to trzeci korpus, który w braku dział rotowym odpowiadał ogniem. Natychmiast ruszyły ku sobie oba korpusy. Pierwszymi, którzy dostrzegli się wzajemnie, byli Ney i Eugeniusz. Jeszcze chwila i obaj padli sobie w objęcia! Eugeniusz płakał, Ney klął i mruczał! W sercu jednego bujnie rozkwitała radość oraz uwielbienie dla rycerskich cnót żołnierza, którego przygarniał oto do swojej mężnej piersi; drugi zaś drżał jeszcze od przebytych trudów i męki, kipiał gniewem na wspomnienie niebezpieczeństwa, jakie groziło w jego osobie honorowi całej armii, i złorzeczył Davoutowi, którego niesłusznie oskarżał o dezercję. Kilka godzin później, gdy Davout wyjaśnić chciał sprawę i wytłumaczyć swoje postępowanie, następującą szorstką otrzymał odpowiedź: „Nie stawiam panu, panie marszałku, żadnych zarzutów, Bóg widzi nas i sądzi". Z chwilą gdy połączyły się oba korpusy, prysła wszel-
ka dyscyplina: bez względu na rangę, generałowie, oficerowie i żołnierze serdecznie witali się i ściskali, nie szczędząc pytań i radosnych okrzyków. Dobywano z tornistrów niedawno otrzymany chleb i manierki z wódka, częstowano znużonych i zgłodniałych kamratów. Po czym ruszyli wszyscy ku Orszy, zarówno spragnieni: jedni wzruszających opowieści, drudzy szerszego koła pilnych słuchaczy. Opowiadali tedy, jak w owym pamiętnym dniu 17 listopada; zmuszony opuścić na łaskę i niełaskę losu pięć tysięcy chorych i rannych, wychodził marszałek ze Smoleńska, wiodąc za sobą sześć tysięcy bagnetów, trzystu jeźdźców i dwanaście dział. Opowiadali o gęstych strzałach artylerii Płatowa i straszliwej eksplozji min, która wystraszyła spośród gruzów i zwalisk miasta siedmiotysięczny tłum bezbronnych maruderów. Opowiadali i o tym. że mimo wszystkie troski i całą grozę sytuacji Ney otaczał najtkliwszą opieką chorych, kobiety i dzieci, i tutaj również ten najwaleczniejszy był jednocześnie najbardziej ludzkim! U bram miasta zaszedł wypadek, którego ohyda zgrozą przejęła wszystkich. Wyrodna jakaś matka postanowiła porzucić pięcioletniego synka i, mimo krzyku i płaczu dziecka, odpychała je od przepełnionych sanek. Wołała przy tym dzikim, jak gdyby obłąkanym głosem: „że chłopiec nie widział nigdy Francji; że nie będzie jej żałował; że ona natomiast Francję zna i pamiętali chce do niej powrócić!". Dwukrotnie, w myśl rozkazu Neya, oddawano matce nieszczęsnego chłopaka i dwukrotnie wyrzucała go z sanek na zmarznięty, stratowany śnieg! Lecz zbrodnia ta, jedyna na szczęście, wśród niezliczonych przykładów poświęcenia i szczytnej ofiarności, należytą poniosła karę: niegodziwa matka opuszczona została na tym samym śniegu, z którego podniesiono jej dziecko i powierzono opiece innej, lepszej matki. I szorstkie od zimna, posiniałe dłonie wskazywały sierotę, którego widziano nad Berezyną, potem w Wilnie, potem w Kownie, i który przetrzymał bez szwanku wszelkie trudy, całą nędzę i niedolę odwrotu. Interpelowani przez oficerów Eugeniusza, oficerowie Neya opowiadali następnie o pochodzie na Krasne, poprzez olbrzymie cmentarzysko wszelkiego rodzaju szczątków; przed nimi biegł zgłodniały tłum, za nimi ciągnęli rozproszeni maruderzy.
Dno każdego jaru, każdego wąwozu usiane było setkami bermyc i kasków, porzuconą odzieżą, szczątkami skrzyń, wozów i dział, zaprzężonych w zdychające, na poły rozszarpane konie. Opodal Korytni, pod koniec pierwszego dnia, potężny huk i warkot kilku przelatujących nad wojskiem kartaczy powszechną obudził czujność. Spodziewano się bitwy. Głośny huk zdawał się zapowiadać, że działa są blisko, przed nami, a jednak nikt dojrzeć nie mógł nieprzyjaciela. Ricard ruszył niezwłocznie przodem. Lecz nie znalazł nic okrom dwóch baterii francuskich, porzuconych na gościńcu wraz z amunicją, i nielicznego oddziału kozaków, którzy odważyli się wprawdzie podpalić jaszczyki, lecz zmykali teraz co tchu, sadząc na przełaj polami. W tym miejscu urwała się opowieść. Podkomendni Neya pytali z kolei o przyczynę ogólnego zniechęcenia, pytali, dlaczego zostawiono nieprzyjacielowi nie uszkodzoną broń, razem z prochem i amunicją. Czyż nie było dość czasu, ażeby zagwoździć działa, zakopać lub wysadzić w powietrze zawartość jaszczyków? Dotąd wszakże napotkane ślady — ciągnęli dalej opowieść — były jeno śladami niefortunnego marszu. Lecz nazajutrz ziściły się najsmutniejsze przeczucia. Wszystkie serca ścisnęły się żalem na widok śnieżnej, krwią zbryzganej równiny, na widok pogruchotanych dział i krwawych, okaleczonych trupów. Za pomocą tych strasznych mogił można było odtworzyć sobie przebieg bitwy, zaciekłość walki i pozycje zajmowane przez poszczególne oddziały. Tam stała 14 dywizja, bo tu i ówdzie, na porwanych w strzępy czakach, widnieją numery pułków. Tam dalej — to gwardia włoska, to znane wszystkim mundury wiarusów wicekróla! Lecz gdzież podziała się reszta, gdzież są ci żyjący? Ponad krwawym pobojowiskiem, w cmentarnej, głuchej ciszy na próżno zadawali sobie te pytania... I nikomu spośród tych, którzy spoglądali w zbożnym milczeniu na to straszliwe pole śmierci, nie była znana ni dola kamratów, którzy stąd uszli, ani własny ich, nieszczęściem brzemienny los. Następnie bez przeszkody szli szybko aż do tego punktu, gdzie droga schodzi w głąb wąwozu, później zaś wznosi się ku górze i przecina rozległą wyżynę. Było to płaskowzgórze Kątowy, ten sam plac boju, na którym przed trzema miesiącami, podczas tryumfalnego pochodu na
Moskwę, pokonali Niewierowskiego, na którym witali Napoleona salwami z dział zabranych poprzedniego dnia nieprzyjacielowi. Mimo odmiennej pory roku i śnieżnych zasp ogólny widok terenu niewiele się zmienił. Oficerowie Mortiera zawołali wówczas: „że w tym samym punkcie, oganiając się przed ćmą rosyjską, i cesarz, i oni czekali 17 na Neya". „Miejsce cesarza — odparli tamci — zajął teraz Kutuzow czy też raczej Miłoradowicz, bo sędziwy generalissimus nie opuścił jeszcze Dobrego". Maruderzy cofali się już, ukazując kamratom wyżynę czarną od pułków nieprzyjacielskich, gdy wtem wysunął się naprzód oficer rosyjski, szybkim krokiem szedł ze wzgórza i, stanąwszy sam jeden przed marszałkiem, bądź to na skutek istotnej kultury, bądź też przez poszanowanie dla cudzej niedoli, bądź też wreszcie z obawy ściągnięcia na się gniewu, w słowach pełnych czci wezwał Neya do poddania się. „Przysłał go Kutuzow. Feldmarszałek nie śmiałby nigdy uczynić równie bolesnej propozycji tak wielkiemu, tak słynnemu generałowi, gdyby nie to, że położenie jest bez wyjścia, a wszelka walka zupełnie beznadziejna. Otacza go zewsząd osiemdziesięciotysięczna armia rosyjska. Jeśli waleczny wódz Francuzów ma w tym względzie jakiekolwiek wątpliwości, feldmarszałek gotów jest pozwolić na sprawdzenie wymienionej powyżej cyfry." Nie przebrzmiały jeszcze ostatnie słowa parlamentarza, gdy od strony prawego skrzydła nieprzyjacielskiego ozwał się groźny huk czterdziestu naraz salw armatnich. Rojem sypnęły się kule i kartacze. Zdumiony i przerażony oficer umilkł. Równocześnie, z okrzykiem: „Biada zdrajcy!", rzucił się nań jeden z oficerów naszych, Ney zaś, jakkolwiek sam karzącą powstrzymał dłoń, nie mógł pohamować gniewu i w najwyższym uniesieniu zawołał: „Marszałek cesarski nie poddaje się nikomu; układy, strzałami popierane, są nieważne; jesteś pan moim jeńcem!". I nieszczęsny parlamentarz, rozbrojony, stać musiał w pierwszym szeregu, pod morderczym ogniem bratnich regimentów. Wolność odzyskał dopiero w Kownie, po dwudziestu sześciu dniach niewoli. Oficerskim związany parolem, dzielił z nami do końca głód, zimno i nędzę. Rosjanie strzelali bez przerwy. Okoliczne wzgórza,
przed chwilą jeszcze ciche i milczące, rozbłysły tysiącem ogni, zasnuły się dymami. Lecz niebezpieczeństwo zdawało się podniecać tylko Neya. Następnie oficerowie Neya, rozentuzjazmowani, ilekroć przyszło im wspomnieć imię swego marszałka, dodają, iż jak bóg wojny, nieustraszony i nieugięty, hardo i śmiało spoglądał w śnieżną, od stali połyskliwą dal! Kutuzow mówił prawdę. Z jednej strony stała potężna osiemdziesięciotysięczna armia, zwarte szeregi wypoczętej, dobrze odżywionej piechoty, liczne szwadrony jazdy i setki dział, broniących znakomitej pozycji i... łaskawa fortuna, która sama jedna zastąpi wszystko; z drugiej — pięć tysięcy żołnierzy, wyczerpanych głodem i trudami, źle odzianych i źle uzbrojonych. Mimo to jednak, nie myśląc nawet o poddaniu się ani o śmierci, jak gdyby nieświadom, iż do bohaterskiego gotuje się czynu, wódz Francuzów postanowił przedrzeć się przez wojska nieprzyjacielskie, przebojem utorować sobie drogę! Sam jeden wobec zawistnej doli, we własnej duszy moc czerpiąc i siły, zapatrzony w legendę wiekopomnych, prawie że nieprawdopodobnych zwycięstw, bez wahania nierówną podjął walkę! Armia — ku własnemu zdziwieniu — okazała się godną swojego wodza. Wszyscy bez wyjątku dzielnie stawiali czoło. Żołnierze i oficerowie zrozumieli wówczas, że istotą wielkości człowieka nie są ani wielkie zamiary, ani uparte przedsięwzięcia, lecz wyłącznie i jedynie potężny wpływ wywierany na drugich! Przodem biegła dywizja Ricarda, tysiąc pięciuset ludzi. Jego to pchnął Ney na nieprzyjaciela, reszta miała iść w jego ślady. Osłonięta najpierw stokami wąwozu, widoczna następnie na skraju wyżyny, dywizja ta rozbita i zdziesiątkowana przez pierwszą linię rosyjską, brocząc krwią wkrótce się cofnęła. Bynajmniej nie zniechęcony losem Ricarda i podtrzymując na duchu pozostałych, marszałek zebrał niedobitków, utworzył z nich rezerwę, osłaniającą tyły korpusu, sam zaś na czele trzech tysięcy ludzi, pociągnąwszy za sobą generałów Ledru, Razouta i Marchanda, ruszył na nieprzyjaciela. Oddział piechoty iliryjskiej, złożony z czterystu ludzi, zaatakować miał równocześnie lewy flank rosyjski. Nie było tam ani grzmiącej przemowy, ani uroczystego odwoływania się do męstwa i honoru żołnierzy, jeno żywy przykład, jeno bohaterska
ofiara, która zawsze i wszędzie jest najwymowniejszym ze wszystkich zwrotów retorycznych, najbardziej stanowczym ze wszystkich rozkazów! Za Neyem poszli wszyscy. Zniesiono niebawem pierwszą linię nieprzyjacielską. Lecz nim błysnęły po raz wtóry bagnety, posypał się grad bomb i kartaczy. Padła trupem większość żołnierzy, wszyscy generałowie odnieśli mniej lub więcej ciężkie rany, okaleczała, nieomal doszczętnie wybita kolumna, zakołysała się i zawróciła. Ney uznaje wówczas, iż pokusił się o rzecz niewykonalną; cofa się przez wąwóz, jedyną osłonę, jaka mu jeszcze pozostała, bez nadziei, ale bez lęku formuje po raz wtóry szczątki swojego korpusu; przeciwstawia dwa tysiące ludzi osiemdziesięciotysięcznej armii, ogniem sześciu dział odpowiada na potężny ryk dwustu armat rosyjskich, odwagą swoją zadaje kłam wyrokom zdradzieckiej i płochej Fortuny! W tej jednak chwili ona to chyba poraziła bezwładem Kutuzowa. Żołnierze Neya dziwili się temu rosyjskiemu Fabiuszowi, co gorliwszy od rzymskiego pierwowzoru — upierając się przy tym, co nazywał swoją ludzkością i przezornością, nie chciał zrezygnować ze swoich pompatycznych cnót, i nie pozwalał sobie, nie śmiał sięgnąć po zwycięstwo, jak gdyby zaskoczony własną przewagą. Ponieważ Napoleon poniósł klęskę przez swoje zuchwalstwo, on uniknął tegoż grzechu, popadając w drugą ostateczność. A przecież jedno natarcie, jednego choćby z korpusów rosyjskich, położyłyby kres wszystkiemu, lecz Rosjanie bali się decydującego kroku, biernie przywarli do swojej ziemi, jak gdyby całą ich odwagą było wypełnianie rozkazów, a całą energią posłuszeństwo. Długo trwali w niepewności, nie wiedząc, z kim walczą, sądzili bowiem, że Ney uszedł ze Smoleńska prawym brzegiem Dniepru, a mylili się dlatego, że — jak się często zdarza — mniemali, iż nieprzyjaciel to uczynił, co by należało. Jednocześnie z Neyem również rozbita i zdziesiątkowana cofała się piechota iliryjska. I tu zaszło zwykłe zdarzenie: dążąc ku lewemu flankowi pozycji nieprzyjacielskiej, tych czterystu ludzi napotkało pięciotysięczny oddział rosyjski, który powracał z częściowej utarczki ze zdobycznym sztandarem francuskim i kilkunastu jeńcami.
Oba oddziały w jednym szły kierunku, na tej samej linii. Jedni wracali na swoje pozycje, drudzy gotowali się do natarcia, lecz choć iskrzyły się wszystkie źrenice, nikt nie ośmielił się rozpoczynać bitwy. Byli tak blisko siebie, że wzięci do niewoli Francuzi ze środka szeregów rosyjskich wyciągali do nich ręce, błagając o natychmiastową odsiecz; Iliryjczycy zaś radzili im uciekać, obiecując pomoc i opiekę. Wówczas to Ney zwalił się jak burza i, sam spychany w głąb wąwozu, wszystkich zagarnął i pociągnął za sobą. Kutuzow wszelako, bardziej ufając swoim działom niż wojsku, z daleka jedynie usiłował zwyciężyć. Baterie rosyjskie morderczym zionęły ogniem, na teren zajmowany przez Francuzów sypało się tyle kul i wszelkiego rodzaju pocisków, że ten sam kartacz, który szerzył spustoszenie w pierwszym szeregu, ranił i zabijał na tyłach oddziału kobiety, uchodzące wraz z wojskiem. Ścieśniając co chwila przetrzebione, rozluźnione szeregi, zdziwieni gwałtownością strzałów nieprzyjacielskich, żołnierze Neya spoglądali na swego wodza. Gotowi byli na śmierć, a jednak do tych prostych serc kołatała nieokreślona, w słowa nie ujęta nadzieja. Kołatała zaś dlatego, że — jak wyraził się jeden z oficerów — mimo niebezpieczeństwa, mimo całej beznadziejności położenia, dusza tego wodza nie utraciła hartu ani spokoju. Utkwił w dal bystry, skupiony wzrok i w milczeniu obserwował wojska nieprzyjacielskie, które w obawie podobnego podstępu, do jakiego uciekł się był książę Eugeniusz, nauczone doświadczeniem, zamykały w znacznej odległości wszystkie drogi i przejścia. Skończył się tymczasem krótki dzień zimowy, wieczorny mrok pokrywać jął wszystko. W tym jedynie sprzyjała nam zima. Umilkły strzały, cisza zaległa pole bitwy. Wówczas Ney wydał rozkaz cofania się z powrotem do Smoleńska. Zdumieli się wszyscy, nikt własnym nie chciał wierzyć uszom. Nawet przyboczny adiutant marszałka, oniemiały ze zdumienia, zdawał się nie rozumieć rozkazu. Lecz marszałek rozkaz powtórzył tak stanowczym, tak spokojnym głosem, że zrozumieli wszyscy, iż powziął już nieodwołalne postanowienie, że znalazł środek zaradczy, że dzięki niezachwianej ufności we własne siły, ufności, która innym dodawała sił i otuchy, zdołał ogarnąć i opanować groźną, prawie że beznadziejną sytuację. Bez wahania usłuchali też wszyscy
i, odwróciwszy się tyłem do Wielkiej Armii, do Napoleona i Francji, ruszyli z powrotem ku śnieżnym równinom Rosji. Godzinę trwał ten wsteczny marsz. A gdy dotarli wreszcie do pobojowiska, na którym czerniały żałobne szczątki wojsk wicekróla, kolumna stanęła, a marszałek, dotąd idący w straży tylnej, wysunął się na czoło. Wszystkie oczy śledziły pilnie każde jego poruszenie. Co zamierzał uczynić? Dokąd zwrócić się bez przewodnika, w tym obcym, wrogim kraju? On jednak, kierując się instynktem żołnierza, niedługo wahał się i namyślał. Pobliski szeroki jar zwrócił natychmiast jego uwagę. Rozgarnąć kazał śnieg, przerąbać lód, którym skuta była płynąca na dnie jaru rzeczka, a przyjrzawszy się pilnie biegowi wody, zawołał: „Że jest to jeden z dopływów Dniepru! że oto najlepszy, najpewniejszy przewodnik; że trzeba pójść za nim; że doprowadzi nas niechybnie do Dniepru, przez który przeprawimy się! że wtedy korpus będzie ocalony!". Niezwłocznie też wyruszył w tym kierunku. Wszelako w niewielkiej odległości od traktu raz jeszcze zatrzymał się w nędznej, nie znanej nikomu wiosce. Zdaje się, że była to wieś Fomina albo Dunikowo. Pragnąc wyprowadzić w pole idących za nim kozaków, rozpalić tam kazał liczne ognie, jak gdyby w przewidywaniu noclegu. Fortel udał się niespodziewanie. Kozacy uwiadomili snadź Kutuzowa o miejscowości, w której marszałek francuski złożyć miał nazajutrz broń, bo niebawem daleki, głuchy huk wstrząsnął powietrzem. „Czyżby to był Davout?" — zawołał Ney nasłuchując. Lecz strzelano w równych odstępach: były to salwy. Zrozumiawszy wówczas, że to Rosjanie święcą w ten sposób spodziewane tryumfy, z przekleństwem i groźbą na ustach w dalszą puścił się drogę. Wysłani na zwiady Polacy Neya przetrząsali równocześnie całą okolicę. Kulawy, stary chłop, był jedynym mieszkańcem, jakiego ku swej radości spotkali. Ten objaśnił ich, że Dniepr znajduje się w odległości jednej mili, lecz że nie jest zamarznięty i że nigdzie w pobliżu nie ma brodu. „Znajdzie się bród!" — oświadczył marszałek, po czym, gdy jeden z oficerów napomykać jął o poczynającej się odwilży, dodał: „Wbrew wszystkiemu musimy przejść i przejdziemy, bo nie ma innego ratunku!".
Wreszcie około ósmej wieczorem, opodal cichej, uśpionej już wioski na skraju wąwozu, według wszelkiego prawdopodobieństwa między Syrokoreniem a Gusinowem, idący przodem kulawy przewodnik zatrzymał się i wskazał na rzekę. Ścięta mrozem, najeżona zwałami kry, rzeka połyskiwała z daleka szklistą, lodową powłoką. Lecz lód cienki był i kruchy, a powyżej i poniżej szumiała woda. Radość okazała się niewczesną, niepokój ogarnął wszystkich. Wszak zdradzieckimi mogły być szkliste okowy uśpionej, wrogiej toni! Z narażeniem życia, potykając się i zapadając co chwila, jeden z oficerów dotarł do przeciwległego brzegu. Powróciwszy oświadczył, że przejdą może ludzie i część koni, lecz że trzeba będzie pozostawić działa i bagaże, bo chwiejny, topniejący lód nie wytrzyma większego ciężaru. Naglił przy tym do pośpiechu. Lecz w ciągu tego forsownego, ponurego marszu w ciemności, mimo największych wysiłków kolumna, złożona z garstki zdrowych i z wielu chorych i rannych, z kobiet i dzieci, po trochu rozluźniła się i rozpierzchła, pozostawiając za sobą coraz więcej tych, którzy nie mogli nadążyć i ginęli niebawem w nocnej pomroce. Nad rzeką dopiero spostrzegł marszałek owe braki. Mógł wprawdzie zaraz przeprawić się i, bezpieczny już, ocalony, czekać na przeciwległym brzegu. Lecz samolubstwo takie obce było szlachetnej duszy Neya. Ze wzgardą też i gniewem odrzucił uczynioną mu w tym względzie propozycję. Wyznaczył trzygodzinną zwłokę i, jak gdyby nieświadomy tego, iż każda niemal minuta zwiększała niebezpieczeństwo, szczelnie zawinięty w obszerny płaszcz wojskowy, przespał twardym snem te trzy śmiertelnie długie godziny. Bo w tym zdrowym, silnym żołnierzu zdrowa mieszkała dusza, kryła się niespożyta moc wielkich ludzi, wielkich bohaterów! Nareszcie, około północy, rozpoczęła się przeprawa. Wkrótce jednak ci, którzy pierwsi oddalili się od brzegu, jęli wołać, że lód ugina się i zapada pod nogami, że woda sięga już po kolana. Straszliwy huk pękającej powłoki lodowej zagłuszył niebawem wrzawę i okrzyki. Przerażenie obezwładniło wszystkich. W myśl wyraźnych rozkazów Neya ludzie przechodzili teraz po jednemu; szli ostrożnie, kierując się instynktem raczej aniżeli wzrokiem, omijając ostre krawędzie popę-
kanej kry, dziury i rozpadliny. Coraz bowiem ponad bezdenną, szumiącą topielą trzeba było przeskakiwać szerokie, rozwarte szczeliny, z których chłodna wyzierała śmierć. I nikt nie mógł wahać się ani ociągać, bo idący za nim naglili do pośpiechu. A gdy przeszli wreszcie wszyscy, gdy skostniałe, przemokłe szeregi dotarły do przeciwległego, zbawczego brzegu, w jedynym miejscu, gdzie lód twardy był jeszcze i gruby, na znacznej wysokości wznosiło się ströme, od gołoledzi lśniące urwisko. Trzeba było dobyć resztek sił i tchu, ażeby pokonać tę nową, a nieoczekiwaną przeszkodę. Zginęło wówczas wielu ludzi: kto nie roztrzaskał głowy o lód, szedł na dno, rybom na pożarcie. Zdawało się, że ta rzeka i ten brzeg dzielą ogólną ku nam nienawiść, że pod przymusem tylko, zaskoczone znienacka, zgodziły się nie udaremniać całkowicie naszego ocalenia. Lecz co najstraszliwsze było, co dotąd jeszcze grozą przejmuje wszystkie serca, to przerażenie i rozpacz kobiet i chorych, to łzy setek nędzarzy, zmuszonych pozostawić resztki skromnego mienia, zapasy żywności i odzieży, wszelkie, jednym słowem, środki utrzymania, które miały zapewnić im przyszłość. Drżące, wychudłe postacie przetrząsały zawartość wozów, dzieliły, przebierały, dzieliły znów i odchodziły wreszcie, aby paść potem z wycieńczenia i bólu, na oblodzonym brzegu. Ponad szumiącą głębiną przelewał się rozgwar zmieszanych głosów, trzask pękających lodów, krzyki tonących, jęki i łkania rannych, których obawiano się zabierać ze względu na kruchość lodu, a którzy z wozów wyciągali ku towarzyszom błagalne dłonie, litości wzywając i ratunku. Pragnąc wówczas ocalić bodaj kilkudziesięciu rannych, marszałek wjechać kazał na lód kilku mniej naładowanym wozom; lecz na środku rzeki ze złowieszczym trzaskiem rozwarła się lodowa powłoka. Stojący na przeciwległym brzegu usłyszeli najpierw długi przeraźliwy krzyk, potem przerywane, coraz słabsze jęki, wreszcie nic nie było słychać prócz szumu i bulgotania rzecznych odmętów: znikło wszystko! Przerażonym wzrokiem spoglądał Ney ku otchłani, gdy wtem wśród nocnych mroków coś poruszyło się z jękiem. Był to oficer, niejaki Briqueville, któremu ciężka rana w pachwinie nie dozwalała utrzymać się
na nogach. Odłam lodu wypłynął razem z nim na powierzchnię. Niebawem ujrzano go wyraźnie, wlokącego się na czworakach poprzez lodowe zwały, dziury i szczeliny. Sam marszałek dopomógł mu wydostać się na brzeg. W ciągu tej straszliwej doby wyginęło cztery tysiące maruderów i trzy tysiące żołnierzy, utracono nadto działa i wszystkie bagaże. Pozostało Neyowi niespełna trzy tysiące karnego żołnierza i drugie tyle maruderów. Nad ranem dopiero dywizja czy też raczej szczątki dywizji uszykowały się i ruszyły. Pokonana, ujarzmiona rzeka była im odtąd opiekunką i przewodniczką. Maszerowano ociężale, w niewiadomym kierunku, nieznaną, pustą okolicą, gdy wtem — przewróciwszy się, jeden z żołnierzy rozpoznał ślady szerokiej, ubitej drogi; równocześnie zaś ci, którzy szli na przedzie, zbadawszy drogę wzrokiem i dotykając jej rękoma z trwogą poczęli wołać: ,,że widzą zupełnie świeże ślady licznych kół armatnich i końskich kopyt!". Umknęli tedy przed jedną armią nieprzyjacielską po to tylko, aby zetknąć się niezwłocznie z drugą! Znów więc trzeba będzie chwytać za broń i łba nadstawiać! Znów broczyć krwią! Lecz Ney zdawał się nie słyszeć szemrania i ruszył natychmiast, pilnie obserwując okolicę. Ślady wiodły do wsi Gusinowa, ludnej i bogatej, którą zajęto znienacka. W zamożnych, dobrze ogrzanych chatach nasi znaleźli to wszystko, czego nie dostawało im od dawna: strawę, spoczynek i jeśli nie życzliwą, to przynajmniej bierną ludność. Znaleźli również około stu kozaków, którzy obudzili się jeńcami. Prowadzone wśród nich śledztwo oraz nieodzowna potrzeba wypoczynku nieco dłużej zatrzymały tu Neya. Około dziesiątej korpus dotarł do dwóch, blisko siebie położonych, nie znanych nikomu wiosek. Wypoczywano, gdy wtem zaroiły się okoliczne lasy i, podczas kiedy nasi tłumnie ściągali do tej wioski, która bliższą była Dniepru, tysiące kozaków wyłoniło się z leśnej gęstwiny. Gdzie okiem sięgnąć, wszędzie połyskiwały stalowe ostrza pik i mosiężne gardziele lekkich polowych baterii. Był to Płatow i wszystkie jego pułki, posuwające się brzegiem Dniepru. Mogli byli nie zwlekając puścić wioskę z dymem i rozbić doszczętnie bohaterską garstkę równie walecznych, jak osłabłych i znużonych żołnierzy
Neya. Tymczasem, z niewiadomych przyczyn, przez trzy godziny stali bezczynnie, nie starając się nawet przekonać o siłach nieprzyjaciela. Opowiadali później, że nie wydano im odpowiednich rozkazów, że w owej chwili naczelny ich wódz znajdował się na tyłach armii, w dość znacznej odległości, a oni sami nie śmieli o niczym decydować. Powstrzymało ich śmiałe zachowanie się Neya. Wraz z kilku żołnierzami marszałek osobiście stanął na straży, zaleciwszy uprzednio swoim ludziom spokojny wypoczynek. O zmierzchu dopiero wyszły rozkazy, szeptem powtarzane przez oficerów, i cały oddział, cichy i milczący, na kształt upiornego hufca, w zwartą uformowany kolumnę wyruszył z wioski. Równocześnie jednak zagrały wszystkie działa nieprzyjacielskie, zakołysały się wszystkie szwadrony. Przerażony hukiem, blisko czterotysięczny tłum bezbronnych maruderów w popłochu począł biegać tu i tam, odpychany przez pierwsze szeregi nasze, które usiłował rozerwać. Ney zdołał utrzymać ich między sobą a nieprzyjacielem pod morderczym ogniem dział rosyjskich. Tym. sposobem ci najtchórzliwsi, najbardziej zniechęceni strzegli i bronili najwaleczniejszych. Osłaniany z prawego flanku przez nieszczęsnych maruderów, marszałek dotarł do Dniepru, który krył teraz jego lewy flank, i maszerując pomiędzy rzeką a tym żywym wałem, korzystając skwapliwie z każdej, najlżejszej nawet nierówności terenu, przemykał się od lasu do lasu, od wzgórza do wzgórza. Często jednak zmuszony był oddalać się od rzeki. Wówczas Płatów otaczał go zewsząd. W ciągu dwóch dni, na przestrzeni dwudziestu mil, sześć tysięcy kozaków harcowało nieustannie na obu flankach szczupłej, do tysiąca pięciuset zbrojnych ludzi zredukowanej kolumny. Noc przyniosła pewną ulgę. Zrazu powitano z radością gęsty, nieprzenikniony mrok. Lecz tym bardziej trzeba było przestrzegać ładu i karności: ktokolwiek zatrzymał się bodaj na chwilę, wzruszony ostatnią skargą tych, którzy padali z ran lub ze znużenia, ten nie mógł już odnaleźć ani dogonić bratnich szeregów. Przeżyli niejedną okrutną chwilę męki i rozpaczy. Nieprzyjaciel zaniechał jednakowoż pościgu. Nieszczęsna kolumna, spokojniejsza już nieco, prze-
bywała nieledwie po omacku mroczny las, gdy nagle tuż przed nią błysnął ogień, huknęły armatnie strzały. W najwyższym przerażeniu zmieszały się pierwsze szeregi; wydało się im, że są otoczeni, że wszystko stracone. Żołnierze gęstym padali trupem, a za nimi wszczynał się popłoch, na wszystko głuchy i obojętny. Widząc, czym to grozi, Ney biegnie przed front, rzuca doboszom bojowe, porywające hasło, i tak spokojny, jak gdyby przygotowany był na tę napaść, woła: „Żołnierze, naprzód! Górą nasza!". Na dźwięk tego głosu nowy duch wstąpił w żołnierzy: pierzchła trwoga, ponownie uformowały się szeregi i wszyscy jak jeden mąż skoczyli biegiem na nieprzyjaciela, który umykał tymczasem co tchu, w leśne zapadając głusze. Maszerowali szybkim krokiem, ale około dziesiątej wieczorem na dnie głębokiego jaru napotkali niewielką, na poły tylko zamarzniętą rzeczkę. Trzeba było przeprawiać się przez nią tak jak przez Dniepr — w pojedynkę. Nieodstępni kozacy i tutaj również usiłowali stanąć w poprzek drogi, lecz Ney zmusił ich niebawem do ucieczki. Godzinę trwała przeprawa, po czym głód i znużenie zatrzymały korpus przez dwie godziny w ludnej i bogatej wsi. Od północy aż do następnego ranka, 19 listopada, maszerowano bez przerwy poprzez górzystą, jarami i strumieniami poprzecinaną okolicę. Lecz około dziesiątej ukazały się ponownie pułki Płatowa. Ney cofnął się czym prędzej w głąb gęstego, krzakami podszytego lasu, brak armat uniemożliwiał bowiem walkę na otwartym polu. Przez cały dzień huczały tedy działa nieprzyjacielskie, druzgocąc drzewa, zasypując ziemią i mchem ukryte w gęstwinie biwaki francuskie. Z nadejściem nocy ozwały się słowa komendy i korpus wyruszył w kierunku Orszy. W ciągu dnia wysłany został tamże Przebendowski i pięćdziesięciu jeźdźców z prośbą o pomoc. Jeśli nieprzyjaciel nie zajął jeszcze miasta, odsiecz mogła już być niedaleko. Według oficerów Neya reszta drogi, jakkolwiek ciężka, jakkolwiek najeżona licznymi przeszkodami, niegodna już była wzmianki. Natomiast wszyscy jednogłośnie wynosili pod niebiosa męstwo i zasługi marszałka, a tak wielkie, tak szczere było powszechne uwielbienie, że w nikim, nawet w równych mu stopniem wodzach, nie wzbudzało zazdrości. Dominująca troska
i serdeczny żal za Neyem wypleniły z serc wszelką zawiść. Ney wzniósł się zresztą ponad złość i słabostki ludzkie. A tak dalece przekonany był, iż spełnił jeno prosty obowiązek, że niemal ze zdziwieniem spoglądał na ogólny zapał, ze zdziwieniem słuchał radosnych, długo nie milknących okrzyków! Istotnie, radość ogarnęła wszystkie serca. A choć każdy z tych wodzów niespożytą otoczył się chwałą — Eugeniusz 16 listopada, Mortier 17 — wszyscy bez wyjątku proklamowali Neya bohaterem naszego straszliwego odwrotu. Pięciodniowy niespełna marsz dzieli Orszę od Smoleńska. A jednak na tak nieznacznej przestrzeni, w tak krótkim przeciągu czasu zdobytą została nieśmiertelna chwała! Jakąż jest więc istota wielkich czynów, owa nie ujęta, niewidzialna dla ludzkich oczu siejba, rzucona w pośpiechu przez jedno ofiarne serce, a wydająca tak wspaniałe, tak obfite plony, że ni czas, ni żadna przemoc nie zdoła umniejszyć ani zdeptać tych życiodajnych kłosów! Gdy wieść o odnalezieniu się Neya doszła do oddalonej o dwie mile kwatery cesarskiej, wzruszony i rozradowany Napoleon zawołał: „Ocalały więc orły moje! Chętnie byłbym dał z własnej szkatuły trzysta milionów, ażeby ratować takiego człowieka!". Po raz trzeci i ostatni armia przeprawiła się tedy przez Dniepr, rzekę na poły rosyjską, na poły litewską, lecz z rosyjskich wypływającą źródeł. Bieży ona od wschodu ku zachodowi aż do Orszy i tu jakby chciała wpłynąć na ziemie Polski, ale natrafiwszy na wzgórza Litwy, skręca nagle na południe i odtąd już stanowi naturalną granicę obu krain. Dniepr zatrzymał osiemdziesięciotysięczną armię Kutuzowa. Dotychczas była ona raczej biernym świadkiem aniżeli przyczyną naszej klęski. Niebawem znikła nam z oczu i los zaoszczędził nam męki patrzenia na radość nieprzyjaciela. W tej wojnie, i tak dzieje się zawsze, charakter Kutuzowa oddał mu lepsze usługi niż jego talenty wojskowe. Jak długo trzeba było mamić i zwlekać, jego przebiegłość, ociężałość i podeszły wiek działały niejako same przez się, stary wódz stał na wysokości zadania; ale wszystko zmieniło się z chwilą, gdy należało działać szybko, ścigać, uprzedzać i atakować. Wszelako, począwszy od Smoleńska, Płatow przeszedł
był ze swoimi kozakami na prawą stronę traktu, jak gdyby w celu połączenia się z Wittgensteinem. Około tych dwóch korpusów skoncentrowała się tedy wojna. 22 listopada, między Orszą a Borysowem, szerokim gościńcem okolonym dwoma rzędami wyniosłych topoli, brodząc w głębokich kałużach roztopionego śniegu i lepkiego, płynnego błota, szły powoli znużone, zdziesiątkowane szczątki Wielkiej Armii. Fatalny stan drogi utrudniał i opóźniał pochód. Podczas przeprawy przez kałuże i strumienie najsłabsi padali i tonęli, a spośród chorych i rannych ci wszyscy, którzy przed wyjazdem ze Smoleńska, sądząc, że mrozy towarzyszyć im będą w całej wędrówce, pozamieniali wozy i bryki na sanie, niechybnie dostawali się teraz w ręce kozaków. Wśród powszechnej martwoty i zniechęcenia zaszedł wypadek godzien najświetniejszych czasów starożytności. Dwaj marynarze gwardii odcięci zostali od swoich przez oddział Tatarów. Jeden z nich stchórzył i chciał się poddać; drugi natomiast, nie przestając walczyć, zagroził mu, że zabije go raczej, a do hańby nie dopuści; i w rzeczy samej, ujrzawszy towarzysza, jak rzucał broń i wyciągał ku nieprzyjacielowi bezbronne dłonie, bez wahania i bez żalu celnym położył go strzałem. Korzystając następnie ze zdumienia kozaków, nabił ponownie karabin i mierząc w najzuchwalszych jął cofać się od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka tak długo, póki nie doścignął swojej kolumny. Wówczas to w pobliżu Borysowa rozeszła się w szeregach wieść o utracie Mińska. Nie tylko żołnierze, lecz nawet oficerowie spoglądali po sobie wylękłym wzrokiem: wyobraźnia ich, znużona widokiem tylu okropnych scen, okropniejszą jeszcze wróżyła nam przyszłość. W poufnych rozmowach twierdzili niektórzy: „że, zajmując Moskwę, Napoleon tak samo powiódł swoje wojska ku niechybnej zgubie, jak niegdyś na stepach i rozłogach Ukrainy Karol XII, król szwedzki!".
VIII BEREZYNA Wilnie snadź nie zdawano sobie należycie sprawy z istotnego przebiegu walki, bo podczas gdy na przestrzeni między Berezyną a Wisłą garnizony nasze, a także rezerwowe bataliony oraz dywizje Durutte'a Loisona i Dąbrowskiego, bez współudziału Austriaków, przywieść mogły pod Mińsk trzydzieści tysięcy doborowego żołnierza, powierzono obronę miasta nie znanemu zgoła generałowi i trzytysięcznej załodze. Wiedziano nadto, że ta szczupła garść młodocianych żołnierzy, zamiast stanąć za rzeką i stamtąd dopiero odpowiadać na morderczy ogień Czyczagowa, rozciągnęła się z tej strony Dniepru, tuż nad wodą — i w spienionych nurtach znalazła, mogiłę. Albowiem i tutaj również wielkie pomyłki pociągnęły za sobą szereg pomniejszych. Wybór gubernatora Mińska okazał się niefortunnym: był to jeden z tych ludzi, którzy podejmują się wszystkiego, za wszystko jakoby są odpowiedzialni, a w rzeczywistości nigdy niczego nie dokażą. 16 listopada utracił on Mińsk, a wraz z Mińskiem cztery tysiące siedemset chorych, znaczne zapasy amunicji oraz dwa miliony porcji żywności. Minęło zaledwie pięć dni od chwili, gdy żałobna wieść dotarła do Dubrowny, a już czyhały na nas stokroć gorsze nowiny. Cofnąwszy się do Borysowa, tenże gubernator nie potrafił ani zawezwać pomocy Oudinota, oddalonego od Borysowa o dwa dni marszu, ani też podtrzymać Dąbrowskiego, który nadciągał od Bobrujska i Ihumenia. W nocy z 20 na 21 Dąbrowski dostał się do mostu rów-
nocześnie niemal z wojskami Czyczagowa. Chociaż słabszy liczebnie, zniósł przednie straże nieprzyjacielskie, most zajął i utrzymał się na nim do wieczora; w końcu jednak, zasypywany przez baterie rosyjskie gradem pocisków, atakowany przez dwakroć liczniejsze pułki, ustąpić musiał poza rzekę na moskiewski trakt. Napoleon nie spodziewał się tego nowego ciosu; sądził, iż zapobiegły temu w zupełności instrukcje wysłane z Moskwy w dniu 6 października na ręce marszałka Victora: „W przewidywaniu gwałtownego natarcia ze strony Wittgensteina albo też Czyczagowa marszałek Victor winien trzymać się w pobliżu Połocka i Mińska, winien zachować kontakt z obozem Schwarzenberga za pośrednictwem inteligentnego i oddanego sobie oficera; winien nadto prowadzić stałą korespondencję z Mińskiem i zorganizować we wszystkich ważniejszych punktach tajną służbę wywiadowczą". Z chwilą jednak gdy Wittgenstein uprzedził Czyczagowa, ogólna uwaga skupiła się na tym najbliższym, najgroźniejszym niebezpieczeństwie; Napoleon ważnych swoich instrukcji z 6 października nie ponowił, a Berthier jak gdyby również o nich zapomniał. Zresztą cesarz nie sądził snadź, że Borysów w tak krytycznym znajduje się położeniu, skoro wiedząc już o utracie Mińska, następnego dnia spalić kazał w Orszy wszystkie pontony. List, pisany przezeń do Victora pod datą 20 listopada, potwierdza to w zupełności: wyraża supozycję, że Oudinot nadciągnie do Borysowa 25, gdy tymczasem już 21 miasto zostało zajęte przez Czyczagowa. Nazajutrz, 22, w odległości trzygodzinnego marszu od Borysowa, służbowy oficer przywiózł Napoleonowi tę groźną wiadomość. Uderzając laską o ziemię, cesarz zwrócił wówczas ku niebu gniewne spojrzenie i zawołał: „Czyżby tam — w górze — sądzone nam były same tylko pomyłki?". Ściśle spełniając tymczasem rozkazy cesarza, nieświadom klęski, marszałek Oudinot zatrzymał się 21 między Bobrem a Krupkami, gdy wtem zjawił się około północy generał Bronikowski z wieścią o porażce własnej, o porażce Dąbrowskiego, o utracie Borysowa i o następującej z bliska armii rosyjskiej. 22 listopada, po forsownym marszu, Oudinot połączył się z resztkami korpusu Dąbrowskiego.
23 listopada, w odległości trzech mil od Borysowa, zetknął się z awangardą rosyjską, którą pod gradem kul zniósł i zepchnął aż do Berezyny, zabierając jej dziewięciuset ludzi i tysiąc pięćset furgonów. Lecz niedobitki oddziału Lamberta, przeprawiwszy się przez tę rzekę, zniszczyły most. Napoleon znajdował się podówczas w Tołoczynie. Kazał opisać sobie położenie Borysowa. Wszystkie jednak raporty opiewały zgodnie, że w tym miejscu Berezyna tworzy szeroko rozlane jezioro, najeżone ostrymi zwałami ruchomej kry; że zburzenie mostu, długości tysiąca ośmiuset stóp, jest niepowetowaną szkodą, wobec której przeprawa staje się niemożliwą. Przybył w tejże chwili generał inżynierii z korpusu księcia Belluno. Zainterpelowany przez cesarza, oświadczył, że według niego: „jedynym ratunkiem jest przedostanie się poprzez korpus Wittgensteina". Cesarz odpowiedział na to: „że obrać chce taki kierunek, który dozwoliłby mu wyminąć równocześnie wszystkich: Kutuzowa, Wittgensteina i Czyczagowa" — i palcem wskazał na mapie Berezynę, poniżej Borysowa: tam bowiem zamierzał przeprawić się przez rzekę. Zbity z tropu wzmianką o obecności Czyczagowa na prawym brzegu Berezyny, cesarz wskazał z kolei drugi punkt, poniżej pierwszego, wreszcie trzeci jeszcze bliżej Dniepru. Czując wówczas, iż zbliża się tym sposobem do dawnych ziem kozackich, zaniechał mapy i rzekł cichym głosem: „Ach tak! to Połtawa!... to dzieje Karola XII!". W rzeczy samej, sprawdziły się wszystkie najsmutniejsze nawet przeczucia Napoleona. Podobieństwo losów Wielkiej Armii i losów nieszczęsnych wojsk walecznego króla szwedzkiego było tak wielkie i tak silnie oddziałało na cesarza, że zapadł nagle na zdrowiu bardziej jeszcze aniżeli pod Małojarosławcem. Z tego, co mówił wówczas półszeptem, zapamiętano te słowa: „Tak to bywa, gdy popełnia się same pomyłki". Były to wszelako jedynie odruchy, osłaniające głąb duszy cesarza. Prócz pokojowca, który pospieszył mu z pomocą, nikt nie dostrzegł w Napoleonie żadnej zmiany, żadnego niepokoju. Uszedł on oczom takich nawet wiernych sług, jak Duroc, Daru i Berthier. Cesarz tyle miał mocy i panowania nad sobą, że ukryć zdołał wszystkie swoje obawy i zwątpienia. Najczęściej bowiem
hart i siła ducha są jeno pancerzem, pod którym kryje się niemoc i zniechęcenie. Ów hart ducha zajaśniał w całej pełni kilka godzin później, podczas poufnej, a niezmiernie charakterystycznej rozmowy. Dobiegała już północ. Napoleon leżał w łóżku. W tym samym pokoju pod oknem, w mniemaniu, iż cesarz śpi, Duroc i Daru snuli szeptem najsmutniejsze, najbardziej ponure myśli, lecz cesarz przysłuchiwał się tej rozmowie, a gdy obiły mu się o uszy słowa „więzień stanu", zawołał: „Jak to? czyżby się ośmielili?!". Zdziwiony, nieledwie przestraszony, Daru odpowiedział po chwili: „Że w razie ostatecznej klęski należy spodziewać się wszystkiego, że wspaniałomyślność wroga jest zazwyczaj co najmniej wątpliwa, że wiadomym jest, iż wszelka polityka szczególnymi chadza drogami i nie uznaje ani moralności, ani też żadnych innych praw". „Lecz Francja! — ozwał się cesarz. — Co by powiedziała na to Francja?" „Ach! co się tyczy Francji — odparł Daru — można snuć w tym względzie różnorodne, mniej lub więcej pesymistyczne domysły, nikt jednak spośród nas nie może przewidzieć, co działoby się wówczas w kraju." Po czym dodał, że zarówno dla najwybitniejszych oficerów cesarstwa, jak i dla samego cesarza, jakąkolwiek bądź drogą — wodą czy powietrzem, skoro nie można lądem — najbardziej pożądanym byłby powrót Jego Cesarskiej Mości do Francji, skąd łatwiej ocalić mógłby armię, aniżeli pozostając tutaj razem z nią". „Zatem przeszkadzam wam?" — zapytał cesarz z uśmiechem. „Tak jest, Sire." „Nie chcesz więc być więźniem stanu?" Daru odpowiedział w tym samym, na poły żartobliwym tonie: „że wystarczy mu najzupełniej godność zwykłego jeńca wojennego". Zapanowało chwilowe milczenie. Wreszcie cesarz otrząsnął się z zadumy i z powagą już zapytał: „Czy zostały spalone wszystkie raporty moich ministrów?" „Wasza Ces. Mość nie chciała dotąd pozwolić na to." „Więc spalcie je teraz; trzeba bowiem przyznać, że znajdujemy się w smutnym położeniu." Było to jedyne wyznanie wewnętrznych trosk i niepokojów. Cesarz niebawem zasnął, odkładając do następnego dnia i troski, i niepokoje. Ten sam hart ujawniał się w jego rozkazach. Poparł gorąco projekt Oudinota, który zamierzał rozbić dywizję Lamberta oraz zająć jakikolwiek punkt nad rzeką, bądź to powyżej, bądź też poniżej Borysowa. Życzeniem ce-
sarza było, ażeby w dniu 24 listopada punkt ten został już obrany, a przygotowania rozpoczęte; ażeby marszałek przysłał nadto do głównej kwatery odpowiednie wskazówki, chciał bowiem skoordynować swoje działania z jego posunięciami. Daleki już teraz od wszelkich planów ucieczki z pośrodka wojsk nieprzyjacielskich, zastanawia się jedynie nad sposobami rozbicia Czyczagowa i odzyskania Mińska. Prawdą jest również i to, że osiem godzin później, w drugim liście pisanym do księcia Reggio godzi się przejść Berezynę pod Wiesiołowem — i, unikając wszelkiego zetknięcia z admirałem rosyjskim, cofać się wprost do Wilna, wzdłuż Wilejki. Owóż rankiem 24 dowiaduje się, że tylko pod Studzianką możliwa jest przeprawa; że w tym miejscu rzeka ma trzysta dwadzieścia cztery stopy szerokości, a sześć stóp głębokości; że na przeciwległym brzegu grunt jest moczarowaty i bagnisty; że armia zmuszona będzie przeprawiać się pod morderczym ogniem panującej nad wybrzeżem, silnie obsadzonej pozycji nieprzyjacielskiej. Pierzchła więc nadzieja prześliźnięcia się pomiędzy wojskami Kutuzowa i Wittgensteina; trzeba było przejść Berezynę w możliwie najgorszych warunkach, pod grozą Czyczagowa i jego armii. Począwszy od 23 Napoleon jął gotować się do tej przeprawy tak, jak gotują się ludzie do czynów zrodzonych z rozpaczy. Przede wszystkim przynieść kazał i spalić przy sobie wszystkie pułkowe sztandary. Z tysiąca ośmiuset spieszonych kawalerzystów gwardii, z których tylko tysiąc stu pięćdziesięciu czterech uzbrojonych było w fuzje i karabiny, uformował dwa sprawne i karne bataliony. Ze świetnej niegdyś jazdy pozostało Latour-Maubourgowi tylko stu pięćdziesięciu ludzi. Cesarz zgromadził dookoła siebie wszystkich oficerów kawalerii, którzy nie postradali jeszcze koni, blisko tysiąc pięciuset ludzi, i nazwał ten oddział swoim „świętym szwadronem". Grouchy i Sebastiani objęli dowództwo. W szwadronie tym generałowie dywizji pełnili swoje funkcje w randze kapitanów. Cesarz polecił nadto spalić wszystkie zbywające wozy i furgony. Oficerowie mieli odtąd prawo do jednego tylko wozu. We wszystkich korpusach spalona być miała
połowa furgonów, a konie oddane do dyspozycji artylerii cesarskiej. Oficerowie artylerii obowiązani byli zabrać raczej wszystkie konie, nie wyłączając prywatnych zaprzęgów cesarza, aniżeli zostawić armatę albo jaszczyk. Przed idącą pośpiesznie armią otwarły się wnet ostępy i głusze olbrzymich, mrocznych lasów, które ciągną się od Mińska aż po Berezynę, gdzieniegdzie tylko usiane miasteczkami i wioskami. W oddali, na prawym flanku ginącej kolumny naszej, huczały armaty Wittgensteina. Wittgenstein szedł od północy, a jego śladem szła sroga zima, która niedawno opuściła nas razem z Kutuzowem. Odgłos wystrzałów naglił do pośpiechu. Około pięćdziesięciotysięczny tłum mężczyzn, kobiet i dzieci przedzierał się przez leśny gąszcz tak szybko, jak tylko dozwalało mu na to osłabienie i tworząca się ponownie gołoledź. Te forsowne marsze, poczynające się przed świtem, a trwające do późna, rozproszyły ostatecznie i te pułki, które zachowały jeszcze jaką taką karność. Mrok długich nocy zimowych, a za dnia mrok odwiecznego boru zasnuwały wszystko. Wieczorem zatrzymywano się; rano, nie czekając na sygnały, przed dniem jeszcze, w dalszą ruszano drogę; szczątki poszczególnych korpusów rozpierzchły się do reszty; armia przekształciła się w bezładny, różnorodny tłum. Wówczas to, nie opodal Borysowa, pod sklepieniem prastarych drzew głośne zabrzmiały okrzyki. Był to korpus Victora, którego Wittgenstein, niezbyt zresztą natarczywy, zepchnął aż do drogi, i który oczekiwał tutaj na cesarza. Ze wszystkich tych zdrowych jeszcze, silnych piersi wyrwał się namiętny, od dawna już zapomniany powitalny okrzyk. Nie tylko żołnierze, lecz nawet oficerowie nieświadomi byli całego ogromu klęski — ukrywano ją przed nimi. Toteż przerażenie ogarnęło wszystkich, gdy zamiast potężnej, wielotysięcznej zwycięskiej kolumny, widmom podobny ukazał się spoza świty cesarskiej tłum na poły bosych nędzarzy, odzianych w łachmany, w niewieście futra, w kawałki kołder lub dywanów, albo też w stare, od ognia i kul podziurawione płaszcze. Spoglądano z trwogą na ziemiste wynędzniałe twarze, zmierzwionym obrosłe włosem; na obwisłe bezbronne dłonie; na zgarbione plecy, pochylone głowy i milczące, zaciśnięte usta. Niezwyciężona armia szła oto jak gro-
mada jeńców, dla których już wszelka zagasła nadzieja! Zdumiewał najwięcej widok oficerów, tych wszystkich generałów i pułkowników samotnych wśród tłumu, zajętych wyłącznie sobą, własnymi troskami i własną nędza, idących pospołu z żołnierstwem, które zdawało się nie dostrzegać ich, któremu nie mieli już nic do powiedzenia, po którym niczego już nie oczekiwali. Bo wobec powszechnej klęski porwały się wszelkie spoidła, znikły wszelkie społeczne różnice. Ostały się tylko jeden głód, jedna nędza i jedna bieda. Żołnierze Oudinota i Victora własnym nie wierzyli oczom. Oficerowie zaś, zdjęci litością, ze łzami w oczach zatrzymywali znajomych i przyjaciół, dzielili się z nimi strawą i odzieniem i pytali, gdzie są ich pułki, gdzie dywizje i korpusy. A gdy w odpowiedzi zamiast tysięcy żołnierzy ukazywano im w milczeniu garstkę oficerów i podoficerów, nie wierząc, szukali jeszcze. Widok tak niezwykłej klęski wstrząsnął od razu II i IX korpusem. Udzielił im się nieład, ta najzaraźliwsza ze wszystkich chorób; ład bowiem wydaje się wysiłkiem sprzecznym z naturą. A jednak, chociaż wiadomym było, iż trzeba przejść rzekę i znowu przedrzeć się przez potężne wojska nieprzyjacielskie, nikt, nawet chorzy, nawet konający nie wątpili o zwycięstwie. Bo ten znikomy cień dawnej, świetnej armii mimo wszystko był cieniem Wielkiej Armii! Czując się pokonaną tylko przez wrogie żywioły, przez nieubłaganą przyrodę, armia krzepiła się obecnością cesarza, tego samego genialnego wodza, który od tylu lat prowadził ją promiennym szlakiem sławy. Była to pierwsza niefortunna kampania. Lecz ile odniesiono przedtem zwycięstw, ile narodów podbito! Należało jeno iść za nim. On jeden poprowadzić mógł żołnierzy, on jeden utrzymać ich i ocalić! Był więc dla armii wciąż jeszcze tym, czym jest dla serca ludzkiego otucha i nadzieja! Toteż wśród tysięcy istot, które mogły oskarżać go o swoją niedolę, czuł się najzupełniej bezpiecznym, zwracał się do wszystkich z całą naturalnością, pewien był ogólnej czci i poszanowania, wiedząc, że należy do nas tak, jak myśmy do niego należeli; wiedząc, że sława cesarza jest sławą całego narodu, wspólnym mieniem
wszystkich. Każdy byłby raczej targnął się na własne życie, co w rzeczy samej zdarzało się kilkakrotnie. Niejeden, konając u stóp cesarza, w przedśmiertnych zjawach i wizjach nie oskarżał, nie złorzeczył, jeno błagał i rozpaczał. Nie było w nikim nienawiści, tylko ból i smutek. Bo w istocie, czyż Napoleon nie dzielił ze wszystkimi nędzy i niebezpieczeństwa? Któż narażał się bardziej od niego? Kto większe ponosił straty? Zbliżono się tymczasem do najkrytyczniejszego momentu. W awangardzie, tuż nad Berezyną, szedł Oudinot i pięć tysięcy ludzi; na tyłach — Victor i piętnastotysięczny korpus jego, w środku zaś cesarz, a za nim siedem tysięcy żołnierzy, czterdzieści tysięcy maruderów i olbrzymi tabor dział, wozów i furgonów, których większość należała do II i do IX korpusu. 25, gdy blisko już był Berezyny, ogarnęło go jak gdyby wahanie, jak gdyby nowe skrupuły i wątpliwości. Zatrzymywał się co chwila na gościńcu, co chwila przystawał, czekając nocy, ażeby ukryć przed nieprzyjacielem przybycie swoje i ułatwić księciu Reggio ewakuację Borysowa. Wszedłszy do miasta 23, Oudinot skierował się przede wszystkim nad rzekę: most długości tysiąca ośmiuset stóp zerwany był w trzech miejscach, a obecność nieprzyjaciela uniemożliwiała naprawę. Poniżej miasta, w odległości dwóch mil, opodal Uchołody, i o milę powyżej Borysowa, pod Stadhofem, istniały wprawdzie dwa brody, lecz zarówno jeden, jak i drugi niepewne były i głębokie. W Studziance wreszcie, o dwie mile powyżej Stadhofu, był trzeci, płytszy i dogodniejszy bród. O tym trzecim przejściu dowiedział się marszałek od szefa brygady Corbineau. Generał bawarski, de Wrede, zabrał tę brygadę drugiemu korpusowi niedaleko Smolan, a następnie odesłał spod Dokszyc do Borysowa. Lecz Corbineau zastał już w mieście armię Czyczagowa. Zmuszony cofać się w górę Berezyny, poprzez nadbrzeżne, gęste lasy, nie mogąc nigdzie znaleźć brodu, napotkał w końcu litewskiego chłopa, którego koń, mokry jeszcze, otrząsał się z wody. Chłopa tego kazał pochwycić, a używszy go jako przewodnika, przebył szczęśliwie rzekę wprost Studzianki. Następnie zaś połączył się z Oudinotem, wskazując mu tę nową, nie znaną dotąd drogę ocalenia.
A ponieważ Napoleon zamierzał cofać się wprost na Wilno, marszałek osądził, że przejście to było najbliższe i najmniej niebezpieczne. W najgorszym zaś razie, wówczas nawet, gdyby piechota i artyleria, zbyt gwałtownie atakowana przez Kutuzowa i Wittgensteina, nie zdążyły przeprawić się przez rzekę po mostach, cesarz i nieliczni jeźdźcy mogliby przepłynąć ją wpław i bezpieczni już, dotrzeć tam, gdzie wojna jeszcze nie dosięgła, gdzie cesarski orzeł nabrać mógł sił do nowych, potężnych lotów. Toteż marszałek nie wahał się ani chwili. W nocy z 23 na 24 generał artylerii, kompania pontonierów, regiment piechoty i brygada generała Corbineau zajęły Studziankę. Rozesłano równocześnie podjazdy w stronę Uchołody i Stadhofu. W obu miejscowościach brody pilnie były strzeżone. Wobec znacznej przewagi wojsk nieprzyjacielskich należało tedy użyć podstępu. W tym celu rankiem 24 wysłano do Uchołody trzystu żołnierzy i kilkuset maruderów, zaleciwszy im hałaśliwe zbieranie materiałów potrzebnych do budowy mostu; następnie zaś, tuż nad brzegiem, ruszyła ostentacyjnie ku Uchołodzie cała dywizja kirasjerów. Nie dość tego. Szef sztabu Oudinota, generał Lorencé, sprowadzić kazał kilku Żydów i usilnie wypytywał ich o wszelkie szczegóły dotyczące brodu oraz dróg, które wiodą stamtąd do Mińska. Symulując następnie radość z powodu pomyślnych jakoby informacji, zatrzymał kilku tych zdrajców rzekomo w charakterze przewodników, pozostałych zaś wyprowadzono poza linię naszych forpocztów. Pragnąc nadto upewnić się o ich przeniewierstwie, kazał im przysiąc, że wyjdą na nasze spotkanie od strony Berezyny Niżnej i że uwiadomią nas o ruchach wojsk nieprzyjacielskich. Podczas gdy usiłowano ściągnąć tym sposobem na Uchołodę całą uwagę nieprzyjaciela, oddziały wysłane do Studzianki zajęły się przygotowaniami do przeprawy. Owóż generał Eblé dotarł do miejsca dopiero 25, o godzinie piątej po południu. Nieliczny oddział jego składał się z kilku zaledwie kompanii pontonierów, z dwóch tylko wozów węgla oraz z sześciu furgonów narzędzi i gwoździ. Z rozkazu generała każdy pontonier zabrał był ze Smoleńska nieco haków i narzędzi. Lecz przęsła zbijane już od kilkunastu godzin z belek
i bierwion, których dostarczyły zburzone chaty chłopskie, tak słabe były i chwiejne, że pontonierzy poprawiać musieli wszystko, po raz wtóry wszystko ustawiać. Nocny mrok uniemożliwił dalszą pracę. Most mógł być wykończony dopiero nazajutrz, 26, pod mniej lub więcej morderczym ogniem dział nieprzyjacielskich. Nie było już wszelako innej drogi. O zmierzchu Napoleon zajął Borysów, a Oudinot wyruszył z resztkami swego korpusu ku Studziance. Ciemno było i pochmurno. Pułki szły raźnie, w najgłębszym, przez nikogo nie przerywanym milczeniu. O godzinie ósmej wieczór Oudinot i Dąbrowski zajęli wzgórza wznoszące się w pobliżu brodu, a obsadzone dotąd przez Eblégo. Eblé zaś stanął tuż nad wodą wraz ze swoimi pontonierami i furgonem olbrzymich haków, które przekuć kazał na wszelki wypadek z rozmaitego, tu i ówdzie pozbieranego żelastwa. Poświęcił wszystko, żeby zdobyć haki, i one to ocaliły armię. Pod koniec długiej, niezapomnianej nocy z 25 na 26 wbić kazał pierwsze przęsło w błotniste łożysko rzeki. Lecz na domiar niedoli nagły przybór wód zatarł wszelki ślad brodu. Nieszczęśni pontonierzy, po szyję w wodzie, obijani i kaleczeni co chwila przez płynącą krę, walczyć musieli jednocześnie z wszystkimi trudnościami budowy, z zimnem, z wichrem i z wrogim, nieokiełznanym żywiołem. Toteż najsilniejsi tylko wyszli zwycięsko z tej straszliwej próby. Kto słabszy był, ten ginął z zimna lub szedł na dno. Wszystko zdawało się zwracać przeciw nam — prócz nieprzyjaciela. Dotkliwy chłód przenikał do kości, jednocześnie mróz nie był na tyle silny, aby ściąć lodem mętne nurty, aby ująć w okowy błotnisty, rozmokły grunt. I tym razem zima okazała się groźniejszym dla nas przeciwnikiem niż Rosja. Do rana pracowali Francuzi przy blasku ognisk nieprzyjacielskich, które płonęły jaskrawo na wzgórzach, okalających przeciwległy brzeg, w promieniu armatnich i karabinowych strzałów dywizji Czaplica. Ów, nie mając już żadnych wątpliwości co do naszych intencji, uprzedził swego zwierzchnika. Obecność dywizji nieprzyjacielskiej wykluczała wszelką nadzieję wyprowadzenia w pole rosyjskiego admirała. Spodziewano się usłyszeć lada chwila basowy ryk, warkot pocisków, spadających na naszych pontonierów,
krzyki i jęki rannych. A i wówczas nawet, gdyby płonnymi okazały się obawy nasze w tej mierze, nikt nie łudził się, że most ukończony zostanie przed wschodem słońca. Przeciwległy zaś brzeg, niski i moczarowaty, zbyt dobrze broniony był przez Czaplica, ażeby możliwe było zajęcie go przebojem. Toteż wychodząc z Borysowa o godzinie dziesiątej wieczór, na czele sześciu tysięcy czterystu żołnierzy gwardii, sądził Napoleon, że czeka go rozpaczliwa, beznadziejna walka. Późną już godziną zatrzymał się w Starym Borysowie, majątku księcia Radziwiłła, położonym wpół drogi między Borysowem a Studzianką, z prawej strony gościńca. Resztę tej decydującej nocy spędził bezsennie, miotany niepokojem, troską przybity. Co chwila wychodził na dwór i nasłuchiwał, w mniemaniu, iż już świta, zwracał się tam, gdzie miały rozstrzygnąć się wkrótce losy armii. Kilkakrotnie musiano przekonywać go, że dzień jeszcze daleko, a niebo zupełnie ciemne. Przed świtem połączył się z korpusem Oudinota. W obliczu niebezpieczeństwa powrócił mu zwykły, niewzruszony spokój. Natomiast wszyscy generałowie, najwaleczniejsi nawet, tacy jak Rapp, Mortier i Ney, na widok niezliczonych ognisk nieprzyjacielskich oraz zajmowanej przez nich pozycji wykrzyknęli wraz: „że jeśli cesarz wyjdzie cało z takich terminów, to znaczy, iż nie zagasła jeszcze gwiazda napoleońska!". Nawet Murat osądził, że nadeszła stanowcza chwila i że należy zająć się przede wszystkim ocaleniem cesarza. Akcji tej podjęli się Polacy. Cesarz oczekiwał wschodu słońca w jednym z nadbrzeżnych domów, na skraju urwiska, którego strzegła artyleria Oudinota. Dotarłszy tam, Murat oświadczył szwagrowi: „że, według niego, plan przeprawy w tym miejscu i w tych warunkach jest niewykonalny, że cesarz salwować winien osobę swoją, póki jeszcze czas; że o kilka mil powyżej Studzianki bezpiecznie przejść można przez Berezynę; że za pięć dni może już być w Wilnie; że waleczna i wierna jazda polska, której znane są wszelkie drogi, ofiaruje cesarzowi służby swoje, odpowiadając krwią własną i życiem za bezpieczeństwo osoby cesarskiej". Lecz Napoleon odrzucił ten plan jako hańbiący, jako nikczemną ucieczkę, dziwiąc się, iż ktokolwiek mógł
przypuścić, że cesarz opuści w niebezpieczeństwie swoich żołnierzy. Nie żywił wszelako do Murata żadnej urazy, bądź to dlatego, że wielokrotnie miał sposobność przekonać się o nieporównanej odwadze króla Neapolu, bądź też raczej dlatego, że w propozycji tej dojrzał jeno dowód serca i przywiązania, które w oczach każdego monarchy najcelniejszą stanowią cnotę. W tejże chwili dzienny brzask oświetlać jął przygasające ognie nieprzyjacielskie. Żołnierze chwycili za broń, kanonierzy stanęli przy działach, generałowie przyłożyli do oczu lunety. Wśród głuchego milczenia, które poprzedza zawsze wielkie czyny i chwile wielkiego niebezpieczeństwa, wszystkie oczy wpiły się w przeciwległy brzeg. Z wieczora jeszcze, gdy pontonierzy zabrali się do dzieła, każde uderzenie wielkich młotów, odbijając się głośnym echem o lesiste wzgórza, niewątpliwie zwrócić musiało na rzekę uwagę nieprzyjaciela. Spodziewano się, że 26 o świcie tedy ujrzymy wrogie bataliony i liczną artylerię wprost chwiejnego rusztowania, przy którym Eblé pracować miał jeszcze osiem godzin. Czaplic oczekiwał prawdopodobnie dnia po to tylko, ażeby tym większe szerzyć spustoszenie! Wreszcie rozwidniło się... Ujrzeliśmy puste wybrzeże, przygasające ogniska, dalej zaś, na wyżynie, cofającą się baterię, z trzydziestu dział złożoną. Jeden celny pocisk armatni byłby zdruzgotał ostatnią deskę ratunku, która połączyć miała niebawem oba brzegi. Lecz w miarę jak działa nasze stawały na pozycji, artyleria rosyjska oddalała się coraz bardziej. Nieco dalej widać było tyły drugiej kolumny, która maszerowała w stronę Borysowa, nie oglądając się nawet poza siebie. Bliżej rzeki stał bezpiecznie pułk piechoty i dwanaście dział, a tuż pod lasem snuli się kozacy. Była to tylna straż sześciotysięcznej dywizji Czaplica, który ustępował oto, jak gdyby chcąc ułatwić nam przeprawę. Francuzi własnym nie wierzyli oczom. Po chwili dopiero zabrzmiały okrzyki radości, dłonie złożyły się do oklasku. Rapp i Oudinot wtargnęli do kwatery cesarza, wołając: „Sire, nieprzyjaciel zwinął obóz i ustępuje z zajmowanej dotąd pozycji!". „Nie może być!" — wykrzyknął cesarz. Lecz Ney i Murat potwierdzili wkrótce powyższą wiadomość. Napoleon wybiegł wówczas na dwór, a widząc, jak ostatnie szeregi kolumny
Czaplica pogrążają się i giną w leśnej, dalekiej gęstwinie, w uniesieniu radości, silnym zawołał głosem: „Zwiodłem admirała!". Wtem nagle zawróciły ku rzece dwie armaty nieprzyjacielskie. Huknęły dwa strzały. Natychmiast kanonierzy nasi otrzymali rozkaz rozbicia tych armat kartaczami. Jedna salwa dostateczna była, ażeby skłonić Rosjan do odwrotu. Wkrótce jednak zaprzestano strzałów, w obawie, iżby nie ściągnęły na powrót Czaplica. Most bowiem zaledwie był rozpoczęty. O godzinie ósmej wbijano jeszcze pierwsze przęsła. Lecz cesarz zniecierpliwiony znaczną zwłoką, dłonią wskazał najwaleczniejszym przeciwległy brzeg. Jacqueminot, przyboczny adiutant księcia Reggio, i Polak, hr. Przeździecki, pierwsi wskoczyli w spienione nurty i mimo odłamów kry, której ostre krawędzie kaleczyły piersi i boki końskie, dopłynęli szczęśliwie do brzegu. Szef szwadronu, Sourd, oraz pięćdziesięciu szaserów z 7 pułku i pięćdziesięciu woltyżerów, siedzących za kamratami na końskich zadach, poszło w ślady Jacqueminota i Przeździeckiego. Sklecone naprędce dwie tratwy przewiozły nadto w dwudziestu przejazdach czterystu ludzi. Usłyszawszy poprzednio jeszcze, iż cesarz zasięgnąć pragnie języka, Jacqueminot dopadł na przeciwnym brzegu jednego z żołnierzy Czaplica, wytrącił mu z ręki broń, chwycił za kark, przerzucił przez siodło, rzekę ponownie przepłynął i stawił przed oblicze cesarskie wylękłego jeńca. Około pierwszej most ukończony został, a przeciwległy brzeg oczyszczony z grasujących tu i ówdzie kozaków. Wśród okrzyków: „Niech żyje cesarz!" — pierwsza przeszła dywizja Legranda oraz część dział. Napoleon dozorował osobiście przeprawy, zagrzewając żołnierzy głosem i własnym przykładem. Gdy dywizja stanęła wreszcie na drugim brzegu, zawołał: „Zabłysła tedy znów gwiazda moja!" — albowiem wierzył w przeznaczenie jak wszyscy zdobywcy, którzy bardziej aniżeli inni ludzie zawisłymi będąc od Fortuny, wiedzą dobrze, ile jej zawdzięczają, i którzy tak wysoko wznieśli się ponad poziom zwykłych śmiertelników, o tyle bliżej nieba, że przez to samo ulegają bardziej bezpośrednio jej wpływowi. Równocześnie, w chłopskim przebraniu przybył z Wil-
na jeden z magnatów litewskich z wieścią o zwycięstwie odniesionym przez Schwarzenberga nad korpusem Sackena. Głośno proklamował Napoleon to zwycięstwo, dodając od siebie: „że Schwarzenberg zwrócił się niezwłocznie w stronę Berezyny i że obecnie, śladami Czyczagowa, nadciąga z odsieczą", supozycja, którą zdawał się potwierdzać najzupełniej nagły odwrót Czaplica. Wszelako pierwszy ten most, z takim trudem ukończony, służyć mógł jedynie dla piechoty. Natychmiast też rozpoczęto budowę drugiego mostu, o sześć stóp powyżej pierwszego, dla przeprawy artylerii i bagaży. Ukończony został dopiero o godzinie czwartej po południu. Tymczasem reszta drugiego korpusu oraz dywizja Dąbrowskiego dążyły za generałem Legrand i za księciem Reggio. Marszałek zająć miał przede wszystkim drogę wiodącą do Ziembina, a bronioną przez nieliczne oddziały kozackie; następnie zaś zmusić nieprzyjaciela do cofania się w stronę Borysowa i trzymać go możliwie najdalej od Studzianki. Czaplic posłuszny był admirałowi aż do Stachowa, wioski leżącej w pobliżu Borysowa. Tam jednak zawrócił i stawił czoło pierwszym szeregom Oudinota, dowodzonym przez generała Alberta. Zatrzymano się równocześnie: Francuzi, widoczni na trakcie z dość znacznej odległości, zyskać chcieli na czasie, a generał rosyjski czekał na rozkazy. Czyczagow znalazł się w takich warunkach i okolicznościach, gdzie uwaga rozproszona być musi jednocześnie na kilku punktach, gdzie wówczas nawet, gdy powzięta zostanie jakakolwiek decyzja co do jednego z tych punktów, ogólna chwiejność sytuacji wkrótce przeważa i decyzję zmienia. Marsz Czyczagowa z Mińska na Borysów i nie tylko traktem, lecz również drogami od Antopola, Łohojska i Ziembina, świadczył wymownie, iż początkowo cała uwaga generała zwrócona była na Berezynę powyżej Borysowa. Zabezpieczywszy w ten sposób lewy swój flank, odczuwał jedynie usterki prawego flanku i na nim też całkowitą skupił uwagę. Omyłka, popełniona przez admirała, oparta była na innych jeszcze podstawach. Instrukcje Kutuzowa czyniły go odpowiedzialnym za wszystko. Tymczasem Hoertel, obozujący z dwunastu tysiącami ludzi w pobliżu Bo-
brujska, wbrew przysłanym mu rozkazom nie chciał opuścić dotychczasowych kwater ani też podążyć śladem Dąbrowskiego w górą rzeki. Jako główny powód niesubordynacji podał epizootię, powód niesłychany, wprost nieprawdopodobny, a jednak prawdziwy, jak stwierdził to osobiście Czyczagow. Ostrzeżony przez Wittgensteina, w mniemaniu, iż obecność tego generała na prawym flanku Wielkiej Armii, powyżej Berezyny, skłoni raczej Napoleona do cofnięcia się poniżej miasta, zwrócił szczególniejszą uwagę na Berezynę Niżną. Być może, iż jedną z kierujących nim pobudek było również wspomnienie słynnej niegdyś przeprawy Karola XII oraz przeprawy Davouta. Idąc w tym kierunku, Napoleon nie tylko że mógłby uniknąć Wittgensteina, lecz odzyskać nadto Mińsk i połączyć się z korpusem Schwarzenberga. Ponieważ zaś Mińsk był ostatnią zdobyczą Czyczagowa, a Schwarzenberg pierwszym jego adwersarzem, przeto admirał liczył się niewątpliwie z tego rodzaju ewentualnością. Ostateczny, według wszelkiego prawdopodobieństwa decydujący, wpływ wywarły zwodnicze demonstracje Oudinota w kierunku Uchołody oraz raporty Żydów. 25 wieczorem, w tej samej chwili gdy Napoleon postanowił posunąć się w górę Berezyny, z kwatery admirała całkowicie omamionego, wyszedł rozkaz obsadzenia rzeki poniżej Borysowa. Rzec by można, że to cesarz francuski podyktował rosyjskiemu generałowi tę właśnie decyzję, chwilę, w której decyzja ta miała być powzięta, oraz wszystkie, najdrobniejsze nawet szczegóły. Obaj wyruszyli równocześnie z Borysowa: Napoleon do Studzianki, Czyczagow do Zabaszewicz; nie burząc nawet dróg ani mostów — z wyjątkiem nielicznego podjazdu, który pełnić miał służbę rozpoznawczą — admirał ściągnął ku sobie wszystkie wojska, znajdujące się powyżej Borysowa. Owóż zaledwie pięć czy sześć mil dzieliło Zabaszewicze od Studzianki. Rankiem 26 Czyczagow wiedział już zapewne o wszystkim. W niespełna trzy godziny można było dojść z Borysowa do pierwszych szeregów francuskich. Piętnaście tysięcy ludzi strzegło w Borysowie mostu na rzece. Mógł więc cofać się aż do tego punktu, połączyć się z Czaplicem w Stachowie, tegoż jeszcze dnia jeśli nie zaatakować, to przygotować się do walki,
nazajutrz zaś, 27, na czele osiemnastu tysięcy ludzi znieść Oudinota i Dąbrowskiego, razem siedem tysięcy ludzi, zająć wreszcie naprzeciwko cesarza i Studzianki pozycję, którą Czaplic opuścił był poprzedniego dnia. Z rzadka jednak tak wielkie pomyłki tak szybko dają się naprawić, bądź to dlatego, iż prawie nikt nie chce przyznać się od razu do winy, bądź też dlatego, że zazwyczaj traci wówczas zaufanie do samego siebie, a w rozterce i zwątpieniu w innych szuka oparcia. W ten sposób na naradach, wyczekiwaniu i przygotowaniach zszedł admirałowi dzień 26 i 27 listopada. Olśniewała go obecność Napoleona i Wielkiej Armii, co do której stanu żadnych dokładnych nie posiadał informacji. Widział cesarza wszędzie: z prawej strony, wskutek symulowanej przeprawy pod Uchołodą; wprost siebie, w Borysowie, dlatego iż istotnie cała armia nasza, przechodząc kolejno przez to miasto, wypełniała szczelnie ciasne uliczki; wreszcie z lewej strony, pod Studzianką, gdzie cesarz znajdował się w rzeczywistości. 27 tak dalece trwał jeszcze w błędzie, że kazał zaatakować Borysów oddziałowi jegrów, którzy przeprawili się przez rzekę, idąc po belkach spalonego mostu, i odparci zostali przez dywizję generała Partouneaux. Tegoż dnia, o tej samej porze, około drugiej po południu, na czele sześciotysięcznej gwardii i szczątków korpusu Neya zredukowanego do sześciuset ludzi, Napoleon przeszedł przez Berezynę, osłonił tyły Oudinota i zabezpieczył dostęp do mostów przed możliwą napaścią Czyczagowa. Poprzedzał go i szedł za nim tłum maruderów oraz znaczna liczba wozów i wszelkiego rodzaju bagaży. Przeprawiano się aż do wieczora. Równocześnie armia Victora zajmowała opuszczone przez gwardię wzgórza Studzianki. Dotąd wszystko było w porządku. Lecz przechodząc przez Borysów, Victor pozostawił w mieście generała Partouneaux, który trzymać miał nieprzyjaciela w należytej odległości poniżej miasta, wysłać w kierunku Studzianki licznych maruderów, którzy się tam schronili, i połączyć się pod wieczór z Victorem. Po raz pierwszy oglądał tam Partouneaux nędzę i rozprzężenie Wielkiej Armii. Tak jak Davout w pierwszych dniach odwrotu, i on ukryć chciał ślady tej nędzy przed oczami
idących za nim kozaków Kutuzowa. Próżne te usiłowania oraz ciągłe utarczki z wojskami Płatowa na trakcie orszańskim i z wojskami Czyczagowa na spalonym moście zatrzymały go w Borysowie aż do wieczora. Gotował się wreszcie do wymarszu, gdy otrzymał od cesarza rozkaz przenocowania w mieście. Napoleon sądził zapewne, iż tym sposobem skupi na Borysowie całkowitą uwagę wszystkich trzech generałów rosyjskich i że Partouneaux, zatrzymując tutaj nieprzyjaciela, ułatwi armii przeprawę. Lecz wbrew przewidywaniu cesarza, ominąwszy jazdę Płatowa, która szła śladami Francuzów wzdłuż traktu, Wittgenstein zboczył niebawem z gościńca, nieco na prawo, dotarł tegoż wieczora do wzgórz, które górują nad Berezyną między Borysowem a Studzianką, zajął drogę wiodącą z Borysowa i zagarnął wszystko, co wpadło mu pod rękę. Tłum maruderów, który cofnął się przed nieprzyjacielem ku dywizji generała Partouneaux, uwiadomił go, że odcięty został od reszty armii. Nie wahając się, Partouneaux wydał odpowiednie dyspozycje, a choć dywizja jego liczyła niespełna trzy tysiące pięciuset żołnierzy, choć rozporządzał trzema tylko działami, postanowił przedrzeć się przez szeregi nieprzyjacielskie. Wśród gęstych mroków ciemnej i zimnej nocy szedł z trudem po śliskiej, wyboistej drodze, zapchanej wozami i tłumem pieszych maruderów, borykając się z gwałtowną wichurą. Niebawem na wzgórzach wznoszących się z prawej strony drogi, a obsadzonych piechotą nieprzyjacielską, wykwitły smugi ognia i dymu; huknęły liczne strzały. Mimo to, póki atakowano go z boku, Partouneaux szedł dalej. Wkrótce jednak czoło jego kolumny zaatakowane zostało przez zbrojne, dobrze okryte pułki, których celne pociski ryły w szeregach naszych krwawe, straszne bruzdy. Nieszczęsna dywizja znajdowała się wówczas w kotlinie; długi korowód pięciuset do sześciuset wozów krępował każde poruszenie; siedem tysięcy wylękłych, obłąkanych trwogą maruderów pchało się do szeregów, łamiąc szyki, dezorganizując plutony, coraz to pociągając za sobą mniej odważnych czy też słabszych żołnierzy. Trzeba było cofnąć się, ażeby sformować ponownie kolumnę i lepszą zająć pozycję. Lecz podczas wstecznego tego ruchu napotkano kawalerię Płatowa. Wyginęła już połowa naszych ludzi, a tych, którzy
pozostali jeszcze przy życiu — tysiąc pięciuset żołnierzy — otaczały zewsząd trzy armie nieprzyjacielskie i nurty Berezyny. Przybył wówczas parlamentarz i w imieniu Wittgensteina wezwał Francuzów do poddania się. Partouneaux propozycję odrzucił! Zdecydowany na wszystko, ażeby tylko ocalić honor armii, pragnąc otworzyć sobie ku mostom Studzianki trupami usłaną drogę, skrzyknął uzbrojonych jeszcze maruderów, ścieśnił szeregi. Lecz ludzie ci, niegdyś tak dzielni, upodleni obecnie przez nędzę i nadmierne trudy, odmówili posłuszeństwa. Równocześnie szef jego awangardy zawiadomił go, iż palą się mosty w Studziance. Adiutant generała, niejaki Rochez, który wieść tę przywiózł, twierdził, że pożar widny jest z daleka. Partouneaux uwierzył tej fałszywej wiadomości, gdyż niedola łatwowierna jest i raczej złego aniżeli dobrego spodziewa się od losu. W mniemaniu, że opuszczony jest, wydany na pastwę nieprzyjaciela, wobec ciemnej nocy, niezmiernego tłoku i konieczności walczenia na trzy strony, co nieustannie odosabniało szczupłe brygady nasze, generał wydał rozkaz, ażeby każda z nich usiłowała przejść niepostrzeżenie pobok wojsk rosyjskich. Sam zaś na czele jednej z brygad, zredukowanej do czterystu ludzi, jął piąć się na strome wzgórze z prawej strony traktu. Sądził, że uda mu się przedrzeć pod osłoną nocnych mroków przez armię Wittgensteina, ujść pościgu i połączyć się z Victorem lub też zapaść w lasy i u źródeł dopiero przebyć Berezynę. Wszędzie jednak witał go morderczy ogień, setki połyskliwych, z warkotem lecących kul. Więc cofał się znów i w ciągu kilku godzin, pod lodowatym podmuchem wichury błąkał się przez śnieżne pola. Co chwila, co krok niemal, nie ustająca w pościgu jazda rosyjska chwytała jego skostniałych, głodem i trudami wyczerpanych, na wpół martwych żołnierzy. Nieszczęsny generał walczył jeszcze z przeznaczeniem, z ludźmi i z własną rozpaczą, gdy nagle ziemia zaczęła usuwać mu się spod nóg. W rzeczy samej był to kruchy jeszcze, chwiejny lód, pod którym otwierała się chłodna topiel rozległego jeziora. Wówczas dopiero Partouneaux usłuchał wezwania i broń złożył. Podczas gdy spełniał się los tej garstki walecznych, pozostałe trzy brygady, coraz ciaśniejszym otaczane koli-
skiem, traciły stopniowo wszelką możność ruchu. Zagładę swoją odłożyły do następnego dnia, bądź to drogą mężnego oporu, bądź też drogą układów; nazajutrz jednak podzieliły one smutny los swego generała. Z całej tej dywizji uszedł cało jeden tylko batalion — ostatni, który pozostał był w Borysowie. Korzystając z zamieszania powstałego z racji połączenia się armii moskiewskiej i mołdawskiej, przedarł się przez szeregi Płatowa i Czyczagowa. Zdawało się, iż ten właśnie batalion, odosobniony, odcięty od dywizji, niechybna czeka zguba: tymczasem dzięki temu jedynie ocalał. Setki ludzi i wozów uciekały kilkoma drogami ku Studziance. Porwany przez tłum, zmyliwszy ślady, zostawiając po prawej stronie drogę, którą szła armia, szef batalionu tego dotarł bocznymi dróżkami aż do Berezyny: po czym, idąc wzdłuż rzeki, pod osłoną nocy, nierówności terenu oraz zaciętej walki mniej szczęśliwych kamratów, zdołał wymknąć się pułkom nieprzyjacielskim. On to przyniósł Victorowi wieść o utracie Partouneaux. Dowiedziawszy się o tym, Napoleon zawołał z rozpaczą: „Dlaczego w chwili, gdy zdawało się, że wszystko ocalone cudem nieledwie, odstępstwo to wszystko niweczy i psuje!". Ocena ta niesprawiedliwą była i niesłuszna, lecz wywołał ją żal, bądź dlatego, że cesarz przewidywał, iż osłabły i znużony korpus Victora nie będzie mógł stawić nazajutrz dość wytrwałego oporu; bądź też dlatego, iż wziął sobie za punkt honoru nie zostawiać w odwrocie nieprzyjacielowi nic prócz wozów i maruderów. W rzeczy samej dywizja ta była pierwszą i ostatnią, która złożyła broń! Epizod ten ośmielił i zachęcił Wittgensteina. Tymczasem dwudniowa próbna akcja, zeznania pewnego jeńca, a zwłaszcza ponowne zajęcie Borysowa przez Płatowa, dostatecznie wyjaśniły sytuację Czyczagowowi. Trzy tedy armie rosyjskie — północna, wschodnia i południowa — jęły odtąd komunikować się z sobą. Wprawdzie Wittgenstein i Czyczagow wzajemnie zazdrośni byli o sławę, tytuły i zaszczyty, lecz bardziej jeszcze nie cierpieli najeźdźców. Nie przyjaźń zjednoczyła ich, ale nienawiść. Obaj ci generałowie, rzeką rozdzieleni, gotowi więc byli zaatakować z dwu stron jednocześnie mosty pod Studzianką. Było to 28 listopada. Upłynęło już dwa dni i dwie noce
od chwili, gdy ukończony został pierwszy most. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Rosjanie przejść mieli poniewczasie. Lecz nieład panoszył się w łonie Wielkiej Armii; brakło materiałów do budowy obu mostów. Dwukrotnie w ciągu nocy z 26 na 27 przewracał się most przeznaczony dla wozów i artylerii, a naprawa trwała siedem godzin; przerwał się wreszcie po raz trzeci, około godziny 4 po południu. Skądinąd maruderzy, rozproszeni po lasach i okolicznych wioskach, nie skorzystali z pierwszej nocy i dopiero 27, o świcie, poczęli nadciągać i tłoczyć się nad rzeką. Ścisk wzmógł się wówczas, zwłaszcza gdy ruszyła gwardia, której chcieli się trzymać. Było to jak gdyby hasłem: w kilka minut później zwarty, rozkołysany tłum ludzi wszelkiej broni i wszelkiej narodowości, setki wozów i koni oblegały wejście na most. Ci, którzy szli pierwsi, popychani przez tych, co cisnęli sią za nimi, wodę jeno mając przed sobą, ginęli w tłoku, pod nogami oszalałego z trwogi motłochu, lub też pogrążali się w rzecznych odmętach między ostrymi zwałami kry. Tłum huczał i kolebał się, wtórując głuchym pomrukiem wrzaskom, jękom i przekleństwom. Na próżno sam cesarz i najprzedniejsi jego oficerowie usiłowali ocalić tych ludzi, przywracając jaki taki ład. Tak wielkie było zamieszanie, że gdy około godziny 2 z kolei cesarz dojść chciał do mostu, przebojem musiano torować mu drogę. Z litości jedynie oddział grenadierów gwardii oraz szczątki jazdy pod wodzą Latour-Maubourga nie uciekły się do przemocy. Cesarz rozłożył się obozem w wiosce Zaniwki, położonej wśród lasów, o milę od Studzianki. Równocześnie Eblé ukończył podział bagażów, którymi brzeg całkowicie był pokryty, i zawiadomił cesarza, iż tak olbrzymi tabor nie zdoła przejść nawet za sześć dni. Obecny przy tym Ney zawołał: „że należy zatem spalić je niezwłocznie!". Lecz Berthier, opanowany przez złego ducha, który zamieszkuje dwory i pałace monarsze, sprzeciwił się wnioskowi Neya, twierdząc, iż armia wcale nie jest, zmuszona do takiej ostateczności. Cesarz przychylił się do zdania Berthiera, w części dlatego, że było ono pochlebniejsze, głównie zaś dlatego, że wozy owe zawierały ubogie mienie żołnierskie i zapasy żywności tysięcy ludzi, za których nędzę i niedolę niewątpliwie czuł się odpowiedzialny.
Noc z 27 na 28 nowe przyniosła zmiany. Mosty opustoszały. Olbrzymi tłum maruderów zwrócił się ku Studziance; w mgnieniu oka rozebrane zostały chaty i zabudowania; zapłonęły setki ognisk, dookoła których skupili się zmarznięci i wygłodniali ludzie. Ni groźby, ni rozkazy nie zdołały ruszyć ich z biwaków. Zmarnowali tak całą długą noc. Tymczasem Victor na czele sześciu tysięcy ludzi osłaniał ich jeszcze przed Wittgensteinem. Dopiero o świcie 28, gdy ujrzeli, że marszałek gotuje się do walki, gdy jednocześnie ryknęły tuż nad nimi działa Wittgensteina, a na przeciwległym brzegu armaty Czyczagowa, wówczas zerwali się wszyscy, tłumnie rzucili się w stronę rzeki i znów oblegać jęli mosty. Uzasadniona była ich trwoga; dla wielu bowiem ostatnia nadeszła godzina. Wittgenstein i Płatów, czyli armia północna i wschodnia — czterdzieści tysięcy regularnego żołnierza — atakowali na lewym brzegu rzeki wzgórza, których bronił sześciotysięczny korpus Victora. Równocześnie z prawej strony Berezyny dwudziestosiedmiotysięczna armia południowa pod wodzą Czyczagowa maszerowała od Stachowa na przetrzebienie liczącego zaledwie osiem tysięcy ludzi korpusu Neya, Oudinota i Dąbrowskiego, które podtrzymywał „święty szwadron" oraz stara i młoda gwardia, zredukowana już wówczas do ośmiu tysięcy bagnetów i dziewięciuset szabel. Obie armie rosyjskie zamierzały tedy jednocześnie zająć obydwa mosty i pochwycić tę część wojsk naszych, która nie zdołała jeszcze cofnąć się poza ziembińskie bagna i trzęsawiska. Przeszło sześćdziesiąt tysięcy dobrze uzbrojonych, ciepło odzianych, zdrowych i silnych ludzi atakowało osiemnaście tysięcy na wpół nagich nędzarzy, ginących z głodu i zimna, rozdzielonych rzeką, otoczonych bagnami, krępowanych na każdym kroku przez ogromny tłum maruderów, chorych i rannych, przez setki wozów i wszelkiego rodzaju bagaży. Od dwóch dni tak wielkim był głód, tak powszechną nędza, że stara gwardia utraciła trzecią część swoich wiarusów, a młoda gwardia — połowę. Wraz z utratą dywizji Partouneaux tym głównie tłumaczy się zastraszająca redukcja korpusu Victora. A jednak w owym pamiętnym dniu 28 listopada do wieczora wytrwał marszałek na stanowisku, mimo znacznej przewagi wojsk Wittgensteina. Czyczagow zaś poniósł poraź-
kę: marszałek Ney bowiem, na czele ośmiu tysiçcy Francuzów, Szwajcarów i Polaków, oparł się jego dwudziestu siedmiu tysiącom. Baterie admiralskie zasypywały wprawdzie drogę gradem kul i kartaczy, lecz Czyczagow nie śmiał nacierać z bliska na zdziesiątkowane i krwawe szeregi nasze. Wszelako wprost prawego skrzydła rosyjskiego cofnęła się pod przemożnym naporem Legia Nadwiślańska, Oudinot, Dąbrowski i Albert, a niebawem Claparčde i Kosikowski odnieśli mniej lub więcej ciężkie rany. Niepokój począł ogarniać wszystkich. Przybył wówczas z odsieczą Ney. Poprzez las, wprost kolumny cesarskiej, pchnął jazdę Doumerca, rozbił szeregi nieprzyjacielskie, wziął do niewoli dwa tysiące jeńców, a rozniósłszy resztę na szablach, przechylił ostatecznie na naszą stronę szalę zwycięstwa. Czyczagow, pokonany przez Neya, cofnął się do Stachowa. Ranni byli wszyscy niemal generałowie drugiego korpusu, albowiem im mniej mieli wojska, tym żywszy brali udział w walce. Widziano oficerów, jak podejmowali karabiny rannych żołnierzy i stawali na ich miejsca w szeregach. Między innymi ugodzony kulą poległ tego dnia młody de Noailles, adiutant Berthiera, jeden z tych zasłużonych, a zbyt namiętnych i zapalnych oficerów, którzy szafują hojnie krwią swoją i życiem, dla których trud jest jedyną podzięką, a śmierć jedyną zapłatą. Tymczasem w pośrodku, między jednym polem bitwy a drugim, bliższy wszelako Victora, Napoleon pozostał wraz z gwardią w Brylowie dla osłony mostów. Zaatakowany przez czterokrotnie liczniejszego nieprzyjaciela, w wyjątkowo niebezpiecznej pozycji, Victor dzielny stawiał opór. Prawe skrzydło korpusu, okaleczałe wskutek utraty dywizji generała Partouneaux, opierało się o rzekę. Broniła go nadto dość znaczna bateria cesarza, ustawiona na przeciwległym brzegu. Głęboki jar osłaniał czoło kolumny, lewy zaś flank, odkryty całkowicie, gubił się nieledwie wśród rozległego płaskowzgórza powyżej Studzianki. 28, o godzinie 10 rano, Wittgenstein zaatakował po raz pierwszy trakt borysowski oraz linię Berezyny, którą pragnął zdobyć aż po Studziankę. Lecz powstrzymało go prawe skrzydło francuskie, broniąc dostępu do mostów. Na próżno rozciągał Wittgenstein pułki swoje, na
próżno usiłował zdobyć wąwóz i znieść czoło kolumny Victora. Około południa wykorzystał wreszcie swoją przewagę: otoczył i spychać począł z zajmowanego stanowiska lewe skrzydło francuskie. Wszystko byłoby wtedy stracono, gdyby nie męstwo Fourniera i poświęcenie Latour-Maubourga. Latour-Maubourg wraz z jazdą swoją przeprawiał się właśnie przez rzekę; ujrzawszy jednak niebezpieczeństwo, grożące Victorowi, zawrócił niezwłocznie, Fournier zaś skoczył z odsieczą na czele dwóch pułków: heskiego i badeńskiego. Zwycięskie już prawie skrzydło rosyjskie stanęło jak wryte. Fournier zaatakował je wówczas, trzykrotnie szarżę ponawiając: szeregi nieprzyjacielskie spłynęły krwią. Noc zapadła, zanim czterdzieści tysięcy Rosjan zdołało nadszarpnąć sześciotysięczny oddział księcia Belluno. Marszałek utrzymał się na wzgórzach Studżianki, osłaniając jeszcze mosty przed bagnetami żołnierzy Wittgensteina, nie mogąc już natomiast ustrzec ich przed artylerią lewego skrzydła rosyjskiego. W ciągu całego tego dnia położenie IX korpusu było tym krytyczniejsze, że wąski i chwiejny most stanowił jedyną drogę odwrotu, zapchaną nadto setkami wozów oraz znaczną liczbą maruderów. W miarę jak wzrastała zaciekłość walki, coraz większa trwoga ogarniała maruderów, coraz bardziej wzmagał się nieład, podsycany nieustannie najpierw widokiem rannych, następnie zaś rykiem baterii rosyjskich i przeraźliwym łoskotem pękających tuż nad głowami pocisków. Popychano się i tłoczono wzajemnie. I ten olbrzymi tłum, wraz z końmi i wozami, tworzył nad rzeką jak gdyby potworne, drgające cielsko. Około południa pękać nad nim jęły z hukiem straszliwe bomby, szrapnele i kartacze. Rozpacz ogarnęła wszystkich! Wówczas to, wobec grozy istotnego niebezpieczeństwa, wyszła na jaw bezdenna podłość lub też wzniosła szlachetność serc ludzkich; wówczas to ujrzano czyny ohydne obok nieskończonej ofiarności. Zależnie od charakteru i usposobienia — jedni, zdecydowani i wściekli, ostrzem szabli torowali sobie drogę; inni, bardziej okrutni, a tak chciwi i skąpi, że bagaże większą przedstawiały dla nich wartość aniżeli życie towarzyszy niedoli, miażdżyli nielitościwie pod kołami swoich wozów tych wszystkich, którzy nie chcieli lub też nie mogli
ustąpić im z drogi. Inni jeszcze, pod wpływem obłędnej trwogi, rzewnym zanosząc się płaczem, przy wtórze jęków i błagalnych okrzyków ginęli w odmętach tej ludzkiej, wzburzonej fali. Niektórzy zaś, zwłaszcza chorzy i ranni, dobrowolnie rezygnowali z życia, a usunąwszy się na bok, spoglądali tępym, osłupiałym wzrokiem na te śnieżne pola, które przygarnąć ich miały na wieczny sen. Wielu spośród tych, którzy pierwsi rzucili się w ten zrozpaczony tłum, a nie mogąc przedostać się inaczej, bokiem próbowali wdrapać się na most, zepchnięto do wody, nie bacząc, czy są to mężczyźni, czy też kobiety lub dzieci. Pomiędzy ostrymi zwałami kry widziano tam matki, które do końca broniły życia swoich dzieci, które tonąc już, ostatnim przebłyskiem świadomości wznosiły je ponad wodę w skostniałych, martwiejących ramionach! Na domiar niedoli, w chwili największego ścisku i zamieszania załamał się most przeznaczony dla artylerii. Na próżno usiłowała cofnąć się idąca przodem kolumna: nieświadom katastrofy, słysząc jedynie krzyki tych, co szli z tyłu, tłum zepchnął ją niebawem w głąb mętnej topieli, dokąd sam z kolei został zepchnięty. Wszystko rzuciło się wówczas w stronę drugiego mostu. Nadciągały zewsząd ciężkie furgony, wozy i działa. Zjeżdżały pędem ze stromego, wyboistego zbocza, wzajemnie zaczepiając się i przewracając, miażdżąc i tratując tych wszystkich, którzy nie zdążyli w czas się usunąć. Całe szeregi wylękłych, nieprzytomnych ze strachu ludzi potykały się wówczas o te niespodziewane przeszkody i ginęły niebawem zduszone, zdeptane, pod nogami napływających nieustannie tłumów! Fala szła za falą, wciąż, nieprzerwanie. Coraz głośniej dźwięczały okrzyki bólu i wściekłości! W tym okropnym tłoku, deptani i tratowani nędzarze wili się pod nogami kamratów, drapiąc i kąsając. Tamci zaś odpychali ich bez litości jak wrogów. Wśród nich żony i matki przyzywały rozpaczy pełnym głosem mężów swoich i dzieci, od których w jednej chwili oddzielał ich bezpowrotnie oszalały tłum; lecz na próżno wyciągały dłonie, błagały, aby dozwolono im zbliżyć się do tych najdroższych: niebawem uniesione tym straszliwym prądem — i one również ginęły niepostrzeżenie, na zawsze. Ponury świst gwałtownej wi-
chury, ryk armat, trzask walących się drzew, huk pękających pocisków, złorzeczenia, krzyki i przekleństwa tłumiły wszystko: obłąkany z trwogi tłum nie słyszał jęku własnych ofiar! Najszczęśliwsi dotarli wprawdzie do mostu, lecz dotarli dlatego jedynie, iż deptali niemiłosiernie po stosach konających i rannych, nie szczędząc nikogo — ni kobiet, ni dzieci. A i wówczas nawet, gdy stanęli na moście, gdzie uważali się już za ocalonych, przewracający się wóz, załamana lub usunięta deska zatrzymywały wszystko co chwila. Na przeciwległym brzegu, opodal mostu, rozległe bagnisko, usiane setkami na wpół zatopionych koni i wozów, utrudniało jeszcze i opóźniało pochód. Na tej jedynej desce ratunku, wśród tych najnędzniejszych spośród nędzarzy, zawrzała wówczas ohydna, potępieńcza walka, w której najsilniejsi spychali do wody najsłabszych i nie odwracając nawet głowy, obojętni na prośby, jęki i przekleństwa towarzyszy swoich lub dowódców, o własnym tylko myśląc ocaleniu — we wściekłym zapamiętaniu torowali sobie drogę. Skądinąd jednak, ile szlachetnych ofiar, ile przykładów największego, najszczytniejszego poświęcenia, którego brak czasu i miejsca nie dozwala mi należycie opisać! Widziano tam żołnierzy i oficerów, jak zaprzęgali się do sanek, ażeby tylko wydrzeć tej przeklętej krainie krwawy jej łup — chorych i rannych towarzyszy broni. Dalej nieco, poza tłumem, wierni żołnierze stali nieruchomo na straży przy konających oficerach, którzy oddali się pod ich opiekę; na próżno ranni namawiali wiarusów do ratowania własnego życia: wierni do końca, nie ruszali się z miejsca, spokojnie oczekując śmierci lub niewoli! Powyżej pierwszego mostu, w chwili gdy młody Lauriston wskakiwał do wody, ażeby wykonać jak najprędzej rozkazy cesarza, poszła pod lód wątła brzozowa łódeczka, w której przeprawiała się matka i dwoje dzieci. Dostrzegł to artylerzysta, tłoczący się wraz z innymi u wejścia na most. Zapominając wówczas o sobie, zeskakuje z mostu, walczy z falą i krą, dobywa ostatka sił i wyławia w końcu jedną z nieszczęsnych ofiar. Było to młodsze z owych dwojga dzieci. Z rozpaczliwym łkaniem biedactwo przyzywało matkę i słyszano, jak poczciwy kanonier utulał je i pocieszał: „Nie płacz, maleńst-
wo! Nie potom wyciągał cię z wody, ażeby porzucić cię teraz na brzegu, na obcej ziemi. Będę ci odtąd ojcem i matką. Nie płacz!". Noc z 28 na 29 zwiększyła jeszcze ogrom klęski. Nocny mrok nie zdołał osłonić maruderów przed armatami rosyjskimi. Na białym tle śniegiem okrytych brzegów czarna, hucząca, skłębiona masa ludzi, wozów i koni odcinała się tak wyraźnie, że kanonierzy rosyjscy celować mogli jak za dnia. Popłoch wzmógł się, gdy około dziewiątej wieczór Victor jął cofać się, przebojem torując swoim dywizjom straszliwą, krwawą drogę wśród tych, których dotychczas osłaniał. Mimo to jednak, jakkolwiek pozostawiono jeszcze w Studziance oddziały tylnych straży, tłum — bądź to dlatego, że skostniały był od zimna, bądź też na skutek nadmiernej chciwości i zbytniego przywiązania do bagaży — nie chciał skorzystać z tej ostatniej nocy, ażeby przeprawić się na przeciwległy brzeg. Na próżno podpalono wozy i furgony. Rankiem dopiero, poniewczasie już, jęli tłoczyć się wszyscy na most. Było wpół do dziewiątej, gdy ujrzawszy zbliżających się Rosjan — Eblé most podpalił. Klęska doszła do zenitu. Na rosyjskim brzegu pozostał kilkutysięczny tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, znaczna liczba wozów i trzy działa. Nieszczęśni maruderzy błąkali się gromadkami nad wodą. Jedni usiłowali przebyć ją wpław; drudzy sadowili się na płynące z prądem odłamy kry; inni wreszcie pędzili na oślep, prosto w płomienie palącego się mostu i zapadali w głębinę razem ze szczątkami zwęglonych na poły desek i belek, straszliwą, podwójnie okrutną ginąc śmiercią. Niebawem setki sztywnych zwłok ludzkich spływać jęły na powierzchnię i wraz z krą otaczać żałobnym wieńcem wszystkie przęsła mostu. Reszta maruderów dostać się miała w ręce Rosjan. Wittgenstein zajął wzgórza Studzianki w niespełna godzinę po odejściu Eblégo, a jakkolwiek żadnego nie odniósł zwycięstwa, zebrał wreszcie wszystkie jego plony. Wielka Armia, bezładnie stłoczona na litewskim brzegu, cofała się tymczasem w kierunku Ziembina. Cała ta połać kraju składa się z rozległej, lasami porosłej wyżyny, którą przecinają liczne, leniwo płynące rzeczki i strumienie, tworząc w pośrodku olbrzymie bagno. Zdumiona, równocześnie radosna i trwożna armia przeszła
przez bagna po trzech kolejno po sobie następujących mostach, z których każdy liczył blisko tysiąc osiemset stóp długości. Wspaniałe te mosty, zbudowane z grubych sosnowych bierwion, zaczynały się już w odległości kilku wiorst od rzeki. Ostatnio zajmował je Czaplic. U wejścia na pierwszy most powalone drzewa, olbrzymi stos wiórów i chrustu zdawały się wskazywać mu, co czynić należało. Lada iskra byłaby zresztą wystarczająca, ażeby wzniecić pożar. A wówczas próżnymi byłyby usiłowania nasze, próżną — przeprawa przez Berezynę. Uwięziona między bagnami a rzeką, na niewielkiej, zupełnie pustej przestrzeni, pozbawiona wszelkiego schronienia i wszelkiej możności zaopatrywania się w żywność, Wielka Armia niewątpliwie byłaby zmuszona wraz z cesarzem poddać się bez walki! W tym istotnie beznadziejnym położeniu, wobec grozy całkowitej zagłady, gdy wszystko zwracało się przeciwko nam, a wychodziło na korzyść Rosjan, dziwna niemoc ogarnęła wszystkich wodzów rosyjskich. Kutuzow przybył nad Dniepr, do Kopic, wówczas dopiero, gdy Napoleon bliski już był Berezyny; Wittgenstein nie potrafił znieść tylnych straży francuskich; Czyczagow został pobity. Z osiemdziesięciu tysięcy ludzi cesarz ocalić zdołał sześćdziesiąt tysięcy. Na czele nielicznej już, zdziesiątkowanej gwardii nie mającej dachu nad głową, przy ruinach wsi Bryłowa, strzegł do ostatka tych tragicznych brzegów. W dzień gwardia chwytała za broń i stawała szeregami w bojowym szyku, w nocy paliła ogniska, tworząc dookoła cesarza spoisty, bagnetami wart najeżony czworobok: skuleni na swoich plecakach, ażeby mniej odczuwać głód i zimno, z łokciami na kolanach, a głową wspartą na dłoniach — drzemali przy ognisku starzy grenadierzy. W ciągu tych trzech dni i tych trzech nocy, niezmordowany, wciąż czynny, starając się ogarnąć równocześnie wszystko i wszędzie być obecnym — Napoleon energią swoją i rozkazami podtrzymał II korpus, osłonił IX i przeprawę artylerii i wraz z generałem Eblé wszelkich dołożył starań, ażeby ocalić jak największą liczbę ludzi, wozów i armat. Osobiście wyprawił również szczątki Wielkiej Armii do Ziembina, gdzie wyprzedził go był książę Eugeniusz.
Zauważono, iż w stosunku do tych marszałków, których korpusy doszczętnie zostały rozbite, cesarz tak odnosił się i takie wydawał rozkazy, jak gdyby rozporządzali oni jeszcze tysiącami sprawnego i karnego żołnierza. Jeden z nich, z uśmiechem pełnym goryczy, zwrócił na to uwagę Napoleona i natychmiast wyliczać jął szczegółowo straty przez się poniesione. Zdecydowany wszelako żadnych nie przyjmować raportów, z obawy, iżby nie przekształciły się niebawem w skargi i utyskiwania, cesarz żywo przerwał mu: „Dlaczego chcesz pan pozbawić mnie spokoju?". A ponieważ marszałek nie zaprzestał skarg, zmusił go do milczenia, powtarzając po raz wtóry: „Pytam pana, w jakim celu chcesz pozbawić mnie spokoju?". To odezwanie się cesarza w takiej chwili zdradza tajemnicę owego spokoju, którego żądał zarówno od siebie, jak od innych. W ciągu tych niezapomnianych, okropnych dni dziesiątki trupów otaczały codziennie mogilnym wieńcem ognie biwaków. Byli tam ludzie wszelkich narodowości, wszelkich stopni i stanowisk, starzy i młodzi, ministrowie, generałowie, intendenci. Szczególniejszą uwagę zwracał jeden z ostatnich przedstawicieli magnaterii ancien régime'u, minionej bezpowrotnie epoki rycerskich czynów i niefrasobliwego wdzięku. Zawsze wesoły, z niezmąconą pogodą w bystrych źrenicach, ten sześćdziesięcioletni oficer sztabu siadał co rano na pniu zwalonego drzewa i mimo huczących dookoła strzałów armatnich, mimo ryku rozpasanych żywiołów — fryzować kazał i pudrować mlecznobiałe włosy, pogardliwie obojętny na wszystko, co mogłoby zagrażać mu osobiście. Koło niego światlejsi oficerowie uczone prowadzili rozmowy i jak gdyby niepomni cierpień, spowodowanych przez mroźny wiatr północny, ci synowie epoki, którą różne odkrycia zachęcały do naukowego wyjaśniania wszystkiego, zastanawiali się nad przyczyną stałego kierunku tych lodowatych podmuchów. Inni zaś przyglądali się z ciekawością symetrycznej, sześciokątnej krystalizacji płatków śnieżnych, osiadających na włosach i odzieniu. Ciekawe zjawisko kilkakrotnych refleksów tarczy słonecznej, odbijającej się w lotnych igiełkach lodowych, stało się przedmiotem pilnych badań, a jednocześnie rozrywką, która dozwalała zapomnieć na chwilę o głodzie i nędzy.
29, wraz z gwardią i zdezorganizowanym już IX korpusem, opuścił cesarz brzegi Berezyny. Przed nim szli maruderzy wszelkiej broni i narodowości. Poprzedniego dnia II i IX korpus oraz dywizja Dąbrowskiego liczyły jeszcze czternaście tysięcy ludzi; obecnie zaś, z wyjątkiem niespełna sześciu tysięcy, był to bezładny, milczący tłum, w którym zginęły różnice broni, zginęły dywizje, brygady i pułki. Noc, głód, zimno, śmierć wielu oficerów, utrata bagaży pozostałych za rzeką, ciągłe dezercje, straszliwy widok rannych, których na obu brzegach zostawiono na pastwę kozaków, a którzy tarzali się z rozpaczy na skrwawionym śniegu — były to niewątpliwie czynniki rozkładu i dezorganizacji. Niedobitki spod Moskwy wchłonęły w siebie karne dotychczas szeregi Victora i Oudinota. Nie była to już armia, jeno sześćdziesięciotysięczny tłum Francuzów, Niemców i Polaków — jeźdźców, piechurów i artylerzystów. Wszyscy szli razem, bez ładu i składu. Armaty i furgony toczyły się środkiem drogi, między ludźmi, nie otrzymawszy żadnych innych instrukcji prócz rozkazu jak najszybszego posuwania się naprzód. Toteż w miarę jak gościniec zwężał się lub rozszerzał, na dnie mrocznych jarów i wśród rozległych, pustynnych równin — wzajemnie miażdżono się i tratowano, ażeby rozpierzchnąć się następnie po okolicy w poszukiwaniu strawy i jakiegokolwiek schronienia. W ten sposób o zmierzchu już dotarł Napoleon do Kamienia. Lokowano się, gdzie kto mógł. Jeńców rosyjskich, wziętych do niewoli poprzedniego dnia, cesarz zamknąć kazał w ogromnych szopach, gdzie wyginęli niemal doszczętnie z głodu i zimna. 30 stanął w Pleszczenicach. Ranny w ostatnim spotkaniu, książę Reggio cofnął się był tam poprzedniego dnia, z czterdziestu oficerami i żołnierzami. Sądził, iż w bezpiecznym już znajduje się schronieniu, gdy wtem znaczny oddział rosyjski, złożony ze stu pięćdziesięciu huzarów, czterdziestu kozaków, z dwoma działami, wszedł do miasteczka pod wodzą generała Łańskoja. Słaba eskorta Oudinota rozproszona była po mieście. Skrzyknąwszy siedemnastu wiernych towarzyszy, marszałek zamknął się w drewnianym domu, zdecydowany bronić się do ostatniego tchu. I strzały tej szczupłej garstki tak celnymi były, obrona tak waleczna, że zdzi-
wiony nieprzyjaciel opuścił miasteczko, zajął pobliskie wzgórze i stamtąd dopiero jął ostrzeliwać miniaturową redutę. Traf zrządził, że i w tej utarczce dzielny marszałek odniósł ranę. Ukazały się wreszcie idące w awangardzie cesarskiej dwa bataliony Westfalczyków, którzy, nie mogąc zorientować się na razie, kogo właściwie należy bronić, dopiero po dłuższym namyśle i nie bez obawy oswobodzili księcia Reggio. Rankiem 3 grudnia przybył Napoleon do Mołodeczna. Był to ostatni punkt, w którym Czyczagow mógł go uprzedzić. Pogoda piękna była, dzień słoneczny, mróz niewielki. Znaleziono tam obfite zapasy furażu i trochę żywności. Równocześnie nadciągnęły zewsząd od dawna już oczekiwane sztafety. Polacy ruszyli natychmiast do Warszawy przez Olitę, spieszeni jeźdźcy przez Merecz do Niemna; reszta zaś posuwać się miała traktem, który wiedzie z Mołodeczna do Wilna. Nic nie zdradzało dotychczas, żeby Napoleon powziął był projekt opuszczenia armii, gdy wtem, około południa, oświadczył znienacka Durocowi i hrabiemu Daru, że wyjeżdża wkrótce i wraca do Francji. Daru nie chciał uznać nieodzownej potrzeby tego wyjazdu, twierdząc: ,,że niebezpieczeństwo minęło już, a komunikacja została przywrócona, że każdy krok zbliżać nas będzie ku posiłkom, nadsyłanym z Paryża i z Niemiec". Lecz cesarz odparł: „Że obecnie nie czuje się na tyle silnym, ażeby oddzielać się Prusami od Francji. Czyż obecność jego istotnie potrzebna jest tam, gdzie pogrom stał się faktem dokonanym? Dość będzie Eugeniusza i Murata, ażeby armię poprowadzić — a Neya, ażeby ją osłonić." „Że konieczny jest powrót jego do Francji, którą uspokoić winien i uzbroić; że stamtąd łatwiej mu będzie utrzymać w ryzach Niemców, następnie zaś zebrać nowe, liczne wojska i wyruszyć na ratunek resztkom Wielkiej Armii." „Zanim jednak cel zostanie osiągnięty, czyż nie jest bezpieczniej przebyć incognito terytorium mocarstw sprzymierzonych, przeszło czterysta mil, tak, ażeby podróż ta przeszła niepostrzeżenie, ażeby wieść o klęsce nie zdołała jeszcze rozejść się po całej Europie, ażeby można było uprzedzić fatalną nowinę i zapobiec wszel-
kim jej skutkom? Nie ma zatem chwili do stracenia; wybiła godzina odjazdu." Wahał się jedynie co do wyboru naczelnego wodza między Muratem a Eugeniuszem. Oceniał należycie rozum i poświęcenie wicekróla. Lecz Murat świetniejszym był reprezentantem, a chodziło o to, ażeby zaimponować. Eugeniusz pozostać miał przy boku króla Neapolu; charakter jego, wiek oraz niższe, bądź co bądź, stanowisko, dostateczną było rękojmią subordynacji i poddania się woli cesarskiej. Wicekról świecić miał przykładem innym marszałkom i generałom. Pozostać miał nadto przy armii Berthier, nieodstępny towarzysz cesarza, długoletni szafarz wszelkich łask i rozkazów cesarskich. Nic więc nie zmieniało się ani w formach zewnętrznych, ani w organizacji, a wydane w ten sposób dyspozycje, świadczące, iż cesarz zamierza powrócić, jednocześnie utrzymać miały w ryzach pychę niektórych generałów i zaszczepić zbawienną trwogę w duszy jego najbardziej zagorzałych wrogów. Takie były pobudki kierujące Napoleonem. Caulaincourt otrzymał niezwłocznie rozkaz przygotowania tego wyjazdu, jak największą zachowując tajemnicę. Cesarz wyjechać miał ze Smorgoni w nocy z 5 na 6 grudnia. Jakkolwiek zgnębiony wyjazdem cesarza, hr. Daru, któremu pozostawiono nadal ciężkie brzemię trosk administracyjnych, milcząc wysłuchał rozkazów; uważał bowiem, że argumenty przytoczone przez Napoleona dość ważne są i słuszne, ażeby wykluczyć wszelki protest. Odmówił natomiast posłuszeństwa stary, sterany Berthier, który od szesnastu lat nigdy nie rozłączał się z cesarzem i który nie mógł pogodzić się z myślą rozstania. Wynikło stąd gwałtowne starcie. Oburzony uporem marszałka, cesarz jął wypominać mu z gniewem wszystkie dobrodziejstwa, którymi obdarzył go w ciągu długich lat, wszystkie zaszczyty i całą sławę, która była jedynie odbiciem jego własnej sławy, a którą zużytkować chciał obecnie dla dobra armii. W końcu dał mu do namysłu dwadzieścia cztery godziny, po czym, w razie gdyby marszałek trwał nadal w uporze, wrócić miał do Francji i zamieszkać w dobrach swoich na wsi, z wyraźnym zakazem pojawiania się kiedykolwiek w Paryżu lub na dworze cesarskim. Nazajutrz, 4 grudnia, Berthier
podał się ze smutkiem do dymisji, motywując to podeszłym wiekiem i złym stanem zdrowia. Lecz w tym samym czasie gdy Napoleon począł gotować się do wyjazdu, przyszła znowu śnieżyca i ostry, trzaskający mróz, jak gdyby zima Północy, nie chcąc wypuścić zdobyczy, podwoiła swą srogość, aby jego pognębić, a nas wytracić. Przy dwudziestu sześciu stopniach mrozu dotarliśmy czwartego dnia do Bienicy. Cesarz pozostawił w Mołodecznie hrabiego Lobau oraz kilkuset grenadierów gwardii. W Mołodecznie bowiem droga, wiodąca od Ziembina, łączy się z traktem mińsko-wileńskim. Należało więc strzec tego punktu aż do nadejścia Victora, który oddać go miał z kolei pod opiekę Neya, gdyż wraz z II korpusem, dowodzonym przez generała Maisona, Ney osłaniał po raz wtóry tyły Wielkiej Armii. Wieczorem 29 listopada, kiedy Napoleon opuścił brzegi Berezyny, trzytysięczny oddział żołnierzy II i III korpusu przebył pod wodzą Neya długie mosty wiodące przez bagna do Ziembina, pozostawiając za sobą dla obrony tychże mostów, następnie zaś dla podpalenia ich — generała Maisona i kilkuset ludzi. Atak Czyczagowa o tyle spóźniony był, o ile gwałtowny. Rosjanie poszli na bagnety. Mimo to jednak zostali odparci. Równocześnie Maison ułożyć kazał wzdłuż mostów kupy wiórów i chrustu, nie zużytkowane przed kilku dniami przez Czaplica. Gdy wszystko było już gotowe, gdy nieprzyjaciel cofnął się, a noc zasnuła mrokiem zarówno mosty, jak i obóz nieprzyjacielski, Maison jął uchodzić czym prędzej, podpalając chrust i wióry. Ogień strawił niebawem belki, poręcze i przęsła. Zostało jeno trochę żużli i popiołu, i grząskie trzęsawiska, które nie skrzepły jeszcze pod wpływem mrozu. Trzęsawiska te powstrzymały Rosjan i zmusiły ich do odwrotu. Toteż nazajutrz nic nie zakłóciło spokoju Neya i Maisona. Lecz trzeciego dnia, 1 grudnia, w pobliżu Pieszczenie ukazała się nagle cała jazda nieprzyjacielska, a przed nią, nieco na prawo, Doumerc i jego kirasjerzy. W mgnieniu oka rozbiegły się lotne pułki rosyjskie, otaczając naszych ze wszystkich stron. Równocześnie ujrzał Maison, że wioska, przez którą miał przechodzić, wypełniona jest po brzegi tłumem maruderów. Na próżno ostrzegał ich przed grożącym im niebezpieczeństwem. Ślepy i głuchy na wszystko,
zgłodniały tłum nie chciał ruszyć się z miejsca od kotłów ze strawą, i wówczas dopiero, gdy Maison zepchnięty został do Leszczenic, gdy pękać jęły z hukiem bomby i granaty, na widok pierwszych szeregów nieprzyjacielskich nieszczęśni maruderzy rzucili się do ucieczki i zapełnili wkrótce główną ulicę miasteczka. Oddział Maisona znalazł się nagle w pośrodku wylękłego tłumu, który pchał się z takim impetem, że żołnierze utracili wszelką swobodę ruchów, nie mogąc nawet własną posługiwać się bronią. Bezsilny wobec obłąkanego trwogą motłochu, Maison ścieśnić kazał szeregi i czekać, póki nie przewali się ta żywa fala. Nadciągnęła wówczas kawaleria nieprzyjacielska, lecz i ona również nie zdołała przedrzeć się i z wolna, ciężkimi szablami torowała sobie drogę. Ujrzeli wreszcie Rosjanie Maisona i garstkę jego żołnierzy uszykowanych w zwartą, bagnetami połyskującą kolumnę. Na nieszczęście, uciekając, ogarnęli maruderzy część naszych ludzi. Kolumna liczyła już tylko niespełna ośmiuset żołnierzy. Sam jeden wśród rozległej równiny, wprost licznych pułków nieprzyjacielskich, Maison stracił od razu wszelką nadzieję ocalenia; usiłował jeno dotrzeć jakkolwiek do pobliskiego lasu, ażeby drogo sprzedać tam życie, gdy wtem wysunął się z leśnej gęstwiny oddział Polaków, składający się z tysiąca ośmiuset ludzi, a przyprowadzony przez Neya, który napotkał go na drodze. Posiłki te powstrzymały Rosjan i osłoniły nasz odwrót aż do Mołodeczna. 4 grudnia, około godziny czwartej po południu, Ney i Maison dojrzeli miasteczko, które Napoleon opuścił był rankiem tego samego dnia. Czaplic szedł tuż za nimi. Pozostało Neyowi zaledwie sześciuset ludzi. Liczebna słabość naszych tylnych straży, zapadający zmierzch oraz widok bliskiego schronienia podnieciły zapał rosyjskiego generała. Huknęły strzały. Lecz Ney i Maison, pewni, iż zginą z głodu i zimna, jeśli dadzą zepchnąć się na trakt poza miasteczko, postanowili polec raczej. aniżeli ustąpić. Stanęli więc u wejścia głównej ulicy, pod osłoną domów, a ponieważ wszystkie konie do armat zaprzężone dyszały już ostatkiem tchu, przeto wiedząc, iż nie uratują dział, chcieli wyzyskać je jeszcze, i, ustawiwszy potężną baterię, morderczy rozpoczęli ogień. Zdziesiątkowana, krwią zbroczona kolumna Czaplica wkrótce sta-
nęła. Równocześnie jednak Czaplic rozporządzający większymi siłami skierował część swoich ludzi ku innemu wejściu i już pierwsze szeregi rosyjskie wchodziły do Mołodeczna, gdy natknęły się niespodziewanie na francuskie bagnety. Traf zrządził, że resztki IX korpusu, około czterech tysięcy ludzi, pod wodzą Victora, zajmowały jeszcze przedmieścia. Zawrzała bezlitosna, nieubłagana walka: po kilkakroć wydzierano sobie wzajemnie pierwsze domy. Tak dla Rosjan, jak dla Francuzów celem wszystkich usiłowań było nie tyle zdobycie sławy, ile utrata czy też zagarnięcie domostw, stanowiących bezpieczne schronienie przed straszliwym mrozem. Dopiero o godzinie jedenastej wieczór zaniechali Rosjanie dalszej walki i na wpół już zmarznięci cofnęli się na nocleg do pobliskich wiosek. Ney i Maison sądzili, że począwszy od Mołodeczna, książę Belluno osłaniać będzie z kolei tyły armii. Lecz nazajutrz, 5 grudnia, ujrzeli, że wbrew przewidywaniu ich, a w myśl otrzymanych instrukcji, Victor wyszedł już był z Mołodeczna i że pozostali sami w miasteczku z sześćdziesięciu ludźmi. Pierzchło bowiem wszystko. Klimat dokonał dzieła i ci sami żołnierze, którzy mężnie stawiali czoło wielekroć liczniejszym pułkom nieprzyjacielskim, pod wpływem zimna rzucili broń, ażeby zginąć wkrótce gdzieś pod śnieżną zaspą. Maison, w którym siła ducha odpowiadała niezwykłym siłom fizycznym, nie poddał się losowi, lecz niezwłocznie jął cofać się w dalszym ciągu aż do Bienicy, zbierając po drodze wszelkiego rodzaju maruderów. Kilkudziesięciu wiarusów, zbrojnych w karabiny, podtrzymywało do końca honor cesarskiej ariergardy. Lecz chociaż szczupła, garstka ta dostateczną była, ażeby zniechęcić wrogów do ponownej walki. Rosjanie bowiem, zmarznięci tak jak i my, zmuszeni rozpraszać się co wieczór po wioskach i przysiółkach, wychodzili tylko za dnia i dniem szli za nami, nie ośmielając się wszelako atakować, gdyż mróz był tak wielki, że najmniejsza zwłoka groziła śmiercią, wykluczając tym samym wszelką, zarówno zaczepną, jak odporną akcję. Zdumiony zachowaniem się Victora, Ney doścignął go niebawem i począł nakłaniać do zatrzymania się, a gdy książę Belluno odmówił motywując to cesarskim rozkazem, Ney zaproponował mu wówczas, aby jemu odstąpił
dowództwo nad szczątkami IX korpusu. Lecz Victor nie chciał zgodzić się ani na jedno, ani na drugie. Podobno w trakcie tej rozmowy książę Moskwy uniósł się szalonym gniewem, który nie podziałał zresztą zupełnie na chłodnego i spokojnego Victora. Sprawę rozstrzygnął w końcu rozkaz cesarza: Victor osłaniać miał odtąd armię, a Ney powołany został do Smorgoni. Napoleon przybył do Smorgoni w otoczeniu nędzarzy, konających z głodu i zimna, ale choć sam uginał się pod nadmiernym brzemieniem bólu i troski, nie zdradzał jednak żadnego wzruszenia na widok tych nieszczęsnych pułków, które również nie burzyły się i nie szemrały. Wszelki bunt był, co prawda, niemożliwy, bo wspólna akcja wymaga zawsze pewnej sumy wysiłków, wymaga jedności i zgody, nie istniejącej tam, gdzie siły wszystkich bez wyjątku pochłania straszliwa walka z głodem, zimnem i znużeniem, gdzie ogrom klęski rozdrabnia tłum na tysiące pojedynczych, w sobie zasklepionych istnień. Widmom podobni, nieszczęśni żołnierze w ponurym szli milczeniu, zachowując wszelkie fizyczne i umysłowe zasoby do walki z przyrodą, zaabsorbowani wyłącznie jedną myślą, jednym cierpieniem. Potrzeby fizyczne wchłonęły w siebie wszystką moc ducha, ludzie żyli bezmyślnie prawie, jak gdyby odruchowo, zachowując dawną karność przez cześć dla pełnych chwały minionych lat, przez poczucie honoru i miłość sławy, którą podsycało wspomnienie dwudziestoletniej ery tryumfów i zwycięstw, która gorzała jeszcze płomieniem w ludzkich sercach i do bojowych zagrzewała czynów! Dzięki temu, że oficer bywał zazwyczaj ojcem swoich żołnierzy, że dzielił razem z nimi niebezpieczeństwa, tryumfy i cierpienia, zachowała się również w całości dawna władza dowódców i dawny posłuch wśród podkomendnych. Była to zatem jak gdyby liczna, nieszczęściem dotknięta rodzina, której głowa, więcej może aniżeli ktokolwiek inny, godną była pożałowania. Milczał tedy cesarz, milczała Wielka Armia. Smutek i szlachetna duma położyły pieczęć na wszystkich ustach; duma zakazywała skarg, a doświadczenie uczyło, jak dalece byłyby one bezowocne. Tymczasem Napoleon wchodził pośpiesznie do ostatniej swojej kwatery. Spisano niebawem ostatnie jego instrukcje i XXIX, a zarazem ostatni biuletyn Wielkiej Armii. W prywatnych pokojach cesarza przedsięwzięto
następnie stosowne środki ostrożności, ażeby utrzymać w tajemnicy zarówno sam wyjazd, jak i to wszystko, co miało go poprzedzić. Lecz przeczucie nowego nieszczęścia zawisło nad otoczeniem cesarza: wszyscy pragnęli iść za nim. Wszystkich ogarnęła namiętna tęsknota za błękitnym niebem Francji, za ciepłem domowego ogniska, za kilkumiesięcznym bodaj wypoczynkiem. Nikt jednak nie ośmielił się głośno wyjawić swoich pragnień, nikt nie zdradził miotającego nim niepokoju: honor i poczucie obowiązku nakazywały milczenie. Nadeszła wreszcie noc, a wraz z nocą godzina, którą cesarz wyznaczył był, ażeby oznajmić marszałkom i generałom ostateczną swoją decyzję. Wezwani zostali wszyscy. W miarę jak przychodzili, zabierał ich na poufną rozmowę, i niebawem przekonał wszystkich po kolei, iż tą tylko drogą będzie można uratować resztę Wielkiej Armii i zapobiec następstwom klęski. Ujrzawszy Davouta, powitał go serdecznie, pytając, dlaczego od dłuższego czasu marszałek jest niewidzialny, a gdy Davout odparł, że obawiał się narazić swojemu monarsze, cesarz uśmiechnął się dobrotliwie i długo rozmawiał z marszałkiem, zwierzając mu się z dalszych planów i zamiarów, a nawet radził się go, jaką ma jechać drogą. Łaskawym był dla wszystkich. Przy stole zaś podczas kolacji chwalił ich za męstwo, za owe waleczne czyny, które zdobyły im nieśmiertelną chwałę! O własnej, nieoględnej śmiałości powiedział tyle tylko: „Gdybym urodził się na tronie, gdybym był Burbonem, łatwo mógłbym uniknąć takich pomyłek!". Po wieczerzy kazał przeczytać księciu Eugeniuszowi swój XXIX biuletyn, a oznajmiwszy wszystkim to, co powierzył poprzednio każdemu z osobna, oświadczył: „Że tejże nocy wyjeżdża do Paryża razem z Durokiem, z Caulaincourtem i z hrabią Lobau; że obecność jego w stolicy zarówno niezbędna jest dla Francji, jak i dla szczątków nieszczęsnej Wielkiej Armii; że stamtąd tylko będzie mógł powstrzymać Austrię i Prusy, które niewątpliwie wahać się będą z wypowiedzeniem wojny, gdy ujrzą go znów na czele narodu francuskiego i nowej potężnej armii!". Oświadczył nadto: „że wysyła Neya przodem do Wilna w celach reorganizacji; że Rapp pomoże mu, a następnie
uda się do Gdańska; że Lauriston pójdzie do Warszawy, a Narbonne do Berlina; że sprawa nie jest jeszcze całkowicie stracona; że jego pułki zostaną z armią, bo w Wilnie trzeba będzie chwycić za broń i odeprzeć nieprzyjaciela; że w Wilnie jest Loison i de Wrede, są posiłki, są zapasy żywności i amunicji; że armia rozłożyć się ma na zimowe leże poza linią Niemna; że sądzi on, iż Rosjanie nie przekroczą Wisły przed jego powrotem". W końcu rzekł: „Mianuję naczelnym wodzem króla Neapolu. Mam nadzieję, że będziecie mu posłuszni, tak jak i mnie, i że panować będzie wśród was jak najlepsza zgoda!". Wybiła dziesiąta. Wówczas cesarz powstał, uścisnął serdecznie wszystkim dłonie, wszystkich ucałował — i pojechał.
IX ARMIA BEZ NAPOLEONA rzyznaję, o towarzysze broni, że znękany umysł mój odwracał się od straszliwych wspomnień tylu okropności! Doszedłszy do chwili, w której Napoleon opuścił armię, sądziłem, iż nareszcie spełnione zostało w zupełności zadanie tej książki. Zapowiedziałem na wstępie, że będę się starał odtworzyć tę wielką epokę, w której naród nasz wzniósł się na najwyższe szczyty sławy, ażeby runąć następnie w przepastna głębinę największej niedoli. Teraz wszelako, gdy pozostały mi jedynie opisy najokropniejszych cierpień i nędzy, dlaczego nie miałbym oszczędzić wam przykrości ich czytania, sobie zaś żałosnych wysiłków pamięci, która poruszać będzie li tylko popioły, liczyć tylko klęski, mogilnym tylko dążyć szlakiem! Ponieważ jednak było nam sadzone dojść do ostatecznych, niemal że nieprawdopodobnych granic tak w szczęściu, jak w niedoli, postaram się dotrzymać wiernie danego wam przyrzeczenia; a skoro historia notuje skwapliwie ostatnie nawet chwile wielkich mężów, jakim prawem miałbym przemilczeć to ostatnie przedśmiertne westchnienie Wielkiej Armii? Wielką była ona we wszystkim: zarówno w szczęściu, jak w niedoli, zarówno w dniach zwycięstw i chwały, jak w dniach klęski i rozpaczy! Świetnością sławy naszej i kirem żałoby budzić będziemy po wsze czasy cześć i podziw! Jedyna to, smutna pociecha, jaka nam jeszcze pozostała; niewątpliwie bowiem łoskot tak wielkiego upadku odezwie się echem wśród przyszłych pokoleń, które otoczą nimbem nieśmiertelności zarówno wielką niedolę, jak wielką sławę!
Ze smutnym, wymuszonym uśmiechem na ustach Napoleon minął szybko tłum oficerów, którzy ustawili się rzędem u wejścia do kwatery cesarskiej, ażeby raz jeszcze pożegnać go uroczystym milczeniem, wymowniejszym od słów. Cesarz i Caulaincourt wsunęli się w głąb pojazdu; nieodstępny Rustan oraz Wąsowicz, kapitan gwardii cesarskiej, usiedli na koźle; Duroc i Lobau mieli jechać za nimi. Eskortowali cesarza najpierw Polacy, następnie Neapolitańczycy z gwardii królewskiej. Opuszczając Wilno, oddział ten liczył sześciuset ludzi, a zanim znów tam wrócił, wyginęli wszyscy niemal żołnierze: zima była jedynym ich wrogiem. Tejże samej nocy Rosjanie zajęli i opuścili Oszmianę, miasteczko, przez które przechodzić miała eskorta. Wyjechawszy o godzinę wcześniej, Napoleon byłby wpadł w wir walki. W Miednikach spotkał cesarz księcia Bassano i od razu oświadczył mu: „Że nie ma już armii; że od kilku dni rozpierzchły się zupełnie pułki, brygady i dywizje; że pozostał jeno bezładny, wiecznie zgłodniały tłum; że można by jeszcze zreorganizować go, rozdając chleb, obuwie, mundury i broń, lecz że intendentura wojskowa nic nie zdołała przewidzieć, nie wykonała sumiennie ani jednego rozkazu!". A gdy Maret uwiadomił go o stanie olbrzymich magazynów wileńskich, zawołał: „Że spada mu z serca ciężka troska! że niezwłocznie przesłać należy Muratowi i Berthierowi rozkaz, w myśl którego mają zatrzymać się przez tydzień w Wilnie, armię zorganizować i przywrócić jej tyle sił i otuchy, ażeby dalszy odwrót mniej opłakany był aniżeli dotychczas!". Reszta podróży Napoleona odbyła się bez żadnych przeszkód. Minął niepostrzeżenie Wilno i Wyłkowyszki, gdzie zamienił powóz na sanki; zatrzymał się 10 grudnia w Warszawie, ażeby zarządzić nowy, dziesięciotysięczny pobór, udzielić w tym celu Polakom pewnego subsydium i zapowiedzieć bliski powrót swój na czele trzystu tysięcy ludzi. Przebył następnie Śląsk, ujrzał po raz wtóry Drezno i króla saskiego, potem Hanau i Moguncję, wreszcie Paryż, w którym ukazał się niespodzianie 19 grudnia, w dwa dni po ogłoszeniu XXIX biuletynu. Od Małojarosławca do Smorgoni ten władca Europy był li tylko wodzem zdezorganizowanej, konającej armii. Od Smorgoni po Ren był jeno cudzoziemcem, podróżującym incognito przez obce, wrogie terytorium. Poza
Renem zaś odzyskał od razu dawną moc, był znów panem i władcą wszystkich niemal ludów Europy, zdobywcą, przed którym korzyło się wszystko, którego wola była prawem, a życzenie rozkazem. Tymczasem w Smorgoniach generałowie aprobowali najzupełniej wyjazd cesarza i nie tylko że nie tracili otuchy, lecz owszem, całą pokładali w nim nadzieję. Należało jeno cofać się w dalszym ciągu, droga zaś wolna była, a granica rosyjska niedaleko. Niebawem zresztą otworzyć się miały bramy Wilna i podwoje olbrzymich składów i magazynów; niebawem osiemnastotysięczny korpus rezerwowy wzmocnić miał i osłonić armię. Murat i Berthier, zdani na siebie, sądzili więc, iż zdołają pokierować odwrotem. Lecz wśród nieładu tego i rozprzężenia olbrzym tylko mógł podołać zadaniu, a olbrzym niknął oto w oddali. Murat zbyt mały był, ażeby zapełnić pozostawioną przezeń pustkę. Przekonano się wówczas aż nadto dobrze, że nikt nie jest mocen zastąpić istotnie wielkiego człowieka, bądź to dlatego, że duma jego podwładnych przed nikim innym nie chce się ukorzyć i do równie uległego nagiąć posłuszeństwa, bądź też dlatego, że zajmując się osobiście wszystkim, o wszystkim myśląc i wszystko przewidując, wychował jeno zręcznych, znakomicie wyszkolonych oficerów, a nie urobił samodzielnych wodzów. Już pierwszej nocy jeden z generałów odmówił posłuszeństwa. Marszałek, komenderujący tylną strażą, dotarł nieledwie samotrzeć do królewskiej kwatery. Otaczała ją młoda i stara gwardia, razem około trzech tysięcy ludzi. Tyle bowiem pozostało z Wielkiej Armii. Lecz gdy rozeszła się wieść o odjeździe Napoleona, gdy nie stało już tego, który przez długie lata osobiście gwardią kierował i któremu ona z dumą służyła, lekceważąc sobie nowego wodza, weterani przestali surowej przestrzegać karności i rozpierzchli się wkrótce tak, jak inne korpusy. Większość pułkowników, którzy szli dotąd z wytrwałością godną podziwu, strzegąc do końca wraz z kilku oficerami i żołnierzami pułkowych sztandarów, poczęła wyzwalać się spod wszelkich rozkazów i na sobie tylko polegać. Niczym była cudza nędza i cudza niedola: mijano ją, nie odwracając nawet głowy. Każdy o siebie tylko dbał i siebie jedynie pragnął ocalić. Wyjazd cesarza oraz nieudolność króla Neapolu nie
były wszelako jedyną przyczyną tego rozproszenia się szczątków armii; głównym czynnikiem destrukcji była zima, straszliwy, trzaskający mróz, który pogłębiał grozę sytuacji, który zdawał się oddalać w nieskończoność Wilno i jego kwatery. Aż do Mołodeczna, do 4 grudnia, dnia, w którym temperatura spadła nagle do 26 stopni, droga, jakkolwiek ciężka, usiana była znacznie mniejszą liczbą trupów aniżeli przed Berezyną. Zawdzięczano to męstwu Neya i Maisona, którzy powstrzymali nieprzyjaciela, znośniejszej temperaturze, jakim takim zasobom mniej spustoszonej i bogatej okolicy, temu wreszcie, że tylko wyjątkowo zdrowi i silni ludzie zdołali ujść śmierci nad brzegami Berezyny. W owym bezładnym, różnorodnym tłumie powstał i utrzymywał się mimo wszystko pewien rodzaj organizacji. Maruderzy dzielili się na setki drobnych grup, złożonych z ośmiu do dziesięciu ludzi. Niektóre z tych gromadek posiadały jeszcze konia, który bądź to dźwigał skąpe zapasy żywności, bądź też szedł luzem, będąc przeznaczonym na spożycie. Garść łachmanów, kilka garnków, worek i kij — oto było całe odzienie i cały rynsztunek tych nędzarzy, którzy walczyli już tylko z głodem i chłodem. Poszły w strzępy mundury, porzucona została broń, zapomniana karność, lecz pozostał dawny hart, pozostało długoletnie przyzwyczajenie do cierpień i niebezpieczeństwa i żywy, szybko orientujący się umysł. Na ostatek, wśród uzbrojonych jeszcze żołnierzy, urągliwe przezwisko, którym darzyli wszystkich maruderów, wywierało dotychczas niezaprzeczenie dodatni wpływ. Lecz począwszy od Mołodeczna i odjazdu Napoleona, Z chwilą gdy jęła się srożyć mroźna zima, wszystkim równie dotkliwie dająca się we znaki, prysła organizacja, rozpierzchły się owe grupki, które walczyły przeciwko niedoli. Każdy siebie tylko bronił, siebie strzegł i ratował. Najlepsze nawet jednostki utraciły wszelką godność osobistą; zatarły się granice między złem a dobrem; zagasła w duszach nadzieja, zagasła wiara w jakąkolwiek lepszą przyszłość; nie było już sędziów ani nawet świadków, były jeno ofiary! Znikły odtąd wszelkie różnice społeczne, rozluźniły się więzi przyjaźni i braterstwa broni. Nadmiar cierpienia upodlał ludzi. Głód straszliwy, nigdy nie nasycony
głód tłumił wszystko co szlachetniejsze, wszystkie lepsze, wznioślejsze pierwiastki, rozwijając natomiast potężny, brutalny instynkt samozachowawczy, ten jedyny rozum najdzikszych drapieżników. Posępna, dzika przyroda zdawała się przelewać w dusze ludzkie niepohamowaną gwałtowność śnieżnych zawiei i mroźnych wichrów Północy. Z wszelkiej wyzuci litości, silniejsi obdzierali słabszych, rabowali konających, częstokroć nie czekając nawet, aż ostatnie wydadzą tchnienie. Jeśli padł gdzie koń, otaczał go zaraz zwarty, rozkołysany tłum na kształt sfory zgłodniałych psów, ludzie tłoczyli się, popychali, wyrywając chciwymi dłońmi krwawe kawały ścierwa, tracąc w tych ohydnych bójkach resztę człowieczeństwa. Większość żołnierzy i oficerów zachowała wprawdzie dość siły ducha, ażeby nie szukać ocalenia kosztem cudzej krzywdy, lecz był to już ostatni wysiłek, ostatni przebłysk ich cnoty. Komu nogi odmówiły posłuszeństwa, kto dostał się przypadkiem pod koła armatnie, tego niechybna czekała zguba, bez względu na wiek i rangę. Próżne były wówczas prośby i jęki, próżne odwoływania się do uczuć religijnych, do wspólnej ojczyzny i wspólnych ideałów; nikt nie spojrzał nawet w tę stronę. Bezlitosny chłód klimatu przeniknął wszystkie serca; uczucia stężały i zakrzepły tak jak twarze. Wszyscy, z wyjątkiem kilku oficerów, pogrążeni byli w rozpamiętywaniu własnych cierpień. Trwoga wykluczyła litość! Tedy nie z nadmiernego dobrobytu, jak się podobno zdarza, lecz z nadmiaru niedoli zrodził się ten straszny egoizm. Lecz w danym wypadku o tyle mniej zasługiwał on na potępienie, że był poniekąd wynikiem konieczności, że źródło jego tkwiło nie w sercu, lecz w ślepym odruchu instynktu samozachowawczego, że istotnie najkrótsza zwłoka decydowała nieraz o życiu lub śmierci! W tych warunkach, wobec ogromu ogólnej nędzy, podanie ręki towarzyszowi broni lub konającemu zwierzchnikowi było dowodem niezwykłego serca i niezwykłej dobroci. Najmniejszy objaw litości stawał się czynem godnym największego uwielbienia. Byli jednak i tacy — niestety! było ich niewielu — którzy wytrwali do końca wbrew wszystkim i wszystkiemu, którzy osłaniali i wspierali do ostatniej chwili słabszych od siebie, chorych i rannych.
6 grudnia, nazajutrz po odjeździe Napoleona, mróz zwiększył się jeszcze; unosiły się w powietrzu połyskliwe lodowe igiełki, zmarznięte ptaki padały co chwila. Głucha cisza zaległa ziemię; zdawało się, że ustał wszelki ruch, wszelkie zamarło życie, że nawet wiatr ujęty został w straszliwe okowy. Milczeli również i ludzie. Nikt nie przemówił, nikt nie odezwał się. Tylko oczy szkliły się łzami rozpaczy. Byliśmy jako hufiec żałobnych mar w tym państwie chłodnej śmierci! Posępną ciszę przerywał tylko monotonny odgłos naszych kroków, chrzęst śniegu i słabe jęki konających. Ustały swary i kłótnie. Umierając, nikt nie przeklinał już, nikt nie złorzeczył; nieraz nie stało sił nawet do modlitwy. Większość ginęła bez skargi, bądź to wskutek osłabienia albo rezygnacji, bądź też dlatego, że skarżymy się wówczas tylko, gdy otaczają nas bratnie, współczujące serca. Poczęli burzyć się najsilniejsi, najbardziej dotąd wytrwali żołnierze. Co chwila śnieg usuwał się im spod nóg lub też świecił z dala szklistą, prawie że niemożliwą do przebycia powłoką; obca ziemia czyhała na nich co krok; na dnie wąskich, śniegiem przysypanych jarów i szczelin czaiła się śmierć; wszystko zwracało się przeciw nam, jak gdyby współdziałając z klimatem Rosji i ścigającymi nas pułkami Kutuzowa, Czyczagowa i Wittgensteina. W rzeczy samej, gdy znużeni, z ostatka sił wyzuci żołnierze zatrzymywali się bodaj na chwilę, zima wyciągała niezwłocznie lodowatą dłoń po te nowe ofiary. Czując wówczas, że drętwieją im wszystkie członki, otępiali, niezdolni wydobyć już głosu ze ściśniętej krtani, na próżno dźwigali się jeszcze z ziemi, na próżno usiłowali dotrzymać kroku innym kamratom; krew, ścinająca się lodem w żyłach jak woda w strumieniu, coraz słabiej napływała do serca; głowy płonęły gorączką. Ci konający zataczali się wtedy jak pijani; z oczu zaczerwienionych od bezsenności i od dymu ognisk obozowych płynęły naprawdę krwawe łzy, pierś podnosiła się ciężkim westchnieniem; osłupiały, zamglony już wzrok biegł w śnieżną dal ku towarzyszom lub w górę, ku niebu; żegnali tak mękę życia i tę straszną, dziką przyrodę, która bezlitośnie wtrącała ich w mogilny mrok. Opadali wkrótce na kolana, potem na ręce; chwilę jeszcze nocą zasnuta już głowa chwiała się w prawo
i w lewo, a z otwartych szeroko ust dobywał się przeciągły, coraz cichszy jęk; wreszcie i głowa opadała na śnieg, barwiąc go krwią... Śmierć kładła kres cierpieniom! Towarzysze mijali ich, nie zbaczając nawet na krok, z obawy nałożenia drogi, nie odwracając głowy, gdyż broda, wąsy i włosy okryte były soplami lodu i najlżejsze poruszenie dotkliwy sprawiało ból. Nie żałowali ich nawet, bo w tych warunkach śmierć była raczej wyzwoleniem. Cierpienia były tak wielkie, Francja tak daleka! Wszystko dokoła było tak obce! Niedola wyssała wszelką słodycz wspomnień, zgasiła ostatnie przebłyski nadziei! Większość tych nędzarzy zobojętniała na straszliwe sceny konania — z konieczności, z przyzwyczajenia, z rozpaczy — i widok martwych, sztywniejących natychmiast zwłok ludzkich budził raczej zazdrość aniżeli żal: wszak nie mieli już żadnych potrzeb, nie odczuwali żadnego cierpienia, wypoczywali nareszcie po trudach i męce życia. W istocie łagodna, spokojna śmierć w zwykłych warunkach budzi niewątpliwie lęk, jest okropnym kontrastem, wstrząsającym zdarzeniem; tutaj jednak, w gwałtownym wirze burzliwego życia, wobec ciągłego niebezpieczeństwa i nieustających cierpień — była jedynie nieznaczną zmianą, prawie że niedostrzegalnym przejściem do innego bytu. I nikt nie dziwił się śmierci, nikomu nie była ona straszną! Takimi były ostatnie dni Wielkiej Armii. Ostatnie noce były jeszcze okropniejsze. Ci, których mrok zastał z dala od ludzkich siedzib, zatrzymywali się na skraju lasów, a rozpaliwszy ognisko — grzejąc się — siedzieli sztywno i nieruchomo do rana. Zziębnięci do szpiku kości, tak blisko przysuwali się do ognia, że niebawem zaczynało tlić się na nich odzienie, a odmrożone ciała rozkładały się pod wpływem ciepła. Straszliwy ból zmuszał ich wówczas do zajęcia pozycji leżącej; nazajutrz zaś na próżno usiłowali dźwignąć się z ziemi. Tymczasem ci, których zdrowie wytrzymywało dotąd nędzę i trudy, którzy nie utracili jeszcze całkowicie sił i odwagi, przyrządzali nad ogniem nędzną strawę. Począwszy od Smoleńska, żywiono się niezmiennie ochłapami pieczonej koniny i podpłomykami z żytniej mąki lub też żytnią zacierką, gotowaną na wodzie ze stopionego śniegu. W braku soli przyprawiano wszystko prochem.
Przez całą noc nadciągali do ognia inni nędzarze, bezlitośnie przez pierwszych odpędzani, i błąkali się tak od jednego biwaku do drugiego, by wreszcie poddać się strasznemu losowi. Dysząc wówczas ostatkiem tchu, usuwali się na śnieg, poza zwartym koliskiem szczęśliwszych kamratów — i bez skargi już, bez jęku, ginęli wkrótce z głodu i zimna. Inni jeszcze, którym brak sił i odpowiednich narzędzi uniemożliwiał narąbanie drew, na próżno usiłowali podpalić od dołu olbrzymie, sękate sosny: ogień gasł niebawem, a wraz z nim gasło życie. Obszerne szopy, wznoszące się w niektórych miejscowościach opodal traktu, były widownią okropniejszych jeszcze scen. Bez względu na wiek i rangę, żołnierze i oficerowie jak stado bezdusznych bydląt tłoczyli się w owych szopach dookoła skąpych ognisk, żywi deptali po zmarłych i obojętni już na wszystko kładli się na nich bez wstrętu, aby z kolei służyć za straszliwe łoże nowym ofiarom. Niebawem nadciągały dalsze zastępy maruderów, którzy, nie mogąc dostać się do wnętrza przepełnionych szop, oblegali je nieraz godzinami. Często zdarzało się również, że rozbierano owe szopy i palono je, dorzucając suche deski do wilgotnych konarów i pni sosnowych. Gdzie indziej, zniechęceni bezowocną walką, maruderzy rozkładali swoje ogniska tuż pod szopą, chroniąc się tym sposobem od wiatru. Wkrótce jednak płomienie obejmowały drewniany budynek, i ci, którzy nie skonali jeszcze z zimna, ginęli w ogniu i dymie. Ci zaś, którym noc upływała w tych schronieniach spokojnie, wyszedłszy z nich nad ranem znajdowali zazwyczaj stosy trupów i wygasłe ogniska. Chcąc wydostać się z tych katakumb, trzeba było deptać po tym okropnym trupim wale, z którego wydobywały się jeszcze tu i ówdzie ciche jęki i westchnienia. W Żupranach, w tym samym miasteczku, w którym cesarz o mało nie dostał się w ręce partyzanta rosyjskiego Siesławina, żołnierze podpalili kilka domów, ażeby ogrzać się bodaj trochę. Odblask pożogi pociągnął kilkunastu ludzi, obłąkanych z zimna i bólu; zgrzytając zębami, z potępieńczym śmiechem na wykrzywionych wargach, rzucili się w ogień i skonali wnet w straszliwych konwulsjach. Zgłodniały tłum spoglądał na nich bez lęku ni trwogi, a byli nawet i tacy, którzy wyciągali
z ognia oszpecone, zwęglone zwłoki i nic wahali się, być może, ponieść do ust tej ohydnej strawy! Armia, reprezentująca jeden z najbardziej ucywilizowanych narodów Europy, armia niegdyś tak świetna, tyloma zwycięstwami opromieniona, armia, której imię było jeszcze wszechwładnym w tylu podbitych stolicach, spadła na samo dno nędzy! Najdzielniejsi jej żołnierze, których czoła do niedawna słuszną jaśniały dumą, utracili wszelką szlachetność wyglądu: okryci łachmanami, pokrwawieni i bosi, szli o kiju, jak żebracy, uciekając z tą samą wytrwałością i energią, z jaką zwyciężali dawniej nieprzyjacielskie zastępy. W tym stanie ostatecznego upadku fizycznego i moralnego dotarli pierwsi maruderzy do Wilna, głównego ich magazynu i głównej bazy zaopatrzeniowej, pierwszego ludnego i bogatego miasta, jakie napotkali od chwili opuszczenia granic Litwy. Wszak to bliskość Wilna krzepiła jeszcze i podtrzymywała wiele jednostek. 9 grudnia ukazały się nareszcie w oddali mury starej stolicy wielkich książąt litewskich. Ruszyli natychmiast wszyscy, jedni biegnąc, drudzy wlokąc się, i niebawem ludzka fala wypełniła tak szczelnie ciasne przedmiejskie uliczki, że wszelki ruch został zatamowany. Zwarta masa ludzi, koni i wozów drgała jeno i kolebała się na miejscu. Wobec ciasnoty przejścia wiodącego ku miastu opróżnienie przedmieścia stało się prawie niemożliwe. Tłum wzrastał nieustannie. Napływała coraz to większa liczba maruderów, którzy tłoczyli się bezmyślnie, nie próbując nawet dostać się do miasta inną drogą. Dróg tych było kilka, lecz tak wielki był nieład, tak bezmierne rozprzężenie, że w ciągu całego tego dnia nie pojawił się ani jeden oficer sztabu, ażeby wskazać tłumom właściwy kierunek. Podczas owych dziesięciu śmiertelnie długich godzin oczekiwania przy 27, a nawet 28 stopniach mrozu, w chwili gdy nikt nie wątpił już o bliskim ocaleniu, tak jak pod Smoleńskiem i nad brzegami Berezyny, zginęło kilka tysięcy żołnierzy, uduszonych lub zmarzniętych. Do sześćdziesięciu tysięcy ludzi, którzy przebyli Berezynę pod Studzianką, przyłączyło się po drodze jeszcze dwadzieścia tysięcy. Z tych osiemdziesięciu tysięcy wyginęła tedy połowa, przeważnie w ciągu ostatnich czterech dni, na przestrzeni między Mołodecznem a Wilnem.
Wilno nieświadome było jeszcze całego ogromu naszej klęski, gdy wtem, jęcząc i krzycząc, wtargnęło do miasta czterdzieści tysięcy wygłodzonych ludzi. Przerażona ludność pozamykała wszystkie bramy. Opłakany widok przedstawiały wówczas te gromady rozwścieczonych lub zrozpaczonych nędzarzy, którzy błąkali się po ulicach, grożąc albo błagając, którzy kołatali na próżno do prywatnych domów, do magazynów i szpitali. W magazynach obowiązywały formalności najzupełniej niewczesne wobec tego, że całkowite rozpierzchnięcie się dywizji, brygad i pułków wykluczało regularne rozdawnictwo. Składy zawierały czterdziestodniowe zapasy mąki i chleba i trzydziestosześciodniowe zapasy mięsa dla stu tysięcy ludzi. Nikt wszelako nie ośmielił się wydać odpowiednich rozkazów. Wśród urzędników intendentury jedni obawiali się odpowiedzialności, drudzy nadużyć, jakich zwykli dopuszczać się wygłodniali żołnierze, gdy wszystko stoi przed nimi otworem. Urzędnicy ci nie wiedzieli zresztą, jak dalece rozpaczliwe było nasze położenie, i tam, gdzie zostało zaledwie dość czasu, ażeby składy opróżnić w ciągu kilku godzin, pozwolono nieszczęsnym żołnierzom konać z głodu u wrót magazynów, które nieprzyjaciel zagarnąć miał nazajutrz. W koszarach zaś i szpitalach panowała niepodzielnie śmierć, śmierć stała na straży tych olbrzymich grobowców. Gdzieniegdzie dyszały jeszcze resztą tchu żywe szkielety, żółtą skórą powleczone; wszyscy skarżyli się, iż od dawna pozbawieni są łóżek, a nawet słomy i wszelkiej opieki. Podwórza, korytarze, nawet sale szpitalne przepełnione były stosami rozkładających się trupów; straszliwa woń zgnilizny zatruwała powietrze. Interwencja kilku wodzów, w pierwszym rzędzie Eugeniusza i Davouta, oraz miłosierdzie Litwinów otworzyły wreszcie niektóre podwoje. Wzruszającym było wówczas zdumienie tych nędzarzy, którzy po tylu tygodniach znajdowali się po raz pierwszy w zamieszkanych, w sprzęty i strawę zasobnych domach. Jakżeż smacznym wydawał im się wyrośnięty chleb! Jak bardzo wygodnymi ławy i stołki. Uwielbienie i podziw wywoływała każda najszczuplejsza nawet garstka żołnierzy, uzbrojonych jeszcze i odzianych jednakowo, w jednakie płaszcze i mundury! Zdawało się, iż powracają kędyś z krańców świata, tak dalece gwałtowność ciągłych
cierpień wytrącała ich ze zwykłej kolei życia, z dawnych upodobań i przyzwyczajeń, tak bezdenną była otchłań, z której się wydobyli. Zaledwie jednak rozsmakowali się w tych rozkoszach, gdy ryknęły w pobliżu miasta działa rosyjskie. Basowy ryk armat, krzyki i nawoływania oficerów, warczenie bębnów, głuchy pomruk wylękłego, wciąż napływającego tłumu napełniły Wilno wrzawą i zgiełkiem. Były to przednie straże Kutuzowa i Czaplica, pod wodzą O'Rurke'a, Łanskoja i Siesławina. Atakowali wszyscy trzej dywizję Loisona, która osłaniała równocześnie miasto i kolumnę spieszonej jazdy, maszerującej przez Nowe Troki do Olity. Wbrew niepomyślnym warunkom usiłowano z początku odeprzeć nieprzyjaciela. Drogą od Naroczwirańska i Niemenczyna nadciągnął de Wrede i jego Bawarczycy. Za nim szedł Wittgenstein, który począwszy od Kamienia i Wilejki nie odstępował naszego prawego flanku, podczas gdy Kutuzow i Czyczagow pilnowali tyłów armii. Z całej dywizji Bawarczyków pozostały tylko dwa tysiące ludzi. Co się zaś tyczy Loisona, dywizji jego oraz załogi Wilna, razem piętnaście tysięcy żołnierzy, to wyszedłszy naprzeciw nas aż do Smorgoni, pod wpływem straszliwego klimatu zredukowały się w ciągu ostatnich trzech dni do trzech tysięcy ludzi. De Wrede bronił Wilna od strony Rukoni. W końcu jednak musiał ustąpić. Loison, bliższy miasta, powstrzymał nieprzyjaciela. Z niemałym trudem zdołano zebrać dywizję Neapolitańczyków, którzy dość raźno poszli w ogień. Lecz wkrótce karabiny jęły wysuwać się ze skostniałych rąk tych dzieci słońca, przeniesionych spod włoskiego nieba na śnieżne, lodowymi igiełkami iskrzące się pola. W niespełna godzinę powrócili wszyscy bez broni; większość z nich z poodmrażanymi kończynami, okaleczała na resztę życia. Równocześnie po ulicach miasta na próżno wzywał werbel do broni. Nie stawił się nikt; głuchą pozostała nawet stara gwardia, zredukowana do kilku plutonów. Wszyscy myśleli raczej o zabezpieczeniu się przed głodem i zimnem aniżeli o walce z nieprzyjacielem. Lecz padło wówczas jedyne hasło, któremu większość bywała zwykle uległą; rozległy się zrazu ciche, potem coraz głośniejsze okrzyki: „Kozacy idą! kozacy!" i tłum począł uciekać w największym popłochu.
Był to de Wrede, który zjawił się niespodziewanie w kwaterze królewskiej, wołając: „że nieprzyjaciel idzie tuż za nim; że Bawarczycy musieli cofnąć się do miasta; że dalszy opór jest niemożliwy!". Jednocześnie doszły uszu króla wrzaski oszalałego z trwogi tłumu. Zwątpiwszy o wszystkim, nie mogąc już zapanować nad sobą, Murat opuścił tłum, jak gdyby w obawie przed walką w tak wielkim tłoku jak dnia poprzedniego. Zatrzymał się w jednym z ostatnich domów przedmieścia; stamtąd porozsyłał rozkazy i zlecenia, tam też przepędził noc, zdając się we wszystkim na Neya. Można było utrzymać się jeszcze w Wilnie dwadzieścia cztery godziny i ocalić wielu ludzi. Pozostało w mieście blisko dwadzieścia tysięcy żołnierzy, trzystu oficerów i siedmiu generałów. Wszyscy byli chorzy, wszystkim atoli zima daleko więcej dała się we znaki aniżeli nieprzyjaciel. Niektórzy zdrowi byli na ciele, ale tak wyczerpani duchowo, tak najzupełniej wyzuci z wszelkiej energii, że nie stało już im sił do dalszej walki. Pokonawszy tyle i takich trudności, bliscy ocalenia, przed nowym cofnęli się trudem. W Wilnie odnaleźli wreszcie kulturę Zachodu i woleli raczej zdać się na los, aniżeli rozpocząć znów wędrowny, tułaczy żywot. Ale los obszedł się z nimi okrutnie. 10 grudnia wyszedł z Wilna Ney, który znów dobrowolnie był podjął się komendy nad tylnymi strażami. Niezwłocznie zajęli miasto kozacy Płatowa, mordując setki ofiar. W trakcie tej rzezi ukazała się nagle od strony Wilii garstka Francuzów, trzydziestu żołnierzy, o których zapomniano snadź, a którzy strzegli dotąd mostu na rzece. Ujrzawszy tę nową zdobycz, tysiące jeźdźców rosyjskich z krzykiem otoczyły szczupłą garstkę, atakując ją równocześnie ze wszystkich stron. Lecz oficer francuski uszykował już swoich ludzi. Zgodną salwą huknęło trzydzieści strzałów, pochyliło się trzydzieści karabinów: biegiem ruszyli żołnierze na bagnety. Po chwili pierzchło wszystko, oficer zaś korzystając z chwilowej przewagi, nie bardziej zaskoczony tchórzostwem kozaków, jak wprzód ich atakiem, zawrócił natychmiast i, nie poniósłszy żadnych strat, zdołał połączyć się z ariergardą. W tejże chwili, pod grozą nowej katastrofy, której na próżno usiłował zapobiec, Ney toczył zawziętą walkę z forpocztami Kutuzowa.
W Wilnie, tak jak w Moskwie, Napoleon nie kazał wydawać żadnych rozkazów ani zleceń tyczących się odwrotu; nie życzył sobie, ażeby klęska nasza była rozgłaszana, pragnął bowiem zaskoczyć znienacka wszystkich bez wyjątku aliantów i ich ministrów i zapewnić tym sposobem niedobitkom Wielkiej Armii swobodne przejście przez terytorium mocarstw sprzymierzonych, zanim zdąży zawiązać się jakakolwiek koalicja w celu czynnego poparcia Rosji. Tym tłumaczy się istotnie zdumiewająca nieświadomość zarówno Litwinów, jak cudzoziemców, jak wszystkich tych, którzy przebywali podówczas w Wilnie, nie wykluczając cesarskiego ministra. Uwierzono rozsiewanym potajemnie głuchym wieściom wtedy dopiero, gdy ukazały się pierwsze szeregi nędzarzy powracających z Moskwy. I w tym wypadku niezachwiana, niemal przesądna wiara ludów europejskich w nieomylną genialność Napoleona była mu najwierniejszą sojuszniczką. Równocześnie jednak w łonie generalicji i władz administracyjnych ta sama wiara, to samo zaufanie, tak w Wilnie, jak poprzednio w Moskwie, wszelką uśpiły czujność. Magazyny Wilna zawierały większość bagaży i pieniężnych zasobów armii, zapasy żywności, olbrzymią ilość furgonów przeznaczonych do osobistego użytku cesarza, znaczną liczbę dział oraz jaszczyków z prochem i amunicją. Do Wilna również nadciągały od początku kampanii tysiące chorych i rannych. Klęska nasza była dla nich gromem z jasnego nieba. Zależnie od temperamentu i usposobienia trwoga różnorodny wywierała wpływ: jednych nagliła do pośpiechu, drugim żelazne nakładała pęta, uniemożliwiając wszelkie poruszenie. Pokrzyżowało się i pomieszało wszystko; rozkazy, ludzie, konie i wozy! Wśród nieopisanego zgiełku i wrzawy niektórzy wodzowie zdołali wreszcie opróżnić częściowo miasto i skierować w stronę Kowna wszystko, co tylko można było zmobilizować. Lecz o milę poza miastem ta ciężka i bezładna kolumna napotkała wyżynę i wąwozy ponarskie. Przed kilku miesiącami, w pierwszych dniach zwycięskiego pochodu na Moskwę, husarzy nasi spoglądali na to lesiste wzgórze jedynie jako na sprzyjającą nam falistość terenu, z której można było ogarnąć wzrokiem całą równinę wileńską i ocenić w przybliżeniu siły
wojsk nieprzyjacielskich. Strome, lecz krótkie zbocze nie zwróciło podówczas niczyjej uwagi. Dla armii cofającej się w porządku byłoby ono znakomitą pozycją obronną, lecz dla tych, którzy uciekali teraz w popłochu, w szalonej, obłędnej trwodze, wśród największego nieładu i rozprzężenia, to samo wzgórze stało się nieprzezwyciężoną przeszkodą, stało się ową szklaną górą z bajki, o którą rozbijają się wszelkie ludzkie usiłowania. U stóp wzgórza utknęło wszystko: bagaże, skarb i ranni. Dzień ten był niewątpliwie jednym z najsmutniejszych epizodów tej smutnej kampanii. W rzeczy samej, utracono wówczas pieniądze, honor, resztę sił i karności. Po piętnastu godzinach bezowocnych wysiłków, gdy oficerowie i żołnierze trenu ujrzeli na stokach wzgórza, powyżej siebie, króla, a za nim zwarty, od uciążliwego marszu rozkołysany tłum; gdy zwróciwszy wzrok tam, skąd dochodziły coraz wyraźniej odgłosy salw karabinowych i armatnich strzałów, dostrzegli Neya, nieustraszonego Neya, jak cofał się na czele trzech tysięcy ludzi, szczątków korpusu generała de Wrede'a i dywizji Loisona; gdy spojrzawszy wreszcie po sobie, ujrzeli, że całe zbocze pokryte jest setkami poprzewracanych lub pogruchotanych wozów i dział, setkami ludzkich i końskich zwłok; gdy ujrzeli, że wniwecz obraca się wszelki trud i wszelkie, najbardziej krwawe usiłowania, zaniechali wtedy wszystkiego, myśląc jedynie o tym, ażeby uprzedzić nieprzyjaciela i zrabować przed jego nadejściem zawartość wozów i furgonów. Pęknięcie furgonu skarbowego stało się niejako hasłem do grabieży. Rzucano się tłumnie do wozów, wszystko łamiąc i druzgocąc, rabując najcenniejsze przedmioty. Fatalny ten przykład podziałał ujemnie na karnych dotychczas żołnierzy ariergardy, którzy poczęli rzucać broń i obładowywać się łupami z tak niepohamowaną zaciekłością, że nie słyszeli ani świstu kul, ani też nadciągających pułków kozackich. Podobno nawet kozacy niepostrzeżenie wmieszali się między naszych. Na krótką chwilę przeciwnicy połączyli się ogarnięci tą samą żądzą rabunku. Widziano, jak Rosjanie i Francuzi, nie myśląc o walce, rzucali się na ten sam zaprzęg. Rozgrabiono dziesięć milionów w złocie i srebrze. Lecz obok tych niegodziwości należy również zanoto-
wać szlachetne, w prostocie swojej wielkie czyny. Niektórzy wyrzekli się wszystkiego, wszystko zostawiali, ażeby tylko unieść jak najdalej i ocalić nieszczęśliwych rannych; inni zaś, nie mogąc wydobyć z tłoku na wpół zmarzniętych kamratów, ginęli broniąc ich przed bezwzględnością rodaków i razami wrogów. Na stromej, najniebezpieczniejszej połaci wzgórza jeden z oficerów cesarza, pułkownik hr. de Turenne, powstrzymał kozaków i mimo ich pożądliwych okrzyków i gęstych strzałów, na ich oczach rozdał znajdującym się w pobliżu grenadierom gwardii całą zawartość prywatnej szkatuły Napoleona. Bijąc się jedną ręką, a zgarniając drugą pełne przygarście złotych napoleonów, poczciwi ci ludzie zdołali ocalić je i później, gdy minęło już wszelkie niebezpieczeństwo, każdy z nich oddał wiernie powierzony mu depozyt: nie zginęła ani jedna złota sztuka! Katastrofa, jakiej uległa armia pod Ponarami, tym była sromotniejszą, że łatwo było przewidzieć ją, a jeszcze łatwiej uniknąć jej, obchodząc wzgórze bokami. Pozostawione przez nas szczątki tyle przynajmniej przysłużyły się, że zatrzymały nieco dłużej kozaków. Podczas gdy rabowali oni i zabierali wszystko, co tylko można było zabrać, Ney na czele kilkuset Francuzów i Bawarczyków osłaniał odwrót aż do Jewi. Ponieważ był to ostatni jego wysiłek, należy przeto podać do wiadomości właściwą mu metodę cofania się, metodę, którą posługiwał się począwszy od Wiaźmy, od 3 listopada, czyli od trzydziestu siedmiu dni i trzydziestu siedmiu nocy. Co dnia o godzinie piątej po południu stawał na pozycji, zatrzymywał Rosjan, pozwalał żołnierzom zjeść i wypocząć, a o dziesiątej w dalszą puszczał się drogę. Przez całą noc prośbą, groźbą i pięścią gnał przed sobą tłum maruderów. Nad ranem, około siódmej, zatrzymywał się znów, znów stawał na pozycji i wypoczywał pod bronią do dziesiątej. Zazwyczaj ukazywał się wtedy nieprzyjaciel i walczyć trzeba było aż do wieczora, starając się cofać możliwie najwięcej lub też najmniej: początkowo bowiem decydował w tym względzie ogólny plan odwrotu, później zaś li tylko warunki i okoliczności. Od dawna już tylna straż liczyła niespełna dwa tysiące ludzi, później tysiąc, potem pięciuset, wreszcie sześćdziesięciu żołnierzy. A jednak bądź to z wyra-
chowania, bądź też wskutek rutyny Berthier nie zmienił w niczym przesyłanych marszałkowi rozkazów. Obejmowały one zawsze dawny, trzydziestopięciotysięczny korpus; instrukcje wyszczególniały niewzruszenie posterunki, jakie zająć miały i utrzymać do następnego dnia nie istniejące już dywizje i pułki. I co noc, gdy na skutek naglących przestróg Neya szef sztabu budzić musiał króla i nakłaniać go do wymarszu, jednakowe, bezmierne zdumienie malowało się na steranej jego twarzy. W ten sposób osłaniał Ney odwrót od Wiążmy aż po Jewie. Według przyjętego już zwyczaju, kilka wiorst powyżej Jewi, powstrzymał był Rosjan i poświęcił wypoczynkowi pierwsze godziny nocy, gdy wtem około dziesiątej wieczór — zbudzony ze snu przez generała de Wrede ujrzał opustoszałe biwaki i lśniącą w blaskach ognia, porzuconą przez żołnierzy broń. Lecz ten sam trzaskający mróz, który rozbił ostatecznie nasze szeregi, obezwładnił również nieprzyjaciela. Z trudem dogonił Ney swoją kolumnę czy też raczej bezładny już tłum. Za tłumem tym szli kozacy, nie zabijając wszakże i nie biorąc do niewoli nikogo, bądź to przez litość, bo dość już mieli okrucieństwa, bądź to dlatego, że bezmiar niedoli naszej przerażał nawet Rosjan, i wielu spośród nich, może uważając, że los pomścił ich z nawiązką, okazało godną uznania wspaniałomyślność. Być może zresztą, że nie dojrzeli wśród nocy, iż mają do czynienia z ludźmi bezbronnymi. Mróz, ten groźny sprzymierzeniec Rosjan, drogo kazał im płacić za swoją pomoc. Rozprzężenie szerzyło się w całej ich armii. Spośród branych do niewoli żołnierzy naszych niektórzy kilkakrotnie zdołali ujść jak gdyby obumarłej z zimna czujności nieprzyjaciół. Szli najpierw niepostrzeżenie w szeregach coraz mniej zwartej, coraz luźniejszej kolumny nieprzyjacielskiej; korzystając z pierwszej sposobności, rzucali się na osamotnionych chwilowo żołnierzy rosyjskich i wydzierali im żywność, mundury, nawet broń, po czym wracali w tym przebraniu do szeregów swoich zwycięzców; a tak wielką była dezorganizacja, głupia lekkomyślność i odrętwienie tej armii, że jeńcy, przez nikogo nie poznani, maszerowali w ten sposób przeszło miesiąc. Studwudziestotysięczna armia Kutuzowa stopniała w tym czasie do trzydziestu pięciu tysięcy. Z pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy Wittgensteina pozo-
stało zaledwie piętnaście tysięcy. Wilson zapewnia, że z dziesięciu tysięcy rekrutów, wysłanych z głębi Rosji, z zachowaniem tych wszystkich ostrożności, jakich domaga się ostry klimat tamtejszy, niespełna tysiąc siedmiuset łudzi doszło do Wilna. Lecz nawet taki nieliczny oddział dostateczny był, ażeby zgnieść i wytępić bezbronnych żołnierzy naszych. Ney usiłował na próżno zaprowadzić wśród nich jaki taki ład, i on, który kierował dotychczas odwrotem, zmuszony został pójść za nim. Doszedł tak do Kowna, ostatniego miasta na terytorium rosyjskim; 13 grudnia, po czterdziestu sześciu godzinach forsownego marszu, ujrzano nareszcie granicę pruską. Wówczas wszyscy niemal, nie zatrzymując się, nie oglądając nawet poza siebie, rozpierzchli się i pogrążyli niebawem w gęstych lasach nadgranicznych. Lecz byli i tacy, którzy, przedostawszy się na przeciwległy brzeg Niemna, raz jeszcze ogarnęli wzrokiem tę ziemię cierpienia, skąd pięć miesięcy temu wyruszyły na podbój Rosji nieprzebrane, świetne pułki pod wodzą zwycięskich, sławą opromienionych orłów. I łzy żalu jęły spływać po srogich, w trudzie i bólu steranych licach!... „Oto więc ten brzeg, tak niedawno jeszcze najeżony połyskliwą gęstwiną bagnetów! Te przyjazne jary i wzgórza, tak szczelnie pokryte setkami tysięcy ludzi, koni i wozów, że zdawały się być olbrzymim jeziorem o rozkołysanych, przelewających się falach! Oto te same wąwozy, z których niby trzy rzeki wysunęły się w słonecznym blasku owe trzy długie, od stalowych kasków i pancerzy lśniące kolumny dragonów i kirasjerów! Znikło tymczasem wszystko: ludzie, broń, sztandary, konie, nawet słońce, nawet ta graniczna rzeka, przez którą przeprawiono się z takim zapałem i z taką wiarą w przyszłość! Ujęty w szkliste okowy Niemen jest teraz długą wstęgą lodowatych, bezładnie stłoczonych zwałów! Zamiast trzech mostów francuskich przywiezionych z odległej ojczyzny, a przerzuconych z taką brawurą przez naszych pontonierów, jeden tylko, rosyjski, most łączy oba brzegi. Wreszcie zamiast owych niezliczonych pułków, owych czterystu tysięcy towarzyszów broni, tylekroć zwycięskich, wkraczających z taką radością i dumą na terytorium rosyjskie, wyłania się oto z bezkresu śnieżnych, w złowrogą ciszę spowitych pól niespełna tysiąc uzbrojonych jeszcze piechurów i jeźdźców, dzie-
więc armat i dwudziestotysięczny tłum nędzarzy odzianych w łachmany, ze schyloną na piersi głową, z przygasłym wzrokiem, wynędzniałą siną twarzą i zmierzwionym, soplami lodu pokrytym zarostem; jedni tłoczą się w milczeniu na moście, zbyt wąskim dla uciekającej gromady, drudzy, rozproszeni na całej szerokości rzeki, przedostają się z trudem przez oślizłe, ostrymi iglicami najeżone zwały kry. I to jest wszystko, co pozostało z Wielkiej Armii, z jej korpusów i dywizji, z jej pułków i szwadronów! A przecież wśród uciekających byli jeszcze rekruci, którzy niedawno przyłączyli się do armii! Dwóch królów, książę, ośmiu marszałków otoczonych nieliczną świtą, kilku idących pieszo generałów oraz kilkuset uzbrojonych jeszcze i karnych wiarusów starej gwardii reprezentowało Armię! Lecz duszą tej Armii, ucieleśnionym symbolem zwycięskich jej tradycji był niewątpliwie marszałek Ney! Towarzysze moi, a także wy, sprzymierzeńcy nasi i wrogowie! Wzywam tutaj waszego świadectwa! Oddajmy pamięci nieszczęsnego bohatera winną mu cześć! Sumiennie zanotujmy jeno fakty! Komentarze są zbyteczne! Wszyscy uciekali w popłochu, nie wyłączając Murata, który, przeszedłszy Kowno, podobnie jak Wilno, wydał, następnie zaś cofnął rozkaz pochodu na Tylżę, ażeby zdecydować się na Gąbin. Ney wszedł wówczas do Kowna, sam jeden ze swoimi adiutantami, wszyscy bowiem żołnierze jego rozpierzchli się lub też wyginęli. Począwszy od Wiaźmy, czwarta to tylna straż stopniała w stalowych jego dłoniach. Wytępił je nie tyle wróg, co głód i zimno. Po raz czwarty marszałek stanął tedy samotrzeć wobec nieprzyjaciela i nie tracąc odwagi, zawsze nieugięty, jął oglądać się za piątą ariergadą. Znalazłszy w Kownie kompanię kanonierów, trzystu Niemców tworzących załogę miasta i czterystu ludzi pod wodzą generała Marchanda, obejmuje nad nimi komendę. Objeżdża najpierw miasto, ażeby poznać należycie właściwości zajmowanej przez się pozycji i pomnożyć nieliczne swoje szeregi; lecz zamiast posiłków znajduje tylko rannych, którzy, jęcząc i płacząc, usiłują podążyć za armią. I tutaj również, po raz ósmy od dnia ewakuacji Moskwy, musiano zostawić ich po szpitalach, tak jak zostawiano ich wszędzie wzdłuż drogi, na wszystkich pobojowiskach, na wszystkich naszych biwakach.
Na rynku i pobliskich ulicach, obok zrabowanych magazynów z wódką, leżało pokotem kilka tysięcy żołnierskich trupów: znaleźli śmierć tam, gdzie sądzili, iż znajdą życie. Tyle tylko zostawił Neyowi król Neapolu. Marszałek pozostał więc w Rosji sam jeden, na czele siedmiuset niemieckich rekrutów. W Kownie, tak jak pod Wiaźmą i Smoleńskiem, jak nad brzegami Berezyny i pod murami Wilna, jemu to powierzono raz jeszcze honor armii i niebezpieczną misję osłaniania odwrotu. Ney misję tę przyjął. Rosjanie zaatakowali 14 grudnia o świcie. Podczas gdy jedna z kolumn rosyjskich ukazała się znienacka na trakcie wileńskim, druga przeszła po lodzie Niemen powyżej miasta i, dumna, że pierwsza stanęła na terytorium pruskim, zwróciła się ponownie w stronę Kowna i mostu na rzece, ażeby tym sposobem zagrodzić Neyowi jedyną drogę odwrotu. Pierwsze strzały huknęły z bramy Wileńskiej. Lecz nim Ney bramy dopadł, ażeby zorganizować obronę i odeprzeć armaty Płatowa, już własne jego działa były zagwożdżone, a kanonierzy rozbici. Rozjuszony, rzucił się z obnażoną szablą na oficera, który tam dowodził, i niewątpliwie byłby go zabił, gdyby nie adiutant marszałka, który cios odparował i ułatwił nieszczęsnemu oficerowi ucieczkę. Ney przywołał wówczas piechotę, lecz z dwóch nielicznych batalionów, z których się składała, jeden tylko stanął pod bronią: była to załoga miasta, trzystu Niemców. Marszałek wyznaczył im pozycję, dodał otuchy, lecz w chwili gdy zakomenderować miał „ognia!" — kartacz rosyjski zerwał górną część palisady i strzaskał biodro niemieckiemu dowódcy. Oficer zachwiał się i runął, a wiedząc, iż nie ma dlań ratunku, najspokojniej wyjął zza pasa pistolet i wobec wszystkich odebrał sobie życie. Przerażeni śmiercią swojego dowódcy, żołnierze w popłochu rzucili broń i uszli czym prędzej. Przez wszystkich opuszczony, Ney nie opuścił jednak posterunku, nie zwątpił o sobie. A gdy próżnymi okazały się wszelkie usiłowania, ażeby powstrzymać uciekających, chwycił za nabitą jeszcze broń i walczył jak prosty żołnierz wraz z czterema oficerami, stawiając czoło zastępom Rosjan. Równocześnie jęli powracać zawstydzeni kanonierzy; adiutanci Heymes i Gérard zdołali tymczasem skrzyknąć trzydziestu żołnierzy i wytoczyć kilka
lekkich polowych armatek, a generałowie Ledru i Marchand — zmobilizować pozostały, ostatni batalion. Lecz w tejże samej chwili poza Niemnem, od strony kowieńskiego mostu, ryknęły działa rosyjskie. Dochodziło wpół do trzeciej. Ney wysłał tam wówczas obu generałów z ich czterystu ludźmi, nakazując im odbić i obsadzić to przejście, sam zaś, nie ustępując, nie troszcząc się dłużej o to, co los przygotowuje mu poza nim, na czele trzydziestu ludzi utrzymał się aż do wieczora u bramy zwanej Wileńską. O zmierzchu dopiero opuścił Kowno i przeszedł przez Niemen, walcząc bez wytchnienia, cofając się w największym porządku, broniąc do ostatniej chwili honoru naszego oręża, narażając po raz setny chyba życie swoje i wolność, ażeby ocalić garstkę rodaków, wbrew wszystkim i wszystkiemu! Po czterdziestu dniach i czterdziestu nocach bohaterskiej walki opuszczał ostatni to tragiczne dla nas terytorium rosyjskie, wykazując światu bezsilność zawistnej Fortuny wobec wielkiego męstwa, stwierdzając własnym przykładem, iż największe nawet klęski przysporzyć mogą bohaterom nieśmiertelnej chwały! O ósmej wieczór dotarł nareszcie do przeciwległego brzegu. Widząc wtedy, że przewidywana klęska jest już faktem dokonanym, że Marchand odparty został aż do mostu i że trakt wiłkowyski, którym uszedł był Murat, całkowicie zajęty jest przez pułki nieprzyjacielskie, zwrócił się na prawo i zniknął niebawem w leśnej gęstwinie. Gdy Murat wszedł do Gąbina, zdziwił się niepomiernie zarówno widokiem Neya, jak wieścią, że począwszy od Kowna armia pozbawiona była osłony tylnych straży. Z chwilą jednak gdyśmy ostatecznie opuścili granicę imperium, Rosjanie nie mieli powodu do równie natarczywej pogoni. Murat skorzystał z tego, ażeby zatrzymać się kilka dni w Gąbinie i skierować szczątki poszczególnych korpusów do miast położonych nad Wisłą. Doprowadzając do skutku dyslokację armii, zwołał na naradę wszystkich dowódców. Nie wiadomo, jaki zły duch opętał go w owej chwili. Chciałoby się wierzyć, iż to, co mówił wtedy, było jedynie wynikiem wstydu, spowodowanego sromotną ucieczką, i urazy do cesarza, który obarczył go tak wielką odpowiedzialnością, lub też wreszcie mimowiednym odruchem wodza, zwyciężonego w oczach narodu, który jeden z pierwszych uznał
niegdyś przewagę francuskiego oręża. Ponieważ jednak odmiennym było istotne znaczenie jego słów, a późniejsze czyny potwierdziły je w zupełności, ponieważ były one pierwszym symptomem zdrady i przeniewierstwa, nie należy przeto pominąć ich milczeniem. Żołnierz, który wzniósł się do wyżyn tronu tylko drogą zwycięstw, wracał oto zwyciężony! Zaledwie przestąpił granicę podbitej niegdyś krainy, wydało mu się, iż ziemia cała drży w posadach, a korona chwieje się na jego głowie. Po tysiąckroć w ciągu tej kampanii narażał się dobrowolnie na największe niebezpieczeństwa: jakkolwiek jednak gotów był wówczas zginąć każdej chwili w awangardzie jak prosty żołnierz, nie mógł pogodzić się teraz z myślą o ewentualnej utracie korony. I aby siebie usprawiedliwić, począł wobec tych samych wodzów, którymi kierować miał z rozkazu i woli cesarza, oskarżać Napoleona o zuchwałe ambicje, które sam przecież podzielał. Wykrzykiwał: „że nie można służyć nadal sprawie szaleńca; że obecnie jest już sprawa przegraną; że żaden z władców europejskich nie wierzy już ani słowom cesarza, ani jego traktatom! Że on, Murat, zrozpaczony jest, iż odrzucił propozycję Anglii; że gdyby nie własna nieoględność, byłby dotąd wielkim monarchą, takim, jak cesarz austriacki i król pruski!". „Król pruski i cesarz austriacki — przerwał mu szorstko Davout — są monarchami z woli Boga i ludu, na mocy odwiecznych praw i tradycji; lecz Wasza Królewska Mość jesteś królem tylko z łaski Napoleona i francuskiego oręża! I królem pozostać możesz w tych warunkach tylko jako wierny aliant cesarza i Francji! Przez usta twoje czarna przemawia niewdzięczność!" I oświadczył mu niezwłocznie, iż uwiadomi o tym cesarza. Inni generałowie milczeli. Wszyscy niemal usprawiedliwiali króla, przypisując rozpaczy i niepohamowanej zapalności temperamentu słowa, których istotną treść pojął jedynie niechętny mu i podejrzliwy z natury Davout. Poczuwając się do winy, Murat umilkł i stracił pewność siebie. Tym sposobem ugaszona została pierwsza iskierka zdrady, która zgubić miała z czasem cesarza i Francję! Historia wspomina o tym niechętnie i z żalem, odkąd skrucha i niedola wielkością swoją dorównały popełnionej zbrodni! Dotarliśmy niebawem do Królewca. Wielka Armia,
która od lat dwudziestu wchodziła jako tryumfatorka do wszystkich stolic Europy, po raz pierwszy ukazywała się bezbronna, okaleczała — tam, gdzie świecił niegdyś najjaśniej świetny blask cesarskiej gwiazdy. Wylęgały po drodze tłumy, ażeby liczyć nasze rany, oceniać straty, cieszyć się nadzieją odwetu. Trzeba było napawać naszą nędzą chciwe ich spojrzenia, znieść jarzmo wstrętnej nam ich nadziei — i, wśród objawów tej źle skrywanej radości, dźwigać bez skargi ciężkie brzemię niedoli, która teraz budziła tylko nienawiść. Lecz szczątki Wielkiej Armii nie ugięły się pod tym brzemieniem. Na poły zdetronizowany jej cień zachował dawny majestat. Pokonana w walce z żywiołami, zdziesiątkowana i krwawa — wobec ludzi była zawsze tą samą zwycięską, władczą armią! Skądinąd Niemcy — bądź to wskutek obawy, bądź też z powodu wrodzonej powolności — przyjęli nas bez szemrania. Nienawiść ich przyoblekła się w maską obojętności i chłodu, a ponieważ brak im zazwyczaj inicjatywy, więc nim nadeszły jakiekolwiek hasła, zmuszeni byli tymczasem wspomagać naszą niedolę. Królewiec okazał się niebawem za ciasny. Sroga dotychczas zima uległa nagłej zmianie: w ciągu jednej nocy termometr wzniósł się o dwadzieścia stopni. Skutki odwilży były dla nas fatalne. Wielu żołnierzy i generałów, których mróz utrzymywał dotąd w stanie ciągłego podniecenia, zmianę tę przypłaciło życiem. Odmrożone członki jęły rozpadać się, okropne tworząc rany. Zginął w ten sposób La Riboisičre, głównodowodzący artylerii; po nim zać Eblé, duma i chluba armii. Co dnia, co godzina niemal coraz to nowe opłakiwaliśmy straty. Lewe nasze skrzydło, pod wodzą Macdonalda, z Tylży podążyło co prędzej do Mitawy. Z tej strony wojna była jedynie rozwinięciem linii bojowej wzdłuż rzeki Aa, począwszy od jej ujścia aż do Dynaburga, oraz ustawiczną obroną Rygi. Korpus Macdonalda składał się wyłącznie niemal z Prusaków. Nie zdradził wprawdzie, lecz cofnął się, zajmując stanowisko neutralne. 3 stycznia Macdonald wraz z garstką wiernych mu żołnierzy zdołał połączyć się z Mortierem i osłonić Królewiec. Na prawym skrzydle Schwarzenberg, jako że przymierze z Austrią jeszcze obowiązywało, odsuwał się od nas, lecz nieznacznie, stopniowo, z zachowaniem wszel-
kich form, jakich domagały się względy bieżącej polityki, z chystrością i kurtuazją wytrawnego dyplomaty. 3 grudnia Prusacy odparli raz jeszcze atak załogi rosyjskiej. Bądź to z obawy narażenia się Francuzom, bądź też przez sumienność, Yorck zachowywał się dotąd lojalnie. Macdonald zbliżył się wówczas do niego. 19 grudnia, w dwanaście dni po wyjeździe Napoleona, w tydzień po zajęciu Wilna przez Kutuzowa, gdy Macdonald zaczął nareszcie cofać się, armia pruska pozostawała jeszcze wierną. Dopiero 22 stycznia oraz w następne dni dotarli Rosjanie do Wisły. Tymczasem między 3 a 11 stycznia Murat przebywał w Elblągu. Nie mogąc opanować istotnie smutnego położenia, miotany tu i ówdzie ciągłym ścieraniem się zmiennych, częstokroć wrogich żywiołów, wznosił się na wyżyny najśmielszych rojeń po to tylko, aby pogrążyć się niebawem w otchłanną głębinę najczarniejszej rozpaczy, zwątpienia i niepokoju. Opuszczał Królewiec w stanie zupełnego przygnębienia, gdy niespodziewana przerwa w akcji wojennej Rosjan, przybycie Macdonalda oraz połączenie się szczątków lewego skrzydła z oddziałami Heudeleta i Cavaignaca — nagle rozbudziły w nim niczym nie usprawiedliwioną nadzieję. I chociaż poprzedniego dnia zwątpił już o wszystkim, postanowił podjąć teraz ofensywę i, w rzeczy samej, rozpoczął niezwłocznie odnośne przygotowania. Lecz nazajutrz zmienił całkowicie zdanie, decydując się uciekać do Poznania. Decyzja ta nie była zresztą bezpodstawna. Projekt ponownego formowania się resztek armii wzdłuż linii Wisły złudnym był i spełznąć musiał na niczym: albowiem młoda gwardia wyginęła niemal doszczętnie; stara gwardia liczyła niespełna pięciuset żołnierzy; I korpus — tysiąc ośmiuset; II korpus — tysiąc; III — tysiąc sześciuset; IV — tysiąc siedmiuset żołnierzy. Nadto większość tych ludzi — jedynych, jacy pozostali z sześćkroć stutysięcznej armii — prawie że niezdatna była do walki. W tym stanie zupełnej niemocy, wobec jednoczesnego odstępstwa Austrii i Prus, Polska, jako teren operacyjny, traciła dla nas wszelką wartość. A Napoleon, który nigdy nie chciał z niczego rezygnować, nakazywał bronić do upadłego Gdańska. W Gdańsku więc trze-
ba było skupić wszystkie, jako tako odporne jeszcze, siły. Należy zresztą stwierdzić, że gdy Murat rozmyślał w Elblągu nad reorganizacją armii i wznowieniem ofensywy, a nawet marzył o zwycięstwie, większość dowódców, wyczerpana nadmiarem cierpień i trudów, odniosła się niechętnie do tego projektu. Śladem niedoli, trwoga i zwątpienie ogarnęły wszystkie serca. Niektórzy troszczyli się już o stanowiska swoje, o rangi i tytuły, o majątki, leżące na terytorium podbitych państw — i jedynym ich marzeniem, jedynym pragnieniem — był powrót do kraju. Co się zaś tyczy nadciągających rekrutów, był to zlepek kilku narodowości niemieckich. Ażeby połączyć się z nami, przejść musieli przez terytorium Prus, które gorzały płomieniem nie tajonej już nawet nienawiści. Dotarłszy do nas, ujrzeli zniechęcenie, choroby i nędzę. W szeregach dał im się dotkliwie we znaki brak starych, doświadczonych żołnierzy oraz całkowita apatia tych, którzy przede wszystkim powinni byli strzec i bronić wspólnej sprawy. Toteż na pierwszym biwaku pierzchła większość tych Niemców. Widok nędzarzy powracających z Moskwy wstrząsnął nawet zahartowanymi pułkami Macdonalda, chociaż i one poważnego doznały uszczerbku. Wszelako i te pułki, i nie narodzona jeszcze dywizja Heudeleta zachowały wzorową karność i dawny ład. Niebawem zebrano w Gdańsku wszystko, co przedstawiało jeszcze jakąkolwiek bojową wartość: razem trzydzieści pięć tysięcy, w tym siedemnaście różnorodnych narodowości. Reszta niedobitków, w niewielkiej liczbie, ściągać miała do Poznania i na linię Odry. Aż do tej chwili Murat nie mógł był lepiej pokierować odwrotem. Lecz gdy mijał Kwidzyn w drodze do Poznania, list, otrzymany z Neapolu, zniweczył od razu wszystkie plany jego i zamiary. Wrażenie tak silne było, krew tak gwałtownie pomieszała się z żółcią, że nim król listu dokończył, dostał żółtaczki. Podobno dotknął go tak akt samowoli, jakiego dopuściła się królowa. Bynajmniej nie zazdrosny o żonę, mimo urody jej i wdzięków, zazdrosny był w najwyższym stopniu o władzę swoją i nie dowierzał nikomu, przede wszystkim zaś królowej, jako siostrze cesarza. Dziwnym wydaje się, że człowiek, który żył dotąd
tylko sławą i tylko dla sławy, uległ nagle mniej szlachetnej namiętności. Być może jednak, że tego rodzaju charaktery zawsze podlegać muszą jakiemuś przemożnemu wpływowi, że zawsze przewodzić musi nad nimi jedna, od innych potężniejsza namiętność. Pod różnorodną postacią była to zresztą zawsze ta sama bezgraniczna, nigdy nie nasycona duma i pycha. W owej chwili lęk o władzę silniejszym był aniżeli miłość sławy; pod wpływem tego lęku Murat pośpieszył do Poznania, skąd umknął niebawem, zostawiając armię własnemu jej losowi. Odstępstwo to stało się jawne 16 stycznia, dwadzieścia trzy dni przed ostatecznym wycofaniem się Schwarzenberga. Książę Eugeniusz objął z kolei dowództwo armii. Wojska rosyjskie zatrzymały się w Kaliszu. Nieustanny, zażarty bój, który toczyliśmy bez wytchnienia począwszy od Moskwy, jął przycichać. Do wiosny jednak trwała beznamiętna, powolna, przerywana walka. Mniemali niektórzy, że wyczerpała się już do cna miara nienawiści; tymczasem nie stało po prostu sił; poza tym obustronnie już gotowano się do innej walki i ta chwilowa cisza była wytchnieniem — jeno akcją wstępną do nowych, straszliwych zapasów! Po zwycięskim okresie, trwającym tysiąc pięćset lat, rewolucja IV stulecia, która była związkiem monarchów i magnaterii przeciwko ludom, została pokonana przez rewolucję XIX stulecia, związek ludów przeciw możnym tego świata. Z krwawych blasków tej pożogi począł się Napoleon. I owładnął nią tak niepodzielnie, z taką mocą i potęgą, że zdawało się, iż cały ten przewrót dokonał się jedynie po to, aby jego na świat wydać! Z niewzruszonym spokojem przewodził tej straszliwej zawierusze. Jemu tylko podlegał ten krwawy żywioł; wstydząc się swoich ekscesów rewolucja uwielbiła w nim siebie i wpatrzona w jego chwałę, dla niego ujarzmiła inne ludy Europy. I Europa — posłuszna — powstała na dane przezeń hasło, aby zepchnąć Rosję w dawne jej granice. Zdawało się, że z kolei Północ ujarzmiona zostanie aż po najdalsze swoje krańce. A jednak nawet ten genialny wódz, takimi rozporządzający środkami, nie mógł pokonać przyrody! Kiedy z ogromnym trudem wdarł się w te lodowe krainy, zbrakło mu sił i doszedłszy już niemal do szczytu, runął w otchłań niedoli i poniżenia. I Północ zwycięska w swej
obronnej wojnie z Południem, jak zwycięską była w zdobywczych swoich wyprawach w średniowieczu, poczuła się nietykalna i niezmożona! Ale wy nie wierzcie w to, moi towarzysze. Jak pokonaliście jej zbrojne zastępy, tak też pokonać mogliście jej ziemię, ogromne przestrzenie, klimat, srogą i potężną przyrodę. Lecz zemściły się straszliwie popełnione przez nas błędy: kara stokroć cięższa była od winy. Starałem się wyjaśnić należycie zarówno przyczyny, jak skutki; na ten ocean cierpień i niedoli rzuciłem krwawe i posępne światło żałobnej pochodni, a jeśli dłoń moja zbyt słaba była, ażeby podołać tak przykremu zadaniu, wyłowiłem przynajmniej z bezdennej topieli szczątki nasze, aby przyszłe pokolenia mogły poznać to niebezpieczeństwo i uniknąć go. Dzieło moje ukończone. Do was — starzy druhowie — odwołuję się teraz, ażebyście dali świadectwo prawdzie! Wobec wielkich, niczym nie zatartych wspomnień tej wielkiej epoki, bezbarwnymi zapewne wydadzą się wam wszelkie opisy! Lecz któż z was nieświadom jest tego, że czyn zawsze wymowniejszy bywa od słów i że jakkolwiek wielcy historycy rodzą się z wielkich ludzi, to jednak mniej są od nich liczni?