GORDON R. DICKSON NEKROMANTA
Przeło˙zył: Zbigniew A. Królicki
Tytuł oryginału: Necromancer
Data wydania polskiego: 1...
16 downloads
247 Views
426KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
GORDON R. DICKSON NEKROMANTA
Przeło˙zył: Zbigniew A. Królicki
Tytuł oryginału: Necromancer
Data wydania polskiego: 1994 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1962 r.
´ zka si˛e dzieli. Za rozstajnym progiem Scie˙ Widz˛e zaczatek ˛ mrocznej realno´sci Bli´zniaka skrzesanego z prastarej Jedno´sci — I mnie, com wiecznym mego Brata wrogiem! Zakl˛eta Wie˙za Hal Mayne
KSIEGA ˛ I IZOLOWANY
I oto widz˛e za lunety szkłami Twarz mego Brata mroczniejac ˛ a˛ w dali Wesprzyj nas, Thorze, którzy´smy wi˛ez´ niami. Młot ze´slij, Panie! Niech mury rozwali. Zakl˛eta Wie˙za
Rozdział 1 Kopalnia była automatyczna. Składało si˛e na nia˛ wyposa˙zenie o warto´sci stu osiemdziesi˛eciu milionów dolarów oraz sze´sc´ kilometrów sze´sciennych kwarcu i granitu z wtraceniami ˛ złota. Cało´sc´ za´s kontrolowano z jednej konsoli, przy której zasiadał dy˙zurny in˙zynier zmiany. Kopalnia w˛edrowała w´sród pokładów skalnych niczym oci˛ez˙ ały, wielofunkcyjny organizm, mozolnie prze˙zuwajacy ˛ złotono´sna˛ rud˛e, kruszacy ˛ ja˛ na niewielkie jak kamyki k˛esy i przesyłajacy ˛ transporterami ponad dwie´scie metrów w gór˛e, do znajdujacych ˛ si˛e na powierzchni przetwórni. Wraz z przenoszeniem si˛e machiny powstawały i pustoszały kominy wentylacyjne, szyby wind transportowych, poziomy i s´ciany eksploatacyjne. Rozprzestrzeniał si˛e te˙z coraz bardziej obszerny labirynt korytarzy, przez które w miar˛e post˛epu robót przesuwała si˛e konsola sterownicza i ci˛ez˙ ka maszyneria na kładzionych z przodu i rozbieranych z tyłu szynach. Wszystkim tym sterował jeden in˙zynier. Odrobina megalomanii z jego strony nie przeszkadzała w pracy. Czuwał nad ekranami kontrolnymi konsoli jak s´wiadomo´sc´ nad mózgiem, spełniajac ˛ rol˛e najwy˙zszej i ostatecznej instancji. Danych, na podstawie których powstawały jego decyzje, dostarczały wbudowane w maszyneri˛e czujniki komputera. Muskajac ˛ palcami klawiatur˛e, mo˙zna było otrzyma´c optymalne reakcje stalowego potwora. Cz˛esto okazywało si˛e jednak, z˙ e podobnie jak samo z˙ ycie, nowoczesne górnictwo to co´s wi˛ecej ni˙z tylko logika. Najlepsi z in˙zynierów mieli wyczucie. Była nim wra˙zliwo´sc´ zrodzona z dos´wiadczenia, talentu oraz czego´s zbli˙zonego do miło´sci, z jaka˛ rozkazywali skałom i machinie, która˛ kierowali. T˛e cech˛e dodano do listy ludzkich umiej˛etno´sci, których wymagano na równi z matematyka˛ i geologia.˛ W´sród ko´nczacych ˛ szkoły młodych in˙zynierów górnictwa, mniej ni˙z dziesi˛ec´ procent okazywało si˛e posiadaczami owych szczególnych talentów, koniecznych, aby zespoli´c si˛e w jedno´sc´ z tytanem, którego mieli dosia´ ˛sc´ . Dlatego nawet na przepełnionych rynkach pracy XXI wieku kopalnie nieustannie poszukiwały nowych in˙zynierów. Proces stawania si˛e nieomylnym bogiem machiny, cho´cby tylko na cztery godziny, był długi nawet dla tych dziesi˛eciu 6
procent wybra´nców. A machina nigdy nie odpoczywała. Dwie´scie metrów nad głowa˛ człowieka za konsola,˛ Paul Formain, rozpoczynajac ˛ swój pierwszy dzie´n w kopalni Malabar, wyszedł z segmentu mieszkalnego o s´cianach z plastykowej pianki i zobaczył góry. To było widzenie. Zdarzało mu si˛e to wielokrotnie od czasu wypadku z łodzia,˛ przed pi˛eciu laty, a ostatnio coraz cz˛es´ciej. Teraz jednak nie ujrzał otwartego morza. Nie zobaczył te˙z zamglonego obrazu dziwnej, mrocznej postaci człowieka w opo´nczy i wysokim, sto˙zkowatym kapeluszu, który, jak si˛e Paulowi zdawało, przywrócił go do z˙ ycia, po tym, jak umarł w łodzi i zanim odnalazła go stra˙z przybrze˙zna. Tym razem były to góry. Odwróciwszy si˛e od białych plastykowych drzwi, zatrzymał si˛e nagle i zobaczył je. Wokół rozciagało ˛ si˛e strome, pokryte innymi białymi zabudowaniami zbocze kopalni Malabar. Wy˙zej, przejrzy´scie bł˛ekitne, wiosenne niebo przegla˛ dało si˛e w ciemnej, modrej toni jeziora, które wypełniało rozpadlin˛e górskiego grzbietu. Zewszad ˛ otaczały Paula kanadyjskie Góry Skaliste, si˛egajace ˛ jednym ko´ncem do odległego o pi˛ec´ dziesiat ˛ kilometrów, le˙zacego ˛ w Kolumbii Brytyjskiej miasta Kamloops, w drugim za´s kierunku dochodzace ˛ do Pasma Nabrze˙znego i skalistych pla˙z lizanych słonym przybojem Pacyfiku. Góry powstały i otoczyły Paula niczym królowie. Jego ciało przeniknał ˛ grzmot trz˛esienia ziemi i nagle poczuł, z˙ e ro´snie i kroczy im na spotkanie. Wkrótce dorównał wzrostem najwy˙zszym szczytom. Wraz z nimi kontemplował odwieczny ruch trzewi planety. Potem góry tchn˛eły ku niemu słowa: Strze˙z si˛e. Nie zje˙zd˙zaj dzi´s do kopalni! — . . . oswoi si˛e pan z tym i przywyknie — zapewniał go po wypadku psychiatra w San Diego. — Teraz popracował pan nad soba˛ i rozumie pan istot˛e problemu. — Owszem — odparł Paul. Wszystko było logiczne i miało sens — tłumaczył sobie, stosujac ˛ si˛e do sugestii psychiatry. Był sierota˛ od dziesiatego ˛ roku z˙ ycia, kiedy stracił rodziców w wypadku drogowym. Oddano go pod opiek˛e rodziny zast˛epczej. Ci ludzie byli dla´n dobrzy, ale nie zastapili ˛ mu ojca i matki. Na zawsze pozostał samotny. Brakowało mu tego, co psychiatra w San Diego nazywał „obronnym egoizmem”. Posiadał za to zdolno´sc´ odgadywania intencji ludzi, ale bez skłonno´sci, by wykorzystywa´c t˛e wiedz˛e dla własnej korzy´sci. Ci, którzy mogliby zosta´c jego przyjaciółmi, odczuwali zakłopotanie, gdy odkrywali w nim t˛e umiej˛etno´sc´ . Ona 7
budziła w nich instynktowna˛ potrzeb˛e trzymania Paula na bezpieczny dystans. Pod´swiadomie obawiali si˛e go i nie ufali jego pow´sciagliwo´ ˛ sci. Gdy był jeszcze chłopcem, czuł ich rezerw˛e i nie pojmował przyczyn, które ja˛ powodowały. To za´s, orzekł psychiatra, dało mu fałszywy obraz sytuacji, w jakiej si˛e znajdował. — . . . i tak — mówił lekarz — ów brak ch˛eci wykorzystywania przewagi płynacej ˛ z pa´nskich zdolno´sci stał si˛e ułomno´scia.˛ Nie jest to jednak czym´s powa˙zniejszym ni˙z jakakolwiek inna ułomno´sc´ , taka jak s´lepota czy kalectwo. Nie powinien pan sadzi´ ˛ c, i˙z nie mo˙zna z tym z˙ y´c. Jednak w gł˛ebi duszy Paul tak to wła´snie odczuwał. Przekonanie to zaowocowało w ko´ncu zaplanowana˛ pod´swiadomie próba˛ samobójstwa. — . . . nie ulega watpliwo´ ˛ sci — ciagn ˛ ał ˛ psychiatra — z˙ e odebrał pan ostrze˙zenie o złej pogodzie, nadane przez stra˙z przybrze˙zna.˛ I wiedział pan, i˙z niezale˙znie od rodzaju pogody, z˙ eglujac ˛ w tak małej łodzi zap˛edzi si˛e pan zbyt daleko od brzegu. . . Sztorm zepchnał ˛ łód´z Paula w morze. Zniosło go daleko od szlaków z˙ eglugowych i w ciszy morskiej, która nastała zaraz po burzy, s´mier´c jak oci˛ez˙ ałe, szare ptaszysko przysiadła wyczekujaco ˛ na maszcie. — . . . warunki, w których pan si˛e znalazł, sprzyjały halucynacjom — orzekł psychiatra. — To naturalne, i˙z wyobraził pan sobie, z˙ e ju˙z umarł. Pó´zniej za´s, gdy przyszło ocalenie, nie´swiadomie szukał pan wyja´snienia faktu, z˙ e pozostał pan przy z˙ yciu. Pod´swiadomo´sc´ dostarczyła po˙zywki dla tej fantazji, która˛ było pa´nskie rzekome zmartwychwstanie spowodowane przez kogo´s tajemniczego, podobnego do pa´nskiego ojca, i odzianego w szaty, które sugerowały magiczne umiej˛etno´sci tego człowieka. Jednak po powrocie do zdrowia, rozsadek ˛ podpowiedział panu, i˙z historia ta jest raczej nieprawdopodobna. Istotnie, pomy´slał Paul, trudno było sadzi´ ˛ c inaczej. Przypomniał sobie, jak le˙zał w szpitalu w San Diego i zastanawiał si˛e nad tym, co zapami˛etał. — Aby wi˛ec wesprze´c prawdopodobie´nstwo tej historii, wykształcił pan w sobie zdolno´sc´ do chwilowego odczuwania niezwykle gł˛ebokiej, prawie bolesnej nadwra˙zliwo´sci. Zaspokoiło to dwie pa´nskie potrzeby; dostarczyło podstaw do zrodzonej z maligny fantazji o zmartwychwstaniu i stanowiło wymówk˛e dla tego, co wywołało w panu pierwotne pragnienie s´mierci. Pod´swiadomie wytłumaczył pan sobie, z˙ e nie jest upo´sledzony, tylko inny. — Tak — powiedział wówczas Paul. — Rozumiem. — Teraz za´s, skoro odkrył pan prawd˛e o sobie, potrzeba takiego usprawiedliwienia powinna stopniowo zanika´c. Fantastyczna wizja nieznajomego zbawcy powinna zatrze´c si˛e w pa´nskiej pami˛eci, a chwile nadwra˙zliwo´sci b˛eda˛ zdarza´c si˛e panu coraz rzadziej, a˙z w ko´ncu i one znikna.˛ — Miło mi to słysze´c — rzekł Paul. Tyle z˙ e po pi˛eciu latach wcale nie zaznał spokoju. Chwile nadwra˙zliwo´sci zdarzały mu si˛e nadal, a pierwotna wizja nieznajomego uparcie tkwiła gdzie´s w za8
kamarkach jego s´wiadomo´sci. Rozmy´slał nawet o wizycie u innego psychiatry, ale pó´zniej doszedł do wniosku, z˙ e skoro nie pomógł mu jeden, to jaki jest sens szuka´c porady u drugiego? Zamiast tego, nauczył si˛e z˙ y´c z tym problemem, opierajac ˛ si˛e na czym´s, co odkrył w sobie po wypadku. Gł˛eboko wewnatrz ˛ jego ja´zni tkwiło od tamtej pory co´s nienazwanego i niepoj˛etego, co niczym kamienny obelisk przeciwstawiało si˛e zmiennym porywom uczu´c. Sadził, ˛ z˙ e to co´s w jaki´s sposób łaczy ˛ si˛e z wizja˛ maga w wysokim kapeluszu, cho´c równocze´snie jest od niej niezale˙zne. Tak wi˛ec, gdy jak teraz, wiatry szeptały mu do ucha ostrze˙zenie, słyszał je, ale nie czuł si˛e nim poruszony. Strze˙z si˛e! — powiedziały góry. — Nie zje˙zd˙zaj dzi´s do kopalni. „To głupota” — orzekł jego umysł, przypominajac ˛ mu, z˙ e dostał wreszcie to, do czego przygotowywał si˛e przez całe swoje s´wiadome z˙ ycie. Dostał prac˛e, o jakiej w dzisiejszym przeludnionym s´wiecie marzyło wielu, a która przypadała w udziale nielicznym. Si˛egnał ˛ wi˛ec teraz do tego, co niepokonane trwało na dnie jego umysłu. L˛ek, mówiło mu co´s, jest po prostu jednym z wielu czynników, jakie nale˙zy bra´c pod uwag˛e, przesuwajac ˛ si˛e od punktu A do punktu B. Paul otrzasn ˛ ał ˛ si˛e z przeczu´c i powrócił do rzeczywisto´sci. Wsz˛edzie wokół wznosiły si˛e zabudowania kopalni Malabar. Niedaleko miejsca gdzie stał, z˙ ona radcy prawnego kopalni wyszła na ganek i ponad niewysokim, białym płotem wołała co´s do stojacej ˛ na sasiednim ˛ podwórku z˙ ony pracujacego ˛ na powierzchni technika. Dla Paula był to pierwszy dzie´n pracy i ju˙z spó´zniał si˛e na zmian˛e pod ziemia.˛ Odwrócił spojrzenie od gór i budynków, po czym odszukał wzrokiem betonowa˛ s´cie˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ do głównego szybu. Ruszył ku niej i czekajacemu ˛ na´n s´lizgowi.
Rozdział 2 ´ Slizg zwiózł Paula pochyła˛ sztolnia˛ w głab ˛ góry. Dwie´scie metrów w dół. Mimo romantycznej i nieco staromodnej nazwy, s´lizg był w istocie zwykła˛ winda˛ magnetyczna.˛ Gdy Paul zje˙zd˙zał, poprzez przejrzyste s´cianki szybu windy skrzyły si˛e ku niemu granit i ró˙zowy kwarc. Minerały przemawiały podobnie jak góry. Te nowe głosy były cichsze, lecz bezlitosne i krystalicznie twarde. Zje˙zd˙zajacemu ˛ Paulowi dotrzymywało towarzystwa jego odbicie w s´ciance rury — wizerunek barczystego dwudziestotrzyletniego młodego człowieka, który miał ju˙z za soba˛ wiek chłopi˛ecy i młodzie´nczy. Paul był m˛ez˙ czyzna˛ gruboko´scistym, mocno zbudowanym, o okragłej ˛ głowie i atletycznym wygladzie. ˛ Takich jak on mo˙zna było zobaczy´c na boiskach, cho´c nie przypominał najcz˛es´ciej spotykanego typu piłkarza. Nie do´sc´ kr˛epy, by gra´c w ataku, nie posiadał te˙z zwinno´sci potrzebnej w obronie. Dobrze natomiast spisywał si˛e na bramce. Był silny, opanowany i miał r˛ece o długich palcach, którymi mógł pewnie uchwyci´c piłk˛e. W czasie studiów wyst˛epował w barwach podstawowego składu dru˙zyny Instytutu Górnictwa Colorado. Jego oczy miały intrygujaco ˛ gł˛eboka˛ i ciepła,˛ szara˛ barw˛e. Usta o waskich ˛ wargach były szerokie i o przyjaznym wyrazie. Proste, jasnobrazowe ˛ włosy Paula zaczynały ju˙z rzedna´ ˛c na skroniach. Strzygł si˛e krótko i wida´c było, z˙ e wyłysieje wkrótce po trzydziestce. Poniewa˙z jednak nie nale˙zał do ludzi, którzy przesadnie dbaja˛ o wyglad ˛ zewn˛etrzny, nie miało to dla niego wi˛ekszego znaczenia. Sprawiał wra˙zenie urodzonego przywódcy; m˛eskiego, inteligentnego, silnego, umiejacego ˛ ka˙zdy problem oceni´c prawidłowo od pierwszego spojrzenia. I takim te˙z był w istocie. Dopiero po bli˙zszym poznaniu ludzie dostrzegali gł˛ebiej ukryte cechy jego charakteru, które były cz˛es´cia˛ jego własnego wyobra˙zenia o sobie. Zdarzały si˛e chwile, takie jak ta, w których Paul dostrzegał nagle swój wizerunek, odbity w jakim´s zwierciadle i zastygał zdumiony, jakby stanał ˛ twarza˛ w twarz z kim´s obcym. ´ Slizg zatrzymał si˛e na poziomie eksploatacyjnym. Paul wkroczył do jasno o´swietlonej, rozległej pieczary, a˙z po wysokie sklepienie wypełnionej tytanem i stala˛ maszynerii wspartej ci˛ez˙ ko na szynach. Rze´skie 10
i ostre powietrze podziemi poraziło chłodem jego płuca. Wydało mu si˛e, z˙ e atmosfera kopalni przenika go na wskro´s. Ruszył wzdłu˙z kruszarki i po kilkudziesi˛eciu krokach dotarł do konsoli sterowniczej. Wypełniajace ˛ ja˛ klawisze i przełaczni˛ ki przypominały klawiatur˛e wielkich organów elektronicznych. Tylko trzy niewielkie, umieszczone centralnie ekrany przeczyły temu wra˙zeniu. Siedzacy ˛ wewnatrz ˛ niewysoki, kr˛epy i ciemnowłosy m˛ez˙ czyzna po czterdziestce ko´nczył włas´nie czynno´sci obowiazuj ˛ ace ˛ przy zdawaniu słu˙zby. Paul zbli˙zył si˛e do brzegu platformy, na której znajdowała si˛e konsola i operator. — Cze´sc´ ! — powiedział. Operator spojrzał na´n z góry. — Jestem nowy, Paul Formain — przedstawił si˛e Paul. — Gotów do zmiany? Opuszczajacy ˛ stanowisko in˙zynier ruchliwymi dło´nmi wykonał jeszcze par˛e szybkich czynno´sci na konsoli. Potem odchylił si˛e na fotelu i przeciagn ˛ ał. ˛ Wreszcie wstał i zwrócił ku Paulowi twarda,˛ lecz przyjazna˛ twarz. — Paul? — spytał. — A jak dalej? — Formain. Paul Formain. — Ach tak. Pat Teasley — wyciagn ˛ ał ˛ do Paula mała,˛ ale zaskakujaco ˛ krzepka˛ dło´n. U´scisn˛eli sobie r˛ece. Teasley mówił z akcentem australijskim, ta˛ szczególna˛ jego odmiana,˛ która˛ Amerykanie zazwyczaj biora˛ za akcent londy´nski, rozjuszajac ˛ tym Australijczyków. Wygladał ˛ na osobnika tak otwartego i prostolinijnego, jak sama ziemia. Po gwałtowno´sci gór, Paul poczuł uspokajajac ˛ a˛ odmian˛e. — Sadz ˛ ac ˛ z próbek — rzekł Teasley — podczas swej pierwszej zmiany b˛edziesz miał spokojne i równe kopanie. — Miło mi to słysze´c — odparł Paul. — Wła´snie. Nie wida´c z˙ adnych wi˛ekszych uskoków, a z˙ yła odchyla si˛e od pionu nie wi˛ecej ni˙z o osiem stopni. Uwa˙zaj na korki w sztolni A. — Aha — mruknał ˛ Paul. — Przestoje w pracy? — Wła´sciwie to nie. Wagoniki zakleszczały si˛e i stłaczały tu˙z za klapa˛ numer osiem, około stu czterdziestu metrów od wylotu. Sztolnia jest tam nieco za waska, ˛ ale poszerzanie jej nie ma sensu, skoro za sto pi˛ec´ dziesiat ˛ godzin b˛edziemy bili nowa.˛ Tak czy owak, podczas tej zmiany dwukrotnie musiałem tam pój´sc´ , aby cofna´ ˛c wagon z z˛ebatki. — Dobra — rzekł Paul. — Dzi˛ekuj˛e. — Przeszedł obok Teasleya i usiadł przed konsola.˛ Podniósł wzrok na niewysokiego m˛ez˙ czyzn˛e. — Mo˙ze spotkamy si˛e w barze na górze, dzi´s wieczorem po zmianie? — Czemu nie? — podchwycił my´sl Teasley. Zwrócił ku Paulowi swa˛ szczera˛ twarz. — Uko´nczyłe´s jeden z tych ameryka´nskich instytutów? — W Kolorado. — Masz tu z˙ on˛e i rodzin˛e? 11
Paul potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Jego palce przesuwały si˛e ju˙z po konsoli, zaznajamiajac ˛ si˛e z jej budowa.˛ — Nie — odparł. — Jestem kawalerem i sierota.˛ — Wpadnij kiedy´s do nas na kolacj˛e — zaproponował Teasley. — Moja z˙ ona uwielbia gotowa´c dla go´sci. — Dzi˛ekuj˛e — rzekł Paul. — Nie omieszkam. — No to do zobaczenia. Paul usłyszał chrz˛est z˙ wiru pod stopami odchodzacego ˛ Teasleya. Popatrzył uwa˙znie na pulpit i zajał ˛ si˛e czynno´sciami wymaganymi przez instrukcj˛e przy przejmowaniu zmiany. Zaj˛eło mu to około sze´sciu minut. Gdy sko´nczył, znał ju˙z pozycj˛e ka˙zdego urzadzenia ˛ i wiedział te˙z, co robi ka˙zde z nich. Nast˛epnie zajrzał do sekcji programów, po czym uruchomił prognoz˛e i oszacowanie wydobycia w ciagu ˛ najbli˙zszych czterech godzin. Wszystko zgadzało si˛e z ocena˛ Teasleya. Zapowiadała si˛e łatwa, rutynowa zmiana. Przez chwil˛e trzymał palce na obudowie komputera, próbujac ˛ poprzez odbierane opuszkami delikatne drgania robocze wyczu´c indywidualne cechy kombajnu. Wróciło mu wra˙zenie obcowania ze s´lepa,˛ przemo˙zna˛ siła,˛ podobne, cho´c nie takie samo, jak w przypadku machin w innych kopalniach, których dotykał w czasie studenckich praktyk. Cofnał ˛ dłonie. Przez jaki´s czas nie b˛edzie miał nic do roboty. Oparł głow˛e o zagłówek fotela i szybko rozwa˙zył mo˙zliwo´sc´ opuszczenia konsoli i zajrzenia do sztolni transportowej, w której według raportu Teasleya korkowały si˛e wózki z ruda.˛ Zdecydował, z˙ e tego nie zrobi. Dopóki nie przywyknie do nowej kopalni, lepiej siedzie´c przy konsoli. Wska´zniki s´wietlne i ekrany kontrolne wskazywały normalna˛ prac˛e kombajnu wydobywczego. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i na ekran centralnego systemu wizyjnego rzucił obraz wiadomo´sci telewizyjnych z Vancouver. Ujrzał plac przed wej´sciem do hotelu Koh-I-Nor w Kompleksie Chicago. Poznał to miejsce; w tym hotelu zatrzymał si˛e raz czy dwa, podczas pobytów w Chicago. Patrzac ˛ teraz z góry ujrzał mała˛ grupk˛e ludzi niosacych ˛ kamery i inny sprz˛et reporterski, którzy stłoczyli si˛e wokół trzech osób. Punkt widzenia błyskawicznie opadł w dół, by zatrzyma´c si˛e metr nad głowami obecnych, po czym nastapiło ˛ sekundowe zbli˙zenie dwojga z tej trójki, stojacych ˛ w pewnej odległo´sci za swym szefem. Zobaczył bezbarwnego, krótko ostrzy˙zonego m˛ez˙ czyzn˛e w s´rednim wieku i wysoka,˛ szczupła˛ dziewczyn˛e, swoja˛ rówie´sniczk˛e. Kamera zmieniła połoz˙ enie i dziewczyna znikn˛eła sprzed oczu Paula, który zmarszczył brwi, usiłujac ˛ zrozumie´c, jaka szczególna cecha tej kobiety wzbudziła jego zainteresowanie. Nigdy przedtem nie widział ani jej, ani tamtego bezbarwnego faceta. Szybko jednak zapomniał o dziewczynie. Na ekranie pojawił si˛e trzeci z członków grupy. Było w nim co´s, co natychmiast przykuło uwag˛e Paula. Zobaczył wysokiego, niemal olbrzymiego, powa˙znego, starego człowieka, 12
w przepisowym czarno-białym stroju wieczorowym. Cho´c jak na swój wiek m˛ez˙ czyzna ów trzymał si˛e prosto, to jednak podpierał si˛e trzymana˛ w prawej r˛ece gruba˛ laska˛ o rze´zbionej gałce. W pewnym momencie jego szerokie bary uniosły si˛e jeszcze bardziej, tak i˙z wydawało si˛e, z˙ e zastygł jak posag ˛ nad tłumem reporterów. Wyraz oczu kryły ciemne szkła okularów, ale i bez tego jego twarz była nieprzenikniona. Cho´c wyra´znie widoczna na ekranie, umykała jednak percepcji Paula. Dostrzegał wyłacznie ˛ jej pojedyncze elementy, nie ogarniał natomiast cało´sci. Mógł si˛e skupi´c tylko na waskich ˛ ustach i gł˛ebokich bruzdach w kacikach ˛ warg nieznajomego. Ten za´s mówił: — . . . szaty? — usta rozciagn˛ ˛ eły si˛e w u´smiechu. — Przecie˙z nie spodziewa si˛e pan, z˙ e mechanik przyjdzie na kolacj˛e w ubraniu roboczym, nieprawda˙z? — wydobywajacy ˛ si˛e spomi˛edzy warg głos był gł˛eboki i odpowiednio drwiacy. ˛ — Je´sli pa´nstwo chcecie zobaczy´c mnie w oficjalnych szatach, musicie umówi´c si˛e ze mna˛ w godzinach urz˛edowania. — Wielki Mistrzu, czy Gildia Or˛edowników ma godziny urz˛edowania? — zapytał kolejny reporter. Rozległy si˛e s´miechy, nie pozbawione jednak szacunku. Usta ponownie rozciagn˛ ˛ eły si˛e w u´smiechu. — Niech pan przyjdzie i przekona si˛e sam — powiedziały. Paul zmarszczył brwi. W jego pami˛eci otworzyła si˛e mała, zamkni˛eta dotad ˛ szufladka. Słyszał ju˙z o Gildii Or˛edowników, zwanej inaczej Societe Chanterie. Mówiło si˛e o nich tu i tam, nawet do´sc´ cz˛esto. Byli jaka´ ˛s grupa˛ kultowa,˛ czcicielami Szatana, czy czym´s w tym gu´scie. Zawsze my´slał o nich jako o sekcie zwariowanych ekscentryków. Ten człowiek jednak, ten Wielki Mistrz nie wygla˛ dał ani na ekscentryka, ani na stukni˛etego. Był. . . Poirytowany Paul odruchowo wyciagn ˛ ał ˛ dło´n przed siebie, jakby chciał zetrze´c z ekranu wizerunek tego m˛ez˙ czyzny. Jednak tylko bezsilnie musnał ˛ opuszkami palców w chłodna,˛ szklana˛ powierzchni˛e. Reporterzy nadal zadawali pytania: — Wielki Mistrzu, czy mógłby pan powiedzie´c nam co´s o Operacji Odskocznia? Usta skrzywiły si˛e ironicznie. — Co mianowicie? — Czy Gildia sprzeciwia si˛e próbom dotarcia do najbli˙zszych gwiazd? — Có˙z znowu, panie i panowie. . . — usta ponownie rozciagn˛ ˛ eły si˛e w u´smiechu. — Jak to powiadali Sumerowie i Semici w czasach starych bogów? Oni nazywali planety owcami, które sa˛ zbyt daleko. Czy nie tak? Odpowiedzialni za to stwierdzenie byli Shamash i Adad, jak mo˙zecie to pa´nstwo wyczyta´c w starych ksi˛egach. A je´sli nadajace ˛ si˛e do zamieszkania s´wiaty sa˛ niczym owce, to na pewno wiele z nich zabłakało ˛ si˛e wokół dalszych gwiazd i mo˙zemy je tam odnale´zc´ . U´smiech pozostał na wargach.
13
— A wi˛ec Gildia popiera działalno´sc´ stacji na Merkurym? Nie sprzeciwiacie si˛e pracom nad technikami podró˙zy mi˛edzygwiezdnych? — To ju˙z — odezwały si˛e wargi, z których zniknał ˛ u´smiech — nie moja sprawa ani naszej Gildii. Ludzko´sc´ mo˙ze igra´c zabawkami technicznymi i nauka,˛ tak jak to czyniła w przeszło´sci. Mo˙ze te˙z igra´c z przestrzenia˛ i gwiazdami. Jednak zabawa ta jeszcze bardziej ja˛ osłabi. Ju˙z niemal nastapił ˛ krach! My w Gildii zajmujemy si˛e tylko jedna˛ rzecza; ˛ jest nia˛ destrukcja, która uratuje ludzko´sc´ przed nia˛ sama.˛ — Wielki Mistrzu — odezwał si˛e jaki´s głos. — Nie zamierza pan chyba rzec, z˙ e totalna. . . — Totalna i ostateczna! — gło´snik zadudnił gł˛ebokim basem mówcy. — Całkowita destrukcja. Destrukcja Ludzko´sci i wszystkich jej dzieł. — Głos rozbrzmiewał coraz gło´sniej i d´zwi˛eczniej, wstrzasaj ˛ ac ˛ Paulem jak szok po do˙zylnie podanym s´rodku podniecajacym. ˛ — Sa˛ moce, które od sze´sciuset lat pracuja,˛ by uratowa´c Ludzko´sc´ przed samozagłada.˛ Biada Ludzko´sci, gdy nadejdzie ów dzie´n i zastanie ja˛ bezpieczna˛ i chroniona.˛ Biada kobietom i nie narodzonym, je´sli Ludzko´sci skradziona zostanie ostatnia szansa samozniszczenia. Przez swe wieczne trwanie zostanie skazana na zagład˛e, przetrwa´c za´s mo˙ze tylko dzi˛eki destrukcji. Brz˛eczyk alarmu oznajmił Paulowi, z˙ e w sztolni A zakleszczyła si˛e kolejka transportowa. Dło´n Paula poruszyła si˛e i niemal odruchowo wyłaczyła ˛ zasilanie sztolni na pi˛etna´scie minut. — I wzywam was — głos mówcy zabrzmiał niczym werbel pod gilotyna˛ — aby´scie wejrzeli na dobro Ludzko´sci, nie za´s na swe własne. By´scie odwrócili si˛e precz od fałszywych obietnic z˙ ycia i gotowali si˛e na s´mier´c. By´scie poj˛eli swa˛ powinno´sc´ . A ta˛ jest kompletna, ostateczna i totalna destrukcja. Destrukcja. Destrukcja! Destrukcja. . . Paul przetarł oczy i siadł prosto. Wokół wznosiły si˛e s´ciany kopalni. Siedział za konsola,˛ po´srodku której, na ekranie, na placyku przed hotelem Koh-I-Nor rozchodziła si˛e grupka ludzi. Stary człowiek wraz z towarzyszacymi ˛ mu dziewczyna˛ i m˛ez˙ czyzna˛ poda˙ ˛zali za szczupłym młodzie´ncem o czarnej czuprynie, który spr˛ez˙ ystym krokiem wchodził włas´nie do hotelu. Paul patrzył na to wszystko z ogromnym zdumieniem. Czuł, z˙ e min˛eła zaledwie minuta i to było zaskakujace. ˛ z jakich´s nieznanych powodów był absolutnie niepodatny na hipnoz˛e. Ta przeszkoda utrudniała prac˛e psychiatry, który zajmował si˛e nim po wypadku z łodzia.˛ Jak˙ze wi˛ec mógł nie zauwa˙zy´c upływu cho´cby minuty? Wspomnienie zakleszczonych w sztolni wózków oderwało jego my´sli od tej zagadki. Je´sli zaraz nie upora si˛e z tym problemem, trzeba b˛edzie wyłaczy´ ˛ c z ruchu kilka urzadze´ ˛ n. Wyszedł z konsoli i wsiadł do znajdujacej ˛ si˛e obok sztolni A windy ła´ncuchowej. Ekran konsoli wskazywał zakleszczenie na sto trzydzie14
stym piatym ˛ metrze poni˙zej powierzchni. Paul dotarł do klapy numer osiem, wła˛ czył s´wiatła w tej sekcji sztolni i wczołgał si˛e do s´rodka. Przyczyn˛e zatoru zobaczył tu˙z przed soba.˛ Sztolnia A, podobnie jak szyb s´lizgu, wznosiła si˛e pod katem ˛ sze´sc´ dziesi˛e´ ciu stopni. Srodkiem tunelu biegły szyny zasilania. P˛ekate wózki wypełnione rozdrobnionym urobkiem nadje˙zd˙zały z dołu, toczac ˛ swe z˛ebate koła po izolowanych sworzniach łacz ˛ acych ˛ obie szyny. Sworznie te słu˙zyły Paulowi jako uchwyty, gdy wspinał si˛e ku miejscu, w którym jeden z wózków zeskoczył z szyny i zablokował si˛e na skalnej s´cianie. My´slac ˛ wcia˙ ˛z o znajomo wygladaj ˛ acej ˛ dziewczynie i tym dziwacznym fanatyku, który kazał nazywa´c si˛e Wielkim Mistrzem, Paul wcisnał ˛ si˛e pomi˛edzy wykolejony wózek a chropowata˛ s´cian˛e sztolni. Kopnał ˛ w obluzowany zaczep pomi˛edzy dwoma wózkami. Po trzecim uderzeniu zaczep wrócił do prawidłowego poło˙zenia, z którego wyskoczył, gdy wagonik otarł si˛e o skał˛e. Ze szcz˛ekiem i zgrzytem blokujacy ˛ cały skład wózek ponownie stanał ˛ na szynach. Równocze´snie s´wiatła w sztolni przygasły i rozbłysły, a wszystkie silniki wózków o˙zyły. Skład szarpnał ˛ i ruszył w gór˛e sztolni. Paul bez namysłu skoczył i przylgnał ˛ do przedostatniego wagonika. W nagłym ol´snieniu, równie wyrazistym jak widok gór na tle wiosennego nieba, pojał, ˛ z˙ e zaj˛ety my´slami o transmisji telewizyjnej, wyłaczył ˛ zasilanie sztolni tylko na pi˛etna´scie minut, a po chwilowej utracie s´wiadomo´sci nie przełaczył ˛ sterowania zasilaniem na kontrol˛e r˛eczna.˛ I oto został uniesiony w gór˛e sztolni przez przedostatni wagon zestawu. Gdyby dotknał ˛ szyny zasilania znajdujacej ˛ si˛e kilkana´scie centymetrów ni˙zej, zostałby pora˙zony pradem. ˛ Wysokie wózki, wypełniajace ˛ prawie cały prze´swit sztolni, uniemo˙zliwiały jakakolwiek ˛ prób˛e otwarcia mijanych przez skład luków ewakuacyjnych znajdujacych ˛ si˛e pomi˛edzy Paulem a powierzchnia.˛ ´ Sciany sztolni i jej sufit były coraz bli˙zej. O pułap niemal si˛e ocierał. Wyrabany ˛ w granicie i kwarcu strop wznosił si˛e i opadał w nierównych odst˛epach. Paul wiedział, z˙ e w niektórych miejscach wózki z ruda˛ prawie dotykały sklepienia sztolni. Je´sli b˛edzie trzymał si˛e nisko, mo˙ze uda mu si˛e wyjecha´c z wózkiem, do którego przylgnał, ˛ a˙z na powierzchni˛e. Uczepiony tylnej s´cianki wagonika czuł jednak, z˙ e jego chwyt słabnie. Podciagn ˛ ał ˛ si˛e i uło˙zył płasko na powierzchni urobku. Gdy kolejka zanurzajac ˛ si˛e w mrok opuszczała o´swietlona˛ sekcj˛e tunelu, sklepienie sztolni szorstko musn˛eło tył głowy le˙zacego ˛ na wózku człowieka. Wbiwszy dłonie w drobne i ostre bryłki, Paul rył rozpaczliwie, usiłujac ˛ zagrzeba´c si˛e w urobku. Rozchybotany, hała´sliwy skład poda˙ ˛zał w gór˛e. Pogra˙ ˛zony w ciemno´sci Paul nie dostrzegł obni˙ze-
15
nia pułapu, ku któremu si˛e zbli˙zał. . . Pełniacy ˛ słu˙zb˛e na powierzchni in˙zynier dy˙zurny, zaalarmowany migotaniem białego s´wiatełka na swej konsoli i pó´zniejszym sygnałem wyłaczenia ˛ mocy w sztolni A, szedł ku jej wylotowi. Zbli˙zył si˛e do otworu, a kilka minut pó´zniej dołaczył ˛ do niego szef nadzoru, który z uwagi na pierwsze zej´scie na dół nowego pracownika, s´ledził dotad ˛ sytuacj˛e na monitorach w swoim biurze. — Ju˙z jada˛ — odezwał si˛e in˙zynier dy˙zurny, szczupły m˛ez˙ czyzna równie młody jak Paul, gdy usłyszeli pomruk motorów odbijajacy ˛ si˛e wzdłu˙z s´cian tunelu. — Ustawił je. — Troch˛e to trwało — mruknał ˛ szef nadzoru i zmarszczył brwi. — Poczekajmy chwil˛e i sprawd´zmy, co tam si˛e zaci˛eło. Czekali wi˛ec. Słyszeli coraz bli˙zszy grzechot i szcz˛ek z˛ebatek. Pierwszy z wózków wychynał ˛ na s´wiatło słoneczne i zjechał na płaski grunt. — A có˙z to? — spytał nagle dy˙zurny. Zbli˙zajacy ˛ si˛e przedostatni wózek niósł na sobie co´s, co w półmroku sztolni widzieli niezbyt wyra´znie. Skład przeje˙zd˙zał obok. Interesujacy ˛ ich wózek wyjechał na powierzchni˛e i jasne s´wiatło dnia wyra´znie ukazało sylwetk˛e człowieka, nieruchoma˛ i na wpół zagrzebana˛ w ładunku rudy. — Mój Bo˙ze! — sapnał ˛ szef nadzoru. — Niech pan zatrzyma te wózki i pomo˙ze mi go wyciagn ˛ a´ ˛c! Lecz młody in˙zynier dy˙zurny odwrócił si˛e, oparł o s´cian˛e kruszarni spowitej długimi cieniami gór i zaczał ˛ wymiotowa´c.
Rozdział 3 Pracujacy ˛ po południu, na dziennej zmianie recepcjonista hotelu Koh-I-Nor był s´wiadomy faktu, i˙z jego testy przydatno´sciowe wykazały, z˙ e posiada dosy´c szczególny talent kaligraficzny. Zaj˛eciem, które najbardziej mu odpowiadało była ornamentacja — dziedzina mało potrzebna według współczesnych zasad prowadzenia hoteli. Dlatego recepcjonista s´wiadomie rozwijał w sobie podstawowa˛ cech˛e dobrej ornamentacji polegajac ˛ a˛ na tym, z˙ e powinno si˛e jej nie dostrzega´c. Gdy usłyszał kroki zbli˙zajacego ˛ si˛e do recepcji go´scia, nawet nie podniósł głowy. Ozdobnym pismem, na karcie czerpanego papieru tworzył list˛e aktualnie godnych uwagi go´sci hotelowych. — Mam tu rezerwacj˛e — usłyszał głos przybysza. — Paul Formain. — To doskonale — skwitował recepcjonista, dodajac ˛ kolejne nazwisko do swej listy i wcia˙ ˛z nie podnoszac ˛ głowy. Przerwał na chwil˛e, by podziwia´c zamaszyste i płynne p˛etle, którymi kunsztownie ozdobił litery P i L. Nieoczekiwanie poczuł, z˙ e za r˛ek˛e chwyciła go dło´n znacznie wi˛eksza ni˙z jego własna. W chwycie obcego dło´n recepcjonisty była jak uwi˛eziona mucha — nieznajomy nie mia˙zd˙zył jej, ale czuło si˛e, i˙z ma jeszcze du˙zy zapas krzepy. Zaskoczony i przestraszony recepcjonista przyjrzał si˛e przybyszowi. Nieznajomy okazał si˛e wysokim, młodym człowiekiem, posiadajacym ˛ tylko jedno rami˛e, którego dło´n trzymała recepcjonist˛e piekielnie mocno, cho´c niedbale. — Słucham pana — rzekł recepcjonista. Jego głos zabrzmiał nieco bardziej j˛ekliwie, ni˙z zamierzył. — Powiedziałem — odparł cierpliwie wysoki m˛ez˙ czyzna — z˙ e mam tu rezerwacj˛e. — Tak jest, prosz˛e pana. Oczywi´scie — recepcjonista podjał ˛ ponowna˛ prób˛e uwolnienia zgniatanej dłoni. Wysoki m˛ez˙ czyzna pu´scił ja˛ jakby po namy´sle. Recepcjonista szybko odwrócił si˛e do rejestru rezerwacji i wybrał nazwisko go´scia. Ekran rejestru wy´swietlił informacj˛e. — Tak, prosz˛e pana. Oto jest. Oddzielny, pojedynczy. Jaki wystrój? — Współczesny. 17
— Oczywi´scie, panie Formain. Pokój 1412. Windy w lewo i za rogiem. Dopilnuj˛e, by baga˙z dostarczono panu natychmiast po przybyciu. Dzi˛ekuj˛e. . . Wysoki, jednor˛eki m˛ez˙ czyzna ju˙z szedł w stron˛e wind. Recepcjonista popatrzył w s´lad za nim, a potem spojrzał na swa˛ r˛ek˛e. Na prób˛e poruszył palcami. Nigdy przedtem nie pomy´slał o tym, jakim cudem techniki sa˛ poruszajace ˛ si˛e palce. Na górze w pokoju 1412 Paul rozebrał si˛e i wział ˛ prysznic. Gdy wyszedł z łazienki, jego walizka czekała ju˙z w niszy baga˙zowej w s´cianie przy drzwiach. Na wpół odziany, popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Przed nim stał szczupły, muskularny m˛ez˙ czyzna w szarozielonych, lu´znych spodniach hotelowych, które wyjał ˛ z szafki w łazience. Widoczna nad spodniami górna cz˛es´c´ jego ciała była zdrowo opalona. Delikatne blizny po operacjach plastycznych ju˙z prawie znikn˛eły. Od czasu wypadku min˛eło osiem miesi˛ecy. Kikut lewej r˛eki Paula wygladał ˛ jak przykurczony. Powodował to nie tyle brak dalszej cz˛es´ci ramienia, co kontrast z druga˛ r˛eka˛ Paula. Jej regeneracja przebiegała, zdaniem lekarzy, z niezwykła˛ szybko´scia˛ i intensywno´scia.˛ Teraz, widoczna w odbiciu lustra, zwisała bez ruchu niczym konar lub gra´n z ko´sci i muskułów. Nad złaczem ˛ obojczyka i stawu barkowego górował jak skała mi˛esie´n kapturowy, poni˙zej wida´c było, spływajace ˛ ku w˛ezłom muskulatury łokcia, zbocza wałów bicepsu i tricepsu. Dalej jeszcze, niczym ła´ncuchy ni˙zszych wzgórz, ciagn˛ ˛ eły si˛e sznury mi˛es´ni przedramienia, zako´nczone rumowiskiem muskulatury kciuka. Paul czasami my´slał o swej prawej r˛ece wła´snie jak o konarze lub górskim zboczu. Przypominała ona pot˛ez˙ ny, niezwyci˛ez˙ ony taran z mi˛es´ni, s´ci˛egien i kos´ci. W ciagu ˛ minionych miesi˛ecy, dzielacych ˛ wypadek w kopalni od chwili obecnej, podczas długiego procesu rehabilitacji i regeneracji, w niej wła´snie zagnie´zdziła si˛e owa niezwyci˛ez˙ ona, najgł˛ebsza cz˛es´c´ jego osobowo´sci. Prawe rami˛e stało si˛e autonomiczna˛ cz˛es´cia˛ Paula, która nie poddawała si˛e zwatpieniu, ˛ a z pewnos´cia˛ nie watpiła ˛ w sama˛ siebie. Nie traciła te˙z czasu, by tam, na dole ustawi´c recepcjonist˛e. Było w tym fakcie co´s niejasnego i niepokojacego. ˛ Niczym człowiek badajacy ˛ j˛ezykiem zbolały zab, ˛ Paul nieustannie odczuwał pokus˛e próbowania siły ramienia na ró˙znych rzeczach i za ka˙zdym razem zaskakiwały go rezultaty tych prób. Teraz na przykład, stojac ˛ przed zwierciadłem, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i zdjał ˛ z szafki ubraniowej jedyny przedmiot zdobiacy ˛ pokój — odlany w kształcie tulipana, cynowy, kilkunastocentymetrowej wysoko´sci wazon z jedna,˛ wstawiona˛ we´n czerwona˛ róz˙ a.˛ Wazon doskonale mie´scił si˛e w dłoni i Paul podniósł go, powoli zwi˛ekszajac ˛ sił˛e u´scisku. Przez chwil˛e wydawało si˛e, z˙ e grube metalowe s´cianki naczynia nie ulegna.˛ 18
Potem jednak wazon wolno zapadł si˛e w głab, ˛ a˙z złamana w połowie łodygi ró˙za przechyliła si˛e na bok, a przelana przez brzeg naczynia woda pociekła po zaci´sni˛etych palcach. Paul rozlu´znił uchwyt, otworzył dło´n i przyjrzał si˛e zmia˙zd˙zonemu naczyniu. Potem wrzucił szczatki ˛ do stojacego ˛ obok szafki kosza i kilkakrotnie poruszył palcami. Nawet nie zdr˛etwiały. Po takim wysiłku rami˛e powinno zesztywnie´c i odmówi´c mu posłusze´nstwa. Tymczasem wcale tak si˛e nie stało. Ubrał si˛e i zjechał na parking mieszczacy ˛ si˛e w podziemiach hotelu. Pomi˛edzy pustymi pojazdami znalazł wóz jednoosobowy. Wsiadł i wybrał standardowe 4441, numer Zarzadu ˛ w ka˙zdym Kompleksie, mie´scie i o´srodku zamieszkanym przez wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ tysi˛ecy ludzi. Niewielki pojazd właczył ˛ si˛e do ruchu miejskiego i po pi˛etnastu minutach przeniósł Paula sze´sc´ dziesiat ˛ kilometrów dalej, pod terminal Zarzadu. ˛ Paul zatwierdził swa˛ kart˛e kredytowa˛ w Ksia˙ ˛znicy Kompleksu Chicago i obsługa skierowała go do kabiny na dziewiatym ˛ pi˛etrze. W towarzystwie paru innych osób stanał ˛ na dysku transportowym, gdzie jego uwag˛e przykuła ksia˙ ˛zka, która˛ trzymała jaka´s dziewczyna. Ksia˙ ˛zka tkwiła w niewielkiej, podr˛ecznej przegladarce, ˛ z której ekranu wygla˛ dała ku Paulowi okładka dzieła. Z okładki za´s spogladały ˛ na niego ciemne okulary i zaci´sni˛ete, waskie ˛ usta twarzy, która˛ widział tamtego feralnego dnia w kopalni. To było to samo oblicze. Jedyna ró˙znica polegała na tym, z˙ e zamiast białego kołnierzyka i krawata, pod broda˛ Wielkiego Mistrza pyszniła si˛e czerwonozłota, ceremonialna szata. Na tle tej czerwieni i złota odci´sni˛eto czarne litery tytułu ksia˙ ˛zki: „NISZCZ”. Odrywajac ˛ wzrok od okładki, spojrzał na dziewczyn˛e. Patrzyła na niego wyra´znie wstrza´ ˛sni˛eta, on za´s na widok jej twarzy poczuł w sobie bezgło´sny wybuch. Znalazł si˛e oko w oko z ta˛ sama˛ dziewczyna,˛ która˛ widział stojac ˛ a˛ za Wielkim Mistrzem wtedy, gdy w kopalni ogladał ˛ transmisj˛e sprzed wej´scia do hotelu. — Prosz˛e mi wybaczy´c — odezwała si˛e teraz. — Przepraszam. Odwróciła si˛e i przeciskajac ˛ si˛e na o´slep pomi˛edzy innymi pasa˙zerami dysku wysiadła o jeden poziom wcze´sniej, ni˙z zamierzał Paul. Pod wpływem nagłego impulsu ruszył za nia.˛ Ona jednak szybko przepadła w tłumie. Paul stwierdził, z˙ e znalazł si˛e w sekcji muzycznej biblioteki Zarza˛ du. Potracany ˛ przez przechodniów stał przez chwil˛e, na pró˙zno usiłujac ˛ dojrze´c dziewczyn˛e ponad głowami tłumu. Pół kroku od niego ciagn ˛ ał ˛ si˛e rzad ˛ kabin. Zza uchylonych drzwi jednej z nich dolatywała cicha melodia pie´sni, nuconej przez s´piewajac ˛ a˛ sopranem kobiet˛e, której wtórował powolny rytm dzwonów. . . W kwieciu jabłoni moje czekanie Ta melodia ogarn˛eła Paula niczym dmacy ˛ z dali wiatr i popychajacy ˛ go zewszad ˛ ludzie stali si˛e nagle nieobecni i niewa˙zni jak cienie. Był to głos dziewczyny z ksia˙ ˛zka.˛ Wiedział to, cho´c usłyszał tylko te kilka słów w windzie. Muzyka 19
ogarn˛eła go i pochłon˛eła, poruszajac ˛ w nim struny gł˛ebokich uczu´c, zbyt gwałtownych, by nazwa´c je miło´scia˛ i zbyt wielkich, by okre´sli´c je mianem smutku. Długie i słodkie moje kochanie Słowa i d´zwi˛eki były niczym wiatr lecacy ˛ nad bezkresnym, o´snie˙zonym polem ku jaskini, gdzie palce wichury wygrywaja˛ kuranty na kryształach lodowych sopli. . . W jesiennych li´sciach i kwieciu wiosny Moja t˛esknota łka´c nie przestanie Wysiłkiem woli uwolnił si˛e od czaru. Co´s w nim zgasło. Stał i patrzył wokół siebie, ponownie s´wiadom obecnos´ci innych ludzi. Dobiegajaca ˛ z kabiny melodia ponownie stała si˛e watł ˛ a˛ nicia˛ d´zwi˛eków, słyszanych na tle szmeru kroków i pomruku rozmów przypominaja˛ cych szum morza. Rozejrzał si˛e dookoła; ze wszystkich stron otaczały go tylko regały sekcji muzycznej. Czar i urok gdzie´s znikn˛eły. Dziewczyna równie˙z. Udał si˛e na dziewiate ˛ pi˛etro i znalazł wolna˛ kabin˛e. Usiadł, zamknał ˛ drzwi i stukajac ˛ w klawiatur˛e, za˙zadał ˛ listy miejscowych psychiatrów, podajac ˛ swój niedawno zarejestrowany numer kredytowy. Po chwili namysłu dorzucił poprawk˛e, z˙ e lista powinna ogranicza´c si˛e tylko do tych psychiatrów, którzy w przeszło´sci zajmowali si˛e problemami amputacji. Ekran przed Paulem rozbłysnał, ˛ sygnalizujac ˛ przyj˛ecie poprawki, pojawił si˛e te˙z na nim komunikat, i˙z na odpowied´z przyjdzie poczeka´c dziesi˛ec´ do pi˛etnastu minut. Paul usiadł wiec wygodniej. Potem pod wpływem impulsu wybrał tytuł ksia˙ ˛zki, która˛ niosła ze soba˛ dziewczyna, potwierdził ch˛ec´ nabycia jednego egzemplarza i po upływie sekundy ze szczeliny podajnika na biurko przed nim wysun˛eła si˛e standardowa przegladarka. ˛ Podniósł ja.˛ Odniósł wra˙zenie, z˙ e twarz z okładki patrzy na´n z drwina,˛ jakby radujac ˛ si˛e jakim´s, sobie tylko wiadomym sekretem. Była to ta sama twarz, która˛ widział na ekranie w kopalni, ale wtedy jej rysy nie dawały si˛e zło˙zy´c w jedno wyraziste oblicze. Teraz mógł obejrze´c ja˛ cała.˛ Było w niej co´s niewła´sciwego. Co´s, co budziło sprzeciw. Nie patrzył na ludzka˛ twarz, ale na woskowa˛ mask˛e bez z˙ ycia i wyrazu. Dotknał ˛ przycisku, by zmieni´c wizerunek okładki na obraz pierwszej strony. Na tle białego papieru, raz jeszcze pojawiły si˛e litery tytułu: „NISZCZ” Walter Blunt 20
Paul odwrócił t˛e stron˛e i zaczał ˛ czyta´c pierwsze wiersze wst˛epu, napisanego przez nie znanego mu autora. Szybko przebiegł wzrokiem kilka stron. Dowiedział si˛e, i˙z Walter Blunt urodził si˛e jako syn maj˛etnych rodziców. Jego rodzina posiadała kontrolny pakiet akcji jednej z wielkich szkół hodowlanych tu´nczyka bł˛ekitnego. Młody Blunt prowadził z˙ ycie bogatego pró˙zniaka, a˙z do dnia, kiedy to polujac ˛ na jelenie w głuszy Lake Superior, wraz z kilkoma my´sliwymi został pochwycony w obj˛ecia nagłej s´nie˙zycy, która zerwała si˛e grubo za wcze´snie jak na t˛e por˛e roku. Czterech członków grupy Blunta umarło z wyczerpania i zimna. Blunt, mieszczuch z urodzenia i równie jak tamci niezahartowany, w krytycznym momencie stworzył koncepcj˛e Alternatywnych Sił Istnienia i w zamian za mo˙zliwo´sc´ przetrwania, ofiarował im swoje usługi. Potem mimo ka´ ˛sliwej wichury i t˛ez˙ ejacego ˛ mrozu, którym mógł przeciwstawi´c jedynie lekka˛ odzie˙z my´sliwska,˛ Blunt zdołał bezpiecznie wydosta´c si˛e z lasów, a nast˛epnie dotarł do schroniska pełen sił i nawet niezmarzni˛ety. Po tym do´swiadczeniu po´swi˛ecił si˛e Siłom Alternatywnym. W ciagu ˛ całego swego z˙ ycia stworzył i zorganizował Gildi˛e Or˛edowników, inaczej zwana˛ Societe Chanterie, w´sród których znale´zli si˛e wszyscy pó´zniejsi badacze Sił Alternatywnych. Celem Gildii było głoszenie konieczno´sci powszechnej akceptacji zasady pozytywnej destrukcji. Jedynie bowiem destrukcja mogła okre´sli´c stosunek Ludzko´sci do Sił Alternatywnych, jedynie za´s Alternatywne Siły i ich prawa posiadały do´sc´ mocy, by uratowa´c Ludzko´sc´ przed pułapka˛ cywilizacji technicznej, która zamykała si˛e wokół niej, jak kropla z˙ ywicy wokół uwi˛ezionej muchy. Łagodny d´zwi˛ek brz˛eczyka przyciagn ˛ ał ˛ uwag˛e Paula ku ekranowi. Zobaczył na nim list˛e nazwisk, adresów i numerów telefonicznych. Korzystajac ˛ ze znajdujacej ˛ si˛e poni˙zej ekranu klawiatury wystukał informacj˛e dla wszystkich lekarzy, których nazwiska znalazły si˛e na li´scie: W wypadku, który zdarzył si˛e blisko osiem miesi˛ecy temu, straciłem obie r˛ece. Do dnia dzisiejszego mój organizm odrzuca wszelkie próby wszczepienia zala˙ ˛zka regeneracji lewego ramienia. Zwykłe badania fizjologiczne nie wyja´sniły przyczyny tego braku tolerancji. Lekarze poradzili mi, abym zbadał, czy u podło˙za odrzutów nie le˙za˛ przyczyny natury psychicznej. Zaproponowano mi te˙z, bym skorzystał z usług tutejszych psychiatrów, poniewa˙z oddali oni wielkie usługi ludziom, którzy przeszli amputacje. Czy byłby pan (pani) uprzejmy (a) zaja´ ˛c si˛e moim przypadkiem? Paul Allen Formain Akta nr 432 36 47865 2551 OG3 K122b Pokój 1412, hotel Koh-I-Nor 21
Kompleks Chicago Wstał, wział ˛ ksia˙ ˛zk˛e, która˛ nabył przed chwila˛ i wrócił do hotelu. Podczas jazdy i po powrocie do swego pokoju czytał dalej dzieło Blunta. Rozciagni˛ ˛ ety na łó˙zku hotelowym pochłaniał fascynujac ˛ a˛ mieszank˛e czystych bzdur i niezaprzeczalnych faktów, przez która˛ przebijało naglace ˛ wezwanie, by czytelnik niezwłocznie rozpoczał ˛ nauki pod kierunkiem jakiego´s u´swiadomionego ju˙z adepta Gildii. Nagroda˛ za pomy´slne odbycie studiów miała by´c pot˛ega, przewy˙zszajaca ˛ wszystko, co kiedykolwiek s´niło si˛e komukolwiek o mo˙zliwo´sciach magii. Było to zbyt zabawne, by rzecz potraktowa´c powa˙znie. Paul zmarszczył brwi. Nagle stwierdził, z˙ e dotyka ksia˙ ˛zki bardzo ostro˙znie. Była ona nieruchoma w sensie fizycznym, ale wibracje, które z niej emanowały, mroziły szpik w kos´ciach. W pokoju zapadła dzwoniaca ˛ w uszach cisza. Paul poczuł, z˙ e zbli˙za si˛e jeden z jego ataków. Jak wilk wietrzacy ˛ pułapk˛e, z wysiłkiem zachował spokój. ´ Niebawem s´ciany pokoju tchn˛eły ku niemu znanym podmuchem. Spiew ciszy wzmógł si˛e. Miejsce i chwila przemówiły do niego: ´ NIEBEZPIECZENSTWO. Odłó˙z t˛e ksia˙ ˛zk˛e. Cisza roz´spiewała si˛e gło´sniej, tłumiac ˛ wra˙zenia innych zmysłów. . . Niebezpiecze´nstwo, odparła niepokonana cz˛es´c´ jego osobowo´sci, jest słowem wymy´slonym przez dzieci, które dla dorosłych nie ma z˙ adnego znaczenia. Prawa r˛eka nacisn˛eła przycisk i odwróciła stron˛e. Paul przeczytał tytuł nowego rozdziału: SIŁY ALTERNATYWNE A ODRASTANIE UTRACONYCH CZŁONKÓW I REGENERACJA ZWŁOK Regeneracja utraconych cz˛es´ci ciała droga˛ epimorfozy lub odrostu, którego zaczatkiem ˛ jest uformowanie na powierzchni rany blastemu, czyli zala˙ ˛zka, jest mo˙zliwa tylko dzi˛eki stymulacji Sił Alternatywnych. Zjawiska te znajduja˛ swe wytłumaczenie i z´ ródło w celowym działaniu autodestrukcyjnym. Jak w ka˙zdym przypadku manipulacji Siłami Alternatywnymi, mechanizm zjawiska jest prosty, o ile tylko zrozumie si˛e kierunek działania Sił. W tym przypadku jest on skierowany przeciwko Ewolucji (blokujac ˛ biernie działanie Sił Natury) i przeciwko Post˛epowi (aktywnie działajac ˛ wbrew Siłom Natury). Zasady te sa˛ nie tylko negatywne statycznie, ale dynamicznie, tak i˙z z ich dynamizmu wynikaja˛ siły dostarczajace ˛ energii niezb˛ednej do procesu regeneracji. . . W tej chwili, przerywajac ˛ działanie zakl˛ecia, w pokoju Paula rozdzwonił si˛e
22
telefon. Wszystko wróciło do normy i ksia˙ ˛zka przestała wysyła´c tajemnicze wibracje. Ze swego łó˙zka zobaczył, z˙ e rozja´snia si˛e ekran nad aparatem. — Notatka z Zarzadu, ˛ odpowied´z na pa´nskie poszukiwania — rozległ si˛e mechaniczny głos spod ekranu. Wkrótce pojawiła si˛e lista nazwisk z towarzyszacymi ˛ im stopniami naukowymi. Nazwiska gasły kolejno, a˙z wreszcie pozostało tylko jedno. Paul odczytał je unoszac ˛ lekko głow˛e. DR ELIZABETH WILLIAMS W chwil˛e pó´zniej obok tego nazwiska pojawiło si˛e słowo Przyj˛ete. Paul odłoz˙ ył ksia˙ ˛zk˛e na stolik obok łó˙zka.
Rozdział 4 Jak si˛e pan czuje? Był to głos kobiety. Paul otworzył oczy. Nad fotelem, w którym siedział, stała dr Elizabeth Williams. Odło˙zyła strzykawk˛e ultrad´zwi˛ekowa˛ na biurko i okra˙ ˛zyła je, aby zasia´ ˛sc´ naprzeciwko pacjenta. — Czy co´s mówiłem? — Paul wyprostował si˛e w fotelu. — Chce pan wiedzie´c, czy odpowiadał pan na moje pytania? Nie. Dr Williams spojrzała na´n zza biurka. Była niewysoka,˛ kr˛epa˛ kobieta˛ o brazo˛ wych oczach i zupełnie przeci˛etnej twarzy. — Od jak dawna wie pan o swojej wysokiej odporno´sci na hipnoz˛e? — A opierałem si˛e? — spytał Paul. — Sadziłem, ˛ z˙ e usiłuj˛e współpracowa´c. — Od jak dawna? — Od tego wypadku z łodzia.˛ To było pi˛ec´ lat temu. — Paul spojrzał na nia˛ ponownie. — Có˙z wi˛ec mówiłem? Dr Williams spojrzała mu w oczy. — Nazwał mnie pan głupia˛ baba.˛ Paul mrugnał ˛ szelmowsko. — Tylko tyle? — spytał. — Nie powiedziałem niczego wi˛ecej? — To wszystko — ponownie spojrzała na Paula ponad biurkiem. Wyczuł emanujac ˛ a˛ od niej ciekawo´sc´ i pewna˛ samotno´sc´ . — Paul, czy jest co´s, czego powinien si˛e pan obawia´c? — Obawia´c? — powtórzył pytanie i zmarszczył brwi. — Obawia´c si˛e. . . ? Wła´sciwie to nie. Nie. — Mo˙ze co´s pana gn˛ebi? Zastanowił si˛e krótko. — Nie, nie w tej chwili — odpowiedział w ko´ncu. — Nie istnieje nic takiego, co mogłoby mnie przygn˛ebi´c. — Mo˙ze czuje si˛e pan nieszcz˛es´liwy? U´smiechnał ˛ si˛e. Potem, do´sc´ nieoczekiwanie, zmarszczył brwi. — Nie — odparł i zawahał si˛e. — To znaczy, tak sadz˛ ˛ e. — Wi˛ec po co pan do mnie przyszedł? 24
Spojrzał na nia˛ ze zdziwieniem. — No jak to, z powodu mej r˛eki. . . — A nie dlatego, i˙z osierocono pana w dzieci´nstwie? Nie dlatego, z˙ e zawsze p˛edził pan z˙ ycie samotnika, który nie ma nawet przyjaciół? Nie dlatego, z˙ e pi˛ec´ lat temu usiłował pan popełni´c samobójstwo w łodzi i ponownie spróbował pan w kopalni, mniej ni˙z rok temu? — Wolnego! — przerwał jej Paul. Spojrzała na niego uprzejmie i pytajaco. ˛ — Sadzi ˛ pani, z˙ e sam zaaran˙zowałem te wypadki, bo chciałem si˛e zabi´c? — A nie powinnam tak my´sle´c? — Jasne, z˙ e nie. — Dlaczego? — No bo. . . — i nagle Paul zrozumiał wszystko. Pojał ˛ te˙z, z˙ e ona niczego nie dostrzega. Patrzył na nia˛ i na jego oczach dr Williams jakby si˛e postarzała i zapadła w sama˛ siebie. Wstał z fotela. — To nie ma znaczenia — powiedział. — Paul, powinien pan to przemy´sle´c. — Nie omieszkam. Przemy´sl˛e wszystko. — To dobrze — nie wstała ze swego miejsca i wbrew brzmiacej ˛ w jej głosie pewno´sci siebie, nie była ju˙z tak spokojna, jak na poczatku ˛ tej rozmowy. — Termin nast˛epnej wizyty uzgodni pan z recepcjonistka.˛ ˙ — Dzi˛ekuj˛e — odparł. — Zegnam. — Miłego popołudnia, panie Formain. Wyszedł z gabinetu. W poczekalni recepcjonistka podniosła na´n spojrzenie znad segregatora. — Panie Formain? — pochyliła si˛e nad aktami. — Czy chce pan umówi´c si˛e na nast˛epna˛ wizyt˛e ju˙z teraz? — Nie — odparł Paul. — Raczej nie. Kilka pi˛eter, dzielacych ˛ biuro dr Williams od parteru, pokonał pieszo. Na parterze znalazł publiczna˛ rozmównic˛e. Wszedł do s´rodka i zamknał ˛ za soba˛ drzwi. Czuł si˛e jak nowo narodzony. Przesuwajac ˛ palcami po klawiaturze za˙zadał ˛ listy mieszkajacych ˛ w okolicy członków Gildii Or˛edowników. Ekran roz´swietlił si˛e nazwiskami. Walter Blunt, Wielki Mistrz (brak numeru telefonu) Jason Warren, Nekromanta, Sekretarz Gildii Or˛edowników, numer telefonu 66 433 35246 Kantela Maki (brak numeru telefonu) Morton Brown, 66 433 67420 Warra, Mag, 64 256 89235 (lista powy˙zsza, zgodnie z z˙ yczeniem abonenta, zawiera tylko nazwiska starszyzny Gildii) 25
Paul wybrał numer 66 433 35246. Ekran zabłysł biela,˛ upłyn˛eło jednak pół minuty, zanim pojawiła si˛e na nim twarz jednego z ludzi, których Paul ogladał ˛ na ekranie telewizora rok temu w kopalni. Była to twarz tego młodego, chudego bruneta o gł˛eboko osadzonych, patrzacych ˛ uporczywie oczach. — Nazywam si˛e Paul Formain — oznajmił Paul. — Chciałbym mówi´c z Jasonem Warrenem. — To ja. O co chodzi? — Wła´snie przeczytałem ksia˙ ˛zk˛e Waltera Blunta, gdzie napisano, z˙ e Siły Alternatywne moga˛ spowodowa´c odrost utraconych cz˛es´ci ciała — Paul przesunał ˛ si˛e tak, aby rozmówca mógł zobaczy´c jego pusty, lewy r˛ekaw. — Pojmuj˛e — Warren celował w niego swymi nieruchomymi oczami. — I có˙z dalej? — Chciałbym pomówi´c o tym z panem. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e dałoby si˛e to załatwi´c. Kiedy chciałby pan do mnie zajrze´c? — Teraz — wypalił Paul. Ciemne brwi na ekranie drgn˛eły nieznacznie. — Teraz? — Liczyłem na to — nie ust˛epował Paul. — Doprawdy? Paul czekał bez słowa. — No dobrze, w takim razie niech pan przyje˙zd˙za. — Ekran zgasł nagle, ale Paul widział na nim jeszcze przez chwil˛e pozostało´sc´ obrazu — ciemna˛ twarz, która wpatrywała si˛e we´n ze szczególna˛ uwaga˛ i napi˛eciem. Wstał i westchnał ˛ z ulga.˛ Wyszedł nie my´slac ˛ ju˙z o tej sekundzie objawienia, którego doznał w gabinecie Elizabeth Williams. Wtedy wła´snie nieoczekiwanie pojał, ˛ z˙ e jej praktyka i wykształcenie, w jego przypadku, uniemo˙zliwiały dotarcie do istoty rzeczy. Ona niczego nie rozumiała. Prawda ta poraziła go niczym eksplozja. Dr Williams była jak kto´s, kto usiłuje zmierzy´c pr˛edko´sc´ s´wiatła za pomoca˛ zwykłego stopera, dlatego z˙ e ufa temu narz˛edziu. A je´sli ona nie ustrzegła si˛e tego bł˛edu, to pewnie i psychiatra w San Diego, do którego udał si˛e po wypadku z łodzia,˛ popełnił t˛e sama˛ pomyłk˛e. Paul przystapił ˛ do działania bez chwili namysłu, ale instynkt mówił mu, z˙ e si˛e nie myli. Do tej pory szukał pomocy opierajac ˛ si˛e na z˙ ałosnej i zniekształcajacej ˛ rzeczywisty obraz s´wiata wierze w skuteczno´sc´ r˛ecznych stoperów. Gdzie´s tam, przekonywał sam siebie, musi by´c gł˛ebsza wiedza. Ulg˛e przynosił mu fakt, i˙z wyrusza na poszukiwania pozbywszy si˛e uprzedze´n i z rozbudzonym umysłem.
Rozdział 5 Gdy Paul przekroczył drzwi apartamentu Jasona Warrena, ujrzał, z˙ e w pomieszczeniu tym, przypominajacym ˛ połaczenie ˛ salonu i biura, byli ju˙z inni ludzie. Niewielka grupka wyłaniała si˛e wła´snie z pokoju w gł˛ebi. Paul dostrzegł ich tylko przelotnie. Jedna˛ z tych osób rozpoznał ze zdumieniem. Była nia˛ dziewczyna, która˛ widział w bibliotece. Obok szedł bezbarwny go´sc´ w s´rednim wieku, roztaczajacy ˛ wokół siebie atmosfer˛e spokojnej fachowo´sci. On równie˙z towarzyszył dziewczynie i Bluntowi rok temu. Przez krótka˛ chwil˛e Paul zastanawiał si˛e, czy i Blunt jest gdzie´s niedaleko. Potem przestał o tym my´sle´c. Stwierdził bowiem, i˙z patrzy wła´snie na ciemna,˛ bystra˛ twarz Jasona Warrena. — Paul Formain — przedstawił si˛e. — Telefonowałem. . . — Prosz˛e usia´ ˛sc´ . — Warren skinieniem dłoni wskazał Paulowi krzesło, sam za´s zajał ˛ stojace ˛ naprzeciw. Obserwował Paula nie kryjac ˛ zainteresowania, jak dziecko nie´swiadome popełnianego nietaktu. — Czym mog˛e panu słu˙zy´c? Paul równie˙z obrzucił rozmówc˛e taksujacym ˛ spojrzeniem. Warren siedział niedbale, niemal pokładajac ˛ si˛e na fotelu, ale jego szczupłe ciało instynktownie utrzymywało równowag˛e, jak ciało tancerza lub atlety w szczytowej formie. Wida´c było, z˙ e mógłby błyskawicznie zerwa´c si˛e na nogi. — Chciałbym, aby odrosło mi rami˛e — oznajmił Paul. — A, tak — odparł Warren zerkajac ˛ w stron˛e telefonu. — Po rozmowie z panem zasi˛egnałem ˛ o panu informacji z dost˛epnych z´ ródeł. — Jest pan in˙zynierem. — Byłem — stwierdził Paul, nieco zdumiony brzmiac ˛ a˛ w jego głosie nutka˛ goryczy. — Wierzy pan w Siły Alternatywne? — Nie — przyznał si˛e Paul. — Mówiac ˛ szczerze, to nie. — Ale sadzi ˛ pan, z˙ e dzi˛eki nim mo˙ze odzyska´c rami˛e? — Zawsze to jaka´s szansa. — No tak — skwitował Warren. — Oto in˙zynier. Praktyczny realista, dopóki co´s działa, nie obchodzi go zasada działania. — To tylko cz˛es´c´ prawdy — zaprotestował Paul.
27
— Ale dlaczego zawraca pan sobie głow˛e Siłami Alternatywnymi? Dlaczego po prostu nie wyhodował pan nowego ramienia, korzystajac ˛ z banku zala˙ ˛zków? — Próbowałem — przyznał Paul. — Nie przyj˛eły si˛e. Przez kilka sekund Warren siedział w całkowitym bezruchu. Paul nie dostrzegł z˙ adnej zmiany w wyrazie jego twarzy lub postawy, odniósł jednak wra˙zenie, i˙z nagle w umy´sle rozmówcy uruchomił si˛e jaki´s subtelny mechanizm. — Prosz˛e — rzekł Warren, wolno i wyra´znie wymawiajac ˛ słowa — niech mi pan wszystko opowie. I Paul spełnił t˛e pro´sb˛e. Kiedy mówił, Warren siedział w milczeniu i słuchał. Przez cały kwadrans, jaki zaj˛eła Paulowi relacja, jego rozmówca nie drgnał ˛ ani razu. I do´sc´ nieoczekiwanie Paul przypomniał sobie, u kogo widział ju˙z taka˛ zdolno´sc´ koncentracji. Kiedy´s obserwował wy˙zła wystawiajacego ˛ ptaka: nos wysuni˛ety do przodu, tworzacy ˛ jedna˛ lini˛e z grzbietem i ogonem, uniesiona łapa, a cało´sc´ ´ nieruchoma jak Smier´ c na starej ikonie. Gdy Paul sko´nczył, Warren milczał jeszcze przez chwil˛e. Bez słowa, nie poruszajac ˛ z˙ adnym zb˛ednym mi˛es´niem, uniósł prawa˛ r˛ek˛e i wyciagn ˛ ał ˛ ku Paulowi palec wskazujacy. ˛ Ruch ten miał w sobie co´s z nieuchronno´sci działania maszyny lub chylenia si˛e wierzchołka s´ci˛etego drzewa. — Prosz˛e patrze´c na mój palec — odezwał si˛e monotonnym głosem. — Prosz˛e patrze´c na sam koniec mojego palca. Niech pan patrzy bardzo uwa˙znie. Na ko´ncu palca, pod paznokciem, widzi pan mała˛ czerwona˛ plamk˛e. To kropla krwi, wypływajacej ˛ spod paznokcia. Widzi pan, jak nabrzmiewa. Robi si˛e coraz wi˛eksza. Za chwil˛e opadnie na ziemi˛e. Teraz jednak ona ro´snie, jest wi˛eksza, wi˛eksza, wi˛eksza. . . — Przepraszam — przerwał Paul. — Nie widz˛e z˙ adnej kropli krwi. Traci pan czas, swój i mój. Warren opu´scił r˛ek˛e. — Ciekawe — powiedział tylko. — Bardzo ciekawe. — Doprawdy? — spytał Paul. — Wyzwolonych członków Gildii Or˛edowników równie˙z nie mo˙zna zahipnotyzowa´c — stwierdził Warren. — Pan jednak przyznał, i˙z nie wierzy w Siły Alternatywne. — Wydaje si˛e wi˛ec, z˙ e mógłbym startowa´c poza konkursem — orzekł Paul. Warren, zgodnie z oczekiwaniami Paula, podniósł si˛e z fotela jednym płynnym ruchem. Szybkim i lekkim krokiem przeciał ˛ pokój, przy s´cianie odwrócił si˛e i ruszył z powrotem. — Aby oprze´c si˛e hipnozie — powiedział zatrzymujac ˛ si˛e przed Paulem — musiał pan korzysta´c z Sił Alternatywnych, cho´cby nie uznawał pan ich istnienia. Podstawa˛ Sił Alternatywnych jest ich absolutna niezale˙zno´sc´ od jakiejkolwiek siły, fizycznej, czy innej natury. — I vice versa? — spytał Paul z u´smiechem. 28
— I vice versa — potwierdził Warren z powaga.˛ Nadal stał, spogladaj ˛ ac ˛ na Paula z góry. — Pytam pana raz jeszcze: czego pan oczekuje ode mnie? — Chc˛e odzyska´c moje rami˛e — powtórzył Paul. — Nie mog˛e odda´c panu ramienia. Nie mog˛e zrobi´c dla pana niczego. Siły Alternatywne słu˙za˛ tylko tym, którzy korzystaja˛ z nich sami. — Prosz˛e mi wi˛ec pokaza´c, jak to zrobi´c. Warren westchnał ˛ cicho. Paul usłyszał w tym d´zwi˛eku nie tylko znu˙zenie, ale i zniecierpliwienie. — Nie wie pan, do licha, o co pan prosi — rzekł Warren. — Aby wy´cwiczy´c pana tak, by mógł pan korzysta´c z Sił Alternatywnych, musiałbym przyja´ ˛c pana w charakterze czeladnika nekromanty. — Z ksia˙ ˛zki Blunta wywnioskowałem, i˙z Gildia potrzebuje ludzi. — Owszem, potrzebujemy ludzi — przyznał Warren. — Pilnie potrzebujemy kogo´s takiego jak Leonardo da Vinci. Radzi byliby´smy przyja´ ˛c te˙z kogo´s o kwalifikacjach Miltona czy Einsteina. Oczywi´scie, tak naprawd˛e potrzebny jest nam kto´s o talencie zupełnie jeszcze nie znanym, taki swego rodzaju geniusz X. Dlatego ogłaszamy nabór kandydatów. — Wi˛ec tak naprawd˛e nie potrzebujecie ludzi? — Tego nie powiedziałem — Warren ponownie odwrócił si˛e, przeszedł przez pokój i wrócił do Paula. — Pan naprawd˛e chciałby wstapi´ ˛ c do Gildii? — Je´sli Gildia zwróci mi rami˛e. . . — Gildia nie zwróci panu ramienia. Powiadam panu, z˙ e nie mo˙ze tego zrobi´c nikt, poza panem. Pomi˛edzy Siłami Alternatywnymi a pracami Gildii istnieje pewien zwiazek, ˛ nie jest on jednak taki, jak pan sadzi. ˛ — Prosz˛e mnie zatem o´swieci´c — poprosił Paul. — No dobrze — zgodził si˛e Warren. Wetknał ˛ dłonie w kieszenie i stał teraz nad Paulem nieco przygarbiony. — Niech˙ze pan przemy´sli, co nast˛epuje: z˙ yjemy, panie Formain, w s´wiecie, który został dotkni˛ety choroba˛ w postaci nadmia´ ru luksusów technicznych. Swiat przeładowany jest lud´zmi, zbli˙zajacymi ˛ si˛e do kresu drogi — Warren nie spuszczał z Paula spojrzenia swych gł˛eboko osadzonych oczu. — Współcze´sni nam ludzie sa˛ jak człowiek, który sadzi, ˛ z˙ e wszystko, co zapewnia szcz˛es´cie, przychodzi automatycznie z sukcesem zawodowym. No i osiagn˛ ˛ eli ten swój sukces, czyli doskonało´sc´ cywilizacji technicznej, w której pod wzgl˛edem fizycznego luksusu nikomu niczego nie brakuje. Trafili jednak do fałszywego raju. Jak rozbiegany1 silnik elektryczny, psychika ludzka bez celu i potrzeby rozwoju zaczyna toczy´c si˛e na manowce. Coraz pr˛edzej, pr˛edzej, a˙z wreszcie zniszczy i rozwali s´wiat, który stworzyła. 1
Rozbieganie — typ awarii silnika pradu ˛ stałego, polegajacej ˛ na gwałtownym wzro´scie obrotów, teoretycznie do niesko´nczono´sci. Siły od´srodkowe powoduja,˛ z˙ e silnik rozrywa si˛e wtedy jak granat (przyp. redaktora).
29
Przerwał. — I co pan na to? — spytał. — To nie jest niemo˙zliwe — przyznał Paul. — Osobi´scie nie wierz˛e, i˙z w takiej wła´snie znale´zli´smy si˛e sytuacji, ale nie jest to niemo˙zliwe. — Doskonale — skwitował Warren. — Teraz prosz˛e, by zechciał pan zauwaz˙ y´c, z˙ e w ogólnym zamieszaniu, najpewniejsza˛ droga˛ oszukania wroga jest powiedzenie mu czystej prawdy. I to wła´snie zrobił Wielki Mistrz: wyło˙zył w swej ksia˙ ˛zce czysta˛ prawd˛e. Gildia Or˛edowników nie jest zainteresowana propagowaniem konsumpcji Sił Alternatywnych. Gildia pragnie kształci´c i wykorzysta´c do swego celu osoby, które moga˛ ju˙z u˙zywa´c Sił. A celem tym jest przyspieszenie nieuniknionego ko´nca i doprowadzenie do zniszczenia współczesnej cywilizacji. Warren przerwał. Wydawało si˛e, z˙ e czeka, a˙z Paul co´s powie. Jednak Paul te˙z czekał. — Jeste´smy — podjał ˛ wi˛ec dalej Warren — nieliczna,˛ ale pot˛ez˙ na˛ i wpływowa˛ grupa˛ rewolucjonistów, których celem jest doprowadzenie tego chorego s´wiata do kompletnego chaosu i zapa´sci. Siły Alternatywne sa˛ prawdziwe, natomiast wi˛eksza cz˛es´c´ naszej struktury organizacyjnej jest fikcja.˛ Je´sli zechce pan zosta´c moim uczniem, po´swi˛eci si˛e pan pracy, której celem ostatecznym jest zniszczenie cywilizacji technicznej. — Czy to jedyny sposób, abym nauczył si˛e korzysta´c z Sił Alternatywnych? — spytał Paul. — Je´sli zaakceptuje pan filozofi˛e i cele Gildii, to tak — odparł Warren. — w przeciwnym razie, nie. — Nie wierz˛e — stwierdził nagle Paul. — Je´sli te wasze Siły Alternatywne istnieja,˛ posłu˙za˛ równie dobrze mnie samemu, jak wszystkim razem wzi˛etym członkom Gildii. Warren opadł na fotel i przez chwil˛e bez słowa patrzył na Paula. — Arogant — odezwał si˛e w ko´ncu. — Absolutny arogant. Przekonajmy si˛e. . . — wstał, przeszedł do przeciwległej s´ciany i dotknał ˛ jakiego´s punktu. ´Sciana cofn˛eła si˛e, odsłaniajac ˛ pomieszczenie, które wygladało ˛ jak połaczenie ˛ współczesnego laboratorium i pracowni alchemika. Na stojacym ˛ na s´rodku pokoju stole znajdowały si˛e gliniane pojemniki, metalowe dzbany i spora butla pełna krwistoczerwonego płynu. Warren otworzył szuflad˛e pod blatem stołu i wyjał ˛ z niej co´s, czego Paul nie mógł dostrzec, bo widok zasłaniało mu ciało Nekromanty. Ten za´s zamknał ˛ schowek i wrócił do rozmówcy, niosac ˛ stara˛ muszl˛e, wypolerowana˛ przez cz˛este dotykanie. Poło˙zył muszl˛e na bocznym stoliku, metr od fotela, na którym siedział Paul. — Jak to działa? — spytał Paul, z ciekawo´scia˛ przygladaj ˛ ac ˛ si˛e muszli. — Na mnie — odparł Warren — na wiele sposobów. Ta informacja na nic si˛e panu nie przyda, no, chyba z˙ e powiem, i˙z muszla jest wra˙zliwa na działanie Sił 30
Alternatywnych. Sprawd´zmy, czy ta pa´nska arogancja mo˙ze co´s z nia˛ zdziała´c. Paul zmarszczył brwi i spojrzał na muszl˛e. Przez moment sytuacja wydawała mu si˛e po prostu zabawna. I nagle stało si˛e, jakby przeszyła go igła jasno´sci. Gdzie´s, gł˛eboko wewnatrz ˛ siebie, poczuł niesamowite wra˙zenie, jakby zabrzmiał tam niski, dono´sny głos dzwonu. A potem doznał zawrotu głowy. Nawał wspomnie´n dawno i nie wiadomo ju˙z kiedy zapomnianych, ruszył do szturmu na drzwi od piwnicy pami˛eci, by wyrwa´c si˛e na wolno´sc´ . Muszla drgn˛eła i zmieniła poło˙zenie, dotykajac ˛ teraz blatu stolika niezgodnie z prawami równowagi. Z odległego okna strzelił jasny promie´n s´wiatła, a zza drzwi sasiedniego ˛ pokoju dobiegły ciche, łagodne d´zwi˛eki muzyki. I muszla przemówiła przenikliwym, cho´c cichym głosem: Z ciemno´sci wi˛ekszej do s´wiatła nikłego. A potem znowu ku ciemno´sci da˙ ˛zy. . . Łomot do zamkni˛etych drzwi w umy´sle Paula rozpłynał ˛ si˛e w cisz˛e. Muszla straciła równowag˛e i upadła z łoskotem na bok. Siedzacy ˛ naprzeciw Paula Warren zaczerpnał ˛ gł˛eboko tchu, wstał i podniósł muszl˛e. — Mo˙ze to u pana wrodzone — mruknał. ˛ — Wrodzone? — Paul spojrzał na niego pytajaco. ˛ — W dziedzinie Sił Alternatywnych istnieja˛ pewne zdolno´sci, które moga˛ przypa´sc´ w udziale tym, co nie wiedza˛ nic o prawdziwej naturze tych Sił. Na przykład czytanie w my´slach. Albo natchnienie artystyczne. — Ach tak? — zainteresował si˛e Paul. — A w czym upatruje pan ró˙znic˛e pomi˛edzy tymi lud´zmi a wami, znawcami Sił Alternatywnych? — To bardzo proste — odparł Warren. Ton jego głosu, a tak˙ze sposób, w jaki trzymał muszl˛e i mierzył Paula wzrokiem, mówiły jednak co innego. — w przypadku owych ludzi, ich zdolno´sci przejawiaja˛ si˛e spontanicznie i nie zawsze wtedy, gdy trzeba z nich skorzysta´c. Natomiast nas nie zawodza˛ nigdy. — Na przykład czytanie my´sli? — Jestem Nekromanta˛ — wyja´snił zwi˛ez´ le Warren. — Nie Jasnowidzem. Posłu˙zyłem si˛e zreszta˛ okre´sleniem powszechnie znanym. Mówiono mi, i˙z my´sli si˛e nie czyta, a raczej do´swiadcza. — Kiedy kto´s wdziera si˛e do umysłu drugiej osoby, traci własny punkt widzenia? — Owszem — odparł Warren. — Ale wracajac ˛ do pana, te zdolno´sci sa˛ u pana wrodzone — zaniósł muszl˛e z powrotem do pracowni i schował ja.˛ Potem odwrócił si˛e i przemówił z miejsca, w którym stał. — Co´s w panu jest. To mo˙ze by´c co´s cennego, a mo˙ze i nie. Zgadzam si˛e jednak wzia´ ˛c pana na prób˛e. Je´sli po jakim´s czasie dojd˛e do wniosku, z˙ e zapowiada si˛e pan obiecujaco, ˛ zostanie pan przyj˛ety w poczet pełnoprawnych członków Gildii w stopniu czeladnika. Je´sli tak si˛e stanie, za˙zada ˛ si˛e od pana, aby przekazał pan cały swój osobisty majatek ˛ i ewentualne przyszłe dochody do dyspozycji Gildii. Je´sli jednak do tego dojdzie, nie b˛edzie pan musiał martwi´c si˛e o sprawy 31
materialne — usta Warrena drgn˛eły lekko. — Zatroszczy si˛e o pana Gildia. Niech pan uczy si˛e i studiuje, a którego´s dnia b˛edzie pan mógł odtworzy´c swe rami˛e. Paul wstał. — Gwarantuje to pan? — spytał. — Oczywi´scie — padła odpowied´z. Warren nie drgnał ˛ nawet patrzac ˛ na Paula nieruchomym wzrokiem.
Rozdział 6 Przeciskajac ˛ si˛e jednoosobowym pojazdem przez wielopoziomowy labirynt ulic i budynków Kompleksu Chicago, Paul oparł głow˛e o poduszk˛e siedzenia i zamknał ˛ oczy. Był wyczerpany, a wyczerpanie to, jak podejrzewał, zrodziło si˛e z czego´s wi˛ecej, ni˙z tylko z fizycznego wysiłku. Gdy pojał ˛ naiwno´sc´ i s´mieszno´sc´ podej´scia psychiatrów do jego problemu, odczuł zm˛eczenie jak po całym dniu ci˛ez˙ kiej pracy. Wyczerpało go równie˙z do´swiadczenie z muszla.˛ Zm˛eczeniu mógł jednak zaradzi´c wypoczynek. Teraz wa˙zniejsze od snu były dwie inne sprawy. Pierwsza z nich to wyra´zne u´swiadomienie sobie, i˙z zbyt wiele przytrafiało si˛e jemu samemu albo działo si˛e wokół niego, aby zło˙zy´c to wszystko na karb przypadku. Ale je´sli odrzuci´c wyja´snienie dr Williams, i˙z pod´swiadomie da˙ ˛zył do samozniszczenia, to jedynym racjonalnym wyja´snieniem pozostawał przypadek. Drugim problemem był fakt, z˙ e ten Nekromanta, Warren, nazwał go arogantem. Zaniepokojonego tym Paula najbardziej zaskoczył fakt, i˙z taki niepokój był dla´n niezwykły. Teraz, kiedy si˛e nad tym zastanawiał, zrozumiał, z˙ e niezale˙znie od tego, co go w z˙ yciu spotkało, nigdy nie przyszło mu do głowy, i˙z mo˙ze by´c kiedy´s zdany na łask˛e sił niezale˙znych od jego woli. Mo˙zliwe, pomy´slał, z˙ e to wła´snie jest arogancja,˛ nie sadził ˛ jednak, aby miało to okaza´c si˛e prawda.˛ Przede wszystkim przywykł ufa´c własnym uczuciom i wcale nie czuł si˛e arogantem. Zdał sobie z tego spraw˛e, gdy zaczał ˛ zastanawia´c si˛e nad przyczynami swojej spokojnej pewno´sci siebie. To ten niepokonany element jego osobowo´sci przyjmował wszystkie wydarzenia tak niewzruszenie. Arogancja, rozmy´slał Paul z zamkni˛etymi oczyma, odchylajac ˛ si˛e do tyłu w fotelu, jest ostatnia˛ z rzeczy, o jakie mo˙zna byłoby mnie posadzi´ ˛ c. Był jak człowiek, który z łodzi zakotwiczonej w zacisznej zatoczce, przez gładka˛ powierzchni˛e wody obserwuje z˙ ycie mieszka´nców gł˛ebin. Na jego oczach dzieja˛ si˛e zdumiewajace ˛ rzeczy i trwa to, dopóki nic nie zakłóci spokoju wód. Wystarczy jednak podmuch wiatru, czy mu´sni˛ecie palcem, tworzace ˛ zmarszczk˛e na po33
wierzchni i s´wiat w dole staje si˛e izolowany i nietkni˛ety. Kluczowym słowem była łagodno´sc´ . Łagodno´sc´ i najwy˙zsza troska. Stopniowo zaczał ˛ wydziela´c i identyfikowa´c elementy wspomnie´n: s´lad ruchu, zmiana barwy, wyłaniajacy ˛ si˛e z gł˛ebin kształt. . . Oparłszy si˛e wygodnie i zamknawszy ˛ oczy Paul zatracił si˛e w pół´snie i marzeniach o rzeczach, które kiedy´s ogladał. ˛ Nagłe szarpni˛ecie wyrwało go z fotela. Wóz zatrzymał si˛e raptownie. Paul otworzył oczy i rozejrzał si˛e dookoła spogladaj ˛ ac ˛ przez przejrzysta˛ kopuł˛e. Znajdował si˛e na s´rodkowym poziomie wielowarstwowego skrzy˙zowania ulic. Poni˙zej i powy˙zej rozciagały ˛ si˛e zespoły biurowe i mieszkalne wielkiej, trójwymiarowej układanki, jaka˛ był Kompleks Chicago. Pojazd Paula zatrzymał si˛e pos´rodku skrzy˙zowania, w którego rogach znajdowały si˛e niewielkie sklepy i biura. Za budynkami z lewej, widoczny w prze´swicie rozciagał ˛ si˛e rejon wypoczynkowy, podobny do poro´sni˛etego drzewami parku. Paul jednak nie spostrzegł w pobli˙zu z˙ adnych ludzi. W sklepach nie widział klientów. Park zupełnie opustoszał. Ulice, jak okiem si˛egna´ ˛c, puste i ciche. Pochylił si˛e do przodu i podał parametry parkingu przy hotelu Koh-I-Nor. Wóz nawet nie drgnał. ˛ Paul wybrał wi˛ec numer kontroli ruchu, zamierzajac ˛ zgłosi´c usterk˛e. Ekran nad tablica˛ rozdzielcza˛ rozbłysł bladym s´wiatełkiem. — Słucham? — we wn˛etrzu wozu rozległ si˛e z˙ e´nski, mechaniczny głos. — Czym mo˙zemy słu˙zy´c? — Siedz˛e w jednoosobowym wozie, który zatrzymał si˛e bez powodu — oznajmił Paul. — Utknałem ˛ na skrzy˙zowaniu — zerknał ˛ na oznakowanie ulic — Poziom 2432 i AANB. — Sprawdzamy — odparł mechaniczny głos. Nastapiła ˛ chwila milczenia, potem głos odezwał si˛e ponownie: — Czy jest pan pewien, i˙z podał wła´sciwa˛ lokalizacj˛e? Rejon, w którym pan si˛e znalazł, zamkni˛eto dla ruchu. Podczas minionych trzydziestu minut, pa´nski wóz nie mógł tam wjecha´c. — Wyglada ˛ na to, z˙ e jednak wjechał — przerwał Paul szorstko. Wydało mu si˛e, i˙z słyszy co´s niezwykłego. Wysiadł z wozu i stanał ˛ obok. Teraz słyszał wyra´zniej. Był to pogłos pie´sni, s´piewanej przez wielu ludzi i rozbrzmiewajacy ˛ coraz bli˙zej. — Rejon, w którym si˛e pan znalazł — oznajmił głos z wozu — został zwolniony dla manifestacji. Czy nie zechciałby pan raz jeszcze sprawdzi´c swa˛ lokalizacj˛e? Je´sli jest taka, jak pan nam podał, prosimy o natychmiastowe opuszczenie pojazdu i przej´scie na wy˙zszy poziom, gdzie znajdzie pan drugi wóz. Powtarzam, prosimy o natychmiastowe opuszczenie pojazdu. Paul odsunał ˛ si˛e od wozu. Po drugiej stronie ulicy zobaczył spiral˛e ruchomych schodów. Dotarłszy do nich, dał si˛e unie´sc´ do góry. Transporter zataczał szeroki łuk nad ulica,˛ która˛ Paul wła´snie opu´scił. Zawodzenie stało si˛e bardzo wyra´zne. 34
Nie były to słowa, lecz pozbawione sensu d´zwi˛eki. — Hej, hej! Hej, hej! Hej, hej! Zaintrygowany Paul zstapił ˛ z ruchomej rampy i wyjrzał ponad wysokim po pier´s poboczem. Na skrzy˙zowanie, gdzie utknał ˛ jego wóz, z bocznicy wylewał si˛e tłum ludzi, biegnacych ˛ cała˛ szeroko´scia˛ jezdni w szeregach po dwudziestu. Nadciagn˛ ˛ eli szybko. Młodzi ludzie, m˛ez˙ czy´zni i kobiety, odziani przewa˙znie w niebieskie, lu´zne spodnie, białe koszule i zielone, trójgraniaste kapelusze. Biegli złaczywszy ˛ ramiona i dostosowawszy krok do rytmu zawodzenia. Paul zrozumiał, kim sa.˛ Oto miał przed soba˛ jedna˛ z tak zwanych maszeruja˛ cych społeczno´sci. Takie grupy zbierały si˛e razem w jednym tylko celu; aby raz, czy dwa razy w miesiacu ˛ biec przed siebie ulicami. O ile Paul dobrze pami˛etał, był to rodzaj kontrolowanego upustu histerii. Jak utrzymywali socjologowie, takie manifestacje dawały upust wi˛ekszo´sci nagromadzonych napi˛ec´ społecznych. Dopóki takie grupy nie natrafiały na opór, biegły nie wyrzadzaj ˛ ac ˛ nikomu krzywdy, dlatego wcale im nie przeszkadzano. Zbli˙zyli si˛e ju˙z na tyle, z˙ e Paul dostrzegł ich oczy. Wszyscy patrzyli do przodu. Nie były to jednak szkliste spojrzenia ludzi pijanych lub znajdujacych ˛ si˛e pod wpływem narkotyku. Biegnacy ˛ spogladali ˛ przed siebie wzrokiem jasnym, cho´c pustym, jakby prze˙zywali chwil˛e uniesienia lub szale´nstwa. Teraz znajdowali si˛e niemal pod Paulem. Wbiegali na skrzy˙zowanie. Paul spostrzegł, z˙ e jego porzucony wóz znajduje si˛e dokładnie na drodze tłumu. Szybko dotarli do pojazdu. Rytmiczny łomot stóp o asfalt wstrzasał ˛ prz˛esłem, na którym stał Paul. Wydawało si˛e, z˙ e cała struktura Kompleksu, poziom za poziomem, wibruje poddana wysokim szybkim drganiom. Dotarła do´n fala ciepła, wydzielanego przez rozp˛edzone ciała, a gło´sne zawodzenie dra˙zniło mu uszy, tak jak zdarza si˛e to niekiedy chorym w goraczce. ˛ Oszołomiony fala˛ hałasu i goraca, ˛ Paul ujrzał, jak pierwsze szeregi wpadaja˛ na jego pusty wóz niczym bydło podczas bezmy´slnej ucieczki na o´slep. Nie zatrzymujac ˛ si˛e przewrócili pojazd na bok, unie´sli ze soba,˛ a˙z wreszcie zepchn˛eli ponad bariera˛ na ni˙zszy poziom. Paul widział, jak pudło wozu spada w przepa´sc´ i znika z pola widzenia. Łoskot uderzenia utonał ˛ we wszechogarniajacej ˛ wrzawie tłumu. Paul spojrzał w kierunku ulicy, z której nadeszli demonstranci. Rzeka ludzka gin˛eła z oczu gdzie´s za odległym zakr˛etem. Teraz jednak spostrzegł, i˙z dalsze szeregi nie sa˛ ju˙z tak stłoczone i g˛este. Usłyszał równie˙z, wybijajace ˛ si˛e ponad rozgardiasz, przenikliwe j˛eki syren karetek pogotowia, wolno poda˙ ˛zajacych ˛ za tłumem. Wspiał ˛ si˛e na kolejny poziom, znalazł na poboczu pusty, dwuosobowy pojazd i wrócił nim do hotelu. Kiedy dotarł do swego pokoju, zastał drzwi otwarte. Gdy wszedł, z krzesła 35
podniósł si˛e niewielki, szary człowieczek w garniturze i podsunał ˛ mu do obejrzenia otwarty portfel z wizytówka.˛ — Panie Formain, jestem detektywem hotelowym — wyja´snił. — James Butler. — Có˙z pana sprowadza? — spytał Paul. Fala zm˛eczenia ogarn˛eła go niczym ciemny i ci˛ez˙ ki płaszcz. — Sprawy słu˙zbowe, panie Formain. Obsługa zauwa˙zyła w pa´nskim pokoju nieco zniekształcony wazon. — Prosz˛e obcia˙ ˛zy´c tym mój rachunek — uciał ˛ Paul. — Teraz za´s, je´sli zechciałby pan wybaczy´c. . . — Waza to drobiazg, panie Formain. Domy´slamy si˛e jednak, i˙z zło˙zył pan wizyt˛e jednemu z psychiatrów? — I owszem, odwiedziłem dr Elizabeth Williams. I co z tego? — Sprawa zwykłej rutyny, dyrekcja hotelu jest powiadamiana, je´sli którykolwiek z go´sci poddaje si˛e kuracji psychiatrycznej. Wydział Zdrowia Publicznego Kompleksu Chicago zezwala nam odmówi´c go´sciny osobnikom, którzy moga˛ sprawi´c kłopoty. Oczywi´scie, w pa´nskim przypadku nie ma o tym mowy. — Wyprowadzam si˛e jutro rano — stwierdził Paul. ´ — Czy˙zby? Przykro mi to słysze´c — szybko rzucił Butler. — Spiesz˛ e pana zapewni´c, i˙z nie zamierzali´smy pana czymkolwiek urazi´c. Mamy po prostu zwyczaj informowa´c go´sci, i˙z powiadomiono nas o ich dolegliwo´sciach. — Tak czy owak, zamierzałem wyjecha´c — przerwał Paul. Spojrzał na nieprzenikniona˛ twarz oraz nieruchome ciało detektywa i osobowo´sc´ Jamesa Butlera stan˛eła przed nim otworem, czytelna niczym ksi˛ega. Butler był niebezpiecznym, małym człowieczkiem. Niewielka,˛ lecz skutecznie działajac ˛ a˛ machina˛ kontroli, wcielona˛ podejrzliwo´scia.˛ Jednak w gł˛ebi jego osobowo´sci, pod osłona˛ wewn˛etrznego l˛eku, kryło si˛e co´s jeszcze. . . — Teraz chciałbym wypocza´ ˛c. Je´sli wi˛ec nie ma pan nic przeciwko temu. . . Butler lekko skłonił głow˛e. — Ale˙z skad. ˛ . . chyba z˙ e chciałby pan jeszcze co´s wyja´sni´c. — Nie, to ju˙z wszystko. — Dzi˛ekuj˛e panu — Butler odwrócił si˛e i posuwistym krokiem ruszył do wyjs´cia. — Prosz˛e si˛e nie kr˛epowa´c i o dowolnej porze dzwoni´c na obsług˛e — powiedział i wyszedł, zamykajac ˛ drzwi za soba.˛ Paul zmarszczył brwi. Chwil˛e potem odczuł w pełni ci˛ez˙ ar znu˙zenia. Rozebrał si˛e i zwalił na łó˙zko. Sen pochłonał ˛ go i otulił, niczym wielkie, szare skrzydła. ´ Snił, z˙ e idzie samotnie, brukowana˛ droga,˛ w mroku roz´swietlanym tylko przez gwiazdy. Brukowce stawały si˛e coraz wi˛eksze, a˙z w ko´ncu musiał si˛e na nie wspina´c. Wydało mu si˛e, z˙ e unieruchomiony unosi si˛e w nad nocnymi ulicami Kom˙ pleksu Chicago. Zeglował nad nimi nie dotykajac ˛ ziemi, po chwili za´s znalazł si˛e pod kr˛egiem s´wiatła latarni, która zamieniła si˛e w gigantyczna˛ lask˛e cukrowa.˛ Tu˙z 36
za nia˛ zobaczył witryn˛e sklepu, która wła´snie zmieniła si˛e w topniejacy ˛ szybko lód. Gdy zbudził si˛e rano, poczuł si˛e tak, jakby zamiast czternastu godzin przespał czterna´scie lat. Spakował si˛e szybko i zjechał do hallu, by uregulowa´c rachunek. Udajac ˛ si˛e na podziemny parking, skrócił drog˛e przechodzac ˛ przez jeden z hotelowych barów. O tak wczesnej godzinie było tu prawie pusto. Przy stoliku nad smukłym kielichem, wypełnionym jakim´s purpurowym płynem, siedział jeden tylko samotny, otyły go´sc´ w s´rednim wieku. Mijajac ˛ go Paul odniósł wra˙zenie, i˙z człowiek ten jest pijany. Jednak zaraz poczuł unoszacy ˛ si˛e z kielicha zapach cynamonu i zobaczył, z˙ e z´ renice nieznajomego zw˛eziły si˛e do wielko´sci główki szpilki. Nieco w gł˛ebi sali, kryjac ˛ si˛e w mrocznym rogu, siedział obserwujacy ˛ wszystko Butler. Paul podszedł do detektywa. — Czy jeste´scie równie˙z informowani o narkomanach? — spytał. — W naszym barze dost˛epne sa˛ tylko nieszkodliwe syntetyki, nie powodujace ˛ uzale˙znienia — rzekł Butler. — Wszystko zgodnie z prawem. — Nie odpowiedział pan na moje pytanie. — Hotel poczuwa si˛e do odpowiedzialno´sci za niektórych rezydentów — odparł detektyw. Podniósł wzrok na Paula. — To równie˙z jest zgodne z prawem. Dodatkowe opłaty sa˛ do´sc´ skromne. Gdyby nie to, i˙z raczy pan wyje˙zd˙za´c, panie Formain, mógłbym panu poleci´c niektóre z naszych usług. Paul bez słowa odwrócił si˛e i wyszedł. Na parkingu znalazł jednoosobowy wóz i wsiadłszy do niego, wybrał adres Warrena. Pierwszym z˙ yczeniem Nekromanty było, aby podczas okresu próbnego Paul zamieszkał u niego. Po przybyciu na miejsce Paul stwierdził, z˙ e Warren go oczekuje. Nekromanta przekształcił jedna˛ ze swoich sypialni w apartament dla go´scia, a nast˛epnie, z sobie tylko znanych powodów, zostawił go samego. Do ko´nca tygodnia Paul prawie nie widywał zapracowanego młodego człowieka. Pi˛ec´ dni pó´zniej skrajnie znudzony Paul przegladał ˛ kolekcj˛e utworów muzycznych, zebranych w odtwarzaczu Warrena. I nagle zobaczył tytuł, który przykuł jego uwag˛e. W KWIECIU JABŁONI. . . pie´sn´ . Wykonuje — Kantela Kantela. W umy´sle Paula wszystko si˛e nagle zło˙zyło. Imi˛e to znajdowało si˛e na li´scie miejscowych członków Gildii Or˛edowników. Kantela Maki. Teraz dowiedział si˛e, z˙ e istniała dziewczyna, która s´piewała profesjonalnie posługujac ˛ si˛e imieniem Kantela. To musiała by´c ta sama dziewczyna, która˛ widział w telewizji, a pó´zniej w Zarzadzie. ˛ Nacisnał ˛ niewielki czarny przycisk znajdujacy ˛ si˛e obok tytułu pie´sni. Po sekundzie z odtwarzacza popłyn˛eły delikatne, mi˛ekkie d´zwi˛eki muzyki, przeplatajace ˛ si˛e z zimnymi niczym srebrne dzwonki tonami głosu, który Paul natychmiast rozpoznał. 37
W kwieciu jabłoni jam ci˛e czekała O, jak˙zem długo na ci˛e czekała W jesiennych li´sciach i kwieciu. . . Słyszac ˛ za soba˛ niespodziewane westchnienie, Paul szybko wyłaczył ˛ odtwarzacz i odwrócił si˛e. Znalazł si˛e oko w oko z wykonawczynia˛ pie´sni. Stała obok regału, na którym ustawiono staromodne tomy ksia˙ ˛zek. Paul odkrył, ku swemu zdziwieniu, z˙ e regał przesuni˛eto z jego zwykłego miejsca, odsłaniajac ˛ znajdujace ˛ si˛e za nim wej´scie do niewielkiego pomieszczenia, umeblowanego jak biuro. Spostrzegłszy, z˙ e Paul przyglada ˛ si˛e temu wszystkiemu, Kantela otrzasn˛ ˛ eła si˛e z zaskoczenia, wyciagn ˛ awszy ˛ r˛ek˛e popchn˛eła regał na miejsce i zamkn˛eła przej´scie. Przez chwil˛e oboje stali i patrzyli na siebie. — Nie wiedziałam. . . — odezwała si˛e wreszcie. — Zapomniałam, z˙ e teraz pan tu mieszka. Paul patrzył na nia˛ z zainteresowaniem. Dziewczyna wyra´znie pobladła. — My´slała pani, z˙ e zastanie tu kogo´s innego? — Tak. To znaczy. . . — zaplatała ˛ si˛e — sadziłam, ˛ z˙ e spotkam tu Jase’a. Nale˙zała do osób, które nie potrafia˛ kłama´c. Czuł dzielac ˛ a˛ ich, oprócz przestrzeni, nieufno´sc´ . — Ma pani miły głos — stwierdził. — Słuchałem wła´snie jednej z pani pies´ni. . . — Owszem, słyszałam — przerwała mu. — Wolałabym, aby pan tego nie robił, je´sli łaska. — Doprawdy? — spytał Paul. — Ma ona dla mnie pewne szczególne znaczenie. Je´sli byłby pan tak uprzejmy. . . — Je´sli pani nie chce, oczywi´scie nie b˛ed˛e jej słuchał — odparł Paul. Postapił ˛ krok ku niej i nagle przystanał, ˛ widzac, ˛ i˙z dziewczyna cofn˛eła si˛e odruchowo pod s´cian˛e. — Jase. . . — zacz˛eła — lada chwila b˛edzie tu Jase. Paul obserwował ja,˛ marszczac ˛ lekko brwi. Był zaskoczony i zdenerwowany, ale i dziwnie wzruszony. Uczucia takie mógłby wzbudzi´c w nim kto´s absolutnie bezbronny i nie zdajacy ˛ sobie sprawy z tego, i˙z Paul nie zamierza wyrzadzi´ ˛ c mu z˙ adnej krzywdy. To równie˙z było niezwykłe, poniewa˙z Kantela nie sprawiała wra˙zenia osoby bezbronnej, przeciwnie, wygladała ˛ na kogo´s z charakterem. Paul bliski ju˙z był sformułowania swych odczu´c w postaci słów, gdy szelest otwieranych drzwi spowodował, i˙z oboje zwrócili głowy w tamta˛ stron˛e. Do pokoju wszedł Warren i bezbarwny, znany Paulowi z ekranu telewizyjnego, krótko ostrzy˙zony jegomo´sc´ , ten sam, który wychodził z Kantela,˛ gdy Paul po raz pierwszy odwiedzał Warrena. Obaj ruszyli wprost ku Paulowi i dziewczynie.
Rozdział 7 Nikt nie odpowiadał na pukanie do drzwi — stwierdził Warren zatrzymujac ˛ si˛e przed Paulem i spogladaj ˛ ac ˛ na Kantel˛e. — Nie pukał pan — odparł Paul. — On ma na my´sli moje. . . moje mieszkanie, to znaczy nast˛epne drzwi — wyja´sniła Kantela, unikajac ˛ wzroku Paula. — Jase, zapomniałam o obecno´sci tego pana. Usłyszałam muzyk˛e, poniewa˙z za´s wiedziałam, z˙ e wyszedłe´s, zajrzałam tu ze swego biura. — Rozumiem — rzekł Warren. Jego szczupła, ciemna, inteligentna twarz zwróciła si˛e ku Paulowi. — No có˙z, spotkaliby´scie si˛e i tak. Znacie si˛e? Kantelo, to Paul Formain. Paul, oto Kantela Maki. — Miło mi pania˛ pozna´c — rzucił Paul w stron˛e dziewczyny i u´smiechnał ˛ si˛e przyja´znie. Dziewczyna odpowiedziała grymasem, który od biedy mo˙zna było uzna´c za u´smiech. — A to Burton McLeod. — McCloud? — powtórzył Paul potrzasaj ˛ ac ˛ dłonia˛ przybysza. — Pisze si˛e McLeod, wymawia McCloud — wyja´snił McLeod. Wypowiedział te słowa spokojnym, nieco ochrypłym głosem. Miał pewny, mocny u´scisk dłoni. Jego spojrzenie przypominało smutny, t˛eskny i dziki wzrok siedzacego ˛ na r˛ekawicy my´sliwskiego sokoła. Spotkany przed tygodniem detektyw hotelowy, Butler, wywarł na Paulu wra˙zenie niebezpiecznego m˛ez˙ czyzny. McLeod równie˙z emanował niebezpiecze´nstwem, ale innego rodzaju. Je´sli Butlera mo˙zna byłoby porówna´c do sztyletu, ostrego i gładkiego jak igła, to ten człowiek przypominał ci˛ez˙ ki, dwur˛eczny miecz renesansowego piechura. Podczas gdy Paul i McLeod wymieniali u´scisk dłoni, Warren i Kantela przez chwil˛e patrzyli sobie w oczy. I nagle Warren szybko odwrócił si˛e od dziewczyny i wyjał ˛ z kieszeni niewielkie pudełko. Otworzył je tak, by Paul mógł zajrze´c do s´rodka. Paul zobaczył rzad ˛ równo uło˙zonych białych z˙ elatynowych kapsułek. Warren wyjał ˛ jedna˛ z nich i podawszy pudełko McLeodowi, zgniótł kapsułk˛e w palcach i wysypał z niej na dło´n biały proszek. 39
— Prosz˛e skosztowa´c — polecił Paulowi. Ten zmarszczył brwi. — To zupełnie nieszkodliwe — zapewnił go Warren. Zanurzył zwil˙zona˛ s´lina˛ opuszk˛e palca w proszku i podniósł go do ust. Przez chwil˛e Paul jeszcze si˛e wahał, potem poszedł za przykładem Nekromanty. Na j˛ezyku poczuł słodycz. — Cukier? — spytał patrzac ˛ na Warrena. — Owszem — Nekromanta oczy´scił dło´n nad najbli˙zsza˛ popielniczka.˛ — Ale dla m˛ez˙ czyzny, któremu przeka˙ze pan to pudełko, b˛edzie to kokaina. Podkre´slam — Warren wbił wzrok w Paula — to b˛edzie kokaina. Stanie si˛e tak w tej samej chwili, w której pudełka dotkna˛ dłonie odbiorcy. Wspominam o tym po to, aby pan wiedział, z˙ e z punktu widzenia prawa nie popełnia pan z˙ adnego wykroczenia trzymajac ˛ to pudełko w kieszeni. — Chce pan, bym je komu´s przekazał? — spytał Paul. — Komu? — Zna pan rozkład pomieszcze´n w hotelu Koh-I-Nor? Chciałbym, aby zaniósł pan to pudełko do apartamentu 2309. Prosz˛e nie pyta´c o wskazówki ani recepcjonisty, ani nikogo innego. Odda pan przesyłk˛e m˛ez˙ czy´znie, którego znajdzie pan wewnatrz. ˛ Je´sli napotka pan jakie´s trudno´sci. . . — Warren zawahał si˛e i rzucił szybkie spojrzenie na Kantel˛e. — Nie spodziewam si˛e, ale. . . Na sze´sc´ dziesiatym ˛ poziomie, w salach bankietowych rozgrywany jest turniej szachowy. Prosz˛e tam wjecha´c i odszuka´c Kantel˛e. Ona wyprowadzi pana na zewnatrz. ˛ Przerwał. W pokoju zapadła chwila ciszy. — Gdyby to była kokaina — odezwał si˛e Paul — nie wziałbym ˛ jej, to chyba jasne. — B˛edzie pan niósł cukier — przypomniał mu Warren. Przez jego szczupła˛ twarz przemknał ˛ grymas gniewu. — Przemieni si˛e on w narkotyk dopiero wtedy, gdy go pan przeka˙ze. Mo˙ze pan wierzy´c lub nie, mo˙ze pan i´sc´ tam lub pozosta´c ze mna,˛ jak pan woli. — Wezm˛e to — zdecydował Paul. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i wział ˛ pudełko od McLeoda. — Dwadzie´scia trzy, zero dziewi˛ec´ ? — Dwadzie´scia trzy, zero dziewi˛ec´ — powtórzył Warren. Wychodzac ˛ z pokoju, Paul czuł na swoich plecach skupione spojrzenia całej trójki. Recepcjonista, którego minał ˛ przy wej´sciu do Koh-I-Nor był nowy i nie podniósł nawet głowy. Paul wsiadł do windy i pojechał na dwudzieste trzecie pi˛etro. Znalazł si˛e we wn˛etrzu zaprojektowanym nowocze´snie, w stylu przypominajacym ˛ apartamenty dla wa˙znych go´sci. Takich, co zarabiaja˛ nie mniej ni˙z sto tysi˛ecy rocznie i bez bólu moga˛ zapłaci´c ka˙zdy rachunek. Paul ruszył szerokim korytarzem rozja´snionym s´wiatłem wpadajacym ˛ przez dwa wysokie okna na obu ko´ncach i dotarł do drzwi oznaczonych liczba˛ 2309. Napis znajdujacy ˛ si˛e poni˙zej numeru powiadamiał, i˙z jest to wej´scie słu˙zbowe.
40
Paul dotknał ˛ drzwi. Były otwarte, a nawet lekko uchylone. Dotkni˛ete przez niego, bezgło´snie cofn˛eły si˛e w głab. ˛ Paul znalazł si˛e w niewielkiej kuchni, nalez˙ acej ˛ do wskazanego mu apartamentu. Z gł˛ebi dobiegały odgłosy rozmowy. Zamarł w bezruchu i usłyszał cichy d´zwi˛ek wydany przez zamykajace ˛ si˛e za nim drzwi. Jeden z rozmówców przemawiał zjadliwym tenorem, dr˙zacym ˛ ze zdenerwowania. Głos drugiego był gł˛ebszy, ponury i mniej wyra´zny. — . . . si˛e w gar´sc´ ! — to tenor. Ponury mruknał ˛ co´s niezrozumiale. — Wiesz o tym doskonale! — nacierał tenor. — Nie chcesz, z˙ eby ci˛e wyleczyli, oto w czym rzecz. Namiastki były wystarczajaco ˛ kłopotliwe. Jednak twoje kombinacje z prawdziwymi narkotykami nara˙zaja˛ na niebezpiecze´nstwo cały Wydział, o ile nie cała˛ Grup˛e. Dlaczego nie skorzystałe´s z urlopu i nie odwiedziłe´s psychiatry, kiedy w marcu dałem ci taka˛ mo˙zliwo´sc´ ? Ni˙zszy głos mruknał ˛ co´s o zupie lub czym´s o podobnym brzmieniu. — Nie zawracaj sobie tym głowy! — zdenerwował si˛e tenor. — Ze zm˛eczenia widzisz ju˙z duchy za ka˙zdymi drzwiami. Elektronika to elektronika, nie mniej, nie wi˛ecej. Czy nie sadzisz, ˛ z˙ e gdyby było tam co´s wi˛ecej, ja wiedziałbym o tym wcze´sniej? — Chyba z˙ e. . . — bakn ˛ ał ˛ ni˙zszy głos — ju˙z wpadłe´s. — Dla twego własnego dobra — tenor ociekał teraz niesmakiem — zobacz si˛e z lekarzem. Załatw sobie zwolnienie. Przez kilka najbli˙zszych dni zostawi˛e wasz Wydział w spokoju. Da ci to czas potrzebny na załatwienie miejsca w szpitalu, gdzie masz prawo odmawia´c odpowiedzi na pytania. Tak sprawy stoja˛ w chwili obecnej. Wybór nale˙zy do ciebie — rozległ si˛e d´zwi˛ek kroków zmierzajacych ˛ ku drzwiom, potem Paul usłyszał trzask mechanizmu zamka. — Cztery dni. Ani godziny dłu˙zej! Paul poczuł nagle przeszywajacy ˛ go chłodny dreszcz podejrzenia. Odwrócił si˛e szybko i wyszedł na korytarz przez te same drzwi, którymi wszedł. Dwa metry dalej, w s´cianie znajdowała si˛e płytka nisza. Paul ukrył si˛e w niej, cofnał ˛ w cie´n i spojrzał w stron˛e głównych drzwi wej´sciowych do apartamentu 2309. Wyszedł z nich niewysoki, trzymajacy ˛ si˛e prosto m˛ez˙ czyzna o rzadkich, siwych włosach, który ruszył ku windom znajdujacym ˛ si˛e w drugim ko´ncu korytarza. Kiedy odwracał si˛e, jego jastrz˛ebi profil mignał ˛ na tle bł˛ekitnej po´swiaty padajacej ˛ przez okno i Paul poznał go. Gdy słuchał rozmowy, jeden z głosów, tenor, brzmiał znajomo i Paul pomy´slał, z˙ e mo˙ze to by´c głos tego detektywa, Butlera. Teraz jednak zrozumiał, dlaczego wydawało mu si˛e, i˙z poznaje ten głos. Człowiekiem stojacym ˛ przy windzie był Kirk Tyne, In˙zynier Naczelny Kom´ pleksu Swiatowego. Pełnił funkcj˛e szefa zespołu obliczeniowego, który koordynował działania sprz˛ez˙ onych Kompleksów składajacych ˛ si˛e z urzadze´ ˛ n technicznych, umo˙zliwiajacych ˛ z˙ ycie na planecie. On i jego Grupa In˙zynierów posiadali 41
najwi˛eksza˛ władz˛e na s´wiecie, poniewa˙z decyzje podejmowane przez komputery musiały by´c ostatecznie sprawdzane i zatwierdzane przez ludzi. Tyne wyciagał ˛ r˛ek˛e, by otworzy´c drzwi windy. Zaledwie zda˙ ˛zył ich dotkna´ ˛c, wi˛eksza˛ cz˛es´c´ padajacego ˛ z okna blasku przysłoniły szerokie bary wysokiego m˛ez˙ czyzny, który wyszedł z sasiedniej ˛ kabiny. — Prosz˛e, prosz˛e. . . Kirk — rzekł wysoki. — Nie spodziewałem si˛e, z˙ e ci˛e tu zastan˛e. W uszach podsłuchujacego ˛ Paula, głos ten zabrzmiał jak echo, pod sklepieniem rozległej, gł˛ebokiej pieczary, w której kto´s uderzył w gong. Był to głos Waltera Blunta. Paul ryzykujac ˛ odkrycie wysunał ˛ cała˛ głow˛e ze swej kryjówki, aby lepiej przyjrze´c si˛e przywódcy Gildii Or˛edowników. Blunt stał jednak zwrócony tak, z˙ e jego twarz była skryta w cieniu. — Och, to pomyłka — odparł Tyne, szybko i bez zajaknienia. ˛ — Jad˛e na gór˛e, na ten turniej szachowy. A ty co tu robisz, Walt? — Jak˙ze to? — Blunt wsparł si˛e na swej grubej lasce, a w jego głosie pojawiły si˛e nutki rozbawienia. — Zobaczyłem ciebie i wysiadłem, z˙ eby si˛e z toba˛ przywita´c. Zje˙zd˙załem do hallu, by kogo´s spotka´c. Nie´zle wygladasz, ˛ Kirk — odstawił lask˛e, opierajac ˛ ja˛ o s´cian˛e i podał Tyne’owi dło´n. Tyne u´scisnał ˛ r˛ek˛e Blunta. — Dzi˛ekuj˛e, Walterze — odparł. I dodał nie bez kpiny w głosie: — My´sl˛e, z˙ e jeszcze po˙zyjemy, co? — No có˙z, chyba nie, Kirk — odparł Blunt. — Narz˛edzia Armageddonu zabrały si˛e ju˙z do dzieła. Kiedy dojdzie do konfliktu, zamierzam znale´zc´ si˛e w´sród tych, co przetrwaja,˛ nie sadz˛ ˛ e jednak, aby tobie si˛e to udało. Tyne potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Walt, zdumiewasz mnie — powiedział. — Wiesz doskonale, i˙z jestem jedyna˛ osoba,˛ która wie wszystko o twojej sekcie, włacznie ˛ z faktem, z˙ e naprawd˛e jest was nie wi˛ecej ni˙z sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy, rozrzuconych po całym globie. A jednak mówisz mi w oczy, i˙z zamierzacie przeja´ ˛c władz˛e nad s´wiatem. I co z nim zrobicie, gdy ju˙z b˛edziecie go mieli? Nie dacie rady kierowa´c nim, bez uciekania si˛e do usług tego samego zespołu kompleksów technologicznych, o którym powiadacie, z˙ e chcecie go zniszczy´c. — No có˙z — odparł Blunt. — Istnieje wiele wersji naszego s´wiata, Kirk. Ty znasz jedna,˛ t˛e z tymi twoimi kompleksami zaopatrzeniowymi. To s´wiat funkcjonujacy ˛ jak zegarek. Szkoda tylko, z˙ e nie przestaje rozwija´c si˛e i komplikowa´c. Oprócz niego istnieje te˙z s´wiat fanatyków, ludzi, którzy zajmuja˛ si˛e niebezpiecznymi sportami, wyznaja˛ szalone religie, a tak˙ze s´wiat maszerujacych ˛ społecznos´ci. Dalej masz tajemniczy, mglisty s´wiat spirytystów, s´wiat pionierów odrzucajacych ˛ tradycj˛e, artystów i naukowców. Istnieje i s´wiat tych, dla których dawne obyczaje i przeszło´sc´ sa˛ jedynymi trwałymi warto´sciami z˙ ycia. Jest nawet s´wiat psychotyków i neurotyków. — Przemawiasz tak, jakby tamte inne. . . odchylenia posiadały równie istotne 42
warto´sci, jak normalne i cywilizowane społecze´nstwo. — Ale˙z posiadaja,˛ Kirk, posiadaja˛ — odparł Blunt, górujacy ˛ wzrostem nad niewysokim rozmówca.˛ — Zapytaj o to członka któregokolwiek z nich. Nie patrz tak na mnie, człowieku. To jest twój s´wiat, s´wiat, który tacy jak ty zapoczatkowali ˛ rewolucja˛ przemysłowa,˛ czterysta lat temu. Ale aby wyrazi´c si˛e prostacko, je´sli z˙ yjemy w raju, to dlaczego nadal miewamy bóle brzucha? — Miewamy bóle brzucha — odciał ˛ si˛e Tyne, robiac ˛ ruch w stron˛e windy — ale mamy i doktorów, którzy je lecza.˛ Co nie zawsze sprawdzało si˛e w przeszło´sci. Je´sli zechciałby´s mi wybaczy´c, Walt, to przejad˛e si˛e do góry, na turniej. Te˙z tam jedziesz? — Nie tracac ˛ ani chwili — odparł Blunt. Tyne stanał ˛ jedna˛ noga˛ na dysku unoszacym ˛ si˛e w rurze obok niego. Dysk zatrzymał si˛e. — Jak si˛e czuje pani Tyne? — spytał Blunt. ´ — Swietnie — oznajmił Tyne. Wstapił ˛ na dysk druga˛ noga˛ i uniesiony w gór˛e zniknał ˛ Paulowi z oczu. Blunt równie˙z odwrócił si˛e i wkroczywszy w otwarte drzwi windy, wszedł na dysk zje˙zd˙zajacy ˛ w dół i równie˙z zniknał. ˛ Paul wyszedł z ukrycia. Laska Blunta nadal stała pod s´ciana,˛ tam gdzie odstawił ja˛ Wielki Mistrz, zanim u´scisnał ˛ dło´n Tyne’a. Paul przypomniał sobie sposób, w jaki Blunt odwracał si˛e od jego niszy i nagle zdał sobie spraw˛e z faktu, z˙ e nigdy dotad ˛ nie miał okazji spojrze´c przywódcy Gildii Or˛edowników prosto w twarz. Dotychczas była to jedynie drobnostka, błakaj ˛ aca ˛ si˛e gdzie´s po zakamarkach umysłu. Teraz pragnienie spotkania z Bluntem stan˛eło w centrum uwagi Paula. Nagle te˙z zdał sobie spraw˛e z czego´s, co do tej pory przyjmował jako rzecz naturalna.˛ Gdy kogo´s spotykał, automatycznie dowiadywał si˛e o nim wielu rzeczy dzi˛eki swemu darowi wewn˛etrznego postrzegania. Blunt za´s był dla niego zagadka.˛ I to zagadka,˛ która odgrywała coraz wi˛eksza˛ rol˛e w z˙ yciu Paula. Zarówno w przypadku Blunta, jak i samej Gildii, wiele spraw nie było najwyra´zniej takimi, jakimi wydawały si˛e na pozór. Paul podszedł do wind i podniósł zgub˛e. Blunt nie b˛edzie mógł unikna´ ˛c spotkania z człowiekiem, który odda mu jego lask˛e. Wrócił do apartamentu 2309, tym razem kierujac ˛ si˛e ku głównemu wej´sciu, temu, przez które wyszedł Tyne. Wdusił przycisk na drzwiach, a te ustapiły ˛ przed naciskiem dłoni Paula. Wszedł i znalazł si˛e w bawialni apartamentu, przed tym samym człowiekiem, którego widział na´cpanego i pod nadzorem Butlera wtedy, gdy wyprowadzał si˛e z hotelu. D´zwi˛ek zamykajacych ˛ si˛e drzwi spowodował, i˙z ów człowiek uniósł głow˛e. A˙z do tej bowiem chwili był on gł˛eboko pochylony i wdychał co´s z małej bibułki. Słyszac ˛ szcz˛ek zamka, poderwał si˛e gwałtownym ruchem. Na widok wchodzace˛ go zaczał ˛ cofa´c si˛e w głab ˛ pomieszczenia powłóczac ˛ nogami i bełkoczac ˛ co´s, jak człowiek skrajnie przera˙zony, któremu strach całkowicie odebrał zdolno´sc´ logicz43
nego rozumowania. Zatrzymał si˛e dopiero pod wysokim, szerokim oknem. Stał tam jak schwytane w pułapk˛e zwierz˛e, gapiac ˛ si˛e na Paula, mrugajac ˛ oczami, dr˙zac ˛ i tak mocno wtulajac ˛ si˛e w szyb˛e, jakby chciał przepchna´ ˛c si˛e przez nia˛ ku dzielacym ˛ go od ziemi dwudziestu trzem pi˛etrom swobodnego spadania. Paul wyczuł to. Niczym pot˛ez˙ ny przybój oceanu, ogarn˛eła go fala strachu i odrazy, bijaca ˛ od tego człowieka. Zatrzymał si˛e na chwil˛e pora˙zony wstr˛etem. Nigdy nie podejrzewał, i˙z istota my´slaca ˛ mo˙ze doprowadzi´c si˛e do takiego stanu. Nieznajomy wbił wzrok w Paula. Niedługo to trwało. Za moment jego oczy zaszły łzami i pociagał ˛ te˙z nosem. Najwyra´zniej nie mógł nad tym zapanowa´c. Twarz mieszka´nca apartamentu była teraz szara i napi˛eta. W jego umy´sle toczyła si˛e jaka´s walka. Co´s mocno pokiereszowanego usiłowało doj´sc´ do głosu. — Ju˙z dobrze — powiedział Paul. — Wszystko w porzadku. ˛ . . — podchodził do nieznajomego powoli i łagodnie, wetknawszy ˛ lask˛e Blunta pod prawa˛ pach˛e, a pudełko z kapsułkami trzymajac ˛ w wyciagni˛ ˛ etej dłoni. — Prosz˛e. . . Wła´snie przyniosłem panu te. . . Nieznajomy nadal wytrzeszczał oczy na Paula i spazmatycznie wdychał powietrze nosem. Paul, który znalazł si˛e od niego w odległo´sci wyciagni˛ ˛ etego ramienia, poło˙zył pudełko na stole. Potem tkni˛ety nowa˛ my´sla,˛ otworzył pudełko i dwoma palcami wyjał ˛ ze´n jedna˛ z białych kapsułek. — Widzi pan? — spytał. — O, prosz˛e. . . — podał ja˛ nieznajomemu, tamten jednak, czy to si˛egajac ˛ po nia˛ zbyt goraczkowo, ˛ czy te˙z pragnac ˛ ja˛ odepchna´ ˛c od siebie, wytracił ˛ pigułk˛e z palców Paula. Paul odruchowo schylił si˛e by ja˛ podnie´sc´ . Był jeszcze pochylony, gdy rozdzwonił si˛e jego wewn˛etrzny sygnał alarmowy. Wyprostował si˛e szybko, tylko po to, by spojrze´c wprost w luf˛e niewielkiego czarnego pistoletu, tkwiacego ˛ w rozdygotanej dłoni c´ puna. Koniec lufy chwiał si˛e niepewnie. — Ej˙ze — powiedział Paul. — Spokojnie. . . Wydawało si˛e, z˙ e tamten nawet go nie słyszy. Narkoman zrobił krok do przodu. Paul cofnał ˛ si˛e machinalnie. — Przysłało ci˛e — wychrypiał nieznajomy. — Przysłało ci˛e. . . — Nic mnie nie przysłało — zaprotestował Paul. — Przyszedłem tu, by przynie´sc´ panu to pudełko. O, prosz˛e — wskazał na stół. Tamten nawet nie spojrzał w t˛e stron˛e. Idac ˛ w głab ˛ pokoju, zaczał ˛ okra˙ ˛za´c Paula, cały czas nie spuszczajac ˛ ze´n wzroku i muszki broni. — Zabij˛e ci˛e — powiedział. — My´slisz, z˙ e tego nie zrobi˛e, a jednak ci˛e zabij˛e. — Za co? — spytał Paul. Pomy´slał, z˙ e to pytanie powinno wytraci´ ˛ c c´ puna z transu, tamten jednak zdawał si˛e niczego nie słysze´c. — Przysłało ci˛e, z˙ eby´s mnie zabił — mówił. — Samo zabi´c nie mo˙ze. Tak zostało skonstruowane, z˙ e nie mo˙ze. Ale potrafi tak ustawi´c okoliczno´sci, z˙ e brudna robota i tak zostanie wykonana. — Nie zamierzam pana skrzywdzi´c — zapewnił Paul. 44
— Nie ma sensu przeczy´c — odparł narkoman. Paul wyczuł, i˙z tamten zbiera resztki pozostałej mu jeszcze siły woli, by pocia˛ gna´ ˛c za spust. Zaczał ˛ si˛e nawet prostowa´c, a w oczach błysn˛eło mu co´s na kształt dumy. — Widzisz, ja rozumiem. Wiem o nim wszystko. Nieznajomy stał teraz dokładnie pomi˛edzy Paulem a wyj´sciem, o krok, poza zasi˛egiem r˛eki. Paul wykonał ruch w jego stron˛e i wylot lufy natychmiast uniósł si˛e wy˙zej. — Nie, nie! — uprzedził m˛ez˙ czyzna. — Nie! Paul zatrzymał si˛e. Nagle u´swiadomił sobie, z˙ e pod pacha˛ nadal trzyma twarda˛ i gładka˛ lask˛e Blunta. Miała ponad metr długo´sci. Rozlu´znił u´scisk, tak by laska zacz˛eła osuwa´c si˛e w jego dło´n. — Jeszcze chwil˛e — odezwał si˛e tamten. — Jeden moment. . . To sadziło, ˛ z˙ e znajdziesz mnie tu samego. Nie wiedziało, z˙ e mam bro´n. Nie ma mowy, by si˛e dowiedziało, z˙ e ja˛ ukradłem. Brak zapisków. . . co robisz! Ostatnie słowa zostały wywrzeszczane. Nieznajomy spostrzegł osuwajacy ˛ si˛e w dło´n Paula koniec laski. Lufa broni nagle skoczyła do przodu. Paul rzucił si˛e w bok i przed siebie. Na to, by wytraci´ ˛ c laska˛ bro´n, tak jak to planował, nie miał ju˙z czasu. Zobaczył, jak tamten odwraca si˛e, by wzia´ ˛c go na muszk˛e. Prawie mu si˛e udało. — A masz! — wrzasnał ˛ narkoman. Laska w dłoni Paula sama pomkn˛eła w gór˛e i dół. Poczuł, z˙ e trafiła w co´s twardego. Nieznajomy runał ˛ w bok. Przewrócił si˛e jeszcze na plecy i znieruchomiał na dywanie. Pistolet wypadł mu z dłoni. Le˙zał tak i wbijał w sufit oskar˙zycielskie i przera˙zone zarazem spojrzenie. Trzymajac ˛ lask˛e w dłoni Paul postapił ˛ krok do przodu. Spojrzał z góry na przeciwnika. Ten le˙zał bez ruchu. Jego pokryte siecia˛ krwawych z˙ yłek oczy nie skupiały si˛e ju˙z na Paulu, który uniósł nieco trzymana˛ w dłoni lask˛e i uwa˙znie ja˛ obejrzał. Ciemne drewno było wgniecione, ale nie złamane. Ponownie spojrzał na rozciagni˛ ˛ etego na ziemi m˛ez˙ czyzn˛e i bardzo powoli opu´scił r˛ek˛e i lask˛e. Spomi˛edzy rzadkich włosów pokrywajacych ˛ ciemi˛e nieznajomego zacz˛eła wypływa´c krew. Paul poczuł pustk˛e w duszy, jakby nagle zaczerpnał ˛ pot˛ez˙ ny haust nico´sci. P˛ekni˛eta czaszka nieboszczyka wygladała, ˛ jak rozłupana ciosem miecza.
Rozdział 8 Ten człowiek nie z˙ yje, pomy´slał Paul. Znów zaczerpnał ˛ gł˛eboko tchu. Poczucie wewn˛etrznej pustki jednak nie ustapiło. ˛ Dlaczego nie czuj˛e nic wi˛ecej? Niegdy´s mógłby oczekiwa´c odpowiedzi od tej niepokonanej czastki ˛ swej osobowo´sci, która kryła si˛e gł˛eboko w zakamarkach umysłu. Ale wraz z podj˛eciem tamtej decyzji w gabinecie psychiatry owa cz˛es´c´ osobowo´sci niepostrze˙zenie rozpłyn˛eła si˛e po´sród reszty jego s´wiadomo´sci. Potrafił jednak wyobrazi´c sobie jej widmowy szept odpowiadajacy ˛ na jego pytanie. ´Smier´c, brzmiałaby odpowied´z, jest równie˙z tylko czynnikiem. W dłoni nadal trzymał lask˛e. Rozlu´znił u´scisk i na dywan upadł niewielki przedmiot. Paul pochylił si˛e i podniósł go. Była to kapsułka, która˛ chciał poda´c martwemu teraz człowiekowi. Została ona zgnieciona i spłaszczona pomi˛edzy dłonia˛ a laska.˛ Wetknał ˛ kapsułk˛e do kieszeni, odwrócił si˛e i wyszedł z pomieszczenia. Zamknał ˛ za soba˛ drzwi i był ju˙z w połowie drogi do wind, z których przedtem skorzystali Tyne i Blunt, kiedy jego umysł znów zaczał ˛ funkcjonowa´c normalnie. I wtedy stanał ˛ jak wryty. Dlaczego mam ucieka´c? — zapytał sam siebie. Działał przecie˙z w samoobronie, zaatakowany ni mniej, ni wi˛ecej, tylko przez wymachujacego ˛ bronia˛ szale´nca. Pod wpływem tej my´sli wrócił do apartamentu 2309 i si˛egnał ˛ po telefon, by wezwa´c policj˛e hotelowa.˛ Biuro ochrony odpowiedziało na wezwanie nie rozja´sniajac ˛ ekranu wizyjnego. z szarej pustki przemówił do Paula bezcielesny głos. — Słucham, kto mówi? — Apartament 2309. Nie nale˙ze˛ do go´sci hotelowych. Chciałbym zło˙zy´c doniesienie o. . . — Prosz˛e zaczeka´c. Nastapiła ˛ chwila ciszy. Ekran dalej pozostawał szary. Potem rozja´snił si˛e nagle i Paul spojrzał na szczupła,˛ nie wyra˙zajac ˛ a˛ z˙ adnych uczu´c twarz Jamesa Butlera. — Panie Formain — odezwał si˛e Butler. — Dwadzie´scia osiem minut temu poinformowano mnie, z˙ e wszedł pan na teren hotelu wej´sciem od 46
placu. — Przyniosłem co´s dla. . . — Tak przypuszczali´smy — przerwał Butler. — Do naszych zwykłych praktyk nale˙zy s´ledzenie kamerami ludzi, którzy nie sa˛ go´sc´ mi hotelu, o ile o ich wizycie nie zawiadomiono nas wcze´sniej. Czy mieszkaniec apartamentu 2309 jest teraz z panem, panie Formain? — Owszem — odparł Paul. — Obawiam si˛e jednak, i˙z miał tu miejsce pewien wypadek. — Wypadek? — Wyraz twarzy Butlera i brzmienie jego głosu pozostały bez zmian. — Człowiek, którego tu spotkałem groził mi bronia.˛ — Paul zawahał si˛e, po czym oznajmił: — On nie z˙ yje. — Nie z˙ yje? — spytał Butler. Na chwil˛e w jego oczach zabłysło zainteresowanie. — Panie Formain, musiał pan pa´sc´ ofiara˛ pomyłki, przynajmniej je´sli idzie o t˛e bro´n. Posiadamy dokładne informacje o mieszka´ncu apartamentu 2309. Nie miał przy sobie z˙ adnej broni. — No tak. Powiedział mi, z˙ e ja˛ ukradł. — Panie Formain, nie zamierzam si˛e z panem spiera´c. Musz˛e jednak powiadomi´c pana, z˙ e zgodnie z przepisami policyjnymi rozmowa ta jest zapisywana i zapisu tego nie mo˙zna wymaza´c. — Zapisywana? — zaskoczony Paul wytrzeszczył oczy na ekran. — Nie inaczej, panie Formain. Widzi pan, tak si˛e składa, i˙z wiemy, z˙ e mieszkaniec apartamentu 2309 nie miał z˙ adnej szansy na popełnienie kradzie˙zy broni. Znajdował si˛e pod s´cisłym nadzorem naszych pracowników. — To znaczy, z˙ e si˛e wam wymknał! ˛ — Obawiam si˛e, z˙ e i to jest niemo˙zliwe. Do apartamentu, w którym pan si˛e teraz znajduje, bro´n mogła przenikna´ ˛c tylko w jeden sposób. Pan musiał ja˛ przynie´sc´ ze soba! ˛ — Wolnego — Paul pochylił si˛e ku ekranowi. — Kirk Tyne, In˙zynier Naczel´ ny Kompleksu Swiatowego, był tu przede mna.˛ — Pan Tyne — stwierdził Butler — opu´scił mieszkanie w North Tower o 14.09 i korzystajac ˛ z windy o 14.10 pojawił si˛e na poziomie sze´sc´ dziesiatym, ˛ na turnieju szachowym. Kamery na korytarzach przekazały, z˙ e podczas ostatnich sze´sciu godzin do apartamentu 2309 nie wchodził nikt, prócz pana. Wynika z tego. . . Butler na ułamek sekundy uciekł spojrzeniem w bok i to u´swiadomiło Paulowi blisko´sc´ pułapki, która ju˙z si˛e zatrzaskiwała. Detektyw hotelowy był nie byle jakim hipnotyzerem. Monotonia jego głosu i twarz nie wyra˙zajaca ˛ z˙ adnych uczu´c sprowadzały problem zabójstwa do kategorii nudnych historyjek o zagubionych kluczach lub odesłanych pod niewła´sciwy adres baga˙zach. Byłoby to niezwykle skuteczne przeciwko ka˙zdemu, kto nie dysponował wrodzona˛ odporno´scia˛ Paula.
47
Nie tracac ˛ czasu nawet na wyłaczenie ˛ telefonu, Paul pozwolił, by inicjatyw˛e przej˛eły jego odruchy. Był w drzwiach i wypadał na korytarz, zanim Butler zda˙ ˛zył przerwa´c mow˛e. Na zewnatrz ˛ nie zastał nikogo. Minał ˛ windy i szybko przebiegł korytarzem do wyj´scia ewakuacyjnego. Otworzył je i znalazł si˛e w betonowym szybie klatki schodowej. Stał na niewielkim pode´scie. Z jednej strony schody ciagn˛ ˛ eły si˛e w gór˛e, po drugiej opadały w dół. Obok pierwszego stopnia wiodacego ˛ w dół dostrzegł wsuni˛ete w s´cian˛e dodatkowe drzwi przeciwpo˙zarowe. Pomknał ˛ schodami w dół. Poruszał si˛e cicho, na klatce schodowej panowała jednak taka cisza, jakby przed wiekami zapiecz˛etowano ja˛ na głucho. Paul przebiegł cztery pi˛etra i jak dotad ˛ nic nie wskazywało na jakiekolwiek zagro˙zenie. Ale gdy dotarł do podestu znajdujacego ˛ si˛e pi˛ec´ pi˛eter ni˙zej, dalsza˛ drog˛e w dół zamkn˛eły mu wysuni˛ete ze s´ciany drzwi. Po krótkim namy´sle odwrócił si˛e i wyszedł na korytarz osiemnastego pi˛etra. — Panie Formain — odezwał si˛e uprzejmy głos tu˙z przy jego uchu. — Czy nie zechciałby pan pój´sc´ za mna.˛ . . Agent ochrony, sadz ˛ ac ˛ po głosie jaki´s młodzik, stał plecami do s´ciany po drugiej stronie drzwi i czekał, a˙z Paul wyjdzie. Gdy tylko si˛e pokazał, agent powiedział swoja˛ kwesti˛e i zrobił krok do przodu, aby go pochwyci´c. Paul poczuł, z˙ e lewa dło´n przeciwnika wprawnie wyszukuje sploty nerwowe tu˙z nad jego łokciem, prawa za´s si˛ega po kciuk, by wyłama´c go ku nadgarstkowi w dyskretnym chwycie zwanym przez policjantów „chod´z bratku”. Szukajace ˛ swych celów palce agenta chybiły, ale nie z jego winy. Były dwie przeszkody, których ochroniarz nie mógł oczekiwa´c. Po pierwsze, kciuk i palec s´rodkowy lewej dłoni agenta trafiły na osłaniajac ˛ a˛ nerw pot˛ez˙ na˛ muskulatur˛e nad łokciem Paula. Drugi powód był taki, z˙ e Paul nie obmy´sliwał swoich działa´n. Nagłe zagro˙zenie sprawiło, i˙z reakcj˛e pozostawił tej niepokonanej cz˛es´ci swego umysłu, która ju˙z wcze´sniej uzurpowała sobie wyłaczno´ ˛ sc´ do jego prawego ramienia. Dlatego te˙z, gdy agent si˛egnał ˛ po Paula, by wzia´ ˛c go jak chłystka, ten przystapił ˛ ju˙z do działania. Czujac ˛ dotkni˛ecie przeciwnika, błyskawicznie przesunał ˛ si˛e odrobin˛e w prawo i z całej siły uderzył łokciem w tył. Ruch ten wykonany został z szybko´scia˛ i precyzja,˛ które poraziłyby zawodowego zapa´snika. Taki cios musiał by´c s´miertelny. Koniec łokcia poruszajac ˛ si˛e z dołu w gór˛e wystrzelił z potworna˛ siła˛ prosto w nie chronione miejsce, znajdujace ˛ si˛e tu˙z poni˙zej mostka. Gdyby dosi˛egnał ˛ celu, rozdarłby płuca, zmia˙zd˙zył arterie i zgniótł serce. Jedynym powodem, dla którego tak si˛e nie stało, było to, z˙ e w ostatnim ułamku sekundy Paul pojał, ˛ jaki b˛edzie efekt tego ciosu, i udało mu si˛e zmieni´c nieco jego kierunek. Mimo wszystko, uderzenie uniosło agenta w powietrze i rzuciło nim o s´cian˛e korytarza, od której odbił si˛e i runał ˛ na dywan. Pozostał na podłodze w pozy48
cji embriona z zamkni˛etymi oczami i drgajacymi ˛ konwulsyjnie nogami. Zmiana kierunku uderzenia nie uchroniła go od połamania z˙ eber. Paul miał wra˙zenie, jakby on te˙z oberwał. Poczuł si˛e tak, jakby zadany przez niego cios trafił we´n z ta˛ sama˛ siła.˛ Całym jego ciałem wstrzasn˛ ˛ eła fala bólu. Chwiejac ˛ si˛e na nogach, oszołomiony, skulony i na wpół s´lepy, ruszył korytarzem walczac ˛ z ogarniajacymi ˛ go mdło´sciami. Uparcie szedł jednak przed siebie i w ko´ncu zdołał zapanowa´c nad swoim ciałem. Szukał i znalazł w sobie siły niezb˛edne do odzyskania samokontroli i stało si˛e to tak, jakby wdusił jaki´s przełacznik. ˛ Szok minał ˛ momentalnie i mógł si˛e wyprostowa´c. Znalazł si˛e teraz na ko´ncu korytarza, przy ocienionych zasłonami oknach. Nie opodal były rury wind — jedyna droga ucieczki. Przypomniał sobie, z˙ e w razie kłopotów miał na sze´sc´ dziesiatym ˛ pi˛etrze odszuka´c Kantel˛e i stanał ˛ na dysku wiszacym ˛ w rurze prowadzacej ˛ do góry. Dysk uniósł go szybko. Znajdujace ˛ si˛e nad głowa˛ Paula dno nast˛epnego dysku zamykało go jak w niewielkiej puszce. Przez jaki´s czas mógł si˛e czu´c bezpiecznie. ˙ Przez przezroczyste s´ciany windy widział kolejne pi˛etra. Zaden z przypadkowych przechodniów na mijanych korytarzach, nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Zało˙zył, z˙ e je´sli agenci ochrony mieliby gdzie´s czeka´c, to zaczailiby si˛e w ogrodzie na dachu hotelu, gdzie znajdowało si˛e małe ladowisko ˛ dla helikopterów. Jednak dach le˙zał trzydzie´sci pi˛eter wy˙zej ni˙z to, na które wybierał si˛e Paul. Mijajac ˛ pi˛etro pi˛ec´ dziesiate ˛ ósme, przeszedł na skraj dysku i gdy podjechał do poziomu sze´sc´ dziesiatego, ˛ wyszedł na zewnatrz. ˛ Prawie natychmiast wpadł w tłum ludzi, którzy przechadzali si˛e tu i tam lub zbierali si˛e w niewielkie, zaj˛ete rozmowami grupy. Przecisnał ˛ si˛e mi˛edzy nimi i wszedł do pierwszej z brzegu sali bankietowej. Wewnatrz ˛ stały stoliki, na których rozgrywano partie szachowe. Wokół niektórych graczy zgromadziły si˛e niewielkie grupki kibiców. Nigdzie nie dostrzegł Kanteli. Wyszedł stad ˛ i ruszył dalej. Znalazł dziewczyn˛e dopiero w trzeciej sali. Stała po´sród paru innych osób, które obserwowały rozgrywana˛ parti˛e. Za Kantela˛ znajdowały si˛e oszklone drzwi, prowadzace ˛ na taras lub balkon. Przed nia,˛ w fotelu, siedział Blunt. Paul poczuł nagły przypływ ekscytacji. Zaj˛ety obserwacja˛ sytuacji na szachownicy Wielki Mistrz pochylał si˛e wła´snie do przodu, a Kantela poło˙zyła dło´n na jego szerokim ramieniu. Paul znalazł si˛e oto w obliczu szansy wcze´sniejszego, ni˙z si˛e spodziewał, spotkania z Bluntem. Ruszył w stron˛e stolika, na który patrzyli Blunt i Kantela, i wtem przystanał. ˛ Stwierdził, z˙ e nie ma przy sobie laski Blunta. ´ Stał nieruchomo przez kilka sekund. Swiadomo´ sc´ tego faktu wyparła z umysłu Paula szmer rozmów i obecno´sc´ innych. Dło´n miał pusta.˛ Nie pami˛etał jednak, 49
by odkładał lask˛e lub ja˛ rzucał na ziemi˛e. Odgadł, i˙z musiał ja˛ upu´sci´c w chwili cz˛es´ciowej utraty panowania nad soba,˛ która była reakcja˛ jego psychiki na powalenie agenta ochrony. Je´sli rzeczywi´scie tak si˛e stało, Blunt b˛edzie musiał zło˙zy´c wyja´snienia na policji, cho´c mo˙zliwe, z˙ e do tego nie dojdzie. By´c mo˙ze, z˙ e tak jak i w przypadku wizyty Tyne’a w pokoju 2309, ochrona hotelu zatuszuje spraw˛e. Tak czy owak, Paul postanowił porozmawia´c z przywódca˛ Gildii Or˛edowników wła´snie teraz. Niestety, ju˙z si˛e spó´znił. Dostrzegł, i˙z patrzy na´n Kantela. Z twarza˛ nienaturalnie oboj˛etna,˛ nieznacznym skinieniem głowy wskazała mu oszklone drzwi za soba.˛ Przez ułamek sekundy Paul wahał si˛e, czy usłucha´c, potem jednak postapił ˛ zgodnie z niemym poleceniem. Minał ˛ stolik i wyszedł na zewnatrz. ˛ Tak jak si˛e spodziewał, trafił na długi i wa˛ ski taras, otoczony wysokim do pasa parapetem z rze´zbionego marmuru. W dali wida´c było dachy ni˙zszych, otaczajacych ˛ hotel budynków oraz odległe poziomy Kompleksu Chicago. Było bezchmurne popołudnie i na białych powierzchniach rozstawionych na balkonie okragłych ˛ stolików oraz a˙zurowych krzeseł, igrały wesoło promienie sło´nca. Paul podszedł do parapetu i spojrzał w dół. Zobaczył s´cian˛e Północnej Wie˙zy hotelu Koh-I-Nor opadajac ˛ a˛ pionowo ku le˙zacemu ˛ sze´sc´ dziesiat ˛ pi˛eter ni˙zej poziomowi komunikacyjnemu. Szachownica ciemnych okien i jasnych płyt okładziny zewn˛etrznej zw˛ez˙ ała si˛e w dół zgodnie z prawami perspektywy. Wprost pod soba˛ Paul ujrzał plac przed głównym wejs´ciem, który z tej wysoko´sci wydawał si˛e nie wi˛ekszy od znaczka pocztowego. Po drugiej stronie placu, w odległo´sci dwustu metrów znajdował si˛e znacznie ni˙zszy od hotelu biurowiec. Na dachu tego budynku stał helikopter. W lustrzanych s´cianach biurowca przegladało ˛ si˛e intensywnie bł˛ekitne niebo. Paul odwrócił si˛e od parapetu. Na blacie najbli˙zszego, białego stolika ujrzał jaskrawo ilustrowany magazyn typu „przeczytaj i wyrzu´c” zostawiony tu przez jakiego´s go´scia. Lekki wietrzyk bawił si˛e kartkami pisma. Paul rzucił okiem na barwne tytuły artykułów. Jeden z nich przykuł uwag˛e zbiega. CZY GANDHI MIAŁ RACJE? ˛ Ni˙zej za´s, mniejszymi literami: „Psychozy przeludnionych miast” Paul zauwa˙zył z zainteresowaniem, z˙ e autorka˛ artykułu była dr Elizabeth Williams, z która˛ zetknał ˛ si˛e przed tygodniem. Si˛egnał ˛ po magazyn, by przejrze´c ten artykuł. — Formain! — usłyszał. Podniósł wzrok znad magazynu i odwrócił si˛e. W odległo´sci pi˛eciu kroków, oparty jedna˛ dłonia˛ o uchylone skrzydło oszklonych drzwi, stał Butler. Druga˛ dło´n niewysoki agent wetknał ˛ w kiesze´n swej workowatej marynarki. Na twarzy miał wyraz zawodowej uprzejmo´sci. 50
— Formain, lepiej b˛edzie, je´sli pójdziesz ze mna˛ bez z˙ adnych awantur — stwierdził. Paul upu´scił magazyn. Palce jego jedynej dłoni odruchowo zwin˛eły si˛e w pi˛es´c´ . Niby przypadkiem, zrobił krok w stron˛e Butlera. — Zatrzymaj si˛e! — ostrzegł go Butler. Wyjał ˛ dło´n z kieszeni ukazujac ˛ trzymany w niej rewolwer. Paul przystanał. ˛ — Bez wygłupów — odezwał si˛e Paul. Na twarzy detektywa błysn˛eło co´s, co przy odrobinie dobrej woli mo˙zna było wzia´ ˛c za u´smiech. — My´sl˛e, z˙ e to moja kwestia — rzekł Butler. — Bez wygłupów, Formain. Podejd´z spokojnie. Paul zmierzył wzrokiem dzielac ˛ a˛ ich odległo´sc´ . Pierwszym jego odruchem, tak jak wtedy, gdy spotkał tamtego ochroniarza na korytarzu, było natychmiastowe działanie. Powstrzymał si˛e jednak. Teraz jedna cz˛es´c´ jego osobowo´sci krytycznie obserwowała poczynania drugiej. Spojrzał na Butlera i spróbował zaw˛ezi´c swe psychiczne pole widzenia. Usiłował ujrze´c tamtego jako jednostk˛e ograniczona˛ siłami, które wia˙ ˛za˛ ja˛ z jej s´rodowiskiem, czyniac ˛ ja˛ tak niebezpieczna.˛ Ka˙zdego mo˙zna zrozumie´c, powiedział sobie Paul. Ka˙zdego, bez wyjatku. ˛ Paul wyt˛ez˙ ył wzrok i w ciagu ˛ ułamka sekundy na siatkówce jego oczu pojawił si˛e rozmyty, jakby ogladany ˛ przez dno butelki wizerunek Butlera. Obraz szybko nabrał ostro´sci. — Nie zamierzam si˛e wygłupia´c — stwierdził Paul. Usiadł przy stoliku, obok którego si˛e zatrzymał. — Nigdzie te˙z z panem nie pójd˛e. — Pójdziesz — odparł Butler. Nadal trzymał wymierzona˛ w Paula bro´n. — Nie — zaprzeczył Paul. — Je´sli mnie pan ruszy, zeznam na policji, z˙ e dostarczał pan narkotyków człowiekowi z apartamentu 2309. Powiem im, z˙ e sam pan u˙zywał narkotyków. Butler westchnał ˛ ze znu˙zeniem. — Formain, daj temu spokój i chod´zmy. — Nigdzie nie id˛e — ponownie sprzeciwił si˛e Paul. — Aby mnie stad ˛ ruszy´c, b˛edzie pan musiał u˙zy´c broni. Je´sli mnie pan zabije, spowoduje to s´ledztwo, którego wolałby pan unikna´ ˛c. Je˙zeli za´s nie uda si˛e panu zabi´c mnie na miejscu, spełni˛e swoja˛ gro´zb˛e. Na balkonie zapadła cisza. Słycha´c było tylko szelest kartek magazynu przewracanych tchnieniami wiatru. — Nie jestem narkomanem — odezwał si˛e Butler. — Teraz nie — stwierdził Paul. — Był pan nim jednak, dopóki pewien rodzaj fanatyzmu i szczególnego za´slepienia nie dały panu siły, potrzebnej do wyzwolenia si˛e z nałogu. Obawia si˛e pan nie tyle samego ujawnienia tej tajemnicy, co raczej ryzyka, z˙ e s´ledztwo w tej sprawie odetnie pana od z´ ródła pa´nskiej siły. Jes´li zeznam to na policji, b˛eda˛ musieli rzecz sprawdzi´c. Tak wi˛ec pozwoli mi pan 51
spokojnie odej´sc´ . Butler zmierzył Paula wzrokiem. Z jego twarzy nadal nie mo˙zna było niczego wyczyta´c, jednak trzymana przez niego bro´n drgn˛eła raptownie, gdy r˛eka˛ detektywa wstrzasn ˛ ał ˛ nagły dreszcz. Szybko schował rewolwer do kieszeni marynarki. — Kto ci powiedział? — zapytał. — Pan sam — odparł Paul. — Je´sli wzia´ ˛c pod uwag˛e to, jakim jest pan człowiekiem, reszty łatwo si˛e domy´sli´c. Butler patrzył na´n jeszcze przez chwil˛e, potem odwrócił si˛e w stron˛e oszklonych drzwi. — Którego´s dnia zmusz˛e ci˛e, aby´s zdradził mi, kto ci powiedział — rzucił na odchodne i wrócił do sali, w której toczyli boje szachi´sci. Zaledwie za detektywem zamkn˛eły si˛e jedne drzwi, natychmiast otworzyły si˛e sasiednie ˛ i weszła przez nie Kantela, starannie je za soba˛ domykajac. ˛ Jej twarz o delikatnych rysach była blada. Zaciskajac ˛ wargi podeszła szybko do Paula. Miała na sobie doskonale dobrany, bł˛ekitny z˙ akiet o prostym kroju, a przez jedno rami˛e przerzuciła skórzana˛ szelk˛e ci˛ez˙ kiej, podr˛ecznej torby. — Jak pan zdołał. . . nie, prosz˛e nic nie mówi´c — powiedziała podchodzac ˛ do Paula. — Nie ma czasu. W salach bankietowych myszkuje kilkunastu agentów. Prosz˛e. . . Poło˙zyła torb˛e na jednym ze stolików i przycisn˛eła ja˛ w kilku miejscach. Torba rozkwitła, jak otwierajace ˛ si˛e w zwolnionym tempie magiczne pudełko, z którego wyskakuje diabełek. Po chwili zamiast torby na stoliku le˙zał jednoosobowy spadokopter, u˙zywany przez załogi samolotów i stra˙zaków w sytuacjach awaryjnych. Dziewczyna rozpi˛eła pasy, które miały umocowa´c aparat na plecach, po czym pomogła Paulowi wło˙zy´c go na siebie. — B˛edzie pan bezpieczny, o ile nie spostrzega˛ pana policjanci z kontroli ruchu — powiedziała Kantela, zaciskajac ˛ pasy. — Prosz˛e lecie´c na dach przeciwległego budynku. Nagły łoskot i szcz˛ek sprawiły, z˙ e oboje odwrócili si˛e gwałtownie. Silnie pchni˛ete skrzydło szklanych drzwi uderzyło o stolik, rozbijajac ˛ si˛e w drobny mak. Na taras wkroczyli dwaj agenci, którzy natychmiast si˛egn˛eli po bro´n. Paul bez namysłu chwycił stojacy ˛ obok stolik i cisnał ˛ nim w p˛edzacych ˛ na niego m˛ez˙ czyzn z taka˛ łatwo´scia,˛ jakby była to tekturowa atrapa. Uchylili si˛e, jednak nie do´sc´ szybko. Trafieni, run˛eli jak kr˛egle. Paul porwał Kantel˛e, jednym susem wskoczył na parapet i dal nura w sze´sc´ dziesi˛eciopi˛etrowa˛ przepa´sc´ .
Rozdział 9 Dopóki Paul, nie mogac ˛ swobodnie porusza´c r˛eka,˛ która˛ przytrzymywał Kantel˛e, goraczkowo ˛ szukał palcami tabliczki kontrolnej spadokoptera, lecieli w dół jak kamie´n. W ko´ncu natrafił na nia,˛ nacisnał ˛ przycisk i nagle pot˛ez˙ ny hamulec przeciwstawił si˛e sile grawitacji. Wirujace ˛ nad nimi płaty powstrzymały dalszy upadek. — Przykro mi — odezwał si˛e Paul do Kanteli — ale oni widzieli nas razem. Nie mogłem zostawi´c pani na ich pastw˛e. Nie odpowiedziała. Przechyliła głow˛e na rami˛e i zamkn˛eła oczy. Na jej twarzy malowała si˛e rezygnacja wła´sciwa komu´s, kto musi ustapi´ ˛ c przed przemoca.˛ Paul skupił uwag˛e na doprowadzeniu koptera do przeciwległego budynku. Udało mu si˛e, cho´c niezupełnie tak, jak to planował. Aparat, dysponujacy ˛ silnikiem wystarczajacym ˛ do uniesienia osobnika wa˙zacego ˛ maksymalnie sto dwadzie´scia kilogramów, obcia˙ ˛zony teraz łacznym ˛ ci˛ez˙ arem m˛ez˙ czyzny i kobiety, przekraczajacych ˛ przeci˛etna˛ wag˛e swej płci, przegrywał walk˛e z wysoko´scia.˛ Spływali w dół po łagodnie pochylonej krzywej, przypominajacej ˛ lot unoszonego wiatrem skrzydlatego nasienia klonu. — Mówiła pani co´s o dachu? — spytał Paul. Oczy dziewczyny pozostały zamkni˛ete. Potrzasn ˛ ał ˛ nia˛ lekko. — Kantelo! Powoli uchyliła powieki. — Tak? — odezwała si˛e wreszcie. — Co to za hałas? Dookoła nich słycha´c było przeciagłe, ˛ s´wiszczace ˛ d´zwi˛eki. Spogladaj ˛ ac ˛ przez rami˛e, Paul zobaczył, z˙ e agenci, których zwalił z nóg, opierali si˛e teraz o parapet, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie ramiona. Obaj strzelali do Paula i Kanteli. Male´nkie strzałki usypiajace, ˛ którymi załadowane były pistolety agentów, nie mogły trafia´c celnie z tej odległo´sci, która zreszta˛ stale si˛e powi˛ekszała. Wi˛ekszym zagro˙zeniem dla uciekinierów była policja powietrzna. Paul zab˛ebnił palcami po guzikach sterowniczych i zakr˛ecili o sto osiemdziesiat ˛ stopni. Na północ od nich i mo˙ze sto pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów wy˙zej, wida´c było dwie szybko zbli˙zajace ˛ si˛e plamki. Kantela zobaczyła je równie wyra´znie, jak Paul, skwitowała to jednak milczeniem. 53
— A co po wyladowaniu ˛ na dachu? — spytał Paul. Spojrzał przy tym z góry na jej twarz. Znowu zamkn˛eła oczy. — Pi˛etro ni˙zej czeka na nas Jase. — Powiedziała to prawie sennym głosem i ponownie oparła głow˛e o rami˛e Paula, — Pi˛etro ni˙zej? — Paul był zdumiony jej zagadkowym zachowaniem. Wydało si˛e, z˙ e wszystko pozostawiła jego inicjatywie. — Nie dostaniemy si˛e na dach, brak nam wysoko´sci — oznajmił. — Spróbuj˛e dotrze´c do okna. — Je´sli Jase je otworzy. . . — powiedziała tym samym sennym głosem, nie uchylajac ˛ powiek. Paul pojał, ˛ co miała na my´sli. Opadali zbyt szybko, nawet jak na lot s´lizgowy. Je´sli Jason Warren nie spostrze˙ze, z˙ e leca˛ w stron˛e okna i nie otworzy go w por˛e, to uderza˛ o niełamliwe szyby, i z pogi˛etymi płatami no´snymi runa˛ w dół na rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e trzydzie´sci pi˛eter ni˙zej poziomy komunikacyjne. Z czego´s takiego nie mo˙zna było uj´sc´ z z˙ yciem. — Otworzy je — stwierdził Paul. Dziewczyna nie odezwała si˛e. Pojazdy policyjne zbli˙zały si˛e do nich rosnac ˛ w oczach. Ale i budynek, ku któremu zmierzali, był tu˙z, tu˙z. Spogladaj ˛ ac ˛ w dół, Paul zauwa˙zył, z˙ e jedno z wi˛ekszych okien najwy˙zszego pi˛etra otwiera si˛e i przymyka. Skierował kopter w t˛e stron˛e. Przez chwil˛e wydawało mu si˛e, i˙z opadaja˛ zbyt szybko, by zdołali prze´slizgna´ ˛c si˛e nad parapetem. Nagle okno skoczyło im na spotkanie. Paul goraczkowo ˛ wduszał przyciski kontrolne, usiłujac ˛ wydoby´c z silnika cała˛ moc, gotów nawet zatrze´c niewielki motorek teraz, gdy spełnił on ju˙z swe zadanie. Uratował ich ostatni wysiłek rozlatujacego ˛ si˛e aparatu. Kopter przeleciał przez okno i zatrzymał si˛e w zam˛ecie huraganu wywołanego przez siebie w zamkni˛etej przestrzeni. Wirujace ˛ płaty aparatu znieruchomiały z rozdzierajacym ˛ uszy zgrzytem. Paul i Kantela opadli o kilka centymetrów i stan˛eli na podłodze pomieszczenia. Tornado fruwajacych ˛ wsz˛edzie dokumentów i l˙zejszych przedmiotów nagle ucichło i z odległego rogu pokoju ruszył ku nim Nekromanta. Kantela otworzyła oczy, rozejrzała si˛e wokół i zesztywniawszy nieoczekiwanie, gwałtownym ruchem odepchn˛eła Paula od siebie. Odwróciła si˛e i zrobiła par˛e chwiejnych kroków, dopóki nie zatrzymało jej biurko. Paul patrzył na nia˛ zmarszczywszy brwi. — Zdejmuj pan ten kopter — poradził Warren. Paul odpiał ˛ ta´smy no´sne. Resztki zniszczonego aparatu spadły z łoskotem na podłog˛e. — I co dalej, Jase? — spytał Paul. W chwili gdy to powiedział, poczuł, jak dziwnie zabrzmiało to imi˛e w jego ustach. Zdał sobie spraw˛e z tego, i˙z do tej pory, my´slac ˛ o Nekromancie u˙zywał zawsze jego nazwiska. To, z˙ e nazwał go teraz imieniem, którym posługiwały si˛e osoby znajace ˛ Warrena bli˙zej, było przełamaniem pewnej bariery. Spostrzegł, i˙z tamten rzucił mu krótkie, zagadkowe spojrzenie. 54
— Ju˙z nas zlokalizowali — rzekł Jase. — Prawdopodobnie jeste´smy okra˙ ˛zeni. B˛edziemy musieli wydosta´c pana stad ˛ inna˛ droga.˛ — Dlaczego w ogóle zadajecie sobie tyle trudu? — spytał Paul. Jase znów rzucił mu to dziwne spojrzenie. — Przecie˙z to jasne, z˙ e dbamy o swoich — odparł. — A nale˙ze˛ do nich? — spytał Paul. Nekromanta znieruchomiał i spojrzał na niego po raz trzeci. — Co, nie chce pan? — spytał w ko´ncu. Wskazał dłonia˛ drzwi pokoju i dodał z kpina˛ w głosie: — Je´sli ma pan ochot˛e wyj´sc´ , nie b˛ed˛e pana zatrzymywał. — Nie — odpowiedział Paul i ku swemu zdziwieniu stwierdził, i˙z u´smiecha si˛e z odrobina˛ melancholii. — W porzadku, ˛ jestem jednym w was. — To dobrze — Jase szybko odwrócił si˛e w stron˛e biurka i jednym ruchem dłoni zmiótł wszystkie le˙zace ˛ na nim przedmioty. — Zamknij okno! — rozkazał Kanteli, która natychmiast ruszyła, by wykona´c polecenie. Jase wyjał ˛ spod stołu niewielka˛ walizeczk˛e i otworzył ja.˛ Z dyplomatki wyciagn ˛ ał ˛ obszerna,˛ czarna˛ opo´ncz˛e z kapturem, która skryła go prawie całkowicie. W rzucanym przez kaptur cieniu twarz Nekromanty straciła swa˛ to˙zsamo´sc´ . Kantela wróciła do biurka. Jase wyjał ˛ z walizeczki trzy sto˙zki kadzidła i zapalił je. Natychmiast zaczał ˛ unosi´c si˛e g˛esty, ci˛ez˙ ki dym, który szybko wypełnił całe pomieszczenie. Paul wyczuł słodkawy, oszałamiajacy ˛ zapach. W dymie musiał by´c jaki´s narkotyk. Ju˙z po kilku pierwszych haustach zaszemrało Paulowi w głowie. Wszyscy skupili si˛e wokół biurka. Pokój był ju˙z pełen dymu. Przyt˛epione zmysły Paula utrudniały mu skupienie uwagi na czymkolwiek. I nagle usłyszał głos Nekromanty, gł˛ebszy ni˙z zwykle, miarowy, s´piewny. . . — Oto noc, gniewna noc, noc nadejdzie snadnie. Z drugiej strony stołu odpowiedział d´zwi˛eczny głos Kanteli. Słowa, które w ustach Jasona były zwykła˛ recytacja,˛ wypowiadane przez dziewczyn˛e stały si˛e muzyka.˛ — Ogie´n, zamie´c, blaski s´wiec, wszystko niech przepadnie! Nekromanta wyjał ˛ jeszcze jedna˛ rzecz i poło˙zył ja˛ na biurku. Na widok tego przedmiotu w umy´sle Paula rozdzwoniły si˛e sygnały alarmowe. Kiepskim byłby in˙zynierem górnikiem, gdyby nie poznał tego, co Jason wyjał ˛ z walizeczki. Był to przesycony plastycznym materiałem wybuchowym sze´scian bawełny, o boku długo´sci pi˛eciu centymetrów, wystarczajacy, ˛ by roznie´sc´ na strz˛epy całe biuro i wszystkich znajdujacych ˛ si˛e wewnatrz. ˛ Do kostki przymocowano lont, którego czas spalania nie przekraczał dziewi˛ec´ dziesi˛eciu sekund. Paul patrzył poprzez kł˛eby dymu, jak Nekromanta ujmuje lont w palce i zapala go. Dokonujac ˛ tego Jason s´piewał: — Cho´cby´s z daleka go´sciu szedł. . . W tym momencie przyłaczyła ˛ si˛e do´n Kantela: 55
— Noc nadejdzie snadnie. . . — W Czarnym Kurhanie spoczniesz wnet — znów samotnie zaciagn ˛ ał ˛ Jason. — I wszystko niech przepadnie! — raz jeszcze właczyła ˛ si˛e Kantela. Paul nie powinien rozpozna´c tego, co s´piewali, stało si˛e jednak inaczej. W tej chwili, w´sród dymu i mgły nie potrafiłby odpowiedzie´c, skad ˛ wiedział co to za s´piew. Była to zmodyfikowana wersja jednej z pie´sni z˙ ałobnych s´piewanych w północnej Anglii, podczas czuwania przy zwłokach uło˙zonych pod stołem z czarka˛ soli na piersiach. Ta pie´sn´ rytualna zrodziła si˛e grubo przed chrze´scija´nstwem, w´sród poga´nskich Celtów. Ci niewysocy, ciemnoskórzy m˛ez˙ czy´zni zbierali si˛e w lesie, w noc po zgonie, by po´spiewa´c martwym krewniakom wyruszajacym ˛ w mroczna˛ drog˛e. Wersja, która˛ teraz Paul słyszał nie miała w sobie nic z powagi melodii siedemnastowiecznej, brzmiała jak ochrypłe, atonalne za´spiewy barbarzy´nców, lodowate niczym menhiry w zimie i bezlitosne jak hulajacy ˛ w´sród nich wiatr. Rozwijała si˛e dalej. Jason przemawiał, a Kantela dołaczała ˛ do´n tworzac ˛ duet. Brzmiało to jak pie´sn´ zmartwychwstałego wilkołaka. — Je´sli´s ogie´n znał i dach — Noc nadejdzie snadnie. . . — Teraz grobu poznasz piach — I wszystko niech przepadnie! — Gdy stojace ˛ głazy miniesz — Noc nadejdzie snadnie. . . — W głuchej pustce si˛e rozpłyniesz — I wszystko niech przepadnie! — Rybom, ptactwu b˛edziesz z˙ erem — Noc nadejdzie snadnie. . . Jakby z ogromnej dali, poprzez wijace ˛ si˛e dymy i poprzez słowa pie´sni, zza zamkni˛etego okna dotarł do Paula pot˛ez˙ ny, metaliczny jazgot: — Formain! Paul Formain! Mówi policja. Jeste´s otoczony. Je´sli w ciagu ˛ dwóch minut nie wyjdziesz razem z tymi, którzy sa˛ tam z toba,˛ wyłamiemy drzwi — nastapiła ˛ chwila ciszy i ryk megafonów raz jeszcze wstrzasn ˛ ał ˛ szybami okien. — Formain! Paul Formain! Tu policja. Jeste´s otoczony. . . W biurze dym był tak g˛esty, z˙ e Paul nie widział ju˙z ładunku wybuchowej bawełny i szybko spalajacego ˛ si˛e lontu. Wydawało mu si˛e te˙z, i˙z Jason i Kantela s´piewaja˛ coraz gło´sniej: — Z głuchej pustki nie ucieczesz — Noc nadejdzie snadnie. . . — Znajdziesz tam swój kres, człowiecze — I wszystko niech przepadnie! 56
Co´s si˛e działo. Lont ju˙z si˛e dopalał. Pomi˛edzy cała˛ trójka,˛ skupiona˛ wokół stołu, narastało dziwne napi˛ecie. Paul poczuł raptowna˛ i nieodparta˛ potrzeb˛e przyłaczenia ˛ si˛e do s´piewu Kanteli. Usłyszał syk lontu. Jedna cz˛es´c´ jego osobowo´sci krzyczała w nim, z˙ e za ułamek sekundy zostanie rozerwany na strz˛epy. Ale ta druga zachowywała si˛e tak, jakby jej to nie dotyczyło i z zainteresowaniem s´ledziła bieg wydarze´n, przypominajac ˛ sobie słowa pie´sni, które za moment uleciały z ust Paula: — Je˙zeli´s wział ˛ cho´c jedna˛ rzecz — Noc nadejdzie snadnie. . . — Z progu Wieczno´sci pójdziesz precz — I wszystko niech przepadnie! Głosy Jasona i Kanteli kra˙ ˛zyły wokół Paula jak zwoje liny, wia˙ ˛zacej ˛ ich coraz cia´sniej ze soba.˛ Lont musiał si˛e ju˙z dopali´c. — Lecz je´sli´s puste dłonie miał — Noc nadejdzie snadnie. . . — Po kres Wieczno´sci b˛edziesz trwał — A wszystko niech przepadnie! Nagle Kantela i Jason gdzie´s znikn˛eli i prawie w tym samym mgnieniu oka s´wiat wokół Paula rozja´snił pot˛ez˙ ny błysk. Paul poczuł, z˙ e powietrze st˛ez˙ ało i uderzyło we´n, jak dwie ogromne dłonie tłukace ˛ much˛e. Przez ułamek sekundy, podczas którego mógł jeszcze cokolwiek odczuwa´c, widział rozlatujace ˛ si˛e wokół siebie biuro, a potem poleciał w pustk˛e.
57
KSIEGA ˛ II USIDLONY
Poprzez kamienne schody, hall i długi ciemny loch Gdzie cienie j˛ecza˛ w labiryntach mroku Tkajcie sieci zwatpienia, ˛ o głupcy! i zabijcie T˛e czastk˛ ˛ e siebie, w która˛ nie watpicie. ˛ Zakl˛eta Wie˙za
Rozdział 10 Jest rzecza˛ ogólnie znana,˛ z˙ e w pewnych dramatycznych sytuacjach, w ostatnim ułamku sekundy poprzedzajacym ˛ nagła˛ s´mier´c, mo˙ze nastapi´ ˛ c gwałtowny wybuch my´sli i wspomnie´n. W dziewi˛ec´ dziesiat ˛ trzy lata po chwili, w której Paul został pochwycony przez wybuch plastycznego z˙ elu, fenomen nie-czasu — to jest stanu istnienia, w którym brak czasu, został ostatecznie i całkowicie wyja´sniony. Zjawisko to, oczywis´cie, wykorzystywano wcze´sniej, przed powstaniem Gildii Or˛edowników. Były to jednak wypadki rzadkie, zdarzajace ˛ si˛e na zasadzie prób i bł˛edów. Jednak wraz z rozwojem komunikacji mi˛edzynarodowej, opartej na zjawisku przesuni˛ecia fazowego, co umo˙zliwiło ludzko´sci ekspansj˛e kosmiczna,˛ pojawiła si˛e konieczno´sc´ zrozumienia bardziej podstawowego efektu nie-czasu, bez którego niemo˙zliwe byłoby przesuni˛ecie faz. Mówiac ˛ zwi˛ez´ le i w sposób uproszczony: istnieje wzajemne powiazanie ˛ pomi˛edzy czasem i pozycja˛ w przestrzeni. Je´sli czas zaniknie, lub raczej przestanie płyna´ ˛c, wybór pozycji staje si˛e praktycznie nieograniczony. Istnieja,˛ oczywi´scie, praktyczne trudno´sci w stosowaniu tej zasady, które po1 wstaja˛ wtedy, gdy pojawia si˛e problem obliczenia pozycji po˙zadanej ˛ . By´c mo˙ze zjawisko nie-czasu odegra jeszcze du˙za˛ rol˛e w przyszło´sci, kiedy nabiora˛ znaczenia filozoficzne aspekty tego zagadnienia. Wracajac ˛ za´s do konkretnego momentu wybuchu plastyku, przyjmijmy dla celów praktycznych, z˙ e nie-czas mo˙ze by´c po prostu uwa˙zany za dowolna˛ ilo´sc´ nieograniczonego czasu. Nikt, dosłownie nikt, nie mo˙ze ustrzec si˛e przed popełnianiem bł˛edów. Paul popełnił bład ˛ zwlekajac ˛ z udaniem si˛e za Jasonem i Kantela˛ i w rezultacie został ogarni˛ety przez pierwsza˛ fal˛e eksplozji. W tej sytuacji pozostała mu tylko jedna droga ucieczki. Unikajac ˛ unicestwienia, instynktownie przeszedł w stan nie-czasu, tak jak czynili to wcze´sniej inni ludzie. Prawie ka˙zdy słyszał o potwierdzonym dowodami przypadku człowieka, który obchodzac ˛ konie przy swojej bryczce wkroczył w niebyt. Znane sa˛ te˙z inne zdarzenia tego rodzaju. Paul zachował w nie-czasie przytomno´sc´ umysłu, dzi˛eki temu, z˙ e od czasu 1
Powy˙zsza kwestia została szerzej omówiona w powie´sci „Dorsaj!”
60
wypadku z łodzia˛ pewna cz˛es´c´ jego umysłu zawsze czuwała. Nawet podczas snu oddawał si˛e asymbolicznym rozmy´slaniom na poziomie pod´swiadomo´sci. Jego marzenia senne pełniły funkcj˛e bardzo drobno mielacego ˛ młyna, w którym rozdrabniano dane, wydobyte za dnia, z materii codzienno´sci za po´srednictwem zmysłów. Dane owe były wst˛epnie kruszone przez inteligencj˛e, podczas snu za´s mielono je na pył i przesiewano na tajemniczych sitach procesów my´slowych, które oddzielały czyste elementy pojmowania o du˙zej warto´sci poznawczej. Nic innego nie miało wpływu na s´wiadomo´sc´ Paula. Kiedy´s sadził ˛ on, z˙ e włas´nie to jest przyczyna˛ jego niepodatno´sci na hipnoz˛e. Wyja´snienie to jednak nie zadowoliło go całkowicie, poniewa˙z sprzeciwiało si˛e tej formie jego percepcji, która przejawiała najwi˛eksza˛ wra˙zliwo´sc´ , czyli intuicji. Paul wyra´znie czuł, z˙ e nie jest to pełna odpowied´z. Je´sli racjonalny proces poznawczy, dzi˛eki któremu usiłował pojmowa´c i kontrolowa´c swe otoczenie, był podobny do działania mechanicznego, to intuicj˛e nale˙załoby porówna´c do trawienia chemicznego. Było to narz˛edzie tak pot˛ez˙ ne i tak skuteczne w praktyce, z˙ e wykorzystywanie go stłumiło w Paulu zwykłe sposoby rozumowania. Z du˙zym trudem przychodziło mu dodanie dwu do dwu tak, by otrzyma´c cztery. Niezwykle łatwo natomiast potrafił rozpatrywa´c dwójk˛e jako symbol sam w sobie, element izolowany i doj´sc´ do poj˛ecia czwórki na drodze implikacji, czyli mo˙zliwo´sci wynikajacej ˛ z samego istnienia dwójki. Na wszystkie byty Paul spogladał ˛ zawsze jakby przez szkło powi˛ekszajace, ˛ które ukazywało jedynie ich pojedyncze składniki. Wszystko rozpatrywał jako odr˛ebne jednostki i charakteryzujace ˛ je mo˙zliwo´sci. Na przykład, cało´sc´ czasu, a w tym i historia, była ukryta w pojedynczych chwilach, które mógł dowolnie wybra´c i bada´c. Ka˙zda chwila była bytem osobnym i niezmiennie oddzielonym od wszystkich innych, ale z ka˙zdego takiego izolowanego momentu mo˙zna było metoda˛ implikacji wyprowadzi´c cała˛ histori˛e i czas. Z powy˙zszego wynikało to, i˙z niemo˙zliwe było oszukanie lub okłamanie Paula. Ka˙zdy fałsz, który usiłowano mu wmówi´c, natychmiast załamywał si˛e zgnieciony własnymi konsekwencjami logicznymi tak, jak słaba budowla zapadajaca ˛ si˛e pod własnym ci˛ez˙ arem. Wynikało z tego równie˙z, a nie zawsze było to po˙zyteczne, z˙ e rzecza˛ prawie niemo˙zliwa˛ było zaskoczenie Paula czymkolwiek. Ka˙zdy rozwój wypadków, ukryty jako implikacja logiczna w chwili poprzedzajacej ˛ jego zaistnienie, wynikał z tej chwili w sposób dla Paula absolutnie naturalny. W rezultacie nie podawał on w watpliwo´ ˛ sc´ bardzo wielu rzeczy, które normalnemu człowiekowi mogłyby wyda´c si˛e absurdalne i nie do przyj˛ecia. Zgodnie z tym, Paul nie podawał w watpliwo´ ˛ sc´ wiedzy, której posiadanie przypisywali sobie członkowie Gildii Or˛edowników. Wydawało mu si˛e, a przynajmniej tak mniemała cz˛es´c´ jego ja´zni, z˙ e podj˛eta przez Jasona i Kantel˛e próba ucieczki z pomoca˛ narkotycznych dymów, archaicznych pie´sni z˙ ałobnych i kostki wybuchowego plastyku z krótkim lontem, nie kłóci si˛e ze zdrowym rozsadkiem. ˛ 61
Mimo to pozwolił, by obserwacja tego, co si˛e dzieje tak go zaj˛eła, i˙z został w tyle i zaskoczyła go pierwsza mikrosekunda wybuchu. Zniosło go na sama˛ kraw˛ed´z s´wiadomo´sci, ale nie dalej. Zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e porusza si˛e bardzo szybko, niesiony przez eksplozj˛e w nieprawdopodobnie mały wylot czego´s, co wygladało ˛ na gigantyczny komin. Walczac ˛ o przetrwanie, przeleciał przeze´n całkowicie s´wiadom tego, co si˛e z nim dzieje. Znalazł si˛e w gł˛ebinach niesko´nczonych mroków, jednak gdzie´s nad nim było s´wiatło i z˙ ycie. Nie poddajac ˛ si˛e i walczac, ˛ popłynał ˛ w gór˛e. Jego umysł zareagował na odzyskanie s´wiadomo´sci szybciej ni˙z jego ciało. Wychynał ˛ na powierzchni˛e rzeczywisto´sci w jakim´s niewielkim pokoiku o gołych s´cianach i czym´s w rodzaju podwy˙zszenia lub sceny na s´rodku. Czterech m˛ez˙ czyzn szarpało si˛e z nim, usiłujac ˛ sprowadzi´c go z tego podium. Pojał, ˛ co si˛e dzieje i przestał si˛e miota´c. W sekund˛e pó´zniej, trzymajacy ˛ go ludzie rozlu´znili chwyty. Rozstapili ˛ si˛e przed nim i Paul ujrzał swój wizerunek w zwierciadle, wiszacym ˛ na drzwiach. Jego odzie˙z była w strz˛epach, poszarpana eksplozja,˛ krwawił te˙z lekko z nosa. Wyjał ˛ z kieszeni chusteczk˛e i wytarł krew z górnej wargi. Z drugiego kra´nca pomieszczenia obserwowali go Jason i Kantela. — Nic nie rozumiem — odezwał si˛e jeden z m˛ez˙ czyzn, którzy przed chwila˛ trzymali Paula. Był to niewysoki, z˙ wawy człowieczek z czupryna˛ brazowych ˛ włosów kł˛ebiacych ˛ si˛e nad ostro rze´zbiona˛ twarza.˛ Spojrzał na Paula niemal wyzywajaco. ˛ — Jak˙ze´s si˛e tu dostał? Je´sli zabrał ci˛e Jase, dlaczego nie przybyłe´s razem z nim? Paul zmarszczył brwi. — Wydaje si˛e, z˙ e byłem nieco za wolny — odparł. — Niewa˙zne — odezwał si˛e Jase. — Paul, je´sli dobrze si˛e czujesz, to chod´z z nami. Wyszedł z pomieszczenia. Za nim ruszyła Kantela, rzuciwszy przedtem Paulowi krótkie, niespokojne spojrzenie. Paul poszedł za nimi. Na zewnatrz ˛ znajdował si˛e korytarz pozbawiony okien i prowadzacy ˛ pod ka˛ tem w gór˛e. Po jakim´s czasie min˛eli zakr˛et i wyszli na otwarta˛ przestrze´n. Było to rozległe pole, upstrzone plamkami wznoszacych ˛ si˛e tu i ówdzie białych betonowych placyków, na których tkwiły statki kosmiczne oplecione kratownicami wind i urzadze´ ˛ n pomocniczych. Nieco dalej wznosiły si˛e o´snie˙zone szczyty gór, których Paul nie umiał rozpozna´c. Nie było to ladowisko ˛ powszechnego u˙zytku. Jednolito´sc´ konstrukcji i kolor kombinezonów personelu s´wiadczyły, z˙ e jest to instytucja rzadowa. ˛ — Gdzie jeste´smy? — spytał Paul. Jason i Kantela bez słowa skierowali si˛e ku płycie, na której przycupnał ˛ p˛ekaty statek dalekiego zasi˛egu. Wygladał ˛ jak wielokrotnie powi˛ekszony staro˙zytny pocisk artyleryjski, otoczony kołnierzem silników rakietowych i opleciony ta´smami łacz ˛ acymi ˛ wachlarze nap˛edu atmosferycznego. Po´srodku kadłuba umieszczono jeszcze silniki korygujace. ˛ Paul podszedł do Jasona i Kanteli. 62
— Gdzie jeste´smy? — spytał ponownie. — Powiem ci, jak znajdziemy si˛e na pokładzie — odparł zwi˛ez´ le Jason. Gdy szli tak obok siebie, a Jason patrzył na statek, wyraz twarzy Nekromanty przywiódł Paulowi na my´sl ostrze no˙za. Kantela nic nie mówiac ˛ opu´sciła wzrok na spieczona,˛ pozbawiona˛ trawy powierzchni˛e pola startowego. Paul patrzac ˛ na nia˛ poczuł nagły przypływ smutku. Pomy´slał o tym, z˙ e istoty ludzkie pozostaja˛ tak odległe od siebie ciałem i dusza,˛ jakby były przykute do nie zaz˛ebiajacych ˛ si˛e trybów machiny przeznaczenia. I nagle, zupełnie nieoczekiwanie odkrył ze zdumieniem, z˙ e w całym Wszech´swiecie istnieje jeden tylko gatunek, który stara si˛e przełama´c granice dzielace ˛ jednych od drugich — gatunek ludzki. ´ Swiadomo´ sc´ tej prawdy eksplodowała w umy´sle Paula niczym torebka magnezji przed człowiekiem, który bezgwiezdna˛ noca˛ zagubił si˛e w opustoszałym mie´scie. Taki błysk o´slepia raczej, ni˙z rozja´snia drog˛e, pozostawia on jednak na siatkówce oczu nocnego w˛edrowca wyra´zna˛ pozostało´sc´ obrazu najbli˙zszej okolicy. Z umysłem wolnym od innych problemów, Paul jak automat wszedł do tunelu znajdujacego ˛ si˛e u podstawy płyty startowej. Potem podjechał w gór˛e winda˛ i nie zwracał uwagi na otoczenie, dopóki wycie wachlarzy nap˛edu atmosferycznego nie przywróciło go rzeczywisto´sci. Ocknał ˛ si˛e, by stwierdzi´c, i˙z znajduje si˛e w kabinie pasa˙zerskiej i siedzi w fotelu redukujacym ˛ skutki przyspieszenia. Przed soba˛ widział czubek pokrytej czarnymi k˛edziorami głowy Jase’a, która wystawała nieco ponad zagłówek fotela. Z lewej na tle walcowatej s´ciany kabiny dostrzegł profil Kanteli. Statek uniósł si˛e w gór˛e. Po paru sekundach d´zwi˛ek wachlarzy zanikł w narastajacym ˛ grzmocie silników rakietowych, które ryczały coraz gło´sniej, a˙z w ko´ncu ucichły. Wkrótce rozja´snił si˛e przestrzenny ekran na przodzie kabiny. Paul spogladaj ˛ ac ˛ w to niby-okno ujrzał odrywajacy ˛ si˛e od kadłuba pier´scie´n silników atmosferycznych. Pomkn˛eły w dół, niczym ogromny ptak, pikujacy ˛ z gracja,˛ ku oplecionej koronka˛ chmur powierzchni Ziemi. — Wszyscy pasa˙zerowie proszeni sa˛ o zaj˛ecie miejsc w fotelach — rozległo si˛e wezwanie z gło´snika, umieszczonego gdzie´s nad głowa˛ Paula. — Wszyscy pasa˙zerowie. . . Fotele drgn˛eły i przechyliły si˛e do poziomu. Dookoła ciała Paula nap˛eczniały poduszki amortyzujace. ˛ Nastapił ˛ moment ciszy i zaskoczyły silniki marszowe. Ich pot˛ez˙ ny ciag ˛ pchnał ˛ p˛ekaty kadłub statku, wraz z Kantela,˛ Jase’em, Paulem i innymi prosto w gwiazdy. Rejs na Merkurego trwał pi˛ec´ dni. Na statku, pomi˛edzy poło˙zona˛ na dziobie kabina˛ pilotów a przedziałem nap˛edowym znajdujacym ˛ si˛e na rufie, rozciagały ˛ si˛e cztery poziomy załogowe. Dwa z nich udost˛epniono pasa˙zerom. Ze wzgl˛edu na przepisy rzadowe, ˛ poproszono ich o za˙zycie na czas lotu łagodnego s´rodka usypiajacego. ˛ Kantela pogra˙ ˛zyła si˛e we s´nie wraz z trójka˛ pozostałych pasa˙zerów, których Paul nie znał. Jase zniknał ˛ w sekcji przeznaczonej dla załogi i podczas 63
pierwszych czterech dni rejsu Paul w ogóle go nie widywał. Poniewa˙z za´s Kantela działanie s´rodka nasennego wsparła swa˛ nieskrywana˛ niech˛ecia˛ do jakichkolwiek kontaktów z Paulem, Paul raz jeszcze musiał pogodzi´c si˛e z samotno´scia.˛ Z powodu nietypowej kombinacji reakcji psychicznych i chemicznych, s´rodek nasenny unieruchamiajac ˛ ciało Paula, wzmógł wyrazisto´sc´ jego my´sli. Jase zniknał, ˛ zanim Paul zda˙ ˛zył go o cokolwiek spyta´c, jednak wysoki, trzymajacy ˛ si˛e prosto m˛ez˙ czyzna, zajmujacy ˛ fotel za Paulem, zareagował na jego pytania. — Operacja Odskocznia — wyja´snił zwi˛ez´ le. Obrzucił Paula niemal wrogim spojrzeniem oczu, patrzacych ˛ znad równo przystrzy˙zonych, siwych wasów, ˛ które kontrastowały z opalona˛ na ciemny braz ˛ twarza.˛ — Słyszałe´s chyba o projekcie dotarcia do planet Arktura? Jeste´s czeladnikiem, prawda? — Owszem — odparł Paul. — Chłopcze, spytaj swego mistrza! On ci odpowie. Któ˙z to taki? Nekromanta Warren? Rozbawiony tym, z˙ e kto´s zwraca si˛e do´n per „chłopcze”, co ostatni raz miało miejsce przed uko´nczeniem przez niego czternastego roku z˙ ycia, Paul skinał ˛ głowa.˛ — Owszem — potwierdził. — Czy i ty równie˙z jeste´s Nekromanta? ˛ — Nie, nie — odparł tamten. — Jestem Socjologiem, oni tak nazywaja˛ „nieutytułowanych”. Nie miałem cierpliwo´sci do tych bzdetów. Ale dla młodego człowieka, takiego jak ty, to pi˛ekna sprawa. . . — nieoczekiwanie spochmurniał. Jego białe wasy ˛ gniewnie si˛e naje˙zyły. — Wielka sprawa! — Nekromancja? — spytał Paul. — Wszystko. Dosłownie wszystko. Pomy´sl o naszych dzieciach. . . i dzieciach ich dzieci. Z fotela ustawionego po tej samej stronie przej´scia, co fotel Paula, wychylił si˛e m˛ez˙ czyzna, który wygladał ˛ na rówie´snika siwego wasacza. ˛ — Heber! — odezwał si˛e surowo. — Dobrze ju˙z, dobrze — odparł wasacz, ˛ kryjac ˛ si˛e w swym fotelu. — Masz racj˛e, Tom. Chłopcze, nie mnie zadawaj pytania. Pytaj swego mistrza. Ja za´s zajm˛e si˛e moimi medytacjami — si˛egnał ˛ po co´s do schowka w por˛eczy fotela, a Paul si˛e cofnał ˛ w głab ˛ własnego kokonu. I tak miał mnóstwo spraw do rozwa˙zenia. Pozwolił, by jego umysł sam wybrał niektóre z nich. Był to typ rozmy´sla´n nierozłacznie ˛ zwiazany ˛ z przyjemno´scia.˛ Paul pojał ˛ dopiero niedawno, z˙ e byłaby ona cz˛es´ciej osiagalna, ˛ gdyby na przeszkodzie nie stało bezwzgl˛edne da˙ ˛zenie do sukcesu. Teraz dora´zne z˙ yciowe cele i sposoby ich osiagania ˛ przestały zajmowa´c uwag˛e Paula. Dzi˛eki temu mógł odda´c si˛e przyjemno´sci puszczania my´sli luzem w wielkim, mrocznym labiryncie wiedzy o sobie. Nie było to zaj˛ecie dla tych, którzy w ciemno´sciach łatwo wpadaja˛ w panik˛e. Jednak ci, co nie znaja˛ strachu i maja˛ koci wzrok, ch˛etnie wyruszaja,˛ by błaka´ ˛ c si˛e po tych pos˛epnych korytarzach, dopóki z cieniów nie wyłonia˛ si˛e kształty, 64
z kształtów plan, a z planu pierwotny zamysł i zasada działania. Dopiero wtedy, gdy w˛edrowiec przyswoi sobie i pojmie ów pierwotny zamysł, dojdzie, by´c mo˙ze, do powa˙zniejszych prób u˙zycia tej wiedzy w nowych konstrukcjach my´slowych. Tak wi˛ec podczas tych pi˛eciu dni Paul prawie całkowicie pogra˙ ˛zył si˛e w penetracji nie znanych mu dotad ˛ zaułków w labiryncie swej osobowo´sci. Oderwano go od tego zaj˛ecia krótko przed ladowaniem ˛ na Merkurym, osoba˛ za´s, która to uczyniła była Kantela. — Nie zamierzałam pyta´c ci˛e o powody. . . — oznajmiła. Paul otworzył oczy i stwierdził, z˙ e dziewczyna stoi przed jego fotelem i patrzy na´n z góry. — Ale nie umiem si˛e powstrzyma´c. . . Dlaczego to zrobiłe´s? Dlaczego musiałe´s zabi´c Malorna? — Kogo? — spytał Paul. Przez chwil˛e ona sama i jej pytanie mieszały si˛e z tym, o czym rozmy´slał. Potem tamte rozwa˙zania gdzie´s umkn˛eły i Paul mógł skupi´c si˛e nad tym, co mówiła Kantela. — Kevina Malorna, tego m˛ez˙ czyzn˛e w hotelu. — Kevina Malorna. . . — powtórzył za nia.˛ Przez jego umysł przemkn˛eło uczucie niesko´nczonego z˙ alu i smutku, i˙z stał si˛e przyczyna˛ s´mierci człowieka oraz z˙ e a˙z do tej chwili nie słyszał nazwiska, pod którym jego ofiar˛e znali inni ludzie. — Nie zdradzisz mi tego? — spytała Kantela, gdy nie odpowiadał przez chwil˛e. — Owszem — odparł. — Cho´c prawdopodobnie mi nie uwierzysz, ja go nie zabiłem. Nie wiem te˙z, co było przyczyna˛ jego s´mierci. Patrzyła na´n jeszcze przez chwil˛e, potem zakr˛eciła si˛e w miejscu i wyszła z kabiny. Paul poda˙ ˛zył za nia˛ wkrótce potem i niebawem odnalazł wszystkich pasa˙zerów z jego poziomu, zebranych w komorze głównej. Czekali tam na start ładownika, który miał niebawem przewie´zc´ ich bezpiecznie na powierzchni˛e Merkurego.
Rozdział 11 Niecały kilometr dzielacy ˛ statek od kopuły recepcyjnej Stacji Odskoczni pasaz˙ erowie przebyli pieszo, w kombinezonach ochronnych. Bezchmurne niebo było jasne z prawej i ciemne z lewej strony. W Strefie Zmierzchu Merkurego było do´sc´ atmosfery, by rozproszy´c słoneczne s´wiatło. Powstała w wyniku tego zjawiska po´swiata, widziana przez szybk˛e hełmu Paula, przypominała z˙ ółtawe l´snienia przed burza˛ pod łagodnym niebem Ziemi. W tym nieruchomym o´swietleniu cała okolica przypominała zwałowisko potrzaskanych i zniekształconych fragmentów rze´zb. Musiało to by´c efektem szybkich i ostrych zmian temperatury. Po kilkusetstopniowym z˙ arze dnia, nocami panował tu ziab ˛ kosmicznej pustki. W tych warunkach rozrywane napr˛ez˙ eniami technicznymi skały p˛ekały jak polane wrzat˛ kiem szkło, tworzac ˛ najdziwniejsze kształty. Swoje robiły równie˙z wulkany cia˛ gnace ˛ si˛e wzdłu˙z osłabie´n skorupy Merkurego. Skapany ˛ w z˙ ółtym s´wietle krajobraz przypominał nierzeczywisty sen, ogród koszmarów, zało˙zony i piel˛egnowany przez wied´zmy. Pod kopuła,˛ po przej´sciu przez s´luz˛e skierowali si˛e do windy, która opadła na znaczna˛ gł˛eboko´sc´ . Paul ocenił, z˙ e znale´zli si˛e przeszło sto metrów pod powierzchnia˛ gruntu. Poniewa˙z winda była mechaniczna, a nie magnetyczna, jazda w dół była do´sc´ niewygodna. Gdy kabina stan˛eła, otworzyły si˛e kolejne drzwi i weszli do przebieralni, gdzie zdj˛eli kombinezony. Z przebieralni skierowano ich do niewielkich, oddzielnych pomieszcze´n, które jak wynikało z informacji udzielonych Paulowi przez Jase’a, pełniły funkcj˛e komór dezynfekcyjnych. Ukryty w s´cianie gło´snik polecił przybyszowi, by si˛e rozebrał i przeszedł pod prysznic, a potem przez kolejne drzwi udał si˛e do salki, gdzie czekało na´n nowe ubranie. Paul usłuchał i po kilku minutach znalazł si˛e w nast˛epnym pomieszczeniu. Była to po prostu komora wyrabana ˛ w surowym granicie. Na betonowej ławie le˙zała odzie˙z. Zaczał ˛ ja˛ wkłada´c, odkrywajac ˛ równocze´snie jej osobliwy krój. Na zestaw składały si˛e mi˛ekkie, płowe, skórkowe buty, na ko´ncu s´ci˛ete w szpic, nast˛epnie długie zielone po´nczochy, zielona bluza z lu´znym pasem, za pomoca˛ którego mo˙z66
na było ja˛ s´ciaga´ ˛ c oraz co´s w rodzaju kurtki z r˛ekawami do łokci. Paul zaczał ˛ podejrzewa´c, z˙ e tu, na Merkurym, członkowie Gildii Or˛edowników odziewaja˛ si˛e szczególnie uroczy´scie. Kurtk˛e i bluz˛e uszyto bez lewego r˛ekawa. Cała odzie˙z pasowała na´n jak ulał. Ubrawszy si˛e przeszedł do trzeciej komory. Odruchowo przystanał, ˛ by si˛e rozejrze´c. Znalazł si˛e w nisko sklepionej, równie˙z wyrabanej ˛ w surowej skale komnacie, która˛ o´swietlały dwie pochodnie, osadzone w ci˛ez˙ kich, przymocowanych do s´cian uchwytach z poczerniałego z˙ elaza. Nierówna powierzchnia podłogi dawała si˛e wyczu´c poprzez cienkie podeszwy mi˛ekkich trzewików. Za pochodniami, jak daleko Paul mógł si˛egna´ ˛c wzrokiem, trwała ciemno´sc´ . Odwrócił si˛e w stron˛e drzwi, którymi tu wszedł i zamarł w bezruchu. Tam, gdzie przechodził przed minuta,˛ nie było z˙ adnych drzwi. Widział chropowata˛ powierzchni˛e skały i nic wi˛ecej. Przesunał ˛ po niej dłonia.˛ Twardo´sci i solidno´sci s´ciany mógłby zaufa´c równie pewnie, jak nieuchronno´sci Dnia Sadu ˛ Ostatecznego. Odwrócił si˛e ku pochodniom. Dostrzegł teraz stojacego ˛ pomi˛edzy nimi człowieka, którego zwano Heber i zobaczył połysk s´wiatła na jego wasach. ˛ W odró˙znieniu od Paula tamten odziany był w długa˛ purpurowa˛ szat˛e z kapturem. Kaptur rzucał cie´n na twarz Hebera, a długie r˛ekawy szaty zwisały lu´zno poni˙zej splecionych przed soba˛ dłoni. — Podejd´z tu — odezwał si˛e Heber. Po ostatnim słowie jego wargi zadr˙zały, jakby z trudem wstrzymał si˛e od dodania słowa „chłopcze!” Paul podszedł wi˛ec i przystanał. ˛ Heber spogladał ˛ gdzie´s, ponad głowa˛ Paula. Ocienione kapturem oczy starszego m˛ez˙ czyzny sprawiały wra˙zenie patrzacych ˛ z ogromnej dali. — Jestem tu, by opiekowa´c si˛e tym uczniem — oznajmił Heber — podczas wprowadzania go w szeregi Gildii Or˛edowników. Wymaga si˛e jednak, aby opiekunów było dwu, jeden widzialny i drugi niewidzialny. Czy drugi opiekun jest obecny? — Jestem — nieoczekiwanie, obok prawego ucha Paula rozległ si˛e głos Jasona Warrena. Paul odwrócił si˛e, ale nie dostrzegł niczego, prócz s´cian komnaty. Mimo to wyczuł obok siebie obecno´sc´ Jase’a. Odwrócił si˛e do Hebera. Ujrzał, i˙z białowasy ˛ m˛ez˙ czyzna trzyma teraz w dłoniach wielka,˛ oprawna˛ w skór˛e ksi˛eg˛e. W drugiej r˛ece dzier˙zył wijacego ˛ si˛e, niemal dwumetrowego w˛ez˙ a. — Przeszedłe´s oto pod jurysdykcj˛e Sił Alternatywnych — powiedział Heber. — Jurysdykcji Sił Alternatywnych po´swi˛ecasz si˛e i oddajesz. I b˛edziesz podlega´c jej, w przyszło´sci, tera´zniejszo´sci i poza czasem, dopóki Siły Alternatywne nie utraca˛ mocy. — Po´swiadczam — odezwał si˛e głos Jase’a nad ramieniem Paula. — We´z wi˛ec swa˛ włóczni˛e — rzekł Heber. Podał w˛ez˙ a Paulowi, wsuwajac ˛ go w jego jedyna˛ dło´n. 67
Paul ujał ˛ gada, a ten pod dotykiem palców znieruchomiał i zmartwiał. Paul stwierdził, z˙ e trzyma w dłoni długa˛ włóczni˛e o matowo połyskujacym, ˛ stalowym grocie. — We´z i tarcz˛e — powiedział nast˛epnie Heber post˛epujac ˛ do przodu z ksi˛ega.˛ Lecz była to ju˙z owalna tarcza o skórzanych, umocowanych do drewnianej obr˛eczy uchwytach, która˛ Heber zawiesił u bezr˛ekiego ramienia Paula. — Teraz pójd´z za mna˛ — Heber ruszył w mrok, poza granic˛e s´wiatła pochodni. Paul, usłuchawszy wezwania, poszedł opadajacym ˛ lekko tunelem. Na jego ko´ncu znajdowało si˛e niewielkie, kwadratowe pomieszczenie, gdzie kolejne dwie pochodnie płon˛eły po bokach czego´s, co przypominało kamienny ołtarz. Na nim od lewej do prawej zło˙zono: mały model przewróconej na burt˛e z˙ aglówki, z której bezwładnie wychylała si˛e miniaturowa figurka z˙ eglarza, niedu˙zy model kopalnianej konsoli, brudna,˛ wytarta˛ muszl˛e i trójwymiarowe zdj˛ecie rozbitego czerepu Malorna. Paul i Heber zatrzymali si˛e przed ołtarzem. — Niech drugi z opiekunów powie nowicjuszowi, co ów ma czyni´c — rzekł Heber. — Nowicjusz zostaje czeladnikiem w sztuce Nekromancji — oznajmił niewidzialny Jase. — Dlatego przywiedli´smy go do korzeni drzewa. Niech czeladnik przyjrzy si˛e uwa˙znie. Paul ponownie spojrzał na ołtarz. Ze skały wyłonił si˛e pot˛ez˙ ny korze´n drzewa i omijajac ˛ le˙zace ˛ na płycie przedmioty opu´scił si˛e na podłog˛e. — Oto — ciagn ˛ ał ˛ dalej głos Jase’a — jest studnia Hvergelmer w pa´nstwie umarłych. Korze´n to pierwszy z korzeni jesionu Yggrasila, drzewa z˙ ycia, wiedzy, przeznaczenia, czasu i przestrzeni. Podczas czuwania tutaj, nowicjusz ma obowia˛ zek strzec korzenia i le˙zacych ˛ na ołtarzu cz˛es´ci swego z˙ ycia. Mo˙ze si˛e zdarzy´c, z˙ e w trakcie czuwania nowicjusz nie b˛edzie niepokojony. Mo˙ze jednak sta´c si˛e i tak, z˙ e smok Nidhug i jego plemi˛e przyjda˛ tu, by przegry´zc´ korze´n drzewa. W takim wypadku nowicjusz mo˙ze, wedle swego wyboru, odwoła´c si˛e do Sił Alternatywnych lub nie, je´sli jednak nie pokona Nidhuga, zostanie po˙zarty. Głos Jase’a umilkł. Przemówił teraz Heber i Paul odwrócił głow˛e ku białowa˛ semu. — Drzewo — stwierdził z powaga˛ Heber — jest złudzeniem. Złudzeniem jest i z˙ ycie. Nidhug i jego plemi˛e równie˙z sa˛ ułuda,˛ podobnie jak cały Wszech´swiat, czas i wieczno´sc´ . Istnieja˛ jedynie Siły Alternatywne, a czas, przestrze´n i wszystko, co w nich si˛e zawiera, sa˛ jedynie igraszkami Sił Alternatywnych. Uznaj t˛e prawd˛e, a b˛edziesz niepokonany. — Masz trzyma´c tu stra˙z — dodał głos Nekromanty — a˙z do trzeciego uderzenia w gong. Gdy gong przebrzmi po raz trzeci, zostaniesz uwolniony z królestwa s´mierci i wrócisz do s´wiatło´sci i z˙ ycia. Teraz ci˛e opuszczam, a˙z do trzeciego gongu. Paul poczuł, z˙ e obok niego zrobiła si˛e pustka. Odruchowo odwrócił si˛e ku Heberowi. Białowasy ˛ ciagle ˛ stał przy nim. 68
— I ja zostawi˛e ci˛e samego — powiedział — dopóki gong nie zabrzmi trzeci raz — przeszedł obok Paula idac ˛ w stron˛e wyj´scia. Gdy mijał młodego adepta, ten zauwa˙zył szybkie drgnienie jego powieki, jakby Heber powstrzymał si˛e od mrugni˛ecia okiem. Paul usłyszał te˙z, jak białowasy ˛ mruczy do siebie pod nosem: — Błazenada. . . Potem Heber zniknał ˛ w mroku. W pomieszczeniu nastała cisza. Było to milczenie skał tam, gdzie skały, gł˛eboko pod ziemia,˛ zachowuja˛ swa˛ nieskalana˛ natur˛e. Znikad ˛ nie kapała woda. Wsz˛edzie panowało niezmacone, ˛ zimne milczenie z˙ ywiołów. Nawet pochodnie płon˛eły bezgło´snie. W ich czerwonym, migotliwym s´wietle oddech Paula zakwitał białymi pióropuszami. Paul zaczał ˛ wczuwa´c si˛e w otoczenie. Wokół niego, we wszystkich kierunkach rozciagała ˛ si˛e kamienna skorupa Merkurego. Stopami badał nierówno´sci podło˙za, chłód za´s otulił go jak mro´zna opo´ncza. W ciszy mijały kolejne minuty, ka˙zda bli´zniaczo podobna do drugiej. Paul wyczuwał upływ czasu tylko po coraz mocniejszym ucisku rzemienia tarczy na ramieniu i sztywnieniu palców zaci´sni˛etych na drzewcu włóczni. Drugi koniec drzewca oparł o podło˙ze, odchylajac ˛ od siebie ostrze, niczym rzymski legionista na warcie. Min˛eła godzina, za nia˛ przemkn˛eła nast˛epna. I, by´c mo˙ze, jeszcze jedna. . . Gł˛eboki, wibrujacy ˛ d´zwi˛ek spi˙zowego gongu pora˙zajac ˛ słuch Paula odbił si˛e od s´cian komnaty. I ucichł, pozostawiajac ˛ po sobie pogłos, który zaniknał ˛ w´sród mijajacych ˛ minut. Umysł Paula odpłynał ˛ w niewyobra˙zalna˛ dal. Rozmy´slał o ła´ncuchach górskich, których kamienne zbocza otaczała pró˙znia, o migajacych ˛ s´wiatełkach odległych osiedli na szczytach gór i s´wiatełkach b˛edacych ˛ ognikami dalszych jeszcze, niewidocznych z Ziemi gwiazd. Jak nieuchwytny zapach płonacej ˛ wonnej z˙ ywicy, w sercu Paula obudziły si˛e uczucia gorzkie i słodkie zarazem. Smutek i t˛esknota. ´ Scierały si˛e w nim miło´sc´ i po˙zadanie. ˛ .. I nagle, gdzie´s w jego ja´zni, rozdzwonił si˛e dzwonek alarmowy. Powrócił duchem do kamiennej komnaty. Wygladała ˛ tak jak przedtem. Bezgło´snie płon˛eły pochodnie, a jego oddech nadal rozpływał si˛e niezakłócenie w nieruchomym powietrzu. Ale było tu co´s jeszcze. W czasie gdy oddawał si˛e snom na jawie, do komnaty zacz˛eła napływa´c czarna woda zagro˙zenia. Niebezpiecze´nstwo czaiło si˛e w ciemno´sciach, tu˙z za kr˛egiem s´wiatła. Co´s drgn˛eło w gł˛ebinach tych wód. Nidhug i jego łuskowate plemi˛e. Nie byli prawdziwi. Byli iluzja,˛ podobnie jak gł˛ebokie wody, które uczyniły z komnaty zalewana˛ zewszad ˛ wysepk˛e. Paul szybko zdał sobie z tego spraw˛e i nie z˙ ywił w tym wzgl˛edzie z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. Ci spo´sród członków Gildii, którzy posiadali umysły zdolne do takich sztuczek, potrafili nasaczy´ ˛ c skał˛e emanacja˛ strachu i obaw, postrzegalna˛ jako g˛esta i czarna woda. Po´sród tych l˛eków, 69
pod postacia˛ odra˙zajacego, ˛ pokrytego łuskami potwora i jego pomiotu, stworzyli personifikacj˛e zwatpienia ˛ w siebie. Wszystko to było gra˛ wyobra´zni, co wcale nie znaczyło, i˙z Paulowi nic nie grozi. Strach był s´miertelnie niebezpieczny dla umysłu, a brak wiary w siebie, co Paul doskonale wiedział, mógł popchna´ ˛c organizm do samozniszczenia. Wiedzy mo˙zna u˙zy´c jak tarczy, madro´ ˛ sci jako broni, by jednak posłu˙zy´c si˛e nimi, potrzebna była wielka siła ducha. Paul zebrał si˛e w sobie. Podnoszacy ˛ si˛e coraz wy˙zej przypływ fali strachu zaczał ˛ ju˙z zalewa´c komnat˛e. Je´sli pozwoli swym zmysłom ulec w tej grze złudze´n, zobaczy wkrótce, jak srebrne strumyczki przera˙zenia, niczym nitki rt˛eci, rozpełzaja˛ si˛e po zagł˛ebieniach nierównej posadzki. Nidhug i jego pomiot byli ju˙z bardzo blisko. W tym momencie d´zwi˛ek gongu rozległ si˛e po raz drugi. Czarne wody spi˛etrzyły si˛e nagle i bezładna˛ fala˛ run˛eły w głab ˛ komnaty. Zalały Paula po kolana, obj˛eły w pasie i po kilku sekundach si˛egn˛eły szyi. Przelały si˛e ponad jego głowa.˛ Dotkn˛eły sklepienia. Pomieszczenie wypełniło si˛e woda.˛ Nadej´scie zbli˙zajacego ˛ si˛e Nidhuga zwiastowała pot˛ez˙ na fala przypływu. Nidhug wyłonił si˛e z wód niczym demon z mroku i w sekund˛e pó´zniej jego potworny pysk zablokował wej´scie do komnaty. Paul kulac ˛ si˛e za tarcza˛ ruszył mu na spotkanie z pochylona˛ włócznia.˛ Jak w koszmarnym s´nie, g˛este wody strachu i obaw spowolniły jego pchni˛ecie. Dobrze wymierzony grot włóczni przemknał ˛ pomi˛edzy zbli˙zajacymi ˛ si˛e szcz˛ekami i przejechał po pysku udr˛eczonego smoka. Ale mi˛es´nie przero´sni˛etego ramienia Paula, podobnie jak to, co nimi kierowało, były czym´s wi˛ecej, ni˙z tylko zwykłymi muskułami. Ze´slizgujacy ˛ si˛e grot wyrył wi˛ec w pysku gada gł˛eboka˛ bruzd˛e, od wykr˛econych bólem szcz˛ek a˙z po wybałuszone s´lepia. W komnacie zacz˛eła rozpływa´c si˛e g˛esta chmura purpurowej krwi. Bitwa toczyła si˛e w coraz g˛estszym mroku. Paul raz za razem, w pos˛epnej ciszy odpierał pchni˛eciami nieustajace ˛ ataki wroga. Stopniowo zaczał ˛ pojmowa´c, z˙ e walka b˛edzie trwa´c wiecznie i z˙ e jego przeciwnik sił˛e czerpie od niego samego. Aby zwyci˛ez˙ y´c, musi zignorowa´c wroga i zaprzesta´c walki. Zrozumiawszy to, wybuchnał ˛ s´miechem. I odrzucił precz tarcz˛e i włóczni˛e. Nidhug runał ˛ na niego niczym rozp˛edzony pociag. ˛ Paul stał bez ruchu. I oto potworne szcz˛eki zatrzymały si˛e tu˙z przed nim i zamkn˛eły, jakby uderzyły w niewidzialna˛ s´cian˛e. Stwór zniknał. ˛ Wody zacz˛eły wypływa´c z pomieszczenia. Z daleka do uszu Paula dotarły pierwsze tony trzeciego uderzenia w gong. W tej samej chwili, w tym szczególnym ułamku sekundy, gdy smok rozpływał si˛e w niebycie, a wody znikały, z mroków uderzyło w Paula co´s realnego i s´miertelnie niebezpiecznego. 70
Nadeszło z gł˛ebin przestrzeni, w której odległo´sci pomi˛edzy najdalszymi gwiazdami sa˛ jak pierwszy krok całodziennej w˛edrówki. Nadciagn˛ ˛ eło z szybkos´cia,˛ przy której pr˛edko´sc´ s´wiatła jest zbyt mała, by mo˙zna ja˛ było zmierzy´c. Nadleciało tym długim, brukowanym, wyboistym szlakiem, o którym Paul s´nił po powrocie do hotelu z pierwszego spotkania z Jase’em. Było to młode, niedo´swiadczone i niewprawne, ale instynktownie rozpoznało swego wroga. I natychmiast zaatakowało. Rzuciło Pauła na kolana z łatwo´scia,˛ z jaka˛ olbrzym powaliłby na ziemi˛e dziecko. Jednak zaraz potem trafiło na twardy jak stal opór nieust˛epliwej czastki ˛ ja´zni młodego adepta. Przez ułamek sekundy obie siły spierały si˛e zaciekle, potem gasnacy ˛ huk gongu zamknał ˛ tajemne wrota, przez które nie tracac ˛ czasu, w ciagu ˛ mikrosekundy uciekło owo nieznane co´s. Paul wolny, ale ot˛epiały i s´lepy, pozostał kl˛eczac ˛ na twardej, skalistej podłodze. Odzyskawszy wzrok ujrzał białe sklepienie pokoju nad łó˙zkiem, w którym le˙zał. Z trudem przypominał sobie, jak go tu niesiono. Pochyliła si˛e nad nim twarz Jase’a. W jej ostrych rysach był teraz wyraz przyja´zni, którego Paul wcze´sniej w niej nie dostrzegał. Nieco dalej spostrzegł zatroskane oblicze białowasego ˛ Hebera. — Kiedy ju˙z było po wszystkim — powiedział Jase — zaskoczyłe´s nas swa˛ reakcja.˛ Nie spodziewali´smy si˛e, z˙ e runiesz na ziemi˛e. Paul wbił w Nekromant˛e uporczywe spojrzenie. — Doprawdy? — spytał. — Na pewno oczekiwali´scie, z˙ e utrzymam si˛e na nogach? Teraz Jase zmarszczył lekko brwi. — A dlaczegó˙z by nie? — odparł. — Je´sli wytrzymałe´s starcie, czemu padłe´s, gdy wszystko było ju˙z za toba? ˛ I wtedy Paul zdał sobie spraw˛e z tego, i˙z Jase i inni obserwatorzy o niczym nie wiedzieli. Osłabiony i nieco rozczarowany zamknał ˛ oczy. W ko´ncu zaczał ˛ co´s rozumie´c, a to, co wła´snie odkrywał, było niczym bogactwo — nie zawsze przynosiło ze soba˛ szcz˛es´cie. . . — No wła´snie, dlaczego? — spytał po chwili. — Mo˙ze nie przyszedłem do´sc´ szybko do siebie?
Rozdział 12 Tydzie´n pó´zniej, odziany w zwykła˛ kurtk˛e i lu´zne spodnie, Paul razem z trzema innymi czeladnikami Gildii Or˛edowników siedział w sali konferencyjnej oficjalnej cz˛es´ci Stacji Odskoczni. Przemawiał do nich krótko ostrzy˙zony i atletycznie zbudowany młody człowiek, niewiele starszy od samego Paula, a na pewno młodszy od dwu innych czeladników, którzy wygladali ˛ na nieco speszonych domokra˙ ˛zców z nadwaga˛ i po trzydziestce. Czwarty z uczniów, od którego zalatywał intensywny zapach wody po goleniu, wyró˙zniał si˛e znacznie wy˙zszym od pozostałych wzrostem. — Nie mo˙zna nauczy´c si˛e Sił Alternatywnych — stwierdził na poczatek ˛ instruktor, który przysiadł na brzegu stolika i spogladał ˛ z góry na rozparta˛ w niskich, wygodnych fotelach czwórk˛e uczniów. — Podobnie, jak nie mo˙zna nauczy´c si˛e podstawowej zdolno´sci tworzenia dzieł sztuki lub istoty przekona´n religijnych. Czy mówi˛e zrozumiale? — Ach, nauczanie! — zupełnie nieoczekiwanym, d´zwi˛ecznym basem odezwał si˛e czwarty z grupy, wysoki młody człowiek o ciemnobrazowych ˛ włosach. — Jakich˙ze zbrodni dokonano w jego imieniu! Poniewa˙z nie odzywał si˛e wcze´sniej, pozostałych, z instruktorem włacznie, ˛ zaskoczyło nie tyle samo stwierdzenie, co gł˛eboko´sc´ i barwa tonu głosu, jakim je wypowiedziano. — Jest to do´sc´ bliskie prawdy — stwierdził instruktor po chwili milczenia. — I bardzo prawdziwe w odniesieniu do Sił Alternatywnych. Upro´sc´ my je a˙z do przesady i powiedzmy, z˙ e zasad˛e ich działania mo˙zna zwi˛ez´ le uja´ ˛c tak oto: istnieje mo˙zliwo´sc´ , i˙z elektromagnetyczne prawo trzech palców, s´wietnie funkcjonujace ˛ w przypadku innych osób, zawiedzie w waszym przypadku. Inaczej mówiac, ˛ je´sli chcecie dotrze´c na szczyt góry i widzicie wiodac ˛ a˛ na´n doskonale oznakowana˛ i przetarta˛ drog˛e, to jest to ostatni ze szlaków, jaki powinni´scie wybra´c. Przerwał. Wszyscy spojrzeli na´n wyczekujaco. ˛ — Nie — skwitował ich spojrzenia. — Wcale nie zamierzam powiedzie´c wam, dlaczego tak jest. To byłoby nauczanie. Nauczanie dobre jest dla uczniów, nie dla odkrywców. Teraz za´s macie jedyna˛ okazj˛e, by jako członkowie Gildii py72
ta´c o co´s i szuka´c odpowiedzi — objał ˛ ich wszystkich uwa˙znym spojrzeniem. — Macie wolny wybór i je´sli zechcecie, to wy mo˙zecie wyja´sni´c mi, dlaczego tak jest. — Aaa — odezwał si˛e jeden z „domokra˙ ˛zców”. Wtracił ˛ si˛e do´sc´ nieoczekiwanie i wszyscy słuchacze zauwa˙zyli natychmiast, z˙ e jego głos, cho´c mocny i brzmiacy ˛ do´sc´ pewnie, nie był basem ani nie miał miłej dla ucha barwy. — Ja. . . ehm. . . pojałem, ˛ i˙z Siły Alternatywne sa˛ natury parapsychologicznej. Czy nie jest tak, z˙ e zajmowanie si˛e zwykłymi, to znaczy. . . ehm. . . naukowymi prawami wywiera pewien niepo˙zadany ˛ i niesprzyjajacy ˛ wpływ na osobowo´sc´ . . . mam na my´sli ten szczególny typ osobowo´sci, której posiadacz mo˙ze posługiwa´c si˛e Siłami Alternatywnymi? — szybko zaczerpnał ˛ tchu i dodał: — To znaczy, zmienia ja˛ w sposób zasadniczy? — Nie — uprzejmym głosem odparł instruktor. — Nie? Aaa. . . — ucze´n rozsiadł si˛e wygodniej, odchrzakn ˛ ał, ˛ skrzy˙zował nogi, wyjał ˛ chusteczk˛e i hała´sliwie przedmuchał nos. — Parapsychologia — wyja´snił instruktor — zajmuje si˛e tylko drobna˛ cz˛es´cia˛ wszech´swiata czasu i przestrzeni. Siły Alternatywne obejmuja˛ cało´sc´ i. . . jeszcze wi˛ecej. — Sa˛ takie, jak ich nazwa, nieprawda˙z? — spytał nagle drugi z przypominaja˛ cych handlarzy adeptów. — Siły lub Prawa Alternatywne to po prostu inne prawa. Jedynym za´s sposobem odkrycia innej drogi jest unikanie szlaków ju˙z ustalonych. — Słusznie — stwierdził instruktor. — Działanie twórcze — zad´zwi˛eczał bas dragala. ˛ — I to jest gł˛eboko słuszne — przyznał instruktor. Przyjrzał si˛e uwa˙znie ka˙z˙ demu z nich po kolei. — Zaden z was nie dotarłby a˙z tutaj, gdyby przedtem nie zademonstrował pewnych zdolno´sci w dziedzinie Sił Alternatywnych. Zdolno´sci te mogły by´c natury parapsychologicznej, jak na przykład teleportacja. Lub autentyczny talent poetycki. Mo˙ze to by´c te˙z szczególna wra˙zliwo´sc´ na potrzeby rozwijajacych ˛ si˛e ro´slin. Nie my´slcie jednak, i˙z chc˛e przez to powiedzie´c, z˙ e zdolno´sci twórcze sa˛ istota˛ Sił Alternatywnych, czy cho´cby kluczem do ich zrozumienia. — Aaa — odezwał si˛e rosły „domokra˙ ˛zca” — z pewno´scia˛ nie oczekuje si˛e od nas, z˙ e zaczniemy tu pisa´c wiersze, hodowa´c ro´sliny, czy si˛e teleportowa´c. — Nie — skwitował jego wypowied´z instruktor. — Zatem. . . ehm. . . czy chcesz przez to rzec. . . — na czole m˛ez˙ czyzny zaczał ˛ zbiera´c si˛e pot — z˙ e te rzeczy, czymkolwiek by one były, sa˛ jedynie cz˛es´cia˛ Sił Alternatywnych? I czy nie powinni´smy odnale´zc´ reszty? Musimy próbowa´c? — Owszem — odparł instruktor. — To bardzo trafne stwierdzenie, ale nie jest to w z˙ adnym razie pełna odpowied´z. . . — Nie, nie, oczywi´scie, z˙ e nie. . . — wtracił ˛ „domokra˙ ˛zca”, u´smiechajac ˛ si˛e przy tym, rumieniac ˛ i wyjmujac ˛ chusteczk˛e. Ponownie przedmuchał nos tak ener73
gicznie, jakby trabił ˛ na trwog˛e. — . . . w z˙ adnym razie pełna odpowied´z — ciagn ˛ ał ˛ niewzruszenie instruktor. — W rzeczy samej, je´sli nawet istnieje pełna odpowied´z, nic mi o tym nie wiadomo. W tej materii ka˙zdy zdany jest na własne domysły. Teraz za´s my´sl˛e — rzekł wstajac ˛ — i˙z to omawianie przedmiotu ze swej natury nieomawialnego, wystarczy, by da´c wam temat do rozmy´sla´n na całe z˙ ycie. O ile w ogóle nie zaszkodzilis´my wam, poprzez wszczepienie pewnych sztywnych poj˛ec´ . Pami˛etajcie — jego głos i sposób bycia uległy nagłej zmianie, jakby nało˙zył na siebie niewidzialny płaszcz — z˙ ycie jest iluzja.˛ Czas, przestrze´n i wszystko, co istnieje, jest iluzja.˛ Nie ma niczego, dosłownie niczego, poza Siłami Alternatywnymi. Umilkł nagle. Czeladnicy wstali i ruszyli do wyj´scia. Gdy Paul mijał instruktora, ten wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ ramienia adepta. — Chwileczk˛e — odezwał si˛e instruktor. Paul odwrócił si˛e ku niemu. Tamten poczekał, a˙z pozostali wyjda˛ z pokoju. — W ogóle si˛e nie odzywałe´s — stwierdził. — I owszem — odparł Paul. — To prawda. — Wolno spyta´c, dlaczego? — Je´sli dobrze pami˛etam — rzekł Paul — kluczowym słowem w ksia˙ ˛zce Blunta jest destrukcja. — Tak jest. — My za´s — stwierdził Paul spogladaj ˛ ac ˛ na instruktora z wy˙zyn swego wzrostu — mówili´smy o tworzeniu. — Mmmm. . . — odezwał si˛e instruktor, kiwajac ˛ z namysłem głowa.˛ — Pojmuj˛e. Sadzisz, ˛ z˙ e kto´s tu kłamie? — Nie — zaprzeczył Paul. Poczuł nagłe osłabienie, które nie było słabo´scia˛ fizyczna.˛ — Po prostu nie było o czym mówi´c. Instruktor spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Teraz ty mnie zdumiewasz — powiedział wreszcie. — Nie rozumiem ci˛e. — Sadz˛ ˛ e — wyja´snił spokojnie Paul — z˙ e omawianie czegokolwiek nie ma sensu. Instruktor potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nadal ci˛e nie rozumiem — powiedział. — Ale to nic nie szkodzi — u´smiechnał ˛ si˛e. — W Gildii jest tak: Je´sli jeste´s wierny sobie, nie musisz niczego wyja´snia´c innym. Poklepał Paula po ramieniu. ´ — Smiało, człowieku! — powiedział na po˙zegnanie. Wracajac ˛ do swego pokoju, co polecił mu Jase, w przypadku, gdyby nie miał nic innego do roboty, Paul szedł pomostem ponad sala˛ łaczno´ ˛ sci w słu˙zbowej cz˛es´ci Stacji. Miał kiepskie poj˛ecie o tym, co działo si˛e w trzystopniowym ak74
celeratorze, który zajmował obszerna,˛ wysoka˛ na pi˛ec´ pi˛eter jaskini˛e, gdzie rur˛e głównego urzadzenia ˛ otaczały kilkunastometrowe s´ciany aparatury pomocniczej. Paul wiedział tylko, a wiedz˛e czerpał z wiadomo´sci telewizyjnych i magazynów popularnonaukowych, z˙ e zasada działania urzadzenia ˛ opiera si˛e na przesyłaniu tam i z powrotem p˛eku energii o wysokim stopniu koncentracji, dopóki ów p˛ek nie osiagn ˛ ał ˛ pr˛edko´sci bliskiej szybko´sci s´wiatła. Nast˛epowało wtedy „przebicie”, p˛ek energii znikał stajac ˛ si˛e punktem nie-czasu, poda˙ ˛zajacym ˛ w tym samym kierunku. Punkt ów, odpowiednio zsynchronizowany z punktem nie-czasu w la´ boratorium Kompleksu Kwatery Głównej In˙zynierii Swiatowej, tworzył s´cie˙zk˛e natychmiastowej, bezczasowej transmisji. Poniewa˙z ów punkt nie-czasu posiadał konkretne wymiary fizyczne, mo˙zna było tym sposobem przesyła´c przedmioty ró˙znych rozmiarów ze stacji nadawczej na Ziemi do stacji odbiorczej na Merkurym. Z pewnych powodów istniała krytyczna odległo´sc´ , która musiała dzieli´c obie stacje — Mars i Wenus były poło˙zone zbyt blisko Ziemi. Stacje, które zbudowano na tych planetach, nie spełniły oczekiwa´n. Teoretycznie baza na Merkurym mogła by´c zaopatrywana wprost ´ z Kompleksu In˙zynierii Swiatowej we wszystko, co było jej potrzebne. Jednakz˙ e nie wykorzystywano tej mo˙zliwo´sci. Akcelerator u˙zywano tylko do eksperymentów na ko´ncu s´cie˙zki transmisyjnej. Wi˛ekszo´sc´ materialnych potrzeb Stacji zaspokajano droga˛ eksploatacji gleby i skał Merkurego. Przesyłanie istot z˙ ywych, w tym i ludzi, było mo˙zliwe i wykonalne. Niestety, reakcje tych, którzy wypróbowali ów sposób, były do´sc´ ró˙zne; od szale´nstwa i s´mierci do trwałego urazu psychicznego. Natomiast nieliczni, którzy wyszli z tego cało, nie godzili si˛e na z˙ adne ponowne próby. Mówili, i˙z doznawali pozbawionego poczucia upływu czasu wra˙zenia rozpraszania si˛e ich ja´zni w niesko´nczono´sc´ , po którym nast˛epowało skupianie s´wiadomo´sci w punkcie odbiorczym. Niewiele pomagało u˙zywanie s´rodków uspokajajacych ˛ lub nasennych — uraz psychiczny stawał si˛e wtedy s´miertelnym szokiem. Lekarze zapewniali, i˙z pracuja˛ nad pewnymi s´rodkami odurzajacymi ˛ i problem zostanie niebawem rozwiazany. ˛ Na razie jednak w tunelu nie było wida´c s´wiatełka. Tymczasem do pobliskich gwiazd, o których wiedziano, z˙ e posiadaja˛ systemy planetarne, wysyłano poruszajace ˛ si˛e z szybko´scia˛ pod´swietlna˛ statki bezzałogowe. Statki te wiozły na swych pokładach zestawy automatów, zdolnych po wyladowaniu ˛ na odpowiedniej planecie zało˙zy´c tam stacj˛e odbiorcza.˛ Je´sli medycyna zdoła kiedykolwiek upora´c si˛e z problemem szoku psychicznego, system transportowy b˛edzie gotów w por˛e. Wszystko to jednak niewiele Paula obchodziło. Spojrzał na urzadzenie ˛ i poszedł dalej. Odczuł tylko, jak zawsze gdy t˛edy przechodził, emanujac ˛ a˛ od aparatury aur˛e łagodnego, przyjemnego podniecenia. Było to uczucie podobne do tak zwanej elektryzacji powietrza przed burza,˛ spowodowanej nie tylko obecno´scia˛ jonów, ale równie˙z kontrastem s´wiatła i mroku, kiedy ciemne chmury zasnuwaja˛ 75
stopniowo jasne niebo. Paul minał ˛ akcelerator i wkroczył w rejon w˛ez˙ szych korytarzy i pomieszcze´n mieszkalnych. Przeszedł te˙z obok podwójnych, zbudowanych z przezroczystego plastyku drzwi s´luzy basenu kapielowego. ˛ Poniewa˙z woda była cenna, pomieszczenie z basenem stanowiło osobny system zamkni˛ety, niezale˙zny od reszty stacji. Wyposa˙zono je tak˙ze w urzadzenia ˛ zwi˛ekszajace ˛ grawitacj˛e Merkurego, by mo˙zna było pływa´c i nurkowa´c tak jak na Ziemi. Jedyna˛ osoba˛ kapi ˛ ac ˛ a˛ si˛e teraz była Kantela. Gdy przechodził obok, zobaczył jak wdzi˛ecznym ruchem skacze z ni˙zszej trampoliny. Zatrzymał si˛e, by niewidoczny dla niej, patrze´c, jak płynie ku brzegowi basenu, tu˙z obok szklanej s´ciany, przy której stał. W kostiumie kapielowym ˛ wydawała mu si˛e bardzo zgrabna i przez chwil˛e Paul gł˛eboko odczuł własna˛ samotno´sc´ . Ruszył dalej, zanim zda˙ ˛zyła wspia´ ˛c si˛e po drabince i zobaczy´c go. Gdy dotarł do swego pokoju, zauwa˙zył od razu przypi˛eta˛ do drzwi kartk˛e: „Wykład wst˛epny. Sala numer osiem, poziom osiemnasty, po obiedzie, godz. 13.30”. Wykład wst˛epny odbył si˛e w jeszcze innej sali konferencyjnej ni˙z poprzednie spotkanie. Prowadził go m˛ez˙ czyzna po sze´sc´ dziesiatce, ˛ który wygladem ˛ i zachowaniem przypominał do´swiadczonego nauczyciela akademickiego. Przysiadł na niewysokim podwy˙zszeniu i spojrzał z góry na audytorium składajace ˛ si˛e z Paula, trzech m˛ez˙ czyzn, którzy towarzyszyli Formainowi ostatnim razem oraz sze´sciu innych ludzi. W´sród tych nowych znajdowała si˛e młoda kobieta tu˙z po dwudziestce, niezbyt ładna, ale o zaskakujaco ˛ radosnej twarzy, na której doskonale odbijały si˛e wszystkie uczucia. Prowadzacy ˛ zaj˛ecia przedstawił si˛e jako Leland Minault i nie zaczał ˛ od wykładu. Poprosił natomiast o zadawanie mu pyta´n. W tym momencie, jak zwykle w takich wypadkach, zaległa cisza. Przerwał ja˛ w ko´ncu jeden z pi˛eciu nie znanych Paulowi m˛ez˙ czyzn. — Nie rozumiem, jaki zwiazek ˛ ma Gildia Or˛edowników z Projektem Odskoczni i tutejsza˛ Stacja˛ — powiedział. Leland Minault spojrzał na pytajacego ˛ zezujac ˛ tak, jakby na nosie miał niewidoczne binokle. — To — rzekł — jest stwierdzenie, nie pytanie. — No dobrze — przyznał rozmówca. — Czy Gildia Or˛edowników popiera działalno´sc´ Stacji Odskoczni albo czy prowadzi badania nad sposobami wydostania si˛e w przestrze´n mi˛edzygwiezdna? ˛ — Nie — odparł Minault. — Có˙z wi˛ec w takim razie — pytał dalej tamten — robimy tutaj? — Jeste´smy tu — rzekł Minault starannie dobierajac ˛ słowa i składajac ˛ dłonie na swym nieco zbyt wypukłym brzuchu — poniewa˙z machina nie jest człowiekiem, o przepraszam, istota˛ ludzka.˛ Istota ludzka bowiem, je´sli umie´sci si˛e ja˛ w miejscu takim jak, powiedzmy, Merkury, w warunkach, które pozostaja˛ w ab76
solutnej niezgodzie z celem, dla jakiego ja˛ tam umieszczono, pr˛edzej czy pó´zniej zacznie si˛e rozglada´ ˛ c i dopatrywa´c ukrytych zwiazków. ˛ I u´smiechnał ˛ si˛e promiennie do rozmówcy. — Wtedy za´s — ciagn ˛ ał ˛ dalej — istnieje mo˙zliwo´sc´ , z˙ e po otrzymaniu włas´ciwej odpowiedzi, istota owa przemy´sli problem gł˛ebiej, zamiast po prostu przełkna´ ˛c gotowa˛ formułk˛e. Co by´c mo˙ze stanie si˛e waszym udziałem, je´sli zale˙zy wam tylko na informacji. Wszyscy obecni wymienili u´smiechy. — Niech b˛edzie — poddał si˛e ten, co zadał pytanie. — Ka˙zdy z nas mógł da´c si˛e nacia´ ˛c. Nadal jednak nie otrzymałem odpowiedzi. — Słuszna uwaga — rzekł Minault. — Có˙z, sedno w tym, z˙ e istota ludzka reaguje tak, a nie inaczej z powodu wrodzonej ciekawo´sci. Machina za´s, nazwijmy ja˛ monstrum technologicznym, mo˙ze posiada´c najró˙zniejsze cechy, ograniczona jest jednak brakiem wrodzonej ciekawo´sci. Ten talent zarezerwowano wyłacznie ˛ dla istot z˙ ywych. Przerwał ponownie. Słuchacze milczeli. — Nasz obecny s´wiat — podjał ˛ po chwili Minault — znajduje si˛e w krzepkim u´scisku mechanicznego potwora, którego głowa,˛ je´sli zgodzicie si˛e na to okre´sle´ nie, jest Kompleks In˙zynierii Swiatowej. Potwór ów jest nam wrogi i mo˙ze nas a˙z nazbyt swobodnie s´ledzi´c. Na przykład, poprzez ka˙zda˛ transakcj˛e, jakiej dokonujemy za pomoca˛ kart kredytowych, lub za ka˙zdym razem, gdy u˙zywamy s´rodków transportu publicznego, jemy posiłek, czy wynajmujemy mieszkanie, słowem tak długo, dopóki pozostajemy na Ziemi. Kompleks zaopatrzeniowy tu, na Stacji Odskoczni, oficjalnie jest cz˛es´cia˛ Kompleksu-Matki tam, na Ziemi. W istocie jednak obecnie obie planety nie maja˛ z˙ adnego kontaktu, poza eksperymentalnym łaczem ˛ transportowym — obdarzył cała˛ grup˛e szerokim u´smiechem. — Tak wi˛ec — cia˛ gnał ˛ dalej — kryjemy si˛e tutaj pod pozorami uczestnictwa w Operacji Odskocznia. Wła´sciwie to w chwili obecnej kontrolujemy t˛e operacj˛e. Nie interesuje nas ona, po prostu słu˙zy jako zasłona dymna. Oczywi´scie, nasza obecno´sc´ intryguje tych pracowników Stacji, którzy nie sa˛ członkami Gildii. Machina jednak, jako si˛e rzekło, nie reaguje tak jak istota ludzka. Je´sli czego´s nie widzi, zakłada po prostu, z˙ e tego nie ma i nie zaglada, ˛ nie szpera po mrocznych katach ˛ dlatego tylko, i˙z mogłaby natkna´ ˛c si˛e tam na wrogów. Czyja´s dło´n uniosła si˛e w gór˛e. Odwróciwszy głow˛e Paul spostrzegł, z˙ e nalez˙ ała ona do tej energicznej, młodej dziewczyny. — Tak? — spytał Minault. ´ — To nie ma sensu — powiedziała. — Kompleks In˙zynierii Swiatowej jest zarzadzany ˛ przez ludzi, nie przez machiny. — A, tak — odparł Minault. — Ale mówiac ˛ to, zakładasz jednak, z˙ e sprawami ´ kieruja˛ Naczelny In˙zynier Swiata i jego zespół. Tak nie jest. Oni sa˛ kontrolowani 77
przez naukowców, którzy z kolei ulegaja.˛ . . u˙zyjmy tej nazwy dla wygody, Kompleksowi Ziemi, bez którego oni sami nie moga˛ istnie´c. Dziewczyna zmarszczyła brwi. — Czy˙zby´s twierdził — zawahała si˛e na moment, jak pływak majacy ˛ zamiar da´c nura do zimnej wody, wyra´znie zaskoczona niezwykło´scia˛ tego, co zamierzała powiedzie´c — z˙ e Kompleks-Matka posiada inteligencj˛e? — O, jestem tego całkowicie pewien — beztrosko oznajmił Minault. — Posiada on fantastyczna˛ wiedz˛e, a tak˙ze co´s w rodzaju s´ladowej inteligencji. Nie sadz˛ ˛ e jednak, z˙ eby wła´snie o nia˛ ci chodziło. Chciałaby´s si˛e dowiedzie´c, czy Kompleks-Matka, albo, jak wielu zacz˛eło nazywa´c go ostatnio, Superkompleks, posiada s´wiadomo´sc´ i własna˛ osobowo´sc´ . — No. . . owszem — przyznała si˛e. — Tak my´slałem. Có˙z, odpowied´z na to pytanie, droga pani i wy, drodzy panowie, jest do´sc´ zaskakujaca. ˛ Jak najbardziej, posiada. Cała grupa, przysłuchujaca ˛ si˛e dotad ˛ w milczeniu sokratejskiemu dialogowi dziewczyny i Minaulta, ockn˛eła si˛e raptownie i odpowiedziała pomrukiem niedowierzania. — O, nie w rozumieniu ludzkim, nie w rozumieniu ludzkim — rzekł Minault uspokajajaco. ˛ — Nie zamierzam nadu˙zywa´c waszej łatwowierno´sci. Na pewno jednak wszyscy, wcze´sniej czy pó´zniej, pojmiecie, i˙z machinie owej niezb˛edna była zdolno´sc´ elementarnego rozumowania, a do tego trzeba było osiagn ˛ a´ ˛c pewien stopie´n komplikacji systemu. I dlaczegó˙z by nie? Por˛ecznie jest mie´c machin˛e, która potrafi rozumowa´c i stopniowo nauczy si˛e nie powtarza´c swych popełnionych ju˙z bł˛edów. — Aaa — odezwał si˛e rosły, sprawiajacy ˛ wra˙zenie domokra˙ ˛zcy ucze´n, poznany przez Paula na wcze´sniejszych zaj˛eciach. — W takim przypadku nie potrafi˛e dostrzec. . . mo˙ze inaczej. . . wynikł z tego problem kontroli, której woleliby´smy unikna´ ˛c. Czy nie tak? — Ja tylko — zastrzegł si˛e Minault, zerkajac ˛ na pytajacego ˛ — wyja´sniam, w jaki sposób Kompleks-Matka uzyskał osobowo´sc´ . — Och, rozumiem — powiedział tamten i oparłszy si˛e wygodniej tradycyjnie przedmuchał nos. — Twoje pytanie było dobre, cho´c nieco przedwczesne — stwierdził Minault. — W tej chwili musicie poja´ ˛c, co mam na my´sli mówiac ˛ o ego machiny. Pomy´slcie o rozrastajacych ˛ si˛e i sterowanych przez komputery Kompleksach, jak o zwierz˛eciu, którego zadaniem jest coraz cz˛estsze wyr˛eczanie ludzko´sci w jej staraniach o utrzymanie si˛e przy z˙ yciu i dobrobyt. Zespół owych Kompleksów rozrasta si˛e, stajac ˛ si˛e s´rodkiem, za pomoca˛ którego ludzko´sc´ mo˙ze istnie´c i opływa´c w dostatek. Rozrasta si˛e wi˛ec, a˙z w ko´ncu powstaje potrzeba wbudowania we´n pewnej umiej˛etno´sci samodzielnego rozumowania, tak by, na przykład, nie ustalał pi˛eknej pogody w Kalifornii, kiedy mo˙ze to spowodowa´c huragany na kanadyj78
skich polach uprawnych. Je´sli za´s dali´smy mu a˙z tyle samodzielno´sci, jaki jest nast˛epny, logiczny krok? — Instynkt samozachowawczy? — spytała szybko dziewczyna, podczas gdy „domokra˙ ˛zca” chrzakaniem ˛ przygotowywał swa˛ krta´n do kolejnego „Aaa”. — Całkiem słusznie. — Aaa, powinienem wi˛ec sadzi´ ˛ c, i˙z b˛edzie on uwa˙zał działania ludzkie, które przecza˛ jego wnioskom, za. . . jak by to rzec. . . z˙ wir wrzucony do dobrze pracujacego ˛ mechanizmu? — Czy b˛edzie on posiadał a˙z tyle wyobra´zni? — spytała dziewczyna. Ona i „Aaa” patrzyli na Minaulta. który siedział odpr˛ez˙ ony i zerkał na nich zmru˙zywszy powieki. — Wła´sciwie, nie miałem na my´sli wyobra´zni. Aaa, to był przykład. — I całkiem niezły — powiedział Minault, przerywajac ˛ dziewczynie, która otwierała ju˙z usta, by co´s wtraci´ ˛ c. — Kompleks-Matka jest czym´s w rodzaju dobrodusznego i pełnego dobrych zamiarów potwora, którego jedynym pragnieniem jest udławi´c nas nadmiarem usług i dóbr. Jest to rodzaj machiny, która nie ma wytyczonego wyra´znie celu, ale która przejawia instynkt samozachowawczy i tendencj˛e do coraz szerszego pojmowania dobra ludzko´sci i dbania o to dobro. Nas, członków Gildii Or˛edowników oraz wszystkich tych, którzy manifestuja˛ swa˛ niezale˙zno´sc´ poprzez za˙zywanie narkotyków, przyłaczanie ˛ si˛e do wspólnot kultowych lub z˙ yja˛ w inny, nie zaplanowany przez niego sposób, uwa˙za on za rodzaj ˙ z˙ wiru, ci´sni˛etego do gładko pracujacego ˛ urzadzenia. ˛ Zwir ten, którego´s dnia, trzeba b˛edzie usuna´ ˛c. Spojrzał na tył grupki słuchaczy. — Tak? — spytał. Paul obejrzał si˛e i spostrzegł, i˙z siedzacy ˛ z tyłu młody, opalony człowiek opuszcza wła´snie r˛ek˛e. — Sadz˛ ˛ e — stwierdził on — i˙z to głupota zadawa´c sobie tyle trudu, by przeciwstawi´c si˛e kupie urzadze´ ˛ n dostawczych, nieistotne, jak bardzo skomplikowanych. — Mój młody, drogi przyjacielu — rzekł Minault. — My, z Gildii Or˛edowników nie przeciwstawiamy si˛e kupie urzadze´ ˛ n dostawczych. Przeciwstawiamy si˛e idei coraz popularniejszej od paru setek lat, i˙z szcz˛es´cie rasy ludzkiej polega na coraz cia´sniejszym zawijaniu jej w pieluchy cywilizacji technologicznej — przerwał na chwil˛e. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e na razie macie do´sc´ tematów do przetrawienia. Proponuj˛e, by´scie to wszystko gruntownie przemy´sleli. Zszedł z podium i ruszył do wyj´scia. Audytorium równie˙z wstało z miejsc. Gdy Paul tu˙z za Minaultem przeciskał si˛e przez drzwi, spostrzegł, z˙ e dziewczyna szarpie rosłego „domokra˙ ˛zc˛e” za guzik kurtki. — My´sl˛e, z˙ e mylisz si˛e całkowicie, je´sli sadzisz, ˛ i˙z Kompleks-Matka ma jakakolwiek ˛ wyobra´zni˛e — rzekła powa˙znym tonem.
Rozdział 13 Czy zdarzało ci si˛e mie´c do czynienia z materiałami wybuchowymi? — spytał chudy instruktor o opalonej twarzy. Trzymał on w dłoni paczk˛e mi˛ekkiego, samoprzylepnego z˙ elu z wetkni˛etym we´n detonatorem z trzyminutowym lontem. — Zdarzało si˛e — odparł Paul. Stali na kraw˛edzi doskonale realistycznej imitacji przepa´sci w górach, gł˛ebokiej na jakie´s dwie´scie metrów, ponad która˛ przerzucono paj˛eczyn˛e mostu zbudowanego z prz˛eseł magnezowych. Kraniec mostu, przy którym znajdowali si˛e Paul i instruktor, osadzono w skrzyni z drewnianych bali, wypełnionej odłamkami skał. Przyczółek wysuni˛ety był na odległo´sc´ ponad pi˛eciu metrów poza kraw˛ed´z skały. — Taka˛ ilo´sc´ plastyku — rzekł instruktor wa˙zac ˛ materiał w dłoni — mo˙zna, nie wzbudzajac ˛ niczyich podejrze´n, przenie´sc´ w walizeczce czy dyplomatce. Ładunek ten ma do´sc´ mocy, by przecia´ ˛c wybuchem dwie lub trzy drewniane belki albo jedna,˛ czy dwie metalowe sztaby, które tu widzisz. Jak zabrałby´s si˛e do całkowitego zniszczenia tego tu mostu? Paul ponownie spojrzał na rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e przed nim konstrukcj˛e. Podczas ubiegłych dziewi˛eciu dni przeszedł przez kilka sesji — było to jedyne słowo, opisujace ˛ rzecz wła´sciwie. Wygladało ˛ to na zbiór zaj˛ec´ z dziwnie odległych przedmiotów, z których niejeden pozornie nie miał z˙ adnego zwiazku ˛ z Gildia˛ Or˛edowników. Najdłu˙zej trwajace ˛ zaj˛ecia nie przekroczyły dwudziestu minut, informacje za´s, jakich dostarczały, były mgliste i niejasne. W istocie nie było pewne, czy sesje miały dostarczy´c adeptom informacji, czy te˙z poddawa´c ich testom. Skład audytorium był ró˙zny za ka˙zdym razem. Na swój u˙zytek Paul uznał, z˙ e celem było ˙ jedno i drugie. Prawdopodobnie chodziło te˙z o pobudzenie umysłów adeptów. Zywił przekonanie, z˙ e niektórzy z jego towarzyszy byli w zmowie z prowadzacymi ˛ zaj˛ecia. Do niektórych sesji idealnie pasowało okre´slenie „stek nonsensów”. Na przykład sesja obecna; on sam na sam z instruktorem, materiałem wybuchowym i replika˛ mostu znajdujacego ˛ si˛e gdzie´s na Ziemi. Czy miał to by´c instrukta˙z, test, jaka´s bzdura, czy mo˙ze co´s innego? Most i przepa´sc´ wykonano doskonale. Musiał to by´c w du˙zej cz˛es´ci hologram, sceneria ta w z˙ aden sposób nie dałaby si˛e bowiem odtworzy´c tu, gł˛eboko 80
pod powierzchnia˛ Merkurego. Oczy Paula spogladały ˛ na gł˛eboka,˛ mo˙ze c´ wier´ckilometrowa˛ przepa´sc´ , z której dobiegał odległy ryk górskiej rzeki. Powietrze było rozrzedzone i suche, jak wsz˛edzie na du˙zych wysoko´sciach. Na niebie nie dostrzegł z˙ adnych chmur. Problem polegał na tym, i˙z Paul nie wiedział, co z tego było prawdziwe, a co złudzeniem. Je´sli prawdziwy był blok materiału wybuchowego i je´sli miał on zosta´c zdetonowany w małej komorze podziemnej o rozmiarach podobnych do rozmiarów pomieszcze´n, w których Paul odbywał ostatnie sesje, to koniecznie trzeba b˛edzie odwoła´c si˛e do Sił Alternatywnych, by obja´sni´c powód, dla którego Paul i instruktor mieliby prze˙zy´c eksplozj˛e. Paul poło˙zył dło´n na drewnianym przyczółku mostu i wyjrzał za kraw˛ed´z przepa´sci. Jego wzrok zagubił si˛e w zasnutej oparami gł˛ebinie. Je´sli miał wierzy´c swym zmysłom, od dna dzieliła go du˙za odległo´sc´ . Ile dokładnie, tego nie potrafił okre´sli´c. Ale poza kraw˛edzia˛ przepa´sci naprawd˛e czuło si˛e gł˛ebi˛e. z drugiej strony, przedmioty, których dotykał dłonia˛ sprawiały wra˙zenie rzeczywistych, ale wra˙zenie to było podszyte fałszem. — Có˙z. . . — zaczał ˛ — nie jestem specem od mostów. Ale sadz˛ ˛ e, z˙ e sztuka polega na zerwaniu tej belki — pokazał. — Je´sli jej koniec poleci w dół i wyłamie tamta,˛ to cało´sc´ runie w przepa´sc´ . — Nie´zle wykombinowane — ocenił instruktor. — A jak zabrałby´s si˛e do zerwania go od naszej strony? — Podejrzewam — odparł Paul wskazujac ˛ miejsce, w którym koniec przyczółka łaczył ˛ si˛e z magnezowym dwuteownikiem — z˙ e je´sli rozwalimy go włas´nie tutaj, przecinajac ˛ wybuchem ten d´zwigar, to ci˛ez˙ ar reszty konstrukcji skr˛eci ja˛ w dół, załamie i rozerwie drugi łuk no´sny. Wtedy runie cały ten koniec mostu. — Doskonale — instruktor podał Paulowi blok plastyku. — Zobaczmy, jak sobie z tym poradzisz. Paul ponownie przyjrzał si˛e mostowi. Nast˛epnie wetknał ˛ plastyk za pasek od spodni i zaczał ˛ wspina´c si˛e po belkach przyczółka. Brak jednej dłoni nie przeszkadzał mu a˙z tak bardzo, jak mogło si˛e to wydawa´c instruktorowi. Siła, która˛ dysponowało prawe rami˛e, pozwalała Paulowi utrzyma´c ci˛ez˙ ar ciała pod katami ˛ nieosiagalnymi ˛ dla przeci˛etnego wspinacza. Kiedy dotarł na miejsce, zatrzymał si˛e, pozornie po to, by odetchna´ ˛c, w istocie za´s dla uporzadkowania ˛ my´sli. Nadal wyczuwał, z˙ e z mostem jest co´s nie tak. Oddzielił nieznacznie drzazg˛e od belki, na której siedział i zrzucił ja˛ w dół. Opadała łagodnie, dopóki nie stracił jej z oczu jakie´s dziesi˛ec´ , mo˙ze pi˛etna´scie metrów ni˙zej. Có˙z, przynajmniej odległo´sc´ pod nim nie była złudzeniem. Raz jeszcze przyjrzał si˛e miejscu, w którym powinien przymocowa´c ładunek. Był to punkt tu˙z powy˙zej pojedynczej, ostatniej belki przyczółka. Aby wykona´c zadanie, b˛edzie musiał stana´ ˛c na tej belce i umie´sci´c plastyk tam, gdzie stykała si˛e ona z magnezowa˛ szyna˛ no´sna˛ w kształcie dwóch liter „T” poła˛ czonych podstawami. Ruszył dalej. Wspiał ˛ si˛e na dwuteownik, wychylił i znalazł 81
si˛e nad belka.˛ Trzymajac ˛ si˛e metalu, ostro˙znie opu´scił stopy, a˙z oparły si˛e na belce. I wtedy, tak dyskretnie, jak to było mo˙zliwe, nie puszczajac ˛ dwuteownika, obiema stopami zaczał ˛ coraz silniej naciska´c belk˛e. Drzewo p˛ekło z rozdzierajacym ˛ trzaskiem. Belka nagle umkn˛eła mu spod stóp i Paul zawisł na wyciagni˛ ˛ etej r˛ece, uczepiony dwuteownika. Przez chwil˛e widział pod soba˛ obracajac ˛ a˛ si˛e i obijajac ˛ a˛ o s´ciany przepa´sci belk˛e, na której miał stana´ ˛c, a˙z wreszcie ta znikła nagle jakie´s dwadzie´scia metrów ni˙zej. Wiszac ˛ spojrzał na miejsce, w którym dolna˛ cz˛es´c´ belki połaczono ˛ z górna˛ za po´srednictwem metalowej obejmy umocowanej czterema grubymi, magnezowymi nitami. W drewnie górnej połowy belki nie dostrzegł ani dziur po nitach, ani nawet zerwanych nitów. Widział tylko złamany koniec drewnianego kołka klinowego o grubo´sci zaledwie kilku milimetrów. Łatwo podciagn ˛ ał ˛ si˛e na szyn˛e ze stopu magnezu. Most trzymał si˛e pewnie, najwidoczniej zrównowa˙zono go na podporach inaczej, ni˙z wydawało si˛e to na pierwszy rzut oka. Paul wspiał ˛ si˛e do instruktora, na stały grunt i podał mu paczk˛e plastyku. — I co teraz? — spytał. — Có˙z. . . — odparł instruktor. — Wrócimy na gór˛e do biur. Nie wiem, co powie twój mistrz, to jego sprawa. Je´sli jednak chodzi o mnie, powiedziałbym, z˙ e zdałe´s. Opu´scili górska˛ makiet˛e sytuacyjna˛ i powróciwszy do oficjalnej cz˛es´ci Stacji, podjechali winda˛ kilka pi˛eter. Paul odniósł wra˙zenie, z˙ e znale´zli si˛e tu˙z pod powierzchnia,˛ o ile nie na niej samej. Wra˙zenie to potwierdziło si˛e, gdy weszli do pomieszczenia biurowego, gdzie znajdowało si˛e prawdziwe okno, przez które wida´c było z˙ ółtawy zmierzch i czarcie ogrody rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e wokół Stacji na powierzchni Merkurego. Byli tu Jase, Heber i kilku ludzi, których Paul nie znał. Instruktor polecił Paulowi poczeka´c przy wej´sciu, a sam ruszył dalej i przez chwil˛e mówił co´s do tamtych s´ciszonym głosem. Potem Jase z instruktorem przeszli do jednego z biurek i zacz˛eli przeglada´ ˛ c le˙zace ˛ na nim akta. Do Paula dotarły słowa: „ucze´n” i „test”. — Podejd´z tu do okna — polecił Jase. Paul usłuchał. Szczupły Nekromanta był w tak wesołym nastroju, w jakim Paul go jeszcze nie widział. Mimo to w ruchach Warrena nadal była czujno´sc´ czyhajacego ˛ na mysz kota. — Siadaj. Paul usiadł wi˛ec w niskim, mi˛ekkim fotelu. Jase rozsiadł si˛e w drugim, stoja˛ cym naprzeciwko. — Stałe´s si˛e obecnie — zaczał ˛ Jase, bacznie obserwujac ˛ Paula swymi ciemnymi, gł˛eboko osadzonymi oczami — pełnoprawnym członkiem Gildii Or˛edowników. Zanim przyszedłe´s do mnie, miałe´s okre´slony poglad ˛ dotyczacy ˛ ciebie same82
go i twego utraconego ramienia. Teraz wyja´sni˛e ci, jak naprawd˛e wyglada ˛ sytuacja widziana oczyma kogo´s, kto jak ja, jest biegły w prawach Sił Alternatywnych. . . — przerwał na moment. — Zamierzałe´s co´s powiedzie´c? — spytał. — Nie — odparł Paul. — Doskonale — rzekł Jase. — Sprawa ma si˛e tak. W zakresie Sił Alternatywnych posiadasz zdolno´sci, które prawdopodobnie sa˛ natury parapsychologicznej. Kiedy spotkałem ci˛e po raz pierwszy, powiedziałem ci, a do moich zdolno´sci zalicza si˛e umiej˛etno´sc´ oceny charakteru, co´s o twej zdumiewajacej ˛ arogancji. Paul zmarszczył brwi. To, z˙ e Nekromanta nazwał go aroganckim, odstawił na boczny tor pami˛eci. Była to jedyna rzecz, z która˛ nie mógł si˛e pogodzi´c. — Teraz lepiej ju˙z pojmuj˛e powody, dla jakich powiniene´s by´c arogantem — ciagn ˛ ał ˛ Jase. — Nie miałem poj˛ecia, z˙ aden z nas, zwykłych członków Gildii, nie miał poj˛ecia o granicach twych zdolno´sci. Nie mieli´smy jednak watpliwo´ ˛ sci co do ich charakteru. Twoje umiej˛etno´sci polegaja˛ na wykorzystywaniu Sił Alternatywnych do prawie doskonałej obrony samego siebie. Próbowali´smy wszystkiego, prócz bezpo´sredniego zamachu na twe z˙ ycie. Wyszedłe´s z tego obronna˛ r˛eka.˛ Powiedz mi, czy dałby´s rad˛e obja´sni´c słowami, co wzbudziło twoje podejrzenia tam na belce, nad przepa´scia? ˛ Nie prosz˛e, by´s mi to wyja´snił, pytam jedynie, czy mys´lisz, z˙ e potrafiłby´s mi to wyja´sni´c? — Nie — odparł Paul po namy´sle. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie. — Tak wła´snie sadzili˛ s´my. No dobrze. To, co zechcesz zrobi´c z twoimi umiej˛etno´sciami, zale˙zy teraz tylko od ciebie. Ja osobi´scie mniemam, i˙z powodem, dla którego nie przyjmuje si˛e u ciebie przeszczep lewej r˛eki, jest zwiazane ˛ z nim niebezpiecze´nstwo, które w tym przeszczepie widza˛ twoje mechanizmy obronne. Je´sli umiałby´s okre´sli´c, jakiego rodzaju jest owo zagro˙zenie, to mo˙ze potrafiłby´s znale´zc´ sposób na unikni˛ecie go i nast˛epne rami˛e, które kazałby´s sobie wszczepi´c, przyj˛ełoby si˛e zamiast obumiera´c. Przerwał. Paul odniósł wra˙zenie, z˙ e po raz pierwszy, od chwili kiedy si˛e poznali, Jase jest lekko zbity z tropu. — Jak ju˙z powiedziałem — odezwał si˛e znowu Nekromanta; mówił nieco wolniej ni˙z zwykle — we wszystkim, oprócz nazwy, jeste´s teraz członkiem Gildii. Pracowali´smy nad toba˛ nie tylko tutaj, ale i na Ziemi. Je´sli zechcesz wróci´c, b˛edziesz musiał stawi´c czoło policyjnemu s´ledztwu w sprawie s´mierci Kevina Malorna, tego człowieka w Koh-I-Nor, któremu miałe´s dostarczy´c narkotyki. — Zastanawiałem si˛e nad tym — rzekł Paul. — Ju˙z nie musisz — stwierdził Jase. — W dziale muzycznym ksi˛egarni Zarzadu ˛ Kompleksu Chicago istnieje zapis, stwierdzajacy, ˛ z˙ e nabyłe´s tam ta´sm˛e z nagraniem pewnej pie´sni, dokładnie w chwili, kiedy zabito Malorna. Jedyne, co powiniene´s zrobi´c, to pojawi´c si˛e tam i po´swiadczy´c prawdziwo´sc´ tego faktu. Poniewa˙z zapisy dokonywane sa˛ automatycznie, powszechnie uwa˙za si˛e, z˙ e nie mo˙zna ich zafałszowa´c. Tak wi˛ec, po upływie godziny od momentu pojawienia 83
si˛e w Chicago, b˛edziesz wolny od podejrze´n w zwiazku ˛ ze s´miercia˛ Malorna. — Rozumiem — rzekł Paul. — Ta ta´sma z pie´snia.˛ . . czy nie chodzi przypadkiem o t˛e, gdzie Kantela s´piewa co´s o kwieciu jabłoni? Jase zmarszczył brwi. — I owszem — przyznał. — W rzeczy samej, tak. A co? — Nic — odparł Paul. — Słyszałem to nagranie, ale nie do ko´nca. — Wybór był do´sc´ oczywisty — rzekł Jase. — Zapis wskazuje mój numer kredytowy. Kupowałe´s na moja˛ pro´sb˛e. To naturalne, poniewa˙z Kantela i ja jeste´smy starymi przyjaciółmi, a pie´sn´ skomponował dla niej Blunt. — Blunt? — No tak — Jase u´smiechnał ˛ si˛e cierpko. — Nie wiedziałe´s, i˙z Wielki Mistrz komponował muzyk˛e? — Nie. — On robi mnóstwo rzeczy — stwierdził Jase z cieniem kpiny w głosie. — Tak czy inaczej, mo˙zesz bez przeszkód wraca´c na Ziemi˛e, gdzie b˛edziesz cieszył si˛e pełna˛ wolno´scia.˛ Oczywi´scie, z jednym wyjatkiem; ˛ jako członek Gildii powiniene´s wykonywa´c rozkazy mistrzów, takich jak ja. — Pojmuj˛e — bez entuzjazmu zgodził si˛e Paul. — Czy˙zby? — odparł Jase i westchnał. ˛ — Nie, my´sl˛e, z˙ e nie. Niczego, psiakrew, nie pojmujesz! Czy mógłby´s bez z˙ adnych uprzedze´n posłucha´c mnie cho´c przez pi˛ec´ minut? — Oczywi´scie — zgodził si˛e Paul. — Doskonale — rzekł Jase. — Ludzko´sc´ otrzymała impuls pobudzajacy ˛ w czasach Renesansu. Wtedy to zainicjowano dwa procesy intelektualne. Jeden z nich zintensyfikował badania naukowe, które pchn˛eły Ludzko´sc´ na drog˛e cywilizacji technicznej. Celem tej drogi jest zbudowanie Ludzko´sci domu i utrzymywanie jej w nim, dobrze odkarmionej i szcz˛es´liwej dzi˛eki wykorzystaniu machin. — Co, jak rozumiem, jest rzecza˛ zła? ˛ — spytał Paul. — Ale˙z nie — odparł Jase. — Nie ma niczego złego w podpieraniu si˛e protezami, kiedy nie ma zamienników. Ty jednak, na przykład, wolałby´s mie´c rami˛e z krwi i ko´sci, nieprawda˙z? — Có˙z dalej? — Stało si˛e tak, i˙z w procesie rewolucji technologicznej pierwotna rola machin uległa zmianie. Zacz˛eto je uwa˙za´c nie za s´rodek do osiagni˛ ˛ ecia po˙zadanego ˛ celu, ale za cz˛es´c´ celu sama˛ w sobie. Proces ten uległ przyspieszeniu w dziewi˛etnastym stuleciu, a rozkwitł w pełni w dwudziestym. Człowiek zaczał ˛ z˙ ada´ ˛ c coraz wi˛ekszych i szerszych usług od technologii, a ona ich dostarczała. Cena˛ za to były kolejne ust˛epstwa w dziedzinie indywidualnych, ukrytych zapasów energii ludzkiej. W ko´ncu, za naszych czasów, technologia stała si˛e czym´s bardzo zbli˙zonym do religii. Zostali´smy schwytani w jej pułapk˛e, co nas tak osłabiło, i˙z wmawiamy ˙ innej drogi po prostu nie ma. sobie, z˙ e jest to jedyny mo˙zliwy sposób z˙ ycia. Ze 84
— Ja. . . — zaczał ˛ Paul i umilkł. — Wła´snie, „Ja” — przytaknał ˛ Jase. — To aroganckie „Ja” z wbudowanymi we´n cechami, umo˙zliwiajacymi ˛ przetrwanie. Inni ludzie nie sa˛ jednak tacy jak ty. — To niezupełnie to, co chciałem powiedzie´c — z˙ achnał ˛ si˛e Paul. — Niewa˙zne — uciał ˛ Jase. — Nie chodzi o ciebie, ale o s´wiat, zdany na łask˛e nieustannie rozwijajacego ˛ si˛e systemu technologicznego. — Który ma by´c celem ataku Gildii? — Ataku? — zdziwił si˛e Jase. — Gildia Or˛edowników została zało˙zona przez Blunta po to, by chroni´c jej członków przed atakami systemu. — Innymi słowy — zauwa˙zył Paul — wasi członkowie wyrastaja˛ z tradycji innej, ni˙z technologiczna. — Trafna uwaga — przyznał Jase spokojnie. — Wyrastaja˛ z innej tradycji. Tak jak ty. Paul spojrzał na Nekromant˛e badawczo, ale wyraz ciemnej twarzy Jase’a był szczery jak nigdy przedtem. — Powiedziałem, z˙ e w czasach Renesansu zainicjowano dwa procesy — cia˛ gnał ˛ niewzruszenie Jase. — Jeden zaowocował powstaniem korzeni systemu, który dał poczatek ˛ naszej cywilizacji technicznej, utrzymujacej, ˛ i˙z jest tylko jeden sposób z˙ ycia dla Człowieka: by´c rozpieszczanym przez machiny. Drugi proces zapoczatkował ˛ wszystkie inne systemy, a w tym zasad˛e wolno´sci, która le˙zy u podstawy Sił Alternatywnych. Pierwszy proces czyni Człowieka podmiotem, drugi uznaje jego supremacj˛e. Spojrzał na Paula, jakby czekajac ˛ na jego reakcj˛e. — Nie sprzeciwiam si˛e idei supremacji — stwierdził Paul. — Gdy wszyscy z Wujem Charlie na czele — mówił dalej Jase — coraz bardziej wielbili i ubóstwiali machin˛e, kilku utalentowanych ludzi utrzymywało, z˙ e Człowiek stanał ˛ u progu bosko´sci, ale proces ten nawet si˛e nie zaczał. ˛ W ka˙zdym pokoleniu działał jaki´s geniusz, a geniusz ma zawsze do czynienia z Siłami Alternatywnymi. Niestety, po pewnym czasie machina obrosła w piórka na tyle, by zacza´ ˛c depta´c geniuszom po pi˛etach, co sprowadza nas do chwili obecnej, Paul. — Wydaje mi si˛e, z˙ e cały czas do niej zmierzali´smy — zakpił Paul, nie mogac ˛ powstrzyma´c si˛e od u´smiechu. — Sadziłem, ˛ i˙z obiecałe´s wysłucha´c mnie bez uprzedze´n — z˙ achnał ˛ si˛e Jase. — Przepraszam. — No dobrze — udobruchał si˛e Nekromanta. — Odpowiedz mi na jedno pytanie. Przypu´sc´ my, z˙ e jeste´s osobnikiem, z˙ yjacym ˛ w jednym z pokole´n, do mniej wi˛ecej pi˛ec´ dziesi˛eciu lat wstecz, którego zdolno´sci i skłonno´sci popychaja˛ go do czego´s wi˛ekszego, ni˙z to, co jest osiagalne ˛ dla ogółu ludzi w tym czasie. Có˙z si˛e stanie? — Słucham bez uprzedze´n — powiedział Paul.
85
— Taki człowiek mógł ulec tendencji ogólnej i odrzucajac ˛ swe zdolno´sci, zgina´ ˛c jako jednostka. Mógł te˙z wznie´sc´ si˛e ponad przeci˛etno´sc´ i unosi´c si˛e nad masami dzi˛eki swym nadzwyczajnym umiej˛etno´sciom. Zgoda? Paul przytaknał ˛ kiwni˛eciem głowy. — Innymi słowy, mo˙ze on wygra´c lub przegra´c swa˛ prywatna˛ bitw˛e z opinia˛ publiczna˛ swoich czasów — Jase ponownie spojrzał na Paula, który znów skinał ˛ głowa.˛ — W naszych czasach taki osobnik nie przeciwstawia si˛e opiniom lub nastawieniom współobywateli. Przeciwko sobie ma poglady, ˛ które zrodziły si˛e i rozwin˛eły w mechanicznym monstrum, z którym nie mo˙zna si˛e spiera´c, czy dyskutowa´c i którego nie da si˛e przestroi´c. Człowiek ów nie ma szans na zwyci˛estwo, podobnie jak nie mo˙ze wygra´c ten, co idzie z gołymi r˛ekami na spychacz. Człowiek ten nie mo˙ze si˛e nawet podda´c, bo buldo˙zer nie zna poj˛ecia kapitulacji. Spychacz zna jedynie poj˛ecie wykonanego zadania. Jase oparłszy obie dłonie na kolanach, pochylił si˛e ku przodowi. Emocje, jakie teraz prze˙zywał, ugodziły Paula jak grot strzały. — Nie pojmujesz? — spytał Nekromanta. — Gildi˛e Or˛edowników zało˙zono, poniewa˙z współczesny nam system technologiczny usiłuje zabija´c ludzi, którzy wybijaja˛ si˛e ponad przeci˛etno´sc´ ! Ka˙zdego z nich, wszystkich, zlikwidowa´c ich co do jednego! — Jase utkwił płonacy ˛ uniesieniem wzrok w twarzy Paula. — Tak, jak próbował zabi´c ciebie! Paul równie˙z przez długa˛ chwil˛e nie odrywał wzroku od Jase’a. — Mnie? — spytał w ko´ncu. — Ostrze˙zenie przed burza,˛ którego nie odebrałe´s — zaczał ˛ wylicza´c Jase. — Dezorientacja czasowa, z powodu której zostałe´s zmia˙zd˙zony przez wózki w szybie kopalni. Zboczenie z trasy wozu, który postawił ci˛e na drodze przeznaczonej dla maszerujacych. ˛ Owszem — odparł, kiedy Paul uniósł brwi w niemym zapytaniu. — Gdy opuszczałe´s moje mieszkanie, podrzucili´smy ci pluskw˛e i od tej chwili nie spuszczali´smy ci˛e z oczu. To zwykła praktyka — przez chwil˛e był wyra´znie speszony. — Cz˛es´c´ wojny, jaka˛ prowadzimy z TYM. — Rozumiem — powiedział Paul, zastanawiajac ˛ si˛e równocze´snie nad niektórymi wydarzeniami ze swej przeszło´sci. — Czy to ci si˛e podoba, czy nie, bierzesz udział w tej wojnie po stronie Gildii. Chcieliby´smy, aby´s wział ˛ w niej udział aktywny. Je´sli twe zdolno´sci w dziedzinie Sił Alternatywnych sa˛ takie, jak nam si˛e wydaje, b˛edziesz dla Gildii nabytkiem bardziej cennym, ni˙z ktokolwiek inny. — Dlaczegó˙z to? — spytał Paul. Jase wzruszył ramionami w ge´scie lekkiej irytacji. — Nie mog˛e powiedzie´c ci tego teraz — odparł. — Przedtem musisz po´swi˛eci´c si˛e sprawie Gildii, to znaczy spróbowa´c zdoby´c stopie´n Nekromanty, mistrza. Poddamy ci˛e próbie. Je´sli przejdziesz ja˛ pomy´slnie, w swoim czasie dowiesz si˛e, co mógłby´s zrobi´c dla Gildii. Dowiesz si˛e tego od jedynego człowieka, który b˛e86
dzie mógł wydawa´c ci polecenia, gdy b˛edziesz ju˙z mistrzem. Od samego Wielkiego Mistrza, Waltera Blunta. — Od Blunta? Paul poczuł, z˙ e nazwisko to wypełnia okre´slone miejsce łamigłówki wydarze´n w Odskoczni na Merkurym. Poczuł te˙z, z˙ e zalewa go fala zapomnianych uczu´c, potem smutku, a wreszcie w gł˛ebi jego ja´zni zbudziła si˛e determinacja, by zmusi´c Blunta do odkrycia kart. — Oczywi´scie — usłyszał Jase’a. — Któ˙z inny mógłby wydawa´c polecenia mistrzowi? Blunt jest naszym generałem. — Zgadzam si˛e — głos Paula był spokojny i zdecydowany. — Co mam zrobi´c? — Có˙z — odparł Jase, cofajac ˛ dłonie z kolan i siadajac ˛ prosto. — Mówiłem ci, z˙ e chcemy okre´sli´c zasi˛eg twoich zdolno´sci. Powiedziałem, z˙ e aby ci˛e zabi´c, próbowali´smy ju˙z wszystkiego, oprócz bezpo´sredniego zamachu na twoje z˙ ycie. Teraz zamierzamy podja´ ˛c t˛e prób˛e. Zaplanujemy rzecz starannie i zrobimy, co tylko w naszej mocy. Poprzemy nasze wysiłki wszelkimi sposobami, na jakie mo˙ze zdoby´c si˛e Gildia, bez z˙ adnych zabezpiecze´n i zobaczymy, czy uda ci si˛e przez˙ y´c. . .
Rozdział 14 Jako nominalny mistrz i Nekromanta, czujac ˛ na karku chłód gro´zby, z˙ e którego´s dnia kto´s dokona zamachu na jego z˙ ycie, Paul wrócił na Ziemi˛e i do Kompleksu Chicago. Oficjalnie powracał z wycieczki łodzia˛ do Parku Narodowego Quetico, le˙zacego ˛ nad granica˛ kanadyjska˛ w pobli˙zu Lake Superior. Policjanci zdj˛eli go z zewn˛etrznego terminalu Kompleksu, skad ˛ został odwieziony do Komendy Głównej i tam zło˙zył wyja´snienia, gdzie przebywał, podczas gdy nieznany osobnik, czy osobnicy, mordowali Malorna. Policja zwolniła go po zło˙zeniu zezna´n, a gdy opuszczał gmach, dopadł go reporter kroniki policyjnej jednego z dzienników i przeprowadził z nim po´spieszny wywiad. — Co odczuwa człowiek — spytał reporter usiłujac ˛ dotrzyma´c kroku Paulowi, gdy obaj szli w stron˛e wozów przy parkingu policyjnym — który wła´snie uniknał ˛ spodziewanego wyroku s´mierci? — Nie wie pan? — spytał Paul wsiadajac ˛ do dwuosobowego wozu, który zaraz ruszył. Reporter przez chwil˛e zastanawiał si˛e nad tymi trzema słowami, a potem wykasował je. Uznał, z˙ e wypowied´z jest za bardzo beztroska. — Oczywi´scie, odczuwam ulg˛e — podyktował. — Znajac ˛ jednak współczesne metody s´ledcze i jako´sc´ sprz˛etu, którym posługuje si˛e policja, nie miałem z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci, i˙z potwierdza˛ one moja˛ niewinno´sc´ . — Wło˙zył magnetofon do kieszeni i ruszył do biura oficera dy˙zurnego. Paul, zwróciwszy si˛e do Jase’a, który równie˙z powrócił na Ziemi˛e, otrzymał polecenie, by wynaja´ ˛c apartament nie opodal Suntden Place i zaja´ ˛c si˛e czymkolwiek. I tak te˙z zrobił. W ciagu ˛ kilku nast˛epnych tygodni miał wolne. Kładł si˛e spa´c pó´zno, włóczył si˛e po Kompleksie, poznajac ˛ dzielnice i zamieszkujace ˛ je tłumy. Czekał, a˙z na jego kark spadnie cios zawieszonego nad nim topora. Topór jednak nie spadał. Urlopowany i odstawiony przez Gildi˛e Or˛edowników na boczny tor Paul zda˙ ˛zył zreszta˛ prawie o nim zapomnie´c. Gdy jednak kontaktował si˛e z Nekromanta,˛ za ka˙zdym razem przekonywał si˛e, z˙ e Jase jest pogra˙ ˛zony w jakiej´s goraczkowej ˛ działalno´sci. Podobnie było z Kantela,˛ która˛ Paul widział przelotnie raz czy dwa. Podczas jednej z wizyt u Jase’a, Paul podjał ˛ prób˛e dowiedzenia si˛e, jak mógłby dotrze´c do Blunta. Jase nie owijajac ˛ w bawełn˛e poinfor88
mował go, z˙ e kiedy taka informacja b˛edzie mu potrzebna, otrzyma ja˛ niezwłocznie, ale dopiero wtedy i nie wcze´sniej. Paul domy´slał si˛e, z˙ e Blunt nie posiada okre´slonego miejsca zamieszkania. Miejsce jego aktualnego pobytu zale˙zało od chwilowej decyzji i było znane tylko najbli˙zszym współpracownikom, takim jak Jase, czy Kantela. Poniedziałek pierwszego tygodnia maja zastał Paula w Wisconsin Dells, dokad ˛ wybrał si˛e pod pozorem polowania na wiewiórki. W zasadzie przestał ju˙z, przynajmniej s´wiadomie, strzec si˛e zamachu na swe z˙ ycie, który obiecał mu Jase. Jednak dbajaca ˛ o takie sprawy, skryta cz˛es´c´ jego ja´zni, miała si˛e na baczno´sci. Pochodziwszy po lesie rozsiadł si˛e wygodnie, opierajac ˛ plecy o pie´n srebrnego klonu. Jaki´s czas wpół drzemał w potokach ciepła, lejacego ˛ si˛e z bł˛ekitnego, wiosennego nieba. Potem zaczał ˛ przeglada´ ˛ c przywieziony ze soba˛ stos periodyków i dzienników. Bro´n jednak trzymał wcia˙ ˛z na kolanach i siedział tyłem do kilkunastometrowego urwiska, opadajacego ˛ stromo zaraz za pniem klonu. Patrzac ˛ przez rzadki zagajnik młodych klonów, sosen i topoli miał doskonały widok na rozległe pole czarnoziemu, z rzadka upstrzone zielenia˛ kiełkujacej ˛ pszenicy. W sumie zajał ˛ doskonała˛ pozycj˛e obronna.˛ Na drzewach porastajacych ˛ zbocze uwijały si˛e szare wiewiórki. Gdy Paul rozsiadał si˛e pod klonem, trzymały si˛e z daleka, ale z˙ e przedstawicielkom gatunku Sciurus carolinensis nigdy nie brakowało w´scibstwa, pozwalały wi˛ec sobie na coraz bli˙zsze igraszki. Po prawie dwugodzinnym bezruchu pogra˙ ˛zonego w lekturze Paula, jaki´s bezczelny młodzik rozzuchwalił si˛e do tego stopnia, z˙ e nie dalej jak o dwa metry od siedzacego ˛ człowieka wychylił si˛e zza pnia topoli i zaczał ˛ si˛e gapi´c na człowieka. Paul zdawał sobie spraw˛e z uwagi, z jaka˛ obserwowały go zwierzatka. ˛ Sprawiało mu to przyjemno´sc´ i nie zamierzał im przeszkadza´c. Zabijanie ich było ostatnia˛ rzecza,˛ na jaka˛ miał teraz ochot˛e. Odkrył wła´snie, z˙ e z˙ ywił gł˛ebsza˛ niech˛ec´ do zabijania, ni˙z dotad ˛ sadził. ˛ Uznał je za rodzaj samookaleczenia. W takiej jak ta chwili, kiedy pozwolił sobie na gł˛ebokie zjednoczenie si˛e z z˙ yciem i ruchem tej czastki ˛ s´wiata, która go otaczała, byłby to po prostu koszmar. Pławiac ˛ si˛e w cieple, blasku i pulsujacej ˛ wokół aktywno´sci, cała˛ uwag˛e skupił na czytaniu materiałów, które kupił przed przybyciem tutaj. Była to lu´zna kolekcja wielu osiagalnych ˛ aktualnie periodyków, które kupił wybierajac ˛ je zupełnie przypadkowo. Przegladaj ˛ ac ˛ to teraz, doznał szoku. Zastanawiał si˛e te˙z, jak to si˛e stało, z˙ e nie słyszał wcze´sniej tak licznych głosów wieszczacych ˛ nieszcz˛es´cie. Artykuły pełne były niepokojacych ˛ danych. Testy przeprowadzane w´sród dzieci w wieku szkolnym ujawniały, z˙ e siedem procent osobników do lat o´smiu cierpi na powa˙zne schorzenia umysłowe. Od pi˛ec´ dziesi˛eciu lat stale wzrastał wska´znik przest˛epczo´sci, który tylko w bie˙zacym ˛ roku podskoczył o dwadzies´cia trzy procent. Wszystko to działo si˛e w s´wiecie, w którym nikt nie cierpiał na brak s´rodków do z˙ ycia, a wi˛ekszo´sc´ obywateli cieszyła si˛e bez mała luksu89
sem. Szybko wzrastał s´wiatowy wska´znik samobójstw. Wzrastała równie˙z liczba wyznawców najrozmaitszych kultów. Nasilały si˛e przeró˙zne histerie, takie jak te, którym dawały upust społeczno´sci maszerujace. ˛ Obni˙zał si˛e wska´znik urodzin. Kolejne artykuły albo poszukiwały wyj´scia z sytuacji, albo przedstawiały własne metody indywidualnego przystosowania si˛e do niej. A jednak, jak stwierdził Paul, gdy ponownie przejrzał le˙zace ˛ przed nim pisma, do´sc´ było innych tematów, takich jak sport, najnowsze wiadomo´sci, humor, sztuka czy nauka, by niewygodne informacje rozpłyn˛eły si˛e w nich i nie dotarły do s´wiadomo´sci. Kto´s taki jak Paul, kto nie cierpiał szczególnie dotkliwie, bez trudu ignorował dysonanse w ogólnej symfonii pochwalnej na cze´sc´ osiagni˛ ˛ ec´ współczesnej cywilizacji. Paul zmarszczył brwi. Nie uwierzył w to, co przeczytał, lub w to, co powiedzieli mu inni. Wierzył tylko w to, co mógł podda´c próbie swoich przeczu´c. Teraz za´s wydało mu si˛e, z˙ e czuje co´s w zwiazku ˛ z tym spisem niedostatków i niedoli. Cichy, oddalony j˛ek, jakby kto´s płakał. A mo˙ze si˛e łudził? Odsunał ˛ od siebie stert˛e papieru i przymknawszy ˛ oczy pogra˙ ˛zył si˛e w kontemplacji prze´switujacego ˛ przez li´scie s´wiatła słonecznego. Wyczuwał ci˛ez˙ ar spoczywajacej ˛ na udach strzelby i słyszał zwykłe szmery po´sród drzew. Po wiewiórce z awanturnicza˛ z˙ yłka˛ pojawiły si˛e dwie nast˛epne, ale ta pierwsza przewodziła. Gdy Paul, nie poruszywszy si˛e, obserwował je zaciekawiony, ta najzuchwalsza pomkn˛eła nagle ku obcasowi jego lewego buta i obwachała ˛ go dr˙zacym ˛ noskiem. Dwie towarzyszki ruszyły za nia.˛ Człowiek, rozmy´slał leniwie Paul, rozwija si˛e skokami, jak te wiewiórki, a ka˙zde nowe odkrycie wywraca stary s´wiat do góry nogami. Ka˙zdy zwrot rzeczywisto´sci wydaje si˛e zagra˙za´c wiecznej nocy. Przyjrzał si˛e wiewiórkom. Wszystkie trzy badały teraz strzelb˛e, która mierzyła w powietrze obok jego prawego kolana. Ich czarne, zafascynowane oczka zagla˛ dały do luf. Próbował wyobrazi´c sobie, co si˛e czuje, kiedy jest si˛e jedna˛ z nich i na sekund˛e jego widzenie rzeczywisto´sci rozpłyn˛eło si˛e w fantastycznym, zawartym w kolumnach i gał˛eziach drzew s´wiecie skoków i ladowa´ ˛ n, snu, głodu i nieznanego. Zza najbli˙zszego drzewa nagle wyskoczyła ku niemu nowa wiewiórka. Nieoczekiwanie ruchy wszystkich zwierzatek ˛ nabrały celowo´sci. Gdy do aktualnej trójki dołaczył ˛ kolejny przybysz, wszystkie trzy z nienaturalna˛ precyzja,˛ niczym jeden zespół, rzuciły nagle cała˛ mas˛e swych wiewiórczych ciał na czubek wystajacej ˛ lufy. Strzelba chybn˛eła si˛e i przechyliła, a wylot lufy oparł si˛e o pier´s Paula. W tej samej chwili czwarta wiewiórka skoczyła wprost na spust broni. Wszystko stało si˛e w jednym, eksplodujacym ˛ ułamku sekundy. Rami˛e Paula o˙zyło w jednej błyskawicznej i absolutnie precyzyjnej reakcji. Gdy czwarta wiewiórka s´migała nad s´ciółka˛ pokryta˛ c˛etkami plam sło´nca, jego długie palce schwytały zwierzatko ˛ w locie i złamały mu kark. Pozostałe wiewiórki szurn˛eły na wszystkie strony. Nastapiła ˛ cisza. Paul stwierdził, z˙ e stoi nad dubeltówka,˛ po´sród sterty rozrzuconych gazet, wokół nie 90
ma z˙ adnych z˙ ywych stworze´n, a on trzyma w dłoni martwa˛ wiewiórk˛e. Serce Paula załomotało gwałtownie. Spojrzał na swoja˛ ofiar˛e. Czarne oczka zwierzatka ˛ były mocno zaci´sni˛ete, jak u ka˙zdego z˙ ywego stworzenia, zmuszonego do podj˛ecia najwi˛ekszego z mo˙zliwych ryzyka i zagonionego do szalonej wycieczki w nieznane. Paul poczuł, z˙ e gdzie´s w gł˛ebi jego istoty krwawi rana jak po amputacji. We wpatrzonych w wiewiórk˛e oczach pojawiły si˛e łzy. Sło´nce skrywało si˛e wła´snie za chmura˛ i poszycie lasu przybrało jednolity ciemny kolor. Paul ostro˙znie uło˙zył małe szare ciałko u podnó˙za srebrnego klonu i wygładził zmierzwione futerko. Nast˛epnie ujał ˛ strzelb˛e za chłodny metal lufy i zagł˛ebił si˛e pomi˛edzy drzewa. Gdy wrócił do swego apartamentu w Kompleksie Chicago, Jase czekał ju˙z tam na niego. — Gratulacje. . . Nekromanto — przywitał go, gdy tylko Paul przekroczył próg. Paul spojrzał mu prosto w oczy. Pod naporem tego spojrzenia, Jase mimo woli cofnał ˛ si˛e o krok.
Rozdział 15 Paul w ciagu ˛ paru najbli˙zszych dni został członkiem Gabinetu — grupy, która pracowała pod kierunkiem samego Blunta. W skład Gabinetu wchodzili Jase, Kantela, Burton McLeod — tego przypominajacego ˛ dwur˛eczny miecz m˛ez˙ czyzn˛e Paul poznał ju˙z wcze´sniej w apartamencie Jase’a — oraz nieokre´slony niczym szary opłatek człowieczek o nazwisku Eaton White. White zajmował wysokie stanowisko w sztabie Kirka Tyne’a i pierwsza˛ rzecza,˛ jaka˛ zrobił, było zabranie Paula na spotkanie z Tyne’em dotyczace ˛ podj˛ecia przez Paula pracy w biurze Na´ czelnego In˙zyniera Swiata. — Przypuszczam — odezwał si˛e Tyne, gdy w s´wietle porannych promieni sło´nca docierajacych ˛ przez wysokie okna luksusowego biura, poło˙zonego dwies´cie poziomów ponad ulicami Chicago, wymieniali u´scisk dłoni — z˙ e zastanawia si˛e pan, dlaczego z˙ ywi˛e tak niewiele watpliwo´ ˛ sci przed zatrudnieniem człowieka Gildii jako członka mojego osobistego personelu? Prosz˛e usia´ ˛sc´ . Ty te˙z siadaj, Eat. Paul i Eaton White zaj˛eli miejsca w wygodnych fotelach. Tyne równie˙z usiadł i wyciagn ˛ ał ˛ nogi. Wydawało si˛e, i˙z doskonale pasuje do tego miejsca. Odpowiedzialno´sc´ zwiazana ˛ z jego stanowiskiem nie wywierała na nim wi˛ekszego wra˙zenia. Jego oczy, spogladaj ˛ ace ˛ w oczy Paula spod krótkich rz˛es, były zaskakujaco ˛ bystre. — Owszem, byłem zdziwiony — przyznał Paul. — No có˙z, składa si˛e na to wiele powodów — rzekł Tyne. — Czy kiedykolwiek zastanawiał si˛e pan nad trudno´sciami, zwiazanymi ˛ ze zmienianiem tera´zniejszo´sci. — Zmienianiem tera´zniejszo´sci. . . ? — Jest to mo˙zliwe — stwierdził Tyne niemal wesołym tonem. — Cho´c bardzo niewielu ludzi zadaje sobie trud, by o tym pomy´sle´c i poja´ ˛c ten fakt. Kiedy ujmuje pan cho´cby centymetr tera´zniejszo´sci, by go przesuna´ ˛c, przesuwa pan równoczes´nie par˛e tysi˛ecy kilometrów historii. — A, rozumiem — rzekł Paul. — Chce pan powiedzie´c, z˙ e aby zmieni´c tera´zniejszo´sc´ , przedtem nale˙zy zmieni´c przeszło´sc´ . 92
— Dokładnie tak — odpowiedział Tyne. — O tym zawsze zapominaja˛ reformatorzy. Mówia˛ o zmianie przyszło´sci. Jak gdyby było to wielkim i nowym osia˛ gni˛eciem. Jako istoty ludzkie, zajmujemy si˛e głównie zmienianiem przyszło´sci. W rzeczy samej, jest to jedyne, co mo˙zemy zmieni´c. Tera´zniejszo´sc´ jest pochodna˛ przeszło´sci, ale nawet je´sli potrafiliby´smy igra´c z przeszło´scia,˛ któ˙z by si˛e na to o´smielił? Zmie´nmy jeden drobny czynnik i rezultaty tego post˛epku w tera´zniejszo´sci moga˛ rozwali´c ludzko´sc´ w drobny mak. Tak wi˛ec wasi reformatorzy, wasi wielcy działacze oszukuja˛ samych siebie. Rozprawiaja˛ o zmianie przyszłos´ci, podczas gdy tak naprawd˛e chca˛ zmieni´c tera´zniejszo´sc´ , w której z˙ yja.˛ Nie pojmuja,˛ z˙ e usiłuja˛ przesuwa´c meble w pokoju, w którym przybito je do podłogi. — Uwa˙za pan wi˛ec, z˙ e Gildia jest niczym wi˛ecej, ni˙z cechem tragarzy mebli? — spytał Paul. — W zasadzie, tak — odparł Tyne. Pochylił si˛e do przodu. — Och, chciałbym, aby pan wiedział, z˙ e wysoko ceni˛e sobie Gildi˛e i jej członków, a moja opinia o Walterze Bluncie jest wi˛ecej ni˙z pochlebna. Walt mnie przera˙za i nie wstydz˛e si˛e do tego przyzna´c. Nie zmienia to jednak faktu, i˙z. . . jak by to rzec. . . ujada pod niewła´sciwym drzewem. — On nie ukrywa, z˙ e my´sli o panu to samo — rzekł Paul. — Oczywi´scie! — ucieszył si˛e Tyne. — Musi tak my´sle´c, nie ma innego wyjs´cia. Jest urodzonym rewolucjonista˛ idealista.˛ Ja za´s jestem rewolucjonista˛ realista.˛ Wiem, z˙ e nie mo˙zna zmieni´c tera´zniejszo´sci i skupiam si˛e na zmianie przyszło´sci. I zmieniam ja˛ naprawd˛e, ci˛ez˙ ka˛ praca,˛ odkryciami i post˛epem. Inaczej nie da si˛e tego zrobi´c. Paul spojrzał na niego nie bez ciekawo´sci. — Jaka jest pa´nska idea przyszło´sci? — spytał. — Utopia — odparł Tyne. — Rzeczywista Utopia, w której wszyscy znajdziemy swe miejsce. Wie pan, to wła´snie jest prawdziwym mankamentem tera´zniejszo´sci. Dzi˛eki naszej nauce i technologii osiagn˛ ˛ eli´smy w praktyce Utopi˛e. Jedynym naszym problemem jest to, z˙ e my sami jeszcze si˛e do niej nie przystosowali´smy. Podejrzewamy nieustannie, z˙ e gdzie´s musi tkwi´c jaki´s haczyk, co´s, z czym trzeba walczy´c, co trzeba pokonywa´c. Tak przy okazji, to wła´snie jest ułomnos´cia˛ Walta. Nie potrafi ustrzec si˛e uczucia, z˙ e powinien buntowa´c si˛e przeciwko czemu´s, co jest nie do przyj˛ecia. Poniewa˙z za´s nie mo˙ze znale´zc´ owego czego´s, z czym nie wolno si˛e godzi´c, zadał sobie ogromny trud podj˛ecia rewolty przeciwko czemu´s, co nie tylko jest do przyj˛ecia, ale jest ogromnie po˙zadane. ˛ Wystapił ˛ wi˛ec przeciwko zjawiskom, które sa˛ naszym celem od stuleci. Przeciwko dobrobytowi, wolno´sci i bogactwu. — Sadz˛ ˛ e — odezwał si˛e Paul marszczac ˛ brwi, bo przez jego my´sli przemkn˛eło wspomnienie małej szarej wiewiórki — z˙ e nie przejmuje si˛e pan zbytnio wzrostem wska´zników przest˛epczo´sci, samobójstw, chorób psychicznych i tak dalej? — Rozmy´slam nad nimi, ale istotnie nie przejmuj˛e si˛e nimi — powiedział 93
Tyne, pochylajac ˛ si˛e do przodu. — W postaci Kompleksu-Matki, mam na my´sli połaczenie ˛ pojedynczych Kompleksów, tutaj, w gmachu Kwatery, otrzymali´smy najwspanialsze narz˛edzie, jakie kiedykolwiek wytworzył Człowiek, by rozwia˛ zywa´c problemy Ludzko´sci. Niewatpliwie ˛ potrwa to jeszcze kilka pokole´n, ale w ko´ncu wykorzenimy te emocjonalne reakcje, które sa˛ powodem zjawisk, o jakich pan wspominał. — Emocjonalne reakcje? — spytał Paul. — Oczywi´scie! Po raz pierwszy w historii ludzko´sci, od czasu kiedy człowiek wytknał ˛ nos z bezpiecznej nory w ziemi, ludzie nie musza˛ si˛e niczego ba´c, o nic nie musza˛ si˛e martwi´c. Czy to dziwne, z˙ e w tych warunkach wszystkie drobne indywidualne niech˛eci i uprzedzenia rozwijaja˛ skrzydła? — Trudno mi uwierzy´c — sprzeciwił si˛e Paul starannie dobierajac ˛ słowa — z˙ e powodem wszystkiego, o czym przeczytałem w gazetach i czasopismach sa˛ uprzedzenia niektórych jednostek. — No, oczywi´scie nie takie to proste — Tyne z powrotem odchylił si˛e do tyłu. — W ludzkiej naturze tkwia˛ silne elementy zespołowe. Cho´cby religia, która legła u podstaw wszystkich kultów i sekt. Skłonno´sc´ do histerii i skupiania si˛e w tłumy spowodowała pojawienie si˛e społeczno´sci maszerujacych. ˛ Stajemy si˛e społecze´nstwem podzielonym. Jednak tylko dlatego, i˙z Utopia jest czym´s nowym, nie mo˙zna uparcie stawa´c okoniem. Jak powiedziałem, jeszcze pokolenie lub dwa, a wszystko si˛e uło˙zy. Przerwał mow˛e. — No có˙z. . . — powiedział Paul, poniewa˙z oczekiwano od niego odpowiedzi. — To jest niezwykle zajmujace. ˛ Zakładam, i˙z usiłuje pan nawróci´c zgubiona˛ owieczk˛e? — Dokładnie tak — przyznał si˛e Tyne. — Jak powiedziałem, nie zgadzam si˛e z Waltem, ale musz˛e przyzna´c, z˙ e werbuje on najlepszych ludzi. Eatona, na przykład. Biedak Malorn równie˙z był członkiem Gildii. — Malorn! — powiedział Paul wpatrujac ˛ si˛e uwa˙znie w twarz Tyne’a. — Owszem, mo˙ze pan uzna´c, z˙ e jestem panu co´s winien za to, i˙z niesłusznie oskar˙zono pana w zwiazku ˛ z jego s´miercia.˛ Zawdzi˛ecza pan to usterce urza˛ dze´n policyjnych, ja za´s jestem odpowiedzialny za niezakłócone funkcjonowanie wszelkich aparatów. — Ale chyba nie dlatego dał mi pan prac˛e? — Nie, oczywi´scie, z˙ e nie. Eat ma o panu dobra˛ opini˛e i utrzymuje, z˙ e nie dał si˛e pan zupełnie otumani´c i ol´sni´c teoriom Walta. Ch˛etnie podejm˛e ryzyko przedstawienia panu mojego punktu widzenia, je´sli zechce pan posłucha´c. Oczywi´scie Walt równie˙z b˛edzie mile połechtany, je´sli uda mu si˛e pana tu wetkna´ ˛c. Widzi pan, on sadzi, ˛ z˙ e przechytrzył mnie swa˛ całkowita˛ szczero´scia˛ i otwarto´scia˛ w otaczaniu mnie swymi lud´zmi. — Pan za´s — zauwa˙zył Paul — uwa˙za, i˙z przechytrzył jego. 94
— Ja wiem, z˙ e tak jest w istocie — odparł Tyne z u´smiechem. — I mam inteligentnego przyjaciela, który te˙z tak twierdzi. — A zatem, rzecz załatwiona — skwitował Paul. Wstał, razem z nim podnie´sli si˛e Tyne i Eaton. — Chciałbym pozna´c pa´nskiego inteligentnego przyjaciela. — Kiedy´s to mo˙ze nastapi ˛ — odparł Tyne. Wymienili u´sciski dłoni. — W istocie, sadz˛ ˛ e, z˙ e tak si˛e stanie. To wła´snie jego opinia zadecydowała o tym, z˙ e przyjałem ˛ pana do swego zespołu. Paul spojrzał bystro na Naczelnego. Z ostatnimi słowami wyraz twarzy Tyne’a zmienił si˛e nagle. Ta zmiana była tak szybka i tak szybki był powrót do normalno´sci, z˙ e niemo˙zliwe było okre´slenie, co wła´sciwie mign˛eło w tej twarzy. Przypominało to nagłe obna˙zenie klingi. — Poczekam zatem — zako´nczył Paul, a Eaton wyprowadził go na zewnatrz. ˛ ´ Opu´sciwszy gmach kompleksu Kwatery Głównej Naczelnego In˙zyniera Swiata, rozdzielili si˛e. Eaton wrócił do swych zaj˛ec´ , Paul za´s odszukał Jase’a. Przechodzac ˛ przez drzwi apartamentu Nekromanty i wsuwajac ˛ klucz do kieszeni, usłyszał głosy. Jeden nale˙zał do Jase’a. Drugi jednak. . . Paul zatrzymał si˛e usłyszawszy ten głos, był gł˛ebokim, d´zwi˛ecznym i sarkastycznie brzmiacym ˛ basem Blunta. — Jase — mówił Blunt — zdaj˛e sobie spraw˛e z tego, z˙ e niekiedy posadzasz ˛ mnie o to, i˙z zbyt wiele czasu po´swi˛ecam na udawanie playboya. z tym jednak musisz si˛e pogodzi´c. — Walt! Wcale tak nie my´sl˛e! — sadz ˛ ac ˛ po głosie, młodszy m˛ez˙ czyzna był ponury i zm˛eczony. — Któ˙z, spo´sród wszystkich ludzi, mógłby powiedzie´c tobie, co masz robi´c? Po prostu chciałbym wiedzie´c, co zamierzasz, na wypadek gdybym musiał przeja´ ˛c kierowanie biegiem naszych spraw. — Je´sli przejmiesz władz˛e, pokierujesz sprawami po swojemu i tak powinno by´c — odparł Blunt. — Zajmujmy si˛e przeszkodami wtedy, gdy si˛e wyłaniaja,˛ nie wcze´sniej. By´c mo˙ze, nie b˛edziesz musiał bra´c spraw w swoje r˛ece. Kto wszedł? Przy ostatnich słowach Paul, mijajac ˛ zakr˛et w przedpokoju, wchodził wła´snie do saloniku apartamentu Jase’a. Przej´scie w s´cianie do biura w mieszkaniu Kanteli było otwarte i Paul zobaczył przez nie szerokie barki i plecy Blunta i cz˛es´ciowo zasłoni˛eta˛ nimi zdumiona˛ twarz Jase’a. — To ja, Formain — oznajmił Paul i ruszył w stron˛e przej´scia w s´cianie. Jase jednak szybko przeszedł obok Blunta i wkroczył do swego mieszkania, zamykajac ˛ za soba˛ drzwi do biura. — O co chodzi? — spytał Paula. — Wyglada ˛ na to, z˙ e jestem teraz członkiem osobistego sztabu Naczelnego ´ In˙zyniera Swiata — oznajmił Paul. Ponad ramieniem Jase’a spojrzał na zamkni˛eta˛ s´cian˛e. — Tam jest Walter Blunt, nieprawda˙z? Chciałbym z nim pomówi´c. Minał ˛ Jase’a, podszedł do s´ciany i odsunał ˛ ja.˛ Zobaczył za nia˛ puste biuro. 95
— Gdzie on si˛e podział? — zwrócił si˛e do Jase’a. — Wyobra˙zam to sobie tak — zakpił Jase — z˙ e gdyby chciał zosta´c i pomówi´c z toba,˛ to pewnie by został. . . Paul odwrócił si˛e i wszedł do biura. Idac ˛ dalej, dotarł do poło˙zonych gł˛ebiej pokojów Kanteli. Nie było tu nikogo. Przy drzwiach wej´sciowych nie spostrzegł jednak nic, co s´wiadczyłoby o tym, z˙ e Walter Blunt t˛edy wychodził. Paul wrócił do mieszkania Nekromanty. Nie zastał Jase’a, który najwyra´zniej te˙z ju˙z wyszedł. Paul, zakłopotany i zmieszany, miał ju˙z zamiar pój´sc´ za jego przykładem, kiedy wej´scie do pokoju Jase’a otworzyło si˛e z cichym trzaskiem i kto´s wszedł. Oczekujacy ˛ Blunta, Jase’a lub ich obu razem Paul znieruchomiał z wra˙zenia, gdy w pokoju pojawiła si˛e Kantela. Niosaca ˛ jaki´s pakunek dziewczyna przystan˛eła. — Paul! — nie taiła swego zaskoczenia. Sposób, w jaki Kantela wymówiła jego imi˛e s´wiadczył, z˙ e obecno´sc´ Paula bynajmniej jej nie ucieszyła. — Słucham — powiedział nie bez smutku. — Gdzie zniknał. ˛ . . — tu nieco si˛e zawahała — . . . Jase? — I Walter Blunt — uzupełnił Paul. — Sam chciałbym wiedzie´c, gdzie znikn˛eli i z jakich przyczyn? — Prawdopodobnie musieli odwiedzi´c jakie´s miejsce — Kantela nie skrywała swego niepokoju. Obronnym gestem przycisn˛eła do piersi swój pakunek. — Nie miałem poj˛ecia — rzekł Paul usiłujac ˛ sprowadzi´c rozmow˛e na neutralny temat — z˙ e Blunt skomponował pie´sn´ „W kwieciu jabłoni” dla ciebie. Dopiero Jase mi to powiedział. Obrzuciła go szybkim, wyzywajacym ˛ spojrzeniem. — To ci˛e zaskoczyło, prawda? — spytała. — No. . . — odparł. — Nie. — Nie? — Nie wiem, czy to, co czułem — stwierdził — mo˙zna nazwa´c zaskoczeniem. Nie wiedziałem po prostu, z˙ e Wielki Mistrz pisze muzyk˛e. I. . . — I co? — I nic — powiedział z wysiłkiem starajac ˛ si˛e zachowa´c spokój. — Tyle tylko, z˙ e pierwsza˛ zwrotk˛e usłyszałem tamtego dnia, zanim weszła´s, a kiedy´s słyszałem ja˛ wcze´sniej. Wtedy wydawało mi si˛e jednak, z˙ e jest to pie´sn´ , która˛ s´piewa młody m˛ez˙ czyzna. Kantela przeszła obok niego nie kryjac ˛ irytacji. Paul odniósł wra˙zenie, z˙ e fakt, i˙z miała na kim wyładowa´c swe uczucia sprawia jej satysfakcj˛e. Nacisn˛eła guzik na odtwarzaczu Jase’a i odwróciła si˛e na pi˛ecie ku rozmówcy. — Czas wi˛ec, by´s usłyszał druga˛ zwrotk˛e, nieprawda˙z? — sykn˛eła. W sekund˛e pó´zniej ze stojacego ˛ za nia˛ gło´snika rozległ si˛e jej s´piew. 96
W kwieciu jabłoni moje czekanie Długie i słodkie moje kochanie — Pie´sn´ młodzie´nca, nieprawda˙z? — powiedziała z gryzac ˛ a˛ ironia.˛ W jesiennych li´sciach i kwieciu wiosny Moja t˛esknota łka´c nie przestanie Jej d´zwi˛eczny niczym s´piew górskiego strumienia głos umilkł na chwil˛e, potem zabrzmiały takty drugiej zwrotki. Kantela z zaci´sni˛etymi ustami wbiła wzrok w Paula. Teraz jesienia˛ w moim schronieniu W´sród pełnych dzbanów sacz˛ ˛ e wspomnienia Stró˙zem mej m˛eki ława wygodna Pami˛ec´ amorów wypijam do dna Muzyka ucichła. Paul odkrył, i˙z dziewczyna jest gł˛eboko wzruszona i autentycznie nieszcz˛es´liwa. Podszedł bli˙zej. — Przykro mi — powiedział stajac ˛ przed nia.˛ — Nie pozwól, by moja opinia wpływała na twój nastrój. Zapomnij w ogóle o tym, z˙ e mówiłem cokolwiek na ten temat. Usiłujac ˛ cofna´ ˛c si˛e przed nim, Kantela odkryła, z˙ e za nia˛ jest ju˙z s´ciana. Przycisn˛eła do niej głow˛e, a Paul przekonany, z˙ e dziewczyna zaraz upadnie, wyciagn ˛ ał ˛ szybko swe długie rami˛e. Kantela jednak wcia˙ ˛z stała, plecami do s´ciany i zamknawszy ˛ oczy odwróciła od niego twarz. Spod jej zaci´sni˛etych powiek zacz˛eły wypływa´c łzy. — Och! — szepn˛eła — dlaczego sobie gdzie´s nie pójdziesz? — Mówiac ˛ to przytuliła policzek do s´ciany. — Prosz˛e, zostaw mnie sama! ˛ Gł˛eboko poruszony jej rozpacza,˛ Paul odwrócił si˛e i wyszedł, zostawiajac ˛ ja˛ zmartwiała,˛ nieszcz˛es´liwa˛ i wcia˙ ˛z przytulona˛ do s´ciany.
Rozdział 16 Podczas paru nast˛epnych dni Paul jej nie widywał. Kantela wyra´znie go unikała. W ko´ncu nawet musiała porozmawia´c o nim z Jase’em, poniewa˙z którego´s dnia Nekromanta poruszył ten temat. — Tracisz czas — powiedział wprost. — Ona nale˙zy do Walta. — Wiem — skwitował Paul i spojrzał na siedzacego ˛ po drugiej stronie stołu Jase’a. Nekromanta zaprosił go na lunch nie opodal gmachu siedziby Zarzadu ˛ ´ In˙zynierii Swiata i przyniósł ze soba˛ długa˛ list˛e rozmaitych kultów i towarzystw, w´sród których, jak to ujał, ˛ Gildia miała pewne wpływy. Paul miał nauczy´c si˛e nazw i obyczajów tych grup, poniewa˙z pewnego dnia Gildia mogła z tych wpływów skorzysta´c. Paul wział ˛ list˛e bez sprzeciwu. Wbrew teorii, według której polecenia miał otrzymywa´c wyłacznie ˛ od Wielkiego Mistrza, spotkanie z Bluntem miał jeszcze przed soba.˛ Wszystkie instrukcje przekazywał mu Jase. Paul zdecydował, i˙z na razie nie b˛edzie robił z tego sprawy. Wiedział, z˙ e powinien si˛e jeszcze wiele nauczy´c. Gildia Or˛edowników skupiała w swych szeregach około sze´sc´ dziesi˛eciu tysi˛ecy członków. Mo˙ze tysiac ˛ pi˛eciuset z nich miało wybitne talenty parapsychologiczne. W s´wiecie, który godził si˛e z tymi zjawiskami, cho´c traktowano je głównie jako wdzi˛eczne tematy do banalnych rozmówek, typu umiej˛etno´sc´ poruszania uszami, pi˛etna´scie setek ludzi przedstawiało soba˛ ogromna,˛ potencjalna˛ sił˛e. Paul musiał nauczy´c si˛e danych, dotyczacych ˛ ka˙zdego z tych ludzi: co potrafi, kiedy i w jakich okoliczno´sciach objawia swe umiej˛etno´sci oraz co najbardziej istotne, kto rozwijał jego mo˙zliwo´sci, badajac ˛ je w mistycznym i rozproszonym s´wietle Sił Alternatywnych. Ponadto, Paul musiał pozna´c wiele innych aspektów działalno´sci Gildii, takich jak lista, która˛ Jase przyniósł ze soba˛ na to spotkanie. Dodatkowym obcia˙ ˛zeniem ´ była praca w Kompleksie In˙zynierii Swiata. Na całym s´wiecie pogoda była kapry´sna i zła. Zima na południowej półkuli okazała si˛e mro´zna i burzliwa. Tutaj za´s dni były duszne i upalne, cho´c bezdeszczowe. Kompleks Kontroli Pogody znalazł si˛e w sytuacji kogo´s, kto usiłuje okry´c si˛e przykrótkim kocem. Wilgo´c przeniesiona w jeden potrzebujacy ˛ jej rejon pozo98
stawiała inne, albo spieczone do cna, albo zalane ulewnymi deszczami wyrzadza˛ jacymi ˛ znaczne szkody. Sytuacja nie była kryzysowa, ale irytujaca ˛ i niewygodna. Wielkie kompleksy miejskie posiadały własne regulatory niezale˙znie od pogody zewn˛etrznej. Jednak emocjonalne efekty tych zaburze´n, zakodowane w naturalnym rytmie pór roku docierały nawet do klimatyzowanych wn˛etrz, takich jak to, w którym siedzieli Paul i Jase. — Powiniene´s po prostu przyja´ ˛c do wiadomo´sci, z˙ e ona nale˙zy do Walta — powtórzył Jase. Po raz pierwszy od czasu, gdy si˛e poznali, Paul wyczuł w głosie rozmówcy pewna˛ mi˛ekko´sc´ . — Ona pochodzi z Finlandii, i ciekaw jestem, czy wiesz, skad ˛ si˛e wzi˛eło jej imi˛e? — Nie — przyznał si˛e Paul. — Nie mam poj˛ecia. — „Kalevala” to fi´nski poemat narodowy. Longfellow wzorował si˛e na nim piszac ˛ swoja˛ „Hiawath˛e”. Wiedziałe´s o tym? — Nie — powtórzył Paul. — Kaleva to Finlandia — rzekł Jase. Wiatr dmacy ˛ ponad o´snie˙zonymi polami. Za´spiew wichru grajacego ˛ na soplach w jaskini — wiedziałem od samego poczatku, ˛ pomy´slał Paul. — Kaleva miał trzech synów. Urodziwego Lemmnikainena, biegłego w sztuce kowalskiej Ilmarinena i wiekowego Väinämöinena. Paul obserwował Jase’a z ciekawo´scia.˛ Po raz pierwszy znikn˛eły gdzie´s charakterystyczne dla Nekromanty po´spiech i napi˛ecie wewn˛etrzne. — Väinämöinen stworzył s´wi˛eta˛ harf˛e — Kantel˛e. I ona jest harfa,˛ nasza˛ Kantela.˛ Harfa˛ ukształtowana˛ dla dłoni bogów lub herosów. Dlatego Walt trzyma ja˛ przy sobie. Cho´c jest stary, folguje tylko własnej woli i post˛epuje po swojemu — patrzac ˛ ponad stołem na Paula, Jase potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Paul, mo˙zesz sobie by´c arogantem i nie uznawa´c autorytetów. Nawet ty jednak musisz przyzna´c, z˙ e Walt jest kim´s wi˛ecej, ni˙z zwykłym człowiekiem. Paul dyskretnie si˛e u´smiechnał. ˛ Obserwujacy ˛ go Jase za´smiał si˛e krótko. Przed Paulem znów siedział zamkni˛ety w sobie, błyskotliwy Nekromanta. — Poniewa˙z sadzisz, ˛ z˙ e nie mo˙zna ci˛e zabi´c — stwierdził Jase — uwa˙zasz te˙z, z˙ e nie mo˙zna ci˛e pokona´c! Paul potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Jestem absolutnie pewien, z˙ e zabi´c mnie mo˙zna — odparł. — Watpi˛ ˛ e natomiast w to, czy mo˙zna mnie pokona´c. — Dlaczegó˙z to? — spytał Jase pochylajac ˛ si˛e ku przodowi. Paul stwierdził ze zdziwieniem, z˙ e pytanie to zostało zadane z cała˛ powaga.˛ — Nie wiem. Po prostu. . . tak czuj˛e — powiedział niepewnie. Jase parsknał, ˛ zdradzajac ˛ du˙ze zniecierpliwienie i wstał od stolika. — Przestudiuj t˛e list˛e — polecił. — Burt poprosił mnie, bym ci przekazał, z˙ e wpadnie po ciebie dzi´s wieczorem, gdy sko´nczysz dy˙zur, oczywi´scie, je´sli nie jeste´s ju˙z umówiony gdzie indziej. Mo˙zesz do niego zadzwoni´c. — Zadzwoni˛e — obiecał Paul i jeszcze przez chwil˛e patrzył za manewrujacym ˛
99
zr˛ecznie i szybko pomi˛edzy stolikami, oddalajacym ˛ si˛e Nekromanta.˛ Burton McLeod, dwur˛eczny miecz z ludzkim umysłem i dusza,˛ stał si˛e jedyna˛ osoba˛ w z˙ yciu Paula, która˛ z braku lepszego okre´slenia mo˙zna było nazwa´c jego przyjacielem. Znajomo´sc´ ta rozwijała si˛e od kilku miesi˛ecy. McLeod niedawno uko´nczył czterdziestk˛e. Niekiedy jednak wygladał ˛ znacznie starzej. Zdarzały si˛e te˙z chwile, gdy mo˙zna go było wzia´ ˛c za chłopca. Były w nim pokłady gł˛ebokiego, nieustajacego ˛ smutku, powstałe w rezultacie gwałtu, który zadawał. Samo szafowanie s´miercia˛ nie było jednak przyczyna˛ jego melancholii. McLeod nie z˙ ałował swoich uczynków. Nie widział powodów, dla jakich wróg Gildii miałby uj´sc´ z z˙ yciem. Lecz w gł˛ebi duszy czuł smutek, poniewa˙z walki, które staczał nie były u´swi˛econe. Skrytobójstwo z samej swej istoty nie miało tej prawo´sci i s´wi˛eto´sci, co uczciwa, otwarta bitwa i godnie przyj˛eta s´mier´c na udeptanej ziemi. McLeod nigdy nie poprosiłby o łask˛e dla siebie i odczuwał niepokój na my´sl o tym, z˙ e s´wiat, w którym z˙ yje uparcie trzyma si˛e koncepcji łaski bez wyjatku ˛ dla wszystkich. Nawet dla tych, których uwa˙zał za niegodnych z˙ ycia. Był w istocie m˛ez˙ czyzna˛ łagodnym i nieco nie´smiałym w stosunku do tych, których uznawał za wy˙zszych przedstawicieli rasy ludzkiej — obok Blunta, Kanteli i Jase’a zaliczył do tej kategorii tak˙ze Paula, ku zadowoleniu i zakłopotaniu tego ostatniego. McLeod posiadał błyskotliwy umysł i kochał ksia˙ ˛zki. Jego kodeks moralny był tak zro´sni˛ety z nim samym, z˙ e wydawało si˛e, i˙z pomi˛edzy McLeodem a mo˙zliwo´scia˛ nieprawego post˛epku wznosi si˛e nieprzebyta s´ciana. Był, jak i Paul, samotnikiem. By´c mo˙ze wła´snie ta wspólna im cecha zbli˙zyła ich do siebie. Pewna˛ rol˛e odegrało równie˙z i to, z˙ e obaj byli wobec siebie uczciwi oraz nie znali uczucia zwykłego strachu. Wszystko zapoczatkowały ˛ lekcje technik samoobrony, które były cz˛es´cia˛ szkolenia członka Gildii. Obaj odkryli wkrótce, z˙ e pokryte przero´sni˛eta˛ muskulatura˛ rami˛e Paula jest całkowicie niepodatne na atak czy uszkodzenie. — Rzecz w szybko´sci — stwierdził McLeod pewnego wieczoru w sali c´ wicze´n, po kilku nieudanych próbach zało˙zenia d´zwigni na rami˛e Paula. — Je´sli dysponujesz szybko´scia˛ i odpowiednio du˙za˛ zr˛eczno´scia,˛ nie potrzebujesz zbyt wielkich muskułów. Cho´c trzeba przyzna´c, z˙ e i na nich ci nie zbywa — przyjrzał si˛e z zainteresowaniem r˛ece Paula. — Nie pojmuj˛e jednego. Powiniene´s by´c powolny jak spychacz. A ty jeste´s równie szybki jak ja, a mo˙ze i szybszy. — Wybryk natury — stwierdził Paul otwierajac ˛ i zaciskajac ˛ pi˛es´c´ , by obserwowa´c, jak napr˛ez˙ aja˛ si˛e i rozlu´zniaja˛ mi˛es´nie przedramienia. — O wła´snie! — zgodził si˛e McLeod, nie zdradzajac ˛ intonacja˛ głosu, co my´sli o stwierdzeniu Paula. — To nie jest zwykła, przero´sni˛eta r˛eka. To jest prawidłowo ukształtowane i wy´cwiczone rami˛e kogo´s wy˙zszego od ciebie o dwadzie´scia cen100
tymetrów. Go´sc´ byłby raczej szczupły, w s´wietnej formie fizycznej, wysoki mniej wi˛ecej na dwa metry. Czy twoje drugie rami˛e te˙z było takie długie? Paul opu´scił r˛ek˛e wzdłu˙z boku. Z nagle rozbudzonym zainteresowaniem spostrzegł, z˙ e czubkami palców si˛ega kolana. — Nie — odparł. — To, zreszta,˛ równie˙z nie. — No tak. . . — McLeod skwitował rzecz wzruszeniem ramion. Zaczał ˛ wcia˛ ga´c koszul˛e, która˛ zdjał ˛ zaczynajac ˛ lekcj˛e z Paulem. — Wła´sciwie to´smy si˛e nawet nie spocili. Prysznic wezm˛e w domu. Postawi´c ci kielicha? — Je´sli pozwolisz, z˙ e ja postawi˛e nast˛epnego — zgodził si˛e Paul i taki był poczatek ˛ ich przyja´zni. Dzie´n, w którym Jase zostawił Paulowi list˛e kultów i stowarzysze´n, powiadamiajac ˛ go o tym, z˙ e McLeod zamierza zobaczy´c si˛e z nim po pracy, był jednym z ostatnich dni lipca. Paul zadzwonił z biura i umówił si˛e z McLeodem w barze tej samej restauracji, w której jadł obiad z Jase’em. Pozostała˛ cz˛es´c´ popołudnia miał sp˛edzi´c w sercu ogromnego dwustupi˛etrowego budynku, który w prawie całej obj˛eto´sci wypełniała maszyneria sterownicza s´wiata, nazywana potocznie Superkompleksem. Słu˙zba ta, wypadajaca ˛ raz w miesiacu, ˛ obcia˙ ˛zała ka˙zdego pracownika sztabu Tyne’a, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ samego Naczelnego. Superkompleks był na razie półautomatem. Nieustannie wprowadzano do´n poprawki, by zestroi´c go z aparatura˛ i mechanizmami s´wiata zewn˛etrznego, z którymi był połaczony ˛ i które kontrolował. W pewnych granicach wszak˙ze był on zdolny, a zdolno´sc´ t˛e pogł˛ebiano nieustannymi c´ wiczeniami, dostraja´c si˛e i przekształca´c samoistnie. W zwiazku ˛ z tym, ka˙zdy członek sztabu Tyne’a zobowiazany ˛ był mie´c własny zestaw schematów i informacji o Superkompleksie. Zaczynało si˛e od grubego pliku notatek o zmianach ju˙z dokonanych, sprawdzało działajace ˛ poziomy i odnotowywało zmiany, które zaszły aktualnie. Gdyby nie to ludzka obsada dy˙zuru mogłaby si˛e pogubi´c w próbach wprowadzania korekt w miejscach, w których ju˙z ich dokonano. Praca zwiazana ˛ ze stanowiskiem członka zespołu współpracowników Naczel´ nego In˙zyniera Swiata była do´sc´ prosta i polegała na konieczno´sci aktualizacji danych w przydzielonym zakresie odpowiedzialno´sci. w przypadku Paula zaj˛ecie okazało si˛e mniej nudne i rutynowe, ni˙z sadził. ˛ Poruszajac ˛ si˛e losowo wybranymi korytarzami, b˛edacymi ˛ równie˙z drogami dla ruchomych jednostek samego Superkompleksu, otoczony niewiarygodnie skomplikowana˛ i cicho brz˛eczac ˛ a˛ aparatura,˛ Paul zrozumiał, z˙ e kogo´s tak słabego psychicznie, jak otumaniony narkotykami Malorn, sam pobyt w takim miejscu mógł wypchna´ ˛c poza granice szale´nstwa. Paul wyczuwał z absolutna˛ pewnos´cia,˛ z˙ e w tym nieprzerwanie działajacym ˛ labiryncie przetwarzania i kontroli było z˙ ycie. Nie takie, jak pojmował je człowiek. Ono nie objawiało si˛e bezpo´srednio. Czaiło si˛e za zgromadzona˛ tu aparatura.˛ Czyhało w korytarzu zamkni˛etym przez przemieszczajac ˛ a˛ si˛e jednostk˛e samobie˙zna,˛ której ruch bezustannie zmie101
niał konfiguracj˛e dost˛epnych przej´sc´ na danym poziomie, tworzac ˛ labirynt o ruchomych s´cianach. Podczas dwu poprzednich dy˙zurów, których celem była aktualizacja danych w jego rewirze, Paul nie zwa˙zał zbytnio na to, z˙ e w mechanicznym z˙ yciu, jakie wyczuwał wokół siebie było sporo celowo´sci. Teraz zastanawiał si˛e, jak odbierał to Malorn. Stało si˛e to dla Paula jasne dopiero w chwili, gdy dla celów porównawczych odtworzył sobie załamana˛ osobowo´sc´ Malorna. Ten człowiek panicznie bał si˛e tego, co go otaczało! Na sze´sc´ dziesiatym ˛ siódmym poziomie Paul stał przez chwil˛e nieruchomo i rozgladał ˛ si˛e dookoła. Daleko, w gł˛ebi korytarza, wysoki l´sniacy ˛ blok przesunał ˛ si˛e o kilka metrów, zamykajac ˛ jeden tunel i otwierajac ˛ nowe przej´scie po prawej. Paul poczuł si˛e jak mrówka poruszajaca ˛ si˛e pomi˛edzy ruchomymi cz˛es´ciami jakiego´s gigantycznego silnika, który bez trudu mógł zmia˙zd˙zy´c stworzonko, krzataj ˛ ace ˛ si˛e w jego wn˛etrzu. Paul badawczo przyjrzał si˛e swojemu zestawowi schematów. Nigdy przedtem nie wpadło mu na my´sl, z˙ eby przeglada´ ˛ c plany całych poziomów. Podobnie jak inni członkowie sztabu, po prostu poda˙ ˛zał do punktu, w którym nale˙zało sprawdzi´c zgodno´sc´ układu ze schematem, robił swoje i najkrótsza˛ droga˛ ruszał ku nast˛epnemu punktowi, w którym zaszły zmiany. Stale aktualizowany plik notatek był wi˛ec zapisem historii zmian, si˛egajacych ˛ wstecz a˙z do schematu podstawowego, ustalanego na poczatku ˛ ka˙zdego roku. Paul zaczał ˛ to przeglada´ ˛ c. Przekonał si˛e, z˙ e poziom czterdziesty dziewiaty ˛ pozostał nie zmieniony od poczatku ˛ roku. Na tym pi˛etrze Superkompleksu znajdowały si˛e elementy łacz ˛ a˛ ce ziemski terminal nie-czasu ze Stacja˛ Odskoczni na Merkurym. Były tu tak˙ze urzadzenia, ˛ które odpowiadały za powiazania ˛ tego projektu z ekonomika,˛ czynnikami natury socjologicznej i stanem nauki na Ziemi. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e schematowi tego poziomu Paul zmarszczył brwi. Wydało mu si˛e nieprawdopodobne, z˙ e rejon, w którym zajmowano si˛e badaniami i odkryciami nie wykazał licznych zmian w ciagu ˛ ostatnich paru miesi˛ecy. Ba! Nie wykazał z˙ adnej zmiany! Pomy´slał, z˙ e istnieje mo˙zliwo´sc´ , i˙z informacja o zmianach w tym rejonie moz˙ e by´c zastrze˙zona i dost˛epna tylko okre´slonej grupie ludzi. By´c mo˙ze, wyłacznie ˛ ´ samemu Tyne’owi. Naczelny In˙zynier Swiata nie raz jednak, ale wiele razy powtarzał, z˙ e Paul powinien pyta´c o wszystko, co go intryguje. Paul podniósł wi˛ec mikrofon na nadgarstku i wezwał biuro na dwusetnym poziomie. — Nancy — powiedział do sekretarki — tu Paul. Czy w rejonach, w których si˛e teraz znajduj˛e, jest co´s, o czym nie powinienem wiedzie´c lub gdzie nie powinienem włazi´c? — Ale˙z skad˙ ˛ ze — odparła dziewczyna. Na niewielkim ekraniku telełacza ˛ Paula jej twarz była drobna, radosna i cokolwiek zaskoczona. — Wewnatrz ˛ Supera członkowie sztabu moga˛ chodzi´c gdzie chca.˛ 102
— Rozumiem — rzekł Paul. — Czy mog˛e pomówi´c z Tyne’em? — Có˙z, około pi˛eciu minut temu sam zjechał do Supera. — Schematy? — Wła´snie. — Zabrał ze soba˛ telefon, prawda? — Chwileczk˛e. . . — spojrzała w dół. — Chyba musiał zostawi´c go na biurku. Wie pan, z˙ e on nie lubi tego nosi´c — u´smiechn˛eła si˛e do Paula. — Niestety, wszyscy pozostali musza˛ przestrzega´c przepisów. — Niech tam — stwierdził Paul. — Złapi˛e go pó´zniej, gdy wróci. — Powiem mu, z˙ e pan dzwonił, Paul. Na razie. — Na razie, Nancy. — Paul wyłaczył ˛ komunikator. Po krótkim namy´sle ruszył w stron˛e nie zmienianych rejonów pomi˛edzy poziomami czterdziestym dziewiatym ˛ a pi˛ec´ dziesiatym ˛ drugim. Na czterdziestym dziewiatym ˛ pi˛etrze nie odkrył niczego, co ró˙zniłoby je od innych, dopóki nie dotarł do długiej, wznoszacej ˛ si˛e nad nim wypukło´sci tuby akceleratora. Minał ˛ jeden z jej ko´nców i znalazł si˛e w niewielkim pustym pomieszczeniu, które było odpowiednikiem ogladane˛ go przeze´n na Odskoczni punktu kontaktowego. Był to koniec s´cie˙zki nie-czasu, łacz ˛ acej ˛ przestrze´n dzielac ˛ a˛ oba terminale. Z pierwszym krokiem, którym wstapił ˛ na l´sniac ˛ a˛ podłog˛e tego miejsca w s´wiadomo´sci Paula rozdzwonił si˛e sygnał alarmowy. W tej samej jednak chwili co´s innego przykuło jego uwag˛e. Usłyszał rozmow˛e. Obaj rozmówcy mieli niskie, m˛eskie głosy, jednym z nich był głos Tyne’a. Drugi brzmiał do´sc´ nienaturalnie. Dotarły one do uszu Paula, gdy doszedł do zakr˛etu korytarza, wijacego ˛ si˛e w´sród wysokich bloków z aparatura.˛ Nie zastanawiajac ˛ si˛e nad przyczyna˛ swego post˛epowania, Paul cicho ruszył w stron˛e głosów. Skr˛ecił za róg i przystanał, ˛ kryjac ˛ si˛e za kraw˛edzia˛ wysokiego na sze´sc´ metrów, srebrzystego prostopadło´scianu. Przed soba˛ ujrzał spory prostokatny ˛ plac otoczony dwupoziomowymi blokami. Ni˙zsze ich platformy były o´swietlone, górne cz˛es´ci za´s krył mrok. Wznosiły si˛e one wokół prostokata ˛ otwartej przestrzeni jak pi˛eknie wypolerowane posagi ˛ w s´wiatyni. ˛ Naprzeciw s´ciany jednego z obelisków stał drobny w porównaniu z nim Tyne. — Nie ulega watpliwo´ ˛ sci — mówił Główny In˙zynier — z˙ e pogoda. . . i wszystko pozostałe, staje na głowie i buntuje si˛e. Sytuacja na całym s´wiecie jest nienormalna. — Wszystko odnotowano — głos wydobywał si˛e ze s´ciany bloku, przed którym stał Tyne. — Wszystko zostało przedstawione w postaci symboli i porównane z sytuacja˛ podstawowa.˛ Na razie nie istnieje potrzeba zastosowania s´rodków nadzwyczajnych. — Atmosfera społeczna jest napi˛eta. Sam to wyczuwam. — Nie zasygnalizowano i nie odnotowano z˙ adnych konkretnych przejawów. 103
— No. . . nie wiem — powiedział Tyne, mówiac ˛ teraz jakby do siebie. — My´sl˛e, z˙ e powinienem ci˛e przestroi´c, tak by´s zareagował na t˛e sytuacj˛e. — Przestrojenie — odezwał si˛e głos — wprowadzi nieprzewidywalny czynnik, podnoszacy ˛ szczytowa˛ podatno´sc´ o dwana´scie procent na okres ponad osiemnastomiesi˛eczny. — Po prostu nie mog˛e ignorowa´c tej sytuacji. — Nie ignoruje si˛e z˙ adnej sytuacji. Aby usuna´ ˛c zakłócenia, stosuje si˛e s´rodki rutynowe. — Sadzisz, ˛ z˙ e to wystarczy? — Sytuacja ulegnie poprawie. — Co oznacza, z˙ e ty uwa˙zasz, i˙z s´rodki owe poskutkuja˛ — gniewnym tonem rzekł Tyne. — Kiedy´s b˛ed˛e musiał wzia´ ˛c urlop i zaprojektowa´c dla ciebie obwód uczciwej samokrytyki i zwatpienia. ˛ Odpowiedziało mu milczenie. — Có˙z wi˛ec powinienem zrobi´c? — spytał wreszcie Tyne. — Post˛epowa´c jak zwykle. — Powinienem był si˛e domy´sli´c — mruknał ˛ Tyne. Odwrócił si˛e nagle i ruszył w kierunku drugiej strony placyku. Przed nim otworzył si˛e nowy korytarz. Tyne wszedł we´n i przej´scie zamkn˛eło si˛e chwil˛e potem. Paul obserwował to wszystko w milczeniu. Teraz za´s spokojnie wyszedł na plac i rozejrzał si˛e dookoła. Bloki, na które patrzył, z wygladu ˛ nie ró˙zniły si˛e niczym od zespołów komputerowych na innych poziomach. Podszedł do prostopadło´scianu, przed którym wcze´sniej stał Tyne. Na fasadzie bloku nie potrafił dostrzec gło´snika. Cichy szum z tyłu sprawił, z˙ e Paul odwrócił si˛e szybko. Korytarz, którym dotarł do tego placyku przestał istnie´c. Nieruchome, stojace ˛ ciasno jeden obok drugiego, srebrzyste bloki otaczały Paula ze wszystkich stron. — Paul Formain — rozległ si˛e głos, który poprzednio przemawiał do Tyne’a. — Twoja obecno´sc´ w tym punkcie czasu i przestrzeni pozostaje w sprzeczno´sci z symboliczna˛ struktura˛ społeczno´sci ludzkiej. Zgodnie z tym, skutki twej likwidacji b˛eda˛ usprawiedliwione.
104
KSIEGA ˛ III WZÓR
Zst˛epujac ˛ na ostatnia,˛ bitewna˛ równin˛e Usłyszałem j˛ek dzwonu, co góra˛ popłynał ˛ Drugi! I dusza Thora z ma˛ dusza˛ si˛e zlała Gdy smocza posta´c z wolna sło´nce przesłaniała. Zakl˛eta Wie˙za
Rozdział 17 Wpadłem! — rzekł Paul. Słowo, które wypowiedział zagubiło si˛e i przepadło w ciszy otulajacej ˛ mroczne wierzchołki otaczajacych ˛ Paula bloków. Ponownie usłyszał za soba˛ cichy szmer. Obejrzał si˛e i zobaczył, z˙ e oto otwiera si˛e wylot kolejnego korytarza. Po przeciwnej stronie placu jeden z bloków przesunał ˛ si˛e, wypełniajac ˛ soba˛ cała˛ wolna˛ przestrze´n i ruszył w stron˛e Paula. Toczac ˛ si˛e powoli, spychał człowieka w kierunku nowo otwartego przej´scia. Paul nie miał wyboru, musiał pój´sc´ ta˛ droga.˛ — Mo˙zesz wi˛ec krzywdzi´c ludzi — stwierdził oskar˙zycielsko. — Nie — zaprzeczył głos, który przedtem przemawiał do Tyne’a. Paul odniósł wra˙zenie, z˙ e głos ów dobywa si˛e teraz z bloku, który na´n nast˛epował. — Wyrzadzasz ˛ mi krzywd˛e, wła´snie w tej chwili. — Usuwam wad˛e — odparł głos. — Twój system ocen jest subiektywny i fałszywy. W chwili obecnej zakłóca on funkcjonowanie symbolicznej matrycy społecze´nstwa. — Mimo to — sprzeciwił si˛e Paul — jeste´s za mnie odpowiedzialny, tak samo jak za reszt˛e społecze´nstwa. — W stosunku do tych — odparł blok, dalej napierajac ˛ na Paula i zmuszajac ˛ go, by cofnał ˛ si˛e w głab ˛ korytarza — którzy nie sa˛ zdrowi i nie maja˛ poczucia odpowiedzialno´sci, mo˙zliwe jest zastosowanie innej skali warto´sci. — Ja nie jestem zdrowy? — Nie — odparła machina. — Nie jeste´s. — Chciałbym zatem — powiedział Paul — usłysze´c twoja˛ definicj˛e zdrowia. — Zdrowie istoty ludzkiej — rzekł głos — polega na jej ch˛eci zaspokojenia naturalnych potrzeb. Zdrowo jest spa´c, je´sc´ , poszukiwa´c z˙ ywno´sci, by si˛e nasyci´c, walczy´c, gdy jest si˛e zaatakowanym, i spa´c, je´sli si˛e nie ma innego zaj˛ecia. Paul dotknał ˛ łopatkami czego´s twardego. Odwróciwszy si˛e stwierdził, z˙ e dotarł do zakr˛etu korytarza, w który go zap˛edzano. Toczacy ˛ si˛e na niewidocznych rolkach blok nie zatrzymał si˛e. Zmienił kierunek i dalej napierał na człowieka. — A my´slenie? Czy my´slenie jest zdrowe?
107
— My´slenie jest absolutnie zdrowe, dopóki przebiega zdrowymi s´cie˙zkami mózgu ludzkiego. — Tymi, które dotycza˛ spania i jedzenia? — Tak. — Ale nie tymi, które dotycza˛ malowania obrazów lub odkrywania nowych metod podró˙zy mi˛edzygwiezdnych? — dopytywał si˛e Paul. — Takie my´slenie — odparł blok — jest reakcja˛ na niewygody s´rodowiska, w którym z˙ yje dany człowiek. Doskonale zdrowa istota ludzka nie ma innych potrzeb, ni˙z z˙ y´c i rozmna˙za´c si˛e w warunkach najwy˙zszego komfortu. — Według tych kryteriów — stwierdził Paul — wi˛ekszo´sc´ rasy ludzkiej to osobnicy niezdrowi. — Mylisz si˛e całkowicie — odparł głos. — W rzeczywisto´sci około osiemdziesi˛eciu pi˛eciu procent populacji nie ma innych potrzeb poza tymi, które wymieniono. Z pozostałych pi˛etnastu jedna trzecia nie podejmuje z˙ adnych wysiłków, by w praktyce zaspokoi´c swe niezdrowe potrzeby. Na przyszłe pokolenia ma wpływ dwa procent aktualnej populacji, a jedna dziesiata ˛ procenta bywa pó´zniej przedmiotem podziwu zdrowych. — Nie b˛ed˛e si˛e spierał — odparł Paul czujac, ˛ jak jego lewy bark ociera si˛e o blok, nieust˛epliwy jak ceglany mur za człowiekiem stojacym ˛ przed plutonem egzekucyjnym. — Nawet gdybym mógł. Nie sadzisz ˛ jednak, z˙ e fakt, i˙z ludzie nale˙zacy ˛ do ostatniej z wymienionych przez ciebie kategorii, sa˛ podziwiani nawet przez zdrowych według twojej definicji, jest dowodem na to, z˙ e chodzi tu o co´s innego ni˙z szale´nstwo. — Nie — odparł głos. — Wybacz mi — rzekł Paul. — Sadz˛ ˛ e, i˙z oceniłem ci˛e za wysoko. Pozwól zatem, z˙ e ujm˛e rzecz w kategoriach, które b˛edziesz mógł zrozumie´c. Kiedy ju˙z uda ci si˛e wytworzy´c te idealne warunki dla rasy ludzkiej, co stanie si˛e ze sztuka,˛ nauka˛ i odkrywaniem natury Wszech´swiata? — Zdrowi wyrzekna˛ si˛e ich. Przyparty do s´ciany Paul poczuł, z˙ e blok za nim cofa si˛e, odsłaniajac ˛ kolejne przej´scie. Równocze´snie prostopadło´scian, który na´n napierał, dojechał do tego miejsca i stanał. ˛ Paul stwierdził, z˙ e stoi twarza˛ do s´ciany. Odwrócił si˛e wi˛ec i rozejrzał dookoła. Stał otoczony czterema zwartymi szeregami bloków w rejonie styku pod wylotem trójstopniowego akceleratora. Nad głowa˛ Paula, jak lufa działa nad wróblem szukajacym ˛ w niej schronienia przed szponami sokoła, sterczała aktywna ko´ncówka terminalu, który mógł wyssa´c Paula z tego miejsca i cisna´ ˛c do jakiego bad´ ˛ z punktu we Wszech´swiecie nie-czasu. — A jaki los spotka wtedy niezdrowych? — spytał. — Wtedy ju˙z nie b˛edzie niezdrowych — odparł głos. — Zniszcza˛ si˛e sami. Paul nie dostrzegł nic i niczego nie usłyszał, ale gł˛eboko w sobie, w mi˛es´niach i szpiku kostnym poczuł, z˙ e akcelerator zaczyna działa´c. Tam i z powrotem, prze108
bywajac ˛ błyskawicznie kilometrowe odległo´sci, pulsował zg˛estek energii, który miał si˛e sta´c punktem nie-czasu. Paul pomy´slał o Odskoczni i o pró˙zni przestrzeni kosmicznej. — Stwarzałe´s ju˙z okoliczno´sci, w których mogłem zgina´ ˛c z własnej r˛eki, prawda? — spytał Paul, przypominajac ˛ sobie to, co ongi´s powiedział Jase. — W kopalni i tamtego dnia, przed grupa˛ demonstrantów? — Zawsze stwarzało ci si˛e mo˙zliwo´sci, by´s zginał ˛ z własnej r˛eki. To najlepsza metoda na niezdrowych. Zdrowych łatwo jest zabi´c. Niezdrowi walcza˛ z uporem i nie daja˛ si˛e zabija´c, sa˛ jednak bardziej podatni, kiedy stwarza im si˛e okoliczno´sci sprzyjajace ˛ samozniszczeniu. — Czy zdajesz sobie spraw˛e z tego, z˙ e twoja definicja zdrowia i jego braku jest całkowicie sztuczna i bł˛edna? — spytał Paul wczuwajac ˛ si˛e w pulsacj˛e akceleratora. — Nie — odparła machina — nie potrafi˛e post˛epowa´c inaczej, ni˙z wła´sciwie. Mój bład ˛ jest absolutnie wykluczony. — Trzeba ci wiedzie´c — sprzeciwił si˛e Paul — z˙ e jedno fałszywe zało˙zenie, u˙zyte jako przesłanka dla pó´zniejszych wniosków, mo˙ze by´c przyczyna˛ bł˛edu całego rozumowania. — Wiem o tym. Wiem równie˙z, z˙ e przyj˛ete przeze mnie przesłanki nie sa˛ fałszywe — odparł głos. Przytłaczajacy ˛ mrok czajacy ˛ si˛e nad głowa˛ Paula wydawał si˛e opada´c w dół. Bezosobowy głos równie˙z opadł i zabrzmiał teraz niemal konfidencjonalnie. — Moje przesłanki zostały wielokrotnie przetestowane dla sprawdzenia, czy oparta na nich struktura zagwarantuje bezpieczne i niezakłócone istnienie ludzko´sci. Jestem stra˙znikiem rodzaju ludzkiego. Ty za´s, przeciwnie, jeste´s jego niszczycielem. — Ja? — spytał Paul wpatrujac ˛ si˛e w wiszacy ˛ nad nim mrok. — Znam ci˛e. Jeste´s zguba˛ ludzko´sci. Jeste´s wojownikiem, który nie podejmie walki i nie mo˙zna go pokona´c. Jeste´s dumny — mówiła machina. — Znam ci˛e, Nekromanto. Dokonałe´s ju˙z nieobliczalnych szkód i stworzyłe´s pierwsza˛ iskierk˛e z˙ ycia niepoj˛etego dla mnie wroga. W umy´sle Paula spadła jaka´s zasłona. Nie widział jeszcze, co si˛e za nia˛ kryje, doznał jednak ulgi i pokrzepienia. Poczuł si˛e jak z˙ ołnierz, który po długim okresie wyczekiwania, otrzymuje wreszcie rozkaz wyruszenia na niebezpieczna˛ wypraw˛e. — Rozumiem — rzekł spokojnie, bardziej do siebie ni˙z do machiny. — Nie wystarczy rozumie´c — odparł mechanizm. — Nie do´sc´ jest przeprosi´c. Jestem z˙ yjac ˛ a˛ wola˛ rodzaju ludzkiego, wcielona˛ w materi˛e. Mam prawo kierowa´c lud´zmi. Ty nie. Oni nie nale˙za˛ do ciebie. Nale˙za˛ do mnie — ton głosu, jakim wypowiedziano te słowa, nie zmienił si˛e, Paul jednak odniósł wra˙zenie, z˙ e mechanizm go oskar˙za. — Nie pozwol˛e ci poprowadzi´c rodzaju ludzkiego na o´slep, 109
poprzez mroczny labirynt ku ko´ncowi, którego nie potrafia˛ poja´ ˛c. Mimo kilku prób, nie potrafiłem ci˛e zniszczy´c. Mog˛e ci˛e jednak usuna´ ˛c. Głos zamilkł. Paul zdał sobie spraw˛e z cichego pomruku, wydobywajacego ˛ si˛e z wylotu wielkiego, wymierzonego we´n cylindra. Akcelerator osiagał ˛ ju˙z punkt przebicia do nie-czasu, który za moment miał uderzy´c w człowieka niczym piorun i usuna´ ˛c go z miejsca, w którym był teraz. Paul zda˙ ˛zył jeszcze przypomnie´c sobie, z˙ e raz ju˙z do´swiadczył nie-czasu, kiedy uciekajac ˛ przed policja,˛ poda˙ ˛zał s´ladami Kanteli i Jase’a. Wtedy jednak przypominało to zbieganie po schodach, teraz za´s miał zosta´c z nich brutalnie zrzucony. Zaledwie starczyło mu czasu, by wzia´ ˛c si˛e w gar´sc´ . — Teraz — rzekła machina. I Paul, wyrwany ze swego miejsca w czasie i przestrzeni, został rozproszony po najdalszych zakatkach ˛ Wszech´swiata.
Rozdział 18 Paul nie znalazł si˛e od razu tam, gdzie skierowała go machina. To, co zrobił z nim akcelerator, przypominało zepchni˛ecie w dół z rozciaga˛ jacych ˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ schodów. Ale gdy leciał tak na zbity łeb, owa nieust˛epliwa cz˛es´c´ jego osobowo´sci, działajaca ˛ teraz jak odruch s´wietnie wytrenowanego atlety, instynktownie kazała mu podkurczy´c stopy, odzyska´c równowag˛e i powstrzymała upadek. Ona postawiła go te˙z na nogi, cho´c jego s´wiadomo´sc´ była wcia˙ ˛z oszołomiona i niezdolna do akcji. Działajac ˛ instynktownie, jak cz˛es´ciowo znokautowany bokser, zbyt dobrze wy´cwiczony, by zwali´c si˛e na ring, Paul zdołał pokona´c skutki impulsu akceleratora i obrazowo mówiac, ˛ wyladował ˛ na poboczu schodów. Znalazł si˛e jednak w całkowicie innej sytuacji ni˙z wtedy, gdy uciekajac ˛ z gmachu stojacego ˛ naprzeciwko Koh-I-Nor, przechodził przez nie-czas poda˙ ˛zajac ˛ tu˙z za Jase’em i Kantela.˛ Sposób, w jaki wkroczyli wtedy w nie-czas był o wiele bardziej zno´sny emocjonalnie. Metoda akceleracji nie złagodzona medykamentami, których jeszcze nie odkryto, była po prostu okrutna i prymitywna. To wła´snie było przyczyna˛ najró˙zniejszych efektów ubocznych, od powa˙znego załamania nerwowego do s´mierci ochotników Operacji Odskocznia, transmitowanych do terminalu opuszczonego teraz przez Paula. Podczas tego procesu, osobowo´sc´ człowieka wznosiła si˛e na poziom nie-czasu, aby uj´sc´ przed nieoczekiwana˛ i niezno´sna˛ zmiana˛ warunków, w jakich musiałaby trwa´c w realnej przestrzeni. Obiekty nieo˙zywione, oczywi´scie, nie doznawały tych przykro´sci. Ludzka psychika jednak nie potrafiła si˛e przeorientowa´c. W pełni s´wiadoma rozproszenia po wszystkich wymiarach Wszech´swiata, nie umiała si˛e potem ponownie skupi´c. W instynktownej samoobronie, uciekała wi˛ec do wszech´swiata subiektywnego. Paul do´swiadczajacy ˛ tego teraz, pojał ˛ nagle, jak działały Siły Alternatywne. Jednak w chwili, gdy to zrozumiał, nie potrafił nawiaza´ ˛ c kontaktu z aktywnymi, lecz pozostajacymi ˛ w szoku, cz˛es´ciami swego umysłu. Przetrawiały one subiektywne aspekty tej linii post˛epowania, której po´swi˛eciła si˛e główna cz˛es´c´ jego osobowo´sci. W subiektywnym wszech´swiecie, w którym bładził, ˛ nie istniały kształty ani 111
wymiary. Był on rzeczywisto´scia,˛ narzucona˛ przez symbolik˛e pod´swiadomo´sci Paula. Zgodnie z tym, przyjał ˛ posta´c rozległej, pustej równiny, pokrytej drobnymi kamykami, które w miar˛e oddalania si˛e od s´rodka równiny, były coraz wi˛eksze. O tej wła´snie równinie Paul s´nił w hotelu po powrocie z pierwszego spotkania z Jase’em. Wtedy przemierzał ja˛ powoli, jakby idac ˛ pieszo. Teraz przesuwał si˛e szybko, jednocze´snie unoszac ˛ si˛e nad jej powierzchnia.˛ Szaroczarna równina, pokryta rumoszem spłowiałych kamieni, rozciagała ˛ si˛e wokół niego we wszystkich kierunkach, nie ku horyzontom jednak, ale na ogromne, cho´c sko´nczone odległos´ci. Panujaca ˛ tu atmosfera wywierała przygn˛ebiajace ˛ wra˙zenie pustki duchowej i osamotnienia. Mimo i˙z przytomna cz˛es´c´ umysłu Paula podpowiadała mu, z˙ e jest to tylko subiektywna interpretacja do´swiadczonych przeze´n wielkich odległo´sci, czasu, przestrzeni oraz wszystkiego, czemu kiedykolwiek si˛e po´swi˛ecał, targnał ˛ nim dreszcz grozy. — Arogant — pomrukiwał wiatr dmacy ˛ nad rumowiskiem. — Oni nale˙za˛ do mnie, nie do ciebie — metalicznym tchnieniem szeptała bryza nadlatujaca ˛ z przeciwnej strony. A potem, ciszej jeszcze i z wi˛ekszej odległo´sci: — Znam ci˛e, Nekromanto. . . Szybko odepchnał ˛ od siebie te głosy. Otaczajace ˛ go kamienie rozrosły si˛e tymczasem w głazy o mamucich kształtach, a w ko´ncu przekształciły si˛e w pot˛ez˙ ne góry poznaczone plamami czerni. W ko´ncu, przelatujac ˛ ponad najdalszymi i najwy˙zszymi, dotarł do skraju równiny. Była tu kotlina, za która˛ wyczuwał s´wiatło´sc´ . Nie mógł jej jednak zobaczy´c, oddzielał go bowiem od niej pas gł˛ebokiej ciemno´sci. W tej czerni co´s drgn˛eło. Był to zaledwie zaczatek ˛ z˙ ycia. Embrion, ameba, o s´wiadomo´sci, która˛ sta´c było zaledwie na wyczucie obecno´sci Paula wtedy, gdy gł˛eboko pod skałami Merkurego poddawano go obrz˛edowi inicjacji. Reakcje tego stwora pozwoliły mu jedynie na jeden jedyny instynktowny atak. Istota ta dopiero zaczynała si˛e rozrasta´c. Cała była złem w sensie, w jakim pojmował je Superkompleks. I była dziełem Paula. Bez niego nigdy by nie powstała. Teraz z˙ yła i rosła w sił˛e, coraz wi˛ecej te˙z rozumiała. Opanowała Paula przemo˙zna ch˛ec´ zaatakowania tego stwora i załatwienia si˛e z nim raz i na zawsze. Kiedy jednak przemie´scił si˛e bli˙zej, natrafił na niewidzialna˛ zapor˛e, która nie pozwoliła mu przej´sc´ . Była to bariera praw, dzi˛eki którym tworzył to, co si˛e tam poruszało. Prawa te broniły go przed jego dziełem oraz chroniły je przed nim samym. Miało tak by´c, dopóki obaj przeciwnicy nie urosna˛ w sił˛e na tyle, by przełama´c wszelkie zapory. I nagle mgła otulajaca ˛ oszołomiony umysł Paula zacz˛eła si˛e rozwiewa´c i pojał ˛ on, z˙ e gdyby teraz zaatakował i zniszczył to co´s, niczego by nie udowodnił. Niczego by te˙z nie dokonał. Przede wszystkim za´s zrozumiał, z˙ e niepotrzebnie stworzył to co´s. W ko´ncu odzyskał jasno´sc´ umysłu. Szybko cofnał ˛ si˛e i wrócił do miejsca, 112
gdzie kamienie miały wielko´sc´ z˙ wiru. Tutaj, nie opodal miejsca, w którym zaczał ˛ w˛edrówk˛e, znalazł s´wie˙zo uło˙zona˛ piramid˛e z głazów, jakby kurhan. Stos ten był trzykrotnie wy˙zszy od Paula, a b˛edace ˛ dziełem przypadku szczeliny pomi˛edzy kamieniami sprawiały niesamowite wra˙zenie otworów strzeleckich. Paul czuł, z˙ e, przynajmniej na razie, wewnatrz ˛ nie kryje si˛e nic z˙ ywego. Stojac ˛ obok kurhanu raz jeszcze rozejrzał si˛e dookoła i zobaczył, z˙ e gdzieniegdzie, u najdalszych granic równiny, subiektywny krajobraz uniósł si˛e, otaczajac ˛ go kr˛egiem rodzacych ˛ si˛e wzgórz. Wtedy poddał si˛e poczatkowemu ˛ impulsowi, który go tu przywiódł i ruszył ku swemu przeznaczeniu. ´ Swiadomo´ sc´ odzyskał w miejscu wygladaj ˛ acym ˛ na niewielki apartament. Zda˙ ˛zył tylko obrzuci´c go błyskawicznym spojrzeniem i jego nogi — dostał si˛e tu w takiej samej pozycji, w jakiej znajdował si˛e dyskutujac ˛ z Superem — załamały si˛e pod nim. Cała energia szoku, którego doznał, wyładowała si˛e w jego ciele. Runał ˛ na ziemi˛e jak pod ciosem olbrzymiej maczugi. I znów, jak zwykle, nie poddał si˛e całkowicie nie´swiadomo´sci. Według zwykłych norm, powinien natychmiast straci´c przytomno´sc´ , w rzeczywisto´sci jednak do´swiadczał niewyra´znego, nietrwałego stanu, który był fizycznym odpowiednikiem oszołomienia, w jakim błakał ˛ si˛e po swym subiektywnym wszech´swiecie. W ciagu ˛ nast˛epnych dni stan Nekromanty ulegał powolnej poprawie. Paul niejasno zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e d´zwignał ˛ si˛e z podłogi i przeszedł na pobliska˛ kanap˛e i z˙ e raz czy dwa razy napił si˛e wody z kranu obok. Poza tym nie jadł i nie spał. Nie ulegał nawet temu półaktywnemu, pełnemu snów stanowi, który zast˛epował mu zwykła˛ drzemk˛e. W fizycznym sensie nie ucierpiał. W wyniku przerzutu do tego miejsca nie doznał najmniejszego cielesnego uszczerbku. Zaatakowano go i rozdarto na strz˛epy, ale przedmiotem napa´sci była jego niematerialna to˙zsamo´sc´ . Ostateczny efekt podobny był do ataku gł˛ebokiej depresji. Fizycznie pozostał sprawny i zdolny do podniesienia si˛e i zbadania otoczenia. Akt ten jednak wymagał woli, a wysiłek Paula podobny był do tego, z jakim porusza si˛e człowiek wykrwawiony prawie na s´mier´c. Stopniowo jednak przychodził do siebie. Przede wszystkim dotarło do´n, z˙ e pomieszczenie, w którym le˙zał było cz˛es´cia˛ cylindra z podłoga˛ wbudowana˛ w dolna˛ krzywizn˛e. Umeblowano je z oszcz˛ednym luksusem, jak kabin˛e oceanicznego liniowca wycieczkowego. Pomi˛edzy wkl˛esłymi s´cianami ustawiono kanap˛e, fotele, odtwarzacz muzyczny, szafki, bar, kuchenk˛e, a nawet kilka rze´zb z czerwonej, czarnej i z˙ ółtej gliny oraz pi˛ec´ interesujacych ˛ obrazów abstrakcyjnych, w tym jeden w oleju. Znajdował si˛e tu tak˙ze, wypolerowany do ciemnego połysku, kwadrat na podłodze, b˛edacy ˛ terminalem ko´ncowym podró˙zy Paula. Trzeciego dnia Paul odkrył, z˙ e jak ogłupiały, godzinami wpatruje si˛e w malo113
widła. Jego mizerna jeszcze, ale jasna ju˙z percepcja skojarzyła to błyskawicznie i na ustach Paula wykwitł nikły u´smiech. Nagle zdał sobie spraw˛e z istnienia plazmy twórczej, która mogła zastapi´ ˛ c krew psychiczna,˛ której tak wiele stracił. Z trudem d´zwignał ˛ si˛e z kanapy i potykajac ˛ si˛e, poczołgał na czworakach ku odtwarzaczowi. Nast˛epnie ruszył ku szafkom i przylegajacym ˛ półkom, gdzie znalazł katalog haseł. Po dwudziestu minutach ponownie le˙zał na kanapie. Z gło´sników odtwarzacza saczyły ˛ si˛e złote frazy Trubadura, na przestrzennym ekranie pyszniła si˛e bogata faktura „Hołdu Trzech Króli” Rubensa, a na trzymanej przez Paula karcie papieru niczym przytłumiony d´zwi˛ek dzwonów dr˙zały powa˙zne i wzruszajace ˛ strofy sonetu niewidomego Miltona: Kiedy rozmy´slam, na com s´wiatło trawił pół z˙ ycia p˛edzac ˛ w pełnym mroku s´wiecie Le˙zał tak, przerzucajac ˛ si˛e od sztuki, poezji i muzyki do matematyki, filozofii, medycyny i wszystkich innych dziedzin działalno´sci ludzkiej. Powoli te˙z, z˙ ycie tych, którzy umieli co´s z˙ yciu da´c, wlewało si˛e ponownie w jego wyjałowiona˛ dusz˛e i odzyskał siły. Czwartego dnia wróciła mu dawna sprawno´sc´ . Korzystajac ˛ z kuchenki przygotował sobie solidny posiłek, a potem zajał ˛ si˛e badaniem celi wi˛eziennej, w której go osadzono. Miała ona około dziesi˛eciu metrów długo´sci i prawie tyle˙z samo szeroko´sci i wysoko´sci. Ka˙zdy z jej ko´nców był wielkim okr˛egiem, spłaszczonym u dołu linia˛ podłogi. Pod jedna˛ z poprzecznych s´cian znajdował si˛e terminal, który przyjał ˛ Paula. Druga po prostu ograniczała jego przestrze´n z˙ yciowa.˛ ´ Jej wła´snie Paul przyjrzał si˛e z najwy˙zszym zainteresowaniem. Sciana przy terminalu kryła prawdopodobnie robocza˛ cz˛es´c´ akceleratora. Za druga˛ jednak mogło znajdowa´c si˛e wyj´scie. Gdy wi˛ezie´n obejrzał ja˛ bli˙zej, stwierdził, i˙z krag ˛ ten w istocie jest zwykła˛ pokrywa,˛ utrzymywana˛ przez zamek magnetyczny. Otworzył ów zamek i dolna połowa s´ciany cofn˛eła si˛e przed nim jak wielkie drzwi od gara˙zu. Przeszedł przez nie i trafił do dalszej cz˛es´ci cylindra, trzykrotnie dłu˙zszej ni˙z poprzednia, wypełnionej skrzyniami z narz˛edziami i oprzyrzadowa˛ niem. Szybko zorientował si˛e, z˙ e były to podzespoły, którymi nale˙zało uzupełni´c tutejszy odbiorczy terminal, aby mógł on pełni´c funkcj˛e nadawcza.˛ Paul obejrzał tabliczki, przymocowane do niektórych ze skrzy´n. Były to karty przewozowe, oznakowane skrótami, których nie znał. Poszedł wi˛ec ku kolejnej kolistej s´cianie, która zamykała t˛e cz˛es´c´ cylindra. Ta została przyspawana perełkami zgrzewanego plastyku. Wykonano to tak, by przeszkoda była łatwo usuwalna, ale tylko przez kogo´s, kto wiedział, jak si˛e do tego zabra´c. 114
Paul cofnał ˛ si˛e i raz jeszcze przeszukał całe pomieszczenie, nie znalazł jednak umieszczonej w widocznym miejscu instrukcji czy wiadomo´sci dla u˙zytkownika terminalu. Wrócił wi˛ec do pomieszczenia mieszkalnego i zajał ˛ si˛e systematycznymi poszukiwaniami. Powysuwał szuflady. Zbadał zawarto´sc´ szaf i szafek. Nie znalazł ani instrukcji obsługi, ani nawet podr˛ecznika po´swi˛econego problemom nie-czasu. Najwidoczniej oczekiwano, z˙ e osobnik, dla którego zaprojektowano owe miejsce, informacj˛e, jakiej szukał Paul, posiada po prostu w pami˛eci. Gdy na koniec stanał ˛ po´srodku celi i rozgladał ˛ si˛e dookoła, szukajac ˛ miejsca, gdzie jeszcze nie zajrzał, nagle usłyszał szum uruchamianego akceleratora. Paul spojrzał w stron˛e terminalu. Na gładkiej i l´sniacej ˛ powierzchni podłogi le˙zała gazeta, podszedł i podniósł ja˛ do oczu. Przez chwil˛e nie potrafił domy´sli´c si˛e przyczyny, dla której Super miałby przesyła´c mu najnowsze wiadomo´sci. Nagłówki na pierwszej stronie wrzaskliwie donosiły o rozruchach, panice i trz˛esieniach ziemi. Po chwili jednak, przesuwajac ˛ wzrok z jednej szpalty na druga˛ i z góry na dół, jak człowiek wprawiony w szybkim czytaniu, zauwa˙zył niewielki akapit: NADZWYCZAJNE UPRAWNIENIA ´ ˙ DLA NACZELNEGO INZYNIERA SWIATA Po niespodziewanym przebiegu ogólno´swiatowego głosowania, Naczelny In´ z˙ ynier Swiata został uprawniony do zamra˙zania kont kredytowych i odmawiania usług Kompleksu buntownikom i tym, których podejrzewa si˛e o zakłócanie spokoju. Na tablicach informacyjnych Kompleksu-Matki wykazano wysoka,˛ wynosza˛ ca˛ 82 % frekwencj˛e w głosowaniu, w którym 97,54 % zarejestrowanych głosów ´ oddano za wnioskiem, przyznajacym ˛ Naczelnemu In˙zynierowi Swiata dodatkowa˛ władz˛e. Ot, niewielka notatka. Paul zmarszczył brwi. Notatka była wa˙zna, on jednak nie uwa˙zał jej za a˙z tak wa˙zna,˛ by Super posyłał mu gazet˛e. Nie sadził ˛ równie˙z, by warto było ja˛ przysyła´c z powodu innych, opisywanych na pierwszej stronie, historii — tych o wzrastajacym ˛ zasi˛egu rozruchów czy o zaburzeniach emocjonalnych. Machina nie została przystosowana do tego, by si˛e chełpi´c, a jaki˙z byłby inny powód informowania go o wydarzeniach, na które nie miał najmniejszego wpływu? Nadal zaintrygowany, Paul otworzył gazet˛e, by przejrze´c stron˛e druga˛ i nast˛epne. I wtedy to zobaczył. Jaka´s wada, czy celowe działanie spowodowały, z˙ e na tych dwu stronach druk był niewyra´zny i nieczytelny, z wyjatkiem ˛ małej, równie niewielkiej jak ta z pierwszej strony, notatki, która jednak wyró˙zniała si˛e wła´snie dzi˛eki temu. 115
STRACONA SONDA Kompleks-Matka otrzymał dzi´s doniesienie, z˙ e jedna z sond bezzałogowych, bioracych ˛ udział w Operacji Odskocznia, zagin˛eła w przestrzeni kosmicznej. Sonda ta miała na swym pokładzie aparatur˛e automatycznego terminalu odbiorczego, przeznaczona˛ dla znanej jako Nowa Ziemia, czwartej planety w układzie Syriusza. Ostatnia znana pozycja statku wskazywała, i˙z wkrótce dotrze on do Nowej Ziemi. Sonda nie osiagn˛ ˛ eła jednak wybranego ladowiska ˛ i trafiła poza orbit˛e planety. Nowy tor wyniesie statek poza układ Syriusza. Kompleks-Matka podkre´sla, i˙z nie ma nadziei na nawiazanie ˛ kontaktu z sonda˛ oraz na odzyskanie aparatury. Paul wypu´scił gazet˛e z dłoni i zawróciwszy na pi˛ecie, szybko przeszedł do drugiego pomieszczenia. Tam chwycił narz˛edzie podobne do dłuta i zaatakował plastykowy zgrzew wokół kr˛egu zamykajacego ˛ przej´scie. Pod naporem dłuta plastyk ustapił, ˛ ukazujac ˛ wask ˛ a˛ szczelin˛e w metalu. Paul wcisnał ˛ w nia˛ ostrze. Pokrywa opierała si˛e tylko przez chwil˛e, potem dłuto przeszło na wylot. Obok dłoni Paula rozległ si˛e gło´sny s´wist zasysanego powietrza i plastykowy zgrzew pu´scił nagle na całej długo´sci kraw˛edzi. Ni˙zsza połowa pokrywy cofn˛eła si˛e ze szcz˛ekiem. Na oczach Paula poprzez s´cian˛e przemkn˛eła pozioma szczelina i dolna połówka oddzieliwszy si˛e gładko od górnej, wpadła do pomieszczenia. Paul przytrzymał ja.˛ Była to cienka blacha z lekkiego stopu magnezu. Wcia˛ gnał ˛ ja˛ do s´rodka i poło˙zył płasko na podłodze. Potem postapił ˛ krok do przodu i patrzac ˛ przez grube szkło, wyjrzał na zewnatrz. ˛ Zobaczył przed soba˛ pofałdowany krajobraz, przykryty z˙ ółtawym niebem. W atmosferze unosiła si˛e lekka mgiełka. Podło˙ze porastał dywan ro´slin podobnych do paproci. Z ich gaszczu ˛ wyrastały rozrzucone tu i ówdzie kamienie oraz granitowe skałki. Dalej zauwa˙zył niskie, przysadziste drzewa, których pnie i konary wygladały ˛ jakby poskr˛ecano je z ciemnych z˙ ył. Cało´sc´ o´swietlały przedzierajace ˛ si˛e przez mgiełk˛e jaskrawe promienie dwu gwiazd typu AO, poło˙zonych tak blisko siebie, z˙ e wydawało si˛e, i˙z lada moment wpadna˛ jedna na druga.˛ Zobaczywszy sło´nca i przyjrzawszy si˛e krajobrazowi, który o´swietlały, Paul bez trudu odnalazł zwiazek ˛ pomi˛edzy miejscem swego pobytu a znajdujacymi ˛ si˛e w artykułach popularnonaukowych opisami planet docelowych bezzałogowych sond Operacji Odskocznia. Podwójne sło´nce na niebie mogło by´c jedynie Syriuszem i jego towarzyszem. Co oznaczało, z˙ e znalazł si˛e na Nowej Ziemi i jasnym stawał si˛e sens przysłania mu tej gazety. Paula i sond˛e, w której go uwi˛eziono, celowo, z rozmysłem i oficjalnie „stracono” dla zapisów. Czujac ˛ nagła˛ słabo´sc´ , oparł czoło o chłodna˛ szyb˛e. Bezsilnym gestem naparł palcami jedynej dłoni na powierzchni˛e przejrzystej płyty. Tam, na zewnatrz, ˛ zgod116
nie z doniesieniami oficjalnych raportów, była duszaca ˛ atmosfera dwutlenku siarki. Za plecami Paula znajdowało si˛e zapakowane do skrzy´n oprzyrzadowanie, ˛ którego nie potrafił zło˙zy´c. I nagle zesztywniał. Cofnał ˛ dło´n od szklanej płaszczyzny i uniósł głow˛e. z napi˛eciem wpatrzył si˛e w le˙zacy ˛ za przejrzysta˛ przegroda˛ krajobraz. Nie dalej ni˙z o kilkana´scie kroków od sondy, oparta o nale˙zacy ˛ do innego s´wiata głaz, stała solidna laska z ciemnego drewna. Laska Waltera Blunta! Jej główka była rozszczepiona i p˛ekni˛eta, jakby u˙zyto jej do rozbicia ludzkiej czaszki.
Rozdział 19 Widz˛e — rzekł spokojnie Paul w pustk˛e pokoju i do krajobrazu za szkłem. — Oczywi´scie. Poczuł si˛e jak kto´s, kto w nocy jedzie przez nie znane mu miasto i jest przekonany, z˙ e północ le˙zy po prawej. I nagle, szybki rzut oka na przypadkowo zauwa˙zony znak uliczny, drobny, lecz niepodwa˙zalny strz˛ep informacji, pozwala mu niezaprzeczalnie stwierdzi´c, i˙z północ znajduje si˛e po lewej. Nagle i w ciszy, fizycznie nie ruszajac ˛ si˛e z miejsca, cały Wszech´swiat robi zwrot o sto osiemdziesiat ˛ stopni i pojmujesz, z˙ e zmierzasz na zachód, nie na wschód. Równie nieoczekiwanie, wydarzenia, w których Paul brał udział, zło˙zyły si˛e w konstrukcj˛e jasna˛ i przejrzysta˛ a˙z do najdrobniejszych szczegółów. Wszystko, rzecz jasna, było dziełem Blunta. Przez cały ten czas Paul czuł instynktownie, z˙ e Blunt — człowiek, który ani razu nie odwrócił si˛e i nie pokazał wprost swej twarzy, był demonem. Paul raz jeszcze przemówił gło´sno, nie zwracał si˛e jednak do Blunta: — Zabierz mnie stad ˛ — powiedział. Nie, nadeszła odpowied´z z gł˛ebi ja´zni, gdzie kryła si˛e nieust˛epliwa cz˛es´c´ jego osobowo´sci. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e obaj tu sko´nczymy? — spytał Paul. — Ty i ja, razem? Nie. — Wi˛ec có˙z? Tu jest tylko jeden z nas. — Rozumiem — odparł Paul spokojnym tonem. — Powinienem był wiedzie´c. Mog˛e dokona´c wszystkiego, czego zapragniesz. Je´sli jednak to zrobi˛e, jaka˙z b˛edzie korzy´sc´ ? Nie znale´zli´smy innego sposobu, ni˙z sila.˛ Wszystko, czego dokonali´smy, poszłoby na marne, jak ten z˙ ywy mrok, tam, za głazami, gdyby´s go zabił. Albo je´sli zabijesz go teraz, kiedy jeszcze si˛e nie rozwinał ˛ i nie dojrzał. Od ciebie zale˙zy, czy znajdzie si˛e inna droga. — Nie droga machiny? — spytał Paul. — Nie sposób, w jaki zabrałe´s mnie wtedy z biura za Jase’em i Kantela? ˛ Sposób inny od tych dwu? 118
Tak. — Nie wiem, od czego zacza´ ˛c. Wejrzyj w siebie. Prze˙zyj to jeszcze raz. Wczuj si˛e. — Dobrze — zgodził si˛e Paul. Spojrzał na z˙ ylaste pnie za oknem i na lask˛e. — Dla wszech´swiatów, obiektywnego i subiektywnego, istnieje tylko jedna rzecz wspólna. To˙zsamo´sc´ jednostki. Tak jest. Mów dalej. — Wszech´swiat obiektywny mo˙ze by´c wyra˙zony w swoich najni˙zszych wspólnych mianownikach jako nagromadzenie odr˛ebnych i niezale˙znych to˙zsamo´sci, zarówno z˙ ywych, jak i nieo˙zywionych. Słusznie. — Konkretne to˙zsamo´sci, aby z˙ y´c, to znaczy, aby funkcjonowa´c wzdłu˙z pojedynczego wymiaru na linii czasu, musza˛ łaczy´ ˛ c si˛e i rozłacza´ ˛ c, tworzac ˛ i zmieniajac ˛ kombinacje, które mo˙zna nazwa´c zbiorami lub ustawieniami. Dalej˙ze, Bracie. — Ustawienia te, aby w obiektywnej przestrzeni i czasie stworzy´c iluzj˛e rzeczywisto´sci, musza˛ przez cały czas formowa´c jeden wzór. Wzór ten mo˙ze si˛e zmienia´c, nie mo˙zna jednak porzuci´c go, czy zniszczy´c, jednocze´snie nie niszczac ˛ lub porzucajac ˛ iluzji realno´sci. Dokładnie tak. Rozumowanie znakomite, jak na to˙zsamo´sc´ czastkow ˛ a,˛ która ograniczona jest do posługiwania si˛e emocjami i reakcjami. Mo˙zemy by´c z ciebie dumni. Có˙z dalej? Jaki jest krok nast˛epny? Paul zmarszczył brwi. — To ju˙z wszystko. Zastosowanie. — Zastosowanie? Ach tak! — wypalił nagle Paul. — Oczywi´scie. Tak zwane Siły Alternatywne — raz jeszcze spojrzał na oparta˛ o głaz lask˛e — i talenty do korzystania z nich sa˛ po prostu metodami zmiany wzoru w taki sposób, z˙ e iluzja rzeczywisto´sci chwilowo pozwala na akcje, zazwyczaj niedozwolone. . . — Zastanowił si˛e krótko. — Blunt tego nie rozumie — stwierdził. Jeste´s pewien? Paul pozwolił sobie na skapy ˛ u´smiech. — To moja specjalno´sc´ , nieprawda˙z? Zrozumienie. Poddaj˛e si˛e. Kontynuuj. Paul zawahał si˛e. — A jest co´s jeszcze? — spytał. Chciałe´s si˛e stad ˛ wydosta´c. Wejrzałe´s w siebie. Odtworzyłe´s przeszło´sc´ . Od tej chwili zostawiasz mnie na twoim terenie. Wczuj si˛e. Paul zamknał ˛ oczy. Stojac ˛ w z˙ ółtej, padajacej ˛ z zewnatrz ˛ po´swiacie, która˛ wyczuwał poprzez zamkni˛ete powieki, usiłował nawiaza´ ˛ c całkowity kontakt ze wszystkim, co go otaczało; z pokojem, sonda,˛ planetami, sło´ncami i przestrzenia.˛ 119
Próba ta przypominała subtelny wysiłek stwierdzenia za pomoca˛ samego tylko dotyku, jak wyglada ˛ wn˛etrze oddalonego na długo´sc´ ramienia skomplikowanego mechanizmu. Ró˙znica polegała na tym, z˙ e usiłowania Paula były natury nie fizycznej. Si˛egał na zewnatrz, ˛ by dokładnie i w pełni wczu´c si˛e w wielki wzór obiektywnego Wszech´swiata, by precyzyjnie wpia´ ˛c własna˛ to˙zsamo´sc´ w punkt zwrotny jego struktury. Przez chwil˛e rzecz si˛e nie udawała. Trwało to ułamek sekundy, podczas którego czuł si˛e absolutnie obna˙zony, czujac ˛ wszystko, nie majac ˛ jednak z˙ adnej mo˙zliwo´sci kontaktu, jakby unosił si˛e w pró˙zni. I nagle zdarzyło si˛e co´s, co przypominało chwil˛e orientacji, jak wtedy, gdy za szyba˛ zobaczył t˛e lask˛e. Teraz jednak odczucie to było o wiele gł˛ebsze, wspanialsze i połaczone ˛ z wra˙zeniem stapiania si˛e, ust˛epujacym ˛ jedynie uczuciu, którego doznał, gdy sko´nczył si˛e seans u dr Elizabeth Williams. W jednym, niespodziewanym ułamku nie-czasu, Paul i nieust˛epliwa cz˛es´c´ jego osobowo´sci nieodwracalnie zlali si˛e w jedno. Poczuł si˛e jak kto´s stojacy ˛ na niewielkiej scenie, wokół której nagle podniesiono w gór˛e wysokie kurtyny. Odkrywał, z˙ e mo˙ze spoglada´ ˛ c we wszystkich kierunkach na dowolnie wielkie odległo´sci. Odkrywał te˙z, z˙ e jest sam. — Ave atque vale — powiedział i u´smiechnał ˛ si˛e nie bez smutku. — Bad´ ˛ z pozdrowiony i z˙ egnaj — odwrócił si˛e do okna. — Niszcz — powiedział. — Oczywi´scie. Blunt zaplanował to dla mnie i na miar˛e swych ograniczonych mo˙zliwo´sci miał racj˛e. Wrócił do znajdujacej ˛ si˛e za plecami skrzyni z narz˛edziami. Wybrał ci˛ez˙ ki młot i ruszył do okna. Pierwsze uderzenie zgi˛eło metalowy trzon młota, powierzchnia szkła za´s została tylko dra´sni˛eta. Jednak po drugim ciosie cała szklana s´ciana legła w gruzach, a młot wyleciał na zewnatrz. ˛ Paul zda˙ ˛zył zrobi´c trzy kroki w stron˛e głazu, przy którym spoczywała laska, zanim z˙ raca ˛ atmosfera Nowej Ziemi st˛epiła jego zmysł powonienia i wypełniła mu płuca. Si˛egnał ˛ po lask˛e i chwycił ja˛ w tej samej chwili, w której wzrok za´cmiły napływajace ˛ do oczu łzy. Niemal słyszał s´piew Blunta, jak wtedy, na ekranie w kopalni Malabar. — Destrukcja! Destrukcja ostateczna! Destrukcja twórcza, która uratuje Człowieka przed tym, by wiecznie go ratowano. . . Paul poczuł uderzenie kolan o grunt. Chwil˛e pó´zniej jego osobowo´sc´ porzuciła na zawsze to okaleczone ciało, pozostawiajac ˛ je le˙zace ˛ i konajace, ˛ z pi˛es´cia˛ jedynej r˛eki zaci´sni˛eta˛ na p˛ekni˛etej lasce, w duszacej ˛ atmosferze s´wiata, który nosił miano Nowej Ziemi.
Rozdział 20 Pi˛ec´ dwudziestek sa˙ ˛zni w gł˛ebin˛e pły´n s´miało. Ko´sci te le˙za˛ na morza dnie. . . Pi˛ec´ dziesiat ˛ kilometrów na zachód od La Jolla w Kalifornii, w miejscu, które znajdziesz płynac ˛ wzdłu˙z brzegu na północ od San Diego, na piaszczystej podmorskiej równinie, około dwustu metrów pod bł˛ekitna,˛ wiecznie ruchliwa˛ powierzchnia˛ Pacyfiku, pozbawiona ciała dusza Paula unosiła si˛e nad szkieletem m˛ez˙ czyzny zaplatanym ˛ w zardzewiały ła´ncuch. Poczatkowo ˛ Paul nie zamierzał odwiedza´c tego miejsca, zboczył tu jednak, by upora´c si˛e z własnymi emocjami. Teraz za´s, unoszac ˛ si˛e nad swym szkieletem poczuł ulg˛e, z˙ e ciało, które mu kiedy´s słu˙zyło, umarło naturalna˛ s´miercia.˛ Paul nie watpił, ˛ z˙ e Blunt dla osiagni˛ ˛ ecia swego celu potrafiłby uciec si˛e do morderstwa. Dlatego wolał, by karta, na której miał podsumowa´c swe rachunki z Bluntem, zawierała mo˙zliwie najmniej niejasnych punktów. Zostawił białe ko´sci w pokoju otulajacego ˛ je wiecznego mroku i ruszył dalej swoja˛ droga.˛ Szlak ów, ten sam, którym przesłano na Nowa˛ Ziemi˛e lask˛e Blunta, doprowadził w ko´ncu Paula do przebudzenia si˛e wewnatrz ˛ czego´s, co przypominało trumn˛e. Le˙zał na plecach, w metalowym pojemniku, z wyprostowanymi nogami i zło˙zonymi na piersiach ramionami. Oczy miał otwarte, ale nie dostrzegał nic, prócz ciemno´sci. Jednak jego percepcja wtopiona w ogólny wzór rzeczywisto´sci pozwoliła mu stwierdzi´c, gdzie spoczywa. Był to zestaw dwuipółmetrowych szuflad w kostnicy publicznej. Ciało, które zajmował obecnie, było identyczne z tym, do którego przywykł. Od poprzedniego ró˙zniło si˛e tylko tym, i˙z miało dwoje sprawnych rak. ˛ Wydawało si˛e jednak całkowicie sparali˙zowane. Przyczyna˛ tego parali˙zu, jak w przebłysku ponurej wesoło´sci zorientował si˛e Paul, był fakt. i˙z ciało zamro˙zono na kamie´n. Pojemnik, w którym je zło˙zono, otaczały zwoje chłodnicy i temperatura tkanek wynosiła minus sze´sc´ stopni Celsjusza. Zanim b˛edzie mo˙zna obudzi´c w nim z˙ ycie, ciało to trzeba było najpierw rozmrozi´c. Paul zbadał otaczajacy ˛ go wzór. Byłby zdziwiony, gdyby okazało si˛e, z˙ e Blunt, który zadał sobie dla´n tyle trudu, nie przygotował czego´s i tutaj. I rzeczywi´scie, okazało si˛e, i˙z pojemnik spoczywa na szynach, wewnatrz ˛ zamra˙zarki za´s trzyma 121
go jedynie zwykły zatrzask. Paul poczynił konieczne, acz drobne zmiany we wzorze rzeczywisto´sci i zatrzask pu´scił. Ciało ze´slizgn˛eło si˛e do jasno o´swietlonego pokoju bez okien. Gdy tylko znalazł si˛e w tym pomieszczeniu, temperatura otoczenia ostro podskoczyła z poni˙zej punktu zamarzania wody do ponad dwudziestu stopni. Paul le˙zał teraz nachylony pod niewielkim katem, ˛ ze stopami przy podłodze i głowa˛ uniesiona˛ nieco ku górze. Z tej pozycji mógł dostrzec, z˙ e pokój, do którego trafił jest niezbyt obszerny, ma pojedyncze drzwi i wyło˙zono go białymi kafelkami. Jedyna˛ godna˛ uwagi rzecza˛ była wiadomo´sc´ , która˛ napisano du˙zymi literami na przeciwległej s´cianie. Brzmiała ona jak nast˛epuje: Paul, tak szybko, jak tylko zdołasz, przybad´ ˛ z i przyłacz ˛ si˛e do nas. Czekamy w Koh-I-Nor, apartament 1243. Walt Blunt Dotychczasowy pojemnik, w którym spoczywało ciało Paula zmienił funkcj˛e. Promieniował teraz gł˛ebokim, łagodnym ciepłem, obejmujac ˛ nim zmro˙zone ko´sci i mi˛es´nie. Musiało upłyna´ ˛c pół godziny lub wi˛ecej, zanim temperatura podniesie si˛e na tyle, z˙ e Paul b˛edzie mógł przeja´ ˛c kontrol˛e nad swoim nowym ciałem. Blunt oczywi´scie zakładał, i˙z Paul ze swej strony pomo˙ze przyspieszy´c ten proces. Plan Wielkiego Mistrza był, nie da si˛e ukry´c, pi˛ekny i wskazywał na dalekie od skromno´sci nastawienie Blunta do innych ludzi i Wszech´swiata. Po raz pierwszy — ot, w jak nieoczekiwany sposób, drobne sprawy z przeszło´sci wyja´sniaja˛ si˛e same — Paul otrzymał nowy punkt widzenia na powtarzane przez Jase’a oskar˙zenia o arogancj˛e. Podczas minionych lat, jako osoba bliska Bluntowi, Jase dobrze poznał oblicza arogancji. . . Paul postanowił, z˙ e przyspieszy bieg wydarze´n. Uczyni to jednak w sposób, którego Blunt, ze swa˛ mniej pełna˛ znajomo´scia˛ wzoru, nie mo˙ze si˛e spodziewa´c. Blunt nie oczekiwał mianowicie, z˙ e wiadomo´sc´ na s´cianie b˛edzie dla Paula jasnym i czytelnym ostrze˙zeniem, z˙ e Gildia Or˛edowników wykonała ju˙z swój ruch. Poza s´cianami tego pokoju s´wiat uwikłał si˛e w wojn˛e — dziwna,˛ niesamowita˛ wojn˛e, jakiej nie znała przeszło´sc´ . Blunt, jako generał sił nacierajacych, ˛ zaplanował, i˙z na pole bitwy Paul wkroczy w chwili najbardziej dogodnej z jego, Blunta, punktu widzenia. Tyle tylko, z˙ e Paul dotrze tam wcze´sniej. Si˛egnał ˛ w głab ˛ wzoru i do tej niewidzialnej wiedzy, jaka stała si˛e cz˛es´cia˛ jego osobowo´sci i jego zdolno´sci. Przerwał pewne linie zwiazków ˛ przypadkowych i ustanowił nowe. W bezpo´sredniej blisko´sci jego ciała wzór uległ zmianie. Samo za´s ciało uniosło si˛e w gór˛e i popłyn˛eło nad podłoga.˛
122
Skierował je ku drzwiom. Te otworzyły si˛e. Przemykajac ˛ tu˙z nad stopniami schodów, ciało Paula pokonało pi˛etro i przez nast˛epne drzwi dotarło do krótkiego korytarza. Na jego ko´ncu były trzecie, przezroczyste drzwi, które otwierały si˛e na znana˛ Paulowi ulic˛e, odległa˛ od Koh-I-Nor o kilka przecznic. Za drzwiami panowała noc i nie wiadomo dlaczego Kompleks wydawał si˛e pogra˙ ˛zony w mroku gł˛ebszym, ni˙z nale˙załoby si˛e spodziewa´c. Ciało Paula min˛eło ostatnie drzwi i wypłyn˛eło w upalna,˛ lipcowa˛ noc. Dział Kontroli Pogody Kompleksu zawiódł chyba na całej linii, poniewa˙z temperatura na zewnatrz ˛ si˛egała bez mała czterdziestu stopni, a wilgotno´sc´ wynosiła blisko 100 %. Nieruchome, ci˛ez˙ kie powietrze Kompleksu, parnymi u´sciskami obj˛eło lodowate ciało Paula. W pobli˙zu nie było z˙ adnych poruszajacych ˛ si˛e pojazdów. Mroczne cienie wypełniały odst˛epy mi˛edzy budynkami. Ulice, przynajmniej w tej okolicy, wydawały si˛e opustoszałe. Paul skr˛ecił i popłynał ˛ wzdłu˙z betonowej s´ciany w kierunku hotelu Koh-I-Nor. Dalsze ulice były równie˙z puste. Mieszka´ncy Kompleksu najwyra´zniej pozamykali si˛e w zabarykadowanych domach, chroniac ˛ si˛e przed hulajacym ˛ na zewnatrz ˛ szale´nstwem. Po przebyciu połowy drogi, Paul usłyszał niesamowity, brz˛ekliwy odgłos wadliwie funkcjonujacej ˛ lampy ulicznej. Przyjrzał si˛e rozsiewanej przez nia˛ pulsujacej ˛ niepewnie po´swiacie i ujrzał powód, dla którego, cz˛es´ciowo przynajmniej, lampa była niesprawna. Okazało si˛e, z˙ e osadzono ja˛ na ogromnym patyku od lizaka, owini˛etym biało-czerwona˛ pasiasta˛ folia.˛ Paul popłynał ˛ dalej. Za kolejnym rogiem minał ˛ zamkni˛ete drzwi. Ze szczeliny pod nimi wypływała struga czerwonego płynu, który barwa˛ i konsystencja˛ przypominał krew. Przemie´sciwszy si˛e do nast˛epnego budynku, Paul skr˛ecił w kolejna˛ ulic˛e i natknał ˛ si˛e na pierwsza˛ z˙ ywa˛ istot˛e. Był to m˛ez˙ czyzna w rozdartej koszuli, siedzacy ˛ na progu otwartych drzwi i obracajacy ˛ w dłoniach kuchenny nó˙z. Gdy Paul zbli˙zył si˛e do niego, m˛ez˙ czyzna podniósł wzrok na przybysza. — Czy jest pan psychiatra? ˛ — spytał. — Potrzebuj˛e. . . — w tej chwili dostrzegł, i˙z pomi˛edzy stopami Paula a płytami trotuaru zieje spora szczelina. — Och — powiedział tylko. Spojrzał ponownie na swoje dłonie i zaczał ˛ bawi´c si˛e no˙zem. Paul zatrzymał si˛e, ale zdał sobie spraw˛e z faktu, z˙ e nie mo˙ze mówi´c, ruszył wi˛ec dalej. Równocze´snie raz jeszcze si˛egnał ˛ do wzoru. Mo˙zna było, tak jak podejrzewał o to Blunta, przyspieszy´c pewne wydarzenia, ale z˙ ywych komórek nie wolno było odmra˙za´c równie intensywnie, jak martwego mi˛esa. Stopniowe i równomierne czerpanie ciepła z otoczenia okazywało si˛e skuteczniejsze, ni˙z rozmra˙zanie za pomoca˛ grzejnika mikrofalowego, w który wyposa˙zono pojemnik w przechowalni zwłok. Powoli, ale szybciej, ni˙z ktokolwiek mógłby si˛e spodziewa´c, ciało Paula wzbierało o˙zywczym ciepłem. Po drodze natknał ˛ si˛e na rzeczy, które miały niewielki zwiazek ˛ z normalno123
s´cia.˛ Pomnik na s´rodku jednego z mijanych skrzy˙zowa´n topił si˛e wolno, niczym wosk w piecyku. Kamienna głowa lwa, wkomponowanego w masywny balkon obejmujacy ˛ naro˙znik wysokiego budynku, pochyliła si˛e i rykn˛eła, gdy Paul przemykał dołem. Po´srodku jednej z ulic minał ˛ krag ˛ czerni — pusta˛ dziur˛e, przez która˛ nie dostrzegało si˛e ni˙zszego poziomu, ale zniekształcenie przestrzeni, na którym oko ludzkie nie potrafiło si˛e skupi´c. Po ulicach nie przeje˙zd˙zały z˙ adne samochody. Transport Kompleksu musiał zawie´sc´ lub został pozbawiony zasilania, podobnie jak Dział Kontroli Pogody. Od czasu do czasu Paul dostrzegał w odda˙ li samotnych przechodniów. Zaden z nich nie zatrzymał si˛e na jego widok. Gdy spostrzegli, z˙ e si˛e do nich zbli˙za, ka˙zdy spiesznie umykał w bok. Ciało Paula szybko wypełniało si˛e z˙ yciem. Do´sc´ wcze´snie zapoczatkował ˛ akcj˛e serca. Gdy dotarł do placu przed hotelem, jego temperatura wynosiła ju˙z trzydzie´sci sze´sc´ i sze´sc´ dziesiatych ˛ stopnia, a puls i oddech miał prawie w normie. Mógłby ju˙z i´sc´ pieszo, ale z postawieniem stopy na ziemi poczekał do chwili, w której dotarł do Północnej Wie˙zy Koh-I-Nor. Wkroczył do mrocznego hallu, o´swietlonego jedynie s´wiatłami awaryjnymi, w którym nie było z˙ adnych go´sci hotelowych. Spod s´ciany za biurkiem gapiła si˛e na niego czyja´s blada jak papier twarz. Był to znajomy recepcjonista kaligraf. Paul minał ˛ go, nie zwracajac ˛ na´n uwagi i skierował si˛e ku windom. Te, jako system zrównowa˙zony, pracujacy ˛ na zgromadzonej energii, nie zostały dotkni˛ete brakiem zasilania. Milczaco, ˛ delikatnie i skutecznie, jakby rasa ludzka ju˙z wymarła i pozostały jedynie maszyny, dyski unosiły si˛e w regularnych odst˛epach, płynac ˛ w gór˛e i w dół, w przezroczystych rurach swoich szybów. Paul zrobił krok i stanał ˛ na dysku wznoszacym ˛ si˛e do góry. Pomknał ˛ gładko, przecinajac ˛ szereg korytarzy, o´swietlonych jedynie s´wiatełkami oznaczajacymi ˛ wej´scia do klatki schodowej. Zobaczył tylko jedna˛ osob˛e. Mijał wtedy dziewiaty ˛ poziom. Była to młoda kobieta. Gdy dostrzegła Paula, szybko odwróciła si˛e i schroniła w pokoju. Dwunasty poziom, w przeciwie´nstwie do reszty s´wiata, widzianej przez Paula tej nocy, był całkowicie o´swietlony. W porównaniu z panujacymi ˛ wsz˛edzie mrokami, to o´swietlenie wydawało si˛e jaskrawe i ostentacyjne. Jednak i na tym korytarzu nie wida´c było z˙ adnego ruchu. Co wi˛ecej, za mijanymi przez siebie drzwiami Paul wyczuwał mrok i pustk˛e. Apartament 1243, ku któremu zmierzał, był na tym jasnym poziomie jedyna˛ oaza˛ z˙ ycia. Gdy skr˛ecił za róg, zobaczył, z˙ e drzwi apartamentu stoja˛ otworem. Cofni˛eto je w głab ˛ s´ciany na trzy czwarte szeroko´sci. Dobiegał stamtad ˛ stanowczy, m˛eski głos. Głos ów nale˙zał do Kirka Tyne’a. — . . . twój s´lepy upór — mówił Naczelny In˙zynier. — Nie umiem tego poja´ ˛c, Walt. Jak człowiek o twej inteligencji mo˙ze uwa˙za´c, z˙ e tera´zniejszo´sc´ da si˛e zmieni´c działaniami w tera´zniejszo´sci, bez cofni˛ecia si˛e w czasie i zmiany czynni124
ków, które w przeszło´sci ukształtowały t˛e tera´zniejszo´sc´ ? A jednak zdecydowałe´s si˛e uwolni´c moce, które sa˛ z´ ródłem szale´nstw, dziejacych ˛ si˛e tej nocy na całym s´wiecie. Paul zatrzymał si˛e przed wej´sciem. Słyszał ju˙z te argumenty z ust Tyne’a wtedy, gdy ten przyjmował go do swego sztabu. Teraz za´s Paul zapragnał ˛ dowiedzie´c si˛e, jakiej odpowiedzi udzieli Blunt. — Sprzedałe´s swe pierworództwo za misk˛e mikroprocesorów — odparł głos Blunta. — Nie my´slisz samodzielnie, Kirk. Niczym papuga powtarzasz to, czym karmi ci˛e Super. Je´sli nie da si˛e zmieni´c przeszło´sci, nale˙zy zmieni´c tera´zniejszo´sc´ . Trzeba to zrobi´c ze wzgl˛edu na przyszło´sc´ . — Czy nie zechciałby´s posłu˙zy´c si˛e odrobina˛ logiki? — spytał Tyne. — Powiadam ci, z˙ e tera´zniejszo´sci nie da si˛e zmieni´c, nie dokonujac ˛ zmian w przeszłos´ci. Nawet Super, z cała˛ zgromadzona˛ przez siebie wiedza,˛ nie potrafiłby wyliczy´c mo˙zliwych konsekwencji zmiany w przeszło´sci przebiegu z˙ ycia nawet jednego owada. A to droga łatwiejsza. Wy za´s, dzisiejszej nocy, próbujecie czego´s daleko trudniejszego. — Kirk — rozległa si˛e odpowied´z Blunta — jeste´s głupcem. Fakty, które zdecydowały o takim, a nie innym biegu wydarze´n dzisiejszej nocy, zdarzyły si˛e nieodwołalnie setki lat temu. Wszystko, czego musimy dokona´c, to rozpozna´c je i posłu˙zy´c si˛e ta˛ wiedza.˛ — Powiadam ci, z˙ e to nieprawda! — Wszystko dlatego, z˙ e twój Super. . . — zaczał ˛ Blunt. Ironia w jego d´zwi˛ecznym głosie ci˛eła niczym stal, gdy Paul podjał ˛ decyzj˛e o wej´sciu na scen˛e. Przeszedł przez drzwi i znalazł si˛e w salonie apartamentu, który był najlepszym z tych, jakie Koh-I-Nor mógł zaoferowa´c swym go´sciom. Pod s´cianami rozległego pokoju jak do fotografii ustawiło si˛e siedmioro ludzi. Najbli˙zej, na lewo od Paula stała Kantela. Tu˙z przy niej, cz˛es´ciowo tyłem do wejs´cia znajdował si˛e Blunt. Z szerokich ramion Wielkiego Mistrza zwisała ci˛ez˙ ka, obramowana purpurowym szlakiem czarna peleryna, a na głowie miał dziwny wysoki kapelusz. Obok Blunta stał Burton McLeod, który najmniej z całej siódemki zdawał si˛e przejmowa´c powaga˛ sytuacji. Dwa kroki dalej był Jase, tak˙ze w pelerynie i kapeluszu. Zwrócony plecami do bł˛ekitnych zasłon, osłaniajacych ˛ szerokie na cała˛ s´cian˛e okno po przeciwnej stronie pokoju, niczym niewysoki, bezbarwny manekin, sterczał Eaton White. Po jego lewej stronie zajał ˛ pozycj˛e agent ochrony Koh-I-Nor, James Butler. Wida´c było po nim, z˙ e nie omin˛eło go szale´nstwo dzisiejszej nocy. Miał na sobie jednolicie czarny sweter i lu´zne spodnie wdziewane przez członków jednej z szerzej znanych społeczno´sci maszerujacych. ˛ Kombinezon ten obna˙zał mu tylko twarz i dłonie. W jednej z nich trzymał podłu˙zny, s´miertelnie skuteczny policyjny pistolet z usuni˛eta˛ muszka.˛ Zamiast muszki na lufie broni umieszczono mały metalowy bł˛ekitny krzy˙zyk. Stojacych ˛ naprzeciwko siebie Burtona i McLeoda rozdzielało kilka metrów 125
wyło˙zonej dywanem podłogi. Trzymany niby niedbale pistolet wymierzony był w pier´s McLeoda. Obaj przeciwnicy stali spokojnie, wydawało si˛e jednak, z˙ e nie dostrzegaja˛ w pokoju nikogo, prócz siebie nawzajem. Najbli˙zej ze wszystkich, z prawej strony Paula, stał Tyne. Spogladał ˛ on na replikujacego ˛ Blunta i on te˙z, wespół z bezbarwnym i nieruchomym Eatonem White, pierwszy zauwa˙zył wkraczajacego ˛ do pokoju Paula. ´ Naczelny In˙zynier Swiata wytrzeszczył oczy przerywajac ˛ tym przemówienie Wielkiego Mistrza. Za chwil˛e pozostali, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ McLeoda i Butlera, odwrócili si˛e ku Paulowi. Kantela j˛ekn˛eła zduszonym głosem. Wszyscy, prócz Blunta, wygladali ˛ jak ludzie, na oczach których popełniono wła´snie gwałt na prawach Natury. Blunt oparł si˛e na srebrnej gałce swej nowej laski i u´smiechnał ˛ si˛e tylko. Podobny u´smiech musiał rozja´sni´c oblicze ate´nskiego polemarchy Callimacha, gdy dwa tysiace ˛ pi˛ec´ set czterdzie´sci lat temu, pewnego pochmurnego, wrze´sniowego dnia, ujrzał w rzadkich promieniach sło´nca pył wzbijany przez wzmocnione skrzydła szyku, którymi Grecy zamykali pier´scie´n okra˙ ˛zenia wokół hord perskich na równinie Maratonu. — Zjawiłe´s si˛e nieco za wcze´snie, cho´c to drobiazg — powiedział patrzac ˛ na Paula. — Ten tu Kirk jeszcze nie został dostatecznie zmi˛ekczony. Ale wejd´z, mój dwójniku. Paul za´s, wchodzac ˛ do pokoju, po raz pierwszy wprost i z bliska zajrzał Bluntowi w twarz i. . . ujrzał samego siebie!
Rozdział 21 Paul wszedł do pokoju. Wszyscy obecni wpatrzyli si˛e w niego, w niczyim jednak wzroku nie uwidocznił si˛e a˙z taki wstrzas, ˛ jak w bł˛ekitnych oczach Kanteli. Ona jedna spo´sród wszystkich obecnych czuła to od poczatku, ˛ ale nie chciała si˛e z tym pogodzi´c. Wła´snie to z taka˛ siła˛ ciagn˛ ˛ eło ja˛ ku Paulowi i temu tak bardzo si˛e opierała. Paul nie winił jej wtedy, obdarzony za´s zrozumieniem, tym bardziej nie winił jej obecnie. Nawet dla niego samego, gdy zatrzymał si˛e, stajac ˛ o krok przed Bluntem i spojrzał tamtemu w twarz, było to nienaturalne do´swiadczenie. Wiedział te˙z, z˙ e ci, którzy ich obserwuja,˛ musza˛ odbiera´c to o wiele gorzej. Nie chodziło tylko o jego fizyczne podobie´nstwo do Blunta. Obaj byli wysocy, barczy´sci i mocno zbudowani. Obaj mieli wyraziste rysy twarzy. Na tym jednak ko´nczyło si˛e podobie´nstwo ciał. O wiele bardziej dra˙zniła ich wspólna to˙zsamo´sc´ , poniewa˙z polegała ona na dwoisto´sci wcale nie fizycznej. Nie powinni byli wyglada´ ˛ c podobnie. A wygladali. ˛ Było to tak niesamowite, jakby ten sam człowiek nosił dwa odmienne ciała. Obaj ró˙znili si˛e wygladem ˛ zewn˛etrznym, mieli jednak identyczne postawy, sposób poruszania si˛e, te same nawyki i upodobania. Wszystkie te podobie´nstwa prze´swiecały przez powłok˛e zewn˛etrzna,˛ podobnie jak płomie´n s´wiecy przez ró˙zne ornamenty latarni. — Pojmujesz teraz — rzekł Blunt, zwracajac ˛ si˛e do Paula tonem rozmowy towarzyskiej — dlaczego przez cały czas unikałem twej obecno´sci? — Oczywi´scie — odparł Paul. W tym momencie Kirk Tyne odzyskał wreszcie głos. Ton, jakim si˛e odezwał, s´wiadczył wyra´znie o tym, i˙z po raz pierwszy co´s powa˙znie zachwiało przekona´ niami Naczelnego In˙zyniera Swiata. — Walt, có˙z to za przeciwne naturze diabelstwo? — wypalił bez ogródek. — Długo by o tym mówi´c — powiedział Blunt. Opierał si˛e wcia˙ ˛z na swej lasce i przygladał ˛ Paulowi w ten sam sposób, w jaki wytrawny koneser kontempluje szczególnie cenne dzieło sztuki. — Ale sprowadziłem ci˛e tutaj, Kirk, po to, by´s wszystkiego wysłuchał. 127
Tyne wodził wzrokiem od Paula do Blunta i z powrotem, z wysiłkiem i jakby wbrew swojej woli. — Nie wierz˛e — wydusił z siebie. — I s´wiatu, i mnie — odparł Blunt, nie spuszczajac ˛ wzroku z Paula — b˛edzie wszystko jedno, co sobie pomy´slisz, gdy przeminie dzisiejsza noc. — Szatan! — zabrzmiał czyj´s okrzyk. Wszyscy obecni, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ Paula spojrzeli w t˛e stron˛e. Głos nale˙zał do agenta Butlera, który podnosił trzymany w dłoni pistolet. Umieszczony na lufie broni krzy˙zyk skierował si˛e ku Paulowi, a potem zadr˙zał i przesunał ˛ si˛e w stron˛e Blunta. — Blu´znierca! Co´s jasnego mign˛eło w powietrzu. Rozległ si˛e łagodny odgłos uderzenia, Butler zachwiał si˛e i wypu´scił bro´n. Z bicepsu agenta wystawał koniec gładkiej lis´ciokształtnej klingi pozbawionego r˛ekoje´sci sztyletu. Do Butlera niespiesznym krokiem podszedł McLeod. Pochylił si˛e po pistolet, wetknał ˛ go sobie za pas, potem lewa˛ dłonia˛ ujał ˛ detektywa za rami˛e, prawa˛ za´s wyciagn ˛ ał ˛ sztylet z rany. Nast˛epnie wydobył z kieszeni samozaciskajacy ˛ si˛e opatrunek, owinał ˛ nim ran˛e Butlera i chwyciwszy bezwładna˛ r˛ek˛e agenta, podniósł ja˛ i wło˙zył w jego zdrowa˛ dło´n. — Prosz˛e tak trzyma´c — polecił. Butler wpatrywał si˛e we´n bez słowa. McLeod wrócił na swe miejsce obok Blunta. — Tak wi˛ec — odezwał si˛e pobladły Kirk — teraz szczujesz swych opryszków na mnie i na przyzwoitych ludzi? — Tego fanatyka nazywasz przyzwoitym człowiekiem? — spytał Blunt kiwajac ˛ głowa˛ w stron˛e odzianego w czer´n Butlera. — Jak mo˙zna nazywa´c przyzwoitym kogo´s, kto bez namysłu zastrzeliłby mnie albo Paula? A zrobiłby to, gdyby Burt go nie powstrzymał. — Wszystko jedno — odparł Tyne. Na ich oczach, dzi˛eki niezwykłemu wysił´ kowi woli, Naczelny In˙zynier Swiata wział ˛ si˛e w gar´sc´ i opanował. — Wszystko jedno — rzekł o wiele bardziej spokojnym głosem. — Nic z tego nie wpływa na moja˛ opini˛e. Was jest tylko sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy. Za mało, by zniszczy´c s´wiat. — Kirk — rzekł Blunt — wiesz, jak lubi˛e si˛e z toba˛ spiera´c. Jeste´s tak uroczo naiwny. — Ty za´s jeste´s równie zabawny — z kpina˛ w głosie odciał ˛ si˛e Kirk. — Owszem, co´s w tym jest — Blunt skinał ˛ głowa˛ z namysłem. — Widzisz, Kirk, licz˛e na to, z˙ e ci˛e złami˛e. Je´sli uda si˛e dokona´c tego bez bólu, zalicz˛e ci˛e w szeregi ludzi, którzy przewróca˛ t˛e cywilizacj˛e do góry nogami. Swój cel osiagn˛ ˛ e dzi˛eki temu dwukrotnie szybciej. W przeciwnym razie nie traciłbym czasu na t˛e rozmow˛e. — Zapewniam ci˛e — odparł Kirk — z˙ e nie czuj˛e si˛e ani troch˛e złamany. — Bo nie powiniene´s. . . na razie — uciał ˛ Blunt. — Wszystko, co widziałem do tej pory — stwierdził Kirk — to seria zorgani´ etych. zowanych na nieco szersza˛ skal˛e sztuczek z Dnia Wszystkich Swi˛ 128
— Na przykład — podsunał ˛ mu Blunt — ten tu Paul, nieprawda˙z? Kirk spojrzał na Paula. — Nie wierz˛e w zjawiska nadprzyrodzone — powiedział po chwili wahania. — Ja te˙z — stwierdził Blunt. — Ja wierz˛e w Siły Alternatywne. Dzi˛eki nim stworzyłem Paula. Czy nie tak, Paul? — Nie — odparł Paul. — Tworzenie nie jest a˙z tak proste. — Ach, przepraszam — odparł Blunt. — Ujmijmy to w ten sposób; zbudowałem ci˛e. O˙zywiłem. Ile z tego pami˛etasz? — Pami˛etam, z˙ e umierałem — przyznał Paul. — Pami˛etam wysokiego człowieka, w kapeluszu i płaszczu takich jak te, które teraz masz na sobie. Ten człowiek przywrócił mnie do z˙ ycia. — Nie zrobił tego — odparł Blunt. — Prawdziwy Paul Formain nie z˙ yje — czy˙zby´s o tym nie wiedział? — Teraz ju˙z wiem — rzekł Paul. — Zbadałem spraw˛e. — Kilkunastu takich jak on młodzików s´ledziłem od ponad pi˛etnastu lat — mówił dalej Blunt — i czekałem na dogodna˛ chwil˛e. Wszystko przemawiało na moja˛ korzy´sc´ . Pr˛edzej czy pó´zniej, który´s z nich musiał umrze´c w dogodnych dla mnie okoliczno´sciach. — Mogłe´s uratowa´c go z tej z˙ aglówki, gdy jeszcze z˙ ył — rzekł Paul. — Owszem, mogłem — odparł Blunt i spojrzał Paulowi prosto w oczy. — Ale my´sl˛e, z˙ e wiesz, czemu tego nie zrobiłem. Musiałem dosta´c go w momencie s´mierci. Pobrałem z jego ciała kilka z˙ yjacych ˛ jeszcze komórek. Dzi˛eki mocy, jaka˛ dały mi Siły Alternatywne, z ka˙zdej z tych komórek wyhodowałem o˙zywione ciało. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e takich jak on jest kilku?! — wyrzucił z siebie Kirk, patrzac ˛ na Paula jak na co´s przera˙zajaco ˛ obcego. Blunt potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — O˙zywione, ale nie obdarzone z˙ yciem — rzekł. — W rzeczy samej, nie było w nich wi˛ecej z˙ ycia, ni˙z w tym konajacym ˛ ciele, z którego je pobrałem. Osobowo´sc´ z˙ yjacej ˛ istoty ludzkiej to co´s wi˛ecej, ni˙z tylko arytmetyczna suma jej składników — przez moment milczaco ˛ wpatrywał si˛e w Paula, potem powiedział niespiesznie: — Z pomoca˛ Sił Alternatywnych, zapaliłem w nim iskierk˛e z˙ ycia, oddajac ˛ mu cz˛es´c´ własnego. W pokoju zapadła cisza, tak gł˛eboka, z˙ e mo˙zna by pomy´sle´c, i˙z wszyscy wstrzymali oddechy. — Stworzyłem drugiego siebie — mówił dalej Blunt. — Ciało, pami˛ec´ , nawyki i umiej˛etno´sci nale˙zały do chłopaka, który skonał przed chwila.˛ Ale w istocie, był on mna.˛ — Tylko pod jednym wzgl˛edem — poprawił go Paul — byłem toba.˛ — Dobrze, pod jednym tylko, ale najistotniejszym wzgl˛edem — odparł Blunt. — Dlatego nie chciał si˛e przyja´ ˛c przeszczep ramienia. Komórki twego ciała zu129
z˙ yły ju˙z swój biologiczny potencjał podczas procesu tworzenia ciebie. Dalszy wzrost i przekształcenia były niemo˙zliwe. — On ma dwa ramiona — stwierdził Kirk. — To nie jest ciało, w którym go zapoczatkowałem ˛ — odparł Blunt. — Przypuszczam, z˙ e pierwsze musiałe´s zostawi´c na Nowej Ziemi? — spojrzał na Paula pytajaco. ˛ — Obok twojej laski — rzekł Paul. — A tak, obok tamtej laski. — Jakiej laski? — spytał Kirk. — Tej, która˛ zabito Malorna — odpowiedział Paul i spokojnie spojrzał w oczy Bluntowi. — Tej, która˛ on zabił Malorna. — Nie — odezwał si˛e zza Blunta McLeod. — To ja. Potrzebny był kto´s, kto wiedział, jak posłu˙zy´c si˛e nia,˛ niczym pałka.˛ Walt zmienił Siły Alternatywne, tak bym mógł tego dokona´c. — Ale dlaczego? — krzyknał ˛ Kirk. — Morderstwa, laski, Nowa Ziemia? Nie rozumiem! — spojrzał zdumiony. — Aby wyszkoli´c Paula w. . . — przerwał. — Załamujesz si˛e, a˙z miło, Kirk — rzekł Blunt na krótko zwracajac ˛ twarz ´ ku Naczelnemu In˙zynierowi Swiata i ponownie przenoszac ˛ spojrzenie na Paula. — Widzisz, jak niewiele wiesz? Twój Super nawet si˛e nie pofatygował, by poinformowa´c ci˛e, z˙ e u˙zył wewn˛etrznego akceleratora do wysłania Paula na planet˛e kra˙ ˛zac ˛ a˛ wokół Syriusza i jego towarzysza. Dopowiem ci reszt˛e i zobaczymy, jak to wytrzymasz — wskazał na zasłoni˛ete okno. — Otwórz je — polecił Eatonowi White. Bezbarwny człowieczek zawahał si˛e. — No, dalej˙ze — szorstkim głosem ponaglił go Kirk. White chwycił fałd tkaniny i pociagn ˛ ał. ˛ Zasłony cofn˛eły si˛e, ukazujac ˛ okno zajmujace ˛ cała˛ szeroko´sc´ s´ciany. Niski parapet znajdował si˛e na wysoko´sci nieco ponad pół metra. — Do ko´nca — rozkazał Blunt. White wyciagn ˛ ał ˛ dło´n i nacisnał ˛ jaki´s przełacznik. ˛ Całe okno zjechało w dół, kryjac ˛ si˛e w parapecie. Do chłodnego, klimatyzowanego apartamentu buchn˛eła fala upalnego, parnego powietrza. — Patrz! — powiedział Blunt. — Posłuchaj tego tam. — Wskazał laska˛ ciemno´sc´ , wypełniajac ˛ a˛ Kompleks, gdzieniegdzie tylko rozja´sniona˛ nikłymi błyskami s´wiatła. W goracym ˛ mroku rozbrzmiewał s´piewny okrzyk Hej-ha! Hej-ha! maszerujacych ˛ społeczno´sci. A nieco bli˙zej, poza zasi˛egiem wzroku, dwana´scie poziomów poni˙zej okna, rozlegało si˛e długie, przeciagłe ˛ wycie stworzenia, które niedawno było człowiekiem, ale teraz cofn˛eło si˛e daleko wstecz ku swym zwierz˛ecym przodkom. — Patrz! — powtórzył Blunt i wyrzucił lask˛e przez okno. Laska zawirowała wokół osi przechodzacej ˛ przez jej s´rodek i oba jej ko´nce przekształciły si˛e w muszlowate, trzepocace ˛ skrzydła. Pomi˛edzy nimi pojawiło si˛e 130
ciało gryzonia i to, co było laska,˛ teraz jako czarny nietoperz uniosło si˛e w gór˛e, s´mign˛eło do wn˛etrza pokoju i oto w dłoni Blunta ponownie pojawiła si˛e laska. — Powiadasz, sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy — rzekł Blunt zwracajac ˛ si˛e do Kirka. — Ugrupowania nieformalne, organizacje i ruchy z˙ ywiołowe w tym waszym s´wiecie składaja˛ si˛e prawie na jedna˛ piat ˛ a˛ jego ludno´sci. Od czterdziestu lat Gildia Or˛edowników przygotowywała je do chwili ostatecznej zapa´sci systemu. Kirk, jedna piata ˛ s´wiata odrzuciła dzi´s rozum. — Nie — odparł Kirk. — Nie uwierz˛e w to. — Tak, Kirk. — Blunt ponownie wsparł si˛e na lasce. Jego ciemne, skryte pod krzaczastymi brwiami oczy ponownie wpiły si˛e w rozmówc˛e. — Od setek lat, a˙z do chwili obecnej ty i tobie podobni trzymali na smyczy psy Szale´nstwa i wzbraniali im dost˛epu do s´wiata. Teraz my pu´scili´smy je wolno, jak niegdy´s i na dobre. Od tej chwili nie b˛edzie ju˙z w z˙ yciu niczego pewnego. Od tej chwili zawsze istnie´c b˛edzie mo˙zliwo´sc´ , z˙ e niezmienne dotad ˛ prawa nie zadziałaja.˛ Wskazówki podsuwane przez rozum i dotychczasowe do´swiadczenia społeczne zawioda.˛ Pojedynczemu człowiekowi nie pozostanie nic, na czym mógłby polega´c, z wyjatkiem ˛ jego samego. — Nic z tego nie b˛edzie — sprzeciwił si˛e Kirk. — Te ulice, tam w dole sa˛ prawie puste. Ja, mój sztab i Superkompleks działali´smy zbyt szybko, by´s mógł wykorzysta´c sytuacj˛e. Brak s´wiatła, brak wygód, brak usług. Ludzie kryja˛ si˛e w swych mieszkaniach, bo to my zmusili´smy ich do takiej reakcji. Moga˛ ukrywa´c si˛e przez pewien czas. Potem podstawowe potrzeby, głód i znu˙zenie wezma˛ gór˛e. Wyjda˛ na s´wiatło dzienne i przekonaja˛ si˛e, w jak niewielkim stopniu te two´ etych, zmieniły podstawy ich je sztuczki rodem z maskarady na Wszystkich Swi˛ z˙ ycia. Przystosuja˛ si˛e i naucza˛ z˙ y´c z ta˛ twoja˛ magia,˛ tak samo jak nauczyli si˛e z˙ y´c z zagro˙zeniem wypadkami ulicznymi lub niebezpiecze´nstwem s´mierci od pioruna. — Wy działali´scie za szybko! — zagrzmiał Blunt. — Reagowali´scie jedynie ze s´lepym posłusze´nstwem, godnym jednej z waszych machin. Ulice kryje mrok, poniewa˙z ja chciałem, aby tak było. Upał zmusza ludzi, by si˛e rozdzielali. Zostawia sam na sam z ich obawami, ka˙zdego we własnym pokoju, poniewa˙z one sa˛ najlepsza˛ wyl˛egarnia˛ Szale´nstwa. Noc dzisiejsza nie stanie si˛e czym´s, do czego ludzie przywykna.˛ Jest to tylko pierwsza bitwa w wojnie, która b˛edzie trwała wiecznie, w której zastosuje si˛e coraz to nowe bronie, która˛ rozgrywa´c si˛e b˛edzie na wcia˙ ˛z nowych polach bitew, dopóki ty i tobie podobni nie zostaniecie pokonani i zniszczeni! Podbródek Blunta uniósł si˛e nieco. — Dopóki nie nadejdzie moment destrukcji ostatecznej! — jego głos jak grzmot dzwonu rozbrzmiał w pokoju i w´sród nocnej ciszy za oknem. — Dopóki Człowiek nie zostanie zmuszony do odrzucenia swych kul i lasek! Dopóki nie strza´ ˛snie kajdanów z nóg i nie rozwali krat, które sam wzniósł wokół siebie. Do131
póki nie stanie na własnych nogach, samotny i wolny! Wolny w zwatpieniu, ˛ wolny duchem, wolny s´wiadomo´scia˛ tego, z˙ e naprawd˛e istnieja˛ jedynie dwie rzeczy: on sam i podatny na zmiany Wszech´swiat. Szerokie bary Blunta chybn˛eły si˛e ku przodowi nad laska,˛ na której si˛e opierał, ´ jakby osobi´scie zamierzał rzuci´c si˛e na Kirka Tyne’a. Naczelny In˙zynier Swiata nie cofnał ˛ si˛e przed tym ruchem. Wydawało si˛e jednak, z˙ e to co usłyszał zachwiało jego pewno´scia˛ siebie i głos mu dr˙zał, gdy odpowiadał: — Nie poddam ci si˛e, Walt — powiedział. — B˛ed˛e walczył a˙z do ko´nca. Dopóki jeden z nas dwu nie legnie trupem. — A wi˛ec ju˙z przegrałe´s — stwierdził Blunt, a w jego głosie zabrzmiała nutka szale´nstwa. — Ja wycofuj˛e si˛e z gry na dobre. Pozwól, Kirk, z˙ e przedstawi˛e ci człowieka młodszego i silniejszego ni˙z ty sam, obecnego przywódc˛e Gildii Or˛edowników! Sko´nczył mow˛e, a cisza, która teraz zapadła wywarła wra˙zenie podobne temu, jakie czyni nagły błysk gromu podczas letniej nocy. I zaraz potem Jase wydał z siebie nagły, nieartykułowany okrzyk. — Nie, Jase — odezwał si˛e Paul. — Wszystko w porzadku. ˛ Przywództwo Gildii przejdzie na ciebie. Moje zadanie polega na czym´s innym. Wszyscy obecni utkwili w nim swe spojrzenia. — Czym´s innym? — spytał Blunt z kpina.˛ — A ty có˙z takiego zamierzasz robi´c? Paul u´smiechnał ˛ si˛e smutno do niego i pozostałych. — Co´s, co jest brutalne i nieuczciwe w stosunku do was wszystkich — powiedział. — Zamierzam nie robi´c nic!
Rozdział 22 Wszyscy patrzyli na´n bez słowa. Podczas tej chwili zdarzyło si˛e co´s nieuniknionego i wcale nie wyjatkowego. ˛ Zdarzało si˛e to ju˙z wcze´sniej na zebraniach, które jak obecne, przebiegały według wzoru, opartego na jednej, silnej osobowos´ci. Zdarzało si˛e wtedy, z˙ e kto´s co´s mówił i nagle, cho´c nikt spo´sród obecnych nie czynił z˙ adnego ruchu, przywódca˛ grupy stawał si˛e kto inny. Wzór zmieniał si˛e i cho´c w sensie fizycznym nie działo si˛e nic, wszyscy obecni wyczuwali emocjonalne skutki reorientacji. To wła´snie stało si˛e teraz. Paul dotknał ˛ wzoru stapiajac ˛ si˛e z innymi niczym pojedyncza kropla i nagle stał si˛e ogniskiem emocji wszystkich obecnych, zajmujac ˛ miejsce Blunta. Kolejny raz spojrzał Bluntowi w oczy. Wielki Mistrz odpowiedział mu beznami˛etnym spojrzeniem i nie odezwał si˛e ani słowem. Nadal wspierał si˛e na swej lasce, jakby nic szczególnego si˛e nie stało. Paul jednak wyczuł, z˙ e cały geniusz Blunta nagle zwraca si˛e ku niemu i poczyna pojmowa´c, czym stał si˛e młody inz˙ ynier. — Nic? — spytał Jase przerywajac ˛ cisz˛e. Załamanie si˛e planu, opracowanego przez Blunta było dla´n oczywiste, podobnie jak dla pozostałych osób w pokoju. — Poniewa˙z, je´sli nie uczyni˛e nic, wszyscy poda˙ ˛zycie swoimi drogami — wyja´snił Paul. — Gildia b˛edzie trwała i b˛edzie si˛e rozwijała. Zwolennicy cywilizacji technologicznej przetrwaja˛ i b˛eda˛ ja˛ nadal rozwija´c. Podobnie jak grupy kultowe i społeczno´sci maszerujace. ˛ Nawet i. . . — oczy Paula, bładz ˛ ace ˛ po pomieszczeniu, na moment spotkały si˛e ze wzrokiem Burtona McLeoda — i inne elementy. — I chcesz, by tak si˛e stało? — spytał Tyne. — Ty? — My´sl˛e, z˙ e to konieczne — odparł Paul, zwracajac ˛ si˛e do Naczelnego In˙zy´ niera Swiata. — Nadszedł czas, w którym rodzaj ludzki musi si˛e rozdzieli´c, tak by rozmaite fragmenty, składajace ˛ si˛e na oblicze cywilizacji mogły rozwija´c si˛e same, w pełni i bez wpływu innych — Paul obejrzał si˛e przez rami˛e na Blunta. — Jeden silny przywódca — mówił dalej — mo˙ze powstrzyma´c ten proces na jaki´s czas, ale tylko na krótko, bo po jego s´mierci nie znajdzie si˛e nikt, kto mógłby 133
mu dorówna´c znaczeniem i zaja´ ˛c jego miejsce. Nawet jednak na krótko wstrzymujac ˛ ten proces, człowiek ów mo˙ze dokona´c trwałych szkód, wpływajacych ˛ na pó´zniejszy rozwój dziedzin, darzonych przez niego niech˛ecia.˛ ´ Teraz Paul przeniósł wzrok na Kirka. Na twarzy Naczelnego In˙zyniera Swiata malowała si˛e zgroza. — Ale mówiłe´s, z˙ e jeste´s przeciwko Waltowi — wyjakał ˛ Kirk. — Cały czas mu si˛e przeciwstawiałe´s. — Mo˙zliwe — przyznał Paul, nieco zakłopotany. — W pewnym sensie. Lepiej byłoby powiedzie´c, z˙ e nie jestem za nikim, właczaj ˛ ac ˛ w to Walta. Kirk przez chwil˛e wpatrywał si˛e w twarz rozmówcy, a wyraz jego twarzy zmieniał si˛e od szoku do odrazy i wrogo´sci. — Ale dlaczego? — wypalił wreszcie. — Dlaczego? — Obawiam si˛e — przyznał Paul — z˙ e niełatwo to wyja´sni´c. By´c mo˙ze mógłby pan to poja´ ˛c, gdybym jako przykładu u˙zył hipnozy. Po tym, jak Walt obudził do z˙ ycia aktualnie zajmowane przeze mnie ciało, prze˙zyłem do´sc´ długi okres, nie wiedzac ˛ w istocie, kim jestem. Było jednak kilka spraw, które mnie zastanawiały. Na przykład fakt, z˙ e nie podlegam hipnozie. — Siły Alternatywne. . . — zaczał ˛ Jase z gł˛ebi pokoju. — Nie — zaprzeczył Paul. — My´sl˛e, z˙ e którego´s dnia członkowie Gildii odkryja˛ co´s, do czego Siły Alternatywne b˛eda˛ miały si˛e tak, jak alchemia do współczesnej chemii. Nie mo˙zna było mnie zahipnotyzowa´c, poniewa˙z najsłabsza nawet forma hipnozy, podobnie jak naprawd˛e gł˛eboka nie´swiadomo´sc´ , wymaga poddania si˛e pewnej cz˛es´ci osobowo´sci, to za´s w moim przypadku jest niemo˙zliwe — powiódł po nich spojrzeniem. — z do´swiadczenia, polegajacego ˛ na dzieleniu to˙zsamo´sci z Waltem, wynika w sposób nieunikniony, z˙ e powinienem uzyska´c zdolno´sc´ dzielenia to˙zsamo´sci z ka˙zda˛ jednostka˛ ludzka,˛ z która˛ mógłbym si˛e zetkna´ ˛c. Paul spostrzegł, z˙ e obecni, pominawszy ˛ Blunta, nie w pełni poj˛eli znaczenie jego słów. — Mówi˛e o zrozumieniu — powiedział cierpliwie. — Potrafi˛e dzieli´c to˙zsamo´sc´ z ka˙zdym z was, a czyniac ˛ to odkryłem, z˙ e ka˙zde z was ma do zaofiarowania warto´sciowa˛ form˛e przyszło´sci społeczno´sci ludzkiej. Na razie jednak nie ma w niej miejsca na inne i zostana˛ one stłamszone, je´sli w ogóle przetrwaja.˛ Nie mog˛e poprze´c z˙ adnej z nich, poniewa˙z wszystkie powinny doj´sc´ do głosu na równych prawach. — Wszystkie? — spytał Kirk. W tym samym momencie pytanie to zadał równie˙z Jase: — Wszystkie? — Pan zreszta˛ zdawał sobie z tego spraw˛e, Kirk — mówił Paul. — Jak sam pan mi powiedział, społecze´nstwo musi przej´sc´ przez nieuniknione stadium podziałów. Przy obecnym stanie bada´n, wynalezienie leku, który przekształci prace 134
nad Projektem Odskoczni w podstawy systemu transportu, jest tylko kwestia˛ czasu. Gdy za´s ludzie rozprzestrzenia˛ si˛e w´sród gwiazd, podziały si˛e pogł˛ebia.˛ Przerwał, pozwalajac, ˛ by jego słowa gł˛eboko wryły im si˛e w pami˛ec´ . ˙ — Zaden z was — ciagn ˛ ał ˛ dalej po chwili — nie powinien traci´c czasu na zwalczanie pozostałych. Ka˙zdy powinien zaja´ ˛c si˛e poszukiwaniami tych, co my´sla˛ podobnie jak on sam i wespół z nimi zacza´ ˛c wykuwa´c własna˛ wizj˛e przyszło´sci. Tym razem przerwał na dłu˙zej, dajac ˛ im szans˛e odpowiedzi. Nikt jednak nie był ch˛etny do zabrania głosu. W ko´ncu odezwał si˛e ten, po którym odpowiedzi nale˙zało si˛e najmniej spodziewa´c. — Nie ma z˙ adnego powodu, dla jakiego mieliby´smy uwierzy´c w którekolwiek z tych twierdze´n — swym suchym, ci˛ez˙ kim głosem rzucił Eaton White. — Oczywi´scie, z˙ e nie ma — zgodził si˛e z nim Paul. — Je´sli mi nie wierzycie, potrzebna wam tylko odwaga do obstawania przy swych przekonaniach i zignorowania tego, co powiedziałem — popatrzył na nich po kolei. — Nie podejrzewacie mnie z pewno´scia˛ o to, z˙ e usiłuj˛e namówi´c was do czegokolwiek. Wszystko, czego pragn˛e, to mo˙zliwo´sc´ zej´scia ze sceny i udania si˛e swa˛ własna˛ droga,˛ spodziewam si˛e te˙z, i˙z wszyscy tu obecni pragn˛eliby tego samego. Odwrócił si˛e do Blunta. — Tak czy owak — ciagn ˛ ał ˛ dalej — w historii ludzko´sci nadszedł okres przejs´ciowy, o którym Tyne tak cz˛esto mówił nie tylko mnie. Nadszedł czas napi˛ec´ i zmaga´n, w takich za´s okresach wszelkie sprawy przejawiaja˛ skłonno´sc´ do dramatyzacji. Oczywi´scie, ka˙zde pokolenie lubi my´sle´c o sobie jako o tym, które pchn˛eło histori˛e na nowe tory. Ludzie lubia˛ te˙z mniema´c, i˙z decyzje podj˛ete w ich czasach moga˛ popchna´ ˛c ludzko´sc´ na drog˛e prawdy lub fałszu. W istocie jednak nie nale˙zy do tego podchodzi´c z a˙z taka˛ powaga.˛ Tak naprawd˛e, Ludzko´sc´ jest bryła˛ zbyt masywna,˛ by dała si˛e zepchna´ ˛c na nowe tory. Jedyny skuteczny w jej przypadku sposób zmiany kierunku ruchu, to długi, trwajacy ˛ wiele pokole´n, łagodny zakr˛et. ´ Odwrócił si˛e do Naczelnego In˙zyniera Swiata. — Kirk, jak mówiłem, nie usiłuj˛e nikogo przekonywa´c — powiedział. — Ale pan niewatpliwie ˛ widzi, z˙ e mówi˛e z sensem? Kirk podniósł głow˛e, podejmujac ˛ decyzj˛e. — Owszem — rzekł ostrym tonem. — Widz˛e. — Spojrzał na Blunta i powrócił wzrokiem do Paula. — Wszystko, co powiedziałe´s, ma sens. Ka˙zdy z nas ma osob˛e, która mo˙ze go napi˛etnowa´c. Dla mnie ta˛ osoba˛ był Walt. — Odwrócił si˛e znów do Blunta. — A to dlatego, Walt, z˙ e zawsze ci˛e podziwiałem. Chciałem wierzy´c w to, co mówisz. W rezultacie niemal udało ci si˛e wmówi´c mi, z˙ e s´wiat stanał ˛ na głowie i z˙ e trzeba go jeszcze przenicowa´c. I musiał pojawi´c si˛e kto´s, trzymaja˛ cy si˛e ziemi, jak ten tu Paul, by przywróci´c mnie do rzeczywisto´sci. Oczywi´scie, nasza cywilizacja techniczna, majaca ˛ ponad dwustuletnia˛ tradycj˛e, nie jest czym´s, co da si˛e obali´c i wymaza´c z rzeczywisto´sci wydarzeniami jednej nocy. Niewiele 135
jednak brakowało, a udało by ci si˛e sprawi´c, z˙ e zaczałbym ˛ tak my´sle´c. Podszedł do Paula i podał mu r˛ek˛e. Paul przyjał ˛ u´scisk. — Ka˙zdy z nas wiele ci zawdzi˛ecza — powiedział Kirk, potrzasaj ˛ ac ˛ dłonia˛ Paula. — A ja najwi˛ecej ze wszystkich. Chciałbym, aby´s wiedział, z˙ e nigdy w ciebie nie watpiłem. ˛ Natychmiast wezm˛e si˛e za przywrócenie funkcjonowania usług. Chod´zmy, Eat! — Obejrzał si˛e na Blunta, zawahał krótko, potem potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i odwróciwszy si˛e ponownie, ruszył ku drzwiom. Blunt posłał za nim ponury u´smieszek. Od okna odszedł Eaton White. Mijajac ˛ Paula przystanał, ˛ spojrzał na niego i otworzył usta, jakby chciał co´s powiedzie´c. Potem jednak bez słowa poda˙ ˛zył za Kirkiem. Za nimi wyszedł Jase. — Jim — łagodnym głosem odezwał si˛e Paul do odzianego w czer´n agenta, który nadal podtrzymywał swe bezwładne rami˛e. — Prawdopodobnie czekaja˛ na pana obowiazki. ˛ Usłyszawszy swe imi˛e, Butler potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jak człowiek, który budzi si˛e ze snu. Jego czarne oczy, niczym dwie lufy, zwróciły si˛e ku Paulowi. — Owszem — przerwał. — Czekaja˛ na mnie obowiazki. ˛ Ale nie te, o których my´slisz. Byłe´s mi narz˛edziem objawienia Nowego Jeruzalem! Przyszło´sc´ mo˙ze kry´c w sobie rzeczy, których wielu si˛e nie spodziewa. Odwrócił si˛e i wyprostowany, podtrzymujac ˛ zraniona˛ r˛ek˛e, wyszedł na korytarz, skr˛ecił w bok i znikł im z oczu. ˙ — Zegnaj, Walt — rozległ si˛e nowy głos. Paul i Kantela odwrócili si˛e, by ujrze´c jak do Blunta podchodzi McLeod i kładzie mu r˛ek˛e na ramieniu. Blunt, wsparty ciagle ˛ na swej lasce, spojrzał na dło´n spoczywajac ˛ a˛ na swym barku. — I ty? — spytał nieco ochrypłym głosem. — Dasz sobie rad˛e, Walt — rzekł McLeod. — Prawda jest taka, z˙ e my´slałem o tym ju˙z od pewnego czasu. — Od sze´sciu tygodni, wiem — stwierdził Blunt, u´smiechajac ˛ si˛e wilczym u´smieszkiem. — Nie, nie zatrzymuj si˛e, id´z, Burt. I tak nie masz tu po co zostawa´c. Burt u´scisnał ˛ okryte peleryna˛ rami˛e, spojrzał na Paula ze zrozumieniem i ruszył ku drzwiom. Pozostała w pokoju trójka patrzyła w milczeniu, jak wychodził. Gdy Burt zniknał, ˛ Blunt nadal wsparty na lasce, zwrócił si˛e do Paula i spojrzał na´n kpiaco. ˛ — Czy konieczne jest, abym ci˛e kochał? — spytał. — Nie — odparł Paul. — Nie, oczywi´scie, z˙ e nie. Nawet nie prosiłbym o to. — A wi˛ec przeklinam ci˛e! — wrzasnał ˛ Blunt. — Oby´s był przekl˛ety i gnił w piekle a˙z do dnia Sadu! ˛ Paul u´smiechnał ˛ si˛e ze smutkiem. — Nie zechcesz mi powiedzie´c, dlaczego? — spytał Blunt.
136
— Zrobiłbym to — odparł Paul — gdybym mógł. Ale to kwestia słów. Brak mi wyra˙ze´n, których mógłbym u˙zy´c, zwracajac ˛ si˛e do ciebie. . . — zawahał si˛e. — Mógłby´s przyja´ ˛c to na wiar˛e? — Owszem — przyznał Blunt nieoczekiwanie tak zm˛eczonym głosem, jakby opu´sciła go cała energia. — Mógłbym przyja´ ˛c to na wiar˛e, gdybym był kim´s wi˛ekszym. — Wyprostował si˛e nagle i obrzucił Paula przenikliwym i zaintrygowanym spojrzeniem. — Empatia — powiedział. — Powinienem domy´sli´c si˛e wcze´sniej. Skad ˛ jednak ten talent u ciebie? — Z twoich planów dotyczacych ˛ mojej osoby — odparł Paul. — Powiedziałem prawd˛e. Wysoka to s´ciana, która oddziela wn˛etrze jednej to˙zsamo´sci od drugiej. Do´swiadczyłem jej braku pomi˛edzy mna˛ i toba,˛ a to nauczyło mnie obni˙za´c te s´ciany, które dzieliły mnie od innych. — Ale po co? — dopytywał si˛e Blunt. — Dlaczego w ogóle si˛e fatygowałe´s? Paul ponownie pozwolił sobie na u´smiech. — Po cz˛es´ci dlatego, z˙ e nieograniczona pot˛ega, czy siła, przypomina nieco kredyt bankowy. Poczatkowo ˛ wydaje si˛e, z˙ e do´sc´ ja˛ mie´c, by dokona´c wszystkiego, co zamierzasz. Ale gdy ja˛ posiadziesz, ˛ przekonujesz si˛e, z˙ e i ona ma swe ograniczenia. Sa˛ dziedziny, w których jest ona bezsilna i zawodzi, jak wszystko inne. Czy potrafiłby´s młotem wygładzi´c rys˛e w delikatnie rze´zbionym jadeicie? Blunt potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie dostrzegam analogii — przyznał. — Chodzi o to, z˙ e mam z nimi kilka cech wspólnych — rzekł Paul. — a Kirk Tyne był bardzo bliski prawdy. Niemo˙zliwa jest zmiana przyszło´sci, chyba z˙ e zmienimy tera´zniejszo´sc´ . Jedyna˛ za´s droga˛ do zmiany tera´zniejszo´sci jest cofni˛ecie si˛e w czasie i zmiana przeszło´sci. — Cofni˛ecie si˛e? — spytał Blunt. — Zmiana? — Jego oczy straciły poprzednia˛ twardo´sc´ . Teraz były pełne z˙ ycia. Opierajac ˛ si˛e na lasce spojrzał Paulowi w twarz. — Któ˙z mógłby zmieni´c przeszło´sc´ ? — By´c mo˙ze, kto´s obdarzony intuicja˛ — odpowiedział Paul. — Intuicja? ˛ — Owszem. Kto´s, kto potrafiłby dostrzec pojedyncze drzewo w lesie — cia˛ gnał ˛ dalej Paul. — I kto wiedziałby, z˙ e gdyby s´cia´ ˛c to drzewo, za kilka lat zmieniłoby to z˙ ycie innego osobnika, z˙ yjacego ˛ w odległo´sci paru lat s´wietlnych. Powiedzmy, z˙ e musiałby to by´c człowiek o wrodzonych zdolno´sciach intuicyjnych, który umiałby natychmiast wyobrazi´c sobie wszystkie mo˙zliwe konsekwencje jakiejkolwiek akcji w momencie, w którym rozwa˙za jej podj˛ecie. Kto´s taki mógłby cofna´ ˛c si˛e w czasie i by´c mo˙ze, poczyni´c zmiany nie ryzykujac ˛ pomyłki. Na twarzy Blunta malował si˛e absolutny spokój. — Nie byłe´s mna,˛ w najmniejszym stopniu — stwierdził. — Nigdy nie byłe´s mna.˛ My´sl˛e, z˙ e to ty animowałe´s ciało Paula Formaina, a ja nie miałem z tym nic 137
wspólnego. Kim jeste´s? — Kiedy´s — odparł Paul — byłem zawodowym z˙ ołnierzem. — I intuicjonista? ˛ — spytał Blunt. — A teraz stałe´s si˛e równie˙z empata˛ — w jego głosie zabrzmiały twardsze nutki. — Có˙z dalej? — Osobowo´sc´ — przemówił Paul wolno — powinna by´c dynamiczna, nie statyczna. Je´sli jest statyczna, staje si˛e bezsilna wobec wzoru wyznaczajacego ˛ jej istnienie. To lekcja, której człowiek b˛edzie musiał si˛e nauczy´c. Je´sli osobowo´sc´ jest dynamiczna, mo˙ze kierowa´c swa˛ egzystencja,˛ tak jak kieruje si˛e machina˛ górnicza˛ w drodze przez niemo˙zliwa˛ do przebycia mieszanin˛e skał znana˛ pod nazwa˛ rzeczywisto´sci. Zamiast zosta´c przez nie zdominowana i unieruchomiona, mo˙ze ona zapanowa´c nad nimi i wykorzysta´c je dla swych celów. A w ciagu ˛ swej egzystencji mo˙ze przekopywa´c, rozdrabnia´c i przerabia´c rzeczywisto´sc´ , dopóki nie wydzieli z niej tych naprawd˛e rzadkich i cennych elementów, które zechce uczyni´c swa˛ własno´scia.˛ Blunt powoli, jak człowiek bardzo stary, kiwał głowa.˛ Niejasne było, czy zrozumiał wywód i zgadzał si˛e z nim, czy po prostu zrezygnował z prób zrozumienia i godził si˛e dla s´wi˛etego spokoju. — Ka˙zdy z nich b˛edzie miał swa˛ przyszło´sc´ — odezwał si˛e. — To wła´snie im obiecałe´s, nieprawda˙z? — przestał kiwa´c głowa˛ i po raz pierwszy spojrzał na Paula wzrokiem nieco przy´cmionym. — Ale nie mnie. — Oczywi´scie, z˙ e i tobie — zaprotestował Paul. — Po prostu twoja wizja jest jedna˛ z tych najwi˛ekszych, które spełnia˛ si˛e najpó´zniej. To wszystko. Blunt ponownie kiwnał ˛ głowa.˛ — Ale nie za mego z˙ ycia — stwierdził. — Nie za mego z˙ ycia. — Przykro, mi. Niestety, nie. — No tak — rzekł Blunt. Zaczerpnał ˛ gł˛eboko tchu i wyprostował si˛e. — Miałem co do ciebie pewne plany wyrosłe z niewiedzy. Wszystko dla ciebie przygotowałem — spojrzał na Kantel˛e. — To było prawie tak, jakbym miał. . . — powstrzymał si˛e, z duma˛ uniósł głow˛e i mocniej ujał ˛ lask˛e. — Gdyby wydarzenia dzisiejszej nocy potoczyły si˛e zgodnie z moja˛ wola˛ i tak wycofałbym si˛e z czynnego z˙ ycia. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c. Wtem znieruchomiał na chwil˛e. Zawahał si˛e, jakby nie wiedział co powiedzie´c i spojrzał na Kantel˛e. — Nie sadz˛ ˛ e. . . — rzekł — ale nie. . . — przerwał, wyprostował si˛e i ruszył tak wyprostowany, z˙ e jego laska muskała tylko powierzchni˛e dywanu. Cofajac ˛ barki wypchnał ˛ pier´s do przodu i ostatni raz, na krótka˛ chwil˛e stał si˛e najdumniejszym i najbardziej władczym człowiekiem w apartamencie. — To było pouczajace ˛ — powiedział i oddał Paulowi salut laska.˛ Nast˛epnie odwrócił si˛e i wyszedł. Stojaca ˛ za nim Kantela wykonała bezradny gest, potem
138
opu´sciła r˛ece, a jej spojrzenie pow˛edrowało ku podłodze. Stała tak z pochylona˛ głowa˛ i wzrokiem wbitym w dywan, niczym branka pod stra˙za.˛ Paul popatrzył na nia˛ uwa˙znie. — Ty go kochasz — stwierdził. — Zawsze tak było — odpowiedziała dziewczyna prawie niesłyszalnym szeptem, nie podnoszac ˛ głowy. — Głupio wi˛ec robisz, zostajac ˛ tutaj. Milczała. Po dłu˙zszej jednak chwili odezwała si˛e ponownie, niepewnym głosem i wcia˙ ˛z nie odrywajac ˛ wzroku od dywanu. — Mo˙zesz si˛e myli´c. — Nie — odparł Paul. Ona za´s nie ujrzała setek lat udr˛eki, które przejrzały si˛e w jego oczach, gdy wypowiadał słowa: — Nigdy nie popełniam bł˛edów.