Robin Hobb Misja Błazna Tłumaczenie Zbigniew A. Królicki
Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2003
Dla Ruth i je...
46 downloads
767 Views
2MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Robin Hobb Misja Błazna Tłumaczenie Zbigniew A. Królicki
Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2003
Dla Ruth i jej wiernych fanów, Aleksandra i Krzyżowców
ROZDZIAŁ 1
CIERŃ SPADAJĄCA GWIAZDA Czyż czas jest obracającym się kołem, czy też koleiną, która po nim pozostaje? Zagadka Kelstara
P
rzybył pod koniec deszczowej wiosny i wniósł w moje progi wielki świat. Miałem wtedy trzydzieści pięć lat. Kiedy miałem dwadzieścia lat, uważałem mężczyznę w takim wieku za sędziwego starca. Teraz nie uważam siebie ani za młodzika, ani za staruszka — raczej za człowieka w średnim wieku. Nie mogę już usprawiedliwiać się młodzieńczym nieokrzesaniem, a jeszcze nie mam prawa do starczych dziwactw. Pod wieloma względami sam już nie wiem, co mam o sobie myśleć. Czasem mam wrażenie, że moje dawne życie powoli znika, rozmywając się jak ślady stóp na deszczu, aż kiedyś stanę się zwyczajnym człowiekiem, wiodącym skromny żywot w spokojnej wiosce między puszczą a morzem. Tego ranka leżałem na łożu, wsłuchując się w codzienne, ciche dźwięki, które zwykle przynosiły mi ukojenie. Wilk miarowo oddychał przy cicho trzaskającym na palenisku ogniu. Przywołałem naszą wspólną magię Rozumienia i delikatnie obejrzałem jego senne marzenia. We śnie biegł ze swym stadem po gładkiej pokrywie śniegu, otulającej wzgórza. Dla Ślepuna był to sen o ciszy, chłodzie i łowach. Pospiesznie wycofałem się, aby nie zakłócać jego w spokoju. Za okienkiem mojej chaty powracające ptaki rzucały sobie śpiewne wyzwania. Wiał łagodny wietrzyk i ilekroć poruszył liśćmi, strząsał z nich krople nocnego deszczu, które wygrywały melodie na mokrej murawie. Przed domem rosły cztery srebrzyste brzozy. Kiedy je posadziłem, ledwie sięgały mi do ramienia. Teraz ich gęste listowie rzucało miły cień przed oknem mojej sypialni. Zamknąłem oczy i niemal czułem na powiekach migotanie światła. Nie zamierzałem wstawać, jeszcze nie.
3
Miniony wieczór był bardzo nieprzyjemny i musiałem samotnie stawić mu czoła. Mój chłopak, Traf, wyruszył z Wilgą zwiedzać świat już trzy tygodnie temu i jeszcze nie wrócił. Nie mogłem mieć mu tego za złe. Moje ciche i samotnicze życie zaczęło być dla niego zbyt ciężkim brzemieniem. Opowieści Wilgi o życiu w Koziej Twierdzy, odmalowane zręcznie przez pieśniarkę, były zbyt interesujące, aby mógł je zignorować. Tak więc niechętnie pozwoliłem, żeby zabrała go na wakacje do Koziej Twierdzy, gdzie będzie mógł zobaczyć wiosenny festyn, skosztować ciasta posypanego nasionami kopytnika, obejrzeć przedstawienie kukiełkowe, a może nawet pocałować jakąś dziewczynę. Traf dorastał i regularne posiłki oraz ciepłe łóżko przestały mu już wystarczać. Wiedziałem, że nadszedł czas, żeby wypuścić go w świat, znaleźć jakiegoś dobrego stolarza lub cieślę, który przyjąłby go na czeladnika. Chłopak wykazywał spore zdolności w tej dziedzinie, a im wcześniej chłopiec rozpocznie praktykę, tym więcej się nauczy. Tylko że jeszcze nie byłem gotów rozstać się z nim. Na razie zamierzałem przez ten miesiąc cieszyć się spokojem i samotnością, przypomnieć sobie, jak to jest radzić sobie samemu. Miałem przecież Ślepuna, a on miał mnie. Czego jeszcze moglibyśmy chcieć? Mimo to zaledwie chłopiec odszedł, w domu zrobiło się zbyt cicho. Wywołane perspektywą wyjazdu podniecenie chłopca aż nazbyt przypomniało mi radość, jaką niegdyś sprawiał mi wiosenny festyn i tym podobne zabawy, przedstawienia kukiełkowe, ciastka posypane nasionami kopytnika i całowanie dziewczyn. Przywołało żywe wspomnienia, które uważałem za dawno zapomniane. Może to z tych wspomnień zrodziły się sny. Dwukrotnie budziłem się zlany potem, drżący, z zaciśniętymi pięściami. Przez kilka lat przeszłość nie zakłócała mojego spokoju, lecz w ciągu ostatnich czterech zaczęła powracać coraz częściej, w nieregularnych odstępach czasu. Tak jakby Moc nagle przypomniała sobie o mnie i usiłowała wyrwać mnie z mojej oazy spokoju i samotności. Jej zew zakłócał monotonię dni, które dotychczas płynęły gładko, podobne do siebie jak nanizane na nitkę koraliki. Czasem głód Mocy zżerał mnie jak rak zżera ciało. Innym razem kończyło się na kolorowych, tęsknych snach. Gdyby chłopiec był w domu, zapewne zdołałbym otrząsnąć się z tego i zagłuszyć natarczywy zew Mocy. Ale jego nie było i dlatego wczorajszego wieczoru uległem niepohamowanej pokusie, jaką wywołały sny. Poszedłem na nadmorskie urwisko, usiadłem na ławce, którą zrobił dla mnie chłopak i sięgnąłem moją magią ponad falami. Wilk siedział przez pewien czas przy mnie, spoglądając z dezaprobatą. Próbowałem nie zwracać na niego uwagi. — To nie jest gorsze niż twoje upodobanie do jeżozwierzy — powiedziałem. Tylko że ich kolce można usunąć. A te, które tkwią w tobie, wchodzą coraz głębiej i jątrzą twoje ciało. Czemu nie zapolujesz na królika? Odesłałeś chłopaka z jego łukiem. — Wiesz co, mógłbyś sam coś upolować. Kiedyś potrafiłeś.
4
Kiedyś chodziłeś ze mną na łowy. Dlaczego nie pójdziesz teraz, zamiast zajmować się bezowocnymi poszukiwaniami? Kiedy wreszcie pogodzisz się z tym, że nikt nie może cię usłyszeć? Po prostu muszę... próbować. Dlaczego? Czy moje towarzystwo ci nie wystarcza? Wystarcza. Zawsze mi wystarczało. Otworzyłem się szerzej na naszą wspólną magię Rozumienia i usiłowałem pokazać mu, w jaki sposób pociąga mnie Moc. To magia tego chce, nie ja. Zabierz to. Nie chcę tego widzieć. A kiedy zamknąłem przed nim tę część mojej jaźni, zapytał żałośnie: Czy to nigdy nie zostawi nas w spokoju? Nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Po pewnym czasie wilk położył się, oparł swój wielki łeb na przednich łapach i zaniknął ślepia. Wiedziałem, że zostanie ze mną, ponieważ martwi się o mnie. Poprzedniej zimy dwukrotnie zużyłem tyle energii na próby nawiązania kontaktu, że nie byłem w stanie o własnych siłach dowlec się do domu. Ślepun musiał sprowadzić na pomoc Trafa. Tym razem jednak byliśmy sami. Wiedziałem, że to głupie i bezsensowne. Ale wiedziałem również, że nic mnie nie powstrzyma. Jak głodny człowiek, który je zachłannie, żeby wypełnić straszliwą pustkę w brzuchu, tak ja dotykałem Mocą wszystkich, którzy znaleźli się w jej zasięgu. Wnikałem w ich myśli, na chwilę zaspokajając swoją tęsknotę, wypełniając pustkę. Poznałem rybaków, którzy wypłynęli w ten wietrzny dzień na połów, troski kapitana, którego statek przewoził nieco zbyt ciężki ładunek. Bosmana niepokoił przyszły zięć, który był wprawdzie przystojnym mężczyzną, ale patentowanym leniem. Chłopiec okrętowy zaś przeklinał swojego pecha. Statek zawinie do portu Koziej Twierdzy już po wiosennym festynie. Do tego czasu po święcie zostaną tylko usychające w rynsztokach zwiędłe wianki. Takie już jego psie szczęście. Wszystkie te myśli pozwalały mi na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Przypominały, że świat nie ogranicza się do czterech ścian mojego domu i otaczającego go ogrodu. Nie było to jednak to samo, co prawdziwe korzystanie z Mocy. Nie mogło równać się z tym uczuciem spełnienia, połączenia się umysłów, kiedy to cały świat staje się jednością, a twoje ciało jest zaledwie pyłkiem. Z transu wyrwały mnie wilcze kły, zaciskające się na moim przedramieniu. Chodź. Już wystarczy. Jeśli zemdlejesz, przeleżysz tu całą zimną i deszczową noc. Nie ma chłopca, a ja nie zdołam postawić cię na nogi. Chodź już. Podniosłem się z ławki i lekko pociemniało mi w oczach. Ta słabość zaraz mi przeszła, w przeciwieństwie do ponurego nastroju, który pojawił się w ślad za nią. Poszedłem za wilkiem przez gęstniejący mrok, z powrotem do dogasającego na palenisku ognia i pełzającego na stole blasku świec. Zrobiłem sobie napar z kozłka, czarny i gorzki, wie-
5
dząc, że jeszcze bardziej pogłębi moją duchową samotność, ale za to złagodzi dokuczliwy ból głowy. Wykorzystałem energię dostarczona przez napar, aby popracować nad opisaniem reguły gry w kamyki. Już kilkakrotnie próbowałem napisać taki traktat i za każdym razem dochodziłem do wniosku, że jest to niewykonalne, że można nauczyć się tej gry jedynie grając w nią. Tym razem dodałem do tekstu szereg ilustracji ukazujących przebieg typowej rozgrywki. Kiedy przed świtem odłożyłem pióro, miałem wrażenie, że jest to najmniej udana z dotychczasowych prób. Położyłem się spać o wschodzie słońca. Obudziłem się późnym rankiem. W odległym kącie podwórza kury grzebały w ziemi i zawzięcie plotkowały. Głośno piał kogut. Jęknąłem. Powinienem wstać i sprawdzić, czy kury zniosły jajka, i sypnąć im trochę ziarna. Rośliny w ogrodzie już zaczęły kiełkować. Powinienem zabrać się za pielenie i ponownie obsiać grzędę sałaty, którą zżarły ślimaki. Dobrze byłoby także zerwać jeszcze trochę tych purpurowych kosaćców, dopóki kwitną. Wprawdzie ostatnia próba uzyskania z nich inkaustu okazała się nieudana, ale chciałem spróbować ponownie. Powinienem także narąbać drewna na opał i równo je poukładać. Ugotować owsiankę, wygarnąć popiół z paleniska. A także wdrapać się na rosnący przy kurniku jesion i odciąć nadłamaną gałąź, zanim zwali ją wiatr. Ślepun dodał do mojej listy jeszcze jeden punkt. Powinniśmy też pójść nad rzekę i sprawdzić, czy ryby zaczęły już płynąć na tarło. Świeża ryba to dobra rzecz. W zeszłym roku o mało nie padłeś po zjedzeniu zepsutej ryby. Tym bardziej powinniśmy pójść teraz, kiedy są świeże. Mógłbyś wziąć włócznie chłopca. Przemoknę i zmarznę. Lepiej przemoknąć i zmarznąć niż głodować. Przewróciłem się na drugi bok i zamknąłem oczy. Poleniuchuję sobie w ten jeden ranek. Kto się o tym dowie i kogo to obchodzi? Kury? Ale po jakimś czasie Ślepun trącił mnie myślą. Obudź się, bracie. Nadjeżdża jakiś obcy koń. Natychmiast się ocknąłem. Skośna smuga wpadającego przez okienko światła wskazywała, że minęło kilka godzin. Wstałem, wciągnąłem przez głowę szatę, spiąłem ją pasem i wepchnąłem stopy w sandały na grubej skórzanej podeszwie. Odgarnąłem włosy z czoła i przetarłem zaspane oczy. — Idź zobaczyć, kto to — powiedziałem do Ślepuna. Sam sobie zobacz. Jest już prawie przy drzwiach. Nikogo nie oczekiwałem. Wilga przyjeżdżała trzy lub cztery razy do roku, przywożąc mi najnowsze plotki, porządny pergamin i dobre wino, ale ani ona, ani Traf nie wrócą tak szybko. Inni goście bardzo rzadko zachodzili w moje progi. W sąsiedniej dolinie
6
mieszkał Zatokowy, hodowca świń, lecz on nie miał konia. Dwa razy do roku odwiedzał mnie wędrowny druciarz. Po raz pierwszy trafił tu przypadkiem, kiedy jego koń okulał w czasie burzy, i wtedy zobaczył miedzy drzewami światełko mojego domu. Czasem odwiedzali mnie podobni podróżni. Na drzewie, które rosło przy dróżce wiodącej do mojej chaty, druciarz wyciął zwiniętego w kłębek kota — symbol gościnnego domostwa. Tak więc ten jeździec zapewne był zagubionym podróżnym lub znużonym kupcem. W duchu powiedziałem sobie, że niespodziewany gość może być miłą odmianą, choć mówiłem to bez przekonania. Stukot końskich kopyt ucichł przed samym domem, a potem usłyszałem charakterystyczne dźwięki towarzyszące zsiadaniu z konia. To Stary — warknął cicho wilk. Serce na moment przestało mi bić. Otworzyłem drzwi w tej samej chwili, gdy stary podniósł rękę, żeby w nie zastukać. Popatrzył na mnie i nagle uśmiechnął się. — Rycerski, mój chłopcze. Och, Bastardzie! Wyciągnął ramiona, żeby mnie objąć. Przez moment stałem jak wryty, nie mogąc się ruszyć. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Przeraziło mnie, że mój dawny mistrz odnalazł mnie po tylu latach. Musiał istnieć po temu jakiś ważny powód, a nie tylko chęć, żeby znów mnie zobaczyć. Jednocześnie poczułem łączące nas pokrewieństwo dusz, głębokie zainteresowanie, jakie zawsze budził we mnie Cierń. Kiedy byłem chłopcem, w sekrecie wzywał mnie po nocach do swej tajemnej komnaty, znajdującej się na szczycie wieży Koziej Twierdzy. Tam mieszał swe trucizny, uczył mnie skrytobójczego fachu i wiązał ze sobą na zawsze. Zawsze kiedy otwierałem zamaskowane drzwi, serce biło mi mocniej. Pomimo upływu wielu lat i tylu cierpień, wciąż tak na mnie działał. Wydawało się, że spowija go aura tajemnicy i przygody. Tak więc chwyciłem go za zgarbione ramiona i uścisnąłem. Stary znowu był tak chudy jak wtedy, kiedy go poznałem. Tylko że teraz ja byłem zaniedbanym wieśniakiem w znoszonej szacie z szarej wełny. On miał na sobie błękitne spodnie i tego samego koloru kaan, z wyłogami równie zielonymi, jak jego skrzące się oczy. Nosił również wysokie buty z czarnej skóry i takie same rękawiczki. Zielony płaszcz był dobrany barwą do wyłogów kaana i podbity futrem. Miał koronkowy kołnierz i rękawy. Ślady po ospie, które stary kiedyś tak skwapliwie ukrywał, były ledwie widoczne na opalonej twarzy. Siwe włosy opadały mu na ramiona i lekko kręciły się nad czołem. W uszach miał kolczyki ze szmaragdami, a na środku złotej obręczy na jego szyi tkwił taki sam klejnot. Stary skrytobójca uśmiechnął się, patrząc, jak podziwiam jego strój. — No cóż, doradca królowej musi należycie się prezentować, jeśli ma budzić szacunek, na jaki oboje zasługują. — Rozumiem — wymamrotałem. — Wejdź, wejdź. Obawiam się, że mój dom jest nieco uboższy od tych, do jakich przywykłeś, ale mimo to jest gościnny.
7
— Nie przyjechałem tu, aby gawędzić o twoim domu, chłopcze. Przybyłem zobaczyć się z tobą. — Chłopcze? — powtórzyłem z uśmiechem, wprowadzając go do środka. — No cóż. Dla mnie chyba zawsze nim będziesz. To jeden z przywilejów podeszłego wieku. Mogę nazywać każdego jak mi się podoba i nikt nie ośmieli się ze mną spierać. Ach, widzę, że wciąż masz tego wilka. Ślepun, czy tak? Widzę, że też ma już swoje lata. Nie pamiętam tej siwizny na jego pysku. Chodź tu, dobry wilk. Bastardzie, czy zechciałbyś oporządzić mojego wierzchowca? Przez cały ranek byłem w siodle, a ostatnią noc spędziłem w wyjątkowo podłym zajeździe. Trochę zesztywniałem, no wiesz. I czy możesz przynieść moje juki? Pochylił się, by podrapać wilka za uszami. Uśmiechnąłem się i wyszedłem. Kara klacz, na której przyjechał, była pięknym, łagodnym i posłusznym zwierzęciem. Miło jest zajmować się takim stworzeniem. Napoiłem ją, dałem jej trochę ziarna z zapasu dla kur, a potem wpuściłem do pustej zagrody kucyka. Juki, które niosłem do domu, były dość ciężkie, a z jednego z nich dobiegało obiecujące bulgotanie. Wszedłem i zastałem Ciernia siedzącego przy biurku w moim gabinecie i przeglądającego moje papiery. — Ach, jesteś już. Dziękuję, Bastardzie. To gra w kamienie, prawda? Ta, której nauczyła cię Pustułka, żeby odwrócić twoją uwagę od drogi Mocy? Fascynujące. Chciałbym dostać jeden taki manuskrypt, kiedy go skończysz. — Jeśli chcesz... — odparłem cicho. Czułem się nieswojo. Niedbale rzucał imiona i nazwy, które już dawno pochowałem w niepamięci. Pustułka. Droga Mocy. Już dawno odepchnąłem je od siebie. — Już nie jestem Bastardem. Teraz zwę się Tom Borsuczowłosy. — Ach tak? Dotknąłem białego pasemka zasłaniającego bliznę na głowie. — Od tego. Ludziom mówię, że urodziłem się z tym kosmykiem siwizny i dlatego rodzice tak mnie nazwali. — Rozumiem — mruknął niechętnie. — No cóż, to ma sens. — Odchylił się do tyłu na moim drewnianym krześle, aż zatrzeszczało. — W jukach jest brandy, jeśli masz kubki. A także trochę pierniczków od starej Sary... Pewnie nie spodziewałeś się, że pamiętam, jak bardzo je lubiłeś. Chyba trochę się pogniotły, ale nie straciły smaku. Wilk podszedł i oparł pysk o krawędź stołu. Nie odrywał oczu od juków. — Czy Sara wciąż jest kucharką w Koziej Twierdzy? — zapytałem, szukając dwóch porządnych kubków. Sam nie miałem nic przeciwko używaniu wyszczerbionych naczyń, ale nie chciałem zmuszać Ciernia do korzystania z takiego. Wyszedł z gabinetu i podszedł do kuchennego stołu.
8
— Och, niezupełnie. Nogi za bardzo jej dokuczają, kiedy zbyt długo stoi. Ma teraz wielki i miękki fotel, ustawiony na podwyższeniu w kącie kuchni i z niego nadzoruje pracę. Przygotowuje tylko to, co najbardziej lubi: wymyślne pasztety, ciasta z korzeniami i inne słodycze. Większość potraw przyrządza teraz młodzieniec zwany Łamagą. Mówiąc to, rozpakowywał sakwy. Wyjął z nich dwie butelki brandy z Piaszczystych Kresów. Już nie pamiętałem, kiedy ostatni raz ją piłem. Potem, sypiąc okruchami, odwinął z lnianej serwetki pierniczki, nieco zgniecione, tak jak zapowiadał. Wilk pożądliwie powęszył i zaczął się ślinić. — Widzę, że on też je lubi — zauważył sucho Cierń i rzucił mu jeden. Wilk zręcznie chwycił ciasteczko w powietrzu i zaniósł pod piec, żeby je tam w spokoju schrupać. Z juków szybko wyłaniały się kolejne skarby. Ryza dobrego pergaminu, kałamarze z niebieskim, czerwonym i zielonym inkaustem. Gruby korzeń imbiru, zaczynający właśnie puszczać pędy, gotowy do zasadzenia. Kilka paczuszek przypraw. I rzadki u mnie luksus — krążek dojrzałego sera. A w drewnianym kuferku rzeczy wyglądające obco, chociaż tak znajome. Drobiazgi, które już dawno temu uznałem za bezpowrotnie stracone. Pierścień, który niegdyś należał do księcia Ruriska z Górskiego Królestwa. Grot strzały, która przebiła mu pierś i o mało go nie uśmierciła. Drewniane puzderko na trucizny, zrobione przeze mnie przed laty. Otworzyłem je. Było puste. Zamknąłem puzderko i postawiłem na stole. Spojrzałem na gościa. Nie był zwykłym starym człowiekiem, który przyjechał z wizytą. Ciągnął za sobą całą moją przeszłość, jak dama wlecze haowany tren swojej sukni. Z chwilą kiedy wpuściłem go do mojej chaty, wraz z nim wtargnął do niej mój dawny świat. — Dlaczego? — zapytałem cicho. — Dlaczego odszukałeś mnie po tylu latach? — No cóż. — Cierń przysunął do stołu krzesło i opadł na nie z westchnieniem ulgi. Odkorkował butelkę brandy i nalał dla nas obu. — Z tuzina powodów. Zobaczyłem twojego chłopca z Wilgą. Natychmiast domyśliłem się, kim on jest. Nie jest podobny do ciebie, tak samo jak Pokrzywa nie jest podobna do Brusa, ale po prostu ma twoje nawyki: nigdy się nie spieszy i najpierw starannie ocenia sytuację, zanim podejmie decyzję. Kiedy tak rozmyśla z lekko przechyloną głową, bardzo przypomina mi ciebie, kiedy byłeś w jego wieku... — Widziałeś Pokrzywę — wtrąciłem beznamiętnie. To nie było pytanie. — Oczywiście — odrzekł spokojnie. — Chciałbyś wiedzieć, jak ona się miewa? Nie odpowiedziałem z obawy, że może załamać mi się głos. Rozsądek ostrzegał mnie, żebym nie okazywał zbytniego zainteresowania jej osobą. Mimo to poczułem ukłucie niepokoju na myśl o tym, że Pokrzywa, moja córeczka, którą widywałem tylko we snach, może być powodem wizyty Ciernia. Spojrzałem na kubek, zastanawiając się, czy powinienem pić brandy przed śniadaniem. Potem znowu pomyślałem o Pokrzywie, nieślubnym dziecku, które wbrew mej woli musiałem opuścić jeszcze przed jej narodzi-
9
nami. Wypiłem. Już zapomniałem, jak gładko pije się brandy z Piaszczystych Kresów. Ciepło rozeszło się po moim ciele z szybkością młodzieńczego pożądania. — Jest bardzo podobna do ciebie — rzekł Cierń i uśmiechnął się. — Jednak, chociaż to dziwne, jeszcze bardziej podobna jest do Brusa. Przejęła więcej jego nawyków i zachowań niż którykolwiek z jego pięciu synów. — Pięciu! — wykrzyknąłem ze zdumieniem. Cierń wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Pięciu chłopców, tak grzecznych i posłusznych ojcu, jak tylko można sobie życzyć. W przeciwieństwie do Pokrzywy. Ona znakomicie opanowała ponurą minę Brusa i obrzuca go takim spojrzeniem, kiedy ją karci. Co rzeczywiście rzadko się zdarza. Wcale nie twierdzę, że jest jego ulubienicą, ale sądzę, że jej hardość podoba mu się bardziej niż uległość jego synów. Ona jest równie niecierpliwa jak Brus i tak samo wyczulona na dobro i zło. Ponadto jest uparta tak jak ty, chociaż tego może też nauczyła się od niego. — Zatem widziałeś się z Brusem? On mnie wychował, a teraz wychowywał moją córkę jako swoją własną. Ożenił się z kobietą jakoby opuszczoną przeze mnie. Oboje uważali mnie za zmarłego. W ich życiu od dawna nie było dla mnie miejsca. Wieści o nich wywołały ból zmieszany z rozczuleniem. Spłukałem go solidnym łykiem brandy z Piaszczystych Kresów. — Nie mógłbym zobaczyć Pokrzywy, nie widząc się z Brusem. Pilnuje jej jak... jak ojciec. On miewa się dobrze. Z wiekiem nie przestał utykać, jednak rzadko porusza się na piechotę, więc raczej mu to nie przeszkadza. Jak zawsze, prawie wszędzie jeździ na koniu. — Cierń odkaszlnął. — Wiesz, że królowa i ja zadbaliśmy o to, żeby dostał źrebaki po Fircyku i Sadzy? No cóż, te dwa wspaniałe konie zapewniły mu dostatnie życie. Węgielek, tę klacz, którą przed chwilą rozsiodłałeś, kupiłem właśnie od niego. Teraz nie tylko hoduje konie, ale także je układa. Nigdy nie będzie bogaty, bo za każdy zaoszczędzony grosz kupuje nowego konia lub kolejne pastwisko. Jednak kiedy zapytałem go, jak mu się wiedzie, odparł: „Całkiem nieźle”. — A co Brus powiedział na twoją wizytę? — zapytałem. Byłem dumny, że nie powiedziałem tego zduszonym głosem. Cierń znów się uśmiechnął, tym razem nieco żałośnie. — Kiedy otrząsnął się z zaskoczenia, był bardzo uprzejmy i gościnny. A gdy następnego dnia dosiadałem konia, którego osiodłał dla mnie jeden z jego bliźniaków, chyba Zwinny, Brus szepnął, że prędzej mnie zabije, niż pozwoli, by coś stało się Pokrzywie. Powiedział to ze smutkiem, ale stanowczo. Nie wątpię, że dotrzymałby słowa. — Czy ona wie, że Brus nie jest jej ojcem? Czy wie coś o mnie? Dziesiątki pytań cisnęły mi się na usta, ale odepchnąłem je. Nienawidziłem impulsu, który kazał mi zadać te dwa, ale nie zdołałem się powstrzymać. To było jak głód Mocy, ta niepohamowana ciekawość, chęć poznania faktów po tylu latach. Cierń odwrócił wzrok i sączył brandy.
10
— Nie wiem. Nazywa go tatusiem. Bardzo go kocha, bezgranicznie. Och, często się z nim spiera, ale akceptuje go bez zastrzeżeń. Obawiam się, że jej stosunki z matką są bardziej napięte. Pokrzywa nie interesuje się pszczołami ani świecami, a Sikorka chciałaby, żeby córka poszła w jej ślady. A ponieważ Pokrzywa jest bardzo uparta, Sikorka będzie musiała przekazać fach jednemu lub drugiemu synowi. — Spojrzał za okno i dodał cicho: — Nie wymawialiśmy twojego imienia, kiedy Pokrzywa była w pobliżu. Obracałem w dłoniach kubek. — Co ją interesuje? — Konie. Sokoły. Miecze. Ponieważ ma piętnaście lat, myślałem, że będzie mówiła o chłopcach, ale ci najwyraźniej wcale jej nie interesują. Może jeszcze nie obudziła się w niej kobieta, a może ma zbyt wielu braci, żeby żywić jakieś romantyczne złudzenia co do chłopców. Chciałaby pojechać do Koziej Twierdzy i wstąpić do straży miejskiej. Wie, że Brus był kiedyś królewskim masztalerzem. Zresztą jednym z powodów mojej wizyty u niego była propozycja królowej, aby zechciał ponownie objąć to stanowisko. Ale Brus odmówił. Pokrzywa nie mogła zrozumieć, dlaczego. — Ja rozumiem. — Ja też. W trakcie wizyty powiedziałem mu, że nawet jeśli on nie chce wrócić na zamek, mógłbym znaleźć tam miejsce dla Pokrzywy. Mogłaby być moim paziem, chociaż jestem pewien, że królowa Ketriken z przyjemnością wzięłaby ją do siebie. Poznałaby twierdzę i miasto, posmakowała życia na dworze — powiedziałem Brusowi. Ale on bez namysłu odmówił; sprawiał wrażenie niemal obrażonego. Mimo woli odetchnąłem z ulgą. Cierń upił kolejny łyk brandy i siedział, uważnie mi się przypatrując. Równie dobrze jak ja wiedział, o co teraz zapytam. Po co odszukał Brusa, dlaczego zaproponował, że zabierze Pokrzywę do Koziej Twierdzy? Ja też pociągnąłem brandy i przyglądałem się staremu. Zestarzał się, ale nie tak, jak większość ludzi. Włosy wprawdzie mu posiwiały, lecz pod śnieżnobiałymi lokami jego zielone oczy zdawały się płonąć jeszcze intensywniej niż kiedyś. Zastanawiałem się, ile trudu wkłada w to, żeby się nie garbić, jakie leki zażywa, aby zachować siły witalne, a także, jaką płaci za to cenę. Był starszy od króla Roztropnego, a ten nie żył już od wielu lat. Tak samo jak ja był bękartem królewskiego rodu, lecz w przeciwieństwie do mnie uwielbiał dworskie intrygi i spiski. Ja unikałem dworu i wszystkiego, co się z nim wiązało. Cierń pozostawał na dworze i stał się niezastąpiony dla kolejnego pokolenia Przezornych. — No tak. A jak się miewa Cierpliwa? — zapytałem ostrożnie. Wieści o żonie mojego ojca nie były tymi, które interesowały mnie najbardziej, ale chciałem wykorzystać jego odpowiedź do poruszenia najważniejszego dla mnie tematu. — Pani Cierpliwa? Och, nie widziałem jej od wielu miesięcy, chyba już ponad rok. Jak wiesz, mieszka w Kupieckim Brodzie. Włada nim, i to całkiem nieźle. To niezwykłe, kiedy się nad tym zastanowić. Kiedy była królową i żoną twojego ojca, nigdy się
11
nie udzielała. Jako wdowa zadowalała się opinią ekscentrycznej pani Cierpliwej. Jednak gdy wszyscy inni uciekli, ona stała się rzeczywistą władczynią Koziej Twierdzy. Królowa Ketriken mądrze uczyniła, oddając jej Kupiecki Bród we władanie, gdyż dla mieszkańców Koziej Twierdzy Cierpliwa zawsze pozostawałaby prawdziwą władczynią. — A książę Sumienny? — Jest bardzo podobny do swojego ojca — zauważył Cierń. Obserwowałem go uważnie, zastanawiając się, co też ten stary lis chce przez to powiedzieć. Co on wie? Zmarszczył brwi i mówił dalej: — Królowa powinna czasem wypuszczać go spod swoich skrzydeł. Lud ma o Sumiennym takie samo zdanie, jak o twoim ojcu, Rycerskim: ”Porządny, ale słaby” — powiadają, i już zacząłem się obawiać, że mogą mieć rację. Ledwie słyszalna zmiana tonu jego głosu sprawiła, że nadstawiłem ucha. — Ale...? — spytałem cicho. Cierń posłał mi niemal przepraszający uśmiech. — Ostatnio chłopiec zmienił się nie do poznania. Zawsze był samotnikiem, lecz to normalne w przypadku jedynego dziedzica tronu. Musi nieustannie pamiętać o swojej pozycji, uważać, aby nie uznano, że faworyzuje któregoś ze swoich towarzyszy. W rezultacie zamknął się w sobie. Jednak od niedawna znacznie sposępniał. Stał się nieobecny i ponury, i często popada w tak głęboką zadumę, że zupełnie nie wie, co się wokół niego dzieje. Nie jest nieuprzejmy ani obojętny. Mimo to... — Ile ma lat, czternaście? — zapytałem. — Z tego, co słyszę, zachowuje się prawie tak samo, jak od niedawna Traf. Ja też doszedłem do wniosku, że powinienem wypuścić go spod moich skrzydeł. Czas, żeby zobaczył kawałek świata i nauczył się czegoś nowego od innych ludzi, nie tylko ode mnie. Cierń skinął głową. — Sądzę, że masz racje. Królowa Ketriken i ja podjęliśmy taką samą decyzję w sprawie księcia Sumiennego. Ton jego głosu ostrzegł mnie, że właśnie przed chwilą sam włożyłem głowę w pętlę. — Ach tak? — powiedziałem ostrożnie. — Ach tak? — powtórzył za mną Cierń, a potem nachylił się, żeby dolać sobie brandy. Uśmiechnął się, dając mi znać, że zabawa skończona. — Z pewnością już zgadłeś. Chcielibyśmy, żebyś wrócił do Koziej Twierdzy i uczył księcia władania Mocą. Mógłbyś również uczyć Pokrzywę, gdyby udało się nakłonić Brusa, żeby puścił ją do zamku, i jeśli dziewczynka posiada taki dar. — Nie — powiedziałem pospiesznie, ale czułem, że moja odmowa nie była należycie zdecydowana. Zaledwie Cierń wystąpił z tą propozycją, a już zaczęła mi się podobać. Była jakże prostym wyjściem z sytuacji męczącej mnie przez tyle lat. Mogłem stworzyć nowy krąg Mocy. Wiedziałem, że Cierń ma zwoje i tabliczki opisujące zasady posługiwania się Mocą. Przed laty mistrz Konsyliarz, a potem książę Władczy bezprawnie
12
pozbawili nas dostępu do tych źródeł wiedzy. Teraz jednak mógłbym je przestudiować, nauczyć się więcej i wyszkolić innych należycie, nie tak, jak to robił Konsyliarz. Książę Sumienny miałby krąg Mocy, który broniłby go i pomagał mu, a także zakończył moją długoletnią samotność. Sięgając Mocą, zawsze znalazłbym bratni umysł. I moje dzieci poznałyby mnie jako człowieka, chociaż nie jako swego ojca. Cierń był sprytny, jak zawsze. Widocznie wyczuł moje wahanie, gdyż pozostawił moją odmowę zawieszoną w próżni, bez słowa komentarza. Zajrzał do kubka, przez moment przypominając mi Prawego, a potem podniósł wzrok i zmierzył mnie bystrym spojrzeniem zielonych oczu. O nic nie pytał, niczego nie żądał. Tylko czekał. Wiedział, że przed taką taktyką nie zdołam się obronić. — Wiesz, że nie mogę. Dobrze wiesz, dlaczego nie powinienem. Nieznacznie pokręcił głową. — Nie wiem. Dlaczego książę Sumienny ma być pozbawiony tego, do czego ma słuszne prawo jako potomek rodu Przezornych? — I nieco ciszej dodał: — Czy Pokrzywa nie ma do tego prawa? — Prawo? — zaśmiałem się z goryczą. — To raczej dziedziczna choroba, Cierniu. To nałóg, który może opanować człowieka w takim stopniu, że powiedzie go daleko poza Górskie Królestwo. Sam widziałeś, co stało się ze Szczerym. Moc pochłonęła go. Wprawdzie wykorzystał to do swoich celów, rzeźbiąc smoka i wnikając weń, aby ocalić Królestwo Sześciu Księstw. Jednak Szczery wyruszyłby w góry nawet, gdyby nie musiał walczyć ze szkarłatnymi okrętami. To miejsce wzywało go. Taki koniec może spotkać każdego obdarzonego Mocą. — Rozumiem twoje obawy — przyznał cicho. — Sądzę jednak, że się mylisz. Uważam, że Konsyliarz celowo zaszczepił ci te obawy, skąpo wydzielając ci wiedzę i próbując cię zastraszyć. Czytałem zwoje Mocy. Wprawdzie nie zrozumiałem wszystkiego, ale wiem, że Moc to coś znacznie więcej, niż tylko umiejętność porozumiewania się na odległość. Dzięki niej człowiek może żyć dłużej i w lepszym zdrowiu. Moc zwiększa siłę perswazji mówcy. Twoje szkolenie... Założę się, że Konsyliarz nauczył cię tylko tyle, ile musiał. — W głosie starego słyszałem rosnące podniecenie, jakby mówił o jakimś ukrytym skarbie. — W Mocy kryją się ogromne, niewiarygodne możliwości. Z niektórych pism wynika, iż można ją wykorzystać do uzdrawiania, do diagnozowania obrażeń i leczenia ich. Osoba obdarzona Mocą może czytać w oczach innych ludzi, poznawać ich obawy i uczucia. I... — Cierniu. Przez chwilę czułem wzbierający gniew, że czytał zwoje. Nie miał do tego prawa, pomyślałem, ale zaraz uświadomiłem sobie, że jeśli otrzymał je od królowej, to był jak najbardziej uprawniony do tego, żeby je przeczytać. Bo któż inny mógł to zrobić? Nie było już żadnego mistrza Mocy. Wszyscy obdarzeni tym darem powymierali. No, niezupeł-
13
nie. Ja ich zabiłem. Pozabijałem jednego po drugim ostatnich przeszkolonych adeptów Mocy, członków kręgu stworzonego w Koziej Twierdzy. Zdradzili swego króla, więc zniszczyłem ich, a wraz z nimi ich magię. Racjonalna część mojego umysłu podpowiadała mi, że tego rodzaju magii nie należy wskrzeszać. — Nie jestem mistrzem Mocy, Cierniu. Moja wiedza o niej jest skromna, a umiejętności nazbyt zawodne. Jeśli przeczytałeś zwoje, to z pewnością wiesz, że zażywanie kozika to najgorsze, co może uczynić człowiek obdarzony Mocą. To ziele ogranicza, a nawet zabija magiczne umiejętności. Próbowałem unikać tego środka ze względu na uboczne skutki jego działania, jednak nawet powodowane przezeń otępienie jest lepsze od głodu Mocy. Czasem, kiedy nie mogłem już wytrzymać, zażywałem kozłek przez kilka dni z rzędu. — Odwróciłem głowę, widząc jego zatroskaną minę. — Jeśli nawet miałem dar Mocy, to teraz zapewne jest już w zaniku. Cierń odpowiedział łagodnie: — Wydaje mi się, że twój nieustanny głód Mocy wskazuje, że jest wprost przeciwnie, Bastardzie. Przykro mi słyszeć, że tak cierpiałeś. Naprawdę nie mieliśmy o tym pojęcia. Myślałem, że głód Mocy jest czymś w rodzaju nałogu i w wyniku przymusowej abstynencji po pewnym czasie słabnie. — Nie, nic podobnego. Czasem tylko przycicha. Mijają miesiące, a nawet lata, i bez żadnej wyraźnej przyczyny głód znów się budzi. — Na moment zacisnąłem powieki. Rozmowa o tym przypominała grzebanie w otwartej ranie. — Cierniu, wiem, że właśnie z tego powodu przejechałeś taki szmat drogi i zadałeś sobie tyle trudu, żeby mnie odszukać. Usłyszałeś już moją odmowę. Czy teraz możemy porozmawiać o czymś innym? Bo ta rozmowa... sprawia mi ból. Milczał chwilę, a potem powiedział z wymuszoną swobodą: — Oczywiście. Mówiłem Ketriken, że wątpię, czy zgodzisz się na nasz plan. — Westchnął. — Po prostu będę musiał sam jakoś sobie radzić z tym, co udało mi się zrozumieć ze zwojów. No dobrze. Co teraz chcesz usłyszeć? — Chyba nie chcesz powiedzieć, że zamierzasz uczyć Sumiennego korzystania z Mocy na podstawie tego, co zdołałeś wyczytać ze zwojów? Nagle zaczął wzbierać we mnie gniew. — Nie pozostawiasz mi innego wyboru — zauważył uprzejmie. — Czy pojmujesz, na jakie narazisz go niebezpieczeństwo? Moc opanowuje człowieka, Cierniu, i niczym magnes przyciąga jego umysł i serce. I człowiek pragnie się z nią zjednoczyć. Jeśli książę choć przez chwilę podda się temu uczuciu, będzie stracony. A nie będzie przy nim nikogo obdarzonego Mocą, kto mógłby wyruszyć za nim i wyciągnąć go z jej nurtu. Wyraz twarzy Ciernia nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że stary nie ma zielonego pojęcia, o czym mówię. Odparł z uporem:
14
— Wyczytałem w zwojach, że bardzo niebezpiecznie jest pozostawić człowieka obdarzonego Mocą bez żadnego szkolenia. Zdarzało się, że tacy ludzie zaczynali instynktownie posługiwać się Mocą, nie mając pojęcia, jak ją kontrolować i co może im grozić. Moim zdaniem, nawet skromna wiedza może być dla księcia lepsza niż kompletna nieświadomość. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknąłem. Nabrałem tchu i powoli wypuściłem powietrze z płuc. — Nie dam się w to wciągnąć, Cierniu, odmawiam. Obiecałem to sobie przed wieloma laty. Siedziałem przy Stanowczym i patrzyłem, jak umiera. Nie zabiłem go, ponieważ obiecałem sobie, że już nie będę skrytobójcą, narzędziem w cudzych rękach. Nie pozwolę, żeby mną manipulowano i wykorzystywano mnie. Dość już złożyłem w ofierze. Uważam, że zasłużyłem na emeryturę. A jeśli ty i Ketriken jesteście innego zdania i nie będziecie już wspierać mnie finansowo, to trudno, jakoś sobie poradzę. Dobrze, że w końcu otwarcie postawiłem tę kwestię. Za pierwszym razem, kiedy po odjeździe Wilgi znalazłem pod łóżkiem sakiewkę z monetami, poczułem się urażony. Hodowałem tę urazę przez kilka miesięcy, aż do czasu jej następnej wizyty. Wyśmiała mnie i powiedziała, że wbrew moim domysłom nie jest to jej zapłata za moje usługi, lecz pensja z Królestwa Sześciu Księstw. Właśnie wtedy musiałem pogodzić się z myślą, że cokolwiek wie o mnie Wilga, Cierń również o tym wie. To on przysyłał mi porządny papier i atramenty, które czasem przywoziła. Zapewne po każdym powrocie do Koziej Twierdzy składała mu raport. Powtarzałem sobie, że nie ma się czym przejmować. Teraz jednak zadawałem sobie pytanie, czy przez te wszystkie lata dyskretnego nadzoru Cierń cierpliwie czekał, aż znów będę mógł mu się przydać. Chyba wyczytał to z mojej twarzy. — Chłopcze, uspokój się. — Stary wyciągnął rękę i uspokajająco poklepał moją dłoń. — O niczym takim nie było mowy. Oboje doskonale zdajemy sobie sprawę, jak wiele ci zawdzięczamy — nie tylko my oboje, ale całe Królestwo Sześciu Księstw. Królestwo zapewni ci utrzymanie do końca twoich dni. Natomiast co do szkolenia księcia Sumiennego, nie zawracaj sobie tym głowy. To przecież nie twoje zmartwienie. Ponownie z niepokojem zacząłem się zastanawiać, jak dużo wie. — Jak sam powiedziałeś, to nie moja sprawa. Mogę tylko cię ostrzec, żebyś zachował ostrożność. — Ach, Bastardzie, czy widziałeś, żebym kiedyś był nieostrożny? Jego oczy uśmiechnęły się do mnie znad krawędzi kubka. Usiłowałem zepchnąć jego propozycję w mrok niepamięci, ale równie dobrze mógłbym próbować wyrwać drzewo z korzeniami. Trochę się obawiałem, że ucząc młodego księcia, niedoświadczony Cierń może wpakować go w poważne niebezpieczeństwo. Jednak najważniejsze było to, że tworząc nowy krąg Mocy, mógłbym zaspokoić dręczący mnie głód. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę nie podjąć się tego zadania i skazać innych na taki los jak mój.
15
Cierń dotrzymał słowa i nie wspomniał już więcej o Mocy. Zamiast tego rozmawialiśmy o ludziach, których znałem z Koziej Twierdzy, i o tym, co się z nimi stało. Brzeszczot został dziadkiem, a ból stawów w końcu zmusił Lamówkę do przejścia na emeryturę. Ręce był teraz masztalerzem w Koziej Twierdzy. Ożenił się z kobietą z głębi lądu, o ogniście rudych włosach i takim samym temperamencie. Wszystkie ich dzieci miały rude włosy. Żona trzymała go krótko i zdaniem Ciernia, było mu z tym dobrze. Ostatnio zamęczała go, żeby przenieśli się do jej rodzinnego Księstwa Trzody, a on zdawał się przychylać do tego żądania. Dlatego właśnie Cierń pojechał do Brusa, żeby zaproponować mu objęcie swojego dawnego stanowiska. I tak powoli ożywały moje wspomnienia i wyłaniały się z mej pamięci niemal całkowicie zapomniane twarze. Aż do bólu zatęskniłem za Kozią Twierdzą i nie potrafiłem powstrzymać się od zadawania kolejnych pytań. Kiedy oplotkowaliśmy już wszystkich znajomych, oprowadziłem go po moim gospodarstwie, jakby był starą ciotką, która przybyła z wizytą do krewnej. Pokazałem mu moje kury i wierzby, mój ogród i szopę, w której sporządzałem barwniki i kolorowe inkausty, które Traf sprzedawał następnie na targu. Ta ostatnia informacja nieco go zaskoczyła. — Przywiozłem ci inkausty z Koziej Twierdzy, ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy twoje nie są lepsze. Poklepał mnie po ramieniu tak jak kiedyś, gdy właściwie mieszałem składniki trucizny, i tak samo jak wtedy poczułem się dumny, że spełniłem jego oczekiwania. Pokazałem mu znacznie więcej niż zamierzałem. Kiedy spoglądał na rabaty z kwiatami, z pewnością zastanawiał się, ile nich ziół ma działanie uspokajające i przeciwbólowe. A gdy pokazałem mu ławeczkę na szczycie klifowego brzegu, powiedział cicho: — Tak, Szczeremu spodobałoby się tutaj. Pomimo tego, co zobaczył, nie wspominał już więcej o Mocy. Tego wieczoru rozmawialiśmy do późna i potem pokazałem mu podstawowe reguły gry w kamienie, której nauczyła mnie Pustułka. Ślepun znudził się naszą długą rozmową i ruszył na polowanie. Wyczułem, że był odrobinę zazdrosny, ale postanowiłem mu to później wynagrodzić. Kiedy przestaliśmy już grać, skierowałem rozmowę na temat samego Ciernia i jego pracy. Z uśmiechem przyznał, że cieszy go powrót na dwór i między ludzi. Opowiadał mi, co dawniej rzadko czynił, o swojej młodości. Był wesołym hulaką, zanim przez nieuwagę poparzył się wywarem. Wstydził się swojej powierzchowności do tego stopnia, że wybrał życie w cieniu i fach królewskiego skrytobójcy. Jednak w ostatnich latach powrócił do młodzieńczych zwyczajów, ciesząc się tańcami i spotkaniami z damami. Byłem z tego rad, więc tylko żartowałem, pytając: — A jak godzisz swoją sekretną pracę dla korony z tymi wszystkimi randkami? Odpowiedział szczerze: — Jakoś sobie radzę. Mój obecny uczeń jest bystry i chętny, więc niedługo będę mógł przekazać moje obowiązki w młodsze ręce.
16
Przez moment poczułem ukłucie zazdrości na myśl o tym, że na moje miejsce wziął sobie innego ucznia. W następnej chwili pojąłem jednak niedorzeczność takiej reakcji. Przezorni zawsze będą potrzebowali człowieka potrafiącego dyskretnie wymierzać królewską sprawiedliwość. Ja oznajmiłem im, że nie będę już królewskim skrytobójcą, lecz to wcale nie oznaczało, że taki człowiek nie jest im już potrzebny. — Zatem wciąż prowadzisz swoje eksperymenty i nauczasz w tej komnacie na wieży. Z powagą skinął głową. — Tak. Prawdę mówiąc... — Nagle wstał z fotela przy palenisku. Bezwiednie usiedliśmy tak, jak niegdyś mieliśmy w zwyczaju: on na fotelu przy piecu, a ja na podłodze u jego stóp. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, jakie to dziwne, a zarazem jakże naturalne. Cierń przetrząsnął złożone na stole juki. Wyjął z nich poplamiony bukłak z twardej skóry. — Przywiozłem go, żeby ci pokazać, a przez tę całą naszą gadaninę o mało nie zapomniałem. Pamiętasz moją fascynację sztucznymi ogniami, dymami i tym podobnymi rzeczami? Skrzywiłem się. Ta jego „fascynacja” nieraz dała nam się we znaki. Wolałbym zapomnieć ten ostatni raz, kiedy widziałem skutki użycia jego sztucznych ogni. Sprawił, że pochodnie w Koziej Twierdzy płonęły niebieskim blaskiem i gasły. To było w tę noc, kiedy książę Władczy bezprawnie obwołał się dziedzicem korony Przezornych. Tamtej nocy zamordowano króla Roztropnego i aresztowano mnie pod takim zarzutem. Jeśli Cierń przypomniał sobie o tym, to niczym tego nie zdradził. Lekkim krokiem wrócił do mnie, niosąc bukłak. — Czy masz kartkę papieru? Ja chyba nie zabrałem ani kawałka. Znalazłem kartkę i z niepokojem patrzyłem, jak oddarł długi pasek, zgiął go wpół, poczym starannie nasypał we wgłębienie sporą dawkę proszku. Potem złożył papier i spiralnym zwojem zabezpieczył przed rozwinięciem. — Teraz popatrz! — rzucił niecierpliwie. Z niepokojem patrzyłem, jak wkłada zwitek w ogień na palenisku. Cokolwiek miał zrobić ten ładunek: rozbłysnąć, zaiskrzyć czy dymić — niczego takiego nie zrobił. Papier zbrązowiał, zajął się ogniem i spłonął. W powietrzu rozeszła się jedynie nikła woń siarki. To wszystko. Drwiąco uniosłem brew. — To nie tak miało być! — zaprotestował, zaczerwieniony. Pospiesznie sporządził następny taki zwitek papieru, lecz tym razem hojniej nasypał do niego proszku z małej buteleczki. Umieścił papier w najżywiej skaczących płomieniach. Odchyliłem się do tyłu, przygotowany na najgorsze, ale i tym razem rozczarowaliśmy się. Potarłem szczękę, kryjąc uśmiech na widok jego zgnębionej miny. — Pomyślisz sobie, że już nic nie umiem! — wykrzyknął.
17
— Och, w żadnym razie — zapewniłem, z trudem powstrzymując śmiech. Tym razem skręcił z papieru coś podobnego do grubej kiełbasy, z której końców wysypywał się proszek. Przezornie wstałem i odszedłem od pieca, kiedy wkładał ładunek w ogień. Jednak tak jak poprzednie, i ten zwitek po prostu spłonął. Cierń prychnął z obrzydzeniem. Zerknął w ciemny otwór flaszki i potrząsnął nią. Potem z odrazą zatkał ją korkiem. — Wilgoć dostała się do środka i popsuła mi całe przedstawienie. Cisnął flaszkę w ogień, co u oszczędnego Ciernia było oznaką niezwykłej irytacji. Usiadłem z powrotem przy piecu i wyczułem, jak bardzo stary mistrz czuje się rozczarowany. Zrobiło mi się go żal. Próbowałem jakoś złagodzić ten cios. — To mi przypomina, jak pomyliłem dymny proszek ze sproszkowanym korzeniem lancetnika. Pamiętasz? Łzy płynęły mi z oczu całymi godzinami. Parsknął śmiechem. — Pamiętam. Milczał przez jakiś czas, uśmiechając się do własnych myśli. Wiedziałem, że wrócił w nich do dawnych czasów, gdy byliśmy razem. Potem pochylił się i położył dłoń na moim ramieniu. — Bastardzie — powiedział z naciskiem, spoglądając mi w oczy — nigdy cię nie oszukałem, prawda? Zawsze byłem szczery i od samego początku mówiłem ci, czego cię uczę. Wtedy dopiero dostrzegłem, jak wiele nas teraz dzieli. Położyłem rękę na jego dłoni i patrzyłem w płomienie. — Zawsze byłeś wobec mnie uczciwy, Cierniu. Jeśli ktoś mnie zawiódł, to ja sam siebie. Obaj służyliśmy królowi i zrobiliśmy co trzeba dla sprawy. Nie wrócę do Koziej Twierdzy, jednak nie z powodu tego, co ty uczyniłeś, ale tego, kim ja się stałem. Nie mam do ciebie żadnych pretensji, o nic. Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Miał poważny wyraz twarzy, a w jego oczach wyczytałem to, czego mi nie powiedział. Tęsknił za mną. Prosząc mnie, żebym wrócił do Koziej Twierdzy, działał nie tylko w imieniu swojej królowej, ale i swoim własnym. Wciąż byłem kochany, przynajmniej przez Ciernia. To mnie poruszyło ścisnęło mnie w gardle. Usiłowałem obrócić wszystko w żart. — Nigdy nie twierdziłeś, że jako twój uczeń będę wiódł spokojne i bezpieczne życie. Jakby na potwierdzenie tych słów, w palenisku nagle potężnie huknęło. Gdybym nie był zwrócony twarzą do gościa, zapewne zostałbym oślepiony, a tak tylko ogłuszył mnie gromowy huk towarzyszący rozbłyskowi. Poczułem ukłucia śmigających w powietrzu iskier, a ogień w piecu ryknął jak wściekły zwierz. W następnej chwili lawina sadzy z dawno nie czyszczonego komina prawie zgasiła ogień. Biegaliśmy z Cier-
18
niem po komnacie, zadeptując czerwone skry i odrzucając kopniakami kawałki płonącej flaszki z powrotem w palenisko, zanim zajmie się od nich podłoga. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł Ślepun. Zatrzymał się w miejscu, szorując pazurami po podłodze. — Nic mi nie jest, nic mi nie jest! — zapewniłem go, przekrzykując dzwonienie w uszach. Ślepun prychnął z obrzydzeniem na przykry zapach i nie podzieliwszy się ze mną nawet jedną myślą, wymaszerował z powrotem w noc. Cierń poklepał mnie po ramieniu. — Zgasiłem ostatnią iskrę — zapewnił mnie. Przez długą chwilę doprowadzaliśmy komnatę do porządku, po czym ponownie roznieciliśmy ogień w piecu. Cierń przezornie odsunął fotel sprzed paleniska, a ja także nie usiadłem na poprzednim miejscu. — Czy nie tak właśnie miał działać ten proszek? — spytałem, kiedy uspokoiliśmy skołatane nerwy następną porcją brandy z Piaszczystych Kresów. — Nie! Na jaja Ela, chłopcze, czy myślisz, że mógłbym zrobić coś takiego w twoim piecu? Ten proszek zawsze dawał nagły błysk białego światła, niemal oślepiający, ale nie powinien był wybuchnąć. Zastanawiam się, dlaczego eksplodował. Co było nie tak? Do licha. Chciałbym sobie przypomnieć, co ostatnio przechowywałem w tej flaszce... Gniewnie zmarszczył brwi i zapatrzył się w płomienie, a ja pomyślałem, że jego nowy czeladnik będzie teraz musiał łamać sobie głowę nad tym, co spowodowało wybuch. Nie zazdrościłem mu doświadczeń, jakie niewątpliwie będzie musiał z tego powodu przeprowadzić. Cierń spędził noc na moim łóżku, podczas gdy ja przeniosłem się na posłanie Trafa. Następnego ranka obaj czuliśmy, że wizyta dobiegła końca. Nagle nie mieliśmy już o czym mówić, a nie było sensu gadać o byle czym. Poczułem, że dzieli nas przepaść. Po co miałbym go pytać o ludzi, których nigdy nie zobaczę, dlaczego on miałby opowiadać mi o politycznych intrygach, które nie miały dla mnie żadnego znaczenia? Przez jedno długie popołudnie i wieczór nasze ścieżki znowu się przecięły, lecz z nadejściem szarego świtu byłem już zajęty codzienną krzątaniną: noszeniem wody, karmieniem drobiu, szykowaniem śniadania i myciem naczyń. Z każdą chwilą niezręcznego milczenia coraz bardziej oddalaliśmy się od siebie. Niemal zacząłem żałować, że w ogóle przyjechał. Po śniadaniu oznajmił, że musi ruszać, a ja nawet nie próbowałem go zatrzymać. Obiecałem, że otrzyma zwój z opisem reguł gry w kamyki, kiedy tylko go ukończę. Dałem mu kilka zwojów, na których spisałem zasady dawkowania uspokajających naparów, oraz kilka korzeni rosnących w moim ogrodzie roślin leczniczych, których nie znał. Ponadto dałem mu kilka buteleczek z kolorowymi inkaustami. Wtedy podjął raz jeszcze próbę zmiany mojej decyzji, stwierdzając, że w Koziej Twierdzy byłby duży popyt na takie rzeczy. Skinąłem na to głową i powiedziałem, że kiedyś poślę tam Trafa.
19
Potem osiodłałem i przyprowadziłem mu jego piękną klacz. Uściskał mnie na pożegnanie, dosiadł ją i odjechał. Stałem i patrzyłem, jak oddala się dróżką. Nagle u mego boku pojawił się Ślepun i wsunął łeb pod moją dłoń. Żałujesz? Wielu rzeczy. Wiem jednak, że gdybym z nim pojechał i zrobił to, czego chciał, żałowałbym jeszcze bardziej. Mimo to nie mogłem ruszyć się z miejsca i stałem, spoglądając w ślad za Cierniem. Jeszcze nie jest za późno, pomyślałem. Wystarczyłby jeden okrzyk, a wróciłby po mnie. Zacisnąłem zęby. Ślepun trącił nosem moją dłoń. Rusz się. Chodźmy na polowanie. Bez chłopca, bez łuku. Tylko ty i ja. — Brzmi nieźle — usłyszałem swój własny głos. Tak też zrobiliśmy, i nawet udało nam się złapać niezłego wiosennego królika. Dobrze było znowu rozprostować kości i udowodnić sobie, że wciąż potrafię to zrobić, że jeszcze nie jestem zgrzybiałem starcem, i tak samo jak Traf potrzebuję jakiejś odmiany. Potrzebuję nauczyć się czegoś nowego. To było zawsze zalecane przez Cierpliwą lekarstwo na nudę. Gdy tego wieczoru rozejrzałem się po mojej chacie, wydała mi się ciasna, a nie przytulna. To, co kilka dni temu jawiło mi się znajome i zaciszne, teraz wyglądało nijako. Wiedziałem, że sprawił to kontrast między barwnymi opowieściami Ciernia o Koziej Twierdzy a monotonią mojego życia. Jednak taki niepokój, raz obudzony, trudno uciszyć. Usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz spędziłem noc poza domem. Wiodłem naprawdę ustabilizowany żywot. Co roku w porze żniw ruszałem na miesiąc w świat, wynajmując się do koszenia, grabienia siana lub zrywania jabłek. Te dodatkowe pieniądze bardzo mi się przydawały. Dwa razy do roku udawałem się do pobliskiego miasteczka, aby wymienić moje inkausty i barwniki na odzież, garnki i tym podobne rzeczy. Przez ostatnie dwa lata posyłałem tam chłopca na jego tłustym, starym kucu. Moje życie biegło tak ustalonym trybem, że nawet tego nie zauważałem. No tak. Cóż więc chcesz robić? Ślepun przeciągnął się i ziewnął, zrezygnowany. Sam nie wiem — wyznałem staremu wilkowi. Coś innego. Co byś powiedział na to, gdybyśmy trochę pokręcili się po świecie? Ślepun na chwilę wycofał się do tej części swego umysłu, która była jego niepodzielną własnością, a potem zapytał z lekką urazą: Czy obaj będziemy podróżowali pieszo, czy też oczekujesz, że przez cały dzień będę podążał za twoim koniem? Dobre pytanie. A jeśli obaj pójdziemy pieszo? Myślisz o tym miejscu wysoko w górach, prawda?
20
O starożytnym mieście? Tak. Zabierzemy chłopca? Myślę, że zostawimy tu Trafa, żeby sam sobie radził. To mu dobrze zrobi. Poza tym ktoś musi zająć się kurami. Zatem nie wyruszymy, dopóki chłopiec nie wróci? Skinąłem głową. Zastanawiałem się, czy zupełnie postradałem rozum. Zastanawiałem się, czy w ogóle jeszcze kiedyś tu wrócimy.
ROZDZIAŁ 2
WILGA Wilga Słowicza, pieśniarka królowej Ketriken, zainspirowała tyleż pieśni, ile ich sama ułożyła. Legendarna towarzyszka królowej Ketriken podczas wyprawy w poszukiwaniu Najstarszych po wojnie szkarłatnych okrętów, przez kilkadziesiąt lat pozostawała na służbie Przezornych, będąc świadkiem odbudowy Królestwa Sześciu Księstw. Oddawała królowej nieocenione usługi w niespokojnych czasach, które nastąpiły po odbiciu Koziej Twierdzy. Powierzano jej nie tylko skomplikowane kwestie traktatów pokojowych i umów między szlacheckimi rodami, ale również amnestii dla band rabusiów i przemytników. O wielu swoich misjach sama ułożyła pieśni, lecz z pewnością wykonywała również na polecenie rodu Przezornych tajne zadania, zbyt delikatne, aby kiedykolwiek mogły być opiewane w pieśniach.
W
ilga nie wracała z Trafem przez całe dwa miesiące. Ta długa nieobecność wywołała najpierw moją irytacje, a potem złość. Złość na samego siebie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak przywykłem polegać na sile chłopaka, dopóki sam nie musiałem robić tego, co należało do jego obowiązków. Wizyta Ciernia coś we mnie obudziła. Nie potrafiłem tego nazwać, ale miałem wrażenie, że dręczy mnie jakiś demon, który próbuje mi pokazać wszystkie ujemne strony mojego skromnego życia. Spokojna atmosfera mojej chatki wydawała mi się teraz gnuśna. Czy naprawdę minął rok, od kiedy wepchnąłem kamień pod osiadający schodek ganku i obiecałem sobie, że naprawię go później? Nie, nawet półtora roku. Doprowadziłem więc ganek do porządku, a potem nie tylko wysprzątałem kurnik, ale jeszcze go wybieliłem i położyłem wyściółkę ze świeżo ściętej trzciny. Naprawiłem przeciekający dach szopy w ogrodzie i wyciąłem w niej okno zasłonięte natłuszczoną skórą, co zamierzałem zrobić już od dwóch lat. Zrobiłem wiosenne porządki w chacie, najdokładniejsze od kiedy w niej zamieszkałem. Ściąłem nadłamany konar jesionu
22
i spuściłem go prosto na dach świeżo uprzątniętego kurnika, a potem ponownie pokryłem kurnik dachem. Właśnie kończyłem, gdy Ślepun powiedział, że słyszy nadjeżdżające konie. Zszedłem z dachu, założyłem koszulę i wyszedłem przed chatę, żeby powitać Wilgę i Trafa, którzy właśnie nadjeżdżali traktem. Nie wiem, czy sprawiło to długie rozstanie, czy też mój na nowo rozbudzony niepokój, ale czułem się tak, jakbym nagle ujrzał Trafa i Wilgę po raz pierwszy w życiu. Nie tylko z powodu nowego odzienia, które nosił Traf, podkreślające długość jego nóg i szerokość barów. Wyglądał zabawnie na grzbiecie starego, tłustego kuca, z czego na pewno zdawał sobie sprawę. Ten kucyk tak samo nie pasował do dorastającego młodzieńca, jak jego krótkie łóżko w mojej chacie i senny tryb mego życia. Nagle zrozumiałem, że nie mam prawa żądać, aby pozostał w domu i pilnował kur, kiedy ja wyruszę na poszukiwanie przygód. Jeśli szybko nie wyprawię go z domu, żeby poszukał własnej drogi, lekkie zniechęcenie w jego różnobarwnych oczach, spowodowane powrotem do domu, szybko przerodzi się w głębokie rozczarowanie. Traf, którego przyjąłem pod mój dach, chyba w takim samym stopniu pomógł mnie, co ja jemu. Lepiej więc będzie wysłać młodzieńca w świat, niż czekać, aż stanę się dla niego kłopotliwym ciężarem. Nie tylko Trafa ujrzałem w innym świetle. Wilga, żwawa jak zawsze, z uśmiechem przerzuciła nogę nad końskim grzbietem i zsunęła się z siodła. Kiedy ruszyła do mnie z szeroko rozłożonymi rękami, zamierzając mnie objąć, nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak niewiele wiem o jej obecnym życiu. Spojrzałem w jej ciemne, roześmiane oczy i po raz pierwszy zauważyłem w ich kącikach kurze łapki. Z biegiem lat ubierała się coraz lepiej, jeździła na coraz lepszych wierzchowcach i nosiła kosztowniejszą biżuterię. Dziś gęste czarne włosy spięła grubą srebrną klamrą. Najwyraźniej doskonale jej się powodziło. Pojawiała się u mnie trzy lub cztery razy w roku, aby zostać na kilka dni i zaburzyć moją spokojną egzystencję swoimi pieśniami i opowieściami. Nalegała na przyrządzanie potraw wedle jej upodobań, rozrzucała mnóstwo swoich rzeczy na stole, biurku i podłodze, a moje łóżko przestawało być miejscem służącym do odpoczynku. Pierwsze dni po jej wyjeździe przypominały wiejski gościniec z unoszącą się nad nim gęstą chmurą kurzu po przejeździe karawany jeźdźców. Miałem wtedy wrażenie, że brak mi tchu i świat niknie mi w oczach, dopóki znów nie przywykłem do monotonii codziennych zajęć. Uścisnąłem ją mocno i poczułem zapach perfum i kurzu, unoszący się z jej włosów. Cofnęła się o krok, spojrzała mi w oczy i natychmiast zapytała: — Co się stało? Jesteś jakiś nieswój. Uśmiechnąłem się smutno. — Opowiem ci później — obiecałem, i oboje wiedzieliśmy już, że to będzie jedna z naszych długich nocnych rozmów. — Idź się umyć — mruknęła i lekko mnie odepchnęła. — Śmierdzisz jak mój koń.
23
Podszedłem, żeby przywitać Trafa. — No, chłopcze, jak było? Czy wiosenny festyn w Koziej Twierdzy spełnił nadzieje obudzone przez opowieści Wilgi? — Był niezły — odparł obojętnie. W jego różnobarwnych oczach — jednym piwnym, a drugim niebieskim — dostrzegłem udrękę. — Traf? — zapytałem z niepokojem, ale on odsunął się ode mnie, zanim zdążyłem położyć dłoń na jego ramieniu. Zaraz zawstydził się swego nieuprzejmego zachowania, bo wychrypiał: — Idę umyć się w strumieniu. Cały jestem pokryty kurzem. Idź z nim. Nie wiem, co się stało, ale wyraźnie potrzebuje przyjaciela. Najlepiej takiego, który nie zadaje pytań — przytaknął Ślepun. Z nisko spuszczonym łbem i podniesionym ogonem poszedł za chłopcem. Lubił Trafa tak samo jak ja i miał spory udział w jego wychowaniu. Kiedy obaj zniknęli mi z oczu, odwróciłem się do Wilgi. — Czy wiesz, o co mu chodzi? Wzruszyła ramionami i odparła z uśmiechem: — Ma piętnaście lat. Czy w tym wieku ponury nastrój musi mieć konkretny powód? To może być cokolwiek: jakaś dziewczyna nie pocałowała go podczas festynu albo wręcz przeciwnie, właśnie to zrobiła. Wyjazd z Koziej Twierdzy i powrót do domu. Niesmaczna kiełbasa na śniadanie. Zostaw go w spokoju, nic mu nie będzie. Spojrzałem na drzewa, między którymi znikł chłopiec i wilk. — Może moje doświadczenia z tego okresu są nieco inne niż twoje — mruknąłem. Wilga weszła do chaty, a ja zająłem się jej koniem i kucem zwanym Goździkiem. Pomyślałem, że Brus kazałby mi najpierw zająć się wierzchowcem, nie zważając na mój ponury nastrój. No cóż, nie jestem Brusem — powiedziałem sobie. Zastanawiałem się, czy Pokrzywę, Rycerza i Nima wychowywał równie surowo jak mnie. Szkoda, że nie zapytałem Ciernia o imiona pozostałych dzieci. Zanim skończyłem oporządzać zwierzęta, zacząłem żałować, że Ciem w ogóle się pojawił. Jego wizyta przywołała zbyt wiele wspomnień. Stanowczo odepchnąłem je od siebie. Traf ochlapał sobie twarz wodą i poszedł w las, mamrocząc coś pod nosem. Szedł tak nieostrożnie, że nie miał szans cokolwiek upolować. Westchnąłem i wszedłem do chaty. Wilga wysypała już zawartość juków na stół. Zdjęła buty i rzuciła je tuż za progiem, a płaszcz niedbale przewiesiła przez poręcz krzesła. Woda w czajniku zaczynała wrzeć. Wilga stała na taborecie przed kuchenną szaą; kiedy wszedłem, pokazała mi brązową paczuszkę. — Czy ta herbata jest jeszcze dobra? Dziwnie pachnie.
24
— Jest wspaniała. Zejdź ze stołka. — Chwyciłem ją w talii i z łatwością zestawiłem na podłogę, chociaż zabolała mnie przy tym stara blizna na plecach. — Usiądź, ja zaparzę herbatę. Opowiedz mi o wiosennym festynie. Podczas gdy ja podzwaniałem kubkami, kroiłem bochenek chleba i odgrzewałem potrawkę z królika, ona opowiadała o Koziej Twierdzy. Jak zwykle mówiła o dobrych lub kiepskich występach minstreli, plotkowała o nieznanych mi damach i lordach, chwaliła lub ganiła jadło podawane na stoły różnych wielmożów, u których gościła. Każda jej opowieść była zabawna, więc śmiałem się, zapominając powoli o bólu, który obudził we mnie Cierń. Czułem, że nie tęsknię za Kozią Twierdzą czy życiem w mieście, lecz za dniami dzieciństwa i przyjaciółmi, których tam miałem. Taka tęsknota była bezpieczna, gdyż tamte czasy nie mogły już powrócić. Zaledwie kilka osób wiedziało, że wciąż żyje, i chciałem, żeby tak pozostało. Powiedziałem o tym Wildze. — Czasem twoje opowieści budzą w moim sercu tęsknotę i chęć powrotu do Koziej Twierdzy, ale nie mogę tam wrócić. Zmarszczyła brwi. — Nie rozumiem, dlaczego. Roześmiałem się. — Nie sądzisz, że ktoś mógłby się zdziwić, gdyby zobaczył mnie żywego? Przechyliła głowę na bok i spojrzała mi w oczy. — Myślę, że mało kto, nawet z twoich starych przyjaciół, zdołałby cię teraz rozpoznać. Wszyscy pamiętają cię jako gładkolicego młodzieńca. Złamany nos, blizna na twarz i ten siwy kosmyk we włosach wystarczająco zmieniły twój wygląd. Kiedyś ubierałeś się jak syn księcia, a teraz nosisz strój wieśniaka. Kiedyś byłeś zwinny jak wojownik. Teraz... no cóż, rankiem lub w chłodne dni poruszasz się ostrożnie jak staruszek. Z ubolewaniem pokręciła głową i dodała: — Nie dbasz o swój wygląd, a czas nie był dla ciebie łaskawy. Mógłbyś podawać się za starszego o pięć, a nawet o dziesięć lat, i nikt by tego nie kwestionował. Trochę ubodła mnie taka ocena z ust mojej kochanki. — Cóż, dobrze wiedzieć — odparłem sucho. Zdjąłem dzbanek z ognia, przez chwilę unikając jej spojrzenia. — Jeśli wziąć pod uwagę, że ludzie zwykle widzą to, co chcą zobaczyć, a nie spodziewają się ujrzeć cię żywym... Myślę, że mógłbyś zaryzykować. Zatem zastanawiasz się nad powrotem do Koziej Twierdzy? — Nie — odparłem nieco zbyt ostro, ale nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłoby złagodzić tę odpowiedź. — Szkoda. Wiele tracisz, żyjąc tu samotnie. I natychmiast zaczęła opisywać mi zabawę, jaka odbyła się z okazji święta wiosny. Pomimo kiepskiego nastroju uśmiałem się, gdy opisała mi, jak młodziutka szesnastoletnia wielbicielka poprosiła Ciernia do tańca. Wilga miała rację. Chciałbym tam być.
25
Przygotowując posiłek dla nas wszystkich, przyłapałem się na tym, że znów zadręczam się rozważaniami typu „co by było, gdyby”. Co by się stało, gdybym wrócił do Koziej Twierdzy razem z królową i Wilgą? Gdybym wrócił do Sikorki i naszego dziecka? I zawsze moje przemyślenia kończyły się katastrofą. Gdybym wrócił do Koziej Twierdzy żywy, podczas gdy wszyscy sądzili, że zostałem stracony za praktykowanie magii Rozumienia, doprowadziłbym do rozłamu w chwili, gdy Ketriken usiłowała zjednoczyć Królestwo. Niektórzy woleliby widzieć we mnie władcę, gdyż choć z nieprawego łoża, pochodziłem jednak z rodu Przezornych, natomiast królowa władała tylko dzięki zawartemu małżeństwu. Inni chcieliby mnie stracić, tym razem jednak definitywnie. A gdybym teraz wrócił do Sikorki i córki, chcąc je obie odzyskać? Pewnie mógłbym, gdybym dbał tylko o swoje własne uczucia. Ona i Brus uznali mnie za zmarłego. Kobieta, która pod każdym względem — prócz nazwiska — była moją żoną, i mężczyzna, który był moim opiekunem i przyjacielem, żyli teraz razem. On zapewnił jej dach nad głową i troszczył się o nią, gdy nosiła pod sercem moje dziecko. Potem sam pomógł mu przyjść na świat. Razem bronili Pokrzywy przed siepaczami Władczego. Później Brus wziął ją za żonę i uznał dziecko za swoje, nie tylko dlatego, żeby je w ten sposób ochronić, ale ponieważ bardzo je kochał. Gdybym do nich wrócił, oboje mieliby wyrzuty sumienia, wstydziliby się łączącego ich związku. Brus na pewno zostawiłby mi Sikorkę i Pokrzywę. Poczucie honoru nie pozwoliłoby mu postąpić inaczej. Ale ja zawsze zastanawiałbym się, czy ona porównuje mnie z nim, czy ich miłość była silniejsza i lepsza... — Przypalasz potrawkę — upomniała mnie Wilga. Rzeczywiście. Nałożyłem porcje jedzenia i usiadłem przy stole. Starałem się zapomnieć o przeszłości, zarówno tej prawdziwej, jak i wyimaginowanej. Na szczęście Wilga bawiła mnie rozmową. Jak zwykle ja słuchałem, a ona opowiadała. Zaczęła od długiego opisu występu jakiejś początkującej pieśniarki, która nie tylko ośmieliła się zaśpiewać jedną z pieśni Wilgi, zmieniwszy zaledwie wers czy dwa, ale w dodatku podała się za autorkę tego utworu. Mówiąc, wymachiwała energicznie ręką, w której trzymała chleb. Niestety, jej opowieści wciąż budziły we mnie wspomnienia innych festynów. Czyżby przestało mi już odpowiadać to spokojne życie, które tutaj wiodłem? Przez tyle lat wystarczało mi jedynie towarzystwo chłopca i wilka. Co się stało? Te rozważania nasunęły mi jeszcze jedno pytanie. Gdzie jest Traf? Zaparzyłem herbatę i nałożyłem na talerze porcje dla całej naszej trójki. Po pracy i podróży Traf zawsze był wygłodniały. To niepokojące, że nie przyłączył się do nas. Słuchając opowieści Wilgi, raz po raz spoglądałem na jego miskę z nietkniętą potrawką. Pochwyciła moje spojrzenie. — Nie martw się o niego — powiedziała z lekką urazą. — To chłopiec i miewa chłopięce humory. Przyjdzie, kiedy naprawdę zgłodnieje.
26
Albo zepsuje bardzo dobrą rybę, piekąc ją w ognisku — przyszła do mnie wilcza myśl w odpowiedzi na zadane Rozumieniem pytanie. Byli przy strumieniu. Traf zrobił sobie prymitywną włócznię z kija, a wilk wszedł do wody i polował przy podmytym brzegu. Kiedy znalazł spore stado ryb, bez trudu zapędził jedną między głazy, zanurzył łeb pod wodę i złapał ją w zęby. Od zimnej wody rozbolały go stawy, ale szybko rozgrzeje się przy rozpalonym przez chłopca ognisku. Nic im nie będzie. Nie martw się. Była to bezużyteczna rada, ale udałem, że z niej korzystam. Skończyliśmy posiłek i umyłem talerze. Kiedy sprzątałem, Wilga usiadła przy palenisku, na którym płonął już ogień, i zaczęła stroić harfę. Już po chwili nieskładne dźwięki ułożyły się w melodię starej pieśni o córce młynarza. Kiedy skończyłem sprzątać, dołączyłem do Wilgi, przynosząc po kubku brandy z Piaszczystych Kresów. Usiadłem na fotelu, a ona pozostała na podłodze, blisko ognia, opierając się o moje nogi. Obserwowałem jej palce przebiegające po strunach, szukając lekkich zniekształceń w miejscach, gdzie kiedyś złamano jej dwa palce — co miało być dla mnie ostrzeżeniem. Gdy skończyła grać, pochyliłem się i ucałowałem ją. Odłożyła harfę i oddała mi pocałunek, a potem wstała, wzięła mnie za ręce i podniosła z fotela. Gdy szedłem za nią do sypialni, zauważyła: — Jesteś dziś wyjątkowo zgodny. Mruknąłem coś w odpowiedzi. Nie chciałem przypominać jej, że wcześniej zraniła moje uczucia, gdyż postąpiłbym małostkowo i dziecinnie. Czy miała mnie okłamywać, mówiąc, że wciąż jestem młody i przystojny, choć wcale tak nie jest? Czas wycisnął na mnie swoje piętno, i należało się tego spodziewać. Mimo to Wilga wciąż do mnie wracała. Przez te wszystkie lata wracała do mnie i do mojego łóżka. To chyba też się liczy. — Chciałeś mi o czymś powiedzieć — przypomniała. — Później — odparłem. Przeszłość czepiała się mnie, lecz odepchnąłem ją, chcąc całkowicie pogrążyć się w teraźniejszości. Moje obecne życie nie było takie złe. Było zwyczajne i nieskomplikowane, bez stresów. Czyż nie o takim zawsze marzyłem? O życiu, w którym sam mogę o wszystkim decydować? No a przecież nie byłem zupełnie sam. Miałem Ślepuna i Trafa, a także Wilgę — wtedy, kiedy mnie odwiedzała. Rozchyliłem jej kamizelkę i bluzkę, odsłaniając piersi, a ona rozpięła mi koszulę. Objęła mnie, ocierając się o mnie i mrucząc z zadowolenia jak kot. Przycisnąłem ją do piersi, pochyliłem się i pocałowałem ją w czubek głowy. To również było proste, a przecież jakże słodkie. Mój świeżo wypchany materac był tak miękki i pachnący jak wypełniające go trawy i zioła. Na pewien czas przestałem myśleć o czymkolwiek, usiłując dowieść nam obojgu, że wciąż jestem młody. Potem przez jakiś czas błądziłem po pograniczu jawy i snu. Czasem myślę, że w tej krainie człowiek odpoczywa lepiej niż w głębokim śnie. Jego umysł podąża po obu tych stanach świadomości, odnajdując prawdy niedostrzegalne zarówno w dzień, jak i w nocy. Tam kryją się sprawy, o których wolelibyśmy nie wiedzieć, i czekają, aż uwolni je właśnie taki stan ducha.
27
Ocknąłem się. Przez chwile szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w zalegającą komnatę ciemność, zanim zrozumiałem, że sen już mnie opuścił. Jedna z szeroko rozrzuconych rąk Wilgi spoczywała na mojej piersi. We śnie ściągnęła z nas koc. Noc otulała cieniem jej zuchwałą nagość. Leżałem nieruchomo, słuchając jej oddechu i wdychając zapach jej ciała i perfum; zastanawiałem się, co też mnie zbudziło. Wyślizgnąłem się z objęć Wilgi i wstałem, po omacku odnajdując koszulę i spodnie. Dogasający żar paleniska oświetlał główną izbę, ale nie zatrzymałem się, żeby podłożyć do ognia. Otworzyłem drzwi i boso wyszedłem w ciepłą wiosenną noc. Przez moment stałem, oswajając się z mrokiem, a potem poszedłem przez otaczający chatę ogród na brzeg strumienia. Gliniasta ścieżka była mocno wydeptana od moich codziennych wędrówek po wodę. Korony drzew stykały się ze sobą, a noc była bezksiężycowa, lecz moje nogi znały tę drogę równie dobrze jak moje oczy. Wystarczyło mi zdać się na Rozumienie, które zaprowadzi mnie do wilka. Wkrótce dostrzegłem pomarańczowy blask dogasającego ogniska i poczułem unoszący się wokół zapach pieczonej ryby. Spali przy ognisku — wilk zwinięty w kłębek, a Traf przytulony do niego, obejmując ramieniem kark Ślepuna. Kiedy podchodziłem, wilk otworzył oczy, ale nie poruszył się. Mówiłem ci, żebyś się nie martwił. Nie martwię się. Po prostu przyszedłem. Traf pozostawił trochę chrustu przy ognisku. Rzuciłem gałązki na węgle, usiadłem i patrzyłem, jak płomienie liżą drewno. Pojaśniało i zrobiło się cieplej. Wiedziałem, że chłopiec nie śpi. Wychowany przy wilku, nauczył się wilczej czujności. Czekałem, aż zacznie mówić. — To nie przez ciebie. A przynajmniej nie tylko przez ciebie. Nie patrzyłem na niego, kiedy mówił. Czekałem. Milczenie przynosi wszystkie konieczne pytania, podczas gdy język jest skłonny zadawać tylko te niewłaściwe. — Muszę to wiedzieć! — wybuchnął nagle. Serce ścisnęło mi się na myśl, jakie to będzie pytanie. Podświadomie zawsze obawiałem się, że kiedyś je zada. Nie powinienem był puścić go na ten wiosenny festyn, pomyślałem z rozpaczą. Gdybym trzymał go przy sobie, mój sekret nigdy nie wyszedłby na jaw. On jednak zapytał o coś zupełnie innego. — Czy wiedziałeś, że Wilga jest mężatką? Wyraz mojej twarzy musiał być dla niego wystarczającą odpowiedzią. Traf ze współczuciem zamknął oczy. — Przepraszam — powiedział cicho. — Powinienem był wiedzieć, że nie masz o tym pojęcia i powiedzieć ci o tym w ogledniejszy sposób. Radość, jaką sprawiała mi obecność tej kobiety, jej miłe wieczorne opowieści i muzyka przy piecu, a także spojrzenie roześmianych ciemnych oczu — nagle stała się ułudą,
28
zwodniczą i kradzioną przyjemnością. Okazałem się głupszy niż kiedykolwiek w moim życiu. Zamężna. Wilga była mężatką. Sądziła, że nikt nie zechce pojąć jej za żonę, ponieważ była bezpłodna. Mówiła, że musi zdobyć pozycję jako pieśniarka, ponieważ nigdy nie będzie miała mężczyzny, który się o nią zatroszczy, ani dzieci, które zaopiekują się nią, gdy się zestarzeje. Pewnie sama w to wierzyła, kiedy mi o tym mówiła. Moim błędem zaś było przekonanie, że ta sytuacja nigdy się nie zmieni. Ślepun podniósł się i wyprostował zesztywniałe kończyny. Podszedł i położył się obok mnie, opierając łeb o moje kolano. Jesteś chory? Nie, tylko głupi. Ach, to żadna nowina. No cóż, od tego się nie umiera. Nabrałem tchu. — Opowiedz mi o tym. Wiedziałem, że musi jak najszybciej mieć to za sobą. Traf westchnął, podszedł i usiadł z drugiej strony Ślepuna. Podniósł z ziemi gałązkę i zaczął przegarniać nią żar. — Chyba nie chciała, żebym się o tym dowiedział. Jej mąż nie mieszka w Koziej Twierdzy. Przyjechał, żeby zrobić jej niespodziankę i spędzić z nią festyn. Nagle patyk się zapalił. Traf rzucił płonący kijek w ogień i zaczął odruchowo głaskać Ślepuna. Wyobraziłem sobie prostodusznego starego wieśniaka, który w podeszłym wieku ożenił się z pieśniarką, być może mając już dorosłe dzieci z poprzedniego małżeństwa. Na pewno ją kochał, skoro wyprawił się aż do Koziej Twierdzy, żeby zrobić jej niespodziankę. Wiosenny festyn to tradycyjne święto zakochanych, starych i młodych. — Nazywa się Świeży — ciągnął Traf — i jest spokrewniony z księciem Sumiennym. Daleki kuzyn, czy ktoś taki. Jest postawny i bardzo dobrze odziany. Miał na sobie dwa razy za szeroki płaszcz z futrzanym kołnierzem. I srebrne bransolety na obu rękach. Jest też silny. Podczas tańca podniósł Wilgę w górę i kręcił nią w powietrzu, aż wszyscy ludzie odsunęli się, żeby na nich patrzeć. — Traf spojrzał mi w oczy. — Powinienem był wiedzieć, że o niczym nie masz pojęcia. Ty nie oszukiwałbyś w ten sposób innego mężczyzny. — Nikogo nie oszukiwałem — zdołałem wreszcie wykrztusić. — A przynajmniej nie robiłem tego świadomie. Odetchnął z ulgą. — Zawsze tego mnie uczyłeś. — Zaczął opowiadać o tym, jak go to dotknęło. — Zobaczyłem, że się całują. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak się całował, oprócz ciebie i Wilgi. Pomyślałem, że cię zdradziła, a potem usłyszałem, jak przedstawiają go jako jej męża... — Zerknął na mnie z ukosa. — To naprawdę zraniło moje uczucia. Pomyślałem, że wiesz o wszystkim i wcale ci to nie przeszkadza, że przez te wszystkie
29
lata inaczej mnie uczyłeś, a inaczej postępowałeś. Zastanawiałem się, czy uważasz mnie za głupca, który nigdy nie odkryje prawdy, czy śmialiście się z Wilgą z mojej głupoty jak z dobrego żartu. Myślałem o tym bez końca, aż zacząłem kwestionować wszystko, czego mnie nauczyłeś. — Znów zapatrzył się w ogień. — Czułem się zdradzony przez ciebie. Cieszyłem się, że myśli tylko o swoich rozterkach, a nie zastanawia się, jak bardzo mnie to zraniło. Lepiej niech wyrzuci to z siebie. A zatem Wilga jest mężatką. A czemu nie? Nie miała niczego do stracenia, a wiele do zyskania. Wygodny dom, bogatego męża, zapewne jakiś szlachecki tytuł, bezpieczeństwo i wygody na stare lata, podczas gdy jej małżonek zyskał ładną i miłą żonę, do tego sławną pieśniarkę, którą mógł się pochwalić i której zazdrościli mu inni mężczyźni. A kiedy jej się znudził, wyruszała w trasę, jak to mają w zwyczaju minstrele, spędzała ze mną kilka nocy, i żaden z nas niczego się nie domyślał. Żaden z nas? Czy aby na pewno było nas tylko dwóch? — Myślałeś, że ona sypia tylko z tobą? Bezpośredni chłopak, ten Traf. Zastanawiałem się, jakie pytania zadawał Wildze w drodze powrotnej do domu. — Chyba wcale się nad tym nie zastanawiałem — przyznałem. Z tyloma rzeczami łatwiej jest żyć, jeśli człowiek nie zwraca na nie uwagi. Czułem, że dzielę Wilgę z innymi mężczyznami, dlatego nie czyniłem sobie wyrzutów, że z nią sypiam. Ona nigdy nie wspominała o innych, a ja nigdy nie pytałem, więc jej kochankowie pozostawali postaciami bez twarzy i ciała. Ale z pewnością nie brałem pod uwagę możliwości istnienia męża. Ona przysięgła wierność jemu, a on jej, i moim zdaniem to całkowicie zmieniało sytuację. — I co teraz zrobisz? Dobre pytanie. — Jeszcze nie wiem. — Wilga powiedziała, że to nie moja sprawa i że nie robi nikomu krzywdy. Mówiła, że jeśli ci powiem, to zranię ciebie, a nie ją. Powiedziała też, że nigdy nie chciała cię skrzywdzić, że dość się w życiu wycierpiałeś. A kiedy stwierdziłem, że masz prawo wiedzieć, odparła na to, że masz jeszcze większe prawo nie wiedzieć. Te gładkie słówka Wilgi. Nie dała mu nawet cienia szansy, aby mógł sam rozwikłać ten problem. Teraz patrzył na mnie swoimi różnobarwnymi oczami jak wierny pies, czekając na mój werdykt. — Lepiej, że powiedziałeś mi prawdę, niż miałbyś patrzeć, jak jestem oszukiwany. — Ale skrzywdziłem cię? Powoli pokręciłem głową. — Ja sam się skrzywdziłem, chłopcze. — To prawda. Nigdy nie byłem minstrelem i nie potrafiłem podchodzić do życia tak, jak oni to robią. Ci, którzy zarabiają na chleb
30
palcami i językiem, mają serca twardsze od innych ludzi. Nie na próżno powiadają: „Łatwiej o miłego wilkołaka niż wiernego minstrela”. Zastanawiałem się, czy mąż Wilgi pamięta o tym powiedzeniu. — Myślałem, że będziesz wściekły. Ona ostrzegała mnie, że możesz się rozzłościć i zrobić jej krzywdę. — I uwierzyłeś w to? Zabolało mnie to prawie tak samo, jak jej nielojalność. Zaczerpnął tchu, znów się zawahał, a potem odparł pospiesznie: — Masz wybuchowy charakter, a ja jeszcze nigdy nie musiałem mówić ci czegoś, co spowodowałoby, że poczułbyś się jak głupiec. Bystry chłopak. Może nawet bardziej niż sądziłem. — Jestem zły, Traf. Jestem zły na siebie. Spojrzał w ogień. — Chyba jestem samolubny, bo teraz poczułem się lepiej. — Cieszę się, że ci ulżyło i że wszystko sobie wyjaśniliśmy. Teraz dajmy już temu spokój. Opowiedz mi o festynie. Co myślisz o Koziej Twierdzy? Zaczął mówić, a ja go słuchałem. Kiedy opowiadał, zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo zmienił się zamek i miasto podczas moje nieobecności. Z opisu chłopca wynikało, że gród rozrósł się, wydzierając skalnemu urwisku spory skrawek terenu i wychodząc w morze budynkami na palach. Opisywał mi pływające tawerny i składy towarów. Opowiadał o kupcach z Miasta Wolnego Handlu i położonych dalej wysp, w tym i o Zawyspiarzach. Kozia Twierdza stała się teraz ważnym portem handlowym. Kiedy mówił o wielkiej sali zamkowej i komnacie, w której spał jako gość Wilgi, zrozumiałem, że w samej twierdzy też wiele się zmieniło. Mówił o dywanach i fontannach, gobelinach na każdej ścianie, o miękkich fotelach i złoconych kandelabrach. Jego opis bardziej przywodził na myśl piękną posiadłość Władczego przy Kupieckim Brodzie niż ponurą fortecę, którą kiedyś nazywałem domem. Podejrzewałem, że to efekt połączonych wysiłków Ciernia i Ketriken. Stary skrytobójca zawsze lubił ładne rzeczy, nie mówiąc już o wygodach. Mimo że postanowiłem, iż nigdy już nie wrócę do Koziej Twierdzy, smuciło mnie, że to miejsce z moich wspomnień, ta posępna forteca z czarnego kamienia już właściwie nie istnieje. Traf miał dla mnie także opowieści o innych miastach, przez które przejeżdżali w drodze do Koziej Twierdzy i z powrotem. Kiedy słuchałem jednej z nich, aż zimny dreszcz przebiegł mi po krzyżu. — Śmiertelnie przestraszyłem się pewnego ranka w Plamie Hardina — zaczął, a ja uświadomiłem sobie, że nie znam żadnej wioski o takiej nazwie. Wiedziałem, że wielu mieszkańców, którzy uciekli z wybrzeża w latach wojny ze szkarłatnymi statkami, powróciło w te strony i założyło nowe miasta, nie zawsze na zgliszczach dawnych gro-
31
dów. Kiedy ostatnio tam byłem, nie było niczego prócz zakurzonego traktu. Traf mówił z wyraźnym wzburzeniem, i widziałem, że na moment zapomniał o zdradzie Wilgi. — Jechaliśmy na festyn. Zatrzymaliśmy się na noc w gospodzie, gdzie Wilga zarobiła śpiewem na kolację i nocleg, a wszyscy byli dla nas tak mili i uprzejmi, że uznałem Plamę Hardina za wspaniałą miejscowość. Nagle, kiedy Wilga przestała śpiewać, usłyszałem gniewne słowa pod adresem kogoś obdarzonego Rozumieniem, kto spowodował, że krowy przestały dawać mleko, ale nie zwróciłem na to uwagi. Uznałem, że to po prostu rozmowa kilku mężczyzn po wypiciu zbyt wielu kufli piwa. Dostaliśmy pokój na górze. Obudziłem się rano o wiele za wcześnie, żeby zbudzić Wilgę, ale nie mogłem już zasnąć. Usiadłem więc przy oknie i przyglądałem się ludziom chodzącym po ulicach. Nagle na placu przed gospodą zaczął się zbierać tłum, jakby był to dzień targowy albo odpust. Potem przy wlekli tam jakąś kobietę, całą posiniaczoną i zakrwawioną, i przy wiązali ją do pręgierza. Myślałem, że chcą ją wychłostać, ale potem zauważyłem, że niektórzy ze zgromadzonych przynieśli ze sobą kosze pełne kamieni. Obudziłem Wilgę i zapytałem, o co tu chodzi, lecz ona kazała mi siedzieć cicho, ponieważ i tak nic nie możemy na to poradzić. Kazała mi odejść od okna, ale nie mogłem. Nie byłem w stanie. Nie mogłem uwierzyć, że do tego dojdzie. Przez cały czas miałem nadzieję, że zaraz ktoś się pojawi i każe im przestać. Tom, ona była związana, bezbronna. Nagle jakiś mężczyzna wyszedł z tłumu i coś odczytał. Potem odszedł, a oni ją ukamienowali. Zamilkł. Wiedział, że w wioskach surowo karano koniokradów i morderców, słyszał o chłoście i wieszaniu. Jednak nigdy nie widział, jak wykonywano taki wyrok. W milczeniu przełykał głośno ślinę. Ślepun zaskowyczał. Położyłem dłoń na jego karku. To mogłeś być ty. Wiem. Traf nabrał tchu. — Czułem, że powinienem tam zejść, ale za bardzo się bałem. Wstydziłem się tego, ale po prostu nie mogłem się ruszyć. Tylko stałem i patrzyłem, jak rzucają w nią kamieniami, a ona usiłowała osłaniać głowę rękami. Zrobiło mi się niedobrze. Nagle rozległ się dziwny szum, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałem, i poranne niebo pociemniało, jakby zasnuły je burzowe chmury, chociaż nie było wiatru. To były wrony, Tom, ogromne stado czarnych ptaków. Nigdy nie widziałem tylu wron. Krakały przeraźliwie, tak jak wtedy, gdy wypatrzą orła lub sokoła i chcą go przepłoszyć. Tylko że tym razem nie chodziło im o orła. Nadleciały ze wzgórz za miastem i przesłoniły całe niebo, jak czarny koc łopoczący na sznurze. Potem nagle rzuciły się na tłum, kracząc przeraźliwie. Zobaczyłem, jak jedna z nich wczepiła się jakiejś kobiecie we włosy i próbowała wydziobać jej oczy. Ludzie zaczęli uciekać na wszystkie strony, wrzeszcząc jak opętani. Spłoszyli konie, które pognały przed siebie, ciągnąc ciężki wóz przez sam środek
32
tłumu. Nawet Wilga podeszła do okna. Niebawem na ulicach nie było nikogo — pozostały tylko wrony. Siedziały wszędzie, na dachach, parapetach, i gałęziach drzew, które aż uginały się pod ich ciężarem. A przywiązana do pręgierza kobieta, ta obdarzona Rozumieniem, też znikła. Zostały po niej tylko zakrwawione sznury. Potem nagle wszystkie wrony poderwały się i odleciały. Po chwili już ich nie było. — Traf ściszył głos do szeptu. — Później karczmarz powiedział, że widział na własne oczy, jak kobieta zamieniła się w ptaka i odleciała z całym stadem. Później, obiecałem sobie, powiem mu, że to nieprawda, że być może wezwała ptaki, żeby pomogły jej uciec, ale nawet Rozumienie nie pozwoliłoby jej zamienić się w ptaka. Powiem mu, że wcale nie okazał się tchórzem nie schodząc na dół, gdyż po prostu ukamienowaliby go razem z nią. Powiem mu to później. Historia, którą opowiedział, była jak trucizna wypływająca z otwartej rany. Dajmy jej do końca wypłynąć. Ponownie skupiłem się na tym, co mówił. — ... i nazywają się Pradawną Krwią. Karczmarz mówił, że za dużo sobie pozwalają. Chcieliby rządzić tak jak kiedyś, za czasów księcia Srokatego. Gdyby do tego doszło, zemściliby się na nas wszystkich. Ci, którzy nie są obdarzeni magią Rozumienia, byliby ich niewolnikami. A gdyby próbowali się opierać, zostaliby rzuceni bestiom na pożarcie. — Jego głos znów opadł do szeptu. — Wilga powiedziała mi, że ludzie posiadający dar Rozumienia nie są tacy, że chcą tylko, żeby pozostawiono ich w spokoju. Zaskoczył mnie nagły przypływ wdzięczności, jaką w tym momencie poczułem wobec Wilgi. — No cóż, ona jest pieśniarką, a minstrele znają różnych ludzi i wiedzą o wielu ciekawych rzeczach. Możesz jej wierzyć, jeśli tak mówi. Musiałem teraz wiele przemyśleć. Nie mogłem skupić się na reszcie opowieści. Chłopca zaintrygowały pogłoski, że w Mieście Wolnego Handlu hodują smoki i niebawem każde miasto będzie mogło kupić sobie takie zwierzę jako strażnika. Zapewniłem go, że widziałem prawdziwe smoki, i nie należy wierzyć w takie bajania. Więcej prawdy mogło kryć się w plotkach, że wojna Miasta Wolnego Handlu z Krainą Miedzi może objąć również Królestwo Sześciu Księstw. — Czy wojna dotrze aż tutaj? — chciał wiedzieć. Ponieważ był wtedy mały, z wojny ze szkarłatnymi okrętami pozostały mu tylko niejasne, lecz przerażające wspomnienia. Mimo to wojna wydawała mu się czymś równie interesującym, jak wiosenny festyn. — Wojna z Krainą Miedzi wybuchnie prędzej czy później — zacytowałem mu stare przysłowie. — Wciąż dochodzi do utarczek na pograniczu, do pirackich napadów i najazdów. Nie martw się, Księstwa Dębów i Cypla zawsze chętnie się tym zajmą. Tamtejsi mieszkańcy tylko marzą o tym, żeby zdobyć następny kawałek Krainy Miedzi.
33
Potem nasza rozmowa zeszła na bezpieczniejszy temat, jakim był wiosenny festyn. Traf mówił o kuglarzach żonglujących płonącymi pochodniami i ostrymi nożami, powtórzył najlepsze dowcipy z frywolnego przedstawienia kukiełkowego, które oglądał, i opowiedział mi o ślicznej wróżce imieniem Dżina, która sprzedała mu amulet chroniący przed kieszonkowcami i obiecała, że kiedyś nas odwiedzi. Roześmiałem się w głos, kiedy powiedział mi, że zanim minęła godzina od tego zakupu, sprytny złodziejaszek ukradł mu amulet z kieszeni. Skosztował także marynowanych ryb i bardzo mu smakowały, dopóki pewnego wieczoru nie wypił za dużo wina i nie zwymiotował kolacji. Przysięgał, że już nigdy nie weźmie ich do ust. Pozwoliłem mu mówić, zadowolony z tego, że chętnie dzieli się ze mną swoimi wrażeniami z Koziej Twierdzy. Jednak każda opowiedziana przez niego historia jasno dowodziła, że nasze spokojne życie już mu nie odpowiada. Czas znaleźć mistrza, który przyjmie go na naukę i wypuścić go w świat. Nagle doznałem wrażenia, że stoję na skraju przepaści. Powinienem oddać Trafa w ręce mistrza, który nauczy go rzemiosła. I muszę usunąć z mojego życia Wilgę. Kiedy przestanę z nią sypiać, nie pogodzi się z tym upokorzeniem i już nigdy do mnie nie wróci. Stracę przyjaciółkę, z którą przez kilka ostatnich lat spędziłem wiele miłych chwil. Traf trajkotał dalej, a jego słowa padały wokół mnie jak drobne krople deszczu. Jego też będzie mi brakowało. Poczułem na kolanie ciepły ciężar wilczego łba. Ślepun wpatrywał się w ogień. Kiedyś marzyłeś o tym, że zostaniemy sami, tylko ty i ja. Więź Rozumienia nie pozwala na łgarstwa. Nigdy nie sądziłem, że będę tak bardzo łaknął towarzystwa takich jak ja — przyznałem. Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem swoich głęboko osadzonych ślepi. Tylko ty i ja jesteśmy tacy sami. Właśnie to zawsze było problemem, kiedy próbowaliśmy zacieśnić więzy z innymi. Oni byli wilkami lub ludźmi, ale nigdy takimi jak my. Nawet ci, którzy nazywają siebie istotami Pradawnej Krwi, nie są tak mocno związani ze sobą jak my. Wiedziałem, że mówi prawdę. Położyłem dłoń na jego szerokiej czaszce i pogładziłem kosmate ucho. Miałem pustkę w głowie. Ale on jeszcze nie skończył. Znowu nadchodzi zmiana, bracie. Wyczuwam ją tuż za horyzontem, prawie czuję jej zapach. Jakby jakiś wielki drapieżnik wtargnął na nasze terytorium. Nie masz takiego uczucia? Nic nie czuję. Wyczuł kłamstwo i skwitował je ciężkim westchnieniem.
ROZDZIAŁ 3
ROZSTANIA Rozumienie to zły czar, który często spada na dzieci. Aczkolwiek uważa się je za rezultat parzenia się ze zwierzętami, w istocie jego przyczyny są inne. Mądry rodzic nie pozwoli dziecku bawić się ze szczeniętami lub kociętami, które są jeszcze karmione piersią, ani nie dopuści do tego, aby spało w tym samym pomieszczeniu, w którym śpią zwierzęta. Umysł śpiącego dziecka jest bowiem najbardziej podatny na sny zwierząt, a także na przyswojenie sobie ich języka. Skutki działania tej obrzydliwej magii często objawiają się w wielu kolejnych pokoleniach, a obdarzone Rozumieniem dziecię może pojawić się nawet w najszacowniejszej rodzinie. Jeśli tak się stanie, rodzice powinni znaleźć w sobie dość siły, aby zrobić wszystko, co trzeba, dla dobra całej rodziny. Powinni również odszukać wśród służby osobę, której zła wola lub niedbalstwo doprowadziły do zarażenia, i odpowiednio ją ukarać. Szarawy „Choroby i niedomagania”
Z
anim nadszedł świt i odezwały się pierwsze ptaki, Traf znów zasnął. Przez jakiś czas siedziałem przy ognisku, obserwując go. Jego twarz wygładziła się i znikł z niej niepokój. Traf był spokojnym i dobrodusznym chłopcem, który nigdy nie szukał zwady i nie miał przede mną żadnych sekretów.Byłem rad, że opowiedział mi o Wildze i zrzucił kamień z serca, mimo że mnie nie będzie tak łatwo odzyskać spokój. Zostawiłem go śpiącego przy dogasającym ognisku w pierwszych promieniach słońca. — Pilnuj go — powiedziałem Ślepunowi. Czułem ból w stawach biodrowych wilka, będący echem tego, który przeszywał moje poranione plecy. Noce pod gołym niebem straciły już dla nas swój urok. Mimo to wolałbym położyć się tu na tej zimnej i wilgotnej ziemi, niż wracać do chaty i stawić czoła Wildze. Ale nieprzyjemne sprawy należy załatwiać jak najprędzej, powiedziałem sobie, i wlokąc się jak wiekowy starzec, wróciłem do chaty.
35
Po drodze zajrzałem do kurnika, aby podebrać jajka. Kury już wstały i grzebały w ziemi. Kogut wzleciał w górę, usiadł na świeżo naprawionym dachu, zatrzepotał dwukrotnie skrzydłami i donośnie zapiał. Ranek. Taki, jakiego się obawiałem. Wszedłszy do chaty, dołożyłem drewna do ognia i ugotowałem jajka. Wyjąłem ostatni bochenek chleba, przywieziony przez Ciernia ser oraz zioła na napar. Wilga nigdy nie lubiła wcześnie wstawać, miałem więc dużo czasu na podjęcie decyzji, co jej powiem, a czego nie. Sprzątając komnatę, głównie z jej porozrzucanych rzeczy, wspominałem wspólnie spędzone chwile. Znaliśmy się ponad dziesięć lat. A raczej wydawało ci się, że ją znasz — poprawiłem się w myślach. I zaraz skarciłem się za to kłamstwo. Przecież ją znałem. Podniosłem jej przerzucony przez oparcie krzesła płaszcz. Gruba wełna zachowała jej zapach. Bardzo dobry materiał — oceniłem, mąż musi o nią dbać. Najgorsze w tym wszystkim było to, że właściwie wcale nie byłem zaskoczony. Było mi tylko wstyd, że tego nie przewidziałem. Po odbiciu Koziej Twierdzy przez sześć lat wędrowałem po świecie. Nie kontaktowałem się z nikim z dawnych znajomych. Moje życie Przezornego, nieprawego syna księcia Rycerskiego i ucznia skrytobójcy Ciernia było zamkniętym rozdziałem. Stałem się Tomem Borsuczowłosym i z entuzjazmem rozpocząłem nowe życie. Podróżowałem, o czym od dawna marzyłem, mając za jedynego towarzysza wilka. Odnalazłem spokój ducha. Wcale nie twierdzę, że nie tęskniłem za bliskimi ludźmi, których pozostawiłem w Koziej Twierdzy. Czasem strasznie mi ich brakowało. Jednak mimo tęsknoty, zdołałem uwolnić się od mojej przeszłości. Zbudowałem sobie nowe życie, i nawet jeśli nie dawało mi wielu dawnych rozkoszy, to przecież dostarczało mi prostych przyjemności, które tak długo były dla mnie nieosiągalne. Byłem zadowolony. Pewnego mglistego ranka, mniej więcej rok po tym, jak zamieszkałem w chatce niedaleko ruin Kuźni, wróciliśmy z wilkiem z polowania i zastaliśmy czekającą na nas niespodziankę. Na ramionach niosłem rocznego jelonka, a zabliźniona rana od strzały pobolewała mnie z wysiłku. Właśnie zastanawiałem się, czy długa ciepła kąpiel warta jest mozolnego noszenia wiader wody, gdy usłyszałem charakterystyczny stuk podkutego kopyta uderzającego o kamień. Położyłem zdobycz na ziemi, a potem razem ze Ślepunem szerokim łukiem obeszliśmy chatę. Zobaczyliśmy tylko osiodłanego konia, uwiązanego do drzewka przed domem. Jeździec zapewne znajdował się w środku. Kiedy podchodziliśmy, koń zastrzygł uszami, wyczuwając mój zapach, ale nie przestraszył się. Zostań tutaj, mój bracie. Jeśli klacz wyczuje wilka, głośno zarży. Jeśli pójdę sam może nie narobi hałasu i zdołam zajrzeć przez okno. Ślepun znikł w spowijającej nas szarej mgle. Okrążyłem dom i podszedłem do niego od tyłu. Usłyszałem brzęk naczyń i plusk nalewanej wody. Potem stuk — ktoś wrzucił polano do ognia. Zmarszczyłem brwi, zdziwiony. Kimkolwiek był intruz, najwyraź-
36
niej czuł się w moim domu jak u siebie. Po chwili usłyszałem, jak śpiewa refren starej piosenki, i moje serce wywinęło z radości koziołka. Pomimo upływu lat rozpoznałem głos Wilgi. To ta wyjąca suka — potwierdził Ślepun. Rozpoznał jej zapach. Lekko się skrzywiłem, słysząc, jak wilk nazywa w myślach pieśniarkę. Pozwól, że wejdę pierwszy. Chociaż już wiedziałem, kim jest gość, ostrożnie podszedłem do drzwi. Jej wizyta nie była przypadkowa. Wilga odszukała mnie. Dlaczego? Czego ode mnie chciała? — Wilga — powiedziałem, otwierając drzwi. Z czajnikiem w ręku odwróciła się i obrzuciła mnie wzrokiem, a potem wykrzyknęła uszczęśliwiona „Bastardzie!” i rzuciła mi się na szyję. Po chwili ja też objąłem ją ramionami. Ściskała mnie z całej siły. Jak większość kobiet Koziego Królestwa, była drobna, lecz krzepka. — Witaj — powiedziałem niepewnie, patrząc na czubek jej głowy. Uniosła ją i spojrzała mi w twarz. — Witaj? — spytała z niedowierzaniem i zaśmiała się z mojej miny. — Witaj? Potem postawiła czajnik na stole, ujęła moją twarz w obie dłonie i przyciągnęła do swojej. Byłem mokry i zmarznięty. Kontrast między tym, co pozostawiłem na zewnątrz, a ciepłem jej warg był równie zdumiewający, jak ta kobieta, która trzymałem w ramionach. Ściskała mnie mocno i czułem się tak, jakbym wracał do życia. Jej zapach mnie upajał. Oblał mnie żar i serce zaczęło mi mocniej bić. Oderwałem wargi od jej ust. — Wilgo... — zacząłem. — Nie — ucięła stanowczo. Zerknęła przez moje ramię, a potem wzięła mnie za ręce i pociągnęła do sypialni, przylegającej do głównej izby. Poszedłem za nią, oszołomiony. Przystanęła przy łóżku i rozpięła koszulę. Kiedy nadal spoglądałem na nią, otumaniony, roześmiała się i wyciągnęła rękę, żeby rozwiązać tasiemki mojej koszuli. — Nic nie mów — rzekła. Potem podniosła moją zimną dłoń i położyła ją na swojej nagiej piersi. W tym momencie Ślepun pchnął barkiem drzwi i wszedł do chaty. Chłód niczym mgła wtargnął do ciepłego wnętrza. Wilk przez moment patrzył na nas, a potem strząsnął wilgoć z futra. Wilga zamarła. — Wilk. Niemal o nim zapomniałam. Wciąż go masz? — Oczywiście, nadal jesteśmy razem. Chciałem zabrać dłoń z jej piersi, ale przytrzymała ją. — To mi nie przeszkadza. — Miała niewyraźną minę. — Tylko czy on musi... tu być? Ślepun ponownie się otrząsnął, popatrzył na Wilgę, a potem odwrócił oczy. Chłód w izbie był wywołany nie tylko zimnem ciągnącym przez otwarte drzwi. Mięso będzie zimne i twarde, jeśli zaczekam na ciebie.
37
Zatem nie czekaj — odparłem, urażony. Odszedł z powrotem w mgłę. Wyczułem, że zamknął umysł na moje myśli. Z zazdrości czy uprzejmości? — zastanawiałem się. Przeszedłem przez pokój, aby zamknąć drzwi, i przystanąłem na chwile, zaniepokojony zachowaniem Ślepuna. Wilga objęła mnie od tyłu i kiedy odwróciłem się do niej zobaczyłem, że jest naga. Połączyliśmy się równie naturalnie, jak noc łączy się z dniem. Wspominając teraz te chwile, zadawałem sobie pytanie, czy Wilga nie zaplanowała tego właśnie w taki sposób. Zapewne nie. Po prostu zabrała część mojego życia, jakby zrywała owoc z przydrożnego drzewa. Rósł sobie, był słodki, więc czemu by go nie zjeść? Zostaliśmy kochankami, nie wyznając sobie miłości. Czy kochałem ją teraz, po tych wszystkich latach jej zniknięć i powrotów? Takie rozważania były równie dziwne jak pamiątki z mojego dawnego życia, które przywiózł mi Cierń. Niegdyś i one wydawały mi się istotne. Kwestie miłości, honoru i obowiązku... Kochałem Sikorkę, ale czy ona kochała mnie? Czy kochałem ją bardziej niż króla, czy była dla mnie ważniejsza od obowiązku? Jako młodzieniec często zadawałem sobie takie pytania, ale przy Wildze nie robiłem tego — aż do tej pory. Jednak i tym razem nie znajdowałem oczywistych odpowiedzi. Kochałem ją, ale nie jak osobę mającą dzielić ze mną życie, lecz jak dobrze znaną część mojej egzystencji. Jej utrata byłaby jak nagły brak ciepłego pieca. Przyzwyczaiłem się bowiem grzać w jej cieple. Wiedziałem jednak, iż będę musiał jej powiedzieć, że tak nie może już dłużej być. Przypomniało mi się, jak uzdrowicielka wyjmowała mi grot strzały z pleców. Teraz też przeczuwałem, że będzie bolało. Usłyszałem szelest pościeli, gdy wstawała z łóżka, a potem ciche kroki na podłodze. Nie odwróciłem się. Nagle nie chciałem na nią patrzeć. Nie podeszła do mnie i nie dotknęła mnie. Po chwili usłyszałem: — No tak, Traf ci powiedział. — Tak — odparłem spokojnie. — I chcesz mu pozwolić zniszczyć wszystko, co nas łączy. W jej głosie usłyszałem gniew. — Przybrałeś inne nazwisko, ale po tych wszystkich latach wcale się nie zmieniłeś. Tom Borsuczowłosy jest takim samym sztywniakiem, jakim był Bastard Rycerski z rodu Przezornych. — Nie mów tak — ostrzegłem ją. Zawsze staraliśmy się, żeby Traf nie poznał mojego prawdziwego nazwiska. Wiedziałem, że nie wymieniła go teraz przypadkowo, lecz chciała mi w ten sposób przypomnieć, że zna moje tajemnice. — Nie będę — zapewniła, lecz ja i tak czułem, że jest to sztylet, chociaż schowany w pochwie. — Chcę ci tylko przypomnieć, że sam wiodłeś podwójne życie i całkiem ci się to podobało. Dlaczego więc masz mi to za złe?
38
— Teraz mam tylko to jedno życie. I staram się zrobić dla twojego męża to, co chciałbym, żeby ktoś uczynił w takiej sytuacji dla mnie. A może chcesz mi powiedzieć, że on wie o wszystkim i wcale mu to nie przeszkadza? — Wprost przeciwnie, o niczym nie wie, i dlatego mu to nie przeszkadza. I jeśli dobrze się nad tym zastanowisz, sam dojdziesz do wniosku, że wszystko jest w porządku. — Nie dla mnie. — No cóż, przez pewien czas było w porządku również dla ciebie. Dopóki Traf wszystkiego nie zepsuł. Wpoiłeś swoje niewzruszone zasady temu młodzieńcowi. Mam nadzieję, że jesteś dumny z tego, że wychowałeś ograniczonego, małostkowego sztywniaka, takiego samego jak ty. Rzucała we mnie tymi słowami, miotając się po komnacie i zbierając swoje rzeczy. W końcu odwróciłem się i spojrzałem na nią. Była zarumieniona i lekko rozczochrana po nocy. Miała na sobie tylko moją koszulę, której rąbek sięgał jej do połowy ud. Nagle znieruchomiała i wyprostowała się, jakby chciała mi pokazać, co tracę. — I komu my robimy krzywdę? — zapytała. — Twojemu mężowi, jeśli kiedyś się o tym dowie — odparłem cicho. — Traf mówił mi, że to szlachcic. Plotki mogą mu wyrządzić większą krzywdę niż pchnięcie nożem. Weź pod uwagę honor jego i jego rodu. Nie powinien czuć się jak stary głupiec, który wziął sobie młodą żonę... — Stary głupiec? — Wyglądała na zdumioną. — Traf powiedział ci, że on jest stary? — Mówił, że to postawny mężczyzna... — Postawny, owszem, ale nie stary. Wprost przeciwnie. — Uśmiechnęła się dziwnie, trochę dumna, a trochę zmieszana. — Ma dwadzieścia cztery lata, Bastardzie. Dobrze tańczy i jest silny jak byk. A co, myślałeś, że sprzedałam się, żeby ogrzewać łóżko jakiemuś staremu lordowi? Tak właśnie myślałem. — Sądziłem... — Jest przystojny i czarujący, i mógłby mieć wiele innych kobiet. Ale on wybrał mnie. A ja na swój sposób kocham go. Sprawia, że znów czuję się młoda, godna pożądania i zdolna do prawdziwych uczuć. — A jak czułaś się przy mnie? — spytałem cicho. Wiedziałem, że odpowiedź mnie zaboli, ale nie mogłem się powstrzymać od zadania tego pytania. Zastanowiła się chwilkę. — Dobrze — odparła w końcu, nie zważając na to, że mnie rani. — Akceptowana i ceniona. Nagle uśmiechnęła się i zraniła mnie jeszcze bardziej. — I szczodra, ponieważ dawałam ci to, czego nie dawał ci nikt inny. Czułam się także światowa i swobodna. Jak barwny ptak, który przyleciał w odwiedziny do strzyżyka.
39
— Całkiem słusznie — przyznałem. — Jednak teraz koniec z tym, Wilgo. Koniec. Może nie podoba ci się to, jak żyję, ale to moje życie. Nie będę podkradał okruchów z cudzego stołu. Zostało mi jeszcze trochę dumy. — I cóż ci przyjdzie z twojej dumy? — zapytała brutalnie i odgarnęła włosy z czoła. — Rozejrzyj się wokół, Bastardzie. Żyjesz tu samotnie od dwunastu lat i czego się dorobiłeś? Chatki w lesie i kilku kur. Co masz na osłodę monotonnych dni? Tylko mnie. Wprawdzie tylko parę dni mojego życia od czasu do czasu, lecz nie masz nikogo poza mną. — I dodała twardo: — Okruchy z cudzego stołu są lepsze niż śmierć z głodu. Jestem ci potrzebna. — Mam jeszcze Trafa i Ślepuna — przypomniałem chłodno. Machnęła ręką. — Sierota, którego ja ci przyprowadziłam, i zniedołężniały wilk. Jej lekceważące słowa nie tylko mnie uraziły, ale także uświadomiły, jak odmiennie oceniamy rzeczywistość. Gdybyśmy mieszkali razem, takie różnice na pewno ujawniłyby się już dawno temu. Jednak w czasie nielicznych spędzanych razem chwil nie prowadziliśmy filozoficznych dyskusji, ani nawet długich rozmów. Byliśmy razem, kiedy ona miała ochotę dzielić ze mną moje łoże i stół. Spała, jadła i śpiewała, i patrzyła z boku na moje życie, w którym nie brała udziału. O drobnych sprzeczkach szybko zapominaliśmy miedzy jedną jej wizytą a drugą. Kiedyś przywiozła mi Trafa, jakby był bezpańskim kociakiem, i od tej pory nawet nie zainteresowała się, jak układają się sprawy między chłopcem a mną. Ta kłótnia nie tylko kończyła to, co łączyło mnie z Wilgą, ale także ukazywała, jak niewiele mamy ze sobą wspólnego. To jeszcze bardziej mnie przygnębiło. Przypomniałem sobie, jak niegdyś Trefniś ostrzegał mnie: ”Jej wcale nie zależy na Bastardzie, ona chce tylko móc powiedzieć, że znała Rycerskiego”. Być może pomimo tylu wspólnie spędzonych chwil, to stwierdzenie wciąż było prawdą. Trzymałem język za zębami z obawy, że mogę powiedzieć zbyt wiele. Sądzę, że uznała moje milczenie za wahanie, gdyż nagle nabrała tchu i uśmiechnęła się do mnie ze znużeniem. — Och, Bastardzie, potrzebujemy się wzajemnie bardziej niż chcemy to przyznać. — Westchnęła. — Zrób śniadanie. Ja muszę się ubrać. Rano i o pustym żołądku sprawy zawsze wyglądają gorzej niż w rzeczywistości. Opuściła izbę. Nagle ogarnął mnie spokój. Kiedy Wilga się ubierała, przygotowałem śniadanie. Podjąłem już decyzję. Wypowiedziane w nocy przez Trafa słowa zgasiły coś we mnie. Moje uczucia do Wilgi zupełnie się zmieniły. Siedzieliśmy razem przy stole i ona usiłowała udawać, że wszystko jest jak dawniej, lecz ja nie mogłem przestać myśleć, że zapewne ostatni raz patrzę, jak miesza herbatę, żeby ją ostudzić, i jak mówiąc, macha ręką, w której trzyma chleb. Pozwoliłem jej mówić, a ona plotła jakieś głupstwa, usiłu-
40
jąc zainteresować mnie swoimi planami podróży i tym, co lady Przyjazna nosiła na sobie przy tej czy innej okazji. Im dłużej mówiła, tym bardziej zdawała się ode mnie oddalać. Patrząc na nią, miałem dziwne wrażenie, że o czymś zapomniałem, coś przeoczyłem. Wzięła następny kawałek sera, przegryzając go chlebem. Nagły przebłysk zrozumienia zmroził mnie jak kropla zimnej wody, ściekająca po krzyżu. — Wiedziałaś, że Cierń przyjedzie do mnie z wizytą. Ułamek sekundy za późno uniosła ze zdziwieniem brwi. — Cierń? Był tutaj? Już myślałem, że wyzbyłem się swoich nawyków, sposobu myślenia, mozolnie wpajanego mi przez zręcznego nauczyciela w czasach mojej młodości. Metody przesiewania faktów i łączenia ich, umiejętności wykonywania skrótów myślowych, prowadzących do logicznych konkluzji. A wszystko zaczęło się od jednego drobiazgu. Wilga nie powiedziała ani słowa na temat sera, a przecież w naszym domu ser był luksusem, nie mówiąc już o tak dojrzałym jak ten. Powinna się zdziwić, widząc go na stole, tymczasem wcale nie była zaskoczona. Nie powiedziała też nic o brandy z Piaszczystych Kresów, którą piła zeszłego wieczoru. A więc musiała wiedzieć, skąd się wzięły te rzeczy. Byłem zdumiony, a także lekko przerażony tym, jak szybko połączyłem różne fakty i ujrzałem nieprzyjemną prawdę. — Dotychczas nigdy nie zabierałaś ze sobą Trafa. Teraz wzięłaś go do Koziej Twierdzy, żeby Cierń mógł spotkać się ze mną sam na sam. Zmroził mnie jedyny wniosek, jaki się w tej sytuacji nasuwał. — Żeby nie było żadnych świadków, gdyby musiał mnie zabić. — Bastardzie! — wykrzyknęła, rozgniewana i wstrząśnięta. Nie słuchałem jej. Kiedy kamyki moich myśli zaczęły się toczyć, pociągnęły za sobą całą lawinę konkluzji. — Przez te wszystkie lata pilnowałaś mnie, prawda? Powiedz, czy Brusa i Pokrzywę też sprawdzałaś kilka razy w roku? Obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem, niczemu nie zaprzeczając. — Musiałam ich odnaleźć i przekazać Brusowi konie. Sam chciałeś, żebym to zrobiła. No tak. Mój umysł pracował na pełnych obrotach. Te konie okazały się doskonałym prezentem, gdyż Brus odmówiłby przyjęcia każdego innego daru. A przecież Fircyk słusznie mu się należał jako dar od Szczerego. Przed laty Wilga powiedziała, że królowa przesyła mu również źrebaka Sadzy w podzięce za usługi oddane Przezornym. Spoglądałem na Wilgę, czekając, aż powie mi wszystko. Była minstrelem i uwielbiała mówić. Wystarczy, że chwilę poczekam. Odłożyła chleb. — Owszem, odwiedzam ich, kiedy jestem w tamtej okolicy. Kiedy wracam do Koziej Twierdzy, a Cierń wie, że tam byłam, pyta mnie o nich. Tak samo jak pyta o ciebie.
41
— A błazen? Co o nim wiesz? — Nic — odparła bez namysłu, a ja jej uwierzyłem. — Myślę jednak, że Brus wie, gdzie on jest. Raz czy dwa, kiedy tam byłam, widziałam zabawki znacznie lepsze od takich, które Brus mógłby Pokrzywie kupić. Na przykład lalkę, która przypominała jedną z tych kukiełek, które robił Błazen. Innym razem sznur drewnianych paciorków, rzeźbionych na kształt maleńkich główek. Nie dałem po sobie poznać, jak bardzo to mnie zainteresowało. Zadałem jej pytanie, które samo cisnęło mi się na usta: — Dlaczego Cierń miałby uznać mnie za zagrożenie dla Przezornych? To jedyny znany mi powód, który mógłby go skłonić do zabicia mnie. Uśmiechnęła się do mnie ze smutkiem. — Ty naprawdę wierzysz, że Cierń mógłby cię zabić? Że ja pomogłabym mu, zabierając stąd chłopca? — Znam Ciernia. — A on zna ciebie. — Te słowa zabrzmiały niemal jak oskarżenie. — Kiedyś powiedział mi, że ty nikomu nie potrafisz w pełni zaufać. Chcesz ufać, a jednocześnie boisz się tego, dlatego zawsze rozdzierają cię sprzeczne uczucia. Myślę, że staruszek po prostu chciał zobaczyć się z tobą bez świadków, żeby móc swobodnie porozmawiać. Chciał cię mieć tylko dla siebie, żeby dowiedzieć się, jak też ci się wiedzie po tylu latach milczenia. Umiała, jak wszyscy minstrele, zręcznie manipulować słowami; przedstawiła to tak, jakbym unikając Koziej Twierdzy, był okrutny dla moich przyjaciół. A przecież ja musiałem tak postąpić, aby przeżyć. — O czym rozmawiał z tobą Cierń? — spytała nieco zbyt obojętnie. Spojrzałem jej spokojnie w oczy. — Myślę, że wiesz. Wyraz jej twarzy zmienił się. No cóż, widocznie Cierń nie wyjawił jej, z jaką przybył do mnie misją. Ale ponieważ Wilga była inteligentna i znała wiele kawałków łamigłówki czekałem, aż je sama poukłada. — Pradawna Krew — powiedziała po chwili cicho. — Groźby Srokatych. Wielokrotnie w życiu bywałem zaszokowany i musiałem to ukryć. Chyba tym razem przyszło mi to z najwyższym trudem. Bacznie mi się przyglądała i mówiła dalej. — Ten wrzód wzbierał już od dawna i wygląda na to, że teraz w końcu pękł. Na wiosennym festynie podczas wieczoru minstreli, na który ciągną wszyscy artyści, aby wystąpić przed monarchą, pewien minstrel zaśpiewał starą pieśń o księciu Srokatym. Pamiętasz ją? Pamiętałem. Opowiadała o księżniczce porwanej przez obdarzonego Rozumieniem i mającego postać srokatego ogiera. Kiedy znaleźli się sami, przybrał postać mężczyzny
42
i uwiódł ją. Księżniczka urodziła bękarta o skórze w jasne i czarne cętki, takiej samej jak jego ojciec. Zdradą i podstępem bękart zasiadł na tronie, aby sprawować okrutne rządy z pomocą innych obdarzonych Rozumieniem. Mieszkańcy królestwa srodze cierpieli, aż pewnego dnia — jak głosiła pieśń — jego kuzyn, czystej krwi Przezorny, namówił sześciu innych szlachetnie urodzonych młodzieńców do wszczęcia buntu przeciwko okrutnikowi. W dniu letniego przesilenia, kiedy słońce stało w zenicie i książę Srokaty był najsłabszy, napadli na niego i zabili go. Powiesili go, potem posiekali na kawałki, a w końcu spalili i wsypali popioły do wody, aby zabrała jego ducha, by nie mógł zawładnąć ciałem jakiegoś zwierzęcia. Opisywana w pieśni egzekucja stała się odtąd zwyczajowym sposobem uśmiercania ludzi obdarzonych Rozumieniem. Władczy był bardzo rozczarowany, kiedy nie udało mu się zabić mnie właśnie w ten sposób. — Nie jest to moja ulubiona pieśń — powiedziałem cicho. — To zrozumiałe. Jednakże Piękniś dobrze ją zaśpiewał i zebrał huczne oklaski, głośniejsze niż na to zasługiwał. Manierycznie kończy wysokie nuty lekkim drżeniem, które podoba się niektórym, choć w rzeczywistości świadczy o jego niewielkich możliwościach wokalnych... — Nagle uświadomiła sobie, że zeszła z tematu. — Ostatnio ludzie bardzo źle odnoszą się do obdarzonych magią Rozumienia. Słyszy się różne niepokojące opowieści. Podobno w pewnej wiosce powieszono i spalono człowieka mającego zdolność Rozumienia, a cztery dni później padły wszystkie owce. Po prostu zdechły na pastwiskach. Ludzie mówili, że to odwet jego rodziny, ale kiedy chcieli zemścić się na jego krewnych, okazało się, że ci już dawno opuścili wioskę. Zostawili tylko przypięty do drzwi domu zwój, na którym było napisane: „Zasłużyliście na to”. Były też inne takie przypadki. Napotkałem jej spojrzenie. — Mówił mi o tym Traf. Wstała i wyszła zza stołu. Była minstrelem do szpiku kości, kiedy miała coś do powiedzenia, potrzebowała sceny. — No więc, kiedy Piękniś odśpiewał „Srokatego księcia”, wystąpił inny minstrel, bardzo młody i może dlatego tak zuchwały. Zdjął kapelusz przed królową Ketriken i oznajmił, że zaśpiewa podobną pieśń, tylko nieco nowszą. Kiedy rzekł, że usłyszał ją w wiosce, której mieszkańcy posiadają magię Rozumienia, w tłumie rozległy się głośne szepty. Słyszałam o istnieniu takich miejsc, ale nigdy nikt otwarcie nie przyznał się, że był w jednym z nich. Gdy pomruki ucichły, zaśpiewał pieśń, której nigdy przedtem nie słyszałam. Melodia była znana, ale słowa nowe i szorstkie jak jego głos. — Przechyliła głowę na bok i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. — Była to pieśń o Bastardzie Rycerskim, o wszystkich czynach, których dokonał, zanim ujawniono jego skażenie Rozumieniem. Minstrel ukradł nawet wers czy dwa z mojej pieśni o „Wieży na Wyspie Rogowej”. Masz pojęcie, taki tupet! W każdym razie w pieśni była mowa o „Przezor-
43
nych synu sławionym, Pradawną Krwią błogosławionym”, który wcale nie zginął w lochu uzurpatora. Według słów tej pieśni, Bastard przeżył i pozostał wierny rodowi swego ojca. Kiedy król Szczery wyruszył na poszukiwanie Najstarszych, Bastard powstał z grobu, aby dopomóc prawowitemu władcy. W poruszający sposób minstrel opisał, jak Bastard zabrał Szczerego sprzed wrót krainy śmierci, aby pokazać mu ogród kamiennych smoków, które można obudzić, aby przyszły z pomocą Królestwu Sześciu Księstw. Przynajmniej tkwiło w tym ziarnko prawdy, chociaż trzeba przyznać, że do tego czasu minstrel już całkowicie ochrypł. Przerwała, czekając na mój komentarz, ale nie miałem nic do powiedzenia. Wzruszyła ramionami, a potem zauważyła: — Jeśli chciałeś, aby śpiewano pieśń o tamtych czasach, mogłeś najpierw pomyśleć o mnie. Jak wiesz, byłam przy tym i śpiewam znacznie lepiej od tego chłopca. W jej głosie słyszałem gniew i zazdrość. — Ależ ja nie miałem z tym nic wspólnego. Wolałbym, żeby nikt nie usłyszał tej pieśni. — No cóż, tym możesz się nie przejmować — powiedziała z satysfakcją. — Nie słyszałam jej nigdy ani przedtem, ani potem. Była kiepska, melodia nie pasowała do słów, rymy były nieskładne i... — Wilgo. — No, dobrze. Pieśń miała tradycyjne heroiczne zakończenie. Jeśli ród Przezornych kiedyś znajdzie się w potrzebie, wiemy Bastard Rozumny powróci, aby pomóc królestwu. Pod koniec pieśni niektórzy ludzie w tłumie wykrzykiwali obelgi pod adresem minstrela, a ktoś powiedział nawet, że pewnie ma magię Rozumienia i należałoby go spalić. Królowa Ketriken uciszyła tłum, lecz na zakończenie wieczoru nie dała mu sakiewki, mimo że wręczyła ją pozostałym pieśniarzom. Milczałem. Nagle Wilga dodała: — Znikł, zanim przyszła pora odbierania nagród za występy. Królowa wywołała go jako pierwszego, ale nikt nie miał pojęcia, gdzie się podział. Nigdy wcześniej nie słyszałam jego imienia. Synkurak. Mogłem jej to łatwo wyjaśnić. Syn Kuraka, wnuk Pustelnika. I jeden, i drugi byli w Koziej Twierdzy wiernymi członkami gwardii króla Szczerego. Wróciłem myślą do tej chwili przed wieloma laty, kiedy Kurak klęczał przed Szczerym w smoczym ogrodzie, przed bramą śmierci. Szczery wystąpił z czarnej kolumny żołnierzy w krąg migotliwego blasku ognia i pomimo lat trudów, Kurak rozpoznał swojego władcę. Ślubował mu wierność, a król puścił go wolno, każąc mu jechać do Koziej Twierdzy i zapowiedzieć powrót prawowitego monarchy. Rozmyślając o tym teraz, doszedłem do wniosku, że Szczery przybył do Koziej Twierdzy prędzej niż żołnierz. Latający smok może podróżować znacznie szybciej niż piechur.
44
Nie wiedziałem, że Kurak rozpoznał także i mnie. Kto mógł przewidzieć, że przekaże tę opowieść swojemu synowi minstrelowi? — Widzę, że go znasz — powiedziała cicho Wilga. Zobaczyłem, że bacznie mi się przygląda, i westchnąłem. — Nie znam żadnego Synkuraka. Wróciłem myślami do tego, co powiedziałaś wcześniej. Że Rozumiejący są niespokojni. Dlaczego? Uniosła brew. — Myślałam, że będziesz wiedział lepiej niż ja. — Jak wiesz, Wilgo, wiodę samotniczy żywot i nie miewam okazji, aby słyszeć wieści ze świata, oprócz tych, które ty mi przynosisz. — Teraz ja uważnie się jej przyjrzałem. — A tą wiadomością nigdy się ze mną nie podzieliłaś. Odwróciła oczy, a ja zastanawiałem się, czy ukryła to celowo. Czyżby Cierń zabronił jej o tym mówić? A może po prostu zapomniała o tym w natłoku opowieści o szlachetnie urodzonych, przed którymi występowała, i owacjach, jakimi przyjmowali jej występy? — To nie jest przyjemna opowieść. Wszystko zaczęło się chyba półtora roku... może dwa lata temu. Właśnie wtedy coraz częściej zaczęły dochodzić do mnie wieści o demaskowaniu i zabijaniu Rozumiejących. Wiesz, jacy są ludzie, Bastardzie. Przez jakiś czas po zakończeniu wojny szkarłatnych okrętów mieli dość zabijania i rozlewu krwi. Kiedy jednak wróg został przegnany, domy odbudowane, pola zaczynają dawać plony, a stada rosnąć, no cóż, wtedy przychodzi czas, żeby znów szukać zwady z sąsiadami. Myślę, że swoją królewską areną i sądami bożymi Władczy obudził w mieszkańcach Sześciu Księstw upodobanie do krwawych rozrywek. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek uwolnimy się od tego dziedzictwa. Jej opowieść obudziła koszmarne wspomnienia. Królewska arena w Kupieckim Brodzie, zwierzęta w klatkach i odór krwi, sąd boży... Takie obrazy przemknęły mi przed oczami, budząc mdłości. — Przed dwoma laty... — ciągnęła Wilga, krążąc po izbie — znów wybuchła zadawniona nienawiść do Rozumiejących. Królowa próbowała temu zapobiec, zapewne myśląc o tobie. Lud ją kocha, gdyż w czasie swoich rządów dokonała wielu zmian, lecz w tym przypadku miała do czynienia z głęboko zakorzenionymi uprzedzeniami. Tak więc, mimo sprzeciwu królowej Ketriken, polowanie na Rozumiejących wciąż trwało. Aż wreszcie, mniej więcej półtora roku temu, w Drzewieży w Księstwie Trzody miało miejsce przerażające wydarzenie. Według opowieści, która dotarła do Koziej Twierdzy, pewna dziewczyna była związana magią Rozumienia z lisem... Przerwałem jej. — Miała oswojonego lisa?
45
— Co rzadko się zdarza. A ponieważ dziewczyna nie pochodziła ze szlacheckiej ani bogatej rodziny, budziło to tym większe podejrzenia. Plotki rozchodziły się coraz dalej. Aż wreszcie pewnej nocy coś dostało się do ptaszarni lorda Doplina i pożarło jego śpiewające ptaszki oraz drób sprowadzony z deszczowych Ostępów. Lord posłał swoich łowczych po lisa i dziewczynę, których oskarżono o tę zbrodnię. Przywleczono ich oboje przed oblicze lorda Doplina. Dziewczyna przysięgała, że jej lis tego nie zrobił i że ona sama nie jest Rozumiejąca, ale kiedy lisa przypalano rozżarzonym żelazem, wrzeszczała głośniej niż on. Potem, żeby zdobyć ostateczny dowód, Doplin kazał wyrwać jej paznokcie z rąk i nóg, a lis wył razem z nią. Od słów Wilgi zbierało mi się na mdłości. Aż nazbyt dobrze mogłem to sobie wyobrazić. — Umarli oboje, powolną śmiercią. Jednak następnej nocy znów coś zagryzło kilka ozdobnych ptaków Doplina i pewien stary myśliwy orzekł, że to była łasica, a nie lis, bowiem łasica wypija krew ofiar, natomiast lis rozszarpałby ptaki na kawałki. Ten niesprawiedliwy i okrutny czyn wzbudził gniew Rozumiejących. Nazajutrz własny pies Doplina zaczął na niego warczeć. Kazał więc zabić psa i psiarczyka. Potem stwierdził, że kiedy idzie przez stajnię, wszystkie jego konie toczą błędnym wzrokiem, kładą uszy po sobie i kopią w ścianki działowe. Kazał zatem powiesić dwóch stajennych, spalić ich ciała i wrzucić prochy do wody. Twierdził nawet, że muchy zlatują się chmarami do jego kuchni i znajduje je codziennie w pożywieniu... Pokręciłem głową. — To rojenia człowieka o nieczystym sumieniu, a nie sprawka któregokolwiek ze znanych mi Rozumiejących. Wilga wzruszyła ramionami. — Kiedy kazał torturować i zabić ponad tuzin członków służby, ludzie zaczęli domagać się od królowej sprawiedliwości. A ona wysłała do niego Ciernia. Odchyliłem się na krześle i splotłem ramiona na piersi. No tak, stary skrytobójca wciąż wymierza sprawiedliwość w imieniu Przezornych. — I co się stało? — zapytałem, jakbym tego nie wiedział. — Na rozkaz królowej Cierń zabronił Doplinowi trzymać w posiadłości konie, sokoły, psy oraz wszystkie inne zwierzęta czy ptaki. Zakazał mu jeździć konno i polować, a także zabronił mu i wszystkim przebywającym w jego zamku gościom spożywać mięso zwierząt i ryb przez okres jednego roku. — Rzeczywiście okropna kara. — Wśród minstreli mówi się, że jego słudzy są nieliczni i ponurzy, a on sam stracił poważanie u innych szlachciców, ponieważ nie jest w stanie należycie ich ugościć. Ponadto Cierń zmusił go do zapłacenia okupu za zamordowanych, i to nie tylko rodzinom zabitych sług, ale także rodzinie dziewczyny z lisem.
46
— I przyjęli pieniądze? — Rodziny sług wzięły, natomiast bliskich dziewczyny nie znaleziono. Zostali zabici lub uciekli, nikt tego nie wiedział. Cierń zażądał, aby okup za nią został przekazany na przechowanie królewskiemu kwestarzowi. — Wzruszyła ramionami. — To powinno było zakończyć całą sprawę. Niestety, od tego czasu takie historie zdarzają się coraz częściej. I to nie tylko prześladowania Rozumiejących, ale także zemsta na ich dręczycielach. Zmarszczyłem brwi. — Nie rozumiem, dlaczego ta historia miałaby wywołać bunt Rozumiejących. Wydaje mi się, że Doplin został sprawiedliwie ukarany. — Niektórzy powiadają nawet, że surowiej, niż na to zasłużył. Ale nie skończyło się na tym. Wkrótce potem wszystkie księstwa otrzymały pismo królowej Ketriken głoszące, iż Rozumienie nie jest już zbrodnią, chyba że Rozumiejący wykorzystuje je do niecnych celów. Królowa rozkazała książętom, aby zabronili swoim poddanym mordować Rozumiejących, jeśli nie dowiedzie im się popełnienia przestępstwa, tak jak każdemu innemu podejrzanemu. Łatwo możesz sobie wyobrazić, że ten edykt nie został dobrze przyjęty. Nawet jeśli nie jest ignorowany, to dowody winy Rozumiejącego zbiera się dopiero po jego śmierci. Zamiast uspokoić nastroje, zarządzenie królowej najwyraźniej obudziło zadawnioną wrogość do Rozumiejących, a tych ostatnich skłoniło do stawiania oporu. Nie zamierzają spokojnie patrzeć, jak zabija się ich braci krwi. Czasem zadowalają się tylko oswobodzeniem pobratymca, zanim zostanie zabity, ale dość często podejmują także działania odwetowe. Niemal zawsze po straceniu Rozumiejącego coś złego spotyka ludzi odpowiedzialnych za jego egzekucję. Pada im bydło lub dzieci zostają pokąsane przez zarażone szczury. Zemsty zawsze dokonuje się przy pomocy zwierząt. W jednej wiosce na przykład ryby, które były podstawą egzystencji wioski, nie przypłynęły na tarło. Sieci pozostały puste i mieszkańcy zaczęli umierać z głodu. — To śmieszne. Ludzie biorą przypadek za celowe działanie Rozumiejących, a przecież oni nie posiadają takiej mocy, jaką im się przypisuje. Wilga obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem. — No to dlaczego Srokaci biorą na siebie odpowiedzialność za takie wypadki, jeśli to nie ich robota? — Srokaci? Jacy Srokaci? Wzruszyła ramionami. — Nikt nie wie. Nie ujawniają się. Zostawiają jedynie wieści przybite do drzwi zajazdu lub drzewa, albo przysyłają listy do szlachciców. Słowa są zawsze te same: „Taki a taki został niesłusznie zabity, bowiem nie popełnił żadnego przestępstwa, a tylko posiadał magię Pradawnej Krwi. Teraz spadnie na was nasz gniew. A gdy powróci Książę Srokaty, nie będzie miał dla was litości.” Wieść nigdy nie jest podpisana, lecz widnieje
47
na niej rysunek srokatego ogiera. Doprowadza to ludzi do szału. Ponieważ królowa odmówiła wysłania gwardzistów, żeby schwytali sprawców, więc teraz szlachta plotkuje, że karząc lorda Doplina królowa Ketriken pozwoliła Rozumiejącym sądzić, że mają prawo uprawiać swoją obrzydliwą magię. Widząc, jak marszczę brwi, Wilga dodała: — Ja tylko powtarzam to, co słyszałam. Nie rozpuszczam plotek ani nie wkładam słów w cudze usta. Podeszła bliżej, stanęła za mną i położyła dłonie na moich ramionach. Pochyliła się i przycisnęła swój policzek do mojego. — Po tych wszystkich latach, które spędziliśmy razem, chyba już wiesz, że nie uważam cię za skażonego magią. Potem pocałowała mnie w policzek. Rozmowa sprawiła, że na chwilę zapomniałem o podjętej decyzji i o mało nie wziąłem Wilgi w ramiona. Teraz jednak wstałem, i kiedy próbowała mnie objąć, odsunąłem jej ramiona. — Nie jesteś moja — powiedziałem cicho. — Ani jego! — wybuchła niespodziewanie. W jej ciemnych oczach palił się gniew. — Nie jestem niczyją własnością i to ja decyduję, komu chcę oddać moje ciało. Nie przeszkadza mi, że jestem z wami dwoma, gdyż z żadnym z was nie zajdę w ciążę. Gdyby jakiś mężczyzna mógł mnie zapłodnić, stałoby się to już dawno temu. Zatem jakie to ma znaczenie, z kim dzielę łoże? Odpowiedziałem jej własnymi słowami: — Ja również nie jestem niczyją własnością i sam decyduję, komu chcę oddać moje ciało. A nie chcę go oddawać żonie innego mężczyzny. Sądzę, że dopiero teraz w końcu mi uwierzyła. Ułożyłem jej rzeczy w równy stosik przy piecu. Z impetem przyklękła przy nim, chwyciła juki i z furią zaczęła wpychać do nich swoje drobiazgi. — Sama nie wiem, czemu traciłam z tobą czas — wymamrotała. Traf okazał się godny swojego imienia i właśnie w tym momencie wszedł do chaty. Tuż za nim kroczył wilk. Na widok gniewnej miny Wilgi, Traf zwrócił się do mnie. — Mam odejść? — spytał prosto z mostu. — Nie! — prychnęła Wilga. — Masz zostać. To mnie wyrzuca, i to dzięki tobie. Czy zastanawiałeś się, Trafie, co by się z tobą stało, gdybym pozostawiła cię grzebiącego w tamtym wiejskim śmietniku? Zasłużyłam sobie chyba na odrobinę wdzięczności, a nie na zdradę! Chłopiec otworzył szeroko oczy. Nawet to, że mnie oszukała, nie rozzłościło mnie tak bardzo, jak to, że go zraniła. Spojrzał na mnie z przestrachem, jakby obawiał się, że i ja zwrócę się przeciwko niemu, po czym pomknął do drzwi. Ślepun obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem, a potem zawrócił i ruszył za nim.
48
Niedługo przyjdę, tylko to zakończę. Lepiej było wcale tego nie zaczynać. Pozostawiłem tę przyganę bez odpowiedzi, bo żadnej nie znajdowałem. Wilga przeszywała mnie gniewnym wzrokiem, a ja odpowiedziałem jej tym samym. — Lepiej już jedź — powiedziałem ponuro. Opuściłem izbę i poszedłem po jej wierzchowca. Dobry koń i porządne siodło, niewątpliwie prezent od tego porządnego młodzieńca. Zwierzę wyczuwało moje wzburzenie i tańczyło niespokojnie w miejscu, kiedy je siodłałem. Wziąłem się w garść i położyłem dłoń na szyi rumaka, starając się go uspokoić. Sam też powoli odzyskiwałem spokój. Klacz obróciła łeb i obwąchała moją koszulę. Westchnąłem. — Dbaj o nią, dobrze? Bo ona nie dba sama o siebie. Chociaż nie miałem więzi z tym stworzeniem i moje słowa były dla niego tylko uspokajającymi dźwiękami, wyczułem, że klacz zaakceptowała mnie. Podprowadziłem ją przed frontowe drzwi domu i czekałem, trzymając wodze. Po chwili na ganku pojawiła się Wilga. — Już nie możesz doczekać się mojego odjazdu, co? — zauważyła gniewnie. Przerzuciła juki przez siodło, znów płosząc klacz. — To nieprawda, i dobrze o tym wiesz — odparłem. Starałem się mówić cicho i spokojnie, choć czułem ból i upokorzenie, że okazałem się tak naiwny, oraz gniew, że wykorzystała mnie w tak niecny sposób. Nasz związek nie był czułą i gorącą miłością, lecz raczej przyjaźnią opartą na namiętności i zaufaniu, które pozwalało nam ze sobą sypiać. Nagle zrozumiałem, że właśnie ją okłamałem. Chciałem, żeby jak najprędzej odjechała. Jej obecność była jak strzała tkwiąca w ranie, która nie zagoi się, dopóki ktoś nie usunie tej strzały. Mimo wszystko usiłowałem znaleźć odpowiednie słowa, które mogłyby uratować to, co było dobre w naszym związku. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy, więc tylko stałem milcząc, a ona wyrwała mi wodze z ręki i dosiadła konia. Spojrzała na mnie z grzbietu rumaka. Jestem pewien, że cierpiała, lecz na jej twarzy widziałem tylko gniew. — Mogłeś być kimś. Niezależnie od urodzenia, miałeś wielkie szansę, żeby do czegoś dojść, stać się kimś ważnym. Tymczasem ty wybrałeś to. Pamiętaj, sam jesteś sobie winien. Szarpnęła mocno wodze, popędziła klacz i odjechała kłusem. Odprowadzałem ją wzrokiem. Nie obejrzała się. Nie odczuwałem żalu wywołanego takim zakończeniem, a nawet miałem niejasne wrażenie, że coś się zaczyna. Przeszedł mnie dreszcz, jakby Błazen stanął obok mnie i szepnął mi do ucha: „Nie czujesz tego? To skrzyżowanie dróg, zenit i nadir. Teraz wszystko się zmieni”.
49
Odwróciłem się, ale nikogo nie ujrzałem. Zerknąłem w niebo. Ciemne chmury szybko napływały z południa i czubki drzew już szarpał nadciągający wiatr. Wilga zmoknie w czasie podróży. Poczułem, że nie sprawia mi to żadnej satysfakcji, po czym poszedłem szukać Trafa.
ROZDZIAŁ 4
WRÓŻKA Żyła w tych stronach wróżka, niejaka Sylwia Miedzianolistna, której amulety miały taką moc, że chroniły ich posiadaczy nawet przez całe pokolenia. Powiadano, że zrobiła dla Pendanta Przezornego magiczne sito, które oczyszczało przepuszczaną przez nie wodę. Był to dla króla cenny dar, gdyż często zagrażali mu truciciele. Nad bramą w murach miasta Eksle zawiesiła amulet chroniący przed szkodnikami, i przez wiele lat tamtejsze spichrze były wolne od szczurów, a stajnie od wszelkiego robactwa. Miasto rozkwitało, dopóki rajcowie nie postanowili wybudować drugiej bramy, aby mogło nią wjechać jeszcze więcej kupców. W wyniku tej głupiej decyzji szkodniki zdołały dostać się do miasta i wszyscy mieszkańcy wymarli podczas drugiej fali zarazy. Selkin „Podróże po Sześciu Księstwach”
Ś
rodek lata zastał Trafa i mnie przy tych samych pracach, co zwykle już od siedmiu lat. Ogród wymagał troski, drób opieki, a ryby trzeba było solić i wędzić na zimę. Tak upływał nam dzień za dniem: praca i posiłki, zasypianie i wstawanie. Wmawiałem sobie, że odejście Wilgi skutecznie zagłuszyło niepokój, jaki obudziła we mnie wizyta Ciernia. Przy okazji zagadnąłem Trafa, co sądzi o rozpoczęciu terminowania, a on z zaskakującym dla mnie entuzjazmem opowiedział mi o stolarzu z Koziej Twierdzy, którego wyroby ogromnie podziwia. Słysząc to, wycofałem się z rozmowy, gdyż nie miałem ochoty wracać do Koziej Twierdzy. Chłopiec chyba pomyślał, że nie stać mnie na zapłatę, jakiej mógłby zażądać tak dobry rzemieślnik, jakim był Gindast. Kiedy spytałem go, czy w grę wchodzą inni rzemieślnicy, natychmiast odpowiedział, że w Zatoce Młota mieszka pewien szkutnik, którego robotę bardzo wychwalano. Może mógłby spróbować uczyć się u niego, zwłaszcza, że mistrz był znacznie skromniejszy od stolarza z Koziej Twierdzy. Z niepokojem zastanawiałem się, czy chłopiec nie uzależnia swoich marzeń od mojej kieszeni. Nie chciałem, aby brak funduszy skazał go na wykonywanie zawodu, którego nie będzie lubił.
51
Nauka zawodu pozostała tematem naszych wieczornych rozmów przy piecu. Miałem niewielką kupkę monet, które zdołałem zaoszczędzić z myślą o zapłacie za naukę. Powiedziałem nawet chłopcu, że będziemy rzadziej jadać jajka, więc jeśli chce, może sprzedać kilka kur. Na drób zawsze jest popyt, a uzyskane pieniądze byłyby przeznaczone na opłatę. Nie wiedziałem jednak, czy nawet w ten sposób zdołamy zebrać odpowiednią sumę. To prawda, że chłopak miał zręczne ręce i silny krzyż, lecz lepsi rzemieślnicy i artyści zazwyczaj domagali się zapłaty za przyjęcia na naukę do warsztatu. Tak było w Koziej Twierdzy. Zawodowych sekretów, zapewniających dostatnie życie, nie wyjawia się obcym za darmo. Chociaż dysponowałem bardzo skromnymi środkami, zamierzałem umieścić Trafa u dobrego rzemieślnika. Mówiłem sobie, że dlatego zwlekam, iż usiłuję zebrać więcej pieniędzy, a wcale nie dlatego, że nie chcę rozstać się z chłopcem. Po prostu chciałem zapewnić mu dobrą przyszłość. Wilk nie pytał mnie już więcej o podróż, o której wcześniej wspomniałem. Sądzę, że był rad, iż przełożyłem ją na później. Często wspominałem słowa Wilgi o tym, że jestem już stary. Po wilku także widać było upływ lat. Podejrzewałem, że jest bardzo stary jak na przedstawiciela swojego gatunku, chociaż nie miałem pojęcia, jak długo żyje przeciętny wilk. Czasem nawet zastanawiałem się, czy nie zawdzięcza swojej niezwykłej długowieczności naszej więzi, czy nie żyje dłużej tylko dzięki temu, że skraca moje życie. Myślałem o tym bez cienia żalu czy urazy, a jedynie z nadzieją, że spędzimy ze sobą jeszcze wiele lat. Bo kiedy oddam chłopca na naukę, kto pozostanie mi na tym świecie oprócz Ślepuna? Przez jakiś czas spodziewałem się następnej wizyty Ciernia, który teraz wiedział już, jak trafić do mojej chaty, lecz lato powoli minęło i nikt nas nie odwiedził. Dwukrotnie wybrałem się z chłopcem na targ, zabierając kury, inkausty, barwniki oraz rzadkie w tych stronach korzenie i zioła. Ślepun z przyjemnością został w domu, gdyż nie lubił długiej wędrówki gościńcem, a także kurzu, hałasu i zamieszania na gwarnym targowisku. Podzielałem jego niechęć, ale zmusiłem się do tych podróży. Nie poszło nam tak dobrze, jak liczyłem, ponieważ klientela tego małego targowiska była przyzwyczajona do handlu wymiennego, natomiast mile zaskoczyło mnie to, jak wiele osób pamiętało Toma Borsuczowłosego i mówiło, że dobrze jest znów widzieć mnie na targu. Podczas drugiej wyprawy spotkaliśmy opisywaną przez Trafa wróżkę z Koziej Twierdzy. Wystawialiśmy nasze towary na wózku ciągniętym przez kuca. Późnym rankiem wróżka znalazła nas i na widok chłopca wydała okrzyk radości. Stałem spokojnie na uboczu, patrząc, jak rozmawiają. Traf mówił mi, że Dżina jest śliczna, i miał rację, ale byłem zdumiony, widząc, że jest w wieku zbliżonym do mojego. Spodziewałem się zobaczyć młodą dziewczynę, która zawróciła mu w głowie podczas wiosennego festynu. Tymczasem ujrzałem kobietę w prawie średnim wieku, o orzechowych oczach, piegowatej twarzy i kręconych rudo-kasztanowych włosach. Miała dobrą figurę i wszyst-
52
kie okrągłości dojrzałej kobiety. Kiedy Traf powiedział jej, że ktoś ukradł mu z kieszeni amulet chroniący przed kieszonkowcami, który mu sprzedała, parsknęła głośnym, serdecznym śmiechem. Potem spokojnie wyjaśniła mu, że ten amulet właśnie tak miał działać. Złodziej zabrał go, ale zostawił w spokoju sakiewkę. Kiedy Traf zaczął rozglądać się wokół, zamierzając przedstawić mnie swojej znajomej, ona już mnie zauważyła. Spoglądała na mnie z takim wyrazem twarzy, jakbym był niebezpieczny. Kiedy jednak Traf przedstawił mnie, a ja uśmiechnąłem się, skłoniłem i życzyłem jej miłego dnia, wyraźnie odprężyła się i obdarzyła mnie szerokim uśmiechem. Potem podeszła krok bliżej, mrużąc oczy, i zrozumiałem, że trochę niedowidzi. Swoje wyroby, które przyniosła na targ, rozłożyła na macie w cieniu naszego wozu. Traf pomógł jej poukładać amulety i zioła, a potem we dwoje opowiadali sobie o wszystkim, co wydarzyło się od czasu wiosennego festynu. Traf wyznał jej miedzy innymi, że chciałby pójść do terminu. Kiedy mówił o tym Dżinie, jasno zrozumiałem, jak bardzo chciałby uczyć się u stolarza w Koziej Twierdzy, a nie u szkutnika w Zatoce Młota. Zacząłem się zastanawiać, czy mógłbym nie tylko zebrać potrzebną sumę, ale także poprosić kogoś o wynegocjowanie za mnie warunków terminowania. Czy mógłbym namówić Ciernia, żeby pomógł mi w tej sprawie? I czego stary skrytobójca mógłby zażądać w zamian? Zamyśliłem się głęboko i dopiero Traf przerwał moje rozmyślania, szturchając mnie łokciem w żebra. — Tomie! — skarcił mnie. Dżina spoglądała na nas wyczekująco. — Tak? — Widzisz, mówiłem ci, że nie będzie miał nic przeciwko temu — ucieszył się Traf. — No cóż, dziękuję wam, jeśli tylko jesteście pewni, że nie sprawię wam kłopotu — odparła Dżina. — To długa droga, a gospody są w sporych odległościach od siebie i zbyt drogie na moją kieszeń. Dopiero po kilku następnych minutach rozmowy zrozumiałem, że Traf zaproponował jej gościnę w naszej chatce, kiedy następnym razem będzie w tych stronach. Westchnąłem w duchu. Traf uwielbiał nowiny przynoszone przez naszych rzadkich gości, lecz ja w każdym obcym widziałem potencjalne zagrożenie. Zadawałem sobie pytanie, ile czasu musi upłynąć, zanim moje tajemnice zestarzeją się na tyle, że przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie. Uśmiechałem się i potakiwałem, kiedy rozmawiali, ale sam rzadko się odzywałem. Przyglądałem się tej kobiecie w sposób, jakiego nauczył mnie Cierń, ale nie odkryłem niczego, co mogłoby wskazywać, że jest kimś innym, niż tylko skromną wróżką, za jaką się podawała. Na każdym targu, odpuście czy festynie można spotkać wiele wróżek i wróżbitów. W przeciwieństwie do magii Mocy, ich czary nie budzą nabożnego szacunku, większość ludzi wydaje się odnosić do nich pobłażliwie. Niektórzy z przedstawicieli tego fachu są
53
bezczelnymi, ale na szczęście nieszkodliwymi szarlatanami. To ci, którzy wyjmują jajka z uszu gawiedzi, przepowiadają dojarkom ogromne bogactwa i małżeństwa z wysoko urodzonymi, sprzedają miłosne napary, składające się głównie z lawendy i rumianku, oraz zapewniające szczęście amulety, wyrabiane z króliczych kości. * Jednakże Dżina nie była jedną z nich. Nie trajkotała przyjaźnie, zachwalając przechodniom swoje wyroby, ani nie miała na sobie powiewnych szat i krzykliwej biżuterii, którą uwielbiają ci oszuści. Była odziana skromnie, w zieloną tunikę, jasnobrązowe spodnie i takiego samego koloru buty. Amulety, które przywiozła na sprzedaż, były schowane w zwykłych woreczkach z kolorowego płótna: w różowych miłosne, w czerwonych budzące namiętność, w zielonych zapewniające dobre zbiory. Nie wiedziałem, co zawierają woreczki w innych kolorach. Sprzedawała również paczuszki suszonych ziół. Większość z nich znałem i widziałem, że opisy odpowiadają ich właściwościom: śliska kora wiązu na ból gardła, liście malin na poranną słabość, i tym podobne. Zioła były zmieszane z drobnymi kryształkami jakiejś substancji, która zdaniem Dżiny zwiększała ich moc. Podejrzewałem, że to cukier lub sól. Na kilku ustawionych na macie talerzykach leżały polerowane krążki z jadeitu, jaspisu lub kości, z nakreślonymi na nich runami zapewniającymi szczęście, płodność lub spokój umysłu. Były mniej kosztowne od amuletów, gdyż działały nieco słabiej, chociaż za dodatkowego miedziaka lub dwa Dżina mogła „dopasować” ich moc do indywidualnych potrzeb nabywcy. Długi ranek powoli przechodził w popołudnie, a jej towary wciąż cieszyły się sporym zainteresowaniem. Klienci dopytywali się o amulety schowane w woreczkach, a co najmniej trzej z nich kupili coś, płacąc srebrem. Jeśli w sprzedawanych przez nią drobiazgach kryła się jakaś magia, to nie byłem w stanie wykryć jej moją Mocą ani Rozumieniem. Zdołałem przyjrzeć się jednemu z nich — małej maskotce zrobionej z błyszczących paciorków, patyczków i kilku piór. Sprzedała ją człowiekowi, który pragnął zapewnić pomyślność sobie i swemu domowi i znaleźć żonę. Był barczystym mężczyzną, muskularnym jak oracz i przyjaznym jak okopcony strop. Wyglądał na człowieka w moim wieku; w duchu życzyłem mu powodzenia w jego poszukiwaniach. Na targu panował już spory ruch, kiedy pojawił się Zatokowy. Wozem zaprzężonym w muła przywiózł na sprzedaż sześć związanych świniaków. Słabo znałem tego człowieka, chociaż był naszym najbliższym sąsiadem. Mieszkał w sąsiedniej dolinie i tam hodował swoje świnie. Czasem na jesieni braliśmy od niego zarżniętą świnię w zamian za kury, kilka dniówek pracy lub wędzone ryby. Był mały i chudy, lecz silny i bardzo podejrzliwy. Na powitanie obrzucił nas gniewnym spojrzeniem, po czym, chociaż było mało miejsca, ustawił swój wóz obok naszego. Nie ucieszyło mnie jego towarzystwo. Rozumienie pozwala mi wyczuć myśli innych żywych istot, i chociaż nauczyłem się
54
przed nimi bronić, nie zawsze jestem w stanie zupełnie się od nich odciąć. Wiedziałem więc, że jego muł ma paskudne otarcia od źle dopasowanej uprzęży, i czułem przerażenie oraz ból związanych i wystawionych na działanie prażącego słońca świnek. Dlatego też nie tylko dla zachowania dobrosąsiedzkich stosunków powitałem go następującymi słowami: — Miło cię widzieć, Zatokowy. Ładny miot. Daj im wody, to się ożywią i dostaniesz za nie lepszą cenę. Zerknął obojętnie na świnki. — Nie ma sensu ryzykować, że uciekną. I tak pewnie przed wieczorem pójdą pod nóż. Nabrałem tchu i z trudem powstrzymałem gniewną odpowiedź. Czasem mam wrażenie, że Rozumienie jest raczej przekleństwem niż darem, gdyż jego posiadaczowi trudno jest pogodzić się z bezmyślnym ludzkim okrucieństwem. Ludzie mówią ze zgrozą o brutalności dzikich bestii, ale ja wolę ją od pogardy, z jaką niektórzy traktują zwierzęta. Chciałem już zakończyć rozmowę, ale Zatokowy przyszedł obejrzeć nasze towary. Mamrotał coś pod nosem, jakby dziwiąc się, że z czymś takim chciało nam się jechać na targ. Nagle, pochwyciwszy moje spojrzenie, zauważył ponuro: — To ładne świniaki, ale w miocie były jeszcze trzy. Jedno było nawet większe od tych. Zamilkł i czekał, nie odrywając oczu od mojej twarzy. Nie wiedząc, czego właściwie chce, odparłem: — Rzeczywiści niezły, duży miot. — I owszem. Taki był, dopóki te trzy nie znikły. — Szkoda — wyraziłem moje współczucie. A kiedy wciąż mi się przyglądał, dodałem: — Zaginęły, kiedy pasły się z maciorą? Skinął głową. — Jednego dnia było ich dziesięć, a następnego już tylko siedem. Pokiwałem głową. — Szkoda. Zrobił krok w moim kierunku. — Nie widzieliście ich przypadkiem? Ty i twój chłopak? Wiem, że czasem moje świnie podchodzą prawie do waszego strumienia. — Nie. — Odwróciłem się do Trafa. Chłopiec był wyraźnie zaniepokojony. Zauważyłem, że Dżina i jej klienci zamilkli, gdyż napastliwy ton głosu Zatokowego przykuł ich uwagę. Czułem, że krew zaczyna uderzać mi do głowy, ale spokojnie zapytałem chłopca: — Traf, czy widziałeś którąś ze świnek Zatokowego? — Nie widziałem ani ich śladów, ani nawet kupki łajna — odparł posępnie. Chłopiec wyraźnie zesztywniał, jakby w obawie, że każdy gwałtowny ruch może wywołać awanturę.
55
Odwróciłem się do Zatokowego. — Niestety — powiedziałem. — No cóż — rzekł ponuro. — To dziwne, no nie? Wiem, że ty, twój chłopak i ten wasz pies często kręcicie się po wzgórzach. Można by pomyśleć, że powinniście coś zauważyć. — I dodał znaczącym tonem: — A gdybyście je zobaczyli, wiedzielibyście, że są moje, a nie jakieś bezpańskie, które można sobie wziąć. Wzruszyłem ramionami, usiłując zachować spokój. Inni ludzie zaczęli przyglądać się nam i słuchać naszej rozmowy. Nagle Zatokowy rozejrzał się wokół i znów zwrócił się do mnie. — Jesteś więc pewien, że nie widziałeś moich świń? Nie natrafiłeś na którąś z nich zabłąkaną lub poranioną? Nie znalazłeś żadnej z nich zdechłej i nie rzuciłeś jej swojemu psu? Teraz ja rozejrzałem się wokół. Traf poczerwieniał. Dżina wyglądała na bardzo zaniepokojoną. Rozwścieczyło mnie to, że ten człowiek śmie oskarżać mnie o kradzież, chociaż nie wprost. Nabrałem tchu i znów jakoś zdołałem opanować gniew. Powiedziałem szorstko, ale uprzejmie: — Nie widziałem twoich świń, Zatokowy. — Na pewno? Zrobił jeszcze jeden krok w moim kierunku. — Bo wydaje mi się dziwne, że wszystkie trzy znikły jednocześnie. Wilk mógł porwać jedno, a maciora zgubić drugie, ale wszystkie trzy? Na pewno ich nie widziałeś? * Wyprostowałem się i stanąłem na lekko rozstawionych nogach. Chociaż starałem się opanować gniew, mimo woli zacząłem napinać mięśnie klatki piersiowej i ramion. Kiedyś, dawno temu, zostałem pobity niemal na śmierć. Ludzie różnie reagują po takich przeżyciach. Niektórzy załamują się i nigdy już nie stawiają oporu. Przez pewien czas ja także obawiałem się konfrontacji, ale życie nauczyło mnie reagować inaczej. Przekonałem się, że ten, kto pierwszy zada celny cios, zostaje zwycięzcą. Dlatego właśnie nauczyłem się uderzać pierwszy. — Ta rozmowa zaczyna mnie męczyć — ostrzegłem Zatokowego. Otaczał nas coraz większy tłum ludzi. Nie tylko Dżina i jej klienci przyglądali nam się w milczeniu, ale także sprzedawca serów ze straganu naprzeciwko i chłopiec od piekarza, trzymający tacę ze świeżymi wypiekami. Traf zastygł z szeroko otwartymi oczami. Jednak najdziwniejsza była zmiana, jaka zaszła w Zatokowym. Nie byłby bardziej przerażony, gdyby nagle stanął przed nim rozjuszony niedźwiedź. Cofnął się o krok i wbił oczy w ziemię. — No cóż, jeśli ich nie widziałeś...
56
— Nie widziałem ich — uciąłem głośno i stanowczo. Prawie nie słyszałem odgłosów targowiska. Widziałem tylko Zatokowego. Zrobiłem krok w jego kierunku. — No cóż. — Cofnął się jeszcze trochę i schował za swojego muła, aby zwierzę odgrodziło go ode mnie. — Oczywiście wcale nie sądziłem, że je widziałeś. Inaczej na pewno przygoniłbyś je z powrotem. Chciałem ci tylko o tym powiedzieć. To dziwne, no nie, że wszystkie trzy znikły jednocześnie? Pomyślałem, że ci o tym powiem, na wypadek, gdyby zaczęły ci ginąć kury. Zmienił ton na konspiracyjny. — Zapewne mamy na naszych wzgórzach Rozumiejących, którzy ukradli moje zwierzęta. Nawet nie musieli ich łapać, tylko rzucili zaklęcie i świnie grzecznie poszły za nimi. Wszyscy wiedzą, że oni to potrafią. Zapewne... Straciłem cierpliwość. Powiedziałem cicho, ale dobitnie: — Zapewne twoje prosięta spadły z wysokiego brzegu do strumienia i porwał je prąd, albo oddaliły się od maciory. Na tych wzgórzach żyją lisy, dzikie koty i wilki. Jeśli nie chcesz tracić zwierząt, powinieneś ich lepiej pilnować. — Tej wiosny zginęło mi cielę — wtrącił się nagle sprzedawca serów. — Cielna jałówka oddaliła się od stada i wróciła dwa dni później pusta jak beczka. — Pokręcił głową. — Nie znalazłem żadnego śladu po cielęciu, tylko wypaloną dziurę po palenisku. — To Rozumiejący — zawyrokował chłopiec od piekarza. — Niedawno złapali taką jedną w Plamie Hardina, ale uciekła im. Nie wiadomo, gdzie teraz jest. W oczach miał niezdrowy błysk podniecenia. — No tak, to wszystko wyjaśnia! — wykrzyknął Zatokowy i posłał mi triumfalne spojrzenie, ale szybko odwrócił wzrok, widząc moją minę. — Na pewno tak właśnie było, Tomie Borsuczowłosy. Jako dobry sąsiad chciałem cię tylko ostrzec. Lepiej uważaj na swoje kury. Pokiwał głową, a sprzedawca serów zrobił to samo. — Mój kuzyn był tam, w Plamie Hardina. Widział, jak tej dziwce wyrosły skrzydła, spadły z niej sznury i odleciała. Nawet nie spojrzałem na mówiącego. Wokół nas znów słychać było zgiełk i zamęt targowiska. W głosach plotkujących pobrzmiewała zapiekła nienawiść do Rozumiejących. Stałem milcząc, a słońce przypiekało mi głowę tak samo, jak tym nieszczęsnym prosiakom na wozie Zatokowego. Serce waliło mi jak młotem. Niewiele brakowało, a zabiłbym tego człowieka. Zobaczyłem, że Traf ociera pot z czoła. Dżina położyła dłoń na jego ramieniu i coś mu cicho powiedziała. Potrząsnął głową, blady jak chusta. Potem spojrzał na mnie i uśmiechnął się niepewnie. Na targu wciąż w najlepsze plotkowano. Wszędzie wokół słyszałem wzburzone głosy, wyklinające wspólnego wroga. Nie mogłem tego słuchać, a zarazem było mi wstyd, że nie protestuję przeciwko takiej niesprawiedliwości. Chwyciłem uzdę Goździka.
57
— Pilnuj interesu, Traf. Ja pójdę napoić kuca. Traf, wciąż milczący i ponury, skinął głową. Odchodząc z Goździkiem, czułem na sobie jego wzrok. Nie spieszyłem się, a kiedy wróciłem, Zatokowy uśmiechnął się i uprzejmie mnie powitał. Odpowiedziałem mu skinieniem głowy. Na szczęście niebawem pewien rzeźnik kupił wszystkie prosiaki, każąc Zatokowemu dostarczyć je do swojego sklepu. Gdy udręczony muł i nieszczęsne świniaki znikły mi z oczu, odetchnąłem z ulgą. Tak długo bezwiednie napinałem mięśnie, że aż rozbolały mnie plecy. — Miły gość — zauważyła Dżina. Traf parsknął śmiechem i nawet ja zdobyłem się na krzywy uśmiech. Później podzieliliśmy się z dziewczyną jajkami na twardo, chlebem i solonymi rybami. Ona miała torbę suszonych jabłek i wędzoną kiełbasę. Urządziliśmy sobie istny piknik. Kiedy roześmiałem się z jakiegoś żartu Trafa, Dżina powiedziała coś takiego, że aż poczerwieniałem, a Traf parsknął śmiechem na widok mojego rumieńca. — Wyglądasz bardzo groźnie, kiedy marszczysz brwi, Tomie Borsuczowłosy; a kiedy zaciśniesz pięści, wolałabym cię nie znać. Kiedy jednak śmiejesz się lub choćby uśmiechasz, twoje oczy przeczą twojemu wyglądowi. Reszta dnia minęła nam na przyjaznym targowaniu się w miłym towarzystwie. Dżinie szło całkiem nieźle i do końca targu sprzedała większość swoich wyrobów. — Niedługo będę musiała wrócić do Koziej Twierdzy i zabrać się za sporządzanie nowych. Wole je robić niż sprzedawać, chociaż bardzo lubię podróżować i poznawać nowych ludzi — zauważyła, pakując resztę swojego towaru. Traf i ja wymieniliśmy większość naszych artykułów na rzeczy przydatne w domu, ale nie zebraliśmy wiele pieniędzy na opłacenie jego nauki. Chociaż usiłował nie okazywać rozczarowania, widziałem je w jego oczach. Co będzie, jeśli nie starczy nam pieniędzy nawet na szkutnika? Co będzie z jego edukacją? Mnie również niepokoiło to pytanie. Mimo to żaden z nas nie wypowiedział go głośno. Przespaliśmy się na wozie, żeby zaoszczędzić na noclegu w gospodzie, i następnego ranka ruszyliśmy z powrotem do domu. Dżina przyszła pożegnać się z nami i Traf przypomniał, że proponujemy jej gościnę. Zapewniła go, że będzie o tym pamiętać, ale mówiąc to, zerknęła na mnie, jakby chciała upewnić się, czy naprawdę będzie u nas mile widziana. Musiałem się uśmiechnąć, skinąć głową i wyrazić nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. Podczas powrotnej podróży do domu mieliśmy ładną pogodę. Po niebie płynęły leniwe obłoki, a lekki wietrzyk sprawiał, że letni skwar nie był dokuczliwy. Zajadaliśmy miodownik, który Traf dostał za jednego ze swoich kurczaków, i gwarzyliśmy o wszystkim i niczym: o tym, że targ był znacznie bardziej gwarny niż kiedyś, że miasto rozrosło się, a droga jest znacznie bardziej uczęszczana niż w zeszłym roku. Nie wspominaliśmy o Zatokowym. Minęliśmy rozstaje dróg, na których skręcało się do Kuźni. Trakt
58
całkowicie zarósł trawą. Traf zapytał mnie, czy moim zdaniem ludzie znów tam kiedyś osiądą. Powiedziałem, że wolałbym, aby tak się nie stało, ale prędzej czy później ruda żelaza przyciągnie tych, którzy mają krótką pamięć. Potem opowiedziałem mu, co stało się z Kuźnią, i o okropnościach wojny szkarłatnych okrętów. Mówiłem o tym nie dlatego, żebym miał na to ochotę, ale ponieważ chłopiec powinien o tym wiedzieć. Wszyscy mieszkańcy Królestwa Sześciu Księstw powinni znać te fakty. Kolejny raz znów obiecałem sobie w myślach, że kiedyś spróbuję spisać historię tych czasów, i natychmiast pomyślałem o wielu wcześniejszych próbach, o zwojach zapełniających półki nad moim biurkiem... Nieoczekiwane pytanie Trafa wyrwało mnie z zadumy. — Czy ja jestem bękartem marynarza ze szkarłatnego okrętu? Rozdziawiłem usta. W różnokolorowych oczach Trafa na nowo ujrzałem moje dawne cierpienia. Wilga znalazła go, gdy żywił się resztkami znalezionymi na śmietniku w wiosce, w której nikt nie chciał wziąć sieroty pod swój dach. Tylko tyle o nim wiedziałem. Odparłem niechętnie, lecz szczerze: — Nie wiem, Trafie, być może jesteś synem rabusia. Chłopak zapatrzył się w dal, idąc obok mnie. — Tak samo mówiła Wilga. Może właśnie dlatego nikt mnie nie przygarnął. Bardzo chciałbym wiedzieć, kim jestem. — Aha — zdołałem wykrztusić w przedłużającej się ciszy. — Kiedy oznajmiłem Wildze, że będę musiał wszystko ci opowiedzieć, stwierdziła, że mam tak samo zimne serce, jak mój ojciec-gwałciciel. Nagle pożałowałem, że nie jest już mały i nie mogę wziąć go na ręce i przytulić. Zamiast tego zatrzymałem się na środku drogi i objąłem go. Kuc poczłapał dalej bez nas. Starałem się mówić bez zbytecznego patosu. — Udzielę ci pewnej rady, mój synu. Zdobycie tej wiedzy zajęło mi przeszło dwadzieścia lat, więc doceń to, że przekazuję ci ją, kiedy jesteś tak młody. — Nabrałem tchu. — Nieważne, kim był twój ojciec. Twoi rodzice poczęli dziecko, lecz tylko od ciebie zależy, jakim stanie się ono mężczyzną. Przez chwilę patrzyłem mu w oczy. Potem powiedziałem: — Wracajmy do domu. Przez jakiś czas jeszcze obejmowałem go, dopóki nie poklepał mnie po ramieniu. Wtedy puściłem go, żeby poszedł dalej sam i w milczeniu przemyślał rzecz do końca. Tylko tyle mogłem dla niego zrobić. W tym momencie oczywiście nie najlepiej pomyślałem o Wildze. Noc zastała nas, zanim dotarliśmy do chaty, ale księżyc świecił jasno i obaj dobrze znaliśmy drogę. Stary kuc spokojnie człapał gościńcem i stukot jego kopyt oraz poskrzypywanie dwukołowego wózka brzmiały jak dziwna kołysanka. Zaczął padać let-
59
ni deszczyk, spłukując kurz i przynosząc przyjemny nocny chłód. Niedaleko domu napotkaliśmy Ślepuna, który wyszedł nam na spotkanie, jakby przypadkiem znalazł się na drodze. Podążaliśmy w przyjacielskim milczeniu — chłopiec nie odzywał się, a ja i wilk bezgłośnie kontaktowaliśmy się za pomocą magii Rozumienia. W mgnieniu oka wymieniliśmy informacje o minionym dniu. Ślepun nie rozumiał mojego niepokoju o przyszłość chłopca. Umie polować i łapać ryby. Co jeszcze powinien umieć? Po co odsyłać jednego ze swoich do obcego stada, żeby uczył się innych rzeczy? Bez jego siły ty i ja staniemy się słabsi. Nie młodniejemy. Mój bracie, właśnie dlatego powinien odejść. Musi nauczyć się, jak radzić sobie w świecie, żeby kiedyś, gdy znajdzie towarzyszkę życia, potrafił utrzymać ją i ich dzieci. A co z tobą i ze mną? Nie pomożemy mu w tym? Nie będziemy pilnować małych, gdy on będzie polował, ani znosić im tego, co sami upolujemy? Czy nie jesteśmy jednym stadem? Takie są zwyczaje panujące w ludzkim stadzie. Tę odpowiedź słyszał ode mnie wielokrotnie w ciągu długich lat naszej znajomości. Wiem, co o tym myślał. Dla niego był to zupełnie bezsensowny zwyczaj, dlatego nie zamierzał nawet tracić czasu, aby go zrozumieć. A co będzie z nami, kiedy on odejdzie? Mówiłem ci. Może znów wyruszymy w drogę. No tak, zostawimy wygodną jaskinię i obfitość pożywienia. To równie mądre, jak odsyłanie chłopca. Pozostawiłem tę myśl bez odpowiedzi, ponieważ czułem że ma rację. Może niepokój, jaki wywołała we mnie wizyta Ciernia, był tęsknotą za utraconą młodością? Może powinienem był kupić od Dżiny amulet zapewniający znalezienie małżonki? Od czasu do czasu zastanawiałem się, czy nie poszukać sobie żony. Wiedziałem, że niektórzy po prostu szukają kobiety, która ma podobne cele i nie za wiele irytujących nawyków. Z takich związków często powstają naprawdę kochające się pary. Jednak będąc kiedyś w związku opartym nie tylko na wieloletniej znajomości, ale także obdarzonym błogosławieństwem prawdziwej miłości, nie byłem w stanie zadowolić się niczym innym. Nie miałem prawa żądać od innej kobiety, aby żyła w cieniu Sikorki. Przez te wszystkie lata, kiedy Wilga sporadycznie dzieliła ze mną łoże, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby poprosić ją o rękę. Teraz zastanawiałem się, czy może Wilga liczyła na to, że kiedyś to zrobię. Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie i uśmiechnąłem się ponuro sam do siebie. Nie. Wilga byłaby zaskoczona taką propozycją, a może nawet wyśmiałaby mnie. Naszą podróż kończyliśmy w całkowitych ciemnościach, gdyż dróżka wiodąca do naszej chaty była wąska i z obu stron ocieniona drzewami. Z liści spadały krople deszczu. Wózek podskakiwał na wybojach.
60
— Powinniśmy byli zabrać latarnię — mruknął Traf, a ja przytaknąłem niewyraźnym pomrukiem. Chatka, którą nazywaliśmy naszym domem, była widoczna tylko jako ciemniejsza plama w zalegającym kotlinkę mroku. Wszedłem do środka, rozpaliłem ogień i rozpakowałem nabyte przez nas towary, a Traf wziął latarnię i poszedł oporządzić kuca. Ślepun wyciągnął się z westchnieniem ulgi przy palenisku, tak blisko, jak tylko mógł, nie narażając futra na osmalenie. Nastawiłem czajnik i odłożyłem kilka zarobionych monet na kupkę przeznaczoną na opłacenie terminu Trafa. Niechętnie przyznałem, że było tego za mało. Nawet jeśli obaj przez resztę lata będziemy wynajmować się do koszenia siana i zrywania jabłek, pieniędzy i tak nie wystarczy. A przecież nie możemy obaj opuścić domu, zaniedbując kury i ogród. Natomiast jeśli do pracy wynajmie się tylko jeden z nas, minie co najmniej rok, zanim zdołamy odłożyć odpowiednią sumę. — Powinienem był zacząć oszczędzać kilka lat temu — zauważyłem, gdy Traf wrócił do chaty. Postawił latarnię na półce, a potem opadł na krzesło. Podniósł stojący na stole dzbanek i nalał sobie herbatę do kubka. Między nami leżała żałośnie mała garstka monet. — Nie ma co rozważać, co by było, gdyby — zauważył, podnosząc kubek. — Musimy poradzić sobie z tym, co mamy. — Właśnie. Myślisz, że poradzicie tu sobie ze Ślepunem przez resztę lata, jeśli ja wynajmę się do zbiorów? Spojrzał mi w oczy. — Dlaczego ty masz się wynająć? Przecież to ja mam terminować. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mogę już odpowiedzieć „ponieważ jestem większy i silniejszy”, gdyż tak nie było. Był równie barczysty jak ja, a przy długotrwałym wysiłku jego młody krzyż wytrzymywał więcej niż mój. Uśmiechnął się widząc, że pojąłem to, co on już wcześniej wiedział. — Może dlatego, że chciałbym ci coś dać — odparłem cicho. — Dałeś mi już więcej, niż kiedykolwiek zdołam ci zwrócić. I nauczyłeś mnie, jak być samodzielnym. Z tymi słowami poszliśmy spać. Zamykając oczy, uśmiechałem się. Przez kilka lat uczyłem Trafa, nie zastanawiając się nawet, czy robię to dobrze czy źle, jak być mężczyzną. I oto pewnego wieczoru mam przed sobą młodzieńca, który patrzy mi prosto w oczy i mówi, że potrafi sam sobie radzić. I wtedy czuję radość z odniesionego sukcesu. Zasypiam z uśmiechem na ustach... Może to ten dobry nastrój spowodował, że tej nocy znowu miałem wizje. Miewałem czasami takie wywołane Mocą sny, bardziej jednak podsycające mój niepokój niż zaspokajające go, gdyż te przelotne przebłyski nie dawały nawet cienia satysfakcji płynącej z prawdziwego kontaktu. Jednak ten sen kusił mnie możliwościami, czułem, że nawiązałem więź z jednym umysłem, a nie przypadkowymi myślami całego tłumu.
61
Wizja była na poły wspomnieniem. Jak duch przemykałem przez wielką salę Koziej Twierdzy. Wypełniały ją tuziny gości odzianych w swe najlepsze stroje. W powietrzu unosiły się dźwięki muzyki i widziałem tańczących, lecz powoli przeciskałem się przez tłum zajętych rozmową ludzi. Niektórzy zwracali się do mnie, a ja odpowiadałem na ich pozdrowienia, ale nie zatrzymywałem dłużej wzroku na ich twarzach. Nie chciałem tutaj być i wszystko to wcale mnie nie interesowało. Nagle moją uwagę przykuła fala gęstych i lśniących kasztanowych włosów. Dziewczyna była odwrócona do mnie tyłem. Na palcach wąskiej dłoni, którą nerwowo poprawiała kołnierzyk sukni, lśniły piękne pierścionki. Nagle odwróciła się, jakby wyczuła moje spojrzenie. Zauważyła, że się jej przyglądam, zaczerwieniła się i dygnęła. Ja zaś skłoniłem się jej, wymamrotałem słowa powitania i wmieszałem się w tłum. Czułem, że odprowadza mnie wzrokiem, i denerwowało mnie to. Jeszcze bardziej zirytował mnie widok wysokiego i eleganckiego Ciernia, stojącego na podium, pół kroku za krzesłem królowej. On też mnie zauważył. Pochylił się i szepnął królowej coś do ucha, a ona spojrzała prosto na mnie, i skinęła dłonią, przywołując mnie do siebie. Zamarłem. Czy nigdy nie będę miał czasu dla siebie, czy nigdy nie będę mógł robić tego, co chcę? Niechętnie i powoli ruszyłem ku niej. Nagle, jak to we snach bywa, mój sen zmienił się. Leżałem teraz na pledzie przed kominkiem. To niesprawiedliwe. Tam na dole tańczą i jedzą, a ja tkwię tutaj... Odruchowo wyciągnąłem pazury i obejrzałem je. Pod jednym z nich tkwiła kępka ptasiego puchu. Pozbyłem się jej, a potem starannie wylizałem łapę i znów zasnąłem przed kominkiem. Co to było? — przyszła do mnie lekko rozbawiona myśl Ślepuna, ale odpowiedź wymagała zbyt wielkiego wysiłku, więc tylko burknąłem coś, obróciłem się na drugi bok i znów zapadłem w sen. Rano zastanawiałem się nad moim snem i uznałem, że wywołało go działanie Mocy w połączeniu z chłopięcymi wspomnieniami z Koziej Twierdzy i kłopotami z nauką Trafa. Podczas porannej krzątaniny moją uwagę zwrócił kurczący się zapas drewna na opał. Powinienem go uzupełnić, żeby mieć na czym gotować i czym palić w piecu, gdy nadejdą zimowe mrozy. Poszedłem na śniadanie, planując, że zabiorę się za to jeszcze dzisiaj. Przy drzwiach leżał starannie spakowany tobołek Trafa. Chłopak zdążył już umyć się i uczesać. Uśmiechnął się do mnie ze skrywanym podnieceniem, nalewając owsiankę do misek. Zająłem moje miejsce przy stole naprzeciwko niego. — Dzisiaj? — zapytałem, starając się ukryć niechęć. — Im prędzej, tym lepiej — odpowiedział uprzejmie. — Na targu słyszałem, że w Karmanie zaczynają sianokosy. To zaledwie dwa dni drogi stąd. Skinąłem głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Miał rację. Co więcej, miał ochotę ruszyć w świat. Pozwól mu iść, powiedziałem sobie, i nie miej żadnych zastrzeżeń.
62
— Chyba rzeczywiście nie ma sensu tego odwlekać — zdołałem wymamrotać. Uznał to za zachętę i przyzwolenie i zaczął głośno snuć plany. Najpierw popracuje przy sianokosach w Karmanie, a potem uda się do Dzidowa, gdzie może znajdzie się jakaś inna robota. — Dzidowo? — To trzy dni drogi za Karmanem. Dżina mówiła nam o nim, pamiętasz? Powiedziała, że tamtejsze pola pszenicy wyglądają jak ocean, kiedy łany kołyszą się na wietrze. Pomyślałem, że spróbuję tam znaleźć jakieś zajęcie. — Brzmi obiecująco — przyznałem. — A potem wrócisz do domu? Kiwnął głową. — Chyba że usłyszę o jakiejś innej pracy. — Oczywiście. Chyba że usłyszysz o jakiejś innej pracy. Wkrótce Traf odszedł. Kazałem mu zapakować więcej żywności i wziąć na wszelki wypadek kilka monet. Usłuchał niechętnie. Powiedział, że będzie spał pod gołym niebem, a nie w gospodach, zwłaszcza, że patrole królowej Ketriken ograniczyły rozbój na gościńcach. Zapewnił mnie, że nic mu się nie stanie. Rabusie nawet nie zwrócą uwagi na takiego biedaka jak on. Na prośbę Ślepuna zapytałem go, czy nie zabrałby ze sobą wilka. W odpowiedzi uśmiechnął się pobłażliwie i przystanął przy drzwiach, żeby podrapać Ślepuna za uchem. — To mogłoby okazać się dla staruszka zbyt uciążliwe — powiedział delikatnie. — Lepiej niech zostanie tutaj i razem z tobą oczekuje mojego powrotu. Gdy staliśmy razem i patrzyliśmy, jak nasz chłopak odchodzi dróżką w kierunku gościńca, zastanawiałem się, czy ja też kiedyś byłem taki nieznośnie młody i pewny siebie. Jednak bólowi, który przeszywał mi serce, towarzyszyło uczucie dumy. Z trudem zdołałem zapełnić sobie resztę dnia. Miałem co robić, ale brakowało mi chęci do roboty. Kilkakrotnie przyłapałem się na tym, że po prostu gapię się w dal. Dwukrotnie poszedłem na urwisko, żeby popatrzeć na morze, a raz wyszedłem na drogę, aby spojrzeć na prawo i lewo. Nie dostrzegłem nawet obłoczka kurzu. Wszędzie było cicho i spokojnie. Wilk posępnie towarzyszył mi w tych przechadzkach. Potem zacząłem kilka różnych prac, ale żadnej nie dokończyłem. Wciąż nasłuchiwałem i czekałem, nie wiadomo, na co. W trakcie rąbania i układania drew nagle zamarłem. Starając się nie myśleć o niczym, wbiłem siekierę w pieniek, przerzuciłem koszule przez spocone ramię i ruszyłem w kierunku urwiska. Nagle Ślepun zastąpił mi drogę. Co chcesz zrobić? Odpocząć chwilkę. Nie, wcale nie. Idziesz na brzeg, żeby używać Mocy. Nie byłem w stanie zebrać myśli.
63
Po prostu idę tam, żeby ochłodziła mnie bryza. Kiedy tam dojdziesz, spróbujesz użyć Mocy. Wiesz dobrze, że tak będzie. Czuję twój głód równie silnie jak ty. Bracie mój, proszę, nie rób tego. Jeszcze nigdy tak rozpaczliwie nie próbował mnie powstrzymać. Dobrze, jeśli tak się niepokoisz. Wyrwałem wbitą w pieniek siekierę i wróciłem do pracy. Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę z tego, że wkładam w tę czynność znacznie więcej siły niż trzeba. Przestałem więc rozłupywać drwa i zacząłem je mozolnie układać, żeby wyschły. Kiedy skończyłem, podniosłem koszulę i ruszyłem w kierunku urwiska. Wilk natychmiast zastąpił mi drogę. Nie rób tego, bracie. Już ci powiedziałem, żebyś się nie martwił. Zawróciłem więc, nie okazując rozczarowania. Wypieliłem ogród, naniosłem wody ze strumienia, napełniając nią beczkę w kuchni, wykopałem nowe szambo i przeniosłem wygódkę, a stare zasypałem ziemią. Pracowałem z szybkością błyskawicy przelatującej nad łanem zboża. Bolały mnie plecy i ramiona, nie tylko ze zmęczenia, ale od dawnych ran, a mimo to nie odważyłem się przestać. Głód Mocy wciąż mnie dręczył, trudno było go zignorować. Pod wieczór wyruszyliśmy z wilkiem złowić ryby na kolację. Gotowanie dla jednej osoby wydawało mi się głupotą, ale zmusiłem się do przygotowania i zjedzenia porządnego posiłku. Posprzątałem po kolacji, a potem usiadłem. Czekał mnie długi samotny wieczór. Przygotowałem pergamin i inkausty, ale nie mogłem zabrać się do pisania. Nie byłem w stanie zebrać myśli. W końcu wyjąłem przybory do szycia i zacząłem niezdarnie zszywać, cerować i łatać wszystkie ubrania, które tego wymagały. W końcu, kiedy już ledwie widziałem, co robię, poszedłem spać. Położyłem się, zakryłem ramieniem twarz i usiłowałem ignorować haczyki, które wbiły się w moją duszę i bezlitośnie ją ciągnęły. Ślepun z westchnieniem ulgi wyciągnął się obok łóżka. Opuściłem rękę poza krawędź łoża i położyłem, ją na jego łbie. Nie wiedziałem nawet, kiedy przekroczyliśmy granicę między odosobnieniem a samotnością. To nie samotność cię zżera. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Spędziłem bezsenną noc. O świcie jakoś zdołałem wstać, choć bardzo niechętnie. Przez kilka następnych dni rano rąbałem olchowe drewno do wędzenia, a popołudniami łapałem ryby. Wilk obżerał się wnętrznościami, ale i tak patrzył pożądliwie, jak soliłem płaty czerwonego mięsa i wieszałem ja na hakach nad ogniem, a potem dokładałem wilgotnego olchowego drewna, które dawało gęsty dym, i szczelnie zamykałem drzwiczki wędzarni. Któregoś późnego popołudnia, kiedy stałem przy beczce z deszczówką i zmywałem z rąk śluz, łuski oraz sól, Ślepun nagle obrócił łeb w stronę drogi.
64
Ktoś nadchodzi. Traf? — spytałem w przypływie nadziei. Nie. Byłem głęboko rozczarowany i czułem, że wilk także. Na ocienionej dróżce pojawiła się Dżina. Przystanęła, zmieszana naszymi bacznymi spojrzeniami, a potem podniosła rękę, witając nas. — Hej, Tomie Borsuczowłosy! Przyszłam skorzystać z gościny, którą mi zaproponowałeś! Znajoma Trafa — wyjaśniłem Ślepunowi. Wilk pozostał z tyłu i czujnie obserwował przybyłą, podczas kiedy ja wyszedłem jej naprzeciw. — Witaj. Nie spodziewałem się ciebie tak prędko — powiedziałem i natychmiast zrozumiałem, że zabrzmiało to trochę niezręcznie. — Nieoczekiwana przyjemność jest w dwójnasób miła — dodałem, naprawiając gafę, i równie szybko pojąłem, że nadmierna galanteria jest także niewłaściwa. Czyżbym już zupełnie zapomniał, jak należy rozmawiać z ludźmi? Jednak uśmiech Dżiny uśmierzył moje obawy. — Rzadko słyszę równie szczerą propozycję ubraną w tak piękne słowa, Tomie Borsuczowłosy! Czy ta woda jest chłodna? Nie czekając na odpowiedź, podeszła do beczki z deszczówką, zdejmując po drodze chustę z szyi. Wyglądała jak kobieta nawykła do wędrówki, znużona pod koniec dnia, ale nie wykończona trudami podróży. Wypchany tobół na jej plecach wydawał się być jej częścią. Zwilżyła chustę i otarła nią kurz z twarzy i rąk. Potem zmoczyła ją ponownie i wytarła kark oraz szyję. — No, teraz lepiej — westchnęła z ulgą i zwróciła się do mnie z uśmiechem, od którego w kącikach jej oczu pojawiły się kurze łapki. — Po całodniowej wędrówce zazdroszczę ludziom takim jak ty, którzy prowadzą osiadłe życie i mają własny kawałek ziemi. — Zapewniam cię, że tacy jak ja równie często zastanawiają się, czy nie lepiej byłoby wędrować. Zechcesz wejść i rozgościć się? Właśnie miałem przygotować kolację. — Serdeczne dzięki. — Ruszyła ze mną do drzwi chaty, a Ślepun towarzyszył nam w bezpiecznej odległości. Nie odwracając się, zauważyła: — To trochę niezwykłe: wilk w roli psa. Często okłamywałem ludzi, twierdząc, że Ślepun to pies, który tylko przypomina wilka. Jednak coś mi podpowiadało, że uraziłbym Dżinę, próbując ją oszukać. — Zaadoptowałem go, kiedy był szczeniakiem. Zawsze był mi dobrym towarzyszem. — Tak właśnie też mówił Traf. A także, że wilk nie lubi, jak gapią się na niego obcy, i że sam do mnie przyjdzie, kiedy już wyrobi sobie o mnie zdanie. Och, jak zwykle, opowiadam nie po kolei. Kilka dni temu spotkałam Trafa na gościńcu. Był w bardzo do-
65
brym nastroju, przekonany, że znajdzie jakąś pracę i poradzi sobie ze wszystkim. Na pewno mu się uda. Ten chłopiec ma tak ujmujący sposób bycia, że z całą pewnością będzie wszędzie mile widziany. Ponownie zapewnił mnie, że zostanę tu przyjęta z otwartymi ramionami, i rzeczywiście mówił prawdę. Weszła za mną do chaty. Postawiła bagaż na podłodze, a potem wyprostowała się i przeciągnęła z westchnieniem ulgi. — Dobrze. Co gotujemy? Pozwól, że ci pomogę, bo i tak nie usiedzę spokojnie w kuchni. Ryba? Och, mam wspaniałą przyprawę do ryb. Czy masz gruby garnek z dopasowaną pokrywką? Ze swobodą urodzonej gospodyni przejęła większość kuchennych obowiązków. Nie dzieliłem kuchni z kobietą już od kilku lat, od tamtego roku, który spędziłem wśród ludzi obdarzonych Rozumieniem, ale nawet wtedy Jemioła prawie nigdy się nie odzywała. Dżina prowadziła natomiast ożywioną rozmowę, szczękając garnkami i pokrywkami i wypełniając cały dom swoją krzątaniną. Miała ten rzadki dar, który pozwolił jej wkroczyć na moje terytorium, nie budząc mojej niechęci i wewnętrznego sprzeciwu. Niebawem do chaty wszedł Ślepun i zajął swoje ulubione miejsce niedaleko stołu. Jego uważne spojrzenie najwyraźniej nie przeszkadzało Dżinie, która uśmiechała się z uznaniem, gdy zręcznie łapał rzucane mu resztki ryb. Wkrótce przyprawione przez nią ryby dusiły się w garnku. Poszedłem do ogrodu po młodą marchewkę i świeżą sałatę, podczas gdy ona podsmażała na tłuszczu grube pajdy chleba. Nie wiadomo kiedy kolacja była gotowa. Dżina nie zapomniała o wilku i dla niego też usmażyła kromkę, chociaż sądzę, że Ślepun zjadł chleb bardziej z uprzejmości niż z głodu. Ryba była soczysta i smaczna, przyprawiona nie tylko ziołami Dżiny, ale i żywą pogawędką. Wróżka zręcznie kierowała rozmową, słuchając mnie z taką samą uwagą, jaką poświęcała jedzeniu. W mgnieniu oka opróżniliśmy talerze. Kiedy przyniosłem brandy z Piaszczystych Kresów, wykrzyknęła z zachwytem: — Oto idealne zakończenie dobrego posiłku! Usiadła ze swoim kubkiem przy piecu. Kiedy ogień na palenisku zaczął przygasać, podłożyła kawałek drewna, ale bardziej po to, żeby rozjaśnić izbę niż ją ogrzać, po czym usadowiła się na podłodze obok wilka. Ślepun nawet nie poruszył uchem. Upiła łyczek brandy, westchnęła z zachwytem, a potem wskazała na zarzucone papierami biurko w moim gabinecie. — Wiedziałam, że wyrabiasz inkausty i barwniki, ale z tego co widzę, potrafisz także posługiwać się nimi. Jesteś skrybą? Wzruszyłem ramionami. — W pewnym sensie — przyznałem. — Nie biorę się za nic wymyślnego, robię proste ilustracje. Moja kaligrafia jest zaledwie znośna. Wystarcza mi satysfakcja z tego, że gromadzę wiedzę i przelewam ją na papier, tak by była dostępna dla wszystkich.
66
— Dla wszystkich, którzy umieją czytać — poprawiła mnie Dżina. — Prawda — zgodziłem się. Przechyliła głowę i uśmiechnęła się. — Chyba tego nie pochwalam. Byłem zaskoczony. Nie tym, że nie podoba jej się to, co robię, ale tym, że potrafi tak uprzejmie wyrazić swoją dezaprobatę. — Dlaczego? — Może wiedza nie powinna być dostępna dla wszystkich. Może powinna być zdobywana w wielkim trudzie, przekazywana przez mistrza tylko godnym tego uczniom, a nie przelewana na papier, aby każdy mógł ją posiąść. — Przyznaję, że sam też mam takie wątpliwości — odparłem, myśląc o zwojach Mocy, które studiował teraz Cierń. — Jednak znam przypadki, że mistrz umarł przedwcześnie i zabrał do grobu całą swoją wiedzę, zanim zdążył ją przekazać uczniowi. W wyniku śmierci jednej osoby przepadła wiedza wielu pokoleń. Dżina milczała przez długą chwilę. — To okropne — przyznała w końcu. — Bo przecież każdy mistrz ma swoje sekrety, które wyjawia tylko swoim czeladnikom. — Weźmy na przykład ciebie — ciągnąłem, wykorzystując zdobytą przewagę. — Uprawiasz zawód, który w znacznym stopniu jest oparty na tajemnicach i umiejętnościach znanych jedynie tym, którzy zajmują się czarami. Z tego, co wiem, nie masz żadnego ucznia, a założę się, że twoja magia jest znana tylko tobie i przepadałyby bezpowrotnie, gdybyś jeszcze tej nocy wyzionęła ducha. Przez chwilę mierzyła mnie bystrym spojrzeniem, a potem upiła łyczek brandy. — To niezbyt przyjemna perspektywa — odparła kwaśno. — Jest jednak jeszcze coś, Tom. Ja nie umiem pisać. Nie potrafiłabym przelać mojej wiedzy na papier, chyba że pomógłby mi ktoś taki jak ty. Ale wówczas nie miałabym pewności, czy naprawdę zapisałeś to, co wiem, czy też to, co ci się wydawało. Właśnie to jest najtrudniejsze: nauczyć ucznia tego, czego chce się go nauczyć, a nie tego, co mu się wydaje. — To prawda. Musiałem przyznać jej racje. Jakże często wydawało mi się, że rozumiem wskazówki Ciernia, a potem próba samodzielnego zmieszania składników kończyła się katastrofą. Znów poczułem lekki niepokój na myśl o Cierniu, próbującym uczyć księcia Sumiennego wiedzy nabytej ze zwojów. Czy przekaże mu wiedzę przelaną na pergamin przez jakiegoś dawnego mistrza Mocy, czy też tylko swoją własną interpretację? Odepchnąłem od siebie tę niepokojącą myśl. To nie moja sprawa. Ostrzegłem go i nic więcej nie mogłem zrobić. Wkrótce Dżina położyła się na łóżku Trafa, a Ślepun i ja poszliśmy zamknąć kurnik na noc i zrobić wieczorny obchód naszego małego gospodarstwa. W tę ciepłą letnią noc
67
wszędzie było cicho i spokojnie. Rzuciłem tęskne spojrzenie w kierunku nadmorskiego urwiska. Wieczorne fale z pewnością mają już srebrne grzywy. Zakazałem sobie jednak myśleć o tym, i poczułem ulgę, z jaką Ślepun przyjął tę decyzję. Dodałem więcej mokrego olchowego drewna do pieca wędzarni. — Czas spać — zdecydowałem. Kiedyś w takie noce polowaliśmy razem. Tak, to dobra noc na łowy. W blasku księżyca zwierzyna jest niespokojna i łatwa do wypatrzenia. Pomimo to poszedł za mną, gdy wróciłem do chaty. Żaden z nas nie był już taki młody, a tu mieliśmy pełną spiżarnię, ciepły piec i nocny odpoczynek, który być może przepędzi tępy ból w krzyżu Ślepuna. Tej nocy będą nam musiały wystarczyć sny o łowach. Rano obudził mnie plusk wody nalewanej przez Dżinę do czajnika. Zanim wszedłem do kuchni, już zdążyła postawić czajnik na piecu, w którym palił się świeżo rozdmuchany ogień. Obejrzała się przez ramię, krojąc chleb. — Mam nadzieję, że zbytnio się nie panoszę — powiedziała. — Ależ skąd — odparłem, choć czułem się trochę dziwnie. Zanim oporządziłem inwentarz i wróciłem ze świeżymi jajkami, na stole stał już parujący posiłek. Kiedy zjedliśmy, pomogła mi posprzątać. Dziękując za gościnę, powiedziała: — Zanim odejdę, może trochę pohandlujemy. Czy zechcesz wziąć któryś z moich amuletów w zamian za twoje żółte i niebieskie inkausty? Byłem rad, że zostanie jeszcze chwilkę. Nie tylko dlatego, że dobrze czułem się w jej towarzystwie, ale ponieważ zawsze intrygowały mnie czary. Może właśnie nadarzała się okazja, żeby się z nimi bliżej zaznajomić. Poszliśmy więc do mojej pracowni w szopie, gdzie przygotowałem dla Dżiny żółty, niebieski i czerwony atrament. Kiedy zamykałem słoiczki drewnianymi zatyczkami i uszczelniałem woskiem, wyjaśniła mi, że barwniki zwiększają moc niektórych amuletów, aczkolwiek dopiero niedawno zaczęła odkrywać tajemnice tej dziedziny. Kiwałem głową, ale nie zadawałem żadnych pytań, chociaż miałem na to wielką ochotę. Wydawało mi się, że byłoby to nieuprzejme. Kiedy wróciliśmy do chaty, postawiła słoiczki z inkaustami na stole i wyjęła ze swojego bagażu woreczki z amuletami. — Czego sobie życzysz, Tomie Borsuczowłosy? — spytała z uśmiechem. — Mam amulety zapewniające obfite zbiory, powodzenie w łowach, zdrowe dzieci... Te nie są ci potrzebne, więc odłożę je na bok. Ale jest tu jeden, który może ci się przydać. Kiedy wyjęła amulet z woreczka, Ślepun cicho warknął, zerwał się ze zjeżonym futrem i rzucił się w stronę drzwi. Ja sam cofnąłem się o krok na widok tego, co mi pokazała. Było to kilka krótkich patyczków oznaczonych czarnymi symbolami i w dość chaotyczny sposób połączonych ze sobą. Między nimi złowrogo migotały jaskrawe pacior-
68
ki. Tu i ówdzie do patyczków były podoczepiane kępki włosia. Ten przedmiot budził we mnie irytację i lęk. Gdybym tylko mógł oderwać od niego oczy, pewnie uciekłbym w ślad za Ślepunem. — Bardzo cię przepraszam — usłyszałem dolatujący jakby z daleka łagodny głos Dżiny. Zamrugałem oczami. Przedmiot znikł mi z oczu, schowany znów w woreczku. Za drzwiami Ślepun przestał warczeć, zaskowyczał i ucichł. Miałem wrażenie, że wypłynąłem z głębokiej wody na powierzchnię. — Nie pomyślałam — rzekła Dżina, wpychając amulet głęboko do tobołka. — Ma odstraszać drapieżniki od kurników i owczych zagród. Unikała mojego spojrzenia. Napięcie wisiało między nami niczym całun. Miałem dar Rozumienia, i teraz ona o tym wiedziała. Jak wykorzysta tę wiedzę? Czy czuje do mnie obrzydzenie? A może strach? Czy jest tak przerażona, że mogłaby wydać mnie na śmierć? Wyobraziłem sobie, jak Traf wraca i zastaje tylko zgliszcza chaty. Nagle Dżina podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy, jakby czytała w moich myślach. — Człowiek jest taki, jakim się urodził i nic nie może na to poradzić. — Właśnie — mruknąłem, zawstydzony tym, że poczułem ogromną ulgę. Tymczasem Dżina, nie patrząc na mnie, grzebała w swoim bagażu, jakby nic się nie stało. — No cóż, postaram się znaleźć coś bardziej odpowiedniego. — Przeglądała swoje woreczki, od czasu do czasu zaglądając do któregoś z nich. W końcu wybrała jeden z zielonego płótna i położyła go na stole. — Weźmiesz jeden taki i powiesisz go w ogrodzie, żeby rośliny lepiej rosły? Bez słowa skinąłem głową, wciąż nie mogąc dojść do siebie. Jeszcze przed chwilą powątpiewałem w skuteczność jej czarów, a teraz niemal obawiałem się ich mocy. Zacisnąłem zęby, gdy wyjmowała amulet z woreczka, lecz gdy nań spojrzałem, niczego nie poczułem. Kiedy napotkałem jej spojrzenie, dostrzegłem w nim współczucie. Uśmiechnęła się do mnie krzepiąco. — Musisz pokazać mi rękę, żebym mogła dopasować go do twoich potrzeb. Potem dostosujemy go do twojego ogrodu. Ten amulet w takim samym stopniu działa na ogród, co na ogrodnika. To właśnie więź między człowiekiem a ziemią przynosi plony. Pokaż mi więc swoją dłoń. Usiadła przy stole i wyciągnęła do mnie ręce. Po chwili wahania nakryłem jej dłonie moimi. — Nie tak. O życiu i zwyczajach człowieka mówią linie wewnątrz jego dłoni. Posłusznie odwróciłem dłonie. Kiedy byłem terminatorem, Cierń uczył mnie czytać z rąk, ale nie wróżyć, lecz poznawać przeszłość. Odciski od rękojeści miecza różnią się bowiem od pozostawionych przez pióro skryby lub motykę wieśniaka. Pochyliła głowę nad moimi dłońmi, bacznie im się przypatrując. Zastanawiałem się, czy odkryje, że kiedyś nawykły do władania toporem i wiosłowania. Potem uśmiechnęła się żałośnie.
69
— Dziwny z ciebie człowiek, Tomie! Twoje dłonie wyglądają tak, jakby należały do dwóch różnych osób. Powiadają, że lewa dłoń pokazuje, jaki się urodziłeś, a prawa — kim się stałeś. Tak różnych linii jeszcze u nikogo nie widziałam! Spójrzmy, co widać na prawej dłoni. Chłopca o dobrym sercu. Wrażliwego młodzieńca. I linię życia, która gwałtownie się urywa. Puściła moją prawą rękę i wskazującym palcem powiodła po linii życia na mojej lewej dłoni. — Gdybyś był w wieku Trafa, obawiałabym się, że patrzę na młodzieńca, który niebawem umrze. Ponieważ jednak na twojej prawej dłoni widzę piękną i długą linię życia, uznajmy, że ta się liczy, dobrze? Puściła moją lewą dłoń i znowu ujęła prawą. — Dobrze — odparłem niepewnie. Nie tylko jej słowa sprawiały, że czułem się nieswojo. Pod wpływem ciepłego uścisku jej rąk nagle uświadomiłem sobie, że Dżina jest śliczną kobietą. I zareagowałem na jej bliskość jak młodzieniec — lekko poczerwieniałem. Na widok uśmiechu, który przez chwilę zagościł na jej twarzy, zmieszałem się jeszcze bardziej. — Widzę zamiłowanego ogrodnika, znającego wiele ziół i ich zastosowanie. Potwierdziłem mruknięciem. Widziała mój ogród, więc mogła się tego domyślić. Jeszcze przez chwilę oglądała moją prawą dłoń, wodząc po niej kciukiem i wygładzając, a potem zacisnęła na niej palce, dając znać, żebym lekko ją zgiął, aby uwydatnić linie. — Lewa czy prawa, obie niełatwo odczytać, Tom. — Zmarszczyła brwi, porównując obie moje dłonie. — Na lewej widzę, że w swym krótkim życiu zaznałeś słodyczy prawdziwej miłości. Takiej, która trwała aż do twojej śmierci. Tymczasem na prawej widzę miłość, która przez wiele lat pojawia się i znika. Twojej wiernej bogdanki nie było przez jakiś czas, ale wkrótce znów do ciebie wróci. Spojrzała na mnie swoimi orzechowymi oczami, sprawdzając, czy dobrze zgadła. Wzruszyłem ramionami. Czyżby Traf opowiadał jej o Wildze? Nie bardzo można ją było nazwać wierną bogdanką. Kiedy nie odpowiadałem, Dżina znowu skupiła uwagę na moich dłoniach, spoglądając raz na jedną, raz na drugą. Lekko zmarszczyła brwi, aż na jej czole pojawiła się pionowa bruzda. — Spójrz tutaj. Widzisz? Gniew i strach, przykute do siebie łańcuchem... biegną wzdłuż twojej linii życia niczym wiszący nad nią mroczny cień. Próbowałem zbagatelizować niepokój, który obudziły we mnie jej słowa. Pochyliłem się i popatrzyłem na moją dłoń. — Pewnie brud wżarł mi się w skórę — powiedziałem. Prychnęła z rozbawieniem i znowu pokręciła głową. Potem nakryła moją dłoń swoją ręką i spojrzała mi w oczy.
70
— Nigdy nie widziałam tak różnych dłoni u jednego człowieka. Podejrzewam, że czasem sam się zastanawiasz, kim naprawdę jesteś. — Jestem pewien, że każdy mężczyzna zadaje sobie czasem to pytanie. Trudno mi było spojrzeć jej prosto w oczy. — Hmm. Ty jednak masz chyba poważniejsze od innych powody, aby się nad tym zastanawiać. No cóż — westchnęła — zobaczmy, co mogę zrobić. Puściła moje ręce, a ja schowałem je pod stół i poczułem to dziwne mrowienie wywołane dotykiem jej palców. Podniosła amulet, obróciła go kilka razy, a potem odwiązała sznurek. Poprzestawiała paciorki i dodała do nich jeszcze jeden brązowy, który wyjęła z tobołka. Potem znów zawiązała sznurek i wzięła słoiczek z żółtym inkaustem, który dostała ode mnie. Zanurzyła w nim cienki pędzelek i narysowała kilka runów na jednym z drewnianych kołeczków. — Mam nadzieję, że kiedy znów cię odwiedzę, usłyszę, że jeszcze nigdy nie miałeś takiego urodzaju na owoce. — Dmuchnęła na amulet, żeby wysuszyć inkaust, a potem schowała słoiczek i pędzelek. — No chodź, musimy dopasować amulet do ogrodu. Kiedy wyszliśmy z chaty, kazała mi uciąć rozwidloną, długą gałąź. Tymczasem sama zaczęła kopać dziurę w ziemi w południowo-wschodnim narożniku mojego ogrodu. Zgodnie ze wskazówkami Dżiny osadziłem kij w otworze i zasypałem go ziemią. Na jego rozwidlonym końcu Dżina zawiesiła amulet. Gdy poruszał go wiatr, paciorki cicho grzechotały, a dzwoneczek pobrzękiwał. — Odstrasza niektóre ptaki. — Dziękuję. — Bardzo proszę. To dobre miejsce na mój amulet. Z przyjemnością go tutaj zostawiam. A kiedy znów tu przybędę, dowiem się, czy dobrze ci służył. Po raz drugi napomknęła o ponownej wizycie. Duch moich dworskich manier szturchnął mnie łokciem w żebra. — Kiedy pojawisz się tu znowu, będziesz równie mile widziana, jak tym razem. Będę niecierpliwie oczekiwał twojej następnej wizyty. Obdarzyła mnie uśmiechem, który pogłębił śliczne dołeczki w jej policzkach. — Dziękuję, Tom, z całą pewnością odwiedzę cię znowu. — A potem dodała zaskakująco szczerze: — Wiem, że czujesz się samotny, Tom, ale nie zawsze tak będzie. Wiem, że z początku wątpiłeś w skuteczność moich amuletów i wciąż nie wierzysz w to, co wyczytałam z twoich dłoni. Ja nie mam jednak żadnych wątpliwości. Prawdziwa miłość jest ci przeznaczona i co jakiś czas będzie pojawiała się w twoim życiu. Miłość powróci. Możesz być tego pewien. Jej orzechowe oczy patrzyły na mnie tak poważnie, że nie mogłem się roześmiać ani rozgniewać, więc tylko w milczeniu skinąłem głową. Zarzuciła tobołek na plecy i pomaszerowała dróżką. Długo odprowadzałem ją wzrokiem. Jej słowa poruszyły mnie
71
i obudziły tak dawno pogrzebane nadzieje. Starałem się je ponownie uśpić. Przecież Sikorka i Brus są teraz razem i w ich życiu nie ma dla mnie miejsca. Odetchnąłem głęboko. Mam mnóstwo roboty: powinienem narąbać drewna, wstawić świeże ryby do wędzenia i naprawić dach. Zaczyna się kolejny piękny, letni dzień. Powinienem wykorzystać go jak najlepiej, bo kiedy lato się uśmiecha, zima już niedaleka.
ROZDZIAŁ 5
ZŁOTOSKÓRY W pierwszych przekazach pochodzących z terenów, na których później powstało Królestwo Sześciu Księstw, znajdujemy wzmianki świadczące o tym, że Rozumienie nie zawsze było potępianą magią. Przekazy te są fragmentaryczne, a ich interpretacja często budzi wątpliwości, lecz większość wybitnych skrybów zgadza się z twierdzeniem, że niegdyś na tym terenie znajdowały się osady, których przeważająca część mieszkańców była obdarzona magią Rozumienia i aktywnie ją praktykowała. Niektóre ze zwojów wskazują na to, że właśnie ci ludzie byli najstarszymi mieszkańcami tych ziem. Zapewne stąd wywodzi się nazwa, jaką nadali sobie Rozumiejący: Pradawna Krew. W owych czasach ziemie te nie były gęsto zasiedlone. Ludność częściej zajmowała się polowaniem i zbieractwem niż uprawą roli. Może dlatego więź między człowiekiem a zwierzęciem wydawała się czymś naturalnym, gdyż ludzie zdobywali pożywienie w taki sam sposób, jak dzikie zwierzęta. Nawet w przekazach z późniejszego okresu rzadko można znaleźć informacje o zabijaniu ludzi za uprawianie magii Rozumienia. Takie przypadki były sporadyczne i dlatego je odnotowywano. Dopiero po krótkim okresie panowania króla Rumaka — tak zwanego Srokatego — zaczęto mówić, że posiadacze magii Rozumienia zasługują na śmierć. W kronikach znajdujemy już opisy licznych mordów popełnianych na Rozumiejących. Bywało nawet, że wycinano w pień wszystkich mieszkańców podejrzanej wioski. Ludzie Pradawnej Krwi zaczęli obawiać się ujawnienia swoich zdolności.
P
iękne letnie dni mijały jeden za drugim jak błękitno-zielone koraliki nananizane na sznurek. Pracowałem w ogrodzie, remontowałem zaniedbaną chatę, a o poranku i wieczorem polowałem z wilkiem. Moje dni były wypełnione pro-
stymi i przyjemnymi zajęciami. Utrzymywała się idealna pogoda. Kiedy pracowałem, słońce grzało mi plecy, a podczas wieczornych przechadzek po nadmorskim klifie wiatr chłodził mi policzki. Żyzna ziemia w ogrodzie dawała obfite plony. Spokój tylko czekał, aż zapadnę się weń jak w toń, ale ja jakoś nie potrafiłem tego zrobić.
73
Czasem byłem niemal zadowolony. Wszystko w ogrodzie rosło jak na drożdżach, strąki grochu pęczniały, fasola pięła się wysoko po tyczkach. Miałem mięso na bieżące potrzeby i zrobiłem zapasy na zimę, a chata była co dzień ładniejsza i bardziej zadbana. Byłem dumny z tego, co zdołałem osiągnąć. Mimo to czasem stawałem w ogrodzie obok amuletu Dżiny, machinalnie przesuwając paciorki i spoglądając na gościniec. I czekając. Czekanie na powrót Trafa było jak alegoria całego mojego życia. Co będzie, kiedy już powróci? — pytałem samego siebie. Jeśli mu się powiedzie, wróci tutaj tylko po to, żeby znowu odejść. Jeżeli nie zdoła zarobić dość pieniędzy, żeby opłacić swoją naukę, będę musiał wymyślić jakiś inny sposób zdobycia potrzebnej sumy. I przez cały czas będę na coś czekał. Najpierw na powrót Trafa, a potem na jego odejście. A potem... na coś innego, podpowiadało mi serce, później przyjdzie czas na coś innego. Chwilami zdawałem sobie boleśnie sprawę, że tkwię w zawieszeniu, a życie przepływa obok mnie. Wtedy wilk z westchnieniem podnosił się, podchodził i opierając się o moje nogi, podsuwał swój szeroki łeb do podrapania. Przestań tęsknić. Zatruwasz sobie dzień dzisiejszy, wiecznie wypatrując jutra. Chłopiec wróci, kiedy przyjdzie na to czas. Wiedziałem, że ma rację, więc otrząsałem się z zadumy i brałem do roboty. Raz poszedłem posiedzieć na mojej ławce na nadmorskim urwisku, ale tylko siedziałem i spoglądałem na morze. Nie próbowałem użyć Mocy. Być może po tych wszystkich latach w końcu zrozumiałem, że to nie złagodzi mojej samotności. Pogoda wciąż była ładna i każdy poranek był jak rześkie błogosławieństwo. A wieczory — rozmyślałem, zdejmując ryby z haków wędzarni — były cennymi podarkami. Oznaczały koniec pracy i zasłużony odpoczynek. Ryby były takie, jak lubiłem — twarde i czerwonawe z wierzchu, lecz dostatecznie soczyste, żeby zachować smak. Wrzuciłem ostatnią do siatki. Już cztery takie miałem zawieszone pod dachem chaty. Ten zapas powinien nam wystarczyć na całą zimę. Wilk wszedł za mną do chaty i patrzył, jak wchodzę na stół, żeby zawiesić siatkę. Powiedziałem do niego przez ramię: — Wstaniemy jutro wcześnie i pójdziemy szukać dzikich świń? Ja żadnej nie zgubiłem. A ty? Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. To była odmowa, wprawdzie zamaskowana żartem, ale jednak odmowa. A spodziewałem się, że przyjmie tę propozycję z entuzjazmem. Prawdę mówiąc, sam nie miałem specjalnej ochoty na tak wyczerpującą rozrywkę, jak polowanie na dzika, ale zaproponowałem je, żeby sprawić wilkowi przyjemność. Ostatnio wyczuwałem w nim jakiś niepokój i podejrzewałem, że brakuje mu Trafa. Chłopiec zawsze był miłym towarzyszem jego łowów. Obawiałem się, że w porównaniu z nim jestem po prostu nudny. Wyczuł moje zdziwienie, kiedy na niego spojrzałem, ale wycofał się w głąb swego umysłu, pozostawiając tylko kilka niewyraźnych myśli. — Dobrze się czujesz? — zapytałem go niespokojnie.
74
Nagle obrócił głowę w stronę drzwi. Ktoś się zbliża. — Traf? Skoczyłem do drzwi. Ktoś na koniu. Otworzyłem drzwi na oścież. Ślepun podszedł i wyjrzał, nadstawiając uszu. Minęła chwila, zanim usłyszałem miarowy stukot kopyt. Wilga? To nie ta wyjąca suka. Nie ukrywał ulgi, co trochę mnie dotknęło. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo jej nie lubił. Nic nie powiedziałem, ale on posłał mi przepraszające spojrzenie, po czym wymknął się na zewnątrz. Wyszedłem na ganek i czekałem, nasłuchując. Był to dobry wierzchowiec, nawet pod koniec dnia szedł raźnym krokiem. Kiedy pojawił się w moim polu widzenia, aż zaparło mi dech na jego widok. Wygląd klaczy dobitnie świadczył o jej wspaniałym rodowodzie. Była biała. Jej śnieżnobiała grzywa i ogon wyglądały tak, jakby przed chwilą je wyczesano. Wplecione w grzywę kawałki z czarnego jedwabiu wspaniale harmonizowały z czernią i srebrem uprzęży. Klacz nie była duża, lecz ognista, o czym świadczył sposób, w jaki czujnie strzygła uchem i zerkała w kierunku niewidocznego wilka, który biegł przez las równolegle do drogi. Była czujna, ale nie przestraszona. Zaczęła nawet nieco wyżej podnosić kopyta, jakby chciała dać znać Ślepunowi, że ma dość energii, by z nim walczyć. Jeździec był wart swego rumaka. Wspaniale trzymał się w siodle i widać było, że tworzą razem z wierzchowcem doskonale zgraną parę. Miał na sobie czarny strój szamerowany srebrem i takież buty. Wyglądałby posępnie, gdyby nie ten srebrny ha oraz żabot i mankiety z białej koronki. Srebrna opaska przytrzymywała mu włosy, odsłaniając wysokie czoło. Eleganckie czarne rękawiczki opinały jego dłonie niczym druga skóra. Był szczupłym młodzieńcem, i tak samo jak jego niewysoki rumak, zdawał się tryskać energią. Jego skóra i włosy były złociste jak miód, a rysy twarzy wyraziste. Złotoskóry nadjeżdżał w ciszy przerywanej jedynie rytmicznym stukotem kopyt jego rumaka. Gdy podjechał bliżej, delikatnie ściągnął wodze i przez chwilę siedział nieruchomo, mierząc mnie spojrzeniem swoich bursztynowych oczu. Potem uśmiechnął się. Serce dziwnie ścisnęło mi się w piersi. Zabrakło mi słów, a nawet gdybym je znalazł, nie zdołałbym ich wykrztusić. Uśmiech na jego twarzy zgasł i powiedział cicho i beznamiętnie: — Nie powitasz mnie, Bastardzie? Rozłożyłem ręce gestem mówiącym, że zabrakło mi słów. Na ten widok przybysz znów się rozpromienił, jakby zapłonął jakimś wewnętrznym ogniem, i zeskoczył, a właściwie spadł, z konia, w czym pomógł mu Ślepun, który nagle wypadł z lasu. Koń parsknął przestraszony i wierzgnął, a Błazen wyleciał z impetem z siodła. Zwinny jak zawsze, wylądował na lekko ugiętych nogach. Jednym susem dopadłem gościa i chwyciłem go w objęcia. Wilk podskakiwał wokół nas jak szczeniak.
75
— Och, Błaźnie — wykrztusiłem. — To niemożliwe, a jednak to ty. Nie mogę uwierzyć, że zdarzył się taki cud. Zarzucił mi ręce na szyję i przycisnął mnie z całej siły. Zimny kolczyk Brusa dotknął mojego policzka. Przez długą chwilę tulił mnie jak kobieta, aż wilk natarczywie wcisnął się między nas. Wtedy Błazen przyklęknął w pyle drogi, nie zważając na swój piękny strój, i złapał wilka za kark. — Ślepunie! — szepnął z radością. — Nie sądziłem, że znów cię zobaczę. Co za spotkanie, stary druhu. Schował twarz w wilczym futrze, ocierając łzy. Nie miałem mu tego za złe, ja też miałem łzy w oczach. Potem zwinnie podniósł się z ziemi, położył dłoń na moim karku i tak jak dawniej, przycisnął swoje czoło do mojego. Pachniał miodem i brzoskwiniówką. Czyżby dodawał sobie nią odwagi przed tym spotkaniem? Po chwili odsunął się ode mnie, ale wciąż trzymał mnie za ramiona. Przyjrzał mi się uważnie, zatrzymując wzrok na białym pasemku w moich włosach i znajomych bliznach na twarzy. Ja patrzyłem na niego z takim samym zaciekawieniem, gdyż w przeciwieństwie do mnie, wcale się nie zmienił — nie licząc zmiany barwy z białej na złotą. Wyglądał równie młodo jak wtedy, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy przed prawie piętnastu laty. Na twarzy nie miał ani jednej zmarszczki. Chrząknął. — No cóż, zaprosisz mnie do środka? — Oczywiście, tylko zajmę się twoim koniem — wykrztusiłem. Szeroki uśmiech na jego twarzy zatarł wszystkie lata naszej rozłąki. — Ani trochę się nie zmieniłeś, Bastardzie. Konie zawsze były dla ciebie najważniejsze. — Nie zmieniłem się? — pokręciłem głową. — To ty nie zestarzałeś się ani o jeden dzień. — Podszedłem ostrożnie do klaczy. Odsuwała się, utrzymując bezpieczną odległość. — Zrobiłeś się złoty, Błaźnie, i nosisz równie bogaty strój, jak niegdyś Władczy. Dlatego w pierwszej chwili cię nie poznałem. Odetchnął z ulgą i uśmiechnął się. — A już się obawiałem, że zaniepokoiła cię moja wizyta! Zignorowałem tę uwagę i znów próbowałem złapać klacz. Odwróciła łeb i bacznie obserwowała wilka. Widziałem, że Błazen przygląda się temu z rozbawieniem. — Ślepunie, wcale mi nie pomagasz, i dobrze o tym wiesz! — krzyknąłem gniewnie. Wilk obrzucił mnie wymownym spojrzeniem, ale przestał podchodzić do klaczy. Sam zapędziłbym ją do stajni, gdybyś tylko dał mi szansę. Błazen przechylił lekko głowę, przyglądając się nam teraz w zadumie. Wyczuwałem delikatną, najcieńszą z możliwych, nitkę jego nastroju. Bezwiednie dotknąłem śladu,
76
który przed laty pozostawił na mojej skórze: srebrnego odcisku palców na ręku, który już dawno temu zdążył zszarzeć. Znów się uśmiechnął i podniósł dłoń, mierząc we mnie palcem, jakby chciał ponowić to dotknięcie. — Przez te wszystkie lata — powiedział dźwięcznym głosem — byłeś przy mnie, tak blisko, jak na wyciągnięcie ręki, chociaż dzieliły nas lata i morza. Nie czułeś tego? Obawiałem się, że moje słowa go zranią. — Nie — odrzekłem cicho. — Zbyt często czułem, że jestem zupełnie sam, nie licząc Ślepuna. Nieraz siedziałem na nadmorskim urwisku, usiłując nawiązać kontakt z kimkolwiek i gdziekolwiek, ale nigdy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Pokręcił głową. — Gdybym naprawdę posiadał Moc, wiedziałbyś, że tam jestem. Na wyciągnięcie ręki, choć milczący. Słysząc te słowa, poczułem, że kamień spadł mi z serca. Nagle trefniś wydał dziwny dźwięk, coś pomiędzy cmoknięciem a mlaśnięciem, i klacz natychmiast przybiegła, aby trącić pyskiem jego wyciągniętą dłoń. Oddał mi wodze, wiedząc, że mam ochotę zająć się rumakiem. — Dosiądź jej i przejedź się do drogi i z powrotem. Założę się, że nigdy w życiu nie jechałeś na równie dobrym koniu. Klacz podeszła do mnie, oparła pysk o moją pierś i rozdętymi chrapami zaczęła wdychać mój zapach. Potem lekko mnie popchnęła, jakby zachęcając do skorzystania z propozycji Błazna. — Czy wiesz, jak długo nie siedziałem na koniu? — zapytałem. — Za długo. Wsiadaj. W ten oto chłopięcy sposób dzielił się ze mną tym, co miał najcenniejszego. Wzruszyło mnie to, gdyż świadczyło, że pomimo długiej rozłąki nic się między nami nie zmieniło. Nie czekając na ponowne zaproszenie, włożyłem stopę w strzemię i dosiadłem klaczy. Mimo upływu lat, natychmiast wyczułem różnicę między nią a moim dawnym wierzchowcem, Sadzą. Ta klacz była mniejsza, miała cieńsze kości i węższy grzbiet. Popędziłem ją naprzód, a potem okręciłem w miejscu, a ona bez wahania wykonała polecenia. — Mogłaby się równać z najlepszymi rumakami Koziej Twierdzy z czasów, gdy Brus był masztalerzem — przyznałem. Położyłem dłoń na jej łbie i wyczułem tańczący płomyk jej żywego umysłu. Nie była nawet zaniepokojona, jedynie zaciekawiona. Wilk siedział na ganku, przyglądając mi się ponuro. — Przejedź się drogą — nalegał Błazen z uśmiechem będącym lustrzanym odbiciem mojego. — Pozwól jej pognać. Niech ci pokaże, co potrafi.
77
— Jak się zwie? — Słodka. Kupiłem ją w Księstwie Dębów, jadąc tutaj. Kiwnąłem głową. W Księstwie Dębów hodują mniejsze i lżejsze konie, lepiej nadające się do podróży po rozległych pustynnych równinach. Łatwo jest je utrzymać, gdyż nie potrzebują dużo pożywienia. Nachyliłem się w siodle. — Słodka — powiedziałem, a ona wyczuła w moim głosie przyzwolenie. Skoczyła naprzód i pomknęliśmy drogą. Nie widać było, aby całodniowa podróż do mojej chaty zmęczyła ją. Raczej wydawało się, że znużyło ją powolne tempo podróży i z ulgą powitała okazję do rozprostowania nóg. Pędziliśmy pod koronami drzew, a jej kopyta wygrywały na twardej ziemi melodię, której wtórowała podobna pieśń mego serca. Zatrzymałem ją w miejscu, gdzie dróżka dochodzi do traktu. Klacz nawet się nie zasapała. Wygięła szyję i podrzuciła lekko łbem, dając mi znać, że chętnie pobiegnie dalej. Przytrzymałem ją w miejscu, spoglądając na gościniec. To dziwne, jak ta niewielka zmiana perspektywy zmieniła mój sposób postrzegania otoczenia. Kiedy siedziałem na tym pięknym rumaku, droga wydawała mi się rozwiniętą szeroką wstęgą. Dostrzegłem możliwości kryjące się za spowitymi siwą mgiełką wzgórzami i wznoszącymi się na dalekim horyzoncie górami. Ten wierzchowiec, którego dosiadałem, przywiódł do drzwi mojej skromnej chaty cały świat. Siedziałem spokojnie, pozwalając oczom podążać drogą, która mogła mnie doprowadzić do Koziej Twierdzy, albo do każdego innego miejsca na świecie. Spokojne życie w chacie wydało mi się nagle ciasne i krępujące, niczym skurczona w praniu szata. Miałem ochotę zrzucić ją tak, jak wąż zrzuca skórę, aby ruszyć w szeroki świat w nowej i błyszczącej. Słodka podrzuciła łbem, potrząsając grzywą i wplecionymi w nią kawałkami jedwabiu, a ja nagle uświadomiłem sobie, że siedzę tak i patrzę już od dłuższej chwili. Słońce dotykało horyzontu. Klacz zrobiła krok lub dwa, jakby chciała dać znać, że równie chętnie pogalopuje tą drogą, co spokojnie wróci do chaty. Poszliśmy na kompromis: zawróciłem, ale pozwoliłem, aby klacz sama zdecydowała o tempie jazdy. Wybrała rytmiczny kłus. Kiedy dojechaliśmy do chaty, Błazen wystawił głowę przez drzwi. — Nastawiłem czajnik! — zawołał. — Przynieś moje juki, dobrze? Mam w nich kawę z Miasta Wolnego Handlu. Umieściłem Słodką obok kuca i dałem jej wody oraz siana. Nie miałem go zbyt wiele, gdyż kuc zazwyczaj doskonale radził sobie sam, pasąc się na stoku wzgórza za chatą. Piękna uprząż należącego do wierzchowca Błazna dziwnie kontrastowała z surowymi deskami ścian stajni. Przerzuciłem juki przez ramię. Gdy wracałem do chaty, już zapadał zmrok. Widziałem palące się światło i słyszałem miły brzęk garnków. Kiedy wszedłem, wilk leżał wyciągnięty przy ogniu, susząc mokre futro, a Błazen właśnie zawieszał czajnik na haku. Zamrugałem oczami i na moment znów znalazłem się ciężko ran-
78
ny w jego chacie w Królestwie Górskim, a on nie dopuszczał do mnie nikogo, żebym mógł w spokoju wydobrzeć. Wtedy, tak samo jak teraz, zdawał się tworzyć swoją własną rzeczywistość w małej oazie ciepłego blasku ognia i apetycznego zapachu piekącego się chleba. Spojrzał na mnie swymi złotymi, jasnymi jak płomienie na palenisku oczami. Blask oświetlał jego twarz i znikał, stapiając się z włosami. Potrząsnąłem głową. — Zaledwie się zjawiłeś, a już pokazałeś mi, jak wygląda świat z końskiego grzbietu i słońce w czterech ścianach mojej chaty. — Och, przyjacielu — rzekł cicho. Nie musiał mówić nic więcej. Jesteśmy w komplecie. Wymieniłem z wilkiem spojrzenia. Miał rację. Jesteśmy jak kawałki rozbitej filiżanki, sklejone tak dokładnie, że pęknięcia stają się niewidoczne. Podczas gdy wizyta Ciernia obudziła tylko wiele pytań i potrzeb, obecność Błazna dostarczała odpowiedzi i zadowolenia. Zdążył już odwiedzić mój ogród i spiżarnię. W jednym garnku gotowały się młode ziemniaki, marchewka oraz czerwona i biała rzepa, a w drugim, nakrytym pokrywką, dusiła się ryba, posypana obficie bazylią. Gdy na ten widok lekko uniosłem brwi, Błazen zauważył: — Najwyraźniej wilk pamięta, że lubię świeżą rybę. Prosty posiłek kończyły podpłomyki z dżemem jagodowym. Błazen wyniuchał także moją brandy z Piaszczystych Kresów. Trefniś pogmerał w jukach i wyjął woreczek oleiście lśniących ziarenek. — Tylko powąchaj — zachęcił, a potem kazał mi je rozdrobnić w moździerzu, a sam napełnił garnek wodą i postawił na piecu. Niewiele mówiliśmy. Błazen nucił coś pod nosem, ogień trzaskał i syczał, a spod podskakującej pokrywki wymykała się czasem strużka wody, aby zaraz z sykiem wyparować. Na moment zamknęliśmy się w naszym własnym świecie, zadowalając się bieżącą chwilą, nie myśląc o tym, co było i co będzie. Ten wieczór na zawsze pozostanie w mej pamięci złocisty i klarowny jak brandy w kryształowym kieliszku. Ze zręcznością, której ja nigdy nie opanowałem, Błazen sprawił, że wszystko skończyło się gotować niemal w tej samej chwili, tak że mógł postawić na stół parującą, kawę, rybę i warzywa, podczas gdy ciepłe podpłomyki dochodziły pod lnianą serwetką. Usiedliśmy razem przy stole i Błazen położył przed wilkiem solidny kawał ryby. Ślepun uprzejmie pochłonął ją, chociaż wolałby surową i zimną. Drzwi chaty pozostawały otwarte, ukazując gwiaździstą noc. Miły nastrój wspólnie spożywanego posiłku wypełniał izbę i wylewał się na zewnątrz. Po kolacji ułożyliśmy brudne naczynia w stosik, aby je pozmywać później, nalaliśmy sobie kawy i wyszliśmy na ganek. Po raz pierwszy piłem ten cudzoziemski na-
79
pój. Gorący brązowy płyn pachniał lepiej niż smakował, ale za to przyjemnie pobudzał umysł. Nie wiadomo kiedy zawędrowaliśmy nad strumień, trzymając w dłoniach ciepłe kubki. Potem poszliśmy z powrotem i przystanęliśmy w ogrodzie. Błazen obejrzał koraliki amuletu Dżiny, a ja opowiedziałem mu o niej. Trącił dzwoneczek wskazującym palcem i nocną ciszę przerwał jego srebrzysty brzęk. Potem zajrzeliśmy do stajni, zamknęliśmy kury na noc i wróciliśmy przed chatę. Ja usiadłem na ganku, a Błazen bez słowa wziął ode mnie pusty kubek i wszedł do środka chaty. Wrócił z kubkami napełnionymi po brzegi brandy z Piaszczystych Kresów. Usiadł obok mnie, a wilk zajął miejsce z drugiej strony i położył łeb na moich kolanach. Upiłem łyk brandy, pogładziłem jedwabistą sierść wilka i czekałem. Błazen cicho westchnął. — Trzymałem się od ciebie z daleka tak długo, jak mogłem. Zabrzmiało to jak przeprosiny. Uniosłem brwi. — Kiedykolwiek przybyłbyś z wizytą, nie byłoby to za wcześnie. Często zastanawiałem się, co się z tobą stało. — Trzymałem się z daleka, mając nadzieję, że w końcu znajdziesz spokój i zadowolenie z życia. — Owszem — zapewniłem go — znalazłem. — A teraz ja wróciłem, żeby ci to odebrać. Mówiąc to, nie patrzył na mnie. Spoglądał w noc, w mrok pod gęstymi drzewami. Podkulił nogi jak dziecko, a potem upił łyk brandy. Czułem się rozczarowany. Myślałem, że przyjechał z przyjacielską wizytą. Ostrożnie zapytałem: — Zatem przysłał cię Cierń, abyś mnie prosił, bym wrócił do Koziej Twierdzy? Przecież już usłyszał moją odpowiedź. — Usłyszał? — Przez chwilę zastanawiał się, poruszając kubkiem z brandy. — Powinienem domyślić się, że już tu był. Nie, przyjacielu, przez te wszystkie lata nie widziałem Ciernia. To, że cię odszukał, dowodzi, iż moje obawy były słuszne. Nadchodzi czas, gdy biały prorok znów musi wykorzystać katalizator. Wierz mi, gdyby był jakiś inny sposób, zostawiłbym cię w spokoju. Naprawdę. — Czego ode mnie chcesz? — zapytałem go cicho. On jednak nie zamierzał udzielić mi jasnej odpowiedzi, tak samo jak wtedy, gdy był nadwornym błaznem króla Roztropnego, a ja wnukiem władcy — choć z nieprawego łoża. — Tego, czego zawsze od ciebie oczekiwałem, gdy odkryłem twoje istnienie. Jeśli mam zmienić bieg dziejów, jeżeli mam pchnąć świat na nową i lepszą drogę, musisz mi w tym pomóc. Jesteś klinem, który może wysadzić koła przyszłości z utartej koleiny. Zauważył moją zaniepokojoną minę i roześmiał się.
80
— Postaram się, Bastardzie, naprawdę się postaram mówić najprościej jak potrafię. Przed wieloma laty przybyłem do Królestwa Sześciu Księstw i na dwór króla Roztropnego, szukając sposobu, aby zapobiec nadchodzącej katastrofie. Nie miałem pojęcia, jak tego dokonać, wiedziałem jedynie, że muszę to zrobić. I co odkryłem? Ciebie. Bękarta, a mimo to dziedzica tronu Przezornych. Nie widziałem ciebie w żadnej ze znanych mi przeszłości, a jednak wspominając wszystkie przepowiednie takich jak ja, raz po raz odnajdywałem twoją obecność. Byłeś w rzucanych mimochodem uwagach i poufnych wzmiankach. Tak więc uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby zachować cię przy życiu — głównie zachęcając cię do życia. Błądziłem we mgle, kierując się ledwie widocznymi znakami, dostarczonymi mi przez dziedzinę wiedzy, która znajduje się dopiero w powijakach. Działałem głównie po to, aby czemuś zapobiec, a nie po to, aby do czegoś dążyć. Pakowałem cię w niebezpieczeństwa i ratowałem ci życie, nie zważając na to, jaki sprawiam ci ból i ilu przysparzam blizn i rozczarowań. Kiedy wyzwolono Kozią Twierdzę, znalazł się prawowity dziedzic tronu Królestwa. I to dzięki tobie. Ja sam poczułem się tak, jakbym znalazł się na górskim szczycie, nad doliną spowitą mgłą. Nie twierdzę, że wiem, co się pod nią kryje, lecz mogę ponad nią dostrzec w oddali wierzchołki nowej przyszłości. I to przyszłości stworzonej przez ciebie. Spojrzał na mnie swymi złotymi oczami, które w słabym blasku padającym przez otwarte drzwi zdawały się świecić. Gdy tak na mnie patrzył, nagle poczułem się stary, a blizna od strzały, która niegdyś utkwiła tuż przy kręgosłupie, zabolała mnie tak, że na moment wstrzymałem oddech. Potem poczułem bolesne pulsowanie, jakby złowieszcze ostrzeżenie. — No i co? — Badawczo wodził wzrokiem po mojej twarzy. — Myślę, że jeszcze napiję się brandy — powiedziałem. Podnieśliśmy się wszyscy i weszliśmy do chaty. Błazen poszperał w bagażu i wyjął butelkę. Była w jednej czwartej pusta. A więc jednak dodawał sobie odwagi przed naszym spotkaniem. Ciekawe, czego się obawiał? Odkorkował flaszkę i napełnił oba nasze kubki. Moje krzesło i stołek Trafa stały przy piecu, ale usiedliśmy na podłodze przy dogasającym ogniu. Wilk z głośnym westchnieniem wyciągnął się między nami, z łbem opartym na moim podołku. Pogłaskałem go po głowie i nagle wyczułem ukłucie bólu. Przesunąłem dłoń do biodra i delikatnie je pomasowałem. Ślepun warknął cicho — z ulgą. Bardzo boli? Lepiej pilnuj swoich spraw. To jest moja sprawa. Dzieląc ból, nie zmniejszysz go. Nie jestem tego pewien. — Starzeje się. — Błazen przerwał nasz milczący dialog.
81
— Ja też — odpowiedziałem. — Tylko ty jesteś równie młody jak dawniej. — Naprawdę jestem starszy niż wy obaj razem wzięci. A dzisiejszego wieczoru wyjątkowo czuję ciężar tych wszystkich lat. Jakby zadając kłam tym słowom, zwinnie podciągnął kolana do piersi, objął je rękami i oparł o nie brodę. Może pomógłby ci napar z wierzbowej kory. Oszczędź mi twoich dobrych rad i masuj dalej. Wargi Błazna wykrzywił nikły uśmiech. — Niemal was słyszę. Jakby komar bzyczał mi nad uchem albo jakbym usiłował przypomnieć sobie wspaniały smak jakiejś potrawy na podstawie jej zapachu. — Nagle spojrzał mi w oczy. — Przez was czuję się samotny. — Przykro mi — mruknąłem, nie wiedząc, co jeszcze mógłbym powiedzieć. To, że rozmawialiśmy ze Ślepunem w ten sposób, nie wynikało z chęci wyłączenia go z naszej rozmowy. Po prostu łączącej nas więzi nie byliśmy w stanie z nikim dzielić. Mimo to kiedyś dzieliliśmy — przypomniał mi Ślepun. Kiedyś dzieliliśmy, i było to wspaniałe. Zerknął na obciągniętą rękawiczką dłoń Błazna. Może jednak był z nami w bliższym kontakcie niż sądził, gdyż podniósł rękę i ściągnął z niej wełnianą rękawiczkę. Ukazała się wąska dłoń o długich palcach. Kiedyś przypadkowo dotknął tymi palcami przesyconych Mocą dłoni króla Szczerego. Zostały mu po tym dotknięciu srebrzyste palce i magia pozwalająca poznawać historię przedmiotów dotykiem. Podniosłem dłoń i spojrzałem na swój nadgarstek. Szare odciski palców wciąż były widoczne w miejscu, gdzie mnie dotknął. Nasze umysły połączyły się na chwilę, jakbyśmy wraz ze Ślepunem utworzyli prawdziwy krąg Mocy. Jednak srebro na jego palcach natychmiast przybladło, tak samo jak odciski palców na moim nadgarstku i więź, która nas łączyła. Podniósł wskazujący palec, jakby mnie ostrzegał, a potem obrócił dłoń i wyciągnął do mnie, jakby wręczał mi jakiś niewidoczny dar. Mocno zamknąłem oczy, aby oprzeć się pokusie, i powoli pokręciłem głową. — To nie byłoby rozsądne — powiedziałem ochrypłym głosem. — Czy po Błaźnie można oczekiwać rozsądku? — Zawsze byłeś najrozsądniejszą osobą, jaką znam. — Otworzyłem oczy i napotkałem jego szczere spojrzenie. — Pragnę tego równie mocno jak powietrza, ale zabierz to, proszę. — Jeśli jesteś pewien... Spójrz, już tego nie ma. Nałożył z powrotem rękawiczkę i nakrył tą dłonią drugą dłoń. — Dziękuję. Pociągnąłem solidny łyk brandy, której smak przywodził na myśl letni sad i pszczoły brzęczące w prażącym słońcu wśród dojrzałych owoców. Na języku poczułem smak miodu i brzoskwiń. To był nieprzyzwoicie dobry trunek.
82
— Nigdy nie piłem niczego równie dobrego — zauważyłem, zadowolony ze zmiany tematu. — Obawiam się, że teraz, kiedy stać mnie na wszystko, co najlepsze, trochę przewróciło mi się w głowie. W Mieście Wolnego Handlu mają spory zapas tego i tylko czekają, aż ich zawiadomię, dokąd mają przesłać następną dostawę. Obrzuciłem go bacznym spojrzeniem, sprawdzając, czy aby nie żartuje. Mówił szczerą prawdę. Te piękne szaty, rumak dobrej krwi, egzotyczna kawa z Miasta Wolnego Handlu, a teraz ten trunek... — Jesteś bogaty? — zapytałem. — To mało powiedziane. — Jego złote policzki oblał rumieniec. — Opowiadaj! — zażądałem, ciesząc się z jego sukcesu. Potrząsnął głową. — To zbyt długa opowieść, dlatego pozwól, że ci ją streszczę. Przyjaciele podzielili się ze mną niespodziewanym bogactwem. Chyba nawet oni nie zdawali sobie sprawy z wartości tego wszystkiego, co mi dali. Mam pewną znajomą w handlowym mieście daleko na południu. Kiedy sprzeda coś za sporą sumę, jaką może uzyskać za tak rzadkie artykuły, przysyła mi list kredytowy do Miasta Wolnego Handlu. — Potrząsnął głową, jakby sam dziwił się swojemu szczęściu. — Obojętnie, ile wydam, wciąż przychodzą pieniądze. — Miło mi to słyszeć — powiedziałem szczerze. Uśmiechnął się. — Wiedziałem, że ucieszysz się z mojego sukcesu. Jednak najdziwniejsze jest chyba to, że ten fakt niczego nie zmienia. Czy śpię na pieniądzach, czy na słomie, moje przeznaczenie zawsze pozostaje takie samo. Tak jak i twoje. A zatem znów wróciliśmy do tego. — Nie, Błaźnie — rzekłem stanowczo — nie dam się znów wciągnąć w sprawy Koziej Twierdzy. Mam swoje własne życie i moje miejsce jest tutaj. Przechylił głowę na bok i jego usta rozciągnął dawny, błazeński uśmiech. — Och, Bastardzie, zawsze miałeś swoje własne życie. Właśnie na tym polega twój problem. Zawsze miałeś też swoje przeznaczenie. A co do twojego miejsca... — Rozejrzał się wokół. — „Tutaj” to po prostu miejsce, w którym przypadkiem stoisz albo siedzisz. — Westchnął przeciągle. — Nie przyjechałem, aby namawiać cię do czegokolwiek, Bastardzie. To czas mnie tu sprowadził. Tak samo jak przywiódł tu Ciernia, a także spowodował szereg różnych wydarzeń. Może się mylę? Nie mylił się. Całe to lato było jednym wielkim wstrząsem w moim gładko dotąd płynącym życiu. Nie odpowiedziałem, ale nie musiałem. Trefniś już znał odpowiedź. Oparł się wygodnie, wyciągając przed siebie długie nogi, a potem odchylił głowę na oparcie krzesła i zamknął oczy.
83
— Śniłeś mi się kiedyś — wyznałem nagle, choć nie zamierzałem tego powiedzieć. Otworzył jedno oko. — Zdaje się, że już prowadziliśmy tę rozmowę dawno temu. — Nie, tym razem jest inaczej. Aż do tej chwili nie wiedziałem, że to byłeś ty. Tamta noc przed laty była bardzo niespokojna, a kiedy się zbudziłem, sen przywarł do moich myśli niczym smoła do rąk. Czułem, że coś oznacza, a jednak widziane we śnie obrazy były tak dziwne, że nie mogłem pojąć ich sensu. — Nie wiedziałem, że stałeś się złoty. Jednak teraz, kiedy odchyliłeś głowę do tyłu i zamknąłeś oczy... Widziałem ciebie lub kogoś innego, leżącego na drewnianej podłodze. Nie otwierałeś oczu, byłeś chory lub ranny. Jakiś człowiek pochylał się nad tobą. Czułem, że chce ci zrobić krzywdę. Odpędziłem go, używając Mocy w sposób, jakiego nie stosowałem już od lat. Potężne pchnięcie zwierzęcej jaźni zdominowało go i wywołało nienawiść równie wielką jak strach. Błazen milczał, czekając, aż skończę mówić. — Odepchnąłem go od ciebie. Był wściekły, nienawidził cię i chciał ci zrobić krzywdę. Ja jednak wmówiłem mu, że powinien ci pomóc i zawiadomić kogoś, że potrzebujesz ratunku. Nie podobało mu się, że go do tego zmuszam, ale posłuchał mnie. — Ponieważ mówiłeś mu to Mocą. — Może — przyznałem niechętnie. Rano obudziłem się z potwornym bólem głowy i głodem Mocy. Powtarzałem sobie, że nie powinienem w taki sposób używać Mocy. Pamięć zaczęła mi podsuwać inne wizje, ale szybko odepchnąłem je od siebie. — To był pokład statku — powiedział cicho Błazen. — Uratowałeś mi życie. Podejrzewałem, że to mogło być coś takiego. Wydawało mi się dziwne, że nie pozbył się mnie, kiedy miał okazję. Czasem, kiedy czułem się bardzo samotny, drwiłem z moich złudzeń każących mi wierzyć, że jestem dla kogoś tak ważny, iż odszukał mnie we śnie i ocalił. — Powinieneś w to wierzyć — powiedziałem cicho. — Powinienem? Obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem, pełnym bólu i nadziei. Chciał czegoś ode mnie, ale nie byłem pewien, czego. Usiłowałem znaleźć właściwe słowa, ale zanim je dobrałem, chwila minęła. Odwrócił oczy, a kiedy znów na mnie spojrzał, zmienił wyraz twarzy i temat rozmowy. — No tak. Co się z tobą działo, kiedy odleciałem? To pytanie zaskoczyło mnie. — Sądziłem... Przecież powiedziałeś, że od lat nie widziałeś Ciernia. W jaki więc sposób zdołałeś mnie znaleźć? W odpowiedzi zamknął oczy i zetknął czubki obu wskazujących palców. Potem otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie.
84
— Nie wiem, od czego zacząć. — Ja wiem. Od następnej porcji brandy. Wstał z krzesła. Podałem mu mój pusty kubek i położyłem dłoń na łbie Ślepuna. Wyczułem, że tkwi zawieszony między jawą a snem. Jeśli stawy wciąż mu dokuczały, znakomicie to ukrywał. Zastanawiałem się, dlaczego nie chciał się przyznać, że go boli. A ty dzielisz się ze mną bólem swoich pleców? Zostaw mnie w spokoju. Nie każdy problem tego świata to twoja sprawa. Zdjął łeb z moich kolan i z przeciągłym westchnieniem ułożył się wygodnie przed paleniskiem. Znów zamknął się przede mną, jakby spuszczając kurtynę na swoje uczucia. Podniosłem się powoli, przyciskając dłoń do pleców, żeby ukoić ból. Wilk miał rację, czasem nie ma sensu dzielić się cierpieniem. Błazen napełnił kubki brzoskwiniówką i postawił jeden przede mną. Swój kubek trzymał w dłoni, kręcąc się po izbie. Przystanął przed wiszącą na ścianie nie dokończoną przez króla Szczerego mapą Królestwa Sześciu Księstw, zerknął na sypialnię Trafa, a potem przystanął przy drzwiach mojej sypialni. Kiedy Traf zamieszkał ze mną, dobudowałem dodatkową izbę, która nazwałem moim gabinetem. Znajdował się w niej mały piecyk, biurko i regał ze zwojami. Błazen postał chwile w progu, a potem śmiało wszedł do środka. Obserwowałem go. Niczego nie dotykał, a jednak zdawał się wszystko widzieć. — Masz mnóstwo zwojów — zauważył. — Próbuję spisać historię Królestwa Sześciu Księstw. Cierpliwa i Krzewiciel namawiali mnie na to przed laty, kiedy jeszcze byłem chłopcem. Dzięki temu mam zajęcie na długie wieczory. — Rozumiem. Mogę? Skinąłem głową. Usiadł przy moim biurku i rozwinął zwój o grze w kamyki. — Ach tak, pamiętam to. — Cierń chce go dostać, kiedy skończę. Od czasu do czasu przesyłałem mu różne rzeczy przez Wilgę. Jednak dopiero miesiąc temu ujrzałem go po raz pierwszy od czasu, gdy rozstaliśmy się w Królestwie Górskim. — Ach tak. Jednak widywałeś Wilgę. Był odwrócony plecami do mnie. Zastanawiałem się, jaką ma minę. Błazen i pieśniarka nigdy nie byli w przyjaznych stosunkach, zawsze byłem dla nich kością niezgody. Błazen nie wierzył w to, że Wilga miała moje dobro na sercu. Tym trudniej było mi przyznać, że miał rację. — Przyjeżdżała do mnie od czasu do czasu przez siedem lub osiem lat. To ona przyprowadziła Trafa. Chłopak skończył teraz piętnaście lat. Nie ma go w domu, wynajął się do pracy, żeby zarobić pieniądze na opłacenie nauki zawodu. Chce być stolarzem. Dobrze sobie z tym radzi. To biurko i półka to jego dzieło. Nie wiem, czy ma dość cierpliwości, ale właśnie tego chce: zostać czeladnikiem stolarza z Koziej Twierdzy.
85
Tamtejszy stolarz zwie się Gindast i jest prawdziwym mistrzem. Nawet ja o nim słyszałem. Gdybym wiedział, że Traf będzie miał tak wysokie aspiracje, zaoszczędziłbym więcej pieniędzy. — A Wilga? — przerwał moje rozważania o chłopcu. Niechętnie wyznałem prawdę. — Jest teraz mężatką. Nie wiem, od jak dawna. Chłopiec dowiedział się o tym, kiedy pojechał z nią do Koziej Twierdzy na święto wiosny. Po powrocie do domu powiedział mi. — Wzruszyłem ramionami. — Musiałem zakończyć nasz związek. Ona wiedziała, że to zrobię, kiedy się dowiem, a mimo to rozzłościła się. Nie mogła zrozumieć, dlaczego wszystko nie może pozostać po staremu, skoro jej mąż nic o tym nie wie. — Cała Wilga — powiedział dziwnie obojętnie, jakbyśmy rozmawiali o chorym drzewie w ogrodzie. Nie ruszając się z fotela, spojrzał na mnie przez ramię. — I jak się teraz czujesz? Przełknąłem ślinę. — Mam mnóstwo zajęć, więc niewiele o tym myślę. — Ponieważ ona nie czuła wstydu, ty uważasz, że to wszystko przez ciebie. Tacy ludzie jak ona doskonale umieją zrzucać winę na innych. Jaki piękny czerwony atrament! Skąd go masz? — Sam go zrobiłem. — Naprawdę? — Zaciekawiony jak dziecko, wyjął zatyczkę z jednego słoiczka i włożył doń mały palec. Przez chwilę przyglądał się szkarłatnemu czubkowi. — Zatrzymałem kolczyk Brusa — wyznał nagle. — Nigdy nie oddałem go Sikorce. — Widzę. Cieszę się, że tego nie zrobiłeś. Lepiej, żeby nie wiedzieli, że przeżyłem. — Ach tak. Oto odpowiedź na moje następne pytanie. — Wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chustkę i starł z palca czerwony inkaust. — No tak, opowiesz mi wszystko po kolei czy mam wyciągać z ciebie słowo po słowie? Westchnąłem. Nie chciałem wracać myślami do tamtych czasów. Cierń zadowolił się relacją z wydarzeń mających związek z panowaniem Przezornych, lecz Błazen będzie chciał czegoś więcej. A ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że jestem mu to winien. — Spróbuję. Jestem jednak zmęczony, wypiliśmy zbyt wiele i mam za dużo do opowiedzenia jak na jeden wieczór. Obrócił się w fotelu. — Spodziewałeś się, że jutro wyjadę? Patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziałem: — Prawdę mówiąc, liczyłem na to. — A więc przeliczyłbyś się. Idź już spać, Bastardzie. Ja położę się na pryczy chłopaka. Po prawie piętnastu latach mogę zaczekać jeszcze jeden dzień.
86
Brzoskwiniówka Błazna była mocniejsza od brandy z Piaszczystych Kresów, a może po prostu byłem bardziej strudzony niż zwykle. Powlokłem się do mojego pokoju, zdjąłem koszulę i padłem na łóżko. Leżałem, patrząc, jak komnata kręci się wokół mnie, i słuchając lekkich kroków Błazna, który gasił świece w głównej izbie i zamykał zasuwy. Być może tylko ja byłem w stanie dostrzec, że jego ruchy są trochę niepewne. Potem usiadł na moim fotelu i wyciągnął nogi do ognia. Leżący u jego nóg wilk warknął i zmienił pozycję. Delikatnie nawiązałem więź ze Ślepunem. Był pogrążony w spokojnym, głębokim śnie. Znów zerknąłem na Błazna. Siedział nieruchomo i spoglądał w ogień, a tańczące płomienie jakby wprawiały w ruch mięśnie jego twarzy. Kontury jego twarzy to ukazywały się w ich blasku, to kryły w cieniu. Trudno mi było oswoić się z myślą, że nie jest już tym psotnym trefnisiem, który przez tyle lat służył królowi Roztropnemu. Jego ciało nie zmieniło się, nie licząc koloru skóry. Z poręczy fotela zwisały dłonie o długich i zwinnych palcach. Włosy, niegdyś białe i puszyste jak dmuchawiec, teraz były związane w złocisty kok. W blasku ognia jego arystokratyczny profil wyglądał jak wykuty z brązu. Jego kosztowne szaty może były trochę pstrokate, ale założyłbym się, że już od dawna nie nosi wstążek, dzwoneczków ani berła w kształcie szczurzego łba. Żywa inteligencja i ostry język Błazna nie wpływały już na bieg światowych wydarzeń. Usunął się na bok. Próbowałem wyobrazić go sobie jako bogatego człowieka, który może podróżować i robić to, na co ma ochotę. Nagła myśl wyrwała mnie z tej leniwej zadumy. — Błaźnie? — zawołałem. — Co takiego? Jego natychmiastowa odpowiedź świadczyła, że jeszcze nie zapadł w sen. — Już nie jesteś Błaznem. Jak cię teraz zwą? Na jego wargach pojawił się uśmiech. — Kto jak mnie teraz zwie? Powiedział to swoim dawnym, żartobliwym tonem. Gdybym próbował sprecyzować pytanie, wciągnąłby mnie w takie werbalne akrobacje, że straciłbym nadzieję na uzyskanie odpowiedzi. Dlatego tylko inaczej sformułowałem pytanie. — Nie mogę już nazywać cię Błaznem, więc jak mam się do ciebie zwracać? — Jak masz się teraz do mnie zwracać? Rozumiem. To zupełnie co innego — powiedział kpiącym tonem. Nabrałem tchu i sformułowałem pytanie najprościej, jak umiałem: — Jak się nazywasz? Jak naprawdę masz na imię? Nagle spoważniał. — Chodzi ci o moje imię? Chcesz wiedzieć, jak nazywała mnie matka? — Właśnie.
87
Nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak ważne pytanie mu zadałem. Według starej magii imion znaczyło ono: jeśli znam twoje prawdziwe imię, mam nad tobą władzę. Jeśli zdradzę ci moje imię, dam ci władzę nade mną. Tak jak w przypadku wszystkich pytań, które kiedykolwiek zadałem Błaznowi, obawiałem się odpowiedzi i jednocześnie czekałem na nią. — Jeśli ci je powiem, będziesz mnie tak nazywał? — zapytał z naciskiem. — Tylko w cztery oczy. I tylko jeśli będziesz sobie tego życzył — zapewniłem go poważnie. Uważałem te słowa za równie wiążące jak przysięga. — Ach tak. — Odwrócił się do mnie i uśmiechnął się. — Oczywiście, że sobie tego życzę. — A zatem? Nagle zaniepokoiłem się, że znowu ze mnie zadrwi. — Wyjawię ci teraz imię nadane mi przez matkę, abyś zwracał się tak do mnie, kiedy będziemy sami. — Zaczerpnął tchu i znowu odwrócił się do ognia. — Ukochany. Nazywała mnie „Ukochany”. — Błaźnie! — zaprotestowałem. Zachichotał, zadowolony z siebie. — Naprawdę tak było. — Błaźnie, ja mówię poważnie. Komnata powoli wirowała wokół mnie. Jeżeli zaraz nie zasnę, rozchoruję się. — A myślisz, że ja nie? — Wydał teatralne westchnienie. — No cóż, jeśli nie chcesz nazywać mnie „Ukochanym”, to chyba nadal powinieneś nazywać mnie Błaznem. Bowiem dla Bastarda zawsze pozostanę Błaznem. — Dla Toma Borsuczowłosego. — Co? — Teraz zwą mnie Tomem Borsuczowłosym. Jestem tutaj znany pod tym imieniem. Milczał chwilę. — Nie będę cię tak nazywał — zdecydował w końcu. — Jeśli będziesz się upierał, żebyśmy przyjęli teraz inne imiona, to będę cię nazywał „Ukochanym”. A ty możesz nazywać mnie Błaznem. — Odwrócił głowę i spojrzał na mnie, uśmiechając się jak zakochany młodzik, a potem przeciągle westchnął. — Dobranoc, Ukochany. Zbyt długo się nie widzieliśmy. Skapitulowałem. Zawsze, kiedy wpadał w taki nastrój, rozmowa była skończona. — Dobranoc, Błaźnie. Odwróciłem się na bok i zamknąłem oczy. Zanim zdążył mi odpowiedzieć, zasnąłem.
ROZDZIAŁ 6
SPOKOJNE LATA Jestem bękartem. Pierwsze sześć lat życia spędziłem z matką w Królestwie Górskim. Niewiele pamiętam z tego okresu. Gdy skończyłem sześć lat, dziadek zabrał mnie do Księżycowego Oka i oddał pod opiekę wuja, Szczerego Przezornego. Fakt mojego istnienia był osobistą i polityczną klęską mojego ojca, który musiał zrezygnować z roszczeń do tronu i całkowicie wycofać się z życia publicznego. Początkowo oddano mnie pod opiekę Brusa, masztalerza Koziej Twierdzy. Później król Roztropny postanowił zapewnić sobie moją lojalność i uczynił mnie terminatorem swego nadwornego skrytobójcy. Po śmierci króla Roztropnego, zdradzonego przez swego najmłodszego syna, księcia Władczego, służyłem królowi Szczeremu. Wykonywałem jego rozkazy aż do dnia, w którym wszystkie swoje siły życiowe przekazał kamiennemu smokowi. W ten sposób Szczery stał się ożywionym smokiem, a Królestwo Sześciu Księstw zostało wyzwolone z rąk Zawyspiarzy, którzy przypłynęli na szkarłatnych okrętach. Król Szczery w smoczej postaci poprowadził do boju smoki Najstarszych, aby oczyściły wszystkie księstwa z najeźdźców. A ja, poraniony na ciele i duszy, zamieszkałem na odludziu i przez piętnaście lat żyłem z dala od społeczeństwa. Byłem przekonany, że nigdy już nie wrócę na dwór. W ciągu tych lat usiłowałem spisać dzieje Królestwa Sześciu Księstw, a także koleje mego żywota. Zdobyłem i przestudiowałem liczne zwoje i księgi z wielu rozmaitych dziedzin. Usiłowałem odkryć i poznać wszelkie czynniki, które nadały mojemu życiu właśnie taki, a nie inny bieg. Jednak im więcej studiowałem ksiąg i im więcej myśli przelewałem na papier, tym mniej rozumiałem. Moje życie z dala od świata nauczyło mnie, że nikt nigdy nie jest w stanie poznać całej prawdy. Wszystko, co mnie dotyczyło, i co kiedyś uważałem za niezbite fakty, z czasem ujrzałem w zupełnie innym świetle. To, co zdawało się jasne, teraz spowijał mrok, a to, co było trywialne, nabrało ogromnego znaczenia.
89
Masztalerz Brus, który mnie wychował, ostrzegał mnie kiedyś: „Kiedy chcesz przykrawać prawdę, żeby nie gadać jak głupiec, wychodzisz na wariata”. Przekonałem się, że to prawda. Nawet jeśli nie będziesz próbował skracać opowieści i pomijać niektóre wątki, zdając pełną i obiektywną relację z wydarzeń, po latach możesz wyjść na kłamcę. Może to po prostu wynikać z nieznajomości wszystkich faktów lub bagatelizowania znaczenia pozornie nieistotnych szczegółów. Nikt nie jest zadowolony, gdy znajdzie się w takiej sytuacji, lecz każdy, kto twierdzi, że nigdy mu się to nie przydarzyło, bezsprzecznie mija się z prawdą. Podejmując próbę spisania dziejów Królestwa Sześciu Księstw, korzystałem z ustnych przekazów i starych zwojów, do których miałem dostęp. Biorąc pióro do ręki, zdawałem sobie sprawę, że być może będę powielał czyjeś błędy. Bowiem prawda jest jak drzewo wyrastające na ludzkim doświadczeniu. Tam gdzie dziecko widzi żołędzia, mężczyzna spogląda na wysoki dąb.
Ż
aden mężczyzna nie może ponownie stać się dzieckiem. Jednak w życiu każdego człowieka bywają takie chwile, kiedy wierzy, że będzie żył wiecznie, a świat to przyjazne mu miejsce. Przybycie Błazna obudziło we mnie tę wiarę. Kiedy był w naszym domu, nawet wilk wydawał mi się beztroskim szczeniakiem. Błazen nie wtrącał się w nasze życie. Nie musiałem przyzwyczajać się do jego obecności ani czegokolwiek zmieniać. Po prostu dołączył do nas i dostosował swoje zwyczaje do naszych oraz przejął ode mnie część roboty. Zawsze wstawał wcześniej ode mnie. Po przebudzeniu widziałem otwarte drzwi mojego gabinetu i Błazna siedzącego z podwiniętymi nogami na fotelu przy moim biurku. Zawsze był już umyty i ubrany. Jego elegancki strój znikł już po pierwszym dniu i zastąpiły go proste kamizelki i spodnie, a wieczorami wygodna podomka. Zwykle czytał z trudem zgromadzone przeze mnie lub spisane zwoje albo księgi. Niektóre z nich zawierały nieudane wersje dziejów Królestwa Sześciu Księstw. Inne stanowiły równie nieporadne próby uporządkowania własnego życia przez przelanie go na papier. Gdy Błazen widział, że już nie śpię, lekko unosił brwi, a potem odkładał zwój na miejsce. Gdyby chciał, nawet nie zauważyłbym, że przeglądał moje zapiski. Okazywał mi swój szacunek, nigdy nie kwestionując tego, co napisałem. Prywatne sprawy, które przelałem na papier, pozostały moją tajemnicą, a także tajemnicą Błazna. Bez trudu zapełnił pustkę, z której istnienia wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Gdy przy mnie był, niemal przestawałem tęsknić za Trafem, chociaż nie mogłem się doczekać, kiedy przedstawię mu chłopca. Błazen często pracował razem ze mną w ogrodzie lub pomagał mi naprawiać zagrodę z kamieni i drewna. Kiedy pracy było tylko dla jednego, siedział w pobliżu i patrzył. W takich chwilach niewiele rozmawialiśmy, ograniczając się do bieżących spraw lub niezobowiązujących pogaduszek mężczyzn, którzy znają się od dziecka. Jeśli próbowałem skierować naszą rozmowę na poważniejsze tory,
90
zbywał moje pytania żartami. Jeździliśmy także obaj na Słodkiej. Błazen chwalił się, że klacz potrafi przeskoczyć każdą przeszkodę. Ustawiliśmy więc na podwórzu szereg prowizorycznych płotków, i okazało się, że miał rację. Jego żwawy wierzchowiec zdawał się bawić równie dobrze jak my. Czasem po kolacji spacerowaliśmy po nadmorskich urwiskach lub schodziliśmy na dół, na plażę. O zmierzchu polowaliśmy z wilkiem na króliki, a potem wracaliśmy do domu, żeby rozpalić ogień, bardziej dla przyjemności, niż z rzeczywistej potrzeby. Błazen przywiózł niejedną butelkę brzoskwiniówki, a głos miał równie dobry jak kiedyś, więc wieczorami śpiewał, gawędził i snuł zdumiewające i zabawne opowieści. Niektóre zdawały się być relacjami z jego własnych przygód, inne najwidoczniej były zasłyszane po drodze. Gesty jego zręcznych rąk były niezwykle wymowne, a jego ruchliwa twarz znakomicie oddawała mimikę każdej z występujących w tych opowieściach postaci. Dopiero późną nocą, gdy żar na palenisku dogasał i mrok skrywał twarz Błazna, kierował rozmowę na najbardziej interesujący mnie temat. Pierwszego wieczoru, roztaczając wokół słodki zapach trunku, powiedział cicho: — Czy wiesz, jak trudno mi było odlecieć z dziewczyną na smoku i pozostawić cię tam? Musiałem przekonywać siebie, że uda ci się jakoś przetrwać. Wymagało to ode mnie ogromnej wiary w siebie. — Wiary w siebie? — spytałem, udając urażonego. — Czyżbyś nie wierzył we mnie? Błazen rozłożył posłanie Trafa na podłodze przed piecem i porzuciliśmy fotele, aby wygodnie położyć się przy ogniu. Wilk, z łbem opartym na przednich łapach, drzemał po mojej lewej ręce, a po prawej Błazen leżał na brzuchu, opierając brodę na splecionych dłoniach, i patrzył w ogień, kołysząc nogami. Dogasające płomyki wesoło tańczyły w jego oczach. — W ciebie? Cóż. Powiem tylko tyle, że bardzo pocieszała mnie obecność wilka u twego boku. Trzeba przyznać, że było to uzasadnione zaufanie — zauważył zjadliwie wilk. Myślałem, że śpisz. Próbuję zasnąć. Błazen mówił dalej, niemal sennym głosem: — Zawsze wychodziłeś cało z każdej katastrofy, którą ci przepowiedziałem. Tak więc zostawiłem cię, zmuszony wierzyć, że czeka cię długie i spokojne życie. A może nawet spokój ducha. — Miałeś rację, przynajmniej częściowo. Nabrałem tchu. O mało nie opowiedziałem mu, jak siedziałem przy umierającym Stanowczym. I o tym, jak sięgnąłem magią Mocy, żeby przejąć kontrolę nad umysłem Władczego i zmusić go, żeby wykonywał moje rozkazy. Westchnąłem. On nie powinien się o tym dowiedzieć, a ja nie powinienem o tym mówić.
91
— Odnalazłem spokój, ale nie od razu. I nagle zdałem sobie sprawę z tego, że opowiadam mu o tym roku, który spędziłem w Królestwie Górskim. Mówiłem, jak wróciliśmy do doliny, w której tryskają gorące źródła, i o chatce, którą zbudowałem przed nadejściem zimy. W górach pory roku zmieniają się bardzo szybko. Jednego ranka liście brzóz zaczynają żółknąć, a klonów czerwienieć, a już następnego wszystkie drzewa wyciągają nagie gałęzie ku zimnemu, błękitnemu niebu. Świerki tulą się do siebie przed nadejściem zimy, a potem śnieg zakrywa wszystko grubym białym płaszczem. Opowiadałem mu, jak polowałem całymi dniami, mając Ślepuna za jedynego towarzysza. Wiedliśmy proste życie drapieżników. Ta samotność była najlepszym lekarstwem na rany mojego ciała i duszy. Takie rany nigdy całkiem się nie goją, ale nauczyłem się z nimi żyć, tak jak kiedyś Brus nauczył się znosić swoje kalectwo. Polowaliśmy na jelenie i króliki. Musiałem zaakceptować fakt, że umarłem i straciłem wszystko, co było dla mnie ważne, że Sikorka nie jest już moja. Zimowe dni mijały szybko jak słońce odbijające się od skrzącego się śniegu, zanim siny zmierzch powróci, aby zaciągnąć wokół czarną zasłonę nocy. Nauczyłem się godzić ze stratą, powtarzając sobie, że moja córeczka wychowa się pod troskliwą opieką Brusa, tak jak kiedyś wychowałem się ja. Usiłowałem zapomnieć o Sikorce, ale przeszkadzał mi w tym dotkliwy ból powodowany świadomością, że zawiodłem jej zaufanie. Chociaż zawsze dotąd marzyłem, żeby uwolnić się od wszelkich obowiązków i powinności, teraz ich brak doskwierał mi niczym głód. W krótkie zimowe dni, przeplatane długimi i zimnymi nocami, wspominałem tych, których utraciłem. Na palcach jednej ręki mogłem policzyć tych, którzy wiedzieli, że jeszcze żyję. Błazen, królowa Ketriken, pieśniarka Wilga, a także Cierń — te cztery osoby wiedziały o moim istnieniu. Kilka innych widziało mnie żywego, na przykład koniuszy z Koziej Twierdzy, i niejaki Kurak, strażnik, lecz spotkali mnie w tak niezwykłych okolicznościach, że z pewnością nikt by im nie uwierzył, gdyby chcieli o tym opowiedzieć. Wszyscy inni, którzy mnie znali i kochali, uważali mnie za zmarłego. A ja nie mogłem wrócić, żeby im dowieść, że się mylą. Zostałem stracony za praktykowanie magii Rozumienia i nie mogłem narażać się na ponowną, tym razem bardziej skuteczną egzekucję. A gdybym nawet oczyścił się z tego zarzutu, nie mogłem wrócić do Brusa i Sikorki, gdyż robiąc to, zniszczyłbym nas wszystkich. Nawet jeśli Sikorka pogodziłaby się z moją magią Rozumienia i wybaczyła mi, że ją oszukiwałem, w jaki sposób można by anulować jej małżeństwo z Brusem? A on załamałby się, dowiadując się, że przywłaszczył sobie moją żonę i dziecko. Czy mógłbym budować swoje szczęście na jego krzywdzie? Czy Sikorka potrafiłaby się na to zdobyć? — Usiłowałem pocieszać się myślą, że są bezpieczni i szczęśliwi. — Nie mogłeś użyć Mocy, żeby się upewnić?
92
Błazen wciąż wpatrywał się w ogień. Miałem wrażenie, że opowiadam tę historię samemu sobie. — Mógłbym twierdzić, że chciałem pozostawić ich w spokoju. W rzeczywistości jednak obawiałem się, że widok ich szczęścia doprowadzi mnie do szaleństwa. Błazen zerknął na mnie, ale ja nie popatrzyłem na niego. Nie chciałem ujrzeć w jego oczach współczucia. Już nie potrzebowałem niczyjej litości. — Znalazłem spokój — powiedziałem. — Nie od razu, ale z czasem. Pewnego ranka wracaliśmy ze Ślepunem z rannego polowania. Dobrze nam poszło i upolowaliśmy kozicę, którą obfite opady śniegu wygnały z górskich szczytów. Musieliśmy schodzić powoli po stromym zboczu, gdyż wypatroszona tusza była ciężka. Twarz zupełnie mi zdrętwiała od zimnego blasku lejącego się z bezchmurnego, błękitnego nieba. Ujrzałem smużkę dymu wijącego się z komina mojej chatki i obłok pary unoszącej się z pobliskiego gorącego źródła. Przystanąłem, żeby zaczerpnąć tchu i rozprostować kości. Ślepun zatrzymał się obok mnie, ziając obłoczkami pary. Spojrzałem na nasze trofeum i pomyślałem, że mamy mięso na wiele dni, nasza chatka dobrze chroni nas przez mroźnym oddechem zimy i już prawie jesteśmy w domu. Chociaż byłem zziębnięty i zmęczony, poczułem prawdziwą satysfakcję. Jesteśmy prawie w domu — powiedziałem Ślepunowi. Prawie w domu — powtórzył. I w tej naszej wspólnej myśli wyczułem głęboki sens. Oto nasz dom. Ostoja. Własne miejsce. Ta skromna chatka jest teraz moim domem, wygodnym schronieniem, w którym znajduję wszystko, czego mi trzeba. Stojąc tak i patrząc, poczułem lekkie wyrzuty sumienia, jakbym o czymś zapomniał. Dopiero po długiej chwili pojąłem, że minęła cała noc, a ja ani razu nie pomyślałem o Sikorce. Gdzie podziała się moja tęsknota i poczucie straty? Cóż ze mnie za człowiek, skoro potrafię zapomnieć o smutku i myśleć tylko o porannych łowach? Z rozmysłem skierowałem teraz moje myśli ku ludziom i miejscu, które kiedyś było moim domem. A mnie ganisz, kiedy tarzam się w resztkach padliny, żeby zachować jej zapach. Odwróciłem się i spojrzałem na Ślepuna, lecz on nie patrzył mi w oczy. Siedział na śniegu, nadstawiając uszu w kierunku naszej chatki, a porywisty wiatr tarmosił jego gęste futro. Co masz na myśli? — spytałem, chociaż było to dla mnie zupełnie oczywiste. Powinieneś przestać grzebać w szczątkach twego dawnego życia, bracie, i napawać się bezustannym cierpieniem. Spojrzał na mnie swoimi głęboko osadzonymi ślepiami. To nie jest zbyt mądre, wciąż tak się ranić. Porzucenie cierpienia nie przyniosłoby ci wstydu. Podniósł się, otrząsnął futro ze śniegu i zdecydowanie ruszył w dół zaśnieżonego zbocza, a ja poszedłem za nim. W końcu spojrzałem na Błazna. Patrzył na mnie, lecz w mroku niczego nie zdołałem wyczytać z jego oczu.
93
— Myślę, że wtedy po raz pierwszy odzyskałem spokój, chociaż nie było w tym żadnej mojej zasługi. To Ślepun mnie oświecił, każąc mi pozostawić stare rany w spokoju. Kiedy przestają boleć, trzeba starać się o nich zapomnieć. Teraz z półmroku nadleciał jego cichy głos. — Nie ma niczego wstydliwego w unikaniu bólu. Czasem najłatwiej znaleźć spokój ducha, nie spędzając bezsennych nocy na gapieniu się w ciemność i myśleniu o przeszłości. — Chciałbym, żeby tak było. Mogę jednak tylko powiedzieć, że starałem się nie prowokować tych ataków melancholii. Kiedy wreszcie nadeszło lato i ruszyliśmy w drogę, czułem się tak, jakbym zrzucił starą skórę. Zamilkłem. — Zatem opuściłeś Królestwo Górskie i wróciłeś do Koziego? Wiedział, że tego nie zrobiłem, ale w ten sposób chciał skłonić mnie do dalszych zwierzeń. — Nie od razu. Ślepun nie pochwalał tego, ale nie chciałem opuszczać Królestwa Górskiego, dopóki nie odwiedzę ponownie miejsc z mojej przeszłości. Wróciłem do kamieniołomu, w którym Szczery wyrzeźbił swojego smoka. Stanąłem na równinie, która teraz była tylko skrawkiem pustego, gładkiego terenu, otoczonego stromymi skalnymi ścianami. Nie było niemal śladu po wydarzeniach, które się tam rozegrały — pozostały tylko sterty skalnych odłamków i kilka zniszczonych narzędzi. Potem poszedłem do naszego obozowiska. Porwane namioty i porozrzucane sprzęty, które kiedyś należały do nas, nie nadawały się teraz do niczego. Zbutwiałe, mokre i przegniłe szmaty. Znalazłem kilka rzeczy, które stamtąd zabrałem... na przykład kamyki do gry, pozostawione przez Pustkę. — Nabrałem tchu. — I poszedłem tam, gdzie zginął Stanowczy. Jego ciało leżało w miejscu, w którym je zostawiliśmy. Kupka kości okrytych zetlałymi szmatami. Zwierzęta nie ruszyły go. Jak wiesz, obawiają się wszystkiego, co wiąże się z drogą Mocy. — Wiem — przyznał cicho. Czułem, że kroczy wraz ze mną przez ten opuszczony kamieniołom. — Przez długą chwilę stałem, spoglądając na te kości i usiłowałem przypomnieć sobie Stanowczego takim, jakim ujrzałem go po raz pierwszy. Widok jego kości stanowił dowód, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Teraz już mogłem tamte wydarzenia i to miejsce... pozostawić za sobą. Mogłem odejść, a one nie podążą za mną. Ślepun warknął przez sen. Położyłem dłoń na jego boku, ciesząc się, że jest tak blisko mnie ciałem i umysłem. Nie aprobował mojej wizyty w kamieniołomie, nie podobała mu się wędrówka wzdłuż drogi Mocy. Jeszcze bardziej zaniepokoiło go to, że chciałem ponownie odwiedzić kamienny ogród.
94
Usłyszałem cichy stuk butelki o krawędź kubka, gdy Błazen znów nalewał nam brandy. Jego milczenie było dla mnie zaproszeniem do dalszego opowiadania. — Smoki wróciły tam, gdzie po raz pierwszy je ujrzeliśmy. Las znów nimi zawładnął, skrywając je w wysokich trawach i owijając zielonymi pnączami. Wyglądały równie pięknie i niesamowicie jak wtedy, kiedy je odkryliśmy. I były równie nieruchome. W baldachimie listowia w tych miejscach, gdzie po przebudzeniu z drzemki wzbiły się w niebo, żeby walczyć za Kozie Księstwo, ziały dziury. Strumienie światła wpadały przez te otwory, przeszywając gęstwinę i złocąc słonecznym blaskiem każdego smoka. Kroczyłem między nimi i tak jak wówczas, w pogrążonych w głębokim śnie posągach wyczuwałem słabe echo magii Rozumienia. Odnalazłem rogatego smoka króla Roztropnego i odważyłem się dotknąć dłonią jego barku, ale wyczułem tylko pięknie rzeźbione łuski, zimne i twarde jak kamień, z którego je wykuto. Były tam wszystkie: i smok-odyniec, i skrzydlaty kot, wszystkie te najdziwniejsze stworzenia wyrzeźbione przez Najstarszych i kręgi Mocy. — Widziałem też smoka z dziewczyną. — Uśmiechnąłem się. — Śpi spokojnie. Ona jest teraz pochylona i czule obejmuje ramionami jego kark. Obawiałem się jej dotknąć: zbyt dobrze pamiętałem jej głód wspomnień i to, jak pożywiła się moimi. Być może obawiałem się także odzyskać te wspomnienia, które kiedyś jej oddałem. W milczeniu przeszedłem obok niej, lecz Ślepun obszedł ją szerokim łukiem, jeżąc sierść i szczerząc białe kły. Wilk wiedział, czego naprawdę szukałem. — Szczerego — rzekł cicho Błazen. — Szczerego — przytaknąłem. — Mojego króla. Westchnąłem i podjąłem opowieść. Znalazłem go. Kiedy zobaczyłem turkusową skórę Szczerego, lśniącą w miłym cieniu letniego popołudnia, Ślepun usiadł z podwiniętym ogonem i nie chciał podejść bliżej. Czułem poprzez jego milczenie chęć pozostawienia mnie moim własnym myślom. Powoli podszedłem do Szczerego. Serce waliło mi jak młotem i podchodziło do gardła. Oto w ciele stworzonym z Mocy i kamienia śpi człowiek, który był moim królem. To dla niego zniosłem ciężkie ciosy, po których aż do śmierci pozostaną mi blizny na ciele i duszy. Mimo to, gdy podchodziłem do tej nieruchomej postaci, miałem łzy w oczach i marzyłem o tym, żeby jeszcze raz usłyszeć jego głos. — Szczery? — zapytałem ochrypłym głosem. Serce wyrywało mi się do niego, Rozumieniem i Mocą szukałem mego króla. Oparłem dłonie o jego zimny bark i przycisnąłem czoło do kamienia. Wyczułem go, lecz tylko jako odległy i nikły cień tego, kim kiedyś był. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że dotknąłem słońca, nadstawiając dłoń pod jeden z jego promieni przeszywających baldachim liści. — Szczery, proszę cię — błagałem, wkładając w to każdą kroplę posiadanej Mocy. Kiedy doszedłem do siebie, leżałem w pobliżu smoka, a Ślepun siedział obok mnie na straży.
95
— Nie ma go — powiedziałem bezradnie. — Nie ma króla Szczerego. Pochyliłem głowę i załkałem, opłakując mojego króla tak, jak jeszcze nigdy od tego dnia, gdy jego ludzka postać znikła, stapiając się ze smoczą. Przerwałem moją relację i wypiłem łyk nalanej mi przez Błazna brandy. Odstawiłem kubek i zauważyłem, że trefniś bacznie mi się przygląda. Przysunął się bliżej i blask płomieni złocił mu twarz, lecz nie odsłaniał tego, co kryło się na dnie jego oczu. — Chyba dopiero wtedy w pełni zdałem sobie sprawę, że moje dawne życie legło w gruzach. Gdyby Szczery pozostał w ludzkiej postaci, gdyby wciąż żył i mógł być moim towarzyszem w Mocy, chyba chciałbym być Bastardem Rycerskim z rodu Przezornych. Jednak kres istnienia mojego króla był również moim końcem. Kiedy wstałem i wyszedłem z kamiennego ogrodu, wiedziałem już, czego pragnąłem przez te wszystkie lata: dowiedzieć się, kim naprawdę jestem, i robić to, na co mam ochotę. Chciałem od tej pory sam o wszystkim decydować. — Zanim opuściliśmy Królestwo Górskie, zatrzymałem się jeszcze przy tej kolumnie która była świadkiem twojej przemiany. W milczeniu skinął głową, a ja opowiadałem dalej. Kiedy dotarliśmy do skrzyżowania dróg, gdzie stała wysoka kolumna Mocy, przystanąłem. Wspomnienia powróciły rwącą falą. Niegdyś byłem tutaj z Wilgą i Pustką, Błaznem i królową Ketriken, szukając króla Szczerego. Wówczas to w nagłym rozbłysku ujrzałem w miejscu zielonego lasu gwarny rynek. Tam, gdzie Błazen przysiadł na szczycie kamiennej kolumny, stała kobieta o jasnej skórze i niemal bezbarwnych oczach. Miała na głowie drewnianą koronę rzeźbioną w kogucie łby i ozdobioną kolorowymi piórami. I tak samo jak Błazen, przykuwała uwagę tłumu. Wszystko to ujrzałem w mgnieniu oka, a potem, równie nagle wszystko zniknęło i zobaczyłem, jak oszołomiony trefniś spada z kamienia. Wydawało mi się, że i on przez chwilę widział tych ludzi z innych czasów. To właśnie zagadka tamtej chwili przyciągnęła mnie do tego miejsca. Czarny monolit, górujący nad kamiennym kręgiem, stał nietknięty przez mech i porosty, a wyryte na nim runy wzywały mnie ku nieznanemu przeznaczeniu. Teraz wiedziałem już, że ten kamień jest bramą Mocy. Okrążyłem go powoli. Poznałem symbol, który znów mógłby mnie doprowadzić do kamieniołomu, i inny, który przeniósłby mnie ponownie do opuszczonego miasta Najstarszych. Bezwiednie podniosłem rękę, aby przesunąć palcem po runach. W tym samym momencie Ślepun zerwał się błyskawicznie i skoczył pomiędzy mnie a obelisk, łapiąc mnie zębami za rękę. W następnej chwili leżałem na ziemi, a wilk stał tuż obok, wciąż trzymając w pysku moją rękę. Nie rób tego. — Nie zamierzałem skorzystać z kamienia, chciałem go tylko dotknąć.
96
Temu kamieniowi rzeczy nie można ufać. Byłem już w ciemności, która kryje się w nim, i wiesz, że wszedłbym tam znowu, gdybym musiał ratować ci życie. Nie każ mi jednak wchodzić. A miałbyś coś przeciwko temu, gdybym odwiedził to miasto sam? Sam? Dobrze wiesz, że żaden z nas już nigdy nie będzie sam. Ja pozwoliłem ci odejść, żebyś spróbował żyć z wilczym stadem. To nie to samo, i dobrze o tym wiesz. Miał rację. Puścił mój nadgarstek, a ja wstałem i otrzepałem się z kurzu. Więcej już o tym nie rozmawialiśmy. To jedna z największych zalet Rozumienia. Niepotrzebne są długie i nużące dyskusje, żeby móc dobrze się zrozumieć. Kiedyś, przed wielu laty, Ślepun opuścił mnie, żeby żyć ze swymi pobratymcami. Jego powrót świadczył o tym, że jest bardziej związany ze mną niż z nimi. W ciągu następnych lat zżyliśmy się jeszcze bardziej. Jak kiedyś powiedział Ślepun, ja już nie byłem tylko człowiekiem, a on tylko wilkiem. I nie byliśmy już także odrębnymi istotami. Łącząca nas więź stała się silna i bardzo skomplikowana. Obaj nie mamy pojęcia, jak sobie z tym radzić. Teraz zastanawiam się, czy powinienem powiedzieć Błaznowi, dokąd udaliśmy się potem, i podzielić się z nim moimi doświadczeniami wyniesionymi z pobytu u ludu Pradawnej Krwi? Życie wielu ludzi zależało od tego, czy dochowam tajemnicy. Jeśli chodzi o mnie, bez wahania powierzyłbym swoje życie Błaznowi, ale czy miałem prawo dzielić się z nim sekretami, które nie były moją wyłączną własnością? Nie wiem, jak Błazen zinterpretował moje wahanie. Podniósł swój kubek i opróżnił go duszkiem, a potem z gracją uniósł rękę i dobrze znanym mi ruchem wystawił długi wskazujący palec. Poczekaj — mówił ten gest. Jak pociągnięta za sznurki marionetka, zwinnie zerwał się z podłogi i podszedł do swoich juków. Usłyszałem, jak w nich grzebie. Po chwili wrócił do ognia, niosąc płócienny worek. Usiadł obok mnie, jakby zamierzał wyjawić mi jakiś sekret. Leżący na jego kolanach worek był wytarty i poplamiony. Trefniś rozwiązał sznurek i wyjął z worka jakiś przedmiot owinięty w przepiękny materiał. Westchnąłem z zachwytu. Jeszcze nigdy nie widziałem tak gładkiego materiału ani równie skomplikowanego wzoru złożonego z tylu kolorów. Nawet w słabym blasku dogasającego ognia czerwienie jarzyły się, a żółcie migotały. Ten kawałek tkaniny mógłby mu zapewnić łaski każdego władcy. A jednak to nie ten cudowny materiał zamierzał mi pokazać. Odwinął to, co chroniła ta przepiękna tkanina, której fałdy tworzyły teraz opalizujący dywan na szorstkich deskach podłogi. Nachyliłem się, wstrzymując oddech. Odwinął ostatni zwój materiału, a ja pochyliłem się jeszcze bardziej, chcąc się dobrze przyjrzeć. — Chyba o niej śniłem — powiedziałem w końcu. — Ja także.
97
Czas odcisnął niszczące piętno na drewnianej koronie, którą Błazen trzymał w rękach. Znikły kolorowe pióra i farba, którą niegdyś była pomalowana. Teraz był to tylko zwykły, pięknie rzeźbiony przedmiot z drewna. — Kazałeś zrobić duplikat? — zapytałem. — Odnalazłem ją — odparł. Nabrał tchu i dodał lekko drżącym głosem: — A może to ona znalazła mnie. Wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć korony, a wtedy on lekko drgnął, jakby chciał ją zachować tylko dla siebie. Jednak w następnej chwili odprężył się i podał mi ją. Biorąc ją w dłonie, zrozumiałem, że Błazen daje mi znacznie więcej niż wtedy, kiedy dzielił się ze mną swoim koniem. Obróciłem w dłoniach starożytną ozdobę i odkryłem ślady farby, we wgłębieniach rzeźbionych kogucich łbów. Dwa z nich wciąż miały oczy z błyszczących kamyków. W miejscach, gdzie niegdyś tkwiły kolorowe pióra, pozostał tylko szereg małych otworów. Nie znałem gatunku drewna, z którego korona została wyrzeźbiona. Lekkie, lecz mocne, zdawało się szeptać w moich palcach. Oddałem koronę trefnisiowi. — Włóż ją — powiedziałem cicho. Zobaczyłem, że z trudem przełknął ślinę. — Jesteś pewien? — spytał. — Przyznam, że już ją przymierzyłem i nic się nie stało. Teraz jednak, kiedy jesteśmy tu razem, Biały Prorok i jego katalizator... Bastardzie, możemy obudzić w ten sposób magię, której żaden z nas nie pojmuje. Szukałem w pamięci, lecz żadna ze znanych mi przepowiedni nie wspomina o tej koronie. Nie mam pojęcia, co to oznacza i czy w ogóle cokolwiek oznacza. Ty pamiętasz wizję, w której mnie widziałeś, lecz ja zachowałem tylko jej słabe wspomnienie, ulotne niczym motyl, pięknie ubarwiony, ale zbyt kruchy, aby go schwytać. Trzymał przed sobą koronę, w tych niegdyś białych, a teraz złocistych dłoniach. W milczeniu zbieraliśmy odwagę, a nasza ciekawość walczyła z ostrożnością. Wreszcie na jego twarzy pojawił się zuchwały uśmiech. Pamiętam, że w taki sam sposób uśmiechał się tamtej nocy, kiedy dotknął rzeźbionego ciała Dziewczyny na Smoku. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, uniósł koronę i włożył ją na głowę. Wstrzymałem oddech. Ale nic się nie stało. Spoglądałem na niego z ulgą i jednocześnie z rozczarowaniem. Potem Błazen uśmiechnął się drwiąco a już w następnej chwili obaj parsknęliśmy śmiechem. Odprężeni, zaśmiewaliśmy się aż do łez. Kiedy w końcu uspokoiliśmy się, popatrzyłem na Błazna. Wciąż miał na głowie tę drewnianą koronę, i nadal był moim najlepszym przyjacielem. — Wiesz co, w zeszłym miesiącu mój kogut stracił prawie cały ogon w starciu z łasicą. Traf pozbierał pióra. Może powtykamy je w tę koronę? Zdjął ją z głowy i obejrzał.
98
— Może jutro. I może podkradnę ci trochę inkaustów i trochę ją odnowię. Pamiętasz, jakie miała kolory? Wzruszyłem ramionami. — Polegam na twojej pamięci, Błaźnie. Zawsze miałeś talent plastyczny. Z przesadną powagą skłonił głowę na ten komplement. Potem podniósł tkaninę z podłogi i zaczął nią owijać koronę. Czerwone węgle na palenisku rzucały na nas rdzawy blask. W tym świetle mogłem udawać, że jego skóra nie zmieniła barwy i że wciąż jest tym białoskórym żartownisiem z mojego dzieciństwa, a ja znów jestem młody. Popatrzył na mnie poważnie i po chwili przemówił. — No tak. A po powrocie z Królestwa Górskiego...? Podniosłem kubek. Był pusty. Nagle zrozumiałem, że wypiłem za dużo brandy jak na jeden wieczór. — Jutro, Błaźnie, jutro. Daj mi się przespać i zastanowić, jak ci to najlepiej opowiedzieć. Długie palce jego dłoni zacisnęły się nagle na moim nadgarstku. Jak zawsze jego ciało wydawało się zimne. — Zastanów się, Bastardzie. — Znów spojrzał mi prosto w oczy. W jego głosie dał się słyszeć błagalny ton. — Powiedz mi wszystko, co możesz mi wyjawić. Inaczej nie będę wiedział, czego chcę się dowiedzieć. Poruszyło mnie jego rozgorączkowane spojrzenie. — Mówisz samymi zagadkami — skarciłem go, usiłując obrócić to w żart. — Ponieważ to są zagadki. Zagadki, które można rozwiązać tylko wtedy, gdy odkryje się sens pytań. Spojrzał na swoją dłoń zaciśniętą na mojej ręce i puścił ją. Nagle wstał zwinnie jak kot i przeciągnął się, co wyglądało tak, jakby wszystkie jego kości wyszły ze stawów, a potem z powrotem wskoczyły na swoje miejsce. Spojrzał na mnie z rozczuleniem. — Idź spać, Bastardzie — powiedział jak do dziecka. — Odpocznij, jeśli możesz. Ja muszę tu zostać jeszcze chwilę i pomyśleć. Jeśli zdołam, bo brandy trochę uderzyła mi do głowy. — Mnie też — przyznałem. Podał mi rękę i z łatwością postawił mnie na nogi. Jak zawsze zadziwiła mnie jego krzepa, zaskakująca u kogoś tak delikatnej budowy. Zatoczyłem się lekko, a wtedy on wziął mnie pod rękę i podtrzymał. — Chcesz zatańczyć? — zażartowałem. — Taniec właśnie się skończył — odparł niemal poważnie. I jakby żegnając się partnerką, złożył mi dworny ukłon, pochylając się nad moją dłonią. — Śnij o mnie — dodał melodramatycznie. — Dobranoc — odparłem ze stoickim spokojem, nie dając się sprowokować. Kiedy zmierzałem w kierunku łóżka, wilk podniósł się z głuchym pomrukiem i ruszył za mną.
99
Rzadko sypiał dalej jak na wyciągnięcie mojej ręki. Znalazłszy się w sypialni, niedbale zrzuciłem z siebie ubranie i padłem na łóżko. Wilk zdążył już ułożyć się na zimnej podłodze obok łóżka. Zamknąłem oczy i opuściłem rękę tak, żeby dotykać palcami jego futra na karku. — Śpij dobrze, Bastardzie — powiedział Błazen. Znów zasiadł przy dogasającym ogniu i uśmiechał się do mnie przez otwarte drzwi sypialni. — Będę czuwał — oznajmił dramatycznie. Z rozbawieniem potrząsnąłem głową i pomachałem mu ręką. Zapadłem w sen.
ROZDZIAŁ 7
WILCZE SERCE Jednym z najbardziej rozpowszechnionych przesądów związanych z Rozumieniem jest błędne przekonanie, iż jest to moc, której posiadacze mogą rozkazywać zwierzętom. W niemal wszystkich rozpowszechnianych o Rozumieniu opowieściach występuje zły człowiek, który wykorzystuje swoją władzę nad zwierzętami lub ptakami, aby krzywdzić innych ludzi. W wielu z tych bajd złego maga spotyka sprawiedliwa kara, gdy jego zwierzęcy słudzy powstają przeciwko niemu i upodabniają do siebie, demaskując go przed tymi, których skrzywdził. W rzeczywistości magia Rozumienia jest tyleż darem zwierząt, co ludzi. Nie wszyscy ludzie potrafią wytworzyć tę specjalną więź ze zwierzęciem, która jest sednem Rozumienia. I nie każde zwierzę jest do tego zdolne. I nawet spośród tych nielicznych, które posiadają tę umiejętność, tylko niektóre mają ochotą na wytworzenie takiej więzi. Aby takowa powstała, musi być obopólna i oparta na równości. W rodzinach obdarzonych Rozumieniem, gdy dziecko osiąga odpowiedni wiek, zostaje wysłane na swego rodzaju wyprawę, podczas której ma wyszukać sobie zwierzę na towarzysza. Nie wybiera sobie odpowiedniego zwierzęcia i nie nagina go do swej woli. Raczej ma nadzieję napotkać podobnie myślące stworzenie, dzikie lub udomowione i zainteresowane nawiązaniem więzi Rozumienia. Krótko mówiąc, aby ta więź została nawiązana, zwierzę musi być równie utalentowane jak człowiek. I chociaż obdarzony magią Rozumienia człowiek może w pewnym stopniu porozumieć się z niemal każdym zwierzęciem, nie powstanie między nimi żadna więź, jeśli zwierzę nie ma odpowiedniego talentu i ochoty. Jednakże w każdym związku jedna ze stron może zostać wykorzystana. Tak jak mąż może bić żonę, lub żona odbierać mężowi ducha swoim brakiem wiary w jego umiejętności, tak człowiek może zdominować swego partnera w Rozumieniu. Być może najczęściej spotykaną tego formą jest sytuacja w której obdarowany magią Rozumienia człowiek wybiera sobie zwierzę — partnera, który jest zbyt młody aby w pełni zrozumieć doniosłość ta-
101
kiej decyzji. Rzadsze, aczkolwiek również znane są przypadki, w który zwierzęta dominują lub rozkazują związanemu z nimi człowiekowi. Powszechnie znana wśród ludzi Pradawnej Krwi ballada mówi o niemądrym człowieku, który nawiązał więź z dziką gęsią i przez całe życie przenosił się z miejsca na miejsce, zgodnie ze zmianami pór roku. Borsuczowłosego „Opowieści o Pradawnej Krwi”
N
adszedł ranek, zbyt jasny i zbyt wczesny, trzeciego dnia wizyty Błazna. Obudził się przede mną i jeśli odczuwał jakieś skutki nadmiaru brandy lub rozmów do późnej nocy, to niczym ich nie okazywał. Dzień już zapowiadał się na skwarny, więc na palenisku podtrzymywał tylko mały ogień, zaledwie wystarczający by zagotować wodę na owsiankę. Wyszedłem na zewnątrz, wypuściłem kury, a potem wyprowadziłem kucyka oraz konia Błazna na otwarty stok wzgórza na nadmorskim pagórkiem. Puściłem kuca wolno, ale klacz uwiązałem. Posłała mi karcące spojrzenie, ale zaczęła skubać twardą trawę, jakby o niczym innym nie marzyła. Stałem tam przez jakiś czas, spoglądając na spokojne morze. W jasnym porannym blasku wyglądało jak wykute z sinego metalu. Powiał leciuteńki wietrzyk i rozwiał mi włosy. Poczułem się tak, jakby ktoś głośno i wyraźnie powiedział do mnie następujące słowa, które bezwiednie powtórzyłem: — Czas na zmianę. Zmiana, zawtórował mi w myślach wilk. Nie było to dokładnie to, co miałem na myśli, ale lepiej pasowało do mojego nastroju. Przeciągnąłem się, rozprostowując ramiona i pozwalając, aby wietrzyk uwolnił mnie od bólu głowy. Spojrzałem na moje wyciągnięte dłonie i dobrze się im przyjrzałem. Były to dłonie farmera, twarde i pokryte odciskami, z wżartą w nie ziemią i brudem. Podrapałem szczeciniasty zarost. Od kilku dni nie chciało mi się golić. Moje ubranie było czyste i wygodne, lecz podobnie jak dłonie poznaczone śladami codziennej pracy, a ponadto pocerowane. Nagle wszystko to, co zaledwie przed chwilą wydawało się wygodne i trwałe, nagle zdało się przebraniem, kostiumem mającym chronić mnie przez lata odpoczynku. Nagle zapragnąłem odmienić moje życie i stać się nie Bastardem takim, jakim był kiedyś, lecz takim, jakim mógłby być, gdyby nie umarł dla świata. Przeszedł mnie dreszcz. Nagle przypomniał mi się chłodny poranek z dzieciństwa i chwila, gdy patrzyłem jak motyl uwalnia się z kokonu. Czy on też nagle poczuł, że ta nieruchoma i półprzezroczysta okrywa, która chroniła go dotychczas, nagle stała się zbyt ciasna i nieznośna? Nabrałem powietrza i wstrzymałem oddech, po czym powoli go wypuściłem. Spodziewałem się, że wraz z nim uleci mój nagły niepokój i częściowo tak się też stało. Jednak nie całkiem. Zmiana — powiedział wilk. — No tak. W cóż się więc zmieniamy?
102
Ty? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że się zmieniasz, czasem w sposób, który mnie przeraża. Co do mnie, to ta zmiana jest prostsza. Robię się stary. Zerknąłem na wilka. — Ja też — przypomniałem mu. Nie. Ty nie. Przybywa ci lat, ale nie starzejesz się tak jak ja. To prawda i obaj o tym wiemy. Nie było sensu zaprzeczać. — I co? — spytałem prowokująco, maskując brawurą nagły niepokój. I nadchodzi czas decyzji. Ponieważ powinniśmy jakąś podjąć, a nie czekać aż zadecydują za nas okoliczności. Sądzę, że powinieneś powiedzieć Błaznowi o naszym pobycie wśród ludzi Pradawnej Krwi. Nie dlatego, żeby mógł i chciał zdecydować za nas, ale ponieważ lepiej będzie się nam myślało, jeśli podzielimy się z nim naszymi przemyśleniami. Taką starannie sformułowaną wypowiedź przekazał mi wilk, niemal aż nazbyt ludzką jak na tę część mojej jaźni, która biegała na czterech nogach. Nagle przyklęknąłem przy nim i objąłem ramionami jego kark. Nagle przestraszony czymś, czego nie odważyłem się nazwać po imieniu, przytuliłem go z całej siły, jakby chciał wtłoczyć go do mojej piersi i zatrzymać tam na zawsze. Znosił to przez chwilę, po czym spuścił łeb i wyrwał się z moich objęć. Odskoczył i zatrzymał się. Otrząsnął się, wygładzając zmierzwione futro, a potem spojrzał na morze, jakby oceniał nowy teren łowiecki. Zaczerpnąłem tchu i obiecałem: — Powiem mu. Wieczorem. Zerknął na mnie przez ramię, z nisko opuszczonym pyskiem i nastawionymi uszami. W jego ślepiach pojawił się dobrze znany mi błysk. Na chwilę przybrały dawny kpiący wyraz. Wiedziałem, że to zrobisz, braciszku. Nie bój się. Nagle, niewiarygodnie zręcznym jak na jego wiek susem odskoczył i zmienił się w szara smugę, która w mgnieniu oka wtopiła się w krzaki i kępy traw porastających łagodne zbocze wzgórza. Zrobił to tak zręcznie, że natychmiast znikł mi z oczu, lecz towarzyszyłem mu duchem — jak zawsze. Sercem — powiedziałem sobie — zawsze będę przy nim, zawsze zdołam znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli spotkać się i zjednoczyć. Posłałem w ślad za nim tę myśl, ale nie odpowiedział. Wróciłem do chaty. Pozbierałem w kurniku zniesione przez kury jajka i zaniosłem do domu. Błazen usmażył je na węglach paleniska, podczas gdy ja parzyłem herbatę. Potem wynieśliśmy jedzenie na zewnątrz i siedząc na ganku zjedliśmy śniadanie. Wiejący od morza wiatr nie wpadał do dolinki. Liście drzew nie poruszały się. Tylko kury gdakały i grzebały w pyle podwórza. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak długo milczałem, dopóki Błazen nie przemówił.
103
— Ładnie tutaj — zauważył, wskazując łyżką na okoliczne drzewa. — Strumień, las, w pobliżu morze. Rozumiem dlaczego wolisz to miejsce od Koziej Twierdzy. Zawsze miał dar czytania w moich myślach. — Nie jestem pewien czy je wolę — odparłem powoli. — Nigdy nie porównywałem ich ze sobą, żeby dokonać wyboru. Pierwszą zimę spędziłem tu tylko dlatego, że dopadła nas tutaj burza i szukając schronienia między drzewami, natrafiliśmy na stare koleiny. Doprowadziły nas do tej opuszczonej chaty. — Wzruszyłem ramionami. — I od tej pory mieszkamy tutaj. Przechylił głowę, patrząc na mnie. — A więc, mając do wyboru cały świat, niczego nie wybrałeś. Po prostu pewnego dnia przestałeś wędrować. — Chyba tak. — Następne słowa wypowiedziałem po chwili wahania, gdyż wydawały się niezwiązane z tematem. — Ta droga prowadzi do Kuźnicy. — I to cię tu przywiodło? — Nie sądzę. Byłem tam, popatrzeć na ruiny i powspominać. Teraz nikt tam nie mieszka. Zazwyczaj w takich miejscach ludzie plądrują ruiny. W Kuźnicy — nie. — Z tym miejscem wiąże się zbyt wiele złych wspomnień — przytaknął Błazen. — Kuźnica była tylko początkiem, ale ludzie pamiętają ją najlepiej i tak też nazwali plagę, która rozeszła się z tego miejsca. Zastanawiam się, ilu ludzi padło jej ofiarą? Poruszyłem się niespokojnie, a potem wstałem i wziąłem pusty talerz Błazna. Nawet teraz nie lubiłem wspominać tamtych dni. Szkarłatne okręty przez lata napadały na nasze brzegi, rabując nasz dobytek. Stawiliśmy im czoło dopiero wtedy, kiedy zaczęły odzierać nasz lud z człowieczeństwa. Zaczęły szerzyć zło w Kuźnicy, porywając mieszkańców wioski i oddając krewnym jako bezduszne monstra. Niegdyś tropienie i zabijanie dotkniętych kuźnicą było moim zadaniem — jednym z wielu tajnych, nieprzyjemnych obowiązków królewskiego skrytobójcy. Jednak było to wiele lat temu, powtarzałem sobie. Tamten Błazen już nie istniał. — To było dawno temu — przypomniałem Błaznowi. — Teraz to już przeszłość. — Tak twierdzą niektórzy. Inni nie zgadzają się z tym. Niektórzy wciąż żywią nienawiść do Zawyspiarzy i mówią, że nawet smoki, które na nich wysłaliśmy, były da nich zbyt litościwe. Oczywiście, inni powiedzą, że powinniśmy zapomnieć o wojnie, gdyż Sześć Królestw i Zawyspiarze zawsze na przemian wojowały lub handlowały ze sobą. W drodze tutaj słyszałem, jak ludzie powiadają, że królowa Ketriken usiłuje zawrzeć pokój i pakt handlowy z Zawyspiarzami. Słyszałem jak mówiono, że ożeni księcia Sumiennego z zawyspiarską narczeską, aby umocnić pakt, który zaproponowała. — Narczeską? Podniósł brew. — Sądzę, że to ktoś w rodzaju księżniczki. A przynajmniej córka jakiegoś możnowładcy.
104
— No cóż. — Usiłowałem nie okazać jak bardzo zaniepokoiły mnie te wieści. — Nie byłby to pierwszy taki wypadek w historii dyplomacji. Pamiętasz w jaki sposób Ketriken została żoną Szczerego. Celem tego małżeństwa miało być umocnienie naszego przymierza z Królestwem Górskim. Mimo okazało się czymś znacznie ważniejszym. — Istotnie — przytaknął zgodliwie Błazen, lecz jego spokojne słowa dały mi do myślenia. Zaniosłem nasze talerze do chaty i umyłem je. Zastanawiałem się, co Sumienny sądzi o tym, że ma być wykorzystany w transakcji wymiennej jako zabezpieczenie traktatu, ale zaraz porzuciłem ten temat. Ketriken z pewnością wychowała go zgodnie z zasadami Królestwa Górskiego, w którym władca zawsze był sługą ludu. Sumienny będzie… hmm… sumiennie wypełniał swoje obowiązki, powiedziałem sobie. Niewątpliwie przyjmie je bez wahania, tak jak Ketriken zaakceptowała jej zaaranżowane małżeństwo ze Szczerym. Zauważyłem, że beczka z wodą jest już prawie pusta. Błazen nigdy nie oszczędzał jej myjąc czy piorąc. Zużywał trzy razy więcej wody niż jakikolwiek znany mi człowiek. Wziąłem wiadra i wyszedłem na zewnątrz. — Przyniosę więcej wody. Zwinnie zerwał się na równe nogi. — Pójdę z tobą. I poszedł ze mną upstrzoną plamami cienia ścieżką do strumienia, do miejsca, które pogłębiłem i ocembrowałem kamieniami, żeby łatwiej napełniać wiadra. Skorzystał z okazji, aby umyć sobie ręce i napić się zimnej, słodkiej wody. Wyprostował się i nagle rozejrzał się wokół. — Gdzie jest Ślepun? Wstałem, trzymając w obu rękach wiadra. — Och, czasem lubi chodzić własnymi drogami. On… Poczułem przeszywający ból. Upuściłem pełne wiadra i kurczowo złapałem się za gardło zanim zrozumiałem, że to nie moje cierpienie. Błazen napotkał moje spojrzenie i jego złocista skóra nagle zmatowiała. Myślę, że poczuł cień mego strachu. Sięgnąłem myślą do Ślepuna, znalazłem go i pobiegłem. Gnałem na przełaj przez las, a krzaki szarpały moje odzienie, usiłując mnie zatrzymać. Przedzierałem się przez nie, nie zważając na całość mojego ubrania i skóry. Wilk nie mógł oddychać: jego spazmatyczne dyszenie było jak parodia mojego sapania. Starałem się nie poddawać jego panice. Biegnąc, wyjąłem nóż, szykując się do walki z atakującym go nieprzyjacielem. Kiedy jednak wypadłem spomiędzy drzew na polankę w pobliżu bobrowego stawu, zobaczyłem, że jest sam. Wił się na ziemi przy brzegu. Jedną łapę miał wetkniętą do szeroko rozwartego pyska. Na kamienistym brzegu leżała połowa dużej ryby. Ślepun kręcił się w kółko, potrząsając łbem i usiłując pozbyć się tego, co utkwiło mu w gardle.
105
Opadłem na kolana obok niego. — Nie szarp się! — błagałem, ale nie sądzę, żeby mnie usłyszał. Strach odebrał mu rozsądek. Chciałem go objąć i uspokoić, ale wyrwał mi się. Gwałtownie potrząsał łbem, ale nie mógł pozbyć się ryby z pyska. Rzuciłem się na niego, przygniatając go do ziemi. Wylądowałem na jego żebrach i przypadkiem uratowałem mu życie. Ciężar mojego ciała wypchnął powietrze z jego płuc i przesunął rybę. Nie zważając na ostre zęby, wetknąłem rękę do jego pyska, wyrwałem rybę i odrzuciłem. Poczułem, jak spazmatycznie wciąga powietrze. Puściłem go. Chwiejnie stanął na nogi. Ja jeszcze nie czułem się na siłach, aby wstać. — Dławić się rybą! — wykrzyknąłem drżącym głosem. — Mogłem się domyślić! To cię nauczy, żeby nie połykać tak łapczywie! Ja również nabrałem tchu, czując niewiarygodną ulgę. Jednak krótkotrwałą. Wilk zrobił dwa niepewne kroki, po czym znów padł na ziemię. Już się nie dławił, lecz czułem emanujący od niego ból. — Co się stało? Co mu jest? — zapytał za moimi plecami Błazen. Nawet nie wiedziałem, że przybiegł za mną. Teraz nie miałem dla niego czasu. Na czworakach pospieszyłem do mego towarzysza. Z obawą położyłem dłoń na jego ciele i poczułem, jak ten dotyk wzmacnia naszą więź. Ściskało go w piersi. Bolało tak, że ledwie mógł oddychać. Bicie serca nierównym echem dudniło mu w uszach. Spod niedomkniętych powiek widać było tylko białka ślepi. Jęzor wystawał mu z pyska. — Ślepunie! Bracie mój! — wykrzyknąłem, lecz wiedziałem, że mnie nie słyszy. Sięgnąłem ku niemu, siłą woli przekazując mu moją siłę, ale poczułem coś, co mnie zdumiało. Unikał kontaktu. Nie chcąc nawiązać tej więzi, która łączyła nas tak długo, wycofywał się na tyle, na ile pozwalała mu słabość. Gdy skrywał przede mną swe myśli, poczułem, że umyka przede mną w szara mgłę, której nie zdołam przeniknąć. To było nie do zniesienia. — Nie! — zawyłem i rzuciłem w ślad za nim moją jaźń. Nie mogąc przedrzeć się przez tę szarą barierę Rozumieniem, rzuciłem przeciwko niej moją Moc, zuchwale oraz instynktownie wykorzystując każdą uncję posiadanej magii, aby go dosięgnąć. I nagle byliśmy razem, a moja świadomość złączyła się z jego jaźnią tak ściśle, jak jeszcze nigdy przedtem. Jego ciało stało się moim. Przed wieloma laty, kiedy zabił mnie Władczy, umknąłem z pokiereszowanej skorupy mojego ciała i schroniłem się w ciele Ślepuna. Dzieliłem je z wilkiem, snując jego myśli, patrząc na świat jego ślepiami. Towarzyszyłem mu, jak pasażer w jego życiu. W końcu Brus i Cierń przywołali mnie z powrotem zza grobu i kazali powrócić do mego zimnego ciała. Tym razem było inaczej. Zupełnie inaczej. Teraz, gdy uczyniłem jego ciało moim, moja ludzka świadomość zawładnęła jego wilczą jaźnią. Wniknąłem weń i zmusiłem, by
106
przestał się wić. Zignorowałem jego oburzenie moim postępowaniem: robię to, co jest konieczne, powiedziałem mu. Gdybym tego nie zrobił, niechybnie by umarł. Przestał się opierać, ale nie pogodził się z tym. Miałem wrażenie, że wzgardliwie poddaje się moim zabiegom. Później będę się tym martwił. Teraz jego urażona duma była najmniejszym z moich zmartwień. Dziwnie było w ten sposób być w jego ciele. Jakbym włożył cudze ubranie. Czułem każdą cząstkę jego ciała, od pazurów po koniec ogona. Czułem dziwny smak powietrza i nawet w tym stanie wyraźnie wyczuwałem otaczające mnie wonie. Zapach znajdującego się obok, mojego ciała, które pochylało się nad tym wilczym, potrząsając nim. Nie miałem teraz czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Odkryłem źródło cierpienia. Było nim skołatane serce. Zmusiwszy wilka, żeby leżał spokojnie, już trochę mu pomogłem, lecz nierówne tętno było złowieszczym znakiem, że coś jest nie tak. Zaglądanie do piwnicy, a wejście do niej i rozglądanie się w ciemnościach, to dwie różne rzeczy. Wiem, że to kiepskie wyjaśnienie, ale lepszego nie znajduję. Teraz nie wyczuwałem bicia jego serca, ale czułem je. Nie miałem pojęcia, jak tego dokonałem. Tak jakbym rozpaczliwie uderzył barkiem w drzwi, wiedząc, że po ich drugiej stronie znajdę ocalenie, a te drzwi nagle ustąpiły. Stałem się jego sercem, znałem moją rolę w wilczym ciele i wiedziałem również, że nie funkcjonuję jak należy. Mięśnie zwiotczały ze starości i osłabły. Jako serce, uspokoiłem się i postarałem wyrównać rytm uderzeń. Kiedy mi się to udało, ból zelżał i zabrałem się do roboty. Ślepun wycofał się w jakiś odległy zakamarek naszej jaźni. Pozwoliłem mu skryć się tam, skupiając wysiłki tylko na tym, co musiałem zrobić. Z czym mógłbym to porównać? Z tkaniem? Stawianiem ceglanego muru? Może najlepszym porównaniem byłoby cerowanie przetartej skarpety. Czułem jak tworze, a raczej odtwarzam to, co zostało osłabione. Wiedziałem również, że nie robię tego jako Bastard, lecz jako część tego wilczego ciała, kieruję nim podczas tego procesu. Przy mojej pomocy, szybciej wykonało to zadanie. To wszystko, wmawiałem sobie, ale wiedziałem, że kiedyś ktoś zapłaci za to przyspieszone uzdrowienie. Kiedy dzieło było skończone, wycofałem się. Przestałem być „sercem”, ale czułem dumę z jego nowej sprawności i siły. Jednak wraz z tym uczuciem przyszedł strach. Nie byłem w moim własnym ciele i nie wiedziałem co się z nim działo, kiedy przebywałem w ciele Ślepuna. Nie miałem pojęcia, ile minęło czasu. Zaniepokojony, poszukałem kontaktu z wilkiem, lecz ten nadal go unikał. Zrobiłem to tylko po to, żeby ci pomóc — zaprotestowałem. Nadal milczał. Nie mogłem odczytać jego myśli, ale wiedziałem, co czuł. Był urażony i rozgniewany, jak jeszcze nigdy przedtem. Jak chcesz — powiedziałem mu chłodno. Niech ci będzie. Wycofałem się, wściekły.
107
A przynajmniej próbowałem się wycofać. Nagle wszystko zaczęło mi się mieszać. Wiedziałem, że muszę dokądś iść, ale słowa „dokądś” oraz „iść” przestały mieć jakikolwiek sens. Trochę przypominało to wrażenia towarzyszące niespodziewanemu zanurzeniu się w wezbraną falę Mocy. Ta rzeka magii może poszarpać duszę niedoświadczonego użytkownika na strzępy, może ponieść człowieka przez otmęty świadomości, aż całkowicie zatraci swą jaźń. Teraz czułem się nieco inaczej, nie rozciągany i szarpany, lecz uwięziony w pułapce własnego ja, niesiony prądem bez żadnego stałego oparcia, mogąc osiąść jedynie w ciele Ślepuna. Słyszałem jak Błazen wypowiada moje imię, lecz to mi nie pomagało, gdyż słyszałem jego głos uszami Ślepuna. Widzisz — powiedział żałośnie wilk. Widzisz co nam uczyniłeś? Próbowałem cię ostrzec, żebyś trzymał się z daleka. Mogę to naprawić — zapewniłem go pospiesznie. Obaj wiedzieliśmy, że nie tyle skłamałem, ile rozpaczliwie pragnąłem, żeby tak było naprawdę. Zacząłem oddzielać się od jego ciała. Zrezygnowałem ze zmysłów dotyku, wzroku i słuchu, zignorowałem kurz na języku i zapach mojego ciała. Uwolniłem moją świadomość, lecz ta zawisła gdzieś w niebycie Nie wiedziałem, jak wrócić do mojego własnego ciała. Nagle poczułem coś, słabiutkie pociągnięcie, jakby ktoś ciągnął za nitkę moje koszuli. To coś sięgało po mnie, dotykając mnie za pośrednictwem mojego prawdziwego ciała. Próba załapania go była jak łowienie promienia słońca. Rozpaczliwie usiłowałem go uchwycić, po czym znów zapadłem w mój bezcielesny stan, wyczuwając, że próba uchwycenia go tylko zgasiła ten słaby sygnał. Uspokoiłem moją jaźń i czekałem, jak kot przy mysiej dziurze. Znowu poczułem to pociągnięcie, słabe jak księżycowy blask, sączący się przez gałęzie. Starałem się pozostać w bezruchu, zachować spokój i pozwolić się znaleźć. W końcu dotknął mnie, jak złocisty promyk słońca. Dotknął mnie, a upewniwszy się, że to ja, uchwycił i lekko pociągnął ku sobie. Ciągnął uparcie, lecz łącząca nas więź była cieńsza od włosa. Nie mogłem mu pomóc, nie zrywając jej. Musiałem pozostać w bezruchu, obawiając się, że w każdej chwili może pęknąć, ta więź odciągająca mnie od wilczego ciała ku mojemu własnemu. Ciągnęła mnie coraz szybciej, aż nagle poczułem przypływ sił. Wyczułem bezwładny kształt mojego zimnego ciała. Wniknąłem w nie, przerażony chłodem i odrętwieniem siedziby mojej duszy. Oczy, które długo bez mrugnięcia spoglądały w niebo, miałem lepkie i zaschnięte. Z początku nic nie widziałem. I nie mogłem nic powiedzieć, gdyż w ustach i gardle też zupełnie mi wyschło. Spróbowałem przewrócić się na bok, lecz zdrętwiałe mięśnie nie chciały mnie słuchać. Mogłem tylko lekko dygotać. Jednak nawet ten ból był błogosławieństwem, gdyż był moim własnym, towarzyszył powrotowi do mojego własnego ciała. Chrapliwie jęknąłem — z ulgą.
108
Woda pociekła z złączonych dłoni Błazna, do moich ust, a potem do gardła. Zacząłem widzieć, z początku niewyraźnie, lecz po chwili dostatecznie dobrze, aby stwierdzić, że słońce już minęło zenit. Opuściłem moje ciało na ładnych kilka godzin. Po jakimś czasie zdołałem usiąść. I natychmiast sięgnąłem myślą do Ślepuna. Leżał obok mnie. Nie spał. Był nieprzytomny. Dotykając jego jaźni, wyczułem jej nikły płomyk, palący się w głębi. Z satysfakcją usłyszałem miarowe bicie serca. Szturchnąłem go myślą. Odejdź! Wciąż był na mnie zły. Nie przejmowałem się tym. Jego płuca pracowały, a serce biło rytmicznie. Chociaż on był wyczerpany, a ja zdezorientowany, warto było przez to przejść, żeby uratować mu życie. Po jakimś czasie zauważyłem Błazna. Klęczał przy mnie, obejmując mnie ramieniem. Nawet nie wiedziałem, kiedy to zrobił. Z trudem obróciłem głowę i spojrzałem na niego. Twarz miał poszarzałą ze zmęczenia, a czoło pomarszczone z bólu, ale zdobył się na krzywy uśmiech. — Nie wiedziałem, czy mi się uda. Jednak nic innego nie przyszło mi do głowy. Po chwili zrozumiałem sens jego słów. Spojrzałem na mój przegub. Znów ujrzałem na nich ślad jego palców. Nie srebrny, jak za pierwszym razem, gdy dotknął mnie Mocą, lecz nieco ciemniejszy niż przedtem. Nić świadomości, która nas łączyła, stała się jeszcze mocniejsza. Poruszyło mnie to, co dla mnie zrobił. — Jestem ci wdzięczny. Chyba — powiedziałem niezręcznie. Byłem urażony. Nie spodobało mi się, że dotknął mnie w taki sposób bez mojej zgody. To było dziecinne, ale na razie nie miałem siły, żeby walczyć z tym uczuciem. Zaśmiał się, lecz w tym śmiechu usłyszałem nutkę histerii. — Spodziewałem się, że to ci się nie spodoba. Jednak nie mogłem się powstrzymać, przyjacielu. Musiałem to zrobić. Z trudem chwytał oddech. Po chwili dodał nieco łagodniejszym tonem: — A zatem znowu się zaczyna. Jestem przy tobie zaledwie od dwóch dni, a przeznaczenie już wyciąga po ciebie swą doń. Czy zawsze już będziemy na to skażani? Czy wciąż będę musiał wpychać cię w paszczę śmierci, żeby skierować ten świat na lepszy kurs? Zacisnął dłonie na moich ramionach. — Ach, Bastardzie. Jak możesz wciąż wybaczać mi to, co ci robię? Nie mogłem. Nie powiedziałem mu tego. Odwróciłem oczy. — Na chwilę muszę zostać sam. Proszę. Po moich słowach zapadła głucha cisza. — Oczywiście — rzekł po chwili. Zdjął dłonie z moich ramion i wstał. Poczułem ulgę. Jego dotknięcie zacieśniało łączącą nas więź Rozumienia. Sprawiało, że czułem się bezbronny. On nie wiedział, jak ją wykorzystać i spenetrować mój umysł, lecz to nie zmniejszało moich obaw. Przytknięty do gardła sztylet budzi strach, nawet jeśli trzymający go ma jak najlepsze intencje.
109
Usiłowałem zignorować drugą stronę medalu. Błazen nie miał pojęcia, jak odsłonięty był przede mną w tym momencie. Kusiło mnie, by podjąć próbę dalszego zacieśnienia tej więzi. Wystarczyło, abym skłonił go, żeby ponownie dotknął palcami mojego nadgarstka. Wiedziałem, co mógłbym zdziałać w tym momencie. Mógłbym wniknąć weń, poznać wszystkie jego sekrety, przejąć całą jego siłę. Mógłbym uczynić jego ciało przedłużeniem mojego i od tej pory wykorzystywać go do moich własnych celów. Była to zawstydzająca myśl. Widziałem co działo się z tymi, którzy ulegli tej pokusie. Jakże mógłbym mu wybaczyć, że mnie na nią wystawił? Głowa pulsowała mi znajomym bólem Mocy, a całe ciało bolało, jakbym stoczył bitwę. Czułem się nagi i bezbronny, i nawet dotknięcie przyjaznej dłoni sprawiało mi ból. Chwiejnie podniosłem się z ziemi i powlokłem nad wodę. Spróbowałem uklęknąć na brzegu, ale łatwiej było wyciągnąć się na brzuchu i wciągać wodę spierzchniętymi ustami. Zaspokoiwszy pragnienie, obmyłem sobie twarz. Opłukałem czoło i włosy, a potem przetarłem oczy, aż stanęły mi w nich łzy. Od razu poczułem się lepiej i zacząłem widzieć wyraźniej. Spojrzałem na bezwładnie leżącego wilka, a potem na Błazna. Stał zgnębiony i lekko zgarbiony, z zaciśniętymi ustami. Zraniłem go. Żałowałem tego. Chciał dobrze, jednak część mego ja z uporem odmawiała mu tych dobrych intencji. Szukałem jakiegoś usprawiedliwienia dla mojego zachowania. Nie znalazłem. Mimo to, czasem nawet wiedząc, że nie powinniśmy się złościć, nie potrafimy wyzbyć się gniewu. — Już mi lepiej — powiedziałem, otrząsając się, jakbym w ten sposób mógł przekonać nas obu, że powodem mojej nieuprzejmości było tylko pragnienie. Błazen nie odpowiedział. Nabrałem wody w dłonie i zaniosłem wilkowi. Usiadłem przy nim i polałem nią jego wywieszony jęzor. Po chwili poruszył się i schował język. Ponownie spróbowałem przeprosić Błazna. — Wiem, że zrobiłeś to, żeby uratować mi życie. Dziękuję. Uratował nas obu. Oszczędził nam dalszego istnienia w takiej formie, jaka zniszczyła by nas obu. Wilk nie otworzył oczu, lecz jego myśl pulsowała pasją. Jednak to, co uczynił… Czy to było gorsze od tego, co ty mi uczyniłeś? Na to nie znalazłem odpowiedzi. Nie żałowałem tego, że utrzymałem go przy życiu. A jednak… Łatwiej mi było rozmawiać z Błaznem niż snuć dalej te myśli. — Uratowałeś życie nam obu. Ja… w jakiś sposób znalazłem się w ciele Ślepuna. Myślę, że dzięki Mocy. Wypowiadając te słowa, doznałem nagłego olśnienia. Czyżby to miał na myśli Cierń, kiedy mówił, że Moc można wykorzystywać do uzdrawiania?
110
Zadrżałem. Wyobrażałem sobie, że mówi o dzieleniu się siłą, tymczasem to, co zrobiłem… Starałem się o tym zapomnieć. — Musiałem podjąć próbę ocalenia go. I… rzeczywiście mu pomogłem. Potem jednak nie mogłem wrócić.. Gdybyś nie przyciągnął mnie z powrotem… Zamilkłem. Nie byłem w stanie wyjaśnić mu, przed czym nas uchronił. Teraz wiedziałem już, że opowiem mu o tym roku, który spędziliśmy wśród Pradawnej Krwi. — Wracajmy do chaty. Jest tam kora wiązu na herbatę. A ponadto muszę odpocząć i Ślepun też. — Ja również — przyznał cicho Błazen. Zerknąłem na niego i zauważyłem poszarzałą ze zmęczenia twarz oraz głębokie bruzdy na czole. Zrobiło mi się wstyd. Bez przygotowania i żadnej pomocy użył Mocy, aby sprowadzić mnie z powrotem do mojego ciała. W przeciwieństwie do mnie, on nie miał tej magii we krwi, ani dziedzicznych predyspozycji do jej wykorzystywania. Dysponował tylko śladem starożytnej Mocy, która pozostała mu na palcach jako wspomnienie przypadkowego kontaktu z ociekającymi magią dłońmi Szczerego. To oraz słaba więź, jaką niegdyś nawiązaliśmy poprzez ten dotyk, były mu jedyną pomocą, gdy zaryzykował, żeby sprowadzić mnie z powrotem. Nie powstrzymał go lęk ani niewiedza. Nie miał pojęcia, jak niebezpieczne było to, co zrobił. Nie wiedziałem, czy to czyniło jego postępowanie mniej czy bardziej odważnym. A ja tylko skarciłem go za to. Przypomniałem sobie jak Szczery po raz pierwszy wykorzystał moją siłę, żeby wzmocnić swoją Moc. Zemdlałem z wyczerpania. A Błazen utrzymał się na nogach, chociaż chwiejnie. I nie skarżył się na ból, jaki niewątpliwie przeszywał i szarpał jego mózg. Nie po raz pierwszy zadziwiła mnie wytrzymałość tego smukłego ciała. Widocznie wyczuł, że mu się przyglądam, gdyż spojrzał na mnie. Spróbowałem się uśmiechnąć. Odpowiedział krzywym uśmiechem. Ślepun przetoczył się na brzuch, a potem wstał. Chwiejnie jak nowonarodzone szczenię, podreptał do wody i napił się. Gdy ugasił pragnienie, obaj poczuliśmy się lepiej. Nogi uginały się pode mną ze zmęczenia. — Potrwa chwilę, zanim dowleczemy się do chaty — zauważyłem. Błazen zapytał spokojnie, niemal obojętnie: — Dasz radę tam dojść? — Jeśli mi trochę pomożesz. Wyciągnąłem rękę, a on podszedł, ujął ją i pomógł mi wstać. Wziął mnie pod rękę i szedł obok mnie, ale sądzę, że bardziej opierał się na mnie, niż ja na nim. Wilk powoli dreptał za nami. Zacisnąłem zęby i zebrałem wszystkie siły, żeby nie skorzystać z tej więzi Mocy, która łączyła nas jak srebrny łańcuch. Potrafię oprzeć się tej pokusie, powiedziałem sobie. Szczery potrafił. Ja też to mogę. Błazen przerwał skąpaną w słońcu ciszę leśnej głuszy.
111
— W pierwszej chwili pomyślałem, że dostałeś ataku, jednego z tych, jakie nieraz cię powalały. Kiedy jednak leżałeś tak nieruchomo… przestraszyłem się, że umarłeś. Oczy miałeś szeroko otwarte i nieruchome. Nie mogłem wyczuć twojego pulsu. Jednak od czasu do czasu dygotałeś i łapałeś ustami powietrze. — Po chwili milczenia dodał: — Nie reagowałeś na mój głos. Mogłem zrobić tylko jedno: ruszyć w ślad za tobą. Jego słowa przeraziły mnie. Nie byłem pewien, czy chcę wiedzieć, co porabiało moje ciało, kiedy byłem nieprzytomny. — Zapewne tylko w taki sposób można było uratować mi życie. — I moje — dodał cicho. — Gdyż za wszelka cenę muszę zachować cię przy życiu. Jesteś klinem, którego muszę użyć, Bastardzie. I jest mi niewymownie przykro z tego powodu. Mówiąc te słowa, odwrócił do mnie głowę. Jego złociste spojrzenie umacniało łączącą nas więź, złocisto-srebrną. W tym momencie pojąłem i odrzuciłem prawdę, której nie chciałem znać. Wilk powoli szedł za nami, ze spuszczonym łbem.
ROZDZIAŁ 8
PRADAWNA KREW „... i ufam, iż przybywające z tym pismem psy zastaną cię w dobrym zdrowiu. W przeciwnym razie, proszę wyślij do mnie gołębia z takimi wieściami, jakich od ciebie oczekuję. Kończąc, upraszam cię, abyś przekazał moje wyrazy uszanowania lordowi Bastardowi Rycerskiemu. Wraz z moimi pozdrowieniami przekaż mu wieść, iż powierzony mojej opiece źrebak wciąż cierpi w wyniku zbyt gwałtownego oddzielenia od matki. Z natury jest płochliwy i podejrzliwy, lecz miejmy nadzieję, że łagodnością oraz cierpliwością i stanowczością uda się go z tego wyleczyć. Jest również nieco uparty, co stanowi wyzwanie dla trenera, lecz tę cechę, jak sądzę, zawdzięcza swojemu ojcu. Odrobina dyscypliny może zmienić ten upór w siłę charakteru. Jak zawsze, pozostaję pokornym sługą lorda Przezornego. Przesyłam również najlepsze życzenia twojej pani i dzieciom, Długi, a także niecierpliwie oczekuję twojej następnej wizyty w Koziej Twierdzy i uregulowania przegranego zakładu o to, czy bardziej wytrzymała jest moja Lisiczka, czy twój Podogon. Brus, masztalerz Koziej Twierdzy”. fragment pisma wysłanego do Długiego, masztalerza Białych Lasów
Z
anim doszliśmy do chaty, pociemniało mi w oczach. Ściskając szczupłe ramię Błazna, prowadziłem go do drzwi. Wspiął się po schodkach. Wilk szedł za nami. Popchnąłem Błazna w kierunku fotela. Opadł nań ciężko. Ślepun poszedł prosto do mojej sypialni i wgramolił się na łóżko. Przez chwilę kręcił się w pościeli, po czym wyciągnął się i zapadł w głęboki sen. Sięgnąłem ku niemu Rozumieniem, ale zamknął się przede mną. Rozpalając ogień i stawiając na nim czajnik z wodą, musiałem
113
zadowolić się widokiem rytmicznie wznoszącej się i opadającej klatki piersiowej wilka. Każda najprostsza czynność wymagała od mnie głębokiego skupienia. Łomotanie w skroniach sprawiało, że miałem chęć pójść w ślady wilka, ale nie mogłem sobie na to pozwolić. Siedzący przy stole Błazen skrył twarz w dłoniach. Wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Kiedy wyjmowałem zapas kory wiązu, obrócił ku mnie głowę. Skrzywił się na widok ciemnej, suchej kory, której gorzki smak dobrze pamiętał. — Zawsze masz zapas pod ręką? — wychrypiał. — Owszem — przyznałem, odmierzając odpowiednią dawkę. Zacząłem rozcierać ją w moździerzu. Gdy tylko była częściowo sproszkowana, wetknąłem palec do moździerza, a potem posmakowałem końcem języka. Poczułem, że ból na moment ustępuje. — Często ją stosujesz? — Tylko jeśli muszę. Wciągnął powietrze, a potem powoli wypuścił je z płuc. Później z trudem wstał i znalazł kubki dla nas obu. Gdy woda zagotowała się, zaparzyłem dla nas obu mocną herbatę z kory. Ona złagodzi ból głowy po korzystaniu z Mocy, lecz pozostawi po sobie dokuczliwy niepokój i przygnębienie. Słyszałem, że właściciele niewolników w Krainie Miedzi podawali ten środek swoim niewolnikom, aby zwiększyć ich wytrzymałość, a jednocześnie odebrać chęć ucieczki. Powiadano, że zażywanie kory wiązu może stać się nałogiem, ale ja nigdy weń nie wpadłem. Być może regularne zażywanie może spowodować głód, lecz ja zażywałem ją tylko jako lekarstwo na dolegliwości. Powiadano również, iż może pozbawić Mocy młodego lub osłabić magiczne umiejętności dojrzałego adepta. Może uznałbym to za błogosławieństwo, lecz wiedziałem z doświadczenia, że kora wiązu odbiera magiczne umiejętności, nie łagodząc głodu korzystania z nich. Kiedy herbata naciągnęła, napełniłem oba kubki i posłodziłem ją miodem. Zastanawiałem się nad pójściem do ogrodu po miętę. Wydało mi się to zbyt daleką wędrówką. Postawiłem kubek przed Błaznem i usiadłem naprzeciw niego. Podniósł kubek w żartobliwym toaście. — Za nas: za Białego Proroka i jego katalizator. Uniosłem swój. — Za Błazna i Bastarda — poprawiłem go i trąciłem kubkiem jego kubek. Upiłem łyk. W ustach rozszedł mi się cierpki smak kory. Połknąłem ten płyn i poczułem ściskanie w gardle. Błazen patrzył jak piję, po czym też upił łyk. Skrzywił się, ale niemal natychmiast jego czoło nieco się wygładziło. Zmarszczył brwi, spoglądając w kubek. — Nie ma lepszego sposobu, żeby skorzystać z dobrodziejstwa tego leku? Odparłem z kwaśnym uśmiechem:
114
— Kiedyś byłem tak zdesperowany, że przeżułem kawałek takiej kory. Poraniła mi jamę ustną i tak spaliła język, że ledwie zdołałem napić się wody, żeby pozbyć się okropnego smaku. — Aha. Dodał do kubka następną sporą porcję miodu, napił się i znów zmarszczył brwi. Zapadła cisza. Wciąż czuliśmy się trochę nieswojo. Żadne przeprosiny nie mogły tego zatrzeć, ale może zdoła sprawić to wyjaśnienie. Spojrzałem na śpiącego na moim łóżku wilka. — No cóż. Kiedy opuściliśmy Królestwo Górskie, udaliśmy się z powrotem na pogranicze Koziego. Błazen spojrzał mi w oczy. Podparł brodę jedną ręką i patrzył na mnie z głębokim skupieniem. Czekał aż znajdę odpowiednie słowa. Nie przyszło mi to łatwo. Zacząłem powoli snuć przed nim opowieść o tamtych dniach. Nie spieszyliśmy się ze Ślepunem. Przez prawie rok podążaliśmy okrężną drogą przez Królestwo Górskie i rozlegle równiny Księstwa Trzody, zanim wróciliśmy w pobliże Kruczego Przesmyku w Kozim Królestwie. Jesień właśnie zaczęła słać swe ostrzegawcze znaki, gdy dotarliśmy do niskiej chaty z bali i kamieni, zbudowanej na zboczu lesistego wzgórza. Wielkie sosny stały spokojnie, nie zważając na groźby jesieni, lecz szron już naznaczył liście niskich krzewów i roślin rosnących na darniowym dachu, kreśląc ich barwy żółcią i purpurą. Szerokie drzwi stały otwarte na chłód popołudnia, a z przysadzistego komina unosiła się niemal niewidoczna smużka dymu. Nie było potrzeby pukać ani wołać. Ci z Pradawnej Krwi, którzy byli w środku, równie dobrze wiedzieli, że tu jesteśmy, jak ja wiedziałem o ich obecności w chacie. Wcale nie zaskoczony Czarniak pojawił się w progu. Stanął w mrocznych drzwiach swojej kabiny i zmarszczył brwi. — A więc w końcu zrozumiałeś, że musisz nauczyć się tego, co mogę ci przekazać — powitał nas. Wokół unosił się niedźwiedzi odór, niepokojąc Ślepuna i mnie. Mimo to skinąłem głową. Roześmiał się i ten powitalny uśmiech rozdzielił czarny gąszcz jego brody. Już zapomniałem, jakim potężnym jest mężczyzną. Objął mnie i o mało nie połamał mi żeber w przyjacielskim uścisku. Niemal poczułem myśl, która wysłał do Potyczki, niedźwiedzicy, z którą był związany więzią Rozumienia. — Pradawna Krew wita Pradawną Krew. Jeżyna wyszła i poważnie skinęła głową. Żona Czarniaka była tak szczupła i spokojna, jaką ją pamiętałem. Sokół, z którym była związana Rozumieniem, Śnieżek, siedział na jej nadgarstku. Zmierzył mnie bystrym okiem, po czym poderwał się w powietrze, kiedy podeszła bliżej. Uśmiechnęła się i pokręciła głową, spoglądając w ślad za nim. Powitała nas bardziej powściągliwie, a jednocześnie jeszcze cieplej niż Czarniak.
115
— Rada jestem was widzieć i gościć — powiedziała. Lekko obróciła głowę i zerknęła na nas z ukosa ciemnymi oczami. Na jej ustach pojawił się przelotny uśmiech, który skryła, pochylając głowę. Stała obok Czarniaka, równie smukła, jak on był szeroki. Odgarnęła z oczu krótkie, czarne włosy. — Wejdźcie i zjedzcie z nami posiłek — zaprosiła. — A potem przejdziemy się, znajdziemy dobre miejsce na waszą chatę i zaczniemy ją wznosić. Czarniak był bezpośredni, jak zawsze. Zerknął na przezierające przez gałęzie drzew niebo. — Nadchodzi zima. Głupio postąpiliście, zwlekając tak długo. I w ten prosty sposób staliśmy się członkami społeczności Rozumiejących, zamieszkujących tereny wokół Kruczego Przesmyku. Byli leśnym ludem i wyprawiali się do miasta tylko po to, czego nie byli w stanie sami wyprodukować. Skrywali swoją magię przed mieszkańcami miasta, gdyż przyznać się do Rozumienia oznaczało dać szyję pod powróz i sprowadzić śmierć na swoich bliskich. Aczkolwiek Czarniak, Jeżyna, ani nikt z pozostałych nigdy nie mówił o sobie jako o Rozumiejącym. Tym epitetem posługiwali się ci, którzy nienawidzili tej magii oraz obawiali się jej. Była zachętą do samosądów. Członkowie leśnej społeczności nazywali się ludźmi Pradawnej Krwi i litowali się nad tymi swoimi dziećmi, które nie były w stanie stworzyć duchowej więzi z żadnym zwierzęciem — tak jak zwyczajni ludzie litują się nad ślepym lub głuchym dzieckiem. Nie było ich wielu — zaledwie pięć rodzin, rzadko rozsianych w leśnych ostępach Kruczego Przesmyku. Prześladowania nauczyły ich trzymać się z daleka od siebie. Rozpoznawali się nawzajem i to im wystarczało. Rodziny Pradawnej Krwi zwykle wykonywały zajęcia pozwalające im stronić od zwyczajnych ludzi, a jednocześnie umożliwiające wymianę handlową z mieszkańcami miasta. Byli drwalami lub myśliwymi. Jedna z rodzin zamieszkiwała wraz z wydrami na gliniastym brzegu rzeki i wytwarzała bardzo ładne naczynia. Pewien starzec, związany z odyńcem, nieźle sobie żył za pieniądze, jakie bogacze z miasta płacili mu za dostarczane trufle. Przeważnie mieszkańcy leśnych ostępów byli pokojowo nastawionymi ludźmi, którzy godzili się z narzuconą im rolą. Nie można jednak powiedzieć, żeby byli równie pobłażliwi w swojej ocenie reszty ludzkości. Słyszałem i wyczuwałem głęboką dezaprobatę wobec ludzi, którzy tłoczą się w miastach i traktują zwierzęta jak pozbawione rozumu stworzenia, czyniąc z nich swoje sługi lub domowych ulubieńców. Potępiali także tych Pradawnej krwi, którzy żyli wśród zwykłych ludzi i wyrzekali się swojej magii. Często zakładano, że pochodzę z takiej rodziny i trudno mi było wybić im z głowy taki pomysł, nie mówiąc zbyt wiele o sobie. — I udało ci się to? — spytał cicho Błazen. Odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że zadał to pytanie dobrze wiedząc, że otrzyma przeczącą odpowiedź. Westchnąłem.
116
— Prawdę mówiąc, to było dla mnie najtrudniejsze. W ciągu następnych miesięcy często zastanawiałem się, czy nie popełniłem błędu, powracając do nich. Kiedy spotkałem ich przed laty, Czarniak i Jeżyna wiedzieli, że zwą mnie Bastardem. Wiedzieli również, że nienawidzę Władczego. Od tej wiedzy do zidentyfikowania mnie jako Bastarda z rodu Przezornych był już tylko maleńki krok. Czarniak zrobił go kiedyś, gdyż pewnego dnia próbował porozmawiać ze mną o tym. Powiedziałem mu, że się pomylił, a to ogromne podobieństwo imion i magii Rozumienia przysporzyło mi w życiu wielu kłopotów. Powiedziałem to tak stanowczo, że nawet ten bezpośredni człowiek natychmiast zrozumiał, że nigdy nie wydobędzie ze mnie innego wyznania. Skłamałem i on to wiedział, ale jasno dałem mu do zrozumienia, że powinien to zaakceptować, więc na tym poprzestał. Jestem pewien, że Jeżyna również wiedziała, ale nigdy o tym nie wspominała. Nie sądzę, żeby inni członkowie tej społeczności odkryli prawdę. Przedstawiłem się jako Tom i tak mnie nazywali, nawet Jeżyna i Czarniak. Miałem nadzieję, że Bastard pozostanie martwy i zapomniany. — Zatem wiedzieli. — Błazen potwierdził swoje podejrzenia. — Przynajmniej ta mała grupka wiedziała, że Bastard Rycerski nie umarł. Wzruszyłem ramionami. Zdziwiło mnie, że dźwięk mojego nazwiska tak bardzo nie poruszył, nawet wychodząc z jego ust. Powinienem już się z tym oswoić. Kiedyś myślałem o sobie jako o „bękarcie”. Jednak dawno z tego wyrosłem i zrozumiałem, że człowiek jest tym, kim się staje, a nie kim się urodził. Nagle przypomniałem sobie zdziwienie wróżki na widok moich dłoni. Powstrzymałem chęć zerknięcia na nie. Zamiast tego ponownie napełniłem nasze kubki naparem z kory wiązu. Potem przetrząsnąłem spiżarnię, szukając czegoś, co pomogłoby nam pozbyć się przykrego smaku. Złapałem butelkę brandy z Piaszczystych Kresów, ale po namyśle odstawiłem ją. Zamiast niej wziąłem resztę sera, nieco twardego lecz wciąż smacznego, oraz pół bochenka chleba. Nic nie jedliśmy od czasu wczesnego śniadania. Teraz, kiedy ból głowy ustąpił, byłem głodny jak wilk. Najwidoczniej Błazen również, gdyż kiedy dzieliłem ser, on pospiesznie kroił grube kromki chleba. Moja niedokończona opowieść wisiała między nami w powietrzu. Westchnąłem. — Niewiele mogłem zrobić w kwestii tego, co wiedzieli lub czego się domyślali, jedynie zaprzeczać. Ślepun i ja potrzebowaliśmy ich wiedzy. Tylko oni mogli nauczyć nas tego, czego musieliśmy się nauczyć. Skinął głową, położył plasterek sera na chlebie i ugryzł. Czekał na dalszy ciąg mojej opowieści. Słowa powoli płynęły z moich ust. Nie lubiłem wspominać tamtego roku. Mimo wszystko wiele się nauczyłem, nie tylko od Czarniaka jako nauczyciela, ale po prostu w trakcie kontaktów ze społecznością Pradawnej Krwi.
117
— Czarniak nie był najlepszym z nauczycieli. Był wybuchowy i niecierpliwy, szczególnie w porach posiłków często lubił zrzędzić i warczeć, a czasem pokrzykiwać na tępego ucznia. Po prostu nie był w stanie pojąć, że nie mam zielonego pojęcia o zwyczajach i metodach Pradawnej Krwi. Podejrzewam, że spoglądał na mnie jak na źle wychowanego i niesfornego ucznia. Moje „głośne” rozmowy ze Ślepunem często psuły łowy innym. Nie miałem pojęcia, że powinienem powiadamiać Rozumieniem o naszej obecności, jeśli zmienialiśmy terytorium. Wychowany w Koziej Twierdzy nie miałem pojęcia, że obdarzeni magią Rozumienia stworzyli jakąś społeczność, nie mówiąc już o jakichkolwiek zwyczajach. — Zaczekaj — przerwał mi Błazen. — Chcesz powiedzieć, że Rozumiejący mogą wymieniać się myślami tak samo, jak można zrobić to za pomocą Mocy? Najwyraźniej ta koncepcja bardzo go poruszyła. — To nie tak. — pokręciłem głową. — Ja czuję, gdy jakiś Rozumiejący rozmawia ze swoim zwierzęciem... jeśli będą rozmawiać równie głośno i swobodnie, jak ja ze Ślepunem. Wtedy wyczuje, że użyto magii, nawet jeśli nie zdołam odczytać myśli, którymi się dzielili. To jak brzęk struny harfy. — Uśmiechnąłem się smutnie. — W ten sposób Brus pilnował mnie, chcąc mieć pewność, że nie oddaje się magii Rozumienia, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że ją posiadam. Sam otoczył się chroniącym przed nią murem. Nie używał jej i usiłował osłaniać się przed zwierzętami, które próbowały nawiązać z nim kontakt. W wyniku tego przez długi czas nie miał pojęcia, że używam tej magii. Wzniósł obronne mury, bardzo podobne do tych, jakie nauczył się nie wznosić Szczery. Kiedy jednak pojął, że mam tę magię, chyba zrezygnował z nich, żeby mnie pilnować. — Zamilkłem, widząc zdziwienie Błazna. — Rozumiesz? — Niezupełnie. Jednak domyślam się, o co ci chodzi. Tylko, że... czy słyszysz jak ktoś rozmawia ze zwierzęciem, z którym łączy go więź Rozumienia? Ponownie pokręciłem głową i o mało nie parsknąłem śmiechem na widok jego zdumionej miny. — Dla mnie jest to tak oczywiste, że trudno mi to wyrazić słowami. — Zastanawiałem się chwilę. — Wyobraź sobie, że ty i ja mówimy naszym własnym językiem, który tylko my możemy zrozumieć. — Może tak jest — podsunął z uśmiechem. Nie rozwijałem tego tematu. — Myśli, które dzielimy ze Ślepunem, są naszymi myślami, prawie niezrozumiałymi dla kogoś, kto nas podsłucha. Ten język zawsze był tylko naszym, lecz Czarniak nauczył nas kierować myśli do siebie, zamiast posyłać je Rozumieniem w świat. Inny człowiek obdarzony tą magią mógłby nas usłyszeć, gdyby przysłuchiwał się właśnie nam, lecz teraz nasze myśli stapiają się z szeptami reszty świata. Czoło Błazna zmarszczyło się w zadumie.
118
— Zatem tylko Ślepun może z tobą rozmawiać? — Jego najlepiej rozumiem. Czasem inne stworzenie, nie połączone ze mną więzią, dzieli się ze mną myślami, lecz przeważnie trudno mi je zrozumieć — jakbym rozmawiał z kimś mówiącym obcym, ale podobnym językiem. Wymaga to żywej gestykulacji oraz wielokrotnego powtarzania słów. A i tak wychwytuje się tylko ogólny sens, bez żadnych niuansów. — Zamilkłem i zastanowiłem się. — Sądzę, że jest to łatwiejsze, jeśli zwierze jest z kimś związane. Kiedyś rozmawiał ze mną niedźwiedź Czarniaka. I pewna łasica. Natomiast co do Ślepuna i Brusa...to musiało być trudne dla Brusa, ale pozwolił by Ślepun nawiązał z nim kontakt, kiedy siedziałem uwięziony w lochach Władczego. Ledwie go rozumiał, ale wystarczająco, aby ułożyć plan i ocalić mnie. Na chwilę pogrążyłem się we wspomnieniach, a potem wróciłem do mojej opowieści. — Czarniak nauczył mnie podstawowych umiejętności Pradawnej Krwi, lecz nie był cierpliwym nauczycielem. Ganił nas zamiast nam wytłumaczyć, na czym polega naganność naszego postępowania. Ślepun znosił to spokojniej niż ja, być może dlatego, że łatwiej mu było przystosować się do hierarchii stada. Sądzę, że ja miałem z tym więcej problemów, ponieważ przywykłem do okazywanego mi szacunku. Gdybym przybył do Czarniaka wcześniej, może chętniej zaakceptowałbym jego szorstkie zachowanie. Doświadczenia minionych lata sprawiały, że gwałtownie reagowałem na wszelkie przejawy skierowanej przeciwko mnie agresji. Myślę, że zaszokowałem go, kiedy po raz pierwszy warknąłem na niego, gdy skrzyczał mnie za jakieś uchybienie. Przez resztę dnia traktował mnie chłodno i z dystansem. Zdałem sobie sprawę z tego, że będę musiał pogodzić się z jego szorstkim sposobem bycia, jeśli chcę czegoś się od niego nauczyć. Tak też zrobiłem, ale wciąż musiałem trzymać w ryzach mój temperament. Bardzo często przychodziło mi to z trudem. Jego zniecierpliwienie moimi powolnymi postępami irytowało mnie tak, jak jego mój „ludzki sposób myślenia”. Czasem przypominał mi mistrza Konsyliarza i wydawał się równie krótkowzroczny i niesprawiedliwy, gdy z pogardą wyrażał się o kiepskim wykształceniu, jakie odebrałem wśród zwyczajnych ludzi. Denerwowało mnie, że krytykuje tych, których uważałem za moich bliskich. Wiedziałem również, że uważa mnie za podejrzliwego i nieufnego człowieka, który nigdy całkowicie się przed nim nie otworzy. To prawda, że wiele przed nim ukrywałem. Chciał wiedzieć jak zostałem wychowany, kim byli moi rodzice, kiedy po raz pierwszy poczułem zew Pradawnej krwi. Żadna z moich lakonicznych odpowiedzi nie zadowoliła go, a przecież nie mogłem podać mu wielu szczegółów, nie zdradzając tego, kim jestem i byłem. A i tak te skąpe informacje rozzłościły go tak, że nabrałem pewności, że byłby zdegustowany, gdyby poznał całą prawdę. Aprobował postępowanie Brusa, który zapobiegł nawiązaniu przez mnie więzi w zbyt młodym wieku, a jednocześnie potępiał jego motywy. Fakt, że pomimo czujnego nadzoru Brusa zdołałem zadzierzgnąć
119
więź z Gagatkiem, uznał za dowód mojej podstępnej natury. Wciąż powracał w rozmowach do mojego trudnego dzieciństwa, uważając je za główny powód moich kłopotów z odkryciem magii Rozumienia. W tym również przypominał mi Konsyliarza, karcącego Bastarda za próby opanowania Mocy, magii królów. I tak nawet wśród tych, od których oczekiwałem akceptacji, znów czułem się obco. Gdybym poskarżył się Ślepunowi na takie traktowanie, Czarniak skarciłby mnie za użalanie się przed wilkiem i kazał bardziej przykładać się do nauki. Ślepun uczył się z większą łatwością niż ja i bardzo często to on przekonywał mnie do czegoś, czego nie zdołał krzykiem wbić mi do głowy Czarniak. Ślepun też wyraźniej ode mnie wyczuwał, jak bardzo Czarniak się nad nim lituje. Niezbyt mu się to podobało, gdyż współczucie Czarniaka opierało się na założeniu, że ja nie traktuję wilka tak, jak powinienem. Nie przyjmował do wiadomości, że związaliśmy się w momencie, gdy ja byłem prawie dorosłym mężczyzną, a Ślepun zaledwie szczenięciem. Raz po raz karcił mnie za to, że nie traktuje Ślepuna jak równego sobie, co naszym zdaniem nie było zgodne z prawdą. Po raz pierwszy starłem się z Czarniakiem przy budowie naszego zimowego domu. Wybraliśmy miejsce niezbyt odległe od domu Czarniaka i Jeżyny, a zarazem dostatecznie oddalone, żebyśmy nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Tamtego pierwszego dnia zacząłem stawiać chatę, a Ślepun poszedł na polowanie. Czarniak przyszedł i skarcił mnie za to, że zmuszam wilka do życia w zupełnie ludzkiej siedzibie. Jego domostwo obejmowało naturalną jaskinię w zboczu góry i zostało zaprojektowane w takim samym stopniu jako jaskinia niedźwiedzia, co ludzkie siedlisko. Nalegał, żeby Ślepun wykopał sobie jamę w stoku wzgórza, której wylot znajdowałby się w stawianej przeze mnie chacie. Kiedy przedstawiłem ten pomysł Ślepunowi, wilk powiedział mi, że od szczenięcia przywykł do ludzkich siedzib, a ponadto nie widzi powodu, żebym nie miał sam trudzić się nad stawianiem wygodnego domu dla nas obu. Kiedy powiedziałem o tym Czarniakowi, nawymyślał nam obu i powiedział Ślepunowi, że nie widzi niczego zabawnego w jego rezygnacji z własnych upodobań dla zaspokojenia samolubnych potrzeb partnera. Naszym zdaniem było to tak odległe od rzeczywistości, że o mało od razu nie opuściliśmy Kruczego Przesmyku. To Ślepun zdecydował, że powinniśmy zostać i uczyć się. Posłuchaliśmy Czarniaka i Ślepun pracowicie wykopał sobie jamę, a ja postawiłem chatę przy jej wylocie. Wilk rzadko bywał w swojej jamie, woląc grzać się przy moim kominku, ale Czarniak nigdy się o tym nie dowiedział. Wiele moich sporów z Czarniakiem miało te same korzenie. On uważał Ślepuna za zbyt uczłowieczonego i dziwił się, jak niewiele ja przejąłem wilczych cech. A jednocześnie ostrzegał nas, że tak bardzo związaliśmy się ze sobą, że nie jest już w stanie nas odróżnić. Być może najcenniejszą rzeczą, jakiej nauczył nas Czarniak, była umiejętność oddzielenia się od siebie. Za moim pośrednictwem przekazał Ślepunowi, że obaj potrzebujemy
120
samotności w takich sprawach jak seks czy żałoba. Ja nigdy nie byłem w stanie przekonać o tym wilka. Teraz nauczył się tego szybciej i lepiej ode mnie. Kiedy tylko chciał, potrafił stać się zupełnie niewykrywalny dla moich zmysłów. Niezbyt mnie to cieszyło. W takich chwilach czułem się rozdarty na pół, niekompletny, jednak obaj rozumieliśmy, że taka rozłąka czasem jest potrzebna i staraliśmy się doskonalić nasze umiejętności w tej dziedzinie. Choćbyśmy jednak byli nie wiem jak zadowoleni z naszych postępów, Czarniak nadal twierdził, że nawet oddaleni od siebie nadal pozostajemy połączeni więzią, z której istnienia już nie zdajemy sobie sprawy. Kiedy usiłowałem zbagatelizować jego słowa, prawie wpadł w szał. — A co będzie, jeśli jeden z was umrze? Śmierć przychodzi po każdego, prędzej czy później, i nie da się oszukać. Dwie dusze nie mogą długo zamieszkiwać w jednym ciele. Jedna z nich w końcu przejmuje kontrolę, a druga staje się tylko cieniem. To jest okrutne, obojętnie która okaże się silniejsza. Dlatego wszelkie tradycje Pradawnej Krwi unikają takiego czepiania się życia. Przy tych słowach Czarniak zmierzył mnie groźnym spojrzeniem. Czyżby podejrzewał, że już raz w taki sposób uniknąłem śmierci? Nie mógł o tym wiedzieć, powiedziałem sobie. Wytrzymałem jego spojrzenie. Złowieszczo zmarszczył brwi — Kiedy życie się kończy, nie ma na to rady. Próby powstrzymania tego procesu są przeciwne naturze. Jednak tylko Pradawna Krew zna ogrom cierpienia, jakie powoduje śmierć rozdzielająca dwie złączone dusze. Tak musi być. I kiedy nadejdzie ta chwila, będziecie musieli się rozdzielić. Mówiąc to, marszczył gęste brwi. Ślepun i ja milczeliśmy, zastanawiając się nad jego słowami. Nawet Czarniak w końcu wyczuł, jak bardzo nas przygnębiły. Powiedział szorstko, ale nieco uprzejmiej: — Ten nasz zwyczaj nie jest okrutny, a przynajmniej nie bardziej niż to konieczne. Jest pewien sposób, aby zachować w pamięci wszystko, co było wspólne. Aby przetrwała wspólna mądrość i miłość. — Żeby jeden z partnerów mógł żyć w ciele drugiego? — spytałem, zaskoczony. Czarniak spojrzał na mnie z niesmakiem. — Nie. Przecież powiedziałem wam, że tego nie robimy. Gdy przychodzi śmierć, powinniście odłączyć się od partnera i umrzeć, a nie kurczowo czepiać się życia. Ślepun cicho zaskowyczał. Był równie zdezorientowany jak ja. Czarniak najwyraźniej zrozumiał, że poruszył niezwykle trudny temat, gdyż zamilkł i hałaśliwie podrapał się po brodzie. — Podam wam przykład. Moja matka odeszła dawno temu. Wciąż jednak pamiętam jej głos, gdy nuciła mi kołysankę i słyszę jak ostrzegała mnie, kiedy chciałem popełnić jakieś głupstwo. Rozumiecie? — Chyba tak — przyznałem.
121
To był jeszcze jeden powód zadrażnień między Czarniakiem a mną. Nigdy nie zaakceptował faktu, że nie pamiętam mojej naturalnej matki, chociaż spędziłem z nią pierwszych sześć lat mojego życia. Słysząc moją ugrzecznioną odpowiedź, zmrużył oczy. — Tak jest w przypadku większości ludzi — ciągnął nieco głośniej, jakby w ten sposób mógł mnie przekonać. — I to ci pozostanie, gdy zabraknie Ślepuna. Albo jemu, jeśli ty odejdziesz pierwszy. — Wspomnienia — przytaknąłem spokojnie, kiwając głową. Nawet rozmowa o śmierci Ślepuna budziła mój niepokój. — Nie! — wykrzyknął Czarniak. — Nie tylko wspomnienia. Te każdy może mieć. Jednak to, co pozostaje po takiej więzi między dwoma partnerami, jest głębsze i bogatsze od wspomnień. To obecność. Nie przebywanie w umyśle partnera, nie wspólne myśli, decyzje i doznania. Po prostu trwanie tam. Towarzyszenie. Teraz rozumiesz — zakończył niezgrabnie. Nie, chciałem odpowiedzieć, lecz Ślepun oparł się o moją nogę, więc wydałem nieartykułowany dźwięk, który można było uznać za potwierdzenie. Przez cały następny miesiąc Czarniak instruował nas w ten pokrętny sposób, każąc rozdzielać się, a potem pozwalając nam się łączyć, ale tylko wątłą, bardzo luźną więzią. To absolutnie mi nie odpowiadało. Byłem przekonany, że robimy coś złego, że to nie może być to idealne rozwiązanie, o jakim mówił Czarniak. Kiedy powiedziałem mu o tych wątpliwościach, zaskoczył mnie, przyznając mi rację, ale potem stwierdził, że wilk i ja wciąż jesteśmy zbyt ściśle związani ze sobą i powinniśmy jeszcze bardziej odsunąć się od siebie. Posłuchaliśmy go i naprawdę próbowaliśmy, ale zachowaliśmy własne zdanie na temat tego, co zrobimy, gdy śmierć w końcu przyjdzie po jednego z nas. Nigdy nie wyraziliśmy głośno naszych wątpliwości, lecz jestem pewien, że Czarniak zdawał sobie z nich sprawę. Zadał sobie sporo trudu, aby wytłumaczyć nam niewłaściwość naszego postępowania, podając naprawdę poruszające przykłady. Nierozsądna rodzina Pradawnej Krwi pozwoliła jaskółkom zagnieździć się pod dachem, tak że kilkumiesięczne dziecko mogło nie tylko słuchać ptasich popiskiwań, ale obserwować przylatujące i odlatujące ptaki. Synek nic innego nie robił, nawet jako dorosły mężczyzna pod trzydziestkę. W Koziej Twierdzy ludzie nazywaliby go stukniętym, bo też nie był zdrów na umyśle, lecz kiedy Czarniak kazał nam dokładniej wybadać go magią Rozumienia, obaj zrozumieliśmy przyczynę. Chłopiec związał się nie z jedną jaskółką, lecz całym ich stadem. Uważał się za ptaka i grzebanie w ziemi, machanie rękami oraz próby łapania ustami owadów były dziełem jego ptasiego umysłu. — Oto skutki zbyt wczesnego zadzierzgnięcia więzi — powiedział ponuro Czarniak. Pokazał nam również inną parę, aczkolwiek z daleka. Wczesnym rankiem, gdy w dolinach zalegała mgła, położyliśmy się na brzuchach w kotlince, nie poruszając się i na-
122
wet myślami nie zdradzając swojej obecności. Biała łania przepłynęła przez mgłę ku jeziorku, nie krocząc ostrożnie jak prawdziwa sarna, lecz z kobiecą gracją. Wiedziałem, że jej partnerka musi być gdzieś w pobliżu, skryta we mgle. Łania zanurzyła pysk w chłodnej wodzie i piła powolnymi, długimi łykami. Potem powoli podniosła łeb. Nastawiła duże uszy. Poczułem ostrożne muśnięcie jej myśli. Zamrugałem, usiłując się skupić, a wilk wydał cichy, pytający skowyt. Czarniak zerwał się z ziemi, pokazując się w całej okazałości. Odrzucił moją próbę nawiązania kontaktu. Wyczułem jego niesmak, gdy odchodził. My pozostaliśmy, przyglądając się łani. Może wyczuła nasze wahanie, gdyż posłała w naszym kierunku śmiałe spojrzenie, zupełnie nie sarnie. Lekko zakręciło mi się w głowie. Mrużąc oczy, usiłowałem dostrzec drugie stworzenie, o którego obecności informowała mnie magia Rozumienia. Kiedy terminowałem u Ciernia, ten za pomocą kilku ćwiczeń uczył mnie dostrzegać to, co naprawdę widzę, a nie co spodziewam się zobaczyć. Przeważnie były to proste ćwiczenia, na przykład patrząc na kłębek sznurka musiałem zdecydować, czy jest związany, czy tylko niedbale rzucony, lub zerknąwszy na stertę rękawic poznać, które nie mają pary. Nieco bardziej skomplikowana sztuczka, jaką mi pokazał, polegała na wykrywaniu koloru, którego nazwę napisano inkaustem innej barwy, na przykład „czerwony” jasnoniebieskim atramentem. Poprawne odczytanie długiej listy tak opisanych kolorów, nie myląc słów z barwą liter, wymagało większego skupienia niż można by przypuszczać. Tak więc przetarłem oczy, spojrzałem ponownie i ujrzałem tylko sarnę. Kobieta była tylko złudzeniem, które podsuwała mi magia Rozumienia. Na brzegu jeziorka była tylko sarna. Obecność kobiety w umyśle łani zniekształcała obraz ukazywany mi przez Rozumienie. Otrząsnąłem się z odrazą. Czarniak oddalił się już spory kawałek. Wstrząśnięci, pospieszyliśmy ze Ślepunem za nim, pozostawiając za plecami zaciszną dolinkę i ciche jeziorko. Po pewnym czasie i spory kawałek dalej zapytałem go: — Co to było? Rzucił się na mnie, oburzony moją niewiedzą. — Co to było? To byliście wy za kilkanaście lat, jeśli nie zmienicie waszego postępowania. Widzieliście jej oczy! To nie była łania, lecz kobieta w sarniej skórze. Właśnie to chciałem wam pokazać. Zło. Skrajne wypaczenie tego, co powinno być obopólnym zaufaniem. Patrzyłem na niego spokojnie, czekając na wyjaśnienia. Sądzę, że spodziewał się sprzeciwu z mojej strony, bo warczał groźnie: — To była Delayna, która dwie zimy temu wpadła pod lód na Marmurowym Stawku i utonęła. Powinna była umrzeć, ale nie, ona przyczepiła się do Pareli. Łania nie miała serca lub siły, żeby ją odepchnąć. I teraz są tutaj, sarna z umysłem oraz duszą kobie-
123
ty i Parela, z której pozostało tylko ciało. To przeciwne naturze, ot co! Tacy jak Delayna są powodem wszystkich tych okropnych opowieści, jakie rozpowiadają o nas zwyczajni. Przez takich jak ona chcą nas powywieszać, spalić, a prochy wsypać do wody. Ona zasługuje na takie potraktowanie. Umknąłem wzrokiem przed jego gniewnym spojrzeniem. Zbyt blisko otarłem się o taki los, aby wierzyć, że ktokolwiek nań zasługuje. Moje ciało przez wiele dni leżało w zimnym grobie, podczas gdy ja dzieliłem ciało i życie Ślepuna. Nagle nabrałem pewności, że Czarniak podejrzewał mnie o to. Jeśli tak było, jeżeli tak mną gardził, to dlaczego w ogóle mnie uczył. Jakby potrafił czytać w moich myślach, dodał szorstko: — Każdy nieuk może popełnić błąd. Jeśli jednak pobierał właściwe nauki, nie może się wymawiać niewiedzą i powtarzać ten błąd. Nigdy. Odwrócił się i odszedł ścieżką. Pomaszerowaliśmy za nim. Ślepun z wysoko podniesionym ogonem. Idąc, Czarniak mamrotał do siebie: — Delayna zniszczyła je obie. Parela nie ma własnego życia. Nie ma samca ani młodych i kiedy umrze, jej życie po prostu się skończy i Delayny również. Delayna nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią jako kobieta i nie chciała żyć jak sarna. Nie pozwalała Pareli odpowiadać na jeleni zew. Pewnie uważa, że w ten sposób pozostaje wierna mężowi lub coś w tym rodzaju. W końcu Parela umrze i Delayna wraz z nią. I co w rezultacie zyskały oprócz kilku lat życia, które żadna z nich nie może nazwać spełnionym? Nie mogłem się z nim spierać. Wciąż czułem zimny dreszcz, wywołany tym nieprzyjemnym widokiem. — A jednak — z trudem wyznałem Błaznowi. — A jednak w duchu zastanawiałem się, czy one dwie w pełni rozumiały konsekwencje podejmowanej decyzji. Bo jeśli tak, to niezależnie jak my to widzieliśmy, może im to odpowiadało. Zamilkłem na chwilę, gdyż ta historia zawsze budziła niepokojące wspomnienia. Gdyby Brus nie zdołał przywrócić mnie do mego ciała, czy ja i wilk stalibyśmy się takimi jak one? A gdyby dzisiaj Błazna nie było w pobliżu, czy Ślepun i ja musielibyśmy do końca naszych dni dzielić jedno ciało? Nie powiedziałem tego głośno. Wiedziałem, że Błazen już zadał sobie to pytanie. Odkaszlnąłem. — Czarniak wiele nas nauczył przez ten rok, lecz chociaż sporo dowiedzieliśmy się o magii, która nas związała, Ślepun i ja nie akceptowaliśmy wszystkich zwyczajów Pradawnej Krwi. Uważałem, że choćby ze względu na to, kim jesteśmy, mieliśmy prawo poznać ich sekrety, ale nie czuliśmy się zobowiązani do przyjęcia zasad, jakie próbował narzucać nam Czarniak. Może byłoby rozsądniej nie okazywać tego, ale byłem śmiertelnie znużony udawaniem i nieustannymi kłamstwami, którymi trzeba osłaniać oszustwo. Tak więc trzymałem się na uboczu, a Ślepun poszedł za moim przykładem. Uważnie obserwowaliśmy społeczność Pradawnej Krwi, ale nie uczestniczyliśmy w jej życiu.
124
— Ślepun także? — zapytał delikatnie Błazen. Starałem się nie brać jego słów za łagodną wymówkę, wynik podejrzenia, że to ja z własnych samolubnych powodów powstrzymywałem wilka. — Robił to samo co ja. Wiedza o magii, która płynęła w naszych żyłach — ta była czymś, czym powinni się z nami podzielić. A kiedy Czarniak potrząsał nam nią przed nosem jako nagrodą za zaakceptowanie jego zasad... No cóż, w ten sposób wykluczał nas z ich społeczności. Zerknąłem na szarego wilka, zwiniętego na moim łożu. Pogrążony w głębokim śnie, płacił wysoką cenę za moją brutalną ingerencję w procesy życiowe jego ciała. — Czy nikt nie wyciągnął tam do was przyjaznej ręki? — pytanie Błazna sprowadziło mnie na ziemię. Zastanowiłem się. — Jeżyna próbowała. Myślę, że litowała się nade mną. Z natury była nieśmiała i skryta, więc mieliśmy ze sobą sporo wspólnego. Śnieżek i jego samica uwili sobie gniazdo ma wielkim drzewie na zboczu nad domem Czarniaka i Jeżyna spędzała długie godziny na drewnianej platformie w pobliżu. Niewiele ze mną rozmawiała, ale często wyświadczała drobne uprzejmości, na przykład podarowując poduszkę wypchaną piórami ofiar sokoła. Uśmiechnąłem się do swoich myśli. — I nauczyła mnie różnych sposobów przetrwania w leśnej głuszy, których nie poznałem w Koziej Twierdzy, gdzie inni zaspokajali moje potrzeby. Można znaleźć prawdziwą przyjemność w pieczeniu chleba, a ona nauczyła mnie gotować coś więcej niż tylko preferowany przez Brusa gulasz i owsiankę. Przybyłem do Kruczego Przesmyku w podartym i znoszonym odzieniu. Obejrzała wszystkie moje rzeczy, nie po ty by je połatać, ale nauczyć mnie, jak się to robi. Siedziałem przy kominku, a ona pokazywała mi, jak cerować skarpetki i podwijać nogawki spodni, zanim zupełnie się wystrzępią... Pokręciłem głową, uśmiechając się na samo wspomnienie. — I niewątpliwie Czarniak cieszył się widząc was często w tak bliskiej i zażyłej komitywie? To głos Błazna zadał inne pytanie. Czy dałem Czarniakowi powody do zazdrości i gniewu? Dopiłem letnią herbatę z kory wiązu i wygodnie wyciągnąłem się w fotelu. Powoli ogarniała mnie znajoma melancholia, wywołana działaniem ziela. — To było coś innego, Błaźnie. Możesz się śmiać, jeśli chcesz, ale dla mnie było to tak, jakbym znalazł nową matkę. Nie była wiele starsza ode mnie, ale dobrze mnie traktowała, akceptowała i życzyła mi jak najlepiej. Jednak... — Odchrząknąłem. — Masz rację. Czarniak był zazdrosny, chociaż nigdy nie wyraził tego słowami. Przychodził z zimnego lasu i zastawał Ślepuna wyciągniętego przy jego kominku, a mnie trzymającego włóczkę zwijaną przez Jeżynę i natychmiast wynajdywał coś, czym powinna natychmiast się
125
zająć. Nie traktował jej źle, ale starał się dać do zrozumienia, że ona jest jego kobietą. Jeżyna nigdy ze mną o tym nie rozmawiała, ale sądzę, że robiła to celowo, chcąc dać mu do zrozumienia, że mimo tylu spędzonych wspólnie lat, ona wciąż ma swoje życie i poglądy. Chociaż nigdy nie starała się wzbudzić w nim zazdrości. Jeszcze przed końcem zimy podjęła wysiłki, żeby włączyć mnie do społeczności Pradawnej Krwi. Często zapraszała gości i zadała sobie wiele trudu, żeby przedstawić mnie wszystkim. W kilku rodzinach były córki w wieku odpowiednim do zamążpójścia i te wydawały się wpadać częściej niż inne, kiedy zapraszano mnie na kolację do domu Czarniaka. On przy gościach sporo pił, śmiał się i stawał duszą towarzystwa, wyraźnie doskonale się bawiąc. Często powtarzał, że to najprzyjemniejsza zima, jaką spędził od wielu lat, z czego wywnioskowałem, że nieczęsto podejmowali gości. Chociaż Jeżyna nigdy nie próbowała zbyt natrętnie mnie swatać, nie miałem wątpliwości, że jej zdaniem Siateczka byłaby dla mnie najlepszą partnerką. Siateczka była tylko trochę starsza ode mnie, wysoka i czarnowłosa, o ciemnoniebieskich oczach. Jej towarzyszką była wrona, równie wesoła i psotna jak ona. Zaprzyjaźniliśmy się, lecz moje serce jeszcze nie było gotowe na nic więcej. Sądzę, że jej ojciec był bardziej urażony moim brakiem zapału niż ona, gdyż kilkakrotnie czynił głośne uwagi na temat kobiet, które nie będą czekać w nieskończoność. Wyczułem, że Siateczka nie była tak zainteresowana znalezieniem męża jak przypuszczali jej rodzice. Pozostaliśmy przyjaciółmi przez całą wiosnę i lato. To Oliwka, jej ojciec, plotkując z Czarniakiem, skłonił mnie do podjęcia decyzji i opuszczenia Kruczego Przesmyku. Powiedział córce, że powinna przestać się ze mną widywać, albo zmusić do oświadczyn. W odpowiedzi Siateczka stanowczo wyraziła swoje zdanie, a mianowicie, że nie zamierza wychodzić za kogoś, kto jej nie odpowiada, a już na pewno za mężczyznę takiego jak ja, młodszego od niej ciałem i duszą. Zarzuciła mu, że chcąc koniecznie mieć wnuki, wepchnąłby ją do łóżka z kimś wychowanym wśród zwyczajnych ludzi i w dodatku naznaczonym skazą krwi Przezornych. Jej słowa przekazał mi nie Czarniak, lecz Jeżyna. Zrobiła to delikatnie, ze spuszczonymi oczami, jakby zawstydzona tym, że powtarza takie plotki. Kiedy jednak spojrzała na mnie, spokojnie i łagodnie czekając na zaprzeczenie, przygotowane kłamstwa zamarły mi na ustach. Spokojnie podziękowałem jej za to, że powiadomiła mnie o prawdziwych uczuciach Siateczki i powiedziałem, że to dało mi do myślenia. Czarniaka nie było w domu. Przyszedłem tam pożyczyć od niego siekierę, gdyż koniec lata to najwyższy czas, aby przygotować zapas drewna na zimę. Odszedłem nie pożyczywszy jej, gdyż natychmiast pojęliśmy ze Ślepunem, że nie będziemy zimować wśród ludu Pradawnej Krwi. Zanim wzeszedł księżyc, ponownie opuściliśmy z wilkiem Księstwo Kozie. Miałem nadzieję, że nasze nagłe zniknięcie zostanie poczytane za męską reakcję na nieudane konkury, a nie ucieczkę Bastarda przed tymi, którzy go rozpoznali.
126
Zapadła cisza. Sądzę, że Błazen zrozumiał, że powiedziałem mu o tym, czego najbardziej się obawiałem. Ludzie Pradawnej Krwi wiedzieli kim jestem i jak się nazywam, a to dawało im władzę nade mną. Wyznałem mu to, czego nigdy nie zdradziłbym Wildze. Takiej władzy nad człowiekiem nie powinni mieć ludzie, którzy go nie kochają. Jednak oni mieli ją i nic nie mogłem na to poradzić. Mieszkałem samotnie i z daleka od Pradawnej Krwi, lecz przez cały czas zdawałem sobie sprawę z tego, że mogą mnie wydać. Zastanawiałem się, czy powtórzyć Błaznowi opowieść Wilgi o występie tego minstrela podczas święta wiosny. Później, powiedziałem sobie. Później. Jakbym chciał na jakiś czas zapomnieć o niebezpieczeństwie. Nagle poczułem przygnębienie i smutek. Podniosłem głowę i napotkałem spojrzenie Błazna. — To kora wiązu — rzekł cicho. — Kora — przytaknąłem z irytacją, ale nie zdołałem sobie wmówić, że ten nagły ponury nastrój jest ubocznym skutkiem naparu. Czy przynajmniej częściowo nie był wywołany bezsensem mojego życia? Błazen wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Dwukrotnie przeszedł od drzwi do kominka i okna, a potem podszedł do kredensu. Wziął brandy oraz dwa kubki i postawił je na stole. Wydawało się to równie dobrym pomysłem jak każdy inny. Patrzyłem jak nalewał. Piliśmy cały wieczór, do późnej nocy. Błazen wziął na siebie ciężar rozmowy. Chyba starał się mnie rozbawić i poprawić mi humor, ale był równie przygnębiony jak ja. Od anegdot o kupcach z Miasta Wolnego Handlu przeszedł do fantastycznych opowieści o morskich wężach, które spowijają się kokonami, z których wychodzą jako smoki. Kiedy zapytałem, dlaczego nigdy nie widziałem żadnego z tych smoków, pokręcił głową. — Są karłowate — rzekł ze smutkiem. — Wychodzą późną wiosną, słabe i chude, jak przedwcześnie narodzone kocięta. Może jeszcze wyrosną z nich duże smoczyska, ale na razie biedactwa są zawstydzone swoją słabością.. Nawet nie umieją jeszcze polować. Dobrze zapamiętałem poczucie winy malujące się na jego twarzy. Przypatrywał mi się tymi złotymi oczami. — Może to moja wina? — spytał cicho pod koniec tej opowieści. — Czy związałem się z niewłaściwą osobą? Potem znów napełnił sobie kubek i opróżnił go z determinacją, która przypominała mi Brusa, gdy wpadł w ponury nastrój. Nie pamiętam kiedy poszedłem spać, ale przypominam sobie, jak leżałem na łóżku, obejmując ramieniem śpiącego wilka i sennie obserwując Błazna. On wyjął ten zabawny instrument, który ma tylko trzy struny. Usiadł przy ogniu i grał na nim, wydobywając zeń nieskładne dźwięki, które łagodził słowami smutnej piosenki w jakimś nieznanym mi języku. Dotknąłem palcami nadgarstka. Mimo ciemności wyczuwałem jego obecność. Nie spojrzał na mnie, ale wiedział, że na niego patrzę. Jego głos coraz głośniej rozbrzmiewał mi w uszach i wiedziałem, że śpiewa pieśń o wygnańcu tęskniącym za swoją ojczyzną.
ROZDZIAŁ 9
ŻALE MARTWEGO CZŁOWIEKA Moc uważana jest za dziedziczną magię rodu Przezornych, i z całą pewnością najczęściej objawiała się u członków tej rodziny. Jednakże zdarzało się, iż Moc pojawiała się u innych obywateli Królestwa Sześciu Księstw. W dawnych czasach zwyczaj nakazywał, aby mistrz służący władającemu w Koziej Twierdzy monarsze z rodu Przezornych wyszukiwał młodych ludzi obdarzonych magicznymi talentami, sprowadzał ich do Koziej Twierdzy i nauczał Mocy, jeśli wykazywali należyte zdolności, a także zachęcał do tworzenia kręgów — sześcioosobowych grup, które miały służyć monarsze wszelką możliwą pomocą. Wprawdzie zachowały się bardzo nieliczne dokumenty o działalności tych kręgów, jakby ktoś celowo zniszczył wszystkie zapisy, jednak ustne przekazy świadczą o tym, iż obdarzeni Mocą zawsze byli rzadkością. Król Szczodry, ojciec króla Roztropnego, zaniechał tworzenia kręgów, być może uważając, iż zachowanie Mocy wyłącznie dla członków królewskiego rodu wzmocni ich autorytet. Kiedy więc za panowania króla Roztropnego rozpoczęły się najazdy Zawyspiarzy na Królestwo Sześciu Księstw, nie było już kręgów mocy, które mogłyby pomóc Przezornym bronić granic państwa.
O
budziłem się nagle, w środku nocy. Węgielek. Zostawiłem klacz Błazna uwiązaną na wzgórzu. Zostawiłem ją tam samą przez cały dzień i bez wody. Po cichu wstałem i opuściłem chatę, nie zamykając za sobą drzwi, żeby nie zbudzić Błazna. Nawet wilk spał głębokim snem, gdy wychodziłem w ciemność. Na moment przystanąłem przy stajni. Tak jak przypuszczałem, kuc wrócił. Delikatnie sięgnąłem magią Rozumienia. Zwierzę spało, więc zostawiłem je w spokoju. Wspiąłem się na wzgórze, na którym uwiązałem konia, ciesząc się, że nie panuje tu teraz gęsty mrok zimowej nocy. Gwiazdy i księżyc w pełni zdawały się być bardzo blisko. Kierowałem się bardziej pamięcią niż wzrokiem. Kiedy zbliżyłem się do Węgielka,
128
klacz parsknęła z wyrzutem. Odwiązałem ją i poprowadziłem w dół zbocza. Po drodze zatrzymaliśmy się nad płynącym do morza strumykiem, i pozwoliłem klaczy napić się. Była piękna letnia noc. Rozejrzałem się wokół, chłonąc jej urok. Mrok skradł kolory drzewom i krzakom, lecz ich czarno-szare sylwetki w dziwny sposób jeszcze bardziej upiększały krajobraz. W wilgotnym i chłodnym powietrzu przebudziły się — uśpione w dzień — wszystkie zapachy lata. Nabrałem tchu, rozkoszując się tym aromatem. Poddałem się władzy zmysłów, zapominając o wszelkich troskach, ciesząc się chwilą i pozwalając jej trwać. Moc spowiła mnie i zjednoczyła ze wspaniałością nocy. Mocy zawsze towarzyszy uczucie bliskie euforii, niby podobne, a jednak zupełnie odmienne od tego, jakie wywołuje Rozumienie. W przypadku Mocy człowiek jest w pełni świadomy życia, które go otacza. Wyczuwałem więc nie tylko ciepło stojącej opodal klaczy, ale widziałem opalizujące ciała owadów mieszkających w trawie i czułem siłę życiową wielkiego dębu, który wyciągał swe sękate ramiona do księżyca. Nieco wyżej na zboczu królik przycupnął nieruchomo w bujnej trawie. Wyczuwałem jego obecność tak, jak się wyczuwa pojedynczy głos w gwarze wielkomiejskiego tłumu. Lecz przede wszystkim czułem pokrewieństwo z wszystkimi żywymi istotami na świecie. Miałem prawo tu być i w takim samym stopniu byłem częścią tej letniej nocy, co owady lub szemrzący opodal strumyk. To uczucie głębokiej radości zastąpiło żądzę Mocy, która przedtem plamiła moją duszę. Ponownie zaczerpnąłem powietrza, a potem wypuściłem je z płuc tak, jakby to miał być mój ostatni oddech, pragnąc stać się częścią tej wspaniałej nocy. Świat zafalował i zamigotał, a ja przez jeden krótki moment nie byłem sobą, nie stałem na stoku wzgórza w pobliżu mojej chaty i nie byłem sam. Znów byłem chłopcem, który gnał po pastwisku usianym kępkami twardych traw, bezskutecznie usiłując dotrzymać kroku swojej towarzyszce. Była piękna jak gwiaździsta noc, a jej brązową sierść przyciemniał aksamit mroku. Poruszała się cicho jak noc. Powiodłem za nią nie ludzkim wzrokiem, lecz łączącą nas magią Rozumienia. Byłem pijany miłością i nocą, upojony wolnością. Wiedziałem, że muszę wrócić, nim wzejdzie słońce, a ona równie dobrze wiedziała, że nie powinniśmy wracać, gdyż nie będzie lepszej okazji do ucieczki. Wraz z następnym oddechem to uczucie minęło. Noc wciąż upajała i wabiła, lecz ja byłem już dorosłym mężczyzną, a nie chłopcem urzeczonym swoją pierwszą więzią Rozumienia. Poczułem szarpnięcie. Węgielek ugasiła pragnienie i nie miała ochoty stać tutaj dłużej jako główne danie dla owadów. Zdałem sobie sprawę z tego, że moje rozgrzane ciało również przyciąga chmary małych krwiopijców, więc szybko ruszyliśmy w dół zbocza. Umieściłem klacz w stajni i po cichu wróciłem do chaty, żeby resztę nocy spędzić we własnym łóżku. Ślepun wyciągnął się wygodnie, pozostawiając mi mniej niż po-
129
łowę łóżka. Ułożyłem się obok niego i delikatnie oparłem dłoń na jego żebrach. Bicie jego serca i miarowo poruszająca się pierś działały bardziej usypiająco niż kołysanka. Zamknąłem oczy i ogarnął mnie głęboki spokój, jakiego nie czułem od wielu tygodni. Obudziłem się rześki. Wyprawa na wzgórze uspokoiła mnie, a sen także zrobił swoje. Wilk nadal spał głębokim, uzdrawiającym snem. Miałem z jego powodu lekkie wyrzuty sumienia, ale szybko je uspokoiłem. Cokolwiek zrobiłem z jego sercem, przynajmniej nie pozwoliłem mu umrzeć. Pozostawiłem mu więc całe łóżko i pozwoliłem spokojnie spać. Błazna nie było w pobliżu, ale szeroko otwarte drzwi wskazywały, że wyszedł z chaty. Rozpaliłem ogień i postawiłem na palenisku czajnik z wodą, a potem umyłem się i ogoliłem. Kiedy skończyłem, usłyszałem na ganku kroki Błazna. Wszedł, niosąc koszyk jaj. Kiedy mnie zobaczył, stanął jak wryty, a potem jego twarz rozpromienił szeroki uśmiech. — O rany, Bastard! Nieco starszy, trochę bardziej zmęczony, ale ten sam. Zastanawiałem się, jak też wyglądasz pod tym zarostem. Spojrzałem w lustro. — Przyznaję, że przestałem przejmować się swoim wyglądem. — Skrzywiłem się i starłem kropelkę krwi, która jak zwykle pojawiła się w miejscu, gdzie moją twarz przecinała blizna, która pozostała mi po pobycie w lochach Koziej Twierdzy. — Wilga mówiła, że wyglądam na starszego niż jestem, i jej zdaniem mógłbym wrócić do Koziej Twierdzy, nie obawiając się, że ktoś mnie rozpozna. Błazen prychnął z niesmakiem, stawiając na stole kosz z jajkami. — Wilga jak zwykle myli się. Jak na swój wiek i przejścia, wyglądasz bardzo młodo, choć przeżycia i czas tak zmieniły twoje rysy, że ludzie pamiętający młodego Bastarda nie rozpoznaliby go w tobie. Jednak niektórzy z nas, przyjacielu, poznaliby cię nawet obdartego ze skóry i płonącego. — Cóż za pocieszająca myśl. — Odłożyłem lusterko i zająłem się przygotowywaniem śniadania. — Ty zmieniłeś kolor — zauważyłem po chwili, wbijając jajka do miski — a mimo to nie wydajesz mi się ani o dzień starszy niż w dniu, w którym ostatni raz cię widziałem. Błazen nalał wrzątek do dzbanka. — Tak to już z nami jest — odparł cicho. — Żyjemy dłużej, więc zmieniamy się wolniej. Jednak ja też zmieniłem się, chociaż ty dostrzegasz tylko inny kolor mojego ciała. Kiedy widziałeś mnie ostatnio, zbliżałem się dopiero do dorosłości. Byłem pełen nowych pomysłów, tak wielu, że z trudem mogłem skupić się na swoich obowiązkach. Kiedy wspominam to moje zachowanie... jestem lekko zawstydzony. Zapewniam cię, że teraz jestem znacznie dojrzalszy. Wiem, że wszystko ma swój czas i miejsce, a to, co jest moim przeznaczeniem, jest ważniejsze od tego, co chciałbym robić.
130
Wylałem rozbite jajka na patelnię i postawiłem ją na skraju paleniska. — Irytuje mnie, kiedy mówisz zagadkami, a gdy już próbujesz powiedzieć mi coś o sobie, to mnie przeraża. — To jeszcze jeden powód, żebym nic o sobie nie mówił! — zawołał Błazen z udawaną wesołością. — No dobrze. Co będziemy dzisiaj zrobić? Zamieszałem jajecznicy i przesunąłem ją bliżej ognia. — Nie wiem — powiedziałem cicho. Moja odpowiedź zaniepokoiła trefnisia. — Bastardzie? Dobrze się czujesz? Nie potrafiłem mu wyjaśnić tej nagłej zmiany mojego nastroju. — Nagle wszystko wydało mi się bezsensowne. Kiedy Traf tu przybył, zacząłem robić zapasy dla nas obu. Wcześniej mój ogród był cztery razy mniejszy, a polowaliśmy ze Ślepunem tylko wtedy, kiedy byliśmy głodni. Jeśli nie udały nam się łowy i głodowaliśmy przez dzień czy dwa, nie miało to większego znaczenia. Teraz patrzę na to wszystko, co zgromadziłem, i myślę sobie, że jeśli Trafa tu nie będzie, jeśli chłopak spędzi zimę u mistrza, u którego rozpocznie naukę, to te zapasy w zupełności wystarczą dla Ślepuna i dla mnie i dalsze ich gromadzenie nie ma sensu. A wtedy zastanawiam się, czy moje życie w ogóle ma jakiś sens. Błazen zmarszczył brwi. — To zabrzmiało bardzo melancholijnie. Czy przemawia przez ciebie kora wiązu? — Nie. — Chwyciłem patelnię z jajecznicą i postawiłem ją na stole. Czułem ulgę, że mogę głośno o tym powiedzieć. — Sądzę, że to dlatego Wilga przyprowadziła mi Trafa. Wiedziała, jak bezsensowne jest moje życie, więc przyprowadziła mi kogoś, kto nadał mu sens. Błazen z impetem postawił talerze na stole i zaczął nakładać na nie jajecznicę. — A ja myślę, że przypisujesz jej zbyt szlachetne pobudki. Podejrzewam, że pomogła chłopcu pod wpływem nagłego odruchu, a potem porzuciła go tutaj, kiedy jej się znudził. Nie odpowiedziałem. Zaskoczyła mnie jego ogromna niechęć do Wilgi. Usiadłem przy stole i zacząłem jeść. On jednak jeszcze nie skończył mówić. — Jeśli Wilga chciała, aby ktoś nadał twemu życiu sens, to tylko ona sama. Wątpię, czy kiedykolwiek przyszło jej do głowy, że mógłbyś pragnąć innego towarzystwa. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że może mieć rację, szczególnie kiedy przypomniałem sobie, co mówiła o Ślepunie i Trafie podczas swojej ostatniej wizyty. — No cóż, teraz nie ma już większego znaczenia, co myślała. Tak czy inaczej, chcę, by Traf rozpoczął praktykę u dobrego mistrza. A kiedy już... — A kiedy już to załatwisz, znów będziesz panem swojego czasu. Mam przeczucie, że zechcesz wtedy wrócić do Koziej Twierdzy.
131
— Masz przeczucie? — spytałem. — Mówisz to jako Błazen czy Biały Prorok? — Skoro nigdy nie wierzyłeś w moje przepowiednie, czemu teraz miałbyś się tym przejmować? — Uśmiechnął się z urazą i zaczął pałaszować jajecznicę. — Raz czy dwa wyglądało na to, że twoje przepowiednie się sprawdziły, chociaż zawsze były tak mętne, że moim zdaniem mogły oznaczać cokolwiek innego. — To nie moje przepowiednie były mętne, tylko twoje procesy myślowe. Kiedy przyjechałem tu, ostrzegłem cię, że pojawiłem się ponownie w twoim życiu z konieczności, a nie z wyboru. Choć nie mogę powiedzieć, że nie pragnąłem cię znowu zobaczyć. Chciałem ci tylko wyjaśnić, że gdybym mógł oszczędzić ci tego wszystkiego, co nas czeka, zrobiłbym to. — A co nas czeka? — Chcesz wiedzieć? — zapytał, unosząc brwi. — Chcę i to bardzo — powiedziałem z uporem. — A więc powiem ci. Musimy ocalić ten świat, ty i ja. Znowu. Odchylił się do tyłu razem z krzesłem i zmierzył mnie swoim bystrym spojrzeniem. Nie zdołałem ukryć uśmiechu. — Znowu? Nie pamiętam, żebyśmy już kiedyś to zrobili. — Ależ tak. Przecież żyjesz, no nie? I mamy dziedzica tronu Przezornych. Tak więc zmieniliśmy bieg wydarzeń. Na wyboistej drodze dziejów ty byłeś głazem, mój drogi Bastardzie, który zmienił bieg koła losu. A teraz musimy dopilnować, żeby tak pozostało. To może być jeszcze trudniejsze. — A co dokładnie musimy zrobić? Wiedziałem, że mnie prowokuje, ale jak zwykle nie mogłem się powstrzymać od zadania tego pytania. — To całkiem proste. — Zajadał jajecznice, ciesząc się moim zdziwieniem. — Naprawdę bardzo proste. Zgarnął resztkę jajecznicy, nabrał na łyżkę i włożył do ust. Kiedy odłożył łyżkę, spojrzał na mnie i uśmiech zgasł mu na wargach. Powiedział poważnym tonem: — Ja muszę dopilnować, żebyś pozostał przy życiu. A ty musisz dopilnować, żeby to Przezorny odziedziczył tron. — I to cię tak bardzo zasmuca? — zapytałem z niepokojem. — Och nie, bynajmniej. Niepokoi mnie tylko myśl o tym, przez co będziesz musiał przejść. Odsunąłem od siebie talerz. Nagle straciłem apetyt. — Wciąż cię nie rozumiem — powiedziałem, zirytowany. — Ależ rozumiesz, tylko nie chcesz się do tego przyznać, ponieważ tak jest łatwiej. Jednak tym razem, przyjacielu, wyłożę ci kawę na ławę. Przypomnij sobie, jak ostatni raz wędrowaliśmy razem. Czy nie zdarzało się tak, że łatwiej byłoby umrzeć, niż żyć dalej i cierpieć?
132
— A czy kiedyś bywa inaczej? — zapytałem. Bardzo rzadko udawało mi się tak zaskoczyć czymś Błazna, żeby odebrało mu mowę. To była jedna z takich chwil. Wytrzeszczył swoje dziwne oczy, które stały się teraz po prostu ogromne, a potem uśmiechnął się szeroko. Wstał tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił krzesła, i chwycił mnie w objęcia. Odetchnął przy tym z ulgą, jakby ktoś zdjął mu ciężar z piersi. — Jasne, że nie — szepnął mi do ucha. A potem krzyknął tak głośno, że niemal ogłuchłem: — Jasne, że nie! Ledwie zdołałem wyrwać się z jego objęć. Błazen wywinął koziołka, a potem zwinnie wskoczył na stół. Rozłożył szeroko ramiona, jakby znów występował przed całym dworem króla Roztropnego, a nie przed tylko jednym widzem. — Prawdę powiadasz, śmierć jest zawsze mniej bolesna i łatwiejsza niż życie! A mimo to raz po raz wybieramy życie, gdyż śmierć nie jest przeciwieństwem życia, lecz przeciwieństwem wyboru. Śmierć jest tym, co nam pozostaje, kiedy nie mamy już żadnego wyboru. Mam rację? Pokręciłem głową. — Nie wiem, czy masz racje, czy nie. — Zatem uwierz mi na słowo. Bo czyż nie jestem Białym Prorokiem, a ty moim katalizatorem, który powoduje zmiany? Nie jesteś bohaterem, nie. Ty tylko wszystko zmieniasz i samym swoim istnieniem pozwalasz innym być bohaterami. Ach, Bastardzie, my po prostu robimy to, co musimy. A kiedy czasem tracę odwagę, kiedy ogarnia mnie zwątpienie i mówię sobie „Dlaczego nie zostawię go w spokoju?”, wtedy ty nagle przemawiasz jak katalizator i dzięki tobie znów mogę czynić to, co do mnie należy. Być Białym Prorokiem. Mimo woli uśmiechnąłem się. — A ja myślałem, że dzięki mnie ludzie stają się bohaterami, a nie prorokami. Zwinnie zeskoczył na podłogę. — Obawiam się, że niektórzy muszą być i bohaterami, i prorokami. Obciągnął kubrak. — A wracając do twojego pytania, co nas dzisiaj czeka... Otóż naszym pierwszym zadaniem na dziś jest nie myśleć o jutrze. Usłuchałem jego rady i zacząłem robić rzeczy, na które wcześniej sobie nie pozwalałem, gdyż nie były to poważne i niezbędne zajęcia, lecz czynności sprawiające mi ogromną przyjemność. Pracowałem nad moimi inkaustami, ale nie po to, by zawieźć je na targ i sprzedać, lecz aby stworzyć piękną purpurę, która cieszyłaby moje oczy. Tego dnia to mi się nie udało: wszystkie purpury po wyschnięciu zmieniały się w brązy, a mimo to ta praca dała mi sporo satysfakcji. Błazen, natomiast zajął się rzeźbieniem moich mebli. Spojrzałem na niego, słysząc zgrzyt noża o drewno. Zauważył, że na niego patrzę.
133
— Przepraszam — powiedział i ostrożnie odłożył nóż. Podszedł do swoich juków i po krótkich poszukiwaniach wyjął zawiniątko z narzędziami. Podśpiewując pod nosem, zabrał się za moje krzesła. Zdjął do pracy cienką rękawiczkę, która zwykle skrywała jego naznaczoną Mocą dłoń. W ciągu tego jednego dnia ozdobił moje zwykłe kuchenne krzesła pędami winorośli owijającymi się wokół oparcia i maleńkimi twarzyczkami, zerkającymi tu i ówdzie spomiędzy listowia. Kiedy wczesnym popołudniem oderwałem się od pracy, zobaczyłem, że wraca do chaty, niosąc kilka kawałków suchego drewna ze sterty przygotowanej na opał. Obserwowałem go, gdy obracał je w dłoniach i uważnie oglądał, wodząc palcami po słojach, jakby potrafił odczytać niewidoczne dla mnie sekrety. W końcu wybrał jedno polano i zabrał się do pracy. Strugając, podśpiewywał pod nosem. Ślepun zbudził się tylko raz. Z westchnieniem zwlókł się z mojego łóżka i wyszedł na zewnątrz. Kiedy wrócił, podsunąłem mu miskę z jedzeniem, ale nie chciał jeść. Wypił tylko dużo wody, po czym położył się na zimnej podłodze i znów zasnął, ale nie tak głębokim snem, jak poprzednio. I tak oto spędziłem przyjemnie ten dzień, robiąc tylko to, co chciałem, a nie to, co powinienem robić. Często myślałem przy tym o Cierniu, co dotychczas rzadko mi się zdarzało. Zastanawiałem się, jak stary skrytobójca spędzał dni w swojej samotni na wieży, zanim zostałem jego uczniem. Potem pokręciłem głową, śmiejąc się z samego siebie. Na długo przed tym, zanim zostałem jego uczniem, Cierń był skrytobójcą wykonującym królewskie wyroki. Sterty zwojów w jego komnacie oraz nie kończące się eksperymenty z truciznami i śmiercionośnymi przyrządami były najlepszym dowodem na to, że nigdy się nie nudził. A ponadto miał jasno wytyczony cel, którym była pomyślność rodu Przezornych. Niegdyś był to także mój cel, ale uwolniłem się z tego jarzma, aby żyć własnym życiem. Chcąc być wolnym i cieszyć się życiem, zerwałem wszystkie więzi łączące mnie z przeszłością. Straciłem kontakt ze wszystkimi, których kochałem i którzy mnie kochali. Nagle zrozumiałem, że niepotrzebnie użalam się nad sobą. W wyniku prób uzyskania purpury otrzymałem jedynie brązowe plamy i jedną miała bardzo ładny różowy kolor. Zanotowałem, w jaki sposób uzyskałem taką barwę, i pomyślałem, że będzie ona przydatna do wykonywania rysunków roślin. Potem wstałem i przeciągnąłem się. Błazen oderwał się od swojej pracy. — Głodny? — zapytałem. Zastanowił się. — Zjadłbym coś, ale pozwól mnie ugotować. Twoje jedzenie zaspokaja głód, ale nic poza tym. Odłożył figurkę, nad którą pracował. Kiedy zauważył, że się jej przyglądam, zasłonił ją.
134
— Zobaczysz, kiedy skończę — obiecał i zaczął przeglądać zawartość mojego kredensu, cmokając z dezaprobatą na niewielki wybór ciekawych przypraw. Ja tymczasem poszedłem na wzgórze, mijając po drodze pasącego się kuca i klacz. Doszedłem do mojej ławki na szczycie wzgórza i usiadłem. Zaledwie kilka kroków dalej trawiaste zbocze kończyło się stromym klifem opadającym na kamienistą plaże. Siedząc na ławce, widziałem tylko rozpościerający się przede mną bezmiar oceanu. Znowu poczułem niepokój. Przypomniał mi się mój sen o chłopcu i polującym nocą kocie. Uciekaj, zachęcał chłopca kot i ja także z całej siły popierałem ten pomysł. A przecież przed laty sam tak właśnie uczyniłem, i oto, do czego mnie to doprowadziło. Spokojne życie powinno mnie zadowalać, a jednak... Nieco później dołączył do mnie Błazen. Ślepun przydreptał w ślad za nim, żeby z westchnieniem wyciągnąć się u moich stóp. — Czy to głód Mocy? — spytał ze współczuciem trefniś. — Nie — odparłem. Głód, który mimo woli we mnie rozbudził, został czasowo przytłumiony naparem z kory wiązu. Mogłem tęsknić za Mocą, lecz na razie mój umysł został pozbawiony magicznych umiejętności. — Postawiłem obiad, żeby grzał się na wolnym ogniu i był gotowy, gdy wrócimy do domu. Mamy mnóstwo czasu. — Po chwili zapytał ostrożnie: — Dokąd się udaliście, kiedy opuściliście lud Pradawnej Krwi? — Przed siebie. Nie mieliśmy żadnego wytyczonego celu, po prostu wędrowaliśmy. — Spojrzałem na bezmiar wód. — Przez cztery lata włóczyliśmy się po Sześciu Księstwach. Widziałem Księstwo Rolne zimą, kiedy rozległe równiny pokrywa śnieg, a mróz zdaje się przenikać do samych trzewi ziemi. Przeszedłem całe Księstwo Trzody i dotarłem do Księstwa Cypla, a potem ruszyłem wzdłuż wybrzeża. Imałem się różnych zajęć, aby zarobić na chleb, a czasem polowaliśmy jak dwa wilki i jedliśmy surowe mięso. Spojrzałem na Błazna. Przyglądał mi się swoimi złocistymi oczami, uważnie słuchając mojej opowieści. — Kiedy dotarliśmy do morza, popłynęliśmy statkiem na północ, chociaż Ślepunowi niezbyt się to podobało. W środku kolejnej zimy odwiedziłem Księstwo Niedźwiedzie. — Księstwo Niedźwiedzie? Kiedyś byłeś zaręczony z tamtejszą księżniczką Hożą. — Nie z własnej woli, jeśli dobrze pamiętasz. Nie udałem się tam jednak, aby szukać Hożej. Widziałem obecną władczynię Księstwa Niedźwiedziego, panią Wierną, gdy jechała ulicą do zamku Wysokiej Fali. Ona mnie zauważyła, ale nie rozpoznała w obszarpanym włóczędze lorda Bastarda Rycerskiego. Słyszałem, że Hoża szczęśliwie i bogato wyszła za mąż, i jest teraz panią Lodowych Wież opodal Mroźnego. — Miło mi to słyszeć — rzekł ponuro Błazen. — Mnie też. Nie kochałem jej, ale bardzo ją lubiłem i podziwiałem jej odwagę. Rad jestem, że dobrze się miewa.
135
— A co potem? — Potem udałem się na Wyspy Pobliskie. Zamierzałem stamtąd popłynąć w długi rejs do krainy Zawyspiarzy, chcąc zobaczyć ziemie ludu, który tak nas gnębił, lecz wilk nawet nie chciał słyszeć o tak długiej podróży. Wróciliśmy więc na ląd i ruszyliśmy na południe. Podróżowaliśmy przeważnie pieszo, ale Kozie Księstwo ominęliśmy, płynąc statkiem wzdłuż brzegów Księstwa Cypla i Dębów. Nie spodobała mi się Kraina Miedzi, więc wsiedliśmy tam na statek, żeby jak najprędzej ją opuścić. — Jak daleko dotarłeś? — zapytał Błazen, kiedy zamilkłem. Wargi same rozciągnęły mi się w uśmiechu. — Aż do Miasta Wolnego Handlu. — Naprawdę? — To go wyraźnie zainteresowało. — I co o nim sądzisz? — Tętniące życiem, kwitnące. Przypominało mi Kupiecki Bród. Eleganccy ludzie i piękne domy z szybami we wszystkich oknach. Sprzedają tam książki na ulicznych straganach, a sklepy na jednej z ulic mają swoją magie. Wystarczyło, że przeszedłem po tej ulicy, a byłem oszołomiony. Nie potrafię ci powiedzieć, co to była za magia, ale atakowała moje zmysły, dusząc jak zbyt silne perfumy... — Pokręciłem głową. — Czułem się jak barbarzyńca i niewątpliwie wszyscy tak uważali, widząc obdartusa z wilkiem. A jednak pomimo tych wszystkich wspaniałości, które tam widziałem, miasto trochę mnie rozczarowało. Powiadają, że jeśli tylko o czymś zamarzysz, z pewnością możesz to kupić w Mieście Wolnego Handlu. No cóż, zobaczyłem tam wiele rzeczy, które przekraczały moje wyobrażenia, lecz to wcale nie znaczy, że chcę je mieć. Widziałem tam również sporo okropności, na przykład schodzących ze statku niewolników skutych kajdanami. A także jeden z ich mówiących statków. Zawsze uważałem, że te statki to tylko bajania. Zamilkłem na chwilę, zastanawiając się, jak mu opisać to, co czuliśmy ze Ślepunem, będąc w pobliżu tej ponurej magii. — To nie jest magia, z którą kiedykolwiek mógłbym się oswoić — powiedziałem w końcu. Ludzkie mrowisko przygnębiało wilka, więc z zadowoleniem je opuścił, gdy tylko mu to zaproponowałem. Po wizycie w tym mieście na nowo zacząłem doceniać surowe piękno wybrzeża Księstwa Koziego oraz prostotę życia w Koziej Twierdzy. Kiedyś myślałem, że Kozia Twierdza jest centrum cywilizacji, lecz w Mieście Wolnego Handlu uważali nas za nieokrzesanych barbarzyńców. Bardzo mnie to bolało, a jednak nie mogłem odmówić im słuszności. Opuściłem Miasto Wolnego Handlu bardziej pokorny, postanawiając uzupełnić swoje wykształcenie i lepiej poznać prawdziwą naturę tego świata. Ciekawe, czy kiedyś uda mi się zrealizować to postanowienie? — Nie mieliśmy pieniędzy na podróż statkiem, więc postanowiliśmy wrócić, idąc wzdłuż brzegu.
136
Błazen spojrzał na mnie z niedowierzaniem. — Przecież to niemożliwe! — Wszyscy nam to mówili. Myślałem, że to tylko gadanina mieszczuchów, którzy nigdy nie odbyli dalekiej podróży, ale okazało się, że jednak mieli racje. Tak więc na przekór dobrym radom wyruszyliśmy na pieszą wędrówkę wzdłuż wybrzeża. Na pustkowiach za Miastem Wolnego Handlu zetknęliśmy się ze zjawiskami, które swą niezwykłością przekraczały niemal wszystko, co dotychczas widzieliśmy poza Królestwem Górskim. Nie bez powodu te okolice nazywają Przeklętym Brzegiem. Dręczyły mnie przedziwne sny o Szczerych i smokach, a czasem nawet na jawie widziałem upiorne i groźne zwidy. Wilk obawiał się, że zaczynam tracić zmysły, gdyż nie miałem gorączki ani żadnych innych objawów choroby, a jednak przemierzając ten dziki i niegościnny kraj nie byłem sobą. Nieustannie zadręczałem się, wspominając popełnione w przeszłości błędy, i często rozmyślałem nawet o tym, aby odebrać sobie życie. Patrząc teraz wstecz, widzę nie kończący się korowód okropnych snów. Nie przeżywałem takich udręk od czasu, gdy po raz pierwszy podróżowałem drogą Mocy. Nie było to doświadczenie, które chciałbym jeszcze powtórzyć. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem równie bezludnego brzegu. Nawet mieszkające tam zwierzęta były dziwnie obce dla mojej magii Rozumienia. Wygląd wybrzeża był równie niezwykły. Były tam bagna, które wydzielały palący nozdrza odór, oraz porośnięte gęstymi zaroślami mokradła, na których wszelkie formy życia, chociaż liczne i bujne, wydawały się zniekształcone i zdegenerowane. Dotarliśmy do Rzeki Deszczowej, którą mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu nazywają Dziką Rzeką Deszczową. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego podążaliśmy wzdłuż rzeki, ale bagniste brzegi, gęsta roślinność i przedziwne sny szybko zmusiły nas do odwrotu. Jakaś substancja zawarta w tamtejszej glebie raniła się w poduszki łap Ślepuna i zżerała grube skórzane podeszwy moich butów. Jeszcze większy błąd popełniliśmy, gdy podjęliśmy decyzję o zbudowaniu tratwy. Nos Ślepuna wcześniej ostrzegał nas, że woda z rzeki może być dla nas zagrożeniem, ale przekonaliśmy się o tym, gdy nasza prowizoryczna tratwa o mało nie rozpadła się, zanim dopłynęliśmy do ujścia rzeki, a my obaj mieliśmy bolesne oparzenia od wody. Z ulgą wypłynęliśmy na ocean. Morska woda szybko wygoiła nasze rany. Chociaż mieszkańcy Krainy Miedzi uważali ziemie za Rzeką Deszczową za swoje, a często nawet twierdzili, że Miasto Wolnego Handlu również do nich należy, nie widzieliśmy na wybrzeżu żadnych ludzkich osad. Trzy dni drogi od Rzeki Deszczowej wszystkie dziwne zjawiska znikły, ale wędrowaliśmy jeszcze przez dziesięć dni, zanim napotkaliśmy pierwszą ludzką osadę. Do tego czasu odzyskałem równowagę ducha, ale ponieważ wyglądaliśmy jak obdarty żebrak z wychudzonym psem, nie byliśmy tam mile widziani.
137
W trakcie naszej długiej wędrówki przez Krainę Miedzi przekonałem się, że tamtejsi mieszkańcy są najbardziej niegościnnymi ludźmi na świecie. Nawet wspaniałe miasta nie budziły mojego zachwytu, gdyż tamtejsze cuda architektury i w ogóle cała cywilizacja wyrosła na ludzkiej krzywdzie. Powszechnie spotykane niewolnictwo budziło moją odrazę. Przerwałem opowieść i spojrzałem na kolczyk tkwiący w uchu Błazna. Ta ozdoba należała do babki Brusa i była oznaką niewolnika, który odzyskał wolność. Błazen podniósł rękę i dotknął kolczyka. — Brus — rzekł cicho Błazen — i Sikorka. Odszukałeś ich? Na moment spuściłem głowę. — Tak — przyznałem. — Właśnie po opuszczeniu Krainy Miedzi poczułem gwałtowną chęć zobaczenia ich. Pewnej nocy miałem niezwykle wyrazisty sen. Widziałem siebie chudego, gorączkującego i śmiertelnie chorego. Leżałem przytulony do piersi Brusa i jego bliskość oraz zapach były dla mnie wielkim pocieszeniem. Potem dotknęły mnie nieznośnie zimne ręce. Próbowały oderwać mnie od jego piersi, lecz ja wiłem się i krzyczałem, przywierając do niego. Wtedy otoczyło mnie silne ramię Brusa. „Zostaw ją” — powiedział szorstko. Z oddali przypłynął drżący głoś Sikorki. — Brus, jesteś równie chory jak ona. Nie możesz się nią zajmować. Pozwól mi to zrobić, a sam trochę odpocznij. — Nie. Zostaw ją mnie, a ty zajmij się Rycerzem i sobą. — Twojemu synowi i mnie nic nie jest. Tylko Pokrzywa i ty jesteście chorzy. Pozwól mi się nią zająć, Brus. — Nie — wychrypiał i przytulił mnie. — Kiedy byłem chłopcem w taki sam sposób zaczęła się Zaraza Krwi, która zabiła wszystkich tych, których kochałem. Sikorko, jeśli ma umrzeć, niech umrze w moich ramionach. Proszę, zostaw ją przy mnie. — Żebyście umarli razem? Odparł z rezygnacją: — Jeśli będzie trzeba. Śmierć jest najstraszniejsza, gdy przychodzi po samotnego człowieka. Będę trzymał Pokrzywę aż do końca. Wyczuwałem gniew oraz obawę Sikorki. Przyniosła wodę i pomogła mu się podnieść i napić. Próbowałem pić z kubka, który przytknęła mi do ust, ale wargi miałem popękane i obolałe, bardzo bolała mnie głowa i raziło światło. Kiedy odepchnąłem jej rękę, lodowata woda opryskała mi pierś. Wrzasnąłem i zacząłem płakać. „Cicho, Pokrzywo, cicho!” — uspokajała mnie, lecz jej dłonie także były zimne. Nie chciałem jej znać, gdyż usłyszałem echo zazdrosnej myśli, że teraz inne dziecko zajęło miejsce Pokrzywy w sercu Sikorki. Kurczowo złapałem koszulę Brusa, a on znowu mnie przytulił i coś zamruczał. Wtuliłem twarz w jego pierś, by nie raziło mnie światło, i próbowałem zasnąć.
138
I właśnie wtedy obudził mnie mój chrapliwy oddech. Cały byłem zlany potem, lecz nie mogłem zapomnieć wrażenia suchej i gorącej skóry, jaką miałem w tym magicznym śnie. Kładąc się spać, owinąłem się płaszczem — teraz okazało się, że zerwałem go z siebie. Powlokłem się nad brzeg strumienia i napiłem się łapczywie wody. Kiedy wstałem, zobaczyłem siedzącego opodal i bacznie obserwującego mnie wilka. — On już wiedział, że muszę ich zobaczyć. Ruszyliśmy przed wschodem słońca. — Wiedziałeś, gdzie ich szukać? Pokręciłem głową. — Nie. Nie wiedziałem nic poza tym, że kiedy opuścili Kozią Twierdzę, zamieszkali w pobliżu miejsca zwanego Kapelinową Plażą. Ponadto... wyczuwałem, gdzie powinienem ich szukać. Nie mając żadnych innych wskazówek, ruszyliśmy w drogę. Po latach włóczęgi dziwnie było zmierzać w konkretnym kierunku, a na dodatek spieszyć się. Nie zastanawiałem się nad tym, czy postępuję rozważnie. Rozpocząłem tę podróż i nie mogłem się już zatrzymać. Po latach uciekania przed wszystkimi, którzy mogli mnie rozpoznać, nagle zamierzałem znów zjawić się w ich życiu, ale nie chciałem się nad tym zastanawiać. Po prostu szedłem. Błazen współczująco kiwał głową, jakby domyślał się znacznie więcej, niż mu mówiłem. Po latach nieużywania Mocy nurzałem się w niej. Nałóg dopadł mnie, a ja z ochotą wpadłem w jego objęcia. Moc oddziaływała na mnie niepokojąco silnie, ale mimo to nie walczyłem z nią. Nie zważając na okropny ból głowy, jakim musiałem przypłacać takie próby, niemal co wieczór sięgałem myślą ku Sikorce i Brusowi. Rezultaty nie były zachęcające. W niczym nie przypominały radosnego spotkania korzystających z Mocy umysłów. Widzenie Mocą to trudna sprawa. Nigdy mnie tego nie uczono, a Brusa pozbawił magii mój ojciec, żeby nikt nie mógł wykorzystać przyjaciela przeciwko niemu. Sikorka zaś nie miała żadnych magicznych umiejętności. Oglądanie ich Mocą nie było więc prawdziwym połączeniem naszych umysłów, a niemożność ujawnienia się jeszcze bardziej pogłębiała moją frustrację. Niebawem przekonałem się, że nawet taki kontakt nie zawsze jest możliwy. Przez ostatnie lata moje magiczne umiejętności osłabły. Nawet przelotne kontakty pozbawiały mnie sił i powodowały ból głowy, a mimo to nie mogłem z nich zrezygnować. Nieustannie podejmowałem kolejne próby, usiłując zdobyć więcej informacji o Sikorce i Brusie. Zarys wzgórz za ich domem, zapach morza, owce pasące się na wzgórzu — zbierałem każdy okruch wiadomości i miałem nadzieję, że to mi wystarczy, żeby ich odnaleźć. Często obserwowałem ich przy domowych obowiązkach, nad balią bielizny do prania, w czasie zbierania i suszenia ziół, a także przy ulach. Widok chłopczyka, którego Sikorka nazywała Rycerzem, a który miał rysy Brusa, budził moją zazdrość.
139
W końcu odnalazłem wioskę zwaną Kapelinową Plażą i chatę, w której urodziła się moja córka. Mieszkali w niej już inni ludzie, a po poprzednich mieszkańcach nie pozostał żaden ślad. Nie śmiałem pytać w wiosce, dokąd odeszli, aby nie doniesiono Brusowi lub Sikorce, że ktoś ich szukał. Wędrowałem przez wiele miesięcy. W każdej mijanej wiosce widziałem świeże groby. Gdziekolwiek dotarła zaraza, zabrała ze sobą wiele ofiar. W żadnej z moich wizji nie widziałem Pokrzywy. Czyżby zabrała i ją? Odwiedzałem gospody i tawerny, udając wędrowca zainteresowanego hodowlą pszczół i usiłującego dowiedzieć się wszystkiego na ten temat. Prowokowałem dyskusję, aby usłyszeć o znanych w tej okolicy pszczelarzach. Wszelkie moje wysiłki okazywały się jednak bezowocne; nie zdołałem wpaść na żaden ślad Sikorki, aż nagle pewnego późnego popołudnia wspiąłem się na szczyt wzgórza i zobaczyłem znajomą kępę wysokich dębów. Zacząłem skradać się przez porastający wzgórze las. Wilk szedł za mną, o nic nie pytając, a nawet nie muskając mnie swoimi myślami. Przed zmierzchem zasiedliśmy u podnóża wzgórza, obserwując ich chatę. Było to schludne i zasobne obejście; po podwórku kręciło się stadko kur, a na pobliskiej łące stały słomiane ule. Był tam także zadbany ogródek warzywny. Za chatą wznosiła się stajnia, najwyraźniej niedawno postawiona, oraz kilka zrobionych z palików zagród dla zwierząt. Wyczułem zapach koni. Brus dobrze sobie radził. Siedziałem w ciemności i spoglądałem na okno oświetlone żółtym blaskiem świecy. Tej nocy wilk polował sam, a ja pełniłem straż na wzgórzu. Nie mogłem ani pójść do nich, ani odejść. Utknąłem tam jak liść na brzegu sadzawki. Nagle przypomniałem sobie wszystkie legendy o duchach na wieki przykutych do jakiegoś miejsca. Obojętnie jak daleko odejdę, część mnie zawsze pozostanie tutaj. O świcie w drzwiach chaty stanął Brus. Kulał bardziej niż pamiętałem, bielszy był też kosmyk siwizny w jego włosach. Uniósł twarz ku niebu i zaczerpnął tchu, a ja przez jedną krótką chwilę obawiałem się, że wyczuje moją obecność. On jednak tylko podszedł do studni i napełnił wiadro wodą. Zaniósł je do chaty i po chwili znów się pojawił, żeby sypnąć kurom ziarno. Z komina uniósł się dym roznieconego ognia. A więc Sikorka też już wstała. Potem Brus poszedł do stajni. Wiedziałem, co tam robi, zupełnie jakbym mu towarzyszył. Obejrzał każde zwierzę, a potem zaczął nosić wodę do stajni. Roześmiałem się, a po chwili w oczach stanęły mi łzy. — Przysięgam, Błaźnie, że w tym momencie byłem bliski zejścia do niego. Nie mogłem bezczynne przyglądać się pracującemu Brusowi. W milczeniu kiwnął głową. — Potem wyszedł, prowadząc kasztanka. Byłem zdumiony. Wygląd ogiera wyraźnie świadczył o tym, że należy do najszlachetniejszej rasy rumaków wyhodowanych w Koziej Twierdzy. Widać to było po łuku jego szyi, silnym barku i kłębie. Serce rosło mi w piersi na widok takiego konia, na dodatek będącego w posiadaniu Brusa. Puścił go luzem w zagrodzie, a potem napełnił koryto wodą. Kiedy po chwili wyprowadził Fircyka,
140
domyśliłem się, że Wilga odnalazła Brusa i postarała się, żeby oddano mu zarówno konia, jak i źrebaka. Miło było znów widzieć ich razem. Wydawało się, że Fircyk odzyskał swój dawny spokój ducha, ale Brus nie umieścił go w pobliżu innych ogierów, lecz z dala od nich. Przyniósł Fircykowi wody, poklepał go przyjaźnie po karku i wrócił do chaty. — Wtedy wyszła z niej Sikorka. Wstrzymałem oddech. Patrzyłem na ocean, lecz nie widziałem go. W oczach miałem obraz kobiety, która była kiedyś moja. Jej czarne włosy, dawniej rozpuszczone i niesforne, teraz były starannie uczesane i upięte w kok. Tuż za nią dreptał mały chłopczyk. Z koszykiem na ramieniu szła w kierunku ogródka. Biały fartuszek podkreślał zaawansowaną ciążę. Chociaż nie była to już ta chyża i smukła dziewczyna, którą pamiętałem, jako dojrzała kobieta była nie mniej atrakcyjna. Tęskniłem do niej i wszystkiego, co się z nią wiązało: ciepła domowego ogniska, szczęścia, jakie daje swojemu mężczyźnie, dzieci i spokoju. Wyszeptałem jej imię. Nagle podniosła głowę, jakby wiedziała o mojej obecności. Jednak zamiast spojrzeć na wzgórze, roześmiała się i zawołała: — Rycerzu, nie! Tego się nie je! — Nachyliła się i wyjęła malcowi z buzi garść kwiatów groszku. Wzięła go na ręce i zawołała w kierunku chaty: — Kochanie, chodź i zabierz swojego syna, zanim zniszczy cały ogród. I powiedz Pokrzywie, żeby przyszła i pomogła mi wyrwać rzepy. Potem usłyszałem, jak Brus odkrzyknął: — Zaraz! — Po chwili stanął w drzwiach i rzucił przez ramię: — Później skończymy zmywać. Chodź pomóc mamie. Szybko przeszedł przez dziedziniec i złapał synka. Podniósł go w górę, a mały aż zapiszczał z zachwytu, gdy Brus posadził go sobie na karku. Sikorka przyciskała dłoń do brzucha i zaśmiewała się z nimi, patrząc na nich czule. Zamilkłem. Łzy oślepiły mnie jak mgła. Na ramieniu poczułem dłoń Błazna. — Nie zszedłeś do nich, prawda? Bez słowa pokręciłem głową. Uciekłem, zanim ujrzałem moją córkę, gdyż wtedy musiałbym do niej pobiec. A przecież w ich świecie nie było dla mnie miejsca. Gdybym do nich zszedł, przyniósłbym im tylko rozpacz i nieszczęście. Patrzyłem na nich z goryczą i gniewem, nie mogąc pogodzić się z tym, jak okrutnie zdradził nas los. Nie mogłem ani winić ich za to, że związali się ze sobą, ani mieć sobie za złe gniewu, jaki czułem na myśl o tym, że w ten sposób na zawsze wykluczyli mnie ze swego życia. Stało się, i żal nie mógł niczego zmienić. Na szczęście zdołałem stamtąd odejść, nie pozwoliłem, aby mój ból zatruł ich szczęście i zagroził spokojowi mojej córki. Znalazłem w sobie choć tyle siły. — To koniec mojej opowieści, Błaźnie. Następna zima zastała nas tutaj. Znaleźliśmy tę chatę i zamieszkaliśmy w niej.
141
Pytanie, które zadał mi teraz Błazen, wstrząsnęło mną. — A twoje drugie dziecko? — Co takiego? — Sumienny. Widziałeś się z nim? Czyż nie jest twoim synem w takim samym stopniu, jak Pokrzywa twoją córką? — Ja... nie. Nigdy go nie widziałem. To syn Ketriken i dziedzic Szczerego. Jestem pewien, że tak właśnie uważa Ketriken. Zaczerwieniłem się na wspomnienie tej historii, o której mi przypomniał. Położyłem rękę na jego ramieniu. — Przyjacielu, tylko ty i ja wiemy o tym, że Szczery wykorzystał mnie... i moje ciało. Nie pamiętam jednak, w jaki sposób został poczęty Sumienny. Na pewno przypominasz sobie, że w tym czasie byłem z tobą, uwięziony w wycieńczonym ciele Szczerego. Mój król chciał pozostawić dziedzica tronu, więc nie mam mu tego za złe, choć wolałbym o tym zapomnieć. — Wilga nic o tym nie wie? Ani nawet Ketriken? — Wilga spała tamtej nocy. Jestem pewien, że gdyby coś podejrzewała, do tej pory już by o tym wspomniała. Jako minstrel nie zdołałaby powstrzymać się przed wyśpiewaniem tego, choćby nie wiem jak było to nierozsądne. Co do Ketriken, to cóż... Szczery płonął Mocą. Tamtej nocy widziała w swoim łożu tylko jego. Westchnąłem i wyznałem: — Wstydzę się, że wziąłem udział w tym oszustwie, chociaż nie powinienem kwestionować mądrości Szczerego w tej sprawie... Zamilkłem. Nawet z Błaznem trudno mi było rozmawiać o moich uczuciach wobec Sumiennego. Syn — mój i nie mój zarazem. I tak samo jak mój ojciec, ja również dokonałem wyboru i nie chciałem go znać, aby w ten sposób go chronić. Błazen położył swoją dłoń na mojej i mocno ją uścisnął. — Z nikim o tym nie rozmawiałem. I nie będę. — Nabrał tchu. — No cóż, zatem przybyłeś tutaj, aby wreszcie żyć w spokoju. Tak. Od kiedy ostatnio widziałem Błazna, wciąż uciekałem i ukrywałem się. Ta chata była moją kryjówką. — Większość ludzi na twoim miejscu uważałaby — powiedział łagodnie — że wystarczy, jeśli raz uratowali świat, i nie podejmowałaby się tego ponownie. Ponieważ jednak ty najwyraźniej chcesz to uczynić, postaram się znów jakoś ci pomóc. Uśmiechnąłem się z przymusem. — Nie muszę być bohaterem, Błaźnie. Wystarczy mi poczucie, że to, co robię, ma jakieś znaczenie dla kogoś jeszcze oprócz mnie. Przez chwilę uważnie mi się przyglądał. — To nic trudnego. Kiedy Traf rozpocznie naukę, odszukaj mnie w Koziej Twierdzy. Obiecuję, że będziesz tam kimś ważnym.
142
— Albo martwym, jeśli mnie rozpoznają. Nie słyszałeś, jak ostatnio traktują tych, którzy posiadają magię Rozumienia? — Nie, nie słyszałem, jednak wcale mnie to nie dziwi. Muszę jednak przyznać rację Wildze. Sadzę, że nikt cię nie pozna. Wcale nie jesteś podobny do Bastarda Rycerskiego z rodu Przezornych, którego pamiętają ludzie. Twoja twarz ma wprawdzie charakterystyczne rysy Przezornych, lecz na dworze jest takich wielu. Dlaczego ktoś miałby porównywać akurat ciebie ze spłowiałym portretem wiszącym w ciemnej sali? Jesteś jedynym żyjącym przedstawicielem twojego rodu. Roztropny zginął dawno temu, twój ojciec zamknął się w Białym Gaju, zanim został zabity, a Szczery przedwcześnie się zestarzał. Ja wiem, kim jesteś, i dlatego dostrzegam podobieństwo. Nie sądzę jednak, żeby groziło ci niebezpieczeństwo ze strony jakiegoś przypadkowo napotkanego dworzanina. — Milczał chwilę, a potem zapytał wprost: — No to jak? Zobaczę cię w Koziej Twierdzy, zanim spadnie śnieg? — Może. Wątpiłem w to, ale wiedziałem, że nie warto spierać się z Błaznem. — Będę czekał — powiedział i potem klepnął mnie w ramię. — Wracajmy, kolacja powinna już być gotowa. Chcę także skończyć moją rzeźbę.
ROZDZIAŁ 10
MIECZ I WEZWANIA Chyba każde królestwo ma swojego tajemniczego i potężnego obrońcę, który w potrzebie staje w obronie kraju i jego mieszkańców. Zawyspiarze mają Lodogień, stworzenie zamieszkujące serce lodowca, którym skuta jest wyspa Aslevjal. Przysięgają, że wstrząsające ich wyspą trzęsienia ziemi powoduje Lodogień, kiedy niespokojnie przewraca się z boku na bok w głębokim śnie. Legendy Królestwa Sześciu Księstw wspominają o Najstarszych, potężnej rasie mieszkającej gdzieś za Królestwem Górskim. Król Szczery z rodu Przezornych mógł nie tylko dawać tym legendom wiarę, ale do tego stopnia pokładał nadzieję w Najstarszych, że opuścił schorowanego ojca i niedawno poślubioną żonę, aby spróbować ich odszukać i poprosić o pomoc. Być może właśnie ta żarliwa wiara pozwoliła mu obudzić wyrzeźbione przez Najstarszych kamienne smoki i wezwać je na pomoc, a samemu przybrać postać smoka i wyruszyć na odsiecz Sześciu Księstwom.
W
ciągu następnych dni Błazen wyraźnie unikał wszelkich poważnych rozmów. Ja zaś opowiadając mu o minionych łatach, sądziłem, że teraz będę mógł powrócić do dawnego życia. Zamiast tego dręczył mnie jednak dziwny niepokój. Zmiana, czas na zmianę. Katalizator. Te słowa i myśli towarzyszyły mi po całych dniach i nawiedzały mnie nocami. Już nie tyle dręczyła mnie przeszłość, co niepokoiła przyszłość. Patrząc wstecz na to, co uczyniłem z moją młodością, nagle zacząłem martwić się tym, co Traf zrobi ze swoją. Miałem wrażenie, że straciłem wszystkie te lata, w ciągu których powinienem przygotować go do samodzielnego życia. Był dobrym chłopcem i nie miałem powodu uskarżać się na jego charakter, jednak obawiałem się, że niedostatecznie nauczyłem go, jak radzić sobie w życiu. Wiedział wszystko, co należy wiedzieć o prowadzeniu farmy, uprawie roli i polowaniu dla zaspokojenia podstawowych potrzeb. Teraz jednak posyłałem go w szeroki świat. Jak tam sobie poradzi? Rozmyślania o jego nauce nie dawały mi spać.
144
Jeśli Błazen zdawał sobie z tego sprawę, to wcale tego nie okazywał. Kręcił się ze swoimi narzędziami po całej chacie, i oto nad mój kominek wpełzł pęd winorośli, z futryny drzwi zerkały jaszczurki, a z kuchennych szafek i schodów na ganku spoglądały na mnie dziwne twarzyczki. No a poczynania wodnych duszków na mojej beczce z deszczówką z pewnością wywołałyby rumieniec nawet na twarzy kaprala. Każdy drewniany przedmiot w mojej chacie był zagrożony jego ostrymi narzędziami i zręcznymi palcami. Ja także zająłem się swoją robotą. Pomimo pięknej pogody równie często pracowałem na zewnątrz, co pod dachem. Chciałem mieć trochę czasu na rozmyślania, ale najważniejszym powodem było to, że wilk powoli wracał do zdrowia. Nie mogłem jednak przestać martwić się o niego. Kiedy sięgałem ku niemu Rozumieniem, odpowiadała mi jedynie głucha cisza. Gdy zaś czasem odrywałem się od pracy, widziałem, że przygląda mi się nieruchomym wzrokiem. Nie pytałem go, o czym myśli. Gdyby chciał się ze mną tym podzielić, otworzyłby przede mną swój umysł. Wilk stopniowo powracał do dawnych zajęć, lecz stracił trochę animuszu. Uważał na siebie, starał się nie przemęczać. Już nie chodził za mną krok w krok, ale wylegiwał się na ganku, obserwując moją krzątaninę. Nadal polowaliśmy wieczorami, ale robiliśmy to znacznie rzadziej, udając, że to z powodu Błazna. Ślepun często wskazywał zwierzynę i czekał, aż ją ustrzelę, zamiast samemu na nią zapolować. Te zmiany niepokoiły mnie, choć starałem się tego nie okazywać. Powtarzałem sobie, że wilk potrzebuje więcej czasu, żeby zupełnie wyzdrowieć, a poza tym gorące lato nigdy nie było jego ulubioną porą roku. Z nadejściem jesieni odzyska dawny wigor. Stworzyliśmy we trzech zgraną drużynę. Wieczorami Błazen i ja snuliśmy opowieści, wspominając mniej lub bardziej istotne wydarzenia z naszego życia. Skończyła nam się brandy, lecz nasze rozmowy nadal były równie ożywione i wesołe. Opowiedziałem Błaznowi, co Traf widział w Plamie Hardina i co mówili ludzie na targu. Powtórzyłem mu także opowieść Wilgi o występie minstrela podczas święta wiosny i opinię Ciernia o księciu Sumiennym. Błazen chłonął te wszystkie opowieści jak tkacz splatający gobelin z wielu rozmaitych nitek. Pewnego wieczoru próbowaliśmy ozdobić koronę piórami, lecz te poprzechylały się i sterczały na wszystkie strony. Innego wieczoru Błazen postawił koronę na stole, po czym z moich zapasów wybrał kilka pędzelków i inkaustów. Zająłem miejsce w fotelu obok niego i przyglądałem się, co robił. Starannie porozkładał wokół wszystkie przybory, zanurzył pędzelek w inkauście, a potem zastygł, zastanawiając się. Siedzieliśmy długi czas w milczeniu, przerywanym tylko trzaskiem płonącego drewna. Nagle Błazen odłożył pędzelek. — Nie — rzekł cicho — jeszcze nie teraz. Zapakował z powrotem koronę i schował ją do juków. Pewnego wieczoru, gdy zaśmiewałem się jego wesołą pieśnią, Błazen nagle odłożył harfę i oznajmił:
145
— Jutro muszę odjechać. — Nie! — zaprotestowałem, zaskoczony. — Dlaczego? — No wiesz — odparł enigmatycznie — takie już jest życie Białego Proroka. Muszę zająć się swoimi nudnymi obowiązkami, takimi jak przepowiadanie przyszłości i zbawianie świata. Ponadto nie masz już mebli, które mógłbym ozdobić. — To prawda — powiedziałem — ale czy nie możesz jednak zostać jeszcze kilka dni? Przynajmniej do powrotu Trafa. Poznałbyś chłopca. Westchnął. — Prawdę mówiąc, zostałem dłużej niż powinienem. Zwłaszcza, że nie chcesz odjechać stąd razem ze mną. Chyba że... — Spojrzał na mnie z nadzieją w oczach. — Czyżbyś zmienił zdanie? — Wiesz, że nie. Nie mogę zostawić domu i wyjechać. Muszę tu być, kiedy wróci Traf. — No tak. — Opadł na krzesło. — Musisz zajmować się kurami. Ta drwina ubodła mnie. — Może tobie wydaje się to nieważne, ale to jest właśnie moje życie. Uśmiechnął się, widząc moją urażoną minę. — Nie jestem Wilgą, mój drogi, nikogo nie lekceważę i na nikogo nie patrzę z góry. Mam swoją pracę, która może wydawać się nudna komuś, kto ma całe stado kur do wykarmienia i wiele grządek fasoli do okopania. Ale moje obowiązki są równie ważne. Mam wiele plotek, którymi muszę podzielić się z Cierniem, oraz wielu znajomych, których muszę odwiedzić w Koziej Twierdzy. Poczułem ukłucie zazdrości. — Sądzę, że ucieszą się z twojego powrotu. Wzruszył ramionami. — Może niektórzy. Inni woleliby już nigdy mnie nie widzieć. A większość wcale mnie nie pamięta. Może nawet nikt, jeśli dobrze się nad tym zastanowić. Wstał. — Chciałbym tutaj zostać — wyznał cicho. — Chciałbym uwierzyć tak jak ty, że mogę zrobić z moim życiem, co tylko zechcę. Niestety, wiem, że i w twoim, i w moim przypadku tak nie jest. Podszedł do otwartych drzwi i spojrzał na ciepły letni wieczór. Nabrał tchu, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale tylko westchnął. Potem wyprostował się, jakby podjął jakąś decyzję, i odwrócił się do mnie. — Najlepiej będzie, jeśli wyjadę jutro. Ty i tak wkrótce pojedziesz za mną. — Nie licz na to — ostrzegłem go. — No cóż, ja jednak muszę. — Och, niech tym razem ktoś inny ratuje świat. Na pewno jest gdzieś jakiś inny Biały Prorok — rzuciłem żartobliwie.
146
Błazen zrobił wielkie oczy i zadrżał. — Nigdy więcej nawet o tym nie wspominaj. Już sam fakt, że coś takiego przyszło ci do głowy, to dla mnie zła wróżba. Gdyż istotnie jest jeszcze ktoś, kto chętnie przywdziałby płaszcz Białego Proroka i pchnął świat w innym kierunku. Od dawna muszę się z nią zmagać, ale na szczęście jej siły słabną. Teraz już rozumiesz, do czego jest mi potrzebna twoja siła, przyjacielu. We dwóch może uda nam się tego dokonać. W końcu czasem nawet mały kamyk tkwiący w koleinie wystarczy, żeby koło potoczyło się w innym kierunku. — Nie wydaje mi się, żeby to było bezpieczne dla tego koła. Spojrzał mi w oczy. W jego złocistych źrenicach odbijał się migotliwy blask świec. Powiedział znużonym głosem: — Nie obawiaj się, dołożę wszelkich starań żebyś pozostał przy życiu. Widząc jego poważną minę, zmieniłem temat. — Kim jest ta kobieta, o której wspomniałeś? Czy ja ją znam? Wrócił do komnaty i usiadł przy stole. — Nie, nie znasz jej. Ja znam ją od dawna, a raczej powinienem powiedzieć, że wiem o niej od dawna. Była już dojrzałą kobietą wtedy, gdy ja byłem zaledwie dzieckiem... — Zerknął na mnie. — Urodziłem się daleko, daleko na południu, w zwyczajnej rodzinie. Miałem kochającą matkę, a moimi ojcami byli zgodnie z tamtejszym zwyczajem dwaj bracia. Już od chwili, gdy opuściłem łono matki, stało się jasne, że odezwało się we mnie pradawne dziedzictwo. Kiedyś, w odległej przeszłości, w naszej rodzinie pojawiła się domieszka krwi Białego, a ja urodziłem się po to, żeby przejąć tradycję tej prastarej rasy. Tak więc rodzice wiedzieli, że nie jest moim przeznaczeniem pozostać w ich domu i wykonywać któryś ze zwykłych zawodów, posłano mnie więc tam, gdzie miałem pobierać nauki i przygotowywać się do pełnienia moich obowiązków. Traktowano mnie tam nawet lepiej niż dobrze, wręcz mnie uwielbiano. Każdego ranka spisywano to, co mi się śniło, żeby potem mędrcy mogli się nad tym zastanawiać. Kiedy byłem starszy, nauczono mnie kaligrafii, żebym sam mógł spisywać swoje wizje. Uśmiechnął się i pokręcił głową. — Każdemu mojemu słowu przypisywano ogromne znaczenie. A choć w moich żyłach płynęła starożytna krew, nie różniłem się niczym od innych dzieci. Płatałem figle, opowiadając o latających dzikach i tajemniczych postaciach należących do królewskich rodzin. Snułem coraz bardziej fantastyczne opowieści, ale niezależnie od tego, jak bardzo popuszczałem wodze fantazji, w moich bajaniach zawsze kryła się szczypta prawdy. Zerknął na mnie, ale ja milczałem. — Zapewne powinienem tylko siebie winić o to, że kiedy wreszcie odkryłem największą i niezaprzeczalną prawdę, nikt w nią nie uwierzył. Kiedy obwołałem się Białym
147
Prorokiem, którego oczekiwał świat, moi mistrzowie kazali mi opanować swoje wybujałe ambicje. Oznajmili mi, że już ktoś inny przywdział biały płaszcz. Ta kobieta wyprzedziła mnie i teraz usiłowała popchnąć rzeczywistość w kierunku, który wskazywały jej wizje. A ponieważ może być tylko jeden Biały Prorok, zapytałem moich mistrzów, kim w takim razie ja jestem. Ale oni nie potrafili mi tego wyjaśnić, wiedzieli tylko, kim nie jestem. Nie jestem Białym Prorokiem. — Wiedziałem, że się mylą. A ponieważ usiłowali mnie skłonić do zadowolenia się zwyczajnym życiem, uciekłem. I przybyłem na północ drogami i sposobami, których nie mogę ci zdradzić. Podążałem cały czas na północ, aż znalazłem się na dworze króla Roztropnego z rodu Przezornych. Służyłem u niego już jakiś czas, gdy dworem wstrząsnęła pogłoska o przybyciu Bękarta. Niechcianego, nie uznanego Przezornego. Wszyscy byli zaskoczeni. Wszyscy oprócz mnie, gdyż ja widywałem w snach twoją twarz i wiedziałem, że muszę cię odnaleźć, chociaż wszyscy wokół mnie powtarzali, że nie istniejesz. Nagle wyciągnął rękę i ujął mój nadgarstek. Poczułem gwałtowny rozbłysk łączącej nas więzi. Nie potrafię inaczej tego opisać. Nie była to ani Moc, ani Rozumienie. To w ogóle nie była taka magia, jaką znałem. Raczej przypominała dziwne wrażenie, gdy rozpoznajemy jakieś miejsce, w którym nigdy przedtem nie byliśmy. Czułem się tak, jakbyśmy nie pierwszy raz siedzieli tak i prowadzili tę rozmowę, za każdym razem przypieczętowując ją takim uściskiem dłoni. Odwróciłem głowę i napotkałem wpatrzone we mnie czarne ślepia wilka. — Powiedziałeś, że ją znasz. Czy ja także ją znam? — Nie, chociaż słyszałeś o niej. Czy pamiętasz przywódcę szkarłatnych okrętów, który nosił imię Kebala Żelaznorękiego? Potwierdziłem, kiwając głową. Był wodzem Zawyspiarzy, który nagle wspiął się na wyżyny władzy i równie szybko z nich spadł po przebudzeniu się naszych smoków. Niektórzy powiadali, że pożarł go smok Szczerego, inni twierdzili, że utonął. — A czy słyszałeś, że kierowała nim kobita zwana Bladą Kobietą? Zmarszczyłem brwi, usiłując sobie przypomnieć. No tak, słyszałem takie pogłoski. Błazen odchylił się na krześle i rzucił od niechcenia: — To była ona. Powiem ci jeszcze coś. Ona nie tylko uważa, że jest Białym Prorokiem, ale równie głęboko wierzy w to, że Kabal Żelaznoręki jest jej Katalizatorem. — Tym, który pozwala innym stać się bohaterami? Pokręcił głową. — Nie, jej Katalizator niszczy bohaterów. Sprawia, że nie dokonują tego wszystkiego, co mogliby dokonać. Tam gdzie ja buduję, ona niszczy. Gdzie ja jednoczę, ona dzieli. Ona wierzy, że najpierw wszystko musi się skończyć, a dopiero potem powstać coś nowego.
148
Czekałem, aż rozwinie ten temat, ale on milczał. W końcu zapytałem: — A ty w co wierzysz? Uśmiechnął się. — Wierzę w ciebie. Ty jesteś moim nowym początkiem. W komnacie zapadła głucha cisza. Błazen powoli podniósł rękę do ucha. — Nosiłem go od kiedy widzieliśmy się ostatni raz. Sądzę, że teraz powinienem ci go oddać. Nie mogę nosić go tam, dokąd teraz jadę. Za bardzo rzuca się w oczy. Ludzie mogą sobie przypomnieć, że widzieli taki u ciebie, u Brusa albo twojego ojca. Mógłby obudzić wspomnienia, które powinny pozostać uśpione. Patrzyłem, jak zmaga się z zapięciem. Kolczyk był zrobiony ze srebrnej siateczki otaczającej błękitny kamień. Brus dał go mojemu ojcu, a po nim ja go nosiłem. Powierzyłem go Błaznowi, każąc po mojej śmierci oddać Sikorce jako dowód, że nigdy o niej nie zapomniałem. Postąpił rozsądnie, zatrzymując go. — Zaczekaj — powiedziałem nagle — nie dawaj mi go. Spojrzał na mnie ze zdumieniem. — Zakryj go, jeśli musisz, jednak noś go nadal. Proszę. Powoli opuścił ręce. — Jesteś pewien? — zapytał z niedowierzaniem. — Tak — odparłem, i mówiłem to szczerze. * Kiedy zbudziłem się następnego ranka, zobaczyłem, że Błazen już wstał, umył się i ubrał. Na stole leżał jego bagaż, a on sam znów miał na sobie szlachecki strój, który zupełnie nie pasował do osobnika mieszającego owsiankę. — Zatem jedziesz? — spytałem. — Jak tylko zjemy — odparł spokojnie. Powinniśmy wyruszyć razem z nim. To była pierwsza od wielu myśl, którą wilk podzielił się ze mną. Zaskoczył mnie. — A co z Trafem? — zapytałem. Ślepun patrzył na mnie, jakbym znał już odpowiedź na to pytanie. Ale ja jej nie znałem. — Muszę tu zostać — powiedziałem do Błazna i wilka, ale nie wyglądali na przekonanych. Odmawiając im, czułem się rozsądny i stateczny, co wcale mi się nie podobało. — Mam obowiązki — dodałem niemal gniewnie. — Nie mogę tak po prostu odejść i pozwolić, żeby chłopiec wrócił do pustego domu. — Nie, nie możesz — przytaknął Błazen, ale powiedział to tylko po to, żeby mnie ułagodzić. W ponurym nastroju zjedliśmy śniadanie, a kiedy wstaliśmy od stołu, z odrazą popatrzyłem na brudne miski i garnek po owsiance. Przypominały o codziennych obowiązkach, które nagle wydały mi się nieznośne.
149
— Osiodłam ci konia — powiedziałem ponuro do Błazna. — Nie ma sensu, żebyś brudził sobie to piękne odzienie. Zerwałem się od stołu i wypadłem na dwór. Węgielek chyba wyczuwała, że zaraz wyruszą w drogę, gdyż była niespokojna. Oporządziłem ją tak, że jej sierść lśniła tak samo jak uprząż. Niemal uspokoiłem się przy tym, lecz kiedy wyprowadziłem ją ze stajni i zobaczyłem stojącego na ganku Błazna, który trzyma rękę na grzbiecie Ślepuna, znów poczułem niepokój i dziecinną urazę. Gdyby nie przyjechał do mnie z wizytą, nie uświadomiłbym sobie, jak bardzo mi go brakuje. Wciąż żyłbym przeszłością i nie tęskniłbym za czymś nowym. Poczułem się stary i zmęczony, kiedy Błazen podszedł, żeby mnie uściskać. Stałem sztywno, nie odwzajemniając uścisku. Przysunął usta do mojego ucha i szepnął drwiąco: — Zegnaj, ukochana. Pomimo irytacji nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. — Bezpiecznej podróży, Błaźnie — rzuciłem szorstko. — Tobie też życzę bezpiecznej podróży — odparł poważnie i wskoczył na konia. Przyjrzałem mu się. Ten arystokratyczny młodzieniec na koniu wcale nie przypominał Błazna, którego niegdyś znałem. Dopiero kiedy spojrzał mi w oczy, ujrzałem w nich mojego starego przyjaciela. Przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy na siebie. Potem Błazen pociągnął wodze, dając znak klaczy. Podrzucając łbem, Węgielek natychmiast ruszyła kłusem. Jej jedwabisty ogon powiewał za nią jak proporczyk. Odprowadziłem ich wzrokiem, i nawet gdy już znikli mi z oczu, długo patrzyłem na unoszący się w powietrzu tuman kurzu. Kiedy wróciłem do chaty, zobaczyłem, że Błazen umył talerze i garnek, po czym odstawił je na miejsce. Na środku stołu, wcześniej zasłonięty przez leżące na nim juki, widniał wyrzeźbiony jeleń Przezornych, z rogami nastawionymi do ataku. Powiodłem palcami po wyrytym w drewnie wizerunku i sposępniałem jeszcze bardziej. — Czego ty ode mnie chcesz? — spytałem. * Dni płynęły niezbyt szybko. Każdy dzień wydawał mi się taki sam, a wieczory dłużyły się w nieskończoność. Robiłem wszystko, żeby zapełnić czas, a każda czynność zmuszała mnie do podejmowania kolejnych. Po ugotowaniu posiłku musiałem pozmywać naczynia, a po rzuceniu w ziemię ziarna musiałem pielić i podlewać. Ale moje proste życie już nie dawało mi zadowolenia. Tęskniłem za Błaznem, i zrozumiałem, że przez te wszystkie lata brakowało mi go. Czułem się tak, jakby odezwała się stara rana, zwłaszcza, że nie znajdowałem teraz oparcia w wilku. Wciąż o czymś rozmyślał, i czasem spędzaliśmy nawet cały wieczór w po-
150
nurym milczeniu. Kiedyś, gdy cerowałem koszule przy blasku świecy, Ślepun podszedł do mnie i z westchnieniem oparł łeb na moim kolanie. Pogłaskałem go po łbie i podrapałem za uszami. — Dobrze się czujesz? — zapytałem. Nie byłoby dobrze, gdybyś został sam. Cieszę się, że Bezwonny do nas wrócił, i że wiesz, gdzie go znaleźć. Potem z jękiem podniósł łeb z mojego kolana, odszedł i zwinął się w kłębek na ziemi przed gankiem. Letnie upały spadły na nas jak ciężki koc. Musiałem dwa razy dziennie nosić wodę do podlewania ogrodu. Kury przestały się nieść. Kiedy byłem już zupełnie zniechęcony, wrócił Traf. Nie spodziewałem się zobaczyć go przed końcem żniw, lecz pewnego wieczoru Ślepun nagle wstał z podłogi, podszedł do frontowych drzwi i spojrzał na drogę. — Co jest? — spytałem go. Chłopiec wraca. Tak szybko? Jednak już formułując tę myśl, wiedziałem, że wcale nie za szybko. Minęło dopiero półtora miesiąca, lecz ja miałem wrażenie, że nie było go już bardzo długo. Na końcu alejki dostrzegłem jego sylwetkę. Razem ze Ślepunem pospieszyliśmy mu na spotkanie. Kiedy wziąłem go w ramiona, natychmiast poczułem, że urósł i schudł, a kiedy odsunąłem go na odległość ramienia, żeby lepiej mu się przyjrzeć, w jego oczach ujrzałem wstyd i przygnębienie. — Witaj w domu — powiedziałem, lecz on tylko wzruszył ramionami. — Wróciłem z podkulonym ogonem — wyznał, a zaraz potem przykucnął, by przytulić Ślepuna. — Została z niego tylko skóra i kości! — wykrzyknął. — Trochę chorował, ale już dochodzi do siebie — powiedziałem, siląc się na wesoły ton. — To samo można powiedzieć o tobie — dodałem. — Na stole czeka talerz z chlebem i mięsiwem. Chodź i posil się, a potem opowiesz nam, jak sobie radziłeś w szerokim świecie. — Mogę powiedzieć od razu, w kilku słowach — odparł, gdy szliśmy w kierunku chaty. W jego głosie słyszałem rozgoryczenie. — Żniwa były dobre, ale gdziekolwiek poszedłem, zawsze pierwszeństwo mieli krewniacy albo znajomi gospodarzy. Wszędzie byłem obcy i zawsze przydzielano mi najcięższe zajęcia. Pracowałem jak mężczyzna, Tomie, ale traktowali mnie jak dziecko, skąpiąc jedzenia i zapłaty. I byli wobec mnie podejrzliwi. Nie pozwalali, żebym sypiał w ich stodołach ani rozmawiał z ich córkami. Między jedną a drugą pracą też musiałem coś jeść, a kosztowało mnie to znacznie więcej niż przypuszczałem. Tak więc wróciłem do domu, mając zaledwie garść monet więcej, niż kiedy go opuszczałem. Głupio zrobiłem, ruszając w świat. Tyle samo zarobiłbym, zostając w domu i sprzedając kury oraz ryby.
151
Wyrzucał gniewnie z siebie słowa, a ja nie przerywałem mu, pozwalając mu się wygadać. Doszliśmy do drzwi chaty. Traf zanurzył głowę w beczce z wodą do podlewania ogrodu, a ja wszedłem do domu, aby postawić jadło na stole. Gdy chłopak wszedł do izby i rozejrzał się wokół, natychmiast poznałem po jego minie, że dom wydał mu się znacznie mniejszy niż poprzednio. — Jak to dobrze wrócić do domu — rzekł, i jednym tchem dodał: — Nie wiem tylko, w jaki sposób zdobędę pieniądze na czesne. Chyba będę musiał wynająć się do pracy również w przyszłym roku. Tylko że wtedy mogą powiedzieć, że jestem za stary na naukę. I tak człowiek, którego spotkałem po drodze, powiedział mi, że wszyscy znani mu rzemieślnicy rozpoczynali naukę fachu przed ukończeniem dwunastu lat. Czy to jest miód? — Tak. Postawiłem garnek z miodem na stole obok chleba i zimnego mięsiwa, a Traf rzucił się na to, jakby nie jadł od wielu dni. Zaparzyłem herbatę dla nas obu, a potem usiadłem przy stole naprzeciw chłopca, patrząc, jak je. Chociaż był tak bardzo głodny, nie zapomniał rzucić paru kawałków mięsa wilkowi, który siedział obok jego krzesła. Ślepun zjadł je nie dlatego, że był głodny, lecz by sprawić przyjemność chłopcu i dopełnić rytuału dzielenia się mięsem z członkiem stada. Kiedy z pieczonej kury zostały same kości, na których nie dałoby się nawet ugotować zupy, Traf z westchnieniem wyciągnął się na krześle. Nagle pochylił się nad stołem i powiódł palcami po wyrzeźbionym w blacie szarżującym jeleniu. — Piękny! Kiedy nauczyłeś się tak rzeźbić? — To nie ja. Odwiedził mnie stary przyjaciel i zadał sobie sporo trudu, żeby upiększyć naszą chatę. — Uśmiechnąłem się. — Kiedy znajdziesz chwilę czasu, obejrzyj beczkę na wodę. — Stary przyjaciel? Nie wiedziałem, że masz jakichś przyjaciół poza Wilgą. Nie chciał mnie urazić, ale jednak to zrobił. Znów powiódł palcami po rzeźbie. Herb z takim właśnie jeleniem niegdyś nosił Rycerski Przezorny. — Och, mam kilku, lecz po prostu rzadko ich widuję. — Aha. A co z nowymi przyjaciółmi? Czy Dżina wpadła tu w drodze powrotnej do Koziej Twierdzy? — Owszem. W podziękowaniu za nocleg zostawiła amulet zapewniający lepsze zbiory. Zerknął na mnie z ukosa. — Zatem nocowała tutaj. Ona jest bardzo miła, prawda? — Tak, jest miła. Czekał, aż powiem coś więcej, ale się nie doczekał. Pochylił głowę, aby ukryć uśmiech. Wyciągnąłem rękę i żartobliwie dałem mu w ucho. Udał, że zasłania się przed ciosem, a potem nagle chwycił mnie za rękę. Uśmiech zgasł mu na ustach, zastąpił go niepokój.
152
— Tomie, co ja mam robić? Myślałem, że to będzie łatwe. Chciałem ciężko pracować za uczciwą zapłatę, byłem uprzejmy i solidny, a mimo to źle mnie traktowano. Co mam robić? Nie mogę przez całe życie mieszkać na tym pustkowiu. Nie mogę! — Nie, nie możesz. W tym momencie zrozumiałem, że przez mój samotniczy tryb życia źle przygotowałem chłopca do samodzielności. To dziwne, ale dając mu to, co uważałem za najlepsze, wyrządziłem mu krzywdę. Powinienem lepiej się nim zająć, zapewnić mu lepsze życie. Z lekki zdziwieniem usłyszałem nagle własne słowa: — Mam starych przyjaciół w Koziej Twierdzy. Mogę pożyczyć od nich pieniądze na opłatę czesnego. Serce ścisnęło mi się na myśl o tym, jaką formę może przybrać spłata takiej pożyczki, ale zaraz wziąłem się w garść. Najpierw pójdę do Ciernia, a jeśli zażąda ode mnie zbyt wiele w zamian za przysługę, odszukam Błazna. Nie będzie łatwo prosić o pieniądze, ale... — Zrobiłbyś to? Dla mnie? Przecież nie jestem twoim prawdziwym synem. Traf patrzył na mnie z niedowierzaniem. Uścisnąłem jego dłoń. — Zrobiłbym to, ponieważ jesteś moim jedynym synem. — Przysięgam, że pomogę ci spłacić ten dług. — Nie. To będzie mój dług, zaciągnięty dobrowolnie. Natomiast spodziewam się, że będziesz pilnie słuchał swego mistrza i starał się jak najlepiej wyuczyć wybranego zawodu. — Będę, Tomie, będę. I przysięgam, że na stare lata niczego ci nie zabraknie. Powiedział to z tak głębokim przekonaniem, że przyjąłem jego słowa z poważną miną, ignorując błysk rozbawienia w ślepiach wilka. Teraz widzisz, jakie to irytujące, kiedy ktoś traktuje cię tak, jakbyś już stał nad grobem? Nigdy nie mówiłem, że stoisz nad grobem. Pewnie, tylko traktujesz mnie jak worek starych gnatów. Nie mam racji? Nie, wracam do sił. Zaczekaj, aż opadną liście z drzew i zrobi się chłodniej. Przegonię cię tak, aż padniesz. Tak jak zawsze. A jeśli będę musiał wyruszyć wcześniej? Wilk z westchnieniem złożył łeb na przednich łapach. Nie ma sensu martwić się na zapas. — Myślisz o tym samym, co ja? — Traf przerwał pozorne milczenie panujące w chacie. Napotkałem jego zaniepokojone spojrzenie.
153
— A o czym ty myślałeś? Odpowiedział z wahaniem: — O tym, że im wcześniej porozmawiasz ze swoimi przyjaciółmi z Koziej Twierdzy, tym prędzej będziemy wiedzieli, jak przygotować się do zimy. — Nie chciałbyś spędzić tutaj następnej zimy, prawda? — Nie. — Wrodzona uczciwość kazała mu to przyznać, ale zaraz potem złagodził te słowa, dodając: — Nie dlatego, że mi źle z tobą i Ślepunem. Po prostu... — Zastanawiał się przez chwilę. — Czy miałeś kiedyś wrażenie, że czas przepływa ci między palcami? Że życie przechodzi obok, a ty tkwisz w stojącej wodzie ze śniętymi rybami i spróchniałymi kijami? Ty możesz być śniętą rybą. Ja wolę być starym próchnem. Zignorowałem drwiny Ślepuna. — Zdaje mi się, że raz czy dwa miałem takie wrażenie. — Zerknąłem na nie dokończoną przez Szczerego mapę Królestwa Sześciu Księstw. — Wyruszę najszybciej jak będę mógł. — Ja mogę być gotowy już jutro rano. Wystarczy mi kilka godzin snu i... — Nie — przerwałem mu stanowczo. Nie chciałem mu powiedzieć, że ze starymi przyjaciółmi muszę porozmawiać w cztery oczy. Ruchem głowy wskazałem Ślepuna. — Trzeba tu dopilnować paru spraw podczas mojej nieobecności. Pozostawiam to tobie. Był to dla niego cios, ale trzeba przyznać, że przyjął go jak mężczyzna — wyprężył pierś i skinął głową. Leżący obok stołu Ślepun przetoczył się na grzbiet. Oto martwy wilk. Możecie go zakopać, bo nadaje się już tylko do wylegiwania na brudnym podwórzu i obserwowania kur, których nie wolno mu podusić. Idioto, to z powodu kur proszę chłopca, żeby tu został, a nie ze względu na ciebie. Ach tak? Jeśli zatem zbudzisz się rano i one wszystkie będą martwe, nie będzie już żadnego powodu, żebyśmy nie wyruszyli razem? Lepiej tego nie rób — ostrzegłem go. Wilk otworzył pysk i wywiesił jęzor. Chłopiec uśmiechnął się do niego czule. — Zawsze kiedy to robi, mam wrażenie, że się śmieje. Następnego ranka wstałem znacznie wcześniej niż chłopiec, wyjąłem moje najlepsze ubranie, stęchłe od długiego nieużywania, i rozwiesiłem je na podwórzu. Lniana koszula była pożółkła ze starości. Dawno temu dała mi ją w prezencie Wilga. Spojrzałem na koszulę ze smutkiem, myśląc, że jej wygląd rozzłości Ciernia i ubawi Błazna. No cóż, jak wielu innych rzeczy, nie mogłem tego uniknąć. Potem wyjąłem skrzynkę zrobioną przed wielu laty i schowaną pod dachem mojej pracowni. Przechowywałem w niej miecz Szczerego. Chociaż owinięty w naoliwione
154
szmaty, miecz poczerniał ze starości. Zapiąłem pas z pochwą i zanotowałem w myślach, że będę musiał zrobić w nim nową dziurkę, żeby wisiał luźniej na biodrach. Przetarłem naoliwioną szmatą miecz i zważyłem go w dłoni. Był ciężki, ale równie dobrze wyważony, jak dawniej. Zastanawiałem się, czy rozsądnie będzie go nosić. Z jednej strony czułbym się jak głupiec, gdyby ktoś poznał ten oręż i zaczął zadawać kłopotliwe pytania, ale z drugiej strony wyszedłbym na jeszcze większego idiotę, gdyby ktoś chciał poderżnąć mi gardło, a ja nie miałbym czym się bronić. Wybrałem kompromis: owinąłem rzemieniem wysadzaną drogimi kamieniami rękojeść. Pochwa była sfatygowana, więc jej wygląd pasował do mojej pozycji. Ponownie wydobyłem miecz i zrobiłem wypad, rozciągając odwykłe od tego mięśnie. Przyjąłem pozycję i wykonałem w powietrzu kilka cięć. Lepiej weź topór. Chociaż to Szczery dał mi ten miecz, uważał, podobnie jak i Brus, że mój styl walki raczej nadaje się do wymachiwania toporem niż takim eleganckim orężem. Wypróbowałem następne cięcie. Pamiętałem wszystko, czego nauczyła mnie Czernidło, lecz moje ciało z trudem wykonywało właściwe ruchy. Jakbyś rąbał drzewo. Wepchnąłem miecz do pochwy, odwróciłem się i spojrzałem na wilka. Ślepun siedział w drzwiach pracowni, owinąwszy ogon wokół łap. W jego czarnych ślepiach dostrzegłem błysk rozbawienia. Mam wrażenie, że jedna kura wyzionęła w nocy ducha. Biedaczka. Ale śmierć w końcu dopadnie każdego z nas. Łgał jak najęty, ale dałem mu satysfakcję: wepchnąłem miecz do pochwy i pospieszyłem to sprawdzić. Cała szóstka moich kur gdakała i grzebała w ziemi. Kogut siedział na słupku ogrodzenia i czujnie obserwował swoje żony. To dziwne. Przysiągłbym, że ta tłusta biała kura wczoraj źle wyglądała. Położę się tutaj w cieniu i będę miał na nią oko. Tak też zrobił, wyciągając się w cętkowanym cieniu brzóz i bacznie przyglądając się kurom. Wzruszyłem ramionami i wróciłem do chaty. Właśnie robiłem nową dziurkę w pasie, kiedy zbudził się Traf i zaspany podszedł do stołu, żeby zobaczyć, co robię. Jego wzrok padł na leżący w pochwie miecz. — Nigdy przedtem go nie widziałem. — Mam go od dawna. — Ale nigdy nie nosiłeś go, kiedy jechaliśmy na targ. Jeśli już miałeś jakąś broń, to tylko sztylet u pasa. — Podróż do Koziej Twierdzy to co innego niż wyprawa na targ. Kiedy ostatnio byłem w Koziej Twierdzy, wielu jej mieszkańców życzyło mi nagłej śmierci. Jeśli teraz napotkam któregoś z nich, a on mnie rozpozna, powinienem być gotowy do walki.
155
— W takim mieście jest znacznie więcej łobuzów i zbójów niż w targowym miasteczku. Skończyłem wiercić otwór i ponownie zapiąłem pas. Kiedy wyjąłem miecz, usłyszałem westchnienie zachwytu Trafa. Nawet z rękojeścią owiniętą rzemieniem miecz nie wyglądał na tandetną broń. Widać było, że to oręż wykuty przez mistrza. — Mogę spróbować? Skinąłem głową i Traf ostrożnie wziął miecz do ręki. Poprawił chwyt, zważył miecz w ręku, a potem niezdarnie usiłował przyjąć szermierczą pozycję. Nigdy nie uczyłem go walczyć. Miałem nadzieję, że takie umiejętności nie będą mu potrzebne. Teraz jednak zastanawiałem się, czy była to słuszna decyzja. Nie ucząc go, wcale nie chroniłem go przed ewentualnym atakiem napastnika. Tak samo jak nie chcąc uczyć Sumiennego Mocy. Odepchnąłem od siebie te myśl i w milczeniu patrzyłem, jak Traf tnie ostrzem powietrze. Niebawem się zmęczył. Umiejętność posługiwania się białą bronią wymaga bowiem nieustannych ćwiczeń. Odłożył miecz i spojrzał na mnie bez słowa. — Jutro o świcie wyruszę do Koziej Twierdzy. Muszę jeszcze oczyścić broń, wypastować buty, spakować ubranie i żywność... — I ostrzyc się — wtrącił spokojnie Traf. Spojrzałem w lusterko. Zazwyczaj strzygła mnie Wilga, kiedy przyjeżdżała z wizytą. Moje włosy rzeczywiście bardzo urosły. Ściągnąłem je do tyłu i związałem w koński ogon wojownika, czego nie robiłem od wielu lat. Traf patrzył na mnie ze zdumieniem. Na długo przed zmrokiem byłem gotowy do drogi. Postanowiłem jeszcze zająć się moim małym gospodarstwem, żeby chłopcu niczego nie zabrakło podczas mojej nieobecności. Traf obiecał, że będzie regularnie podlewał ogródek i zbierze resztę plonów. Narąbie drewna na zimę i poukłada na stertę. Nagle przyłapałem się na tym, że wyjaśniam mu sprawy, które doskonale znał już od lat. Uśmiechnął się na widok mojej zakłopotanej miny. — Jakoś sobie poradziłem sam na drogach, Tom, więc poradzę sobie i w domu. Żałuję tylko, że nie mogę wyruszyć razem z tobą. — Jeśli wszystko dobrze pójdzie, w następną podróż do Koziej Twierdzy wyruszymy razem. Nagle Ślepun usiadł i nadstawił uszu. Jeźdźcy. Po chwili usłyszałem stukot końskich kopyt. Zwierzęta zbliżały się miarowym kłusem. Stanąłem w miejscu, z którego mogłem widzieć zakręt drogi i jadącego nią jeźdźca. Nie był to, jak miałem nadzieję, Błazen. Nie znałem tego człowieka. Jechał na chudym kasztanku i prowadził za sobą drugiego. Spienione boki jego wierzchowca oblepił kurz. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Wilk wyczuł mój niepokój. Sierść zjeżyła mu się na grzbiecie, a z jego gardzieli wydobył się głuchy warkot, który przywołał Trafa.
156
— Kto to? — Nie wiem, jednak na pewno nie przypadkowy wędrowiec czy domokrążca. Na mój widok jeździec ściągnął wodze i podniósł dłoń w geście pozdrowienia. Zauważyłem, że oba konie postawiły uszy, wyczuwając obecność wilka. — Zabłądziłeś, przybyszu? — powitałem go z bezpiecznej odległości. Podjechał jeszcze bliżej. Wilk zawarczał głośniej, lecz jeździec zdawał się nie słyszeć tego ostrzeżenia. Czekaj — rozkazałem w myślach wilkowi. Zauważyłem, że zapasowy koń jest osiodłany. Ciekawe, pomyślałem, czy stracił towarzysza, czy ukradł komuś wierzchowca. — Czego tu szukasz? — zapytałem. Przyglądał mi się uważnie, a potem wskazał na swoje uszy i usta. Wyciągnąłem rękę. — Zatrzymaj się — ostrzegłem, i tym razem zrozumiał ten gest i usłuchał. Nie zsiadając z konia, sięgnął do sakwy, którą miał przewieszoną przez pierś, wyjął z niej zwój i podał mi go. Bądź czujny — przestrzegłem Ślepuna, zrobiłem krok naprzód i wziąłem rulon. Spojrzałem na pieczęć. W grubym czerwonym wosku był odciśnięty mój herb — szarżujący jeleń. Teraz zaniepokoiłem się jeszcze bardziej. Machnięciem ręki dałem znak głuchoniememu, aby zsiadł z konia, i spokojnie powiedziałem do Trafa: — Zaprowadź go do środka, nakarm i napój. Konie również. Miej go na oku, mój bracie, a ja przeczytam to pismo. Ślepun przestał warczeć, ale szedł tuż za posłańcem, gdy zdziwiony Traf wskazał przybyszowi drzwi naszej chaty. Po chwili Traf wyszedł z domu i poprowadził zmęczone konie do poidła. Zostałem na podwórzu sam, patrząc na zwój, który trzymałem w dłoni. W końcu złamałem pieczęć i w gasnącym świetle dnia przeczytałem słowa nakreślone pochyłym pismem Ciernia. Drogi kuzynie! Rodzinne sprawy wymagają twojej obecności. Nie zwlekaj z powrotem do domu. Wiesz, że nie wzywałbym Cię, gdyby nie było to konieczne. Ta krótka wiadomość była opatrzona niewyraźnym podpisem, i nie było to imię Ciernia. Prawdziwa wiadomość kryła się w pieczęci. Cierń nigdy nie posłużyłby się nią, gdyby sprawa naprawdę nie była ważna. Ponownie przeczytałem pismo i spojrzałem na zachodzące słońce. Gdy wszedłem do domu, posłaniec natychmiast wstał. Przełknął ostatni kęs, otarł usta wierzchem dłoni i dał mi znak, że jest gotowy do odjazdu. Podejrzewałem, że otrzymał bardzo dokładne rozkazy od Ciernia. Miał nie tracić czasu na sen i odpoczynek. Gestem kazałem mu usiąść i jeść.
157
— Rozsiedlałem konie i trochę je wytarłem — oznajmił Traf, stając w drzwiach. — Wyglądają tak, jakby przebyły dziś długą drogę. — Osiodłaj je z powrotem. Odjedziemy, jak tylko nasz gość zje. Chłopiec na chwilę oniemiał. Potem zapytał cichutko: — Dokąd jedziesz? Próbowałem się uśmiechnąć. — Do Koziej Twierdzy, chłopcze. Będę tam prędzej niż zamierzałem. Nagle uświadomiłem sobie, że w żaden sposób nie mogę przewidzieć, kiedy tu wrócę i czy w ogóle wrócę. Taka wiadomość od Ciernia niewątpliwie zapowiadała kłopoty. Szybko podjąłem decyzję. — Chcę, żebyś o świcie ruszył za mną razem z wilkiem. Weź kuca i wóz, jeśli Ślepun się zmęczy, będzie mógł jechać. Traf popatrzył na mnie tak, jakbym oszalał. — A co z kurami? Co z tym wszystkim, co miałem zrobić, kiedy ciebie nie będzie? — Zanieś je Zatokowemu. Będzie je karmił ze względu na jajka. Pozamykaj dobrze okna i drzwi. Może minąć sporo czasu, zanim tu wrócimy. — Ale... — Chłopak patrzył na mnie z lękiem. — Dokąd mam się udać, kiedy już dotrę do Koziej Twierdzy? Gdzie się spotkamy? Szukałem w pamięci nazwy jakiejś porządnej gospody, ale zanim zdołałem sobie przypomnieć, dodał z nadzieją w głosie: — Wiem, gdzie mieszka Dżina ze swoją siostrzenicą. Mówiła, że znajdę ją tam, kiedy znów będę w Koziej Twierdzy. Na jej domu jest znak wróżbiarki — ludzka dłoń. Możemy się tam spotkać. — Niech będzie. Ujrzałem ulgę na jego twarzy. Teraz już wiedział, dokąd ma pójść, i poczuł się bezpieczny. Ja natomiast czułem niepokój i jakieś dziwne uniesienie. Znów poddałem się czarowi Ciernia, obietnicy przygody. Poczułem, że wilk ociera się o moje nogi. Czas na zmiany. A potem, dodał szorstko: Mógłbym bez trudu dotrzymać kroku koniom. Do Koziej Twierdzy nie jest daleko. Nie wiem, co oznacza ta wieść, bracie. I dopóki się tego nie dowiem, lepiej, abyś pozostał z Trafem. Czy to ma ocalić moją dumę? Nie, uspokoić moje obawy. Zatem przyprowadzę go do Koziej Twierdzy. Potem jednak będę już przy tobie. Oczywiście. Jak zawsze. Zanim słońce zaszło za horyzont, siedziałem na zmęczonym siwku z mieczem Szczerego u boku i podążałem za moim milczącym towarzyszem traktem wiodącym do Koziej Twierdzy.
158
ROZDZIAŁ 11
WIEŻA CIERNIA Między Królestwem Sześciu Księstw a Wyspami Zewnętrznymi równie często dochodziło do rozlewu krwi, jak i do jej mieszania. Niemal każda rodzina mieszkająca na wybrzeżu miała jakiegoś „kuzyna Zawyspiarza”. Co więcej, wiadomo z dokumentów, że pierwsi władcy z rodu Przezornych byli rabusiami z Wysp Zewnętrznych, którzy przypłynęli tu by grabić, a zamiast tego zostali i osiedlili się. Środowisko w takim samym stopniu wpłynęło na dzieje Wysp Zewnętrznych, co na historię Sześciu Księstw. Ich krajna jest bardziej surowa od naszej. Na górzystych wyspach przez cały rok trwa zima. Pokrywający je wieczny lód pozwala ludziom mieszkać tylko na obrzeżach. Wąskie pasy ziemi uprawnej wzdłuż brzegów wysp dają skromne plony. Nie są w stanie wyżywić dużych miast, a także wielu małych. Mieszkańcy tej ziemi żyją w zaciekle broniących swej odrębności wioskach i miastach-państwach. W przeszłości napadali na siebie równie często, co na mieszkańców wybrzeża Sześciu Księstw. Podczas wojny szkarłatnych okrętów Kebal Żelaznoręki zdołał zmusić ich do zawarcia krótkotrwałego przymierza i dzięki temu stworzyć potężną flotę, ale atak smoków Sześciu Księstw wystarczył, aby położyć kres jego bezlitosnym rządom. Raz ujrzawszy potęgę takiego sojuszu, zawyspiarscy wodzowie zrozumieli, że można go wykorzystać do czegoś lepszego niż wojny. W latach pokoju, które nastąpiły po wojnie szkarłatnych okrętów, powstało sprzymierzenie Hetgurdu. To przymierze wodzów Wysp Zewnętrznych z początku miało tylko położyć kres wewnętrznym waśniom i doprowadzić do zawarcia dwustronnych traktatów handlowymi między poszczególnymi miastami-państwami. Arka Krwawe Ostrze był pierwszym wodzem, który pokazał, że Hetgurd może także wykorzystać swoje połączone siły do unormowania handlu z Sześcioma Księstwami. Brawnkenner, „Kroniki Wysp Zewnętrznych”
159
O
kazało się, że Cierń bardzo starannie zaplanował naszą podróż, a jego niemy posłaniec doskonale znał swoje obowiązki. Następnego dnia przed południem w nie rzucającym się w oczy gospodarstwie wymieniliśmy nasze zmęczone wierzchowce na dwa inne. Przejechaliśmy przez rozprażone letnim skwarem wzgórza i zostawiliśmy konie przy chacie rybaka. Opodal już czekała łódź, której milcząca załoga przewiozła nas wzdłuż wybrzeża. Przybiliśmy do brzegu w niewielkim porcie handlowym, gdzie przy nędznej gospodzie czekały na nas następne dwa rumaki. Milczałem tak samo jak mój przewodnik i o nic nie pytałem. Dotarliśmy znowu do łodzi, której pokryty łuskami pokład cuchnął rybami. Uderzył mnie fakt, że zmierzamy do Koziej Twierdzy wcale nie najkrótszą, ale za to najmniej uczęszczaną drogą. Jeśli zatem ktoś oczekiwał nas na głównych drogach wiodących do Koziej Twierdzy, musiał czuć się rozczarowany. Kozią Twierdzę zbudowano na bardzo niegościnnym skrawku wybrzeża. Wznosi się na szczycie klifu, z którego jest doskonały widok na ujście rzeki Koziej. Ktokolwiek włada twierdzą, kontroluje również ten ważny szlak handlowy, jakim jest rzeka. Koleje losu historii sprawiły, że zamek stał się ośrodkiem władzy rodu Przezornych. Poniżej twierdzy przywarło niczym porost do klifowego urwiska podzamcze. Jako chłopiec uważałem, że miasto nie może się już więcej rozrosnąć, lecz tego popołudnia, gdy wpływaliśmy do portu, przekonałem się, że byłem w błędzie. Ludzka pomysłowość pokonała surową naturę. Po skalnej ścianie wiły się napowietrzne kładki, łączące poprzyczepiane do niej maleńkie sklepiki i domki. Te domki przypominały jaskółcze gniazda i zastanawiałem się, jak wytrzymują zimowe sztormy. W czarny piach i kamienie plaż, na których kiedyś bawiłem się z Sikorką i innymi dziećmi, powbijano pale. Na nich przycupnęły składy i tawerny, tak że podczas przypływu można było podpłynąć pod same drzwi. Tak też zrobiła załoga naszej łodzi, a ja wysiadłem za moim niemym przewodnikiem na drewniany pomost. Rozglądałem się wokół jak wieśniak, który po raz pierwszy znalazł się w mieście. Wszystko wskazywało na to, że Kozia Twierdza świetnie prosperuje, a jednak nie potrafiłem się z tego cieszyć. To miejsce, do którego pragnąłem i jednocześnie bałem się wrócić, znikło, połknięte przez ruchliwy port. Kiedy obejrzałem się na mojego niemego przewodnika, już go nie było. Widocznie miał tylko sprowadzić mnie do Koziej Twierdzy. Tutaj nie potrzebowałem już przewodnika. Zarzuciłem więc mój skromny bagaż na plecy i ruszyłem w drogę. Być może Cierń czuł, że będę wolał samotnie odbyć tę część mojej podróży. Nie spieszyłem się. Wiedziałem, że będę mógł skontaktować się z Cierniem dopiero po zapadnięciu zmroku. Idąc niegdyś dobrze znanymi mi uliczkami i zaułkami, nie napotkałem niczego, co wyglądałoby znajomo. Każdemu budynkowi dodano teraz następne piętro, a na najwęższych uliczkach balkony prawie stykały się ze sobą, pogrążając je w wiecz-
160
nym półmroku. Mijałem gospody, w których kiedyś bywałem, i sklepy, w których kupowałem, widziałem twarze starych znajomych, zmienione piętnastoma latami doświadczeń. Nikt na mój widok nie wydał okrzyku zdumienia czy radości. Byłem dostrzegany tylko przez chłopców sprzedających na rogach ulic gorące paszteciki. Kupiłem jeden za miedziaka i zjadłem. Smak pieprznego nadzienia ze słodkowodnych ryb był smakiem podzamcza Koziej Twierdzy. W składzie świec, który niegdyś należał do ojca Sikorki, mieściła się teraz pracownia krawiecka. Nie wszedłem do środka. Zamiast tego poszedłem do gospody, w której kiedyś bywaliśmy. Była równie mroczna, zadymiona i zatłoczona jak kiedyś. Ciężki stół w kącie wciąż nosił ślady nacięć. Chłopiec, który przyniósł mi piwo, był za młody, żeby mógł mnie znać, lecz ja poznałem, czyim jest synem, i cieszyłem się, że gospoda pozostała własnością tej samej rodziny. Wypiłem jedno piwo, potem drugie i trzecie, a zanim zmrok zaczął zasnuwać uliczki miasta, zdążyłem wypić i czwarte. Uważnie przysłuchiwałem się toczonym wokół rozmowom. Ta niezwykle ważna sprawa, w jakiej wezwał mnie Cierń, najwyraźniej nie była publiczną tajemnicą. Słyszałem tylko plotki o zaręczynach księcia, narzekania na szkodzącą interesom wojnę Miasta Wolnego Handlu z Krainą Miedzi oraz opowieści o tym, jak pewnej nocy grom z jasnego nieba uderzył w nie używany magazyn za murami twierdzy i zerwał z niego dach. Zostawiłem chłopcu miedziaka napiwku i znów zarzuciłem bagaż na plecy. Obawiałem się wejść do zamku główną bramą. Niegdyś w wartowni dobrze znano moją twarz. Wprawdzie mój wygląd się zmienił, ale nie chciałem ryzykować, że ktoś mnie rozpozna. Tak więc wybrałem drogę znaną tylko Cierniowi i mnie — sekretne przejście, które odkrył Ślepun, kiedy jeszcze był szczenięciem. Przez tę wąską szczelinę w murze twierdzy królowa Ketriken i Błazen umknęli kiedyś przed knowaniami księcia Władczego. Dzisiaj zamierzałem właśnie tędy wrócić do zamku. Kiedy jednak tam dotarłem, okazało się, że szczelina w zamkowym murze już dawno została zamurowana. W tym miejscu rosła teraz gęsta kępa ostów. Niedaleko, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na bogato haowanej poduszce, złotowłosy młodzian ze szlacheckiego rodu z niezwykłą wprawą grał na metalowej piszczałce. Kiedy podszedłem, zakończył melodię przeciągłym akordem i odłożył instrument. — Błaźnie — powitałem go bez zdziwienia. Przechylił głowę. — Ukochany — odpowiedział. Potem uśmiechnął się, wstał i schował piszczałkę za pazuchę ozdobnej koszuli. — Cieszę się, że wziąłem poduszkę. Przeczuwałem, że zabawisz chwilę w mieście, ale nie spodziewałem się, że tak długo. — Zmieniło się tutaj — odparłem. — Jak my wszyscy, no nie? — zabrzmiało to odrobinę patetycznie. Przygładzając włosy i strzepując listek z rajtuz, wskazał na poduszkę. — Weź ją i chodź ze mną. Pospiesz się. Czekają na nas.
161
Tonem głosu doskonale naśladował mydłkowatego, szlachetnie urodzonego dandysa. Wyjął z rękawa chusteczkę i dotknął nią górnej wargi, ocierając wyimaginowany pot. Mimo woli uśmiechnąłem się, że tak swobodnie wszedł w swoją rolę. — Jak wejdziemy do środka? — Przez główną bramę, oczywiście. Nie obawiaj się. Rozpuściłem wieść, że lord Złocisty jest niezadowolony ze swoich sług. Żaden nie okazał się odpowiedni, dlatego dzisiaj statek przywiózł mi porządnego, choć nieco prymitywnego służącego, poleconego przez lokaja mego dalekiego kuzyna. To niejaki Tom Borsuczowłosy. Ruszył przodem, a ja podniosłem poduszkę i poszedłem za nim. — Zatem mam być twoim lokajem? — zapytałem z ponurym rozbawieniem. — Oczywiście. To idealna przykrywka. Będziesz wręcz dosłownie niewidzialny dla wszystkich szlachciców z Koziej Twierdzy. Tylko inni słudzy będą cię znali, a ponieważ jesteś zahukanym i przepracowanym lokajem wyniosłego, apodyktycznego i nieznośnego młodego panka, niewiele zostanie ci czasu na rozmowy z nimi. Nagle przystanął i spojrzał na mnie wyniośle. Marszcząc brwi i mrużąc złociste oczy, warknął: — I nie waż się patrzeć mi w oczy! Nie będę tolerował żadnych impertynencji. Stój prosto, znaj swoje miejsce i nie odzywaj się nie pytany. Czy to jasne? — Najzupełniej — uśmiechnąłem się. Jeszcze przez chwilę mierzył mnie gniewnym spojrzeniem, a potem jego gniew zmienił się w niepokój. — Bastardzie, nic z tego nie wyjdzie, jeśli nie wczujesz się w swoją rolę i nie odegrasz jej jak należy. I to nie tylko kiedy będziemy w wielkiej sali, lecz przez cały czas i wszędzie tam, gdzie istnieje choćby cień prawdopodobieństwa, że ktoś może nas widzieć. Przybyłem tutaj jako lord Złocisty, a ponieważ wciąż jestem nową postacią na dworze, ludzie mi się przyglądają. Cierń i królowa Ketriken zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby mi pomóc. — I nikt cię nie rozpoznał? — zapytałem z niedowierzaniem. Przechylił głowę na bok. — A co mieliby rozpoznać, Bastardzie? Moją mlecznobiałą skórę i bezbarwne oczy? Umalowaną twarz błazna? Moje fikołki, skoki i śmiałe żarciki? — Ja od razu cię rozpoznałem — przypomniałem mu. Uśmiechnął się ciepło. — Ja ciebie także, i poznałbym cię nawet wtedy, gdybym spotkał cię pół wieku później. Jednak niewielu innych zdołałoby cię rozpoznać. Swym bystrym okiem skrytobójcy Cierń wypatrzył mnie w tłumie i załatwił mi prywatną audiencję u królowej, której wyjawiłem moją prawdziwą tożsamość. Od czasu do czasu ktoś przygląda mi się podejrzliwie, ale nikt nie śmie podejść do lorda Złocistego i zapytać go, czy przed pięt-
162
nastoma laty nie był na tym dworze trefnisiem króla Roztropnego. Nie zgadza się mój wiek, kolor skóry, oczu i włosów, a ponadto zachowanie i mój stan majątkowy. — Jak mogą być tak ślepi? Pokręcił głową, śmiejąc się z mojej ignorancji. — Ach, Bastardzie, przecież oni nigdy mi się dobrze nie przyjrzeli. Widzieli tylko pokracznego błazna. Słuchali moich żartów i patrzyli na moje fikołki, ale nigdy nie widzieli we mnie człowieka. — Westchnął i zmierzył mnie wzrokiem. — To ty nadałeś mi imię Błazna. I ty patrzyłeś mi w oczy, podczas gdy inni obojętnie odwracali wzrok. Zostań teraz moim wiernym sługą, Bastardzie. Bądź Tomem Borsuczowłosym. Tylko w ten sposób możesz obronić nas obu i pomóc Cierniowi. — Do czego jestem mu potrzebny? — Lepiej, żebyś usłyszał to z jego własnych ust. Chodź, robi się ciemno. Miasto rozrosło się i zmieniło, ale Kozia Twierdza również. Jeśli będziemy chcieli wejść po zmroku, mogą nas nie wpuścić. Rzeczywiście zrobiło się późno, długi letni dzień powoli dobiegał końca. Błazen poprowadził mnie stromą brukowaną drogą, wiodącą do głównej bramy Koziej Twierdzy. Lord Złocisty szedł przodem, a jego pokorny sługa Tom Borsuczowłosy dreptał za nim, niosąc haowaną poduszkę. Bez żadnych pytań przepuszczono nas przez bramę. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Straż przy bramie nosiła granatowe stroje z wyhaowanym na nich szarżującym jeleniem Przezornych. Takie drobiazgi potrafią rozczulić człowieka. Odkaszlnąłem i przetarłem oczy. Błazen taktowanie nawet nie obejrzał się na mnie. Kozia Twierdza zmieniła się tak samo jak podzamcze. Minęliśmy nowe, większe stajnie. Niegdyś błotniste ulice były wybrukowane. Chociaż w zamku tłoczyło się więcej ludzi niż niegdyś, wydawał się czyściejszy i lepiej utrzymany. Zastanawiałem się, czy te zmiany to skutek wprowadzonych przez Ketriken porządków, czy też pokojowych czasów. Przez te wszystkie lata, które spędziłem w Koziej Twierdzy, królestwo było nieustannie napadane przez Zawyspiarzy, a w końcu toczyło z nimi regularną wojnę. Pokój spowodował odrodzenie handlu, i to nie tylko w południowych krajach Sześciu Księstw. Kiedy wpływaliśmy do portu, widziałem stojące w nim żaglowce i galery Zawyspiarzy. Przeszliśmy przez wielką salę. Lord Złocisty dumnie kroczył przodem, a ja ze spuszczonymi oczami deptałem mu po piętach. Jakieś dwie damy zatrzymały go na moment, i chyba w tym momencie najtrudniej było mi grać rolę sługi. Podczas gdy Błazen spotykał się z obojętnością lub ledwie skrywaną odrazą, lorda Złocistego powitało trzepotanie wachlarzy i rzęs. Oczarował obie kobiety tuzinem komplementów na temat ich sukni, fryzur i perfum. Niechętnie się z nim rozstały, a i on zapewnił, że z żalem je opuszcza, ale musi poinstruować nowego sługę o jego obowiązkach, a same z pewnością wiedzą, jakie to uciążliwe zajęcie. W dzisiejszych czasach trudno o dobrego sługę, i chociaż
163
ten miał bardzo dobre referencje, okazał się trochę tępy i żałośnie prowincjonalny. Na koniec wyraził nadzieję, że nazajutrz znów będzie mógł cieszyć się ich towarzystwem. Po śniadaniu zamierza przejść się po zamkowych ogrodach, więc może zechciałyby mu towarzyszyć? Oczywiście chciały, i to z przyjemnością. Wymieniwszy jeszcze szereg uprzejmości, pozwoliły nam odejść. Lordowi Złocistemu przydzielono apartament w zachodnim skrzydle zamku. Za czasów króla Roztropnego uważano je za najmniej wygodne, gdyż z jego okien widać było wzgórza i zachody, a nie morze i wschody słońca. W tamtych czasach były umeblowane skromnie i uważano je za odpowiednie dla mniej cenionych gości. Teraz albo zmieniła się ranga tych komnat, albo Błazen nie pożałował pieniędzy na ich wyposażenie. Na jego znak otworzyłem grube dębowe drzwi i wszedłem za nim do komnaty, w której królował przepych i dobry gust. W grubych dywanach i obiciach foteli dominowały ciemne zielenie i brązy. Przez uchylone drzwi do sąsiedniej komnaty dostrzegłem ogromne łoże ze stertą poduszek i piernatów oraz tak grubymi zasłonami, że w najchłodniejsze zimowe noce nawet najlżejszy przeciąg nie dokucza śpiącemu. Teraz te grube zasłony podwiązano jedwabnymi sznurami i zastąpiono koronkową tkaniną mającą chronić przed owadami. Rzeźbione komody i szafy były niedbale pootwierane, ukazując stosy garderoby. W komnatach panował rozkoszny bałagan, jakże różny od ascetycznego ładu w pokoju na wieży, który niegdyś zajmował Błazen. Lord Złocisty rzucił się na fotel, a ja cicho zamknąłem za nami drzwi. Ostatni promień zachodzącego słońca właśnie wpadł przez wysokie okno i oświetlił go. Błazen zetknął swe smukłe dłonie czubkami palców i złożył głowę na oparciu fotela. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak starannie został ustawiony ten mebel i jak wystudiowana była poza Błazna. Cała ta komnata była wspaniałą oprawą dla jego złocistej urody. Każdy element umeblowania służył temu celowi. — Wyglądasz, jakbyś wszedł w starannie skomponowany portret — zauważyłem cicho. Uśmiechnął się, z nie skrywanym zadowoleniem przyjmując ten komplement, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w moich przypuszczeniach. Potem zwinnie jak kot zerwał się z fotela i zaczął niedbałym gestem wskazywać kolejne drzwi. — Moja sypialnia. Toaleta. Mój gabinet. I twój pokój, Tomie Borsuczowłosy. Przeszedłem przez komnatę i otworzyłem drzwi mojej kwatery. Zajrzałem do ciasnego, ciemnego pokoju, w którym nie było nawet okna. Gdy moje oczy oswoiły się z półmrokiem, zobaczyłem pryczę w kącie, umywalkę i małą komodę. W świeczniku na umywalce tkwiła jedna świeca. Odwróciłem się i ze zdziwieniem spojrzałem na Błazna.
164
— Lord Złocisty — rzekł z krzywym uśmiechem — to płytki, chciwy człowiek. Jest inteligentny, wygadany i czarujący wobec równych sobie, ale całkowicie obojętny w stosunku do ludzi niższego stanu. Twój pokój doskonale to ilustruje. — Ale bez okna? Bez kominka? — Twój pokój niczym nie różni się od większości służbówek na tym piętrze. Jednakże ma znaczącą przewagę nad nimi. — Jeśli nawet, to ja jej nie dostrzegam. — I właśnie tak powinno być. Chodź. Wziął mnie za rękę i wprowadził do tej ciemnej klitki, zamykając dokładnie drzwi. Otoczyła nas nieprzenikniona ciemność. Błazen powiedział cicho: — Pamiętaj, że drzwi muszą być zamknięte, żeby mechanizm zadziałał. Teraz przesunął moją dłoń po szorstkiej kamiennej ścianie obok drzwi. — Dlaczego musimy to robić po ciemku? — zapytałem. — Szkoda czasu na zapalanie świec. Poza tym tego nie zobaczysz, możesz to tylko wyczuć. O tutaj. Czujesz? — Tak sądzę. Wyczułem lekką wypukłość ściany. — Zmierz dłonią odległość od drzwi, żebyś wiedział, gdzie tego szukać. Okazało się, że wybrzuszenie znajduje się mniej więcej sześć dłoni od rogu pomieszczenia i na wysokości mojej brody. — I co teraz? — Naciśnij. Lekko, to nie wymaga siły. Usłuchałem i poczułem, że kamień nieznacznie przesuwa się pod moją dłonią. Usłyszałem cichy szczęk, lecz nie w ścianie przede mną, lecz za moimi plecami. — Tędy — rzekł Błazen i podprowadził mnie do przeciwległej ściany ciasnej komnaty. Ponownie kazał mi oprzeć dłoń o kamień i pchnąć. Pozornie lita skała ustąpiła pod naciskiem mojej ręki. — Cichutko — zauważył z zadowoleniem Błazen. — Widocznie je nasmarował. Moje oczy powoli oswajały się z przyćmionym światłem sączącym się gdzieś z wysoka. Po chwili dostrzegłem wiodące w górę bardzo wąskie schody. — Czekają na ciebie — powiedział Błazen z tym swoim arystokratycznym uśmieszkiem. — Tak samo jak gdzie indziej czekają na lorda Złocistego. Zwalniam cię na dzisiejszy wieczór z obowiązków mego sługi. Masz wolne, Tomie Borsuczowłosy. — Dzięki, panie — odparłem zjadliwie. Przyjrzałem się schodom. Najwyraźniej zostały wykute w skale, kiedy budowano zamek. Szarość sączącego się światła sugerowała, że jest ono raczej naturalne niż sztuczne. Błazen położył dłoń na moim ramieniu i już zupełnie innym tonem powiedział: — Zostawię w komnacie zapaloną świecę. — Potem mocno uścisnął moje ramię. — Witaj w domu, Rycerski z rodu Przezornych.
165
— Dziękuję ci, Błaźnie. Złożyliśmy sobie ukłon, po czym wszedłem na schody. Kiedy byłem na trzecim stopniu, usłyszałem za plecami cichy trzask. Obejrzałem się. Drzwi były zamknięte. Wszedłem bardzo wysoko. Schody oświetlało światło wpadające przez wąskie otwory, nie szersze od strzelniczych. Szybko robiło się ciemno i zdałem sobie sprawę, że kiedy zajdzie słońce, znajdę się w zupełnych ciemnościach. Dotarłem do skrzyżowania korytarzy. W zamku był istny labirynt sekretnych tuneli, schodów i przejść. Na moment zamknąłem oczy i próbowałem przypomnieć sobie plan Koziej Twierdzy. Po krótkim namyśle wybrałem jeden z długich i mrocznych korytarzy i ruszyłem. Od czasu do czasu słyszałem jakieś głosy. Przez maleńkie otwory w murze mogłem zaglądać do salonów i sypialń. W jednej z mijanych przeze mnie wnęk stał drewniany taboret, pokryty warstwą kurzu. Usiadłem i zajrzałem przez otwór do prywatnej salki audiencyjnej, którą znałem z czasów mojej służby u króla Roztropnego. Otwór był ukryty we wspaniale rzeźbionej boazerii, która obramowywała kominek. Ustaliwszy w ten sposób moje położenie, pospieszyłem dalej. W końcu daleko w przedzie ujrzałem żółtawy blask. Był to gruby ogarek płonący w szklanej osłonie. Na końcu korytarza zobaczyłem następny. Przez jakiś czas te światła prowadziły mnie do celu. Potem wszedłem po bardzo stromych schodach i nagle stanąłem przed wąskimi drzwiczkami. Kiedy je pchnąłem, znalazłem się w komnacie Ciernia. Trzaskający na kominku ogień i zastawiony stół dowodziły, że istotnie mnie tu oczekiwano. Na wielkim łożu leżały jak dawniej sterty koców, poduszek i futer, ale wielka pajęczyna między zasłonami wskazywała, że łoże dawno nie było używane. Cierń nadal więc korzystał z tej komnaty, ale już tu nie sypiał. Przeszedłem do jego pracowni, mijając regały uginające się pod ciężarem zwojów i skomplikowanych przyrządów. Czasem, gdy wracamy do miejsc, które znamy z dzieciństwa, wszystko to, co niegdyś było tajemnicze, oglądane po latach nagle staje się pospolite i zwyczajne. Patrząc na pracownię Ciernia, nie odnosiłem takiego wrażenia. Naczyńka starannie opisane jego zdecydowanym charakterem pisma, okopcone dzbanki i brudne pistle, porozsypywane zioła i unoszące się w powietrzu wonie nadal robiły na mnie wrażenie. Mimo że posiadłem magię Rozumienia i Mocy, nigdy nie zdołałem opanować arkanów dziwnej wiedzy Ciernia. W tym zakresie wciąż byłem tylko uczniem mojego mistrza. Mój wzrok spoczął na płytkiej lśniącej misie, która była magicznym zwierciadłem, używanym przez wróżbitów w Krainie Miedzi. Przypomniałem sobie tamtą noc, kiedy Cierń zbudził mnie z pijackiego snu, mówiąc, że Zatoka Sieci jest atakowana przez rabusiów ze szkarłatnych okrętów. Nie było wtedy czasu, żeby wypytywać go, skąd o tym wie. Zawsze potem myślałem, że to gołąb przyniósł mu tę wiadomość. Teraz już nie byłem tego pewien.
166
Zastanawiałem się, kim jest jego obecny uczeń i czy go spotkam. Rozmyślania przerwał mi odgłos zamykania drzwi. Odwróciłem się i zobaczyłem stojącego przy stojaku na zwoje Ciernia Spadającą Gwiazdę. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że w tej komnacie nie ma żadnych drzwi. A więc nawet tutaj wszystko było owiane tajemnicą. Cierń powitał mnie ciepłym, lecz trochę znużonym uśmiechem. — Nareszcie jesteś. Kiedy zobaczyłem, jak lord Złocisty z uśmiechem wchodzi do wielkiej sali, wiedziałem, że na mnie czekasz. Och, Rycerski, nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. Uśmiechnąłem się do niego. — Przez te wszystkie lata, które spędziliśmy razem, nie słyszałem bardziej złowieszczego powitania. — Nie przynoszę dobrych wieści, chłopcze. Usiądź i zjedz coś. Zawsze najlepiej nam się myślało przy posiłku. Mam ci wiele do opowiedzenia, więc równie dobrze może wysłuchać tego z pełnym żołądkiem. — Twój posłaniec niewiele mi powiedział — przyznałem, zasiadając przy małym, lecz bogato zastawionym stole. Stały na nim sery, pasztety, zimne mięsiwa, wonne i dojrzałe owoce, świeże pieczywo. Było wino i brandy, lecz Cierń rozpoczął od herbaty, którą nalał z kamionkowego dzbanka, grzejącego się na wolnym ogniu. Obserwowałem jego minę, gdy upił łyk ciemnego płynu z filiżanki i z westchnieniem wyciągnął się w fotelu. Dopiero kiedy zacząłem nakładać sobie jedzenie na talerz, Cierń zauważył: — Mój posłaniec powiedział ci wszystko, co wiedział, to znaczy nic. Zadałem sobie wiele trudu, żeby zachować tę sprawę w sekrecie. Nie wiem od czego zacząć, ponieważ nie mam pojęcia, co spowodowało ten kryzys. Przełknąłem kęs chleba z szynką. — Najpierw powiedz mi, w czym rzecz, a potem omówimy szczegóły. W jego zielonych oczach dostrzegłem zakłopotanie. — Dobrze. — Nalał nam obu brandy i stawiając przede mną kieliszek, rzekł: — Książę Sumienny zaginął. Sądzimy, że uciekł z domu, i że zapewne ktoś mu pomógł. Możliwe też, że został uprowadzony wbrew swej woli, ale ani mnie, ani królowej nie wydaje się, by tak było. Znowu wyciągnął się w fotelu i czekał na moją reakcję. Dopiero po chwili zebrałem myśli. — Jak do tego doszło? Kogo podejrzewasz? Jak dawno temu znikł? Podniósł rękę, powstrzymując moje dalsze pytania. — Sześć dni i siedem nocy temu. Jak do tego doszło? No cóż, nie zamierzam krytykować mojej królowej, lecz czasem trudno mi zaakceptować jej wyniesione z Królestwa Górskiego obyczaje. Od kiedy książę skończył trzynaście lat, opuszczał twierdzę i kasz-
167
tel, kiedy tylko chciał. Ona najwidoczniej uważała, że powinien także poznawać zwykłych ludzi. Muszę przyznać, że dzięki temu lud go lubił, ale zawsze uważałem, że powinien mu towarzyszyć strażnik, a przynajmniej muskularny nauczyciel. Jednak Ketriken, jak zapewne wiesz, potrafi być nieugięta jak kamień. W tej sprawie zrobiła tak, jak uważała. Książę opuszczał zamek i wracał, kiedy chciał, a straż miała rozkaz, żeby mu na to pozwalać. Woda w dzbanku zagotowała się, więc wstałem, aby zaparzyć następną porcję herbaty. Wyglądało na to, że Cierń zbiera teraz myśli, więc mu nie przeszkadzałem, zwłaszcza że moje też kłębiły mi się w głowie jak stado przerażonych owiec. — Może już nie żyje — usłyszałem swój własny głos i zaraz ugryzłem się w język na widok przygnębienia, które pojawiło się na twarzy Ciernia. — Może — przyznał starzec. — Jest dzielnym chłopcem, który nie cofa się przed żadnym wyzwaniem. Jego nieobecność nie musi być rezultatem spisku, może być skutkiem jakiegoś nieszczęśliwego wypadku. Korzystam z usług paru dyskretnych ludzi, którzy przeszukali podnóże nadmorskiego klifu i niebezpieczne parowy w okolicy, w której zwykle poluje. Myślę jednak, że gdyby był ranny, jego gończy kot wróciłby do zamku. Chociaż prawdę mówiąc, z kotami nigdy nic nie wiadomo. Kot mógł po prostu uciec w dzikie ostępy. W każdym razie kazałem szukać ciała chłopca, ale niczego nie znaleziono. — Mówiłeś o ucieczce z domu lub porwaniu. Co twoim zdaniem na to wskazuje? — Za pierwszym przemawia to, że chłopiec usiłuje stać się mężczyzną wśród dworzan, którzy wcale mu tego nie ułatwiają. Za drugim to, że niedawno zaręczył się z cudzoziemską księżniczką i jakoby posiada magię Rozumienia. Dla wielu frakcji to wystarczający powód, aby spróbować go sobie podporządkować lub zabić. Widocznie mój wyraz twarzy zdradzał miotające mną uczucia, bo Cierń dodał łagodnie: — Sądzimy, że nawet jeśli został porwany, dla porywaczy najcenniejszy jest żywy. — Czy ktoś przyznał się do porwania? Zażądał okupu? — Nie. Przekląłem sam siebie w duchu za to, że nie znam aktualnej sytuacji politycznej w Sześciu Księstwach. Czyż jednak nie przysiągłem sobie, że już nigdy nie będę się mieszał do polityki? Nagle wydało mi się to równie głupią obietnicą, jak zapewnienia dziecka, że już nigdy nie zmoknie na deszczu. — Musisz mnie podkształcić, Cierniu, i to szybko. O jakich frakcjach mówisz? Jakie korzyści mogłyby uzyskać, porywając księcia? Co to za cudzoziemska księżniczka? A także... — Z trudem wyrzuciłem z siebie ostatnie pytanie. — Dlaczego ktoś miałby sądzić, że książę Sumienny posiada magię Rozumienia?
168
— Ponieważ ty ją miałeś — odparł krótko Cierń. Podniósł czajnik i napełnił sobie filiżankę. Tym razem płyn był jeszcze ciemniejszy i wyczułem słodkawy, a zarazem gorzki aromat. Przełknął łyk i pospiesznie popił go brandy. Patrzył na mnie swymi zielonymi oczami i czekał. Nic nie mówiłem. — Byłeś obdarzony Rozumieniem — podjął. — Niektórzy powiadają, że to po matce. Niech mi wybaczy Eda, ale sam podtrzymywałem taką wersję. Jeszcze inni sięgają dalej w przeszłość, do księcia Srokatego i kilku innych Przezornych, mówiąc, że ich ród jest od wieków naznaczony tą skazą, a książę Sumienny jest po prostu jej spadkobiercą. — Przecież Książę Srokaty umarł bezpotomnie, więc Sumienny nie wywodzi się od niego. Dlaczego ludzie uważają, że książę może posiadać magię Rozumienia? Cierń zmrużył oczy. — Bawisz się ze mną w kotka i myszkę, chłopcze? — Zacisnął ręce na krawędzi stołu, pochylił się do mnie i warknął: — Sądzisz, że zgłupiałem, Bastardzie? Zapewniam cię, że nie. Może się zestarzałem, chłopcze, ale myślę równie trzeźwo jak zawsze. Możesz być tego pewien! Wcale w to nie wątpiłem. Ten wybuch tak nie pasował do Ciernia, że aż przyjrzałem mu się z niepokojem. Widocznie właściwie zinterpretował moją minę, gdyż opadł na fotel i złożył dłonie na podołku. Kiedy znów się odezwał, mówił już jak mój dawny mentor. — Wilga mówiła ci o występie tego minstrela podczas święta wiosny. Wiesz o niepokoju, jaki ogarnął Rozumiejących, i słyszałeś o tych, którzy nazywają siebie Srokatymi. Nazywa się ich też mniej uprzejmie, Czcicielami Bastarda. Nie dał mi nawet czasu na przetrawienie tej wiadomości. Machnięciem ręki zbył moje zdumienie. — Jakkolwiek się zwą, ostatnio ujawniają rodziny skażone Rozumieniem. Nie wiem, czy w ten sposób usiłują dowieść, jak rozpowszechnione są te umiejętności, czy też zniszczyć tych, którzy nie chcą się z nimi sprzymierzyć. W publicznych miejscach pojawiają się plakaty. „Ger syn Farbiarza to Rozumiejący, a jego zwierzęciem jest żółty pies” albo „Pani Zwyczajna jest Rozumiejąca, i jest związana z kanarkiem”. Każdy plakat jest opatrzony ich godłem, srokatym koniem. Teraz na dworze plotkuje się tylko o tym, kto jest Rozumiejący, a kto nie. Jedni zaprzeczają plotkom, inni uciekają do wiejskich rezydencji, jeśli je mają, albo do odległych wiosek, w których zamieszkują pod przybranymi nazwiskami. Jeśli te plakaty mówią prawdę, to ludzi posiadających dar zwierzęcej magii jest znacznie więcej, niż można by sądzić. A może... — Odchylił głowę na bok. — Może ty wiesz o tym więcej niż ja? — Nie — odparłem łagodnie. — Nie wiem. I nie zdawałem sobie sprawy z tego, że Wilga składa ci tak dokładne raporty. Oparł brodę na splecionych dłoniach. — Uraziłem cię.
169
— Nie — skłamałem. — Nie o to chodzi, ale... — Przepraszam. Stałem się podejrzliwym staruchem. Obrażam cię i denerwuję w chwili, gdy tylko ty możesz mi pomóc. Zdaje się, że zdrowy rozsądek zawodzi mnie wtedy, gdy najbardziej go potrzebuję. Nagle spojrzał mi w oczy i zobaczyłem strach, zdałem sobie sprawę, że mam przed sobą przerażonego starego człowieka. Jego głos przeszedł w szept. — Bastardzie, bardzo boję się o tego chłopca. Bardzo. Oskarżenia nie wywieszono w publicznym miejscu, przysłano je w zapieczętowanym liście. Nie był podpisany, nawet nie był oznaczony godłem Srokatego. „Róbcie to, co należy” — głosił list — „a nikt się o tym nie dowie. Jeśli zlekceważycie to ostrzeżenie, podejmiemy odpowiednie działania.” Nie napisali, czego od nas chcą, więc czekaliśmy na następny list. A wtedy chłopiec znikł. Królowa obawia się... Królowa najbardziej obawia się tego, że oni go zabiją. Ja jednak boję się czegoś gorszego. Że go zmienią w... to coś, czym ty byłeś, kiedy wykopaliśmy cię z Brusem z grobu. Zwierzęciem w ludzkim ciele. Nagle wstał i odszedł od stołu. Nie wiem, czy wstydził się swego lęku o los chłopca, czy też chciał mi oszczędzić przykrych wspomnień. Przez chwilę wpatrywał się nie widzącym spojrzeniem w gobelin, a potem odchrząknął i znów zaczął mówić jak mądry doradca królowej. — Tron Przezornych nie wytrzymałby takiego ciosu. Zbyt długo czekaliśmy na króla. Gdyby chłopiec okazał się Rozumiejącym, nawet wtedy zdołałbym przedstawić sprawę w korzystnym dla niego świetle. Gdyby jednak ukazał się szlachcie jako zwierzę, wszystko by przepadło i Sześć Księstw nigdy nie stałoby się Siedmioma Księstwami. Królestwo rozpadłoby się na skłócone ze sobą miasta-państwa i leżące między nimi ziemie niczyje. W ciągu tych lat, kiedy ciebie tu nie było, mój chłopcze, przeszliśmy z Ketriken trudną drogę. Ani ona, ani ja nie cieszymy się równie wielkim i nie kwestionowanym autorytetem, jakim darzono by prawdziwego króla z rodu Przezornych. Przez te lata zawieraliśmy pakty to z tymi, to z tamtymi szlachcicami, aby zgromadzić większość pozwalającą nam przetrwać następny sezon. Teraz jesteśmy tak blisko celu, tak blisko! Za dwa lata książę Sumienny nie będzie już księciem, lecz następcą tronu. Sądzę, że zdołam przekonać szlachtę, żeby obwołała go królem. Wtedy bylibyśmy przez jakiś czas bezpieczni. Kiedy umrze Eyod, król Królestwa Górskiego, Sumienny odziedziczy również jego tron. Za plecami będziemy mieli Królestwo Górskie, a jeśli zaaranżowane przez Ketriken małżeństwo przypieczętuje nasz sojusz z Hetgurdem Zawyspiarzy, będziemy mieli przyjaciół także na północy. — Hetgurdem? — To takie szlacheckie przymierze. Oni nie mają króla, ani żadnego innego władcy. Kebal Żelaznoręki był odstępstwem od reguły. Hetgurd zrzesza wielu wpływowych ludzi, a jeden z nich, Arka Krwawe Ostrze, ma córkę. Wydaje się, że jego córka byłaby
170
dobra żoną dla Sumiennego. Niebawem Hetgurd przyśle delegacje, żeby formalnie zatwierdzić ich zaręczyny. Jeśli książę Sumienny spełni ich oczekiwania, ceremonia zaręczyn odbędzie się na początku przyszłego miesiąca. Znowu odwrócił się do mnie, kręcąc głową. — Obawiam się, że jest trochę za wcześnie na takie przymierze. Księstwu Dębów to się nie podoba, tak samo jak Księstwu Cypla. Ożywienie handlu zapewne przyniosłoby im korzyści, ale rany są jeszcze zbyt świeże. Moim zdaniem lepiej byłoby poczekać jeszcze pięć lat, żeby handel między tymi krajami powoli się ożywił, a Sumienny mocno chwycił w dłonie ster królestwa, i dopiero wtedy zaaranżować takie małżeństwo. I to nie z księciem, ale z mniej znamienitą osobą. Jednak to tylko moje zdanie. Decyzja należy do królowej, a ona już ją podjęła. Zamierza doprowadzić do zawarcia pokoju jeszcze za jej życia. Sądzę, że to zbyt ambitny cel: wcielić Królestwo Górskie do naszego jako Siódme Księstwo i posadzić zawyspiarską kobietę na naszym tronie. To za dużo i za szybko... Cierń jakby zapomniał o mojej obecności. Myślał głośno, ze swobodą, jakiej nigdy nie okazywał wtedy, gdy na tronie zasiadał Roztropny. W tamtych czasach nigdy nie odważyłby się wątpić w słuszność jakiejkolwiek decyzji monarchy. Być może uważał mnie za wystarczająco dojrzałego, żeby wysłuchać jego wątpliwości. Usiadł w fotelu naprzeciw mnie i znów spojrzeliśmy sobie w oczy. W tym momencie zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Zrozumiałem, że Cierń nie jest już tym, kim był niegdyś. Zestarzał się, i chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, teraz tylko siatka szpiegów, pracowicie tworzona przez długie lata, pozwalała mu utrzymać władzę. Uświadomiłem sobie, że jego upadek może być nagły i niebezpieczny. Wyciągnąłem rękę i nakryłem jego dłoń swoją, chcąc dodać mu otuchy. — Zacznij od nocy poprzedzającej jego zniknięcie — powiedziałem cicho. — Opowiedz mi wszystko, co wiesz. Uśmiechnął się szeroko. — Ach, Bastardzie, dziękuję ci. Dziękuję, chłopcze. Po tak długim czasie dobrze jest znów mieć cię u boku. Móc porozmawiać z kimś, komu mogę ufać. Noc poprzedzająca zniknięcie księcia Sumiennego... No cóż, niech pomyślę. Przez chwilę jego zielone oczy spoglądały w dal. Już zacząłem się obawiać, że błądzi gdzieś myślami, lecz on nagle znów obrzucił mnie bystrym spojrzeniem. — Pokłóciliśmy się tamtego ranka, książę i ja. No cóż, to niezupełnie była kłótnia. Sumienny jest zbyt dobrze wychowany, żeby spierać się ze starym człowiekiem. Prawiłem mu kazanie, a on słuchał w ponurym milczeniu, tak jak kiedyś ty. Powiadam ci, czasem nie mogę się nadziwić, jak bardzo ten chłopiec przypomina mi ciebie. Westchnął.
171
— No cóż, w każdym razie starliśmy się. Przyszedł do mnie tego ranka na lekcję Mocy, ale nie był w stanie się skupić. Miał podkrążone oczy. Wiedziałem, że znów włóczył się do późnej nocy z tym swoim gończym kotem. Zwróciłem mu ostro uwagę, że lekcje nie dadzą mu żadnej korzyści, jeśli nie będzie wyspany i wypoczęty. Może trzeba będzie zamknąć kota w stajni razem z innymi zwierzętami, żeby książę wysypiał się w nocy. To oczywiście niezbyt mu się spodobało. On i ten kot byli nierozłączni, od kiedy dostał go w prezencie. Na to on powiedział, że nie ma głowy do Mocy i nigdy nie będzie miał, obojętnie, jak dobrze się wyśpi. Gdy krzyknąłem, żeby nie był śmieszny, gdyż jest Przezornym i ma magię we krwi, miał czelność powiedzieć mi, że to ja jestem śmieszny, bo wystarczy, żebym spojrzał w lustro, a zobaczę Przezornego, który nie ma Mocy. Cierń zamilkł, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że jest ubawiony, a nie zły. — Potrafi być nieznośnym szczeniakiem — warknął, lecz w jego głosie usłyszałem czułość i dumę, co z kolei rozbawiło mnie. Za znacznie łagodniejszą uwagę ja kiedyś dostałbym po głowie. Stary wyraźnie złagodniał. Miałem tylko nadzieję, że nie za bardzo rozpuścił księcia. Moim zdaniem książęta potrzebują więcej dyscypliny niż inni chłopcy. — A zatem zacząłeś go uczyć Mocy. Starałem się, żeby nie zabrzmiało to oskarżycielsko. — Próbowałem — mruknął obronnym tonem Cierń — ale czułem się jak kret opowiadający sowie o słońcu. Przeczytałem zwoje, Bastardzie, i próbowałem wszystkich zalecanych przez nie medytacji oraz ćwiczeń. I czasem coś czuje... Nie wiem jednak, czy to jest to, co powinienem czuć, czy też tylko pobożne życzenia starego człowieka. — Mówiłem ci — powiedziałem łagodnie. — Tego nie można się nauczyć ze zwojów. Medytacje mogą cię przygotować, ale ktoś musi ci pokazać drogę. — Właśnie dlatego posłałem po ciebie — odparł. — Ty nie tylko jesteś jedynym, który może nauczyć księcia Mocy, ale również jedynym, który może ją wykorzystać, żeby go odnaleźć. Westchnąłem. — Cierniu, Moc nie działa w taki sposób. Ona... — Powiedz raczej, że nigdy nie uczono cię wykorzystywania jej w taki sposób. Czytałem zwoje, Bastardzie. Napisano w nich, że w razie potrzeby dwie istoty obdarzone Mocą mogą się odnaleźć dzięki niej. Wszystkie moje wysiłki odszukania księcia spełzły na niczym. Posłane jego śladem psy biegły przez cały ranek, a potem zaczęły kręcić się w kółko, żałośnie skowycząc. Moi najlepsi szpiedzy niczego nie mają mi do powiedzenia, chociaż wyznaczyłem sowitą nagrodę. Dlatego nie pozostało mi już nic innego poza wykorzystaniem Mocy. Opanowałem swoją ciekawość. Nie chciałem czytać tych zwojów.
172
— Nawet jeśli tak mówią zwoje, to odszukać się mogą tylko dwie istoty obdarzone Mocą. A książę i ja nie... — Myślę, że jednak tak. Cierń powiedział to w taki sposób, jakby chciał ostrzec, że wie więcej niż mi się zdaje i nie ma sensu go okłamywać. Zawsze był bardzo skuteczny, kiedy byłem małym chłopcem. Z lekkim zdziwieniem stwierdziłem, że jest nie mniej skuteczny teraz, gdy jestem już dorosłym człowiekiem. Powoli nabrałem tchu, ale zaczął dalej opowiadać. — Pewne sny, które opowiadał mi książę, obudziły moje podejrzenia. Kiedy był małym chłopcem, śnił o wilku goniącym sarnę i mężczyźnie dopadającym ją, żeby poderżnąć jej gardło. We śnie sam był tym mężczyzną, a jednocześnie spoglądał na niego z boku. Pierwszy taki sen bardzo go wzburzył. Przez cały dzień nie mówił o niczym innym. Czuł się tak, jakby sam zabił tę sarnę. — Minęły lata, zanim znów miał taki sen. A może powinienem powiedzieć, że minęły lata, zanim opowiedział mi o nim. Śnił mu się mężczyzna, który przeprawiał się w bród przez rzekę. Woda o mało co go nie porwała, ale w końcu dotarł na drugi brzeg. Był zbyt zmęczony, żeby rozpalić ognisko i ogrzać się, więc położył się w cieniu zwalonego drzewa. Wilk położył się przy nim i grzał go własnym ciałem. I znowu książę opowiadał mi ten sen tak, jakby sam to wszystko przeżył. „Uwielbiam to” — powiedział. „To tak, jakbym wiódł jakieś inne życie gdzieś daleko od zamku. Życie, które należy tylko do mnie i w którym mam prawdziwego i bliskiego przyjaciela.” Wtedy zacząłem podejrzewać, że miewał inne takie sny, którymi nigdy się ze mną nie dzielił. Czekał, więc musiałem coś powiedzieć. — Jeśli dzieliłem z nim chwile mego życia, to bezwiednie. To prawda, takie wydarzenia rzeczywiście miały miejsce. Zamilkłem, zastanawiając się, co jeszcze mógł widzieć chłopiec. Przypomniałem sobie narzekania Szczerego, że niezbyt dobrze strzegę moich myśli, że czasem przeszkadzają mu moje sny i przeżycia. Potem pomyślałem o moich schadzkach z Wilgą i miałem tylko nadzieję, że się nie zaczerwieniłem. Minęło sporo czasu, od kiedy przestałem wznosić wokół siebie ochronne mury Mocy. Widocznie znów powinienem zacząć to robić. W następnej chwili jeszcze coś przyszło mi do głowy. Najwyraźniej moje magiczne umiejętności nie osłabły tak bardzo, jak sądziłem. Ta myśl wywołała falę uniesienia. — A czy ty dzieliłeś z księciem niektóre chwile jego życia? — zapytał Cierń. — Być może. Często miewałem barwne sny, w których byłem chłopcem w Koziej Twierdzy, co nie jest bardzo odległe od moich własnych doświadczeń. Jednak... — Westchnąłem. — Najważniejszy jest ten kot, Cierniu. Jak długo go ma? Czy myślisz, że chłopiec jest Rozumiejący i związał się z tym kotem? Czułem się podle, zadając pytania, na które już znałem odpowiedzi. Gorączkowo przypominałem sobie sny z ostatnich piętnastu lat, wyławiając te, które szczególnie do-
173
brze pamiętałem po przebudzeniu. Niektóre z nich mogły być epizodami z życia księcia. Inne... Zamarłem na wspomnienie moich snów o Brusie i Pokrzywie. Czyżbym dzielił sny z Pokrzywą? Przecież ja nie tylko oglądałem te wydarzenia oczami Pokrzywy, ale uczestniczyłem w jej życiu. Jest więc możliwe, że tak samo jak w przypadku Sumiennego, magiczna więź działa w obie strony. Skarciłem się w duchu i postanowiłem otoczyć odtąd moje myśli solidnym murem. Jak mogłem być taki nieostrożny? Ile moich tajemnic pozwoliłem poznać tym bezbronnym istotom? — Skąd mogłem wiedzieć, że chłopiec jest Rozumiejący? — zapytał z urazą Cierń. — Dowiedziałem się, że ty posiadasz tę magię, dopiero, kiedy sam mi o tym powiedziałeś i nawet wtedy nie miałem pojęcia, o czym mówisz. Nagle poczułem się zbyt zmęczony, by kłamać. Kogo próbowałem w ten sposób osłonić? Aż nazbyt dobrze wiedziałem, że kłamstwo jest słabą bronią i w końcu staje się najbardziej kruchym ogniwem obrony. — Podejrzewam, że książę jest Rozumiejącym i związał się z kotem. Świadczą o tym sny, które miałem. Cierń jakby postarzał się o kilka lat. Bez słowa pokręcił głową i nalał brandy do obu kieliszków. Opróżniłem natychmiast swój, podczas gdy on pił małymi łyczkami. W końcu przemówił: — Miałem nadzieję, że sny łączą cię z chłopcem i pozwolą ci skorzystać z Mocy, żeby go znaleźć. Istotnie tak jest, lecz jednocześnie potwierdziły się moje najgorsze obawy. Sumienny posiada magię Rozumienia. Och, Bastardzie, gdybym tylko mógł cofnąć czas i zapobiec temu wszystkiemu. — Kto dał mu tego kota? — Jakiś szlachcic. Otrzymuje wiele prezentów, gdyż wszyscy usiłują mu się przypodobać. Ketriken zwraca najcenniejsze podarki w obawie, że zepsują chłopca. To był tylko mały gończy kot... który jednak może okazać się najgorszym prezentem, jaki dostał w życiu. — Od kogo go otrzymał? — naciskałem. — Będę musiał sprawdzić w moim dzienniku — wyznał Cierń i obrzucił mnie ponurym spojrzeniem. — Nie możesz oczekiwać od starca pamięci młodzika. Robię, co mogę, Bastardzie. — A jaką rolę odgrywa w tym wszystkim twój nowy uczeń? Popatrzył na mnie badawczo. Po chwili rzekł: — Nie jest jeszcze gotowy do podjęcia się takich zadań. Spojrzałem mu prosto w oczy. — Może dochodzi do siebie po... hmm... uderzeniu gromu z jasnego nieba? Tego, który zerwał dach nie używanego składu? Nawet nie okazał zdziwienia moimi słowami.
174
— Bastardzie Rycerski, to twoje zadanie, i tylko ty możesz je wykonać. — Czego ode mnie oczekujesz? Tym pytaniem poddawałem się. Zresztą pospieszyłem na jego wezwanie, więc wiedział, że wciąż może na mnie liczyć. — Znajdź księcia. Przyprowadź go nam dyskretnie i — jeśli Eda pozwoli — całego. I zrób to, dopóki ludzie wierzą w rozgłaszane przez mnie powody jego zniknięcia. Sprowadź go bezpiecznie do domu, zanim delegacja Zawyspiarzy przybędzie tutaj, aby zatwierdzić jego zaręczyny z ich księżniczką. — Kiedy to nastąpi? Bezradnie wzruszył ramionami. — To zależy od wiatru, fal i siły ich wioślarzy. Już opuścili Wyspy Zewnętrzne. Ceremonia ma się odbyć w przyszłym miesiącu. Jeśli dotrą tu wcześniej, a księcia nie będzie, może uda mi się sfabrykować jaką bajeczkę o tym, że medytuje w samotności przed tak ważnym wydarzeniem w jego życiu. Jednak to kruche kłamstwo rozsypie się w gruzy, jeśli Sumienny nie zjawi się na ceremonii zaręczyn. Szybko policzyłem w myślach. — Zatem mamy ponad dwa tygodnie. To mnóstwo czasu na to, żeby krnąbrny chłopak zmienił zdanie i wrócił do domu. Cierń obrzucił mnie ponurym spojrzeniem. — Jeśli jednak książę został porwany, a my nie wiemy, przez kogo i po co i jak go uwolnić, szesnaście dni to żałośnie mało czasu. Mój dawny nauczyciel patrzył teraz na mnie z nadzieją. Ufając, że znajdę rozwiązanie, którego on nie był w stanie znaleźć. Miałem ochotę uciec. Wolałbym nigdy nie dowiedzieć się tego wszystkiego. — Potrzebne mi informacje — oznajmiłem. — Przede wszystkim muszę wiedzieć, kto dał mu tego kota. I co ta osoba sądzi o Rozumieniu oraz zaręczynach księcia Zaczniemy od tego. Potem chcę wiedzieć, kto jest rywalem ofiarodawcy, a kto jego przyjacielem. Kto na dworze jest największym wrogiem Rozumiejących, kto sprzeciwia się zaręczynom księcia, a kto je popiera. Którzy szlachetnie urodzeni zostali ostatnio oskarżeni o posiadanie magii Rozumienia. Kto mógł dopomóc Sumiennemu w ucieczce, jeśli chłopiec naprawdę uciekł. A jeśli został porwany, to kto miał po temu sposobność. Kto znał jego zwyczaje. Cierń wyraźnie zaczął się uspokajać pod gradem moich pytań. Znał na nie odpowiedzi i to utwierdzało go w przekonaniu, że razem możemy uporać się z tym problemem. — Będę musiał opowiedzieć ci o wszystkim, co się tu działo. Jednak zapominasz, że dzięki Mocy możemy sobie oszczędzić długich godzin wyjaśnień. Pokażę ci zwoje, a ty sprawdzisz, czy nie zdołasz odczytać z nich więcej niż ja.
175
Rozejrzałem się wokół, ale Cierń pokręcił głową. — Nie przyprowadzałem tu księcia. Istnienie tej komnaty pozostaje dla niego tajemnicą. Zwoje Mocy trzymam w starej wieży Szczerego i tam udzielałem chłopcu lekcji. Komnaty na wieży są dobrze strzeżone, przed drzwiami zawsze stoi zaufany strażnik. — Zatem w jaki sposób zdołam tam wejść? — Ukrytym przejściem, które wiedzie stąd na wieżę Szczerego. To kręty i wąski korytarz, z wieloma stopniami do pokonania, ale ty jesteś młody, więc poradzisz sobie. Skończ posiłek, a potem pokażę ci drogę.
ROZDZIAŁ 12
CZARY Ketriken z Królestwa Górskiego poślubiła następcę tronu, księcia Szczerego z Królestwa Sześciu Księstw, zanim skończyła dwadzieścia lat. Ich małżeństwo było częścią szerszego paktu mającego umocnić przymierze i więzi handlowe między dwoma królestwami. Śmierć jej starszego brata w dniu ich ślubu przyniosła Królestwu Sześciu Księstw niespodziewaną korzyść: potomek Ketriken miał teraz dziedziczyć nie tylko koronę Królestwa Sześciu Księstw, ale także Królestwa Górskiego. Niełatwo było księżniczce z Królestwa Górskiego stać się królową Sześciu Księstw, a jednak przyjęła tę rolę z typowym dla władców tej krainy poczuciem obowiązku. Przybyła do Koziej Twierdzy sama, nawet bez wiernej pokojówki. W wianie wniosła swoje przekonania, zgodnie z którymi była gotowa do wszelkich poświęceń, jakich wymagało jej stanowisko. Taka jest bowiem rozumiana rola władcy Królestwa Górskiego: król jest Poświęceniem dla swego ludu. Bedl „Górska królowa”
N
oc powoli przechodziła w świt, gdy wracałem sekretnym przejściem do mojej komnaty. Kręciło mi się w głowie od natłoku informacji, których większość tylko rodziła kolejne pytania. Postanowiłem się przespać. Może we śnie wszystko jakoś nabierze sensu. Dotarłem do ukrytych drzwi mojej komnaty i przystanąłem. Cierń przestrzegał mnie, żebym zachowywał najwyższą ostrożność, korzystając z tych korytarzy. Wstrzymując oddech, zerknąłem przez wąski otwór w murze. Zobaczyłem tylko na ustawionym na środku komnaty stoliku kapiącą woskiem świece. Nasłuchiwałem, lecz niczego nie słyszałem. Cichutko nacisnąłem dźwignię i drzwi otworzyły się. Wślizgnąłem się do środka i pchnięciem umieściłem je na miejscu. Potem przyjrzałem się ścianie. Przejście było zupełnie niewidoczne.
177
Lord Złocisty zostawił kilka koców z szorstkiej wełny na moim wąskim łóżku. Chociaż byłem bardzo strudzony, ta sypialnia nie wyglądała zachęcająco. Pomyślałem, że mógłbym wrócić na wieżę Ciernia i przespać się w jego wspaniałym łożu. Przecież już z niego nie korzystał. Ale używane czy nie, nadal było to łóżko Ciernia. Ta komnata na wieży, półki z mapami i zwojami, dobrze wyposażone laboratorium i dwa piece — to wszystko należało do Ciernia i wcale nie miałem ochoty tego przejmować. Tak będzie lepiej. Ta twarda prycza i duszny pokoik będą mi przypominać, że pozostanę tutaj bardzo krótko. Już po jednym wieczorze sekretów i tajnych planów miałem dosyć polityki Koziej Twierdzy. Mój bagaż i miecz Szczerego leżały na łóżku. Zrzuciłem tobołek na podłogę i oparłem miecz o ścianę w kącie, a potem zdmuchnąłem świeczkę i po omacku wszedłem do łóżka. Stanowczo odepchnąłem od siebie wszelkie myśli o Sumiennym, Rozumieniu i tym podobnych sprawach. Spodziewałem się, że zaraz zasnę, tymczasem leżałem z otwartymi oczami, patrząc w ciemność. Dopadły mnie niepokoje i zaczęły dręczyć. Mój chłopiec i wilk tej nocy byli w drodze do Koziej Twierdzy. Niepokoiłem się, czy Traf da radę zająć się starym wilkiem, który dotychczas był jego opiekunem. Chłopiec miał łuk i nieźle umiał się nim posługiwać, więc może nic im nie będzie. Chyba że wpadną w zasadzkę zbójców. Nawet w takim wypadku Traf zapewne załatwił jednego czy dwóch, zanim go obezwładnią. A Ślepun prędzej zginie, niż pozwoli napastnikom porwać chłopca. Ta myśl zrodziła nieprzyjemną wizję martwego wilka leżącego na drodze i syna schwytanego przez rozwścieczonych zbójów. I świadomość, że ja jestem za daleko, żeby im pomóc. Obróciłem się na bok i postanowiłem nie rozmyślać o Trafie. Nie ma sensu martwić się czymś, co jeszcze się nie zdarzyło. Niechętnie wróciłem myślami do zwojów Ciernia i moich obecnych problemów. Spodziewałem się, że będą to tylko trzy lub cztery zwoje. Okazało się, że jest jeszcze kilka skrzyń rękopisów w różnym stanie. Nawet Cierń nie przeczytał ich wszystkich, chociaż mówił, że udało mu się posortować je według tematów i stopnia trudności. Pokazał mi wielki stół z leżącymi na nim trzema zwojami. Dwa z nich były zapisane tak archaicznym pismem, że ledwie byłem w stanie je odczytać. Trzeci sprawiał wrażenie napisanego nieco później, ale natrafiłem w nim na słowa i zdania, których nie mogłem zrozumieć. Zalecał „wieszczy trans” i zachwalał działanie naparu z rośliny zwanej „zielem owczarza”. Nigdy o takim nie słyszałem. Zwój przestrzegał także przed „naruszaniem samoobronnej bariery partnera”, gdyż to może „zniweczyć jego karmę”. Z niedowierzaniem spojrzałem na Ciernia. — Myślałem, że będziesz wiedział, co to oznacza — zaczął się bronić. Pokręciłem głową. — Jeśli Konsyliarz znał znaczenie tych słów i pojęć, to nigdy mi ich nie wyjawił. Cierń prychnął pogardliwie.
178
— Wątpię, czy ten tak zwany „mistrz” potrafił choćby je przeczytać. — Westchnął. — Z czasem może zdołalibyśmy odczytać wszystkie te zwoje, ale niestety, mamy bardzo mało czasu. Z każdą chwilą książę może oddalać się od Koziej Twierdzy. — A może on wcale nie opuścił miasta. Cierniu, wielokrotnie ostrzegałeś mnie, żebym nie działał bez namysłu. Uczyłeś mnie, że trzeba najpierw myśleć, dopiero potem działać. Cierń niechętnie kiwnął głową. Potem, kiedy on ślęczał nad archaicznym pismem, mamrocząc pod nosem i pisząc tłumaczenie na kartce papieru, ja przeczytałem najłatwiejszy z rękopisów. Nie udało mi się dopatrzeć się w nim jakiegoś sens. Przy trzeciej próbie czytania, kiedy niemal zasypiałem, Cierń pochylił się nad stołem i dotknął mojej ręki. — Idź spać, chłopcze — rzekł szorstko. — Brak snu ogłupia, a ta sprawa wymaga trzeźwego umysłu. Zostawiłem go więc, wciąż zgarbionego nad piórem i papierem. Znowu przewróciłem się na plecy. No cóż, skoro nie mogę zasnąć, może spróbuję zrobić coś pożytecznego. Zamknąłem oczy i skoncentrowałem się. Opróżniłem umysł z wszystkich trosk i starałem się przypomnieć sobie mój ostatni sen o chłopcu i kocie, o ich nocnych łowach. Próbowałem wskrzesić wątłą więź Mocy, z której istnienia wówczas nie zdawałem sobie sprawy. Książę Sumienny. Mój syn. Te określenia nie miały dla mnie swego zwykłego znaczenia, a jednak przeszkadzały w tym, co chciałem zrobić. Moje wyobrażenia o Sumiennym, wyidealizowany obraz mojego syna, stały pomiędzy mną a wątłymi nitkami magicznej więzi, które usiłowałem rozplatać. Gdzieś z głębi twierdzy nadleciały dźwięki muzyki i wyrwały mnie z transu. Rozejrzałem się w ciemnościach. Poczułem, że nienawidzę tego pozbawionego okna pokoju, odciętego od całego świata, tej zamkniętej przestrzeni. Zbyt długo przestawałem z wilkiem, żebym mógł to znosić. Zniechęcony, poniechałem prób użycia Mocy i sięgnąłem Rozumieniem do mojego towarzysza. Wciąż czuwał nad Trafem. Zobaczyłem, że śpi, a dotknąwszy go, poczułem tępy pulsujący ból bioder i grzbietu. Pospiesznie się wycofałem, aby nie przypominać mu o jego cierpieniu. Spowiłem go moimi myślami, z lubością dzieląc odczucia jego zmysłów. Śpię — mruknął. — Martwisz się czymś? To nic takiego. Chciałem tylko sprawdzić, czy u was wszystko w porządku. Och, tak, nic nam nie jest. Spędziliśmy cudowny dzień, wędrując pustym, zakurzonym traktem. Teraz śpimy. — Potem dodał nieco grzeczniej: — Nie przejmuj się tym, na co nie masz wpływu. Wkrótce do ciebie dołączę. Pilnuj Trafa. Oczywiście. A teraz idź spać.
179
Czułem zapach wilgotnej trawy i dym gasnącego ogniska, a nawet słony pot leżącego opodal Trafa. To dodało mi otuchy. A zatem w moim świecie wszystko jest w porządku. Z tą myślą zapadłem w bezdenną otchłań snu. * — Pozwolisz, że ci przypomnę, że to ty jesteś moim sługą, a nie odwrotnie? Te słowa, które wyrwały mnie ze snu, zostały wypowiedziane szyderczym głosem lorda Złocistego, ale towarzyszył im życzliwy uśmiech Błazna. Mój przyjaciel trzymał w ręku czyste ubranie. Wyczułem zapach wody i pachnidła. Sam był już ubrany w nienaganny strój, jeszcze bardziej elegancki niż ten, który nosił wczoraj. Strój był w kolorze kremowym i jasnozielonym, i miał cienki złoty szamerunek przy mankietach i kołnierzu. W uchu miał nowy kolczyk, filigranową złotą kulę. Wiedziałem, co znajduje się w środku kuli. Błazen wyglądał na wypoczętego i rześkiego. Usiadłem i natychmiast ścisnąłem rękami obolałą głowę. — Ból głowy po użyciu Mocy? — zapytał ze współczuciem. Pokręciłem głową. Miałem wrażenie, że zaraz mi odpadnie. — Chciałbym, żeby tak było — mruknąłem. — Po prostu jestem zmęczony. — Myślałem, że może prześpisz się na wieży. — Wydawało mi się, że byłoby to nie w porządku. Wstałem i spróbowałem się przeciągnąć, ale mój krzyż gwałtownie zaprotestował. Błazen położył ubranie na łóżku i usiadł na skotłowanych kocach. — No tak. Masz jakiś pomysł, gdzie może przebywać książę? — Aż za dużo. Może być w każdym miejscu Koziego Księstwa, a także poza jego granicami. Zbyt wielu szlachetnie urodzonych mogło chcieć go porwać. A jeśli uciekł sam, to jest bardzo wiele miejsc, do których mógł się udać. Nalana do fajansowej miski woda do mycia była jeszcze ciepła. Na powierzchni pływało kilka świeżych i wonnych liści cytryny. Z przyjemnością zanurzyłem twarz w wodzie. Natychmiast oprzytomniałem i poczułem się lepiej. — Muszę się wykąpać. Czy łaźnia parowa nadal znajduje się za koszarami straży? — Tak, ale służba z niej nie korzysta. Musisz wystrzegać się starych przyzwyczajeń. Służba zazwyczaj myje się w wodzie po swoim panu lub pani albo przynosi ją sobie z kuchni. Spojrzałem na niego z obrzydzeniem. — Zatem wieczorem przyniosę ją sobie z kuchni. — Jutro będziesz musiał wstać wcześniej. Cała służba kuchenna wie, że jestem rannym ptaszkiem. — I co z tego? — I będzie oczekiwać, że mój lokaj zejdzie po tacę ze śniadaniem.
180
Powoli dotarł do mnie sens tego, co powiedział. Ma rację. Powinienem lepiej wczuć się w swoją rolę, jeśli chcę coś zdziałać. — Pójdę po nią — zaproponowałem. Pokręcił głową. — Nie w takim stanie. Lord Złocisty jest dumnym człowiekiem i nie trzymałby takiego zarośniętego sługi. Musisz wyglądać porządnie. Chodź ze mną. Poszliśmy do jasnej i dużej komnaty. Na stole czekały przygotowane grzebień, szczotka i nożyczki oraz spore lustro. Podszedłem do drzwi i sprawdziłem, czy są zamknięte i nikt nas nie zaskoczy. Potem usiadłem i rozwiązałem upięte w kucyk włosy, a lord Złocisty wziął do ręki nożyczki. Spojrzałem w oprawione w ozdobną ramę lustro i ledwie rozpoznałem widocznego w nim mężczyznę. Wilga miała rację. Rzeczywiście wyglądam na starszego niż jestem naprawdę. Kiedy obróciłem głowę i przyjrzałem się mojej bliźnie, ze zdziwieniem stwierdziłem, że bardzo przybladła. Nadal była widoczna, ale już nie rzucała się tak w oczy jak na młodej i nie pobrużdżonej twarzy. Błazen milczał przez chwilę, pozwalając mi przeglądać się w lustrze. Potem zebrał w dłoniach moje włosy i... Nagle gwałtownie odłożył nożyczki. — Nie — rzekł z emfazą — nie mogę tego zrobić. Zresztą sądzę, że to nie będzie potrzebne. Z powrotem zawiązał moje włosy w kucyk. — Przymierz ubranie — zachęcił. — Rozmiar dobrałem na oko, ale przecież nikt nie oczekuje, że sługa będzie nosił dobrze uszyte ubrania. Wróciłem do mojej sypialni i spojrzałem na kupkę rzeczy złożonych na łóżku. Było to ubranie uszyte ze znajomego niebieskiego samodziału, jakie noszą słudzy w Koziej Twierdzy. Kiedy je założyłem, poczułem się dziwnie. To strój, który w oczach wszystkich czyni mnie sługą. To przebranie, powiedziałem sobie, nie jestem niczyim służącym. Bękart czy nie, jestem synem księcia i nigdy nie spodziewałem się, że będę nosił strój służącego. Zamiast atakującego jelenia miałem wyhaowanego złotego bażanta — herb lorda Złocistego. Mimo wszystko strój dobrze na mnie leżał, i ze smutkiem musiałem przyznać, że to najlepsze ubranie, jakie miałem na sobie od wielu lat. Błazen oparł się o drzwi i przyglądał mi się uważnie. Przez moment miałem wrażenie, że widzę w jego oczach niepokój. Jednak on tylko uśmiechnął się, a potem zaczął krążyć wokół i oglądać mnie ze wszystkich stron. — Ujdzie, Tomie Borsuczowłosy. Przy drzwiach stoją buty, na dobre trzy palce dłuższe od moich, a także szersze. Lepiej schowaj swoje rzeczy do komody. Jeśli ktoś wścibski zechce zajrzeć do naszych komnat, nie zobaczy tu niczego, co mogłoby obudzić jakieś podejrzenia. Pospiesznie zrobiłem to, podczas gdy Błazen sprzątał w swojej komnacie. Schowałem miecz Szczerego pod ubrania. Było ich tak niewiele, że z trudem go zakryły.
181
— Na pewno pamiętasz drogę do kuchni. Zawsze jadam śniadanie podane na tacy do mojego pokoju. Kuchciki ucieszą się, kiedy zdejmiesz z ich barków ten obowiązek. Dzięki temu powinni chętniej z tobą plotkować. Po chwili dodał: — Powiedz im, że wczoraj wieczorem mało zjadłem i dlatego dziś rano jestem głodny jak wilk. Potem przynieś tyle, żeby starczyło dla nas obu. Dziwnie się czułem, słuchają tych poleceń, ale — przypomniałem sobie — powinienem do tego przywyknąć. Skłoniłem się więc i powiedziałem „Tak, panie”, po czym wyszedłem z komnaty. Błazen uśmiechnął się i odpowiedział mi lekkim skinieniem głowy. W zamku panował już spory ruch. Służba uwijała się, wymieniając świece, myjąc zabłocone posadzki, biegając ze świeżymi obrusami lub wiadrami z woda. Miałem wrażenie, że w zamku jest teraz znacznie więcej służby niż dawniej. I nie była to jedyna zmiana. Wprowadzone przez królową Ketriken zwyczaje Królestwa Górskiego były widoczne na każdym kroku. W zamku było teraz czyściej niż kiedykolwiek przedtem. Komnaty, które mijałem, były urządzone z wykwintną prostotą, która zastąpiła dawną, nagromadzoną przez dziesięciolecia graciarnię. Pozostawione gobeliny i draperie były czyste i wolne od pajęczyn. W kuchni nadal królowała kucharka Sara. Wszedłem w pełne pary i zapachów wnętrze i poczułem się, jakbym wrócił do czasów mego dzieciństwa. Jak powiedział Cierń, stara kucharka częściej przesiadywała teraz na krześle niż krzątała się miedzy piecem a stołem, lecz najwyraźniej potrawy w Koziej Twierdzy przygotowywano tak samo jak dawniej. Oderwałem wzrok od obfitych kształtów kucharki, obawiając się, żeby mnie nie poznała, i pierwszemu lepszemu kuchcikowi przekazałem życzenia lorda Złocistego. Kuchcik pokazał mi, gdzie są tace, talerze i sztućce, po czym szerokim gestem wskazał na piece. — To ty jesteś jego służącym, a nie ja — przypomniał złośliwie i ponownie zabrał się do siekania rzepy. Zmarszczyłem brwi, ale w duchu byłem mu wdzięczny. Niebawem miałem na tacy dość jedzenia na dwa solidne śniadania. Byłem w połowie schodów, gdy usłyszałem znajome głosy. Przechyliłem się przez balustradę i spojrzałem w dół. Mimo woli uśmiechnąłem się. Królowa Ketriken maszerowała korytarzem, a pół tuzina dworek daremnie usiłowało dotrzymać jej kroku. Nie znałem żadnej z nich. Wszystkie były młode, zaledwie dwudziestokilkuletnie. Kiedy ostatni raz byłem w Koziej Twierdzy, były jeszcze dziećmi. Przyjrzałem się królowej. Lśniące włosy, wciąż bujne i złociste, miała splecione w warkocz i upięte w kok. Na głowie nosiła prostą koronę ze srebra. Miała na sobie ciemnobrązową kamizelkę i haowaną żółtą spódnicę, a idąc, szeleściła wykrochmalonymi halkami. Jej dworki próbo-
182
wały naśladować jej styl ubierania się, ale bez powodzenia, gdyż to wrodzony wdzięk Ketriken czynił tak eleganckim ten bezpretensjonalny strój. Pomimo upływu lat, wciąż trzymała się prosto i dumnie. Szła żwawym i zdecydowanym krokiem, lecz wyczułem w niej ukryty niepokój. Ani na chwilę nie przestawała myśleć o swoim zaginionym synu. Serce ścisnęło mi się na ten widok i pomyślałem, jak dumny byłby z niej Szczery. — Och, moja królowo — szepnąłem do siebie. Przystanęła w pół kroku i rozejrzała się wokół, a potem popatrzyła w górę. Nasze spojrzenia spotkały się. Przez moment patrzyliśmy na siebie, lecz czułem, że raczej jest zdziwiona niż rozpoznaje mnie. Nagle ktoś dał mi prztyczka w ucho. Odwróciłem się do napastnika zbyt zaskoczony, żeby się gniewać. Jakiś szlachcic spoglądał na mnie z dezaprobatą. — Widocznie jesteś nowy w Koziej Twierdzy, ośle. Tutaj sługom nie wolno tak gapić się na królową. Zajmij się swoimi sprawami. I w przyszłości pamiętaj, gdzie twoje miejsce. Spojrzałem na tacę, którą trzymałem w dłoniach, usiłując nie okazać, że wzbiera we mnie gniew. Czułem, że jestem czerwony z wściekłości. Najwyższym wysiłkiem woli kiwnąłem głową. — Wybacz mi, panie. Będę pamiętał. Miałem nadzieję, że uzna mój zduszony głos za wyraz pokory, a nie wściekłości. Mocno ściskając w dłoniach tacę, podjąłem przerwaną wędrówkę w górę schodów, podczas gdy on ruszył w dół. Nie obejrzałem się już, aby sprawdzić, czy moja królowa odprowadza mnie wzrokiem. Służący. Sługa. Dobrze wyszkolony lokaj. Dopiero co przyjechałem z prowincji. Mam dobre rekomendacje. Jestem dobrze wychowany. Znam swoje miejsce. Jestem Pokorny. Ale czy na pewno? Kiedy wchodziłem za lordem Złocistym do Koziej Twierdzy, miałem przy pasie miecz Szczerego. Z pewnością niektórzy go zauważyli. Opalenizna i blizny na dłoniach świadczyły o tym, że częściej przebywałem pod gołym niebem niż pod dachem. Jeśli mam grać rolę sługi, musi to być rola, którą jestem w stanie przekonująco odegrać. Zapukałem do drzwi komnaty lorda Złocistego, odczekałem, aż mój pan przygotuje się na spotkanie ze mną, po czym wszedłem. Błazen stał we wnęce, spoglądając przez okno. Delikatnie zamknąłem za sobą drzwi i zasunąłem rygiel, a potem postawiłem tacę na stole. Przygotowując posiłek, powiedziałem do odwróconego do mnie plecami Błazna: — Jestem Tom Borsuczowłosy, twój sługa. Zarekomendowano mnie jako człowieka, który został wykształcony przez dobrodusznego pana, i który był zatrudniony raczej ze względu na umiejętność posługiwania się mieczem niż dobre maniery. Wybrałeś mnie, ponieważ chcesz mieć sługę, który nie tylko będzie ci usługiwał, ale również cię bronił.
183
Słyszałeś, że jestem kapryśny i czasami niegrzeczny. Mam... czterdzieści dwa lata. Te blizny to pamiątka po tym, jak obroniłem mojego pana przed atakiem trzech — nie, lepiej sześciu — zbójów. Zabiłem ich wszystkich. Jestem więc człowiekiem, z którym lepiej nie zadzierać. Kiedy umarł mój ostatni pan, zostawił mi sumkę, która zapewniła mi skromne życie. Teraz jednak, kiedy mój syn dorósł, chcę oddać go na naukę do Koziej Twierdzy. Namówiłeś mnie więc, żebym wrócił na służbę, co pokryje koszty czesnego. Lord Złocisty odwrócił się od okna i uważnie słuchał mojej tyrady. Kiedy skończyłem, skinął głową. — To mi się podoba, Tomie Borsuczowłosy. To zaszczyt dla lorda Złocistego mieć tak niebezpiecznego człowieka za sługę. Będę mógł się chwalić, że wynająłem takiego rębajłę! Poradzisz sobie, Tom, doskonale sobie poradzisz. Podszedł do stołu, a ja przysunąłem mu krzesło. Usiadł i spojrzał na półmiski i talerze, które dla niego przygotowałem. — Wspaniale. Dokładnie tak, jak lubię. Oby tak dalej, Tom, a dostaniesz podwyżkę. — Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. — Usiądź i zjedz razem ze mną. Odmówiłem. — Powinienem ćwiczyć dobre maniery, panie. Herbaty? Przez chwilę Błazen miał przerażoną minę. Potem lord Złocisty podniósł serwetę i otarł nią usta. — Proszę. Nalałem mu. — Twój syn, Tomie. Nie znam go. Jest w Koziej Twierdzy? — Kazałem mu przybyć tutaj za mną, panie. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że nie zrobiłem niczego w sprawie Trafa. Przyjedzie tu ze zmęczonym starym kucem ciągnącym rozklekotany wóz, a na nim podstarzałego wilka. Nie poszedłem do siostrzenicy Dżiny i nie uprzedziłem o jego wizycie. A jeśli poczuje się tym urażona? Chłopiec nie zna tu nikogo poza Wilgą, a przecież nie wiem nawet, czy ona jest obecnie w mieście. Ponadto po naszej ostatniej kłótni Traf na pewno nie zwróci się do niej z prośbą o pomoc. Muszę więc odszukać wróżkę i upewnić się, że mój chłopak będzie u niej mile widziany, i zostawić wiadomość dla Trafa. Zaraz potem powinienem zwrócić się do Ciernia z prośbą, żeby zajął się chłopcem. Aby nie wyglądało to na cyniczną transakcję, powinienem pożyczyć pieniądze od Błazna. Najlepiej byłoby go zapytać, jakie właściwie jest moje uposażenie, jednak te słowa jakoś nie chciały mi przejść przez gardło. Lord Złocisty odsunął się od stołu. — Jesteś milczący, Tomie Borsuczowłosy. Kiedy zjawi się twój syn, spodziewam się, że mi go przedstawisz. Na razie ten pierwszy ranek masz wolny. Posprzątaj tutaj, a potem poznaj zamek i otaczający go teren. — Obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem.
184
— Przynieś mi papier, pióro i inkaust. Wystawię ci list kredytowy do krawca Scrandona. Bez trudu znajdziesz jego warsztat, znasz go z dawnych czasów. Niech weźmie miarę na następne ubrania na co dzień i od święta. Skoro jesteś nie tylko moim lokajem, ale także strażnikiem, powinieneś stać za moim krzesłem na przyjęciach i towarzyszyć mi w przejażdżkach. Idź także do Croya. Wciąż ma swój sklep z orężem niedaleko kuźni. Obejrzyj używane miecze i wybierz sobie jakiś. Skinąłem głową i podszedłem do stojącego w kącie sekretarzyka, aby przygotować panu przybory do pisania. Błazen powiedział cicho za moimi plecami: — Mieszkańcy Koziej Twierdzy mogą dobrze pamiętać zarówno robotę Czernidła, jak i ostrze Szczerego. Radzę ci schować ten miecz w komnacie Ciernia na wieży. Nie patrząc na niego, odpowiedziałem: — Tak też zrobię. Ponadto porozmawiam ze zbrojmistrzem i poproszę, żeby przydzielił mi jakiegoś partnera. Powiem mu, że trochę wyszedłem z wprawy i muszę poćwiczyć. Z kim książę Sumienny ćwiczył szermierkę? Odpowiedział, zasiadając przy sekretarzyku: — Jego instruktorem był Rzeżucha, ale najczęściej ćwiczył fechtunek z pewną młodą kobietą zwaną Kotlinka. Tylko że nie możesz zażądać akurat jej... Powiedz mu, że chcesz poćwiczyć z kimś, kto walczy dwoma mieczami, ponieważ zamierzasz doskonalić umiejętność obrony. Zdaje się, że to jest jej specjalność. — Tak zrobię. Dziękuję. Przez kilka chwil wodził piórem po papierze. Raz czy dwa zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, aż poczułem się nieswojo. Podszedłem do okna i wyjrzałem. Był piękny dzień. Dobrze byłoby być panem swego czasu. Odwróciłem się i zobaczyłem, że lord Złocisty pieczętuje list. Pozwolił woskowi zastygnąć, a potem podał mi pismo. — Ruszaj do krawca i płatnerza. Ja przejdę się trochę po ogrodach, a potem mam zaproszenie na pokoje królowej... — Widziałem ją — przerwałem mu — Wydaje mi się, że to było tak dawno, kiedy obudziliśmy kamienne smoki i Ketriken siedziała na zmienionym w smoka Szczerym, żegnając się z nami. Dzisiaj zobaczyłem ją i nagle wszystko sobie przypomniałem. Ona włada tutaj od piętnastu lat, a ja usunąłem się w cień, ponieważ sądziłem, że nie potrafię już brać w tym udziału. Teraz wróciłem, rozejrzałem się wokół i dochodzę do wniosku, że zmarnowałem życie. Kiedy mnie nie było, wszystko się tu zmieniło, i teraz jestem obcy we własnym domu. — Takie użalanie się nad sobą nic ci nie da — odparł Błazen. — Powinieneś zacząć wszystko od nowa. Kto wie? Może twój powrót z dobrowolnego wygnania okaże się właśnie tym, czego nam potrzeba. — Tylko że czas ucieka, nawet w tej chwili. — No właśnie — odrzekł lord Złocisty i wskazał na szafę. — Mój płaszcz, Borsuczowłosy. Ten zielony.
185
Otworzyłem szafę i wyjąłem potrzebny strój spośród wielu podobnych, a potem z trudem zamknąłem ten potwornie zapchany mebel. Podałem Błaznowi płaszcz, tak jak na lokaja przystało. Trefniś wyciągnął do mnie ręce, a ja poprawiłem mu mankiety i wygładziłem poły. W jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. — Bardzo dobrze, Borsuczowłosy — mruknął. Podszedł do drzwi i zaczekał, aż mu je otworzę. Kiedy wyszedł, zasunąłem rygiel i szybko zjadłem stygnące śniadanie. Potem poukładałem talerze z powrotem na tacy, zapaliłem świeczkę i wszedłem do mojej sypialni. Dopiero za trzecim razem nacisnąłem odpowiednie miejsce na ścianie. Nie zważając na ból nóg, zaniosłem miecz Szczerego na wieżę i zostawiłem go w komnacie Ciernia, w kącie przy kominku. Po powrocie do kwatery Błazna posprzątałem ze stołu. Gdy zerknąłem w lustro, ujrzałem sługę z tacą w rękach. Westchnąłem, myśląc o tym, że powinienem chodzić z pokornie spuszczoną głową, i opuściłem pokój. Niepotrzebnie obawiałem się, że po powrocie do Koziej Twierdzy wszyscy natychmiast mnie rozpoznają. Okazało się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Tylko inni słudzy czasem zerkali na mnie, ale przeważnie byli zajęci swoją pracą. Kilku pozdrowiło mnie, a ja życzliwie odpowiedziałem na ich powitanie. Miałem zamiar zaprzyjaźnić się z nimi, gdyż na dworze żadne ważne wydarzenie nie ujdzie uwagi służby. Odniosłem naczynia do kuchni i opuściłem zamek. Straż przepuściła mnie bez słowa. Niebawem znalazłem się na stromej drodze wiodącej do podzamcza. Był piękny dzień, więc panował na niej spory ruch. Szedłem za grupką pokojówek niosących w rękach koszyki. Obejrzały się na mnie raz czy dwa, a potem przestały zwracać na mnie uwagę. Uważnie słuchałem, jak plotkują, ale nie dowiedziałem się niczego ciekawego. Rozmawiały o zabawach, które odbędą się z okazji zaręczyn księcia, i o strojach swoich pań. Jakimś cudem królowej i Cierniowi udało się ukryć nieobecność księcia. Kiedy znalazłem się w mieście, pospieszyłem wykonać polecenia lorda Złocistego. Cały czas nastawiałem ucha na wszelkie wieści mogące dotyczyć Sumiennego. Bez trudu odnalazłem warsztat krawiecki. Znałem go z dawnych czasów, kiedy mieścił się tam skład świec ojca Sikorki. Kiedy wszedłem do środka, poczułem się dziwnie. Krawiec bez wahania przyjął mój list kredytowy. — No cóż, tak dobrze płaci, że warto zarwać noc. Twoje ubranie będzie gotowe na jutro. Z tej uwagi wywnioskowałem, że lord Złocisty już wcześniej korzystał z jego usług. Stanąłem na niskim stołeczku i dałem się zmierzyć. Krawiec o nic mnie nie pytał, gdyż lord Złocisty napisał w liście, jaki strój ma nosić jego sługa. Stałem więc w milczeniu, zastanawiając się, czy nadal unosi się tu zapach pszczelego wosku i ziół, czy też tylko mi się wydaje. Zanim wyszedłem, zapytałem krawca, czy w Koziej Twierdzy są jakieś wróż-
186
ki, gdyż chcę się dowiedzieć, jak powiedzie mi się w mojej nowej pracy. Pokręcił głową z politowaniem na takie zabobonne gadanie i poradził mi rozpylać się w pobliżu kuźni. To mi odpowiadało, gdyż właśnie zamierzałem udać się do płatnerza. Zastanawiałem się, czy lord Złocisty był kiedyś w jego sklepie, ponieważ było to istne złomowisko oręża. Właściciel bez chwili wahania przyjął list kredytowy lorda Złocistego. Niespiesznie zacząłem szukać prostej i dobrze wykonanej broni, lecz taką najtrudniej było znaleźć. Po kilku próbach zainteresowania mnie mieczami o pięknych rękojeściach i nędznych klingach właściciel zostawił mnie w spokoju, pozwalając samemu przeglądać towar. Mimo woli zastanawiałem się nad tym, jak bardzo Kozia Twierdza zmieniła się przez te wszystkie lata. Bez trudu pociągnąłem płatnerza za język i sporo dowiedziałem się o jego klienteli. Nie musiałem nawet pytać o Dżinę, żeby usłyszeć, gdzie mieszka. Po namyśle wybrałem broń równie zardzewiałą jak moje umiejętności. Croy krytycznie cmoknął. — Twój pan nie należy do ubogich, zacny człowieku. Wybierz sobie coś zdobnego, a przynajmniej z błyszczącą gardą. Pokręciłem głową. — Nie, ten mi się podoba. Wezmę jeszcze sztylet. Szybko znalazłem odpowiedni i opuściłem sklep. Przeszedłem przez pełną szczęku metalu i żaru palenisk uliczką kowali. Łoskot uderzeń ich młotów tworzył ogłuszający kontrapunkt do bezlitosnego skwaru słońca. Zapomniałem już, jak hałaśliwe jest to miasto. Idąc do Dżiny, usiłowałem sobie przypomnieć, czy powiedziałem jej coś, co byłoby sprzeczne z obecną, zmodyfikowaną historią mojego życia. W końcu zdecydowałem, że muszę zaryzykować. Jeśli przyłapie mnie na jakiejś nieścisłości, to trudno, najwyżej uzna mnie za łgarza. Kierując się wskazówkami płatnerza, znalazłem ciemnozieloną tabliczkę z namalowaną na niej białą dłonią. Wszystkie linie papilarne zręcznie zaznaczono czerwoną farbą. Pod okapem niskiego dachu wisiało kilka amuletów, pobrzękując i kręcąc się w słońcu. Na szczęście żaden z nich nie był przeciwko drapieżnikom. Wszystkie zapraszały mnie do wejścia w progi tego domu. Przez chwilę nikt nie odpowiadał na moje pukanie, a potem w górnej połowie drzwi pojawiła się Dżina. — Borsuczowłosy! — wykrzyknęła na mój widok, a ja ucieszyłem się, że poznała mnie pomimo mojego żołnierskiego kucyka i nowego stroju. Natychmiast otworzyła dolną połowę drzwi. — Wejdź! Witaj w Koziej Twierdzy. Pozwolisz mi odwzajemnić się za twoją gościnę? Proszę, wejdź. Niewiele jest w życiu rzeczy tak krzepiących, jak życzliwe powitanie. Wzięła mnie za rękę i pociągnęła w chłodny półmrok domu. Komnata była niska i skromnie umeblowana. Na środku stał okrągły stolik z ustawionymi wokół krzesłami. Na półkach leżały jej narzędzia oraz mnóstwo amuletów. Na stole stały talerze i półmiski. Najwidoczniej przerwałem jej posiłek. Przystanąłem, stropiony.
187
— Nie chciałem ci przeszkadzać. — Wcale nie przeszkadzasz. Usiądź i zjedz ze mną. — Nie potrafiłem oprzeć się temu zaproszeniu. — A teraz powiedz mi, co sprowadza cię do Koziej Twierdzy. Podsunęła mi półmisek, na którym leżały bułki z dżemem, wędzona ryba i ser. Dżina z pewnością zauważyła, że mam na sobie strój służącego, ale czekała, aż sam jej to wyjaśnię. — Przyjąłem posadę służącego u lorda Złocistego. — Nawet teraz, wiedząc, że to fikcja, z trudem wymawiałem te słowa. Nie zdawałem sobie sprawy, jakim dumnym jestem człowiekiem, dopóki nie musiałem udawać sługi Błazna. — Kiedy opuszczałem dom, kazałem Trafowi, żeby wyruszył za mną. Sądzę, że po przybyciu do Koziej Twierdzy chłopak spróbuje cię odszukać. Czy mogę cię prosić, żebyś skierowała go do mnie, kiedy tu się zjawi? Przygotowałem się na nieuniknione pytania. Dlaczego tak nagle postanowiłem pójść na służbę? Czemu nie zabrałem ze sobą Trafa? Skąd znam lorda Złocistego? Ale Dżina tylko rozpromieniła się i zawołała: — Z ogromną przyjemnością! Mam jednak inną propozycję. Kiedy Traf tu się zjawi, zatrzymam go i przyślę ci wiadomość. Na tyłach mam mały pokoik, w którym może zamieszkać. Należał do mojego bratanka, zanim ten dorósł i ożenił się. Niech chłopiec spędzi kilka dni w Koziej Twierdzy. Tak bardzo podobało mu się miasto w czasie święta wiosny, a twoje nowe obowiązki zapewne nie pozwolą ci pokazać mu wszystkiego. — Wiem, że bardzo by mu się to spodobało — usłyszałem swój głos. Zdawałem sobie sprawę, że znacznie łatwiej byłoby mi udawać służącego lorda Złocistego, gdybym nie musiał na dodatek zajmować się Trafem. — Mam nadzieję, że w Koziej Twierdzy zdołam zarobić tyle, aby móc opłacić czesne u dobrego rzemieślnika. Nadchodzę — powiedział wielki bury kot, zwinnie wskakując mi na kolana. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Oprócz wilka jeszcze żadne zwierzę nie przemówiło do mnie tak wyraźnie za pomocą Rozumienia. I jeszcze nigdy nie zostałem tak potraktowany przez zwierzę, które nawiązało ze mną kontakt myślowy. Kot bowiem stanął na tylnych łapach, a przednimi oparł się o stół i patrzył na jedzenie. Puchatym ogonem machał mi tuż przed nosem. — Koper! Wstydź się, przestań natychmiast. Chodź tu. — Dżina przechyliła się przez stół i zabrała kota z moich kolan, po czym podjęła przerwaną rozmowę. — Traf mówił mi o swoich marzeniach. Miło jest poznać młodzieńca, który ma takie ambicje i plany. — To dobry chłopiec — przytaknąłem z przekonaniem. — Zasługuje na to, żeby dać mu szansę. Zrobiłbym dla niego wszystko. Koper stanął teraz na kolanach Dżiny i spoglądał na mnie ponad stołem. Ona lubi mnie bardziej niż ciebie. Nagle błyskawicznie złapał z jej talerza kawałek ryby.
188
Czy wszystkie koty tak nieuprzejmie odzywają się do nieznajomych? — skarciłem go. Odchylił się do tyłu i potarł łbem o pierś Dżiny, podkreślając ich zażyłość. Spojrzał na mnie swoimi żółtymi ślepiami. Wszystkie koty mówią to, co chcą. I do kogo chcą. Tylko nieuprzejmi ludzie odzywają się nie pytani. Powiedziałem ci, ona lubi mnie bardziej niż ciebie. — Obrócił łeb i popatrzył Dżinie w oczy. — Jeszcze ryby? — To widać — przytaknęła. Patrząc, jak kładzie kotu kawałek ryby na krawędzi stołu, analizowałem to, co się przed chwilą wydarzyło. Wiedziałem, że Dżina nie jest Rozumiejącą. Nie miałem natomiast pojęcia, czy kot nie kłamie, twierdząc, że wszystkie koty mówią. Niewiele o nich wiedziałem. Brus nie trzymał w stajniach kotów. Do tępienia szczurów mieliśmy teriery. Dżina opacznie zrozumiała moją zadumę i ze współczuciem powiedziała: — Musiało ci być ciężko opuścić dom, w którym byłeś sam sobie panem, i podjąć pracę w mieście, choćby lord Złocisty był bardzo dobrym panem. Mam nadzieję, że płaci ci równie hojnie jak wszystkim, kiedy przychodzi do miasta na zakupy. Odparłem z wymuszonym uśmiechem: — A zatem znasz lorda Złocistego? Skinęła głową. — Miesiąc temu siedział w tym oto pokoju. Chciał nabyć amulet przeciwko molom. Powiedziałam, że jeszcze nigdy takiego nie robiłam, ale spróbuję. Był bardzo miły jak na szlachcica i zapłacił mi z góry. Potem obejrzał wszystkie moje amulety i kupił sześć z nich. Sześć! Jeden na słodkie sny, drugi na dobry humor, inny wabiący ptaki... Och, ten ostatni tak go zauroczył, jakby sam był ptakiem. Kiedy jednak chciałam zobaczyć jego dłonie, żeby przystosować działanie amuletów, powiedział, że zamierza je rozdać w prezencie. Zapewniłam go, że może przysłać obdarowanych do mnie, żebym dopasowała amulety wedle ich życzenia, ale do tej pory nikt się nie zjawił. Chociaż amulety będą działały nawet bez tego, wolałabym je dostroić. Właśnie na tym polega różnica między tandetą a dziełem mistrza. A ja uważam się za mistrzynię w moim fachu. Te ostatnie słowa wypowiedziała ze śmiechem, a ja poczułem się niewiarygodnie dobrze. — Dzięki tobie na chwilę zapomniałem o troskach — wyznałem. — Wiem, że Traf to duży chłopiec i już nie wymaga mojej opieki. Mimo to zawsze obawiam się, żeby nie przydarzyło mu się coś złego. Nie ignorujcie mnie! — rozgniewał się Koper i wskoczył na stół. Dżina postawiła go na podłodze, ale on znowu wskoczył jej na kolana. Odruchowo pogłaskała go po grzbiecie. — Właśnie na tym polega ojcostwo — zapewniła mnie. — Albo przyjaźń. I dodała:
189
— Ja również nie potrafię wyzbyć się niepotrzebnych obaw. — Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem, a ja poczułem niepokój. — Wiem, że jesteś Rozumiejący — powiedziała, ale to nie zabrzmiało jak oskarżenie. — Mój zawód zmusza mnie do częstych podróży, których odbyłam zapewne więcej niż ty. Ludzie zmienili swój stosunek do Rozumiejących, Tom. Wszędzie, gdzie ostatnio byłam, są do was wrogo nastawieni. Nie widziałam tego na własne oczy, ale słyszałam, że w jednym z miasteczek wystawili na publiczny widok poćwiartowane ciała Rozumiejących. Słuchałem tego z niewzruszoną miną, lecz czułem, jak zimny dreszcz przebiega mi po plecach. Książę Sumienny. Porwany lub zbiegły, był w niebezpieczeństwie. Poza murami Koziej Twierdzy, gdzie byli ludzie zdolni do takich potworności, młodemu księciu groziło ogromne niebezpieczeństwo. — Jestem wróżką — powiedziała cicho Dżina — i wiem, jak to jest, kiedy urodzisz się z magicznymi zdolnościami. Nie możesz tego zmienić, nawet jeśli chcesz. Co więcej, wiem, jak to jest mieć siostrę pozbawioną magicznych umiejętności. Czasem zazdrościłam jej tego. W zrobionym przez ojca amulecie widziała tylko patyki i paciorki. Talizman nigdy nie szeptał do niej, nic jej nie mówił. Podczas gdy ja spędzałam długie godziny z ojcem, ucząc się jego fachu, ona była z matką w kuchni. Ponieważ byłyśmy rodziną, nauczyłyśmy się tolerować dzielące nas różnice. — Uśmiechnęła się do swoich wspomnień, a potem nagle spoważniała. — Ale na świecie jest inaczej. Nieraz czułam ludzką nienawiść i lęk. Ludzie sądzą, że to niesprawiedliwe, że mam coś, czego oni nie mogą mieć, albo boją się, że wykorzystam ten dar, aby ich skrzywdzić. Nigdy nie przychodzi im do głowy, że oni też posiadają umiejętności, których ja nigdy nie zdołam opanować. Bywają nieuprzejmi, potrącają mnie na ulicy lub próbują zająć moje miejsce na targu, ale nigdy nie grożą mi śmiercią. Ty jesteś w innej sytuacji. Najmniejszy błąd może cię kosztować życie. A jeśli ktoś cię sprowokuje... Cóż, potrafisz zmienić się w zupełnie innego człowieka. Przyznaję, że ta myśl niepokoi mnie od czasu naszego ostatniego spotkania. Dlatego... no cóż... zrobiłam coś dla ciebie. Nie miałem odwagi zapytać, co to takiego. Chociaż w pokoju panował przyjemny chłód, pot spływał mi po plecach. Słowa Dżiny przypomniały mi, w jak niebezpiecznej znalazłem się sytuacji i jak głęboko zakorzenione są we mnie nawyki skrytobójcy. Zabij ją, ona zna twoją tajemnice i może cię wydać. Zabij ją. Splotłem dłonie i położyłem je na blacie stolika. — Pewnie uważasz mnie za dziwaczkę — mruknęła, wstając i podchodząc do kredensu. — Wtrącam się do twoich spraw, chociaż znamy się tak krótko. — Uważam, że jesteś bardzo miła — wykrztusiłem. Koper, którego wstając strąciła z kolan usiadł na podłodze, podwinął ogon pod siebie i zmierzył mnie gniewnym spojrzeniem. A tak mi było dobrze! Wszystko przez ciebie.
190
Dżina wyjęła z kredensu szkatułkę i postawiła ją na stole. Wewnątrz były poplątane koraliki, patyczki i rzemyki. Kiedy wyjęła to i potrząsnęła, okazało się, że to naszyjnik. Spojrzałem na niego z obawą, ale niczego nie poczułem. — Jakie ma działanie? — zapytałem. Kobieta zaśmiała się. — Obawiam się, że słabe. Nie potrafi ukryć twoich magicznych umiejętności ani osłonić cię przed niebezpieczeństwem. Usiłowałam zrobić amulet, który ostrzegałby cię przed złymi zamiarami ludzi, lecz był tak duży i ciężki, że bardziej przypominał zbroję niż talizman. Wybacz, ale muszę ci powiedzieć, że kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, wydałeś mi się bardzo groźnym człowiekiem. Gdyby Traf nie wyrażał się o tobie tak pochlebnie, pewnie nie próbowałabym cię lepiej poznać i nadal uważałabym cię za niebezpiecznego człowieka. Za takiego zresztą uważa cię wielu ludzi. Teraz, z mieczem u boku i włosami związanymi w żołnierski kucyk, wyglądasz... no cóż, jeszcze groźniej. A łatwo jest nienawidzić kogoś, kto wzbudza strach. Dlatego zrobiłam ci amulet podobny do tego, który zapewnia szczęście w miłości. Będzie przyjaźnie nastawiał do ciebie ludzi — jeśli tylko będzie działał tak, jak powinien. Często bowiem takie zmiany działania amuletu osłabiają moc czaru. Trzymając w rękach naszyjnik, stanęła za mną. Pochyliłem głowę, żeby mogła zawiązać mi go na szyi. Chłodny dotyk jej palców sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. Za plecami usłyszałem jej głos: — Pochlebiam sobie, że nieźle mi wyszedł. Nie mógł być zbyt luźny, ponieważ by ci przeszkadzał, ani zbyt ciasny, aby cię nie dusił. Odwróć się, niech się przyjrzę. Popatrzyła na naszyjnik, potem spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. — No tak, może być. Powinnam była użyć tu węższego paciorka... No nic, trudno. Może przydałoby się trochę go poprawić, ale obawiam się, że manipulując przy nim, mogę pozbawić go mocy. Noś amulet pod koszulą, tak żeby tylko odrobinę wystawał. O tak. Jeśli znajdziesz się w sytuacji, w której uznasz za pożądaną jego pomoc, postaraj się niepostrzeżenie rozchylić koszulę. Ludzi, którzy zobaczą ten naszyjnik, będzie ci łatwiej przekonać. Nawet twoje milczenie wyda im się czarujące. Rozchyliła kołnierzyk mojej koszuli. Nasze spojrzenia spotkały się i nagle zarumieniłem się. — Istotnie dobrze działa — zauważyła i śmiało pochyliła się nade mną. Nie mogłem jej nie pocałować. Nasze wargi spotkały się. Odskoczyliśmy od siebie, słysząc szczęk klamki. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem i na tle słonecznego prostokąta zobaczyłem kobiecą sylwetkę. Nieznajoma weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. — W środku jest chłodniej, dzięki Edzie. Och! Przepraszam. Wróżysz z ręki? Miała piegi na nosku i ramionach. Wyglądała na mniej więcej dwadzieścia lat i trzymała koszyk ze świeżymi rybami. Najwidoczniej była siostrzenicą Dżiny.
191
Koper podbiegł do niej i zaczął ocierać się o jej nogi. Mnie najbardziej lubisz. Wiesz, że tak. Weź mnie na ręce. — Nie wróżę, sprawdzam działanie amuletu. Wydaje się, że działa. Podzielałem rozbawienie, jakie słyszałem w głosie Dżiny. Jej siostrzenica obrzuciła nas uważnym spojrzeniem, sądząc, że śmiejemy się z jakiegoś tylko nam znanego żartu. Podniosła Kopra, a on zaczął ocierać się o nią łbem, jakby chciał podkreślić swoją pozycję. — Powinienem już iść. Mam jeszcze sporo do zrobienia przed powrotem do zamku. Wcale nie miałem ochoty wychodzić. Z drugiej strony jednak potrzebowałem trochę czasu, żeby przemyśleć to, co się stało. — Naprawdę musisz już iść? — spytała siostrzenica Dżiny. Wydawała się szczerze rozczarowana, gdy podniosłem się z krzesła. — Mamy mnóstwo ryb, mógłbyś zostać i zjeść z nami posiłek. Jej nieoczekiwane zaproszenie zaskoczyło mnie, tak samo jak zaciekawienie w jej oczach. Moja ryba. Zaraz będę ją jadł. — Koper pożądliwie zerknął na zawartość koszyka. — Zdaje się, że amulet istotnie dobrze działa — zauważyła półgłosem Dżina. Odruchowo zapiąłem kołnierzyk koszuli. — Obawiam się, że naprawdę muszę już iść. Mam robotę, a w zamku czekają na mój powrót. Jednak dziękuję za zaproszenie. — Zatem może innym razem — zaproponowała siostrzenica, a Dżina dodała: — Na pewno będzie jeszcze okazja, moja droga. Zanim odejdzie, pozwól, że przedstawię ci Toma Borsuczowłosego. Poprosił mnie, żebym dopilnowała jego syna, mojego młodego przyjaciela imieniem Traf. Kiedy tu się zjawi, zostanie u nas kilka dni. A wtedy Tom z pewnością zje z nami kolację. Tomie Borsuczowłosy, to moja siostrzenica, Tęskna. Zostałem jeszcze krótką chwilę, wymieniając uprzejmości, po czym wyszedłem w skwar i gwar miasta. Spiesząc do Koziej Twierdzy, bacznie obserwowałem napotykanych ludzi. Odnosiłem wrażenie, że rzeczywiście uśmiechają się do mnie częściej niż zwykle, lecz być może reagowali tak, ponieważ patrzyłem im w oczy. Do tej pory unikałem wzroku przechodniów, a teraz przypomniałem sobie, że już nie jestem skrytobójcą. Mimo wszystko postanowiłem zdjąć naszyjnik zaraz po powrocie do zamku, gdyż z jakiegoś powodu dobroduszne spojrzenia obcych ludzi drażniły mnie bardziej niż otwarcie okazywana niechęć. Doszedłem do głównej bramy i pilnująca jej straż wpuściła mnie do środka. Słońce stało wysoko na czystym i błękitnym niebie. Pomyślałem, że jeśli przechodzący ulicami ludzie zdają sobie sprawę z tego, że dziedzic tronu Przezornych zniknął, to w żaden
192
sposób tego nie okazują. Zajmują się swoimi codziennymi sprawami, jakby poza nimi nie mieli żadnych zmartwień. Przy stajni kilku rosłych chłopaków otaczało pulchnego chłopca. Widząc jego nalaną twarz, małe uszka i wystający z ust jeżyk, zrozumiałem, że dokuczają miejscowemu głupkowi. Ten patrzył na otaczających go kręgiem chłopców, a w jego oczkach widać było lęk. Jeden ze starszych stajennych spojrzał z irytacją na łobuzów. Nie, nie, nie. Odwróciłem się, szukając źródła tej myśli, lecz oczywiście go nie znalazłem. Jakiś chłopiec stajenny, spiesząc do swych zajęć, potrącił mnie, a widząc, jak drgnąłem, grzecznie mnie przeprosił. Puściłem rękojeść miecza, którą odruchowo chwyciłem. — Nic się nie stało — zapewniłem chłopca. — Powiedz mi, gdzie o tej porze znajdę zbrojmistrza? Chłopiec przystanął, przyjrzał mi się uważnie i odparł z uśmiechem: — Na placu ćwiczeń, człowieku. Tuż za nowym spichrzem. Podziękowałem mu i odchodząc, zapiąłem kołnierz koszuli.
ROZDZIAŁ 13
TARGI Koty gończe nie są czymś niezwykłym w Księstwie Kozim, choć rzadko się ich używa. Psy lepiej nadają się do polowań na większą zwierzynę, którą zwykle łowią konni myśliwi. Ponadto stado pięknych psów stanowi wspaniałą oprawę królewskich łowów. Kota gończego zazwyczaj widuje się jako towarzysza eleganckiej damy, odpowiedniego do polowań na króliki lub ptaki. Pierwsza małżonka króla Roztropnego, królowa Konstancja, miała małego gończego kota, ale raczej jako towarzysza do zabawy niż do polowań. Zwała go Syczek. Sulinga „Życie zwierząt domowych”
K
rólowa chce cię widzieć. — Kiedy? — spytałem, zaskoczony. Otworzyłem ukryte drzwi wiodące na jego wieżę i zastałem go siedzącego w fotelu przy piecu. Natychmiast wstał. — Teraz, rzecz jasna. Chce wiedzieć, jakie poczyniliśmy postępy. — Przecież jeszcze do niczego nie doszedłem — zaprotestowałem. Nawet nie zdążyłem zdać Cierniowi relacji z moich dzisiejszych poczynań i umyć się po zakończeniu ćwiczeń szermierczych. — Więc powiesz jej to — odparł stanowczo. — Chodź za mną. Otworzył ukryte drzwi i opuściliśmy komnatę na wieży. Był późny wieczór. Przez całe popołudnie robiłem to, co radził mi Błazen: udawałem służącego, poznającego swoje nowe miejsce pracy. Rozmawiałem z wieloma członkami służby, przedstawiłem się zbrojmistrzowi Rzeżusze. Udało mi się tak pokierować rozmową, że sam zaproponował, abym odświeżył moje umiejętności szermiercze, ćwicząc z Kotlinką. Okazała się trudnym przeciwnikiem. Niemal dorównywała mi wzrostem, była energiczna i zwinna. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nie może przełamać mojej
194
obrony, ale ja również nie zdołałem jej pokonać. Nadal mogłem wykazać się umiejętnościami szermierczymi, wpojonymi mi przed laty przez Czernidło, lecz moje ciało nie reagowało już tak szybko, jak umysł. Wiedza o tym, jak wykonać skuteczny atak, to nie to samo, co zdolność jego przeprowadzenia. Dwukrotnie musiałem poprosić o przerwę, żeby nabrać tchu. Próbowałem ostrożnie wypytać ją o księcia, ale niewiele się dowiedziałem, więc podczas trzeciej przerwy jakby dla ochłody rozpiąłem kołnierzyk koszuli. Nie ukrywam, że chciałem sprawdzić, czy amulet uczyni ją nieco bardziej rozmowną. Udało się. Oparty o ścianę zbrojowni, spojrzałem jej w oczy i zadałem pytanie, niczym zaskakujące pchnięcie rapierem: — Powiedz mi, czy równie energicznie atakujesz, ćwicząc z księciem Sumiennym? Uśmiechnęła się. — Nie, muszę raczej bronić się przed jego atakiem. Jest zręcznym i inteligentnym szermierzem. Gdy tylko wymyślę jakąś nową sztuczkę i chcę ją wypróbować podczas ćwiczeń, zaraz obraca ją przeciwko mnie. — A zatem lubi się fechtować, jak wszyscy dobrzy szermierze. Zastanowiła się. — Nie, nie sądzę. On po prostu niczego nie robi połowicznie, we wszystkim chce być doskonały. — A więc lubi rywalizację? — spytałem, udając brak zainteresowania. Kotlinka ponownie zastanowiła się nad moim pytaniem. — Nie w powszechnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Niektórzy ludzie, z którymi ćwiczę, chcą tylko pokonać przeciwnika. Nie sądzę, żeby książę przejmował się zwycięstwem czy porażką. Jemu zależy tylko na tym, żeby jak najlepiej walczyć. To nie to samo, co rywalizacja... Umilkła, zastanawiając się nad dalszymi słowami. — On rywalizuje sam ze sobą, ze stworzonym przez siebie ideałem — podpowiedziałem jej. Dziewczyna uśmiechnęła się. — No tak, właśnie. A więc już go poznałeś? — Jeszcze nie — odparłem. — Jednak wiele o nim słyszałem i już nie mogę się doczekać spotkania. — Och, nieprędko go spotkasz — powiedziała beztrosko. — W niektórych sprawach jest taki sam, jak jego matka z Królestwa Górskiego. Często opuszcza dwór, żeby medytować w samotności. Zamyka się wtedy na wieży. Niektórzy twierdzą, że pości, ale nigdy nie było tego po nim widać, kiedy przychodził potem ćwiczyć. — Więc co tam robi? — zapytałem ze szczerym zdziwieniem. — Nie mam pojęcia.
195
— Nigdy go o to nie spytałaś? Spojrzała na mnie dziwnie i powiedziała nieco chłodniejszym tonem: — Jestem tylko jego instruktorką szermierki, a nie spowiednikiem. Ja jestem strażniczką, a on księciem. Nie śmiałabym wypytywać księcia o jego prywatne sprawy. Z tego co wiem, jest bardzo skryty i często odczuwa potrzebę samotności. Poczułem, że pomimo działania naszyjnika, zbyt mocno na nią nacisnąłem. Uśmiechnąłem się więc w miarę możliwości rozbrajająco, po czym wyprostowałem się z jękiem. — No cóż, instruktorko, widzę, że napotkałem godnego przeciwnika! Książę ma szczęście, mogąc z tobą ćwiczyć. Ja również. — Bardzo dziękuję. I mam nadzieję, że niebawem znów będziemy mogli się zmierzyć. Na tym poprzestałem. Z innymi członkami służby wcale nie poszło mi lepiej. Zdobyłem niewiele pożytecznych informacji. Nie dlatego, że nie chcieli plotkować. Mogli w nieskończoność gadać o lordzie Złocistym i lady Eleganckiej, lecz o księciu po prostu niczego nie wiedzieli. Z ich relacji stworzyłem sobie obraz dość miłego chłopca, który był samotnikiem nie tylko z racji swej pozycji, ale również z wyboru. To nie wyglądało budująco. Jeśli uciekł z domu, to prawdopodobnie nikogo nie wtajemniczył w swoje plany. A jego samotnicze życie sprawiało, że łatwo mógł paść ofiarą porwania. Wróciłem myślami do listu, który otrzymała królowa. Napisano w nim, że książę jest Rozumiejący, i domagano się podjęcia odpowiednich kroków. Co autor listu uważał za „odpowiednie działania”? Czy ujawnienie magicznych umiejętności chłopca i ogłoszenie, że Rozumiejący mają być powszechnie akceptowani? Czy też usunięcie plamy na honorze rodu Przezornych? W pracowni Ciernia znalazłem potrzebny mi wytrych. Książę zajmował dawne komnaty Władczego, więc przypuszczałem, że bez trudu sforsuję broniące do nich dostępu drzwi. Kiedy pozostali mieszkańcy zamku siedzieli przy obiedzie, ja poszedłem do komnat księcia. Tam również dostrzegłem wpływ jego matki, gdyż drzwi nie tylko nie były pilnowane przez wartownika, ale nawet nie były zamknięte. Wśliznąłem się do środka, cicho zamykając je za sobą. Rozejrzałem się wokół. Spodziewałem się zobaczyć tu taki sam nieład, jaki pozostawiał za sobą Traf. Tymczasem nieliczne drobiazgi należące do księcia były poukładane tak starannie, że duży pokój wydawał się pusty. Może ma pedantycznego lokaja, pomyślałem. Ale biorąc pod uwagę poglądy Ketriken, zacząłem się zastanawiać, czy książę w ogóle ma jakiegoś służącego. W Królestwie Górskim nie było bowiem lokajów. Przejrzenie komnat nie zajęło mi dużo czasu. W komodach znalazłem skromny zapas ubrań. Nie potrafiłem orzec, czy niczego nie brakuje. Buty do konnej jazdy nadal tam były, ale Cierń powiedział mi, że wierzchowiec księcia także jest w stajni. Skromny
196
zestaw szczotek, grzebień, golidło i lusterko leżały równo ułożone w łazience. W pokoju do nauki kałamarz był szczelnie zakorkowany, a na bibularzu nie było żadnego kleksa ani plamy. Nie znalazłem także żadnego zwoju. Miecz księcia wisiał na ścianie, lecz zauważyłem puste haki, na których mogła być zawieszona inna broń. W pokojach nie było żadnych prywatnych listów, wstążek czy schowanych w szkatułkach kosmyków włosów, ani nawet kieliszka po winie czy brudnej koszuli ciśniętej pod łóżko. Krótko mówiąc, te komnaty wcale nie wyglądały na zamieszkane przez chłopca. Przy kominku stał solidny kosz wymoszczony grubą poduszką. Znalazłem na niej krótkie i cienkie włoski. Na wiklinie zobaczyłem ślady pazurów. Nie potrzebowałem wilczego węchu, żeby wyczuć w pokoju zapach kota. Podniosłem poduszkę i znalazłem pod nią zabawki: króliczą skórę na kawałku grubego sznurka i szmacianą kukiełkę wypchaną kocimiętką. Na ten widok podniosłem brwi, zastanawiając się, czy koty gończe reagują na to ziele tak samo, jak domowe. W pokojach nie znalazłem ani żadnego pamiętnika, ani gniewnego listu do matki, niczego, co mogłoby wskazywać, czy książę uciekł, czy został porwany. Opuściłem po cichu kwaterę, pozostawiając ją w takim samym stanie, w jakim ją zastałem. W drodze powrotnej przechodziłem obok drzwi mojego dawnego pokoju. Ciekawe, kto go teraz zajmuje? Na korytarzu nie było nikogo, więc uległem pokusie zajrzenia. W drzwiach nadal tkwił zamek, który sam wymyśliłem, dlatego nie miałem żadnych trudności z jego sforsowaniem. Wszedłem do środka i przystanąłem, wdychając zapach kurzu. Wysokie okno było zasłonięte, lecz przez szpary sączyło się światło dnia. Po chwili moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Rozejrzałem się wokół. Zobaczyłem moje łóżko z pajęczynami zwisającymi ze znajomych zasłon. Cedrową komodę pokrytą grubą warstwą kurzu. Palenisko kominka puste, czarne i zimne. Wyblakły gobelin przedstawiający króla Roztropnego paktującego z Najstarszymi. Kiedy byłem chłopcem, widywałem go w koszmarnych snach. Czas nie zmienił mojej opinii o dziwnie wydłużonych postaciach złotoskórych Najstarszych, którzy spoglądali na pusty teraz i martwy pokój. Poczułem się tak, jakbym zakłócił spokój grobowca. Opuściłem komnatę równie cicho, jak do niej wszedłem. Sądziłem, że zastanę Błazna w jego kwaterze, ale nie było go tam. — Lordzie Złocisty? — zawołałem, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zapukałem do drzwi jego gabinetu. Przysięgam, że nie dotknąłem klamki, a mimo to drzwi otworzyły się na oścież. Oblał mnie złoty blask zachodzącego słońca. Był to przyjemny, przestronny pokój, pachnący świeżym drewnem i farbą. W kącie stała donica z jakąś rośliną pnącą się po drabince. Na ścianach wisiały amulety. Rozpoznałem robotę Dżiny. Na stojącym na środku stole, wśród porozrzucanych narzędzi i pojemników z farbami, leżały kawałki
197
patyków, sznurka i koraliki, jakby ktoś rozebrał na części jeden z talizmanów. Zrobiłem krok naprzód. Na stole zobaczyłem również rozwinięty zwój z naszkicowanymi amuletami. Były zupełnie niepodobne do tych, które widziałem u Dżiny. Nawet na pierwszy rzut oka wyglądały dziwnie niepokojąco. Kiedy przyjrzałem im się lepiej, doszedłem do wniosku, że jeszcze nigdy takich nie widziałem. Małe paciorki miały twarze, a patyki były pokryte spiralnymi wzorami. Im dłużej na nie patrzyłem, tym większy budziły we mnie niepokój. Miałem wrażenie, że nie mogę złapać tchu, że te rysunki mnie wciągają. — Wyjdź stąd — powiedział cicho Błazen za moimi plecami. Poczułem jego dłoń na moim ramieniu, i dopiero to wyrwało mnie z transu. — Przepraszam — powiedziałem. — Drzwi były otwarte i... — Nie spodziewałem się, że wrócisz tak szybko, inaczej zamknąłbym je. Wyprowadził mnie z pokoju i dokładnie zamknął drzwi. Czułem się tak, jakby odciągnął mnie znad przepaści. — Co to było? — Eksperyment. Zaciekawiło mnie to, co opowiadałeś o amuletach Dżiny, więc po powrocie do Koziej Twierdzy postanowiłem im się przyjrzeć i dowiedzieć, jak działają. Chciałem się przekonać, czy czar może rzucić tylko wróżka i czy to zależy od sposobu, w jaki zestawiono poszczególne elementy. No i obiecałem sprawdzić, czy nie uda mi się ich ulepszyć. — Jak ty możesz to wytrzymać? — zapytałem. Na samo wspomnienie włosy na głowie stawały mi dęba. — One działają na ludzi. Zapominasz, że ja jestem Biały. Spojrzałem na Błazna i przez moment miałem wrażenie, że widzę go po raz pierwszy. Jego skóra miała piękny odcień, którego nigdy nie widziałem u innego człowieka. Jego ręce także były inne, jego włosy — bardziej puszyste... Kiedy jednak spojrzałem mu w oczy, znowu zobaczyłem mojego starego przyjaciela. Nagle przypomniałem sobie, co przed chwilą zrobiłem. — Przepraszam. Nie chciałem... Wiem, że nie powinienem... — wykrztusiłem, zmieszany i czerwony ze wstydu. Przez chwilę milczał, a potem rzekł stanowczo: — Kiedy byłem w twoim domu, nie musiałeś niczego przede mną ukrywać. — Więcej tam nie wejdę — zapewniłem go. Uśmiechnął się. — Jestem tego pewien. Nagle zapragnąłem zmienić temat, ale tylko jedno przyszło mi na myśl: — Widziałem się dziś z Dżiną. Zobacz, co dla mnie zrobiła. Rozchyliłem kołnierzyk koszuli.
198
Wytrzeszczył oczy, gapiąc się to na amulet, to na mnie. Potem jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. — Ma budzić u napotkanych ludzi przyjazne uczucia — wyjaśniłem. — Łagodzić wrażenie, jakie wywiera moja ponura gęba, chociaż Dżina była tak uprzejma, że nie powiedziała mi tego wprost. — Schowaj to — poprosił Błazen ze śmiechem, podszedł pospiesznie do okna i odwrócił się do mnie plecami. — Nie jest wprawdzie nastrojony na takich jak ja, ale to wcale nie oznacza, że jestem zupełnie niewrażliwy na jego działanie. Często przypominasz mi, że pod pewnymi względami wciąż jestem człowiekiem. Zdjąłem naszyjnik i podałem mu. — Możesz go wziąć i zbadać. Nie jestem pewien, czy chcę go nosić. Chyba wolę wiedzieć, co ludzie naprawdę o mnie myślą. — Jakoś w to wątpię — mruknął, ale wziął ode mnie amulet. Przez chwilę go oglądał, a potem zerknął na mnie. — Nastrojony na ciebie? — zapytał. Skinąłem głową. — Chciałbym go zatrzymać przez dzień lub dwa. Obiecuję, że go nie zepsuję. Ale uważam, że powinieneś go nosić. I to zawsze. — Zastanowię się nad tym — obiecałem, chociaż wcale nie miałem ochoty znowu go zakładać. — Cierń chciał zobaczyć się z tobą zaraz po twoim powrocie — powiedział nagle, jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał. Wyszliśmy, a ja poczułem, że wybaczył mi to, iż wetknąłem nos w nie moje sprawy. Idąc teraz wąskim korytarzem za Cierniem, zapytałem: — Jak udało się zachować w tajemnicy istnienie takiego labiryntu korytarzy pod całym zamkiem? — Korytarze wykuto w skale, na której postawiono zamek. Część z nich miała pełnić role kanałów wentylacyjnych, inne służyły do szpiegowania. Niektóre korytarze były kiedyś używane przez służbę i włączono je do labiryntu podczas przebudowy zamku po pożarze. Inne zbudowano już za twojego życia. Czy pamiętasz, że kiedy byłeś chłopcem, na rozkaz króla Roztropnego przebudowano kominek w wartowni? — Słabo to pamiętam. — Dodano tam wtedy drewniane przepierzenie. — Tę ściankę z szaami? Myślałem, że postawiono ją po to, żeby szczury nie mogły dobierać się do zapasów. — Za tą ścianką jest ukryte przejście. Roztropny lubił wiedzieć, co sądzą o nim strażnicy, czego się obawiają i o czym marzą. — Przecież ci, którzy zbudowali to przejście, wiedzieli o jego istnieniu. — Każdy etap prac prowadzili inni rzemieślnicy. Otwory wybijałem własnoręcznie. No, jesteśmy na miejscu. Cii!
199
Uniósł skórzaną klapę i zerknął przez otwór w ścianie. Po chwili szepnął: — Chodź. Przez drzwi o dobrze naoliwionych zawiasach weszliśmy do przedpokoju. Tu znów przystanęliśmy i Cierń spojrzał przez otwór, po czym lekko zapukał do kolejnych drzwi. — Wejść! — powiedziała cicho Ketriken. Wszedłem za Cierniem do małego saloniku. Był umeblowany w surowym, lecz wygodnym stylu Królestwa Górskiego. To pozbawione okien wnętrze oświetlało kilka zapachowych świec. Były tu stoliki i krzesła zrobione z jasnego drewna, pleciona mata na podłodze oraz zawieszone na ścianach makatki, przedstawiające spadający z góry wodospad. Rozpoznałem w nich dzieła Ketriken. Wszystko to zauważyłem tylko kątem oka, gdyż całą uwagę skupiłem na stojącej pośrodku pokoju królowej. Miała na sobie prostą błękitną suknię z biało-złotym rąbkiem. Jej złote włosy były upięte w kok i przytrzymane cienką koroną ze srebra. Czekała na nas bez zniecierpliwienia czy niepokoju. Podejrzewam, że medytowała, gdyż wciąż otaczała ją aura spokoju. Nasze spojrzenia spotkały się. Cienkie zmarszczki w kącikach jej oczu i ust zniknęły, wyglądała tak, jakbyśmy rozstali się zaledwie wczoraj. Na mój widok zawołała „Och, Rycerski!”, i w jej głosie usłyszałem radość i ulgę. Skłoniłem się jej i przyklęknąłem. — Moja królowo — powitałem ją. Zrobiła krok naprzód i dotknęła mego czoła, jakby mnie błogosławiąc. — Wstań, proszę — powiedziała cicho. — Zbyt często stawałeś u mego boku w różnych opresjach, abyś miał klęczeć przede mną. I przypominam ci, że kiedyś nazywałeś mnie Ketriken. — To było przed wielu laty, pani — przypomniałem jej, wstając. Ujęła mnie za ręce. Jesteśmy niemal równego wzrostu, więc jej niebieskie oczy znalazły się na wysokości moich. — Zbyt wielu, o co winie ciebie, Rycerski. Jednak Cierń wyjaśnił mi, że wybrałeś spokój i samotność. Wcale nie mam ci tego za złe. Poświęciłeś wszystko dla dobra królestwa, więc jeśli samotność była jedyną nagrodą, jakiej chciałeś, chętnie spełniłam twoje życzenie. Mimo to przyznam, że cieszę się z twojego powrotu, szczególnie w tak trudnej sytuacji. — Jeśli mnie potrzebujesz, jestem rad, że wróciłem — odparłem niemal bez wahania. — Przykro mi, że znalazłeś się wśród mieszkańców Koziej Twierdzy w przebraniu sługi i oni nawet nie mają pojęcia, jakie poniosłeś dla nich ofiary. Powinieneś zostać powitany jak bohater. Uśmiechnąłem się.
200
— Może zbyt wiele czasu spędziłem w Królestwie Górskim, gdzie nauczono mnie, iż prawdziwy władca królestwa jest sługą ludu. Na moment w jej oczach błysnęły łzy, lecz uśmiech, który potem opromienił jej twarz, był jak wychodzące zza chmur słońce. — Och, Rycerski, twoje słowa są jak balsam dla mego serca. Zaiste byłeś Poświęceniem dla swego ludu, i podziwiam cię za to. Raduję się, słysząc z twoich ust, że uważasz to za swój obowiązek i czerpiesz z tego satysfakcję. Niezupełnie to miałem na myśli, ale nie przeczę, że jej pochwała nieco złagodziła moje stare rany. — Sumienny — powiedziałem nagle. — Przybyłem tu z jego powodu, i chociaż bardzo się cieszę z naszego spotkania, cieszyłbym się jeszcze bardziej, gdybym zdołał odkryć, co się z nim stało. Trzymając mnie za rękę, królowa zaprowadziła mnie do stołu. — Zawsze byłeś moim przyjacielem, zanim jeszcze przybyłam na ten dwór. A teraz podzielasz mój niepokój. W jej opanowanym głosie władczyni usłyszałem nutę matczynego niepokoju, gdy powiedziała: — Chociaż przed moimi poddanymi udaję niezmącony spokój, ani na chwilę nie przestaję myśleć o moim synu. Ciągle zastanawiam się, czy zawiniłam, wychowując go zbyt surowo lub zbyt łagodnie, czy zanadto chciałam widzieć w nim księcia, czy chłopca... — Moja królowo, musimy go odnaleźć, a takie obwinianie samej siebie nic nam nie da. Powiem szczerze, że przez ten krótki czas niczego jeszcze nie zdołałem się dowiedzieć. Wszyscy ci, z którymi rozmawiałem, wyrażali się o księciu pochlebnie. Nie spotkałem nikogo, kto byłby do niego nieprzychylnie lub wręcz wrogo nastawiony. — A zatem przypuszczasz, że został uprowadzony? Podsunąłem jej krzesło, a kiedy usiadła, spojrzałem jej prosto w oczy i powiedziałem z całym spokojem, na jaki potrafiłem się zdobyć: — Na razie nic nie przypuszczam. Za mało znam faktów, żeby formułować jakieś sądy. Na skinienie królowej Cierń i ja także usiedliśmy przy stole. — A co z twoją Mocą? — zapytała. — Czy ona nie podsuwa ci jakiegoś wyjaśnienia? Cierń mówił mi, że ty i chłopiec kontaktowaliście się we snach. Nie rozumiem, jak to możliwe, lecz jeśli tak było, to z pewnością coś powinieneś wiedzieć. O czym śnił książę przez ostatnie noce? — Nie spodoba ci się moja odpowiedź, królowo, tak jak nie podobała ci się przed laty, kiedy szukaliśmy Szczerego. Mój talent jest teraz równie słaby i zawodny jak wtedy. Być może czasem dzieliłem sny z księciem Sumiennym, ale jeśli tak było, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie potrafię wtargnąć do jego snów. Jeśli w ciągu ostatnich nocy miał jakieś sny, to śnił je sam.
201
— A może nie śnił — jęknęła Ketriken. — Może jest już nieżywy albo tak udręczony, że nie może spać i śnić. — Moja królowo, wyobrażasz sobie najgorsze, a to nie pomaga w znalezieniu rozwiązania — wtrącił się Cierń. Zaskoczył mnie trochę surowy ton jego głosu, ale zobaczyłem, że w ten sposób dodał królowej sił. — Oczywiście, masz rację. — Westchnęła. — Tylko jakie to może być rozwiązanie? Niczego się nie dowiedzieliśmy. Poradziłeś mi, aby zataić zniknięcie księcia, żeby nie wywołać paniki. A może powinniśmy podać do publicznej wiadomości, że książę został porwany? Ktoś może na ten temat coś wiedzieć. — Jeszcze nie — odpowiedziałem. — Jeśli ktoś rzeczywiście wie o tym, że księcia nie ma w Koziej Twierdzy, a mimo to milczy, to z pewnością ma po temu jakiś powód. Chciałbym wiedzieć, jaki. — Cóż więc proponujesz? Czułem, że to ją zirytuje, a mimo to zaproponowałem: — Daj mi trochę czasu. Dzień, najwyżej dwa. Jeszcze trochę popytam i powęszę. — Przez ten czas coś może mu się stać! — Już mogło mu się coś stać. Gdyby ktoś go porwał po to, żeby go zabić, do tej pory już by to zrobił, natomiast jeśli chce go do czegoś wykorzystać, to nadal czeka na nasz następny ruch. Jeśli chłopiec uciekł, może jeszcze sam wrócić do domu. Dopóki trzymamy jego nieobecność w tajemnicy, następne posunięcie należy do nas. Jeśli ją ujawnimy, oddamy innym inicjatywę. Szlachta zacznie przetrząsać kraj w poszukiwaniu chłopca, a nie wszyscy będą mieli jego dobro na sercu. Jedni będą chcieli go uratować tylko po to, żeby wkraść się w twoje łaski, a inni po to, aby wykorzystać go do własnych celów. Królowa niechętnie skinęła głową. — Wiesz, że mamy mało czasu. Cierń powiedział ci, że płynie tu delegacja Zawyspiarzy, żeby sformalizować zaręczyny. Kiedy przybędą tu za dwa tygodnie, muszą zobaczyć księcia. W przeciwnym razie poczują się urażeni i zerwą długie rokowania zmierzające do zawarcia przymierza. — Przymierza, które zostanie przypieczętowane ślubem twego syna. Te słowa bezwiednie wyrwały mi się z ust. — Owszem, tak samo jak moje małżeństwo przypieczętowało przymierze Królestwa Górskiego z Sześcioma Księstwami. — Zerknęła na mnie z ukosa. — Uważasz, że to była nieudana transakcja? Zasłużyłem na tę naganę. — Nie, moja królowo, uważam to za najlepszą umowę, jaką kiedykolwiek zawarło Królestwo Sześciu Księstw. Skłoniła głowę na ten komplement i lekki rumieniec zabarwił jej policzki.
202
— Posłucham twojej rady, Rycerski. Jeszcze przez dwa dni sami będziemy szukać Sumiennego, po czym ujawnimy ludowi fakt jego zniknięcia. Przez ten czas możesz użyć wszelkich możliwych środków, aby dowiedzieć się, jaki spotkał go los. Cierń pokazał ci labirynt sekretnych korytarzy Koziej Twierdzy. Niezbyt podoba mi się pomysł szpiegowania moich poddanych, ale masz na to moje pozwolenie, Rycerski. Wiem, że go nie nadużyjesz. — Dziękuję, moja królowo — odparłem. Niezbyt cieszyła mnie perspektywa poznania wszystkich sekretów dworek i dworaków. Nie patrzyłem na Ciernia. Ciekawe, jaką cenę płaci za znajomość nie tylko tajemnic wagi państwowej, ale również drobnych grzeszków mieszkańców twierdzy? Czy był mimowolnym świadkiem niecnych postępków i przykrych sprawek, i jak mógł potem patrzeć w oczy tym ludziom, spotykając ich codziennie w zamkowych komnatach? — ... i wszystko, co tylko będzie konieczne. Przez chwilę błądziłem myślami i nie słyszałem, o czym mówiła królowa, a teraz ona patrzyła na mnie wyczekująco. — Tak, moja królowo. — powiedziałem. Odetchnęła z ulgą, jakby obawiała się, że odmówię. — Zatem zrób to, mój wiemy przyjacielu. Nie wykorzystywałabym cię w ten sposób, gdybym nie musiała. Dbaj o swoje zdrowie, ostrożnie zażywaj leki i zioła. — Nabrała tchu i dodała zupełnie innym tonem: — Gdybyśmy z Cierniem zbyt wiele od ciebie wymagali, nie wahaj się nam tego powiedzieć. Urwała. Sądzę, że była przekonana, iż domyśle się reszty. Odwróciła głowę, jakby chciała ukryć przede mną łzy, które stanęły jej w oczach. — Zaczniesz jeszcze dzisiaj? — spytała nienaturalnie wysokim głosem. Już wiedziałem, na co właśnie się zgodziłem. Zrozumiałem, że stoję nad przepaścią. Rzuciłem się w nią. — Tak, moja królowo. * Jak mam opisać moją długą wędrówkę po schodach? Cierń prowadził mnie sekretnymi przejściami twierdzy, a ja szedłem za migotliwym światłem jego latami i czułem strach zmieszany z podnieceniem. Miałem wrażenie, jakby mój żołądek został gdzieś daleko z tyłu i nie mógł mnie dogonić. Z rosnącym uniesieniem oczekiwałem na przeżycia, których tak długo nie było mi dane doznawać. Powinienem był skupić uwagę na odnalezieniu księcia, lecz perspektywa zanurzenia się w rzece Mocy zdominowała wszystkie moje myśli i spowodowała, że wszystkie zmysły zdawały się wyrywać z ciasnej skorupy ciała. Cierń otworzył jakieś zamaskowane drzwi i skinął na mnie, żebym wszedł pierwszy. — Jesteś spięty jak pan młody, chłopcze — zauważył.
203
— To dziwne uczucie dobrowolnie oddawać się czemuś, czego ze wszystkich sił starałem się unikać. Zamknął za nami drzwi, podczas gdy ja rozejrzałem się po komnacie. Na palenisku płonął ogień. Nawet w środku lata od grubych kamiennych murów wieży ciągnęło chłodem. Obok kominka stał oparty o ścianę miecz Szczerego. Ktoś zdjął rzemień z jego rękojeści. — Poznałeś miecz Szczerego — zauważyłem. — Jak mógłbym go nie poznać? Jestem rad, że go zachowałeś. Zaśmiałem się. — Właściwie to on zachował mnie przy życiu. No tak, co teraz proponujesz? — Żebyś usiadł wygodnie i spróbował dosięgnąć księcia Mocą. To wszystko. Rozejrzałem się za jakimś siedzeniem. Jak zwykle był tu tylko jeden wygodny fotel stojący przy kominku. — A te leki i zioła, o których wspomniała królowa? Cierń spojrzał na mnie z ukosa. — Nie sądzę, żeby były nam potrzebne. Chodziło jej o niektóre ze zwojów Mocy. Są w nich podane recepty na nalewki i wywary przydatne adeptom Mocy, którzy mają kłopoty z wprowadzeniem się w trans. Zastanawialiśmy się, czy nie podać takich środków Sumiennemu, ale postanowiliśmy z tym zaczekać, aż okaże się, że jest to konieczne. — Konsyliarz nigdy nie stosował żadnych środków, kiedy nas uczył. Wziąłem wysoki taboret i ustawiłem go naprzeciw fotela Ciernia. Siedząc na fotelu, musiał patrzeć w górę, i podejrzewam, że to go irytowało. — Konsyliarz nigdy nie używał żadnych leków, kiedy uczył ciebie. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że inni członkowie kręgu Mocy mogli być traktowani inaczej? Oczywiście teraz już się tego nie dowiemy. Skwitowałem to wzruszeniem ramion. Od tamtego czasu minęły lata i wszyscy oni już nie żyli. Niektórych sam zabiłem. Jednak rozmowa obudziła moją dawną niechęć do Mocy. Podniecenie nagle przeszło w lęk. Zmieniłem temat. — Czy dowiedziałeś się, kto dał księciu tego kota? Nagły zwrot w rozmowie zaskoczył Ciernia. — Ja... tak, oczywiście. Lady Brzeczka z Wietrznego i jej syn Uprzejmy. To był prezent urodzinowy. Kot miał na sobie wysadzaną drogimi kamieniami obróżkę i smycz. Miał prawie dwa lata. To długonogie, pasiaste stworzenie o płaskim pyszczku i ogonie tak długim, jak reszta ciała. O ile mi wiadomo, te koty nie rozmnażają się w niewoli — oswaja się dzikie, wyjęte z jaskini ślepe kocięta. To egzotyczne zwierzę, przeznaczone do samotnych polowań. Książę natychmiast je polubił. — Kto wyjął to kocię z jaskini? — zapytałem. — Nie mam pojęcia. Pewnie ich łowczy.
204
— A czy kot lubił księcia? Cierń zmarszczył brwi. Przypomniał sobie, jak podchodzili do tronu. Lady Brzeczka trzymała smycz, a jej syn niósł kota, który wyglądał na oszołomionego rzęsistym oświetleniem i panującym wokół gwarem. Zastanawiał się nawet, czy podali mu jakiś środek, żeby nie przestraszył się i nie próbował uciekać. Kiedy skłonili się księciu, dama włożyła mu smycz do ręki, a jej syn Uprzejmy posadził kota u stóp Sumiennego. — Czy kot próbował uciec? Czy szarpał smycz? — Nie. Jak już mówiłem, wydawał się niemal nienaturalnie spokojny. Przez chwilę patrzył na księcia, a potem zaczął pocierać łbem o jego kolano. — Cierń spoglądał w zamyśleniu przed siebie niewidzącymi oczami, a ja czułem, jak jego wyćwiczony umysł przypomina sobie każdy szczegół tej sceny. — Sumienny wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać, a kot się cofnął. Potem zrobił coś dziwnego: rozdziawił szeroko pysk i przysunął go do dłoni księcia, jakby wdychał jego zapach. Widocznie zaakceptował go, bo po chwili zaczął ocierać się o jego nogi jak zwykły domowy kot. Kiedy służba próbowała go wyprowadzić, nie chciał iść, więc pozwolono mu zostać przy tronie księcia przez resztę wieczoru. Wyglądał na zadowolonego z tego powodu. — Kiedy zaczęli razem polować? — Książę i Uprzejmy ruszyli na łowy następnego dnia. Uprzejmy i Sumienny są prawie rówieśnikami, a książę aż palił się do wypróbowania kota. Uprzejmy pozostał z matką w zamku do końca tygodnia, i każdego ranka wyruszał na łowy z Sumiennym i tym zwierzęciem. W ten sposób książę mógł nauczyć się polować z kotem. — I jak im szły łowy? — Chyba dobrze. Kot nie nadaje się do polowania na grubą zwierzynę, ale przynosili ptaki i zające. — Czy kot spał w komnacie księcia? — Słyszałem, że zwierzę musi stale przebywać w towarzystwie ludzi, inaczej zdziczeje. Dlatego kot spał w pokoju księcia i wszędzie mu towarzyszył. Co podejrzewasz, Rycerski? Odpowiedziałem szczerze: — To samo, co ty. Sądzę, że nasz Rozumiejący książę znikł wraz z kotem, z którym był związany. I że to wszystko nie było przypadkowe. Ani to, że dostał tego kota w prezencie, ani to, że połączyła ich więź, ani ich zniknięcie. Ktoś to zaplanował. Cierń zmarszczył brwi. — Kot mógł zostać zabity, albo mógł uciec, — Nie sądzę. Jeśli książę jest Rozumiejący i kot był z nim związany, nigdy by go nie opuścił. Na moment zamknąłem oczy i pozwoliłem myślom swobodnie płynąć.
205
— Jak wiesz, ja sam byłem związany trzy razy. Po raz pierwszy z Gagatkiem, szczeniakiem, którego zabrał mi Brus. Potem, jeszcze jako chłopiec, z Kowalem. Po raz trzeci związałem się ze Ślepunem. Za każdym razem natychmiast łączyła nas nić porozumienia. Podejrzewam, że w przypadku Gagatka powodem była moja samotność. Kiedy Kowal ofiarował mi potem swoją przyjaźń, przyjąłem ją bez wahania. A gdy okazało się, że gniew i nienawiść uwięzionego w klatce wilka współgra z moimi uczuciami, nie mogłem go odepchnąć. Otworzyłem oczy i napotkałem zdumione spojrzenie Ciernia. — Widzisz, ja nie mam żadnych obronnych murów. — Spojrzałem na dogasający ogień. — A z tego, co wiem, to w rodzinach Rozumiejących chroni się dzieci przed takimi związkami. Już za młodu uczy się ich wznosić mury obronne. Dopiero potem, kiedy już dorosną, ruszają na poszukiwania odpowiedniego partnera, niemal tak, jakby szukały małżonka. — Co sugerujesz? — zapytał cicho Cierń. — Królowa wybrała Sumiennemu narzeczoną, żeby przypieczętować sojusz polityczny. A jeśli rodzina Pradawnej Krwi uczyniła to samo? Po tych słowach zapadła długa cisza. Znów popatrzyłem na Ciernia. Wpatrywał się w ogień, i niemal widziałem, jak jego umysł pracuje na pełnych obrotach, usiłując ogarnąć to wszystko, co przed chwila powiedziałem. — A zatem sądzisz, że to Rodzina Pradawnej Krwi wybrała zwierzę, z którym związał się książę. Zakładamy więc, że lady Brzeczka jest Rozumiejąca, a cała jej rodzina jest, jak mówisz, Pradawnej Krwi. W jakiś sposób dowiedzieli się lub odgadli, że książę też jest Rozumiejący. — Zamilkł, rozważając to. — Może to oni przysłali ten list z wieścią, że książę jest Rozumiejący... Tylko nie rozumiem, jaką mieliby z tego korzyść. — A jaką korzyść przyniesie małżeństwo Sumiennego z zawyspiarską dziewczyną? Sojusz, Cierniu. Zmarszczył brwi. — Sądzisz, że ten kot jest tak silnie związany z rodziną Brzeczki, że mógłby wpływać na poczynania księcia? — Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem — przyznałem. — Mimo to uważam, że coś w tym jest. Ich celem mogło być wykazanie, że książę jest Rozumiejący i dlatego innych obdarzonych tą magią nie powinno się ćwiartować i palić z powodu jej posiadania, albo wzbudzenie w księciu i królowej współczucia dla Rozumiejących. Cierń spojrzał na mnie spode łba. — No tak, ten motyw wydaje mi się przekonujący. Ponadto jest również możliwość szantażu. Związawszy księcia z tym zwierzęciem, mogliby żądać od niego różnych politycznych przywilejów, w razie odmowy grożąc ujawnieniem tej tajemnicy. — Odetchnął głęboko. — Lub sprowadzeniem go do poziomu zwierzęcia, jeśli nie spełni ich żądań.
206
Jak zwykle, umysł Ciernia potrafił dostrzec znacznie więcej możliwości niż mój. Z przyjemnością słuchałem, jak rozwija moje pomysły. Nagle wstał. — Tym bardziej powinniśmy trzymać się planu. Chodź i usiądź na fotelu. Na tym taborecie wyglądasz jak papuga i z pewnością nie jest ci wygodnie. A wszystkie zwoje z naciskiem podkreślają, że korzystający z Mocy powinien to robić w wygodnej pozycji, w której ciało odpoczywa i nie przeszkadza umysłowi. Już otworzyłem usta, by powiedzieć, że to nie zgadza się z tym, co robił Konsyliarz. Ucząc nas, tak dręczył nasze ciała, że umysł stawał się naszą jedyną ucieczką. Ale nie powiedziałem tego głośno. Nie ma sensu skarżyć się na to, co robił ten paskudny, ponury człowieczek. Dręczył nas wszystkich po to, aby stworzyć zdegenerowany krąg Mocy, bezmyślnie oddany księciu Władczemu. Chciał złamać nasz opór i pozbawić nas umiejętności trzeźwej oceny sytuacji, żeby powołać do życia posłuszny sobie krąg Mocy. Usiadłem w fotelu Ciernia. Zachował ciepło i kształt jego ciała. Poczułem się niemal tak, jakbym stał się nim. Cierń zajął moje miejsce na taborecie i spojrzał na mnie z góry z szyderczym uśmiechem. — Wygodnie? — zapytał. — Nie — przyznałem. — Dobrze ci tak — mruknął, a potem ze śmiechem zeskoczył z taboretu. — Powiedz mi, jak mogę ci pomóc. — Chcesz, żebym siedział tu i używał Mocy, aby znaleźć księcia? — Czy to takie trudne? — Zeszłej nocy próbowałem tego przez kilka godzin. Jedynym rezultatem był potworny ból głowy. — Och! — Na moment stropił się. Potem rzekł stanowczo: — Trudno, musimy spróbować jeszcze raz. I dodał półgłosem: — Bo co innego nam pozostaje? Nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie. Wyciągnąłem się więc w fotelu i usiłowałem się odprężyć. Popatrzyłem na półkę nad kominkiem i zobaczyłem tkwiący w drewnie nóż do owoców. Sam go tam wbiłem przed laty. Chociaż nie był to odpowiedni moment na wspominki, rzekłem: — Wczoraj zakradłem się do mojego dawnego pokoju. Wygląda tak, jakby nie był w ogóle używany. — Bo nie był. W zamku powiadają, że w nim straszy. — Żartujesz! — Nie. Tylko pomyśl. W tym pokoju spał Rozumiejący Bastard, którego wywleczono stamtąd do zamkowych lochów i zabito. To doskonały temat do opowieści o duchach. Ponadto nocami widywano niebieski blask przeświecający przez zasłony, a pewien chłopiec stajenny twierdził nawet, że w księżycową noc widział spoglądającego z tego okna Ospiarza.
207
— To twoja robota. — Przez długi czas miałem nadzieję, że kiedyś wrócisz do tej komnaty. No, dość tego. Mamy robotę. — Królowa nie wspomniała o tym liście, w którym nazwano księcia Rozumiejącym — powiedziałem. — Nie, nie wspomniała. — Czy wiesz, dlaczego? Zawahał się. — Pewne rzeczy są tak przerażające, że nawet nasza dzielna królowa nie chce o nich myśleć. — Chciałbym zobaczyć ten list. — Pokażę ci go. Później. — I dodał surowym głosem: — Uspokoisz się i weźmiesz do roboty czy dalej będziesz marudził? Zrobiłem głęboki wdech, powoli wypuściłem powietrze i skupiłem wzrok na dogasającym ogniu. Patrząc w głąb kominka, stopniowo oczyszczałem umysł ze wszystkich myśli. Otwierałem się na Moc. Mój umysł zaczął się wyzwalać. Przez te wszystkie lata często zastanawiałem się nad tym, jak opisać ten proces, ale żadna metafora nie może go zobrazować, tak jak nie da się słowami opisać zapachu świeżego chleba ani jakiegoś koloru. Umysł rozwija się jak złożony kawałek jedwabiu, stając się coraz większy i cieńszy, a Moc jest wielką niewidzialną rzeką, która wciąż płynie w dal. Kiedy skupisz na niej swoje myśli, wciągnie cię w swój nurt i porwie. A w jej wzburzonej toni twój umysł może spotkać inne umysły i stopić się z nimi. Jednak takie porównania nie mogą oddać całej prawdy o Mocy. Moc jest po prostu Mocą, dziedziczną magią Przezornych — lecz nie tylko ich. Wielu ludzi w Królestwie Sześciu Księstw jest nią obdarzonych. W niektórych płonie ona tak silnym ogniem, że inni obdarzeni Mocą mogą słyszeć ich myśli. Znacznie rzadziej spotyka się tych, którzy potrafią sięgać Mocą. Otworzyłem się więc na Moc i sięgnąłem nią, próbując nawiązać jakiś kontakt. Strzępy różnych myśli czepiały się mnie jak wodorosty. „Nienawidzę, jak tak na mnie patrzy.” „Chciałbym jeszcze raz z tobą porozmawiać, tato.” „Wracaj szybko do domu, tak źle się czuję.” „Jesteś taka piękna. Proszę, odwróć się i spójrz na mnie choć raz.” Ci, którzy wysyłali te myśli, prawdopodobnie nawet nie zdawali sobie sprawy ze swoich umiejętności. Nie wiedzieli także, że ja słyszę ich myśli i że mógłbym przesłać im moje. Żaden z tych ludzi nie był jednak księciem Sumiennym. Gdzieś z głębi zamku nadleciały ciche dźwięki muzyki, rozpraszając mnie na chwilę, ale odepchnąłem je i ruszyłem dalej.
208
Nie wiem, jak długo buszowałem w nieświadomych umysłach i jak daleko dotarłem w mych poszukiwaniach. Zasięg Mocy jest bowiem ograniczony umiejętnościami jej posiadacza, a ja nie znalem teraz mojej siły. Uczepiłem się tej cienkiej nitki, która wiązała mnie z moim ciałem, aby zwalczyć pokusę zanurzenia się w rzece Mocy i popłynięcia z jej prądem. — Bastard — mruknąłem w odpowiedzi na jakieś pytanie: — Bastard Rycerski. Polano z trzaskiem spadło na palenisko, rozbijając skorupę żaru na pojedyncze węgle. Przez jakiś czas spoglądałem na nie, usiłując zrozumieć, co to właściwie jest. Potem poczułem dłoń Ciernia na moim ramieniu i zapach gorącego jedzenia. Powoli obróciłem głowę. Na niskim stole obok fotela stał talerz. Wytrzeszczyłem oczy, nie wiedząc, skąd się tu wziął. — Rycerski — powiedział Cierń, a ja próbowałem przypomnieć sobie, o co przed chwilą pytał. — Znalazłeś księcia Sumiennego? Stopniowo słowa ułożyły się w zrozumiałe zdanie. — Nie — odparłem, czując, jak porywa mnie fala znużenia — nie znalazłem. Zmęczenie sprawiło, że zaczęły mi się trząść ręce i rozbolała mnie głowa. Zamknąłem oczy, ale to wcale nie przyniosło ulgi. Nawet pod zaciśniętymi powiekami, widziałem przelatujące w ciemności węże światła. A kiedy otworzyłem oczy, te zygzaki wisiały wokół mnie w powietrzu. Miałem wrażenie, że ich oślepiający blask wdziera się do mojej głowy. — Masz. Wypij to. Cierń wcisnął mi w dłonie ciepły kubek. Przełknąłem łyk, i o mało go nie wyplułem. To nie był uśmierzający ból głowy wywar z kory wiązu, ale zwykły rosół. Wypiłem go bez entuzjazmu. — Kora wiązu — przypomniałem. — Tego mi teraz potrzeba, a nie jedzenia. — Nie, Rycerski. Przypomnij sobie, co sam mi mówiłeś. Kora wiązu ogranicza możliwość korzystania z Mocy i pozbawia talentu. Teraz nie możemy sobie na to pozwolić. Zjedz coś, musisz odzyskać siły. Spojrzałem na tacę. Były tam kawałki owoców w śmietance i świeżo upieczony chleb. Obok stał kielich wina i talerzyk z różowymi plasterkami słodkowodnej ryby. Na widok tego obrzydlistwa odwróciłem głowę. Ogień buchał zbyt jasnymi płomykami. Schowałem twarz w dłoniach, szukając ciemności, lecz przed oczami wciąż tańczyły mi migotliwe błyski. Wyszeptałem: — Potrzebuję kory wiązu. Tak źle czułem się wiele lat temu, kiedy jeszcze Szczery żył, a Roztropny pozbawił mnie Mocy. Proszę, Cierniu. Nie mogę nawet zebrać myśli. Odszedł. Siedziałem, licząc uderzenia mego serca, a każde z nich odbijało się bolesnym echem w skroniach. Usłyszałem szuranie jego nóg i podniosłem głowę. — Masz — rzekł szorstko i przyłożył mi do czoła mokrą szmatę.
209
Zaparło mi dech i poczułem, że łupanie w głowie trochę słabnie. Doleciał do mnie zapach lawendy. Spojrzałem na Ciernia zamglonymi z bólu oczami. Miał puste ręce. — A napar z kory wiązu? — Nie, Rycerski. — Cierniu, Proszę. Boli mnie tak bardzo głowa, że nie widzę na oczy. Z trudem wymawiałem słowa, a mój własny głos wydawał mi się zbyt donośny. — Wiem — rzekł cicho — wiem, mój chłopcze. Jednak musisz to jakoś znieść. Zwoje mówią, że korzystanie z Mocy sprawia ból, ale z czasem nauczysz się nad nim panować. Nie rozumiem wszystkiego, co tam napisano, lecz wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z wysiłkiem, który podejmujesz, najpierw sięgając Mocą, a potem wracając do swojego ciała. Z czasem nauczysz się nad tym panować, a wtedy... — Cierniu! — wrzasnąłem. — Muszę napić się tego przeklętego wywaru! Proszę — dodałem ciszej. — Proszę, tylko odrobinę naparu. Ból minie, a wtedy cię wysłucham. — Nie, Rycerski. — Cierniu, taki ból może nawet wywołać udar. Przez moment w jego oczach ujrzałem niepewność. Zaraz jednak powiedział: — Nie sądzę, żeby to ci groziło. Jestem przy tobie, chłopcze, i zaopiekuje się tobą. Musisz spróbować obejść się bez leku. Zrób to dla Sumiennego. Dla Sześciu Księstw. Ta odmowa zabolała mnie. — Sam sobie poradzę — prychnąłem. — Mam trochę tego ziela w moim bagażu. Próbowałem zebrać siły i wstać. Cierń milczał przez chwilę, a potem niechętnie wyznał: — Miałeś trochę tego ziela w twoim bagażu. Już go nie masz, tak samo jak mieszka, w którym ono było. Zdjąłem szmatę z czoła i przeszyłem go gniewnym spojrzeniem. Złość sprawiła, że na moment zapomniałem o bólu. — Jak śmiałeś? Nie miałeś prawa. Westchnął. — Jestem gotów zrobić wszystko, co będzie trzeba. — Spojrzał na mnie śmiało swoimi zielonymi oczami. — Tron potrzebuje twojego talentu i nie pozwolę, abyś go zaprzepaścił. Nie odrywał ode mnie oczu, ale ja nie mogłem na niego patrzeć. Błyski światła spowijały go całego, wbijając się w mój mózg. Z najwyższym trudem powstrzymałem chęć ciśnięcia w niego mokrym kompresem. Jakby czując to, wziął go ode mnie i zastąpił go świeżym, chłodniejszym. Przyniosło mi to niewielką ulgę, ale przycisnąłem okład do czoła i wyciągnąłem się w fotelu. Miałem ochotę zapłakać z bólu i gniewu. — Cierpienie. Oto co mam z tego, że jestem Przezornym. Cierpię i wciąż jestem wykorzystywany.
210
Nie odpowiedział. To zawsze była jego najsurowsza nagana — pozwolić mi posłuchać moich własnych słów. Kiedy zdjąłem okład z czoła, miał już przygotowany następny. Dopiero teraz rzekł łagodnie: — Rzeczywiście cierpisz i jesteś wykorzystywany. Jako Przezorny także tego zaznałem. Tak samo jak Szczery, Rycerski, a przed nimi Roztropny. Jednak gdybyś tego nie rozumiał, nie byłoby cię tutaj. — Może — przyznałem niechętnie. Zmęczenie zaczynało brać górę nad gniewem. Teraz chciałem tylko zwinąć się w kłębek i spać, ale zwalczyłem tę pokusę. — Ale tym razem to nie wystarczy. — A zatem dlaczego tu przybyłeś, Rycerski? Wiedziałem, że to miało być retoryczne pytanie, ale ból sprawił, że uniosłem róg szmaty, spojrzałem na Ciernia i powiedziałem bez namysłu: — Robię to dla przyszłości. Nie mojej, ale mojego chłopca. Dla Trafa. Źle się spisałem, Cierniu. Niczego go nie nauczyłem: ani walczyć, ani zarabiać na życie. Muszę znaleźć dobrego rzemieślnika, u którego będzie mógł terminować. Gindast. To u niego chłopiec chce się uczyć. Chce zostać stolarzem, a ja zaoszczędziłem za mało pieniędzy, żeby... — Mogę to załatwić — przerwał mi Cierń. A potem dorzucił z gniewem: — Myślałeś, że tego nie zrobię? Widocznie zdradził mnie wyraz twarzy, bo Cierń nachylił się do mnie i wykrzyknął, marszcząc brwi: — Myślałeś, że będziesz musiał to zrobić, żeby poprosić mnie o pomoc, tak? W ręce wciąż trzymał wilgotną szmatę. Teraz cisnął ją z rozmachem na podłogę. Wstał i odszedł od fotela. Myślałem, że wyjdzie z komnaty, ale on podszedł do stołu i jakby czegoś szukał. Zwinąłem drugą szmatę i przycisnąłem ją do czoła, ale spod oka obserwowałem Ciernia. Przez jakiś czas obaj milczeliśmy. Kiedy do mnie podszedł, wydawał się już spokojniejszy, ale jakby starszy. Wyjął z fajansowej miski nową szmatę, wykręcił ją i podał mi. Potem cicho powiedział: — Postaram się, żeby Traf został przyjęty na naukę. Mogłeś mnie o to poprosić, kiedy byłem u ciebie z wizytą. Albo mogłeś już przed laty przywieźć chłopca do Koziej Twierdzy, a my zadbalibyśmy o to, żeby otrzymał dobre wykształcenie. — Umie czytać, pisać i rachować. Dopilnowałem tego. — To dobrze — odparł chłodno. — Cieszę się, że okazałeś choć tyle zdrowego rozsądku. Wiedziałem, że zraniłem starego, ale nie czułem się winny. Skąd miałem wiedzieć, że chętnie by mi pomógł? Mimo to przeprosiłem go. — Przepraszam, Cierniu. Powinienem wiedzieć, że chętnie byś mi pomógł. — Owszem, powinieneś. Nie wątpię, że mnie szczerze przepraszasz. Jednak pamiętaj, że przed laty ostrzegałem cię, iż to słowo zbyt często wypowiadane traci swe znaczenie. Rycerski, przykro mi widzieć cię w takim stanie.
211
— Ból powoli przechodzi — skłamałem. — Nie mówię o bólu głowy, ty ośle. Przykro mi, że wciąż jesteś... taki jak zawsze, od kiedy zabrano cię matce. Ostrożny, samotny i nieufny. Po tych wszystkich latach nadal nikomu nie ufasz? Milczałem przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Kochałem Sikorkę, a mimo to nigdy nie powierzyłem jej moich sekretów. Byłem naprawdę bardzo przywiązany do Ciernia, ale mimo to nie wierzyłem, że zrobiłby dla Trafa wszystko, co w jego mocy. Brus. Szczery. Ketriken. Pani Cierpliwa. Wilga. W kontaktach z nimi wszystkimi zawsze zachowywałem ostrożność. — Ufam Błaznowi — powiedziałem, i zaraz zastanowiłem się, czy naprawdę tak jest. Ależ tak, on wie o mnie prawie wszystko. Po chwili Cierń rzekł poważnie: — No cóż, to dobrze, że komuś ufasz. — Odwrócił się do mnie plecami i zapatrzył w ogień. — Powinieneś coś zjeść. Twoje ciało może się przeciw temu buntować, ale wiesz, że tego potrzebujesz. Przypomnij sobie, jak wmuszaliśmy jedzenie w Szczerego, kiedy porwała go Moc. Obojętny ton jego głosu wskazywał, że miał nadzieję usłyszeć, iż ufam jemu. Ale to nie byłoby prawdą, a nie chciałem go okłamywać. — Cierniu, ja naprawdę cię kocham. Po prostu... Gwałtownie odwrócił się do mnie. — Przestań, chłopcze, Nic już nie mów. Położył dłoń na moim ramieniu i ścisnął je tak mocno, że aż mnie zabolało. — Nie będę cię prosił o to, czego nie możesz mi dać. Jesteś taki, jakim uczyniło cię życie. I ja, niech Ed zlituje się nade mną. Teraz posłuchaj. Musisz coś zjeść. Nie było sensu tłumaczyć mu, że na sam widok i zapach jedzenia zbiera mi się na mdłości. Opróżniłem duszkiem kubek z rosołem. Owoce w kremie stawały mi w gardle, ryba cuchnęła, a chlebem o mało się nie udusiłem, ale jakoś to wszystko połknąłem. Potem popiłem ten posiłek winem. Kiedy odstawiłem kielich, bolał mnie brzuch i kręciło mi się w głowie. To wino było mocniejsze niż przypuszczałem. Spojrzałem na Ciernia. Patrzył na mnie z rozdziawionymi ustami. — Nie to miałem na myśli — mruknął. — Lepiej idź spać. Kiwnąłem głową i podniosłem się z fotela. Otworzył mi drzwi i dał świecę, a potem stał na szczycie schodów, przyświecając mi, dopóki nie skrył mnie mrok. Mój pokój wydawał mi się niezmiernie odległy, ale w końcu jakoś doń dotarłem. Chociaż byłem zamroczony, zgasiłem świecę i przezornie spojrzałem przez ukryty otwór, zanim otworzyłem zamaskowane drzwi do mojej sypialni. Tego wieczoru nikt nie zapalił tu dla mnie świecy. Wszedłem chwiejnie i pchnięciem zamknąłem za sobą drzwi. Pokonałem odległość kilku kroków dzielących mnie od łóżka i padłem na posłanie. W ubraniu było mi
212
za gorąco i niewygodnie, ale nic nie mogłem na to poradzić. Przynajmniej przestałem widzieć te rozbłyski. Spoglądałem w ciemność i tęskniłem za chłodnym spokojem lasu. Grube ściany komnaty tłumiły wszystkie dźwięki i odgradzały mnie od świata. Czułem się tak, jakbym spoczywał w grobie. Zamknąłem oczy i nasłuchiwałem bicia mego serca, któremu towarzyszyło łupanie w skroniach i burczenie w brzuchu. Powiedziałem cicho do siebie: — Las. Noc. Drzewa. Łąka. Przypominałem sobie krzepiąco znajome obrazy. Lekki wietrzyk, poruszający liście drzew. Gwiazda migocząca zza zasłony postrzępionych chmur, chłód i odurzający zapach ziemi. Powoli opuszczało mnie napięcie i ból. Dałem się ponieść wyobraźni. Poczułem pod nogami udeptaną przez zwierzynę ścieżkę i cicho pomknąłem w mrok za moją towarzyszką. Poruszała się cicho jak sama noc, pewnie i szybko. Chociaż bardzo się starałem, nie mogłem dotrzymać jej kroku. A nawet nie mogłem jej dostrzec. Jej obecność zdradzał tylko unoszący się w nocnym powietrzu zapach i cichy szelest krzaków. Mój kot podążał za nią, lecz ja nie byłem dostatecznie szybki. — Zaczekajcie! — zawołałem za nimi. Zaczekać? — zakpiła. — I zepsuć nocne łowy? Nie, nie będę czekać. To ty się pospiesz. Niczego jeszcze się nie nauczyłeś? Jestem lekkonogą przyjaciółką nocy i cieni. Ty też stań się takim i chodź, aby dzielić ze mną tę noc. Pospieszyłem za nimi, upojony nocą i jej bliskością i przyciągany niczym ćma przez płonącą świecę. Powiedziała mi, że jej oczy są zielone, a włosy długie i czarne. Pragnąłem ją dotknąć, lecz była tak zwinna i chyża, że wciąż mi umykała. Mogłem tylko gnać za nią przez noc, z trudem łapiąc oddech. Ale nie narzekałem. Okażę się jej godny i ją zdobędę. Jednak serce łomotało mi w piersi i oddech palił płuca, kiedy wbiegłem na szczyt wzgórza. Przede mną rozpościerała się dolina rzeki. Księżyc wisiał nad nią okrągły i żółty. Czyżbyśmy przebyli tak długą drogę w ciągu tej jednej nocy? Widoczne daleko w dole mury Wietrznego wyglądały jak sterta głazów na brzegu rzeki. Kilka okien fortecy jeszcze jarzyło się żółtym blaskiem świec. Zastanawiałem się, kto wciąż tam czuwa, podczas gdy inni są pogrążeni we śnie. Chcesz spać w dusznym pokoju na stercie koców? W taki sposób chcesz spędzić tę noc? Odłóż sen na później, kiedy będziesz mógł grzać się w słońcu, a zwierzyna ukryje się w norach i jaskiniach. Teraz poluj, mój niezdaro. Poluj ze mną! Dowiedź, że jesteś mnie wart. Naucz się być ze mną, myśleć tak jak ja i ruszać się tak jak ja, albo stracisz mnie na zawsze. Chciałem ruszyć za nią, ale coś pętało moje myśli, zatrzymując mnie. Było to coś, co powinienem zrobić, i to niezwłocznie. Coś, co miałem komuś powiedzieć, i to właśnie
213
teraz. Zaskoczony, przystanąłem. Chciałem biec za nią, żeby nie umknęła mi na zawsze, a jednocześnie wiedziałem, że muszę tu zostać i zachować zdobytą wiedzę. Trzepotała w moim uścisku, grożąc, że zmieni się w nonsens zapomnianego snu. Uczepiłem się tej myśli, porzucając wszystkie inne. Trzymaj ją, powiedziałem, nie zgub tego słowa, trzymaj mocno tę myśl. Nie puszczaj, nie pozwól jej zniknąć wraz ze snem. — Wietrzne! Usiadłem na łożu w dusznych ciemnościach. Przepocona koszula lepiła mi się do ciała, a ból głowy powrócił, łomocząc jak wszystkie dzwony świata. Ale to nieważne. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem macać ścianę w poszukiwaniu dźwigni. — Wietrzne — powtórzyłem głośno, żeby to słowo nie zdołało mi umknąć. — Książe Sumienny poluje w pobliżu Wietrznego.
ROZDZIAŁ 14
WAWRZYN Jest taki czarny kamień, przetykany białymi lub srebrnymi żyłkami, który często bywał wykorzystywany przez budowniczych Najstarszych. Jeden kamieniołom ze złożami takiego budulca znajduje się na pustkowiach za Królestwem Górskim, lecz na pewno istnieją także inne, gdyż w przeciwnym razie trudno byłoby sobie wyobrazić, w jaki sposób można było z niego postawić tyle wielkich budowli w tak odległych od siebie miejscach. Używano go nie tylko do wznoszenia budynków, ale także monolitów, które stawiano na skrzyżowaniach dróg. Ze względu na niezwykłe właściwości budowanych przez Najstarszych traktów można wnioskować, że używano do tego celu zmielonego czarnego kamienia. Także oględziny Kamieni Świadków przy Koziej Twierdzy, skruszone przez kaprysy pogody, a może celowo niszczone przez ludzi w minionych wiekach, są wykonane z tego samego kamienia. Niektórzy twierdzą, iż Kamienie Świadków z Koziej Twierdzy oraz inne podobne „głazy przysiąg” w Sześciu Księstwach zostały postawione przez Najstarszych w zupełnie innym celu.
O
budziłem się w szerokim łożu Ciernia w komnacie na wieży. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem, ale czułem, że to nie jest kolejny sen. Naprawdę się obudziłem. Wciąż miałem na sobie wczorajsze ubranie. Ostrożnie usiadłem. Łomotanie w mojej głowie przeszło w monotonny werbel. Pokój był pusty, lecz jeszcze niedawno ktoś tu był. Przy kominku parowała woda do mycia, a opodal stał przykryty garnek z owsianką. Mój żołądek nadal niechętnie przyjmował pożywienie, ale zjadłem ze stoickim spokojem, wiedząc, że tak trzeba. Umyłem naczynia i nastawiłem wodę na herbatę, a potem podszedłem do stołu. Leżała na nim rozwinięta duża mapa Księstwa Koziego. Jej rogi przyciśnięto moździerzem, dwoma pistlami i spodkiem. Na środku mapy stał odwrócony dnem do góry kielich. Kiedy go podniosłem, zobaczyłem pod spodem napis Wietrzne. Leżało nad dopływem Rzeki Koziej, na północny zachód od Koziego Księstwa. Nigdy tam nie byłem. Spróbowałem przypomnieć sobie, co wiem o tym miejscu. Okazało się, że zupełnie nic.
215
Moc ostrzegła mnie o obecności Ciernia. Odwróciłem się, zanim jeszcze otworzył ukryte drzwi. Wszedł raźnym krokiem. Tego ranka miał zaróżowione policzki, a jego siwe włosy lśniły srebrzyście. Nic tak nie dodawało staremu sił, jak nowa intryga. — Ach, już wstałeś. Wspaniale — powitał mnie. — Udało mi się umówić na wczesne śniadanie z lordem Złocistym, pomimo nieobecności jego służącego. Zapewnił mnie, że w ciągu paru godzin może być gotowy do podróży. Już nawet wymyślił pretekst. — Jaki? — spytałem ze zdumieniem. Cierń roześmiał się. — Ptasie pióra. Lord Złocisty ma wiele interesujących pasji, a ostatnio jest zafascynowany ptasimi piórami. Im większe i bardziej kolorowe, tym lepiej. W pobliżu Wietrznego ciągną się rozległe lasy, znane z dorodnych bażantów, głuszców i cietrzewi. Te ostatnie mają dość ekstrawaganckie upierzenie, szczególnie ogona. Lord wysłał już posłańca do pani Brzeczki z Wietrznego, prosząc o gościnę. Na pewno nie spotka się z odmową. Lord Złocisty jest w Koziej Twierdzy największym wydarzeniem towarzyskim od wielu lat. Goszczenie go będzie dla pani Brzeczki zaszczytem. Pokręciłem głową, jakby to miało pomóc mi uporządkować myśli i zrozumieć, co mówi. — Błazen wybiera się do Wietrznego na poszukiwania Sumiennego? — Ależ nie! Lord Złocisty wybiera się do Wietrznego, aby polować na ptaki. Oczywiście, jego służący, Tom Borsuczowłosy, będzie mu towarzyszył. Mam nadzieję, że uganiając się za ptakami, natrafisz na ślad księcia. — Zatem jadę z nim. — Oczywiście. — Cierń obrzucił mnie czujnym spojrzeniem. — Dobrze się czujesz, Rycerski? Sprawiasz wrażenie nieco przymulonego. — Bo jestem. Wszystko dzieje się tak szybko. Nie powiedziałem mu, że przywykłem sam planować swoje życie i podróże, więc czuję się dziwnie, gdy muszę robić to, co każą mi inni. Przełknąłem cisnące się na usta słowa protestu. Właściwie czego się spodziewałem? Tak musi być, jeśli mamy odnaleźć księcia Sumiennego. — Czy pani Brzeczka ma córkę? Cierń zastanowił się. — Nie, ma tylko syna — Uprzejmego. Przez jakiś czas wychowywała daleką kuzynkę, niejaką Filipę Brzeczkę. Ona ma teraz... zaraz, niech pomyślę... chyba trzynaście lat. Na wiosnę wróciła do swojego domu. Pokręciłem głową z podziwem. Najwyraźniej Cierń zdążył w nocy uzupełnić swoje wiadomości o rodzinie Brzeczki. — Czułem obecność kobiety, a nie dziecka. I to... atrakcyjnej kobiety.
216
O mało nie powiedziałem „uwodzicielskiej”. Kiedy wróciłem myślami do poprzedniej nocy, aż nazbyt dobrze przypominałem sobie, jak ta kobieta burzyła mi krew. Była kusząca. Wyzywająca. Spojrzałem na Ciernia. Przyglądał mi się z niepokojem. Zadałem więc następne pytanie: — Czy Sumienny interesował się jakąś kobietą? Czy mogli uciec razem? — Niech Eda broni! — wykrzyknął wzburzony Cierń. — Nie! W życiu księcia nie ma żadnej kobiety, która by mu się podobała. Bardzo staraliśmy się o to, gdyż uznaliśmy z Ketriken, że tak będzie najlepiej. — I nieco spokojniej dodał: — Królowa nie chciała, aby jej syn cierpiał tak jak ty, rozdarty między tym, czego chce serce, a tym co nakazuje obowiązek. Czy nigdy nie pomyślałeś, że wszystko wyglądałoby inaczej, gdybyś nie pokochał Sikorki i zgodził się na małżeństwo z panią Wierną? — Owszem. Nigdy jednak nie będę żałował tego, że kochałem Sikorkę. Stanowczy ton mojego głosu sprawił, że Cierń wrócił do poprzedniego temat. — W życiu Sumiennego nie ma żadnej kobiety — oznajmił zdecydowanie. — Nie było, ale teraz może być — poprawiłem go. — W takim razie modlę się, żeby to było tylko młodzieńcze zauroczenie, któremu można szybko... położyć kres — zakończył i skrzywił się, niezadowolony z tego sformułowania. — Chłopiec jest już po słowie. Nie patrz tak na mnie, Rycerski. Posłusznie odwróciłem głowę. — Nie sądzę, żeby długo ją znał. Częścią jej uroku była aura tajemnicy. — A więc będziemy musieli szybko wyleczyć go z tej choroby. — A jeśli on nie chce wyzdrowieć? — zapytałem cicho. Cierń milczał przez chwilę. Potem powiedział ciepło: — Musisz zrobić to, co uznasz za najlepsze. Widząc na mojej twarzy zaskoczenie, Cierń parsknął śmiechem. — Rycerski, proszę cię tylko o jedno. Spójrz na to z szerszej perspektywy. Chłopięce uczucia są ważne, tak samo jak ludzkie życie, ale los wszystkich mieszkańców Sześciu Księstw i Wysp Zewnętrznych jest ważniejszy. Tak więc rób to, co uznasz za stosowne, tylko najpierw dobrze się zastanów. — Nie mogę uwierzyć, że pozostawiasz mi tyle swobody! — Nie możesz? Hm, może znam cię lepiej niż przypuszczasz. — Możliwe — przyznałem. — No cóż, dopiero co tu przybyłeś, a ja znowu wysyłam cię w drogę — zauważył nagle Cierń. Klepnął mnie w ramię i rzekł z nieco wymuszonym uśmiechem: — Czy za mniej więcej godzinę będziesz gotowy do drogi? — Nie mam wiele do pakowania. Muszę jednak pójść do miasta i zostawić Dżinie wiadomość dla Trafa. — Mogę cię wyręczyć — zaproponował Cierń.
217
Odmówiłem. — Ona nie umie czytać, a jeśli mam uchodzić za Toma Borsuczowłosego, nie mogę mieć ludzi na posyłki. Sam się tym zajmę. Nie przyznałem się, że po prostu mam na to ochotę. — Jak chcesz — odparł. — Pozwól, że przygotuję list, który chłopiec okaże mistrzowi Gindastowi, kiedy zgłosi się na naukę. Obiecuję ci, że załatwię to delikatnie. Stolarz będzie sądził, że przyjmując Trafa, oddaje przysługę jednemu ze swych najznamienitszych klientów. — Cierń zastanowił się, a potem dorzucił: — Wiesz, że jedyne, co możemy zrobić, to dać chłopcu szansę. Nie mogę zmusić mistrza, żeby go uczył, jeśli Traf okaże się tępy lub leniwy. Widząc moją gniewną minę, Cierń uśmiechnął się. — Jestem pewien, że taki nie jest. Daj mi chwilkę, a napiszę ten list dla chłopca. Oczywiście zabrało to więcej niż chwilkę. Kiedy w końcu miałem list w ręce i szedłem do mojej ciemnej sypialni, napotkałem lorda Złocistego. Wyraził ubolewanie na widok mojej wymiętoszonej odzieży i kazał mi odebrać nowy strój od krawca, żebym mógł wyruszyć w drogę odpowiednio ubrany. Poinformował mnie, że będziemy podróżowali samotnie i szybko. Lord Złocisty zdążył już zyskać reputację ekscentrycznego i żądnego przygód, więc ta wyprawa nie powinna wzbudzić niczyich podejrzeń. Powiedział również, że wybrał dla mnie wierzchowca i kazał go podkuć. Abym mógł wybrać sobie siodło, dał mi list kredytowy na jego zakup. Przez cały czas odgrywał rolę lorda Złocistego, a ja ani na chwilę nie przestałem udawać Toma Borsuczowłosego. Musieliśmy jak najszybciej wejść w te postaci, aby nie popełnić żadnego błędu w publicznych miejscach. Zanim w końcu wyruszyłem do miasta, słońce stało już wysoko na niebie. Krawiec usiłował namówić mnie na przymiarkę i ewentualne poprawki, ale ja odmówiłem i nawet nie otworzyłem paczki z ubraniem, żeby je obejrzeć. Krawiec przywykł oddawać klientom uszyte ubrania z wielką pompą, ale powiedziałem mu, że lord Złocisty kazał mi się pospieszyć. W odpowiedzi prychnął tylko, że nie bierze żadnej odpowiedzialności, jeśli ubranie nie będzie na mnie dobrze leżało. Zapewniłem go więc, że nie będę zgłaszał żadnych pretensji i pospiesznie opuściłem jego warsztat, niosąc irytująco pękatą paczkę. Następnie udałem się do pracowni Dżiny, lecz tam czekało mnie rozczarowanie. Wróżki nie było w domu, a jej siostrzenica nie wiedziała, kiedy ciotka wróci. Nagle pojawił się przy mnie Koper. Kochasz mnie. Wiem, że tak. Weź mnie na ręce — zamruczał. Podniosłem go, a on wbił pazury w moje ramię i zaczął się ocierać łebkiem o mój kubrak. — Dżina poszła wczoraj wieczorem na wzgórza i przenocowała tam, żeby od rana zacząć zbierać grzyby. Może wrócić dopiero po zapadnięciu zmroku — powiedziała Tęskna. — Koper, łobuzie, chodź tutaj.
218
Wzięła ode mnie kota i przeprosiła za, że pozostawił na moim kubraku bure włoski. — To drobiazg, naprawdę. — Potem oznajmiłem, że mój pan nagle postanowił wyruszyć w podróż i muszę mu towarzyszyć. Zostawiłem jej list, który Cierń napisał dla Trafa, oraz mój list do chłopca. Pomyślałem, że Ślepun nie będzie zadowolony, kiedy dotrze do miasta i okaże się, że właśnie je opuściłem. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że pozostawiam pod opieką Dżiny nie tylko mojego syna, ale także wilka, kuca i wóz. Nie miałem pieniędzy, aby jej dać na ich utrzymanie, mogłem tylko serdecznie jej podziękować i zapewnić, że po powrocie pokryję wszystkie poniesione przez nią koszty. — Już to mówiłeś, Tomie Borsuczowłosy — skarciła mnie delikatnie Tęskna, najwyraźniej chcąc mnie uspokoić. Koper wepchnął łepek pod jej brodę i patrzył na mnie groźnie. — Już trzy razy mówiłeś, że wkrótce wrócisz i nam zapłacisz. Nie martw się, twój syn będzie tu w dobrych rękach i mile widziany, z zapłatą czy bez. Wątpię, czy pytałeś moją ciotkę o pieniądze, kiedy zaprosiłeś ją do swego domu. Zakończyłem więc moje nieskładne podziękowania. Byłem zupełnie rozkojarzony i roztrzęsiony. Miałem wrażenie, że jednocześnie jestem w mojej opuszczonej chacie i w drodze ze Ślepunem i Trafem, a także w komnacie na wieży. Czułem się nagi i bezbronny. — No cóż, to do widzenia — powiedziałem do Tęsknej. Lepiej drzemać na słońcu. Utnij sobie drzemkę razem z kotem — zaproponował mi Koper, a Tęskna odpowiedziała: — Szczęśliwej podróży. Opuszczałem dom Dżiny dręczony wyrzutami sumienia, że zrzuciłem swoje obowiązki na barki obcych ludzi, i rozczarowany nieobecnością Dżiny i tym, że nie mogę pożegnać się z nią przed podróżą. Nasz pocałunek zawisł między nami jak nie dokończona rozmowa, ale wolałem nie zastanawiać się, do czego mógł prowadzić. Moja sytuacja była już tak skomplikowana, że nowy związek był ostatnią rzeczą, jakiej powinienem chcieć. A mimo to nie mogłem się doczekać, kiedy znów ją zobaczę. Rozczarowanie jej nieobecnością przygasiło nieco moje podniecenie podróżą. Gdyż perspektywa tej podróży podniecała mnie, dawała radość i poczucie swobody i zapowiadała się na przyjemną przejażdżkę w miłym towarzystwie. Sen, który śniłem ubiegłej nocy, uspokoił moje obawy o życie księcia Sumiennego. Chłopcu nie groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo. Upojony nocą i bliskością kobiety, mógł tylko stracić dla niej swoje młode serce, ale przed tym i tak nikt nie zdołałby go ochronić. Prawdę mówiąc, doszedłem do wniosku, że może zadanie wcale nie będzie trudne. Wiedzieliśmy, gdzie szukać chłopca, a ja bez mojego wilka byłem niezłym tropicielem. Jeśli razem z lordem Złocistym nie zastaniemy młodego księcia w Wietrznym, wytropimy go na okolicznych wzgórzach. To na pewno nie zabierze nam wiele czasu. Podbudowany tą myślą, poszedłem do kowala.
219
Nie spodziewałem się niczego dobrego. Właściwie nawet obawiałem się, że przy wyborze wierzchowca Błazen mógł kierować się swoim dziwnym poczuciem humoru. Zastałem u kowala jego córkę chłodzącą się wodą z beczki, więc powiedziałem małej, żeby przyprowadziła mi konia, którego lord Złocisty zostawił do podkucia. Kiwnęła głową ze zrozumieniem i odeszła, a ja zostałem na podwórzu i czekałem, aż wróci. Dzień był upalny. Nie miałem ochoty zapuszczać się w hałaśliwe i gorące wnętrze kuźni. Dziewczyna wróciła szybko, prowadząc chudą czarną klacz. Obszedłem ją wokół i obejrzałem. Zauważyłem, że klacz mierzy mnie równie bacznym spojrzeniem. Wyglądała na zdrową i dobrze ujeżdżoną. Wyciągnąłem do niej rękę, ale parsknęła i odwróciła łeb. Nie miała ochoty zaprzyjaźniać się z człowiekiem. — Trochę trudno było ją podkuć — poinformował mnie spocony kowal, wychodząc z kuźni. — Wcale nie chciała podnieść nogi. I próbowała ugryźć moją córkę. Jednak kiedy skończyłem ją podkuwać, zachowywała się już dość spokojnie. Podziękowałem mu i dałem obiecaną przez lorda Złocistego sakiewkę. — Nie wiesz czasem, jak się zwie? — zapytałem. Kowal pokręcił głową. — Jeśli nawet miała jakieś imię, handlarz zapomniał go podać. Nazwij ją, jak chcesz — pewnie i tak nie zareaguje. Trzymając klacz za zużytą uzdę, poszedłem do siodlarza. Kupiłem zwykłe, lecz solidne siodło, i pomimo długich targów, zapłaciłem denerwująco wygórowaną cenę. Wychodząc z warsztatu z wybranym siodłem, zastanawiałem się, czy obsesja Brusa na punkcie reperowania siodeł nie była spowodowana właśnie ich ceną. Klacz stała spokojnie, gdy wypróbowywałem kolejne siodła, lecz zaczęła tańczyć w miejscu, kiedy na nią wsiadałem. Gdy już byłem w siodle, reagowała na moje komendy wyjątkowo ospale. Nakazałem sobie cierpliwość. Może kiedy się do mnie przyzwyczai, będę miał z niej więcej pociechy. Cierpliwością można niemal każdego konia oduczyć złych nawyków. Na razie muszę jakoś to znosić. Mogę nauczyć konia wszystkiego, co powinien umieć. Tylko po co ci koń? Ślepun wślizgnął się w moje myśli tak gładko, że ledwie zdałem sobie z tego sprawę. Muszę pojechać gdzieś. Z Bezwonnym. Koniecznie na koniu? Nie dał mi czasu na odpowiedź. Wyczułem jego irytację. Zaczekaj na mnie, jestem już prawie na miejscu. Ślepunie, nie szukaj mnie. Zostań z chłopcem. Ja wkrótce wrócę. Moja myśl pozostała bez odpowiedzi. Poszukałem go, lecz znalazłem tylko szarą mgłę. Nie chciał się ze mną spierać, po prostu udał, że nie usłyszał, kiedy kazałem mu zostać z Trafem. Strażnicy przy bramie ledwie na mnie spojrzeli. Porozmawiać o tym z Cierniem. To, że mam na sobie niebieskie szaty, wcale nie oznacza, że mam prawo wejść do zam-
220
ku. Podjechałem pod drzwi stajni, zsiadłem z konia i... zamarłem z mocno bijącym sercem. Ze stajni dobiegał znajomy głos, życzliwie pouczający, jak prawidłowo czyścić koniom kopyta. Z wiekiem głos przybrał niższy ton, ale mimo to rozpoznałem mówiącego. To był Ręce, mój najlepszy przyjaciel i obecnie masztalerz Koziej Twierdzy. Zaschło mi w gardle. Kiedy widział mnie ostatnio, uznał mnie za ducha i z krzykiem pobiegł po straż. To było przed wielu laty. Bardzo się od tej pory zmieniłem, powtarzałem sobie, lecz mimo to nie wierzyłem, że sam upływ czasu może ukryć moją tożsamość. — Tutaj, chłopcze! — zawołałem do stojącego przed stajnią chłopaka. — Zajmij się tym koniem. To własność lorda Złocistego, więc dopilnuj, żeby dobrze go traktowano. — Tak, panie — odparł. — Lord przysłał nam wiadomość, że mamy oczekiwać Toma Borsuczowłosego na czarnej klaczy i osiodłać konia jego lordowskiej mości, gdy tylko powrócisz. Kazał nam też przekazać ci, że oczekuje cię w swojej komnacie. Odetchnąłem z ulgą, że tak łatwo udało mi się pokonać tę przeszkodę. Odwróciłem się, żeby odejść, lecz nim przeszedłem kilka kroków, wyprzedził mnie jakiś człowiek, najwyraźniej spieszący do swoich obowiązków. Nawet na mnie nie spojrzał. Odprowadziłem go wzrokiem. Przez te wszystkie lata Ręce nieco przybrał na wadze i włosy na czubku głowy zaczęły mu rzednąć, a na opalonych ramionach były gęściejsze niż dawniej. Po chwili skręcił za róg budynku i znikł mi z oczu. Poszedłem swoją drogą. W przyszłości, rozmyślałem, jeszcze nieraz zobaczy mnie w fortecy, ale zanim spotkamy się twarzą w twarz, powinienem tak dobrze wejść w rolę Toma Borsuczowłosego, żeby nie mógł kwestionować mojej tożsamości. Miałem wrażenie, że moje dawne życie jest jak ślady stóp na zakurzonej podłodze, wciąż zamiatanej i na nowo deptanej przez innych ludzi. Gdy przechodziłem przez wielką salę, usłyszałem donośny głos lorda Złocistego: — Ach, tu jesteś Tomie Borsuczowłosy! Wybaczcie mi, panie, oto wrócił mój wierny sługa. Żegnajcie i bawcie się dobrze pod moją nieobecność! Patrzyłem, jak przedziera się przez tłumek szlachetnie urodzonych pań, trzepoczących z rozczarowania rzęsami i wachlarzami, a nawet żałośnie się krzywiących. Lord Złocisty czule uśmiechnął się do nich wszystkich, a podchodząc do mnie, pomachał im na pożegnanie szczupłą dłonią. — Załatwiłeś wszystko? Doskonale. Zatem dokończmy przygotowania i ruszajmy, dopóki słońce jest jeszcze wysoko. Poszedłem za nim, trzymając się nieco w tyle i kiwając głową, gdy przekazywał mi swoje życzenia odnośnie do bagażu. Kiedy jednak dotarliśmy do naszej kwatery, zobaczyłem jego wypchane juki czekające już na fotelu. Odwróciłem się, słysząc szczęk zasuwy. W drzwiach do mojej sypialni pojawił się Cierń. — Jesteś wreszcie. Przekazałem królowej twoje słowa. Każe wam natychmiast wyruszać do Wietrznego. Nie uspokoi się dopóki chłopiec nie znajdzie się z powrotem w zamku. Cóż, ja także będę się o was niepokoił.
221
Zdenerwowany, przygryzł wargę, a zwrócił się bardziej do lorda Złocistego niż do mnie: — Królowa postanowiła, że pojedzie z wami łowczyni Wawrzyn. Już szykuje się do podróży. — Nie potrzebujemy jej! — warknął gniewnie lord Złocisty. — Im mniej osób wie o zniknięciu księcia, tym lepiej. — To osobista łowczyni naszej królowej i jej zaufana powierniczka w wielu sprawach. Rodzina jej matki mieszka niecały dzień drogi od Wietrznego. Ona twierdzi, że doskonale zna tę okolicę i może wam pomóc. Ponadto Ketriken nalega, żebyście zabrali ją ze sobą, a ja najlepiej wiem, że nie ma sensu spierać się z królową, kiedy coś postanowi. — Zdaje się, że i ja coś o tym wiem — odparł lord Złocisty głosem dawnego królewskiego trefnisia. Mimo woli uśmiechnąłem się. Ja również wiedziałem, jak trudno walczyć z tą nieugiętą determinacją w jej niebieskich oczach. Zastanawiałem się, kim jest ta Wawrzyn i w jaki sposób zdobyła zaufanie królowej. Czyżbym poczuł lekkie ukłucie zazdrości na wieść o tym, że ktoś zajął moje miejsce nadwornego powiernika Ketriken? No cóż, minęło piętnaście lat. Czyżbym oczekiwał, że nikt go nie zajmie? Zrezygnowany głos lorda Złocistego przerwał moje rozmyślania. — No trudno, skoro to konieczne. Może jechać z nami, ale nie będę na nią czekał. Tomie, jesteś gotowy? — Prawie — odparłem, i w porę przypomniałem sobie, żeby dodać „mój panie”. To potrwa tylko chwilę. Niewiele mam do spakowania. — Wspaniale. Nie zapomnij zabrać nowego ubrania. Chcę, żebyś był w zamku Wietrznym odziany w odpowiedni strój. — Jak sobie życzysz, panie — odparłem i wszedłem do mojej sypialni. Wepchnąłem nowe ubranie do juków, które tam znalazłem. Widniał na nich bażant — herb lorda Złocistego. Dodałem kilka starych ciuchów, które mogą mi być potrzebne do nocnych łowów, a potem rozejrzałem się po pokoju. Nabyty ostatnio miecz miałem już u boku. Nic więcej nie pozostało do spakowania. Żadnych trucizn, ani pomysłowo skonstruowanego oręża do ukrycia. Chociaż obywałem się bez tego przez wiele lat, nagle poczułem się bezbronny. Gdy wyszedłem z pokoju, niosąc przerzucone przez ramię juki, Cierń zatrzymał mnie. — Jeszcze jedno — powiedział cicho i nie patrząc mi w oczy, podał mi skórzane zawiniątko. Nie musiałem zaglądać do środka, żeby wiedzieć, co zawiera. Wytrychy oraz inne wymyślne narzędzia skrytobójczego fachu. Lord Złocisty udawał, że nie widzi, gdy chowałem je do juków. Już od dawna nie miałem w ubraniach ukrytych kieszeni na takie rzeczy. Miałem nadzieję, że ta misja nie potrwa tak długo, żebym znów musiał je powszywać.
222
Nasze pożegnanie było trochę dziwne. Lord Złocisty pożegnał Ciernia tak, jakby robił to na oczach całego tłumu. Sądząc, że powinienem pójść za jego przykładem, oddałem Cierniowi uniżony ukłon sługi, lecz on złapał mnie za ramiona i uściskał. — Dziękuję ci, chłopcze — szepnął mi do ucha. — Spiesz się i przyprowadź nam Sumiennego. I nie bądź dla niego zbyt surowy. Ja zawiniłem w takim samym stopniu, jak on. Ośmielony, odparłem: — A ty zaopiekuj się moim chłopcem. I Ślepunem. Nie pomyślałem o tym, że Dżina będzie musiała zajmować się również wilkiem, nie mówiąc o kucu i wozie. — Dopilnuję, żeby nie stała im się żadna krzywda — rzekł, i wiem, że zobaczył w moich oczach wdzięczność. Potem pospieszyłem otworzyć drzwi lordowi Złocistemu. Niosąc nasze bagaże, szedłem w ślad za nim, gdy maszerował ulicami Koziej Twierdzy. Wiele napotkanych osób żegnało go, a on odpowiadał na pozdrowienia uprzejmie, lecz zwięźle. Jeśli miał nadzieję, że Wawrzyn nie zdąży przygotować się do drogi, spotkało go rozczarowanie. Stała przy drzwiach stajni, trzymając nasze konie, i ledwie skrywała zniecierpliwienie. Jej wiek oszacowałem na dwadzieścia kilka lat. Była krzepko zbudowana, podobnie jak Ketriken, a jednocześnie bardzo kobieca. Na pewno nie pochodziła z Księstwa Koziego, gdyż nasze kobiety są drobne i czarnowłose. Miała spłowiałe od słońca ciemnoblond włosy. Twarz i ręce zbrązowiałe od słońca, i prosty, wąski nos nad wyrazistymi wargami i zdecydowanym podbródkiem. Nosiła skórzany myśliwski strój. Jej rumak był jednym z tych żylastych koników, które potrafią przeskoczyć jak terier przez każdą przeszkodę i gnać zwinnie jak łasica przez największy gąszcz. Był pięknym zwierzęciem, a błysk w jego oczach zdradzał wielkiego ducha. Z tyłu jego siodła był przywiązany skromny bagaż Wawrzynu. Kiedy podeszliśmy, Węgielek uniosła łeb i niecierpliwie zarżała. Mój kary rumak nie okazał nawet cienia zainteresowania. — Łowczyni Wawrzyn, widzę, że jesteś gotowa do drogi — powitał ją lord Złocisty. — Tak, mój panie, czekałam tylko na was. Oboje spojrzeli na mnie. Nagle przypomniałem sobie, że przecież jestem służącym lorda Złocistego, więc wziąłem od Wawrzynu wodze Węgielka i przytrzymałem klacz, gdy mój pan na nią wsiadał. Potem przymocowałem nasze juki do siodła mojej klaczy, co niezbyt jej się spodobało. Kiedy brałem wodze od Wawrzynu, dziewczyna uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła rękę. — Wawrzyn z rodu Dolnych w pobliżu Wądołów. Jestem łowczynią jej królewskiej mości. — Tom Borsuczowłosy, sługa lorda Złocistego — odparłem z ukłonem. Lord Złocisty już popędził swego rumaka, w typowo szlachecki sposób nie zwracając uwagi na służbę służby. Oboje pospiesznie dosiedliśmy koni i ruszyliśmy za nim.
223
— A gdzie mieszka twoja rodzina, Tom? — zapytała Wawrzyn. — W pobliżu Kuźnicy, przy Jeżynowym Strumieniu. Tak nazywaliśmy z Trafem płynący w pobliżu naszej chaty strumyk. Jeśli miał jakąś inną nazwę, to nigdy jej nie słyszałem. Rozmowę z Wawrzynem przerwała moja kara klacz, która szarpała wodze i usiłowała wysunąć się na prowadzenie. Najwidoczniej nie była przyzwyczajona do podążania za innym koniem. Utrzymywałem ją w szyku, ale wciąż musiałem się z nią zmagać. Wawrzyn spojrzała na mnie ze współczuciem. — Nowy rumak? — Mam go niecały dzień. Oswajanie się z jej charakterem podczas podróży nie jest najlepszym pomysłem. Uśmiechnęła się. — Może nie najlepszym, ale za to na pewno najszybszym. A poza tym, czy masz inne wyjście? Opuściliśmy zamek przez zachodnią bramę. Kiedy byłem chłopcem, ta brama przeważnie była zamknięta, a prowadziła do niej droga niewiele szersza od koziej ścieżki. Teraz brama stała otworem, strzeżona przez strażników przebywających w niewielkiej wartowni. Przepuszczono nas bez żadnych korowodów, i po chwili znaleźliśmy się na uczęszczanym szlaku, który przecinał wzgórza za Kozią Twierdzą i wijąc się, prowadził na brzeg rzeki. Najbardziej strome odcinki szlaku poprowadzono na nowo, a całą drogę poszerzono. Koleiny świadczyły o tym, że tym krętym traktem jeżdżą wozy. Gdy zjeżdżaliśmy ku rzece, dostrzegłem w dole liczne przystanie i dachy magazynów. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy między drzewami zauważyłem rzędy chat. — Kiedyś nikt tu nie mieszkał — powiedziałem i zaraz ugryzłem się w język. Szybko dodałem, że książę Szczery lubił polować na tych wzgórzach. Teraz pewnie zostało tu niewiele zwierzyny. Drzewa powycinano i założono ogródki, na ogrodzonych pastwiskach pasły się osły i kucyki. Wawrzyn kiwnęła głową. — A zatem nie byłeś tu od czasu wojny szkarłatnych okrętów. To wszystko zbudowano w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Kiedy rozkwitł handel, coraz więcej ludzi chciało zamieszkać w pobliżu Koziej Twierdzy. Kiedy podjechaliśmy bliżej doków, zobaczyłem tawernę i przystań flisaków oraz rząd magazynów ciągnących się wzdłuż doków. Zaprzęgnięte w osły wozy wydawały się tu ulubionym środkiem transportu. Do jednej z przystani był zacumowany tęponosy statek, z którego wyładowywano towary przywiezione z Księstw Trzody i Cypla. Minęliśmy następną tawernę, a potem kilka tanich noclegowni, w jakich zdają się gustować marynarze. Droga biegła dalej, w górę rzeki. Miejscami była szeroka i piaszczysta, miejscami wyłożona drewnianymi palikami tworzącymi groblę nad błotami. Pozostałe
224
konie nie zwracały na paliki uwagi, lecz moja klacz zwolniła kroku i położyła uszy po sobie. Nie podobało jej się dudnienie kopyt o drewno. Wyciągnąłem rękę i uspokajająco poklepałem ją po szyi. Obróciła łeb i spojrzała na mnie, ale pozostała równie obojętna, jak dotychczas. Pewnie nie chciałaby nawet jechać dalej, gdyby nie te dwa konie, za którymi podążała. Najwyraźniej bardziej interesowała się swoimi pobratymcami, niż sympatią, którą chciałem jej ofiarować. Skłoniło mnie to do zastanowienia się, czy różnica między moją klaczą a przyjaznymi końmi ze stajni Brusa może mieć związek z magią Rozumienia. Ilekroć źrebiła się jakaś klacz, Brus zawsze był przy tym. Malec równie szybko poznawał dotyk jego ręki, co i szorstkie liźnięcia matczynego języka. Czy to zatem stała obecność człowieka czyniła zwierzęta z jego stajni tak ufnymi, czy też Rozumienie pozwalało mi tak łatwo nawiązywać z nimi kontakt? Popołudniowe słońce prażyło mocno, a jego promienie odbijały się od lśniącej powierzchni rzeki. Stukot kopyt trzech koni tworzył przyjemny kontrapunkt dla moich myśli. Brus uważał Rozumienie za mroczną i niedobra magię, pokusę ulegania zwierzęcej stronie ludzkiej natury. Większość ludzi zgadzała się z nim, a nawet twierdziła, że Rozumienie jest narzędziem zła, magią powodującą moralną degenerację i zezwierzęcenie posiadacza. Jedynym znanym im lekarstwem na to było ćwiartowanie i palenie zwłok. Na myśl o tym znów zacząłem niepokoić się o chłopca. To prawda, że nie został porwany, ale podczas nocnych łowów Sumienny bezsprzecznie używał Rozumienia. Jeśli ktoś to odkryje, nawet książęcy tytuł może nie uratować go przed śmiercią. W końcu to przez magię Rozumienia straciłem poparcie szlachty z wybrzeża i zostałem wtrącony do lochów Władczego. Nic dziwnego, że Brus przestał posługiwać się tą magią i często groził, że wybije mi ją z głowy. Mimo wszystko nie żałowałem, że ją posiadam. Częściej ratowała mi życie niż mi zagrażała. Nie mogłem także pozbyć się wrażenia, że poczucie więzi z wszelkimi formami życia bardzo mnie wzbogaca. Zaczerpnąłem tchu i ostrożnie pozwoliłem Mocy chłonąć otaczający mnie świat. Natychmiast wyraźniej poczułem obecność Węgielka i konia łowczyni. Odczuwałem także Wawrzyn, ale nie jako jadącego obok mnie jeźdźca, ale jako krzepką i zdrową kobietę. Lord Złocisty był równie nieprzenikniony dla mojej magii, jak dawniej Błazen, moja Moc opływała go jak woda kamień. Ptaki w koronach drzew były teraz jasnymi plamami życia, ukrytymi w listowiu. Z największego z mijanych drzew popłynął ku mnie zielony strumień świadomości, zupełnie niepodobny do zwierzęcej jaźni, a zarazem też będący życiem. Czułem się tak, jakby moje zmysły wyostrzyły się tak bardzo, że pozwalały mi na kontakt z wszystkimi otaczającymi mnie formami życia. Cały świat tętnił życiem, a ja byłem jego częścią. — Jesteś małomówny — zauważyła Wawrzyn. Zamyśliłem się tak głęboko, że niemal zapomniałem o tej jadącej obok mnie kobiecie. Uśmiechała się do mnie. Oczy miała jasnoniebieskie, nieco ciemniejsze na obrzeżach.
225
— Od jak dawna jesteś łowczynią królowej? — zapytałem tylko po to, żeby coś powiedzieć. — Minęło już siedem lat — odparła cicho. — A zatem dobrze ją znasz — powiedziałem, zastanawiając się, co naprawdę wie o naszej obecnej misji. — Dość dobrze — odpowiedziała, a ja wiedziałem, że zadaje sobie to samo pytanie. — Lord Złocisty jedzie do Wietrznego, aby polować na ptaki. Jak wiesz, zbieranie piór to jego hobby. Zerknęła na mnie kątem oka. — Powiadają, że lord Złocisty ma wiele pasji — zauważyła ściszonym głosem. — I należyte fundusze, aby im się poświęcać. Znowu na mnie spojrzała, jakby oczekując, że stanę w obronie mojego pana, ale ja nie zareagowałem na jej słowa. Popatrzyła więc przed siebie i mówiła dalej: — Co do mnie, jadę tam, aby zbadać dla mojej królowej możliwości polowania na ptactwo jesienią. Mam nadzieję, że w lasach Wietrznego znajdziemy ptaki, które królowa lubi najbardziej. — My też mamy taką nadzieję — odpowiedziała. Spodobała mi się jej ostrożność. Doszedłem do wniosku, że jakoś uda nam się dogadać. — Od jak dawna znasz lorda Złocistego? — spytała. — Nie znałem go osobiście — zełgałem. — Usłyszałem, że szuka służącego, i ucieszyłem się, kiedy polecił mnie mój krewny. — Zatem byłeś już kiedyś służącym? — Dawno temu. Przez ostatnie dziesięć lat wiodłem spokojne życie razem z moim synem. Teraz jednak musiałem oddać go na naukę, a czesne sporo kosztuje. W ten sposób będę mógł szybko na nie zarobić. — A jego matka? Nie będzie czuła się samotna? — Odeszła przed wieloma laty — powiedziałem. A potem, zdając sobie sprawę z tego, że Traf może kiedyś spotkać ją w Koziej Twierdzy, dodałem zgodnie z prawdą: — Chłopiec to sierota, którego przygarnąłem i uważam za mojego syna. Nawet nie znałem jego matki. — A więc nie jesteś żonaty? — Nie, nie jestem. — Ja też nie jestem mężatką. — Uśmiechnęła się, jakby dając mi do zrozumienia, że mamy wiele wspólnego. — A jak ci się podoba w Koziej Twierdzy? — Podoba. Mieszkałem niedaleko, kiedy byłem chłopcem. Od tej pory wiele się tu zmieniło. — Ja urodziłam się w Księstwie Cypla. Wychowałam się w Wądołach, chociaż moja matka pochodziła z Księstwa Koziego. Jej rodzina mieszkała niedaleko Wietrznego.
226
Znam te tereny, bo bawiłam się tam jako dziecko. Jednak najdłużej mieszkaliśmy w Dołach, gdzie mój ojciec był łowczym lorda Dobrodusznego. Ojciec nauczył obu moich braci i mnie sztuki łowieckiej. Kiedy umarł, najstarszy brat objął jego posadę, a młodszy wrócił i zamieszkał z rodziną mojej matki. Ja zostałam w Dołach, aby zajmować się końmi lorda Dobrodusznego. Kiedy przed trzema laty królowa przybyła tam ze swoją świtą na polowanie, poproszono mnie o pomoc. Królowa polubiła mnie i — Wawrzyn uśmiechnęła się z dumą — uczyniła swoją łowczynią. Lord Złocisty krzyknął, każąc nam podjechać bliżej. Popędziłem klacz, i kiedy znaleźliśmy się blisko, Błazen oznajmił: — Minęliśmy właśnie ostatnie domostwa. Nie chciałem, żeby ludzie mówili, że dojechaliśmy w pośpiechu, ale wolałbym nie spóźnić się na jedyny wieczorny prom przy Latarni. Tak więc teraz, zacni towarzysze, pojedziemy szybciej. Borsuczowłosy, zobaczymy, czy twoja kara klacz jest tak szybka, jak twierdził handlarz. Staraj się nie pozostawać zbyt daleko w tyle. Zatrzymam dla was prom. Ubódł Węgielka piętami i puścił wodze. Klacz nie potrzebowała innej zachęty. Skoczyła naprzód, i zobaczyliśmy tylko jej ogon. — Mój Białas bez trudu dotrzyma jej kroku! — oznajmiła Wawrzyn i puściła konia galopem. Goń ich! — zwróciłem się do karej. Zaskoczyła mnie jej ochocza reakcja. Ze stępa od razu przeszła w galop. Tymczasem konie lorda i Wawrzyn zyskały już sporą przewagę. Pędziły tak, że aż grudy ziemi tryskały spod ich kopyt. Moja czarna klacz długimi susami zmniejszała dzieląca nas odległość. Odgłos pogodni pobudził konie do szybszego galopu i na chwilę znów nas wyprzedziły. Mimo to czułem, że moja klacz jeszcze nie pokazała wszystkiego, na co ją stać. Wyraźnie miała jeszcze spory zapas sił, a długi krok świadczył o tym, że nie pędzi najszybszym galopem. Gdy tylko trakt trochę się poszerzył, skoczyła w lukę między dwoma końmi i w mgnieniu oka wyprzedziła je. Słyszałem, jak za moimi plecami jeźdźcy popędzają swoje rumaki, i już myślałem, że zaraz nas dogonią. Jednak moja klacz, wydłużywszy krok niczym ogar, który zwęszył trop, pozostawiła ich daleko w tyle. Obejrzałem się i zobaczyłem ich rozemocjonowane gonitwą twarze. Szybciej! Nie sądziłem, że potrafi jeszcze przyspieszyć, ale zrobiła to, pędząc niemal jak pożar lasu. Zaśmiałem się radośnie. Nie przesłała mi żadnej myśli, ale wyczułem słaby przebłysk jej aprobaty. Będziemy zgraną parą. Do przeprawy dotarliśmy pierwsi.
ROZDZIAŁ 15
WIETRZNE Od czasów Księcia Srokatego prześladowania Rozumiejących były w Sześciu Księstwach równie powszechnie akceptowane, jak przymusowa praca za długi czy kara chłostania dla złodziei. Uważano to za normalne i sprawiedliwe. Po wojnie szkarłatnych okrętów represje jeszcze bardziej się nasiliły. Z całego Koziego Księstwa usunięto wszystkich rabusiów ze szkarłatnych okrętów oraz ludzi zarażonych przez nich kuźnicą. Mieszkańcy Sześciu Księstw chcieli pozbyć się tej skazy. Niektórzy z nich działali jednak zbyt pochopnie i na podstawie nikłych dowodów. Przez pewien czas samo oskarżenie o posiadanie magii Rozumienia wystarczyło, by podejrzany, winny czy nie drżał z obawy o swoje życie. Samozwańczy Srokaci wykorzystali ten klimat podejrzeń i przemocy. Nie ujawniając się, publicznie denuncjowali osoby posiadające magię Rozumienia i nie sprzeciwiali się egzekucjom na swoich pobratymcach. Była to pierwsza podjęta przez dwulicową frakcję Rozumiejących próba przejęcia w tak niegodziwy sposób władzy. Devlin „Polityka Srokatych”
W
yścig do przeprawy okazał się niepotrzebny. Prom stał przycumowany i miał tak stać, jak powiedział kapitan, dopóki nie przybędą zapowiadane dwa wozy z solą. Lord Złocisty zaproponował mu wypchaną sakiewkę, jeśli odpłynie, nie czekając na wozy, lecz kapitan z uśmiechem pokręcił głową. — Wziąłbym te pieniądze tylko raz, i choć miło brzęczą, tylko raz bym je wydał. Czekam na wagony z polecenia pani Brzeczki. Jej pieniądze biorę co tydzień i nie zamierzam ryzykować ich utraty. Proszę o wybaczenie, ale będziecie musieli zaczekać, zacny panie. Lord Złocisty nie był zadowolony, ale nie mógł nic na to poradzić. Kazał mi pozostać przy koniach, a sam udał się do gospody, gdzie mógł przy kuflu piwa oczekiwać na
228
przeprawę. Nie miałem mu tego za złe, a przynajmniej tak sobie powtarzałem. Gdyby nie było z nami Wawrzynu, może moglibyśmy spędzić ten czas razem, nie budząc zdziwienia. Moglibyśmy odbyć przyjemną podróż, nie odgrywając jednak przez cały czas roli pana i sługi. Moja mina chyba jednak zdradzała rozczarowanie, ponieważ Wawrzyn przyszła dotrzymać mi towarzystwa, gdy oprowadzałem konie po pastwisku w pobliżu przeprawy. — Coś cię trapi? — spytała. Spojrzałem ze zdziwieniem, słysząc w jej głosie nutę współczucia. — Myślałem o starym przyjacielu — odparłem szczerze. — Rozumiem — powiedziała, a kiedy nie podjąłem tematu, zauważyła: — Masz dobrego pana. Nie ma ci za złe tego, że pokonałeś go w wyścigu. Wielu innych panów znalazłoby sposób, żebyś pożałował swojego zwycięstwa. Jej słowa zdumiały mnie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Błazen mógłby mieć mi za złe zwycięstwo w uczciwym wyścigu. Najwyraźniej jeszcze nie całkiem wczułem się w rolę sługi. — Pewnie masz rację, jednak to jest także jego zwycięstwo. To on wybrał tego konia. Ja z początku nie byłem zachwycony, ale okazało się, że klacz potrafi świetnie galopować, a na dodatek wykazała ducha walki, o co jej nie podejrzewałem. Myślę, że jeszcze zrobię z niej dobrego wierzchowca. Wawrzyn obrzuciła klacz krytycznym spojrzeniem. — Wygląda na dobrego wierzchowca. Dlaczego w to wątpiłeś? Szukałem słów, które nie zdradziłyby mojego Rozumienia. — Miałem wrażenie, że brak jej chęci. Niektóre rumaki chcą zadowolić swojego pana, tak jak na przykład twój Białas albo Węgielek, a moja kara nie ma na to ochoty. Może nabierze jej z czasem, kiedy lepiej się poznamy. — Mojakara? Tak się zwie? Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się. — Prawdę mówiąc jeszcze nie nadałem jej imienia, ale chyba tak ją nazwę. Łowczyni zerknęła na mnie z ukosa. — No cóż, zawsze to lepsze niż Czarna czy Królewna. Uśmiechnąłem się na widok jej dezaprobaty. — Może jeszcze pokaże, że zasługuje na inne imię, ale na razie jest Mojąkarą. Przez jakiś czas milczeliśmy. Wawrzyn wciąż spoglądała na drogę wiodącą do przeprawy. — Chciałabym, żeby te wozy już przyjechały, a tymczasem nawet ich jeszcze nie widać. Miałam nadzieję, że dotrzemy do Wietrznego przed zmrokiem i będę mogła wyruszyć w góry i rozejrzeć się tam. — Za najlepszym terenem łowieckim — podsunąłem.
229
— Tak. — Nie patrzyła na mnie. Potem, jakby po chwili wahania, powiedziała bez ogródek: — Królowa Ketriken mówiła, że tobie i lordowi Złocistemu można ufać, i że nie powinnam niczego przed wami ukrywać. Skłoniłem się. — To dla mnie zaszczyt, że królowa obdarza mnie takim zaufaniem. — Tym bardziej, że przybyłeś do Koziej Twierdzy zaledwie kilka dni temu. Spojrzała mi prosto w oczy. Pomyślałem, że inteligencja tej kobiety może być dla mnie niebezpieczna. Zastanawiałem się nad odpowiedzią. Ziarno prawdy, zdecydowałem. — Znam królową Ketriken od dawna. Służyłem jej, wykonując tajne zadania podczas wojny szkarłatnych okrętów. — A więc to z jej powodu, a nie lorda Złocistego, przybyłeś do Koziej Twierdzy? — Przybyłem tam z własnych powodów. Zapadła cisza. Zaprowadziliśmy konie nad rzekę i napoiliśmy. Mojakara nie obawiała się wody i śmiało do niej weszła, żeby się napić. Zastanawiałem się, jak zachowa się na promie, czy nie będzie sprawiać mi kłopotów. Zanurzyłem chustkę w zimnej wodzie i przetarłem nią twarz. — Sądzisz, że książę po prostu uciekł z domu? Zamarłem i ze zdziwieniem spojrzałem na Wawrzyn. Ta kobieta jest bardzo bezpośrednia. Nawet nie spuściła oczu. Rozejrzałem się wokół, czy nikt nas nie słyszy. — Nie wiem — odparłem. — Podejrzewam, że raczej został zwabiony niż porwany. Skarciłem się w duchu za to, że jestem nazbyt szczery. Jak mogę uzasadnić swoje podejrzenie? Przyznając się, że jestem Rozumiejący? Powinniśmy więcej słuchać niż gadać. — A zatem możemy napotkać opór, kiedy spróbujemy go odzyskać. — To możliwe. — Dlaczego sądzisz, że został podstępnie zwabiony? — Och, sam nie wiem. Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, i zdawałem sobie z tego sprawę. Znów spojrzała mi w oczy. — No cóż, ja też myślę, że został zwabiony, a nie porwany siłą. Podejrzewam, że sprawcy nie aprobowali zaplanowanego przez królową małżeństwa księcia z zawyspiarską narczeską. — Odwróciła głowę i dodała: — Tak samo jak ja. Jej słowa dały mi wiele do myślenia. Po raz pierwszy powiedziała coś, co sugerowało, że nie jest bezgranicznie oddana królowej. Nagle wszystkie nauki Ciernia dały o sobie znać i kazały mi sprawdzić, jak głębokie jest jej niezadowolenie. Czy mogła mieć coś wspólnego ze zniknięciem księcia? — A ja sam nie wiem, czy mi się to podoba — powiedziałem, zachęcając ją do rozwinięcia tematu.
230
— Książę jest za młody na to, żeby się wiązać — powiedziała z przekonaniem Wawrzyn. — Poza tym nie jestem pewna, czy Zawyspiarze to dobrzy sprzymierzeńcy. To zaledwie kilkanaście miast-państw rozrzuconych na skraju niegościnnej ziemi. Żaden z tamtejszych lordów nie ma władzy nad innymi i na dodatek nieustannie toczą spory. Przymierze z nimi, zamiast przynieść nam handlowe korzyści, równie dobrze może nas wplątać w ich waśnie. Zaskoczyła mnie. Widać było, że sporo o tym myślała i doszła do wniosków, jakich trudno byłoby oczekiwać po zwykłej łowczyni. — Cóż więc twoim zdaniem powinniśmy zrobić? — Gdyby decyzja należała do mnie — a na szczęście tak nie jest — trzymałabym to małżeństwo w odwodzie, dopóki nie miałabym pewności co do sytuacji, nie tylko na Wyspach Zewnętrznych, ale także na południu, w Krainie Miedzi, Mieście Wolnego Handlu i dalej. Krążą tam pogłoski o wojnie i różne dziwne opowieści. Podobno widziano tam smoki. Słyszałam, że podczas wojny szkarłatnych okrętów smoki przyleciały do Sześciu Księstw. Być może przyciąga je wojna i żer, którego im dostarcza. — Zatem chętnie ożeniłabyś naszego księcia ze szlachcianką z Krainy Miedzi lub córką kupca z Miasta Wolnego Handlu? — Może byłoby najlepiej, gdyby wziął żonę z któregoś z Sześciu Księstw. Niektórzy powiadają, że potomstwo następnej cudzoziemki może przynieść królestwu nieszczęście. — Zgadzasz się z tym? Zmierzyła mnie obruszonym wzrokiem. — Zapomniałeś, że jestem łowczynią królowej? Wolę taką cudzoziemkę jak ona niż niektóre szlachcianki z Krainy Trzody, którym kiedyś musiałam służyć. Przez pewien czas milczeliśmy. Zdjąłem zwierzętom uzdy i pozwoliłem im się paść. Sam też byłem głodny. Jakby czytając mi w myślach, Wawrzyn sięgnęła do juków i wyjęła dwa jabłka. — Zawsze mam przy sobie coś do jedzenia — powiedziała, dając mi jedno. — Niektórzy ludzie, z którymi polowałam, bardziej przejmują się swoimi psami czy końmi niż łowczymi. Nie zamierzałem bronić lorda Złocistego przed takim zarzutem. Niech Błazen sam zdecyduje, w jakim chce przedstawić się świetle. Podziękowałem jej i ugryzłem jabłko. Było słodkie i jednocześnie cierpkie. Nagle Mojakara uniosła łeb. Chcesz? — zapytałem. Pogardliwie zastrzygła uszami i znów zaczęła skubać trawę. Wystarczyło kilka dni beze mnie i już zaczyna zadawać się z końmi. Mogłem się tego spodziewać. — Wilk bezceremonialnie użył Rozumienia, zaskakując mnie i płosząc wszystkie trzy konie.
231
— Ślepun! — wykrzyknąłem, zdumiony i rozejrzałem się wokół. — Słucham? — Mój... pies. Przybiegł tu za mną. Wawrzyn spojrzała na mnie jak na szaleńca. — Twój pies? Gdzie? Na szczęście wilk właśnie się pokazał, wychodząc z cienia drzew. Ciężko dyszał. Natychmiast potruchtał na brzeg rzeki, żeby się napić. Wawrzyn wytrzeszczyła oczy. — Ależ to wilk! — Jest bardzo podobny do wilka — przyznałem. Klasnąłem w dłonie i zagwizdałem. — Tutaj, Ślepunie, do nogi. Przecież piję, idioto. Jestem spragniony. Ty też byś był, gdybyś biegł taki kawał drogi, a nie jechał na koniu. — Nie — stwierdziła stanowczo Wawrzyn — to nie jest pies podobny do wilka, to wilk. — Przygarnąłem go, kiedy był szczeniakiem. Od tamtej pory jest moim wiernym towarzyszem. — Pani Brzeczka może niechętnym okiem patrzeć na wilka w swoim domu. Nagle Ślepun podniósł łeb, rozejrzał się wokół i nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem, znów znikł w lesie. Wieczorem — powiedział na odchodne. Do wieczora będę już na drugim brzegu rzeki. Ja też. Zaufaj mi. Wieczorem. Mojakara zwęszyła zapach Ślepuna i zarżała niespokojnie. Zobaczyłem, że Wawrzyn przygląda mi się z zaciekawieniem. — Widocznie się pomyliłem. To rzeczywiście był wilk, jednak bardzo podobny do mojego psa. Przez ciebie wyszedłem na durnia. Przynajmniej prawda wyszła na jaw. — Zachowywał się bardzo dziwnie jak na wilka — zauważyła Wawrzyn, wciąż spoglądając w ślad za nim. — Już od lat nie widywałam wilków w tych stronach. Uznałem, że najlepiej będzie milczeć. Podsunąłem Mojejkarej ogryzek jabłka. Przyjęła poczęstunek i w zamian umazała mi rękę zieloną od trawy śliną. — Borsuczowłosy! Łowczyni! — zawołał nas lord Złocisty. Z ulgą ruszyłem w jego stronę. Wawrzyn szła za mną. Gdy zbliżyliśmy się do drogi, stanęła i zaczęła z zachwytem wpatrywać się w lorda Złocistego. Wiedząc, że na niego patrzymy, przybrał wystudiowaną pozę. Zbyt dobrze jednak znałem Błazna, aby dać się złapać na sztuczki lorda Złocistego. Stanął tak, aby wiatr znad rzeki igrał z jego złotymi lokami, a niebiesko-białe szaty podkreślały jego smukłą sylwetkę. Wyglądał jak pan słońca i nieba. Nawet trzymając dzbanek i żywność w węzełku z lnianej serwety, przedstawił się elegancko i dostojnie.
232
— Przyniosłem ci jedzenie i picie, żebyś nie musiał zostawiać koni bez opieki — powiedział i wręczył mi węzełek i pokryty rosą dzbanek. Potem obrzucił spojrzeniem Wawrzyn i uśmiechnął się. — Jeśli łowczyni zechce, z przyjemnością spożyję z nią posiłek, czekając na przybycie tych przeklętych wozów. Wawrzyn posłała mi przelotne, ale wiele mówiące spojrzenie. Przepraszała za to, że mnie zostawia, i miała nadzieję, że zrozumiem, dlaczego nie może przepuścić tak nadzwyczajnej okazji. — Sprawi mi to ogromną przyjemność, lordzie Złocisty — odparła z leciutkim ukłonem. Lord podał jej swe ramię, jakby była damą, a ona po krótkim wahaniu chwyciła jasnoniebieski materiał jego rękawa. Natychmiast nakrył jej dłoń smukłymi palcami drugiej ręki. Zanim odeszli, rozpoczęli już ożywioną rozmowę o polowaniu na ptaki, sezonach i piórach. Zamknąłem rozdziawione usta i z trudem wróciłem do rzeczywistości. Nagle zrozumiałem, że lord Złocisty jest równie realną postacią, jak Błazen. Ten ostatni był dziwolągiem, szydercą o ostrym języku, który budził w ludziach sympatię, litość lub lęk. Ja należałem do tych nielicznych, którzy zaprzyjaźnili się z trefnisiem króla Roztropnego, i bardzo sobie tę przyjaźń ceniłem. Tymczasem teraz inteligentna i bezsprzecznie bardzo atrakcyjna młoda kobieta jest zachwycona towarzystwem lorda Złocistego. — Są gusta i guściki — powiedziałem do Białasa, który z irytacją spoglądał w ślad za swoją odchodzącą panią. Co jest w tej serwetce? Przypuszczałem, że nie odejdziesz daleko. Zostawiłem pasące się konie i poszedłem na skraj łąki, gdzie rosły gęste krzaki jeżyn. Opodal leżał wielki omszały głaz, na którym rozłożyłem serwetkę. Kiedy odkorkowałem dzban, okazało się, że zawiera słodki cydr. W serwetce były dwa pasztety. Jeden dla mnie. Rzuciłem wilkowi jeden pasztet i natychmiast zacząłem jeść mój. Był jeszcze ciepły, a mięso wewnątrz miękkie i smaczne. Jedną z największych zalet Rozumienia jest możliwość prowadzenia rozmowy z pełnymi ustami, bez obawy o udławienie się. No tak. Jak mnie znalazłeś i dlaczego? Znalazłem cię tak samo, jak dokuczliwą pchłę. A dlaczego? Chyba nie sądziłeś, że zostanę w Koziej Twierdzy, i na dodatek z kotem? Daj spokój, wystarczy, że ty cuchniesz tym stworzeniem. Nie chcę dzielić się z nim moim terenem. Traf będzie się martwił, kiedy odkryje twoją nieobecność. Wątpię. Był bardzo podniecony powrotem do miasta, chociaż nie mam pojęcia, co mu się tak podoba. Nie ma tam niczego prócz hałasu i kurzu, żadnej interesującej zwierzyny. Poza tym jest tam o wiele za dużo ludzi stłoczonych na niewielkiej przestrzeni.
233
A zatem przybiegłeś za mną tylko dlatego, że nie mogłeś tam wytrzymać. Nie ma to nic wspólnego z troską o mnie albo tęsknotą. Ty i Bezwonny wyruszyliście na łowy, więc powinienem polować razem z wami. Traf to dobry chłopiec, ale żaden z niego myśliwy. Będzie bardziej bezpieczny w mieście. Tylko że my jedziemy na koniach, a ty, przyjacielu, nie jesteś już taki szybki, jak kiedyś, ani tak wytrzymały, jak młody wilk. Lepiej wróć do Koziej Twierdzy i pilnuj chłopca. A może od razu wykopiesz dziurę w ziemi i mnie pochowasz? — Co? — Jego rozgoryczenie zaskoczyło mnie tak, że o mało nie zakrztusiłem się cydrem, który właśnie piłem. Braciszku, nie traktuj mnie tak, jakbym już nie żył albo umierał. Okradasz mnie z życia, nieustannie obawiając się, że jutro mogę umrzeć. Twój strach przejmuje mnie dreszczem i pozbawia zwyczajnych, codziennych przyjemności. Nagle zrozumiałem to, czego nie chciałem przyjąć do wiadomości. Zacząłem oddalać się od wilka w obawie, że jego śmierć sprawi mi nieznośny ból. Traktowałem go z dystansem i skrywałem przed nim swoje myśli. Byłem bliski tego, żeby go opuścić. Rzeczywiście, od tamtego dnia, kiedy uratowałem mu życie, patrzyłem na niego, jakby był na wpół martwy. Przez długą chwilę siedziałem w milczeniu, czując się nędzny i podły. Nie musiałem mówić, jak mi wstyd. Rozumienie czyni takie wyjaśnienia zbędnymi. W końcu powiedziałem: — Traf jest już dostatecznie dorosły, żeby mógł sam sobie radzić. Od tej pory będziemy zawsze razem, obojętnie, co się stanie. Poczułem jego zadowolenie. A więc na co polujemy? Na chłopca i kota. Na księcia Sumiennego. Ach tak, chłopiec i kot z twojego snu. No cóż, przynajmniej poznamy ich bez trudu, kiedy ich zobaczymy. Było to trochę niepokojące, że z taką łatwością domyślił się tego, co mnie przyszło z takim trudem. Dzieliliśmy myśli z tamtymi dwoma, i to nie jeden raz. Jak przeprawisz się przez rzekę? I jak dotrzymasz kroku koniom? Nie martw się o to, braciszku. I nie zdradź mnie, gapiąc się na mnie. Wyczułem, że cieszy się, odpowiadając mi zagadkami, więc postanowiłem nie psuć mu zabawy i o nic więcej nie pytać. Skończyłem posiłek i oparłem się plecami o głaz, który posłużył mi za stół. Kamień wchłonął ciepło dnia. Ostatnio mało spałem i powieki zaczęły mi ciążyć. Zdrzemnij się, ja popilnuję koni. Dziękuję. — Z ulgą zamknąłem oczy i zapadłem w głęboki sen. Mój wilk stał na straży, a łącząca nas więź była równie silna jak zawsze. Ta myśl sprawiła mi większą przyjemność niż pełny brzuch i ciepło słońca.
234
* Nadchodzą. Otworzyłem oczy. Konie nadal spokojnie skubały trawę, lecz ich cienie bardzo się wydłużyły. Lord Złocisty i Wawrzyn stali na skraju łąki. Pozdrowiłem ich, unosząc dłoń, a potem niechętnie wstałem. Od twardego głazu bolały mnie plecy, ale mimo to z przyjemnością znów zapadłbym w sen. Zobaczyłem ciężkie wozy wjeżdżające na przystań. Białas i Węgielek same przyszły na wezwanie. Tylko Mojakara odeszła na koniec pastwiska i musiałem po nią pójść. Kiedy chwyciłem wodze, poddała się i poszła za mną tak, jakby nigdy nie miała innych zamiarów. Poprowadziłem konie na spotkanie nadjeżdżających wozów. Kiedy pod jednym z nich zauważyłem cztery wilcze łapy, natychmiast odwróciłem głowę. Prom był wielką tratwą zbitą z okorowanych pni i przywiązaną grubymi linami do obu brzegów. Zaprzęgi koni przeciągały ją w jedną lub drugą stronę, a załoga pomagała im, popychając tratwę długimi tykami. Najpierw załadowano wozy pani Brzeczki, a potem pasażerów i ich wierzchowce. Mojakara opierała się, ale w końcu dała się wprowadzić na prom, i to raczej ze względu na obecność innych koni niż moje namowy i błagania. Prom odbił od przystani i majestatycznie popłynął rzeką Kozią. Zanim dotarliśmy na drugi brzeg było już zupełnie ciemno. Lord Złocisty zdecydował, że zamiast przeczekać tę noc w gospodzie, pojedziemy wraz z wozami do posiadłości pani Brzeczki w Wietrznym. Wozacy znali tę drogę na pamięć. Zapalili latarnie i zawiesili je na wozach, tak że z łatwością mogliśmy za nimi podążać. Księżyc w pełni też oświetlał nam drogę. Jechaliśmy w pewnej odległości za wozami, ale wzbijany przez nie kurz i tak wisiał w powietrzu i lepił się do skóry. Byłem znacznie bardziej zmęczony niż się spodziewałem. Plecy najbardziej bolały mnie w tym miejscu, gdzie miałem bliznę po strzale z łuku. Nagle zapragnąłem spokojnie porozmawiać z Błaznem, przypomnieć sobie tego zdrowego młodzieńca, którym byłem kiedyś. Zaraz jednak przypomniałem sobie, że nie ma tu Bastarda ani Błazna. Jest tylko lord Złocisty i jego sługa. Im prędzej wbiję to sobie do głowy, tym lepiej dla nas obu. Wawrzyn i lord Złocisty prowadzili cichą rozmowę. Jego uprzejmość pochlebiała łowczyni, która przyjmowała ją z nieskrywaną przyjemnością. Chociaż nie izolowali się ode mnie, czułbym się nieswojo, uczestnicząc w tej rozmowie. W końcu dotarliśmy do Wietrznego. Pokonaliśmy kilka kamienistych pagórków i porośniętych dębami dolin pomiędzy nimi, a potem, gdy wjechaliśmy na szczyt kolejnego wzgórza, w dole ujrzeliśmy mrugające światła miasteczka. Wietrzne znajdowało się nad bocznym dopływem rzeki Koziej, zwanym rzeką Rogową. Ta była zbyt płytka, aby mogły po niej pływać duże łodzie. Większość towarów sprowadzanych do Wietrznego przynajmniej na ostatnim odcinku drogi przewożono wozami. Rzeka dostarczała wodę dla bydła i upraw, a także ryby dla mieszkających nad nią ludzi. Posiadłość Brzeczki sta-
235
ła na niewielkim wzniesieniu, górującym nad miasteczkiem. Po ciemku trudno było ocenić rozmiary tego budynku, lecz rozmieszczenie oświetlonych okien świadczyło, że był dość duży. Wozy wjechały przez bramę w długim kamiennym murze, a my za nimi, nie zatrzymywani przez nikogo. Kiedy wozacy postawili wozy na dziedzińcu obok posiadłości, wyszli im na spotkanie ludzie z pochodniami. Zauważyłem brak psów i uznałem, że to dziwne. Lord Złocisty poprowadził Wawrzyn i mnie do głównego wejścia. Nie zdążyliśmy zakołatać, a drzwi otworzyły się i wyszła nas powitać gromada służby. Gospodarze czekali na nas. O naszym przyjeździe powiadomił ich posłaniec, który przybył porannym promem. Pani Brzeczka osobiście przyszła nas powitać i zaprosić do swego domu. Ta imponująca rezydencja była zbudowana z dębowego drewna i rzecznych kamieni. Grube belki i potężne mury robiły wrażenie, przytłaczając ludzi, którzy znajdowali się w sali. Ośrodkiem ich zainteresowania był lord Złocisty. Pani Brzeczka uprzejmie wzięła go pod rękę. Niska i pulchna, rozmawiając spoglądała na niego z aprobatą. Kiedy się uśmiechała, w kącikach jej oczu pojawiały się zmarszczki, a górna warga lekko odsłaniała zęby. Chudy chłopak, który jej towarzyszył zapewne był jej synem, Uprzejmym. Był wyższy od Trafa, ale zapewne w podobnym wieku, a w zaczesanych do góry i odsłaniających czoło czarnych włosach miał dobrze widoczny kosmyk siwizny. Przechodząc obok mnie obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem, po czym znów skupił uwagę na matce i lordzie Złocistym. Dreszcz niepokoju przebiegł mi po plecach. Rozumienie. Ktoś z obecnych był Pradawnej Krwi i ukrywał to z niezwykłą zręcznością. Posłałem ostrzegawczą myśl do wilka. Kryj się. Jego odpowiedź była subtelniejsza od zapachu nocnych kwiatów o poranku, a mimo to zauważyłem, że pani Brzeczka lekko obróciła głowę, jakby usłyszała jakiś odległy dźwięk. Jeszcze nie miałem pewności, ale odniosłem wrażenie, że podejrzenia Ciernia i moje były uzasadnione. Łowczyni królowej miała już własny krąg adoratorów. Łowczy Brzeczki już zajął miejsce u jej boku i mówił, że gdy tylko Wawrzyn wstanie, z przyjemnością pokaże jej najlepsze tereny do polowań na ptaki. Jego pomocnicy stali obok, czekając na każde jego skinienie. Później miał wraz z nią zjeść późną kolację z panią Brzeczką i lordem Złocistym. Kiedy planowano łowy, ci dwoje mogli jeść i pić przy stole swoich państwa. Pośród całego tego powitalnego zamieszania prawie nie zwracano na mnie uwagi. Stałem jak każdy dobry sługa, czekając na polecenia. Jakaś pokojówka podbiegła do mnie. — Pokażę ci komnaty, które przyszykowaliśmy dla lorda Złocistego, żebyś mógł przygotować je wedle jego upodobań. Czy będzie chciał jeszcze dziś wziąć kąpiel? — Bez wątpienia — powiedziałem tej młodej kobiecie, podążając za nią. — I spożyć lekki posiłek w swoim pokoju. Czasem budzi się głodny w środku nocy. To ostatnie wymyśliłem naprędce, żeby mieć pewność, że nie pójdę spać głodny. Oczekiwano, że najpierw zatroszczę się o wygody mojego pana, a dopiero potem o swoje.
236
Podczas swej nieoczekiwanej wizyty lord Złocisty miał zamieszkać w pięknej komnacie wielkości całej mojej chaty. Ogromne łoże było dominującym elementem jej umeblowania. Piętrzyły się na nim grube pierzyny i poduchy. Wielkie bukiety ciętych róż nasycały powietrze swym cudownym zapachem, a istny las świec z pszczelego wosku zarówno ją oświetlał, jak dodawał swój delikatny aromat. Za dnia z tego pokoju widać było rzekę i dolinę, lecz w nocy okna były zamknięte okiennicami. Otworzyłem jedno, żeby „przewietrzyć pokój”, a potem zapewniłem pokojówkę, że samo rozpakuję bagaż mojego pana, jeśli ona przygotuje kąpiel. Przylegający do komnaty lorda Złocistego pokoik był przeznaczony dla mnie. Był mały, ale lepiej wyposażony niż wiele pokoi dla służby, jakie widziałem. Rozpakowanie rzeczy lorda Złocistego zabrało mi więcej czasu niż przewidywałem. Zdziwiłem się, jak zdołał tyle upchnąć do swoich juków. Z poszczególnych przegródek wyjmowałem nie tylko ubrania i buty, ale również biżuterię, perfumy, wstążki, grzebienie i szczotki. Poukładałem je najlepiej jak umiałem. Usiłowałem naśladować służącego i kamerdynera księcia Szczerego. Wszedłszy w jego rolę, nagle w zupełnie innym świetle ujrzałem wszystko to, co robił. Ten zacny człowiek zawsze zjawiał się wtedy, kiedy był potrzebny, troszcząc się o potrzeby i wygody swego pana. Nie rzucając się w oczy, był zawsze pod ręką. Usiłowałem odgadnąć, co by teraz zrobił. Rozpaliłem ogień na kominku, żeby mojemu panu było ciepło, kiedy będzie wycierał się po kąpieli. Pościeliłem lordowi Złocistemu łóżko i na pościeli położyłem jego nocną koszulę. Potem z krzywym uśmiechem wycofałem się do swojej sypialni, zastanawiając się, co też Błazen pomyśli o tym wszystkim. Sądziłem, że rozpakowywanie mojego bagażu pójdzie mi szybko i tak też było, dopóki nie zabrałem się za paczkę z ubraniem, którą odebrałem od krawca. Kiedy rozwiązałem sznurek, zawartość powiększyła swoja objętość, jak rozkwitający kwiat. Najwidoczniej Błazen zmienił decyzję lorda Złocistego, który chciał odziać mnie skromnie. Uszyta przez krawca odzież była tak znakomitej jakości, że równie dobrej nie miałem jeszcze nigdy w życiu. Błękitna szata służącego, lepiej skrojona od tej, jaką nosiłem teraz i cieniej tkana. Dwie śnieżnobiałe lniane koszule, elegantsze od tych, jakie nosiła większość służących. Ciemnoniebieski kaan oraz ciemne spodnie w szare prążki i jeszcze jeden, ciemnozielony. Przymierzyłem ten zielony. Był dłuższy niż zwykle nosiłem — sięgał mi prawie do kolan i był ozdobiony żółtym haem. Wysokie buty z żółtej skóry. Pokręciłem głową. I szeroki skórzany pas. Na kaanie był wyhaowany złoty bażant — herb lorda Złocistego. Przewróciłem oczami na widok mojego odbicia w lustrze. Naprawdę, wybierając odzienie dla mnie, Błazen dał wyraz swoim uczuciom. Starannie poskładałem ubrania. Niewątpliwie wkrótce znajdzie jakiś pretekst i każe mi je nosić. Ledwie zdążyłem się rozpakować, gdy usłyszałem kroki na korytarzu. Pukanie do drzwi oznajmiło, że przyniesiono wannę dla lorda Złocistego. Dwaj chłopcy wnie-
237
śli ją do komnaty, a za nimi weszli trzej inni, niosąc wiadra z zimną i gorącą wodą. Oczekiwano, że zmieszam ją w odpowiednich proporcjach, zgodnie z upodobaniami lorda Złocistego. Potem przybył jeszcze jeden służący, niosąc tacę wonnych olejków do kąpieli, a później następny, ze stertą ręczników. Dwaj inni wnieśli malowany parawan, który miał osłonić go przed przeciągami, kiedy będzie zażywał kąpieli. Nie zawsze potrafiłem szybko ocenić takie niuanse, a mimo to zacząłem sobie uświadamiać, jak wysoką pozycję społeczną zajmował lord Złocisty. Witano go tutaj w sposób godny raczej członka królewskiego rodu, niż szlachcica bez włości i nazwiska. Najwidoczniej jego popularność na królewskim dworze znacznie przekraczała moje najśmielsze wyobrażenia. Zirytowało mnie to, że dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy. Po chwili zrozumiałem powód tej irytacji. Wiedziałem kim jest. Znałem jego przeszłość, a przynajmniej znalem ją lepiej niż ktokolwiek z jego wielbicieli. Dla mnie nie był egzotycznym i legendarnie bogatym, zamorskim szlachcicem. Dla mnie był Błaznem, który właśnie wykonywał jedną ze swoich najbardziej skomplikowanych sztuczek i spodziewałem się, że w każdej chwili może przestać żonglować i pozwolić wszystkim tym złudzeniom z trzaskiem runąć na ziemię. Jednak nic takiego nie miało się wydarzyć. Lord Złocisty był równie rzeczywisty jak Błazen. Przez chwilę stałem jak wryty, oswajając się z tą szokującą myślą. Lord Złocisty był równie rzeczywisty jak Błazen. Tak więc Błazen był równie prawdziwy jak lord Złocisty. Kim więc był ten człowiek, którego znałem niemal przez całe życie? Słaby sygnał, bardziej zapach niż myśl, kazał mi podejść do okna. Spojrzałem, nie na rzekę, lecz na rosnące pod nim krzaki. Myśl Ślepuna lekko otarła się o moje, ostrzegając mnie, że muszę rozważnie używać magii Rozumienia. Para głęboko osadzonych ślepi spojrzała mi w oczy. Kot — potwierdził delikatnie, zanim przyszło mi do głowy, aby o to zapytać. Smród kocich szczyn na narożniku stajni i w krzakach za nią. Kocie odchody zakopane w rosarium. Wszędzie koty. Więcej niż jeden? Kot Sumiennego był prezentem od tej rodziny. Może trzymają je i używają do polowań. Z całą pewnością. Ich smród zwala z nóg. To mnie niepokoi. Nie mam ochoty spotkać jednego z nich w ludzkim ciele. Wszystkiego, co wiem o tych stworzeniach, dowiedziałem się tego popołudnia, kiedy Traf kazał mi zaprzyjaźnić się z jednym z nich. Ledwie wetknąłem nos w drzwi, a ten rudy potwór rzucił się na mnie, prychając i drapiąc. Ja wiem niewiele więcej od ciebie. Brus nigdy nie trzymał kotów w stajni. Był mądrzejszy niż sądziliśmy. Za moimi plecami cicho zamknęły się drzwi. Drgnąłem, lecz to tylko lord Złocisty wszedł do komnaty. Błazen czy Złocisty, nadal był jednym z niewielu ludzi, którzy potrafili mnie zaskoczyć. Z powrotem wszedłem w moją rolę, wyprostowałem się i powiedziałem z ukłonem:
238
— Panie, rozpakowałem twoje rzeczy. Kąpiel czeka. — Dobra robota, Borsuczowłosy. A nocne powietrze jest takie rześkie. Czy ten pokój ma ładny widok? — Wspaniały, panie. Z okien widać całą dolinę rzeki. I mamy piękną noc, jedną z takich, podczas których prawie wszystkie wilki wyją do księżyca. — Naprawdę? — Szybko podszedł do okna i spojrzał na Ślepuna. Twarz Błazna rozjaśnił szeroki uśmiech. Z satysfakcją nabrał tchu, jakby cieszył się rześkim powietrzem. — Istotnie, piękna noc. Bez wątpienia wiele nocnych stworzeń wyruszyło już na łowy. Oby nasze jutrzejsze polowanie było równie udane jak ich nocne. Naprawdę szkoda, że muszę odłożyć to na jutro. Dziś wieczór mam zjeść późną kolację z panią Brzeczką i jej synem Uprzejmym. Dali mi chwilę czasu na odświeżenie się po podróży. Oczywiście, będziesz mi towarzyszył przy stole. — Oczywiście, panie — powiedziałem niechętnie. Miałem nadzieję wymknąć się przez okno i przeprowadzić krótki rekonesans ze Ślepunem. Sam zrobię to szybciej i lepiej. Pokręcę się i powęszę wokół. Postaraj się zrobić to samo w środku. Im prędzej zakończymy tę misję, tym szybciej wrócimy do domu. To prawda — przytaknąłem i zdziwiło mnie lekkie przygnębienie, jakie wywołała ta myśl. Czyż nie chciałem jak najprędzej opuścić Koziej Twierdzy i wrócić do dotychczasowego życia? A może spodobała mi się rola służącego bogatego dandysa? — pytałem się kpiąco. Wziąłem od lorda Złocistego jego płaszcz, a potem pomogłem mu zdjąć buty. Tak jak często robił to pokojowy Szczerego, wyszczotkowałem i powiesiłem na wieszaku kubrak, a także pospiesznie wyczyściłem buty, zanim odstawiłem je na bok. Kiedy lord Złocisty podsunął mi nadgarstki, rozpiąłem mu koronkowe mankiety koszuli i odłożyłem błyszczące spinki na stolik. Wyciągnął się w fotelu. — Dziś wieczorem założę niebieski kaan. I lnianą koszulę w cienkie niebieskie paski. Granatowe spodnie i buty ozdobione srebrnymi łańcuszkami. Przygotuj wszystko. Potem nalej wody do wanny, Borsuczowłosy, i nie żałuj różanego olejku. Później rozstaw parawan i zostaw mnie na chwilę samego. Ach tak, weź trochę wody do swojej komnaty i skorzystaj z niej. Kiedy będziemy jedli, chciałbym czuć zapach jadła, a nie twój. I włóż to ciemnoniebieskie ubranie. Sądzę, że będzie pasowało do mojego stroju. I jeszcze jedno. Załóż to także, ale radzę ci nie odsłaniać go, dopóki naprawdę nie będzie ci potrzebny. Wyjął z kieszeni amulet Dżiny. Położył go na mojej wyciągniętej dłoni. Wszystko to powiedział z dobrodusznym humorem. Lord Złocisty był zadowolony z siebie i z niecierpliwością czekał na miły wieczór przy stole i wesołych pogawędkach. Zrobiłem co kazał, a potem z ulgą wycofałem się do mojej komnaty, zabierając wiadro z wodą i trochę olejku o zapachu jabłek. Niebawem usłyszałem jak lord Złocisty chlapie
239
się w wannie, podśpiewując jakąś nieznaną mi piosenkę. Moja kąpiel była nieco skromniejsza, ale równie przyjemna. Spieszyłem się wiedząc, że wkrótce znów będę potrzebny. Wcisnąłem się w kaan i stwierdziłem, że jest znacznie bardziej dopasowany niż te, do których przywykłem. Nie mogłem schować pod nim zawiniątka z narzędziami, które dostałem od Ciernia, tak więc postanowiłem zabrać tylko jeden mały sztylet. Na uroczystą kolację nie mogłem udać się z mieczem u boku, ale też nie miałem zamiaru iść nieuzbrojony. Udzieliła mi się ostrożność, z jaką wilk posługiwał się tutaj Rozumieniem. Zapiąłem pas opinający kaan, a potem związałem włosy w kucyk wojownika. Odrobiną olejku o zapachu jabłek przygładziłem sobie włosy. Nagle uświadomiłem sobie, że już od dobrej chwili nie słyszę plusku wody i pospieszyłem z powrotem do komnaty lorda Złocistego. — Lordzie Złocisty, czy jestem ci potrzebny? — Skądże. — W sarkastycznej odpowiedzi Złocistego usłyszałem echo głosu Błazna. Wyszedł zza parawanu, ubrany, poprawiając koronkowe mankiety. Kiedy spostrzegł moje zaskoczenie, na jego ustach pojawił się nikły uśmiech satysfakcji. Nagle przestał się uśmiechać. Przez chwilę gapił się na mnie z lekko rozdziawionymi ustami. Potem podszedł do mnie z roziskrzonymi oczami i zadowoloną miną. — Doskonale — westchnął. — Dokładnie tak, jak chciałem. Och, Rycerski, zawsze uważałem, że gdybym tylko miał okazję, ubrałbym cię jak należy. Spójrz na siebie. Sposób, w jaki wypowiedział moje imię, był równie zdumiewający jak to, że złapał mnie za rękę i pociągnął do lustra. Przez moment patrzyłem tylko na odbicie jego twarzy nad moim ramieniem. Widziałem na niej dumę i satysfakcję. Potem spojrzałem na człowieka, którego ledwie poznawałem. Najwidoczniej krawiec otrzymał od Błazna bardzo szczegółowe instrukcje. Kaan opinał moje ramiona i pierś, odsłaniając białe mankiety i kołnierzyk koszuli. Był w kolorze błękitu, barwie mojego rodu i nawet jeśli teraz nosiłem go jako sługa, to miał krój żołnierza, a nie lokaja. Ten krój sprawiał, że wydawałem się szerszy w barach i szczuplejszy. Biała koszula podkreślała moją smagłą cerę i czarne włosy. Skonsternowany, spoglądałem na odbicie mojej twarzy w lustrze. Blizny zbladły z upływem lat. Zmarszczki, które pojawiły się na moim czole i w kącikach oczu, skryły bliznę biegnącą od skroni do brody. Już dawno przyzwyczaiłem się do zmienionego kształtu mojego złamanego nosa. Związane w kucyk włosy jeszcze bardziej ukazywały siwe pasmo na skroni. Człowiek, który spoglądał na mnie z lustra, trochę przypominał mi Szczerego, lecz jeszcze bardziej następcę tronu z portretu, który wciąż wisiał w jednej z sal Koziej Twierdzy. — Wyglądam jak mój ojciec — powiedziałem cicho. Ta myśl jednocześnie cieszyła mnie i przerażała.
240
— Tylko dla tych, którzy szukają tego podobieństwa — odparł Błazen. — Tylko ktoś dobrze znający przeszłość dostrzeże pod tymi bliznami Przezornego. Po prostu jesteś sobą, mój przyjacielu. Wyglądasz jak ten Bastard Rycerski, którym zawsze byłeś, tylko ukryty dzięki mądrości i zręczności Ciernia. Czy nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, że prosty i niemal surowy krój twoich szat miał nadawać ci wygląd stajennego i żołnierza, a nie książęcego bękarta? Ochmistrzyni zawsze sądziła, że takie polecenie wydał Roztropny. Nawet kiedy pozwolono jej dodać jakieś ozdóbki, miały one przyciągać uwagę do stroju i jej umiejętności, a nie twojej osoby. Jednak ja zawsze widziałem cię właśnie takim. Takiego, jakim ty nigdy się nie widziałeś. Ponownie spojrzałem w lustro. Sądzę, że nie rozminę się z prawda jeśli powiem, że nigdy nie byłem próżny. Dopiero po chwili oswoiłem się z myślą, że chociaż się postarzałem, to nie tyle zdziadziałem, co po prostu dojrzałem. — Nie wyglądam źle — przyznałem. Błazen uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Ach, przyjacielu, bywałem w miejscach, gdzie kobiety biłyby się o ciebie. — Podniósł smukłą dłoń i w zadumie podrapał się po brodzie. — Teraz zaczynam się zastanawiać, czy nie przesadziłem. Będziesz rzucał się w oczy. Może jednak tak będzie lepiej. Poflirtuj trochę ze służącymi, a kto wie, czego zdołasz się od nich dowiedzieć. Przewróciłem oczami, słysząc te kpiny. Napotkał w lustrze moje spojrzenie. — Te mury nie gościły ładniejszych od nas kawalerów — orzekł z emfazą. Uścisnął moje ramię, a potem wyprostował się, znów przyjmując wyniosłą pozę lorda Złocistego. — Borsuczowłosy. Drzwi. Czekają na nas. Skoczyłem spełnić życzenie mego pana. Jakimś cudem w ciągu tej krótkiej rozmowy Błaznowi udało się ponownie przekonać mnie do tej misji. Zdołałem nawet wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu. Jeśli książę Sumienny był w Wietrznym, co podejrzewałem, znajdziemy go jeszcze tej nocy. Lord Złocisty pierwszy przeszedł przez drzwi, a ja dwa kroki za nim, nieco z lewej.
ROZDZIAŁ 16
PAZURY Spustoszenia wojny szkarłatnych okrętów pozostawiły najstraszniejsze piętno na przybrzeżnych księstwach. Stare szlacheckie rody zostały zdziesiątkowane lub zupełnie wyginęły, a z ich niegdyś dumnych rezydencji pozostały sterty popiołu i porośnięte zielskiem dziedzińce. Jednak po wojnie, jak trawa kiełkująca na pogorzelisku po pożarze lasu, wyrosły liczne nowe fortuny drobnej szlachty. Liczne pomniejsze posiadłości zostały ominięte przez rabusiów. Ich stada i zbiory przetrwały, włości, które kiedyś uważano za skromne, nagle stały się źródłem bogactwa. A córki i synowie tych drobnych szlachciców nagle stali się pożądaną partią dla członków znamienitszych lecz zubożałych rodów. W ten sposób owdowiały lord Brzeczka z Wietrznego poślubił znacznie młodszą i bogatszą kobietę z rodziny Uchowców, mieszkających w Mniejszej Turni. Był to stary szlachecki ród, który przez wieki stracił swoje wpływy i majętności. Jednak podczas wojny szkarłatnych okrętów doskonale radzili sobie w swej trudno dostępnej dolinie i dzielili się plonami z mieszkańcami pobliskich włości Brzeczków. Ta wielkoduszność zaowocowała późniejszym małżeństwem, w wyniku którego Jagła Uchowiec została panią Brzeczką. Syna, Uprzejmego Brzeczkę, powiła swemu leciwemu małżonkowi tuz przed jego śmiercią na bagienną gorączkę. Skryba Duvlen „Historia Rodu Uchowców”
L
ord Złocisty poruszał się z gracją i pewnością siebie, która podobno jest wrodzoną cechą każdego szlachcica. Zaprowadził mnie prosto do eleganckiego saloniku, w którym oczekiwała nas pani domu z synem. Wawrzyn też tam była, odziana w prostą kremową suknię obszytą koronką. Była pogrążona w ożywionej rozmowie z łowczym Brzęczków. Pomyślałem, że w tej sukni nie jest jej do twarzy tak jak w tunice i bryczesach, gdyż opalone ramiona i twarz nie pasowały do koronkowego kołnierza i mankietów. Pani Brzeczka pracowicie wystroiła się do kolacji w suknię pod-
242
kreślająca jej obfity biust i biodra. Poza tym było tam jeszcze troje innych gości: jakieś małżeństwo z mniej więcej siedemnastoletnią córką, najwidoczniej szlachta z sąsiedztwa. Wszyscy czekali na lorda Złocistego. Ich reakcja na nasze przybycie była dokładnie taka, jakiej oczekiwał Błazen. Pani Brzeczka z uśmiechem wyszła na powitanie gościa. Z uznaniem zmierzyła go wzrokiem. — Oto nasz honorowy gość — oznajmiła. Lord Złocisty lekko przechylił głowę na bok, uśmiechając się niewinnie, jakby nieświadomy swojego uroku. Wawrzyn spoglądała na niego z nieskrywanym podziwem, gdy pani Brzeczka przedstawiała go panu i pani Szarawym z Przetyczkowego Wzgórza oraz ich córce Zydel. Nigdy o nich nie słyszałem, ale przypomniałem sobie, że Przetyczkowe Wzgórze to niewielka posiadłość na pogórzu Księstwa Trzody. Zydel zarumieniła się i wyglądała na urzeczoną, kiedy lord Złocisty objął i ją swym ukłonem. Od tej chwili młoda szlachcianka nie odrywała od niego oczu. Jej matka spojrzała na mnie, otwarcie przyglądając mi się w taki sposób, że o mało się nie zaczerwieniłem. Odwróciłem oczy i zauważyłem, że Wawrzyn spogląda na mnie z uśmiechem rozbawienia, jakby zobaczyła mnie dopiero teraz. Niemal wyczuwałem głęboką satysfakcję lorda Złocistego z wrażenia, jakie zrobiliśmy na tym towarzystwie. Podał ramię pani Brzeczce, a jej syn Uprzejmy poprowadził Zydel. Potem szli pan i pani Szarawy, a łowczyni i łowczy za nimi. Ja wszedłem za szlachetnie urodzonymi do jadalni i zająłem miejsce za krzesłem lorda Złocistego. Ta pozycja dobitnie świadczyła o tym, że jestem nie tylko kamerdynerem, ale również strażnikiem. Pani Brzeczka spojrzała na mnie pytająco, ale nie napotkałem jej wzroku. Jeśli uważała, że lord Złocisty nadużył jej gościnności przybywając na kolację w moim towarzystwie, to nie wygłosiła na ten temat żadnego komentarza. Tylko młody Uprzejmy przyglądał mi się przez chwilę, a potem zbył moją obecność jakąś uwagą rzuconą do sąsiadki. Potem stałem się dla nich niewidzialny. Sądzę, że była to najdziwniejsza z sytuacji, w jakich znalazłem się w mojej karierze szpiega. Nie czułem się w niej najlepiej. Byłem głodny, a stół pani Brzeczki był zastawiony smakowicie wyglądającymi i pachnącymi potrawami. Przynoszący i odnoszący je słudzy przechodzili tuż przede mną. Ponadto byłem zmęczony i obolały po całodniowej jeździe, a musiałem stać zupełnie nieruchomo, nie zmieniać pozycji, a ponadto mieć szeroko otwarte oczy i uszy. Przy stole rozmawiano niemal wyłącznie o zwierzynie i łowach. Państwo Szarawi i ich córka byli zamiłowanymi myśliwymi, najwidoczniej zaproszonymi właśnie z tego powodu. Niemal natychmiast dostrzegłem jeszcze jedną wspólną cechę. Polowali nie z psami, lecz z kotami. Lord Złocisty przyznał się do całkowitej nieznajomości tego rodzaju sportu i poprosił, żeby go oświecili. Zrobili to z ochotą i rozmowa niebawem
243
zmieniła się w zażarty spór o to, który gatunek kotów gończych lepiej nadaje się do polowań na ptactwo, przetykany licznymi przykładami ilustrującymi zalety poszczególnych zwierząt. Brzeczka i jej syn byli zwolennikami krótkoogoniastych kotów zwanych wężoszyimi, natomiast pan Szarawy gotów był się zakładać o to, że jego grupardy zawsze okażą się lepsze, czy to w łowach na ptaki, czy zające. Lord Złocisty okazał się idealnym słuchaczem, zadającym celne pytania i kwitującym odpowiedzi okrzykami zadowolenia lub fascynacji. Koty, jak dowiedzieliśmy się obaj, nie są takimi domowymi zwierzętami jak psy. Każdy z myśliwych ma jednego kota, którego wiezie na polowanie na specjalnej poduszce, przymocowanej do końskiego siodła. Większe grupardy mogą być używane do łowów nawet na zwierzynę wielkości młodego jelenia. Błyskawicznie dopadają ofiarę i duszą ją, chwyciwszy za gardło. Mniejsze, wężoszyje, są częściej używane w wysokiej trawie lub zaroślach, gdzie podkradają się blisko i skaczą na swoje ofiary. Ten gatunek kotów woli ogłuszać je uderzeniem łapy, albo przetrącać kręgi szyjne lub grzbietowe. Dowiedzieliśmy się, że czasem puszcza się takiego kota na stado kuropatw lub gołębi, żeby zobaczyć ile z nich zdołają zabić, zanim pozostałe poderwą się w powietrze. Często urządza się zawody, podczas których te mniejsze koty o krótkich ogonach rywalizują ze sobą w ilości strąconych ptaków, a widzowie zakładają się o spore sumy pieniędzy. Brzeczkowie chwalili się, że posiadają nie mniej niż dwadzieścia dwa koty gończe z obu gatunków. Szarawi trzymali tylko grupardy i mieli tylko sześć takich zwierząt, ale pani Brzeczka zapewniała lorda Złocistego, że jej przyjaciele mają szczęście posiadać kilka najlepszych zwierząt rozpłodowych jakie widziała. — A więc te koty gończe można rozmnażać? Mówiono mi, że trzeba je chwytać za młodu, gdyż oswojone nie chcą płodzić potomstwa. Lord Złocisty spojrzał na łowczego Brzeczki. — Och, grupardy rozmnażają się, jeśli nie przeszkadza im się w walkach godowych i zalotach. Pan Szarawy ogrodził w tym celu spory kawałek swoich włości i żaden człowiek nie ma tam wstępu. Na szczęście dla nas jego wysiłki przyniosły wspaniałe rezultaty. Wcześniej, jak zapewne wiesz, panie, wszystkie grupardy sprowadzano z Krainy Miedzi lub Piaszczystych Kresów w Księstwie Trzody, co oczywiście było bardzo kosztowne. Kiedy byłem chłopcem były tu ogromną rzadkością, lecz gdy tylko ujrzałem jedno takie zwierzę, wiedziałem, że chcę je mieć i mam nadzieję, że nie uznasz tego za przechwałkę, jeśli powiem, że ze względu na wysoki koszt grupardów byłem jednym z pierwszych, którzy postanowili oswoić i wykorzystać do polowań tutejsze wężoszyje. Polowanie z kotem wężoszyim było w Księstwie Kozim zupełnie nieznanym sportem, dopóki razem z wujem nie schwytaliśmy dwóch takich zwierząt. Te koty należy chwytać dorosłe, przeważnie do zamaskowanych dołów, a potem przyzwyczajać do polowań.
244
To wszystko powiedział nam łowczy Brzeczki, wysoki mężczyzna, który garbił się, mówiąc. Zwał się Unik, a ten temat najwyraźniej był jego konikiem. Lord Złocisty zaszczycił go, słuchając z uwagą. — Fascynujące. Muszę się dowiedzieć, w jaki sposób oswaja się tak groźne stworzenia. Nie miałem pojęcia, że istnieją różne rodzaje gończych kotów. Myślałem, że jest tylko jeden. Ach tak... niech pomyślę. Mówiono mi, że gończy kot księcia Sumiennego został zabrany z nory jako kocię. Tak więc to na pewno grupard? Zanim odpowiedział, Unik wymienił spojrzenia ze swoją panią, jakby czekał na jej pozwolenie. — No cóż. Kot księcia nie jest wężoszyim ani grupardem, lordzie Złocisty. To jeszcze rzadszy okaz. Przeważnie nazywa się je mgłowymi. Zamieszkują znacznie wyższe górskie tereny niż nasze koty i polują nie tylko na ziemi, ale także w gałęziach drzew. Unik powiedział to tonem eksperta wygłaszającego wykład. Najwidoczniej kiedy wszedł na swój ulubiony temat, był gotowy zagadać słuchaczy na śmierć. — Mimo niewielkich rozmiarów, powala zwierzynę znacznie większą od siebie, zeskakując z drzewa na jelenia lub kozła i jadąc na jego grzbiecie, aż ofiara padnie z wyczerpania, albo przegryzając jej kręgi szyjne. Na ziemi nie jest tak szybki jak grupard ani cichy jak kot wężoszyi, lecz skutecznie łączy metody polowania obu tych gatunków. W przypadku kota mgłowego, to co słyszałeś, panie, jest prawdą. Jeśli ma być oswojony, trzeba zabrać go z rodzinnej nory jako ślepe kocię. A nawet i wtedy może okazać się krnąbrny, lecz należycie wytresowany staje się najlepszym towarzyszem łowów, jakiego myśliwy może sobie życzyć. Jednak będzie polował tylko dla jednego pana. O kotach mgłowych mówi się „z nory wzięty, mospanie, na zawsze twoim zostanie”. Co oznacza, że tylko sprytny myśliwy, który umie znaleźć jego legowisko, może stać się posiadaczem takiego kota. To spore osiągnięcie, mieć mgłowego kota. Kiedy widzisz, że ktoś takiego ma, z pewnością jest to znakomity myśliwy. Unik nagle zamilkł. Jeśli jego pani dała mu jakiś znak, ja tego nie zauważyłem. Czyżby więc ten łowczy odegrał jakąś rolę w wydarzeniach, w wyniku których książę Sumienny stał się właścicielem takiego kota? Jednak lord Złocisty beztrosko zignorował implikacje tego, co przed chwila usłyszał. — Wspaniały dar dla naszego księcia — rzekł z entuzjazmem. — Chociaż przekreśla moje nadzieje, że jutro będę mógł zapolować z takim kotem. Czy przynajmniej mogę liczyć na to, że zobaczę jedno z takich stworzeń? — Obawiam się, że nie, lordzie Złocisty — odparła uprzejmie pani Brzeczka. — Nie mamy takiego. Są bardzo rzadkie. Chcąc zobaczyć mgłowego kota, będziesz musiał poprosić księcia, żeby zabrał cię kiedyś na polowanie. Z pewnością zrobi to z przyjemnością.
245
Lord Złocisty wesoło pokręcił głową, udając lekki przestrach. — Och nie, droga pani, gdyż słyszałem że nasz niestrudzony książę poluje ze swym kotem pieszo i w nocy, nie zważając na pogodę. Obawiam się, że to byłby dla mnie zbyt wielki wysiłek. I niespecjalnie mam na to ochotę, naprawdę! Parsknął perlistym śmiechem, jakby żonglował kaduceuszem z dzwoneczkami. Pozostali siedzący przy stole zawtórowali mu. Wspinać. Poczułem ukłucie pazurków i zerknąłem w dół. Nie wiadomo skąd pojawił się przy mnie pręgowany kotek. Stał na tylnych łapkach, pazurki przednich wbijając w cienki materiał moich spodni. Żółto-zielone ślepka spojrzały mi w oczy. Wchodzę. Odrzuciłem próbę nawiązania kontaktu myślowego. Miałem nadzieję, że niczym nie dając tego po sobie poznać. Przy stole lord Złocisty skierował rozmowę na koty, z jakimi będą polować nazajutrz i pytał, czy nie zniszczą piór upolowanych ptaków. Gdyż pióra — przypomniał wszystkim — interesują go najbardziej, chociaż przepada za dobrym pasztetem z bażanta. Przesunąłem nogę, chcąc strącić namolne stworzenie. Nie udało się. Wchodzę! — uparł się kociak i wspiął się jeszcze wyżej. Teraz wisiał uczepiony mnie wszystkimi czterema łapami, wbijając przez materiał pazurki w ciało. Miałem nadzieję, że zareagowałem tak, jak zrobiłby to każdy sługa. Skrzywiłem się i lekko pochyliłem, żeby oderwać łobuza od mojej nogi, każda łapkę po kolei. I nikt by tego nie zauważył, gdyby rozczarowany kot nie miauknął żałośnie. Chciałem delikatnie postawić go na podłodze, lecz rozbawiony głos lorda Złocistego skierował na mnie spojrzenie wszystkich obecnych. — No, Borsuczowłosy, cóż tam złapałeś? — To tylko kotek, panie. Bardzo chciał wspiąć się po mojej nodze. Kociak w moich rękach był lekki jak dmuchawiec. Pozornie grube, nastroszone futerko, okrywało drobne ciałko. Kociak otworzył czerwony pyszczek i zamiauczał żałośnie, wzywając mamę. — Och, tu jesteś! — wykrzyknęła córka Szarawych, zrywając się od stołu. Nie zważając na nic, pospiesznie wzięła ode mnie kotka. Oburącz przytuliła go do piersi. — Dziękuję, że ją znalazłeś. Mówiąc to, wróciła na swoje miejsce przy stole. — Nie chciałam zostawić jej samej w domu, a zaraz po śniadaniu udało jej się jakoś uciec z mojej komnaty i nie widziałam jej przez cały dzień. — Czyżby to było kocię jednego z tych gończych kotów? — zapytał lord Złocisty, kiedy młoda szlachcianka ulokowała się za stołem. Natychmiast skorzystała z okazji, aby zamienić kilka słów z lordem Złocistym.
246
— Och nie, lordzie Złocisty, to moja maskotka i ulubienica, Prążka. Straszna z ciebie łobuzica, prawda, śliczna? Mimo to po prostu nie mogę się z nią rozstać. Strasznie się o ciebie martwiłam przez całe popołudnie! Ucałowała kociaka w czubek głowy, a potem umieściła na podołku. Nikt z siedzących przy stole nie wydawał się widzieć w tym niczego niezwykłego. Kiedy podjęto przerwaną rozmowę i posiłek, zauważyłem pręgowany łeb wychylający się zza krawędzi stołu. Ryba! — usłyszałem uradowaną myśl. Po chwili Uprzejmy podsunął kotu kawałek ryby. Uznałem, że to nic nie znaczy. Mógł to być przypadek albo odruchowa reakcja nie posiadającego magii Rozumienia człowieka, który potrafi odgadywać życzenia swojego ulubieńca. Kotka chwyciła łapką kawałek ryby, a potem zaniosła na kolana swojej pani, żeby zjeść przysmak. Służba weszła do sali, żeby zabrać talerze i półmiski, a za nimi szedł następny szereg ze słodyczami i nalewkami. Lord Złocisty przejął kontrolę nad konwersacją. Myśliwskie opowieści, jakie zaczął snuć, albo były zręcznie wymyślone, albo świadczyły o tym, że jego życie w ciągu ostatnich dziesięciu lat znacznie różniło się od tego, co sobie wyobrażałem. Kiedy opowiadał o polowaniu z włócznią na morskie ssaki ze skórzanej łódki zaprzężonej w delfiny, nawet Zydel spoglądała na niego z lekkim niedowierzaniem. Jednak jak zawsze w takich wypadkach, dobrze opowiedziana historia zawsze urzecze słuchaczy i tak też stało się i tym razem. Lord Złocisty zakończył swoją opowieść ze swadą i błyskiem w oku, które świadczyły o tym, że nawet jeśli wszystko to wymyślił, nigdy się do tego nie przyzna. Pani Brzeczka kazała przynieść brandy i znów sprzątnięto ze stołu. Trunek pojawił się wraz z kolejną porcją przysmaków kuszących już najedzonych gości. W skrzących się od wina i uciechy oczach pojawił się leniwy błysk zadowolenia, jakie daje dobra brandy po obfitym posiłku. Strasznie bolały mnie nogi i krzyż. Byłem głodny i tak zmęczony, że gdybym tylko mógł się położyć, natychmiast zasnąłbym na tej posadzce. Wbijałem paznokcie w dłonie, żeby nie zasnąć. Na tym etapie przyjęcia zwykle rozwiązują się języki. Pomimo niedbałej pozy, w jakiej siedział na krześle lord Złocisty, wątpiłem by był tak podchmielony jak się zdawało. Rozmowa znów zeszła na koty i polowania. Miałem wrażenie, że wiem już o tym wszystko, co kiedykolwiek chciałem wiedzieć. Po sześciu nieudanych próbach kotce udało się wdrapać na stół. Przez jakiś czas drzemała na nim zwinięta w kłębek, ale teraz lawirowała wśród butelek i kieliszków, o mało ich nie wywracając. Moje. To też. I to. Moje. — Z głębokim przekonaniem dziecka, uważała za swoje wszystko, co stało na stole. Kiedy Uprzejmy sięgnął po karaę, żeby ponownie napełnić kieliszek swój i sąsiadki, kotka wygięła grzbiet i ruszyła ku niemu na wyprostowanych łapkach, zamierzając bronić swojej własności. — Moje! — Nie. Moje — powiedział jej przyjaźnie i łagodnie odepchnął.
247
Zydel zaśmiała się z tej utarczki. Na pozór nieruchomo wpatrując się w ramię mojego pana, poczułem przypływ podniecenia. Rozumiejący. Oboje. Teraz byłem tego pewien. A ponieważ te zdolności zwykle były dziedziczne... — No tak. A kto złowił tego kota, którego podarowano księciu? — zapytał nagle lord Złocisty. To pytanie wynikało z kontekstu dotychczasowej rozmowy, a jednak zwróciło uwagę wszystkich siedzących przy stole. Lord Złocisty zareagował na to cichym czknięciem, które graniczyło z dyskretnym beknięciem. To, oraz jego lekko zamglone spojrzenie, zupełnie wystarczyło, aby złagodzić konsternację wywołaną jego pytaniem. — Założę się, że ty, panie łowczy. Gest smukłej dłoni zmienił je w komplement pod adresem Unika. — Nie, nie ja — pokręcił głową łowczy, lecz nie udzielił żadnych dalszych wyjaśnień. Lord Złocisty odchylił się do tyłu i postukał palcem w wargi, jakby bawi się w zgadywankę. Powiódł wzrokiem wokół stołu, a potem zachichotał i wskazał na Uprzejmego. — A zatem to ty, młodzieńcze. Słyszałem, że to ty przywiozłeś to zwierzę i sprezentowałeś je księciu Sumiennemu. Młodzieniec najpierw zerknął na matkę, a dopiero potem poważnie pokręcił głową. — Nie, nie ja, lordzie Złocisty — zaprzeczył. Ponownie po jego słowach zapadła głucha cisza, towarzysząca skrywaniu informacji. Doszedłem do wniosku, że to zmowa. Na to pytanie lord Złocisty nie otrzyma odpowiedzi. Położył głowę na oparciu krzesła, hałaśliwie nabrał tchu i wypuścił powietrze z płuc. — Zaiste wspaniały prezent — zauważył z uznaniem. — Z tego co słyszałem, sam chciałbym taki dostać. Jednak opis nie zastąpi obrazu. Chyba poproszę księcia Sumiennego, żeby pozwolił mi towarzyszyć mu którejś nocy. Ponownie westchnął i pozwolił głowie lekko opaść na bok. — Jeśli kiedyś wróci z tych swoich medytacji. To nienormalne, gdyby mnie kto pytał, żeby chłopiec w tym wieku spędzał tyle czasu sam. Naprawdę nienormalne. Pani Brzeczka zapytała zupełnie trzeźwym głosem: — A zatem nasz książę przestał pokazywać się publicznie, żeby na jakiś czas pogrążyć się w rozmyślaniach? — Tak, w istocie — potwierdził lord Złocisty. — I już dość długo go nie ma. Oczywiście, ma teraz o czym myśleć. Zbliżają się jego zaręczyny i przybywa delegacja Zawyspiarzy. To dla młodego człowieka ogromne zmiany. Chcę powiedzieć, że jakbyś się czuł na jego miejscu, młodzieńcze? — Machnął ręką w kierunku Uprzejmego. — Jakbyś się czuł, gdybyś miał się zaręczyć z nieznajomą kobietą... No, ona jeszcze nawet nie jest kobietą, jeśli plotki mówią prawdę. Raczej dojrzewającą dziewczyną. Ile ma lat, jedenaście? Taka młoda. Strasznie młoda, nie uważacie? I nie rozumiem, co ma dać to małżeństwo. Nie rozumiem.
248
Był niedyskretny w stopniu graniczącym z otwartą krytyką poczynań królowej. Siedzący przy stole spojrzeli po sobie. Najwidoczniej lord Złocisty wypił więcej brandy niż był w stanie znieść, a mimo to jeszcze sobie dolewał. Jego ostatnie słowa zawisły w powietrzu — bez odpowiedzi. Może Unik uznał, że skieruje rozmowę na bezpieczniejsze tory, kiedy zapytał: — A więc książę często medytuje w samotności? — To zwyczaj mieszkańców Królestwa Górskiego — potwierdził lord Złocisty. — A przynajmniej tak mi mówiono. Co ja mogę o tym wiedzieć? Na pewno nie jest to nasz zwyczaj. Młodzi ludzie z mojej ojczyzny są bardziej ciekawi świata. Do czego się ich zachęca, powiadam wam, bo gdzie prędzej młody szlachcic nauczy się dobrych manier i obycia, jak nie wśród ludzi? Wasz książę Sumienny powinien częściej przebywać na dworze. Tak — i gdzieś bliżej szukać sobie odpowiedniej małżonki. W cichnącym głosie lorda Złocistego coraz wyraźniej było słychać jamaliański akcent, gdyż pod wpływem wypitego alkoholu zaczął powracać do swej ojczystej mowy. Upił łyk z kieliszka i odstawił go tak niezręcznie, że odrobina bursztynowego płynu przelała się przez krawędź. Potarł usta i brodę, jakby w ten sposób chciał rozmasować znieczulające działanie trunku. Podejrzewałem, że tylko przytknął kieliszek do ust i nie wypił ani kropli. Nikt nie zareagował na jego uwagi, lecz lord Złocisty zdawał się nie zwracać na to uwagi. — A tym razem nie ma go dłużej niż zwykle! — dodał. — Na dworze o niczym innym się teraz nie mówi. „Gdzie jest książę Sumienny? Co, wciąż medytuje? A kiedy wróci? Jak to, nikt tego nie wie?”. To bardzo przygnębiające, kiedy młodego władcy tak długo nie ma. Założę się, że jego kot też jest nieszczęśliwy. Jak sądzisz, Uniku? Czy kot gończy może znieść tak długą nieobecność pana? Unik zastanowił się. — Właściciel przywiązany do swojego kota nie opuściłby go na tak długi czas. Kociej lojalności nie można brać za pewnik, ale codziennie ją umacniać. Łowczy zaczerpnął tchu, ale pani Brzeczka gładko wtrąciła: — No cóż, nasze koty najlepiej polują o świcie. Tak więc jeśli chcemy pokazać lordowi Złocistemu nasze ślicznotki z ich najlepszej strony, powinniśmy wypocząć, żeby wcześnie wstać. Na jej znak sługa podszedł i odsunął jej krzesło. Wszyscy pozostali wstali, choć lord Złocisty lekko się przy tym zachwiał. Wydawało mi się, że usłyszałem cichy śmiech córki Szarawych, lecz Zydel sama nie trzymała się zbyt pewnie na nogach. Znając moje obowiązki, pospieszyłem by podać lordowi Złocistemu pomocne ramię. Zbył mnie niedbałym machnięciem ręki i zmarszczył brwi na taką impertynencję. W milczeniu stałem z boku, gdy szlachetnie urodzeni żegnali się, a potem poszedłem za lordem Złocistym do jego komnat.
249
Otworzyłem mu drzwi i przepuściłem go. Wszedłem za nim i natychmiast stwierdziłem, że zamkowa służba już była w naszej kwaterze. Przybory do kąpieli znikły, w lichtarzach tkwiły nowe świece, a okno było zamknięte. Na stole stała taca z zimnym mięsem, owocami i pasztecikami. Pierwsze, co zrobiłem po zamknięciu drzwi, to otworzyłem okno. Po prostu nie chciałem żadnej bariery pomiędzy Ślepunem a mną. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie dostrzegłem wilka. Niewątpliwie wyruszył na zwiady i nie zamierzałem wystawiać go na niebezpieczeństwo, próbując nawiązać z nim więź. Pospiesznie obszedłem nasze pokoje, szukając oznak przeszukiwania, a nawet zaglądając pod łóżka i do szaf w poszukiwaniu ewentualnych szpiegów. Gospodarze i goście byli tego wieczoru bardzo ostrożni. Albo wiedzieli po co przyjechaliśmy, albo spodziewali się, że tacy jak my przyjadą szukać księcia. Mimo to nie znalazłem żadnego szpiega w pościeli, ani żadnego śladu świadczącego o tym, że ktoś dotykał moich niedbale powieszonych ubrań. Nigdy nie pozostawiałem pokoju w idealnym porządku. W takim pokoju zbyt łatwo przywrócić porządek, natomiast znacznie trudniej odtworzyć sposób, w jaki oba rękawy przewieszonej przez krzesło koszuli dotykały podłogi. W podobny sposób sprawdziłem komnatę lorda Złocistego, podczas gdy on sam czekał w milczeniu. Kiedy skończyłem, odwróciłem się do mojego pana. Ciężko opadł na krzesło i wydał z siebie przeciągle westchnienie. Zamknął oczy i głowa opadła mu na piersi. Lekko rozchylił usta. Prychnąłem gniewnie. Jak mógł być tak nieostrożny, żeby się upić? Gdy tak na niego patrzyłem, wyciągnął przed siebie nogi, z hałasem uderzając piętami o podłogę. Posłusznie ściągnąłem mu buty i odstawiłem na bok. — Możesz ustać na nogach? — zapytałem. — C-co? Klęcząc przy nim, spojrzałem na niego. — Pytałem, czy możesz ustać na nogach? Otworzył oczy i uśmiechnął się. — Jestem dobry — pochwalił się szeptem. — A ty jesteś doskonałym audytorium, Rycerski. Czy wiesz jakie to męczące, grać kiedy nikt nie wie, że grasz i udawać kogoś zupełnie innego, gdy nikt nie potrafi docenić, jak dobrze to robisz? W jego złotych oczach pojawił się dawny łobuzerski błysk Błazna. Zaraz jednak zgasł i lord Złocisty spoważniał. Powiedział bardzo cicho: — Oczywiście, że mogę ustać. A także tańczyć i skakać, jeśli będzie trzeba. Jednak nie tej nocy. Teraz musisz pójść do kuchni i poskarżyć się, że jesteś głodny. Wyglądasz tak elegancko, że z pewnością cię nakarmią. Postaraj się zręcznie pokierować rozmową. No już, idź, sam bez trudu trafię do łóżka. Chcesz, żebym zostawił otwarte okno? — Wolałbym — przyznałem. Ja też. — Ta krzepiąca myśl Ślepuna była cichsza niż tchnienie. — A więc tak będzie — oznajmił lord Złocisty.
250
W kuchni było jeszcze mnóstwo służby, gdyż koniec przyjęcia nie był dla niej końcem pracy. W istocie, mało kto pracuje dłużej i ciężej od tych, którzy żywią mieszkańców zamku, gdyż zazwyczaj ledwie skończą sprzątać i zmywać po kolacji, a już prawie trzeba piec chleb na śniadanie. W Wietrznym było to taką samą prawdą jak w Koziej Twierdzy. Podszedłem do drzwi i z nadzieją w oczach zajrzałem do środka. Niemal natychmiast jedna z kucharek ulitowała się nade mną. Rozpoznałem w niej jedna z kobiet, które podawały do stołu. Pani Brzeczka nazywała ją Żywa. — Musisz być głodny ja wilk. Siedzieli tam sobie, jedząc i pijąc, traktując cię, jakbyś był z drewna. Wejdź, proszę. Chociaż dużo zjedli, jeszcze sporo zostało. Po chwili siedziałem na wysokim taborecie na końcu obsypanego mąką i poszczerbionego stołu do wyrabiania chleba. Żywa ustawiła przede mną kilka półmisków i tak jak mówiła, jeszcze sporo na nich zostało. Kawałki wędzonej dziczyzny wciąż zajmowały połowę półmiska o brzegach artystycznie ozdobionych marynowanymi jabłuszkami. Brzoskwinie w cukrze niczym grube złote poduszeczki spoczywały na prostokącikach ciasta tak kruchego, że rozpływało się w ustach. Gęsie wątróbki marynowane w oleju z czosnkiem nie budziły mojego entuzjazmu, lecz obok nich leżały ciemne kacze piersi garnirowane słodkim imbirem. Pławiłem się w kulinarnym luksusie. Obok leżał świeży chleb i osełka masła. Żywa przyniosła mi dzban piwa i kufel. Kiedy postawiła go przede mną, a ja podziękowałem jej skinieniem głowy, stanęła na drugim końcu stołu, obficie posypała go mąką i rzuciła nań spory kawał świeżo wyrośniętego ciasta. Zaczęła go ugniatać i obracać, wciąż dosypując mąki, aż ciasto nabrało konsystencji satyny. Przez jakiś czas jadłem, obserwując i słuchając typowych kuchennych pogwarek, plotek i przekomarzań, sporów o wiadro skwaśniałego mleka i rozmów o tym, co należy przygotować na jutrzejszy dzień. Szlachetnie urodzeni mieszkańcy zamku wstaną wcześnie, a mimo to będą spodziewali się przygotowanego posiłku, równie obfitego jak kolacja. Zechcą również wziąć na drogę jedzenie, które powinno nie tylko napełnić brzuch, ale i cieszyć oczy. Obserwowałem jak Żywa rozwałkowuje ciasto, smaruje je masłem, składa i znów rozwałkowuje, żeby znowu posmarować i zwinąć. Zauważyła, że się jej przyglądam i powiedziała z uśmiechem: — W ten sposób ciasto składa się z wielu warstw, cienkich i kruchych. Tylko że to mnóstwo roboty jak na coś, co zostanie zjedzone w mgnieniu oka. Za jej plecami służący postawił na szafce zamykany koszyk. Otworzył go, wyłożył lnianą serwetą, a potem zaczął wkładać do niego prowiant: świeże bułeczki, osełkę masła, półmisek z plastrami mięsiwa oraz kilka marynowanych jabłek. Obserwowałem go kątem oka, kiwając głową i odpowiadając Żywej: — Tak już jest. Większość z nich nigdy nie zastanawia się nad tym, ile trzeba włożyć pracy, żeby zaspokoić ich potrzeby. Wśród zgromadzonej w kuchni służby dały się słyszeć pomruki aprobaty.
251
— No właśnie, tak jak w twoim przypadku — odwzajemniła moje współczucie Żywa. — Musiałeś przez cały wieczór stać na straży, jakby ktoś mógł skrzywdzić twojego pana w domu, w którym jest gościem. Śmieszne jamiliańskie myślenie. Gdyby nie to, mógłbyś spokojnie zjeść kolację i mieć trochę czasu dla siebie. — I byłbym z tego rad — odparłem szczerze. — Chciałbym rozejrzeć się trochę. Jeszcze nigdy nie byłem na zamku, w którym trzymają koty zamiast psów. Służący zaniósł koszyk do tylnych drzwi. Czekający tam mężczyzna wziął od niego prowiant. W drugiej ręce trzymał coś, co było pokryte sierścią. Widziałem to tylko przez moment, gdyż zaraz znikł za drzwiami. Miałem ochotę zerwać się od stołu i pobiec za nim, ale Żywa jeszcze nie skończyła. — No cóż. Tak jest dopiero od ostatnich dziesięciu lat, od kiedy umarł stary pan. Przedtem mieliśmy tu mnóstwo psów i może ze dwa koty, z którymi polowała pani. Jednak młody panicz woli polować z kotami niż psami, więc pozwolił tym ostatnim wyzdychać. Nie powiem, żebym tęskniła za ich warczeniem i ujadaniem, i wiecznym kręceniem się pod nogami! Te duże koty są trzymane w klatkach i wypuszczane tylko na łowy. Natomiast te małe są po prostu kochane i tyle. Teraz żaden szczur nawet nie pokaże nosa w kuchni. Czule spojrzała na plamistego kocura, który siedział przy piecu. Chociaż wieczór był ciepły, kot z lubością grzał się przy dogasającym ogniu. Żywa w końcu przestała zwijać ciasto i zaczęła je ubijać, aż pojawiły się na nim pęcherze. Ta czynność znacznie utrudniała rozmowę i ułatwiła mi odwrót. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Mężczyzna z koszykiem już zniknął. Żywa zawołała do mnie: — Jeśli szukasz wygódki to musisz wyjść przed te drzwi obok i przejść za róg. Tuż przed klatkami królików. Podziękowałem jej i posłusznie wyszedłem przez sąsiednie drzwi. Bacznie rozejrzawszy się wokół nie zauważyłem żywego ducha. Przeszedłem za róg, lecz drugie skrzydło budynku zasłoniło mi widok. W świetle księżyca zobaczyłem rząd króliczych klatek między budynkiem a stajnią. A więc tamten mężczyzna trzymał królika z przetrąconym karkiem. Idealna wieczerza dla gończego kota. Jednak nigdzie nie widziałem tego mężczyzny, a nie odważyłem się wezwać Ślepuna, ani zbyt długo zwlekać z powrotem do kuchni. Zakląłem pod nosem, przekonany, że ten posiłek był przeznaczony dla księcia i jego kota. Straciłem okazję. Wróciłem do ciepłej i jasnej kuchni. Tam już zrobiło się spokojniej. Umywszy naczynia, kucharki i podkuchenne poszły spać. Została tylko ubijająca ciasto Żywa i smętny mężczyzna pilnujący garnka z duszącym się mięsem. Wróciłem na moje miejsce i nalałem sobie do kufla resztę piwa. Niewątpliwie inni próbowali przespać się choć trochę, gdyż będą musieli wcześnie wstać i przyszykować śniadanie. Cętkowany kot nagle przeciągnął się, wstał, i podszedł
252
mnie obwąchać. Udawałem, że nie zwracam na niego uwagi, kiedy obwąchiwał moje buty i łydki. Potem kocur obrócił łeb i szeroko rozdziawił pysk, jakby z niesmakiem, ale podejrzewałem, że tylko zapamiętywał mój zapach. Śmierdzi jak ten pies na zewnątrz — pomyślał z pogardą. Zwinnie wskoczył na stół obok mnie i wyciągnął szyję, spoglądając na półmisek z wędliną. Odsunąłem go na bok. Kocur nie obraził się i nie zwrócił to uwagi, tylko przeszedł nad moja ręką, żeby wziąć sobie plasterek mięsa. — Och, Tuptusiu, takie złe maniery przy naszym gościu. Nie przejmuj się nim, Tom, jest okropnie rozpuszczony. Podniosła go umączonymi rękami. Nie wypuścił zdobyczy z pyska, gdy stawiała go na podłodze. Pochylił się i obracając bokiem łeb, zaczął odgryzać kawałki mięsa. Karcąco spojrzał na Żywą. Nie powinnaś karmić psów przy stole, kobieto. — Trudno było nie dostrzec złośliwego wyrazu jego żółtych ślepi. Z dziecinną satysfakcją spojrzałem w nie wiedząc, że większość zwierząt nienawidzi tego. Zamruczał groźnie, złapał swoje mięso i znikł mi z oczu pod stołem. Niespiesznie dopiłem piwo. Ten kot wiedział. Czy to oznaczało, że wszyscy w tym domu wiedzieli o mojej więzi ze Ślepunem? Chociaż Unik przez cały wieczór rozprawiał o gończych kotach, nadal za mało o nich wiedziałem. Czy uznają Ślepuna za intruza, czy też zignorują jego zapach na dziedzińcu? Czy uznają tę wiadomość za dostatecznie ważną, aby przekazać ją swoim Rozumiejącym towarzyszom? Nie wszystkie więzi Rozumienia są równie silne jak ta, jaka łączyła mnie ze Ślepunem. Jego przywiązanie do ludzkich aspektów mojego życia irytowało Czarniaka i budziło w nim obrzydzenie. Może te koty łączy z ludźmi tylko radość polowania. Nie było to niemożliwe. Mało prawdopodobne, ale nie wykluczone. No cóż, nie dowiedziałem się wiele więcej niż już podejrzewaliśmy, ale przynajmniej zjadłem porządny posiłek. Sen wydawał się jedyną rozsądną rzeczą, jaką mogłem teraz zrobić. Podziękowałem Żywej i życzyłem jej dobrej nocy, po czym pomimo jej protestów, sprzątnąłem za sobą ze stołu. Kiedy po cichu wracałem na naszą kwaterę, w zamku było cicho. Tylko słaba smuga księżycowego blasku sączyła się spod naszych drzwi. Wyciągnąłem rękę, spodziewając się, że są zamknięte. Nie były. Ostrożnie uchyliłem je i zajrzałem do ciemnej komnaty. Zaparło mi dech i stanąłem ja wryty. Wawrzyn na nocną koszulę narzuciła długi płaszcz. Rozpuszczone włosy spływały jej na ramiona. Lord Złocisty na nocną koszulę założył haowaną podomkę. W nikłym blasku dogasającego na kominku ognia lśniły ptaki wyhaowane na rękawach oraz plecach jego szlafroka i uwidoczniały się jaśniejsze pasemka w rozpuszczonych włosach Wawrzynu. Stali bardzo blisko siebie przy ogniu, twarzami do siebie. Przystanąłem w milczeniu jak zaskoczone dziecko, zastanawiając się, czy im nie przeszkodziłem. Lord
253
Złocisty spojrzał na mnie nad jej ramieniem, a potem dał mi znak, żebym zamknął drzwi i podszedł bliżej. Gdy Wawrzyn odwróciła się do mnie, miałem wrażenie, że zrobiła wielkie oczy. — Myślałam, że śpisz w swojej komnacie — powiedziała cicho. Czyżby z rozczarowaniem? — Byłem w kuchni, jadłem kolację — wyjaśniłem. Spodziewałem się, że coś odpowie, ale ona tylko patrzyła na mnie. Nagle zapragnąłem znaleźć się gdzie indziej. — Jednak jestem bardzo zmęczony. Myślę, że natychmiast się położę. Dobranoc. Ruszyłem w kierunku sypialni, ale zatrzymał mnie głos lorda Złocistego. — Tom. Dowiedziałeś się czegoś? Wzruszyłem ramionami. — Drobne szczegóły z życia służby. Nic użytecznego. Nadal nie byłem pewien, jak swobodnie mogę mówić przy Wawrzynie. — No cóż. Najwidoczniej Wawrzyn poszło znacznie lepiej. Odwrócił się do niej i zachęcił gestem. Każda kobieta poczułaby się zaszczycona jego promiennym uśmiechem. — Książę Sumienny był tutaj — oznajmiła łowczyni zdyszanym szeptem. — Zanim udałam się na spoczynek, poprosiłam Unika, żeby pokazał mi stajnię i kociarnię. Chciałem się dowiedzieć, ile mają tych zwierząt. — I zobaczyłaś jego mgłowego kota? — zapytałem z niedowierzaniem. — Nie. Nic tak oczywistego. Jednak książę zawsze chciał sam karmić kota. Sumienny miał pewne dziwne nawyki, sposoby składania derek lub wieszania uprzęży. W tych sprawach był bardzo drobiazgowy. Jedna z klatek w kociarni była pusta. A na półce obok niej leżały szczotki i tym podobne przybory, starannie ułożone. Ręką księcia. Bez wątpienia. Przypomniałem sobie komnatę księcia w Koziej Twierdzy. Podejrzewałem, że łowczyni się nie myli. A jednak... — Sądzisz, że książę pozwoliłby trzymać jego ukochanego kota w klatce? W Koziej Twierdzy to stworzenie spało w jego komnatach. — Tam jest wszystko, czego kot potrzebuje do szczęścia: kamień do ostrzenia pazurów, zioła, które lubią koty, rośliny w doniczkach, zabawki, a nawet żywy pokarm. Brzeczka hoduje tu mnóstwo królików, żeby koty nigdy nie musiały jeść zimnego mięsa. Te koty żyją tu jak królowie. Następne pytanie samo mi się nasuwało. — Czy książę może nocować w stajni, żeby być blisko kota? Może tamten człowiek z koszykiem nie musiał chodzić daleko. Wawrzyn spojrzała na mnie ze zdziwieniem. — Książę miałby nocować w stajni?
254
— Wydaje się, że był bardzo przywiązany do tego zwierzęcia. Przyszło mi do głowy, że mógł to zrobić, żeby się z nim nie rozstawać. O mało nie zdradziłem tego, co wywnioskowałem: że książę jako Rozumiejący nie chciał oddalać się od kota, z którym był związany. Na chwile zapadła cisza. Przerwał ją lord Złocisty. Jego łagodny głos niósł się nie dalej niż nasze. — No cóż, przynajmniej wiemy, że książę był tutaj, nawet jeśli już go tu nie ma. Może jutro dowiemy się więcej. Brzeczkowie bawią się z nami w kotka i myszkę. Wiedzą, że książę opuścił dwór razem ze swoim kotem. Może podejrzewają, że przybyliśmy go tutaj szukać. Mimo to nadal będziemy odgrywać nasze role i udawać, że przyjmujemy ich łgarstwa za dobra monetę. Nie możemy zdradzić się, że coś wiemy. — Nienawidzę tego — stwierdziła z żarem Wawrzyn. — Nienawidzę oszukiwania i udawania. Najchętniej poszłabym potrząsnąć tą kobietą i zmusić ją, żeby powiedziała, gdzie jest Sumienny. Kiedy pomyślę ile trosk przysporzyła naszej królowej... Szkoda, że nie obejrzałam sobie tego zwierzyńca przed kolacją. Zadałabym wtedy inne pytania, zapewniam was. Jednak przyniosłam wam te wieści najszybciej jak mogłam. Brzeczkowie przydzielili mi pokojówkę, która uparła się przygotować mnie do snu a potem nie śmiałam wymknąć się z pokoju dopóki nie upewniłam się, że wszyscy śpią. — Zadawanie nieprzyjemnych pytań w niczym nam nie pomoże, tak samo jak wyduszanie prawdy ze szlachetnie urodzonych dam. Królowa chce, żeby Sumienny dyskretnie wrócił do domu. Wszyscy musimy o tym pamiętać. Lord Złoty skierował te słowa i do mnie. — Spróbuję — powiedziała z rezygnacją Wawrzyn. — Dobrze. A teraz wszyscy powinniśmy przespać się choć trochę przed jutrzejszym polowaniem. Dobranoc, Tom. — Dobranoc, lordzie Złocisty, łowczyni Wawrzyn. Po chwili milczenia zrozumiałem coś. Spodziewałem się, że Wawrzyn wyjdzie, a ja zamknę za nią drzwi. Chciałem powiedzieć Błaznowi o koszyku z prowiantem i martwym króliku. Tymczasem to Wawrzyn i lord Złocisty czekali aż wyjdę. Ona z niezwykłym skupieniem oglądała gobelin na ścianie, a on z zadowoleniem przyglądał się jej gęstym i lśniącym włosom. Zastanawiałem się, czy nie powinienem zamknąć drzwi na korytarz, ale zaraz doszedłem do wniosku, że postąpiłbym głupio. Gdyby lord Złocisty chciał, zamknąłby je. — Dobranoc — powtórzyłem, starając się, by zabrzmiało to sennie, a nie niezręcznie. Wziąłem świeczkę i wszedłem do mojej komnaty, cicho zamykając za sobą drzwi. Rozebrałem się i położyłem na łóżku, starając się nie wybiegać myślami za te zamknięte drzwi. To nie zazdrość, mówiłem sobie, tylko gorzki smak samotności pogłębiony tym, co być może ich łączyło. Powiedziałem sobie, że jestem egoistą. Błazen miał za sobą lata samotności. Czy teraz, kiedy był lordem Złocistym, mogłem mieć mu za złe delikatną pieszczotę kobiecej ręki?
255
Ślepunie? — posłałem myśl, lekką jak suchy liść gnany wiatrem. Poczułem krzepiące dotknięcie jego umysłu. Wyczułem szum dębów i rześki wietrzyk rozwiewający mu futro. Nie byłem sam. Śpij, braciszku. Poluję na naszą zwierzynę, ale sądzę, że do świtu nie dowiemy się niczego nowego. Mylił się.
ROZDZIAŁ 17
ŁOWY Lud Pradawnej Krwi zna wiele pouczających opowieści, kierowanych do młodych. Są to proste historie, mające nauczyć dzieci szacunku dla pewnych wartości, na przykładzie zwierząt, które są ich uosobieniem. Zwykli ludzie mogliby być zdziwieni słysząc, jak chwali się wilka za jego oddanie rodzinie lub mysz za przezorność, z jaką gromadzi zapasy na zimowe miesiące. Gąsiora pełniącego straż, gdy reszta stada się posila, chwalą za poświęcenie, a jeżozwierza za opanowanie z jakim rani tylko tych, którzy go atakują. Zaletą kota jest jego niezależność. Opowiadają o pewnej kobiecie, która postanowiła związać się z kotem. Ten zaproponował, że spróbuje być jej towarzyszem przez kilka dni, jeśli kobieta będzie dobrze wypełniała swe obowiązki. Kot zażądał od niej rozmaitych usług, takich jak głaskanie, zabawa, przynoszenie śmietanki i tak dalej. Kobieta z przyjemnością wykonywała te zadania i robiła to bardzo dobrze. Pod koniec okresu próbnego ponownie zaproponowała kotu więź Rozumienia, gdyż jej zdaniem doskonale do siebie pasują. Kot odmówił jej, mówiąc: „Gdybym się z tobą związał, byłabyś uboższa, gdyż utraciłabyś to, co kochasz we mnie najbardziej, a mianowicie to, że cię nie potrzebuję, ale toleruję twoje towarzystwo”. Lud Pradawnej Krwi twierdzi, że ta opowieść jest przestrogą, mającą ostrzec dziecko, aby nie wiązało się ze zwierzęciem, które potrafi tylko brać, a nie dawać. Borsuczowłosy „Opowieści Pradawnej Krwi”
P
okaż mi się. Już to zrobiłam. Pokazałam ci się. Przestań marudzić i skup się. Powiedziałeś, że nauczysz się tego dla mnie. Obiecałeś mi to. Dlatego przyprowadziłam cię tutaj, gdzie nikt nam nie przeszkodzi. Bądź kotem. To takie trudne. Pozwól, żebym zobaczył cię oczami. Proszę. Kiedy będziesz gotowy. Gdy nauczysz się stawać tym kotem równie łatwo jak sobą. Wtedy będziesz gotowy mnie poznać.
257
Była przede mną. Wdzierałem się za nią na szczyt wzgórza, a każdy krzak drapał mnie, każdy kamień i wybój stawał mi na drodze. Zaschło mi w ustach. Noc była chodna, lecz gdy przedzierałem się przez chaszcze, uniosła się z nich dusząca chmura kurzu i pyłków. Zaczekaj! Zwierzyna nie czeka. Kot nie woła „zaczekaj” do tej, na którą poluje. Bądź kotem. Przez moment prawie ją widziałem. Potem wysokie trawy zamknęły się wokół niej i znikła. Nic się nie poruszało, nie słyszałem żadnego dźwięku. Już nie wiedziałem, dokąd mam iść. Wokół rozpościerała się ciemna noc, rozjaśniana tylko przez złoty krąg księżyca, a światła Wietrznego już dawno zginęły gdzieś wśród wzgórz. Nabrałem tchu, a potem zamknąłem usta, postanawiając oddychać cicho, nawet gdybym miał się udusić. Ruszyłem naprzód, posuwistymi krokami. Nie odgarniałem gałęzi, ale omijałem je. Prześlizgiwałem się przez trawy, starając się je rozchylać, a nie deptać. Ostrożnie przenosiłem ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Co mi mówiła? „Bądź nocą. Nie wiatrem kołyszącym drzewami, nawet nie bezszelestnie latającą sową czy nieruchomo skuloną myszką. Bądź tą nocą, która spowija wszystko, dotykając niepostrzeżenie. Gdyż noc jest kotem.” Bardzo dobrze. Byłem nocą, smukłą, czarną i bezgłośną. Przystanąłem pod zwisającymi gałęziami dębu. Jego liście nie poruszały się. Otworzyłem oczy najszerzej jak mogłem, usiłując pochwycić nawet najsłabszy błysk światła. Powoli obróciłem głowę. Rozdąłem nozdrza, a potem po cichu wciągnąłem powietrze ustami, starając się złowić jej zapach. Gdzie była, dokąd poszła? Nagle coś przygniotło mnie do ziemi, jakby krzepki człowiek klepnął mnie oburącz w łopatki, a potem odskoczył. Obróciłem się błyskawicznie, lecz to była tylko Kotka. Spadła na mnie jak spadający liść, a potem zeskoczyła. Teraz czaiła się w suchej trawie i zeschniętych liściach pod drzewem. Przyciskając brzuch do ziemi, popatrzyła na mnie i odwróciła głowę. Przysiadłem obok niej. — Którędy, Kotko? Dokąd poszła? Tutaj. Ona jest tutaj. Zawsze jest tutaj, ze mną. Po głębokim, gardłowym głosie mojej ukochanej, myśl Kotki w moim umyśle była jak ciche mruczenie. Lubiłem ją, lecz kontakt z jej myślami w chwili, gdy tak tęskniłem do mojej ukochanej, był niemal nie do zniesienia. Delikatnie odsunąłem ją. Próbowałem zignorować jej żałosny protest. — Tutaj — westchnąłem. — Wiem, że jest blisko. Tylko gdzie? Bliżej niż sądzisz. Jednak nigdy mnie nie poznasz dopóki będziesz odpychał kota. Otwórz się na kota. Bądź kotem. Dowiedź mi swej miłości. Kotka bezgłośnie odpłynęła. Nie zauważyłem, gdzie znikła. Była nocą odpływającą w noc i równie dobrze mógłbym próbować odróżnić wodę wlaną do strumienia. Bezgłośnie nabrałem tchu i spróbowałem pójść za nią, nie nogami, lecz sercem. Zapomniałem o obawie i otworzyłem się na kota.
258
Kotka nagle wróciła, wyłaniając się z ciemności jako ciemniejszy cień. Przycisnęła się do moich nóg. Tropieni. — Tak. Tropimy moją kobietę, moją ukochaną. Nie. To my jesteśmy tropieni. Coś nas zwęszyło, coś tropi Kotkę i Chłopca w mroku. Do góry. Wspinaj się. Od słów przeszła do czynów, unosząc się na dąb. Z drzewa na drzewo. Wtedy nas nie wytropi. Skacz z drzewa na drzewo. Wiedziałem, że ona to robiła i spodziewała się, że pójdę za nią. Próbowałem. Skoczyłem do drzewa, lecz jego pień był zbyt gruby, żebym zdołał go objąć i nie dość szorstki, aby moje pozbawione pazurów palce znalazły jakieś oparcie. Przez chwilę wisiałem na nim, ale nie zdołałem się nań wspiąć. Zsunąłem się, łamiąc paznokcie i rozdzierając odzież, odrzucony przez drzewo. Teraz słyszałem zbliżającego się drapieżnika. To było zupełnie nowe uczucie — być tropionym w ten sposób. Nie podobało mi się to. Znajdę lepsze drzewo. Odwróciłem się i pobiegłem, rezygnując ze skradania się na rzecz szybkości, ale na próżno. Biegłem w górę zbocza. Niektóre drapieżniki, na przykład niedźwiedzie, nie potrafią szybko biec pod górę. Jeśli to niedźwiedź, powinienem mu umknąć. Nie miałem pojęcia jaki inny zwierz odważyłby się na nas polować. Inny dąb, młodszy i o niżej zwisających gałęziach, wyglądał zachęcająco. Podbiegłem doń, podskoczyłem i złapałem najniższy konar. Kiedy podciągałem się w górę, mój prześladowca już dobiegał do drzewa. Źle wybrałem. W pobliżu nie było innych drzew, na które mógłbym przeskoczyć. Te nieliczne, które rosły obok, miały cienkie gałęzie, nie zapewniające oparcia. Byłem w pułapce. Warcząc, spojrzałem na prześladowcę. Zajrzałem we własne oczy, spoglądające w moje własne oczy, które spoglądały... Usiadłem na łóżku, gwałtownie wyrwany ze snu. Cały byłem zlany potem i zupełnie mi zaschło w ustach. Dźwignąłem się z łóżka i stałem, zdezorientowany. Gdzie jest okno, gdzie drzwi? Potem przypomniałem sobie, że nie znajduję się w mojej chacie, lecz w obcym domu. Po omacku dotarłem do umywalki. Chwyciłem dzbanek i napiłem się letniej wody. Zmoczyłem dłoń tą resztką, która pozostała, po czym przetarłem twarz. Działaj, umyśle, nakazywałem swojemu zaspanemu mózgowi. Miałem sen. Ślepun zapędził na drzewo księcia Sumiennego, gdzieś na wzgórzach za Wietrznym. Kiedy spałem, mój wilk znalazł księcia. Obawiałem się jednak, że książę również odkrył naszą obecność. Jak wiele wiedział o Mocy? Czy zdawał sobie sprawę z tego, że nawiązujemy kontakt? Te rozważania zostały gwałtownie przerwane. Jak nadciągająca burza, rozpętana nagłym uderzeniem pioruna, tak rozbłysk światła w moich oczach był heroldem wywołanego użyciem Mocy bólu głowy, który powalił mnie na kolana. A nie miałem przy sobie ani kawałka zbawczej kory.
259
Jednak mógł ją mieć Błazen. Tylko ta myśl mogła zmusić mnie do powstania. Po omacku odnalazłem drzwi i wtoczyłem się do jego komnaty. Rozjaśniało ja tylko kilka dogasających węgli na kominku i nikłe światło palących się za oknem pochodni. Potoczyłem się w kierunku jego łóżka. — Błaźnie? — zawołałem cicho i ochryple. — Błaźnie, Ślepun zagnał Sumiennego na drzewo. I... Urwałem. Pod wpływem snu zapomniałem o wcześniejszych wydarzeniach. A jeśli skulony pod pościelą kształt nie był jednym ciałem lecz dwoma? Odrzucił przykrycie i zobaczyłem, że na wielkim łożu spoczywa tylko jedna osoba. Obrócił się twarzą do mnie i usiadł. Spojrzał na mnie z troską. — Rycerski? Jesteś ranny? Ciężko usiadłem na brzegu łoża, objąłem rękami głowę i ścisnąłem, żeby się nie rozpadła. — Nie. Tak. To przez Moc, ale nie mamy na to czasu. Wiem gdzie jest książę. Śnił mi się. Był z kotem na nocnych łowach opodal Wietrznego. Potem coś polowało na nas i kot wszedł na jedno drzewo, a ja... książę, na drugie. Potem spojrzałem w dół i ujrzałem siedzącego pod drzewem Ślepuna. Wilk osaczył go gdzieś na wzgórzach. Jeśli zaraz ruszymy, możemy go złapać. — Nie możemy. Pomyśl chwilę. — Nie mogę. Głowa mi pęka. — Zgarbiłem się, łokciami opary o kolana, ściskając dłońmi głowę. — Dlaczego nie możemy po niego pójść? — spytałem żałośnie. — Spróbuj to przemyśleć, przyjacielu. Ubieramy się i wykradamy z tej komnaty, jakoś omijamy stajennych i wyprowadzamy nasze konie, jedziemy nocą przez nieznaną okolicę i znajdujemy pilnowane przez wilka drzewo, na którym siedzi książę. Jeden z nas wchodzi na nie i zmusza go, żeby zszedł. Potem namawiamy go, żeby pojechał z nami. Lord Złocisty w cudowny sposób pojawia się na śniadaniu z księciem Sumiennym — jak sądzę bardzo niezadowolonym — albo po prostu bez słowa wyjaśnienia znika z gościnnego pałacu Brzęczków. Tak czy inaczej już po kilku dniach ludzie zaczną zadawać bardzo nieprzyjemne pytania o lorda Złocistego i jego sługę Toma Borsuczowłosego, nie wspominając już o księciu Sumiennym. Miał rację. Podejrzewaliśmy, że Brzeczkowie byli zamieszani w „zniknięcie” księcia. Sprowadzanie go do Wietrznego byłoby głupotą. Musieliśmy przejąć go w taki sposób, żebyśmy niepostrzeżenie mogli zawieźć go prosto do Koziej Twierdzy. Ucisnąłem palcami gałki oczne. Miałem wrażenie, że zaraz wyjdą mi z głowy. — No to co robimy? — wykrztusiłem. Właściwie nie chciałem tego wiedzieć. Chciałem paść na łóżko i zwinąć się w kłębek.
260
— Niech wilk nie straci tropu księcia. Jutro, podczas polowania, odeślę cię do zamku po coś, czego zapomniałem. Sam pojedziesz do księcia i namówisz go, żeby wrócił do Koziej Twierdzy. Wybiorę ci porządnego konia. Wsadzisz na niego księcia i niezwłocznie odwieziesz go do Koziej Twierdzy. Ja jakoś wytłumaczę twoją nieobecność. — Jak? — Jeszcze nie wiem, ale znajdę sposób. Nie martw się tym. Cokolwiek powiem, Brzeczkowie będą musieli uwierzyć, żeby mnie nie obrazić. Uczepiłem się pierwszej lepszej dziury w tym planie. Z trudem zdołałem zebrać myśli. — Mam... namówić go, żeby wrócił do Koziej Twierdzy? — Uda ci się — odparł z głębokim przekonaniem Błazen. — Będziesz wiedział, co mu powiedzieć. Wątpiłem w to, ale już nie miałem siły się spierać. Przed zamkniętymi oczami przelatywały mi boleśnie jaskrawe błyski. Uciskanie powiek palcami jeszcze pogarszało sprawę. Otworzyłem oczy, lecz w półmroku też przemykały zygzaki światła. — Kora wiązu — jęknąłem błagalnie. — Potrzebuję jej. — Nie. Mój umysł nie był w stanie ogarnąć tego, że Błazen mi odmówił. — Proszę — wykrztusiłem. — Ten ból jest nie do opisania. Czasem byłem w stanie przewidzieć, kiedy zacznie się atak. Od ostatniego minęło już sporo czasu. Czyżbym wmawiał sobie to dziwne odrętwienie szyi i pleców? — Rycerski, nie mogę. Cierń kazał mi obiecać. — I ściszając głos, jakby obawiał się, że to za mało, dodał: — Będę przy tobie. Porwała mnie fala bólu, zmieszanego ze strachem. Mam przyjść? Nie. Zostań tam. Pilnuj go. Usłyszałem te słowa tak wyraźnie, jakbym wypowiedział je na głos. Zdaje się, że to powinno mnie zaniepokoić. Przypomniałem sobie co. — Potrzebuję kory wiązu — zdołałem wykrztusić. — Inaczej nie utrzymam osłon Mocy. Dowiedzą się, że tu jestem. Łóżko poruszyło się pode mną, gdy Błazen schodził z niego. Miałem wrażenie, że mózg tłucze mi się o ściany czaszki. Usłyszałem, że podszedł do umywalki. Po chwili wrócił z mokrą szmatą w dłoni. — Połóż się — powiedział. — Nie mogę — wymamrotałem. Każdy ruch sprawiał mi ból. Chciałem wrócić do mojej sypialni, ale nie byłem w stanie. Jeśli miałem dostać ataku, nie chciałem, żeby Błazen to widział.
261
Zimny okład na czole wstrząsnął mną jak cios. Żołądek podszedł mi do gardła i zrobiłem kilka szybkich wdechów, żeby go uspokoić. Siedząc na skraju łóżka, bardziej wyczułem niż zobaczyłem pochylającego się nade mną Błazna. Ujął moją dłoń w swoją i przesuwał po niej okryte rękawiczką palce. Po chwili mocno je zacisnął, uciskając kości śródręcza. Z nieartykułowanym okrzykiem próbowałem się wyrwać, ale jak zwykle był silniejszy niż się spodziewałem. — To potrwa tylko chwilę — mruknął pocieszająco. Ból dłoni przeszedł w odrętwienie. Błazen oburącz chwycił moją rękę tuż powyżej łokcia, znów pogmerał palcami i mocno ścisnął. — Proszę — jęknąłem i próbowałem się odsunąć. Przesunął się razem ze mną, a głowa bolała mnie tak bardzo, że nie mogłem uciec. Dlaczego mnie dręczył? — Nie opieraj się — poprosił. — Zaufaj mi. Myślę, że mogę ci pomóc. Zaufaj mi. Znowu przesunął dłonie, tym razem na moje ramię i znów bezlitośnie ścisnął je palcami. Jęknąłem, a wtedy położył dłonie na mojej szyi, wbijając w nią palce, jakby chciał mi oderwać głowę. Chwyciłem go za nadgarstki, ale nie miałem siły w rękach. — Jeszcze chwilę — powiedział błagalnie. — Rycerski, zaufaj mi. Zaufaj mi. Nagle coś się stało. Głowa obwisła mi na szyi i opadła na pierś. Ból nie minął, ale znacznie osłabł. Osunąłem się na bok i obróciłem na wznak. — Dobrze. Dobrze — powtarzał i przez moment widziałem błogosławioną ciemność. Potem dłonie znów wróciły, kciuki spoczęły na moim czole, a rozchylone palce odszukały odpowiednie miejsca na skroniach i po bokach głowy, po czym nacisnęły bezlitośnie. Małe palce wbiły się w zawiasy mojej szczęki. — Nabierz tchu, Rycerski — usłyszałem jego głos i nagle zrozumiałem, że wstrzymuję oddech. Spazmatycznie wciągnąłem powietrze do płuc i nagle ból ustąpił. O mało nie załkałem z ulgi. Zamiast tego natychmiast zapadłem w bezdenną otchłań snu. Miałem dziwny sen. Śniłem, że jestem bezpieczny. Oszołomiony, ocknąłem się przed świtem. Nabrałem tchu i uświadomiłem sobie, że leżę na łóżku Błazna. Chyba właśnie wstał. Cicho kręcił się po komnacie, wybierając ubranie. Chyba wyczul, że na niego patrzę, bo podszedł do łóżka. Dotknął mojego czoła, łagodnie popychając głowę z powrotem na poduszkę. — Śpij dalej. Możesz pospać jeszcze trochę. Sądzę, że to ci się przyda. Dwoma urękawiczonymi palcami nakreślił dwie bliźniacze linie od czubka mojej głowy po nasadę nosa. Znów zasnąłem. Obudziłem się ponownie, ponieważ mną potrząsał. Na łóżko obok mnie leżał mój błękitny strój sługi. Błazen był już ubrany. — Czas na łowy — powiedział Błazen, kiedy zobaczył, że już nie śpię. — Obawiam się, że musisz się pospieszyć.
262
Ostrożnie uniosłem głowę. Polał mnie kark i krzyż. Usiadłem na łóżku. Czułem się tak, jakbym stoczył walkę na pięści... albo miał atak. Bolał mnie policzek w miejscu, gdzie go sobie przygryzłem. Odwróciłem głowę i zapytałem: — Czy miałem w nocy atak? Po krótkim wahaniu odrzekł: — Chyba tak, ale słaby. Rzucałeś głową i dygotałeś we śnie. Przytrzymałem cię. Po chwili ci przeszło. Nie chciał mówić o tym tak samo jak ja. Powoli ubrałem się. Wszystko mnie bolało. Na lewym ramieniu miałem ślady jego palców — małe ciemne kręgi siniaków. A zatem ten silny uścisk nie był złudzeniem. Zobaczył, że oglądam rękę i skrzywił się ze współczuciem. — Zostawia sińce, ale czasem pomaga — tylko tyle mi wyjaśnił. Poranne polowania w Wietrznym niewiele różniły się od porannych polowań w Koziej Twierdzy. Wokół panowała atmosfera skrywanego podniecenia. Śniadanie zjedzono pospiesznie, stojąc na dziedzińcu, a wysiłki kucharek pozostały prawie niedocenione. Ja wypiłem tylko kufel piwa, gdyż bałem się wziąć coś do ust. Jednak przezornie zrobiłem to, o czym wspominała poprzedniego dnia Wawrzyn: schowałem nieco prowiantu do juków i postarałem się napełnić bukłak świeżą wodą. W tłumie dostrzegłem Wawrzyn, ale była bardzo zajęta rozmową z co najmniej czterema osobami jednocześnie. Lord Złocisty przeszedł przez dziedziniec, witając wszystkich życzliwym uśmiechem. Córka Szarawych nie odstępowała go ani na krok. Uśmiechała się trajkotała jak najęta, a lord Złocisty słuchał z uwagą. Czyżby młody Uprzejmy patrzył na to z lekką irytacją? Ze stajni przyprowadzono konie, osiodłane i wyszczotkowane. Mojakara nie wyglądała na przejętą ogólnym zamieszaniem i znów zdumiała mnie jej pozorna apatia. Wydawało mi się, że na dziedzińcu jest dziwnie cicho. Po chwili uśmiechnąłem się pod nosem. No tak, nie było słychać podnieconego ujadania, które podnosi na duchu i ożywia konie. Nie było psów. Myśliwi i naganiacze dosiedli koni, a wtedy przyprowadzono gończe koty. Było to zwinne zwierzęta o wydłużonych ciałach pokrytych krótkim futrem. Ich łby na pierwszy rzut oka wydawały się małe. Ich sierść miała ciemnobrązowy kolor, lecz patrząc pod pewnym kątem można było dostrzec na niej jaśniejsze cętki. Długie i cienkie ogony wydawały się obdarzone własnym życiem. Koty weszły miedzy stojące na dziedzińcu wierzchowce tak spokojnie, jak psy między owce. To były grupardy, które doskonale wiedziały, co oznacza takie zgromadzenie ludzi i koni. Każdy sam odszukał swojego pana. Ze zdumieniem patrzyłem, jak spuszczone ze smyczy, zwinnie wskoczyły na końskie grzbiety. Zobaczyłem jak pani Brzeczka obraca się w siodle i mówi coś czule do swojego kota, a grupard Uprzejmego kładzie łapę na jego ramieniu i lekko przyciąga do siebie, żeby otrzeć się pyskiem o jego policzek. Na próżno czekałem na jakiś prze-
263
jaw Rozumienia. Było niemal pewne, że oboje posiadają te magię, lecz panowali nad nią w stopniu, jaki uważałem za niemożliwy. W tych okolicznościach nie odważyłem się nawiązać kontaktu ze Ślepunem, chociaż bardzo tego chciałem. Milczał tak zawzięcie, jakby go wcale nie było. Niedługo, obiecałem sobie, niedługo. Ruszyliśmy na wzgórza, gdzie Unik obiecywał dobre tereny łowieckie do polowania na ptaki i niezłą zabawę. Jechałem z tyłu wraz z innymi sługami, wdychając kurz. Pomimo wczesnej godziny, dzień zapowiadał się na niezwykle ciepły. Wzbijany kopytami koni kurz wisiał w nieruchomym powietrzu. Gleba na tych wzgórzach miała dziwną konsystencję, gdyż pod cienką warstwą darni krył się drobniutki pył. Niebawem pożałowałem, że nie zabrałem chustki do zasłonięcia nosa i ust, a wiszący w powietrzu kurz nie zachęcał do rozmów. Miękka ziemia tłumiła stukot kopyt, a brak ujadających psów sprawiał, że jechaliśmy w niemal głuchej ciszy. Wkrótce opuściliśmy brzeg rzeki i trakt, aby pojechać skąpanym w słońcu zboczem, przez gęste szarozielone krzaki. Podążaliśmy przez kolejne, zwodniczo podobne do siebie wzgórza i wąwozy. Kiedy wjechaliśmy na szczyt kolejnego wzgórza, myśliwi sporo nas już wyprzedzili i jechali dalej. Myślę, że stado wypłoszonych przez nas ptaków zaskoczyło nawet Unika, ale wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie zdążyłem zauważyć, czy jeźdźcy spuścili koty, czy też zwierzęta same skoczyły na ofiary. Te były dużymi, ciężkimi ptakami, które musiały przebiec kawałek po ziemi, łopocząc skrzydłami, zanim wzbiły się w powietrze. Kilku nigdy się to nie udało, a zauważyłem co najmniej dwa strącone w locie przez podskakujące grupardy. Koty były niewiarygodnie szybkie. Zeskakiwały ze swoich poduszek, zwinnie odbijały się od ziemi i z szybkością atakującego węża dopadały uciekające ofiary. Jeden powalił dwa ptaki, chwytając jednego w szczęki, a drugiego przyciskając przednimi łapami do ziemi. Zauważyłem, że za nami jechała czwórka czy piątka chłopców na kucach. Teraz pobiegli naprzód, zbierając trofea do worków. Tylko jeden grupard nie chciał oddać swojego łupu. Mówiono, że to młode zwierzę, jeszcze niezbyt dobrze wytresowane. Przed zamknięciem worków ptaki pokazano lordowi Złocistemu. Jadąca obok niego Zydel wysunęła się naprzód, żeby lepiej przyjrzeć się trofeom. Lord Złocisty wyrwał pióra z ogonów kilku ptaków, po czym wezwał mnie do siebie. Kiedy odbierałem od niego pióra, pouczył mnie: — Włóż je zaraz do futerału, żeby się nie zniszczyły. — Do futerału? — Futerału na pióra. Pokazywałem ci go, kiedy pakowaliśmy się w Koziej Twierdzy... Na oddech Sa, człowieku, chyba nie zostawiłeś go w pokoju? No tak! No cóż, będziesz musiał po niego wrócić. Wiesz który to: ten z wytłaczanej czerwonej skóry z pilśniową wyściółką. Niemal na pewno znajdziesz go w moim bagażu w Wietrznym, jeśli nie zostawiłeś go w Koziej Twierdzy. No cóż, daj pióra łowczyni Wawrzyn, niech przechowa je do twojego powrotu. Pospiesz się, Tomie Borsuczowłosy. Potrzebny mi ten futerał!
264
Lord Złocisty nie skrywał zniecierpliwienia nieudolnością swojego sługi. Istotnie, w jego rzeczach widziałem taki futerał, ale nigdy mi nie mówił, że służy do przechowywania piór, ani nie kazał mi go wziąć. Zrobiłem skruszoną minę i skinąłem głową. I w ten prosty sposób odłączyłem się od reszty towarzystwa. Posłuszny memu panu, zawróciłem i popędziłem klacz. Dopiero kiedy od polujących oddzielały mnie dwa wzgórza, ostrożnie wysłałem myśl do Ślepuna. Jadę. Lepiej późno niż wcale — odparł burkliwie. Wstrzymałem konia i zastygłem. Coś było nie tak. Zamknąłem oczy i spojrzałem ślepiami wilka. Ujrzałem widok niczym nie różniący się od tych wzgórz i dolin, przez które jechałem od rana. Porośnięte dębami doliny, zakurzone krzaki i pożółkła trawa na zboczach. Jakoś jednak zorientowałem się, gdzie był i jak do niego dojechać. Było tak, jak opisywał to Ślepun: wiedziałem gdzie mnie swędzi, zanim się podrapałem. Wiedziałem również, nie pytając go o to, że nie bez powodu jest taki cichy. Już nie sięgałem ku niemu myślą, tylko ubodłem piętami Mojąkarą i przycisnąłem się do jej karku. Była przyzwyczajona do równin, nie pagórków, ale tutaj też dobrze się spisała. Niebawem ujrzałem dolinkę, w której czekał na mnie Ślepun. Pragnąłem pognać ku niemu co koń wyskoczy. Jego milczenie było równie złowrogie jak brzęczenie much nad kałużą krwi. Powoli okrążyłem dolinę, szukając śladów i węsząc. Znalazłem ślady dwóch podkutych koni, a w chwilę później ten sam trop, tylko wiodący w przeciwnym kierunku. Niedawno dwa konie wjechały w tę kępę drzew i wkrótce potem odjechały stąd. Nie zwlekałem dłużej. Wjechałem w czekający na mnie cień drzew tak ostrożnie, jakbym wkładał głowę w pętlę. Ślepunie. Tutaj. Ci. Leżał, ciężko dysząc, w suchym cieniu dębów. Zeschłe liście przywarły do krwawych szram na jego pysku i boku. Zeskoczyłem z konia i podbiegłem do niego. Położyłem dłonie na jego futrze i jego myśli bezgłośnie popłynęły do mnie najcichszą z możliwych więzią Rozumienia. Napadli na mnie razem. Chłopiec i jego kot? — Zdziwiłem się, że to go dziwi. Przecież chłopca i kota łączyła więź Rozumienia. To oczywiste, że działali razem. Kot i ten jeździec, który przyprowadził konie. Przez cały czas pilnowałem chłopca. Nie wyczułem żadnej myśli nawet tego, że wezwał na pomoc kota. Jednak o świcie ten przeklęty kot zaatakował mnie. Skoczył na mnie z drzewa, a ja nawet nie wiedziałem, że tam jest. Pewnie przeskakiwał z drzewa na drzewo, jak wiewiórka. Uczepił się mnie jak rzep. Myślałem, że wygrałem, kiedy rzuciłem go na ziemię, ale złapał mnie przednimi łapami, a tylnymi próbował rozerwać mi brzuch. Prawie mu się udało. Wtedy nadjechał ten człowiek z końmi. Chłopiec wdrapał się na konia, a wtedy kot błyskawicznie wskoczył za nim. Odjechali galopem, zostawiając mnie tu.
265
Daj mi obejrzeć swój brzuch. Najpierw daj mi wody, zanim zaczniesz mnie obmacywać. Mojakara zirytowała mnie, dwukrotnie odskakując, zanim złapałem wodze. Uwiązałem ją do krzaka, a potem zaniosłem Ślepunowi jedzenie i wodę. Napoiłem go ze złączonych dłoni, a potem podzieliliśmy się prowiantem. Miałem chęć obmyć z krwi te zadrapania, które widziałem, ale nie pozwolił mi. Zostaw je, niech same się zasklepią. Już je wylizałem do czysta. Przynajmniej daj mi obejrzeć te na brzuchu. Niezbyt chętnie, ale pozwolił. Te obrażenia były znacznie poważniejsze, gdyż kocie pazury były ostre, a wilczego brzucha nie osłaniało grube futro. Rany nie miały równych brzegów, lecz poszarpane i już zaczęły się jątrzyć. Na szczęście kot nie zdołał rozedrzeć brzucha. Obawiałem się, że zobaczę wychodzące wnętrzności, ale ujrzałem tylko poszarpane ciało. Przekląłem się w myślach za to, że nie zabrałem żadnej maści na rany. Już od dawna nie musiałem myśleć o takich sprawach i stałem się nieostrożny. Dlaczego nie wezwałeś mnie na pomoc? Byłeś za daleko i nie przybyłbyś na czas. A poza tym... — Wyczułem jego niepokój. — Wydawało mi się, że oni chcieli, żebym cię wezwał. Ten człowiek na wielkim koniu i kot. Nasłuchiwali, jakby moja myśl do ciebie była zwierzyną, która chcieli wypłoszyć z ukrycia. Nie książę. Nie. Bracie mój, tu dzieje się coś bardzo dziwnego. Był zdziwiony, gdy ten jeździec zjawił się z zapasowym koniem. Wyczułem jednak, że kota wcale to nie zaskoczyło. On spodziewał się tego mężczyzny i koni. Książę nie rozumie wszystkiego, co robi jego partner. Jego przywiązanie jest ślepe. To... nierówna więź. Jeden z nich wkłada w nią wszystko, a drugi to akceptuje, ale nie odwzajemnia. A ten kot... coś z nim jest nie tak. Nie potrafił mi tego wyjaśnić. Siedziałem przez jakiś czas, trzymając go, zastanawiając się, co robić dalej. Książę zniknął. Ktoś, kogo nie wzywał, zabrał go Ślepunowi dokładnie w tej samej chwili, gdy kot odwrócił uwagę wilka. Dokąd zabrał chłopca? Biegłem za nimi przez jakiś czas. Jednak jest tak, ja mówiłeś. Już nie mogę dotrzymać kroku koniowi. Nigdy nie mogłeś. Cóż. Ty też nie. Nawet wilkowi nie potrafiłeś długo dotrzymać kroku. Prawda. Szczera prawda. Przygładziłem mu futro i spróbowałem oderwać zeschły liść od jednej z ran. Zostaw go w spokoju! Albo odgryzę ci rękę! Mógł to zrobić. Szybko jak wąż, złapał zębami moją dłoń. Lekko nacisnął i puścił. Rana nie krwawi, więc zostaw ją w spokoju. Przestań mnie skubać i ruszaj za nimi. I co mam zrobić?
266
Zacznij od zabicia tego kota — zaproponował zjadliwie, ale bez przekonania. Równie dobrze jak ja wiedział, co stałoby się z księciem, gdybym zabił zwierzę, z którym łączyła go więź Rozumienia. Wiem. Szkoda, że on nie podziela twoich skrupułów. Nie wiedział, że jesteś ze mną związany. Wiedzieli, że jestem z kimś związany i bardzo chcieliby dowiedzieć się z kim. Świadomość tego nie powstrzymała ich od zranienia mnie. Czułem jak szybko biegną jego myśli, wyprzedzając moje, rozważając sytuację, której ja jeszcze nie ogarnąłem. Bądź czujny, braciszku. To stara historia. Ty sądzisz, że to swego rodzaju gra, w której obowiązują określone zasady. Chcesz sprowadzić księcia z powrotem, jak matka niesforne szczenię do jamy. Nawet nie brałeś pod uwagę tego, że może będziesz musiał zrobić mu krzywdę, albo zabić kota. A już w ogóle nie przyszło ci do głowy, że oni mogą zabić ciebie, żeby nie dopuścić do powrotu księcia. Dlatego dam ci inną radę. Nie jedź za nimi sam. Daj mi czas. Do wieczora dojdę do siebie. A potem ruszymy za nimi, zabierając ze sobą Bezwonnego. On jest sprytny, jak na człowieka. Sądzisz, że książę jest do tego zdolny? Gotów mnie zabić, byle tylko nie wrócić do Koziej Twierdzy? Wzdrygnąłem się na samą myśl. A jednak ja byłem młodszy od niego, kiedy po raz pierwszy zabiłem na rozkaz Ciernia. Niezbyt mi się to podobało, ale specjalnie nie zastanawiałem się nad tym, czy postąpiłem dobrze czy źle. Cierń był wówczas moim mistrzem i ufałem mu. Teraz zastanawiałem się, czy książę też miał kogoś, komu ufał tak bezgranicznie, żeby pozbyć się wszelkich zahamowań? Dlaczego sądzisz, że masz do czynienia z młodym księciem. Tak nie jest. I to nie tego kota powinniśmy się obawiać. Za tym kryje się coś więcej, mój bracie, więc musimy być bardzo, bardzo ostrożni. Wypił resztę mojej wody. Potem zostawiłem go pod tymi dębami, chociaż nie podobało mi się to. Nie próbowałem jechać po śladach, ale wróciłem do posiadłości Brzęczków w Wietrznym, znalazłem skórzany futerał i wróciłem do myśliwych. Wprawdzie pojechali dalej, ale łatwo było ich znaleźć. Kiedy wręczyłem mu futerał, lord Złocisty zauważył: — Długo cię nie było, Tomie Borsuczowłosy. — Popatrzył na swoich towarzyszy i dodał: — No, przynajmniej nie jest tak, jak się obawiałem. Już myślałem, że poważnie potraktowałeś moje słowa, że musisz przynieść mi ten futerał nawet gdybyś miał wrócić po niego do Koziej Twierdzy. Wszyscy uśmiali się z mej głupoty. Pokornie pochyliłem głowę. — Przepraszam, panie, za zwłokę. Musiałem przeszukać cały bagaż. Przyjął moje przeprosiny, a potem oddał mi futerał.
267
— Weź pióra od łowczyni Wawrzyn. I starannie je ułóż. Wawrzyn miała sporą garść piór. Czerwony futerał otwierał się jak książka. Wewnątrz był wyłożony filcem mającym chronić pióra przed uszkodzeniem. Przytrzymałem otwarty futerał, a on starannie ułożyła w nim okazy. Inni myśliwi pojechali dalej, nie zwracając na nas uwagi. — Koty dobrze polują? — zapytałem, gdy układała pióra. — Bardzo dobrze. To zdumiewający widok. Widziałam już polującego mgłowego kota księcia, ale grupardy widzę po raz pierwszy. Kiedy cię nie było, dwa razy puścili koty na ptactwo i raz na zające. — Myślisz, że długo będą jeszcze polować? — Wątpię. Lord Złocisty wyznał, że południowe słońce szkodzi mu na cerę i powoduje ból głowy. Sądzę, że wkrótce wrócą do zamku. — Ja również byłbym z tego rad. Pozostali odjechali już spory kawałek, zajęci rozmową. Wawrzyn zamknęła skórzany futerał i podała mi go. Pojechaliśmy obok siebie, doganiając resztę myśliwych. W pewnej chwili obróciła się w siodle, spojrzała mi w czy i powiedziała: — Zeszłej nocy, Tomie Borsuczowłosy, wyglądałeś jak zupełnie inny człowiek. Powinieneś bardziej dbać o swój wygląd. Efekt jest wart tego wysiłku. Odjęło mi mowę. Uśmiechnęła się na widok mojej głupiej miny i pozostawiła z innymi sługami, popędzając konia i zrównując się z lordem Złocistym. Nie wiedziałem co sobie powiedzieli, w każdym razie niebawem całe towarzystwo postanowiło wracać do Wietrznego. Worki z trofeami były ciężkie, słońce prażyło niemiłosiernie, a koty wyglądały na zirytowane i mniej zainteresowane łowami. Tak więc myśliwi zawrócili i popędzili wierzchowce, spiesząc do miłego chłodu grubych kamiennych murów Wietrznego. Pozostali podążyli za nimi, jak mogli najszybciej. Mojakara bez trudu dotrzymywała kroku rumakom szlachty, chociaż musiałem jechać w tumanie wzbijanego przez nich kurzu. Szlachta udała się do swych komnat, aby zmyć z siebie kurz i ubrać czyste stroje, natomiast służba zajęła się spoconymi wierzchowcami i rozdrażnionymi kotami. Podążyłem za lordem Złocistym, który rześko pomaszerował korytarzem. Pospiesznie otworzyłem mu drzwi i zamknąłem je za nami, kiedy wszedł do środka. Po cichu zasunąłem rygiel. Odwróciłem się i zobaczyłem, że już zmywa kurz z twarzy i rąk. — Co się stało? — zapytał. Opowiedziałem mu. — Wydobrzeje? — spytał z niepokojem. — Książę? Nie mam pojęcia. — Ślepun — wyjaśnił niecierpliwie Błazen.
268
— Z pewnością. Kiedy tam wrócę, zawiozę mu więcej wody i mięso. Był poraniony, ale raczej od tego nie umrze. Chociaż nie podobał mi się wygląd tych zaognionych zadrapań. Błazen zdawał się czytać w moich myślach. — Mam maść, która powinna przynieść mu ulgę, jeśli pozwoli ci się posmarować. Mimo woli uśmiechnąłem się. — Wątpię, żeby pozwolił, ale wezmę ją. — Dobrze. Teraz tylko muszę wymyślić jakiś powód, żebyśmy wszyscy troje mogli opuścić Wietrzne zaraz po obiedzie. Nie możemy zgubić tego tropu. I nie sądzę, żebyśmy jeszcze tu wrócili. Mówiąc to, zmienił kaan, strzepnął kurz ze spodni i wytarł szmatą buty. Przejrzał się w lustrze, po czym pospiesznie przyczesał jasne włosy. Ich lśniące pasma unosiły się i przywierały do szczotki. Krótkie włosy na skroniach sterczały jak kocie wąsy. Błazen zaklął i spiął włosy z tyłu głowy grubą srebrną klamrą. — Już. To musi wystarczyć. Spakuj nas, Tomie Borsuczowłosy. Zanim wrócę z obiadu, bądź gotowy do wyjazdu. I wyszedł. Na stole leżały owoce i chleb z poprzedniej nocy. Chleb był trochę czerstwy, lecz ja byłem dostatecznie głodny, żeby nie zwracać na to uwagi... jedząc, pospiesznie spakowałem moje rzeczy. Z garderobą lorda Złocistego miałem więcej problemów. Nie miałem pojęcia, jak zmieścił tyle rzeczy w takich małych jukach. W końcu jakoś je poupychałem, chociaż zastanawiałem się, jak też po wyjęciu będą wyglądać te jego piękne koszule. Kiedy skończyłem pakowanie, obiad jeszcze trwał. Skorzystałem z okazji i zaszedłem do kuchni na zimne piwo i kiełbaski. Przypomniałem sobie nabyte niegdyś umiejętności i opuściłem kuchnię z kilkoma pętami schowanymi za pazuchą. Wróciłem na kwaterę i resztę wczesnego popołudnia spędziłem niecierpliwie wyczekując powrotu lorda Złocistego. Pragnąłem nawiązać kontakt z wilkiem, ale nie odważyłem się. Z każdą mijająca chwilą książę mógł oddalać się bardziej. Popołudnie szybko mijało. W końcu rzuciłem się na łóżko. Pomimo niepokoju, zasnąłem. Obudził mnie odgłos otwieranych drzwi. Przetoczyłem się po łóżku i zerwałem na równe nogi, otępiały od snu, ale chcąc jak najszybciej wyruszyć. Lord Złocisty zamknął drzwi i w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie, rzekł ponuro: — Wymówienie się od dalszej gościny okazało się niemożliwe. Na podwieczorek zaproszono już gości, w dodatku nie tylko tych, z którymi byliśmy na polowaniu. Najwidoczniej Brzeczkowie chcą przedstawić mnie wszystkim bogatym sąsiadom. Zaplanowali kolejne kolacje, przyjęcia i polowania, w których weźmie udział chyba pół księstwa. Nie byłem w stanie wymyślić dostatecznie ważnego powodu do wyjazdu. To piekielnie irytujące. Wolałbym już wrócić do fikania koziołków, żonglowania i chodzenia po linie.
269
— Jeszcze nie wyjeżdżamy? — wymamrotałem. — Nie. Dziś wieczór wydają kolacje na moją cześć. Obraziłbym ich, gdybym nagle wyjechał. A kiedy wspomniałem, że być może skrócę wizytę i wyjadę jutro rano, powiedziano mi, że lord Krzyk zza rzeki zaplanował już dla mnie poranne polowanie i popołudniowy odpoczynek w jego posiadłości. — Celowo cię zatrzymują. Brzeczkowie są zamieszani w znikniecie księcia. Jestem pewien, że zeszłej nocy dostarczyli jedzenie dla niego i kota. A Ślepun jest pewien, że atakujący go kot wiedział, że wilk jest z kimś związany. Próbowali mnie sprowokować. — Możliwe. Jednak nawet gdybyśmy byli tego pewni, nie mógłbym nikogo oskarżyć. A nie mamy pewności. Może szukają protektora na dworze, lub chcą pokazać mi wszystkie okoliczne panny na wydaniu. Domyślam się, że dlatego znalazła się tu wczoraj ta dziewczyna. — Myślałem, że towarzyszyła Uprzejmemu. — Na polowaniu usilnie starała się wytłumaczyć, że są przyjaciółmi od dziecka i nic poza tym. — Westchnął i usiadł przy stoliku. — Powiedziała mi, że ona też zbiera pióra. Wieczorem po kolacji chce pokazać mi swoją kolekcję. Jestem pewien, że wymyśliła to, żeby spędzić ze mną więcej czasu. Gdybym nie miał tylu zmartwień na głowie, uśmiałbym się z jego zgnębionej miny. — No cóż, postaram się jakoś sobie z tym poradzić. Właściwie może nawet uda mi się obrócić to na naszą korzyść. Och, mam dla ciebie zadanie. Zdaje się, że podczas dzisiejszego polowania zgubiłem srebrny łańcuszek. Zauważyłem jego brak dopiero przy obiedzie. To jedna z moich ulubionych ozdób. Będziesz musiał wrócić tam po naszych śladach i poszukać go. Nie spiesz się. Mówiąc, wyjął z kieszeni naszyjnik, owinął go w chustkę i podał mi. Schowałem zawiniątko. Otworzył juki, obrzucił mnie oskarżycielskim wzrokiem na widok upchanych w nich rzeczy, a potem zaczął w nich grzebać, aż znalazł słoiczek z maścią. Wręczył mi go. — Mam ci przygotować ubranie zanim wyruszę? Wyjął z bagażu pomiętą koszulę i przewrócił oczami. — Myślę, że już dość dla mnie zrobiłeś, Borsuczowłosy. Jedź już. Poszedłem do drzwi, ale zatrzymał mnie jego głos. — Czy koń ci odpowiada? — Klacz to dobry wierzchowiec — zapewniłem go. — Silna i szybka, czego już dowiodła. Wybrałeś dobrego rumaka. — Wolałbyś jednak wybrać go sam?
270
O mało nie przytaknąłem. Jednak po namyśle doszedłem do wniosku, że to nieprawda. Gdybym sam wybierał konia, szukałbym towarzysza, który będzie nosił mnie przez wiele lat. Znalezienie odpowiedniego zabrałoby mi tygodnie, jeśli nie miesiące. A teraz, kiedy niechętnie zacząłem godzić się ze śmiertelnością wilka, nie miałem ochoty przywiązywać się do innego zwierzęcia. — Nie — odparłem szczerze. — Lepiej, że ty go dla mnie wybrałeś. To niezły rumak. Dokonałeś dobrego wyboru. — Dziękuję — odparł cicho. Najwidoczniej wiele to dla niego znaczyło. Gdyby nie czekał na mnie wilk, zostałbym jeszcze chwilę, żeby o tym porozmawiać.
ROZDZIAŁ 18
POCAŁUNEK BŁAZNA Krąży wiele opowieści o Rozumiejących przybierających zwierzęcą postać, żeby krzywdzić sąsiadów. Najkrwawsze z opowieści mówią o ludziach zmieniających się w wilki, mordujące zarówno ludzi, jak stada ich owiec. Inne opisują Rozumiejących przybierających postać ptaków, kotów, a nawet oswojonych niedźwiedzi, żeby dostać się do sypialni i uwieść jakąś niewinną pannę. Wszystkie te opowieści to wyssane z palca bzdury, rozpowszechniane przez tych, którzy usiłują wzbudzić nienawiść do Rozumiejących. Chociaż ci ostatni mogą dzielić myśli zwierząt, a więc i ich doznania, w żadnym razie nie potrafią przeistaczać się w zwierzęta. To prawda, że niektórzy Rozumiejący, przez długi czas pozostający w takim partnerskim związku, przejmują niektóre zwyczaje, nawyki żywieniowe i upodobania. Jednak człowiek jedzący, mieszkający, chodzący i cuchnący jak niedźwiedź, wcale nim się nie staje. Gdyby udało się obalić ten zakorzeniony przesąd, byłby to ogromny krok w kierunku unormowania stosunków między Rozumiejącymi a zwykłymi ludźmi. Borsuczowłosego „Opowieści Pradawnej Krwi”
N
ie zastałem wilka tam, gdzie go zostawiłem. Trochę mną to wstrząsnęło i minęła długa chwila nim upewniłem się, że wróciłem we właściwe miejsce. Jednak zobaczyłem plamę krwi na suchych liściach, na których leżał, oraz ślady rozlanej wody w miejscu, gdzie pił ją z moich dłoni. Był tutaj, a teraz znikł. Co innego tropić dwóch jeźdźców jadących na podkutych koniach, a co innego iść tropem wilka. Na suchej ziemi nie zostawiał żadnych śladów, a obawiałem się sięgnąć do niego myślą. Ruszyłem śladem koni, sądząc, że on zrobił to samo. Podążałem za nimi po skąpanych w słońcu wzgórzach, aż zeszły w kolejną dolinę i przecięły strumień. Przystanęli przy nim, żeby napoić konie. Na błotnistym brzegu znalazłem ślad wilczej łapy odciśnięty na wgłębieniu końskiego kopyta. No tak. Szedł ich śladem.
272
Trzy wzgórza dalej dogoniłem go. Wiedział, że nadjeżdżam. Nie czekał na mnie, lecz podążał dalej. To zwróciło moją uwagę. Nie biegł wilczym truchtem, tylko szedł. Mojakara niezbyt ochoczo podchodziła do wilka, ale nie opierała się. Kiedy podjechaliśmy bliżej, wilk przystanął i czekał na mnie w cieniu drzew. — Przywiozłem mięso — powiedziałem mu. Czułem jego świadomość, ale nie posłał ku mnie żadnej myśli. To było dziwne. Wyjąłem mięso zza pazuchy i dałem mu. Pożarł je w mgnieniu oka, a potem podszedł i usiadł przy mnie. Wyjąłem z sakwy słoik z maścią. Wilk westchnął i położył się. Ślady pazurów na jego brzuchu były zaognione i spuchnięte. Kiedy smarowałem je maścią, doskonale wyczuwałem jego ból. Starałem się robić to jak najdelikatniej, ale dokładnie. Tolerował moje zabiegi, chociaż niechętnie. Potem przez jakiś czas siedziałem przy nim, trzymając dłoń na jego karku. Obwąchał maść, którą go wysmarowałem. Miód i niedźwiedzie sadło — poinformowałem go. Polizał długie zadrapanie, a ja nie protestowałem. Językiem wepchnie maść głębiej w ranę, co mu nie zaszkodzi. Ponadto i tak nie mogłem temu zapobiec. Wiedział już, że wkrótce muszę wrócić do Wietrznego. Lepiej będzie jeśli pójdę za nimi, nawet jeśli nie mogę poruszać się szybko. Im dłużej będziemy zwlekać, tym słabszy będzie trop. Łatwiej ci będzie wrócić do mnie, niż tropić zatarty ślad. Nie zamierzam się o to spierać. — Nie wspomniałem, że martwię się o niego, gdyż nie jest teraz w stanie polować ani skutecznie się bronić. Wiedział o tym równie dobrze jak ja i już podjął decyzje. Wrócę do ciebie najszybciej jak będę mógł. To również wiedział, ale nie mogłem się powstrzymać. Bracie mój. Uważaj o czym będziesz śnił tej nocy. Nie zamierzam śnić o nich. Obawiam się, że oni mogą cię szukać. Ta myśl budziła lekki niepokój, ale i o tym nie było co mówić. Żałowałem, że za młodu nie wyszkolono mnie lepiej w używaniu magii Rozumienia. Może gdybym lepiej rozumiał zasady Pradawnej Krwi, wiedziałbym teraz, z czym mam do czynienia. Nie. Nie sądzę. To co robisz, jak się z nim łączysz, to nie jest tylko Rozumienie. To ta twoja druga magia. Otwierasz drzwi jedną, a podążasz za pomocą drugiej. Tak jak zaatakowałeś Mocarnego, kiedy próbował użyć przeciw tobie Mocy. To ona była mostem, lecz przebiegłem po nim dzięki więzi między tobą i mną. Celowo podzielił się ze mną tą myślą, świadomy niepokoju, który dręczył mnie już od pewnego czasu. Mocarny nazywał moje Rozumienie „psią magią” i twierdził, że nie umiem posługiwać się Mocą. Jednak Szczery nigdy się na to nie uskarżał. Musiałem jednak przyznać, że Szczery był równie kiepsko jak ja przeszkolony w korzystaniu z Mocy. Może nie wyczuwał, że moja jest skażona Rozumieniem, albo był zbyt delikatny, żeby mnie za to ganić. Teraz martwiłem się o mojego wilka. Nie podchodź do nich za blisko. Staraj się im nie pokazywać.
273
Czego się obawiasz? Myślisz, że zaatakuję kota i chłopca na koniu? Nie. To twoja walka. Ja wytropię tę zwierzynę, a upolowanie jej należy do ciebie. Ta myśl budziła w mojej wyobraźni nieprzyjemne wizje przez całą powrotną drogę do Wietrznego. Dałem się w to wciągnąć, żeby odszukać chłopca, który uciekł z domu lub został porwany. Teraz miałem do czynienia nie tylko z chłopcem, który nie chciał wrócić do Koziej Twierdzy, ale także z jego sprzymierzeńcami. Jak daleko mam posunąć się w moich wysiłkach doprowadzenia go do królowej i co on jest gotowy zrobić, broniąc swojej niezależności? I czy ci, którzy mu towarzyszą, nie są gotowi na wszystko, żeby go zatrzymać? Wiedziałem, że lord Złocisty mądrze zrobił kontynuując tę maskaradę. Chociaż najchętniej skończyłbym tę zabawę, dopadł księcia i zawlókł go z powrotem do Koziej Twierdzy, doskonale zdawałem sobie sprawę z konsekwencji takiego postępowania. Gdyby Brzeczkowie domyślili się, że ścigamy chłopca, ostrzegliby go. A on uciekłby albo lepiej by się ukrył. Co gorsze, mogliby spróbować przeszkodzić nam w pościgu. Nie miałem ochoty paść ofiarą nieszczęśliwego „wypadku”. Na razie mogliśmy jeszcze liczyć na to, że po cichu uda nam się dopaść księcia i odstawić go do Koziej Twierdzy. Po naszym przybyciu umknął z Wietrznego, ale z początku niedaleko. Teraz znowu uciekał, ale nie miał powodu podejrzewać, że lord Złocisty ma coś wspólnego z pościgiem. Jeśli Błazen zdoła wyrwać się z gościny pani Brzeczki nie budząc żadnych podejrzeń, będziemy mogli niepostrzeżenie ruszyć za chłopcem i dogonić go. Wróciłem do Wietrznego spocony, zakurzony i spragniony. Wciąż dziwnie się czułem, oddając konia stajennemu. Zastałem lorda Złocistego drzemiącego w jego komnacie. Zaciągnięte zasłony chroniły go przed skwarem i światłem, pogrążając pokój w półmroku. Po cichu przeszedłem do mojej sypialni, gdzie zmyłem z siebie pot i kurz. Powiesiłem koszulę na wezgłowiu łóżka, żeby wyschła, po czym zarzuciłem na ramiona czystą. Służba uzupełniła tacę z owocami w komnacie lorda Złocistego. Poczęstowałem się śliwką i zjadłem ją przy oknie, zerkając zza zasłony na ogród. Byłem jednocześnie zmęczony i niespokojny. Żaden rozsądny pomysł nie przychodził mi do głowy i nie wiedziałem, jak zabić czas. Skręcałem się z irytacji i niepokoju. — Znalazłeś mój łańcuszek, Borsuczowłosy? — arystokratyczny głos lorda Złocistego wyrwał mnie z zadumy. — Tak, mój panie. Leżał tam, gdzie podejrzewałeś. Wyjąłem z kieszeni cienki łańcuszek i zaniosłem go leżącemu na łóżku Błaznowi. Wziął go z wdzięcznością, jakby naprawdę go zgubi i teraz odzyskał. Ściszyłem głos. — Ślepun idzie jego tropem. Kiedy się stąd wyrwiemy, będziemy mogli pojechać prosto do wilka. — Jak się czuje?
274
— Sztywny. Obolały. Myślę jednak, że dojdzie do siebie. — Wspaniale. — Usiadł i spuścił nogi na podłogę. — Wybrałem dla nas stroje na wieczór i położyłem je w twoim pokoju. Naprawdę, Borsuczowłosy, musisz lepiej obchodzić się z moją garderobą. — Spróbuję, panie — mruknąłem, ale nie miałem już ochoty wchodzić z powrotem w swoją rolę. Nagle miałem dość tej gry. — Wymyśliłeś już jakiś dyskretny sposób na opuszczenie zamku? — Nie. — Podszedł do stołu. Służba zostawiła tam karaę z winem. Nalał sobie kieliszek, wypił, i napełnił ponownie. — Jednak wymyśliłem niedyskretny i po południu już zacząłem wprowadzać plan w życie. Nie bez zastrzeżeń, gdyż w ten sposób trochę nadszarpnę dobrą reputację lorda Złocistego, ale co to za szlachcic, jeśli nie jest zamieszany w żaden skandal? To pewnie tylko zwiększy moją popularność na dworze. Wszyscy będą chcieli poznać moja wersję wydarzeń i snuć domysły, co naprawdę się stało. — Upił łyk wina. — Sądzę, że jeśli mój plan się powiedzie, pani Brzeczka powinna uznać, że jej podejrzenia wobec nas były zupełnie bezpodstawne. Żaden emisariusz królowej nie zrobiłby tego, co ja zamierzam zrobić. Uśmiechnął się krzywo. — Co zrobiłeś? — Nic, na razie. Założę się jednak, że rano będziemy mogli odjechać stąd tak szybko, jak tylko będziemy sobie życzyli. — Znów upił łuk wina. — Czasem nie podoba mi się to, co muszę robić — wyznał w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. Uśmiechał się zbyt szeroko, abym uwierzył w jego biadania. Nie wiedziałem czy to wpływ wina, czy przypływ wisielczego humoru. — Przestań tak marszczyć brwi, Borsuczowłosy — skarcił mnie, poprawiając mankiety ciemnozielonego kaana. — Od moich służących oczekuję miłego uśmiechu. Ponadto ten kolor podkreśla ciemną barwę twoich oczu, cery i włosów. Trochę przypomina mi to papugę. Może ci się to nie podoba, ale panie na pewno będą zachwycone. Z najwyższym trudem usłuchałem go i wróciłem do mojej roli. Poszedłem za nim do sali, w której szlachta zebrała się przed kolacją. Grupka była liczniejsza niż poprzedniego wieczoru, gdyż pani Brzeczka zaprosiła w gości i tych, którzy polowali z nią wcześniej. Lord Złocisty zupełnie nie zwracał na nich uwagi, jakby byli niewidzialni. Zydel usadowiła się przy jednym z dalej stojących stołów, obok młodego Uprzejmego. Na kawałku materiału ułożyła przed sobą kilka ptasich piór i sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej rozmową. Widocznie jednak ukradkiem obserwowała drzwi, gdyż kiedy zjawił się w nich lord Złocisty, jej twarz zmieniła wyraz. Rozjaśniła się jak latarnia w ciemności. Młody Brzeczka też zmienił się na twarzy, ale nie była to przyjemna zmiana. Nie mógł krzywić się na gościa swojej matki, ale spoglądał na niego z zimną niechęcią.
275
Zaniepokoiłem się. Nie. Nie chciałem brać w tym udziału. Jednak lord Złocisty, uśmiechnięty i czarujący, skierował się prosto do nich. Z innymi obecnymi przywitał się zdawkowo, w sposób graniczący z lekceważeniem. Nawet nie siląc się na subtelność, usadowił się między młodymi, zmuszając Uprzejmego, żeby się przesunął. Od tej chwili praktycznie ignorował pozostałych, skupiając całą uwagę na dziewczynie. Pochylili się razem nad piórami. Każdy jego gest był uwodzicielski. Długimi palcami popieścił barwne pióra, leżące na stole. Wybrał jedno, dotknął nim swego policzka, a potem delikatnie przesunął nim po ramieniu Zydel. Zachichotała nerwowo i cofnęła się. Skwitował to uśmiechem. Zaczerwieniła się. Położył pióro na stole i pogroził mu palcem, jakby to ono zawiniło. Potem wybrał inne. Śmiało przyłożył je do rękawa jej sukni, cicho porównując kolory. Podniósł pozostałe pióra i ułożył z nich coś w rodzaju pierzastego bukietu. Czubkiem palca obrócił jej twarz do swojej i tak zręcznie, że nie zdołałem zauważyć kiedy, wpiął pióra w jej włosy, aby zwisały wzdłuż policzka. Uprzejmy wstał i ruszył do drzwi. Jego matka szepnęła coś do siedzącej obok kobiety, która zdążyła dogonić go, zanim opuścił komnatę. Zamienili szeptem kilka zdań, przy czym młodzieniec był wyraźnie wzburzony. Nie dosłyszałem co mówili, gdyż głos lorda Złocistego zagłuszył gwar: — Chciałbym ci pokazać, jak doskonale pasuje ci ta ozdoba, ale z braku lusterka musisz przekonać się o tym, patrząc mi w oczy. Nieco wcześniej byłem zniesmaczony tym, jak śmiało umizgała się do lorda Złocistego, gotowa zapomnieć o młodym adoratorze dla obcego szlachcica. Teraz prawie było mi jej żal. Chociaż nigdy tego nie widziałem, nieraz słyszałem opowieści o ptakach hipnotyzowanych przez węże. To, czego teraz byłem świadkiem, bardziej przypominało kwiat chylący się do słońca. Zydel chłonęła ciepło jego uśmiechu i rozkwitała w nim. W ciągu kilku chwil dziewczęce zauroczenie jego wiekiem, bogactwem i pozycją zmieniło się w bardziej kobiece i dojrzałe uczucie. Z dreszczem zgrozy zdałem sobie sprawę, że jeśli zechce, może pójść z nią do łóżka. Gdyby wieczorem zapukał do jej drzwi, wpuściłaby go bez wahania. — Posuwa się za daleko — cicho i z przejęciem szepnęła do mnie Wawrzyn, przechodząc obok. — Jest w tym dobry — mruknąłem w odpowiedzi. Rozprostowałem opięte ciasnym kaanem ramiona. Dziś wieczór może naprawdę będę musiał bronić lorda Złocistego. Uprzejmy posyłał mu mordercze spojrzenia. Kiedy pani Brzeczka oznajmiła, że czas na kolację, Uprzejmy popełnił błąd, wahając się sekundę za długo. Zanim nadąsany młodzian zdążył odmówić Zydel swej eskorty w drodze do stołu, rywal zaproponował jej swoje ramię i dziewczyna przyjęła je. W ten sposób Uprzejmy musiał poprowadzić lekko zirytowaną matkę do jadalni, idąc za szacownym gościem i jego ofiarą.
276
Usiłowałem trzymać emocje na wodzy i ze stoickim spokojem obserwować rozwój wydarzeń. Taktyka lorda Złocistego była dla mnie jasna. Rodzice Zydel najwyraźniej byli rozdarci między kurtuazją wobec pani Brzeczki i jej syna, a nęcącą perspektywą wydania córki za niezwykle bogatego szlachcica. Lord Złocisty był znacznie lepsza partią niż Uprzejmy, a jednocześnie zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie groziło ich córce. Wpaść w oko szlachcicowi to nie to samo co zaprowadzić go do ołtarza. Mógł zabawić się z nią i zrujnować jej wszelkie perspektywy na jakiekolwiek małżeństwo. Dla młodej dziewczyny była to bardzo niebezpieczna sytuacja i widząc, jak pani Szarawa łamie swój chleb na okruszki, wiedziałem, że poważnie wątpi w to, czy Zydel potrafi sobie poradzić. Unik i Wawrzyn rozpaczliwie usiłowali rozpocząć rozmowę o porannych łowach i nawet im się to udało, lecz lord Złocisty i Szydeł byli zbyt zajęci sobą, żeby zwracać na to uwagę. Oboje wcale nie zwracali uwagi na siedzącego z drugiej strony dziewczyny Uprzejmego. Unik z zapałem omawiał zastosowanie ruty w tresurze kotów, bo jak powszechnie wiadomo, te zwierzęta unikają wszystkiego, co ma zapach tego ziela. Wawrzyn powiedziała, że czasem w tym celu używa się również cebuli. Lord Złocisty poczęstował Zydel smakołykiem ze swego talerza, a potem patrzył zafascynowany, jak dziewczyna je. Tego wieczoru pił tęgo, kieliszek za kieliszkiem, i wydawało się, że po prostu wlewa wino w siebie. Zaniepokoiłem się. Podchmielony Błazen zawsze był groźny i nieobliczalny. Czy podpity lord Złocisty okaże się bardziej powściągliwy? Uprzejmy chyba już nie panował nad sobą, gdyż poczułem echo Rozumienia. Nie zdołałem wychwycić myśli, tylko towarzyszące jej emocje. Coś chciało rozszarpać lorda Złocistego na strzępy za krzywdę, jaką wyrządzał Uprzejmemu. Nie wątpiłem, że młodzieniec związał się z gończym kotem. W tym momencie, gdy pod wpływem wściekłości stracił panowanie nad sobą, wyczułem niepohamowaną żądzę krwi. W następnej chwili wziął się w garść, ale to mi wystarczyło. Chłopak był Rozumiejącym. A pani Brzeczka? Zacząłem dyskretnie obserwować gospodynię. Nie wyczułem ani śladu magii Rozumienia, ale wyraźną macierzyńską dezaprobatę wywołaną zachowaniem syna. Czy dlatego, że ujawnił swoją Pradawną Krew każdemu, kto mógł znać się na takich sprawach? Czy też dlatego, że jego twarz tak wyraźnie zdradzała targające nim uczucia? Takie okazywanie własnych uczuć nie przystoi szlachcicowi. Przez cały czas stałem, tak jak podczas poprzedniego przyjęcia, za krzesłem lorda Złocistego. Tego wieczoru niewiele dowiedziałem się z rozmów, ale znacznie więcej ze spojrzeń. Skandaliczne zachowanie lorda Złocistego jednocześnie fascynowało i gorszyło innych gości. Wymieniano ciche uwagi i zaszokowane spojrzenia. W pewnej chwili pan Szarawy przez chwilę ciężko posapywał, rozdymając nozdrza, podczas gdy małżonka uspokajała go półgłosem. Wydawała się gotowa zaryzykować gniew Brzęczków w nadziei na lepszą partie dla swojej córki. A ja przez cały ten czas uważnie analizo-
277
wałem spojrzenia i grymasy, usiłując dojść do tego, którzy z nich są Rozumiejącymi. Wprawdzie nie potrafiłbym tego uzasadnić, lecz nim kolacja dobiegła końca, byłem przekonany, że należą do nich oboje Brzeczkowie: Uprzejmy i jego matka. Równie pewien byłem tego, że ich łowczy nie ma magii. Z pozostałych gości, siedzących przy stole, podejrzewałem jeszcze dwie osoby. Niejaka pani Dziryt miała w sobie coś z kota. Chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że najpierw obwąchuje każdą potrawę, zanim jej skosztuje. Jej małżonek, czerstwy i żwawy mężczyzna, lekko obracał głowę ogryzając ptasie udko, jakby trzonowe zęby miał ostrzejsze i łatwiej mógł nimi oddzielić mięso od kości. Takie drobiazgi, ale wiele mówiące. Skoro książę uciekł z Koziej Twierdzy do Wietrznego, to teraz, zmuszony do ucieczki, mógł udać się do zamku innych obdarzonych magią Rozumienia gospodarzy. Ci dwoje mieszkali na południu. Ślad księcia wiódł na północ, ale to wcale nie oznaczało, że nie zawróci. Zauważyłem jeszcze coś. Pani Brzeczka często zerkała na mnie i nie sądzę, aby podziwiała mój strój. Wyglądała jak ktoś, kto coś usiłuje sobie przypomnieć. Byłem prawie pewien, że nigdy nie spotkałem jej w moim dawnym życiu Bastarda Rycerskiego. Jednak określenie „prawie pewien” zawsze pozostawia pewien margines wątpliwości. Przez jakiś czas trzymałem lekko spuszczoną głowę i spoglądałem w bok. Dopiero zauważywszy dziwne nawyki tamtych zrozumiałem, że ja sam patrzę spode łba jak wilk. Kiedy zerknęła na mnie następnym razem, spojrzałem jej prosto w oczy. Nie ośmieliłem się uśmiechnąć do niej, ale znacząco rozszerzyłem oczy, udając zainteresowanie. Wyraźnie uraziła ją taka bezczelność ze strony sługi lorda Złocistego. Prychnęła jak kot i spojrzała na mnie tak, jakbym był przezroczysty. W tym momencie byłem już zupełnie pewien. Pradawna Krew. Zastanawiałem się, czy to ona była tą kobietą, która urzekła mojego księcia. Istotnie, była atrakcyjna. Miała pełne, zmysłowe usta. Sumienny nie byłby pierwszym młodzieńcem, który padł ofiarą starszej, doświadczonej kobiety. Czy właśnie dlatego podarowała mu kota? Aby go uwieść i zdobyć jego młode serce, tak by na zawsze zatrzymać cząstkę jego duszy? To wyjaśniałoby powód jego przybycia tutaj po ucieczce z Koziej Twierdzy. Tylko że wcale nie tłumaczyłoby jego niespełnionej pasji. Nie. Gdyby zamierzała uwieść księcia, starałaby się przywiązać go do siebie jak najszybciej i jak najmocniej. Było w tym coś jeszcze, coś dziwnego, jak powiedział wilk. Pod koniec kolacji lord Złocisty odprawił mnie niedbałym machnięciem ręki. Odszedłem, niechętnie. Chciałem zobaczyć jakie skutki wywoła jego gorszące zachowanie. Teraz biesiadujący zajęli się innymi przyjemnościami: muzyką, grami towarzyskimi i plotkowaniem. Poszedłem do kuchni, gdzie ponownie ugoszczono mnie resztkami ze stołu. Tego wieczoru na stół podano upieczone w całości prosię, z którego pozostały nie tylko kości, ale całkiem sporo smakowitych kąsków, nie mówiąc o chrupiącej skórce. Temu daniu towarzyszyły jabłka i śliwki w occie. Razem z chlebem i miękkim
278
białym serem oraz kilkoma kuflami piwa, był to więcej niż suty posiłek. Smakowałby mi bardziej, gdyby służącego lorda Złocistego nie wzięto na cenzurowane za zachowanie jego pana. Uprzejmy i Zydel, poinformowała mnie surowo Żywa, są zaręczeni niemal od kołyski. No, może nie formalnie, ale w obu domach powszechnie wiadomo, że ci dwoje są sobie przeznaczeni. Rodzina jego matki i lorda Szarawego zawsze pozostawały w najlepszych stosunkach, a ich ziemie sąsiadują ze sobą. Dlaczego córka lorda Szarawego nie miałaby skorzystać na szybkim wzroście pozycji społecznej pani Brzeczki? Starzy przyjaciele powinni sobie pomagać. Co sobie wyobraża mój pan, chcąc ich rozdzielić? Czy ma szlachetne intencje? Czy chce podkraść Uprzejmemu pannę, żeby wywieźć ją na dwór i wywyższyć ponad jej stan? Czy jest kobieciarzem i tylko igra z jej uczuciami? Czy dobrze posługuje się mieczem? Gdyż powszechnie wiadomo, że młody Brzeczka jest porywczy i gościnność czy nie, może go pozwać na pojedynek. Wymówiłem się od odpowiedzi na wszystkie te pytania. Dopiero co przybyłem do Koziej Twierdzy i rozpocząłem służbę u lorda Złocistego. Jeszcze nie zdążyłem poznać mojego pana i jego zwyczajów. Jestem równie ciekawy jak oni, do czego to doprowadzi. Postępowanie lorda Złocistego wywołało takie poruszenie, że nie zdołałem skierować rozmowy na Sumiennego, Pradawną Krew ani inny interesujący mnie temat. Pozostałem tam tylko chwilę dłużej, żeby zwędzić spory kawał mięsa. Potem wymówiłem się obowiązkami i umknąłem z kuchni do mojego pokoju, zirytowany fiaskiem i głęboko zaniepokojony losem lorda Złocistego. Gdy tylko znalazłem się w naszej kwaterze, natychmiast przebrałem się w skromniejszy błękitny strój. Zielony kaan trochę ucierpiał od tłustego mięsa, które pod nim schowałem. Usiadłem i czekałem na powrót mojego pana. Mój niepokój rósł. Jeśli za bardzo wczuje się w swoją rolę, naprawdę może posmakować ostrza Uprzejmego. Wątpiłem by lord Złocisty był lepszym szermierzem niż Błazen. Oczywiście, gdyby doszło do rozlewu krwi, wybuchłby prawdziwy skandal, ale młodzi ludzie w sytuacji Uprzejmego nie przejmują się takimi drobiazgami. Noc szybko minęła i nadchodził świt, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Ponura pokojówka poinformowała mnie, że mój pan mnie potrzebuje. Z sercem w gardle poszedłem za nią i znalazłem lorda Złocistego pijanego jak bela i śpiącego na kanapie w salonie. Leżał tam jak sterta bezładnie rzuconego odzienia. Jeśli inni byli świadkami jego kompromitacji, to zdążyli już odejść. Nawet pokojówka nieznacznie pokręciła głową, zostawiając mnie z nim samego. Kiedy wyszła, niemal oczekiwałem, że zaraz wstanie i mrugnie do mnie na znak, że udawał. Nie doczekałem się. Postawiłem go na nogi, ale nawet wtedy się nie ocknął. Miałem do wyboru — nieść go lub wlec. Wybrałem to pierwsze. Zarzuciłem go sobie na ramię jakby był workiem ziarna i zataszczyłem na kwaterę. Bezceremonialnie rzuciłem go na łoże i zamknąłem drzwi. Potem zdjąłem mu buty i kaan. Kiedy znów opadł na łóżko, wymamrotał:
279
— No, udało się. Jestem tego pewien. Jutro gorąco przeproszę panią Brzeczkę i zaraz potem wyjedziemy. Wszyscy powitają to z ulgą. Nikt za nami nie pojedzie i nikt nie będzie podejrzewał, że tropimy księcia. Pod koniec tej przemowy głos zaczął mu się łamać. Do tej pory jeszcze nie otworzył oczu. Nagle dodał zduszonym głosem: — Chyba będę wymiotował. Przyniosłem mu miskę i postawiłem obok niego na łóżku. Objął ją czule, jak pluszowego misia. — Co dokładnie zrobiłeś? — zapytałem. — Och, Edo, niech wszystko przestanie się kręcić. — Zacisnął powieki i rzekł. — Pocałowałem go. Wiedziałem, że to poskutkuje. — Pocałowałeś Zydel? Narzeczoną Uprzejmego? — Nie — jęknął i ulżyło mi. Na krótko. — Pocałowałem Uprzejmego. — Co? — Poszedłem się wysikać. Kiedy wracałem, czekał na mnie przed salonem. Złapał mnie za ramię i prawie wciągnął do sąsiedniego pokoju, gdzie napadł na mnie. Jakie zamiary mam wobec Zydel? Czy nie pojmuje, że oni są po słowie? — I co mu powiedziałeś? — Powiedziałem... — Urwał i wybałuszył oczy. Nachylił się nad miską, ale tylko beknął donośnie i znów padł na łoże. Jęknął i dokończył: — Powiedziałem, że to rozumiem i mam nadzieję, że może my też się porozumiemy. Uścisnąłem mu dłoń. Powiedziałem, że nie ma sprawy. Zydel to śliczna dziewczyna, a on to ładny chłopiec i mam nadzieję, że wszyscy zostaniemy bliskimi i zażyłymi przyjaciółmi. — A potem go pocałowałeś? — zapytałem z niedowierzaniem. Lord Złocisty zamknął oczy. — Wydał mi się trochę naiwny. Chciałem, żeby dobrze mnie zrozumiał. — Na Eda i El! — zakląłem. Wstałem, a on jęknął, gdy łóżko zakołysało się pod nim. Podszedłem do okna i spojrzałem przez nie. — Jak mogłeś? — zapytałem. Westchnął i powiedział z kpiną w głosie: — Och, proszę, ukochany. Nie masz powodu do zazdrości. To był najkrótszy i najbardziej niewinny pocałunek, jaki możesz sobie wyobrazić. — Och, Błaźnie! — skarciłem go. Jak mógł żartować z czegoś takiego? — Nawet nie w usta. Tylko przycisnąłem wargi do jego dłoni i musnąłem językiem. — Uśmiechnął się słabo. — Wyrwał mi rękę, jakbym ją przypiekł. Nagle dostał czkawki i skrzywił się. — Możesz odejść, Borsuczowłosy. Do swego pokoju. Tej nocy już nie będziesz mi potrzebny. — Na pewno?
280
Kiwnął głową, krótko i zdecydowanie. — Idź sobie — powiedział po prostu. — Jeśli będę rzygał to nie chce, żebyś się temu przyglądał. Rozumiałem jego chęć zachowania odrobiny godności. Niewiele mu jej pozostało. Wycofałem się do mojej sypialni i zamknąłem drzwi. Potem zająłem się pakowaniem moich rzeczy. Wkrótce potem, kiedy usłyszałem charakterystyczne dźwięki, nie poszedłem do niego. Pewne rzeczy człowiek musi zrobić sam. Źle spałem. Tęskniłem za moim wilkiem, ale nie odważyłem się nawiązać z nim kontaktu. Jakkolwiek były konieczne, czułem się zbrukany machinacjami Błazna. Tęskniłem za prostym i czystym wilczym życiem. O świcie wyrwały mnie ze snu kroki kręcącego się po komnacie Błazna. Zastałem go siedzącego ze smętną miną przy stoliku. Z jakiegoś powodu w czystym ubraniu, które założył, wyglądał na jeszcze bardziej wymiętoszonego. Nawet włosy miał pozlepiane i rozczochrane. Przed nim stała mała szkatułka i lustro. Patrzyłem ze zdumieniem, jak zanurza w czymś palec i wciera jakiś proszek pod oczy. Lekkie cienie zmieniły się w wory. Westchnął. — Brzydzę się tego, co zrobiłem tej nocy. Nie chciałem słuchać jego usprawiedliwień. Spróbowałem ulżyć jego sumieniu. — Może oddałeś im przysługę. Może dobrze się stało, że odkryli jeszcze przed ślubem, iż uczucia Zydel nie są tak silne jak sądził Uprzejmy. Pokręcił głową, nie przyjmując tych słów pocieszenia. — Gdybym nie poprowadził, ona nie ruszyłaby w ten tan. Jej pierwsze umizgi były tylko dziewczęcą kokieterią. Sądzę, że flirtowanie jest u dziewcząt czymś równie instynktownym, jak u chłopców popisywanie się swoimi mięśniami i odwagą. Dziewczęta w jej wieku są jak kocięta, które uczą się polować, skacząc na kępy trawy. Jeszcze nie w pełni rozumieją znaczenie tego, co robią. Westchnął i znów zajął się swoją szkatułką z barwiczkami. W milczeniu patrzyłem jak nie tylko nadał sobie wygląd bardziej cierpiącego, ale dodał dziesięć lat, pogłębiając bruzdy na twarzy. — Uważasz, że to konieczne? — zapytałem, gdy zatrzasnął pudełeczko i oddał mi je. Schowałem je do jego sakwy, która — jak zauważyłem — znów była porządnie zapakowana. — Owszem. Zanim stąd odjadę chcę mieć pewność, że urok, jaki rzuciłem na Zydel, przestał działać. Niech zobaczy mnie znacznie starszym od niej i zużytym. Wtedy zacznie się zastanawiać, co właściwie we mnie widziała i wróci do Uprzejmego. Mam nadzieję, że jej nie odepchnie. Lepiej żeby nie tęskniła za mną. Zakończył to melodramatycznym westchnieniem, ale wiedziałem, że kpi z siebie. Tego ranka maska lorda Złocistego pękła i wyjrzał spod niej Błazen. — Urok? — spytałem sceptycznie.
281
— Oczywiście. Nikt mi się nie oprze, jeśli zechcę być czarujący. Oczywiście nikt oprócz ciebie. — Zerknął na mnie żałośnie. — No cóż, nie mamy czasu, żeby teraz nad tym ubolewać. Musisz pójść i powiadomić panią Brzeczkę, że chcę z nią porozmawiać w cztery oczy. Potem zastukaj do drzwi Wawrzyn i zawiadom ją, że wkrótce ruszamy. Zanim wróciłem, wykonawszy oba te polecenia, lord Złocisty już opuści kwaterę, udając się na spotkanie z panią Brzeczką. Było bardzo krótkie, a kiedy wrócił, kazał mi natychmiast znieść bagaże. Nie zatrzymał się, żeby coś zjeść, ale zdążył już zapakować wszystkie owoce, jakie były w pokoju. Jakoś przeżyjemy, a zapewne mądrze postąpi, jeśli przez pewien czas nie będzie nic jadł. Przyprowadzono nasze konie. Pani Brzeczka raczyła chłodno życzyć nam szczęśliwej podróży. Nawet słudzy nie zwracali uwagi na nasz odjazd. Lord Złocisty ponownie przeprosił, przypisując swoje zachowanie wyśmienitej jakości jej wina. Jeśli w ten sposób chciał ułagodzić gospodynię, to nie udało mu się. Po chwili opuściliśmy dziedziniec. Jadący przodem lord Złocisty nadawał powolne tempo. U stóp wzgórza skręcił w kierunku przeprawy. Dopiero kiedy szpaler przydrożnych drzew skrył nas przed wzrokiem patrzących z zamku, zatrzymał się i zapytał mnie: — Którędy? Wawrzyn jechała w ponurym milczeniu. Nic nie mówiła, ale zrozumiałem, że przedstawiając się w tak niekorzystnym świetle, lord Złocisty stracił również w jej oczach. Zrobiła zdumioną minę, gdy wskazałem kierunek i zjechałem Mojąkarą z drogi, w usiany plamami słońca las. — Nie czekaj na nas — rzucił krótko. — Postaraj się jak najszybciej go dogonić. My wkrótce dołączymy do ciebie, chociaż moja biedna głowa może trochę nas spowolnić. Teraz najważniejsze to nie zgubić jego śladu. Jestem pewien, że Wawrzyn nie zgubi twojego. Jedź już. Nie musiał mnie zachęcać. Natychmiast zrozumiałem, co chciał w ten sposób osiągnąć. Dzięki temu będę sam, kiedy dogonię Ślepuna i będę mógł z nim spokojnie porozmawiać. Skinąłem głową i popędziłem Mojąkarą. Ruszyła z kopyta, a ja pozwoliłem by prowadziło nas moje serce. Nie traciłem czasu na odszukiwanie miejsca, gdzie ostatnio widziałem wilka, ale skierowałem klacz na północny wschód, gdzie powinien być teraz. Posłałem mu ostrożną myśl, dając znać, że się zbliżam. Poczułem słabą odpowiedź. Znowu popędziłem Mojąkarą. Ślepun pokonał zdumiewająco dużą odległość. Nie przejmowałem się tym, czy Wawrzyn nie zgubi mojego tropu. Teraz myślałem tylko o tym, żeby odnaleźć mojego wilka, zobaczyć jak się miewa i razem ruszyć na poszukiwanie księcia. Coraz bardziej niepokoiłem się o chłopca. Dzień był upalny, jeden z ostatnich takich dni lata, i słońce prażyło nawet w skąpym cieniu drzew. Suche powietrze wydawało się ciężkie od pyłu, który wysuszał usta i przy-
282
wierał do powiek. Nie fatygowałem się szukaniem śladów, lecz gnałem Mojąkarą przez porośnięte lasem wzgórza i doliny. Gęstsza roślinność wskazywała bieg strumyków, lecz ich wody teraz skryły się pod ziemią. Dwukrotnie przejeżdżaliśmy przez strumienie i przy obu zatrzymałem się na chwilę, żeby napoić klacz i napić się samemu. Potem pojechaliśmy dalej. Wczesnym popołudniem nabrałem przekonania, że Ślepun jest już blisko. Zanim go zobaczyłem czy wyczułem, nagle doznałem dziwnego wrażenia, że już widziałem to miejsce, że te drzewa wyglądają jakoś znajomo. Wstrzymałem wierzchowca i powoli rozejrzałem się wokół, a wtedy on wyszedł z kępy olch, rosnących zaledwie o rzut kamieniem ode mnie. Mojakara zadrżała i skupiła na nim całą swą uwagę. Poklepałem ją po szyi. Spokojnie. Nie ma powodu do obaw. Spokojnie. Jestem zbyt zmęczony i nie dość głodny, żeby za tobą gonić — wspomógł mnie Ślepun. — Przyniosłem ci mięso. Wiem. Czuje jego zapach. Ledwie zdążyłem je rozpakować, a już znikło. Chciałem obejrzeć rany Ślepuna, ale wiedziałem, że lepiej mu nie przeszkadzać, kiedy je. Gdy tylko skończył, otrząsnął się. Ruszajmy. Daj mi obejrzeć... Nie. Może wieczorem. Jednak oni będą jechali dopóki będzie widno i my też powinniśmy to zrobić. Już znacznie nas wyprzedzili, a ta sucha ziemia słabo trzyma zapach. Ruszajmy. Miał rację co do śladów. W suchej glebie nie utrzymywały się ślady ani zapachy. Do wieczora dwukrotnie gubiliśmy trop i musieliśmy go odnajdować, zataczając coraz szersze kręgi. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dogonił nas lord Złocisty z Wawrzyn. — Widzę, że twój pies znów nas odnalazł — zauważyła sucho, a mi nie przyszła do głowy żadna sensowna odpowiedź. — Lord Złocisty mówi mi, że tropisz księcia, który według jakiejś służącej pojechał na północ? — zapytała, krzywiąc się z dezaprobatą. Nie wiedziałem, czy chciała przyłapać lorda Złocistego na kłamstwie, czy też podejrzewała, że uwiodłem jakąś pannę, żeby uzyskać tę informację. — Ona nie wiedziała, że jest księciem. Nazywała go po prostu chłopcem z kotem. — Starałem się wymyślić coś, co odwróci jej uwagę i zapobiegnie dalszym pytaniom. — Trop jest słaby. Chętnie przyjmę każdą pomoc. Podstęp poskutkował. Okazała się zręczną tropicielką. Kiedy zaczęło zmierzchać, zauważała ślady, które ja bym przeoczył, dzięki czemu mogliśmy jechać po nich znacznie dłużej niż gdybym tropił sam. Znaleźliśmy strumień, w którym poili konie. W wilgotnej ziemi na brzegu pozostały wyraźne ślady dwóch ludzi, dwóch koni i kota. Postanowiliśmy zatrzymać się tam na noc. — Lepiej przystanąć mając pewność, że jesteśmy na dobrym tropie, niż zgubić go w ciemnościach, albo zatrzeć. Wstaniemy wcześnie rano — oznajmiła Wawrzyn.
283
Pospiesznie rozbiliśmy obóz, rozpalając niewielkie ognisko i rozkładając wokół niego koce. Mieliśmy mało prowiantu, ale pod dostatkiem wody. Owoce, które zabrałem z naszej kwatery, były ciepłe i poobijane, ale zostały zjedzone z apetytem. Wawrzyn jak zwykle miała kilka pasków suszonego mięsa i sucharów. Niewiele tego było i bardzo zyskała w moich oczach, kiedy oznajmiła: — Nie potrzebujemy mięsa tak bardzo jak pies. Mamy owoce i suchary. Inna kobieta, pomyślałem, mogłaby zignorować głodnego wilka i schować mięso na później. Ślepun zniżył się do tego, że wziął je z jej ręki. A później, kiedy uparłem się obejrzeć jego rany, nie warczał gdy przyłączyła się do mnie, a ona rozsądnie nie próbowała go dotknąć. Tak jak podejrzewałem, wylizał większość maści. Zadrapania były zasklepione strupami, a ciało wokół nich niezbyt mocno zaognione. Zrezygnowałem ze smarowania ran maścią. Kiedy ją chowałem, Wawrzyn z aprobatą kiwnęła głową. — Lepiej niech zaschną i zamkną się, niż by strupy zanadto rozmiękły od maści. Lord Złocisty już wyciągnął się na posłaniu. Domyślałem się, że głowa i brzuch wciąż mu dokuczają. Niewiele mówił podczas rozbijania obozu i skromnego posiłku. W zapadającym zmroku nie widziałem, czy oczy ma zamknięte, czy też spogląda w niebo. — No cóż, chyba ma rację — rzekłem, wskazując go ruchem głowy. — Wcześnie spać i wcześnie wstać. Może jeśli dopisze nam szczęście, dogonimy ich. Wawrzyn chyba zakładała, że lord Złocisty już zasnął. Ściszyła głos. — Będziemy musieli jechać szybko i mieć trochę szczęścia. Tamci jadą pewnie, jakby wiedzieli dokąd zmierzają, a my musimy uważać, żeby nie zgubić ich śladu. — Wawrzyn przechyliła głowę na bok i przyjrzała mi się w nikłym blasku ognia. — Skąd wiedziałeś, gdzie zjechać ze szlaku, żeby znaleźć ich trop? Nabrałem tchu i powiedziałem pierwsze lepsze kłamstwo, jakie przyszło mi do głowy. — Przypadek — odparłem cicho. — Miałem przeczucie, że w tym miejscu skręcą, kierując się na północ, a kiedy znalazłem ich ślady, pojechałem za nimi. — Czy twój pies też miał przeczucie i dzięki temu wyprzedził cię? Spojrzałem na nią. Słowa same wyrwały mi się z ust. — Może jestem Rozumiejący. — Na pewno — odparła sarkastycznie. — I dlatego królowa powierzyła ci zadanie sprowadzenia jej syna. Ponieważ jesteś jednym z tych, których najbardziej się obawia. Ty nie jesteś Rozumiejącym, Tomie Borsuczowłosy. Znałam wielu Rozumiejących, znosiłam ich pogardę i niechęć do tych, którzy nie mają ich magii. Tam gdzie dorastałam było ich mnóstwo i w tym miejscu i czasie nie starali się z tym kryć. Nie jesteś bardziej Rozumiejącym ode mnie, ale jesteś jednym z najlepszych tropicieli jakich kiedykolwiek widziałam.
284
Nie podziękowałem jej za ten komplement. — Opowiedz mi o tych Rozumiejących wśród których dorastałaś — zaproponowałem. Wygładziłem moje posłanie i położyłem się na nim. Lekko przymknąłem oczy, jakbym nie by specjalnie zainteresowany jej odpowiedzią. Prawie okrągły księżyc spoglądał na nas przez gałęzie drzew. Tuż za kręgiem światła Ślepun starannie wylizywał swoje rany. Wawrzyn przez chwilę poprawiała swoje posłanie, wyjmując spod niego kamyki. Potem wygładziła koc i też się położyła. Milczała przez długą chwilę i już myślałem, że nic mi nie powie. — Och, nie byli tacy źli — powiedziała w końcu. — Nie tacy jak ludzie gadają. — Podczas pełni księżyca nie zmieniali się w niedźwiedzie, sarny czy foki? — No cóż. — Zastanawiała się chwilę. — To było niesprawiedliwe — powiedziała wreszcie i westchnęła. — Wyobraź sobie, że nigdy nie masz pewności, czy jesteś sam, bo jakiś mały ptaszek lub przyczajony lis może być oczami lub uszami twojego sąsiada. Wciąż wykorzystywali swoje Rozumienie, bo związane z nimi zwierzęta mówiły im, gdzie znaleźć zwierzynę lub dojrzałe jagody. — Tak otwarcie obnosili się ze swoim Rozumieniem? Nigdy nie słyszałem o takiej wiosce. — Nie tyle otwarcie obnosili się z tym, kim są, co unikali mnie, ponieważ nie byłam jedną z nich. Dzieci nie grzeszą subtelnością. Jej rozgoryczenie zaskoczyło mnie. Nagle przypomniałem sobie jak pogardliwie traktowali mnie członkowie kręgu Mocy Konsyliarza, kiedy wydawało się, że nie zdołam opanować posługiwania się ta magią. Usiłowałem sobie wyobrazić dorastanie wśród takich snobów. Nagle coś sobie przypomniałem. — Myślałem, że twój ojciec był łowczym lorda Dobrodusznego. Nie wychowałaś się w jego włościach? Bardzo chciałem się dowiedzieć, gdzie znajduje się wioska, w której Rozumienie jest tak rozpowszechnioną umiejętnością, że dzieci oczekują jej u swoich rówieśników. — Och. No wiesz, zamieszkaliśmy tam później. Nie byłem pewien, czy skłamała teraz czy wcześniej, ale napięcie między nami stało się niemal wyczuwalne. Zapadła niezręczna cisza. W myślach sortowałem rozmaite ewentualności. Może była Rozumiejąca, może była zwyczajną w rodzinie obdarzonych tą magią, może wymyśliła to, a może w posiadłości lorda Dobrodusznego roiło się od Rozumiejącej służby. Może nawet sam lord Dobroduszny był Pradawnej Krwi. Takie spekulacje nie były zupełnie bezużyteczne. Przygotowywały mnie do wyciągnięcia odpowiednich wniosków później, kiedy Wawrzyn udzieli mi więcej informacji. Wróciłem myślami do naszej poprzedniej rozmowy i dreszcz przebiegł mi po krzyżu, gdy przypomniałem sobie pewną wzmiankę. Powiedziała, że dobrze zna te wzgórza, ponieważ spędziła sporo czasu niedaleko Wietrznego, u rodziny matki. Cierń również o tym wspominał. Usiłowałem znaleźć nowy temat, żeby ożywić rozmowę.
285
— No cóż. Wydaje się, że nie podzielasz tak modnej obecnie nienawiści do Rozumiejących. Może więc nie uważasz, że ich wszystkich należy poćwiartować i spalić. — To paskudny zwyczaj — powiedziała w taki sposób, jakby uważała, że ogień i żelazo to zbyt słabe lekarstwo na tę zarazę. — Myślę, że rodziców, którzy pozwalają na to swoim dzieciom, należałoby wychłostać. Ci, którzy chcą praktykować tę magię, nie powinni mieć dzieci. Przecież mają już zwierzęta, które dzielą z nimi ich domy i życie. Do czego potrzebni im jeszcze małżonkowie? Rozumiejący powinni wcześniej wybierać z kim chcą się związać, ze zwierzęciem czy inną ludzka istotą. To wszystko. Mówiąc to, stopniowo podnosiła głos, lecz ostatnie słowa wypowiedziała znacznie ciszej, jakby nagle przypomniała sobie, że lord Złocisty śpi. — Dobranoc, Tomie Borsuczowłosy — mruknęła po chwili. Może próbowała powiedzieć to łagodniejszym głosem, lecz ton jej głosu i tak świadczył, że to koniec rozmowy. Jakby podkreślając to, obróciła się na posłaniu, plecami do mnie. Ślepun podniósł się, stękając, po czym podszedł do mnie. Z westchnieniem położył się obok. Objąłem jego kark. Nasze myśli płynęły równie cicho jak krew w naszych żyłach. Ona wie. Zatem myślisz, że jest Rozumiejąca? Myślę, że ona wie, że ty jesteś i chyba jej się to nie podoba. Przez jakiś czas milczałem, zastanawiając się nad tym. Nakarmiła cię. No cóż, myślę, że ona mnie lubi. Tylko nie wie, czy lubi ciebie. Śpij. Zamierzasz śledzić ich tej nocy? Nie chciałem. Gdyby mi się udało, dostałbym strasznego bólu głowy. Na samą myśl o tym dostawałem mdłości. A jednak gdybym zdołał nawiązać kontakt z księciem, mógłbym zdobyć jakieś informacje, które pozwoliłyby nam szybciej go znaleźć. Powinienem spróbować. Wyczułem jego rezygnację. Zatem rób swoje. Będę tam. Ślepunie. Kiedy używam Mocy i potem... Czujesz mój ból? Niezupełnie. Chociaż trudno mi zostać na uboczu, robię to. Tylko że wtedy czuję się jak tchórz. To wcale nie jest tchórzostwo. Dlaczego obaj mielibyśmy cierpieć?
286
Nie odpowiedział, ale wyczułem, że nie przekazał mi tego, co naprawdę o tym myślał. Coś w moim pytaniu prawie go rozbawiło. Zdjąłem dłoń z jego karku i położyłem na swojej piersi. Potem zamknąłem oczy, skupiłem się i spróbowałem wprowadzić się w trans. Strach przed bólem rozpraszał mnie, niszcząc pracowicie budowany spokój ducha. W końcu zdołałem znaleźć stan równowagi pomiędzy snem a jawą. Sięgnąłem myślą w ciemność. Tej nocy, po raz pierwszy od lat, poczułem słodycz połączenia Mocą. To było tak, jakbym wyciągnął rękę w mrok, a ktoś uścisnął ją w przyjaznym powitaniu. Był to prosty, słodki kontakt, równie przyjemny jak powrót do domu po długiej podróży. Było to połączenie Mocy i ktoś spał na miękkim łożu w krytą strzechą chacie. Otaczały mnie miłe domowe zapachy: apetyczna woń dobrego gulaszu i miodowy aromat woskowej świecy, palącej się do późna gdzieś na dole. Słyszałem głosy kobiety i mężczyzny, przyciszone, jakby nie chcieli zbudzić mnie ze snu. Nie rozróżniałem słów, ale wiedziałem, że jestem bezpieczny w tym domu i nikt mnie tu nie skrzywdzi. Gdy nasza więź Mocy osłabła, zasnąłem głębokim snem, najspokojniejszym od wielu lat.
ROZDZIAŁ 19
GOSPODA Podczas wojny szkarłatnych okrętów, gdy książę Władczy Uzurpator bezprawnie ogłosił się królem Sześciu Księstw, wyroki na skazańcach wykonywano na królewskich arenach. Sądy boże nie były czymś nieznanym w Królestwie Sześciu Księstw. Powiadano, że jeśli dwaj mężczyźni walczą przy Kamieniach Świadków, sami bogowie spoglądają na nich i nagradzają zwycięstwem tego, który ma rację. Władczy posunął się jeszcze dalej. Na jego arenach przestępcy spotykali się z królewskimi zabójcami lub dzikimi bestiami. Tych, którzy przeżyli, uznawano za niewinnych i uwalniano od zarzutów. Wielu Rozumiejących zakończyło życie na tych arenach. Jednak okropna śmierć tych ludzi była tylko połową zła, jakie w ten sposób uczyniono. Gdyż takie krwawe spektakle przyzwyczajały społeczeństwo do rozlewu krwi i przemocy. Publicznie wykonywane wyroki stały się widowiskami dla żądnej uciechy gawiedzi. Chociaż w jednym ze swych pierwszych edyktów Ketriken jako królowa i regentka młodego Sumiennego zakazała takich kaźni i kazała rozebrać areny, żaden nakaz nie mógł zaspokoić żądzy krwi, jaką obudziły te widowiska Władczego.
O
budziłem się następnego ranka, wypoczęty i spokojny. Właśnie rozwiewały się resztki porannej mgły. Mój koc błyszczał od rosy. Przez chwile gapiłem się bezmyślnie na niebo, widoczne przez gałęzie dębu. W tym stanie umysłu czarny wzór na tle błękitu nieba wystarczył, żeby mnie usatysfakcjonować. Po chwili, uległem naleganiom umysłu, który upierał się, że patrzę na gałęzie na tle nieba, przypomniałem sobie gdzie jestem i co muszę zrobić. Nie bolała mnie głowa. Mógłbym z ulgą odwrócić się na drugi bok i przespać cały dzień, ale nie miałem pojęcia, czy naprawdę jestem taki zmęczony, czy tylko chcę wrócić do bezpiecznego schronienia moich snów. Zmusiłem się i wstałem. Ślepun znikł. Pozostali spali. Przeganiałem żar i podrzuciłem drewna do ognia zanim przypomniałem sobie, że nie mamy na nim co ugotować. Będziemy musieli zacisnąć pasa i pojechać dalej tropem Sumiennego i jego towarzysza. Jeśli dopisze nam szczęście, napotkamy jakąś zwierzynę.
288
Napiłem się i obmyłem twarz w chłodnej wodzie strumienia. Już robiło się cieplej. Kiedy piłem, wilk wrócił. Mięso? — zapytałem z nadzieją. Gniazdo myszy. Nie zostawiłem ci ani jednej. W porządku. Nie byłem aż tak głodny. Na razie. Przez chwilę chłeptał obok mnie, a potem podniósł łeb. Gdzie byłeś zeszłej nocy? Wiedziałem o co pyta. Sam nie wiem. Jednak czułem się tam bezpiecznie. To było miłe. Cieszę się, że masz takie miejsce. Ta jego myśl była podszyta smutkiem. Przyjrzałem mu się bacznie. Przez chwilę ujrzałem go w zupełnie innym świetle. Był podstarzałym wilkiem, o siwym pysku i z lekko zapadniętymi bokami. Wciąż utykał po ostatnim spotkaniu z kotem. Zignorował mój niepokój, uparcie spoglądając w wodę. Ryby? Pozwoliłem, aby mój gniew przesączył się do myśli. — Ani jednej — powiedziałem na głos. — A powinny tu być. Mnóstwo chaszczy i bzyczących owadów. Tutaj powinny być ryby. A mimo to nie ma ich. Poczułem myślowy odpowiednik wzruszenia ramion. Takie jest życie. Obudź pozostałych. Musimy ruszać. Nie potrzebował mojego niepokoju. Ten był dla niego zbytecznym brzemieniem, troską, której nie chciał podzielać. Kiedy wróciłem do obozu, tamci dwoje już się budzili. Niewiele rozmawialiśmy. Lord Złocisty najwidoczniej doszedł do siebie. Nikt nie wspomniał o braku prowiantu. Rozprawianie o tym niczego by nie zmieniło. W bardzo krótkim czasie znów siedzieliśmy na koniach i jechaliśmy za słabym tropem księcia. Wciąż zmierzał na północ. W południe znaleźliśmy jego wystygłe ognisko. Ziemia wokół była mocno zdeptana, jakby obozowali tutaj przez kilka dni. Tę zagadkę łatwo było rozwiązać. Dwa drzewa miały na korze otarcia od sznura do wiązania koni. Ktoś tu na nich czekał. Książę dotarł tutaj ze swoim kompanem i kotem, a później wszyscy razem pojechali dalej. Na północ. Usiłowaliśmy z Wawrzyn policzyć ślady koni i w końcu ustaliliśmy, że były tu cztery wierzchowce. Tak więc czekali tutaj jeszcze dwaj jeźdźcy. Przyspieszyliśmy, gdyż poczwórny ślad łatwiej było tropić. Wysoko na niebie pojawiły się obłoczki, które szybko zgęstniały w chmury. Byłem rad, że zasłoniły słońce, ale biegnący za nami Ślepun wciąż ciężko dyszał. Obserwowałem go z rosnącym niepokojem. Chciałem nawiązać z nim ściślejszą więź, żeby mieć pewność, że nie zmaga się z cierpieniem, ale nie śmiałem tego robić w towarzystwie Wawrzyn. Gdy cienie wydłużyły się i zrobiło się chłodniej, wyjechaliśmy z lasu i zobaczyliśmy szeroki żółty gościniec, przecinający nam drogę. Z niepokojem patrzyliśmy nań ze szczytu wzgórza. Jeśli książę i jego towarzysze pojadą tym traktem, tropienie ich może stać się bardzo trudne.
289
Podjechaliśmy na skraj drogi. Ich trop ginął na niej. Wilk zaczął węszyć, ale bez entuzjazmu. Gruba warstwa pyłu i koleiny zacierały ślady księcia. Ani odciski kopyt, ani żaden zapach nie mogły się tu długo utrzymać. Popołudniowy wietrzyk zatarł wszelkie ślady. — Cóż — zauważył wymownie lord Złocisty. Spojrzał na mnie, znacząco unosząc brwi. Wiedziałem, co sugerował. Czy nie dlatego Cierń wysłał właśnie mnie? Zamknąłem oczy, zaczerpnąłem tchu, a potem otworzyłem się na oścież na Moc, nie próbując się osłaniać. Gdzie jesteś? — zapytałem pędzącego wokół mnie świata. Może nawet otrzymałem cichutką odpowiedź, ale nie miałem żadnej pewności, że pochodziła od księcia. Po ostatniej nocy wiedziałem, że było tam jeszcze coś, co reagowało na moją Moc, coś, co nie pochodziło od księcia. Niemal mogłem to uchwycić. Z trudem oderwałem się od tej bezpiecznej przystani i ponownie spróbowałem dosięgnąć księcia. Jednak on i kot wymykali mi się. Nie wiem jak długo siedziałem na Mojejkarej i szukałem ich w otaczającym mnie świecie. W takich chwilach czas wstrzymuje bieg. Niemal czułem czekającego na mnie Błazna... nie, naprawdę go czułem. Lśniąca nić Mocy dała mi znać, że z trudem powstrzymuje zniecierpliwienie. Westchnąłem i zaprzestałem zarówno wpatrywania się w tę zachęcającą przystań, jak i bezowocnych poszukiwań księcia. Nie miałem żadnych wieści dla lorda Złocistego. Otworzyłem oczy. — Zmierzają na północ. Jedźmy za nimi. — Droga wiedzie raczej na północny wschód — zauważył lord Złocisty. Wzruszyłem ramionami. — Do wyboru mamy jeszcze południowy zachód — odparłem. — A więc na północny wschód — ustąpił i ubódł piętami Węgielek. Pojechałem za nim, ale zaraz obejrzałem się sprawdzając, co zatrzymało Wawrzyn. Ze zdumioną miną patrzyła na mnie i lorda Złocistego. Po chwili ruszyła za nami. Odtworzyłem w myślach ostatnią wymianę zdań z moim panem i skląłem nas obu. Nie tylko nie zwracałem się do niego „panie”, ale nawet nie mówiłem tonem przystającym słudze. Pojechaliśmy w obranym przeze mnie kierunku. Uznałem, że lepiej będzie nie poruszać tego tematu i w przyszłości naprawić ten błąd pokorą, chociaż skręcałem się na samą myśl o takim zachowaniu. Musiałem przyznać, że bardzo brakowało mi swobodnej i przyjacielskiej rozmowy z Błaznem. Jechaliśmy przez resztę dnia. Na pozór prowadził lord Złocisty, ale w rzeczywistości podążaliśmy moją drogą. O zmierzchu zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na nocleg. Ślepun chyba przechwycił tę myśl, gdyż wyprzedził nas, wbiegając na szczyt niewielkiego pagórka. Kiedy znikł za nim, zrozumiałem, że wskazuje nam drogę. — Podjedźmy jeszcze kawałek — zaproponowałem mimo zapadającego mroku.
290
Na szczycie wzgórza nagrodził nas widok świateł małej wioski, ukrytej w dolinie. Po jej dnie wiła się rzeka. Poczułem jej woń i zapach gotującego się jadła. Mój brzuch obudził się z apatycznej drzemki i głośno zaburczał. — Założę się, że jest tam jakaś gospoda — rzekł z entuzjazmem lord Złocisty. — Porządne łóżka. I będziemy mogli zaopatrzyć się w prowiant na jutro. — Czy możemy tam rozpytać o księcia? — zapytała Wawrzyn. Nasze zmęczone wierzchowce zdawały się wyczuwać, że tego wieczoru dostaną coś lepszego niż trawa i woda ze strumienia. Zjeżdżając po zboczu, przyspieszyły kroku. Nigdzie nie widziałem Ślepuna, ale właśnie tego się spodziewałem. — Ja spróbuję się czegoś dowiedzieć — zgłosiłem się. Sądziłem, że Ślepun już to robi. Jeśli przejeżdżali przez tę wioskę i przystanęli chociaż na chwilę, kot na pewno zostawił jakiś ślad. Wiedziony nieomylnym instynktem, lord Złocisty doprowadził nas do gospody. Była dość okazałym budynkiem jak na taką małą wioskę, zbudowanym z czarnego kamienia i nawet mającym piętro. Wiszący nad drzwiami szyld zmroził mnie. Przedstawiał Srokatego Księcia, poćwiartowanego i z odrąbaną głową. Nie po raz pierwszy widziałem go ukazanego w ten sposób. Prawdę mówiąc, najczęściej właśnie tak go przedstawiano, a mimo to ten widok wzbudził we mnie złe przeczucia. Jeśli lord Złocisty lub Wawrzyn byli poruszeni tym szyldem, to nie okazali tego po sobie. Z otwartych drzwi gospody sączyło się światło, a z nim gwar i śmiechy. Poczułem zapach jedzenia, dymu i piwa. Śmiech i głośne rozmowy stapiały się w miły dla ucha zgiełk. Lord Złocisty zsiadł z konia i kazał mi odprowadzić wierzchowce do stajni. Wawrzyn weszła z nim do gwarnego wnętrza, a ja zaprowadziłem nasze rumaki na tyły budynku. Po chwili otworzyły się drzwi i smuga światła oblała zakurzony dziedziniec. Pojawił się stajenny z latarnią, ocierający usta po przerwanym posiłku. Wziął ode mnie konie i odprowadził je do stajni. Bardziej wyczuwałem niż dostrzegałem Ślepuna w gęstym mroku za narożnikiem budynku. Gdy szedłem do drzwi gospody, cień wyłonił się z mroku i przemknął obok mnie. W tym ułamku chwili poznałem jego myśli. Byli tutaj. Bądź ostrożny. Czuję ludzką krew na ulicy przed tym budynkiem. I psy. Zwykle są tutaj psy, ale nie dzisiaj. Znikł w ciemności zanim zdążyłem zapytać go o szczegóły. Z niepokojem w sercu i pustką w brzuchu wszedłem przez tylne drzwi. Wewnątrz karczmarz powiedział mi, że mój pan już zażądał najlepszego pokoju, a ja mam tylko wnieść na górę bagaże. Ze znużeniem wróciłem do stajni. Chociaż doceniałem wybieg lorda Złocistego, dzięki któremu miałem okazje rozejrzeć się w stajni, nagle poczułem się bardzo zmęczony. Jeść i spać. Nawet nie potrzebowałem łóżka. Z przyjemnością zasnąłbym byle gdzie. Stajenny jeszcze sypał koniom owies do żłobów. Być może dzięki mojej obecności dostały nieco więcej. W stajniach nie zauważyłem niczego niezwykłego. Były tam
291
trzy konie pociągowe, jakie zwykle trzyma się do wynajęcia, oraz sfatygowana bryczka. Krowa w obórce zapewne dostarczała mleka na owsiankę dla gości. Nie podobało mi się to, że kury spały na belkach powały. Ich odchody mogły zanieczyścić pokarm i wodę koni, ale nic nie mogłem na to poradzić. Oprócz tamtych trzech i naszych w stajni przebywały jeszcze dwa wierzchowce — za mało, aby mogły to być rumaki tych, których ścigaliśmy. W żadnej z pustych przegród nie uwiązano gończego kota. No cóż, nie ma lekko. Stajenny był kompetentny, ale nie rozmowny, nawet nie zaciekawiony. Jego ubranie było przesycone zapachem dymu. Podejrzewałem, że pod wpływem tego ziela zobojętniał na wszystko. Wziąłem nasze bagaże i objuczony wróciłem do gospody. Do najlepszego pokoju wiódł rząd wyślizganych drewnianych schodów. Wspinaczka na nie zmęczyła mnie bardziej niż powinna. Zapukałem do drzwi, a potem zdołałem sam sobie je otworzyć. Okazało się, że najlepszym pokojem był największy salon w gospodzie. Lord Złocisty usadowił się w miękkim fotelu na końcu poharatanego stołu. Wawrzyn zasiadła po jego prawej ręce. Przed nimi stały kufle i kamionkowy dzban. Wyczułem zapach piwa. Zdołałem położyć bagaże na podłodze, a nie upuścić je. Lord Złocisty raczył mnie zauważyć. — Zamówiłem wieczerzę, Tomie Borsuczowłosy. I załatwiłem pokoje dla nas. Jak przygotują łóżka, pokażą ci, gdzie zanieść bagaże. Do tego czasu usiądź sobie, mój dobry człowieku. Dziś zasłużyłeś na swoją zapłatę.. Masz tu kufel piwa. Wskazał mi miejsce po swojej lewej ręce, a ja skorzystałem z zaproszenia. Ktoś już nalał mi piwa. Obawiam się, że pierwszy kufel osuszyłem myśląc tylko o tym, jaka to ulga po tym długim dniu. Nie było to ani najlepsze, ani najgorsze piwo jakie piłem, ale rzadko bywałem równie spragniony. Odstawiłem pusty kufel na stół, a lord Złocisty skinieniem głowy zezwolił mi na następny. Gdy napełniłem nasze kufle, przyniesiono wieczerze. Pieczona kura, duża misa grochu z omastą, pudding z dżemem i śmietaną, smażony pstrąg, chleb, masło i nowy dzban piwa. Zanim chłopak odszedł, Lord Złocisty wyraził jeszcze jedno życzenie. Rano paskudnie stłukł sobie ramie, czy chłopak może przynieść mu z kuchni płat surowego mięsa, które wyciągnie ból z opuchniętego miejsca? Wawrzyn nałożyła lordowi Złocistemu i sobie, a potem oddała mi talerze. Spożyliśmy posiłek w milczeniu, całą uwagę skupiając na jedzeniu. Po chwili z kury zostały kości, a po rybie trochę ości na półmisku. Lord Złocisty zadzwonił na służbę, żeby sprzątnęła ze stołu. Przynieśli ciasto z jagodami i bitą śmietaną, oraz kolejny dzban piwa. A także kawał surowego mięsa. Gdy tylko służący wyszedł, lord Złocisty owinął je w serwetkę i podał mi. Przyjąłem je z wdzięcznością, ale zastanawiałem się, czy ktoś zauważy, że znikło. Po chwili zorientowałem się, że zjadłem więcej niż powinienem i za dużo wypiłem. Po całym dniu głodowania, czułem się opchany do nieprzytomności. Poczułem się senny. Usiłowałem zasłaniać dłonią ziewnięcia i słuchać cichej rozmowy lorda Złocistego z Wawrzyn. Ich głosy wydawały się dobiegać z daleka, jakby oddzielała mnie od nich szumiąca rzeka.
292
— Ktoś z nas powinien ostrożnie rozejrzeć się tutaj — nalegała Wawrzyn. — Może popytawszy na dole, dowiedzielibyśmy się, dokąd pojechali i czy ktoś ich tutaj zna. Może są gdzieś w pobliżu. — Tomie? — lekko szturchnął mnie lord Złocisty. — Już to zrobiłem — powiedziałem cicho. — Byli tutaj. Jednak albo już odjechali, albo zatrzymali się w innej gospodzie. Jeśli w takiej dziurze jest druga gospoda. Wyciągnąłem się na fotelu. — Tomie? — rzekł z lekką irytacją lord Złocisty. A do Wawrzyn rzekł: — To pewnie przez dym. Nie jest do niego przyzwyczajony. Wystarczy, że go powącha, a zaraz traci głowę. Z trudem otworzyłem oczy. — Słucham? — zapytałem. Mój głos wydał mi się cichy i ochrypły. — Skąd wiesz, że tutaj byli? — zapytała Wawrzyn. Czy już mnie o to nie pytała? Byłem zbyt zmęczony, aby wymyślić wiarygodną odpowiedź. — Po prostu wiem — odparłem krótko, a potem powiedziałem do lorda Złocistego, jakby mi przerwała: — Ponadto na ulicy przed gospodą przelano krew. Powinniśmy zachować ostrożność. Z powagą pokiwał głową. — Sądzę, że najlepiej będzie jak najprędzej pójść spać i jak najwcześniej ruszyć jutro w drogę. Nie dając Wawrzyn okazji do zgłoszenia żadnych zastrzeżeń, znowu zadzwonił na służbę. Dowiedział się, że nasze pokoje już są przygotowane. Wawrzyn dostała maleńką komnatę na końcu korytarza. Lord Złocisty znacznie większą, z miejscem na pryczę lokaja. Pokojówka, która przyszła tym razem, uparła się zanieść bagaż Wawrzyn do pokoju, tak więc pożegnaliśmy się. Nie patrzyłem jej w oczy. Nagle poczułem się potwornie zmęczony, tak bardzo, że nie byłem już w stanie grać roli sługi. Zdołałem jedynie zarzucić juki na ramię i zanieść je do komnaty lorda Złocistego. Ten pozostał w salonie, rozmawiając z karczmarzem o uzupełnieniu naszych zapasów przed odjazdem. Nasz pokój znajdował się na tyłach, na parterze. Zataszczyłem tam nasze bagaże, zamknąłem drzwi za odchodzącym sługą i szeroko otworzyłem okno. Znalazłem nocną koszule lorda Złocistego i rozłożyłem ją na posłanym już łóżku. Schowałem mięso za pazuchę, żeby zanieść je później Ślepunowi. Potem usiadłem na łóżku, aby czekać na powrót lorda Złocistego. Obudził mnie delikatnie potrząsając. — Rycerski? Dobrze się czujesz? Powoli budziłem się ze snu. Potrwało dobrą chwilę zanim przypomniałem sobie kim jestem. We śnie byłem w innym mieście, gwarnym i rzęsiście oświetlonym. Była tam muzyka oraz wiele latarń i pochodni. Jakaś uroczystość. I nie byłem tam sługą, ale...
293
— Już go nie ma — powiedziałem sennie Błaznowi. Usłyszałem dziwne skrobnięcie, a potem głuchy łoskot, gdy Ślepun wskoczył na parapet i zeskoczył na podłogę. Podsunął pysk do mojej twarzy. Machinalnie poklepałem go po karku. Byłem taki senny. Dzwoniło mi w uszach. Błazen znów mną potrząsnął. — Rycerski. Nie śpij i rozmawiaj ze mną. Co się stało? Czy to dym? — Nic się nie stało. Jest tak spokojnie. Chcę spać. Sen przyciągał mnie jak odpływ. Chciałem popłynąć z nim. Ślepun znów trącił mnie nosem. Głupiec. To ten czarny kamień, jak na drodze Najstarszych. Znowu się w nim gubisz. Wyjdź na zewnątrz. Z trudem otworzyłem oczy. Zobaczyłem zatroskaną twarz Błazna, a potem powiodłem wzrokiem po otaczających mnie ścianach. Czarny kamień. Przetykany srebrzystymi żyłkami. Patrząc nań, poznałem czym był: resztkami znacznie starszego budynku. Kamienie wewnętrznej ściany były prawie idealnie dopasowane do siebie, ale zewnętrzną zbudowano mniej starannie. Nie, nagle zrozumiałem, że to nie tak. Ten budynek stał tutaj wcześniej niż wioska, a później został odbudowany z ruin. Ten czarny kamień był kamieniem pamięci, obrobionym rękami Najstarszych. Nie wiedziałem, co sobie pomyślał Błazen, gdy chwiejnie wstałem z łóżka. — Kamienie. Kamień pamięci — powiedziałem mu ochryple, szukając świeżego powietrza. Usłyszałem jego zdumiony okrzyk, gdy rzuciłem się przez otwarte okno na zakurzone podwórze. Wilk cicho wylądował obok mnie. W następnej chwili znikł w mroku, gdy ktoś wychyli się z okna na piętrze i zawołał: — Co się tam dzieje? — To mój służący, idiota! — odkrzyknął z niesmakiem lord Złocisty. — Tak pijany, że wypadł przez okno, kiedy próbował mi je zamknąć. Cóż, niech tam sobie leży. Dobrze mu to zrobi, przeklętemu tumanowi. Leżałem nieruchomo w pyle podwórza i czułem jak wabiące mnie sny odchodzą. Za chwile lub dwie wstanę i odejdę daleko od tych kamiennych murów. Muszę tylko odpocząć. Straszliwe znużenie, które czułem przez cały wieczór, stopniowo mnie opuszczało. Przyjąłem to z ulgą. Spoglądałem na nocne niebo i miałem wrażenie, że zaraz w nie ulecę. Gdzieś spierała się jakaś para. On był przygnębiony, a ona uparta. Nie mogłem się skupić na ich rozmowie, lecz gdy podeszli bliżej, mimo woli zacząłem podsłuchiwać. — Powinienem wrócić do domu — rzekł. Miał bardzo młody głos. — Powinienem wrócić do matki. Gdybym jej nie opuścił, to by się nie stało. Arno nadal by żył. I inni. Wsunęła głowę pod jego pachę, a potem oparła ją na piersi. To prawda. I zostalibyśmy rozłączeni na zawsze. Czy naprawdę tego chcesz? Zbliżali się. Już czułem jej słodki zapach, piżmowy i podniecający. Tulił ją do piersi. Wiatr rozwiewał moją wizję, targając jej brzegi na strzępy. Chłopiec gładził jej futro. Długie czarne włosy przesuwały mu się między palcami.
294
— Nie tego chcę. Może jednak to mój obowiązek. Masz obowiązek wobec twego ludu. I mnie. — Chwyciła jego przedramię. Jej paznokcie jak pazury wpiły się w jego skórę. Trzymała go mocno. — Chodź już. Czas wstać. Nie możemy się wylegiwać, musimy jechać. Spojrzał w jej zielone oczy. — Kochana, muszę wracać. Tam bardziej przydałbym się nam wszystkim. Mógłbym przemawiać w waszym imieniu, domagać się zmian. Mógłbym... Zostalibyśmy rozdzieleni. Mógłbyś to znieść? Znalazłbym jakiś sposób, żebyśmy byli razem. Nie! — Dotknęła jego policzka, przesuwając palcami po skórze. W tym geście była ukryta groźba. — Nie. Oni by nie zrozumieli. Rozdzieliliby nas. Zabiliby mnie i może ciebie także. Przypomnij sobie opowieść o Księciu Srokatym. Królewska krew nie wystarczyła, żeby go ocalić. Ciebie też by nie uratowała. — I po chwili milczenia dodała: — Tylko mnie naprawdę na tobie zależy. Tylko ja mogę cię uratować. Jednak nie odważę się całkiem do ciebie przyjść, dopóki nie dowiedziesz, że jesteś jednym z nas. Zawsze się bronisz. Wstydzisz się swojej Pradawnej Krwi? Nie. Nigdy. Zatem otwórz się. Bądź tym, kim naprawdę jesteś. Milczał przez długi czas. — Mam obowiązki — rzekł w końcu z bezgranicznym żalem. — Obudź go! — usłyszałem w pobliżu męski glos. — Nie mamy czasu do stracenia. Musimy jechać. Obróciłem się na ziemi, żeby zobaczyć mówiącego, ale nie zobaczyłem nikogo. Zielone oczy spoglądały w jego oczy. Mógłbym utonąć w nich na zawsze. Zaufaj mi! — nalegała, a on musiał spełnić jej żądanie. — Później będziesz myślał o takich sprawach. Później pomyślisz o obowiązku. Na razie myśl o życiu. I o mnie. Wstań. Błazen wziął moją rękę i zarzucił sobie na ramie. — Wstawaj — rzekł stanowczo i postawił mnie na nogi. Był ubrany na czarno. Widocznie upłynęło więcej czasu niż sądziłem. Z okien gospody sączyły się śmiechy, gwar i światło. Kiedy wstałem, przekonałem się, że mogę iść samodzielnie, ale Błazen wciąż mnie podtrzymywał, prowadząc w ciemny kąt podwórza. Tam oparłem się o szorstką drewnianą ścianę stajni i wziąłem się w garść. — Dojdziesz do siebie? — zapytał Błazen. — Tak mi się zdaje. — Pajęczyny spowijające mój umysł zaczęły znikać. Jednak ich dotyk był mi znajomy. Poczułem też lekki ból głowy wywołany użyciem Mocy, ale nie tak silny jak zwykle. — Nic mi nie będzie. Jednak nie powinienem spać w tej gospodzie. Jest zbudowana z kamienia pamięci, Błaźnie. Tak jak tamta czarna droga. Ze skał takich, jak w tamtym kamieniołomie.
295
— Jak smok wykuty przez Szczerego — dokończył. Nabrałem tchu. Szybko rozjaśniało mi się w głowie. — Jest pełen wspomnień. To dziwne, znaleźć taki kamień w Księstwie Kozim. Nigdy nie przypuszczałem, że Najstarsi dotarli tak daleko. — Oczywiście, że tak. Tylko pomyśl. Jak sądzisz, czym są Kamienie Świadków, jak nie dziełem Najstarszych? Jego słowa zaszokowały mnie. A jednak było to tak oczywiste, że nawet nie traciłem czasu na przytakiwanie. — Owszem, ale samotne głazy to jedno, a ta gospoda to odbudowany z ruin dom Najstarszych. Nigdy nie spodziewałem się zobaczyć takiego w Księstwie Kozim. Milczał przez chwilę. Kiedy mój wzrok oswoił się z zalegającą wokół ciemnością, dostrzegłem, że Błazen ogryza paznokieć kciuka. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że na niego patrzę i szybko odjął palec od ust. — Czasem tak skupiam się na jakimś szczególe, że zapominam o fragmentach większej układanki, które są wszędzie wokół nas — powiedział, jakby przyznawał się do poważnego przewinienia. — No cóż. Już doszedłeś do siebie? — Myślę, że tak. Znajdę w stajni pusty żłób i prześpię się w nim. Jeśli stajenny zapyta, powiem mu, że popadłem w niełaskę. — Odwróciłem się, żeby odejść, ale jeszcze coś przyszło mi do głowy. — Czy zdołasz wrócić do gospody, nie budząc sensacji tym czarnym strojem? — To, że noszę szaty szlachcica wcale nie oznacza, że zapomniałem wszystkie sztuczki akrobaty — rzekł prawie z urazą. — Wrócę tak, jak wyszedłem: przez okno. — Dobrze. Ja może przejdę się po wsi, żeby zebrać myśli i sprawdzić, czego uda mi się dowiedzieć. Jeśli znajdziesz jakiś pretekst, zejdź między gości. Posłuchaj plotek, może dowiesz się czegoś o obcych ludziach z gończym kotem, którzy wczoraj tędy przejeżdżali. Chciałem dodać uwagę o krwi przelanej na ulicy, ale zrezygnowałem. Mało prawdopodobne, żeby to nas dotyczyło. — Dobrze, Rycerski. Uważaj. — Nie musisz mi o tym przypominać. Zacząłem odchodzić, ale nagle złapał mnie za ramię. — Nie idź jeszcze. Przez cały dzień chciałem z tobą porozmawiać. — Puścił mnie równie nagle jak chwycił, po czym skrzyżował ręce na piersi. Zaczerpnął tchu. — Nie sądziłem, że to będzie takie trudne. W moim życiu odgrywałem różne role. Sądziłem, że ta będzie łatwa, a może nawet zabawnie będzie grać pana i sługę. Tymczasem tak nie jest. — Nie. Jest ciężko. Mimo to uważam, że powinniśmy nadal to robić. — Tyle razy wypadliśmy z tej roli przy Wawrzyn.
296
Bezradnie wzruszyłem ramionami. — Trudno. Ona wie, że obaj zostaliśmy wybrani przez królową. Może nie powinniśmy niczego jej wyjaśniać i pozwolić, aby sama wyciągnęła wnioski. Mogą być bardziej przekonujące od tego, co my zdołalibyśmy wymyślić. Przechylił głowę i uśmiechnął się. — Tak. Taka taktyka mi odpowiada. Teraz dowiedzmy się wszystkiego, czego się da, a z samego rana ruszajmy w drogę. Z tymi słowami rozstaliśmy się. Lord znikł w mroku, wtapiając się w ciemność równie zręcznie jak Ślepun. Próbowałem go dostrzec, gdy przechodził przez dziedziniec, ale nie zdołałem. Tylko przez moment widziałem jego sylwetkę na tle okna. Nie słyszałem nawet szmeru. Ślepun mocno przycisnął się do moich nóg. Jakie wieści? — zapytałem go. Wieź naszego Rozumienia była równie słaba, jak ciepło jego ciała. Złe. Milcz i chodź za mną. Poprowadził mnie nie głównymi ulicami miejscowości, ale dalej od jej centrum. Zastanawiałem się, dokąd mnie prowadzi, ale nie śmiałem nawiązać z nim więzi. Wstrzymałem moje Rozumienie, choć niemożność dzielenia świadomości z wilkiem przytępiała moje zmysły. Dotarliśmy na kamieniste pole nad brzegiem rzeki. Zaprowadził mnie na jego skraj, gdzie rosły wysokie drzewa. Wysoka trawa była tam zupełnie zdeptana. Złowiłem zapach pieczonego mięsa i wystygłego popiołu. Potem zobaczyłem zwisający z gałęzi sznur, a pod nim resztki ogniska. Znieruchomiałem. Wiejący od rzeki wiatr rozwiewał popiół i niósł mdlący odór spalonego ciała. Dotknąłem ręką popiołu. Był mokry i zimny. Ktoś rozpalił tu ogień, a potem zalał go wodą. Rozgarnąłem popiół i odkryłem wiele mówiącą konsystencję wytopionego tłuszczu. Byli bardzo dokładni. Powiesili, poćwiartowali, spalili, a resztki rzucili do rzeki. Odszedłem spory kawałek od ogniska, w cień drzew. Usiadłem na głazie. Wilk przyszedł i usiadł obok mnie. Po jakimś czasie przypomniałem sobie o mięsie i dałem mu je. Zjadł bez namysłu. Siedziałem, podpierając ręką brodę i zastanawiałem się. W żyłach płynął mi lód. Tutejsi mieszkańcy zrobili to, a teraz siedzieli w gospodzie, jedząc, śmiejąc się i śpiewając. Zrobili to komuś takiemu jak ja. Może nawet synowi mego ciała. Nie. Ta krew miała inny zapach. To nie on. Niewielka pociecha. To oznaczało jedynie, że nie zginął dzisiaj. Czy mieszkańcy mogli więzić go gdzieś? Czy ten wesoły wieczór w gospodzie był zapowiedzią kolejnej krwawej rozrywki o poranku? Nagle dostrzegłem kogoś zbliżającego się do nas w ciemności. Nadchodziła od strony miasteczka, ale nie szła drogą. Przymykała między rosnącymi wzdłuż niej drzewami, poruszając się prawie bezszelestnie.
297
Łowczyni. Wawrzyn wyszła z cienie drzew. Obserwowałem ją, gdy ostrożnie podchodziła do pogorzeliska. Tak jak wcześniej ja, przykucnęła, powąchała i rozgarnęła popiół. Wstałem, robiąc tylko tyle hałasu, żeby zdradzić jej moją obecność. Drgnęła i błyskawicznie odwróciła się do nas. — Kiedy? — rzuciłem w noc. Poznała nas i odetchnęła z ulgą. — Dziś po południu — odparła cicho. — Powiedziała mi o tym pokojówka. Przechwalała się, że jej narzeczony brał w tym udział. W pozbyciu się Srokatego. Bo tak nazywają ich w tej dolinie. Srokatymi. Owiał nas wiatr od rzeki. — Dlatego przyszłaś tutaj, żeby...? — Zobaczyć, co zostało. Nie jest tego wiele. Obawiałam się, że to mógł być nasz książę, ale... — Nie. — Ślepun opierał się o moje nogi. Powiedziałem to, co obaj podejrzewaliśmy. — Jednak myślę, że to był jeden z jego towarzyszy. — Jeśli to odkryłeś, to wiesz także, że pozostali uciekli. Jeszcze o tym nie wiedziałem, ale przyjąłem to z ulgą. — Ścigano ich? — Tak. I ci, którzy ruszyli w pościg, jeszcze nie wrócili. Niektórzy ścigali uciekających, inni zostali, aby zabić tego, którego schwytali. Ci, którzy to zrobili — wskazała na zwisający sznur i pogardliwie trąciła czubkiem buta popiół — pojadą rano. Trochę się niepokoją, że ich przyjaciele jeszcze nie wrócili. Dziś wieczór piją, wzbudzając w sobie odwagę i złość. Jutro pojadą za nimi. — Zatem powinniśmy wyruszyć przed nimi i jechać szybciej. — Tak. Obrzuciła wzrokiem Ślepuna i mnie. Oboje spojrzeliśmy na zdeptaną ziemię, zwisający sznur i resztki ogniska. Wydawało się, że powinniśmy coś zrobić, jakiś gest, ale nie miałem pojęcia jaki. Niemal nie odzywając się do siebie, wróciliśmy do gospody. Zauważyłem, że miała na sobie czarne ubranie i buty. Ponownie pomyślałem, że królowa Ketriken dokonała dobrego wyboru. Zakłóciłem nocną cisze pytaniem, na które z niepokojem oczekiwałem odpowiedzi: — Czy podała ci jakieś szczegóły? Jak i dlaczego ich zaatakowali, czy chłopiec i kot byli wśród zbiegów? Wawrzyn nabrała tchu. — Ten którego zabili, nie był obcym. Był jednym z nich i od dawna podejrzewali go o zwierzęcą magię. Typowe głupie gadanie... że kiedy owce innych padły na biegunkę,
298
jego zwierzętom nic się nie stało. Albo, że kiedy rozzłościł go kiedyś jeden z sąsiadów to zaraz pozdychały mu kury. Dzisiaj przyjechał do miasteczka z obcymi, wśród których był wielkolud na bojowym ogierze i człowiek z gończym kotem. Pozostali dwaj również byli znani mieszkańcom jako chłopcy, którzy wychowali się na odludnych farmach. W gospodzie zwykle trzymano psy. Syn karczmarza trzyma je do łowów i właśnie wrócił z polowania na króliki. Psy były jeszcze podniecone. Na widok kota wpadły w szał. Otoczyły konia, warcząc i kłapiąc zębami. Człowiek z kotem — prawdopodobnie nasz książę — wyjął miecz, żeby bronić kota i oganiając się, uciął ucho jednemu psu. Jednak to nie wszystko, co zrobił. Otworzył usta i zasyczał jak kot. W tym momencie z gospody wypadli goście. Ktoś krzyknął „Srokaty!”. Inny zawołał o sznur i pochodnię. Wielkolud na ogierze ryknął śmiechem i wjechał w tłum, tratując psy i ludzi. Jeden z wieśniaków został obalony na ziemię. Tłum odpowiedział rzucając kamienie i przekleństwa, a z gospody wypadli kolejni gości. Srokaci wyrwali się z kręgu i próbowali odjechać, lecz celnie rzucony kamień trafił jednego z nich w skroń i zrzucił z konia. Tłum otoczył go, a on krzyknął do swoich towarzyszy, żeby uciekali. Dziewczyna nazwała ich tchórzami, ale podejrzewam, że ten schwytany specjalnie zatrzymał tłum, żeby mogli uciec. — I oddał życie za księcia. — Na to wygląda. Milczałem chwilę, zbierając fakty. Nie zaprzeczali, że są Rozumiejącymi. Żaden z nich nie próbował uspokoić tłumu. Najwyraźniej dążyli do konfrontacji, co źle wróżyło na przyszłość. Ponadto jeden z nich poświęcił swoje życie, a pozostali uznali to za konieczne i właściwe. To dowodziło nie tylko tego, że książę był dla nich cenny, ale również ich oddania sprawie. Czy udało im się przeciągnąć go na swoją stronę? Zastanawiałem się, jaką role przeznaczyli Srokaci księciu i czy on zgodził się ją odgrywać. Czy Sumienny pogodził się z tym, że ten człowiek oddał za niego życie? Czy odjeżdżając wiedział, że pozostawiony mężczyzna umrze straszną śmiercią? Wiele bym dał, żeby się tego dowiedzieć. — Jednak nie rozpoznali w Sumiennym księcia? Przecząco pokręciła głową. Noc wokół nas gęstniała i bardziej wyczułem niż zobaczyłem ten gest. — Nie. Jeśli go złapią, zabiją go bez wahania. — Zabiliby go nawet gdyby wiedzieli, że jest księciem. Nienawidzą Pradawnej Krwi. Uważaliby, że uzdrawiają królewski ród, a nie niszczą go. Odnotowałem w myślach, że nazywała ich „Pradawną Krwią”. Zdaje się, że przedtem nie słyszałem tego określenia z jej ust. — No cóż. Zdaje się, że mamy coraz mniej czasu. — Powinniśmy odjechać jeszcze w nocy.
299
Na samą myśl wszystko zaczęło mnie boleć. Nie byłem już młodzikiem. Przez ostatnie piętnaście lat przyzwyczaiłem się do regularnych posiłków i conocnego snu. Byłem zmęczony i przerażony tym, co się stanie, kiedy dogonimy księcia. A mój wilk był jeszcze bardziej zmęczony. Wiedziałem, że goni resztkami sił. Wkrótce jego ciało będzie potrzebowało odpoczynku, niezależnie od okoliczności. Potrzebował jedzenia i czasu na wygojenie ran, a nie nocnego marszu. Dotrzymam wam kroku. Albo zostawicie mnie i pojedziecie dalej sami. Fatalizm tej myśli zawstydził mnie. Jego poświecenie było podobne do tego, co tamten człowiek zrobił dziś dla księcia. Nie dało się zaprzeczyć, że znów poświęcałem wszystkie nasze siły dla króla i ojczyzny. Wilk oddawał wiele dni swego życia ze względu na naszą więź, którą pojmował jako bezgraniczną miłość. Czarniak miał rację. Nie powinienem tak go wykorzystywać. Obiecałem sobie w duchu, że kiedy to się skończy, jakoś wynagrodzę to Ślepunowi. Udamy się tam, gdzie zechce i zrobimy coś, czego zapragnie. Do naszej chaty i kominka. To mi wystarczy. Tak będzie. Wiem. Okrężną droga wróciliśmy do gospody, unikając bardziej uczęszczanych ulic. W ciemnościach dziedzińca szepnęła mi na ucho: — Przemknę się na górę i spakuję moje rzeczy. Ty zbudź lorda Złocistego i powiedz mu, że musimy jechać. Znikła w mroku przy tylnych drzwiach. Ja wszedłem frontowymi i przeszedłem przez salę, robiąc minę skarconego sługi. Było już późno i w gospodzie panował ponury nastrój. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Dotarłem do naszego pokoju i przystanąłem przed drzwiami. Zza nich dobiegał gniewny głos lorda Złocistego. — Pluskwy, mospanie! Roją się jak pszczoły. Mam delikatną skórę. Nie będę spał razem z takim robactwem! Nasz gospodarz, ubrany w nocną koszulę i szlafmycę, ściskający w dłoni świeczkę, był przerażony. — Błagam, lordzie Złocisty, mam inne pokoje i... — Nie. Nie zamierzam tu nocować. Natychmiast przygotuj rachunek. Zapukałem do drzwi. Kiedy wszedłem, lord Złocisty przeniósł swój gniew na mnie. — Jesteś, ty nicponiu! Łobuzie! Szlajasz się gdzieś, a ja muszę pakować moje i twoje rzeczy. Zrób w końcu coś pożytecznego! Idź zapukać do drzwi łowczyni Wawrzyn i powiedz jej, że natychmiast stąd odjeżdżamy. Potem zbudź stajennego, niech osiodła nasze konie. Nie zamierzam nocować w gospodzie rojącej się od robactwa! Wybiegłem z pokoju, zostawiając protestującego karczmarza, który zaklinał się, że prowadzi czystą gospodę. W zdumiewająco krótkim czasie znaleźliśmy się na ze-
300
wnątrz, gotowi do drogi. Sam osiodłałem nasze konie, nie zdoławszy zbudzić stajennego. Gospodarz wyszedł za nami na podwórze, tłumacząc lordowi Złocistemu, że tej nocy nie znajdzie innej gospody, lecz szlachcic nie chciał o niczym słyszeć. Dosiadł konia i bez słowa popędził Węgielka. Wawrzyn i ja pojechaliśmy za nim. Przez jakiś czas podążaliśmy dość wolno. Wprawdzie księżyc wzeszedł, lecz stłoczone domy zasłaniały jego blask, a światło lamp sączące się przez szpary w niektórych okiennicach tylko pogłębiało mrok. Lord Złocisty powiedział cicho: — Usłyszałem co mówili ludzie w barze i uznałem, że powinniśmy natychmiast odjechać. Tamci pojechali drogą. — Jadąc po ciemku ryzykujemy, że zgubimy ich ślad — przypomniałem. — Wiem. Jednak czekając moglibyśmy przybyć za późno nawet po to, żeby go pochować. Ponadto i tak nie zdołalibyśmy zasnąć, a tak znacznie wyprzedzimy tych, którzy wyruszą rano. Ślepun pojawił się jak duch i dołączył do nas. Sięgnąłem ku niemu myślą i gdy nawiązaliśmy więź, noc wokół nas jakby pojaśniała. Prychnął w unoszącym się za nami kurzu, a potem wysunął się na czoło. Połączony ze mną, nie zdołał ukryć, ile go to kosztowało. Skrzywiłem się, ale zaakceptowałem jego decyzję. Popędziłem Mojąkarą, żeby dotrzymała mu kroku. — Nasze juki wyglądają na bardziej wypchane niż przedtem — zauważyłem niewinnie, gdy Mojakara zrównała się z Węgielkiem. Lord Złocisty niedbale wzruszył ramieniem. — Koce. Świece. Wszystko, co może nam się przydać. Kiedy zrozumiałem, że będziemy musieli szybko opuścić karczmę, zajrzałem do kuchni, więc w jukach mamy też chleb. I jabłka. Gdybym wziął coś więcej, zauważyliby to. Postaraj się nie pognieść bochenków. — Można by pomyśleć, że robiliście już takie rzeczy, lordzie Złocisty. — Lekko urażony i podejrzliwy ton głosu Wawrzyn wystarczył, żebyśmy obaj otrzeźwieli. A kiedy nie odpowiedzieliśmy od razu, dodała: — Sądzę, że to nie w porządku, że mam dzielić z wami niebezpieczeństwa, nie wiedząc tego co wy. Lord Złocisty powiedział swym najbardziej wyniosłym tonem:. — Masz rację, łowczyni. To nie w porządku, jednak na razie tak musi być. Gdyż jeśli się nie mylę, musimy się pospieszyć. Ponieważ nasz książę opuścił to miasteczko galopem, my też to zrobimy. Co powiedziawszy, ubódł piętami Węgielka, a klacz radośnie skoczyła naprzód, rzucając wyzwanie prowadzącej Mojejkarej. Wawrzyn w mgnieniu oka dogoniła go. Później, mój bracie. Poczułem, że Ślepun odłącza się ode mnie, ciałem i myślą. Wiedział, że nie dotrzyma kroku galopującym koniom. Pobiegnie własnym tempem i drogą. To rozstanie przygnębiło mnie, chociaż wiedziałem, że to jego decyzja i najlepsze rozwiązanie. Bez niego, niewiele widząc w ciemności, jechałem dalej, pozwalając Mojejkarej wybierać drogę. Cwałem mijaliśmy ostatnie domostwa.
301
Miasteczko było niewielkie. Szybko dotarliśmy do przedmieścia. Księżycowy blask oświetlił nam wstęgę drogi. Węgielek pomknęła galopem, a oba nasze wierzchowce skoczyły naprzód, aby dotrzymać jej kroku. Minęliśmy ostatnie gospodarstwa oraz ścierniska i nie zżęte pola. Usiłowałem wypatrywać śladów koni opuszczających drogę, ale niewiele widziałem. Pozwoliliśmy rumakom pędzić, aż same zaczęły zwalniać. Gdy tylko Węgielek trochę odsapnęła i szarpnęła wodze, lord Złocisty znów puścił ją galopem. Najwidoczniej byli lepiej zgrani niż sądziłem. To jego bezgraniczne zaufanie dawało klaczy taką pewność siebie. Jechaliśmy przez resztę nocy. Lord Złocisty nadawał tempo. Gdy niebo szarzało o świcie, Wawrzyn głośno powiedziała to, o czym myślałem: — Przynajmniej znacznie wyprzedziliśmy tych, którzy zamierzali wyruszyć o świcie, żeby sprawdzić, jak powiodło się ich kamratom polującym na Srokatych. I jesteśmy trzeźwiejsi. Nie wspomniała o tym, czego obawialiśmy się wszyscy troje: że w pośpiechu mogliśmy zgubić ślad księcia. Gdy budzący się dzień skrył księżyc, jechaliśmy dalej. Czasem trzeba zaufać swojemu szczęściu, albo wierzyć w przeznaczenie, tak jak Błazen.
ROZDZIAŁ 20
KAMIENIE Są pewne sposoby, dzięki którym człowiek może znieść tortury. Jednym z nich jest oderwanie ducha od ciała. Połową cierpienia zadawanego przez wprawnego oprawcę nie jest fizyczny ból, ale świadomość wyrządzanej krzywdy. Kat chcący zmusić ofiarę do zeznań kroczy po cienkiej linie. Jeśli spowoduje nieodwracalne obrażenia, ofiara traci wszelką motywację do zeznań. Pragnie tylko jak najprędzej umrzeć. Jeśli jednak potrafi nie przekraczać tej granicy, wówczas ofiara czynnie uczestniczy w torturach. Największą udrękę sprawia torturowanemu myśl, jak długo zdoła zachować milczenie, nie doprowadzając dręczyciela do szału, pod wpływem którego przekroczy tę granicę. Dopóki torturowany milczy, oprawca robi swoje, posuwając się coraz dalej, coraz bardziej się do niej zbliżając. Raz złamany torturami człowiek na zawsze pozostaje ofiarą. Nigdy nie zdoła zapomnieć chwili, gdy był gotów na wszystko, byle nie cierpieć dłużej. Żaden człowiek nie zdoła całkiem pogodzić się z taką porażką. Niektórzy usiłują zapomnieć o niej zadając ból innym i tworząc nowe ofiary, które będą musiały dźwigać to brzemię. Okrucieństwo to coś, czego może nauczyć tylko własne doświadczenie. Ze zwoju Versaaya „O zadawaniu bólu”
G
dy słońce wzeszło, wciąż jechaliśmy. Coraz rzadziej napotykaliśmy gospodarstwa, pola uprawne i pastwiska, aż zastąpiły je kamieniste wzgórza porośnięte lasem. Niepokoiłem się zarówno o mojego wilka jak i los księcia. Z tym, że miałem większe zaufanie do zdolności przetrwania mojego czworonożnego towarzysza niż Sumiennego. Ze zdecydowaniem, które Ślepun powitałby z zadowoleniem, przestałem o nim myśleć i skupiłem się na obserwowaniu drogi. Parne powietrze pogarszało skwar. Przeczuwałem nadciągającą burzę. Ulewa zatrze wszystkie ślady. Zżerało mnie napięcie.
303
Nic nie mówiąc, Wawrzyn zjechała na lewą stroną drogi, a ja na prawą. Wypatrywaliśmy śladów koni opuszczających gościniec, a szczególnie tropu trzech galopujących rumaków. Wiedziałem, że gdybym uciekał przed konnym pościgiem, próbowałbym jak najprędzej zjechać z traktu między drzewa, gdzie miałbym większe szansę go zgubić. Zakładałem, że książę i jego towarzysze zrobią to samo. Coraz bardziej obawiałem się, że w ciemnościach zgubiliśmy ich ślad, ale nagle Wawrzyn zawołała, że go widzi. Gdy tylko spojrzałem na trop, byłem pewien, że miała rację. Ujrzałem ślady wielu podkutych koni, w pośpiechu opuszczających drogę. A wśród nich charakterystyczne szerokie ślady kopyt bojowego rumaka. Nabrałem pewności, że znaleźliśmy miejsce, gdzie książę i jego towarzysze zjechali z traktu, a ścigający za nimi. Gdy Błazen i Wawrzyn pojechali tym tropem, ja zatrzymałem się i zsiadłem z konia, udając, że poprawiam juki. Skorzystałem z tej okazji, żeby wysikać się na poboczu, wiedząc, że Ślepun będzie szukał moich śladów. Znów dosiadłem klaczy i szybko dogoniłem moich towarzyszy. Na horyzoncie zbierały się ciemne chmury. Usłyszeliśmy głuche pomruki przetaczających się w oddali gromów. Po szerokim tropie podążaliśmy bez trudu, łagodnym kłusem. Przejechaliśmy dwa niewielkie, porośnięte krzakami i trawą wzgórza. Kiedy wjeżdżaliśmy na trzecie, na spotkanie wyszedł dębowo-olchowy las. Tam znaleźliśmy ścigających. Było ich kilku. Leżeli w wysokiej trawie w cieniu drzew. Ci, którzy zastawili zasadzkę, zabili także ich konie i psy. Postąpili rozsądnie: wracające do miasteczka konie bez jeźdźców sprowokowałyby szybszy pościg. Mimo to ten uczynek budził we mnie odrazę, tym większą, że sprawcami byli ludzie Pradawnej Krwi. Przerażał mnie taki brak skrupułów. Te zwierzęta nie uczyniły nic złego. I z takimi ludźmi podróżował teraz książę? Wawrzyn zakryła dłonią usta i nos. Nie zsiadła z konia. Lord Złocisty wyglądał na zmęczonego i wstrząśniętego, ale dotrzymał mi towarzystwa. Razem obejrzeliśmy zabitych. Wszyscy byli młodzi, w wieku, w jakim ludzie dają się wplątać w takie awantury. Wczoraj po południu wsiedli na konie i pojechali zabić paru Srokatych. Wczoraj wieczorem umarli. Leżąc tak, nie wyglądali na okrutników, awanturników, a nawet na głupców. Tylko na martwych. — Wśród drzew byli łucznicy — orzekłem. — Czekali tu. Myślę, że towarzysze księcia zmierzali tutaj wiedząc, że kompani czekają tutaj i obronią ich. Znalazłem tylko jedną złamaną i pozostawioną strzałę. Inne zostały zapobiegliwie i z zimną krwią wyrwane z ran. — To nie jest ślad strzały. Lord Złocisty wskazał ciało leżące z dala od pozostałych. Na szyi zabitego pozostały ślady pazurów. Potężne tylne łapy rozszarpały mu brzuch. Roje zwabionych przez wylewające się wnętrzności much zakrywały wytrzeszczone z przerażenia oczy.
304
— Spójrz na psy. One też zostały zaatakowane przez koty. Srokaci połączyli tu siły i razem uderzyli na ścigających. — A potem pojechali dalej. — Tak. Czy to kot księcia zabił tego człowieka? Czy ich umysły w tym momencie były połączone? — Jak sądzisz, ilu ich teraz jest? Wawrzyn odjechała już kawałek dalej. Podejrzewałem, że nie tylko po to, żeby obejrzeć trop, lecz aby nie patrzeć na wzdęte trupy. Nie miałem jej tego za złe. Teraz odkrzyknęła cicho: — Naliczyłam co najmniej ośmiu. — Musimy ruszyć za nimi — rzekł lord Złocisty. — Natychmiast. Wawrzyn skinęła głową. — Pozostali ścigający na pewno już wyruszyli z wioski i zastanawiają się, dlaczego ci ludzie nie wrócili. Kiedy znajdą ich ciała, wpadną w furię. Trzeba odzyskać księcia, zanim te dwie grupy zetrą się ze sobą. Powiedziała to tak, jakby to było proste. Wróciłem do Mojejkarej, która zeźliła mnie, dwukrotnie umykając mi, zanim chwyciłem jej wodze. Powinienem dać jej nauczkę, ale teraz nie miałem na to czasu. Przypomniałem sobie, że zapach krwi może zdenerwować każde zwierzę i moja cierpliwość wyda później owoce. — Inny jeździec zdzieliłby cię za to pięścią między uszy — powiedziałem jej łagodnie, kiedy usiadłem w siodle. Zdziwiłem się, gdy zadrżała. Widocznie rozumiała mnie lepiej niż sądziłem. — Nie martw się. Ja nie robię takich rzeczy — uspokoiłem ją. Jak zwykle, zignorowała tę uwagę. W oddali znów zagrzmiało i klacz położyła uszy po sobie. Sądzę, że wszyscy czuliśmy się nieswojo, odjeżdżając i pozostawiając rozkładające się w słońcu ciała. Oczywiście, tak było najrozsądniej. Ich kompani wkrótce znajdą ciała i to oni powinni je pogrzebać. To zatrzyma ich na jakiś czas. Rozsądne czy nie, niezbyt mi się to podobało. Teraz jechaliśmy po głębokich śladach galopujących koni. W lesie ziemia była wilgotniejsza i trop lepiej widoczny. Z początku pędzili, chcąc odjechać jak najdalej i jak najszybciej, więc nawet dziecko mogłoby podążać ich śladem. Jednak po pewnym czasie wjechali do wąwozu i podążyli dnem krętego strumienia. Jechałem przypatrując się drzewom, wyglądając zasadzki i ufając, że Mojakara podąża za Węgielkiem. Wciąż niepokoiła mnie niewypowiedziana obawa. Srokaci, z którymi jechał książę, sprawiali wrażenie dobrze zorganizowanych, niemal jak oddział wojska. Druga grupa tych ludzi czekała tu na księcia i dołączyła do niego. Przynajmniej jeden członek ich oddziału nie wahał się oddać życia za innych i bezlitośnie wyrżnęli tych, którzy ich ścigali. Ich zdecy-
305
dowanie i brak skrupułów świadczyły o tym, że są zdecydowani zatrzymać księcia i zaprowadzić go do wiadomego tylko im miejsca przeznaczenia. Odbicie księcia może przekraczać nasze możliwości, jednak nie widziałem innego wyjścia, jak jechać za nimi. Odsyłanie Wawrzyn do Koziej Twierdzy po posiłki nie wchodziło w grę. Zanim wróciłaby z nimi, byłoby już za późno. Nie tylko stracilibyśmy czas, ale ponadto nasza misja przestałaby być tajemnicą. Wąwóz poszerzył się i zmienił w wąską dolinę. Ślady oddalały się od strumienia. Zanim pozostawiliśmy go w tyle, zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby napełnić wodą bukłaki i zjeść trochę ukradzionego przez Błazna chleba i jabłek. Przekupiłem Mojąkarą ogryzkiem. Potem dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Popołudnie płynęło powoli. Niewiele rozmawialiśmy. Niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia, a nie chcieliśmy głośno wypowiadać swoich obaw. Niebezpieczeństwo czyhało na nas z przodu i z tyłu. Jedna i druga grupa jeźdźców miała nad nami liczebną przewagę. Brakowało mi wilka. Trop opuścił dno doliny i powiódł na wzgórza. Drzewa rosły tam rzadziej, a ziemia była kamienista. Na twardym podłożu trudniej było tropić i podążaliśmy wolniej. Minęliśmy kamienne fundamenty jakiejś dawno wyludnionej wioski. Przejechaliśmy obok dziwnych wypukłości, sterczących z usianego kamieniami zbocza. Lord Złocisty zauważył, że się im przyglądam i rzekł poważnie: — Groby. — Za duże — zaprotestowałem. — Nie dla tego ludu. Budowali kamienne grobowce, w których chowali swoich zmarłych, często dla całych rodzin. Przyjrzałem im się z zaciekawieniem. Kopce porastała wysoka trawa, kołysząca się na wietrze. Jeśli pod spodem były jakieś kamienie, to zupełnie niewidoczne. — Skąd o tym wiesz? — zapytałem. Nie spojrzał mi w oczy. — Po prostu wiem, Borsuczowłosy. Przyjmij to za jedną z korzyści jaką daje solidne wykształcenie. — Słyszałam opowieści o takich miejscach — wtrąciła ściszonym głosem Wawrzyn. — Powiadają, że z tych grobowców czasem powstają duchy, żeby chwytać zabłąkane dzieci i... Och, zbaw nas, Ed. Patrzcie! Kolumna z tych opowieści! Spojrzałem we wskazanym przez nią kierunku. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Czarny i lśniący, kamień był dwukrotnie wyższy od dorosłego mężczyzny. Poprzecinany srebrzystymi żyłkami. Nie porósł go mech. Wiejące wśród wzgórz wiatry były dla niego łagodniejsze niż przesycone solą wichry, które smagały Kamienie Świadków w pobliżu Koziej Twierdzy. Z tej odległości nie widziałem jakie wyryto na nim znaki, ale wiedziałem, że tam są. Ten kamienny słup był bliźniaczo podobny do Kamieni Świadków i tego, który kiedyś przeniósł mnie do miasta Najstarszych. Patrząc nań wiedziałem, że został wykuty w tym samym kamieniołomie, w którym powstał smok Szczerego. Jaka magia lub siła przeniosła go tak daleko?
306
— Czy te groby są powiązane z tą kolumną? — zapytałem lorda Złocistego. — Przedmioty znajdujące się blisko siebie nie zawsze coś łączy — zauważył wymijająco. Obróciłem się w siodle i zapytałem Wawrzyn: — Co legenda mówi o tym kamieniu? Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, ale sądzę, że nacisk, z jakim zadałem to pytanie, trochę ją zaniepokoił. — Jest wiele opowieści, ale większość na ten sam temat. — Nabrała tchu. — Przybywa tutaj zagubione dziecko, leniwy owczarz albo para kochanków, którzy uciekli od surowych rodziców. Według większości opowieści siadają obok grobu, żeby odpocząć, albo znaleźć odrobinę cienia w upalny dzień. Wtedy duchy powstają z grobów i wiodą ich do kamiennej kolumny. I wiodą ich do innego świata. Według niektórych legend ci nieszczęśnicy nigdy nie wracają. W innych wracają jako staruszkowie, chociaż byli tam zaledwie jedną noc, a w jeszcze innych wprost przeciwnie, kochankowie wracają po stu latach, trzymając się za ręce, równie młodzi jak przedtem, i dowiadują się, że mogą się pobrać, gdyż ich zwaśnieni rodzice już dawno pomarli. Miałem swoje zdanie o tych opowieściach, ale zatrzymałem je dla siebie. Kiedyś przeszedłem przez taki słup i znalazłem się w odległym wymarłym mieście. Niegdyś czarne mury dawno opustoszałego miasta przemówiły do mnie i wokół mnie miasto zbudziło się do życia. Te słupy i miasta z czarnego kamienia były dziełem Najstarszych, którzy dawno znikli z tego świata. Wierzyłem, że byli mieszkańcami odległego królestwa, leżącego daleko za Królestwem Górskim. Już dwukrotnie widziałem dowody na to, że kiedyś przemierzali również wzgórza Sześciu Księstw. Tylko ile lat temu? Próbowałem pochwycić spojrzenie lorda Złocistego, ale patrzył przed siebie i miałem wrażenie, że popędził konia. Widząc zaciśnięte usta wiedziałem, że na każde pytanie jakie mu zadam odpowie innym pytaniem, albo obróci je w żart. Skupiłem uwagę na Wawrzyn. — To dziwne, że w Księstwie Trzody słyszałaś opowieści o tym miejscu. Znowu wzruszyła ramionami. — Te opowieści mówiły o podobnym miejscu w Księstwie Trzody. I mówiłam ci, że rodzina mojej matki pochodziła z miejsca leżącego w pobliżu posiadłości Brzeczki. Często odwiedzaliśmy krewnych, kiedy matka żyła. Założę się, że tutejsi mieszkańcy opowiadają podobne opowieści o tych grobach i kolumnie. Jeśli ktoś mieszka w pobliżu. W miarę jak mijał dzień, wydawało się to coraz mniej prawdopodobne. Im dalej jechaliśmy, tym dziksza stawała się okolica. Horyzont pociemniał i burza groźnie mamrotała gromami, ale nie podchodziła bliżej. Jeśli te doliny zaznały kiedyś pługa, a wzgórza były pastwiskami, zapomniały o tym dawno temu. Ziemia była sucha, z kamieniami sterczącymi wśród kęp zeschniętych traw i krzaków. Jedynymi oznakami życia było
307
bzyczenie owadów i ptasie głosy. Ślady były coraz mniej widoczne i musieliśmy poruszać się coraz wolniej często oglądałem się za siebie. Nasze ślady odciśnięte na tych, po których podążaliśmy, ułatwiały zadanie ścigającym, ale nie wiedziałem, jak moglibyśmy temu zapobiec. Nieustanne brzęczenie owadów nagle ucichło po naszej lewej. Odwróciłem się w tym kierunku i serce podeszło mi do gardła, lecz zaraz wyczułem obecność mojego brata. Jeszcze dwa oddechy i zobaczyłem go. Jak zawsze podziwiałem sposób, w jaki wilk potrafił ukryć się nawet pod najmniejszą osłoną. Kiedy się zbliżył, moje zadowolenie przeszło w niepokój. Truchtał zdecydowanie, ze spuszczonym łbem i wywieszonym językiem. Nie odzywając się do towarzyszy, wstrzymałem Mojąkarą, zsiadłem i wziąłem manierkę. Wilk podszedł do mnie i napił się z moich złączonych dłoni. Jak zdołałeś dogonić nas tak szybko? Jechaliście po śladach, powoli wyszukując drogę. Ja tropiłem sercem. Podczas gdy wy jechaliście krętą drogą, omijając wzgórza, moja wiodła prosto, po terenie, przez który koń by nie przejechał. Och, mój bracie. Nie czas litować się nade mną. Przynoszę wam ostrzeżenie. Jesteście ścigani. Minąłem tych, którzy jadą za wami. Zatrzymali się przy ciałach. Pieklili się i przeklinali. Gniew zatrzyma ich przez jakiś czas, ale kiedy ruszą, pojadą szybko. Dotrzymasz nam kroku? Mogę ukryć się znacznie łatwiej niż wy. Zamiast martwić się o mnie, zastanów się, co wy zrobicie. Niewiele mogliśmy zrobić. Wsiadłem na Mojąkarą, popędziłem ją i dogoniłem pozostałych. — Musimy pojechać szybciej. Wawrzyn spojrzała na mnie dziwnie, ale nic nie powiedziała. Lord Złocisty nie dał po sobie poznać, że usłyszał, ale Węgielek pomknęła szybciej. Mojakara nagle zdecydowała, że nie da się wyprzedzić. Skoczyła naprzód i w mgnieniu oka wyszliśmy na prowadzenie. Pędząc, wpatrywałem się w ślady. Wyglądało na to, że książę i jego kompani schronili się w cieniu drzew. Pochwalałem tę decyzję. Ja również chciałem jak najprędzej znaleźć się pod ich osłoną. Wycisnąłem z Mojejkarej jeszcze trochę szybkości i wprowadziłem nas prosto w zasadzkę. Ostrzegawcza myśl Ślepuna sprawiła, że szarpnąłem wodze i klacz uskoczyła w bok. Strzała trafiła Wawrzyn, która z krzykiem runęła na ziemię. Pocisk był wymierzony we mnie. Wezbrał we mnie gniew i strach. Skierowałem Mojąkarą prosto w kępę drzew. Miałem szczęście, że był tam tylko jeden łucznik i nie zdążył nałożyć następnej strzały na cięciwę. Gdy przejeżdżaliśmy pod nisko zwisającymi gałęziami, stanąłem w strzemionach, jakimś cudem złapałem jeden z konarów i wciągnąłem się nań. Łucznik usiło-
308
wał wycelować we mnie, ale przeszkodziły mu gałęzie. Nie było czasu rozmyślać o konsekwencjach. Skoczyłem na niego jak wilk. Runęliśmy, sczepieni ze sobą. Stercząca gałąź o mało nie złamała mi ręki, nie łagodząc upadku. Obróciliśmy się w powietrzu. Wylądowaliśmy na ziemi, przy czym ona znalazł się nade mną. Siła uderzenia zaparła mi dech. Mogłem myśleć, ale nie działać. Uratował mnie Ślepun. Zębami i pazurami zaatakował młodzieńca, strącając go ze mnie. Poczułem jak zaskoczony łucznik próbuje myślą odepchnąć wilka. Myślę, że był zbyt przestraszony, żeby włożyć w to więcej siły. Walczyli obok mnie, a ja leżałem na wznak, rozpaczliwie usiłując zaczerpnąć tchu. Napastnik próbował uderzyć Ślepuna pięścią, ale wilk odskoczył i złapał zębami za nadgarstek. Łucznik wrzasnął i wściekle kopnął go w żebra. Poczułem, że cios był celny. Ślepun nie puścił, lecz trzymał go resztkami sił. W chwili gdy mężczyzna wyrwał rękę z jego zębów, w końcu złapałem oddech. Nie podnosząc się, kopnąłem łucznika w skroń, a potem rzuciłem się na niego. Złapałem go za gardło, a Ślepun chwycił go zębami za łydkę i nie puszczał. Napastnik szamotał się, lecz nie mógł się wyrwać. Wilk mocno trzymał go za nogę. Ja coraz mocniej zaciskałem dłonie na jego szyi, aż przestał się szarpać. Wtedy, jedną ręką wciąż trzymając go za gardło, drugą sięgnąłem po wiszący u pasa nóż. Cały świat skurczył się do zamglonego czerwonego kręgu, którym była jego twarz. — ...zabijaj go! Nie zabijaj go! Nie! Krzyki lorda Złocistego w końcu przedarły się przez mgłę. Trzymałem nóż na gardle napastnika. Nie miałem ochoty usłuchać. Kiedy jednak czerwona mgła zaczęła się rozchodzić, zobaczyłem chłopca niewiele starszego od Trafa. Niebieskie oczy wychodziły mu z orbit, z przerażenia i braku powietrza. Spadając z drzewa, podrapał sobie policzek, który znaczyły teraz krwawe rysy. Rozluźniłem chwyt, a Ślepun puścił jego nogę. Nadal jednak siedziałem na piersi chłopaka i trzymałem nóż na jego gardle. Nie wzruszała mnie niewinność młodych chłopców. Już zdążyliśmy się przekonać, że ten umie posługiwać się łukiem. Gdyby nie Ślepun, już bym nie żył. Nie odrywając od niego oczu, zapytałem Błazna: — Czy Wawrzyn nie żyje? — Jeszcze żyje! — odparł gniewnie kobiecy głos. Wawrzyn chwiejnie podeszła do nas. Zerknąłem i zobaczyłem, że mocno przyciska doń do ramienia. Krew ciekła jej miedzy palcami. Łowczyni już zdążyła wyjąć strzałę. — Wyrwałaś grot? — zapytałem szybko. — Nie ruszałabym jej, gdybym nie była pewna, że wyciągnę całą — warknęła. Ból nie poprawił jej humoru. Była blada jak chusta, tylko na policzkach miała dwie ciemne plamy rumieńca. Spojrzała na chłopca, którego przyciskałem do ziemi i szeroko otworzyła oczy. Usłyszałem, że zaparło jej dech.
309
Ślepun stał obok mnie, ciężko dysząc. Powinniśmy wynieść się stąd. Ta myśl była przyćmiona bólem. Mogą pojawić się inni. Ci, których tropimy, albo ci, którzy jadą za nami. Zobaczyłem, że chłopiec marszczy brwi. Zerknąłem na Wawrzyn. — Możesz jechać w tym stanie? Ponieważ musimy stąd zniknąć. Powinniśmy go przesłuchać, ale nie mamy czasu. Nie chcemy spotkać się z tymi, którzy ich ścigają, ani z jego przyjaciółmi, którzy mogą tu po niego wrócić. Poznałem po jej minie, że nie była tego pewna, ale dzielnie skłamała: — Mogę jechać. Ruszajmy. Ja też mam kilka pytań, które chciałabym mu zadać. Łucznik spojrzał na nią, przestraszony jadowitym tonem jej głosu. Nagle szarpnął się, usiłując mnie zrzucić. Uderzyłem go wolną ręką. — Więcej tego nie próbuj. Łatwiej mi cię zabić niż wlec ze sobą. Wiedział, że mówię prawdę. Spojrzał na lorda Złocistego, a potem na Wawrzyn i znowu na mnie. Patrzył na mnie, krew ciekła mu z nosa, a ja wiedziałem, co oznacza jego mina. Ten młodzieniec już zabijał, ale jeszcze nigdy nie stanął oko w oko ze śmiercią. Miałem wszelkie kwalifikacje, żeby nauczyć go, jak to jest. Z pewnością sam też miałem kiedyś taką minę. — Wstawaj. Przed piętnastoma laty poparłbym ten rozkaz silnym szarpnięciem, stawiając go na nogi. Teraz trzymałem go za koszulę, ale pozwoliłem, żeby sam wstał. Byłem jeszcze zasapany po walce i nie miałem ochoty tracić siły na popisywanie się krzepą. Ślepun wyciągnął się na mchu pod drzewem, bezwstydnie dysząc. Znikaj — przesłałem mu myśl. Za chwilę. Łucznik spoglądał na mnie i na wilka, a w jego oczach rosło zdziwienie. Unikałem jego spojrzenia. Zamiast tego rozciąłem rzemień, który przytrzymywał kołnierz jego koszuli. Zadrżał, gdy ostrze przecięło troczek. Zerwałem rzemień z jego szyi i szarpnięciem obróciłem chłopaka. — Ręce — rozkazałem, a on bez oporu pozwolił związać je sobie na plecach. Młodzian stracił chęć do walki. Ślady zębów na jego nadgarstku wciąż krwawiły. Mocno zacisnąłem rzemień. Skończyłem i rozejrzawszy się wokół zobaczyłem, że Wawrzyn gniewnie spogląda na jeńca. Najwyraźniej potraktowała atak osobiście. Może jeszcze nikt nie próbował jej zabić. Pierwszy raz to zawsze pamiętne doświadczenie. Lord Złocisty pomógł jej dosiąść konia. Wiedziałem, że najchętniej odrzuciłaby jego pomoc, ale nie odważyła się. Gdyby spadła z konia, byłoby to bardziej upokarzające od przyjęcia pomocnej ręki. Mojakara miała ponieść nie tylko mnie, ale i mojego jeńca. Nie cieszyło to ani jej, ani mnie. Podniosłem jego łuk i cisnąłem w gąszcz, gdzie zaczepił o gałąź i zawisł na drzewie. Przy odrobinie szczęścia nikt z przejeżdżających tędy nie spojrzy w górę i nie zobaczy go. Widząc, jak młodzieniec odprowadził go wzrokiem, zrozumiałem że ten łuk był dla niego cenny. Ująłem wodze Mojejkarej.
310
— Teraz wsiądę na konia — powiedziałem jeńcowi. — Potem schylę się i posadzę cię za moimi plecami. Jeśli będziesz się opierał, ogłuszę cię i zostawię tamtym. Wiesz, o kim mówię. O ludziach za których nas wziąłeś, zabójców z wioski. Oblizał wargi. Cała jedna strona twarzy zaczęła mu puchnąć i sinieć. Po raz pierwszy odezwał się: — Nie jesteście z wioski? Zmierzyłem go zimnym spojrzeniem. — Nie zastanowiłeś się nad tym zanim do mnie strzeliłeś? — warknąłem i dosiadłem klaczy. — Jechaliście za nami — przypomniał. Niemal ze zgrozą spojrzał na kobietę, którą zranił. — Myślałem, że jesteście wieśniakami i chcecie nas zabić. Naprawdę. Podjechałem do niego i wyciągnąłem rękę. Po chwili wahania nadstawił ramię. Mocno je chwyciłem. Mojakara parsknęła i zatańczyła, lecz po dwóch podskokach zdołał wskoczyć na jej grzbiet. Dałem mu chwilę czasu, żeby się usadowił, a potem powiedziałem: — Siedź spokojnie. To wysoki koń. Jeśli spadniesz, pewnie złamiesz sobie obojczyk. Obejrzałem się za siebie. Nadal nie było widać ścigających, ale czułem, że szczęście może wkrótce nas opuścić. Rozejrzałem się wokół. Ślady Rozumiejących wiodły w górę, lecz nie chciałem po nich jechać dopóki nie wycisnę z jeńca wszystkiego, co wie. Pospiesznie obmyśliłem plan zgubienia pościgu. Pojedziemy w dół zbocza, gdzie w zimie pewnie płynął strumień. W wilgotnej ziemi u stóp wzgórza nasze ślady będą dobrze widoczne. Przez pewien czas pojedziemy dnem strumienia, a potem odbijemy w bok. Znów pojedziemy w górę po kamienistym zboczu i w las. Ten plan może się powieść. Wprawdzie nasze ślady będą świeższe, ale ścigający mogą pomyśleć, że to dlatego, że doganiają uciekających. W ten sposób może uda nam się odciągnąć ich od księcia. — Tędy — powiedziałem i wprowadziłem ten plan w życie. Mój wierzchowiec nie był zachwycony podwójnym ciężarem. Kłusowała niechętnie, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że to kiepski pomysł. — A ślady...? — zaprotestowała Wawrzyn, gdy pozostawiliśmy trop, za którym jechaliśmy przez cały dzień. — Już ich nie potrzebujemy. Mamy jego. On wie, dokąd zmierzają. Usłyszałem, że zaparło mu dech. Potem wycedził przez zaciśnięte zęby: — Nic wam nie powiem. — Ależ powiesz — zapewniłem go. Popędziłem Mojąkarą, jednocześnie przesyłając jej sygnał, że ona też ma mnie słuchać. Przestraszona, poderwała się i mimo podwójnego obciążenia poszła jak burza. Była silnym i szybkim rumakiem, ale przywykła korzystać z tych atrybutów według własnego widzimisię. Będziemy musieli coś z tym zrobić.
311
Zjechałem po zboczu, a potem skierowałem się wzdłuż strumienia, aż napotkaliśmy jeden z jego wyschniętych bocznych dopływów. Miał kamieniste dno, co mi odpowiadało. Skręciliśmy i pojechaliśmy nim w górę, aż wyjechaliśmy na kamienisty stok. Siedzący za mną łucznik z trudem trzymał się na koniu. Mojakara doskonale radziła sobie ze wzniesieniem. Miałem nadzieję, że nie narzucam zbyt wyczerpującego tempa dla rannej Wawrzyn. Wjeżdżałem w górę pod ostrym kątem. Miałem nadzieję, że to oraz kamieniste podłoże utrudnią zadanie tropiącym nas wieśniakom. Na szczycie wzgórza przystanąłem, czekając na towarzyszy. Ślepun znikł. Wiedziałem, że odpoczywa, zbierając siły, aby potem nas dopędzić. Chciałbym mieć go przy sobie, ale wiedziałem, że sam był teraz bezpieczniejszy niż w moim towarzystwie. Rozejrzałem się wokół. Wkrótce miała zapaść noc i chciałem, żeby zastała nas daleko stąd i w miejscu, z którego będziemy mieli dobry widok na okolicę. Postanowiłem jechać w górę. Wzniesienie, na którym się znajdowaliśmy, było częścią długiej grani. Jego siostra była wyższa, bardziej stroma i ukazywała więcej swych kamiennych kości. — Tędy — powiedziałem do towarzyszy, jakbym dobrze wiedział, co robię. Pojechałem pierwszy. Zjechaliśmy na porośnięty rzadkim lasem płaskowyż, a potem znowu ruszyliśmy w górę korytem wyschniętego potoku. Mieliśmy szczęście. Na szczycie następnego wzgórza znalazłem wąską ścieżkę, wydeptaną przez jakieś zwierzę mniejsze i zwinniejsze od konia. Pojechaliśmy nią. Jak na takiego dużego rumaka Mojakara radziła sobie bardzo dobrze, lecz słyszałem jak mój jeniec kilkakrotnie wstrzymywał oddech w szczególnie niebezpiecznych miejscach. Byłem pewien, że Węgielek sobie poradzi. Nie śmiałem spojrzeć i sprawdzić, jak radzi sobie Wawrzyn. Miałem nadzieję, że Białas nie zawiedzie swojej pani. Mój jeniec odezwał się do mnie. — Jestem Pradawnej Krwi — szepnął z naciskiem, jakby to miało coś dla mnie znaczyć. — Naprawdę? — powiedziałem z sarkastycznym zdumieniem. — Przecież ty... — Milcz! — uciąłem gniewnie. — Twoja magia nic dla mnie nie znaczy. Jesteś zdrajcą. Jeśli odezwiesz się jeszcze raz, zrzucę cię z konia i zostawię. Znów zapadł w zdumione milczenie. Kiedy ścieżka wciąż wiodła w górę, zacząłem się zastanawiać, czy dobrze wybrałem. Nieliczne mijane drzewa były powykręcane i mizerne, a ich liście zwisały bezradnie w nieruchomym powietrzu. Miękka ziemia odsłoniła swoje skaliste żebra. Nagle moje obawy rozwiały się. Zobaczyłem jaskinię. Właściwie nie tyle była to pieczara, co spore wgłębienie w skale. Musieliśmy zasiąść z koni, żeby namówić je do pokonania ostatniego odcinka drogi. Ja szedłem pierwszy, prowadząc Mojąkarą. Pod skalnym nawisem było chłodniej, a ze szczeliny w skale sączyła się woda. Może w innych porach roku to
312
ona podmywała tę skałę, lecz teraz pozostawiała zaledwie wilgotny, zielony ślad na dnie jaskini i wsiąkała w skalne zbocze. Nie było tu żadnej paszy dla koni. Nic nie mogliśmy na to poradzić. To miejsce dawało dobrą osłonę i wyglądało na łatwe do obrony. — Zostaniemy tu na noc — oznajmiłem cicho. Otarłem pot z czoła i karku. Burza nadciągała szybko i powietrze było duszne od zapowiedzi deszczu. Wskazałem miejsce na końcu jaskini. — Zsiądź z konia i usiądź tam — rozkazałem jeńcowi. Nie odezwał się, tylko siedział i gapił się na mnie. Nie powtarzałem rozkazu. Złapałem go za kołnierz koszuli i ściągnąłem z konia. Jak zawsze, gniew zwielokrotniał moje siły. Przytrzymałem go, a potem odepchnąłem tak mocno, że uderzył plecami o skałę i osunął się po niej, na pół ogłuszony. — Będzie gorzej — zapowiedziałem chrapliwie. Wawrzyn patrzyła na to szeroko otwartymi oczami, blada jak chusta, zapewne wstrząśnięta tym, że przejąłem dowodzenie. Wziąłem od niej wodze, a lord Złocisty pomógł jej zsiąść. Mój jeniec nie próbował uciec, więc zignorowałem go, rozsiodłałem konie i zabrałem się do rozbijania prowizorycznego obozu. Mojakara parsknęła, a potem podeszła do źródełka i zaczęła zlizywać wodę. Oczyściłem z piasku wgłębienie pod skałą i po chwili już zbierała się w nim woda. Lord Złocisty opatrywał ramię Wawrzyn. Z właściwą Błaznowi zręcznością rozciął ubranie nad raną i przycisnął do niej opatrunek. Płynąca z rany krew była ciemna, a niejasna. Siedzieli blisko siebie, pogrążeni w cichej rozmowie. Podszedłem. — Jak rana? — zapytałem cicho. — Paskudna — odparł zwięźle lord Złocisty, a spojrzenie Wawrzyn zaszokowało mnie. Patrzyła na mnie jak na wściekłego psa. Było w nim coś więcej niż uraza z powodu niegrzecznego przerwania rozmowy. Odszedłem, zastanawiając się, czy może zdenerwowało ją to, że widziałem jej nagie ramię. Jednak najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu, że lord Złocisty nie tylko je oglądał, ale i dotykał. No cóż, miałem inne sprawy na głowie. Nie będę im już przeszkadzał. Przejrzałem nasze niewielkie zapasy żywności. Składały się głównie z chleba i jabłek. Niewiele tego było na troje, a zdecydowanie za mało na czworo. Zdecydowałem, że nasz jeniec może obyć się bez jedzenia. Prawdopodobnie miał własny prowiant i pewnie jadł dziś lepiej niż my. Pomyślawszy o tym, postanowiłem go obszukać. Siedział niezgrabnie, z wciąż związanymi rękami, przyglądając się swojej pogryzionej nodze. Spojrzałem na niego, ale bez współczucia. Stałem nad nim, aż przemówił: — Mógłbym dostać trochę wody? — Odwróć się — rozkazałem i czekałem aż to zrobi. Potem rozwiązałem mu ręce. Jęknął cicho, gdy zerwałem zakrwawiony rzemień z jego przegubów. Powoli wyciągnął ręce przed siebie. — Jak konie skończą pić, możesz podejść do źródła.
313
Ostrożnie skinął głową. Wiedziałem, jak bardzo bolą go ramiona. Moje wciąż pulsowało od uderzenia o gałąź. Jego podrapana przy upadku twarz była sina i spuchnięta. Jedno oko przekrwione. Nie wiadomo dlaczego, te obrażenia sprawiały, że wyglądał jeszcze młodziej. Obejrzał przegub pogryziony przez wilka. Widząc jak zaciska zęby zrozumiałem, że obawia się nawet dotknąć tej rany. Powoli podniósł głowę i rozejrzał się wokół. — Gdzie jest twój wilk? — zapytał mnie. O mało go nie uderzyłem. Skulił się, gdy podniosłem rękę. — Nie zadawaj pytań — powiedziałem zimno. — Tylko odpowiadaj na nie. Dokąd zabierają księcia? Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a ja przekląłem w duchu swoją głupotę. Chyba nie miał pojęcia, że Sumienny jest księciem. No cóż, nie da się cofnąć tych słów. Pewnie i tak będę musiał go zabić. Rozpoznałem, że to myśl Ciernia i odepchnąłem ją od siebie. — Ten chłopiec, który jedzie z kotem — sprecyzowałem. — Dokąd go zabierają? Przełknął ślinę. — Nie wiem — odparł ponuro. Chciałem wydusić z niego prawdę. Był dla mnie zbyt wielkim zagrożeniem. Pospiesznie wstałem, zanim poniosły mnie nerwy. — Owszem, wiesz. Dam ci trochę czasu, żebyś pomyślał w jaki sposób mogę cię zmusić do mówienia. Potem wrócę. — Odszedłem kilka kroków, a potem odwróciłem się z wymuszonym uśmiechem. — I jeszcze coś. Gdyby ci przyszło do głowy, że to dobry moment na ucieczkę... no cóż, zanim oddalisz się na trzy kroki od jaskini, przestaniesz się zastanawiać, gdzie jest mój wilk. Biały błysk nagle rozświetlił jaskinię. Konie zarżały i dwa uderzenia serca później grom wstrząsnął ziemią. Zamrugałem, oślepiony, a wtedy na zewnątrz lunął deszcz — jak z cebra. Podmuch wiatru smagnął deszczem wylot jaskini, a potem odleciał. Natychmiast pochłodniało. Zaniosłem jedzenie lordowi Złocistemu i Wawrzyn. Łowczyni wyglądała na lekko oszołomioną. Zrobił jej fotel z siodła i koca. Lewą ręką odgarnęła włosy z czoła. Prawą trzymała na kolanach. Rana krwawiła silniej niż myślałem, gdyż spływająca krew zaschła jej między palcami i wokół paznokci. Lord Złocisty wziął ode mnie chleb i jabłka dla siebie i dla niej. Spojrzałem na ścianę deszczu u wylotu jaskini i potrząsnąłem głową. — Ta burza zatrze wszystkie ślady. To dobrze, bo wieśniacy zapewne pozbierają swoich zabitych i wrócą do domów. I źle, gdyż my także zgubimy trop księcia. Teraz jedyną nasza nadzieją jest zmusić jeńca do mówienia. Zajmę się tym, kiedy wrócę. Odpiąłem pas z mieczem i podałem im broń. Gdy żadne z nich nie wzięło ode mnie miecza, położyłem go na ziemi obok nich. Ściszyłem głos.
314
— Może będziecie musieli go użyć. Jeśli tak, nie wahajcie się. Zabijcie go. Gdyby uciekł i ostrzegł swych przyjaciół, nie zdołalibyśmy odbić księcia. Dam mu trochę czasu do namysłu. Potem dowiem się od niego prawdy. Na razie pójdę nazbierać trochę drewna, dopóki można znaleźć jeszcze suche. I sprawdzę, czy ktoś za nami nie jedzie. Wawrzyn zdrową ręką zasłoniła usta. Nagle wyglądała tak, jakby zrobiło jej się niedobrze. Lord Złocisty zerknął na jeńca, a potem na mnie. W jego oczach widziałem niepokój, ale dobrze wiedział, że muszę sprawdzić, co ze Ślepunem. — Weź mój płaszcz — zaproponował. — Tylko przemókłby tak, jak moje ubranie. Przebiorę się w suche rzeczy, kiedy wrócę. Nie powiedział, żebym uważał, ale miał to w oczach Kiwnąłem głową, sprężyłem się i wyszedłem na ulewny deszcz. Był dokładnie taki zimny i nieprzyjemny jak oczekiwałem. Stałem zgarbiony, mrużąc oczy i usiłując coś dostrzec przez szarą ścianę wody. Potem nabrałem tchu i postarałem się zmienić nastawienie. Jak kiedyś pokazał mi Czarniak, negatywne odczucia w znacznym stopniu zależą od nastawienia. Jako człowiek, spodziewałem się mieć ciepło i sucho, jeśli tylko zechcę. Zwierzęta nie mają takiego komfortu. No cóż, pada. Wilcza część mojej jaźni powinna to zaakceptować. Deszcz oznacza, że będziesz przemoczony i zziębnięty. Kiedy pogodziłem się z tym i przestałem porównywać tę sytuację z moimi pragnieniami, stała się znacznie znośniejsza. Poszedłem dalej. Deszcz zmienił wiodąca do jaskini ścieżkę w mlecznobiały strumień. Schodząc, ślizgałem się. Nawet wiedząc, że są na niej nasze ślady, z trudem zdołałem je znaleźć. Zacząłem mieć nadzieję, że ten deszcz, ciemność i brak śladów skłonią wieśniaków do powrotu. Niektórzy z pewnością już wrócili, zanosząc wieść o śmierci towarzyszy. Czy mogłem liczyć na to, że wszyscy odjechali, uwożąc ciała zabitych? U stóp wzgórza przystanąłem i ostrożnie wysłałem myśl. Gdzie jesteś? Nie otrzymałem odpowiedzi. W oddali błysnęło i w chwilę później po niebie przetoczył się grom. Deszcz zaczął lać ze zdwojoną furią. Pomyślałem o moim wilku, takim jakim widziałem go ostatnio: potłuczonym, zmęczonym i starym. Poniechałem wszelkiej ostrożności i ryknąłem z całej siły: Ślepunie! Cicho. Już idę. — Był niezadowolony ze mnie, jakbym był nieznośnym szczenięciem. Zaprzestałem Rozumienia, ale odetchnąłem z ulgą. Jeśli potrafił się tak irytować, to nie było z nim tak źle, jak się obawiałem. Poszukałem drewna i pod dawno wywróconym drzewem znalazłem trochę prawie suchych gałęzi. Połamałem je na mniejsze kawałki i ze spróchniałego pnia wygarnąłem kilka garści próchna. Zdjąłem koszulę i owinąłem nią tę zdobycz w nadziei, że w ten sposób uchronię ją przez całkowitym zamoknięciem. Gdy wlokłem się z powrotem po
315
zboczu, deszcz przestał lać równie nagle, jak zaczął. Wokół słychać było kapanie spadających z gałęzi drzew kropel i szmer spływających po zboczu strumyków. Gdzieś w pobliżu nocny ptak dwukrotnie wykrzyknął swe ostrzeżenie. — To ja — powiedziałem cicho, podchodząc do skalnego nawisu. Mojakara parsknęła w odpowiedzi. Ledwie widziałem pozostałych, ale po chwili moje oczy oswoiły się z mrokiem. Lord Złocisty już wyjął z juków krzesiwo i hubkę. Dopisało mi szczęście po chwili w jaskini już paliło się ognisko. Dym wił się pod kamiennym sklepieniem, aż znalazł sobie ujście. Wyszedłem na zewnątrz i sprawdziłem, że nie jest widoczny z dołu. Uspokojony, wróciłem i podłożyłem drewna do ognia. Wawrzyn usiadła, a potem przysunęła się do ognia. Wyglądała nieco lepiej, lecz na jej twarzy wciąż malował się ból. Zauważyłem, jak zerknęła z ukosa na łucznika. W jej oczach dostrzegłem oskarżenie, ale także litość. Miałem nadzieję, że nie będzie próbowała przeszkadzać mi w tym, co musiałem zrobić. Lord Złocisty już grzebał w jukach. Po chwili wyjął jedną z moich niebieskich koszul służącego i podał mi ją. — Dziękuje — mruknąłem. Mój jeniec siedział na skraju kręgu światła. Zauważyłem bandaż na jego nodze i przegubie. Poznałem węzły Błazna. No cóż, nie powiedziałem mu, żeby tego nie robił, a mogłem przewidzieć, że opatrzy rannego. Upuściłem przemoczoną koszule na ziemię. Kiedy wkładałem suchą koszule, Wawrzyn powiedziała cicho z półmroku: — Okropna blizna. — Która? — zapytałem machinalnie. — Na środku twoich pleców — odparła równie spokojnie. — Ach, ta — powiedziałem niedbałym tonem. — To od strzały, której grot nie wyszedł z drzewcem. — A więc o to się martwiłeś. Dziękuję. Uśmiechnęła się do mnie. To były prawie przeprosiny. Nie przychodziła mi do głowy żadna odpowiedź. Jej słowa i uśmiech lekko mnie zaskoczyły. Zaraz jednak przypomniałem sobie o amulecie Dżiny, który miałem na szyi. No tak. Skończyłem zapinać koszulę. Potem wziąłem spodnie, które podał mi lord Złocisty i poszedłem w kąt za naszymi końmi, żeby przebrać się w mroku. Skapująca po ścianie jaskini woda teraz spływała wartką strużką i jako strumyk wypływała obok naszych koni na zewnątrz. No cóż, przynajmniej wody nasze rumaki będą miały dziś pod dostatkiem. Zaczerpnąłem dłonią wody. Była mulista, ale świeża. Gdy wróciłem do ogniska, lord Złocisty z ponurą miną podał mi kawałek chleba i jabłko. Dopiero kiedy ugryzłem pierwszy kęs, zdałem sobie sprawę z tego, jaki jestem głodny. Nawet cała ta porcja nie zaspokoiłaby mojego głodu, ale zjadłem tylko jabłko i połowę chleba. Niestety, gdy połknąłem ostatni kęs, byłem równie głodny jak przed-
316
tem. Zignorowałem to, tak jak poprzednio deszcz. Następne typowo ludzkie założenie, że ma się prawo jadać regularnie. Niezły pomysł, ale niekoniecznie niezbędny do przetrwania. Powtórzyłem to sobie kilkakrotnie. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że lord Złocisty przygląda mi się z drugiej strony ogniska. Wawrzyn owinęła się kocem i zasnęła. Powiedziałem cicho: — Czy powiedział coś, kiedy go bandażowałeś? Lord Złocisty zastanowił się. Potem spod wyniosłej maski wyłoniła się uśmiechnięta twarz. — Hmm? — zdziwił się Błazen. Uśmiechnąłem się do niego, a potem wróciłem do ponurej rzeczywistości. Chociaż Wawrzyn miała zamknięte oczy, ściszyłem głos, kierując następne słowa tylko do Błazna: — Muszę się dowiedzieć wszystkiego, co on wie o ich planach. Oni są dobrze zorganizowani i bezwzględni. To nie jest grupka Rozumiejących, którzy pomagają uciekającemu chłopcu. Musi mi powiedzieć, dokąd zabrali księcia. Uśmiech zgasł na ustach Błazna, ale nie zastąpił go wyniosły grymas lorda Złocistego. — Jak? — zapytał ze zgrozą. — Jak będzie trzeba — odparłem chłodno. Poczułem gniew na myśl o tym, że jeszcze mi to utrudnia. Liczył się tylko książę i jego dobro. Nie jego skrupuły, czy życie tego chłopca Pradawnej Krwi, który siedział pod ścianą jaskini. Ani nawet moje własne uczucia. Robiłem to dla Ciernia, dla mojej królowej, dla dynastii Przezornych i samego księcia. Uczono mnie właśnie takiej brudnej roboty. Była częścią przeszkolenia skrytobójcy. Żołądek podchodził mi do gardła. Oderwałem oczy od zaniepokojonego spojrzenia Błazna i wstałem. Zrób to. Zmuś go mówienia. A potem zabij. Nie odważyłbym się go wypuścić, a z pewnością nie mogliśmy zabrać go ze sobą, gdyż spowalniałby nasz marsz. Nie po raz pierwszy zabiję dla Przezornych. Wprawdzie jeszcze nigdy nie musiałem przedtem wymuszać z ofiary zeznań, ale to także umiałem robić. Nauczyłem się tego z własnego doświadczenia w lochach Władczego. Żałowałem tylko, że okoliczności nie pozostawiają mi innego wyboru. Odwróciłem się plecami do ognia i odszedłem w ciemność, gdzie siedział jeniec. Przez chwile tylko stałem nad nim, spoglądając na niego. Miałem nadzieję, że obawia się tego spotkania tak bardzo jak ja. Kiedy wreszcie poddał się i popatrzył na mnie, warknąłem: — Dokąd go zabierają? — Nie wiem — powiedział, lecz w tych słowach nie było siły. Kopnąłem go, czubkiem buta trafiając w żebra. Chciałem pozbawić go tchu, nie powodując trwałych uszkodzeń. Jeszcze było na to za wcześnie. Jęknął i zwinął się w kłę-
317
bek. Zanim doszedł do siebie, złapałem go za koszulę i poderwałem z ziemi. Byłem od niego wyższy, więc zacisnąłem zęby i podniosłem go tak, że stał na palcach. Złapał mnie za przeguby i usiłował oderwać moje ręce. Wciąż nie mógł złapać tchu. — Dokąd? — powtórzyłem beznamiętnie. Na zewnątrz deszcz znów lunął z sykiem. — Nie... mówili... mi... — wykrztusił, a ja bardzo chciałem mu wierzyć. Jednak nie śmiałem. Cisnąłem nim o ścianę jaskini, tak że uderzył o nią potylicą. Zabolało mnie stłuczone ramię. Zobaczyłem, jak przygryzł wargę z bólu. Za plecami usłyszałem zduszony okrzyk Wawrzyn, ale nie odwróciłem się. — Możesz powiedzieć mi od razu, albo później — ostrzegłem, przyciskając go do ściany. Nienawidziłem tego, co robiłem, a jednocześnie jego idiotyczny upór podsycał mój gniew. Rozbudzałem go w sobie, usiłując wykrzesać potrzebną do tego siłę. Im szybciej z tym skończę, tym lepiej, tak więc im brutalniej go potraktuję, tym okażę się litościwszy. Im prędzej zacznie mówić, tym szybciej się to skończy. Sam wybrał drogę, która go do tego doprowadziła. Był zdrajcą i sprzymierzył się z tymi, którzy uprowadzili syna Ketriken. Dziedzic tronu Królestwa Sześciu Księstw mógł być teraz w śmiertelnym niebezpieczeństwie i zeznania tego człowieka mogły go ocalić. Cokolwiek stanie się z tym nieszczęśnikiem, sam jest sobie winien. Wstrząsnął nim niemal chłopięcy szloch. Nabrał tchu. — Proszę — szepnął. Otoczyłem moje serce pancerzem i zacisnąłem pięść. Przecież obiecałeś. Już nigdy. Miało nie być zabijania, które nie daje mięsa i plami serce kuźnicą. — W myślach Ślepuna wyczuwałem zgrozę. Trzymaj się od tego z daleka, mój bracie. Muszę to zrobić. Nie. Nie musisz. Przybywam. Przybywam najszybciej jak mogę. Zaczekaj na mnie, bracie. Proszę. Zaczekaj. Uwolniłem się od wilczych myśli. Czas z tym skończyć. Złamać go. Ten głupi zdrajca wyglądał jak chłopiec rozpaczliwie usiłujący dochować tajemnicy. Łzy spływały mu po policzkach, pozostawiając jasne smugi. Kontakt z wilkiem osłabił moją determinację. Odruchowo postawiłem chłopaka na ziemi. Nigdy nie lubiłem takich rzeczy. Niektórzy ludzie, o czym dobrze wiedziałem, czerpią przyjemność z łamania innych, lecz tortury jakie przeszedłem w lochach Władczego, sprawiły, że zbyt dobrze potrafiłem wczuć się w rolę ofiary. Cokolwiek zrobiłbym temu młodzieńcowi, czułbym to sam. Co gorsze, widziałbym siebie jego oczami, w których stałbym się jego Piorunem. Odwróciłem głowę, żeby nie dostrzegł zwątpienia w moich oczach, ale nic mi to nie dało, gdyż tuż obok stał Błazen i w oczach miał całą tę zgrozę, którą próbowałem ukryć. Litość i zgroza w jego spojrzeniu zirytowały mnie. Widział. Nawet po upływie tylu lat wciąż widział we mnie pobitego chłopca. I zawsze tak będzie. Gdzieś tam po wsze czasy kuliłem się, gdzieś wiecznie byłem przerażony tym, co mi uczyniono. To nie do zniesienia, że ktoś o tym wiedział. Nawet mój Błazen. Może szczególnie on.
318
— Nie wtrącaj się — powiedziałem szorstko, nie swoim głosem. — Idź zajmij się łowczynią. Jakbym go uderzył. Otworzył usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zacisnąłem zęby. Napiąłem mięśnie. Powoli zacisnąłem dłonie na kołnierzu koszuli jeńca. Próbował przełknąć ślinę, lecz oddech uwiązł mu w gardle. Niebieskimi oczami powiódł po mojej bliźnie i złamanym nosie. Nie była to twarz litościwego, cywilizowanego człowieka. Zdrajca, przypominałem sobie, patrząc na niego. Zdradziłeś swojego księcia, tak jak Władczy zdradził szczerego. Ile razy myślałem o tym, co zrobiłbym Władczemu, gdybym miał kiedyś okazję się zemścić? Ten chłopiec też na to zasłużył. Jeśli pozwolę mu dochować sekretu, będzie to koniec dynastii Przezornych. Oddychałem powoli, patrząc na niego, skupiając się na tych myślach. Poczułem jak pod ich wpływem zaciskają się moje usta i twardnieje spojrzenie. Utwierdzałem się w podjętej decyzji. Czas z tym skończyć, tak czy inaczej. — Ostatnia szansa — ostrzegłem go szorstko, wyjmując sztylet. Obserwowałem moje ręce, jakby należały do kogoś innego. Przyłożyłem koniec ostrza do jego policzka, tuż pod lewym okiem. Lekko nacisnąłem. Zacisnął powiekę, lecz obaj wiedzieliśmy, że to nic mu nie da. — Dokąd? — Powstrzymaj go — poprosiła drżącym głosem Wawrzyn. — Proszę, lordzie Złocisty, każ mu przestać. Gdy to mówiła, chłopiec zaczął drżeć. Przeraziło go to, że nawet moi towarzysze obawiali się tego, co mu zrobię. Moja twarz zastygła w grymasie okropnego uśmiechu. — Tomie Borsuczowłosy! — rzekł władczo lord Złocisty. Nawet się nie odwróciłem. To on mnie w to wpakował razem Cierniem i Ketriken. Teraz nic już nie można było na to poradzić. Niech patrzy i zobaczy, dokąd wiedzie ta droga. Jeśli mu się to nie podoba, to może zamknąć oczy. Ja nie mogłem. Musiałem przez to przejść. Nie. Nie musisz. Nie zgadzam się. Nie zamierzam w tym uczestniczyć. Nie pozwolę na to. Poczułem go, zanim go zobaczyłem. Po chwili słaby blask ogniska oświetlił jego sylwetkę i mój wilk wszedł do jaskini. Ociekał wodą, a gęste futro pozlepiało mu się w sterczące kępki. Wszedł jeszcze głębiej do jaskini i przystanął, żeby się otrząsnąć. Zetknięcie naszych umysłów było jak krzepiący uścisk dłoni. Zwrócił moje myśli ku niemu, ku nam, rozpraszając inne troski. Mój bracie. Zmienny. Jestem taki znużony. Zziębnięty i mokry. Proszę. Potrzebuję twojej pomocy. — Podszedł jeszcze bliżej, a potem oparł się o moją nogę, pytając bezgłośnie: — Jedzenie? Przez to dotknięcie napełnił mnie sobą i przywrócił do rzeczywistości, odpychając mrok, który bez mej wiedzy żył we mnie. Puściłem jeńca, który opadł bezwładnie. Próbował utrzymać się na nogach, ale kolana ugięły się pod nim i ciężko usiadł na ziemi. Głowa opadła mu na piersi i wydało mi się, że usłyszałem stłumiony szloch. Teraz nie miało to znaczenia. Odepchnąłem Bastarda Rycerskiego, stając się partnerem wilka.
319
Nabrałem tchu. Ulżyło mi trochę, gdy zobaczyłem Ślepuna. Uchwyciłem się jego obecności, która podniosła mnie na duchu. Zostawiłem ci trochę chleba. Lepsze to niż nic. — Przyciskając się do mojej nogi, poprowadził mnie do ogniska i jego miłego ciepła. Cierpliwie zaczekał, aż znajdę kawałek chleba. Usiadłem przy nim, nie zważając na mokre futro, łamałem chleb i dawałem mu po kawałku. Kiedy skończył jeść, przesunąłem dłonią po jego grzbiecie. Woda spłynęła pod moim dotknięciem. Woda nie przemoczyła futra, ale poczułem jego ból i zmęczenie. A jednak jego ogromna miłość do mnie spowiła mnie całego i znów uczyniła sobą. Znalazłem wreszcie myśl, którą warto się było podzielić. Jak goją się zadrapania? Powoli. Przesunąłem dłonią po jego brzuchu. Błoto dostało się do ran i zakaziło je. Był zziębnięty, lecz opuchnięte skaleczenia były gorące. Jątrzyły się. W jukach wciąż miałem słoik z maścią od lorda Złocistego. Przyniosłem ją i o dziwo, Ślepun pozwolił mi posmarować długie, obrzmiałe zadrapania. Wiedziałem, że miód przyspiesza gojenie. Może wyciągnie gorączkę. Podniosłem głowę i spojrzałem na podchodzącego Błazna. Uklęknął przy nas i położył obie dłonie na łbie wilka, jakby go błogosławił. Spojrzał mu głęboko w ślepia i powiedział: — Tak się cieszę, że cię widzę, stary przyjacielu. — W jego głosie usłyszałem wstrzymywane łzy i ogromne zmęczenie, gdy spytał mnie ostrożnie: — Kiedy skończysz, czy mogę wziąć trochę maści i posmarować ramię Wawrzyn? — Oczywiście — odparłem cicho. Posmarowałem ostatnie skaleczenie i oddałem słoiczek Błaznowi. Gdy nachylił się do mnie, żeby go wziąć, szepnął: — Nigdy w życiu tak się nie bałem. I nic nie mogłem zrobić. Pomyślałem, że tylko on zdoła cię powstrzymać. Wstając, musnął grzbietem ręki mój policzek. Nie wiedziałem, czy w ten sposób chciał uspokoić siebie czy mnie. W tym momencie było mi żal nas obu. To jeszcze się nie skończyło, tylko odwlekło. Ślepun z westchnieniem wyciągnął się przy mnie i położył łeb na mojej nodze. Spoglądał w kierunku wylotu jaskini. Nie. Koniec z tym. Zabraniam ci, Zmienny. Muszę odnaleźć księcia. On wie, gdzie on jest. Nie mam wyboru. Ja jestem twoim wyborem. Uwierz we mnie. Znajdę ci księcia. Wątpię czy po tej burzy zostaną jakieś ślady. Zaufaj mi. Znajdę go dla ciebie. Obiecuję. Tylko nie rób tego. Ślepunie, nie mogę pozwolić mu żyć. Za dużo wie. Zignorował tę myśl, przynajmniej na pozór. Zamiast tego namawiał mnie: Zanim go zabijesz, pomyśl o tym, co mu odbierasz. Przypomnij sobie, jak to jest być żywym.
320
I zanim zdążyłem odpowiedzieć, uwięził mnie w swoich zmysłach i porwał w swoje wilcze „teraz”. Bastard Rycerski z rodu Przezornych i wszystkie jego troski nie miały tam dostępu. Patrzyliśmy na czerń nocy przed wylotem jaskini. Deszcz osłabił wszystkie zapachy wzgórz, więc Ślepun łowił je dla mnie. Krople dżdżu z sykiem padały na ziemię, zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Obok nas dogasało ognisko. Niejasno zdawałem sobie sprawę z tego, że Błazen podkłada drew do ognia, tak by nie zgasło zupełnie. Robił to oszczędnie, żeby zapas wystarczył na całą noc. Poczułem zapach dymu, koni, innych ludzi... Zamierzał oderwać mnie od mojego ludzkiego ja i ludzkich trosk, przenosząc do wilczego ciała. Udało mu się to lepiej niż planował. Może był słabszy niż sądził, a może syczący deszcz uśpił nas i zbliżył tak, jak nie potrafiące wytyczyć granic szczenięta. Przeniosłem się w niego, w jego umysł, duszę, a potem ciało. Powoli zacząłem być świadom ciała, które go otaczało. Nie miał żadnych zapasów sił. Czułem tylko ogromne zmęczenie. Gasł jak to ognisko, które wciąż się paliło, ale coraz słabiej. Życie to stan chwiejnej równowagi. Często zapominamy o tym, żyjąc z dnia na dzień. Jemy, pijemy, śpimy i zakładamy, że znów wstaniemy nazajutrz, a posiłki i odpoczynek odnowią nasze siły. Nawet w obliczu wolno gojących się ran, które bolą trochę mniej w dzień, aby tym bardziej dokuczać w nocy, nawet kiedy sen nie przynosi wytchnienia, wciąż spodziewamy się, że jutro wszystko wróci do równowagi i będziemy żyli dalej. A w pewnej chwili ten stan chwiejnej równowagi zostaje zakłócony i pomimo wszelkich rozpaczliwych wysiłków, zaczyna się powolny upadek. I nasze ciało, które kiedyś tak znakomicie się trzymało, teraz zaczyna rozpaczliwie walczyć o życie. Spoglądałem w ciemność przed nami. Nagle wydało mi się, że każdy wydech wilka jest nieco dłuższy od poprzedzającego go wdechu. Jak tonący statek, z każdym dniem coraz bardziej pogrążał się w akceptacji bólu i postępującego osłabienia. Teraz spał głębokim snem, zapomniawszy o czujności. Złożywszy szeroki łeb na moich kolanach. Westchnąłem cicho i delikatnie położyłem rękę na jego łbie. Jako chłopak byłem źródłem siły dla Szczerego. Położył dłoń na moim ramieniu i swoją Mocą czerpał ode mnie sile, której tak rozpaczliwie potrzebował, aby walczyć ze szkarłatnymi okrętami. Wróciłem myślą do tamtego dnia na brzegu rzeki i tego, co wtedy uczyniłem wilkowi. Sięgnąłem do niego Rozumieniem, ale uleczyłem go Mocą. Już od pewnego czasu wiedziałem, że oba te rodzaje magii można łączyć. Nawet obawiałem się, że moja Moc zawsze jest skażona Rozumieniem. Teraz ta obawa zmieniła się w nadzieję, że zdołam użyć ich obu i pomóc mojemu wilkowi. Gdyż przez Moc można nie tylko brać siłę, ale także ją użyczać. Zamknąłem oczy i uspokoiłem oddech. Wilk opuścił osłony, a ja zapomniałem o problemach Przezornego. Teraz liczył się tylko Ślepun. Otworzyłem oczy i siłą woli
321
przesłałem mu moją siłę, żywotność, dni życia. To było jak długi wydech, strumień życia wychodzący z mojego ciała i wnikający w niego. Byłem oszołomiony, ale poczułem, że odzyskuje siły, jak kaganek do którego dolano oliwy. Spróbowałem znowu przekazać mu tchnienie życia, czując rosnące zmęczenie. Nieważne. Na razie tylko trochę go wzmocniłem. Potrzebował więcej moich sił. Później będę jadł, spał i wrócę do sił. Teraz on potrzebował ich bardziej. Nagle jego świadomość rozbłysła jak buchający płomień. NIE! — zabronił mi, gwałtownie odrywając się ode mnie. Odłączył się, stawiając zapory, które niemal zupełnie mnie odcięły. Potem przekazał mi z ogłuszającą siłą: — Jeśli spróbujesz tego jeszcze raz, opuszczę cię. Całkowicie i na zawsze. Nie zobaczysz mojego ciała, nie dotkniesz moich myśli, a nawet nie poczujesz więcej mojego zapachu. Rozumiesz? Czułem się jak szczenię, którym potrząśnięto i odrzucono na bok. Oszołomiła mnie gwałtowna reakcja Ślepuna. Świat kołysał mi się pod nogami. — Dlaczego? — zapytałem wstrząśnięty. Dlaczego? — Wydawał się zdumiony, że o to pytam. W tym momencie usłyszałem cichy chrzęst. Odwróciłem się i ujrzałem mojego więźnia wybiegającego z jaskini. Zerwałem się z ziemi i skoczyłem za nim. W ciemnościach i deszczu zderzyliśmy się ze sobą i potoczyliśmy po stoku przed jaskinią. Padając, jęknął z bólu. Złapałem go i nie puściłem, aż zatrzymaliśmy się w krzakach i żwirze u podnóża zbocza. Posiniaczeni i wstrząśnięci, leżeliśmy dysząc, gdy wokół przelatywały strącone przez nas kamienie. Sztylet miałem pod sobą, jego rękojeść wpijała mi się w biodro. Złapałem łucznika za gardło. — Powinienem cię teraz zabić — warknąłem. Na górze, w ciemności, słyszałem nawoływania. — Cicho! — krzyknąłem i głosy ucichły. — Wstawaj! — warknąłem wściekle do jeńca. — Nie mogę — odparł drżącym głosem. — Wstawaj! — powtórzyłem. Chwiejnie wstałem, nie puszczając jego szyi, a potem podniosłem go z ziemi. — Ruszaj! — rozkazałem. — Do góry, z powrotem do jaskini. Spróbuj znowu uciekać, a zatłukę. Uwierzył mi. Tymczasem próbując uzdrowić Ślepuna, zupełnie opadłem z sił. Ledwie zdołałem dotrzymać kroku chłopakowi, gdy gramolił się z powrotem po śliskim od deszczu stoku. Gdy potykaliśmy się i ślizgali, przed oczami przelatywały mi oślepiające błyski bólu głowy wywołanego użyciem Mocy. Zanim wróciliśmy do jaskini, obaj byliśmy utytłani w błocie. Znalazłszy się w niej zignorowałem zaniepokojoną minę lorda Złocistego oraz pytania Wawrzyn, mocno wiążąc jeńcowi ręce na plecach i nogi w kostkach. Robiłem to brutalnie, pod wpływem łupania w głowie. Czułem na sobie spojrzenia Błazna i Wawrzyn. Byłem jednocześnie zły i zawstydzony.
322
— Śpij dobrze! — syknąłem do niego, kiedy skończyłem. Cofnąłem się o krok i wyjąłem sztylet z pochwy. Usłyszałem zduszony jęk Wawrzyn i szloch więźnia. Poszedłem do źródełka i zmyłem błoto ze sztyletu i pochwy. Potem opłukałem ręce i przetarłem twarz zimną wodą. Tocząc się po stoku, potłukłem sobie plecy. Ślepun cicho zaskowyczał, zaniepokojony, czując mój ból. Zacisnąłem zęby i starałem się odciąć go od niego. Kiedy wstałem, mój jeniec przemówił: — Jesteś zdrajcą. — Strach przed śmiercią dodał chłopcu pozornej odwagi. Ciskał we mnie słowami, lecz ja nawet na niego nie spojrzałem. W jego głosie pojawiły się piskliwe nutki. — Ile ci zapłacili, żebyś nas zdradził? Jaką nagrodę obiecali tobie i wilkowi za przyprowadzenie księcia z powrotem? Mają zakładnika? Twoją matkę? Siostrę? Czy obiecali ci, że jeśli to zrobisz, pozwolą żyć tobie i twojej rodzinie? Kłamią, wiesz? Oni zawsze kłamią. Głos mu drżał, ale mówił coraz głośniej. — Pradawna Krew poluje na Pradawną Krew i po co? Żeby Przezorni mogli zaprzeczyć, że w ich żyłach płynie krew Srokatego Księcia? A może służysz tym, którzy nienawidzą królowej i jej syna? Zabierzesz go z powrotem, żeby ci, którym się wydaje, że potrafią lepiej rządzić, mogli ujawnić jego Pradawną Krew i obalić dynastię Przezornych? Powinienem się skupić na tym, co mówił o Przezornych. Zamiast tego słyszałem tylko to, co powiedział o mnie. Mówił z ogromną pewnością siebie. Wiedział. Próbowałem zbagatelizować jego słowa. — Twoje oskarżenia są bezpodstawne. Przysiągłem wierność Przezornym. Służę mojej królowej — powiedziałem, dobrze wiedząc, że nie powinienem wdawać się z nim w dyskusję. — Uratuję księcia, obojętnie kto go więzi i czym dla mnie jest... — Uratujesz? Ha! Raczej znów uczynisz go niewolnikiem. — Łucznik przeniósł wzrok na Wawrzyn, jakby chcąc ją przekonać. — Chłopiec z kotem jedzie z nami w bezpieczne miejsce, nie jako więzień, lecz jak członek rodziny wracający do domu. Lepiej być wolnym Srokatym niż księciem w klatce. Tak więc podwójnie go zdradzisz, gdyż jest Przezornym, któremu przysiągłeś służyć, a także Pradawnej Krwi, tak jak i ty. Zawleczesz go z powrotem, żeby go powieszono, poćwiartowano i spalono, tak jak wielu z nas? Tak jak dwa dni temu zabili mojego brata? — Nagle z trudem powstrzymywał łzy. — Arno miał dopiero siedemnaście lat. Nawet nie miał magii. Był jednak krewnym Pradawnej Krwi i postanowił stanąć przy nas, a nawet oddać za nas życie. Uznał się za Srokatego i przyłączył do nas. Ponieważ wiedział, że jest jednym z nas, mimo że nie miał magii. — Znowu popatrzył na mnie. — A ty stoisz tutaj, Pradawnej Krwi tak jak ja, w towarzystwie wilka, i zamierzasz ścigać nas i zabijać. Możesz kłamać ile chcesz, tylko okrywasz się hańbą. Myślisz, że nie czuję jak z nim rozmawiasz? Patrzyłem na niego. Mimo bólu w głowie doskonale rozumiałem, co mi uczynił. Zdradzając mnie przed Wawrzyn nie tylko naraził mnie na niebezpieczeństwo, ale ko-
323
lejny raz odebrał mi Kozią Twierdze. Teraz, gdy Wawrzyn wiedziała kim jestem, nie mogłem tam wrócić. Pobladła z przerażenia. Wyglądała jakby miała się pochorować. Kiedy na nią spojrzałem, dostrzegłem w jej oczach błysk zrozumienia. Twarz Błazna była nieruchomą maską. Tak jakby usiłował ukryć tyle emocji, że przestał okazywać jakiekolwiek uczucia. Czyżby już się domyślił, co powinienem zrobić? Słowa łucznika były jak trucizna. Wiedzieli, że jestem Rozumiejącym. Teraz musiałem zabić nie tylko łucznika, ale także Wawrzyn. Jeśli tego nie zrobię, zawsze będę w niebezpieczeństwie. Jeśli jednak to zrobię, zniszczę wszystko to, co łączy Błazna i mnie. Jedynym rozwiązaniem, jakie w tej sytuacji widział skrytobójca, to zabić i jego, żeby nigdy nie spojrzał na mnie, mając ich śmierć w oczach. A potem mógłbyś zabić mnie i siebie, i nikt nie dowiedziałby się o tym, co nas łączyło. Pozostałoby to naszym wstydliwym sekretem, który zabraliśmy do grobu. Zabij nas wszystkich, żeby tylko nie przyznać się nikomu, kim jesteśmy. Jak zimny palec wskazujący, ta myśl dotknęła strasznego dylematu, jaki dręczył mnie od kiedy pojmaliśmy łucznika... Nie, od kiedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że lojalność wobec Przezornych zmusi mnie do działania przeciwko Pradawnej Krwi i wbrew życzeniom księcia. — Jesteś Rozumiejący? — spytała powoli Wawrzyn. Powiedziała to cicho, lecz jej głos dudnił jak dzwon w moich uszach. Pozostali wciąż gapili się na mnie. Chciałem skłamać, ale nie mogłem się do tego zmusić. Robiąc to, odepchnąłbym wilka. Unikałem innych Pradawnej Krwi, lecz łączyło nas pokrewieństwo znacznie silniejsze od uczuć czy lojalności. Mogłem nie żyć tak jak oni, lecz wiszący nad ich głowami miecz i dla mnie był zagrożeniem. Jednak przysiągłem wierność Przezornym, którzy też byli moją rodziną. Co mam robić? To co musisz. Bądź tym, kim jesteś, Przezornym i Pradawnej krwi. Nawet jeśli to nas zabije, będzie lepsze od nieustannych kłamstw. Wolę umrzeć będąc sobą. Jakby wyrwał moja duszę z bagna. Ból głowy po użyciu Mocy nagle ustąpił, jakbym podejmując decyzję uwolnił się od czegoś. Odzyskałem mowę. — Jestem Rozumiejącym — przyznałem spokojnie i ponuro. — I przysiągłem wierność dynastii Przezornych. Służę mojej królowej. A także księciu, chociaż on może jeszcze tego nie rozumie. Zrobię co będzie trzeba, żeby dochować im wierności. — Spojrzałem na chłopca wilczymi oczami i powiedziałem to, o czym obaj wiedzieliśmy. — Pradawna Krew nie zabrała go z miłości czy poczucia lojalności. Oni wcale nie chcą go „uwolnić”. Próbują w ten sposób zdobyć nad nim władzę. A później wykorzystać go. Będą w tym równie bezwzględni, jak byli porywając go. Jednak ja na to nie pozwolę. Obojętnie co będę musiał zrobić, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo, zrobię to. Dowiem się, dokąd go uwieźli i zabiorę go do domu. Bez względu na to, jaką zapłacę za to cenę.
324
Zobaczyłem, że łucznik pobladł. — Jestem Srokatym — oznajmi drżącym głosem. — Czy wiesz, co to oznacza? To, że nie wstydzę się mojej Pradawnej Krwi. Nie wypieram się jej, ani mojego prawa do korzystania z tej magii. I nie zdradzę moich braci. Nawet jeśli to ma oznaczać moją śmierć. Czy powiedział to chcąc dowieść, że jego determinacja nie ustępuje mojej? Jeśli tak, to był w błędzie. Najwyraźniej wziął moje słowa za groźbę.. Następna pomyłka... Nieważne. Nie zamierzałem ich prostować. Jedna noc strachu nie zabije go, a może do rana skruszeje i powie mi, dokąd zabierają księcia. Jeśli nie, i tak go znajdziemy, wilk i ja. — Zamknij się — powiedziałem. — Śpij dopóki możesz. Spojrzałem na pozostałych, którzy uważnie przysłuchiwali się naszej rozmowie. Wawrzyn spoglądała na mnie z odrazą i niedowierzaniem. Bruzdy na twarzy Błazna postarzały go. Jego wargi były wąskie i zaciśnięte, a milczenie oskarżycielskie. Opancerzyłem moje serce. — Wszyscy powinniśmy się przespać. I nagle zmęczenie ogarnęło mnie jak fala przypływu. Ślepun podszedł i usiadł przy mnie. Oparł się o mnie i jego zmęczenie nagle stało się i moim. Usiadłem, ubłocony i mokry, na piaszczystym dnie jaskini. Byłem zziębnięty, ale w taką noc jak ta można było tego oczekiwać. A mój brat był przy mnie i mogliśmy dzielić się ciepłem. Położyłem się przy nim, objąłem go ramieniem i westchnąłem. Chciałem poleżeć tylko chwile, zanim wstanę i obejmę pierwszą wartę. Jednak wilk natychmiast wciągnął mnie w siebie i otulił swoim snem.
ROZDZIAŁ 21
SUMIENNY W Hakach żyła pewna staruszka, która była bardzo zręczną tkaczką. Potrafiła w jeden dzień utkać tyle, ile inne tkały w tydzień, a w dodatku tkaninę najprzedniejszej roboty. Ani jeden jej ścieg nigdy nie był krzywy, a jej nici były tak mocne, że nie można było ich przegryźć zębami i trzeba było je przecinać. Mieszkała sama i na uboczu, a choć za swą pracę otrzymywała sporo pieniędzy, żyła skromnie. Kiedy pewnego razu nie pojawiła się na drugim pod rząd targu, szlachcianka czekająca na obiecany przez tkaczkę płaszcz pojechała do jej chaty sprawdzić, co się stało. Staruszka siedziała przy krośnie, z głową pochyloną nad tkaniną, lecz jej ręce były nieruchome i nie poruszyła się, słysząc pukanie do drzwi. Sługa szlachcianki podszedł do kobiety i dotknął jej ramienia, chcąc obudzić śpiącą. Kiedy to uczynił, kobieta runęła na podłogę, martwa jak głaz. A z jej kolan zeskoczył czarny pająk wielkości męskiej pięści i przebiegł po krosnach, ciągnąc za sobą grubą nić. W taki oto sposób wyszła na jaw tajemnica jej kunsztu. Ciało staruszki, a wraz z nim wszelkie tkaniny, które wyszły z jej pracowni, krosna i chatę porąbano na kawałki i spalono. Borsuczowłosego „Opowieści Pradawnej Krwi”
O
budziłem się przed świtem i przez chwile leżałem w ciemności, usiłując pojąć powód tego niepokoju. Sięgając przez postrzępione zasłony bólu głowy, zmusiłem mój umysł do działania. Powoli wracały obrazy z koszmarnego snu. Denerwujące, gdyż byłem w nim kotem. Jak w jednej z tych okropnych opowieści o Rozumieniu, w których Rozumiejący jest stopniowo zdominowany przez zwierzę, aż pewnego dnia budzi się jako zmiennokształtny, skazany na przybieranie zwierzęcej postaci i hołdowanie najgorszym zwierzęcym instynktom. W moim śnie byłem kotem w ludzkim ciele. Jednak była tam także kobieta, dzieląca moją świadomość z kotem i połączona z nim tak silnie, że nie potrafiłem orzec, gdzie kończy się jedno, a zaczyna
326
drugie. Niepokojące. Ten sen uczepił się mnie, chwyci pazurami i trzymał. A mimo to część mojej jaźni rejestrowała... co? Szepty? Cichy brzęk uprzęży, chrzęst butów i kopyt na piasku? Usiadłem i rozejrzałem się wokół. W jaskini było ciemno, ale nagle nabrałem pewności, że mój jeniec znikł. Jakimś cudem zdołał się rozwiązać, a teraz uciekł, aby ostrzec pozostałych, że ich tropimy. Potrząsnąłem głową, usiłując otrzeźwieć. Pewnie zabrał moją przeklętą klacz. Spośród naszych koni tylko Mojakara była tak głupia, że dałaby się ukraść nie robiąc hałasu. — Lordzie Złocisty! Obudź się. Nasz więzień uciekł. Usłyszałem, jak siada na posłaniu, znajdującym się w zasięgu mojej wyciągniętej ręki. Poczłapał po piasku i dorzucił do ognia kilka suchych gałązek. Zaskwierczały, a potem zajęły się płomieniem. Płonął tylko przez chwilkę, ale ukazał widok, który zbił mnie z tropu. Znikł nie tylko nasz jeniec, ale również Białas i Wawrzyn. — Pojechała za nim — wysunąłem idiotyczne przypuszczenie. — Odjechali razem. Scenariusz Błazna był znacznie bardziej prawdopodobny. Zostawszy ze mną sam na sam, przestał grać lorda Złocistego. W gasnącym świetle ogniska usiadł na kocu, podciągnął kolana pod brodę i objął je rękami. Pokręcił głową, dziwiąc się swojej głupocie. — Kiedy zasnąłeś, ona uparła się, że obejmie pierwszą wartę. Obiecała, że obudzi mnie, kiedy przyjdzie moja kolej. Gdybym nie martwił się tak twoim zachowaniem, może zorientowałbym się, jak dziwna była to propozycja. Jego zbolała mina była prawie oskarżycielska. — Rozwiązała go, a potem po cichu odjechali razem. Tak cicho, że nawet Ślepun nie słyszał jak odjeżdżali. Jeśli nie w tonie głosu, to w jego słowach było zawarte pytanie. — Nie czuje się najlepiej — powiedziałem, ograniczając się do tego wyjaśnienia. Czyżby wilk celowo mnie uśpił, pozwalając im uciec? Wciąż spał głębokim snem u mego boku, wyczerpany i chory. — Dlaczego miałaby z nim uciec? Milczenie trwało zbyt długo. W końcu Błazen niechętnie powiedział: — Może myślała, że go zabijesz i nie chciała do tego dopuścić. — Nie zabiłbym go — odparłem z irytacją. — Ach tak? No cóż, to chyba dobrze, że ktoś z nas jest tego pewien. Bo szczerze mówiąc, ja też się tego obawiałem. — Spojrzał na mnie w mroku, a potem rzekł rozbrajająco szczerze: — Przestraszyłeś mnie wczoraj wieczorem, Rycerski. Nie. Przeraziłeś mnie. Przez chwilę zacząłem się zastanawiać, czy ja w ogóle cię znam. Nie miałem ochoty o tym rozmawiać. — Nie sądzisz, że mógł sam się rozwiązać, a potem zmusić Wawrzyn, żeby z nim odjechała?
327
Milczał chwilę, a potem zaakceptował zmianę tematu. — To możliwe, ale mało prawdopodobne. Wawrzyn jest... bardzo stanowcza. Znalazłaby jakiś sposób, żeby narobić hałasu. Ponadto nie mam pojęcia, po co miałby ją porywać. — Zmarszczył brwi. — Nie sądzisz, że oni dziwnie na siebie patrzyli? Niemal jakby łączył ich jakiś wspólny sekret. Czyżby zauważył coś, co ja przeoczyłem? Przez chwile zastanawiałem się nad tym, a potem zrezygnowałem. Niechętnie odrzuciłem koc. Powiedziałem cicho, nie chcąc budzić wilka: — Musimy pojechać za nimi. Natychmiast. Ubłocone i przemoczone wieczorem ubranie teraz było sztywne i lepiło się do ciała. No cóż, przynajmniej nie muszę się ubierać. Wstałem. Zapiąłem pas z mieczem — o jedną dziurkę dalej. Nagle znieruchomiałem, spoglądając na koc. — To ja cię przykryłem — pospiesznie przyznał Błazen. I dodał: — Niech Ślepun śpi, przynajmniej do rana. Będziemy potrzebowali światła, żeby znaleźć ich ślad. I po chwili milczenia powiedział: — Twierdzisz, że powinniśmy ich ścigać, ponieważ... co? Myślisz, że on pojedzie tam, dokąd zabierają księcia? Sądzisz, że zaprowadziłby tam Wawrzyn? Odgryzłem kawałek złamanego paznokcia. — Sam nie wiem — przyznałem. Przez jakiś czas obaj zastanawialiśmy się w ciszy i ciemności. W końcu nabrałem tchu. — Musimy wytropić księcia. Nic nie powinno nas rozpraszać. Powinniśmy wrócić do tego miejsca, gdzie wczoraj zostawiliśmy jego trop i spróbować ponownie go znaleźć, jeśli deszcz pozostawił jakiekolwiek ślady. To jedyny pewny trop, jaki może nas doprowadzić do Sumiennego. Jeśli nie uda nam się go znaleźć, wtedy spróbujemy wytropić Wawrzyn i Srokatego w nadziei, że oni tez doprowadzą nas do księcia. — Zgoda — odparł cicho Błazen. Miałem wyrzuty sumienia, gdyż kamień spadł mi z serca. Nie tylko dlatego, że Błazen zgadzał się ze mną i nie musiałem już zastanawiać się, co zrobić ze Srokatym, ale ponieważ uwolnieni od towarzystwa Wawrzyn i więźnia, mogliśmy przestać udawać i być sobą. — Brakowało mi ciebie — powiedziałem, wiedząc, że dobrze mnie zrozumie. — Mnie ciebie też. Jego głos doleciał mnie z innej strony. Wstał w ciemnościach i odszedł, cicho i zwinnie jak kot. Ta myśl sprawiła, że nagle przypomniał mi się mój sen. Pochwyciłem strzępy obrazów. — Myślę, że księciu może grozić niebezpieczeństwo — wyznałem. — Dopiero teraz na to wpadłeś?
328
— To inny rodzaj niebezpieczeństwa niż oczekiwałem. Podejrzewałem, że Rozumiejący po prostu odciągnęli księcia od Ketriken i dworu, ofiarowując mu kota, z którym się związał i chcąc uczynić go jednym z nich. Jednak tej nocy miałem sen... zły sen, Błaźnie. O księciu nie będącym sobą i kocie, który tak silnie związał go ze sobą, że chłopiec już nie pamięta kim jest. — Czy to możliwe? — Chciałbym wiedzieć. Wszystko było takie niezwykłe. To był, a zarazem nie był jego kot. Była tam kobieta, ale nie widziałem jej. Kiedy byłem księciem, kochałem ją. I kota, jego też kochałem. Myślę, że on również mnie kochał, chociaż nie jestem pewien. Ta kobieta prawie... rozdzielała nas. — Kiedy byłeś księciem... Widziałem, że ma trudności ze sformułowaniem pytania. Wylot jaskini był już nieco jaśniejszą plamą w mroku. Wilk wciąż spał. Szukałem wyjaśnienia. — Czasem, w nocy... to właściwie nie jest Moc. Ani tylko Rozumienie. Sądzę, że nawet moje magiczne umiejętności są bękartem dwóch rodzajów magii, Błaźnie. Może dlatego tak boli mnie głowa po użyciu Mocy. Może nigdy nie nauczyłem się używać jej jak należy. Może Konsyliarz miał rację, kiedy mówił... — Kiedy byłeś księciem... — przypomniał mi stanowczo. — We snach bywam nim. Czasem pamiętam, kim naprawdę jestem. A czasem po prostu staję się nim i wiem, gdzie on jest oraz co robi. Znam jego myśli, lecz on nic nie wie o mojej obecności i nie mogę z nim porozmawiać. A może mogę. Nigdy nie próbowałem. W tych snach nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tego spróbować. Po prostu staję się nim i tyle. Wydał cichy dźwięk, jakby zadumane westchnienie. Nadszedł świt, taki jaki zdarza się na przełomie pór roku: mrok w mgnieniu oka zmienił się w szarówkę. W tym momencie wyczułem, że lato się skończyło, że wczorajsza burza zmyła je i przegnała, dając początek jesieni. W powietrzu unosiła się woń bliska opadnięcia liści i roślin zrzucających swe zielone części, aby przezimować pod ziemią. Nawet unoszone przez wiatr nasiona rozpaczliwie szukały miejsca, w którym mogłyby osiąść i skryć się w ziemi, zanim dopadnie je zima. Odwróciłem się plecami do wylotu jaskini i ujrzałem Błazna, już przebranego w czyste ubranie, kończącego pakowanie juków. — Został tylko kawałek chleba i jabłko — powiedział mi. — I nie sądzę, żeby Ślepun gustował w jabłkach. Rzucił mi chleb dla wilka. Gdy pierwszy promień słońca musnął jego pysk, Ślepun poruszył się. Przezornie nie myśląc o niczym wstał, przeciągnął się ostrożnie, a potem poszedł napić się wody ze źródełka na końcu jaskini. Kiedy wrócił, przysiadł koło mnie i przyjął chleb, którym go nakarmiłem.
329
Jak dawno odjechali? — zapytałem. Wiesz, że ich puściłem. Ale przecież ja zmieniłem zdanie. Nie czułeś tego? Zdecydowałem, że nie zrobię mu krzywdy, a już na pewno nie zabiję go. Bracie, zeszłego wieczoru nikt z nas nie wiedział, co zrobisz. Dlatego wolałem ich wypuścić. Czy źle uczyniłem? Nie miałem pojęcia. Ponieważ nie zamierzałem prosić go, żeby pomógł mi wytropić Wawrzyn i łucznika, spytałem tylko: Sądzisz, że zdołamy odnaleźć trop księcia? Przecież ci to obiecałem, prawda? Zróbmy to, co musimy, i wracajmy do domu. Kiwnąłem głową. Podobał mi się ten pomysł. Tymczasem Błazen bawił się, podrzucając w ręku jabłko. Nagle złapał je oburącz i przekręcił. Rozłamało się na dwie połowy. Rzucił jedną mnie. Chwyciłem ją i z uśmiechem pokręciłem głową. — Za każdym razem, gdy już myślę, że znam wszystkie twoje sztuczki... — Stwierdzasz, jak bardzo się myliłeś — dokończył. Szybko zjedliśmy jabłko, zostawiając ogryzki dla Węgielka i Mojejkarej. Głodne konie niezbyt entuzjastycznie zapatrywały się na czekający je dzień. Trochę wygładziłem ich zmierzwioną sierść, a potem osiodłałem i zarzuciłem juki. Opuściliśmy jaskinię i zeszliśmy po śliskim od błota zboczu. Wilk pokuśtykał za nami. Jak to często bywa po gwałtownej burzy, niebo było błękitne i bezchmurne. Wschodzące słońce ogrzewało wilgotną ziemię, która parowała i pachniała. W górze, w porannym słońcu śpiewały ptaki. U stóp wzgórza dosiedliśmy koni. Dotrzymasz nam kroku? — spytałem z niepokojem Ślepuna. Lepiej, żeby tak było, bo beze mnie nie macie żadnych szans wytropienie księcia. Zobaczyliśmy ślady jednego konia, które wiodły tam, skąd przyjechaliśmy. To Wawrzyn i Srokaty na Białasie. Ślady kopyt Białasa doprowadziły nas do miejsca, gdzie poprzedniego dnia wpadliśmy w zasadzkę. Zauważyłem, że Srokaty zabrał z drzewa swój łuk. Potem zawrócili do drogi. Ślady kopyt były bardzo głębokie, a zatem pojechali dalej razem. Pod drzewem widać było także inne ślady, nakładające się na głębokie odciski kopyt Białasa. To nie mogli być ścigający Rozumiejących wieśniacy. Nie dotarliby tak daleko, a poza tym śmierć przyjaciół i okropna pogoda powinny im odebrać ochotę do dalszego pościgu. Ten świeży trop wiódł z północnego zachodu. Po chwili zastanowienia wszystko stało się dla mnie jasne. — Łucznik nie miał konia, więc Srokaci kogoś po niego przysłali. Przynajmniej teraz mamy ślad, którym możemy jechać. Jednak Błazen nie podzielał mojego zadowolenia.
330
— O co chodzi? Uśmiechnął się krzywo. — Wyobrażałem sobie, jak byśmy się teraz czuli, gdybyś zeszłego wieczoru zabił tego chłopca, wymuszając z niego zeznania. Nie chciałem się nad tym zastanawiać. Ruszyliśmy ze Ślepunem przodem, a Błazen za nami. Konie były głodne. Mojakara skubała gdzie tylko mogła żółte liście wierzb i kępy suchej trawy, a ja jej tego nie zabraniałem. Gdybym ja mógł w ten sposób napełnić żołądek, sam zjadłbym garść liści. Widać było, że jeździec spieszył się, chcąc jak najszybciej zawiadomić pozostałych, że ich wartownik został pojmany. Trop biegł prosto jak strzała przez wzgórza i gęste zarośla. Niebawem w dębowym zagajniku znaleźliśmy ślady obozu. — Spędzili tu paskudną, mokrą noc — domyślił się Błazen, a ja skinąłem głową. Nadpalone kłody w ognisku zdradzały, że zostało zgaszone przez ulewę, i potem nikt go już ponownie nie rozpalił. Na namokniętej ziemi pozostał odcisk koca. Ten, kto tu spał, na pewno przemókł. Na ziemi pozostało mnóstwo śladów koni. Czyżby inni Srokaci oczekiwali tutaj na łucznika? — Gdybyśmy wczoraj po spotkaniu z łucznikiem pojechali dalej, dopadlibyśmy ich tutaj — powiedziałem z żalem. — Powinienem był to przewidzieć. Zostawili wartownika, a więc nie odjechali daleko, a łucznik nie miał konia. Teraz wydaje się to takie oczywiste. Do licha, Błaźnie, książę był wczoraj w zasięgu ręki. — Zatem jest i dzisiaj. Dobrze się stało, Rycerski. Dziś nikt nas nie spowalnia i możemy ich zaskoczyć. Obejrzałem tropy. Nic nie znalazłem co wskazywało na to, że Wawrzyn i łucznik przyjechali tutaj. Zatem jeździec wrócił sam, przywożąc wieść, że wartownik został schwytany. Prawdopodobnie odjechali stąd w pośpiechu, bez łucznika. Należy się spodziewać, że będą teraz bardzo czujni. — Nie oddadzą księcia bez walki — powiedziałem. — A książę może też stawiać opór. — Jaki więc mamy plan? — Zaskoczyć ich, zaatakować, zabrać księcia i jak najszybciej wrócić do Koziej Twierdzy, gdyż dopiero tam będziemy bezpieczni. — Mojakara jest szybka i wytrzymała, więc nie wahaj się zostawić mnie z tyłu, kiedy odbijesz księcia. I mnie. — Nie sądzę, żebym mógł tak postąpić — powiedziałem ostrożnie. Nie martw się, ja go obronię. Ścisnęło mnie w gardle. A kto obroni ciebie?
331
Ale nie dojdzie do tego, obiecałem sobie w duchu, nie zostawię żadnego z nich. Pojechaliśmy dalej, po dobrze widocznych na wilgotnej ziemi śladach. Srokaci pogodzili się ze stratą łucznika i odjechali, tak samo jak wtedy, kiedy zostawili jednego ze swoich w wiosce, żeby zatrzymał pościg. Ta determinacja świadczyła o tym, że książę jest dla nich bardzo cenny. Będą walczyć o niego na śmierć i życie. Może nawet będą woleli go zabić, niż oddać. Fakt, że tak niewiele wiedzieliśmy o ich motywach, zmuszał nas do bezwzględnego działania. Porzuciłem więc myśl o podjęciu próby negocjacji. Podejrzewam, że przywitaliby nas tak samo, jak ich łucznik. Teraz, kiedy mieliśmy tak wyraźny trop, zziajany wilk trochę nas opóźniał. W pewnej chwili sam zdał sobie z tego sprawę i usiadł na ścieżce. Zatrzymałem Mojąkarą, a Błazen Węgielka. Co się stało, mój bracie? Jedźcie beze mnie. To łowy dla szybkich i zręcznych. Mam jechać bez moich oczu i uszu? I bez mózgu, niestety. Ruszaj, braciszku, i zachowaj swoje pochlebstwa dla kogoś, kto w nie u wierzy. Może dla kota. — Wstał i pomimo zmęczenia z łatwością wtopił się w pobliskie zarośla. Błazen spojrzał na mnie z niepokojem. — Pojedziemy bez niego — powiedziałem cicho i popędziłem Mojąkarą. Po jakimś czasie trop przed nami stał się bardziej wyraźny. Zatrzymaliśmy się przy strumieniu, żeby napoić konie i napełnić bukłaki. Rosły tam późne jeżyny, kwaśne i twarde, ale mimo to jedliśmy je garściami, zadowoleni, że wreszcie możemy coś gryźć i przełykać. Gdy tylko konie ugasiły pragnienie, pojechaliśmy dalej. — Naliczyłem ich sześciu — zauważył Błazen. Skinąłem głową. — Co najmniej. Nad wodą były także kocie ślady. Dwa koty, różnej wielkości. — Czy powinniśmy się spodziewać przynajmniej jednego groźnego wojownika? Wzruszyłem ramionami. — Sądzę, że możemy spodziewać się wszystkiego. Również więcej niż sześciu przeciwników. Oni jadą do jakiejś kryjówki, Błaźnie. Może do osady Pradawnej Krwi albo do warowni Srokatych. Być może już nas obserwują. Spojrzałem w niebo. Nie zauważyłem żadnych ptaków, które przyglądałyby się nam z nadmiernym zainteresowaniem, co wcale nie oznaczało, że nikt nas nie śledzi. Nie tylko przelatujący ptak, ale równie dobrze ukryty w krzakach lis mógł być szpiegiem tych, których ścigaliśmy. — Od jak dawna je miałeś? — zapytał Błazen. — Te sny o księciu? — Nie chciałem go zwodzić. — Och, od jakiegoś czasu. — Jeszcze zanim przyśniło ci się, że jest w Wietrznym?
332
Odparłem niechętnie: — Wcześniej też miewałem dziwne sny, ale nie zdawałem sobie sprawy, że dzielę je z księciem. — Nie mówiłeś mi o nich. Tylko o tym, że śniłeś o Sikorce, Brusie i Pokrzywie. — Po chwili dodał: — Jednak Cierń powiedział mi o swoich podejrzeniach. — Naprawdę? Nie podobało mi się, że Cierń i Błazen rozmawiali o mnie za moimi plecami. — Czy to zawsze był tylko książę? Czy miałeś także inne sny? Błazen usiłował ukryć, jak bardzo go to interesuje, ale ja zbyt dobrze go znałem. — Oprócz tych, o których już wiesz? — Przez moment zastanawiałem się, ale nie nad tym, czy skłamać, lecz ile mu powiedzieć. Okłamywanie Błazna to strata czasu. Zawsze wiedział, kiedy próbowałem go oszukać. Lepiej było udzielać niepełnych informacji. I nie miałem z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, gdyż on często robił to samo w stosunku do mnie. — Wiesz, że śniłem o tobie. A także, jak już mówiłem, raz czy dwa śniłem o Brusie, i to tak wyraźnie, że mógłbym go dotknąć. Powiedziałbym, że to były takiego samego rodzaju sny, jak te o księciu. — Zatem nigdy nie śniłeś o smokach? Wiedziałem, o co pyta. — O Szczerym w postaci smoka? Nie. — Umknąłem wzrokiem przed spojrzeniem jego bystrych złocistych oczu. — Nawet kiedy dotknąłem kamienia, w którym był, nie wyczułem jego obecności. Czułem tylko odległe tchnienie Rozumienia. Nie, nawet we snach nie mogę go dosięgnąć. — A więc nie miewasz snów o smokach — naciskał. Westchnąłem. — Zapewne nie częściej niż ty lub ktokolwiek, kto tamtego lata patrzył, jak przelatywały po niebie nad Sześcioma Księstwami. Czy ktoś, kto je widział, mógłby o nich nie śnić? I czy obdarzony Mocą Bastard, który widział, jak Szczery rzeźbi swego smoka i wchodzi w niego, mógł nie śnić o tym, żeby samemu wniknąć w kamień, przyjąć jego postać i poszybować w niebo. Oczywiście, że czasami śniłem, że jestem smokiem. Wiedziałem, że u kresu mego życia wyruszę w ostatnią podróż do Królestwa Górskiego i tamtego kamieniołomu. Nie będę miał kręgu Mocy, który pomoże mi wyrzeźbić mojego smoka, nie zdołam więc go skończyć, ale nie wiadomo czemu, nie miało to żadnego znaczenia. Nie wyobrażałem sobie po prostu innej śmierci, niż ta w czasie rzeźbienia smoka. Jechałem dalej, nie zważając na spojrzenia, jakimi od czasu do czasu obrzucał mnie Błazen. Gdy dotarliśmy do wylotu małej doliny, w oddali zobaczyliśmy tych, których ścigamy. Wąska dolina była przecięta na pół wezbranym po ostatniej burzy strumień. Ścigani właśnie się przez niego przeprawiali. Widzieliśmy ich jak na dłoni, podczas gdy
333
oni musieliby odwrócić się w siodłach, żeby nas zobaczyć. Wstrzymałem konia i skinąłem na Błazna, żeby zrobił to samo. Zobaczyliśmy siedem koni, w tym jednego bez jeźdźca, dwie kobiety i trzech mężczyzn. Jeden jechał na wielkim rumaku. Były z nimi trzy koty, ale moja pomyłka wzięła się stąd, że dwa z nich były podobnej wielkości. Wszystkie trzy jechały na koniach za plecami właścicieli. Najmniejszy siedział za ciemnowłosym chłopcem, odzianym w powiewny płaszcz niebieskiej barwy. To był książę Sumienny. Widziałem ich zaledwie przez moment, a mimo to ten widok dziwnie mnie poruszył. W następnej chwili zasłoniły ich gałęzie drzew. Patrzyłem, jak ostatnia z jadących postaci wyjeżdża ze strumienia na gliniasty brzeg i znika w lesie. Zastanawiałem się, czy to ukochana księcia. — To był wielki mężczyzna na tym wielkim koniu — zauważył Błazen. — Owszem. I obaj będą walczyć. Są ze sobą związani. — Skąd wiesz? — spytał z zaciekawieniem. — Nie mam pojęcia — odparłem szczerze. — Kiedy widzisz stare małżeństwo nikt nie musi ci mówić, że to mąż i żona. To po prostu widać po sposobie, w jaki idą razem i rozmawiają. — Koń. No cóż, to może być wyzwanie, którego nie przewidziałem. Tym razem to ja obrzuciłem go zdziwionym spojrzeniem, a on odwrócił oczy. Pojechaliśmy dalej bardzo ostrożnie. Chcieliśmy ich obserwować, ale tak, aby oni nas nie zauważyli. Ponieważ nie wiadomo było, dokąd zmierzają, nie mogliśmy ich wyprzedzić. — Może najlepiej będzie zaczekać, aż rozbiją obóz na noc, i wtedy odbijemy księcia — zaproponował Błazen. — Ten pomysł ma dwie wady — odparłem. — Do wieczora mogą dotrzeć do celu, a wtedy będziemy mieli przeciwko sobie mury i większą liczbę przeciwników. Natomiast jeśli zanocują pod gołym niebem, to wystawią warty, i będziemy musieli najpierw zdjąć wartowników. — Jaki jest więc twój plan? — Czekać, aż zatrzymają się na noc — odparłem ponuro. — Chyba że wcześniej nadarzy się lepsza sposobność. W miarę jak mijało popołudnie, miałem coraz gorsze przeczucia. Ścieżka, którą jechaliśmy, była używana nie tylko przez króliki i sarny. Korzystali z niej także ludzie, a więc wiodła do jakiegoś miasteczka lub wsi, a przynajmniej osady. Nie mogliśmy więc czekać, aż zapadnie noc i tamci rozbiją obóz. Podjechaliśmy bliżej ściganych. Pofałdowany teren sprzyjał nam, gdyż mogliśmy chować się za kolejnymi wzniesieniami. Tamci najwyraźniej czuli się tu bezpiecznie. Rzadko oglądali się za siebie. Jako pierwszy jechał mężczyzna na wielkim koniu, a za nim dwie kobiety. Druga z nich prowadziła zapasowego konia. Książę jechał jako czwarty. Za nimi podążali jeszcze dwaj mężczyźni i ich koty.
334
— Wygląda tak samo jak ty, kiedy byłeś chłopcem — zauważył Błazen. — Moim zdaniem wygląda jak Szczery — zaprzeczyłem. Rzeczywiście, chłopiec był podobny do Szczerego, ale jeszcze bardziej przypominał mojego ojca. Miał ciemne, gęste włosy, niesforne tak jak loki Szczerego i moje. I tak jak mój ojciec, młody książę miał długie kończyny i był bardzo szczupły. Dobrze siedział na koniu. Tak samo jak od razu wyczułem więź łączącą tamtego potężnego mężczyznę z koniem, tak natychmiast dostrzegłem, że chłopiec jest związany z jadącym za jego plecami kotem. Był on najmniejszy z trzech kotów, ale większy, niż się spodziewałem. Był długonogi, a jego brązowe futro przecinały ciemne i jasne pręgi. Siedział na poduszce i trzymał łeb na karku księcia, podczas jazdy przyglądając się wszystkiemu, jakby miał już dość konnej jazdy i chciał podróżować na własnych łapach. Pozbycie się tego kota mogło okazać się najtrudniejszą częścią naszej wyprawy, a mimo to ani przez chwilę nie brałem pod uwagę możliwości zabrania go do Koziej Twierdzy razem z księciem. Dla dobra Sumiennego należało oddzielić go od tego zwierzęcia, tak jak kiedyś Brus rozdzielił mnie i Gagatka. — To nie jest zwyczajna więź. Odnoszę wrażenie, że nie tyle się związał, co raczej został schwytany. Jest jak opętany, kot całkowicie nad nim dominuje. A jednocześnie... czuję, że jest w to zamieszana jedna z tych kobiet. Może uczy księcia Rozumienia, tak jak kiedyś Czarniak uczył mnie, ale zachęcając go, żeby całkowicie pogrążył się w tej nienaturalnie silnej więzi. Książę jest tak urzeczony, że zatracił umiejętność trzeźwego myślenia. Właśnie to najbardziej mnie niepokoi. Spojrzałem na Błazna. Tak jak to często nam się zdarzało — jego myśli biegły tym samym tropem. — No tak. Czy łatwiej będzie pozbyć się kota i uprowadzić księcia z koniem, czy też porwać księcia z siodła i odjechać z nim na Mojejkarej? — zapytał. — Powiem ci, kiedy będzie już po wszystkim. Śledzenie ich i czekanie na sprzyjającą do ataku chwilę było nużącym zajęciem. Byłem zmęczony i głodny, a ponadto wciąż bolała mnie głowa. Miałem nadzieję, że Ślepun zdołał coś sobie upolować i teraz odpoczywa. Bardzo pragnąłem nawiązać z nim więź, ale obawiałem się, że Srokaci mogą wyczuć moją obecność. Dojechaliśmy do podnóża skalistych wzgórz. Łagodna równina Rzeki Koziej została daleko za nami. Późnym popołudniem dostrzegłem szansę odbicia księcia. Srokaci szli granią, zmierzając ku wąskiej i stromej ścieżce, która prowadziła w dół kamienistego zbocza. Doszedłem do wniosku, że będą musieli jechać nią gęsiego. — Musimy ich dopaść, zanim książę zacznie zjeżdżać po zboczu — powiedziałem do Błazna. Ubodłem piętami Mojąkarą, a Węgielek skoczyła za nami.
335
Niektóre konie biegają dobrze tylko po płaskim terenie, ale Mojakara już udowodniła, że radzi sobie w górach. Od Srokatych oddzielał nas parów o stromych ścianach, usiany kępami krzaków i głazami. Klacz zbiegła po stoku i pokonała strumień u jego podnóża, a potem zaczęła piąć się w górę, wyrzucając spod kopyt kępy murawy. Miałem nadzieję, że Błazen i Węgielek równie dobrze sobie radzą. Pochyliłem się nad karkiem klaczy, żeby nisko zwisające gałęzie nie strąciły mnie z siodła. Usłyszeli nas. Narobiliśmy tyle hałasu, co stado jeleni albo oddział straży. Słysząc tętent kopyt, rzucili się do ucieczki. Dogoniliśmy ich w ostatniej chwili. Troje jadących na przedzie jeźdźców już wjechało na wąski i stromy szlak prowadzący w dół zbocza. Na górze pozostały trzy wierzchowce, które niosły koty. Ostatni z jadących jeźdźców odwrócił się i próbował stawić mi czoła, podczas gdy drugi z nich popędzał księcia. Wpadłem na tego, który stanął mi na drodze. Mojakara uderzyła barkiem mniejszego od siebie konia, spychając go ze ścieżki. Kot z groźnym pomrukiem zeskoczył ze swej poduszki na ziemię i pospiesznie umknął spod końskich kopyt. Wyjąłem miecz i pchnąłem nim człowieka, który próbował wyrwać zza pasa groźnie wyglądający sztylet. Krzyknął i zachwiał się w siodle, a kot zawtórował mu przeraźliwym wrzaskiem. Zaledwie go minąłem, a już Mojakara musiała zepchnąć z drogi następnego. Usłyszałem przerażone krzyki kobiet i przeraźliwe krakanie krążącej nad nami wrony. Mężczyzna na wielkim koniu wykrzykiwał, aby pozostali zeszli mu z drogi i pozwolili włączyć się do walki. Ale ścieżka była zbyt wąska i nie mógł na niej zawrócić. Przez moment widziałem, jak próbuje wycofać konia tyłem, podczas gdy znajdujące się za nim kobiety na mniejszych rumakach starały się go przepuścić. Ponieważ nie mogli zmieścić się razem na wąskiej ścieżce, jego ogier zaczął potężnym zadem spychać znacznie mniejszego od siebie konia. Któryś z nich będzie musiał opuścić ścieżkę, i to prawdopodobnie najkrótszą drogą: w dół. — Książę Sumienny! — ryknąłem. Książę odwrócił się do nas, a kot siedzący na sąsiednim koniu otworzył pysk w gniewnym pomruku i próbował uderzyć moją klacz. Mojakara, rozgniewana i przestraszona, stanęła dęba. Opadając, rąbnęła przednimi kopytami w zad konia. Nie wyrządziła mu poważnej krzywdy, ale wystraszyła kota, który zeskoczył z poduszki. Jeździec okręcił konia i próbował stawić nam czoła, ale nie mógł mnie dosięgnąć swoim krótkim mieczem. Wierzchowiec księcia, nie mogąc wjechać na zatłoczoną ścieżkę, zatrzymał się. Jego kot wściekle syczał, lecz nie mógł jak wyładować na nas swojej wściekłości. Tymczasem mężczyzna na wielkim koniu przez cały ten czas wrzeszczał i przeklinał, domagając się, żeby wszyscy pozostali zeszli mu z drogi. Ale oni nie mogli spełnić tego żądania. Jeździec, który próbował dosięgnąć mnie mieczem, zdołał okręcić swojego konia tuż przed wjazdem na wąską ścieżkę, lecz o mało nie stratował przy tym swojego kota. Ten
336
parsknął i zamachnął się na Mojąkarą, lecz ona uskoczyła przed ciosem jego pazurów. Kot był zdezorientowany — z pewnością ja i mój koń byliśmy znacznie większą zwierzyną od tej, na którą zwykle polował. Wykorzystałem to jego wahanie i popędziłem Mojąkarą naprzód. Kot cofnął się — prosto po kopyta innego konia. Wierzchowiec, nie chcąc stratować zwierzęcia, także się cofnął, popychając rumaka księcia. Tymczasem na wąskiej ścieżce zarżał koń i zawtórował mu przeraźliwy krzyk właściciela, który runął razem z nim na ziemię, popchnięty przez wielkiego ogiera, który cały czas usiłował włączyć się do walki. Młoda kobieta zdążyła wyjąć stopy ze strzemion i stanęła, oparta plecami o skałę. Przerażone zwierzę, nie mogąc znaleźć oparcia dla nóg, straciło równowagę i stoczyło się po stromym zboczu, pociągając za sobą lawinę kamieni. Młode drzewka, które znalazły wątłe oparcie w skalnych szczelinach, pękały z trzaskiem pod ciężarem jego ciała. Koń przeraźliwie zarżał, gdy jedno z nich, mocniejsze od innych, powstrzymało jego upadek, wbijając mu się w bok. W tym czasie przybył Błazen i razem z Węgielkiem zajęli się drugim kotem. Związany z tym zwierzęciem człowiek nie podniósł się już z ziemi, pchnięty przeze mnie mieczem. Ogarnął mnie bitewny szał. Prychający na Mojąkarą kot znalazł się w zasięgu ciosu. Pochyliłem się i ciąłem mieczem. Kot w ostatniej chwili zdążył uskoczyć, lecz ostrze pozostawiło długą, płytką ranę na jego boku. Rozległy się okrzyki gniewu i bólu zwierzęcia i jego partnera. Mężczyzna zachwiał się w siodle, dzieląc ból związanego z nim zwierzęcia, a ja poczułem, jak obaj obrzucili mnie przekleństwami, używając magii Rozumienia. Zamknąłem przed nimi mój umysł, popędziłem Mojąkarą i wpadliśmy na przeciwnika. Próbując uchylić się przed moimi ciosami, spadł z konia. Jego rumak, przerażony i uwolniony od ciężaru jeźdźca, ochoczo pomknął przed siebie. Na widok tego całego zamieszania wierzchowiec księcia wycofał się na spłachetek ziemi przy wjeździe na skalną ścieżkę. Jadący za księciem kot zjeżył się i warknął. Miał w sobie coś, co budziło we mnie odrazę. Książę okręcił konia i znalazłem się twarzą w twarz z młodym Sumiennym, młodzieńcem, który do tej pory był dla mnie niczym więcej niż tytułem i imieniem. Miał moją twarz. Moją do tego stopnia, że widziałem, w którym miejscu na jego brodzie włosy rosną w innym kierunku i trudno mu będzie je golić, gdy przyjdzie na to czas. Miał moją szczękę i taki sam nos, jaki miałem ja, zanim złamał mi go Władczy. Tak samo jak ja, szczerzył zęby w gniewnym grymasie. Chociaż to dusza Szczerego złożyła w łonie jego młodej żony nasienie, z którego począł się ten chłopiec, jego ciało miało kształt mojego ciała. Spojrzałem w twarz syna, którego nigdy dotąd nie widziałem, i którego nie uznałem. Mój syn najwidoczniej nie był tak zdziwiony tym spotkaniem, jak ja. Zaatakował mnie jak demon, wydając z siebie przeraźliwy koci wrzask. O mało nie spadłem z sio-
337
dła, odchylając się do tyłu przed jego ciosem, pozostawił mi na piersi piekące zadrapanie. W tym samym momencie jego kot skoczył na mnie, piskliwie skrzecząc. Odparłem atak łokciem i ramieniem. Kot warknął i chciał mnie złapać pazurami, ale zanim zdążył to zrobić, złapałem go i cisnąłem nim w twarz jeźdźca, którego przed chwilą wysadziłem z siodła. Zderzyli się i razem runęli na ziemię. Zwierzę zaskrzeczało, przygniecione ciężarem ciała jeźdźca, a potem wygramoliło się spod niego i — kulejąc — umknęło spod kopyt Mojejkarej. Książę z przerażeniem odprowadzał kota wzrokiem. Tylko na to czekałem. Wytrąciłem mu miecz z dłoni. Potem chwyciłem wodze i przejąłem kontrolę nad jego wierzchowcem. Ścisnąłem kolanami Mojąkarą, która — o dziwo — usłuchała i okręciła się w miejscu, i popędziłem ją. Koń księcia nie stawiał oporu. Chciał jak najszybciej oddalić się od tego zgiełku i zamieszania, więc z zadowoleniem galopował za moją klaczą. Krzyknąłem do Błazna, żeby uciekał. Mężczyzna na wielkim ogierze ryczał z wściekłości, widząc, że zabieramy księcia, lecz w zbitym tłumie ludzi, wierzchowców i kotów nie mógł niczego zrobić. Wciąż trzymając w ręku miecz, pomknąłem ścieżką. Nie miałem czasu oglądać się za siebie i sprawdzać, czy Błazen jedzie za mną. Mojakara narzuciła takie tempo, że koń księcia z trudem za nią nadążał. Zjechaliśmy na złamanie karku po stromym zboczu, na którym rozsądny człowiek zsiadłby i poprowadził konia. Przy tej szybkości próba zeskoczenia z siodła byłaby samobójstwem, więc książę nawet tego nie próbował. Wreszcie rzuciłem na niego okiem. Sumienny tkwił w siodle, gniewnie zaciskając usta i patrząc przed siebie nie widzącym wzrokiem. Gdzieś w oddali wyczułem gnającego za nami, rozzłoszczonego kota. Gdy zjeżdżaliśmy po kolejnym stromym zboczu, w krzakach nad nami usłyszałem hałas. Po chwili rozpoznałem głos Błazna, który zachęcał Węgielka do szybszego galopu. Poczułem ogromną ulgę. Zatrzymałem Mojąkarą. Rumak księcia był zmęczony i biała piana spływała mu po bokach. Błazen zjechał i także zatrzymał Węgielka. — Jesteś cały? — spytałem. — Na to wygląda. — Poprawił sobie kołnierzyk. — A książę? Obaj spojrzeliśmy na księcia. Oczekiwałem jego gniewu i oburzenia. Tymczasem chwiał się w siodle i patrzył tępym wzrokiem to na Błazna, to na mnie. — Mój książę? — zapytał Błazen znów tonem lorda Złocistego. — Dobrze się czujesz? Sumienny jeszcze przez moment gapił się na nas, a potem się wykrzywił. — Muszę wracać! — krzyknął. Zamierzał wyjąć stopę ze strzemienia. Popędziłem Mojakara do galopu. Usłyszałem jego krzyk i zobaczyłem, jak rozpaczliwie chwyta się siodła, żeby nie spaść. Pomknęliśmy przed siebie, a Błazen za nami.
ROZDZIAŁ 22
WYBORY Legendy o Katalizatorze i Białym Proroku nie są legendami Królestwa Sześciu Księstw. Powstały one daleko na południu, za granicami Jamilii i Wysp Korzennych, i mają swe źródła nie tyle w religii, co w koncepcjach historycznych i filozoficznych. Wedle tych, którzy w nie wierzą, czas jest wielkim kołem, które toczy się koleiną z góry ustalonych wydarzeń, wiodąc nas w ciemność i zatracenie. Wyznawcy Białego Proroka wierzą, że w każdej epoce rodzi się prorok, który może skierować koło czasu i historii na inną, lepszą drogę. Można go poznać po białej skórze i bezbarwnych oczach. Powiadają, że głosem Białego Proroka przemawia mądrość prastarego ludu Białych. Każdy Prorok ma swój Katalizator, czyli osobę mogącą w znaczącym stopniu wpływać na bieg pewnych wydarzeń. Działając razem z Katalizatorem, Biały Prorok może skierować koło czasu na nową, lepszą drogę. Caterhill „Filozofie”
O
czywiście nie mogliśmy długo utrzymać takiego tempa. Musieliśmy zwolnić, żeby pozwolić koniom odsapnąć. Odgłosy pościgu pozostały daleko za nami. Gdy wokół zapadł zmierzch, pojechaliśmy stępa krętym korytem wyschniętego strumienia. Jechałem nisko pochylony pod zwisającym gałęziami wierzb porastającymi brzegi strumienia. Pozostali podążali za mną. Kiedy po raz pierwszy zwolniliśmy, obawiałem się, że książę spróbuje uciec. Ale on nie zrobił tego. Z ponurą miną siedział na koniu. — Uwaga na gałęzie! — ostrzegłem Sumiennego i lorda Złocistego, przytrzymując gałąź, pod którą przeciskała się Mojakara. — Kim jesteś? — zapytał nagle książę ściszonym głosem. — Nie poznajesz mnie, panie? — odpowiedział z niepokojem lord Złocisty. Zrozumiałem, że usiłuje w ten sposób odwrócić uwagę księcia ode mnie.
339
— Nie ciebie, jego. Kim on jest? I dlaczego napadliście na mnie i moich przyjaciół? — powiedział ze szczerym oburzeniem i wyprostował się w siodle. — Schyl się — ostrzegłem, przytrzymując następną gałąź. Lord Złocisty rzekł: — To mój sługa, Tom Borsuczowłosy. Zabieramy cię do domu, do Koziej Twierdzy, mój książę. Twoja matka, królowa, bardzo się o ciebie niepokoi. — Nie życzę sobie tam wracać. Z każdą chwilą odzyskiwał pewność siebie. Czekałem na odpowiedź lorda Złocistego, lecz usłyszałem jedynie człapanie końskich kopyt i szelest liści. Nagle z prawej strony pojawiła się łąka. Kilka poczerniałych kikutów drzew przypominało o pożarze lasu sprzed kilku lat. W wysokich trawach kołysały się fioletowe kwiatuszki wierzbownicy. Skierowałem konia na łąkę. Niebo było już ciemne i pojawiły się na nim pierwsze blade gwiazdy. Wjechałem na środek łąki, z dala od skraju lasu, po czym przystanąłem. — Musimy tu odpocząć do wschodu księżyca — powiedziałem do lorda Złocistego. — Po ciemku trudno będzie nam jechać. — Będziemy tu bezpieczni? — zapytał. Wzruszyłem ramionami. — Bezpieczni czy nie, musimy się zatrzymać. Konie są zmęczone i robi się ciemno. Myślę, że mamy sporą przewagę nad tamtymi. Ich bojowy ogier jest silny, ale nie dość szybki. Ten teren będzie dla niego trudną przeszkodą. Ponadto Srokaci mają rannych, więc muszą jechać powoli. Mamy zatem trochę czasu. Spojrzałem na księcia. Siedział zgarbiony, lecz gniewny błysk w jego oczach ostrzegał, że jeszcze nie skapitulował. Zaczekałem, aż spojrzy na mnie swoimi czarnymi oczami, i powiedziałem: — Będziemy cię dobrze traktować i po prostu odwieziemy do domu. Ale jeśli będziesz zachowywał się jak krnąbrny chłopiec i próbować uciec z powrotem do swoich przyjaciół, dogonię cię i zawiozę do Koziej Twierdzy ze związanymi rękami. Wybieraj. Obrzucił mnie chłodnym, wyzywającym spojrzeniem, które u zwierząt jest najgorszą zniewagą. Nie odezwał się. Zirytował mnie tak, że ledwie trzymałem nerwy na wodzy. — Odpowiadaj! — warknąłem. Zmrużył oczy. — A kimże ty jesteś? — spytał obraźliwym tonem. Przez te wszystkie lata, kiedy wychowywałem Trafa, nigdy nie rozgniewał mnie tak, jak teraz ten młokos. Byłem wyższy od Sumiennego, a siedząc na wysokiej klaczy, spoglądałem na niego z góry. Natarłem Mojąkarą na jego konia i pochyliłem się nad nim groźnie. — Jestem człowiekiem, który zawiezie cię z powrotem do Koziej Twierdzy.
340
— Borsu... — zaczął ostrzegawczo Błazen, ale było już za późno. Sumienny chwycił za sztylet, lecz niechcący sam mnie ostrzegł, zaciskając zęby. Nie zastanawiając się, skoczyłem na niego i zrzuciłem go z konia. Na szczęście dla Sumiennego upadliśmy w miękką trawę. Wylądowałem na nim, przygniatając go do ziemi. Oba nasze rumaki parsknęły i odsunęły się, zbyt zmęczone, by uciec. Mojakara skarciła mnie ponownym parsknięciem, a potem zaczęła spokojnie skubać trawę. Wierzchowiec księcia poszedł w jej ślady. Siedziałem na piersi chłopaka, przyciskając go do ziemi. Usłyszałem, że lord Złocisty zsiada z konia, ale nawet nie odwróciłem głowy. W milczeniu spoglądałem na Sumiennego. Po spazmatycznie unoszącej się piersi poznałem, że zaparło mu dech, ale nawet nie jęknął. Nie zareagował też, kiedy zabrałem mu sztylet i cisnąłem w las. Złapałem go za brodę i zmusiłem, żeby spojrzał mi w oczy. Popatrzył na mnie i natychmiast odwrócił wzrok, a ja poczułem, że stracił zapał do walki. Skrzywił się żałośnie. — Ja muszę do niej wrócić — jęknął i z trudem zaczerpnął tchu. — Ty tego nie rozumiesz. Jesteś tylko ogarem wysłanym po to, żeby mnie wytropić i przywlec z powrotem do domu. Ja muszę być razem z nią. Ona jest moim życiem, moim powietrzem... bez niej nie jestem sobą. Musimy być razem. Rzuciłem obojętnie: — Rozumiem, tylko że to nie zmienia tego, co muszę zrobić. Wstałem, a lord Złocisty podszedł do nas. — Borsuczowłosy, przypominam ci, że to jest książę Sumienny, dziedzic tronu Przezornych — powiedział ostro. Postanowiłem dalej grać przeznaczoną mi rolę. — I tylko dlatego ma jeszcze wszystkie zęby, panie. Chłopcom, którzy próbują pchnąć mnie nożem, rzadko jakiś pozostaje. Starałem się sprawiać wrażenie, że jestem wściekły. Niech chłopak myśli, że lord Złocisty ledwie trzyma mnie w ryzach. Niech się obawia, że w każdej chwili mogę zerwać się ze smyczy, wtedy łatwiej mi będzie go upilnować. — Zajmę się końmi — oznajmiłem i odszedłem w ciemność. Zdejmując siodła, derki i wycierając konie wiechciami trawy bacznie przyglądałem się ich majaczącym w mroku sylwetkom. Sumienny podniósł się z ziemi, wzgardziwszy wyciągniętą ręką lorda Złocistego. Otrzepał się, a zapytany przez lorda, czy nic mu się nie stało, odparł z chłodnym spokojem, że ma się bardzo dobrze. Lord Złocisty wycofał się, aby podziwiać piękno nocy i pozwolić chłopcu trochę odetchnąć. Już po chwili nasze konie pasły się z takim zapałem, jakby nigdy w życiu nie widziały trawy. Odwiązałem koce i zacząłem rozkładać posłania, aby zdrzemnąć się chociaż godzinę. Książę przyglądał się temu, a po chwili zapytał:
341
— Nie zamierzasz rozpalić ogniska? — Żeby twoim przyjaciołom łatwiej było nas znaleźć? Nie. — Ale... — Nie jest zimno. A poza tym i tak nie mamy niczego do jedzenia. — Rozłożyłem ostatni koc, a potem zapytałem księcia: — Czy masz przy siodle jakiś koc? — Nie — przyznał niechętnie. Podzieliłem więc koce na trzy posłania. Widziałem, że książę nad czymś się zastanawia. W końcu powiedział: — Mam żywność i wino. — Westchnął. — To chyba dobra wymiana za koc. Podszedł do siodła i zaczął grzebać w jukach. — Panie, źle nas oceniasz. Nigdy nie przyszłoby nam do głowy, żeby kazać ci spać na gołej ziemi — zaprotestował lord Złocisty. — Może tobie nie, lordzie Złocisty, ale jemu tak. — Obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem. — On nie traktuje mnie tak, jak należy traktować drugiego człowieka, nie mówiąc już o szacunku dla władcy. — To twardy człowiek, mój książę, ale bardzo dobry sługa — zapewnił go lord Złocisty, posyłając mi ostrzegawcze spojrzenie. Udałem, że spuszczam oczy, ale mruknąłem pod nosem: — Szacunek dla władcy? Tak, ale nie dla przestraszonego chłopca, który ucieka od swoich obowiązków. — Nie wiesz, o czym mówisz — odparł zimno książę. — Ja nie uciekłem. — Wybacz mi, panie, ale tak to wygląda — powiedział Lord Złocisty łagodnym tonem. — Królowa z początku obawiała się, że zostałeś porwany, ale nie przyszedł żaden list z żądaniem okupu. Pomyślała więc, że twoje zniknięcie może mieć związek z delegacją Zawyspiarzy, którzy wkrótce przybędą na ceremonię twoich zaręczyn. Z pewnością nie zapomniałeś, że ma ona odbyć się za dziewięć dni? Twoja nieobecność nie tylko byłaby nieuprzejmością, ale wręcz zniewagą. Królowa wątpi, aby takie były twoje intencje. Nie wysłała więc za tobą zbrojnej straży, ale chcąc to załatwić dyskretnie, poprosiła mnie, żebym cię odnalazł i sprowadził do domu. — Ja nie uciekłem — powtórzył z przekonaniem książę i zrozumiałem, że to oskarżenie bardzo go dotknęło. — Ale nie mam zamiaru wracać do Koziej Twierdzy. Wyjął z juków butelkę wina i żywność: wędzoną rybę zawiniętą w lnianą serwetkę, kilka kawałków piernika z kruszonką i dwa jabłka. Była to królewska uczta, przysmaki przygotowane przez wiernych towarzyszy. Rozłożył lnianą serwetkę na murawie i zaczął dzielić żywność na trzy równe porcje. Pomyślałem, że taka wielkoduszność w tak trudnej sytuacji dobrze o nim świadczy. Potem odkorkował butelkę i postawił ją na środku. Nie musiał nas zachęcać do jedzenia. Piernik był ciężki, słodki, z mnóstwem rodzynek. Odgryzłem połowę mojej porcji i usiłowałem powoli żuć, chociaż byłem potwornie głodny. Podczas gdy my jedliśmy, książę zaczął nam tłumaczyć:
342
— Jeśli spróbujecie mnie zabrać z powrotem do Koziej Twierdzy, to się dla was źle skończy. Moi przyjaciele mnie odbija. Ona nie zrezygnuje ze mnie, ani ja z niej. A nie chcę, żeby stała się wam krzywda. Nawet tobie — dodał, napotykając moje spojrzenie. I chyba naprawdę mówił to szczerze. — Muszę być z nią. Nie jestem ani chłopcem uchylającym się od obowiązków, ani mężczyzną uciekającym przed nie chcianym małżeństwem. Po prostu chcę być tam, gdzie powinienem... i być tym, kim się urodziłem. Dobierał rozważnie słowa. Przypominał mi w tym Szczerego. Spoglądał na lorda Złocistego, to znowu na mnie, jakby szukał sprzymierzeńca. W końcu bardzo cicho zapytał: — Słyszeliście kiedyś opowieść o księciu Srokatym? Obaj milczeliśmy. Ciasto nagle straciło swój smak. — Jestem jego potomkiem. I jak to czasem bywa w dynastii Przezornych, posiadam magię Rozumienia. Nie wiedziałem, czy mam podziwiać jego uczciwość, czy złościć się na niego za naiwność, z jaką zakładał, że w ten sposób nie wydaje na siebie wyroku śmierci. Patrzyłem na niego z nieprzeniknioną miną i gorączkowo zastanawiałem się, czy powiedział o tym komuś w Koziej Twierdzy. Sądzę, że nasz brak reakcji zdenerwował go bardziej. — Teraz widzicie, że będzie najlepiej dla wszystkich, jeśli pozwolicie mi odejść. Królestwo Sześciu Księstw nie potrzebuje Rozumiejącego władcy, a ja nie zamierzam wypierać się mojej Pradawnej Krwi. Postąpiłbym tchórzliwie i zdradził moich przyjaciół. Gdybym wrócił, to za jakiś czas i tak wszyscy dowiedzieliby się o mojej magii, a to doprowadziłoby tylko do niepokojów i buntów szlachty. Powinniście mnie puścić i powiedzieć mojej matce, że mnie nie znaleźliście. Tak będzie najlepiej dla wszystkich. Spojrzałem na niego i cicho zapytałem: — A może będzie najlepiej dla wszystkich, jeśli cię zabijemy? Powiesimy, poćwiartujemy i spalimy resztki nad strumieniem? A potem powiemy królowej, że nie mogliśmy cię znaleźć? — Odwróciłem głowę, żeby nie widzieć strachu w jego oczach, i wstydząc się tego, co zrobiłem. Ale jednocześnie wiedziałem, że trzeba go nauczyć rozwagi. — Powinieneś najpierw lepiej poznać ludzi, zanim powierzysz im swoje największe tajemnice. Ślepun zjawił się cicho jak cień. Położył pokiereszowanego królika na trawie obok mnie i wziął z mojej ręki wędzoną rybę. Połknął ją i z przeciągłym westchnieniem położył się przy mnie. Prawie wszedłem na tego królika. To najłatwiejszy łup, jaki kiedykolwiek mi się trafił. Książę wytrzeszczył oczy. Ze zdumieniem patrzył to na wilka, to na mnie. Potem zerwał się na równe nogi, krzycząc gniewnie: — Powinieneś to rozumieć! Jak możesz rozdzielać mnie nie tylko z moim bratem, ale i z kobietą, z którą łączy mnie pokrewieństwo Pradawnej Krwi? Jak możesz zdradzać swoich?
343
Ale ja byłem już myślami przy wilku. Jak zdołałeś tak szybko pokonać tak dużą odległość? Tak samo, jak zrobi to jego kot, i z tego samego powodu. Wilk może biec prosto tam, gdzie koń musi podążać okrężną drogą. Czy jesteś gotowy na spotkanie z nimi? Trzymając dłoń na jego grzbiecie, czułem jego zmęczenie. Otrząsnął się z mojego współczucia, jakby strącał natrętną pchłę. Nie jestem jeszcze zniedołężniały. Przyniosłem ci mięso. Powinieneś je zjeść sam. Zjadłem pierwszego królika. Chyba nie sądzisz, że byłem tak głupi, żeby gonić za wami taki kawał o pustym brzuchu? Tego przyniosłem dla ciebie i Bezwonnego. I dla szczeniaka, jeśli się z nim podzielisz. Wątpię, czy zechce jeść surowe mięso. A więc rozpal ogień. Oni i tak przyjdą. Chłopiec wciąż ją woła, z każdym swoim oddechem przyzywa ją. Nie wyczuwam tego. Bo twoje powonienie nie jest jedynym zmysłem mniej wyostrzonym od mojego. Wstałem i trąciłem czubkiem buta wypatroszonego królika. — Rozpalę ognisko i upiekę go. Książę patrzył na mnie w milczeniu. Wiedział, że prowadziłem rozmowę, której on nie słyszał. — Czy nie naprowadzimy tamtych na nasz ślad? — zapytał lord Złocisty, chociaż wiedziałem, że marzy o cieple ogniska i pieczonym mięsiwie. — On już to robi. — Ruchem brody wskazałem księcia. — Nic się nie stanie, jeśli rozpalimy na chwilę ogień, żeby zjeść gorący posiłek. — Jak możesz zdradzać swoich? — ponownie zapytał Sumienny. W nocy zdążyłem już znaleźć na to odpowiedź. — Są różne rodzaje lojalności, mój książę. Ja przede wszystkim jestem wierny Przezornym. I ty też powinieneś być. — Wcale nie uważałem się za zdrajcę. Robiłem to wszystko dla jego dobra, tak jak kiedyś Brus dla mojego. — Nie masz prawa mówić mi, komu jestem winien lojalność! — warknął. Gniewny ton głosu świadczył, że trafiłem w jego czułe miejsce. — Masz rację. Nie mam prawa, książę, mam obowiązek. Obowiązek przypomnienia ci o tym, o czym najwyraźniej zapomniałeś. Przyniosę trochę drzewa na opał, a ty przez ten czas pomyśl, co się stanie z królestwem, jeśli nie podejmiesz swoich obowiązków i znikniesz. Pomimo zmęczenia, wilk wstał i poszedł za mną nad strumień, aby poszukać drewna naniesionego na brzeg przez wysoką wodę. Najpierw napiliśmy się, a potem obmyłem sobie skaleczoną przez księcia pierś. Rana niezbyt silnie krwawiła. Następnie zacząłem zbierać chrust. Bystry wzrok Ślepuna pomógł mi i szybko nazbierałem całe naręcze.
344
Jest bardzo podobny do ciebie — zauważył wilk, kiedy wracaliśmy. Rodzinne podobieństwo. To syn Szczerego. Tylko dlatego, że taka była twoja wola. Ale on jest z naszej krwi, bracie, twojej i mojej. Widzę, że teraz znacznie lepiej niż kiedyś orientujesz się w ludzkich sprawach. To prawda. Czarniak ostrzegał nas, że zbyt mocno się związaliśmy, i ja jestem bardziej człowiekiem niż wilkiem, a ty masz w sobie zbyt wiele wilka. Zapłacimy za to, braciszku. Będziemy jeszcze cierpieć z powodu tego, że tak mocno połączyliśmy się ze sobą. Co chcesz mi powiedzieć? Przecież wiesz. Wiedziałem. Tak jak i ja, książę wychował się wśród ludzi, którzy nie używali Rozumienia. I tak jak ja, nie tylko samodzielnie odkrył tę magię, ale upajał się nią. Ja również kiedyś związałem się zbyt mocno z psem. Obaj byliśmy wtedy zbyt młodzi i niedojrzali, żeby zrozumieć konsekwencje takiego związku. Teraz patrząc na księcia, i jego obsesję na punkcie kota, doszedłem do wniosku, że miałem szczęście, związując się tylko z psem. Jego przywiązanie do kota objęło również kobietę Pradawnej Krwi. Kiedy zabiorę go z powrotem do Koziej Twierdzy, straci nie tylko towarzysza, ale również ukochaną kobietę. Jaką kobietę? Wciąż mówi o kobiecie Pradawnej Krwi. Zapewne to jedna z tych, które mu towarzyszyły. Mówi o kobiecie, ale nie czuję na nim jej zapachu. Czy nie uważasz, że to dziwne? Zastanawiałem się nad tym, wracając do obozu. Rzuciłem chrust na ziemię i układając go w stosik, obserwowałem chłopca. Siedział smętnie na posłaniu, podciągnąwszy kolana pod brodę, i patrzył w coraz ciemniejszą noc. Sięgnąłem ku niemu myślą. Wilk miał rację. Chłopiec wzywał swoją partnerkę w Rozumieniu. Słał smutne wołanie, zupełnie jak szczenię skamlące z tęsknoty za matką. Działało mi to na nerwy. Nie tylko dlatego, że w ten sposób może ściągnąć nam na kark swoich kamratów, ale drażnił mnie ten błagalny ton. Mozoląc się z krzesiwem i hubką, rzuciłem szorstko: — Myślisz o swojej dziewczynie? Obrócił się do mnie, zaskoczony. Lord Złocisty skrzywił się na tak bezpośrednie pytanie. Pochyliłem się i dmuchnąłem na iskierkę, którą udało mi się skrzesać. Rozjarzyła się, a potem buchnęła żywszym płomykiem. — Zawsze o niej myślę — powiedział cicho książę. Dorzuciłem do ognia kilka cienkich gałązek. — No tak. Jaka ona jest? — spytałem brutalnie tonem zasłyszanym u żołnierzy z Koziej Twierdzy. — Czy jest w tym... — zrobiłem powszechnie zrozumiały, wulgarny gest — ...dobra?
345
— Zamknij się! — prychnął. Uśmiechnąłem się obleśnie do lorda Złocistego. — No tak, obaj wiemy, co to oznacza. To, że on nie wie. — Borsuczowłosy! — skarcił mnie lord Złocisty. Chyba naprawdę go zgorszyłem. Ale ja nie dałem się powstrzymać. — Cóż, on tylko do niej wzdycha. Założę się, że nigdy jej nie pocałował, nie mówiąc już o... Powtórzyłem wulgarny gest. Prowokacja przyniosła zamierzony efekt. Książę zerwał się na równe nogi i w blasku ogniska zobaczyłem, że poczerwieniał i wściekle rozdyma nozdrza. — To nie tak! — warknął. — Ty tego nie zrozumiesz, ale nie spodziewam się, żebyś znał jakieś inne kobiety prócz dziwek! Ona jest kobietą, na którą warto czekać, a kiedy będziemy już razem, będzie to coś wspanialszego i piękniejszego, niż możesz sobie wyobrazić! Na jej miłość trzeba sobie zasłużyć, i ja dowiodę, że jestem jej godzien! Współczułem mu. To były słowa wzięte z ballad minstreli, zlepek młodzieńczych wyobrażeń o czymś, czego jeszcze nigdy nie doświadczył. Cały płonął niewinnym uczuciem. Usiłowałem wykrzesać z siebie jakąś ordynarną uwagę, żeby nie wypaść z roli, lecz nie mogłem znaleźć odpowiednich słów. Wybawił mnie Błazen. — Borsuczowłosy! — syknął. — Dość tego. Zajmij się pieczeniem mięsa. — Panie... — skłoniłem się i posłałem Sumiennemu szyderczy uśmiech. Udał, że tego nie widzi. Kiedy zająłem się królikiem, lord Złocisty łagodnie przemówił do księcia: — Czy ta dama, którą tak wielbisz, ma jakieś imię? Może spotkałem ją na dworze? Sumienny natychmiast dał się oczarować ciepłym tonem jego głosu. Uśmiechnął się na myśl o swojej ukochanej. — Nie mogłeś jej spotkać na dworze, lordzie Złocisty. Takie jak ona tam nie bywają. To dama lasów i gór, urodzona łowczyni i tropicielka. Mknie wolna i wiatr rozwiewa jej włosy, a oczy ma pełne tajemnic nocy. — Rozumiem — powiedział lord Złocisty wyrozumiałym tonem światowca, który słucha o pierwszej młodzieńczej miłości. Usiadł na siodle obok chłopca. — A czy ta leśna istota ma jakieś imię lub rodowe nazwisko? — spytał dobrodusznie. Sumienny ze znużeniem pokręcił głową. — Właśnie dlatego mam dosyć dworu. Nie obchodzi mnie to, czy ona ma majątek i nazwisko! To ją kocham. — Musi jednak mieć jakieś imię! — zaprotestował łagodnie lord Złocisty. Tymczasem ja zrobiłem nożem nacięcie i zacząłem obdzierać królika ze skóry. — Bo inaczej cóż szeptałbyś gwiazdom po nocach, kiedy o niej śnisz? Zdzierałem skórę z królika, a lord Złocisty odzierał romans chłopca z otoczki tajemnicy.
346
— No powiedz! Jak ją poznałeś? Podniósł butelkę z winem, upił łyk i oddał ją księciu. Ten w zadumie obrócił ją w dłoniach, spojrzał na uśmiechniętego Złocistego i napił się. — Zaprowadził mnie do niej mój kot — przyznał w końcu. — Pewnej nocy wymknąłem się z nim na polowanie. Czasem po prostu muszę być sam. Wiesz, jak to jest na dworze. Jeśli powiem, że jadę na łowy, widzę sześciu szlachciców, którzy chcą mi towarzyszyć, i sześć dam, które chcą nas pożegnać. Jeżeli powiem, że po obiedzie chcę przejść się po ogrodzie, nie ma ścieżki, na której nie napotkałbym damy piszącej pod drzewem wiersze lub szlachcica proszącego, żebym porozmawiał w jego imieniu z królową. To okropne, lordzie Złocisty. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego tak wielu ludzi z własnej woli przebywa na dworze. — Urwał i zapatrzył się w mrok. — I dlatego go opuściłem. Jestem teraz daleko od pozorów i manipulacji, i jestem szczęśliwy. A raczej byłem szczęśliwy, dopóki nie przybyliście, żeby zawlec mnie z powrotem na dwór. Posłał mi gniewne spojrzenie, jakbym to ja był jedynym winowajcą, a lord Złocisty tylko niewinnym obserwatorem. — A zatem pewnej nocy wyruszyłeś z kotem na polowanie i ta dama... — lord Złocisty zręcznie skierował rozmowę z powrotem na interesujący go temat. — Udałem się na łowy z moim kotem i... Jak wabi się kot? — zapytał nagle Ślepun. Prychnąłem drwiąco. — Mam wrażenie, że ten kot i ta dama noszą to samo imię: „Niewiem”. Nadziałem królika na miecz. Nie lubię piec mięsa na końcu miecza, gdyż ostrze się rozhartowuje. Ale nie chciałem szukać gałęzi na rożen, bo straciłbym część rozmowy, która bardzo mnie zainteresowała. Książę gniewnie odparował moją uwagę: — Samemu będąc Srokatym, powinieneś wiedzieć, że zwierzęta mają imiona, które wyjawią ci, kiedy uznają za stosowne. Moja kotka jeszcze nie powiedziała mi, jak jej na imię. Zrobi to, gdy okażę się godzien jej zaufania. — Nie jestem Srokatym — warknąłem. Sumienny zignorował mnie i zwrócił się do lorda Złocistego: — Tak samo jest z moją damą. Nie muszę znać jej imienia, gdyż kocham ją taką, jaka jest. — Oczywiście, oczywiście — powiedział uspokajająco lord Złocisty i przysunął się bliżej do księcia. — Chciałbym poznać historię twojego pierwszego spotkania z tą czarującą istotą. Albowiem przyznam, że w głębi serca jestem równie romantyczny, jak te damy dworu, które płaczą, słuchając pieśni minstreli. Wyraźnie zbagatelizował słowa Sumiennego. Tymczasem we mnie wzbudziły straszliwy niepokój. To prawda, że Ślepun nie od razu wyjawił mi swoje prawdziwe imię, ale przecież książę i kot byli razem już od miesięcy. Wyjąłem miecz z ognia, gdyż królik był zbyt luźno nadziany na ostrze, parząc sobie przy tym palce.
347
— Nasze pierwsze spotkanie... — zaczął Sumienny. Smutny uśmiech igrał mu na wargach. — Obawiam się, że jest jeszcze przed nami. Kot pokazał mi ją, a raczej to ona ukazała mi się przez kota. Lord Złocisty przechylił głowę i obrzucił młodzieńca lekko zdumionym wzrokiem. Książę uśmiechnął się szerzej. — Trudno wyjaśnić to komuś, kto nie doświadczył Rozumienia, jednak spróbuję. Dzięki mojej magii mogę dzielić myśli z kotem, a jego zmysły wyostrzają moje. Wtedy oddaję jej mój umysł i stajemy się jednością. Widzę to, co ona widzi, i czuję to, co ona czuje. To jest cudowne, lordzie Złocisty. To wzbogaca mój świat. Chciałbym w jakiś sposób dzielić z tobą to uczucie, żebyś mógł zrozumieć. Chłopiec przemawiał z zapałem neofity. W oczach lorda Złocistego ujrzałem błysk rozbawienia, ale byłem pewien, że chłopiec dostrzegł tylko życzliwą sympatię. — Będę musiał to sobie wyobrazić — rzekł. Książę Sumienny pokręcił głową. — Nie zdołasz. Nikt tego nie potrafi, jeśli nie urodził się z tą magią. Dlatego ludzie tak nas nienawidzą, ponieważ zazdroszczą nam naszych magicznych umiejętności. — Sądzę, że strach też może mieć z tym coś wspólnego — mruknąłem, ale Błazen spojrzał na mnie znacząco, każąc mi zamilknąć. Skarcony, odwróciłem się do nich plecami i obracałem w ogniu dymiącego królika. — Myślę, że mogę sobie wyobrazić twój związek z kotem. Jakie to musi być cudowne uczucie dzielić myśli z tak szlachetnym stworzeniem! Jak wspaniale jest przeżywać nocne łowy z kimś tak dobrze przystosowanym do naturalnego środowiska! Przyznam jednak, że nie rozumiem, jak kot mógł przedstawić cię tej cudownej istocie... chyba że zaprowadził cię do niej? Koty szlachetnymi stworzeniami? To parszywe, cuchnące ścierwem stworzenia. Zignorowałem uwagi Ślepuna i skupiłem się na rozmowie, udając, że jestem zajęty pieczeniem królika. Książę uśmiechnął się w odpowiedzi na uwagi lorda Złocistego. — To nie było tak. Pewnej nocy, gdy podążaliśmy z kotem przez ciemny las, rozświetlany srebrzystym blaskiem księżyca, poczułem, że nie jesteśmy sami. I nie było to wcale takie nieprzyjemne uczucie, jak wtedy, gdy ktoś nas obserwuje. To było raczej jak... Wyobraź sobie, że wiatr jest kobiecym oddechem na twojej szyi, zapach lasu jej perfumami, a plusk strumienia jej perlistym śmiechem. Wszystko to widziałem, słyszałem i czułem już setki razy, a mimo to ta noc była inna. Z początku sądziłem, że to przywidzenia, lecz potem zacząłem ją wyczuwać poprzez kota. Obserwowała nas, kiedy polowaliśmy razem, i czułem jej akceptację. Kiedy dzieliłem się z kotem świeżo upolowaną zwierzyną, miałem wrażenie, że kobieta też rozkoszuje się jej smakiem. Nagle zacząłem widzieć rzeczy nie oczami kota czy swoimi, lecz jej. Widziałem, jak ze szczeliny w skale wyrasta młode drzewko, zobaczyłem migotanie księżycowego blasku na bystrzynach... Ujrzałem ten nocny świat jako jej poezję.
348
Książę Sumienny westchnął. Podczas gdy snuł te romantyczne wizje, we mnie zaczęło narastać ponure podejrzenie, które przejęło mnie dreszczem. Widząc, jak wilk nadstawia uszy i pręży mięśnie, zrozumiałem, że podziela moje obawy. — I tak to się zaczęło. Jako wspólne postrzeganie piękna tego świata. Byłem taki niemądry. Z początku myślałem, że ona musi być gdzie blisko i obserwuje nas ze swojej kryjówki. Wciąż prosiłem kota, żeby mnie do niej zaprowadził. I zrobił to, lecz nie tak, jak oczekiwałem. Czułem się tak, jakbym zbliżał się do zamku zasnutego mgłą. Jej kolejne warstwy unosiły się jak welony. Im bardziej się do niej zbliżałem, tym goręcej pragnąłem ją ujrzeć naprawdę. Powiedziała mi jednak, że powinienem na to poczekać. Najpierw muszę nauczyć się używać Rozumienia i uwalniać od pęt ludzkiego ciała i osobowości, pozwalając, aby opanował je kot. Kiedy mu na to pozwolę, wtedy sam stanę się kotem, i dopiero wtedy poznam moją panią. Oboje bowiem jesteśmy związani z tym samym stworzeniem. Czy to możliwe? — zapytał z niedowierzaniem Ślepun. Nie wiem — przyznałem. I zaraz dodałem stanowczo: — Nie sądzę. — To nie tak — powiedziałem na głos. Starałem się mówić spokojnym tonem, żeby nie prowokować księcia, ale mimo to on zjeżył się. — Nazywasz mnie kłamcą? Znowu wszedłem w moją rolę groźnego rębajły. — Gdybym chciał nazwać się kłamcą — odparłem — powiedziałbym „jesteś kłamcą”. A ja powiedziałem „to nie tak”. — Uśmiechnąłem się, pokazując wszystkie zęby. — Moim zdaniem nie wiesz, o czym mówisz. Powtarzasz tylko bzdury, którymi ktoś cię nakarmił. — Borsuczowłosy, po raz ostatni każę ci być cicho. Przerwałeś fascynującą opowieść, a ani księcia, ani mnie nie obchodzi, czy w nią wierzysz. Chcę tylko usłyszeć, jak się kończy. A więc kiedy się wreszcie spotkaliście? Widać było, że szlachcic niecierpliwie czeka na dalszy ciąg tej opowieści. Romantyczne rozmarzenie Sumiennego nagle zmieniło się w desperację. — Jeszcze się nie spotkaliśmy. Wezwała mnie do siebie, więc opuściłem Kozią Twierdzę, Przysłała po mnie ludzi, którzy pomogli mi w drodze. Dotrzymała słowa. Obiecała, że kiedy nauczę się korzystać z magii i moja więź z kotem umocni się i pogłębi, poznam ją lepiej i będę mógł dowieść, że jestem godny jej miłości. Po przejściu próby moich uczuć przyłączyłbym się do ludu Pradawnej Krwi. Nauczyłbym się znosić wszystkie bariery między kotem a mną. Powiedziała, że to będzie trudne, i ostrzegła mnie, że będę musiał zmienić mój sposób myślenia o wielu sprawach. I obiecała, że kiedy będę gotowy... Pomimo ciemności dostrzegłem na policzkach księcia rumieniec. — Obiecała, że połączymy się w sposób, który będzie wspanialszy i prawdziwszy, niż potrafię sobie wyobrazić.
349
Ostatnie słowa wypowiedział lekko zduszonym głosem. Powoli budził się we mnie gniew. Wiedziałem, co on sobie wyobraża, i byłem pewien, że to, co ona ma mu do zaoferowania, nie ma z tym nic wspólnego. On myśli, że skonsumuje ich związek, a ja obawiam się, że to on zostanie skonsumowany. — Rozumiem — powiedział lord Złocisty ze współczuciem w głosie. Byłem przekonany, że nic z tego nie rozumie. W głosie chłopca usłyszałem nadzieję. — Teraz już wiesz, dlaczego musicie pozwolić mi odjechać? Muszę wrócić. Nie chcę, żebyście zaprowadzili mnie z powrotem do moich przewodników. Proszę tylko, żebyście oddali mi mojego konia i pozwolili odjechać. Wracajcie do Koziej Twierdzy i powiedzcie, że mnie nie znaleźliście. Nikt nie będzie wiedział. — Ja będę — powiedziałem słodko, wyjmując królika z płomieni. — Mięso upieczone! — dodałem. Raczej zwęglone. Książę obrzucił mnie pełnym jadu spojrzeniem. Niemal poczułem przelatującą mu przez głowę myśl. Zabić sługę. Uciszyć go. Założyłbym się, że syn Ketriken nauczył się tak bezwzględnych działań nie na dworze, a od Srokatych. Skrzywiłem usta w pogardliwym uśmiechu. Nabrał tchu, ale zaraz opanował gniew. Odwrócił wzrok, skrywając nienawiść. Godne podziwu opanowanie. Ciekawe, czy spróbuje mnie zabić we śnie? Dzieląc królika na dymiące kawałki, nadal wyzywająco patrzyłem na księcia. Podałem porcję lordowi Złocistemu, który przyjął ją z arystokratycznym niesmakiem, mimo, że wcześniej był wściekle głodny. — Mięso, mój książę? — zapytał lord Złocisty. — Nie, dziękuję — odparł Sumienny chłodnym tonem. Był zbyt dumny, aby przyjąć cokolwiek od człowieka, który z niego drwił. Wilk nie miał ochoty na pieczone mięso, więc razem z lordem Złocistym w milczeniu pochłonęliśmy całego królika. W tym czasie książę siedział na uboczu, spoglądając w ciemność. Po pewnym czasie położył się na posłaniu. Wyczułem, jak jego zew Rozumienia przybiera na sile. Lord Złocisty złamał króliczą kość, wyssał z niej szpik i rzucił do ogniska. W nikłym blasku płomieni spojrzał na mnie oczami Błazna, w którym było wiele sympatii. Obaj popatrzyliśmy na chłopca. Wydawało się, że zasnął. — Sprawdzę konie — zaproponowałem. — Chcę sam obejrzeć Węgielka. Wstaliśmy obaj. Poczułem przeszywający ból pleców, który po chwili ustąpił. Odzwyczaiłem się od takiego trybu życia. Popilnuję go — zgłosił się na ochotnika wilk. Z westchnieniem podniósł się i sztywno pomaszerował w stronę koców, siodeł i śpiącego księcia. Bezbłędnie wybrał posłanie, które przygotowałem dla siebie. Rozgrzebał je tak, jak lubił, i położył się na nim. Mrugnął do mnie, a potem przeniósł wzrok na chłopca.
350
Konie były w niezłym stanie, zważywszy, jak kiepsko je traktowaliśmy. Węgielek podeszła do Błazna i ocierała łbem o jego ramię, kiedy klepał ją po karku. Mojakara zaś odsuwała się, ilekroć próbowałem do niej podejść, ale kiedy przez chwilę klepałem konia księcia po szyi, nagle zbliżyła się do mnie i lekko trąciła mnie w plecy, dając znać, że mogę ją pogłaskać. Błazen powiedział cicho: — To musi być dla ciebie bardzo trudne spotkać go po raz pierwszy w takich okolicznościach. Nie zamierzałem odpowiadać, ale nagle ze zdziwieniem usłyszałem własny głos: — On nie jest mój. To spadkobierca Szczerego i syn Ketriken. Byłem ciałem, a nie duchem. Szczery skorzystał tylko z mojego ciała. Starałem się wyrzucić to wspomnienie z pamięci. Kiedy Szczery powiedział, że kluczem do tego, aby obudzić jego smoka, jest moje życie, pomyślałem, że król prosi mnie, abym złożył je w ofierze. On jednak wykorzystał Moc, aby posłużyć się moim ciałem. Pozostawił mnie uwięzionego w niedołężnej skorupie jego fizycznej powłoki, a sam udał się do swojej młodej żony i począł z nią dziedzica. Nie mam żadnych wspomnień o tych godzinach, które spędzili razem. Pozostał mi w pamięci tylko długi wieczór, podczas którego ja byłem starcem. Nawet Ketriken nie miała pojęcia o tym, co się wydarzyło. Tylko Błazen wiedział, w jaki sposób został poczęty Sumienny. Teraz jego głos wyrwał mnie z posępnej zadumy. — Jest tak podobny do ciebie, kiedy byłeś w jego wieku, że aż serce mi się ściska. Wiedział, że nic na to nie odpowiem. — Mam ochotę złapać go i przytulić. Obronić przed wszystkimi okropnymi krzywdami, które wyrządzono tobie dla dobra dynastii Przezornych. — Błazen zamilkł, a po chwili dodał: — Nieprawda, broniłbym go przed wszystkimi okropnymi krzywdami, które wyrządzono tobie dlatego, że byłeś moim Katalizatorem. Noc była zbyt ciemna, a nasi wrogowie za blisko, żebym chciał dłużej prowadzić tę rozmowę. — Powinieneś spać przy nim, blisko ognia. Wilk też tam z wami zostanie. Trzymaj miecz pod ręką. — A ty? Ruchem głowy wskazałem na rząd rosnących nad strumykiem drzew. — Zamierzam wdrapać się na jedno z nich i wypatrywać nieprzyjaciół. Jeśli spróbują nas zaatakować, będą musieli przejść po łące. Wtedy zauważę ich w świetle ogniska i zdążę w porę zareagować. — Jak zareagować? Wzruszyłem ramionami. — Jeśli będzie ich kilku, będziemy walczyć. Jeśli wielu, uciekniemy. — Skomplikowana strategia. Widać, że Cierń dobrze cię wyuczył.
351
— Odpoczywaj, kiedy możesz. Ruszymy, gdy wzejdzie księżyc. Rozstaliśmy się. Miałem niepokojące wrażenie, że coś między nami pozostało nie dopowiedziane, i to coś ważnego. No cóż, będziemy jeszcze mieli okazję porozmawiać. Jeśli ktoś myśli, że po ciemku można znaleźć drzewo, na które łatwo się wspiąć, to znaczy, że nigdy tego nie próbował. Dopiero za trzecim podejściem trafiłem na takie, które miało dostatecznie grube gałęzie, żebym mógł na nich usiąść, a jednocześnie na tyle rzadkie listowie, żeby nie zasłaniało mi widoku na nasz obóz. Siedziałem tak i rozmyślałem o kaprysach losu, który uczynił mnie ojcem dwojga dzieci i rodzicem żadnego z nich. Potem zacząłem martwić się o Trafa. Wiedziałem, że Cierń dotrzyma słowa, lecz czy chłopak poradzi sobie ze swoją częścią umowy? Czy nauczyłem go solidnej pracy, czy będzie pilnie słuchał mistrza i pokornie przyjmował jego nagany? Mrok był czarny jak smoła. Daremnie wypatrywałem wschodzącego księżyca. W nikłym blasku dogasającego ogniska ledwie widziałem okutane w koce sylwetki lorda Złocistego i chłopca. Czas płynął. Jakiś sęk wpijał mi się w plecy i nie dawał zasnąć. Zejdź na dół. Nie widziałem wilka, ale czułem, że jest u stóp drzewa. Coś się stało? Zejdź. Cicho. Zawisłem na rękach, a potem skoczyłem, ale okazało się, że pod drzewem był głęboki dół i spadłem z większej wysokości, niż się spodziewałem. Miałem wrażenie, jakby wypadły mi wszystkie zęby, a kręgosłup wbił się w podstawę czaszki. Jestem już za stary na takie wyczyny. Wcale nie, chciałbyś taki być. W milczeniu zaprowadził mnie z powrotem do obozu. Gdy podszedłem bliżej, Błazen usiadł. Nawet w ciemności widziałem jego pytające spojrzenie. Dałem mu znak, żeby siedział cicho i patrzył. Wilk podszedł do księcia, który leżał na posłaniu zwinięty w kłębek jak kot. Machnąłem ręką, żeby nie budził chłopca, ale nie zwrócił na to uwagi. Wepchnął nos pod policzek księcia i trącił go. Głowa Sumiennego bezwładnie opadła na bok jak u umarłego. Serce na moment przestało mi bić, ale zaraz usłyszałem chrapliwy oddech chłopca. Wilk ponownie go trącił, lecz i tym razem chłopiec się nie obudził. Klęknąłem przy nim. On szukał ich, szukał i nawoływał, a potem nagle znikł. Już nie wyczuwam jego obecności. — Ślepun był zaniepokojony. Śpi głębokim snem. — Zastanowiłem się. — To nie jest Rozumienie. — Zostań na straży — powiedziałem Błaznowi i położyłem się obok Sumiennego. Zamknąłem oczy. Przez chwilę oddychałem miarowo jakbym szykował się do skoku w głęboką wodę.
352
Szczery — pomyślałem bez żadnego istotnego powodu poza tym, że to pomagało mi się skupić. Po krótkim wahaniu namacałem dłoń chłopca i zacisnąłem ją w swojej. Z zadowoleniem stwierdziłem, że jest stwardniała od pracy. Wziąłem jeszcze jeden głęboki wdech i zanurzyłem się w nurt Mocy. Mając go tak blisko, natychmiast go odnalazłem. Przyssałem się do jego jaźni i popłynąłem z nią. Teraz zrozumiałem, że właśnie w taki sposób krąg Mocy Konsyliarza szpiegował przed laty króla Roztropnego. Wówczas gardziłem nimi, a teraz sam bez skrupułów korzystałem z tego, żeby podążać z księciem. Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, doznałem wstrząsu, uświadamiając sobie łączące nas pokrewieństwo. Jednak tamtego szoku nie można było porównać z tym, czego doświadczałem teraz. Poczułem, jak chłopiec niewprawnie i nieustraszenie szuka Mocą. Też kiedyś korzystałem z niej w taki sposób, nie mając pojęcia, czym to grozi. Próbował sięgnąć Rozumieniem i nie zdawał sobie sprawy z tego, że jednocześnie korzysta z Mocy. W mgnieniu oka zrozumiałem, że jej magia, tak samo jak moja, jest skażona Rozumieniem. Czy kiedykolwiek nauczy się posługiwać czystą Mocą, jeśli będzie korzystał z niej w ten sposób? Porzuciłem te rozważania. Spowity w jego Moc, ujrzałem, jak chłopiec używa Rozumienia, i przeraziłem się. Książę Sumienny był kotem. Ale on nie tylko związał się z tym zwierzęciem, on całkowicie przeniósł się w jego ciało. Ja sam czułem nieraz, że świadomość wilka zbyt mocno i niebezpiecznie splata się z moją, lecz nasza więź była powierzchowna w porównaniu z tą, która łączyła księcia z jego zwierzęciem. Jeszcze gorsze było to, że stworzenie to akceptowało. Nagle, jakby ktoś zdjął mi z oczu opaskę, ujrzałem prawdę. To nie był kot, to była kobieta. Wzdrygnąłem się, zaskoczony, i o mało nie wypuściłem ręki księcia. Rozumienie nie tworzy więzi między ludźmi, to dziedzina Mocy. Czy zatem połączył się z tą kobietą Mocą? Nie. Usiłowałem to zrozumieć i nie mogłem. Nie byłem w stanie oddzielić kobiety od kota, a przecież Sumienny był połączony z obojgiem. Ta kobieta sondowała jego myśli, była w nim, wlewając się niczym zimna woda do jego ciała. Czułem, jak płynie w nim, badając kształt ciała, które wciąż było dla niej obce. Ich połączenie przez kota nie było jeszcze całkowite, ale wkrótce — obiecywała mu — poznają do końca. A teraz już jadą po niego, gdyż ona wie, gdzie go szukać. A więc powiedział jej wszystko o lordzie Złocistym i o mnie, kondycji naszych koni i towarzyszącym mi wilku. Czułem jej wściekłość i odrazę do Pradawnej Krwi, która zdradziła swoich. Nadjeżdżali. Ślepiami kota zobaczyłem Srokatych, z którymi wcześniej walczyliśmy. Prowadził ich wielki mężczyzna. Szedł powoli, kulejąc i ciągnąc za sobą swego wielkiego ogiera. Za nim jechały wolno dwie kobiety. Na końcu podążał podrapany mężczyzna ze zranionym kotem. Zobaczyłem dwa zapasowe konie, tak więc zabiliśmy lub ciężko zraniliśmy jednego z nich.
353
Nadchodzimy, kochany. Wysłaliśmy ptaka, żeby wezwał innych na pomoc. Wkrótce znów będziesz z nami — obiecywała. — Nie możemy ryzykować, że cię stracimy. Kiedy będzie nas więcej, otoczymy ich i uwolnimy cię. Zabijecie lorda Złocistego i jego sługę? — spytał niespokojnie Sumienny. Tak. Wolałbym, żebyście nie zabijali lorda Złocistego. Żałuję, ale tak musi być, gdyż za daleko zapuścił się na nasz teren. Widział nasze twarze i poznał nasze drogi. Musi umrzeć. Nie możecie go puścić? On sprzyja naszej sprawie. Pojedzie do królowej i powie, że nie znalazł... Jak możesz mu ufać? Zapomniałeś, jak wielu naszych ludzi zabito za rządów Przezornych? A może chcesz śmierci mojej i nas wszystkich? To pytanie było jak trzaśniecie batem i z przykrością patrzyłem, jak Sumienny się wycofuje. Sercem jestem z tobą, ukochana, z wami — zapewnił. To dobrze. Zatem ufaj tylko mnie i pozwól mi robić to, co trzeba. Nie jesteś odpowiedzialny za to, co ci ludzie sami na siebie sprowadzili. To nie twoja wina. Ty chciałeś spokojnie odejść, a oni ścigali cię i na nas napadli. Potem spowiła go swą miłością, silnymi falami ciepłego uczucia, które zagłuszyły każdą samodzielną myśl, jaka mogłaby zrodzić się w jego umyśle. Jednak sama im się nie poddawała. To była kocia miłość, dzikie pieszczoty zębami i pazurami. Fale emocji atakowały z taką siłą, że sam o mało im nie uległem. Poczułem, jak książę godzi się z myślą, że ona robi to, co musi. Przecież robi to tylko po to, żeby mogli być razem. Czyż nie jest to warte każdej ceny? Ona nie żyje. Przez chwilę łączyłem tę myśl wilka z moim snem. Potem zrozumiałem i poczułem się tak, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w brzuch. Oczywiście, nie żyje. Wykorzystuje ciało kota. I w tym momencie, gdy dzieliliśmy się z wilkiem myślami, ona wyczuła moją obecność. Co to jest? — Jej strach i wściekłość były niczym w porównaniu z zaskoczeniem. Nigdy nie doświadczyła czegoś takiego, to wykraczało poza jej magiczne umiejętności. Pod wpływem szoku odsłoniła się. Zerwałem całkowicie kontakt, zanim dowiedziała się czegoś więcej poza tym, że ktoś tam był i ją obserwował. Zdążyłem jeszcze spostrzec, jak mocniej chwyta chłopca w swe szpony. Przypominało to zachowanie kota, który łapie w zęby mysz i paraliżuje ją, przegryzając jej kręgosłup. Wyczułem jej żądzę posiadania i głód, i przez moment miałem nadzieję, że książę też to wyczuwa. Był jej własnością, zabawką i narzędziem. Nie kochała go.
354
Ale kot go kocha — przypomniał mi Ślepun. I z tą myślą wróciłem do siebie. Przypominało to mój niedawny skok z drzewa. Usiadłem, rozpaczliwie usiłując zaczerpnąć tchu. Ślepun natychmiast znalazł się przy mnie i wepchnął łeb pod moją pachę. Nic ci się nie stało, braciszka? Nie zrobiła ci krzywdy? Próbowałem odpowiedzieć, lecz uniemożliwiał mi to potworny ból głowy, spowodowany użyciem Mocy. Na moment oślepłem, zamknięty w ciemności przeszywanej przez błyskawice białego światła. Zamrugałem i potarłem oczy, usiłując zgasić te błyski, ale one zmieniły się w ferie obrzydliwych barw. Skuliłem się z bólu. Po chwili poczułem, że ktoś kładzie mi na kark zimny okład. Domyśliłem się, że to Błazen. Zrobiłem kilka głębokich wdechów. — Nadjeżdżają. Srokaci, z którymi walczyliśmy dzisiaj, i jeszcze inni. Dowiedzieli się od księcia, gdzie jesteśmy. On jest jak latarnia morska. Nie możemy się ukryć, a jest ich zbyt wielu, żebyśmy mogli ich pokonać. Ucieczka to nasza jedyna szansa. Nie możemy czekać na wschód księżyca. Ślepun nas poprowadzi. — Mam obudzić księcia? — Nie fatyguj się. Odpłynął daleko, i nie sądzę, żeby ona pozwoliła mu teraz wrócić do swego ciała. Będziemy musieli wieźć go nieprzytomnego. Osiodłaj konie, dobrze? — Dobrze. Rycerski, możesz jechać w tym stanie? Wciąż przelatywały mi przed oczami zygzaki światła, ale teraz już dostrzegałem za nimi ciemną łąkę. Odparłem z wymuszonym uśmiechem: — Będę musiał, tak samo jak mój wilk będzie musiał biec, a ty, być może, będziesz musiał walczyć. Żaden z nas tego nie chce, ale trudno. Ślepunie, ruszaj. Podążaj przodem. Nie wiem, skąd nadjadą napastnicy, więc ich wypatruj. Chcesz, abym był jak najdalej od niebezpieczeństwa — skarcił mnie. Chciałbym, mój bracie, ale być może posyłam cię prosto w ich ręce. Idź już. Podniósł się z trudem i przeciągnął. Ruszył, ale nie susami, lecz miarowym wilczym chodem. Niemal natychmiast znikł mi z oczu — szara sierść na tle szarej łąki. Bądź ostrożny, mój drogi — posłałem za nim myśl, tak cichutką, żeby nie wyczuł, jak bardzo się o niego boję. Wstałem, poruszając się ostrożnie, jakby moja głowa była pełnym kieliszkiem. Miałem wrażenie, że przy pierwszym gwałtownym ruchu mózg wyleje mi się z czaszki. Zdjąłem z karku mokrą chusteczkę Błazna i przez chwilę przyciskałem ją do czoła i oczu. Książę wciąż leżał nieruchomo, tylko jeszcze bardziej się skulił. Za plecami usłyszałem kroki Błazna, który prowadził nasze konie. Ostrożnie odwróciłem się. — Możesz mi to wytłumaczyć? — poprosił, a ja uświadomiłem sobie, że rzeczywiście jeszcze niczego mu nie wyjaśniłem. Tym bardziej dziwiło mnie, że bez szemrania zrobił to, co mu kazałem.
355
— On posługuje się Mocą i Rozumieniem. A przecież nie został nauczony żadnej z tych magii, jest zupełnie bezbronny i nie rozumie, jakie to ryzykowne. Teraz jego świadomość przebywa w kocie. On po prostu jest kotem. — Ale ocknie się i wróci do swego ciała? Wzruszyłem ramionami. — Nie wiem, mam nadzieję. To nie wszystko, Błaźnie. Jeszcze ktoś jest związany z tym kotem. Ślepun i ja podejrzewamy, że to dawna właścicielka kota. — Sądziłem, że Rozumiejący wiążą się ze zwierzęciem na całe życie. — Bo tak jest. Ona nie żyje, lecz jej świadomość pozostała w kocie i wykorzystuje jego ciało. — Myślałem, że książę... — Owszem, książę też tam jest. Nie sądzę, aby zdawał sobie sprawę z tego, że kobieta, którą pokochał, właściwie nie istnieje. Tak samo jak nie ma pojęcia, jaką ona ma nad nim i nad kotem władzę. — Co możemy zrobić? Łupanie w mojej głowie wywoływało mdłości. Odparłem ostro: — Oddzielić chłopca od kota siłą. Zabić kota i mieć nadzieję, że Sumienny to przeżyje. — Och, Rycerski! — jęknął przerażony Błazen. Nie było czasu, żeby go uspokajać. — Osiodłaj tylko Węgielka i Mojąkarą. Posadzę chłopca przede mną i pojedziemy razem. Podczas, gdy Błazen siodłał konie, ja siedziałem nieruchomo i usiłowałem zapomnieć o bólu głowy. Fakt, że wciąż byłem połączony Mocą z chłopcem, utrudniał mi to zadanie. Wyczuwałem nieobecność jego ducha. Jednocześnie czułem, jak kobieta usiłuje sięgać Rozumieniem. Nie wiedziałem, czy chce dowiedzieć się czegoś o mnie, czy zawładnąć ciałem chłopca, dlatego nie zamierzałem reagować. I tak zbyt wiele dowiedzieli się o mnie podczas tamtego przelotnego kontaktu. Tak więc siedziałem, spoglądając na syna Ketriken, i starannie wznosiłem wokół siebie ściany Mocy, tak jak kiedyś uczył mnie Szczery. Tym razem starałem się, żeby objęły także leżącego u moich stóp chłopca. Pozostawiłem tylko przejście, którym jego jaźń będzie mogła powrócić. — Gotowe — powiedział cicho Błazen. Wsiadłem na Mojąkarą, która stała zdumiewająco spokojnie, gdy Błazen podawał mi chłopca. Jak zwykle zaskoczyła mnie siła tego szczupłego mężczyzny. Jedną ręką przytrzymywałem księcia, a drugą trzymałem wodze. W następnej chwili Błazen już siedział na Węgielku. — Którędy jedziemy? — zapytał. Ślepunie? — rzuciłem myśl najciszej jak umiałem. Może wyczują nasze Rozumienie, ale wątpiłem, by zdołali nas przez to odnaleźć.
356
Bracie — odpowiedział równie dyskretnie. Popędziłem Mojąkarą i pojechaliśmy. Nie potrafiłbym wyjaśnić, gdzie znajduje się Ślepun, ale czułem, że zmierzam prosto do niego. Książę był bezwładny jak wór ziarna i już zaczęła mi drętwieć ręka. Potrząsnąłem nim, ale on tylko zaprotestował cichym jękiem. Jechaliśmy przez las, pochylając się pod nisko zwisającymi gałęziami i przeciskając przez zarośla. Wierzchowiec księcia podążał za nami. Nie jechaliśmy szybko. Zdążając śladem wilka, zjechaliśmy do wąwozu i przekroczyliśmy płynący tam wartki strumień. Wąwóz zmienił się w szeroką dolinę i znaleźliśmy się na oblanej blaskiem księżyca łące. Przestraszony jeleń uciekł przed nami w podskokach. Znowu wjechaliśmy w las i kopyta naszych koni głucho uderzały o grubą warstwę zeschniętych liści. Później wyjechaliśmy na wzgórze, którego nie rozpoznałem, którego grzbietem biegła droga. A więc wilk poprowadził nas na skróty do tej samej drogi, którą podróżowaliśmy rano. Wstrzymałem Mojąkarą i dałem jej trochę odsapnąć. W jasnym blasku księżyca ujrzałem na następnym wzniesieniu sylwetkę czekającego na nas wilka. Gdy tylko nas zobaczył, odwrócił się i pobiegł w kierunku następnego pagórka. Horyzont czysty. Pospieszcie się. — Teraz pojedziemy szybciej — ostrzegłem Błazna i ścisnąłem Mojąkarą kolanami. Kiedy nie kwapiła się usłuchać, moim Rozumieniem drapieżnika posłałem jej sygnał: Pościg tuż za nami. Zaraz tu będą. Zastrzygła uszami, napięła potężne mięśnie i ruszyła galopem. Ze względu na podwójny ciężar i zmęczenie po całodziennej pracy szła ciężko. Węgielek dzielnie dotrzymywała jej kroku, swoją obecnością dopingując klacz do biegu. Koń księcia został z tyłu. Wilk biegł przed nami, a ja wpatrywałem się w niego, widząc w nim naszą jedyną nadzieję. Wydawało się, że odmłodniał: pędził jak młody basior, cały czas na przedzie. Świt zaczął nieśmiało zmieniać się w dzień. Powitałem go z zadowoleniem, gdyż teraz widzieliśmy drogę, ale jednocześnie przeklinałem, gdyż byliśmy widoczni dla nieprzyjaciół. Jechaliśmy dalej, od czasu do czasu zwalniając, aby nie zajeździć koni. Ostatnie dwa dni były dla nich ciężką próbą. — Kiedy będziemy mogli się zatrzymać? — zapytał Błazen. — Kiedy dotrzemy do Koziej Twierdzy. Nie dodałem, że książę nie będzie bezpieczny dopóty, dopóki nie wrócę i nie zabiję kota. My mieliśmy tylko jego ciało, a Srokaci mieli jego duszę. Późnym rankiem minęliśmy drzewo, na którym poprzedniego dnia czaił się łucznik. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, w jakim stopniu polegam na wilku. To on zdecydował, że ta droga będzie bezpieczna, a ja podążałem za nim bez wahania. Czyż nie jesteśmy stadem? To oczywiste, że stado podąża za swym przywódcą.
357
Żartobliwa myśl nie zdołała skryć zmęczenia. Wszyscy byliśmy wykończeni: ludzie, wilk i konie. Mojakara potrafiła już się zdobyć tylko na powolny kłus. Sumienny nadal był bezwładny jak worek owsa. Ból zdrętwiałych od jego ciężaru ramion i pleców mieszał się z tępym bólem głowy. Błazen dobrze siedział na swoim koniu, ale nie podejmował żadnych prób nawiązania rozmowy. Raz zaproponował, że weźmie księcia na grzbiet Węgielka, ale odmówiłem. Nie dlatego, że uważałem, iż jego koniowi lub jego właścicielowi brakuje sił. Sam nie wiem czemu byłem przekonany, że muszę trzymać Sumiennego. Martwiło mnie to, że tak długo jest nieprzytomny. Wiedziałem, że jego umysł gdzieś działa, że patrzy kocimi oczami, czuje to, co jej ciało. Prędzej czy później zrozumie, że... Książę poruszył się w moich ramionach. Milczałem. Potrwało jeszcze chwilę, zanim doszedł do siebie. Odzyskując świadomość, konwulsyjnie wyprężył się w moich ramionach, jak ja w jednym z moich ataków. Potem wyprostował się, chrapliwie wciągając powietrze. Oddychał miarowo, pospiesznie rozglądając się na boki, usiłując zrozumieć sytuację. Usłyszałem jak przełknął ślinę. Ochryple i niepewnie zapytał: — Gdzie jesteśmy? Nie było sensu kłamać. Nad nami na wzgórzu tajemnicze ruiny Wawrzyn rzucały długie cienie. Na pewno zaraz je rozpozna. Nie odpowiedziałem mu. Lord Złocisty podjechał bliżej. — Dobrze się czujesz, mój książę? Długo byłeś nieprzytomny. — Ja... dobrze. Dokąd mnie zabieracie? Nadchodzą! W mgnieniu oka sytuacja zmieniła się. Zobaczyłem, że wilk zawraca i pędzi do nas. Na drodze za nim nagłe pojawili się jeźdźcy. Zdążyłem naliczyć pięciu. Obok nich biegły dwa psy, oba związane magią Rozumienia. Obróciłem się w siodle. Dwa wzgórza za nami inni jeźdźcy wjeżdżali na wzgórze. Zobaczyłem jak jeden z nich podniósł rękę i triumfalnie pomachał do nadjeżdżających. — Mają nas — powiedziałem spokojnie do Błazna. Miał niewyraźną minę. — W górę! Będziemy mieli za plecami jeden z tych kurhanów. Zjechałem z drogi, a moi towarzysze ruszyli za mną. — Puść mnie! — rzucił rozkazującym tonem książę. Zaczął się wyrywać, ale zdrętwiał po długim bezruchu. Trudno było go przytrzymać, ale nie jechaliśmy daleko. Gdy tylko znaleźliśmy się między jednym z kopców a wznosząca się opodal kolumną, wstrzymałem Mojąkarą. Zeskoczyłem niezgrabnie, pociągając za sobą księcia. Klacz odsunęła się od nas, a potem obróciła łeb, obrzucając mnie karcącym spojrzeniem. W chwilę potem obok nas zjawił się Błazen. Uchyliłem się przed ciosem Sumiennego, złapałem go za przegub i wykręciłem. Stojąc za nim, chwyciłem go za drugie ramię i mocno przytrzymałem. Nie byłem bardziej brutalny niż musiałem, chociaż nie poddał się bez walki.
358
— Od złamanej ręki lub wyłamanego stawu barkowego nie umrzesz — powiedziałem mu szorstko — ale przez jakiś czas nie będziesz sprawiał kłopotów. Poddał się, pojękując z bólu. Wilk był szarą smugą, pędzącą w górę zbocza, ku nam. — I co teraz? — zapytał Błazen, rozglądając się wokół szeroko otwartymi oczami. — Będziemy się bronić — powiedziałem. Jeźdźcy poniżej już zaczęli formować ławę. Kurhan za naszymi plecami trochę osłoni nas przed atakiem od tyłu, ale także zasłoni nam widok. Wilk stał już przy nas, dysząc. — Umrzecie tutaj — wycedził książę przez zaciśnięte zęby. Wciąż mocno go trzymałem. — To bardzo prawdopodobne — przyznałem. — Umrzecie, a ja odjadę z nimi — rzekł zduszonym głosem. — Dlaczego jesteście tacy głupi? Puśćcie mnie. Pójdę do nich. Będziecie mogli odjechać. Obiecuje, że poproszę ich, żeby pozwolili wam odjechać. Nad głową chłopca spojrzałem Błaznowi w oczy. Wiedziałem jaka będzie moja odpowiedź, ale ja zdawałem sobie sprawę z tego, że nie mogę wypuścić księcia. Może pozwoliliby nam odjechać i moglibyśmy spróbować odbić go jeszcze raz, ale było to wysoce nieprawdopodobne. Kobieta-kot dopilnowałaby, żeby nas zabili. Umrzeć w walce, czy w czasie ucieczki? Nie chciałem wybierać za moich przyjaciół. Jestem zbyt zmęczony by uciekać. Umrę tutaj. Błazen zerknął na Ślepuna. Nie wiem czy pochwycił tę wymianę myśli, czy po prostu zobaczył jaki wilk jest zmęczony. — Zostajemy i walczymy — rzekł stanowczo. Wyjął miecz z pochwy. Wiedziałem, że nigdy w życiu nie brał udziału w bitwie. Sięgając po broń, miał bardzo niewyraźną minę. Zaraz jednak zaczerpnął tchu i przybrał godną minę lorda Złocistego. Wyprostował się i w jego oczach pojawił się chłodny błysk. On nie może walczyć. Nie bądź głupi. Jeźdźcy zbliżali się. Bez pośpiechu jechali w górę zbocza, pozwalając nam czekać na naszą śmierć. A jest inne wyjście? — Nie możesz trzymać mnie i walczyć! — wykrzyknął triumfalnie Sumienny. Najwyraźniej wierzył, że już wygrali. — Jak tylko mnie puścisz, ucieknę. Zginiecie na próżno! Puśćcie mnie teraz, to porozmawiam z nimi. Może namówię ich, żeby darowali wam życie. Nie oddawaj go jej. Raczej go zabij. Czułem się jak tchórz, ale mimo to przesłałem mu tę myśl: Nie wiem czy potrafię to zrobić. Musisz. Obaj wiemy, co oni planują. Jeśli nie możesz go zabić, to... zabierz go w kamień. Chłopiec ma magię Mocy, a z Bezwonnym też byłeś nią kiedyś połączony. Może to wystarczy. Przejdź przez kolumnę. Zabierz ich ze sobą.
359
Jeźdźcy na dole przez chwilę naradzali się, a potem rozstawili szerzej, chcąc zaatakować z boków. Tak jak zapowiadała kobieta, nie zamierzali ryzykować. Uśmiechali się i pokrzykiwali do siebie. Tak samo jak książę, sądzili, że jesteśmy w pułapce. To się nie uda. Nie pamiętasz jak było? Z najwyższym trudem utrzymałem was wszystkich podczas przejścia, choć byliśmy tak mocno związani. Może zdołałbym utrzymać chłopca albo ciebie, ale nie was obu. Nawet nie wiem, czy zdołałbym przeciągnąć Błazna. Nasza więź Mocy jest stara i wątła. Mógłbym stracić was wszystkich. Nie musisz wybierać. Ja nie pójdę z tobą. Jestem zbyt zmęczony, mój bracie. Zostanę tu i zatrzymam ich tak długo, jak zdołam, a ty uciekniesz. — Nie! — jęknąłem, a w tej samej chwili Błazen nagle powiedział: — Kolumna. Mówiłeś, że chłopak ma Moc. Czy nie możesz...? — Nie! — krzyknąłem. — Nie zostawię Ślepuna, żeby umarł samotnie! Jak możesz mi to proponować? — Samotnie? — zdziwił się Błazen. Dziwny uśmiech wykrzywił mu wargi. — Nie będzie sam. Zostanę tutaj z nim. I prędzej umrę — dodał, prostując się — niż pozwolę im go zabić. Ach, od razu mi lepiej. — Ślepun ze zjeżonym futrem spoglądał na zbliżających się jeźdźców, lecz w jego ślepiach pojawił się błysk rozbawienia. — Odeślijcie nam chłopca! — krzyknął wysoki mężczyzna. Zignorowaliśmy go. — Myślisz, że to ułatwia mi zadanie? — zapytałem Błazna. Byli szaleni, obaj. — Może uda mi się przejść przez ten słup. Może nawet zdołam przeciągnąć chłopca, chociaż wątpię, czy jego umysł wyjdzie z tego bez szwanku. Jednak wątpię, czy potrafię zabrać ciebie, Błaźnie. A Ślepun nie chce iść. — Dokąd iść? — spytał Sumienny. Próbował mi się wyrwać, ale mocniej zacisnąłem chwyt. Przestał się szarpać. — Pytam po raz ostatni, poddajecie się? — wrzasnął wysoki. — Usiłuję przemówić mu do rozumu! — odkrzyknął lord Złocisty, udając przestraszonego. — Daj mi chwilę, człowieku! — Przyjacielu. — Błazen położył dłoń na moim ramieniu. Lekko, łagodnie, pchnął mnie w kierunku kolumny. Cofnąłem się, ciągnąc za sobą Sumiennego. Błazen spoglądał mi w oczy. Powiedział cicho i spokojnie, jakbyśmy byli sami i mieli mnóstwo czasu: — Wiem, że nie mogę iść z tobą. Przykro mi, że wilk też nie. Mimo to mówię ci, że musisz iść i zabrać tam chłopca. Nie rozumiesz? Po to się urodziłeś i po to przez tyle lat pozostałeś przy życiu, wychodząc cało z tylu niebezpieczeństw. Dlatego zmuszałem cię, żebyś żył, pomimo tylu krzywd, jakie ci wyrządzono. To dziedzic tronu Przezornych. Masz utrzymać go przy życiu i zawieźć z powrotem do Koziej Twierdzy. Tylko to jest ważne. Przyszłość pobiegnie wytyczonym przeze mnie szlakiem, nawet jeśli mnie już nie będzie. Jeśli jednak zawiedziemy, jeżeli on umrze...
360
— O czym wy mówicie? — pytał gniewnie książę. Błazen umilkł. Patrzył w dół zbocza, na powoli zbliżających się jeźdźców, lecz spojrzeniem zdawał się sięgać dalej. Ja plecami prawie dotykałem już kamienia. Sumienny nagle przestał stawiać opór, jakby urzeczony łagodnym głosem Błazna. — Jeśli wszyscy tu zginiemy — powiedział cicho trefniś — to wszystko się skończy. Dla nas. Jednak on nie jest jedyną zmianą, jakiej zdołaliśmy dokonać. Czas musi płynąć tak jak zawsze, znosząc wszystkie przeszkody na swej drodze. Tak więc... los ją znajdzie. Przeznaczenie zawsze walczy przeciwko przetrwaniu Przezornych. Tu i teraz strzeżemy Sumiennego. Jeśli wszyscy zginiemy i Pokrzywa stanie się jedynym celem tej bitwy... Kilkakrotnie zamrugał, a potem zaczerpnął tchu, zanim znowu na mnie spojrzał. Wydawał się powracać z dalekiej podróży. Cichym głosem przekazał mi złą wieść. — Nie widzę żadnej przyszłości, w której Pokrzywa przetrwałaby po śmierci księcia. — I z przygnębieniem dodał: — A nawet jej szybkiej i bezbolesnej śmierci. — Westchnął. — Jeśli ci na mnie zależy, zrób to. Zabierz chłopca. Utrzymaj go przy życiu. Włosy na głowie stanęły mi dęba. — Przecież... — zakrztusiłem się. Wszystko co poświęciłem, żeby była bezpieczna? Wszystko na próżno? W myślach dopowiedziałem sobie resztę. Brus, Sikorka i ich synowie staną przy niej i zginą razem z nią. Zaparło mi dech. — Proszę, idź — rzekł Błazen. Nie wiedziałem, co chłopak zrozumiał z naszej rozmowy. Był tylko ciężarem w moich rękach. Trzymałem go mocno, gorączkowo szukając innego rozwiązania. Wiedziałem jednak, że z tej pułapki, w jaką wpakował nas los, nie ma innego wyjścia. Wilk sformułował te myśl za mnie. Jeśli zostaniesz, zginiemy wszyscy. Jeżeli chłopiec nie umrze, Rozumiejący zabiorą go i wykorzystają do własnych celów. Śmierć byłaby lepsza. Nie możesz ocalić nas, ale możesz uratować chłopca. Nie mogę was tutaj zostawić. Nie możemy rozstać się w ten sposób, ty i ja. Łzy oślepiły mnie w chwili, gdy powinienem wszystko widzieć jasno. Nie tylko możemy, ale musimy. Stado nie zginie, jeśli przeżyje szczenię. Bądź wilkiem, mój bracie. Wtedy wszystko jest prostsze. Zostaw nam walkę, a sam ratuj szczenię. I Pokrzywę. Żyj dobrze za nas obu i pewnego dnia opowiedz jej o mnie. I nagle nie było już czasu. — Za późno! — zawołał do nas wysoki mężczyzna. Szereg ludzi i koni wygiął się w półkole. — Odeślijcie nam chłopca, to zabijemy was szybko! Jeśli nie... I roześmiał się. Nie martw się o nas. Zmuszę ich, żeby zabili nas szybko. Błazen wyprostował się. Oburącz chwycił miecz. Machnął nim na próbę, a potem podniósł nad głowę. — Idź już, ukochany.
361
W tej pozie wyglądał jak tancerz, nie wojownik. Mogłem chwycić za miecz, lub nadal trzymać księcia. Monolit znajdował się tuż za moimi plecami. Odwróciłem głowę i obrzuciłem go pospiesznym spojrzeniem. Nie mogłem rozpoznać zatartego przez wiatr symbolu, jaki niegdyś wyryto na jego powierzchni. Jeśli mam to zrobić, to muszę się postarać. Nieswoim głosem rzuciłem ku niebu: — Dlaczego najtrudniejsza decyzja, jaką podjąłem w życiu, jest jednocześnie najbardziej tchórzliwą? — Co robisz? — zapytał chłopiec. Czuł, że zaraz coś się stanie i chociaż nie miał pojęcia co, zaczął się szarpać. — Na pomoc! — zawołał do zbliżających się Srokatych. — Uwolnijcie mnie! Odpowiedział mu tętent końskich kopyt. W przypływie natchnienia mocniej chwyciłem szamoczącego się chłopca i powiedziałem do Błazna: — Wrócę. Przeprowadzę go tam i wrócę. — Nie ryzykuj! — przeraził się Błazen. — Zostań z nim i strzeż go. Jeśli po nas wrócisz i wszyscy zginiemy, on zostanie sam... gdzieś tam. No już! Idź! Jego ostatni uśmiech był uśmiechem Błazna, drżącym a jednocześnie drwiącym z tego świata. W jego oczach nie dostrzegłem strachu, lecz wyzwanie. Nie mogłem dłużej zwlekać. Jeźdźcy byli już blisko. Błazen machnął mieczem. Lśniące ostrze ze świstem przecięło powietrze. Pierwszy Srokaty już nas dopadał, z krzykiem unosząc miecz do ciosu. Pociągnąłem za sobą księcia. Jeszcze raz spojrzałem na Błazna, ściskającego miecz i stojącego nad wilkiem. Po raz pierwszy widziałem go z bronią w ręku i taką miną, jakby naprawdę zamierzał jej użyć. Usłyszałem szczęk stali uderzającej o stal i warczenie wilka, który chwycił jeźdźca za nogę. Książę wydał z siebie przeraźliwy, nieartykułowany krzyk, bardziej koci niż ludzki. Jeden z jeźdźców pędził prosto na nas, unosząc miecz. Jednak masywna kolumna z czarnego kamienia wznosiła się tuż za moimi plecami. — Wrócę! — obiecałem im. Potem mocniej objąłem Sumiennego, przyciskając go do mojej piersi. Powiedziałem mu do ucha: — Staraj się pamiętać kim jesteś! Tylko takie ostrzeżenie mogłem mu dać. Potem obróciłem się i przycisnąłem dłoń do na wpół zatartego symbolu.
ROZDZIAŁ 23
PLAŻA Moc jest bezgranicznie wielka i niezmiernie mała. Jest ogromna jak świat i niebiosa nad nim, a zarazem tak mała jak ludzkie serce. Przepływ Mocy oznacza, że człowiek może z nią popłynąć, albo doświadczyć jej upływu, albo zawrzeć ją całą w sobie. Wszystko przenika to samo poczucie konieczności. Właśnie dlatego, aby opanować Moc, najpierw trzeba zapanować nad sobą. Gradowy, Mistrz Mocy królowej Skromnej
S
podziewałem się ciemności i pustki. Oczekiwałem silnego przyciągania Mocy i trudności z utrzymaniem księcia. Starałem się być świadomym nas obu i chronić chłopca. Trzymanie go za osłonami mojej Mocy przypominało próbę utrzymania w garści soli na deszczu. Miałem wrażenie, że jeśli tylko rozluźnię chwyt, natychmiast się rozpłynie. To było wszystko, a także nielogiczne wrażenie, że spadamy w górę. Mocno trzymałem Sumiennego, powtarzając sobie, że zaraz będzie po wszystkim. Nie byłem przygotowany na to, że prosto z kolumny wpadnę w lodowatą morską wodę. Zakrztusiłem się, gdy wypełniła mi usta i nos. Obaj biliśmy rękami wodę. Uderzyłem o coś ramieniem. Sumienny szamotał się wściekle i o mało go nie wypuściłem. Woda próbowała pociągnąć nas na dno, lecz nagle, właśnie gdy udało mi się dojrzeć światło przez warstwę ciemnej zieleni i ustalić, gdzie jest powierzchnia, fala uniosła nas i cisnęła na kamienistą plażę. Impet rozerwał mój chwyt i wypuściłem księcia. Fala przetoczyła nas po kamieniach, nie dając nabrać tchu. Obrośnięte muszlami i skorupiakami głazy kaleczyły mi ciało. Kiedy fala cofnęła się, moje ciało pozostało na skałach, zaczepione o nie pasem z mieczem. Podniosłem głowę, krztusząc się i dławiąc wodą i piaskiem. Zamrugałem, usiłując dojrzeć Sumiennego i zobaczyłem go opodal. Wciąż był w wodzie, leżąc brzuchem na piasku i usiłując chwycić się głazów. Cofająca się fala ściągała go z powrotem w toń, ale w końcu zdołał się czegoś złapać i leżał, ciężko dysząc. Złapałem oddech.
363
— Wstawaj! — krzyknąłem chrapliwie. — Zanim przyjdzie następna fala. Wstań. Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc. Chwiejnie podniosłem się i ruszyłem do niego. Złapałem za kołnierz i powlokłem po porośniętych ostrymi skorupami skałach. Fala dogoniła nas i powaliła na kolana, ale byliśmy już wyżej i nie miała tyle siły, żeby wciągnąć nas z powrotem. Kiedy się cofnęła, Sumienny zdołał wstać. Podtrzymując się nawzajem, zdołaliśmy wydostać się poza skały, na pas piasku pokrytego festonami splątanych wodorostów. Gdy wyszliśmy na suchy piach, puściłem Sumiennego. Zrobił trzy kroki i upadł. Przez jakiś czas leżał, ciężko dysząc. Potem usiadł, wypluł piasek z ust i otarł nos mokrym rękawem. Rozejrzał się wokół, a potem popatrzył na mnie z miną zagubionego dziecka. — Co się stało? Poruszyłem wargami i piasek zazgrzytał mi w zębach. Splunąłem. — Przeszliśmy przez filar Mocy. Znów splunąłem. — Co? — Filar Mocy — powtórzyłem. Spojrzałem na brzeg, chcąc pokazać go chłopcu. Ujrzałem tylko ocean. Kolejna fala spiętrzyła się i sięgnęła nieco dalej niż poprzednia. Cofnęła się, pozostawiając na piasku brudnobiałą pianę. Niezdarnie podniosłem się i popatrzyłem nad falami. Tylko woda. Grzebienie fal. Krzyczące mewy. Ani śladu czarnej kolumny wystającej nad falującą zieloną tonią. Nawet nie wiedziałem, w którym miejscu się wynurzyliśmy. Nie było powrotu. Zostawiłem moich przyjaciół na pewną śmierć. Pomimo tego, co mówił Błazen, zamierzałem natychmiast wrócić do nich przez filar. Inaczej nie opuściłbym ich. Nie zrobiłbym tego, gdybym nie sądził, że zaraz do nich wrócę. Powiedziałem to sobie, ale wcale nie czułem się przez to lepiej. Ślepunie! — pomyślałem z rozpaczą, śląc głośny zew. Nie odpowiedział. — Błaźnie! Ten okrzyk wyrwał mi się z ust, poparty całą siłą Rozumienia i Mocy. Mewy w oddali zdawały się powtarzać go drwiąco. Moja nadzieja słabła wraz z ich głosami, zagłuszanymi przez szum morza. Stałem i patrzyłem na morze, aż kolejna fala sięgnęła do moich nóg. Książę nie ruszał się tylko leżał na boku na mokrym piasku. Patrzył niewidzącymi oczami i drżał. Powoli odwróciłem się plecami do morza i spojrzałem na ląd. Przed nami wznosiło się czarne urwisko. Zaczynał się przypływ. Połączyłem ze sobą te dwa fakty. — Wstań. Musimy wydostać się stąd, zanim uwięzi nas przypływ. Na południu skalne urwisko przechodziło w półksiężyc czarnego piasku. Dalej rozpościerał się trawiasty płaskowyż. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem księcia za ramię.
364
— Wstawaj. Chyba że chcesz tu utonąć. Chłopak bez protestu podniósł się z ziemi. Potruchtaliśmy przed siebie, uciekając przed wzbierającymi falami. Czułem przytłaczający ciężar winy. Nie śmiałem zastanawiać się nad tym, co zrobiłem. To było zbyt straszne. Czy w tym momencie, kiedy ja szedłem po piasku, ich krew zbroczyła miecze Srokatych? Nie chciałem o tym myśleć. Otoczyłem mój umysł wysokim murem, nie dopuszczając do niego takich myśli, jakbym bronił się przed czyjąś ciekawością. W ogóle przestałem myśleć i stałem się wilkiem, myślącym tylko o teraźniejszości. — Co to było? — zapytał nagle Sumienny. — To... uczucie. Przyciąganie... — Zabrakło mu słów. — Czy to była Moc? — Jej część — odparłem krótko. Wydawał się nazbyt zainteresowany tym, czego przed chwila doświadczył. Czyżby tak silnie to przeżywał? Zew Mocy może być straszliwa pułapką dla nieostrożnych. — Ja... on próbował mnie uczyć, ale nie potrafił mi wyjaśnić, jakie to powinno być. Nie miałem pojęcia, czy dobrze to robię, czy nie, a on też nie wiedział. A to...! Oczekiwał, że zareaguję na jego euforię. Nie doczekał się. Moc była ostatnią rzeczą, o jakiej chciałem teraz rozmawiać. Nie miałem ochoty na rozmowę. Nic nie mogło wyrwać mnie teraz z odrętwienia. Doszliśmy z Sumiennym do plaży i kazałem mu iść dalej. Mokre ubranie lepiło mu się do ciała i trząsł się z zimna. Słyszałem jak szczęka zębami. Zielonkawy ślad na piasku zdradził mi, że w tym miejscu wpływa do morza strumień. Poszliśmy jego korytem, oddalając się od plaży i między porośnięte ostrymi trawami wydmy, aż znaleźliśmy miejsce, gdzie był na tyle głęboki, że mogłem zanurzyć w nim dłonie. Kilkakrotnie przepłukałem usta, a potem napiłem się. Omywałem twarz, oczy i uszy z piasku, kiedy książę znów się odezwał. — Co z lordem Złocistym i wilkiem? Gdzie są, co się z nimi stało? Spojrzał na morze, jakby spodziewał się, że ich tam zobaczy. — Nie mogli tu przyjść. Przypuszczam, że do tej pory twoi przyjaciele już ich zabili. Zdziwiło mnie, że zdołałem wypowiedzieć te słowa tak po prostu. Bez wstrzymywanych łez, czy załamującego się głosu. To było zbyt straszne, żeby mogło być prawdą. Nie mogłem sobie pozwolić na rozmyślania o tym. Tak więc cisnąłem w niego tymi słowami w nadziei, że to go uciszy. On jednak tylko pokręcił głową, jakby moje słowa nie miały sensu, po czym zapytał bezradnie: — Gdzie jesteśmy? — Tutaj — odparłem i roześmiałem się. Nigdy nie przypuszczałem, że gniew i rozpacz mogą człowieka rozśmieszyć. Nie był to przyjemny śmiech i książę odruchowo skulił się. Zaraz jednak wyprostował się i oskarżycielsko wycelował we mnie palec. — Kim ty jesteś? — spytał, jakby nagle natknął się na tajemnicę, której wyjaśnienie mogłoby dać odpowiedź na wszystkie jego pytania.
365
Klęcząc nad wodą, spojrzałem na niego. Napiłem się jeszcze raz, po czym odpowiedziałem: — Jestem Tom Borsuczowłosy. — Mokrą dłonią przygładziłem włosy. — To od tego. Urodziłem się z siwym kosmykiem na skroni i dlatego rodzice takie dali mi imię. — Łgarz — powiedział z pogardą. — Jesteś Przezornym. Może nie wyglądasz jak Przezorny, ale masz Moc. Kim jesteś? Dalekim kuzynem? Synem z nieprawego łoża? Często nazywano mnie bękartem, ale jeszcze nigdy nie nazwał mnie tak ktoś, kogo mógłbym uważać za mojego syna. Spojrzałem na Sumiennego, dziedzica Szczerego i Ketriken, owoc mojego ciała. Cóż, jeśli ja jestem bękartem, to kimże ty jesteś? Jednak spytałem tylko: — Czy to ważne? Kiedy wciąż szukał na to odpowiedzi, rozejrzałem się wokół. Utknęliśmy razem w tym miejscu, przynajmniej dopóki nie zacznie się odpływ. Jeśli dopisze mi szczęście, woda odsłoni filar, przez który tu przybyliśmy, a wtedy będę mógł wrócić. Jeśli nie, jeżeli woda nie odpadnie tak nisko, będę musiał jakoś ustalić, gdzie naprawdę jesteśmy i jak wrócić do Koziej Twierdzy. Książę rzucił gniewnie, skrywając niepokój: — Nie mogliśmy odejść daleko. Przecież to trwało tylko chwilę. — Taka magia, jakiej użyliśmy, nie zna odległości. Być może nie jesteśmy już w Królestwie Sześciu Księstw. Nagle zdecydowałem, że nie musi wiedzieć nic więcej. Cokolwiek mu powiem, zapewne przekaże tej kobiecie. Im mniej się dowie, tym lepiej. Powoli usiadł na ziemi. — Przecież... — zaczął i nie dokończył. Miał minę zaniepokojonego dziecka, które rozpaczliwie szuka czegoś znajomego. Ja jednak nie potrafiłem mu współczuć. Zamiast tego, z trudem powstrzymałem chęć trzepnięcia go w ucho. Dla tego skamlącego, samolubnego szczeniaka poświęciłem mojego wilka i przyjaciela. Wyglądało to na najgorszy interes mojego życia. Pokrzywa, przypomniałem sobie. Ratując mu życie, zapewnię jej bezpieczeństwo. Dziedzic Przezornych czy nie, w tym momencie tylko taką przedstawiał dla mnie wartość. Byłem rozczarowany moim synem. Zastanowiłem się nad tą myślą i przypomniałem sobie, że Sumienny nie jest moim synem, a ponieważ nigdy nie wziąłem na siebie odpowiedzialności za jego wychowanie, nie mam prawa być nim rozczarowany czy zadowolony. Powoli odszedłem na bok. Pozwoliłem, aby wilk wziął we mnie górę i kazał mi zatroszczyć się o potrzeby ciała. Nieustannie wiejący znad morza chłodny wiatr tarmosił moje mokre ubranie. Znaleźć drewno i rozpalić ogień, jeśli się da. Wysuszyć odzież. Jednocześnie poszukać czegoś do jedzenia. Nie było sensu zadręczać się losem Ślepuna i Błazna. Wciąż trwał przypływ. To
366
oznaczało, że odpływ zacznie się zapewne w nocy, a następny dopiero rano. Musiałem pogodzić się z myślą, że dopiero o świcie będę miał okazje wrócić do przyjaciół. Tak więc na razie powinienem zbierać siły i odpoczywać. Spojrzałem na skraj lasu za trawiastą równiną. Drzewa wciąż miały zielone letnie liście, a jednak to miejsce wydawało mi się nieprzyjazne i ponure. Zdecydowałem, że nie przejdę po łące, żeby zapolować między drzewami. Nie miałem ochoty na łowy. Wystarczy mi to, co znajdę na plaży. Nie było to łatwe podczas przypływu. Na brzegu leżało sporo suchego drewna, wyrzuconego przez sztorm poza zasięg fal. Mule i inne małże były teraz ukryte pod powierzchnią wody. Wybrałem osłonięte od wiatru miejsce, gdzie kończył się klif i tam rozpaliłem ognisko. Kiedy zapłonęło, zdjąłem buty, skarpetki i koszulę, po czym wykręciłem je z wody i rozwiesiłem na wbitych przy ognisku patykach, żeby wyschły. Buty zatknąłem na dwóch kołkach, podeszwami do góry. Usiadłem przy ogniu, kuląc się w chłodzie gasnącego dnia. Nie spodziewając się odpowiedzi, spróbowałem ponownie. Ślepunie! Nie odpowiedział. To o niczym nie świadczy, powtarzałem sobie. Jeśli on i Błazen zdołali uciec, to nie będzie nawiązywał ze mną kontaktu, żeby nie znaleźli ich Srokaci. Może po prostu postanowił siedzieć cicho. Albo nie żył. Mocno objąłem się ramionami. Nie wolno mi o tym myśleć, inaczej oszaleję. Błazen prosił mnie, żebym uratował księcia Sumiennego. Zrobię to. A Srokaci nie odważą się zabić moich przyjaciół. Będą chcieli wiedzieć, co się stało z ich księciem, jak mógł tak nieoczekiwanie zniknąć im z oczu. Co zrobią z Błaznem, żeby skłonić go do mówienia? Nie myśl o tym. Niechętnie wstałem, aby poszukać księcia. Wciąż leżał tam, gdzie go zostawiłem. Podszedłem do niego, a kiedy nawet nie obrócił głowy, bezceremonialnie trąciłem go nogą. — Rozpaliłem ogień — mruknąłem. Nie zareagował. — Książę Sumienny! — prychnąłem pogardliwie. Ani drgnął. Przykucnąłem przy nim i dotknąłem jego ramienia. — Sumienny? Nachyliłem się nad nim i spojrzałem mu w twarz. Nie było go tu. Jego twarz była jak nieruchoma maska, a oczy zasnute mgłą. Usta miał lekko rozchylone. Poszukałem łączącej nas więzi Mocy. Jakbym ciągnął za zerwaną żyłkę. Żadnego oporu, choćby najlżejszego, świadczącego o tym, że ktoś jest na drugim końcu. Przypomniały mi się straszne słowa sprzed lat: „Jeśli poddasz się Mocy, jeśli nie oprzesz się jej przyciąganiu, wtedy Moc rozedrze cię na strzępy i zmienisz się w zaślinione dziecko, niewidome i głuche...”. Włosy na głowie stanęły mi dęba. Potrząsnąłem księciem, ale głowa bezwładnie opadła mu na bok.
367
— Niech to szlag! — wrzasnąłem. Powinienem przewidzieć, że spróbuje połączyć się z kotem, powinienem przewidzieć, że coś takiego może się zdarzyć. Spróbowałem się uspokoić. Pochyliłem się, chwyciłem go za rękę i przełożyłem sobie przez plecy. Druga ręką objąłem go wpół i podniosłem na nogi. Gdy taszczyłem go po plaży, jego stopy żłobiły dwie bruzdy w piachu. Dotarłem do ogniska i położyłem go przy ogniu. Leżał na boku. Przez kilka minut podkładałem do ognia nazbierane na plaży drewno. Ognisko buchało płomieniami i żarem. Nie przejmowałem się tym, kogo lub co może zwabić. Zapomniałem o głodzie i zmęczeniu. Ściągnąłem księciu buty, wylałem z nich wodę i zatknąłem je na kijach, żeby wyschły. Moja koszula była już ciepła i parowała. Zdjąłem z Sumiennego mokrą koszulę i rozwiesiłem do wysuszenia. Przez cały czas mówiłem do niego, najpierw karcąc go i szydząc, a potem błagając. Nie reagował. Był zimny. Wepchnąłem jego ręce w rękawy mojej ciepłej koszuli. Masowałem mu ramiona, lecz nieruchoma pozycja zdawała się zapraszać chłód. Z każdą upływającą chwilą jego ciało wydawało się mieć w sobie coraz mniej życia. Nie dlatego, że oddychał płyciej, a jego serce biło wolniej, lecz coraz słabiej wyczuwałem go Rozumieniem, jakby oddalał się ode mnie. W końcu usiadłem za nim, przyciągnąłem go do siebie tak, że plecami opierał się o moją pierś i objąłem go ramionami, daremnie usiłując go ogrzać. — Sumienny — powiedziałem mu do ucha. — Wracaj, chłopcze. Wracaj. Masz tron, na którym musisz zasiąść i królestwo, którym musisz władać. Nie możesz tak sobie odejść. Wracaj, chłopcze. To nie może się tak skończyć. Błazen i Ślepun nie mogą umrzeć na darmo. I co powiem Ketriken? Co powie mi Cierń? O bogowie, co powiedziałby mi teraz Szczery? Nie tyle co by mi powiedział, ile co by zrobił. Przycisnąłem policzek do jego gładkiej, chłopięcej twarzy. Zrobiłem głęboki wdech i opuściłem wszystkie osłony. Zamknąłem oczy i skoczyłem za nim w nurt Mocy. O mało się nie zatraciłem. Bywało, że z trudem udawało mi się znaleźć strużkę Mocy, a w innych miejscach i czasie wyczuwałem ją jako rzekę, niewiarygodnie szybką i potężną. Jako chłopiec niemal zatraciłem się w niej i tylko dzięki oparciu i pomocy Szczerego zdołałem się uratować. O tego czasu stałem się silniejszy i lepiej panuję nad Mocą. A przynajmniej tak uważałem. Teraz poczułem się tak, jakby zanurkował do rwącej rzeki. Jeszcze nigdy Moc nie była równie silna i pociągająca. W moim obecnym stanie umysłu zdawała się oferować mi idealne rozwiązanie. Zaprzestać oporu. Przestać być tym Rycerskim, uwięzionym w poznaczonym bliznami ciele. Przestać rozpaczać po śmierci najlepszych przyjaciół. Po prostu poddać się. Moc oferowała mi egzystencję bez indywidualności. Nie była to pokusa samobójcy, by umrzeć i skończyć ze wszystkim. Ta była znacznie bardziej pociągająca. Zmienić swoją postać i uwolnić się od wszelkich trosk. Wtopić.
368
Wiedziałem, że jeśli zacznę się nad tym zastanawiać, na pewno ulegnę pokusie. Miałem jednak obowiązek dopilnować, żeby śmierć Błazna nie była daremna, a mój wilk kazał mi żyć i opowiedzieć o nim Pokrzywie. Ketriken prosiła, żebym przyprowadził z powrotem jej syna. Cierń polegał na mnie. I Traf. Tak więc odnalazłem siebie w spienionym nurcie uczuć i zacząłem walczyć, aby pozostać sobą. Nie wiem jak długo to trwało. W tym miejscu czas nie miał znaczenia. To również jedno z niebezpieczeństw Mocy. Część mojej świadomości przypominała mi, że spalam energię mego ciała, lecz będąc zanurzonym w Mocy, trudno przejmować się takimi drobiazgami. Kiedy już byłem pewien siebie, ostrożnie zacząłem szukać Sumiennego. Sądziłem, że łatwo go odnajdę. Poprzedniego wieczora przyszło mi to bez trudu. Wystarczyło, że ująłem jego dłoń i już go miałem. Teraz, choć wiedziałem, że gdzieś tam obejmuję jego stygnące ciało, nie mogłem go znaleźć. Trudno opisać, jak go szukałem. Moc nie jest ani miejscem, ani czasem. Czasem myślę, że najlepiej można to opisać jako uwolnienie się od ograniczeń własnego ja. Innym razem ta definicja wydaje się zbyt wąska, gdyż „ja” nie jest jedyną granicą, jaką sobie wytyczamy dla naszych doznań. Otworzyłem się na Moc i pozwoliłem, aby przepływała przeze mnie jak woda przez sito, a mimo to nie znalazłem śladu księcia. Rozciągnąłem się z jej nurtem jak zbocze porośnięte drobną trawą w blasku słońca, a i tak nie wyczułem chłopca. Wiłem się w strudze Mocy, oplatając ją jak bluszcz, a mimo to nie zdołałem oddzielić chłopca od jej nurtu. Pozostawił w niej ślad swojej jaźni, lecz ten już rozpadał się, jak ślad buta na suchym piasku w wietrzny dzień. Zebrałem co mogłem, lecz było w tym tyleż księcia Sumiennego, co kwiatu w zapachu kwiecia. Mimo to pozbierałem wszystkie rozpoznane elementy i trzymałem je kurczowo. Z coraz większym trudem przypominałem sobie, co właściwie było esencją tego chłopca. Nie znałem go dobrze, a ciało trzymające jego ziemską powłokę szybko traciło z nim kontakt. Usiłując odnaleźć chłopca, cały pogrążyłem się w Mocy. Nie poddałem jej się, lecz zrezygnowałem ze wszystkich zabezpieczeń, jakie zawsze stosowałem. Było to niesamowite uczucie. Jakbym był latawcem, który zerwał się z uwięzi, albo łódeczką bez sternika. Nie zatraciłem poczucia własnej tożsamości, ale też nie miałem już pewności, że zdołam znaleźć powrotna drogę do mego ciała. I wszystko to ani na krok nie zbliżyło mnie do Sumiennego. Tylko wyraźniej uświadomiłem sobie otaczający mnie bezmiar i beznadziejność moich wysiłków. Łatwiej byłoby złowić siecią dym zgaszonego ogniska, niż odnaleźć tego chłopca. A przez cały czas Moc wabiła mnie, szepcząc obietnice. Była zimna i rwąca tylko kiedy się jej opierałem. Wiedziałem, że gdybym zaprzestał oporu, byłaby ciepła, kojąca i miła. Gdybym jej się poddał, stałbym się spokojnym bytem bez indywidualnej świadomości. Co w tym takiego strasznego? Ślepuna i Błazna już nie było. Ja nie zdołałem
369
sprowadzić Ketriken Sumiennego. Sikorka nie czekała na mnie, miała swoje życie i ukochanego. Traf, powiedziałem sobie, usiłując obudzić w sobie poczucie obowiązku. Co z Trafem? Wiedziałem jednak, że Cierń zajmie się nim, z początku ze względu na mnie, a potem dla samego chłopca. A Pokrzywa... Co z Pokrzywą? Odpowiedź na to pytanie wstrząsnęła mną. Zawiodłem ją. Nie mogłem odnaleźć Sumiennego, a bez niego była zgubiona. Czy chciałem wrócić i patrzeć na to? Czy mogłem żyć dalej z tą świadomością? Potem przyszła mi do głowy jeszcze straszniejsza myśl. W tym miejscu poza czasem, to już się stało. Ona już umarła. To zadecydowało. Puściłem resztki Sumiennego, które powoli odpłynęły w dal. Jak to opisać? Jakbym stał na słonecznym zboczu i wypuścił tęczę, którą trzymałem w dłoni. Kiedy odpływały, uświadomiłem sobie, że te jego ślady splątały się z moimi. Moja jaźń odpływała wraz z jego świadomością. To nie miało żadnego znaczenia. Bastard Rycerski z rodu Przezornych przestawał istnieć, wiążąca go z ciałem nić pękła i teraz niosła go rzeka Mocy. Kiedyś przelałem wspomnienia w kamiennego smoka. Z ulgą i wdzięcznością przekazałem mu mój ból, nieszczęśliwą miłość i tuzin innych doznań. Oddałem mu część mego życia, żeby smok miał dostatecznie dużo życiowej energii, aby ożyć. Tym razem było inaczej. Wyobraźcie sobie krwotok, jednocześnie przyjemny i zabójczy. Biernie przyglądałem się, jak wycieka ze mnie życie. Natychmiast przestań. — Ciepłe kobiece rozbawienie w głosie, który wypełnił mój umysł. Byłem bezsilny, gdy z powrotem owijała wokół mnie zerwaną nić żywota, jak przędzę na motek. — Zapomniałam jak okropnie dramatyczni potrafią być ludzie, popełniając największe głupstwa. Nic dziwnego, że tak nas bawiliście. Nasi żarliwi mali ulubieńcy. Kto? — Nie byłem w stanie sformułować pełnego pytania. Jej obecność sprawiała, że oniemiałem ze szczęścia. A to pewnie twój ulubieniec. Nie, zaczekaj, ten jest inny. Jest was dwóch i pojawiacie się niezależnie od siebie! A zatem zagubiliście się? Zagubiliśmy. — Powtórzyłem tę myśl, nie mogąc wysunąć żadnej własnej koncepcji. Byłem jak noworodek, adorowany za samą swoją obecność i biernie cieszący się tym. Jej miłość rozgrzewała mnie. Było to coś, czego dotychczas nie byłem w stanie sobie wyobrazić: byłem kochany i ceniony, i niczego więcej nie potrzebowałem do szczęścia. Już samo to było większym skarbem od nieprzebranych bogactw królów. Nigdy w życiu nie doświadczyłem takiego uczucia. No już, wracaj. Następnym razem bądź ostrożniejszy. Większość innych nawet by nie zauważyła, że niosą cię ze sobą.
370
Jakby oderwała rzep, pomyślałem z przygnębieniem. Kiedy przy mnie była, ze szczęścia nie byłem w stanie się sprzeciwić, choć wiedziałem, że zaraz zrobi to, czego najbardziej się bałem. Zaczekaj, zaczekaj — zdołałem poprosić, lecz ta myśl była tak słaba, że nie zwróciła na nią uwagi. Przez krótki jak mgnienie oka moment wyczułem w pobliżu obecność Sumiennego. W następnej chwili znów byłem w moim ciasnym i nędznym ciele. Obolałe, zziębnięte i pokiereszowane, pokryte starymi i świeżymi ranami, nigdy nie funkcjonowało zbyt dobrze, a co gorsze, niczego nie miało dość. Było pełne pragnień i niezaspokojonych potrzeb. Tu nigdy nie miałem i nie będę miał, dość miłości, szacunku i... Znów chciałem je opuścić. A moje ciało tylko wyprężyło się spazmatycznie i wyciągnęło na piasku. Nie mogłem się z niego wydostać. Tkwiłem zdrętwiały i stłamszony w źle dopasowanej powłoce i nie byłem w stanie jej opuścić. To nieprzyjemne uczucie było dokuczliwe i niepokojące, jakby ktoś wykręcał mi rękę albo mnie dusił. Im bardziej się opierałem, tym głębiej zapadałem w moje spocone i drżące ciało, aż całkiem się w nim zanurzyłem. Wtedy poddałem się i poczułem udrękę mojej fizycznej powłoki. Zimno. Mokry piasek przylepiony do wewnętrznej strony paska moich spodni, piasek w kąciku jednego oka, piasek w nosie. Pragnienie. Głód. Ból siniaków i skaleczeń. Brak miłości. Powoli usiadłem. Ognisko prawie zgasło. Widocznie nie było mnie tu dość długo. Sztywno wstałem i dorzuciłem do ognia resztę drewna. Przypomniałem sobie wszystko. Moja rozpacz była równie mroczna jak otaczająca mnie noc. Stałem nieruchomo, opłakując Błazna i Ślepuna, ale jeszcze bardziej bolejąc nad utratą... kimkolwiek ona była. To nie przypominało przebudzenia ze snu. Raczej wprost przeciwnie. W niej była prawda, sens i prostota. Odrzucony z powrotem do tego świata, odbierałem go jak pajęczy splot irytujących niedogodności, iluzji i omamów. Byłem zziębnięty, bolało mnie ramię, ognisko dogasało i to wszystko strasznie mnie denerwowało. Jeszcze bardziej przygnębiający był problem księcia Sumiennego, naszego powrotu do Koziej Twierdzy, oraz losu Błazna i Ślepuna. A jednak wszystko to zdawało się ledwie drobiazgami, odwracającymi moją uwagę od zupełnie innej, lepszej rzeczywistości. Cała moja egzystencja składała się z trosk i cierpień, z których każde było jeszcze jedną maską na twarzy wieczności. Lecz te wszystkie maski znów wróciły na miejsce i musiałem się z tym pogodzić. Dygotałem. Znów zaczął się odpływ. Nie widziałem niczego za kręgiem rzucanego przez ognisko światła, ale słyszałem jak woda cofa się w rytmie bijących o brzeg fal. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach odpływu, pozostawionych na piasku wodorostów i małży. Książę leżał na plecach, gapiąc się w niebo. Spojrzałem na niego i w pierwszej chwili pomyślałem, że jest nieprzytomny. W słabym blasku dogasającego ognia nie widziałem jego oczu, tylko czarne oczodoły. Nagle przemówił.
371
— Miałem sen — rzekł ze zdumieniem i zachwytem. — Jak miło — powiedziałem z łagodną drwiną. Z niewymowną ulgą powitałem jego powrót do własnego ciała. W takim samy stopniu nienawidziłem tego, że znów jestem uwięziony w moim ciele i muszę go słuchać. Nie zwrócił uwagi na drwinę. Spokojnie mówił dalej: — Jeszcze nigdy nie śniło mi się coś takiego. Czułem... wszystko. Śniłem, że ojciec trzymał mnie i mówił, że wszystko będzie dobrze. Nic więcej. Lecz najdziwniejsze było to, że to wystarczało. Sumienny uśmiechnął się do mnie. Był to promienny uśmiech, mądry i młodzieńczy. Wyglądał przy tym jak Ketriken. — Muszę przynieść drewna na opał — powiedziałem po chwili. Odwróciłem się plecami do światła, ognia i uśmiechniętego chłopca. Odszedłem. Nie szukałem drewna. Cofające się fale pozostawiły wilgotny i ubity piasek. Wzeszedł księżyc. Popatrzyłem nań, a potem na niebo i serce podeszło mi do gardła. Gwiazdy wskazywały na to, że jesteśmy spory kawał na południe od Sześciu Księstw. Moje poprzednie doświadczenia ze słupami Mocy dowodziły, że można dzięki nim zaoszczędzić kilka dni drogi. To nie było pocieszające. Jeśli poranny odpływ nie odsłoni kolumny, czeka nas długa podróż do domu, beż żadnych zapasów. A księżyc przypomniał mi, że mamy mało czasu. Za osiem nocy nów i ceremonia zaręczyn księcia Sumiennego. Czy stanie wtedy u boku Narczeski? Trudno mi było odpowiedzieć na to pytanie. Bywają takie chwile, kiedy myślenie wymaga ogromnego wysiłku. Nie wiem jak daleko odszedłem, zanim nań nadepnąłem. Przesunął się w mokrym piasku pod moją bosą stopą i w pierwszej chwili sądziłem, że nadepnąłem na ostrze leżącego na brzegu noża. Pochyliłem się i wymacałem ten przedmiot. Podniosłem go. Miał długość rzeźnickiego noża i podobny kształt. Był twardy i zimny. Nie potrafiłem powiedzieć, z kamienia czy z metalu. Jednak nie był to sztylet. Ostrożnie przesunąłem po nim palcami. Nie znalazłem ostrza. Środkiem biegło wyraźnie wyczuwalne zgrubienie, a po obu jego stronach i pod ostrym kątem do niego, rzędy równoległych prążków. Na jednym końcu był rodzaj rurki. Przedmiot był ciężki, lecz nie aż tak, jakby wskazywał na to jego masywny kształt. Stałem w mroku, trzymając go, mając pewność, że wiem co to jest, ale nie mogąc sobie tego przypomnieć. Był dziwnie znajomy, jakby znalazł coś, co dawno temu należało do mnie. Ten zagadkowy przedmiot sprawił, że przestałem snuć niewesołe myśli. Trzymając go w ręku, poszedłem dalej plażą. Nie przeszedłem tuzina kroków, gdy nadepnąłem na następny. Podniosłem go. Po omacku porównałem je ze sobą. Nie były identyczne — jeden z nich był nieco dłuższy. Trzymałem je, ważąc w dłoniach. Kiedy nadepnąłem na trzeci, prawie się tego spodziewałem. Podniosłem go z piasku i otarłem. Potem zamarłem. Miałem dziwne wrażenie, że coś na mnie czeka. Czaiło się
372
opodal, nie mogąc się zmaterializować bez mojego przyzwolenia. Tak jakbym stał na skraju urwiska. Jeszcze krok, a spadnę i zabiję się, albo odkryję, że umiem latać. Cofnąłem się. Zawróciłem i poszedłem z powrotem do dogasającego ogniska. Patrząc, ujrzałem sylwetkę Sumiennego na tle ognia i snop ulatujących w niebo iskier, gdy dorzucił drewna. No cóż, przynajmniej tyle umie sam zrobić. Niechętnie wracałem do ogniska. Nie miałem ochoty patrzeć mu w oczy i słuchać jego pytań lub oskarżeń. Nie chciałem brać w ręce wodzy mojego życia. Zanim jednak tam doszedłem, Sumienny już leżał przy ognisku, udając, że śpi. Miał na sobie swoją koszulę, a moja schła rozwieszona na patykach. W milczeniu włożyłem ją. Gdy zapinałem kołnierzyk, dotknąłem amuletu Dżiny. No tak. To wyjaśniało uśmiech i uprzejmość. Położyłem się po drugiej stronie ogniska. Zanim zamknąłem oczy, obejrzałem znalezione przedmioty. Wyglądały jak pióra. Z kamienia lub metalu — nadal nie potrafiłem stwierdzić. W zwodniczym świetle ogniska były ciemnoszare. Nagle zrozumiałem, gdzie było ich miejsce. Wątpiłem, aby kiedykolwiek się tam znalazły. Położyłem je na ziemi obok mnie i zamknąłem oczy. Natychmiast zapadłem w sen.
ROZDZIAŁ 24
KONFRONTACJE Tak więc podchodzi Jack i staje śmiało przed Innym, kołysząc się na palcach. „Ach tak” — powiada, pokazując mu worek czerwonych kamyków, które uzbierał. „Tak więc wszystko co leży na tej plaży jest twoje? No cóż, ja twierdzę, że to, co nazbierałem jest moje i ten, kto chce mojego nie odbierze mi go, nie oddając w zamian kawałka swojej skóry.” I Jack pokazuje Innemu wszystkie swoje zęby, od białych z przodu po sczerniałe z tyłu, a także sękatą pięść. „Rozgniotę cię” — powiada — „i oberwę ci uszy”. I z całą pewnością by to zrobił, tylko że Inny nie ma uszu, jak każde dziecko wie. Pomimo to Inny wiedział, że nie uda mu się odebrać tego worka czerwonych kamyków bez walki. Tak więc w mgnieniu oka zadrżał i zamigotał. Przestał wydzielać woń zgniłej ryby, lecz zaczął pachnieć jak wszystkie kwiaty lata. Jego pomarszczona skóra stała się gładka jak jedwab i nagle przed Jackiem stanęła cud dziewica, naga jak listek i oblizująca wargi, jakby smakowała miód. Dziesięć podróży z Jackiem, podróż czwarta
S
ądzę, że przez jakiś czas nic mi się nie śniło. Z pewnością byłem bardzo zmęczony. Zbyt dużo się wydarzyło i zbyt szybko. Sen nie tylko przynosił odpoczynek, ale i wytchnienie od myśli. Później jednak sny wróciły i zawładnęły mną.Wspinałem się po schodach na wieżę Szczerego. Siedział przy oknie, oddając się magii Mocy. Na jego widok moje serce przepełniła radość, lecz gdy się do mnie odwrócił, ujrzałem jego smutną twarz. — Nie nauczyłeś mojego syna, Rycerski. Wezmę za to twoją córkę. Pokrzywa i Sumienny byli kamykami na planszy i Szczery jednym ruchem ręki zmienił ich położenie. — Twój ruch — powiedział.
374
Zanim jednak zdążyłem coś zrobić, pojawiła się Dżina i zgarnęła wszystkie kamyki z planszy. — Zrobię z nich amulet — obiecała mi. — Taki, który ochroni wszystkie Sześć Księstw. — Zostaw je — błagałem ją, ponieważ byłem wilkiem, a ten amulet był przeciwko drapieżnikom. Na sam jego widok przechodził mnie dreszcz. Był potężny, znacznie potężniejszy od innych talizmanów, jakie mi pokazała. Był magią w jej podstawowej postaci, odartą z wszystkich ludzkich uczuć. To była magia dawnych czasów i miejsc, magia nie mająca nic wspólnego z ludźmi. Ostra jak nóż i paląca jak trucizna. — Zostaw je! Nie słuchał. Nie mógł mnie usłyszeć. Bezwonny nosił go na szyi i teraz rozchylił kołnierzyk, żeby go odsłonić. Z najwyższym trudem zmusiłem się, by pozostać na miejscu i osłaniać go przed atakiem od tyłu. Nawet stojąc za jego plecami, czułem działanie amuletu. I zapach krwi, jego i mojej. Wciąż czułem jak spływała po moim boku, a wraz z nią uchodziły ze mnie siły. Jakiś mężczyzna ze skamlącym psem pilnował nas, marszcząc brwi. Za nim płonęło ognisko, a wokół niego spali Srokaci. Za nimi był wylot jaskini, a w nim szarzejące świtem niebo. Wszystko wydawało się bardzo odległe. Nasz strażnik miał twarz wykrzywioną gniewem, strachem i irytacją. Chciał zrobić nam krzywdę, ale nie śmiał podejść bliżej. To nie był sen. To była magia Rozumienia, byłem ze Ślepunem i wilk żył. Moje radość rozbawiła go, ale tylko na chwilę. Żadnemu z nas nie będzie łatwiej, jeśli będziesz na to patrzył. Powinieneś trzymać się z daleka. — Zakryj to paskudztwo! — warknął strażnik. — Zmuś mnie! — zaproponował Bezwonny. Odpowiedź Błazna usłyszałem uszami wilka. W tych słowach pobrzmiewała dawna zjadliwa drwina. Jeszcze tliła się w nim wola walki. Nie miał miecza, który zabrali mu, kiedy go schwytali, ale siedział dumnie wyprostowany, pokazując zawieszony na szyi amulet, płonący zimną magią. Własnym ciałem zasłaniał wilka przed dręczycielami. Ślepun pokazał mi skalną komorę o piaszczystym dnie. Zapewne jaskinię. On i Błazen tkwili w jej kącie. Cały bok złocistej twarzy Błazna pokrywała krew. Zaschnięta i popękana, wyglądała jak emalia na garnku. Ślepun i Błazen byli jeńcami. Pobito ich, ale pozostawiono przy życiu. Błazna dlatego, że mógł wiedzieć gdzie i w jaki sposób znikł książę, a wilka z powodu jego więzi ze mną. Domyślili się, że jesteśmy związani? Obawiam się, że to było dla nich oczywiste. Z cienia wyłonił się kot. Sztywno podszedł do nas. Jego wąsy drgały, gdy wpatrywał się w Ślepuna. Kiedy pies wartownika spojrzał na niego, kot prychnął i machnął
375
łapą. Pies odskoczył, skamląc, a strażnik jeszcze bardziej zmarszczył brwi, ale odsunął się razem z psem. Kot przechadzał się tam i z powrotem na sztywnych łapach, zerkając z ukosa na Błazna i groźnie powarkując. Ogon płynął za nim w powietrzu. Amulet odstrasza go? Tak, ale obawiam się, że nie na długo. — Następna myśl wilka zaskoczyła mnie. — Ten kot to biedne stworzenie, udręczone przez tę kobietę jak jeleń przez pasożyty. Jego ślepia mają ludzki wyraz. Już nawet nie porusza się jak prawdziwy kot. Nagle kot znieruchomiał i szeroko otworzył pysk, jakby chłonął nasz zapach. Potem nagle odwrócił się i odszedł. Nie powinieneś tu przychodzić. On wyczuł, że jesteś ze mną. Poszedł po wysokiego mężczyznę. Ten jest związany z koniem. Amulet nie działa na ofiary ani na zwierzęta, które są z nimi związane. Wyczułem wilczą pogardę dla roślinożerców, ale także lęk. Zastanowiłem się nad tym. Amulet Błazna miał odstraszać drapieżców. To logiczne, że nie działał na człowieka związanego z koniem. Zanim zdążyłem pójść dalej tym tokiem rozumowania, kot wrócił, prowadząc wysokiego mężczyznę. Usiadł na ziemi, niezmiernie z siebie zadowolony, mierząc nas wcale nie kocim spojrzeniem. Dryblas też patrzył, nie na Błazna, ale na mojego wilka. — A więc jesteś. Czekaliśmy na ciebie — rzekł powoli. Ślepun nie patrzył na niego, lecz jego uszami słyszałem słowa mężczyzny. — Mam twoich przyjaciół, ty tchórzliwy zdrajco. Czy zdradzisz ich tak jak zdradziłeś twoją Pradawną Krew? Wiem, że jesteś gdzieś z księciem. Nie wiem jak udało ci się zniknąć i nic mnie to nie obchodzi. Mówię to tylko tobie. Przyprowadź go z powrotem, albo oni obaj zginą powolna śmiercią. Błazen stanął między nim a wilkiem. Wiedziałem że mówi do mnie, gdy rzekł: — Nie słuchaj go. Trzymaj się z daleka. Pilnuj go. Błazen zasłaniał mi widok, ale zauważyłem, że cień dryblasa powiększył się. — Twój amulet na mnie nie działa, lordzie Złocisty. Nagle ciało Błazna przeleciało w powietrzu i z impetem upadło na poturbowanego wilka. Więź Rozumienia pękła. Ocknąłem się. Zerwałem się z ziemi, lecz zobaczyłem tylko szary świt i pustą plażę. Słyszałem tylko krzyki kołujących w górze mew. Broniąc się przed chłodem, spałem zwinięty w kłębek i teraz trząsłem się, lecz nie z zimna. Spływałem potem i ciężko dyszałem. Zupełnie odeszła mnie senność. Spoglądałem na morze, wciąż mając w oczach obrazy ze snu. Nie wątpiłem w to, że były prawdziwe. Znowu był przypływ, ale zaczął się dopiero niedawno. Daremnie wypatrywałem kolumny Mocy, wystającej z fal. Będę musiał zaczekać na popołudniowy odpływ, kiedy poziom wód będzie najniższy. Wolałem nie myśleć, co do tego czasu może stać się z Błaznem i Ślepunem. Jeżeli dopisze mi szczęście, cofające się fale odsłonią filar, który nas tu przeniósł i zdołam wrócić do przyjaciół. Książę będzie musiał radzić tu sobie sam, dopóki po niego nie wrócę.
376
Jeśli woda nie odsłoni kolumny... Nie chciałem się zastanawiać nad tym, co to mogło oznaczać. Skupiłem się na problemach, które mogłem rozwiązać od ręki. Znaleźć żywność i posilić się. Wzmocnić siły. I zerwać więź tej kobiet z księciem. Odwróciłem się do śpiącego chłopca i trąciłem go nogą. — Wstań! — warknąłem. Wiedziałem, że budząc go wcale nie zerwę jego więzi z kotem, ale sprawię, że trudno mu będzie się skupić tylko na niej. Kiedy byłem młodszy, nocami „śniłem” o polowaniach ze Ślepunem. Budząc się, nadal wyczuwałem jego obecność, ale nie tak bliską. Gdy Sumienny jęknął i przetoczył się na drugi bok, uparcie czepiając się więzi Rozumienia, pochyliłem się, złapałem go za kołnierz i postawiłem na nogi. — Zbudź się! — Zostaw mnie w spokoju, ty nędzny bękarcie! — prychnął na mnie jak kot, mierząc gniewnym wzrokiem, szczerząc zęby. Niemal spodziewałem się, że zaraz zacznie syczeć i drapać. Nagle wyszedłem z siebie. Potrząsnąłem nim, a potem odepchnąłem, tak że zatoczył się, stracił równowagę i o mało nie runął w żar ogniska. — Nie nazywaj mnie tak! — ostrzegłem. — Nigdy mnie tak nie nazywaj! Usiadł na piasku, patrząc na mnie ze zdumieniem. Wątpię by kiedykolwiek ktoś mówił do niego w taki sposób, a na pewno nim nie potrząsał. Było mi wstyd, że byłem pierwszy. Odwróciłem się plecami do niego i rzuciłem przez ramię: — Podłóż do ognia. Ja pójdę sprawdzić, czy odpływ wyrzucił na brzeg coś do zjedzenia, zanim woda znów wszystko zakryje. Odszedłem, nie oglądając się na niego. Przeszedłszy trzy kroki, miałem chęć wrócić po buty, ale nie zrobiłem tego. Na razie nie chciałem patrzeć na chłopca. Wciąż za bardzo działał mi na nerwy i nadal pieniłem się z wściekłości na Srokatych. Fale nie sięgały do piasku. Ostrożnie chodziłem po czarnej skale, starając się omijać kępy ostrych muszli. Zbierałem mule i wodorosty, w których zamierzałem je ugotować. Pod kamieniem znalazłem tłustego zielonego kraba. Próbował się bronić, chwytając mnie za palec. Zostawił mi siniec, ale złapałem go i razem z małżami wsadziłem do zrobionego z koszuli węzełka. W trakcie poszukiwań przeszedłem kawałek wzdłuż brzegu. Chłodna bryza i prostota tego zajęcia trochę ostudziły mój gniew na księcia. Przypominałem sobie, że Sumienny został wykorzystany przez bezwzględnych ludzi. Pozbawione skrupułów postępowanie tej kobiety dowodziło, że ci spiskowcy nie mieli żadnych zasad. Nie powinienem winić chłopca. Był po prostu młody, a nie głupi czy zły. No, może młody i głupi, ale czyż ja też kiedyś taki nie byłem? Wracałem do ogniska, gdy nadepnąłem na czwarte pióro. Kiedy schyliłem się, aby je podnieść, zobaczyłem piąte, błyszczące w słońcu zaledwie tuzin kroków dalej. To ostatnie olśniewało wspaniałymi kolorami, lecz musiało to być złudzenie wywołane odbiciem słońca od mokrej powierzchni, bo kiedy je podniosłem, było równie matowoszare jak jego bracia.
377
Kiedy wróciłem, nie zastałem przy ognisku księcia, chociaż podłożył do ognia, zanim odszedł. Położyłem dwa pióra obok tych, które znalazłem w nocy. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem wracającego chłopca. Widocznie był nad strumieniem, gdyż miał mokra twarz i wilgotne włosy odgarnięte do góry. Doszedł do ogniska i przez chwilę stał patrząc, jak zabijam kraba i razem z małżami zawijam w płaskie wodorosty. Kijem rozgarnąłem płonące żagwie i ostrożnie położyłem zawiniątko na węglach. Zaskwierczało. Zasypałem zawiniątko żarem. Powiedział spokojnie, jakby wygłaszał uwagę na temat pogody: — Mam dla ciebie wiadomość. Jeśli nie przyprowadzisz mnie do zachodu słońca, zabiją ich obu, mężczyznę i wilka. Niczym nie dałem po sobie poznać, że usłyszałem jego słowa. Nadal pilnowałem jedzenia, podsypując je gorącymi węglami. W końcu powiedziałem równie zimnym tonem: — Może jeśli do południa nie uwolnią ich obu, ja zabiję ciebie. Spojrzałem mu w twarz, obrzucając spojrzeniem skrytobójcy. Cofnął się o krok. — Przecież jestem księciem! — krzyknął i natychmiast zrozumiał, jaką pogardę wzbudziły we mnie te słowa. Jednak nie mógł ich już cofnąć. Wisiały między nami, dźwięcząc w powietrzu. — To miałoby znaczenie, gdybyś postępował jak książę — zauważyłem chłodno. — Jednak tak nie jest. Jesteś tylko narzędziem i nawet o tym nie wiesz. Co gorsze, jako narzędzie jesteś wykorzystywany nie tylko przeciwko twojej matce, ale przeciw całemu Królestwu Sześciu Księstw. — Odwróciłem oczy, mówiąc to, co musiałem mu powiedzieć. — Nie wiesz nawet, że ta kobieta, którą wielbisz, nie istnieje. A przynajmniej nie jako kobieta. Ona jest martwa, książę Sumienny. Tyle że umierając, nie chciała odejść i wcisnęła się do świadomości swojego kota, żeby żyć w nim. Teraz wykorzystuje jego ciało, co jest najgorszą krzywdą, jaką można wyrządzić istocie Pradawnej Krwi. Wykorzystała tego kota, żeby cię zwabić i zwieść słowami miłości. Nie wiem co zamierza, ale na pewno nic dobrego. I będzie to kosztowało życie moich przyjaciół. Powinienem wiedzieć, że była w nim. Powinienem wiedzieć, że właśnie tego nigdy nie pozwoli mu się dowiedzieć. Zasyczał jak kot i rzucił się na mnie, lecz ten dźwięk ostrzegł mnie w porę. Uchyliłem się, obróciłem w miejscu i złapałem go za włosy. Przyciągnąłem do siebie i mocno przycisnąłem. Próbował uderzyć mnie potylicą w twarz, ale odchyliłem głowę. Od dawna znalem ten trik i często go stosowałem. Walka nie trwała długo. Chłopiec był w tym wieku, kiedy kości i mięśnie jeszcze nie w pełni współpracują ze sobą i walczył ze ślepą furią młodości. Ja już od dawna panowałem nad moim ciałem, a ponadto miałem przewagę doświadczenia i ciężaru. Z ramionami mocno przyciśniętymi do boków mógł tylko uderzać głową i ko-
378
pać. Nagle uświadomiłem sobie, że jeszcze nikt nie złapał go w taki uścisk. Oczywiście. Księcia uczono walki na miecze, nie na pięści. Nie miał też ojca ani braci, z którymi mógłby poćwiczyć. Nie wiedział co począć w takiej sytuacji. Próbował odrzucić mnie Rozumieniem, jakby odpychał mnie rękami. Odbiłem to pchnięcie, jak kiedyś nauczył mnie Brus. Poczułem jego zaskoczenie. W następnej chwili podwoił wysiłki. Wyczuwałem szalejącą w nim wściekłość. Jakbym walczył sam ze sobą. Wiedziałem, że nie cofnie się przed niczym, próbując mnie zranić. Tylko brak doświadczenia sprawiał, że jego szaleńcze ataki były bezskuteczne. Próbował mnie przewrócić, lecz zbyt mocno stałem na nogach. Kiedy usiłował się wyrwać, tylko jeszcze mocniej zaciskałem chwyt. Poczerwieniał z wysiłku i nagle opuścił głowę. Przez moment bezwładnie zwisał w moich objęciach. Potem szepnął ponuro: — Dość. Zwyciężyłeś. Puściłem go, spodziewając się, że upadnie na piach. Zamiast tego błyskawicznie obrócił się, z moim sztyletem w ręku, po czym pchnął mnie w brzuch. A przynajmniej taki miał zamiar. Ostrze ześlizgnęło się po szerokiej klamrze i rzemieniu mojego pasa, przeszło pod pachą i rozpruło koszulę. Znów wpadłem w gniew. Złapałem jego rękę w przegubie, gwałtownie szarpnąłem i broń wypadła mu z dłoni. Uderzeniem pięścią w kark powaliłem go na kolana. Padając, wściekle zaskrzeczał i ten nieludzki dźwięk sprawił, że włosy na głowie stanęły mi dęba. Pałające spojrzenie, jakim mnie obrzucił, nie było spojrzeniem księcia, lecz jakiegoś koszmarnego połączenia kota, chłopca i kobiety, która opanowała ich obu. To jej wola sprawiła, że poderwał się z ziemi i skoczył na mnie. Próbowałem złapać go i przytrzymać, lecz szarpał się jak szalony, drapiąc, plując i szarpiąc mnie za włosy. Mocno uderzyłem go w pierś, co powinno co najmniej ostudzić jego zapał, lecz znowu rzucił się na mnie ze zdwojona furią. W tym momencie zrozumiałem, że kobieta w pełni nad nim panuje i nie dba o to, jaki mogę sprawić mu ból. Chcąc go powstrzymać, musiałbym naprawdę zrobić mu krzywdę, a nawet w tym momencie nie mogłem się do tego zmusić. Tak więc skoczyłem mu na spotkanie, złapałem w żelazny uścisk i całym ciężarem ciała przycisnąłem do ziemi. Upadliśmy bardzo blisko ogniska, lecz ja wylądowałem na górze i zamierzałem tam pozostać. Trzymałem go mocno, a nasze twarze znajdowały się bardzo blisko siebie. Gwałtownie poruszał głową, próbując uderzyć mnie bykiem. W jego oczach nie widziałem śladu księcia. To ona prychała i przeklinała mnie. Podniosłem go i rąbnąłem nim o ziemię. Widziałem jak jego głowa odbiła się od twardego piasku. To powinno go ogłuszyć, a tymczasem spróbował wbić zęby w moje ramię. Wpadłem we wściekłość, która zrodziła się gdzieś głęboko we mnie i nad którą nie byłem w stanie zapanować. — Sumienny! — ryknąłem. — Przestań ze mną walczyć! Zwiotczał w moich ramionach. Kobieta kot patrzyła na mnie z wściekłością, ale powoli znikła z jego oczu. Książę Sumienny spojrzał na mnie z przerażeniem. Potem po-
379
stawił oczy w słup. Wyglądał jak nieboszczyk. Miał zakrwawioną twarz. To była jego krew, cieknąca mu z nosa. Leżał nieruchomo. Poczułem mdlący niepokój. Puściłem go i powoli wstałem, ciężko dysząc. — Edo i El, miejcie litość — modliłem się, co rzadko mi się zdarza, ale bogowie nie mieli zamiaru naprawiać tego, co zepsułem. Wiedziałem, co się stało. Zrobiłem to już kiedyś, z zimnym wyrachowaniem. Wykorzystałem Moc, aby przemocą wpoić mojemu wujowi, księciu Władczemu, bezgraniczną lojalność wobec królowej Ketriken i dziecka, które nosiła w łonie. Chciałem, aby to działanie Mocy wywarło trwały efekt i tak też się stało, aczkolwiek przedwczesna śmierć księcia Władczego kilka miesięcy później nie dała mi okazji sprawdzić, jak długo utrzymuje się działanie takiego czaru. Tym razem działałem w gniewie, bez zastanowienia. Gniewny rozkaz, jaki mu wydałem całą siłą Mocy, odcisnął się w jego umyśle. Zaprzestał oporu, ale nie była to jego świadoma decyzja. Niewątpliwie jakaś część jego jaźni wciąż chciała mnie zabić. Jego zaskoczona mina powiedziała mi, że nie wie, co mu uczyniłem. Ja też tego nie wiedziałem. — Możesz wstać? — spytałem ostrożnie. — Czy mogę wstać? — powtórzył niepewnie. Język mu się plątał. Przewracał oczami, jakby szukał odpowiedzi, aż w końcu znów skupił wzrok na mnie. — Możesz wstać — stwierdziłem z lekką obawą. Gdy to powiedziałem, wstał. Niepewnie podniósł się z ziemi, chwiejąc się tak, jakbym go ogłuszył. Najwidoczniej siła mojego rozkazu wygnała kobietę z jego umysłu. Jednak takie zwycięstwo mojej woli nie było dla mnie sukcesem. Książę stał lekko zgarbiony, jakby wsłuchując się w swój ból. Po chwili spojrzał na mnie. — Nienawidzę cię — rzekł beznamiętnie. — To zrozumiałe — usłyszałem swoją odpowiedź. Czasem podzielałem to uczucie. Nie mogłem na niego spojrzeć. Znalazłem mój sztylet, podniosłem go i wepchnąłem z powrotem do pochwy. Książę obszedł ognisko i usiadł po drugiej jego stronie. Obserwowałem go spod oka. Otarł dłonią usta i spojrzał na krew na swojej dłoni. Lekko rozchylił usta i przesunął językiem po dziąsłach. Obawiałem się, że splunie krwią, ale nie zrobił tego. I nie poskarżył się. Wyglądał jak ktoś, kto rozpaczliwie usiłuje coś sobie przypomnieć. Upokorzony i zmieszany, spoglądał w ogień. Zastanawiałem się, o czym myśli. Przez jakiś czas siedziałem, obolały po tej szamotaninie. Najbardziej dokuczało mi sumienie. Wątpiłem, aby mój ból mógł się równać z jego cierpieniem. Nie przychodziły mi do głowy żadne rozsądne słowa, więc w milczeniu sprawdziłem nasz piekący się w żarze posiłek. Wodorosty, w które go owinąłem, wyschły już, poczerniały i zaczęły się
380
zwęglać. Wypchnąłem zawiniątko z żaru. Muszle pootwierały się, a mięso kraba zmieniło kolor z różowego na biały. Uznałem, że jest już dostatecznie upieczone. — Jest jedzenie — oznajmiłem. — Nie jestem głodny — odparł obojętnie książę. — Mimo to zjedz, dopóki masz co jeść. Ta szorstka rada zabrzmiała jak rozkaz. Nie potrafiłem orzec, czy zadziałała Moc, czy zdrowy rozsądek. W każdym razie, kiedy wziąłem moją porcję z otoczki wodorostów, chłopak ostrożnie obszedł ognisko i zabrał swoją część. Pod pewnymi względami przypominał mi Ślepuna, gdy ten przyszedł do mnie po raz pierwszy. Szczeniak był ostrożny i nieufny, ale wystarczająco rozsądny by rozumieć, że tylko ja mogę go wyżywić. Może książę zrozumiał, że bez mojej pomocy nie zdoła wrócić do Koziej Twierdzy. A może mój wydany Mocą rozkaz wywarł na nim takie piętno, że nawet moją propozycję traktował jak rozkaz. Cisza trwała dopóki nie znikło jedzenie, a potem jeszcze trochę. Przerwałem ją. — W nocy patrzyłem na gwiazdy. Książę kiwnął głową i po chwili przyznał niechętnie: — Jesteśmy daleko od domu. — Może czeka nas długa droga powrotna bez zapasów. Czy umiesz się wyżywić? Ponownie po moich słowach zapadła głucha cisza. Nie miał ochoty ze mną rozmawiać, ale rozpaczliwie potrzebował moich umiejętności. W końcu zapytał: — A co z drogą, którą tu przybyliśmy? Nie możemy nią wrócić? — I marszcząc brwi dodał: — Jak nauczyłeś się tej magii? Czy to Moc? Rzuciłem mu okruch prawdy. — Król Szczery nauczył mnie korzystać z Mocy. Dawno temu. — I zanim zdążył zadać następne pytanie, oznajmiłem: — Zamierzam przejść po plaży i wspiąć się na to urwisko. Może w pobliżu jest jakieś miasto. Gdybym musiał zostawić tu chłopca samego, chciałbym zrobić co w mojej mocy, żeby znalazł się w bezpiecznym miejscu. A jeśli kolumna Mocy nie wynurzy się z wody, to powinniśmy przygotować się na długą podróż do domu. W tej kwestii już podjąłem nieodwołalną decyzję. Wrócę do Koziej Twierdzy, nawet gdybym musiał się do niej czołgać. A kiedy się tam znajdę, wytropię tych Srokatych i pozabijam. Powoli. Podjąwszy te decyzję, miałem już konkretny cel. Założyłem skarpety i buty. Pióra wciąż leżały na ziemi. Zwinnym ruchem wsunąłem je do rękawa. Potem zabezpieczę je lepiej. Nie miałem zamiaru rozmawiać o nich z księciem. Sumienny nie odpowiedział, lecz ruszył za mną, kiedy wstałem i odszedłem od ogniska. Przystanąłem przy strumieniu, żeby umyć dłonie i twarz, a także napić się. Obserwował mnie, a kiedy skończyłem, zszedł nad strumień, żeby się napić. Gdy to robił, ja kawałkiem koszuli przywiązałem pióra do przedramienia. Zanim skończył obmywać twarz z zaschniętej krwi i ugasił pragnienie, były już
381
schowane w rękawie. Razem poszliśmy dalej. Milczenie wisiało między nami, jak ciężka kotara. Czułem, że zastanawia się nad tym, co powiedziałem mu o kobiecie. Miałem ochotę palnąć mu mówkę, zasypać go gradem słów, żeby wreszcie zrozumiał, co ona usiłuje zrobić. Chciałem zapytać, czy wciąż jest w jego myślach. Ugryzłem się w język i milczałem. Chłopak nie jest głupi, powtarzałem sobie. Powiedziałem mu prawdę. Teraz niech sam dojdzie do tego, co to oznacza. Szliśmy dalej. Ku mojej uldze nie znaleźliśmy więcej piór na piasku. Ani niczego użytecznego, chociaż na plaży walały się najrozmaitsze resztki, wyrzucone przez fale. Widziałem kawałki przegniłej liny i stoczone przez świdraki deski. Niedaleko spoczywały resztki bocianiego gniazda. W miarę jak podchodziliśmy bliżej, klif wznosił się coraz wyżej, aż stał się stromą skalną ścianą, którą trudno byłoby obejść. Podszedłszy bliżej zobaczyliśmy, że jej powierzchnia jest usiana dziurami. W piaszczystym brzegu wziąłbym je za jaskółcze gniazda, ale nie w tym czarnym kamieniu. Te otwory były zbyt równe i zbyt regularnie rozmieszczone, żeby mogły być dziełem natury. W niektórych z nich coś błyszczało w promieniach słońca. To obudziło moją ciekawość. Rzeczywistość okazała się dziwniejsza od wszystkiego, co mógłbym sobie wyobrazić. Kiedy dotarliśmy do podnóża urwiska, otwory okazały się być niszami rozmaitej wielkości. Nie w każdej, lecz w wielu z nich znajdowały się rozmaite przedmioty. Oniemiali z podziwu, szliśmy z księciem wzdłuż ściany, zaglądając do najniżej położonych wgłębień. Różnorodność zgromadzonych w nich przedmiotów przywodziła na myśl skarbiec jakiegoś szalonego władcy. W jednej stał wysadzany klejnotami puchar, w następnej filiżanka z cieniutkiej porcelany. W dużej niszy było coś, co wyglądało jak drewniany hełm dla konia, ale mającego ślepia nie z przodu, lecz po bokach głowy. Siateczka ze złota przetykanego drogimi kamieniami leżała na kamieniu wielkości ludzkiej głowy. Szkatułka z błyszczącego drewna zdobionego malunkami kwiatów, lampa wyrzeźbiona z lśniącego zielonego kamienia, metalowa płytka z wyrytymi na niej dziwnymi symbolami, delikatny kamienny kwiat w wazonie — były tam nieprzebrane skarby. Nie posiadałem się z zachwytu. Któż wystawił tu takie bogactwo, na bezludnym brzegu, gdzie mogły je zniszczyć wiatry i fale? Każdy przedmiot był jak drogocenny klejnot. Ani plamka rdzy nie znaczyła metalu, ani warstewka soli pokrywała drewno. Czyją to wszystko było własnością i dlaczego zostało tu pozostawione? Bacznie rozglądałem się wokół, lecz nie dostrzegłem żadnych śladów ludzkiej bytności. Oprócz naszych, żadne ślady stóp nie znaczyły piasku. Wszystkie te cuda pozostawiono bez opieki. Ulegając nieodpartej pokusie, wyciągnąłem rękę, aby dotknąć palcem kwiat w wazie, ale napotkałem opór. Jakby nisza była zamknięta taflą miękkiego szkła. Wiedziony ciekawością, nacisnąłem dłonią tę elastyczną powierzchnię. Im mocniej naciskałem, tym silniejszy stawiała opór. Udało mi się dotknąć palcem kwiatu. Poruszył się i złowiłem uchem delikatny brzęk jego płatków. Potrzeba by było jednak kogoś znacznie sil-
382
niejszego ode mnie, żeby wepchnąć dłoń na tyle głęboko, żeby chwycić ten kwiatek. Cofnąłem rękę i gdy moja dłoń wysunęła się z niszy, poczułem nieprzyjemne mrowienie. Przypominało swędzenie po dotknięciu pokrzywy, ale nie trwało tak długo. Książę obserwował mnie. — Złodziej — powiedział cicho. Poczułem się jak dziecko przyłapane na psikusie. — Nie zamierzałem go zabierać. Chciałem go tylko dotknąć. — Na pewno — rzekł sarkastycznie. — Myśl sobie co chcesz. Odwróciłem oczy od tych przykuwających wzrok skarbów i spojrzałem w górę. Zauważyłem, że jeden z rzędów otworów pełnił rolę stopni, a nie nisz. Nic nie mówiąc księciu, podszedłem tam. Obejrzawszy je, doszedłem do wniosku, że wyciął je ktoś wyższy ode mnie, ale powinienem sobie poradzić. Sumienny przyglądał mi się z zaciekawieniem, ale uznałem, że nie zasługuje na żadne wyjaśnienie. Zacząłem się wspinać. Musiałem wyciągać ręce wysoko nad głowę, a stopy podnosić na wysokość bioder. Byłem mniej więcej w jednej trzeciej drogi, gdy zdałem sobie sprawę z tego, ile będę musiał się jeszcze natrudzić. Nowe sińce, wyniesione z szamotaniny z księciem, boleśnie pulsowały. Gdybym był sam, pewnie wycofałbym się na dół. A tak piąłem się coraz wyżej, choć stara rana na plecach zaczęła energicznie protestować przy każdym wyciągnięciu ręki nad głowę. Zanim dotarłem na górę, mokra od potu koszula lepiła mi się do pleców. Przeczołgałem się przez krawędź urwiska i przez chwilę leżałem na brzuchu, łapiąc oddech. Tutaj wiatr był silniejszy i zimniejszy. Powoli wstałem i rozejrzałem się. Mnóstwo wody. Po obu stronach urwiska ciągnęły się skaliste klify. Żadnych innych plaż. W dole zobaczyłem las. Za przylegająca do naszej plaży równiną również rozpościerał się las. Znajdowaliśmy się na wyspie lub cyplu. Nie dostrzegłem żadnych śladów ludzkiej obecności, żadnych statków na morzu, ani nawet smużki dymu. Gdybyśmy byli zmuszeni opuścić plażę i iść pieszo, musielibyśmy przejść przez ten las. Na samą myśl o tym poczułem dziwny niepokój. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że słyszę jakiś cichy dźwięk. Podszedłem na skraj urwiska i spojrzałem w dół. Książę Sumienny patrzył w górę i krzyknął coś do mnie, ale nie dosłyszałem słów, tylko pytający ton. Machnąłem ręką, lekko rozzłoszczony. Jeśli tak bardzo chciał wiedzieć, co stąd widać, to niech też się tu wdrapie. Moją uwagę zaprzątało co innego. Ktoś wykuł te nisze i zgromadził tu te wszystkie skarby. Powinienem więc znaleźć jakieś ślady ludzkiej bytności. Tak podpowiadała logika. W końcu daleko na plaży dostrzegłem coś, co mogło być ścieżką. Wiodła przez równinę w kierunku lasu. Nie wyglądała na często używaną. Może wydeptały ją zwierzęta, pomyślałem, ale zanotowałem w pamięci jej położenie na wypadek, gdybyśmy musieli jej użyć.
383
Potem popatrzyłem na cofające się fale, szukając śladu kamiennej kolumny. Woda jeszcze niczego nie odsłoniła, ale jedno miejsce wyglądało dość obiecująco. Między kolejnymi falami dostrzegałem coś, co mogło być kilkoma czarnymi blokami o równych krawędziach. Wciąż skrywała je płytka warstwa wody. Miałem nadzieję, że nie jest to naturalna formacja skalna. Na plaży leżała sterta wyrzuconego przez morze drewna i spora gałąź, obwieszona festonami zielonych wodorostów. Zapamiętałem jej położenie względem tych głazów. Nie byłem pewien, czy odpływ całkowicie odsłoni kolumnę, lecz kiedy przyjdzie, zamierzałem sprawdzić te skalne bloki. W końcu westchnąłem, położyłem się na brzuchu, spuściłem nogi za krawędź i wymacałem pierwszy stopień. Zejście okazało się jeszcze mniej przyjemne niż wspinaczka, gdyż musiałem szukać każdego kolejnego stopnia. Zanim znalazłem się na dole, nogi drżały mi ze zmęczenia. Ostatnie dwa stopnie ominąłem, zeskakując na plażę. O mało nie upadłem przy tym na kolana. — No i co widziałeś? — zapytał książę. Kazałem mu chwilę czekać, aż złapię oddech. — Wodę. Skały. Drzewa. — Żadnego miasta? Żadnej drogi? — Nie. — No to co zrobimy? — spytał gniewnie, jakby to wszystko była moja wina. Wiedziałem, co ja zrobię. Wrócę przez kolumnę Mocy, nawet gdybym musiał nurkować, żeby ją znaleźć. Jednak do niego powiedziałem tylko: — Ona wie o wszystkim co ci mówię. Prawda? Na chwilę oniemiał. Stał, gapiąc się na mnie. Kiedy ruszyłem plażą, poszedł za mną, nie zdając sobie sprawy z tego, że w ten sposób uznaje moje przywództwo. Dzień był chłodny, ale marsz po piasku wymaga więcej wysiłku niż po twardej ziemi. Byłem, zmęczony wspinaczką i zaprzątnięty własnymi troskami, więc nie próbowałem nawiązać rozmowy. To Sumienny przerwał milczenie. — Powiedziałeś, że ona nie żyje — nagle rzekł oskarżycielsko. — To niemożliwe. Jeśli nie żyje, to jak może ze mną rozmawiać? Nabrałem tchu do tyrady, wypuściłem go z westchnieniem i znów zrobiłem głęboki wdech. — Kiedy jesteś Rozumiejącym, wiążesz się ze zwierzęciem. To coś więcej niż wspólnota myśli, to wspólne istnienie. Po pewnym czasie widzisz oczami zwierzęcia, słyszysz jego uszami, odbierasz bodźce tak jak ono. To nie jest tylko... — Wiem o tym. Przecież jestem Srokatym, jak wiesz — prychnął pogardliwie. Chyba nikt nigdy tak mnie nie irytował. — Pradawnej Krwi — sprostowałem ostro. — Jeśli jeszcze raz mi powiesz, że jesteś Srokatym, będę musiał wytłuc ci to z głowy. Nie mam ani odrobiny szacunku do tego, w jaki sposób oni wykorzystują tę magię. No tak. Od jak dawna wiesz, że jesteś Rozumiejącym? — spytałem go nagle.
384
— Ja... Cóż... — Widziałem, że usiłuje zapomnieć o mojej groźbie. Nie żartowałem i on dobrze o tym wiedział. — Od około pięciu miesięcy. Od kiedy podarowano mi kota. Niemal od razu, jak tylko chwyciłem smycz, poczułem... — Poczułeś, że wpadłeś w pułapkę, której w swojej głupocie nie potrafiłeś zobaczyć. Dostałeś tego kota ponieważ inni dowiedzieli się, że jesteś Rozumiejącym zanim ty sam to sobie uświadomiłeś. Ktoś to zauważył i postanowił wykorzystać. Dlatego sprezentowali ci kota, żebyś się z nim związał. Jak może wiesz, tak nie powinno być. Rodzice Rozumiejących nie dają im zwierzęcia, mówiąc masz, to twój partner na całe życie. Nie. Zazwyczaj dziecko uczy się wszystkiego o Rozumieniu i jego konsekwencjach, zanim się zwiąże. Zwykle dziecko udaje się na poszukiwania odpowiadającego mu zwierzęcia. Prawidłowa więź jest jak małżeństwo. Twoja nie była taka. Nie zostałeś nauczony magii Rozumienia przez kochających cię ludzi. Grupka Rozumiejących dostrzegła sposobność i wykorzystała ją. Ten kot nie wybrał cię dobrowolnie. Już samo to jest złe. I nie sądzę, żeby pozwolono mu wybrać tę kobietę. Ona wykradła go jako kocię z matczynej jaskini i wymusiła tę więź. Potem umarła, ale wciąż żyje w tym kocie. Oczy, którymi na mnie patrzył, były szeroko otwarte i czarne. Po chwili spojrzał w bok i poczułem jak łączą się Rozumieniem. — Nie wierzę ci. Ona mówi, że może to wszystko wyjaśnić, że próbujesz mieszać mi w głowie — pospiesznie wyrzucał z siebie słowa, jakby w ten sposób próbował się za nimi ukryć. Przypatrzyłem mu się. Jego mina wyrażała jednocześnie niedowierzanie i zwątpienie. Westchnąłem i utrzymałem nerwy na wodzy. — Posłuchaj, chłopcze. Nie znam szczegółów. Mogę się jednak domyślać. Być może ona wiedziała, że umiera i dlatego wybrała sobie takie bezradne stworzenie, żeby się z nim związać. Kiedy więź jest nierównomierna, tak jak w tym wypadku, silniejszy partner dominuje nad słabszym. Ona zdominowała kota, korzystając z jego ciała kiedy miała na to ochotę. A gdy umarła, zamiast pozostać we własnym ciele, przeszła w ciało kota. Przystanąłem. Zaczekałem aż Sumienny spojrzy mi w oczy. — Ty będziesz następny — powiedziałem cicho. — Oszalałeś! Ona mnie kocha! Pokręciłem głową. — Wyczuwam w niej ogromne ambicje. Ona znów chce mieć ludzkie ciało, nie tylko tego kota, który przecież nie jest długowiecznym stworzeniem. Znajdzie sobie kogoś. Najlepszy byłby ktoś obdarzony Rozumieniem, a jednocześnie nie umiejący posługiwać się tą magią. Dlaczego nie ktoś wysoko postawiony? Dlaczego nie książę? Na jego twarzy malowały się mieszane uczucia. Częścią swego umysłu pojmował, że mówię prawdę i wstydził się, że tak dał się oszukać. Usiłował mi nie wierzyć. Ja starałem się dobierać słowa, tak by nie czuł się tak głupio.
385
— Myślę, że wybrała ciebie. Nie miałeś szans wymknąć się jej, tak samo jak ten kot. Jesteś związany z kobietą kotem, a nie z tym zwierzęciem. I nie uczyniła tego z miłości, tak samo jak nie uczucie połączyło ją z kotem. Nie. Ktoś gdzieś obmyślił bardzo sprytny plan i ty stałeś się narzędziem jego realizacji. Narzędziem w rękach Srokatych. — Nie wierze ci! — powiedział podniesionym głosem. — Jesteś kłamcą! Przy ostatnich słowach załamał mu się głos. Widziałem jak jego ramiona unoszą się i opadają przy każdym oddechu. Niemal czułem jak wymuszone Mocą posłuszeństwo powstrzymuje go przed rzuceniem się na mnie. Przez chwilę przezornie milczałem. Kiedy doszedłem do wniosku, że znów panuje nad sobą, powiedziałem bardzo spokojnie: — Nazwałeś mnie bękartem, złodziejem, a teraz kłamcą. Książę powinien bardziej zważać jakie miota obelgi, chyba że sądzi, iż sam tytuł zdoła go obronić. Tak więc mam dla ciebie zniewagę i ostrzeżenie. Jeśli obrażając mnie, będziesz się krył za swym tytułem, nazwę cię tchórzem. Jeśli jeszcze raz mnie znieważysz, twoje szlachectwo nie obroni cię i posmakujesz mojej twardej pięści. Spoglądałem mu w oczy, aż odwrócił głowę — szczenię skarcone przez wilka. Ściszyłem głos, zmuszając go, aby uważnie mnie słuchał. — Nie jesteś głupcem, Sumienny. Wiesz, że nie kłamię. Ona jest martwa, a ty wykorzystywany. Nie chcesz, żeby to było prawdą, lecz to niczego nie zmienia. Zapewne masz nadzieję i modlisz się o to, żeby okazało się, że nie mam racji. Mam ją. — Nabrałem tchu. — Chyba jedynym pocieszeniem może być dla ciebie fakt, że za to wszystko nie ponosisz żadnej winy. Ktoś powinien cię ochronić. Ktoś powinien nauczyć cię praw Pradawnej Krwi kiedy byłeś dzieckiem. Żaden z nas nie mógł przyznać, że tym kimś byłem ja. Ta sama osoba, która poprzez sny Mocy pokazała mu jak korzystać z magii Rozumienia, kiedy miał cztery latka. Przez długą chwile szliśmy w milczeniu. Nie odrywałem oczu od obwieszonej wstęgami wodorostów gałęzi. Kiedy zostawię tu księcia, nie wiem jak długo mnie nie będzie. Czy da sobie tu radę sam? Te skarby w niszach niepokoiły mnie. Takie bogactwo musiało do kogoś należeć, a ich właścicielowi mogła nie podobać się nasza obecność na plaży. Mimo to nie mogłem zabrać chłopca ze sobą. Byłby zbytecznym balastem. Doszedłem do wniosku, że dobrze mu zrobi, jeśli przez jakiś czas zostanie sam i będzie musiał troszczyć się o siebie. A jeśli zginę próbując uwolnić Błazna i Ślepuna? No cóż, wtedy przynajmniej książę nie wpadnie w ręce Srokatych. Zacisnąłem żeby, maszerując po piachu i zatrzymując te ponure myśli dla siebie. Dochodziliśmy już do gałęzi, kiedy Sumienny odezwał się. Mówił bardzo cicho. — Powiedziałeś, że mój ojciec nauczył cię Mocy. Czy nauczył cię jak... Nagle potknął się o coś. Padając, butem wyrwał z piasku złoty łańcuszek. Usiadł, klnąc, po czym sięgnął ręką, żeby uwolnić nogę. Gdy wyciągał łańcuszek z piasku, pa-
386
trzyłem nań z rozdziawionymi ustami. Łańcuszek był kunsztownej roboty i każde jego ogniwo składało się z wielu cieńszych — grubości końskiego włosa. Już wypełnił prawie całą dłoń księcia. Ten pociągnął jeszcze raz i kiedy łańcuszek cały wyszedł z piasku, na końcu zobaczyliśmy figurkę. Była zawieszona na nim jako ozdoba. Miała długość małego palca. Metal był pokryty kolorową emalią. Przedstawiała kobietę. Zobaczyliśmy dumną twarz. Artysta obdarzył ją czarnymi oczami, a jej skórze nadał złoty połysk. Czarne włosy zdobiła jakaś niebieska ozdoba. Długa szata odsłaniała jedną pierś. Spod rąbka szaty wystawały bose nogi. — Jest piękna — powiedziałem. Książę nie odpowiedział. Był nią zauroczony. Obrócił figurkę w palcach i powiódł palcem po długich włosach, opadających do połowy pleców. — Nie wiem z czego ją zrobiono. Waży tyle co nic. Obaj jednocześnie podnieśliśmy głowy. Może to nasza magia Rozumienia ostrzegła nas o obecności innej żywej istoty, ale nie sądzę. Wyczułem niewypowiedzianie ohydną woń, rozchodzącą się w powietrzu. A jednak, w tej samej chwili gdy obracałem głowę, szukając źródła tego smrodu, niemal zdołał mi wmówić, że to cudowny zapach. Niemal. Niektórych doznań nigdy się nie zapomina. Jedną z nich jest wstręt, jaki budzą obce myśli, natrętnie pchające się do twego mózgu. Z obrzydzeniem otoczyłem mój umysł obronnym murem Mocy w odruchu, który uważałem za dawno zapomniany. W nagrodę poczułem ten obrzydliwy odór, gdy odwróciłem się i ujrzałem koszmarnego stwora. Na pozór był mojego wzrostu, lecz tylko część jego ciała unosiła się nad ziemią. Nie mogłem zdecydować, czy bardziej przypominał węża, czy morskiego ssaka. Płaskie oczy flądry wydawały się dziwnie nie pasować do szerokiego pyska. Czaszka była nienaturalnie duża. Gdy patrzył na nas, dolna szczęka opadła mu jak klapa lochu. W jego paszczy bez trudu zmieściłby się duży królik. Na moment wystawił sztywny, śluzowaty ozór. Gdy wytrzeszczyliśmy oczy, gwałtownie schował jęzor i z trzaskiem zacisnął szczęki. Z przerażeniem zauważyłem, że książę głupkowato uśmiecha się do tego stworzenia. Sumienny zrobił niepewny krok w jego kierunku. Mocno chwyciłem go za ramie i zacisnąłem palce. Wbijając kciuk w mięśnie, próbowałem wskrzesić wcześniej wydany mu rozkaz, nie wychodząc poza obronny mur Mocy. — Chodź ze mną — powiedziałem cicho lecz stanowczo. Pociągnąłem go do siebie i chociaż nie zareagował, to przynajmniej nie stawiał oporu. Potwór podniósł się wyżej. Worki powietrzne po obu stronach jego szyi nadęły się, gdy unosił swe segmentowane cielsko. Nagle rozpostarł błoniaste łapy — wielkie i szerokie. Na końcach palców tkwiły haczykowate szpony. Przemówił, syczącym i bulgoczącym głosem. Ciskał w nas zniekształcone słowa, jak kamienie.
387
— Nie przyszliście ścieżką. Skąd przyszliście? — Przybyliśmy przez... — Milcz! — ostrzegłem księcia i mocno nim potrząsnąłem. Powoli cofałem się przed stworzeniem, które zbliżało się do nas, przesuwając swe obrzydliwe cielsko po piasku. Skąd się wzięło? Pospiesznie rozejrzałem się wokół w obawie, że zobaczę ich więcej, lecz potwór był sam. Nagle skoczył do przodu, swoim ogromnym cielskiem zagradzając nam drogę na równinę. W odpowiedzi zacząłem cofać się w kierunku wody. Właśnie tam zmierzałem i tylko tamtędy mogliśmy stąd uciec. Modliłem się, żeby woda odsłoniła kolumnę. — Musicie to zostawić! — beknął stwór. — To co ocean wyrzuci na plażę skarbów, musi na niej pozostać. Rzuć to, co znalazłeś. Książę otworzył dłoń. Figurka wypadła z niej, lecz łańcuszek zaplątał się w jego palcach, więc zawisła w powietrzu jak kukiełka. — Rzuć ją! — z jeszcze większym naciskiem rzekł stwór. Doszedłem do wniosku, że czas na uprzejmości minął. Obawiając się puścić księcia, powoli i niezdarnie wyjąłem miecz lewą ręką. — Trzymaj się z daleka — ostrzegłem. Podeszwami butów rozgniatałem przyczepione do nierównej skały pąkle. Zaryzykowałem i zerknąłem przez ramię. Zobaczyłem prostokątne głazy, ledwie wystające nad powierzchnię wody. Stwór źle zrozumiał moje spojrzenie. — Wasz statek zostawił was tutaj! Nie ma tu nic prócz oceanu. Rzuć skarb. Jego syczący głos działał mi na nerwy. Potwór prawie nie miał warg, czym przypominał jaszczurkę, lecz jego rozchylony pysk ukazywał mnóstwo ostrych kłów. — Skarby tej plaży nie są dla ludzi! To co przynosi tu morze, jest dla was stracone na zawsze. Nie byliście tego godni. Pod nogami zachrzęściły mi wodorosty. Książę poślizgnął się i o mało nie upadł. Przytrzymałem go i pomogłem odzyskać równowagę. Jeszcze trzy kroki i weszliśmy po kostki w wodę. — Nie odpłyniecie daleko! — ostrzegł nas stwór. — Ta plaża pochłonie wasze kości! Poczułem strumień strachu, który ku nam kierował, a który dla mnie był jak słaby wietrzyk. Umysł księcia był nieosłonięty i Sumienny nagle wrzasnął z przerażenia. — Nie chcę się utopić! — zawołał. — Proszę, ja nie chcę utonąć! Kiedy odwrócił się do mnie, ujrzałem wytrzeszczone ze strachu oczy. Wcale nie uznałem go za tchórza. Aż nazbyt dobrze wiedziałem, co dzieje się z bezbronnym umysłem, któremu Mocą wszczepiono paniczny lęk. — Sumienny. Musisz mi zaufać. Zaufaj mi. — Nie mogę! — wrzasnął i uwierzyłem mu. Był rozdarty pomiędzy obowiązkiem posłuszeństwa wobec mnie, narzuconym mu magią Mocy, a falami obezwładniające-
388
go strachu, jakie wysyłał potwór. Mocniej chwyciłem jego ramię i pociągnąłem za sobą, cofając się. Woda już sięgała nam do kolan. Poszturchiwały nas fale. Stwór bez wahania podążał za nami. Niewątpliwie lepiej czuł się w wodzie. Ponownie zaryzykowałem spojrzenie przez ramię. Kolumna Mocy była blisko. Poczułem to dziwne oszołomienie, jakie zawsze ogarniało mnie w pobliżu czarnego kamienia. Dziwnie było podążać ku niemu, jako jedynej możliwości ocalenia. — Daj mi ten skarb! — rozkazał stwór i nagle na końcach jego szponów zabłysły jadowicie zielone krople. Groźnie uniósł łapy. Jednym płynnym ruchem wepchnąłem miecz do pochwy, objąłem lewą ręką Sumiennego i rzuciłem się w tył. Gdy potwór skoczył ku nam miałem wrażenie, że w jego nieludzkich ślepiach ujrzałem błysk zrozumienia, lecz to przyszło za późno. Książę i ja zapadliśmy w zimną wodę. Rozpaczliwie macając, natrafiłem dłonią na rzeźbioną powierzchnię zatopionej kolumny. Zanim zdążyłem ostrzec księcia, już nas wchłonęła. Wynurzyliśmy się w blasku prawie ciepłego popołudnia. Książę bezwładnie wysunął się z mojego uścisku i rozciągnął jak długi na bruku, w towarzyszącej nam strudze słonej morskiej wody. Odetchnąłem i rozejrzałem się wokół. — Nie ta strona! Wiedziałem, że to może się zdarzyć, ale zbyt spieszno mi było opuścić plażę, żebym mógł się nad tym zastanawiać. Na każdej z czterech stron kolumny Moc były wyryte runy informujące, dokąd która cię przeniesie. Doskonały system, jeśli ktoś potrafi odczytać te runy. Z dreszczem zgrozy uświadomiłem sobie, jak bardzo ryzykowałem. A gdyby ta kolumna została zasypana przez lawinę, lub roztrzaskana w kawałki? Wolałem nie myśleć, co by z nas zostało. Drżąc, rozejrzałem się wokół. Staliśmy w smaganych wiatrem ruinach opuszczonego miasta Najstarszych. Wyglądało jakby znajomo i zastanawiałem się, czy to nie jest to same miasto, do którego kiedyś przeniosła mnie podobna kolumna. Jednak nie było czasu na takie rozważania i domysły. Wszystko się skomplikowało. Zamierzałem wrócić przez kolumnę, żeby przyjść z pomocą moim przyjaciołom. Teraz nie mogłem zostawić oszołomionego Sumiennego samego, ani na tym pustkowiu, ani na tamtej niebezpiecznej plaży. Musiałem zabrać go ze sobą. — Musimy tam wrócić — powiedziałem księciu. — Musimy wrócić do Księstwa Koziego tą samą drogą, którą przybyliśmy. — To mi się wcale nie podobało — rzekł drżącym głosem i natychmiast pojąłem, że nie mówi o stworzeniu na plaży. Przejście przez filar było wstrząsającym przeżyciem dla niewyszkolonego umysłu. Władczy beztrosko wykorzystywał kolumny do przenoszenia swoich młodych adeptów Mocy, nie zważając na to, ilu z nich postradało od tego zmysły. Ja nie zamierzałem traktować w taki sposób księcia. Tyle że nie miałem innego wyjścia, ani czasu. — Wiem — powiedziałem łagodnie. — Jednak musimy to zrobić, zanim zacznie się przypływ.
389
Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc. Rozważałem, ile mogę mu powiedzieć, nie zdradzając za dużo kobiecie. Potem odrzuciłem wszelkie wahania. Musiał zrozumieć, przynajmniej częściowo, inaczej wyłonię się kolumny z zaślinionym idiotą. — Musimy wrócić do kolumny na plaży. Wiemy, że jedna z jej stron na pewno przeniesie nas do Koziego Księstwa. Będziemy musieli odkryć, która. Chłopiec zakrztusił się. Przykucnął na bruku, przyciskając dłonie do skroni. — Nie sądzę, żebym mógł — rzekł słabym głosem. Ściskało mi się serce. — Zwlekanie nic ci nie da — ostrzegłem. — Podtrzymam cię tak mocno, jak będę mógł. Musimy jednak natychmiast ruszać, mój książę. — Ten stwór może na nas czekać! — zawołał rozpaczliwie, ale chyba bardziej obawiał się przejścia, niż zaczajonego potwora. Nachyliłem się, objąłem go i chociaż się bronił, zawlokłem go do kolumny. Jeszcze nigdy nie przenosiłem się przez kolumnę dwukrotnie w tak niewielkim odstępie czasu. Nie byłem przygotowany na tak dokuczliwy skwar. Gdy się wynurzyliśmy, mimo woli wciągnąłem nosem ciepłą morską wodę. Wstałem, przytrzymując głowę Sumiennego nad powierzchnią. Księciu nic się nie stało. Trzymając go w ramionach i wypluwając wodę, usłyszałem zduszone pomruki dobiegające z plaży. Stał tam już nie jeden, lecz cztery takie stwory. Na nasz widok rzuciły się do wody i ku nam. Nie było czasu na oględziny, namysł i wybieranie. Książę bezwładnie obwisł w moich ramionach. Przycisnąłem go i zaryzykowałem — opuściłem obronne mury Mocy, aby spróbować ochronić jego umysł. Gdy następna fala powaliła mnie na kolana, uderzyłem dłonią o parująca powierzchnię kolumny. Wciągnęła nie. Tym razem przejście dłużyło się nieznośnie. Przysiągłbym, że poczułem jakiś zapach, dziwnie znajomy i odrażający. Sumienny. Sumienny, książę. Dziedzic tronu Przezornych. Syn Ketriken. Otoczyłem jego rwące się myśli swoimi i nazywałem go tymi wszystkimi imionami, jakie przyszły mi do głowy. W pewnej chwili odpowiedział, sięgając myślą do mnie. Znam cię. Tylko tyle wyczułem, lecz potem już trzymał się mnie i siebie. Nasza więź była dziwnie bierna i gdy wreszcie znaleźliśmy się na zielonej murawie pod czystym niebem, nie wiedziałem, czy umysł księcia pozostał nietknięty po naszej ucieczce z plaży skarbów.
ROZDZIAŁ 25
OKUP Po tych znakach poznasz tego, kto może władać Mocą: Dziecko rodziców Mocą obdarzonych. Dziecko, które często w grach inne dzieci pokonuje, które potykają się, tracą zapał i kiepsko się spisują. Dziecko mające wspomnienia, których mieć nie powinno. Dziecko któremu śnią się sny dziwne i zawierające wiedzę, której w żaden sposób samo posiąść nie mogło. Dan Igłowy, Mistrz Mocy króla Dzierżawego
K
urhan przyczaił się na zboczu wzgórza nad nami. Mżyło, lekko lecz zdecydowanie. Trawa była wysoka i mokra. Nagle nie miałem siły ustać, nie mówiąc już o podtrzymywaniu księcia. Osunęliśmy się, aż klęknąłem na mokrej ziemi. Położyłem jego ciało na murawie. Oczy miał otwarte, ale niewidzące. Tylko chrapliwy oddech świadczył o tym, że jeszcze żyje. Wróciliśmy do Księstwa Koziego, lecz nasza sytuacja była zaledwie odrobinę lepsza niż przedtem. Obaj byliśmy przemoknięci. Po chwili poczułem dziwny zapach i zdałem sobie sprawę z tego, że kolumna za naszymi plecami emanuje ciepłem. To była woń parującej z kamienia wilgoci. Zdecydowałem, że wolę zmoknąć niż podejść do niej zbyt blisko. Figurka wciąż zwisała na zaciśniętym w ręku księcia łańcuszku. Wyjąłem ją z jego dłoni, złożyłem łańcuszek i schowałem do sakiewki. Książę nie reagował. — Sumienny? — pochyliłem się nad nim i spojrzałem mu w oczy. Nie skupił na mnie wzroku. Deszcz padał na jego twarz i otwarte oczy. Lekko poklepałem go po policzku. — Książę Sumienny? Słyszysz mnie? Powoli zamrugał. Nie była to energiczna reakcja, ale lepsza niż żadna.
391
— Za chwilę poczujesz się lepiej. Nie byłem pewien czy to prawda, ale zostawiłem go na mokrej trawie i wspiąłem się na szczyt kurhanu. Rozejrzałem się wokół, ale nie dostrzegłem nikogo. Nie było na co patrzeć — ot, pagórki i kilka kęp drzew. Stado wilg poderwało się w górę i znów opadło, kłócąc się o pokarm. Za łąką zaczynał się las. Nie dostrzegłem żadnego bezpośredniego zagrożenia, ale też niczego, co zapowiadałoby jedzenie, picie, czy dach nad głową. Byłem przekonany, że Sumiennemu przydałyby się wszystkie trzy i obawiałem się, że bez nich jego stan jeszcze bardziej się pogorszy, ale teraz miałem coś ważniejszego do załatwienia. Chciałem się dowiedzieć, czy moi przyjaciele jeszcze żyją. Szaleńczo pragnąłem nawiązać kontakt z moim wilkiem. Miałem ochotę zawyć, wkładając w to całe serce. Wiedziałem również, że byłaby to najgłupsza rzecz, jaką mógłbym zrobić. Nie tylko zawiadomiłbym znajdujących się w pobliżu Rozumiejących, że jestem tutaj, ale także ostrzegł ich, że nadchodzę. Uporządkowałem myśli. Potrzebowałem jakiegoś schronienia, i to szybko. Wydawało mi się dość prawdopodobne, że kobieta i kot będą nieustannie szukać księcia. Może już go znaleźli. Popołudnie już zaczynało przechodzić w wieczór. Sumienny mówił, że jeśli go nie odzyskają, Srokaci zabiją Błazna i Ślepuna o zachodzie słońca. Powinienem umieścić go w jakimś bezpiecznym miejscu, zanim znajdzie nas kobieta, potem dowiedzieć się, gdzie są przetrzymywani moi przyjaciele i uwolnić ich. Przed zachodem słońca. Gorączkowo rozważałem możliwości. Najbliższą znaną mi gospodą była ta pod Srokatym Księciem. Wątpiłem, aby Sumiennego czekało tam miłe powitanie. Jednak od Koziej Twierdzy dzieliła mnie spora odległość i rzeka. Niczego nie wymyśliłem. Nie mogłem zostawić Sumiennego samego w tym stanie, a kolejne przejście przez kolumnę pozbawiłoby go zmysłów, nawet gdyby udało nam się wyjść z tego cało. Ponownie rozejrzałem się po niegościnnej okolicy. Niechętnie pogodziłem się z myślą, że choć mam różne możliwości, to żadna z nich nie jest dobra. Nagle postanowiłem ruszyć dalej i spróbować wymyślić coś po drodze. Jeszcze raz obrzuciłem wzrokiem otoczenie, szykując się do zejścia z kurhanu. W tym momencie coś zauważyłem, nie kształt, lecz ruch za kępą drzew. Przypadłem do ziemi i wytężyłem wzrok, usiłując przyjrzeć się temu lepiej. Po chwili zwierzę wyszło spomiędzy drzew. Koń. Czarny i wysoki. Mojakara. Spojrzała w moim kierunku. Powoli podniosłem się z ziemi. Była za daleko, żebym mógł spróbować czułych słówek. Zapewne uciekła gdy Srokaci złapali Ślepuna i Błazna. Zastanawiałem się, co się stało z Węgielkiem. Jeszcze przez chwilę patrzyłem na klacz, lecz ta tylko stała i obserwowała mnie. Odwróciłem się do niej plecami i zszedłem do księcia. Nie odzyskał przytomności, ale przynajmniej zareagował na zimny deszcz, zwijając się w kłębek i dygocząc. Mój niepokój mieszał się z poczuciem winy i nadzieją. Może w tym stanie nie będzie mógł użyć Rozumienia i dać Srokatym znać, gdzie jesteśmy. Położyłem dłoń na jego ramieniu i najłagodniej jak mogłem, powiedziałem:
392
— Wstańmy i chodźmy. Będzie nam cieplej. Nie wiem czy mnie zrozumiał. Patrzył tępym wzrokiem, kiedy stawiałem go na nogi. Potem skrzyżował ręce na piersi i zgarbił się. Nie przestał dygotać. — Chodźmy — powtórzyłem, ale nie ruszył się dopóki nie objąłem go ramieniem i powiedziałem: — Chodź ze mną. Już. Usłuchał, ale był to niepewny, chwiejny chód. W ślimaczym tempie trawersowaliśmy wilgotny stok wzgórza. Po chwili uświadomiłem sobie, że za plecami słyszę stuk kopyt. Zerknąwszy przez ramię zobaczyłem, że Mojakara idzie za nami, ale kiedy przystanąłem, ona zatrzymała się także. Puściłem księcia, a ten o mało nie upadł i klacz natychmiast nabrała podejrzeń. Znów podtrzymałem Sumiennego. Poszliśmy dalej i znów usłyszałem za plecami nierówny stuk jej kopyt. Ignorowałem ją, aż prawie nas dogoniła. Wtedy usiadłem i pozwoliłem Sumiennemu opierać się o mnie. Po chwili ciekawość wzięła górę nad wrodzoną ostrożnością. Nadal nie zwracałem na nią uwagi, aż poczułem na karku jej ciepły oddech. Nawet wtedy nie odwróciłem się do niej, ale ukradkiem przesunąłem dłoń i złapałem zwisające wodze. Myślę, że była nawet zadowolona z tego, że została złapana. Powoli wstałem i pogłaskałem ją po szyi. Sierść miała pokrytą zaschniętą pianą a uzdę wilgotną. Musiała paść się z uzdą na pysku. Jeden bok siodła był pokryty wyschniętym błotem, co świadczyło, że tarzała się po ziemi. Powoli oprowadziłem ją w koło i moje obawy potwierdziły się. Kulała. Coś, może pies Srokatych, próbował ją dogonić, ale uratowała ją szybkość. Dziwiłem się, że została w tej okolicy, nie mówiąc już o tym, że do mnie podeszła. Jednak nie było mowy o tym, abyśmy galopem odjechali w bezpieczne miejsce. W najlepszym razie zdobędziemy się na powolny marsz. Straciłem trochę czasu usiłując namówić księcia, żeby podniósł się i dosiadł klaczy. Usłuchał mnie dopiero kiedy straciłem cierpliwość i kazałem mu wstać i wsiąść na tego przeklętego konia. Nie reagował na próby nawiązania rozmowy, ale wykonywał proste polecenia. Teraz byłem rad z tego, że moja Moc odcisnęła w jego umyśle tak głębokie piętno i połączyła nas ze sobą. Zabroniłem mu walczyć ze mną, a jego umysł zinterpretował to jako nakaz posłuszeństwa. Nawet przy jego biernej współpracy z trudem wsadziłem go na konia. Sadowiąc go w siodle bałem się, że straci równowagę i spadnie. Nie próbowałem siadać za nim. Wątpiłem by klacz zdołała udźwignąć nas obu. Poprowadziłem ją. Książę chwiał się, ale nie spadał. Wyglądał okropnie. Jego twarz straciła młodzieńczy wygląd i stała się twarzą chorego dziecka z podkrążonymi oczami i półotwartymi ustami. Wyglądał jak konający. Na samą myśl o tym strach lodowatą dłonią ścisnął mi serce. Książę martwy. Koniec dynastii Przezornych i rozpad Sześciu Księstw. Okropna i bolesna śmierć Pokrzywy. Nie mogłem do tego dopuścić. Weszliśmy w gąszcz drzew, płosząc wronę, która odleciała, kracząc złowrogo. Zły znak.
393
Idąc, zacząłem przemawiać do księcia i konia. Mówiłem uspokajającym tonem Brusa, używając jego słów, krzepiącego rytuału zapamiętanego z dzieciństwa. — Chodźmy, wszystko będzie dobrze, no już, już, najgorsze za nami, w porządku, w porządku. Potem zacząłem cicho nucić i to również była ta sama melodia, którą Brus często mruczał, zajmując się rannymi końmi lub źrebiącymi się klaczami. Myślę, że te znajome dźwięki uspokajały i krzepiły bardziej mnie niż księcia czy konia. Po pewnym czasie znów zacząłem mówić, tym razem nie tylko do nich, ale i do siebie: — No cóż, wygląda na to, że Cierń miał rację. Używasz Mocy, czy cię tego nauczą, czy nie. I obawiam się, że tak samo jest z Rozumieniem. Masz to we krwi, chłopcze, a w przeciwieństwie do wielu innych nie sądzę, żeby można wybić ci to z głowy. Nie sądzę. Jednak nie wolno się w tym pławić w taki sposób, w jaki to robiłeś. Rozumienie właściwie niewiele różni się od Mocy. Człowiek musi wytyczyć granice sobie i swojej magii. Ustalanie tych granic to element człowieczeństwa. Dlatego, jeśli wyjdziemy z tego z życiem, będę cię uczył. Chyba ja również będę się uczył. Zapewne nadszedł czas, żebym przejrzał wszystkie te stare zwoje i sprawdził, co w nich naprawdę jest. Chociaż to mnie przeraża. W ciągu ostatnich dwóch lat Moc dręczyła mnie, niczym jątrzący się wrzód. Nie wiem czym się to skończy. I obawiam się tego niewiadomego. Pewnie to wilcza część mojej jaźni. Spraw Edo, żeby nic mu się nie stało, jemu i mojemu Błaznowi. Niech nie cierpią i nie umrą tylko dlatego, że mnie znali. Jeśli coś stanie się któremuś z nich... To dziwne, prawda, że dopiero kiedy możesz stracić kogoś bliskiego, pojmujesz jak wielką jest częścią twego życia? A wtedy myślisz, że nie zniósłbyś tego, gdyby coś mu się stało, lecz najstraszniejsze jest to, że w rzeczywistości zniesiesz to, będziesz musiał znieść, tak czy inaczej. Tylko nie potrafisz powiedzieć, kim się staniesz. Kim będę, jeśli zabraknie Ślepuna? Przypomnij sobie tamtą łasicę sprzed lat. Wciąż żyła, chociaż jedynym impulsem, jaki kierował tym małym stworzonkiem była chęć zabicia... — Co z moim kotem? — zapytał cicho. Z ulgą stwierdziłem, że nie postradał zdrowych zmysłów. Jednocześnie pospiesznie przypominałem sobie, co przed chwilą mówiłem i miałem nadzieje, że nie słuchał zbyt uważnie. — Jak się czujesz, mój książę? — Nie wyczuwam mojego kota. Zapadła długa cisza. W końcu powiedziałem: — Ja także nie czuję mojego wilka. Czasem potrzebuje samotności. Milczał tak długo, że już myślałem, że nic więcej nie powie. Potem rzekł: — To nie takie uczucie. Ona nas rozdziela. Czuję się tak, jakby mnie karała. — Karała za co? — spytałem spokojnie i beznamiętnie, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie.
394
— Za to, że cię nie zabiłem. Za to, że nawet nie próbuję. Ona nie może tego zrozumieć. Nie potrafię jej wytłumaczyć, dlaczego tego nie robię. A ona jest na mnie zła. Te proste słowa płynęły z głębi serca, jakbym rozmawiał z osobą na co dzień ukrytą pod maską konwenansów. Wyczułem, że nasze podróże przez kolumny Mocy w znacznym stopniu odarły go z tej ochronnej skorupy. Teraz był prawie bezbronny. Mówił i rozumował jak ciężko ranny żołnierz, albo człowiek leżący w gorączce. Opuścił wszystkie osłony. Odniosłem wrażenie, że zaczął mi ufać, skoro mówił mi o takich sprawach. W duchu napominałem się, że nie powinienem się łudzić i wierzyć mu. Tylko ciężkie przejścia sprawiły, że otworzył się przede mną w taki sposób. Tylko zmęczenie. Ostrożnie dobierałem słowa. — Czy ona jest teraz z tobą? Ta kobieta? Powoli skinął głowa. — Teraz jest ze mną cały czas. Nie pozwala mi myśleć samodzielnie. — Przełknął ślinę i dodał niepewnie: — Ona nie chce, żebym z tobą rozmawiał. Ani słuchał. To trudne. Wciąż mnie namawia. — A czy ty chcesz mnie zabić? Znów odparł dopiero po chwili. Jakby musiał przetrawić słowa, nie tylko je usłyszeć. Kiedy przemówił, nie odpowiedział na moje pytanie. — Powiedziałeś, że ona nie żyje. To bardzo ją rozgniewało. — Bo to prawda. — Powiedziała, że mi to wyjaśni. Później. Powiedziała, że to powinno mi wystarczyć. — Nie patrzył na mnie, lecz kiedy ja spojrzałem na niego, odwrócił głowę jakby chciał mieć pewność, że na mnie nie popatrzy. — Potem ona... stała się mną. I zaatakowała cię nożem. Ponieważ ja... nie mógłbym. Nie potrafiłem orzec, czy był zmieszany czy zawstydzony. — Nie mógłbyś mnie zabić? — podpowiedziałem. — Nie mógłbym — powtórzył książę. Zdumiało mnie to, z jaką wdzięcznością przyjąłem to stwierdzenie. Odmówił zabicia mnie. A myślałem, że powstrzymał go tylko wpojony mu Mocą nakaz. — Nie chciałem jej słuchać. Czasem była rozczarowana moim zachowaniem. Teraz jednak jest na mnie naprawdę zła. — I karze cię za nieposłuszeństwo. Zostawiając cię samego. Powoli i ociężale pokręcił głową. — Nie. Kota nie obchodzi, czy cię zabiję, czy nie. On i tak zawsze będzie ze mną. Ale kobieta... ona jest rozczarowana tym, że nie jestem bardziej lojalny. Dlatego nas... rozdziela. Mnie i kota. Ona uważa, że powinienem dowieść, że jestem jej godny. Jak mogą mi ufać, jeśli nie chcę dowieść mojej lojalności? — Masz dowieść swej lojalności zabijając tego, kogo ci wskażą?
395
Milczał przez długa chwilę. To dało mi czas do namysłu. Ja zabijałem, kiedy mi kazano. Robiłem to z poczucia lojalności wobec króla i wywiązując się z umowy z moim dziadkiem. Będzie mnie uczył, jeśli będę wobec niego lojalny. Odkryłem, że nie chcę, aby syn Ketriken był w taki sposób lojalny wobec kogokolwiek. Westchnął. — To było... coś więcej. Ona chce podejmować decyzje. Wszystkie. Cały czas. Tak samo jak mówiła kotu na co i kiedy ma polować, a potem zabierała mu zdobycz. Kiedy jesteśmy blisko, to jest jak miłość. Może jednak trzymać się z dala od nas i wciąż jesteśmy związani... Zauważył, że go nie rozumiem i po chwili dodał cicho: — Nie podobało mi się, kiedy użyła mojego ciała przeciwko tobie. Nawet gdyby nie próbowała cię zabić, nie podobałoby mi się to. Odepchnęła mnie na bok, tak jak... Nie chciał tego wyznać. Podziwiałem go za to, że znalazł w sobie siłę. — Tak jak odpychała na bok kota, kiedy nie chciała robić tego, co on. Na przykład kiedy znudziło ją wylizywanie futra albo jakaś zabawa. Kot też tego nie lubi, ale nie wie jak sobie z tym poradzić. Ja wiem. Odepchnąłem ją i to jej się nie spodobało. A jeszcze bardziej nie spodobało jej się to, że kot również to poczuł. Myślę, że ona głównie za to mnie karze. Za to, że się jej oparłem. — Pokręcił głową, zdumiony, a potem dodał: — Ona jest taka prawdziwa. Skąd wiesz, że nie żyje? Wyczułem, że nie mogę go okłamać. — Ja... czuję to. I Ślepun też. On mówi, że ona żeruje na kocie jakby była pasożytem odżywiającym się jego ciałem. Szkoda mi tego kota. — Och — powiedział cichutko. Zerknąłem na niego i pomyślałem, że teraz jest bardziej szary niż blady. Patrzył nieobecnym wzrokiem, wracając myślami w przeszłość. — Kiedy go dostałem, uwielbiał jak go szczotkowałem. Miał jedwabistą sierść. Kiedy jednak opuściliśmy Kozią Twierdzę... czasem kot chciał, żebym go wyczesał, ale kobieta zawsze mówiła, że nie ma na to czasu. Kot zaczął chudnąć i miał posklejaną sierść. Mówiłem jej o tym, ale zawsze mnie zbywała. Mówiła, że to chwilowe i wkrótce mu przejdzie. A ja jej uwierzyłem. Chociaż kot chciał, żebym go wyszczotkował. — Przykro mi, że musiałem ci o tym powiedzieć. — Pewnie teraz nie ma to żadnego znaczenia. Przez długi czas w milczeniu prowadziłem konia, usiłując zrozumieć znaczenie tych ostatnich słów. Czy nie miało znaczenia to, że mi przykro, czy to, że ona nie żyje? — Uwierzyłem w tyle kłamstw, które mi opowiadała. A przecież wiedziałem, że... Nadjeżdżają. Sprowadziła ich wrona. — W jego głosie usłyszałem smutek. Mówił, zacinając się. — Wiedzieli, że powinni obserwować monolit. Znali legendy o takich kamieniach. Nie pozwoliła, żebym ci o tym powiedział. Dopiero teraz. Kiedy to już nie ma znaczenia. Teraz uważa, że to zabawne. — Nagle wyprostował się w siodle. Wyraźnie się ożywił. — Och, kocie! — westchnął.
396
Przez chwilę byłem bliski paniki, ale zaraz opanowałem ją. Pospiesznie rozejrzawszy się wokół nie dostrzegłem nikogo i niczego. On jednak twierdził, że Srokaci się zbliżają i byłem pewien, że nie kłamał. Dopóki był ze mną i związany z kotem, nie mogłem się przed nimi ukryć. Mógłbym wsiąść na Mojąkarą i zagonić ją na śmierć, a i tak nie zdołalibyśmy uciec. Znajdowaliśmy się zbyt daleko od Koziej Twierdzy i nie miałem tu żadnej kryjówki ani sprzymierzeńców. A ponadto mieli wronę, która była ich szpiegiem. Powinienem się tego domyślić. Porzuciłem ostrożność i sięgnąłem do mojego wilka. Przynajmniej dowiem się, czy żyje. Dotknąłem go i poczułem falę okropnego bólu. Odkryłem jedyna prawdę, która była gorsza od niewiedzy. Był żywy i cierpiał, i wciąż nie dopuszczał mnie do swoich myśli. Dobijałem się do bram jego umysłu, ale nie chciał mnie wpuścić. Czując jego zaciekły opór zastanawiałem się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że to ja. Przypominał mi żołnierza ściskającego w dłoni miecz, którego nie jest już w stanie użyć — albo dwa wczepione w swoje gardła wilki, umierające razem. Po chwili, krótkiej jak udręczony oddech, pojawili się Srokaci. Jechali na wzgórze nad nami, a kilku wyłoniło się z lasu po lewej. Sześciu z nich ruszyło ku nam przez łąkę. Wśród nich był wysoki mężczyzna na ogierze. Wrona przeleciała nad nami, tym razem kracząc drwiąco. Daremnie wypatrywałem w ich szeregach luki, przez która moglibyśmy się wymknąć. Nie było jej. Zanim dosiadłbym Mojejkarej i popędził ją do galopu, tamci już zdążyliby odciąć nam drogę. Śmierć zbliżała się do nas ze wszystkich stron. Przystanąłem i wyjąłem miecz. Przez głowę przemknęła mi głupia myśl, że wolałbym umrzeć trzymając w dłoni miecz Szczerego niż broń jakiegoś strażnika. Czekałem. Nie spieszyli się. Nadjeżdżali powoli, jak wolno zaciskająca się pętla. Może bawiła ich myśl, że stoję tam i patrzę jak się zbliżają. Dali mi zbyt dużo czasu do namysłu. Wepchnąłem miecz do pochwy i wyjąłem sztylet. — Zsiadaj — powiedziałem cicho. Sumienny spojrzał na mnie ze zdziwieniem. — Zsiądź z konia — rozkazałem mu i usłuchał, chociaż musiałem podtrzymać go, żeby nie upadł. Objąłem ramieniem jego pierś i ostrożnie przyłożyłem sztylet do gardła. — Przykro mi — powiedziałem szczerze. Podjąłem już decyzje, która mroziła mi krew w żyłach. — Jednak śmierć będzie dla ciebie lepsza od tego, co planuje ta kobieta. Stał nieruchomo w moim uścisku. Nie wiedziałem, czy bał się stawiać opór, czy nie chciał tego robić. — Skąd wiesz, co ona zamierza ze mną zrobić? — zapytał spokojnie. — Ponieważ wiem, co ja zrobiłbym na jej miejscu. To stwierdzenie niezupełnie odpowiada prawdzie, powiedziałem sobie. Ja nigdy nie przejąłem kontroli nad cudzym ciałem i umysłem tylko po to, żeby przedłużyć sobie życie. Byłem na to zbyt szlachetny. Tak szlachetny, że prędzej zabiję mojego księcia niż
397
pozwolę wykorzystać go w taki sposób. Tak szlachetny, że zabiję go wiedząc, że przez to zginie moja córka. Nie chciałem zbyt dokładnie analizować mojego postępowania. Tak więc trzymałem sztylet na gardle jedynego syna Szczerego i patrzyłem na nadjeżdżających Srokatych. Zaczekałem aż znajdą się w zasięgu głosu, a wtedy zawołałem: — Jeśli podjedziecie bliżej, zabiję go. Wysoki mężczyzna na ogierze był ich przywódcą. Uniósł rękę, zatrzymując pozostałych, a potem sam powoli podjechał do mnie, jakby wystawiając na próbę moją cierpliwość. — Wystarczy jeden ruch ręki i książę zginie — ostrzegłem go. — Och, daj spokój, jesteś śmieszny — odparł dryblas. Wciąż zbliżał się do mnie. Mojakara prychnęła pytająco. — I co zrobisz, jeśli posłusznie się zatrzymamy? Będziesz tak stał aż umrzesz z głodu? — Puścicie nas, albo go zabiję — wyjaśniłem. — Równie głupie. A co nam to da? Jeśli nie możemy go mieć, równie dobrze może być martwy. Mówił głębokim, dźwięcznym i donośnym głosem. Miał śniadą, urodziwą twarz i siedział na koniu jak rycerz. W innym miejscu i czasie wziąłbym go za człowieka godnego mojej przyjaźni. Teraz jego ludzie śmiali się z moich żałosnych wysiłków powstrzymania ich. Dryblas wciąż się zbliżał. Wielki ogier wysoko podnosił nogi, a w jego ślepiach widziałem błysk Rozumienia. — I zastanów się co będzie, jeśli go zabijesz. Jeżeli zginie, będziemy na ciebie bardzo źli. I nadal nie zdołasz nam uciec. Wątpię czy uda ci się zmusić nas, żebyśmy zabili cię szybko. Tak więc mam inną propozycję. Oddaj nam chłopca, a zabije cię szybko. Masz na to moje słowo. Jakże uprzejma propozycja. Jego poważna mina i ton głosu przekonały mnie, że dotrzymałby słowa. Szybka śmierć była nawet pociągająca, w porównaniu z inną alternatywą. Mimo to nie zamierzałem umierać nie mając ostatniego słowa. — Bardzo dobrze — zgodziłem się. — Jednak to będzie kosztowało więcej niż moje życie. Wypuśćcie wilka i złotoskórego. Wtedy oddam wam księcia i będziecie mogli mnie zabić. Książę stał nieruchomo w moim uścisku. Ledwie oddychał, ale czułem jak uważnie mnie słucha, chłonąc moje słowa jak wyschnięta ziemia deszcz. Cieniutka więź Mocy między nami ostrzegła mnie, że to nie wszystko. Porozumiewał się z kimś za pomocą tej okropnej mieszanki Rozumienia i Mocy. Napiąłem mięśnie na wypadek, gdyby kobieta przejęła kontrolę nad jego ciałem. — Kłamiesz? — spytał Sumienny tak cicho, że ledwie go usłyszałem. Pytał mnie on sam, czy ta kobieta? — Mówię prawdę — skłamałem przekonująco. — Jeśli uwolnią lorda Złocistego i wilka, wypuszczę cię. Z poderżniętym gardłem. A potem podetnę je sobie.
398
Wysoki mężczyzna na koniu wydał z siebie dźwięk, który mógł być chichotem. — Obawiam się, że już na to za późno. Oni nie żyją. — Nieprawda. Żyją. — Ach tak? Podjechał jeszcze trochę. — Wiedziałbym, gdyby wilk był nieżywy. Teraz nie musiał już krzyczeć, żebym go słyszał. Powiedział konfidencjonalnie: — I dlatego to nienormalne, że z nami walczysz. Przyznaję, że sama ta odpowiedź wystarcza, żeby odwlec chwilę twojej śmierci. — W jego oczach zapalił się życzliwy błysk, a w głosie usłyszałem nutę szczerego zaciekawienia. — Dlaczego, na krąg życia Edy i El, stajesz przeciwko swoim? Podoba ci się to, co nam czynią? Chłostanie, wieszanie, ćwiartowanie i palenie? Dlaczego to popierasz? Odparłem głośno, tak by słyszeli mnie wszyscy: — Ponieważ to, co chcecie uczynić temu chłopcu, jest złe! Złe jest to, co ta kobieta uczyniła kotu! Nazywacie siebie Srokatymi i twierdzicie, że jesteście dumni z tego pokrewieństwa, a łamiecie wszelkie zasady Pradawnej krwi. Jak możecie usprawiedliwiać to, co ona zrobiła z tym kotem, nie mówiąc już o tym, co zamierza zrobić z księciem? Dryblas przeszył mnie lodowatym spojrzeniem. — Jest Przezornym. Czy można zrobić mu coś, na co po tysiąckroć nie zasługuje? Słysząc te słowa, książę zesztywniał w moim uścisku. — Chwalebny, czy naprawdę tak uważasz? — W młodzieńczym głosie Sumiennego słyszałem zgrozę i niedowierzanie. — Inaczej mówiłeś, kiedy przyłączyłem się do was. Powiedziałeś, że kiedyś zostanę królem, który przyniesie sprawiedliwość wszystkim poddanym. Mówiłeś... Chwalebny z politowanie pokręcił głową na taką naiwność. — Powiedziałbym cokolwiek, bylebyś pojechał z nami. Dzięki tym pięknym słówkom zyskałem czas potrzebny na umocnienie więzi. Kot przekazał mi sygnał, że to już się stało. Teraz Włosiennica może cię mieć w każdej chwili. Gdybyś nie miał noża na gardle, już by cię miała. Ona jednak nie chce umrzeć po raz drugi. Raz zupełnie jej wystarczy. Umierała powolną śmiercią, kaszląc, dławiąc się i słabnąc z każdym dniem. Nawet moja matka umarła szybciej. Powiesili ją, to prawda, ale jeszcze żyła, kiedy poćwiartowali ją i rzucili do ognia. A mój ojciec... Cóż, sądzę, że te chwile, kiedy patrzył jak żołnierze Władczego Przezornego rozprawiają się z moją matką, wydawały mu się latami. — Uśmiechnął się nieprzyjemnie do Sumiennego. — Tak więc widzisz, że historia kontaktów mojej rodziny z Przezornymi jest bardzo długa. To stare porachunki, mój książę. Sądzę, że w ciągu ostatniego roku jedynymi przyjemnymi chwilami dla Włosiennicy były te, kiedy układaliśmy ten plan. To sprawiedliwe, żeby Przezorny oddał swe życie za te, które odebrano moim bliskim.
399
No tak. Oto ziarno nienawiści. Jeszcze raz Przezorni nie musieli daleko szukać przyczyny wszystkich swoich kłopotów. Źródłem nieszczęść Sumiennego była pycha i okrucieństwo jego wuja, Władczego. Nienawiść była spuścizną, jaką pozostawił i mnie, ale zamknąłem serce i nie dopuściłem do niego współczucia. Srokaci byli moimi wrogami. Niezależnie od tego, ile wycierpieli, nie mieli prawa krzywdzić tego chłopca. — A kim była dla ciebie Włosiennica, Chwalebny? — spytałem spokojnie. Myślałem, że znam odpowiedź, ale zaskoczył mnie. — Była moja bliźniaczą siostrą, tak bliską mi jak tylko kobieta może być bliska mężczyźnie. Oprócz niej jestem ostatni z mego rodu. Czy to ci wystarczy? — Nie. Najwyraźniej jednak wystarcza tobie. Zrobiłbyś wszystko, żeby znów mogła żyć w ludzkim ciele. Pomógłbyś jej ukraść ciało tego chłopca, żeby przeniosła w nie swoją jaźń. Chociaż jest to sprzeczne z wszystkimi zasadami Pradawnej Krwi, które są nam tak drogie. Mówiłem to głośno i z przekonaniem. Jeśli moje słowa wstrząsnęły jego ludźmi, to nie dali tego po sobie poznać. Chwalebny zatrzymał ogiera na wyciągnięcie miecza ode mnie. Nachylił się i przeszył mnie wzrokiem. — To nie tylko braterskie uczucie. Zerwij swoje lokajskie więzy z rodem Przezornych i pomyśl o sobie. Pomyśl o swoich braciach i siostrach. Zapomnij o starym zwyczaju narzucania sobie pęt. Pradawna Krew jest darem Eda i powinniśmy z niej korzystać! Oto wyśmienita okazja dla wszystkich ludzi Pradawnej Krwi.. Mamy szansę być wysłuchani. Niech Przezorni w końcu przyznają się do tego, o czym od dawna mówi legenda: że mają w sobie tyleż magii Mocy, co Rozumienia. Ten chłopiec kiedyś będzie królem. Uczynimy go jednym z nas. Kiedy obejmie władzę, zakończy prześladowania, które tak długo znosiliśmy. Przygryzłem wargę w udawanym namyśle. Chwalebny nie miał pojęcia, nad czyn naprawdę się zastanawiam. Gdybym spełnił jego życzenie, Przezorni pozostaliby u władzy, przynajmniej na pozór. Pokrzywa mogłaby spokojnie żyć, z daleka od pajęczej sieci intryg. Może nawet byłoby to dobre rozwiązanie dla Pradawnej Krwi i Sześciu Księstw. Wystarczyłoby skazać Sumiennego na wieczne cierpienia. Błazen i mój wilk byliby wolni, Pokrzywa przeżyłaby, a może nawet zaprzestano by zabijać ludzi Pradawnej Krwi. Może nawet ja uszedłbym z życiem. I wszystko to za jednego chłopca, którego prawie nie znałem. Jedno życie za tyle innych. Podjąłem decyzję. — Gdybym wiedział, że mówisz prawdę... — zacząłem i urwałem. Spojrzałem na Chwalebnego. — Mógłbyś przyłączyć się do nas? Sądził, że muszę pójść na kompromis albo zginąć. Popatrzyłem na niego z udawanym wahaniem, a potem ledwie dostrzegalnie skinąłem głową. Jedna ręką rozchyliłem koł-
400
nierzyk. Spod koszuli wyjrzały paciorki Dżiny. Lubisz mnie, słałem mu sygnał. Ufaj mi. Zechciej być moim przyjacielem. Potem zacząłem tchórzliwie: — Mógłbym ci się przydać, Chwalebny. Królowa oczekuje, że lord Złocisty przyprowadzi jej syna jeśli zabijecie go i książę wróci sam, ktoś zacznie się zastanawiać, co się stało ze Złocistym i dlaczego. Jeśli pozostawisz nas przy życiu i pozwolisz odwieźć księcia z powrotem, będę mógł wytłumaczyć zmiany w jego zachowaniu. Uwierzą w moje wyjaśnienia. Patrzył na mnie, zastanawiając się. Widziałem, że pragnie w to wierzyć. — A lord Złocisty przystanie na taką propozycję? Prychnąłem pogardliwie. — On nie jest Rozumiejącym. Ma tylko oczy, które powiedzą mu, że odzyskaliśmy księcia całego i zdrowego. W Koziej Twierdzy na pewno powitają go jak bohatera. Uwierzy, że udało mi się wynegocjować uwolnienie księcia i chętnie przypisze sobie tę zasługę. Może nawet być świadkiem tych negocjacji. Zabierzcie mnie do niego. Tam odegramy przed nim komedię. Potem puścicie jego i wilka, zapewniając, że ja i książę wkrótce do nich dołączymy. — Kiwnąłem głową, jakby coraz bardziej podobał mi się ten pomysł. — Właściwie byłoby najlepiej, żeby odjechał. Nie powinien widzieć, jak kobieta opanuje ciało chłopca. Mógłby nabrać podejrzeń. Niech lord Złocisty pojedzie przodem. — Zdaje się, że bardzo dbasz o jego bezpieczeństwo — sondował Chwalebny. Wzruszyłem ramionami. — Dobrze mi płaci i niewiele wymaga. I toleruje mojego wilka. Znamy się od lat. Niełatwo o równie dobrą posadę. Chwalebny uśmiechnął się, lecz w jego oczach dostrzegłem skrywaną pogardę dla takiej służalczej etyki. Jeszcze szerzej rozchyliłem kołnierzyk. Spojrzał na Sumiennego. Chłopiec nie odrywał oczu od jego twarzy. — Jest pewien problem — zauważył cicho Chwalebny. — Chłopiec nic nie skorzysta na naszej umowie. Może opowiedzieć o wszystkim lordowi Złocistemu. Poczułem, że Sumienny zamierza coś powiedzieć. Ścisnąłem go mocniej, dając w ten sposób znać, żeby siedział cicho i dał mi pomyśleć, ale i tak przemówił: — Chcę wyjść z tego z życiem — powiedział wyraźnie. — Choćby miało to być kiepskie życie. I chcę uratować mojego kota. Naprawdę jestem z nim związany, chociaż twoja siostra oszukała nas obu. Nie zostawię jej kota. Jeśli odbierze mi moje ciało, może taką cenę przyjdzie mi zapłacić za to, że pozwoliłem Srokatym zrobić ze mnie głupca, wierząc w ich zapewnienia przyjaźni i miłości. Mówił pewnym i donośnym głosem. Patrząc przez ramię Chwalebnego zauważyłem, że dwaj jego jeźdźcy odwracają oczy, jakby zawstydziły ich słowa księcia. Nikt jednak nie ujął się za chłopcem. Usta Chwalebnego wykrzywił nikły uśmiech. — Zatem umowa stoi. — Wyciągnął do mnie rękę, jakby chciał przypieczętować ją uściskiem dłoni. — Zabierz sztylet od gardła chłopca.
401
Odpowiedziałem z wilczym uśmiechem: — Jeszcze nie teraz. Powiedziałeś, że Włosiennica może zapanować nad nim w każdej chwili? No cóż, gdyby tak się stało, mógłbyś dojść do wniosku, że już nie jestem wam potrzebny. Moglibyście mnie zabić, przejąć ciało chłopca, a potem oddać go lordowi Złocistemu, uwalniając zakładnika, żeby wrócił na dwór. Nie. Zrobimy to po mojemu. Ponadto chłopiec mógłby zmienić zdanie. Ten sztylet będzie mu przypominał o tym, że stanie się tak, jak ja chcę. Zastanawiałem się, czy Sumienny słyszy zawartą w tych słowach obietnice. Nie spuszczałem z oczu Chwalebnego i nie zmieniłem tonu głosu. — Niech zobaczę jak lord Złocistego dosiada konia i odjeżdża w towarzystwie mojego wilka. Wtedy, gdy przekonam się, że dotrzymałeś słowa, oddam księcia i siebie w wasze ręce. Kiepski, kiepściutki plan. Nie byłem w stanie wymyślić niczego innego, co doprowadziłoby mnie do Błazna i Ślepuna. Wciąż uśmiechałem się i spoglądałem na Chwalebnego, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że pozostali otaczają mnie ciasnym kręgiem. Pewnie trzymałem w dłoni sztylet. Książę podniósł rękę i chwycił mnie za nadgarstek. Ledwie to poczułem, gdyż to tylko wyglądało tak, jakby chciał się bronić. W rzeczywistości miałem wrażenie, że podtrzymuje moją dłoń. — Zrobimy jak chcesz — ustąpił w końcu Chwalebny. Trudno było mi wsiąść na Mojąkarą, trzymając nóż na gardle księcia, ale jakoś nam się udało. Sumienny był niemal zbyt chętny do współpracy. Obawiałem się, że Chwalebny przejrzy naszą grę. W tym momencie wiele dałbym za to, żeby książę umiał posługiwać się mocą. Łącząca nas więź była zbyt słaba, żebym mógł poznać jego myśli, a on nie wiedział jak skierować je ku mnie. Czułem tylko jego niepokój i determinację. Nie miałem pojęcia, co postanowił. Mojakara nie była zadowolona z tego, że musi nieść podwójny ciężar, a mnie również na myśl o tym ściskało się serce. Nie tylko ryzykowałem, że jej utykanie jeszcze się pogłębi, a może nawet utrwali, ale w dodatku klacz będzie zmęczona i obolała, co utrudni ewentualną ucieczkę. Każdy jej krok był dla mnie naganą. Jednak nie miałem innego wyjścia. Pojechaliśmy za Chwalebnym, a jego kompani za nami. Nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych. Rozpoznałem jedną z kobiet, które widziałem podczas tamtej potyczki. Nie zauważyłem żadnego z dwóch mężczyzn, z którymi walczyłem. Dawni towarzysze księcia nie okazywali mu teraz cienia przyjaźni czy współczucia. On zdawał się ich nie zauważać, jadąc ze sztyletem przyciśniętym do boku. Zawróciliśmy i przejechaliśmy przez wzgórza, obok kurhanów i w kierunku lasu. Cały ten teren był dziwnie pagórkowaty i wkrótce doszedłem do wniosku, że dawno temu wznosiło się tutaj jakieś miasto. Łąki i lasy znów objęły tę ziemię we władanie, lecz dawne pola uprawne na zawsze pozostają nienaturalnie płaskie. Mech pokrył kamienne
402
murki odgradzające niegdyś pastwiska, a na szczycie wyrastały trawy, jeżyny i mlecze, które zawsze zdają się uwielbiać takie miejsca. „Nikt nie żyje wiecznie” — wydawały się mówić te mury. „Cztery ułożone na sobie kamienie przetrwają dłużej niż twoje sny i będą tu stały jeszcze długo po tym, jak twoi potomkowie zapomną o tym, że żyłeś.” Sumienny milczał. Trzymałem sztylet przytknięty do jego boku poniżej żeber. Sądzę, że gdybym wyczuł, że kobieta usiłuje przejąć kontrolę nad jego ciałem, pchnąłbym go. Książę zdawał się błądzić myślami. Ja wykorzystałem ten czas, aby przyjrzeć się naszym wrogom. Był ich tuzin, włącznie z Chwalebnym. W końcu dojechaliśmy do jaskini, której wejście znajdowało się na zboczu pagórka. Dawno temu ktoś wzniósł tu kamienne ściany, powiększając wnętrze. Resztki drewnianej bramy smętnie zwisały na jednym zawiasie. Owce, pomyślałem. To dobre miejsce dla owiec. Jaskinia byłaby dla nich dobrym schronieniem w nocy, w deszczu i śnieżycy. Mojakara uniosła łeb i zarżała, pozdrawiając Węgielka oraz trzy inne uwiązane tam konie. Tak więc razem było ich piętnastu. Spora siła, nawet gdybym nie był sam. Zsiadłem razem z pozostałymi i ściągnąłem księcia. Zachwiał się, zeskakując na ziemię. Podtrzymałem go. Poruszył wargami, jakby coś szeptał, ale nie usłyszałem żadnego dźwięku. Spojrzenie miał szkliste i obojętne. Przycisnąłem sztylet do jego szyi. — Jeśli ona spróbuje go opanować zanim tamci odjadą, zabiję go — ostrzegłem. Chwalebny spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Potem ryknął: — Włosiennico! W odpowiedzi kot w podskokach wypadł z jaskini. Zmierzył mnie nienawistnym spojrzeniem. Powoli zbliżał się do mnie krokiem rozgniewanej kobiety, a nie kota. Książę popatrzył na kota. Nic nie powiedziała, lecz z jego ust wydobyło się przeciągłe westchnienie. Chwalebny podszedł do kota, przyklęknął i powiedział cicho: — Zawarliśmy umowę. Jeśli puszczę jego przyjaciół, on odda nam nietkniętego księcia. Co więcej, odwiezie was do Koziej Twierdzy i pomoże tam osiąść. Nie wiem czy przekazali sobie jakieś znaki, czy też Chwalebny sam uznał, że wyraziła zgodę. Wstał i powiedział głośno: — Twoi towarzysze są w środku. Bardzo niechętnie wszedłem za nim do jaskini. Na otwartej przestrzeni mieliśmy choć cień szansy. W środku nie będziemy mieli żadnej możliwości ucieczki. Mogłem tylko obiecać sobie w duchu, że nie dostaną Sumiennego. Jeden ruch ręki wystarczy, żeby poderżnąć mu gardło. Nie byłem pewien, czy sam zdołam się zabić równie szybko, nie mówiąc o Ślepunie i Błaźnie. W jaskini płonęło ognisko, od którego rozchodził się zapach pieczonego mięsa. Zaburczało mi w brzuchu. Srokaci obozowali tutaj, lecz dla mnie ta jaskinia bardziej przypominała zbójecką melinę niż wojskowy obóz. Widząc to doszedłem do wniosku, że nie mogę być zupełnie pewien tego, że Chwalebny panuje nad swoimi kompa-
403
nami. To że mu towarzyszyli wcale nie oznaczało, że są mu posłuszni. Z tą przyjemną myślą rozglądałem się po mrocznym wnętrzu, podczas gdy Chwalebny cicho naradzał się z tymi, których zostawił tu na straży. Przy nas nie zostawił żadnego wartownika. Wszyscy spoglądali na niego, a ja odszedłem nieco na bok. Kilku z nich zauważyło to, ale nikt nie protestował. Na szyi wciąż miałem amulet Dżiny i uśmiechałem się rozbrajająco. Ponadto widzieli, że odchodzę w głąb jaskini, a nie w kierunku wyjścia. To również wskazywało na to, że Chwalebny był ich nieformalnym przywódcą. Moje obawy, że Srokaci okażą się armią Rozumiejących, zmieniły się w okropne podejrzenia, że w rzeczywistości są po prostu bandą obwiesiów. Moje serce odnalazło moich przyjaciół prędzej niż oczy. Ujrzałem dwie postacie leżące w kącie jaskini. Nie pytałem o pozwolenie. Trzymając nóż na gardle Sumiennego, poszedłem ku nim. Na końcu jaskini sklepienie opadało, a ściany zbliżały się do siebie. Spali w tym ciasnym kącie. Ich posłaniem był wspaniały płaszcz Błazna, a raczej to, co pozostało z tego stroju. Ślepun leżał na boku, pogrążony we śnie. Błazen spał obok niego, obejmując go ramieniem. Obaj byli brudni. Błazen miał owinięte bandażem czoło. Jego złocista skóra przybrała niezdrowy kolor, a jeden policzek znaczyły ciemne sińce. Ktoś zabrał mu buty i pokaleczone stopy Błazna wyglądały dziwnie bezradnie. Sierść na piersi wilka była zlepiona śliną i krwią. Miał świszczący oddech. Chciałem klęknąć przy nich, ale obawiałem się oderwać sztylet od gardła Sumiennego. — Zbudźcie się — powiedziałem cicho. — Zbudźcie się, wy dwaj. Wróciłem po was. Wilk nastawił uszy, a potem otworzył jedno oko. Poruszył się, próbując podnieść łeb i ten ruch zbudził Błazna. Otworzył oczy i spojrzał na mnie ze zdumieniem, które zaraz przeszło w rozpacz. — Musicie wstać — ostrzegłem go cicho. — Zawarłem umowę ze Srokatymi, ale musicie wstać i przygotować się do drogi. Możecie chodzić? Obaj? Błazen wyglądał jak zaspane dziecko, obudzone w środku nocy. Z trudem usiadł. — Ja... jaką umowę? Spojrzał na amulet na mojej szyi, wstrzymał oddech, a potem odwrócił oczy. Pospiesznie zacisnąłem kołnierz. Niech żaden amulet nie utrudnia mu trzeźwej oceny sytuacji, niech sztucznie stymulowany afekt nie każe mu pozostać w chwili, gdy powinien odejść. Chwalebny zmierzał ku nam razem z gończym kotem Sumiennego. Nie wyglądał na uradowanego tym, że rozmawiałem z więźniami bez niego. Powiedziałem pospiesznie, tak żeby słyszał: — Wy dwaj odejdziecie wolni, albo zabiję księcia. Potem podążymy za wami. Zaufajcie mi.
404
W następnej chwili nie byliśmy już sami. Wilk powoli usiadł, podniósłszy się z ziemi. Tylne łapy ugięły się pod nim i lekko zatoczył się w bok, ale odzyskał równowagę. Śmierdział zakrzepłą krwią, moczem i zakażeniem. Nie mogłem nawet go dotknąć. Musiałem trzymać Sumiennego. Wilk oparł zakrwawiony łeb o moją nogę i nasze myśli popłynęły jak wartki strumień. Och, Ślepunie. Braciszku. Kłamiesz. Tak. Okłamuję ich wszystkich. Możesz zaprowadzić Bezwonnego do Koziej Twierdzy? Zrobisz to dla mnie? Pewnie nie. Miło mi to słyszeć. To znacznie lepsze niż „wszyscy tu umrzemy”. Wolałbym zostać tutaj i umrzeć razem z tobą. A ja wolałbym tego nie widzieć. To odwróciłoby moja uwagę od tego, co muszę zrobić. A co będzie z Pokrzywą? Tą myślą trudniej było mi się z nim podzielić. Nie mogę odebrać życia jednemu, żeby uratować drugie. Nie mam takiego prawa. Jeśli wszyscy musimy umrzeć, to... Nagle coś przyszło mi do głowy. Przypomniałem sobie te dziwne chwile, gdy dzieliłem rzekę Mocy z jakąś inną potężną jaźnią. Szukałem czegoś, co byłoby dla nas pociechą. Może Błazen się myli i nie można zmienić biegu wydarzeń. Może wszystko jest już postanowione zanim się narodzimy. A może następny Biały Prorok wybierze sobie lepszego Katalizatora. Poczułem, że nie interesują go te filozoficzne wywody. Zatem zabij go szybko. Spróbuję. Te myśli przepływały między nami słabą strużką, przesiane przez sito jego bólu i ostrożności. Jak mżawka po burzy. Przekląłem się w duchu, że przez te wszystkie lata, jakie spędziliśmy razem, w ogóle marzyłem o Mocy. Dopiero teraz, kiedy koniec by bliski, w pełni pojąłem wspaniałość tego, co nas łączyło. Zaledwie chwiejny krok dzielił mojego wilka od śmierci. Ja zapewne zabiję się sam, albo zostanę zabity, jeszcze tego popołudnia. Rzeczywistość oszczędziła nam dylematu, co począć, gdy jeden z nas umrze. Nikt z nas nie będzie żył wiecznie. Błazen zdołał wstać. Jego złociste oczy rozpaczliwie szukały czegoś na mojej twarzy, lecz nie odważyłem się okazać żadnych uczuć. Wyprostował się i znów stał lordem Złocistym, kiedy Chwalebny zaczął swą przemowę. Przywódca Srokatych mówił donośnie i przekonująco. Głosem ciepłym jak wełniany płaszcz. Jego zwolennicy stanęli półkolem za jego plecami.
405
— Twój przyjaciel już to podsumował. Zdołaliśmy go przekonać, że nigdy nie mieliśmy zamiaru skrzywdzić księcia, a jedynie dowieść mu, że ci z nas, których zwie się Rozumiejącymi, nie są złoczyńcami zasługującymi na ćwiartowanie, lecz zwyczajnymi ludźmi, pobłogosławionymi przez Eda pewnymi szczególnymi umiejętnościami. Tylko tego pragnęliśmy dowieść naszemu księciu. Głęboko ubolewamy z powodu nieporozumienia, w wyniku którego zostałeś poturbowany. Teraz jednak możesz wziąć swego konia i odjechać. Wilk również może odejść. Twój przyjaciel i książę wkrótce do was dołączą. Wszyscy wrócicie do Koziej Twierdzy i mamy nadzieję, że książę Sumienny przemówi tam w naszej obronie. Lord Złocisty wodził wzrokiem od Chwalebnego do mnie. — A po co ten sztylet? Chwalebny odparł z wiele mówiącym uśmieszkiem: — Obawiam się, że twój sługa nie ma do nas zaufania. Pomimo naszych zapewnień uważa, że musi grozić księciu Sumiennemu dopóki nie będziecie wolni. Gratuluję ci takiego wiernego sługi. Przez dziury w jego rozumowaniu mógłbym przepędzić stado bydła. Błysk w oku lorda Złocistego dowodził, że on również ma pewne wątpliwości, lecz gdy nieznacznie skinąłem głową, on również wyraził zgodę. Nie wiedział co to za gra, ale ufał mi. Nim skończy się ten dzień, będzie się za to przeklinał. Odepchnąłem od siebie tę myśl. Ta kiepska umowa i tak była najlepszą, jaką mogłem zawrzeć. Z trudem okłamałem go: — Panie, jeśli zabierzesz mojego dzielnego psa i odejdziesz, wkrótce dogonię cię razem z księciem. — Wątpię abyśmy zdołali dziś szybko się poruszać. Jak widzisz, twój pies jest mocno poraniony. — Nie musicie się spieszyć. Niebawem dołączę do was i razem wrócimy do domu. Lord Złocisty nadal był zaniepokojony, ale opanowany. Może tylko ja byłem świadomy burzy szalejących w nim uczuć. To wszystko nie miało sensu, ale najwyraźniej chciałem, żeby zabrał wilka i odszedł. Niemal widziałem jak podjął decyzję. Pochylił się i podniósł swój elegancki płaszcz, teraz uwalany błotem i krwią. Strzepnął go, a potem narzucił sobie na ramiona, jakby nadal był to piękny płaszcz. — Oczywiście, zostaną mi zwrócone moje buty? I mój koń? — powiedział głosem szlachcica świadomego swojej pozycji. — Oczywiście — przytaknął Chwalebny, lecz w tłumie za jego plecami dostrzegłem kilka gniewnie zmarszczonych brwi. Węgielek była pięknym koniem i wspaniałą zdobyczą dla tego kogoś, kto pojmał lorda Złocistego. — Zatem idziemy. Tomie, spodziewam się, że wkrótce do nas dołączysz. — Oczywiście, panie — skłamałem pokornie. — Razem z księciem.
406
— Nie odejdę bez niego — obiecałem z przekonaniem. — Wspaniale — rzekł lord Złocisty. Skinął mi głową, lecz spojrzał na mnie niespokojnie oczyma Błazna. Chłodnym wzrokiem obrzucił Chwalebnego. — Potraktowaliście mnie tak jak zasługują na to jedynie pospolici zbójcy i bandyci. Nie zdołam ukryć mojego opłakanego stanu przez królową i jej strażą. Macie szczęście, że razem z Tomem Borsuczowłosym zechcemy zaświadczyć, że zrozumieliście niewłaściwość takiego postępowania. W przeciwnym razie z pewnością posłałaby za wami zbrojnych, żeby wytępili was jak robactwo. Doskonale odgrywał urażonego szlachcica, ale o mało nie wrzasnąłem na niego, żeby zamknął się i odjechał, dopóki może. Mgłowy kot przez cały czas spoglądał na Sumiennego, jakby obserwował mysią norę. Niemal wyczuwałem nienasycony głód tej kobiety, która pragnęła całkowicie zawładnąć jego ciałem. Nie wierzyłem, aby zechciała dotrzymać danego przez Chwalebnego słowa, tak samo jak reszta tej bandy. Gdyby spróbowała opanować księcia, gdybym zauważył jakikolwiek znak świadczący o jej ataku, musiałbym go zabić nie czekając aż Błazen odjedzie. Rozpaczliwie czekałem, aż opuszczą jaskinię. Uśmiechnąłem się, mając nadzieję, że nie wygląda to jakbym szczerzył kły. Błazen jeszcze przez moment patrzył Chwalebnemu w oczy. Potem powiódł swym złocistym spojrzeniem po otaczającym nas tłumie. Nie wiedziałem, co sobie pomyśleli, ale ja byłem pewien, że dobrze zapamiętał sobie ich twarze. Zauważyłem, że wielu z nich rozgniewało to jego spojrzenie. A przez cały ten czas książę stał przyciśnięty do mnie, z nożem na gardle, jako gwarancja życia moich przyjaciół. Nie ruszał się, jakby nie myślał o niczym. Spokojnie patrzył na kota. Nie odważyłem się domyślać, co oznaczało to spojrzenie, nawet wtedy gdy kot odwrócił łeb, unikając jego wzroku. Chwalebny lekko zesztywniał ze złości, ale zdołał ją ukryć. — To oczywiste, że musisz złożyć raport królowej. Może jednak okaże więcej zrozumienia dla naszej sprawy, kiedy usłyszy z ust syna relację o jego pobycie wśród nas. Skinął ręką i jego kompani niechętnie rozstąpili się na boki. Nie zazdrościłem lordowi Złocistemu przechadzki tym wrogo nastawionym szpalerem. Spojrzałem na Ślepuna. Oparł się o moją nogę, mocno przyciskając do niej łeb. Skupiłem myśli, niemalże w punkcik. Ukryjcie się, jak najszybciej. Niech on zjedzie z drogi i schowa się najlepiej jak umie. Posłał mi smętne spojrzenie. Potem nasze umysły rozdzieliły się. Ślepun podreptał za Błaznem, sztywno lecz z godnością. Nie wiedziałem jak daleko dojdzie, ale przynajmniej nie umrze w tej jaskini, otoczony przez nienawidzące go psy i koty. I będzie przy nim Błazen. Tylko tym mogłem się pocieszać. Wylot jaskini był jasną plamą światła. Na jej tle zobaczyłem jak przyprowadzono Błaznowi Węgielka. Chwycił wodze, ale nie dosiadł klaczy. Zamiast tego poprowadził
407
ją powoli, w takim tempie, żeby Ślepun mógł dotrzymać mu kroku. Patrzyłem za nimi, na mężczyznę, konia i wilka, powoli znikających w oddali. Ich sylwetki powoli malały i znów zdałem sobie sprawę z tego, że przyciskam do siebie Sumiennego, który oddycha w takim samym rytmie jak ja. Nasze życie dobiegało końca. — Przykro mi — szepnąłem mu do ucha. — To nie potrwa długo. Wiedział o czym mówię. Mój syn odparł tak cicho, że ledwie go usłyszałem: — Jeszcze nie. Wciąż zachowałem odrobinę woli. Sądzę, że powstrzymam ją przez chwilę. Niech tamci odejdą jak najdalej.
ROZDZIAŁ 26
POŚWIĘCENIE Aczkolwiek często nazywane Królestwem Górskim, to terytorium i jej władcy znacznie odbiegają od przyjętej w sześciu Księstwach koncepcji prawdziwej monarchii. Królestwo często jest rozumiane jako naród zamieszkujący określone tereny i rządzony przez jednego władcę. Królestwo Górskie nie spełnia żadnego z tych warunków. Zamiast jednego ludu zamieszkują je myśliwi, wędrowni hodowcy bydła, kupcy i rzemieślnicy podróżujący stałymi szlakami, a także ci, którzy zamieszkują niewielkie i bardzo oddalone od siebie gospodarstwa. Łatwo zrozumieć, że taki lud może łączyć niewiele wspólnych interesów. Dlatego jest rzeczą zupełnie oczywistą, iż władca tego ludu nie jest królem w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Pełni raczej rolę mediatora, mędrca rozstrzygającego spory powstające między tamtejszymi obywatelami. Legendy o pierwszych „królach” opisują ludzi, którzy dobrowolnie stawali się zakładnikami zwaśnionych stron, ryzykując dla nich nie tylko majątek, ale i życie. Z tych tradycji wywodzi się zaszczytny tytuł, jaki mieszkańcy Królestwa Górskiego nadają swemu władcy. Nie nazywają go królem czy królową, ale Poświęceniem. Rycerski z rodu Przezornych „O Królestwie Górskim”
L
udzie Chwalebnego powoli podeszli bliżej, aż zasłonili mi wylot jaskini. Powiodłem wzrokiem po półokręgu wrogów. Patrząc pod światło trudno było dostrzec ich skryte w półmroku twarze, lecz po chwili mój wzrok oswoił się z ciemnością i mogłem przyjrzeć im się lepiej. W większości byli to młodzi mężczyźni, lecz były wśród nich również cztery kobiety. Nikt z nich nie wyglądał na starszego od Chwalebnego. A więc nie było wśród nich starszyzny Pradawnej Krwi: Srokaci byli ruchem młodych. Czterej z nich mieli takie same wielkie przednie zęby: zapewne bracia lub kuzyni. Niektórzy mieli obojętne miny, lecz nikt nie spoglądał przyjaźnie. Jedyne
409
uśmiechy, jakie dostrzegłem, wyrażały złośliwą radość. Ponownie rozchyliłem kołnierzyk. Jeśli amulet Dżiny jakoś na nich działał, to ja tego nie zauważyłem. Zastanawiałem się, czy byli wśród nich krewni mężczyzny, którego zabiłem w potyczce. Towarzyszyły im zwierzęta, chociaż mniej liczne niż oczekiwałem. Naliczyłem dwa psy i jednego kota, oraz kruka siedzącego na ramieniu jednego z mężczyzn. Nie odzywałem się, czekając, nie mając pojęcia co dalej. Kot księcia nie ruszył się z miejsca i nadal siedział naprzeciw nas. Kilkakrotnie zauważyłem, jak odwracał łeb, lecz za każdym razem natychmiast znów wbijał ślepia w chłopca, patrząc na niego z dziwną fascynacją, która nadawała im niemal ludzki wyraz. Chwalebny odszedł do wylotu jaskini, żeby z fałszywą serdecznością pożegnać lorda Złocistego. Teraz wrócił i uśmiechnął się z zadowoleniem. — Myślę, że możesz już schować ten sztylet — zauważył spokojnie. — Dotrzymałem umowy. — To mogłoby być nierozważne — ostrzegłem. I skłamałem: — Chłopiec dopiero co próbował mi się wyrwać. Tylko nóż na gardle zdołał go powstrzymać. Lepiej przytrzymam go dopóki... — Szukałem odpowiednich słów. — Do końca — wyjaśniłem kulawo. Zobaczyłem, że jeden ze Srokatych skrzywił się. Z rozmysłem dodałem: — Dopóki Włosiennica całkowicie nie zawładnie jego ciałem. Zauważyłem, że jedna z kobiet przełknęła ślinę. Chwalebny najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z mieszanych uczuć swoich ludzi. Wciąż zachowywał się przyjaźnie. — Lepiej nie. Przykro mi patrzeć jak trzymasz nóż na gardle, które niebawem będzie należało do mojej siostry. Oddaj mi sztylet, panie. Jesteś wśród swoich. Nie masz powodów do obaw. Wyciągnął rękę. Wiedziałem z doświadczenia, że największym zagrożeniem dla mnie są ci, którzy najbardziej mnie lubią. Mimo to uśmiechnąłem się i odjąłem ostrze od szyi księcia. Nie oddałem sztyletu Chwalebnemu, lecz schowałem go do pochwy. Druga ręką nadal trzymałem ramię Sumiennego, przyciskając go do siebie. Tu, w tym ciasnym kącie, w razie potrzeby mogłem zasłonić go własnym ciałem. Wątpiłem, aby było to konieczne. Zamierzałem zabić go osobiście. Przed dwudziestoma laty Cierń bez końca uczył mnie jak zabijać gołymi rękami. Nauczyłem się robić to cicho, szybko lub powoli. Miałem nadzieję, że wciąż jestem równie szybki i zręczny jak kiedyś. Najlepiej będzie zaczekać aż kobieta zupełnie opanuje jego ciało, a potem błyskawicznie zabić Sumiennego tak, żeby nie zdążyła wrócić do ciała kota i umarła razem z chłopcem. Czy zdążę się potem zabić zanim mnie obezwładnią? Wątpiłem w to. Lepiej nie wdawać się w takie rozważania. Nagle książę przemówił. — Nie będę się opierał. — Strząsnął moją dłoń ze swego ramienia i wyprostował się na tyle, na ile pozwolił mu niski strop. — Byłem głupcem. Może zasługuję na to za moją
410
głupotę. Myślałem jednak... — Powiódł spojrzeniem po otaczających nas twarzach. Jego oczy zdawały się nieomylnie trafiać w czułe miejsca, gdyż widziałem zwątpienie na twarzach, po których przesunął wzrokiem. — Myślałem, że naprawdę uważaliście mnie za jednego z was. Wziąłem za dobra monetę waszą życzliwość i pomoc. Moja więź z kotem... jeszcze nigdy nie przeżyłem czegoś takiego. A kiedy w moich myślach pojawiła się ta kobieta i powiedziała mi, że mnie kocha... — Zawahał się, ale zaraz podjął przerwaną myśl. — Sądziłem, że znalazłem coś prawdziwego, coś wartego więcej niż moja korona, rodzina, czy obowiązek wobec mego ludu. Byłem głupcem. No cóż. Ona ma na imię Włosiennica, tak? Nigdy nie wyjawiła mi swego imienia i oczywiście nigdy nie widziałem jej twarzy. Cóż. Nagle ugiął kolana i usiadł na ziemi. Otworzył ramiona i powiedział do kota: — Chodź, kocie. Ty przynajmniej naprawdę mnie kochałeś. Wiem, że cierpisz tak samo jak ja. Niech się to już skończy dla nas obu. Zerknął na mnie, usiłując zawrzeć w tym spojrzeniu jakąś wiadomość, której nie zrozumiałem. Mimo to przeszedł mnie zimny dreszcz. — Nie uważaj mnie za kompletnego głupca. Kot kocha mnie, a ja jego. Przynajmniej to zawsze było prawdą. Wiedziałem, że kiedy kot wejdzie mu na kolana, ten kontakt wzmocni ich więź. Kobieta bez trudu opanuje jego ciało. Wpatrywał się we mnie tymi czarnymi oczami. Nagle w jego twarzy zobaczyłem rysy Ketriken, podobne godzenie się z losem. Jego słowa były przeznaczone tylko dla mnie. — Cieszyłbym się, gdybym w ten sposób uwolnił od niej kota. Niestety, on nadal będzie jej więźniem. Obaj pozostaniemy z nią związani, a ona będzie wykorzystywała nasze ciała wedle swej woli. Nigdy nie darzyła nas miłością, umiała tylko wykorzystywać nasze uczucia. Sumienny z rodu Przezornych odwrócił się i zamknął oczy. Skłonił głowę przed nadchodzącym zwierzęciem. W jaskini nie było słychać najcichszego szmeru, ani oddechu. Wszyscy obserwowali to w napięciu. Niektóre twarze były blade i ściągnięte. Jeden młodzieniec drżąc odwrócił głowę, gdy kot przechodził obok niego, zmierzając do księcia. Przycisnął się do Sumiennego pręgowanym łbem, kocim zwyczajem zaznaczając swoja własność. Ocierając się o jego policzek, spojrzał na mnie zielonymi ślepiami. Zabij mnie teraz. Ten kontakt myślowy był tak nieoczekiwany, że nie zareagowałem natychmiast. Co powiedział mi kot Dżiny? Że wszystkie koty umieją mówić, ale same decydują kiedy i z kim. Umysł, który połączył się z moim, był umysłem kota, a nie kobiety. Gapiłem się na niego, oniemiały. Bezgłośnie rozdziawił pysk, jakby pod wpływem straszliwego bólu. Potrząsnął łbem. Ty głupi psubracie! Stracisz okazję. Zabij mnie natychmiast!
411
Te słowa spadły na mnie jak cios. „Nie!” — krzyknął książę i za późno zrozumiałem, że on ich nie słyszał. Próbował przytrzymać kota, lecz ten odbił się od ziemi, a potem od jego ramienia i rzucił się na mnie, nie zważając na to, że podrapał go przy tym pazurami. Skoczył na mnie z rozdziawionym pyskiem i rozcapierzonymi pazurami. Czy jest coś równie białego jak kocie kły na tle czerwonej paszczęki? Chciałem sięgnąć po sztylet, lecz kot był zbyt szybki. Wylądował na mojej piersi i wbił mi w pierś zakrzywione pazury przednich łap, tylnymi usiłując rozszarpać mi brzuch. Przy skoku lekko obrócił łeb. Cofając się w kąt jaskini, zobaczyłem zbliżające się do mojej twarzy kły. Wokół rozpętało się istne pandemonium. — Włosiennico! — ryczał Chwalebny i słyszałem rozpaczliwy krzyk księcia: — Nie, nie! Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, gdyż kot najwyraźniej chciał wydrapać mi oczy. Jedną ręką sięgając po sztylet, drugą usiłowałem odepchnąć kota, ale mocno wbił pazury w moje ciało. Nie mogłem go oderwać. Padając na ziemię, odchyliłem głowę, mimowolnie odsłaniając gardło. Potraktował to jako zachętę i poczułem jego kły wbijające się w moją szyję. Na szczęście przeszkodziły mu paciorki amuletu Dżiny, a ja wykorzystałem to, żeby wreszcie wyrwać sztylet z pochwy. Nie wiedziałem, czy walczę z kotem czy z tą kobietą, ale jednego byłem pewien: to stworzenie zamierzało mnie zabić. W tym momencie nie miało znaczenia, które z nich mnie atakuje. Trudno było mi zadać skuteczny cios kotu, który mocno przywarł do mojej piersi i dwukrotnie ostrze sztyletu ześlizgnęło się po jego żebrach. Za trzecim razem w końcu zdołałem zatopić ostrze w jego ciele. Puścił moje gardło, żeby przeraźliwie wrzasnąć, lecz przednimi łapami uparcie trzymał się mojej piersi. Tylnymi darł moją koszulę. Brzuch zapiekł mnie żywym ogniem. Klnąc, oderwałem kota i już chciałem cisnąć nim o ziemię, gdy Sumienny wyrwał mi go z rąk. — Kotku, och, kotku! — jęknął i przytulił martwe ciało do piersi, jakby to było niemowlę. — Zabiłeś go! — krzyknął z wyrzutem. — Włosiennico? — zawołał Chwalebny. — Włosiennico? Może gdyby jego partner nie został zabity, Sumienny okazałby przytomność umysłu i udałby, że kobieta przeszła do jego ciała. Jednak nie zrobił tego i zanim zdążyłem zerwać się z ziemi, but Chwalebnego już zmierzał ku mojej skroni. Przetoczyłem się po ziemi i skoczyłem na równe nogi ze zręcznością godną młodego Błazna. Mój sztylet tkwił w ciele kota, lecz miecz wciąż miałem u pasa. Wyrwałem go i skoczyłem na Chwalebnego. — Uciekaj! — ryknąłem do księcia. — Znikaj stąd. Kot oddał życie za twoją wolność. Nie zmarnuj tego! Chwalebny był wyższy ode mnie, a dłuższe ręce i miecz dawały mu nade mną przewagę. Oburącz zadałem potężny cios i odrąbałem mu rękę zanim zdążył wyjąć miecz
412
z pochwy. Padł z wrzaskiem, ściskając tryskający krwią kikut, jakby wznosił toast pucharem wina. Zaskoczony tłum zamarł na chwilę, którą wykorzystałem, aby błyskawicznie wepchnąć Sumiennego do skalnej niszy za moimi plecami. Nie uciekł, a teraz było już za późno. Może zawsze było za późno. Osunął się na kolana, z kotem w ramionach. Zakręciłem mieczem młyńca, zmuszając napastników do odwrotu. — Wstawaj! — wrzasnąłem. — Chwyć sztylet! Kątem oka zauważyłem, że podnosi się z ziemi. Nie zdążyłem dostrzec, czy wyrwał sztylet z ciała kota. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy wbije mi go w plecy. W następnej chwili tłum Srokatych runął do ataku, a ich tylne szeregi pchały przed sobą tych na przedzie. Dwaj chwycili skulonego na ziemi Chwalebnego i odciągnęli go na bok. Ktoś przeskoczył nad nim i zaatakował mnie. W tej ciasnocie nie było miejsca na finezyjne pchnięcia. Zamaszystym ciosem rozpłatałem mu brzuch i twarz następnego napastnika. To powstrzymało ich na moment, ale zaraz znów ruszyli. Ściśnięci na niewielkiej przestrzeni, przeszkadzali sobie wzajemnie. Zmuszony cofnąć się o krok, wyczułem cofającego się obok mnie księcia i nagle obaj staliśmy oparci plecami o ścianę jaskini. Doskoczył i pchnął sztyletem mężczyznę, który zdołał ominąć moją zastawę. Potem odskoczył, unikając ciosu. Wrzasnął jak ryś i oddał cios, a przeciwnik odpowiedział przeraźliwym krzykiem bólu. Wiedziałem, że nie mamy żadnych szans, więc kiedy strzała przeleciała obok mnie i roztrzaskała się o skalną ścianę, wcale się tym nie przejąłem. Jakiś dureń nie wiedzieć po co dął w róg. Zignorowałem to, tak samo jak krzyki padających przede mną napastników. Jeden już konał, a drugiego wykończyłem cięciem na odlew. Zawinąłem ostrzem i — nie do wiary — cofnęli się przede mną. Ryknąłem radośnie i wpadłem między nich. Osłaniałem Sumiennego własnym ciałem. — Chodźcie i gińcie! — warknąłem, wolną ręką zachęcając ich do ataku. — Rzucić miecze! — krzyknął ktoś. Zamachnąłem się, lecz stojący przede mną napastnicy cofnęli się, rzucając broń na ziemię. Rozstąpili się, robiąc przejście nadchodzącemu łucznikowi. Inni łucznicy trzymali w szachu Srokatych, lecz on celował prosto w moją pierś. — Schowaj miecz! — krzyknął ponownie. Był to ten sam chłopak, który czekał w zasadzce i postrzelił Wawrzyn, a potem uciekł z nią. Gdy stałem ciężko dysząc i zastanawiając się, czy powinienem zmusić go, żeby mnie zabił, Wawrzyn odezwała się zza jego pleców. Próbowała mówić spokojnie, ale drżał jej głos. — Schowaj miecz, Tomie Borsuczowłosy. Jesteś wśród przyjaciół. Podczas bitwy świat się kurczy i zmniejsza do kręgu, jaki możesz zakreślić ostrzem twego miecza. Ochłonąłem dopiero po chwili i miałem szczęście, że zechcieli na to poczekać. Patrzyłem na nich, usiłując zrozumieć, co właściwie widzę: łucznika i Wawrzyn
413
oraz stojących za nimi ludzi z napiętymi łukami w dłoniach. Nie znałem tych ludzi. Byli starsi od młodzików Chwalebnego. Sześciu mężczyzn, dwie kobiety. Większość była uzbrojona w łuki, ale dwaj mieli tylko pałki. Łucznicy mierzyli w ludzi Chwalebnego. Ci rzucili miecze i stali nieruchomo, tak samo jak ja. Chwalebny wił się na ziemi, wciąż ściskając krwawiący kikut. Dwa kroki i wykończę choć jego. Nabrałem tchu. Nagle poczułem na ramieniu dłoń Sumiennego. — Schowaj miecz, Tom — rzekł spokojnie i nagle miałem wrażenie, że to Szczery szepce mi do ucha. Powoli opuściłem ostrze miecza. Każdy oddech palił mi płuca żywym ogniem. — Rzuć miecz! — powiedział łucznik. Podszedł bliżej i usłyszałem charakterystyczny dźwięk napinanej cięciwy. Serce znów zaczęło mi szybciej bić. Zmierzyłem wzrokiem odległość dzielącą mnie od łucznika. — Stać! — usłyszałem głos lorda Złocistego. — Dajcie mu ochłonąć. Wpadł w bitewny szał i nie myśli trzeźwo. Podszedł, przeciskając się przez stojących blisko siebie łuczników, a potem stanął między nimi a mną, nie zwracając uwagi na strzały, które teraz były wymierzone w jego plecy. Nawet nie spojrzał na Srokatych, którzy niechętnie rozstąpili się, przepuszczając go. — Spokojnie, Tom — powiedział do mnie, jakby uspokajał konia. — Już po wszystkim. Po wszystkim. Podszedł jeszcze bliżej i położył rękę na moim ramieniu. Wśród obecnych dał się słyszeć cichy szmer podziwu, jakby byli zadziwieni jego odwagą. Wypuściłem miecz z ręki. Stojący obok mnie Sumienny nagle osunął się na klęczki. Spojrzałem na niego. Miał krew na rękach i koszuli, ale chyba nie swoją. Rzucił sztylet i podniósł z ziemi ciało martwego kota. Przycisnął go do piersi i kołysał, zawodząc: — Mój kotku, mój przyjacielu. Zobaczyłem niepokój na twarzy lorda Złocistego. — Mój książę... — zaczął. Chciał położyć dłoń na ramieniu Sumiennego, ale powstrzymałem go. — Zostaw go w spokoju — powiedziałem cicho. — Pozwól mu opłakiwać przyjaciela. Mój wilk utykając przydreptał przez tłum. Kiedy do mnie podszedł, ja też przyklęknąłem i przytuliłem go. Od tej chwili prawie nikt już nie zwracał uwagi na Toma Borsuczowłosego i jego wilka. Zostawili nas w spokoju i odprowadzili zwolenników Chwalebnego na bok. To odpowiadało nam obu, gdyż mogliśmy być razem i obserwować ich wszystkich. Najczęściej obserwowaliśmy księcia. Łucznik, zwany Jeleniem przyprowadził ze sobą starą uzdrowicielkę. Ta odłożyła łuk i podeszła do księcia. Nie próbowała go dotykać,
414
tylko usiadła obok niego i przyglądała mu się. Ślepun i ja siedzieliśmy po jego drugiej stronie. W pewnej chwili popatrzyła na mnie. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się, jej oczy były stare, zmęczone i bezgranicznie smutne. Obawiam się, że moje też. Ciała zabitych przez mnie Srokatych wywleczono na zewnątrz i przywiązano do ich koni. Zbyt późno usłyszałem stukot kopyt i zrozumiałem, że Srokatym pozwolono odjechać. Zacisnąłem zęby. Nic nie mogłem na to poradzić. Chwalebny odjechał ostatni, chwiejąc się w siodle na swym wielkim ogierze, podtrzymywany przez siedzącego za nim, młodszego jeźdźca. To najbardziej mnie niepokoiło. Nie tylko odebrałem mu księcia, ale w dodatku zabiłem zwierzę w którym tkwiła dusza jego siostry, a jego samego okaleczyłem. Nie potrzebowałem więcej wrogów niż już ich miałem, ale nie mogłem temu zapobiec. Odjechał wolny i miałem nadzieję, że nie dożyję chwili, kiedy będę tego żałował. Uzdrowicielka pozwoliła księciu trzymać i opłakiwać kota, dopóki słońce nie dotknęło horyzontu. Wtedy spojrzała na mnie. — Zabierz mu ciało kota — poleciła cicho. Nie było to miłe zadanie, ale wykonałem je. Z trudem zdołałem go namówić, żeby oddał mi zimne ciało kota. Ostrożnie dobierałem sowa. Nie była to odpowiednia chwila, żeby korzystać z Mocy i zmuszać go do czegoś, czego nie miał ochoty zrobić. Kiedy wreszcie pozwolił mi wziąć ciało kota z jego kolan, zdziwiłem się, że jest takie lekkie. Zwykle martwe zwierzę wydaje się ważyć więcej niż żywe, lecz w tym wypadku śmierć ujawniła opłakany stan zwierzęcia. — Jakby jego ciało toczyły robaki — powiedział Ślepun i niewiele się pomylił. Kot był wychudzonym stworzeniem, o posklejanym i brudnym futrze, ze sterczącymi żebrami. Pchły pospiesznie opuszczały martwe ciało, nazbyt liczną chmarą. Gdy uzdrowicielka brała ode mnie kota, jej twarz wykrzywi gniewny grymas. Powiedziała to cicho, więc nie wiem czy Sumienny ją usłyszał, ale ja tak. — Nawet nie pozwoliła mu należycie dbać o swoje ciało. Zupełnie nim zawładnęła i próbowała być kobietą w kocim ciele. Włosiennica zmuszała kota, żeby porzucił kocie nawyki. Nie pozwalała mu drzemać, najadać się do syta i wylizywać do czysta, jak porządnemu kotu przystało. Odmawiała mu polowania i zabawy. W taki właśnie sposób Srokaci wykorzystywali magię Rozumienia do osiągnięcia swoich celów. Na samą myśl robiło mi się niedobrze. Uzdrowicielka wyniosła martwego kota na zewnątrz, a książę i ja poszliśmy za nią, wraz z idącym między nami Ślepunem. Na pół gotowy kurhan czekał na małe ciało. Wszyscy ludzie Jelenia wyszli z jaskini, żeby wziąć udział w ceremonii. W oczach mieli smutek, ale i szacunek. Uzdrowicielka wygłosiła mowę, gdyż Sumienny był zbyt pogrążony w żalu. — Kot odszedł bez ciebie. Umarł za ciebie, aby uwolnić was obu. Zatrzymaj w sobie ślad, jaki pozostawił na twojej duszy. Wraz z nim odchodzi to, co dzieliliście razem. Teraz jesteście rozdzieleni.
415
Książę chwiał się, gdy zakrywali kamieniami kota, zakrywając groźnie wyszczerzone kły. Położyłem dłoń na jego ramieniu, chcąc go podtrzymać, ale strzasnął ją, jakbym był zarażony. Nie mogłem mieć mu tego za złe. Kot kazał mi, żebym go zabił i zrobił wszystko, żeby mnie do tego zmusić, a mimo to nie mogłem oczekiwać, że Sumienny mi to wybaczy. Gdy tylko pochowaliśmy kota, uzdrowicielka podała księciu kubek z jakimś naparem. — Wypij za niego — powiedziała, a on duszkiem wypił płyn, zanim ja lub lord Złocisty zdążyliśmy temu zapobiec. Potem uzdrowicielka dała mi znak, żebym zaprowadził go z powrotem do jaskini. Tam położył się w tym miejscu, gdzie zginął kot i znów zaczął rozpaczać. Nie wiem co podała mu w tym napoju, lecz rozdzierający szloch chłopca wkrótce przeszedł w miarowe pochrapywanie. Jednak zaniepokoiła mnie nienaturalna pozycja, w jakiej leżał. — To sen śmierci — powiedziała uzdrowicielka, co jeszcze bardziej mnie przeraziło. — Sprawiłam, że sam trochę umarł i pogrążył się w pustce. Jak wiesz, on umarł w chwili, gdy zginął ten kot. Potrzebuje tego snu. Nie próbuj mu tego odbierać. Istotnie, ten napar pogrążył go we śnie niewiele różniącym się od śmierci. Ułożyła go na noszach, przetaczając jego ciało, jak zwłoki. Robiąc to, wymamrotała pod nosem: — Takie sińce na szyi i plecach. Jak mogli go tak bić? Przecież to jeszcze chłopiec. Za bardzo się wstydziłem by przyznać, że to ja zostawiłem mu te siniaki. Milczałem, a ona okryła go pledem, kiwając nad nim głową. Potem odwróciła się i skinęła na mnie, żebym podszedł i skorzystał z jej usług. — Wilk też. Teraz, kiedy zajęłam się chłopcem, mogę opatrzyć was. Jego rany są znacznie poważniejsze od tych, które krwawią. Przemyła nasze rany ciepłą wodą i namaściła je jakimś tłustym mazidłem. Ślepun biernie poddał się tym zabiegom. Tak zaciekle bronił się przed bólem, że ledwie wyczuwałem jego myśli. Opatrując zadrapania na mojej piersi i brzuchu, mamrotała pod nosem. Sile amuletu Dżiny przypisałem to, że zniżyła się do rozmowy z takim renegatem jak ja. Uzdrowicielka powstrzymała się od wszelkich komentarzy na temat tego talizmanu, napomknęła tylko, że zapewne uratował mi życie. — Ten kot chciał cię zabić, możesz być tego pewien — zauważyła. — Jednak nie z własnej woli. I nie była to wina chłopca. Spójrz na niego. To jeszcze chłopiec nie znający naszych praw, o wiele za młody na wiązanie się — prawiła surowo, jakby to była moja wina. — Nie nauczono go jak korzystać z Rozumienia i spójrz do czego to doprowadziło. Nie będę cię okłamywać. On może umrzeć z żalu, albo popaść w melancholię, która będzie dręczyć go do końca jego dni. — Energicznym szarpnięciem zacisnęła bandaż na moim brzuchu. — Ktoś powinien nauczyć go praw Pradawnej Krwi. Należytego korzystania z magii.
416
Przeszyła mnie pałającym spojrzeniem, ale nie odpowiedziałem. Założyłem przez głowę resztki mojej koszuli. Gdy uzdrowicielka odwracała się do mnie plecami, usłyszałem jej pogardliwe prychnięcie. Ślepun ze znużeniem podniósł łeb i położył go na moim kolanie. Umazał je maścią i zaschnięta krwią. Spojrzał na uśpionego chłopca. Zamierzasz go uczyć? Wątpię czy będzie chciał żebym to ja go uczył. Zabiłem jego kota. No to kto? Pozostawiłem to pytanie bez odpowiedzi. Wyciągnąłem się w półmroku obok wilka. Leżeliśmy miedzy dziedzicem Przezornych a całym światem. Niedaleko, na środku jaskini, Jeleń siedział i naradzał się z lordem Złocistym. Wawrzyn siedziała między nimi. Uzdrowicielka dołączyła do nich, a w kręgu wokół ogniska siedziało jeszcze dwóch starszych. Przyglądałem im się spod przymkniętych powiek. Na drugim końcu jaskini krzątali się pozostali ludzie Pradawnej Krwi, zajęci zwyczajną wieczorną krzątaniną. Niektórzy wyciągnęli się na posłaniach rozłożonych za plecami Jelenia. Wydawało się, że nie mają nic przeciwko temu, że młody łucznik przemawia w ich imieniu, ale wyczułem, że to oni są rzeczywistymi przywódcami tej grupy. Jeden z nich palił fajkę z długim cybuchem. Inny, brodaty, niespiesznie ostrzył nóż. Ten odgłos tworzył monotonny akompaniament dyskusji. Pomimo pozornie niedbałych póz, czułem że bardzo uważnie przysłuchują się rozmowie. Jeleń przemawiał w ich imieniu, ale widziałem, że chcą mieć pewność, że mówi dokładnie to, co chcą. To nie przed Tomem Borsuczowłosym tłumaczyli się ci wojownicy Pradawnej Krwi, lecz przed lordem Złocistym. Bo kimże był Tom Borsuczowłosy jak nie renegatem i lokajem korony? W ich oczach stał znacznie niżej od Wawrzyn, gdyż wszyscy wiedzieli, że choć urodziła się w rodzinie Pradawnej Krwi, to nie została obdarzona magią. Spodziewano się, że będzie musiała sobie jakoś z tym radzić, na zawsze stracona dla tego świata, który tętnił życiem wokół niej. To żaden wstyd, że została łowczynią królowej. Wyczułem nawet, że są dumni z tego, że jedna z nich, choć tak upośledzona, zaszła tak wysoko. Tymczasem ja byłem zdrajcą z wyboru i wszyscy omijali mnie z daleka. Jeden z nich przyniósł ponabijane na kije mięso i zawiesił je nad ogniskiem. Rozszedł się apetyczny zapach. Jedzenie? — spytałem Ślepuna. Zbyt zmęczony by jeść — odmówił, a ja zgodziłem się z nim. Nie miałem ochoty prosić o jedzenie ludzi, którzy traktowali mnie jak zadżumionego. Tak więc odpoczywaliśmy, ignorowani w ciemnym kącie. Tłumiłem w sobie żal z powodu tego, że Błazen prawie się do mnie nie odzywał. Lord Złocisty nie powinien zanadto troszczyć się o swego poturbowanego sługę, tak jak Tom Borsuczowłosy nie powinien przejmować się siniakami swego pana. Nada musieliśmy grać swoje role. Tak więc udawałem, że śpię, lecz spod przymkniętych powiek obserwowałem ich i przysłuchiwałem się rozmowie.
417
Z początku była ogólnikowa, ale i tak sporo się dowiedziałem, a jeszcze więcej wydedukowałem. Jeleń przekazał Wawrzyn wieści o wuju. Widocznie dawno się nie widzieli, gdyż mówił o dorosłych i żonatych synach. A więc tak. Dalecy krewni, którzy spotkali się po latach. To miało sens. Ona wspominała o rodzinie, którą ma w tych stronach i prawie wyznała mi, że to Rozumiejący. Reszty dowiedziałem się z wyjaśnień, jakich udzielili lordowi Złocistemu. Jeleń i Arno tylko przez jedno lato towarzyszyli Srokatym Chwalebnego. Obaj byli oburzeni tym, w jaki sposób traktowano ludzi Pradawnej Krwi. Kiedy umarła siostra Chwalebnego, postanowił poświęcić się sprawie i został ich przywódcą. Nie miał nic do stracenia prócz siebie, a zmiana — jak im powiedział — wymaga ofiar. Chciał by lud Pradawnej Krwi żył w należnym im spokoju. Sprawił, że poczuli się silni i odważni, ci synowie i córki Pradawnej Krwi, zamierzający zdobyć to, po co ich ojcowie bali się sięgnąć. Mieli zmienić świat. Znowu żyć w dużych społecznościach Pradawnej krwi, nie kryć się już ze swoją magią. Nadszedł czas na zmiany. — W jego ustach to brzmiało tak sensownie. I szlachetnie. Tak, mieliśmy stosować nadzwyczajne środki, lecz tylko po to, aby w ten sposób uzyskać to, do czego mamy wszelkie prawo. Pokój i akceptację. To wszystko. Czy to tak wiele? — Cel wydaje się słuszny — mruknął lord Złocisty. — Chociaż środki były... Nie dokończył, pozwalając by sami sobie dopowiedzieli. Obrzydliwe. Okrutne. Niemoralne. Nie nazywając tego po imieniu, jeszcze podkreślił ohydę takiego postępowania. Zapadła krótka cisza. — Nie wiedziałem, że Włosiennica była w tym kocie — bronił się Jeleń. Jego słowom odpowiedziało sceptyczne milczenie. Niemal gniewnie spojrzał na starszych. — Wiem, że uważacie, że powinienem ją wyczuć, ale nie wiedziałem. Może nie nauczono mnie należycie. A może doskonale potrafiła ukrywać swoją obecność. Przysięgam jednak, że o niej nie wiedziałem. To Arno i ja zawieźliśmy kota Brzeczkom. Oni wiedzieli, że to dar Pradawnej Krwi dla księcia Sumiennego, mający przekonać go do naszej sprawy. Przysięgam, że to wszystko, co wiedzieli. I ja też. W przeciwnym razie nie wziąłbym w tym udziału. Stara uzdrowicielka pokręciła głową. — Tak wiele się mówi o tym, że to było złe, po fakcie — zarzuciła mu. — Tymczasem jedno mnie niepokoi. Przecież wiesz, że mgłowy kot musi być odebrany matce i poluje tylko dla tego, kto go wytresował. Czy to cię nie zastanowiło? Jeleń poczerwieniał, ale powtórzył: — Nie wiedziałem, że Włosiennica była w tym kocie. Owszem, wiedziałem, że związała się z mgłowym kotem. Jednak umarła. Sądziłem, że kot został sam i temu przypisywałem jego dziwne zachowanie. Co innego można było z nim zrobić? Nie poradziłby sobie w górach, bo nigdy nie żył samodzielnie w dziczy. Dlatego dałem go Brzeczkom jako prezent dla księcia. Pomyślałem, że być może... — Zdradziło go lekkie zająknięcie.
418
— ... że może zechce się znów związać. Miała do tego prawo. A kiedy książę przyłączył się do nas, sądziłem, że jest tak, jak twierdził Chwalebny. Myślałem, że przyszedł dobrowolnie, nauczyć się żyć jak my. Myślicie, że w innym wypadku przyłożyłbym do tego rękę, że Arno za coś takiego oddałby życie? Sądzę, że nie tylko ja powątpiewałem w prawdziwość jego słów. Nie była to jednak odpowiednia chwila na wysuwanie oskarżeń. Wszyscy milczeli, więc mówił dalej. — Arno i ja pojechaliśmy z Chwalebnym i Srokatymi, jako eskorta księcia. Zamierzaliśmy zawieźć go do Wróżego Lasu, gdzie mógłby zamieszkać wśród ludu Pradawnej Krwi i nauczyć się naszych praw. Tak powiedział nam Chwalebny. Kiedy Arno został schwytany przed wiejską gospodą, wiedzieliśmy, że musimy ratować życie. Nie chciałem go tam zostawiać, ale jako Srokaty musiałem tak postąpić: wszyscy przysięgaliśmy, że w razie potrzeby oddamy życie za innych. Szalałem z wściekłości, gdy zatrzymaliśmy się i przyszykowaliśmy zasadzkę na tych tchórzy, którzy nas ścigali. Nie żałuję żadnego z nich. Arno był moim bratem! Potem pojechaliśmy dalej i kiedy znów znaleźliśmy dogodne miejsce na zasadzkę, Chwalebny znów zostawił mnie, żebym pilnował szlaku. „Zatrzymaj ich” — powiedział mi. „Jeśli będziesz musiał oddać życie, to trudno”. A ja przyznałem mu rację. Na moment zamilkł i spojrzał na Wawrzyn. — Przysięgam, że nie poznałem cię, kuzynko. Nawet wtedy, kiedy strzała utkwiła w twoim ramieniu. Myślałem tylko o tym, żeby zabić wszystkich, którzy przyczynili się do śmierci Arno. Dopiero kiedy Borsuczowłosy ściągnął mnie z drzewa i zobaczyłem cię z bliska, zrozumiałem, co uczyniłem. Przelałem krew mojej krewnej. Przełknął ślinę i nagle zamilkł. — Przebaczam ci — powiedziała Wawrzyn cicho lecz wyraźnie. Powiodła spojrzeniem po ludziach Pradawnej Krwi. — Niech wszyscy będą świadkami. Jeleń zranił mnie przypadkiem i wybaczam mu to. Nie ma między nami waśni ani długu do spłacenia. Chociaż wtedy nie wiedziałam o tym. Pomyślałam, że chciałeś mnie zabić, ponieważ nie mam magicznych umiejętności. — Zaśmiała się. — Dopiero kiedy Borsuczowłosy zaczął cię przesłuchiwać, zdałam sobie sprawę, że... że to nie ma znaczenia. Nagle odwróciła się i spojrzała na niego. Zawstydzony Jeleń zdołał jakoś spojrzeć jej w oczy. — Jesteśmy kuzynami, jesteśmy z jednej krwi — powiedziała łagodnie. — To co nasz łączy, jest znacznie silniejsze od tego, co nas dzieli. Bałam się, że on cię zabije, usiłując zmusić do mówienia. I wiedziałam, że pomimo tego co uczyniłeś, nawet mimo mojej lojalności wobec królowej, nie mogę na to pozwolić. Tak więc wstałam w nocy, kiedy lord Złocisty i jego sługa spali, i uciekłam z moim kuzynem. Przeniosła spojrzenie na lorda Złocistego.
419
— Wcześniej powiedziałeś mi, że muszę ci zaufać, jeśli nie będziesz mógł podzielić się ze mną wszystkimi informacjami, które muszą pozostać tajemnicą twoją i Borsuczowłosego. Uznałam, że mam prawo domagać się tego samego od ciebie. Tak więc zostawiłam was śpiących i zrobiłam to, co uważałam za najlepsze, żeby uratować księcia. Lord Złocisty na chwilę pochylił głowę, a potem skinął nią. Jeleń przetarł dłonią oczy. Powiedział, jakby nie słyszał tego, co mówiła do lorda Złocistego: — Mylisz się, Wawrzyn. Mam wobec ciebie dług i nigdy o tym nie zapomnę. Kiedy byliśmy dziećmi, źle cię traktowaliśmy, gdy przyjeżdżałaś z wizytą do krewnych matki. Unikaliśmy cię. Nawet twój brat nazywał cię kretem, ślepym i ryjącym w ziemi, nie wiedzącym i nie widzącym tego co my. I postrzeliłem cię. Nie miałem prawa oczekiwać od ciebie pomocy. A jednak udzieliłaś mi jej. Uratowałaś mi życie. Wawrzyn odpowiedziała niechętnie: — Arno. Zrobiłam to dla Arno. On był równie ślepy i głuchy jak ja na tę rodzinną magię. I był moim jedynym towarzyszem zabaw, gdy bywałam u was. Mimo to zawsze was kochał i w końcu uznał, że warto oddać za was życie. — Pokręciła głową. — Nie mogłam pozwolić, żeby jego śmierć okazała się daremna. Tamtej nocy razem wymknęli się z jaskini. Wawrzyn przekonała go, że porwanie Sumiennego sprowadzi nieszczęście na lud Pradawnej Krwi i zażądała, żeby odszukał starszych, którzy mogliby zmusić Chwalebnego do wypuszczenia księcia. Przypomniała mu, że królowa Ketriken już sprzeciwiła się mordowaniu Rozumiejących. Czy chcą zwrócić przeciwko sobie tę, która jako pierwsza od kilku pokoleń stanęła po ich stronie? Wawrzyn przekonała Jelenia, że Srokaci, którzy uprowadzili księcia, powinni go uwolnić. Tylko tak mogą naprawić zło. Teraz zwróciła się do lorda Złocistego. Powiedziała błagalnym tonem: — Wróciliśmy najszybciej jak się dało. To nie wina Pradawnej Krwi, że żyjemy rozproszeni i w ukryciu. Jechaliśmy od jednej chaty do drugiej, zbierając wpływowych starszych, którzy mogli przemówić Chwalebnemu do rozumu. To nie było łatwe, gdyż nie leży to w zwyczaju Pradawnej Krwi. Każdy z nas samodzielnie podejmuje decyzje, tak jak niezależne jest każde gospodarstwo. Niewielu chciało stanąć przeciwko Chwalebnemu i zażądać, żeby zrobił to, co powinien. Popatrzyła na zebranych w jaskini Rozumiejących. — Tym, którzy tu przybyli, składam gorące podziękowania. I jeśli pozwolicie, podam wasze imiona królowej, tak by wiedziała, komu powinna być wdzięczna. — I gdzie posłać ludzi ze sznurem i żelazem? — spytała cicho uzdrowicielka. — Czasy są jeszcze na to zbyt niespokojne, Wawrzyn. Mamy ciebie. Jeśli zechcemy, żeby nas wysłuchała, możemy porozmawiać za twoim pośrednictwem. Zebrani w jaskini byli Pradawnej Krwi, ale nie podawali się za Srokatych i nie pochwalali ich postępowania, które było sprzeczne z odwiecznymi zasadami, jak z prze-
420
konaniem powiedział lordowi Złocistemu Jeleń. Wstydził się, że przez pewien czas słuchał Chwalebnego. Przysięgał, że robił to pod wpływem gniewu, a nie z chęci podporządkowania sobie zwierząt i wykorzystywania ich do własnych celów. Przez ostatnie dwa lata widział zbyt wielu przyjaciół powieszonych i poćwiartowanych. To wystarczyłoby, żeby każdemu odebrać rozum, ale na szczęście przejrzał na oczy. Zawdzięczał to Wawrzyn i miał nadzieję, że kuzynka wybaczy mu, że tak okrutnie ją traktował, kiedy byli dziećmi. Ich rozmowa była dla mnie jak monotonny szum fal bijących o brzeg. Usiłowałem jej słuchać i pojmować słowa, lecz byliśmy zbyt zmęczeni, mój wilk i ja. Ślepun leżał obok mnie i nie mogłem rozróżnić, gdzie kończy się jego ból, a zaczyna mój. I nie obchodziło mnie to. Nawet gdyby cierpienie było jedyną rzeczą, jaką moglibyśmy nadal dzielić, przyjąłbym je z radością. Wciąż mieliśmy siebie. Książę nie miał tyle szczęścia. Odwróciłem głowę i spojrzałem na niego, ale wciąż spał, ciężko oddychając, jakby rozpaczał nawet we śnie. Przysypiałem i budziłem się. Głęboki sen mojego wilka wabił mnie z nieodpartą siłą. Brus zawsze uczył mnie, że sen to wielki uzdrowiciel. Modliłem się, żeby miał rację. Wyczuwałem sny Ślepuna o łowach, jakby były nutami dolatującej z oddali muzyki, lecz jeszcze nie mogłem ulec pokusie i dzielić ich z nim. Błazen mógł być pewien intencji Wawrzyn, Jelenia i pozostałych, ale ja nie. Będę ich miał na oku, obiecałem sobie. Będę czuwał. Udając śpiącego, obserwowałem ich. Ospale zauważyłem, że choć Wawrzyn usiadła między lordem Złocistym a Jeleniem, to bliżej szlachcica niż kuzyna. Rozmowa zaczynała bardziej przypominać negocjacje niż wyjaśnienia. Uważnie słuchałem wyważonych i rozsądnych słów lorda Złocistego. — Obawiam się, że nie w pełni rozumiecie sytuację królowej Ketriken. Oczywiście, nie mogę przemawiać w jej imieniu. Jestem tylko gościem na dworze Przezornych, bawiącym tam od niedawna i w dodatku cudzoziemcem. Może jednak właśnie dlatego wyraźnie dostrzegam to, czego wy nie widzicie, nazbyt dobrze znając. Korona i nazwisko Przezornych nie uchroni księcia Sumiennego przed represjami, jakie dotykają wszystkich Rozumiejących. Raczej tylko doleją oliwy do ognia. Przyznajecie, że królowa Ketriken zrobiła więcej niż którykolwiek z jej poprzedników, aby zapobiec prześladowaniom waszego ludu. Gdyby jednak ujawniła, że jej syn jest Rozumiejącym, nie tylko oboje utraciliby władzę, ale jej wysiłki zmierzające do obrony waszego ludu zostałyby uznane za próby osłaniania syna. — To prawda, że królowa Ketriken zakazała skazywania nas na śmierć tylko za to, że jesteśmy Rozumiejącymi — odparł Jeleń — ale w ten sposób nie położyła kresu zabijaniu. Wiadomo jak jest. Nasi wrogowie fabrykują dowody i wymyślają krzywdy, jakie rzekomo im wyrządziliśmy. Jeden kłamie, drugi go popiera i w rezultacie znów ktoś
421
Pradawnej Krwi zostaje powieszony, poćwiartowany i spalony. Może jeśli królowa będzie wiedziała, że życie jej syna jest zagrożone tak samo jak życie córek i synów naszych ojców, podejmie energiczniejsze działania w naszej obronie. Jeden z siedzących za Jeleniem mężczyzn kiwnął głową. Lord Złocisty rozłożył ręce. — Zapewniam was, że zrobię, co w mojej mocy. Królowa otrzyma wyczerpujący raport o wszystkim, co zrobiliście, żeby uratować jej syna. Wawrzyn jest kimś więcej niż tylko łowczynią królowej Ketriken. Jest również jej przyjaciółką i powierniczką. Opowie królowej o tym, co uczyniliście. Nic więcej nie mogę zrobić. Nie mogę składać obietnic w imieniu królowej. Siedzący za Jeleniem mężczyzna, który przed chwilą skinął głową, teraz nachylił się i dotknął jego ramienia, zachęcając go. Potem znów usiadł prosto i czekał. Jeleń przez chwilę miał niewyraźną minę. Potem odchrząknął i rzekł: — Będziemy obserwować królową i słuchać, co mówi do szlachty. Lepiej niż ktokolwiek wiemy, co groziłoby księciu Sumiennemu, gdyby wyszło na jaw, że w jego żyłach płynie Pradawna Krew. Nasi bracia i siostry codziennie stawiają czoło takiemu niebezpieczeństwu. Jeśli królowa zechce dołożyć starań, aby uchronić nasz lud przed prześladowaniami, Pradawna Krew dochowa tajemnicy. Jeżeli jednak zignoruje naszą sytuację i przymknie oko na rozlew krwi... no cóż... — Rozumiem — przerwał mu lord Złocisty, chłodno lecz uprzejmie. Nabrał tchu. — W tych okolicznościach to być może wszystko, czego możemy od was oczekiwać. Już oddaliście nam dziedzica tronu Przezornych. To powinno przychylnie usposobić do was królową. — Tego oczekujemy — odparł poważnie Jeleń, a siedzący za nim starsi pokiwali głowami. Morzył mnie sen. Ślepun spał jak zabity. Jego sierść lepiła się od maści, tak samo jak moja pierś i brzuch. Bolała mnie każda kość w moim ciele, ale oparłem czoło o jego kark i ostrożnie objąłem go ramieniem. Wsunąłem palce w jego futro. Słowa trwającej opodal narady powoli cichły i traciły znaczenie, gdy otwierałem się na niego. Omijałem myślą czerwone pęta jego bólu, aż znalazłem dobrze znane ciepło i humor. Koty. Gorsze od jeżozwierzy. Znacznie gorsze. Ale chłopiec kochał tego kota. A kot chłopca. Biedny chłopiec. Biedny kot. Ta kobieta była samolubna. Gorzej. Była zła. Nie wystarczało jej własne życie. Ten kot był dzielny. Zginął walcząc i zabrał ją ze sobą. Dzielny kot. — I po przerwie: — Myślisz, że kiedyś do tego dojdzie, że Rozumiejący przestaną kryć się ze swa magią?
422
Nie wiem. Pewnie byłoby dobrze. Popatrz jak potrzeba zachowania tajemnicy i przesądny lek wpłynęły na nasze życie. Chociaż... chociaż takie też było dobre. Nasze. Twoje i moje. Tak. Teraz odpoczywaj. Odpoczywaj. Nie potrafiłem odróżnić jego myśli od moich. Nie potrzebowałem tego robić. Zasnąłem obok niego i śniliśmy razem. Może strata jaką poniósł Sumienny uświadomiła nam jak wiele mieliśmy i wciąż mamy. Śniliśmy o szczenięciu łapiącym myszy pod spróchniałą podłogą starej przybudówki oraz o człowieku i wilku razem pokonujących odyńca. Śniliśmy o podchodzeniu się w głębokim śniegu i tarzaniu się w nim, wśród krzyków i warczenia. O ciepłej krwi jelenia i jego miękkiej wątrobie. A potem odpłynęliśmy jeszcze dalej, w ciszę i spokój. Właśnie taki głęboki sen najlepiej goi rany. On poruszył się pierwszy. O mało nie zbudziłem się, gdy wstał, lekko się otrząsnął, a potem przeciągnął. Jego wspaniały węch oznajmi mi, że w powietrzu unosi się zapach świtu. Słabe promyki słońca właśnie zaczęły muskać mokre od rosy trawy, budząc zapachy ziemi. Zwierzyna budziła się ze snu. Zapowiadały się dobre łowy. Jestem taki zmęczony — narzekałem. — To nie do wiary, że chcesz już wstać. Odpocznij jeszcze chwilę. Zapolujemy później. Ty jesteś zmęczony? Ja jestem tak zmęczony, że odpoczynek nic mi nie da. Tylko polowanie. — Poczułem jego wilgotny nos, trącający mój policzek. Zimny. — Idziesz? Byłem pewien, że chcesz ze mną pójść. Chcę. Chcę. Jednak jeszcze nie teraz. Daj mi jeszcze chwilkę. Bardzo dobrze, braciszku. Jeszcze chwilkę. Pójdziesz za mną, kiedy będziesz gotów. Jednak towarzyszyłem mu myślą, jak wielokroć przedtem. Opuściliśmy jaskinię i jej ciężki odór człowieka, minęliśmy świeży kurhan kota. Czuliśmy woń jego śmierci i zapach zwabionego nią lisa, który uciekł zwęszywszy dym obozowego ogniska. Szybko zostawiliśmy obóz w tyle. Ślepun poszedł po odkrytym zboczu, zamiast lesistą doliną. Niebo nad nami było granatowe, z gasnącymi na nim ostatnimi gwiazdami. Noc była zimniejsza niż sądziłem. Trawy były sztywne od szronu, który buchnął parą i znikł, dotknięty przez wschodzące słońce. W rześkim powietrzu każdy zapach był ostry jak nóż. Moim wilczym węchem łowiłem i rozpoznawałem je wszystkie. Świat był nasz. Czas zmian — powiedziałem mu. Właśnie. Czas na zmianę. W wysokiej trawie tłuste myszy pospiesznie opychały się nasionami, ale poszliśmy dalej. Przystanęliśmy na szczycie pagórka. Potem poszliśmy grzbietem wzgórza, wdychając aromat poranka, smakując nadchodzący dzień. Przy strumieniu płynącym przez las w dolinie będą jelenie. Będą zdrowe, silne i tłuste — wyzwanie dla całego stada, nie mówiąc już o samotnym wilku. Potrzebowałby mnie, żeby na nie zapolować. Wrócimy po nie później. Mimo to zatrzymał się na grani. Poranny wietrzyk rozwiewał mu futro, gdy wilk nastawiał uszy i spoglądał tam, gdzie wyczuwał ich obecność.
423
Pomyślnych łowów. Ja już idę, bracie — oznajmił stanowczo. Sam? Nie zdołasz sam powalić jelenia! — westchnąłem z rezygnacją. — Poczekaj, wstanę i pójdę z tobą. Czekać na ciebie? Nie ma mowy! Zawsze musiałem biec przed tobą i wskazywać ci drogę. Szybko jak myśl wymknął mi się, zbiegając po zboczu niczym cień gnanej wiatrem chmury. Łącząca nas nić wystrzępiła się i pękła, unosząc się w powietrzu jak puch dmuchawca. Poczułem jak z cienkiej i tajemnej staje się wielka i jasna, jakby zaprosił wszystkie Rozumiejące stworzenia na świecie, żeby dzieliły ją z nami. I cała pajęczyna życia na całym tym zboczu góry nagle urosła w moim sercu, splatając się, łącząc i stapiając ze sobą. To było zbyt wspaniałe, żeby zatrzymać to w sobie. Musiałem ruszyć za nim — taki wspaniały ranek trzeba przeżyć razem. — Zaczekaj! — zawołałem i z tym okrzykiem obudziłem się. Obok zaspany Błazen poruszył się i usiadł na posłaniu. Zamrugałem. W ustach miałem pełno maści i wilczej sierści, a palce wczepione w jego futro. Przytuliłem go i w moim uścisku wydał ostatnie tchnienie. Ślepun odszedł. Na zewnątrz zimnymi kaskadami padał deszcz.
ROZDZIAŁ 27
LEKCJE Przed rozpoczęciem nauki korzystania z Mocy, należy wyeliminować opory nauczanego. Niektórzy mistrzowie utrzymywali, iż muszą znać ucznia co najmniej od roku, zanim zaczną go uczyć. Po tym czasie mistrz już wie, którzy kandydaci są gotowi wysłuchać nauk. Pozostali, choćby wcześniej wydawali się bardzo obiecujący, zostają odprawieni. Inni mistrzowie uważali, że taka metoda jest marnotrawstwem cennego talentu i potencjału. Wybierali krótsza drogę prowadzącą do wyeliminowania oporów, nie opierającą się w takim stopniu na zaufaniu, co na posłuszeństwie. Surowe i ściśle przestrzegane reguły miały wpoić adeptom chęć zadowolenia mistrza. Instrumentami takiego szkolenia były głodówki, zimno, brak snu i dyscyplina. Taka metoda szkolenia jest zalecana w razie szczególnej potrzeby, gdy kręgi Mocy trzeba tworzyć pospiesznie i w dużej liczbie. Poziom wyszkolenia takich adeptów może pozostawiać wiele do życzenia, lecz w ten sposób można nauczyć korzystania z magii niemal każdego, kto posiada choć odrobinę magii. Wemdel, czeladnik Mistrza Mocy Quilo, „Spostrzeżenia”
S
tara uzdrowicielka uśpiła księcia Sumiennego na całą noc i dzień. Wiedziałem, że lord Złocisty był tym przerażony, chociaż Wawrzyn usiłowała mu wytłumaczyć, że już nieraz widziała takie wypadki i uzdrowicielka robi tylko to, co trzeba. Zazdrościłem Sumiennemu. Mnie nie zaproponowano takiej pomocy i niewiele ze mną rozmawiano. Może częściowo był to przejaw ostracyzmu: kiedy odcinasz się od społeczeństwa, ono także odcina się od ciebie. Chociaż nie sądzę, żeby to była tylko nieczułość i okrucieństwo. Byłem dorosły i obcy, więc oczekiwali, że sam sobie poradzę z moją stratą. Nie znając mnie, niewiele mogli mi powiedzieć, a na pewno nic takiego, co by mi pomogło.
425
Wyczuwałem, że Błazen współczuje mi, ale z daleka. Jako lord Złocisty nie mógł zbytnio spoufalać się ze sługą. Śmierć mojego wilka uczyniła mnie samotnym i otępiałym. Już utrata jego towarzystwa była wystarczająco dotkliwa, a wraz z nim straciłem dostęp do jego wyostrzonych zmysłów. Teraz dźwięki wydawały się stłumione, noc ciemniejsza, zapachy i smaki przytępione. Tak jakby ktoś pozbawił świat kolorów. Zostawił mnie samego w tym mrocznym i dusznym miejscu. Zbudowałem całopalny stos i spaliłem na nim ciało mojego wilka. To wyraźnie przygnębiło ludzi Pradawnej krwi, lecz uszanowali moją wolę. Nożem obciąłem sobie włosy i rzuciłem w ogień garść czarnych i siwych kosmyków. Towarzyszył im złocisty pukiel. Tak jak kiedyś Brus przy Lisiczce, przesiedziałem cały dzień przy ogniu, walcząc z deszczem, który usiłował go zgasić, podkładając drew, gdy dogasał, aż nawet kości wilka zamieniły się w popiół. Następnego ranka uzdrowicielka ocuciła księcia. Usiadła przy nim, patrząc jak budzi się z narkotycznego snu. Trzymałem się na uboczu, czujnie to obserwując. Zobaczyłem jak powoli wraca świadomość, najpierw jego oczom, a potem całej twarzy. Zaczął kurczyć i prostować palce, lecz uzdrowicielka przytrzymała jego dłonie w swoich. — Nie jesteś kotem. Kot umarł. Jesteś człowiekiem i musisz żyć dalej. Błogosławieństwem Pradawnej Krwi jest to, że możemy dzielić z nimi życie. Przekleństwem to, że one rzadko żyją tak długo jak my. Potem wstała i zostawiła go, nie mówiąc nic więcej. Wkrótce potem Jeleń i pozostali dosiedli koni i odjechali. Zauważyłem, że przed odjazdem znalazł chwilę czasu, żeby na osobności zamienić kilka słów z Wawrzyn. Może nawiązywali zerwane więzy rodzinne. Wiedziałem, że Cierń będzie mnie pytał o czym rozmawiali, ale byłem zbyt przygnębiony, żeby ich podsłuchiwać. Uciekający Srokaci zostawili kilka koni. Ludzie Pradawnej Krwi sprezentowali jednego z nich księciu. Koń był burej maści i równie nijakiego temperamentu. Doskonale pasował do nastroju księcia, tak samo jak siąpiący deszcz. Około południa wsiedliśmy na koń i ruszyliśmy w powrotną drogę do Koziej Twierdzy. Jechałem na Mojejkarej obok księcia. Klacz już nie utykała tak mocno. Wawrzyn i lord Złocisty jechali przed nami. Rozmawiali, ale nie słuchałem ich rozmowy, chociaż nie mówili cicho czy niewyraźnie. Po prostu nic mnie nie interesowało. Byłem odrętwiały i oszołomiony, na pół ślepy. Wiedziałem, że żyję, ponieważ czułem ból ran i zimny deszcz siekący moją twarz. Jednak resztę świata, wszystkie zmysły i uczucia, spowijała gruba zasłona. Już nie mogłem śmiało kroczyć w ciemnościach, wiatr już nie przynosił mi zapachu królika na zboczu i jelenia, który niedawno przebiegł przez drogę. Jedzenie straciło smak. Książę był w niewiele lepszym stanie. Znosił cierpienie równie godnie jak ja, w ponurym milczeniu. Podejrzewałem, że wyrósł między nami mur niewypowiedzianych
426
wyrzutów. Gdyby nie on, mój wilk wciąż by żył, a przynajmniej umarłby spokojniejszą śmiercią. Ja zabiłem jego kota, na jego oczach. Z jakiegoś powodu łącząca nas pajęczyna Mocy jeszcze pogarszała sprawę. Nie mogłem patrzeć na niego nie czując, jaki jest przygnębiony. Podejrzewam, że wyczuwał moje nieme oskarżenia. Wiedziałem, że są niesprawiedliwe, lecz zbyt cierpiałem, aby się powstrzymać. Gdyby książę był wierny swemu nazwisku i obowiązkom, gdyby pozostał w Koziej Twierdzy, mój wilk nadal by żył i jego kot też. Nie powiedziałem tego głośno. Nie musiałem. Powrotna podróż do Koziej Twierdzy była udręką dla nas wszystkich. Dotarliśmy do drogi i pojechaliśmy nią na północ. Nikt z nas nie pragnął ponownej wizyty w miasteczku i gospodzie pod Srokatym Księciem. I pomimo zapewnień Jelenia, że pani Brzeczka i jej rodzina nie przyłożyli ręki do spisku przeciwko księciu, postanowiliśmy trzymać się z daleka od ich włości i zamku. Wciąż padał deszcz. Ludzie Pradawnej Krwi zostawili nam tyle prowiantu, ile mogli, ale nie było tego wiele. W pierwszej napotkanej mieścinie spędziliśmy noc w podłym zajeździe. Tam lord Złocisty szczodrze zapłacił posłańcowi, który miał jak najszybciej zanieść zwój z wieściami „kuzynowi” w Koziej Twierdzy. Rano znów ruszyliśmy w drogę, kierując się do następnej osady, oferującej przeprawę promowa przez rzekę. Podróż zajęła nam jeszcze dwa dni. Obozowaliśmy na deszczu, jedliśmy skąpe racje, marzliśmy i mokliśmy. Wiedziałem, że Błazen niespokojnie liczy dni, jakie pozostały do nowiu i zaręczyn księcia. Mimo to podążaliśmy powoli i podejrzewałem, że specjalnie zwlekał, żeby posłaniec dotarł do Koziej Twierdzy przed nami i przekazał królowej pisemną relację z naszej wyprawy. Być może chciał też dać księciu i mnie czas na żałobę, zanim wrócimy do gwarnego i rojnego miasta. Jeśli rana nie jest śmiertelna, to po pewnym czasie jakoś się zagoi i tak też było w naszym wypadku. Po dotkliwym bólu wywołanym stratą, obaj z księciem popadliśmy w apatię i oczekiwanie. Gdyż żałoba zawsze wydawała mi się oczekiwaniem nie na kres cierpienia, lecz oswojenie się z nim. Nie poprawiło mi humoru to, że lordowi Złocistemu i Wawrzyn droga nie wydawała się tak nużąca i monotonna jak księciu i mnie. Jechali przede mną, strzemię w strzemię, a chociaż nie śmiali się i nie śpiewali wesołych piosenek, wciąż rozmawiali i zdawali się doskonale bawić w swoim towarzystwie. Powiedziałem sobie, że nie potrzebuję pielęgniarki i jest wiele istotnych powodów, dla których nie powinniśmy z Błaznem zdradzać Wawrzyn i Sumiennemu, że łączy nas przyjaźń. Mimo to doskwierała mi samotność i ten widok budził we mnie lekką niechęć. Trzy dni przed nowiem dotarliśmy do Nowego Brodu. Tak jak głosiła nazwa, tej przeprawy jeszcze tam nie było, kiedy ostatnio odwiedziłem te strony. Teraz zobaczyłem sporą przystań i wiele przycumowanych do niej płaskodennych barek. Wokół zdążyło już wyrosnąć miasteczko, jak świeży strup drewnianych domów i składów. Nie zatrzymaliśmy się tam, lecz pojechaliśmy prosto na przystań i czekaliśmy na deszczu, aż wieczorny prom będzie gotowy do przeprawy.
427
Książę trzymał wodze swego niepozornego konika i w milczeniu spoglądał w wodę. Po ostatnich deszczach rzeka wezbrała i niosła pokłady mułu, lecz nie znajdowałem w sobie dość chęci życia, aby obawiać się śmierci. Podskoki promu i zmagania przewoźników z falami wydawały mi się tylko jeszcze jedna irytująca zwłoką. Zwłoką? — zadałem sobie sarkastyczne pytanie. A do czego mi spieszno? Do domu i kominka? Do żony i dzieci? Wciąż mam Trafa, przypominałem sobie, ale zaraz zdałem sobie sprawę z tego, że wcale nie. Traf był już młodzieńcem i zaczynał własne życie. Gdybym teraz uczepił się go i próbował uczynić go pępkiem mojego świata, postąpiłbym jak pijawka. Kim więc byłem, zupełnie sam, bez bliskich i przyjaciół? Trudne pytanie. Prom zadrżał, szorując dnem o żwir, a przewoźnicy zaczęli przyciągać go do brzegu. Przeprawiliśmy się. Od Koziej Twierdzy dzielił nas dzień drogi. Gdzieś za gęstymi chmurami krył się sierp księżyca. Dotrzemy do Koziej Twierdzy przed ceremonią zaślubin księcia Sumiennego. Wykonaliśmy zadanie. Mimo to nie czułem radości ani choćby zadowolenia. Chciałem tylko jak najszybciej zakończyć tę podróż. Kiedy zeszliśmy z promu, deszcz zaczął lać jak z cebra i lord Złocisty stanowczo oznajmił, że tego wieczoru nie pojedziemy dalej. Miejscowy zajazd by starszy niż miasto po drugiej stronie rzeki. Ściana deszczu zasłaniała inne budynki osady, ale wydało mi się, że dostrzegam małą stajnię, a za nią kilka chat. Szyldem gospody było namalowane na starej sterownicy wiosło, a pobielone wapnem bale ścian miejscami były szare ze starości. Paskudna pogoda sprawiła, że w środku było tłoczno. Lord Złocisty i jego towarzysze byli zbyt strudzeni, żeby przejmować się swoim wyglądem. Na szczęście miał dość pieniędzy, żeby kupić sobie szacunek i usługi właściciela. Kupiec Kestrel, jak sam siebie nazwał, znalazł dla nas dwa pokoje, choć jeden z nich był zaledwie klitką na poddaszu. Jego „siostra” bez przekonania zapewniła, że pokoik jej odpowiada, a kupiec i jego dwaj słudzy mogą zająć większy. Jeśli książę miał coś przeciwko podróżowaniu jako służący, to niczym tego nie okazał. Okutany w płaszcz z kapturem, stał ze mną na ganku, dopóki chłopak na posyłki nie przyszedł powiedzieć nam, że nasz pokój jest gotowy. Przechodząc przez sień, usłyszałem kobiecy śpiew, dobiegający z sąsiedniej komnaty. Oczywiście, pomyślałem. Oczywiście. Kto lepiej niż minstrel nadaje się do obserwowania karczmy? Wilga śpiewała tę starą piosenkę o parze kochanków, którzy uciekli od chcących ich rozdzielić rodziców i z miłości rzucili się w przepaść. Nawet nie zerknąłem w tym kierunku, lecz widziałem, że Wawrzyn przystanęła przed drzwiami, żeby posłuchać. Książę obojętnie wszedł za mną po schodach do dużego i skromnie umeblowanego pokoju. Lord Złocisty wyprzedził nas. Chłopiec rozpalał ogień na kominku, a dwaj inni ustawiali w kącie wannę i parawan. W komnacie były dwa duże łóżka i prycza obok drzwi. Na końcu znajdowało się duże okno. Książę podszedł do niego i smętnie spojrzał w noc. Przy kominku stał wieszak, więc odegrałem moją rolę, pomagając lordowi Złocistemu
428
zdjąć przemoczony i brudny płaszcz. Zdjąłem z siebie mój, rozwiesiłem oba, żeby schły, a potem ściągnąłem mu buty, podczas gdy służący biegali tam i z powrotem, znosząc wiadra z gorącą wodą oraz półmiski z pasztetami, pieczonymi owocami, chleb i piwo. Poruszali się z precyzją przypominającą zespół akrobatów, na przemian wpadając do komnaty i wybiegając z niej. Gdy wreszcie znikli na dobre, starannie zamknąłem za nimi drzwi. Gorąca woda w wannie wypełniła pomieszczenie zapachem ziół do kąpieli. Nagle zapragnąłem położyć się w niej i zapomnieć o wszystkim. Głos lorda Złocistego przywołał mnie do rzeczywistości. — Mój książę, twoja kąpiel gotowa. Czy życzysz sobie pomocy? Sumienny wstał. Pozwolił by płaszcz z cichym klaśnięciem spadł mu z ramion na podłogę. Przez chwilę patrzył nań, a potem podniósł i powiesił na wieszaku. Zrobił to jak chłopiec przyzwyczajony do samodzielności. — Nie, dziękuję — odparł cicho. Zerknął na parujące na stole jedzenie. — Nie czekajcie na mnie. Nie przywiązuję wagi do takich drobiazgów. Nie ma sensu, żebyście siedzieli głodni, kiedy będę się kąpał. — Pod tym względem jesteś nieodrodnym synem swego ojca — zauważył z aprobatą lord Złocisty. Książę odpowiedział na ten komplement lekkim skinieniem głowy. Lord Złocisty zaczekał aż książę Sumienny zniknie za parawanem. Karczmarz dostarczył mu papier, inkaust i pióro. Lord Złocisty usiadł przy stoliku i przez chwilę pisał w milczeniu. Wziąłem ze stołu kawał pasztetu i podszedłem do kominka. Zjadłem na stojąco, czując jak buchające z kominka ciepło grzeje mnie w plecy i suszy ubranie. Kreśląc ostatnia linijkę listu, lord Złocisty powiedział do mnie: — No cóż, przynajmniej zanocujemy pod dachem. Myślę, że powinniśmy dobrze się wyspać i jutro ruszyć dalej, ale nie wczesnym rankiem. Czy to ci odpowiada, Tomie? — Jak sobie życzysz, lordzie Złocisty — odparłem, gdy podmuchał na pismo, a potem zwinął je. Owiązał je nitką wyciągniętą z kiedyś wspaniałego płaszcza. Podał mi je, lekko unosząc brew. Doskonale rozumiałem, co ma na myśli. — Wolałbym nie — powiedziałem bardzo cicho. Zostawił list na stoliku i podszedł do zastawionego stołu. Zaczął się posilać, celowo szczękając talerzami i garnkami. Równie cicho powiedział mi: — Ja też wolałbym cię nie posyłać. Jednak nie mogę sam iść. Pomimo mojego niechlujnego wyglądu ktoś może rozpoznać lorda Złocistego i zauważyć jego zainteresowanie pieśniarką. Podczas tej podróży wywołałem już jeden skandal. Zapomniałeś o moich wyczynach w Wietrznym? Będę musiał jakoś to wytłumaczyć po moim powrocie do Koziej Twierdzy. Sumienny też nie może pójść, a Wawrzyn nic nie wie o tych sprawach. Może Wilga poznałaby ją, ale na pewno potraktowałaby podejrzliwie przekazane przez nią wieści. Dlatego obawiam się, że musisz doręczyć je ty.
429
Ja też się tego obawiałem, tym bardziej, że właściwie miałem ochotę zejść na dół zobaczyć się z nią. Czasem człowiek jest gotowy zrobić wszystko z obawy przed samotnością. Niekoniecznie jest to najgorszy rodzaj tchórzostwa, ale widziałem wielu ludzi popełniających z tego powodu okropne głupstwa. Co gorsze, zastanawiałem się, czy Błazen nie posłał mnie do niej celowo. Już kiedyś, gdy samotność pukała do moich drzwi, powiedział Wildze, gdzie mnie znajdzie. Pociecha, jaką znalazłem w jej ramionach, okazała się ułudą. Przysiągłem sobie, że nie dam się już tak zwieść. Jednak wziąłem zwitek z jego ręki i ze zręcznością płynącą z wieloletniej wprawy wsunąłem do obszarpanego rękawa. Pióra z plaży skarbów wciąż tam były, dobrze przywiązane do przedramienia. Przynajmniej ten sekret należał wyłącznie do mnie i tak pozostanie, dopóki nie znajdę okazji, żeby podzielić się nim z Błaznem. Powiedział głośno: — Widzę, że pomimo długiej podróży wciąż cię nosi. No, idź, Tom. Książę i ja poradzimy sobie bez ciebie, a zasłużyłeś sobie, żeby spokojnie wysłuchać pieśni i wypić kufel piwa. Idź już, bo widzę jak tęsknie zerkasz na drzwi. Nie mam ci tego za złe. Zastanawiałem się, kogo chce oszukać. Książę na pewno wiedział, że w moim sercu nie ma teraz miejsca na nic prócz żalu. W obozie Srokatych widział, jak lord Złocisty wykonał moje polecenie i odszedł razem z wilkiem. Mimo to głośno podziękowałem mojemu panu za pozwolenie i opuściłem komnatę. Może udawaliśmy sami przed sobą. Powoli zszedłem po schodach. W połowie drogi spotkałem Wawrzyn. Obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem. Usiłowałem wymyślić jakąś uwagę, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Minąłem ją w milczeniu, nie zamierzając obrazić, ale nie przejmując się tym, że może poczuć się urażona. Usłyszałem, że przystanęła na schodach za moimi plecami, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie zatrzymałem się. Główna sala była zatłoczona. Niektórzy goście przyszli pewnie posłuchać muzyki, gdyż Wilga cieszyła się już sporą sławą, ale wielu innych wyglądało tak, jakby zostali tu uwięzieni przez burzę i nie stać ich było na pokój. Zostaną tu do późnej nocy, a kiedy muzyka przestanie grać, prześpią burzę przy stołach i na ławach. Dostałem wieczerzę i kufel piwa, zapewniwszy, że mój pan jutro za wszystko zapłaci. Potem poszedłem na koniec sali, przecisnąłem się do narożnego stolika i usiadłem niedaleko Wilgi. Wiedziałem, że jej obecność tutaj nie jest przypadkowa. Oczekiwała naszego powrotu i zapewne miała tu gołębia, który zaniesie wieść do Koziej Twierdzy. Tak więc wcale się nie zdziwiłem, kiedy udała, że mnie nie dostrzega i śpiewała dalej. Po trzech następnych piosenkach oznajmiła, że musi odpocząć i przepłukać gardło. Usługujący chłopak przyniósł jej wino i postawił na rogu mojego stołu. Kiedy przysiadła obok, żeby się napić, ukradkiem podałem jej pod stołem rulonik od lorda Złocistego. Potem dopiłem piwo i poszedłem do wygódki na tyłach. Kiedy wracałem do gospody, czekała na mnie pod ociekającym deszczem daszkiem.
430
— Wiadomość wysłana — powitała mnie. — Powiem panu. Chciałem ją ominąć, ale złapała mnie za rękaw. Przystanąłem. — Mów — powiedziała cicho. Wpojona dyskrecja nie pozwalała mi na to. Nie wiedziałem, iloma informacjami podzielił się z nią Cierń. — Wykonaliśmy zadanie. — Tego sama się domyśliłam — odcięła z urazą w głosie. Potem westchnęła. — Wiem, że nie powinnam cię pytać o zadania wykonywane przez lorda Złocistego. Jednak powiem ci coś. Wyglądasz okropnie... Te krótko obcięte włosy i ubranie w strzępach. Co się stało? Ze wszystkich wydarzeń tylko o jednym mogłem powiedzieć jej — lub nie. Powiedziałem. — Ślepun nie żyje. Jej milczenie wypełnił plusk deszczu. Potem westchnęła i objęła mnie ramionami. — Och, Rycerski — powiedziała cicho. Oparła głowę o moją podrapaną pierś. Widziałem jaśniejsze pasemka w jej włosach i czułem zapach jej oraz wypitego przez nią wina. Pieszczotliwie przesunęła dłonie po moich plecach. — Znowu jesteś sam. To niesprawiedliwe. Twoja pieśń jest najsmutniejszą ze wszystkich, jakie znam. Powiał wiatr, zacinając deszczem pod daszek, ale wciąż mnie trzymała i robiło nam się cieplej. Przez długa chwilę nic nie mówiła. Podniosłem ręce i objąłem ją. Tak jak kiedyś, wydawało się to nieuchronne. Powiedziała w moją pierś: — Mam tu pokój. Jest na końcu gospody od strony rzeki. Przyjdź do mnie. Ukoję twój ból. — Ja... dziękuję. To nic nie da — chciałem jej powiedzieć. Gdyby w ogóle mnie znała, wiedziałaby to. Jednak słowami nie mogłem jej wytłumaczyć tego, czego sama nie czuła. Nagle doceniłem milczenie i dystans Błazna. On wiedział. Nic nie mogło mi wynagrodzić nieobecności wilka. Deszcz wciąż padał. Puściła mnie, podniosła głowę i spojrzała mi w twarz. Lekko zmarszczyła brewki. — Nie przyjdziesz do mnie dziś wieczorem, prawda? W jej głosie słyszałem zdumienie. Dziwne. Jeszcze się wahałem, ale sposób w jaki wypowiedziała to pytanie, ułatwił mi właściwą odpowiedź. Lekko pokręciłem głową. — Doceniam zaproszenie. Jednak to by nie pomogło. — Jesteś pewien? — próbowała powiedzieć to niedbale, ale nie udało jej się. Poruszyła się i otarła się o mnie piersiami w sposób, który mógł być przypadkowy, ale nie był. Odsunąłem się od niej i opuściłem ręce.
431
— Jestem pewien. Nie kocham cię, Wilgo. Nie tak. — Zdaje się, że powiedziałeś mi to już dawno temu. A jednak przez lata pomagało ci to. Pomagało. Szukała wzrokiem moich oczu. Uśmiechnęła się, pewna siebie. Nie pomagało. Tylko tak mi się wydawało. Mogłem jej o tym powiedzieć, ale byłaby to zbyteczna szczerość. Tak więc powiedziałem tylko: — Lord Złocisty czeka na mnie. Musze iść na górę. Powoli pokręciła głową. — Jakie smutne zakończenie smętnej opowieści. I ja jestem jedyną, która zna ją całą, a mimo to nie wolno mi jej wyśpiewać. Taka tragedia. Jesteś królewskim synem, który poświęcił wszystko dla dobra swej rodziny, tylko po to by skończyć jako wykorzystywany sługa aroganckiego szlachcica. Nawet nie sprawił ci porządnego odzienia. Takie zaniedbanie z pewnością cię boli. Zajrzała mi w oczy, szukając... czego? Niechęci? Urazy? — Niespecjalnie mnie to obchodzi — odparłem, lekko zmieszany. Nagle, jakby ktoś uniósł kurtynę i wpuścił strumień światła, zrozumiałem. Ona nie wiedziała, że lord Złocisty to Błazen. Naprawdę uważała mnie za jego sługę, przekazującego jej wiadomość od pana. Pomimo całego swego sprytu, patrząc na niego, widziała tylko jamailiańskiego szlachcica. Z trudem powstrzymałem uśmiech. — Jestem zadowolony z mojej pracy i wdzięczny Cierniowi, że mi ją załatwił. Cieszę się, mogąc być Tomem Borsuczowłosym. Przez chwilę spoglądała na mnie z niedowierzaniem. Potem zdumienie zmieniło się w głębokie rozczarowanie. Pokręciła głową. — Powinnam była wiedzieć. Przecież zawsze tego chciałeś, prawda? Spokojnego i cichego życia. Żadnej odpowiedzialności za losy rodziny czy to, co się dzieje na dworze. Być zwyczajnym człowiekiem, który zupełnie się nie liczy. Chyba niepotrzebnie starałem się oszczędzać jej uczucia. — Muszę już iść — powtórzyłem. — No to spiesz do swego pana. Puściła mnie. Jej głos wyrażał bezgraniczną wzgardę, a uśmiech był jadowity jak żądło skorpiona. Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymałem się od odpowiedzi. Odwróciłem się i odszedłem od niej, wracając do gospody. Wszedłem schodami dla służby na piętro, zapukałem i wszedłem. Sumienny podniósł głowę z poduszki i spojrzał na mnie. Czarne włosy miał zaczesane do tyłu, a skórę zaczerwienioną po kąpieli. Wyglądał bardzo młodo. Łóżko Błazna było puste. — Mój książę — powitałem go. — Lordzie Złocisty? — rzuciłem w kierunku zasłoniętej parawanem wanny. — Wyszedł. — Sumienny z powrotem złożył głowę na poduszce.
432
— Wawrzyn zapukała do drzwi i poprosiła o chwilę rozmowy. — Ach. — O mało się nie uśmiechnąłem. Czy to nie zaintrygowałoby Wilgę? — Prosił mnie, żebym ci przekazał, że została woda do kąpieli. I masz wystawić ubranie przed drzwi. Służąca wypierze je i zwróci rano. — Dziękuję, mój książę. To bardzo uprzejme, że mi o tym mówisz. — Kazał ci też zamknąć dobrze drzwi. Powiedział, że zapuka wracając. — Jak sobie życzysz, mój książę. — Podszedłem do drzwi i zamknąłem je. Wątpiłem, by wrócił przed świtem. — Czy masz jeszcze jakieś życzenie zanim się wykąpie, mój książę? — Nie. I nie nazywaj mnie tak. Odwrócił się na drugi bok, plecami do mnie. Rozebrałem się. Ściągając koszulę, odwiązałem pióra i zdjąłem razem z nią. Zanim zdjąłem buty, na moment przysiadłem na pryczy. Znalezione na plaży pióra ukryłem w rękawie koszuli i pod cienkim kocem. Odwiązałem amulet Dżiny i położyłem na poduszce. Wstałem, położyłem moje ubranie przed drzwiami, ponownie je zamknąłem i wszedłem za parawan. Gdy wchodziłem do wody, odprowadzał mnie głos Sumiennego. — Nie zamierzasz zapytać dlaczego? Woda w wannie była już tylko letnia, ale i tak znacznie gorętsza od deszczu. Zdjąłem z szyi opatrunek, który założyła mi uzdrowicielka. Zadrapania na piersi i brzuchu zapiekły, gdy siadałem w wodzie. Potem przestały. Zapadłem głębiej, aż po szyję. — Powiedziałem: nie zamierzasz zapytać dlaczego? — Pewnie dlatego, że nie chcesz, żebym nazywał cię „moim księciem”, książę Sumienny. Maść, którą były posmarowane moje rany, rozpuszczała się w wodzie, nasycając powietrze swoim aromatycznym zapachem. Złotokap. Mirra. Zamknąłem oczy i zanurzyłem głowę pod wodę. Wynurzyłem się i skorzystałem z miseczki z mydłem, które zostało po kąpieli księcia. Namydliłem resztkę włosów i patrzyłem jak kapie z nich brązowa maź. Znowu dałem nura, żeby je spłukać. — Nie powinieneś mi dziękować, usługiwać i kłaniać się. Wiem kim jesteś. Twoja krew jest równie dobra jak moja. Byłem rad, że dzieli nas parawan. Chlapałem się chwilę, usiłując zebrać myśli i mając nadzieję, że uwierzy, że tego nie słyszałem. — Cierń opowiadał mi różne historie. Kiedy zaczął mnie uczyć. Opowieści o innym chłopcu, którego uczył, upartym i sprytnym. „Kiedy mój pierwszy chłopiec był w twoim wieku” — mówił, a potem snuł opowieści o tym, jak płatałeś figle praczkom, albo jak schowałeś mistrzyni Ściegu nożyce, żeby ją przestraszyć. Miałeś wtedy łasicę, prawda?
433
Cichosz był łasicą Ciernia. Nożyce mistrzyni Ściegu ukradłem na jego polecenie, w ramach szkolenia skrytobójcy. Chyba Cierń nie powiedział mu i o tym. Zaschło mi w ustach. Głośno pluskałem i czekałem. — Jesteś jego synem, prawda? Synem Ciernia, a więc moim... kuzynem, prawda? Z nieprawego łoża, ale jednak kuzynem. I chyba wiem, kto był twoją matką. O tej damie wciąż mówi się na dworze, chociaż nikt nie wie, gdzie ona się podziewa. To lady Tymianek. Parsknąłem śmiechem i zaraz zamaskowałem to atakiem kaszlu. Syn Ciernia i lady Tymianek. Oto odpowiedni dla mnie rodzice. Pani Tymianek, ta okropna stara harpia, była wymysłem Ciernia, który wcielał się w nią, podróżując incognito. Odchrząknąłem i prawie doszedłem do siebie. — Nie, mój książę. Obawiam się, że jesteś w błędzie. Milczał, gdy kończyłem kąpiel. Wyszedłem z wanny, wytarłem się i wyszedłem zza parawanu. Na pryczy leżała nocna koszula. Błazen, jak zwykle, myślał o wszystkim. Kiedy wkładałem ją przez mokrą i rozczochraną głowę, książę zauważył: — Masz sporo blizn. Kto ci je zostawił? — Nieprzyjemni ludzie, którym zadawałem za dużo pytań, mój książę. — Nawet mówisz jak Cierń. Byłem przekonany, że jeszcze nikt nie powiedział mi niczego tak nieprzyjemnego i nieprawdziwego. — Od kiedy to jesteś taki rozmowny? — odparowałem. — Od kiedy nikt nas nie podsłuchuje. Przecież wiesz, że lord Złocisty i Wawrzyn to szpiedzy? On Ciernia, a ona mojej matki? Myślał, że jest strasznie sprytny. Będzie musiał nauczyć się rozwagi, jeśli chce przetrwać na dworze. Odwróciłem się i zmierzyłem go wzrokiem. — A co każe ci przypuszczać, że ja też nie jestem szpiegiem? Prychnął sceptycznie. — Jesteś zbyt nieuprzejmy. Nie przejmujesz się tym, czy cię lubię, nie próbujesz zdobyć mojego zaufania czy łask. Nie odnosisz się do mnie z szacunkiem. Nigdy mi nie schlebiasz. — Splótł dłonie i założył je za głowę. Posłał mi dziwny półuśmiech. — I nie obawiasz się, że każę cię powiesić za to, że poturbowałeś mnie na wyspie. Tylko krewny mógłby traktować mnie tak okropnie i nie obawiać się konsekwencji. Przechylił głowę na bok i patrzył na mnie. W jego oczach dostrzegłem to, czego najbardziej się obawiałem. Pod namysłem czaił się głód. Z jego oczu wyzierała straszliwa samotność. Przed laty, kiedy Brus siłą rozdzielił mnie z pierwszym zwierzęciem, z jakim się związałem, przywiązałem się do niego. Bałem się masztalerza i nienawidziłem go, lecz tym bardziej go potrzebowałem. Chciałem być związany z kimś, kto zawsze będzie osiągalny. Nieraz słyszałem teorię, że wszyscy młodzi odczuwają taką potrzebę. Sądzę,
434
że moja była czymś więcej niż tylko dziecięcym pragnieniem stabilizacji. Zaznawszy radości połączenia przez Rozumienie, nie mogłem już znieść samotności. Wmawiałem sobie, że ta nagła sympatia Sumiennego prawdopodobnie jest spowodowana działaniem amuletu Dżiny. Nagle przypomniałem sobie, że naszyjnik wciąż leży na poduszce. — Ja składam meldunki Cierniowi. Powiedziałem to szybko, bez owijania w bawełnę. Nie będę okłamywał i zwodził tego chłopca. Nie pozwolę, żeby przywiązał się do mnie, biorąc za kogoś, kim nie jestem. — Oczywiście. Przecież to on cię wezwał. Dla mnie. Ty musisz być tym, o którym powiedział, że spróbuje go dla mnie sprowadzić. Tym, który miał mnie nauczyć Mocy lepiej niż on. No nie, naprawdę, Cierń na starość zrobił się gadatliwy. Chłopak usiadł na łóżku i zaczął liczyć na palcach. Przyjrzałem mu się uważnie. Zmęczenie i smutek wciąż były widoczne w cieniach pod oczami i zapadniętych policzkach, lecz w ciągu minionego dnia czy dwóch uświadomił sobie, że będzie żył. Pokazał pierwszy palec. — Masz rysy Przezornych. Twoje oczy, zarys szczeki... Nie nos, nie wiem skąd go masz ale takich nie ma w rodzinie. Pokazał drugi palec. — Moc to magia Przezornych. Do tej pory co najmniej dwa razy czułem, jak jej używałeś. Trzeci palec. — Nazywasz Cienia „Cierniem”, a nie „lordem Cierniem” czy „kanclerzem Cierniem”. A raz słyszałem, jak mówiłeś o mojej pani matce „Ketriken”. Nawet nie „królowa Ketriken”, tylko Ketriken. Jakbyście dorastali razem. Może tak było. Co do mojego nosa, to jednak zawdzięczałem go Przezornym. Był wieczną pamiątką po księciu Władczym i tych dniach, które spędziłem w jego lochu. Podszedłem do stojącego na stole lichtarza i zdmuchnąłem wszystkie świece poza jedną. Czułem jak Sumienny odprowadza mnie spojrzeniem, gdy wracałem do kąta i kładłem się na pryczy. Była niska i twarda, ustawiona blisko drzwi, żebym mógł strzec moich zacnych panów. Położyłem się na niej. — No? — nalegał. — Zamierzam się przespać — powiedziałem, kończąc rozmowę. Prychnął pogardliwie. — Prawdziwy sługa spytałby mnie o pozwolenie, zanim zgasiłby świece. I zanim poszedłby spać. Dobranoc, Tomie Borsuczowłosy Przezorny. — Śpij dobrze, najłaskawszy książę. Znów prychnął. Potem zapadła cisza, przerywana tylko bębnieniem deszczu o dach i błoto dziedzińca. Oraz cichym potrzaskiwaniem ognia i cichymi dźwiękami muzyki,
435
dolatującej z sali na dole. I niepewnych kroków pijaków, mijających nasze drzwi. Mimo tego wszystkiego głucha cisza mego serca, w którym tak długo obecność Ślepuna była jasnym światłem w ciemnościach, ciepłem w zimie, gwiazdą przewodnią w nocy. Teraz moje sny były zlepkiem bezsensownych obrazów, pierzchających w chwilę po przebudzeniu. Ciepłe łzy cisnęły mi się do oczu. Otworzyłem usta, aby cicho oddychać przez ściśnięte gardło, leżąc na wznak. Usłyszałem jak książę przewraca się na łóżku. Bardzo cicho wstał i podszedł do okna. Przez jakiś czas spoglądał na siekący błoto deszcz. — Czy to minie? Zapytał bardzo cicho, ale wiedziałem, że kierował to pytanie do mnie. Nabrałem tchu i odpowiedziałem spokojnie: — Nie. — Nigdy? — Może kiedyś zwiążesz się znów. Jednak nigdy nie zapomnisz pierwszego. Nie ruszył się spod okna. — Z iloma ty byłeś związany? Odpowiedziałem dopiero po chwili. — Z trzema. Odwrócił się plecami do nocy i spojrzał na mnie przez mrok. — Zwiążesz się znowu? — Wątpię. Odszedł od okna i wrócił do łóżka. Usłyszałem jak nakrywa się i owija kocem. Myślałem, że zaśnie, ale znów się odezwał: — Nauczysz mnie Mocy? Ktoś w końcu powinien cię czegoś nauczyć, choćby tego, żeby tak łatwo nie ufać ludziom. — Nie powiedziałem, że będę cię czegoś uczył. Milczał przez chwilę. Potem rzekł ponuro: — Cóż, byłoby lepiej, gdyby ktoś mnie czegoś nauczył. Zapadła długa cisza i miałem nadzieję, że wreszcie zasnął. Zirytowały mnie te jego słowa odbijające się upiornym echem w mojej głowie. Deszcz tłukł o grube szkło okna i do komnaty wpływała ciemność. Zamknąłem oczy i delikatnie sięgnąłem myślą ku niemu. Był tam, spięty i czujny jak przyczajony kot. Wyczułem że czeka i obserwuje mnie, jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, że stoję na granicy jego jaźni. Jego Moc była topornym, nieoszlifowanym narzędziem. Cofnąłem się trochę i dobrze mu się przyjrzałem, jakby był źrebakiem, którego zamierzałem ujeździć. Jego czujność była mieszaniną niepokoju i złości. Była w takim samym stopniu orężem, co puklerzem, którym nie
436
umiał się posługiwać. I nie była to czysta Moc. Trudno to pisać, lecz jego Moc była jak biały promień obramowany ciemną zielenią. Skupiał ją za pomocą magii Rozumienia. Ta nie działa między dwoma ludzkimi umysłami, lecz można nią wyczuć zwierzę, które znalazło miejsce w myślach człowieka. Tak było z Sumiennym. Pozbawiony kot, na którym się skupiała, jego magia Rozumienia zmieniła się w sieć, szukającą pokrewnej duszy. Tak samo jak moja, pomyślałem nagle. Zaskoczony, wycofałem się do mego ciała. Wzniosłem mury broniące mnie przed jego nieporadnymi próbami nawiązania kontaktu. Jednak robiąc to, nie mogłem zaprzeczyć, że nić Mocy łącząca mnie z Sumiennym wzmacniała się przy każdym takim kontakcie i nie wiedziałem jak ją zerwać, nie mówiąc już o usunięciu nakazu, jaki pozostawiłem w jego umyśle. Trzeci wniosek był równie przykry, jak dwa pierwsze niepokojące. Szukałem. Nie miałem ochoty nawiązywać więzi z innym zwierzęciem. Jednak bez powstrzymującego to Ślepuna, moje Rozumienie rozprzestrzeniało się jak korzenie drzewa. Jak woda, która wylewa się z naczynia i musi znaleźć sobie ujście, Rozumienie wypływało ze mnie, cicho poszukując. Wcześniej dostrzegłem potrzebę w oczach księcia, rozpaczliwą tęsknotę za bliskością innego umysłu. Czy ja też sprawiałem takie wrażenie? Zatrzasnąłem bramy swojego serca i nakazałem mu spokój. Czas zagoi rany. Powtarzałem to kłamstwo, aż zasnąłem. Obudziłem się, kiedy sączące się przez okno światło dotknęło mojej twarzy. Otworzyłem oczy, ale nie ruszałem się. Po ciemnościach burzy wypełniona bladym światłem dnia komnata wyglądała jak zanurzona w czystej wodzie. Czułem w sobie dziwną pustkę, jakbym zaczynał wracać do zdrowia po długiej i ciężkiej chorobie. Usiłowałem pochwycić umykający sen, lecz zdołałem dostrzec tylko jasny poranek i smagane wiatrem morze na dole. Odszedł ode mnie sen, lecz nie miałem ochoty wstawać i zmierzyć się z dniem. Miałem wrażenie, że otacza mnie kokon, w którym będę bezpieczny, dopóki się nie poruszę. Leżałem na boku, z dłonią i przedramieniem wsuniętym pod poduszkę. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że dotykam palcami piór. Podniosłem głowę, zamierzając na nie spojrzeć, lecz nagle pokój zakołysał się wokół mnie, jakbym za dużo wypił. Gwałtownie powróciłem do rzeczywistości i czekających na mnie obowiązków: długiej jazdy do Koziej Twierdzy, spotkań z Ketriken i Cierniem, powrotu do życia Toma Borsuczowłosego. Powoli usiadłem na pryczy. Książę spał. Odwróciłem głowę i zobaczyłem sennie spoglądającego na mnie Błazna. Leżał na boku na swoim łóżku, z brodą oparta na pięści. Sprawiał wrażenie zmęczonego, ale bardzo z czegoś zadowolonego. Odmłodniał o całe lata. — Nie spodziewałem się zobaczyć cię rano w łóżku — powitałem go i dodałem: — Jak się tu dostałeś? Przecież wieczorem zamknąłem drzwi na zasuwę. — Naprawdę? Ciekawe. Z pewnością nie jesteś bardziej zaskoczony, widząc mnie w moim łóżku, niż ja, widząc cię w twoim.
437
Puściłem to mimo uszu. Podrapałem szczecinę na policzku. — Powinienem się ogolić — mruknąłem do siebie, obawiając się tego. Nie goliłem się od wyjazdu z Wietrznego. — Istotnie, powinieneś. Chciałbym, żebyśmy prezentowali się jak najlepiej, kiedy wrócimy do Koziej Twierdzy. Pomyślałem o mojej poszarpanej przez kota koszuli, ale skinąłem głową. Potem przypomniałem sobie o piórach. — Mam tu coś, co chciałbym ci pokazać — zacząłem, sięgając pod poduszkę, ale w tym momencie książę westchnął i otworzył oczy. — Dzień dobry, mój książę — przywitał go lord Złocisty. — ...dobry — odparł ze znużeniem. — Lordzie Złocisty, Tomie Borsuczowłosy. Wyglądał nieco lepiej niż po długiej jeździe poprzedniego dnia. Znowu zwracał się do mnie jak do sługi. Przyjąłem to z ulgą. I tak zaczął się dzień. Zjedliśmy śniadanie w naszym pokoju. Wkrótce potem przyniesiono nasze wyczyszczone i pocerowane ubrania. Płaszcz lorda Złocistego niemal odzyskał dawną świetność, a książę wyglądał schludnie, choć nie po monarszemu. Tak jak podejrzewałem, pranie nie poprawiło wyglądu moich szat. Od chłopca, który przyniósł nam śniadanie, wyprosiłem igłę i nici, mówiąc, że muszę zwęzić rękaw mojej koszuli. W rzeczywistości chciałem wszyć weń ukrytą kieszeń. Lord Złocisty spojrzał na mnie i westchnął. — Zapewnianie ci porządnego przyodziewku może okazać się wydatkiem przekraczającym moje niemałe możliwości finansowe, Tomie Borsuczowłosy. No cóż, doprowadź się do porządku. Tylko ja musiałem się ogolić. Lord Złocisty zażądał dla mnie gorącej wody, brzytwy i lustra. Kiedy się goliłem, siedział przy oknie, spoglądając na miasteczko. Ledwie zacząłem, zdałem sobie sprawę z tego, że książę uporczywie mi się przygląda. Przez jakiś czas ignorowałem te oględziny. Kiedy zaciąłem się po raz drugi, powstrzymałem cisnące mi się na usta przekleństwo, ale spytałem: — Co jest? Nigdy nie widziałeś jak mężczyzna się goli? Lekko poczerwieniał. — Nie. — Odwrócił oczy i dodał: — Rzadko bywałem w towarzystwie mężczyzn. Och, jadałem i gawędziłem z dworzanami, brałem lekcje szermierki z innymi szlachetnie urodzonymi młodzieńcami, ale... Urwał. Lord Złocisty nagle oderwał się od okna. — Mam ochotę obejrzeć sobie to miasteczko zanim je opuścimy. Myślę, że przespaceruję się po nim. Za twoim pozwoleniem, książę. — Oczywiście, lordzie Złocisty. Jeśli sobie życzysz. Kiedy wychodził, spodziewałem się, że książę pójdzie z nim. Zamiast tego został ze mną. Patrzył jak kończę się golić i kiedy zmywałem z twarzy mydło, zapytał ze szczerym zaciekawieniem:
438
— Czy to boli? — Trochę piecze. Tylko wtedy, jeśli ktoś się spieszy i pozacina się przy tym, tak jak ja. Obcięte na znak żałoby włosy sterczały mi kępkami. Wilga wyrównałaby mi je, pomyślałem i zaraz skarciłem się w duchu za tę myśl. Zmoczyłem je wodą i przygładziłem. — To nic nie da. Jak wyschną, znów będą sterczeć — zauważył Sumienny. — Wiem o tym. Mój książę. — Nienawidzisz mnie? Zapytał tak niespodziewanie, że zupełnie mnie zaskoczył. Odłożyłem ręcznik i napotkałem jego szczere spojrzenie. — Nie. Nie nienawidzę cię. — Zrozumiałbym to. Ze względu na twojego wilka i w ogóle. — Ślepuna. — Ślepuna. — Ostrożnie wymówił to imię. Potem nagle odwrócił oczy. — Ja nigdy nie poznałem imienia mojego kota. Wiedziałem, że łzy cisną mu się do oczu. Siedziałem nieruchomo, milcząc i czekając. Po chwili zaczerpnął tchu. — Ja też cię nie nienawidzę. — Dobrze wiedzieć — przyznałem. A potem dodałem: — Kot kazał, żebym go zabił. Pomimo moich wysiłków, zabrzmiało to jakbym się bronił. — Wiem. Słyszałem. — Lekko pociągnął nosem i próbował zamaskować to kaszlnięciem. — I zmusiłby cię, żebyś to zrobił. Był zdesperowany. — Chyba ani przez chwilę w to nie wątpiłem — odparłem żałośnie i dotknąłem świeżego opatrunku na szyi. Książę uśmiechnął się, a ja odpowiedziałem mu tym samym. Pospiesznie zadał następne pytanie, jakby było tak ważne, że obawiał się odpowiedzi: — Zostaniesz? — Zostanę? — Czy będę cię spotykał w Koziej Twierdzy? — Nagle usiadł przy stole naprzeciwko i obrzucił mnie bezpośrednim spojrzeniem Szczerego. — Tomie Borsuczowłosy. Będziesz mnie uczył? Cierń, mój dawny mistrz, prosił mnie o to i zdołałem mu odmówić. Błazen, mój najlepszy przyjaciel, prosił mnie żebym wrócił do Koziej Twierdzy, a ja mu odmówiłem. Gdyby poprosiła mnie o to królowa, pewnie też bym jej odmówił. Tymczasem temu potomkowi Przezornych odpowiedziałem: — Nie wiem aż tak wiele, żeby uczyć. To, czego nauczył mnie twój ojciec, uczył mnie w sekrecie i rzadko miał na to czas.
439
Patrzył na mnie uważnie. — Czy jest ktoś, kto więcej wie o Mocy niż ty? — Nie, mój książę. Nie powiedziałem mu, że wszystkich zabiłem. I nie potrafiłbym wyjaśnić, dlaczego nagle użyłem jego tytułu. Chyba po prostu z szacunku do jego zachowania. — Zatem teraz jesteś mistrzem Mocy. Chcąc nie chcąc. — Nie. — Ta odpowiedź była niemal odruchowa. Tym razem mój język okazał się równie szybki jak moje myśli. — Będę cię uczył. Jednak tak samo jak twój ojciec nauczał mnie. Kiedy i czego będę mógł. W tajemnicy. Bez słowa wyciągnął do mnie rękę nad stołem żeby przypieczętować umowę uściskiem dłoni. Kiedy nasze dłonie spotkały się, wydarzyły się dwie rzeczy naraz. — Rozumienia i Mocy — sprecyzował. I gdy moje palce dotknęły jego palców, przeskoczyła między nimi śpiewna iskra Mocy. Proszę. Przekazał to niezgrabnie, Rozumieniem a nie Mocą. — Zobaczymy — powiedziałem. Już zaczynałem żałować obietnicy. — Może zmienisz zdanie. Nie jestem ani dobrym, ani cierpliwym nauczycielem. — Jednak traktujesz mnie jak człowieka, nie księcia. Jakbyś od człowieka oczekiwał więcej niż od księcia. Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na niego i czekałem. Powiedział niepewnie, jakby się wstydził: — Dla mojej matki jestem synem. Lecz dla mojego ludu zawsze jestem księciem i Poświęceniem. A dla wszystkich innych zawsze jestem księciem. Zawsze. Nie jestem niczyim bratem. Ani synem. Niczyim przyjacielem. — Zaśmiał się chrapliwie. — Ludzie traktują mnie właśnie jak księcia. Zawsze z dystansem. Nikt nie rozmawia ze mną jak z człowiekiem. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo. — Nikt oprócz ciebie nigdy nie nazwał mnie głupcem, nawet wtedy, kiedy bezsprzecznie postępowałem głupio. Nagle zrozumiałem dlaczego był taką łatwą ofiara dla Srokatych. Chciał być kochany, zwyczajnie i bez zastrzeżeń. Chciał być czyimś przyjacielem, choćby tym kimś był tylko kot. Sam pamiętałem takie chwile w moim życiu, kiedy byłem przekonany, że Cierń jest jedyną bliską mi istotą na świecie. Pamiętałem jak przerażająca była wówczas groźba utraty jego przyjaźni. Wiedziałem, że potrzebuje jej każdy chłopiec, książę czy nędzarz. Nie byłem tylko pewien, czy wybierając mnie, dokonał mądrego wyboru. Cierń, dlaczego nie wybrał Ciernia? Wciąż szukałem na to odpowiedzi, gdy ktoś zapukał do drzwi.
440
Otworzyłem je i ujrzałem Wawrzyn. Odruchowo spojrzałem ponad jej ramieniem, szukając lorda Złocistego. Nie było go tam. Zmarszczyła brwi i zerknęła przez swoje ramię a potem znów spojrzała mi w twarz. — Mogę wejść? — spytała lekko urażonym tonem. — Oczywiście, pani. Myślałem... Weszła, a ja zamknąłem za nią drzwi. Przez moment spoglądała na księcia Sumiennego i wydało mi się, że na jej twarzy widzę ulgę, kiedy dygnęła przed nim. Uśmiechnęła się i powitała go: — Dzień dobry, mój książę. — Dzień dobry, łowczyni — odparł krótko, ale uprzejmie. Zerknąłem na niego i zrozumiałem jej minę. Książę doszedł do siebie. Miał ponurą minę i podkrążone oczy, lecz był z nami. Już nie spoglądał w dal, na coś, co tylko on sam widział. — Dobrze widzieć cię w dobrym zdrowiu, mój książę. Przyszłam zapytać, kiedy życzysz sobie wyruszyć do Koziej Twierdzy. Słońce już wzeszło i dzień jest pogodny, choć chłodny. — Z przyjemnością pozostawię tę decyzję lordowi Złocistemu. — Całkiem słusznie, mój książę. — Rozejrzała się wokół i spytała: — Nie ma tu lorda Złocistego? — Powiedział, że chce się przejść — odparłem. Moje słowa zaskoczyły ją, jakby nagle przemówiło do niej krzesło. Natychmiast zdałem sobie sprawę, że popełniłem błąd. W obecności księcia zwykły sługa nie powinien się odzywać bez pozwolenia. Spuściłem głowę, żeby nie dostrzegli niepokoju w moich oczach. Powinienem lepiej wczuć się w rolę służącego. Czyżbym zapomniał wszystkiego, czego nauczył mnie Cierń? Spojrzała na Sumiennego, lecz kiedy nie odezwał się, powoli powiedziała: — Rozumiem. — Oczywiście będzie nam miło jeśli zechcesz zaczekać tu na jego powrót, łowczyni — rzekł książę tonem, który mówił zupełnie co innego. Od śmierci króla Roztropnego nie słyszałem tego tekstu w równie dobrym wykonaniu. — Dziękuję ci, mój książę. Jeśli pozwolisz, chyba zaczekam w swoim pokoju. — Jak sobie życzysz, łowczyni. Odwrócił się twarzą do okna. — Dziękuję ci, mój książę. Dygnęła do jego pleców. Nasze spojrzenia spotkały się przelotnie, gdy szła do drzwi, lecz z jej oczu niczego nie zdołałem wyczytać. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, książę znów odwrócił się do mnie. — No i masz. Teraz rozumiesz o czym mówię, Tomie Borsuczowłosy?
441
— Nie była wobec ciebie nieuprzejma, mój książę. Wskazał mi miejsce przy stole. Kiedy usiadłem naprzeciw niego, rzekł: — Ani nieuprzejma, ani uprzejma. Traktuje mnie tak jak wszyscy. „Jak sobie życzysz, mój książę”. W całym Królestwie Sześciu księstw nie mam ani jednego prawdziwego przyjaciela. Westchnąłem i zapytałem: — A towarzyszy? Tych, z którymi jeździsz i polujesz? — Mam ich aż za wielu. Każdego z nich muszę nazywać przyjacielem i żadnego nie faworyzować, inaczej ojciec innego poczuje się urażony. I Edo broń, żebym uśmiechnął się do jakiejś młodej kobiety. Przy najmniejszej próbie nawiązania przyjaźni zostaje wywieziona z dworu, żeby nie zostało to poczytane za umizgi. Nie. Jestem samotny, Tomie Borsuczowłosy. Zawsze sam. Westchnął przeciągle i spojrzał na swoje dłonie, zaciśnięte na krawędzi stołu. Powiedziałem bez namysłu: — Och, biedny pokrzywdzony chłopcze. Podniósł głowę i przeszył mnie gniewnym wzrokiem. Odpowiedziałem spokojnym spojrzeniem. Uśmiechnął się. — Tak mówi prawdziwy przyjaciel — rzekł. W chwilę później do komnaty wszedł lord Złocisty. Zręcznym ruchem długich palców pokazał mi zwitek z wiadomością przyniesioną przez gołębia. Równie szybko schował go w rękawie. Oczywiście. Poszedł do Wilgi, sprawdzić czy otrzymała odpowiedź z Koziej Twierdzy. Tak też było. Niewątpliwie Cierń przygotuje wszystko do naszego powrotu. Błazen zauważył siedzącego przy stole księcia. Jeśli zdziwił go widok Przezornego siedzącego ze mną przy stole i patrzącego jak zszywam koszule, to nie dał tego poznać po sobie. I niczym nie zdradził tego, że w istocie ze mną przywitał się najpierw. Wydawało się, że całą swą uwagę skupił na siedzącym przy stole Sumiennym. — Dzień dobry, książę. Jeśli sobie życzysz, możemy wyruszyć najszybciej jak się zbierzemy. Książę westchnął. — Życzę sobie, lordzie Złocisty. Teraz lord Złocisty zwrócił się do mnie i na jego ustach pojawił się uśmiech, jakiego nie widziałem tam od wielu dni. — Słyszałeś naszego księcia, Tomie Borsuczowłosy. Rusz się i spakuj nasze rzeczy. I zostaw to szycie, człowieku, przynajmniej na razie. Nikt nie powie, że jestem skąpym panem, nawet dla takiego kiepskiego sługi jak ty. Ubierz to, bo nie chcemy się za ciebie wstydzić wjeżdżając do Koziej Twierdzy. Rzucił mi jakąś paczkę. Jak się okazało, zawierała samodziałową koszulę, znacznie lepszą od tych strzępów, które trzymałem w rękach. Chyba dziś nie wszyję tej kieszeni w rękaw.
442
— Bardzo ci dziękuję, lordzie Złocisty — odparłem z pokorną wdzięcznością. — I będę starał się bardziej o nią dbać niż o te trzy poprzednie. — Postaraj się. Włóż ją, a potem pospiesz do panny Wawrzyn i daj jej znać, że wkrótce wyjeżdżamy. A idąc do stajni poproś, żeby przygotowali nasze konie, wpadnij do kuchni i zażądaj, żeby zapakowali nam śniadanie. Ze dwie pieczone kury, pasztet, dwie butelki wina i trochę świeżego chleba, którego zapach czułem wracając. — Jak sobie życzysz, panie — odparłem. Kiedy wkładałem nową koszulę przez głowę, usłyszałem jak książę mówi kwaśno: — Mój lordzie Złocisty, czy to ty uważasz mnie za idiotę, odgrywając przede mną tę komedię? Czy też może jest to pomysł Toma Borsuczowłosego? Pospiesznie wystawiłem głowę, nie chcąc przegapić miny lorda Złocistego. Tymczasem ujrzałem Błazna. Uśmiechnął się szeroko, po czym złożył mu godny minstrela ukłon, machając nieistniejącym kapeluszem. Wyprostował się i spojrzał na mnie z triumfem. Nie wiedziałem dlaczego, ale odpowiedziałem mu równie szerokim uśmiechem, gdy rzekł: — Dobry książę, nie jest to pomysł mój ani Toma Borsuczowłosego, lecz lorda Ciernia. On życzył sobie, abyśmy wprawiali się przy każdej okazji, gdyż tacy kiepscy aktorzy jak my potrzebują wielu prób, jeśli chcą zwieść kogokolwiek. — Lord Cierń. Powinienem się domyślić, że jesteście jego ludźmi. Byłem rad, że nie zdradził się, że już dowiedział się o tym ode mnie. W końcu zaczynał uczyć się dyskrecji. Zmierzył Błazna przenikliwym i podejrzliwym spojrzeniem. Potem zerknął w bok, obejmując nim i mnie. — Tylko kim wy jesteście? — zapytał ściszonym głosem. — Kim jesteście? Mimo woli popatrzyliśmy po sobie. To nasze milczące porozumienie uraziło księcia. Domyśliłem się tego, widząc rumieńce, jakie nagle wykwitły na jego policzkach. Skryty pod gniewem, w głębi oczu, był chłopięcy strach, że zrobił z siebie głupca, obdarzając mnie zaufaniem. Czyżby miał tak bardzo się zawieść? A jeśli to, co łączyło mnie z Błaznem, nie pozwalało mu zaprzyjaźnić się ze mną? Widziałem, że zaczyna zamykać się w sobie, chować za monarszą wyniosłość. Pospiesznie wyciągnąłem rękę nad stołem i naruszyłem wszelkie istniejące reguły dworskiej etykiety, ściskając jego dłoń. Tym uściskiem za pomocą magii Mocy przekonałem go o uczciwości moich intencji, tak jak niegdyś Szczery przekonał jego matkę. — To przyjaciel, mój książę. Najlepszy przyjaciel jakiego kiedykolwiek miałem, a więc także twój. Nie odrywając oczu od twarzy Przezornego, wyciągnąłem wolną rękę do Błazna. Usłyszałem jak staje obok Sumiennego. W następnej chwili miałem jego ciepłe palce w moich. Umieściłem je tam, gdzie chciałem i te smukłe palce zacisnęły się na obu naszych dłoniach — Jeśli tylko zechcesz — rzekł pokornie Błazen — będę służył ci tak jak twojemu ojcu, a przed nim dziadowi.
ROZDZIAŁ 28
POWRÓT DO DOMU Jak głosi tradycja, mieszkańcy Sześciu Księstw i Wysp Zewnętrznych zarówno wojowali, jak i handlowali ze sobą. Na przemian, tak jak przypływy i odpływy morza, przyjaźniliśmy się i zawieraliśmy małżeństwa albo wojowaliśmy i zabijaliśmy naszych krewniaków. Tym, co wyróżniało wojnę szkarłatnych okrętów, był fakt, iż po raz pierwszy Zawyspiarze zostali zjednoczeni przez jednego wodza zwanego Kebalem Żelaznorękim. Z niewielu przekazów na jego temat wiadomo, że zaczynał jako pirat i rabuś. Doskonale sobie radził, a i jego ludziom świetnie się powodziło. Na wieść o jego sukcesach i bogatych łupach ciągnęli do niego ludzie o podobnych aspiracjach. Wkrótce dowodził cała notą pirackich okrętów. Pomimo to pozostałby tylko zręcznym piratem, gdyby nie podjął działań zmierzających do zjednoczenia Wysp Zewnętrznych pod jego panowaniem. Metody, jakie przy tym stosował, niewiele różniły się od zarażania kuźnicą, którą później skierował przeciwko mieszkańcom Sześciu Księstw. Po pewnym czasie wydał dekret, zgodnie z którym kadłuby wszystkich okrętów jego pirackiej floty miały być pomalowane na czerwono, a celem grabieżczych napadów wyłącznie wybrzeże Sześciu Księstw. Warto zauważyć, iż te zmiany we flocie Kebala Żelaznorękiego nastąpiły mniej więcej w tym samym czasie, gdy do Sześciu Księstw dotarły pierwsze pogłoski o Bladej Kobiecie, która pojawiła się u jego boku. Fedwrena „Opis wojny szkarłatnych okrętów”
D
otarliśmy do Koziej Twierdzy dopiero późnym popołudniem, gdyż Błazen specjalnie opóźniał jazdę. Zrobiliśmy długi popas na piaszczystym brzegu rzeki i zjedliśmy popołudniowy posiłek. Sądzę, że Błazen chciał, aby książę miał jeszcze jeden dzień spokoju, zanim znowu wpadnie w wir dworskiego życia. Książę z przyjemnością włączył się do naszej gry i resztę drogi do domu przejechał strzemię w strzemię z lordem Złocistym, pogardliwie nie zwracając uwagi na jego nieokrzesa-
444
nego sługę. Pozwalał, aby lord Złocisty bawił go opowiadaniami o polowaniach, balach i egzotycznych podróżach, ani na chwilę nie porzucając swej wyniosłej pozy. Wawrzyn jechała z drugiej strony lorda Złocistego, ale przeważnie milczała. Sądzę, że książę dobrze się bawił swoją nową rolą i cieszył z tego, że obdarzyliśmy go zaufaniem. Nie czuł się już tak strasznie samotny. Mimo to w miarę, jak zbliżaliśmy się do Koziej Twierdzy, wyczuwałem jego rosnący niepokój. Pulsował przez łączącą nas więź Mocy. Ponownie zacząłem się zastanawiać, czy wyczuwa ją równie wyraźnie jak ja. Myślę, że biedna Wawrzyn była zaskoczona zmianą, jaka zaszła w młodzieńcu. Wydawało się, że zupełnie odzyskał spokój ducha i zapomniał o niefortunnej przygodzie ze Srokatymi. Ja jednak słyszałem nerwowe nutki w jego śmiechu i widziałem, jak zręcznie lord Złocisty przejmuje cały ciężar rozmowy w tych chwilach, gdy książę nie mógł się na niej skupić. Wczesnym popołudniem łowczyni została z tyłu i przyłączyła się do mnie. — Wydaje się zupełnie innym młodzieńcem — zauważyła cicho. — Istotnie — potwierdziłem. Powstrzymałem cisnącą się na usta złośliwą uwagę, że dopiero teraz, gdy Sumienny i lord Złocisty są tak zajęci sobą, zniżyła się do rozmowy ze mną. Wiedziałem jednak, że nie powinienem mieć jej tego za złe. Znajomość z lordem Złocistym była dla niej niemałym zaszczytem. Byłem ciekaw, czy będzie próbowała ją kontynuować po powrocie do Koziej Twierdzy. Jeśli tak, niewątpliwie wzbudzi zazdrość wszystkich dam dworu. Nie wiedziałem też, jak głębokie jest zainteresowanie Błazna jej osobą. Czy mój przyjaciel naprawdę coś do niej czuje? Spojrzałem na jadącą obok mnie kobietę. Mógł trafić znacznie gorzej. Była młoda, zdrowa i umiała polować. Nagle usłyszałem w moich myślach echo wilczych myśli. Na moment wstrzymałem oddech i ból minął. Była bardziej spostrzegawcza niż przypuszczałem. — Przykro mi — powiedziała tak cicho, że ledwie dosłyszałem jej słowa. — Wiesz, że nie mam w sobie Pradawnej Krwi, ale mimo to potrafię się domyślić, co czujesz. Widziałam, jak moja matka przeżywała śmierć swojego gąsiora. Ten ptak miał czterdzieści lat i żył dłużej niż mój ojciec... Prawdę powiedziawszy, to dlatego uważam, że Pradawna Krew jest tyleż błogosławieństwem, co przekleństwem. I przyznam, że kiedy wziąć pod uwagę ryzyko i cierpienie, nie wiem dlaczego ktoś praktykuje tę magię. Jak ktoś może pozwolić, aby jego sercem tak całkowicie zawładnęło zwierzę, które żyje tak krótko? Co takiego daje więź, co jest warte cierpienia po śmierci partnera? Nie miałem na to odpowiedzi. Prawdę mówiąc, trudno mi było znieść jej współczucie. — Przykro mi — powtórzyła znowu po krótkiej chwili. — Pewnie uważasz, że jestem bez serca. Wiem, że tak uważa mój kuzyn Jeleń. Jednak mogłam powiedzieć mu tylko to, co powiedziałam tobie. Nie rozumiem. I nie potrafię zaaprobować. Zawsze będę uważała, że magię Pradawnej Krwi lepiej zostawić w spokoju.
445
— Może uważałbym tak samo, gdybym mógł wybierać — odparłem. — Jednak urodziłem się z nią. — Tak samo jak książę — powiedziała po chwili namysłu. — Edo miej nas w opiece i strzeż jego sekretu. — Amen — powiedziałem z przekonaniem. — I mojego też. Zerknąłem na nią z ukosa. — Nie sądzę, żeby lord Złocisty chciał cię zdradzić. Za bardzo cię ceni jako sługę — odparła na to. To pocieszające, że nawet nie przyszło jej do głowy, że mogę obawiać się jej długiego języka. Po chwili skierowała moje myśli w innym kierunku, delikatnie zaznaczając: — I oby moje więzy rodzinne nie stały się publiczną tajemnicą. Odparłem równie taktownie: — Jestem pewien, że ponieważ lord Złocisty ceni cię zarówno jako przyjaciółkę, jak i oddaną królowej łowczynię, nigdy nie wymknie mu się choć słowo, które mogłoby cię zdyskredytować lub narazić na niebezpieczeństwo. Spojrzała na mnie z ukosa, a potem spytała nieśmiało: — Przyjaciółkę? Naprawdę tak myślisz? Coś w jej oczach i kącikach ust ostrzegło mnie, żebym nie lekceważył tego pytania. — Tak mi się wydaje — odparłem ostrożnie. Ucieszyła się, jakbym podarował jej coś cennego. — A przecież znasz go długo i dobrze — dopowiedziała sobie. Nie potwierdziłem tego domysłu. Zamyśliła się i od tej chwili niewiele rozmawialiśmy, ale wyraźnie się rozpromieniła. Poprawił jej się humor. Zdałem sobie sprawę z tego, że jadący przede mną książę zamilkł. Lord Złocisty wciąż coś mówił, lecz młody Sumienny jechał obok niego w milczeniu. Kiedy dotarliśmy do podzamcza, Kozia Twierdza była ciemną masą czarnych kamieni na tle pochmurnego nieba. Książę nakrył głowę kapturem i został z tyłu, zrównując się ze mną. Teraz Wawrzyn jechała obok lorda Złocistego i wyglądała na zadowoloną z tej zamiany. Sumienny i ja niewiele rozmawialiśmy ze sobą, zaprzątnięci własnymi myślami. Wracaliśmy do Koziej Twierdzy stromą drogą wiodącą przez mniej używaną zachodnią bramę. Wjedziemy tak, jak wyjechaliśmy. Ponownie minęliśmy rozproszone domostwa u podnóża góry. Kiedy zobaczyłem pierwsze udekorowane zielonymi gałęziami drzwi, pomyślałem, że ktoś jest nadgorliwy. Potem jednak zobaczyłem następne, a po chwili napotkaliśmy grupkę robotników stawiających łuk. W pobliżu kilka kobiet pospiesznie szykowało pędy bluszczu i winorośli, przygotowując je do przyozdobienia konstrukcji. — Trochę wcześnie, co? — zawołał lord Złocisty, kiedy ich mijaliśmy. Strażnik splunął i roześmiał się.
446
— Wcześnie, milordzie? Do licha, prawie za późno! Wszyscy myśleli, że sztormy opóźnią Zawyspiarzy, ale oni wykorzystali je, żeby przypłynąć tu na skrzydłach wichrów. Okręty z delegacją i gwardią honorową przypłynęły w południe. Słyszeliśmy, że przed zachodem słońca zejdzie na ląd i wszystko musi być przygotowane. — Naprawdę? — wykrzyknął lord Złocisty. — No cóż, nie chcę spóźnić się na uroczystości! — Skierował uśmiech do Wawrzyn. — Moja pani, obawiam się, że musimy ruszyć z kopyta. Wy, chłopcy, możecie pojechać za nami wolniej. Po tych słowach ubódł piętami Węgielek, która pomknęła naprzód. Wawrzyn nie dała się wyprzedzić. Książę i ja pojechaliśmy za nimi, ale znacznie wolniej. Gdy podążaliśmy krętą drogą do Koziej Twierdzy, lord Złocisty i łowczyni już dojeżdżali do głównej bramy. Kiedy wjechaliśmy do lasu, skierowałem Mojąkarą w bok i skinąłem na księcia, żeby zrobił to samo. Ścieżka była wąska, wydeptana przez zwierzynę, ale dobrze ją pamiętałem. Klacz przeciskała się przez chaszcze, a koń Sumiennego za nami. Przejechaliśmy wzdłuż muru twierdzy, aż dotarliśmy do miejsca, które tak dawno pokazał mi wilk. Gęste osty wciąż zasłaniały miejsce, gdzie kiedyś była szczelina w murze, ale miałem swoje podejrzenia. Zsiedliśmy z koni w cieniu muru. — Co to za miejsce? — zapytał książę. Zdjął kaptur z głowy i z zaciekawieniem rozglądał się wokół. — Tu zaczekamy. Nie zamierzam ryzykować i przeprowadzać cię przez bramę. Cierń przyśle tu kogoś na spotkanie i z pewnością wymyśli jakiś sposób, żebyś niepostrzeżenie wrócił do twierdzy tak, by wyglądało na to, że wcale jej nie opuszczałeś. Spędziłeś wiele dni na samotnych medytacjach, a teraz zakończyłeś je, żeby spotkać się z narzeczoną. Nikt nie będzie wiedział, jak było naprawdę. — Rozumiem — rzekł cicho. Chmury na niebie gęstniały, a wiatr wzmagał się. — I co robimy? — spytał cicho książę. — Czekamy. — Czekanie. — Westchnął. — Jeśli praktyka czyni mistrza, to powinienem już być mistrzem w czekaniu. Zabrzmiało to trochę smutnie i bardzo dojrzale. — Przynajmniej jesteś już w domu — pocieszyłem go. — Tak — rzekł, ale w jego głosie nie było radości. Po chwili dodał: — Wydaje się, że od mojego wyjazdu z Koziej Twierdzy minął rok, a przecie to zaledwie miesiąc. Pamiętam jak leżałem na łóżku i liczyłem dni do nowiu i tej uroczystości. Potem przez pewien czas myślałem, że nigdy nie wezmę w niej udziału. A dziś przez cały dzień czułem się tak dziwnie wiedząc, że wracam do dawnego życia i znowu wszystko zacznie się od nowa, jakbym wcale nie wyjeżdżał. To było przygnębiające. I jadąc tutaj przez cały czas obiecywałem sobie, że odpocznę dzień lub dwa. Chciałem pobyć trochę sam i zrozumieć, czy bardzo się zmieniłem. A teraz... okazuje się, że delegacja Zawyspiarzy już przybyła i jeszcze dziś mają odbyć się moje zaręczyny. Dziś wieczorem moja matka i szlachta z Wysp Zewnętrznych wytyczą bieg mojego życia.
447
Próbowałem się uśmiechnąć, ale czułem się tak, jakbym prowadził go na egzekucję. Kiedyś o mało nie spotkał mnie podobny los. W końcu znalazłem właściwe słowa. — Na pewno jesteś podekscytowany czekającym cię spotkaniem z narzeczoną. Odparł z kwaśną miną: — Raczej zaniepokojony. To okropne, iść na spotkanie z dziewczyną, która ma zostać twoją żoną, wiedząc, że nie ma się w tej sprawie nic do powiedzenia. — Zaśmiał się niewesoło. — Chociaż kiedy wybrałem sobie sam, niezbyt dobrze mi poszło. — Westchnął. — Ona ma jedenaście lat. Jedenaście. — Odwrócił głowę. — O czym mam z nią rozmawiać? O lalkach? Lekcjach haowania? — Założył ręce na piersi i oparł się plecami o zimny mur. — Nie sądzę, żeby na Wyspach Zewnętrznych uczyli kobiety czytać. Ani mężczyzn, skoro o tym mowa. — Och. Rozpaczliwie próbowałem coś wymyślić, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Przypominanie mu, że czternaście lat to niewiele więcej niż jedenaście, byłoby okrucieństwem. Czekaliśmy w milczeniu. Nagle, bez ostrzeżenia, z czarnych chmur lunął deszcz. Spadł gwałtownie — jedna z tych ulew, która w mgnieniu oka zmoczy cię całego, jakby ktoś polał cię z cebra. Mimo to byłem niemal rad, gdyż szum deszczu uniemożliwiał rozmowę. Kuliliśmy się pod murem, a nasze konie stały ze spuszczonymi łbami, ociekając wodą. Obaj byliśmy kompletnie przemoczeni i zziębnięci, gdy pojawił się Cierń, żeby wprowadzić księcia z powrotem do twierdzy. Niewiele mówił w tych strugach deszczu: tylko pospiesznie przywitał się i obiecał, że wkrótce się zobaczymy, a potem znikł z księciem. Tak jak się spodziewałem. Stary lis nie zamurował sekretnego przejścia, ale nie zamierzał mi go pokazać. Nabrałem tchu. No cóż. Moja misja zakończona. Sprowadziłem księcia z powrotem do Koziej Twierdzy, całego i zdrowego, a także w samą porę na zaręczyny. Zastanawiałem się, co czuję. Triumf, radość, uniesienie? Nie. Byłem mokry, zmęczony i głodny. Zziębnięty do szpiku kości. Samotny. Pusty. Dosiadłem Mojejkarej i pojechałem przez deszcz, prowadząc konia księcia. Ściemniało się i kopyta koni ślizgały się na mokrych liściach. Musiałem jechać powoli. Krzaki, przez które się przedzierałem, były mokre od deszczu. Nie przypuszczałem, że mogę przemoknąć jeszcze bardziej, ale udało mi się to. Potem, gdy dotarłem do głównej drogi wiodącej do twierdzy, zastałem ją zapchaną przez ludzi, konie i lektyki. Jakoś wątpiłem by zechcieli się rozstąpić i pozwolić mi dołączyć do orszaku. Tak więc siedziałem w deszczu na Mojejkarej, trzymałem wodze zmęczonego konika i patrzyłem jak mnie mijali. Najpierw szli słudzy oświetlający drogę płonącymi pochodniami, trzymanymi wysoko w górze. Za nimi gwardia królowej w purpurze i bieli, z lisem w herbie, na białych koniach — bardzo szykowna i przemoczona. Przeszli, idąc na czele orszaku, a za
448
nimi podążała ciekawa mieszanina gwardzistów księcia i zawyspiarskich wojowników. Gwardziści księcia nosili niebieskie stroje z jeleniem Przezornych w herbie i byli pieszo — zapewne okazując w ten sposób szacunek gościom. Towarzyszący narczesce Zawyspiarze byli żeglarzami i wojownikami, nie jeźdźcami. Okrywające ich stroje ociekały wodą i podejrzewałem, że tej nocy w całej Koziej Twierdzy będzie unosiła się woń mokrych, suszących się futer. Szli równymi szeregami, rozkołysanym krokiem ludzi, którzy długo przebywali na morzu i wciąż spodziewali się, że przy każdym kolejnym kroku pokład może uciec im spod nóg. Traktowali broń jak ozdoby: najcenniejsze i jedyne. Dostrzegłem wysadzane klejnotami pasy z mieczami i okute złotem drzewca toporów. Miałem nadzieję, że wieczorem nie dojdzie do żadnych zwad między zbrojnymi obu stron. W tej grupie szli weterani wojny szkarłatnych okrętów, zarówno nasi, jak i tamci. Za nimi podążała szlachta na pożyczonych koniach, na których trzymali się wyjątkowo kiepsko. Dostrzegłem również grupkę szlachciców z Sześciu Księstw, którzy wyjechali im na powitanie. Rozpoznałem ich po herbach, a nie twarzach. Diuk Księstwa Cypla wyglądał znacznie młodziej niż oczekiwałem. Widziałem dwie młode kobiety noszące herb Księstwa Dębów i chociaż po rysach twarz poznałem, z jakiego pochodzą rodu, to nigdy przedtem ich nie widziałem. Tłum szlachty i wojowników wciąż maszerował, a ja stałem w deszczu i przyglądałem się im. Potem zobaczyłem lektykę narzeczonej księcia. Jakby płynęła w powietrzu, wielka i biała, niesiona przez królewską gwardię honorową. Otaczający ją młodzi szlachcice z pochodniami byli zmoknięci i ubłoceni do kolan. Zdobiące ją kwiaty i wieńce były poszarpane przez wiatr i deszcz. Ta sterana przez kaprysy pogody lektyka wyglądałaby złowieszczo, gdyby nie siedząca w niej dziewczyna. Zasłony lektyki nie były zaciągnięte przed wiatrem, lecz zupełnie odsunięte. Trzy siedzące w środku damy Sześciu Księstw wyglądały na zmoknięte i w pełni świadome tego, że deszcz spływa z ich fryzur i moczy suknie. Lecz siedząca między nimi dziewczyna zdawała się cieszyć burzą. Jej czarne jak węgiel włosy były długie i luźno rozpuszczone. Mokre od deszczu, niczym focze futro oblepiały jej głowę, a jej oczy również przypominały focze: wielkie, ciemne i łagodne. Spojrzała na mnie, kiedy mnie mijali, i błysnęła białymi zębami w uśmiechu. Miała, jak powiedział książę, jedenaście lat. Była dobrze zbudowaną kobietką, o wydatnych kościach policzkowych i szerokich ramionach, i najwyraźniej nie chciała stracić ani chwili ze swej podróży do zamku na szczycie góry. Być może na cześć oblubieńca, miała na sobie suknię w niebieskim kolorze Księstwa Koziego i dziwną ozdobę we włosach, a do tego uszytą z białej skóry bluzę z wysokim kołnierzem i wyhaowanymi złotą nicią skaczącymi narwalami. Gapiłem się na nią, mając wrażenie, że już ją gdzieś widziałem, albo kogoś z jej rodu, lecz zanim zdołałem sobie przypomnieć, lektyka minęła mnie, wnoszona na wzgórze. Wciąż musiałem czekać w ulewnym deszczu, gdyż za nią szły następne szeregi jej i naszych ludzi.
449
Kiedy wreszcie wszyscy przeszli, skierowałem Mojąkarą na ruchliwy trakt. Dołączyliśmy do strumienia kupców i rzemieślników zmierzających do twierdzy. Niektórzy nieśli swoje towary na ramionach: pokryte woskiem kręgi serów lub antałki z trunkiem. Inni ciągnęli je na wózkach. Wtopiłem się w ten tłum i nie zwracając na siebie uwagi wjechałem przez główną bramę do Koziej Twierdzy. Stajenni przejmowali konie od przyjezdnych, uwijając się jak w ukropie, żeby obsłużyć wszystkich. Oddałem im konika księcia, ale powiedziałem, że sam się zajmę Mojąkarą, co przyjęli z zadowoleniem. Może niepotrzebnie ryzykowałem. Mogłem przecież spotkać Ręce, a ten mógł mnie rozpoznać. Jednak w całym tym zamieszaniu i mnóstwie koni, którymi należało się zająć, uznałem to za raczej nieprawdopodobne. Stajenni skierowali mnie do „starej stajni”, którą teraz przeznaczono dla wierzchowców służby. Okazało się, że jest to ta sama stajnia, w której kiedyś królował Brus, a ja byłem jego prawą ręką. Wykonując dobrze znane czynności, oporządzając klacz przed pozostawieniem jej w boksie, poczułem, że moje serce wypełnia dziwny spokój. Zapach zwierząt i siana, przyćmione światło rzadko rozmieszczonych latarń i odgłosy szykujących się do nocnego odpoczynku koni, wszystko to działało na mnie kojąco. Byłem zziębnięty, przemoczony i zmęczony, lecz tutaj, w stajni Koziej Twierdzy, po raz pierwszy od długiego czasu byłem blisko domu. Świat zmienił się, lecz tutaj, w stajniach, wszystko pozostało takie same. Gdy przechodziłem przez rojny dziedziniec i wejście dla służby, przyszła mi do głowy dziwna myśl. W Koziej Twierdzy wszystko się zmieniło, a jednak pozostało takie samo. Z mijanych kuchni dobiegał gwar i szczęk naczyń. Wyłożone kamieniami wejście do wartowni wciąż było błotniste, a gdy mijałem jej drzwi, poczułem ten sam zapach mokrej wełny, rozlanego piwa i dymiącego mięsa. Z wielkiej sali płynęły dźwięki muzyki, śmiech, brzęk sztućców i rozmowy. Damy mijały mnie z szelestem spódnic, a ich pokojówki groźnie marszczyły brwi, jakbym chciał zmoczyć ich panie. Przed wejściem do wielkiej sali dwaj młodzi szlachcice nabijali się z trzeciego, który nie miał odwagi porozmawiać z panną, która mu się podobała. Rękawy koszuli jednego chłopca były obszyte ciemnymi ogonkami gronostajów, a kołnierz drugiego był tak gęsto przetykany srebrem, że biedak ledwie mógł obrócić głowę. Przypomniałem sobie, jak mistrzyni Ściegu dręczyła mnie kiedyś wymyślnymi strojami i mogłem im tylko współczuć. Samodział na moim grzbiecie był szorstki, ale nie ograniczał swobody ruchów. Niegdyś oczekiwano by, że będę obecny podczas takiej uroczystości, choć byłem tylko bękartem. Gdy Szczery i Ketriken siedzieli na honorowych miejscach, czasem sadzano mnie niedaleko nich. W tamtych czasach, jako Bastard Rycerski z rodu Przezornych jadałem wymyślne potrawy, rozmawiałem ze szlachciankami i słuchałem najlepszych muzykantów Sześciu Księstw. Lecz tego wieczoru byłem Tomem Borsuczowłosym i musiałbym być największym głupcem na świecie, żeby żałować, że przez nikogo nie rozpoznany przemykam się przez ten radosny tłum.
450
Snując te wspomnienia, o mało nie wszedłem na schody wiodące do mojej dawnej komnaty, ale zorientowałem się w porę i zamiast tego poszedłem na górę, do kwatery lorda Złocistego. Zapukałem i wszedłem. Nie zastałem go, lecz wszystko wskazywało na to, że tu był. Najwidoczniej wykąpał się i przebrał, a potem wyszedł w pośpiechu. Szkatułka z biżuterią została otwarta na stole, opróżniona z zawartości, która leżała rozsypana na stole. Przymierzył cztery koszule, rzucając je bezładnie na łóżko. Na podłodze leżało kilka par butów. Westchnąłem i zrobiłem w komnacie porządek. Dwie koszule wepchnąłem do szafy, dwie pozostałe schowałem do komody i jakoś udało mi się poutykać buty i zamknąć drzwi. Podłożyłem drewna do kominka, umieściłem świeże świece w lichtarzu, w razie gdyby późno wrócił, a w końcu zamiotłem przed kominkiem. Potem rozejrzałem się wokół. Sprzątnięty pokój nagle wydał się strasznie pusty. Westchnąłem i jeszcze raz zajrzałem do tego pustego miejsca w moich myślach, gdzie nie było wilka. Pewnego dnia, powiedziałem sobie, ta pustka wyda mi się czymś naturalnym. Jednak teraz nie miałem ochoty być ze sobą sam. Wziąłem świecę i wszedłem do mojej ciemnej sypialni. Wszystko tam wyglądało dokładnie tak jak w chwili, gdy ją opuściłem. Starannie zamknąłem za sobą drzwi, znalazłem dźwignie i rozpocząłem męczącą wspinaczkę wąskimi schodami na wieżę Ciernia. Prawie spodziewałem się, że go tam zastanę, niespokojnie oczekującego na mój raport. Oczywiście, nie było go — musiał wziąć udział w uroczystości na dole. Jednak pomimo nieobecności Ciernia wszystko świadczyło o tym, że jestem tu mile widziany. Przy kominku stała wanna, a nad ogniem wisiał dzban z parującą wodą. Na stole stało jadło, najwidoczniej z tych samych półmisków, jakie podawano szlachcie na dole, oraz butelka wina. Jeden talerz. Jeden kieliszek. Mógłbym użalać się nad sobą. Jednak zauważyłem, że teraz przy kominku ustawiono drugi fotel. Leżał na nim stos ręczników i szata z niebieskiej wełny. Cierń zostawił też szarpie i bandaże, oraz słoik z jakąś wonną maścią. W nawale spraw, jakimi z pewnością musiał się zająć, pomyślał o mnie. Powtarzałem to sobie, chociaż wiedziałem, że na pewno nie przydźwigał tu na górę wiader z wodą. No tak. Miał służącego, czy też zrobił to jego czeladnik? Nadal nie rozwiązałem tej zagadki. Wlałem gorącą wodę do wanny i dodałem trochę zimnej z wiadra, żeby się nie poparzyć. Nałożyłem sobie kopiasty talerz jedzenia i razem z otwartą butelką wina postawiłem obok wanny. Zrzuciłem z siebie mokre ubranie, amulet Dżiny położyłem na stole, a pióra ukryłem za kilkoma najbardziej zakurzonymi zwojami Ciernia. Potem zdjąłem opatrunek z szyi i wszedłem do wanny. Zanurzyłem się i wygodnie wyciągnąłem w wodzie. Siedząc w niej, zjadłem i wypiłem kielich wina, po czym dokładnie umyłem całe ciało. Powoli ziąb zaczął opuszczać moje kości. Smutek, który pozostał i leżał mi kamieniem na sercu, wydawał się teraz czymś znajomym i trywialnym. Zastanawiałem
451
się, czy Wilga gra i śpiewa w wielkiej sali. Zastanawiałem się, czy lord Złocisty poprowadzi łowczynię Wawrzyn do tańca. Zastanawiałem się, co książę Sumienny myśli o swojej młodziutkiej narzeczonej, którą sztorm wyrzucił na jego próg. Wyciągnąłem się w wannie, piłem wino z butelki i chyba zasnąłem. — Rycerski? W głosie starego było słychać niepokój. Zbudziłem się i z pluskiem usiadłem w wannie. W ręce wciąż trzymałem butelkę. Chwycił ją zanim wypadła mi z dłoni i z trzaskiem postawił na stole. — Dobrze się czujesz? — zapytał. — Chyba zasnąłem. Byłem lekko oszołomiony. Gapiłem się na jego elegancki strój, na kolczyki i naszyjnik, wysadzane drogimi kamieniami i błyszczące w dogasającym blasku kominka. Nagle wydał mi się obcy i zmieszałem się, że zaskoczył mnie śpiącego, nagiego i na pół pijanego w wannie ze stygnąca wodą. — Zaraz wyjdę z wanny — mruknąłem. — Zrób to — zachęcił. Podłożył do ognia, a ja w tym czasie wygramoliłem się z wanny, wytarłem i ubrałem niebieską szatę. Dłonie i stopy miałem pomarszczone od długiego moczenia w wodzie. Napełnił dzbanek i powiesił go nad ogniem, a potem wziął z półki czajniczek i filiżanki. Patrzyłem jak przygotowuje herbatę, mieszając różne zioła ze szczelnie zakorkowanych słoików. — Już późno? — wymamrotałem. — Tak późno, że Brus powiedziałby, że to wczesny ranek — odparł. Między stojącymi przy kominku fotelami ustawił stoliczek i umieścił na nim czajniczek i filiżanki. Usiadł na wysiedzianym fotelu i wskazał mi drugi. Usiadłem i przyjrzałem się Cierniowi. Najwidoczniej przez całą noc był na nogach, a mimo to nie wyglądał na zmęczonego, lecz ożywionego. Oczy miał bystre, a rękę pewną. Położył dłonie na kolanach i przez chwilę milczał, patrząc na nie. — Przykro mi — powiedział cicho. Podniósł głowę i napotkał moje spojrzenie. — Nie będę udawał, że rozumiem, co straciłeś. Był wspaniałym stworzeniem, ten twój wilk. Gdyby nie on, królowa Ketriken nie zdołałaby przed laty uciec z Koziej Twierdzy. I często opowiadała mi o tym, jak dostarczał wam pożywienie podczas waszej podróży przez Królestwo Górskie. — Patrzył mi w oczy. — Czy pomyślałeś kiedyś, że gdyby nie wilk, żaden z nas nie siedziałby tu dzisiaj? Nie chciałem rozmawiać o Ślepunie, ani nawet słuchać jak inni chwalą go po śmierci. — Cóż — powiedziałem po chwili niezręcznego milczenia. — Czy wszystko dobrze poszło? Czy ceremonia zaręczyn była udana?
452
— Och, to było zaledwie powitalne przyjęcie. Formalne zaręczyny odbędą się dopiero przy nowiu księżyca. Pojutrze wieczorem. Muszą być przy niej obecni wszyscy diukowie. Kozia Twierdza będzie zapchana gośćmi po dach, a podzamcze także. — Widziałem ją. Narczeskę. To jeszcze dziecko. Twarz Ciernia rozjaśnił dziwny uśmiech. — Jeśli mówisz, że to tylko dziecko, to wątpię, czy naprawdę ją widziałeś. To... przyszła królowa, Rycerski. Chciałbym, żebyś mógł się z nią spotkać i porozmawiać. Mieliśmy szczęście. Zawyspiarze przywieźli wspaniałą towarzyszkę życia dla naszego księcia. — Czy książę Sumienny podziela to zdanie? — spytałem. — On... — Cierń wyprostował się nagle. — A cóż to? Bierzesz na spytki swojego mistrza? Złóż raport, bezczelny młokosie! Uśmiechem pozbawił te słowa jadu. Spełniłem jego życzenie. Kiedy woda zawrzała, Cierń zaparzył herbatę dla nas obu, a potem rozlał ją do filiżanek, gorącą i mocną. Nie wiem co w niej było, lecz natychmiast rozproszyła opar wina i zmęczenia, który spowijał mój umysł. Opowiedziałem mu o wszystkim, co wydarzyło się do chwili, gdy przybyliśmy do gospody przy przeprawie. Jak zwykle wysłuchał wszystkiego z miną nie zdradzającą żadnych uczuć. Jeśli coś go zaszokowało lub zaskoczyło, doskonale to ukrył. Tylko raz się skrzywił, gdy powiedziałem, jak potrząsnąłem Sumiennym na plaży skarbów. Gdy skończyłem, wciągnął powietrze przez nos. Wstał i powoli przeszedł się wokół komnaty. Potem wrócił i opadł na fotel. — Zatem nasz książę jest Rozumiejący — rzekł powoli. Ze wszystkiego, co mógłby powiedzieć, to najbardziej mnie zaskoczyło. — Czyżbyś w to wątpił? Pokręcił głową. — Miałem nadzieję, że się mylimy. A to, że ci ludzie Pradawnej Krwi wiedzą o tym, to nóż na naszym gardle. W każdej chwili Srokaci mogą zadać cios, wystarczy, że rozgłoszą ten fakt. — Spoglądał gdzieś w dal. — Tych Brzęczków trzeba obserwować. Myślę, ach, jestem pewien, że królowa Ketriken poprosi panią Brzeczkę, żeby przyjęła na swój dwór pewną młoda kobietę, dziewczynę dobrego rodu lecz niewielkiego majątku. I przyjrzę się rodzinnym powiązaniom Wawrzyn. Tak, wiem co ty o tym sądzisz, ale nie możemy być zbyt ostrożni, kiedy chodzi o dobro księcia. Piekielna szkoda, że pozwoliłeś odjechać tym Srokatym, ale nie widzę, jak w tym momencie mógłbyś temu zapobiec. Gdyby było ich dwóch lub trzech, moglibyśmy wyeliminować zagrożenie. Teraz jednak wiedzą o księciu nie tylko ludzie Pradawnej Krwi, ale również Srokaci. — Zastanawiał się chwilę. — Czy można kupić ich milczenie? Trochę przygnębił mnie ten jego monolog, ale wiedziałem, że Cień taki już jest. Potępiać go za spiskowanie, to jak mieć za złe wiewiórce, że zbiera orzechy na zimę.
453
— Nie złotem — odparłem. — Może jednak się da. Zrób to, czego chcieli. Okaż dobrą wolę. Niech królowa energiczniej wystąpi w obronie Rozumiejących. — Przecież już to zrobiła! — odparł obronnym tonem Cierń. — Nieraz ujmowała się za wami. Prawo Sześciu Księstw zabrania zabijania Rozumiejących tylko za posiadanie tej magii. Trzeba dowieść im innych zbrodni. Westchnąłem. — Czy to prawo jest przestrzegane? — Przestrzeganie praw to sprawa diuków poszczególnych księstw. — A w Księstwie Kozim? — spytałem cicho. Cierń milczał przez chwilę. Patrzyłem jak przygryza wargę, patrząc w dal. Ważąc w myślach. W końcu zapytał: — Sądzisz, że to ich zadowoli? Ścisłe przestrzeganie tego prawa w Księstwie Kozim? — To mógłby być dobry początek. Zrobił głęboki wdech i głośno wypuścił powietrze. — Przedyskutuję to z królową. Nie będę musiał jej szczególnie zachęcać. Prawdę mówiąc, dotychczas zalecałem jej coś wręcz przeciwnego, żeby respektowała tradycje ludu, którym przybyła rządzić, gdyż... — Tradycje! — wybuchnąłem. — Morderstwa i tortury nazywasz tradycją? — Ona usiłuje zawrzeć niełatwe przymierze! — dokończył głośniej niż zaczął. — Od zakończenia wojny szkarłatnych okrętów z trudem utrzymuje spokój w Sześciu Księstwach. To wymaga delikatności, Rycerski, a także wyczucia, kiedy można działać zdecydowanie, a kiedy popuścić cugli. Pomyślałem o odorze unoszącym się nad rzeką i sznurze zwisającym z gałęzi drzewa. — Uważam, że w tym przypadku powinna działać zdecydowanie. — W Księstwie Kozim? — Przynajmniej w nim. Cierń zasłonił dłonią usta, a potem potarł podbródek. — Dobrze — ustąpił i dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że z nim negocjowałem. Chyba nie poszło mi to najlepiej, ale przecież sądziłem, że tylko składam mu raport. A z kim spodziewałem się rozmawiać o prześladowaniach Pradawnej Krwi? Z lordem Złocistym? Z łowczynią Wawrzyn, która nie chciała mieć z nimi nic wspólnego? Żałowałem, że nie byłem bardziej stanowczy. Zaraz jednak przypomniałem sobie, że jeszcze mogę być, rozmawiając z królowa Ketriken. — No tak. A co nasza królowa sądzi o narzeczonej księcia Sumiennego? Cierń patrzył na mnie przez długą chwilę. — Czyżbyś prosił o raport?
454
Coś w jego głosie sprawiło, że zawahałem się. Pułapka? Czy to jedno z jego podchwytliwych pytań? — Tylko pytam. Nie mam prawa... — Ach tak. Zatem Sumienny mylił się i nie zgodziłeś się go uczyć? Zastanowiłem się nad tymi dwoma sprawami, usiłując połączyć je ze sobą. W końcu zrezygnowałem. — A jeśli tak? — spytałem ostrożnie. — Jeśli tak, to nie tylko masz prawo, ale i obowiązek to wiedzieć. Jeżeli zamierzasz uczyć księcia, musisz wiedzieć o wszystkim, co go dotyczy. Jednak jeśli nie, jeżeli pytasz tylko z ciekawości... Zamilkł. Znałem tę starą sztuczkę. Urwij wypowiedź w połowie zdania, niech rozmówca wypełni ciszę i może zdradzi przy tym swoje zamiary. Zamiast to zrobić, siedziałem wpatrując się w filiżankę z herbatą i obgryzając odstającą skórkę przy paznokciu kciuka, aż zirytowany Cierń wyciągnął rękę i dał mi po łapie. — No? — zapytał. — Co powiedział ci książę? Teraz on milczał przez długa chwilę. Przeczekałem, czujnie jak wilk. — Nic — przyznał w końcu. — Tylko miałem nadzieję. Odchyliłem głowę do tyłu i skrzywiłem się, gdy zabolały mnie plecy. — Och, stary — ostrzegłem go, kręcąc głową. Potem mimo woli uśmiechnąłem się. — Myślałem, że czas trochę cię utemperował, ale nie. Dlaczego tak trudno się nam rozmawia? — Ponieważ teraz jestem doradcą królowej, a nie twoim mistrzem, mój chłopcze. A także dlatego, że chyba jednak, jak mówisz, czas za bardzo mnie utemperował. Zaczynam zapominać o pewnych sprawach i skrzętnie gromadzone nici nagle zaczynają wymykać mi się z rąk. Dlatego staram się być ostrożny, a nawet więcej niż ostrożny, we wszystkim co robię. — Co było w herbacie? — zapytałem nagle. — Pewne nowe zioła, które wypróbowuję. Wspomniano o nich w zwojach Mocy. Zapewniam cię, że nie kora wiązu. Nie podałbym ci niczego, co mogłoby osłabić twoje zdolności. — Ale poprawia twoje? — Tak. Jednak za pewną cenę, jak już się domyśliłeś. Za wszystko trzeba płacić, Rycerski. Obaj to wiemy. Niewątpliwie obaj spędzimy dzisiejszy dzień w łóżku. Jednak na razie obaj myślimy trzeźwo. No tak. Mów. Zaczerpnąłem tchu, zastanawiając się, jak to wyrazić. Zerknąłem na półkę nad kominkiem i wciąż tkwiący w niej nóż. Zważyłem zaufanie, młodzieńcze zobowiązania i wszystko, co kiedyś obiecałem królowi Roztropnemu. Cierń powiódł wzrokiem w ślad za moim spojrzeniem.
455
— Dawno temu — zacząłem cicho — poddałeś próbie moją lojalność wobec króla, każąc mi ukraść mu jakiś drobiazg dla kawału. Wiedziałeś, że cię kocham. Chciałeś sprawdzić, czy silniejsza będzie moja miłość do ciebie, czy lojalność wobec króla. Pamiętasz to? — Tak — odparł poważnie. — I wciąż tego żałuje. — Westchnął. — A ty przeszedłeś tę próbę. Nawet z miłości do mnie nie chciałeś zdradzić króla. Wiem, że to była ogniowa próba, Rycerski. Jednak zażądał jej mój król. Powoli pokiwałem głową. — Rozumiem to. Teraz. Ja również złożyłem przysięgę rodowi Przezornych, Cierniu. Tak samo jak ty. Nie ślubowałeś mi wierności, ja tobie też nie. Łączy nas przyjaźń, ale nie przysięga. — Bacznie patrzył mi w twarz, marszcząc siwe brwi. Nabrałem tchu. — Cierniu, jestem lojalnym sługą księcia. Sądzę, że on sam powinien decydować, jakimi informacjami chce się z tobą podzielić. Znów zaczerpnąłem tchu i z żalem odciąłem spory kawał mojego życia. — Tak jak powiedziałeś, stary przyjacielu. Jesteś teraz doradcą królowej, a nie moim mistrzem. A ja nie jestem twoim praktykantem. Wbiłem wzrok w blat stołu i zebrałem siły. Trudno mi było to powiedzieć. — Książę sam zdecyduje, kim będę dla niego. Jednak już nigdy nie będę składał ci sprawozdań z moich prywatnych rozmów z moim księciem, Cierniu. Zerwał się z fotela. Z przerażeniem zobaczyłem łzy w tych bystrych, zielonych oczach. Przez moment drżały mu wargi. Potem obszedł stół, ujął moją głowę w dłonie i ucałował mnie w czoło. — Dzięki Edowi i El — szepnął chrapliwie. — Ma ciebie. I będzie bezpieczny, nawet wtedy, kiedy mnie już nie będzie. Byłem zbyt zdumiony, aby coś powiedzieć. Powoli obszedł stół i znów usiadł na swoim miejscu. Nalał nam herbatę. Obrócił głowę, otarł oczy, a potem znowu spojrzał na mnie. Podsunął mi filiżankę i rzekł: — Bardzo dobrze. Mogę teraz złożyć raport?
ROZDZIAŁ 29
W MIEŚCIE Spory zagon kopru jest wspaniałą ozdobą każdego ogrodu, aczkolwiek należy zważać, aby zbytnio się nie rozprzestrzenił. Przycinać każdej jesieni i zbierać główki nasienne zanim ptaki rozwłóczą je po całym ogrodzie, inaczej przez całą wiosnę trzeba będzie walczyć z kiełkującymi roślinkami. Wszyscy znają słodki aromat tej przyprawy, lecz koper ma również zastosowanie lecznicze. Zarówno jego nasiona, jak i korzenie, poprawiają trawienie. Herbatka z koperku z pewnością pomoże dziecku, które dostało kolki. Żucie nasion odświeża oddech. Kataplazm z nich stosuje się przy chorobach oczu. Podarowany, według niektórych oznacza siłę, a według innych pochlebstwo. Meribuck ”Zielnik”
J
ak ostrzegał Cierń, przespałem nie tylko popołudnie, ale również część wieczoru. Obudziłem się w głębokiej ciemności mojej sypialni, w zupełnej samotności, i nagle przestraszyłem się, że umarłem. Wytoczyłem się z łóżka, wymacałem drzwi i wyszedłem. Oślepiło mnie światło i oszołomiło świeże powietrze. Lord Złocisty, nienagannie odziany, siedział przy sekretarzyku. Spokojnie uniósł głowę, słysząc dźwięk otwieranych drzwi. — No. W końcu wstałeś — zauważył wesoło. — Wina? Biszkopty? Wskazał na stolik i krzesła przy kominku. Przecierając oczy, podszedłem do stolika. Czekało na nim artystycznie ułożone jedzenie. Opadłem na najbliżej stojące krzesło. Język stanął mi kołkiem, a powieki kleiły się. — Nie mam pojęcia, co było w tej herbacie Ciernia, ale nie sądzę, żebym miał ochotę napić się jej jeszcze raz.
457
— A ja nie mam pojęcia, o czym ty mówisz i podejrzewam, że tak jest dla mnie lepiej. — Wstał i podszedł do stolika, nalał nam wina, a potem spojrzał na mnie z niesmakiem. — Jesteś beznadziejny, Tomie Borsuczowłosy. Spójrz na siebie. Spisz cały dzień, a potem zjawiasz się z włosami sterczącymi jak druty i w wymiętoszonej starej koszuli. Świat nie widział gorszego sługi. Usiadł na drugim krześle. Nie przychodziła mi do głowy żadna sensowna odpowiedź. Z przyjemnością pociągnąłem łyk wina. Zastanawiałem się, czy nie zjeść czegoś, ale stwierdziłem, że jakoś nie mam apetytu. — Jak minął wieczór? Dobrze ci się tańczyło z łowczynią Wawrzyn? Uniósł brew, jakby moje pytanie zaskoczyło go i zdziwiło. Nagle znów zmienił się w mojego Błazna i uśmiechnął krzywo. — Ach, Rycerski, do tej pory powinieneś już wiedzieć, że każda chwila mojego życia to taniec. I z każdą partnerką próbuje inne kroki. — Potem, zręcznie jak zawsze, zmienił temat, pytając: — A czy ty miło spędziłeś wieczór? Wiedziałem co miał na myśli. — Tak przyjemnie, jak można było oczekiwać — zapewniłem. — Ach tak. Wspaniale. Zatem idziesz do miasta? Czytał w moich myślach. — Chcę sprawdzić jak się miewa Traf i jak mu idzie w terminie. Chyba, że jestem ci potrzebny tutaj. Przez chwilę przyglądał mi się, jakby czekając aż powiem coś więcej. Potem rzekł: — Idź do miasta. Myślę, że to doskonały pomysł. Oczywiście, wieczorem znów zaczną się uroczystości, ale chyba poradzę sobie bez ciebie. Tylko proszę, spróbuj przed opuszczeniem mojej kwatery doprowadzić się do porządku i wyglądać jako tako. Reputacja lorda Złocistego już dość ucierpiała i lepiej by nie mówiono, że jego służba chodzi obszarpana. — Spróbuję — prychnąłem i powoli wstałem od stołu. Znów wszystko mnie bolało. Błazen usadowił się w jednym z dwóch foteli, twarzą do kominka. Z westchnieniem odchylił głowę do tyłu i wyciągnął długie nogi do ognia. Kiedy szedłem w kierunku drzwi do mojej sypialni, usłyszałem jego głos. — Rycerski. Wiesz, że cię kocham, prawda? Stanąłem jak wryty. — Bardzo bym nie chciał cię zabić — ciągnął, znakomicie naśladując mój akcent i barwę głosu. Spojrzałem na niego ze zdumieniem. Podniósł się nieco i ze zbolałym uśmiechem spoglądał na mnie zza oparcia fotela. — Nigdy więcej nie próbuj układać moich rzeczy. Koszule z werulańskiego jedwabiu należy wieszać, a nie składać. — Postaram się zapamiętać — powiedziałem pokornie.
458
Znów opadł na fotel i podniósł kielich z winem. — Dobranoc, Rycerski — powiedział mi spokojnie. Wróciwszy do mojego pokoju, znalazłem jedną ze starych tunik i spodnie. Ubrałem je i zmarszczyłem brwi. Spodnie był zbyt szerokie w pasie. Głód i trudy wędrówki sprawiły, że znacznie schudłem. Strzepnąłem koszulę i skrzywiłem się na widok plam. Wyglądały tak samo jak w dniu, gdy przybyłem do Koziej Twierdzy, tylko że teraz zacząłem zwracać na nie uwagę. Taki strój był dobry na farmie, lecz jeśli zamierzałem pozostać w mieście i uczyć księcia, będę musiał znów ubierać się jak mieszczanin. Ten wniosek był oczywisty, a jednocześnie wydawał mi się przejawem próżności. Przemyłem twarz stęchłą woda z miski. Patrząc w lusterko, daremnie próbowałem przygładzić włosy, a potem stwierdziłem że to beznadziejna sprawa i ubrałem płaszcz. Zgasiłem świeczkę. Komnatę lorda Złocistego, przez którą przemykałem jak duch, rozjaśniał teraz tylko ogień na kominku. Przechodzą koło fotela, szepnąłem: — Dobranoc, Błaźnie. Nie odpowiedział, tylko uniósł wąską dłoń na pożegnanie, wskazującym palcem pokazując mi drzwi. Wymknąłem się, mając dziwne wrażenie, że o czymś zapomniałem. W zamku panowała radosna atmosfera, gdyż wszyscy szykowali się na kolejną noc ucztowania, muzyki i tańców. Łuki drzwi były ozdobione girlandami, a na korytarzach kręciło się znacznie więcej ludzi niż zwykle. Z jednej z sal dochodził dźwięczny głos minstrela, a w pobliżu drzwi gwarzyli trzej młodzieńcy w barwach Księstwa Trzody. Mój kiepski strój i okropne uczesanie ściągnęły kilka rozbawionych spojrzeń, lecz przeważnie nie zauważano mnie w tłumie nowoprzybyłych i ich służby. Nie zaczepiany opuściłem Kozią Twierdzę i poszedłem w kierunku miasta. Na stromej drodze wciąż było mnóstwo ludzi zmierzających do zamku lub wracających stamtąd, a w mieście mimo deszczu było gwarniej niż zazwyczaj. Każde większe wydarzenie w Koziej Twierdzy ożywiało handel w mieście, a zaręczyny księcia Sumiennego były nadzwyczajnym wydarzeniem. Kluczyłem między kupcami, rzemieślnikami i tłumami służby. Mijały mnie damy w lektykach i szlachcice na koniach, zmierzający na wieczorne uroczystości. Kiedy dotarłem do miasta, przekonałem się, że na jego ulicach panuje jeszcze większy tłok. Tawerny były przepełnione, a z ich okien i drzwi płynęły głośne dźwięki muzyki, wabiąc gości, wszędzie biegały dzieci, ciesząc oczy widokiem tylu obcych w mieście. Ten radosny nastrój był zaraźliwy i idąc do domu Dżiny złapałem się na tym, że z uśmiechem pozdrawiam zupełnie obcych ludzi. Mijając kolejną bramę, zobaczyłem młodzieńca namawiającego pannę, żeby została i porozmawiała z nim jeszcze chwilkę. Z roześmianą twarzą i oczami, potrząsała czarnymi lokami w słodkiej przyganie. Krople deszczu perliły się na ich płaszczach. On wyglądał tak niewinnie i młodo, że mijając ich, odwróciłem głowę. W następnej chwili
459
ścisnęło mi się serce na myśl o tym, że książę Sumienny nigdy nie zazna takich chwil, smaku skradzionego całusa czy zaskoczenia i radości, gdy panna poświęci mu jeszcze chwilę swego czasu. Nie. Wybrano mu żonę i pierwsze dorosłe lata spędzi czekając aż Narczeska stanie się kobietą. Nie śmiałem marzyć, że będą szczęśliwi. Mogłem tylko mieć nadzieję, że nie unieszczęśliwią się nawzajem. Takie oto snułem myśli, podążając kręta uliczką wiodąca do drzwi Dżiny. Stanąłem przed nimi i nagle doznałem dziwnego wrażenia. Były zamknięte, tak samo jak okiennice. Przez szparę w jednej z nich sączył się blask świecy, lecz nie wyglądał zachęcająco. Raczej świadczył o spokojnej, intymnej atmosferze panującej w tym domu. Było później niż sądziłem. Będę przeszkadzał. Nerwowo przygładziłem sterczące włosy i obiecałem sobie, że nie będę wchodził, tylko stanę w progu i zapytam o Trafa. Zabiorę go do tawerny na piwo i pogaduszki. Tak będzie najlepiej, pomyślałem sobie. Pokażę mu, że uważam go za dorosłego. Nabrałem tchu i lekko zapukałem do drzwi. Usłyszałem szuranie odsuwanego krzesła i stuk lądującego na podłodze kota. Potem zza okiennicy rozległ się głoś Dżiny: — Kto tam? — Ry... Tom Borsuczowłosy. — W duchu przekląłem się za przejęzyczenie. — Posłuchaj, przepraszam za późną porę, ale właśnie wróciłem i chciałem sprawdzić... — Tom! — Drzwi otworzyły się na oścież, o mało nie uderzając mnie w nos. — Tomie Borsuczowłosy, wejdź, wejdź! Dżina w jednej ręce trzymała świecę, ale drugą chwyciła mnie za rękaw koszuli i wciągnęła do środka. W komnacie zalegał półmroku, rozjaśniany tylko ogniem na kominku. Zobaczyłem dwa stojące tam fotele i niski stolik między nimi. Obok pustego kubka stał parujący czajniczek. Na fotelu leżała robótka ze sterczącymi z niej drutami. Dżina stanowczo zamknęła za mną drzwi, a potem wskazała na stolik. — Właśnie zaparzyłam herbatę z bzu. Chcesz kubek? — Bardzo chę... Nie chciałem przeszkadzać, tylko zobaczyć Trafa i... — Czekaj, wezmę od ciebie płaszcz. Ach, jest przemoczony! Powieszę go tu. No, siadaj, będziesz musiał zaczekać, bo tego młodego łazika nie ma. Prawdę mówiąc, właśnie myślałam, że im prędzej wrócisz i porozmawiasz z nim, tym lepiej. Nie chcę plotkować, ale chłopak chyba potrzebuje silnej ręki. — Traf? — zapytałem z niedowierzaniem. Zrobiłem krok w kierunku kominka, lecz jej kot właśnie w tym momencie postanowił otrzeć się o moją nogę. Stanąłem jak wryty, o mało nie nadepnąwszy na niego. Wejdę ci na kolana. Przy kominku. Usłyszałem w myślach przyjazny głosik. Spojrzałem na niego, a on na mnie. Nasze oczy spotkały się na chwilę, po czym obaj odwróciliśmy je, z instynktowną kurtuazją. Jednak już dążył ujrzeć ruiny mojej duszy.
460
Potarł pyszczkiem o moją nogę. Nie sądzę. Uparcie ocierał się o moją nogę. Potrzymaj kota. Nie chcę trzymać kota. Nagle stanął na tylnych łapach i wbił pazurki przednich łap w moje spodnie i ciało. Nie pyskuj! Podnieś kota. — Koper, przestań! Gdzie twoje maniery? — wykrzyknęła zmieszana Dżina. Nachyliła się do rudzielca, ale ja byłem szybszy i odczepiłem go od mojej nogawki. Uwolniłem się, lecz zanim zdążyłem się wyprostować, wskoczył mi na ramię. Jak na swoje rozmiary, Koper poruszał się zdumiewająco zwinnie. Wylądował na mnie lekko, jakby ktoś przyjaźnie położył mi rękę na ramieniu. Potrzymaj kota. Poczujesz się lepiej. Łatwiej było go przytrzymać niż oderwać. Dżina cmokała i przepraszała, ale zapewniłem ją, że wszystko jest w porządku. Przysunęła jeden ze stojących przy kominku foteli i wygładziła poduszkę. Usiadłem i fotel zachybotał się. Bujak. Gdy usiadłem wygodnie, Koper zszedł mi z ramienia i ułożył się na moich kolanach, tworząc ciepły pagórek. Położyłem na nim splecione dłonie, udając, że nie zwracam na niego uwagi. Mrużąc oczy, posłał mi koci uśmiech. Bądź dla mnie miły. Ona lubi mnie najbardziej. Dopiero po chwili zdołałem zebrać myśli. — Traf? — powtórzyłem. — Traf — potwierdziła. — Który powinien już leżeć w łóżku, gdyż jego mistrz oczekuje go jutro przed świtem. A gdzie jest? Wałęsa się z tą przemądrzałą córką panny Twardowskiej. Ona zawróciła mu w głowie, ta Łabędzica i nawet jej matka przyznaje, że powinna siedzieć w domu i przykładać się do nauki zawodu. Mówiła to z lekką irytacją i rozbawieniem Zdziwiło mnie jej wyraźne zaangażowanie. Poczułem lekki ukłucie zazdrości. Przecież Traf to mój chłopak i ja powinienem się o niego martwić? Mówiąc postawiła przede mną kubek, nalała herbaty mnie i sobie, po czym wróciła na swój fotel i do robótki. Kiedy usiadła, zerknęła na mnie i nasze spojrzenia dopiero teraz się spotkały. Drgnęła, a potem nachyliła się i uważnie mi się przyjrzała. — Och, Tom! — wykrzyknęła z głębokim współczuciem. Wciąż patrzyła na moją twarz. — Biedaku, co się stało? Pusty jak wydrążony pień, z którego wyjedzono myszy. — Mój wilk umarł. Zaskoczyło mnie, że powiedziałem to tak po prostu. Dżina milczała, patrząc na mnie. Wiedziałem, że nie może tego rozumieć. Nie oczekiwałem, że zrozumie. Nagle jednak,
461
gdy milczała bezradnie, wydało mi się, że zdołała to zrozumieć, bo nie próbowała mnie pocieszać. Nagle upuściła robótkę na kolana, nachyliła się nad stołem i położyła dłoń na moim przedramieniu. — Czy z czasem dojdziesz do siebie? — zapytała. To nie było grzecznościowe pytanie — ze szczerą troską czekała na moją odpowiedź. — Z czasem — powiedziałem i po raz pierwszy przyznałem, że tak będzie. Chociaż wydawało mi się to nielojalne, wiedziałem że z czasem dojdę do siebie. I w tym momencie po raz pierwszy poczułem to, co daremnie próbował opisać mi Czarniak. Wilcza część moje duszy ocknęła się i... Owszem, znów będziesz sobą i tak powinno być — usłyszałem tak wyraźnie, jakby Ślepun znów podzielał ze mną tę myśl. Jak wspomnienia, ale znacznie więcej, mówił Czarniak. Siedziałem nieruchomo, ciesząc się tym uczuciem. Potem minęło i zadrżałem. — Pij herbatę. Przeziębisz się — poradziła mi Dżina i pochyliła się, żeby dołożyć polano do ognia. Posłuchałem jej rady. Odstawiając kubek, zerknąłem na amulet nad kominkiem. Migotliwy blask płomieni na przemian ukazywał i skrywał paciorki. Gościnność. Herbata była ciepła, słodka i kojąca, kot mruczał na moich kolanach, a kobieta patrzyła na mnie przyjaźnie. Czy tak działał na mnie amulet? Jeśli tak, to wcale mi to nie przeszkadzało. Coś we mnie rozluźniło się jeszcze troszeczkę. Głaskanie kota poprawia samopoczucie — zapewnił mnie spryciarz Koper. — Chłopiec będzie rozpaczał, kiedy się dowie. Wiesz, on wiedział, że wilk pójdzie za tobą. Kiedy znikł, bardzo się przejęłam, ale gdy długo nie wracał, Traf powiedział, nic się nie martw, on pobiegł za Tomem. — Gwałtownie zamilkła, a po chwili stanowczo oznajmiła: — Z czasem pogodzi się z tym, tak samo jak ty. Och, właściwie już powinien być w domu! — zaniepokoiła się i dorzuciła: — Co zamierzasz z nim zrobić? Pomyślałem o sobie sprzed wielu lat, i o Szczerym, a nawet o młodym Sumiennym. Myślałem o tym wszystkim, do czego zmuszał nas obowiązek, nie pozwalając iść za głosem serca. Istotnie, chłopiec powinien już być w domu, żeby wyspać się i jutro zadowolić swego mistrza. Był terminatorem i powinien myśleć o swojej przyszłości. Nie powinien uganiać się za dziewczynami. Powinienem przemówić mu do rozumu i przypomnieć o obowiązkach. Posłuchałby mnie. Jednak Traf nie był synem króla, nawet nieślubnym. Mógł być wolny. Wyciągnąłem się na fotelu. Kołysałem się i machinalnie głaskałem kota. — Nic — powiedziałem po chwili. — Chyba nic nie zrobię. Myślę, że pozwolę mu być chłopcem. Myślę, że pozwolę mu zakochać się w dziewczynie, zostać na dworze dłużej niż powinien i cierpieć potworny ból głowy jutro, kiedy mistrz skrzyczy go za spóźnienie.
462
Obróciłem głowę i spojrzałem na nią. Blask płomieni oświetlał jej miłą twarz. — Myślę, że pozwolę mu przez jakiś czas być chłopcem. — Sądzisz, że to rozsądne? — spytała z uśmiechem. — Nie. — Powoli pokręciłem głową. — Myślę że to głupie i cudowne. — Ach. No cóż. Zatem zostaniesz i wypijesz jeszcze jeden kubek herbaty? Czy też musisz zaraz wracać do zamku i swoich obowiązków? — Nie mam dziś żadnych obowiązków. Nikt za mną nie tęskni. — No cóż. — Z pochlebiającą mi ochotą napełniła mój kubek herbatą. — Zatem zostań tutaj. Tu, gdzie nam cię brakowało. Napiła się, uśmiechając się do mnie znad brzegu kubka. Koper westchnął i zaczął głośno mruczeć.
EPILOG
Był taki czas, gdy sądziłem, że najważniejszym dziełem mojego życia będzie opisanie historii Sześciu Księstw. Wielokrotnie zabierałem się do tego, lecz zawsze zbaczałem z tematu, zaczynając snuć wspomnienia z dawnych dni i mojego życia. A im dłużej studiowałem relacje innych, zarówno pisemne, jak i ustne, tym większego nabierałem przekonania, że tworzymy kroniki po to, aby zachować przeszłość. Jak sprasowany i ususzony kwiat. A przecież tak samo jak kwiatu, przeszłości nie da się zachować. Traci swój zapach i wygląd, staje się delikatna i krucha, blaknie. I kiedy znów na nią patrzysz, wiesz, że to wcale nie jest to, co chciałeś utrwalić, że tamto jest stracone na zawsze. Spisałem więc moje opowieści i spostrzeżenia. Przelałem moje myśli, idee i wspomnienia na papier. Wierzyłem, że przekuwając je na słowa, zdołam znaleźć sens tego wszystkiego, co się wydarzyło, że skutek i przyczyny wydarzeń staną się dla mnie jasne. Może chciałem w ten sposób usprawiedliwić nie to, co uczyniłem, lecz to, kim się stałem. Przez długie lata pisałem niemal każdego wieczoru, dokładnie objaśniając sobie mój świat i moje życie. Odkładałem zwoje na półkę, wierząc, że uchwyciłem sens moich dni. A potem pewnego dnia znalazłem wszystkie moje zapiski podarte na strzępy i leżące w mokrym śniegu na podwórzu. Siedziałem na koniu, patrząc na nie, i wiedziałem, że jak zwykle przeszłość oparła się moim próbom zdefiniowania jej i zrozumienia. Historia nie jest bowiem zamkniętą kartą.
SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ 1
3
CIERŃ SPADAJĄCA GWIAZDA
ROZDZIAŁ 2
22
WILGA
ROZDZIAŁ 3
35
ROZSTANIA
ROZDZIAŁ 4
51
WRÓŻKA
ROZDZIAŁ 5
73
ZŁOTOSKÓRY
ROZDZIAŁ 6
89
SPOKOJNE LATA
ROZDZIAŁ 7
101
WILCZE SERCE
ROZDZIAŁ 8
113
PRADAWNA KREW
ROZDZIAŁ 9
128
ŻALE MARTWEGO CZŁOWIEKA
ROZDZIAŁ 10
144
MIECZ I WEZWANIA
ROZDZIAŁ 11
159
WIEŻA CIERNIA
ROZDZIAŁ 12
177
CZARY
ROZDZIAŁ 13 TARGI
194
ROZDZIAŁ 14
215
WAWRZYN
ROZDZIAŁ 15
228
WIETRZNE
ROZDZIAŁ 16
242
PAZURY
ROZDZIAŁ 17
257
ŁOWY
ROZDZIAŁ 18
272
POCAŁUNEK BŁAZNA
ROZDZIAŁ 19
288
GOSPODA
ROZDZIAŁ 20
303
KAMIENIE
ROZDZIAŁ 21
326
SUMIENNY
ROZDZIAŁ 22
339
WYBORY
ROZDZIAŁ 23
363
PLAŻA
ROZDZIAŁ 24
374
KONFRONTACJE
ROZDZIAŁ 25
391
OKUP
ROZDZIAŁ 26
409
POŚWIĘCENIE
ROZDZIAŁ 27 LEKCJE
425
ROZDZIAŁ 28
444
POWRÓT DO DOMU
ROZDZIAŁ 29
457
W MIEŚCIE
EPILOG
464