Michael Bond
MIŚ ZWANY PADDINGTON A Bear Called Paddington
Tłumaczył Kazimierz Piotrowski
Wydanie oryginalne: 1958 Wy...
640 downloads
1497 Views
377KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Michael Bond
MIŚ ZWANY PADDINGTON A Bear Called Paddington
Tłumaczył Kazimierz Piotrowski
Wydanie oryginalne: 1958 Wydanie polskie: 1998
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PROSZĘ ZAOPIEKOWAĆ SIĘ TYM NIEDŹWIADKIEM Państwo Brown po raz pierwszy ujrzeli Paddingtona na peronie stacji kolejowej. I właśnie to sprawiło, że Paddington otrzymał takie niezwykłe, jak na misia, nazwisko. Paddington bowiem jest nazwą stacji kolejowej w Londynie. Państwo Brown przyszli na stację po córkę Judytę, która miała przyjechać ze szkoły do domu na wakacje. Był ciepły letni dzień, na dworcu zebrały się tłumy ludzi wyjeżdżających nad morze. Lokomotywy gwizdały, taksówki trąbiły, tragarze biegali pokrzykując jeden na drugiego i w ogóle był taki hałas, że pan Brown, który pierwszy ujrzał niedźwiadka, musiał kilka razy powtórzyć żonie wiadomość o swym odkryciu, zanim zrozumiała, o co mu chodzi. – Niedźwiedź? Na stacji? – spytała pani Brown, spoglądając na męża ze zdumieniem. – Co ty opowiadasz, Henryku! To niemożliwe! Pan Brown poprawił okulary na nosie. – A jednak – upierał się. – Widziałem go na własne oczy. O, tam, za workami z pocztą. Na głowie ma bardzo śmieszny kapelusz. Nie czekając na odpowiedź żony, pan Brown wziął ją mocno pod ramię i zaczął się z nią przepychać przez tłum. Okrążyli wózek z czekoladą i herbatą, minęli kiosk z książkami i wąskim przejściem między stosami walizek przedostali się do biura rzeczy znalezionych. – No, proszę! – z dumą oznajmił pan Brown, wskazując w stronę ciemnego kąta magazynu. – A nie mówiłem! Pani Brown spojrzała w kierunku wskazanym przez męża i w ciemnym kącie z trudem dostrzegła coś małego i kudłatego. Siedziało to na walizce i miało zawieszoną na szyi kartkę, na której coś napisano. Walizka była stara i bardzo zniszczona. Na jej boku ktoś napisał dużymi literami: BAGAŻ PODRĘCZNY. Pani Brown ścisnęła ramię męża. – Och, Henryku! – zawołała. – Miałeś chyba rację. To jest niedźwiedź! Przyjrzała się uważnie stworzeniu siedzącemu na walizce. Wyglądało ono na bardzo niezwykłego niedźwiedzia. Było brunatne, w brudnym odcieniu, a na głowie miało przedziwny kapelusz z szerokim rondem – śmieszny kapelusz, jak powiedział przed chwilą pan Brown. Spod ronda spozierała na panią Brown para dużych, okrągłych oczu. Widząc, że w tej sytuacji wypada coś zrobić, niedźwiadek wstał i uprzejmie uchylił kapelusza, odsłaniając dwoje czarnych uszu.
– Dzień dobry – rzekł cicho i wyraźnie. – Hm... dzień dobry – odparł pan Brown dość niepewnym głosem. Nastała chwila ciszy. Niedźwiedź obdzielił ich pytającym spojrzeniem. – Czym mógłbym służyć? – zapytał. Na twarzy pana Browna odmalowało się zakłopotanie. – Eee... niczym. Hm... prawdę mówiąc, to myśmy się zastanawiali, czy nie moglibyśmy panu w czymś pomóc. Pani Brown schyliła się. – Jest pan bardzo małym niedźwiedziem – powiedziała. Miś wypiął pierś. – Jestem niezmiernie rzadko spotykanym okazem niedźwiedzia – oświadczył z wielką godnością. – Niewiele nas już zostało tam, skąd pochodzę – dodał. – To znaczy gdzie? – spytała pani Brown. Miś, zanim odpowiedział, bacznie się rozejrzał. – Tam, w mrocznych ostępach Peru. Szczerze mówiąc w ogóle nie powinno mnie tu być. Jestem pasażerem na gapę! – Na gapę? – pan Brown zniżył głos i niespokojnie obejrzał się przez ramię. Wcale by się nie zdziwił, gdyby zobaczył, że za jego plecami stoi policjant z notesem i ołówkiem w ręce i skrzętnie wszystko notuje. – Tak – przyznał niedźwiadek. – Wyemigrowałem, pan rozumie? – Oczy mu posmutniały. – Mieszkałem w Peru u cioci Lucy, ale ciocia musiała pójść do domu dla emerytowanych niedźwiedzi. – Nie powie pan chyba, że całą podróż z Południowej Ameryki odbył pan samotnie! – zawołał pan Brown. Miś skinął głową. – Ciocia Lucy zawsze mówiła, że chce, bym wyemigrował z Peru, jak tylko podrosnę. Dlatego właśnie nauczyła mnie mówić po angielsku. – Ale jak pan radził sobie z jedzeniem? – spytała pani Brown. – Pewnie pan głodował. Miś się schylił, otworzył walizkę kluczykiem, który – wraz z kartką – miał zawieszony na szyi, i wyjął ze środka prawie pusty, duży, szklany słój. – Jadłem marmoladę – oświadczył nie bez dumy. – Niedźwiedzie lubią marmoladę. Ukryłem się w łodzi ratunkowej. – Ale co pan teraz będzie robił? – zapytał pan Brown. – Nie można przecież siedzieć na stacji Paddington i czekać na zmiłowanie boskie. – Och, jakoś sobie poradzę... jestem dobrej myśli.
Pochylił się, by zamknąć walizkę. Pani Brown zerknęła na kartkę wiszącą na szyi niedźwiadka. Było na niej napisane tylko tyle: PROSZĘ ZAOPIEKOWAĆ SIĘ TYM NIEDŹWIADKIEM. DZIĘKUJĘ. Zwróciła się tonem prośby do męża: – Och, Henryku, co zrobimy z tym fantem? Nie można go tutaj zostawić. Nie wiadomo, co się z nim stanie. Londyn to wielkie miasto. Kto nie wie, dokąd się udać, jest zgubiony. Czy ten miś nie mógłby parę dni zatrzymać się u nas? Pan Brown nie był przekonany. – Ależ, moja droga Mary, nie możemy go wziąć z sobą... tak bez namysłu. Przecież... – Przecież co? – w głosie pani Brown zabrzmiała stanowcza nuta. Spojrzała na niedźwiadka. – On jest bardzo miły. Byłby świetnym towarzyszem dla Jonatana i Judyty. Niechby pomieszkał u nas choć parę dni. Dzieci nigdy ci nie wybaczą, jak się dowiedzą, żeś go tu zostawił. – Cała ta historia może nas narazić ma grube nieprzyjemności – odparł pan Brown nie bez wahania. – Na pewno istnieją przepisy, które obowiązują w takich przypadkach. – Pochylił się nad misiem.– Czy zechciałby pan zatrzymać się w naszym domu? – zapytał. – To znaczy – szybko dodał, by nie urazić misia – jeśli nie ma pan innych planów. Niedźwiadek podskoczył z radości i o mało kapelusz nie spadł mu z głowy. – Oooch, tak, bardzo chętnie. Ogromnie by mi to odpowiadało. Nie mam gdzie się udać, a tutaj wszyscy są tacy zabiegani. – No, to sprawa załatwiona – stwierdziła pani Brown szybko, żeby mąż się nie rozmyślił. – A marmoladę może pan co dzień rano dostać na śniadanie i... – wysilała umysł, by dodać coś jeszcze, co mogą lubić niedźwiedzie. – Co dzień? – miś zrobił taką minę, jakby własnym uszom nie wierzył. – W domu marmoladę jadłem tylko w wielkie święta. W najmroczniejszej części Peru marmolada jest bardzo drogim specjałem. – No to od jutra co dzień rano będzie pan jadł marmoladę – zapewniła go pani Brown. – A miód co niedziela. Na twarzy misia pojawił się wyraz zmartwienia. – Czy to dużo będzie kosztowało? – spytał. – Widzi pani, z pieniędzmi nie jest u mnie najlepiej. – Skądże znowu! Do głowy by nam nie przyszło za cokolwiek wystawiać panu rachunek. Chcielibyśmy uważać pana za członka naszej rodziny, prawda, Henryku? Pani Brown spojrzała na męża, by ją poparł. – Ależ naturalnie – rzekł pan Brown. – A swoją drogą, skoro wybiera się pan do nas, nie od rzeczy będzie, jeśli się przedstawimy. Ta pani jest moją żoną, a nazywamy się Brown. Niedźwiadek uprzejmie uniósł w górę kapelusz – dwa razy.
– Właściwie nie mam nazwiska – oświadczył. – Mam tylko peruwiańskie nazwisko, którego tu nikt nie zrozumie. – W takim razie będziemy musieli nadać panu jakieś angielskie nazwisko – oświadczyła pani Brown. – To ogromnie uprości sprawę. – Rozejrzała się po stacji, jakby szukała natchnienia. – To musi być coś oryginalnego – powiedziała zamyślona. Jakby w odpowiedzi, stojąca przy jednym z peronów lokomotywa głośno gwizdnęła i wypuściła obłok pary. – Już wiem! – zawołała pani Brown. – Znaleźliśmy pana na stacji Paddington, więc będzie się pan nazywał Paddington! – Paddington! – miś powtórzył to słowo parę razy, żeby się upewnić, czy dobrze usłyszał. – Nazwisko to wydaje mi się nieco przydługie. – Ale jest całkiem wytworne – zapewniła pani Brown. – Tak, podoba mi się to nazwisko. I niech już tak zostanie. Pani Brown wyprostowała się. – No dobrze. Panie Paddington – powiedziała – muszę teraz odebrać z pociągu naszą córeczkę Judytę. Przyjeżdża ze szkoły do domu na wakacje. Na pewno po tak długiej podróży chce się panu pić, może więc pójdą panowie do bufetu i mąż zafunduje panu filiżankę pysznej herbaty. Paddington oblizał wargi. – Bardzo mi się chce pić – przyznał. – Woda morska budzi pragnienie. Podniósł walizkę, mocno naciągnął kapelusz na czoło, uprzejmym gestem łapy wskazał w stronę bufetu i rzekł: – Pan będzie łaskaw, panie Brown. – Hm, hm... dziękuję, panie Paddington – odparł pan Brown. – Henryku, uważaj na niego! – zawołała pani Brown za nimi. – I, na miły Bóg, zdejmij mu czym prędzej tę kartkę z szyi. Wygląda z nią jak paczka. Jestem pewna, że gdy zobaczy go tragarz, wrzuci go na wózek z bagażem! W bufecie był tłok, ale panu Brownowi udało się znaleźć w kącie stolik na dwie osoby. Paddington stanął na krześle, co pozwoliło mu wygodnie oprzeć łapy na szklanym blacie stolika. Rozglądał się zaciekawiony, gdy tymczasem pan Brown poszedł po herbatę. Zobaczył, że wszyscy jedzą, co mu przypomniało, jak bardzo jest głodny. Na stoliku leżała nie dojedzona słodka bułeczka z rodzynkami. Już sięgał po nią, gdy nadeszła kelnerka i zmiotła mu ją spod łapy do miski na odpadki. – Nie ruszaj tego, kochanie – powiedziała i przyjaźnie poklepała go po ramieniu. – Nie wiesz, kto mógł jeść tę bułeczkę. Paddington czuł taką pustkę w brzuchu, że było mu obojętne, po kim by jadł tę bułeczkę, ale był zbyt grzeczny, aby się sprzeciwić kelnerce.
– No, Paddington – powiedział pan Brown, stawiając na stoliku dwie parujące filiżanki herbaty i talerz, na którym wznosiła się góra ciastek. – Jak my się do tego weźmiemy? Paddingtonowi zaświeciły się oczy. – Bardzo panu dziękuję – odparł mierząc herbatę niepewnym wzrokiem. – Ale dość trudno jest pić z filiżanki. Jak piję, to zawsze wkładam głowę do naczynia, bo inaczej kapelusz wpada do środka i psuje cały smak. Pan Brown się zastanowił. – Najlepiej będzie, jak pan da mi ten kapelusz. Naleję herbaty na spodek. Co prawda, w najlepszym towarzystwie tak się nie robi, ale jeśli raz tak postąpimy, na pewno nikt nam tego nie będzie miał za złe. Paddington zdjął kapelusz i ostrożnie położył go na stoliku. Pan Brown tymczasem nalał herbaty na spodek. Miś głodnymi oczami spoglądał na ciastka, a zwłaszcza na duże kremowe z dżemem leżące na talerzyku, który pan Brown postawił przed nim. – No to do dzieła, panie Paddington – powiedział. – Żałuję, że nie mają tu ciastek z marmoladą, ale wziąłem, co mieli najlepszego. – Dobrze zrobiłem, że wyemigrowałem – rzekł Paddington, sięgając łapą po talerzyk i przyciągając go do siebie. – Czy pańskim zdaniem mógłby ktoś wziąć mi za złe, gdybym wszedł na stolik i zjadł to ciastko? Zanim pan Brown zdążył odpowiedzieć, miś wdrapał się na stolik i prawą łapą mocno przycisnął ciastko, największe i najbardziej lepkie ze wszystkich, jakie pan Brown mógł dostać w bufecie. W ciągu paru sekund znaczna część ciastka oblepiła wąsy Paddingtona. Ludzie w bufecie zaczęli się trącać łokciami i spoglądać w jego stronę. Pan Brown żałował, że nie wybrał zwykłego, suchego ciastka, ale niewiele wiedział o obyczajach niedźwiadków. Mieszał cukier w swej filiżance, wyglądał przez okno i udawał, że przez całe życie przychodzi do bufetu na stacji Paddington napić się herbaty z niedźwiedziem. – Henryku, cóż ty wyrabiasz z tym biednym niedźwiadkiem? Spójrz na niego. Cały się usmarował kremem i dżemem. Pan Brown, wielce zmieszany, zerwał się z krzesła. – Był chyba bardzo głodny – odparł nie znajdując lepszej odpowiedzi. Pani Brown zwróciła się do córki: – Sama widzisz, co się dzieje, jak na pięć minut zostawię twego ojca samego. Judyta z radością klasnęła w dłonie. – Och, tatusiu, czy on naprawdę będzie mieszkał z nami? – Jeśli tak się stanie – powiedziała pani Brown – nie ulega wątpliwości, że nie twój ojciec będzie się nim opiekował. Spójrz tylko, jak on się upaćkał! W czasie całej tej rozmowy Paddington był zbyt zajęty ciastkiem, żeby zaprzątać sobie głowę tym, co się działo wokół. Teraz nagle uprzytomnił sobie, że mowa o nim. Podniósł wzrok i zobaczył panią Brown w towarzystwie dziewczynki o roześmianych niebieskich
oczach i długich, jasnych włosach. Podskoczył, chciał podnieść kapelusz, ale w nadmiernym pośpiechu pośliznął się na dżemie poziomkowym, którego spora porcja w bliżej nie wyjaśniony sposób znalazła się na szklanym blacie stolika. Nagle wydało mu się, że cały świat wokół niego stanął na głowie. Rozpaczliwie zamachał łapami w powietrzu, po czym, zanim można go było przytrzymać, fiknął kozła w tył i chlapnął na spodek z herbatą. Zerwał się jeszcze prędzej, niż usiadł na spodku, bo herbata była bardzo gorąca, i żwawo wdepnął w filiżankę pana Browna. Judyta odrzuciła głowę w tył i śmiała się, aż jej się łzy potoczyły po policzkach. – O, mamo, ależ on zabawny! – zawołała. Paddington bynajmniej nie uważał, że stało się coś zabawnego. Przez chwilę stał jedną nogą na stoliku, a drugą w herbacie pana Browna. Całą twarz miał umazaną kremem, a na lewym uchu przylepiła mu się spora porcja poziomkowego kremu. – I kto by pomyślał – zauważyła pani Brown – że wystarczy jedno ciastko, by kogoś doprowadzić do takiego stanu. Pan Brown zakaszlał. Właśnie dostrzegł, że kelnerka za ladą kosym okiem patrzy w ich stronę. – Może byśmy już poszli – powiedział. – Spróbuję złapać taksówkę. Wziął bagaż Judyty i szybko wyszedł z bufetu. Paddington ostrożnie zszedł ze stołu, rzucił ostatnie spojrzenie na rozpaprane resztki ciastka i podążył w stronę wyjścia. Judyta wzięła go za łapę. – Chodź, mój Paddingtonie. Zawieziemy cię do domu i pięknie się wykąpiesz w gorącej wodzie. A potem może opowiesz mi wszystko, co wiesz o Południowej Ameryce. Na pewno miałeś tam wiele cudownych przygód. – Miałem – z powagą zapewnił Paddington. – Mnóstwo przygód. Wciąż mi się coś przydarza. Należę do tych niedźwiedzi, którym trafiają się rozmaite historie. Wyszli na ulicę. Pan Brown zdążył już złapać taksówkę i kiwał na nich ręką. Szofer zmierzył Paddingtona surowym wzrokiem, po czym spojrzał na wnętrze swej pięknej, schludnej taksówki. – Za niedźwiedzia dopłaca się sześć pensów 1 – burknął. – A za umorusanego niedźwiedzia dziewiątkę! – Nie jego to wina, że się trochę usmarował, mój panie – odparł pan Brown. – Właśnie miał przykry wypadek. Taksówkarz zawahał się. – No dobrze, proszę wsiadać. Tylko uważajcie, państwo, żeby się nic nie przylepiło do mojej taksówki. Właśnie dziś rano ją umyłem. Dawniej funt angielski miał 20 szylingów, a szyling 12 pensów. Obecnie, po wprowadzeniu systemu dziesiętnego, funt ma 100 pensów. 1
Cała rodzinka położyła uszy po sobie i wsiadła do taksówki. Państwo Brown i Judyta siedli z tyłu, a Paddington stanął na podnoszonym siedzeniu za kierownicą, żeby móc patrzeć przez okno. Kiedy wyjechali na ulicę, świeciło słońce. Po hałasie na ponurej stacji świat wydawał się teraz jasny i wesoły. Minęli gromadkę ludzi czekających na przystanku autobusowym. Paddington pokiwał im łapą. Parę osób spojrzało na niego, a jakiś pan odkłonił się kapeluszem. Londyn witał Paddingtona przyjaźnie. Po kilku tygodniach samotnie spędzonych w łodzi ratunkowej miś miał teraz wiele do zobaczenia. Tłumy ludzi na ulicach, samochody, mnóstwo wielkich czerwonych autobusów – zupełnie inaczej niż w najmroczniejszym zakątku Peru. Paddington jednym ślepkiem wyglądał przez okno, żeby niczego nie przegapić, a drugim bacznie przypatrywał się państwu Brown i Judycie. Pan Brown był otyłym wesołym mężczyzną w okularach i z dużym wąsem. Pani Brown, dość pulchna kobieta, wyglądała jak powiększone wydanie Judyty. Paddington właśnie doszedł do wniosku, że pobyt w domu państwa Brown zapowiada się jak najlepiej, kiedy okienko za kierowcą nagle się otwarło i dał się słyszeć burkliwy głos: – Jak pan powiedział? Gdzie jedziemy? Pan Brown pochylił się w stronę okienka. – Ulica Windsor Gardens 32. Szofer przyłożył rękę do ucha. – Nie słyszę! – krzyknął. Paddington poklepał go po ramieniu i powtórzył: – Ulica Windsor Gardens 32. Taksówkarz aż podskoczył, gdy usłyszał głos niedźwiadka, i o mało nie zderzył się z autobusem. Spojrzał na ramię i straszny gniew błysnął mu w oku. – Krem! – jęknął zbolałym głosem. – Całą nową marynarkę usmarował mi kremem! Judyta zachichotała, a państwo Brown wymienili spojrzenia. Pan Brown popatrzył na licznik. Był pewny, że opłata podskoczy o dalsze sześć pensów. – Bardzo pana przepraszam – rzekł Paddington. Schylił się i drugą łapą spróbował wytrzeć plamę na ramieniu kierowcy. Okruchy ciastka i warstwa dżemu dziwnym sposobem przyłączyły się do plamy na marynarce. Taksówkarz obejrzał się i poczęstował Paddingtona przeciągłym złym spojrzeniem. Miś uchylił kapelusza, kierowca zatrzasnął okienko. – O, Boże! – westchnęła pani Brown. – Rzeczywiście trzeba będzie go wykąpać, jak tylko wejdziemy do mieszkania. Bo wszystko wysmaruje. Paddington zagłębił się w myślach. W zasadzie nie miał nic przeciwko kąpieli, ale wcale mu nie przeszkadzało, że był pobrudzony kremem i dżemem. Żal mu było, że tak prędko trzeba będzie zmyć z siebie tyle słodyczy. Ale zanim rzecz rozważył do końca, taksówka
stanęła i trójka Brownów zaczęła wysiadać. Paddington wziął walizkę, wszedł za Judytą po białych schodkach i stanął przed dużymi zielonymi drzwiami. – Zaraz poznasz panią Bird – powiedziała Judyta. – To nasza gosposia. Jest trochę w gorącej wodzie kąpana i lubi zrzędzić, ale naprawdę to zacna dusza. Jestem pewna, że ją polubisz. Paddington poczuł, że trzęsą mu się kolana. Obejrzał się za państwem Brown, ale oni jeszcze się o coś spierali z taksówkarzem. Za drzwiami słychać było zbliżające się kroki. – Na pewno ją polubię, jeśli ty tak mówisz – powiedział, oglądając odbicie swej osoby w lśniącej skrzynce na listy. – Pytanie, czy ona będzie lubiła mnie?
ROZDZIAŁ DRUGI
MIŚ W GORĄCEJ WODZIE Paddington nie bardzo wiedział czego się spodziewać, kiedy pani Bird otworzyła drzwi. Był mile zdziwiony, gdy na progu powitała ich tęga, siwowłosa dama o macierzyńskim wyglądzie, z dobrotliwą iskierką w oczach. Zobaczywszy Judytę, podniosła ręce w górę. – Wielki Boże, już przyjechałaś – powiedziała przerażona. – A ja jeszcze nie skończyłam zmywać naczyń. Pewnie byś się napiła herbatki? – Dzień dobry pani – odparła Judyta. – Cieszę się, że znów panią widzę. Jak tam pani reumatyzm? – Bardzo daje mi się we znaki... – odparła pani Bird i nagle urwała, wlepiając wzrok w Paddingtona. – Cóżeś to przyprowadziła ze sobą? Co to jest? – To nie jest żadne co – poprawiła ją Judyta. – To niedźwiadek. Nazywa się Paddington. – Niedźwiadek – powtórzyła pani Bird, nie dowierzając własnym oczom. – W każdym razie dobrze wychowany, to muszę przyznać. – Zamieszka z nami – oznajmiła Judyta. – Wyemigrował z Południowej Ameryki, z Peru, jest sam jak palec i nie miał co z sobą zrobić. – Będzie mieszkał z nami? – pani Bird znów podniosła ręce. – Jak długo? Judyta tajemniczo rozejrzała się wokół. – Nie wiem – odparła. – To zależy od różnych rzeczy. – Boże miłosierny – zawołała pani Bird. – Szkoda, żeś mnie nie uprzedziła. Nie zmieniłam pościeli w pokoju gościnnym i w ogóle nie jestem na to przygotowana. – Spojrzała z góry na Paddingtona. – Choć sądząc ze stanu, w jakim on się znajduje, może to i lepiej, że nie zmieniłam pościeli. – Nie szkodzi, droga pani Bird – odezwał się Paddington. – Chyba wezmę kąpiel. Miałem wypadek z ciastkiem. – Och! – pani Bird przytrzymała otwarto drzwi. – Och, skoro tak, to prosimy do domu. Tylko proszę uważać na dywan. Dopiero co go odkurzyłam. Judyta wzięła Paddingtona za łapę i mocno ją ścisnęła. – Ona nie ma nic przeciw tobie, możesz mi wierzyć – szepnęła mu na ucho. – Zdaje mi się, że już cię trochę polubiła. Paddington odprowadził wzrokiem panią Bird, która poszła w głąb mieszkania. – Wygląda, jakby była trochę narwana – powiedział do Judyty.
Pani Bird się odwróciła. – Coś ty, bratku, powiedział? – spytała. Paddington aż podskoczył. – Ja... ja... – zaczął. – Coś powiedział? Że skąd się tu wziąłeś? Z Peru? – Tak jest – odparł Paddington. – Z najmroczniejszego zakątka Peru. – Ciekawe! – pani Bird pomyślała chwilę. – To chyba lubisz marmoladę? Muszę kupić więcej marmolady. – A widzisz! Co ci mówiłam? – zawołała Judyta, gdy za panią Bird zamknęły się drzwi. – Ona już cię lubi. – Ciekawe, skąd ona wie, że lubię marmoladę – zdziwił się Paddington. – Pani Bird wie wszystko o wszystkim – zapewniła go Judyta. – No, pójdziesz teraz ze mną na górę, pokażę ci twój pokój. To był mój pokój, jak byłam mała, na ścianie wisi mnóstwo obrazków niedźwiedzi, więc będziesz się tam czuł jak u siebie w domu. Poprowadziła go schodami wysoko na górę, bez przerwy do niego zagadując. Paddington szedł krok w krok za nią, trzymając się jak najbliżej ściany, żeby nie stąpnąć na dywan. – To jest łazienka – objaśniła go Judyta. – A to mój pokój. A w tamtym mieszka Jonatan, mój brat, zaraz się z nim poznasz. Tutaj są pokoje mamy i tatusia – otworzyła drzwi. – A tu będzie twój! Paddington o mało nie przewrócił się z wrażenia, gdy wszedł za Judytą do pokoju. W życiu tak ogromnego pokoju nie widział. Pod jedną ścianą stało duże łóżko nakryte białym prześcieradłem, a pod drugą kilka jakichś wielkich skrzyń, w tym jedna z lustrem. Judyta wyciągnęła z jednej ze skrzyń szufladę. – To się nazywa komoda – wyjaśniła. – Będziesz mógł trzymać w niej wszystkie swoje rzeczy. Paddington spojrzał na szufladę, a potem na swoją walizkę. – Nie mam zbyt wielu rzeczy. Jak ktoś jest mały, to tak mu się wiedzie. Wszyscy uważają, że małemu nic nie trzeba. – Musimy pomyśleć, co się da zrobić – dość zagadkowo powiedziała Judyta. Po czym dodała: – Postaram się namówić mamę, żeby wzięła cię z sobą, jak się wybierze na zakupy. Uklękła obok niego. – Pomogę ci się wypakować. – To bardzo ładnie z twojej strony – odparł Paddington szarpiąc się z zamkiem walizki. Ale twoja pomoc nie zda mi się na wiele. Mam słój marmolady. Tylko prawie nic z niej nie zostało, a resztki na dnie mają smak wodorostów. Mam też album. I garść centavos – to są takie południowoamerykańskie pensy. – O, mamo! – zawołała Judyta. – Jeszcze takich monet nie widziałam. Jak one błyszczą!
– A bo ja te monety stale poleruję. To nie są pieniądze do wydawania. – Wyciągnął z walizki zniszczoną fotografię. – A to jest zdjęcie cioci Lucy. Dała je sobie zrobić tuż przed pójściem do domu dla emerytowanych niedźwiedzi w stolicy Peru, Limie. – Bardzo miła – przyznała Judyta. – I na pewno bardzo mądra. – Zobaczyła, że Paddington posmutniał i oczy mu zaszły mgłą, więc szybko dodała: – No, zostawię cię teraz, żebyś się wykąpał, a potem piękny i czyściutki zszedł na dół. W łazience znajdziesz dwa kurki, odczytasz, który jest z gorącą wodą, a który z zimną. Jest tam dużo mydła i czysty ręcznik. Aha, znajdziesz też szczotkę, żebyś mógł wyszorować sobie plecy. – To mi wygląda na bardzo skomplikowaną operację – powiedział Paddington. – Czy nie mógłbym siąść w jakiejś kałuży albo w czymś podobnym? Judyta roześmiała się. – Nie sądzę, by pani Bird się na to zgodziła! I nie zapomnij umyć sobie uszu. Są strasznie czarne. – I takie muszą być! – zawołał Paddington z oburzeniem, gdy Judyta zamknęła za sobą drzwi. Wlazł na stołek przy oknie i wyjrzał. Na dole był duży, bardzo ciekawy ogród z sadzawką i drzewami, na które można by się wspinać. Za drzewami widać było domy, a dalej znów domy, aż do horyzontu. Paddington doszedł do wniosku, że to musi być cudowna rzecz stale mieszkać w takim miejscu. Stojąc na stołku myślał o tym tak długo, aż okno zaszło parą i nic już nie było widać. Spróbował więc wypisać łapami swoje nazwisko na szybie. Zmartwiło go trochę, że jest ono takie długie, bo nie zmieściło się na pokrytej parą części okna, a poza tym trudno było dojść, jak się je pisze. Wspiął się na toaletkę i przyjrzał się sobie w lustrze. „W każdym razie – pomyślał – jest to nazwisko wyjątkowo rzadkie. Nie wydaje mi się, żeby na świecie było dużo niedźwiedzi, które nazywają się Paddington!”. Nie wiedział oczywiście, że właśnie w tej chwili Judyta to samo mówiła ojcu. Cała rodzina odbywała w jadalni naradę wojenną i pan Brown toczył walkę broniąc straconych pozycji. Wniosek, by zatrzymać w domu Paddingtona zgłosiła Judyta. Po jej stronie stanął nie tylko Jonatan, ale i matka. Jonatan jeszcze nie zawarł znajomości z Paddingtonem, niemniej myśl, żeby rodzina powiększyła się o niedźwiedzia, trafiła mu do przekonania. Sprawę uważał za bardzo doniosłą. – Co tu dużo mówić – zwróciła się pani Brown do męża. – Nie możesz go wygnać z domu. Bo tak się nie robi. Pan Brown tylko westchnął. Wiedział, że został pokonany. Nie był wcale przeciwny wnioskowi Judyty. W głębi duszy był tak samo jak oni gorącym zwolennikiem tego pomysłu. Ale jako głowa domu uważał za swój obowiązek wszechstronnie rozważyć całą sprawę. – Z całą pewnością powinniśmy o tym zameldować jakiejś władzy.
– Niby z jakiej racji, tatusiu? – zawołał Jonatan. – A poza tym, jeśli zameldujemy Paddingtona, to mogą go zaaresztować jako pasażera na gapę. Pani Brown odłożyła robotę na drutach. – Jonatan ma słuszność, Henryku – powiedziała. – Nie wolno nam do tego dopuścić. Przecież nie zrobił nic złego. Podróżując w łodzi ratunkowej, na pewno nikomu żadnej szkody nie wyrządził. – Jest jeszcze sprawa kieszonkowego – odezwał się pan Brown wyraźnie mięknąc. – Pojęcia nie mam, ile wynosi kieszonkowe młodego niedźwiedzia. – Może dostawać półtora szylinga tygodniowo, tyle samo, co inne dzieci – odparła pani Brown. Pan domu długo zapalał fajkę, zanim odpowiedział. – No cóż – rzekł – oczywiście, musimy najpierw dowiedzieć się, co pani Bird ma w tej sprawie do powiedzenia. Na jego słowa odpowiedział triumfalny chór całej rodziny. – No to sam ją o to zapytaj – zaproponowała pani Brown, kiedy umilkła wrzawa. – Skoro tak uważasz. Pan Brown zakaszlał. Trochę się bał pani Bird i nie miał żadnej pewności, jak ona to przyjmie. Już chciał zaproponować, żeby jeszcze trochę z tym zaczekać, gdy drzwi się otwarły i pani Bird w swej własnej osobie zjawiła się wnosząc tacę z herbatą. Przystanęła i spojrzała po twarzach pełnych oczekiwania. – Domyślam się – powiedziała – że chcecie mi państwo oznajmić, żeście postanowili zatrzymać młodego Paddingtona. – Pozwoli pani? – błagalnym tonem spytała Judyta. – Gorąco panią proszę! Na pewno będzie bardzo dobry. – Ha! – pani Bird postawiła tacę na stole. – To się jeszcze okaże. Różni ludzie różnie pojmują, co to znaczy być dobrym. Mimo wszystko... – zawahała się, stojąc już w drzwiach – on mi wygląda na takiego niedźwiedzia, co nie ma złych zamiarów. – Więc nie sprzeciwia się pani? – spytał pan Brown. Pani Bird zastanowiła się trochę. – Nie. Nie mam nic przeciw temu. Sama zawsze miałam serce dla niedźwiedzi. Miło będzie mieć w domu prawdziwego misia. – No – pan Brown odetchnął z ulgą, kiedy drzwi się zamknęły. – Kto by pomyślał! – Moim zdaniem, zgodziła się dlatego, że uchylił przed nią kapelusza – orzekła Judyta. – To zrobiło dobre wrażenie. Pani Bird lubi grzecznych ludzi. Pani Brown znów zaczęła robić na drutach. – Uważam, że ktoś powinien napisać do cioci Lucy – powiedziała. – Na pewno ucieszy ją wiadomość, że jej pupil jest cały i zdrów. Zwróciła się do Judyty:
– Ładnie by chyba było, gdybyście, ty i Jonatan, napisali do cioci Paddingtona. – Ale – powiedział pan Brown – my tu gadu, gadu, a gdzież jest nasz Paddington? Czy ciągle jeszcze siedzi w swoim pokoju na górze? Judyta podniosła wzrok znad biurka, na którym szukała papieru listowego. – Och, wszystko w porządku – powiedziała. – On się teraz kąpie. – Kąpie się?! – pani Brown wyraźnie się zaniepokoiła. – Jest za mały na to, żeby sam mógł się kąpać. – Nie marudź, Mary – mruknął pan Brown, rozsiadając się w fotelu z gazetą w ręce. – Na pewno nigdy w życiu nie miał takiej uciechy. Pan Brown był bliski prawdy. Niestety, uciecha Paddingtona wyglądała nieco inaczej, niż pan Brown sobie wyobrażał. W błogiej nieświadomości, że na dole ważą się jego losy, Paddington siedział w łazience na środku posadzki i malował na niej mapę Ameryki Południowej, posługując się w tym celu kremem do golenia pana Browna. Lubił geografię. Przynajmniej to, co sam uważał za geografię, czyli nieznane miejsca i nowych ludzi. Zanim opuścił Amerykę Południową i wybrał się w długą podróż do Anglii, ciocia Lucy, która była bardzo mądrą starą niedźwiedzicą, dołożyła starań, żeby nauczyć go wszystkiego, co sama wiedziała. Udzieliła mu wyczerpujących informacji o tym, co zobaczy po drodze, i wiele godzin poświęciła na czytanie mu o ludziach, jakich spotka. Podróż była długa, pół drogi wokół świata, wobec czego mapa Paddingtona zajęła prawie całą posadzkę i niewiele też zostało w tubce kremu do golenia. Resztką kremu Paddington jeszcze raz spróbował napisać swoje nazwisko. Próbował na kilka sposobów i wreszcie zdecydował się na PADINTN. Robiło to duże wrażenie. Dopiero gdy kropla gorącej wody prysnęła mu w nos, zdał sobie sprawę, że wanna jest pełna i woda już się przelewa. Westchnął, wdrapał się na krawędź wanny, zamknął oczy, łapą zatkał nos i skoczył do środka. Woda była gorąca, pełna piany i znacznie głębsza, niż się tego spodziewał. Musiał stać na palcach, żeby wystawić nos nad powierzchnię wody. I wtedy nastąpiła okropna rzecz. Wleźć do wanny to jest jedna sprawa. Ale całkiem inną sprawą jest się z niej wydostać, zwłaszcza jak komuś woda sięga nosa, boki wanny są śliskie, a w oczach ma się pełno mydła. Paddington nic prawie nie widział i nie mógł po omacku zakręcić kurków. – Ratunku! – zawołał, najpierw cicho, a potem na całe gardło – RATUNKU! RATUNKU! Odczekał chwilę, ale nikt nie nadchodził. Nagle coś mu przyszło do głowy. Jak to dobrze, że wszedł do wanny w kapeluszu na głowie. Zdjął go teraz i zaczął wylewać nim wodę z wanny. W kapeluszu było parę dziur, bo był bardzo stary i swego czasu należał do wuja Paddingtona, ale jeśli nawet wody niewiele ubyło, to sytuacja się nie pogarszała.
– Cóż u licha! – zawołał pan Brown, zrywając się z fotela i wycierając czoło. – Przysiągłbym, że mi woda kapnęła na głowę! – Nie mów głupstw, mój drogi. Skąd by ci mogło kapnąć? – pani Brown, zajęta robotą na drutach, nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na męża. Pan Brown chrząknął i wrócił do czytania gazety. Wiedział, że coś mu kapnęło na głowę, ale nie miało sensu spierać się z żoną. Spojrzał podejrzliwie na dzieci – Judyta i Jonatan pochłonięci byli pisaniem listu. – Ile kosztuje znaczek na list do Limy? – spytał Jonatan. Judyta już miała odpowiedzieć, gdy z sufitu znów kapnęło, tym razem prosto na stół. – Ojejku! – krzyknęła Judyta. Zerwała się na równe nogi i pociągnęła za sobą Jonatana. Tuż nad ich głowami pojawiła się na suficie nie wróżąca nic dobrego mokra plama, i to akurat pod łazienką! – Gdzie idziesz, kochanie? – spytała pani Brown. – Och, nic, skoczę na górę zobaczyć, co tam słychać u Paddingtona. Judyta wypchnęła Jonatana za drzwi i szybko je za sobą zamknęła. – Co jest? – spytał Jonatan. – Co się stało? – Paddington! – krzyknęła Judyta przez ramię, biegnąc po schodach na górę. – Zdaje się, że nieźle nabroił! Przebiegła podestem na górze i zaczęła tłuc pięścią w drzwi łazienki. – Paddington! Czy nic ci się nie stało? – zawołała. – Możemy wejść? – RATUNKU! RATUNKU! – krzyczał Paddington. – Proszę was, wejdźcie tu prędko. Bo zaraz utonę! – Och, Paddington! – Judyta pochyliła się nad wanną i pomogła Jonatanowi wyciągnąć na posadzkę ociekającego wodą i bardzo wystraszonego Paddingtona. – Och, Bogu dziękować, że nic ci się nie stało! Paddington leżał na plecach w bajorze na posadzce. – Całe szczęście, że miałem na głowie kapelusz – powiedział ciężko dysząc. – Ciocia Lucy mówiła mi, żebym nigdy się z nim nie rozstawał. – Ale czemu, do świętej Anielki, nie wyciągnąłeś zatyczki, ty głuptasie? – spytała Judyta. – Och! – Paddington miał bardzo strapioną minę. – Po... po prostu nie przyszło mi to do głowy. Jonatan z podziwem patrzył na Paddingtona. – A to heca! – powiedział. – Kto by pomyślał, że tak narozrabiasz, bracie kochany. Nawet ja czegoś podobnego, jak żyję, nie zrobiłem! Paddington usiadł i rozejrzał się wokół. Cała posadzka była pokryta białą pianą – gorąca woda zalała mapę Południowej Ameryki. – Trochę tu brudnawo – przyznał. – Doprawdy nie wiem, jak to się stało.
– Brudnawo! – powtórzyła Judyta. Postawiła go na nogi i owinęła ręcznikiem. – Paddington, czeka nas masa roboty, zanim zejdziemy na dół. Nie wiem, co by powiedziała pani Bird, gdyby to zobaczyła. – A ja wiem! – zawołał Jonatan. – Bo sam czasem słyszę od niej takie rzeczy. Judyta zaczęła ścierką wycierać posadzkę. – A ty wytrzyj się prędko ręcznikiem, żebyś się nie przeziębił – powiedziała. Paddington potulnie się wycierał. – Muszę powiedzieć... – oświadczył przeglądając się w lustrze – że wiele czyściejszy nie jestem, niż byłem przed kąpielą. I zrobiłem się mało podobny do siebie. Ale naprawdę Paddington wyglądał znacznie czyściej niż w chwili, gdy zjawił się w domu państwa Brown. Jego futro okazało się całkiem jasne, a nie ciemnobrunatne jak przedtem. Przypominało teraz nową szczotkę, tyle, że było miękkie i jedwabiste. Nos mu błyszczał, a na uszach nie zostało śladu po kremie i dżemie. Paddington był do tego stopnia czyściejszy, że kiedy po chwili zszedł na dół i zjawił się w jadalni, wszyscy zrobili takie miny, jakby go nie poznali. – Wejście dla dostawców jest od podwórza – oświadczył pan Brown zza gazety. A pani Brown odłożyła robótkę i ze zdumieniem popatrzyła na Paddingtona. – Pan chyba pomylił adres – powiedziała. – Numer tego domu jest 32, a nie 34. Nawet Judyta i Jonatan zgodzili się, że zaszła tu jakaś pomyłka. Paddington już się poważnie zaniepokoił, gdy nagle wszyscy parsknęli śmiechem i orzekli, że przepięknie wygląda, jak się wyszorował, uczesał i wyszlachetniał. Przysunęli mu niski fotelik do kominka, a pani Bird weszła z nowym dzbankiem herbaty i gorącą grzanką z masłem na talerzyku. – A teraz, Paddington – oświadczył pan Brown, kiedy się wszyscy wygodnie rozsiedli – może byś zechciał opowiedzieć nam o sobie i jak się dostałeś do Anglii. Paddington oparł się w fotelu, starannie otarł wąsy z masła, założył łapę za głowę i wyciągnął nogi w stronę kominka. Był rad, że ma wdzięcznych słuchaczy, zwłaszcza że było ciepło i świat nabrał różowych kolorów. – Wychowałem się w najmroczniejszym zakątku Peru... – zaczął. – Kształciła mnie ciocia Lucy. Ta sama, co teraz mieszka w domu dla emerytowanych niedźwiedzi w Limie. Przymknął oczy i zamyślił się głęboko. W pokoju zrobiło się cicho jak makiem zasiał, wszyscy nadstawili uszu. Ale minęła długa chwila i dalszy ciąg nie nastąpił. Słuchacze zaczęli niespokojnie się kręcić. Pan Brown głośno zakaszlał. – Nie jest to nazbyt ciekawa opowieść – stwierdził trochę zniecierpliwiony. Wyciągnął rękę i fajką szturchnął w bok Paddingtona. – A to dopiero! – powiedział. – Przecież on zasnął!
ROZDZIAŁ TRZECI
PADDINGTON W KOLEI PODZIEMNEJ Paddington był bardzo zdziwiony, kiedy się na drugi dzień rano zbudził i stwierdził, że leży w łóżku. Przeciągnął się, wziął w łapę prześcieradło i nakrył nim głowę. Zrobiło mu się bardzo przyjemnie. Wysunął duże palce nóg spod prześcieradła i znalazł dla nich chłodne miejsce. Jedną z korzyści, jakie małemu niedźwiedziowi daje wielkie łóżko, jest to, że tyle w nim miejsca. Po chwili Paddington ostrożnie wychylił głowę spod prześcieradła i pociągnął nosem. Jakiś rozkoszny zapach przenikał pod drzwiami pokoju. Zapach ten stawał się coraz mocniejszy. Dały się też słyszeć kroki, ktoś szedł po schodach na górę. Kroki zatrzymały się pod drzwiami, ktoś zastukał i rozległ się głos pani Bird: – Czyś się już obudził, młody Paddingtonie. – Właśnie w tej chwili! – odkrzyknął Paddington przecierając oczy. Drzwi się otworzyły. – Spałeś jak suseł – powiedziała pani Bird, kiedy już postawiła tacę na łóżku i rozsunęła zasłony. – Jesteś bardzo uprzywilejowaną osobą. W zwykły dzień tygodnia dostajesz śniadanie do łóżka! Paddington głodnym wzrokiem ogarnął tacę. Było tam pół grejpfruta w miseczce, talerz z jajkami na bekonie, parę grzanek i cały garnek marmolady, nie mówiąc już o dużej filiżance herbaty. – Czy to wszystko dla mnie? – zawołał. – Jeżeli nie masz na to ochoty, mogę zaraz wszystko zabrać z powrotem – powiedziała pani Bird. – Ależ mam ochotę – odparł Paddington, jak mógł najprędzej. – Tylko nigdy jeszcze nie widziałem tak obfitego śniadania. – No to radzę się pospieszyć. – Pani Bird odwróciła się w progu i spojrzała na niego. – Bo dzisiaj rano pani Brown i Judyta zabiorą cię na zakupy. Powiem tylko tyle, że Bogu dziękować, ja zostaję w domu! – I zamknęła za sobą drzwi. – Ciekawe, co ona miała na myśli? – powiedział do siebie Paddington. Ale niedługo się nad tym głowił. Za wiele miał innych rzeczy do roboty. Po raz pierwszy w życiu dostał śniadanie do łóżka i szybko się przekonał, że nie jest to wcale prosta sprawa.
Najpierw miał kłopot z grejpfrutem. Ilekroć nacisnął go łyżką, strumień soku strzelał w górę i trafiał prosto w oko, co bardzo go piekło. I przez cały czas martwił się, że jajka na bekonie stygną. A poza tym była jeszcze sprawa marmolady. Chciał zostawić dla niej miejsce w brzuchu. Ostatecznie zdecydował, że najprościej będzie zmieszać wszystko na jednym talerzu i siąść na tacy, żeby to zjeść. – Och, Paddington – powiedziała Judyta, gdy w parę minut potem weszła do pokoju i zobaczyła go, jak siedzi na tacy niczym kura na grzędzie. – Cóż ty znowu wyprawiasz. Pospiesz się. Czekamy na ciebie. Paddington podniósł wzrok z błogą miną na tej części pyszczka, którą widać było spoza zlepionych jajkami wąsów i zza okruchów grzanek. Chciał coś powiedzieć, ale dobył z siebie tylko stłumione mruknięcie, jakby miał zakneblowane usta, co zabrzmiało jak JUŻIDĘIDĘ. – Rzeczywiście! – Judyta wyjęła chusteczkę i wytarła mu pyszczek. – Trudno sobie wyobrazić niedźwiedzia bardziej lepkiego od ciebie. A jak się nie pospieszysz, przepadnie cała uciecha. Mama chce ci kupić nowy ekwipunek w domu towarowym Barkridges – sama słyszałam, jak o tym mówiła. No, szybko się uczesz i zejdź na dół. Gdy drzwi się za nią zamknęły, Paddington popatrzył na resztki śniadania. Zjadł prawie wszystko, został tylko spory kawałek bekonu, szkoda by było, gdyby się zmarnował. Postanowił schować go do walizki, żeby mieć coś do przegryzienia, gdyby później był głodny. Wbiegł do łazienki i mocno przetarł buzię gorącą wodą. Potem starannie przyczesał wąsy i po chwili, wyglądając może nie tak czysto jak poprzedniego dnia wieczorem, ale całkiem wytwornie, zjawił się na dole. – Mam nadzieję, że nie pójdziesz w tym kapeluszu – powiedziała pani Brown, spojrzawszy na niego z góry. – Och, mamo, pozwól mu! – zawołała Judyta. – Ten kapelusz jest... taki niezwykły. – Niezwykły jest niewątpliwie – odparła pani Brown. – Jak żyję, czegoś podobnego nie widziałam. Przedziwny fason. Pojęcia nie mam, jak by to nazwać. – Jest to kapelusz buszowy – z dumą wyjaśnił Paddington. – Jak to „buszowy”? – spytała Judyta. – W okolicach podzwrotnikowych busz jest to obszar porośnięty krzewami, często kolczastymi. Najmodniejsze są tam takie właśnie kapelusze. A ten buszowy kapelusz uratował mi życie. – Uratował ci życie? – powtórzyła pani Brown. – Nie pleć głupstw. Jakim cudem kapelusz mógł uratować ci życie? Paddington już chciał opowiedzieć o swej wczorajszej przygodzie w łazience, ale Judyta trąciła go w bok. I potrząsnęła głową.
– Eee... to długa historia... – zająknął się. – W takim razie opowiesz ją kiedy indziej – orzekła pani Brown. – A teraz chodźcie oboje. Paddington wziął swą walizkę i poszedł za panią Brown i Judytą do drzwi frontowych. Przy drzwiach pani Brown przystanęła i pociągnęła nosem. – To bardzo dziwne – powiedziała. – W całym domu pachnie dziś boczkiem. Czy nic nie czujesz? – zwróciła się do Paddingtona. Paddington zadrżał. Znał dobrze winowajcę, więc schował walizkę za plecami i pociągnął nosem. Miał w zapasie parę min i stosował je, gdy groziło mu niebezpieczeństwo. Jedna z nich wyrażała zamyślenie. Patrzył wtedy w przestrzeń, a brodę podpierał łapą. Drugą była mina świętej niewinności, która, prawdę mówiąc, była zupełnie nijakim wyrazem twarzy. Postanowił posłużyć się tym drugim sposobem. – Mocno pachnie – wyznał szczerze, ponieważ był prawdomównym niedźwiedziem. Po czym dodał, już trochę rozmijając się z prawdą: – Ciekawe, skąd to się bierze? – Na twoim miejscu – szepnęła mu na ucho Judyta, kiedy w trójkę szli w stronę kolei podziemnej – bardziej bym uważała, jak następnym razem będziesz pakował walizkę. Paddington spojrzał w dół. Spory kawałek bekonu wylazł z boku walizki i ciągnął się po trotuarze. – Uciekaj! – krzyknęła pani Brown, kiedy jakiś brudny kundel w podskokach podbiegł do nich z drugiej strony ulicy. Paddington machnął walizką. – Idź precz, psie! – warknął. Pies się oblizał, a Paddington niespokojnie obejrzał się przez ramię i przyspieszywszy kroku podążył za panią Brown i Judytą, depcząc im po piętach. – Mój Boże! – powiedziała pani Brown. – Jestem taka niespokojna. Jakby dziś miało się stać coś niedobrego. Paddington, czy ty miewasz takie przeczucia? Paddington pomyślał chwilę. – Czasami – przyznał z niewyraźną miną, kiedy wchodzili na stację. W pierwszej chwili kolej podziemna trochę Paddingtona rozczarowała. Co prawda spodobał mu się hałas, tłum spieszących się ludzi i zapach ciepłego powietrza, jaki go powitał, gdy weszli do środka, ale bilet zrobił na nim kiepskie wrażenie. Przyjrzał się bacznie zielonemu kartonikowi, który trzymał w łapie. – Za całe cztery pensy mogliby dać więcej – oświadczył. Po rozkosznym warkocie i brzęku, jaki wydał z siebie automat, sam bilet sprawił mu zawód. Za cztery pensy spodziewał się dostać znacznie więcej. – Ależ, Paddingtonie – westchnęła pani Brown – na razie dostałeś tylko bilet, żebyś mógł pojechać koleją. Inaczej nie wpuściliby cię do pociągu.
Jej wygląd i głos świadczyły, że jest zdenerwowana. W głębi duszy żałowała, że nie odczekali, aż będzie mniejszy tłok w podziemnej kolei. Poza tym dziwne rzeczy działy się z psami. Nie jeden, lecz sześć psów rozmaitych kształtów i rozmiarów wbiegło za nimi na stację. Doznała dziwnego wrażenia, że ma to coś wspólnego z Paddingtonem, ale wystarczyło spojrzeć mu w oczy i zobaczyć ich niewinny wyraz, by się zawstydzić, że można go było podejrzewać o jakiś zdrożny postępek. – Zdaje mi się – powiedziała do Paddingtona, gdy stanęli na ruchomych schodach – że powinniśmy wziąć cię na ręce. Jest tu napisane, że psy trzeba trzymać na rękach, ale nie ma ani słowa o niedźwiedziach. Paddington nie odpowiedział. Szedł za nimi jak we śnie. Był niedźwiedziem bardzo niedużego wzrostu i niełatwo mu było rozglądać się na boki, ale od tego, co zdołał zobaczyć, oczy z wrażenia wyłaziły mu na wierzch. Dokoła było mnóstwo ludzi. W życiu nie widział takich tłumów. Jedni szybko zjeżdżali na dół ruchomymi schodami, obok jeszcze większa masa ludzi jechała w górę. Wszystkim strasznie się śpieszyło. Gdy na dole zeskoczył ze schodów, tłum poniósł go, tak że się zaplątał między pana z parasolem i damę z wielką torbą na zakupy. Zanim się wydostał z potrzasku, pani Brown i Judyta zniknęły mu z oczu. Właśnie wtedy zobaczył zadziwiający wprost napis. Mrużył oczy i raz po raz na niego spoglądał, ale ilekroć szeroko otwierał oczy i patrzył, powtarzało się to samo: PADDINGTON – IŚĆ ZA BURSZTYNOWYMI ŚWIATŁAMI. Paddington uznał, że jest to najbardziej oszałamiająca historia, jaka mu się zdarzyła w życiu. Skręcił w korytarz i podreptał kierując się bursztynowymi znakami świetlnymi, aż trafił na jeszcze jeden tłum ludzi czekających w kolejce do idących w górę ruchomych schodów. – Ejże! – powiedział stojący na górze kontroler po sprawdzeniu biletu Paddingtona. – A to co znowu? Pan jeszcze nigdzie nie jechał! – Wiem – odparł Paddington z nieszczęsną miną. – Obawiam się, że pomyliłem coś na dole. Kontroler podejrzliwie pociągnął nosem i przywołał inspektora. – Mam tu młodego niedźwiedzia, który zalatuje boczkiem – powiedział. – Mówi, że się zgubił na dole. Inspektor włożył obydwa kciuki pod kamizelkę. – Ruchome schody są dla wygody pasażerów – oświadczył surowo. – A nie dla młodych niedźwiedzi, którym się zachciewa zabawy. Zwłaszcza w godzinach szczytu. – Tak jest, proszę pana – odparł Paddington, uchylając kapelusza. – Ale u nas nie ma ru... ru... – ...chomych schodów – pomógł mu dokończyć inspektor. – ...chomych – powtórzył Paddington. – Nie ma w mrocznych zakątkach Peru. Nigdy w życiu nie jeździłem jeszcze takimi schodami, więc mam pewne trudności.
– W mrocznych zakątkach Peru? – spytał inspektor. Zrobiło to na nim duże wrażenie. – Aa, w takim razie... – podniósł łańcuch dzielący schody idące w górę od schodów idących na dół – proszę zjechać z powrotem na dół. Tylko żebym go nie złapał drugi raz na głupich kawałach. – Bardzo dziękuję – z wdzięcznością powiedział Paddington i schyliwszy się, przeszedł pod łańcuchem. – Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony – odwrócił się, chciał zdjąć kapelusz i pomachać nim inspektorowi na pożegnanie, ale nie zdążył, bo schody już niosły go z powrotem w czeluść kolei podziemnej. W pół drogi, kiedy właśnie z zainteresowaniem oglądał jaskrawe afisze na ścianie, jakiś pan stojący na stopniu za nim szturchnął go parasolem. – Tam ktoś woła na pana – powiedział. Paddington obejrzał się w samą porę, by zobaczyć, jak pani Brown i Judyta mijają go jadąc w górę schodami obok. Jak szalone machały do niego rękami, a pani Brown krzyknęła parę razy „Stój!” Paddington odwrócił się i spróbował biec w górę, ale schody poruszały się tak szybko, że na swych krótkich nóżkach właściwie dreptał w miejscu. Spuścił głowę, więc opasłego mężczyznę z teczką biegnącego w dół dostrzegł dopiero wtedy, gdy już było za późno. Tłuścioch ryknął z gniewu, przewrócił się i pociągnął za sobą parę osób. Paddington poczuł, że leci na dół. Bums, bums, bums – spadał po stopniach, aż gruchnął na samym dole i pojechał dalej korytarzem, by zatrzymać się dopiero na ścianie. Rozejrzał się i zobaczył wokół siebie wielkie zamieszanie. Tłum otoczył tłuściocha, który siedział na posadzce i pocierał sobie głowę. Daleko w górze ujrzał panią Brown i Judytę przepychające się na dół po schodach idących w górę. Obserwując ich wysiłki, zobaczył jeszcze jeden napis. Umieszczony był na mosiężnej skrzynce u stóp schodów i głosił wielkimi czerwonymi literami: W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZATRZYMAĆ SCHODY NACISKAJĄC TEN GUZIK. Niżej, małymi literami było dodane: „Za użycie bez ważnego powodu grozi kara w wysokości 5 funtów”. Ale Paddington tak się spieszył, że nie doczytał do końca. Zresztą uważał, że niebezpieczeństwo jest dostatecznie wielkie. Zamierzył się walizką i z całej siły rąbnął nią w guzik. Jeżeli zrobiło się zamieszanie, gdy schody były w ruchu, jeszcze większy popłoch ogarnął pasażerów, kiedy stanęły. Paddington z niemałym zdziwieniem przyglądał się, jak wszyscy zaczęli biec, jedni w górę, drudzy na dół, i pokrzykiwać na siebie. Jakiś mężczyzna zawołał parę razy „Pali się!” i gdzieś daleko zaczął bić dzwon. Paddington właśnie zaczął się dziwić, ile to zamieszania może wywołać jeden mały guzik, gdy czyjaś ciężka ręka spoczęła na jego ramieniu. – To on! – ktoś krzyknął, wskazując go palcem jako winowajcę. – Na własne oczy widziałem, jak to zrobił. A wzrok mam doskonały. – Wyrżnął w szafkę walizką – zawołał inny głos. – Tego nie można tolerować!
Z głębi tłumu ktoś zaproponował, by wezwać policję. Paddington się na dobre przestraszył. Odwrócił się i spojrzał na właściciela ręki, która ściskała mu ramię. – Och! – odezwał się surowy głos. – Znów się popisał. Że też tego nie przewidziałem. Inspektor wyjął notes. – Nazwisko, proszę. – Ee... Paddington – odparł Paddington. – Pytam o nazwisko, a nie do jakiej stacji chcesz dojechać – wyjaśnił inspektor. – No właśnie – odparł Paddington. – Tak się nazywam. – Paddington! – z niedowierzaniem powtórzył inspektor. – Niemożliwe. To jest nazwa stacji. Jak żyję, nie słyszałem nigdy o niedźwiedziu, który by się tak nazywał! – Nazwisko jest rzeczywiście niepospolite – odparł Paddington. – Ale nazywam się Paddington Brown, a mieszkam przy ulicy Windsor Gardens pod numerem 32. I straciłem z oczu panią Brown z Judytą. – Och! – inspektor zapisał coś w dużym notesie. – Czy można zobaczyć twój bilet? – Eee... miałem bilet – odpowiedział Paddington. – Ale zdaje mi się, że gdzieś się zapodział. Inspektor znów coś zapisał. – Zabawa w ruchome schody. Jazda bez biletu. Zatrzymanie ruchomych schodów. To są poważne wykroczenia – spojrzał na Paddingtona. – Co masz w tej sprawie do powiedzenia, młody niedźwiedziu? – Hm... eee – Paddington kręcił się niespokojnie i patrzył na swe łapy. – Czy zajrzałeś pod kapelusz? – spytał inspektor znacznie łagodniejszym tonem. – Pasażerowie często wkładają bilety pod kapelusz. Paddington aż podskoczył, tak mu ulżyło. – Wiedziałem, że gdzieś musi być – powiedział z wdzięcznością, wręczając bilet inspektorowi. Ten szybko zwrócił mu bilet. Kapelusz w środku był lepki od brudu. – W życiu nie widziałem pasażera – orzekł inspektor – który tyle czasu stracił na to, by się donikąd nie dostać. Często jeździsz koleją podziemną? – Pierwszy raz w życiu – odparł Paddington. – I ostatni, jeśli to będzie ode mnie zależało – dodała pani Brown, przepychając się przez tłum. – Czy to jest pani niedźwiedź? – spytał inspektor. – Bo jeżeli tak, muszę panią zawiadomić, że grubo przeskrobał. – Zajrzał do notesu. – Wiem, że na pewno dopuścił się dwóch poważnych wykroczeń, a może to jeszcze nie wszystko. Będę musiał wsadzić go do ciupy.
– O Boże! – pani Brown przycisnęła się do Judyty, szukając w niej oparcia. – Czy naprawdę pan musi? On jest taki mały i pierwszy raz w Londynie wyszedł z domu. Ręczę, że nigdy więcej tego nie zrobi. – Nieznajomość przepisów nie zwalnia od odpowiedzialności... – oświadczył inspektor. W jego głosie zabrzmiała groźba – ...przed sądem! – dodał. – Obowiązkiem obywatela jest przestrzeganie przepisów. Tak głosi prawo. – Przed sądem! – pani Brown nerwowo przesunęła ręką po czole. Słowo „sąd” zawsze ją zbijało z tropu. Już widziała, jak ciągną Paddingtona zakutego w kajdany, jak go biorą w krzyżowy ogień pytań i wyprawiają z nim inne straszne rzeczy. Judyta wzięła Paddingtona za łapę i mocno ją ścisnęła, żeby mu dodać ducha. Paddington z wdzięcznością spojrzał jej w oczy. Nie bardzo się orientował, o czym jest mowa, ale to wszystko nic dobrego nie wróżyło. – Czy pan powiedział, że obowiązkiem obywatela jest przestrzeganie przepisów? – stanowczym głosem spytała Judyta. – Właśnie. I ja mam też swoje obowiązki. – Ale prawo ani słowem nie wspomina o niedźwiedziach? – z niewinną miną zapytała Judyta. – Ano... – inspektor podrapał się po głowie. – Przepisy nie rozwodzą się szeroko na temat niedźwiedzi. Popatrzył na Judytę, potem na Paddingtona i rozejrzał się wokół. Ruchome schody już były czynne, tłum gapiów zniknął. – To jest wyraźnie wbrew przepisom – powiedział – Ale... – Och, dziękuję panu – odparła Judyta. – Jest pan najmilszym człowiekiem, jakiego poznałam w życiu. Paddington, zgadzasz się ze mną? Paddington energicznie kiwnął głową parę razy, inspektor się zaczerwienił. – Odtąd stale będę jeździć tą koleją podziemną – Paddington uprzejmie zapewnił inspektora. – Nie ulega wątpliwości, że jest to najmilsza kolej podziemna w całym Londynie. Inspektor otwarł usta, już chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. – No, chodźcie, dzieci! – ponagliła ich pani Brown. – Musimy się spieszyć, bo inaczej nie zdążymy zrobić zakupów. Gdzieś z wysoka dobiegło ich uszu ujadanie psów. Inspektor westchnął. – Nic nie rozumiem – powiedział. – Była to taka przyzwoita stacja i dotąd funkcjonowała bez zarzutu. A to co znowu?! Spojrzał za oddalającą się panią Brown i Judytą. Paddington zamykał pochód. Inspektor przetarł oczy. – To dziwne – powiedział do siebie. – Coś mi się chyba przywidziało. Przysiągłbym, że temu niedźwiedziowi wyłazi z walizki kawałek boczku! Wzruszył ramionami. Ale czekało go większe zmartwienie. Sądząc z ujadania, jakie dobiegło ze szczytu schodów, żarła się tam cała gromada psów. Trzeba było zbadać tę sprawę.
ROZDZIAŁ CZWARTY
WYPRAWA NA ZAKUPY Sprzedawca w dziale męskiej konfekcji domu towarowego Barkridges w sztywno wyciągniętej przed siebie ręce trzymał kciukiem i palcem wskazującym kapelusz Paddingtona. I spoglądał na niego z wyraźnym niesmakiem. – Spodziewam się, łaskawa pani, że ten młody... eee, dżentelmen już nie będzie potrzebował tej rzeczy – powiedział. – Ależ będę! – stanowczo zaprotestował Paddington. – Miałem ten kapelusz przez całe życie – od czasu, jak byłem mały. – Ale czy nie chciałbyś, Paddingtonie, mieć nowego, pięknego kapelusika – pospiesznie zapytała pani Brown. – Od święta? Paddington pomyślał chwilę. – Mogę mieć coś na deszcz i niepogodę – odparł. – A to jest mój najlepszy kapelusz. Sprzedawca lekko się wzdrygnął i odwracając głowę na bok, położył przedmiot sporu na najdalszym końcu lady. – Albercie! – skinął na młodzieńca, który kręcił się w pobliżu. – Zobacz no, co mamy w najmniejszym rozmiarze. Albert zaczął szperać pod ladą. – Skoro już tu jesteśmy – powiedziała pani Brown – chcielibyśmy zobaczyć jakiś ładny, ciepły płaszcz na zimę. Może coś z flauszu, na kołeczki, żeby łatwo się zapinało. Interesuje nas też nieprzemakalny płaszcz na lato. Sprzedawca spojrzał na nią wyniośle. Nie przepadał za niedźwiedziami, a ten spoglądał na niego spode łba, od chwili, gdy wspomniał o jego zaszarganym kapeluszu. – Czy pani szanowna nie była jeszcze u nas w suterenie? – zapytał. – Mamy tam wyprzedaż wyjątkowo tanich rzeczy. – Nie, proszę pana, nie byłam – odparła pani Brown, nie ukrywając oburzenia. – Wyprzedaż tandety, rzeczywiście! Nawet nie słyszałam, że coś podobnego istnieje. A ty, Paddingtonie? – Ja też nie – rzekł Paddington, choć nie miał pojęcia, co to jest tandeta. – Nigdy! Obrzucił sprzedawcę przeciągłym spojrzeniem, a ten odwrócił wzrok. Poczuł się trochę nieswojo. Paddington umiał zmierzyć kogoś upartym i przenikliwym spojrzeniem, jeśli tylko
uznał to za stosowne. Było to bardzo mocne spojrzenie. Nauczyła go tej sztuki ciocia Lucy i zachowywał ją na specjalne okazje. Pani Brown wskazała palcem na elegancki niebieski płaszcz z flauszu z czerwoną lamówką. – To by się nadawało – powiedziała. Sprzedawca przełknął ślinę. – Tak jest, proszę pani. Proszę bardzo. Skinął na Paddingtona. – Pan pozwoli – powiedział. Paddington poszedł za sprzedawcą, trzymając się jakieś dwie stopy za nim i zachowując twarde spojrzenie. Kark sprzedawcy poczerwieniał. Biedak nerwowo poprawiał sobie kołnierzyk. Gdy przechodzili koło lady z kapeluszami, Albert, który żył w ustawicznym strachu przed swym przełożonym, a ostatnie wydarzenia śledził z otwartymi ustami, podniósł oba kciuki w górę pod adresem Paddingtona, co miało znaczyć: „Trzymajmy się, nie dajmy się!”. Paddington pokiwał mu łapą. Zaczynał coraz lepiej się bawić. Pozwolił sprzedawcy, by włożył na niego płaszcz, po czym stanął przed lustrem i długo się podziwiał. Był to pierwszy płaszcz w jego życiu. W Peru było bardzo gorąco i chociaż ciocia Lucy przykazała mu nosić kapelusz, żeby nie dostał udaru słonecznego, przez cały rok było zbyt ciepło, by nosić jakikolwiek płaszcz. Spoglądał na siebie w lustrze i dziwił się, że nie widzi jednego, ale długi rząd niedźwiadków ciągnący się jak okiem sięgnąć. Istotnie, gdzie tylko spojrzał, widać było misie i wszystkie wyglądały nad podziw wytwornie. – Czy ten kaptur nie jest odrobinę za duży? – spytała zaniepokojona pani Brown. – W tym roku nosi się duże kaptury, łaskawa pani – odparł sprzedawca. – To ostatni krzyk mody. Już miał ochotę dodać, że poza tym Paddington ma dużych rozmiarów głowę, ale się rozmyślił. Niedźwiedzie bywają dość nieobliczalne. Nigdy nie wiadomo, co sobie myślą, a ten wyglądał na takiego, który ma wyrobione poglądy. – A tobie się podoba? – spytała pani Brown Paddingtona. Paddington przestał liczyć niedźwiedzie w lustrach i odwrócił się, by zobaczyć, jak wygląda z tyłu. – Jest to, moim zdaniem, najpiękniejszy płaszcz, jaki w życiu widziałem – powiedział po krótkim namyśle. Pani Brown i sprzedawca odetchnęli z wielką ulgą. – Świetnie – odezwała się pani Brown. – W takim razie sprawa załatwiona. Pozostaje jeszcze kapelusz i płaszcz przeciwdeszczowy. Podeszła do lady z kapeluszami, gdzie Albert, który nie mógł oderwać pełnych podziwu oczu od Paddingtona, ułożył ogromny stos kapeluszy.
Były tam meloniki, kapelusze od słońca, kapelusze filcowe, berety i nawet jeden mały cylinderek. Pani Brown obejrzała je bez przekonania. – To trudna sprawa – powiedziała spoglądając na Paddingtona. – Chodzi przede wszystkim o jego uszy. Dość odstające. – Można wyciąć otwory na uszy – poradził Albert. Sprzedawca zmierzył go lodowatym spojrzeniem. – Wyciąć dziury w kapeluszu z firmy Barkridges! – zawołał. – Czegoś podobnego jeszcze nie słyszałem! Paddington odwrócił się i spojrzał na niego przeciągle. – To... eee... – głos sprzedawcy zawisł w powietrzu. – Zaraz przyniosę nożyczki – oświadczył nie swoim głosem. – Nie sądzę, aby to było potrzebne – prędko odparła pani Brown. – Nie zanosi się na to, by chodził do pracy w mieście, więc nie musi się ubierać nazbyt elegancko. Ten wełniany beret bardzo mi się podoba – ten z pomponem. Zielony kolor pasuje do nowego płaszcza, a poza tym można będzie beret naciągnąć tak, że nakryje uszy, gdy będzie zimno. Wszyscy zgodzili się, że Paddington wygląda bardzo wytwornie. Pani Brown szukała przeciwdeszczowego płaszcza, a Paddington podreptał do lustra, by się jeszcze raz przejrzeć. Okazało się, że dość trudno jest zdjąć beret, bo uszy zawadzały. Ale jak dobrze pociągnął za pompon, podnosił beret wcale wysoko, co właściwie równało się uchyleniu kapelusza. Znaczyło to, że mógł być uprzejmy bez odmrożenia sobie uszu. Sprzedawca chciał zapakować płaszcz, ale po dłuższej i gwałtownej wymianie zdań na ten temat uzgodniono, że choć dzień był ciepły, Paddington włoży płaszcz na siebie. Miś był bardzo zadowolony i chciał koniecznie sprawdzić, czy płaszcz zwróci powszechną uwagę. Uścisnął dłoń Albertowi, a sprzedawcę obdzielił jeszcze jednym przeciągłym, złym, spojrzeniem. Nieszczęsny ekspedient opadł na krzesło i wycierał chusteczką spocone czoło, gdy pani Brown pierwsza podążyła w stronę drzwi. Barkridges jest to duży dom towarowy, wyposażony w ruchome schody i kilka wind. Pani Brown zawahała się przy drzwiach, po czym wzięła mocno Paddingtona za łapę i poprowadziła go ku windzie. Miała na ten dzień dosyć ruchomych schodów. Ale dla Paddingtona wszystko, prawie wszystko, było nowością i chętnie próbował różnych dziwnych rzeczy. Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że wolałby przejechać się ruchomymi schodami. Wyglądały tak ładnie i poruszały się tak gładko. Ale windy! Ha! Po pierwsze, w windzie było mnóstwo ludzi obładowanych paczkami, a wszystkim się tak spieszyło, że nie mieli czasu zwrócić uwagi na małego niedźwiadka. Jakaś kobieta oparła nawet torbę z zakupami na jego głowie i była bardzo zdziwiona, gdy Paddington zepchnął łapą torbę z głowy. Nagle wydało mu się, że jedna jego połowa oderwała się od niego, a druga została tam, gdzie była. Już się oswoił z tym wrażeniem, gdy znów druga jego połowa dogoniła pierwszą, a nawet ją wyprzedziła, po czym drzwi windy się otworzyły. W drodze na
dół powtórzyło się to cztery razy, aż ku wielkiej radości Paddingtona windziarz oznajmił, że to parter, i pani Brown wyprowadziła Paddingtona z windy. Przyjrzała mu się uważnie. – O Boże, Paddington, coś taki blady? – spytała. – Źle się czujesz? – Niedobrze mi – odparł Paddington. – Nie lubię windy. I lepiej by było, gdybym się tak nie objadł na śniadanie! – Ojejej! – pani Brown rozejrzała się wokół. Judyta odeszła na chwilę, bo chciała coś sobie kupić. Nigdzie jej nie było widać. – Może dobrze ci zrobi, jak posiedzisz tu chwilkę, a ja tymczasem odnajdę Judytę – powiedziała pani Brown. Paddington osunął się na walizkę. Wyglądał bardzo smętnie. Nawet pompon na berecie mu oklapł. – Nie wiem, czy to mi dobrze zrobi – odparł. – Ale postaram się. – Zaraz wrócę – zapewniła go pani Brown. – Potem weźmiemy taksówkę i pojedziemy na obiad. Paddington jęknął żałośnie. – Biedny Paddingtonie – powiedziała pani Brown – musisz bardzo źle się czuć, skoro nie chcesz słyszeć o obiedzie. Usłyszawszy po raz wtóry wzmiankę o obiedzie, Paddington zamknął oczy i jęknął jeszcze głośniej. Pani Brown odeszła na palcach. Przez dobrych parę minut Paddington siedział z zamkniętymi oczami, a kiedy poczuł się lepiej, uprzytomnił sobie, że raz po raz przyjemny powiew powietrza chłodzi mu pyszczek. Ostrożnie otworzył jedno oko, żeby zobaczyć, skąd się biorą te powiewy, i dopiero teraz zauważył, że siedzi blisko głównego wejścia do domu towarowego. Otwarł drugie oko i postanowił zbadać teren. Jeśli wyjdzie i stanie za szklanymi drzwiami, zobaczy, jak nadejdą pani Brown i Judyta. Pochylił się, by podnieść walizkę, i nagłe zrobiło się ciemno jak w czarną noc. „O rany! – pomyślał. – Wszystkie światła zgasły”. Wyciągnął łapy i po omacku szedł w stronę wyjścia. Pchnął w miejscu, gdzie powinny być drzwi, ale bezskutecznie. Posunął się wzdłuż ściany jeszcze kawałek i znowu pchnął. Tym razem drzwi się ruszyły. Musiały mieć mocne sprężyny – pchał z całej siły, aż w końcu udało mu się prześliznąć przez wąską szczelinę. Drzwi same głośno się za nim zatrzasnęły, ale Paddington bardzo się rozczarował, gdy stwierdził, że na ulicy jest tak samo ciemno, jak było w domu towarowym. Żałował teraz, że nie został na miejscu. Odwrócił się i zaczął szukać drzwi. Zniknęły jak kamfora. Paddington uznał, że dla większej swobody ruchu trzeba się położyć, i zaczął się czołgać. W ten sposób posunął się trochę i stuknął głową o coś twardego. Spróbował łapą odsunąć to na bok, ruszyło się lekko, więc pchnął mocniej.
Nagle huknęło, jakby piorun trzasnął, i zanim Paddington zorientował się, gdzie jest, jakaś ogromna góra zaczęła mu się sypać na głowę. Wyglądało to tak, jakby zwaliło się na niego całe niebo. Potem nastała cisza. Paddington leżał z mocno zamkniętymi oczami. Bał się nawet oddychać. Z daleka dały się słyszeć jakieś głosy, a raz czy dwa ktoś jakby bił pięścią w szybę. Paddington ostrożnie otworzył jedno oko i ze zdumieniem stwierdził, że światła znów się zapaliły. Nieśmiało pociągnął kaptur flauszowego płaszcza w górę i odsłonił głowę. Światła wcale nie zgasły! Najwidoczniej kiedy się schylił po walizkę, kaptur spadł mu na głowę i zasłonił cały świat. Usiadł i rozejrzał się, gdzie jest. Czuł się znacznie lepiej. Nie bez zdziwienia zobaczył, że siedzi w małym pokoju, na którego środku wznosił się olbrzymi stos puszek i misek, dużych i małych. Przetarł oczy, szeroko je otworzył i wlepił w widok przed sobą. Za jego plecami była ściana z drzwiami, a przed nim duże okno. Za oknem zebrał się wielki tłum, ludzie pchali się jeden przez drugiego i pokazywali palcami w jego stronę. Stwierdził z przyjemnością, że to właśnie na niego pokazują. Wstał – co wcale nie przyszło mu łatwo, bo trudno było utrzymać się na górze blaszanych naczyń – wziął w łapę pompon i pociągnął w górę beret, ile się tylko dało. Tłum przyjął to radosnymi okrzykami. Paddington zgiął się w ukłonie, pokiwał im łapą i zaczął przyglądać się spustoszeniu wokół siebie. Przez chwilę nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie jest, ale wkrótce olśniła go pewna myśl. Zamiast wyjść na ulicę najwidoczniej otworzył drzwi prowadzące na wystawę! Paddington był bystrym niedźwiedziem i w drodze ze stacji zauważył wiele podobnych wystaw. Przedstawiały się bardzo interesująco. Znajdowało się na nich tyle rzeczy, że było na co popatrzeć. Raz ujrzał, jak jakiś mężczyzna układa na wystawie puszki i skrzynki w piramidę. Teraz przypomniał sobie, że wtedy praca ta wydawała mu się bardzo przyjemna. Rozejrzał się z zamyśloną miną. – O Boże! – powiedział głośno pod adresem całego świata. – Znów wpadłem. Jeśli zwalił całą tę górę, a niechybnie to zrobił, ktoś będzie się gniewał na niego. Co tu ukrywać, wielu ludzi będzie miało pretensje. Bo ludzie w ogóle nie są skorzy do słuchania wyjaśnień i wcale niełatwo będzie im wytłumaczyć, jak to kaptur spadł mu na głowę. Schylił się i zaczął podnosić różne rzeczy. Na podłodze leżały szklane półki, pewnie pospadały z góry. Na wystawie było coraz cieplej, zdjął więc płaszcz i starannie powiesił go na gwoździu. Potem podniósł szklaną półkę i spróbował umieścić ją na stosie puszek tak, żeby nie zleciała. Jakoś się trzymała, położył więc na niej parę puszek, a na wierzchu umieścił miednicę. Niezbyt pewnie to się trzymało, ale... cofnął się i spojrzał na swe dzieło... Tak, widok był nie najgorszy. Oklaski tłumu za oknem dodały mu ducha. Pokiwał łapą ludziom na ulicy i podniósł następną półkę. Tymczasem w domu towarowym pani Brown prowadziła poważną rozmowę z miejscowym detektywem.
– Powiada pani, że zostawiła go tutaj? – spytał detektyw. – Tak jest. Czuł się niedobrze i poleciłam mu, żeby się nie ruszał z miejsca. Nazywa się Paddington. – Paddington – detektyw dokładnie zapisał nazwisko w notesie. – Jakiego rodzaju niedźwiedziem jest ten Paddington? – Och, ma złociste futro – odparła pani Brown. – Ubrany był w niebieski płaszcz z flauszu, a w łapie trzymał walizkę. – I ma czarne uszy – dodała Judyta. – Bez trudu pan go rozpozna. – Czarne uszy – powtórzył detektyw i oblizał ołówek. – Wątpię, czy to panu wiele pomoże – powiedziała pani Brown. – Bo na głowie miał beret. Detektyw przyłożył dłoń do ucha. – Miał co?! – krzyknął. Rzeczywiście dał się słyszeć straszny hałas, z każdą chwilą coraz większy. Potem do ich uszu dobiegły oklaski, które powtórzyły się parę razy. Detektyw usłyszał wyraźnie, że gdzieś tłum wznosi radosne okrzyki. – Miał beret! – krzyknęła mu do ucha pani Brown. – Wełniany, zielony, naciągnięty na uszy. Z pomponem. Detektyw zamknął notes, aż trzasnęło. Z ulicy dobiegał coraz większy hałas. – Pani wybaczy – powiedział z surową miną. – Tam się dzieją jakieś dziwne rzeczy, muszę zbadać tę sprawę. Pani Brown i Judyta wymieniły spojrzenia. Równocześnie pomyślały to samo. Jednym głosem zawołały: „Paddington!” i pobiegły za detektywem. Pani Brown trzymała się poły jego marynarki, a Judyta płaszcza matki, kiedy we trójkę przepychali się przez tłum na trotuarze. Właśnie gdy przedarli się do wystawy, tłum zawył z uciechy. – To było do przewidzenia – powiedziała pani Brown. – Paddington! – krzyknęła Judyta. Paddington właśnie wdrapał się szczyt piramidy. W każdym razie miała to być piramida, ale niezupełnie się udała. Nie miało to określonego kształtu i kiwało się na wszystkie strony. Paddington ulokował ostatnią puszkę na szczycie swej budowli i znalazł się w trudnej sytuacji. Chciał zejść na dół, ale nie mógł. Wyciągnął przed siebie łapę, góra się zachwiała. Nie wiedząc, co począć, uczepił się puszek i huśtał się z nimi w powietrzu. Tłum patrzył z zapartym tchem. Nagle, całkiem niespodziewanie, cała góra runęła. Tylko tym razem Paddington znalazł się na wierzchu, a nie na spodzie rumowiska. Z piersi tłumu wydarł się jęk zawiedzionej nadziei.
– Od lat nie widziałem takiego widowiska – powiedział jakiś mężczyzna z tłumu do pani Brown. – Trzeba przyznać, że mają oni pomysły nie z tej ziemi. – Mamusiu, czy on zrobi to jeszcze raz? – spytał jakiś mały chłopczyna. – Chyba nie, syneczku – odparła matka. – Myślę, że dziś już nic więcej nie pokaże. I wskazała palcem na wystawę, z której detektyw ściągał zakłopotanego Paddingtona. Pani Brown pobiegła do wejścia, a za nią Judyta. W domu towarowym detektyw popatrzył na Paddingtona i zajrzał do notesu. – Niebieski płaszcz z flauszu – powiedział. – Zielony wełniany beret! – Ściągnął beret z głowy Paddingtona. – Czarne uszy! Wiem, kim jesteś – rzekł groźnym tonem. – Jesteś Paddington! Paddington o mało nie przewrócił się na plecy ze zdumienia. – Skąd pan wie? – zapytał. – Jestem detektywem – oparł tamten. – Należy do moich obowiązków wiedzieć takie rzeczy. Bez przerwy czyhamy na przestępców. – Ale ja nie jestem przestępcą – gorąco zaprotestował Paddington. – Jestem niedźwiedziem! A poza tym starałem się tylko zrobić porządek na wystawie... – Porządek na wystawie! – zapienił się detektyw. – Ciekawe, co na to powie pan Perkins. Właśnie dziś rano ustawił na wystawie tę dekorację. Paddington niepewnie się rozejrzał. Pani Brown i Judyta biegły w jego stronę. Poza tym jeszcze parę innych osób zdążało w tym samym kierunku, a wśród nich pan z ważną miną, w czarnej marynarce i sztuczkowych spodniach. Wszyscy dopadli Paddingtona równocześnie i wszyscy zaczęli mówić naraz. Paddington siadł na walizce i spokojnie im się przyglądał. Bywają takie chwile, kiedy najlepiej jest siedzieć cicho. Właśnie nadeszła taka chwila. W końcu pan z ważną miną wziął górę nad innymi, bo mówił najgłośniej i nie przestał mówić, gdy reszta zamilkła. Ku zdziwieniu Paddingtona ważny pan schylił się, chwycił go za łapę i zaczął nią potrząsać tak mocno, że o mało mu jej nie urwał. – Jakże miło mi poznać pana, mój niedźwiedziu! – zagrzmiał pan w sztuczkowych spodniach. – Bardzo się cieszę. I gratuluję. – Nie ma za co – odparł Paddington, trochę zbity z tropu. Nie wiedział dlaczego, ale wyglądało na to, że ważny pan jest bardzo zadowolony. Pan zwrócił się do pani Brown. – Mówi pani, że on się nazywa Paddington? – zapytał. – Tak jest – odpowiedziała pani Brown. – Z całą pewnością nie chciał zrobić nic złego. – Nic złego? – pan ze zdumieniem spojrzał na panią Brown. – Tak pani powiedziała? Moja droga pani, dzięki popisom tego niedźwiedzia w naszym domu towarowym zebrały się takie tłumy, jakich nie oglądaliśmy od wielu lat. Nasze telefony dzwonią bez przerwy. –
Wskazał ręką w stronę wejścia. – I ludzie dalej się pchają do środka. – Położył rękę na głowie Paddingtona. – Firma Barkridges– powiedział – Firma Barkridges – powtórzył – jest wdzięczna! – Podniósł drugą rękę na znak, że prosi o ciszę. – Chcielibyśmy jakoś dać wyraz naszej wdzięczności. Jeśli cokolwiek... jeśli mamy na składzie coś, co by pana interesowało... Paddingtonowi roziskrzyły się oczy. Dobrze wiedział, czego chce. Widział to, kiedy jechali na górę, do działu konfekcji. Stało samotnie na ladzie w żywnościowym dziale sklepu. Największe, jakie widział w swym życiu. Niemal jego wielkości. – Chciałbym – rzekł – dostać słój marmolady. Z tych największych. Jeśli nawet dyrektor firmy Barkridges się zdziwił, nie dał tego poznać po sobie. Z wyrazem szacunku na twarzy stanął obok wejścia do windy. – Będzie marmolada – oświadczył naciskając guzik. – Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, wolałbym posłużyć się schodami – powiedział Paddington.
ROZDZIAŁ PIĄTY
PADDINGTON I „STARY MISTRZ” Paddington szybko się zadomowił u państwa Brown i stał się jednym z członków rodziny. Rzeczywiście już po paru dniach nie sposób było sobie wyobrazić życia bez niego. Starał się pomagać w domu. Dni szybko mijały. Państwo Brown mieszkali niedaleko Portobello Road, ulicy, na której mieściło się wielkie targowisko. Bardzo często, kiedy pani Brown była zajęta, posyłała misia po zakupy. W tym celu zrobiła mu wózek. Był to stary kosz na kółkach z drążkiem do kierowania. Paddington miał talent do zakupów i niebawem wszyscy handlarze na targu dobrze go znali. Okazał się niedźwiedziem dokładnym w rachunkach, a zakupy traktował z należytą powagą. Gniótł łapą owoce, by sprawdzić, czy są odpowiednio twarde, jak nauczyła go tego pani Bird. I stale miał oko na okazje taniego zakupu. Zdobył sobie popularność wśród handlarzy. Ze skóry wychodzili, żeby mu dogodzić, i co mieli najlepszego, odkładali dla Paddingtona. – Nasz niedźwiadek potrafi za szylinga dostać więcej niż ktokolwiek inny – mawiała pani Bird. – Doprawdy, nie wiem, jak on to robi. Chyba jest dusigroszem. – Nie jestem dusigroszem – z oburzeniem odparł Paddington. – Po prostu się staram. – Tak czy inaczej – powiedziała pani Bird – jesteś misiem na wagę złota. Paddington bardzo serio odniósł się do słów pani Bird i sporo czasu spędzał w łazience, ważąc się na wadze, która tam stała. Wreszcie postanowił zasięgnąć w tej sprawie rady swego przyjaciela, pana Grubera. Dużo czasu zajmowało mu oglądanie sklepowych wystaw, a z wszystkich jakie się znajdowały przy Portobello Road, wystawa pana Grubera była najlepsza. Po pierwsze, była nie tylko ładna, ale i niska, Paddington nie musiał więc stawać na palcach, by ją obejrzeć, a po drugie, mieściło się na niej wiele ciekawych rzeczy. W sklepie zgromadzono tak dużo towaru – stare meble, medale, garnki i rondle, obrazy – że trudno było wejść do środka, toteż stary pan Gruber przeważnie siedział na leżaku przed sklepem. Pan Gruber uznał Paddingtona za bardzo ciekawą postać i rychło serdecznie się zaprzyjaźnili. Po drodze do domu, wracając z zakupów, Paddington często odwiedzał pana Grubera i nieraz całymi godzinami rozprawiali o Południowej Ameryce, którą pan Gruber poznał jako mały chłopiec. O godzinie jedenastej pan Gruber zjadał małą bułeczkę z
rodzynkami i wypijał filiżankę kakao. Bardzo chętnie zapraszał swego przyjaciela na to drugie śniadanie. – Wielka to przyjemność pogawędzić sobie przy słodkiej bułeczce i filiżance kakao – mawiał. Paddington zaś, który lubił wszystkie te trzy rzeczy, godził się z poglądem pana Grubera, mimo że kakao przydawało jego wąsom śmiesznego koloru. Paddington od dawna interesował się błyszczącymi przedmiotami i pewnego ranka zapytał pana Grubera, co sądzi o jego peruwiańskich centavos. W skrytości ducha liczył na to, że jeśli jego monety dużo są warte, mógłby je sprzedać i kupić prezent państwu Brown. Półtora szylinga kieszonkowego, jakie co tydzień dostawał od pana Browna, nie było sumą do pogardzenia, ale jak w sobotę kupił parę słodkich bułeczek, niewiele mu zostawało. Pan Gruber długo się zastanawiał, aż w końcu poradził Paddingtonowi, by się nie wyzbywał swych monet. – Nie zawsze za to, co się najbardziej świeci, można dostać najwięcej pieniędzy, panie Brown – powiedział. Pan Gruber stale tak nazywał Paddingtona, który bardzo był z tego powodu dumny. Pan Gruber zaprowadził go w głąb sklepu, gdzie stało jego biurko, i z szuflady wyjął tekturowe pudełko pełne starych monet. Były brudne i wyglądały nieszczególnie. – Dobrze im się pan przyjrzał, panie Brown? – spytał. – To są tak zwane suwereny. Jak się na nie spojrzy, nie wyglądają na to, by wiele były warte, a jednak jest inaczej. Są ze szczerego złota i jeden taki suweren wart jest siedemdziesiąt szylingów. Inaczej mówiąc, można dostać ponad dziesięć funtów za uncję2 tych monet. Gdyby pan kiedy znalazł takiego suwerena, proszę przynieść go do mnie. Pewnego dnia Paddington dokładnie zważył się w łazience i pobiegł do pana Grubera z wyrwaną z notesu kartką papieru, zapisaną tajemniczymi obliczeniami. Po sutym niedzielnym obiedzie Paddington stwierdził, że waży prawie szesnaście funtów. To by było – jeszcze raz spojrzał na kartkę, gdy był już niedaleko sklepu pana Grubera – prawie dwieście sześćdziesiąt uncji, co znaczy, że był wart, okrągło licząc, dwa tysiące pięćset funtów! Pan Gruber pilnie wysłuchał wszystkiego, co Paddington miał mu do powiedzenia, po czym zamknął oczy i pogrążył się w myślach. Był zacnym człowiekiem i nie chciał rozczarować Paddingtona. – Nie wątpię – odezwał się wreszcie – że pan rzeczywiście jest wart tyle pieniędzy. Jest pan bezsprzecznie bardzo cennym młodym niedźwiedziem. Wiem o tym. Wiedzą o tym państwo Brown. A także pani Bird. Ale czy fakt ten jest znany innym ludziom? Spojrzał na Paddingtona zza okularów – Na tym świecie, drogi panie Brown, niejedna rzecz nie jest tym, na co wygląda – powiedział ze smutkiem. 2
Uncja – angielska miara wagi (28,35 g).
Paddington westchnął. Był szczerze zawiedziony. – Wielka szkoda – powiedział. – Życie byłoby piękniejsze. – Być może – odparł pan Gruber z dość zagadkową miną. – Być może. Ale wtedy nie spotykałyby nas miłe niespodzianki. Wprowadził Paddingtona do sklepu, podsunął mu krzesło i zniknął w magazynie. Za chwilę wrócił niosąc duży obraz, na którym wymalowany był statek. Ściślej mówiąc, statek zajmował połowę miejsca na płótnie. Na drugiej połowie widać było damę w wielkim kapeluszu. – No proszę – powiedział z dumą. – To miałem na myśli mówiąc, że nie wszystko jest tym, na co wygląda. Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie o tym obrazie, panie Brown. Paddingtonowi to pochlebiło, ale i wprawiło go w zakłopotanie. Obraz wyglądał na ni to, ni owo – Paddington podzielił się z panem Gruberem swoim zdaniem. – Ba! – zawołał pan Gruber wielce uradowany. – Rzeczywiście, teraz jest tak, jak pan powiedział. Ale proszę poczekać, aż wyczyszczę ten obraz! Dałem za niego pięć szylingów! Było to przed wielu laty. Obraz przedstawiał tylko ten żaglowiec. I co pan powie? Kiedy niedawno wziąłem się do odczyszczania obrazu, farba zaczęła złazić i odkryłem pod nią inny obraz. – Rozejrzał się i ściszył głos. – Nikt o tym nie wie – mówił szeptem – ale zdaje mi się, że ten obraz pod spodem jest cennym dziełem sztuki. Możliwe, że namalował go, jak to mówią, jakiś „stary mistrz”. Widząc, że Paddington dalej nic nie rozumie, wyjaśnił mu, że w dawnych czasach, kiedy u malarzy krucho było z pieniędzmi i nie stać ich było na kupno płótna, malowali czasem na starych obrazach. I zdarzało się, choć bardzo rzadko, że malowali na obrazach malarzy, którzy potem stali się sławni i za ich dzieła płacono mnóstwo pieniędzy. Skoro jednak na wierzchu było namalowane co innego, nikt nie wiedział, że pod spodem jest dzieło „starego mistrza”. – To jakaś bardzo zawiła historia – powiedział Paddington, głęboko zamyślony. Pan Gruber długo jeszcze mówił o malarstwie, był to bowiem jego ulubiony temat. Ale Paddington, choć zazwyczaj ogromnie ciekawiło go wszystko, co mu pan Gruber opowiadał, tym razem nie bardzo słuchał. W końcu podziękował za drugą filiżankę kakao, ześliznął się z krzesła i ruszył w drogę do domu. Odruchowo uchylał kapelusza, ilekroć ktoś mu powiedział „dzień dobry”, ale jego oczy błądziły gdzieś bardzo daleko. Nawet nie zauważył zapachu słodkich bułeczek, zalatującego z piekarni. Pewna myśl zaświtała mu w głowie. Po powrocie do domu od razu poszedł do swojego pokoju, położył się na łóżku i długo leżał, wpatrzony w sufit. Trwało to tak długo, że wielce zaniepokojona pani Bird uchyliła drzwi i wsunęła głowę do pokoju, by zobaczyć, czy Paddingtonowi nic się nie stało. – Wszystko w porządku, dziękuję – powiedział Paddington z roztargnieniem. – Po prostu myślę.
Pani Bird zamknęła drzwi i zbiegła po schodach, by wszystkim oznajmić nowinę. Wiadomość została przyjęta bez większego entuzjazmu. – Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby tylko myślał – odezwała się pani Brown. Na jej twarzy odmalowało się zmartwienie. – Ale kiedy on zaczyna myśleć o czymś, awantura wisi w powietrzu. Była jednak tak pochłonięta domowymi zajęciami, że szybko o tym zapomniała. Nie ulega wątpliwości, że zarówno pani Brown, jak i pani Bird miały tyle do roboty, że nie zauważyły małej postaci niedźwiadka skradającej się w chwilę potem przez podwórze w stronę szopy, w której pan Brown przechowywał różne rzeczy. Nie widziały też, jak Paddington wracał uzbrojony w butelkę płynu do zmywania farb i stertę szmat. Gdyby go zobaczyły, pewnie by ścierpła im skóra. A gdyby jeszcze pani Brown spostrzegła, jak Paddington skrada się na palcach do salonu i ostrożnie zamyka za sobą drzwi – jej spokój na pewno zostałby na dobre zmącony. Na szczęście, wszyscy byli zbyt zajęci, aby mogli cokolwiek zauważyć. Jeszcze szczęśliwiej się złożyło, że przez dłuższy czas nikt nie wszedł do salonu. Faktem jest, iż Paddington znalazł się w opałach. Sprawy bowiem przybrały obrót zgoła nieoczekiwany. Żałował teraz, że uważniej nie słuchał, co pan Gruber mówił na temat zmywania farby z obrazów. Przede wszystkim – choć zużył prawie pół butelki płynu do zmywania farby stanowiącego własność pana Browna – farba z obrazu zlazła tylko częściowo, i to smugami. Po drugie, a było to jeszcze większe nieszczęście, tam gdzie farba zeszła, okazało się, że było pod nią tylko białe płótno. Paddington cofnął się parę kroków i spojrzał na swoje dzieło. Przedtem obraz przedstawiał jezioro, nad nim błękitne niebo i rozsiane na wodzie żaglówki. Teraz wyglądało to jak burza na morzu. Wszystkie żaglówki diabli wzięli, niebo dziwnie poszarzało, a pół jeziora w ogóle zniknęło. „Jak to dobrze, że znalazłem tę starą skrzynkę z farbami” – pomyślał Paddington. Stał w pewnej odległości od obrazu, trzymał w wyciągniętej przed siebie łapie pędzel i mrużąc oczy spoglądał na jego koniec, jak to podpatrzył u prawdziwych malarzy. Na paletę, którą trzymał w lewej łapie, wycisnął trochę czerwonej farby i rozsmarował ją pędzlem. Obejrzał się niespokojnie przez ramię, po czym maznął farbą po płótnie. Farby znalazł w szafce pod schodami. W kolorach czerwonym, zielonym, żółtym i niebieskim. Całą skrzynkę. Prawdę mówiąc kolorów było tyle, że niełatwo przyszło mu się zdecydować, od którego zacząć. Starannie wytarł pędzel o kapelusz i spróbował następnej farby, a potem jeszcze jednej. Wszystko to było bardzo interesujące, chciał spróbować każdego koloru i szybko zapomniał, że ma namalować obraz.
Wynik jego zabiegów okazał się bardziej deseniem niż obrazem – były to kreski, kółka i krzyżyki w rozmaitych kolorach. Samego Paddingtona zdjęła zgroza, gdy wreszcie się cofnął, by zobaczyć swe dzieło. Z pierwotnego obrazu nie zostało ani śladu. W dość smutnym nastroju włożył tubki z farbami z powrotem do skrzynki, a obraz w płócienny pokrowiec i oparł go o ścianę, dokładnie tam, gdzie go znalazł. Z pewną niechęcią postanowił, że później spróbuje jeszcze raz. Samo malowanie było zabawne, ale nie takie łatwe, jak się mogło zdawać. W czasie kolacji milczał jak zaklęty, do tego stopnia, że pani Brown parę razy zapytała go, jak się czuje, aż w końcu przeprosił towarzystwo i udał się na górę. – Miejmy nadzieję, że nic mu nie jest – powiedziała pani Brown, gdy Paddington wyszedł. – Kolacji nawet nie tknął, a to zupełnie do niego niepodobne. I na całej twarzy miał jakieś dziwne czerwone plamy. – A to heca! – zawołał Jonatan. – Czerwone plamy! Mam nadzieję, że już się od niego czymś zaraziłem i nie będę musiał wrócić do szkoły! – Ha, miał też zielone plamy – powiedziała Judyta. – Na własne oczy widziałam! – Zielone plamy! – nawet pan Brown się zaniepokoił. – Czy on się nie nabawił jakiejś choroby? Jeżeli te plamy nie znikną do rana, wezwę lekarza. – A tak się cieszył, że pójdzie na wystawę dzieł artystów amatorów – powiedziała pani Brown. – To byłoby straszne, gdyby musiał zostać w łóżku. – Czy tatuś spodziewa się dostać nagrodę za swój obraz? – zapytał Jonatan. – Najwięcej ze wszystkich zdziwiony byłby twój ojciec, gdyby mu dali nagrodę – odparła pani Brown. – Ani razu nie spotkało go takie szczęście! – A co to za obraz, tatusiu? – spytała Judyta. – Czy mógłbyś nam powiedzieć? – To ma być niespodzianka – ze skromną miną odparł pan Brown. – Kosztował mnie ten obraz wiele pracy. Malowałem z pamięci. Malarstwo było konikiem pana Browna i co roku dawał jeden obraz na wystawę amatorskich dzieł, jaka się odbywała w dzielnicy Kensington, niedaleko od ich domu. Paru sławnych ludzi przychodziło ocenić obrazy, przyznawano sporo nagród. Poza malarstwem wystawa obejmowała jeszcze inne dzieła sztuki. Pana Browna bolało to, że nigdy nie zdobył nagrody, a jego żona dwa razy dostała nagrodę za własnoręcznie zrobione dywany. – Tak czy inaczej – oświadczył pan Brown tonem zamykającym dyskusję na ten temat – nie ma już o czym mówić. Dziś po południu posłaniec zabrał mój obraz i niech się dzieje, co chce. Następny dzień był słoneczny i publiczność tłumnie przybyła na wystawę. Cała rodzina cieszyła się, że wygląd Paddingtona znacznie się poprawił. Plamy zupełnie zniknęły. Miś zjadł obfite śniadanie, by powetować sobie straconą wczorajszą kolację. Tylko pani Bird nasunęły się pewne podejrzenia, gdy na jego ręczniku w łazience ujrzała plamy podobne do tych, jakie miał na twarzy, ale to, co jej przyszło do głowy, zachowała dla siebie.
Rodzina Brownów zajęła pięć środkowych miejsc w pierwszym rzędzie na sali, w której miały być oceniane prace, nadesłane na wystawę. Wszyscy byli ogromnie podnieceni. Wiadomość, że pan Brown maluje, zaskoczyła Paddingtona i bardzo chciał zobaczyć obraz, który wyszedł spod pędzla osobiście mu znanego malarza. Na podium kręciło się paru brodaczy, którzy wyglądali na ważne osoby i rozprawiali między sobą wymachując przy tym rękami. Najwyraźniej tematem gorącej dyskusji był jeden obraz. – Henryku – szepnęła podniecona pani Brown. – Jestem pewna, że mówią o twoim obrazie. Poznaję go po pokrowcu. Pan Brown miał niewyraźną minę. – Pokrowiec rzeczywiście jest mi dobrze znany – odparł. – Ale nie sądzę, by to było moje dzieło. Całe płótno przylepiło się do pokrowca. Nie zauważyłaś tego? Zupełnie jakby ktoś włożył do środka obraz świeżo namalowany. A ja namalowałem ten pejzaż bardzo dawno temu. Paddington siedział jak trusia, patrzył prosto przed siebie i nie śmiał nawet poprawić się w krześle. Dziwnie jakoś mdliło go w dołku, czuł, że tylko patrzeć, jak stanie się coś strasznego. Żałował, że rano zmył plamy z twarzy. Mógłby wtedy zostać w łóżku. Judyta trąciła go łokciem w bok. – Paddington, co się z tobą dzieje? – spytała. – Wyglądasz jak półtora nieszczęścia. Dobrze się czujesz? – Nie jestem chory – cienkim głosem odparł Paddington. – Ale zdaje się, że znowu wpadłem. – O rany! – powiedziała Judyta. – Skrzyżuj łapy na szczęście. Patrz! Paddington wyprostował się na krześle. Na podium mówił coś pan, który wyglądał na najważniejszego z wszystkich brodaczy, a i brodę miał największą. A potem... Paddingtonowi zaczęły trząść się kolana... potem na sztalugach rozstawionych na podium oczom całej publiczności ukazał się „jego” obraz! Paddington był tak oszołomiony, że słyszał tylko urywki tego, co mówiła brodata osobistość: – ...wybitne wyczucie koloru... ...wysoce oryginalne dzieło... ...bujna wyobraźnia... podziw dla artysty... Po czym Paddington o mało nie spadł z krzesła ze zdumienia. Pierwszą nagrodę otrzymał pan Henryk Brown, zamieszkały przy ulicy Windsor Gardens 32. Nagroda zadziwiła nie tylko Paddingtona. Pan Brown, któremu ktoś pomógł wdrapać się na podium, wyglądał jak rażony piorunem. – Ależ... ależ... – wyjąkał – to na pewno jakaś pomyłka.
– Pomyłka? – zawołał brodacz. – Co pan opowiada, drogi panie? Pańskie nazwisko jest wypisane na odwrotnej stronie płótna. Pan Brown, tak? Pan Henryk Brown? Pan Brown spojrzał na obraz nie dowierzając własnym oczom. – Obraz jest niewątpliwie podpisany moim nazwiskiem – powiedział. – To mój charakter pisma... Nie dokończył i spojrzał na salę. Miał swoje zdanie w tej sprawie, ale nie sposób było spojrzeć w oczy Paddingtonowi, zresztą jak zwykle wtedy, gdy komuś bardzo na tym zależało. – Chciałbym – oświadczył pan Brown, kiedy umilkły oklaski i brodacz wręczył mu czek na dziesięć funtów – chciałbym – powtórzył – z dumą przyjmując nagrodę, przekazać całą sumę na rzecz pewnego domu dla emerytowanych niedźwiedzi w Ameryce Południowej. Szmer zdziwienia obiegł salę, ale przeszedł mimo uszu Paddingtona. Bardzo by się ucieszył, gdyby wiedział, co wywołało zdziwienie publiczności. Uporczywie wpatrywał się w obraz oraz w pana z największą brodą, na którego twarzy coraz wyraźniej malowała się irytacja i znudzenie. – A ja uważam – powiedział Paddington pod nosem – że mogliby nie odwracać tego obrazu do góry nogami. Nie co dzień się zdarza, że niedźwiedź dostaje pierwszą nagrodę na wystawie malarstwa.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
IDZIEMY DO TEATRU Całą rodzinę ogarnęło niemałe podniecenie. Pan Brown dostał bilety do loży w teatrze. Była to premiera najnowszej sztuki, w której główną rolę miał grać światowej sławy aktor sir Sealy Bloom. Nawet Paddington zaraził się ogólnym podnieceniem. Odbył kilka wypraw do swego przyjaciela, pana Grubera, żeby mu wyjaśnił, co to jest teatr. Pan Gruber uznał, że niedźwiadka spotkało wielkie szczęście, skoro będzie miał możność być na premierze nowej sztuki. – Zjawią się tam wszelkiego rodzaju sławni ludzie – oświadczył. – Nie sądzę, by wielu niedźwiedziom, choćby raz w życiu, zdarzyła się taka gratka. Pan Gruber pożyczył Paddingtonowi parę używanych książek o teatrze, jakie miał na składzie. Paddington nie był zbyt biegły w sztuce czytania, ale w książkach znalazł mnóstwo ilustracji, a w jednej z nich był model teatralnej sceny z grubego papieru. Złożony, gdy książka była zamknięta, model niemal sam się ustawiał w miniaturową scenę, ilekroć Paddington otworzył książkę w odpowiednim miejscu. Paddington postanowił, że jak dorośnie, zostanie aktorem. Często więc wchodził na toaletkę w swoim pokoju i przed lustrem przybierał aktorskie pozy, jakie widział w książkach o teatrze. Pani Brown miała wyrobione zdanie w tej sprawie. – Miejmy nadzieję – powiedziała do pani Bird – że będzie to przyjemna sztuka. Sama pani wie, jaki jest nasz Paddington... niezwykle serio traktuje rzeczy tego rodzaju. – Ano właśnie – odparła pani Bird. – Ja będę siedziała w domu, spokojnie słuchała radia i nic mi nie grozi. Ale dla niego będzie to przeżycie, bardzo jest łasy na nowe wrażenia. Trzeba jednak przyznać, że ostatnio dobrze się sprawował. – Wiem – powiedziała pani Brown. – I to mnie najbardziej niepokoi! Jak się okazało, sama sztuka nie przyczyniła pani Brown żadnego kłopotu. W drodze do teatru Paddington siedział nad podziw cicho. Po raz pierwszy znalazł się poza domem po zapadnięciu zmroku i po raz pierwszy zobaczył światła Londynu. Jechali samochodem – pani Brown pokazywała Paddingtonowi sławne miejsca, jakie mijali w drodze do teatru. W końcu wesoła gromadka Brownów wmaszerowała do teatralnego budynku.
Paddington z radością stwierdził, że wszystko dokładnie się zgadza z opisem pana Grubera, nawet portier w generalskim mundurze, który otworzył im drzwi i zgiął się w ukłonie, gdy wchodzili do foyer 3. Paddington w odpowiedzi na ukłon portiera pomachał mu grzecznie łapą, po czym pociągnął nosem. Wszystko było wymalowane na czerwono i złoto, a teatr miał zapach przyjemny, ciepły i przyjazny. Przy szatni doszło do małego nieporozumienia, gdy się okazało, że za przechowywanie flauszowego płaszcza i walizki trzeba zapłacić sześć pensów. Szatniarka okazała się osobą po prostu źle wychowaną, kiedy Paddington zażądał zwrotu swoich rzeczy. Donośnym głosem jeszcze się wypowiadała w tej sprawie, gdy bileterka prowadziła korytarzykiem całe towarzystwo, by wskazać miejsca. Bileterka stanęła przy wejściu do łoży. – Program dla pana? – zapytała Paddingtona. – Owszem – odparł Paddington, biorąc pięć programów. – Bardzo pani dziękuję – dodał. – Czy podać kawę w czasie przerwy? – spytała bileterka. Paddingtonowi błysnęły oczy. – A jakże, proszę – powiedział przekonany, że teatr stara się dogodzić im wszystkim. Chciał się przepchnąć do loży, ale dzielna kobieta zagrodziła mu drogę. – To będzie razem dwanaście szylingów i sześć pensów – oświadczyła. – Po sześć pensów za programy i po dwa szylingi za pięć kaw. Paddington zrobił taką minę, jakby własnym uszom nie wierzył. – Dwanaście szylingów i sześć pensów – powtórzył. – Dwanaście szylingów i sześć pensów – powiedział jeszcze raz z naciskiem. – Nie ma o czym mówić, mój drogi – wtrąciła się pani Brown w obawie, że będzie nowa awantura. – Dzisiaj ja funduję. A ty wejdź do loży i usiądź sobie wygodnie. Paddington usłuchał i jak bomba wpadł do loży. Niemniej obdzielił bileterkę paroma cierpkimi spojrzeniami, kiedy układała mu poduszki na fotelu w pierwszym rzędzie loży. Mimo wszystko rad był, że przydzieliła mu fotel najbliżej sceny. Wysłał już kartkę do cioci Lucy i dołączył do niej plan widowni, który starannie przerysował z planu znalezionego w jednej z książek pana Grubera, i w rogu kopii zrobił krzyżyk z objaśnieniem „Moje miejsce”. Sala była pełna. Paddington pokiwał łapą widzom na parterze. Pani Brown wielce się zmieszała, kiedy niektórzy widzowie z dołu zaczęli pokazywać palcami na Paddingtona i machać mu rękami. – Wolałabym, żeby się powstrzymał od tych serdeczności – szepnęła mężowi. – Czy nie zechciałbyś zdjąć płaszcza? – spytał pan Brown. – Jak wyjdziesz z teatru, będzie ci zimno. Paddington stanął na fotelu. Foyer (franc., czyt: fuaje) – sala bądź korytarz obok widowni teatralnej lub sali koncertowej, przeznaczone do odpoczynku w czasie przerw. 3
– Chyba się rozbiorę – powiedział. – Ciepło się tutaj robi. Judyta pomogła mu zdjąć płaszcz. – Uważaj na moją kanapkę z marmoladą! – zawołał Paddington, kiedy kładła płaszcz przed nim na barierce loży. Ale było już za późno. Paddington rozejrzał się z miną winowajcy. – A to ci heca! – powiedział Jonatan. – Kanapka spadła komuś na głowę. – Przechylił się przez poręcz i spojrzał w dół. – Siadła jakiemuś panu na łysinie. Ze złości o mało nie dostał apopleksji. – Och, Paddington! – pani Brown spojrzała na niego z wyrazem rozpaczy w oczach. – Po co przyniosłeś do teatru kanapki z marmoladą? – Nic nie szkodzi – wesoło odparł Paddington. – Mam więcej kanapek w drugiej kieszeni, gdyby ktoś z państwa chciał się poczęstować. Pewnie trochę się zgniotły, bo siedziałem na nich w samochodzie. – Zdaje się, że na parterze doszło do awantury – powiedział pan Brown, wyciągając szyję, by spojrzeć w dół. – Jakiś facet grozi mi pięścią. O jakich to kanapkach z marmoladą mówiliście przed chwilą? Pan Brown czasem myślał dość wolno. – Nic takiego – szybko zapewniła go żona. Wolała przemilczeć sprawę kanapek. Na dłuższą metę łatwiej było żyć, jeśli się czasem nabierało wody w usta. Paddington w tym samym czasie walczył z sobą, by nie ulec pokusie. Zobaczył na barierze loży pudełeczko z napisem: LORNETKA, SZEŚĆ PENSÓW. W końcu, po dłuższym namyśle, otworzył kluczykiem walizkę i z tajnego schowka wyciągnął sześciopensową monetę. – Nie jestem zachwycony tą lornetką – powiedział po chwili, obserwując przez nią publiczność. – Wszyscy zrobili się mniejsi. – Boś, głuptaku, przytknął lornetkę do oczu odwrotną stroną – powiedział Jonatan. – To prawda, ale i tak wielkie cudo to nie jest – oświadczył Paddington po odwróceniu lornetki. – Gdybym wiedział, tobym jej nie kupił. – Namyślił się i dodał: – A jednak może mi się przyda następnym razem. Nim zdążył wypowiedzieć swoje zdanie o lornetce, orkiestra skończyła właśnie uwerturę 4 i kurtyna poszła w górę. Scena przedstawiała salon w dużym domu. Sir Sealy Bloom w roli pana dziedzica ze wsi dużymi krokami przemierzał scenę. Widownia powitała sławnego aktora oklaskami. – Nie weźmiesz tej lornetki do domu – szepnęła Judyta. – Wychodząc musisz ją włożyć z powrotem tam, skąd ją wyjąłeś. – Co?! – krzyknął Paddington na całe gardło. 4
Uwertura – tu: krótki utwór na orkiestrę.
Z ciemnej widowni dało się słyszeć sykanie, a sławny aktor przystanął i wymownie spojrzał w stronę loży państwa Brown. – Czy to ma znaczyć... – głos uwiązł Paddingtonowi w gardle. – Sześć pensów – powiedział z goryczą. – Za te pieniądze można dostać trzy bułeczki z rodzynkami! – po czym skierował wzrok na sir Sealy Blooma. Sławny aktor był rozdrażniony. W ogóle nie lubił premier, a ta szczególnie kiepsko się zaczęła. Był zresztą przygotowany na najgorsze. Z przyjemnością grał bohaterów bez skazy, bo wtedy sympatia widowni była po jego stronie, a w tej sztuce grał czarny charakter. Było to pierwsze przedstawienie i sławny aktor jeszcze nie najlepiej panował nad tekstem roli. Na dodatek, kiedy zjawił się w teatrze, stwierdził, że sufler gdzieś się zapodział i nikt go nie może zastąpić. Potem, tuż przed podniesieniem kurtyny, z jednej loży coś spadło na widownię. Była to kanapka z marmoladą, tak przynajmniej twierdził inspicjent 5. Głupstwo, oczywiście, a jednak rozproszyło uwagę publiczności. A do tego jeszcze towarzystwo w tej loży zachowywało się hałaśliwie. Mistrz westchnął. Niewątpliwie zapowiadało się pechowe przedstawienie. Jeśli jednak sławny aktor stracił serce do swej roli, to Paddington usposobiony był entuzjastycznie. Szybko zapomniał o zmarnowanych sześciu pensach i całą uwagę skupił na treści sztuki. Od razu doszedł do wniosku, że nie lubi pana Blooma, i złym okiem mierzył go przez lornetkę. Pilnie śledził każdy jego ruch na scenie, a kiedy pod koniec pierwszego aktu mistrz, grając rolę ojca o sercu z kamienia, wygnał własną córkę z domu nie dając jej ani grosza na drogę, Paddington stanął na fotelu i z oburzeniem wywijał programem grożąc w ten sposób wyrodnemu ojcu. Paddington był pod wieloma względami niezwykłym niedźwiedziem i miał silnie zakorzenione poczucie sprawiedliwości. Gdy opadła kurtyna, energicznie położył lornetkę na barierce loży i zlazł z fotela. – Podoba ci się sztuka? – spytał go pan Brown. – Bardzo ciekawa – odparł Paddington. W jego głosie zabrzmiała stanowcza nuta. Pani Brown bacznie mu się przyjrzała. Ten ton coś jej przypominał i bardzo ją zaniepokoił. – Dokąd to, mój miły? – spytała widząc, że Paddington zmierza do drzwi loży. – Och, chcę się trochę przespacerować – odpowiedział wymijająco. – Byle nie za długo! – zawołała pani Brown, gdy drzwi zamknęły się za nim. – Żebyś nie spóźnił się na drugi akt. – Dajże mu spokój, Mary – powiedział pan Brown. – Na pewno chce rozprostować nogi czy coś w tym rodzaju. Możliwe, że poszedł do toalety. Tymczasem Paddington wcale nie szedł do toalety, tylko w stronę drzwi prowadzących za kulisy. Widniał na nich napis: WEJŚCIE TYLKO DLA AKTORÓW. Paddington pchnął 5
Inspicjent – pracownik teatru czuwający nad techniczną stroną przedstawienia.
drzwi, wszedł i od razu znalazł się w całkiem innym świecie. Ani śladu foteli pokrytych czerwonym pluszem. Bieda wyzierała z każdego kąta. Mnóstwo sznurów zwisało z dachu, część dekoracji upchnięto przy ścianach. Wszyscy gorączkowo się krzątali. W normalnej sytuacji to, co się tu działo, bardzo by Paddingtona zaciekawiło, ale teraz można było poznać po jego minie, że przyszedł tutaj z wyraźnie określonym zamiarem. Zobaczył mężczyznę pochylonego nad jakąś dekoracją. Podszedł i poklepał go po ramieniu. – Przepraszam – zagadnął. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie on jest? Mężczyzna nie przerwał pracy. – On? – spytał. – Jaki on? – A ten – cierpliwie wyjaśnił Paddington. – Ten podły człowiek. – Aa, sir Sealy, o niego pan pyta? – wskazał palcem długi korytarz. – Jest w swojej garderobie. Lepiej niech go pan zostawi w spokoju, bo jest w nie najlepszym humorze. – Podniósł wzrok na Paddingtona. – Hej! – zawołał! – Jakim prawem pan tu się wkręcił? Kto pana wpuścił? Paddington był już za daleko, aby odpowiedzieć, nawet gdyby słyszał, co tamten woła. Zrobił już pół drogi korytarzem, uważnie spoglądając na wszystkie drzwi. Wreszcie dotarł do drzwi z wielką gwiazdą i napisem złożonym z dużych złotych liter: SIR SEALY BLOOM. Paddington głęboko odetchnął i mocno zapukał do drzwi. Nie było odpowiedzi, zapukał więc jeszcze raz. I znów nikt się nie odezwał, wobec czego Paddington bardzo ostrożnie nacisnął łapą klamkę i pchnął drzwi. – Wynocha! – burknął głos ze środka. – Nie chcę nikogo widzieć. Paddington rozejrzał się po garderobie. Sławny aktor leżał wyciągnięty na wielkiej kanapie. Widać było, że jest zmęczony i zły. Otworzył jedno oko i łypnął nim na Paddingtona. – Żadnych autografów nie podpisuję – warknął. – Nie potrzebuję pańskiego autografu – odparł Paddington, mierząc mistrza twardym spojrzeniem. – Nie chciałbym mieć pańskiego autografu, nawet gdybym zabrał mój album do teatru, ale go nie przyniosłem, więc nie ma o czym mówić. Mistrz usiadł na kanapie. – Nie chce pan mego autografu? – spytał zdziwiony. – Wszyscy przecież nieustannie proszą mnie o autografy! – A ja nie – oświadczył Paddington. – Przyszedłem powiedzieć panu, żeby pan przyjął córkę z powrotem do domu! – połknął ostatnie słowa. Wielki człowiek wydał mu się nagle dwa razy większy, niż był na scenie. Wyglądał tak, jakby był podminowany i lada chwila miał eksplodować. Mistrz przycisnął dłonie do czoła.
– Chce pan, żebym córkę przyjął z powrotem do domu? – spytał po długiej chwili milczenia. – Tak jest – stanowczo odparł Paddington. – A jeżeli pan tego nie zrobi, to jestem pewny, że przygarną ją państwo Brown. Sir Sealy Bloom z roztargnieniem przygładził ręką włosy, po czym sam się uszczypnął. – Państwo Brown – powtórzył niepewnym tonem. Nieprzytomnie rozejrzał się po garderobie i nagle skoczył do drzwi. – Elżbieto! – krzyknął donośnym głosem. – Elżbieto, przyjdź tutaj zaraz! Cofał się w głąb garderoby tak długo, aż odgrodził się od Paddingtona kanapą. – Wara ode mnie, niedźwiedziu! – ostrzegł dramatycznym głosem, po czym spojrzał na Paddingtona wytężając wzrok, bo był krótkowidzem. – Pan jest niedźwiedziem, prawda? – zapytał. – Oczywiście – potwierdził Paddington. – Z najmroczniejszego zakątka Peru! Mistrz sceny rzucił okiem na wełnianą czapkę Paddington. – W takim razie – powiedział kwaśnym tonem, grając na zwłokę – mógłby pan mieć więcej oleju w głowie i nie wchodzić w zielonym berecie do mojej garderoby. Czyżby pan nie wiedział, że zielony kolor w teatrze jest zwiastunem nieszczęścia? Proszę natychmiast zdjąć to z głowy. – To nie moja wina – oświadczył Paddington. – Chciałem przyjść we właściwym nakryciu głowy. Już zaczął opowiadać o swoim berecie, gdy drzwi się gwałtownie otworzyły i weszła dama, której na imię było Elżbieta. Paddington od razu rozpoznał w niej teatralną córkę mistrza. – Wszystko w porządku – powiedział do niej. – Przyszedłem, żeby panią uratować. – Żeby co? W głosie Elżbiety zabrzmiała nuta najwyższego zdziwienia. – Elżbieto – sławny aktor wyszedł zza kanapy. – Elżbieto, obroń mnie, proszę, przed tym... szalonym niedźwiedziem! – Nie jestem szalony – z oburzeniem zaprotestował Paddington. – To może będzie pan tak uprzejmy i wyjaśni mi, co pan robi w mojej garderobie! – zagrzmiał wielki aktor. Paddington westchnął z politowaniem. Ludzie czasem z wielkim trudem pojmowali najprostsze rzeczy. Cierpliwie wszystko im wyjaśnił. Gdy skończył, Elżbieta odrzuciła głowę w tył i zaczęła się serdecznie śmiać. – Cieszy mnie, że uważasz to za śmieszną historię – powiedział sir Sealy. – Ależ mój drogi, czy ty naprawdę nie rozumiesz? – spytała Elżbieta. – To wielka pochwała dla ciebie. Pan niedźwiedź rzeczywiście uwierzył, że ty wypędzasz mnie z domu i ani grosza mi nie dałeś. A to dowodzi, jak wielkim jesteś aktorem!
Mistrz pomyślał chwilę. – Hm! – burknął. – Jest to całkiem zrozumiała pomyłka, moim zdaniem. Wygląda mi on na wybitnie inteligentnego niedźwiedzia, jeśli bliżej się nad tym zastanowić. Paddington spoglądał to na nią, to na niego. – To znaczy, że państwo cały czas grali komedię? – wyjąkał. Dama schyliła się i wzięła go za łapę. – Ależ naturalnie, mój złoty. Niemniej bardzo pięknie pan postąpił przychodząc mi na ratunek. Nigdy tego nie zapomnę. – Ocaliłbym panią przed zgubą, gdyby moja pomoc była potrzebna – zapewnił Paddington. Mistrz zakaszlał. – Czy interesujesz się teatrem, panie niedźwiedziu? – zagrzmiał basem. – O tak. Ogromnie. Tylko nie lubię płacić sześciu pensów za każde byle co. Chcę zostać aktorem, gdy dorosnę. Elżbieta aż podskoczyła. – Wiesz co, Sealy, mój miły – powiedziała patrząc na Paddingtona. – Mam pomysł! Szepnęła coś mistrzowi do ucha. Ten spojrzał na Paddingtona. – Trochę to niezwykłe – powiedział zamyślony. – Ale warto spróbować. Tak, na pewno warto spróbować. Przerwa już się kończyła i na widowni państwo Brown zaczęli się niepokoić. – Och, Boże drogi – powiedziała pani Brown. – Ciekawe, gdzie on się podział? – Jak się nie pospieszy – odparł pan Brown – to nie zobaczy początku drugiego aktu. Ledwie skończył, ktoś zapukał do drzwi loży i portier wręczył panu Brownowi list. – Pewien młody dżentelmen, niedźwiedź, prosił mnie, żeby panu doręczyć ten list – oświadczył. – I powiedział, że to bardzo pilna sprawa. – Eee... dziękuję – odparł pan Brown. Wziął list i otworzył go. – Cóż on tam pisze? – spytała pani Brown wielce zaniepokojona. – Czy nic mu się nie stało? Pan Brown podał jej list. – Tyle wiem, co i ty – powiedział. Pani Brown spojrzała na list. Napisany był ołówkiem, z widocznym pośpiechem, i brzmiał jak następuje: Oczymałem bardzo powazną pracę. Padingtn. P. S. Puźniej wszystko wam powiem. – A to co znów ma znaczyć! – zawołała pani Brown. – Coś bardzo niezwykłego musiało się zdarzyć Paddingtonowi.
– Nie wiem – odparł pan Brown rozpierając się w fotelu. Właśnie zgasły światła na widowni. – Ale nic nie jest w stanie popsuć mi zabawy. – Mam nadzieję – wtrącił Jonatan – że drugi akt będzie lepszy. Pierwszy był do kitu. Ten pan nie nauczył się jeszcze roli i bez przerwy się sypał. Drugi akt był znacznie lepszy od pierwszego. Jak tylko sir Sealy wkroczył na scenę, publiczności dech zaparło w piersiach. Nowy duch wstąpił w sławnego aktora. Już się nie zacinał szukając słów, a publiczność, która przez cały pierwszy akt kaszlała, teraz siedziała jak zaklęta i chłonęła każde słowo mistrza. Kiedy pod koniec sztuki córka padła w ramiona ojca i spuszczono kurtynę, zerwała się burza oklasków. Kurtyna znów poszła w górę i cały zespół wyszedł na scenę pokłonić się publiczności. Po chwili kurtyna jeszcze raz się podniosła i wyszedł mistrz wraz z Elżbietą pożegnać się z publicznością, ale owacje nie ustawały. Wreszcie sir Sealy wystąpił na przód sceny i podniósł rękę na znak, że chce coś powiedzieć. – Panie i panowie – zaczął. – Dziękuję za to, żeście państwo nie szczędzili nam oklasków. Jesteśmy wam serdecznie wdzięczni. Ale zanim państwo wyjdą z teatru, chciałbym wam przedstawić najmłodszego i najbardziej zasłużonego członka naszego zespołu. Młodego... hm, niedźwiedzia, który nas uratował od katastrofy... Dalsze słowa wielkiego aktora utonęły w szumie gorących oklasków. Wśród wrzawy na widowni sir Sealy wyszedł na sam skraj sceny, gdzie się znajdowała zasłonięta przed oczami publiczności dziura w deskach, krótko mówiąc – budka suflera. Mistrz schylił się nad nią, chwycił Paddingtona za łapę i pociągnął go w górę. Nad budką ukazała się głowa niedźwiadka. W drugiej łapie Paddington ściskał egzemplarz sztuki. – Wyłaź, Paddington – powiedział sir Sealy. – Wyjdź i pokłoń się publiczności. – Nie mogę – ciężko dysząc odparł Paddington. – Ugrzęzłem i w ogóle nie mogę się ruszyć. I rzeczywiście, Paddington utknął w budce na dobre. Trzeba było kilku maszynistów, jednego strażaka i większej ilości masła, żeby go wyciągnąć z budki, kiedy publiczność opuściła widownię. Ale teraz na tyle wystawał z budki, że się odwrócił twarzą do widowni i podniósł beret w górę, by w ten sposób pozdrowić wiwatującą publiczność, zanim kurtyna opadła po raz ostatni. W parę dni później, gdyby ktoś wszedł wieczorem do pokoju Paddingtona, ujrzałby, jak siedzi na łóżku z albumem, nożyczkami i garnkiem kleju pod ręką. Zajęty był wklejaniem do albumu podobizny sir Sealy Blooma z jego własnoręczną dedykacją: „Paddingtonowi z wyrazami serdecznej podzięki”. W albumie znalazła się też podpisana fotografia damy, której na imię było Elżbieta, i przedmiot największej dumy Paddingtona – wycinek z gazety, zawierającej recenzję z premiery. Była ona zatytułowana: PADDINGTON RATUJE SYTUACJĘ! Pan Gruber powiedział mu, że za fotografie może by dostał trochę pieniędzy, ale po dłuższym namyśle Paddington postanowił nie rozstawać się z nimi. Bądź co bądź wielki aktor zwrócił mu sześć pensów i dołożył do nich lornetkę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PRZYGODA NAD MORZEM Pewnego ranka pan Brown stuknął w barometr wiszący w przedpokoju. – Zapowiada się piękny dzień – powiedział. – Może byśmy wybrali się nad morze? Słowa pana Browna zostały powitane z entuzjazmem przez wszystkich i natychmiast zakotłowało się w całym domu. Pani Bird zaczęła krajać chleb i szybko rósł olbrzymi stos kanapek. W tym samym czasie pan Brown przygotowywał samochód do drogi. Jonatan i Judyta szukali kostiumów kąpielowych, a Paddington poszedł na górę, żeby się spakować. Każda wyprawa z udziałem Paddingtona nastręczała poważne trudności, bo się zawsze upierał, by wziąć wszystkie swe rzeczy. Z czasem jego stan posiadania bardzo się powiększył. Oprócz starej walizki miał teraz wytworne torbę podróżną z inicjałami P.B., wypisanymi na jej boku, i papierową torbę na różne drobiazgi. Pani Brown kupiła mu na lato kapelusz od słońca, słomkowy i bardzo miękki. Paddington lubił go ogromnie, ponieważ wyginając rondo w górę lub w dół, nadawał mu różne kształty, skutkiem czego będąc właścicielem jednego słomkowego kapelusza, miał ich właściwie większą ilość. – Jak przyjedziemy do Brightsea – powiedziała pani Brown – kupimy ci wiaderko i łopatkę. I będziesz mógł zbudować zamek z piasku. – I pójść na molo – powiedział Jonatan z zapałem. – Są tam fajne automaty. Nie zapomnij wziąć większej ilości pensów. – Możemy też popływać – dodała Judyta. – Umiesz pływać, prawda? – Nie najlepiej chyba – odparł Paddington. – Wiesz, nigdy jeszcze nie byłem nad morzem! – Nigdy nie był nad morzem! Wszyscy przerwali przygotowania do wycieczki i wpatrzyli się w Paddingtona. – Nigdy – powtórzył. Cała rodzina zgodziła się, że to musi być duża uciecha po raz pierwszy w życiu pojechać nad morze. Nawet pani Bird zaczęła opowiadać, jak to przed wielu laty po raz pierwszy wybrała się do Brightsea. Paddington bardzo się przejął, kiedy mu opowiedzieli o wszystkich cudach, jakie tam zobaczy.
Gdy ruszyli, w samochodzie było ciasno. Pani Bird, Judyta i Jonatan siedzieli z tyłu. Pan Brown prowadził, a pani Brown z Paddingtonem siedzieli obok niego. Miś był zadowolony, że siedzi z przodu, zwłaszcza że okienko było otwarte i mógł wystawiać głowę na rześki wiaterek. Gdy wyjeżdżali za miasto, nastąpiła krótka zwłoka, bo wiatr zerwał Paddingtonowi kapelusz z głowy. Niebawem znaleźli się na otwartej drodze. – Czy czujesz już zapach morza? – po jakimś czasie spytała pani Brown. Paddington wystawił głowę i pociągnął nosem. – Coś tam czuję – odparł. – Właśnie – powiedziała pani Brown. – Bez przerwy pociągaj nosem, bo już jesteśmy prawie na miejscu. I rzeczywiście, gdy wjechali na szczyt wzgórza i zakręcali, by zjechać na dół po drugiej stronie, w dali ukazało się morze połyskujące w rannym słońcu. Paddington szeroko otworzył oczy. – Patrzcie, ile tam łodzi stoi w błocie! – zawołał wskazując łapą w stronę plaży. Wszyscy się roześmiali. – To nie jest błoto – wyjaśniła Judyta. – To piasek. Zanim zdążyli opowiedzieć mu wszystko o piasku, byli już w Brightsea i jechali nadmorskim bulwarem. Paddington spoglądał na morze bez większego przekonania. Fale były znacznie większe, niż sobie wyobrażał. Nie takie– co prawda – duże jak w czasie morskiej przeprawy do Anglii, ale w porównaniu z małym niedźwiadkiem były jednak ogromne. Pan Brown zatrzymał samochód przed sklepem na bulwarze i wyjął z kieszeni trochę pieniędzy. – Chciałbym wyposażyć tego niedźwiedzia na jeden dzień pobytu nad morzem – powiedział do pani za ladą. – Zaraz pani powiem... – wyciągnął z kieszeni kartkę – ...potrzebne nam są: wiaderko, łopatka, para przeciwsłonecznych okularów i jedno koło ratunkowe. Podczas gdy pan Brown wyliczał te przedmioty, pani zza lady wręczała je Paddingtonowi, który żałował, że ma tylko dwie łapy. Już był opasany kołem, które raz po raz zsuwało mu się na kolana, okulary od słońca ledwie trzymały się na nosie, w jednej łapie miał słomkowy kapelusz, wiaderko i łopatkę, a w drugiej walizkę. – Pozwoli pan zrobić sobie fotografię? Paddington odwrócił się i zobaczył, że patrzy na niego jakiś brudas z aparatem fotograficznym w ręce. – Za jednego szylinga, łaskawco. Wynik gwarantowany. Zwracam pieniądze, jeśli pan nie będzie zadowolony z fotografii.
Paddington zastanowił się. Wygląd tego osobnika niezbyt mu się podobał, ale przez parę tygodni wytrwale oszczędzał i w tej chwili miał już ponad trzy szylingi. Ładnie by było mieć zdjęcie własnej osoby. – Uwiniemy się szybko – zapewnił ten człowiek i schował głowę pod czarną zasłonę za aparatem fotograficznym. – Proszę spojrzeć na ptaszka. Paddington rozejrzał się dokoła. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnego ptaka. Niedźwiadek podszedł do fotografa z tyłu i klepnął go w plecy. Fotograf, który czegoś wypatrywał spod zasłony, podskoczył, po czym jego głowa wynurzyła się z ukrycia. – Jakże mam zrobić panu zdjęcie, skoro nie stoi pan przed aparatem? – powiedział zbolałym głosem. – Już zmarnowałem jedną kliszę i... – chytrymi oczkami spojrzał na misia – ...będzie to pana kosztowało szylinga! Paddington brzydko na niego popatrzył. – Wspomniał pan o ptaku – rzekł. – A żadnego ptaka nie było. – Pewnie odfrunął, jak zobaczył pańską twarz – odciął się fotograf. – Dawaj pan szylinga. Paddington przez chwilę mierzył go jeszcze bardziej niedobrym spojrzeniem. – Pewnie ptak uniósł w dziobie mego szylinga – powiedział. – Cha! Cha! Cha! – zaśmiał się głośno drugi fotograf, który z zainteresowaniem przyglądał się poczynaniom swego kolegi. – A widzisz, Charlie, niedźwiedź zrobił z ciebie balona! Dostało ci się za to, że fotografujesz bez zezwolenia władz. A teraz zjeżdżaj w podskokach, zanim zawołam policjanta. Przyglądał się, jak tamten zbiera swoje rzeczy i powłócząc nogami idzie w stronę molo. Wtedy zwrócił się do Paddingtona. – Tacy faceci to istna plaga – powiedział. – Odbierają uczciwym ludziom kawałek chleba. I bardzo dobrze pan zrobił, że nic mu nie zapłacił. Jeśli pan pozwoli, chciałbym osobiście zrobić panu piękne zdjęcie, żeby wynagrodzić stratę czasu! Rodzina Brownów wymieniła spojrzenia. – Sama nie wiem, jak się to dzieje – oświadczyła pani Brown. – Paddington zawsze spada na cztery łapy. – A bo jest niedźwiedziem – wyjaśniła z tajemniczym uśmiechem pani Bird. – Niedźwiedzie zawsze spadają na cztery łapy. Poprowadziła ich na plażę i starannie rozłożyła koc na piasku za falochronem. – Na pewno nie jest tu gorzej niż gdzie indziej – powiedziała. – Wszyscy teraz będziemy wiedzieli, gdzie wrócić, i nikt się nie zgubi. – Jest odpływ – oznajmił pan Brown. – Więc można by się bezpiecznie wykąpać. Zwrócił się do Paddingtona. – Wejdziesz do morza? – spytał. Paddington spojrzał na morze.
– Mógłbym się trochę potaplać – odparł. – No to już! – zawołała Judyta. – Weź wiaderko i łopatkę, to przećwiczymy budowanie zamków z piasku. – O rany! – krzyknął Jonatan i pokazał obwieszczenie przylepione na murze za nimi. – Patrzcie... ogłoszono konkurs na zamek z piasku. Fiu, fiu! Za największy zamek dają dwa funty nagrody! – Co byście powiedzieli, gdybyśmy wszyscy wzięli udział w tym konkursie i wspólnymi siłami zbudowali jeden zamek? – zaproponowała Judyta. – Jestem pewna, że w trójkę zbudujemy taki duży zamek, jakiego nikt z nas w życiu nie widział. – Nic z tego – powiedziała pani Brown, przeczytawszy ogłoszenie. – Powiedziane jest tutaj, że każdy sam musi zbudować zamek. Judyta zagryzła wargi. – Trudno – powiedziała – ja w każdym razie spróbuję szczęścia. Jazda, chłopaki, najpierw się wykąpiemy, a po obiedzie zaczniemy kopać piasek. Pobiegła przez plażę, a tuż za nią Jonatan i Paddington. Ściślej mówiąc, biegł za nią Jonatan, bo Paddington zrobił tylko parę kroków, po czym koło ratunkowe ześliznęło się z niego i runął jak długi na piasek. – Paddington, może byś jednak oddał mi walizkę! – zawołała pani Brown. – Przecież nie weźmiesz jej do wody. Zamoczy się i zniszczy. Nie bez oporów Paddington oddał pani Brown swoje rzeczy na przechowanie i pobiegł przez plażę za Judytą i Jonatanem. Gdy dotarł do brzegu, tamci byli już daleko w morzu, więc zadowolił się czym innym. Siadł tuż przy brzegu i nie miał nic przeciw temu, że fale pieniły się wokół niego. Było przyjemnie, zrazu trochę zimno, ale szybko się rozgrzał. Uznał, że warto było wybrać się nad morze. Brodząc dotarł do miejsca, gdzie woda była głębsza i, przepasany gumowym kołem, położył się na plecach. Fala łagodnie poniosła go w stronę brzegu. „Dwa funty! Gdybym tak... gdybym wygrał całe dwa funty”! Zamknął oczy. Wyobraził sobie piękny zamek zbudowany z piasku, podobny do tego, jaki widział w książce z obrazkami – zamek z blankami murów obronnych, z wieżami i fosą. Zamek wznosił się coraz wyżej i wyżej. Wszyscy z plaży przychodzili i stawali, aż zamek otoczył tłum i wznosił okrzyki podziwu. Niektórzy mówili, że w życiu nie widzieli tak wielkiego zamku z piasku i... ocknął się nagle, bo ktoś pryskał na niego wodą. – A to co znowu, Paddingtonie? – powiedziała Judyta. – Leżysz w słońcu i śpisz jak zabity. Pora na obiad, a potem czeka nas mnóstwo roboty. Paddington był zawiedziony. Śnił mu się taki piękny zamek z piasku. Niewątpliwie zostałby wyróżniony pierwszą nagrodą.
Przetarł oczy i poszedł za Judytą i Jonatanem tam, gdzie pani Bird rozłożyła kanapki z szynką, jajkami i serem dla nich, a specjalne kanapki z marmoladą dla Paddingtona. Po kanapkach wszyscy dostali lody i sałatkę owocową. – Zgłaszam następujący projekt – oświadczył pan Brown, który miał zamiar po obiedzie trochę się zdrzemnąć. – Jak zjemy obiad, wszyscy troje pójdziecie w różnych kierunkach i każdy zbuduje własny zamek z piasku. Potem odbędzie się nasz prywatny konkurs, niezależnie od ogólnego. Kto zbuduje największy zamek, dostanie ode mnie dwa szylingi. Cała trójka zgodziła się, że jest to dobry pomysł. – Tylko nie odchodźcie za daleko! – zawołała pani Brown, gdy Jonatan, Judyta i Paddington ruszyli w drogę. – Pamiętajcie, że zbliża się przypływ! Przestroga pani Brown przeszła im mimo uszu. Cała ich uwaga pochłonięta była zamkami z piasku. Zwłaszcza Paddington mocno trzymał w łapach wiaderko i łopatkę, a minę miał bardzo stanowczą. Plaża była zatłoczona i Paddington musiał zrobić kawał drogi, zanim znalazł wolne miejsce. Najpierw wykopał wielką kolistą fosę, pozostawiając dla siebie „most zwodzony”, przez który mógłby nosić piasek na budowę zamku. Dopiero wtedy na dobre wziął się do roboty. W wiaderku przynosił piasek, z którego miał wznieść mury zamku. Był pracowitym niedźwiadkiem. Choć robota była ciężka i szybko rozbolały go łapy, nie ustawał w wysiłkach, póki nie usypał ogromnej góry piasku na środku koliska. Wtedy poszła w ruch łopatka, którą wygładzał mury i rzeźbił w nich blanki. Były to bardzo dobre blanki, z otworami, przez które mogli strzelać łucznicy. Gdy skończył, w jedną z narożnych baszt wbił łopatkę, zatknął na jej szczycie kapelusz, po czym położył się we wnętrzu zamku obok słoja z marmoladą i zamknął oczy. Czuł się zmęczony, ale był bardzo zadowolony z siebie. W uszach miło szumiało mu morze. Szybko zapadł w kamienny sen. – Obeszliśmy całą plażę – powiedział Jonatan. – Paddingtona ani śladu. – Nie miał nawet koła ratunkowego – dodała zatrwożona pani Brown. – Nic nie wziął z sobą. Tylko wiaderko i łopatkę. Cała wystraszona rodzina otoczyła ratownika przy budce. – Nie ma go już od wielu godzin – powiedziała pani Brown. – A minęły ponad dwie godziny, odkąd zaczął się przypływ! Ratownik miał poważną minę. – Mówicie państwo, że ten miś nie umie pływać? – spytał. – On nawet nie bardzo lubi się kąpać – oświadczyła Judyta. – Więc na pewno nie umie pływać. – Oto jego fotografia – powiedziała pani Bird. – Dał ją sobie zrobić dziś rano. Wręczyła ratownikowi zdjęcie Paddingtona i otarła oczy chusteczką.
– Jestem pewna – dodała – że coś mu się stało. Gdyby było inaczej, to by nie przepuścił podwieczorku. Ratownik przyjrzał się fotografii. – Moglibyśmy rozesłać rysopis zaginionego misia – odezwał się niepewnie. – Ale z tej fotografii nie da rady go rozpoznać. Bo widać na niej tylko kapelusz i ciemne okulary. – Czy nie można wysłać łodzi ratunkowej? – spytał Jonatan z nutą nadziei. – Można by – odparł ratownik. – Gdybyśmy wiedzieli, gdzie szukać. Ale kto zgadnie, gdzie on się podział? – O Boże! – Pani Brown też wyjęła chusteczkę. – Nie jestem w stanie o tym myśleć. – Jakoś to będzie – pocieszyła ją pani Bird. – On ma głowę na karku. – No cóż – powiedział ratownik, podnosząc w górę ociekający wodą słomkowy kapelusz. – Proszę to zatrzymać, a tymczasem... zobaczymy, co da się zrobić. – Dajże spokój, Mary! – pan Brown położył żonie rękę na ramieniu. – Pewnie po prostu zostawił kapelusz na plaży albo go zgubił. I uniosła go fala. Schylił się, by podnieść to, co zostało z rzeczy Paddingtona. Malutkie było to wszystko, samotne, leżało żałośnie na piasku. – To jest na pewno kapelusz Paddingtona – powiedziała Judyta dokładnie go oglądając. – Patrzcie – oznaczony w środku! Odwróciła kapelusz na lewą stronę. Pokazała im odcisk łapy umaczanej w czarnym atramencie i napis: MUJ KAPELUSZ – PADINGTN. – Proponuję, byśmy się rozeszli – powiedział Jonatan – i przeszukali plażę. W ten sposób szybciej go znajdziemy. Pan Brown miał wątpliwości. – Ściemnia się – powiedział. Pani Bird położyła koc na piasku i splotła ręce. – Ja nie wracam, póki Paddington się nie odnajdzie – oświadczyła. – Nie mogłabym wrócić do pustego domu. Bez Paddingtona. – Nikt nie myśli o powrocie bez niego, proszę pani – zapewnił ją pan Brown. Bezradnie popatrzył na morze. – To po prostu... – Może fala wcale go nie uniosła – starał się pocieszyć ich ratownik. – Możliwe, że poszedł na molo albo gdzie indziej. Widzę, że tłum ludzi wali w tamtą stronę. Pewnie coś ciekawego się tam dzieje. Zawołał do przechodzącego mężczyzny: – Cóż to się stało na molo, kolego? Mężczyzna, idąc dalej, odkrzyknął przez ramię: – Jakiś facet właśnie przepłynął Atlantyk na tratwie. Ludzie mówią, że setki dni nie jadł i nie pił wody! Przyspieszył kroku. Ratownik był zawiedziony.
– Jeszcze jedna bujda reklamowa – orzekł. Pan Brown zmarszczył czoło. – Coś mi się zdaje... – zaczął, patrząc w stronę mola. – To mi wygląda na niego – dodała pani Bird. – Właśnie tego rodzaju historie trafiają się Paddingtonowi. – Na pewno maczał w tym łapy! – zawołał Jonatan. – Już ja go znam! Wszyscy spojrzeli po sobie, po czym pozbierali rzeczy i przyłączyli się do tłumu spieszącego w stronę molo. Dużo czasu zajęło im przepychanie się przez wejście na molo, bo wiadomość o tym, że „coś się tam dzieje”, już się rozeszła i przy molo tłoczyła się wielka ciżba ludzi. Ale w końcu pan Brown pogadał z policjantem, tłum ustąpił im z drogi i przedstawiciel władzy przeprowadził ich na sam koniec molo, gdzie zwykle zawijały statki parowe z łopatkowymi kołami. Ich oczom ukazał się przedziwny widok. Paddington, którego właśnie jakiś rybak wyciągnął z wody, siedział na przewróconym wiaderku i rozmawiał z reporterami. Grupa dziennikarzy fotografowała niedźwiadka, a inni zasypywali go pytaniami. – Czy pan przypłynął z Ameryki? – spytał jeden z reporterów. Brownowie, nie wiedząc już, czy śmiać się, czy płakać, nadstawili uszu, ciekawi, co powie Paddington. – No nie – szczerze odparł miś po chwili namysłu. – Nie z Ameryki. Ale z bardzo daleka. – Zatoczył łapą szeroki łuk, wskazując na morze. – Uniosła mnie fala, pan rozumie? – I cały czas siedział pan w kubełku? – zapytał drugi i pstryknął zdjęcie. – Tak jest – odparł Paddington. – Łopatka zastępowała mi wiosło. Całe szczęście, że miałem ją ze sobą. – Czy żywił się pan planktonem? – spytał ktoś inny. Paddington trochę się stropił. – Nie – odparł. – Marmoladą. Pan Brown przecisnął się przez tłum. Paddington zerwał się na równe nogi. Miał minę pełną skruchy. – Dosyć tego – powiedział pan Brown, biorąc Paddingtona za łapę. – Wystarczy pytań na dzisiaj. Ten niedźwiedź był długo na morzu i jest zmęczony. Prawdę mówiąc – porozumiewawczo spojrzał na Paddingtona – spędził na morzu całe popołudnie! – Czy jeszcze jest wtorek? – z niewinną miną spytał Paddington. – Myślałem, że minęło parę dni! – Wtorek – zapewnił go pan Brown. – O mało się na śmierć o ciebie nie zamartwiliśmy! Paddington podniósł wiaderko, łopatkę i słój z marmoladą. – Ha! – powiedział. – Idę o zakład, że niewiele niedźwiedzi wypłynęło na pełne morze w kubełku, co prawda, to prawda.
Było już ciemno, kiedy nadmorskim bulwarem w Brightsea jechali do domu. Bulwar był udekorowany festonami 6 z kolorowymi światłami, a nawet fontanny w ogrodach mieniły się różnymi barwami. Bardzo to pięknie wyglądało. Ale Paddington, opatulony w koc, z tyłu samochodu, myślał o swoim zamku z piasku. – Z wszelką pewnością mój był największy z wszystkich – powiedział sennym głosem. – Założę się, że mój był największy – odparł Jonatan. – Najlepiej będzie – szybko wtrącił się pan Brown – jeśli wszyscy dostaniecie po dwa szylingi, to uprości sprawę. – Może któregoś dnia przyjedziemy tu jeszcze raz – powiedziała pani Brown. – Wtedy urządzimy nowy konkurs. Co powiesz na to, Paddington? Z tyłu wozu nie było odpowiedzi. Zamki z piasku, wiosłowanie łopatką, podróż po całej przystani odbyta w wiaderku i morskie powietrze – zmorzyły Paddingtona. Pogrążył się w głębokim śnie.
6
Feston – tu: girlanda z kwiatów, liści, owoców itp. podwieszona z dwóch stron.
ROZDZIAŁ ÓSMY
HOKUS – POKUS – Ooo – powiedział Paddington – czy to rzeczywiście dla mnie? Głodnymi oczami wpatrywał się w tort. Istotnie, tort był wspaniały, jeden z najlepszych, jakie umiała robić pani Bird. Polany lukrem, z kremem i marmoladą w środku. Na wierzchu stała jedna świeczka i było napisane: PADDINGTONOWI Z NAJSERDECZNIEJSZYMI ŻYCZENIAMI W DNIU URODZIN – OD WSZYSTKICH. Pomysł urządzenia urodzinowego przyjęcia wyszedł od pani Bird. Paddington spędził z nimi już dwa miesiące. Nikt, nawet sam Paddington, nie znał daty jego urodzenia, postanowili więc od czegoś zacząć i przyjąć, że skończył właśnie pierwszy rok życia. Paddington uznał to za dobry pomysł, zwłaszcza kiedy mu powiedziano, że niedźwiedzie obchodzą urodziny dwa razy w roku – raz w lecie, a drugi raz w zimie. – Tak samo jak angielska królowa – powiedziała pani Bird. – Powinieneś z tego powodu uważać się za ważną osobistość. Tak też się stało. Paddington natychmiast pobiegł do pana Grubera i podzielił się z nim dobrą nowiną. Zrobiło to na nim duże wrażenie; ucieszył się, gdy Paddington zaprosił go na przyjęcie. – Nieczęsto proszą mnie w gości, panie Brown – powiedział. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem na przyjęciu, i z największą przyjemnością przyjdę na pańskie urodziny. Nic więcej wtedy nie powiedział, ale na drugi dzień rano przed dom państwa Brown zajechała furgonetka z paczką o tajemniczym wyglądzie, przysłaną od wszystkich handlarzy z targowiska na ulicy Portobello. – Jesteś doprawdy szczęśliwym niedźwiedziem! – zawołała pani Brown, gdy rozpakowali paczkę i zobaczyli, co się znajdowało w środku. Był to piękny, nowy kosz do zakupów, na kółkach, z dzwonkiem z boku, aby Paddington mógł dzwonić i aby wszyscy wiedzieli, kogo zaraz zobaczą. Paddington podrapał się po głowie. – Nieprosta to sprawa. Skąd nam wiedzieć, od czego zacząć? – powiedział, ostrożnie ustawiając kosz obok innych przedmiotów. – Będę musiał napisać masę listów z podziękowaniami. – Może byś zostawił te listy na jutro – spiesznie poradziła mu pani Brown.
Ilekroć Paddington pisał listy, zawsze udawało mu się zostawić więcej atramentu na sobie niż na papierze, a dziś wyglądał niezwykle elegancko, bo poprzedniego wieczoru się wykąpał, i szkoda by było, gdyby cała jego wczorajsza praca poszła na marne. Paddington spuścił nos na kwintę. Lubił pisać listy. – Może mógłbym pomóc pani Bird w kuchni? – spytał pełen nadziei. – Miło mi oznajmić – powiedziała pani Bird, wychodząc z kuchni – że właśnie skończyłam pracę. A jeśli chcesz, możesz wylizać łyżkę. Miała nie najlepsze wspomnienia tego, co się działo, kiedy parę razy Paddington „pomagał” w kuchni. – Tylko nie liż za wiele – ostrzegła go – bo nie zostawisz miejsca na tort. Właśnie wtedy Paddington po raz pierwszy zobaczył tort urodzinowy. Jego oczy, zawsze duże i okrągłe, zrobiły się takie duże i okrągłe, że nawet pani Bird oblała się rumieńcem dumy. – Specjalne uroczystości proszą się o specjały – powiedziała i szybko poszła do jadalni. Resztę dnia Paddington spędził biegając po całym domu i śledząc przygotowania do przyjęcia na jego cześć. Pani Brown zajęta była sprzątaniem. Pani Bird uwijała się w kuchni. Jonatan i Judyta wzięli na swe barki przystrojenie domu. Wszyscy mieli pełne ręce roboty, jeden Paddington nie otrzymał żadnego zadania. – Zdawało mi się, że to mają być moje urodziny – burknął, gdy po raz piąty przepędzono go do salonu, bo po całej podłodze w kuchni rozsypał z pudła kule do gry. – Mają być, mój drogi – powiedziała, z trudem panując nad sobą, pani Brown. – Ale pora na ciebie przyjdzie później. Żałowała trochę, że mu powiedziała, iż niedźwiedzie obchodzą urodziny dwa razy do roku, bo już się dopytywał, kiedy przypadną jego drugie urodziny. – Wyglądaj przez okno i patrz, czy nie idzie listonosz – powiedziała, podniosła go w górę i postawiła na parapecie. Ale Paddington wcale się do tego nie palił. – A może byś – zaproponowała pani Brown – przećwiczył magiczne sztuczki, jakie masz pokazać dziś wieczór. Wśród wielu podarunków, jakie dostał Paddington, znalazło się pełne wyposażenie do magicznych sztuk. Był to prezent od państwa Brown. Pochodził z firmy Barkridges i drogo kosztował. Na komplet składały się: specjalny magiczny stolik, wielkie zaczarowane pudło, które, jeśli się postąpiło zgodnie z instrukcją, sprawiało, że różne przedmioty znikały, czarodziejska różdżka i kilka talii kart. Paddington rozłożył to wszystko na podłodze i siadł w środku, żeby przeczytać książkę ze wskazówkami, jak robić sztuki magiczne. Długo siedział studiując rysunki i wykresy. Przeczytał też dwa razy wskazówki, aby sprawdzić, czy dobrze zrozumiał. Co jakiś czas z roztargnieniem zanurzał łapę w słoju z marmoladą, ale gdy przypomniał sobie, że to są jego urodziny i czeka go obfity
podwieczorek, sięgnął po słój i postawił go na magicznym stoliku, po czym oddał się dalszym studiom. Tytuł pierwszego rozdziału książki brzmiał: CZARY. Było tam pokazane, jak wywijać czarodziejską różdżką, i objaśnione, jak się poprawnie wymawia słowo: ABRAKADABRA. Paddington wstał. W jednej łapie ściskał książkę, w drugą wziął czarodziejską różdżkę i machnął nią parę razy w powietrzu. Spróbował też powiedzieć: ABRAKADABRA. Rozejrzał się dokoła. Jakoś nic się nie zmieniło i już miał spróbować jeszcze raz, gdy nagłe oczy wylazły mu na wierzch. Słój z marmoladą, który zaledwie parę minut temu postawił na magicznym stoliku, zniknął bez śladu. Nerwowo szukał wyjaśnienia w książce. Ale nie było ani słowa, co trzeba zrobić, by marmolada się ulotniła. Co gorsza, w książce nie było też mowy o tym, jak należy postąpić, żeby marmolada wróciła na swoje miejsce. Paddington doszedł do wniosku, że muszą to być potężne czary, jeśli za ich sprawą cały słój rozpływa się w powietrzu. Już chciał pobiec i wszystkim powiedzieć o swym odkryciu, ale się rozmyślił. Byłaby to dobra sztuczka na wieczór, gdyby tylko udało mu się namówić panią Bird, aby mu dała jeszcze jeden słój marmolady. Poszedł do kuchni i parę razy machnął pani Bird przed nosem czarodziejską różdżką. Po prostu chciał sprawdzić, czy to poskutkuje. – Żebyś nie dostał w abrakadabrę! – zagroziła mu pani Bird, wypychając go z kuchni. – I uważaj z tym kijem, bo jeszcze komu oko wybijesz. Paddington wrócił do salonu i spróbował wymówić zaklęcia na wspak. Ale nic z tego nie wynikło, więc zaczął czytać następny rozdział książki, pod tytułem: TAJEMNICZE ZNIKNIĘCIE JAJKA. – Nie wydaje mi się, byś dopiero z książki musiał się dowiedzieć, co zrobić, żeby zniknęło jajko – powiedziała pani Bird przy obiedzie, kiedy Paddington opowiedział wszystkim o magicznej sztuczce z jajkiem. – Kogóż to obchodzi, jak zmiatasz jedzenie i jak ono znika ze stołu. – Słuchaj – odezwał się pan Brown – dopóki dziś wieczór nie będziesz próbował przepiłować kogoś na pół, rób sobie, co chcesz. – Żartowałem, rzecz prosta – dodał szybko, widząc, że Paddington spojrzał na niego z dużym zaciekawieniem. Niemniej zaraz po obiedzie pan Brown skoczył do ogrodu i zamknął na klucz szopę z narzędziami. Mając w domu Paddingtona, lepiej było nie ryzykować. Tak się jednak złożyło, że pan Brown niepotrzebnie się martwił, bo Paddington sam zbyt wiele miał kłopotów na głowie. W podwieczorku, oprócz całej rodziny, wziął też udział pan Gruber. Zjawiło się jeszcze parę innych osób, w tym najbliższy sąsiad Brownów, pan Curry. Ten ostatni był najmniej pożądanym gościem.
– Przyszedł tylko dlatego, że to darmocha – powiedziała pani Bird. – Obrzydzenie bierze na widok takiego, co by się nie wstydził zbierać kawałki ciasta z talerza młodego niedźwiedzia. A poza tym nikt go tu nie prosił! – Szybko podwinie fraka, jak tylko ruszy kawałek ciasta z talerza Paddingtona – oświadczył pan Brown. – A jednak to zakrawa na bezczelność przyjść na urodziny Paddingtona po tym wszystkim, co na niego kiedyś wygadywał. I nawet się nie pofatygował, żeby mu złożyć życzenia. Pośród sąsiadów pan Curry znany był ze skąpstwa i z tego, że lubił wścibiać nos w nie swoje sprawy. Miał kłótliwe usposobienie i wystarczyło, że jakaś drobnostka nie przypadła mu do gustu, by zrzędził, aż się słabo robiło. Swego czasu miał różne pretensje także do Paddingtona i dlatego państwo Brown nie zaprosili go na przyjęcie. Ale nawet pan Curry nie miał dziś najmniejszego powodu do pretensji. Począwszy od olbrzymiego tortu urodzinowego aż po ostatnią kanapkę z marmoladą – goście wszystkim się zachwycali i twierdzili, że był to najlepszy podwieczorek w ich życiu. Paddington zaś tak się najadł, że z wielkim trudem nabrał tyle tchu, ile było trzeba, by zgasić świeczkę. Ale w końcu dopiął swego i nie przypalił sobie wąsów. Wszyscy, nie wyłączając pana Curry, oklaskami wyrazili swój podziw i złożyli mu życzenia wszelkiej pomyślności. – A teraz – powiedział pan Brown, kiedy się uciszyło – może państwo cofną się z krzesłami, Paddington, zdaje się, przygotował dla nas niespodziankę. Podczas gdy wszyscy przesuwali krzesła na jedną stronę pokoju, Paddington zniknął w salonie i wrócił wnosząc magiczne przyrządy. Nastąpiła chwila oczekiwania – niedźwiadek ustawiał magiczny stolik i sprawdzał czarodziejskie pudło, ale szybko się z tym uporał. Zgaszono światła, świeciła się tylko stojąca lampa. Paddington machnął różdżką, prosząc w ten sposób o ciszę. – Panie i panowie! – zaczął, zaglądając do książki z objaśnieniami. – Moja następna sztuczka jest nie do zrobienia! – Ale jeszcze pan nic nie pokazał – burknął pan Curry. Paddington zignorował tę uwagę i przewrócił stronę książki. – Do tej sztuczki – powiedział – potrzebne mi jest jajko. – O, Boże! – westchnęła pani Bird i wybiegła do kuchni. – Jestem pewna, że zaraz stanie się coś strasznego. Paddington położył jajko na środku magicznego stolika i nakrył je chusteczką. Kilka razy mruknął ABRAKADABRA, po czym różdżką uderzył w chusteczkę. Państwo Brown wymienili spojrzenia. Oboje pomyśleli o dywanie. – Hokus-pokus! – powiedział Paddington i ściągnął chusteczkę. Ku ogólnemu zdziwieniu jajko zniknęło jak kamfora.
– Naturalnie – oświadczył wśród oklasków pan Curry z mądrą miną – to jest zwyczajna sztuczka kuglarska. Ale, jak na niedźwiedzia, dobre i to. A nawet bardzo dobre. A teraz niech no to jajko wróci na swoje miejsce! Paddington, bardzo zadowolony z siebie, ukłonił się widzom, po czym pomacał łapą w tajnym schowku za stołem. Zdziwił się, kiedy znalazł tam coś znacznie większego niż jajko. Rzeczywiście... w schowku stał słój z marmoladą. Ten sam, który zniknął rano! Podłożył łapę, podniósł go i pokazał publiczności. Magika nagrodziły rzęsiste oklaski. – Wspaniale! – zawołał pan Curry, klepiąc się po kolanie. – Wmówił nam, że znajdzie jajko, a tymczasem od samego początku był to słój z marmoladą. Doprawdy, świetny kawał. Paddington znów przewrócił stronę książki. – A teraz – oznajmił z wypiekami na twarzy po pierwszym sukcesie – nastąpi zniknięcie jednej rzeczy! Wziął wazon z najpiękniejszymi kwiatami pani Brown i postawił na stole, przy którym zwykle jedli, obok czarodziejskiego pudła. Nie czuł się zbyt pewnie, bo nie miał czasu przećwiczyć tej sztuczki i nie bardzo wiedział, jak działa czarodziejskie pudło ani nawet gdzie trzeba postawić kwiaty, żeby zniknęły. Otworzył drzwiczki z tyłu pudła. Wystawił głowę przy bocznej ściance. – Chwileczkę cierpliwości – powiedział i znów zniknął. Widzowie siedzieli cicho. – Ta sztuczka trochę się przeciąga – powiedział po chwili pan Curry. – Chyba da sobie radę – oświadczyła pani Brown. – Ma pewną siebie minę. – Nie mógł zbytnio się oddalić – powiedział pan Curry. – Spróbujmy zastukać w to pudło. Wstał, mocno zastukał w pudło i przyłożył do niego ucho. – Ktoś woła ze środka – powiedział. – Chyba to głos Paddingtona. Spróbujmy jeszcze raz. Potrząsnął pudłem i ze środka ozwało się stukanie. – Pewnie zatrzasnął się w pudle – oświadczył pan Gruber. Zastukał w pudło i zawołał: – Czy wszystko w porządku, panie Brown? – NIE! – dał się słyszeć cichy, stłumiony głos. – Ciemno tu, choć oko wykol, i nie mogę przeczytać objaśnień. – Całkiem dobra sztuczka – powiedział pan Curry w chwilę potem, kiedy podważyli scyzorykiem drzwiczki i otworzyli czarodziejskie pudło. Pan Curry poczęstował się herbatnikami. – Zniknięcie niedźwiedzia – powiedział. – Całkiem niezwykła rzecz. Ale do tej pory nie wiem, do czego potrzebne mu były kwiaty. Paddington spojrzał na niego z ukosa, ale pan Curry tego nie zauważył, bo pałaszował herbatniki. – Do następnej sztuczki – oświadczył Paddington – potrzebny mi jest zegarek.
– Czy to konieczne? – spytała nerwowo pani Brown. – Czy nie wystarczy co innego? Paddington sprawdził w książce. – Powiedziane jest, że ma być zegarek – wyjaśnił stanowczo. Pan Brown błyskawicznie ściągnął w dół rękaw, zasłaniając nim przegub lewej ręki. Nieszczęście chciało, że pan Curry, w wyjątkowo świetnym humorze po darmowym podwieczorku, wstał i zaofiarował swój zegarek. Paddington przyjął go z wdzięcznością i położył na stole. – Jest to bardzo fajna sztuczka – oświadczył. Sięgnął łapą do pudła i wyjął z niego mały młotek. Nakrył zegarek chusteczką, po czym kilka razy rąbnął go młotkiem. Pan Curry zamarł w bezruchu. – Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz, młody niedźwiedziu? – wybełkotał. Paddington był nieco stropiony. Przewrócił stronę książki i przeczytał złowróżbne słowa: „Do tej sztuki bezwzględnie potrzebny jest drugi zegarek”. Ostrożnie podniósł róg chusteczki. Śrubki i kawałki szkła potoczyły się po stole. Pan Curry wydał z siebie wściekły ryk. – Zapomniałem, zdaje się, powiedzieć ABRAKADABRA – wyjąkał Paddington. – ABRAKADABRA! – krzyczał pan Curry nie posiadając się z gniewu. – ABRAKADABRA! Podniósł na dłoni resztki swego zegarka. – Dwadzieścia lat miałem ten zegarek, proszę zobaczyć, co z niego zostało! To kogoś słono będzie kosztować! Pan Gruber wyjął z kieszeni lupę i dokładnie obejrzał szczątki zegarka. – Nie pleć pan głupstw – powiedział spiesząc na ratunek Paddingtonowi. – Ten zegarek kupił pan u mnie za pięć szylingów pół roku temu! Wstydziłby się pan tak bezczelnie kłamać przy młodym niedźwiedziu! – Brednie! – wybełkotał pan Curry. Ciężko usiadł na krześle Paddingtona. – Brednie! Ja panu... – urwał i zrobił dziwną minę. – Siadłem na czymś – powiedział. – Na czymś mokrym i lepkim! – Mój Boże! – zawołał Paddington. – To na pewno moje znikające jajko. Widocznie już wróciło! Twarz pana Curry oblała się purpurą. – Jak żyję, nie spotkała mnie taka obelga! – zawołał. – Nigdy! – Odwrócił się w drzwiach i pogroził palcem całemu towarzystwu. – Nigdy więcej nie przyjdę na wasze urodzinowe przyjęcia! – Henryku – powiedziała pani Brown, gdy drzwi zamknęły się za panem Curry. – Opanuj się, bo udusisz się ze śmiechu. Pan Brown ze wszech sił starał się zachować kamienną twarz. – Nic z tego – rzekł i parsknął śmiechem. – Nie dałem rady.
– Czy państwo widzieli jego twarz, jak się wszystkie śrubki turlały po stole? – spytał pan Gruber, zalewając się łzami ze śmiechu. – A jednak – powiedział pan Brown, gdy śmiech zamilkł – moim zdaniem, Paddingtonie, następnym razem powinieneś spróbować mniej niebezpiecznej sztuczki. – A co będzie ze sztuczką z kartami, o której mi pan mówił, panie Brown? – spytał pan Gruber. – Co to, drze pan kartę w strzępy, a potem wyjmuje ją komuś z ucha? – Tak, to chyba przyjemna i niewinna sztuczka – powiedziała pani Brown. – Chętnie ją zobaczymy. – Czy chcieliby państwo zobaczyć jeszcze jedno zniknięcie? – spytał Paddington z nadzieją w głosie. – Ależ tak, mój drogi – zachęciła go pani Brown. – Dobrze – powiedział Paddington szperając w pudle. – Nie najłatwiej jest pokazywać karciane sztuczki, jak się ma łapy, ale chętnie spróbuję. Podał talię kart panu Gruberowi, który z śmiertelnie poważną miną wyjął jedną kartę ze środka, spojrzał na nią, zapamiętał i z powrotem włożył do talii. Paddington parę razy machnął różdżką nad talią, po czym wyciągnął kartę i pokazał ją wszystkim. Była to siódemka pik. – Czy tę kartę pan wybrał? – spytał pana Grubera. Pan Gruber przetarł okulary i wybałuszył oczy. – A wie pan – odparł – naprawdę była to siódemka pik! – Głowę dam sobie uciąć, że w talii są same siódemki pik – szepnął pan Brown do żony. – Szsz! – uciszyła go pani Brown. – Moim zdaniem świetnie to zrobił. – To jest bardzo trudny kawałek – oświadczył Paddington drąc kartę w strzępy. – Nie jestem najlepiej przygotowany do tej sztuki. Schował podartą kartę pod chusteczkę i parę razy pacnął ją różdżką. – Och! – zawołał pan Gruber, pocierając bok głowy. – Czułem, jak mi coś wleciało do ucha. Coś zimnego i twardego. – Włożył do ucha dwa palce. – Czyżby naprawdę... – pokazał zebranym jakiś błyszczący krążek – Ależ to suweren! Mój urodzinowy prezent dla Paddingtona! Ciekawe tylko, jakim cudem wpadł mi do ucha? – Uuu! – rzekł Paddington, z dumą oglądając suwerena. – Tego się nie spodziewałem. Bardzo panu dziękuję. – Hm – odparł pan Gruber. – To tylko skromny podarunek, panie Brown. Ale bardzo lubiłem nasze ranne pogawędki. Z największą też przyjemnością będę nadal pana u siebie widywał. I... – chrząknął i rozejrzał się po pokoju – oczywiście wszyscy mamy nadzieję, że czeka pana jeszcze wiele urodzin! Kiedy zamilkł chór zgodnych głosów w tej sprawie, pan Brown wstał i popatrzył na zegarek.
– A teraz – powiedział – zważywszy, że dawno minęła pora, kiedy idziemy spać, zwłaszcza ty, Paddingtonie, proponuję, żebyśmy wszyscy zrobili hokus-pokus i zniknęli. – Szkoda – powiedział Paddington, stojąc przy drzwiach i kiwając wszystkim łapą na pożegnanie – że ciocia Lucy nie może mnie teraz zobaczyć. Bardzo by się ucieszyła. – Musisz do niej napisać i o wszystkim jej opowiedzieć w liście – powiedziała pani Brown, ściskając mu łapę. – Ale to już jutro rano – szybko dodała. – Pamiętaj, że zmieniliśmy ci pościel! – Tak – zgodził się Paddington. – Rano. Boję się, że gdybym zrobił to teraz, atrament usmarowałby prześcieradło lub stałoby się coś w tym rodzaju. Mnie się zawsze coś musi przytrafić. – Wiesz, Henryku – powiedziała pani Brown do męża, gdy odprowadzali wzrokiem Paddingtona idącego po schodach na górę. Czynił to niezbyt chętnie, ale oczy mu się wyraźnie kleiły. – Miło jest mieć w domu niedźwiadka.