JOHN GRISHAM
Ominąć święta
Przeło˙zył: Jan Kra´sko
Tytuł oryginału: SKIPPING CHRISTMAS
Data wydania polskiego: 2001...
19 downloads
388 Views
330KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
JOHN GRISHAM
Ominąć święta
Przeło˙zył: Jan Kra´sko
Tytuł oryginału: SKIPPING CHRISTMAS
Data wydania polskiego: 2001 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 2001 r.
Rozdział 1 Poczekalnia była zapchana zm˛eczonymi podró˙znymi, których wi˛ekszo´sc´ tłoczyła si˛e pod s´cianami, poniewa˙z wszystkie znajdujace ˛ si˛e tam plastikowe krzesła były od dawna zaj˛ete. Ka˙zdy przylatujacy ˛ i odlatujacy ˛ samolot zabierał co najmniej stu pasa˙zerów, tymczasem krzeseł było zaledwie kilkadziesiat. ˛ Zdawało si˛e, z˙ e na wieczorny lot do Miami czeka tysiac ˛ osób, ciepło opatulonych i obwieszonych podró˙znymi torbami, zm˛eczonych i znu˙zonych przebijaniem si˛e przez zakorkowane ulice miasta i tłum w holu głównym oraz przej´sciem przez odpraw˛e baga˙zowa.˛ Był wtorek przed Dniem Dzi˛ekczynienia, na wszystkich lotniskach najbardziej ruchliwy dzie´n roku. Potracaj ˛ ac ˛ si˛e, tłoczac ˛ i przepychajac ˛ w stron˛e wej´scia, wielu z nich po raz setny zadawało sobie pytanie, dlaczego włas´ciwie postanowili lecie´c akurat tego dnia. Powody były ró˙zne i w tej chwili zupełnie nieistotne. Jedni próbowali si˛e u´smiecha´c, inni czyta´c, ale utrudniał im to s´cisk i hałas. Jeszcze inni gapili si˛e ´ ety Mikołaj, chudy i ciemnow podłog˛e i po prostu czekali. Stojacy ˛ w pobli˙zu Swi˛ skóry, irytował ich brz˛ekliwym d´zwi˛ekiem dzwonka i s´wiatecznymi ˛ z˙ yczeniami, które wygłaszał monotonnym basem. Nadeszła mała, trzyosobowa rodzina. Spojrzeli na numer wej´scia, zobaczyli kł˛ebiacy ˛ si˛e tłum i przystan˛eli na ko´ncu korytarza. Córka była młoda i pi˛ekna. Miała na imi˛e Blair i najwyra´zniej tylko ona leciała do Miami. Rodzice nie. Wszyscy troje popatrzyli na zatłoczona˛ sal˛e i tak jak pozostali podró˙zni zadali sobie w duchu pytanie, dlaczego wła´sciwie wybrali akurat ten dzie´n. Ju˙z nie płakali, przynajmniej ojciec i córka. Blair miała dwadzie´scia trzy lata i chocia˙z wła´snie sko´nczyła studia — i to z niezłym wynikiem — nie była jeszcze gotowa do rozpocz˛ecia kariery zawodowej. Jeden z jej przyjaciół wyjechał do Afryki jako ochotnik Korpusu Pokoju i to podsun˛eło Blair pomysł, z˙ eby pos´wi˛eci´c dwa lata z˙ ycia na pomoc bli´znim. Skierowano ja˛ do Peru, gdzie czekały małe peruwia´nskie dzikuski: b˛edzie je uczy´c czytania i mieszka´c w chatce bez kanalizacji, bez elektryczno´sci i bez telefonu. Nie mogła si˛e ju˙z doczeka´c, kiedy wreszcie rozpocznie podró˙z. 3
Miała lecie´c do Miami, stamtad ˛ do Limy, a potem przez trzy dni jecha´c autobusem w góry i trafi´c prosto do innego stulecia. Pierwszy raz w swoim młodym, bezpiecznym z˙ yciu miała sp˛edzi´c s´wi˛eta poza domem. Matka trzymała ja˛ kurczowo za r˛ek˛e i próbowała by´c silna. Ju˙z si˛e po˙zegnali, i to kilka razy. Po raz setny zadali jej pytanie: „Czy na pewno tego chcesz?” Luter, ojciec rodziny, patrzył na tłum z nachmurzona˛ mina.˛ Co za obł˛ed, mys´lał. Wyrzucił je przy kraw˛ez˙ niku przed hala˛ odlotów i przejechał dobrych kilka kilometrów, z˙ eby zaparkowa´c na odległym parkingu. Wrócił na lotnisko zatłoczonym autobusem, a potem wraz z z˙ ona˛ i córka˛ rozpychał si˛e łokciami, z˙ eby dotrze´c do tego wej´scia. Martwił si˛e, z˙ e Blair wyje˙zd˙za, a skł˛ebiony tłum działał mu na nerwy. Był w parszywym nastroju. Wkrótce miał by´c w jeszcze gorszym. Nagle o˙zył stojacy ˛ przy drzwiach pracownik hali odlotów i podró˙zni przesun˛eli si˛e o kilka centymetrów do przodu. Zabrzmiało pierwsze ogłoszenie, to, w którym proszono do wyj´scia osoby starsze i pasa˙zerów pierwszej klasy. Przepychanie si˛e przybrało na sile. — Chyba ju˙z pójdziemy — powiedział Luter, patrzac ˛ na córk˛e, swoje jedyne dziecko. Obj˛eli si˛e, z trudem powstrzymujac ˛ łzy. — Rok przeleci jak z bicza strzelił — powiedziała z u´smiechem Blair. — W nast˛epne s´wi˛eta b˛ed˛e ju˙z w domu. Nora, jej matka, zagryzła warg˛e, kiwn˛eła głowa˛ i pocałowała ja˛ jeszcze raz. — Prosz˛e, uwa˙zaj na siebie — powiedziała; nie mogła przesta´c tego powtarza´c. — Nic mi nie b˛edzie. Pu´scili ja˛ i bezradnie patrzyli, jak dołaczywszy ˛ do długiej kolejki, krok po kroku zaczyna si˛e od nich oddala´c: od nich, od bezpiecznego domu i od wszystkiego, co dotad ˛ znała. Oddajac ˛ kart˛e pokładowa,˛ odwróciła si˛e jeszcze i u´smiechn˛eła do rodziców po raz ostatni. — No dobrze — mruknał ˛ Luter. — Do´sc´ tego. Da sobie rad˛e. Nora nie odpowiedziała: patrzyła za znikajac ˛ a˛ córka˛ i nic nie przychodziło jej do głowy. Odwrócili si˛e i dołaczyli ˛ do tłumu ludzi zmierzajacych ˛ korytarzem w stron˛e wyj´scia. ´ Szli, mijajac ˛ po drodze Swi˛etego Mikołaja z irytujaco ˛ brz˛ekliwym dzwonkiem i rz˛edy male´nkich, zatłoczonych sklepików. Kiedy wyszli z terminalu i stan˛eli w kolejce do autobusu, zacz˛eło pada´c. Kiedy autobus wjechał na mokry parking i wyrzucił ich dwie´scie metrów od samochodu, lało ju˙z jak z cebra. Wykupienie samochodu od zachłannych władz lotniska kosztowało Lutra siedem dolarów. W drodze do miasta Nora w ko´ncu si˛e odezwała. — Poradzi sobie? Luter słyszał to pytanie tak cz˛esto, z˙ e odpowiedział jak automat. 4
— Na pewno. — Naprawd˛e tak my´slisz? — Oczywi´scie. — My´slał tak czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Blair wyjechała i nie mogli jej ju˙z powstrzyma´c. Zacisnał ˛ r˛ece na kierownicy, przeklinajac ˛ w duchu coraz wolniejszy ruch. Nie wiedział, czy z˙ ona płacze, czy nie, ale nic go to nie obchodziło. Chciał tylko dotrze´c do domu, wysuszy´c si˛e, usia´ ˛sc´ przy kominku i poczyta´c gazet˛e. Niecałe cztery kilometry od domu Nora oznajmiła nagle: — Musz˛e kupi´c kilka rzeczy w spo˙zywczym. — Pada — burknał ˛ Luter. — Trudno. — Nie mo˙zesz z tym zaczeka´c? — Nie musisz wysiada´c. To potrwa tylko chwil˛e. Jed´z do Chipa. Wi˛ec pojechał do Chipa, sklepu, którego nie znosił za horrendalne ceny, nad˛eta˛ obsług˛e i za beznadziejne miejsce. Wcia˙ ˛z padało, ale Nora oczywi´scie nie mogła wybra´c Krogera, gdzie parkowało si˛e tu˙z przed drzwiami i dawało nura prosto do sklepu. Nie, musiała wybra´c Chipa, gdzie trzeba było parkowa´c na odległym parkingu i dawa´c nura w ulew˛e. A czasami nie parkowało si˛e w ogóle. Jak wła´snie tego dnia. Po prostu brakowało miejsc. Nawet drogi po˙zarowe były zastawione. Luter na pró˙zno kra˙ ˛zył dobrych dziesi˛ec´ minut, wreszcie Nora powiedziała stanowczo: — Wysad´z mnie przed drzwiami. — Była wyra´znie poirytowana jego nieudolno´scia.˛ Luter skr˛ecił, zatrzymał samochód przed restauracja˛ z hamburgerami i warknał: ˛ — Daj list˛e. — Ja pójd˛e — mrukn˛eła, udajac, ˛ z˙ e naprawd˛e chce i´sc´ . Tymczasem to on miał wyj´sc´ na deszcz i oboje o tym dobrze wiedzieli. — Daj list˛e. — Kup biała˛ czekolad˛e i pół kilo orzeszków pistacjowych — odrzekła z ulga˛ Nora. — To wszystko? — Tak, tylko we´z czekolad˛e od Logana, taka˛ w półkilogramowych blokach, i pistacje od braci Lance. — I nie mogła´s z tym zaczeka´c? — Nie, nie mogłam. Robi˛e deser na jutrzejszy lunch. Je´sli nie chcesz i´sc´ , to zamknij si˛e. Pójd˛e sama. Luter wysiadł i trzasnał ˛ drzwiami. Pierwszy krok, drugi, za trzecim wdepnał ˛ w płytka˛ dziur˛e. Prawa˛ kostk˛e omyła mu zimna woda, która szybko wpłyn˛eła do buta. Na sekund˛e zastygł bez ruchu, z˙ eby złapa´c oddech, a potem ruszył przed
5
siebie na palcach, omijajac ˛ kra˙ ˛zace ˛ samochody i rozpaczliwie wypatrujac ˛ podst˛epnych kału˙z. Chip uwa˙zał, z˙ e nie ma to jak wysokie ceny i umiarkowany czynsz. Jego sklep mie´scił si˛e w bocznej uliczce, tak z˙ e nie było go znikad ˛ wida´c. Tu˙z obok był sklep z winem, prowadzony przez jakiego´s Europejczyka, który twierdził, z˙ e jest Francuzem, chocia˙z plotka głosiła, z˙ e wyemigrował z W˛egier. Mówił koszmarna˛ angielszczyzna,˛ ale szybko nauczył si˛e j˛ezyka zdzierców i lichwiarzy; pewnie od swego sasiada. ˛ Jednak˙ze fakt pozostawał faktem: wszystkie sklepy w tak zwanej Dzielnicy, jak nazywano ten rejon miasta, słyn˛eły z horrendalnych cen. I we wszystkich panował horrendalny tłok. Przed sklepem serowarskim stał ´ ety Mikołaj, który podzwaniał takim samym dzwonkiem jak Mikołaj z lotniSwi˛ ska. Z gło´snika ukrytego nad drzwiami sklepu o nazwie Matka Ziemia, którego wysuszeni na wiór klienci bez watpienia ˛ nosili sandały nawet w listopadzie, niosły si˛e rz˛ez˙ ace ˛ d´zwi˛eki s´wiatecznej ˛ piosenki Rudolf, czerwononosy renifer. Koszmar. Luter nie znosił tego sklepu, nie zbli˙zał si˛e nawet do drzwi. Nora kupowała tam zioła, ale dlaczego akurat tam, tego nie wiedział. Stary Meksykanin, wła´sciciel sklepu tytoniowego — fajka w kaciku ˛ ust, kłab ˛ dymu nad głowa˛ — rado´snie rozwieszał kolorowe lampki w oknie wystawowym, w którym stała ju˙z sztuczna choinka obsypana sztucznym s´niegiem. Istniała szansa, z˙ e noca˛ spadnie prawdziwy s´nieg. Kupujacy ˛ nie tracili czasu i s´migali od sklepu do sklepu. Skarpetka przymarzła Lutrowi do prawej kostki. Przy wej´sciu nie było koszyków: zły znak, to oczywiste. Luter nie potrzebował koszyka, jednak ich całkowity brak oznaczał, z˙ e sklep jest zatłoczony. Przej´scia ˙ mi˛edzy półkami były waziutkie, ˛ a towary uło˙zone bez ładu i składu. Zeby zrobi´c zakupy, trzeba było przej´sc´ przez cały sklep, i to kilka razy. Młody magazynier pracowicie układał s´wiateczne ˛ czekolady. Rze´znik wywiesił tabliczk˛e z z˙ adaniem, ˛ z˙ eby wszyscy dobrzy klienci natychmiast zamówili s´wia˛ tecznego indyka. Wła´snie przyszły s´wiateczne ˛ wina! I s´wiateczne ˛ szynki! Co za marnotrawstwo, pomy´slał Luter. Dlaczego tyle jemy i pijemy, z˙ eby uczci´c narodziny Chrystusa? Pistacje znalazł przy orzechach. Dziwne i całkiem sensowne jak na Chipa. W dziale z artykułami do pieczenia oczywi´scie nie było białej czekolady, wi˛ec Luter zaklał ˛ pod nosem i ruszył przed siebie, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na wszystkie strony. Wpadł na niego kto´s z wózkiem. Przeprosin, rzecz jasna, nie było, bo ten z wózkiem nawet go nie zauwa˙zył. Spod sufitu płyn˛eły d´zwi˛eki kol˛edy Niechaj Bóg was ukoi, mili panowie. Jakby Luter potrzebował ukojenia. Równie dobrze mogliby pu´sci´c Wesołego bałwanka. Dwa rz˛edy półek dalej, tu˙z obok ry˙zu ze wszystkich stron s´wiata, znalazł półk˛e z czekolada˛ do ciast. Podszedł bli˙zej i rozpoznał półkilogramowy blok czekolady od Logana. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle blok zniknał ˛ w drapie˙znych szponach srogo wygladaj ˛ acej ˛ matrony, która nawet na niego nie zerkn˛eła. Półeczka na słodycze Logana była pusta. Zrozpaczony Luter rozejrzał si˛e na wszystkie 6
strony, nie dostrzegajac ˛ ani kawałeczka białej czekolady. Owszem, było mnóstwo ciemno- i jasnobrazowej, ˛ ale białej ani s´ladu. Kolejka do kasy ekspresowej posuwała si˛e oczywi´scie wolniej ni˙z te do dwóch pozostałych kas. Upiorne ceny zmuszały do kupowania towarów w małych ilos´ciach, jednak nie miało to z˙ adnego wpływu na szybko´sc´ , z jaka˛ klienci wchodzili i wychodzili ze sklepu. Nieuprzejmy kasjer brał ka˙zdy artykuł do r˛eki, uwa˙znie go ogladał ˛ i r˛ecznie wbijał cen˛e do kasy. Pakowacze pakowali lub nie, chocia˙z tu˙z przed s´wi˛etami gwałtownie o˙zywali, by z entuzjastycznym u´smiechem na ustach przypomnie´c sobie nazwisko ka˙zdego stałego klienta. Był szczyt sezonu napiwkowego, kolejny aspekt s´wiat ˛ Bo˙zego Narodzenia, którego Luter nie znosił. Ponad sze´sc´ dolarów za niecałe pół kilograma pistacji. Odepchnał ˛ na bok gorliwego pakowacza i przez ułamek sekundy gotów był go uderzy´c, z˙ eby nie odebrał mu bezcennych orzeszków i nie zapakował ich do torby. Wepchnał ˛ je do kieszeni płaszcza i szybko wyszedł na dwór. Przed sasiednim ˛ sklepem zebrał si˛e tłum: wszyscy chcieli popatrze´c, jak stary Meksykanin ozdabia okno wystawowe. A on wła´snie podłaczył ˛ do pradu ˛ małe roboty, które ku uciesze gawiedzi brn˛eły przez sztuczny s´nieg. Luter musiał zej´sc´ z chodnika na jezdni˛e i schodzac, ˛ zrobił krok w prawo zamiast w lewo. Lewa noga natychmiast zagł˛ebiła si˛e po kostk˛e w zimnej kału˙zy. Luter zamarł i gwałtownie wciagn ˛ ał ˛ do płuc mro´zne powietrze, przeklinajac ˛ starego Meksykanina, jego roboty, gapiów i te cholerne pistacje. Podniósł nog˛e, strzasn ˛ ał ˛ z nogawki brudna˛ wod˛e i stojac ˛ na kraw˛ez˙ niku z przemarzni˛etymi stopami, przy akompaniamencie ´ ety Mikołaj przybrz˛ekliwego dzwonka i ogłuszajacych ˛ d´zwi˛eków piosenki Swi˛ je˙zd˙za do miasta, stwierdził, z˙ e zaczyna nienawidzi´c Bo˙zego Narodzenia. Zanim doszedł do samochodu, woda dotarła ju˙z do palców u stóp. — Nie ma białej czekolady — syknał ˛ do z˙ ony, wciskajac ˛ si˛e za kierownic˛e. Nora ocierała oczy. — Co znowu? — warknał ˛ Luter. — Wła´snie rozmawiałam z Blair. — Co? Jak to? Wszystko w porzadku? ˛ — Tak. Dzwoniła z samolotu. — Nora zagryzła warg˛e, próbujac ˛ si˛e opanowa´c. Ciekawe, ile kosztuje połaczenie ˛ z wysoko´sci dziewi˛eciu kilometrów, pomys´lał Luter. Tak, widział telefony w samolotach. Wystarczy jakakolwiek karta kredytowa. Blair miała kart˛e, która˛ dostała od niego, jedna˛ z tych, które obcia˙ ˛zaja˛ rachunkami mamusi˛e i tatusia. Z telefonu komórkowego tam do telefonu komórkowego tu, jak obliczył: co najmniej dziesi˛ec´ dolarów. Na pewno. I po co? Czuj˛e si˛e dobrze, mamusiu. Nie widziałam was prawie od godziny. Bardzo was kocham. B˛ed˛e t˛eskni´c. Pa, musz˛e ju˙z ko´nczy´c. Silnik pracował, chocia˙z Luter nie przypominał sobie, z˙ eby go uruchamiał. 7
— Zapomniałe´s kupi´c biała˛ czekolad˛e? — Nora doszła ju˙z do siebie. — Nie, nie zapomniałem. Sko´nczyła si˛e. — Pytałe´s Reksa? — Kogo? — Rze´znika. — Nie, jako´s nie przyszło mi do głowy, z˙ eby spyta´c rze´znika, czy mi˛edzy kotletami i watróbk ˛ a˛ nie ukrył przypadkiem białej czekolady. Szarpn˛eła za klamk˛e z całym rozgoryczeniem, jakie mogła z siebie wykrzesa´c. — Musz˛e ja˛ mie´c. Dzi˛ekuj˛e ci, cho´c doprawdy nie wiem za co. — I ju˙z jej nie było. — Mam nadziej˛e, z˙ e wdepniesz w kału˙ze˛ — mruknał ˛ Luter. Gotował si˛e ze zło´sci, klał ˛ i mamrotał. Podkr˛ecił ogrzewanie i skierował dysz˛e dmuchawy w dół, z˙ eby ogrza´c skostniałe stopy, a potem zaczał ˛ gapi´c si˛e na tłumy ludzi wchodza˛ cych i wychodzacych ˛ z restauracji z hamburgerami. Pobliskie ulice były kompletnie zakorkowane. Omina´ ˛c s´wi˛eta, pomy´slał. Jakby to było miło. Strzeli´c palcami, spojrze´c na kalendarz, a tam: drugi stycznia. Ani choinki, ani zakupów, ani bezsensownych prezentów, ani napiwków, ani kolorowych papierów do pakowania, ani zatłoczonych i zakorkowanych ulic, ani ciasta z owocami, ani whisky czy szynek, których nikt nie chce, ani Rudolfa, ani bałwana na dachu, ani przyj˛ecia w biurze, ani jednego zmarnowanego centa. Skulił si˛e nad kierownica,˛ u´smiechnał ˛ i czekajac, ˛ a˙z ciepłe powietrze rozgrzeje mu stopy, oddał si˛e miłym marzeniom o ucieczce. Nora wróciła z małym brazowym ˛ woreczkiem, który rzuciła obok niego na tyle ostro˙znie, z˙ eby czekolada nie p˛ekła, dajac ˛ mu do zrozumienia, z˙ e on jej nie znalazł, a ona tak. — Wszyscy wiedza,˛ z˙ e trzeba spyta´c — warkn˛eła, gwałtownie szarpiac ˛ pas. — Dziwny rodzaj marketingu — my´slał na głos Luter. — Ukry´c towar u rze´znika, uda´c, z˙ e go brakuje i ludzie natychmiast zaczna˛ o niego wypytywa´c. Ukryty jest pewnie dro˙zszy. — Och, przesta´n ju˙z, Luter. — Masz mokre nogi? — Nie. A ty? — Te˙z nie. — To dlaczego pytasz? — Po prostu si˛e o ciebie troszcz˛e. — My´slisz, z˙ e nic jej nie b˛edzie? — Blair? Jest w samolocie. Przed chwila˛ z nia˛ rozmawiała´s. — Nie, w tej d˙zungli. — Przesta´n si˛e zamartwia´c, dobrze? Ci z Korpusu Pokoju nie naraziliby jej na niebezpiecze´nstwo. — Bez niej to ju˙z nie to samo. 8
— Co? ´ eta. — Swi˛ Pewnie, pomy´slał Luter i niewiele brakowało, z˙ eby powiedział to na głos. To dziwne, bo manewrujac ˛ mi˛edzy rz˛edami samochodów, lekko si˛e do siebie u´smiechał.
Rozdział 2 Z cieplutkimi, opatulonymi w grube, wełniane skarpety stopami, szybko zasnał ˛ i jeszcze szybciej si˛e obudził. Nora buszowała po domu. Najpierw spu´sciła wod˛e w toalecie, pozapalała i pogasiła wszystkie s´wiatła, potem poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie ziołowa˛ herbat˛e, a potem usłyszał, jak idzie do pokoju Blair, bez watpienia ˛ gapi si˛e na s´ciany i cicho łka na wspomnienie minionych lat. Wreszcie wróciła do łó˙zka i zacz˛eła przewraca´c si˛e z boku na bok, szarpiac ˛ kołdra˛ i robiac ˛ wszystko, co tylko mo˙zliwe, z˙ eby go obudzi´c. Chciała pogada´c. Chciała, z˙ eby zapewnił ja,˛ z˙ e Blair nie gro˙za˛ okropno´sci peruwia´nskiej d˙zungli. Ale on ani drgnał ˛ i oddychał najgło´sniej, jak umiał, poniewa˙z gdyby zacz˛eli rozmawia´c, rozmawialiby do białego rana. Próbował nawet chrapa´c, co ja˛ chyba uspokoiło. Przestała si˛e kr˛eci´c koło jedenastej. Luter miał szeroko otwarte oczy i upiornie gorace ˛ stopy. Zyskawszy absolutna˛ pewno´sc´ , z˙ e Nora s´pi, ostro˙znie wy´slizgnał ˛ si˛e z łó˙zka, s´ciagn ˛ ał ˛ grube skarpety, cisnał ˛ je w kat ˛ i poszedł na palcach do kuchni, z˙ eby napi´c si˛e wody. Potem zrobił sobie dzbanek bezkofeinówki. Godzin˛e pó´zniej siedział ju˙z na dole, w swoim gabinecie. Otwarte akta, mruczacy ˛ komputer, drukarka wypluwajaca ˛ tabel˛e za tabela: ˛ przypominał s´ledczego, który szuka dowodów rzeczowych. Z zawodu był ksi˛egowym, specjalista˛ od podatków, dlatego od lat prowadził bardzo staranna˛ dokumentacj˛e przychodów i rozchodów. Dowodów przybywało i szybko zapomniał o s´nie. Na poprzednie Bo˙ze Narodzenie rodzina Lutra Kranka wydała sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów! Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na ozdóbki, ´ lampki, kwiaty, nowego Sniegurka i kanadyjski s´wierk. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na szynki, indyki, orzeszki, sery, serki i ciasteczka, których nikt nie jadł. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na keksy od stra˙zaków, kalendarze od policjantów i z˙ arówki od tych z pogotowia. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na kaszmirowy sweter, którego nie znosił, sportowa˛ marynark˛e, która˛ miał na sobie tylko dwa razy, i portfel ze strusiej skórki, który był drogi, brzydki i nieprzyjemny w dotyku. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na sukienk˛e Nory, która˛ nosiła podczas s´wiatecznej ˛ kolacji w firmie, 10
na jej kaszmirowy sweter, który zniknał ˛ w szafie zaraz po rozpakowaniu, i na modny szalik, który tak uwielbiała. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na kurtk˛e dla Blair, r˛ekawiczki i buty, na walkmana do biegania i oczywi´scie na najcie´nszy i najmniejszy telefon komórkowy na rynku. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na drobniejsze prezenty dla wybranej garstki dalekich krewnych, głównie tych ze strony Nory. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na s´wiateczne ˛ kartki ze sklepu papierniczego, trzy sklepy za sklepem Chipa w Dzielnicy, gdzie wszystkie ceny były dwa razy wy˙zsze ni˙z gdzie indziej. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na s´wiateczne ˛ przyj˛ecie, doroczna˛ imprez˛e u Kranków. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów! I co z tego zostało? Najwy˙zej jeden czy dwa u˙zyteczne przedmioty, nic wi˛ecej. Podsumował straty tak drobiazgowo i skrupulatnie, jakby spowodował je kto´s obcy. Wszystkie dowody pasowały do siebie idealnie i jednoznacznie przemawiały za słuszno´scia˛ jego podejrze´n. Pewne watpliwo´ ˛ sci naszły go dopiero pod koniec, w trakcie analizy kwot, które wydali na cele dobroczynne. Datki na rzecz ko´scioła, prezenty dla biednych dzieci, dla bezdomnych ze schroniska i dla banku z˙ ywno´sciowego — szybko przejrzał wszystkie dane, by ponownie doj´sc´ do tego samego, straszliwego wniosku: sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na Bo˙ze Narodzenie. — Dwana´scie procent moich dochodów brutto — wymruczał z niedowierzaniem. — Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów. W gotówce. Z czego tylko sze´sc´ set wolne od podatku. I ze zmartwienia zrobił co´s, co robił bardzo rzadko: wyjał ˛ z szuflady butelk˛e i wypił kilka kieliszków koniaku. Spał od trzeciej do szóstej, a o szóstej o˙zył z rykiem pod prysznicem. Nora próbowała wyprowadzi´c go z równowagi przy kawie i owsiance, ale nie zamierzał do tego dopu´sci´c. Przeczytał gazet˛e, po´smiał si˛e z komiksów, dwa razy zapewnił ja˛ solennie, z˙ e Blair s´wietnie si˛e bawi, pocałował ja˛ na do widzenia i niczym człowiek obarczony wa˙zna˛ misja,˛ pop˛edził do pracy. Biuro podró˙zy mie´sciło si˛e w atrium gmachu firmy. Mijał je co najmniej dwa razy dziennie, rzadko kiedy zerkajac ˛ na wiszace ˛ w oknie plakaty z pla˙zami, górami, z˙ aglówkami i piramidami. Było to miejsce dla szcz˛es´liwców, którzy mogli sobie pozwoli´c na podró˙zowanie. Nigdy tam nie zajrzał, nigdy nawet o tym nie pomy´slał. Urlop sp˛edzał z Nora˛ na pla˙zy, w domku przyjaciela: pi˛ec´ dni, je´sli tylko pozwalał mu na to nawał pracy. Wykradł si˛e tu˙z po dziesiatej. ˛ Zszedł schodami, z˙ eby nie musie´c si˛e przed nikim tłumaczy´c i pognał prosto do biura podró˙zy. Czekała na niego Biff. Miała we włosach wielki kwiat, była opalona na braz ˛ i wygladała ˛ tak, jakby wpadła do firmy w drodze z pla˙zy na pla˙ze˛ . Jej pi˛ekny u´smiech zmroził go i sparali˙zował, a pierwsze słowa zdumiały i oszołomiły. — Chce pan popłyna´ ˛c w rejs. 11
— Skad ˛ pani wie? — zdołał wymamrota´c tylko tyle, bo Biff ju˙z s´ciskała mu r˛ek˛e, ju˙z prowadziła go do długiego biurka, ju˙z wskazywała mu fotel, ju˙z siadała na kraw˛edzi blatu. Ma długie nogi, zauwa˙zył. Brazowe ˛ i długie. Pla˙zowe. — Grudzie´n to najlepsza pora — zacz˛eła i poczuł, z˙ e połknał ˛ haczyk. Wyj˛eła broszury, kilogramy broszur, i rozło˙zyła je na biurku przed jego rozmarzonymi oczami. — Pracuje pan w tym gmachu? — spytała, delikatnie zbli˙zajac ˛ si˛e do kwestii ceny. — Na piatym ˛ pi˛etrze, u Wileya i Becka — odrzekł, nie odrywajac ˛ wzroku od pływajacych ˛ pałaców i nieko´nczacych ˛ si˛e pla˙z. — Jest pan por˛eczycielem? Luter lekko drgnał. ˛ — Nie, ksi˛egowym. — Przepraszam. — Biff ugryzła si˛e w j˛ezyk. Blada cera, podkra˙ ˛zone oczy, granatowa marynarka, kiepska imitacja uniwersyteckiego krawatu: powinna si˛e była domy´sli´c. Có˙z, bywa. Si˛egn˛eła po jeszcze bardziej błyszczace ˛ broszury. — Niewielu tu od was przychodzi. — Nie mamy czasu na urlop. Za du˙zo pracy. Wezm˛e t˛e. — Doskonały wybór. Doszli do wniosku, z˙ e najlepsza b˛edzie „Wyspiarska Ksi˛ez˙ niczka”, nowiute´nki gigant, statek z kajutami dla sze´sciu tysi˛ecy pasa˙zerów, z dwunastoma basenami i czterema kasynami. Do tego pi˛ec´ posiłków dziennie, osiem przystanków na Karaibach — lista luksusów ciagn˛ ˛ eła si˛e w niesko´nczono´sc´ . Luter wyszedł z plikiem broszur i chyłkiem wrócił do swego gabinetu na piatym ˛ pi˛etrze. Zasadzk˛e zaplanował bardzo starannie. Po pierwsze, tego dnia pracował do pó´zna, co nie było niczym niezwykłym, cho´c sprzyjało temu, co zamierzał zrobi´c wieczorem. Sprzyjała mu równie˙z pogoda, bo na dworze wcia˙ ˛z było pochmurno i pos˛epnie. Kiedy niebo jest szare i pada deszcz, trudniej jest my´sle´c o s´wi˛etach. I o wiele łatwiej marzy´c o dziesi˛eciu dniach w luksusie i sło´ncu. Je´sli Nora przestała martwi´c si˛e o Blair, na pewno ja˛ do tego zmusi. Tak jest. Po prostu wspomni, z˙ e wła´snie odkryto nowego, niebezpiecznego wirusa albo z˙ e w jakiej´s kolumbijskiej wiosce doszło do kolejnej masakry. To wystarczy, z˙ eby straciła głow˛e i przestała my´sle´c o s´wi˛etach. Bez Blair i tak nie b˛eda˛ takie same, prawda? A mo˙ze by´smy w tym roku po prostu odpocz˛eli? Przywarowali gdzie´s. Dokad´ ˛s wyjechali. Uciekli. Troch˛e sobie pofolgowali. Nie, Nora nadal była w d˙zungli; wystarczyło na nia˛ spojrze´c. Obj˛eła go na powitanie i u´smiechn˛eła si˛e, próbujac ˛ ukry´c, z˙ e płakała. Dzie´n miała wzgl˛ednie dobry. Zjadła lunch z kole˙zankami i sp˛edziła dwie godziny w klinice dla dzieci, co nale˙zało do ci˛ez˙ kich obowiazków ˛ ka˙zdej wolontariuszki.
12
Kiedy odgrzewała makaron, ukradkiem nastawił płyt˛e reggae, ale jej nie pus´cił. Nie, najwa˙zniejsze to zgra´c wszystko w czasie. Pogaw˛edzili troch˛e o Blair i ju˙z na poczatku ˛ kolacji Nora sama otworzyła mu furtk˛e. — Bez niej s´wi˛eta b˛eda˛ zupełnie inne, prawda? — Absolutnie — odparł, z trudem przełykajac ˛ s´lin˛e. — Bez niej to ju˙z nie to samo. — Zostali´smy sami. Pierwszy raz od dwudziestu dwóch lat. — To rodzi depresj˛e. Podczas s´wiat ˛ Bo˙zego Narodzenia liczba przypadków depresji wyra´znie wzrasta. — Luter przełknał ˛ makaron i znieruchomiał z widelcem w r˛eku. ˙ — Zeby tak mo˙zna je było sobie odpu´sci´c. . . — powiedziała Nora słabym głosem. Luter drgnał, ˛ przekrzywił głow˛e i nadstawił lepiej słyszace ˛ ucho. — Co si˛e stało? — Jeszcze nic — odrzekł dramatycznie, odsuwajac ˛ talerz. — Ale skoro ju˙z zacz˛eła´s o tym mówi´c, owszem, jest co´s, o czym chciałbym z toba˛ porozmawia´c. — Sko´ncz je´sc´ . — Ju˙z sko´nczyłem — odparł, zrywajac ˛ si˛e z krzesła. Teczka stała na podłodze zaledwie kilka kroków od niego. Luter gwałtownie ja˛ otworzył. — Co ty wyprawiasz? — spytała Nora. — Zaraz zobaczysz. — Stanał ˛ po drugiej stronie stołu z wydrukami w r˛eku. — Oto mój pomysł — oznajmił z duma.˛ — Pomysł wr˛ecz fantastyczny. — Zaczynam si˛e denerwowa´c. Luter rozło˙zył wydruki na stole. — Moja droga — zaczał ˛ — patrz, co zrobili´smy w zeszłym roku: wydali´smy sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów na s´wi˛eta. Sze´sc´ tysi˛ecy sto dolarów. — Słysz˛e, nie musisz tego powtarza´c. — Ponad sze´sc´ tysi˛ecy dolarów praktycznie na nic. To tak, jakby´smy wrzucili pieniadze ˛ w błoto, roztrwonili je. Oczywi´scie nie wliczam w to zmarnowanego czasu, twojego i swojego, ulicznych korków, stresu, zmartwie´n, sprzeczek, kłótni, dasów ˛ i bezsenno´sci, czyli tych wszystkich cudownych rzeczy, które prze˙zywamy w ka˙zde Bo˙ze Narodzenie. — O co ci chodzi? — Dzi˛ekuj˛e za pytanie. — Luter upu´scił wydruki i jak zr˛eczny magik przedstawił z˙ onie „Wyspiarska˛ Ksi˛ez˙ niczk˛e”. Stół zasłały broszury. — O co mi chodzi? Raczej o co nam chodzi. Karaiby. Dziesi˛ec´ dni i dziesi˛ec´ nocy na pokładzie najbardziej luksusowego i najpi˛ekniejszego statku na s´wiecie. Bahamy, Jamajka, Portoryko. . . Zaraz, chwileczk˛e. Wpadł do salonu, wcisnał ˛ guzik z napisem „Play”, odczekał, a˙z zabrzmia˛ pierwsze d´zwi˛eki reggae i podkr˛ecił głos. Wrócił do kuchni, gdzie Nora ogladała ˛ 13
broszur˛e. — Co to jest? — Reggae, muzyka, której tam słuchaja.˛ Na czym sko´nczyłem? — Skakałe´s z wyspy na wysp˛e. — Wła´snie. Nurkowanie na Kajmanie Wielkim, w Cozumel ruiny staro˙zytnych budowli Majów, surfing na Wyspach Dziewiczych. Dziesi˛ec´ dni, Noro, a˙z dziesi˛ec´ fantastycznych dni. — B˛ed˛e musiała troch˛e schudna´ ˛c. — Przejdziemy na diet˛e. No wi˛ec? Co ty na to? — Na pewno jest w tym jaki´s kruczek. — Kruczek? Ale˙z skad! ˛ Po prostu unikniemy s´wiat. ˛ Zaoszcz˛edzimy pieniadze ˛ i cho´c raz wydamy je tylko na siebie. Ani centa najedzenie, którego nie zjemy, na ubranie, którego nigdy nie b˛edziemy nosi´c, na prezenty, których nikt nie potrzebuje. Ani złamanego centa. Urzadzimy ˛ bojkot. Całkowity bojkot s´wiat ˛ Bo˙zego Narodzenia. — To okropne. — Nie, to cudowne. Tylko w tym roku. Zróbmy sobie przerw˛e. Blair jest w Peru. Za rok wróci i je´sli zechcesz, znowu wskoczymy w s´wiateczny ˛ chaos. Nie daj si˛e prosi´c, Noro. Przez dziesi˛ec´ dni popluskajmy si˛e na Karaibach. — Ile to b˛edzie kosztowało? — Trzy tysiace. ˛ — A wi˛ec zaoszcz˛edzimy? — Oczywi´scie. — Kiedy wyje˙zd˙zamy? — W samo południe pierwszego dnia s´wiat. ˛ Umilkli i długo patrzyli na siebie. Targu dobili w łó˙zku, przed telewizorem z wyłaczonym ˛ głosem, pod prze´scieradłem, na którym walały si˛e nieprzeczytane czasopisma, przy nocnym stoliku, gdzie le˙zał plik broszur. On przegladał ˛ dział finansowy jakiej´s gazety, ale nic nie widział. Ona czytała ksia˙ ˛zk˛e, ale nie przewracała kartek. Ko´scia˛ niezgody były s´wiateczne ˛ datki dla ubogich. Nora po prostu nie chciała z nich rezygnowa´c albo ich sobie odpu´sci´c, jak z uporem powtarzał Luter. Niech˛etnie odstapiła ˛ od kupna prezentów. Rozpłakała si˛e cicho na my´sl, z˙ e nie b˛eda˛ mieli choinki, chocia˙z Luter dobił ja˛ bezlitosnym faktem, z˙ e podczas ubierania ´ tego przekl˛etego drapaka rok w rok na siebie wrzeszcza.˛ No dobrze, a Sniegurek? ´ ´ Nie wystawia˛ na dachu Sniegurka? Jako jedyni na ulicy? Sniegurek sprowokował dyskusj˛e na temat tego, czy nie zrobia˛ z siebie po´smiewiska, czy sasiedzi ˛ nie wyszydza˛ ich za bojkot s´wiat. ˛ — No i co z tego? — powtarzał Luter. Co z tego? Niewykluczone, z˙ e sasiedzi ˛ i przyjaciele poczatkowo ˛ nie b˛eda˛ tego pochwala´c, ale w duchu na pewno im pozazdroszcza.˛ Po prostu spala˛ si˛e z zazdro´sci! Noro, dziesi˛ec´ dni na Karaibach, 14
mówił, a˙z dziesi˛ec´ dni. Sasiadom ˛ i przyjaciołom nie b˛edzie do s´miechu, kiedy przyjdzie im odgarnia´c s´nieg z chodnika, prawda? My b˛edziemy wygrzewa´c si˛e na sło´ncu, a oni ty´c od indyka i tłustych sosów, i nikt nie b˛edzie im kibicował. Dlatego kiedy szczupli i opaleni wrócimy z rejsu, z˙ eby bez najmniejszej obawy wyj´sc´ po listy do skrzynki, nikt nie po´sle nam szyderczego u´smieszku. Rzadko bywał równie zdeterminowany. Metodycznie, jeden po drugim, zbijał wszystkie kontrargumenty, dopóki nie pozostał jeden: s´wiateczne ˛ datki dla ubogich. — Chcesz, z˙ eby głupie sze´sc´ set dolarów przekre´sliło nasz rejs na Karaiby? — powiedział z sarkazmem. — Nie, to ty tego chcesz — odparła chłodno. Wła´snie po tych słowach on gwałtownie przesunał ˛ si˛e na swoja˛ połow˛e łó˙zka, ona na swoja˛ i oboje usiłowali sprawia´c wra˙zenie, z˙ e sa˛ pochłoni˛eci lektura.˛ Po pełnej napi˛ecia, sp˛edzonej w całkowitym milczeniu godzinie Luter skopał z łó˙zka prze´scieradło, s´ciagn ˛ ał ˛ wełniane skarpety i powiedział: — Dobrze. Wydamy dokładnie tyle samo co w zeszłym roku i ani centa wi˛ecej. Nora odrzuciła ksia˙ ˛zk˛e i obj˛eła go za szyj˛e. Przytulili si˛e do siebie, pocałowali, a potem Nora si˛egn˛eła po foldery.
Rozdział 3 Chocia˙z autorem planu był Luter, ogniowa˛ prób˛e jako pierwsza przeszła Nora. W piatek ˛ rano, nazajutrz po Dniu Dzi˛ekczynienia, zadzwonił do nich pewien w´scibski osobnik, za którym nie przepadała. Nazywał si˛e Aubie i był wła´scicielem Gorczycy, małego, przesadnie wystawnego sklepu pi´smienniczego o głupiej nazwie i absurdalnych cenach. Przekazawszy Norze obowiazkowe ˛ z˙ yczenia, od razu przeszedł do rzeczy. — Martwi˛e si˛e troch˛e o pa´nstwa karty — powiedział, udajac, ˛ z˙ e bardzo go to trapi. — Dlaczego? — spytała Nora. Nie podobało jej si˛e, z˙ e nagabuje ja˛ zrz˛edliwy sklepikarz, który przez reszt˛e roku ledwie raczy si˛e do niej odzywa´c. — Zawsze wybiera pani najpi˛ekniejsze. Musimy zamówi´c je ju˙z teraz. — Marny był z niego pochlebca. Powtarzał to ka˙zdemu klientowi. Według danych Lutra, poprzedniego roku wydali na s´wiateczne ˛ karty trzysta osiemna´scie dolarów. Pod wpływem chwili Nora uznała, z˙ e chyba troch˛e przesadzili. Trzysta osiemna´scie dolarów. Niby niewiele, ale co z tego mieli? Luter kategorycznie odmawiał pomocy przy adresowaniu kopert i naklejaniu znaczków, dostawał białej goraczki, ˛ ilekro´c pytała go, czy wciagn ˛ a´ ˛c na list˛e kogo´s nowego lub skre´sli´c kogo´s starego. Nie chciał oglada´ ˛ c kart, które otrzymywali, a Nora musiała w duchu przyzna´c, z˙ e i jej sprawiały coraz mniejsza˛ rado´sc´ . Dlatego wyprostowała si˛e i powiedziała: — W tym roku nie zamawiamy kart. — Niemal słyszała, jak Luter bije jej brawo. ˙ co prosz˛e? — Ze — To, co pan słyszał. — Czy mog˛e spyta´c dlaczego? — Nie, absolutnie pan nie mo˙ze. Aubie zapomniał j˛ezyka w g˛ebie. Wyjakał ˛ co´s niezrozumiałego, odło˙zył słuchawk˛e, a Nora przez chwil˛e odczuwała ogromna˛ dum˛e. Szybko jednak przestała by´c dumna, gdy pomy´slała o pytaniach, które wywoła ta decyzja. Jej siostra, z˙ ona pastora, przyjaciółki z komisji do spraw zwalczania analfabetyzmu, ciotka z osie16
dla dla emerytów pr˛edzej czy pó´zniej wszyscy spytaja,˛ dlaczego nie wysłała im kart. Nie miała czasu? Zawieruszyły si˛e na poczcie? Nie. Powie im prawd˛e. W tym roku nie wysyłali´smy. Blair wyjechała, a my płyniemy na Karaiby. Je´sli tak bardzo brakowało wam naszych kart, za rok wys´lemy wam dwie. Z fili˙zanka˛ s´wie˙zo zaparzonej kawy w r˛eku zadała sobie pytanie, ile osób z jej listy zauwa˙zy brak karty od Kranków. Corocznie otrzymywali kilkadziesiat, ˛ cho´c z ka˙zdym rokiem coraz mniej, dlatego skrupulatnie zapisywała, kto raczył do nich napisa´c, a kto nie. Czy w s´wiatecznym ˛ pandemonium kto´s zawraca sobie głow˛e karta,˛ która nie wiedzie´c czemu nie przyszła? Tu pomy´slała o czym´s, na co Luter wprost uwielbiał narzeka´c: o zapasie awaryjnym. Trzymała go na wypadek, gdyby natychmiast musiała odpowiedzie´c na nieoczekiwana˛ kart˛e. Co roku dostawali dwie lub trzy od ludzi, których zupełnie nie znali, oraz co najmniej kilka od osób, które nigdy dotad ˛ do nich nie pisały. W takim wypadku w ciagu ˛ dwudziestu czterech godzin musiała wysła´c im pozdrowienia od rodziny Kranków, szablonowe i zdawkowe, cho´c własnor˛ecznie napisane: dobrej zabawy i spokoju ducha. No, rzeczywi´scie, to troch˛e głupie. Doszła do wniosku, z˙ e nie b˛edzie jej brakowało rytuału s´wiatecznych ˛ kart. Nudnego wypisywania tych wszystkich krótkich z˙ ycze´n, r˛ecznego adresowania setki kopert, naklejania znaczków, wysyłania, zamartwiania si˛e, czy o kim´s nie zapomniała, wagi codziennej poczty w tym okresie, pospiesznie otwieranych kopert i sztampowych z˙ ycze´n od ludzi równie zabieganych, jak ona. Po przej´sciu ogniowej próby z kartami zadzwoniła do Lutra, szukajac ˛ u niego wsparcia. Jak zwykle w piatek ˛ po Dniu Dzi˛ekczynienia Luter był w pracy, podobnie jak inni szefowie Wileya i Becka. Nora stre´sciła mu przebieg rozmowy z Aubiem. — A to glista — mruknał. ˛ — Moje gratulacje — dodał, gdy sko´nczyła. — To wcale nie było trudne — westchn˛eła podniecona Nora. — Pomy´sl tylko o tych pla˙zach, które na nas czekaja.˛ — Co jadłe´s? — Nic. Trzymam si˛e trzystu kalorii. — Ja te˙z. Odło˙zywszy słuchawk˛e, Luter na powrót zajał ˛ si˛e praca.˛ Tego dnia zamiast jak zwykle zmaga´c si˛e z liczbami i kwestionariuszami z urz˛edu skarbowego, pisał list do kolegów. Swój pierwszy s´wiateczny ˛ list. Delikatnie wyja´sniał w nim, dlaczego nie we´zmie udziału w bo˙zonarodzeniowej celebrze i prosił, z˙ eby dali mu s´wi˛ety spokój. Nie zamierzał kupowa´c z˙ adnych prezentów ani z˙ adnych prezentów przyjmowa´c. Nie zamierzał przychodzi´c na uroczysta˛ kolacj˛e ani bra´c udziału w powszechnym pija´nstwie, które nazywano biurowym przyj˛eciem. Nie chciał 17
ani koniaku, ani szynki, która˛ klienci wciskali wszystkim kierownikom. Ale oczywi´scie nie b˛edzie zły, je´sli kto´s zło˙zy mu z˙ yczenia wesołych s´wiat. ˛ Po prostu omija Bo˙ze Narodzenie. I zamiast je obchodzi´c, płynie na Karaiby. Wi˛eksza˛ cz˛es´c´ tego spokojnego poranka sp˛edził nad listem i własnor˛ecznie przepisał go na maszynie. W poniedziałek zamierzał go powieli´c, a kopie rozło˙zy´c na wszystkich biurkach w kancelarii. Powaga i znaczenie tego, co zamierzali zrobi´c, dotarły do nich z cała˛ moca˛ trzy dni pó´zniej, tu˙z po kolacji. Owszem, mo˙zna było radowa´c si˛e s´wi˛etami bez s´wiatecznych ˛ kart, bez przyj˛ec´ i uroczystych kolacji, bez nieprzydatnych prezentów i wielu innych rzeczy, którymi z jakiego´s powodu czczono dzie´n narodzin Chrystusa. Ale czy mo˙zna obchodzi´c s´wi˛eta bez choinki? Nie, tylko nie choinka, my´slał Luter. Damy odpór tym z choinka˛ i mo˙ze nam si˛e uda. Wła´snie sprzatali ˛ ze stołu, chocia˙z niewiele mieli do sprzatania, ˛ bo resztki pieczonego kurczaka i białego sera same schodziły z talerza. Zadzwonił dzwonek u drzwi, a Luter był wcia˙ ˛z głodny. — Otworz˛e — powiedział. Przez okno od ulicy zobaczył płaska˛ przyczep˛e i ju˙z wiedział, z˙ e czeka go kwadrans nieprzyjemnej rozmowy. Otworzył drzwi i ujrzał trzy u´smiechni˛ete twarze. Stało przed nim dwóch chłopców w galowych skautowskich mundurach, a za nimi pan Scanlon, ich odwieczny komendant. On te˙z był w mundurze. — Dobry wieczór — zaczał ˛ Luter. — Dobry wieczór — powiedział wy˙zszy z chłopców. — Nazywam si˛e Randy Bogan. W tym roku te˙z sprzedajemy choinki. — Pa´nska le˙zy na przyczepie — dodał ten ni˙zszy. — W zeszłym roku kupił pan kanadyjski s´wierk — dorzucił pan Scanlon. Luter zerknał ˛ na długa˛ przyczep˛e załadowana˛ dwoma równiutkimi rz˛edami choinek. Mała armia harcerzy pracowicie je wyładowywała i roznosiła po okolicznych domach. — Ile? — spytał Luter. — Dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dolarów — odrzekł Randy. — Musieli´smy troch˛e podnie´sc´ cen˛e, bo dostawca te˙z ja˛ podniósł. W zeszłym roku kosztowała osiemdziesiat. ˛ — Niewiele brakowało i Luter powiedziałby to na głos, ale w ostatniej chwili ugryzł si˛e w j˛ezyk. Jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Oparła policzek na jego ramieniu i szepn˛eła: — Jakie s´liczne. Twarzyczki skautów czy choinki, miał ochot˛e spyta´c. Chryste, dlaczego nie została w kuchni i nie pozwoliła mu przebrna´ ˛c przez to samemu? 18
U´smiechnał ˛ si˛e szeroko i o´swiadczył: — Przykro mi, ale w tym roku nie kupimy choinki. Twarz bez wyrazu. Twarz zaskoczona. Twarz zasmucona. Bolesny j˛ek Nory. Patrzac ˛ na chłopców i czujac ˛ na szyi oddech z˙ ony, Luter Krank wiedział, z˙ e nadszedł przełomowy moment. P˛ekna˛ i tama runie. Kupia˛ choink˛e, ubiora˛ ja,˛ a potem dojda˛ do wniosku, z˙ e choinka bez sterty prezentów nie jest prawdziwa˛ choinka.˛ Trzymaj si˛e, stary, pomy´slał, a Nora szepn˛eła: — O Bo˙ze. — Ciii. . . — syknał. ˛ Chłopcy gapili si˛e na niego, jakby wyjał ˛ im z kieszeni ostatnie dziesi˛ec´ centów. — Przykro nam, z˙ e musieli´smy podnie´sc´ cen˛e — powiedział smutno Randy. — Zarabiamy na nich mniej ni˙z w zeszłym roku — dodał skwapliwie pan Scanlon. — Nie chodzi o cen˛e, chłopcy — odparł Luter ze sztucznym u´smiechem. — W tym roku odpuszczamy sobie s´wi˛eta. Wyje˙zd˙zamy. Nie potrzebujemy choinki. Ale dzi˛ekujemy za fatyg˛e. Skauci wbili wzrok w ziemi˛e jak małe ura˙zone dzieci, a pan Scanlon robił wraz˙ enie człowieka, któremu wła´snie p˛ekło serce. Nora z˙ ało´snie j˛ekn˛eła, ju˙z po raz drugi, i w tym momencie bliskiemu paniki Lutrowi przyszedł do głowy genialny pomysł. — O ile dobrze pami˛etam — powiedział — w sierpniu je´zdzicie na wielka˛ wypraw˛e. Gdzie´s na zachód, do Nowego Meksyku, tak? Zaskoczeni i zbici z tropu, wszyscy trzej kiwn˛eli głowami. — Wi˛ec zróbmy tak: ja nie kupi˛e choinki, a wy przyjdziecie do mnie latem i dam wam sto dolarów na wypraw˛e. Randy Bogan wykrztusił: „Dzi˛eki”, ale tylko dlatego, z˙ e czuł si˛e do tego zobligowany. Nagle chłopcy zapragn˛eli odej´sc´ . Luter powoli zamknał ˛ drzwi. Czekał. Skauci postali chwil˛e na schodach, a potem, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e przez rami˛e, zeszli na podjazd. Dotarłszy do ci˛ez˙ arówki, przekazali dziwaczna˛ nowin˛e innemu komendantowi w mundurze. Wiadomo´sc´ błyskawicznie obj˛eła reszt˛e skautów i ruch wokół przyczepy nagle ustał, gdy˙z wszyscy chłopcy zbili si˛e w gromad˛e na ko´ncu podjazdu i gapili na dom Kranków, jakby na ich dachu wyladowali ˛ kosmici. Luter przykucnał ˛ i ostro˙znie wyjrzał zza zasłony. — Co robia? ˛ — szepn˛eła Nora, te˙z przykucni˛eta. — Nie wiem. Patrza.˛ — Mo˙ze trzeba było kupi´c. — Nie. — Przecie˙z nie musieliby´smy jej ustawia´c. — Cicho. 19
— Mogliby´smy trzyma´c ja˛ za domem. — Oj, przesta´n wreszcie. Dlaczego mówisz szeptem? To nasz dom. — Z tego samego powodu, dla którego ty chowasz si˛e za zasłona.˛ Luter wstał i zasunał ˛ story. Harcerze poszli dalej za powoli sunac ˛ a˛ ci˛ez˙ arówka,˛ z˙ eby sprzeda´c choinki pozostałym mieszka´ncom Hamlock Street. Luter rozpalił w kominku i usiadł w fotelu, z˙ eby poczyta´c o podatkach. Był sam, poniewa˙z Nora znowu si˛e od˛eła. Wiedział, z˙ e do rana jej przejdzie. Skoro potrafił stawi´c czoło skautom, czego miał si˛e ba´c? Nie ulegało wat˛ pliwo´sci, z˙ e czeka go wi˛ecej takich spotka´n. Mi˛edzy innymi wła´snie dlatego tak bardzo nie lubił Bo˙zego Narodzenia. Wszyscy co´s sprzedawali, wszyscy zbierali pieniadze ˛ na jaki´s szczytny cel, wszyscy czekali na napiwek, na premi˛e, na co´s, na cokolwiek, na byle co. Ogarniało go coraz wi˛eksze oburzenie i czuł si˛e coraz lepiej. Godzin˛e pó´zniej wymknał ˛ si˛e z domu i bez po´spiechu ruszył przed siebie. Było chłodno i rze´sko. Przystanał ˛ przed skrzynka˛ pocztowa˛ Beckerów i spojrzał w okno ich salonu. Wła´snie ubierali choink˛e. Niemal słyszał, jak si˛e przy tym kłóca.˛ Ned balansował niebezpiecznie na najwy˙zszym szczeblu małej drabiny, rozwieszajac ˛ lampki, a Jude stała obok i wydawała rozkazy. W sprzeczce uczestniczyła równie˙z jej matka, wiecznie młody cud natury, kobieta jeszcze bardziej przera˙zajaca ˛ ni˙z Jude. Ona te˙z wydawała rozkazy, z tym z˙ e były one sprzeczne z poleceniami córki. Powie´s je tam, powie´s je tu. Na tej gał˛ezi. Nie, na tamtej. Nie widzisz, z˙ e tam jest dziura? Na co, do licha, patrzysz? Rocky Becker, ich dwudziestoletni syn, który wyleciał z college’u, siedział na sofie z puszka˛ czego´s do picia w r˛eku i na´smiewał si˛e z nich, udzielajac ˛ rad, które matka, ojciec i te´sciowa najwyra´zniej ignorowali. Ale tylko jemu było do s´miechu, tamtym nie. Luter ironicznie wykrzywił usta. Scena ta napełniła go duma˛ i wzmocniła jego wiar˛e w słuszno´sc´ tego, co postanowili zrobi´c. Poszedł dalej, wciagaj ˛ ac ˛ w płuca chłodne powietrze, szcz˛es´liwy, z˙ e pierwszy raz w z˙ yciu nie bierze udziału w straszliwym rytuale ubierania choinki. Przystanał ˛ dwa domy dalej, z˙ eby popatrze´c, jak klan Frohmeyerów atakuje prawie dwuipółmetrowej wysoko´sci drzewko. Pan Frohmeyer wniósł do mał˙ze´nstwa dwoje dzieci z poprzedniego zwiazku. ˛ Pani Frohmeyer wniosła troje swoich, po czym spłodzili kolejne. Ostatecznie poprzestali na sze´sciorgu, z których najstarsze nie sko´nczyło jeszcze dwunastu lat. Całe stadko rozwieszało bombki i kolorowe s´wiecidełka. Jedna z sasiadek ˛ mawiała, z˙ e ich choinka wyglada ˛ okropnie: Luter słyszał to rok w rok. Jakby go to cokolwiek obchodziło. Bez wzgl˛edu na to, czy choinka wygladała ˛ okropnie, czy nie, dzieciaki cudownie si˛e bawiły. Frohmeyer pracował na uniwersytecie — plotka głosiła, z˙ e zarabia sto dziesi˛ec´ tysi˛ecy dolarów rocznie — ale z sze´sciorgiem dzieci na karku nie miał si˛e czym pochwali´c. Jak co roku, na pewno rozbierze choink˛e ostatni. Luter zawrócił. W domu Beckerów Ned le˙zał na sofie z workiem lodu na 20
ramieniu, a Jude kra˙ ˛zyła wokół niego, gniewnie perorujac ˛ i gro˙zac ˛ mu palcem. Te´sciowa pochylała si˛e nad drabina.˛ Niewa˙zne, dlaczego drabina si˛e przewróciła: Luter wiedział, z˙ e cała wina i tak spadnie na biednego Neda. ´ Swietnie, pomy´slał. Przez najbli˙zsze cztery miesiace ˛ b˛ed˛e musiał wysłuchiwa´c szczegółowych relacji z przebiegu kolejnej choroby. Ned Becker ju˙z raz spadł z drabiny, pi˛ec´ , mo˙ze sze´sc´ lat temu. Zwalił si˛e prosto na choink˛e. Przewrócił ja˛ i zmia˙zd˙zył bezcenne ozdóbki z˙ ony. Jude chodziła nad˛eta przez cały rok. Obł˛ed.
Rozdział 4 Nora i jej przyjaciółki zaj˛eły stolik w swoim ulubionym barku mieszczacym ˛ si˛e w dawnej stacji benzynowej, przekształconej w delikatesy, gdzie mo˙zna było kupi´c wymy´slne kanapki i kaw˛e po trzy dolary za fili˙zank˛e. Jak zwykle w południe barek był przepełniony, a długa kolejka przyciagała ˛ jeszcze wi˛ecej klientów. Był to lunch słu˙zbowy. Candi i Merry te˙z nale˙zały do komitetu nadzorujacego ˛ aukcj˛e w muzeum — aukcj˛e na cele dobroczynne, rzecz jasna. Przy sasiednich ˛ stolikach trwały o˙zywione rozmowy na podobne tematy. Nagle zadzwonił telefon komórkowy Nory. Przeprosiła przyjaciółki za to, z˙ e zapomniała go wyłaczy´ ˛ c, ale Merry uznała, z˙ e nie ma sprawy; w barku c´ wierkało ich tyle, z˙ e czuły si˛e niemal jak w ptaszarni. To był znowu Aubie. Nor˛e poczatkowo ˛ zaskoczyło, z˙ e zna jej numer, ale szybko przypomniała sobie, z˙ e daje go dosłownie wszystkim. — To Aubie — wyja´sniła przyjaciółkom, wciagaj ˛ ac ˛ je do rozmowy. Candi i Merry bez zainteresowania kiwn˛eły głowami. Wszyscy znali Aubiego. Miał najwy˙zsze ceny na s´wiecie, dlatego ten, kto robił u niego zakupy, mógł łatwo przebi´c ka˙zdego, przynajmniej pod wzgl˛edem jako´sci papeterii i artykułów pi´smienniczych. — Zapomnieli´smy omówi´c spraw˛e zaprosze´n na przyj˛ecie — powiedział Aubie i Norze zamarło serce. Zapomniała o tym i absolutnie nie chciała prowadzi´c tej rozmowy w obecno´sci Merry i Candi. — Ach tak, rzeczywi´scie. Merry nawiazała ˛ rozmow˛e z wolontariuszka˛ z sasiedniego ˛ stolika. Candi natychmiast wodziła wokoło wzrokiem, z˙ eby sprawdzi´c, kogo brakuje. — Ich te˙z nie potrzebujemy. — Nie b˛edzie przyj˛ecia? — spytał wyra´znie zaciekawiony Aubie. — Przyj˛ecia? Nie, w tym roku nie b˛edzie. — Có˙z. . . — Dzi˛ekuj˛e za pami˛ec´ — powiedziała cicho Nora i szybko wyłaczyła ˛ telefon. — Czego nie potrzebujecie? — spytała Merry, nagle przerywajac ˛ rozmow˛e.
22
— Nie urzadzacie ˛ przyj˛ecia? — rzuciła Candi, s´widrujac ˛ ja˛ czujnymi niczym radary oczami. — Co si˛e stało? Nora zacisn˛eła z˛eby. Pomy´sl o pla˙zach, powtarzała sobie w duchu. O ciepłej, słonej wodzie, o dziesi˛eciu dniach w raju. — Przyj˛ecia? — powtórzyła. — Ach, przyj˛ecia. . . Nie. Płyniemy na Karaiby. Blair wyjechała. Chcemy odpocza´ ˛c. W barku zapadła głucha cisza, a przynajmniej tak si˛e jej wydawało. Candi i Merry ze zmarszczonymi czołami trawiły nowin˛e. Pami˛etajac ˛ o słowach Lutra, Nora odwa˙znie parła naprzód. — Dziesi˛ec´ dni na pokładzie „Wyspiarskiej Ksi˛ez˙ niczki”; to taki luksusowy statek. Bahamy, Jamajka, Kajman Wielki. Zrzuciłam ju˙z prawie półtora kilograma — dodała filuternie. — Nie urzadzacie ˛ s´wiat? ˛ — spytała z niedowierzaniem Merry. — Tak. — Merry miała ci˛ety j˛ezyk i bardzo lubiła osadza´ ˛ c innych, dlatego ju˙z przed laty Nora nauczyła si˛e jej odgryza´c. Zesztywniała, czekajac ˛ na zło´sliwy komentarz. — Jak mo˙zna nie urzadza´ ˛ c s´wiat? ˛ — Mo˙zna. Wystarczy je sobie odpu´sci´c, i tyle — powiedziała, jakby słowa te wszystko wyja´sniały. — To cudowne — wtraciła ˛ Candi. — A co b˛edziemy robi´c w Wigili˛e? — spytała Merry. — Na pewno co´s wymy´slicie — odparła Nora. — Sa˛ inne przyj˛ecia. — Ale nie takie jak twoje. — Jeste´s słodka. — Kiedy wyje˙zd˙zacie? — spytała Candi, marzac ˛ o pla˙zach bez stada okupujacych ˛ je przez tydzie´n krewnych. — W pierwszy dzie´n s´wiat. ˛ Koło południa. Kiedy Luter zarezerwował bilety, uznała, z˙ e to troch˛e dziwna pora. „Mój drogi, powiedziała, skoro ju˙z mamy omina´ ˛c s´wi˛eta, dlaczego nie wyjedziemy wczes´niej? Zrezygnujmy z Wigilii. Z tego całego bałaganu i zamieszania”. — „A je´sli zadzwoni Blair? — powiedział”. Poza tym Biff załatwiła spora˛ zni˙zk˛e — a˙z trzysta dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ dolarów — poniewa˙z dwudziestego piatego ˛ grudnia podró˙zuje niewielu ludzi. Tak czy inaczej, wycieczka była ju˙z zarezerwowana i opłacona, i Nora wiedziała, z˙ e nic tego nie zmieni. — Wi˛ec dlaczego nie wydajecie przyj˛ecia w Wigili˛e? — dra˙ ˛zyła Merry, bojac ˛ si˛e, z˙ e pod nieobecno´sc´ przyjaciółki b˛edzie musiała zorganizowa´c co´s u siebie. ˙ — Bo nie chcemy. Robimy sobie przerw˛e. Rok przerwy. Zadnych s´wiat. ˛ Ani choinki, ani indyka, ani prezentów. Niczego. Bierzemy pieniadze ˛ i odpoczywamy na Karaibach. Jasne? — Jasne — odrzekła Candi. — Chciałabym, z˙ eby Norman co´s takiego zrobił. Ale on nawet by o tym nie pomy´slał. Miałby zrezygnowa´c z kr˛egli? Przenigdy. 23
Tak ci zazdroszcz˛e, Noro. . . ˙ ac, Po tych słowach Merry odgryzła kawałek kanapki z awokado. Zuj ˛ zacz˛eła rozglada´ ˛ c si˛e po barku. Nora dobrze wiedziała, o czym teraz my´sli. Komu powiedzie´c pierwszemu? Krankowie bojkotuja˛ s´wi˛eta! Nie wydaja˛ przyj˛ecia! Nie kupuja˛ choinki! Cała˛ fors˛e chca˛ przepu´sci´c na Karaibach! Nora te˙z jadła, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e kiedy tylko wyjdzie za drzwi, barek zatrz˛esie si˛e od plotek i do kolacji mieszka´ncy jej s´wiatka o wszystkim si˛e dowiedza.˛ No i co z tego? — my´slała. Przecie˙z to nieuniknione, zreszta˛ co to za sensacja? Połowa przyjaciółek dołaczy ˛ do obozu Candi, umierajac ˛ z zazdro´sci i marzac ˛ o pla˙zach, tak samo jak Nora. Druga połowa, ta zatrwo˙zona my´sla,˛ z˙ e mo˙zna tak po prostu omina´ ˛c s´wi˛eta, na pewno poprze Merry, ale Nora podejrzewała, z˙ e i w´sród nich znajda˛ si˛e takie, które spala˛ si˛e z zawi´sci. A za trzy miesiace ˛ kogo to b˛edzie obchodziło? Po kilku k˛esach odło˙zyły kanapki i wyj˛eły dokumenty. Nie było ju˙z mowy o Bo˙zym Narodzeniu, przynajmniej w obecno´sci Nory. W drodze do domu zadzwoniła do Lutra z wie´scia˛ o najnowszym zwyci˛estwie. Luter był raz w dobrym nastroju, a raz w złym. Jego sekretarka, pi˛ec´ dziesi˛ecioletnia zołza imieniem Dox, dogryzła mu, mówiac, ˛ z˙ e b˛edzie chyba musiała ´ ety Mikołaj zastrajkował. Dwa razy kupi´c sobie tanie perfumy sama, skoro Swi˛ ju˙z nazwano go Sknerusem, czemu towarzyszył gło´sny wybuch s´miechu. Bardzo oryginalne, my´slał Luter. Przed południem odwiedził go Yank Slader. Wpadł do gabinetu, jakby s´cigało go stado rozjuszonych klientów. Wyjrzał na korytarz, zamknał ˛ drzwi i usiadł. — Jeste´s geniuszem, stary — powiedział to prawie szeptem. Był specjalista˛ od amortyzacji, bał si˛e własnego cienia i uwielbiał wprost pracowa´c osiemna´scie godzin na dob˛e, poniewa˙z miał wredna˛ z˙ on˛e. — Oczywi´scie — odrzekł Luter. — Wczoraj wieczorem wróciłem do domu, zaciagn ˛ ałem ˛ do łó˙zka z˙ on˛e i zrobiłem to samo co ty. Pokazałem jej zestawienia, rachunki, i tak dalej, i wyszło mi prawie siedem tysi˛ecy. U ciebie? — Sze´sc´ z hakiem. — Niewiarygodne. I co z tego mamy? Nic. Rzyga´c mi si˛e chce. — Jed´zcie na Karaiby — odparł Luter, dobrze wiedzac, ˛ z˙ e z˙ ona Yanka nigdy nie zgodzi si˛e na takie szale´nstwo. Bo˙ze Narodzenie zaczynało si˛e dla niej ju˙z pod koniec pa´zdziernika i powoli nabierajac ˛ rozp˛edu, kulminacj˛e osiagało ˛ podczas dziesi˛eciogodzinnego maratonu pierwszego dnia s´wiat, ˛ kiedy to wraz ze stadem go´sci zjadała cztery monstrualne posiłki. — Na Karaiby — mruknał ˛ Yank. — Trudno wyobrazi´c sobie co´s gorszego. Dziesi˛ec´ dni sam na sam z Abigail. Wyrzuciłbym ja˛ za burt˛e. I nikt nie miałby ci tego za złe, pomy´slał Luter. — Siedem tysi˛ecy dolarów — powtórzył Yank. 24
— Absurdalne, prawda? — rzucił Luter i przez chwil˛e obaj ksi˛egowi boleli w duchu nad bezsensowna˛ strata˛ ci˛ez˙ ko zarobionych pieni˛edzy. — Płyniecie pierwszy raz? — spytał Yank. — Tak. — Nigdy na czym´s takim nie byłem. Ciekawe, czy zabieraja˛ na pokład samotnych pasa˙zerów. — Na pewno. Nikt nie wymaga, z˙ eby´s z kim´s podró˙zował. My´slisz o wypadzie na Karaiby? — Nie my´sl˛e, Luter, tylko marz˛e. — Yank odpłynał. ˛ Pow˛edrował my´slami hen, w nieznane. W jego zapadni˛etych oczach pojawiło si˛e co´s w rodzaju nadziei, rado´sci, co´s, czego Luter nigdy dotad ˛ w nich nie widział. Wyfrunał ˛ z gabinetu i przez chwil˛e szalał po Karaibach w cudownej samotno´sci bez Abigail. Luter milczał, pozwalajac ˛ mu marzy´c, wkrótce jednak ogarn˛eło go za˙zenowanie. Na szcz˛es´cie zadzwonił telefon i na powrót przeniósł Yanka do surowego s´wiata tabel amortyzacyjnych i kłótliwej z˙ ony. Wydawało si˛e, z˙ e wyjdzie bez poz˙ egnania. Jednak przy drzwiach przystanał ˛ i powiedział: — Jeste´s moim bohaterem. Vic Frohmeyer dowiedział si˛e o wszystkim od komendanta Scanlona, od siostrzenicy swojej z˙ ony, która wynajmowała pokój z dziewczyna˛ pracujac ˛ a˛ na pół etatu w sklepie Aubiego, i od kolegi z uniwersytetu, którego brat załatwiał sprawy podatkowe u kogo´s od Wileya i Becka. Trzy niezale˙zne z´ ródła, wi˛ec w plotce musiało by´c wiele prawdy. Krank mógł sobie robi´c, co chciał, ale Vic i reszta mieszka´nców ulicy nie zamierzali na to bezczynnie patrze´c. Frohmeyer był samozwa´nczym, acz powszechnie akceptowanym przywódca˛ Hamlock Street. Dzi˛eki stosunkowo łatwej i dochodowej pracy na uniwersytecie, miał sporo czasu, a jego niewyczerpana energia wyp˛edzała go na ulic˛e, gdzie organizował wszelkiego rodzaju akcje i przedsi˛ewzi˛ecia. Miał sze´scioro pociech, dlatego jego dom był ulubionym miejscem zabaw wszystkich dzieci z sasiedz˛ twa. Drzwi stały zawsze otworem, zawsze co´s si˛e tam działo, dlatego chocia˙z Vic wkładał du˙zo pracy w utrzymanie kwietników, to trawnik przed domem był w do´sc´ opłakanym stanie. To wła´snie on zwoził na Hamlock Street kandydatów startujacych ˛ w ró˙znych wyborach, to on sma˙zył z nimi hamburgery na podwórzu. To wła´snie Frohmeyer puszczał w obieg przeró˙zne petycje do władz, chodził od drzwi do drzwi, organizujac ˛ protest przeciwko niesprawiedliwemu zaborowi takiego czy innego terenu, przeciwko budowie nowej czteropasmowej autostrady wiele kilometrów od Hamlock, organizował akcj˛e wykupu obligacji szkolnych czy budow˛e nowego systemu kanalizacyjnego. To on dzwonił do urz˛edu oczyszczania miasta, kiedy przed do25
mem którego´s z sasiadów ˛ nie został opró˙zniony pojemnik na s´mieci, a poniewa˙z Frohmeyer był Frohmeyerem, spraw˛e załatwiano błyskawicznie. Przybłakał ˛ si˛e do nich pies z sasiedniej ˛ ulicy? Jeden telefon od Vica i na miejscu zjawiali si˛e ludzie ze schroniska dla zwierzat. ˛ Kto´s zobaczył na ulicy zabłakanego ˛ wyrostka, z długimi włosami, tatua˙zami i twarza˛ młodocianego przest˛epcy? Vic podnosił słuchawk˛e i po chwili policjanci d´zgali ulicznika palcem w pier´s, zasypujac ˛ go gradem pyta´n. Je´sli który´s z mieszka´nców Hamlock Street trafiał do szpitala, Frohmeyerowie sporzadzali ˛ wykaz odwiedzin, organizowali choremu jedzenie, a nawet zajmowali si˛e jego trawnikiem. Gdy kto´s umarł, załatwiali kwiaty na pogrzeb i stała˛ opiek˛e nad grobem. Ka˙zdy sasiad ˛ w potrzebie mógł zwróci´c si˛e do nich o pomoc w dowolnej sprawie. ´ To wła´snie Vic wpadł na pomysł akcji ze Sniegurkiem, ale poniewa˙z widział podobna˛ na przedmie´sciach Evanston, nie mógł przypisa´c sobie pełnych praw autorskich. Jednakowy bałwan na ka˙zdym domu przy Hamlock Street: wysoki na dwa i pół metra, z głupawym u´smiechem na twarzy, czarnym cylindrem na głowie, grubym wałkiem plastikowego tłuszczu na plastikowym brzuchu, a wszystko to pod´swietlone od s´rodka dwustuwatowa˛ z˙ arówka˛ wkr˛econa˛ gdzie´s w okolicy ´ odbytu. Pierwsza akcja ze Sniegurkiem, zorganizowana przed sze´scioma laty, była oszałamiajacym ˛ sukcesem. Dwadzie´scia jeden domów po jednej stronie ulicy, dwadzie´scia jeden po drugiej: dwa idealnie równe rz˛edy bałwanów s´wiecacych ˛ na wysoko´sci dwunastu metrów nad ziemia.˛ Na pierwszej stronie miejscowej gazety zamieszczono kolorowe zdj˛ecie i sympatyczny artykuł. Dwie stacje telewizyjne przekazywały z ulicy transmisj˛e. Na z˙ ywo! Rok pó´zniej w ich s´lady poszła Stanton Street, na południe od Hamlock, i Ackerman Street, ta na północ. Ci ze Stanton ustawili na dachu renifery, ci z Ackerman srebrne dzwony i od tamtego czasu, na wniosek Frohmeyera, rada miejska zacz˛eła przyznawa´c doroczne nagrody za s´wiateczny ˛ wystrój ulicy. Przed dwoma laty dotkn˛eła ich wielka kl˛eska, gdy pot˛ez˙ ny podmuch wiatru zmiótł bałwany z dachów i porozsiewał je po dzielnicy. Ale Frohmeyer si˛e nie załamał: ponownie skrzyknał ˛ sasiadów ˛ i ju˙z rok pó´zniej ulic˛e ozdobiła nieco ni˙zsza ´ wersja Sniegurka. W akcji nie brały udziału tylko dwa domy. Vic corocznie wyznaczał dat˛e wskrzeszenia bałwanów, dlatego usłyszawszy ´ plotk˛e o Kranku i jego wyprawie na Karaiby, postanowił, z˙ e Sniegurki zawitaja˛ na dach ju˙z nast˛epnego dnia. Po kolacji wystukał na maszynie krótki list do sasiadów ˛ — robił to co najmniej dwa razy w miesiacu ˛ — sporzadził ˛ czterdzie´sci jeden kopii i kazał swoim dzieciom roznie´sc´ je po wszystkich domach przy Hamlock Street. List brzmiał nast˛epujaco: ˛ „Drogi sasiedzie, ˛ jutro powinna by´c ładna pogoda: to ´ znakomity moment na wskrzeszenie Sniegurka. W razie potrzeby prosz˛e dzwoni´c po pomoc do Marty’ego, Judda lub do mnie. Vic Frohmeyer”. Luter przyjał ˛ list z rak ˛ u´smiechni˛etego dzieciaka. 26
— Kto to?! — zawołała z kuchni Nora. — Frohmeyer. — O co chodzi? ´ — O Sniegurka. Nora weszła do salonu. Luter patrzył na list, jakby było to urz˛edowe pismo wzywajace ˛ go do stawienia si˛e w sadzie ˛ i uczestnictwa w pracach ławy przysi˛egłych. Wymienili zal˛eknione spojrzenia. Luter powoli pokr˛ecił głowa.˛ — Musisz — powiedziała Nora. — Nie, nic nie musz˛e — odparł stanowczo Luter, czujac, ˛ z˙ e z ka˙zdym słowem ogarnia go coraz wi˛ekszy gniew. — Nie musz˛e. Vic Frohmeyer nie b˛edzie mi rozkazywał. ´ — Przecie˙z chodzi tylko o Sniegurka. — O nie, chodzi o wiele wi˛ecej. — O co? — O zasady, Noro. Nie rozumiesz? Cholera jasna. . . — Nie klnij. — Mamy prawo omina´ ˛c s´wi˛eta, kiedy tylko przyjdzie nam na to ochota i nikt, nawet sam Vic Frohmeyer, nie mo˙ze nam tego zabroni´c. — Mówił coraz gło´sniej. — Nikt, nikt mnie do tego nie zmusi! — Jedna˛ r˛eka˛ wskazywał sufit, druga,˛ ta˛ z listem, gwałtownie wymachiwał. Nora zrejterowała do kuchni.
Rozdział 5 ´ Sniegurek składał si˛e z czterech cz˛es´ci: szerokiej, okragłej ˛ podstawy przymocowanej do podstawy kuli, korpusu i ozdobionej cylindrem głowy. Cz˛es´ci mniej´ sze mie´sciły si˛e w wi˛ekszych, dlatego przechowywanie Sniegurka przez jedenas´cie miesi˛ecy w roku nie nastr˛eczało du˙zych kłopotów. Kosztował osiemdziesiat ˛ dwa dolary i dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ centów za sztuk˛e, plus koszty transportu, dlatego mieszka´ncy Hamlock Street składali go i rozkładali z wielka˛ staranno´scia.˛ A rozpakowywali z prawdziwa˛ rado´scia.˛ Przez całe popołudnie pod samochodowymi wiatami niemal wszystkich domów przy Hamlock Street wida´c było cz˛es´ci plastikowego bałwana, które mieszka´ncy pracowicie odkurzali i dokładnie sprawdzali. Nast˛epnie składali je i skr˛ecali, by wciagn ˛ a´ ˛c na dach gotowego, ponad ´ dwumetrowego Sniegurka. Zamontowanie figury nie było prosta˛ sprawa.˛ Wymagało to drabiny, liny i pomocy sasiada. ˛ Najpierw trzeba było obwiaza´ ˛ c si˛e w pasie lina˛ i wej´sc´ na dach, ´ a potem wciagn ˛ a´ ˛c tam wa˙zacego ˛ osiemna´scie kilo Sniegurka, i to bardzo uwa˙znie, tak z˙ eby nie zadrapał si˛e na szorstkich asfaltowych dachówkach. Kiedy bałwan stał ju˙z na szczycie, przywiazywało ˛ si˛e go do komina specjalna˛ płócienna˛ ta´sma,˛ która˛ wynalazł sam Vic Frohmeyer. Nast˛epnie wkr˛ecało mu si˛e do wn˛etrza dwustuwatowa˛ z˙ arówk˛e i spuszczało po dachu elektryczny kabel. Wes Trogdon, agent ubezpieczeniowy, wział ˛ jednodniowe zwolnienie lekar´ skie tylko po to, z˙ eby zaskoczy´c dzieci i postawi´c na dachu pierwszego Sniegurka przy Hamlock Street. Zaraz po lunchu wymył go z Trish, a potem, pod jej czujnym okiem, wszedł na dach i zmagał si˛e z nim dopóty, dopóki go nie umocował. Stojac ˛ przy kominie na wysoko´sci dwunastu metrów nad ziemia,˛ skad ˛ roztaczał si˛e pi˛ekny widok na cała˛ ulic˛e, Wes odczuwał co´s w rodzaju zło´sliwej satysfakcji, z˙ e wyprzedził wszystkich sasiadów, ˛ łacznie ˛ z Frohmeyerem. Trish poszła gotowa´c gorace ˛ kakao, a on zszedł do piwnicy i zaczał ˛ wynosi´c pudła z lampkami. Nast˛epnie rozło˙zył je na podje´zdzie, z˙ eby sprawdzi´c, czy ˙ wszystkie s´wieca.˛ Zaden z mieszka´nców Hamlock Street nie rozwieszał wi˛ecej s´wiatecznych ˛ lampek ni˙z on. Otaczały całe podwórze, wiły si˛e wokół krzaków, koron drzew, obrysowywały kontury domu, ozdabiały wszystkie okna: przed ro28
kiem Wes rozwiesił czterna´scie tysi˛ecy lampek. Frohmeyer wyszedł z pracy troch˛e wcze´sniej, z˙ eby sprawdzi´c, co si˛e dzieje na ulicy i z przyjemno´scia˛ stwierdził, z˙ e mieszka´ncy Hamlock Street pracuja˛ jak pszczoły w ulu. Przez chwil˛e odczuwał zazdro´sc´ , z˙ e Trogdon go wyprzedził, ale czy naprawd˛e było to a˙z takie wa˙zne? Niebawem wraz z kilkoma sasiadami ˛ stał na podje´zdzie Ellen Mulholland, uroczej wdowy, która ju˙z piekła kruche ciastecz´ ka. Jej Sniegurek znalazł si˛e na dachu w okamgnieniu, a gdy ciasteczka zostały po˙zarte, wszyscy razem poszli pomaga´c gdzie indziej. Dołaczyły ˛ do nich dzieci, w´sród nich Spike Frohmeyer, dwunastoletni brzdac, ˛ który odziedziczył po ojcu zmysł organizacyjny i jego społecznikowska˛ pasj˛e, i a˙z do pó´znego popołudnia chodzili od domu do domu, z˙ eby zda˙ ˛zy´c przed zapadni˛eciem zmroku. Spike zadzwonił do drzwi Kranków, ale odpowiedziała mu głucha cisza. Lexusa pana Kranka nie było — o piatej ˛ to zupełnie normalne — ale pod wiata˛ stało audi pani Krank: oczywisty znak, z˙ e wła´scicielka samochodu jest w domu. Zasłony były rozsuni˛ete, z˙ aluzje podniesione, mimo to nikt mu nie otworzył. Gru´ pa poszła dalej, do domu Beckerów, przed którym Ned mył Sniegurka, słuchajac ˛ warkliwych rozkazów stojacej ˛ na schodach te´sciowej. — Odchodza˛ — szepn˛eła Nora do słuchawki telefonu w sypialni. — Dlaczego znowu szepczesz? — spytał poirytowany Luter. — Bo nie chc˛e, z˙ eby mnie usłyszeli. — Kto przyszedł? — Vic Frohmeyer, Wes Trogdon, ten Broxley z drugiego ko´nca ulicy i dzieci. — Prawdziwa banda, nie? — Raczej uliczny gang. Sa˛ teraz u Beckerów. — Bóg z nimi. ´ — Gdzie jest Sniegurek? — Tam, gdzie stoi od stycznia. Bo co? — Sama nie wiem. — To po prostu komiczne. Szepczesz do słuchawki w zamkni˛etym na klucz domu, poniewa˙z nasi sasiedzi ˛ chodza˛ od drzwi do drzwi, pomagajac ˛ innym sa˛ siadom wciagn ˛ a´ ˛c na dach dwumetrowego bałwana z plastiku, który, nawiasem mówiac, ˛ nie ma nic wspólnego ze s´wi˛etami Bo˙zego Narodzenia. My´slała´s mo˙ze o tym kiedykolwiek? — Nie. — Głosowali´smy za reniferem, pami˛etasz? — Nie. — To s´mieszne. — Jako´s mi nie do s´miechu. ´ — Sniegurek bierze sobie rok urlopu. Nasza odpowied´z brzmi: „nie”. Luter delikatnie odło˙zył słuchawk˛e i spróbował skupi´c si˛e na pracy. O zmroku wsiadł do samochodu i powoli pojechał do domu, powtarzajac ˛ sobie w duchu, z˙ e 29
zamartwianie si˛e takimi głupstwami jak bałwan na dachu jest doprawdy niemadre. ˛ I przez cała˛ drog˛e my´slał o Walcie Scheelu. — No, Scheel — mruczał. — Tylko mnie nie zawied´z. Walt Scheel był jego rywalem, zrz˛edliwym gburem. Mieszkał dokładnie naprzeciwko nich. Miał dwoje dzieci po studiach, z˙ on˛e walczac ˛ a˛ z rakiem piersi, tajemnicza˛ posad˛e w belgijskim koncernie i jeden z wy˙zszych dochodów na Hamlock Street, ale bez wzgl˛edu na to, ile naprawd˛e zarabiał, on i jego z˙ ona stawali na głowie, z˙ eby sasiedzi ˛ my´sleli, z˙ e zarabiaja˛ znacznie wi˛ecej. Luter kupił lexusa, wi˛ec lexusa musiał mie´c równie˙z Scheel. Kiedy Bellington wybudował sobie basen, Scheel odczuł nagła˛ potrzeb˛e pływania — zalecenie lekarskie! — i zafundował sobie podobny. Sue West, ta z zachodniego kra´nca ulicy, wyposa˙zyła kuchni˛e w najnowocze´sniejszy sprz˛et — plotka głosiła, z˙ e wydała na to osiem tysi˛ecy dolarów. Pół roku pó´zniej Bev Scheel wpakowała w kuchni˛e o tysiac ˛ dolarów wi˛ecej. Była beznadziejna˛ kucharka˛ i według ró˙znych zezna´n, potrawy sporzadzone ˛ w nowej kuchni smakowały jeszcze gorzej ni˙z te ze starej. Półtora roku pó´zniej Bev zachorowała na raka piersi i Scheelowie gwałtownie wyzbyli si˛e pychy. Bardzo spokornieli. Ciagłe ˛ wyprzedzanie sasiadów ˛ przestało mie´c dla nich jakiekolwiek znaczenie. Posiadanie dóbr materialnych stało si˛e bezsensem. Trwali w chorobie z cicha˛ godno´scia,˛ a mieszka´ncy Hamlock Street wspierali ich jak krewnych. Po roku chemioterapii w belgijskim koncernie doszło do przetasowa´n kadrowych. Bez wzgl˛edu na to, jaka˛ prac˛e Walt miał przedtem, teraz na pewno zajmował ni˙zsze stanowisko. W poprzednie Bo˙ze Narodzenie Scheelowie byli zbyt pochłoni˛eci choroba,˛ ´ z˙ eby my´sle´c o przystrajaniu domu. Nie wciagn˛ ˛ eli na dach Sniegurka, nie kupili choinki i jakby po namy´sle rozwiesili w oknach kilka lampek. Bałwana nie było wówczas tylko na dwóch domach: na domu Scheelów i tym na zachodnim kra´ncu ulicy, którego wła´sciciele, pakista´nskie mał˙ze´nstwo, wyprowadzili si˛e ju˙z trzy miesiace ˛ od chwili zamieszkania. Dom wystawiono na sprzeda˙z i Frohmeyer powa˙znie rozwa˙zał, czy nie zakra´sc´ si˛e tam noca˛ i nie ustawi´c na dachu zapasowego bałwana, którego trzymał w piwnicy. — Nie poddawaj si˛e, Scheel — mruczał Luter, jadac ˛ do domu. — Nie wyno´s ´Sniegurka z piwnicy. Cały ten pomysł był sympatyczny przed sze´scioma laty, kiedy Frohmeyer postanowił wcieli´c go w z˙ ycie. Teraz wydawał si˛e mdły i nijaki; Luter musiał jednak przyzna´c, z˙ e na pewno nie był nijaki dla dzieci z Hamlock Street. Ukradkiem zacierał r˛ece, gdy przed trzema laty burza zmiotła z dachów wszystkie bałwany i rozrzuciła je po całym mie´scie. Skr˛ecił w Hamlock i stwierdził, z˙ e jak wzrokiem si˛egna´ ˛c, na dachach domów ´ po jednej i drugiej stronie ulicy stoja˛ Sniegurki. Przypominały jaskrawo s´wiecacych ˛ stra˙zników, a w ich szeregach ziały tylko dwie czarne wyrwy: w domu 30
Scheela i domu Kranków. — Dzi˛eki, Walt — szepnał ˛ Luter. Dzieciaki je´zdziły na rowerach. Sasiedzi ˛ rozwieszali lampki i gaw˛edzili przez z˙ ywopłoty. Zaparkował pod wiata˛ i spiesznie wszedł do domu. Zauwa˙zył, z˙ e uliczny gang zebrał si˛e przed domem Scheela. Zgodnie z przewidywaniami, chwil˛e pó´zniej, po błyskawicznie ustawionej drabinie, z wprawa˛ do´swiadczonego dekarza wspiał ˛ si˛e Vic Frohmeyer. Luter wygladał ˛ przez szpar˛e w z˙ aluzjach. Walt Scheel stał na podwórzu przed domem w otoczeniu tuzina sasiadów, ˛ Bev czekała na schodach w szlafroku, a Spike Frohmeyer szarpał si˛e z elektrycznym kablem. Kto´s krzyczał, kto´s inny si˛e s´miał, a wszyscy udzielali porad Vicowi, który wciagał ˛ na dach ´ przedostatniego Sniegurka na ulicy. Przy kolacji — makaron bez sosu i biały ser — mówili niewiele. Ona zrzuciła kilogram i trzydzie´sci sze´sc´ gramów, on kilogram osiemdziesiat. ˛ Luter pozmywał i zszedł do piwnicy. Przez pi˛ec´ dziesiat ˛ minut chodził na elektrycznym bie˙zniku, spalajac ˛ trzysta czterdzie´sci kalorii, a wi˛ec znacznie wi˛ecej, ni˙z zjadł na kolacj˛e. Potem wział ˛ prysznic i spróbował troch˛e poczyta´c. Kiedy na ulicy opustoszało, poszedł na spacer. Nie zamierzał by´c wi˛ez´ niem we własnym domu. Postanowił, z˙ e nie b˛edzie si˛e ukrywał przed sasiadami. ˛ Nie musiał si˛e ich ba´c. ´ Podziwiajac ˛ dwa równiutkie rz˛edy Sniegurków strzegacych ˛ ich cichej uliczki, poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Trogdonowie rozwieszali na choince kilogramy s´wiecidełek, co przywołało wspomnienia z dawnych czasów, zwłaszcza z dzieci´nstwa Blair. Luter nie nale˙zał do typów nostalgicznych. Zawsze powtarzał, z˙ e z˙ yje si˛e dniem dzisiejszym, nie jutrzejszym, a ju˙z na pewno nie wczorajszym. Ciepłe wspomnienia szybko rozwiały si˛e na my´sl o zakupach, ruchu ulicznym i marnotrawstwie pieni˛edzy. Był bardzo dumny, z˙ e postanowili omina´ ˛c s´wi˛eta. Zeszczuplał w pasie. Czekały na niego pla˙ze. Jak spod ziemi na chodniku wyrósł rower. Zahamował o krok przed nim. — Dobry wieczór. Spike Frohmeyer — pewnie wracał do domu po jakim´s tajnym spotkaniu młodocianych aktywistów. Sypiał jeszcze mniej ni˙z stary Frohmeyer i w sasiedztwie ˛ kra˙ ˛zyło mnóstwo opowie´sci o jego nocnych wyprawach. Był bardzo sympatycznym chłopcem. — Witaj, Spike — powiedział Luter z westchnieniem. — Co ci˛e tu sprowadza o tej porze? — Nic, rozgladam ˛ si˛e tylko — odparł jak nocny stró˙z. — Po ulicy? — Tata wysłał mnie na Stanton Street, z˙ ebym sprawdził, ile reniferów ustawili na dachach. — No i? — spytał Luter. — Ile? 31
— Ani jednego. Znowu dali´smy im popali´c. Pełne zwyci˛estwo Frohmeyerów, pomy´slał Luter. Niemal pełne. Co za głupota. ´ — Wystawia pan Sniegurka? — Nie. W tym roku wyje˙zd˙zamy, nie organizujemy s´wiat. ˛ — Nie wiedziałem, z˙ e tak mo˙zna. — To wolny kraj, mo˙zna robi´c niemal wszystko. — Wyje˙zd˙za pan dopiero w pierwszy dzie´n s´wiat. ˛ — Co? — W południe pierwszego dnia s´wiat, ˛ tak słyszałem. Ma pan jeszcze du˙zo ´ czasu, z˙ eby wystawi´c Sniegurka. Mogliby´smy zdoby´c nagrod˛e. Luter milczał, po raz kolejny podziwiajac ˛ szybko´sc´ , z jaka˛ sasiedzi ˛ roznie´sli plotk˛e o ich wyje´zdzie. — Zbyt cz˛este nagrody traca˛ na warto´sci — odrzekł z mina˛ m˛edrca. — Niechaj cho´c raz wygraja˛ inni. — I pewnie wygraja.˛ — No, a teraz ju˙z jed´z. Spike wsiadł na rower. — Na razie — rzucił przez rami˛e. Kilkadziesiat ˛ metrów dalej Luter wpadł w zasadzk˛e, która˛ zastawił na niego ojciec chłopca. — Dobry wieczór. — Vic powiedział to tak, jakby spotkanie było zupełnie przypadkowe. Stał na podje´zdzie przed domem, opierajac ˛ si˛e o skrzynk˛e pocztowa.˛ — Dobry wieczór, Vic — odrzekł Luter. Zwolnił kroku, jakby chciał si˛e zatrzyma´c, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Frohmeyer ruszył za nim. — Co słycha´c u Blair? — Wszystko dobrze, dzi˛ekuj˛e. A u twoich dzieci? — Sa˛ we wspaniałym nastroju. To najpi˛ekniejsza pora roku, nie uwa˙zasz? — Frohmeyer przyspieszył kroku i szli teraz rami˛e w rami˛e. — Absolutnie. Nigdy dotad ˛ nie byłem szcz˛es´liwszy. Ale tak, t˛eskni˛e za Blair. Bez niej to ju˙z nie to samo. — Tak, wiem. Przystan˛eli przed domem Beckerów, sasiadów ˛ Lutra, i przez chwil˛e obserwowali, jak biedny Ned balansuje na szczycie drabiny, na pró˙zno próbujac ˛ zawiesi´c wielka˛ gwiazd˛e na najwy˙zszej gał˛ezi choinki. Za nim stała z˙ ona, która pomagała mu wydajnie licznymi wskazówkami, ani razu nie raczac ˛ przytrzyma´c drabiny, i te´sciowa, która dla lepszego widoku odeszła nieco dalej. W powietrzu wisiała kłótnia. — Ale niektórych rzeczy na pewno nie b˛edzie mi brakowało — dodał Luter. — A wi˛ec naprawd˛e postanowili´scie wyjecha´c? 32
— Naprawd˛e. Byłoby miło, gdyby´scie zechcieli nas zrozumie´c. — Nie wiem dlaczego, ale to chyba troch˛e nie tak. — Ale chyba nie ty o tym decydujesz, prawda? — Fakt, nie ja. — Dobrej nocy, Vic. — Rozbawiony widokiem rodziny Beckerów, Luter poszedł dalej.
Rozdział 6 Przedpołudniowa narada w schronisku dla maltretowanych kobiet miała fatalne zako´nczenie, gdy˙z Claudia, bardziej znajoma ni˙z przyjaciółka, ni z tego, ni z owego wypaliła: — A wi˛ec co z twoja˛ Wigilia? ˛ Słyszałam, z˙ e nici. Z o´smiu kobiet bioracych ˛ udział w naradzie — wliczajac ˛ w to Nor˛e — pi˛ec´ regularnie bywało u Kranków na s´wiatecznych ˛ przyj˛eciach. Trzy, które nie bywały, ch˛etnie ukryłyby si˛e teraz w jakiej´s dziurze, podobnie jak Nora. Ty mała z˙ mijo, pomy´slała, ale zamiast powiedzie´c to na głos, rzuciła szybko: — Boj˛e si˛e, z˙ e nici. W tym roku niczego nie urzadzamy. ˛ — „A je´sli kiedykolwiek co´s urzadzimy, ˛ droga Claudio, nie wstrzymuj oddechu, czekajac ˛ na zaproszenie”. Miała wielka˛ ochot˛e doda´c to, ale zrezygnowała. — Podobno płyniecie na Karaiby — powiedziała Jayne, jedna z trzech, które u nich nie bywały, próbujac ˛ skierowa´c rozmow˛e na wiadomy temat. — Tak, wyje˙zd˙zamy dwudziestego piatego. ˛ — A wi˛ec odpuszczacie sobie całe s´wi˛eta? — spytała Beth, kolejna przygodna znajoma, która˛ Nora zaprosiła na zeszłoroczne przyj˛ecie tylko dlatego, z˙ e firma jej m˛ez˙ a prowadziła interesy z firma˛ Lutra. — Tak, całe — odparła wojowniczo Nora ze s´ci´sni˛etym z˙ oładkiem. ˛ — Dobry sposób oszcz˛edzania pieni˛edzy — wtraciła ˛ Lila, najwi˛eksza zdzira z nich wszystkich. Nacisk, jaki poło˙zyła na słowo „pieniadze”, ˛ sugerował, z˙ e Krankowie musza˛ w tym roku zacisna´ ˛c pasa. Nora poczuła, z˙ e pieka˛ ja˛ policzki. Ma˙ ˛z Lili był pediatra,˛ lekarzem zarabiajacym ˛ najmniej, ale jednak, co lekarz, to lekarz. Luter twierdził, z˙ e siedza˛ po uszy w długach: du˙zy dom, du˙ze samochody, cz˛este wizyty w ekskluzywnych wiejskich klubach. Zarabiali sporo, ale jeszcze wi˛ecej wydawali. Nawiasem mówiac: ˛ gdzie w tych strasznych chwilach podziewał si˛e Luter? Dlaczego skutki ich zwariowanego planu musiały skupi´c si˛e tylko na niej? Dlaczego to akurat ona stała na pierwszej linii frontu, a on siedział sobie w zacisznym gabinecie, rozmawiajac ˛ z lud´zmi, którzy albo dla niego pracowali, albo si˛e go bali? Jego kumple czuli si˛e u Wileya i Becka jak w klubie dla oldbojów: byli 34
banda˛ nudnych dusigroszów i pewnie wychwalali go za to, z˙ e miał odwag˛e omina´ ˛c s´wi˛eta i zaoszcz˛edzi´c par˛e dolarów. Gdyby jego przekora miała kiedykolwiek wej´sc´ w mod˛e, na pewno stałaby si˛e popularna w´sród ksi˛egowych. No i tak: to ona po raz kolejny zbierała ci˛egi, a on siedział bezpiecznie w pracy i odgrywał bohatera. To kobiety wyprawiały s´wi˛eta, nie m˛ez˙ czy´zni. Robiły zakupy, ozdabiały dom, gotowały, organizowały przyj˛ecia, wysyłały s´wiateczne ˛ karty i zamartwiały si˛e rzeczami, o których m˛ez˙ czy´zni nigdy by nawet nie pomy´sleli. Dlaczego Lutrowi tak bardzo zale˙zało na bojkocie s´wiat, ˛ skoro tak mało wysiłku wkładał w ich przygotowanie? Nora kipiała gniewem, lecz dzielnie powstrzymała si˛e od odpowiedzi. Nie było sensu rozpoczyna´c awantury w o´srodku dla maltretowanych kobiet. Kto´s rzucił propozycj˛e, z˙ eby sko´nczy´c ju˙z narad˛e i Nora pierwsza wyszła z sali. W drodze do domu zirytowała si˛e jeszcze bardziej, my´slac ˛ o Lili i jej zło´sliwej uwadze o pieniadzach, ˛ a na my´sl o Lutrze i jego egoizmie dosłownie si˛e w niej gotowało. Kusiło ja,˛ z˙ eby zrezygnowa´c — zaraz, teraz — wypu´sci´c si˛e na zakupy i ozdobi´c dom przed jego powrotem z pracy. Choink˛e mogłaby mie´c za niecałe dwie godziny. I zda˙ ˛zyłaby jeszcze zorganizowa´c przyj˛ecie. Frohmeyer był´ by szcz˛es´liwy, gdyby poprosiła go o pomoc przy wystawianiu Sniegurka. Nawet gdyby nakupowała prezentów, zostałoby im wystarczajaco ˛ du˙zo pieni˛edzy na Karaiby. Skr˛eciła w Hamlock Street i oczywi´scie pierwsza˛ rzecza,˛ jaka˛ zauwa˙zyła, było to, z˙ e ich dom jest jedynym na ulicy bez bałwana na dachu. Posłuchała Lutra i b˛eda˛ musieli z˙ y´c z tym przez nast˛epne trzy tygodnie. Ich pi˛ekny pi˛etrowy domek rzucał si˛e w oczy, jakby byli hindusami czy buddystami, w ka˙zdym razie kim´s, kto nie wie, czym jest Bo˙ze Narodzenie. Stan˛eła w salonie i popatrzyła w okno, w przestrze´n, która˛ zawsze zajmowała ich pi˛ekna choinka, i po raz pierwszy od wielu dni zdała sobie spraw˛e, jak zimny i nagi jest dom. Zagryzła warg˛e i zadzwoniła do m˛ez˙ a, ale Luter wła´snie wyszedł na kanapk˛e. Po´sród pliku korespondencji, która˛ wyj˛eła ze skrzynki, mi˛edzy dwiema s´wiatecznymi ˛ kartami zobaczyła co´s, co zmroziło jej krew w z˙ yłach: list z Peru. Z hiszpa´nskimi napisami na kopercie. Usiadła i szybko go otworzyła. W s´rodku były dwie kartki papieru zapisane pi˛eknym pismem Blair. Och, jak˙ze cenne były te słowa. Bawiła si˛e s´wietnie w peruwia´nskiej dziczy. Nie mogła bawi´c si˛e lepiej, gdy˙z mieszkała w´sród członków india´nskiego plemienia o wielotysi˛ecznej historii. W porównaniu z Amerykanami ludzie ci byli bardzo biedni, za to zdrowi i szcz˛es´liwi. Cały tydzie´n zaj˛eło jej przystosowanie si˛e do z˙ ycia w nowych warunkach, do braku wielu niezb˛ednych dla Amerykanki rzeczy. Dzieci były poczatkowo ˛ bardzo nie´smiałe i zamkni˛ete w sobie, ale teraz garna˛ si˛e i do niej, i do nauki; w tym miejscu Blair rozpisała si˛e na temat małych Peruwia´nczyków. 35
Mieszka w chacie z trawy, ze Stacy, nowa˛ przyjaciółka˛ ze stanu Utah. Dwaj pozostali wolontariusze mieszkaja˛ w pobli˙zu; przed czterema laty zało˙zyli tam mała˛ szkoł˛e. Blair jest zdrowa, syta, kocha swoja˛ prac˛e i nie gro˙za˛ jej z˙ adne straszne choroby ani drapie˙zne zwierz˛eta. W ostatnim akapicie Nora znalazła co´s, czego tak bardzo jej brakowało i co natychmiast podniosło ja˛ na duchu. Wiem, z˙ e beze mnie b˛edzie wam ci˛ez˙ ko, ale prosz˛e, nie smu´ccie si˛e. Moje peruwia´nskie maluchy nie wiedza,˛ co to Bo˙ze Narodzenie, szczerze mówiac, ˛ ch˛etnie je sobie wraz z nimi odpuszcz˛e. Sa˛ tak mat˛e, tak niewiele pragna,˛ z˙ e mam wyrzuty sumienia, my´slac ˛ o bezsensownym materializmie zachodniej kultury. Nie ma tu ani kalendarzy, ani zegarów, dlatego chyba nawet nie zauwa˙ze˛ , kiedy mina˛ tegoroczne s´wi˛eta. (A zaległo´sci zawsze mo˙zemy nadrobi´c w przyszłym roku, prawda?) Bystra dziewczynka. Nora przeczytała list jeszcze raz i nagle poczuła si˛e dumna nie tylko dlatego, z˙ e wychowała taka˛ madr ˛ a˛ i inteligentna˛ córk˛e, ale te˙z dlatego, z˙ e ostatecznie utwierdziła si˛e w słuszno´sci swojej decyzji: przynajmniej w tym roku ona i Luter nie ulegna˛ bezsensownemu materializmowi zachodniej kultury. Znowu zadzwoniła do m˛ez˙ a i przeczytała mu list. Piatek ˛ wieczorem w centrum handlowym! Centrum nie nale˙zało do jego ulubionych miejsc, ale czuł, z˙ e Nora ma ochot˛e wyj´sc´ z domu. Zjedli kolacj˛e w niby-pubie na ko´ncu pasa˙zu, przebili si˛e przez tłum na drugi koniec, do kina, w którym grano romantyczna˛ komedi˛e w gwiazdorskiej obsadzie. Osiem dolarów za bilet: szesna´scie dolarów za dwie godziny nudy, dwie godziny ogladania ˛ bandy przepłacanych, głupio chichoczacych ˛ błaznów zmagajacych ˛ si˛e z pseudoliterackim scenariuszem. Ale có˙z, Nora lubiła chodzi´c do kina, wi˛ec powlókł si˛e za nia.˛ Mimo tłumu na ulicach, w kinie było zupełnie pusto i gdy pomy´slał, z˙ e wszyscy uganiaja˛ si˛e po sklepach, przeszedł go miły dreszczyk. Rozsiadł si˛e wygodnie z torebka˛ pra˙zonej kukurydzy na kolanach i zasnał. ˛ Nora obudziła go kuksa´ncem. — Chrapiesz — sykn˛eła. — No to co? Nikogo tu nie ma. — Och, zamknij si˛e. Wbił wzrok w ekran, ale po pi˛eciu minutach miał do´sc´ . — Zaraz wracam — szepnał ˛ i wyszedł z sali. Oglada´ ˛ c te głupoty? Wolał ju˙z raczej, z˙ eby stratowała go szalejaca ˛ w pasa˙zu gawied´z. Wjechał schodami na pi˛etro, oparł si˛e o barierk˛e i spojrzał na rozedrgany 36
´ ety Mikołaj, a przed nim wiła si˛e długa chaos u swoich stóp. Na tronie siedział Swi˛ kolejka. Z rz˛ez˙ acych ˛ gło´sników na lodowisku ryczała muzyka, a po lodzie, wokół jakiego´s wielkiego, wypchanego stwora, pewnie renifera, kra˙ ˛zyła setka dzieci przebranych za elfy. Wszyscy rodzice obserwowali je przez wizjery kamer wideo. Wsz˛edzie snuli si˛e znu˙zeni ludzie, d´zwigajac ˛ ci˛ez˙ kie torby, wpadajac ˛ na innych, u˙zerajac ˛ si˛e ze swymi pociechami. Lutra ogarn˛eła jeszcze wi˛eksza duma. Po drugiej stronie przej´scia dostrzegł sklep sportowy. Podszedł do okna i stwierdził, z˙ e w s´rodku roi si˛e od klientów i z˙ e kasjerów jest stanowczo za mało. Ale on niczego nie kupował, tylko ogladał. ˛ Na ko´ncu sali znalazł mask˛e i fajk˛e do nurkowania. Wybór był raczej mały, ale có˙z, grudzie´n to grudzie´n. Kostiumy kapielowe ˛ były zatrwa˙zajaco ˛ małe i obcisłe, jakby zaprojektowano je wyłacznie ˛ dla nastoletnich członków pływackiej ekipy olimpijskiej. Przypominały woreczki, a nie majtki. Luter bał si˛e ich dotkna´ ˛c. Postanowił wzia´ ˛c katalog i dokona´c zakupu, siedzac ˛ bezpiecznie w domowym zaciszu. Kiedy wychodził ze sklepu, przy kasie wybuchła dzika awantura, bo jednemu z klientów zgin˛eła torba z zakupami. Co za głupcy. Kupił sobie odtłuszczony jogurt i ruszył pasa˙zem, u´smiechajac ˛ si˛e zło´sliwie na widok zaganianych nieszcz˛es´ników, szastajacych ˛ ci˛ez˙ ko zapracowanymi pieni˛edzmi. Kilka kroków dalej przystanał, ˛ z˙ eby popatrze´c na plakat ze wspaniała,˛ cudownie opalona˛ dziewczyna˛ w stringach: zapraszała go do salonu o nazwie Wieczna Opalenizna. Luter rozejrzał si˛e ukradkiem, jak przed drzwiami porno-shopu, po czym szybko wszedł do s´rodka, gdzie czekała na niego pochłoni˛eta lektura˛ Daisy. Posłała mu wymuszony u´smiech. Zdawało si˛e, z˙ e jej ciemnobrazo˛ wa twarz p˛ekła wzdłu˙z czoła i wokół oczu. Miała wybielone z˛eby i ciemnobrazo˛ wa˛ skór˛e. Luter zastanawiał si˛e przez chwil˛e, jak wygladała ˛ przed transformacja.˛ Nie zdziwił si˛e, gdy powiedziała, z˙ e to najlepsza pora roku na opalanie. Na s´wi˛eta oferowali du˙za˛ zni˙zk˛e: osiemna´scie wizyt za dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dolarów. Tylko jedna wizyta dziennie: poczatkowo ˛ kwadrans, stopniowo coraz dłu˙zej, maksymalnie do trzydziestu minut. Po osiemnastu wizytach Luter miał by´c wspaniale opalony i m˛ez˙ nie stawi´c czoło karaibskiemu sło´ncu. Szedł za nia˛ korytarzem z drzwiami prowadzacymi ˛ do małych, nagich kabin, w których stały łó˙zka do opalania i nic wi˛ecej. Wła´snie otrzymali nowe wyposaz˙ enie, najnowocze´sniejszy sprz˛et: FX-2000 BronzeMat, prosto ze Szwecji. Jakby Szwedzi byli ekspertami od opalania. Na pierwszy rzut oka łó˙zka wygladały ˛ do´sc´ przera˙zajaco. ˛ Daisy wyja´sniła, z˙ e trzeba si˛e po prostu rozebra´c — tak, tak, do naga, zamruczała — poło˙zy´c si˛e i zamkna´ ˛c górne wieko, które przypominało Lutrowi z˙ elazna˛ form˛e do wypiekania wafli. Zamkna´ ˛c wieko, sma˙zy´c si˛e przez dwadzie´scia minut, wyj´sc´ na d´zwi˛ek dzwonka, ubra´c si˛e, i po wszystkim. Nic trudnego. — Bardzo si˛e tam spoc˛e? — spytał Luter, wyobra˙zajac ˛ sobie, jak le˙zy pod 37
rz˛edem osiemdziesi˛eciu lamp, które przypiekaja˛ ka˙zda˛ cz˛es´c´ jego ciała. Daisy odrzekła, z˙ e owszem, bardzo. Po wyj´sciu trzeba po prostu przemy´c łó˙zko sprayem i wytrze´c je do sucha papierowym r˛ecznikiem, tak z˙ eby mógł poło˙zy´c si˛e na nim nast˛epny klient. Rak skóry? Daisy roze´smiała si˛e sztucznie. Wykluczone. By´c mo˙ze groził opalajacym ˛ si˛e na starszych wersjach łó˙zka, ale w tych zastosowano najnowsza˛ technologi˛e całkowicie eliminujac ˛ a˛ promienie ultrafioletowe. FX-2000 BronzeMat były bezpieczniejsze od sło´nca. Ona opala si˛e ju˙z od jedenastu lat. I wygladasz ˛ jak przypalona skóra wołowa, pomy´slał Luter. Wytargował dwa karnety za sto dwadzie´scia dolarów i wyszedł z salonu z mocnym postanowieniem, z˙ e opali si˛e bez wzgl˛edu na to, ile trudu miałoby go to kosztowa´c. I zachichotał na my´sl o Norze rozbierajacej ˛ si˛e do golasa za cieniutkim przepierzeniem i kładacej ˛ si˛e na szwedzkim łó˙zku FX-2000 BronzeMat.
Rozdział 7 Policjant nazywał si˛e Salino i przychodził do nich co roku. Był kr˛epy i przysadzisty, nie nosił ani broni, ani kamizelki, ani pałki, ani kajdanek, ani radia, ani z˙ adnych innych gad˙zetów, które jego koledzy po fachu uwielbiali przytracza´c sobie do pasa i ciała. W mundurze wygladał ˛ fatalnie, ale poniewa˙z prezentował si˛e tak od wielu lat, nikt nie zwracał na to uwagi. Patrolował południowo-wschodnia˛ cz˛es´c´ miasta, Hamlock Street i sasiaduj ˛ ace ˛ z nia˛ ulice, a wi˛ec rejon, w którym jedynym przest˛epstwem bywała kradzie˙z roweru czy przekroczenie dozwolonej pr˛edko´sci. Tego wieczoru jego partnerem był młody, muskularny byczek o kurczowo zaci´sni˛etych z˛ebach i pot˛ez˙ nie umi˛es´nionej szyi w obcisłym kołnierzyku granatowej koszuli. Nazywał si˛e Treen i d´zwigał na sobie wszystko to, czego nie nosił Salino. Kiedy Luter zobaczył przez okno, z˙ e stoja˛ na schodach i dzwonia˛ do drzwi, natychmiast pomy´slał o Frohmeyerze; na jego wezwanie policja zjawiała si˛e szybciej ni˙z na wezwanie burmistrza. Otworzył drzwi i po obowiazkowym ˛ powitaniu — „Dobry wieczór”, „Jak si˛e macie?” — zaprosił ich do s´rodka. Nie chciał ich zaprasza´c, ale wiedział, z˙ e nie odejda,˛ dopóki nie wypełnia˛ swego rytualnego obowiazku. ˛ Treen trzymał biała˛ tub˛e z kalendarzem. Nora, która zaledwie kilka sekund przedtem ogladała ˛ wraz z m˛ez˙ em telewizj˛e, nagle znikła, chocia˙z Luter wiedział, z˙ e jest tu˙z obok, z˙ e ukryła si˛e za kuchennymi drzwiami, z˙ eby nie uroni´c ani słowa z ich rozmowy. Mówił tylko Salino. Luter podejrzewał, z˙ e jego muskularny partner ma do´sc´ ograniczone słownictwo. Policyjne Towarzystwo Dobroczynne po raz kolejny stawało do wyt˛ez˙ onej wałki, z˙ eby zapewni´c miejscowej społeczno´sci same najcu´ ateczne downiejsze rzeczy. Zabawki dla maluchów. Swi ˛ koszyki dla tych, którym ´ si˛e w tym roku nie poszcz˛es´ciło. Wizyty Swi˛etego Mikołaja. Przygody na lodowisku. Wycieczki do zoo. Poza tym jego członkowie rozdawali prezenty pensjonariuszom domów pogodnej staro´sci i schorowanym policyjnym kombatantom. Salino przedstawił problem po mistrzowsku. Luter ju˙z to kiedy´s słyszał. ˙ Zeby zmniejszy´c tegoroczne koszty tego jak˙ze chlubnego przedsi˛ewzi˛ecia, 39
Policyjne Towarzystwo Dobroczynne po raz kolejny zaprojektowało pi˛ekny kalendarz, zawierajacy ˛ sceny z z˙ ycia policjantów słu˙zacych ˛ mieszka´ncom miasta. Jak na komend˛e Treen błyskawicznym ruchem wyjał ˛ kalendarz, rozwinał ˛ go i zaczał ˛ przerzuca´c wielkie kartki, które Salino dokładnie opisywał. Ilustracja˛ na stycze´n był policjant z drogówki. Z ciepłym u´smiechem wstrzymywał ruch, z˙ eby przedszkolaki mogły bezpiecznie przej´sc´ przez ulic˛e. Policjant z lutego był jeszcze bardziej umi˛es´niony ni˙z Treen: pomagał strapionemu kierowcy zmieni´c koło samochodu i mimo wielkiego wysiłku, zdołał u´smiechna´ ˛c si˛e do aparatu. Marzec ilustrowała pełna napi˛ecia scena z nocnego wypadku, taka ze s´wiatłami błyskaja˛ cymi na dachach radiowozów i trzema policjantami o zmarszczonych czołach. Miesiac ˛ mknał ˛ za miesiacem, ˛ a Luter bez słowa podziwiał zdj˛ecia i ich opraw˛e plastyczna.˛ Miał ochot˛e spyta´c: a gdzie sa˛ faceci w c˛etkowanych majtkach? A gdzie zdj˛ecia z ła´zni? Albo ratownik w r˛eczniku na biodrach. Przed trzema laty Policyjne Towarzystwo Dobroczynne uległo modnym trendom i wydało kalendarz ze zdj˛eciami młodych, szczupłych i zupełnie nagich policjantów, z których jedni u´smiechali si˛e głupkowato do obiektywu, a inni prezentowali udr˛eczona˛ min˛e z cyklu: „Jak ja nienawidz˛e tego nowoczesnego pozowania”. Zdj˛ecia były niemal obsceniczne i w gazetach zrobił si˛e szum. Szum, a raczej wielkie zamieszanie. Mieszka´ncy miasta zasypali ratusz skargami i burmistrz wpadł w furi˛e. Dyrektor PTD został natychmiast zwolniony. Kalendarze, których nie zda˙ ˛zono rozprowadzi´c, spalono przed kamerami miejscowej stacji telewizyjnej. Podczas transmisji na z˙ ywo! Nora trzymała swój w piwnicy i potajemnie cieszyła nim oczy a˙z do wrze´snia. Pomysł z nagim kalendarzem okazał si˛e finansowa˛ kl˛eska˛ dla wszystkich zainteresowanych, ale przyczynił si˛e do zwi˛ekszenia popytu rok pó´zniej. Sprzeda˙z wzrosła niemal dwukrotnie. Luter kupował kalendarz co roku, ale robił to tylko po to, z˙ eby spełni´c oczekiwania miejscowej społeczno´sci. Dziwne, ale nie było na nim ceny, przynajmniej na tych egzemplarzach, które roznosili osobi´scie Salino, Treen czy im podobni. Osobiste zaanga˙zowanie tych osób znacznie podbijało cen˛e, wymagało okazania dobrej woli, która˛ ludzie tacy jak Luter po prostu musieli okaza´c tylko dlatego, z˙ e tak wypadało. Było to wymuszenie, jawna łapówka, a Luter pot˛epiał łapownictwo. W ostatnie s´wi˛eta dał im czek na sto dolarów, ale w tym roku postanowił nie da´c nic. Kiedy prezentacja dobiegła ko´nca, wyprostował si˛e dumnie i oznajmił: — Nie potrzebuj˛e kalendarza. Salino przekrzywił głow˛e, jakby go nie zrozumiał. Obwód szyi Treena powi˛ekszył si˛e co najmniej o dwa centymetry. Na ustach Salina zago´scił szyderczy u´smieszek. Mo˙ze pan nie potrzebuje — mówił ten u´smiech, ale i tak pan kupi. 40
— Dlaczego? — Ju˙z mam kalendarz na przyszły rok. — Nora, która podsłuchiwała, wstrzymujac ˛ oddech i obgryzajac ˛ paznokcie, nic o tym nie wiedziała. — Nie, to nie tak — wykrztusił Treen. Salino spojrzał na niego, jakby chciał powiedzie´c: „Zamknij g˛eb˛e!” — Mam dwa kalendarze w biurze i dwa na biurku — mówił dalej Luter. — Przy telefonie w kuchni te˙z mamy kalendarz. Zegarek zawiadamia mnie, jaki mamy dzie´n i rok, komputer te˙z. Od lat nie wypadł mi z z˙ ycia ani jeden dzie´n. — Zbieramy pieniadze ˛ na kalekie dzieci, panie Krank. — Salinowi zmienił si˛e głos. Był teraz cichy i chrapliwy. Nora poczuła, z˙ e zaraz si˛e rozpłacze. — Kalekie dzieci ju˙z je od nas dostaja˛ — odparował Luter. — Za po´srednictwem United Way, ko´scioła i podatków na wszelkiego rodzaju potrzebujacych. ˛ — Nie jest pan dumny ze swojej policji? — wtracił ˛ bezpardonowo Treen, który najpewniej zasłyszał t˛e kwesti˛e z ust Salina. Luter zacisnał ˛ z˛eby i zaczekał, a˙z wzbierze w nim gniew. Kupno kalendarza nie mo˙ze by´c miara˛ dumy z miejscowej policji. Podobnie dawanie łapówki we własnym salonie nie jest dowodem na to, z˙ e Luter Krank stoi murem za dzielnymi chłopcami w granatowych mundurach. — W zeszłym roku zapłaciłem miastu trzysta dolarów podatku — wycedził, błyszczacymi ˛ oczami patrzac ˛ na Treena. — Cz˛es´c´ tych trzystu dolarów poszła na wasze pensje. Kolejna cz˛es´c´ na pensje stra˙zaków, kierowców karetek pogotowia, nauczycieli, kanalarzy, s´mieciarzy, burmistrza, jego rozbuchanego personelu, s˛edziów, wo´znych sadowych, ˛ stra˙zników wi˛eziennych, urz˛edników z ratusza, piel˛egniarek i lekarzy naszego szpitala. Robia˛ dobra˛ robot˛e. Pan te˙z. Jestem dumny z pracowników naszego miasta. Ale co ma z tym wspólnego wasz kalendarz? Treen, któremu jak dotad ˛ nikt nie wyłuszczył tego w tak logiczny sposób, zapomniał j˛ezyka w g˛ebie. Salino te˙z. Zapadła pełna napi˛ecia cisza. Nie mogac ˛ wymy´sli´c z˙ adnej inteligentnej riposty, Treen poczerwieniał jak burak i postanowił, z˙ e spisze numer rejestracyjny samochodu Kranka, zastawi na niego zasadzk˛e i wlepi mu mandat za przekroczenie pr˛edko´sci albo za niezatrzymanie si˛e przed znakiem stopu. Ka˙ze mu zjecha´c na pobocze, rzuci sarkastyczna˛ uwag˛e, wyciagnie ˛ go z wozu, rozpłaszczy na masce, na oczach innych kierowców zakuje w kajdanki i zawiezie do aresztu. Na t˛e my´sl Treen wykrzywił usta w u´smiechu. Salino nie u´smiechał si˛e. Słyszał, z˙ e Krankowie chca˛ zrezygnowa´c ze s´wiat. ˛ Frohmeyer mu powiedział. Poprzedniego wieczoru przejechał Hamlock Street i widział nieozdobiony lampkami ´ domek bez Sniegurka, cichy i spokojny, dziwnie niepasujacy ˛ do tych o´swietlonych i przystrojonych. — Przykro mi, z˙ e pan tak uwa˙za — powiedział ze smutkiem. — Po prostu próbujemy zebra´c troch˛e pieni˛edzy na biedne dzieci.
41
Nora chciała wpa´sc´ do salonu i krzykna´ ˛c: „Oto czek! Dajcie kalendarz!” Ale nie wpadła i nie krzykn˛eła, gdy˙z nast˛epstwa tego kroku byłyby fatalne. Luter jeszcze mocniej zacisnał ˛ z˛eby i nie mrugnawszy ˛ okiem, kiwnał ˛ głowa,˛ a wówczas Treen dramatycznym gestem zaczał ˛ zwija´c kalendarz, który musieli teraz wcisna´ ˛c komu innemu. Pod ci˛ez˙ arem jego wielkich łap kalendarz marszczył si˛e, trzeszczał, robił si˛e coraz mniejszy i cie´nszy, i w ko´ncu, kiedy stał si˛e cienki jak kij od szczotki, Treen wło˙zył go do białej tuby, a tub˛e zatkał kapturkiem. Koniec ceremonii. Pora i´sc´ dalej. — Wesołych s´wiat ˛ — rzucił Salino. — Czy nadal sponsorujecie dru˙zyn˛e softballowa˛ z sieroci´nca? — spytał Luter. — Oczywi´scie — powiedział Treen. — Przyjd´zcie do mnie na wiosn˛e, dam wam sto dolarów na stroje sportowe. Ale to ich nie udobruchało. Nie zdobyli si˛e nawet na krótkie: „Dzi˛ekuj˛e”. Kiwn˛eli tylko głowa˛ i wymienili spojrzenia. Podeszli do drzwi sztywno, w milczeniu i głuchej ciszy, która˛ przerywał jedynie irytujacy ˛ odgłos postukiwania kartonowa˛ tuba˛ o nog˛e. Postukiwał oczywi´scie Treen, niczym znudzony gliniarz z pałka,˛ taki, co to tylko si˛e rozglada, ˛ komu by tu przyło˙zy´c w łeb. — To tylko sto dolarów — warkn˛eła Nora, wchodzac ˛ do salonu. Luter wygladał ˛ przez szpar˛e w z˙ aluzjach, sprawdzajac, ˛ czy policjanci ju˙z poszli. — Nie, moja droga — odrzekł przebiegle, jakby sytuacja była bardzo skomplikowana, i jakby tylko on nad nia˛ panował. — Chodzi o du˙zo wi˛ecej. Masz ochot˛e na jogurt? Głodny my´sli tylko o jedzeniu. Co wieczór dogadzali sobie małym pojemnikiem odtłuszczonego jogurtu, namiastki prawdziwego jogurtu owocowego, którym delektowali si˛e jak ostatnim posiłkiem w z˙ yciu. Luter zrzucił ponad trzy kilogramy, Nora dwa kilogramy i siedemdziesiat ˛ gramów. Obje˙zd˙zali okolic˛e furgonetka,˛ szukajac ˛ ofiar. Było ich dziesi˛ecioro; siedzieli na belach siana i s´piewali. Pod łaciata˛ narzuta˛ trzymali si˛e za r˛ece i macali po udach, ale nie robili nic zdro˙znego, przynajmniej nie w tej chwili. Ostatecznie byli luteranami. Ich przywódczyni siedziała za kierownica,˛ majac ˛ obok siebie z˙ on˛e pastora, która podczas porannej mszy w niedziel˛e grała równie˙z na organach. Samochód skr˛ecił w Hamlock Street. Szybko znale´zli to, czego szukali: nieprzystrojony lampkami dom Kranków. Zwolnili. Mieli szcz˛es´cie, gdy˙z po drugiej stronie ulicy zobaczyli Scheela. Scheel szarpał si˛e z elektrycznym kablem, prawie dwa i pół metra za krótkim, z˙ eby dało si˛e wyprowadzi´c go z gara˙zu i podłaczy´ ˛ c do czterystu nowiutkich lampek, którymi starannie ozdobił krzewy bukszpanu. Poniewa˙z Luter nie przystrajał domu, Walt postanowił zrobi´c to z wyjatkowym ˛ pietyzmem.
42
— Czy tam kto´s jest? — spytała siedzaca ˛ za kierownica˛ kobieta, ruchem głowy wskazujac ˛ dom Kranków. — Jest. A o co chodzi? — O nic. Je´zdzimy z kol˛edami. Mamy tu grup˛e młodzie˙zy ze s´wi˛etego Marka. Walt u´smiechnał ˛ si˛e i rzucił kabel. Cudownie, pomy´slał. Krank my´sli, z˙ e uda mu si˛e uciec od Bo˙zego Narodzenia. — Czy oni sa˛ z˙ ydami? — spytała kobieta. — Nie. — Buddystami albo kim´s takim? — Ale˙z skad. ˛ Sa˛ metodystami. W tym roku chca˛ omina´ ˛c s´wi˛eta. — Co takiego? — To, co mówi˛e. — Walt podszedł bli˙zej i stanał ˛ przy drzwiach od strony kierowcy. — Dziwak z niego. Bojkotuje s´wi˛eta, z˙ eby zaoszcz˛edzi´c pieniadze ˛ na rejs na Karaiby. Siedzace ˛ w szoferce kobiety popatrzyły wojowniczo na dom Kranków. Kol˛ednicy przestali s´piewa´c i zastrzygli uszami. Machina poszła w ruch. — My´sl˛e, z˙ e kilka kol˛ed dobrze by im zrobiło — dodał usłu˙znie Scheel. — ´Smiało, zaczynajcie. Chórzy´sci ze s´wi˛etego Marka zeskoczyli na chodnik i przystan˛eli przy skrzynce pocztowej Kranków. — Podejd´zcie bli˙zej! — krzyknał ˛ Scheel. — Nie b˛eda˛ mieli nic przeciwko temu. Kol˛ednicy ustawili si˛e przed domem obok ulubionego kwietnika Lutra. Walt wpadł do domu i kazał z˙ onie zadzwoni´c do Frohmeyera. Gdy buchn˛eła s´wiateczna ˛ pie´sn´ , Luter wyskrobywał ły˙zeczka˛ boki pojemnika po jogurcie. Chórzy´sci zaatakowali szybko i gło´sno, pierwsza˛ zwrotka˛ Niechaj Bóg was ukoi i Krankowie schowali si˛e za stół. Potem — wcia˙ ˛z nisko pochyleni, Luter przodem, Nora tu˙z za nim — wbiegli do salonu. Wyhamowali przy oknie. Na szcz˛es´cie zasłoni˛etym. Luter wyjrzał na ulic˛e. Zrobił to bardzo ostro˙znie, a mimo to tamci dostrzegli go i entuzjastycznie pomachali mu r˛eka.˛ — Kol˛ednicy — syknał, ˛ cofajac ˛ si˛e o krok. — Tu˙z za drzwiami, obok jałowców. — Jakie to urocze — powiedziała cichutko Nora. — Urocze? Wdarli si˛e na nasza˛ posesj˛e. To pułapka. — Nikt si˛e tu nie wdarł. — Oczywi´scie, z˙ e si˛e wdarł. Weszli na trawnik bez pozwolenia, kto´s ich nasłał. Pewnie Frohmeyer albo Scheel. — Kol˛ednicy nie sa˛ przest˛epcami — upierała si˛e szeptem Nora. — Ja wiem lepiej. — To zadzwo´n do swoich kumpli z policji. 43
— Mo˙ze i zadzwoni˛e. — Luter ponownie wyjrzał na ulic˛e. — Zda˙ ˛zysz jeszcze kupi´c kalendarz. W ich stron˛e p˛edził cały klan Frohmeyerów — na czele jechał Spike na desce — lecz uprzedzili ich Trogdonowie, którzy usłyszawszy hałas, natychmiast doła˛ czyli do tłumu na podje´zdzie. Niebawem nadbiegli równie˙z Beckerowie, ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ te´sciowa˛ i Rocky’ego, tego, co wyleciał z college’u. Po Niechaj Bóg was ukoi przyszła kolej na Jingle Bells w gło´snej, z˙ ywiołowej interpretacji, niewatpliwie ˛ zainspirowanej ogarniajacym ˛ kol˛edników podnieceniem. Dyrygentka poprosiła sasiadów, ˛ z˙ eby przyłaczyli ˛ si˛e do chóru. Rado´snie spełnili t˛e pro´sb˛e i kiedy przed domem Kranków rozbrzmiała Cicha noc, liczba kol˛edników wzrosła co najmniej do trzydziestu. Chórzy´sci ze s´wi˛etego Marka s´piewali czy´sciutko, sasiedzi ˛ byle jak, ale mieli to gdzie´s. Najwa˙zniejsze, z˙ eby s´piewa´c jak najgło´sniej, z˙ eby stary Luter wił si˛e tam jak rozdeptana d˙zd˙zownica. Po dwudziestu minutach Nora nie wytrzymała i poszła wzia´ ˛c prysznic. Luter siedział w fotelu i udawał, z˙ e czyta, ale poniewa˙z ka˙zda nast˛epna kol˛eda brzmiała gło´sniej ni˙z poprzednia, zirytowany zaczał ˛ cicho kla´ ˛c. Kiedy ostatni raz wygladał ˛ przez okno, na trawniku roiło si˛e od roze´smianych i rozkrzyczanych sasiadów. ˛ Gdy zacz˛eli s´piewa´c Wesołego bałwanka, zszedł do gabinetu, z˙ eby napi´c si˛e koniaku.
Rozdział 8 Mieszkał przy Hamlock Street od osiemnastu lat i od osiemnastu lat ani razu nie zmienił porannych nawyków. Wstawał o szóstej, wkładał kapcie i szlafrok, parzył kaw˛e i wychodził przez gara˙z na podjazd po gazet˛e, która˛ roznosiciel gazet, chłopak imieniem Milton, zostawiał godzin˛e wcze´sniej. Wiedział nawet, ile jest kroków z kuchni na podjazd i liczył je w pami˛eci, mylac ˛ si˛e najwy˙zej o dwa lub trzy. Potem wracał. Fili˙zanka kawy z odrobina˛ s´mietanki, dział sportowy, miejski, finansowy i, zawsze na ko´ncu, dział wiadomo´sci z kraju i ze s´wiata. W połowie działu z nekrologami zanosił z˙ onie kaw˛e, zawsze w tej samej lawendowej fili˙zance i zawsze z dwiema kostkami cukru. Nazajutrz po wyst˛epie kol˛edników wyszedł rozespany na podjazd i ju˙z miał schyli´c si˛e po gazet˛e, gdy katem ˛ lewego oka dostrzegł wielka,˛ kolorowa˛ plam˛e. Na kiju po´srodku trawnika wisiała tablica, a na tablicy widniał napis sporzadzo˛ ´ ´ ny wielkimi, czarnymi literami. Głosił on: UWOLNIC SNIEGURKA. Niech to szlag. Karton naklejony na biała˛ tektur˛e, czerwono-zielona obwódka i rysunek skr˛epowanego ła´ncuchami bałwana na strychu, bez watpienia ˛ na strychu Kranków. Kiepskie dzieło dorosłego artysty, który ma za du˙zo wolnego czasu, albo całkiem niezła praca jakiego´s dzieciaka i zagladaj ˛ acej ˛ mu przez rami˛e mamusi. Nagle poczuł, z˙ e obserwuja˛ go czyje´s oczy, mnóstwo oczu. Niedbałym gestem wetknał ˛ gazet˛e pod pach˛e i bez po´spiechu ruszył do domu, jakby niczego nie zauwa˙zył. Nalewajac ˛ kaw˛e, zrz˛edliwie mruczał, siadajac ˛ na krze´sle, łagodnie klał. ˛ Lektura działu sportowego i miejskiego nie sprawiła mu z˙ adnej przyjemnos´ci, jego uwagi nie przykuły nawet nekrologi. I nagle u´swiadomił sobie, z˙ e Nora zdecydowanie nie mo˙ze zobaczy´c plakatu. Zmartwiłaby si˛e jeszcze bardziej ni˙z on. Z ka˙zda˛ nowa˛ próba˛ pogwałcenia jego obywatelskich praw, które pozwalały mu robi´c, co chce, Luter był coraz bardziej zdeterminowany, z˙ eby zbojkotowa´c s´wi˛eta. Ale niepokoił si˛e o Nor˛e. Wiedział, z˙ e nie p˛eknie, ale bał si˛e o nia.˛ Gdyby uwierzyła, z˙ e do protestu sasiadów ˛ dołaczyły ˛ dzieci, mogłaby si˛e załama´c. Zaatakował błyskawicznie: wymknał ˛ si˛e przez gara˙z, wysoko podnoszac ˛ nogi — trawa była mokra i oszroniona — przeciał ˛ trawnik, wyrwał szkaradztwo z zie45
mi i wrzucił je do pralni z postanowieniem, z˙ e zajmie si˛e tym pó´zniej. Zaniósł Norze kaw˛e i usiadł przy kuchennym stole, próbujac ˛ skupi´c si˛e na lekturze. Na pró˙zno. Był zły i miał przemarzni˛ete stopy. Pojechał do pracy. Kiedy´s or˛edował na rzecz zimowej przerwy od połowy grudnia do Nowego Roku. I tak nikt wtedy nie pracuje, argumentował podczas narady w tej sprawie. Sekretarki musza˛ zrobi´c zakupy, wi˛ec wychodza˛ wcze´sniej na lunch, wracaja˛ spó´znione i ju˙z godzin˛e pó´zniej wychodza˛ na kolejna˛ seri˛e zakupów. Zmu´smy wszystkich do grudniowego urlopu, nawoływał z cała˛ moca.˛ Niech wezma˛ dwa tygodnie urlopu, oczywi´scie płatnego. Ilo´sc´ spraw i tak w tym czasie spada, argumentował, potwierdzajac ˛ to wykresami i diagramami. Klienci uciekaja˛ z biur i wracaja˛ do nich dopiero w pierwszym tygodniu stycznia. Nasza kancelaria, mówił, mogłaby zaoszcz˛edzi´c par˛e dolarów, unikajac ˛ bo˙zonarodzeniowego przyj˛ecia w biurze. Rozdał im nawet kopie artykułu z „Wall Street Journal” na temat duz˙ ej firmy w Seattle, która zastosowała taka˛ polityk˛e z wy´smienitymi rezultatami, przynajmniej według gazety. To była naprawd˛e znakomita prezentacja. Wniosek nie przeszedł — padły dwa głosy za i jedena´scie przeciw — i Luter zło´scił si˛e przez miesiac. ˛ W gniewie wspierał go jedynie Yank Slader. Tego dnia pracował machinalnie, kra˙ ˛zac ˛ my´slami wokół wieczornego koncertu przy jałowcach i plakatu protestacyjnego na trawniku. Lubił Hamlock Street. Dobrze z˙ ył z sasiadami, ˛ nawet z Waltem Scheelem, dlatego czuł si˛e nieswojo, z˙ e stał si˛e celem ataku bliskich mu ludzi. Nastrój odmieniła mu Biff, agentka z biura podró˙zy. Ledwie zapukawszy do drzwi — ta zołza Dox, jego sekretarka, siedziała z nosem w stercie s´wiatecznych ˛ katalogów — tanecznym krokiem weszła do gabinetu, z˙ eby wr˛eczy´c mu bilety na rejs, pi˛eknie oprawiony plan podró˙zy oraz najnowsza˛ broszur˛e reklamowa˛ „Wyspiarskiej Ksi˛ez˙ niczki”. Kilka sekund pó´zniej ju˙z jej nie było, czego Luter bardzo z˙ ałował, gdy˙z podziwiajac ˛ jej figur˛e i opalenizn˛e, nie mógł si˛e powstrzyma´c od marze´n o niezliczonych stringach i kostiumach bikini, które wkrótce miał oglada´ ˛ c. Zamknał ˛ drzwi na klucz i pogra˙ ˛zył si˛e w bł˛ekitnych wodach Karaibów. Po raz trzeci w tym tygodniu tu˙z przed lunchem wymknał ˛ si˛e z biura i pojechał do centrum handlowego. Zaparkował najdalej jak mógł — chciał jak najwi˛ecej chodzi´c: zrzucił ju˙z trzy kilogramy i sze´sc´ dziesiat ˛ trzy gramy i był w znakomitej formie. Wraz z setkami innych klientów robiacych ˛ popołudniowe zakupy znalazł si˛e w pasa˙zu. Z tym, z˙ e on przyszedł si˛e zdrzemna´ ˛c. Wło˙zył ciemne okulary i w´slizgnał ˛ si˛e do przybytku Wiecznej Opalenizny. Miedzianoskóra˛ Daisy zastapiła ˛ Daniella, blada, rudowłosa dziewczyna, której liczne piegi — niewatpliwie ˛ dzi˛eki nieustannemu na´swietlaniu — powi˛ekszyły si˛e i rozlały niemal po całej twarzy. Podbiła mu karnet, przydzieliła kabin˛e numer dwa i z mina˛ do´swiadczonego dermatologa powiedziała: 46
— Dzisiaj powinno wystarczy´c dwadzie´scia pi˛ec´ minut, Luter. — Była co najmniej trzydzie´sci lat młodsza i bez z˙ adnych oporów mówiła mu po imieniu. Pracowała tu dorywczo za par˛e dolarów tygodniowo, ale do głowy jej nie przyszło, z˙ eby zwraca´c si˛e do niego per pan. Omal na nia˛ nie warknał. ˛ Dlaczego akurat dwadzie´scia pi˛ec´ ? Dlaczego nie dwadzie´scia sze´sc´ albo dwadzie´scia cztery? Mruknał ˛ co´s pod nosem i wszedł do dwójki. Łó˙zko było chłodne: dobry znak. Nie mógł znie´sc´ my´sli, z˙ e kładzie si˛e na nim tu˙z po wyj´sciu poprzedniego klienta. Szybko u˙zył płynu do odka˙zania, z furia˛ wytarł łó˙zko, sprawdził zamek u drzwi, rozebrał si˛e wstydliwie, jakby kto´s mógł go tam zobaczy´c i ostro˙znie wczołgał si˛e do s´rodka. Wyciagał ˛ si˛e, rozciagał ˛ i poprawiał, dopóki nie uło˙zył si˛e wygodnie, potem zamknał ˛ wieko, wcisnał ˛ przycisk i zaczał ˛ si˛e sma˙zy´c. Nora była tu dwa razy, ale nie wiedziała, czy przyjdzie po raz trzeci, poniewa˙z w połowie ostatniej sesji kto´s stukał do drzwi i bardzo si˛e przestraszyła. Co´s wybełkotała — ze strachu nie pami˛etała dokładnie co — i gwałtownie wstajac, ˛ uderzyła mocno głowa˛ w wieko łó˙zka. Oczywi´scie cała˛ win˛e zrzuciła na m˛ez˙ a. Luter wy´smiał ja,˛ co nie polepszyło jego sytuacji. Niebawem odpłynał ˛ w sen, marzac ˛ o „Wyspiarskiej Ksi˛ez˙ niczce”, jej sze´sciu basenach, le˙zacych ˛ wokół nich szczupłych, opalonych na braz ˛ ciałach, białych, piaszczystych pla˙zach Jamajki i Kajmanów i ciepłych, spokojnych wodach Karaibów. Do rzeczywisto´sci przywrócił go natarczywy d´zwi˛ek dzwonka. Min˛eło dwadzie´scia pi˛ec´ minut. Luter miał ju˙z za soba˛ cztery wizyty. Stanawszy ˛ przed zniszczonym lustrem na s´cianie, nareszcie zauwa˙zył pewna˛ ró˙znic˛e w swoim wygla˛ dzie. Wiedział, z˙ e jeszcze dzie´n czy dwa i w biurze zaczna˛ to komentowa´c. Tak bardzo mu zazdro´scili. Gdy spiesznie wracał do pracy — skór˛e miał jeszcze ciepła,˛ a poniewa˙z nie zjadł kolejnego lunchu, zmniejszył mu si˛e brzuch — zaczał ˛ pada´c deszcz ze s´niegiem. Przyłapał si˛e na tym, z˙ e boi si˛e wraca´c do domu. Wszystko było dobrze, dopóki nie skr˛ecił w Hamlock Street. Becker ozdabiał krzaki dodatkowymi lampkami i celowo wieszał ich najwi˛ecej na skraju trawnika, tu˙z przy gara˙zu Lutra. Trogdon nie miał ju˙z chyba miejsca na dodatkowe lampki, lecz Luter podejrzewał, z˙ e jako´s je znajdzie. U Walta Scheela te˙z przybywało lampek, i to codziennie. Pomy´sle´c tylko, z˙ e przed rokiem rozwiesił tylko jeden marny sznur. Swade Kerr, ich najbli˙zszy sasiad ˛ od wschodniej strony, który nagle uległ przed´swiatecznemu ˛ nastrojowi, z pasja˛ owijał karłowate krzewy bukszpanu sznu47
rami nowiutkich, rozmruganych, czerwono-zielonych lampek. Kerrowie uczyli dzieci w domu i zwykle trzymali je pod kluczem w piwnicy. Nie głosowali, c´ wiczyli jog˛e, jedli tylko warzywa, zima˛ nosili sandały i grube skarpety, unikali stałej pracy i twierdzili, z˙ e sa˛ ateistami. Byli sasiadami ˛ bardzo dra˙zliwymi, ale w sumie ˙ nie mo˙zna było na nich narzeka´c. Zona Swade’a, Shirley, miał nazwisko z my´slnikiem i z˙ yła z funduszów powierniczych. — Osaczyli nas — mruknał ˛ do siebie Luter. Wjechał do gara˙zu, wbiegł do domu i zamknał ˛ drzwi na klucz. — Popatrz — powiedziała Nora ze zmarszczonym czołem, po tym, jak najpierw poklepała go po policzku i jak co dzie´n spytała: „Jak minał ˛ dzie´n?” Dwie pastelowe koperty. Oczywista sprawa. — Co to? — warknał. ˛ Ostatnia˛ rzecza,˛ jaka˛ miał ochot˛e w tej chwili oglada´ ˛ c, były s´wiateczne ˛ karty z krótkimi, fałszywymi z˙ yczeniami. Był głodny, a tego dnia mieli je´sc´ ryb˛e z warzywami na parze. ´ Wyjał ˛ karty z kopert. Obydwie przedstawiały Sniegurka, obydwie były nie´ ateczne podpisane i bez adresu zwrotnego. Swi ˛ anonimy. — Bardzo s´mieszne — mruknał, ˛ rzucajac ˛ je na stół. — My´slałam, z˙ e ci si˛e spodobaja.˛ Wysłano je z miasta. — To Frohmeyer — powiedział Luter, s´ciagaj ˛ ac ˛ krawat z szyi. — Uwielbia takie kawały. W połowie kolacji zadzwonił dzwonek u drzwi. Luter mógłby po˙zre´c ryb˛e dwoma du˙zymi k˛esami, ale Nora wierzyła w cnot˛e powolnego jedzenia. Był strasznie głodny, kiedy wstał, mamroczac, ˛ kto to mo˙ze by´c. Stra˙zak nazywał si˛e Kistler, sanitariusz — Kendall. Obydwaj byli młodzi i szczupli, obydwaj w znakomitej formie od niezliczonych godzin d´zwigania ci˛ez˙ arów w stra˙zackiej siłowni — bez watpienia ˛ na koszt podatnika, pomy´slał Luter, zapraszajac ˛ ich do s´rodka i przystajac ˛ tu˙z za drzwiami. Czekał go kolejny rytuał: znakomity dowód na to, z˙ e z Bo˙zym Narodzeniem jest co´s nie tak. ˙ Kistler był w mundurze granatowym, Kendall — w oliwkowym. Zaden z tych ´ mundurów nie pasował do czerwono-białych czap Swi˛etego Mikołaja, które mieli na głowie, ale kogo to obchodziło? Czapy były słodkie i cudaczne, lecz Luter nawet si˛e nie u´smiechnał. ˛ Sanitariusz trzymał przy nodze papierowa˛ torb˛e. — Sprzedajemy keks — powiedział Kistler. — Jak co roku. — Pieniadze ˛ pójda˛ na zabawki dla dzieci — dodał z wyczuciem Kendall. — Chcemy zebra´c dziewi˛ec´ tysi˛ecy dolarów. — W zeszłym roku zebrali´smy ponad osiem. — Ale w tym roku lepiej si˛e staramy. — Na Wigili˛e rozdamy zabawki sze´sciuset dzieciom. — To olbrzymie przedsi˛ewzi˛ecie.
48
Raz jeden, raz drugi, raz jeden, raz drugi. Znakomicie zgrani, z˙ onglowali słowami jak w cyrku. — Szkoda, z˙ e nie zobaczy pan tych dzieci. — Za nic nie chciałbym straci´c takiego widoku. — Tak czy inaczej, musimy zebra´c te pieniadze, ˛ i to jak najszybciej. — Mamy tu wy´smienity keks. — Kendall machnał ˛ torba˛ w stron˛e Lutra, jakby sadził, ˛ z˙ e b˛edzie miał ochot˛e chwyci´c ja˛ i zajrze´c do s´rodka. — Keks od Mabel. To stara, sprawdzona firma. — Słynna na cały s´wiat. — Piekarnia Mabel mie´sci si˛e w Hermansburgu w Indianie. — Pracuje w niej pół miasta. Pieka˛ tylko keksy. Biedni ludzie, pomy´slał Luter. — Stosuja˛ tajna˛ receptur˛e i u˙zywaja˛ tylko naj´swie˙zszych składników. — I robia˛ najlepsze keksy na s´wiecie. Luter nie znosił keksu. Tych wszystkich daktyli, fig, s´liwek, orzechów, suchych, podbarwianych i rozdrobnionych na kawałki owoców. — I to ju˙z od osiemdziesi˛eciu lat. — To najlepiej sprzedajacy ˛ si˛e keks w kraju. W zeszłym roku sprzedali sze´sc´ ton. Luter ani drgnał. ˛ Stał zupełnie nieruchomo, przenoszac ˛ wzrok to na jednego, to na drugiego. — Nie zawiera z˙ adnych chemikaliów ani konserwantów. — Nie wiem, jak to robia,˛ z˙ e tak długo zachowuje s´wie˙zo´sc´ . Dodaja˛ chemikalia i konserwanty, miał ochot˛e powiedzie´c Luter. Raptem zalała go fala ostrego głodu. Niewiele brakowało i ugi˛ełyby si˛e pod nim nogi, omal nie wykrzywił nieprzeniknionej dotad ˛ twarzy. Bardzo polepszył mu si˛e w˛ech, co musiało by´c efektem ubocznym intensywnej diety, która˛ stosowali ju˙z od dwóch tygodni. Mo˙ze doszedł go zapach pysznego keksu Mabel — nie był tego pewien — w ka˙zdym razie ogarnał ˛ go niepohamowany głód. Musiał co´s zje´sc´ . Nagle poczuł, z˙ e ma ochot˛e wyrwa´c Kendallowi torb˛e, otworzy´c ja˛ i zapcha´c sobie usta keksem. Ale po chwili głód złagodniał. Luter zacisnał ˛ z˛eby, odczekał chwil˛e i odpr˛ez˙ ył si˛e. Kistler i Kendall byli tak pochłoni˛eci rutynowa˛ prezentacja,˛ z˙ e niczego nie zauwa˙zyli. — Mało ich dostajemy. — Ciesza˛ si˛e taka˛ popularno´scia,˛ z˙ e musimy je reglamentowa´c. — W tym roku przyszło tylko dziewi˛ec´ set porcji. — Dycha za porcj˛e i zbierzemy dziewi˛ec´ tysi˛ecy na zabawki. — W zeszłym roku kupił pan pi˛ec´ . — W tym we´zmie pan tyle samo? Tak, przypomniał sobie Luter. Rzeczywi´scie, w zeszłym roku kupiłem pi˛ec´ keksów. Trzy zawiozłem do biura i potajemnie podrzuciłem kolegom. Pod koniec 49
tygodnia od ciagłego ˛ przenoszenia z biurka na biurko przetarły si˛e papierowe torby. W ko´ncu, tu˙z po Wigilii, Dox wrzuciła je do kosza na s´mieci. Nora dała dwa keksy fryzjerce. Fryzjerka wa˙zyła sto trzydzie´sci sze´sc´ kilo i zbierała je tuzinami, dzi˛eki czemu a˙z do czerwca nie musiała kupowa´c z˙ adnego ciasta. — Nie — odparł w ko´ncu Luter. — W tym roku sobie daruj˛e. Zamilkli. Kistler spojrzał na Kendalla, Kendall na Kistlera. — Słucham? — W tym roku nie chc˛e keksu. — Czy pi˛ec´ kawałków to za du˙zo? — spytał Kistler. — Tak, o pi˛ec´ — odrzekł Luter, powoli krzy˙zujac ˛ r˛ece na piersi. — Nie kupi pan ani jednego? — spytał Kendall z niedowierzaniem w głosie. — Ani jednego. Kendall i Kistler nie mogli wyglada´ ˛ c bardziej z˙ ało´snie. — Nadal sponsorujecie zawody w łowieniu ryb dla niepełnosprawnych dzieci? — spytał Luter. — Te czwartego lipca? — Jak co roku — powiedział Kistler. — Znakomicie. Przyjd´zcie do mnie latem i dam wam sto dolarów na zawody. Kistler zdołał wymamrota´c co´s w rodzaju: „Dzi˛ekujemy”. Po kilku niezr˛ecznych minutach wreszcie wyszli. Luter wrócił do kuchni, ale stół był ju˙z pusty. Znikn˛eła i Nora, i jego talerz z dwoma ostatnimi kawałkami gotowanej na parze ryby, i szklanka z woda,˛ nawet serwetka. Znikn˛eło dosłownie wszystko. Rozw´scieczony wpadł jak burza do spi˙zarni, gdzie znalazł słoik masła orzechowego i kilka czerstwych krakersów.
Rozdział 9 Ojciec Stanleya Wileya zało˙zył firm˛e w roku 1949. Beck umarł tak dawno, z˙ e nikt nie wiedział, dlaczego nad drzwiami wcia˙ ˛z wisi tablica z jego nazwiskiem. Wiley i Beck: ładnie to brzmiało, poza tym zmiana nagłówka na papierze firmowym byłaby zbyt kosztowna. To zdumiewajace, ˛ ale jak na spółk˛e istniejac ˛ a˛ na rynku od pi˛ec´ dziesi˛eciu lat, prawie wcale si˛e nie rozro´sli. W dziale podatkowym mieli dwunastu wspólników, a w rewizyjnym około dwudziestu. Ich klientami były s´redniej wielko´sci spółki, które nie mogły sobie pozwoli´c na zaanga˙zowanie firmy o zasi˛egu krajowym Gdyby przed trzydziestoma laty Stanley Wiley miał wi˛eksze ambicje, Wiley i Beck mogliby chwyci´c wiatr w z˙ agle i sta´c si˛e prawdziwa˛ pot˛ega.˛ Rzecz w tym, z˙ e Stanley ambicji nie miał, dlatego wspólnikom nie pozostawało obecnie nic innego, jak udawa´c, z˙ e zadowala ich status tak zwanej „firmy butikowej”. Luter wła´snie planował kolejny wypad do centrum handlowego, gdy nagle jak spod ziemi wyrósł przed nim Stanley z długa˛ kanapka,˛ z której zwisała wystrz˛epiona sałata. — Masz chwil˛e? — wymlaskał z pełnymi ustami. I zanim Luter zda˙ ˛zył odrzec tak, nie, albo czy mo˙zemy załatwi´c to szybko, Stanley usiadł w fotelu. Nosił komiczne muszki, a jego tania,˛ granatowa˛ marynark˛e zdobiły plamy po atramencie, majonezie i kawie. Był niechlujem, a jego gabinet czarna˛ dziura,˛ w której dokumenty przepadały bez s´ladu na wiele miesi˛ecy. „Zajrzyj do Stanleya” — tak radzono tym, którzy szukali zaginionych papierów bez nadziei, z˙ e kiedykolwiek je znajda.˛ — Podobno rezygnujecie z naszej kolacji — powiedział, pracowicie z˙ ujac. ˛ Lubił chadza´c korytarzami z kanapka˛ w jednej i butelka˛ wody mineralnej w drugiej r˛ece, jakby był zbyt zaj˛ety, z˙ eby zje´sc´ normalny lunch. — Nie chc˛e nikogo urazi´c, ale w tym roku odpuszczamy sobie wiele rzeczy — odparł Luter. — A wi˛ec to prawda. — Prawda. Nie b˛edzie nas. Stanley zmarszczył czoło, przełknał ˛ prze˙zuty k˛es i spojrzał na kanapk˛e w po51
szukiwaniu najbardziej apetycznego miejsca. Pełnił funkcj˛e wspólnika zarzadza˛ jacego, ˛ nie szefa firmy, a Luter był wspólnikiem od sze´sciu lat. Nikt od Wileya i Becka nie mógł go do niczego zmusi´c. — Przykro mi to słysze´c. Jayne b˛edzie rozczarowana. — Napisz˛e do niej list. ´ ateczny Swi ˛ wieczór w towarzystwie kolegów z firmy nie był nawet taki straszny: miła kolacja w sali bankietowej na pi˛etrze starej restauracji w centrum miasta, dobre jedzenie, zacne wino, kilka przemówie´n, orkiestra i ta´nce do pó´znej nocy. Oczywi´scie obowiazywały ˛ stroje wieczorowe i panie robiły wszystko, z˙ eby dorówna´c kole˙zankom, je´sli chodzi o bi˙zuteri˛e i suknie. Jayne Wiley była urocza˛ kobieta˛ i zasługiwała na kogo´s lepszego ni˙z Stanley. — Robicie to z jakiego´s konkretnego powodu? — spytał z nieukrywanym zainteresowaniem. — Odpuszczamy sobie wszystko. Choink˛e, prezenty, cały ten kram. Pieniadze ˛ przeznaczamy na dziesi˛eciodniowy rejs po Karaibach. Blair wyjechała i musimy troch˛e odpocza´ ˛c. Wszystkie zaległo´sci nadrobimy w przyszłym roku, najdalej rok pó´zniej. ´ eta sa˛ co roku, no nie? — Swi˛ — Fakt. — Słyszałem, z˙ e schudłe´s. — Cztery i pół kilo. Pla˙ze czekaja.˛ ´ — Swietnie wygladasz. ˛ Podobno si˛e opalasz. — Tak, troch˛e. Inaczej nie wytrzymałbym na tamtejszym sło´ncu. Wielki k˛es bułki z szynka.˛ Strz˛ep sałaty zawisł Stanleyowi mi˛edzy wargami. Ruch szcz˛ek. I słowa: „W sumie to niezły pomysł”. Albo co´s w tym rodzaju. Wileyowie wyje˙zd˙zali na urlop do domku na pla˙zy, starej rudery, w która˛ Stanley od trzydziestu lat nie zainwestował ani jednego dolara. Luter i Nora sp˛edzili tam kiedy´s upiorny tydzie´n jako go´scie Wileyów. Gospodarze zaj˛eli główna˛ sypialni˛e, a ich umie´scili w „apartamencie go´scinnym”, kiszkowatym, nieklimatyzowanym pokoju z pi˛etrowa˛ prycza.˛ Stanley pił d˙zin z tonikiem od rana do pó´znego popołudnia, nie wystawiajac ˛ na sło´nce ani skrawka skóry. Kilka minut pó´zniej wyszedł z wypchanymi policzkami, ale zanim Luter zda˛ z˙ ył czmychna´ ˛c do miasta, do gabinetu wpadł Yank Slater. — Cztery tysiace ˛ dwie´scie — oznajmił. — A ko´nca nie wida´c. Abigail wydała wła´snie sze´sc´ set dolarów na sukni˛e. Nie wiem, dlaczego nie mo˙ze pój´sc´ na kolacj˛e w zeszłorocznej albo w tej, która˛ miała na sobie dwa lata temu, ale po co si˛e stawia´c? Buty? Sto czterdzie´sci. Torebka? Kolejne dziewi˛ec´ dziesiat. ˛ Szafy p˛ekaja˛ od torebek i butów, ale lepiej mnie nie podpuszczaj. W tym tempie jak nic przekroczymy pi˛ec´ tysi˛ecy. Błagam, zabierz mnie na Karaiby. Zainspirowany pomysłem Lutra, te˙z zaczał ˛ prowadzi´c dokładne zestawienie s´wiatecznych ˛ strat. Dwa razy w tygodniu wpadał z naj´swie˙zszymi doniesieniami. 52
Nie było pewne, co ostatecznie postanowi i co tak naprawd˛e zrobi. Najprawdopodobniej nic i dobrze o tym wiedział. — Jeste´s moim bohaterem — powtórzył i wypadł równie szybko, jak przyszedł. Wszyscy mi zazdroszcza,˛ pomy´slał Luter. Forsa płynie strumieniami, s´wia˛ teczne szale´nstwo z ka˙zdym dniem przybiera na sile, wi˛ec zazdroszcza˛ mi jak cholera. Jedni, jak Stanley, nigdy si˛e do tego nie przyznaja.˛ Inni, jak Yank, sa˛ ze mnie bardzo dumni. Poniewa˙z było ju˙z za pó´zno na wyj´scie, Luter stanał ˛ przy oknie, z˙ eby popatrze´c na miasto tonace ˛ w strugach zimnego deszczu. Szare niebo, nagie drzewa, kilka miecionych wiatrem li´sci, zakorkowane ulice. Cudownie, pomy´slał z satysfakcja.˛ Poklepał si˛e po płaskim brzuchu i zszedł do biura podró˙zy, z˙ eby napi´c si˛e z Biff coli bez cukru. Zabrz˛eczał brz˛eczyk. Nora podniosła wieko, zerwała si˛e z łó˙zka i chwyciła r˛ecznik. Nie lubiła si˛e poci´c, dlatego wytarła si˛e energicznie i bardzo dokładnie. Miała na sobie kuse, czerwone bikini, które wygladało ˛ znakomicie na młodej, szczuplutkiej dziewczynie z katalogu. Wiedziała, z˙ e nigdy nie poka˙ze si˛e w nim publicznie, ale Luter gapił si˛e na zdj˛ecie, napierał na nia˛ i napierał, wreszcie zagroził, z˙ e zamówi je sam. Nie było drogie, no i ju˙z je miała. Zerkn˛eła do lustra i zaczerwieniła si˛e: ona w skapym ˛ bikini. Owszem, bardzo schudła. Owszem, była troch˛e opalona, ale z˙ eby wyglada´ ˛ c dobrze w tym, co miała na sobie, musiałaby głodowa´c i intensywnie c´ wiczy´c przez pi˛ec´ lat. Ubrała si˛e szybko, naciagn˛ ˛ eła spodnie i sweter. Luter przysi˛egał, z˙ e opala si˛e nago, ale ona nie zamierzała si˛e rozbiera´c. Nawet w kostiumie czuła si˛e jak dziwka. Obcisłe bikini uwierało ja˛ w najbardziej nieodpowiednich miejscach i kiedy szła, nie czuła si˛e w nim najlepiej. Nie mogła ju˙z si˛e doczeka´c, a˙z wpadnie do domu, rzuci je w kat ˛ i we´zmie długa,˛ gorac ˛ a˛ kapiel. ˛ Oddaliwszy si˛e bezpiecznie od solarium, skr˛eciła za róg i stan˛eła oko w oko z wielebnym Dougiem Zabriskie, pastorem. On był objuczony torbami, ona miała na r˛eku jedynie palto. On był blady, ona zaczerwieniona i nadal spocona. On miał na sobie stara,˛ wygodna˛ kurtk˛e i czarna˛ koszul˛e z koloratka,˛ ona to nieszcz˛esne bikini, które coraz bardziej si˛e kurczac, ˛ odcinało dopływ krwi do pewnych cz˛es´ci ciała. Obj˛eli si˛e przyja´znie na powitanie. — W niedziel˛e bardzo nam was brakowało. — Irytujacy ˛ zwyczaj. Mówił tak od roku. — Jeste´smy tacy zaj˛eci. . . — odrzekła, sprawdzajac, ˛ czy ma spocone czoło. — Dobrze si˛e czujesz? 53
´ — Swietnie — warkn˛eła. — Jeste´s zdyszana. — To od szybkiego chodzenia — powiedziała, okłamujac ˛ własnego pastora. Nie wiedzie´c czemu, zerknał ˛ na jej buty. Tego dnia nie wło˙zyła adidasów. — Mogliby´smy przez chwil˛e pogaw˛edzi´c? — spytał. — Naturalnie. Przy barierce antresoli stała pusta ławka. Wielebny zaniósł tam torby i poło˙zył je na posadzce. Kiedy Nora usiadła, skape, ˛ czerwone bikini przesun˛eło si˛e i tu˙z nad biodrem co´s p˛ekło — mo˙ze pasek, a po chwili zacz˛eło si˛e z niej ze´slizgiwa´c. Miała na sobie lu´zne, nawet bardzo lu´zne spodnie. — Doszło mnie mnóstwo plotek — zaczał ˛ łagodnie wielebny. Miał denerwujacy ˛ zwyczaj zbli˙zania twarzy do twarzy rozmówcy. Nora skrzy˙zowała i rozkrzyz˙ owała nogi, ale ka˙zdy manewr tylko pogarszał sytuacj˛e. — Jakie plotki? — spytała sztywno. Wielebny nachylił si˛e ku niej jeszcze bardziej i jeszcze bardziej zbli˙zył twarz do jej twarzy. — Có˙z, szczerze mówiac, ˛ z wiarygodnych z´ ródeł wiem, z˙ e postanowili´scie nie obchodzi´c w tym roku s´wiat. ˛ — Tak. Tak jakby. — Nigdy dotad ˛ nie spotkałem si˛e z czym´s takim. — Pastor powiedział to tak powa˙znie, jakby Krankowie odkryli nowy rodzaj grzechu. Nora znieruchomiała, ale nawet znieruchomiawszy, miała wra˙zenie, z˙ e wcia˙ ˛z wysuwa si˛e z ubrania. Na czoło wystapiły ˛ jej s´wie˙ze krople potu. — Dobrze si˛e czujesz? — spytał wielebny. — Tak, i ja, i mój ma˙ ˛z. Nadal popieramy s´wi˛eta i pragniemy obchodzi´c narodziny Chrystusa, ale w tym roku rezygnujemy z tych wszystkich głupstw. Blair wyjechała i postanowili´smy zrobi´c sobie przerw˛e. Wielebny trawił to długo i w skupieniu, ona nieznacznie zmieniła pozycj˛e. — Jest w tym troch˛e szale´nstwa, prawda? — spytał, patrzac ˛ na stert˛e toreb na posadzce. — Owszem, jest. Posłuchaj, Doug. Czujemy si˛e dobrze. Jeste´smy szcz˛es´liwi i zdrowi, postanowili´smy tylko troch˛e si˛e odpr˛ez˙ y´c. To wszystko. — Powiadaja,˛ z˙ e wyje˙zd˙zacie. — Tak, na dziesi˛eciodniowy rejs po Karaibach. Pastor potarł brod˛e, jakby nie był pewien, czy ma ten krok pochwali´c, czy nie. — Ale na pasterk˛e chyba przyjdziecie? — spytał z u´smiechem. — Niczego nie obiecuj˛e, Doug. Poklepał ja˛ po kolanie i po˙zegnali si˛e. Nora odczekała, a˙z wielebny zniknie ´ jej z oczu i wreszcie zdobyła si˛e na odwag˛e, z˙ eby wsta´c. Sciskaj ac ˛ nogi, wyszła
54
z centrum, przeklinajac ˛ Lutra i jego bikini. Najmłodsza córka kuzynki z˙ ony Vica Frohmeyera była aktywistka˛ ko´scioła katolickiego, a w ko´sciele tym działał du˙zy chór, którego członkowie lubili kol˛edowa´c na mie´scie. Wystarczyły dwa telefony i sprawa została nagrana. Od poczatku ˛ koncertu padał lekki s´nieg. Chórzy´sci ustawili si˛e półkolem przy lampie gazowej na podje´zdzie i na znak dyrygenta za´spiewali Miasteczko Betlejem. Kiedy Luter wyjrzał przez szpar˛e w zasłonach, pomachali mu r˛eka.˛ Niebawem za nimi zebrał si˛e mały tłumek: okoliczne dzieciaki, Beckerowie i cała rodzina Trogdonów. Dzi˛eki anonimowemu cynkowi, przybył równie˙z reporter miejscowej gazety, który postał tam chwil˛e, a w ko´ncu wział ˛ si˛e w gar´sc´ i zadzwonił do drzwi Kranków. Luter szarpnał ˛ klamka,˛ gotów da´c mu w twarz. — O co chodzi? W tle rozbrzmiewały d´zwi˛eki White Christmas. — Pan Krank? — spytał reporter. — Tak, a pan kto? — Brian Brown z „Gazette”. Czy mog˛e o co´s spyta´c? — O co? — O ten bojkot s´wiat. ˛ Luter spojrzał na tłum ciemnych sylwetek na podje´zdzie. Który´s z nich go wsypał. Który´s z sasiadów ˛ zadzwonił do redakcji. Albo Vic Frohmeyer, albo Walt Scheel. — Nic nie powiem — odparł i zatrzasnał ˛ drzwi. Nora znowu brała prysznic, wi˛ec zszedł do piwnicy.
Rozdział 10 Zaproponował kolacj˛e u Angela, w ich ulubionej włoskiej restauracji. Mie´sciła si˛e w suterenie starego gmachu w centrum miasta, z dala od hord ludzi w pasa˙zach handlowych, pi˛ec´ ulic od trasy przemarszu parady. W wieczór taki jak ten dobrze było uciec z Hamlock Street. Zamówili sałatk˛e z chudym sosem i spaghetti z sosem pomidorowym; oczywi´scie z˙ adnych mi˛es, wina czy chleba. Ona opalała si˛e siedem razy, on a˙z dziesi˛ec´ i sacz ˛ ac ˛ wod˛e sodowa,˛ chichotali na widok bladych twarzy przy sasiednich ˛ stolikach. Jedna z babek Lutra była pół-Włoszka.˛ Okazało si˛e, z˙ e s´ródziemnomorskie geny sa˛ wyjatkowo ˛ wra˙zliwe na sło´nce, nawet sztuczne. Jego skóra była kilka odcieni ciemniejsza ni˙z skóra Nory i koledzy zaczynali to zauwa˙za´c. Luter miał ich gdzie´s. Wszyscy wiedzieli, z˙ e płynie z z˙ ona˛ na Karaiby. — Zaczyna si˛e — powiedziała Nora, patrzac ˛ na zegarek. Luter spojrzał na swój. Siódma. ´ ateczna Swi ˛ parada jak co roku wyruszała z Parku Weteranów w s´ródmie´sciu. Otwarte platformy, wozy stra˙zy po˙zarnej, maszerujace ˛ orkiestry — scenariusz ni´ gdy si˛e nie zmieniał. Na ko´ncu zawsze jechał Swi˛ety Mikołaj, w saniach zbudowanych przez miejscowy Klub Rotaria´nski i eskortowanych przez o´smiu grubych ´ atyni członków Zakonu Stra˙zników Swi ˛ na motorowerach. Uczestnicy parady szli na zachód, ale niedaleko Hamlock Street zataczali p˛etl˛e. Rok w rok, od osiemnastu lat, Krankowie wraz z sasiadami ˛ wystawali wzdłu˙z trasy przemarszu i robili z tego wielkie wydarzenie. Wieczór był tak s´wiateczny ˛ i uroczysty, z˙ e w tym roku Luter i Nora pragn˛eli go unikna´ ˛c. Wiedzieli, z˙ e na Hamlock zaroi si˛e od dzieciaków, kol˛edników i Bóg wie od ´ kogo jeszcze. Pewnie od band rowerzystów skandujacych: ˛ „Uwolni´c Sniegurka”, i od małych terrorystów z plakatami na ich trawniku. — Jak było na kolacji? — spytała Nora. — Słyszałem, z˙ e tak jak zwykle. Ta sama sala, te same kelnerki, ta sama pol˛edwica, ten sam suflet. Slader mówił, z˙ e Stanley ur˙znał ˛ si˛e koktajlami. — Zawsze tak jest. — Wygłosił to samo przemówienie: wielki wysiłek, wi˛ecej klientów, w przy56
szłym roku rzucimy ich na kolana, Wiley i Beck to jedna wielka rodzina, wszystkim bardzo dzi˛ekuj˛e. Co´s w tym stylu. Dobrze, z˙ e nie musieli´smy tego wysłuchiwa´c. — Nie było kogo´s jeszcze? — Slader mówi, z˙ e Maupina, tego rewidenta. — Ciekawe, w czym wystapiła ˛ Jayne. — Zapytam Sladera. Na pewno robił notatki. Kelner przyniósł sałatki. Niczym przymierajacy ˛ głodem uchod´zcy wbili wzrok w młody szpinak. Ale nie: niespiesznie polali potrawy sosem, dodali szczypt˛e soli i pieprzu, a potem zacz˛eli je´sc´ , jakby jedzenie w ogóle ich nie interesowało. Na „Wyspiarskiej Ksi˛ez˙ niczce” podawano pi˛ec´ du˙zych posiłków dziennie. Luter zamierzał je´sc´ , a˙z p˛eknie. Przy pobliskim stoliku siedziała pi˛ekna, młoda dziewczyna z chłopakiem. Nora spojrzała na nia˛ i odło˙zyła widelec. — My´slisz, z˙ e wszystko u niej w porzadku? ˛ Luter rozejrzał si˛e po sali. — U kogo? — U Blair. Luter z˙ uł szpinak, zastanawiajac ˛ si˛e nad pytaniem, które Nora zadawała mu ostatnio tylko trzy razy dziennie. — Na pewno. Na pewno s´wietnie si˛e bawi. — Nic jej nie grozi? Kolejne standardowe pytanie: pytała go, jakby ze stuprocentowa˛ pewno´scia˛ wiedział, z˙ e dokładnie w tym i w tym momencie córce grozi lub nie grozi niebezpiecze´nstwo. — Korpus Pokoju nie stracił ani jednego ochotnika od trzydziestu lat. Sa˛ bardzo ostro˙zni, a teraz jedz. Nora d´zgn˛eła szpinak widelcem, zjadła pół listka i odło˙zyła sztu´cce. Luter wymiótł talerz do czysta i łakomym wzrokiem spojrzał na jej sałatk˛e. — Nie jesz? — spytał. Zamienili si˛e talerzami i Luter błyskawicznie wymiótł do czysta drugi. Ale gdy kelner przyniósł spaghetti, Nora zasłoniła r˛ekami miseczk˛e. Po kilku k˛esach nagle znieruchomiała z widelcem w połowie drogi do ust. Odło˙zyła go i powiedziała: — Zapomniałam. Luter intensywnie z˙ uł. — O czym? — Miała przera˙zona˛ twarz. — Co si˛e stało? — spytał, z trudem przełknawszy ˛ makaron. — Czy ci jurorzy nie przyje˙zd˙zaja˛ zaraz po paradzie?
57
Dopiero wtedy do niego dotarło. Odło˙zył widelec, wypił łyk wody i bole´snie spojrzał w dal. Tak, rzeczywi´scie. Nora miała całkowita˛ racj˛e. Po paradzie członkowie miejskiej komisji rekreacyjnej obje˙zd˙zali dzielnic˛e otwarta˛ platforma˛ ciagni˛ ˛ eta˛ przez traktor, oceniajac ˛ poziom s´wiatecznego ˛ nastroju. Przyznawali indywidualne nagrody w ró˙znych kategoriach: za najoryginalniejszy wystrój zewn˛etrzny domu, za najładniejsze o´swietlenie, i tak dalej. Była równie˙z nagroda za najlepsze dekoracje uliczne. Hamlock Street dwa razy zdobyła bł˛ekitna˛ wst˛eg˛e. Przed rokiem ulica zaj˛eła drugie miejsce; plotka głosiła, z˙ e głównie dlatego, i˙z ´ na dwóch spo´sród czterdziestu czterech domów nie ustawiono Sniegurka. Wszystkich zaskoczyli ci z Boxwood Lane, trzy ulice na północ od Hamlock, którzy ni z tego, ni z owego ozdobili dachy rz˛edem jaskrawo s´wiecacych ˛ choinkowych cukierków — mówili, z˙ e mieszkaja˛ przy „Cukierkowej” — i odebrali im pierwsza˛ nagrod˛e. Frohmeyer przez miesiac ˛ słał listy do sasiadów. ˛ Nastrój prysł, kolacj˛e szlag trafił. Wolno dziobali widelcem makaron, z˙ eby zabi´c jak najwi˛ecej czasu. Długo pili kaw˛e. Kiedy restauracja opustoszała, Luter zapłacił rachunek i powoli pojechali do domu. Oczywi´scie znowu przegrali. Luter znalazł po ciemku gazet˛e i z przera˙zeniem spojrzał na pierwsza˛ stron˛e działu miejskiego. Wymieniono na niej zwyci˛ezców: pierwsze miejsce Cherry Avenue, drugie Boxwood Lane, trzecie Stanton Street. Trogdon, ten z naprzeciwka — czterna´scie tysi˛ecy lampek — zajał ˛ czwarte miejsce w kategorii najładniejszego o´swietlenia. Na s´rodku strony zamieszczono du˙ze, kolorowe zdj˛ecie domu Kranków. Zrobiono je z pewnej odległo´sci i Luter spróbował ustali´c skad. ˛ Na pewno z góry, szerokokatnym ˛ obiektywem, jakby z samolotu. Dom Beckerów, tych z lewej, dosłownie tonał ˛ w o´slepiajacym ˛ blasku kolorowych s´wiatełek. Dom i trawnik Kerrów, tych z prawej, był starannie obrysowany równiutkimi rz˛edami czerwonych i zielonych lampek, których liczba zda˙ ˛zyła ju˙z wzrosna´ ˛c do paru tysi˛ecy. Dom Kranków był ciemny. Wida´c te˙z było wschodnia˛ cz˛es´c´ ulicy, domy Frohmeyerów, Nugentów i Gal´ dy’ów, wszystkie rozjarzone miłym, ciepłym s´wiatłem, wszystkie ze Sniegurkiem na dachu. Domy stojace ˛ w cz˛es´ci zachodniej, Dentów, McTierów i Bellingtonów, te˙z promieniowały s´wiatecznym ˛ blaskiem. Dom Kranków był bardzo ciemny. — To od Scheela — mruknał ˛ pod nosem Luter. Zdj˛ecie zrobiono dokładnie z naprzeciwka. Walt Scheel pozwolił fotografowi wle´zc´ na dach i zrobi´c zdj˛ecie. Pewnie zach˛ecała go do tego cała ulica. Pod zdj˛eciem zamieszczono krótka˛ notatk˛e z nagłówkiem: 58
´ ETAMI. PRECZ ZE SWI ˛ Dom pa´nstwa Kranków jest w te s´wi˛eta do´sc´ ponury. Podczas gdy pozostali mieszka´ncy Hamlock Street przystrajaja˛ swoje domy, ´ etego Mikołaja, pa´nstwo Krank odpuszszykujac ˛ si˛e na przyjazd Swi˛ czaja˛ sobie Bo˙ze Narodzenie i — według anonimowych z´ ródeł — przygotowuja˛ si˛e do wyjazdu na Karaiby. Nie kupili choinki, nie roz´ wiesili lampek i jako jedyni na ulicy postanowili uwi˛ezi´c Sniegurka na strychu (ku naszemu rozczarowaniu, Hamlock Street, tradycyjna ju˙z zwyci˛ez˙ czyni redakcyjnego konkursu na najpi˛ekniej przystrojona˛ ulic˛e miasta, zaj˛eła w tym roku zaskakujaco ˛ niskie, bo dopiero szóste miejsce). „Mam nadziej˛e, z˙ e sa˛ z siebie zadowoleni”, powiedział nam jeden z sasiadów. ˛ „Oto przykład najskrajniejszego egoizmu”, dodał drugi. Gdyby Luter miał pod r˛eka˛ karabin maszynowy, wybiegłby na ulic˛e i ostrzelał wszystkie domy. Ale zamiast wybiec, długo siedział ze s´ci´sni˛etym z˙ oładkiem, ˛ próbujac ˛ przekona´c samego siebie, z˙ e to te˙z wkrótce minie. Do wyjazdu zostały jeszcze tylko ´ cztery dni, a kiedy wróca,˛ wszystkich tych przekl˛etych Sniegurków, lampek i choinek ju˙z dawno nie b˛edzie. Zaczna˛ napływa´c pliki rachunków i mo˙ze wtedy ich cudowni sasiedzi ˛ stana˛ si˛e sympatyczniejsi. Przejrzał gazet˛e, ale nie mógł si˛e skupi´c. W ko´ncu wział ˛ si˛e w gar´sc´ , zacisnał ˛ z˛eby i zaniósł zła˛ nowin˛e z˙ onie. — Koszmarne przebudzenie — powiedziała Nora, próbujac ˛ obejrze´c zdj˛ecia. Przetarła i zmru˙zyła oczy. — Ten palant Scheel pozwolił fotografowi wej´sc´ na swój dach — syknał ˛ Luter. — Jeste´s tego pewny? — Oczywi´scie. Spójrz tylko na zdj˛ecie. Nora spojrzała. Przeczytała notatk˛e. Gdy doszła do „najskrajniejszego egoizmu”, gło´sno wciagn˛ ˛ eła powietrze. — Kto to powiedział? — Nie wiem. Albo Scheel, albo Frohmeyer. Id˛e pod prysznic. — Jak oni mogli! — krzykn˛eła Nora. Zuch dziewczyna, pomy´slał Luter. Tak jest, w´scieknij si˛e, uprzyj. Jeszcze tylko cztery dni. Nie załamiemy si˛e. Ju˙z nie. Tego wieczoru, po kolacji i nieudanej próbie ogladania ˛ telewizji, postanowił si˛e przej´sc´ . Wło˙zył palto i owinał ˛ szyj˛e wełnianym szalikiem; temperatura spadła poni˙zej zera i zanosiło si˛e na s´nieg. On i Nora kupili jeden z pierwszych domów 59
przy Hamlock Street i pr˛edzej umrze, ni˙z schowa ogon pod siebie. To jego ulica, jego dzielnica, jego przyjaciele. Pewnego dnia cały ten epizod pójdzie w niepami˛ec´ . Wło˙zył r˛ece do kieszeni i ruszył przed siebie, wciagaj ˛ ac ˛ do płuc o˙zywcze powietrze. Na rogu Hamlock i Moss Point wypatrzył go Spike Frohmeyer na desce. — Dobry wieczór — powiedział, wyhamowujac ˛ tu˙z przed nim. — Jak si˛e masz, Spike. — Co tu pana sprowadza? — Ot, wyszedłem na krótki spacer. — Podziwia pan s´wiateczny ˛ wystrój ulicy? — Oczywi´scie. A ty? Co tu robisz? — Je˙zd˙ze˛ , patrz˛e, obserwuj˛e. — Spike rozejrzał si˛e, jakby groziła im jaka´s inwazja. — Co dostaniesz od Mikołaja? Chłopak u´smiechnał ˛ si˛e i my´slał chwil˛e. — Nie jestem pewien, ale chyba gameboya, kij hokejowy i zestaw b˛ebnów. — Niezły połów. — Ja ju˙z w Mikołaja nie wierz˛e, ale Mike ma dopiero pi˛ec´ lat, dlatego wszyscy przed nim udajemy. — Jasne. — No, musz˛e ju˙z lecie´c. Wesołych s´wiat. ˛ — Wesołych s´wiat, ˛ Spike. — Luter wypowiedział zakazane z˙ yczenia po raz pierwszy i ostatni w tym roku. Spike zniknał ˛ w oddali: bez watpienia ˛ pop˛edził do domu, z˙ eby zawiadomi´c ojca, z˙ e Krank wychynał ˛ z ukrycia i łazi po ulicy. Luter przystanał ˛ przed domem Trogdonów. Prawdziwe cudo: czterna´scie ty´ si˛ecy lampek na drzewach, krzewach, w oknach i na kolumnach ganku. Sniegur´ ety Mikołaj z reniferem — nos Rudolfa oczywi´scie błyskał kowi towarzyszył Swi˛ — a wszystko to starannie obramowane białymi lampkami, tak samo jak dach, na którym mrugały na przemian czerwone i zielone s´wiatełka. Komin te˙z mrugał ´ — pulsował niebieskawo, zalewajac ˛ Sniegurka upiornym blaskiem. Wzdłu˙z rz˛edu bukszpanów przy domu stał pluton blaszanych z˙ ołnierzy, ka˙zdy wzrostu dorosłego człowieka, ka˙zdy owini˛ety sznurem kolorowych lampek. Po´srodku trawnika był z˙ łobek, z belami prawdziwego siana i koza,˛ która podnosiła i opuszczała ogon. Niezłe przedstawienie. Doszedł go jaki´s hałas, łoskot drabiny walacej ˛ si˛e w gara˙zu obok domu Trogdonów. W gł˛ebokim cieniu dostrzegł Scheela szarpiacego ˛ si˛e z kolejnym sznurem lampek. Luter podszedł bli˙zej i zupełnie go zaskoczył. — Dobry wieczór, Walt — rzucił ciepło i przyja´znie. — Prosz˛e, prosz˛e — odrzekł Scheel z wymuszonym u´smiechem na twarzy. — Stary Sknerus we własnej osobie. 60
´ Sciskaj ac ˛ sobie r˛ece, ka˙zdy z nich próbował wymy´sli´c co´s zło´sliwego i dowcipnego. Luter cofnał ˛ si˛e o krok, zadarł głow˛e i spytał: — Jak ten fotograf tam wlazł? — Jaki fotograf? — Ten z „Gazette”? — Ach ten. . . — Tak, ten. — Po prostu wlazł. — Naprawd˛e? Dlaczego mu pozwoliłe´s? — Nie wiem. Powiedział, z˙ e chce obja´ ˛c cała˛ ulic˛e. Luter prychnał ˛ i pogardliwie machnał ˛ r˛eka.˛ — Troch˛e mnie zaskakujesz, Walt — rzucił, chocia˙z wcale nie był zaskoczony. Od jedenastu lat zachowywali wzgl˛edem siebie pozory serdeczno´sci, poniewa˙z ani jeden, ani drugi nie chcieli otwartej walki. Tymczasem tak naprawd˛e Luter nie lubił Walta za jego egoizm i ch˛ec´ bycia najlepszym z najlepszych, natomiast Walt nie darzył Lutra sympatia˛ dlatego, z˙ e od lat podejrzewał, i˙z zarabiaja˛ prawie tyle samo. — A ty zaskakujesz mnie — odparł Walt, zdziwiony tak samo jak Luter. ˙ — Zarówka si˛e przepaliła — powiedział Luter, wskazujac ˛ krzak owini˛ety setka˛ lampek. — Zaraz wymieni˛e. — Na razie — rzucił przez rami˛e Luter i odszedł. — Wesołych s´wiat! ˛ — zawołał za nim Walt. — Tak, tak.
Rozdział 11 ´ ateczne Swi ˛ przyj˛ecie u Wileya i Becka zaczynało si˛e od lunchu przygotowanego i serwowanego przez dwóch wiecznie kłócacych ˛ si˛e Greków, braci, którzy podawali najlepszego dorsza w mie´scie. Bar otwierano punktualnie o jedenastej czterdzie´sci pi˛ec´ — dokładnie mówiac, ˛ trzy bary — i wkrótce potem robiło si˛e nieciekawie. Jako pierwszy upijał si˛e Stanley Wiley i zrzuciwszy win˛e na zbyt mocnego adwokata, stawał na skrzynce u szczytu stołu, z˙ eby wygłosi´c to samo przemówienie, które wygłaszał przed tygodniem podczas oficjalnej kolacji z z˙ onami. Potem dostawał prezent, strzelb˛e, nowe pudełko na kanapki czy inny, równie bezwarto´sciowy upominek: wzruszał si˛e wtedy do łez, a kilka miesi˛ecy pó´zniej po cichu dawał go jakiemu´s klientowi. Potem prezenty dostawali inni, inni zabierali głos, sypali kawałami, s´piewali, a cały czas alkohol płynał ˛ strumieniami. Przed paroma laty zaprosili dwóch striptizerów, którzy przy ryku wielkiego, przeno´snego radia rozebrali si˛e do kusych, c˛etkowanych majtek: m˛ez˙ czy´zni pouciekali z sali, a sekretarki piszczały z rado´sci. Stanley rozesłał okólnik, w którym zakazał podobnych wyst˛epów. Dox, sekretarka Lutra, piszczała najgło´sniej i do dzi´s przechowywała zdj˛ecia rozebranych chłopców. Par˛e godzin pó´zniej nawet najsztywniejsi i najbardziej stateczni ksi˛egowi z Wileya i Becka próbowali podszczypywa´c najładniejsze sekretarki. Ur˙zni˛ecie si˛e w sztok było jak najbardziej dopuszczalne i akceptowane. Stanleya holowano do gabinetu, pojono go kawa˛ i wysyłano do domu. Firma wynajmowała samochody, z˙ eby nikt nie musiał prowadzi´c. W sumie s´wiateczne ˛ przyj˛ecie było jednym wielkim ochlajem. Ale wspólnicy bardzo te imprezy lubili, poniewa˙z mogli napi´c si˛e spokojnie bez z˙ on, zabawianych na s´wiatecznych ˛ kolacjach w restauracji. Nigdy nie zapraszano z˙ on na pija´nstwo w kancelarii. Sekretarki wprost uwielbiały te przyj˛ecia, gdy˙z widziały tam i słyszały rzeczy, które mogły wykorzysta´c do szanta˙zowania szefów, i to przez cały rok. Luter nie znosił tych przyj˛ec´ . Nigdy, nawet w dobrych latach. Pił mało, nie upijał si˛e i zawsze z˙ enowało go, jak koledzy robia˛ z siebie idiotów. 62
Dlatego zamknał ˛ drzwi na klucz, usiadł za biurkiem i zaczał ˛ dopracowywa´c ostatnie szczegóły wyjazdu. Kilka minut po jedenastej w holu zabrzmiała muzyka. Wyczekał odpowiedniego momentu i zniknał. ˛ Był dwudziesty trzeci grudnia. Prac˛e rozpoczynał dopiero piatego ˛ stycznia i wiedział, z˙ e do tego czasu z˙ ycie w biurze wróci do normy. Wpadł do biura podró˙zy, z˙ eby po˙zegna´c si˛e z Biff, ale jej ju˙z nie było: wyjechała na urlop do nowego, przepi˛eknego kurortu w Meksyku, który oferował atrakcyjne ceny. Luter ruszył do samochodu, dumny, z˙ e zrezygnował z pijackiego szale´nstwa na piatym ˛ pi˛etrze. Postanowił pojecha´c do centrum handlowego na jeszcze jedno opalanie i z˙ eby jeszcze raz popatrze´c na tłum idiotów czekajacych ˛ do ostatniej chwili z wykupieniem ze sklepów resztki towarów. Ruch był du˙zy i powolny, a kiedy w ko´ncu dotarł do centrum, zobaczył policjanta, który bronił wjazdu na parking. Nie ma miejsc. Prosz˛e zawróci´c. Ch˛etnie, pomy´slał Luter. Umówił si˛e z Nora˛ na lunch w zatłoczonej restauracji w Dzielnicy. Zarezerwowali nawet stolik, co w pozostałych miesiacach ˛ roku nigdy im si˛e nie zdarzyło. On si˛e spó´znił. Ona płakała. — Bev Scheel — powiedziała. — Była wczoraj na badaniach. Ma nawrót raka. To ju˙z trzeci raz. Chocia˙z Luter i Walt nigdy nie darzyli si˛e sympatia,˛ ich z˙ ony utrzymywały od dwóch lat do´sc´ dobre stosunki. Prawda była taka, z˙ e z˙ aden z mieszka´nców Hamlock Street nie chciał mie´c z Scheelami nic wspólnego. Walt i Bev ci˛ez˙ ko pracowali, z˙ eby mie´c coraz wi˛ecej i wi˛ecej, i za bardzo obnosili si˛e ze swoim bogactwem. — Ma przerzuty na płuca. — Nora otarła oczy. Zamówili wod˛e sodowa.˛ — Podejrzewaja,˛ z˙ e na nerki i watrob˛ ˛ e te˙z. Luter drgnał, ˛ wyobra˙zajac ˛ sobie, jak potworna choroba rozpełza si˛e po organizmie Bev. — Straszne — wymamrotał. — To moga˛ by´c jej ostatnie s´wi˛eta. — Lekarz tak powiedział? — spytał Luter, który nie znosił amatorskich diagnoz. — Nie, ja. Rozmawiali o Scheelach o wiele za długo. — Za czterdzie´sci osiem godzin wyje˙zd˙zamy — powiedział, gdy miał ju˙z do´sc´ . — Twoje zdrowie. — Tracili ˛ si˛e plastikowymi kubeczkami i Nora wykrzesała z siebie słaby u´smiech. W połowie sałatki Luter spytał: ˙ — Załujesz czego´s? Pokr˛eciła głowa˛ i przełkn˛eła to, co miała w ustach.
63
— Czasami brakuje mi choinki, lampek, muzyki. . . Pewnie przez te wspomnienia. Ale na pewno nie korków na ulicach, zakupów i stresu. To był s´wietny pomysł. — Jestem geniuszem. — Tylko niech ci˛e nie ponosi. Sadzisz, ˛ z˙ e Blair b˛edzie miała czas pomy´sle´c o s´wi˛etach? — Przy odrobinie szcz˛es´cia, nie — odrzekł z pełnymi ustami. — Watpi˛ ˛ e. Pracuje z banda˛ dzikich pogan, którzy czcza˛ rzeki i temu podobne. Dlaczego nie mieliby tego robi´c w Bo˙ze Narodzenie? — Jeste´s okropny. Dzikich pogan? ˙ — Zartuj˛ e. Jestem przekonany, z˙ e to bardzo mili ludzie. Niepotrzebnie si˛e zamartwiasz. — Pisała, z˙ e nie patrzy na kalendarz. — Niesamowite. Ja mam trzy kalendarze i nigdy nie wiem, jaki mamy dzie´n. Do restauracji wpadła Millie z kliniki dla kobiet. U´scisn˛eła Nor˛e, a Lutrowi, którego nie zirytował jej widok tylko dlatego, z˙ e była wysoka, szczupła i ładniutka jak na kobiet˛e w jej wieku — miała pi˛ec´ dziesiat ˛ par˛e lat — zło˙zyła z˙ yczenia wesołych s´wiat. ˛ — Słyszała´s o Bev Scheel? — szepn˛eła, jakby Luter nagle zniknał. ˛ Ale on nie zniknał ˛ i zirytował si˛e dopiero teraz. Zirytowany modlił si˛e w duchu o to, z˙ eby nie powaliła go jaka´s straszna choroba. Nie, nie w tym mie´scie. Wolontariuszki dowiedziałyby si˛e o tym wcze´sniej od niego. Błagam, ze´slij mi atak serca, wypadek samochodowy, co´s szybkiego. Co´s, o czym nie mogłyby szepta´c. Millie w ko´ncu wyszła, a oni doko´nczyli sałatk˛e. Płacac ˛ rachunek, Luter umierał z głodu i przyłapał si˛e na tym, z˙ e znowu marzy o wykwintnych potrawach na „Wyspiarskiej Ksi˛ez˙ niczce”. Nora miała sprawy do załatwienia. On nie. Pojechał na Hamlock Street i zaparkował na podje´zdzie, z ulga˛ stwierdzajac, ˛ z˙ e przed domem nie kr˛eca˛ si˛e sa˛ ´ siedzi. W skrzynce pocztowej znalazł kolejne cztery anonimy ze Sniegurkiem. Te nadano w Rochester, Fort Worth, Green Bay i w St. Louis. Kumple Frohmeyera, ci z uniwersytetu, du˙zo podró˙zowali i Luter podejrzewał, z˙ e to ich sprawka. Vic był na tyle przebiegły i twórczy, z˙ e z powodzeniem mógł zrobi´c im ten kawał. Jak ´ dotad ˛ otrzymali trzydzie´sci jeden kart ze Sniegurkiem, w tym dwie a˙z z Vancouver. Luter starannie je przechowywał, gdy˙z po powrocie z Karaibów zamierzał wło˙zy´c je do du˙zej koperty i wysła´c anonimowo do Frohmeyera, dwa domy dalej. — Przyjda˛ z tymi wszystkimi rachunkami z kart kredytowych — wymamrotał, ´ chowajac ˛ Sniegurki do szuflady. Rozpalił w kominku, usiadł w fotelu, przykrył si˛e
64
narzuta˛ i zasnał. ˛ To był zgiełkliwy wieczór. Przed domem Kranków zmieniały si˛e grupy hałas´liwych kol˛edników. Cz˛esto, pod wpływem nastroju chwili, wspomagali ich sa˛ siedzi. W pewnym momencie zza rz˛edu kol˛edników buchn˛eły gło´sne okrzyki. To ´ członkowie Lions Club skandowali: „Chcemy Sniegurka!” ´ Pojawiły si˛e tablice z napisem: „Uwolni´c Sniegurka”, z których pierwsza˛ wbił w trawnik nie kto inny jak Spike Frohmeyer. On i jego kumple je´zdzili tam i z powrotem na deskach i rowerach, wrzaskiem dajac ˛ upust przed´swiatecznej ˛ wesołos´ci. Napr˛edce zorganizowano mała˛ imprez˛e. Trish Trogdon zrobiła dzieciom gorace ˛ kakao, a jej ma˙ ˛z Wes ustawił gło´sniki na podje´zdzie. Wkrótce buchn˛eły z nich d´zwi˛eki Wesołego bałwanka i Jingle Bells, które ustały dopiero wtedy, gdy do domu Kranków dotarł kolejny chór. Wes puszczał wszystkie s´wiateczne ˛ przeboje, ale tego wieczoru najcz˛es´ciej słyszano Wesołego bałwanka. Bezpiecznie zamkni˛ety na klucz dom Kranków stał cichy i ciemny. Nora pakowała si˛e w sypialni. Luter był w piwnicy. Próbował czyta´c.
Rozdział 12 Wigilia. Spali prawie do siódmej, gdy obudził ich dzwonek telefonu. ´ — Czy mog˛e prosi´c Sniegurka? — spytał jaki´s nastolatek i zanim Luter zda˙ ˛zył powiedzie´c co´s zło´sliwego, odło˙zył słuchawk˛e. Mimo to Luter roze´smiał si˛e gło´sno, wyskoczył z łó˙zka i poklepawszy si˛e po twardym brzuchu, zawołał: — Wyspy czekaja! ˛ Pakujmy si˛e, skarbie! — Przynie´s mi kaw˛e — wymamrotała Nora, wsuwajac ˛ si˛e gł˛ebiej pod kołdr˛e. Ranek był pochmurny i zimny: istniało pi˛ec´ dziesiat ˛ procent szans na to, z˙ e Bo˙ze Narodzenie b˛edzie białe. Oczywi´scie Luter miał nadziej˛e, z˙ e b˛edzie szare i nijakie. Gdyby spadł s´nieg, Nor˛e ogarn˛ełaby nostalgia. Dorastała w Connecticut, gdzie pono´c co roku mieli białe s´wi˛eta. Luter nie chciał, z˙ eby pogoda pokrzy˙zowała im plany. Stanał ˛ przy oknie, dokładnie w miejscu, gdzie zwykle stała choinka, i niespiesznie pijac ˛ kaw˛e, spojrzał na trawnik, z˙ eby sprawdzi´c, czy noca˛ nie zbezcze´sciła go banda Spike’a Frohmeyera. Pó´zniej popatrzył naprzeciwko na dom Scheelów. Mimo licznych lampek i ozdóbek wygladał ˛ ponuro. Rozespani Walt i Bev pili pewnie kaw˛e, robiac ˛ to, co robili ka˙zdego ranka, s´wiadomi, z˙ e mo˙ze to by´c ich ostatnie wspólne Bo˙ze Narodzenie. Przez chwil˛e Luter odczuwał co´s w rodzaju z˙ alu, z˙ e omijaja˛ s´wi˛eta, ale szybko si˛e z tego otrzasn ˛ ał. ˛ U Trogdonów było zupełnie inaczej. Mieli dziwny zwyczaj: zaraz po wizycie ´ etego Mikołaja — przychodził do nich w wigilijny ranek, dwadzie´scia czteSwi˛ ry godziny wcze´sniej ni˙z do reszty s´wiata — pakowali si˛e do swego minibusu i wyje˙zd˙zali na tydzie´n na narty. Co roku je´zdzili w to samo miejsce, by w towarzystwie trzydziestu innych Trogdonów zje´sc´ s´wiateczn ˛ a˛ kolacj˛e w kamiennym domku przy buzujacym ˛ w kominku ogniu. Bardzo przytulnie, znakomite warunki narciarskie: dzieciaki si˛e wyz˙ ywały, a rodzina jeszcze bardziej zacie´sniała wi˛ezi. Có˙z, sa˛ gusta i gu´sciki. Tak wi˛ec Trogdonowie rozpakowywali ju˙z sterty prezentów. Wokół ich choinki panował o˙zywiony ruch i Luter wiedział, z˙ e niebawem zaczna˛ ładowa´c pudła 66
i torby do minibusu, i z˙ e zaraz potem zacznie si˛e zgiełk. Wywioza˛ dzieci, zanim ´ ety Mikołaj był dla koledzy zda˙ ˛za˛ z nich wyciagn ˛ a´ ˛c, co takiego zrobiły, z˙ e Swi˛ nich taki hojny. Poza tym, na Hamlock Street panowała cisza i spokój: mieszka´ncy zbierali siły przed s´wiatecznym ˛ szale´nstwem. Luter wypił łyk kawy i u´smiechnał ˛ si˛e zjadliwie. Gdyby urzadzali ˛ Wigili˛e, Nora zerwałaby si˛e z łó˙zka o s´wicie, z długa˛ lista˛ spraw, które ma załatwi´c ona, i jeszcze dłu˙zsza˛ tych, które miał załatwi´c on. Ju˙z o siódmej w piekarniku piekłby si˛e indyk, dom byłby idealnie wysprzatany, ˛ stoły rozstawione, a jej pokonany i zrezygnowany ma˙ ˛z szalałby po betonowej d˙zungli, walczac ˛ z korkami i próbujac ˛ załatwi´c ostatnie sprawunki. Warczeliby na siebie przez telefon. On by czego´s zapomniał i Nora wysłałaby go z powrotem do miasta. Na pewno stłukłby jaki´s talerz czy półmisek i nastapiłby ˛ koniec s´wiata. Kompletny chaos. Koło szóstej, kiedy oboje byliby ju˙z wyko´nczeni i mieli serdecznie do´sc´ s´wiat, ˛ nadciagn˛ ˛ eliby go´scie. Oni te˙z byliby zm˛eczeni goraczko˛ wymi przygotowaniami do Bo˙zego Narodzenia, ale na pewno by przyszli, chcac ˛ maksymalnie je wykorzysta´c. Przed laty na przystawkach i drinkach bywało u nich najwy˙zej kilkunastu przyjaciół. Rok temu nakarmili pi˛ec´ dziesiat ˛ osób. Luter rozciagn ˛ ał ˛ usta w jeszcze szerszym u´smiechu. Delektował si˛e samotnos´cia˛ domu, tym, z˙ e nie ma nic do roboty, z˙ e musi tylko wrzuci´c do walizki kilka ubra´n i przygotowa´c si˛e do wyjazdu na słoneczne Karaiby. Łapczywie zjedli pó´zne s´niadanie, pozbawione smaku płatki z otr˛ebów i jogurt. Rozmowa przy porannej gazecie była spokojna i miła. Nora dzielnie próbowała odp˛edzi´c od siebie s´wiateczne ˛ wspomnienia. Robiła, co mogła, z˙ eby pokaza´c m˛ez˙ owi, jak bardzo jest podekscytowana. W ko´ncu spytała: — My´slisz, z˙ e nic jej nie grozi? — Absolutnie — odrzekł Luter, nie podnoszac ˛ wzroku. Potem stan˛eli przy oknie, porozmawiali o Scheelach i popatrzyli na wyje˙zd˙zajacych ˛ Trogdonów. Na ulicy wzmógł si˛e ruch, gdy˙z mieszka´ncy sposobili si˛e do ostatniego szale´nczego szturmu na sklepy. Przed podjazdem zatrzymała si˛e furgonetka pocztowa. Wysiadł z niej Butch z paczka˛ w r˛eku. Ruszył biegiem, Luter otworzył drzwi. — Wesołych s´wiat ˛ — mruknał ˛ cierpko i dosłownie rzucił paczk˛e. Przed tygodniem, gdy dostarczał mu mniej stresujac ˛ a˛ przesyłk˛e, długo zwlekał z odej´sciem, czekajac ˛ na doroczny dowód wdzi˛eczno´sci. Luter wyja´snił mu, z˙ e w tym roku nie obchodza˛ Bo˙zego Narodzenia. „Widzisz? Nie mamy nawet choinki. Ani choinki, ani prezentów, ani lampek na krzakach, ani bałwana na dachu. Po prostu odpuszczamy sobie s´wi˛eta. Kalendarza od policjantów te˙z nie kupiłem, ani keksu od stra˙zaków. Nie mam nic, Butch”. I Butch wyszedł z niczym. 67
Paczk˛e nadało biuro wysyłkowe Boca Beach. Luter znalazł je w Internecie. Zaniósł ja˛ do sypialni, zamknał ˛ drzwi na klucz, po czym przebrał si˛e w koszul˛e i szorty od kompletu, które w katalogu robiły wra˙zenie troch˛e ekscentrycznych, ale teraz wygladały ˛ całkiem nie´zle. — Luter? — Nora załomotała do drzwi. — Co to za paczka? Koszula i szorty były upstrzone z˙ ółto-bł˛ekitno-brazowymi ˛ obrazkami z z˙ ycia w gł˛ebinach oceanu, a konkretnie wielkimi, płaskimi rybami, które puszczały pyszczkami babelki ˛ powietrza. Dziwaczne? Tak. Niemadre? ˛ Te˙z. Dlatego Luter natychmiast uznał, z˙ e strój bardzo mu si˛e podoba i postanowił, z˙ e z duma˛ b˛edzie kra˙ ˛zył w nim wokół basenów na pokładzie „Wyspiarskiej Ksi˛ez˙ niczki”. Gwałtownie otworzył drzwi. Nora zasłoniła r˛eka˛ usta i wpadła w histeri˛e. Luter przeszedł hol — ona dreptała za nim, szybko przebierajac ˛ nogami, których opalone stopy ostro kontrastowały z dywanem na podłodze — i wkroczył do salonu. Wypr˛ez˙ ył si˛e dumnie przed oknem, z˙ eby mogli go zobaczy´c wszyscy mieszka´ncy Hamlock Street. — Nie b˛edziesz tego nosił! — rykn˛eła. — Wła´snie, z˙ e b˛ed˛e! — W takim razie nigdzie nie jad˛e! — Owszem, jedziesz. — Wygladasz ˛ okropnie. — Jeste´s po prostu zazdrosna, bo niczego takiego nie masz. — I bardzo si˛e z tego ciesz˛e! Chwycił ja˛ za r˛ek˛e i s´miejac ˛ si˛e do rozpuku, pu´scili si˛e w tany. Nora chichotała tak gło´sno i wesoło, z˙ e miała łzy w oczach. Jej ma˙ ˛z, powa˙zny ksi˛egowy z powa˙znej, konserwatywnej firmy, próbował udawa´c pla˙zowego łazika. Z fatalnym skutkiem! I wtedy zadzwonił telefon. Luter przypominał sobie pó´zniej, z˙ e po drugim, a mo˙ze po trzecim dzwonku przestali ta´nczy´c, zamilkli, spojrzeli na telefon i nie wiedzie´c czemu zamarli. Telefon zadzwonił ponownie i Luter podniósł słuchawk˛e. Pami˛etał te˙z, z˙ e w salonie zapadła martwa cisza i z˙ e wszystko działo si˛e jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie. — Halo? — To dziwne, bo słuchawka była chyba ci˛ez˙ sza ni˙z zwykle. — Tatusiu, to ja. Z jednej strony był zaskoczony, z drugiej nie. Był zaskoczony, gdy˙z usłyszał głos Blair, ale zaraz pomy´slał, z˙ e córka mogła dotrze´c do jakiego´s telefonu, chcac ˛ zło˙zy´c im z˙ yczenia wesołych s´wiat. ˛ Ostatecznie w Peru te˙z mieli telefony. Tyle z˙ e słyszał ja˛ zbyt dobrze, zbyt wyra´znie, jak na taka˛ odległo´sc´ . Jako´s nie mógł sobie wyobrazi´c, z˙ eby ich ukochane dziecko stało na pniu w s´rodku d˙zungli i wrzeszczało do słuchawki telefonu satelitarnego.
68
— To Blair — powiedział. Nora pu´sciła si˛e jak strzała przez pokój i przywarła do jego ramienia. Nast˛epnym słowem, które zdołał zarejestrowa´c, było „Miami”. Przed „Miami” i po „Miami” były inne słowa, ale jemu utkwiło tylko to. Rozmawiali zaledwie kilka sekund, a on czuł, z˙ e zaczyna bezsilnie młóci´c wod˛e nogami, i z˙ e zaraz si˛e ´ utopi. Swiat zawirował mu przed oczami. — Jak si˛e masz, skarbie? Znowu kilka słów i znowu „Miami”. — Jeste´s w Miami? — spytał piskliwym dyszkantem. Nora przestapiła ˛ z nogi na nog˛e i jej oczy, dzikie i surowe, znalazły si˛e o kilka centymetrów od jego oczu. Luter wyt˛ez˙ ył słuch. I powtórzył: — Jeste´s w Miami i przyje˙zd˙zasz na s´wi˛eta. Cudownie! Nora otworzyła usta tak szeroko, z˙ e Luter widzac ˛ to, a˙z si˛e przestraszył. Ponownie wyt˛ez˙ ył słuch. — Z kim? Z Enrique? — I ryknał: ˛ — Z narzeczonym? Z jakim narzeczonym? Nora zdołała pozbiera´c my´sli i wcisn˛eła guzik urzadzenia ˛ gło´snomówiacego. ˛ W salonie rozbrzmiał echem głos Blair. — . . . Peruwia´nczykiem, lekarzem. Poznali´smy si˛e trzy tygodnie temu. On jest po prostu cudowny. Zakochali´smy si˛e w sobie od pierwszego wejrzenia i tydzie´n pó´zniej postanowili´smy si˛e pobra´c. Nigdy nie był w Stanach i jest bardzo podekscytowany. Opowiadałam mu o s´wi˛etach, o choince, o lampkach, o naszym ´ Sniegurku, o kolacji, o wszystkim. Tatusiu, czy pada s´nieg? Enrique nigdy nie widział s´niegu. — Nie, skarbie, jeszcze nie pada. Dam ci mam˛e. — Luter oddał słuchawk˛e Norze, chocia˙z przy właczonym ˛ gło´sniku nie było to konieczne. — Blair? Gdzie jeste´s, kochanie? — spytała, znakomicie udajac ˛ rozentuzjazmowana˛ rodzicielk˛e. — Na lotnisku. Nasz samolot laduje ˛ u was o szóstej zero trzy. Mamusiu, Enrique na pewno si˛e wam spodoba, jest taki słodki. I jaki przystojny! Bardzo si˛e kochamy, dosłownie szalejemy za soba.˛ Musimy porozmawia´c o s´lubie, dobrze? Chcemy pobra´c si˛e latem, co ty na to? — Có˙z. . . Zobaczymy. Luter bezwładnie opadł na sof˛e jak człowiek pora˙zony atakiem s´miertelnej choroby. — Opowiadałam mu o Bo˙zym Narodzeniu — paplała Blair. — O dzieciach, ´ o Sniegurku na dachach domów, o naszym wielkim przyj˛eciu. Wydajecie przyj˛ecie, prawda? Bliski s´mierci Luter gło´sno j˛eknał ˛ i wła´snie w tym momencie Nora popełniła pierwszy bład. ˛ Có˙z, ogarn˛eła ja˛ panika, trudno wymaga´c, z˙ eby trze´zwo my´slała. To, co powinna powiedzie´c, a czego nie powiedziała i czego potem bardzo z˙ ałowała, tak samo jak Luter, który doszedłszy do siebie, wielokrotnie jej to wyrzucał, 69
brzmiało mniej wi˛ecej tak: „Nie, kochanie, w tym roku nie wydajemy przyj˛ecia”. Ale poniewa˙z miała zupełnie splatane ˛ my´sli, powiedziała: — Ale˙z oczywi´scie, z˙ e tak. Luter j˛eknał. ˛ Nora przeszyła go wzrokiem. Le˙zał tam jak raniony kula˛ pla˙zowicz w idiotycznej koszuli i szortach. Gdyby tylko mogła, wpakowałaby w niego cała˛ seri˛e. — To s´wietnie! Enrique zawsze chciał zobaczy´c, jak Amerykanie obchodza˛ s´wi˛eta. Du˙zo mu o tym opowiadałam. Powiedz, czy to nie cudowna niespodzianka? — Kochanie, jestem taka podekscytowana — wykrztusiła Nora w miar˛e przekonujacym ˛ głosem. — B˛edzie wspaniała zabawa. — Mamusiu, tylko bez z˙ adnych prezentów, dobrze? Prosz˛e, obiecaj, z˙ e nie b˛edzie prezentów. Chciałam zrobi´c wam niespodziank˛e, ale nie chc˛e, z˙ eby´s biegała z tatusiem po całym mie´scie. Obiecujesz? — Obiecuj˛e. ´ — Swietnie. Nie mog˛e si˛e ju˙z doczeka´c, kiedy b˛ed˛e w domu. Nie było ci˛e zaledwie miesiac, ˛ pomy´slał Luter. — Na pewno nie sprawi˛e wam kłopotu? — Jakby Nora i on mieli jaki´s wybór. Jakby mogli powiedzie´c: „Nie, Blair, nie mo˙zesz przyjecha´c na s´wi˛eta. Wsiadaj do samolotu i wracaj do peruwia´nskiej d˙zungli”. — Musz˛e ju˙z ko´nczy´c. Lecimy do Atlanty, a stamtad ˛ do domu. Mo˙zecie wyj´sc´ nam na spotkanie? — Oczywi´scie, kochanie — odrzekła Nora. — To z˙ aden kłopot. I mówisz, z˙ e on jest lekarzem? — Tak, i jest taki cudowny. Luter siedział na sofie z twarza˛ ukryta˛ w dłoniach. Wydawało si˛e, z˙ e płacze. Nora stała ze słuchawka˛ zaci´sni˛eta˛ w r˛eku i wziawszy ˛ si˛e pod boki, patrzyła na m˛ez˙ a, zastanawiajac ˛ si˛e, czy cisna´ ˛c nia˛ w niego, czy nie. Wbrew zdrowemu rozsadkowi ˛ postanowiła to sobie darowa´c. Luter rozsunał ˛ dłonie na tyle, z˙ eby spyta´c: — Która godzina? — Jedenasta czterdzie´sci sze´sc´ , dwudziesty czwarty grudnia. Znieruchomieli. Znieruchomiał cały salon. — Dlaczego powiedziała´s jej, z˙ e wydajemy przyj˛ecie? — spytał po chwili Luter. — Bo je wydajemy. — Aha. — Nie wiem, kto na nie przyjdzie ani co b˛edziemy je´sc´ , ale wydajemy je na pewno. 70
— Nie jestem pewien, czy. . . — Nie zaczynaj, Luter. To był głupi pomysł. — Jeszcze wczoraj byłem geniuszem. — A dzisiaj jeste´s idiota.˛ Wydajemy przyj˛ecie, panie pla˙zowiczu. Ustawiamy choink˛e, zawieszamy bombki i lampki, a ty ruszysz swoje opalone na braz ˛ pupsko ´ i wciagniesz ˛ zaraz na dach Sniegurka. — Nie! — Tak! Ponownie zapadła cisza tak długa i gł˛eboka, z˙ e Luter usłyszał tykanie zegara w kuchni. A mo˙ze tak gło´sno waliło mu serce? Jego uwag˛e przykuły kolorowe szorty. Jeszcze przed kilkoma minutami nosił je z rado´scia˛ w oczekiwaniu czarodziejskiej podró˙zy do raju. Nora odło˙zyła słuchawk˛e, poszła do kuchni i zacz˛eła trzaska´c szufladami. Luter wcia˙ ˛z patrzył na szorty. Na ich widok robiło mu si˛e teraz niedobrze. Przepadł rejs, przepadły pla˙ze, wyspy, ciepła woda, przepadło pi˛ec´ posiłków dziennie. Jak to mo˙zliwe, z˙ e jeden telefon mo˙ze a˙z tyle zmieni´c?
Rozdział 13 Powoli wszedł do kuchni, gdzie jego z˙ ona siedziała przy stole, sporzadzaj ˛ ac ˛ list˛e spraw do załatwienia. — Mo˙zemy o tym porozmawia´c? — poprosił błagalnie. — O tym? — warkn˛eła. — To znaczy o czym? — Powiedzmy jej prawd˛e. — Jeszcze jeden głupi pomysł. — Prawda jest zawsze lepsza. Nora przestała pisa´c i przeszyła go wzrokiem. — Prawda? Prawda jest taka, z˙ e zostało nam sze´sc´ godzin na przygotowanie s´wiat. ˛ — Powinna była zadzwoni´c wcze´sniej. — Nie, bo zało˙zyła, z˙ e jak zawsze czekamy tu z kolacja˛ i choinka.˛ Komu przyszłoby do głowy, z˙ e dwoje dorosłych, rozsadnych ˛ ludzi postanowi zrezygnowa´c z Bo˙zego Narodzenia i wyjecha´c na Karaiby? — Mo˙ze mogliby´smy jeszcze wyjecha´c. — Kolejny głupi pomysł. Blair wraca do domu z narzeczonym. Czy to do ciebie dociera? Na pewno zostana˛ tu cały tydzie´n. Przynajmniej taka˛ mam nadziej˛e. Zapomnij o złocistych pla˙zach. Mamy na głowie wi˛ekszy problem. ´ — Ale Sniegurka nie ustawi˛e. — Owszem, ustawisz. I powiem ci co´s jeszcze. Blair nigdy si˛e nie dowie o Karaibach, jasne? Byłaby zdruzgotana, gdyby odkryła, z˙ e niechcacy ˛ pokrzy˙zowała nam plany. Zrozumiałe´s mnie, Luter? — Tak, prosz˛e pani. Rzuciła mu kartk˛e papieru. — Oto nasz plan, madralo. ˛ Ty kupisz choink˛e. Ja zdejm˛e ze strychu bombki i lampki. Kiedy b˛edziesz ubierał choink˛e, pojad˛e do miasta, z˙ eby zobaczy´c, czy w sklepach zostało co´s do kupienia. — Na kolacj˛e? A kto na nia˛ przyjdzie? — O tym jeszcze nie my´slałam. A teraz ruszaj. Tylko si˛e przebierz. Wygladasz ˛ idiotycznie. 72
— Czy Peruwia´nczycy nie maja˛ ciemnej skóry? Nora znieruchomiała. Wymienili spojrzenia i oboje uciekli wzrokiem w bok. — To ju˙z bez znaczenia — odrzekła. — Ona chyba nie zamierza za niego wyj´sc´ — powiedział Luter z niedowierzaniem w głosie. — Tym b˛edziemy martwi´c si˛e po s´wi˛etach. Luter wskoczył za kierownic˛e, odpalił silnik, wrzucił wsteczny i wyprowadził samochód na ulic˛e. Wyjazd do miasta był łatwy. Powrót b˛edzie bolesny. Ruch g˛estniał, bo wszyscy si˛e dokad´ ˛ s spieszyli, a on siedział nieruchomo i klał, ˛ kipiac ˛ zło´scia.˛ Jeszcze przed godzina˛ cieszył si˛e spokojnym porankiem: saczył ˛ trzecia˛ kaw˛e, i tak dalej, i tak dalej. A teraz prosz˛e: znowu był jednym z tysi˛ecy zagubionych na ulicy kretynów, znowu próbował prze´scigna´ ˛c czas. Skauci sprzedawali choinki na parkingu przed sklepem Krogera. Luter gwałtownie zahamował i wyskoczył z samochodu. Zobaczył tylko jednego skauta, jed´ eta za pasem — zamykali interes. nego komendanta i tylko jedna˛ choink˛e. Swi˛ — Wesołych s´wiat, ˛ panie Krank. — Komendant wygladał ˛ dziwnie znajomo. — Joe Scanlon. Ten sam, który kilka tygodni temu przywiózł panu choink˛e. Luter słuchał, nie odrywajac ˛ wzroku od ostatniego drzewka, chudej, pokrzywionej, karłowatej sosenki, której z oczywistych powodów nikt nie chciał. — Bior˛e ja˛ — powiedział. — Naprawd˛e? — Tak. Ile? Na opartej o ci˛ez˙ arówk˛e tablicy widniały r˛ecznie wypisane ceny: zaczynały si˛e od siedemdziesi˛eciu pi˛eciu dolarów i w miar˛e upływu godzin szybko spadały, by zatrzyma´c si˛e na pi˛etnastu dolarach. Wszystkie, łacznie ˛ z ta˛ ostatnia,˛ przekres´lono. Scanlon zawahał si˛e i odparł: — Siedemdziesiat ˛ pi˛ec´ . — To zdzierstwo. — To pieniadze ˛ dla skautów. — Dam pi˛etna´scie. — Siedemdziesiat ˛ pi˛ec´ albo nic z tego. Luter wr˛eczył mu pieniadze. ˛ Komendant i jego podwładny poło˙zyli spłaszczone kartonowe pudło na dachu lexusa, d´zwign˛eli choink˛e i przywiazali ˛ ja˛ sznurkiem do baga˙znika. Luter obserwował ich uwa˙znie, co chwil˛e zerkajac ˛ na zegarek. Ledwie choinka spocz˛eła na dachu, mask˛e i kufer samochodu zasypał deszcz suchych igieł. — Trzeba ja˛ podla´c — powiedział skaut. — My´slałem, z˙ e pa´nstwo wyje˙zd˙zaja˛ — dodał komendant. 73
— Wesołych s´wiat ˛ — burknał ˛ Luter, wsiadajac ˛ do samochodu. — Na pana miejscu nie jechałbym za szybko. — Dlaczego? — Te igły sa˛ strasznie delikatne. Luter zsunał ˛ si˛e w fotelu jak najni˙zej i nie rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na boki, pojechał do domu. Na s´wiatłach stan˛eła obok niego ci˛ez˙ arówka z napojami. Usłyszał, z˙ e kto´s do niego krzyczy, wi˛ec spojrzał w lewo i lekko opu´scił szyb˛e. Szczerzyło do niego z˛eby dwóch dostawców o byczych karkach. — Hej, stary! — wrzasnał ˛ ten siedzacy ˛ bli˙zej. — To najbrzydsza choinka, jaka˛ kiedykolwiek widziałem! — Sa˛ s´wi˛eta, pu´sc´ troch˛e szmalu! — wrzasnał ˛ facet siedzacy ˛ za kierownica˛ i obaj rykn˛eli s´miechem. — Gubi igły szybciej ni˙z pies sier´sc´ ! — rzucił ten pierwszy. Luter podkr˛ecił szyb˛e, a mimo to wcia˙ ˛z słyszał ich s´miech. Przed skr˛etem w Hamlock Street serce zabiło mu szybciej. Kto wie, mo˙ze przy odrobinie szcz˛es´cia nikt go nie zobaczy? Szcz˛es´cia? Jak mógł mie´c nadziej˛e cho´cby na łut szcz˛es´cia? A jednak. Z rykiem silnika s´mignał ˛ przez ulic˛e, na dwóch kołach skr˛ecił na podjazd i z po´slizgiem wyhamował pod wiata.˛ I nie zobaczył przy tym ani z˙ ywego ducha! Wyskoczył z wozu, szarpnał ˛ za sznurek, raptem znieruchomiał i z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy. Choinka była zupełnie naga: pozostały tylko rachitycznie poskr˛ecane gał˛ezie, których nie zdobił ani jeden skrawek zieleni. Miecione wiatrem igły zasypały pewnie cała˛ tras˛e mi˛edzy sklepem Krogera i Hamlock Street. Le˙zace ˛ na spłaszczonym pudle drzewko, martwe niczym wyrzucony przez morze badyl, przedstawiało soba˛ z˙ ałosny widok. Luter rozejrzał si˛e, zlustrował wzrokiem ulic˛e, jednym szarpni˛eciem s´ciagn ˛ ał ˛ drapaka z dachu i wyniósł go za dom, gdzie nikt nie mógł go zobaczy´c. Przez chwil˛e zastanawiał si˛e, czy nie trzasna´ ˛c zapałka˛ i nie wybawi´c jej z nieszcz˛es´cia, ale nie miał czasu na sm˛etne ceremonie. Na szcz˛es´cie Nora ju˙z wyjechała. Wszedł do domu i niemal wpadł na pudła, które s´ciagn˛ ˛ eła ze strychu. Wszystkie były oznakowane: nowe ozdoby, stare ozdoby, girlandy, lampki choinkowe, lampki zewn˛etrzne. W sumie dziewi˛ec´ pudeł, które miał opró˙zni´c, by ich zawarto´scia˛ ozdobi´c s´wiateczne ˛ drzewko. Trwałoby to kilka dni. Zreszta˛ jakie drzewko? Na s´cianie nad telefonem Nora zostawiła mu kartk˛e z nazwiskami czterech mał˙ze´nstw, do których miał zadzwoni´c. Wszyscy byli bliskimi przyjaciółmi, takimi, którym mógł wyzna´c prawd˛e i powiedzie´c: „Posłuchajcie, zawalili´smy. Blair wraca. Przebaczcie nam i przyjd´zcie na kolacj˛e”.
74
Nie, zadzwoni do nich pó´zniej. Ale Nora napisała, z˙ eby zadzwoni´c natychmiast. Luter wystukał numer Gene’a i Annie Lairdów, swoich najstarszych przyjaciół. Słuchawk˛e podniósł Gene. Musiał krzycze´c, bo w domu panował straszny harmider. — To wnuki! — wyja´snił. — Cała czwórka! Znajdziesz dla mnie miejsce na tym waszym statku? Luter zazgrzytał z˛ebami, szybko opowiedział mu co i jak i zaprosił ich na kolacj˛e. — Ale numer! — wrzasnał ˛ Gene. — Wraca do domu? — Tak. — Z Peruwia´nczykiem? — Wła´snie. To szok, Gene, prawdziwy szok. Mo˙zecie nam pomóc? — Przykro mi, stary. Mamy tu rodzin˛e z pi˛eciu stanów. — Ich te˙z zapraszam. Im wi˛ecej go´sci, tym lepiej. — Dobra, pogadam z Annie. Luter trzasnał ˛ słuchawka,˛ spojrzał na dziewi˛ec´ wielkich pudeł i nagle doznał ol´snienia. Pomysł był pewnie zły, ale lepszy nie przychodził mu do głowy. Wbiegł pod wiat˛e i spojrzał na dom Trogdonów po drugiej stronie ulicy. Na podje´zdzie parkował wypełniony baga˙zami minibus z nartami na dachu. Z gara˙zu wyszedł Wes z plecakiem. Luter przebiegł przez trawnik Beckerów i krzyknał: ˛ — Hej, Wes! — Cze´sc´ , Luter — powiedział Becker nerwowo. — Wesołych s´wiat! ˛ — Tak, tak, wzajemnie. — Spotkali si˛e za minibusem. Luter wiedział, z˙ e musi si˛e spieszy´c. — Posłuchaj, mam mały kłopot. — Luter, jeste´smy spó´znieni. Powinni´smy wyjecha´c dwie godziny temu. — Zza samochodu wypadł jeden z małych Trogdonów, strzelajac ˛ z kosmicznego lasera do niewidzialnego celu. — Zajm˛e ci tylko chwil˛e — odparł Luter, próbujac ˛ zachowa´c spokój i nienawidzac ˛ siebie za to, z˙ e musi błaga´c o pomoc. — Godzin˛e temu dzwoniła Blair. Wieczorem b˛edzie w domu. Potrzebuj˛e choinki. Zestresowana, rozgoraczkowana ˛ twarz Wesa złagodniała, potem wykwitł na niej lekki u´smiech, a jeszcze potem Wes parsknał ˛ s´miechem. — Wiem, wiem — mruknał ˛ zrezygnowany Luter. — Co zrobisz z ta˛ opalenizna? ˛ — spytał, chichoczac ˛ Wes. — Przesta´n, dobra? Posłuchaj: potrzebuj˛e choinki. W mie´scie ju˙z ich nie ma. Mog˛e po˙zyczy´c wasza? ˛ Z gara˙zu dobiegł ich krzyk Trish: — Wes! Gdzie jeste´s? — Tutaj! — odkrzyknał ˛ Wes. — Chcesz po˙zyczy´c nasza˛ choink˛e? — Tak. Zwróc˛e ja,˛ zanim wrócicie. Przysi˛egam. — To czysty absurd. 75
— Wiem, ale nie mam wyboru. Wszyscy b˛eda˛ siedzie´c przy choince i dzisiaj, i jutro. — Mówisz powa˙znie? — Oczywi´scie. Pomó˙z mi, Wes. Wes wyjał ˛ z kieszeni p˛ek kluczy i zdjał ˛ z kółeczka klucz do gara˙zu. — Tylko nie mów Trish. — Przysi˛egam, nic jej nie powiem. — Je´sli zbijesz cho´cby jedna˛ bombk˛e, zakatrupi nas obu. — Trish nigdy si˛e o niczym nie dowie, masz moje słowo. — Wiesz, w sumie to komiczne. — Tak, tylko dlaczego jako´s si˛e nie s´miej˛e? U´scisn˛eli sobie r˛ece i Luter spiesznie ruszył do domu. Był ju˙z na podje´zdzie, gdy wtem wyrósł przed nim Spike Frohmeyer na rowerze. — O czym rozmawiali´scie? — spytał. — Słucham? — Pan i pan Trogdon. — Nie twoja. . . — Nagle Luter dostrzegł szans˛e i ugryzł si˛e w j˛ezyk. Potrzebował sojuszników, nie wrogów, a Spike nadawał si˛e na sojusznika jak nikt inny. — Spike, przyjacielu — powiedział ciepło i serdecznie — potrzebuj˛e twojej pomocy. — O co chodzi? — Trogdonowie wyje˙zd˙zaja˛ i musz˛e zaopiekowa´c si˛e ich choinka.˛ — Po co? — Choinki cz˛esto si˛e zapalaja,˛ zwłaszcza te z mnóstwem lampek. Pan Trogdon boi si˛e po˙zaru, dlatego na kilka dni przenosz˛e ich drzewko do nas. — Przecie˙z wystarczy zgasi´c lampki. — Niby tak, ale wiesz, te wszystkie kable i kabelki sa˛ niebezpieczne. Mógłby´s mi pomóc? Dam ci cztery dychy. — Cztery dychy! Zgoda. — Musimy mie´c jaki´s wózek. — Po˙zycz˛e od Clemów. — Byle szybko. I nikomu ani słowa. — Dlaczego? — To jeden z warunków umowy, dobra? — Jasne, nie ma sprawy. Spike pop˛edził po wózek. Luter odetchnał ˛ gł˛eboko i rozejrzał si˛e po ulicy. Wiedział, z˙ e go obserwuja,˛ s´ledza˛ ju˙z od dwóch tygodni. Jak to si˛e stało, z˙ e mieli go za łajdaka? Dlaczego tak trudno jest cho´c raz na jaki´s czas zrobi´c co´s po swojemu? Co´s, czego nikt inny zrobi´c nie s´mie. Skad ˛ ta niech˛ec´ u ludzi, których od tylu lat znał i lubił?
76
Poprzysiagł ˛ sobie, z˙ e bez wzgl˛edu na to, co zdarzy si˛e w ciagu ˛ kilku nast˛epnych godzin, nie b˛edzie błagał sasiadów, ˛ z˙ eby przyszli na przyj˛ecie, z˙ e si˛e do tego nie zni˙zy. Po pierwsze, i tak by nie przyszli, poniewa˙z byli ju˙z gdzie´s zaproszeni. Po drugie, nie zamierzał dawa´c im satysfakcji powiedzenia: „nie”.
Rozdział 14 Drugim telefonem był telefon do Albittronów, starych przyjaciół z ko´scioła, którzy mieszkali o godzin˛e jazdy od nich. Luter powiedział im cała˛ prawd˛e, a kiedy sko´nczył, Riley Albittron ryknał ˛ s´miechem. — To Luter! — krzyknał ˛ do kogo´s w pokoju, pewnie do Doris. — Blair dzwoniła. Dzi´s wieczorem wraca do domu. — Na co Doris, czy ktokolwiek to był, histerycznie zachichotała. Luter po˙załował, z˙ e do nich zadzwonił. — Pomó˙zcie mi, Riley. Mo˙zecie do nas wpa´sc´ ? — Przykro mi, stary, ale idziemy na kolacj˛e do MacIlvainesów. Zaprosili nas wcze´sniej. — Trudno — mruknał ˛ Luter i odło˙zył słuchawk˛e. Telefon zadzwonił po chwili. To Nora, spi˛eta i poirytowana. — Gdzie jeste´s? — warkn˛eła. — W kuchni. A ty? — Utkn˛ełam w korku na Broad, niedaleko centrum. — Dlaczego jedziesz do centrum? — Bo nie mogłam zaparkowa´c w Dzielnicy. Nie mogłam nawet stana´ ˛c przy kraw˛ez˙ niku. Nic nie kupiłam. Masz choink˛e? — Tak, prawdziwe cudo. — Ubierasz? — Tak. Pu´sciłem sobie Jingle Bells w wykonaniu Perry’ego Como, popijam ˙ adwokata i rozwieszam bombki. Załujesz, z˙ e ci˛e tu nie ma? — Dzwoniłe´s do kogo´s? — Do Lairdów i do Albittronów. Nie moga˛ przyj´sc´ , ani jedni, ani drudzy. — Ja dzwoniłam do Pinkertonów, Hartów, Malone’ów i Burklandów. Te˙z nie moga.˛ Ta s´winia Pete Hart mnie wy´smiał. — Przyło˙ze˛ mu w twoim imieniu. — Do drzwi zapukał Spike. — Musz˛e ko´nczy´c. Wracam do choinki. — Lepiej zacznij dzwoni´c do sasiadów ˛ — powiedziała Nora łamiacym ˛ si˛e głosem. 78
— Po co? ˙ — Zeby ich zaprosi´c. — Po moim trupie. Ko´ncz˛e. — Blair nie dzwoniła? — Noro, Blair jest w samolocie. Przekr˛ec´ do mnie pó´zniej. Wózek był czerwony i lata s´wietno´sci miał ju˙z dawno za soba.˛ Wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzi´c, z˙ e jest za mały i za stary, ale nie mieli wyboru. — Pójd˛e pierwszy — rzucił Luter, jakby dokładnie wiedział, co robi´c. — Odczekaj pi˛ec´ minut i podprowad´z wózek. Tylko tak, z˙ eby nikt ci˛e nie zobaczył, dobra? — A moje cztery dychy? Luter dał mu dwadzie´scia dolarów. — Połowa teraz, połowa potem. Wszedł do domu Trogdonów przez gara˙z i pierwszy raz, odkad ˛ si˛egał pami˛ecia,˛ poczuł si˛e jak włamywacz. Zapiszczał czujnik systemu alarmowego i serce mu zamarło. Czujnik piszczał przez dziesi˛ec´ sekund, które wlokły si˛e w niesko´nczono´sc´ , a jemu przewin˛eło si˛e przed oczyma całe z˙ ycie i kariera. Schwytany na goracym ˛ uczynku, aresztowany, skazany, pozbawiony licencji, wyrzucony z pracy, poni˙zony. Pisk ustał, ale Luter musiał odczeka´c kolejne dziesi˛ec´ sekund, z˙ eby ´ normalnie oddycha´c. Swiatełka na tablicy rozdzielczej przy drzwiach mówiły, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Co za burdel. Wsz˛edzie pudła, pudełka, papiery i papierki: dom wygladał ˛ tak, jakby zasypała go lawina s´wiatecznych ˛ s´mieci, co niezbicie dowodziło, z˙ e wizyta ´ etego Mikołaja była udana. Trish Trogdon zabiłaby m˛ez˙ a, gdyby si˛e dowieSwi˛ działa, z˙ e dał Lutrowi klucze. Choinka stała w salonie. Wszyscy mieszka´ncy Hamlock Street wiedzieli, z˙ e Trogdonowie nie przykładaja˛ wagi do wygladu ˛ s´wiatecznego ˛ drzewka. Pozwalali dzieciom wiesza´c na nim dosłownie wszystko, dlatego zdobiły je miliony lampek, niepasujace ˛ do siebie fragmenty kolorowych ła´ncuchów, kilogramy ozdóbek, dziesiatki ˛ czerwonych i zielonych sopli, a nawet pra˙zona kukurydza. Nora mnie zamorduje, pomy´slał Luter, ale có˙z, nie miał wyboru. Plan był tak prosty, z˙ e musiał wypali´c. Przy pomocy Spike’a zamierzał zdja´ ˛c łatwo tłukace ˛ si˛e ozdoby i ła´ncuchy — a ju˙z na pewno t˛e nieszcz˛esna˛ kukurydz˛e — uło˙zy´c je na sofie i krzesłach, wynie´sc´ choink˛e z nietkni˛etymi lampkami, przewie´zc´ ja˛ do siebie i porzadnie ˛ ubra´c. Pó´zniej, w bli˙zej nieokre´slonej przyszło´sci, rozbierze ja˛ — niewykluczone, z˙ e ze Spike’em — przewiezie z powrotem do Trogdonów, przystroi ich koszmarnymi ozdóbkami i wszyscy b˛eda˛ szcz˛es´liwi. Zdjał ˛ pierwsza˛ bombk˛e i natychmiast ja˛ upu´scił. Bombka roztrzaskała si˛e na kilkana´scie kawałków. Wszedł Spike. — Tylko niczego nie zbij — ostrzegł go Luter, zbierajac ˛ fragmenty szkła. — B˛edziemy mieli kłopoty? — spytał Spike. 79
— Ale˙z skad. ˛ No, bierz si˛e do roboty. Musimy si˛e spr˛ez˙ a´c. Dwadzie´scia minut pó´zniej wszystkie łatwo tłukace ˛ si˛e ozdoby le˙zały ju˙z na sofie. Luter znalazł w pralni brudny r˛ecznik, poło˙zył si˛e na brzuchu, wpełzł pod drzewko i podło˙zył r˛ecznik pod metalowy stojak. Spike ostro˙znie przechylił choink˛e najpierw w lewo, potem w prawo, a wówczas Luter, wcia˙ ˛z na czworakach, pchnał ˛ stojak w jego stron˛e. Ruszyli. Drzewko sun˛eło po drewnianym parkiecie, po terakocie w kuchni i podłodze waskiego ˛ korytarza prowadzacego ˛ do pralni, drapiac ˛ gał˛eziami s´ciany i zostawiajac ˛ za soba˛ setki suchych, s´wierkowych igieł. — Ale syf — rzucił Spike. — Potem si˛e posprzata ˛ — odparł Luter, spocony jak sprinter. Choinka, jak wszystkie choinki, była oczywi´scie szersza od drzwi gara˙zu. Spike podjechał wózkiem bli˙zej. Luter chwycił drzewko za pie´n, z trudem je d´zwignał, ˛ razem ze stojakiem, wyszedł za próg, sila˛ przeciagn ˛ ał ˛ je przez drzwi, a kiedy choinka stan˛eła bezpiecznie w gara˙zu, złapał oddech i zdołał si˛e nawet u´smiechna´ ˛c. — Dlaczego jest pan taki brazowy? ˛ — spytał chłopak. Lutrowi przypomniały si˛e Karaiby i natychmiast spowa˙zniał. Zerknał ˛ na zegarek: za dwadzie´scia druga. Za dwadzie´scia druga i ani jednego zaproszonego go´scia, ani jedzenia, ani bałwana na dachu, ani lampek, ani nawet choinki, chocia˙z choinka była ju˙z w drodze. Uznał, z˙ e to beznadziejne. Nie, nie mo˙zesz teraz zrezygnowa´c, stary. Wyt˛ez˙ ył siły i ponownie d´zwignał ˛ drzewko. Spike wepchnał ˛ pod nie wózek i — jak˙zeby inaczej — okazało si˛e, z˙ e stojak jest szerszy ni˙z skrzynia wózka. Mimo to Luter zdołał uło˙zy´c choink˛e w miar˛e stabilnie, po czym przyjrzał si˛e jej w zadumie. — Usiad´ ˛ z tam — rozkazał, wskazujac ˛ kawałek wolnego miejsca pod najni˙zsza˛ gał˛ezia.˛ — I trzymaj, z˙ eby nie spadła. Ja b˛ed˛e pchał. — My´sli pan, z˙ e si˛e uda? — spytał podejrzliwie Spike. Ned Becker stał po drugiej stronie ulicy. Nagle zobaczył, z˙ e z okna Trogdonów znika choinka. Pi˛ec´ minut pó´zniej ta sama choinka ukazała si˛e w drzwiach gara˙zu, razem z jakim´s m˛ez˙ czyzna˛ i młodym chłopakiem. Ned wyt˛ez˙ ył wzrok i rozpoznał Lutra Kranka. Nie spuszczajac ˛ go z oczu, wyjał ˛ telefon i zadzwonił do Walta Scheela. — Walt? Mówi Ned. — Wesołych s´wiat, ˛ Ned. — Tobie te˙z. Słuchaj, wła´snie patrz˛e na dom Trogdonów i wyglada ˛ na to, z˙ e Krank zwariował. — Jak to? — Kradnie im choink˛e. Tymczasem Luter i Spike dotarli ju˙z na podjazd, lekko nachylony w stron˛e ulicy. Luter szedł za wózkiem, pozwalajac ˛ mu toczy´c si˛e siła˛ rozp˛edu. Przera˙zony 80
Spike kurczowo s´ciskał drzewko. Scheel wyjrzał przez drzwi i stwierdziwszy, z˙ e jest naocznym s´wiadkiem kradzie˙zy, zadzwonił pod dziewi˛ec´ set jedena´scie. — Dziewi˛ec´ set jedena´scie, słucham — powiedział dyspozytor. — Mówi Walt Scheel, czterna´scie osiemdziesiat ˛ jeden Hamlock Street. Mamy tu włamywaczy. — Gdzie? — Tutaj, pod czterna´scie osiemdziesiat ˛ jeden. Wła´snie ich obserwuj˛e. Przyje˙zd˙zajcie, tylko szybko. Choinka Trogdonów zaw˛edrowała ju˙z na druga˛ stron˛e ulicy, przed dom Beckerów, z którego okien obserwował ja˛ Ned, jego z˙ ona i te´sciowa. Lutrowi udało si˛e skr˛eci´c w prawo, szybko pociagn ˛ ał ˛ wózek w stron˛e podjazdu. Chciał przyspieszy´c jeszcze bardziej, ruszy´c biegiem, zanim kto´s ich zobaczy, ale Spike ciagle ˛ powtarzał, z˙ eby jecha´c wolniej. Luter bał si˛e rozejrze´c i ani przez chwil˛e nie wierzył, z˙ e nikt ich nie widzi. Byli ju˙z prawie na podje´zdzie, gdy Spike szepnał: ˛ — Gliny! Luter odwrócił si˛e gwałtownie. Policyjny radiowóz błyskajac ˛ s´wiatłami — na szcz˛es´cie bez wyjacej ˛ syreny — przystanał ˛ na s´rodku ulicy. Z radiowozu wyskoczyło dwóch policjantów. Zrobili to tak szybko i gwałtownie, jakby prowadzili akcj˛e przeciwko terrorystom. Brzuchaty Salino i młody Treen o byczym karku, ci sami, którzy chcieli wcisna´ ˛c mu kalendarz za łapówk˛e dla Policyjnego Towarzystwa Dobroczynnego. — O, pan Krank — rzucił z szyderczym u´smieszkiem Salino. — Dzie´n dobry. — Gdzie pan to wiezie? — spytał Treen. — Do domu — odparł Luter, wskazujac ˛ swój dom. A byli ju˙z tak blisko. . . — Lepiej niech si˛e pan wytłumaczy — powiedział Salino. — Wes Trogdon po˙zyczył mi choink˛e. Wyjechał godzin˛e temu i wła´snie ja˛ przewozimy, ja i Spike. — Spike? Luter spojrzał na wózek, a konkretnie na puste miejsce pod najni˙zsza˛ gał˛ezia˛ choinki, gdzie jeszcze przed chwila˛ siedział Spike. Tyle z˙ e teraz go tam nie było. Ani tam, ani nigdzie. — Tak, to syn sasiadów. ˛ Walt Scheel siedział pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów dalej i obserwował ich jak w teatrze. Bev odpoczywała albo próbowała odpoczywa´c, ale Walt rechotał tak gło´sno, z˙ e przyszła zobaczy´c, co si˛e stało. — Przystaw sobie krzesło, kochanie. Przyłapali Kranka na kradzie˙zy choinki. Beckerowie te˙z mieli niezła˛ zabaw˛e. — Doniesiono nam, z˙ e doszło do włamania — powiedział Treen. 81
— Nie było z˙ adnego włamania. Kto do was dzwonił? — Niejaki pan Scheel. Czyj to wózek? — Nie wiem. Spike’a. — Wózek te˙z pan ukradł — skonstatował Treen. — Niczego nie ukradłem. — Panie Krank, musi pan przyzna´c, z˙ e sprawa jest bardzo podejrzana — oznajmił Salino. Owszem, w normalnych okoliczno´sciach Luter powiedziałby, z˙ e co najmniej niezwykła. Ale Blair była z ka˙zda˛ minuta˛ coraz bli˙zej i nie zamierzał si˛e teraz wycofywa´c: nie miał na to czasu. — Bynajmniej — odparł. — Po˙zyczam od nich choink˛e co roku. — Przesłuchamy pana na posterunku — oznajmił Treen, odpinajac ˛ od pasa kajdanki. Na widok srebrzystych kajdanek Walt Scheel spadł z krzesła. Beckerowie mieli trudno´sci z oddychaniem. Luter poczuł, z˙ e nogi mi˛ekna˛ mu w kolanach. — Pan chyba z˙ artuje — wybełkotał. — Niech pan wsiada. Z tyłu prosz˛e. Po raz pierwszy w z˙ yciu pomy´slał o samobójstwie. Dwóch zbirów siedziało z przodu: gadali przez radio o konieczno´sci odszukania wła´sciciela skradzionej choinki. Na dachu radiowozu wcia˙ ˛z migotały s´wiatła, a on chciał im tyle powiedzie´c. Wypu´sc´ cie mnie! Podam was do sadu! ˛ Wyłaczcie ˛ tego przekl˛etego koguta! ´ W przyszłym roku kupi˛e dziesi˛ec´ kalendarzy! Smiało, zastrzelcie mnie! Gdyby teraz zobaczyła go Nora, natychmiast wystapiłaby ˛ o rozwód. O´smioletni bli´zniacy Kirbych, o twarzach młodocianych przest˛epców, mieszkali na drugim ko´ncu ulicy, ale z jakiego´s powodu znale´zli si˛e przed domem Kranków. Podeszli do radiowozu, zajrzeli przez okno i popatrzyli w oczy Lutrowi, który skurczył si˛e w sobie i osunał ˛ w fotelu. Do bli´zniaków dołaczył ˛ smarkacz Bellingtonów i wszyscy trzej gapili si˛e na niego, jakby ka˙zdemu z nich zamordował matk˛e. Nadbiegł Spike z ojcem. Policjanci wysiedli, zamienili z nim kilka słów, potem Treen odp˛edził dzieci i wypu´scił Lutra z radiowozu. — Przecie˙z on ma klucz — powiedział Vic i dopiero wtedy Luter przypomniał sobie, z˙ e rzeczywi´scie: w kieszeni ma klucz od gara˙zu Trogdonów. Dure´n! Co za dure´n z niego! — Znam i jego, i Trogdona — perorował Frohmeyer. — To nie włamanie. Policjanci poszeptali przez chwil˛e, nie zwa˙zajac ˛ na Lutra, który na pró˙zno próbował unikna´ ˛c spojrze´n Yicka i Spike’a. Zerknał ˛ przez rami˛e, spodziewajac ˛ si˛e,
82
z˙ e na podje´zdzie ujrzy Nor˛e, która wysiadzie ˛ z samochodu, z˙ eby dosta´c zawału serca. — A choinka? — spytał Salino. — Je´sli Krank mówi, z˙ e Trogdon mu ja˛ po˙zyczył, to musiało tak by´c — odparł Frohmeyer. — Na pewno? — Na pewno. — No dobra — mruknał ˛ Salino i u´smiechnał ˛ si˛e do Lutra tak szyderczo, jakby nigdy w z˙ yciu nie widział wi˛ekszego zbrodniarza. Policjanci bez po´spiechu wsiedli do radiowozu i odjechali. — Dzi˛eki — powiedział Luter. — Co ty wyprawiasz? — Po˙zyczam od Trogdonów choink˛e. Twój syn mi pomaga. Chod´z, Spike. Bez dalszych przygód wepchn˛eli wózek pod wiat˛e na podje´zdzie, wtaszczyli choink˛e do salonu i ustawili ja˛ pod oknem. Ciagn ˛ ał ˛ si˛e za nimi długi s´lad suchych igieł, czerwonych i zielonych sopli i pra˙zonej kukurydzy. — Potem przelec˛e tu odkurzaczem — powiedział Luter. — Sprawd´zmy lampki. Zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał głos Nory, jeszcze bardziej przera˙zonej ni˙z przedtem. — Nie mog˛e nic kupi´c. Nie ma ani indyków, ani czekolady, ani nic. I nie mog˛e znale´zc´ ani jednego ładnego prezentu. — Szukasz prezentów? Po co? — Sa˛ s´wi˛eta, Luter. Dzwoniłe´s do Yarberów i Frisków? — Tak — zełgał. — Oba numery były zaj˛ete. — Zadzwo´n jeszcze raz, bo nikt nie przyjdzie. Rozmawiałam z McTeerami, Morriseyami i Warnerami, ale ju˙z gdzie´s ida.˛ Jak tam choinka? — Wła´snie ja˛ ubieram. — Zadzwoni˛e pó´zniej. Spike właczył ˛ lampki i drzewko o˙zyło. Rzucili si˛e na dziewi˛ec´ pudeł z ozdobami, nie dbajac ˛ o to, co gdzie wieszaja.˛ Walt Scheel obserwował ich przez lornetk˛e z drugiej strony ulicy.
Rozdział 15 Spike stał na drabinie i wtulajac ˛ si˛e niebezpiecznie w choink˛e, próbował powiesi´c na niej kryształowego aniołka i kosmatego renifera, gdy Luter usłyszał warkot silnika na podje´zdzie. Wyjrzał przez okno i zobaczył samochód z˙ ony. — To Nora — powiedział. My´slał teraz błyskawicznie, wi˛ec błyskawicznie doszedł do wniosku, z˙ e współudział Spike’a w choinkowym spisku powinien by´c zachowany w tajemnicy. — Dobra, uciekaj, Spike. — Dlaczego? — Koniec roboty, synu, masz tu dwie dychy. Wielkie dzi˛eki. Pomógł mu zej´sc´ z drabiny, wr˛eczył dwadzie´scia dolarów i odprowadził do drzwi. Kiedy Nora weszła do kuchni, chłopak wymknał ˛ si˛e na schody i zniknał. ˛ — Wyładuj rzeczy — powiedziała. Była zdenerwowana i gro´znie powarkiwała. — Co si˛e stało? — spytał Luter i natychmiast tego po˙załował. Sprawa była oczywista. Nora przewróciła oczami i ju˙z otworzyła usta, z˙ eby mu odszczekna´ ˛c, ale w ostatniej chwili zmieniła zamiar. Zacisn˛eła z˛eby i powtórzyła: — Wyładuj rzeczy. Ruszył do drzwi i prawie na dworze dobiegł go jej krzyk. — A có˙z to za brzydactwo! Gotowy do wojny Luter odwrócił si˛e na pi˛ecie i warknał: ˛ — Nie podoba ci si˛e, to ja˛ wyrzu´c. — Czerwone lampki? — spytała Nora z niedowierzaniem w głosie. Trogdon rozwiesił sznur czerwonych lampek, jeden pojedynczy sznur, owijajac ˛ nim ciasno pie´n drzewka. Luter rozwa˙zał, czy go nie zdja´ ˛c, ale poniewa˙z trwałoby to co najmniej godzin˛e, próbował ze Spike’em zasłoni´c lampki warstwa˛ ozdób. Ale Nora zauwa˙zyła je natychmiast, i to z kuchni. Wetkn˛eła nos mi˛edzy gał˛ezie drzewka. — Czerwone? — powiedziała. — Przecie˙z nie mamy czerwonych.
84
— Były w pudełku — zełgał Luter. Nie lubił kłama´c, ale wiedział, z˙ e przez kilka dni b˛edzie to musiał robi´c nałogowo. — W którym? — Co znaczy w którym? Rozwieszałem wszystko najszybciej, jak umiem. Nie pora teraz narzeka´c na choink˛e. — Zielone sople? — rzuciła Nora, zdejmujac ˛ jeden z drzewka. — Gdzie´s ty ja˛ znalazł? — Kupiłem ostatnia˛ od skautów. — To był tylko unik; ostatecznie powiedział prawd˛e. Nora popatrzyła na rozbebeszone pudła i doszła do wniosku, z˙ e ma na głowie wa˙zniejsze rzeczy. — Poza tym — dodał niezbyt madrze ˛ Luter — je´sli si˛e nie pospieszymy, kto ja˛ b˛edzie ogladał? ˛ — Zamknij si˛e i przynie´s rzeczy z samochodu. W baga˙zniku były cztery torby jedzenia ze sklepu, o którym Luter nigdy nie słyszał, trzy torby ze sklepu z ubraniami w centrum handlowym, karton napojów, karton wody mineralnej i okropny bukiet kwiatów z okropnie drogiej kwiaciarni. Z nawyku ksi˛egowego chciał natychmiast podliczy´c straty, ale zmienił zamiar. Co powie w biurze? Wszystkie pieniadze, ˛ które chciał zaoszcz˛edzi´c, przepadna.˛ Pieniadze ˛ za bilety na rejs te˙z, bo nie ubezpieczył si˛e na wypadek rezygnacji z podró˙zy. Groziła mu finansowa kl˛eska i nie mógł zrobi´c absolutnie nic, z˙ eby jej zapobiec. — Dodzwoniłe´s si˛e do Lairdów i Warnerów? — spytała Nora ze słuchawka˛ przy uchu. — Tak. Nie moga˛ przyj´sc´ . — Rozpakuj torby — powiedziała i przycisn˛eła słuchawk˛e do policzka. — Sue? Mówi Nora, wesołych s´wiat. ˛ Posłuchaj, mamy tu wielka˛ niespodziank˛e. Dzi´s wieczorem przyje˙zd˙za Blair z narzeczonym i wła´snie stajemy na głowie, z˙ eby zorganizowa´c co´s na kolacj˛e. — Nora umilkła. — Tak, z Peru. Miała wróci´c dopiero za rok. . . — Chwila ciszy. — Tak, zupełnie nas zaskoczyła. . . — Kolejna chwila ciszy. — Tak, z narzeczonym. . . — Cisza. — Nie, jest lekarzem. . . — Ponownie zapadła cisza. — Nie wiem, w ka˙zdym razie z Peru. Poznała go trzy tygodnie temu i ju˙z chca˛ si˛e pobra´c, dlatego sama rozumiesz, z˙ e jeste´smy wstrza´ ˛sni˛eci. A wi˛ec do wieczora? Luter wyjał ˛ z torby ponad trzy i pół kilo w˛edzonego pstraga ˛ z Oregonu w pró˙zniowym opakowaniu, które zawsze postarza ryb˛e co najmniej o kilka lat. — Zapowiada si˛e miłe przyj˛ecie — mówiła do słuchawki Nora. — Szkoda, z˙ e nie mo˙zecie wpa´sc´ . . . Oczywi´scie, z˙ e ja˛ od was u´sciskam. Wesołych s´wiat, ˛ Sue. — Odło˙zyła słuchawk˛e i ci˛ez˙ ko westchn˛eła. — W˛edzony pstrag? ˛ — Luter nie mógł wyskoczy´c z tym w gorszym momencie. 85
— Albo w˛edzony pstrag, ˛ albo mro˙zona pizza — odwarkn˛eła Nora, zaciskajac ˛ pi˛es´ci i przeszywajac ˛ go wzrokiem. — W sklepach nie ma ani szynki, ani indyków, a nawet gdybym jakiego´s znalazła, nie ma czasu, z˙ eby go upiec. Dlatego te˙z, panie pla˙zowiczu, na s´wiateczn ˛ a˛ kolacj˛e zjemy w˛edzonego pstraga. ˛ Zadzwonił telefon. Błyskawicznie podniosła słuchawk˛e. — Halo? Jak si˛e masz, Emilio. Dzi˛ekuj˛e, z˙ e oddzwoniła´s. Emilia? Lutrowi nie przychodził do głowy nikt o takim imieniu. Wyjał ˛ z torby półtorakilogramowy kawał cheddara, wielki kawał szwajcarskiego sera, kilka pudełek krakersów, dip ostrygowy i trzy kawałki czekoladowego ciasta sprzed dwóch dni z piekarni, której Nora zawsze unikała. Wła´snie trajkotała do słuchawki o kolacji, gdy wtem. . . — Mo˙zecie przyj´sc´ ?! To cudownie! Koło siódmej, swobodne, niezobowiazu˛ jace ˛ stroje. . . Twoi rodzice? Ale˙z oczywi´scie, z˙ e moga˛ przyj´sc´ , im nas wi˛ecej, tym ´ weselej. Swietnie. A wi˛ec do zobaczenia. — Bez u´smiechu odło˙zyła słuchawk˛e. — Co to za Emilia? — Emilia Underwood. Luter upu´scił krakersy. — Nie — wyszeptał. Nora zainteresowała si˛e nagle zawarto´scia˛ ostatniej torby z zakupami. ˙ nie zaprosiła´s Mitcha Underwooda. — Noro, powiedz, z˙ e to nieprawda. Ze Nie tu, nie do naszego domu. Prosz˛e, powiedz, z˙ e tego nie zrobiła´s. — Jeste´smy bez wyj´scia. — Ale nie a˙z tak. — Lubi˛e Emili˛e. — To wied´zma, i dobrze o tym wiesz. Lubisz Emili˛e? Kiedy ostatni raz piła´s z nia˛ kaw˛e, jadła´s lunch albo s´niadanie? — Potrzeba nam ludzi, Luter. — Mitch to nie jest człowiek, tylko stetryczały gaduła. Ludzie od nich uciekaja.˛ Jak my´slisz, dlaczego? — Ale oni do nas przychodza.˛ Powiniene´s si˛e cieszy´c. — Przychodza,˛ bo nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprosiłby ich na przyj˛ecie. Sa˛ zawsze wolni. — Podaj mi ser. ˙ — Zartujesz, Noro, prawda? — B˛edzie pasował do Enrique’a. — Kiedy Underwood si˛e po nim przejedzie, Enrique nigdy wi˛ecej nie postawi nogi na terytorium Stanów Zjednoczonych. Przecie˙z on nienawidzi wszystkich i wszystkiego: miasta, stanu, demokratów, republikanów, niezale˙znych, czystego powietrza, dosłownie wszystkiego. To najwi˛ekszy nudziarz w s´wiecie. Wypije dwa kieliszki i słycha´c go na całej ulicy.
86
— Uspokój si˛e, Luter. Ju˙z ich zaprosiłam. A propos picia: nie miałam czasu kupi´c wina. B˛edziesz musiał pojecha´c. — Nie opuszcz˛e mojego bezpiecznego domu. ´ — Owszem, opu´scisz. Nie widz˛e na dachu Sniegurka. — Nie wystawi˛e go. Ju˙z postanowiłem. — Wystawisz. Znów zadzwonił telefon i Nora chwyciła słuchawk˛e. — Ki diabeł? — burknał ˛ Luter. — Gorzej ju˙z by´c nie mo˙ze. — To Blair — szepn˛eła Nora. — Jak si˛e masz, kochanie. — Daj mi ja˛ — wymamrotał. — Ode´sl˛e ich do Peru. ´ — Jeste´scie w Atlancie. Swietnie — mówiła Nora. — Gotujemy, kochanie, przygotowujemy kolacj˛e. — Pauza. — My te˙z jeste´smy bardzo podekscytowani, kochanie, nie mo˙zemy si˛e ju˙z doczeka´c. — Pauza. — Oczywi´scie, z˙ e piek˛e twoje ulubione ciasto z karmelem. — Nora posłała Lutrowi przera˙zone spojrzenie. — Tak, skarbie, o szóstej b˛edziemy czeka´c na lotnisku. My te˙z ci˛e kochamy. Luter zerknał ˛ na zegarek. Było wpół do czwartej. Nora odło˙zyła słuchawk˛e. — Musz˛e mie´c kilogram karmelu i słoik kremu. — Doko´ncz˛e choink˛e — odparł Luter. — Nie b˛ed˛e tkwił w korkach. Nora zacz˛eła obgryza´c paznokie´c, co oznaczało, z˙ e układa szczegółowy plan działania. — No dobrze — powiedziała — zrobimy tak. Do czwartej sko´nczymy ubiera´c ´ choink˛e. Ile zajmie ci wystawienie Sniegurka? — Trzy dni. ´ — O czwartej ty pójdziesz po Sniegurka, a ja ostatni raz wyskocz˛e do miasta. Przedtem przejrzymy ksia˙ ˛zk˛e telefoniczna˛ i obdzwonimy wszystkich znajomych. — Tylko nie mów im nic o Underwoodach. — Przesta´n, Luter! — W˛edzony pstrag ˛ i Mitch Underwood. Zleca˛ si˛e jak pszczoły do miodu. Nora pu´sciła płyt˛e Sinatry. Przez dwadzie´scia minut Luter zarzucał choink˛e setkami ozdóbek, a ona przystrajała kominek plastikowymi gałazkami ˛ jemioły. Nie odzywali si˛e do siebie, wreszcie Nora przerwała milczenie kolejnym rozkazem: — Mo˙zesz wynie´sc´ pudła. Ze wszystkich s´wiatecznych ˛ zaj˛ec´ najbardziej nie znosił wnoszenia pudeł na strych po opuszczanej drabinie. Najpierw musiał wej´sc´ na pi˛etro, potem przecisna´ ˛c si˛e kiszkowatym korytarzem mi˛edzy sypialniami, a jeszcze potem obróci´c si˛e w taki sposób, by pudło — oczywi´scie za du˙ze, z˙ eby mo˙zna nim było swobodnie manewrowa´c — zmie´sciło si˛e na drabinie i dało przepchna´ ˛c przez otwór w suficie. Ze strychu czy na strych, to nie miało z˙ adnego znaczenia. To cud, z˙ e przez tyle lat nie odniósł z˙ adnych powa˙zniejszych obra˙ze´n. ´ — I skoro ju˙z tam idziesz, s´ciagnij ˛ na dół Sniegurka. 87
Zadzwoniła do pastora i dr˛eczyła go dopóty, dopóki nie obiecał, z˙ e przyjdzie na pół godziny. Luter, któremu zagroziła pobiciem, zadzwonił z kolei do swojej sekretarki i tak długo katował ja˛ przez telefon, póki nie zgodziła si˛e wpa´sc´ na kilka minut. Zda˙ ˛zyła ju˙z zaliczy´c trzech m˛ez˙ ów i chwilowo była wolna, ale zawsze miała na podor˛edziu jakiego´s chłopaka. Nora, on, wielebny Zabriskie i horda Underwoodów: je´sli przyjada˛ o tej samej porze, byłoby ich dwana´scioro. To do´sc´ optymistyczne. Nora była bliska płaczu. Dwana´scie osób! To tak, jakby zasiedli do wigilijnego stołu tylko we troje. Zadzwoniła do dwóch ulubionych sklepów z winem. Jeden był ju˙z zamkni˛ety, drugi zamykano za dwadzie´scia minut. O czwartej, kiedy Luter nabierał coraz wi˛ekszej ochoty na kieliszek koniaku w piwnicy, zasypała go gradem polece´n i pop˛edziła do miasta.
Rozdział 16 Kilka minut po jej wyj´sciu zadzwonił telefon. Luter chwycił słuchawk˛e. Mo˙ze to znowu Blair. Powie jej cała˛ prawd˛e. Powie to, co le˙zało mu na watrobie: ˛ z˙ e jej niespodziewany przyjazd jest bezmy´slny, a ona, to znaczy Blair, bardzo samolubna. Urazi ja,˛ tak, ale córka na pewno to prze˙zyje. Chciała wyj´sc´ za ma˙ ˛z i wiedział, z˙ e b˛edzie potrzebowała ich bardziej ni˙z przedtem. — Halo — warknał. ˛ — Mówi Mitch Underwood — zadudniło w słuchawce i Luter miał ochot˛e wsadzi´c głow˛e do piekarnika. — Cze´sc´ , Mitch. — Wesołych s´wiat. ˛ Posłuchaj, dzi˛eki za pami˛ec´ , ale nie damy rady was wcisna´ ˛c. Mamy mnóstwo zaprosze´n. Tak, tak, Underwoodowie byli najwa˙zniejszymi i najcz˛es´ciej zapraszanymi go´sc´ mi w mie´scie. Wszyscy łakn˛eli niezno´snych tyrad Mitcha na temat podatków od nieruchomo´sci i wydzielania stref miejskich. — O rany, szkoda — powiedział Luter. — Mo˙ze w przyszłym roku? — Jasne, zadzwo´n. — Wesołych s´wiat, ˛ Mitch. Liczba go´sci spadła z dwunastu do o´smiu, lecz dezerterów wcia˙ ˛z przybywało. Zanim zda˙ ˛zył zrobi´c krok w stron˛e drzwi, zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał niepewny głos jego sekretarki. — To ja, Dox. — Jak si˛e masz. — Przykro mi z powodu tych Karaibów, i w ogóle. . . — Ju˙z mi to mówiła´s. — No wła´snie. . . Bardzo pana przepraszam, ale chodzi o to, z˙ e co´s mi wypadło. Chłopak, z którym si˛e spotykam, zrobił mi niespodziank˛e i zaprosił mnie na kolacj˛e do Tanner Hall. Taka˛ z szampanem, kawiorem, i w ogóle. Zarezerwował stolik miesiac ˛ temu. Po prostu nie mog˛e mu odmówi´c. — Ale˙z oczywi´scie, z˙ e nie mo˙zesz. — Wynajał ˛ nawet limuzyn˛e, i w ogóle. Jest bardzo kochany. 89
— Na pewno. — Nie zda˙ ˛zymy do pa´nstwa wpa´sc´ , ale bardzo chciałabym zobaczy´c si˛e z Blair. Blair wyjechała ledwie przed miesiacem. ˛ Dox nie widziała jej dwa lata. — Na pewno jej o tym powiem. — Jeszcze raz bardzo przepraszam. — Nie ma sprawy, Dox. Było o´smioro, zostało sze´scioro. Troje Kranków, Enrique, wielebny Zabriskie i jego z˙ ona. Chciał zadzwoni´c do Nory, z˙ eby przekaza´c jej złe nowiny, ale doszedł do wniosku, z˙ e to bez sensu. Biedactwo, i tak ju˙z ledwo z˙ yła. Zapłakałaby si˛e na s´mier´c, i po co? Po co miałby dawa´c jej kolejny powód do zło´sci i wy´smiewania go za wspaniały pomysł, który nie wypalił? Miał coraz wi˛eksza˛ ochot˛e na koniak. Wi˛eksza˛ nawet, ni˙z chciałby przyzna´c. Spike Frohmeyer zdał dokładne sprawozdanie ze wszystkiego, co widział i słyszał. Miał w kieszeni czterdzie´sci dolarów i przyrzekł dochowa´c tajemnicy, dlatego poczatkowo ˛ troch˛e si˛e wahał, ale poniewa˙z na Hamlock Street roiło si˛e od plotkarzy, po kilku kuksa´ncach od ojca wy´spiewał dokładnie wszystko. Opowiedział, jak to pan Krank zapłacił mu za wyniesienie i wywiezienie choinki z domu Trogdonów, jak pomagał mu ustawi´c ja˛ w salonie, jak zarzucili drzewko kilogramami s´wiatecznych ˛ ozdóbek i setkami lampek, jak pan Krank telefonował ukradkiem do znajomych, chcac ˛ zaprosi´c ich na zaimprowizowane w ostatniej chwili przyj˛ecie, na które z˙ aden z nich nie chciał przyj´sc´ . Nie, nie wiedział, dlaczego nagle postanowili je urzadzi´ ˛ c ani dlaczego urzadzali ˛ je tak pospiesznie, poniewa˙z Krank dzwonił z kuchni i mówił bardzo cicho. Natomiast pani Krank ganiała po mie´scie i co dziesi˛ec´ minut wydzwaniała do m˛ez˙ a. Krótko mówiac, ˛ w ich domu panowała bardzo napi˛eta atmosfera. Vic Frohmeyer natychmiast zatelefonował do Neda Beckera, zaalarmowanego uprzednio przez Walta Scheela, i wkrótce rozmawiali ju˙z we trzech, z tym z˙ e Walt i Ned utrzymywali stały kontakt wzrokowy z domem Kranków. — Wła´snie gdzie´s pojechała — meldował Walt. — Nigdy dotad ˛ nie widziałem, z˙ eby tak szybko p˛edziła. — A Luter? — spytał Frohmeyer. — Siedzi w domu — odrzekł Walt. — Zdaje si˛e, z˙ e ju˙z ubrali choink˛e. Ale u Trogdonów wygladała ˛ du˙zo lepiej. — Co´s si˛e tam dzieje — stwierdził Ned Becker. Nora miała w wózku karton wina, sze´sc´ butelek białego i sze´sc´ czerwonego, chocia˙z nie bardzo wiedziała, po co im tyle alkoholu. Bo niby kto to b˛edzie 90
pił? Pewnie tylko ona. Wybrała najdro˙zsze, z˙ eby Luter posiniał ze zło´sci, kiedy dostanie rachunek. Chcieli zaoszcz˛edzi´c troch˛e pieni˛edzy, no i prosz˛e, w co si˛e wpakowali. Sprzedawca zaciagał ˛ z˙ aluzje i zamykał drzwi. Samotny kasjer pospiesznie obsługiwał ostatnich klientów. Przed Nora˛ stało ich trzech, za Nora˛ jeden. W kieszeni palta zadzwonił telefon. — Halo — rzuciła szeptem. — Nora? Tu Doug. — Dzie´n dobry, pastorze — odrzekła, czujac, ˛ z˙ e uginaja˛ si˛e pod nia˛ nogi. Ten głos, zdradził go głos. — Mamy tu mały kłopot — zaczał ˛ smutno Zabriskie. — Sama wiesz, s´wia˛ teczne zamieszanie. Wszyscy biegaja˛ we wszystkie strony naraz. Przed chwila˛ wpadła do nas ciotka Beth z Toledo. Przyjechała zupełnie nieoczekiwanie, co jeszcze bardziej pogorszyło spraw˛e. Boj˛e si˛e, z˙ e nie b˛edziemy mogli przyj´sc´ i zobaczy´c si˛e z Blair. Powiedział to tak, jakby nie widział jej od lat. — Jaka szkoda — wykrztusiła Nora, próbujac ˛ zawrze´c w tych słowach chocia˙z odrobin˛e z˙ alu. Miała ochot˛e zakla´ ˛c i jednocze´snie si˛e rozpłaka´c. — Có˙z, na pewno b˛edzie jeszcze okazja. — Nie pokrzy˙zujemy wam planów? — Nie, skad. ˛ ˙Zyczyli sobie wesołych s´wiat, po˙zegnali si˛e i Nora zagryzła dr˙zac ˛ a˛ warg˛e. Zapłaciła za wino, d´zwign˛eła karton i wyzywajac ˛ w duchu m˛ez˙ a od najgorszych, zataszczyła pudło do samochodu, który zaparkowała prawie kilometr dalej. Potem poszła piechota˛ do Krogera i przebiwszy si˛e przez tłum w drzwiach, ruszyła wzdłu˙z półek w poszukiwaniu karmelu. Zadzwoniła do Lutra, ale nie podniósł słuchawki. Pewnie był ju˙z na dachu. Spotkali si˛e przy ma´sle orzechowym i spojrzeli na siebie jednocze´snie. Rude kłaki na głowie, pomara´nczowosiwa broda, małe, czarne okularki — chyba skad´ ˛ s go znała, ale za nic nie mogła przypomnie´c sobie jego nazwiska. Tymczasem on natychmiast zło˙zył jej z˙ yczenia. — Wesołych s´wiat, ˛ Noro. — Wzajemnie — odrzekła szybko z ciepłym u´smiechem. Co´s złego przytrafiło si˛e jego z˙ onie. Tak, albo umarła na jaka´ ˛s chorob˛e, albo uciekła z młodszym kochankiem. Poznali si˛e przed kilkoma laty na jakim´s balu. Potem dowiedziała si˛e o z˙ onie. Jak on si˛e nazywa? Mo˙ze pracuje na uniwersytecie? Był dobrze ubrany; pod eleganckim płaszczem miał rozpinany sweter. — Jeszcze biegasz? — spytał. — O tej porze? — W r˛eku trzymał pusty koszyk. — Wiesz, ostatnie zakupy. . . A ty? — Odniosła wra˙zenie, z˙ e on nie robi nic, z˙ e przeciska si˛e przez stada klientów tylko po to, z˙ eby poby´c mi˛edzy lud´zmi, z˙ e 91
jest samotny. Co, u licha, przytrafiło si˛e jego z˙ onie? Nie miał obraczki. ˛ — Chciałem kupi´c par˛e drobiazgów. Jutro wielkie ob˙zarstwo, co? — spytał, zerkajac ˛ na masło orzechowe. — Ju˙z dzisiaj. Córka wraca z Ameryki Południowej, organizujemy małe przyj˛ecie. — Blair? — Tak. On znał Blair! I wykonujac ˛ samobójczy skok, odruchowo dodała: — Mo˙ze wpadniesz? — Powa˙znie? — Oczywi´scie. B˛edzie lu´zno i swobodnie, mo˙zna przyj´sc´ i wyj´sc´ , kiedy si˛e chce. Mnóstwo ludzi, mnóstwo dobrego jedzenia. . . — Pomy´slała o w˛edzonym pstragu ˛ i zrobiło jej si˛e niedobrze. Jak on ma na imi˛e? To nic, na pewno sobie przypomni, nagle i niespodziewanie. — O której? — spytał wyra´znie zachwycony. — Im wcze´sniej, tym lepiej. Powiedzmy o wpół do siódmej. Spojrzał na zegarek. — Za niecałe dwie godziny. Ju˙z za dwie godziny! Nora miała zegarek, ale w jego ustach zabrzmiało to strasznie. Za niecałe dwie godziny! — No, musz˛e p˛edzi´c — powiedziała. — Mieszkacie przy Hamlock, tak? — Tak. Hamlock Street czterna´scie siedemdziesiat ˛ osiem. — Bo˙ze, kto to jest? Wybiegła ze sklepu, modlac ˛ si˛e o nagłe ol´snienie. Znalazła karmel, krem i spody do ciasta. Kolejka do kasy ekspresowej — maksymalnie dziesi˛ec´ artykułów — si˛egała działu z mro˙zonkami. Nora stan˛eła na ko´ncu. Ledwo widziała kasjera, bała si˛e spojrze´c na zegarek. Stała tam jak na skraju przepa´sci, w której czyhała całkowita rezygnacja.
Rozdział 17 Zwlekał, dopóki mógł, chocia˙z nie miał ani sekundy czasu. Mrok zapadał szybko i gwałtownie, mniej wi˛ecej o wpół do szóstej. W jego rozgoraczkowanym ˛ ´ umy´sle zalagł ˛ si˛e szale´nczy pomysł wystawienia Sniegurka po ciemku. Wiedział, z˙ e plan nie wypali, ale w takich chwilach trudno o racjonalne my´slenie. Przez kilka minut starannie analizował sytuacj˛e. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e atak musi nastapi´ ˛ c od podwórza: ani Walt Scheel, ani Vic Frohmeyer, ani nikt inny w z˙ adnym wypadku nie mógł zobaczy´c go w akcji. ´ Zwlókł Sniegurka ze strychu, nie uszkadzajac ˛ przy tym ani siebie, ani jego, ale ´ ciagn ˛ ac ˛ go na patio, klał ˛ na czym swiat stoi. Potem wytaszczył z szopy drabin˛e. Jak dotad ˛ nikt go nie zobaczył, a przynajmniej nie sadził, ˛ by go widziano. Dach był lekko wilgotny, tu i ówdzie pokryty lodem. I było tam o wiele zimniej ni˙z na dole. Przewiazawszy ˛ si˛e w pasie nylonowa˛ lina˛ centymetrowej s´rednicy, przera˙zony wspinał si˛e ukradkiem po asfaltowych dachówkach na szczyt. Wystawił głow˛e: dokładnie naprzeciwko niego stali Scheelowie. Naprzeciwko, tyle tylko z˙ e daleko w dole. Owinał ˛ lin˛e wokół komina i zaczał ˛ si˛e ostro˙znie cofa´c. Natrafił na oblodzona˛ dachówk˛e i zjechał kilkadziesiat ˛ centymetrów w dół. Odzyskał równowag˛e, znieruchomiał i odczekał, a˙z zacznie mu bi´c serce. Przera˙zony spojrzał pod nogi. Gdyby zrzadzeniem ˛ tragicznego losu nie zda˙ ˛zył wyhamowa´c, najpierw spadałby przez króciutka˛ chwil˛e, a potem wyladował ˛ na metalowych meblach stojacych ˛ na ceglanym chodniku. Nie zginałby ˛ na miejscu, o nie. Cierpiałby m˛eki i gdyby nawet nie umarł, wyszedłby z tego ze złamanym karkiem, a mo˙ze te˙z z uszkodzonym mózgiem. Kompletny absurd. Pi˛ec´ dziesi˛ecioczteroletni chłop, który wygłupia si˛e na dachu własnego domu. Najbardziej przera˙zajac ˛ a˛ rzecza˛ było ustawienie na dachu drabiny: dokonał tego, wczepiajac ˛ si˛e paznokciami w dachówki i dyndajac ˛ nogami za rynna.˛ W ko´ncu stanał ˛ na ziemi, odetchnał ˛ gł˛eboko i pogratulował sobie udanej wyprawy. ´ Sniegurek składał si˛e z czterech cz˛es´ci: szerokiej, okragłej ˛ podstawy, przymocowanej do podstawy kuli, korpusu, od którego odchodziły r˛ece — jedna˛ machał, 93
a druga˛ opierał na biodrze — i ozdobionej czarnym cylindrem głowy, na której wymalowano roze´smiana˛ twarz. Mamroczac ˛ pod nosem, Luter spiał ˛ wszystkie elementy. Potem wkr˛ecił w korpus z˙ arówk˛e, podłaczył ˛ dwudziestoczterometrowej długo´sci kabel, obwiazał ˛ bałwana w pasie i ustawił go przed drabina.˛ Za kwadrans piata. ˛ Jego córka wraz ze swoim nowym narzeczonym miała wyladowa´ ˛ c dokładnie za godzin˛e i pi˛etna´scie minut. Dojazd na lotnisko zajmował dwadzie´scia minut, a parkowanie, doj´scie do terminalu, przepychanie si˛e i rozpychanie jeszcze dłu˙zej. Miał ochot˛e rzuci´c wszystko i upi´c si˛e. Mimo to pociagn ˛ ał ˛ za obwiazan ˛ a˛ wokół komina lin˛e i bałwan ruszył do góry. ´ Luter wspinał si˛e po drabinie razem z nim, inaczej Sniegurek nie mógłby pokona´c wypustu rynny i nie wszedłby na dach. Pociagn ˛ ał ˛ znowu i bałwan przesuwał si˛e kilkana´scie centymetrów do góry. Wa˙zył najwy˙zej dziewi˛etna´scie kilogramów, ale wkrótce stał si˛e jakby ci˛ez˙ szy. O wiele ci˛ez˙ szy. Powoli, rami˛e w rami˛e, wdra´ pywali si˛e na dach, Luter na czworakach, Sniegurek na plecach. Zmrok wcia˙ ˛z nie zapadał, niebo nie chciało im pomóc. Luter wiedział, z˙ e na szczycie b˛edzie go wida´c jak na dłoni. Musi stana´ ˛c, przyciagn ˛ a´ ˛c bałwana bliz˙ ej, przywiaza´ ˛ c go do komina i zapali´c dwustuwatowa˛ z˙ arówk˛e, a gdy ja˛ zapali, ´ Sniegurek dołaczy ˛ do czterdziestu jeden kolegów na dachach pozostałych domów i wszyscy mieszka´ncy Hamlock Street dowiedza˛ si˛e, z˙ e Krank wreszcie si˛e ugiał. ˛ Dlatego tu˙z pod szczytem odpoczał ˛ i próbował sobie wmówi´c, z˙ e nie dba o to, co my´sla˛ i mówia˛ o nim sasiedzi. ˛ Przytrzymał lin˛e, poło˙zył si˛e na plecach, spojrzał w chmury i u´swiadomił sobie, z˙ e jest zlany potem i z˙ e bardzo mu zimno. Wiedział, z˙ e b˛eda˛ si˛e z niego s´miali i szydzili, z˙ e b˛eda˛ opowiadali t˛e histori˛e przez wiele lat, z˙ e stanie si˛e po´smiewiskiem całej ulicy, ale czy naprawd˛e było to takie wa˙zne? Blair b˛edzie szcz˛es´liwa. Enrique zobaczy ameryka´nskie Bo˙ze Narodzenie. Nora złagodnieje, przynajmniej taka˛ miał nadziej˛e. I wtedy pomy´slał o „Wyspiarskiej Ksi˛ez˙ niczce”, która jutro miała wypłyna´ ˛c z Miami l˙zejsza o dwoje pasa˙zerów, by wzia´ ˛c kurs na jego wyt˛esknione pla˙ze i wyspy. Poczuł, z˙ e zaraz zwymiotuje. Walt Scheel był w kuchni, gdzie Bev ko´nczyła robi´c ciasto, i siła˛ nawyku podszedł do okna, z˙ eby spojrze´c na dom Kranków. Poczatkowo ˛ niczego nie dostrzegł, ale zaraz potem dosłownie zamarł. Zobaczył Lutra, który ostro˙znie wygladał ˛ zza komina, a chwil˛e pó´zniej zza kraw˛edzi dachu wychynał ˛ czarny cylinder i roze´ s´miana twarz Sniegurka. — Bev! — wrzasnał. ˛ Luter podciagn ˛ ał ˛ si˛e, rozejrzał jak wystraszony włamywacz, zaparł si˛e o komin i zaczał ˛ wciaga´ ˛ c bałwana na szczyt dachu. ˙ — Zartujesz. — Bev wytarła r˛ece w s´cierk˛e do talerzy. Walt za bardzo si˛e 94
s´miał, z˙ eby cokolwiek powiedzie´c. Chwycił słuchawk˛e i zatelefonował do Frohmeyera. ´ Kiedy Sniegurek dotarł na szczyt, Luter przesunał ˛ go do przodu i wypchnał ˛ przed komin, gdzie miał stana´ ˛c. Zamierzał przytrzyma´c go chwil˛e, wyja´ ˛c pi˛eciocentymetrowej szeroko´sci płócienna˛ ta´sm˛e, owina´ ˛c nia˛ bałwana w pasie i mocno przywiaza´ ˛ c go do komina. Tak jak przed rokiem. Wtedy wszystko poszło dobrze. Vic Frohmeyer zbiegł do piwnicy, gdzie dzieci ogladały ˛ s´wiateczny ˛ film w telewizji. ´ — Krank wystawia Sniegurka. Id´zcie popatrze´c, ale zosta´ncie na chodniku. Piwnica opustoszała. Po drugiej stronie dachu, tu˙z przy kominie, było kilka oblodzonych dachówek, których Luter po prostu nie mógł zauwa˙zy´c. Bałwan stał ju˙z na miejscu i Luter miał wła´snie odwiaza´ ˛ c nylonowa˛ lin˛e, napia´ ˛c elektryczny kabel i przymocowa´c go do komina — był to najbardziej niebezpieczny manewr całej operacji — gdy nagle usłyszał na dole czyj´s głos. Odwrócił si˛e, z˙ eby spojrze´c w tamta˛ stron˛e, stanał ˛ na oblodzonej dachówce i wszystko si˛e zwaliło. Bałwan pochylił si˛e do przodu i szybko zje˙zd˙zał z dachu. Nic go nie powstrzymywało, ani lina, ani ta´sma, ani kabel. Tu˙z za nim sunał ˛ po stromym dachu Luter, ´ który na szcz˛es´cie zdołał zaplata´ ˛ c si˛e we wszystko to, w co nie zaplatał ˛ si˛e Sniegurek. Mknał ˛ głowa˛ naprzód, wrzeszczac ˛ tak gło´sno, z˙ e usłyszeli go Walt i Bev w swojej kuchni, p˛edził ku pewnej s´mierci niczym lawina. Pó´zniej stwierdził — naturalnie tylko w duchu — z˙ e wszystko doskonale pami˛eta. Na dachu od strony ulicy musiało by´c wi˛ecej lodu ni˙z od strony podwórza. Poczuł si˛e jak kra˙ ˛zek hokejowy. Pami˛etał, z˙ e mknał ˛ głowa˛ naprzód, i z˙ e na dole ´ czekał na niego betonowy podjazd. Słyszał te˙z huk roztrzaskujacego ˛ si˛e Sniegurka, cho´c niczego nie widział. Potem poczuł ostre szarpni˛ecie i nagle przestał spada´c: kabel rozwinał ˛ si˛e na cała˛ długo´sc´ , bole´snie zacisnał ˛ na kostkach i gwałtownie nim targnał, ˛ bez watpienia ˛ ratujac ˛ mu z˙ ycie. Patrzac ˛ na Lutra, który sunał ˛ na brzuchu, s´cigajac ˛ po dachu podskakujace˛ ´ go Sniegurka, Walt Scheel omal nie p˛ekł ze s´miechu. Zgi˛ety wpół, rechotał bez opami˛etania. Bev obserwowała widowisko z przera˙zeniem w oczach. — Zamknij si˛e, Walt! — krzykn˛eła. — Zrób co´s! Luter zwisał głowa˛ w dół, bezradnie obracajac ˛ si˛e wokół własnej osi. Wisiał wysoko, par˛e metrów nad podjazdem, a stopy miał tu˙z pod rynna.˛ Wisiał tak hu´stajac ˛ si˛e i wirujac, ˛ ale po kilku obrotach kabel i lina splotły si˛e ze soba˛ i wirowanie ustało. Lutrowi zrobiło si˛e niedobrze i na chwil˛e zamknał ˛ oczy. Jak mo˙zna wymiotowa´c, wiszac ˛ do góry nogami? Po raz drugi tego dnia Walt wystukał dziewi˛ec´ set jedena´scie i zameldował, z˙ e na Hamlock Street doszło do wypadku, z˙ e jest tu ranny, mo˙ze nawet umierajacy, ˛ z˙ e potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Potem wypadł z domu i przebiegł na druga˛ stron˛e ulicy, gdzie pod wiszacym ˛ Lutrem zbierały si˛e dzieci Frohmeyera. P˛edził 95
ju˙z ku nim Vic, a z sasiedniego ˛ domu wysypywał si˛e wła´snie klan Beckerów. ´ — Biedny Sniegurek — powiedziało które´s z dzieci. ´ Sniegurek, cholera, pomy´slał Luter. Nylonowa lina wpijała mu si˛e w kostki. Bał si˛e poruszy´c, gdy˙z w ka˙zdej chwili mogła pu´sci´c. Od ziemi wcia˙ ˛z dzieliło go dwa, dwa i pół metra i upadek z tej wysoko´sci byłby fatalny w skutkach. Dyndajac ˛ do góry nogami, próbował ochłona´ ˛c i odzyska´c oddech. Doszedł go tubalny głos Frohmeyera. Czy kto´s mógłby mnie zastrzeli´c? Bardzo prosz˛e. — Luter, nic ci nie jest? — Ale˙z skad, ˛ Vic. Czuj˛e si˛e s´wietnie, a ty? — Powiał lekki wiatr i Luter znowu zaczał ˛ si˛e obraca´c, tyle z˙ e teraz robił to bardzo powoli. Kiedy znowu ustawił si˛e twarza˛ do ulicy, zobaczył sasiadów, ˛ ostatnich ludzi, których miał ochot˛e ogla˛ da´c. — Przynie´scie drabin˛e — powiedział który´s z gapiów. — Czy on wisi na kablu? — Gdzie przywiazałe´ ˛ s lin˛e? Wszystkie głosy były znajome, ale Luter nie potrafił ich rozró˙zni´c. — Zadzwoniłem pod dziewi˛ec´ set jedena´scie — powiedział Scheel. — Dzi˛eki, Walt — rzucił gło´sno Luter w stron˛e tłumu, lecz nie zda˙ ˛zył powiedzie´c nic wi˛ecej, gdy˙z wiatr obrócił go twarza˛ do domu. ´ — Sniegurek chyba nie z˙ yje — mruknał ˛ do kolegi jaki´s chłopak. Wisiał tak i czekał na s´mier´c — lina mogła w ka˙zdej chwili pu´sci´c, a wtedy grzmotnałby ˛ głowa˛ w beton. Poczuł, z˙ e z nowa˛ pasja˛ od˙zywa w nim nienawi´sc´ do Bo˙zego Narodzenia. W co on si˛e przez te s´wi˛eta wpakował? Tak, wszystko przez te nieszcz˛esne s´wi˛eta. Sasiadów ˛ te˙z nienawidził, wszystkich, i młodych, i starych. Na podje´zdzie wcia˙ ˛z ich przybywało. Obracany wiatrem słyszał, jak nadciagaj ˛ a,˛ widział, jak biegna˛ ulica,˛ z˙ eby go zobaczy´c. Lina i kabel pu´sciły i znów osunał ˛ si˛e w dół. Gwałtowne szarpni˛ecia zatrzymały go kilkana´scie centymetrów ni˙zej. Tłum gło´sno sapnał; ˛ niektórzy gapie mieli pewnie ochot˛e zaklaska´c. Frohmeyer wydawał rozkazy, jakby codziennie miał do czynienia z takimi sytuacjami. Z lewej i z prawej strony Lutra ustawiono dwie drabiny. Ned Becker krzyknał ˛ z patio, z˙ e znalazł to, co przytrzymywało lin˛e i kabel, i głosem do´swiadczonego eksperta dodał, z˙ e jego zdaniem to co´s zaraz pu´sci. — Podłaczyłe´ ˛ s kabel do pradu? ˛ — spytał Frohmeyer. — Nie — powiedział Luter. — Zdejmiemy ci˛e, dobra? — Tak, bardzo prosz˛e. Vic wszedł na jedna˛ drabin˛e, Ned na druga.˛ Luter wiedział, z˙ e na podje´zdzie
96
stoi Swade Kerr, Ralph Brixley, Judd Galdy oraz kilku innych starszych mieszka´nców Hamlock Street. Moje z˙ ycie jest w ich r˛ekach, pomy´slał i zamknał ˛ oczy. Wa˙zył prawie siedemdziesiat ˛ dziewi˛ec´ kilo — przygotowujac ˛ si˛e do rejsu, zrzucił pi˛ec´ — dlatego nie bardzo wiedział, jak zamierzali wyplata´ ˛ c go z lin i opu´sci´c na ziemi˛e. Ratowali go m˛ez˙ czy´zni w s´rednim wieku, którzy je´sli w ogóle uprawiali sport, to grajac ˛ w golfa. A ju˙z na pewno nie było w´sród nich sztangistów. Swade Kerr, drobny, kruchy wegetarianin, z trudem podnosił gazet˛e, a teraz stał na podje´zdzie i chciał go podtrzyma´c. — Vic, masz jaki´s plan? — Trudno mu było mówi´c z nogami w górze. Przyciagana ˛ siła˛ grawitacji krew spłyn˛eła w dół i pulsowała w głowie. Vic zawahał si˛e. No tak. Nie mieli z˙ adnego planu. Luter nie widział wszystkiego. Nie widział na przykład tych, którzy stan˛eli dokładnie pod nim, z˙ eby zamortyzowa´c sił˛e ewentualnego upadku. Ale wszystko słyszał i nagle jego uszu dobiegł czyj´s krzyk. — Jest Nora! A potem gdzie´s w oddali zawyła syrena.
Rozdział 18 Tłum rozstapił ˛ si˛e, z˙ eby przepu´sci´c karetk˛e pogotowia. Zatrzymała si˛e trzy metry przed drabinami, przed zwisajacym ˛ do góry nogami m˛ez˙ czyzna˛ i jego niedoszłymi ratownikami. Z samochodu wyskoczyło dwóch sanitariuszy i stra˙zak. Odsun˛eli drabiny, odp˛edzili Frohmeyera i jego pomagierów. Karetka ostro˙znie podjechała pod Lutra. — Luter, co ty tam robisz?! — krzykn˛eła Nora, przeciskajac ˛ si˛e przez tłum. — A jak my´slisz?! — odkrzyknał ˛ i pulsujaca ˛ krew omal nie rozniosła mu głowy. — Nic ci nie jest? — Nie, czuj˛e si˛e cudownie. Sanitariusze i stra˙zak weszli na dach samochodu, szybko podnie´sli Lutra do góry, rozplatali kabel i lin˛e, po czym ostro˙znie posadzili go na masce. Kto´s zaklaskał, kto´s wydał radosny okrzyk, ale wi˛ekszo´sc´ gapiów zareagowała do´sc´ oboj˛etnie. Sanitariusze zbadali mu puls, pomogli zej´sc´ na ziemi˛e i wnie´sli go do karetki. Miał zdr˛etwiałe stopy i nie mógł sta´c. Mocno dr˙zał, wi˛ec jeden z sanitariuszy okrył go pomara´nczowym kocem. Siedział w karetce, patrzac ˛ na ulic˛e i starał si˛e nie zwraca´c uwagi na tłum gapiów, którzy bez watpienia ˛ radowali si˛e jego poni˙zeniem. Odczuwał jedynie ulg˛e. Jazda głowa˛ w dół po s´liskim dachu była krótka, lecz przera˙zajaca. ˛ Miał szcz˛es´cie, z˙ e jak dotad ˛ nie stracił przytomno´sci. Niech patrza.˛ Niech si˛e gapia.˛ Był zbyt obolały, z˙ eby si˛e tym przejmowa´c. Nora wyrosła przed nim. Te˙z chciała go obejrze´c. Rozpoznała wi˛ec stra˙zaka Kendalla i sanitariusza Kistlera, dwóch dzielnych młodzie´nców, którzy przed dwoma tygodniami chcieli im sprzeda´c s´wiateczny ˛ keks. Podzi˛ekowała im za uratowanie m˛ez˙ a. — Chce pan jecha´c do szpitala? — spytał Kendall. — Tak na wszelki wypadek — dodał Kistler. — Nie, dzi˛ekuj˛e — odparł Luter, szcz˛ekajac ˛ z˛ebami. — Ko´sci mam całe. — I rzeczywi´scie, ko´sci miał całe, ale zdawało mu si˛e, z˙ e wszystko inne rozpadło si˛e na kawałki. 98
Nadjechał policyjny radiowóz i błyskajac ˛ s´wiatłami — jak˙zeby inaczej? — gwałtownie zahamował przed podjazdem. Treen i Salino przebili si˛e przez tłum, z˙ eby obejrze´c go sobie z bliska. Frohmeyer, Becker, Kerr, Scheel, Brixley, Kropp, Galdy, Belling-ton — wszyscy skupili si˛e wokół Kranka i jego z˙ ony. Był w´sród nich i Spike. Luter siedział tam, li˙zac ˛ rany i odpowiadajac ˛ na głupie pytania dzielnych chłopców w granatowych mundurach. Ku nim cisn˛eli si˛e niemal wszyscy mieszka´ncy Hamlock Street. Wysłuchawszy krótkiej opowie´sci, Salino spytał: ´ — Sniegurek? Przecie˙z w tym roku mieli´scie pa´nstwo omina´ ˛c s´wi˛eta. A tu prosz˛e. Najpierw po˙zycza pan choink˛e, teraz to. . . — Co si˛e dzieje, Luter?! — zawołał gło´sno Frohmeyer. Pytał w imieniu wszystkich. Wszyscy czekali na odpowied´z. Luter spojrzał na z˙ on˛e i zrozumiał, z˙ e Nora nie powie ani słowa. I z˙ e to on musi si˛e wytłumaczy´c. — Blair wraca — powiedział, rozcierajac ˛ lewa˛ kostk˛e. — Blair wraca — powtórzył gło´sno Frohmeyer i tłum zafalował. Bez wzgl˛edu na to, jakimi uczuciami sasiedzi ˛ darzyli teraz Lutra, jego córk˛e dosłownie uwielbiali. Widzieli, jak dorastała, wysłali ja˛ do college’u i co lato czekali na jej powrót. Była niania˛ niemal wszystkich młodszych dzieci z Hamlock Street: jako jedynaczka traktowała je jak członków rodziny, a one uwa˙zały ja˛ za starsza˛ siostr˛e. — Z narzeczonym — dodał Luter i tłum ponownie zafalował. — Kto to jest Blair? — spytał Salino jak detektyw z wydziału zabójstw, badajacy ˛ wa˙zna˛ poszlak˛e. — Moja córka — wyja´snił Luter niewtajemniczonym. — Miesiac ˛ temu wyjechała z Korpusem Pokoju do Peru i miała wróci´c dopiero za rok, a przynajmniej tak my´sleli´smy. Zadzwoniła dzi´s w południe, z Miami. Chciała zrobi´c nam niespodziank˛e i postanowiła przyjecha´c na s´wi˛eta. W dodatku z narzeczonym, z lekarzem, którego tam poznała. — Nora przysun˛eła si˛e bli˙zej i wzi˛eła m˛ez˙ a za łokie´c. — I pewnie chce zobaczy´c choink˛e — powiedział Frohmeyer. — Tak. ´ — I Sniegurka. — Oczywi´scie. — I chce zaprosi´c narzeczonego na wigilijne przyj˛ecie. — Na pewno. Nie zwa˙zajac ˛ na coraz bardziej napierajacy ˛ tłum, Frohmeyer popadł w zadum˛e. — O której przyje˙zd˙za? — Samolot laduje ˛ o szóstej. — O szóstej! Setka ludzi spojrzała na zegarki. Luter rozcierał prawa˛ kostk˛e. Sw˛edziały go stopy. To dobry znak: w z˙ yłach znowu zaczynała kra˙ ˛zy´c krew. 99
Vic Frohmeyer cofnał ˛ si˛e o krok i powiódł wzrokiem po twarzach sasiadów. ˛ Odchrzakn ˛ ał, ˛ zadarł brod˛e i rzekł: — Dobra, posłuchajcie, oto plan. Zorganizujemy u Kranków s´wiateczne ˛ przyj˛ecie powitalne dla Blair. Je´sli mo˙zecie, rzu´ccie to, co w tej chwili robicie, i pomó˙zcie. Noro, masz indyka? — Nie — wyznała nie´smiało. — W˛edzonego pstraga. ˛ — W˛edzonego pstraga? ˛ — Niczego innego nie mogłam znale´zc´ . — W˛edzonego pstraga? ˛ — powtórzyło ze zgroza˛ kilka kobiet. — Kto z was ma zapasowego indyka? — spytał Frohmeyer. — My mamy dwa — powiedziała Jude Becker. — Oba sa˛ w piekarniku. ´ — Swietnie — powiedział Frohmeyer. — Cliff, we´z paru chłopaków i le´ccie ´ do Broxleya po Sniegurka. I po lampki; rozwiesimy je na bukszpanach. Pozostali niech wracaja˛ do domu, przebiora˛ si˛e, wezma˛ co´s do jedzenia i przyjda˛ tu za godzin˛e. Vick przeniósł wzrok na Salina i Treena. — A wy, panowie, jed´zcie na lotnisko. — Po co? — spytał Salino. — Po Blair. Trzeba ja˛ odebra´c. — Nie wiem, czy mo˙zemy. . . — Mam zadzwoni´c do burmistrza? Treen i Salino ruszyli do radiowozu. Otrzymawszy instrukcje od Frohmeyera, sasiedzi ˛ zacz˛eli si˛e rozchodzi´c. Wszyscy szli szybkim, zdecydowanym krokiem, by po chwili znikna´ ˛c w swoich domach. Nora spojrzała na m˛ez˙ a ze łzami w oczach, a Lutrowi te˙z chciało si˛e płaka´c. Skór˛e na kostkach miał zdarta˛ do krwi. — Ilu go´sci si˛e spodziewacie? — spytał Frohmeyer. — Nie wiem — odrzekła Nora, spogladaj ˛ ac ˛ na pusta˛ ulic˛e. — B˛edzie ich mniej, ni˙z my´sleli´smy — mruknał ˛ Luter. — Underwoodowie si˛e odwołali. Dox te˙z. — I wielebny — dodała Nora. — Underwoodowie? — spytał Vic. — Ci od Mitcha? — Tak, ale on nie przyjdzie. Co za małe, sm˛etne przyj˛ecie, pomy´slał Frohmeyer. — Wi˛ec ilu chcecie go´sci? — Ilu si˛e da — odrzekł Luter. — Zapraszamy cała˛ ulic˛e. — Tak, cała˛ ulic˛e — potwierdziła Nora. Frohmeyer spojrzał na Kistlera. — Ilu ludzi macie na posterunku? — O´smiu. — Stra˙zacy i sanitariusze te˙z moga˛ przyj´sc´ ? — spytał Vic. — Oczywi´scie — powiedziała Nora. 100
— I policjanci — dodał Luter. — B˛edzie tłum. — Tym lepiej, prawda? Luter owinał ˛ si˛e szczelniej kocem. — Tak, Blair uwielbia du˙ze przyj˛ecia. — A kol˛ednicy? — rzucił Frohmeyer. — Kol˛edników te˙z chcecie zaprosi´c? — Byłoby miło — odparła Nora. Pomogli Lutrowi wej´sc´ do domu, ale zanim dotarli do kuchni, wstał i poszedł sam, chocia˙z mocno utykajac. ˛ Kendall dał mu plastikowa˛ kul˛e, której Luter poprzysiagł ˛ sobie nigdy nie u˙zywa´c. Usiedli z Nora˛ w salonie przy choince Trogdonów, by nacieszy´c si˛e chwila˛ spokoju. W kominku płonał ˛ ogie´n, a oni rozmawiali o Blair. Na pró˙zno próbowali przywykna´ ˛c do tego, z˙ e córka ma narzeczonego, z˙ e narzeczony wkrótce zostanie jej m˛ez˙ em, a ich zi˛eciem. Luter znowu zdenerwował si˛e na my´sl o Enrique’u: nie dawał mu spokoju kolor jego skóry, lecz nic na ten temat nie powiedział. Wła´snie odnajdywał w sobie nowa˛ pokor˛e i powoli zapominał o bucie. Solidarno´sc´ sasiadów ˛ niewymownie ich wzruszyła. O Karaibach nie wspomnieli ani słowem. Nora spojrzała na zegarek i wstała, z˙ eby si˛e przebra´c. — Szkoda, z˙ e nie miałam aparatu — powiedziała, wychodzac. ˛ — Mój ma˙ ˛z zwisa z dachu głowa˛ w dół na oczach połowy mieszka´nców miasta. — Przestała si˛e s´mia´c dopiero w sypialni.
Rozdział 19 W hali przylotów nikt nie czekał i Blair troch˛e si˛e zirytowała. To prawda, z˙ e zawiadomiła rodziców w ostatniej chwili, na lotnisku było tłoczno, a mama i tatu´s mieli na głowie s´wiateczne ˛ przyj˛ecie, ale przecie˙z przywiozła im ukochanego. Mimo to nic nie powiedziała: szli długim korytarzem, rami˛e w rami˛e, krok w krok, i manewrujac ˛ z wdzi˛ekiem w tłumie ludzi, cały czas patrzyli tylko na siebie. Przy karuzeli z baga˙zami te˙z nikt na nich nie czekał, ale kiedy taszczyli walizy w stron˛e wyj´scia, zobaczyła dwóch policjantów z kartka,˛ na której widniały pospiesznie skre´slone słowa: „Blair i Enriqe”. Bł˛ednie napisali jego imi˛e, ale w tym momencie nie miało to z˙ adnego znaczenia. Zawołała i policjanci natychmiast wkroczyli do akcji, odbierajac ˛ im walizki i torujac ˛ drog˛e w´sród tłumu. Kiedy wyszli przed terminal, Salino wyja´snił, z˙ e burmistrz przydzielił im eskort˛e. Witajcie w domu! — Ju˙z tam na was czekaja˛ — powiedział, wkładajac ˛ walizki do baga˙znika wozu policyjnego parkujacego ˛ niezgodnie z przepisami na kraw˛ez˙ niku przed postojem taksówek. Obok stał drugi radiowóz. Jako mieszkaniec Ameryki Południowej, Enrique miał pewne naturalne opory przed dobrowolnym zaj˛eciem miejsca w policyjnym samochodzie. Rozejrzał si˛e nerwowo, popatrzył na kł˛ebiacych ˛ si˛e ludzi, na sunace ˛ zderzak w zderzak taksówki i autobusy, na rozwrzeszczanych ludzi, gwi˙zd˙zacych ˛ portierów. Przez głow˛e przemkn˛eła mu my´sl o ucieczce. Ale zaraz potem jego wzrok ponownie spoczał ˛ na pi˛eknej twarzy ukochanej dziewczyny. — Chod´z — rzuciła Blair i szybko wsiedli. Poszedłby za nia˛ do piekła. Zamigotały s´wiatła i radiowozy ruszyły, błyskawicznie właczaj ˛ ac ˛ si˛e do ruchu i spychajac ˛ samochody na skraj jezdni. — Czy u was tak zawsze? — spytał szeptem Enriaue. ˛ — Nie, nigdy — powiedziała Blair. Jakie to miłe z ich strony, pomy´slała. Treen prowadził jak furiat, a Salino u´smiechał si˛e, my´slac ˛ o Kranku wiszacym ˛ do góry nogami na oczach wszystkich sasiadów. ˛ Ale nie zamierzał nic mówi´c, trzymał j˛ezyk za z˛ebami. Zgodnie z rozkazem Vica Frohmeyera, który zadzwonił w ko´ncu do samego burmistrza i był bliskim przyjacielem naczelnika policji, Blair 102
nie mogła dowiedzie´c si˛e prawdy. Im bli˙zej przedmie´sc´ , tym ruch był mniejszy. Zaczał ˛ prószy´c s´nieg. — Podobno ma napada´c a˙z dziesi˛ec´ centymetrów — rzucił przez rami˛e Salino. — Czy w Peru jest s´nieg? — W górach — powiedział Enrique. — Ale ja mieszkam w Limie, w stolicy. — Mój kuzyn był raz w Meksyku — odparł Salino i zamilkł, poniewa˙z nie miał nic wi˛ecej do dodania. Kuzyn omal tam nie umarł, i tak dalej, lecz Salino madrze ˛ zdecydował nie opowiada´c im horrorów z krajów trzeciego s´wiata. — Padało ju˙z, czy to pierwszy raz? — szybko wtraciła ˛ nadopieku´ncza Blair, która postanowiła za wszelka˛ cen˛e chroni´c narzeczonego i jego ojczyzn˛e. — Chyba troch˛e za wcze´snie. Pogoda była najbezpieczniejszym tematem. — W zeszłym tygodniu napadało z pi˛ec´ centymetrów, no nie? — powiedział Salino, zerkajac ˛ na Treena, który zaciskał r˛ece na kierownicy tak mocno, z˙ e zbielały mu kłykcie, a wszystko po to, z˙ eby utrzyma´c radiowóz w odległo´sci nie wi˛ekszej ni˙z półtora metra od radiowozu jadacego ˛ przed nim. — Raczej dziesi˛ec´ — odrzekł autorytatywnie. — Ale skad, ˛ pi˛ec´ . — Dziesi˛ec´ — burknał ˛ Treen, kr˛ecac ˛ głowa,˛ co bardzo zirytowało Salina. W ko´ncu poszli na kompromis i przystali na trzy centymetry s´niegu. Blair i Enrique siedzieli z tyłu i patrzyli na rz˛edy pi˛eknie przystrojonych domów. — Ju˙z prawie jeste´smy — powiedziała cicho Blair. — To jest Stanton Street, nast˛epna b˛edzie Hamlock. Na rogu ulicy czuwał Spike. Błysnał ˛ dwa razy zielonym s´wiatłem skautowskiej latarki i zacz˛eło si˛e. Luter bole´snie wku´stykał do sypialni, gdzie Nora po raz setny poprawiała swój makija˙z. Od dwudziestu minut rozpaczliwie eksperymentowała ze wszystkim, co tylko mogła znale´zc´ , to znaczy z podkładami, pudrami i z ró˙zami. Spod ubrania wystawała jej tylko opalona szyja i dłonie, no i twarz, która˛ postanowiła wybieli´c. Niestety, bezskutecznie. — Zmizerniała´s — powiedział szczerze Luter. Wokół jej głowy unosiły si˛e kł˛eby pudru. On nie przejmował si˛e opalenizna˛ — za bardzo bolały go nogi. Zgodnie z z˙ yczeniem Nory — twierdziła, z˙ e im ciemniejsze ubranie, tym ja´sniej wyglada ˛ skóra — ubrał si˛e na czarno, w czarny rozpinany sweter, czarny golf i ciemnoszare spodnie. Sweter miał na sobie tylko raz i na szcz˛es´cie był to prezent urodzinowy od Blair. Golf wło˙zył pierwszy raz w z˙ yciu i ani on, ani Nora nie mogli sobie przypomnie´c, skad ˛ go ma. 103
Czuł si˛e jak mafioso. — Daj spokój — nie mógł patrze´c, jak Nora z˙ ongluje pudełkami, gotowa cisna´ ˛c w niego którym´s z nich. — Zaraz — warkn˛eła. — Blair nie mo˙ze dowiedzie´c si˛e o Karaibach, rozumiesz? — W takim razie nic jej o tym nie mów. Powiedz, z˙ e lekarz zalecił ci opalanie, bo masz za mało witaminy. . . Jaka to witamina? — C, ale witamin˛e C wytwarza sło´nce, a nie szwedzkie łó˙zka. Kolejny głupi pomysł. — To powiedz jej, z˙ e było wyjatkowo ˛ ciepło i du˙zo czasu sp˛edzali´smy w ogrodzie. — To si˛e nie uda. Blair nie jest s´lepa. Spojrzy na klomby i od razu zobaczy, z˙ e nie tykali´smy ich od miesi˛ecy. — Ups. — Masz jeszcze inne błyskotliwe pomysły? — Szykujemy si˛e do wiosny i wykupili´smy abonament do solarium. — Bardzo s´mieszne. — Zaraz, czekaj, mam. Poniewa˙z wychodzi za ma˙ ˛z za Peruwia´nczyka, postanowili´smy si˛e troch˛e opali´c. Co ty na to? Dwie blade twarze na s´lubnym zdj˛eciu? Rzucaliby´smy si˛e w oczy. Poirytowana Nora wstała i wyszła z sypialni, ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ welon pudru. Luter wział ˛ swoja˛ nowa,˛ plastikowa˛ kul˛e i poku´stykał do zatłoczonego salonu, skad ˛ dobiegł go czyj´s krzyk: — Jada! ˛ Ze wzgl˛edu na brak płóciennej ta´smy Ralph Broxley stał na dachu — na s´nie´ gu i zimnie — i własnymi r˛ekami przytrzymywał Sniegurka przy kominie. Nagle zobaczył zielone s´wiatełko mrugajace ˛ na ko´ncu ulicy. „Jada!” ˛ — wrzasnał ˛ w stron˛e patio, gdzie jego pomocnik, Judd Bellington, próbował zwiaza´ ˛ c p˛ekni˛eta˛ ta´sm˛e. Z wysoka, spod komina, roztaczał si˛e pi˛ekny widok. Ralph patrzył z duma,˛ ale te˙z z lekkim rozdra˙znieniem — było mu z ka˙zda˛ chwila˛ coraz zimniej — jak sasiedzi ˛ zwieraja˛ szyki, z˙ eby pomóc jednemu ze swoich, nawet je´sli był nim Luter Krank. Na podje´zdzie chór pod chaotyczna˛ dyrekcja˛ Ellen Mulholland zaczał ˛ s´piewa´c Jingle Bells. Linda Galdy przyniosła cymbałki i do chóru dołaczył ˛ napr˛edce zorganizowany zespół instrumentalny. Na trawniku roiło si˛e od dzieci, niecierpliwie czekajacych ˛ na Blair i jej tajemniczego narzeczonego. Kiedy policyjne radiowozy zwolniły przed podjazdem, maluchy wzniosły wesoły okrzyk powitalny. — Bo˙ze, co za tłum — powiedziała Blair.
104
Przed domem Beckerów parkował wóz stra˙zacki, przed domem Trogdonów jasnozielona karetka pogotowia i oba samochody jak na komend˛e zapaliły wszystkie s´wiatła. Kiedy radiowozy wjechały na podjazd, Vic Frohmeyer gwałtownie otworzył tylne drzwi i zadudnił: — Wesołych s´wiat, ˛ Blair! Znale´zli si˛e na trawniku, gdzie przy d´zwi˛ekach Jingle Bells otoczyli ich rozentuzjazmowani sasiedzi. ˛ Blair przedstawiła wszystkim Enrique’a, który był chyba troch˛e oszołomiony radosnym przyj˛eciem. Przebili si˛e do drzwi i weszli do salonu, gdzie powitały ich jeszcze gło´sniejsze okrzyki. Na pro´sb˛e Nory, przed choinka˛ czuwało czterech stra˙zaków i trzech policjantów, którzy stojac ˛ rami˛e w rami˛e, mieli jak najskuteczniej zasłania´c drzewko. Luter i Nora nerwowo czekali w sypialni na prywatne powitanie z córka˛ i na Enrique’a. — A je´sli nam si˛e nie spodoba? — wymamrotał Luter, siedzac ˛ na brzegu łó˙zka i rozcierajac ˛ kostki. W salonie robiło si˛e coraz gło´sniej. — Przesta´n. Wychowali´smy bystra˛ córk˛e. — Nora nakładała na policzki ostatnia˛ warstw˛e pudru. — Przecie˙z dopiero co si˛e poznali. — To miło´sc´ od pierwszego wejrzenia. — Bzdura. — By´c mo˙ze. Ty zademonstrowałe´s mi swoje mo˙zliwo´sci dopiero trzy lata po pierwszej randce. Otworzyły si˛e drzwi i do pokoju wbiegła Blair. Nora i Luter najpierw spojrzeli na nia,˛ a potem szybko przenie´sli wzrok nieco dalej, z˙ eby sprawdzi´c, czy skóra Enrique’a ma bardzo ciemny odcie´n. Była zupełnie biała! Co najmniej dwa razy bielsza ni˙z skóra Lutra! Obj˛eli i wy´sciskali córk˛e, jakby nie widzieli jej od lat, a potem z wielka˛ ulga˛ przywitali si˛e z przyszłym zi˛eciem. ´ — Swietnie wygladacie ˛ — powiedziała Blair, otaksowawszy ich spojrzeniem. Nora miała na sobie obszerny sweter, gdy˙z pierwszy raz, odkad ˛ si˛egała pami˛ecia,˛ chciała wyglada´ ˛ c na grubsza.˛ Luter stał przy niej niczym podstarzały z˙ igolak. — Odchudzamy si˛e — powiedział, energicznie potrzasaj ˛ ac ˛ r˛eka˛ Enrique’a. — Tatusiu, jaki jeste´s opalony! — Tak. Było wyjatkowo ˛ ciepło i w zeszłym tygodniu spiekłem si˛e troch˛e przy klombach. — Chod´zmy do go´sci — powiedziała Nora. — Wła´snie — dodał Luter, ruszajac ˛ przodem. — Nie mo˙zemy pozwoli´c, z˙ eby na nas czekali. — I co? — szepn˛eła Blair do matki. — Nie jest przystojny? — Enrique szedł krok przed nimi. — Bardzo — powiedziała z duma˛ Nora. 105
— Dlaczego tatu´s kuleje? — Skaleczył si˛e w nog˛e, ale ju˙z wszystko w porzadku. ˛ Salon p˛ekał w szwach, cho´c Blair zauwa˙zyła, z˙ e rodzice zaprosili innych go´sci ni˙z zwykle. Nie, z˙ eby miało to jakie´s znaczenie, tylko nie mogła zrozumie´c, skad ˛ wzi˛eli si˛e tam stra˙zacy i policjanci. Enrique dostał kilka prezentów, które otworzył na s´rodku pokoju. Ned Becker podrzucił im czerwona˛ koszulk˛e golfowa˛ klubu. John Galdy dostał na gwiazdk˛e album ze zdj˛eciami wiejskich gospod. Jego z˙ ona zapakowała go w nowy papier i podsun˛eła Peruwia´nczykowi, który wzruszył si˛e do łez. Stra˙zacy podarowali mu dwa keksy i Enrique przyznał, z˙ e w Peru nie znaja˛ takich delikatesów. Od przedstawicieli Policyjnego Towarzystwa Dobroczynnego dostał kalendarz. — Znakomicie mówi po angielsku — szepn˛eła Nora do córki. — Lepiej ode mnie — odszepn˛eła Blair. — Mówiła´s, z˙ e nigdy nie był w Stanach. — Kształcił si˛e w Londynie. — Prosz˛e, prosz˛e. . . — Enrique zdobył u Nory kolejny punkt. Przystojny, wykształcony za granica,˛ lekarz, w dodatku prawie zupełnie biały. — Gdzie go poznała´s? — W Limie, kiedy zapoznawali nas z terenem. Go´scie wesoło krzykn˛eli i zaklaskali w dłonie: Enrique wła´snie otworzył długie pudło i wyjał ˛ z niego wysoka,˛ kolorowa˛ lamp˛e, która˛ podrzucili Bellingtonowie. Kiedy rozdano prezenty, Luter zawołał: — Kolacja! — i tłum ruszył do kuchni, gdzie stał stół zastawiony resztkami jedzenia z całej ulicy, które układano i przekładano dopóty, dopóki nie zacz˛eły wyglada´ ˛ c s´wie˙zo i s´wiatecznie. ˛ Jessica Brixley, najlepsza kucharka z Hamlock Street, przybrała nawet w˛edzonego pstraga ˛ Nory. Kol˛ednicy zmarzli na zimnie i s´niegu. Gdy doszła ich wiadomo´sc´ o przygotowanej kolacji, wraz z dzwonnikami Lindy Galdy weszli do s´rodka. M˛ez˙ czyzna z pomara´nczowa˛ broda,˛ którego Nora spotkała przy ma´sle orzechowym u Krogera, pojawił si˛e w kuchni nie wiadomo skad ˛ i zachowywał tak, jakby wszystkich bardzo dobrze znał, chocia˙z nikt nie znał jego. Nora powitała go, po czym przez cały czas uwa˙znie obserwowała i w ko´ncu usłyszała, jak si˛e komu´s przedstawia: Marty. Przyj˛ecie bardzo si˛e Marty’emu podobało, dlatego szybko si˛e rozgrzał. Dopadł Enrique’a przy cie´scie i lodach i natychmiast rozpocz˛eli długa˛ rozmow˛e, ni mniej ni wi˛ecej, tylko po hiszpa´nsku. — Kto to jest? — szepnał ˛ Luter, przechodzac ˛ obok. — Marty — odszepn˛eła Nora, jakby go znała od lat. Po kolacji, go´scie przeszli z powrotem do salonu i stan˛eli przed kominkiem, w którym buzował ogie´n. Dzieci od´spiewały dwie kol˛edy, a potem z tłumu wyszedł Marty z gitara.˛ Dołaczył ˛ do niego Enrique, który oznajmił, z˙ e wraz ze swoim 106
nowym przyjacielem za´spiewa dwie tradycyjne kol˛edy z Peru. Marty z werwa˛ uderzył w struny i za´spiewali, tworzac ˛ bardzo zgrany duet. Słów wprawdzie nikt nie rozumiał, lecz ich przesłanie było oczywiste: Bo˙ze Narodzenie to czas rado´sci i pokoju na całym s´wiecie. — I umie s´piewa´c — szepn˛eła Nora. Blair promieniała. W przerwie mi˛edzy pie´sniami Marty wyja´snił, z˙ e kiedy´s pracował w Peru, i z˙ e s´piewajac, ˛ bardzo za tym krajem zat˛esknił. Oddał gitar˛e partnerowi, który wział ˛ kilka cichych akordów i mi˛ekkim, łagodnym głosem rozpoczał ˛ druga˛ kol˛ed˛e. Luter opierał si˛e o kominek, od czasu do czasu przest˛epujac ˛ z nogi na nog˛e, i u´smiechał si˛e wesoło. Wła´sciwie wolałby pa´sc´ na łó˙zko, zasna´ ˛c i spa´c przez sto lat. Powiódł wzrokiem po twarzach oczarowanych s´piewem sasiadów. ˛ Przyszli wszyscy, nie liczac ˛ Trogdonów. I Scheelów.
Rozdział 20 W trakcie hucznej owacji dla duetu Marty’ego i Enrique’a, Luter wymknał ˛ si˛e niepostrze˙zenie z kuchni i przez ciemna˛ wiat˛e wyszedł z domu. W zimowym ubraniu — palto, wełniana czapka, puchaty szalik, zimowe buty i grube r˛ekawice — ku´stykał ulica˛ o plastikowej kuli, której poprzysiagł ˛ sobie nigdy nie u˙zywa´c. Próbował nie krzywi´c si˛e przy ka˙zdym kroku, chocia˙z kostki u nóg wcia˙ ˛z miał spuchni˛ete i otarte. ´ W prawej r˛ece trzymał kul˛e, w lewej du˙za˛ kopert˛e. Snieg ledwie prószył, ale wsz˛edzie było ju˙z biało. Przystanał ˛ na chodniku i spojrzał w okna salonu. Dom pełen go´sci. Choinka, ´ która z odległo´sci wygladała ˛ całkiem nie´zle. A na dachu wypo˙zyczony Sniegurek. Na Hamlock Street panowały cisza i spokój. Wóz stra˙zacki i policyjne radiowozy odjechały. Luter popatrzył w lewo, potem w prawo i nie dostrzegł z˙ ywego ducha. Wi˛ekszo´sc´ sasiadów ˛ była teraz w jego domu — słyszał ich s´piew — ratujac ˛ go z opresji. Wiedział, z˙ e długo b˛eda˛ wspominali t˛e przygod˛e. Dom Scheelów był jasno o´swietlony z zewnatrz, ˛ lecz niemal zupełnie ciemny w s´rodku. Postukujac ˛ kula,˛ bez której na pewno by sobie nie poradził, i czujac, ˛ jak buty ocieraja˛ mu bolace ˛ kostki, noga za noga,˛ Luter wku´stykał na podjazd. Wspiał ˛ si˛e schodami na ganek, zadzwonił do drzwi i ponownie spojrzał na swój dom dokładnie po drugiej stronie ulicy. Zza w˛egła wyszli wła´snie Ralph Brixley i Judd Bellington i zacz˛eli pospiesznie rozwiesza´c lampki na bukszpanach. Zamknał ˛ na chwil˛e oczy, pokr˛ecił głowa˛ i zerknał ˛ na swoje stopy. Drzwi otworzył Walt. — Witaj, Luter — powiedział miłym, ciepłym głosem. — Wesołych s´wiat. ˛ — Wzajemnie, Walt — u´smiech Lutra był szczery. — Zostawiłe´s go´sci. — Tylko na sekund˛e. Mog˛e wej´sc´ ? — Oczywi´scie. Luter wszedł do holu i przystanał ˛ na wycieraczce. Na butach miał troch˛e s´niegu i nie chciał zostawia´c s´ladów.
108
— Zdejmiesz palto? — spytał Walt. W kuchni co´s si˛e piekło i Luter uznał, z˙ e to dobry znak. — Nie, dzi˛eki. Jak Bev? — Dobrze, dzi˛ekuj˛e. Miała dobry dzie´n. Ju˙z wychodzili´smy, z˙ eby przywita´c si˛e z Blair, ale zaczał ˛ pada´c s´nieg. Jak jej narzeczony? — To bardzo miły, młody człowiek. Z salonu wyszła Bev, zło˙zyli sobie z˙ yczenia. Była w od´swi˛etnym czerwonym swetrze i Luter stwierdził, z˙ e wyglada ˛ tak samo jak zwykle. Plotka głosiła, z˙ e lekarz dawał jej pół roku z˙ ycia. — Paskudny upadek — powiedział z u´smiechem Walt. — Mogło by´c gorzej — odparł wesoło Luter, próbujac ˛ cieszy´c si˛e z tego, z˙ e jest obiektem z˙ artów i drwin. Nie, nie, nie b˛edziemy roztrzasa´ ˛ c tego tematu, postanowił. Gło´sno odchrzakn ˛ ał. ˛ — Posłuchajcie. Blair zostanie tu dziesi˛ec´ dni, wi˛ec nigdzie nie wyje˙zd˙zamy. Dlatego Nora i ja chcemy, z˙ eby´scie pojechali za nas. — Podniósł kopert˛e i niezdarnie nia˛ pomachał. Zareagowali z opó´znieniem. Wymienili spojrzenia, próbowali my´sle´c: byli tak oszołomieni, z˙ e na chwil˛e odebrało im mow˛e. Dlatego Luter parł naprzód. — Samolot odlatuje jutro w południe. Musicie tam by´c troch˛e wcze´sniej, z˙ eby pozmienia´c nazwiska na biletach, i tak dalej. To kłopot, wiem, ale warto. Dziesi˛ec´ dni na Karaibach, pla˙ze, wyspy i cała reszta. Wymarzone wakacje. Walt pokr˛ecił głowa,˛ ale do´sc´ lekko i niepewnie. Bev miała wilgotne oczy. Długo si˛e nie odzywali, wreszcie Walt westchnał. ˛ — Nie mo˙zemy tego zrobi´c — powiedział bez przekonania. — To nie w porzadku. ˛ — Nie bad´ ˛ z głupi. Nie ubezpieczyłem si˛e od rezygnacji z podró˙zy, wi˛ec je´sli nie pojedziecie, bilety szlag trafi. Bev popatrzyła na m˛ez˙ a, który wła´snie patrzył na nia,˛ i kiedy ich oczy si˛e spotkały, Luter zrozumiał, o czym my´sla.˛ To czyste szale´nstwo, ale czemu nie? — Nie wiem, czy lekarz mi pozwoli — powiedziała cicho Bev. — A ja mam na karku ten pilny kontrakt Lexxona. . . — mruknał ˛ Walt, drapiac ˛ si˛e w głow˛e. — I obiecali´smy Shortom, z˙ e wpadniemy do nich w Nowy Rok — dodała w zamy´sleniu Bev. — Poza tym Benny miał przyjecha´c. — Benny, ich najstarszy syn, nie był w domu od lat. — No i co zrobiliby´smy z kotem? — spytała Bev. Wahali si˛e, zastanawiali, bili z my´slami. Luter spokojnie czekał, a kiedy zabrakło im wymówek, powiedział:
109
— To nasz prezent. Szczery, z serca płynacy ˛ s´wiateczny ˛ dar dla dwojga ludzi, którzy nie potrafia˛ znale´zc´ przekonujacej ˛ wymówki, z˙ eby zosta´c w domu. Po prostu jed´zcie, dobra? — Nie wiem, czy mam odpowiednie ubranie — odrzekła zgodnie z przewidywaniami Bev, na co Walt burknał: ˛ — Nie bad´ ˛ z s´mieszna. Poniewa˙z ich opór szybko słabł, Luter postanowił przypu´sci´c rozstrzygajacy ˛ szturm i wcisnał ˛ Waltowi kopert˛e do r˛eki. — Tu jest wszystko: bilety na samolot, bilety na statek, foldery i cała reszta, łacznie ˛ z numerem telefonu agentki biura podró˙zy. — Ile to kosztuje? Je´sli zdecydujemy si˛e pojecha´c, zwrócimy ci pieniadze. ˛ ˙ — To jest prezent, Walt. Zadnych kosztów, z˙ adnych zwrotów. Nie komplikujmy tego, dobrze? Walt rozumiał, ale duma wzi˛eła w nim gór˛e. — B˛edziemy musieli porozmawia´c o tym po powrocie. No i prosz˛e. Ju˙z wyjechali i wrócili. — Kiedy wrócicie, porozmawiamy, o czym zechcesz. — A co z naszym kotem? — wtraciła ˛ Bev. Walt szczypnał ˛ policzek i pogra˙ ˛zył si˛e w zadumie. — Tak, to powa˙zny problem. Hotelu mu teraz nie załatwimy, za pó´zno. Jak na zawołanie do holu w´slizgnał ˛ si˛e wielki, czarny, puszysty kocur. Otarł si˛e o nog˛e Walta i posłał Lutrowi długie spojrzenie. — Przecie˙z nie mo˙zemy go tak po prostu zostawi´c — dodała Bev. — Absolutnie — zgodził si˛e z nia˛ Walt. Luter nie znosił kotów. — Mogliby´smy poprosi´c Jud Becker — my´slała gło´sno Bev. Luter gło´sno przełknał ˛ s´lin˛e. — Nie ma sprawy, ja si˛e nim zajm˛e — powiedział, doskonale wiedzac, ˛ z˙ e obowiazek ˛ ten spadnie na Nor˛e. — Na pewno? — spytał odrobin˛e za szybko Walt. — Jasne. Kocur posłał Lutrowi kolejne spojrzenie i chyłkiem wyszedł z holu. Uczucie było wzajemne. ˙ Zegnali si˛e o wiele dłu˙zej, ni˙z witali i kiedy Luter obejmował Bev, czuł, z˙ e biedaczka zaraz si˛e załamie. Pod obszernym swetrem kryło si˛e ciało kruchej, schorowanej kobiety. Policzki miała mokre od łez. — Zadzwoni˛e do Nory — szepn˛eła. — Dzi˛ekuj˛e. Zadziorny i twardy jak skała Walt te˙z miał wilgotne oczy. — Nie wiesz, ile to dla nas znaczy — powiedział, kiedy stali na schodach, s´ciskajac ˛ sobie r˛ece. — Dzi˛eki, Luter. Gdy drzwi si˛e zamkn˛eły, Luter ruszył do domu. Uwolniony od ci˛ez˙ aru koperty, od kosztownych biletów, grubych folderów i samolubnej rozpusty, która˛ 110
symbolizowały, szedł ra´zniej i troch˛e szybciej ni˙z poprzednio. Dał im prezent doskonały, dlatego przepełniony satysfakcja,˛ wyprostował si˛e dumnie, zapominajac, ˛ z˙ e powinien utyka´c. Na chodniku przystanał ˛ i spojrzał przez rami˛e. W domu Scheelów, jeszcze do niedawna ciemnym jak jaskinia, na górze i na dole rozbłysły s´wiatła. Pakuja˛ si˛e, pomy´slał. I dobrze. Z jego domu wychodzili wła´snie rozbawieni Galdy’owie. Zza otwartych drzwi buchnał ˛ s´miech i muzyka, której d´zwi˛eki poszybowały w gór˛e i rozbrzmiały echem na całej ulicy. Zapowiadało si˛e długie przyj˛ecie. Stał na kraw˛ez˙ niku i nie zwa˙zajac ˛ na zbierajacy ˛ si˛e na czapce i kołnierzu s´nieg, patrzył na swój s´wie˙zo ozdobiony dom, w którym zebrali si˛e niemal wszyscy sasiedzi, ˛ i liczył s´wiateczne ˛ prezenty. Wróciła Blair, przywo˙zac ˛ ze soba˛ bardzo miłego, przystojnego i dobrze uło˙zonego młodzie´nca, który za nia˛ szalał. I który z Martym, tym z pomara´nczowa˛ broda,˛ był w tej chwili dusza˛ całej imprezy. On te˙z miał du˙zo szcz˛es´cia, bo zamiast sta´c na chodniku, mógł spoczywa´c teraz w domu pogrzebowym Franklina albo ze sterczacymi ˛ z ciała rurkami lez˙ e´c przykuty do łó˙zka na oddziale intensywnej opieki medycznej w miejscowym szpitalu. My´sl o koszmarnej je´zdzie z dachu głowa˛ naprzód wcia˙ ˛z napełniała go przera˙zeniem. Tak, miał naprawd˛e du˙zo szcz˛es´cia. Bóg pobłogosławił go przyjaciółmi i sasiadami, ˛ którzy zrezygnowali z wigilijnych planów, z˙ eby ratowa´c go z opresji. ´ Spojrzał na dach, skad ˛ obserwował go Sniegurek Brixleya. Okragła, ˛ roze´smiana twarz, cylinder i fajka z kolby kukurydzy. Mo˙ze był to tylko s´nieg, ale zdawało mu si˛e, z˙ e bałwan pu´scił do niego oko. Jak zwykle głodny, nagle nabrał ochoty na w˛edzonego pstraga. ˛ Ruszył przez zasp˛e w stron˛e domu. — Kawałek keksu te˙z zjem — mruknał ˛ pod nosem. Omina´ ˛c s´wi˛eta. Idiotyczny pomysł. Mo˙ze w przyszłym roku.