DAVID EDDINGS
KRÓLOWA MAGII
Belgariady tom II Przeło˙zył: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: Queen of Sorcery
Data w...
12 downloads
611 Views
721KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
DAVID EDDINGS
KRÓLOWA MAGII
Belgariady tom II Przeło˙zył: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: Queen of Sorcery
Data wydania polskiego: 1994 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1982 r.
Helen, która podarowała mi to, co w z˙ yciu najcenniejsze i Mike’owi, który mnie nauczył zabawy
PROLOG B˛edacy ˛ historia˛ Wojny Królestw Zachodu przeciw najohydniejszej Iwazji i Złu Kal Toraka na podstawie Bitwy pod Vo Mimbre
Gdy s´wiat był jeszcze młody, zły Bóg Torak ukradł Klejnot Aldura, by dzi˛eki niemu zdoby´c pot˛eg˛e. Klejnot oparł mu si˛e i okaleczył straszliwym ogniem. Lecz Torak nie zrezygnował, gdy˙z Klejnot był dla niego najcenniejszy. Pó´zniej Belgarath, czarodziej i ucze´n Aldura, poprowadził króla Alornów i trzech jego synów, a ci zabrali Klejnot z z˙ elaznej wie˙zy Toraka. Torak s´cigał ich, lecz gniew Klejnotu dopadł go i odegnał. Belgarath wyznaczył Chereka i jego synów na władców czterech wielkich królestw, by po wieczne czasy chronili s´wiat przed Torakiem. Klejnot powierzył Rivie mówiac, ˛ z˙ e dopóki jego potomkowie strzega˛ Klejnotu, Zachód jest bezpieczny. Mijały stulecia, a Torak nie zagroził ludom Zachodu. A˙z wiosna˛ roku 4865 na Drasni˛e napadła olbrzymia horda Nadraków, Thullów i Murgów. Po´srodku morza Angaraków niesiono w wielkiej z˙ elaznej lektyce tego, którego zwano Kal Torak, co oznacza Króla i Boga. Burzono i palono miasta i wioski, gdy˙z Kal Torak przybył, by niszczy´c, nie zdobywa´c. Tych, co prze˙zyli, oddawano Grolimom w stalowych maskach, by składali ich w ofierze podczas straszliwych rytuałów Angaraków. Nikt nie ocalał prócz tych, co uciekli do Algarii lub z uj´scia Rzeki Aldura zostali zabrani przez okr˛ety Chereków. Potem naje´zd´zcy zaatakowali Algari˛e. Tu jednak nie znale´zli miast. Konni nomadzi, Algarowie, cofali si˛e, a potem uderzali w gwałtownych, szybkich atakach. Tradycyjna˛ siedziba˛ królów Algarii była Twierdza, zbudowana przez ludzi góra o kamiennych murach grubo´sci trzydziestu stóp. Na pró˙zno rzucali si˛e na te mury Angarakowie. Wreszcie rozpocz˛eli obl˛ez˙ enie, które — cho´c bezowocne — trwało osiem lat. Dzi˛eki temu Zachód zyskał czas na przygotowania i mobilizacj˛e. Generałowie zebrali si˛e w Imperialnej Akademii Wojennej w Tol Honeth i ustalili strategi˛e. Zapomniano o narodowych sporach i Branda, Stra˙znika Rivy, wybrano naczelnym wodzem. Wraz z nim przybyła niezwykła para doradców: stary, lecz pełen wigoru m˛ez˙ czyzna, który twierdził, z˙ e ogladał ˛ nawet królestwa Angaraków; oraz uderzajaco ˛ pi˛ekna kobieta ze srebrnym lokiem na czole i królewskimi manierami. Ich Brand słuchał i im okazywał niemal uni˙zony szacunek. Pó´zna˛ wiosna˛ roku 4875 Kal Torak porzucił obl˛ez˙ enie i ruszył na zachód, ku morzu, cały czas s´cigany przez algarskich je´zd´zców. W górach Ulgosi wyszli noca˛ ze swych jaski´n i uczynili straszliwa˛ rze´z w´sród s´piacych ˛ Angaraków. Wcia˙ ˛z jednak nieprzeliczone były armie Kal Toraka. Po krótkiej przerwie i przegrupowaniu hufce poda˙ ˛zały dolina˛ rzeki Arend w stron˛e miasta Vo Mimbre, niszczac ˛ wszystko na swej drodze. 4
Z poczatkiem ˛ lata Angarakowie ruszyli do szturmu na miasto. Trzeciego dnia bitwy trzykrotnie zagrał róg. Otworzyły si˛e bramy Vo Mimbre i rycerze Mimbratów run˛eli szar˙za˛ na przednie szeregi hordy Angaraków; okute z˙ elazem kopyta ich wierzchowców tratowały z˙ ywych i martwych. Z lewego skrzydła natarła konnica Algarów, drasa´nscy pikinierzy i ochotnicy Ulgosów o zasłoni˛etych twarzach. A z prawej flanki ruszyli wojownicy Chereków i legiony Tolnedry. Atakowany z trzech stron Kal Torak rzucił do walki swe odwody. Wtedy wła´snie na jego armi˛e spadli z tyłu Rivanie w szarych strojach, Sendarowie i asturscy łucznicy. Angarakowie padali jak pszenica pod ostrzem z˙ niwiarza. Chaos zapanował w ich szeregach. Wtedy odst˛epca, Zedar Czarownik zwany Apostata,˛ podbiegł spiesznie do czarnej z˙ elaznej lektyki, z której nie wyłonił si˛e jeszcze Kal Torak. I powiedział do Przekl˛etego: — Panie, wrogowie twoi otoczyli ci˛e w wielkiej liczbie. Tak, nawet szarzy Rivanie przybyli, by rzuci´c wyzwanie twej pot˛edze. Kal Torak powstał w gniewie i oznajmił: — Wyrusz˛e wi˛ec, by ci fałszywi stra˙znicy Cthrag Yaska, klejnotu, który do mnie nale˙zał, zobaczyli mnie i poznali strach. Przy´slij tu moich królów. — Wszechmocny Panie — odparł Zedar. — Nie ma ju˙z twoich królów. Stracili z˙ ycie w bitwie, a z nimi wielu kapłanów Grolimów. Wielki był gniew Kal Toraka, gdy to usłyszał, a ogie´n trysnał ˛ z jego prawego oka i z oka, które utracił. Rozkazał swym sługom, by przywiazali ˛ jego tarcz˛e do ramienia, przy którym nie było dłoni. Chwycił swój straszliwy czarny miecz i tak uzbrojony wyruszył do bitwy. Wtedy spo´sród oddziałów Rivan dał si˛e słysze´c głos: — W imi˛e Belara wyzywam ci˛e, Toraku. W imi˛e Aldura staj˛e przeciw tobie. Zaprzesta´nmy rozlewu krwi i spotkajmy si˛e, by rozstrzygna´ ˛c t˛e walk˛e. To ja, Brand, Stra˙znik Rivy. Walcz ze mna˛ albo zabieraj swe cuchnace ˛ wojska i nigdy ju˙z nie wracaj do królestw Zachodu. Kal Torak wyszedł przed swe oddziały i krzyknał: ˛ ´ — Gdzie jest ten, który o´smiela si˛e stawa´c przeciwko Władcy Swiata?! Oto ja, Torak, Król Królów i Pan Panów. Zniszcz˛e tego gadatliwego Rivanina. Zgina˛ moi wrogowie, a Cthrag Yaska znowu do mnie powróci. Brand wystapił. ˛ Niósł wielki miecz i przesłoni˛eta˛ tarcz˛e. U jego boku kroczył posiwiały wilk, a nad głowa˛ leciała s´nie˙znobiała sowa. — Jestem Brand — oznajmił. — I zmierz˛e si˛e z toba,˛ ohydny i okaleczony Toraku. Kiedy Torak spostrzegł wilka, zawołał: — Odejd´z, Belgaracie! Uciekaj, je´sli chcesz z˙ ycie zachowa´c! Do sowy za´s powiedział: — Porzu´c swego ojca, Polgaro, i oddaj mi cze´sc´ . Po´slubi˛e ci˛e i uczyni˛e Królowa˛ ´ Swiata. Ale wilk zawył gro´znie, a sowa zahukała z pogarda.˛ Torak wzniósł miecz i uderzył w tarcz˛e Branda. Długo walczyli, liczne i straszne zadali sobie ciosy. Ci, którzy stali w pobli˙zu, by oglada´ ˛ c walk˛e, byli zdumieni. Wielka była w´sciekło´sc´ Toraka i miecz jego uderzał w tarcz˛e Branda, a˙z Stra˙znik upadł pod naporem Przekl˛etego. Wtedy jednym głosem zawył wilk i hukn˛eła sowa i siła Branda została odnowiona. Jednym ruchem Stra˙znik Rivy odsłonił swa˛ tarcz˛e, po´srodku której tkwił okragły ˛ klejnot rozmiaru serca dziecka. Gdy spojrzał na niego Torak, kamie´n l´sni´c zaczał ˛ i wy-
5
syła´c płomienie. Przekl˛ety cofnał ˛ si˛e przed nim. Odrzucił tarcz˛e i miecz, i podniósł r˛ece do twarzy, by osłoni´c ja˛ przed straszliwym ogniem klejnotu. Brand uderzył, a miecz jego przebił przyłbic˛e Toraka, trafił w oko, którego nie było, i zagł˛ebił si˛e w głowie Przekl˛etego. Torak padł i wydał straszny krzyk. Wyrwał miecz i zrzucił hełm. Ci, co patrzyli, zadr˙zeli w grozie, gdy˙z twarz jego spalona była okropnie. Płaczac ˛ krwia,˛ Torak krzyknał ˛ znowu, gdy spojrzał na klejnot, który nazwał Cthrag Yaska˛ i dla zdobycia którego sprowadził wojn˛e do królestw Zachodu. Potem runał, ˛ a ziemia zadr˙zała od jego upadku. Krzyk wielki podniósł si˛e z hufców Angaraków, gdy zobaczyli, jaki los spotkał Kal Toraka; w panice rzucili si˛e do ucieczki. Lecz armie Zachodu s´cigały ich i zabijały, a gdy wstał szary s´wit, nie było ju˙z wrogich wojsk. Brand rozkazał przynie´sc´ ciało Przekl˛etego, by mógł spojrze´c na tego, który chciał zosta´c królem s´wiata. Lecz ciała nie znaleziono. Noca˛ Zedar Czarodziej rzucił zakl˛ecie i niewidzialny ominał ˛ armie Zachodu, unoszac ˛ tego, którego wybrał na swego pana. Brand wysłuchał wtedy swych doradców. I powiedział mu Belgarath: ´ tylko. Jest bowiem Bogiem i nie mo˙ze zgina´ — Torak nie umarł. Spi ˛c od ziemskiej broni. — Kiedy si˛e zbudzi? — zapytał Brand. — Musz˛e przygotowa´c Zachód na jego powrót. Odpowiedziała mu Polgara: — Kiedy znowu potomek Króla Rivy zasiadzie ˛ na północnym tronie, Mroczny Bóg przebudzi si˛e, by stoczy´c z nim wojn˛e. Brand zmarszczył brew. — Ale to znaczy: nigdy! Wszyscy bowiem wiedzieli, z˙ e ostatni Riva´nski Król został wraz z cała˛ rodzina˛ zamordowany przez nyissa´nskich skrytobójców w roku 4002. I znowu przemówiła kobieta: — Gdy czas nadejdzie, Riva´nski Król powróci, by obja´ ˛c swa˛ dziedzin˛e. Tak mówi prastare Proroctwo. Nic wi˛ecej powiedzie´c nie wolno. Brand był zadowolony i wysłał swe armie, by oczy´sciły pole bitwy z trupów Angaraków. A gdy sko´nczyły dzieło, królowie Zachodu zebrali si˛e na rad˛e pod miastem Vo Mimbre. Wiele głosów wychwalało Branda. Byli ludzie, którzy krzyczeli, z˙ e Brand powinien zosta´c władca˛ całego Zachodu. Tylko Mergon, ambasador Imperium Tolnedry, protestował w imieniu swego imperatora, Rana Boruna IV. Brand nie przyjał ˛ zaszczytu i wycofano propozycj˛e, wi˛ec znów pokój zago´scił w´sród zebranych na radzie. Lecz w zamian za ten pokój postawiono Tolnedrze z˙ adanie. ˛ Gorim Ulgosów pierwszy przemówił gromkim głosem: — Aby dopełni´c Proroctwa, obietnica musi by´c zło˙zona, z˙ e ksi˛ez˙ niczka Tolnedry zostanie z˙ ona˛ Riva´nskiego Króla, który przyb˛edzie, by ocali´c s´wiat. Tego z˙ adaj ˛ a˛ Bogowie. I znowu zaprotestował Mergon. — Dwór Riva´nskiego Króla pusty jest i zimny. Nie siedzi władca na tronie Rivy. Jak mo˙ze ksi˛ez˙ niczka Imperialnej Tolnedry zosta´c po´slubiona duchowi? Odpowiedziała mu kobieta, która była Polgara.˛ — Riva´nski Król powróci, by zasia´ ˛sc´ na swym tronie i czeka´c na narzeczona.˛ Od dzisiejszego dnia zatem, ka˙zda ksi˛ez˙ niczka Imperialnej Tolnedry stawi si˛e na Dworze Riva´nskiego Króla w dniu swych szesnastych urodzin. Ubrana w s´lubna˛ sukni˛e przez trzy dni czeka´c b˛edzie na przybycie Króla. Je´sli ten si˛e nie zjawi, b˛edzie wolna, by powróci´c do swego ojca i spełni´c to, co dla niej przeznaczył. 6
— Cała Tolnedra powstanie przeciw tej ha´nbie! — krzyknał ˛ Mergon. — Nie! Nie ma zgody! Wtedy znowu przemówił madry ˛ Gorim Ulgosów. — Powtórz swemu imperatorowi, z˙ e taka jest wola Bogów. Powtórz mu tak˙ze, z˙ e je´sli Tolnedra jej nie spełni, cały Zachód powstanie przeciw niemu i rozp˛edzi synów Nedry na wiatr, powali wspaniałe Imperium, a˙z Tolnedra istnie´c przestanie. Wtedy, widzac ˛ pot˛eg˛e zgromadzonych armii, ambasador ustapił. ˛ Wszyscy si˛e zatem zgodzili i decyzja zapadła. Potem szlachcice rozdartej wojna˛ Arendii przyszli do Branda mówiac: ˛ — Król Mimbratów nie z˙ yje, tak jak i ksia˙ ˛ze˛ Asturów. Kto b˛edzie teraz nami władał? Od dwóch tysi˛ecy lat wojna mi˛edzy Mimbre i Asturia˛ wyniszcza pi˛ekna˛ Arendi˛e. Jak znowu mo˙zemy si˛e sta´c jednym ludem? Brand my´slał długo. — Kto jest dziedzicem tronu Mimbratów? — zapytał. — Korodullin jest nast˛epca˛ króla Mimbratów — odpowiedzieli. — A kto jest spadkobierca˛ linii Asturów? — Mayaserana, córka ksi˛ecia Asturii. — Przyprowad´zcie oboje — polecił im Brand. A kiedy stan˛eli przed nim, powiedział: — Trzeba kres poło˙zy´c rozlewowi krwi mi˛edzy Mimbre i Asturia.˛ Wola˛ moja˛ jest, by´scie po´slubili si˛e wzajemnie i by rody, które tak dawno wojn˛e tocza,˛ zostały połaczone. ˛ Oboje płakali gło´sno i skar˙zyli si˛e, gdy˙z wypełniała ich pradawna wrogo´sc´ i duma ich oddzielnych rodów. Jednak Belgarath odszedł z Korodullinem na stron˛e i rozmawiał z nim długo. A Polgara oddaliła si˛e z Mayaserana w miejsce odosobnione i równie˙z do niej przemówiła. Ani wtedy, ani potem z˙ aden człowiek nie dowiedział si˛e, co usłyszała para młodych ludzi. Wszak˙ze gdy powrócili do Branda, Mayaserana i Korodullin pogodzili si˛e z tym, z˙ e maja˛ zawrze´c mał˙ze´nstwo. I to był ostatni akt rady, co zebrała si˛e po bitwie pod Vo Mimbre. Zanim odjechał na północ, Brand po raz ostatni przemówił do królów i szlachty. — Wiele si˛e tu dokonało dobrego i to przetrwa. Spójrzcie bowiem: oto połaczyli˛ s´my si˛e przeciwko Angarakom i zostali rozbici. Zły Torak pokonany. A przymierze, jakie tu zawarli´smy, przygotowuje Zachód na dzie´n zapowiedziany Proroctwem, gdy powróci Riva´nski Król, a Torak przebudzi si˛e z długiego snu, by znowu walczy´c o władz˛e i panowanie. Wszystko, czego mo˙zna w dzisiejszym dniu dokona´c, szykujac ˛ si˛e do wielkiej i ostatecznej wojny, zostało dokonane. Nic wi˛ecej nie mo˙zemy uczyni´c. Tutaj te˙z, by´c mo˙ze, zaleczone b˛eda˛ rany Arendii i zako´nczona walka trwajaca ˛ ponad dwa tysiaclecia. ˛ I z tego wszystkiego kontent jestem. Bad´ ˛ zcie wi˛ec pozdrowieni i z˙ egnajcie. I opu´scił ich, ruszajac ˛ na północ wraz z siwym m˛ez˙ czyzna,˛ który był Belgarathem i kobieta˛ o królewskiej posturze, która była Polgara.˛ Wsiedli na statek w Camaarze, w Sendarii i po˙zeglowali do Rivy. A Brand nigdy ju˙z nie powrócił do królestw Zachodu. O jego towarzyszach jednak wiele kra˙ ˛zy opowie´sci. Które za´s z nich prawd˛e mówia,˛ a które sa˛ fałszem, niewielu z ludzi wie na pewno.
7
´ I CZE˛S´ C
ARENDIA
Rozdział 1
Vo Wacune ju˙z nie istniało. Dwadzie´scia cztery stulecia min˛eły od dnia, gdy stolica wacu´nskich Arendów legła w gruzach, a mroczna, niesko´nczona puszcza północnej Arendii zagarn˛eła ruiny. Padły sp˛ekane mury, pochłoni˛ete przez mech i wilgotne brunatne paprocie; tylko kikuty dumnych niegdy´s wie˙z rozpadały si˛e w´sród drzew, znaczac ˛ miejsce, gdzie stało Vo Wacune. Mokry s´nieg le˙zał na okrytych mgła˛ ruinach, a strumyczki wody jak łzy s´ciekały po pradawnych kamieniach. Garion w˛edrował samotnie przez poro´sni˛ete drzewami ulice martwego miasta, dla ochrony przed chłodem owini˛ety w gruby szary płaszcz. My´sli miał równie smutne, jak łkajace ˛ wokół głazy. Farma Faldora i zielone, zalane sło´ncem pola zostały tak daleko, z˙ e znikały wolno w mgiełce zapomnienia. Rozpaczliwie t˛esknił za domem. I cho´c starał si˛e jak mógł, nie pami˛etał ju˙z szczegółów. Smakowite zapachy kuchni cioci Pol były tylko niewyra´znym wspomnieniem; stuk Durnikowego młota w ku´zni cichł jak konajace ˛ echo ostatniego uderzenia dzwonu; czyste, wyra´zne twarze towarzyszy zabaw falowały w pami˛eci, a˙z wreszcie nie był ju˙z pewien, czyby je rozpoznał. Dzieci´nstwo odpływało i mimo prób nie potrafił go zatrzyma´c. Wszystko si˛e zmieniało; w tym cały problem. O´srodkiem z˙ ycia, opoka,˛ na której stała budowla dzieci´nstwa, zawsze była ciocia Pol. W prostym s´wiecie farmy Faldora była te˙z pania˛ Pol, kuchmistrzynia,˛ lecz tu˙z za brama˛ dziedzi´nca stała si˛e Polgara˛ Czarodziejka,˛ która obserwowała mijanie czterech tysiacleci ˛ z powodów, jakie przekraczały mo˙zliwo´sci pojmowania. I pan Wilk, stary włócz˛ega i bajarz, tak˙ze si˛e zmienił. Garion wiedział teraz, z˙ e stary przyjaciel był w istocie jego prapradziadkiem — z niesko´nczona˛ liczba˛ dodatkowych „pra”, dodanych dla dokładno´sci — ale przecie˙z zza tych łobuzerskich oczu zawsze spogladał ˛ spokojnym wzrokiem Belgarath Czarodziej; spogladał ˛ i czekał, przez siedem tysi˛ecy lat przygladaj ˛ ac ˛ si˛e szale´nstwom ludzi i Bogów. Garion westchnał ˛ i powlókł si˛e przez mgł˛e. Same ich imiona budziły niepokój. Garion nigdy nie chciał wierzy´c w czary, magi˛e i zakl˛ecia. Takie rzeczy były nienaturalne, naruszały jego poj˛ecie solidnej, rozsadnej ˛ rzeczywisto´sci. Lecz zbyt wiele si˛e wydarzyło, by mógł trwa´c w swym wygodnym sceptycyzmie. W jednej wstrzasaj ˛ acej ˛ chwili ostatnie resztki watpliwo´ ˛ sci rozsypały si˛e w proch. Patrzył w oszołomieniu, jak ciocia Pol gestem i jednym słowem starła mleczne plamy z oczu wied´zmy Martje, z brutalna˛ oboj˛etno´scia˛ przywracajac ˛ jej wzrok i odbierajac ˛ moc widzenia przyszło´sci. Garion zadr˙zał na wspomnienie rozpaczliwego krzyku Martje. Ten krzyk znaczył punkt, w którym s´wiat stał si˛e mniej solidny, mniej rozsadny ˛ i niesko´nczenie mniej bezpieczny. Wyrwany z jedynego miejsca, które znał, niepewny to˙zsamo´sci dwojga najbli˙zszych mu ludzi, po zniszczeniu całej koncepcji rozró˙znienia mi˛edzy mo˙zliwym i nie-
9
mo˙zliwym, Garion znalazł si˛e na szlaku niezwykłej w˛edrówki. Nie miał poj˛ecia, co robia˛ w tym zrujnowanym mie´scie ani dokad ˛ stad ˛ wyrusza.˛ Jednego tylko był pewien: gdzie´s w s´wiecie był człowiek, który kiedy´s skradał si˛e przez mrok przed´switu do małego domku w zapomnianej wiosce. Ten człowiek zamordował jego rodziców. Cho´cby miał na to po´swi˛eci´c reszt˛e z˙ ycia, znajdzie go. I zabije. Było co´s dziwnie uspokajaja˛ cego w tym jedynym pewnym fakcie. Ostro˙znie minał ˛ gruzy domu, który runał ˛ na ulic˛e, i kontynuował pos˛epna˛ w˛edrówk˛e po zniszczonym mie´scie. Wła´sciwie nie było na co patrze´c. Cierpliwe wieki wymazały niemal wszystko, co pozostawiła wojna, a mokry s´nieg i g˛esta mgła zakryły nawet te ostatnie s´lady. Garion westchnał ˛ znowu i ruszył z powrotem do kikuta wie˙zy, przy którym sp˛edzili poprzednia˛ noc. Gdy si˛e zbli˙zył, dostrzegł pana Wilka i cioci˛e Pol, rozmawiajacych ˛ cicho w pewnej odległo´sci od wie˙zy. Starzec naciagn ˛ ał ˛ na głow˛e kaptur koloru rdzy, a ciocia Pol mocno otulała si˛e swym bł˛ekitnym płaszczem. Z wyrazem ponadczasowego smutku spogladała ˛ na okryte mgła˛ ruiny. Długie ciemne włosy spływały jej na plecy, a srebrny kosmyk wydawał si˛e bielszy ni˙z s´nieg u jej stóp. — Jest wreszcie — powiedział pan Wilk, gdy zobaczył Gariona. Skin˛eła głowa˛ i spojrzała na chłopca z powaga.˛ — Gdzie byłe´s? — spytała. — Wła´sciwie nigdzie — odparł Garion. — Chciałem troch˛e pomy´sle´c, to wszystko. — Ale udało ci si˛e przemoczy´c nogi. Podniósł stop˛e i popatrzył na błotnista˛ ma´z, jaka przylgn˛eła do mokrego buta. ´ — Snieg jest wilgotniejszy, ni˙z sadziłem ˛ — usprawiedliwił si˛e. — Czy noszenie tej zabawki naprawd˛e poprawia ci samopoczucie? — Pan Wilk wskazał miecz, z którym Garion ostatnio niemal si˛e nie rozstawał. — Wszyscy powtarzaja,˛ jak niebezpieczna jest Arendia — wyja´snił chłopiec. — Poza tym, musz˛e si˛e do niego przyzwyczaja´c. Przesunał ˛ trzeszczacy ˛ jeszcze, nowiutki pas, tak by owini˛eta drutem r˛ekoje´sc´ nie rzucała si˛e zbytnio w oczy. Miecz był prezentem od Baraka na Dzie´n Zarania, jednym z kilku, jakie otrzymał, gdy sp˛edzili s´wi˛eto na morzu. — Nie pasuje ci, wiesz? — Starzec spogladał ˛ z lekka˛ dezaprobata.˛ — Daj mu spokój, ojcze — wtraciła ˛ z roztargnieniem ciocia Pol. — To jego prezent i je´sli ma ochot˛e, niech go nosi. — Czy Hettar nie powinien ju˙z przyby´c? — Garion wolał zmieni´c temat. — Mo˙ze natrafił na gł˛ebokie s´niegi w górach Sendarii — odparł Wilk. — Zjawi si˛e. Na Hettarze mo˙zna polega´c. — Nie rozumiem, czemu zwyczajnie nie kupili´smy koni w Camaarze. — Nie byłyby tak dobre. — Pan Wilk skubnał ˛ swa˛ krótka˛ siwa˛ brod˛e. — Przed nami daleka droga i nie mam ochoty si˛e martwi´c, z˙ e w pewnym momencie ko´n pode mna˛ padnie. Lepiej teraz troch˛e poczeka´c, ni˙z pó´zniej straci´c o wiele wi˛ecej czasu. Garion dotknał ˛ szyi w miejscu, gdzie skór˛e ocierał ła´ncuch przedziwnie rze´zbionego srebrnego amuletu, który dostał od cioci Pol i pana Wilka na Zaranie. — To przejdzie, kochanie — zapewniła ciocia Pol. — Wolałbym nosi´c go na ubraniu — poskar˙zył si˛e. — Pod tunika˛ nikt nie zobaczy. — Musi dotyka´c twojej skóry. — Ale to niewygodne. Ładnie wyglada, ˛ ale czasami jest zimny, czasami goracy, ˛ a jeszcze kiedy indziej robi si˛e okropnie ci˛ez˙ ki. Ła´ncuch obciera mi szyj˛e. Przypuszczam, z˙ e nie jestem przyzwyczajony do takich ozdób. — To co´s wi˛ecej ni˙z ozdoba, kochanie. Przyzwyczaisz si˛e w ko´ncu.
10
— Mo˙ze b˛edzie ci przyjemniej — za´smiał si˛e Wilk — kiedy si˛e dowiesz, z˙ e twoja ciotka przez dziesi˛ec´ lat przyzwyczajała si˛e do swojego. Ciagle ˛ jej powtarzałem, z˙ eby wło˙zyła go z powrotem. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´smy teraz musieli do tego wraca´c — zauwa˙zyła chłodno ciocia Pol. — Czy ty te˙z masz taki? — zapytał starca nagle zaciekawiony Garion. — Oczywi´scie. — Czy to co´s oznacza, z˙ e wszyscy je nosimy? — To rodzinny obyczaj, Garionie. — Ton cioci Pol ko´nczył dyskusj˛e. Mgła kł˛ebiła si˛e wokół nich, a wilgotna bryza dmuchała mi˛edzy ruinami. Garion westchnał. ˛ — Chciałbym, z˙ eby Hettar ju˙z tu był. Wolałbym odjecha´c z tego miejsca. Przypomina cmentarz. — Nie zawsze tak było — szepn˛eła ciocia Pol. — A jak? — Byłam tu szcz˛es´liwa. Mury były wysokie, a wie˙ze si˛egały nieba. Wierzyli´smy, z˙ e tak ju˙z pozostanie na zawsze. — Wskazała na zbrazowiałe ˛ zima˛ krzaki je˙zyn, oplatajace ˛ sp˛ekane kamienie. — Tam rozpo´scierał si˛e ogród pełen kwiatów, gdzie siadywały damy w blado˙zółtych sukniach, a młodzie´ncy s´piewali dla nich zza muru. Ich głosy brzmiały słodko, a damy wzdychały i rzucały im przez mur jasnoczerwone ró˙ze. A ta aleja prowadziła do brukowanego marmurem skweru, gdzie spotykali si˛e starcy, by wspomina´c dawno zapomniane wojny i towarzyszy, którzy odeszli. Dalej jeszcze stał dom, gdzie na tarasie siadywałam wieczorami w´sród przyjaciół, by patrze´c, jak pojawiaja˛ si˛e gwiazdy. Pa´z przynosił chłodzone owoce, a słowiki s´piewały tak, jakby p˛ekały im serca. Jej głos cichł z wolna. — Lecz potem przyszli Asturowie — podj˛eła, a w jej słowach zabrzmiała ju˙z inna nuta. — Zdziwiłby´s si˛e widzac, ˛ jak mało trzeba czasu na zniszczenie tego, co budowano przez tysiac ˛ lat. — Nie przejmuj si˛e tak, Pol — uspokajał ja˛ Wilk. — Takie rzeczy zdarzaja˛ si˛e od czasu do czasu. Niewiele mo˙zemy na to poradzi´c. — Ja mogłam — odparła, spogladaj ˛ ac ˛ na ruiny. — Ale ty mi nie pozwoliłe´s, pami˛etasz? — Czy znowu mamy si˛e o to spiera´c, Pol? Musisz si˛e nauczy´c godzi´c ze stratami. Wacu´nscy Arendowie i tak byli ju˙z skazani. W najlepszym razie odsun˛ełaby´s o kilka miesi˛ecy to, co nieuniknione. Nie po to jeste´smy tym, kim jeste´smy, z˙ eby miesza´c si˛e w sprawy, które nie maja˛ z˙ adnego znaczenia. — To samo mówiłe´s wtedy. — Spojrzała na szare drzewa, maszerujace ˛ w´sród mgły po pustych ulicach. — Nie sadziłam, ˛ z˙ e drzewa powróca˛ tak szybko — szepn˛eła łamia˛ cym si˛e głosem. — Chyba mogłyby jeszcze troch˛e poczeka´c. — To ju˙z prawie dwadzie´scia pi˛ec´ stuleci, Pol. — Naprawd˛e? A wydaje si˛e, z˙ e minał ˛ ledwie rok. — Nie my´sl o tym. Wp˛edzasz si˛e tylko w melancholi˛e. Mo˙ze wrócimy do s´rodka? Ta mgła wszystkim nam psuje humory. Zawrócili do wie˙zy. Ciocia Pol, nie wiadomo dlaczego, obj˛eła Gariona za ramiona. Jej zapach i poczucie blisko´sci s´ciskały w gardle. Znikła przepa´sc´ , jaka powstała mi˛edzy nimi w ciagu ˛ ostatnich miesi˛ecy. Komor˛e u podstawy wie˙zy zbudowano z tak masywnych głazów, z˙ e ani mijajace ˛ wieki, ani bezgło´sne, zachłanne korzenie drzew nie zdołały ich poruszy´c. Wielkie łuki
11
wspierały niski kamienny strop, tak z˙ e komora przypominała niemal jaskini˛e. Naprzeciw waskiego ˛ przej´scia szeroka szczelina mi˛edzy grubo ociosanymi blokami tworzyła naturalny komin. Kiedy przybyli poprzedniego wieczoru, przemoczeni i zmarzni˛eci, Durnik z uwaga˛ obejrzał szczelin˛e, po czym szybko skonstruował prymitywne, ale skuteczne palenisko. — Mo˙ze by´c — stwierdził. — Niezbyt eleganckie, ale wystarczy na kilka dni. Gdy Wilk, Garion i ciocia Pol weszli do niskiego pomieszczenia, w palenisku trzaskał ju˙z ogie´n. Rzucał wydłu˙zone cienie pomi˛edzy łuki sklepienia i promieniował miłym ciepłem. Durnik w swej brazowej ˛ skórzanej tunice układał drwa pod s´ciana.˛ Barak, wielki, rudobrody i w kolczudze, polerował miecz. Silk, w koszuli z niebielonego lnu i czarnej skórzanej kamizeli, siedział bezczynnie na jednym z pakunków i bawił si˛e para˛ kostek. — Słycha´c co´s z Hettarem? — Barak podniósł głow˛e. — Ma jeszcze dzie´n albo dwa — odparł Wilk i podszedł rozgrza´c si˛e przy ogniu. — Mo˙ze by´s zmienił buty, Garionie? — zaproponowała ciocia Pol, wieszajac ˛ bł˛ekitny płaszcz na haku, których kilka Durnik wbił młotem w p˛ekni˛ecie muru. Garion zdjał ˛ swój baga˙z z innego haka i zaczał ˛ w nim grzeba´c. — Po´nczochy te˙z — dodała. — Czy mgła podnosi si˛e chocia˙z troch˛e? — zapytał pana Wilka Silk. — Nic z tego. — Je´sli zdołam was przekona´c, z˙ eby´scie si˛e odsun˛eli od ognia, przygotuj˛e kolacj˛e — ciocia Pol stała si˛e nagle bardzo rzeczowa. Wyj˛eła szynk˛e, par˛e bochenków ciemnego wiejskiego chleba, woreczek suszonego grochu i mo˙ze tuzin łykowatych marchewek. Nuciła cicho, jak zawsze podczas gotowania. Nast˛epnego ranka po s´niadaniu Garion narzucił podbita˛ wełna˛ kurtk˛e, przypasał miecz i wrócił w okryte mgła˛ ruiny, by wypatrywa´c Hettara. Takie zadanie sobie wyznaczył i był wdzi˛eczny, z˙ e nikt z przyjaciół nie powiedział, z˙ e to wła´sciwie niepotrzebne. Brnac ˛ przez zalane s´nie˙zna˛ mazia˛ ulice w kierunku zburzonej bramy miasta, s´wiadomie unikał melancholijnej zadumy, która zepsuła mu wczorajszy dzie´n. Poniewa˙z nie miał z˙ adnego wpływu na sytuacj˛e, w jakiej si˛e znalazł, prze˙zuwanie jej zostawi tylko przykry smak w ustach. Nie był wprawdzie radosny, gdy dotarł do niskiego fragmentu muru obok zachodniej bramy, ale te˙z nie był szczególnie ponury. Mur osłaniał go nieco, lecz chłód i wilgo´c nadal docierały przez odzie˙z do skóry, a stopy całkiem ju˙z przemarzły. Zadr˙zał i zajał ˛ pozycj˛e. Wypatrywanie w tej mgle nie miało sensu, wi˛ec cała˛ uwag˛e skoncentrował na nasłuchiwaniu. Uszy zacz˛eły rozró˙znia´c odgłosy lasu za murem, kapanie wody z drzew, czasem głuchy upadek czapy s´niegu, zsuwajacej ˛ si˛e z gał˛ezi, stukanie dzi˛ecioła, pracujacego ˛ na martwym pniu kilkaset jardów dalej. — To moja krowa — oznajmił nagle jaki´s głos z mgły. Garion zamarł i nasłuchiwał bez ruchu. — Wi˛ec trzymaj ja˛ na swoim pastwisku — odparł krótko inny głos. — Czy to ty, Lammer? — zapytał pierwszy. — Tak. Jeste´s Detton, prawda? — Nie poznałem ci˛e. Ile to ju˙z lat? — B˛edzie cztery albo i pi˛ec´ — ocenił Lammer. — Co słycha´c w waszej wsi? — spytał Detton. — Głodujemy. Cała z˙ ywno´sc´ poszła na podatki. — Nasza te˙z. Ostatnio jemy gotowane korzenie drzew. — Tego jeszcze nie próbowali´smy. Zjadamy nasze buty. — Jak twoja z˙ ona? — spytał uprzejmie Detton. 12
— Umarła w zeszłym roku — odpowiedział Lammer oboj˛etnym, pozbawionym emocji głosem. — Pan wział ˛ naszego syna na z˙ ołnierza i chłopak zginał w jakiej´s bitwie. Wylali na niego wrzac ˛ a˛ smoł˛e. Po tym wszystkim moja z˙ ona przestała je´sc´ . Niedługo trwało, nim umarła. — Przykro mi — współczuł Detton. — Była bardzo pi˛ekna. — Obojgu teraz lepiej — stwierdził Lammer. — Nie marzna˛ ju˙z i nie głoduja.˛ Korzenie jakich drzew jadacie? ´ — Najlepsza jest brzoza. Swierk ma za du˙zo z˙ ywicy, a dab ˛ jest za twardy. Gotujesz z korzeniami troch˛e trawy, z˙ eby miały lepszy smak. — B˛ed˛e musiał spróbowa´c. — Musz˛e ju˙z wraca´c — o´swiadczył Detton. — Mój pan kazał mi karczowa´c drzewa i ska˙ze mnie na chłost˛e, je´sli za długo mnie nie b˛edzie. — Mo˙ze kiedy´s znów si˛e spotkamy. — Je´sli obaj prze˙zyjemy. — Do zobaczenia, Detton. — Do zobaczenia, Lammer. Oba głosy odpłyn˛eły. Garion stał nieruchomo jeszcze przez długi czas, oszołomiony, ze łzami współczucia w oczach. Najgorsza była ta oboj˛etno´sc´ , z jaka˛ ci dwaj godzili si˛e na wszystko. Straszny gniew zaczynał pali´c go w krtani. Nagle zapragnał ˛ kogo´s uderzy´c. Potem z mgły nadpłynał ˛ inny d´zwi˛ek. Gdzie´s niedaleko w lesie kto´s s´piewał. Głos był jasnym, czystym tenorem i Garion słyszał go całkiem wyra´znie. Pie´sn´ mówiła o dawnych krzywdach, a refren wzywał do boju. Irracjonalnie, cały gniew Gariona skoncentrował si˛e na nieznanym s´piewaku. Nudne wyliczanie abstrakcyjnych niesprawiedliwo´sci wydawało si˛e niemoralne wobec cichej desperacji Lammera i Dettona. Garion bez namysłu wyciagn ˛ ał ˛ miecz i ukrył si˛e za ruinami muru. Pie´sn´ brzmiała coraz bli˙zej i Garion słyszał ju˙z stukanie ko´nskich podków w mokrym s´niegu. Ostro˙znie wychylił głow˛e; s´piewak pojawił si˛e nie dalej ni˙z dwadzie´scia kroków od niego. Był to młody człowiek ubrany w z˙ ółte po´nczochy i jasnoczerwony kaftan. Obszyty futrem płaszcz odrzucił na plecy, na ramieniu miał długi, zakrzywiony łuk, a u pasa miecz w pochwie. Rudozłote włosy opadały gładko na kark spod spiczastej czapki z piórem. Cho´c pie´sn´ była pos˛epna i s´piewał ja˛ głosem dr˙zacym ˛ od pasji, na jego twarzy malowała si˛e jaka´s przyjazna otwarto´sc´ , której nie mogły ukry´c z˙ adne gro´zne miny. Garion spogladał ˛ gniewnie na tego pustogłowego młodego szlachcica; nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e s´piewajacy ˛ dure´n nigdy w z˙ yciu nie przygotowywał posiłku z korzeni drzew ani nie płakał po z˙ onie, która z rozpaczy zagłodziła si˛e na s´mier´c. Obcy szarpnał ˛ cugle i skierował konia wprost pod p˛ekni˛ety łuk bramy, obok której w zasadzce czekał Garion. Garion nie miał wojowniczego charakteru i w odmiennych okoliczno´sciach zareagowałby inaczej. Ten jaskrawo odziany młodzik pojawił si˛e w niewła´sciwym momencie. Zaleta˛ wymy´slonego napr˛edce planu Gariona była prostota. Poniewa˙z nic nie mogło go skomplikowa´c, działał doskonale — do czasu. Gdy tylko poetycznie nastrojony młodzik przejechał przez bram˛e, Garion wyskoczył z kryjówki, chwycił koniec płaszcza, szarpnał ˛ mocno i s´ciagn ˛ ał ˛ je´zd´zca z siodła. Z okrzykiem zdumienia i głos´nym chlapni˛eciem obcy wyladował ˛ w błocie. Niestety, dalsza cz˛es´c´ planu poszła zupełnie fatalnie. Gdy zbli˙zał si˛e, by pod gro´zba˛ miecza wzia´ ˛c je´zd´zca do niewoli, młody człowiek przetoczył si˛e błyskawicznie, zerwał na nogi i wyciagn ˛ ał ˛ własny or˛ez˙ . Oczy błyszczały mu gniewem, a klinga kołysała si˛e gro´znie. Garion nie był szermierzem, ale miał niezły refleks, a mi˛es´nie twarde od prac, jakie wykonywał na farmie Faldora. Mimo zło´sci, która skłoniła go do ataku, nie chciał 13
powa˙znie zrani´c przybysza. Zauwa˙zył, z˙ e przeciwnik trzyma miecz lekko, wr˛ecz niedbale. Pomy´slał, z˙ e cios w kling˛e mo˙ze bez trudu wybi´c miecz z jego dłoni. Machnał ˛ pot˛ez˙ nie, ale ostrze mign˛eło tylko, schodzac ˛ z toru uderzenia i z d´zwi˛ecznym odgłosem trafiło w jego własny miecz. Odskoczył i jeszcze raz ciał ˛ niezgrabnie. Znów brz˛ekn˛eły klingi. Potem szcz˛ek, zgrzyt i dzwonienie wypełniły powietrze; obaj tłukli mieczami, parowali i robili zwody. Garion niemal natychmiast zrozumiał, z˙ e przeciwnik jest o wiele lepszym szermierzem, cho´c zignorował kilka mo˙zliwo´sci czystego pchni˛ecia. U´smiechnał ˛ si˛e mimowolnie, podniecony hała´sliwym starciem. Obcy odpowiedział u´smiechem, otwartym, a nawet przyjaznym. — No dobrze, do´sc´ ju˙z tego! To pan Wilk zmierzał ku nim, z tu˙z za nim Barak i Silk. — Co wy tu wyprawiacie? Przeciwnik Gariona spojrzał zdumiony i opu´scił miecz. — Belgaracie. . . — zaczał. ˛ — Lelldorinie — przerwał z nagana˛ Wilk. — Czy˙zby´s stracił t˛e resztk˛e rozsadku, ˛ która˛ jeszcze miałe´s? Garion nagle zrozumiał kilka spraw. Wilk spojrzał na niego zimno. — A wi˛ec, Garionie, jak to wytłumaczysz? Garion szybko postanowił spróbowa´c podst˛epu. — Dziadku — powiedział, akcentujac ˛ to słowo i obrzucajac ˛ młodego przybysza ostrzegawczym spojrzeniem. — Nie my´slałe´s chyba, z˙ e walczymy naprawd˛e? Lelldorin pokazywał mi, jak blokowa´c pchni˛ecie miecza, to wszystko. — Doprawdy? — mruknał ˛ sceptycznie Wilk. — Oczywi´scie! — Garion był teraz wcieleniem niewinno´sci. — Jaki mieliby´smy powód, z˙ eby próbowa´c si˛e porani´c? Lelldorin otworzył usta, by co´s powiedzie´c, ale Garion dyskretnie nadepnał ˛ mu na nog˛e. — Lelldorin jest rzeczywi´scie znakomity — mówił pospiesznie, przyja´znie kładac ˛ młodemu człowiekowi dło´n na ramieniu. — Wiele mnie nauczył w ciagu ˛ kilku zaledwie minut. Daj ju˙z spokój, Silk poruszył palcami w gestach drasa´nskiej tajnej mowy. Kłamstwo zawsze powinno by´c jak najprostsze. . . — Chłopiec jest zdolnym uczniem, Belgaracie — o´swiadczył niepewnie Lelldorin, pojmujac ˛ wreszcie. — Zwinny, je´sli ju˙z nic innego — odparł sucho Wilk. — Co to za błazenada? — wskazał kolorowy strój Lelldorina. — Wygladasz ˛ jak palma na Zaranie. — Mimbraci zatrzymuja˛ uczciwych Asturów na przesłuchania — wyja´snił młody Arend. — A musiałem przejecha´c w pobli˙zu kilku ich twierdz. Pomy´slałem, z˙ e je´sli przebior˛e si˛e za którego´s z ich dworaków, nie b˛eda˛ mnie zaczepia´c. — Mo˙ze masz wi˛ecej rozumu, ni˙z sadziłem ˛ — przyznał niech˛etnie Wilk. Obejrzał si˛e na Silka i Baraka. — To Lelldorin, syn barona Wildantor. Przyłaczy ˛ si˛e do nas. — O tym wła´snie musimy porozmawia´c, Belgaracie — wtracił ˛ pospiesznie Lelldorin. — Ojciec polecił mi tu przyby´c i nie mog˛e okaza´c nieposłusze´nstwa, lecz obowiazek ˛ wzywa mnie do pewnej sprawy nie cierpiacej ˛ zwłoki. — Ka˙zdego młodego szlachcica w Asturii obowiazek ˛ wzywa przynajmniej do dwóch albo trzech spraw nie cierpiacych ˛ zwłoki — odparł Wilk. — Przykro mi, Lelldorinie, ale nasza wyprawa jest zbyt wa˙zna, by ja˛ odkłada´c na czas, gdy b˛edziesz chwytał w zasadzk˛e paru mimbra´nskich poborców. Z mgły wynurzyła si˛e ciocia Pol, z opieku´nczym Durnikiem kroczacym ˛ obok. — Co oni robia˛ z tymi mieczami, ojcze? — zapytała, a oczy błyskały jej gro´znie. 14
— Bawia˛ si˛e. Tak przynajmniej twierdza˛ — rzekł krótko pan Wilk. — To jest Lelldorin. Wspominałem ci o nim. Ciocia Pol uniosła brew i zmierzyła Lelldorina badawczym spojrzeniem. — Niezwykle barwny młody człowiek — zauwa˙zyła. — Te szaty to przebranie — wyja´snił Wilk. — Nie jest tak lekkomy´slny, jak wyglada. ˛ . . w ka˙zdym razie nie a˙z tak. To najlepszy łucznik w Asturii i jego umiej˛etno´sci moga˛ si˛e nam przyda´c, zanim załatwimy spraw˛e. — Rozumiem. — Wyra´znie nie była przekonana. — Naturalnie, jest tak˙ze inny powód — mówił dalej starzec. — Ale nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´smy akurat teraz musieli o nim dyskutowa´c. — Wcia˙ ˛z ci˛e martwi ten fragment, ojcze? — spytała z irytacja.˛ — Kodeks Mri´nski jest bardzo niejasny, a inne wersje nie wymieniaja˛ osób, o których wspomina. Sam wiesz, z˙ e to mo˙ze by´c tylko alegoria. — Zbyt wiele znam alegorii, które okazywały si˛e szczera˛ prawda,˛ by ryzykowa´c. Mo˙ze jednak wrócimy do wie˙zy? — zaproponował. — Jest troch˛e za zimno i za mokro na długie dysputy o interpretacji tekstów. Nic nie pojmujac, ˛ Garion spojrzał pytajaco ˛ na Silka, lecz niski m˛ez˙ czyzna odpowiedział mu wzrokiem, oznaczajacym ˛ całkowita˛ niewiedz˛e. — Pomo˙zesz mi złapa´c konia, Garionie? — spytał grzecznie Lelldorin, wsuwajac ˛ miecz do pochwy. — Oczywi´scie. — Garion tak˙ze schował bro´n. — Pobiegł chyba tamt˛edy. Lelldorin podniósł łuk i obaj ruszyli tropem wierzchowca. — Przepraszam, z˙ e s´ciagn ˛ ałem ˛ ci˛e na ziemi˛e — powiedział Garion, gdy znikn˛eli pozostałym z oczu. — Drobiazg. — Lelldorin roze´smiał si˛e tylko. — Powinienem bardziej uwa˙za´c. Spojrzał na Gariona z˙ artobliwie. — Dlaczego skłamałe´s Belgarathowi? — To nie było tak całkiem kłamstwo. Przecie˙z naprawd˛e nie chcieli´smy sobie zrobi´c krzywdy. A czasami trzeba całych godzin, z˙ eby co´s takiego wytłumaczy´c. Lelldorin roze´smiał si˛e znowu, tak zara´zliwie, z˙ e Garion musiał mu zawtórowa´c. Ze s´miechem maszerowali wzdłu˙z zaro´sni˛etej ulicy, mi˛edzy niskimi wzgórkami pokrytego s´niegiem i błotem gruzu.
Rozdział 2
Lelldorin z Wildantor miał osiemna´scie lat, cho´c jego otwarta natura sprawiała, z˙ e wydawał si˛e raczej chłopcem. Twarz zdradzała ka˙zda˛ doznana˛ emocj˛e, a szczero´sc´ l´sniła na niej jak latarnia. Był impulsywny, pr˛edki w sadach ˛ i prawdopodobnie, co Garion przyznał z pewnym oporem, niezbyt inteligentny. Jednak nie sposób było go nie lubi´c. Rankiem nast˛epnego dnia, gdy Garion zarzucił płaszcz, by ruszy´c na swój posterunek i wypatrywa´c Hettara, Lelldorin przyłaczył ˛ si˛e natychmiast. Młody Arend zmienił kolorowe odzienie i nosił teraz brazowe ˛ po´nczochy, zielona˛ tunik˛e i ciemnobrunatna˛ wełniana˛ peleryn˛e. Zabrał łuk, a do pasa przypiał ˛ kołczan ze strzałami. Kiedy brn˛eli przez s´nieg w stron˛e ruin zachodniego muru, zabawiał si˛e wypuszczajac ˛ strzały do ledwie widocznych celów. ´ — Swietny jeste´s — stwierdził z podziwem Garion po którym´s szczególnie dobrym strzale. — Jestem Asturem — odparł skromnie Lelldorin. — Od tysi˛ecy lat jeste´smy łucznikami. Ojciec kazał wycia´ ˛c ramiona tego haku w dniu, kiedy si˛e urodziłem. Potrafiłem go naciagn ˛ a´ ˛c, nim sko´nczyłem osiem lat. — Pewnie cz˛esto polujecie. — Garion pomy´slał o g˛estym lesie rosnacym ˛ dookoła i o tropach zwierzyny, jakie zauwa˙zył na s´niegu. — To nasza najpopularniejsza rozrywka. — Lelldorin przystanał, ˛ by wyrwa´c strzał˛e, która˛ przed chwila˛ trafił w pie´n drzewa. — Ojciec chwali si˛e tym, z˙ e przy jego stole nigdy nie podaje si˛e wołowiny ani baraniny. — Te˙z raz byłem na polowaniu. W Chereku. — Na jelenie? — Nie. Na dziki. Ale nie u˙zywali´smy łuków. Cherekowie poluja˛ z włóczniami. — Włóczniami? Jak mo˙zna podej´sc´ tak blisko, z˙ eby zabi´c cokolwiek włócznia? ˛ Garion za´smiał si˛e odrobin˛e ponuro, wspominajac ˛ nadwer˛ez˙ one z˙ ebra i obolała˛ głow˛e. — Zbli˙zy´c si˛e to z˙ aden problem. Dopiero wydosta´c si˛e jest trudno, kiedy ju˙z wbiłe´s włóczni˛e w dzika. Lelldorin nie bardzo rozumiał. — Nagonka tworzy lini˛e — wyja´snił Garion. — Ida˛ przez gaszcza ˛ i robia˛ jak najwi˛ecej hałasu. Ty bierzesz włóczni˛e i czekasz na drodze, która˛ rusza˛ dziki, uciekajac ˛ przed hałasem. Po´scig doprowadza je do w´sciekło´sci i kiedy ci˛e zobacza,˛ atakuja.˛ Wtedy u˙zywasz włóczni. — To niebezpieczne? — zapytał Lelldorin. Oczy miał rozszerzone podziwem. Garion kiwnał ˛ głowa.˛ — Niewiele brakowało, a miałbym połamane wszystkie z˙ ebra.
16
Nie chciał si˛e przechwala´c, ale musiał przyzna´c, z˙ e reakcja towarzysza sprawia mu przyjemno´sc´ . — W Asturii nie ma wielu niebezpiecznych zwierzat ˛ — stwierdził z z˙ alem Lelldorin. — Troch˛e nied´zwiedzi i czasem stado wilków — zawahał si˛e przez chwil˛e i spojrzał badawczo na Gariona. — Ale niektórzy ludzie znajduja˛ bardziej interesujace ˛ cele ni˙z jelenie. Mówiac ˛ to patrzył tajemniczo. — Naprawd˛e? — Garion nie był pewien, co tamten miał na my´sli. — Prawie co dzie´n jaki´s mimbra´nski wierzchowiec powraca do domu bez je´zd´zca. Garion był wstrza´ ˛sni˛ety. — Niektórzy ludzie uwa˙zaja,˛ z˙ e zbyt wielu jest Mimbratów w Asturii — oznajmił z naciskiem Lelldorin. — My´slałem, z˙ e arendzka wojna domowa ju˙z si˛e sko´nczyła. — Wielu jest takich, którzy w to nie wierza.˛ Wielu takich, co sadz ˛ a,˛ z˙ e wojna b˛edzie trwała, póki Asturia nie uwolni si˛e od władzy Mimbratów. — Ton głosu Lelldorina nie pozostawiał watpliwo´ ˛ sci co do jego pogladów ˛ w tej materii. — Przecie˙z kraj został zjednoczony po bitwie pod Vo Mimbre — zaprotestował Garion. — Zjednoczony? Jak mo˙zesz wierzy´c w co´s takiego? Traktuja˛ Asturi˛e jak podbita˛ prowincj˛e. Dwór królewski jest w Vo Mimbre; ka˙zdy gubernator, poborca podatków, rzadca ˛ i wy˙zszy szeryf w królestwie jest Mimbratem. W całej Arendii nie znajdziesz ani jednego Astura na wa˙znym stanowisku. Mimbraci nie uznaja˛ nawet naszych tytułów. Mój ojciec, którego ród si˛ega tysiace ˛ lat wstecz, jest dla nich tylko „wła´scicielem ziemskim”. Mimbrat raczej odgryzie sobie j˛ezyk, ni˙z nazwie go baronem. — Twarz Lelldorina pobladła od tłumionego wzburzenia. — Nie przypuszczałem. — Garion nie bardzo wiedział, jak si˛e zachowa´c. — Ale upokorzenie Asturii dobiega ju˙z ko´nca — o´swiadczył rozgoraczkowany ˛ młodzieniec. — Sa˛ tu ludzie, dla których patriotyzm jeszcze nie umarł. Ju˙z niedługo ci ludzie zapoluja˛ na królewska˛ zwierzyn˛e. Zaakcentował to zdanie, wypuszczajac ˛ strzał˛e w dalekie drzewo. Potwierdził najgorsze obawy Gariona. Zbyt dobrze orientował si˛e w szczegółach, by nie by´c zamieszany w spisek. Jakby rozumiejac, ˛ z˙ e posunał ˛ si˛e za daleko, Lelldorin spojrzał na niego z konsternacja.˛ — Jestem głupcem — wyznał zawstydzony. — Nigdy nie umiałem pow´sciagn ˛ a´ ˛c j˛ezyka. Prosz˛e, Garionie, zapomnij o tym, co przed chwila˛ mówiłem. Wiem, z˙ e jeste´s mi przyjacielem i nie zdradzisz tego, co wyjawiłem w rozgoraczkowaniu. ˛ Czego´s takiego wła´snie obawiał si˛e Garion. Tym o´swiadczeniem Lelldorin praktycznie zamknał ˛ mu usta. Wiedział, z˙ e powinien uprzedzi´c pana Wilka o tych szale´nczych planach, ale deklaracja przyja´zni i zaufania nie pozwalała mu mówi´c. Miał ochot˛e zgrzyta´c z˛ebami z gniewu. Oto stanał ˛ przed zasadniczym dylematem moralnym. Szli dalej, obaj milczacy ˛ i troch˛e zakłopotani. Wreszcie dotarli do cz˛es´ci muru, gdzie wczoraj Garion czekał w zasadzce. Przez długi czas spogladali ˛ w mgł˛e, w´sród coraz bardziej napi˛etej ciszy. — Jaka jest Sendaria? — zapytał nagle Lelldorin. — Nigdy tam nie byłem. — Nie ma tam tylu drzew — odparł Garion, patrzac ˛ ponad murem na szeregi ciemnych pni, maszerujacych ˛ w kł˛ebach mgły. — To spokojne miejsce. — Gdzie tam mieszkałe´s? — Na farmie Faldora. To niedaleko jeziora Erat. — Czy ten Faldor jest szlachcicem? 17
— Faldor? — roze´smiał si˛e Garion. — Nie, Faldor jest tak zwyczajny jak stare buty. To zwykły farmer, porzadny, ˛ uczciwy, o dobrym sercu. Brakuje mi go. — Czyli człowiek z gminu — stwierdził Lelldorin, wyra´znie gotów uzna´c Faldora za kogo´s pozbawionego znaczenia. — W Sendarii tytuły niewiele znacza˛ — wyja´snił nieco oburzony Garion. — Wa˙zniejsze, co kto´s robi, ni˙z kim jest. — Skrzywił si˛e. — Ja, na przykład, zmywałem garnki. Niezbyt przyjemne, ale kto´s musi to robi´c. — Chyba nie byłe´s poddanym? — Lelldorin był wstrza´ ˛sni˛ety. — W Sendarii nie ma poddanych. — Nie ma poddanych? — Młody Arend patrzył na niego, wyra´znie nie pojmujac. ˛ — Nie — potwierdził stanowczo Garion. — Nigdy nie uwa˙zali´smy posiadania poddanych za konieczne. Wyraz twarzy Lelldorina wskazywał, z˙ e sama idea jest dla niego szokujaca. ˛ Garion wspomniał głosy, które słyszał wczoraj w´sród mgły, ale stłumił ch˛ec´ wygłoszenia kilku uwag na temat podda´nstwa. Arend i tak nie zrozumie, a obaj byli ju˙z bliscy za˙zyło´sci. Czuł, z˙ e potrzebuje teraz przyjaciela i nie chciał popsu´c wszystkiego słowami, które mogły urazi´c tego sympatycznego młodego człowieka. — Jaka˛ prac˛e wykonuje twój ojciec? — spytał uprzejmie Lelldorin. — Nie z˙ yje. Moja matka te˙z nie — Garion stwierdził, z˙ e je´sli mówi to bardzo szybko, nie odczuwa takiego bólu. W oczach towarzysza błysn˛eło nagłe, impulsywne współczucie. Pocieszajaco ˛ poło˙zył mu dło´n na ramieniu. — Tak mi przykro — powiedział łamiacym ˛ si˛e głosem. — Musiałe´s to bardzo prze˙zy´c. — Byłem jeszcze mały. — Garion starał si˛e mówi´c oboj˛etnym tonem. — Nawet ich nie pami˛etam. Cierpienie było jeszcze zbyt osobiste, by o nim opowiada´c. — Jaka´s zaraza? — zapytał delikatnie Lelldorin. — Nie — odparł Garion tym samym oboj˛etnym głosem. — Zostali zamordowani. Lelldorin odetchnał ˛ gł˛eboko, a jego oczy rozszerzyły si˛e. — Pewien człowiek zakradł si˛e noca˛ do wioski i podło˙zył ogie´n w ich domku — mówił dalej Garion, nie zdradzajac ˛ z˙ adnych emocji. — Dziadek próbował go s´ciga´c, ale nie udało mu si˛e. Z tego, co wiem, ten człowiek od bardzo dawna był wrogiem mojej rodziny. — Chyba nie masz zamiaru tak tego zostawi´c? — Nie. — Chłopiec wcia˙ ˛z wpatrywał si˛e w mgł˛e. — Gdy tylko dorosn˛e, odnajd˛e go i zabij˛e. — Zuch! — zawołał Lelldorin, obejmujac ˛ Gariona. — Znajdziemy go i posiekamy na kawałki. — My? — Przecie˙z pojad˛e z toba˛ — oznajmił Lelldorin. — Prawdziwy przyjaciel nie mógłby postapi´ ˛ c inaczej. Mówił pod wpływem impulsu, ale był te˙z absolutnie szczery. Mocno u´scisnał ˛ dło´n Gariona. — Przysi˛egam ci, z˙ e nie spoczn˛e, póki morderca twoich rodziców nie legnie martwy u twych stóp. To przyrzeczenie było łatwe do przewidzenia i Garion czynił sobie wymówki, z˙ e nie potrafił utrzyma´c j˛ezyka za z˛ebami. Traktował t˛e spraw˛e w sposób bardzo osobisty i nie był pewien, czy z˙ yczy sobie towarzystwa w poszukiwaniu zabójcy bez twarzy.
18
Jednak inna cz˛es´c´ umysłu cieszyła si˛e ze spontanicznego, impulsywnego poparcia Lelldorina. Postanowił zako´nczy´c t˛e rozmow˛e. Poznał ju˙z Arenda i pojmował, z˙ e składa pewnie z dziesi˛ec´ goracych ˛ przyrzecze´n dziennie, robi to szczerze i równie szybko o nich zapomina. Rozmawiali wi˛ec o innych sprawach, stojac ˛ obok siebie pod strzaskanym murem i owijajac ˛ si˛e ciasno płaszczami. Krótko przed południem Garion usłyszał dobiegajacy ˛ z lasu przytłumiony stukot ko´nskich kopyt. Po kilku minutach z mgły wynurzył si˛e Hettar, a za nim kilkana´scie dziko wygladaj ˛ acych ˛ koni. Wysoki Algar nosił na sobie krótka,˛ podbita˛ wełna˛ peleryn˛e. Buty miał ubłocone, a odzie˙z brudna,˛ lecz poza tym dwa tygodnie w siodle nie wywarły na nim z˙ adnego efektu. — Garionie — rzucił z powaga˛ zamiast powitania, gdy obaj chłopcy wyszli mu na spotkanie. — Czekali´smy na ciebie — wyja´snił Garion i przedstawił Lelldorina. — Zaprowadzimy ci˛e teraz do reszty. Hettar skinał ˛ głowa˛ i ruszył za para˛ przyjaciół przez ruiny do wie˙zy, gdzie czekali pan Wilk i pozostali. ´ — Snieg w górach — zauwa˙zył lakonicznie Algar, zeskakujac ˛ z siodła. — Troch˛e utrudnił jazd˛e. ´ agn Sci ˛ ał ˛ kaptur z ogolonej głowy i potrzasn ˛ ał ˛ długim czarnym kosmykiem. — Nic si˛e nie stało — uspokoił go pan Wilk. — Wejd´z, rozgrzej si˛e i zjedz co´s. Mamy sporo do omówienia. Hettar spojrzał na konie, a jego opalona, ogorzała twarz stała si˛e nagle pusta, jakby si˛e koncentrował. Konie popatrzyły na niego uwa˙znie, czujnie, strzygac ˛ uszami. Potem odwróciły si˛e i odbiegły mi˛edzy drzewa. — Nie uciekna? ˛ — chciał wiedzie´c Durnik. — Nie — odparł Hettar. — Prosiłem je, z˙ eby zostały. Durnik był zdziwiony, ale nie dyskutował. Wszyscy weszli do wie˙zy i zaj˛eli miejsca przy palenisku. Ciocia Pol kroiła ciemny chleb i blady, z˙ ółty ser, a Durnik dokładał do ognia. — Cho-Hag zawiadomił wodzów Klanów — o´swiadczył Hettar, zdejmujac ˛ peleryn˛e. Pod spodem miał czarna˛ kurtk˛e z ko´nskiej skóry, z długimi r˛ekawami i przynitowanymi stalowymi kra˙ ˛zkami, tworzacymi ˛ rodzaj gi˛etkiej zbroi. — Zbiora˛ si˛e w Twierdzy na rad˛e. Odpiał ˛ krzywa˛ szabl˛e, odło˙zył na bok i usiadł przy ogniu. Wilk skinał ˛ głowa.˛ — Czy kto´s spróbuje przedosta´c si˛e do Prolgu? — Przed odjazdem wysłałem do Gorima oddział moich ludzi — odparł Hettar. — Je´sli ktokolwiek mo˙ze si˛e przebi´c, to na pewno oni. — Mam nadziej˛e — mruknał ˛ Wilk. — Gorim jest moim starym przyjacielem i zanim sko´nczymy, b˛ed˛e potrzebował jego pomocy. — Czy wasi ludzie nie l˛ekaja˛ si˛e krainy Ulgosów? — spytał grzecznie Lelldorin. — Słyszałem, z˙ e z˙ yja˛ tam potwory, z˙ ywiace ˛ si˛e ludzkim mi˛esem. Hettar wzruszył ramionami. — Zima˛ nie wychodza˛ ze swych legowisk. Zreszta˛ rzadko maja˛ do´sc´ odwagi, by atakowa´c zbrojny oddział konnych. — Spojrzał na pana Wilka. — W południowej Sendarii roi si˛e od Murgów. Wiedziałe´s o tym? — Mogłem si˛e domy´sli´c. Czy zachowuja˛ si˛e, jakby szukali czego´s konkretnego? — Nie rozmawiam z Murgami — rzekł krótko Hettar. Zakrzywiony nos i błyszcza˛ ce oczy sprawiały, z˙ e wygladał ˛ w tej chwili jak pikujacy ˛ na ofiar˛e jastrzab. ˛ 19
— Jestem zaskoczony, z˙ e nie spó´zniłe´s si˛e bardziej — za˙zartował Silk. — Cały s´wiat wie o twoich uczuciach dla Murgów. — Istotnie, raz sobie pofolgowałem — przyznał Hettar. — Spotkałem dwóch na drodze. To nie trwało długo. — O dwóch ju˙z nie musimy si˛e martwi´c — mruknał ˛ z aprobata˛ Barak. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nadszedł czas, by o pewnych sprawach powiedzie´c otwarcie — o´swiadczył pan Wilk, strzepujac ˛ z tuniki okruchy. — Wi˛ekszo´sc´ z was ma pewne poj˛ecie o tym, co robimy, ale nie chc˛e, z˙ eby kto´s wplatał ˛ si˛e w co´s przez przypadek. ´ Scigamy człowieka imieniem Zedar. Był kiedy´s jednym z uczniów mojego Mistrza. . . a potem przeszedł do Toraka. Wczesna˛ jesienia˛ w´sliznał ˛ si˛e jako´s do sali tronowej w Rivie i ukradł Klejnot Aldura. Musimy go odszuka´c i odebra´c ten skarb. — Czy te˙z jest czarodziejem? — Barak z roztargnieniem szarpał swój gruby rudy warkocz. — Nie jest to termin, którego bym u˙zył, ale owszem, w pewnym stopniu dysponuje moca˛ tego rodzaju. Jak my wszyscy: ja, Beltira i Belkira, Belzedar i cała reszta. Mi˛edzy innymi przed tym chc˛e was ostrzec. — Wszyscy mieli´scie podobne imiona — zauwa˙zył Silk. — Nasz Mistrz je zmieniał, gdy przyjmował nas na uczniów. Była to prosta zmiana, ale dla nas bardzo istotna. — Czy to znaczy, z˙ e na poczatku ˛ nazywałe´s si˛e Garath? — Silk chytrze zmru˙zył swe oczy łasicy. Wilk spojrzał zaskoczony, potem si˛e roze´smiał. — Od tysi˛ecy lat nie słyszałem tego imienia. Tak długo jestem Belgarathem, z˙ e o Garacie całkiem zapomniałem. Mo˙ze i dobrze. Garath był niezno´snym chłopakiem; mi˛edzy innymi złodziejem i kłamca.˛ — Sa˛ rzeczy, które si˛e nie zmieniaja˛ — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Nikt nie jest doskonały — przyznał z pokora˛ Wilk. — Ale dlaczego Zedar ukradł Klejnot? — spytał Hettar, odkładajac ˛ talerz. — Zawsze pragnał ˛ go dla siebie. Mo˙ze to jest powodem. Ale raczej próbuje dostarczy´c go Torakowi. Ten, kto wr˛eczy Jednookiemu Klejnot, zostanie jego faworytem. — Przecie˙z Torak nie z˙ yje — zaprotestował Lelldorin. — Stra˙znik Rivy zabił go pod Vo Mimbre. ´ tylko. To nie mieczowi — Nie — wyja´snił Wilk. — Torak nie jest martwy. Spi Branda było przeznaczone go zabi´c. Zedar wyniósł go po bitwie i ukrył gdzie´s. Pewnego dnia si˛e przebudzi, prawdopodobnie ju˙z niedługo, je´sli prawidłowo odczytuj˛e znaki. Zanim to nastapi, ˛ musimy odzyska´c Klejnot. — Ten Zedar sprawia za wiele kłopotów — burknał ˛ Barak. — Ju˙z dawno powiniene´s si˛e go pozby´c. — Mo˙zliwe. — Wi˛ec dlaczego zwyczajnie nie machniesz r˛eka˛ i nie sprawisz, z˙ e zniknie? — zaproponował Barak, wykonujac ˛ dziwny gest swymi grubymi palcami. Wilk pokr˛ecił głowa.˛ — Nie mog˛e. Nawet Bogom tego nie wolno. — W takim razie mamy kłopot. — Silk zmarszczył czoło. — Ka˙zdy Murgo od tego miejsca a˙z do Rak Goska b˛edzie próbował nas powstrzyma´c, by´smy nie dogonili Zedara. — Niekoniecznie — stwierdził Wilk. — Zedar ma Klejnot, ale Ctuchik rozkazuje Grolimom. — Ctuchik? — zdziwił si˛e Lelldorin.
20
— Najwy˙zszy Kapłan Grolimów. Nienawidza˛ si˛e z Zedarem. Sadz˛ ˛ e, z˙ e mo˙zemy na nim polega´c: nie zechce dopu´sci´c Zedara z Klejnotem do Toraka. Barak wzruszył ramionami. — Co za ró˙znica? Ty i Polgara mo˙zecie u˙zy´c magii, je´sli napotkamy jakie´s trudnos´ci. — Sa˛ pewne ograniczenia takich działa´n — stwierdził wymijajaco ˛ Wilk. — Nie rozumiem. — Barak zmarszczył brwi. Pan Wilk westchnał ˛ gł˛eboko. — No dobrze. Skoro ju˙z powstał ten problem, wyja´snijmy go tak˙ze. Czary, je´sli tak je nazwiemy, sa˛ naruszeniem naturalnego porzadku ˛ rzeczy. Czasem daja˛ pewne nieoczekiwane efekty, wi˛ec trzeba bardzo uwa˙za´c. Poza tym tworza.˛ . . — zastanowił si˛e. — Powiedzmy, rodzaj hałasu. To niezbyt dokładne okre´slenie, ale wystarczy, z˙ eby wytłumaczy´c, o co chodzi. Inni, o takich samych zdolno´sciach, słysza˛ ten hałas. Kiedy Polgara i ja zaczniemy co´s zmienia´c, ka˙zdy Grolim na zachodzie b˛edzie dokładnie wiedział, gdzie jeste´smy i co robimy. Zaczna˛ pi˛etrzy´c przed nami przeszkody, a˙z do całkowitego wyczerpania. — Tyle samo energii potrzeba, by zrobi´c co´s z pomoca˛ magii, co z pomoca˛ własnych ramion i grzbietu — dodała ciocia Pol. — To bardzo m˛eczace. ˛ Siedziała przy ogniu i starannie zszywała niewielkie rozdarcie tuniki Gariona. — Nie wiedziałem — wyznał Barak. — Niewielu ludzi wie. — Je´sli zajdzie konieczno´sc´ , Pol i ja mo˙zemy podja´ ˛c pewne kroki — mówił dalej Wilk. — Ale nie przez cały czas. I nie mo˙zemy sprawi´c, by co´s znikn˛eło. Na pewno rozumiecie, dlaczego. — Och, naturalnie — potwierdził Silk, cho´c jego ton wyra´znie s´wiadczył, z˙ e nie ma najmniejszego poj˛ecia. — Wszystko, co istnieje, jest zale˙zne od wszystkiego innego — tłumaczyła cichym głosem ciocia Pol. — Gdyby kto´s chciał unicestwi´c jedna˛ rzecz, całkiem mo˙zliwe, z˙ e znikn˛ełoby wszystko. Ogie´n strzelił i Garion podskoczył lekko. Komora wydała si˛e nagle pogra˙ ˛zona w mroku, a cienie czaiły si˛e po katach. ˛ — Oczywi´scie, to nie mo˙ze si˛e zdarzy´c — uspokoił ich Wilk. — Je´sli kto´s spróbuje cokolwiek unicestwi´c, jego wola odbija si˛e. Gdy powie „Przesta´n istnie´c”, to wła´snie on znika. Dlatego musimy bardzo uwa˙za´c na to, co mówimy. — Nie dziwi˛e si˛e — mruknał ˛ Silk. Szerzej otworzył oczy. — Z wieloma przeszkodami, jakie napotkamy, mo˙zna sobie poradzi´c zwykłymi s´rodkami — podjał ˛ Wilk. — Z tego wła´snie powodu zebrali´smy tu was wszystkich. W ka˙zdym razie to jeden z powodów. Razem pokonacie wi˛ekszo´sc´ tego, co stanie nam na drodze. Najwa˙zniejsze, z˙ e Polgara i ja musimy do´scigna´ ˛c Zedara, zanim dotrze z Klejnotem do Toraka. Zedar znalazł jaki´s sposób, by dotkna´ ˛c Klejnotu. . . nie wiem jaki. Je´sli zdradzi go Torakowi, z˙ adna siła nie powstrzyma Jednookiego. Stanie si˛e Królem i Bogiem całego s´wiata. Siedzieli w migotliwym, czerwonym blasku ognia i z powaga˛ rozwa˙zali taka˛ mo˙zliwo´sc´ . — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wyja´sniłem ju˙z wszystkie istotne sprawy. Jak uwa˙zasz, Pol? — Chyba tak, ojcze. — Wygładziła swa˛ szara˛ samodziałowa˛ sukni˛e. Pó´zniej, obok wie˙zy, gdy szary zmierzch skradał si˛e mi˛edzy mglistymi ruinami Vo Wacune, a w powietrzu płynał ˛ aromat gulaszu, jaki gotowała ciocia Pol, Garion zwrócił si˛e do Silka: — Czy to wszystko prawda? Drobny m˛ez˙ czyzna spojrzał na szara˛ s´cian˛e mgły. 21
— Zachowujmy si˛e tak, jakby´smy w to wierzyli — zaproponował. — W danych okoliczno´sciach popełnienie bł˛edu mo˙ze nie by´c najlepszym rozwiazaniem. ˛ — Czy ty te˙z si˛e boisz, Silku? — spytał Garion. Silk westchnał. ˛ — Tak — przyznał. — Ale mo˙zemy si˛e zachowywa´c tak, jakby´smy wierzyli, z˙ e wcale si˛e nie boimy. Prawda? — Mo˙zemy chyba spróbowa´c. Potem obaj wrócili do komory u stóp wie˙zy, gdzie blask ognia ta´nczył po niskich kamiennych łukach, odpychajac ˛ mgł˛e i chłód.
Rozdział 3
Nast˛epnego ranka Silk wyszedł z wie˙zy ubrany w bogaty karmazynowy kaftan i workowata˛ aksamitna˛ czapk˛e, zsuni˛eta˛ zawadiacko na ucho. — Co to ma znaczy´c? — zapytała ciocia Pol. — Przypadkiem trafiłem w baga˙zu na starego przyjaciela — odparł swobodnie Silk. — Nazywa si˛e Radek z Boktoru. — A co si˛e przytrafiło Ambarowi z Kotu? — Ambar to poczciwy człowiek — stwierdził z pewnym lekcewa˙zeniem Silk. — Ale Murgo imieniem Asharak zna go ju˙z i mógł szepna´ ˛c o nim słówko w pewnych kr˛egach. Nie szukajmy kłopotów, je´sli nie musimy. — Niezłe przebranie — zgodził si˛e pan Wilk. — Jeszcze jeden drasa´nski kupiec na Wielkim Trakcie Zachodnim nie zwróci niczyjej uwagi. Niewa˙zne, jak si˛e b˛edzie nazywał. — Imi˛e jest niezwykle istotne — zaprotestował ura˙zony Silk. — Całe przebranie opiera si˛e na imieniu. — Nie dostrzegam z˙ adnej ró˙znicy — oznajmił uparty Barak. — Jest ogromna. Pojmujesz z pewno´scia,˛ z˙ e Ambar to włócz˛ega, który nie ma wielkiego powa˙zania dla zasad etyki. Radek to człowiek powa˙zny, którego słowo liczy si˛e we wszystkich o´srodkach handlowych Zachodu. Poza tym Radek zawsze podró˙zuje ze słu˙zba.˛ — Słu˙zba? ˛ — ciocia Pol uniosła brew. — Tylko dla urealnienia kostiumu — zapewnił ja˛ pospiesznie Silk. — Ty, oczywis´cie, nie mogłaby´s nigdy udawa´c słu˙zacej, ˛ lady Polgaro. — Dzi˛ekuj˛e. — Nikt by w to nie uwierzył. B˛edziesz moja˛ siostra,˛ która wyruszyła, by obejrze´c wspaniało´sci Tol Honeth. — Twoja˛ siostra? ˛ — Je´sli wolisz, mo˙zesz zosta´c moja˛ matka˛ — zaproponował bezczelnie Silk. — Pielgrzymujesz do Mar Terrin, by odpokutowa´c swoja˛ barwna˛ przeszło´sc´ . Ciocia Pol przez chwil˛e patrzyła na niego nieruchomo, a Silk u´smiechał si˛e niewinnie. — Pewnego dnia to poczucie humoru wp˛edzi ci˛e w powa˙zne kłopoty, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze. — Zawsze jestem w kłopotach, pani. Gdyby znikn˛eły, nie wiedziałbym, jak si˛e zachowa´c. — Je´sli wy dwoje si˛e zgodzicie, mogliby´smy ju˙z rusza´c — wtracił ˛ pan Wilk. — Jeszcze chwil˛e — odparł Silk. — Gdyby´smy spotkali kogo´s i musieli si˛e tłumaczy´c, to ty, Lelldorin i Garion b˛edziecie sługami Polgary. Hettar, Barak i Durnik sa˛
23
moimi. — Jak sobie z˙ yczysz — zgodził si˛e Wilk tonem znudzenia. — Sa˛ po temu powody. ´ — Swietnie. — Nie chcesz ich pozna´c? — Nieszczególnie. Silk był lekko ura˙zony. — Gotowi? — spytał Wilk. — Zabrali´smy wszystko z wie˙zy — zastanowił si˛e Durnik. — Och, momencik. Zapomniałem zgasi´c ogie´n. Wrócił do s´rodka. Wilk spojrzał za nim z rozdra˙znieniem. — Co za ró˙znica? — mruknał. ˛ — Przecie˙z to i tak same ruiny. — Daj mu spokój, ojcze — poprosiła łagodnie Polgara. — Taki ju˙z jest. Mieli wła´snie wsiada´c na konie, gdy wierzchowiec Baraka, wielki, silny gniadosz, prychnał ˛ i spojrzał z wyrzutem na Hettara. Algar zachichotał. — Co w tym s´miesznego? — zapytał podejrzliwie Barak. — Ko´n co´s powiedział — odparł Hettar. — Nic wa˙znego. Wskoczyli na siodła i wyjechali spomi˛edzy ruin na wask ˛ a˛ błotnista˛ s´cie˙zk˛e, wijac ˛ a˛ si˛e w´sród drzew. Topniejacy ˛ s´nieg le˙zał pod mokrymi drzewami, a woda kapała z gał˛ezi. Wszyscy otulali si˛e w płaszcze dla osłony przez chłodem i wilgocia.˛ Gdy tylko wjechali mi˛edzy drzewa, Lelldorin zrównał si˛e z Garionem. — Czy ksia˙ ˛ze˛ Kheldar zawsze jest taki. . . no. . . wyrafinowany? — zapytał. — Silk? O tak. Jest bardzo sprytny. Widzisz, to szpieg, wi˛ec przebrania i chytre oszustwa sa˛ jego druga˛ natura.˛ — Szpieg? Naprawd˛e? — oczy Lelldorina błysn˛eły, gdy zastanawiał si˛e nad otrzymana˛ informacja.˛ — Pracuje dla swego wuja, króla Drasni. Jak rozumiem, Drasanie od wieków zajmuja˛ si˛e szpiegostwem. — Musimy si˛e zatrzyma´c, z˙ eby zabra´c reszt˛e pakunków — przypomniał panu Wilkowi Silk. — Pami˛etam. — Pakunki? — zdziwił si˛e Lelldorin. — Silk kupił w Camaarze troch˛e wełnianych tkanin — wyja´snił Garion. — Powiedział, z˙ e da nam to formalny pretekst do podró˙zy traktem. Ukryli´smy je w jaskini, kiedy zjechali´smy z drogi, by trafi´c do Vo Wacune. — My´sli o wszystkim, prawda? — Próbuje. Mamy szcz˛es´cie, z˙ e z nami jedzie. — Mo˙ze nauczyłby nas czego´s o przebieraniu — zaproponował Lelldorin. — Przyda si˛e, kiedy wyruszymy na poszukiwanie twojego wroga. Garion sadził, ˛ z˙ e Lelldorin nie pami˛eta ju˙z o zło˙zonej impulsywnie obietnicy. Umysł Arenda wydawał si˛e zbyt kapry´sny, by długo zachowa´c jedna˛ my´sl. Teraz jednak widział, z˙ e Lelldorin tylko pozornie zapominał. Perspektywa trudnych poszukiwa´n mordercy rodziców w towarzystwie tego młodego zapale´nca, zmieniajacego ˛ plany i improwizujacego ˛ przy ka˙zdej okazji, zacz˛eła by´c gro´znie realna. Przed południem, gdy zabrali towar Silka i przytroczyli do grzbietów zapasowych koni, powrócili na Wielki Trakt Zachodni, tolnedra´nska˛ drog˛e biegnac ˛ a˛ przez sam s´rodek puszczy. Ruszyli na południe równym, pochłaniajacym ˛ odległo´sc´ kłusem. Min˛eli ci˛ez˙ ko obładowanego poddanego, ubranego w łachmany i strz˛epy worka, powiazane ˛ kawałkami powroza. Miał zabiedzona˛ twarz i pod brudnymi szmatami był 24
strasznie chudy. Zszedł z drogi i patrzył na nich l˛ekliwie, póki nie przejechali. Współczucie ogarn˛eło Gariona. Pomy´slał o Lammerze i Dettonie. Ciekawe, co si˛e z nimi stanie? Z jakich´s powodów ta sprawa wydała mu si˛e wa˙zna. — Czy to naprawd˛e konieczne, z˙ eby byli takimi n˛edzarzami? — zwrócił si˛e do Lelldorina. Nie potrafił milcze´c dłu˙zej. — Kto? — Lelldorin rozejrzał si˛e zdziwiony. — Ten poddany. Lelldorin spojrzał przez rami˛e na obdartego m˛ez˙ czyzn˛e. — Nawet go nie zauwa˙zyłe´s — stwierdził oskar˙zycielsko Garion. Lelldorin wzruszył ramionami. — Tylu ich jest. . . — I wszyscy nosza˛ łachmany i z˙ yja˛ na granicy głodu. — Mimbra´nskie podatki — odparł Arend, jakby to wszystko wyja´sniało. — Ale ty jako´s zawsze masz co je´sc´ . — Nie jestem poddanym, Garionie — tłumaczył cierpliwie Lelldorin. — Zawsze najubo˙zsi cierpia˛ najbardziej. Taki ju˙z jest ten s´wiat. — Nie musi takim by´c — odparł gniewnie Garion. — Po prostu nie rozumiesz. — Nie. I nigdy nie zrozumiem. — Oczywi´scie, z˙ e nie. — Pewno´sc´ siebie Lelldorina doprowadzała do pasji. — Nie jeste´s Arendem. Garion zacisnał ˛ z˛eby, by powstrzyma´c narzucajac ˛ a˛ si˛e odpowied´z. ´ Do pó´znego popołudnia pokonali trzydzie´sci mil. Snieg prawie zniknał ˛ z poboczy traktu. — Czy nie powinni´smy si˛e zastanowi´c, gdzie sp˛edzimy noc? — zasugerowała ciocia Pol. Pan Wilk w zadumie poskrobał podbródek, patrzac ˛ z ukosa na cienie wyrastajacych ˛ wokół drzew. — Mój wuj mieszka niedaleko stad ˛ — wtracił ˛ Lelldorin. — Hrabia Reldegen. Na pewno ch˛etnie udzieli nam schronienia. — Chudy? — zapytał pan Wilk. — Ciemne włosy? — Teraz ju˙z siwe. Znasz go? — Nie widziałem go ju˙z ze dwadzie´scia lat. O ile pami˛etam, zawsze był w goracej ˛ wodzie kapany. ˛ — Wuj Reldegen? Musiałe´s pomyli´c go z kim´s innym, Belgaracie. — Mo˙zliwe. Jak daleko do jego domu? — Nie wi˛ecej ni˙z cztery mile. — Odwiedzimy go — zdecydował Wilk. Lelldorin potrzasn ˛ ał ˛ uzda˛ i wyjechał na czoło, by wskazywa´c drog˛e. — Jak ci idzie z twoim nowym przyjacielem? — spytał Silk, podje˙zd˙zajac ˛ do Gariona. — Chyba dobrze. — Chłopiec nie był pewien, jak ma rozumie´c to pytanie. — Chocia˙z troch˛e trudno mu cokolwiek wytłumaczy´c. — To w ko´ncu naturalne — stwierdził Silk. — Jest przecie˙z Arendem. Garion natychmiast stanał ˛ w obronie Lelldorina. — Jest uczciwy i bardzo dzielny. — Jak oni wszyscy. Mi˛edzy innymi na tym polega problem. — Lubi˛e go — oznajmił chłopiec. — Ja te˙z, Garionie, ale to nie przesłania mi prawdy o nim. — Je´sli chcesz co´s powiedzie´c, to dlaczego nie powiesz wprost? 25
— Dobrze. Nie pozwól, z˙ eby przyja´zn´ zagłuszyła głos rozsadku. ˛ Arendia to niebezpieczne miejsce, a Arendowie regularnie wplatuj ˛ a˛ si˛e w jakie´s kłopoty. Nie chciałbym, z˙ eby twój zapalczywy towarzysz wciagn ˛ ał ˛ ci˛e w co´s, co ci˛e nie dotyczy. — Silk patrzył mu prosto w oczy i Garion pojał, ˛ z˙ e jest absolutnie powa˙zny. — B˛ed˛e ostro˙zny — obiecał. — Wiedziałem, z˙ e mog˛e na ciebie liczy´c — stwierdził Silk. — Nie drwij ze mnie. — Jak˙ze bym s´miał — odparł kpiaco ˛ niski m˛ez˙ czyzna. Potem roze´smiał si˛e i dalej jechali razem przez mroczne popołudnie. Szary kamienny dom hrabiego Reldegena stał w´sród lasu, mniej wi˛ecej o mil˛e od traktu, w samym s´rodku polany rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e we wszystkie strony poza zasi˛eg strzału z łuku. Cho´c nie był otoczony murem, sprawiał wra˙zenie warowni. Okna były wa˛ skie, zakryte z˙ elaznymi kratami. W rogach stały wie˙ze zwie´nczone blankami, a bram˛e prowadzac ˛ a˛ na wewn˛etrzny dziedziniec zbudowano z całych pni drzew, wygładzonych i połaczonych ˛ z˙ elaznymi sztabami. Garion spogladał ˛ na ten pos˛epny stos kamieni, do którego zbli˙zali si˛e w gasnacym ˛ szybko s´wietle dnia. Dom emanował dumna˛ brzydota,˛ ponura˛ trwało´scia,˛ która zdawała si˛e rzuca´c wyzwanie całemu s´wiatu. — Niezbyt przyjemne miejsce, co? — mruknał ˛ Garion. — Asturska architektura jest odbiciem ich społecze´nstwa — wyja´snił Silk. — Solidny dom nie jest złym pomysłem w okolicy, gdzie sasiedzkie ˛ sprzeczki cz˛esto wymykaja˛ si˛e spod kontroli. — Tak si˛e wszyscy siebie obawiaja? ˛ — Sa˛ ostro˙zni, Garionie. Po prostu ostro˙zni. Lelldorin zeskoczył z siodła przed pot˛ez˙ na˛ brama˛ i porozmawiał z kim´s przez niewielkie, okratowane okienko. Po chwili rozległ si˛e szcz˛ek ła´ncuchów i zgrzyt odsuwanych z˙ elaznych sztab. — Na twoim miejscu, w s´rodku unikałbym gwałtownych ruchów — poradził półgłosem Silk. — Pewnie b˛eda˛ nas obserwowa´c łucznicy. Garion spojrzał na niego ostro. — To taki nietypowy zwyczaj tej krainy. Wjechali na brukowany dziedziniec i zsiedli. Hrabia Reldegen, który wyszedł im na spotkanie, okazał si˛e wysokim, szczupłym m˛ez˙ czyzna˛ o włosach i brodzie koloru stali. Chodzac ˛ podpierał si˛e laska.˛ Miał na sobie zielony kaftan i czarne po´nczochy. Chocia˙z był we własnym domu, nosił miecz u pasa. Kulejac, ˛ zszedł ci˛ez˙ ko z szerokich schodów. — Wuju. — Lelldorin skłonił si˛e z szacunkiem. — Witaj, siostrze´ncze — odparł uprzejmie hrabia. — Moi przyjaciele i ja znale´zli´smy si˛e przypadkiem w tej okolicy — wyja´snił Lelldorin. — Pomy´sleli´smy wi˛ec, z˙ e poprosimy ci˛e o go´scin˛e tej nocy. — Zawsze ch˛etnie ci˛e widz˛e, siostrze´ncze — zapewnił z formalna˛ grzeczno´scia˛ Reldegen. — Czy jedli´scie ju˙z kolacj˛e? — Nie, wuju. — Zatem musicie zasia´ ˛sc´ ze mna˛ do stołu. Czy mog˛e pozna´c twych przyjaciół? Pan Wilk zsunał ˛ kaptur i wystapił. ˛ — My si˛e ju˙z znamy, Reldegenie — o´swiadczył. Hrabia spojrzał zdumiony. — Belgarath? To naprawd˛e ty? — Tak. Wcia˙ ˛z włócz˛e si˛e po s´wiecie i płatam figle. Reldegen roze´smiał si˛e i przyja´znie chwycił Wilka za rami˛e. — Wejd´zcie wszyscy. Nie stójmy w tym zimnie. Odwrócił si˛e i poku´stykał w stron˛e domu. 26
— Co ci si˛e stało w nog˛e? — zapytał Wilk. — Strzała w kolano. — Hrabia wzruszył ramionami. — Rezultat starej sprzeczki, ju˙z dawno zapomnianej. — O ile pami˛etam, cz˛esto ci si˛e zdarzały. Przez pewien czas sadziłem ˛ nawet, z˙ e przejdziesz przez z˙ ycie z mieczem wysuni˛etym z pochwy. — Byłem zapalczywym młodzikiem — przyznał Reldegen, otwierajac ˛ szerokie drzwi u szczytu schodów. Poprowadził ich przez długi korytarz do sali imponujacych ˛ rozmiarów, z ogniem płonacym ˛ na kominkach po obu stronach. Szerokie kamienne łuki podtrzymywały strop. Podłoga z wypolerowanego czarnego kamienia była zasłana skórami. Bielone s´ciany, kolumny i sufit poprzez kontrast niemal błyszczały. Tu i tam stały ci˛ez˙ kie rze´zbione krzesła z ciemnego drewna, a wielki stół z z˙ elaznym kandelabrem po´srodku ustawiono tu˙z obok kominka przy ko´ncu sali. Na jego gładkiej powierzchni le˙zało kilkana´scie oprawnych w skór˛e ksiag. ˛ — Ksia˙ ˛zki, Reldegenie? — zdumiał si˛e pan Wilk, gdy zdj˛eli ju˙z płaszcze i oddali je słu˙zacym, ˛ którzy zjawili si˛e natychmiast. — Naprawd˛e złagodniałe´s, przyjacielu. Hrabia u´smiechnał ˛ si˛e tylko. — Zapominam o manierach — przeprosił Wilk. — Pozwól, to moja córka, Polgara. Pol, to hrabia Reldegen, stary przyjaciel. — Pani — hrabia skłonił si˛e nisko. — To zaszczyt go´sci´c ci˛e w moim domu. Ciocia Pol chciała co´s odpowiedzie´c, lecz nagle do sali wpadli dwaj młodzie´ncy, dyskutujac ˛ goraco. ˛ — Jeste´s durniem, Berentainie! — warknał ˛ pierwszy, ciemnowłosy, w szkarłatnym kaftanie. — Zaiste, mo˙zesz by´c kontent, za takiego mnie uwa˙zajac, ˛ Torasinie — odparł drugi, o jasnych k˛edzierzawych włosach, ubrany w tunik˛e w zielone i z˙ ółte pasy. — Ale czy rado´sc´ ci to sprawia, czy te˙z nie, przyszło´sc´ Arendii w r˛ekach Mimbratów spoczywa. Twe gniewne enuncjacje i płomienna retoryka faktu tego odmieni´c nie zdołaja.˛ — Przesta´n mnie tu zaistowa´c, Berentainie — parsknał ˛ ciemnowłosy. — Mdło mi si˛e robi, kiedy słysz˛e, jak na´sladujesz dworska˛ mow˛e Mimbratów. — Wystarczy tego, panowie! — przerwał ostro hrabia Reldegen, stukajac ˛ laska˛ o podłog˛e. — Je´sli nadal b˛edziecie si˛e upiera´c przy politycznych dyskusjach, ka˙ze˛ was rozdzieli´c. W razie konieczno´sci, nawet siła.˛ Patrzac ˛ na siebie z niech˛ecia,˛ obaj młodzi ludzie rozeszli si˛e w przeciwne ko´nce sali. — To mój syn, Torasin — wyja´snił przepraszajacym ˛ tonem hrabia, wskazujac ˛ ciemnowłosego młodzie´nca. — I jego kuzyn, Berentain, syn brata mojej zmarłej z˙ ony. Kłóca˛ si˛e tak ju˙z od dwóch tygodni. Kiedy przybył Berentain, musiałem pozabiera´c im miecze. — Dyskusje polityczne dobrze robia˛ na kra˙ ˛zenie krwi, panie — zauwa˙zył Silk. — Szczególnie zima.˛ Goraczka ˛ nie dopuszcza do zatkania z˙ ył. Hrabia parsknał ˛ s´miechem, słyszac ˛ t˛e uwag˛e. — Ksia˙ ˛ze˛ Kheldar, z królewskiego rodu Drasni — przedstawił Silka pan Wilk. — Wasza Wysoko´sc´ — Reldegen skłonił si˛e z szacunkiem. Silk skrzywił si˛e lekko. — Prosz˛e ci˛e, panie. Całe z˙ ycie sp˛edziłem na unikaniu takiej formy zwracania si˛e do mnie. Jestem te˙z pewien, z˙ e mój zwiazek ˛ z rodzina˛ królewska˛ kr˛epuje mego wuja w równym stopniu co mnie. Hrabia za´smiał si˛e znowu. — Czemu nie siadamy do stołu? — zaproponował. — Dwa tłuste jelenie od s´witu obracaja˛ si˛e na ro˙znach. Ostatnio dostałem te˙z baryłk˛e czerwonego wina z południowej
27
Tolnedry. O ile sobie przypominam, Belgarath zawsze cenił dobre jedzenie i dobre wina. — Nie zmienił si˛e, panie — zapewniła go ciocia Pol. — Gusta i czyny ojca łatwo jest przewidzie´c, gdy si˛e go ju˙z troch˛e pozna. Hrabia z u´smiechem podał jej rami˛e i wszyscy ruszyli do drzwi po przeciwnej stronie sali. — Powiedz mi, panie — odezwała si˛e znowu Polgara — czy przypadkiem nie masz w swym domu wanny? — Kapiel ˛ zima˛ jest niebezpieczna, lady Polgaro — ostrzegł ja˛ hrabia. — Panie — odparła z powaga.˛ — Kapałam ˛ si˛e zima˛ i latem przez wi˛ecej lat, ni˙z potrafisz sobie wyobrazi´c. — Niech si˛e kapie, ˛ Reldegenie — wtracił ˛ pan Wilk. — Jej usposobienie pogarsza si˛e w szybkim tempie, kiedy uwa˙za, z˙ e jest brudna. — Tobie równie˙z kapiel ˛ by nie zaszkodziła, stary Wilku — odparowała kwa´sno ciocia Pol. — Zaczynasz by´c mocno wyczuwalny, zwłaszcza po zawietrznej. Pan Wilk wygladał ˛ na lekko ura˙zonego. O wiele pó´zniej, gdy ka˙zdy zjadł ju˙z solidna˛ porcj˛e dziczyzny, chleba nasaczonego ˛ sosem i słodkich czere´sniowych ciastek, ciocia Pol przeprosiła i wyszła z pokojówka,˛ by dopilnowa´c przygotowa´n do kapieli. ˛ M˛ez˙ czy´zni zostali przy stole z kielichami wina. Ich twarze zalewał złocisty blask licznych s´wiec sali jadalnej domu Reldegena. — Poka˙ze˛ wam wasze pokoje — zaproponował Lelldorinowi i Garionowi Torasin. Odsunał ˛ krzesło i wstał, rzucajac ˛ Berentainowi spojrzenie pełne skrywanej pogardy. Szli za nim korytarzem, potem po schodach na górne pi˛etra domu. — Nie chciałbym ci˛e urazi´c, Tor — zaczał ˛ Lelldorin. — Ale twój kuzyn ma do´sc´ dziwaczne poglady. ˛ Torasin parsknał ˛ gniewnie. — Berentain to bałwan. My´sli, z˙ e wywrze wra˙zenie na Mimbratach, na´sladujac ˛ ich mow˛e i płaszczac ˛ si˛e przed nimi. W blasku s´wiecy widzieli jego zagniewana˛ twarz. — A dlaczego mu na tym zale˙zy? — zdziwił si˛e Lelldorin. — Rozpaczliwie pragnie jakiej´s posiadło´sci, która˛ mógłby nazwa´c własna˛ — wyjas´nił Torasin. — Brat mojej matki miał bardzo mało ziemi. Ten tłusty idiota robi słodkie oczy do córki jednego z baronów w tym okr˛egu. A z˙ e baron nie zechce nawet spojrze´c na konkurenta bez majatku, ˛ Berentain próbuje pochlebstwem uzyska´c posiadło´sc´ od mimbra´nskiego gubernatora. Przysiagłby ˛ wierno´sc´ nawet duchowi samego Kal Toraka, je´sli w ten sposób mógłby zdoby´c ziemi˛e. — Czy nie rozumie, z˙ e nie ma z˙ adnych szans? Zbyt wielu chciwych ziemi mimbra´nskich rycerzy kr˛eci si˛e przy gubernatorze, z˙ eby ten cho´c pomy´slał o przyznaniu posiadło´sci Asturowi. — To samo mu powtarzam — o´swiadczył z gł˛eboka˛ wzgarda˛ Torasin. — Ale nie daje si˛e przekona´c. Swoim zachowaniem przynosi wstyd całej naszej rodzinie. Lelldorin ze współczuciem pokr˛ecił głowa.˛ Dotarli do korytarza na pi˛etrze. Wtedy rozejrzał si˛e szybko. — Musz˛e z toba˛ pogada´c, Tor — wyrzucił z siebie, zni˙zajac ˛ głos do szeptu. Torasin spojrzał na niego z uwaga.˛ — Mój ojciec odesłał mnie, bym słu˙zył Belgarathowi w sprawie niezwykłej wagi — szeptał nerwowo Lelldorin. — Nie wiem, jak długo mnie nie b˛edzie. Dlatego ty i pozostali musicie sami zabi´c Korodullina. Oczy Torasina rozszerzyły si˛e ze zgrozy. — Nie jeste´smy sami, Lelldorinie! — powiedział zduszonym głosem. 28
— Przejd˛e na drugi koniec korytarza — wtracił ˛ pospiesznie Garion. — Nie — odparł stanowczo Lelldorin, chwytajac ˛ go za rami˛e. — Tor, Garion jest moim przyjacielem. Nie mam przed nim tajemnic. — Prosz˛e ci˛e, Lelldorinie — zaprotestował Garion. — Nie jestem Asturem. Nie jestem nawet Arendem. Nie chc˛e zna´c waszych planów. — Ale je poznasz, Garionie, jako dowód mego zaufania — o´swiadczył Lelldorin. — Latem, kiedy Korodullin wyruszy do zrujnowanego miasta Vo Astur, na sze´sc´ tygodni przenoszac ˛ tam dwór, by podtrzyma´c fikcj˛e arendzkiej jedno´sci, zastawimy na niego pułapk˛e. — Lelldorinie! — j˛eknał ˛ blady Torasin. Ale Lelldorin nie dał si˛e powstrzyma´c. — I to niezwykła˛ pułapk˛e, Garionie. B˛edzie to mistrzowski cios w samo serce Mimbre. Napadniemy na niego w mundurach tolnedra´nskich legionistów i posiekamy tolnedra´nskimi mieczami. Nasz atak zmusi Mimbratów do wypowiedzenia wojny Imperium Tolnedry, a Tolnedra zmia˙zd˙zy ich jak skorupk˛e jajka. Mimbre zostanie zniszczone i Asturia odzyska wolno´sc´ ! — Nachak ka˙ze ci˛e za to zabi´c, Lelldorinie! — zawołał Torasin. — Na własna˛ krew przysi˛egali´smy dochowa´c tajemnicy. — Powtórz Murgowi, z˙ e pluj˛e na jego przysi˛egi — odparł zapalczywie Lelldorin. — Po co asturskim patriotom potrzebny ten zbój Murgów? — On nam dostarcza złota, t˛epaku! — Torasin z trudem nad soba˛ panował. — Potrzebujemy jego czerwonego złota, z˙ eby kupi´c mundury, miecze, z˙ eby wzmocni´c morale naszych zbyt słabych przyjaciół. — Nie trzeba nam słabeuszy — stwierdził z moca˛ Lelldorin. — Patriota robi to, co robi, z miło´sci do ojczyzny, nie dla złota Angaraków. Garion my´slał szybko. Chwila zaskoczenia i oszołomienia min˛eła. — Był taki człowiek w Chereku — powiedział. — Jarl Jarvik. On tak˙ze brał złoto od Murgów i chciał zabi´c króla. Tamci spojrzeli na niego, nie rozumiejac. ˛ — Co´s dzieje si˛e z pa´nstwem, gdy zginie jego władca — wyja´snił Garion. — Niewa˙zne, jak złym był królem ani jak dobre zamiary mieli ci, co go zabili. Na pewien czas kraj pogra˙ ˛za si˛e w chaosie. Wsz˛edzie panuje zamieszanie i nie ma nikogo, kto wskazałby jaki´s kierunek. Wtedy, je´sli wybuchnie wojna mi˛edzy tym krajem a innym, chaos jeszcze si˛e pogł˛ebia. My´sl˛e, z˙ e gdybym był Murgiem, dokładnie taka˛ sytuacj˛e chciałbym widzie´c we wszystkich królestwach Zachodu. Garion niemal w zdumieniu słuchał własnego głosu. Natychmiast rozpoznał t˛e oschło´sc´ i rzeczowo´sc´ . Jak daleko si˛egał pami˛ecia,˛ ten głos zawsze mu towarzyszył, skryty w gł˛ebi umysłu, w jakim´s cichym, odległym zakatku ˛ s´wiadomo´sci. I odzywał si˛e, gdy chciał postapi´ ˛ c z´ le albo niemadrze. ˛ Nigdy jednak nie właczał ˛ si˛e czynnie do rozmów z innymi lud´zmi. Teraz przemówił wprost do tej dwójki młodych ludzi i tłumaczył cierpliwie. — Złoto Angaraków nie jest tym, czym si˛e wydaje — mówił dalej. — Ma w sobie moc, która deprawuje. Mo˙ze dlatego jest koloru krwi. Zastanowiłbym si˛e, zanim bym przyjał ˛ wi˛ecej czerwonego kruszcu od Murga Nachaka. Jak sadzicie, ˛ dlaczego wam go daje i pomaga w realizacji planu? Nie jest przecie˙z Asturem, wi˛ec nie patriotyzm nim powoduje. To równie˙z bym rozwa˙zył. Lelldorin i jego kuzyn stropili si˛e nagle. — Nie powtórz˛e nikomu tego, co tu usłyszałem — zapewnił Garion. — Powiedzieli´scie mi o tym w zaufaniu, zreszta˛ i tak nie powinienem tego słucha´c. Ale pami˛etajcie, w s´wiecie dzieje si˛e obecnie o wiele wi˛ecej ni˙z tutaj, w Arendii. A teraz chciałbym i´sc´ 29
spa´c. Je´sli poka˙zecie mi moje łó˙zko, zostawi˛e was, by´scie porozmawiali o tym wszystkim. Ogólnie rzecz biorac, ˛ Garion uznał, z˙ e nie´zle si˛e zachował. W najgorszym razie zasiał ziarno watpliwo´ ˛ sci. Dostatecznie dobrze znał Arendów, by wiedzie´c, z˙ e to za mało, by zmieni´c poglady ˛ tej dwójki. Ale przynajmniej zrobił dobry poczatek. ˛
Rozdział 4
Rankiem wyjechali wcze´snie, gdy mgła wisiała jeszcze w´sród drzew. Hrabia Reldegen okryty czarnym płaszczem wyszedł do bramy, by ich po˙zegna´c. Stojacy ˛ u boku ojca Torasin nie odrywał wzroku od twarzy Gariona, który starał si˛e nie okazywa´c z˙ adnych uczu´c. Zapalczywego młodego Astura wyra´znie dr˛eczyły watpliwo´ ˛ sci. Mo˙ze powstrzymaja˛ go przed rzuceniem si˛e bez namysłu w jaka´ ˛s katastrof˛e. To niewiele, pojmował chłopiec, ale w danych okoliczno´sciach nie mógł zrobi´c wi˛ecej. — Wracaj, Belgaracie — powiedział Reldegen. — Kiedy´s, gdy b˛edziesz mógł zosta´c na dłu˙zej. Jeste´smy tu bardzo samotni, a chciałbym wiedzie´c, co słycha´c w s´wiecie. Usiadziemy ˛ przy kominku i przegadamy miesiac ˛ czy dwa. Pan Wilk z powaga˛ skinał ˛ głowa.˛ — Mo˙ze kiedy ju˙z załatwi˛e t˛e spraw˛e, Reldegenie. Po czym zawrócił konia i ruszył przodem przez rozległa˛ polan˛e otaczajac ˛ a˛ dom Reldegena, znowu w mroczny las. — Hrabia jest niezwykłym Arendem — odezwał si˛e Silk. — Miałem wra˙zenie, z˙ e wykryłem u niego jedna˛ czy dwie oryginalne my´sli. — Bardzo si˛e zmienił — przyznał Wilk. — I s´wietnie podaje do stołu — dodał Barak. — Nie czułem si˛e tak pełny od dnia, kiedy opu´scili´smy Val Alorn. — Nic dziwnego — wtraciła ˛ ciocia Pol. — Sam zjadłe´s wi˛eksza˛ cz˛es´c´ jednego jelenia. — Przesadzasz, Polgaro — obruszył si˛e Barak. — Ale nie za bardzo — zauwa˙zył cichym głosem Hettar. Lelldorin podjechał do Gariona, ale milczał. Twarz miał równie zas˛epiona˛ jak jego kuzyn. Było jasne, z˙ e chce porozmawia´c i nie wie, od czego zacza´ ˛c. — No, dalej — rzucił cicho Garion. — Jeste´smy przyjaciółmi. Nie obra˙ze˛ si˛e, je´sli powiesz co´s niewła´sciwego. Lelldorin zawstydził si˛e nieco. — Czy tak łatwo pozna´c, co my´sl˛e? — Po prostu jeste´s szczery. Nie nauczyłe´s si˛e ukrywa´c własnych uczu´c. — Czy to prawda? — spytał nerwowo Lelldorin. — Nie watpi˛ ˛ e w twoje słowa, ale czy rzeczywi´scie był w Chereku Murgo, spiskujacy ˛ przeciw królowi Anhegowi? — Zapytaj Silka — zaproponował Garion. — Albo Baraka, albo Hettara. . . kogokolwiek. Byli´smy tam wszyscy. — Ale Nachak jest inny — zaprotestował szybko Lelldorin. — Skad ˛ wiesz? To przecie˙z jego plan, prawda? Jak go poznali´scie? — Pojechali´smy na Wielki Jarmark; Torasin, ja, jeszcze paru innych. Kupili´smy troch˛e rzeczy od murgoskiego kupca, a Tor robił jakie´s uwagi na temat Mimbratów. . .
31
znasz Tora. Kupiec stwierdził, z˙ e jest kto´s, kto z pewno´scia˛ ch˛etnie by nas poznał. I przedstawił nas Nachakowi. Im dłu˙zej rozmawiali´smy, tym bardziej podzielał nasze uczucia. — Naturalnie. — Powiedział nam, co zamierza król. Nie uwierzyłby´s. — Prawdopodobnie nie. Lelldorin spojrzał na niego nerwowo. — Chce podzieli´c nasze grunty i odda´c je mimbra´nskiej szlachcie, która nie ma ziemi. Mówił oskar˙zycielskim tonem. — Sprawdzili´scie to jako´s? — Jak? Mimbraci zaprzeczyliby przecie˙z. Ale od Mimbratów wła´snie czego´s takiego mo˙zna oczekiwa´c. — Czyli mieli´scie tylko słowo Nachaka. Jak powstał ten wasz plan? — Nachak powiedział, z˙ e gdyby był Asturem, nikomu by nie pozwolił odebra´c sobie ziemi. I mówił, z˙ e kiedy przyjda˛ z wojskiem i rycerstwem, b˛edzie ju˙z za pó´zno, ˙ gdyby o niego chodziło, uderzyłby, zanim b˛eda˛ gotowi i to tak, by ich powstrzyma´c. Ze z˙ eby Mimbraci nie wiedzieli, kto ich zaatakował. Potem zasugerował tolnedra´nskie mundury. — Kiedy zaczał ˛ wam dawa´c pieniadze? ˛ — Nie jestem pewien. Tor si˛e tym zajmował. — A czy wyja´snił kiedy´s, czemu wam je daje? — Powiedział, z˙ e z przyja´zni. — I nie pomy´slałe´s, z˙ e to troch˛e dziwne? — Ja dałbym pieniadze ˛ komu´s, kogo bym darzył przyja´znia˛ — zaprotestował Lelldorin. — Jeste´s Asturem — przypomniał mu Garion. — Z przyja´zni oddałby´s za kogo´s z˙ ycie. Nachak to Murgo i nie słyszałem, z˙ eby Murgowie byli tak wielkoduszni. Podsumowujac: ˛ jaki´s obcy zawiadamia was, z˙ e król chce zabra´c wam ziemi˛e. Potem podsuwa plan zabicia króla i doprowadzenia do wojny z Tolnedra. I aby si˛e upewni´c, z˙ e plan si˛e powiedzie, daje wam pieniadze. ˛ Zgadza si˛e? Lelldorin w milczeniu skinał ˛ głowa.˛ Był załamany. — Czy z˙ aden z was nie miał najmniejszych nawet podejrze´n? Lelldorin wygladał, ˛ jakby chciał si˛e rozpłaka´c. — Przecie˙z to taki s´wietny plan! — wybuchnał. ˛ — Musiał si˛e uda´c. — Dlatego jest taki niebezpieczny — odparł Garion. — Co ja mam robi´c, Garionie? — w głosie chłopca brzmiała udr˛eka. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´s w tej chwili mógł cokolwiek zrobi´c. Mo˙ze pó´zniej, kiedy si˛e zastanowimy, znajdziemy jakie´s wyj´scie. Je´sli nie, zawsze mo˙zemy powiedzie´c o wszystkim dziadkowi. On na pewno co´s wymy´sli. — Nikomu nie wolno tego zdradzi´c — przypomniał mu Lelldorin. — Wia˙ ˛ze nas przysi˛ega milczenia. — Mo˙ze trzeba b˛edzie ja˛ złama´c — stwierdził z lekkim wahaniem Garion. — Nie sadz˛ ˛ e, by ktokolwiek z nas był co´s winien temu Murgowi. Ale sam musisz zdecydowa´c. Bez twojej zgody nic nikomu nie powiem. — Ty zdecyduj — prosił Lelldorin. — Ja nie mog˛e, Garionie. — B˛edziesz musiał. Na pewno sam zrozumiesz dlaczego, je´sli tylko chwil˛e pomys´lisz. Dotarli do Wielkiego Traktu Zachodniego. Barak wysunał ˛ si˛e na czoło i ruszył ostrym kłusem, uniemo˙zliwiajac ˛ dalsza˛ dyskusj˛e. 32
Mniej wi˛ecej trzy mile dalej min˛eli zabłocona˛ wiosk˛e: kilkana´scie krytych darnia˛ chat z witek obło˙zonych glina.˛ Na polach wokół wioski pełno było pni s´ci˛etych drzew, a kilka chudych krów pasło si˛e pod lasem. Garion nie mógł opanowa´c wzburzenia, gdy spogladał ˛ na n˛edz˛e, widoczna˛ w tych krzywych lepiankach. — Lelldorinie — rzucił ostro. — Popatrz! — Co? Gdzie? — Jasnowłosy młodzieniec ocknał ˛ si˛e z zadumy i rozejrzał, jakby oczekiwał jakiego´s zagro˙zenia. — Ta wioska — wyja´snił Garion. — Popatrz na nia.˛ — To tylko chłopskie sioło — stwierdził oboj˛etnie Lelldorin. — Setki takich widziałem. Był gotów, by powróci´c do swych wewn˛etrznych dylematów. — W Sendarii nawet s´wi´n nie trzymamy w czym´s takim — zapał d´zwi˛eczał w głosie Gariona. Gdyby tylko potrafił zmusi´c przyjaciela, by ten zobaczył. . . Dwaj ludzie w łachmanach wolno rabali ˛ jeden z pni przy drodze, zapewne na opał. Gdy dostrzegli obcych, porzucili siekiery i przera˙zeni skoczyli mi˛edzy drzewa. — Czy jeste´s dumny, Lelldorinie? — zapytał Garion. — Czy dobrze si˛e czujesz wiedzac, ˛ z˙ e twoi rodacy tak si˛e ciebie boja,˛ z˙ e uciekaja˛ na sam twój widok? Lelldorin nie zrozumiał. — To poddani, Garionie — odparł, jakby to co´s wyja´sniało. — To ludzie. Nie sa˛ zwierz˛etami. A ludzie zasługuja˛ na lepsze traktowanie. — Nie mog˛e im pomóc. Przecie˙z to nie moi poddani. I Lelldorin ponownie skoncentrował si˛e na wewn˛etrznej walce z problemem, jaki postawił przed nim Garion. Do popołudnia przejechali trzydzie´sci mil, a zachmurzone niebo stawało si˛e coraz ciemniejsze w miar˛e zbli˙zania wieczoru. — Chyba sp˛edzimy noc w lesie, Belgaracie. — Silk rozejrzał si˛e dookoła. — Nie zdołamy dotrze´c do najbli˙zszego tolnedra´nskiego zajazdu. Pan Wilk na wpół drzemał w siodle. Podniósł głow˛e i zamrugał. — Dobrze — zgodził si˛e. — Ale lepiej zjed´zmy kawałek z drogi. Za wielu ludzi ju˙z wie, z˙ e jeste´smy w Arendii. — Tam jest s´cie˙zka drwali. — Durnik wskazał niedaleka˛ przerw˛e w s´cianie lasu. — Powinna doprowadzi´c nas znowu mi˛edzy drzewa. — Zgoda. Przegniłe li´scie tłumiły stuk ko´nskich kopyt na s´cie˙zce. Jechali blisko mil˛e, a˙z wreszcie otworzyła si˛e przed nimi spora polana. — Mo˙ze tutaj? — Durnik wskazał waski ˛ potok, sacz ˛ acy ˛ si˛e cicho po omszałych kamieniach. — Mo˙ze by´c — zaakceptował Wilk. — Potrzebujemy dachu nad głowa˛ — stwierdził kowal. — Kupiłem w Camaarze namioty — wtracił ˛ Silk. — Sa˛ w jukach. — Byłe´s niezwykle przewidujacy ˛ — pochwaliła go ciocia Pol. — Bywałem ju˙z w Arendii, pani. Znam tutejsza˛ pogod˛e. — W takim razie pójdziemy z Garionem po drzewo. — Durnik zsiadł z konia i odwiazał ˛ od siodła swój topór. — Ja pomog˛e — zaofiarował si˛e Lelldorin. Wcia˙ ˛z był zamy´slony. Durnik skinał ˛ głowa˛ i ruszył mi˛edzy drzewa. Wsz˛edzie było mokro, ale on niemal instynktownie znajdował suche drewno. Pracowali szybko w´sród zapadajacego ˛ mroku i ju˙z wkrótce mieli trzy wielkie nar˛ecza konarów i gał˛ezi. Zawrócili na polan˛e, gdzie
33
Silk i pozostali rozkładali kilka ciemnobrazowych ˛ namiotów. Durnik rzucił chrust i noga˛ oczy´scił miejsce na ognisko. Potem przykl˛eknał ˛ i uderzajac ˛ no˙zem o kawałek krzemienia skrzesał iskry na hubk˛e, która˛ zawsze nosił przy sobie. Wkrótce płonał ˛ ju˙z niewielki ogie´n. Ciocia Pol ustawiła obok swoje garnki i nuciła co´s cichutko. Hettar zadbał o konie. Kiedy wrócił, wszyscy patrzyli, jak ciocia Pol przygotowuje kolacj˛e z zapasów, które wcisnał ˛ im na po˙zegnanie hrabia Reldegen. Po jedzeniu siedzieli przy ognisku i rozmawiali półgłosem. — Ile dzi´s przejechali´smy? — spytał Durnik. — Trzydzie´sci pi˛ec´ mil — ocenił Hettar. — A jak daleko jeszcze do granicy lasów? — Dwie´scie czterdzie´sci mil od Camaaru do centralnej równiny. Durnik westchnał. ˛ — Jeszcze przynajmniej tydzie´n. Miałem nadziej˛e, z˙ e najwy˙zej kilka dni. — Rozumiem ci˛e, Durniku — przyznał Barak. — Pod tymi wszystkim drzewami jest do´sc´ ponuro. Uwiazane ˛ przy strumieniu konie poruszyły si˛e niespokojnie. Hettar wstał. — Co´s si˛e dzieje? — zapytał Barak, podnoszac ˛ si˛e tak˙ze. — Nie powinny. . . — zaczał ˛ Hettar i urwał. — Cofna´ ˛c si˛e! — warknał. ˛ — Dalej od ognia. Konie mówia,˛ z˙ e tam sa˛ ludzie. Wielu. . . i uzbrojonych. Odskoczył od ogniska i dobył szabli. Lelldorin spojrzał na niego zaskoczony i natychmiast rzucił si˛e do namiotu. Nagły zawód, jaki sprawił przyjaciel, był dla Gariona jak cios w z˙ oładek. ˛ Strzała bzykn˛eła w ciemno´sci i zabrz˛eczała o kolczug˛e Baraka. — Do broni! — ryknał ˛ wielkolud, dobywajac ˛ miecza. Garion chwycił cioci˛e Pol za r˛ekaw i próbował odciagn ˛ a´ ˛c od s´wiatła. — Przesta´n — burkn˛eła wyrywajac ˛ r˛ekaw. Kolejna strzała wyleciała spomi˛edzy drzew. Ciocia Pol machn˛eła r˛eka,˛ jakby odp˛edzała much˛e, i szepn˛eła jakie´s słowo. Strzała odskoczyła, jak gdyby trafiła w co´s twardego, i upadła na ziemi˛e. Wtedy, z chrapliwym wrzaskiem, z lasu wyskoczyła grupa obszarpanych, krzepkich m˛ez˙ czyzn. Wymachujac ˛ mieczami, wbiegli do strumienia. Barak i Hettar skoczyli im naprzeciw, a Lelldorin wynurzył si˛e z namiotu z łukiem w dłoni. Zaczał ˛ wypuszcza´c strzały tak szybko, z˙ e jego r˛ece zmieniły si˛e niemal w rozmazane smugi. Garion zawstydził si˛e, z˙ e zwatpił ˛ w odwag˛e przyjaciela. Jeden z napastników ze zduszonym krzykiem runał ˛ na plecy; strzała utkwiła mu w krtani. Inny zgiał ˛ si˛e w pół, chwycił za brzuch i upadł z j˛ekiem. Trzeci, do´sc´ młody, z rzadkim jasnym zarostem na policzkach, usiadł ci˛ez˙ ko i z wyrazem zdumienia na chłopi˛ecej twarzy skubnał ˛ pióro z bełtu, sterczacego ˛ z piersi. Potem westchnał ˛ i opadł na bok; stru˙zka krwi popłyn˛eła mu z nosa. Obszarpani napastnicy cofn˛eli si˛e przed gradem strzał Lelldorina, i wtedy dopadli ich Barak z Hettarem. Szerokim ci˛eciem Barak strzaskał wyciagni˛ ˛ eta˛ kling˛e i trafił w kat ˛ mi˛edzy ramieniem a szyja˛ m˛ez˙ czyzny z czarnymi bokobrodami. Tamten upadł. Hettar wykonał szybki zwód szabla,˛ po czym pchnał ˛ gładko w korpus. Dziobaty zbójca zesztywniał i strumie´n jasnej krwi trysnał ˛ mu z ust, gdy Hettar wyrwał ostrze. Durnik biegł ju˙z z toporem. Silk wyciagn ˛ ał ˛ spod kaftana długi sztylet i ruszył wprost na m˛ez˙ czyzn˛e z kudłata˛ kasztanowa˛ broda.˛ W ostatniej chwili rzucił si˛e w przód, przetoczył i obiema stopami trafił brodacza w pier´s. Natychmiast powstał i wbił sztylet w brzuch przeciwnika. Ostrze przesun˛eło si˛e w gór˛e z d´zwi˛ekiem, jakby ci˛eło mokry materiał. M˛ez˙ czyzna chwycił si˛e za brzuch i wrzeszczac ˛ próbował powstrzyma´c sine p˛etle i zwoje wn˛etrzno´sci, które przelewały si˛e przez palce.
34
Garion skoczył do juków po swój miecz, ale nagle kto´s chwycił go z tyłu. Szarpał si˛e chwil˛e, a˙z poczuł silne uderzenie w tył głowy, a oczy o´slepił jaskrawy błysk s´wiatła. — To ten, którego szukamy — wychrypiał szorstki głos, gdy Garion zapadał w nies´wiadomo´sc´ .
Kto´s go niósł. Tego przynajmniej był pewien. Czuł pod soba˛ czyje´s silne ramiona. Nie wiedział, ile czasu min˛eło od uderzenia w głow˛e. W uszach wcia˙ ˛z mu dzwoniło i czuł mdło´sci. Pozostał bezwładny, ale ostro˙znie otworzył jedno oko. Wzrok miał wcia˙ ˛z zamglony i niepewny, poznał jednak twarz Baraka, wznoszac ˛ a˛ si˛e nad nim w ciemno´sci. I stopiony z nia,˛ jak wtedy, w s´nie˙znym lesie niedaleko Val Alorn, kudłaty pysk wielkiego nied´zwiedzia. Zamknał ˛ oczy, zadr˙zał i zaczał ˛ si˛e słabo wyrywa´c. — Wszystko w porzadku, ˛ Garionie — powiedział Barak zrozpaczonym jakby głosem. — To ja. Garion znów otworzył oczy. Nied´zwied´z zniknał. ˛ Nie był nawet pewny, czy rzeczywi´scie go widział. — Dobrze si˛e czujesz? — spytał Barak, kładac ˛ go na ziemi. — Uderzyli mnie w głow˛e — wymamrotał Garion, dotykajac ˛ opuchlizny za uchem. — Wi˛ecej tego nie zrobia˛ — głos Baraka nadal s´wiadczył o desperacji. Wielkolud usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. W ciemno´sci trudno było cokolwiek zobaczy´c, ale Garionowi zdawało si˛e, z˙ e ramiona Baraka dr˙za˛ z jakiego´s straszliwego, tłumionego cierpienia, od bezgło´snych, konwulsyjnych szlochów. — Gdzie jeste´smy? — zapytał, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokoło. Barak odchrzakn ˛ ał ˛ i wytarł twarz. — Kawał drogi od namiotów. Chwil˛e trwało, zanim dogoniłem tych dwóch, którzy ci˛e nie´sli. — Co si˛e stało? — Garion wcia˙ ˛z był niezbyt przytomny. — Nie z˙ yja.˛ Mo˙zesz wsta´c? — Nie wiem. Chłopiec spróbował, lecz natychmiast poczuł silny zawrót głowy i skurcz z˙ oładka. ˛ — Nie szkodzi. Zanios˛e ci˛e — oznajmił Barak ponuro, lecz ju˙z rzeczowym tonem. Sowa zahukała na pobliskim drzewie i jej widmowa, biała sylwetka odpłyn˛eła w mrok. Barak podniósł go, a Garion skoncentrował wszystkie wysiłki na opanowaniu mdło´sci. Wkrótce dotarli na polan˛e i stan˛eli w kr˛egu s´wiatła. — Co z nim? — spytała ciocia Pol, banda˙zujaca ˛ rami˛e Durnika. — Guz na głowie, nic wi˛ecej — odparł Barak, układajac ˛ Gariona na ziemi. — Przep˛edzili´scie ich? Głos miał szorstki, nawet brutalny. — Tych, którzy mogli jeszcze biega´c — odparł Silk. Jego lisie oczy błyszczały podnieceniem. — Paru zostało. Wskazał kilka nieruchomych kształtów, uło˙zonych tu˙z poza kr˛egiem blasku ognia. Na polan˛e wszedł Lelldorin. Ogladał ˛ si˛e przez rami˛e i trzymał strzał˛e zało˙zona˛ na ci˛eciw˛e. Z trudem chwytał oddech, twarz miał blada˛ i dr˙zace ˛ r˛ece. — Nic ci nie jest? — spytał, gdy tylko zobaczył Gariona. Chłopiec kiwnał ˛ głowa,˛ dotykajac ˛ ostro˙znie guza za uchem. — Próbowałem odnale´zc´ tych dwóch, którzy ci˛e porwali — o´swiadczył młody człowiek. — Ale byli dla mnie za szybcy. Tam jest jakie´s zwierz˛e. Kiedy ci˛e szukałem, słyszałem jego ryki. Okropne. — Bestii ju˙z nie ma — poinformował zimno Barak. — Co si˛e z toba˛ dzieje? — spytał go Silk. 35
— Nic. — Co to byli za ludzie? — chciał wiedzie´c Garion. — Pewnie złodzieje — wyraził przypuszczenie Silk. Odło˙zył sztylet. — To jedno z dobrodziejstw społecze´nstwa, które utrzymuje ludzi w podda´nstwie. Nudzi im si˛e odrabianie pa´nszczyzny i ruszaja˛ w las, szukajac ˛ emocji i zysku. — Mówisz jak Garion — zaprotestował Lelldorin. — Czy nie rozumiecie, z˙ e podda´nstwo jest tutaj elementem naturalnego porzadku ˛ rzeczy? Nasi poddani nie potrafia˛ sami o siebie zadba´c, wi˛ec ci z nas, którzy sa˛ wy˙zej postawieni, odpowiedzialno´sc´ za nich przyjmuja˛ na siebie. — Oczywi´scie — przyznał sarkastycznie Silk. — Nie jedza˛ tak dobrze jak wasze s´winie i nie mieszkaja˛ w takich warunkach jak wasze psy, ale przecie˙z dbacie o nich. — Wystarczy, Silku — wtraciła ˛ chłodno ciocia Pol. — Nie zaczynajmy kłótni mi˛edzy soba.˛ Zawiazała ˛ ostatni w˛ezeł banda˙za Durnika i podeszła, by zbada´c głow˛e Gariona. Lekko dotkn˛eła obrzmienia i chłopiec syknał. ˛ — To chyba nic powa˙znego — powiedziała. — Ale i tak boli. — Oczywi´scie, z˙ e boli, kochanie — zanurzyła szmatk˛e w wiadrze zimnej wody i przyło˙zyła do opuchlizny. — Musisz si˛e nauczy´c chroni´c głow˛e, Garionie. Je´sli b˛edziesz ja˛ traktował tak jak dotad, ˛ rozmi˛ekczysz sobie mózg. Garion chciał co´s odpowiedzie´c, ale w kr˛egu s´wiatła stan˛eli pan Wilk i Hettar. — Wcia˙ ˛z uciekaja˛ — oznajmił Hettar. Stalowe kra˙ ˛zki na jego kurtce l´sniły czerwienia˛ w migotliwym blasku, a szabla była poplamiona krwia.˛ — W tym akurat byli znakomici — dodał Wilk. — Jest kto´s ranny? — Par˛e guzów i siniaków, to wła´sciwie wszystko — odparła ciocia Pol. — Mogło by´c o wiele gorzej. — Nie martwmy si˛e o to, co mogło by´c. — Mo˙ze gdzie´s przeniesiemy te zwłoki? — Barak wskazał ciała, uło˙zone na brzegu strumienia. — Czy nie powinni´smy ich pochowa´c? — spytał Durnik. Głos dr˙zał mu lekko, a twarz miał bardzo blada.˛ — Za du˙zo kłopotu — stwierdził oboj˛etnie Barak. — Ich przyjaciele moga˛ tu wróci´c i zaja´ ˛c si˛e tym. . . je´sli zechca.˛ — To troch˛e mało cywilizowany post˛epek — nie ust˛epował Durnik. Barak wzruszył ramionami. — Taki zwyczaj. Pan Wilk odwrócił jedno z ciał i starannie zbadał poszarzała˛ twarz zabitego. — Wyglada ˛ na zwyczajnego arendzkiego banit˛e — mruknał. ˛ — Chocia˙z trudno to stwierdzi´c z cała˛ pewno´scia.˛ Lelldorin zbierał strzały, wyrywajac ˛ je ze zwłok. — Przeciagnijmy ˛ ich kawałek. — Barak zwrócił si˛e do Hettara. — Mam ju˙z do´sc´ ich widoku. Durnik odwrócił głow˛e i Garion dostrzegł dwie wielkie łzy w jego oczach. — Bardzo ci˛e boli, Durniku? — zapytał współczujaco, ˛ siadajac ˛ na pniu obok przyjaciela. — Zabiłem jednego z tych ludzi, Garionie — odparł dr˙zacym ˛ głosem kowal. — Uderzyłem go toporem w twarz. Krzyknał, ˛ a jego krew zachlapała mnie całego. Potem upadł i rył pi˛etami ziemi˛e, a˙z umarł. — Nie miałe´s wyboru — pocieszył go Garion. — Oni chcieli nas wymordowa´c.
36
— Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem. — Łzy płyn˛eły teraz po jego twarzy. — Tak długo kopał ziemi˛e. . . tak strasznie długo. — Czemu nie idziesz do łó˙zka, Garionie? — rzuciła stanowczym tonem ciocia Pol. Patrzyła na mokra˛ od łez twarz Durnika. Garion zrozumiał. — Dobranoc, Durniku — powiedział. Wstał i ruszył do namiotu. Tylko raz spojrzał za siebie. Ciocia Pol usiadła na pniu obok kowala i mówiła co´s cicho, pocieszajaco ˛ obejmujac ˛ go za ramiona.
Rozdział 5
Ognisko wypaliło si˛e do male´nkiego pomara´nczowego płomyka przed namiotem, a las wokół polany trwał w ciszy. Garion le˙zał i próbował zasna´ ˛c, mimo pulsujacego ˛ bólu głowy. Wreszcie, długo po północy, zrezygnował. Wy´sliznał ˛ si˛e spod koca i ruszył szuka´c cioci Pol. Ponad mgła˛ wyszedł ksi˛ez˙ yc, swym blaskiem nadajac ˛ jej srebrzysta˛ po´swiat˛e. Powietrze wokół ja´sniało niemal, gdy chłopiec poda˙ ˛zał ostro˙znie przez milczacy ˛ obóz. Poskrobał zewn˛etrzna˛ cz˛es´c´ klapy namiotu. — Ciociu Pol? — szepnał. ˛ Nikt nie odpowiedział. — Ciociu Pol — szepnał ˛ troch˛e gło´sniej. — To ja, Garion. Mog˛e wej´sc´ ? Wcia˙ ˛z nie słyszał odpowiedzi ani nawet najcichszego d´zwi˛eku. Delikatnie odsunał ˛ klap˛e i zajrzał. Namiot był pusty. Zdziwiony, a nawet odrobin˛e przestraszony, Garion odwrócił si˛e i rozejrzał po polanie. Hettar stał na stra˙zy niedaleko sp˛etanych koni. Jastrz˛ebia˛ twarz skierował ku mglistym drzewom i owinał ˛ si˛e płaszczem. Chłopiec zawahał si˛e, po czym cicho wszedł za namioty. Skr˛ecił mi˛edzy drzewa i delikatna,˛ l´sniac ˛ a˛ mgł˛e, do strumyka. Uznał, z˙ e je´sli zanurzy obolała˛ głow˛e w zimnej wodzie, mo˙ze ból minie. Był ju˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów od namiotów, gdy dostrzegł jaki´s ruch w´sród drzew. Zatrzymał si˛e. Ogromny szary wilk wynurzył si˛e z mgły i stanał ˛ na skrawku wolnej przestrzeni. Garion odetchnał ˛ gwałtownie i znieruchomiał przy wielkim, rozło˙zystym d˛ebie. Wilk usiadł na mokrych li´sciach, jak gdyby na co´s czekał. L´sniacy ˛ opar ukazywał szczegóły, jakich Garion nie zobaczyłby w ciemno´sci zwykłej nocy. Grzywa i barki wilka były srebrzyste, a pysk posiwiał mocno. Jednak zwierz˛e z godno´scia˛ niosło ci˛ez˙ ar wieku, a z˙ ółte oczy były spokojne i jako´s niezwykle madre. ˛ Garion stał bez ruchu. Wiedział, z˙ e najl˙zejszy d´zwi˛ek dotrze natychmiast do czujnych uszu wilka. Lecz nie tylko dlatego. Uderzenie w głow˛e spowodowało lekko´sc´ my´sli, a niezwykły blask zalanej ksi˛ez˙ ycowym s´wiatłem mgły sprawiał, z˙ e to spotkanie wydawało si˛e nie całkiem realne. Zauwa˙zył, z˙ e wstrzymuje oddech. Wielka s´nie˙znobiała sowa spłyn˛eła mi˛edzy drzewa na widmowych skrzydłach, wyladowała ˛ na niskiej gał˛ezi i usiadła, spogladaj ˛ ac ˛ nieruchomo na wilka. Ten równie˙z patrzył na nia˛ spokojnie. Wtedy, cho´c nie było nawet s´ladu wiatru, nagłe zawirowanie migotliwej mgły przesłoniło postacie sowy i wilka. Kiedy ustapiło, ˛ na ziemi stał pan Wilk, a ciocia Pol w swej szarej sukni siedziała statecznie na gał˛ezi. — Wiele czasu min˛eło od dnia, gdy ostatni raz polowali´smy razem, Polgaro — stwierdził starzec. — Bardzo wiele, ojcze. Uniosła ramiona i przeczesała palcami długi ciemny welon swych włosów.
38
— Ju˙z prawie zapomniałam, jakie to uczucie. — Zadr˙zała nagle, jakby doznała niezwykłej rozkoszy. — Ta noc s´wietnie si˛e do tego nadaje. — Troch˛e mokro — odparł, otrzepujac ˛ stop˛e. — Nad szczytami drzew jest czysto, a gwiazdy sa˛ wyjatkowo ˛ jasne. Cudowna noc na latanie. — To miło, z˙ e ci si˛e podobało. Czy nie zapomniała´s przypadkiem, co miała´s robi´c? — Daruj sobie t˛e ironi˛e. — A wi˛ec? — W okolicy sa˛ wyłacznie ˛ Arendowie. Wi˛ekszo´sc´ s´pi. — Jeste´s pewna? — Oczywi´scie. W promieniu pi˛etnastu mil nie ma ani jednego Grolima. Odnalazłe´s tych, których szukałe´s? — Nietrudno było ich wytropi´c — stwierdził Wilk. — Siedza˛ w jaskini, niecałe dziesi˛ec´ mil w głab ˛ puszczy. Jeszcze jeden zmarł po drodze, a dwóch pewnie nie do˙zyje s´witu. Pozostali sa˛ troch˛e rozgoryczeni tym, jak potoczyły si˛e sprawy. — Wyobra˙zam sobie. Przedostałe´s si˛e tak blisko, z˙ eby podsłucha´c, co mówia? ˛ Przytaknał. ˛ — W jednej z pobliskich wiosek mieszka człowiek, który obserwuje drog˛e i daje im zna´c, gdy przeje˙zd˙za kto´s, kogo warto obrabowa´c. — Wi˛ec to zwyczajni złodzieje? — Niezupełnie. Czekali na nas. Zostali´smy im opisani do´sc´ szczegółowo. — Chyba porozmawiam z tym wie´sniakiem — o´swiadczyła gro´znie. Poruszyła palcami w nieprzyjemnie sugestywnym ge´scie. — Szkoda na niego czasu. — Wilk w zamy´sleniu skubał brod˛e. — Powie ci tylko, z˙ e jaki´s Murgo dał mu złoto. Grolimowie niecz˛esto tłumacza˛ cokolwiek swoim najemnikom. — Powinni´smy si˛e nim zaja´ ˛c, ojcze — nalegała. — Inaczej b˛edzie poda˙ ˛zał za nami, próbujac ˛ przekupi´c ka˙zdego zbója w Arendii. — Od jutra nikogo ju˙z nie przekupi. — Wilk za´smiał si˛e krótko. — Jego przyjaciele postanowili zwabi´c go rano do lasu i poder˙zna´ ˛c gardło. . . mi˛edzy innymi. — To dobrze. Ale chciałabym wiedzie´c, kim jest ten Grolim. Starzec wzruszył ramionami. — Co za ró˙znica? W północnej Arendii sa˛ ich pewnie dziesiatki, ˛ a ka˙zdy stara si˛e robi´c mo˙zliwie du˙zo kłopotu. Równie dobrze jak my wiedza,˛ co si˛e dzieje. Trudno oczekiwa´c, z˙ e b˛eda˛ spokojnie siedzie´c i patrze´c, jak przeje˙zd˙zamy. — Mo˙ze nale˙załoby z tym sko´nczy´c. — Nie mamy czasu. Tłumaczenie czegokolwiek Arendom zajmuje cała˛ wieczno´sc´ . Je´sli si˛e pospieszymy, mo˙ze zdołamy si˛e przebi´c, zanim Grolimowie b˛eda˛ gotowi. — A je´sli nie? — Wtedy załatwimy to inaczej. Musz˛e dogoni´c Zedara, zanim dotrze do Cthol Murgos. Je´sli spotkam na drodze zbyt wiele przeszkód, b˛ed˛e działał bardziej zdecydowanie. — Powiniene´s tak działa´c od poczatku, ˛ ojcze. My´sl˛e czasem, z˙ e jeste´s za delikatny. — Znowu zaczynasz? To twoja recepta na wszystko, Polgaro. Bez przerwy naprawiasz to, co samo by si˛e naprawiło, gdyby miało troch˛e czasu. I zmieniasz to, co nie potrzebuje zmiany. — Nie zło´sc´ si˛e, ojcze. Pomó˙z mi zej´sc´ . — Dlaczego nie sfruniesz? — zaproponował. — Nie bad´ ˛ z s´mieszny. Garion w´sliznał ˛ si˛e mi˛edzy omszałe pnie. Cała˛ drog˛e dygotał nerwowo. 39
Kiedy ciocia Pol i pan Wilk wrócili na polan˛e, obudzili pozostałych. — Powinni´smy stad ˛ odjecha´c — wyja´snił Wilk. — Tutaj jeste´smy troch˛e za bardzo odsłoni˛eci. Na drodze b˛edzie bezpieczniej. Chc˛e jak najszybciej opu´sci´c t˛e okolic˛e. Zwijanie obozu zaj˛eło im niecała˛ godzin˛e. Potem ruszyli s´cie˙zka˛ drwali w stron˛e Wielkiego Traktu Zachodniego. Do s´witu pozostało jeszcze kilka godzin, ale skapana ˛ w ksi˛ez˙ ycowym s´wietle mgła wypełniała noc po´swiata˛ i jechali jakby przez l´sniac ˛ a˛ chmur˛e, która osiadła w´sród drzew. Dotarli do traktu i znowu skr˛ecili na południe. — Kiedy wzejdzie sło´nce, chc˛e by´c daleko stad ˛ — oznajmił cicho Wilk. — Ale lepiej w nic si˛e nie pakowa´c, wi˛ec miejcie oczy i uszy otwarte. Ruszyli kłusem i pokonali dobre dziewi˛ec´ mil, nim ze zbli˙zaniem s´witu mgła stała si˛e szaroperłowa. Kiedy wje˙zd˙zali w szeroki zakr˛et, Hettar podniósł nagle r˛ek˛e, nakazujac ˛ postój. — Co si˛e stało? — zapytał Barak. — Konie przed nami — wyja´snił Hettar. — Jada˛ w nasza˛ stron˛e. — Jeste´s pewien? Nic nie słysz˛e. — Co najmniej czterdzie´sci — odparł stanowczo Hettar. — Tam. — Durnik przechylił głow˛e. — Słyszycie? Wreszcie do ich uszu dobiegło lekkie dzwonienie i stukot daleko z przodu, we mgle. — Mo˙zemy ukry´c si˛e w lesie, póki nie przejada˛ — zaproponował Lelldorin. — Lepiej zosta´c na drodze — sprzeciwił si˛e Wilk. — Ja to załatwi˛e — o´swiadczył pewnie Silk, wyje˙zd˙zajac ˛ na czoło. — Robiłem ju˙z takie rzeczy. Je´zd´zcy, którzy wyłonili si˛e z mgły, byli zakuci w stal. Mieli pełne zbroje i okragłe ˛ hełmy ze spiczastymi przyłbicami, przez co przypominali niezwykłe, wielkie owady. Trzymali długie lance z kolorowymi proporcami na ko´ncach. Konie, pot˛ez˙ ne bestie, tak˙ze okrywał pancerz. — Rycerze Mimbratów — warknał ˛ Lelldorin, a jego oczy przygasły. — Zachowaj swoje uczucia dla siebie — upomniał go Wilk. — Je´sli który´s z nich odezwie si˛e do ciebie, odpowiadaj tak, z˙ eby uznali ci˛e za poplecznika Mimbratów. . . jak ten młody Berentain w domu twojego wuja. Twarz Lelldorina zastygła nagle. — Rób, co powiedział, Lelldorinie — upomniała go ciocia Pol. — To nie czas na bohaterstwo. — Sta´c! — rozkazał prowadzacy ˛ pancerna˛ kolumn˛e. Opu´scił lanc˛e, mierzac ˛ w nadje˙zd˙zajacych. ˛ — Niech jeden z was na czoło wyjedzie, bym z nim mówił. Ton rycerza nie dopuszczał sprzeciwu. Silk podjechał, u´smiechajac ˛ si˛e przymilnie. — Cieszymy si˛e widzac ˛ ciebie, panie rycerzu — skłamał gładko. — Poprzedniej nocy napadli nas złodzieje i jedziemy teraz w ciagłym ˛ l˛eku o z˙ ycie. — Jakie imi˛e nosisz? — rycerz podniósł przyłbic˛e. — I kim sa˛ towarzysze twoi? — Jestem Radek z Boktoru, panie. — Silk skłonił si˛e i s´ciagn ˛ ał ˛ aksamitna˛ czapk˛e. — Drasa´nski kupiec, poda˙ ˛zajacy ˛ z sendarska˛ wełna˛ do Tol Honeth, w nadziei zysku w okresie zimy. Człowiek w zbroi podejrzliwie zmru˙zył oczy. — Kompania twoja zbyt liczna˛ si˛e zdaje dla tak prostego przedsi˛ewzi˛ecia, godny kupcze. — Ta trójka to moje sługi. — Silk wskazał Baraka, Hettara i Durnika. — Starzec i chłopiec usługuja˛ mej siostrze, wdowie posiadajacej ˛ własne s´rodki utrzymania. Pragnie odwiedzi´c Tol Honeth. 40
— A tamten? — naciskał rycerz. — Astur? — Młody szlachcic podró˙zujacy ˛ do Vo Mimbre, by zło˙zy´c wizyt˛e przyjaciołom. Wielkodusznie zaproponował, z˙ e b˛edzie naszym przewodnikiem w tej puszczy. Podejrzliwo´sc´ rycerza jakby nieco opadła. — O złodziejach wspomniałe´s, panie — rzekł. — Gdzie zdarzyła si˛e ta zasadzka? — Jakie´s dziesi˛ec´ mil stad. ˛ Napadli na nas, gdy rozbili´smy obóz na noc. Odparlis´my ich, lecz siostra moja była przera˙zona. — Ta prowincja Asturii wrze rebelia˛ i zbójectwem — o´swiadczył gro´znie rycerz. — Posłano mnie i mych ludzi, by´smy kres poło˙zyli temu procederowi. Podejd´z, Asturze. Nozdrza Lelldorina zafalowały, ale wystapił ˛ posłusznie. — Podaj swe imi˛e. — Imi˛e me jest Lelldorin, panie rycerzu. Czym słu˙zy´c ci mog˛e? — Ci złodzieje, o których przyjaciele twoi mówili. . . byli z gminu, czy ze szlachetnego stanu? — Z gminu, panie — odparł Lelldorin. — Brudni i w łachmanach. Bez watpienia ˛ uciekli od nale˙znego swemu panu posłusze´nstwa, by rabowa´c na drogach w˛edrowców. — Jak mo˙zna oczekiwa´c posłusze´nstwa od poddanych, gdy sama szlachta nieznos´na˛ rebeli˛e przeciw koronie podnosi? — Zaiste, prawda to szczera — przyznał Lelldorin z odrobin˛e przesadnym smutkiem. — Jak˙ze cz˛esto spierałem si˛e w tej˙ze sprawie z tymi, co bez ko´nca powtarzaja˛ kłamstwa o mimbra´nskim ucisku i arogancji niezno´snej. Me pro´sby o rozsadek ˛ i respekt nale˙zny jego wysoko´sci, naszemu panu i królowi, drwiny tylko i wzgard˛e powodowały. Westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Madro´ ˛ sc´ twa chlub˛e ci przynosi, cny Lelldorinie — pochwalił rycerz. — Ku mej z˙ ało´sci, musz˛e zatrzyma´c i ciebie, i towarzyszy twoich, by pewne szczegóły wyja´sni´c. — Panie rycerzu! — zaprotestował Silk. — Zmiana pogody mo˙ze obni˙zy´c warto´sc´ mego towaru w Tol Honeth. Prosz˛e, by´s nie opó´zniał naszej podró˙zy. — Bolej˛e nad smutna˛ konieczno´scia,˛ godny kupcze — odparł rycerz. — Asturia wszak˙ze roi si˛e od zdrajców i spiskowców. Nikogo nie wolno mi przepu´sci´c bez starannego sprawdzenia. Z tyłu grupy Mimbratów powstało jakie´s zamieszanie. Pojedyncza˛ kolumna,˛ w l´sniacych ˛ napier´snikach, hełmach z pióropuszami i karmazynowych pelerynach, pół setki tolnedra´nskich legionistów jechało wolno wzdłu˙z szeregu ci˛ez˙ kozbrojnych rycerzy. — Jakie´s problemy? — zapytał grzecznie ich dowódca, szczupły, mniej wi˛ecej czterdziestoletni m˛ez˙ czyzna o ogorzałej twarzy. Zatrzymał konia obok Silka. — Nie jest nam potrzebna pomoc legionów w tej materii — odparł chłodno rycerz. — Nasze rozkazy z Vo Mimbre pochodza.˛ Posłano nas, by´smy porzadek ˛ w Asturii zaprowadzili. W tym te˙z celu przepytujemy podró˙znych. — Szanuj˛e twe rozkazy, rycerzu — stwierdził Tolnedranin. — Ale to ja odpowiadam za bezpiecze´nstwo na trakcie. Spojrzał na Silka pytajaco. ˛ — Jestem Radek z Boktoru, kapitanie — wyja´snił Silk. — Drasa´nski kupiec jadacy ˛ do Tol Honeth. Mam dokumenty, je´sli chciałby´s je obejrze´c. — Dokumenty łatwo sfałszowa´c — oznajmił rycerz. — To prawda — przyznał Tolnedranin. — Jednak, by zyska´c na czasie, postanowiłem przyjmowa´c wszystkie za dobra˛ monet˛e. Drasa´nski kupiec z towarami w jukach
41
ma dostateczne powody, by znale´zc´ si˛e na imperialnym go´sci´ncu. Chyba nie ma przyczyny, by go zatrzymywa´c. — Mamy zdusi´c rozboje i bunty — rzekł zapalczywie rycerz. — Du´scie. Ale poza traktem. Pakt stanowi, z˙ e Imperialny Trakt jest terytorium Tolnedry. Co robicie, gdy odjedziecie na pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów w las, to wasza sprawa. To, co dzieje si˛e na drodze — moja. Jestem pewien, z˙ e szczery mimbra´nski rycerz nie zechce zha´nbi´c swego władcy, naruszajac ˛ przymierze mi˛edzy imperatorem Tolnedry i królem Arendii. Rycerz spojrzał na niego bezradnie. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e powiniene´s rusza´c, dzielny kupcze — powiedział legionista. — Wiem, z˙ e całe Tol Honeth bez tchu czeka twego przyjazdu. Silk u´smiechnał ˛ si˛e i zło˙zył wyszukany ukłon. Potem skinał ˛ na pozostałych i wolno przejechali obok w´sciekłego Mimbrata. Zaraz potem legioni´sci stan˛eli szeregiem w poprzek go´sci´nca, uniemo˙zliwiajac ˛ jakikolwiek po´scig. — Niezły z˙ ołnierz — mruknał ˛ Barak. — Zwykle nie mam najlepszego zdania o Tolnedranach, ale ten był inny. — Pospieszmy si˛e! — zawołał pan Wilk. — Wolałbym, z˙ eby ci rycerze nie zawrócili za nami, gdy tylko odjada˛ legioni´sci. Ruszyli galopem, zostawiajac ˛ za soba˛ rycerzy, wcia˙ ˛z dyskutujacych ˛ goraco ˛ z dowódca˛ legionistów. Noc sp˛edzili w tolnedra´nskim zaje´zdzie o grubych murach. Chyba po raz pierwszy w z˙ yciu Garion wykapał ˛ si˛e bez nalega´n, czy cho´cby tylko sugestii cioci Pol. Wprawdzie nie brał bezpo´sredniego udziału w walce, ale miał wra˙zenie, z˙ e cały jest zachlapany krwia˛ albo czym´s jeszcze gorszym. Nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak groteskowo mo˙zna okaleczy´c człowieka w starciu wr˛ecz. Widok wypruwanych z˙ ywym ludziom flaków czy mia˙zd˙zonych czaszek napełnił go uczuciem podobnym do skr˛epowania, z˙ e najgł˛ebsze, wewn˛etrzne sekrety ludzkiego ciała sa˛ tak bezwstydnie odsłaniane. Czuł si˛e nieczysty. W chłodnej ła´zni zdjał ˛ ubranie, a nawet — bez zastanowienia — srebrny amulet, który dostał od pana Wilka i cioci Pol. Potem wszedł do parujacej ˛ wody i szorował skór˛e ostra˛ szczotka˛ i mydłem o wiele mocniej, ni˙z wymagałaby nawet najsilniejsza obsesja osobistej czysto´sci. Przez kolejne dni jechali na południe, co noc zatrzymujac ˛ si˛e w budowanych w równych odległo´sciach tolnedra´nskich zajazdach. Obecno´sc´ zahartowanych legionistów wcia˙ ˛z przypominała, z˙ e cała pot˛ega Imperialnej Tolnedry gwarantuje bezpiecze´nstwo podró˙znym, którzy si˛e tu schronia.˛ Jednak szóstego dnia, liczac ˛ od napadu w lesie, ko´n Lelldorina okulał. Durnik i Hettar, pod czujnym okiem cioci Pol, sp˛edzili kilka godzin warzac ˛ napary na małym ognisku przy drodze i przykładajac ˛ gorace ˛ kompresy na nog˛e zwierz˛ecia. Wilk tymczasem zło´scił si˛e na t˛e nieprzewidziana˛ przerw˛e w podró˙zy. Zanim ko´n był znowu zdolny do jazdy, zrozumieli, z˙ e w z˙ aden sposób nie dotra˛ przed zmrokiem do nast˛epnego zajazdu. — Co teraz, stary Wilku? — spytała ciocia Pol, gdy dosiedli wierzchowców. — Jedziemy po ciemku, czy spróbujemy przenocowa´c w lesie? — Jeszcze nie postanowiłem — odparł krótko. — Je´sli dobrze pami˛etam, niedaleko przed nami jest wioska — poinformował Lelldorin, siedzacy ˛ teraz na algarskim rumaku. — To uboga osada, ale chyba maja˛ tam „co´s w rodzaju gospody”. — To brzmi gro´znie — mruknał ˛ Silk. — Co masz na my´sli mówiac ˛ „co´s w rodzaju gospody”? — Pan tych ziem znany jest z chciwo´sci — wyja´snił Lelldorin. — Nakłada mordercze podatki i jego ludziom niewiele ju˙z pozostaje. Gospoda nie jest najlepsza. 42
— Musimy spróbowa´c — zdecydował Wilk i ruszył dziarskim kłusem. Gdy doje˙zd˙zali do wioski, wiatr przegnał chmury i zobaczyli zachodzace ˛ sło´nce. Osada wygladała ˛ jeszcze gorzej, ni˙z si˛e spodziewali po ostrze˙zeniu Lelldorina. Pół tuzina z˙ ebraków stało w błocie przy wje´zdzie i błagalnie wyciagało ˛ r˛ece, nawołujac ˛ piskliwymi głosami. Chaty były tylko krzywymi lepiankami, sacz ˛ acymi ˛ dym z n˛edznych palenisk. Chude s´winie grzebały w błocie na drodze. Okolica cuchn˛eła obrzydliwie. Kondukt pogrzebowy wlókł si˛e po błocie do cmentarza na drugim ko´ncu wsi. Niesione na desce ciało owini˛eto podartym burym kocem, a kapłani Chaldana, Boga Arendów, w bogatych szatach i kapturach s´piewali stare hymny, które du˙zo mówiły o wojnie i zem´scie, ale mało dawały pocieszenia. Wdowa z niemowl˛eciem przy piersi szła za zwłokami. Miała twarz bez wyrazu i martwe spojrzenie. Gospoda cuchn˛eła zwietrzałym piwem i na wpół zepsuta˛ z˙ ywno´scia.˛ Po˙zar zniszczył naro˙znik głównej sali; widzieli poczerniały, zw˛eglony strop. Podarta szmata zasłaniała otwór w wypalonej s´cianie. Palenisko po´srodku sali dymiło, a ober˙zysta był gburowaty. Na kolacj˛e mógł poda´c jedynie wodnista˛ zup˛e — mieszanin˛e j˛eczmienia i brukwi. — Czarujaco ˛ — stwierdził z ironia˛ Silk, odsuwajac ˛ nie tkni˛eta˛ mis˛e. — Troch˛e mnie dziwi, Lelldorinie, z˙ e w swej pasji naprawiania krzywd jako´s przeoczyłe´s to miejsce. Proponowałbym, aby twoja najbli˙zsza krucjata miała w programie wizyt˛e u pana tych dóbr. Ju˙z chyba zbyt długo omija go szubienica. — Nie wiedziałem, z˙ e jest a˙z tak z´ le — odparł zduszonym głosem chłopiec. Wygla˛ dał, jakby po raz pierwszy dostrzegł pewne rzeczy. Na jego wyrazistej twarzy pojawił si˛e wyraz grozy zmieszanej z obrzydzeniem. Garion poczuł skurcz z˙ oładka. ˛ — Chyba wyjd˛e na zewnatrz ˛ — oznajmił. — Nie za daleko — ostrzegła ciocia Pol. Powietrze na dworze było troch˛e czy´sciejsze i Garion ostro˙znie ruszył na skraj wioski, starajac ˛ si˛e omija´c najgorsze błoto. — Prosz˛e, panie! — zawołała mała dziewczynka o wielkich oczach. — Nie masz mo˙ze skórki od chleba? Garion spojrzał na nia˛ bezradnie. — Przykro mi. Szukał, co mógłby jej da´c, ale dziecko uciekło z płaczem. Na polu pełnym pni obszarpany chłopiec, mniej wi˛ecej w wieku Gariona, grał na drewnianej fujarce, pilnujac ˛ kilku wychudłych krów. Melodia była wzruszajaco ˛ czysta i płyn˛eła nie zauwa˙zona mi˛edzy lepiankami przykucni˛etymi w sko´snych promieniach zachodzacego ˛ sło´nca. Chłopiec spostrzegł go, ale nie przerwał gry. Ich spojrzenia spotkały si˛e, jakby w pełnym powagi uznaniu. Nie odezwali si˛e do siebie. Na skraj lasu, tu˙z za polami, wyjechał spomi˛edzy drzew ciemno odziany, Zakapturzony człowiek na czarnym koniu. Stał obserwujac ˛ wiosk˛e. W jego postaci było co´s gro´znego, a jednocze´snie znajomego. Garion miał uczucie, z˙ e powinien zna´c tego je´zd´zca, lecz wiadomo´sc´ umykała jego my´slom. Długo patrzył na człowieka pod lasem. Zauwa˙zył, nie u´swiadamiajac ˛ sobie tego, z˙ e ko´n i je´zdziec nie rzucali cienia, cho´c stali w pełnym s´wietle zachodzacego ˛ sło´nca. Gdzie´s w gł˛ebi umysłu co´s usiłowało krzykna´ ˛c ostrzegawczo, lecz otumaniony czemu´s chłopiec przygladał ˛ si˛e tylko. Nie powie cioci Pol i pozostałym o tej postaci na skraju lasu, bo przecie˙z nie ma o czym mówi´c. Zapomni o niej, gdy tylko si˛e odwróci. Zapadał zmrok. Garion zaczał ˛ dr˙ze´c z zimna, zawrócił wi˛ec do gospody. Za nim szybowała ku niebu z˙ ałosna pie´sn´ chłopi˛ecej piszczałki.
Rozdział 6
Mimo obietnic wieczoru dzie´n wstał chłodny i mroczny, z zimna˛ m˙zawka˛ siapi ˛ ac ˛ a˛ mi˛edzy drzewami. Cały las był wilgotny i ponury. Wyjechali o s´wicie i wkrótce zagł˛ebili si˛e w cz˛es´c´ puszczy, która budziła uczucia jeszcze bardziej pos˛epne ni˙z mijane wcze´sniej okolice. Drzewa rosły ogromne i wiele pot˛ez˙ nych s˛ekatych d˛ebów wznosiło nagie konary pomi˛edzy jodłami i s´wierkami. Ziemi˛e porastał rodzaj szarego mchu, który wygladał ˛ niezdrowo i martwo. Lelldorin prawie si˛e nie odzywał i Garion uznał, z˙ e przyjaciel wcia˙ ˛z walczy z problemem spisku Nachaka. Młody Astur jechał z mokrymi włosami, owini˛ety ci˛ez˙ kim zielonym płaszczem. W nieustajacej ˛ m˙zawce wygladał ˛ bardzo nieszcz˛es´liwie. Garion pop˛edził konia i przez chwil˛e w milczeniu jechał obok niego. — Co ci˛e tak dr˛eczy, Lelldorinie? — zapytał w ko´ncu. — Mam uczucie, z˙ e przez całe z˙ ycie byłem s´lepcem. — Tak? Pod jakim wzgl˛edem? — sondował ostro˙znie Garion. Miał nadziej˛e, z˙ e przyjaciel postanowił wreszcie powiedzie´c o wszystkim panu Wilkowi. — Dostrzegałem tylko Mimbratów uciskajacych ˛ Asturi˛e — wyja´snił Lelldorin. — Nie widziałem niesprawiedliwo´sci, wyrzadzanych ˛ przez moich rodaków. — Cały czas próbowałem ci˛e o tym przekona´c — zauwa˙zył Garion. — A co sprawiło, z˙ e przejrzałe´s? — Ta wioska, w której nocowali´smy. Jeszcze nigdy nie widziałem tak biednej, lichej osady. Ani ludzi, pogra˙ ˛zonych w tak beznadziejnej n˛edzy. Jak oni moga˛ to znosi´c? — A maja˛ jaki´s wybór? — Mój ojciec przynajmniej dba o lud na swoich wło´sciach — zapewnił młody człowiek. — Nikt nie chodzi głodny ani bezdomny. Ale ci sa˛ traktowani gorzej ni˙z zwierz˛eta. Zawsze byłem dumny ze swego stanu, lecz teraz si˛e go wstydz˛e. Łzy stan˛eły mu w oczach. Garion nie był pewien, jak zareagowa´c na to nagłe przebudzenie. Z jednej strony cieszył si˛e, z˙ e Lelldorin dostrzegł w ko´ncu to, co było oczywiste od poczatku. ˛ Z drugiej l˛ekał si˛e nieco, do czego ta s´wiadomo´sc´ doprowadzi porywczego towarzysza. — Wyrzekn˛e si˛e urodzenia — oznajmił nagle Lelldorin, jak gdyby słyszał my´sli Gariona. — A kiedy powróc˛e z tej wyprawy, pójd˛e mi˛edzy gmin, by z˙ y´c jak oni i dzieli´c ich zgryzoty. — Co komu z tego przyjdzie? Czy twoje cierpienia w najmniejszym chocia˙z stopniu zmniejsza˛ ich niedol˛e? Lelldorin podniósł głow˛e, a dziesiatki ˛ uczu´c przebiegały po jego szczerej twarzy. Wreszcie u´smiechnał ˛ si˛e, lecz w bł˛ekitnych oczach błyszczała determinacja. — Masz racj˛e, naturalnie — stwierdził. — Jak zwykle. To zadziwiajace, ˛ z˙ e zawsze dostrzegasz samo sedno problemu.
44
— O co ci chodzi? — spytał lekko przestraszony Garion. — Poprowadz˛e ich do rewolty. Przemaszeruj˛e przez Arendi˛e z armia˛ poddanych za plecami. — Głos brzmiał d´zwi˛ecznie, gdy pomysł rozpalał wyobra´zni˛e Lelldorina. Garion j˛eknał. ˛ — Dlaczego zawsze widzisz jedynie takie rozwiazania? ˛ — zapytał. — Po pierwsze, poddani nie maja˛ broni i nie potrafia˛ walczy´c. Cho´cby´s nie wiem jak ich przekonywał, nigdy za toba˛ nie pójda.˛ Po drugie, je´sli nawet, to ka˙zdy szlachcic w Arendii stanie przeciw tobie. Wyr˙zna˛ twoja˛ armi˛e, a potem wszystko b˛edzie dziesi˛ec´ razy gorsze ni˙z teraz. Po trzecie, planujesz wła´snie kolejna˛ wojn˛e domowa,˛ a wi˛ec dokładnie to, czego pragna˛ Murgowie. Lelldorin zamrugał kilka razy, uwa˙znie słuchajac ˛ słów Gariona. Na jego twarzy znowu pojawił si˛e smutek. — Nie pomy´slałem o tym — przyznał. — Tak sadziłem. ˛ Wcia˙ ˛z b˛edziesz popełniał takie bł˛edy, dopóki rozum b˛edziesz nosił w pochwie obok miecza. Lelldorin zaczerwienił si˛e i roze´smiał ponuro. — Ostro powiedziane, Garionie — stwierdził z wyrzutem. — Wybacz — przeprosił szybko Garion. — Mo˙ze powinienem jako´s inaczej to uja´ ˛c. — Nie. Przecie˙z jestem Arendem. Nie zawsze rozumiem to, czego nie mówi si˛e wprost. — Rzecz nie w tym, z˙ e jeste´s głupi, Lelldorinie — zaoponował Garion. — Wszyscy popełniaja˛ ten bład. ˛ Arendowie nie sa˛ głupcami, sa˛ po prostu impulsywni. — Ale to co´s wi˛ecej ni˙z tylko impulsywno´sc´ — młodzieniec ze smutkiem wskazał wilgotny mech pod drzewami. — To znaczy co? — Garion nie zrozumiał. — To ostatni obszar le´sny przed równinami s´rodkowej Arendii — wyja´snił Lelldorin. — Naturalna granica mi˛edzy Mimbre i Asturia.˛ — Las wyglada ˛ tak samo jak poprzednio. — Garion rozejrzał si˛e dookoła. — Niezupełnie. To tradycyjne miejsce zasadzek. Całe poszycie lasu jest zasłane starymi ko´sc´ mi. Spójrz — wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. Z poczatku ˛ Garionowi wydawało si˛e, z˙ e przyjaciel wskazuje dwa patyki sterczace ˛ z ziemi, z gałazkami ˛ na ko´ncach wplatanymi ˛ w g˛este krzaki. Potem z odraza˛ spostrzegł, z˙ e to zielonkawe ko´sci ludzkiego przedramienia, z palcami w ostatniej konwulsji zacis´ni˛etym na gał˛ezi krzewu. — Dlaczego go nie pochowano? — spytał oburzony. — Tysiac ˛ ludzi potrzebowałoby tysiaca ˛ lat, by zebra´c wszystkie ko´sci i odda´c je ziemi — wyrecytował pos˛epnie Lelldorin. — Tu le˙za˛ całe generacje Arendów: Mimbratów, Wacunów, Asturów. Le˙za˛ tam, gdzie padli, a mech okrywa ich w tym niesko´nczonym s´nie. Garion zadr˙zał i oderwał oczy od bezgło´snego wezwania samotnego ramienia, sterczacego ˛ z morza mchu. Niezwykłe wypukło´sci i wzgórki sugerowały przera˙zajace ˛ rzeczy, spoczywajace ˛ pod spodem. Gdy podniósł głow˛e, zauwa˙zył, z˙ e nierówna powierzchnia rozciaga ˛ si˛e tak daleko, jak tylko si˛ega wzrokiem. — Kiedy dotrzemy do równiny? — spytał stłumionym głosem. — Za jakie´s dwa dni. — Dwa dni? I cały czas to samo? Lelldorin przytaknał. ˛ — Dlaczego? — głos Gariona brzmiał ostro, bardziej oskar˙zycielsko ni˙z zamierzał.
45
— Najpierw dla dumy. . . i honoru. Potem dla bólu i zemsty. W ko´ncu dlatego, z˙ e nie wiedzieli´smy, jak przesta´c. Mówiłe´s ju˙z, z˙ e my, Arendowie, jeste´smy czasem niezbyt madrzy. ˛ — Ale zawsze m˛ez˙ ni — pocieszył szybko chłopiec. — O tak — przyznał Lelldorin. — Zawsze m˛ez˙ ni. To przekle´nstwo naszego narodu. — Belgaracie! — zawołał z tyłu Hettar. — Konie co´s wyczuły. Wilk zmru˙zył oczy, które nagle stały si˛e puste. Po chwili gło´sno nabrał powietrza. — Algrothy — zaklał. ˛ — Co to jest algroth? — spytał Durnik. — Nie-człowiek. Co´s daleko spokrewnionego z trollami. — Widziałem kiedy´s trolla — o´swiadczył Barak. — Wielki, paskudny stwór z kłami i pazurami. — Zaatakuja˛ nas? — chciał wiedzie´c Durnik. — Prawie na pewno — odparł z napi˛eciem Wilk. — Hettarze, musisz dopilnowa´c koni. Nie wolno nam si˛e rozdziela´c. — Skad ˛ si˛e tu wzi˛eły? — zdziwił si˛e Lelldorin. — W lesie nie ma z˙ adnych potworów. — Czasami, kiedy sa˛ głodne, schodza˛ z ulgoskich gór — wyja´snił Wilk. — Nie zostawiaja˛ z˙ ywych, którzy mogliby o nich opowiedzie´c. — Lepiej co´s zrób, ojcze — ponagliła ciocia Pol. — Nadchodza˛ ze wszystkich stron. Lelldorin rozejrzał si˛e szybko, jakby próbował rozpozna´c okolic˛e. — Niedaleko stad ˛ jest Wzgórze Elgona — oznajmił. — Je´sli tam dotrzemy, mo˙zemy si˛e obroni´c. — Wzgórze Elgona? — Barak trzymał ju˙z swój ci˛ez˙ ki miecz. — Do´sc´ wysoki pagórek, pokryty głazami. Elgon przez miesiac ˛ bronił go przed armia˛ Mimbratów. — To brzmi obiecujaco ˛ — przyznał Silk. — Przynajmniej wyjedziemy spomi˛edzy drzew. Rozejrzał si˛e nerwowo. Pnie wyrastały gro´znie nad nimi. — Spróbujemy — postanowił Wilk. — Nie doprowadziły si˛e jeszcze do takiego stanu, z˙ eby nas zaatakowa´c, a deszcz ogranicza ich zmysł w˛echu. Z gł˛ebi lasu dobiegło niezwykłe ujadanie. — To one? — spytał Garion. Własny głos zabrzmiał mu w uszach dziwnie piskliwie. — Nawołuja˛ si˛e — stwierdził Wilk. — Niektóre nas widziały. Przyspieszmy troch˛e, ale nie p˛ed´zmy, dopóki nie zobaczymy pagórka. Pognali konie do kłusa. Poda˙ ˛zali skrajem błotnistej drogi, która wspinała si˛e na niewysoki grzbiet. Garion słyszał uderzenia własnego serca; nagle zaschło mu w ustach. Deszcz był coraz g˛es´ciejszy. Katem ˛ oka dostrzegł jaki´s ruch i obejrzał si˛e szybko. Mniej wi˛ecej sto jardów w gł˛ebi lasu biegła równolegle do szlaku jaka´s podobna do ludzkiej posta´c. P˛edziła pochylona, dotykajac ˛ ramionami ziemi. Wydawało mu si˛e, z˙ e ma obrzydliwy, szary kolor. — Tam! — zawołał. — Widziałem go! — krzyknał ˛ Barak. — Nie jest taki du˙zy jak troll. — Wystarczajaco ˛ du˙zy — skrzywił si˛e Silk. — Je´sli zaatakuja,˛ uwa˙zajcie na ich szpony — ostrzegł Wilk. — Sa˛ zatrute. — Emocjonujace ˛ — mruknał ˛ Silk. — Tam jest pagórek — oznajmiła spokojnie ciocia Pol. — Galopem! — warknał ˛ Wilk. 46
Przera˙zone i nagle uwolnione konie pognały droga,˛ gło´sno stukajac ˛ kopytami. W´sciekłe wycie dobiegło spomi˛edzy drzew za plecami, a ujadanie stało si˛e gło´sniejsze. — Zda˙ ˛zymy! — krzyknał ˛ Durnik, dodajac ˛ wszystkim odwagi. Nagle jednak pół tuzina warczacych ˛ gro´znie algrothów zagrodziło drog˛e. Rozkładały szeroko ramiona i otwierały paszcze. Były wielkie, z łapami jak małpy i szponami zamiast palców. Pyski miały podobne do kozich, z krótkimi ostrymi rogami, a tak˙ze długie z˙ ółtawe kły. Szara skóra była łuskowata jak u w˛ez˙ y. Konie zar˙zały, stan˛eły d˛eba, próbowały ucieka´c. Garion jedna˛ r˛eka˛ kurczowo trzymał si˛e siodła, a druga˛ szarpał za uzd˛e. Barak płazował konia po zadzie i kopał w´sciekle boki zwierz˛ecia, a˙z wreszcie, bardziej l˛ekajac ˛ si˛e jego ni˙z algrothów, ruszyło do szar˙zy. Dwoma pot˛ez˙ nym ci˛eciami w obie strony Barak zabił dwa potwory i przedarł si˛e przez ich szereg. Trzeci, wycia˛ gajac ˛ szpony, próbował skoczy´c mu na plecy, ale zesztywniał i runał ˛ pyskiem w błoto, ze strzała˛ Lelldorina mi˛edzy łopatkami. Barak zawrócił i zaatakował pozostałe trzy algrothy. — Jed´zmy! — ryknał. ˛ Garion usłyszał j˛ek Lelldorina i obejrzał si˛e szybko. Z przera˙zeniem dostrzegł, z˙ e samotny algroth wyskoczył z lasu i si˛ega szponami po jego przyjaciela, próbujac ˛ zrzuci´c go z siodła. Lelldorin bronił si˛e słabo, okładajac ˛ łukiem kozi pysk. Zdesperowany Garion chwycił miecz, ale nadje˙zd˙zajacy ˛ z tyłu Hettar był ju˙z na miejscu. Zakrzywiona szabla przebiła ciało potwora, który wrzasnał ˛ i wijac ˛ si˛e upadł wprost pod kopyta jucznych zwierzat. ˛ Konie gnały teraz w panice i wspinały si˛e na pełne głazów zbocze. Garion spojrzał przez rami˛e; Lelldorin chwiał si˛e niebezpiecznie w siodle i przyciskał dło´n do krwawiacej ˛ rany w boku. Garion szarpnał ˛ uzd˛e i zawrócił. — Ratuj si˛e, Garionie! — krzyknał ˛ młody Arend. Twarz miał s´miertelnie blada.˛ — Nie! Garion schował miecz, podjechał do przyjaciela i chwycił go za rami˛e, pomagajac ˛ zachowa´c równowag˛e. Razem pogalopowali do pagórka. Chłopiec wyt˛ez˙ ał wszystkie siły, by utrzyma´c rannego. Pagórek był wielkim stosem ziemi i kamieni, sterczacym ˛ wysoko ponad otaczajace ˛ go drzewa. Konie wspinały si˛e z trudem, wyszukujac ˛ drog˛e mi˛edzy mokrymi głazami. Gdy dotarli do niedu˙zej, płaskiej polanki na szczycie, gdzie juczne zwierz˛eta mogły stana´ ˛c obok siebie, Garion zeskoczył z siodła — w sam czas, by pochwyci´c Lelldorina, zsuwajacego ˛ si˛e wolno na bok. — Tutaj! — zawołała d´zwi˛ecznie ciocia Pol. Wyjmowała z juków małe zawiniatko ˛ z ziołami i banda˙ze. — Durniku, potrzebny mi ogie´n. Natychmiast. Durnik rozejrzał si˛e bezradnie. Na szczycie wzgórza le˙zało tylko par˛e kawałków drewna. — Spróbuj˛e — obiecał niezbyt pewnie. Lelldorin oddychał płytko i bardzo szybko. Twarz wcia˙ ˛z miał blada˛ jak trup i nie potrafił usta´c na nogach. Garion podtrzymywał go, czujac ˛ s´ciskajace ˛ z˙ oładek ˛ przeraz˙ enie. Hettar chwycił rannego z drugiej strony i razem przenie´sli go do miejsca, gdzie kl˛eczała ciocia Pol, szperajac ˛ w swoim zawiniatku. ˛ — Musz˛e natychmiast usuna´ ˛c trucizn˛e — oznajmiła. — Garionie, daj mi swój nó˙z. Garion podał sztylet. Szybko rozci˛eła brazow ˛ a˛ tunik˛e Lelldorina, odsłaniajac ˛ długie rany zadane pazurami algrotha. — To b˛edzie bolało — uprzedziła. — Przytrzymajcie go. Garion i Hettar chwycili r˛ece i nogi Lelldorina, przyciskajac ˛ go do ziemi.
47
Ciocia Pol odetchn˛eła gł˛eboko, po czym zr˛ecznie rozci˛eła ka˙zde z opuchni˛etych zadrapa´n. Trysn˛eła krew. Lelldorin krzyknał ˛ krótko i zemdlał. — Hettarze! — zawołał Barak ze szczytu głazu na brzegu pochyło´sci. — Jeste´s nam potrzebny! — Id´z! — rzuciła Algarowi ciocia Pol. — Teraz ju˙z sobie poradzimy. Garionie, ty zosta´n. Rozcierała w palcach jakie´s suche listki i sypała je w otwarte rany. — Ogie´n, Durniku — rozkazała. — Nie chce si˛e pali´c, pani Pol — odparł bezradnie Durnik. — Jest za mokro. Obejrzała si˛e na stos nasiakni˛ ˛ etego woda˛ drewna, które zebrał kowal. Zmru˙zyła oczy i wykonała szybki gest. Garionowi zadzwoniło w uszach, rozległ si˛e syk, kłab ˛ pary strzelił w gór˛e, a po chwili patyki zapłon˛eły z trzaskiem. Durnik odskoczył zdziwiony. — Mały garnek, Garionie — poleciła ciocia Pol. — Pospiesz si˛e. Zdj˛eła swój bł˛ekitny płaszcz i okryła nim Lelldorina. Silk, Barak i Hettar stali za skraju zbocza i ciskali w dół wielkie głazy. Garion słyszał stuki i trzaski, gdy trafiały w skał˛e, a tak˙ze ujadanie algrothów, przerywane czasem rykiem bólu. Straszliwie przera˙zony, podtrzymywał na kolanach głow˛e przyjaciela. — Czy on wyzdrowieje? — spytał cioci˛e Pol. — Za wcze´snie, z˙ eby co´s powiedzie´c. Nie przeszkadzaj mi teraz. — Uciekaja! ˛ — krzyknał ˛ Barak. — Nadal sa˛ głodne — zauwa˙zył pos˛epnie Wilk. — Wróca.˛ Gdzie´s z gł˛ebi lasu dobiegł głos mosi˛ez˙ nego rogu. — Co to było? — zdziwił si˛e Silk, wcia˙ ˛z zdyszany z wysiłku, jakim było ciskanie głazów. — Kto´s, kogo oczekiwałem. — Wilk u´smiechnał ˛ si˛e tajemniczo. Podniósł dłonie do ust i gwizdnał ˛ dono´snie. — Poradz˛e sobie teraz, Garionie. — Ciocia Pol smarowała g˛esta˛ ma´scia˛ parujacy ˛ lniany opatrunek. — Id´z z Durnikiem i pomó˙zcie tamtym. Chłopiec niech˛etnie uło˙zył Lelldorina na wilgotnej murawie i pobiegł do miejsca, gdzie stał pan Wilk. Zbocze poni˙zej zasłane było martwymi i konajacymi ˛ algrothami, powalonymi przez padajace ˛ głazy. — B˛eda˛ próbowa´c znowu. — Barak d´zwigał jeszcze jeden kamie´n. — Czy moga˛ zaj´sc´ nas od tyłu? — Nie. — Silk pokr˛ecił głowa.˛ — Sprawdzałem. Z tamtej strony pagórka jest prawie pionowe urwisko. Algrothy wyszły spomi˛edzy drzew. Ujadajac ˛ i warczac ˛ biegły pochylone, a pierwsze przekroczyły ju˙z drog˛e. Znowu zagrał róg, tym razem bardzo blisko. I natychmiast z lasu wypadł pot˛ez˙ ny rumak niosacy ˛ rycerza w pełnej zbroi. Galopem ruszył ku atakujacym ˛ bestiom. Rycerz opu´scił lanc˛e i runał ˛ na zaskoczone algrothy. Wierzchowiec zar˙zał, a podkowy wyrzucały wysoko grudy błota. Ostrze lancy trafiło w pier´s najwi˛ekszego z potworów i p˛ekło od siły ciosu. Strzaskane drzewce uderzyło nast˛epnego w sam s´rodek pyska. Rycerz odrzucił bro´n i jednym, płynnym ruchem wydobył miecz. Szerokimi ci˛eciami wyrabał ˛ sobie drog˛e przez stado, a jego bojowy rumak wdeptywał w błoto z˙ ywe i martwe potwory. Zawrócił i raz jeszcze mieczem utorował sobie drog˛e. Algrothy wyjac ˛ uciekały do lasu. — Mandorallenie! — zawołał Wilk. — Tutaj, w górze! Rycerz uniósł zachlapana˛ krwia˛ przyłbic˛e i spojrzał na wzgórze.
48
— Pozwól, z˙ e wprzódy rozprosz˛e ten motłoch, najdawniejszy przyjacielu — odparł wesoło, zatrzasnał ˛ przyłbic˛e i ruszył mi˛edzy mokre od deszczu drzewa w po´scig za algrothami. — Hettarze! — krzyknał ˛ Barak, ruszajac ˛ z miejsca. Hettar skinał ˛ głowa.˛ Obaj podbiegli do koni, wskoczyli na siodła i pognali w dół, na pomoc przybyszowi. — Twój przyjaciel wykazuje zdumiewajacy ˛ brak rozsadku ˛ — zauwa˙zył Silk, ocierajac ˛ twarz z deszczu. — Te stwory lada chwila˛ go zaatakuja.˛ — Zapewne nie przyszło mu nawet do głowy, z˙ e mo˙ze si˛e znale´zc´ w niebezpiecze´nstwie — wyja´snił Wilk. — Jest Mimbratem, a oni zwykle uwa˙zaja˛ si˛e za niezwyci˛ez˙ onych. Bitwa w lesie trwała do´sc´ długo. Słycha´c było krzyki, odgłosy uderze´n i wrzaski przera˙zenia algrothów. Potem wynurzyli si˛e Barak i Hettar z niezwykłym rycerzem i truchtem wjechali na pagórek. Na szczycie rycerz z brz˛ekiem zeskoczył z siodła. — Pi˛ekne zaiste spotkanie, stary przyjacielu — huknał ˛ do pana Wilka. — Twoi znajomi w dole byli niezwykle zabawni. Jego zbroja l´sniła wilgocia˛ deszczu. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e zdołali´smy zapewni´c ci rozrywk˛e — odparł sucho Wilk. — Słysz˛e ich jeszcze — wtracił ˛ Durnik. — Chyba ciagle ˛ uciekaja.˛ — Ich tchórzostwo pozbawiło nas przyjemno´sci — stwierdził rycerz, z z˙ alem chowajac ˛ miecz. Zdjał ˛ hełm. — Wszyscy ponosimy jakie´s ofiary — mruknał ˛ Silk. Rycerz westchnał. ˛ — Prawda to szczera. Jeste´s, widz˛e, m˛ez˙ em biegłym w filozofii. Strzasn ˛ ał ˛ krople deszczu z białego pióropusza na hełmie. — Wybaczcie — odezwał si˛e pan Wilk. — To Mandorallen, baron Vo Mandor. Pojedzie z nami. Mandorallenie, oto Kheldar, ksia˙ ˛ze˛ Drasni i Barak, jarl Trellheim i kuzyn króla Chereku, Anhega. Tam stoi Hettar, syn przywódcy wodzów klanów Algarii. Ten zaradny człowiek to mistrz Durnik z Sendarii, a chłopiec to Garion, mój wnuk. . . kilka generacji ni˙zej. Mandorallen skłonił si˛e nisko wszystkim po kolei. — Pozdrawiam was, towarzysze — oznajmił grzmiacym ˛ głosem. — Nasza wyprawa zaiste szcz˛es´liwie si˛e rozpocz˛eła. Rzeknijcie prosz˛e, kim jest ta dama, która o´slepia me oczy blaskiem swej urody? — Pi˛ekne słowa, rycerzu — ciocia Pol roze´smiała si˛e d´zwi˛ecznie i niemal odruchowo si˛egn˛eła dłonia˛ do mokrych włosów. — Chyba go polubi˛e, ojcze. ˙ — Legendarna lady Polgara? — zapytał Mandorallen. — Zywot mój został ukoronowany tym spotkaniem. Zgrzytajaca ˛ zbroja zepsuła nieco gracj˛e dworskiego ukłonu. — Nasz ranny przyjaciel to Lelldorin — kontynuował Wilk. — Syn barona Wildantor. By´c mo˙ze, słyszałe´s ju˙z o nim. Twarz Mandorallena pociemniała nagle. — Zaiste. Plotka, co przed nami bie˙zy czasem jak ujadajacy ˛ pies, głosiła, i˙z Lelldorin z Wildantor bunt kiedy´s ohydny wywołał przeciw koronie. — W tej chwili to nieistotne — oznajmił z naciskiem Wilk. — Sprawa, która nas tu zgromadziła, jest powa˙zniejsza ni˙z te głupstwa. Musisz o nich zapomnie´c. — Stanie si˛e, jak rzekłe´s, szlachetny Belgaracie — zgodził si˛e natychmiast rycerz, cho´c nadal spogladał ˛ podejrzliwie na nieprzytomnego Lelldorina. — Dziadku! — zawołał Garion, wskazujac ˛ konna˛ posta´c, która pojawiła si˛e nagle na obrze˙zu płaskiego szczytu. Przybysz nosił czarne szaty i dosiadał czarnego wierzchowca. Odrzucił kaptur, ukazujac ˛ mask˛e z polerowanej stali, uformowana˛ w obraz twarzy równocze´snie pi˛eknej i odpychajacej. ˛ Jaki´s głos z gł˛ebi umysłu podpowiadał 49
Garionowi, z˙ e powinien pami˛eta´c o czym´s bardzo wa˙znym, zwiazanym ˛ z tym niezwykłym je´zd´zcem. . . lecz nie mógł sobie przypomnie´c, co to było. — Porzu´c t˛e misj˛e, Belgaracie — zabrzmiał spod maski głuchy głos. — Znasz mnie przecie˙z, Chamdarze — odpowiedział spokojnie pan Wilk, najwyra´zniej rozpoznajac ˛ je´zd´zca. — Czy te dzieci˛ece zagrywki z algrothami to twój pomysł? — I ty powiniene´s mnie zna´c — odparł wzgardliwie przybysz. — Kiedy wystapi˛ ˛ e przeciw tobie, mo˙zesz si˛e spodziewa´c czego´s bardziej powa˙znego. Na razie do´sc´ jest sług dookoła, by opó´zni´c twój marsz. Tego tylko nam trzeba. Gdy Zedar odda Cthrag Yaska memu panu, b˛edziesz mógł wypróbowa´c swa˛ sił˛e przeciwko mocy i woli Toraka. — Wypełniasz wi˛ec zlecenia Zedara? — zapytał Wilk. — Nie wypełniam niczyich zlece´n — odparł z gł˛eboka˛ wzgarda˛ je´zdziec. Wydawał si˛e materialny, równie rzeczywisty jak wszyscy na szczycie wzgórza. Garion widział jednak krople deszczu trafiajace ˛ w skał˛e bezpo´srednio pod koniem i człowiekiem. Czymkolwiek była ta posta´c, deszcz padał przez nia˛ na wylot. — Po co wi˛ec przybyłe´s, Chamdarze? — Powiedzmy, z˙ e z ciekawo´sci, Belgaracie. Chciałem sam zobaczy´c, jak zdołałe´s przetłumaczy´c Proroctwo na zwykła˛ mow˛e. — Je´zdziec zmierzył wzrokiem wszystkich po kolei. — Sprytnie — przyznał z niech˛etnym podziwem. — Gdzie ich znalazłe´s? — Nie musiałem ich szuka´c, Chamdarze — stwierdził Wilk. — Cały czas byli na miejscu. Je´sli jedna cz˛es´c´ Proroctwa jest prawdziwa, to całe musi si˛e spełni´c. Nie trzeba pomysłowo´sci. Ka˙zdy z nich da˙ ˛zył do mnie przez wi˛ecej pokole´n, ni˙z mo˙zesz sobie wyobrazi´c. Przybysz jakby syknał, ˛ gwałtownie wciagaj ˛ ac ˛ powietrze. — To jeszcze nie wszyscy, starcze. — B˛eda˛ wszyscy — o´swiadczył spokojnie Wilk. — Dopilnowałem ju˙z tego. — Kto z nich b˛edzie z˙ ył dwa razy? Wilk u´smiechnał ˛ si˛e zimno, ale nie odpowiedział. — Bad´ ˛ z pozdrowiona, moja królowo — zawołał drwiaco ˛ je´zdziec, zwracajac ˛ si˛e do cioci Pol. — Uprzejmo´sc´ Grolimów nie robi na mnie wra˙zenia — odparła lodowatym tonem. — Nie jestem twoja˛ królowa,˛ Chamdarze. — Ale nia˛ b˛edziesz, Polgaro. Pan mój powiedział, z˙ e zostaniesz jego z˙ ona,˛ gdy obejmie swe królestwo. B˛edziesz królowa˛ całego s´wiata. — To stawia ci˛e w niekorzystnej sytuacji, prawda? Je´sli zostan˛e twoja˛ królowa,˛ nie mo˙zesz mi si˛e nara˙za´c. — Mog˛e działa´c omijajac ˛ ci˛e. A kiedy b˛edziesz ju˙z z˙ ona˛ Toraka, jego wola stanie si˛e twoja.˛ Jestem pewien, z˙ e wtedy nie b˛edziesz chowa´c do mnie urazy. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e to wystarczy, Chamdarze — wtracił ˛ pan Wilk. — Rozmowa z toba˛ zaczyna mnie nudzi´c. Mo˙zesz ju˙z zabra´c swój cie´n. Machnał ˛ r˛eka˛ od niechcenia, jakby odganiał much˛e. — Odejd´z — rozkazał. Znowu Garion poczuł w my´slach niezwykły podmuch i usłyszał głuchy huk. Je´zdziec zniknał. ˛ — Nie zniszczyłe´s go chyba? — zapytał wstrza´ ˛sni˛ety Silk. — Nie. To była tylko iluzja. Dziecinna sztuczka, która˛ lubia˛ si˛e chwali´c Grolimowie. Je´sli komu´s naprawd˛e na tym zale˙zy, mo˙ze przesła´c swój cie´n na spora˛ odległo´sc´ .
50
Ja tylko odesłałem ten cie´n z powrotem — u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie. — Naturalnie, wybrałem nieco okr˛ez˙ na˛ drog˛e. Powrót mo˙ze potrwa´c kilka dni. Nie zrobi mu to krzywdy, ale b˛edzie si˛e czuł troch˛e niepewnie. . . i bardziej rzucał w oczy. — Bardzo niestosowne widmo — zauwa˙zył Mandorallen. — Kim był ten ordynarny cie´n? — To Chamdar — odparła ciocia Pol, wracajac ˛ do rannego Lelldorina. — Jeden z najwy˙zszych kapłanów Grolimów. Ojciec i ja spotkali´smy go ju˙z kiedy´s. — My´sl˛e, z˙ e nale˙załoby zjecha´c z tego pagórka — oznajmił Wilk. — Kiedy Lelldorin b˛edzie mógł dosia´ ˛sc´ konia? — Najpr˛edzej za tydzie´n — odparła ciocia Pol. — Mo˙ze jeszcze pó´zniej. — Wykluczone. Nie mo˙zemy tu zosta´c. — Nie mo˙ze jecha´c — o´swiadczyła zdecydowanie. — Mogliby´smy zrobi´c co´s w rodzaju lektyki — zaproponował Durnik. — Jestem pewien, z˙ e potrafi˛e zbudowa´c co´s takiego, co umocujemy mi˛edzy para˛ koni. Wtedy b˛edzie mógł podró˙zowa´c bezpiecznie. — Co ty na to, Pol? — Przypuszczam, z˙ e to mo˙zliwe — przyznała z powatpiewaniem. ˛ — Zatem do pracy. Tutaj jeste´smy zbyt odsłoni˛eci. Zreszta˛ musimy jecha´c dalej. Durnik skinał ˛ głowa˛ i si˛egnał ˛ do juków po lin˛e, potrzebna˛ do budowy lektyki.
Rozdział 7
Sir Mandorallen, baron Vo Mandor, był m˛ez˙ czyzna˛ wzrostu nieco powy˙zej s´redniego. Włosy miał czarne i k˛edzierzawe, oczy barwy czystego bł˛ekitu, a do tego d´zwi˛eczny głos, którym stanowczo wyra˙zał swe poglady. ˛ Niezachwiana pewno´sc´ siebie i egotyzm tak czysty, z˙ e miał w sobie jaka´ ˛s niewinno´sc´ , potwierdzały niemal najgorsze opinie, jakie głosił o Mimbratach Lelldorin. W dodatku wyszukana uprzejmo´sc´ , która˛ okazywał cioci Pol, zdaniem chłopca przekraczała granice grzeczno´sci. Co gorsza, ciocia Pol wyra´znie chciała przyjmowa´c pochlebstwa rycerza za dobra˛ monet˛e. Gdy jechali w nieustajacym ˛ deszczu po Wielkim Trakcie Zachodnim, Garion zauwa˙zył nie bez satysfakcji, z˙ e towarzysze podzielaja˛ jego opini˛e. Wyraz twarzy Baraka przemawiał gło´sniej ni˙z słowa; brwi Silka unosiły si˛e ironicznie po ka˙zdym o´swiadczeniu rycerza; Durnik marszczył czoło. Garion jednak nie miał wiele czasu, by analizowa´c swe uczucia wobec Mimbrata. Jechał obok lektyki, w której Lelldorin rzucał si˛e z bólu, gdy jad algrotha palił jego rany. Jak mógł, próbował pociesza´c przyjaciela i cz˛esto wymieniał z ciocia˛ Pol spojrzenia pełne troski. Podczas najgorszego paroksyzmu bezradnie trzymał rannego za r˛ek˛e; nie potrafił wymy´sli´c innego sposobu ul˙zenia jego cierpieniom. — Zno´s m˛ez˙ nie swe przypadło´sci, dzielny młodzie´ncze — poradził uprzejmie Mandorallen rannemu Asturowi, gdy po szczególnie ostrym wstrzasie ˛ Lelldorin dyszał ci˛ez˙ ko i j˛eczał. — Przypadło´sc´ twoja iluzja˛ jest tylko. Umysł potrafi ja˛ oddali´c, je´sli tylko zechcesz. — Takiego wła´snie pocieszenia mogłem oczekiwa´c od Mimbrata — odpalił przez zaci´sni˛ete z˛eby Lelldorin. — Wolałbym raczej, by´s nie jechał tak blisko mnie. Twoje poglady ˛ cuchna˛ równie mocno, jak twoja zbroja. Mandorallen zaczerwienił si˛e lekko. — Trucizna, która gorzeje w ciele naszego rannego przyjaciela, wyra´znie odbiera mu grzeczno´sc´ , a tak˙ze rozsadek ˛ — zauwa˙zył chłodno. Lelldorin uniósł si˛e w swej lektyce, jakby chciał odpowiedzie´c gniewnie, lecz nagłe poruszenie chyba podra˙zniło ran˛e. Upadł nieprzytomny. — Straszliwe sa˛ jego obra˙zenia — o´swiadczył Mandorallen. — Mikstura twa, lady Polgaro, mo˙ze nie wystarczy´c, by z˙ ycie mu ocali´c. — Potrzebuje spokoju — odparła. — Spróbuj go tak nie denerwowa´c. — Odjad˛e zatem poza zasi˛eg jego spojrzenia — postanowił Mandorallen. — Cho´c nie jest to moja˛ wina,˛ widok mój jest mu nienawistny i zaiste pobudza go do niezdrowego gniewu. Pop˛edził swego rumaka, póki nie znalazł si˛e w sporej odległo´sci przed kolumna.˛ — Czy oni wszyscy tak mówia? ˛ — spytał lekko poirytowany Garion. — Te wszystkie „zaiste”, „albowiem” i podobne?
52
— Mimbraci maja˛ skłonno´sc´ do bardzo formalnych zachowa´n — wyja´sniła ciocia Pol. — Przyzwyczaisz si˛e. — Uwa˙zam, z˙ e to brzmi głupio — mruknał ˛ Garion, z niech˛ecia˛ spogladaj ˛ ac ˛ za rycerzem. — Przykład dobrych manier na pewno ci nie zaszkodzi, kochanie. Jechali przez ociekajac ˛ a˛ deszczem puszcz˛e, a˙z wreszcie wieczór zapadł w´sród drzew. — Ciociu Pol — odezwał si˛e Garion. — Tak, skarbie? — O co chodziło temu Grolimowi, kiedy mówił to wszystko o tobie i Toraku? — To co´s, co powiedział kiedy´s Torak, kiedy był rozw´scieczony. Grolimowie potraktowali to powa˙znie. Szczelniej otuliła si˛e płaszczem. — Martwisz si˛e tym? — Niespecjalnie. — A to Proroctwo, o którym wspominał Grolim? Nic nie zrozumiałem. — Słowo „Proroctwo” z jakiego´s powodu poruszyło gł˛eboko ukryta˛ strun˛e. — Kodeks Mri´nski — odparła. — To bardzo stara wersja i pismo jest prawie nieczytelne. Mówi o towarzyszach: nied´zwied´z, szczur, człowiek, który b˛edzie z˙ ył dwa razy. Tylko ta wersja o nich wspomina. Nikt nie wie na pewno, czy to cokolwiek oznacza. — Dziadek uwa˙za, z˙ e tak. — Twój dziadek ma czasem do´sc´ dziwne poglady. ˛ Rzeczy stare robia˛ na nim wraz˙ enie. Pewnie dlatego, z˙ e sam jest taki stary. Garion chciał ja˛ zapyta´c o to Proroctwo, istniejace ˛ w wi˛ecej ni˙z jednej wersji, ale wła´snie j˛eknał ˛ Lelldorin i oboje natychmiast po´swi˛ecili mu cała˛ uwag˛e. Wkrótce potem dotarli do tolnedra´nskiego zajazdu o grubych s´cianach i dachu z czerwonej dachówki. Ciocia Pol dopilnowała, by umie´sci´c Lelldorina w ciepłym pokoju i sp˛edziła noc przy jego łó˙zku. Zmartwiony Garion z dziesi˛ec´ razy przechodził noca˛ w samych po´nczochach mrocznym korytarzem, by sprawdzi´c, jak si˛e czuje przyjaciel. Jednak stan chłopca nie ulegał zmianie. Przed s´witem ustał deszcz. Wyruszyli o szarym poranku. Mandorallen wcia˙ ˛z jechał spory kawałek przed wszystkimi — do chwili, kiedy dotarli na skraj puszczy i zobaczyli przed soba˛ szeroka˛ przestrze´n centralnej równiny Arendii, poro´sni˛etej pod koniec zimy ciemnobrazow ˛ a,˛ zeschła˛ trawa.˛ Rycerz zatrzymał si˛e tam i czekał za nich zas˛epiony. — Jakie´s kłopoty? — zapytał Silk. Mandorallen wskazał słup czarnego dymu, wznoszacy ˛ si˛e z punktu oddalonego o kilka mil. — Co to? — szczurza twarz Silka wyra˙zała zdziwienie. — Dym w Arendii jedno tylko mo˙ze oznacza´c — odparł rycerz, wkładajac ˛ swój ozdobiony pióropuszem hełm. — Czekajcie tu, drodzy przyjaciele. Zbadam t˛e spraw˛e, cho´c obawiam si˛e najgorszego. Spiał ˛ rumaka ostrogami i ruszył cwałem. — Czekaj! — wrzasnał ˛ Barak, lecz Mandorallen jechał dalej, nie zwa˙zajac ˛ na wołanie. — Co za dure´n — zło´scił si˛e wielki Cherek. — Lepiej, z˙ ebym mu towarzyszył, gdyby były jakie´s kłopoty. — To niepotrzebne — odezwał si˛e słabym głosem Lelldorin ze swej lektyki. — Nawet cała armia nie o´smieli si˛e stana´ ˛c mu na drodze. — My´slałem, z˙ e go nie lubisz. — Barak był troch˛e zdziwiony. 53
— Nie lubi˛e — przyznał Lelldorin. — Ale to człowiek, który budzi l˛ek w całej Arendii. Nawet w Asturii słyszeli´smy o sir Mandorallenie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spróbuje stawi´c mu czoła. Cofn˛eli si˛e pod osłon˛e drzew i czekali na rycerza. Gdy wrócił, twarz miał zagniewana.˛ — Tak jak si˛e l˛ekałem — oznajmił. — Wojna szaleje na naszej drodze. Bezsensowna wojna, jako z˙ e walczacy ˛ baronowie sa˛ krewniakami i najlepszymi z przyjaciół. — Mo˙zemy ich omina´ ˛c? — zapytał Silk. — Niestety, ksi˛ez˙ e Kheldarze. Ich konflikt tak szeroko si˛ega, z˙ e powstrzyma nas, chyba z˙ e przejedziemy dziesi˛ec´ mil. Musz˛e wi˛ec, jak konkluduj˛e, wykupi´c nasze przejs´cie. — Sadzisz, ˛ z˙ e wezma˛ pieniadze ˛ i pozwola˛ nam przejecha´c? — Durnik miał pewne watpliwo´ ˛ sci. — W Arendii inne sa˛ sposoby wnoszenia opłat, cny Durniku — odparł Mandorallen. — Czy uczynisz mi t˛e przysług˛e i zdob˛edziesz sze´sc´ lub osiem twardych tyczek, długich na stóp jakie´s dwadzie´scia, a u nasady grubych jak mój nadgarstek? — Naturalnie. — Durnik si˛egnał ˛ po topór. — Co wła´sciwie zamierzasz? — zadudnił Barak. ˙ — Wyzw˛e ich — wyja´snił spokojnie Mandorallen. — Pojedynczo albo razem. Zaden prawdziwy rycerz nie odrzuci mego wyzwania, je´sli tchórzem nikczemnym nie chce by´c nazwany. Azali, panie, zechcesz by´c mym sekundantem i zanie´sc´ im wyzwanie? — A je´sli przegrasz? — powatpiewał ˛ Silk. — Przegram? — Mandorallen był zaszokowany. — Ja? Przegram? — Mniejsza z tym — ustapił ˛ Silk. Zanim Durnik powrócił z tykami, Mandorallen dociagn ˛ ał ˛ rozmaite rzemienie pod pancerzem. Potem chwycił jedna˛ z nich i wskoczył na siodło. Z Barakiem u boku ruszyli dziarskim kłusem, prowadzac ˛ grup˛e w kierunku słupa dymu. — Czy to naprawd˛e konieczne, ojcze? — zapytała ciocia Pol. — Musimy si˛e przedosta´c, Pol. Nie martw si˛e. Mandorallen wie, co robi. Po kilku milach dotarli na szczyt wzgórza i popatrzyli w dół, na bitw˛e. Dwa pos˛epne, mroczne zamki spogladały ˛ na siebie ponad szeroka˛ dolina,˛ a kilka wiosek rozło˙zyło si˛e na równinie po obu stronach traktu. Najbli˙zsza z nich stała w ogniu. Ogromny słup g˛estego dymu unosił si˛e w niebo, a na drodze chłopi uzbrojeni w kosy i widły atakowali si˛e z jaka´ ˛s bezmy´slna˛ zaci˛eto´scia.˛ W pewnej odległo´sci pikinierzy szykowali si˛e do szar˙zy, a w powietrzu a˙z g˛esto było od strzał. Z dwóch przeciwległych wzgórz obserwowały starcie oddziały rycerzy z kolorowymi proporcami na czubkach lanc. Wielkie maszyny obl˛ez˙ nicze wyrzucały w powietrze ci˛ez˙ kie głazy, które spadały na walczacych, ˛ mia˙zd˙zac ˛ — o ile Garion mógł to oceni´c — zarówno sprzymierze´nców jak wrogów. Cała dolina usiana była ciałami zabitych i konajacych. ˛ — Głupie — mruknał ˛ ponuro Wilk. — Nikt, kogo znam, nie zarzucał Arendom rozsadku ˛ — zauwa˙zył Silk. Mandorallen przycisnał ˛ róg do ust i zadał ˛ ogłuszajaco. ˛ Bitwa przycichła, gdy˙z chłopi i z˙ ołnierze przerwali walk˛e, by na niego popatrze´c. Zagrał jeszcze raz, i znowu, a ka˙zda nuta sama w sobie była wyzwaniem. Obie grupy rycerzy ruszyły galopem przez wysoka˛ do kolan po˙zółkła˛ traw˛e, by zbada´c, co si˛e dzieje. Mandorallen spojrzał na Baraka. — Je´sli zechcesz, panie — poprosił uprzejmie — przeka˙z me wyzwanie, gdy tylko si˛e zbli˙za.˛ Barak wzruszył ramionami. 54
— To twoja skóra — mruknał. ˛ Zmierzył wzrokiem naje˙zd˙zajacych ˛ rycerzy i ryknał ˛ wielkim głosem: — Sir Mandorallen, baron Vo Mandor, pragnie rozrywki — oznajmił. — Byłby zachwycony, gdyby ka˙zdy z waszych oddziałów wybrał najlepszego spo´sród siebie, by ten stanał ˛ w szranki. Je´sli jednak jeste´scie tak tchórzliwymi psami, z˙ e brak wam odwagi do rycerskiego starcia, zaprzesta´ncie swych burd i odstapcie, ˛ by lepsi od was mogli przejecha´c. — Pi˛eknie powiedziane, lordzie Baraku — przyznał z podziwem Mandorallen. — Zawsze umiałem ładnie przemawia´c — odparł skromnie Barak. Obie grupy rycerzy ostro˙znie podjechały bli˙zej. — To ha´nba, szlachetni panowie — zganił ich Mandorallen. — Nie przyniesie wam honoru ta nieszcz˛esna walka. Sir Derigenie, co było powodem niezgody? — Obelga, sir Mandorallenie — wyja´snił szlachcic. Był to pot˛ez˙ ny m˛ez˙ czyzna, a na jego hełmie z polerowanej stali, tu˙z nad przyłbica,˛ przybito złoty kra˙ ˛zek. — Obraza tak straszliwa, z˙ e nie mogła uj´sc´ bez kary. — To ja zostałem obra˙zony — zaprotestował gwałtownie szlachcic po przeciwnej stronie. — Jaka˙ ˛z była natura owej obrazy, sir Oltorainie? — chciał wiedzie´c Mandorallen. Obaj rycerze z zakłopotaniem spu´scili głowy. Milczeli. — Azali ruszyli´scie na wojn˛e z powodu obrazy, której wspomnie´c nawet nie potraficie? — zdumiał si˛e Mandorallen. — My´slałem, panowie, z˙ e´scie lud´zmi powa˙znymi. Teraz jednak przyznaj˛e, z˙ em bładził. ˛ — Czy szlachta Arendii nie ma nic lepszego do roboty? — wtracił ˛ Barak. — O sir Mandorallenie b˛ekarcie wszyscy´smy słyszeli — rzucił z pogarda˛ s´niady rycerz w zbroi zdobionej czarna˛ emalia.˛ — Ale kim jest ta rudobroda małpa, która s´mie oczernia´c lepszych od siebie? — Przyjmiesz t˛e obraz˛e? — zapytał Mandorallena Barak. — To mniej wi˛ecej prawda — odparł zbolałym głosem Mandorallen. — Były albowiem pewne nieporozumienia zwiazane ˛ z moim urodzeniem, które po dzi´s dzie´n sa˛ powodem watpliwo´ ˛ sci co do mego legalnego pochodzenia. Ten rycerz to sir Haldorin, mój kuzyn trzeciego rz˛edu. A z˙ e za niewła´sciwe uwa˙zamy w Arendii przelewanie krwi krewniaków, on oto tanim kosztem reputacj˛e s´miałka zdobywa, ciskajac ˛ mi w twarz takie słowa. — Głupi zwyczaj — mruknał ˛ Barak. — W Chereku krewni zabijaja˛ krewnych z wi˛ekszym entuzjazmem ni˙z obcych. — Niestety — westchnał ˛ Mandorallen. — To nie Cherek. — Czy poczułby´s si˛e ura˙zony, gdybym sam załatwił t˛e spraw˛e? — spytał uprzejmie Barak. — Ale˙z skad. ˛ Barak podjechał do s´niadego rycerza. — Jestem Barak, jarl Trellheim — obwie´scił dono´snie. — Krewny Anhega, króla Chereku. I widz˛e, z˙ e sa˛ w Arendii szlachcice, co maja˛ jeszcze mniej dobrych manier ni˙z rozumu. — Na szlachcie Arendii nie wywra˛ wra˙zenia samozwa´ncze tytuły s´wi´nskich królestw północy — odparował chłodno sir Haldorin. — Twoje słowa sa˛ obra´zliwe, przyjacielu — stwierdził gro´znie Barak. — A twoja małpia g˛eba i kudłata broda zabawne — odparł sir Haldorin. Barak nie trudził si˛e nawet, by doby´c miecza. Z szerokiego zamachu pot˛ez˙ nie huknał ˛ pi˛es´cia˛ w hełm smagłego rycerza. Oczy sir Haldorina zaszkliły si˛e, a on sam, zmieciony z siodła, z gło´snym brz˛ekiem uderzył o ziemi˛e. 55
— Czy jeszcze kto´s chciałby wygłosi´c jakie´s uwagi na temat mojej brody? — zapytał Barak. — Spokojnie, panie — wtracił ˛ Mandorallen. Z pewna˛ satysfakcja˛ spogladał ˛ na rozciagni˛ ˛ ete w trawie bezwładne ciało swego nieprzytomnego kuzyna. — Czy w pokorze mamy przyja´ ˛c napad na naszego dzielnego towarzysza?! — zawołał chrypliwym, akcentowanym głosem jeden z rycerzy oddziału barona Derigena. — Zabijmy ich wszystkich! Si˛egnał ˛ po miecz. — W chwili gdy miecz twój opu´sci pochw˛e, martwym b˛edziesz, panie rycerzu — poinformował zimno Mandorallen. Dło´n rycerza znieruchomiała na r˛ekoje´sci. — Ha´nba, panowie — kontynuował oskar˙zycielskim tonem Mandorallen. — Wiecie wszak, z˙ e dworsko´sc´ i obyczaj gwarantuja,˛ póki nie odpowiecie na me wyzwanie, bezpiecze´nstwo mnie i towarzyszom moim. Wybierzcie najlepszego do walki albo ustapcie ˛ z drogi. Nudzi mnie ta rozmowa i zaczynam si˛e irytowa´c. Oba oddziały cofn˛eły si˛e nieco, by si˛e naradzi´c. Kilku giermków podbiegło, by znie´sc´ ciało sir Haldorina. — Ten, który si˛egał po miecz, to Murgo — oznajmił cicho Garion. — Zauwa˙zyłem. — Hettar błysnał ˛ oczami. — Wracaja˛ — ostrzegł Durnik. — Stan˛e z toba˛ w szranki, sir Mandorallenie! — zawołał baron Derigen. — Nie watpi˛ ˛ e, z˙ e zasłu˙zona˛ jest twa reputacja, lecz i ja nagrody wziałem ˛ w niejednym turnieju. B˛ed˛e zaszczycony, mogac ˛ si˛e z toba˛ zmierzy´c. — I ja wypróbuj˛e z toba˛ swe rycerskie rzemiosło, panie rycerzu — o´swiadczył sir Oltorain. — Me rami˛e tak˙ze l˛ek budzi w niektórych cz˛es´ciach Arendii. — Doskonale — odparł Mandorallen. — Poszukajmy wi˛ec odpowiedniego gruntu i bierzmy si˛e do dzieła. Dzie´n mija, a towarzysze moi i ja mamy pilne sprawy na południu. Wszyscy zjechali ze wzgórza na pole, gdzie obie grupy rycerzy stan˛eły po dwu stronach placu, wydeptanego pospiesznie w wysokiej z˙ ółtej trawie. Derigen pogalopował na koniec, zawrócił i czekał, opierajac ˛ st˛epiona˛ lanc˛e o strzemi˛e. — Odwaga twa chwał˛e ci przynosi, panie! — zawołał Mandorallen, chwytajac ˛ jedna˛ z tyk wyci˛etych przez Durnika. — Spróbuj˛e nie porani´c ci˛e nazbyt ci˛ez˙ ko. Czy´s gotów, by odeprze´c mój atak? — Jestem gotów. — Baron opu´scił przyłbic˛e. Mandorallen zatrzasnał ˛ swoja,˛ wymierzył lanc˛e i wbił ostrogi w boki wierzchowca. — W danych okoliczno´sciach to troch˛e nie na miejscu — mruknał ˛ Silk — ale chciałbym, by nasz zarozumiały przyjaciel doznał druzgocacej ˛ pora˙zki. Wilk zmia˙zd˙zył go wzrokiem. — Zapomnij o tym! — Jest a˙z tak dobry? — Silk posmutniał. — Patrz. Dwaj rycerze z hukiem spotkali si˛e w s´rodku pola. Ich lance p˛ekły, za´scielajac ˛ odłamkami udeptana˛ traw˛e. Przegalopowali obok siebie, zawrócili i przejechali na pozycje wyj´sciowe. Garion spostrzegł, z˙ e Derigen kołysze si˛e lekko w siodle. Rycerze zderzyli si˛e znowu, łamiac ˛ s´wie˙ze lance. — Powinienem wycia´ ˛c wi˛ecej tych tyczek — stwierdził zamy´slony Durnik. Lecz Derigen wracajac ˛ kołysał si˛e jeszcze bardziej i przy trzeciej szar˙zy jego lanca odbiła si˛e od tarczy Mandorallena. Za to lanca Mandorallena doszła celu i siła uderzenia zmiotła barona z siodła. 56
Mandorallen powstrzymał rumaka i spojrzał na powalonego przeciwnika. — Czy´s zdolny walczy´c dalej, panie? — zapytał uprzejmie. Derigen wstał niepewnie. — Nie poddaj˛e si˛e — wysapał si˛egajac ˛ po miecz. — Wspaniale — odparł Mandorallen. — Obawiałem si˛e, z˙ e uczyniłem ci krzywd˛e. Zeskoczył na ziemi˛e, dobył miecza i wyprowadził ci˛ecie na głow˛e. Ostrze ze´slizn˛eło si˛e po uniesionej pospiesznie tarczy. Mandorallen natychmiast uderzył znowu. Derigen zda˙ ˛zył pchna´ ˛c słabo kilka razy, nim miecz Mandorallena trafił go z cała˛ siła˛ w hełm. Baron obrócił si˛e wokół osi i padł twarza˛ w dół. — Panie! — zawołał niespokojnie Mandorallen. Pochylił si˛e, przewrócił przeciwnika i odchylił powgniatana˛ przyłbic˛e hełmu barona. — Czy z´ le si˛e czujesz, panie? — spytał. — Czy pragniesz kontynuowa´c? Derigen nie odpowiadał. Krew obficie płyn˛eła mu z nosa, a spod powiek wida´c było tylko białka oczu. Twarz miał sina,˛ a cała prawa strona ciała drgała spazmatycznie. — Jako z˙ e dzielny ten rycerz nie mo˙ze sam przemówi´c — oznajmił Mandorallen — ogłaszam, i˙z został pokonany. Rozejrzał si˛e, nie wypuszczajac ˛ miecza z dłoni. — Czy jest kto´s, kto zaprzeczy mym słowom? Odpowiedziała mu absolutna cisza. — Niech wi˛ec podejdzie paru i usunie go z pola. Jego rany nie sa˛ ci˛ez˙ kie. Po kilku miesiacach ˛ w ło˙zu z pewno´scia˛ odzyska zdrowie. Zwrócił si˛e do barona Oltoraina, który pobladł wyra´znie. — A wi˛ec, panie, przejd´zmy do rzeczy — zaproponował wesoło. — Moi towarzysze i ja niecierpliwimy si˛e, by ruszy´c w dalsza˛ drog˛e. Sir Oltorain ju˙z po pierwszej szar˙zy został zrzucony z siodła i padajac ˛ złamał nog˛e. — Nie sprzyja ci szcz˛es´cie, panie — stwierdził Mandorallen, podchodzac ˛ z wycia˛ gni˛etym mieczem. — Czy poddasz si˛e? — Nie mog˛e wsta´c — o´swiadczył przez zaci´sni˛ete z˛eby Oltorain. — Nie mam wyboru. Musz˛e si˛e podda´c. — A ja i moi towarzysze mo˙zemy rusza´c dalej? — Zaiste, nikt was nie b˛edzie niepokoił — zapewnił zbolałym głosem ranny. — Nie tak szybko — przerwał kto´s chrapliwie. Murgo w zbroi wyjechał do przodu i stanał ˛ przed Mandorallenem. — Tak my´slałam, z˙ e zechce si˛e wtraci´ ˛ c — rzuciła niegło´sno ciocia Pol. Zeskoczyła z konia i wkroczyła na zorane kopytami pole. — Zejd´z z drogi, Mandorallenie — poleciła. — Nie, pani — zaprotestował rycerz. — Ruszaj, Mandorallenie! — warknał ˛ ostro Wilk. Mandorallen odstapił, ˛ lekko zaskoczony. — I co, Grolimie? — spytała ciocia Pol, zsuwajac ˛ kaptur. Konny dostrzegł biały lok w jej włosach i szeroko otworzył oczy. Niemal rozpaczliwie podniósł r˛ek˛e i wymruczał co´s szybko pod nosem. Garion znów poczuł niezwykły podmuch i głuchy grzmot wypełnił mu umysł. Przez jedna˛ chwil˛e posta´c cioci Pol otoczył rodzaj zielonej po´swiaty. Lekcewa˙zaco ˛ machn˛eła r˛eka˛ i blask zniknał. ˛ — Wyszedłe´s z wprawy — stwierdziła. — Chciałby´s spróbowa´c jeszcze raz? Tym razem Grolim wzniósł obie r˛ece, lecz nie zda˙ ˛zył zrobi´c nic wi˛ecej. Durnik ostro˙znie przesunał ˛ si˛e za jego plecy. Oburacz ˛ podniósł swój topór i wymierzył cios w sam s´rodek hełmu Murga. — Durniku! — krzykn˛eła ciocia Pol. — Odejd´z!
57
Lecz kowal z gro´znym wyrazem twarzy uderzył raz jeszcze i nieprzytomny Grolim z trzaskiem runał ˛ na ziemi˛e. — Ty głupcze! — zezło´sciła si˛e ciocia Pol. — Co ty sobie wyobra˙zasz? — Atakował ci˛e, pani — wyja´snił Durnik. Oczy wcia˙ ˛z płon˛eły mu gniewem. — Zsiadaj. Zeskoczył z siodła. — Czy masz poj˛ecie, jakie to było niebezpieczne? — zapytała. — Mógł ci˛e zabi´c. — B˛ed˛e ci˛e chronił, pani Pol — odparł z uporem Durnik. — Nie jestem wojownikiem ani magiem, ale nie pozwol˛e, by kto´s zrobił ci krzywd˛e. Oczy Polgary rozszerzyły si˛e ze zdumienia, potem zw˛eziły, potem spojrzały z czuło´scia.˛ Garion, który znał ja˛ od wczesnego dzieci´nstwa, rozpoznał te nagłe zmiany nastroju. Niespodziewanie obj˛eła zaskoczonego Durnika. — Ty wielki, niezdarny, kochany głuptasie — powiedziała. — Nigdy wi˛ecej tego nie rób. Nigdy! Serce mi prawie zamarło. Garion odwrócił głow˛e. Co´s dławiło go w gardle. Dostrzegł jeszcze chytry u´smieszek na twarzy pana Wilka. Niezwykła zmiana zaszła w rycerzach, stojacych ˛ obok pola walki. Kilku z nich rozgladało ˛ si˛e z wyrazem twarzy ludzi przebudzonych nagle ze strasznego snu. Inni nagle pogra˙ ˛zyli si˛e w zadumie. Sir Oltorain próbował wsta´c. — Nie, panie. — Mandorallen przytrzymał go. — Uczynisz sobie krzywd˛e. — Co´smy zrobili? — st˛eknał ˛ baron. Na jego twarzy wida´c było udr˛ek˛e. Wilk zeskoczył z siodła i ukl˛eknał ˛ przy rannym. — To nie wasza wina — wyja´snił. — Ta wojna to dzieło Murga. Zamacił ˛ wasze my´sli i skierował przeciwko sobie. — Czary? — Oltorain zbladł. Wilk przytaknał. ˛ — To nie był zwykły Murgo, ale kapłan Grolimów. — I zakl˛ecie zostało przełamane? Wilk przytaknał ˛ znowu, spogladaj ˛ ac ˛ na nieprzytomnego Grolima. — Zaku´c Murga w ła´ncuchy — polecił rycerzom baron. Popatrzył na Wilka. — Mamy swoje sposoby na czarowników — rzekł ponuro. — Wykorzystamy okazj˛e, by uczci´c koniec tej nienaturalnej wojny. Grolim rzucił tu swe ostatnie zakl˛ecie. — To dobrze. — Wilk u´smiechnał ˛ si˛e lodowato. — Sir Mandorallenie — baron Oldorain skrzywił si˛e, gdy poruszył złamana˛ noga.˛ — Azali zdołam odpłaci´c tobie i towarzyszom twoim za przywrócenie nam rozsadku? ˛ — Pokój, jaki tu zapanuje, dostateczna˛ jest nagroda˛ — odparł nieco pompatycznie Mandorallen. — Albowiem, jak wie s´wiat cały, jestem najbardziej pokój miłujacym ˛ człowiekiem w naszym królestwie. Spojrzał na Lelldorina, umieszczonego w stojacej ˛ na ziemi lektyce, i wyra´znie co´s przyszło mu na my´sl. — Poprosz˛e ci˛e wszak˙ze o przysług˛e. Mamy w kompanii dzielnego asturskiego młodzie´nca, szlachetnie urodzonego, który okrutna˛ poniósł ran˛e. Pozostawiliby´smy go, je´sli taka wasza wola, pod wasza˛ opieka.˛ — Jego obecno´sc´ honor mi uczyni, sir Mandorallenie — zgodził si˛e natychmiast Oltorain. — Kobiety w domu mym czule si˛e nim zaopiekuja.˛ Przekazał krótkie polecenie komu´s ze swego orszaku, a ten szybko wskoczył na siodło i ruszył w stron˛e jednego z pobliskich zamków. — Nie zostawiajcie mnie tutaj — protestował słabo Lelldorin. — Za dzie´n, mo˙ze dwa, potrafi˛e ju˙z dosia´ ˛sc´ konia. Rozkaszlał si˛e. — Nie sadz˛ ˛ e — o´swiadczył chłodno Mandorallen. — Wiele czasu upłynie, nim zagoja˛ si˛e twe rany. 58
— Nie zostan˛e z Mimbratami — upierał si˛e Lelldorin. — Wol˛e ju˙z zaryzykowa´c chorob˛e w drodze. — Młody Lelldorinie — odparł Mandorallen surowo, wr˛ecz szorstko. — Znam twa˛ niech˛ec´ dla ludzi z Mimbre. Wkrótce jednak wrzody pokryja˛ twe rany, potem zaropieja,˛ a ciebie ogarnie goraczka ˛ i delirium, czyniac ˛ twa˛ obecno´sc´ ci˛ez˙ arem. Nie mamy czasu, by troszczy´c si˛e o ciebie, a twa sroga potrzeba opó´znia´c b˛edzie nasza˛ w˛edrówk˛e. Garion a˙z otworzył usta, słyszac ˛ brutalnie szczere słowa rycerza. Spojrzał na Mandorallena z czym´s bardzo bliskim nienawi´sci. Lelldorin zbladł jak s´ciana. — Dzi˛eki, z˙ e ukazałe´s mi t˛e gro´zb˛e, sir Mandorallenie — o´swiadczył sztywno. — Sam powinienem o niej pomy´sle´c. Je´sli pomo˙zesz mi dosia´ ˛sc´ konia, oddal˛e si˛e natychmiast. — Zosta´n, gdzie jeste´s — rozkazała stanowczo ciocia Pol. Rycerz z orszaku Oltoraina powrócił z grupa˛ sług i jasnowłosa˛ dziewczyna,˛ mniej wi˛ecej siedemnastoletnia,˛ w ró˙zowej sukni ze sztywnego brokatu i szarym aksamitnym płaszczu. — Oto ma młodsza siostra, lady Ariana — przedstawił ja˛ Oltorain. — Dzielna dziewczyna, a cho´c młoda, dobrze potrafi zadba´c o chorego. — Niedługo b˛ed˛e jej sprawiał kłopot — o´swiadczył Lelldorin. — Za tydzie´n wróc˛e do Asturii. Lady Ariana wprawnie poło˙zyła mu dło´n na czole. — Nie, dzielny młodzie´ncze — rzekła. — Twe odwiedziny, jak sadz˛ ˛ e, potrwaja˛ dłu˙zej. — Wyjad˛e za tydzie´n — powtórzył z uporem. Wzruszyła ramionami. — Je´sli takie jest twe z˙ yczenie. . . Wierz˛e, z˙ e brat mój znajdzie kilka sług, którzy poda˙ ˛za˛ za toba,˛ by zapewni´c pochówek godziwy, albowiem, je´sli nie pomyliłam si˛e, potrzebny b˛edzie, zanim przejedziesz mil trzydzie´sci. Lelldorin zamrugał. Ciocia Pol odprowadziła lady Arian˛e na bok, by przekaza´c niewielka˛ paczk˛e ziół i jakie´s instrukcje. Rozmawiały do´sc´ długo. Lelldorin skinał ˛ na Gariona, który podszedł natychmiast i przykl˛eknał ˛ obok lektyki. — I tak si˛e to ko´nczy — mruknał ˛ młody człowiek. — Chciałbym jecha´c z wami. — Wyzdrowiejesz, zanim si˛e obejrzysz — zapewnił go Garion wiedzac, ˛ z˙ e nie mówi prawdy. — Mo˙ze jeszcze nas dogonisz. Lelldorin pokr˛ecił głowa.˛ — Nie — westchnał. ˛ — Boj˛e si˛e, z˙ e nie. Znów zaczał ˛ si˛e krztusi´c; spazmy kaszlu zdawały si˛e rozrywa´c mu płuca. — Nie mamy czasu — szepnał. ˛ — Wi˛ec słuchaj uwa˙znie. Garion, bliski łez, ujał ˛ dło´n przyjaciela. — Pami˛etasz, o czym mówili´smy tego ranka, kiedy opu´scili´smy dom mojego wuja? Garion przytaknał. ˛ — Powiedziałe´s, z˙ e to ja musz˛e zdecydowa´c, czy mamy złama´c przyrzeczenie złoz˙ one Torasinowi i pozostałym. — Pami˛etam. — Dobrze wi˛ec. Zdecydowałem. Zwalniam ci˛e z przysi˛egi. Rób, co musisz zrobi´c. — Chyba lepiej, z˙ eby´s sam powiedział o wszystkim mojemu dziadkowi, Lelldorinie. — Nie mog˛e, Garionie — j˛eknał ˛ Lelldorin. — Słowa utkna˛ mi w gardle. Przykro mi, ale taki ju˙z jestem. Wiem, z˙ e Nachak wykorzystuje nas tylko, ale dałem im słowo. 59
Jestem Arendem, Garionie. Dotrzymam słowa, cho´c wiem, z˙ e to niesłuszne. Dlatego wszystko zale˙zy od ciebie. Musisz powstrzyma´c Nachaka przed zniszczeniem mojej ojczyzny. Chc˛e, z˙ eby´s poszedł do samego króla. — Do króla? Nigdy mi nie uwierzy. — Spraw, z˙ eby uwierzył. Powiedz mu wszystko. Garion stanowczo potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie zdradz˛e mu twego imienia — o´swiadczył. — Ani Torasina. Wiesz, co by z wami zrobił. — My si˛e nie liczymy — nalegał Lelldorin. Znowu zakaszlał. — Powiem o Nachaku. — Garion nie ust˛epował. — Ale nie o was. Gdzie szuka´c tego Murga? — B˛edzie wiedział. — Lelldorin mówił coraz słabszym głosem. — Nachak jest ambasadorem przy dworze w Vo Mimbre. To osobisty przedstawiciel Taura Urgasa, króla Murgów. Garion był wstrza´ ˛sni˛ety ta˛ informacja.˛ — Dysponuje całym złotem z bezdennych kopal´n Cthol Murgos — tłumaczył Lelldorin. — Spisek, jaki podsunał ˛ moim przyjaciołom i mnie, mo˙ze by´c jednym z tuzina albo i wi˛ecej, a wszystkie maja˛ na celu upadek Arendii. Musisz go powstrzyma´c, Garionie. Obiecaj. Jasne oczy chłopca płon˛eły goraczk ˛ a; ˛ mocniej s´ciskał dło´n Gariona. — Zatrzymam go, Lelldorinie — obiecał Garion. — Jeszcze nie wiem jak, ale w ten czy inny sposób pokrzy˙zuj˛e jego plany. Lelldorin opadł na oparcie lektyki. Siły go opuszczały, jakby podtrzymywała je tylko konieczno´sc´ uzyskania tej obietnicy. — Do zobaczenia, Lelldorinie — powiedział cicho Garion. Łzy stan˛eły mu w oczach. — Do zobaczenia, przyjacielu — wyszeptał z trudem Lelldorin. Opu´scił powieki, a dło´n s´ciskajaca ˛ r˛ek˛e Gariona opadła bezwładnie. Garion patrzył na niego w straszliwym l˛eku, póki nie dostrzegł lekkich drgnie´n pulsu na szyi. Lelldorin z˙ ył jeszcze, cho´c niewiele dzieliło go od s´mierci. Chłopiec delikatnie uło˙zył dło´n przyjaciela i okrył jego ramiona szorstkim szarym kocem. Potem wstał i odszedł szybko. Łzy spływały mu po policzkach. Po˙zegnania trwały krótko. Dosiedli wierzchowców i ruszyli kłusem w stron˛e Wielkiego Traktu Zachodniego. Chłopi i pikinierzy krzyczeli na ich cze´sc´ , lecz z pewnej odległo´sci dobiegał inny d´zwi˛ek. Kobiety z wiosek szukały swych m˛ez˙ ów w´sród ciał zalegajacych ˛ pobojowisko, a ich krzyki i lamenty zmieniały wiwaty w okrutna˛ drwin˛e. Garion zdecydowanie pop˛edzał konia, a˙z znalazł si˛e obok Mandorallena. — Mam ci co´s do powiedzenia — o´swiadczył. — Nie spodoba ci si˛e, ale nie dbam o to. — Doprawdy? — zdziwił si˛e łagodnie rycerz. — Uwa˙zam, z˙ e to, co powiedziałe´s Lelldorinowi, było okrutne i niegodne. Mo˙zesz sobie my´sle´c, z˙ e jeste´s najwi˛ekszym rycerzem na s´wiecie, ale ja uwa˙zam ci˛e za pyskacza i samochwała, który ma w sobie tyle współczucia co blok kamienia. Je´sli ci si˛e to nie podoba, to co mi zrobisz? — Ach — westchnał ˛ Mandorallen. — To! Sadz˛ ˛ e, z˙ e niewła´sciwie mnie zrozumiałe´s, młody przyjacielu. To, com uczynił, konieczne było, by z˙ ycie jego ratowa´c. Ten asturski młodzik jest bardzo dzielny, wi˛ec i nie my´sli o sobie. Gdybym nie przemówił do niego tak wła´snie, nalegałby z pewno´scia,˛ by jecha´c z nami. I wkrótce by umarł. — Umarł? — prychnał ˛ Garion. — Ciocia Pol mogła go wyleczy´c.
60
— To wła´snie lady Polgara powiadomiła mnie, z˙ e jego z˙ yciu niebezpiecze´nstwo zagra˙za. Honor nie pozwoliłby mu szuka´c wła´sciwej opieki, ten sam honor wszak˙ze skłonił, by z tyłu pozostał, aby nie utrudnia´c nam podró˙zy. — Rycerz u´smiechnał ˛ si˛e krzywo. — Z pewno´scia,˛ sadz˛ ˛ e, nie polubi mnie bardziej za owe słowa ni˙z ty, ale z˙ ył b˛edzie. I to tylko si˛e liczy, prawda? Garion patrzył na aroganckiego z pozoru Mimbrata i nagłe pojał ˛ bezsens swego gniewu. Z bolesna˛ jasno´scia˛ zobaczył, z˙ e wła´snie zrobił z siebie durnia. — Przepraszam — wykrztusił niezr˛ecznie. — Nie rozumiałem, co robisz. Mandorallen wzruszył ramionami. — To niewa˙zne. Cz˛esto jestem z´ le pojmowany. Póki ja sam wiem, z˙ e słuszne sa˛ moje motywy, rzadko dbam o opini˛e innych. Ciesz˛e si˛e jednakowo˙z, z˙ e zyskałem mo˙zliwo´sc´ wyja´snienia ci tego wszystkiego. Masz by´c mym towarzyszem, a z´ le to wró˙zy, gdy towarzysze niesłuszne z˙ ywia˛ o sobie opinie. Jechali dalej w milczeniu, a Garion próbował uło˙zy´c swe my´sli. Najwyra´zniej Mandorallen był czym´s wi˛ecej, ni˙z si˛e wydawał. Dotarli do traktu i pod gro˙zacym ˛ chmurami niebem skr˛ecili na południe.
Rozdział 8
Arendzka równina była ogromnym, falujacym ˛ morzem traw. Osady ludzkie spotykało si˛e rzadko. Wiatr szumiacy ˛ w suchych trawach był ostry i zimny, a brudne z wygladu ˛ chmury sun˛eły im nad głowami. Konieczno´sc´ rozstania z Lelldorinem wprawiła wszystkich w melancholijny nastrój i przez kilka dni w˛edrowali na ogół w milczeniu. Garion jechał z tyłu, obok Hettara i jucznych koni. Starał si˛e trzyma´c z daleka od Mandorallena. Hettar był milkliwy z natury i nie przeszkadzała mu jazda całymi godzinami bez jednego słowa. Jednak po dwóch dniach Garion spróbował nakłoni´c do rozmowy tego Algara o jastrz˛ebiej twarzy. — Dlaczego tak bardzo nienawidzisz Murgów, Hettarze? — zapytał z braku lepszych tematów. — Wszyscy Algarowie nienawidza˛ Murgów — odparł spokojnie Hettar. — To prawda — przyznał chłopiec. — Ale u ciebie ta nienawi´sc´ jest bardziej osobista. Dlaczego? Hettar poruszył si˛e w siodle. Skrzypn˛eła skórzana odzie˙z. — Zabili moich rodziców — wyja´snił. Te słowa wzbudziły z˙ ywsza˛ reakcj˛e Gariona. — Jak to si˛e stało? — zapytał, zanim zdał sobie spraw˛e, z˙ e Algar mo˙ze nie chce o tym mówi´c. — Miałem siedem lat — zaczał ˛ Hettar głosem całkiem wypranym z emocji. — Wyjechali´smy z wizyta˛ do rodziny matki; pochodziła z innego klanu. Musieli´smy przejecha´c w pobli˙zu wschodniego urwiska. Tam zacz˛eła nas s´ciga´c banda Murgów. Ko´n mojej matki potknał ˛ si˛e i zrzucił ja.˛ Murgowie dopadli nas, zanim ojciec i ja zda˙ ˛zyli´smy z powrotem wsadzi´c ja˛ na siodło. Długo trwało, nim moi rodzice umarli. Pami˛etam, z˙ e matka krzykn˛eła jeden raz, pod sam koniec. — Twarz Algara była pozbawiona wyrazu jak kamie´n, a jego spokojny, równy głos sprawiał, z˙ e opowie´sc´ wydawała si˛e jeszcze straszniejsza. — Kiedy moi rodzice ju˙z nie z˙ yli, Murgowie obwiazali ˛ mi nogi lina˛ i ciagn˛ ˛ eli za koniem — mówił dalej. — Lina w ko´ncu p˛ekła, a oni my´sleli, z˙ e ju˙z nie z˙ yj˛e i odjechali. Pami˛etam, z˙ e s´miali si˛e z tego. Po kilku dniach znalazł mnie Cho-Hag. Wyra´znie jakby tam był, Garion zobaczył potwornie poranione, samotne dziecko, w˛edrujace ˛ przez pustkowia wschodniej Algarii. Tylko rozpacz i straszliwa nienawi´sc´ utrzymywały je przy z˙ yciu. — Pierwszego Murga zabiłem, kiedy miałem dziesi˛ec´ lat — Hettar mówił wcia˙ ˛z tym samym, oboj˛etnym tonem. — Próbował ucieka´c, a ja dogoniłem go i wbiłem mu oszczep w plecy. Krzyknał, ˛ gdy przebiło go ostrze. Wtedy poczułem si˛e lepiej. Cho-Hag sadził, ˛ z˙ e je´sli pozwoli mi patrze´c na s´mier´c Murga, uleczy mnie z nienawi´sci.
62
W tym si˛e mylił. Twarz Algara nie wyra˙zała niczego; szarpany wiatrem kosmyk włosów trzepotał mu za głowa.˛ Była w Hettarze jaka´s pustka, jak gdyby odebrano mu wszelkie uczucia prócz tego jednego przymusu. Przez chwil˛e Garion rozumiał, o co chodziło panu Wilkowi, gdy ostrzegał przed niebezpiecze´nstwem poddania si˛e z˙ adzy ˛ zemsty. Szybko jednak odp˛edził t˛e my´sl. Jez˙ eli Hettar potrafi z tym z˙ y´c, jemu tak˙ze si˛e uda. Gł˛eboko podziwiał samotnego łowc˛e w czarnej skórze. Pan Wilk pogra˙ ˛zył si˛e w dyskusji z Mandorallenem. Wlekli si˛e tak, z˙ e Garion i Hettar dogonili ich w ko´ncu i przez pewien czas jechali razem. — Taka jest nasza natura — mówił rycerz w l´sniacej ˛ zbroi tonem gł˛ebokiego smutku. — Jeste´smy zbyt dumni i to nasza duma skazuje nieszcz˛esna˛ Arendi˛e na wyniszczajac ˛ a˛ wojn˛e. — Rzecz jest do wyleczenia — stwierdził pan Wilk. — Jak? — spytał Mandorallen. — Mamy ja˛ we krwi. Osobi´scie jestem najspokojniejszym z ludzi, lecz nawet ja poddany jestem tej narodowej chorobie. Co wi˛ecej, nasze podziały zbyt sa˛ gł˛ebokie, zbyt mocno zakorzenione w naszych duszach i historii, by je usuna´ ˛c. Pokój nie potrwa długo, przyjacielu. Nawet w tej chwili asturskie strzały s´piewaja˛ po lasach, szukajac ˛ mimbra´nskich celów, a Mimbraci w odwecie pala˛ asturskie wsie i zarzynaja˛ zakładników. Obawiam si˛e, z˙ e wojna jest nieunikniona. — Wcale nie — zaprzeczył Wilk. — Jak mo˙zna jej zapobiec? — dopytywał si˛e Mandorallen. — Kto zdoła uleczy´c nas z szale´nstwa? — Ja to zrobi˛e, je´sli b˛ed˛e musiał — odparł cicho Wilk, zrzucajac ˛ swój szary kaptur. Mandorallen u´smiechnał ˛ si˛e blado. — Doceniam twe intencje, Belgaracie, ale to niemo˙zliwe. Nawet dla ciebie. — Nic nie jest naprawd˛e niemo˙zliwe, Mandorallenie — stwierdził rzeczowo Wilk. — Na ogół wol˛e si˛e nie miesza´c do cudzych rozrywek, ale nie mog˛e pozwoli´c, by Arendia wła´snie teraz stan˛eła w ogniu. Je´sli b˛edzie trzeba, wkrocz˛e i nie dopuszcz˛e do kolejnych głupstw. — W istocie masz taka˛ moc? — Mandorallen zapytał z lekka˛ zaduma,˛ jak gdyby nie potrafił w to uwierzy´c. — Tak — potwierdził Wilk oboj˛etnie, drapiac ˛ swa˛ krótka˛ siwa˛ brod˛e. — Rzeczywi´scie mam. Twarz Mandorallena wyra˙zała zakłopotanie, mo˙ze nawet l˛ek. Gariona gł˛eboko zaniepokoiło stwierdzenie dziadka. Je˙zeli Wilk naprawd˛e potrafi sam jeden powstrzyma´c wojn˛e, bez trudu uniemo˙zliwi Garionowi zemst˛e. Tym samym pojawił si˛e kolejny problem. Po chwili zbli˙zył si˛e Silk. — Wielki Jarmark przed nami — oznajmił. — Zatrzymamy si˛e, czy raczej go ominiemy? — Mo˙zemy si˛e zatrzyma´c — zdecydował Wilk. — Maja˛ tu prawie wszystko, a musimy kupi´c par˛e drobiazgów. — Koniom przyda si˛e troch˛e odpoczynku — dodał Hettar. — Zaczynaja˛ narzeka´c. — Powiniene´s mi powiedzie´c. — Wilk spojrzał na juczne zwierz˛eta. — Nie jest jeszcze tak z´ le — uspokoił go Hettar. — U˙zalaja˛ si˛e troch˛e nad soba.˛ Przesadzaja,˛ oczywi´scie, ale odrobina wypoczynku im nie zaszkodzi. — Przesadzaja? ˛ — Silk był wstrza´ ˛sni˛ety. — Nie chcesz chyba powiedzie´c, z˙ e konie umieja˛ kłama´c?
63
— Naturalnie. — Hettar wzruszył ramionami. — Bez przerwy kłamia.˛ Doskonale to potrafia.˛ Przez chwil˛e Silk wydawał si˛e oburzony, potem wybuchnał ˛ s´miechem. — To podbudowuje moja˛ wiar˛e w porzadek ˛ wszech´swiata — o´swiadczył. Wilk przybrał zbolały wyraz twarzy. — Silku — powiedział surowo. — Jeste´s bardzo złym człowiekiem. Wiedziałe´s o tym? — Staram si˛e, jak mog˛e — odparł kpiaco ˛ tamten. Arendzki Jarmark le˙zał na skrzy˙zowaniu Wielkiego Traktu Zachodniego i górskiego szlaku, biegnacego ˛ od Ulgolandu. Był zbiorowiskiem niebieskich, czerwonych i z˙ ółtych namiotów oraz pasiastych pawilonów, ciagn ˛ acych ˛ si˛e na trzy mile albo i wi˛ecej w ka˙zdym kierunku. Przypominał wielobarwne miasto w´sród brunatnej równiny. Jaskrawe proporce trzepotały dumnie w podmuchach nigdy nie cichnacego ˛ wiatru pod niskim niebem. — Mam nadziej˛e, z˙ e znajd˛e chwil˛e czasu na interesy — westchnał ˛ Silk, gdy jechali z niewysokiego wzgórka w stron˛e Jarmarku. Ostry nos drgał mu wyra´znie. — Zaczynam wychodzi´c z wprawy. Z pół tuzina ubłoconych z˙ ebraków przysiadło z˙ ało´snie obok drogi, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ece. Mandorallen przystanał ˛ i rzucił im gar´sc´ monet. — Nie powiniene´s ich zach˛eca´c — mruknał ˛ Barak. — Miłosierdzie to jednocze´snie obowiazek ˛ i przywilej, lordzie Baraku — odparł rycerz. — Dlaczego nie buduja˛ tu domów? — spytał Silka Garion, gdy zbli˙zali si˛e do centralnej cz˛es´ci Jarmarku. — Nikt nie zostaje tu a˙z tak długo. Jarmark trwa ciagle, ˛ ale ludzie si˛e zmieniaja.˛ Poza tym budynki sa˛ opodatkowane, namioty nie. Wielu z kupców, którzy wychodzili na drog˛e, by obserwowa´c ich przejazd, najwyra´zniej znało ju˙z Silka. Spogladali ˛ na niego podejrzliwie i niech˛etnie pozdrawiali. — Widz˛e, Silku, z˙ e twoja reputacja ci˛e wyprzedziła — zauwa˙zył sucho Barak. Silk wzruszył ramionami. — Cena sławy. — Czy nie obawiasz si˛e, z˙ e kto´s rozpozna w tobie tego drugiego kupca? — zapytał Durnik. — Tego, którego szukaja˛ Murgowie? — My´slisz o Ambarze? Mało prawdopodobne. Ambar niecz˛esto przyje˙zd˙za do Arendii, zreszta˛ on i Radek wcale nie sa˛ podobni. — Przecie˙z sa˛ tym samym człowiekiem — zdziwił si˛e kowal. — Toba.˛ — Ach! — Silk podniósł jeden palec. — My obaj wiemy o tym, ale oni nie. Dla ciebie zawsze wygladam ˛ jak ja, ale dla innych za ka˙zdym razem inaczej. Durnik zupełnie nie był przekonany. — Radek, stary przyjacielu! — zawołał z pobliskiego namiotu łysy drasa´nski kupiec. — Delvorze — odpowiedział zachwycony Silk. — Od lat ci˛e nie widziałem. — Zgaduj˛e, z˙ e los ci sprzyja — zauwa˙zył łysy m˛ez˙ czyzna. — Jako´s sobie radz˛e — wyznał skromnie Silk. — Czym teraz handlujesz? — Mam kilka mallorea´nskich dywanów — poinformował Delvor. — Niektórzy z tutejszej szlachty sa˛ zainteresowani, ale nie odpowiada im cena. Jego dłonie jednak mówiły ju˙z o innych sprawach. Twój wuj przesłał wiadomo´sc´ , by w razie potrzeby udzieli´c ci pomocy. Potrzebujesz czego´s? — Co wieziesz w jukach? — spytał na głos. 64
— Sendarskie wełny — odparł Silk. — I jeszcze troch˛e tego i owego. Widziałe´s na Jarmarku jakich´s Murgów? Jednego, ale tydzie´n temu odjechał do Vo Mimbre. Na drugim ko´ncu Jarmarku jest kilku Nadraków. . . Sa˛ daleko od domu, gestykulował Silk. Naprawd˛e przyjechali tu w interesach? Trudno powiedzie´c. Mo˙zemy zatrzyma´c si˛e u ciebie na par˛e dni? Na pewno jako´s si˛e dogadamy, o´swiadczył Delvor z chytrym błyskiem w oku. Palce Silka zdradzały zaskoczenie tymi słowami. W ko´ncu interes to interes, wyja´snił Delvor. — Wejd´zcie, prosz˛e — zaprosił ich gło´sno. — Napijemy si˛e wina, zjemy kolacj˛e. . . Musimy nadrobi´c te lata. — B˛edziemy zachwyceni — podzi˛ekował kwa´snym tonem Silk. — Czy to mo˙zliwe, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze, z˙ e spotkałe´s godnego siebie przeciwnika? — zapytała cicho ciocia Pol, gdy pomagał jej zsia´ ˛sc´ z konia przed zdobionym barwnymi pasami pawilonem Delvora. — Delvor? Skad. ˛ Od lat ju˙z próbuje wyrówna´c ze mna˛ rachunki. . . od czasu gdy stracił fortun˛e w rezultacie pewnego mojego przedsi˛ewzi˛ecia w Yar Gorak. Ale na razie niech wierzy, z˙ e mnie przechytrzył. To wprawi go w lepszy nastrój, a mnie tym bardziej ucieszy, gdy w ko´ncu wyrw˛e mu dywan spod nóg. Roze´smiała si˛e. — Jeste´s niepoprawny. Silk mrugnał ˛ porozumiewawczo. Drewno płonace ˛ w kilku z˙ elaznych koszach promieniowało przyjemnych ciepłem i zalewało pomara´nczowym blaskiem wn˛etrze pawilonu. Na podłodze le˙zał ciemnobł˛ekitny dywan, a tu i tam rzucono du˙ze czerwone poduszki do siedzenia. Silk szybko przedstawił swych towarzyszy. — To dla mnie honor, o Pradawny — szepnał ˛ Delvor, składajac ˛ gł˛eboki pokłon przed panem Wilkiem, a potem przed ciocia˛ Pol. — W czym mog˛e by´c pomocny? — W tej chwili najbardziej potrzebujemy informacji. — Wilk zdjał ˛ ci˛ez˙ ki płaszcz. — Par˛e dni drogi stad ˛ na północ trafili´smy na Grolima, który knuł i wywoływał was´nie. Czy mógłby´s pow˛eszy´c i sprawdzi´c, co si˛e dzieje na drodze stad ˛ do Vo Mimbre? W miar˛e mo˙zliwo´sci wolałbym unika´c sasiedzkich ˛ zwad. — Zorientuj˛e si˛e — obiecał Delvor. — Ja te˙z si˛e przejd˛e — dodał Silk. — Razem, Delvor i ja, powinni´smy pozbiera´c wszystko, co wiedza˛ ludzie na Jarmarku. Wilk spojrzał na niego badawczo. — Radek z Boktoru nigdy nie omija okazji zrobienia interesu — wyja´snił odrobin˛e zbyt pospiesznie Drasanin. — Wszyscy by si˛e dziwili, gdybym nie opuszczał namiotu Delvora. — Rozumiem. — Nie chcemy przecie˙z, by kto´s nas rozpoznał, prawda? — zapytał niewinnie Silk, a długi nos zadr˙zał mu jeszcze bardziej gwałtownie. — No dobrze — poddał si˛e Wilk. — Ale bez szale´nstw. Nie chciałbym, z˙ eby rano przed namiotem czekał tłum w´sciekłych klientów, z˙ adaj ˛ acych ˛ twojej głowy. Tragarze Delvora zdj˛eli juki z zapasowych koni, a jeden z nich pokazał Hettarowi drog˛e do ko´nskich zagród na obrze˙zach Jarmarku. Silk zaczał ˛ przeszukiwa´c pakunki. Mnóstwo niewielkich, ale kosztownych drobiazgów zacz˛eło tworzy´c stos na dywanie Delvora, a zwinne palce Silka zagł˛ebiały si˛e w zakamarki i fałdy materiału. — Zastanawiałem si˛e w Camaarze, na co ci tyle pieni˛edzy — mruknał ˛ oschle Wilk. 65
— To wszystko nale˙zy do przebrania — wyja´snił Silk. — Radek zawsze ma par˛e drobiazgów, by pohandlowa´c nimi przy okazji. — To bardzo wygodny pretekst — zauwa˙zył Belgarath. — Ale na twoim miejscu nie wykorzystywałbym go zbyt cz˛esto. — Je´sli w przeciagu ˛ godziny nie zdołam podwoi´c pieni˛edzy naszego starego przyjaciela, definitywnie wycofam si˛e z handlu — obiecał Silk. — Aha, byłbym zapomniał. Garion musi słu˙zy´c mi za tragarza. Radek zawsze ma przynajmniej jednego tragarza. — Tylko nie demoralizuj go za bardzo — poprosiła ciocia Pol. Silk skłonił si˛e dwornie, po czym wcisnał ˛ na bakier swa˛ aksamitna˛ czapk˛e. Z Garionem niosacym ˛ solidny worek jego skarbów wymaszerował na Wielki Jarmark niby wojownik ruszajacy ˛ do bitwy. Trzy namioty dalej tłusty Tolnedranin okazał si˛e kłopotliwym klientem: zdołał wytargowa´c zdobiony klejnotami sztylet za trzykrotna˛ ledwie jego warto´sc´ . Zaraz jednak dwaj arendzcy kupcy z rz˛edu nabyli identyczne srebrne puchary za ceny wprawdzie daleko ró˙zne od siebie, lecz z nadwy˙zka˛ wynagradzajace ˛ tamta˛ strat˛e. — Uwielbiam interesy z Arendami — wyznał promiennie Silk, gdy szli błotnistymi uliczkami w´sród pawilonów. Chytry Drasanin szedł przez Jarmark i pozostawiał za soba˛ spustoszenie. Gdzie nie mógł sprzeda´c, kupował; gdzie nie mógł kupi´c, wymieniał; a gdzie nie mógł nic wymieni´c, zdobywał plotki i informacje. Niektórzy madrzejsi ˛ od innych kupcy ukrywali si˛e widzac, ˛ z˙ e nadchodzi. Garion, porwany entuzjazmem przyjaciela, zaczynał pojmowa´c fascynacj˛e ta˛ gra,˛ w której zysk był kwestia˛ drugorz˛edna,˛ liczyła si˛e za´s głównie satysfakcja z przechytrzenia przeciwnika. Zdobycze Silka były całkowicie ekumeniczne. Handlował z ka˙zdym. I z ka˙zdym spotykał si˛e na jego warunkach. Tolnedranie, Arendowie, Cherekowie, ziomkowie z Drasni, Sendarowie. . . wszyscy padali ofiara.˛ Do wczesnego popołudnia zda˙ ˛zył si˛e pozby´c wszystkiego, co przywiózł z Camaaru. Pełna sakiewka pobrz˛ekiwała. Worek na ramieniu Gariona wcia˙ ˛z był ci˛ez˙ ki, lecz mie´scił ju˙z tylko nowe zakupy. Silk jednak z irytacja˛ marszczył czoło. Szedł, podrzucajac ˛ w dłoni pi˛eknie zdobiona˛ szklana˛ buteleczk˛e. U riva´nskiego kupca wymienił na to małe naczynie perfum dwie oprawne w ko´sc´ słoniowa˛ ksi˛egi wacu´nskiej poezji. — Czemu si˛e martwisz? — zapytał Garion, gdy wracali ju˙z do pawilonu Delvora. — Nie jestem pewien, kto wygrał — wyja´snił krótko Silk. — Co? — Nie mam poj˛ecia, ile to warte. — Wi˛ec po co brałe´s? — Nie chciałem, z˙ eby si˛e domy´slił, z˙ e nie znam warto´sci tych perfum. — Sprzedaj je komu´s. — Jak mog˛e sprzeda´c, kiedy nie wiem, ile powinienem za˙zada´ ˛ c? Je´sli zechc˛e zbyt du˙zo, nikt nie b˛edzie ze mna˛ rozmawiał, je´sli za mało, wy´smieja˛ mnie na całym Jarmarku. Garion zachichotał. — Nie rozumiem, co ci˛e tak s´mieszy, Garionie — stwierdził z uraza˛ Silk. Gdy weszli do pawilonu, wcia˙ ˛z był rozdra˙zniony i gniewny. — Oto zysk, jaki ci obiecałem — o´swiadczył niezbyt uprzejmie, wysypujac ˛ monety na dło´n pana Wilka. — Co ci si˛e stało? — Wilk dostrzegł jego naburmuszona˛ min˛e. — Nic — odparł krótko Silk. Potem spojrzał na cioci˛e Pol i na jego twarzy rozkwitł szeroki u´smiech. Podszedł do niej i skłonił si˛e. — Lady Polgaro, przyjmij prosz˛e ten drobny dowód szacunku, jaki z˙ ywi˛e dla ciebie. — Szerokim gestem wr˛eczył perfumy. 66
Twarz cioci Pol wyra˙zała mieszanin˛e rado´sci i podejrzliwo´sci. Wzi˛eła buteleczk˛e i ostro˙znie obluzowała szczelny korek. Potem delikatnie musn˛eła nim wewn˛etrzna˛ stron˛e nadgarstka i podniosła dło´n, by sprawdzi´c zapach. — Kheldarze — o´swiadczyła z zachwytem. — To królewski dar. U´smiech Silka stał si˛e mniej radosny. Patrzył na nia˛ podejrzliwie, jakby chciał si˛e upewni´c, z˙ e nie z˙ artuje. Potem westchnał ˛ i wyszedł z namiotu, narzekajac ˛ pod nosem na zło´sliwo´sc´ Rivan. Delvor powrócił wkrótce, rzucił w kat ˛ swój pasiasty płaszcz i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece do ognia. — Mi˛edzy Jarmarkiem a Vo Mimbre panuje spokój — poinformował. — Ale włas´nie zjawiło si˛e pi˛eciu Murgów z dwoma tuzinami Thullów. Hettar spojrzał na niego czujnie. Wilk zmarszczył brwi. — Przybyli z północy czy z południa? — Twierdza,˛ z˙ e z Vo Mimbre, ale na butach Thullów zauwa˙zyłem czerwona˛ glin˛e. Na drodze do Vo Mimbre nie ma chyba gliny. — Nie — stwierdził pewnym głosem Mandorallen. — Glin˛e mo˙zna spotka´c tylko na północy. Wilk kiwnał ˛ głowa.˛ — Sprowad´z Silka — polecił Barakowi. Barak podszedł do klapy namiotu. — Czy to mo˙zliwe, z˙ e sa˛ tu przypadkiem? — zastanawiał si˛e Durnik. — Nie warto ryzykowa´c — odparł Wilk. — Zaczekamy, a˙z wszyscy pójda˛ na spoczynek i wymkniemy si˛e z Jarmarku. Wrócił Silk i rozmawiał chwil˛e z Delvorem. — Murgowie szybko si˛e dowiedza,˛ z˙ e tu byli´smy — stwierdził Barak, szarpiac ˛ swa˛ ruda˛ brod˛e. — I b˛eda˛ nam przeszkadza´c na ka˙zdym kroku stad ˛ a˙z do Vo Mimbre. Czy nie pro´sciej, gdyby´smy z Hettarem i Mandorallenem sprowokowali ich do bójki? Pi˛eciu martwych Murgów nikogo nie b˛edzie s´ledzi´c. Hettar z jakim´s przera˙zajacym ˛ entuzjazmem pokiwał głowa.˛ — Nie wiem, jak zareaguja˛ tolnedra´nscy legioni´sci, którzy pilnuja˛ jarmarku — mruknał ˛ Silk. — Dziwnie si˛e jako´s irytuja˛ porzuconymi ciałami. Pewnie naruszaja˛ ich poczucie porzadku. ˛ — Tak tylko pomy´slałem — wzruszył ramionami Barak. — Mam pewien pomysł. — Delvor si˛egnał ˛ po swój płaszcz. — Ustawili namiot w sasiedztwie ˛ pawilonu Nadraków. Pójd˛e z nimi pohandlowa´c — stanał ˛ przy klapie wyj´scia. — Nie wiem, czy to wa˙zne — dodał — ale dowiedziałem si˛e, z˙ e przywódca˛ jest Murgo imieniem Asharak. Garion poczuł nagły dreszcz, słyszac ˛ to słowo. Barak gwizdnał ˛ i nagle spos˛epniał. — Pr˛edzej czy pó´zniej trzeba b˛edzie si˛e nim zaja´ ˛c, Belgaracie — stwierdził. — Znacie go? — Delvor nie był zaskoczony. — Spotkali´smy si˛e raz czy dwa — rzucił lekcewa˙zaco ˛ Silk. — Zaczyna nam przeszkadza´c — przyznała ciocia Pol. — Pójd˛e ju˙z — stwierdził Delvor. Garion uniósł klap˛e namiotu, by go wypu´sci´c; gdy tylko wyjrzał na zewnatrz, ˛ ze zduszonym okrzykiem zaciagn ˛ ał ˛ ja˛ z powrotem. — O co chodzi? — zdziwił si˛e Silk. — Chyba widziałem tam Brilla. — Popatrz˛e — powiedział Durnik. Lekko odchylił klap˛e i obaj z Garionem zerkn˛eli przez szczelin˛e. Niechlujny m˛ez˙ czyzna spacerował po błotnistej ulicy. Nie zmienił si˛e zbytnio od dnia, gdy opu´scili farm˛e Faldora. Tunik˛e i po´nczochy miał połatane i brudne, twarz nie ogolona,˛ a zezowate oko wcia˙ ˛z l´sniło rodzajem nienaturalnej bieli. 67
— To Brill, zgadza si˛e — potwierdził Durnik. — Jest tak blisko, z˙ e mo˙zna go wyczu´c. Delvor spojrzał pytajaco. ˛ — Brill kapie ˛ si˛e do´sc´ nieregularnie — wyja´snił kowal. — Roztacza silne zapachy. — Mog˛e? — spytał uprzejmie Delvor i rzucił okiem nad ramieniem Durnika. — Ach, to ten — mruknał. ˛ — Pracuje dla Nadraków. Sadziłem, ˛ i˙z to do´sc´ dziwaczne, ale nie przypuszczałem, z˙ e wa˙zne, wiec nie zajmowałem si˛e ta˛ sprawa.˛ — Durniku — polecił Wilk. — Wyjd´z na chwil˛e przed namiot. Tak, z˙ eby ci˛e zobaczył. Tylko nie daj pozna´c, z˙ e wiesz o jego obecno´sci. Kiedy ci˛e zauwa˙zy, wracaj. ˙ Szybko. Zeby nigdzie nie odszedł. Durnik był nieco zdziwiony, ale odsunał ˛ klap˛e namiotu i wyszedł. — Co ty knujesz, ojcze? — spytała ostro ciocia Pol. — Nie stój tak z tym chytrym u´smieszkiem. To irytujace. ˛ — Idealnie — parsknał ˛ Wilk i zatarł r˛ece. Wrócił zatroskany Durnik. — Zauwa˙zył mnie — zameldował. — Jeste´s pewien, z˙ e to dobry pomysł? — Oczywi´scie. Asharak najwyra´zniej przybył tutaj z naszego powodu i b˛edzie nas szukał po całym Jarmarku. — Wi˛ec po co mu to ułatwia´c? — zapytała ciocia Pol. — Wcale mu nie ułatwiamy — wyja´snił Wilk. — Asharak korzystał ju˙z z usług Brilla. W Muros, pami˛etasz? Sprowadził go tutaj, poniewa˙z Brill potrafi rozpozna´c ciebie, mnie, Durnika, Gariona, prawdopodobnie równie˙z Baraka, mo˙ze Silka. Stoi tam jeszcze? Garion wyjrzał przez szpar˛e. Po chwili dostrzegł rozczochrana˛ głow˛e Brilla mi˛edzy dwoma namiotami naprzeciw. — Stoi — stwierdził. — Musimy go tam zatrzyma´c. Trzeba zadba´c o to, z˙ eby si˛e nie znudził i nie poszedł zameldowa´c Asharakowi, z˙ e nas znalazł. Silk spojrzał na Delvora i obaj wybuchn˛eli s´miechem. — Co w tym zabawnego? — spytał podejrzliwie Barak. — Chyba trzeba by´c Drasaninem, z˙ eby to doceni´c. — Silk spojrzał z podziwem na Wilka. — Czasami mnie zdumiewasz, stary przyjacielu. Pan Wilk mrugnał ˛ porozumiewawczo. — Plan twój wcia˙ ˛z jest dla mnie niepoj˛etym — wyznał Mandorallen. — Mog˛e ja? — zapytał Silk, po czym zwrócił si˛e do rycerza. — Otó˙z, Mandorallenie, sprawa wyglada ˛ tak: Asharak liczy, z˙ e Brill odszuka nas dla niego. Dopóki jednak potrafimy zaciekawi´c Brilla, b˛edzie zwlekał z powrotem i nie doniesie o nas. Schwytali´smy oczy Asharaka, a to daje nam spora˛ przewag˛e. — Czy jednakowo˙z nie poda˙ ˛zy za nami, gdy opu´scimy ten namiot? — dopytywał si˛e Mandorallen. — Gdy tylko wyjedziemy poza Jarmark, Murgowie natychmiast rusza˛ naszym s´ladem. — Tylna s´ciana namiotu to tylko płótno, Mandorallenie — zwrócił mu uwag˛e Silk. — Ostrym no˙zem mo˙zesz wycia´ ˛c w niej tyle drzwi, ile tylko zechcesz. Delvor skrzywił si˛e lekko, po czym westchnał. ˛ — Pójd˛e zobaczy´c Murgów — oznajmił. — Potrafi˛e chyba zatrzyma´c ich na dłu˙zej. — Durnik i ja wyjdziemy razem z toba˛ — zaproponował swemu łysemu przyjacielowi Silk. — Ty ruszysz w jedna˛ stron˛e, my w przeciwna.˛ Brill b˛edzie nas s´ledził, a my doprowadzimy go z powrotem tutaj. Delvor skinał ˛ głowa˛ i wszyscy trzej wyszli na zewnatrz. ˛
68
— Po co niepotrzebnie komplikowa´c spraw˛e? — mruknał ˛ kwa´sno Barak. — Brill nie zna Hettara. Niech wi˛ec Hettar wymknie si˛e na dwór, zajdzie go od tyłu i wsadzi nó˙z mi˛edzy z˙ ebra. Potem wepchniemy zwłoki do worka i wyrzucimy w jakim´s dole, kiedy ju˙z wyjedziemy z Jarmarku. Wilk pokr˛ecił głowa.˛ — Asharaka zaniepokoi jego nieobecno´sc´ — o´swiadczył. — Chc˛e, z˙ eby doniósł Murgom, w którym namiocie si˛e ukrywamy. Przy odrobinie szcz˛es´cia b˛eda˛ siedzie´c w pobli˙zu i pilnowa´c przez cały dzie´n, zanim zrozumieja,˛ z˙ e ju˙z nas tu nie ma. Przez kilka godzin co pewien czas kto´s wychodził na ulic˛e, by załatwiajac ˛ pospiesznie jakie´s wymy´slone sprawy, zaciekawi´c czajacego ˛ si˛e w pobli˙zu Brilla. Kiedy Garion stanał ˛ w´sród zapadajacego ˛ zmroku, demonstrował całkowita˛ beztrosk˛e, cho´c dreszcz przebiegał mu po skórze, gdy czuł na sobie wzrok Brilla. Przeszedł do namiotu, gdzie mie´scił si˛e magazyn Delvora, i odczekał kilka minut. Hałasy dobiegajace ˛ z pawilonu-tawerny, ustawionego kilka rz˛edów namiotów dalej, wydawały si˛e niezwykle gło´sne. Wreszcie chłopiec odetchnał ˛ gł˛eboko i wyszedł znowu, unoszac ˛ łokie´c, jakby niósł co´s pod pacha.˛ — Znalazłem, Durniku — oznajmił, wkraczajac ˛ do pawilonu mieszkalnego. — Nie musisz tak improwizowa´c, kochanie — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Chciałem, z˙ eby to wygladało ˛ naturalnie — odparł niewinnie. Wkrótce potem wrócił Delvor i wszyscy czekali w ciepłym wn˛etrzu namiotu, a˙z zapadnie noc i ulice opustoszeja.˛ Kiedy było zupełnie ciemno, tragarze Delvora przecia˛ gn˛eli ich baga˙ze przez rozci˛ecie w tylnej s´cianie namiotu. Silk, Delvor i Hettar ruszyli z nimi do ko´nskich zagród, reszta została jeszcze, aby Brill nie znudził si˛e obserwacja.˛ W ostatniej próbie zmylenia przeciwnika pan Wilk wyszedł z Barakiem przed namiot, by omówi´c mo˙zliwe warunki na drodze do Prolgu w Ulgolandzie. — Mo˙ze si˛e nie uda´c — przyznał starzec, gdy wrócili. — Asharak wie z pewno´scia,˛ z˙ e s´cigamy Zedara na południe. Je´sli jednak Brill mu powtórzy, z˙ e jedziemy do Prolgu, podzieli mo˙ze swe siły, by pilnowa´c obu szlaków. No dobrze — rozejrzał si˛e uwa˙znie. — Wychodzimy. Kolejno przeciskali si˛e przez rozci˛ecie i przebiegali na sasiedni ˛ a˛ ulic˛e. Potem ruszyli do ko´nskich zagród spokojnym krokiem powa˙znych ludzi, załatwiajacych ˛ uczciwe interesy. Min˛eli pawilon tawerny, gdzie kilku m˛ez˙ czyzn s´piewało gło´sno. Ulice były niemal puste, a nocna bryza wiała nad miastem namiotów, poruszajac ˛ proporce i flagi. Wreszcie stan˛eli na granicy Jarmarku, gdzie Silk, Hettar i Delvor czekali ju˙z z wierzchowcami. — Powodzenia — z˙ yczył im kupiec, gdy wskakiwali na siodła. — Postaram si˛e jak najdłu˙zej zatrzyma´c Murgów. Silk u´scisnał ˛ mu dło´n. — Chciałbym wiedzie´c, skad ˛ wziałe´ ˛ s te ołowiane monety. Delvor mrugnał ˛ kpiaco. ˛ — O co chodzi? — zainteresował si˛e Wilk. — Delvor miał troch˛e tolnedra´nskich koron wybitych w ołowiu i pozłacanych — wyja´snił Silk. — Ukrył kilka sztuk w namiocie Murgów, a jutro ma zamiar zanie´sc´ par˛e legionistom i oskar˙zy´c Murgów, z˙ e puszczaja˛ je w obieg. Legioni´sci przeszukaja˛ namiot i na pewno znajda˛ fałszywe monety. — Pieniadze ˛ sa˛ strasznie wa˙zne dla Tolnedran — wtracił ˛ Barak. — Je´sli legioni´sci naprawd˛e si˛e zdenerwuja,˛ moga˛ zacza´ ˛c wiesza´c ludzi. — To byłoby straszne — skrzywił si˛e zło´sliwie Delvor. Ruszyli w ko´ncu, kierujac ˛ si˛e do drogi. Noc była pochmurna, a wiatr dmuchnał ˛ mocniej, kiedy wjechali na otwarty teren. Za nimi, pod ciemnym niebem l´snił i migotał Jarmark niby jakie´s ogromne miasto. Garion otulił si˛e płaszczem. Czuł si˛e samotny 69
na mrocznej drodze w´sród wietrznej nocy; wszyscy ludzie na s´wiecie mieli ogie´n, wygodne łó˙zka i dach nad głowa.˛ Dotarli do Wielkiego Traktu Zachodniego, przecinajacego ˛ jasna˛ linia˛ mroczna,˛ falujac ˛ a˛ równin˛e Arendii. Znowu skr˛ecili na południe.
Rozdział 9
Przed s´witem wiatr dmuchnał ˛ mocniej i wiał ju˙z porzadnie, ˛ gdy niebo nad niskimi wzgórzami na wschodzie zacz˛eło si˛e przeja´snia´c. Garion był całkiem odr˛etwiały ze zm˛eczenia, a my´sli płyn˛eły jak w sennym transie. W bladym s´wietle twarze przyjaciół wydawały si˛e całkiem obce. Chwilami zapominał nawet, skad ˛ si˛e tu wział. ˛ Miał wra˙zenie, z˙ e p˛edzi droga˛ do nikad ˛ poprzez pusty, nagi pejza˙z w´sród nieznanych sobie ludzi o pos˛epnych obliczach, a wiatr rozwiewa za nimi szare płaszcze jak niskie, brudne chmury. Ci obcy byli jego stra˙znikami i porwali go spo´sród prawdziwych przyjaciół. Im dłu˙zej jechali, tym silniejsze było to uczucie. Zaczał ˛ si˛e ba´c. Nagle, nie wiedzac ˛ dlaczego, szarpnał ˛ uzda˛ i ruszył galopem. Zjechał z drogi i pognał przez pola. — Garionie! — gonił go ostry, kobiecy głos, lecz on wbił pi˛ety w boki konia i p˛edził jeszcze szybciej. Jeden z nich go s´cigał: przera˙zajacy ˛ człowiek w czarnej skórze, z ogolona˛ głowa,˛ na której czubku powiewał na wietrze ciemny kosmyk włosów. Garion w panice kopnał ˛ konia pi˛etami, próbujac ˛ zmusi´c go do jeszcze szybszego biegu, ale straszliwy je´zdziec szybko zmniejszał dystans, a˙z wreszcie wyrwał mu z rak ˛ uzd˛e. — Co ty wyprawiasz? — zapytał szorstko. Garion patrzył na niego, niezdolny wykrztusi´c słowa. Potem nadjechała kobieta w niebieskim płaszczu, a inni tak˙ze byli ju˙z blisko. Zeskoczyła na ziemi˛e i stała, spogladaj ˛ ac ˛ na niego surowo. Była wysoka jak na kobiet˛e, twarz miała zimna˛ i władcza.˛ Jej włosy były ciemne, z jednym tylko białym pasemkiem nad czołem. Garion zadr˙zał. Kobieta budziła w nim przera˙zenie. — Zła´z z tego konia — rozkazała. — Spokojnie, Pol — powiedział siwowłosy starzec o złej twarzy. Rudobrody olbrzym zbli˙zył si˛e gro´znie i Garion, płaczac ˛ niemal ze strachu, zsunał ˛ si˛e z konia. — Podejd´z tu — nakazała kobieta. Garion posłuchał. — Daj r˛ek˛e. Z wahaniem podniósł r˛ek˛e, a ona mocno uj˛eła go za nadgarstek. Rozwarła mu palce, odsłaniajac ˛ paskudne znami˛e, którego chyba zawsze nienawidził. Potem przycisn˛eła jego dło´n do tego białego pasemka włosów. — Ciociu Pol — szepnał. ˛ Koszmar rozwiał si˛e nagle. Obj˛eła go mocno i przytuliła. Dziwne, ale nie czuł si˛e nawet zakłopotany taka˛ demonstracja˛ uczu´c. — To powa˙zna sprawa, ojcze — poinformowała pana Wilka. — Co si˛e stało, Garionie? — zapytał spokojnie starzec.
71
— Sam nie wiem. Nagle zdawało mi si˛e, z˙ e wcale was nie znam, z˙ e jeste´scie moimi wrogami. Chciałem uciec i wróci´c do prawdziwych przyjaciół. — Czy nosisz ten amulet, który ci dałem? — Tak. — Zdejmowałe´s go? — Tylko raz — przyznał chłopiec. — Kiedy brałem kapiel ˛ w tolnedra´nskim zaje´zdzie. Wilk westchnał. ˛ — Nie wolno ci go zdejmowa´c. Nigdy i pod z˙ adnym pozorem. A teraz wyciagnij ˛ go spod tuniki. Garion wyjał ˛ niezwykle zdobiony srebrny wisior. Starzec tak˙ze wyciagn ˛ ał ˛ spod tuniki medalion. Był bardzo błyszczacy ˛ i wyrze´zbione na nim figur˛e wilka; zwierz˛e wygladało ˛ jak prawdziwe i zdawało si˛e, z˙ e zaraz o˙zyje. Ciocia Pol, z r˛eka˛ na ramionach chłopca, wydobyła spod stanika podobny amulet. Na kra˙ ˛zku medalionu Garion dostrzegł posta´c sowy. — Chwy´c go w prawa˛ r˛ek˛e, kochanie — poleciła, mocno zaciskajac ˛ palce Gariona na amulecie. Potem, trzymajac ˛ swój w prawej dłoni, poło˙zyła lewa˛ na jego zaci´sni˛etej pi˛es´ci. Wilk, równie˙z s´ciskajac ˛ talizman, dołaczył ˛ swoja˛ dło´n. Garion poczuł mrowienie w palcach, jak gdyby medalion nagle o˙zył. Pan Wilk i ciocia Pol spogladali ˛ na siebie przez długi czas, a mrowienie dłoni Gariona stało si˛e nagle bardzo silne. Miał wra˙zenie, z˙ e jego umysł otwiera si˛e; niezwykłe widoki przemykały przed oczami. Zobaczył okragł ˛ a˛ komnat˛e, gdzie´s bardzo wysoko. Płonał ˛ ogie´n, cho´c nie było drewna. Przy stole siedział starzec, który wygladał ˛ podobnie do pana Wilka, cho´c oczywi´scie był kim´s innym. Zdawał si˛e patrze´c wprost na Gariona, a jego oczy były łagodne, wr˛ecz tkliwe. Chłopiec poczuł nagle, z˙ e pełen jest miło´sci do tego starca. — To powinno wystarczy´c — orzekł Wilk, puszczajac ˛ dło´n Gariona. — Kim był ten starzec? — chciał wiedzie´c chłopiec. — To mój Mistrz — odparł Wilk. — Co si˛e stało? — spytał zatroskany Durnik. — Chyba lepiej o tym nie mówi´c — stwierdziła ciocia Pol. — Jak my´slisz, dasz rad˛e rozpali´c ogie´n? Pora na s´niadanie. — Tam rosna˛ jakie´s drzewa. Mogliby´smy schowa´c si˛e przed wiatrem — zaproponował kowal. Dosiedli wi˛ec koni i ruszyli w tamta˛ stron˛e. Kiedy ju˙z zjedli, przez chwil˛e siedzieli przy niewielkim ognisku. Byli zm˛eczeni i nikt nie miał ochoty rusza´c na spotkanie kolejnego ci˛ez˙ kiego dnia. Garion czuł si˛e szczególnie wyczerpany; z˙ ałował, z˙ e nie jest ju˙z małym chłopcem i nie mo˙ze przytuli´c si˛e do cioci Pol, a nawet poło˙zy´c głowy na jej kolanach i zasna´ ˛c, jak to robił, kiedy był jeszcze całkiem mały. Dziwne prze˙zycie pogł˛ebiło wra˙zenie samotno´sci; był bardziej ni˙z troch˛e przestraszony. — Durniku — odezwał si˛e, raczej by odp˛edzi´c ponury nastrój ni˙z z rzeczywistej ciekawo´sci. — Co to za ptak? — Chyba kruk — odparł kowal, spogladaj ˛ ac ˛ na kołujacy ˛ im nad głowami czarny kształt. — Te˙z tak my´slałem — odparł Garion. — Ale one zwykle nie kra˙ ˛za.˛ Durnik zmarszczył czoło. — Mo˙ze obserwuje co´s na ziemi.
72
— Jak długo ju˙z tam jest? — zainteresował si˛e Wilk, patrzac ˛ z ukosa na wielkie ptaszysko. — Zobaczyłem go chyba, kiedy przeje˙zd˙zali´smy przez te pola — wyja´snił Garion. Pan Wilk spojrzał na cioci˛e Pol. — Co o tym sadzisz? ˛ Podniosła głow˛e znad po´nczochy Gariona, która˛ wła´snie cerowała. — Sprawdz˛e. Jej twarz przybrała niezwykły wyraz czujno´sci. Garion znowu poczuł to dziwne mrowienie. Odruchowo spróbował si˛egna´ ˛c umysłem w gór˛e, do kruka. — Garionie — ciocia Pol nawet na niego nie spojrzała. — Przesta´n. — Przepraszam — powiedział i s´ciagn ˛ ał ˛ swe my´sli na wła´sciwe im miejsce. Pan Wilk przyjrzał mu si˛e z uwaga,˛ a potem mrugnał ˛ porozumiewawczo. — To Chamdar — oznajmiła ciocia Pol. Starannie wbiła igł˛e w po´nczoch˛e, po czym odło˙zyła ja˛ na bok. Wstała i zrzuciła bł˛ekitny płaszcz. — Co chcesz zrobi´c? — zapytał Wilk. — Chyba b˛ed˛e musiała chwil˛e z nim pogaw˛edzi´c. — Zakrzywiła palce jak szpony. — Nie dogonisz go. Masz zbyt delikatne pióra na lot przy takim wietrze. Jest łatwiejszy sposób. — Podniósł głow˛e i badawczym wzrokiem przeszukał niebo. — O, tam. Wskazał ledwie widoczny punkcik ponad wzgórzami na zachodzie. — Lepiej ty to załatw, Pol. Niezbyt dobrze radz˛e sobie z ptakami. — Naturalnie, ojcze — zgodziła si˛e. Spojrzała na punkcik i Garion poczuł mrowienie, gdy posyłała daleko swe my´sli. Punkcik zatoczył krag, ˛ wzniósł si˛e wy˙zej, jeszcze wy˙zej, a˙z zniknał. ˛ Kruk dostrzegł atakujacego ˛ orła dopiero w ostatniej chwili, tu˙z przed uderzeniem pazurów. W powietrzu zakł˛ebiły si˛e czarne pióra, a kruk, skrzeczac ˛ w przera˙zeniu, odfrunał, ˛ dziko machajac ˛ skrzydłami. Orzeł s´cigał go nadal. — Dobra robota, Pol — pochwalił Wilk. — Przynajmniej b˛edzie miał o czym my´sle´c — u´smiechn˛eła si˛e. — Nie gap si˛e tak, Durniku. Kowal wpatrywał si˛e w nia˛ z rozdziawionymi ustami. — Jak to zrobiła´s? — Naprawd˛e chcesz wiedzie´c? Durnik zadr˙zał i szybko odwrócił głow˛e. — My´sl˛e, z˙ e to załatwia spraw˛e — stwierdził Wilk. — Przebrania nie b˛eda˛ ju˙z chyba potrzebne. Nie jestem pewien, do czego zmierza Chamdar, ale b˛edzie s´ledził ka˙zdy nasz krok. Mo˙zemy równie dobrze uzbroi´c si˛e i ruszy´c wprost do Vo Mimbre. — Nie b˛edziemy jecha´c szlakiem? — zdziwił si˛e Barak. — Szlak prowadzi na południe. Mo˙zemy na niego wróci´c, kiedy przekroczymy granic˛e Tolnedry. Ale najpierw chc˛e zrobi´c krótki przystanek i zamieni´c słówko z królem Korodullinem. Sa˛ pewne sprawy, o których powinien wiedzie´c. — Korodullin? — Durnik był zdumiony. — Czy nie tak si˛e nazywał pierwszy król Arendii? Kto´s kiedy´s mówił mi chyba o tym. — Wszyscy królowie Arendów nosza˛ imi˛e Korodullina — wyja´snił mu Silk. — A wszystkie królowe nazywaja˛ si˛e Mayaserana. To element fikcji, która˛ podtrzymuje królewska rodzina, by nie dopu´sci´c do rozpadu kraju. Musza˛ zawiera´c mał˙ze´nstwa z mo˙zliwie bliskimi krewniakami, by utrzyma´c iluzj˛e zjednoczenia rodów Mimbre i Asturii. Sa˛ wi˛ec do´sc´ chorowici, ale nie ma na to rady. . . biorac ˛ pod uwag˛e szczególny charakter arendzkiej polityki. — Wystarczy, Silku — wtraciła ˛ z przygana˛ ciocia Pol. 73
Mandorallen zamy´slił si˛e. — Mo˙zliwe to, by ów Chamdar, który tak zagorzale s´ledzi nasze kroki, był człowiekiem o wielkim znaczeniu w pos˛epnej społeczno´sci Grolimów? — Chciałby by´c — potwierdził Wilk. — Zedar i Ctuchik to uczniowie Toraka, a Chamdar równie˙z chciałby nim zosta´c. Zawsze pracował dla Ctuchika, ale uznał mo˙ze, z˙ e to dla niego szansa awansu w hierarchii Grolimów. Ctuchik jest ju˙z bardzo stary i cały czas sp˛edza w s´wiatyni ˛ Toraka w Rak Cthol. Mo˙ze Chamdar uwa˙za, z˙ e nadeszła pora, by kto´s inny został najwy˙zszym kapłanem. — Czy w Rak Cthol spoczywa ciało Toraka? — zapytał szybko Silk. Pan Wilk wzruszył ramionami. — Nikt nie wie na pewno, ale watpi˛ ˛ e. Kiedy Zedar uniósł je z pola bitwy pod Vo Mimbre, nie sadz˛ ˛ e, by chciał je odda´c Ctuchikowi. Mo˙ze znajdowa´c si˛e w Mallorei albo na południowych rubie˙zach Cthol Murgos. Trudno powiedzie´c. — Ale w tej chwili wła´snie Chamdarem powinni´smy si˛e martwi´c — uznał Silk. — Nie, je´sli tylko b˛edziemy jecha´c do´sc´ szybko. — Wiec lepiej ruszajmy. — Barak wstał. Koło południa zasłona chmur p˛ekła w kilku miejscach, odsłaniajac ˛ skrawki bł˛ekitnego nieba. Ogromne kolumny słonecznego s´wiatła przesuwały si˛e wolno po falujacej ˛ łagodnie równinie, która — wilgotna i niecierpliwa — oczekiwała na pierwsze dotkni˛ecie wiosny. Mandorallen prowadził, wi˛ec jechali szybko i pokonali prawie dwadzie´scia mil. Wreszcie zwolnili, by spienione konie mogły odpocza´ ˛c w lekkim truchcie. — Jak daleko jeszcze do Vo Mimbre, dziadku? — zapytał Garion, jadac ˛ u boku pana Wilka. — B˛edzie ze dwie´scie mil. Chyba nawet bli˙zej dwustu pi˛ec´ dziesi˛eciu. — To daleko. — Garion skrzywił si˛e, zmieniajac ˛ pozycj˛e w siodle. — Owszem. — Przepraszam, z˙ e tak uciekłem dzi´s rano. — Nie twoja wina. To Chamdar robił swoje sztuczki. — Ale dlaczego wybrał akurat mnie? Czy mógłby zrobi´c to samo z Durnikiem. . . albo Barakiem? Wilk przyjrzał mu si˛e. — Jeste´s młody, bardziej podatny. — Niezupełnie o to mu chodzi, prawda? — spytał Garion z wyrzutem. — Nie — przyznał starzec. — Niezupełnie. Ale to te˙z jest jaka´s odpowied´z. — Czy to jeszcze jedna z tych rzeczy, o których nie chcesz mi mówi´c? — Chyba mo˙zna to tak okre´sli´c — potwierdził uprzejmie Wilk. Garion boczył si˛e przez jaki´s czas, ale pan Wilk jechał spokojnie, jakby nie zauwaz˙ ał pełnego pretensji milczenia chłopca. Na noc zatrzymali si˛e w tolnedra´nskim zaje´zdzie, który — jak wszystkie — był prosty, wygodny i kosztowny. Rankiem zobaczyli czyste niebo. Pozostały tylko nieliczne kł˛eby białych chmur, p˛edzone rze´skim wiatrem. Widok sło´nca poprawił im samopoczucie. Nawet Barak i Silk znowu zacz˛eli si˛e przekomarza´c, czego Garion nie słyszał ani razu w ciagu ˛ długich tygodni podró˙zy pod mrocznym niebem Arendii. Mandorallen jednak tego ranka prawie si˛e nie odzywał, a jego twarz z ka˙zda˛ mila˛ stawała si˛e bardziej pos˛epna. Nie wło˙zył zbroi, tylko kolczug˛e i ciemnobł˛ekitna˛ opo´ncz˛e. Jechał z goła˛ głowa,˛ a wiatr szarpał mu k˛edzierzawe włosy. Na szczycie pobliskiego wzgórza stało mroczne zamczysko, spogladaj ˛ ace ˛ na nich z zaduma.˛ Szare mury z godno´scia˛ wznosiły si˛e w gór˛e. Mandorallen unikał patrzenia w tamta˛ stron˛e i wyra´znie ogarniała go melancholia.
74
Garion jako´s nie umiał uporzadkowa´ ˛ c swych uczu´c wobec rycerza. Był dostatecznie uczciwy, by przyzna´c, z˙ e na jego opini˛e silnie wpływaja˛ uprzedzenia Lelldorina. Wła´sciwie nie chciał lubi´c Mandorallena. Jednak, poza zwykłym przygn˛ebieniem, typowym chyba dla wszystkich Arendów, poza wystudiowanymi i skomplikowanymi archaizmami wypowiedzi i niebotyczna˛ zarozumiało´scia,˛ niewiele było cech, które budziłyby antypati˛e. Półtorej mili za zamkiem, na szczycie wzniesienia stały ruiny. Wła´sciwie była to tylko jedna s´ciana z wysokim łukiem bramy po´srodku i strzaskanymi kolumnami po obu stronach. W pobli˙zu siedziała na grzbiecie rumaka kobieta; ciemnoczerwona peleryna powiewała na wietrze. Bez słowa, jakby całkiem odruchowo, Mandorallen zjechał z traktu i pokłusował na wzniesienie. Kobieta obserwowała go tez s´ladu zdziwienia, a nawet z jaka´ ˛s szczególna˛ rozkosza.˛ — Gdzie on jedzie? — zdziwił si˛e Barak. — To jego znajoma — poinformował sucho pan Wilk. — Czy mamy na niego zaczeka´c? — Dogoni nas. Mandorallen zatrzymał konia obok kobiety i zeskoczył. Skłonił si˛e, po czym wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece, by pomóc jej zej´sc´ na ziemie. Odeszli razem do ruin; nie dotykali si˛e nawzajem, ale szli bardzo blisko. Stan˛eli pod łukiem bramy i rozmawiali. Za odłamkiem s´ciany chmury p˛edziły po czystym niebie, a ich ogromne cienie, nie baczac ˛ na nic, omiatały smutne pola Arendii. — Powinienem wybra´c inna˛ tras˛e — mruknał ˛ Wilk. — Nie pomy´slałem. — Czy to jaki´s problem? — zapytał Durnik. — Nic niezwykłego. . . w Arendii — odparł Wilk. — Przypuszczam, z˙ e to moja wina. Czasem zapominam o rzeczach, które moga˛ si˛e przydarzy´c młodym ludziom. — Nie bad´ ˛ z taki tajemniczy, ojcze — poprosiła ciocia Pol. — To irytujace. ˛ Czy chodzi o jaka´ ˛s spraw˛e, o której powinni´smy wiedzie´c? Wilk wzruszył ramionami. — To z˙ adna tajemnica. Pół Arendii wie o wszystkim. Całe pokolenie tutejszych dziewic zapłakuje si˛e co noc z tego powodu. — Ojcze — rzuciła zniecierpliwiona ciocia Pol. — No dobrze — ustapił ˛ Wilk. — Mniej wi˛ecej w wieku Gariona Mandorallen był bardzo obiecujacym ˛ młodzie´ncem. Silny, odwa˙zny, niezbyt inteligentny — to cechy, jakie musi posiada´c dobry rycerz. Jego ojciec poprosił mnie o rad˛e, a ja uznałem, z˙ e młody człowiek powinien na jaki´s czas zamieszka´c u barona Vo Ebor. . . to wła´snie ten zamek za nami. Baron miał wspaniała˛ reputacj˛e i nale˙zycie wyszkolił młodzie´nca. Stali si˛e sobie bliscy niemal jak ojciec i syn, jako z˙ e baron był sporo starszy. Wszystko szło znakomicie, dopóki baron si˛e nie o˙zenił. Jego mał˙zonka była jednak o wiele młodsza: mniej wi˛ecej w wieku Mandorallena. — Chyba widz˛e, do czego to zmierza — stwierdził z dezaprobata˛ Durnik. — Niezupełnie. Po miodowym miesiacu ˛ baron powrócił do swych tradycyjnych, rycerskich zaj˛ec´ i pozostawił w zamku bardzo znudzona˛ młoda˛ dam˛e. Jest to sytuacja dajaca ˛ wiele ciekawych mo˙zliwo´sci. W ka˙zdym razie Mandorallen i dama wymienili spojrzenia, potem słowa. . . jak to zwykle. — W Sendarii takie rzeczy równie˙z si˛e zdarzaja˛ — wtracił ˛ Durnik. — Ale jestem pewien, z˙ e okre´slamy je innym mianem, ni˙z u˙zywane tutaj. Mówił krytycznym, nawet ura˙zonym tonem. — Nazbyt pochopnie wyciagasz ˛ wnioski, Durniku — upomniał go Wilk. — Sprawy nie potoczyły si˛e dalej. Mo˙ze szkoda. Cudzołóstwo nie jest a˙z tak powa˙zna˛ przewi75
na,˛ a po pewnym czasie znudziłoby si˛e im. Jednak oboje za bardzo kochali i szanowali barona, by okry´c go ha´nba,˛ dlatego zanim stracili kontrol˛e nad sytuacja,˛ Mandorallen opu´scił zamek. Teraz cierpia˛ w milczeniu. To niezwykle wzruszajace, ˛ cho´c osobi´scie uwa˙zam, z˙ e to strata czasu. Oczywi´scie, jestem starszy od nich. — Jeste´s starszy od ka˙zdego, ojcze. — Nie musiała´s tego mówi´c, Pol. Silk za´smiał si˛e z ironia.˛ — Ciesz˛e si˛e widzac, ˛ z˙ e nasz zadziwiajacy ˛ przyjaciel wykazał si˛e wreszcie brakiem przyzwoito´sci i pokochał cudza˛ z˙ on˛e. Jego szlachetno´sc´ zaczynała mnie ju˙z mdli´c. Twarz wyra˙zała gorycz i drwin˛e z samego siebie; Garion pami˛etał go takiego z Val Alorn, gdy rozmawiali z królowa˛ Porenn. — Czy baron o tym wie? — zainteresował si˛e Durnik. — Naturalnie. To wła´snie sprawia, z˙ e Arendowie mi˛ekna˛ i wzruszaja˛ si˛e, gdy tylko słysza˛ t˛e histori˛e. Był kiedy´s rycerz głupszy ni˙z wi˛ekszo´sc´ Arendów, który brzydko za˙zartował na ten temat. Baron wyzwał go natychmiast i w pojedynku przebił lanca.˛ Od tego czasu niewielu ludzi dostrzega w całej sytuacji co´s zabawnego. — To i tak nieprzyzwoito´sc´ — oznajmił Durnik. — Ich zachowanie jest ponad wszelkie zarzuty, Durniku — upierała si˛e ciocia Pol. — Nie ma w tym nic nagannego, póki sprawa nie posunie si˛e dalej. — Przyzwoici ludzie nie dopu´sciliby, aby co´s takiego si˛e zdarzyło. — Nie przekonasz jej, Durniku — westchnał ˛ pan Wilk. — Polgara zbyt wiele lat sp˛edziła w´sród wacu´nskich Arendów. Byli tacy sami albo nawet gorsi ni˙z Mimbraci. Nie mo˙zna brodzi´c w takim sentymentalizmie i nie przeja´ ˛c go przynajmniej cz˛es´ciowo. Na szcz˛es´cie nie całkiem przesłoniło jej to zdrowy rozsadek. ˛ Tylko od czasu do czasu zachowuje si˛e jak skłonna do szlochów romantyczna panienka. Je´sli tylko unika´c jej podczas tych ataków, wszystko jest prawie tak, jakby była całkiem normalna. — U˙zyteczniej sp˛edziłam ten czas ni˙z ty, ojcze — zauwa˙zyła jadowitym tonem ciocia Pol. — O ile pami˛etam, po´swi˛eciłe´s te lata na hulanki w portowych spelunkach Camaaru. A potem był okres poprawy, kiedy to zabawiałe´s zdeprawowane kobiety w Maragorze. Nie watpi˛ ˛ e, z˙ e te do´swiadczenia niezwykle poszerzyły zakres twej wiedzy o moralno´sci. Pan Wilk chrzakn ˛ ał ˛ z zakłopotaniem i odwrócił wzrok. Za ich plecami Mandorallen dosiadł konia i ruszył galopem w dół. Dama stała w´sród ruin patrzac, ˛ jak odje˙zd˙za, a wiatr wydymał jej czerwona˛ peleryn˛e.
Po pi˛eciu dniach dotarli do rzeki Arend, stanowiacej ˛ granic˛e mi˛edzy Arendia˛ a Tolnedra.˛ Pogoda poprawiała si˛e, w miar˛e jak posuwali si˛e na południe. Gdy rankiem stan˛eli na wzgórzu i zobaczyli rzek˛e, było ju˙z prawie ciepło. Sło´nce s´wieciło jasno, a kilka gnanych poranna˛ bryza˛ wełnistych chmur p˛edziło po niebie. — Trakt do Vo Mimbre odbiega w lewo — zauwa˙zył Mandorallen. — Tak — potwierdził Wilk. — Zjed´zmy do tego zagajnika na brzegu i spróbujmy doprowadzi´c si˛e do porzadku. ˛ Wyglad ˛ wiele znaczy w Vo Mimbre. Nie mo˙zemy przypomina´c bandy włócz˛egów. Na rozdro˙zu stały trzy postacie w brazowych ˛ szatach, pokornie chylac ˛ głowy i proszaco ˛ wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ece. Pan Wilk s´ciagn ˛ ał ˛ wodze i podjechał wolno. Zamienił z nimi kilka słów, po czym wr˛eczył ka˙zdemu monet˛e. — Kto to? — zapytał Garion. — Mnisi z Mar Terrin — odparł Silk. — Gdzie to jest? 76
— Klasztor znajduje si˛e w południowo-wschodniej Tolnedrze, gdzie kiedy´s był Maragor. Mnisi próbuja˛ ukoi´c duchy Maragów. Pan Wilk skinał ˛ r˛eka.˛ Ruszyli, mijajac ˛ trzech z˙ ebrzacych ˛ mnichów. — Mówia,˛ z˙ e w ciagu ˛ ostatnich dwóch tygodni nie przeje˙zd˙zali t˛edy z˙ adni Murgowie. — Mo˙zna im wierzy´c? — upewnił si˛e Hettar. — Raczej tak. Mnisi nigdy nie kłamia.˛ — Wi˛ec ka˙zdemu, kto b˛edzie przeje˙zd˙zał, powiedza,˛ z˙ e tu byli´smy? — spytał Barak. Wilk skinał ˛ głowa.˛ — Odpowiedza˛ na ka˙zde pytanie, jakie im si˛e zada. — Nieprzyjemny obyczaj — burknał ˛ ponuro Barak. Pan Wilk wzruszył ramionami i poprowadził ich miedzy drzewa nad rzeka.˛ — To wystarczy — zdecydował i zeskoczył z siodła na trawiasta˛ łak˛ ˛ e. Odczekał chwil˛e, by pozostali równie˙z stan˛eli na ziemi. — Posłuchajcie — zaczał. ˛ — Jedziemy do Vo Mimbre. Musicie bardzo uwa˙za´c na to, co mówicie. Mimbraci sa˛ dra˙zliwi i najprostsze słowo mo˙ze by´c uznane za obraz˛e. — Sadz˛ ˛ e, ojcze, z˙ e powiniene´s wło˙zy´c te biała˛ szat˛e, która˛ dostałe´s od Fulracha — przerwała mu ciocia Pol, otwierajac ˛ juki. — Prosz˛e ci˛e, Pol — obruszył si˛e Wilk. — Próbuj˛e co´s wytłumaczy´c. — Wszyscy słyszeli, ojcze. Masz skłonno´sci do zbyt szczegółowych wyja´snie´n. — Uniosła biała˛ szat˛e i przyjrzała si˛e jej krytycznie. — Powiniene´s staranniej ja˛ poskłada´c. Jest pognieciona. — Nie wło˙ze˛ tego — oznajmił twardo. — Owszem, wło˙zysz ojcze — zapewniła ze słodycza.˛ — Mo˙ze b˛edziemy si˛e o to kłóci´c jeszcze godzin˛e czy dwie, ale i tak w ko´ncu b˛edziesz ja˛ miał na sobie. Dlaczego nie zaoszcz˛edzi´c ci czasu i nerwów? — To głupie — poskar˙zył si˛e. — Wiele jest głupich rzeczy, ojcze. Znam Arendów lepiej od ciebie. Zyskasz szacunek, je´sli b˛edziesz odpowiednio wygladał. ˛ Mandorallen, Hettar i Barak wło˙za˛ zbroje; Durnik, Silk i Garion te kaftany, które w Sendarii dostali od Fulracha. Ja b˛ed˛e ubrana w moja˛ bł˛ekitna˛ sukni˛e, a ty w biała˛ szat˛e. Nalegam, ojcze. — Co? Słuchaj no, Polgaro. . . — Uspokój si˛e, ojcze — rzuciła oboj˛etnie, badajac ˛ niebieski kubrak Gariona. Twarz Wilka pociemniała, a oczy niebezpiecznie wyszły z orbit. — Czy co´s jeszcze? — spytała, patrzac ˛ spokojnie. Pan Wilk zrezygnował z walki. — Jest taki madry, ˛ jak o nim mówia˛ — zauwa˙zył Silk. Godzin˛e pó´zniej znale´zli si˛e pod czystym niebem, na trakcie do Vo Mimbre. Mandorallen, znowu w l´sniacej ˛ zbroi, ze srebrno-niebieskim proporcem powiewajacym ˛ na czubku lancy otwierał kawalkad˛e. Barak w błyszczacej ˛ kolczudze i krótkiej czarnej pelerynce z nied´zwiedziej skóry jechał tu˙z za nim. Na uparte pro´sby cioci Pol wielki Cherek rozczesał splatan ˛ a˛ brod˛e, a nawet zaplótł na nowo włosy. Pan Wilk w białej szacie był naburmuszony i mruczał co´s pod nosem. Ciocia Pol z powaga˛ jechała obok niego w krótkiej, obszytej futrem pelerynce i czepcu z bł˛ekitnej satyny na ci˛ez˙ kiej masie ciemnych włosów. Garion i Durnik z´ le si˛e czuli w wytwornych strojach, za to Silk z fasonem nosił swój kubrak i czarna˛ aksamitna˛ czapk˛e. Jedynym ust˛epstwem Hettara był pier´scie´n z kutego srebra, którym zastapił ˛ prosty skórzany rzemie´n, jakim zwykle zwiazywał ˛ kosmyk włosów.
77
Poddani, a nawet rycerze spotkani na trakcie schodzili z drogi i pozdrawiali ich z szacunkiem. Dzie´n był ciepły, trakt dobrze utrzymany, a konie silne. Wczesnym popołudniem stan˛eli na szczycie wzgórza, skad ˛ trakt opadał lekko, prowadzac ˛ prosto do bram Vo Mimbre.
Rozdział 10
Stolica mimbra´nskich Arendów wyrastała jak góra ponad migocac ˛ a˛ rzeka.˛ Masywne blanki wie´nczyły grube, wysokie mury, a pot˛ez˙ ne wie˙ze i smukłe iglice z proporcami na wierzchołkach l´sniły złotem w popołudniowym sło´ncu. — Oto Vo Mimbre — oznajmił z duma˛ Mandorallen. — Królowa miast. Na tej skale fala Angaraków rozbiła si˛e, cofn˛eła i rozbiła raz jeszcze. Na tym polu spotkali swa˛ zgub˛e. Dusza i serce Arendii trwaja˛ w murach fortecy, a moc ciemno´sci nie zdoła jej zwyci˛ez˙ y´c. — Byli´smy ju˙z tutaj, Mandorallenie — mruknał ˛ kwa´sno pan Wilk. — Nie bad´ ˛ z niegrzeczny, ojcze — upomniała go ciocia Pol. Po czym zwróciła si˛e do Mandorallena i ku zdumieniu Gariona przemówiła takim stylem, jakiego nie słyszał jeszcze z jej ust. — Azali zechcesz, dzielny rycerzu, zawie´sc´ nas spiesznie do pałacu króla twego? Albowiem naradzi´c si˛e musimy w kwestiach zaiste zwłoki najmniejszej nie znosza˛ cych. — Mówiła bez s´ladu za˙zenowania, jakby te archaiczne formy były dla niej zupełnie naturalne. — Jako z˙ e´s najwi˛ekszym jest z z˙ yjacych ˛ rycerzy, oddajemy si˛e pod obron˛e twego ramienia. Mandorallen, po chwili zaskoczenia, z brz˛ekiem zbroi zeskoczył z rumaka bojowego i padł przed nia˛ na kolana. — Lady Polgaro — o´swiadczył głosem, w którym wibrowały tony gł˛ebokiego szacunku, a nawet czci. — Przyjmuj˛e t˛e misj˛e i doprowadz˛e ci˛e bezpiecznie przed oblicze króla Korodullina. Gdyby ktokolwiek s´miał kwestionowa´c najwy˙zsze twe prawo do uwagi władcy, na własnym ciele pozna gł˛ebi˛e swych bł˛edów. Ciocia Pol u´smiechn˛eła si˛e wdzi˛ecznie, a on d´zwi˛eczac ˛ zbroja˛ dopadł siodła i kłusem ruszył na czele. Kipiał wr˛ecz bitewna˛ ochota.˛ — Co to miało znaczy´c? — zapytał Wilk. — Mandorallen potrzebuje czego´s, co odwróci jego my´sli od kłopotów. Przez ostatnie par˛e dni był wyra´znie nieswój. Kiedy zbli˙zyli si˛e do miasta, Garion dostrzegł na murach s´lady uderze´n w miejscach, gdzie miotane katapultami Angaraków ci˛ez˙ kie głazy trafiały w twarda˛ skał˛e. Odpryski i rysy na blankach były pozostało´scia˛ ulewy strzał o stalowych grotach. Kamienny łuk bramy miasta ujawniał niezwykła˛ grubo´sc´ murów, a okute z˙ elazem wrota były masywne. Ze stukiem kopyt wjechali na waskie, ˛ kr˛ete uliczki. Mijani ludzie wywodzili si˛e na ogół z gminu i szybko schodzili z drogi. Twarze m˛ez˙ czyzn w brunatnych tunikach i kobiet w połatanych sukniach były oboj˛etne, bez s´ladu ciekawo´sci. — Chyba si˛e nami nie interesuja˛ — szepnał ˛ Durnikowi Garion. — Nie sadz˛ ˛ e, by pro´sci ludzie i szlachta zwracali na siebie uwag˛e — odparł kowal. ˙ a˛ obok siebie, ale nic o sobie nie wiedza.˛ Mo˙ze to jest przyczyna˛ nieszcz˛es´c´ — Zyj
79
Arendii. Garion za smutkiem pokiwał głowa.˛ Wprawdzie gmin nie przejawiał zainteresowania, jednak szlachta w pałacu płon˛eła z ciekawo´sci. Wiadomo´sc´ o ich wje´zdzie do miasta musiała ich wyprzedzi´c, gdy˙z w oknach i na parapetach pałacu tłoczyli si˛e ludzie w barwnych strojach. — Zwolnij kroku, panie rycerzu! — zawołał stojacy ˛ na parapecie m˛ez˙ czyzna o ciemnych włosach i brodzie, w czarnej aksamitnej opo´nczy narzuconej na wypolerowana˛ kolczug˛e. — Unie´s przyłbic˛e, abym mógł ci˛e pozna´c. Zdumiony Mandorallen zatrzymał si˛e przed zamkni˛eta˛ brama˛ i odsunał ˛ przyłbic˛e. — Có˙z to za nieuprzejmo´sc´ ? — zapytał gro´znie. — Jam jest, jak s´wiat wie cały, Mandorallen, baron Vo Mandor. Z pewno´scia˛ dostrzegasz herb na mej tarczy. — Ka˙zdy mo˙ze nosi´c cudzy herb — stwierdził lekcewa˙zaco ˛ tamten. Twarz Mandorallena pociemniała. — Azali sadzisz, ˛ z˙ e jest kto´s w´sród z˙ yjacych, ˛ kto s´miałby fałszywie poda´c si˛e za mnie? — Sir Andorigu! — zawołał z parapetu inny rycerz. — To w istocie sir Mandorallen. W zeszłym roku spotkałem si˛e z nim w szrankach wielkiego turnieju, a spotkanie to kosztowało mnie złamane rami˛e i dzwonienie w uszach, które po dzi´s dzie´n nie ustało. — Ach — odparł sir Andorig. — Skoro s´wiadczysz za nim, sir Helberginie, przyznam, z˙ e zaiste jest to b˛ekart z Vo Mandor. — Wkrótce b˛edziesz chyba musiał co´s z nim zrobi´c — mruknał ˛ do Mandorallena Barak. — Takie˙z odnosz˛e wra˙zenie — przyznał rycerz. — Kim jednak˙ze sa˛ ci inni za toba,˛ panie rycerzu, którzy tak˙ze pragna˛ przekroczy´c te progi? — chciał wiedzie´c sir Andorig. — Nie pozwol˛e, by otworzono bram˛e przed obcymi z dalekich stron. Mandorallen wyprostował si˛e w siodle. — Patrzcie! — zawołał głosem, słyszanym chyba w całym mie´scie. — Przynosz˛e wam honor bez miary. Otwórzcie na o´scie˙z pałacowa˛ bram˛e i gotujcie si˛e, ka˙zdy z osobna i wszyscy razem, do zło˙zenia hołdu. Spogladacie ˛ bowiem w s´wi˛ete oblicze Belgaratha Czarodzieja, Człowieka Przedwiecznego, i na boska˛ posta´c jego córki, lady Polgary, którzy przybyli do Vo Mimbre, by o rozmaitych sprawach radzi´c z władca˛ Arendii. — Czy to nie przesada? — zapytał szeptem Garion. — Taki maja˛ tu zwyczaj, skarbie — odparła spokojnie ciocia Pol. — W kontaktach z Arendami pewna ekstrawagancja jest konieczna, by zwróci´c ich uwag˛e. — A któ˙z ci˛e zapewnił, z˙ e to w istocie lord Belgarath? — w głosie Andoriga zabrzmiał cie´n szyderstwa. — Nie zegn˛e kolan przed nieznanym włócz˛ega.˛ — Azali˙z watpisz ˛ w moje słowa, rycerzu? — zapytał Mandorallen niebezpiecznie cichym głosem. — Zechcesz mo˙ze zej´sc´ tutaj i próbie podda´c swe watpliwo´ ˛ sci? Czy raczej wolisz na podobie´nstwo kundla kry´c si˛e za parapetem i ujada´c na lepszych od siebie? — To było dobre — stwierdził z uznaniem Barak. Mandorallen u´smiechnał ˛ si˛e dyskretnie. — To do niczego nie prowadzi — mruknał ˛ pan Wilk. — B˛ed˛e chyba musiał udowodni´c temu sceptykowi to i owo. Inaczej nigdy nie wejdziemy i nie zobaczymy Korodullina. Zsunał ˛ si˛e z siodła i w zamy´sleniu zdjał ˛ z ko´nskiego ogona gałazk˛ ˛ e, która zaczepiła si˛e gdzie´s w drodze. Potem w swej l´sniaco ˛ białej szacie stanał ˛ na s´rodku placu. 80
— Panie rycerzu! — zawołał łagodnym głosem. — Widz˛e, z˙ e´s człowiekiem ostro˙znym. To godna cecha, ale mo˙ze zaprowadzi´c ci˛e zbyt daleko. — Nie jestem dzieckiem, starcze — odparł ciemnowłosy rycerz tonem zbli˙zajacym ˛ si˛e do granicy obrazy. — Daj˛e wiar˛e temu tylko, co potwierdza˛ me własne oczy. — To smutne, gdy wierzy si˛e w tak niewiele — ocenił Wilk. Pochylił si˛e i wsunał ˛ gałazk˛ ˛ e mi˛edzy dwa granitowe bloki u swych stóp. Odstapił ˛ o krok i wyciagn ˛ ał ˛ dło´n. Twarz miał niezwykle łagodna.˛ — Wy´swiadcz˛e ci przysług˛e, sir Andorigu — oznajmił. — Odrodz˛e twoja˛ wiar˛e. Patrz uwa˙znie. Wymówił cicho jedno słowo, którego Garion nie dosłyszał, wywołało ono jednak znajoma˛ ju˙z fal˛e w jego umy´sle. Z poczatku ˛ nic si˛e nie działo. Potem oba głazy wypi˛etrzyły si˛e ze zgrzytem, a gałazka ˛ pogrubiała i rosnac ˛ si˛egn˛eła wyciagni˛ ˛ etej dłoni pana Wilka. Z pałacu dobiegły okrzyki zdumienia, gdy młode p˛edy strzeliły na boki. Wilk podniósł dło´n wy˙zej, a gałazka ˛ rosła posłusznie. P˛edy si˛egały wcia˙ ˛z dalej. Teraz było to ju˙z młode drzewo i wcia˙ ˛z rosło. Jeden z granitowych bloków p˛ekł z suchym trzaskiem. Zaległa absolutna cisza i wszystkie oczy wpatrywały si˛e w drzewo. Pan Wilk wyciagn ˛ ał ˛ obie r˛ece i odwrócił je dło´nmi do góry. Przemówił znowu, a czubki gał˛ezi nabrzmiały wypuszczajac ˛ paczki. ˛ A potem drzewo okryło si˛e kwiatami o białych i róz˙ owych płatkach. — Jabło´n, Pol. Nie sadzisz? ˛ — rzucił przez rami˛e. — Na to wyglada, ˛ ojcze — przyznała. Delikatnie poklepał pie´n i zwrócił si˛e do rycerza, który dr˙zacy ˛ i blady opadł na kolana. — A wi˛ec, sir Andorigu — zapytał. — W co teraz wierzysz? — Wybacz mi prosz˛e, s´wi˛ety Belgaracie — błagał zduszonym głosem Andorig. Pan Wilk wyprostował si˛e i przemówił surowo, a jego słowa układały si˛e w miarowe kadencje mowy Arendów równie łatwo, jak wcze´sniej cioci Pol. — Naznaczam ci tedy, rycerzu, obowiazek ˛ troski o to drzewo. Wyrosło bowiem, by twa˛ wiar˛e i ufno´sc´ odrodzi´c. Dług ten spłaca´c musisz czuło´scia˛ i miło´scia,˛ z jaka˛ potrzeby jego zaspokajał b˛edziesz. Z czasem urodzi owoce, a ty zbierzesz je i oddasz ka˙zdemu, kto poprosi´c ci˛e zechce. Dla łaski twej duszy nie odmówisz nikomu, cho´cby najni˙zszego był stanu. Jako drzewo wolno owoce swe daje, tako i ty wolno oddawał je b˛edziesz. — Ładne posuni˛ecie — pochwaliła ciocia Pol. Wilk mrugnał ˛ wesoło. — Uczyni˛e, co mi nakazałe´s, s´wi˛ety Belgaracie — wykrztusił sir Andorig. — Kln˛e si˛e na me serce. Pan Wilk wrócił do swego wierzchowca. — Przynajmniej zrobi w z˙ yciu jedna˛ po˙zyteczna˛ rzecz — mruknał. ˛ Nikt ju˙z nie dyskutował. Bramy pałacu rozwarły si˛e ze zgrzytem, a oni wjechali na wewn˛etrzny dziedziniec i zsiedli z koni. Dworzanie kl˛eczeli, niektórzy nawet płakali wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ece, by dotkna´ ˛c szaty pana Wilka. Post˛epujac ˛ za Mandorallenem szli przez szerokie, wyło˙zone gobelinami korytarze, a za ich plecami rósł coraz wi˛ekszy tłum. Otworzyły si˛e przed nimi drzwi sali tronowej. Komnata była wielka,˛ wysoko sklepiona˛ hala˛ z rze´zbionymi filarami si˛egajacy˛ mi stropu. Ogromne, waskie ˛ okna mi˛edzy nimi przepuszczały przez witra˙ze promienie s´wiatła jakby układane z klejnotów. Podłoga była z polerowanego marmuru, a na przykrytym dywanem podwy˙zszeniu stał podwójny tron Arendii. Za nim zwieszały si˛e ci˛ez˙ kie purpurowe kotary. Po bokach wisiała staro˙zytna bro´n dwudziestu pokole´n 81
arendzkich królów. Lance, maczugi i ogromne miecze, wy˙zsze ni˙z ktokolwiek z ludzi, tkwiły mi˛edzy postrz˛epionymi wojennymi proporcami zapomnianych władców. Korodullin z Arendii był młodym, z wygladu ˛ chorowitym m˛ez˙ czyzna˛ w wyszywanej złotem purpurowej szacie. Du˙za˛ złota˛ koron˛e nosił tak, jakby była dla niego za ci˛ez˙ ka. Obok władcy na podwójnym tronie zasiadła pi˛ekna i blada królowa. Nieco boja´zliwie spogladali ˛ na tłum otaczajacy ˛ pana Wilka, który zbli˙zył si˛e do szerokich stopni wiodacych ˛ do tronu. — Królu mój. — Mandorallen przykl˛eknał ˛ na jedno kolano. — Oto staje w twej obecno´sci s´wiatobliwy ˛ Belgarath, ucze´n Aldura i opoka, na której od poczatku ˛ czasu wspierały si˛e królestwa Zachodu. — On wie, kim jestem, Mandorallenie — wtracił ˛ pan Wilk. Wystapił ˛ i skłonił si˛e lekko. — Bad´ ˛ zcie pozdrowieni, Korodullinie i Mayaserano. Przykro mi, z˙ e wcze´sniej nie mieli´smy okazji si˛e pozna´c. — Zaszczyt to dla nas, szlachetny Belgaracie — odparł młody władca głosem, którego d´zwi˛eczne tony kontrastowały z delikatnym wygladem. ˛ — Ojciec mój cz˛esto o tobie mówił — dodała królowa. — Byli´smy dobrymi przyjaciółmi — zapewnił Wilk. — Pozwólcie mi przedstawi´c córk˛e ma,˛ Polgar˛e. ´ — Pani. — Król z szacunkiem pochylił głow˛e. — Swiat cały zna twa˛ pot˛eg˛e, lecz ludzie zbyt rzadko wychwalali twoja˛ urod˛e. — Na pewno si˛e polubimy — odparła ciepło ciocia Pol i u´smiechn˛eła si˛e do Korodullina. — Serce me dr˙zy na widok kwiatu wszelkiej kobieco´sci — o´swiadczyła królowa. Ciocia Pol spojrzała na nia˛ w zamy´sleniu. — Musimy porozmawia´c, Mayaserano — o´swiadczyła z powaga.˛ — Na osobno´sci i bez zwłoki. Królowa była zaskoczona. Pan Wilk przedstawił pozostałych i po kolei składali pokłon przed władca.˛ — Witajcie, czcigodni go´scie — rzekł król. — Mój skromny dwór niegodny jest tak szlachetnej kompanii. — Nie mamy zbyt wiele czasu, Korodullinie — o´swiadczył Wilk. — Go´scinno´sc´ dworu Arendii jest cudem tego s´wiata. Nie chciałbym urazi´c ciebie ani twej pi˛eknej królowej, pomijajac ˛ elementy protokołu, które ozdoba˛ sa˛ tych progów. Mam jednak pewne informacje, które musz˛e przekaza´c ci na osobno´sci. Sprawa jest niezwykle pilna. — Natychmiast zatem jestem do twej dyspozycji. — Król wstał. — Wybaczcie nam, przyjaciele — zwrócił si˛e do zebranej w sali szlachty. — Jednakowo˙z ten staro˙zytny przyjaciel naszego królewskiego rodu posiada informacje, które dla naszych tylko uszu sa˛ przeznaczone, a przy tym pilne bez miary. Pozwólcie wi˛ec, prosz˛e, z˙ e oddalimy si˛e teraz na czas niedługi, by wysłucha´c owych wie´sci. Powrócimy wkrótce. — Polgaro — rzucił pan Wilk. — Nie zwlekaj, ojcze — odparła. — W tej chwili musz˛e pomówi´c z Mayaserana˛ o sprawach niezwykle dla niej istotnych. — Nie mo˙zesz z tym zaczeka´c? — Nie, ojcze, nie mog˛e. Uj˛eła królowa˛ pod rami˛e i wyszły obie. Pan Wilk spogladał ˛ za nia˛ przez chwil˛e, wzruszył ramionami i wraz z Korodullinem tak˙ze opu´scił sal˛e tronowa.˛ Zapadła kłopotliwa cisza. — Wysoce niewła´sciwe — stwierdził z przygana˛ stary dworzanin o rzadkich siwych włosach. 82
— Konieczny po´spiech, panie — wyja´snił mu Mandorallen. — Jak suponował czcigodny Belgarath, misja nasza niezwykła˛ ma wag˛e dla przetrwania królestw Zachodu. Nasz Pradawny Wróg wkrótce znów mo˙ze wyruszy´c. Niewiele, l˛ekam si˛e, czasu pozostało do dnia, gdy na mimbra´nskich rycerzach skupi si˛e znowu impet straszliwej wojny. — Niech b˛edzie błogosławiony j˛ezyk, co takie wie´sci przynosi! — zawołał siwowłosy m˛ez˙ czyzna. — Bałem si˛e bowiem, z˙ e obejrzałem ju˙z swa˛ ostatnia˛ bitw˛e i w zdziecinnieniu na ło˙zu umr˛e. Dzi˛eki wielkiemu Chaldanowi, z˙ e wigor zachowa´c mi pozwolił i z˙ e me siły nie odeszły z upływem ledwie o´smiu dziesiatków ˛ lat. Garion samotnie stanał ˛ pod s´ciana,˛ próbujac ˛ rozwiaza´ ˛ c swój problem. Wydarzenia przywiodły go na dwór króla Korodullina, zanim zda˙ ˛zył si˛e przygotowa´c do wypełnienia nieprzyjemnego obowiazku. ˛ Dał słowo Lelldorinowi, z˙ e przeka˙ze władcy pewne informacje, nie miał jednak poj˛ecia, jak zacza´ ˛c. Onie´smielała go wyszukana etykieta arendzkiego dworu, tak ró˙zna od rubasznych obyczajów w pałacu Anhega w Val Alorn czy niemal domowej atmosfery u króla Fulracha w Sendarii. To było Vo Mimbre i sam pomysł, z˙ e wykrzyczy wszystko, co wie o szale´nczym spisku grupki asturskich zapale´nców, tak jak wykrzyczał wiadomo´sc´ o jarlu Jarviku w Chereku, wydawał si˛e teraz wykluczony. Nagle uderzyły go wspomnienia. Sytuacja była tak podobna, z˙ e przypominała jaka´ ˛s zło˙zona˛ rozgrywk˛e. Ruchy na planszy były niemal identyczne: wtedy i teraz znalazł si˛e w pozycji, gdy musiał zablokowa´c kluczowe posuni˛ecie, po którym ginie król, a pa´nstwo pogra˙ ˛za si˛e w chaosie. Czuł si˛e dziwnie bezradny, jak gdyby całym jego z˙ yciem kierowały palce dwóch graczy bez twarzy, przesuwajacych ˛ piony po tej samej planszy. A gra, o ile mógł to osadzi´ ˛ c, trwała ju˙z cała˛ wieczno´sc´ . Nie miał z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci w kwestii tego, co powinno by´c zrobione. Jednak to on musiał znale´zc´ sposób, by tego dokona´c. Król Korodullin był wyra´znie wstrza´ ˛sni˛ety, gdy pół godziny pó´zniej wkroczył do sali tronowej u boku pana Wilka. Z trudem panował nad soba.˛ — Wybaczcie, szlachetni panowie — przeprosił. — Jednak˙ze niepokojace ˛ usłyszałem wie´sci. Zapomnijmy wszak˙ze o troskach i s´wi˛etujmy t˛e wiekopomna˛ wizyt˛e. Przywołajcie grajków i ka˙zcie gotowa´c bankiet. Przy drzwiach nastapiło ˛ jakie´s poruszenie. Człowiek w czarnej szacie wkroczył do sali tronowej eskortowany przez sze´sciu mimbra´nskich rycerzy w pełnej zbroi. Spogla˛ dali podejrzliwe, trzymajac ˛ dłonie na r˛ekoje´sciach mieczy, jakby wyzywali ka˙zdego, by odwa˙zył si˛e stana´ ˛c na drodze ich przywódcy. Kiedy m˛ez˙ czyzna podszedł bli˙zej, Garion dostrzegł kanciaste oczy i blizny na policzkach. Ten człowiek był Murgiem. Barak stanowczym gestem chwycił Hettara za rami˛e. Murgo najwyra´zniej ubierał si˛e w po´spiechu i z trudem chwytał oddech po szybkim marszu. — Wasza królewska mo´sc´ — wysapał, składajac ˛ dworski pokłon przed Korodullinem. — Wła´snie mi doniesiono, z˙ e go´scie zjawili si˛e na twym dworze. Pospieszyłem wi˛ec, by powita´c ich w imieniu mego pana, Taura Urgasa. Korodullin zesztywniał. — Nie przypominam sobie, bym ci˛e tu wzywał, Nachaku — o´swiadczył chłodno. — Jest wi˛ec tak, jakom si˛e obawiał — odparł Murgo. — Posła´ncy owi z´ le o mojej rasie mówili, próbujac ˛ zerwa´c przyja´zn´ , jaka trwa mi˛edzy tronami Arendii i Cthol Murgos. Smuci mnie, z˙ e wasza wysoko´sc´ ucho nadstawiał tym oszczerstwom, nie dajac ˛ mi zaiste z˙ adnej szansy obrony. Czy to godne post˛epowanie, wasza królewska mo´sc´ ? — Kto to jest? — spytał Korodullina pan Wilk.
83
— Nachak — wyja´snił król. — Ambasador Cthol Murgos. Zali˙z mam ci˛e przedstawi´c, o Staro˙zytny? — To zb˛edne — stwierdził oboj˛etnie pan Wilk. — Ka˙zdy Murgo na tym s´wiecie wie, kim jestem. Matki w Cthol Murgos strasza˛ moim imieniem nieposłuszne dzieci. — Ale ja nie jestem dzieckiem, starcze — rzekł wzgardliwie Nachak. — Nie l˛ekam si˛e ciebie. — To du˙za nieostro˙zno´sc´ — zauwa˙zył Silk. D´zwi˛ek imienia Murga podziałał na Gariona jak cios. Patrzac ˛ na poznaczona˛ bliznami twarz człowieka, który tak wykorzystał Lelldorina i jego przyjaciół, chłopiec pojał, ˛ z˙ e grajacy ˛ ponownie przesun˛eli pionki i ustawili je w decydujacej ˛ pozycji. Wynik rozgrywki raz jeszcze zale˙zał tylko od niego. — Jakie kłamstwa powtórzyłe´s królowi? — zapytał pana Wilka Nachak. ˙ — Zadnych kłamstw, Nachaku. Tylko prawd˛e. To zupełnie wystarczy. — Protestuj˛e, wasza wysoko´sc´ — ambasador zwrócił si˛e do króla. — Goraco ˛ protestuj˛e. Cały s´wiat wie o jego nienawi´sci do mego narodu. Jak mogłe´s pozwoli´c, by zatruł kłamstwami twoje uczucia wobec nas? — Zapomniał o zaistach i azali˙zach — mruknał ˛ drwiaco ˛ Silk. — Jest zdenerwowany — odparł Barak. — Zdenerwowani Murgowie sa˛ zwykle niezr˛eczni. To jedna z ich wad. — Alornowie! — warknał ˛ pogardliwie Nachak. — Zgadza si˛e, Murgu — przyznał lodowatym tonem Barak. Wcia˙ ˛z s´ciskał rami˛e Hettara. Nachak spojrzał i jego oczy rozszerzyły si˛e nagle, jakby dopiero teraz zauwa˙zył Algara. Cofnał ˛ si˛e przed pełnym nienawi´sci wzrokiem Hettara, a jego sze´sciu rycerzy zbli˙zyło si˛e czujnie. — Wasza wysoko´sc´ — syknał. ˛ — Poznaj˛e tego człowieka. To Hettar z Algarii, znany morderca. Z˙ adam, ˛ by´s go aresztował. — Z˙ adasz, ˛ Nachaku? — powtórzył król, a jego oczy błysn˛eły gro´znie. — Azali z˙ adania ˛ s´miesz mi stawia´c na moim własnym dworze? — Wybacz mi, wasza królewska mo´sc´ — przeprosił szybko Nachak. — Ale widok tej bestii tak wyprowadził mnie z równowagi, z˙ e zapomniałem o manierach. — Rozsadek ˛ nakazywałby ci odej´sc´ , Nachaku — poradził pan Wilk. — To niedobry pomysł, by Murgo przebywał samotnie w obecno´sci tak wielu Alornów. W takich warunkach zdarzaja˛ si˛e czasem wypadki. — Dziadku — odezwał si˛e natarczywie Garion. Nie wiedział skad, ˛ ale miał pewno´sc´ , z˙ e musi przemówi´c. Nachak nie mo˙ze opu´sci´c sali tronowej. Gracze bez twarzy dokonali ostatnich posuni˛ec´ i tutaj wła´snie rozgrywka musi si˛e rozstrzygna´ ˛c. — Dziadku — powtórzył. — Musz˛e ci co´s powiedzie´c. — Nie teraz, Garionie. — Wilk wcia˙ ˛z wpatrywał si˛e gro´znym wzrokiem w Murga. — To wa˙zne, dziadku. Bardzo wa˙zne. Pan Wilk odwrócił si˛e, jakby chciał odpowiedzie´c mu gniewnie, ale wtedy co´s zauwa˙zył — co´s, czego nie mógł zobaczy´c nikt inny w tej komnacie — i w zdumieniu otworzył szeroko oczy. — Dobrze, Garionie — rzekł z niezwykłym spokojem. — Mów. — Pewni ludzie planuja˛ zgładzenie króla Arendii. — Garion powiedział to gło´sniej, ni˙z zamierzał. Nagła cisza i zapadła w sali tronowej. Nachak zbladł, odruchowo przesunał ˛ dło´n do r˛ekoje´sci miecza i znieruchomiał. Garion z cała˛ wyrazisto´scia˛ zdał sobie spraw˛e, z˙ e tu˙z za nim stoi ogromny Barak, a obok Hettar w czarnej skórze, pos˛epny jak sama s´mier´c. Nachak cofnał ˛ si˛e i skinał ˛
84
na swych zakutych w stal rycerzy. Natychmiast utworzyli wokół niego ochronny krag. ˛ Si˛egn˛eli do broni. — Nie zostan˛e tu ani chwili, by wysłuchiwa´c takich oszczerstw — oznajmił Murgo. — Nie dałem ci przyzwolenia, by´s odszedł, Nachaku — przypomniał mu chłodno Korodullin. — Przez pewien czas jeszcze twa obecno´sc´ b˛edzie po˙zadana. ˛ Młody władca surowo i z moca˛ spojrzał w oczy ambasadora. Potem zwrócił si˛e do Gariona. — Mów s´miało, chłopcze, i z niczyjej strony nie l˛ekaj si˛e odwetu za twe słowa. Garion nabrał tchu. — Nie znam dokładnie wszystkich szczegółów, wasza królewska mo´sc´ — wyjas´nił. — Dowiedziałem si˛e o tym przypadkiem. — Powiedz, ile mo˙zesz — zach˛ecił król. — Z tego co wiem, kiedy latem wasza królewska mo´sc´ wyruszy do Vo Astur, grupa ludzi zamierza dokona´c zamachu gdzie´s na trakcie. — Z pewno´scia˛ asturscy zdrajcy — uznał siwowłosy dworzanin. — Oni nazywaja˛ siebie patriotami — odpowiedział Garion. — Nie watpi˛ ˛ e — parsknał ˛ m˛ez˙ czyzna. — Takie próby nie sa˛ rzadko´scia˛ — o´swiadczył król. — Podejmiemy kroki, by temu zapobiec. Dzi˛eki ci za to ostrze˙zenie. — To nie wszystko, wasza wysoko´sc´ — mówił dalej Garion. — Kiedy zaatakuja,˛ b˛eda˛ nosi´c mundury tolnedra´nskich legionistów. Silk gwizdnał ˛ przez z˛eby. — Chodzi o to, by szlachta uwierzyła, z˙ e zostałe´s zamordowany przez Tolnedran. Ci ludzie sa˛ pewni, z˙ e Mimbre natychmiast wypowie wojn˛e imperium, a kiedy to nastapi, ˛ wkrocza˛ tu legiony. Wtedy, gdy wszyscy rusza˛ do walki, ogłosza˛ niepodległo´sc´ Asturii wobec tronu Arendii. Wierza˛ w poparcie wszystkich Asturów. — Rozumiem — zamy´slił si˛e król. — To chytrze pomy´slany plan, cho´c przejawia subtelno´sc´ nietypowa˛ dla naszych zapalczywych asturskich braci. Jednak˙ze nic jeszcze nie usłyszałem, co by łaczyło ˛ emisariusza Taura Urgasa z ta˛ zdrada.˛ — On to wszystko wymy´slił, wasza królewska mo´sc´ . Przekazał im wszelkie informacje i dostarczył złota, by mogli kupi´c tolnedra´nskie mundury i zach˛eci´c niezdecydowanych. — Kłamie! — wybuchnał ˛ Nachak. — B˛edziesz miał prawo do odpowiedzi, Nachaku — uspokoił go władca, po czym zwrócił si˛e do Gariona. — Chc˛e zbada´c t˛e spraw˛e dokładniej. Jak˙ze zdobyłe´s te wiadomo´sci? — Nie mog˛e powiedzie´c, wasza wysoko´sc´ — odparł z wysiłkiem Garion. — Dałem słowo. Jeden z tych ludzi wyznał mi wszystko, by dowie´sc´ , z˙ e jest moim przyjacielem. Powierzył mi własne z˙ ycie, aby pokaza´c, jak bardzo mi ufa. Nie mog˛e go zdradzi´c. — Twa lojalno´sc´ zaiste dobrze s´wiadczy o tobie, młody Garionie — pochwalił go król. — Jednak˙ze oskar˙zenie ambasadora Murgów niezwykłej jest wagi. Azali zdołasz, nie zdradzajac ˛ zaufania, wykaza´c prawd˛e swych słów? Garion bezradnie pokr˛ecił głowa.˛ — To powa˙zna sprawa, wasza królewska mo´sc´ — o´swiadczył Nachak. — Jestem osobistym przedstawicielem Taura Urgasa. Ten kłamliwy urwis to wychowanek Belgaratha, a jego szalona, nie poparta dowodami opowie´sc´ to oczywista próba wbicia klina niezgody mi˛edzy trony Arendii i Cthol Murgos. Nie mo˙zna pozwoli´c, by rzucano takie oskar˙zenia. Trzeba zmusi´c chłopca, by wskazał tych wymy´slonych spiskowców albo przyznał, z˙ e kłamie. — Dał słowo, Nachaku — przypomniał król. 85
— To on tak twierdzi. — Murgo skrzywił si˛e z lekcewa˙zeniem. — Wypróbujmy go. Godzina w izbie tortur mo˙ze go skłoni´c do mówienia. — Na ogół nie z˙ ywi˛e zaufania do zezna´n składanych na m˛ekach — o´swiadczył Korodullin. — Je´sli zadowoli to wasza˛ królewska˛ mo´sc´ — wtracił ˛ Mandorallen — mo˙ze to by´c, z˙ e pomog˛e rozwiaza´ ˛ c t˛e kwesti˛e. Garion rzucił mu pełne l˛eku spojrzenie. Mandorallen znał Lelldorina i bez trudu mógł odgadna´ ˛c prawd˛e. Co wi˛ecej, Mandorallen był Mimbratom, a Korodullin jego królem. Nie tylko nic go nie zmuszało do milczenia, ale obowiazek ˛ wła´sciwie nakazywał wyzna´c wszystko, co wie. — Sir Mandorallenie — odpowiedział z powaga˛ król. — Legendarne jest twe oddanie sprawie prawdy i honoru. Azali zdołasz wskaza´c owych spiskowców? Pytanie zawisło gro´znie w powietrzu. — Nie, panie — odparł stanowczo Mandorallen. — Wiem jednak˙ze, i˙z Garion prawdomównym i uczciwym jest chłopcem. R˛ecz˛e za niego. — To słabe dowody — stwierdził Nachak. — Ja o´swiadczam, z˙ e on kłamie. I do czego to nas prowadzi? — Chłopiec jest mym towarzyszem — rzekł Mandorallen. — Nie b˛ed˛e narz˛edziem słu˙zacym ˛ do złamania jego słowa, bowiem honor tego młodzie´nca równie jest mi drogi jak mój własny. Nasze prawa stanowia˛ wszak˙ze, i˙z sprawa, której dowodów brakuje, mo˙ze by´c rozstrzygni˛eta przez prób˛e walki. Stan˛e w szranki za tego chłopca. O´swiadczam przy wszystkich zgromadzonych, z˙ e ten oto Nachak to zdradziecki łotr, co wraz z innymi spisek uknuł, by zgładzi´c mego króla. Zdjał ˛ stalowa˛ r˛ekawic˛e i cisnał ˛ ja˛ na podłog˛e. Łoskot jej uderzenia zabrzmiał jak grom. — Podejmij wyzwanie, Murgu — rzucił z pogarda˛ Mandorallen. — Albo niech je za ciebie przyjmie który´s z tych rycerzy-pochlebców. Udowodni˛e twe łotrostwo na ciele twoim bad´ ˛ z na ciele twego czempiona. Nachak spojrzał na r˛ekawic˛e, potem na wielkiego rycerza, stojacego ˛ przed nim w oskar˙zycielskiej pozie. Nerwowo oblizał wargi i rozejrzał si˛e. Prócz Mandorallena nikt ze zgromadzonej szlachty nie miał broni. Murgo zmru˙zył oczy w nagłej desperacji. — Zabijcie go! — warknał ˛ do sze´sciu m˛ez˙ ów w zbrojach, którzy go otaczali. Rycerze byli zaskoczeni, niepewni, co maja˛ czyni´c. — Zabijcie go! — rozkazał Nachak. — Tysiac ˛ sztuk złota dla tego, kto pozbawi go z˙ ycia! Po tych słowach twarze całej szóstki przybrały wyraz zdecydowania. Jak jeden dobyli mieczy i równa˛ linia˛ ruszyli na Mandorallena, unoszac ˛ tarcze. Rozległy si˛e krzyki i j˛eki, gdy szlachcice i ich damy starali si˛e zej´sc´ im z drogi. — Có˙z to za zdrada? — zapytał dumnie Mandorallen. — Azali˙z tak rozmiłowani jeste´scie w tym Murgu i jego złocie, z˙ e chwytacie za bro´n w obecno´sci króla, otwarcie łamiac ˛ zakazy prawa? Odrzu´ccie miecze. Zbli˙zali si˛e gro´znie, nie zwa˙zajac ˛ na jego słowa. — Bro´n si˛e, sir Mandorallenie! — zawołał Korodullin, unoszac ˛ si˛e na tronie. — Zwalniam ci˛e z ogranicze´n prawa. Barak jednak ruszył ju˙z na pomoc. Widzac, ˛ z˙ e Mandorallen nie zabrał do sali tronowej swej tarczy, zerwał ze s´ciany ogromny, dwur˛eczny miecz. — Mandorallenie! — zawołał i pchnał ˛ or˛ez˙ po podłodze. Wielki miecz sunał ˛ podskakujac ˛ lekko, a˙z Mandorallen zatrzymał go noga,˛ pochylił si˛e i chwycił za r˛ekoje´sc´ . Sze´sciu rycerzy straciło nieco pewno´sci siebie widzac, ˛ jak dwiema r˛ekami podnosi ci˛ez˙ ka,˛ sze´sciostopowa˛ kling˛e. 86
Barak z szerokim u´smiechem chwycił w jedna˛ r˛ek˛e miecz, w druga˛ swój topór bojowy. Hettar, nisko trzymajac ˛ szabl˛e, z kocia˛ zwinno´scia˛ kra˙ ˛zył wokół niezdarnych rycerzy. Garion bez namysłu tak˙ze si˛egnał ˛ po bro´n, lecz palce pana Wilka zacisn˛eły si˛e na jego przedramieniu. — Nie mieszaj si˛e do tego — rzucił starzec i odciagn ˛ ał ˛ go w bok, dalej od pola bliskiej ju˙z walki. Pierwszy cios Mandorallena trafił w uniesiona˛ pospiesznie tarcz˛e, strzaskał rami˛e rycerza w karmazynowej opo´nczy, powalił go i odepchnał ˛ na dziesi˛ec´ stóp. Barak toporem odbił pchni˛ecie, a mieczem uderzył w tarcz˛e przeciwnika. Hettar wprawnie unikał niezr˛ecznych ciosów rycerza w zbroi zdobionej zielona˛ emalia,˛ szabla˛ za´s si˛egał błyskawicznie do jego chronionej przyłbica˛ twarzy. Stalowy szcz˛ek mieczy rozlegał si˛e echem w sali tronowej Korodullina, a fontanny iskier strzelały z ostrzy. Pot˛ez˙ nymi uderzeniami Mandorallen powalił drugiego z przeciwników. Szeroki zamach dwur˛ecznego miecza trafił poni˙zej tarczy. Rycerz wrzasnał, ˛ gdy klinga rozci˛eła pancerz. Padł, broczac ˛ krwia˛ z rany si˛egajacej ˛ do połowy ciała. Chytrym ciosem topora Barak wygiał ˛ boczna˛ powierzchni˛e hełmu kr˛epego rycerza, który okr˛ecił si˛e bezwładnie i runał ˛ na posadzk˛e. Hettar wykonał pozorowany atak, po czym wsunał ˛ szabl˛e w szczelin˛e przyłbicy przeciwnika. Rycerz zesztywniał, gdy ostrze dotarło do mózgu. Wir bitewnego chaosu przesuwał si˛e po sali; szlachcice i damy odskakiwali na wszystkie strony, by unikna´ ˛c ran. Nachak patrzył z l˛ekiem, jak jego ludzie padaja˛ jeden po drugim. Potem nagle odwrócił si˛e i rzucił do wyj´scia. — Ucieka! — zawołał Garion, lecz Hettar ju˙z p˛edził za Murgiem. Straszna twarz i zakrwawiona szabla sprawiały, z˙ e grupy dworzan i płaczacych ˛ w przera˙zeniu dam rozst˛epowały si˛e, otwierajac ˛ drog˛e. Nachak dotarł ju˙z niemal do drzwi, gdy Hettar długimi skokami przedarł si˛e przez tłum i zablokował wyj´scie. Z krzykiem rozpaczy ambasador wyrwał miecz z pochwy, a Garion poczuł nagły, niespodziewany przypływ lito´sci dla tego człowieka. Murgo podniósł miecz, a Hettar s´wisnał ˛ szabla˛ prawie jak pejczem, uderzajac ˛ go w jedno, potem w drugie rami˛e. Nachak desperacko usiłował podnie´sc´ zdr˛etwiałe r˛ece, by osłoni´c głow˛e, lecz klinga Hettara nagle opadła. Potem, z niezwykła,˛ płynna˛ gracja,˛ Algar powolnym sztychem przebił Murga na wylot. Garion widział ostrze szabli, wysuwajace ˛ si˛e spomi˛edzy łopatek Nachaka. Ambasador wciagn ˛ ał ˛ powietrze, upu´scił miecz i dwiema r˛ekami chwycił nadgarstek Hettara. Jednak Algar niepowstrzymanie obracał dło´n, skr˛ecajac ˛ ostra,˛ zakrzywiona˛ kling˛e w ciele wroga. Nachak j˛eknał ˛ okropnie i zadr˙zał. Potem jego palce ze´slizn˛eły si˛e z r˛eki Hettara, a nogi ugi˛eły. Krew zabulgotała mu w płucach, gdy westchnał ˛ i wolno upadł na plecy, zsuwajac ˛ si˛e bezwładnie z ostrza szabli Hettara.
Rozdział 11
Straszliwa cisza zapadła w sali tronowej po s´mierci Nachaka. Potem dwaj członkowie jego stra˙zy przybocznej, którzy jeszcze mogli usta´c na nogach, z gło´snym trzaskiem rzucili miecze na zalana˛ krwia˛ posadzk˛e. Mandorallen podniósł przyłbic˛e i stanał ˛ przed tronem. — Panie — oznajmił z szacunkiem. — Zdrada Nachaka została wykazana poprzez prób˛e walki. — Zaiste — przyznał król. — Tego jedynie z˙ ałuj˛e, z˙ e entuzjazm twój w obronie słusznej sprawy pozbawił mnie mo˙zliwo´sci gł˛ebszego zbadania pełnego zasi˛egu łajdactw Nachaka. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e spiski, jakie knuł, same si˛e rozwia˙ ˛za,˛ gdy rozejdzie si˛e wie´sc´ o jego s´mierci. — To by´c mo˙ze — zgodził si˛e Korodullin. — Jednak˙ze chciałem si˛egna´ ˛c dalej. Czy te łajdactwa to tylko Nachaka pomysł, czy trzeba spojrze´c poza niego, a˙z do samego Taura Urgasa. — W zamy´sleniu zmarszczył brwi, po czym potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jakby chciał odepchna´ ˛c jakie´s mroczne podejrzenia. — Wielki dług zaciagn˛ ˛ eła u ciebie Arendia, Pradawny Belgaracie. M˛ez˙ na twa kompania powstrzymała ponowny wybuch wojny, o której lepiej zapomnie´c. — Ze smutkiem spojrzał na brudna˛ od krwi posadzk˛e i ciała zabitych. — Moja sala tronowa stała si˛e polem bitwy. Zaprawd˛e, nawet tutaj si˛ega klatwa ˛ Arendii. Westchnał. ˛ — Uprzatnijcie ˛ to — rozkazał krótko i odwrócił głow˛e, by nie widzie´c ponurej pracy. Dworzanie i damy zacz˛eli rozmawia´c, gdy tylko wyniesiono zwłoki i zmyto posadzk˛e, usuwajac ˛ kału˙ze lepkiej krwi. — Niezła walka — podsumował Barak, starannie wycierajac ˛ ostrze topora. — Jestem twym dłu˙znikiem, lordzie Baraku — o´swiadczył z powaga˛ Mandorallen. — Pomoc twa w sama˛ por˛e nadeszła. Barak wzruszył ramionami. — W takiej sytuacji uznałem to za wła´sciwe. Stanał ˛ przy nich Hettar. Ponura, jastrz˛ebia twarz wyra˙zała satysfakcj˛e. — Niezła robota z tym Nachakiem — pochwalił go Barak. — Mam spora˛ praktyk˛e — wyja´snił Hettar. — Gdy dochodzi do starcia, Murgowie zawsze popełniaja˛ ten sam bład. ˛ To chyba jaka´s luka w szkoleniu. — To przykre, prawda? — zmartwił si˛e nieszczerze Barak. Garion opu´scił przyjaciół. Wiedział, z˙ e to irracjonalne, ale czuł si˛e odpowiedzialny za rze´z, której był s´wiadkiem. Przelana krew i gwałtowna s´mier´c były rezultatem jego słów. Gdyby si˛e nie odezwał, martwi teraz ludzie z˙ yliby jeszcze. Niewa˙zne, jak uza-
88
sadnione — konieczne nawet — były te słowa, dr˛eczyło go poczucie winy. W takim stanie nie chciał rozmawia´c z przyjaciółmi. Bardziej ni˙z kiedykolwiek brakowało mu cioci Pol, jednak nie wróciła jeszcze do sali tronowej, musiał wi˛ec sam zmaga´c si˛e ze swym sumieniem. Ukrył si˛e w wykuszu utworzonym przez kolumny przy południowej s´cianie sali i stał samotny, pogra˙ ˛zony w niewesołych my´slach. Po chwili dostrzegł dziewczyn˛e, mo˙ze o dwa lata starsza˛ od niego, jak płynie ku niemu nad posadzka,˛ szeleszczac ˛ karmazynowa˛ suknia˛ ze sztywnego brokatu. Miała ciemne, nawet czarne włosy i mleczna˛ cer˛e. Stan sukni był wci˛ety do´sc´ gł˛eboko i Garion z pewnym trudem znalazł bezpieczne miejsce, na którym mógł oprze´c wzrok. — Pragn˛e dołaczy´ ˛ c swe podzi˛ekowanie do wdzi˛eczno´sci całej Arendii, lordzie Garionie — szepn˛eła. Jej głos wibrował emocjami, których chłopiec nie pojmował. — W sam czas ujawniłe´s spisek Murga i zaiste ocaliłe´s z˙ ycie naszego suwerena. Fala ciepła ogarn˛eła Gariona. — Nie uczyniłem tak wiele, pani — odparł z nie całkiem szczera˛ skromno´scia.˛ — To moi przyjaciele walczyli. — Ale twoje m˛ez˙ ne wyznanie odkryło plugawy spisek — upierała si˛e. — A dziewice s´piewa´c b˛eda˛ o szlachetno´sci, z jaka˛ chroniłe´s to˙zsamo´sc´ swego bezimiennego i zbłakanego ˛ przyjaciela. Dziewice nie były słowem, na które Garion był przygotowany. Zarumienił si˛e i zmieszał beznadziejnie. — Czy w samej rzeczy, szlachetny Garionie, wnukiem jeste´s Wiecznego Belgaratha? — Pokrewie´nstwo jest troch˛e dalsze, ale upraszczamy je dla wygody. — Ale jest twoim przodkiem w prostej linii? — nalegała, a jej fiołkowe oczy błyszczały. — On twierdzi, z˙ e tak. — Czy lady Polgara nie jest twoja˛ matka? ˛ — Ciotka.˛ — To tak˙ze bliskie pokrewie´nstwo — pochwaliła ciepłym głosem i lekko poło˙zyła dło´n na przedramieniu Gariona. — Krew twoja, lordzie Garionie, najszlachetniejsza jest w s´wiecie. Wyznaj mi, czy mo˙zliwe, by´s nie był jeszcze zar˛eczony? Garion zamrugał niepewnie, a uszy poczerwieniały mu nagle. — Garionie — huknał ˛ swym dono´snym głosem Mandorallen, ratujac ˛ go z niezr˛ecznej sytuacji. — Szukałem ci˛e. Czy wybaczysz nam, hrabianko? Młoda dama rzuciła Mandorallenowi spojrzenie pełne jadu, lecz mocna dło´n rycerza ju˙z odciagała ˛ chłopca spod s´ciany. — Porozmawiamy jeszcze, lordzie Garionie! — zawołała na po˙zegnanie dziewczyna. — Mam nadziej˛e, pani — odpowiedział przez rami˛e. Potem on i Mandorallen wmieszali si˛e w tłum dworzan po´srodku sali. — Chciałem ci podzi˛ekowa´c, Mandorallenie — powiedział w ko´ncu Garion, cho´c nie przyszło mu to całkiem łatwo. — Za co, chłopcze? — Wiedziałe´s, kogo osłaniam, kiedy mówiłem królowi o Nachaku, prawda? — Oczywi´scie — przyznał bezceremonialnie rycerz. — Mogłe´s powiedzie´c królowi. . . szczerze mówiac, ˛ miałe´s nawet obowiazek ˛ mu powiedzie´c. — Przecie˙z dałe´s swoje słowo. — Ale ty nie. 89
— Jeste´s mym towarzyszem. Twe słowo wia˙ ˛ze mnie tak samo mocno jak ciebie. To zaskoczyło Gariona. Niezwykłe wyrafinowanie zasad arendzkiej etyki przekraczało jego mo˙zliwo´sc´ pojmowania. — I zamiast tego walczyłe´s za mnie. — Oczywi´scie — roze´smiał si˛e Mandorallen. — Cho´c wyzna´c ci musz˛e uczciwie, z˙ e ma gotowo´sc´ , by stana´ ˛c jako twój czempion, nie tylko z przyja´zni płyn˛eła. W istocie uznałem tego Murga za nieuprzejmego i nie podobała mi si˛e arogancja jego najemników. Skłonny byłem do walki, zanim objawiła si˛e potrzeba. Mo˙ze to ja wła´snie winienem ci wdzi˛eczno´sc´ za dostarczenie pretekstu. — Nie rozumiem ci˛e, Mandorallenie — wyznał chłopiec. — Czasem wydaje mi si˛e, z˙ e jeste´s najbardziej skomplikowanym człowiekiem, jakiego w z˙ yciu spotkałem. — Ja? — zdumiał si˛e Mandorallen. — Jestem najprostszym z ludzi. Potem rozejrzał si˛e czujnie i pochylił lekko. — Ostrzec ci˛e musz˛e, by´s uwa˙zał, co mówisz, rozmawiajac ˛ z hrabianka˛ Vasrana˛ — uprzedził. — To wła´snie skłoniło mnie, by odciagn ˛ a´ ˛c ci˛e na stron˛e. — Z kim? — Z ta˛ pi˛ekna˛ młoda˛ dama,˛ z która˛ dyskurs toczyłe´s. Uwa˙za si˛e za najwi˛eksza˛ pi˛ekno´sc´ w królestwie i szuka godnego siebie m˛ez˙ a. — M˛ez˙ a? — powtórzył dr˙zacym ˛ głosem Garion. — Jeste´s cennym łupem, chłopcze. Krew twa szlachetna jest ponad miar˛e z przyczyny pokrewie´nstwa z Belgarathem. B˛edziesz wyjatkow ˛ a˛ zdobycza˛ dla hrabianki. — M˛ez˙ a? — wykrztusił jeszcze raz Garion czujac, ˛ jak mi˛ekna˛ mu kolana. — Mnie? — Nie wiem, jak stoja˛ sprawy w mglistej Sendarii, w Arendii wszak˙ze jeste´s w wieku odpowiednim do mał˙ze´nstwa. Bacz zatem, co mówisz. Najbardziej niewinna uwaga mo˙ze zosta´c uznana za obietnic˛e, je´sli dama zechce tak ja˛ potraktowa´c. Garion przełknał ˛ s´lin˛e i rozejrzał si˛e l˛ekliwie. Potem spróbował si˛e ukry´c, jak najlepiej potrafił. Czuł, z˙ e jego nerwy nie zniosa˛ nast˛epnego szoku. Hrabianka Vasrana okazała si˛e jednak wytrawna˛ łowczynia.˛ Z godna˛ podziwu determinacja˛ wytropiła go i płomiennymi oczami oraz falujacym ˛ łonem przygwo´zdziła przy innym wykuszu. — Oto okazj˛e mamy, by kontynuowa´c nasza˛ niezwykle wszak interesujac ˛ a˛ dyskusj˛e, lordzie Garionie — szepn˛eła. Garion my´slał o ucieczce, gdy w towarzystwie rozpromienionej Mayaserany do sali tronowej wkroczyła ciocia Pol. Zamieniła kilka słów z Mandorallenem, po czym natychmiast ruszyła do miejsca, gdzie hrabianka o fiołkowych oczach trzymała Gariona w niewoli. — Pora na twoje lekarstwo, kochanie — powiedziała. — Lekarstwo? — nie zrozumiał chłopiec. — Có˙z za roztargniony chłopak — zwróciła si˛e do hrabianki. — To pewnie podniecenie, ale wie przecie˙z, z˙ e je´sli co trzy godziny nie wypije wywaru, powróci szale´nstwo. — Szale´nstwo? — powtórzyła ostrym tonem hrabianka Vasrana. — To przekle´nstwo rodziny — westchn˛eła ciocia Pol. — Wszyscy choruja.˛ . . wszyscy potomkowie w linii m˛eskiej. Wywar pomaga na pewien czas, ale to, naturalnie, tylko chwilowe. Musimy szybko znale´zc´ jaka´ ˛s cierpliwa˛ i skora˛ do po´swi˛ece´n dam˛e, by mógł si˛e o˙zeni´c i spłodzi´c dzieci, nim mózg mu rozmi˛eknie. Potem nieszcz˛esna z˙ ona sp˛edzi reszt˛e swych dni na opiece nad nim. Przyjrzała si˛e krytycznie młodej hrabiance. — Czy to mo˙zliwe, z˙ eby´s nie była jeszcze zar˛eczona? Osiagn˛ ˛ eła´s ju˙z chyba odpowiedni wiek. — Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i dotkn˛eła kragłego ˛ ramienia Vasrany. — Ładna 90
i silna — orzekła z aprobata.˛ — Natychmiast porozmawiam o tym z mym ojcem, lordem Belgarathem. Hrabianka zacz˛eła si˛e cofa´c. Oczy miała zupełnie okragłe. ˛ — Wracaj — poprosiła ciocia Pol. — Jego atak zacznie si˛e dopiero za kilka minut. Dziewczyna uciekła. — Czy nie potrafisz trzyma´c si˛e z dala od kłopotów? — spytała ciocia Pol, prowadzac ˛ Gariona ze soba.˛ — Przecie˙z nic nie powiedziałem — protestował. Mandorallen podszedł u´smiechajac ˛ si˛e szeroko. — Wnioskuj˛e, z˙ e´s odp˛edziła nasza˛ drapie˙zna˛ hrabiank˛e, pani. Sadziłem ˛ wszak˙ze, i˙z wi˛ecej oka˙ze uporu. — Dałam jej kilka powodów do zmartwie´n. To powinno nieco ostudzi´c jej matrymonialne zamiary. — O jakich sprawach dyskutowała´s z królowa˛ nasza? ˛ — zapytał. — Zaiste, dawno ju˙z nie widziałem, by tak si˛e u´smiechała. — Mayaserana miała pewien problem kobiecej natury. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´s zrozumiał. — Niezdolno´sc´ donoszenia dziecka do czasu rozwiazania? ˛ — Czy Arendowie nie maja˛ nic lepszego do roboty ni˙z plotkowanie o rzeczach, które nie powinny ich obchodzi´c? Mo˙ze lepiej pójdziesz wywoła´c nast˛epna˛ bójk˛e, zamiast zadawa´c osobiste pytania? — Ta kwestia wielkie ma dla nas znaczenie, pani — tłumaczył si˛e Mandorallen. — Je´sli królowa nie wyda na s´wiat nast˛epcy tronu, grozi nam wojna dynastyczna. Cała Arendia mo˙ze stana´ ˛c w płomieniach. — Nie b˛edzie z˙ adnych płomieni, Mandorallenie. Na szcz˛es´cie przybyłam na czas, cho´c niewiele ju˙z brakowało. Zanim nastanie zima, b˛edziecie mieli ksi˛ecia. — Czy to mo˙zliwe? — Chcesz pozna´c szczegóły? — spytała drwiaco. ˛ — Przekonałam si˛e, z˙ e m˛ez˙ czy´zni wola˛ raczej unika´c dokładnej wiedzy o mechanizmach porodu. Twarz Mandorallena okryła si˛e rumie´ncem. — Przyjmuj˛e twe zapewnienia, lady Polgaro — o´swiadczył pospiesznie. — Jak˙ze si˛e ciesz˛e. — Musz˛e powiadomi´c króla. — Musisz jedynie pilnowa´c własnych interesów, sir Mandorallenie. Królowa sama powie Korodullinowi wszystko, co powinien wiedzie´c. Mo˙ze by´s poszedł wyczy´sci´c zbroj˛e? Wygladasz, ˛ jakby´s wła´snie wrócił z przechadzki po rze´zni. Skłonił si˛e, wcia˙ ˛z zaczerwieniony, i odszedł. — M˛ez˙ czy´zni! — rzuciła z pogarda˛ w kierunku jego pleców. Potem spojrzała na Gariona. — Podobno byłe´s bardzo zapracowany. — Musiałem ostrzec króla — odparł. — Jeste´s geniuszem, je´sli idzie o mieszanie si˛e w takie sprawy. Dlaczego nic mi nie powiedziałe´s? Albo dziadkowi? — Obiecałem, z˙ e nikomu nie zdradz˛e. — Garionie — rzekła surowo. — W takich okoliczno´sciach wszelkie tajemnice sa˛ niezwykle gro´zne. Wiedziałe´s przecie˙z, z˙ e to, co powiedział ci Lelldorin, jest bardzo wa˙zne? — Nie mówiłem, z˙ e to Lelldorin. Obrzuciła go morderczym spojrzeniem. — Kochany Garionie — o´swiadczyła gniewnie. — Nigdy, ale to nigdy nie uwa˙zaj mnie za głupia.˛ To karygodny bład. ˛
91
— Nie uwa˙załem — zaciał ˛ si˛e. — Nie my´slałem. . . Ja. . . Ciociu, dałem słowo, z˙ e nikomu nie powiem. — Musimy ci˛e wywie´zc´ z Arendii — westchn˛eła. — To miejsce z´ le wpływa na rozsadek. ˛ Nast˛epnym razem, gdy poczujesz ochot˛e na jeszcze jedno zaskakujace ˛ publiczne wystapienie, ˛ najpierw porozmawiaj ze mna.˛ Dobrze? — Tak, ciociu — odparł zakłopotany. — Och, Garionie, co ja mam z toba˛ zrobi´c? — za´smiała si˛e ciepło, obj˛eła go za ramiona i wszystko znowu było jak dawniej. Wieczór minał ˛ bez dalszych wydarze´n. Bankiet był m˛eczacy, ˛ a toasty nie miały ko´nca, gdy˙z ka˙zdy z obecnych wstawał po kolei, by kwiecista,˛ formalna˛ mowa˛ wychwala´c pana Wilka i cioci˛e Pol. Pó´zno poszli do łó˙zek, a Garion spał niespokojnie, n˛ekany koszmarami, w których hrabianka o płonacych ˛ oczach s´cigała go przez niesko´nczone, zasypane kwiatami korytarze. Rankiem wstali wcze´snie, a pan Wilk i ciocia Pol znowu naradzali si˛e z królem i królowa.˛ Garion, wcia˙ ˛z obawiajac ˛ si˛e spotkania z hrabianka˛ Vasrana,˛ trzymał si˛e Mandorallena. Rycerz najlepiej chyba potrafiłby go ustrzec przed takimi przygodami. Czekali w antyszambrze sali tronowej, a Mandorallen w bł˛ekitnej opo´nczy wyja´sniał znaczenie obrazów na gobelinie, jaki pokrywał cała˛ s´cian˛e. Przed południem znalazł ich sir Andorig, ciemnowłosy rycerz, któremu pan Wilk nakazał po´swi˛eci´c swe dni opiece nad czarodziejskim drzewem. — Panie rycerzu — odezwał si˛e z szacunkiem. — Baron Vo Ebor przybył z północy w towarzystwie swej mał˙zonki. Pytali o ciebie i prosili, bym ci˛e odszukał. — Niezwykle to uprzejme, sir Andorigu. — Mandorallen zerwał si˛e z ławy, na której obaj siedzieli. — Dworsko´sc´ twych manier chwał˛e ci przynosi. — Niestety — westchnał ˛ Andorig. — Nie zawsze tak było. Ostatnia˛ noc sp˛edzi´ ety Belgarath polecił mej opiece. Miałem łem strzegac ˛ cudownego drzewa, które Swi˛ czas zatem, by spojrze´c na swe przeszłe z˙ ycie. Zaiste, nie byłem człowiekiem godnym szacunku. Gorzko z˙ ałuj˛e swych przewin i starał si˛e b˛ed˛e je naprawi´c. Mandorallen bez słowa u´scisnał ˛ mu dło´n, po czym ruszyli długim korytarzem do komnaty, gdzie czekali go´scie. Baron był pot˛ez˙ nym m˛ez˙ czyzna.˛ Nosił zielona˛ opo´ncz˛e, a brod˛e i włosy miał przyprószone siwizna.˛ Gł˛eboko osadzone oczy spogladały ˛ z wyrazem wielkiego smutku. — Mandorallenie! — zawołał, serdecznie obejmujac ˛ młodszego rycerza. — Niedobry byłe´s dla nas, opuszczajac ˛ na czas tak długi. — Obowiazek, ˛ panie — wyja´snił przyciszonym głosem Mandorallen. — Podejd´z, Nerino — baron przywołał swa˛ z˙ on˛e. — Powitaj naszego przyjaciela. Baronessa Nerina była o wiele młodsza od m˛ez˙ a. Włosy miała ciemne i bardzo długie. Nosiła ró˙zowa˛ sukni˛e i była pi˛ekna. . . chocia˙z, zdaniem Gariona, nie bardziej ni˙z pół tuzina innych dam, jakie widział na dworze. — Drogi Mandorallenie — rzekła, całujac ˛ go i obejmujac ˛ lekko. — T˛esknili´smy za toba˛ w Vo Ebor. — I dla mnie s´wiat jest szary, gdy nie mog˛e odwiedzi´c tych ukochanych murów. Sir Andorig skłonił si˛e i wyszedł dyskretnie, pozostawiajac ˛ zakłopotanego Gariona przy drzwiach. — Kim jest ten miły młodzieniec, który ci towarzyszy, mój synu? — chciał wiedzie´c baron. — Chłopiec z Sendarii — wyja´snił Mandorallen. — Ma na imi˛e Garion. On i inni ruszyli wraz ze mna˛ na niebezpieczna˛ wypraw˛e. — Z rado´scia˛ witam towarzysza mego syna — rzekł baron.
92
Garion skłonił si˛e, lecz jego my´sli wirowały szale´nczo w poszukiwaniu jakiego´s wiarygodnego pretekstu, by stad ˛ odej´sc´ . Sytuacja była bardzo niezr˛eczna i nie chciał tu zostawa´c. — Wyczekiwa´c musz˛e przybycia króla — o´swiadczył baron. — Obyczaj i grzeczno´sc´ wymagaja,˛ bym stawił si˛e przed nim jak najszybciej, gdy tylko na dwór jego przyb˛ed˛e. Czy zechcesz, Mandorallenie, pozosta´c tu z baronessa,˛ póki nie wróc˛e? — Oczywi´scie, panie. — Zaprowadz˛e ci˛e, panie, do komnaty, gdzie król rozmawia z moja˛ ciocia˛ i dziadkiem — zaofiarował si˛e szybko Garion. — Nie, chłopcze — odmówił baron. — I ty zosta´c musisz. Nie mam powodu do obaw, znajac ˛ w pełni wierno´sc´ mej z˙ ony i najdro˙zszego z przyjaciół, zło´sliwe j˛ezyki jednak wywołałyby skandal, gdyby pozostali tu sami, tylko we dwoje. Ludzie roztropni nie daja˛ pretekstów do fałszywych plotek i zło´sliwych pomówie´n. — Zostan˛e wi˛ec, panie. — Dobry chłopak — pochwalił baron. Potem, spogladaj ˛ ac ˛ udr˛eczonym wzrokiem, opu´scił komnat˛e. — Zechcesz usia´ ˛sc´ , pani? — Mandorallen wskazał rze´zbiona˛ ław˛e pod oknem. — Ch˛etnie. Meczac ˛ a˛ mieli´smy podró˙z. — Daleka jest droga z Vo Ebor — przyznał Mandorallen, zajmujac ˛ miejsce na innej ławie. — Jak ty i pan mój znajdujecie trakty o tej porze roku? — Jeszcze nie do´sc´ suche, by podró˙z przyjemno´sc´ sprawiała. Przez długi czas omawiali stan dróg i pogod˛e. Siedzieli niezbyt daleko od siebie, ale nie tak blisko, by kto´s, kto przypadkiem zajrzy do komnaty, uznał ich rozmow˛e za nie do´sc´ niewinna.˛ Oczy jednak mówiły wi˛ecej ni˙z słowa. Straszliwie zakłopotany Garion wygladał ˛ przez okno. Starannie wybrał to, przy którym musiał by´c zauwa˙zony od drzwi. Rozmowa trwała, lecz przerwy były coraz dłu˙zsze, a Garion dygotał wewn˛etrznie przy ka˙zdej dr˛eczacej ˛ chwili ciszy. Obawiał si˛e, z˙ e albo Mandorallen, albo lady Nerina mo˙ze ulec beznadziejnej miło´sci, przekroczy´c niewidoczna˛ granic˛e i rzuci´c jedno słowo czy zdanie, które w gruzy obróci wszelkie ograniczenia przyzwoito´sci i honoru, a ich z˙ ycie uczyni m˛eka.˛ A jednak cz˛es´cia˛ umysłu pragnał, ˛ by mogło pa´sc´ to słowo czy zdanie, i by ich miło´sc´ rozkwitła, cho´cby na krótko. Tu wła´snie, w tej cichej, słonecznej komnacie Garion pokonał zakr˛et na drodze z˙ ycia. Uprzedzenia wobec Mandorallena, jakie zaszczepiło w nim bezmy´slne zacietrzewienie Lelldorina, p˛ekły w ko´ncu i run˛eły. Ogarn˛eły go inne uczucia. . . nie lito´sc´ , gdy˙z nie przyj˛eliby lito´sci, ale współczucie. Co wi˛ecej, zaczynał niewyra´znie pojmowa´c, w jaki sposób honor i niebotyczna duma, cho´c absolutnie bezinteresowne, stały si˛e jednak powodem tragedii, jaka od niezliczonych wieków rozgrywała si˛e w Arendii. Jeszcze przez prawie pół godziny Mandorallen i lady Nerina siedzieli, nic ju˙z prawie nie mówiac ˛ i spogladaj ˛ ac ˛ sobie w oczy, a bliski łez Garion trzymał wymuszona˛ stra˙z. Potem przyszedł Durnik i oznajmił, z˙ e ciocia Pol i pan Wilk gotuja˛ si˛e ju˙z do wyjazdu.
´ II CZE˛S´ C
TOLNEDRA
Rozdział 12
Chór spi˙zowych rogów z˙ egnał ich z blanków Vo Mimbre, gdy opuszczali miasto pod eskorta˛ czterdziestu rycerzy i samego króla Korodullina. Garion raz tylko spojrzał za siebie i zdawało mu si˛e, z˙ e dostrzega lady Nerin˛e stojac ˛ a˛ na murze ponad brama; ˛ nie był tego pewny. Kobieta nie machała r˛eka,˛ a Mandorallen si˛e nie ogladał. ˛ Garion jednak bał si˛e gło´sniej odetchna´ ˛c do chwili, gdy stracił z oczu stolic˛e Arendii. Wczesnym popołudniem dotarli do brodu na rzece Arend. Dalej le˙zała Tolnedra. Rzeka migotała w blasku sło´nca, a proporce rycerzy eskorty trzepotały w lekkim wietrze. Garion chciał jak najszybciej, natychmiast przej´sc´ przez rzek˛e, by opu´sci´c Arendi˛e i wszystkie straszne rzeczy, jakie si˛e tutaj zdarzyły. ´ ety Belgaracie — odezwał si˛e Korodullin, gdy — Bad´ ˛ z pozdrowiony i z˙ egnaj, Swi˛ stan˛eli na brzegu. — Tak jak mi poradziłe´s, rozpoczn˛e przygotowania. Kln˛e si˛e swym własnym z˙ yciem, z˙ e Arendia b˛edzie gotowa. — Od czasu do czasu dam ci zna´c, jakie czynimy post˛epy — obiecał pan Wilk. — Zbadam tak˙ze wszelka˛ działalno´sc´ Murgów w granicach mego królestwa. Je´sli to, co´s mi powiedział, prawda˛ si˛e oka˙ze, a nie watpi˛ ˛ e, z˙ e tak si˛e stanie, wtedy przep˛edz˛e ich z Arendii. Wyszukam po kolei i przegnam z tej ziemi. Sprawi˛e, by z˙ ycie stało si˛e dla nich ci˛ez˙ arem i niedola˛ za to, z˙ e sieja˛ niezgod˛e i spory w´sród mych poddanych. — Ten pomysł mi si˛e podoba — pochwalił z u´smiechem Wilk. — Murgowie to ludzie aroganccy. Odrobina niedoli od czasu do czasu nauczy ich pokory. U´scisnał ˛ dło´n króla. — Do zobaczenia, Korodullinie. Mam nadziej˛e, z˙ e w dniu naszego nast˛epnego spotkania s´wiat b˛edzie szcz˛es´liwszy. — Modlił si˛e b˛ed˛e, by to nastapiło ˛ — odparł młody władca. Pan Wilk poprowadził wszystkich w dół, w wody płytkiego brodu. Za rzeka˛ czekała Imperialna Tolnedra, a z brzegu pozostawionego za plecami mimbra´nscy rycerze z˙ egnali ich grana˛ na rogach fanfara.˛ Gdy wyszli z rzeki, Garion rozejrzał si˛e uwa˙znie. Szukał czego´s w ukształtowaniu terenu czy ro´slinno´sci, co odró˙zniałoby Arendi˛e od Tolnedry. Nie dostrzegł niczego. Ziemia nie zwa˙zała na ustalone przez ludzi granice i trwała bez z˙ adnych zmian. Mniej wi˛ecej pół mili od rzeki wjechali do puszczy Vordue, rozległego obszaru g˛estych lasów, si˛egajacego ˛ od morskich wybrze˙zy a˙z do stóp gór na wschodzie. Mi˛edzy drzewami przystan˛eli, by przebra´c si˛e w szaty podró˙zne. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nadal powinni´smy udawa´c kupców — stwierdził pan Wilk, z wyra´zna˛ ulga˛ wciagaj ˛ ac ˛ swa˛ połatana,˛ rdzawa˛ tunik˛e i buty nie do pary. — Naturalnie, Grolimów nie oszukamy, ale nie b˛edziemy mieli problemów z Tolnedranami, których spotkamy po drodze. Z Grolimami poradzimy sobie inaczej. — Czy sa˛ jakie´s s´lady Klejnotu? — zapytał gło´sno Barak, wciskajac ˛ w juki swoja˛
95
nied´zwiedzia˛ peleryn˛e i hełm. — Jedna czy dwie poszlaki. — Wilk rozejrzał si˛e dookoła. — Przypuszczam, z˙ e Zedar przeje˙zd˙zał t˛edy par˛e tygodni temu. — Nie doganiamy go — zauwa˙zył Silk, wciagaj ˛ ac ˛ skórzana˛ kamizel˛e. — Ale i nie tracimy dystansu. Mo˙zemy jecha´c? Dosiedli koni i ruszyli tolnedra´nskim traktem, prowadzacym ˛ prosto przez las. Po mniej wi˛ecej trzech milach droga poszerzyła si˛e i zobaczyli pojedynczy biały budynek, niski i kryty czerwonym dachem. Kilku z˙ ołnierzy włóczyło si˛e leniwie w pobli˙zu. Pancerze i bro´n mieli mniej zadbane ni˙z legioni´sci, których Garion spotykał wcze´sniej. — Posterunek celny — wyja´snił Silk. — Tolnedranie stawiaja˛ je tak daleko do granicy, z˙ eby nie utrudniały uczciwego przemytu. — Jacy´s bardzo niechlujni legioni´sci — stwierdził z dezaprobata˛ Durnik. — To nie legioni´sci — sprostował Silk. — To z˙ ołnierze ze słu˙zby celnej. Miejscowi. To wielka ró˙znica. — Zauwa˙zyłem — mruknał ˛ kowal. Stra˙znik w zardzewiałym półpancerzu, uzbrojony w krótka˛ włóczni˛e, wyszedł na drog˛e i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Kontrola celna! — zawołał znudzonym głosem. — Jego ekscelencja wyjdzie do was za chwil˛e. Mo˙zecie zostawi´c konie, o tam. — Wskazał na co´s w rodzaju dziedzi´nca obok budynku. — Czy mo˙zliwe sa˛ jakie´s kłopoty? — zapytał Mandorallen. Zdjał ˛ zbroj˛e i miał teraz na sobie kolczug˛e i opo´ncz˛e, jakie zwykle nosił w podró˙zy. — Nie — odparł Silk. — Agent celny zada par˛e pyta´n, potem we´zmie łapówk˛e i mo˙zemy jecha´c dalej. — Łapówk˛e? — powtórzył Durnik. Silk wzruszył ramionami. — Oczywi´scie. To normalne w Tolendrze. Ja b˛ed˛e mówił. Mam do´swiadczenie w takich sprawach. Celnik, kr˛epy, łysiejacy ˛ m˛ez˙ czyzna w s´ciagni˛ ˛ etej pasem brunatnej tunice, stanał ˛ na progu, strzepujac ˛ z ubrania jakie´s okruchy. — Dzie´n dobry — powiedział rzeczowym tonem. — Witam, wasza ekscelencjo — Silk skłonił si˛e lekko. — Co my tu mamy? — zapytał celnik, spogladaj ˛ ac ˛ z uznaniem na juki. — Jestem Radek z Boktoru — przedstawił si˛e Silk. — Drasa´nski kupiec. Wioz˛e sendarska˛ wełn˛e do Tol Honeth. Otworzył jedna˛ z sakw i pokazał skrawek szarego materiału. — Słusznie czynisz, czcigodny kupcze — celnik pomacał wełn˛e. — Tegoroczna zima była do´sc´ chłodna i wełna osiaga ˛ dobra˛ cen˛e. Cichy brz˛ek s´wiadczył, z˙ e kilka monet przeszło z r˛eki do r˛eki. Celnik u´smiechnał ˛ si˛e i rozlu´znił wyra´znie. — Chyba nie musimy zaglada´ ˛ c do reszty baga˙zu — stwierdził. — Widz˛e, z˙ e jeste´s uczciwym kupcem, szlachetny Radeku, i nie chciałbym zatrzymywa´c ci˛e zbyt długo. Silk skłonił si˛e znowu. — Czy powinienem uwa˙za´c na co´s po drodze, wasza ekscelencjo? — zawiazał ˛ sakw˛e. — Nauczyłem si˛e polega´c na opiniach słu˙zby celnej. — Droga jest dobra — stwierdził oboj˛etnie celnik. — Legiony tego pilnuja.˛ — Oczywi´scie. Jakie´s nietypowe okoliczno´sci? — Rozsadnie ˛ zrobicie, trzymajac ˛ si˛e własnej kompanii w drodze na południe. W chwili obecnej panuje w Tolnedrze pewne polityczne zamieszanie. Cho´c z pewnos´cia˛ nikt nie b˛edzie ci˛e niepokoił, gdy dowiedziesz, i˙z przybyłe´s jedynie w interesach. 96
— Zamieszanie? — zmartwił si˛e Silk. — Nic o tym nie słyszałem. — Chodzi o sukcesj˛e. Sytuacja jest do´sc´ niespokojna. — Czy Ran Borune zachorował? — Nie — odparł kr˛epy celnik. — Jest po prostu stary. Z tej choroby nikt nie zdoła go wyleczy´c. A z˙ e nie ma syna, który objałby ˛ tron, przyszło´sc´ dynastii Borunów zawisła na włosku. Wielkie rody próbuja˛ uzyska´c najlepsza˛ pozycj˛e. To wszystko jest potwornie kosztowne, naturalnie, a my, Tolnedranie, stajemy si˛e pobudliwi, gdy w gr˛e wchodza˛ pieniadze. ˛ — Jak my wszyscy — roze´smiał si˛e Silk. — Mo˙ze skorzystałbym na kilku kontaktach we wła´sciwych kr˛egach. Który z rodów jest obecnie w najlepszej sytuacji? — Sadz˛ ˛ e, z˙ e zyskali´smy przewag˛e nad cała˛ reszta˛ — odparł z zadowoleniem celnik. — My? — Vordua´nczycy. Poprzez matk˛e jestem ich dalekim krewnym. Wielki Ksia˙ ˛ze˛ Kador z Tol Vordue jest jedynym rozsadnym ˛ kandydatem do tronu. — Chyba go nie znam. — Wspaniały człowiek — tłumaczył wylewnie celnik. — Ma sił˛e, wigor i intuicj˛e. Gdyby wybór zale˙zał tylko od zalet, Wielki Ksia˙ ˛ze˛ Kador za powszechna˛ zgoda˛ otrzymałby koron˛e. Niestety, decyzja jest w r˛ekach Ławy Doradców. — Och! — Tak jest — westchnał ˛ z gorycza˛ celnik. — Nie uwierzyłby´s, godny Radeku, jakich łapówek z˙ adaj ˛ a˛ ci ludzie za swoje głosy. — Taka mo˙zliwo´sc´ zdarza si˛e tylko raz w z˙ yciu — stwierdził Silk. — Nikomu z ludzi nie odmawiam prawa do uczciwej i rozsadnej ˛ łapówki, ale niektórzy z doradców poszaleli z chciwo´sci. Niewa˙zne, jakie stanowisko otrzymam w nowym rzadzie, ˛ przez całe lata nie odrobi˛e tego, co musiałem zainwestowa´c. I tak samo jest w całej Tolnedrze. Uczciwi ludzie tchu ju˙z nie moga˛ złapa´c od tych wszystkich podatków i nagłych subskrypcji. Nikt nie pozwoli, by na jakiej´s li´scie nie było jego nazwiska, a codziennie pojawia si˛e nowa. Koszta doprowadzaja˛ ludzi do rozpaczy. Morduja˛ si˛e na ulicach Tol Honeth. — A˙z tak z´ le? — Gorzej, ni˙z potrafisz sobie wyobrazi´c. Horbici nie maja˛ do´sc´ pieni˛edzy na kampani˛e polityczna,˛ wi˛ec zacz˛eli tru´c członków rady. Wydajemy miliony na kupienie głosu, a nazajutrz nasz człowiek sinieje na twarzy i pada trupem. A my musimy zgromadzi´c kolejne miliony, z˙ eby kupi´c jego nast˛epc˛e. To mnie wyka´ncza. Nie mam odpowiedniego zaci˛ecia do polityki. — To strasznie — westchnał ˛ ze współczuciem Silk. — Gdyby chocia˙z Ran Borune umarł — skar˙zył si˛e zrozpaczony Tolnedranin. — Teraz panujemy nad sytuacja,˛ ale Honethowie sa˛ bogatsi. Je´sli zjednocza˛ si˛e i popra˛ jednego kandydata, wykupia˛ nam tron spod siedzenia. A Ran Borune stale tylko tkwi w pałacu i rozpieszcza tego potwora, którego nazywa córka.˛ Ma tyle stra˙zy, z˙ e nawet najdzielniejszych zabójców nie mo˙zemy skłoni´c, by spróbowali zamachu. Czasami wydaje mi si˛e, z˙ e chce z˙ y´c wiecznie. — Cierpliwo´sci, wasza ekscelencjo — pocieszył go Silk. — Im wi˛eksze cierpienie, tym wi˛eksza w ko´ncu nagroda. — W takim razie b˛ed˛e kiedy´s bajecznie bogaty — westchnał ˛ celnik. — Ale ju˙z ˙ do´sc´ długo ci˛e zatrzymuj˛e, godny Radeku. Zycz˛ e dobrej drogi i oby chłody w Tol Honeth podniosły cen˛e wełny. Silk skłonił si˛e godnie, wskoczył na siodło i ruszył truchtem na czele. — Przyjemnie znowu wróci´c do Tolnedry — u´smiech rozja´snił jego lisia˛ twarz. — Uwielbiam zapach oszustw, korupcji i intryg. 97
— Jeste´s złym człowiekiem, Silku — upomniał go Barak. — Ten kraj przypomina dół kloaczny. — Oczywi´scie. Ale nie jest nudny, Baraku. Nigdy nie jest nudny. Wieczorem dotarli do zadbanej tolnedra´nskiej wioski i zatrzymali si˛e na noc w solidnej, dobrze utrzymanej ober˙zy, gdzie jedzenie było smaczne, a łó˙zka czyste. Wstali wcze´snie; po s´niadaniu wyjechali z dziedzi´nca na brukowana˛ uliczk˛e, zalana˛ tym niezwykłym, srebrzystym blaskiem, jaki nadchodzi tu˙z przed s´witem. — Przyjemne miejsce. — Durnik spojrzał z aprobata˛ na bielone domy kryte czerwona˛ dachówka.˛ — Wszystko jest czyste i porzadne. ˛ — To odbicie tolnedra´nskiej duszy — wyja´snił pan Wilk. — Wiele uwagi po´swi˛ecaja˛ szczegółom. — Nie jest to zła cecha. Wilk chciał co´s odpowiedzie´c, gdy nagle dwóch ludzi w brazowych ˛ szatach wyskoczyło z ciemnej, bocznej uliczki. — Uwa˙zajcie! — krzyczał biegnacy ˛ z tyłu. — On oszalał. Człowiek p˛edzacy ˛ przodem trzymał si˛e za głow˛e, wykrzywiajac ˛ twarz w wyrazie niewyobra˙zalnej grozy. Ko´n Gariona spłoszył si˛e, gdy˙z tamten biegł wprost na niego. Chłopiec wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, by odepchna´ ˛c szale´nca. Gdy tylko jego dło´n dotkn˛eła czoła m˛ez˙ czyzny, poczuł nagła˛ fal˛e energii płynac ˛ a˛ wzdłu˙z ramienia — niezwykłe mrowienie, jak gdyby r˛eka nagle stała si˛e straszliwie silna. Pot˛ez˙ ny ryk wypełnił mu umysł. Oczy szale´nca, jeszcze przed chwila˛ wychodzace ˛ z orbit, zaszkliły si˛e i człowiek runał ˛ na bruk, jakby dotkni˛ecie Gariona było pot˛ez˙ nym ciosem. Barak wjechał koniem mi˛edzy chłopca i le˙zacego ˛ m˛ez˙ czyzn˛e. — O co tu chodzi? — zapytał drugiego z ludzi, który wła´snie podbiegł zdyszany. — Jeste´smy z Mar Terrin — wyja´snił tamten. — Brat Obor nie mógł dłu˙zej znie´sc´ duchów. Polecono mi, by odprowadzi´c go do domu. Miał tam zosta´c, póki nie wróci do zdrowych zmysłów. Przykl˛eknał ˛ obok le˙zacego. ˛ — Nie musiałe´s tak mocno go uderza´c — rzucił oskar˙zycielsko. — Wcale go nie uderzyłem — bronił si˛e Garion. — Dotknałem ˛ tylko. On chyba zemdlał. — Musiałe´s uderzy´c. Spójrz tylko, jaki ma s´lad na twarzy. Na czoło nieprzytomnego wystapiła ˛ brzydka czerwona plama. — Garionie — odezwała si˛e ciocia Pol. — Czy mo˙zesz zrobi´c dokładnie to, co ci powiem, nie zadajac ˛ z˙ adnych pyta´n? — Chyba tak — chłopiec kiwnał ˛ głowa.˛ — Zsiad´ ˛ z z konia. Podejd´z do tego człowieka na ziemi i połó˙z mu dło´n na czole. Potem przepro´s, z˙ e go uderzyłe´s. — Jeste´s pewna, Polgaro, z˙ e to bezpieczne? — upewnił si˛e Barak. — Wszystko b˛edzie dobrze. Rób, co powiedziałam, Garionie. Chłopiec z wahaniem zbli˙zył si˛e do le˙zacego, ˛ wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i przyło˙zył dło´n do brzydkiego si´nca. — Przykro mi — o´swiadczył. — Mam nadziej˛e, z˙ e szybko wyzdrowiejesz. Fala energii popłyn˛eła wzdłu˙z ramienia, tym razem zupełnie inna od poprzedniej. Szaleniec otworzył oczy i zamrugał. — Gdzie ja jestem? — zdziwił si˛e. — Co si˛e stało? Głos brzmiał całkiem normalnie, a siniec na czole zniknał. ˛ — Wszystko w porzadku ˛ — uspokoił go Garion, sam nie wiedzac ˛ dlaczego. — Byłe´s chory, ale ju˙z jest lepiej.
98
— Chod´z, Garionie — wtraciła ˛ ciocia Pol. — Jego towarzysz mo˙ze si˛e teraz nim zaja´ ˛c. Chłopiec podszedł do swego wierzchowca. My´sli wirowały bezładnie. — Cud! — zawołał drugi mnich. — Raczej nie — zaprzeczyła ciocia Pol. — Uderzenie przywróciło zmysły twemu przyjacielowi, to wszystko. Takie rzeczy czasem si˛e zdarzaja.˛ Jednak ona i pan Wilk wymienili znaczace ˛ spojrzenia, które całkiem wyra´znie mówiły, z˙ e stało si˛e co´s innego. . . co´s niezwykłego. Odjechali, pozostawiajac ˛ obu mnichów na s´rodku ulicy. — Co si˛e stało? — Durnik spogladał ˛ ze zdumieniem. Pan Wilk wzruszył ramionami. — Polgara musiała wykorzysta´c Gariona — o´swiadczył. — Nie było czasu, z˙ eby załatwi´c to w inny sposób. Durnik nie był przekonany. — Nie robimy tego cz˛esto — wyja´snił Wilk. — To troch˛e niewygodne, działa´c przez kogo´s innego, jak przed chwila.˛ Czasem jednak nie ma wyboru. — Przecie˙z Garion go uzdrowił — zaprotestował Durnik. — To musi pochodzi´c z tej samej r˛eki, która zadała cios, Durniku — powiedział ciocia Pol. — Nie zadawaj tylu pyta´n, prosz˛e. Oschła s´wiadomo´sc´ w umy´sle Gariona nie przyj˛eła tych wyja´snie´n. Zapewniła, z˙ e nic, czego dokonał, nie przyszło z zewnatrz. ˛ Chłopiec w skupieniu studiował srebrzyste znami˛e na dłoni. Z jakiego´s powodu wydawało si˛e inne ni˙z zawsze. — Nie my´sl o tym, skarbie — powiedziała cicho ciocia Pol, gdy opu´scili wiosk˛e i znowu ruszyli traktem. — Nie ma powodów do zmartwienia. Pó´zniej ci wszystko wytłumacz˛e. A potem, w´sród wrzasków ptaków witajacych ˛ wschód sło´nca, wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i stanowczo zacisn˛eła mu palce.
Rozdział 13
Trzy dni zaj˛eła im jazda przez las Vordue. Garion, pami˛etajac ˛ o gro´zbach arendzkiej puszczy, poczatkowo ˛ obawiał si˛e troch˛e i nerwowo spogladał ˛ w cie´n pod drzewami. Jednak gdy minał ˛ dzie´n i nie zdarzyło si˛e nic niezwykłego, był znacznie spokojniejszy. Pan Wilk za to irytował si˛e coraz bardziej. — Co´s planuja˛ — mruczał. — Wolałbym, z˙ eby ju˙z zaatakowali. Nie cierpi˛e ogla˛ dania si˛e przez rami˛e na ka˙zdym kroku. Garion nie miał zbyt wielu okazji, by porozmawia´c z ciocia˛ Pol o tym, co przydarzyło si˛e obłakanemu ˛ mnichowi z Mar Terrin. Miał wra˙zenie, z˙ e s´wiadomie go unika, a kiedy wreszcie zdołał podjecha´c bli˙zej, jej odpowiedzi były niejasne i nie stłumiły niepokoju jaki odczuwał, my´slac ˛ o całym incydencie. Przed południem trzeciego dnia wyjechali spod drzew na szeroka˛ przestrze´n uprawnych pól. W przeciwie´nstwie do arendzkiej równiny, gdzie wielkie połacie ziemi le˙zały odłogiem, tutaj uprawiano ka˙zdy jej skrawek, a niskie kamienne murki otaczały pola. Cho´c z pewno´scia˛ nie było jeszcze ciepło, to sło´nce s´wieciło jasno, a zaorana gleba, czarna i z˙ yzna, czekała na siew. Trakt był prosty i szeroki. Po drodze cz˛esto spotykali innych podró˙znych, którzy pozdrawiali ich niezbyt wylewnie, ale uprzejmie. Garion uspokajał si˛e coraz bardziej. Ten kraj był chyba zbyt cywilizowany na takie niebezpiecze´nstwa, jakie groziły im i w Arendii. Po południu wjechali do sporego miasteczka, gdzie kupcy w ró˙znokolorowych płaszczach nawoływali ze sklepów i straganów po obu stronach ulicy, namawiajac ˛ ich, by przystan˛eli i chocia˙z obejrzeli towar. — Robia˛ wra˙zenie zdesperowanych — zauwa˙zył Durnik. — Tolnedranie nie lubia˛ wypuszcza´c klientów — wytłumaczył mu Silk. — Sa˛ chciwi. Przed nimi na niewielkim placu wybuchło jakie´s zamieszanie. Sze´sciu brudnych, zaro´sni˛etych z˙ ołnierzy zaczepiło arogancko wygladaj ˛ acego ˛ człowieka w zielonym płaszczu. — Zejd´zcie mi z drogi, powtarzam — protestował gło´sno. — Chcemy tylko zamieni´c słówko, Lemborze — odparł jeden z z˙ ołnierzy z nieprzyjemnym u´smiechem. Był chudy i miał długa˛ blizn˛e na policzku. — Co za idiota — za´smiał si˛e grubia´nsko jaki´s przechodzie´n. — Lembor taki si˛e zrobił wa˙zny, z˙ e zapomniał o s´rodkach ostro˙zno´sci. — Czy oni chca˛ go aresztowa´c, przyjacielu? — zapytał grzecznie Durnik. — Tylko na chwil˛e — odparł przechodzie´n. — A co z nim zrobia? ˛ — pytał dalej Durnik. — To co zwykle. — A co robia˛ zwykle?
100
— Sam popatrz. Ten dure´n wie przecie˙z, z˙ e nie powinien chodzi´c bez ochrony. ˙ Zołnierze okra˙ ˛zyli człowieka w zielonym płaszczu, a dwóch chwyciło go brutalnie pod r˛ece. — Pu´sc´ cie mnie — protestował wcia˙ ˛z Lembor. — Co wy sobie wyobra˙zacie? — Chod´z spokojnie, Lemborze — rozkazał z˙ ołnierz z blizna˛ na twarzy. — Nie utrudniaj pracy. Zacz˛eli ciagn ˛ a´ ˛c go w stron˛e waskiej ˛ alejki. — Ratunku! — Lembor wyrywał si˛e rozpaczliwie. Jeden z z˙ ołnierzy uderzył go pi˛es´cia˛ w podbródek, potem wciagn˛ ˛ eli go w alejk˛e. Rozległ si˛e krótki krzyk i odgłosy szamotaniny. Dochodziły te˙z inne d´zwi˛eki: kilka st˛ekni˛ec´ , zgrzyt z˙ elaza o ko´sci, długi, cichnacy ˛ j˛ek. Szeroki strumie´n krwi wypłynał ˛ z alejki i pociekł do rynsztoka. Po minucie z˙ ołnierze wyszli na placyk, z u´smiechem wycierajac ˛ miecze. — Musimy co´s zrobi´c. — Garion czuł mdło´sci z oburzenia i grozy. — Nie — odparł twardo Silk. — Jedyne, co musimy, to pilnowa´c własnych interesów. Nie przyjechali´smy, z˙ eby si˛e miesza´c do lokalnej polityki. — Polityki? — powtórzył Garion. — To było morderstwo. Mo˙ze chocia˙z sprawdzimy, czy jeszcze z˙ yje? — Nie sadz˛ ˛ e — stwierdził Barak. — Sze´sciu uzbrojonych ludzi potrafi zwykle porzadnie ˛ wykona´c robot˛e. Tuzin innych z˙ ołnierzy, równie niechlujnych jak pierwsi, wbiegło na plac z mieczami w dłoniach. — Za pó´zno, Rabbasie — za´smiał si˛e chrapliwie ten z blizna.˛ — Lembor ju˙z was nie potrzebuje. Wła´snie doznał nagłego ataku s´mierci. Wyglada ˛ na to, z˙ e stracili´scie prac˛e. Ten, którego nazwał Rabbasem, zatrzymał si˛e i spojrzał ponuro. Potem na jego twarzy pojawił si˛e wyraz brutalnej chytro´sci. — Mo˙ze i racja, Kragger — jego głos był równie chrapliwy. — Ale mo˙ze stworzymy kilka wolnych miejsc w garnizonie Elgona. Na pewno ch˛etnie zatrudni dobrych fachowców. Ruszył do przodu, gro´znie kre´slac ˛ ostrzem miecza niskie łuki. Rozległ si˛e brz˛ek i tupot. Na plac wbiegło dwudziestu legionistów w podwójnej kolumnie. Ich stopy równocze´snie uderzały o bruk. Trzymali krótkie lance. Zatrzymali si˛e mi˛edzy dwiema grupami z˙ ołnierzy, a obie kolumny zwróciły si˛e plecami do siebie i wysun˛eły lance. Pancerze legionistów były wypolerowane do połysku, a cały ekwipunek bez najmniejszej plamki. — Rabbas, Kragger, do´sc´ tego — rzucił ostro sier˙zant, dowodzacy ˛ oddziałem. — Macie natychmiast wynosi´c si˛e z ulicy. — Te s´winie zabiły Lembora, sier˙zancie! — zawołał Rabbas. — To fatalnie — odparł bez wielkiej sympatii legionista. — A teraz precz z ulicy. Póki jestem na słu˙zbie, nie b˛edzie tu z˙ adnych bójek. — Nic nie masz zamiaru zrobi´c? — spytał Rabbas. — Wła´snie robi˛e. Zaprowadzam porzadek ˛ na ulicy. A teraz wynocha. Rabbas zawrócił nagle i na czele swych ludzi zszedł z placu. — Ciebie to te˙z dotyczy, Kragger — rzucił sier˙zant. — Oczywi´scie, sier˙zancie — odparł tamten ze słu˙zalczym u´smiechem. — I tak mieli´smy ju˙z i´sc´ . Z tłumu gapiów dobiegły nieprzyjazne okrzyki. Legionista obejrzał si˛e z gro´zna˛ mina˛ i natychmiast zapadła cisza. Durnik syknał ˛ przenikliwie. 101
— Tam, po drugiej stronie placu — szepnał ˛ do pana Wilka. — Czy to nie Brill? — Znowu — w głosie Wilka brzmiało zniech˛ecenie. — Jak on to robi, z˙ e ciagle ˛ jest przed nami? — Przekonajmy si˛e, co planuje — zaproponował Silk. Oczy mu zabłysły. — Pozna nas, je´sli spróbujemy go s´ledzi´c — ostrzegł Barak. — Zostaw to mnie. — Silk zsunał ˛ si˛e z siodła. — Widział nas? — zapytał Garion. — Chyba nie — odparł Durnik. — Rozmawia z jakimi´s lud´zmi. Nie patrzy w nasza˛ stron˛e. — Na południowym ko´ncu miasteczka jest gospoda — poinformował Silk, zdejmujac ˛ kamizel˛e i przywiazuj ˛ ac ˛ ja˛ do siodła. — Spotkamy si˛e tam mniej wi˛ecej za godzin˛e — po czym niewysoki m˛ez˙ czyzna odwrócił si˛e i zniknał ˛ w tłumie. — Zsiad´ ˛ zmy z koni — polecił krótko Wilk. — Poprowadzimy je. Przeszli brzegiem placu, starajac ˛ si˛e, by konie zasłaniały ich przed Brillem. Garion raz tylko spojrzał w wask ˛ a˛ alejk˛e, gdzie z˙ ołnierze wciagn˛ ˛ eli Lembora. Zadr˙zał i odwrócił głow˛e. W brudnym zaułku le˙zał jaki´s niekształtny stos okryty zielonym płaszczem, a s´ciany domu i kamienie bruku zachlapane były krwia.˛ Zjechawszy z placu przekonali si˛e, z˙ e całe miasteczko a˙z kipi z podniecenia, a w pewnych przypadkach tak˙ze z niepokoju. — Lembor, powiadasz? — pytał kupiec w niebieskim płaszczu, o poszarzałej ze strachu twarzy, innego, równie wstrza´ ˛sni˛etego. — Niemo˙zliwe. — Mój brat wła´snie rozmawiał z kim´s, kto to widział — zapewnił go drugi kupiec. — Czterdziestu z˙ ołnierzy Elgona napadło go na ulicy i zarabało ˛ na oczach tłumu. — Co z nami b˛edzie? — j˛eknał ˛ dr˙zacym ˛ głosem pierwszy. — Nie wiem jak ty, ale ja si˛e ukrywam. Teraz, kiedy Lembor nie z˙ yje, z˙ ołnierze Elgona spróbuja˛ pozabija´c nas wszystkich. — Nie o´smiela˛ si˛e. — A co ich powstrzyma? Id˛e do domu. — Czemu słuchali´smy Lembora? — lamentował pierwszy kupiec. — Mogli´smy nie miesza´c si˛e do całej tej sprawy. — Teraz ju˙z za pó´zno — odparł drugi. — Wracam do domu i rygluj˛e drzwi. Odwrócił si˛e i odszedł pospiesznie. Pierwszy spogladał ˛ za nim przez chwil˛e, po czym tak˙ze odbiegł. — Ostro tu graja,˛ co? — zauwa˙zył Barak. — Dlaczego legiony na to pozwalaja? ˛ — zapytał Mandorallen. — Legiony zachowuja˛ neutralno´sc´ w takich sprawach — wyja´snił Wilk. — To cz˛es´c´ ich przysi˛egi. Gospoda, do której skierował ich Silk, była czystym, kwadratowym budynkiem otoczonym niewysokim murem. Przywiazali ˛ konie na dziedzi´ncu i weszli do s´rodka. — Mo˙zemy co´s zje´sc´ , ojcze — o´swiadczyła ciocia Pol, siadajac ˛ za wyszorowanym d˛ebowym stołem w głównej sali. — Ja wła´snie. . . — pan Wilk spojrzał na drzwi, wiodace ˛ do piwiarni. — Wiem — odparła. — Ale najpierw powinni´smy co´s zje´sc´ . — Dobrze, Pol — westchnał ˛ pan Wilk. Posługacz przyniósł im talerz dymiacych ˛ kotletów i grubych pajd chleba nasaczo˛ nych masłem. Garion wcia˙ ˛z czuł kurcze z˙ oładka ˛ po tym, co widział na placu, jednak zapach mi˛esa szybko przywrócił mu apetyt. Ju˙z prawie ko´nczyli jedzenie, gdy jaki´s n˛edznie wygladaj ˛ acy, ˛ niski m˛ez˙ czyzna w białej lnianej koszuli, skórzanym fartuchu i wystrz˛epionym kapeluszu wszedł na sal˛e i bezceremonialnie zasiadł przy ich stole. Jego twarz wydawała si˛e w jaki´s nieokre´slony sposób znajoma. 102
— Wina! — wrzasnał ˛ na posługacza. — I je´sc´ . Mru˙zył oczy w złocistym blasku, jaki saczył ˛ si˛e do sali przez z˙ ółte szyby okien. — Sa˛ inne stoły, przyjacielu — odezwał si˛e zimno Mandorallen. — Ale ten mi si˛e podoba — odparł obcy. Spojrzał po kolei na ka˙zdego z nich, po czym wybuchnał ˛ s´miechem. Garion patrzył w zdumieniu, jak mi˛es´nie twarzy rozlu´zniaja˛ si˛e i jakby przesuwaja˛ pod skóra˛ na wła´sciwe miejsca. Tym obcym był Silk. — Jak ty to robisz? — zdumiał si˛e Barak. Silk u´smiechnał ˛ si˛e i ko´ncami palców zaczał ˛ masowa´c policzki. — Koncentracja, Baraku — o´swiadczył. — Koncentracja i praktyka. Chocia˙z zawsze potem bola˛ mnie szcz˛eki. — Po˙zyteczna umiej˛etno´sc´ , jak sadz˛ ˛ e — ocenił uprzejmie Hettar. — We wła´sciwych okoliczno´sciach. — Zwłaszcza dla szpiega — dodał Barak. Silk skłonił si˛e drwiaco. ˛ — Skad ˛ wziałe´ ˛ s to ubranie? — chciał wiedzie´c Durnik. — Ukradłem. — Silk zdjał ˛ fartuch. — I co Brill tam robił? — spytał niecierpliwie Wilk. — Macił ˛ jak zwykle. Mówił ludziom, z˙ e Murgo imieniem Asharak obiecuje nagrod˛e za ka˙zda˛ informacj˛e o nas. Opisał ci˛e całkiem dokładnie, stary przyjacielu. Niezbyt pochlebnie, ale zupełnie nie´zle. — Wkrótce b˛edziemy chyba musieli zaja´ ˛c si˛e tym Angarakiem — stwierdziła ciocia Pol. — Zaczyna mnie irytowa´c. — Jest jeszcze co´s. — Silk nadgryzł kotleta. — Brill powtarza wszystkim, z˙ e Garion jest synem Asharaka. . . z˙ e porwali´smy go, a Asharak wypłaci ogromna˛ nagrod˛e temu, kto mu go zwróci. — Garion? — powtórzyła ostro ciocia Pol. Silk pokiwał głowa.˛ — Przy pieniadzach, ˛ jakie obiecuje, ka˙zdy w Tolnedrze b˛edzie miał oczy szeroko otwarte. Si˛egnał ˛ po chleb. Garion poczuł ostre ukłucie l˛eku. — Dlaczego ja? — zapytał. — To nas zatrzyma — wyja´snił pan Wilk. — Kimkolwiek jest Asharak, wie, z˙ e Polgara nie pojedzie, dopóki ci˛e nie odnajdzie. Prawdopodobnie cała reszta równie˙z. Dzi˛eki temu Zedar zyska czas na ucieczk˛e. — A kim wła´sciwie jest ten Asharak? — Hettar gro´znie zmru˙zył oczy. — Zapewne Grolimem — odparł Wilk. — Jak na zwykłego Murga, jego działania maja˛ zbyt szeroki zasi˛eg. — A jak mo˙zna ich odró˙zni´c? — zainteresował si˛e Durnik. — Nie mo˙zna. Wygladaj ˛ a˛ prawie tak samo. To dwa ró˙zne plemiona, ale bli˙zej spokrewnione ni˙z inni Angarakowie. Ka˙zdy zauwa˙zy ró˙znic˛e mi˛edzy Nadrakiem a Thullem albo Thullem a Malloreaninem, ale Murgowie i Grolimowie sa˛ tak podobni, z˙ e nie mo˙zna ich rozpozna´c. — Nigdy nie miałam z tym kłopotów — wtraciła ˛ ciocia Pol. — Ich umysły sa˛ zupełnie inne. — To znakomicie upraszcza spraw˛e — stwierdził sucho Barak. — Po prostu rozrabiemy ˛ głow˛e pierwszemu spotkanemu Murgowi, a ty poka˙zesz nam ró˙znice. — Za du˙zo czasu sp˛edzasz ostatnio z Silkiem — o´swiadczyła kwa´sno ciocia Pol. — Zaczynasz mówi´c jak on. Barak podniósł głow˛e, a Silk mrugnał. ˛ 103
— Ko´nczmy ju˙z. Zobaczymy, czy da si˛e dyskretnie wymkna´ ˛c z miasta — zaproponował Wilk. — Czy jest jaka´s alejka na tyłach tej gospody? — zwrócił si˛e do Silka. — Naturalnie. — Silk nie przerywał jedzenia. — Znasz ja? ˛ — No wiesz. . . — Silk był wyra´znie ura˙zony. — Oczywi´scie, z˙ e ja˛ znam. — Dajmy temu spokój — ustapił ˛ Wilk. Alejka, na która˛ wyprowadził ich Silk, była waska, ˛ pusta i brzydko pachniała, ale doszli nia˛ do południowej bramy miasteczka i wkrótce znowu stan˛eli na trakcie. — Nie zaszkodzi nam troch˛e po´spiechu — o´swiadczył Wilk, wbił pi˛ety w boki wierzchowca i ruszył galopem. P˛edzili tak jeszcze przez dłu˙zszy czas po zapadni˛eciu zmroku. Ksi˛ez˙ yc, nabrzmiały i niezdrowy, wstał wolno nad horyzontem i wypełnił noc bladym s´wiatłem, które wyssało ze s´wiata wszelkie s´lady koloru. Wreszcie Wilk s´ciagn ˛ ał ˛ uzd˛e. — Jazda przez cała˛ noc nie ma sensu — oznajmił. — Zjed´zmy z drogi i prze´spijmy si˛e par˛e godzin. Wyruszymy wczesnym rankiem. Tym razem wol˛e, z˙ eby´smy to my wyprzedzali Brilla. — Mo˙ze tam? — Durnik wskazał niewielka˛ k˛ep˛e drzew, czerniejac ˛ a˛ w ksi˛ez˙ ycowym blasku niedaleko drogi. — Mo˙ze by´c. Chyba nie potrzebujemy ognia. Wprowadzili konie mi˛edzy drzewa i wyj˛eli z juków koce. Ksi˛ez˙ ycowe promienie malowały jasne plamy na zasłanym li´sc´ mi gruncie. Garion znalazł stosunkowo równe miejsce, owinał ˛ si˛e kocem, pokr˛ecił chwil˛e i zasnał. ˛ Przebudził si˛e nagle, o´slepiony płomieniami pół tuzina pochodni. Czyja´s ci˛ez˙ ka stopa przyciskała mu pier´s do ziemi, a ostrze miecza opierało si˛e mocno i nieprzyjemnie o jego gardło. — Nie rusza´c si˛e! — rozkazał jaki´s szorstki głos. — Zabijemy ka˙zdego, kto si˛e poruszy. Garion zesztywniał z przera˙zenia, a miecz mocniej ukłuł go w szyj˛e. Przekr˛ecił głow˛e w jedna,˛ potem w druga˛ stron˛e. Jego przyjaciele znale´zli si˛e w takiej samej pozycji. Durnika, który trzymał wart˛e, dwóch z˙ ołnierzy trzymało za ramiona. W usta wetkn˛eli mu jaka´ ˛s szmat˛e. — Co to ma znaczy´c? — za˙zadał ˛ wyja´snie´n Silk. — Dowiesz si˛e — warknał ˛ dowódca. — Zabierzcie im bro´n. Kiedy skinał ˛ r˛eka,˛ Garion zauwa˙zył, z˙ e brakuje mu palca u prawej dłoni. — To jaka´s pomyłka — zaprotestował Silk. — Jestem Radek z Boktoru, kupiec. Ani ja, ani moi przyjaciele nie zrobili´smy nic złego. Czteropalcy z˙ ołnierz nie zwracał na niego uwagi. — Wstawa´c! — krzyknał. ˛ — Je´sli które´s z was spróbuje ucieka´c, zabijemy pozostałych. Silk powstał i nasadził czapk˛e na głow˛e. — Po˙załuje pan tego, kapitanie — zagroził. — Mam w Tolnedrze pot˛ez˙ nych przyjaciół. ˙ Zołnierz wzruszył ramionami. — Nie obchodzi mnie to. Wykonuj˛e rozkazy hrabiego Dravora. Kazał was doprowadzi´c. — Dobrze. Zobaczmy tego hrabiego. Natychmiast wyja´snimy t˛e spraw˛e i nie ma potrzeby, z˙ eby´scie wymachiwali mieczami. Pójdziemy spokojnie. Nikt z nas nie zrobi niczego, co mogłoby was zirytowa´c. Twarz z˙ ołnierza pociemniała w blasku pochodni. — Nie podoba mi si˛e twój ton, kupcze. 104
— Nie płaca˛ ci za to, z˙ eby ci si˛e podobał mój ton, przyjacielu. Bierzesz pieniadze ˛ za doprowadzenie nas do hrabiego Dravora. Wi˛ec mo˙ze ruszajmy. Im szybciej b˛edziemy na miejscu, tym szybciej opowiem mu o twoim zachowaniu. — Sprowad´zcie ich konie — rozkazał dowódca. Garion przesunał ˛ si˛e do cioci Pol. — Mo˙zesz co´s zrobi´c? — zapytał cicho. — Bez gadania! — huknał ˛ z˙ ołnierz, który go pilnował. Garion stał bezradnie, patrzac ˛ na ostrze miecza, celujace ˛ w jego pier´s.
Rozdział 14
Dom hrabiego Dravora był wielkim białym budynkiem stojacym ˛ po´srodku rozległego trawnika z przystrzy˙zonymi starannie z˙ ywopłotami i zadbanymi klombami po obu stronach. Jechali wolno po wysypanej białym z˙ wirem alei, a ksi˛ez˙ yc, stojacy ˛ teraz wprost nad głowami, ukazywał wyra´znie ka˙zdy szczegół. ˙ Zołnierze kazali im zsia´ ˛sc´ z koni na dziedzi´ncu pomi˛edzy domem a klombem po zachodniej stronie. Potem poprowadzili ich do s´rodka i dalej, długim korytarzem do ci˛ez˙ kich, l´sniacych ˛ drzwi. Hrabia Dravor okazał si˛e chudym, nijakim m˛ez˙ czyzna˛ z workami pod oczami. Siedział rozparty w fotelu na samym s´rodku bogato umeblowanej komnaty. Na twarzy miał rozmarzony, senny niemal u´smiech. Jego bladoró˙zowa szata, dla podkre´slenia pozycji społecznej wyszywana srebrem na brzegach i r˛ekawach, była pognieciona i niezbyt czysta. — Kim sa˛ ci go´scie? — Mówił niewyra´znie, ledwie słyszalnym głosem. — Wi˛ez´ niowie, panie — wyja´snił czteropalcy z˙ ołnierz. — Ci, których kazałe´s aresztowa´c. — Kazałem kogo´s aresztowa´c? — zdziwił si˛e hrabia. — Có˙z za zdumiewajace ˛ polecenie z mojej strony. Mam nadziej˛e, przyjaciele, z˙ e nie naraziłem was na niewygody. — Byli´smy troch˛e zaskoczeni, nic wi˛ecej — uspokoił go Silk. — Ciekawe, czemu tak postapiłem. ˛ — Hrabia zamy´slił si˛e. — Musiał by´c jaki´s powód. . . nigdy nie robi˛e niczego bez powodu. Co złego zrobili´scie? — Nic nie zrobili´smy, panie — zapewnił Silk. — Wi˛ec czemu kazałem was aresztowa´c? To chyba jaka´s pomyłka. — Te˙z tak sadzimy, ˛ panie. — Ciesz˛e si˛e wi˛ec, z˙ e rzecz została wyja´sniona — odetchnał ˛ z ulga˛ hrabia. — Czy mog˛e zaprosi´c was na kolacj˛e? — Jedli´smy ju˙z, panie. — Och. — Twarz hrabiego wyra˙zała gł˛ebokie rozczarowanie. — Tak niewielu miewam go´sci. — Mo˙ze twój rzadca, ˛ Y’diss, pami˛eta przyczyn˛e zatrzymania tych ludzi, panie — podpowiedział czteropalcy z˙ ołnierz. — Naturalnie. Czemu sam o tym nie pomy´slałem? Y’diss pami˛eta o wszystkim. Po´slijcie po niego zaraz. ˙ — Tak, panie. — Zołnierz skinał ˛ głowa˛ jednemu ze swoich ludzi. Hrabia Dravor bawił si˛e z roztargnieniem poła˛ swej szaty i nucił co´s pod nosem. Po chwili otworzyły si˛e drzwi i do komnaty wszedł człowiek w mieniacej ˛ si˛e i bogato wyszywanej szacie. Miał twarz o grubych, zmysłowych rysach i wygolona˛ do skóry głow˛e.
106
— Wołałe´s mnie, panie? — zgrzytliwy głos brzmiał jak syk. — To ty, Y’diss! — zawołał z zachwytem hrabia. — To miło, z˙ e przyszedłe´s. — Moim szcz˛es´ciem jest słu˙zy´c ci, panie. — Rzadca ˛ skłonił si˛e zgrabnie. — Zastanawiałem si˛e wła´snie, dlaczego prosiłem tych moich przyjaciół, by zatrzymali si˛e tutaj — o´swiadczył hrabia. — Chyba zapomniałem. Nie pami˛etasz przypadkiem? — Chodzi o drobiazg, panie — odparł Y’diss. — Bez trudu załatwi˛e t˛e spraw˛e. Musisz odpocza´ ˛c. Wiesz przecie˙z, z˙ e nie wolno ci si˛e przem˛ecza´c. Hrabia przesunał ˛ dłonia˛ po twarzy. — Kiedy ju˙z o tym wspomniałe´s, Y’diss, to istotnie, czuj˛e si˛e nieco wyczerpany. Zabawiaj moich go´sci, a ja troch˛e odpoczn˛e. — Oczywi´scie, panie. — Y’diss skłonił si˛e znowu. Hrabia uło˙zył si˛e wygodniej w fotelu i zasnał ˛ niemal natychmiast. — Jest delikatnego zdrowia — zauwa˙zył z fałszywym u´smiechem Y’diss. — Ostatnio rzadko kiedy opuszcza ten fotel. Odejd´zmy stad, ˛ by mu nie przeszkadza´c. — Jestem prostym drasa´nskim kupcem, wasza eminencjo — zaczał ˛ Silk. — A ci ludzie to moje sługi, prócz tej oto mej siostry. Jeste´smy zdumieni. . . Y’diss wybuchnał ˛ s´miechem. — Czemu upierasz si˛e przy tej absurdalnej bajce, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze? Wiem, kim jeste´s. Znam was wszystkich i znam cel waszej misji. — Czego chcesz od nas, Nyissaninie? — spytał ostro pan Wilk. — Słu˙ze˛ mej pani, Wiecznej Salmissrze. — Czy W˛ez˙ owa Kobieta stała si˛e narz˛edziem w r˛ekach Grolimów? — odezwała si˛e ciocia Pol. — Czy raczej kłoni głow˛e przed wola˛ Zedara? — Moja królowa przed nikim nie kłoni głowy, Polgaro — rzucił wzgardliwie Y’diss. — Doprawdy? — Uniosła brew. — Wi˛ec to ciekawe, z˙ e jej sługa ta´nczy do melodii Grolimów. — Nic mnie nie łaczy ˛ z Grolimami. Przeczesuja˛ cała˛ Tolnedr˛e, ale to ja was znalazłem. — Znale´zc´ to nie to samo, co zatrzyma´c, Y’dissie — zauwa˙zył cicho Wilk. — Mo˙ze jednak nam powiesz, o co tu chodzi? — Powiem ci tyle, na ile mam ochot˛e, Belgaracie. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e do´sc´ ju˙z tego, ojcze — zirytowała si˛e ciocia Pol. — Nie mamy czasu na nyissa´nskie zagadki. — Uwa˙zaj, Polgaro — ostrzegł Y’diss. — Znam twoja˛ moc. Spróbuj cho´cby podnie´sc´ r˛ek˛e, a z˙ ołnierze zabija˛ twoich przyjaciół. Garion poczuł, z˙ e kto´s chwyta go mocno z tyłu i przyciska do gardła ostrze miecza. Oczy cioci Pol błysn˛eły gniewnie. — Kroczysz po niebezpiecznym gruncie! — Chyba nie warto wymienia´c gró´zb — stwierdził pan Wilk. — Rozumiem zatem, z˙ e nie zamierzasz wyda´c nas Grolimom? — Nie obchodza˛ mnie Grolimowie — burknał ˛ Y’diss. — Moja królowa poleciła, by przekaza´c was w jej r˛ece, do Sthiss Tor. — Dlaczego Salmissra interesuje si˛e ta˛ sprawa? ˛ — zdziwił si˛e Wilk. — Przecie˙z to jej nie dotyczy. — Sama wam to wyja´sni, gdy ju˙z b˛edziecie w Sthiss Tor. Tymczasem jednak chciałbym, z˙ eby´scie opowiedzieli mi o kilku drobiazgach.
107
— Tusz˛e, z˙ e pragnienie to nie b˛edzie zaspokojone — o´swiadczył sztywno Mandorallen. — Nie jest naszym zwyczajem, by o sprawach osobistych dyskutowa´c z niegodnymi tego obcymi. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e jeste´s w bł˛edzie, baronie. — Y’diss u´smiechnał ˛ si˛e gro´znie. — Gł˛ebokie sa˛ piwnice tego domu, a to, co si˛e tam niektórym przytrafia, bywa wyjatkowo ˛ nieprzyjemne. Moi słu˙zacy ˛ doskonale opanowali sztuk˛e stosowania pewnych nadzwyczaj przekonujacych ˛ tortur. — Nie boj˛e si˛e twoich pogró˙zek, Nyissaninie — rzucił z pogarda˛ rycerz. — Nie. Nie liczyłem na to. L˛ek wymaga wyobra´zni, a Arendowie nie maja˛ do´sc´ rozumu, by ja˛ posiada´c. Tortury jednak osłabia˛ twoja˛ wol˛e. . . i zapewnia˛ rozrywk˛e moim sługom. Trudno teraz o dobrych oprawców, a ci nudza˛ si˛e, gdy nie moga˛ praktykowa´c swej sztuki. Na pewno to rozumiecie. Pó´zniej, kiedy ka˙zde z was b˛edzie ju˙z miało okazj˛e spotka´c si˛e z nimi raz czy dwa, spróbujemy czego´s innego. W Nyissie wiele jest rozmaitych korzeni i li´sci, a tak˙ze ciekawych, male´nkich jagód o interesujacych ˛ włas´ciwo´sciach. To ciekawe, ale wi˛ekszo´sc´ woli ław˛e lub koło ni˙z moje wywary. — Y’diss roze´smiał si˛e szorstko, bez s´ladu rado´sci. — Porozmawiamy o tym pó´zniej, kiedy ju˙z uło˙ze˛ hrabiego na noc. Na razie stra˙znicy odprowadza˛ was na dół, do komnat, jakie dla was przygotowałem. Hrabia Dravor ocknał ˛ si˛e i rozejrzał sennie. — Czy˙zby nasi przyjaciele ju˙z odje˙zd˙zali? — zapytał. — Tak, panie — odparł Y’diss. ˙ — Trudno. — Hrabia u´smiechnał ˛ si˛e słabo. — Zegnajcie, moi drodzy. Mam nadziej˛e, z˙ e wrócicie jeszcze kiedy´s i podejmiemy nasza˛ przemiła˛ konwersacj˛e. Cela, w której zamkni˛eto Gariona, była s´liska i wilgotna, cuchnaca ˛ nieczysto´sciami i gnijac ˛ a˛ z˙ ywno´scia.˛ Ale najgorsza była ciemno´sc´ . Chłopiec skulił si˛e obok z˙ elaznych drzwi, a zewszad ˛ napierała na niego niemal dotykalna czer´n. Z kata ˛ celi słyszał jakie´s drapania i szelesty. Pomy´slał o szczurach i starał si˛e trzyma´c jak najbli˙zej drzwi. Niedaleko ciurkała woda i gardło zacz˛eło go pali´c z pragnienia. Było ciemno, ale wcale nie cicho. Gdzie´s brz˛eczały ła´ncuchy i kto´s j˛eczał. Z dali dobiegał obłaka´ ˛ nczy s´miech, szale´nczy chichot powtarzany bez z˙ adnej przerwy, w niesko´nczono´sc´ jazgoczacy ˛ w mroku. Kto´s wrzasnał ˛ nagle i przenikliwie, a potem jeszcze raz. Garion przylgnał ˛ do s´liskich kamieni muru. Wyobra´znia natychmiast stworzyła obraz tortur, b˛edacych ˛ powodem cierpienia d´zwi˛eczacego ˛ w tym krzyku. Czas w takim miejscu nie istniał. Garion nie wiedział, jak długo przebywa w tej celi, przera˙zony i samotny. Nagle usłyszał delikatne, metaliczne zgrzyty i stuki, dochodzace ˛ chyba od strony drzwi. Odbiegł natychmiast, potykajac ˛ si˛e na nierównej podłodze. — Odejd´z! — krzyknał. ˛ — Nie wrzeszcz tak — szepnał ˛ zza drzwi Silk. — To ty, Silku? — Garion niemal zaszlochał z ulgi. — A kogo si˛e spodziewałe´s? — Jak zołałe´s wyj´sc´ ? — Nie gadaj tyle — mruknał ˛ Silk przez zaci´sni˛ete z˛eby. — Piekielna rdza! — zaklał. ˛ Potem st˛eknał, ˛ a od drzwi dobiegł zgrzytliwy trzask. — No. — Drzwi celi otworzyły si˛e wolno, wpuszczajac ˛ do wn˛etrza słaby blask pochodni. — Wychod´z. Musimy si˛e spieszy´c. Garion wyskoczył na mroczny kamienny korytarz. Ciocia Pol czekała kilka kroków dalej. Chłopiec podbiegł do niej bez słowa. Przyjrzała mu si˛e z uwaga,˛ po czym obj˛eła mocno. Nie odzywali si˛e.
108
Silk pracował ju˙z przy nast˛epnych drzwiach. Twarz l´sniła mu od potu. Zamek szcz˛eknał, ˛ zaskrzypiały drzwi i na korytarz wyszedł Hettar. — Czemu tak długo? — zapytał. — Rdza — warknał ˛ cicho Silk. — Kazałbym wychłosta´c stra˙zników, którzy dopus´cili, by zamki były w takim stanie. — Czy mógłby´s si˛e troch˛e pospieszy´c? — upomniał go przez rami˛e Barak, stojacy ˛ na stra˙zy. — Mo˙ze sam to załatwisz? — zaproponował Silk. — Pracuj, jak mo˙zesz najszybciej — uspokoiła go ciocia Pol. — Nie mamy czasu na sprzeczki. Z godno´scia˛ zarzuciła na rami˛e bł˛ekitny płaszcz. Silk burknał ˛ co´s skwaszony i podszedł do nast˛epnych drzwi. — Czy te przemowy naprawd˛e były konieczne? — zapytał gniewnie pan Wilk, ostatni z uwolnionych. — Paplali´scie tutaj jak stado g˛esi. — Ksia˙ ˛ze˛ Kheldar odczuł potrzeb˛e wygłoszenia pewnych uwag na temat stanu zamków — wyja´snił lekkim tonem Mandorallen. Silk spojrzał na niego gro´znie, po czym ruszył korytarzem. Tłusty dym z pochodni pełzał pod poczerniałym stropem. — Zachowajcie ostro˙zno´sc´ — szepnał ˛ nagle Mandorallen. — Tam jest stra˙znik. Brodaty m˛ez˙ czyzna w brudnej skórzanej kurcie siedział oparty o s´cian˛e. Chrapał. — Mo˙ze uda si˛e przej´sc´ tak, z˙ eby go nie obudzi´c? — tchnał ˛ Durnik. — Po´spi jeszcze przez par˛e godzin — stwierdził ponuro Barak. Tym samym stało si˛e jasne, skad ˛ pochodzi wielka, sina opuchlizna na twarzy stra˙znika. — Azali sa˛ tu inni? — Mandorallen zgiał ˛ palce. — Było kilku — przyznał Barak. — Wszyscy s´pia.˛ — W takim razie lepiej stad ˛ wyjd´zmy — zaproponował Wilk. — Zabierzemy Y’dissa, prawda? — upewniła si˛e ciocia Pol. — Po co? — Mam ochot˛e z nim pogaw˛edzi´c. Do´sc´ szczegółowo. — Strata czasu. Salmissra wmieszała si˛e do tej sprawy. Ta informacja nam wystarczy. Jej motywy nie interesuja˛ mnie specjalnie. Po prostu wynie´smy si˛e stad ˛ mo˙zliwie dyskretnie. Przemkn˛eli obok s´piacego ˛ stra˙znika, min˛eli zakr˛et i ruszyli cicho innym korytarzem. — Umarł? — Zaskakujaco ˛ gło´sne pytanie dobiegło zza okratowanych drzwi, skad ˛ saczył ˛ si˛e czerwony blask pochodni. — Nie — odpowiedział inny głos. — Zemdlał tylko. Za mocno szarpnałe´ ˛ s t˛e d´zwigni˛e. Wa˙zny jest stały nacisk. Inaczej mdleja˛ i trzeba zaczyna´c od poczatku. ˛ — To o wiele trudniejsze, ni˙z my´slałem — poskar˙zył si˛e pierwszy głos. ´ — Swietnie sobie radzisz. Rozciaganie ˛ zawsze jest trudne. Pami˛etaj, z˙ eby naciska´c równo i nie szarpa´c za d´zwigni˛e. Oni zwykle umieraja,˛ kiedy wyrwie si˛e im ramiona ze stawów. Twarz cioci Pol zesztywniała, a oczy błysn˛eły gro´znie. Wykonała nieznaczny gest i szepn˛eła co´s. W umy´sle Gariona zabrzmiał krótki, cichy szum. — Wiesz co — odezwał si˛e słabo pierwszy głos. — Nagle z´ le si˛e poczułem. — Kiedy ju˙z o tym wspomniałe´s, to ja te˙z co´s nienajlepiej — zgodził si˛e drugi. — Czy to mi˛eso na kolacj˛e było s´wie˙ze? — Smakowało całkiem nie´zle. — Na chwil˛e zapadła cisza. — Naprawd˛e mi niedobrze.
109
Na palcach przeszli obok kraty, a Garion starannie unikał spojrzenia do s´rodka. Na ko´ncu korytarza stan˛eli przed solidnymi d˛ebowymi drzwiami okutymi z˙ elazem. Silk przebiegł palcami po klamce. — Zaryglowane od zewnatrz ˛ — stwierdził. — Kto´s nadchodzi — ostrzegł Hettar. Zza drzwi dobiegł odgłos ci˛ez˙ kich kroków na kamiennych schodach, szmer głosów, czyj´s zachrypni˛ety s´miech. Wilk podszedł szybko do najbli˙zszej celi. Przycisnał ˛ palce do zardzewiałego z˙ elaznego zamka, a ten szcz˛eknał ˛ cicho. — Tutaj! Wcisn˛eli si˛e do niewielkiego pomieszczenia, a Wilk zamknał ˛ za nimi drzwi. — W wolnej chwili musz˛e z toba˛ powa˙znie porozmawia´c na ten temat — oznajmił Silk. — Tak si˛e dobrze bawiłe´s tymi zamkami, z˙ e nie chciałem ci przeszkadza´c. — Wilk u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie. — Słuchajcie teraz. Musimy uciszy´c tych ludzi, zanim odkryja˛ nasze puste cele i zaalarmuja˛ cały dom. — To łatwe — mruknał ˛ pewnym głosem Barak. Czekali. — Otwieraja˛ drzwi — szepnał ˛ Durnik. — Ilu ich jest? — zapytał Mandorallen. — Trudno powiedzie´c. — O´smiu — stwierdziła stanowczo ciocia Pol. — Dobrze — zdecydował Barak. — Pozwolimy im przej´sc´ , a potem wyskoczymy z tyłu. Jeden czy dwa krzyki w takim miejscu nie zwróca˛ niczyjej uwagi, ale trzeba działa´c szybko. Czekali w napi˛eciu. — Y’diss mówił, z˙ e to nie szkodzi, je´sli który´s z nich umrze na przesłuchaniu — poinformował jeden z m˛ez˙ czyzn w korytarzu. — Musimy zachowa´c przy z˙ yciu tylko tego starego, kobiet˛e i chłopca. — W takim razie zabijmy tego wielkiego z ruda˛ broda˛ — zaproponował inny. — Mo˙ze sprawia´c kłopoty, a i tak jest pewnie za głupi, z˙ eby powiedzie´c co´s po˙zytecznego. — Tego zostawcie mnie — szepnał ˛ Barak. Ludzie w korytarzu min˛eli ich cel˛e. — Teraz — rzucił Barak. Walka była krótka i brutalna. Szybko dopadli zaskoczonych dozorców. Trzej padli, nim reszta w pełni zrozumiała, co si˛e dzieje. Jeden krzyknał ˛ przera˙zony, wyminał ˛ walczacych ˛ i rzucił si˛e do schodów. Garion bez namysłu skoczył przed niego, upadł i chwycił za nogi. Dozorca runał, ˛ próbował wsta´c, potem opadł bezwładnie, gdy Silk kopnał ˛ go poni˙zej ucha. — Nic ci si˛e nie stało? — zapytał chłopca. Garion wypełzł spod nieprzytomnego dozorcy i wstał, ale walka dobiegała ju˙z ko´nca. Durnik walił o mur głowa˛ grubego m˛ez˙ czyzny, a Barak wła´snie trafił pi˛es´cia˛ w twarz innego. Mandorallen dusił trzeciego, a Hettar, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ece, podchodził do czwartego. Dozorca otworzył szeroko oczy i krzyknał ˛ krótko, gdy wysoki Algar go pochwycił. Hettar wyprostował si˛e, obrócił i ze straszna˛ siła˛ cisnał ˛ stra˙znika o mur. Trzasn˛eły p˛ekajace ˛ ko´sci. — Przyjemna walka. — Barak roztarł kostki dłoni. — Owszem, miła rozrywka — zgodził si˛e Hettar, wypuszczajac ˛ na podłog˛e bezwładne ciało. — Sko´nczyli´scie ju˙z? — zapytał Silk, stojacy ˛ obok drzwi na schody. 110
— Prawie — odparł Barak. — Pomóc ci, Durniku? Durnik uniósł brod˛e grubasa i krytycznie spojrzał w przesłoni˛ete mgła˛ oczy. Na wszelki wypadek jeszcze raz walnał ˛ jego głowa˛ o s´cian˛e, po czym pozwolił upa´sc´ . — Pójdziemy ju˙z? — zaproponował Hettar. — Wła´sciwie mo˙zna — zgodził si˛e Barak, spogladaj ˛ ac ˛ z zadowoleniem na le˙zace ˛ w korytarzu ciała. — Drzwi na szczycie schodów sa˛ otwarte — poinformował Silk. — Dalej jest pusty korytarz. Chyba cały dom s´pi, ale lepiej zachowa´c cisz˛e. W milczeniu wchodzili za nim po schodach. Przy drzwiach zatrzymał si˛e na moment. — Zaczekajcie tu chwil˛e — szepnał. ˛ Potem zniknał ˛ bez najmniejszego d´zwi˛eku. Czekali, jak si˛e zdawało, bardzo długo. Gdy wrócił, niósł bro´n, która˛ odebrali im z˙ ołnierze. — Pomy´slałem, z˙ e mo˙ze si˛e przyda´c — wyja´snił. Garion przypasał miecz i od razu poczuł si˛e lepiej. — Chod´zmy — rzucił Silk. Doszli do ko´nca korytarza, min˛eli zakr˛et. — Mam ochot˛e na troch˛e zielonego, Y’dissie — dobiegły zza uchylonych drzwi słowa hrabiego Dravora. — Oczywi´scie, panie — odparł s´wiszczacy, ˛ syczacy ˛ głos Y’dissa. — Zielony jest niesmaczny — mruczał sennie Dravor. — Ale przynosi takie pi˛ekne sny. Czerwony jest lepszy, ale sny nie sa˛ takie ładne. — Ju˙z wkrótce b˛edziesz gotów na niebieski, panie — obiecał Y’diss. Co´s brz˛ekn˛eło i zabulgotał nalewany płyn. — Potem z˙ ółty, a w ko´ncu czarny. Czarny jest najlepszy. Silk na palcach prowadził ich dalej. Zamek w drzwiach na zewnatrz ˛ szybko ustapił ˛ pod wprawnymi palcami. Wybiegli w chłód ksi˛ez˙ ycowej nocy. — Sprowadz˛e konie — rzekł Hettar. — Id´z z nim, Mandorallenie — polecił Wilk. — Tam zaczekamy. — Wskazał ocieniony ogród. Dwaj m˛ez˙ czy´zni znikn˛eli za rogiem budynku, a pozostali skryli si˛e w cieniu z˙ ywopłotu. Czekali. Noc była chłodna i Garion dr˙zał lekko. Usłyszał stuk kopyt na kamieniach i zobaczył Hettara i Mandorallena z ko´nmi. — Lepiej si˛e pospieszmy — mruknał ˛ Wilk. — Kiedy tylko Dravor za´snie, Y’diss zejdzie do piwnic i przekona si˛e, z˙ e nas nie ma. Poprowadzimy konie. Trzeba odej´sc´ kawałek, zanim zaczniemy hałasowa´c. Szli przez o´swietlony ksi˛ez˙ ycem ogród, a˙z stan˛eli na rozległym trawniku. Dosiedli koni. — Pospieszmy si˛e. — Ciocia Pol spojrzała przez rami˛e na budynek. — My´sl˛e, z˙ e mamy troch˛e czasu. — Silk za´smiał si˛e krótko. — Jak to załatwiłe´s? — chciał wiedzie´c Barak. — Kiedy poszedłem po bro´n, podło˙zyłem ogie´n w kuchni. To powinno ich zaja´ ˛c. Smuga dymu uniosła si˛e z tylnej cz˛es´ci domu. — Bardzo sprytnie — stwierdziła ciocia Pol tonem niech˛etnego podziwu. — Dzi˛eki ci, pani. — Silk skłonił si˛e drwiaco. ˛ Pan Wilk parsknał ˛ s´miechem i ruszył lekkim truchtem. Dym buchał coraz mocniej i czarnymi, tłustymi kł˛ebami wznosił si˛e ku oboj˛etnym na wszystko gwiazdom.
Rozdział 15
Przez nast˛epne kilka dni jechali w szybkim tempie, z rzadka tylko przystajac, ˛ by przespa´c si˛e kilka godzin i da´c koniom odpocza´ ˛c. Garion przekonał si˛e, z˙ e potrafi drzema´c w siodle, gdy tylko jechali truchtem. Wła´sciwie, je´sli był dostatecznie zm˛eczony, mógł spa´c wsz˛edzie. Pewnego popołudnia, gdy odpoczywali po wyczerpujacym ˛ galopie, jaki nakazał Wilk, usłyszał rozmow˛e Silka z dziadkiem i ciocia˛ Pol. Ciekawo´sc´ zwyci˛ez˙ yła zm˛eczenie; rozbudził si˛e i zaczał ˛ nasłuchiwa´c. — Chciałbym wiedzie´c co´s wi˛ecej o udziale Salmissry w tej sprawie — powiedział Silk. — Zawsze szuka okazji — stwierdził Wilk. — Ile razy wybuchaja˛ jakie´s niepokoje, próbuje wykorzysta´c je dla siebie. — To oznacza, z˙ e musimy kry´c si˛e nie tylko przed Murgami, ale i przed Nyissanami. Garion otworzył oczy. — Dlaczego nazywaja˛ ja˛ Wieczna˛ Salmissra? ˛ — zapytał cioci Pol. — Jest taka stara? — Nie. Po prostu królowe Nyissy zawsze nosza˛ imi˛e Salmissry. — A znasz t˛e obecna? ˛ — Nie musz˛e. Sa˛ zawsze dokładnie takie same. Wygladaj ˛ a˛ podobnie i zachowuja˛ si˛e podobnie. Kto poznał jedna,˛ zna wszystkie. — B˛edzie bardzo zawiedziona pora˙zka˛ Y’dissa. — Silk u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie. — Przypuszczam, z˙ e Y’diss zdecydował si˛e ju˙z odej´sc´ w sposób dyskretny i bezbolesny — wtracił ˛ Wilk. — Kiedy Salmissra si˛e zirytuje, traci poczucie miary. — Jest taka okrutna? — spytał Garion. — Nie okrutna — wyja´snił Wilk. — Nyissanie podziwiaja˛ w˛ez˙ e. Je´sli zdenerwujesz w˛ez˙ a, on kasa. ˛ To proste stworzenie, ale bardzo logiczne. Kiedy ju˙z ci˛e ukasi, ˛ nie chowa wi˛ecej urazy. — Musimy rozmawia´c o w˛ez˙ ach? — zapytał zbolałym głosem Silk. — Konie ju˙z odpocz˛eły — odezwał si˛e z tyłu Hettar. — Mo˙zemy rusza´c. Pognali wierzchowce do galopu. Kierowali si˛e na południe, w stron˛e szerokiej doliny rzeki Nedrane, do Tol Honeth. Sło´nce przygrzewało mocno, a drzewa przy trakcie wypuszczały ju˙z pierwsze wiosenne paczki. ˛ L´sniaca ˛ stolica imperium le˙zała na wyspie po´srodku rzeki i do niej prowadziły wszystkie drogi. Zobaczyli ja,˛ gdy pokonali ostatnie wzniesienie i spojrzeli w dół na z˙ yzna˛ dolin˛e. Potem rosła z ka˙zda˛ przebyta˛ mila.˛ Zbudowana całkowicie z marmuru o´slepiała odbitym blaskiem południowego sło´nca. Mury były wysokie i grube, a wie˙ze si˛egały nieba.
112
Most pełnym gracji łukiem si˛egał ponad marszczona˛ wiatrem powierzchnia˛ Nedrane ku spi˙zowemu ogromowi północnej bramy. Oddział legionistów w l´sniacych ˛ zbrojach trzymał tam nieustajac ˛ a˛ stra˙z. Silk zało˙zył swój płaszcz i czapk˛e. Wyprostował si˛e w siodle, a jego twarz przybrała trze´zwy, rzeczowy wyraz. Ta wewn˛etrzna przemiana sprawiała chyba, z˙ e sam niemal wierzył w swoja˛ wymy´slona˛ to˙zsamo´sc´ drasa´nskiego kupca. — W jakiej sprawie przybywasz do Tol Honeth? — zapytał uprzejmie jeden z legionistów. — Jestem Radek z Boktoru — odparł Silk tonem człowieka, którego my´sli zaj˛ete sa˛ interesami. — Wioz˛e sendarskie wełny najwy˙zszej jako´sci. — Powiniene´s zatem zgłosi´c si˛e do Zarzadcy ˛ Głównego Targu. — Dzi˛eki. — Silk skinał ˛ głowa.˛ Wjechali przez bram˛e na szeroka,˛ zatłoczona˛ ulic˛e. — My´sl˛e, z˙ e zatrzymam si˛e koło pałacu i porozmawiam z Ranem Borunem — o´swiadczył pan Wilk. — Borunowie nie sa˛ imperatorami, z którymi najłatwiej co´s załatwi´c, ale na pewno sa˛ najbardziej inteligentni. Bez wi˛ekszych problemów potrafi˛e go przekona´c, z˙ e sytuacja jest powa˙zna. — A jak chcesz si˛e do niego dosta´c? — spytała ciocia Pol. — Wyznaczenie terminu audiencji mo˙ze zaja´ ˛c całe tygodnie. Wiesz, jacy oni sa.˛ Pan Wilk skrzywił si˛e niech˛etnie. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e mo˙zna zrobi´c z tego oficjalna˛ wizyt˛e — mruknał. ˛ Konie z trudem szukały drogi w tłumie przechodniów. — I obwie´sci´c swoja˛ obecno´sc´ całemu miastu? — A mam jaki´s wybór? Musz˛e przygwo´zdzi´c Tolnedran. Nie mo˙zemy sobie pozwoli´c, z˙ eby zachowali neutralno´sc´ . — Mog˛e co´s zaproponowa´c? — wtracił ˛ Barak. — W tych okoliczno´sciach wysłucham ka˙zdej rady. — Dlaczego nie odwiedzi´c Grinnega? To ambasador Chereku w Tol Honeth. Bez wi˛ekszego zamieszania mógłby nas wprowadzi´c do pałacu. — To niezły pomysł, Belgaracie — zgodził si˛e Silk. — Grinneg ma koneksje w pałacu. Zorganizuje nam wizyt˛e. W dodatku Ran Borune go szanuje. — Pozostaje tylko problem, jak dotrze´c do ambasadora — mruknał ˛ Durnik, gdy stan˛eli, by przepu´sci´c ci˛ez˙ ki wóz. — To mój kuzyn — uspokoił go Barak. — On, Anheg i ja bawili´smy si˛e razem jako dzieci. — Wielki Cherek rozejrzał si˛e dookoła. — Zdaje si˛e, z˙ e ma dom w pobli˙zu garnizonu Trzeciej Legii Imperium. Mo˙zemy spyta´c kogo´s o drog˛e. — To niepotrzebne — zapewnił Silk. — Wiem, gdzie to jest. — Mogłem si˛e domy´sli´c — u´smiechnał ˛ si˛e Barak. — Mo˙zna przejecha´c przez północny plac targowy. Garnizon le˙zy przy głównym nabrze˙zu, na ko´ncu wyspy w dole rzeki. — Prowad´z — poprosił Wilk. — Nie chc˛e tu straci´c zbyt wiele czasu. Na ulicach Tol Honeth kł˛ebili si˛e przybysze ze wszystkich zakatków ˛ s´wiata. Drasanie i Rivanie zderzali si˛e z Nyissanami i Thullami. W tłumie byli nawet Nadrakowie i, zdaniem Gariona, nieproporcjonalnie wielu Murgów. Ciocia Pol jechała obok Hettara, mówiła co´s uspokajajaco ˛ i cz˛esto kładła dło´n na jego prawej r˛ece. Oczy Algara płon˛eły, a nozdrza falowały gro´znie za ka˙zdym razem, gdy dostrzegł poznaczona˛ bliznami twarz Murga. Domy były imponujace, ˛ z marmurowymi fasadami i ci˛ez˙ kimi drzwiami, cz˛esto pilnowanymi przez najemników, którzy wrogo spogladali ˛ na przechodniów. — Zaiste wielka panuje podejrzliwo´sc´ w stolicy imperium — zauwa˙zył Mandorallen. — Czy˙zby tak si˛e własnych sasiadów ˛ l˛ekali? 113
— Niespokojne czasy — wyja´snił Silk. — A kupieccy ksia˙ ˛ze˛ ta Tol Heneth maja˛ w kantorach spora˛ cz˛es´c´ s´wiatowych bogactw. Na tej ulicy z˙ yja˛ ludzie, którzy mogliby kupi´c cała˛ Arendi˛e, gdyby im przyszła ochota. — Arendia nie jest na sprzeda˙z — odparł chłodno Mandorallen. — W Tol Honeth, drogi baronie, wszystko jest na sprzeda˙z. Honor, cnota, przyja´zn´ , miło´sc´ . To niegodziwe miasto pełne niegodziwych ludzi. Tylko pieniadze ˛ si˛e licza.˛ — Dlatego dobrze si˛e tu czujesz? — spytał Barak. Silk parsknał ˛ s´miechem. — Lubi˛e Tol Honeth — wyznał. — Ludzie tutaj nie z˙ ywia˛ iluzji. Sa˛ od´swie˙zajaco ˛ zepsuci. — Jeste´s złym człowiekiem, Silku — podsumował Barak. — Ju˙z to mówiłe´s — odparł z kpiacym ˛ u´smiechem Drasanin. Flaga Chereku, biała sylwetka okr˛etu na lazurowym tle, powiewała z masztu na bramie domu ambasadora. Barak zeskoczył z siodła i nieco sztywnym krokiem podszedł do z˙ elaznej kraty zagradzajacej ˛ wej´scie. — Powiedzcie Grinnegowi, z˙ e jego kuzyn Barak chce si˛e z nim widzie´c — oznajmił brodatym stra˙znikom. — Skad ˛ mamy wiedzie´c, z˙ e jeste´s jego kuzynem? — zapytał szorstko jeden ze z˙ ołnierzy. Barak niemal niedbałe si˛egnał ˛ r˛eka˛ mi˛edzy pr˛ety i chwycił stra˙znika za kolczug˛e. Potem przyciagn ˛ ał ˛ go do kraty. — Czy zechciałby´s inaczej sformułowa´c to pytanie? — zapytał. — Póki jeszcze cieszysz si˛e dobrym zdrowiem? — Wybacz, lordzie Baraku — przeprosił szybko tamten. — Teraz, kiedy jestem bli˙zej, istotnie rozpoznaj˛e twa˛ twarz. — Byłem prawie pewien, z˙ e ci si˛e uda. — Pozwól, z˙ e otworz˛e ci bram˛e. — Znakomity pomysł. — Barak pu´scił stra˙znika, który pospiesznie odsunał ˛ rygle. Wjechali na rozległy dziedziniec. Grinneg, ambasador króla Anhega przy dworze imperatora w Tol Honeth, był pot˛ez˙ nie zbudowanym m˛ez˙ czyzna,˛ niemal tak wysokim jak Barak. Miał bardzo krótko przyci˛eta˛ brod˛e i zgodnie z tolnedra´nska˛ moda˛ nosił niebieski płaszcz. Zbiegł, przeskakujac ˛ po dwa stopnie naraz i pochwycił Baraka w nied´zwiedzim u´scisku. — Witaj, piracie! — ryknał. ˛ — Co porabiasz w Tol Honeth? — Anheg zdecydował si˛e na inwazj˛e — za˙zartował Barak. — Gdy tylko zwiniemy całe złoto i młode dziewczyny, pozwolimy ci spali´c miasto. Oczy Grinnega błysn˛eły nagłym po˙zadaniem. ˛ — Ale˙z by byli w´sciekli — westchnał ˛ ze złowrogim u´smiechem. — Co si˛e stało z twoja˛ broda? ˛ — spytał Barak. Ambasador chrzakn ˛ ał ˛ z zakłopotaniem. — To nic wa˙znego — zapewnił. — Nigdy nie mieli´smy przed soba˛ tajemnic. Grinneg tłumaczył mu co´s przez chwil˛e. Wygladał ˛ na bardzo zawstydzonego. Barak ryknał ˛ s´miechem. — Dlaczego jej pozwoliłe´s? — zapytał. — Byłem pijany — wyznał Grinneg. — Ale wejd´zmy do s´rodka. Mam w piwnicy baryłk˛e dobrego, mocnego piwa. Ruszyli za dwoma kuzynami do wn˛etrza. Z szerokiego korytarza weszli do komnaty umeblowanej na sposób Chereku: ci˛ez˙ kie stołki i ławy zasłane skórami, podłoga
114
wysypana sitowiem i wielkie palenisko, w którym płon˛eła kłoda drewna. Kilka smołowanych pochodni dymiło w z˙ elaznych pier´scieniach wbitych w s´ciany. — Tutaj czuj˛e si˛e bardziej jak w domu — wyja´snił Grinneg. Sługa wniósł dla ka˙zdego po kuflu ciemnego ale1 i cicho zniknał ˛ za drzwiami. Garion szybko chwycił naczynie i zanim ciocia Pol zda˙ ˛zyła zaproponowa´c jaki´s słabszy trunek, wypił solidny łyk gorzkawego napoju. Przygladała ˛ mu si˛e w milczeniu, bez wyrazu. Grinneg opadł na wielki, r˛ecznie ciosany zydel, przykryty nied´zwiedzia˛ skóra.˛ — A naprawd˛e po co przybyłe´s do Tol Honeth, Baraku? — zapytał. — Grinnegu. — Barak spowa˙zniał. — To jest Belgarath. Na pewno o nim słyszałe´s. Ambasador szeroko otworzył oczy. Potem schylił głow˛e. — Mój dom nale˙zy do ciebie — rzekł z szacunkiem. — Czy mo˙zesz wprowadzi´c mnie do Rana Boruna? — Pan Wilk przysiadł na ławie obok paleniska. — Bez trudu. — To dobrze. Musz˛e z nim porozmawia´c, a nie chc˛e robi´c zamieszania. Barak przedstawił pozostałych, a jego kuzyn kłaniał si˛e uprzejmie wszystkim po kolei. — Zjawili´scie si˛e w Tol Honeth w burzliwym okresie — powiedział, gdy formalno´sci dobiegły ko´nca. — Arystokracja Tolnedry zlatuje do miasta jak stado kruków do krowiego s´cierwa. — Słyszeli´smy to i owo w drodze na południe — przyznał Silk. — Naprawd˛e jest tak z´ le? — Prawdopodobnie gorzej. — Grinneg podrapał si˛e za uchem. — Zmiana dynastii trafia si˛e kilka razy w ciagu ˛ epoki. Borunowie sa˛ u władzy ju˙z ponad sze´sc´ set lat. Inne rody z entuzjazmem oczekuja˛ zmiany. — Kto ma najwi˛eksze szans˛e zdobycia tronu po Ranie Borunie? — zapytał pan Wilk. — W tej chwili najlepszy byłby chyba Wielki Ksia˙ ˛ze˛ Kador z Tol Vordue — odparł ambasador. — Ma wi˛ecej pieni˛edzy ni˙z pozostali. Oczywi´scie, Honethowie sa˛ jeszcze bogatsi, ale maja˛ siedmiu kandydatów i ich skarby rozkładaja˛ si˛e zbyt cienka˛ warstwa.˛ Inne rody wła´sciwie si˛e nie licza.˛ Borunowie nie maja˛ nikogo odpowiedniego, a Ranitów nikt nie traktuje powa˙znie. Garion starannie odstawił piwo na podłog˛e obok stołka, na którym siedział. Gorzkie ale nie było wcale takie dobre i chłopiec czuł si˛e troch˛e oszukany. Jednak po połowie kufla uszy stały si˛e bardzo gorace, ˛ a czubek nosa troch˛e zdr˛etwiał. — Vordua´nczycy, których spotkali´smy w drodze, twierdza,˛ z˙ e Horbici u˙zywaja˛ trucizny — rzekł Silk. — Jak oni wszyscy. — Grinneg skrzywił si˛e z niesmakiem. — Horbici sa˛ tylko mniej dyskretni. Mimo wszystko, gdyby Ran Borune umarł jutro, kolejnym imperatorem byłby Kador. Pan Wilk zmarszczył czoło. — Nigdy nie radziłem sobie za dobrze z Vordua´nczykami. Nie maja˛ prawdziwie imperialnej postawy. — Stary imperator wcia˙ ˛z cieszy si˛e niezłym zdrowiem — dodał Grinneg. — Je´sli wytrzyma jeszcze rok czy dwa, Honethowie pewnie zdecyduja˛ si˛e na jednego kandydata: tego, który prze˙zyje. Wtedy wykorzystaja˛ wszystkie swoje pieniadze ˛ i moga˛ wygra´c. Ale takie rzeczy wymagaja˛ czasu. Sami kandydaci trzymaja˛ si˛e na ogół z daleka 1 Mocne,
ci˛ez˙ kie angielskie piwo.
115
od miasta. Sa˛ niezwykle ostro˙zni, wi˛ec zabójcy maja˛ powa˙zne kłopoty — roze´smiał si˛e i łyknał ˛ piwa. — Zabawni ludzie. — Mo˙zemy od razu i´sc´ do pałacu? — dopytywał si˛e pan Wilk. — Najpierw musimy si˛e przebra´c — orzekła stanowczo ciocia Pol. — Znowu, Polgaro? — W oczach Wilka zal´sniło cierpienie. — Nie narzekaj, ojcze. Nie pozwol˛e, z˙ eby´s nas zawstydzał, idac ˛ do pałacu w łachmanach. — Nie wło˙ze˛ tej szaty — oznajmił z uporem. — Dobrze — zgodziła si˛e. — Nie byłaby odpowiednia. Na pewno ambasador poz˙ yczy ci płaszcza. W ten sposób nie b˛edziesz si˛e rzucał w oczy. — Jak sobie z˙ yczysz. — Wilk westchnał ˛ zrezygnowany. Gdy si˛e przebrali, Grinneg wezwał oddział gro´znie wygladaj ˛ acych ˛ Chereków, słuz˙ acych ˛ mu jako gwardia honorowa. Pod taka˛ eskorta˛ poda˙ ˛zyli szerokimi ulicami Tol Honeth w stron˛e pałacu. Garion, wcia˙ ˛z zdumiony bogactwami miasta i troch˛e senny po wypitym piwie, jechał spokojnie obok Silka i usiłował nie wytrzeszcza´c oczu na wielkie domy i bogato ubranych Tolnedran, kroczacych ˛ z godno´scia˛ w jaskrawym blasku sło´nca.
Rozdział 16
Pałac imperatora stał na wysokim wzgórzu w samym centrum Tol Honeth. Składał si˛e nie z jednego, a z całego zespołu mniejszych i wi˛ekszych budynków. Wszystkie wzniesiono z białego marmuru. Otaczały je ogrody i trawniki, gdzie cyprysy rzucały przyjemny, chłodny cie´n. Cały kompleks zamykał wysoki mur zwie´nczony ustawionymi w równych odst˛epach posagami. ˛ Legioni´sci przy bramie natychmiast rozpoznali ambasadora Chereku i posłali po jednego z szambelanów, siwowłosego urz˛ednika w brazowym ˛ płaszczu. — Musz˛e widzie´c Rana Boruna, lordzie Morin — o´swiadczył Grinneg, gdy tylko zsiedli z koni na marmurowym dziedzi´ncu za brama˛ pałacu. — To sprawa wyjatkowej ˛ wagi. — Oczywi´scie, lordzie Grinneg — zgodził si˛e siwowłosy. — Jego imperialna wysoko´sc´ zawsze ch˛etnie widzi osobistego przedstawiciela króla Anhega. Niestety, jego wysoko´sc´ wła´snie odpoczywa. Z pewno´scia˛ zdołam zaaran˙zowa´c wizyt˛e dzi´s po południu, najdalej jutro rano. — Sprawa nie mo˙ze czeka´c, Morinie — zapewnił Grinneg. — Musimy natychmiast porozmawia´c z imperatorem. Lepiej go obud´z. Lord Morin był wyra´znie zdziwiony. — To nie mo˙ze by´c a˙z tak pilne — stwierdził z przygana.˛ — Obawiam si˛e, z˙ e jest. Szambelan s´ciagn ˛ ał ˛ wargi i przyjrzał si˛e im po kolei. — Znasz mnie dobrze i wiesz, z˙ e nie prosiłbym bez powodu. Morin westchnał. ˛ — Mam do ciebie zaufanie, Grinnegu. No dobrze. Chod´zmy. Twoi z˙ ołnierze niech zaczekaja˛ tutaj. Grinneg dał gwardzistom dyskretny znak, po czym cała grupa ruszyła za lordem Morinem przez rozległy dziedziniec do kolumnowej galerii biegnacej ˛ wzdłu˙z jednego z budynków. — Co z nim? — zapytał Grinneg, gdy szli miedzy rz˛edami kolumn. — Zdrowie mu dopisuje — odparł Morin. — Ale usposobienie ma coraz gorsze. Ostatnio Borunowie całymi stadami rezygnuja˛ ze stanowisk i wracaja˛ do Tol Borune. — W obecnej sytuacji to rozsadne ˛ posuni˛ecie. Podejrzewam, z˙ e sukcesji towarzyszy´c b˛edzie pewna liczba nagłych zgonów. — Zapewne. Ale jego wysoko´sc´ nie jest zachwycony, gdy porzucaja˛ go członkowie rodziny. Przystanał ˛ przed łukowo sklepiona˛ brama.˛ Dwaj wypr˛ez˙ eni legioni´sci w inkrustowanych złotem pancerzach trzymali wart˛e.
117
— Zostawcie tu bro´n. Jego wysoko´sc´ jest nieco wra˙zliwy na tym punkcie. Z pewno´scia˛ rozumiecie. — Oczywi´scie. — Grinneg wyjał ˛ spod płaszcza ci˛ez˙ ki miecz i oparł go o s´cian˛e. Poszli za jego przykładem. Oczy Morina rozszerzyły si˛e ze zdziwienia, gdy Silk wyjał ˛ trzy ró˙zne sztylety ukryte w rozmaitych zakamarkach ubrania. Znakomite wyposa˙zenie, palce szambelana poruszyły si˛e w gestach tajnej mowy. Niespokojne czasy, wyja´sniły niedbale dłonie Silka. Lord Morin u´smiechnał ˛ si˛e lekko, po czym przez bram˛e wprowadził ich do ogrodu. Trawa była tu równo przystrzy˙zona, woda szemrała cicho w fontannach, a krzaki ró˙z starannie przyci˛eto. Stare drzewa owocowe strzelały paczkami, ˛ gotowe niemal zakwitna´ ˛c w słonecznym cieple. Wróble c´ wierkały gło´sno na gał˛eziach. Grinneg i pozostali szli za Morinem kreta˛ marmurowa˛ s´cie˙zka˛ do s´rodka ogrodu. Ran Borune XXIII, imperator Tolnedry, był niskim staruszkiem, zupełnie łysym i odzianym w płaszcz koloru złota. Spoczywał na szerokim fotelu w oplecionej winoro´sla˛ altanie, karmiac ˛ nasionami jaskrawego kanarka, który siedział na por˛eczy. Imperator miał mały, podobny do dzioba nos i jasne, przenikliwe oczy. — Powiedziałem, z˙ e chc˛e by´c sam, Morinie — rzucił ostrym tonem, odrywajac ˛ wzrok od kanarka. — Miliony przeprosin, wasza wysoko´sc´ . — Szambelan pokłonił si˛e nisko. — Lord Grinneg, ambasador Chereku, pragnie przedstawi´c spraw˛e najwy˙zszej wagi. Przekonał mnie, z˙ e nie mo˙ze czeka´c. Imperator popatrzył na Grinnega. Oczy miał zło´sliwe, niemal podst˛epne. — Widz˛e, Grinnegu, z˙ e broda ju˙z ci odrasta. Ambasador zarumienił si˛e mocno. — Powinienem wiedzie´c, z˙ e wasza wysoko´sc´ słyszał ju˙z o moim nieszcz˛es´ciu. — Wiem o wszystkim, co si˛e dzieje w Tol Honeth, lordzie Grinneg — burknał ˛ imperator. — Chocia˙z kuzyni i bratankowie uciekli ode mnie jak szczury w płonacego ˛ domu, wcia˙ ˛z mam tu kilku wiernych ludzi. Co ci˛e napadło, z˙ eby zdobywa´c t˛e kobiet˛e Nadraków? My´slałem, z˙ e Alornowie gardza˛ Angarakami. Grinneg chrzakn ˛ ał ˛ zawstydzony i rzucił okiem na cioci˛e Pol. — To miał by´c taki z˙ art, wasza wysoko´sc´ . My´slałem, z˙ e o´smiesz˛e ambasadora Nadraków. Zreszta˛ jego z˙ ona jest pi˛ekna˛ kobieta.˛ Nie wiedziałem, z˙ e trzyma pod łó˙zkiem no˙zyczki. — A wiesz, przechowuje twoja˛ brod˛e w złotym puzderku. I pokazuje wszystkim przyjaciółkom. — To zła kobieta — westchnał ˛ z˙ ało´snie Grinneg. — Co to za jedni? — imperator wskazał palcem stojacych ˛ na trawniku kilka kroków za ambasadorem. — Mój kuzyn, Barak, i jego przyjaciele. To oni chcieli z toba˛ rozmawia´c. — Jarl Trellheim? — zdziwił si˛e władca. — Co ci˛e sprowadza do Tol Honeth, panie? — Przeje˙zd˙załem t˛edy, wasza wysoko´sc´ — pokłonił si˛e Barak. Ran Borune przyjrzał im si˛e z uwaga,˛ jakby dopiero teraz ich zauwa˙zył. — To z pewno´scia˛ ksia˙ ˛ze˛ Kheldar z Drasni — stwierdził. — Który w po´spiechu opu´scił Tol Honeth po swej poprzedniej wizycie. . . udajac ˛ akrobat˛e w w˛edrownym cyrku, o ile pami˛etam, i tylko jeden skok przed policja.˛ Silk tak˙ze skłonił si˛e nisko. — I Hettar z Algarii. Człowiek, który próbuje w pojedynk˛e wyludni´c Cthol Murgos. Hettar pochylił głow˛e. 118
— Morinie — zapytał surowo imperator. — Dlaczego otoczyłe´s mnie Alornami? Nie lubi˛e Alornów. — To wła´snie ta sprawa wielkiej wagi, wasza wysoko´sc´ — wyja´snił przepraszajaco ˛ Morin. — I jeszcze Arend? Mimbrat, jak przypuszczam. — Ran Borune zmarszczył brwi. — Według opisów, jakie słyszałem, mo˙ze to by´c jedynie baron Vo Mandor. Ukłon Mandorallena był wystudiowany i pełen gracji. — Wzrok twój bystry jest nad podziw, wasza wysoko´sc´ , skoro bez trudu rozpoznałe´s ka˙zdego z nas. — Nie ka˙zdego — sprostował władca. — Nie znam Sendara ani tego riva´nskiego chłopca. My´sli Gariona zawirowały nagle. Barak powiedział mu kiedy´s, z˙ e najbardziej przypomina Rivanina, ale w´sród zawieruchy wydarze´n zapomniał o tej przypadkowej uwadze. I teraz imperator Tolnedry, który posiadał wyra´znie niesamowita˛ umiej˛etno´sc´ wnikania w prawdziwa˛ natur˛e rzeczy, tak˙ze rozpoznał w nim Rivanina. Spojrzał szybko na cioci˛e Pol, ale ja˛ pochłaniało studiowanie paczków ˛ na krzaku ró˙zy. — Sendar to Durnik — wyja´snił pan Wilk. — Kowal. W Sendarii ten po˙zyteczny zawód uznawany jest za co´s w rodzaju szlachectwa. Chłopiec to mój wnuk, Garion. Ran Borune spojrzał na starca. — Mam wra˙zenie, z˙ e powinienem ci˛e zna´c. Jest w tobie co´s takiego. . . — urwał zamy´slony. Kanarek, siedzacy ˛ na por˛eczy fotela władcy, za´spiewał nagle. Wystartował w powietrze i pomknał ˛ prosto do cioci Pol. Wyciagn˛ ˛ eła palec, a jaskrawy ptaszek wyladował ˛ na nim, odchylił główk˛e do tyłu i s´piewał w ekstazie, jakby jego małe serduszko p˛ekało z zachwytu. Słuchała go z uwaga.˛ Miała na sobie bł˛ekitna˛ sukni˛e z wykwintnymi koronkami przy staniku i krótka˛ sobolowa˛ pelerynk˛e. — Co robisz z moim kanarkiem?! — zawołał imperator. — Słucham go — odparła. — Jak go skłoniła´s do s´piewu? Od miesi˛ecy nie mog˛e go namówi´c na z˙ adna˛ piosenk˛e. — Nie traktowałe´s go dostatecznie powa˙znie. — Kim jest ta kobieta? — zapytał imperator. — To moja córka, Polgara — odparł pan Wilk. — Zawsze dobrze rozumiała ptaki. Imperator roze´smiał si˛e nagle. — Daj spokój — rzucił sceptycznym tonem. — Nie sadzisz ˛ chyba, z˙ e w to uwierz˛e. Wilk spojrzał na niego z powaga.˛ — Jeste´s pewien, z˙ e mnie nie znasz, Ranie Borunie? — spytał łagodnie. W poz˙ yczonym od Grinnega bladozielonym płaszczu wygladał ˛ prawie jak Tolnedranin. . . prawie, ale nie zupełnie. — To chytra sztuczka — stwierdził władca. — Dobrze grasz swoja˛ rol˛e i ona te˙z, ale nie jestem ju˙z dzieckiem. Ju˙z dawno przestałem wierzy´c w bajki. — Szkoda. Obawiam si˛e, z˙ e od tej pory twoje z˙ ycie stało si˛e nieco puste. — Wilk spojrzał na wypiel˛egnowany ogród, ze słu˙zba,˛ fontannami i osobista˛ gwardia˛ imperatora, stojac ˛ a˛ dyskretnie w´sród klombów. — Nawet z tym wszystkim, Ranie Boranie, z˙ ycie bez odrobiny cudowno´sci jest nudne i st˛echłe. — W głosie zabrzmiała nuta smutku. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e odrzuciłe´s zbyt wiele. — Morinie — rozkazał Ran Borune. — Po´slij po Zereela. Rozstrzygniemy to od razu. — Natychmiast, wasza wysoko´sc´ — szambelan skinał ˛ jednemu ze sług.
119
— Mog˛e dosta´c z powrotem swojego kanarka? — W głosie władcy zad´zwi˛eczała płaczliwa nuta. — Oczywi´scie. — Podeszła do fotela bardzo ostro˙znie, by nie przestraszy´c treluja˛ cego ciagle ˛ ptaszka. — Czasami zastanawiam si˛e, o czym one tak s´piewaja? ˛ — W tej chwili opowiada mi o dniu, kiedy nauczył si˛e lata´c — odparła ciocia Pol. — To dla ptaka bardzo wa˙zny dzie´n. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, a kanarek przeskoczył na palec imperatora. Wcia˙ ˛z s´piewał, patrzac ˛ błyszczacym ˛ oczkiem na twarz Rana Boruna. — Zabawne urojenie. — Starzec u´smiechnał ˛ si˛e, obserwujac ˛ migotanie słonecznych promieni na powierzchni wody w fontannie. — Ale obawiam si˛e, z˙ e nie mam do´sc´ czasu na takie zabawy. W tej chwili cały naród wstrzymuje oddech w oczekiwaniu mojej s´mierci. Oni wszyscy my´sla˛ chyba, z˙ e umierajac ˛ natychmiast najlepiej przysłu˙zyłbym si˛e Tolnedrze. Niektórzy zadali sobie nawet trud wspomo˙zenia mnie w tym dziele. Tylko w zeszłym tygodniu schwytali´smy w pałacu czterech zabójców. Borunowie, własna rodzina, porzucaja˛ mnie w takim tempie, z˙ e ledwie wystarcza ludzi do zarzadzania ˛ pałacem, nie mówiac ˛ ju˙z o imperium. O, jest ju˙z Zereel. Chudy m˛ez˙ czyzna o krzaczastych brwiach, w czerwonym płaszczu pokrytym magicznymi symbolami, podszedł szybkim krokiem i skłonił si˛e nisko. — Wzywałe´s mnie, wasza wysoko´sc´ ? — Poinformowano mnie, z˙ e ta kobieta jest Polgara˛ Czarodziejka˛ — wyja´snił imperator. — A ten tam starzec to Belgarath. Bad´ ˛ z tak miły, Zereelu, i sprawd´z ich listy uwierzytelniajace. ˛ — Belgarath i Polgara? — skrzywił si˛e m˛ez˙ czyzna. — Wasza wysoko´sc´ raczy z˙ artowa´c. To mitologiczne imiona. Tacy ludzie nie istnieja.˛ — Sama widzisz. — Ran Borune zwrócił si˛e do cioci Pol. — Nie istniejesz. Wiem to z najpewniejszego z´ ródła. Zereel sam jest magiem. — Doprawdy? — Jednym z najlepszych. Oczywi´scie, wi˛ekszo´sc´ jego sztuczek to tylko zwinno´sc´ palców, jako z˙ e cała magia jest czczym wymysłem. Ale bawi mnie, a siebie traktuje z cała˛ powaga.˛ Działaj, Zereelu, ale spróbuj unikna´ ˛c tego okropnego smrodu, jaki si˛e zwykle pojawia. — To nie b˛edzie konieczne, wasza wysoko´sc´ — zapewnił Zereel. — Gdyby byli jakimikolwiek magami, rozpoznałbym ich natychmiast. Mamy pewne specjalne sposoby porozumiewania. Ciocia Pol uniosła brew. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e powiniene´s przyjrze´c si˛e dokładniej, Zereelu — zasugerowała. — Czasami mo˙zna co´s przeoczy´c. Zrobiła drobny, niemal niedostrzegalny gest i Garionowi wydało si˛e nagle, z˙ e słyszy delikatny szum. Mag spogladał ˛ nieruchomo w pusta˛ przestrze´n przed soba.˛ Oczy wyszły mu z orbit, a twarz pokryła s´miertelna blado´sc´ . Padł do przodu, jakby nagle nogi odmówiły mu posłusze´nstwa. — Wybacz, lady Polgaro — wychrypiał. — To pewnie ma wywrze´c na mnie wra˙zenie — domy´slił si˛e imperator. — Widywałem ju˙z takie oszołomienie, a umysł Zereela nigdy nie był przesadnie silny. — Zaczynasz mnie nudzi´c, Ranie Boranie — rzekła z przekasem. ˛ — Naprawd˛e powiniene´s jej uwierzy´c, wiesz? — odezwał si˛e cienkim, piskliwym głosikiem kanarek. — Ja poznałem ja˛ od razu. . . oczywi´scie, jeste´smy bardziej spostrzegawcze ni˙z wy, stworzenia pełzajace ˛ po ziemi. Dlaczego to robicie? Gdyby´s tylko 120
spróbował, na pewno potrafiłby´s lata´c. I wolałbym, z˙ eby´s nie jadł tyle czosnku. Okropnie potem pachniesz. — Wystarczy na razie — uciszyła go łagodnie ciocia Pol. — Pó´zniej mu to wszystko powiesz. Imperator dr˙zał gwałtownie, spogladaj ˛ ac ˛ na ptaka, jakby ten nagle zmienił si˛e w z˙ mij˛e. — Mo˙ze po prostu zachowujmy si˛e tak, jakby´smy wszyscy wierzyli, z˙ e Polgara i ja jeste´smy tymi, za kogo si˛e podajemy — zaproponował pan Wilk. — Przekonywanie ci˛e mo˙ze nam zabra´c cały dzie´n, a nie mamy a˙z tyle czasu. Sa˛ pewne sprawy, o których musz˛e ci powiedzie´c. To wa˙zne niezale˙znie od tego, kim jestem. — Na to mog˛e przysta´c. — Ran Borune wcia˙ ˛z dygotał i wpatrywał si˛e w kanarka. Pan Wilk splótł r˛ece za plecami i spojrzał na stadko rozkrzyczanych wróbli, siedza˛ cych na gał˛ezi pobliskiego drzewa. — Zeszłego roku, wczesna˛ jesienia˛ — zaczał ˛ — Zedar Apostata dostał si˛e do sali tronowej w Rivie i ukradł Klejnot Aldura. — Co zrobił? — Ran Borune wyprostował si˛e natychmiast. — W jaki sposób? — Nie wiemy. Kiedy go dogoni˛e, mo˙ze mi wyja´sni. Jestem jednak przekonany, z˙ e dostrzegasz wag˛e tego faktu. — Naturalnie — przyznał imperator. — Alornowie i Sendarowie dyskretnie szykuja˛ si˛e do wojny. — Wojny? — powtórzył zaszokowany Ran Borune. — Z kim? — Z Angarakami, oczywi´scie. — Co Zedar ma wspólnego z Angarakami? Przecie˙z mógł działa´c na własna˛ r˛ek˛e. — Nie jeste´s chyba a˙z tak naiwny — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Zapominasz si˛e, pani — upomniał ja.˛ — Gdzie jest teraz Zedar? — Dwa tygodnie temu przejechał przez Tol Honeth — odparł Wilk. — Je´sli zdoła przekroczy´c granic˛e którego´s z królestw Angaraków, zanim go dopadniemy, Alornowie wyrusza.˛ — A z nimi Arendia — dodał stanowczo Mandorallen. — Król Korodullin tak˙ze został powiadomiony. — Chcecie cały s´wiat rozbi´c w kawałki — protestował imperator. — Mo˙zliwe — przyznał Wilk. — Ale nie mo˙zemy pozwoli´c, by Zedar dotarł z Klejnotem do Toraka. — Natychmiast wy´sl˛e emisariuszy — o´swiadczył Ran Borune. — Trzeba uspokoi´c sytuacj˛e, zanim wymknie si˛e spod kontroli. — Ju˙z na to za pó´zno — wtracił ˛ pos˛epnie Barak. — Anheg i pozostali nie maja˛ ochoty na tolnedra´nska˛ dyplomacj˛e. — Twój naród, wasza wysoko´sc´ , nie cieszy si˛e najlepsza˛ reputacja˛ na północy — dodał Silk. — Zawsze macie kilka umów handlowych w r˛ekawie. Za ka˙zdym razem, gdy Tolnedra podejmuje si˛e mediacji w jakim´s sporze, koszta sa˛ wyjatkowo ˛ wysokie. Nie przypuszczam, z˙ eby´smy raz jeszcze mogli sobie pozwoli´c na wasze dobre usługi. Chmura przesłoniła sło´nce i w cieniu ogród nagle wydał si˛e chłodny. — Cała sprawa jest rozdmuchana nad miar˛e — o´swiadczył imperator. — Od tysi˛ecy lat Alornowie i Angarakowie kłóca˛ si˛e o ten bezwarto´sciowy kamie´n. Czekali´scie tylko na okazj˛e, z˙ eby skoczy´c sobie do gardeł, a teraz zyskali´scie pretekst. No có˙z, przyjemnej zabawy. Póki jestem imperatorem, nie pozwol˛e wmiesza´c Tolnedry w te spory. — Nie b˛edziesz mógł siedzie´c sobie z boku, Ranie Borunie — rzekła ciocia Pol. — Dlaczego nie? Klejnot w ogóle mnie nie obchodzi. Prosz˛e bardzo, wyniszczajcie si˛e nawzajem, je´sli macie ochot˛e. Kiedy wszystko si˛e sko´nczy, Tolnedra pozostanie. 121
— Watpi˛ ˛ e — mruknał ˛ Wilk. — W twoim imperium roi si˛e od Murgów. Moga˛ was podbi´c w ciagu ˛ tygodnia. — To uczciwi kupcy. Przybywaja˛ w uczciwych interesach. — Murgowie nie maja˛ z˙ adnych uczciwych interesów — odparła ciocia Pol. — Ka˙zdy Murgo w Tolnedrze jest tutaj, poniewa˙z został wysłany przez najwy˙zszego kapłana Grolimów. — Przesada — upierał si˛e Ran Borune. — Cały s´wiat wie, z˙ e ty i twój ojciec z˙ ywicie obsesyjna˛ nienawi´sc´ do wszystkich Angaraków. Ale to ju˙z inne czasy. — Cthol Murgos wcia˙ ˛z jest rzadzone ˛ z Rak Cthol — przypomniał Wilk. — A tam panem jest Ctuchik. Ctuchik si˛e nie zmienił, nawet je´sli s´wiat jest ju˙z inny. Kupcy z Rak Goska moga˛ wydawa´c si˛e cywilizowani, ale ta´ncza,˛ jak im Ctuchik zagra, a Ctuchik jest uczniem Toraka. — Torak nie z˙ yje. — Jeste´s pewien? — spytała ciocia Pol. — Widziałe´s jego grób? Rozkopałe´s go i obejrzałe´s ko´sci? — Rzadzenie ˛ pa´nstwem jest bardzo kosztowne — rzekł imperator. — Potrzebuj˛e podatków, jakie płaca˛ Murgowie. Mam agentów w Rak Goska i wzdłu˙z całego Południowego Szlaku Karawan. B˛ed˛e wiedział, gdyby Murgowie szykowali jaki´s ruch przeciwko mnie. Jestem troch˛e podejrzliwy, bo wszystko to mo˙ze by´c wynikiem wewn˛etrznego rozłamu Bractwa Czarodziejów. Wy macie swoje własne motywy. Nie pozwol˛e, by Tolnedra była pionkiem w waszych walkach o władz˛e. — A je´sli zwyci˛ez˙ a˛ Angarakowie? — spytała ciocia Pol. — Jak chcesz sobie poradzi´c z Torakiem? — Nie boj˛e si˛e Toraka. — Spotkałe´s go kiedy? — wtracił ˛ Wilk. — Oczywi´scie, z˙ e nie. Posłuchaj, Belgaracie. Ty i twoja córka nigdy nie byli´scie przyja´znie nastawieni do Tolnedry. Po Vo Mimbre traktowali´scie nas jak pokonanego przeciwnika. Wasze informacje sa˛ wa˙zne i przemy´sl˛e je, tak jak na to zasługuja.˛ Jednak polityka Tolnedry nie mo˙ze zale˙ze´c od uprzedze´n Alornów. Nasza gospodarka opiera si˛e mi˛edzy innymi na handlu wzdłu˙z Południowego Szlaku Karawan. Nie pozwol˛e, by zapanował tu chaos tylko dlatego, z˙ e wy przypadkiem nie lubicie Angaraków. — Zatem jeste´s głupcem — stwierdził zimno Wilk. — Byłby´s zaskoczony wiedzac, ˛ ilu ludzi tak wła´snie sadzi ˛ — odpowiedział Ran Borune. — Mo˙ze z moim nast˛epca˛ b˛edziecie mieli wi˛ecej szcz˛es´cia. Czy b˛edzie nim Vordua´nczyk, czy Honeth, mo˙ze nawet uda si˛e wam go przekupi´c. Ale Borunowie nie przyjmuja˛ łapówek. — Ani dobrych rad — doko´nczyła ciocia Pol. — Tylko wtedy, gdy nam to odpowiada, lady Polgaro. — No có˙z, zrobili´smy chyba wszystko co mo˙zliwe — uznał Wilk. Spi˙zowa furtka na tyłach ogrodu otworzyła si˛e z trzaskiem i drobna dziewczyna o ognistych włosach wpadła do s´rodka. Jej oczy rzucały gro´zne błyski. Garion sadził ˛ z poczatku, ˛ z˙ e to dziecko, gdy jednak podbiegła bli˙zej, dostrzegł, z˙ e jest starsza. Cho´c była niewysoka, jednak jej krótka zielona tunika bez r˛ekawów odsłaniała ko´nczyny, zdradzajace ˛ wi˛eksza˛ dojrzało´sc´ . Gdy ja˛ zobaczył, poczuł niezwykły wstrzas. ˛ . . co´s jakby — chocia˙z nie całkiem — rozpoznanie. Jej włosy były splatan ˛ a˛ masa,˛ z której opadały na plecy długie, starannie uczesane loki. Miały kolor, jakiego chłopiec jeszcze nie widział: gł˛eboka, l´sniaca ˛ czerwie´n, jakby rozpalona wewn˛etrznym blaskiem. Złocista skóra w cieniu drzew zyskiwała niemal zielonkawy odcie´n. Dziewczyna była w stanie niebezpiecznie bliskim wybuchu w´sciekło´sci. — Dlaczego jestem tu wi˛ez´ niem? — zwróciła si˛e do imperatora. 122
— O czym ty mówisz? — zdziwił si˛e Ran Borune. — Legioni´sci nie chca˛ mnie wypu´sci´c z pałacu. — Ach — westchnał. ˛ — O to chodzi. — Dokładnie o to. — Wykonuja˛ moje rozkazy, Ce’Nedro. — Tak mi powiedzieli. Ka˙z im przesta´c. — Nie. — Nie? — powtórzyła z niedowierzaniem. — Nie? — wzniosła głos o oktaw˛e. — Co ma znaczy´c to: nie? — Jest zbyt niebezpiecznie, z˙ eby´s teraz chodziła po mie´scie — próbował ja˛ uspokoi´c imperator. — Bzdury — burkn˛eła. — Nie mam ochoty siedzie´c w tym dusznym pałacu tylko dlatego, z˙ e boisz si˛e własnego cienia. Potrzebuj˛e paru rzeczy z targu. — Po´slij kogo´s. — Ale ja nie chc˛e nikogo posyła´c! — krzykn˛eła. — Chc˛e i´sc´ sama! — Ale nie pójdziesz — odparł stanowczo. — Mo˙zesz po´swi˛eci´c czas na nauk˛e. — A ja nie chc˛e si˛e uczy´c — zapłakała. — Jeebers to zadufany dure´n. Nudzi mnie. Nie mam zamiaru tu siedzie´c i dyskutowa´c o historii, polityce i całej reszcie. Chc˛e si˛e rozerwa´c. — Przykro mi. — Prosz˛e ci˛e, tatku — błagała pochlebnym tonem. Chwyciła poł˛e jego złocistego płaszcza i skr˛eciła w drobnych paluszkach. — Prosz˛e. Rzucone spod rz˛es spojrzenie mogłoby stopi´c kamie´n. — Wykluczone — o´swiadczył, unikajac ˛ jej wzroku. — Mój rozkaz pozostaje w mocy. Nie wolno ci opuszcza´c pałacu. — Nienawidz˛e ci˛e! — krzykn˛eła i zalana łzami wybiegła z ogrodu. — To moja córka — wyja´snił Ran Borune przepraszajaco. ˛ — Nie wyobra˙zacie sobie, co to znaczy mie´c takie dziecko. — Och, ja s´wietnie sobie wyobra˙zam — pan Wilk obrzucił wzrokiem cioci˛e Pol. Spojrzała na niego wyzywajaco. ˛ — No, dalej. Powiedz to, ojcze. Jestem pewna, z˙ e nie zaznasz spokoju, póki tego nie powiesz. — Zapomnijmy o tym. — Wilk wzruszył ramionami. Ran Borune przyjrzał im si˛e w zamy´sleniu. — Przyszło mi do głowy, z˙ e korzystajac ˛ z okazji mogliby´smy przedyskutowa´c pewne drobiazgi — stwierdził, mru˙zac ˛ oczy. — Co masz na my´sli? — Cieszysz si˛e w´sród Alornów niejakim autorytetem. — Niejakim — przyznał ostro˙znie Wilk. — Gdyby´s ich poprosił, na pewno zgodziliby si˛e przeoczy´c jeden z najbardziej absurdalnych punktów Traktatów z Vo Mimbre. — Który? — Nie ma chyba potrzeby, z˙ eby Ce’Nedra jechała do Rivy? Jestem ostatnim imperatorem dynastii Borunów i kiedy umr˛e, ona nie b˛edzie ksi˛ez˙ niczka˛ Tolnedry. W tej sytuacji wymagania Traktatów wła´sciwie jej nie dotycza.˛ Zreszta˛ to i tak bez sensu. Linia królów Rivy wygasła trzyna´scie wieków temu, wi˛ec na Dworze Riva´nskiego Króla nie b˛edzie czekał z˙ aden narzeczony. Sami widzieli´scie, z˙ e Tolnedra jest teraz niebezpiecznym miejscem. Do szesnastych urodzin Ce’Nedry pozostał jeszcze rok czy co´s koło tego i data jest powszechnie znana. Je´sli b˛ed˛e musiał ja˛ wysła´c do Rivy, połowa
123
zabójców imperium zaczai si˛e za bramami pałacu czekajac, ˛ by tylko wyszła. Wolałbym nie podejmowa´c takiego ryzyka. Gdyby´scie porozmawiali z Alornami, mógłbym pój´sc´ na pewne ust˛epstwa w sprawie Murgów: ograniczenie prawa przyjazdu, obszary zamkni˛ete i tego typu rzeczy. — Nie, Ranie Borunie — odparła stanowczo ciocia Pol. — Ce’Nedra pojedzie do Rivy. Nie zrozumiałe´s chyba, z˙ e Traktaty z Vo Mimbre to nie zwykła formalno´sc´ . Je´sli twojej córce przeznaczone jest, by została z˙ ona˛ króla Rivy, z˙ adna siła nie powstrzyma jej od stawienia si˛e w sali tronowej Rivy w wyznaczonym dniu. Rady mojego ojca, dotyczace ˛ Murgów, to tylko sugestie. . . dla twojego dobra. Co zdecydujesz w tej kwestii, to ju˙z twoja sprawa. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wyczerpali´smy mo˙zliwo´sci dalszej rozmowy — stwierdził chłodno imperator. Dwaj powa˙znie wygladaj ˛ acy ˛ urz˛ednicy wkroczyli do ogrodu i zamienili kilka słów z Morinem. — Wasza wysoko´sc´ — odezwał si˛e z szacunkiem siwowłosy szambelan. — Minister Handlu pragnie poinformowa´c, z˙ e wynegocjował znakomita˛ umow˛e handlowa˛ z delegacja˛ z Rak Goska. Panowie z Cthol Murgos okazali daleko idace ˛ zrozumienie. — Ciesz˛e si˛e niepomiernie. — Ran Borune spojrzał znaczaco ˛ na pana Wilka. — Przedstawiciele Rak Goska chcieliby przed wyjazdem zło˙zy´c ci wyrazy szacunku — dodał Morin. — Jak najbardziej. Z rado´scia˛ przyjm˛e ich tutaj. Morin odwrócił si˛e i kiwnał ˛ głowa˛ dwóm urz˛ednikom czekajacym ˛ przy bramie. Ci z kolei przekazali informacj˛e ludziom stojacym ˛ na zewnatrz. ˛ Brama ogrodu stan˛eła otworem. Zjawiło si˛e pi˛eciu Murgów. Zrzucili kaptury swych czarnych szat z szorstkiej materii. Rozpi˛ete poły ukazywały l´sniace ˛ w sło´ncu kolczugi. Kroczacy ˛ na czele Murgo był troch˛e wy˙zszy od pozostałych, a jego dumna postawa dowodziła, z˙ e przewodniczy tej delegacji. Wir obrazów i niejasnych wspomnie´n zalał umysł Gariona. Spogladał ˛ na poorana˛ bliznami twarz wroga, którego znał przez całe swoje z˙ ycie. Poczuł lekkie szarpni˛ecie tej niewidocznej, ukrytej wi˛ezi mi˛edzy nimi. Tym Murgiem był Asharak. Co´s dotkn˛eło umysłu Gariona, na prób˛e tylko — nie owa pot˛ez˙ na siła, która˛ skierował na niego Murgo w mrocznym korytarzu pałacu Anhega w Val Alorn. Amulet pod tunika˛ stał si˛e bardzo zimny, cho´c równocze´snie wydawał si˛e rozpalony. — Wasza imperialna wysoko´sc´ . — Asharak podszedł, u´smiechajac ˛ si˛e chłodno. — Jeste´smy zaszczyceni prawem przebywania w twej boskiej obecno´sci. Pokłonił si˛e; zabrz˛eczała kolczuga. Barak mocno chwycił prawe rami˛e Hettara. Mandorallen przesunał ˛ si˛e lekko i przytrzymał lewe. — Rado´sc´ mnie ogarnia, z˙ e znowu ci˛e widz˛e, godny Asharaku — odparł Ran Borune. — Powiedziano mi, z˙ e umowa została zawarta. — Korzystna dla obu stron, wasza wysoko´sc´ . — To najlepsze umowy. — Taur Urgas, król Murgów, przesyła ci pozdrowienia — rzekł Asharak. — Jego królewska mo´sc´ goraco ˛ odczuwa potrzeb˛e umocnienia przyjaznych stosunków mi˛edzy Cthol Murgos i Tolnedra.˛ Ma nadziej˛e, i˙z pewnego dnia b˛edzie mógł nazwa´c wasza˛ wysoko´sc´ swym bratem. — Szanujemy pokojowe intencje i legendarna˛ madro´ ˛ sc´ Taura Urgasa. — Imperator u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie. Asharak rozejrzał si˛e; jego czarne oczy nie wyra˙zały niczego. 124
— A wi˛ec, Ambarze — zwrócił si˛e do Silka — fortuna bardziej ci sprzyjała od dnia, gdy spotkali´smy si˛e w kantorze Mingana w Darine. Silk rozło˙zył r˛ece w ge´scie niewinno´sci. — Bogowie byli łaskawi. . . przynajmniej wi˛ekszo´sc´ z nich. Asharak u´smiechnał ˛ si˛e z przymusem. — Znacie si˛e? — zapytał nieco zdziwiony imperator. — Mieli´smy okazj˛e si˛e spotka´c, wasza wysoko´sc´ — potwierdził Silk. — W innym królestwie — dodał Asharak. Patrzył prosto na pana Wilka. — Belgaracie — sztywno skłonił głow˛e. — Chamdarze — odpowiedział starzec. — Dobrze wygladasz. ˛ — Dzi˛ekuj˛e. — Chyba tylko ja jestem tu obcy — poskar˙zył si˛e imperator. — Chamdar i ja znamy si˛e ju˙z od bardzo dawna — wyja´snił pan Wilk. Ze zło´sliwym błyskiem w oku spojrzał na Murga. — Jak widz˛e, twoja niedawna niedyspozycja ju˙z min˛eła. Asharak skrzywił si˛e gniewnie i popatrzył na swój cie´n, jakby chciał si˛e upewni´c, z˙ e wcia˙ ˛z tam jest. Garion przypomniał sobie, co mówił Wilk na szczycie wzgórza, po ataku Algrothów. . . co´s o cieniu powracajacym ˛ „okr˛ez˙ na˛ droga”. ˛ Z nieznanych powodów wiadomo´sc´ , z˙ e Murgo Asharak i Grolim Chamdar sa˛ ta˛ sama˛ osoba,˛ nie zaskoczyła go szczególnie. Jak zło˙zona melodia, odrobin˛e wypadajaca ˛ z rytmu, nagłe złaczenie ˛ tych dwóch wydawało si˛e czemu´s wła´sciwe. Wiedza zaskoczyła w jego umy´sle niby klucz w zamku. — Kiedy´s b˛edziesz mi musiał pokaza´c, jak to robisz — mówił Asharak. — To interesujace ˛ do´swiadczenie. Chocia˙z mój ko´n dostał histerii. — Przeka˙z koniowi wyrazy ubolewania. — Dlaczego mam wra˙zenie, z˙ e słysz˛e tylko połow˛e konwersacji? — zapytał Ran Borune. — Wybacz, wasza wysoko´sc´ . Prastary Belgarath i ja odnawiamy wła´snie dawna˛ wrogo´sc´ . Rzadko mamy okazj˛e do rozmowy o minimalnym cho´cby zakresie uprzejmo´sci. Odwrócił si˛e i zło˙zył ukłon przed ciocia˛ Pol. — Lady Polgaro, jeste´s równie pi˛ekna jak zawsze. Przygladał ˛ jej si˛e s´wiadomie znaczacym ˛ wzrokiem. — I ty nie zmieniłe´s si˛e wiele, Chamdarze — ton jej głosu był oboj˛etny, niemal uprzejmy, Garion jednak znał ja˛ ju˙z do´sc´ długo i natychmiast zrozumiał, z˙ e rzuciła Grolimowi w twarz s´miertelna˛ obelg˛e. — Czarujaca ˛ — westchnał ˛ Asharak ze słabym u´smiechem. — To lepsze ni˙z przedstawienie! — zawołał z zachwytem imperator. — Wszyscy ˙ wr˛ecz ociekacie zło´sliwo´scia.˛ Załuj˛ e, z˙ e nie mogłem zobaczy´c pierwszego aktu. — Pierwszy akt był niezwykle długi, wasza wysoko´sc´ — stwierdził Asharak. — I czasem nu˙zacy. ˛ Jak pewnie zauwa˙zyłe´s, własna chytro´sc´ wodzi czasem Belgaratha na manowce. — Jestem pewien, z˙ e nadrobi˛e te niedostatki. — Pan Wilk u´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Obiecuj˛e ci, Chamdarze, z˙ e ostatni akt b˛edzie wyjatkowo ˛ krótki. — To gro´zba, starcze? Sadziłem, ˛ z˙ e zgodzili´smy si˛e na cywilizowane maniery. — Nie pami˛etam, z˙ ebym si˛e zgadzał na cokolwiek. — Wilk zwrócił si˛e do imperatora. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e opu´scimy ci˛e ju˙z, Ranie Borune. Za twoim przyzwoleniem, naturalnie. 125
— Oczywi´scie — zgodził si˛e władca. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e mogłem ci˛e pozna´c. . . cho´c i tak w ciebie nie wierz˛e. Mój sceptycyzm jest wszak˙ze teologicznej, nie personalnej natury. — To miło — zapewnił Wilk i nagle u´smiechnał ˛ si˛e szelmowsko. Ran Borune wybuchnał ˛ s´miechem. — Niecierpliwie wygladam ˛ naszego kolejnego spotkania, Belgaracie — oznajmił Asharak. — Na twoim miejscu nie spieszyłbym si˛e za bardzo — ostrzegł pan Wilk i na czele przyjaciół opu´scił ogród imperatora.
Rozdział 17
Gdy wyszli za bram˛e pałacu, było ju˙z wczesne popołudnie. Rozległe trawniki zieleniły si˛e w ciepłym, wiosennym sło´ncu, a lekki wiatr poruszał gał˛eziami cyprysów. — Chyba nie mam ochoty na dłu˙zszy pobyt w Tol Honeth — o´swiadczył pan Wilk. — Wyje˙zd˙zamy wi˛ec natychmiast? — zapytał Mandorallen. — Musz˛e jeszcze co´s załatwi´c. — Wilk mru˙zył oczy przed sło´ncem. — Barak i jego kuzyn pójda˛ ze mna.˛ Wy wracajcie do domu Grinnega i czekajcie. — Po drodze zatrzymamy si˛e na głównym placu targowym — uprzedziła ciocia Pol. — Musz˛e kupi´c par˛e rzeczy. — To nie jest wyprawa na zakupy, Pol. — Grolimowie ju˙z wiedza,˛ z˙ e tu jeste´smy, ojcze. Nie ma sensu przekrada´c si˛e jak złodzieje, prawda? — Jak chcesz, Pol — westchnał. ˛ — Wiedziałam, z˙ e mnie zrozumiesz. Pan Wilk bezradnie pokr˛ecił głowa,˛ po czym odjechał w towarzystwie Baraka i Grinnega. Pozostali ruszyli ze wzgórza pałacowego w stron˛e l´sniacego ˛ pod nimi miasta. Po obu stronach szerokich ulic u stóp wzniesienia stały wspaniałe domy; ka˙zdy z nich sam był wła´sciwie pałacem. — Bogaci i arystokracja — stwierdził Silk. — W Tol Honeth człowiek jest tym wa˙zniejszy, im bli˙zej mieszka pałacu. — Zaiste cz˛esto jest to prawda,˛ ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — zauwa˙zył Mandorallen. — Bogactwo i pozycja cz˛esto w zbli˙zeniu do siedziby władzy szukaja˛ potwierdzenia. Przez ostentacj˛e i blisko´sc´ tronu ludzie mali unikaja˛ spojrzenia na swa˛ własna˛ nikczemno´sc´ . — Nie mógłbym tego lepiej wyrazi´c — przyznał Silk. Główny plac targowy Tol Honeth był ogromnym polem zastawionym barwnymi budkami i straganami, gdzie sprzedawano prawie wszystkie towary s´wiata. Ciocia Pol zsiadła z konia, pozostawiajac ˛ go pod opieka˛ jednego z gwardzistów Grinnega, po czym ruszyła od straganu do straganu, kupujac ˛ — jak si˛e zdawało — wszystko, co znalazło si˛e w zasi˛egu wzroku. Silk krzywił si˛e bole´snie, poniewa˙z to on płacił za zakupy. — Mo˙zesz z nia˛ porozmawia´c? — zwrócił si˛e błagalnie do Gariona. — Ona mnie zrujnuje. — A skad ˛ ci przyszło do głowy, z˙ e mnie posłucha? — Mógłby´s przynajmniej spróbowa´c. Niedaleko s´rodka placu stało trzech bogato odzianych kupców i kłóciło si˛e goraco. ˛ — Chyba oszalałe´s, Haldorze — przekonywał zapalczywie pierwszy, chudy m˛ez˙ czyzna z zadartym nosem. — Honethowie dla własnego zysku obedra˛ całe imperium. Twarz miał czerwona,˛ a oczy niebezpiecznie wychodziły z orbit.
127
— A czy Kador z Vordua´nczyków b˛edzie lepszy? — zapytał grubas nazwany Haldorem. — To ty oszalałe´s, Radanie. Je´sli posadzimy Kadora na tronie, zgniecie nas pod stopa.˛ Bywaja˛ ludzie, którzy sa˛ a˙z nazbyt imperialni. — Jak s´miesz? — Radan krzyczał niemal, a zalana potem twarz pociemniała jeszcze. — Wielki Ksia˙ ˛ze˛ Kador to jedyny mo˙zliwy kandydat. Głosowałbym na niego, nawet gdyby mi nie zapłacili. Wymachiwał dziko r˛ekami, a j˛ezyk jakby potykał si˛e o wypowiadane szybko słowa. — Kador to s´winia — stwierdził zimno Haldor, obserwujac ˛ Radana z uwaga,˛ jakby oceniał wra˙zenie, które wywarła ta opinia. — Arogancki, brutalny wieprz, który ma tyle praw do tronu co kundel. Jego pradziad wkupił si˛e do rodu Vordue i wolałbym raczej z˙ yły sobie przecia´ ˛c, ni˙z chyli´c kark przed potomkiem złodziejaszka z rynsztoków Tol Vordue. Oczy Radana niemal wyszły z czaszki, gdy usłyszał wykalkulowane obelgi Haldora. Kilka razy otwierał usta, jakby chciał przemówi´c, ale w´sciekło´sc´ chyba unieruchomiła mu j˛ezyk. Twarz mu posiniała i zdawał si˛e chwyta´c powietrze zakrzywionymi palcami. Nagle zesztywniał i wygiał ˛ si˛e w łuk. Haldor obserwował go z kliniczna˛ niemal oboj˛etno´scia.˛ Ze zduszonym krzykiem Radan padł na plecy. R˛ece i nogi dygotały w silnych drgawkach. Oczy spojrzały w gór˛e, piana wystapiła ˛ na usta, konwulsje stały si˛e jeszcze bardziej gwałtowne. Zaczał ˛ uderza´c głowa˛ o kamienie bruku, a zgi˛etymi palcami si˛egnał ˛ sobie do gardła. — Zdumiewajaca ˛ moc — odezwał si˛e trzeci z m˛ez˙ czyzn. — Gdzie to znalazłe´s, Haldorze? — Jeden z przyjaciół odwiedził niedawno Sthiss Tor. — Haldor z zaciekawieniem przygladał ˛ si˛e konwulsjom Radana. — Najpi˛ekniejsze w tym wszystkim, z˙ e s´rodek jest całkiem nieszkodliwy, dopóki si˛e nie zdenerwujesz. Radan nie wypiłby tego wina, gdybym nie spróbował pierwszy, by wykaza´c, z˙ e nic mu nie grozi. — Masz w z˙ oładku ˛ t˛e sama˛ trucizn˛e? — zapytał m˛ez˙ czyzna ze zdumieniem. — Jestem zupełnie bezpieczny. Moje emocje nigdy nie przewa˙zaja˛ nad rozsadkiem. ˛ Drgawki Radana słabły. Pi˛ety wybijały szybki rytm na bruku. Zesztywniał, westchnał ˛ chrapliwie i skonał. — Pewnie nie zostało ci ani odrobiny tego specjału — spytał zamy´slony przyjaciel Haldora. — Sporo bym zapłacił za co´s takiego. Haldor roze´smiał si˛e. — Mo˙ze pójdziemy do mnie i porozmawiamy na ten temat? Przy szklanicy wina? Przyjaciel spojrzał zaskoczony, potem równie˙z si˛e za´smiał, cho´c nieco nerwowo. Odeszli razem, pozostawiajac ˛ ciało na bruku. Garion patrzył ze zgroza˛ na nich i na zwłoki o sinej twarzy i groteskowo poskr˛ecanych ko´nczynach, le˙zace ˛ po´srodku targowego placu. Przechodzacy ˛ obok Tolnedranie jakby ignorowali ich istnienie. — Czemu nikt nic nie robi? — zapytał. — Boja˛ si˛e — wyja´snił Silk. — Je´sli oka˙za˛ zainteresowanie, kto´s mo˙ze ich uzna´c za wspólników. W Tol Honeth bardzo powa˙znie traktuje si˛e polityk˛e. — Kto´s chyba powinien zawiadomi´c władze. — Durnik był blady i mówił niepewnym głosem. — Jestem pewien, z˙ e kto´s ju˙z o tym pomy´slał — odparł Silk. — Nie stójmy tak i nie przygladajmy ˛ si˛e. Nie chc˛e, z˙ eby´smy zostali wmieszani w takie sprawy. Wróciła ciocia Pol. Towarzyszacy ˛ jej dwaj Cherekowie z gwardii Grinnega nie´sli teraz stosy pakunków i obaj wygladali ˛ na mocno zakłopotanych. — Co tu robicie? — spytała Silka. 128
— Wła´snie obserwowali´smy element tolnedra´nskiej gry politycznej — odparł, wskazujac ˛ na trupa. — Trucizna? — dostrzegła wykrzywione ko´nczyny Radana. Silk przytaknał. ˛ — Do´sc´ dziwna. Nie działa, dopóki ofiara si˛e nie zdenerwuje. — Athsat — pokiwała głowa.˛ — Słyszała´s ju˙z o niej? — Jest do´sc´ rzadka i bardzo kosztowna. Nie sadziłam, ˛ z˙ e Nyissanie zdecyduja˛ si˛e na jej sprzeda˙z. — My´sl˛e, z˙ e powinni´smy si˛e stad ˛ oddali´c — wtracił ˛ Hettar. — Nadchodzi oddział legionistów. Zechca˛ mo˙ze przesłucha´c s´wiadków. — Dobry pomysł — stwierdził Silk i ruszył szybko przed siebie. W pobli˙zu rz˛edu domów, stojacych ˛ na obrze˙zach placu, o´smiu pot˛ez˙ nych m˛ez˙ czyzn niosło lektyk˛e zakryta˛ ci˛ez˙ kimi zasłonami. Gdy si˛e zbli˙zyli, szczupła dło´n wysun˛eła si˛e wolno zza kotary i dotkn˛eła ramienia jednego z tragarzy. Cała ósemka zatrzymała si˛e natychmiast i ustawiła lektyk˛e na ziemi. — Silku — dobiegł z wn˛etrza kobiecy głos. — Co porabiasz w Tol Honeth? — Bethra? — zdziwił si˛e Silk. — To ty? Kotary rozsun˛eły si˛e, odsłaniajac ˛ hojnie wyposa˙zona˛ przez natur˛e kobiet˛e, półle˙za˛ ca˛ na czerwonych satynowych poduszkach. Jej ciemne włosy były starannie zakr˛econe wokół sznurów pereł wplecionych w warkocze. Ró˙zowa jedwabna suknia przylegała do ciała, a złote pier´scienie i bransolety l´sniły na palcach i ramionach. Pi˛ekno twarzy odbierało dech w piersiach, a spod długich rz˛es spogladały ˛ figlarne oczy. Była w tej kobiecie jaka´s nadmierna dojrzało´sc´ , jaki´s oszałamiajaca ˛ aura zepsucia. Garion sam nie wiedział, czemu zarumienił si˛e nagle po uszy. — Sadziłam, ˛ z˙ e wcia˙ ˛z uciekasz — odezwała si˛e kpiaco. ˛ — Ludzie, których posłałam za toba,˛ byli zawodowcami. Silk wykonał zło˙zony ukłon. — Rzeczywi´scie, byli całkiem dobrzy — przyznał z u´smiechem. — Nie a˙z tak dobrzy, ale zupełnie nie´zli. Mam nadziej˛e, z˙ e nie sa˛ ci ju˙z potrzebni. — Zastanawiałam si˛e, dlaczego nie wrócili. Powinnam wiedzie´c, naturalnie. Chyba nie potraktowałe´s całej tej sprawy zbyt personalnie? — Ale˙z skad, ˛ Bethro. To cz˛es´c´ naszej profesji, nic wi˛ecej. — Wiedziałam, z˙ e zrozumiesz — westchn˛eła. — Musiałam si˛e ciebie pozby´c. Rujnowałe´s cały mój plan. Silk u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie. — Wiem — o´swiadczył z duma.˛ — I po tym wszystkim, przez co musiała´s przej´sc´ . . . i to z ambasadorem Thullów, kto by uwierzył. Skrzywiła si˛e z niesmakiem. — Co si˛e z nim stało? — zapytał Silk. — Poszedł za˙zy´c kapieli ˛ w Nedrane. — Nie wiedziałem, z˙ e Thullowie tak dobrze pływaja.˛ — Wcale nie tak dobrze, zwłaszcza z dwoma solidnymi głazami przywiazanymi ˛ do nóg. Wszystko popsułe´s, wi˛ec nie był mi ju˙z potrzebny. Wolałam za to, z˙ eby w pewnych kr˛egach nie wspominał o niektórych sprawach. — Zawsze była´s ostro˙zna, Bethro. — Nad czym teraz pracujesz? — spytała z zaciekawieniem. — Troch˛e nad tym, troch˛e nad owym — wzruszył ramionami. — Sukcesja? — Och, nie. Nie jestem taki głupi, z˙ eby si˛e w to miesza´c. Po czyjej jeste´s stronie? 129
— Chciałby´s wiedzie´c, co? Silk rozejrzał si˛e czujnie. — Potrzebuj˛e pewnych informacji, Bethro. . . je´sli mo˙zesz mi ich udzieli´c, naturalnie. — O czym, Silku? — W tym mie´scie a˙z roi si˛e od Murgów. Je´sli nie pracujesz akurat dla nich, byłbym wdzi˛eczny za wszystko, co wiesz na ten temat. Przyjrzała mu si˛e z˙ artobliwie. — A ile byłby´s skłonny zapłaci´c? — Mo˙ze nazwiemy to zawodowa˛ przysługa? ˛ U´smiechn˛eła si˛e, rozbawiona. — Dlaczego nie? Lubi˛e ci˛e, Silku. My´sl˛e, z˙ e polubi˛e jeszcze bardziej, je´sli b˛edziesz mi winien przysług˛e. — B˛ed˛e twoim niewolnikiem — obiecał. — Kłamca. Zastanawiała si˛e przez chwil˛e. — Murgowie nigdy specjalnie nie interesowali si˛e handlem — powiedziała. — Ale kilka lat temu zacz˛eli si˛e pojawia´c dwójkami i trójkami, a od ostatniego lata z Rak Goska przybywaja˛ całe karawany. — Sadzisz, ˛ z˙ e chca˛ wpłyna´ ˛c na wybór kandydata? — Tak uwa˙zam. W Tol Honeth nagle zacz˛eło kra˙ ˛zy´c mnóstwo czerwonego złota. Mam go całe skrzynie. — Widz˛e, z˙ e nie idzie na marne — u´smiechnał ˛ si˛e Silk. — Istotnie. — Postawili na jakiego´s konkretnego kandydata? — Nie mogłam tego ustali´c. Wydaje si˛e, z˙ e sa˛ podzieleni na dwie frakcje. Do´sc´ mocno ze soba˛ konkuruja.˛ — To mo˙ze by´c podst˛ep. — Nie przypuszczam. Moim zdaniem ten antagonizm wynika z rozd´zwi˛eku mi˛edzy Zedarem a Ctuchikiem. Ka˙zda ze stron chce zdoby´c wpływ na nast˛epnego imperatora. Sypia˛ złotem, jakby lali wod˛e. — Znasz takiego, który nazywa si˛e Asharak? — Ach, ten — mrukn˛eła. — Wszyscy Murgowie si˛e go boja.˛ W tej chwili wydaje si˛e, jakby pracował dla Ctuchika, ale mam wra˙zenie, z˙ e prowadzi własna˛ gr˛e. Ma w kieszeni Wielkiego Ksi˛ecia Kadora, a aktualnie to Kador jest najbli˙zszy tronu. To gwarantuje Asharakowi bardzo mocna˛ pozycj˛e. Wła´sciwie nic wi˛ecej nie wiem. — Dzi˛eki ci, Bethro — rzekł z szacunkiem Silk. — Długo zostajesz w Tol Honeth? — spytała. — Niestety, nie. — Szkoda. Miałam nadziej˛e, z˙ e mnie odwiedzisz. Mogliby´smy porozmawia´c o dawnych czasach. Nie mam zbyt wielu przyjaciół. . . ani takich słodkich wrogów jak ty. — Nie rozumiem dlaczego — za´smiał si˛e sucho Silk. — Nie przypuszczam, z˙ ebym umiał pływa´c lepiej od thullijskiego ambasadora. Jeste´s niebezpieczna˛ kobieta,˛ Bethro. — I nie tylko na jeden sposób — odparła, przeciagaj ˛ ac ˛ si˛e zmysłowo. — Ale twemu z˙ yciu nic z mojej strony nie grozi. . . ju˙z nie. — Tote˙z nie o z˙ ycie si˛e obawiam. — A to ju˙z całkiem inna sprawa — przyznała. — Nie zapominaj, z˙ e jeste´s mi winien przysług˛e. — Nie mog˛e si˛e doczeka´c okazji spłacenia długu — zapewnił zuchwale. 130
— Jeste´s niemo˙zliwy — za´smiała si˛e, skin˛eła na tragarzy, a ci unie´sli lektyk˛e na ramiona. — Do zobaczenia, Silku. — Do widzenia, Bethro — odpowiedział, kłaniajac ˛ si˛e nisko. — Absolutnie obrzydliwa — o´swiadczył Durnik zduszonym z oburzenia głosem, gdy tylko lektyka si˛e oddaliła. — Dlaczego pozwala si˛e takiej kobiecie przebywa´c w mie´scie? — Bethra? — zdziwił si˛e Silk. — To najbardziej fascynujaca ˛ i inteligentna kobieta w Tol Honeth. M˛ez˙ czy´zni przybywaja˛ z całego s´wiata, by sp˛edzi´c z nia˛ godzin˛e czy dwie. — Za odpowiednia˛ cen˛e, naturalnie — burknał ˛ Durnik. ´ ja˛ oceniasz, Durniku. Rozmowa z nia˛ jest prawdopodobnie cenniejsza ni˙z. . . — Zle — chrzakn ˛ ał ˛ zmieszany i spojrzał na cioci˛e Pol. — Doprawdy? — Głos Durnika ociekał sarkazmem. — Durniku — powiedział ze s´miechem Silk. — Kocham ci˛e jak brata, ale jeste´s potwornie pruderyjny. Wiesz o tym? — Daj mu spokój, Silku — przerwała stanowczo ciocia Pol. — Lubi˛e go dokładnie takiego, jaki jest. — Chciałem go tylko udoskonali´c, lady Polgaro — wyja´snił niewinnie. — Barak miał racj˛e co do ciebie, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — odparła. — Jeste´s bardzo złym człowiekiem. — To kwestia obowiazku. ˛ Dla dobra ojczyzny po´swi˛ecam swe co delikatniejsze uczucia. — Oczywi´scie! — Chyba nie przypuszczasz, z˙ e lubi˛e takie rzeczy? — Mo˙ze zmienimy temat? — zaproponowała. Wkrótce po ich powrocie w rezydencji ambasadora zjawili si˛e Grinneg, Barak i pan Wilk. — I co? — zapytała Wilka ciocia Pol, gdy tylko wszedł do pokoju, w którym czekali. — Pojechał na południe. — Na południe? Nie skr˛ecił na wschód, do Cthol Murgos? — Nie. Chce pewnie unikna´ ˛c spotkania z lud´zmi Ctuchika. Szuka jakiego´s spokojnego miejsca, z˙ eby przekroczy´c granic˛e. Albo kieruje si˛e do Nyissy. Mo˙ze ma jaka´ ˛s umow˛e z Salmissra.˛ Musimy jecha´c za nim, z˙ eby si˛e przekona´c. — Na targu spotkałem stara˛ przyjaciółk˛e — poinformował go Silk. — Mówi, z˙ e Asharak wtraca ˛ si˛e do spraw sukcesji. Podobno zdołał kupi´c Wielkiego Ksi˛ecia Vordue. Je´sli Vordua´nczycy zdob˛eda˛ tron, b˛edzie miał w gar´sci Tolnedr˛e. Pan Wilk w zamy´sleniu podrapał brod˛e. — Pr˛edzej czy pó´zniej trzeba b˛edzie co´s z nim zrobi´c. Zaczyna mnie ju˙z m˛eczy´c. — Zatrzymajmy si˛e tu na dzie´n czy dwa — zaproponowała ciocia Pol. — Załatwimy t˛e spraw˛e raz na zawsze. — Nie — zdecydował Wilk. — Chyba lepiej nie robi´c takich rzeczy w mie´scie. B˛edzie sporo hałasu, a Tolnedran bardzo irytuja˛ sprawy, których nie rozumieja.˛ Jestem pewien, z˙ e Asharak da nam inna˛ mo˙zliwo´sc´ , w jakim´s bardziej odludnym miejscu. — Czyli wyje˙zd˙zamy natychmiast? — upewnił si˛e Silk. — Zaczekamy do s´witu — odpowiedział Wilk. — Prawdopodobnie b˛edziemy s´ledzeni, ale przy pustych ulicach b˛edzie im troch˛e trudniej. — Porozmawiam z kucharzem — o´swiadczył Grinneg. — Tyle przynajmniej mog˛e zrobi´c, z˙ e po´sl˛e was w drog˛e z solidnym posiłkiem, z˙ eby´scie łatwiej znie´sli trudy podró˙zy. Poza tym, oczywi´scie, jest ta baryłka piwa, która˛ trzeba doko´nczy´c. 131
Pan Wilk u´smiechnał ˛ si˛e szeroko, dostrzegł jednak, z˙ e ciocia Pol z przygana˛ marszczy brwi. — Tylko by zwietrzało, Pol — wyja´snił. — Kiedy otworzy si˛e baryłk˛e, trzeba ja˛ wypi´c mo˙zliwie szybko. Wstyd marnowa´c takie dobre ale, prawda?
Rozdział 18
Nazajutrz opu´scili dom Grinnega przed s´witem. Przebrali si˛e w rzeczy podró˙zne, wymkn˛eli przez tylna˛ bram˛e i ruszyli bocznymi uliczkami, które Silk zawsze potrafił znale´zc´ . Niebo na wschodzie zaczynało si˛e rozja´snia´c, gdy stan˛eli przed masywna˛ spiz˙ owa˛ brama˛ na południowym kra´ncu wyspy. — Kiedy otworzycie wrota? — zapytał pan Wilk jednego z legionistów. — Ju˙z niedługo, gdy tylko b˛edzie wyra´znie wida´c drugi brzeg. Wilk st˛eknał. ˛ Poprzedniego wieczoru był solidnie podchmielony i od rana wyra´znie cierpiał na ból głowy. Zsiadł z konia, podszedł do juków i napił si˛e wody z bukłaka. — Wiesz co? To chyba nie pomo˙ze — stwierdziła zło´sliwie ciocia Pol. Postanowił nie odpowiada´c. — Mam wra˙zenie, z˙ e czeka nas cudowny dzie´n — o´swiadczyła wesoło, spogla˛ dajac ˛ najpierw na niebo, potem na otaczajacych ˛ ja˛ m˛ez˙ czyzn, którzy siedzieli ci˛ez˙ ko w siodłach, demonstrujac ˛ s´wiatu godne lito´sci cierpienie. — Jeste´s okrutna, Polgaro — stwierdził ze smutkiem Barak. — Powiedziałe´s Grinnegowi o tym statku? — zapytał Wilk. — Chyba tak — j˛eknał ˛ Barak. — Pami˛etam, z˙ e co´s takiego mówiłem. — To wa˙zne. — O co chodzi? — chciała wiedzie´c ciocia Pol. — Pomy´slałem, z˙ e mo˙ze dobrze by było, gdyby jaki´s statek czekał na nas u uj´scia Le´snej Rzeki. Je´sli trzeba b˛edzie poda˙ ˛zy´c do Sthiss Tor, lepiej tam dopłyna´ ˛c, ni˙z brna´ ˛c przez bagna północnej Nyissy. — To naprawd˛e bardzo dobry pomysł — pochwaliła. — Jestem zdumiona, z˙ e przyszedł ci do głowy. . . biorac ˛ pod uwag˛e twój stan ostatniej nocy. — Czy nie sadzisz, ˛ z˙ e mogliby´smy porozmawia´c o czym´s innym? — zapytał lekko błagalnym tonem. Było coraz widniej i z wie˙zy stra˙zniczej podano rozkaz otwarcia bramy. Legioni´sci zdj˛eli z˙ elazna˛ sztab˛e i rozsun˛eli wielkie wrota. Silk z Mandorallenem u boku ruszyli przodem, min˛eli pot˛ez˙ ny portal i przekroczyli most nad ciemnymi wodami Nedrane. Do południa oddalili si˛e o dwadzie´scia pi˛ec´ mil od Tol Honeth i pan Wilk w pewnym stopniu odzyskał dobra˛ form˛e, cho´c jego oczy nadal silnie reagowały na jasne wiosenne sło´nce. Krzywił si˛e te˙z od czasu do czasu, gdy jaki´s ptak za´spiewał zbyt blisko. — Jacy´s je´zd´zcy za nami — poinformował Hettar. — Ilu? — spytał Barak. — Dwóch. — Mo˙ze zwyczajni podró˙zni — uznała ciocia Pol.
133
Dwie postacie na koniach wynurzyły si˛e zza zakr˛etu i zatrzymały. Rozmawiały chwil˛e czy dwie, po czym, zachowujac ˛ ostro˙zno´sc´ , podjechały bli˙zej. Tworzyły dziwna˛ par˛e. M˛ez˙ czyzna nosił zielony tolnedra´nski płaszcz, niezbyt odpowiedni do konnej jazdy. Miał wysokie czoło i starannie zaczesane włosy, kryjace ˛ łysin˛e. Był bardzo chudy, a uszy sterczały mu szeroko po obu stronach głowy. Jego towarzyszka sprawiała wra˙zenie dziecka ubranego w podró˙zny płaszcz z kapturem. Na twarzy zawiazała ˛ chust˛e dla ochrony przed kurzem. — Witajcie wszyscy — pozdrowił ich uprzejmie chudy m˛ez˙ czyzna. — Witajcie — odpowiedział Silk. — Ładna pogoda jak na tak wczesna˛ por˛e roku — zauwa˙zył Tolnedranin. — I owszem — zgodził si˛e Silk. — Zastanawiałem si˛e — mówił dalej chudzielec — czy nie macie mo˙ze odrobiny wody, która˛ zechcieliby´scie si˛e podzieli´c? — Oczywi´scie. — Silk spojrzał na Gariona i skinał ˛ r˛eka˛ na juczne konie. Garion s´ciagn ˛ ał ˛ cugle, został w tyle i odczepił z juków skórzany bukłak. Obcy wyjał ˛ drewniany korek i starannie wytarł ustnik. Podał wod˛e swojej towarzyszce. Ta zdj˛eła z twarzy chust˛e i spojrzała na bukłak z wyrazem bezradno´sci. — W ten sposób, wasza. . . ehm. . . pani — m˛ez˙ czyzna odebrał jej bukłak, podniósł w obu r˛ekach i wypił troch˛e. — Rozumiem — powiedziała dziewczyna. Garion przyjrzał si˛e jej z uwaga.˛ Głos był jakby znajomy. Nie była dzieckiem, cho´c miała bardzo drobna˛ budow˛e. W twarzy dostrzegł zarozumiało´sc´ i dra˙zliwo´sc´ . Był niemal pewien, z˙ e gdzie´s ju˙z ja˛ widział. Tolnedranin oddał jej bukłak. Wypiła troch˛e wody, krzywiac ˛ si˛e na z˙ ywiczny posmak. Włosy miała fioletowo-czarne, ale ciemne plamy na kołnierzu płaszcza sugerowały, z˙ e nie jest to naturalny kolor. — Dzi˛ekuj˛e, Jeebers — powiedziała, gdy sko´nczyła pi´c. — I tobie dzi˛ekuj˛e, panie — dodała, zwracajac ˛ si˛e do Silka. Garion przymknał ˛ oczy. W umy´sle zaczynało mu narasta´c straszliwe podejrzenie. — Daleko jedziecie? — zapytał Silka chudy m˛ez˙ czyzna. — Spory kawał. Jestem Radek z Boktoru, drasa´nski kupiec. Poda˙ ˛zam na południe z ładunkiem wełnianych tkanin z Sendarii. Ta zmiana pogody załamała rynek w Tol Honeth, wi˛ec postanowiłem spróbowa´c szcz˛es´cia w Tol Rane. Le˙zy w górach i pewnie wcia˙ ˛z jest tam zimno. — Wybrałe´s niewła´sciwa˛ drog˛e — poinformował obcy. — Trakt do Tol Rane biegnie bardziej na wschód. — Miałem problemy na tym trakcie — skłamał gładko Silk. — Bandyci, sam rozumiesz. My´slałem, z˙ e bezpieczniej jecha´c przez Tol Borune. — Co za zbieg okoliczno´sci — o´swiadczył chudzielec. — Moja uczennica i ja tak˙ze poda˙ ˛zamy do Tol Borune. — Istotnie — przyznał Silk. — Niezwykły przypadek. — Mo˙ze jechaliby´smy razem? Silk spojrzał z powatpiewaniem. ˛ — Dlaczego by nie — zdecydowała ciocia Pol, zanim zda˙ ˛zył odmówi´c. — Jeste´s niezwykle łaskawa, szlachetna pani — podzi˛ekował Tolnedranin. — Jestem mistrz Jeebers, członek Towarzystwa Imperialnego, nauczyciel z zawodu. Słyszeli´scie mo˙ze o mnie? — Chyba nie, niestety — odparł Silk. — Cho´c to nic dziwnego, jako z˙ e jeste´smy obcy w Tolnedrze. Jeebers był nieco zawiedziony. 134
— Zapewne masz racj˛e — westchnał. ˛ — A to moja uczennica, lady Sharell. Jej ojciec to baron Reldon, wielki kupiec. Towarzysz˛e lady do Tol Borune, gdzie chce odwiedzi´c krewnych. Garion wiedział, z˙ e to nieprawda. Imi˛e nauczyciela potwierdziło te podejrzenia. W drodze Jeebers paplał z o˙zywieniem do Silka. Bez ko´nca chwalił si˛e swa˛ wiedza˛ i poprzedzał ka˙zda˛ wypowied´z wzmiankami o wa˙znych ludziach, którzy jakoby polegali na jego radach. Był m˛eczacy, ˛ ale chyba nieszkodliwy. Uczennica jechała obok cioci Pol, prawie si˛e nie odzywajac. ˛ — Sadz˛ ˛ e, z˙ e pora na postój. Musimy co´s zje´sc´ — o´swiadczyła po kilku milach ciocia Pol. — Czy ty i twoja uczennica, mistrzu Jeebers, przyłaczycie ˛ si˛e do nas? Ch˛etnie podzielimy si˛e z wami prowiantem. — Nie mog˛e odmówi´c tak wielkodusznej propozycji — odparł nauczyciel. — Serdecznie dzi˛ekujemy. Zatrzymali konie przed małym mostkiem nad strumieniem i odprowadzili je w cie´n k˛epy wierzb, niezbyt daleko od drogi. Durnik rozpalił ogie´n, a ciocia Pol zacz˛eła wypakowywa´c swoje garnki i kociołki. Uczennica mistrza Jeebersa pozostała w siodle, póki nauczyciel nie podszedł, by pomóc jej zsia´ ˛sc´ . Bez entuzjazmu patrzyła na lekko podmokły grunt przy strumieniu. Potem spojrzała władczo na Gariona. — Ty. . . chłopcze! — zawołała. — Podaj mi kubek wody. — Tutaj płynie strumie´n — pokazał palcem. Przygladała ˛ mu si˛e zaskoczona. — Ale przy brzegu jest błoto — zaprotestowała. — Rzeczywi´scie, na to wyglada ˛ — odparł, po czym demonstracyjnie odwrócił si˛e do niej plecami i odszedł, by pomóc cioci Pol. — Ciociu — odezwał si˛e po kilku chwilach walki z własnymi my´slami. — Tak, kochanie? — My´sl˛e, z˙ e lady Sharell nie jest tym, za kogo si˛e podaje. — Och? — Nie jestem całkiem pewien, ale sadz˛ ˛ e, z˙ e to ksi˛ez˙ niczka Ce’Nedra. . . ta, która przyszła do ogrodu, kiedy byli´smy w pałacu. — Tak, skarbie. Wiem. — Wiesz? — Oczywi´scie. Mógłby´s poda´c mi sól? — Czy to nie jest niebezpieczne, z˙ e ona jedzie z nami? — Raczej nie — zapewniła. — Jako´s sobie poradzimy. — B˛edzie sprawia´c mnóstwo kłopotów. — Ksi˛ez˙ niczki imperium powinny sprawia´c mnóstwo kłopotów, kochanie. Kiedy jedli aromatyczny gulasz, który Garion uznał za znakomity, ale który wyra´znie nie smakował małemu go´sciowi, Jeebers poruszył temat, n˛ekajacy ˛ go chyba od chwili spotkania. — Mimo wysiłków legionów, drogi nigdy nie sa˛ do ko´nca bezpieczne — o´swiadczył. — Samotna podró˙z jest powa˙zna˛ nieostro˙zno´scia.˛ Lady Sharell powierzono mojej opiece. Jestem za nia˛ odpowiedzialny. Zastanawiałem si˛e wi˛ec, czy nie mogliby´smy jecha´c z wami. Nie b˛edziemy sprawia´c kłopotu i ch˛etnie zapłacimy za jedzenie. Silk spojrzał szybko na cioci˛e Pol. — Oczywi´scie — odparła. Silk wygladał ˛ na zdumionego. — Nie wiem, czemu nie mieliby´smy podró˙zowa´c razem — mówiła dalej. — Zmierzamy przecie˙z do tego samego miejsca. 135
Silk wzruszył ramionami. — Jak sobie z˙ yczysz. Garion wiedział, z˙ e ten pomysł jest bł˛edem tak powa˙znym, z˙ e a˙z gro˙zacym ˛ katastrofa.˛ Jeebers nie nadawał si˛e na towarzysza podró˙zy, a jego uczennica, wedle wszelkich znaków, wkrótce b˛edzie nie do wytrzymania. Wyra´znie była przyzwyczajona do wszechobecnej słu˙zby i bez zastanowienia wydawała rozkazy. Garion łatwo si˛e domys´lił, od kogo b˛eda˛ oczekiwa´c ich spełniania. Wstał i przeszedł na skraj k˛epy wierzb. Łaki ˛ były bladozielone w wiosennym sło´ncu, a drobne białe chmurki płyn˛eły leniwie po niebie. Garion oparł si˛e o drzewo i patrzył przed siebie nie widzacym ˛ wzrokiem. Nie miał zamiaru zosta´c słu˙zacym. ˛ . . niewa˙zne, kim jest ich mały go´sc´ . Chciałby znale´zc´ sposób, by zademonstrowa´c to stanowczo ju˙z na samym poczatku, ˛ zanim sprawy wymkna˛ si˛e spod kontroli. — Chyba straciła´s rozum, Pol — usłyszał spomi˛edzy drzew głos pana Wilka. — Do tej pory Ran Borune wysłał chyba na poszukiwanie wszystkie legiony. — To moja dziedzina, Stary Wilku — przypomniała mu ciocia Pol. — Nie mieszaj si˛e. Potrafi˛e tak wszystko zorganizowa´c, z˙ eby legiony nam nie przeszkadzały. — Nie mamy czasu, z˙ eby ja˛ nia´nczy´c. Przykro mi, Pol, ale ta mała to istny potwór. Sama widziała´s, jak si˛e zachowywała wobec ojca. — Niewielki to trud, by przełama´c złe nawyki — odparła lekcewa˙zaco. ˛ — Czy nie pro´sciej b˛edzie zaaran˙zowa´c jako´s jej powrót do Tol Honeth? — Ju˙z raz uciekła. Je´sli ja˛ ode´slemy, zwyczajnie ucieknie znowu. Lepiej b˛ed˛e si˛e czuła, majac ˛ t˛e mała˛ imperialna˛ wysoko´sc´ pod r˛eka.˛ Kiedy nadejdzie czas, nie chc˛e przekopywa´c całego s´wiata, by ja˛ znale´zc´ . — Niech b˛edzie, jak chcesz, Pol — westchnał ˛ Wilk. — Naturalnie. — Tylko trzymaj tego bachora z daleka ode mnie — uprzedził. — Zgrzytam z˛ebami na jej widok. Czy kto´s jeszcze wie, kim ona jest? — Garion wie. — Garion? Zaskoczyła´s mnie. — Dlaczego? Jest bardziej spostrzegawczy, ni˙z wyglada. ˛ W pełnym ju˙z mieszanych uczu´c umy´sle Gariona zacz˛eła narasta´c całkiem nowa emocja. Wyra´znie zainteresowanie cioci Pol Ce’Nedra˛ zabolało go mocno. Z pewnym zawstydzeniem u´swiadomił sobie, z˙ e jest zazdrosny o dziewczyn˛e. W ciagu ˛ kilku najbli˙zszych dni okazało si˛e, z˙ e obawy Gariona nie były bezpodstawne. Przypadkowa wzmianka o farmie Faldora ujawniła ksi˛ez˙ niczce jego dawne stanowisko w pomywalni. Bezlito´snie wykorzystywała t˛e wiedz˛e i zmuszała go do wykonywania codziennie setek drobnych, głupich polece´n. Co gorsza, przy ka˙zdej próbie oporu ciocia Pol przypominała stanowczo, z˙ e powinien bardziej dba´c o swoje maniery. Nic dziwnego, z˙ e stał si˛e mocno zgry´zliwy. Im dalej posuwali si˛e na południe, tym bardziej rozwijała ksi˛ez˙ niczka opowie´sc´ o przyczynach wyjazdu z Tol Honeth. Zmieniana codziennie historia z ka˙zda˛ mila˛ była mniej prawdopodobna. Z poczatku ˛ Ce’Nedrze wystarczała prosta wersja odwiedzin u krewnych. Potem rzucała gro´zne wzmianki o ucieczce przed mał˙ze´nstwem z brzydkim kupcem. Pó´zniej jeszcze gro´zniejsze o spisku, by ja˛ porwa´c dla okupu. Wreszcie, dla ukoronowania swych wysiłków, wyznała im, z˙ e to porwanie miało motywy polityczne i było cz˛es´cia˛ szeroko zakrojonego planu przej˛ecia władzy w Tolnedrze. — Okropna kłamczucha, prawda? — zapytał Garion cioci Pol, gdy byli sami. — Tak, kochanie — przyznała. — Kłamstwo jest sztuka.˛ Dobre kłamstwo nie powinno by´c tak wyszukane. Potrzebuje jeszcze wiele praktyki, je´sli chce zrobi´c karier˛e w tej dziedzinie.
136
Wreszcie, po dziesi˛eciu dniach od wyjazdu z Tol Honeth, dostrzegli w południowym sło´ncu mury miasta Tol Borune. — Nadeszła pora, by si˛e rozsta´c — z niejaka˛ ulga˛ o´swiadczył Jeebersowi Silk. — Nie odwiedzicie miasta? — Raczej nie. Nie mamy tam z˙ adnych interesów, a normalne wyja´snienia i przeszukania zajmuja˛ czas, z˙ e nie wspomn˛e o wydatkach na łapówki. Okra˙ ˛zymy Tol Borune i po drugiej stronie wjedziemy na trakt do Tol Rane. — W takim razie mo˙zemy jecha´c z wami jeszcze kawałek — wtraciła ˛ szybko Ce’Nedra. — Moi krewni mieszkaja˛ w posiadło´sci na południe od miasta. Jeebers przygladał ˛ si˛e jej zdumiony. Ciocia Pol s´ciagn˛ ˛ eła wodze i unoszac ˛ brew spojrzała na dziewczyn˛e. — To chyba dobry moment, z˙ eby´smy pomówili powa˙znie — o´swiadczyła. Silk popatrzył na nia˛ i skinał ˛ głowa.˛ — Sadz˛ ˛ e, moja panienko — zwróciła si˛e do dziewczyny ciocia Pol, gdy ju˙z zsiedli z koni — z˙ e nadszedł czas, by´s wyznała nam prawd˛e. — Powiedziałam prawd˛e — zaprotestowała Ce’Nedra. — Daj spokój, dziecko. Te twoje opowie´sci były bardzo zajmujace, ˛ ale chyba nie sadzisz, ˛ z˙ e kto´s w nie uwierzył? Niektórzy z nas ju˙z wiedza,˛ kim jeste´s, ale naprawd˛e uwa˙zam, z˙ e powinna´s wyzna´c to otwarcie. — Wiecie? — głos Ce’Nedry zadr˙zał. — Oczywi´scie, kochanie. Powiesz sama, czy ja mam to zrobi´c? Ce’Nedra zgarbiła si˛e smutnie. — Powiedz im, kim jestem, mistrzu Jeebersie — poleciła cicho. — Naprawd˛e uwa˙zasz, z˙ e to rozsadne, ˛ pani? — spytał l˛ekliwie nauczyciel. — I tak ju˙z wiedza.˛ Gdyby chcieli nas skrzywdzi´c, ju˙z dawno by to zrobili. Mo˙zemy im zaufa´c. Jeebers nabrał tchu, po czym przemówił formalnym tonem: — Mam zaszczyt przedstawi´c jej imperialna˛ wysoko´sc´ , ksi˛ez˙ niczk˛e Ce’Nedr˛e, córk˛e jego majestatu Rana Boruna XXIII i klejnot rodu Borunów. Silk gwizdnał ˛ zdumiony i szeroko otworzył oczy. Pozostali równie˙z okazali zaskoczenie. — Sytuacja polityczna w Tol Honeth stała si˛e zbyt niepewna i gro´zna, by pobyt jej wysoko´sci w stolicy był bezpieczny — kontynuował Jeebers. — Imperator powierzył mi misj˛e przewiezienia jej w tajemnicy do Tol Borune, gdzie członkowie rodziny Borunów ochronia˛ ja˛ przed spiskami i machinacjami Vordua´nczyków, Honethów i Horbitów. Z duma˛ wyznaj˛e, z˙ e zdołałem godnie wypełni´c t˛e misj˛e. . . z wasza˛ pomoca,˛ oczywi´scie. Wspomn˛e o tej pomocy w raporcie. Po´swiec˛e wam odno´snik, a mo˙ze nawet cały dodatek. Barak w zadumie szarpał brod˛e. — Ksi˛ez˙ niczka imperium w˛edruje przez pół Tolnedry pod ochrona˛ jedynie swego nauczyciela? — zdziwił si˛e. — I to w czasach, kiedy morduja˛ si˛e i truja˛ na ulicach? — Istotnie, nieco ryzykowne — przyznał Hettar. — Czy władca twój osobi´scie misja˛ owa˛ ci˛e obarczył? — zapytał Jeebersa Mandorallen. — To nie było konieczne — odparł sztywno nauczyciel. — Jego wysoko´sc´ wielce sobie ceni moja˛ madro´ ˛ sc´ i dyskrecj˛e. Wiedział, z˙ e wymy´sl˛e bezpieczne przebrania i bezpieczny sposób podró˙zy. Ksi˛ez˙ niczka zapewniła mnie o jego całkowitym zaufaniu. Wszystko to trzeba było uczyni´c w absolutnej tajemnicy. Dlatego przybyła do moich komnat w s´rodku nocy, by przekaza´c polecenia. I dlatego opu´scili´smy pałac, nikomu nie mówiac, ˛ z˙ e. . . 137
Umilkł i ze zgroza˛ wpatrywał si˛e w Ce’Nedr˛e. — Mo˙zesz powiedzie´c mu prawd˛e, kochanie — poradziła ksi˛ez˙ niczce ciocia Pol. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e i tak ju˙z si˛e domy´slił. Ce’Nedra dumnie uniosła brod˛e. — Rozkazy pochodziły ode mnie, Jeebersie — o´swiadczyła. — Ojciec nie miał z tym nic wspólnego. Jeebers zbladł s´miertelnie i zachwiał si˛e. — Co to za idiotyzm, ta ucieczka z pałacu? — huknał ˛ na drobna˛ dziewczyn˛e Barak. — Cała Tolnedra pewnie ju˙z ci˛e szuka, a my jeste´smy w samym s´rodku. — Delikatniej — upomniał wielkiego Chereka Wilk. — To wprawdzie ksi˛ez˙ niczka, ale wcia˙ ˛z jeszcze mała dziewczynka. Nie strasz jej. — Ale pytanie jest słuszne — wtracił ˛ Hettar. — Je´sli nas złapia˛ w towarzystwie ksi˛ez˙ niczki imperium, wszyscy poznamy wn˛etrza lochów Tolnedry — zwrócił si˛e do Ce’Nedry. — Masz jakie´s wytłumaczenie, czy to tylko głupia zabawa? Wyprostowała si˛e dumnie. — Nie jestem przyzwyczajona, by sługom tłumaczy´c moje post˛epowanie. — Widz˛e, z˙ e trzeba b˛edzie wyja´sni´c pewne nieporozumienia — mruknał ˛ Wilk. — Odpowiedz, kochanie — poradziła ciocia Pol. — Niewa˙zne, kto pyta. — Ojciec uwi˛eził mnie w pałacu — stwierdziła Ce’Nedra, jakby to wszystko wyja´sniało. — To było nie do zniesienia, wi˛ec uciekłam. Jest jeszcze co´s, ale to sprawa polityki. Nie zrozumiecie. — Zdziwiłaby´s si˛e wiedzac, ˛ jak wiele potrafimy zrozumie´c, Ce’Nedro — poinformował ja˛ Wilk. — Jestem przyzwyczajona, by mówiono do mnie „pani” — odparła kwa´snym tonem. — Albo „wasza wysoko´sc´ ”. — A ja jestem przyzwyczajony, by mówiono mi prawd˛e. — My´slałam, z˙ e ty tu dowodzisz — zwróciła si˛e do Silka. — Pozory myla˛ — odparł chłodno. — Na twoim miejscu bym odpowiedział. — Chodzi o stary traktat — wyja´sniła. — Nie ja go podpisywałam, wi˛ec nie widz˛e powodu, z˙ ebym miała go przestrzega´c. W dniu szesnastych urodzin powinnam si˛e stawi´c w sali tronowej Rivy. — To wiemy — rzucił niecierpliwie Barak. — W czym problem? — Nie pojad˛e tam i tyle — oznajmiła Ce’Nedra. — Nie popłyn˛e do Rivy i nikt mnie do tego nie zmusi. Królowa z Lasu Driad jest moja˛ krewna˛ i udzieli mi schronienia. Jeebers cz˛es´ciowo przyszedł do siebie. — Co´s ty narobiła?! — zawołał przera˙zony. — Podjałem ˛ si˛e tego jasno rozumiejac, ˛ z˙ e otrzymam nagrod˛e, nawet awans. A ty wepchn˛eła´s mi głow˛e pod topór, mała idiotko! — Jeebers! — krzykn˛eła, zaszokowana jego słowami. — Mo˙ze zejdziemy z drogi — zaproponował Silk. — Mamy sporo do omówienia, a na trakcie kto´s pewnie nam przeszkodzi. — Niezły pomysł — przyznał Wilk. — Poszukamy jakiego´s spokojnego miejsca i rozbijemy obóz na noc. Zdecydujemy, co trzeba zrobi´c i zaczniemy od razu rano. Dosiedli koni i ruszyli przez falujace ˛ pola w stron˛e linii drzew, znaczacej ˛ kr˛eta,˛ polna˛ drog˛e, oddalona˛ mniej wi˛ecej o mil˛e. — Mo˙ze tam? — Durnik wskazał stojacy ˛ przy s´cie˙zce pot˛ez˙ ny dab. ˛ Na gał˛eziach zieleniły si˛e ju˙z pierwsze li´scie. — Niezłe miejsce — pochwalił Wilk.
138
W cieniu pod rozło˙zystym d˛ebem panował przyjemny chłód. Droga biegła mi˛edzy niskimi, kamiennymi murkami, poro´sni˛etymi mchem. Niedaleko dostrzegli przełaz i s´cie˙zk˛e, wijac ˛ a˛ si˛e do pobliskiego stawu, migocacego ˛ w słonecznym blasku. — Rozpalimy ogie´n za tym murkiem — powiedział Durnik. — Nie b˛edzie go wida´c z drogi. — Nazbieram chrustu — zaofiarował si˛e Garion, dostrzegajac ˛ zalegajace ˛ pod drzewem suche gał˛ezie. Mieli ju˙z ustalona˛ procedur˛e rozbijania obozu. W ciagu ˛ godziny stały namioty, płon˛eło ognisko, konie były napojone i sp˛etane. Durnik, który zauwa˙zył sporo wiele mówiacych ˛ kr˛egów na powierzchni stawu, rozgrzał w ogniu z˙ elazny gwó´zd´z i starannie przekuł go w haczyk. — Co to b˛edzie? — zapytał Garion. — Pomy´slałem, z˙ e dobrze byłoby na kolacj˛e zje´sc´ kilka s´wie˙zych ryb. — Kowal wytarł haczyk o swa˛ skórzana˛ tunik˛e, odło˙zył na bok i szczypcami wyjał ˛ z ogniska drugi gwó´zd´z. — Chcesz spróbowa´c szcz˛es´cia? Garion u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. Barak, który siedział nie opodal, rozczesujac ˛ splatan ˛ a˛ brod˛e, spojrzał na nich z zazdro´scia.˛ — Pewnie nie b˛edziesz miał czasu, z˙ eby zrobi´c jeszcze jeden haczyk? — zapytał. — To zajmie par˛e minut — za´smiał si˛e Durnik. — B˛edzie potrzebna przyn˛eta. — Barak wstał szybko. — Gdzie masz łopat˛e? Wkrótce wszyscy trzej poszli przez pole do stawu, wyci˛eli kilka p˛edów na w˛edki i zasiedli do powa˙znych łowów. Ryby, jak mogło si˛e wydawa´c, były wygłodniałe i całymi ławicami atakowały robaki na haczykach. Nim min˛eła godzina, na trawie le˙zały rz˛edem ze dwa tuziny pstragów ˛ słusznych rozmiarów. Wrócili, gdy zachodzace ˛ sło´nce zabarwiło niebo ró˙zem. Ciocia Pol z uwaga˛ obejrzała ich zdobycz. — Bardzo ładne — pochwaliła. — Ale zapomnieli´scie je oczy´sci´c. — Och — westchnał ˛ bole´snie Barak. — My´sleli´smy, z˙ e. . . no, sama rozumiesz. . . my je złapali´smy, wi˛ec. . . — urwał. — Mów dalej — poprosiła lodowatym tonem. Barak westchnał. ˛ — Chyba lepiej je oczy´scimy — stwierdził z˙ ało´snie. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e masz racj˛e — przyznał Durnik. Niebo stało si˛e ciemnoczerwone, zapadł zmrok i pojawiły si˛e pierwsze gwiazdy, gdy w ko´ncu zasiedli do kolacji. Ciocia Pol usma˙zyła pstragi ˛ na chrupki, złocisty braz ˛ i nawet nadasana ˛ ksi˛ez˙ niczka nie miała powodu do narzeka´n. Kiedy sko´nczyli, znów zaj˛eli si˛e problemem Ce’Nedry i jej ucieczki z Tol Honeth. Jeebers wpadł w nastrój tak gł˛ebokiej melancholii, z˙ e prawie nie uczestniczył w dyskusji, Ce’Nedra za´s oznajmiła stanowczo, z˙ e je´sli nawet odwioza˛ ja˛ do Borunów w mie´scie, ucieknie znowu. W efekcie nie doszli do z˙ adnych wniosków. — Cokolwiek zrobimy, b˛edziemy mieli kłopoty — podsumował Silk ponuro. — Je´sli nawet oddamy ja˛ rodzinie, na pewno zechca˛ nam zada´c kilka trudnych pyta´n. A ona niewatpliwie ˛ wymy´sli jaka´ ˛s barwna˛ historyjk˛e, która przedstawi nas w mo˙zliwie najgorszym s´wietle. — Porozmawiamy o tym rano — zaproponowała ciocia Pol. Spokojny głos jasno dowodził, z˙ e podj˛eła ju˙z decyzj˛e, cho´c nie zdradziła jaka.˛ Krótko przed północa˛ uciekł Jeebers. Wszystkich obudził t˛etent ko´nskich kopyt, gdy przera˙zony nauczyciel p˛edził w stron˛e murów Tol Borune. 139
Silk stał w niepewnym blasku dogasajacego ˛ ogniska. Twarz miał gniewna.˛ — Dlaczego go nie zatrzymałe´s? — spytał Hettara, który trzymał stra˙z. — Tak mi polecono. — Algar spojrzał wymownie na cioci˛e Pol. — To rozwiazuje ˛ nasz jedyny powa˙zny problem — wyja´sniła. — Ten uczony byłby tylko niewygodnym baga˙zem. — Wiedziała´s, z˙ e chce uciec? — zdziwił si˛e Silk. — Oczywi´scie. Pomogłam mu podja´ ˛c decyzj˛e. Pojedzie prosto do Borunów i spróbuje ratowa´c skór˛e informujac, ˛ z˙ e ksi˛ez˙ niczka na własna˛ r˛ek˛e uciekła z pałacu i jest teraz z nami. — Musicie go zatrzyma´c! — zawołała d´zwi˛ecznie Ce’Nedra. — Go´ncie go! Sprowad´zcie z powrotem! — Po tylu perswazjach, jakich potrzebował, z˙ eby odej´sc´ ? — zapytała ciocia Pol. — Nie bad´ ˛ z głupia. — Jak s´miesz mówi´c do mnie w ten sposób? — Ce’Nedra była oburzona. — Zapominasz chyba, kim jestem. — Młoda damo — odezwał si˛e uprzejmie Silk. — Byłaby´s zdumiona wiedzac, ˛ jak mało obchodzi Polgar˛e to, kim jeste´s. — Polgara? — Ce’Nedra zachwiała si˛e lekko. — Ta Polgara? Mówiłe´s przecie˙z, z˙ e to twoja siostra. — Skłamałem — wyznał Silk. — To jedna z moich wad. — Nie jeste´s zwyczajnym kupcem — oskar˙zyła go dziewczyna. — To ksia˙ ˛ze˛ Kheldar z Drasni — wyja´sniła ciocia Pol. — Pozostali pochodza˛ z równie wysokich rodów. Na pewno rozumiesz, z˙ e twój tytuł nie robi na nas wraz˙ enia. Mamy własne, wi˛ec wiemy, jak mało sa˛ warte. — Je´sli ty jeste´s Polgara,˛ to on. . . — Ksi˛ez˙ niczka spojrzała oszołomiona na pana Wilka, który usiadł na najni˙zszym stopniu przełazu i wciagał ˛ buty. — Tak — potwierdziła ciocia Pol. — Nie wyglada ˛ na to, prawda? — Co robicie w Tolnedrze? Chcecie u˙zy´c czarów, by wpłyna´ ˛c na sukcesj˛e tronu? — A po co? — pan Wilk wstał. — Tolnedranie zawsze my´sla,˛ z˙ e ich polityka trz˛esie całym s´wiatem, ale s´wiat wcale si˛e tak bardzo nie przejmuje, kto zasiadzie ˛ na tronie w Tol Honeth. Jeste´smy tu w sprawie o wiele wa˙zniejszej. — Spojrzał w ciemno´sc´ , w kierunku Tol Borune. — Jeebers zmarnuje troch˛e czasu na przekonanie ludzi w mies´cie, z˙ e nie jest wariatem. Mimo to lepiej chyba stad ˛ odjecha´c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e powinni´smy unika´c głównego traktu. ˙ — Zadna trudno´sc´ — uspokoił go Silk. — Co ze mna? ˛ — chciała wiedzie´c Ce’Nedra. — Chciała´s si˛e dosta´c do Lasu Driad — powiedziała ciocia Pol. — Jedziemy w tamta˛ stron˛e, wi˛ec zostaniesz z nami. Zobaczymy, co powie królowa Xantha, kiedy ju˙z tam b˛edziemy. — Mam wi˛ec uwa˙za´c si˛e za wi˛ez´ nia? — spytała sztywno ksi˛ez˙ niczka. — Je´sli tylko poprawi ci to nastrój. . . — Ciocia Pol obejrzała ja˛ krytycznie w migotliwym blasku ognia. — Na razie musz˛e co´s zrobi´c z twoimi włosami. Czego u˙zyła´s do farbowania? Wygladaj ˛ a˛ okropnie.
Rozdział 19
Przez kilka dni posuwali si˛e szybko na południe. Cz˛esto podró˙zowali noca,˛ by unikna´ ˛c konnych patroli legionistów, przeczesujacych ˛ okolic˛e w poszukiwaniu Ce’Nedry. — Mo˙ze trzeba było zatrzyma´c Jeebersa — mruknał ˛ niech˛etnie Barak po kolejnym bliskim spotkaniu z z˙ ołnierzami. — Zaalarmował ka˙zdy garnizon stad ˛ a˙z do granicy. Lepiej było go zostawi´c w jakim´s odludnym miejscu albo co. — To „albo co” zabrzmiało jako´s dziwnie ostatecznie — u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie Silk. Barak wzruszył ramionami. — To by rozwiazało ˛ problem. Silk roze´smiał si˛e gło´sno. — Naprawd˛e nie powiniene´s pozwala´c, z˙ eby twój miecz o wszystkim my´slał za ciebie. To jedna z cech, które u naszych kuzynów z Chereku uwa˙zamy za najmniej chwalebna.˛ — A my uwa˙zamy owa˛ nieodparta˛ ch˛ec´ do wygłaszania zło´sliwych uwag, która od czasu do czasu ogarnia naszych drasa´nskich braci, za równie mało godna˛ pochwały — odparł chłodno Barak. — Pi˛eknie powiedziane — pochwalił Silk z ironicznym podziwem. Jechali czujnie, zawsze gotowi ukry´c si˛e lub ucieka´c. Całkowicie polegali na niezwykłych zdolno´sciach Hettara. Poniewa˙z patrole zawsze poruszały si˛e konno, wysoki Algar o jastrz˛ebiej twarzy umysłem badał otoczenie, szukajac ˛ koni. Dzi˛eki temu odpowiednio wcze´sniej wiedzieli o zagro˙zeniu. — Jak to jest? — zapytał go Garion pewnego pochmurnego ranka, gdy poda˙ ˛zali opuszczona,˛ poro´sni˛eta˛ zielskiem droga,˛ która˛ znalazł dla nich Silk. — To znaczy, jak to jest, kiedy si˛e słyszy my´sli koni? — Nie sposób tego dokładnie opisa´c — odparł Hettar. — Zawsze to potrafiłem, wi˛ec nie umiem sobie wyobrazi´c, jak to jest, kiedy si˛e ich nie słyszy. W umy´sle konia jest jakby zjednoczenie, rodzaj. . . przynale˙zenia. Jakby my´slał „my” zamiast „ja”. Dlatego, jak przypuszczam, z˙ e konie z samej swej natury nale˙za˛ do stada. Kiedy ci˛e ju˙z poznaja,˛ uwa˙zaja˛ ci˛e za towarzysza z tego samego stada. Czasem zapominaja˛ nawet, z˙ e nie jeste´s koniem. Przerwał nagle. — Belgaracie! — zawołał. — Zbli˙za si˛e patrol. Sa˛ tu˙z za tamtym wzgórzem. Dwudziestu albo trzydziestu. Pan Wilk rozejrzał si˛e szybko. — Mamy czas, z˙ eby dotrze´c do tamtych drzew? — Wskazał na g˛esty klonowy zagajnik mniej wi˛ecej pół mili przed nimi. — Je´sli si˛e pospieszymy.
141
— No to galopem! — rozkazał Wilk. Spi˛ete konie skoczyły do przodu. Wjechali pod drzewa w tej samej chwili, gdy o szerokie li´scie uderzyły pierwsze krople wiosennego deszczu, na który zanosiło si˛e ju˙z od s´witu. Zeskoczyli z siodeł i prowadzac ˛ wierzchowce za soba˛ przecisn˛eli si˛e przez zapor˛e spr˛ez˙ ystych, młodych drzewek. Tolnedra´nski patrol pojawił si˛e na szczycie wzgórza i zjechał w płytka˛ kotlin˛e. Dowodzacy ˛ nim kapitan ostrymi komendami rozesłał legionistów na boki. W małych grupkach ruszyli w obie strony zaro´sni˛eta˛ droga.˛ Kilku obserwowało okolic˛e ze szczytu nast˛epnego wzniesienia. Oficer i cywil w szarym płaszczu podró˙znym trzymali si˛e z tyłu, jadac ˛ wolno obok drogi. Kapitan z niech˛ecia˛ ocierał z twarzy drobne kropelki deszczu. — Czeka nas mokry dzie´n — stwierdził. Zeskoczył na ziemi˛e i owinał ˛ si˛e karmazynowym płaszczem. Jego towarzysz tak˙ze zsiadł z konia i stanał ˛ w takiej pozycji, z˙ e ukryci w´sród klonów zobaczyli jego twarz. Garion poczuł, z˙ e Hettar nagle zesztywniał. Ten człowiek był Murgiem. — Tutaj, kapitanie! — zawołał, prowadzac ˛ konia pod osłon˛e rozło˙zystych gał˛ezi młodych drzew na skraju zagajnika. Tolnedranin skinał ˛ głowa˛ i poda˙ ˛zył za nim. — Miałe´s czas, by rozwa˙zy´c moja˛ propozycj˛e? — zapytał Murgo. — My´slałem, z˙ e to tylko spekulacje — odparł oficer. — Nie wiemy nawet, czy cudzoziemcy sa˛ w tym rejonie. — Mam informacje, z˙ e kieruja˛ si˛e na południe. Mo˙zesz by´c prawie pewien, z˙ e sa˛ w twoim sektorze, kapitanie. — Ale nie ma gwarancji, z˙ e ich znajdziemy. A gdyby nawet, to, co proponujesz, b˛edzie bardzo trudne. — Kapitanie — tłumaczył cierpliwie Murgo. — To przecie˙z dla bezpiecze´nstwa ksi˛ez˙ niczki. Je´sli wróci do Tol Honeth, Vordua´nczycy ja˛ zabija.˛ Czytałe´s przecie˙z dokumenty, które ci dostarczyłem. — W´sród Borunów b˛edzie bezpieczna — upierał si˛e kapitan. — Vordua´nczycy nie odwa˙za˛ si˛e przyj´sc´ po nia˛ do południowej Tolnedry. — Borunowie moga˛ tylko odesła´c ja˛ do ojca. Sam jeste´s Borunem, kapitanie. Czy byłby´s nieposłuszny imperatorowi z własnego rodu? Oficer zastanawiał si˛e gł˛eboko. — Jej jedyna nadzieja przetrwania to Horbici — naciskał Murgo. — A jakie mam gwarancje, z˙ e b˛edzie u nich bezpieczna? — Najlepsze ze wszystkich: polityk˛e. Horbici czynia˛ wszystko co w ich mocy, by zablokowa´c drog˛e do tronu Wielkiemu Ksi˛eciu Kadorowi. A z˙ e on chciałby zobaczy´c ksi˛ez˙ niczk˛e martwa,˛ Horbitom oczywi´scie zale˙zy na tym, aby pozostała z˙ ywa. To jedyny sposób, aby zapewni´c jej bezpiecze´nstwo. A przy okazji staniesz si˛e bogatym człowiekiem, kapitanie. — Znaczaco ˛ brz˛eknał ˛ pełna˛ sakiewka.˛ Legionista wcia˙ ˛z nie był przekonany. — Powiedzmy, z˙ e podwoimy stawk˛e — głos Murga był niemal pieszczotliwy. Oficer gło´sno przełknał ˛ s´lin˛e. — To tylko dla jej bezpiecze´nstwa, prawda? — Oczywi´scie. — I nie zostan˛e zdrajca˛ rodu Borunów? — Jeste´s patriota,˛ kapitanie — zapewnił go Murgo z zimnym u´smiechem. Ciocia Pol mocno s´ciskała rami˛e Ce’Nedry, kiedy siedziały razem schylone miedzy drzewami. Drobna twarz dziewczyny była czerwona z w´sciekło´sci, a oczy płon˛eły. 142
Pó´zniej, gdy legioni´sci i ich przyjaciel Murgo odjechali, ksi˛ez˙ niczka wybuchła gniewem. — Jak oni s´mieli! — krzyczała. — I to dla pieni˛edzy! — Miała´s przykład tolnedra´nskiej polityki — stwierdził Silk, kiedy wyprowadzali konie z zagajnika. — Przecie˙z on był Borunem! — Nie mogła zrozumie´c. — Członkiem mojej rodziny. — Tolnedranin jest lojalny przede wszystkim wobec swojej sakiewki — wyja´snił Silk. — Dziwi˛e si˛e, z˙ e wasza wysoko´sc´ jeszcze tego nie odkryła. Kilka dni pó´zniej wjechali na szczyt wzgórza i zobaczyli Las Driad, ciagn ˛ acy ˛ si˛e niby zielone pasmo wzdłu˙z horyzontu. Wiatr przep˛edził chmury i sło´nce s´wieciło jasno. — Kiedy wjedziemy w Las, b˛edziemy bezpieczni — powiedziała ksi˛ez˙ niczka. — Legiony nie b˛eda˛ nas tam s´ciga´c. — A co je powstrzyma? — zdziwił si˛e Garion. — Układ z Driadami. Czy ty o niczym nie wiesz? Garion poczuł si˛e ura˙zony. — W pobli˙zu nie ma nikogo — zameldował panu Wilkowi Hettar. — Mo˙zemy jecha´c albo zaczeka´c na zmierzch. — Przejedziemy — zdecydował Wilk. — Mam ju˙z do´sc´ zabaw z patrolami. Galopem ruszyli ze wzgórza w stron˛e lasu, który wyrastał przed nimi. Nie było z˙ adnego pasa krzaków, znaczacego ˛ zwykle granic˛e mi˛edzy polami a lasem. Po prostu nagle zacz˛eły si˛e drzewa. Kiedy za Wilkiem wjechali mi˛edzy nie, zmiana była tak nagła, jak gdyby weszli do budynku. Sam Las był niewiarygodnie stary. Wielkie d˛eby rozkładały swe konary tak szeroko, z˙ e niemal nie widzieli nieba. Na ziemi, chłodnej i poro´sni˛etej mchem, prawie nie było normalnego le´snego poszycia. Garion miał wra˙zenie, z˙ e wszyscy sa˛ bardzo mali obok ogromnych drzew. Wszelkie d´zwi˛eki wydawały si˛e przytłumione. Powietrze stało nieruchomo, z przodu słyszeli brz˛eczenie owadów, a z góry s´piewy ptaków. — To dziwne. — Durnik rozejrzał si˛e dookoła. — Nie widz˛e z˙ adnych s´ladów drwali. — Drwali? — Ce’Nedra była wstrza´ ˛sni˛eta. — Tutaj? Nie s´mieliby wej´sc´ mi˛edzy te drzewa. — Ten las jest nietykalny, Durniku — wyja´snił pan Wilk. — Ród Borunów zawarł układ z Driadami. Od trzech tysi˛ecy lat nikt tu nawet nie dotknał ˛ drzewa. — Niezwykłe to miejsce. — Mandorallen spojrzał wokół siebie, nieco zaniepokojony. — Zdaje mi si˛e, z˙ e obecno´sc´ jaka´ ˛s tu wyczuwam. . . obecno´sc´ nie do ko´nca przyjazna.˛ — Ten Las z˙ yje — o´swiadczyła Ce’Nedra. — I niezbyt lubi obcych. Ale nie martw si˛e, Mandorallenie, póki jeste´s ze mna,˛ nic ci nie grozi. — Była wyra´znie zadowolona z siebie. — Jeste´s pewien, z˙ e patrole nie wjada˛ tu za nami? — Durnik zwrócił si˛e do pana Wilka. — Przecie˙z Jeebers wiedział, dokad ˛ zmierzamy i z pewno´scia˛ powiedział o tym Borunom. — Borunowie nie narusza˛ układu z Driadami — zapewnił go Wilk. — Z z˙ adnego powodu. — Nie widziałem jeszcze układu, którego Tolnedranin by nie ominał, ˛ gdyby widział w tym jaka´ ˛s korzy´sc´ . — Silk pozostał sceptyczny. — Ten jest inny — wyja´snił Wilk. — Driady oddały jedna˛ ze swych ksi˛ez˙ niczek młodemu arystokracie z rodu Borune. Została matka˛ imperatora Pierwszej Dynastii 143
Borunów. Ich fortuna zwiazana ˛ jest s´ci´sle z tym układem. Nie nara˙za˛ jej. Bez wzgl˛edu na przyczyn˛e. — A czym wła´sciwie jest Driada? — zapytał Garion. Niezwykłe wra˙zenie obecnos´ci, istniejaca ˛ w lesie s´wiadomo´sc´ skłaniała do mówienia o czymkolwiek, by przerwa´c niepokojac ˛ a,˛ dr˛eczac ˛ a˛ cisz˛e. — Jest ich niewielka grupka — wyja´snił Wilk. — Do´sc´ łagodne. Zawsze je lubiłem. Nie sa˛ lud´zmi, naturalnie, ale to nie takie wa˙zne. — Ja jestem Driada˛ — oznajmiła dumnie Ce’Nedra. Garion spojrzał ze zdziwieniem. — Technicznie rzecz biorac, ˛ ma racj˛e. Linia Driad trwa po z˙ e´nskiej stronie rodu Borunów. To jeden z powodów, dla których Borunowie tak pilnie przestrzegaja˛ układu. . . gdyby go złamali, wszystkie z˙ ony i matki spakowałyby rzeczy i odeszły. — Wyglada ˛ jak człowiek. — Garion wcia˙ ˛z przypatrywał si˛e ksi˛ez˙ niczce. — Driady sa˛ tak blisko spokrewnione z lud´zmi, z˙ e ró˙znice sa˛ wła´sciwie nieistotne. To pewnie tłumaczy, z˙ e kiedy Torak rozbił s´wiat, nie popadły w obł˛ed jak inne potwory. — Potwory! — oburzyła si˛e gło´sno Ce’Nedra. — Wybacz, ksi˛ez˙ niczko — przeprosił Wilk. — To nazwa Ulgosów, okre´slajaca ˛ nie- ludzi, którzy poparli Gorima na Prolgu, kiedy spotkał si˛e z bogiem ULem. — Czy wygladam ˛ jak potwór? — Dumnie potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Mo˙ze to nienajlepiej dobrane okre´slenie — westchnał. ˛ — Wybacz. — Potwory, widzieli´scie — fukała gniewnie Ce’Nedra. Wilk wzruszył ramionami. — O ile pami˛etam, niedaleko stad ˛ płynie strumie´n. Zatrzymamy si˛e tam i zaczekamy, a˙z wiadomo´sc´ o naszym przybyciu dotrze do królowej Xanthy. Nie nale˙zy wkracza´c na terytorium Driad bez zgody królowej. Sprowokowane, moga˛ by´c bardzo nieprzyjemne. — Mówiłe´s, z˙ e sa˛ łagodne — przypomniał Durnik. — W granicach rozsadku. ˛ Nieroztropnie jest w samym s´rodku lasu nara˙za´c si˛e osobom, które potrafia˛ rozmawia´c z drzewami. Niemiłe rzeczy lubia˛ si˛e wtedy przytrafia´c. — Zmarszczył brwi. — To mi przypomina, z˙ eby´s lepiej schował swój topór. Driady bardzo nie lubia˛ toporów. . . i płomieni. W sprawie ognia naprawd˛e traca˛ rozum. Musimy rozpala´c ogniska mo˙zliwie małe, tylko do gotowania. Wjechali pod gigantyczny dab ˛ nad l´sniacym ˛ strumieniem, szumiacym ˛ na omszałych kamieniach. Zsiedli z koni i rozbili brazowe ˛ namioty. Po jedzeniu Garion kr˛ecił si˛e bez celu. Wilk drzemał, a pozostałych Silk namówił na gr˛e w ko´sci. Ciocia Pol usadziła ksi˛ez˙ niczk˛e na pniu i czy´sciła jej włosy z fioletowej farby. — Je´sli nie masz nic do roboty, Garionie — zawołała — to mo˙ze si˛e wykapiesz? ˛ — Kapiel? ˛ — zdziwił si˛e. — Gdzie? — Na pewno znajdziesz w strumieniu jakie´s rozlewisko. — Ostro˙znie namydlała włosy Ce’Nedry. — Mam si˛e kapa´ ˛ c w takiej wodzie? Przecie˙z si˛e przezi˛ebi˛e! — Jeste´s zdrowym chłopcem, kochanie — odparła. — Ale strasznie brudnym. Id´z si˛e umy´c. Garion spojrzał na nia˛ spode łba i podszedł do stosu juków po czyste ubranie, mydło i r˛ecznik. Potem, burczac ˛ co´s gniewnie przy ka˙zdym kroku, pomaszerował w gór˛e strumyka. Gdy tylko znalazł si˛e sam w´sród drzew, jeszcze silniej odczuł, z˙ e jest obserwowany. Nie było to nic konkretnego, nic szczególnego. Miał wra˙zenie, z˙ e same d˛eby wiedza˛ o jego obecno´sci i przekazuja˛ sobie t˛e wiadomo´sc´ jakim´s sposobem ro´slinnej
144
komunikacji, którego nie mógł zrozumie´c. Zreszta˛ nie wyczuwał w nich z˙ adnej gro´zby, jedynie wyt˛ez˙ ona˛ uwag˛e. Spory kawałek od obozowiska natrafił na niewielkie jeziorko, do którego wodospadem wpadał strumie´n. Woda była niezwykle czysta; widział wyra´znie kolorowe kamyki na dnie i kilka du˙zych pstragów, ˛ które przygladały ˛ mu si˛e czujnie. Zanurzył r˛ece w wodzie i zadygotał. Rozwa˙zał pewne oszustwo — kilka chlapni˛ec´ , odrobina mydła na najbardziej brudne miejsca. Po namy´sle jednak zrezygnował. Ciocia Pol nie uzna niczego prócz pełnej kapieli. ˛ Westchnał ˛ z gorycza˛ i zaczał ˛ si˛e rozbiera´c. Pierwszy szok był straszny, ale po kilku minutach przekonał si˛e, z˙ e jako´s wytrzyma. Wodospad dostarczał wygodnej metody spłukiwania mydła i po chwili Garion uznał, z˙ e kapiel ˛ jest całkiem przyjemna. — Okropnie hałasujesz — odezwała si˛e Ce’Nedra, spokojnie obserwujaca ˛ go z brzegu. Garion natychmiast zanurkował na samo dno jeziorka. Jednak˙ze, je´sli kto´s nie jest ryba,˛ nie mo˙ze w niesko´nczono´sc´ siedzie´c pod woda.˛ Nim min˛eła minuta, Garion podpłynał ˛ do powierzchni i wystawił głow˛e, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko i plujac. ˛ — Co ty wyprawiasz? — zapytała Ce’Nedra. Miała na sobie krótka˛ biała˛ tunik˛e bez r˛ekawów przepasana˛ w talii i sandały z rzemykami oplatajacymi ˛ jej smukłe łydki i zawiazanymi ˛ pod kolanami. W r˛eku niosła r˛ecznik. — Id´z sobie — j˛eknał ˛ Garion. — Nie bad´ ˛ z głupi. — Usiadła na kamieniu i zacz˛eła rozwiazywa´ ˛ c sandały. Miedziane włosy miała mokre, opadajace ˛ g˛estymi pasmami na ramiona. — Co ty robisz? — Chc˛e si˛e wykapa´ ˛ c. Długo tam b˛edziesz siedział? — Znajd´z sobie inne miejsce! — krzyknał ˛ Garion. Zaczynał ju˙z dygota´c, ale uparcie kulił si˛e pod woda,˛ wystawiajac ˛ tylko głow˛e. — Kiedy tu mi si˛e podoba. Jaka woda? — Zimna — szcz˛ekał z˛ebami. — Ale nie wyjd˛e, dopóki tam stoisz. — Nie bad´ ˛ z dziecinny. Zdecydowanie pokr˛ecił głowa.˛ Twarz płon˛eła mu rumie´ncem. Westchn˛eła ci˛ez˙ ko. — No dobrze. Nie b˛ed˛e patrze´c, ale uwa˙zam, z˙ e jeste´s głuptas. W ła´zniach w Tol Honeth nikt w ogóle si˛e nie przejmuje takimi rzeczami. — Nie jeste´smy w Tol Honeth — zauwa˙zył. — Odwróc˛e si˛e tyłem, je´sli ma ci to poprawi´c humor. — Ustapiła, ˛ podniosła si˛e i stan˛eła plecami do jeziorka. Nie ufajac ˛ jej całkowicie, Garion wyczołgał si˛e na brzeg i wcia˙ ˛z ociekajac ˛ woda,˛ szybko wciagn ˛ ał ˛ bielizn˛e i po´nczochy. — Ju˙z! — zawołał. — Teraz mo˙zesz sobie zaja´ ˛c to jezioro. — Wytarł r˛ecznikiem twarz i włosy. — Wracam do namiotów. — Lady Polgara mówiła, z˙ e masz zosta´c ze mna˛ — o´swiadczyła, spokojnie rozwiazuj ˛ ac ˛ pasek tuniki. — Ciocia Pol mówiła, z˙ e co? — Nie mógł uwierzy´c. — Masz tu ze mna˛ zosta´c, z˙ eby mnie broni´c — wyja´sniła. Chwyciła skraj tuniki, najwyra´zniej szykujac ˛ si˛e, by ja˛ zdja´ ˛c. Garion odwrócił si˛e natychmiast i stanowczym wzrokiem zapatrzył w drzewa. Uszy mu płon˛eły, dłonie dr˙zały niezno´snie. Za´smiała si˛e srebrzy´scie, potem usłyszał chlapanie, gdy weszła do jeziorka. Pisn˛eła krótko od dotyku zimnej wody, potem znowu pluskała. — Podaj mi mydło — poleciła. 145
Odruchowo pochylił si˛e, by je podnie´sc´ i pochwycił przelotny obraz ksi˛ez˙ niczki, stojacej ˛ do pasa w wodzie. Natychmiast mocno zacisnał ˛ powieki. Podszedł do brzegu tyłem, nie otwierajac ˛ oczu i niezgrabnie wysuwajac ˛ za siebie dło´n z mydłem. Za´smiała si˛e znowu i wyj˛eła mu je z r˛eki. Po chwili, która wydawała si˛e wieczno´scia,˛ Ce’Nedra zako´nczyła kapiel, ˛ wytarła si˛e starannie i ubrała. Przez cały czas Garion miał oczy zamkni˛ete. — Wy, Sendarowie, macie dziwne poglady ˛ — stwierdziła, gdy siedzieli razem na rozgrzanej sło´ncem polance nad brzegiem. Czesała swe włosy barwy gł˛ebokiej czerwieni; pochyliła lekko głow˛e i przesuwała grzebieniem przez g˛este wilgotne pasma. — Ła´znie w Tol Honeth sa˛ otwarte dla wszystkich, a w zawodach atletycznych zawsze wyst˛epuje si˛e bez ubra´n. Nie dalej jak zeszłego lata sama pobiegłam przeciwko dwunastu innym dziewcz˛etom na Imperialnym Stadionie. Widzowie byli zachwyceni. — Wyobra˙zam sobie — odparł sucho Garion. — Co to jest? — zapytała, wskazujac ˛ amulet wiszacy ˛ na jego nagiej piersi. — Dziadek podarował mi go na ostatnie Zaranie. — Poka˙z — wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e. Pochylił si˛e. — Zdejmij, z˙ ebym mogła obejrze´c — poleciła. — Nie powinienem. Pan Wilk i ciocia Pol powiedzieli, z˙ e w z˙ adnym razie nie wolno mi go zdejmowa´c. Przypuszczam, z˙ e jest w nim jaki´s czar. — Dziwny pomysł — mrukn˛eła, ogladaj ˛ ac ˛ amulet z bliska. — Oni chyba nie sa˛ naprawd˛e czarodziejami? — Pan Wilk ma siedem tysi˛ecy lat. Znał Boga Aldura. Widziałem, jak sprawił, z˙ e w ciagu ˛ kilku minut z gałazki ˛ wyrosło drzewo, a skały stawały w ogniu. Ciocia Pol jednym słowem uleczyła s´lepa˛ kobiet˛e i potrafi zamienia´c si˛e w sow˛e. — Nie wierz˛e w takie rzeczy — oznajmiła Ce’Nedra. — Musi by´c jakie´s inne wytłumaczenie. Garion wzruszył ramionami, po czym wciagn ˛ ał ˛ lniana˛ koszul˛e i brazow ˛ a˛ tunik˛e. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i przeczesał palcami wilgotna˛ czupryn˛e. — Okropnie je potargałe´s — stwierdziła z przygana˛ dziewczyna. — Zaczekaj. — Podniosła si˛e i stan˛eła za nim. — Ja to zrobi˛e. — Wsun˛eła mu we włosy grzebie´n i zacz˛eła rozczesywa´c je starannie. — Masz ładne włosy jak na chłopca. — To tylko włosy — stwierdził oboj˛etnie. Przez chwil˛e pracowała w milczeniu, potem uj˛eła dłonia˛ jego podbródek, obróciła głow˛e i przyjrzała si˛e krytycznie. Raz czy dwa musn˛eła palcami włosy po bokach, by uło˙zy´c je we wła´sciwy sposób. — Teraz lepiej — zdecydowała. Znowu usiadła na trawie, splotła dłonie na kolanie i spojrzała na migotliwe jeziorko. — Garionie — odezwała si˛e. — Tak? — Jak to jest, kiedy si˛e dorasta jako całkiem zwyczajna osoba? Wzruszył ramionami. — Zawsze byłem wyłacznie ˛ całkiem zwyczajnym chłopcem. — Wzruszył ramionami. — Nie mam z˙ adnego porównania. — Wiesz, o co mi chodzi. Opowiedz o miejscu, gdzie si˛e wychowałe´s, co tam robiłe´s i w ogóle. Powiedział jej wi˛ec o farmie Faldora, o kuchni i ku´zni Durnika, o Doroonie, Rundorigu i Zubrette. — Kochasz t˛e Zubrette, prawda? — spytała tonem niemal˙ze oskar˙zycielskim. 146
— My´slałem, z˙ e tak, ale tyle si˛e wydarzyło od dnia, kiedy opu´scili´smy farm˛e, z˙ e czasem nawet nie mog˛e sobie przypomnie´c, jak wygladała. ˛ Zreszta˛ uwa˙zam, z˙ e doskonale mog˛e si˛e obej´sc´ bez miło´sci. Z tego, co widziałem, na ogół wywołuje straszne cierpienia. — Jeste´s niemo˙zliwy — stwierdziła, a potem u´smiechn˛eła si˛e do niego. Płomienna chmura rozja´snionych sło´ncem włosów okalała jej twarzyczk˛e. — By´c mo˙ze — przyznał. — A teraz ty mi powiedz, jak to jest, kiedy si˛e dorasta jako bardzo wyjatkowa ˛ osoba. — Nie jestem taka znowu wyjatkowa. ˛ — Jeste´s ksi˛ez˙ niczka˛ imperium — przypomniał. — Moim zdaniem to niezwykła cecha. — Ach, to — zachichotała. — Wiesz, odkad ˛ przyłaczyłam ˛ si˛e do was, niemal zapomniałam, z˙ e jestem ksi˛ez˙ niczka˛ imperium. — Prawie — powtórzył z u´smiechem. — Ale niezupełnie. — Nie — zgodziła si˛e. — Niezupełnie. — Znowu spojrzała na jezioro. — Na ogół bycie ksi˛ez˙ niczka˛ jest okropnie nudne. Wszystkie te ceremonie i etykieta. . . Musisz siedzie´c i słucha´c przemówie´n albo przyjmowa´c wa˙zne wizyty. Dookoła stale sa˛ stra˙znicy. Czasami wymykałam si˛e, z˙ eby by´c sama. W´sciekali si˛e. — Zachichotała znowu, potem jej twarz nabrała wyrazu rozmarzenia. — Powró˙ze˛ ci — zaproponowała. — Umiesz wró˙zy´c? — zdziwił si˛e Garion. — To tylko tak na niby — przyznała. — Moje słu˙zace ˛ i ja bawiły´smy si˛e w to czasami. Obiecywały´smy sobie wysoko urodzonych m˛ez˙ ów i mnóstwo dzieci. Uj˛eła jego dło´n. Srebrzyste znami˛e było wyra´znie widoczne na czystej skórze. — Co to jest? — zdziwiła si˛e. — Nie wiem. — Chyba nie jaka´s choroba? — Nie. Zawsze miałem ten znak. Przypuszczam, z˙ e ma to jaki´s zwiazek ˛ z moja˛ rodzina.˛ Ciocia Pol nie chce, z˙ eby ludzie widzieli, wi˛ec stara si˛e go ukrywa´c. Nie wiem dlaczego. — Jak mo˙zna ukry´c co´s takiego? — Wyszukuje mi takie zaj˛ecia, z˙ e na ogół mam bardzo brudne r˛ece. — To dziwne — stwierdziła. — Ja te˙z mam znami˛e, tu˙z nad sercem. Chcesz zobaczy´c? Chwyciła za wyci˛ecie tuniki. — Wierz˛e ci na słowo. — Garion zarumienił si˛e w´sciekle. Roze´smiała si˛e d´zwi˛ecznie i srebrzy´scie. — Jeste´s dziwnym chłopcem, Garionie. Zupełnie niepodobnym do wszystkich, jakich znałam. — To pewnie byli Tolnedranie — zauwa˙zył. — Ja jestem Sendarem, a przynajmniej tak zostałem wychowany. Musza˛ by´c jakie´s ró˙znice. — Mówisz to tak, jakby´s nie był pewien, kim jeste´s. — Silk uwa˙za, z˙ e nie jestem Sendarem — wyja´snił Garion. — Mówi, z˙ e nie jest pewny, skad ˛ si˛e wywodz˛e i z˙ e to bardzo dziwne. Silk natychmiast potrafi rozpozna´c ka˙zdego. Twój ojciec sadził, ˛ z˙ e jestem Rivaninem. — Skoro lady Polgara jest twoja˛ ciotka,˛ a Belgarath dziadkiem, to pewnie jeste´s czarodziejem — zgadywała Ce’Nedra. — Ja? — roze´smiał si˛e chłopiec. — To głupi pomysł. Zreszta˛ czarodzieje nie sa˛ rasa˛ jak Cherekowie, Tolnedranie czy Rivanie. To raczej co´s w rodzaju zawodu. . . jak prawnik albo kupiec. . . tyle z˙ e nie ma z˙ adnych nowych. Wszyscy czarodzieje z˙ yja˛ od
147
tysi˛ecy lat. Pan Wilk mówił, z˙ e mo˙ze ludzie si˛e jako´s zmienili i dlatego nie przybywa nowych czarodziejów. Ce’Nedra oparła si˛e na łokciu i spojrzała na Gariona. — Garionie. . . — Tak? — Czy chciałby´s mnie pocałowa´c? Serce chłopca zabiło mocno. I wtedy gdzie´s z bliska odezwało si˛e wołanie Durnika. Przez jedna,˛ gorac ˛ a˛ chwil˛e Garion nienawidził swego starego przyjaciela.
Rozdział 20
Pani Pol mówi, z˙ e powinni´scie ju˙z wraca´c do namiotów — oznajmił Durnik, wchodzac ˛ na polank˛e. Na jego szczerej, prostej twarzy malował si˛e wyraz lekkiego rozbawienia. Ze zrozumieniem spogladał ˛ na par˛e młodych. Garion zarumienił si˛e i natychmiast rozgniewał na siebie za ten rumieniec. Ce’Nedra natomiast nie okazywała s´ladu zmieszania. — Czy Driady ju˙z przybyły? — zapytała wstajac. ˛ Strzepn˛eła traw˛e z tuniki. — Jeszcze nie. Wilk sadzi, ˛ z˙ e ju˙z niedługo nas znajda.˛ Od południa zaczyna si˛e zbiera´c na burz˛e i pani Pol uwa˙za, z˙ e powinni´scie wraca´c. Garion spojrzał na niebo. Na południu dostrzegł s´cian˛e czarnych chmur, przesłaniajacych ˛ czysty bł˛ekit i sunacych ˛ wolno ku północy. Zmarszczył brwi. — Nie widziałem jeszcze takich chmur. A ty, Durniku? Kowal podniósł głow˛e. — Dziwne — przyznał. Garion zło˙zył dwa mokre r˛eczniki i wszyscy ruszyli w dół strumienia. Chmury zakryły sło´nce i nagle zrobiło si˛e bardzo ciemno. Wra˙zenie czyjej´s obecno´sci pozostało: ta sama przenikliwa s´wiadomo´sc´ , która˛ wyczuwali od chwili wej´scia do lasu. Teraz jednak pojawiło si˛e jeszcze co´s. Ogromne drzewa kołysały si˛e niespokojnie, jak gdyby mi˛edzy szeleszczacymi ˛ li´sc´ mi przelatywały miliony krótkich wiadomo´sci. — Boja˛ si˛e — szepn˛eła Ce’Nedra. — Co´s napawa je l˛ekiem. — Co? — nie zrozumiał Durnik. — Drzewa. . . boja˛ si˛e czego´s. Nie wyczuwasz tego? Patrzył na nia˛ zdziwiony. W górze ptaki zamilkły nagle. Powiał chłodny wiatr, niosac ˛ ohydny zapach st˛echłej wody i gnijacych ˛ ro´slin. — Co tak s´mierdzi? — Garion rozejrzał si˛e nerwowo. — Na południu le˙zy Nyissa — wyja´sniła Ce’Nedra. — Tam sa˛ głównie bagna. — Tak blisko stad? ˛ — Nie. — Zmarszczyła lekko brwi. — Jakie´s sto osiemdziesiat ˛ mil albo i wi˛ecej. — Czy zapach mo˙ze si˛ega´c tak daleko? — Nie przypuszczam — zastanowił si˛e Durnik. — W Sendarii na pewno nie. — Jak daleko do namiotów? — spytała Ce’Nedra. — Mniej wi˛ecej pół mili. — Mo˙ze pobiegniemy? Durnik pokr˛ecił głowa.˛ — Grunt jest nierówny, a bieg przy takim s´wietle — niebezpieczny. Ale mo˙zemy i´sc´ troch˛e szybciej. Maszerowali w zapadajacym ˛ zmroku. Wiatr dmuchnał ˛ mocniej, a drzewa dr˙zały i gi˛eły si˛e pod jego uderzeniami. Niezwykły l˛ek coraz silniej przenikał cały las. — Co´s si˛e tam rusza — szepnał ˛ nerwowo Garion, wskazujac ˛ ciemne pnie na drugim brzegu strumienia.
149
— Nic nie widz˛e. — Ce’Nedra rozejrzała si˛e uwa˙znie. — Tam, zaraz za tym drzewem z wielkim białym konarem. Czy to Driada? Niewyra´zny kształt przemknał ˛ w półmroku od jednego pnia do drugiego. Było w nim co´s przera˙zajacego. ˛ Ce’Nedra spogladała ˛ na niego z obrzydzeniem. — To nie jest Driada — stwierdziła. — To co´s obcego. Durnik podniósł odłamany konar i chwycił go oburacz ˛ jak maczug˛e. Garion rozejrzał si˛e szybko, dostrzegł inny konar i tak˙ze si˛e uzbroił. Nast˛epna figura przeszła mi˛edzy dwoma drzewami, tym razem bli˙zej. — Musimy zaryzykowa´c — zdecydował Durnik. — Biegnijcie, ale uwa˙zajcie. Sprowad´zcie pozostałych. A teraz p˛edem! Garion chwycił Ce’Nedr˛e za r˛ek˛e i pognali wzdłu˙z brzegu. Potykali si˛e cz˛esto. Durnik zostawał coraz bardziej w tyle; wymachiwał gro´znie swa˛ dwur˛eczna˛ maczuga.˛ Postacie zbli˙zały si˛e teraz ze wszystkich stron. Garion poczuł pierwsze fale paniki. Wtedy Ce’Nedra krzykn˛eła. Jedna z postaci uniosła si˛e nagle zza niedu˙zego krzaka tu˙z przed nimi. Była wielka i niekształtna, zupełnie pozbawiona twarzy. Dwa otwory w miejscu oczu patrzyły bezmy´slnie, gdy napastnik kołyszac ˛ si˛e si˛egał ku nim na wpół uformowanymi r˛ekami. Cała figura była koloru ciemnoszarego błota, a do o´slizgłej powierzchni ciała przywarł gnijacy, ˛ cuchnacy ˛ mech. Garion bez namysłu pchnał ˛ Ce’Nedr˛e za siebie i rzucił si˛e do ataku. Pierwszy cios maczugi trafił potwora w bok; konar zanurzył si˛e w ciele bez widocznego efektu. Jedna z wyciagni˛ ˛ etych rak ˛ musn˛eła twarz chłopca i Garion cofnał ˛ si˛e z obrzydzeniem przed tym o´slizgłym dotykiem. Rozpaczliwie machnał ˛ konarem, trafił napastnika w przedrami˛e i ze zgroza˛ zobaczył, z˙ e r˛eka p˛eka w łokciu i odpada, ruszajac ˛ si˛e ciagle, ˛ a potwór si˛ega, by ja˛ podnie´sc´ . Ce’Nedra krzykn˛eła znowu i Garion obejrzał si˛e szybko. Nast˛epny błotny potwór pojawił si˛e za plecami i dwiema r˛ekami chwycił ksi˛ez˙ niczk˛e w pasie. Zaczynał si˛e ju˙z odwraca´c, podnoszac ˛ wyrywajac ˛ a˛ si˛e dziewczyn˛e. Garion uderzył z całej siły, mierzac ˛ nie w głow˛e czy grzbiet, a raczej w kostki. Błotny stwór z odłamanymi stopami padł na plecy. Jednak nie rozlu´znił uchwytu. Garion skoczył do przodu, odrzucił maczug˛e i si˛egnał ˛ po sztylet. Materia stwora okazała si˛e zadziwiajaco ˛ odporna: w glinie, która nadawała mu kształt, były p˛edy i martwe gałazki. ˛ Chłopiec w goraczkowym ˛ po´spiechu odciał ˛ jedno rami˛e i spróbował wyrwa´c krzyczac ˛ a˛ ksi˛ez˙ niczk˛e, lecz druga r˛eka wcia˙ ˛z trzymała ja˛ mocno. Niemal szlochajac ˛ z bezsilno´sci, Garion zaczał ˛ odcina´c rami˛e. — Uwa˙zaj! — wrzasn˛eła Ce’Nedra. — Z tyłu! Garion obejrzał si˛e: si˛egał ku niemu pierwszy błotny potwór. Poczuł zimny u´scisk na kostce. R˛eka, która˛ wła´snie odciał, ˛ podpełzła i chwyciła go za nog˛e. — Garionie! — zabrzmiał gdzie´s w pobli˙zu grzmiacy ˛ głos Baraka. — Tutaj! — zawołał chłopiec. — Szybciej! Co´s zatrzeszczało w krzakach i wielki, rudobrody Cherek wyskoczył z mieczem w r˛eku. Tu˙z za nim biegli Hettar i Mandorallen. Pot˛ez˙ nym ci˛eciem Barak odrabał ˛ głow˛e pierwszego stwora. Poleciała w powietrzu i wyladowała ˛ z obrzydliwym pluskiem kilka jardów dalej. Bezgłowy potwór odwrócił si˛e i machał r˛ekami na s´lepo, próbujac ˛ schwyci´c napastnika. Barak zbladł wyra´znie. Odrabał ˛ obie wyciagni˛ ˛ ete r˛ece, lecz posta´c wcia˙ ˛z kroczyła naprzód. — Nogi! — zawołał pospiesznie Garion. Schylił si˛e i uderzył w gliniana˛ r˛ek˛e trzymajac ˛ a˛ go w kostce. Barak odciał ˛ nogi błotnego potwora. Ten upadł, lecz posiekane członki pełzły w stron˛e Chereka.
150
Pojawili si˛e inni błotni ludzie. Hettar i Mandorallen atakowali ich mieczami, a w powietrzu fruwały grudy i odpryski z˙ ywej gliny. Barak pochylił si˛e i wyrwał rami˛e trzymajace ˛ Ce’Nedr˛e. Potem szarpni˛eciem postawił ja˛ na nogi i pchnał ˛ do Gariona. — Wracajcie do namiotów! — rozkazał. — Gdzie Durnik? — Został w tyle, z˙ eby ich zatrzyma´c. — Pójdziemy mu pomóc. Biegnijcie! Ce’Nedra dostała histerii i Garion musiał wlec ja˛ do obozu. — Co si˛e dzieje? — spytała ciocia Pol. — W lesie sa˛ potwory! — Garion pchnał ˛ do niej Ce’Nedr˛e. — Sa˛ zrobione z błota i nie mo˙zna ich zabi´c. Dostały Durnika. Wskoczył do namiotu i po sekundzie wynurzył si˛e z mieczem w r˛eku i płomieniem w oczach. — Garionie! — krzykn˛eła ciocia Pol, próbujac ˛ si˛e wyrwa´c z u´scisku szlochajacej ˛ ksi˛ez˙ niczki. — Co ty wyprawiasz? — Musz˛e pomóc Durnikowi. — Zosta´n tutaj. — Nie! — zawołał. — Durnik to mój przyjaciel. Wymachujac ˛ mieczem, pognał na pole walki. — Garionie! Wracaj natychmiast! Nie słuchajac, ˛ p˛edził ju˙z przez mroczny las. O sto jardów od namiotów szalał chaos. Barak, Hettar i Mandorallen systematycznie rabali ˛ na kawałki pokrytych s´luzem błotnych ludzi, a Silk podbiegał i odskakiwał natychmiast; jego krótki miecz pozostawiał wielkie dziury w grubych ciałach potworów. Garion rzucił si˛e do walki; w uszach mu dzwoniło, a umysł opanowała jaka´s porywajaca ˛ euforia. I nagle byli przy nich pan Wilk i ciocia Pol, a za nimi Ce’Nedra, dr˙zaca ˛ i o poszarzałej twarzy. Oczy Wilka płon˛eły; zdawał si˛e wznosi´c ponad nimi, gdy koncentrował swa˛ wol˛e. Wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie r˛ek˛e, dłonia˛ do góry. — Ogie´n! — rozkazał; grot błyskawicy z trzaskiem wystrzelił z jego dłoni w wirujace ˛ nad głowami chmury. Ziemia zadr˙zała od uderzenia gromu. Garion zachwiał si˛e, uderzony moca˛ huku, jaki rozległ si˛e w jego umy´sle. Ciocia Pol podniosła rami˛e. — Woda! — zawołała pot˛ez˙ nym głosem. Chmury otwarły si˛e i deszcz chlusnał ˛ tak g˛esty, jakby samo powietrze zmieniło si˛e w wod˛e. Błotni ludzie, maszerujacy ˛ bezmy´slnie naprzód, zacz˛eli s´cieka´c i rozpływa´c si˛e w grzmiacej ˛ ulewie. Z jaka´ ˛s ponura˛ fascynacja˛ Garion obserwował, jak rozpadaja˛ si˛e na mokre bryły s´luzu i gnijacych ˛ ro´slin, jak kołysza˛ si˛e i nikna˛ niszczeni potopem. Barak wysunał ˛ ociekajacy ˛ miecz i ostro˙znie dłubał w bezkształtnej bryle gliny, która była niedawno głowa˛ jednego z napastników. Gruda rozpadła si˛e, odsłaniajac ˛ zwini˛etego w˛ez˙ a. Uniósł łeb, jakby chciał atakowa´c i Barak rozciał ˛ go na połowy. Kolejne w˛ez˙ e pojawiały si˛e, gdy deszcz rozmywał kryjace ˛ je błoto. — Ten. — Ciocia Pol wskazała gada koloru m˛etnej zieleni, próbujacego ˛ uwolni´c si˛e z gliny. — Podaj mi go, Garionie. — Ja? — chłopiec poczuł dreszcz odrazy. — Ja to zrobi˛e — o´swiadczył Silk. Podniósł rozwidlona˛ gała´ ˛z i przygwo´zdził nia˛ głow˛e w˛ez˙ a. Potem ostro˙znie pochwycił mokra˛ skór˛e na karku. — Przynie´s go tutaj — poleciła ciocia Pol, ocierajac ˛ mokra˛ twarz.
151
Silk podszedł i uniósł w˛ez˙ a. Rozwidlony j˛ezyk wysunał ˛ si˛e nerwowo, a martwe oczy spogladały ˛ na nia˛ bez ruchu. — Co to ma znaczy´c? Wa˙ ˛z zasyczał. Potem głosem, który był tylko s´wiszczacym ˛ szeptem, odpowiedział: — To, Polgaro, jest sprawa˛ mojej pani. Twarz Silka drgn˛eła, gdy ociekajacy ˛ woda˛ wa˙ ˛z przemówił. Mocniej zacisnał ˛ palce. — Rozumiem — odparła ciocia Pol. — Zaniechajcie poszukiwa´n — syczał wa˙ ˛z. — Moja pani nie pozwoli wam i´sc´ dalej. Ciocia Pol roze´smiała si˛e pogardliwie. — Nie pozwoli? Twoja pani nie ma takiej władzy, by mi czegokolwiek zabrania´c. — Moja pani jest królowa˛ Nyissy — o´swiadczył wa˙ ˛z. — Tam jej władza jest absolutna. Drogi w˛ez˙ y ró˙zne sa˛ od dróg ludzi, a moja pani jest królowa˛ w˛ez˙ y. Na własne ryzyko przekroczycie granic˛e Nyissy. Jeste´smy cierpliwi i nie czujemy l˛eku. B˛edziemy na was czeka´c tam, gdzie najmniej b˛edziecie si˛e tego spodziewali. Nasze ukaszenie ˛ to tylko mała ranka, trudna do zauwa˙zenia. Ale jest w nim s´mier´c. — Dlaczego Salmissra interesuje si˛e ta˛ sprawa? ˛ — zapytała ciocia Pol. Waski ˛ j˛ezyk w˛ez˙ a wysunał ˛ si˛e ku niej. — Nie zechciała mi tego zdradzi´c, a ciekawo´sc´ nie le˙zy w mej naturze. Przekazałem wiadomo´sc´ i odebrałem ju˙z nagrod˛e. Teraz czy´n ze mna,˛ co zechcesz. — Doskonale — ciocia Pol spojrzała chłodno na w˛ez˙ a. G˛este krople deszczu s´ciekały po jej twarzy. — Zabi´c go? — spytał Silk. Twarz miał s´ciagni˛ ˛ eta,˛ a trzymajace ˛ gada palce zbielały z wysiłku. — Nie — odparła spokojnie. — Nie warto traci´c tak sprawnego posła´nca. — Wbiła w w˛ez˙ a kamienne spojrzenie. — Powrócisz z pozostałymi do Salmissry i powiesz, z˙ e je´sli znowu spróbuje si˛e wtraca´ ˛ c, przyjd˛e po nia.˛ Najgł˛ebsze bagno w Nyissie nie ukryje jej przed mym gniewem. — A moja nagroda? — Nagroda˛ jest twoje z˙ ycie. — To prawda — syknał ˛ wa˙ ˛z. — Przeka˙ze˛ wiadomo´sc´ , Polgaro. — Pu´sc´ go — poleciła Silkowi ciocia Pol. Niski m˛ez˙ czyzna schylił si˛e i opu´scił r˛ek˛e do ziemi. Wa˙ ˛z zsunał ˛ zwoje z ramienia, Silk uwolnił jego głow˛e i odskoczył. Gad spojrzał na niego krótko i odpełzł. — Chyba wystarczy tej ulewy, Pol. — Pan Wilk wytarł twarz. Ciocia Pol niemal niedbale skin˛eła dłonia˛ i deszcz ustał, jakby wiadro wylało si˛e do ko´nca. — Musimy znale´zc´ Durnika — przypomniał Barak. — Został za nami. — Garion wskazał wyst˛epujacy ˛ ju˙z z brzegów strumie´n. Zimny strach zaciskał mu piersi. Bał si˛e tego, co moga˛ znale´zc´ , ale uspokoił si˛e z trudem i poprowadził przyjaciół mi˛edzy drzewa. — Kowal to dobry towarzysz — stwierdził Mandorallen. — Zaiste, nie chciałbym go utraci´c. Głos rycerza był dziwnie przytłumiony, a jego twarz zdawała si˛e niezwykle blada w słabym s´wietle. Jednak r˛eka bez drgnienia trzymała miecz. Tylko oczy zdradzały niepewno´sc´ , jakiej Garion jeszcze u niego nie widział. Woda kapała wokół nich z mokrych gał˛ezi. — To było gdzie´s tutaj. — Garion rozejrzał si˛e uwa˙znie. — Nie widz˛e z˙ adnych s´ladów.
152
— Tu jestem — dobiegł z góry głos Durnika. Krył si˛e wysoko na pot˛ez˙ nym d˛ebie i patrzył na nich. — Poszli ju˙z? — Ostro˙znie zaczał ˛ schodzi´c po s´liskim pniu. — Deszcz spadł w sama˛ por˛e — o´swiadczył, zeskakujac ˛ z ostatnich kilku stóp. — Trudno było dłu˙zej broni´c przed nimi tego drzewa. Szybko i bez słowa ciocia Pol obj˛eła dzielnego kowala, a potem, jakby zakłopotana tym gestem, zacz˛eła mu robi´c wymówki. Durnik cierpliwie znosił te słowa, a na jego twarzy pojawił si˛e niezwykły wyraz.
Rozdział 21
Tej nocy Garion spał niespokojnie. Budził si˛e cz˛esto, dr˙zac ˛ na wspomnienie dotyku człowieka z błota. Lecz w odpowiednim czasie noc — jak wszystkie noce — dobiegła ko´nca i nastał s´wit, jasny i czysty. Drzemał jeszcze, przewracajac ˛ si˛e pod kocami, a˙z Ce’Nedra przyszła go obudzi´c. ´ — Garionie — powiedziała cicho, dotykajac ˛ jego ramienia. — Spisz? Otworzył oczy i popatrzył na nia.˛ — Dzie´n dobry. — Lady Polgara mówi, z˙ e powiniene´s ju˙z wstawa´c. Garion ziewnał, ˛ przeciagn ˛ ał ˛ si˛e i usiadł. Spojrzał za klap˛e namiotu i zobaczył, z˙ e sło´nce s´wieci ju˙z jasno. — Uczy mnie gotowa´c — o´swiadczyła z duma˛ Ce’Nedra. — To ładnie. — Garion odsunał ˛ z oczu kosmyk włosów. Przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e. Drobna twarz wyra˙zała powag˛e, a w zielonych oczach l´sniła determinacja. — Garionie. — Tak? — Wczoraj byłe´s bardzo dzielny. Wzruszył ramionami. — Dzisiaj pewnie za to oberw˛e. — Za co? — Ciocia Pol i dziadek nie lubia,˛ kiedy próbuj˛e by´c dzielny — wyja´snił. — Wcia˙ ˛z uwa˙zaja˛ mnie za dziecko i nie chca,˛ z˙ eby co´s mi si˛e stało. — Garionie! — zawołała ciocia Pol od niewielkiego ogniska, nad którym gotowała s´niadanie. — Potrzebuj˛e chrustu! Chłopiec westchnał ˛ i odrzucił koc. Wciagn ˛ ał ˛ buty, przypasał miecz i ruszył do lasu. Pod drzewami wcia˙ ˛z było mokro po ulewie, jaka˛ przywołała wczoraj ciocia Pol, i trudno było znale´zc´ suche drewno. Szukał wytrwale, wyciagał ˛ gał˛ezie spod le˙zacych ˛ pni i skał. Milczace ˛ drzewa obserwowały go, ale dzisiaj były jakby mniej nieprzyjazne. — Co tam robisz? — dobiegł z góry d´zwi˛eczny głos. Podniósł głow˛e i si˛egnał ˛ do r˛ekoje´sci miecza. Na poziomym konarze wprost nad nim stała dziewczyna ubrana w tunik˛e, pas i sandały. Miała kasztanowe włosy, szare, błyszczace ˛ ciekawo´scia˛ oczy i blada˛ skór˛e, której zielonkawy odcie´n zdradzał, z˙ e jest Driada.˛ W lewej r˛ece trzymała łuk, w prawej strzał˛e na napi˛etej ci˛eciwie. Strzała mierzyła prosto w Gariona. Ostro˙znie odsunał ˛ dło´n od miecza. — Zbieram chrust — wyja´snił. — Po co?
154
— Jest potrzebny mojej cioci na ognisko. — Ognisko? — Twarz dziewczyny pociemniała. Do połowy napi˛eła swój mały łuk. — Bardzo małe — zapewnił pospiesznie. — Do gotowania. — Tutaj nie wolno pali´c ognisk — oznajmiła surowo. — Musisz to powiedzie´c cioci Pol — odparł Garion. — Ja tylko robi˛e, co mi ka˙za.˛ Dziewczyna gwizdn˛eła i zza pobliskiego drzewa wysun˛eła si˛e druga. Równie˙z miała łuk. Jej włosy były niemal tak rude, jak włosy Ce’Nedry, a skóra tak˙ze miała delikatny odcie´n koloru li´sci. — To mówi, z˙ e zbiera chrust — zameldowała pierwsza. — Na ognisko. My´slisz, z˙ e powinnam je zabi´c? — Xantha kazała nam sprawdzi´c, co to za jedni — odparła z namysłem rudowłosa. — Je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e nie maja˛ tu nic do roboty, mo˙zesz to zabi´c. — No dobrze — zgodziła si˛e kasztanowłosa z wyra´znym rozczarowaniem. — Ale nie zapominaj, z˙ e ja to znalazłam. Kiedy przyjdzie pora, ja to zabij˛e. Garion poczuł, z˙ e włosy je˙za˛ mu si˛e na karku. Rudowłosa gwizdn˛eła i zza drzew wynurzyło si˛e pół tuzina uzbrojonych Driad. Wszystkie były drobne, a ich włosy miały barwy czerwieni i złota, przywodzace ˛ na my´sl kolory jesiennych li´sci. Otoczyły Gariona i przygladały ˛ mu si˛e, chichoczac ˛ i paplajac. ˛ — To jest moje. — Kasztanowłosa Driada zeszła z drzewa. — Znalazłam to, a Xera mówi, z˙ e b˛ed˛e mogła to zabi´c. — Zdrowo wyglada ˛ — zauwa˙zyła inna. — I jest chyba oswojone. Mo˙ze lepiej to zatrzyma´c? Czy to samiec? — Sprawd´zmy, to si˛e przekonamy — za´smiała si˛e inna. — Jestem samcem — o´swiadczył chłopiec, rumieniac ˛ si˛e mimowolnie. — Szkoda to zmarnowa´c — stwierdziła inna. — Mo˙ze zatrzymamy to na troch˛e, a potem zabijemy? — Jest moje — powtórzyła z uporem pierwsza Driada. — Kiedy b˛ed˛e chciała je zabi´c, to zabij˛e. Władczo chwyciła Gariona za rami˛e. — Poszukajmy innych — zaproponowała ta, która˛ nazywały Xera.˛ — Pala˛ ogniska, a nie mo˙zemy przecie˙z na to pozwoli´c. — Tylko jedno, niedu˙ze — zapewnił nerwowo Garion. — Zabierzcie to — rozkazała Xera i ruszyła w stron˛e obozu. Wysoko w górze drzewa mruczały co´s do siebie. Ciocia Pol czekała spokojnie, gdy dotarli do polany, gdzie stały namioty. Nie zmieniajac ˛ wyrazu twarzy, spojrzała na otaczajace ˛ Gariona Driady. — Witam drogie panie — powiedziała. Driady zacz˛eły szepta´c mi˛edzy soba.˛ — Ce’Nedra! — zawołała ta, która˛ zwały Xera.˛ — Kuzynka Xera — odpowiedziała Ce’Nedra i obie obj˛eły si˛e serdecznie. Pozostałe Driady wyszły nieco dalej na polan˛e, spogladaj ˛ ac ˛ nerwowo na ognisko. Ce’Nedra szybko wytłumaczyła Xerze, kim sa,˛ a Xera skin˛eła na pozostałe, by podeszły bli˙zej. — To chyba przyjaciele — oznajmiła. — Zabierzemy ich do mojej matki, królowej Xanthy. — Czy to znaczy, z˙ e nie mog˛e tego zabi´c? — spytała z irytacja˛ kasztanowłosa Driada, wskazujac ˛ małym paluszkiem na Gariona. — Obawiam si˛e, z˙ e nie — odparła Xera. Tamta odeszła, gniewnie wydymajac ˛ usta. 155
Garion odetchnał ˛ z ulga.˛ Wtedy zza namiotu wynurzył si˛e pan Wilk i z szerokim u´smiechem popatrzył na grupk˛e Driad. — To Belgarath! — krzykn˛eła jedna z nich i podbiegła do niego z rado´scia.˛ Zarzuciła mu r˛ece na szyj˛e, pociagn˛ ˛ eła jego głow˛e w dół i wycisn˛eła na wargach gło´sny pocałunek. — Przyniosłe´s nam cukierki? — zapytała. Starzec przybrał stateczny wyraz twarzy i zaczał ˛ przeszukiwa´c swe liczne kieszenie. Słodycze pojawiały si˛e i znikały równie szybko, gdy otaczajace ˛ go Driady wyrywały mu łakocie z rak. ˛ — Masz dla nas jakie´s nowe opowie´sci? — zapytała jedna z nich. — Bardzo wiele. — Wilk z chytra˛ mina˛ podrapał si˛e po nosie. — Ale powinni´smy przecie˙z zaczeka´c na wasze siostry. Te˙z chciałyby je usłysze´c, prawda? — Chcemy jedna˛ tylko dla nas — o´swiadczyła Driada. — A co mi dacie za t˛e specjalna˛ opowie´sc´ ? — Pocałunki — zaproponowała bez namysłu. — Pi˛ec´ pocałunków od ka˙zdej z nas. — Mam wspaniała˛ opowie´sc´ — targował si˛e Wilk. — Warta˛ wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ . Powiedzmy: dziesi˛ec´ . — Osiem. — Dobrze. Osiem to słuszna cena. — Widz˛e, z˙ e ju˙z tu bywałe´s, Stary Wilku — zauwa˙zyła z przekasem ˛ ciocia Pol. — Odwiedzam je od czasu do czasu — przyznał uprzejmie. — Te słodycze sa˛ dla nich niezdrowe. — Odrobina na pewno nie zaszkodzi, Pol. A tak bardzo je lubia.˛ Driada za słodycze zrobi prawie wszystko. — Budzisz niesmak — stwierdziła. Driady wokół pana Wilka wygladały ˛ niemal jak ogród pełen wiosennych kwiatów. . . wszystkie, prócz kasztanowłosej, która schwytała Gariona. Stała nadasana ˛ nieco z boku i bawiła si˛e grotem strzały. Wreszcie podeszła do chłopca. — Nie my´slisz przypadkiem o ucieczce? — spytała z nadzieja.˛ — Nie — zapewnił goraco. ˛ Westchn˛eła rozczarowana. — I pewnie nie zechcesz nawet spróbowa´c. . . jako szczególna˛ przysług˛e dla mnie? — Przykro mi. Znowu westchn˛eła, tym razem z gorycza.˛ — Nigdy nie mam z˙ adnej zabawy — poskar˙zyła si˛e, po czym dołaczyła ˛ do pozostałych. Z namiotu wyłonił si˛e Silk. Poruszał si˛e wolno i ostro˙znie. Kiedy Driady ju˙z si˛e do niego przyzwyczaiły, wyszedł Durnik. — One sa˛ jak dzieci, prawda? — stwierdził Garion, zwracajac ˛ si˛e do cioci Pol. — Takie sprawiaja˛ wra˙zenie — odparła. — Ale sa˛ o wiele starsze, ni˙z wygladaj ˛ a.˛ Driada z˙ yje tak długo, jak jej drzewo, a d˛eby z˙ yja˛ przez bardzo długi czas. — A czy sa˛ Driady-chłopcy? — zapytał. — Widziałem tylko dziewcz˛eta. — Nie ma Driad-chłopców. — Ciocia wróciła do gotowania. — Wi˛ec jak. . . ? To znaczy. . . — zawahał si˛e. Czuł, z˙ e uszy staja˛ mu w ogniu. — W tym celu chwytaja˛ zwykłych m˛ez˙ czyzn. Podró˙znych i tak dalej. — Aha — rozwa˙znie porzucił ten temat. Kiedy zjedli s´niadanie i starannie zalali ogie´n woda˛ ze strumienia, osiodłali konie i ruszyli przez Las. Pan Wilk szedł przodem, a małe Driady otaczały go ciagle, ˛ s´miały si˛e i mówiły jedna przez druga˛ jak rozbawione dzieci. Pomruk drzew nad nimi nie był ju˙z nieprzyjazny; jechali w´sród powitalnego szelestu miliona li´sci. 156
Pó´znym popołudniem dotarli na wielka˛ polan˛e. W samym s´rodku stał dab ˛ tak ogromny, z˙ e Garion z trudem mógł uwierzy´c, by co´s tak wielkiego mogło by´c z˙ ywe. Tu i tam w omszałym pniu widział dziuple rozmiarów jaskini, a dolne konary były szerokie jak go´sci´nce i ocieniały niemal cała˛ polan˛e. Chłopiec poczuł delikatne mu´sni˛ecie umysłu, jakby lekkie dotkni˛ecie li´scia na policzku. Nie przypominało to niczego, co w z˙ yciu odczuwał, ale tak˙ze zdawało si˛e go wita´c. Drzewo dosłownie roiło si˛e od Driad, siedzacych ˛ na gał˛eziach jak kwiaty. Ich s´miechy i dziewcz˛ece wołania wypełniały powietrze niby ptasie piosenki. — Powiem matce, z˙ e ju˙z jeste´smy — o´swiadczyła Driada zwana Xera˛ i ruszyła do drzewa. Garion i pozostali zeskoczyli z siodeł i stali niepewni obok wierzchowców. Z góry obserwowały ich Driady; szeptały do siebie i chichotały cz˛esto. Z nieznanych powodów otwarte, wesołe spojrzenia Driad zawstydzały Gariona. Przysunał ˛ si˛e bli˙zej cioci Pol i zauwa˙zył, z˙ e inni tak˙ze zebrali si˛e wokół niej, jakby pod´swiadomie szukali obrony. — Gdzie ksi˛ez˙ niczka? — zapytała. — Tu niedaleko, pani Pol — odparł Durnik. — Rozmawia z Driadami. — Nie spuszczaj jej z oka. A gdzie mój ojciec-włócz˛ega? — Koło drzewa — poinformował Garion. — Driady chyba bardzo go lubia.˛ — Stary głupiec — stwierdziła pos˛epnie ciocia Pol. Po chwili z otworu w pniu, troch˛e powy˙zej pierwszych, szerokich konarów, wyłoniła si˛e kolejna Driada. Zamiast krótkiej tuniki, jak inne, miała na sobie rodzaj mi˛ekkiej zielonej sukni, a jej włosy przytrzymywał wianek z czego´s, co przypominało jemioł˛e. Z wdzi˛ekiem zstapiła ˛ na ziemi˛e. Ciocia Pol wyszła na spotkanie, a pozostali szli za nia˛ w dyktowanej szacunkiem odległo´sci. — Droga Polgaro — powitała ja˛ ciepło Driada. — To ju˙z tak długo. — Mamy swoje obowiazki, ˛ Xantho. Obj˛eły si˛e przyja´znie. — Czy przyprowadziła´s nam ich w darze? — spytała Xantha, patrzac ˛ z podziwem na stojacych ˛ z tyłu m˛ez˙ czyzn. — Niestety, Xantho — roze´smiała si˛e ciocia Pol. — Ch˛etnie bym ci ich podarowała, ale obawiam si˛e, z˙ e jeszcze b˛eda˛ mi potrzebni. — Trudno — westchn˛eła z udawanym z˙ alem królowa. — Zjecie z nami kolacj˛e, oczywi´scie? — Z rado´scia.˛ Ale czy najpierw mo˙zemy chwil˛e pomówi´c? Odeszły na stron˛e i rozmawiały cicho. Tymczasem Driady wynosiły z dziupli drzewa pakunki i woreczki, szykujac ˛ bankiet na trawie pod szerokimi konarami. Posiłek, jaki przygotowały, wygladał ˛ przedziwnie. Zwykłe po˙zywienie Driad składało si˛e chyba wyłacznie ˛ z orzechów, owoców i grzybów, wszystko to przyrzadzane ˛ na surowo. Barak usiadł i spojrzał ponuro na proponowane dania. — Bez mi˛esa — mruknał. ˛ — Ale i tak rozgrzewa krew — pocieszył go Silk. Barak łyknał ˛ podejrzliwie z kubka. — Woda — oznajmił z niesmakiem. — To mo˙ze by´c przyjemna odmiana, kiedy raz pójdziesz do łó˙zka trze´zwy — zauwa˙zyła ciocia Pol, siadajac ˛ obok nich. — To na pewno niezdrowe — odparł.
157
Ce’Nedra zaj˛eła miejsce w pobli˙zu królowej. Najwyra´zniej chciała z nia˛ porozmawia´c, a z˙ e nie miała okazji, by zrobi´c to na osobno´sci, przemówiła wreszcie przy wszystkich. — Chc˛e prosi´c o pewna˛ łask˛e, wasza wysoko´sc´ . — Pro´s, dziecko — powiedziała z u´smiechem Xantha. — To naprawd˛e drobiazg — zapewniła Ce’Nedra. — Potrzebuj˛e schronienia na kilka lat. Mój ojciec z wiekiem traci rozum. Musz˛e pozosta´c z dala od niego, póki nie odzyska rozsadku. ˛ — W jaki˙z to sposób Ran Borune stał si˛e nierozumny? — Nie wypuszcza mnie z pałacu i upiera si˛e, z˙ ebym na szesnaste urodziny wyjechała do Rivy — wyja´sniła oburzonym tonem ksi˛ez˙ niczka. — Czy kto słyszał o czym´s podobnym? — A dlaczego chce ci˛e wysła´c do Rivy? — Chodzi o jaki´s głupi traktat. Nikt ju˙z nawet nie pami˛eta powodów. — Je´sli to traktat, musi by´c dotrzymany, kochanie — pouczyła łagodnie królowa. — Nie pojad˛e do Rivy — oznajmiła Ce’Nedra. — Zostan˛e tutaj, dopóki nie minie dzie´n moich szesnastych urodzin i koniec. — Nie, moja droga — odparła stanowczo królowa. — Nie zostaniesz. — Co? — Ce’Nedra była wstrza´ ˛sni˛eta. — My tak˙ze mamy swój traktat. Umowa z rodem Borunów jest a˙z nadto wyra´zna. Nasz Las b˛edzie nietykalny tak długo, jak długo wszystkie z˙ e´nskie potomkinie ksi˛ez˙ niczki Xorii pozostana˛ z Boranami. Twoim obowiazkiem ˛ jest trwa´c przy ojcu i posłusznie wypełnia´c jego wol˛e. — Ale jestem Driada˛ — szlochała Ce’Nedra. — Moje miejsce jest tutaj. — Jeste´s tak˙ze człowiekiem — odparła królowa. — I twoje miejsce jest przy ojcu. — Nie chc˛e jecha´c do Rivy. To poni˙zajace. ˛ Xantha spojrzała na nia˛ surowo. — Nie bad´ ˛ z głupim dzieciakiem. Twoje obowiazki ˛ zostały jasno okre´slone. Masz je jako Driada, jako Borune i jako ksi˛ez˙ niczka imperium. Twoje niemadre ˛ zachcianki nie maja˛ tu znaczenia. Je´sli traktat wymaga, by´s pojechała do Rivy, to musisz jecha´c. Nieodwołalna decyzja królowej wyra´znie wstrzasn˛ ˛ eła Ce’Nedra.˛ Umilkła i siedziała nadasana. ˛ Królowa zwróciła si˛e do pana Wilka. — Wiele dziwnych wie´sci kra˙ ˛zy po s´wiecie — powiedziała. — Niektóre dotarły nawet tutaj. Sadz˛ ˛ e, z˙ e w krainach ludzi dzieje si˛e co´s wa˙znego, co mo˙ze odmieni´c tak˙ze nasze z˙ ycie w Lesie. Chyba powinnam wiedzie´c, co to takiego. Wilk przytaknał ˛ z powaga.˛ — Powinna´s — zgodził si˛e. — Klejnot Aldura został wykradziony z Dworu Riva´nskiego Króla przez Zedara Apostat˛e. Xantha na moment wstrzymała oddech. — Jak? — zapytała. Wilk rozło˙zył r˛ece. — Nie wiemy. Zedar próbuje dotrze´c z Klejnotem do królestw Angaraków. Kiedy si˛e tam znajdzie, u˙zyje mocy kamienia, by obudzi´c Toraka. — To nie mo˙ze si˛e zdarzy´c — o´swiadczyła królowa. — Jakie podj˛eto s´rodki? — Alornowie i Sendarzy gotuja˛ si˛e do wojny. Arendowie obiecali pomoc, a Ran Borune został powiadomiony, cho´c nie zło˙zył z˙ adnych obietnic. Borunowie bywaja˛ czasem kłopotliwi — spojrzał na nadasana ˛ Ce’Nedr˛e. — Wi˛ec wojna? — zapytała ze smutkiem królowa. ´ — Obawiam si˛e, z˙ e tak, Xantho — przyznał. — Scigam Zedara wraz z innymi, których tu widzisz. Mam nadziej˛e schwyta´c go i odzyska´c Klejnot, zanim dotrze z nim 158
do Toraka. Przypuszczam, z˙ e je´sli mi si˛e uda, Angarakowie i tak zaatakuja˛ Zachód. Z rozpaczy. Pewne staro˙zytne proroctwa sa˛ ju˙z bliskie spełnienia. Wsz˛edzie wida´c znaki i nawet zdeformowane zmysły Grolimów potrafia˛ je dostrzec. — Sama widziałam niektóre z tych znaków, Belgaracie — westchn˛eła królowa. — Miałam nadziej˛e, z˙ e si˛e myliłam. Jak wyglada ˛ ten Zedar? — Jest bardzo podobny do mnie. Przez długi czas słu˙zyli´smy temu samemu Mistrzowi, a to zostawia pewne s´lady. — Kto´s taki przeje˙zd˙zał w zeszłym tygodniu przez północne regiony Lasu i przekroczył granic˛e Nyissy — o´swiadczyła Xantha. — Gdyby´smy wiedziały, mogłyby´smy go zatrzyma´c. — Zatem jeste´smy bli˙zej, ni˙z my´slałem. Czy był sam? — Nie. Miał przy sobie dwójk˛e sług Toraka. I małego chłopca. Wilk spojrzał zaskoczony. — Chłopca? — Tak. Mniej wi˛ecej sze´scioletniego. Starzec zmarszczył czoło, a po chwili szeroko otworzył oczy. — Wi˛ec tak tego dokonał! — wykrzyknał. ˛ — Nigdy o tym nie pomy´slałem. — Poka˙zemy ci, gdzie przekroczył rzek˛e graniczna˛ — zaproponowała Xantha. — Musz˛e ci˛e jednak ostrzec, z˙ e marsz tak du˙zej grupy mo˙ze by´c niebezpieczny. Na tych bagnach Salmissra wsz˛edzie ma oczy. — Mam ju˙z plan na taka˛ okazj˛e — zapewnił ja˛ pan Wilk. Zwrócił si˛e do Baraka. — Jeste´s pewien, z˙ e okr˛et b˛edzie czekał przy uj´sciu Le´snej Rzeki? — zapytał. — B˛edzie — zapewnił Cherek. — Na Grinnegu mo˙zna polega´c. — To dobrze. Zatem Silk i ja podejmiemy trop Zedara, a pozostali popłyna˛ rzeka˛ do morza. Poprowadzicie okr˛et wzdłu˙z brzegu, potem w gór˛e Rzeki W˛ez˙ a do Sthiss Tor. Tam si˛e spotkamy. — Azali sadzisz, ˛ z˙ e rozsadnym ˛ jest podział naszej grupy w miejscu tak niebezpiecznym jak Nyissa? — zapytał Mandorallen. — To konieczne — zapewnił Wilk. — Ludzie w˛ez˙ e czuja˛ si˛e w swoich d˙zunglach jak w domu i nie lubia˛ obcych. Silk i ja samotnie mo˙zemy podró˙zowa´c szybciej i bardziej dyskretnie. — Gdzie wyznaczysz spotkanie? — chciał wiedzie´c Barak. — Jest tam drasa´nska enklawa handlowa — odparł Silk. — Niedaleko portu Sthiss Tor. Kilku tamtejszych kupców jest moimi przyjaciółmi. Pytajcie o Radeka z Boktoru. Je´sli nas tam nie b˛edzie, zostawimy wiadomo´sc´ , gdzie nas szuka´c. — A co ze mna? ˛ — wtraciła ˛ Ce’Nedra. — My´sl˛e, z˙ e zostaniesz z nami — odpowiedziała jej ciocia Pol. — Nie ma powodu, bym jechała do Nyissy. — Pojedziesz, bo ja ci ka˙ze˛ jecha´c. Nie jestem twoim ojcem, Ce’Nedro. Twoje dasy ˛ nie złamia˛ mi serca, a trzepotanie rz˛esami nie robi na mnie wra˙zenia. — Uciekn˛e — zagroziła ksi˛ez˙ niczka. — To bardzo głupi pomysł — odparła zimno ciocia Pol. — B˛ed˛e musiała sprowadzi´c ci˛e z powrotem, co uznasz za niezbyt przyjemne. Sprawy tego s´wiata sa˛ zbyt istotne, by przywiazywa´ ˛ c wag˛e do kaprysów jednej rozpuszczonej dziewczynki. Zostaniesz ze mna˛ i w dniu szesnastych urodzin staniesz na Dworze Riva´nskiego Króla, cho´cbym miała ci˛e tam zawie´zc´ w ła´ncuchach. Mamy za wiele zaj˛ec´ , by nadal ci nadskakiwa´c. Ce’Nedra patrzyła na nia˛ przez chwil˛e, a potem nagle zalała si˛e łzami.
Rozdział 22
Nazajutrz, nim wstało sło´nce, a lekka mgła wcia˙ ˛z unosiła si˛e pod konarami wielkich d˛ebów, pan Wilk i Silk szykowali si˛e do wyprawy przez bagna Nyissy. Garion siedział na kłodzie i pos˛epnie obserwował, jak starzec pakuje prowiant. — Czego´s taki smutny? — zapytał go Wilk. — Wolałbym, z˙ eby´smy si˛e nie rozstawali. — To tylko par˛e tygodni. — Wiem. Ale i tak. . . — Garion wzruszył ramionami. — Opiekuj si˛e ciocia,˛ kiedy mnie nie b˛edzie. — Wilk zawiazał ˛ sakw˛e. — Dobrze. — I nie zdejmuj amuletu. Nyissa to niebezpieczne miejsce. — B˛ed˛e pami˛etał — obiecał chłopiec. — Bad´ ˛ z ostro˙zny, dziadku. Starzec spojrzał na niego z powaga; ˛ biała broda l´sniła w zamglonym blasku poranka. — Zawsze jestem ostro˙zny, Garionie — zapewnił. — Robi si˛e pó´zno, Belgaracie! — zawołał Silk, prowadzac ˛ dwa konie. Wilk skinał ˛ głowa.˛ — Zobaczymy si˛e za dwa tygodnie w Sthiss Tor — obiecał Garionowi. Chłopiec u´scisnał ˛ go pospiesznie i natychmiast si˛e odwrócił, by nie widzie´c, jak odje˙zd˙zaja.˛ Przeszedł przez polan˛e do miejsca, gdzie Mandorallen spogladał ˛ w zadumie na kł˛eby mgły. — Rozstania budza˛ melancholi˛e — westchnał ˛ rycerz. — To nie jedyny problem, prawda, Mandorallenie? — Spostrzegawcze z ciebie chłopi˛e. — Co ci˛e dr˛eczy? Przez ostatnie dwa dni dziwnie si˛e zachowujesz. — Odkryłem w sobie niezwykłe uczucie, Garionie, i nie podoba mi si˛e ono wcale. — Tak? Co to takiego? — L˛ek — odparł krótko Mandorallen. — L˛ek? Przed czym? — Przed glinianymi lud´zmi. Nie wiem czemu, ale samo ich istnienie napełniło chłodem ma˛ dusz˛e. — Wszystkich nas przerazili, Mandorallenie — stwierdził Garion. — Nigdy dotad ˛ si˛e nie bałem — wyznał cicho rycerz. — Nigdy? — Nawet jako dziecko. Gliniani ludzie wzbudzili we mnie dreszcz i rozpaczliwie zapragnałem ˛ uciec. — Ale nie uciekłe´s — przypomniał mu chłopiec. — Zostałe´s i walczyłe´s.
160
— Tym razem tak — przyznał Mandorallen. — Ale co si˛e zdarzy nast˛epnym razem? Teraz, gdy l˛ek odnalazł drog˛e do mego ducha, któ˙z wiedzie´c mo˙ze, kiedy znowu powróci? W rozpaczliwej godzinie, gdy misji naszej powodzenie zawi´snie na włosku, czy podły l˛ek nie poło˙zy swej zimnej dłoni na mym sercu i nie odbierze mi m˛estwa? Taka mo˙zliwo´sc´ n˛eka moja˛ dusz˛e. Cierpi˛e m˛eki wstydu za swoja˛ słabo´sc´ i win˛e. — Wstydu? Bo okazałe´s si˛e człowiekiem? Jeste´s dla siebie zanadto surowy, Mandorallenie. — Zbyt łaskaw jeste´s, chłopcze, tak mnie usprawiedliwiajac, ˛ lecz zawód, jaki sprawiłem, zanadto jest bolesny dla tak prostego przebaczenia. Walczyłem o doskonało´sc´ i sadz˛ ˛ e, z˙ e byłem ju˙z bliski celu. Ta doskonało´sc´ jednak˙ze, która˛ s´wiat cały podziwiał, jest teraz ska˙zona. I trudno mi uzna´c t˛e gorzka˛ prawd˛e. — Odwrócił si˛e i Garion ze zdumieniem dostrzegł łzy w jego oczach. — Zechceszli pomóc mi przywdzia´c zbroj˛e? — Oczywi´scie. — Odczuwam gł˛ebokie pragnienie okrycia si˛e stala.˛ By´c mo˙ze wzmocni to me tchórzliwe serce. — Nie jeste´s tchórzem — zaoponował Garion. Mandorallen westchnał ˛ smutnie. — Czas tylko mo˙ze to okaza´c. Gdy nadeszła chwila odjazdu, Xantha przemówiła do nich raz jeszcze. ˙ — Zycz˛ e wam wszystkiego najlepszego. Pomogłabym wam, gdyby to było mo˙zliwe, ale Driad˛e łacz ˛ a˛ z jej drzewem wi˛ezy, których nie mo˙zna rozerwa´c. Moje drzewo jest ju˙z bardzo stare i musz˛e si˛e nim opiekowa´c — spojrzała czule na widoczny w porannej mgle ogromny dab. ˛ — Jeste´smy w niewoli u siebie nawzajem, ale to jarzmo miło´sci. Raz jeszcze Garion poczuł to samo lekkie dotkni˛ecie umysłu, jakiego do´swiadczył wczoraj, gdy po raz pierwszy zobaczył gigantyczne drzewo. W tym mu´sni˛eciu było po˙zegnanie i co´s, co wydawało si˛e przestroga.˛ Królowa Xantha wymieniła zdziwione spojrzenia z ciocia˛ Pol, po czym z uwaga˛ popatrzyła na Gariona. — Kilka moich młodszych córek odprowadzi was do rzeki, która jest południowa˛ granica˛ naszego Lasu — mówiła dalej. — Stamtad ˛ b˛edziecie ju˙z mieli prosta˛ drog˛e do morza. — Nie zmieniła tonu, ale w jej oczach pojawiła si˛e zaduma. — Dzi˛eki ci, Xantho. — Ciocia Pol u´scisn˛eła królowa˛ Driad. — Gdyby´s przekazała Borunom wiadomo´sc´ , z˙ e Ce’Nedra jest bezpieczna i podró˙zuje ze mna,˛ imperator z pewno´scia˛ by si˛e troch˛e uspokoił. — Zawiadomi˛e ich, Polgaro — obiecała Xantha. Dosiedli wierzchowców i poda˙ ˛zyli za grupa˛ mniej wi˛ecej sze´sciu Driad, które przemykały wokół jak motyle, prowadzac ˛ ich na południe. Z jakiego´s powodu Garion odczuwał przygn˛ebienie i nie zwracał uwagi na okolic˛e. W milczeniu jechał kr˛eta˛ le´sna˛ s´cie˙zka˛ obok Durnika. Przed południem pod drzewami zaległ półmrok. Jechali w milczeniu przez pos˛epny las. Przestroga, jaka˛ usłyszał Garion na polanie królowej Xanthy, jakby odbijała si˛e echem w trzeszczeniu konarów i szele´scie li´sci. — Chyba pogoda si˛e zmienia. — Durnik podniósł głow˛e. — Szkoda, z˙ e nie wida´c nieba. Garion przytaknał. ˛ Usiłował stłumi´c przeczucie bliskiego zagro˙zenia. Mandorallen w zbroi i Barak w kolczudze jechali na czele, a Hettar w skórzanej kurcie ze stalowymi kra˙ ˛zkami zamykał kolumn˛e. Gro´zne przeczucie dosi˛egn˛eło chyba wszystkich, gdy˙z jechali czujnie, trzymajac ˛ r˛ece blisko broni i rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na wszystkie strony. 161
I nagle dookoła pojawili si˛e tolnedra´nscy legioni´sci. Wyłaniali si˛e zza krzaków albo wychodzili zza drzew. Nie próbowali atakowa´c; po prostu stali w swych l´sniacych ˛ napier´snikach, z krótkimi włóczniami gotowymi do walki. Barak zaklał, ˛ a Mandorallen s´ciagn ˛ ał ˛ wodze swego rumaka. — Odstapcie! ˛ — nakazał z˙ ołnierzom i gro´znie opu´scił lanc˛e. — Spokojnie — ostrzegł Barak. Driady raz tylko spojrzały zdumione na z˙ ołnierzy, po czym rozpłyn˛eły si˛e w mrocznym lesie. — Có˙z sadzisz ˛ o tym, lordzie Baraku? — zapytał wesoło Mandorallen. — Nie mo˙ze by´c ich wi˛ecej ni˙z setka. Zaatakujemy? — Którego´s dnia b˛edziemy musieli odby´c dłu˙zsza˛ rozmow˛e o pewnych sprawach — odparł Barak. Spojrzał przez rami˛e, dostrzegł zbli˙zajacego ˛ si˛e Hettara i westchnał. ˛ — No có˙z, mo˙zemy chyba zaczyna´c. — Zaciagn ˛ ał ˛ pasy tarczy i poluzował miecz w pochwie. — Czy da´c im szans˛e ucieczki? — Miłosierna propozycja, lordzie Baraku — zgodził si˛e Mandorallen. Na s´cie˙zce pojawiła si˛e grupa je´zd´zców. Ich przywódca˛ był wysoki m˛ez˙ czyzna w bł˛ekitnym, lamowanym srebrem płaszczu. Napier´snik i hełm miał inkrustowane złotem, a kopyta dumnego kasztanowego ogiera wyrzucały w gór˛e wilgotne li´scie. — Wspaniale — o´swiadczył, gdy podjechali bli˙zej. — Absolutnie cudownie. Ciocia Pol chłodno spojrzała na nowo przybyłego. — Czy legiony nie maja˛ nic lepszego do roboty ni˙z napa´sci na podró˙znych? — zapytała. — To mój legion, pani — odparł arogancko m˛ez˙ czyzna w niebieskim płaszczu. — I robi to, co mu ka˙ze˛ . Widz˛e, z˙ e jest w´sród was ksi˛ez˙ niczka Ce’Nedra. — Gdzie i z kim podró˙zuj˛e jest wyłacznie ˛ moja˛ sprawa,˛ wasza wysoko´sc´ — oznajmiła wynio´sle Ce’Nedra. — Nie powinno to obchodzi´c Wielkiego Ksi˛ecia Kadora z rodu Vordue. — Twój ojciec si˛e niepokoi, ksi˛ez˙ niczko — odparł Kador. — Cała Tolnedra ci˛e szuka. Kim sa˛ ci ludzie? Garion próbował ja˛ ostrzec marszczac ˛ czoło i kr˛ecac ˛ głowa,˛ ale było ju˙z za pó´zno. — Dwaj rycerze na czele naszej grupy to sir Mandorallen, baron Vo Mandor i lord Barak, jarl Trellheim. Algarski wojownik, strzegacy ˛ tyłów, to Hettar, syn Cho-Haga, przywódcy wodzów klanów Algarii. Ta dama. . . — Sama potrafi˛e si˛e przedstawi´c, kochanie — przerwała jej gładko ciocia Pol. — Chciałabym wiedzie´c, co sprowadza Wielkiego Ksi˛ecia Vordue tak daleko na południe Tolnedry. — Mam tutaj sprawy do załatwienia, pani — odparł Kador. — Najwyra´zniej. — Ksi˛ez˙ niczki szukaja˛ wszystkie legiony imperium, ale to ja ja˛ znalazłem. — To zadziwiajace, ˛ z˙ e Vordua´nczyk tak bardzo pragnie pomóc w poszukiwaniach ksi˛ez˙ niczki Borunów — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Zwłaszcza biorac ˛ pod uwag˛e odwieczna˛ wrogo´sc´ obu rodów. — Przerwijmy mo˙ze t˛e bezsensowna˛ pogaw˛edk˛e — zaproponował lodowatym tonem Kador. — Kierujace ˛ mna˛ motywy to tylko moja sprawa. — Z pewno´scia˛ bardzo nieprzyjemna — dodała. — Chyba si˛e zapominasz, pani. W ko´ncu jestem, kim jestem, a tak˙ze, co wa˙zniejsze, kim si˛e stan˛e. — A kim wasza ksia˙ ˛ze˛ ca mo´sc´ si˛e stanie? — B˛ed˛e Ranem Vordue, imperatorem Tolnedry — oznajmił Kador. — Doprawdy? A co robi w Lesie Driad przyszły imperator Tolnedry? 162
— To, co niezb˛edne dla ochrony moich interesów. W tej chwili jest koniecznym, by ksi˛ez˙ niczka Ce’Nedra znalazła si˛e pod moja˛ opieka.˛ — Mój ojciec mo˙ze mie´c w tej sprawie co´s do powiedzenia, ksia˙ ˛ze˛ Kadorze — wtraciła ˛ Ce’Nedra. — Jak równie˙z w sprawie twoich ambicji. — Co powie Ran Borune, zupełnie mnie nie obchodzi. Jestem potrzebny Tolnedrze i z˙ adna sztuczka Borunów nie odbierze mi korony imperium. To jasne, z˙ e plany starego, by po´slubi´c ci˛e Honethowi albo Horbicie, wzbudziły w tych rodach pewne nieuzasadnione pretensje do tronu. To mogłoby skomplikowa´c moje plany, ale zamierzam do tego nie dopu´sci´c. ˙ ac — Zeni ˛ si˛e ze mna˛ osobi´scie? — spytała pogardliwie ksi˛ez˙ niczka. — Nie do˙zyjesz tego. — Nie — zaprzeczył Kador. — Nie interesuje mnie Driada na z˙ on˛e. W przeciwie´nstwie do Borunów, ród Vordue wierzy w zachowanie czystej i nie ska˙zonej krwi. — Wi˛ec zamierzasz mnie wi˛ezi´c? — Obawiam si˛e, z˙ e to niemo˙zliwe. Imperator wsz˛edzie ma uszy. To prawdziwy pech, z˙ e uciekła´s akurat wtedy, wasza wysoko´sc´ . Wiele mnie kosztowało wprowadzenie agenta do cesarskiej kuchni i zdobycie odpowiedniej ilo´sci rzadkiej nyissa´nskiej trucizny. Zadbałem nawet, by uło˙zy´c list z wyrazami współczucia do twojego ojca. — Jak˙ze uprzejmie z twojej strony. — Ce’Nedra wyra´znie pobladła. — Niestety, teraz zmuszony jestem u˙zy´c bardziej bezpo´srednich metod — mówił dalej Kador. — Ostry nó˙z i kilka stóp ziemi poło˙za˛ kres twemu niefortunnemu udziałowi w politycznych rozgrywkach Tolnedry. Naprawd˛e, bardzo mi przykro, ksi˛ez˙ niczko. Nic do ciebie nie mam, sama rozumiesz. Musz˛e jednak dba´c o swoje interesy. — Plan twój, ksia˙ ˛ze˛ Kadorze, ma jedna˛ niewielka˛ skaz˛e — wtracił ˛ Mandorallen, starannie opierajac ˛ lanc˛e o drzewo. — Nie dostrzegam jej, baronie — odparł zadowolony z siebie Kador. — Bład ˛ twój na tym polega, z˙ e´s zbyt pospiesznie wszedł w zasi˛eg mego miecza — wyja´snił Mandorallen. — Twa głowa jest ju˙z stracona, a człowiek bez głowy nie mo˙ze nosi´c korony. Garion wiedział, z˙ e zuchwało´sc´ rycerza bierze si˛e po cz˛es´ci z ch˛eci wykazania, z˙ e ju˙z si˛e nie boi. Kador spojrzał na Mandorallena z l˛ekiem. — Nie zrobisz tego — rzekł bez wielkiej pewno´sci. — Mamy zbyt du˙za˛ przewag˛e. — Tak my´slac, ˛ wykazujesz nieroztropno´sc´ — stwierdził Mandorallen. — Jestem ˙ najt˛ez˙ szym z z˙ yjacych ˛ rycerzy i nosz˛e zbroj˛e. Zołnierze twoi kła´sc´ si˛e b˛eda˛ przede mna˛ niby z´ d´zbła trawy. Jeste´s zgubiony, Kadorze. Wydobył swój wielki miecz. — To musiało si˛e zdarzy´c — mruknał ˛ z przekasem ˛ Barak do Hettara i tak˙ze chwycił za bro´n. — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy na to pozwolili — odezwał si˛e czyj´s szorstki głos. Znajoma posta´c w czarnym płaszczu wyjechała na karym koniu zza pobliskiego drzewa. Przybysz wymruczał kilka słów i wykonał szybki gest prawa˛ r˛eka.˛ Garion wyczuł jakby pchni˛ecie i niezwykły huk. Miecz wyrwał si˛e z dłoni Mandorallena. — Dzi˛eki, Asharaku — powiedział z ulga˛ Kador. — Nie przewidziałem tego. Mandorallen zdjał ˛ stalowa˛ r˛ekawic˛e i masował r˛ek˛e, jak gdyby otrzymał silny cios. Hettar zmru˙zył oczy, po czym jego twarz stała si˛e dziwnie pozbawiona wyrazu. Czarny rumak Murga spojrzał na niego z zaciekawieniem, po czym niemal pogardliwie odwrócił głow˛e. — I co, Sha-Darze? — za´smiał si˛e Asharak, krzywiac ˛ swa˛ poznaczona˛ bliznami twarz. — Zechesz spróbowa´c jeszcze raz? 163
Na twarzy Hettara malował si˛e wyraz obrzydzenia. — To nie jest ko´n — powiedział. — Wyglada ˛ jak ko´n, ale to co´s innego. — Owszem — przyznał Asharak. — Co´s zupełnie innego. Mo˙zesz si˛egna´ ˛c do niego my´sla,˛ je´sli masz ochot˛e, ale nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby ci si˛e spodobało to, co tam znajdziesz. Zeskoczył z siodła i podszedł do je´nców. Oczy mu płon˛eły. Przed ciocia˛ Pol zatrzymał si˛e i skłonił drwiaco. ˛ — Tak oto spotykamy si˛e znowu, Polgaro. — Napracowałe´s si˛e, Chamdarze — odparła. Ksia˙ ˛ze˛ , który wła´snie zsiadał z konia, sprawiał wra˙zenie zdziwionego. — Znasz t˛e kobiet˛e, Asharaku? — On ma na imi˛e Chamdar, ksia˙ ˛ze˛ — poprawiła ciocia Pol. — I jest kapłanem Grolimów. Sadziłe´ ˛ s, z˙ e kupuje jedynie twój honor, ale przekonasz si˛e wkrótce, z˙ e sprzedałe´s mu o wiele wi˛ecej. — Wyprostowała si˛e w siodle, a białe pasemko włosów zaja´sniało blaskiem. — Byłe´s interesujacym ˛ przeciwnikiem, Chamdarze. Chyba nawet b˛ed˛e za toba˛ t˛eskniła. — Nie próbuj tego, Polgaro — ostrzegł pospiesznie Grolim. — Trzymam dło´n zaci´sni˛eta˛ wokół serca chłopaka. Gdy tylko zaczniesz koncentrowa´c wol˛e, on umrze. Wiem, kim jest i jak bardzo jest dla ciebie wa˙zny. Zmru˙zyła oczy. — Łatwo to mówi´c, Chamdarze. — Chciałaby´s sprawdzi´c? — zakpił. — Zsiada´c — rozkazał ostro Kador, a legioni´sci zrobili krok do przodu. — Róbcie, co mówi — poleciła spokojnie ciocia Pol. — Długo trwał ten po´scig, Polgaro — stwierdził Chamdar. — Gdzie jest Belgarath? — Niedaleko. Je´sli zaczniesz ucieka´c ju˙z zaraz, mo˙ze ci si˛e uda, zanim wróci. — Nie — roze´smiał si˛e. — Wiedziałbym, gdyby był a˙z tak blisko. Odwrócił si˛e i spojrzał z uwaga˛ na Gariona. — Urosłe´s, chłopcze. Ju˙z od dawna nie mogli´smy ze soba˛ rozmawia´c. Garion patrzył na poorana˛ bliznami twarz wroga, czujny, ale — co dziwne — nie przestraszony. Walka mi˛edzy nimi, na która˛ czekał przez całe z˙ ycie, miała si˛e wła´snie rozpocza´ ˛c. Co´s bardzo gł˛eboko ukryte w jego umy´sle mówiło, z˙ e jest gotów. Chamdar badawczo spojrzał mu w oczy. — Jeszcze nie wie, prawda? — zapytał cioci Pol. I znów si˛e roze´smiał. — Jak bardzo jeste´s kobieta,˛ Polgaro. Trzymała´s to przed nim w sekrecie dla samego sekretu. Ju˙z dawno powienienem ci go odebra´c. — Zostaw go w spokoju, Chamdarze — nakazała. Nie zwracał na to uwagi. — Jakie jest jego prawdziwe imi˛e, Polgaro? Powiedziała´s mu ju˙z? — To nie twoja sprawa. — Ale˙z moja. Czuwałem nad nim niemal tak starannie jak ty. Była´s jego matka,˛ ale ja byłem ojcem. Wspólnie wychowali´smy wspaniałego syna. . . ale wcia˙ ˛z chciałbym pozna´c jego prawdziwe imi˛e. Wyprostowała si˛e. — To zaszło ju˙z do´sc´ daleko, Chamdarze — stwierdziła zimno. — Jakie sa˛ twoje warunki? ˙ — Zadnych warunków, Polgaro — odparł Grolim. — Ty, chłopiec i ja ruszamy do miejsca, gdzie Torak oczekuje chwili swego przebudzenia. Przez cały czas b˛ed˛e miał w r˛eku serce chłopca, wi˛ec b˛edziesz odpowiednio uległa. Zedar i Ctuchik zniszcza˛ si˛e wzajemnie w walce o Klejnot. . . chyba z˙ e Belgarath znajdzie ich pierwszy i sam
164
pokona. Klejnot jednak mnie nie interesuje. To ciebie i chłopaka szukam od samego poczatku. ˛ — Czyli tak naprawd˛e wcale nie próbowałe´s nas zatrzyma´c? — Zatrzyma´c? — parsknał ˛ Chamdar. — Próbowałem wam pomóc. Zedar i Ctuchik maja˛ tu swoich podwładnych. Przeszkadzałem im i wprowadzałem w bład ˛ na ka˙zdym kroku, by´scie tylko zdołali si˛e przedosta´c. Wiedziałem, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej Belgarath postanowi samotnie ruszy´c za Klejnotem. Gdy to nastapi, ˛ b˛ed˛e mógł schwyta´c ciebie i chłopca. — W jakim celu? — Nadal nie rozumiesz? Pierwszym, co zobaczy Torak po przebudzeniu, b˛edzie narzeczona i jego s´miertelny wróg, kl˛eczacy ˛ przed nim w ła´ncuchach. Za tak królewski dar zostan˛e wyniesiony ponad wszystkich. — W takim razie pozwól odej´sc´ pozostałym. — Inni mnie nie interesuja.˛ Zostana˛ tutaj ze szlachetnym Kadorem. Nie przypuszczam, by uznał za wygodne pozostawienie ich przy z˙ yciu, ale to jego sprawa. Ja ju˙z mam to, czego chciałem. — Ty s´winio! — krzykn˛eła ciocia Pol z bezsilna˛ zło´scia.˛ — Ty brudna s´winio! Chamdar podszedł z u´smiechem i uderzył ja˛ w twarz. — Naprawd˛e powinna´s panowa´c nad swoim j˛ezykiem, Polgaro. Umysł Gariona sprawiał wra˙zenie, z˙ e za moment eksploduje. Widział Durnika i pozostałych, trzymanych przez legionistów. Jego uznali za niegro´znego. Ruszył w kierunku swego wroga, po drodze si˛egajac ˛ po sztylet. Nie w ten sposób! To był ten oschły głos w my´slach. Istniał tam zawsze, lecz teraz utracił swa˛ bierno´sc´ i oboj˛etno´sc´ . Zabij˛e go! o´swiadczył bezgło´snie Garion pod sklepieniami swego umysłu. Nie w ten sposób, ostrzegł znowu głos. Nie pozwola˛ ci. Nie no˙zem. Wi˛ec jak? Pami˛etasz, co mówił Belgarath? Wola i Słowo. Nie potrafi˛e. Nie umiem tego zrobi´c. Jeste´s, kim jeste´s. Poka˙ze˛ ci. Patrz! Nie wzywany, lecz tak wyra´zny, jakby widział go w rzeczywisto´sci, nadpłynał ˛ obraz Boga Toraka, cierpiacego ˛ w ogniu Klejnotu Aldura. Widział topniejac ˛ a˛ twarz i płonace ˛ palce. A potem twarz zmieniała si˛e i odkształcała, a˙z stała si˛e obliczem mrocznego stra˙znika, którego umysł, odkad ˛ pami˛etał, był połaczony ˛ z jego umysłem. Patrzył na obraz Chamdara obj˛etego straszliwym ogniem i czuł, jak wzbiera w nim moc. Teraz! rozkazał mu głos. Działaj! To wymagało ciosu. Nic innego nie mogło ukoi´c w´sciekło´sci. Skoczył na u´smiechni˛etego drwiaco ˛ Grolima tak szybko, z˙ e z˙ aden z legionistów nie zda˙ ˛zył go zatrzyma´c. Uderzył prawa˛ r˛eka˛ i w chwili, gdy dło´n dotkn˛eła blizn na policzku, poczuł, z˙ e cała nagromadzona moc przepływa przez srebrzyste znami˛e. — Pło´n! — rozkazał i zapragnał, ˛ by tak si˛e stało. Chamdar odsunał ˛ si˛e, zaskoczony nagłym atakiem. Twarz wyra˙zała gniew, lecz zaraz oczy rozszerzyły si˛e w straszliwym zrozumieniu. Przez jedna˛ chwil˛e wpatrywał si˛e w Gariona z absolutna˛ groza,˛ potem rysy wykrzywiły si˛e w agonii. — Nie! — krzyknał ˛ chrapliwie. Policzek zaczał ˛ mu dymi´c i kipie´c w miejscu, gdzie uderzył srebrzysty znak. Smu˙zki dymu unosiły si˛e z czarnej szaty, jak gdyby kto´s rzucił ja˛ na rozpalony piec. Chamdar krzyknał ˛ i zakrył r˛ekami twarz. Palce strzeliły płomieniem. Krzyknał ˛ znowu i wijac ˛ si˛e upadł na wilgotna˛ ziemi˛e. Nie ruszaj si˛e! Tym razem był to głos cioci Pol, rozbrzmiewajacy ˛ d´zwi˛ecznie w mys´lach Gariona. 165
Chamdar miał ju˙z w ogniu cała˛ twarz, a echo odbijało w mrocznym lesie jego wrzaski. Legioni´sci cofali si˛e — byle dalej od płonacego ˛ człowieka. Garion poczuł, z˙ e jest mu niedobrze. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c. Nie osłabnij! powiedział mu głos cioci Pol. Kieruj na niego swa˛ wol˛e! Garion stał nad płonacym ˛ Grolimem. Mokre li´scie na ziemi z˙ arzyły si˛e i dymiły w miejscach, gdzie przetoczył si˛e Chamdar, walczac ˛ z pochłaniajacym ˛ go ogniem. Płomienie strzelały mu z piersi, a krzyki stawały si˛e coraz słabsze. Ze straszliwym wysiłkiem stanał ˛ na nogi i błagalnym gestem wyciagn ˛ ał ˛ do chłopca gorejace ˛ r˛ece. Nie miał ju˙z twarzy, a z ciała płynał ˛ czarny, tłusty dym, s´cielac ˛ si˛e nisko przy ziemi. — Panie — wychrypiał. — Łaski! Lito´sc´ obudziła si˛e w sercu Gariona. Wszystkie lata ich tajemnego zwiazku ˛ zacia˛ z˙ yły teraz na szali. Nie! zabronił ostry głos cioci Pol. Zabije ci˛e, je´sli go teraz uwolnisz! Nie mog˛e, odpowiedział Garion. Musz˛e to przerwa´c. Jak przedtem, zaczał ˛ koncentrowa´c wol˛e. Czuł, z˙ e wzbiera w nim niby olbrzymia fala współczucia i z˙ alu. Wyciagn ˛ ał ˛ do Chamdara r˛ek˛e i zogniskował my´sli na uleczeniu. Garionie! zadzwonił głos cioci Pol. To Chamdar zabił twoich rodziców! My´sl powstajaca ˛ w mózgu zamarła. Chamdar zabił Gerana i Ilder˛e. Spłon˛eli z˙ ywcem, jak on teraz płonie. Pom´scij ich, Garionie! Podtrzymaj ogie´n! Cała w´sciekło´sc´ i gniew, jakie niósł w sobie od chwili, gdy Wilk opowiedział mu ˙ który przed chwila˛ niemal wygasił, o s´mierci rodziców, teraz rozpłomieniły umysł. Zar, nagle był niewystarczajacy. ˛ Wyciagni˛ ˛ ete współczujaco ˛ rami˛e zesztywniało. Ogarni˛ety pasja˛ uniósł je wy˙zej, dłonia˛ do góry, a potem jego własna r˛eka stan˛eła w ogniu. Nie czuł bólu, nie odczuwał nawet ciepła, gdy jaskrawo-bł˛ekitne płomienie strzeliły ze srebrzystego znamienia i obj˛eły palce. Potem stały si˛e jeszcze ja´sniejsze, a˙z wreszcie nie mógł na nie patrze´c. Nawet w´sród s´miertelnych cierpie´n, Grolim Chamdar cofnał ˛ si˛e przed ta˛ gorejac ˛ a˛ dłonia.˛ Z rozpaczliwym, chrapliwym krzykiem próbował zasłoni´c zw˛eglona˛ twarz. Zatoczył si˛e do tyłu, by — jak płonacy ˛ dom — runa´ ˛c i pa´sc´ na ziemi˛e. Stało si˛e! napłynał ˛ znowu głos cioci Pol. Zostali pomszczeni! A potem jej wołanie zad´zwi˛eczało dono´snie w gł˛ebinach umysłu, wznoszac ˛ si˛e w radosnej euforii. Belgarionie! s´piewała. Mój Belgarionie! Kador poszarzał na twarzy i dygotał cały. Cofał si˛e ze zgroza˛ od wcia˙ ˛z roz˙zarzonego stosu, który jeszcze przed chwila˛ był Chamdarem. — Czary! — wykrztusił. — Istotnie — potwierdziła chłodno ciocia Pol. — Chyba nie jeste´s jeszcze gotów do takiej rozgrywki, Kadorze. Przera˙zeni legioni´sci cofali si˛e tak˙ze, wytrzeszczajac ˛ oczy po tym, co niedawno widzieli. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e imperator potraktuje t˛e spraw˛e bardzo powa˙znie — o´swiadczyła im ciocia Pol. — Kiedy si˛e dowie, z˙ e chcieli´scie zabi´c jego córk˛e, uzna to pewnie za osobista˛ obraz˛e. — To nie my — zapewnił szybko jeden z z˙ ołnierzy. — To Kador. My tylko wykonywali´smy rozkazy. — By´c mo˙ze uzna takie usprawiedliwienie — mrukn˛eła z powatpiewaniem. ˛ — Na waszym miejscu jednak wr˛eczyłabym mu jaki´s dar, który byłby dowodem lojalno´sci. . . co´s odpowiedniego do okoliczno´sci. Spojrzała znaczaco ˛ na Kadora.
166
Kilku legionistów natychmiast poj˛eło, w czym rzecz, dobyło mieczy i otoczyło Wielkiego Ksi˛ecia. — Co wy robicie? — zdumiał si˛e Kador. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e w dniu dzisiejszym straciłe´s co´s wi˛ecej ni˙z tylko tron — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Nie mo˙zecie tego zrobi´c — o´swiadczył z˙ ołnierzom. Jeden z legionistów przyło˙zył do szyi ksi˛ecia ostrze miecza. — Jeste´smy lojalnymi poddanymi imperatora, panie — rzekł gro´znym tonem. — Jeste´s aresztowany za zdrad˛e stanu i gdyby´s stawiał opór, mo˙ze wystarczy, je´sli dostarczymy do Tol Honeth twoja˛ głow˛e. . . je´sli rozumiesz, co mam na my´sli. Który´s z oficerów ukl˛eknał ˛ przed Ce’Nedra.˛ — Wasza imperialna wysoko´sc´ , w jaki sposób mo˙zemy ci słu˙zy´c? — zapytał. Ksi˛ez˙ niczka, wcia˙ ˛z jeszcze blada i roztrz˛esiona, opanowała si˛e szybko. — Zawie´zcie zdrajc˛e do mego ojca — powiedziała d´zwi˛ecznie. — Opowiedzcie, co si˛e stało. Zameldujcie, z˙ e na mój rozkaz aresztowali´scie Wielkiego Ksi˛ecia Kadora. — Tak jest, wasza wysoko´sc´ . — Oficer zerwał si˛e na nogi. — Zaku´c wi˛ez´ nia! — rozkazał surowo, po czym znowu zwrócił si˛e do Ce’Nedry. — Czy wasza wysoko´sc´ z˙ yczy sobie eskorty w drodze? — To zb˛edne, kapitanie — odparła. — Po prostu zabierzcie zdrajc˛e sprzed moich oczu. — Jak wasza wysoko´sc´ rozka˙ze — kapitan skłonił si˛e gł˛eboko. Na jego znak z˙ ołnierze odprowadzili Kadora. Garion przygladał ˛ si˛e znamieniu na dłoni. Nie pozostało nawet s´ladu po ogniu, który w nim płonał. ˛ Uwolniony przez z˙ ołnierzy Durnik spojrzał na chłopca, szeroko otwierajac ˛ oczy. — My´slałem, z˙ e ci˛e znam — szepnał. ˛ — Kim jeste´s, Garionie, i jak tego dokonałe´s? — Kochany Durniku. — Ciocia Pol czule klepn˛eła go w rami˛e. — Wcia˙ ˛z chcesz wierzy´c tylko w to, co widzisz? Garion jest tym samym chłopcem, którym był zawsze. — A wi˛ec to ty? — Durnik popatrzył na ciało Chamdara i szybko odwrócił wzrok. — Oczywi´scie. Znasz przecie˙z Gariona. To najzwyklejszy chłopak na s´wiecie. Lecz Garion wiedział, z˙ e jest inaczej. Do niego nale˙zała Wola i to on wypowiedział Słowo. Nic nie mów! uprzedził w my´slach głos cioci Pol. Nikt nie mo˙ze si˛e dowiedzie´c. Dlaczego nazwała´s mnie Belgarionem? zapytał bezgło´snie. Poniewa˙z takie jest twoje imi˛e. Teraz zachowuj si˛e normalnie i nie m˛ecz mnie pytaniami. Pó´zniej porozmawiamy. Po czym jej głos umilkł. Pozostali czekali niepewnie, a˙z odjada˛ legioni´sci z Kadorem. A kiedy znikn˛eli z˙ ołnierze, a wraz z nimi potrzeba zachowania ksia˙ ˛ze˛ cej postawy, Ce’Nedra zapłakała. Ciocia Pol obj˛eła ja˛ mocno i zacz˛eła pociesza´c. — Mo˙ze lepiej to zakopiemy — zaproponował Barak, tracaj ˛ ac ˛ lewa˛ stopa˛ to, co pozostało z Chamdara. — Driady moga˛ si˛e obrazi´c, je´sli odjedziemy, a stos b˛edzie jeszcze dymił. — Przynios˛e łopat˛e — odparł Durnik. Garion odwrócił si˛e i wyminał ˛ Mandorallena z Hettarem. R˛ece dr˙zały mu mocno i był tak słaby, z˙ e z trudem mógł usta´c na nogach. Nazwała go Belgarionem, a to imi˛e brzmiało tak, jakby zawsze wiedział, z˙ e jest jego. . . jakby przez wszystkie, niezbyt liczne lata swego z˙ ycia był niepełny. . . a˙z do tej chwili, gdy samo imi˛e go dopełniło. Ale Belgarion był istota,˛ która Wola˛ i Słowem, i dotkni˛eciem r˛eki potrafi zmieni´c ciało w z˙ ywy ogie´n. 167
Ty to zrobiłe´s, oskar˙zył zimna˛ obecno´sc´ tkwiac ˛ a˛ w zakatku ˛ umysłu. Nie, odparł głos. Ja tylko pokazałem ci sposób. Wola, Słowo i dotyk nale˙zały wyłacznie ˛ do ciebie. Garion wiedział, z˙ e to prawda. Ze zgroza˛ wspomniał ostatnie błaganie swego wroga i gorejac ˛ a,˛ rozjarzona˛ dło´n, która zdusiła rozpaczliwa˛ pro´sb˛e o łask˛e. Upragniona zemsta dopełniła si˛e, ale jej smak był gorzki. . . gorzki. . . Kolana ugi˛eły si˛e pod nim. Opadł na ziemi˛e i zapłakał jak dziecko ze złamanym sercem.
´ III CZE˛S´ C
NYISSA
Rozdział 23
Ziemia była wcia˙ ˛z taka sama. Drzewa si˛e nie zmieniły, niebo tak˙ze. Nadal trwała wiosna, gdy˙z podczas ich powolnej w˛edrówki nie nastała jeszcze nowa pora roku. Jednak dla Gariona nic ju˙z nie miało by´c takie jak dawniej. Jechali przez Las Driad, brzegiem Le´snej Rzeki, wyznaczajacej ˛ południowa˛ granic˛e Tolnedry. Od czasu do czasu dostrzegał dziwne spojrzenia przyjaciół. Były pełne domysłów i spekulacji, a Durnik — dobry, poczciwy Durnik — zachowywał si˛e prawie tak, jakby bał si˛e Gariona. Tylko ciocia Pol była nie odmieniona, oboj˛etna. Nie martw si˛e tym, Belgarionie, zamruczał jej głos w umy´sle chłopca. Nie nazywaj mnie tak, odpowiedział zirytowana˛ my´sla.˛ To twoje imi˛e. Mo˙zesz si˛e ju˙z do niego przyzwyczaja´c. Zostaw mnie w spokoju. Wtedy wra˙zenie obecno´sci znikn˛eło. Min˛eło, kilka dni zanim dotarli do morza. Niebo wcia˙ ˛z było zachmurzone, cho´c nie padało. Gdy w ko´ncu wjechali na szeroka˛ pla˙ze˛ u uj´scia rzeki, wiał silny wiatr. Przybój huczał o brzeg, a piana bieliła szczyty fal. Za pasem przyboju kołysał si˛e na kotwicy smukły czarny okr˛et z Chereku. Powietrze nad nim roiło si˛e od mew. Barak zatrzymał konia i osłonił oczy. — Wyglada ˛ znajomo — o´swiadczył gło´sno. Hettar wzruszył ramionami. — Dla mnie one wszystkie sa˛ podobne. — Jest cała masa ró˙znic — zapewnił nieco ura˙zonym tonem Barak. — Jak by´s si˛e czuł, gdybym powiedział, z˙ e dla mnie wszystkie konie sa˛ podobne? — Pomy´slałbym, z˙ e o´slepłe´s. — To dokładnie to samo. — Barak wyszczerzył z˛eby. — Jak damy im zna´c, z˙ e ju˙z jeste´smy? — zaciekawił si˛e Durnik. ˙ — Ju˙z wiedza.˛ Chyba z˙ e sa˛ pijani. Zeglarze zawsze czujnie obserwuja˛ nieprzyjazny brzeg. — Nieprzyjazny? — Ka˙zdy brzeg jest nieprzyjazny, gdy na horyzoncie pojawia si˛e okr˛et Chereków — wyja´snił Barak. — Przypuszczam, z˙ e to taki przesad. ˛ Statek zrobił zwrot i podniósł kotwic˛e. Wysunał ˛ wiosła niby długie, paj˛ecze nogi i niemal pobiegł przez spienione grzywacze w stron˛e uj´scia. Barak sprowadził cała˛ grup˛e nad rzek˛e, potem jechał wzdłu˙z szerokiego koryta, a˙z znalazł miejsce wystarczajaco ˛ gł˛ebokie, by okr˛et mógł zacumowa´c blisko brzegu. ˙ Zeglarze w futrach, którzy rzucili Barakowi cum˛e, wydawali si˛e znajomi, a pierwszym, który zeskoczył na brzeg, był Greldik, stary przyjaciel. — Trafiłe´s daleko na południe — zauwa˙zył Barak takim tonem, jakby rozstali si˛e wczoraj.
170
Greldik wzruszył ramionami. — Słyszałem, z˙ e potrzebujesz statku. Nic akurat nie miałem do roboty, wi˛ec pomy´slałem, z˙ e popłyn˛e i zobacz˛e, co kombinujesz. — Rozmawiałe´s z moim kuzynem? — Z Grinnegiem? Nie. Mieli´smy rejs dla jakich´s drasa´nskich kupców, z Kotu do portu w Tol Horb. Trafiłem na Eltega. Pami˛etasz go chyba? Czarna broda, jedno oko? Barak przytaknał. ˛ — Powiedział, z˙ e Grinneg mu zapłacił, z˙ eby wypłynał ˛ ci na spotkanie w tym miejscu. Przypomniałem sobie, z˙ e twoje stosunki z Eltegiem nie sa˛ najlepsze, wi˛ec zaproponowałem, z˙ e popłyn˛e zamiast niego. — I zgodził si˛e? — Nie. — Greldik szarpnał ˛ si˛e za brod˛e. — Szczerze mówiac, ˛ powiedział, z˙ ebym pilnował własnych interesów. — Nie dziwi˛e si˛e. Elteg zawsze był chciwy, a Grinneg zaproponował mu pewnie du˙zo pieni˛edzy. — Najprawdopodobniej — u´smiechnał ˛ si˛e Greldik. — Chocia˙z nie powiedział ile. — Jak go przekonałe´s, by zmienił zdanie? ˙ — Miał jakie´s problemy ze statkiem. — Zeglarz mówił to z całkowicie nieruchoma˛ twarza.˛ — Jakie problemy? — Wyglada ˛ na to, z˙ e pewnej nocy, kiedy on i cała załoga le˙zeli pijani, jaki´s łajdak w´sliznał ˛ si˛e na pokład i zrabał ˛ maszt. — Do czego to dochodzi na tym s´wiecie. . . — Barak pokr˛ecił głowa.˛ — To samo pomy´slałem — zgodził si˛e z nim Greldik. — Jak to przyjał? ˛ — Obawiam si˛e, z˙ e niezbyt dobrze — westchnał ˛ smutnie Greldik. — Kiedy wychodzili´smy z portu na wiosłach, miałem wra˙zenie, z˙ e wymy´sla przekle´nstwa na poczekaniu. Słycha´c go było przez spory kawał drogi. — Powinien bardziej nad soba˛ panowa´c. Takie wła´snie zachowanie psuje Cherekom opini˛e w portach całego s´wiata. Greldik pokiwał głowa,˛ po czym stanał ˛ przed ciocia˛ Pol. — Pani. — Skłonił si˛e grzecznie. — Mój okr˛et jest do twojej dyspozycji. — Witam, kapitanie. Ile czasu trzeba, z˙ eby´s dopłynał ˛ do Sthiss Tor? — Zale˙zy od pogody. — Spojrzał z ukosa na niebo. — Zapewne nie dłu˙zej ni˙z dziesi˛ec´ dni. Po drodze wzi˛eli´smy pasze dla waszych koni, ale od czasu do czasu musimy przybija´c po wod˛e. — W takim razie lepiej ruszajmy. — Gdy tylko wejdziecie na pokład — spojrzał podejrzliwie na wprowadzane na okr˛et konie, ale Hettar poradził sobie bez wi˛ekszych trudno´sci. Odbili od brzegu, wymin˛eli mielizn˛e u uj´scia rzeki i dotarli na pełne morze. Załoga postawiła z˙ agle i gnani sprzyjajacym ˛ wiatrem ruszyli wzdłu˙z szarozielonych wybrze˙zy Nyissy. Garion zajał ˛ swe zwykłe miejsce na dziobie i siedział tam, patrzac ˛ t˛epo na wzburzone morze. Wcia˙ ˛z widział przed soba˛ płonacego ˛ człowieka. Zza pleców dosłyszał czyje´s stanowcze kroki i wyczuł delikatny, znajomy zapach. — Masz ochot˛e o tym porozmawia´c? — zapytała ciocia Pol. — O czym tu rozmawia´c? — O wielu rzeczach. — Wiedziała´s, z˙ e potrafi˛e zrobi´c co´s takiego, prawda?
171
— Podejrzewałam. — Usiadła przy nim. — Były pewne oznaki. Chocia˙z nigdy nie mo˙zna by´c pewnym, dopóki to nie stanie si˛e po raz pierwszy. Znałam sporo ludzi, którzy posiadali mo˙zliwo´sci, ale nigdy ich nie wykorzystali. — Szkoda, z˙ e ja tak nie postapiłem ˛ — mruknał ˛ Garion. — Nie miałe´s chyba wielkiego wyboru. Chamdar był twoim wrogiem. — Ale czy to musiało si˛e sta´c w taki sposób? — zapytał. — Czy to musiał by´c ogie´n? — Do ciebie nale˙zał wybór — odparła. — Je´sli ogie´n tak bardzo ci˛e dr˛eczy, nast˛epnym razem zrób to inaczej. — Nie b˛edzie nast˛epnego razu — o´swiadczył. — Nigdy. Belgarionie, jej głos zabrzmiał szorstko w umy´sle. Natychmiast sko´ncz z tymi głupstwami. Przesta´n si˛e nad soba˛ rozczula´c. — Przesta´n — odpowiedział na głos. — Nie wchod´z do moich my´sli. . . i nie nazywaj mnie Belgarionem. — Jeste´s Belgarionem — upierała si˛e. — Chcesz tego czy nie, u˙zyjesz jeszcze mocy. Gdy raz ja˛ uwolniłe´s, nie zdołasz jej ponownie uwi˛ezi´c. B˛edziesz zagniewany, przestraszony, podekscytowany i skorzystasz z niej, nie my´slac ˛ nawet. Nie mo˙zesz z niej zrezygnowa´c, jak nie mo˙zesz zrezygnowa´c z u˙zywania jednej r˛eki. Najwa˙zniejsze teraz to nauczy´c ci˛e, jak ja˛ kontrolowa´c. Nie mo˙zna pozwoli´c, z˙ eby´s chodził sobie po s´wiecie i jakimi´s przypadkowymi my´slami wyrywał drzewa albo spłaszczał góry. Musisz panowa´c nad nia˛ i nad soba.˛ Nie po to ci˛e wychowałam, z˙ eby´s si˛e stał potworem. — Za pó´zno — odparł. — Ju˙z jestem potworem. Nie widziała´s, co zrobiłem? Cały ten z˙ al nad soba˛ zaczyna by´c m˛eczacy, ˛ Belgarionie, poinformował jej głos. W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Wstała. — Spróbuj dorosna´ ˛c, kochanie — powiedziała gło´sno. — Trudno jest uczy´c kogo´s, kto jest tak pochłoni˛ety soba,˛ z˙ e nie słucha. — Nigdy ju˙z tego nie zrobi˛e — oznajmił wyzywajaco. ˛ Owszem, zrobisz, Belgarionie. B˛edziesz si˛e uczył, b˛edziesz c´ wiczył i osiagniesz ˛ niezb˛edna˛ dyscyplin˛e. Je´sli nie zechcesz uczyni´c tego z własnej woli, b˛edziemy musieli poradzi´c sobie inaczej. Pomy´sl o tym, kochanie, i podejmij decyzj˛e. Ale nie zwlekaj. Sprawa jest zbyt wa˙zna, by ja˛ odkłada´c. Wyciagn˛ ˛ eła dło´n i lekko dotkn˛eła jego policzka. Potem odwróciła si˛e i odeszła. Ona ma racj˛e. Wiesz o tym? zapytał głos w jego umy´sle. Ty si˛e do tego nie wtracaj, ˛ odparł Garion. W dniach, które nadeszły, jak potrafił, starał si˛e unika´c cioci Pol. Nie mógł jednak uciec przed jej spojrzeniem. Gdziekolwiek si˛e znalazł na waskim ˛ okr˛ecie, wiedział, z˙ e obserwuje go spokojnym, zamy´slonym wzrokiem. Wreszcie, trzeciego dnia na pokładzie, z uwaga˛ przyjrzała si˛e jego twarzy, jakby spostrzegła co´s po raz pierwszy. — Garionie — powiedziała. — Zaczynasz by´c zaro´sni˛ety. Czemu si˛e nie ogolisz? Garion zarumienił si˛e w´sciekle i dotknał ˛ palcami brody. Rzeczywi´scie, był tam zarost: puszysty, mi˛ekki, raczej meszek ni˙z szczecina, ale zarost bez watpienia. ˛ — Osiagasz ˛ wiek m˛eski, młody Garionie — stwierdził z aprobata˛ Mandorallen. — Nie warto si˛e spieszy´c z decyzja,˛ Polgaro. — Barak pogładził swa˛ bujna˛ brod˛e. — Niech te włoski jeszcze troch˛e urosna.˛ Je´sli nie b˛eda˛ udane, zawsze potem mo˙zna je zgoli´c. — Twoja neutralno´sc´ w tej kwestii jest mocno podejrzana, Baraku — zauwa˙zył Hettar. — Wi˛ekszo´sc´ Chereków nosi chyba brody?
172
— Nigdy brzytwa nie dotkn˛eła mojej twarzy — przyznał Barak. — Ale w tym przypadku uwa˙zam, z˙ e nie ma si˛e do czego spieszy´c. Bardzo trudno jest przyczepi´c włosy z powrotem, je´sli Garion zdecyduje, z˙ e jednak wolałby je zachowa´c. — Uwa˙zam, z˙ e sa˛ zabawne — oceniła Ce’Nedra. Zanim Garion zda˙ ˛zył ja˛ powstrzyma´c, wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i dwoma małymi paluszkami pociagn˛ ˛ eła za mi˛ekki puszek na jego brodzie. Skrzywił si˛e i zarumienił znowu. ´ — Scinamy je — zdecydowała ciocia Pol. Durnik bez słowa zszedł pod pokład. Kiedy wrócił, niósł misk˛e, kawałek brazowe˛ go mydła, r˛ecznik i odłamek lustra. — To wcale nie jest trudne, Garionie — powiedział, kładac ˛ to wszystko na stole przed młodym człowiekiem. Potem z pochewki u pasa wyjał ˛ starannie zło˙zona˛ brzytw˛e. — Musisz tylko uwa˙za´c, z˙ eby si˛e nie zacia´ ˛c. Nie spieszy´c si˛e: oto cały sekret. — Bad´ ˛ z szczególnie ostro˙zny w pobli˙zu nosa — dodał Hettar. — M˛ez˙ czyzna bez nosa wyglada ˛ dziwacznie. Golenie przebiegało przy akompaniamencie wielu dobrych rad i ogólnie rzecz biorac ˛ udało si˛e całkiem dobrze. Wi˛ekszo´sc´ ranek przestała krwawi´c ju˙z po kilku minutach i je´sli nie liczy´c faktu, z˙ e czuł si˛e, jakby kto´s obrał mu policzki ze skóry, Garion był usatysfakcjonowany rezultatem. — O wiele lepiej — oceniła ciocia Pol. — Na pewno teraz przezi˛ebi sobie twarz — prorokował Barak. — Dasz ju˙z spokój? — zapytała gro´znie. Za lewa˛ burta˛ przesuwał si˛e brzeg Nyissy: mur splatanych ˛ gał˛ezi z girlandami pna˛ czy i długimi fr˛edzlami mchów. Czasami wiatr si˛e zmieniał i do statku docierał ohydny fetor bagien. Garion i Ce’Nedra stali razem na dziobie, obserwujac ˛ d˙zungl˛e. — Co to jest? — chłopiec wskazał jakie´s du˙ze zwierz˛eta z nogami, pełzajace ˛ na błotnistym brzegu w pobli˙zu uj´scia strumienia. — Krokodyle — wyja´sniła Ce’Nedra. — A co to jest krokodyl? — Wielka jaszczurka. — Czy sa˛ niebezpieczne? — Bardzo. Po˙zeraja˛ ludzi. Nigdy o nich nie czytałe´s? — Nie umiem czyta´c — wyznał bez zastanowienia Garion. — Co? — Nie umiem czyta´c — powtórzył chłopiec. — Nikt mnie nigdy nie nauczył. — To s´mieszne! — Nie moja wina — odparł zaczepnie. Spojrzała na niego w zamy´sleniu. Od spotkania z Chamdarem sprawiała wra˙zenie niemal zal˛eknionej, a jej zakłopotanie wzmagał jeszcze fakt, z˙ e — ogólnie rzecz biorac ˛ — do tej pory nie traktowała go najlepiej. Poczatkowe ˛ zało˙zenie, z˙ e Garion jest tylko słu˙zacym, ˛ decydujaco ˛ wpłyn˛eło na ich pó´zniejsze stosunki. Była jednak zbyt dumna, by przyzna´c si˛e do bł˛edu. Chłopiec słyszał niemal, jak w jej głowie kr˛eca˛ si˛e małe kółeczka. — Mo˙ze by´s chciał, z˙ ebym ci˛e nauczyła? — zaproponowała. Nie mógł chyba oczekiwa´c wyra´zniejszych przeprosin. — Długo to potrwa? — Zale˙zy, jaki jeste´s bystry. — A kiedy mogliby´smy zacza´ ˛c? Zmarszczyła brwi. — Mam tu kilka ksia˙ ˛zek, ale potrzebne jest co´s, na czym mo˙zna pisa´c.
173
— Nie wiem, czy musz˛e umie´c pisa´c — odpowiedział. — Na razie wystarczy mi czytanie. — To jest to samo, głuptasie — roze´smiała si˛e. — Nie wiedziałem. — Garion zarumienił si˛e lekko. — My´slałem. . . — Przez moment zmagał si˛e z ta˛ idea.˛ — Wła´sciwie chyba wcale o tym nie my´slałem — doko´nczył niepewnie. — Czego potrzeba do pisania? — Najlepszy jest pergamin i kawałek w˛egla drzewnego. Wtedy mo˙zna zmaza´c litery i pisa´c na nowo. — Porozmawiam z Durnikiem — postanowił. — On na pewno co´s wymy´sli. Durnik zaproponował płótno z˙ aglowe i zw˛eglony patyk. Nim min˛eła godzina, Garion i Ce’Nedra siedzieli w osłoni˛etym kaciku ˛ na dziobie i pochylali głowy nad kwadratem płótna przybitego do deski. Garion dostrzegł stojac ˛ a˛ niedaleko cioci˛e Pol. Obserwowała ich z zagadkowym wyrazem twarzy. Natychmiast znowu spu´scił wzrok, powracajac ˛ do dziwnie przyciagaj ˛ acych ˛ uwag˛e znaków na płótnie. Kontynuowali nauk˛e przez kilka dni. Palce Gariona były naturalnie zwinne, wiec szybko opanował sztuk˛e kre´slenia liter. ´ to napisałe´s. U˙zy— Nie, nie — stwierdziła pewnego popołudnia Ce’Nedra. — Zle łe´s nieprawidłowych liter. Masz na imi˛e Garion, nie Belgarion. Z nagłym dreszczem spojrzał na kwadrat płótna. Imi˛e było wypisane całkiem wyra´znie: „Belgarion”. Podniósł głow˛e. Ciocia Pol stała na swoim zwykłym miejscu i obserwowała go jak zawsze. Nie wtracaj ˛ si˛e do mojego umysłu, pomy´slał gniewnie. Ucz si˛e pilnie, skarbie, zach˛ecił jej głos. Ka˙zda nauka jest po˙zyteczna, a ty jeszcze du˙zo musisz si˛e nauczy´c. Im szybciej si˛e do tego przyzwyczaisz, tym lepiej. Potem u´smiechn˛eła si˛e i odeszła. Nast˛epnego dnia okr˛et Greldika dotarł do uj´scia Rzeki W˛ez˙ a. Marynarze zrzucili z˙ agiel i wysun˛eli wiosła, szykujac ˛ si˛e do długiego rejsu pod prad, ˛ do Sthiss Tor.
Rozdział 24
Nie było czym oddycha´c. Zupełnie jakby cały s´wiat zmienił si˛e w ogromna˛ cuchna˛ ca˛ kału˙ze˛ st˛echłej wody. Rzeka W˛ez˙ a miała setk˛e uj´sc´ , a ka˙zda odnoga pełzła w s´limaczym tempie przez szlam wybrze˙za, jakby chciała odwlec moment złaczenia ˛ z niesfornymi falami morza. Trzciny rosnace ˛ w tym gigantycznym bagnie si˛egały dwudziestu stóp wysoko´sci i były g˛este jak nici tkaniny. Do uszu dobiegał kuszacy ˛ szum wiatru muskajacego ˛ czubki trzcin, lecz w dole zagin˛eła nawet my´sl i pami˛ec´ o bryzie. Nie było czym oddycha´c. Region uj´scia parował i cuchnał ˛ w sło´ncu, które nie paliło, lecz gotowało. Ka˙zdy oddech był w połowie woda.˛ Owady zrywały si˛e chmurami i z bezmy´slna˛ z˙ arłoczno´scia˛ atakowały ka˙zdy cal odsłoni˛etej skóry; kasały ˛ i ssały krew. Półtora dnia płyn˛eli w´sród trzcin, nim dotarli do pierwszych drzew, niskich jeszcze, niewiele wi˛ekszych od krzewów. Gdy posuwali si˛e wcia˙ ˛z dalej w głab ˛ Nyissy, główne koryto rzeki zacz˛eło nabiera´c kształtu. Marynarze ociekali potem i przeklinali przy wiosłach, a okr˛et sunał ˛ wolno pod prad, ˛ jak gdyby zmagał si˛e z fala˛ g˛estego oleju, który lgnie do kadłuba niby obrzydliwy klej. Drzewa stały si˛e wy˙zsze, potem ogromne. Wielkie, poskr˛ecane korzenie wysuwały si˛e z przybrze˙znego mułu na podobie´nstwo groteskowo zniekształconych nóg, a pnie, olbrzymie jak warowne zamki, si˛egały nieba. Liany rozwijały si˛e z gał˛ezi, poruszały, skr˛ecały w dusznym powietrzu jakby obdarzone własna,˛ ro´slinna˛ wola.˛ Kosmate strz˛epy szarego mchu opadały stustopowymi pasmami, a rzeka wiła si˛e zło´sliwie szerokimi zakolami, czyniac ˛ drog˛e dziesi˛ec´ razy dłu˙zsza˛ ni˙z to konieczne. — Nieprzyjemne miejsce — burknał ˛ Hettar, z przygn˛ebieniem patrzac ˛ z dziobu na zielona˛ od wodorostów powierzchni˛e wody. Zdjał ˛ skórzana˛ kurt˛e i lniana˛ bielizn˛e, a jego umi˛es´niony tors l´snił potem. Jak prawie wszyscy, miał skór˛e pokryta˛ zaczerwienionymi opuchni˛eciami po ukaszeniach ˛ komarów. — To samo pomy´slałem — zgodził si˛e Mandorallen. Jeden z marynarzy podskoczył i kopnał ˛ w uchwyt wiosła. Co´s długiego, o´slizgłego i bezkostnego wpełzło nie zauwa˙zone po piórze, z bezoka˛ z˙ arłoczno´scia˛ szukajac ˛ ciała. — Pijawka — stwierdził Durnik i otrzasn ˛ ał ˛ si˛e, gdy obrzydliwy stwór z chlupni˛eciem wpadł z powrotem do wody. — Nie widziałem jeszcze takich wielkich. Była długa na stop˛e, mo˙ze nawet wi˛ecej. — To miejsce nie nadaje si˛e chyba do pływania — zauwa˙zył Hettar. — Nie my´slałem o pływaniu. — To dobrze. Ciocia Pol w lekkiej lnianej sukience wyszła z kabiny na rufie, gdzie Greldik z Barakiem na zmian˛e stawali przy rumplu. Opiekowała si˛e Ce’Nedra,˛ która w okrutnym klimacie rzeki opadała z sił i wi˛edła jak kwiat. Nie mogłaby´s czego´s zrobi´c? zapytał bezgło´snie Garion.
175
Z czym? Z tym wszystkim. Rozejrzał si˛e bezradnie. Co mam wła´sciwie zrobi´c? Przynajmniej odp˛ed´z komary. Dlaczego sam nie spróbujesz, Belgarionie? Zacisnał ˛ z˛eby. Nie! To było jak niemy krzyk. To nie takie trudne. Nie! Wzruszyła ramionami i odeszła, pozostawiajac ˛ go kipiacego ˛ frustracja.˛ Min˛eły jeszcze trzy dni, nim dotarli do Sthiss Tor. Szeroki zakr˛et rzeki obejmował miasto zbudowane z czarnego kamienia. Domy i budynki były niskie i na ogół pozbawione okien. W samym s´rodku miasta wznosiła si˛e ogromna budowla; wygladała ˛ dziwnie obco ze swymi niezwykle ukształtowanymi iglicami, kopułami i tarasami. Keje i nabrze˙za wbijały si˛e w m˛etna˛ rzek˛e, a Greldik skierował okr˛et do jednego z nich, które sprawiało wra˙zenie o wiele wi˛ekszego od pozostałych. — Musimy si˛e podda´c kontroli celnej — wyja´snił. — Koniecznie — zgodził si˛e Durnik. Szybko załatwili sprawy na posterunku celnym. Kapitan Greldik o´swiadczył, z˙ e dostarcza do drasa´nskiej enklawy handlowej towary Radeka z Boktoru. Potem wr˛eczył urz˛ednikowi o wygolonej głowie brz˛eczac ˛ a˛ sakiewk˛e i ju˙z bez dalszych kontroli statek mógł płyna´ ˛c dalej. — Jeste´s mi za to winien, Baraku — oznajmił Greldik. — Popłynałem ˛ tutaj z przyja´zni, ale pieniadze ˛ to całkiem inna historia. — Zapisz to gdzie´s — odparł Barak. — Zajm˛e si˛e tym, kiedy wróc˛e do Val Alorn. — O ile wrócisz do Val Alorn — zauwa˙zył kwa´snym tonem z˙ eglarz. — Jestem wi˛ec pewien, z˙ e nie zapomnisz o mnie w modlitwach. Wiem, z˙ e i tak si˛e za mnie modlisz, ale teraz b˛edziesz miał silniejsza˛ motywacj˛e. — Czy na całym s´wiecie nie ma jednego nie skorumpowanego urz˛ednika? — zapytał poirytowany Durnik. — Czy nikt nie wykonuje swojej pracy tak, jak powinien, nie biorac ˛ przy tym łapówek? ´ — Swiat by si˛e sko´nczył, gdyby który´s z nich spróbował — odparł Hettar. — Ty i ja jeste´smy zbyt prostoduszni i uczciwi dla takich spraw, Durniku. Lepiej zostawmy je innym. — To obrzydliwe. — Mo˙ze masz racj˛e — przyznał Algar. — Ale ciesz˛e si˛e, z˙ e celnik nie zajrzał pod pokład. Nie wiem, jak by´smy mu wytłumaczyli obecno´sc´ koni. Marynarze wycofali statek na rzek˛e i powiosłowali do szeregu bogatych nabrze˙zy. Podpłyn˛eli do zewn˛etrznego, wciagn˛ ˛ eli wiosła i zarzucili cumy na czarne od smoły polery. — Nie mo˙zecie tu dobija´c! — zawołał z brzegu spocony stra˙znik. — To tylko dla statków drasa´nskich. — Przybijam tam, gdzie mi si˛e spodoba — odparł krótko Greldik. — Wezw˛e z˙ ołnierzy — uprzedził stra˙znik. Chwycił za jedna˛ z cum i wyjał ˛ długi nó˙z. — Je´sli przetniesz t˛e lin˛e, przyjacielu, zejd˛e tam na dół i obetn˛e ci uszy — zagroził Greldik. — Powiedz mu — zasugerował Barak. — Jest za goraco ˛ na walk˛e. — Mój statek przewozi drasa´nskie towary — oznajmił stra˙znikowi Greldik. — Nale˙za˛ do człowieka imieniem Radek. . . chyba z Boktoru. 176
— Och — stra˙znik odło˙zył nó˙z. — Dlaczego od razu nie powiedziałe´s? — Bo mi si˛e nie podobało twoje zachowanie. Gdzie tu znajd˛e jaka´ ˛s władz˛e? — Drobleka? Jego dom stoi przy tej ulicy, za sklepami. To ten, który ma na drzwiach godło Drasni. — Musz˛e z nim porozmawia´c. Czy potrzebuj˛e przepustki, z˙ eby zej´sc´ z nabrze˙za? Słyszałem dziwne rzeczy o Sthiss Tor. — Mo˙zesz porusza´c si˛e swobodnie w granicach tej enklawy — poinformował stra˙znik. — Przepustki potrzebujesz tylko wtedy, gdy chcesz przej´sc´ do miasta. Greldik burknał ˛ co´s i zszedł pod pokład. Po chwili wrócił, niosac ˛ kilka zwojów poskładanego pergaminu. — Czy chcesz porozmawia´c z tym urz˛ednikiem? — spytał cioci Pol. — Czy raczej sam mam wszystko załatwi´c? — Lepiej pójd˛e z toba˛ — postanowiła. — Dziewczyna s´pi. Powiedz ludziom, z˙ eby jej nie niepokoili. Skinał ˛ głowa˛ i porozmawiał chwil˛e ze swoim oficerem. Marynarze przerzucili trap i Greldik pierwszy zszedł na brzeg. Chmury płyn˛eły im nad głowami, przesłaniajac ˛ sło´nce. Po obu stronach biegnacej ˛ wzdłu˙z nabrze˙za ulicy mie´sciły si˛e sklepy drasa´nskich kupców. Mi˛edzy nimi chodzili apatyczni Nyissanie, przystajac ˛ od czasu do czasu, by targowa´c si˛e ze spoconymi sprzedawcami. Nyissa´nscy m˛ez˙ czy´zni nosili lu´zne szaty z lekkiej, mieniacej ˛ si˛e tkaniny i wszyscy golili głowy do gołej skóry. Mijajac ˛ ich, Garion zauwa˙zył z pewnym niesmakiem, z˙ e Nyissanie maja˛ skomplikowany makija˙z na powiekach, a wargi i policzki pokrywaja˛ ró˙zem. Mówili syczacymi, ˛ chrapliwymi głosami i zdawało si˛e, z˙ e wszyscy seplenia.˛ Ci˛ez˙ kie chmury całkiem zakryły niebo i ulica nagle wydała si˛e ciemna. Dziesi˛eciu prawie nagich m˛ez˙ czyzn naprawiało bruk. Brudne włosy i splatane ˛ brody wskazywały, z˙ e nie sa˛ Nyissanami, a kostki nóg mieli zakute w ła´ncuchy. Pilnował ich Nyissanin o brutalnym wygladzie. ˛ Trzymał pejcz, a s´wie˙ze rany i pr˛egi na ciałach robotników dowodziły, z˙ e cz˛esto go u˙zywał. Jeden z tych z˙ ałosnych niewolników przypadkiem upu´scił sobie na stop˛e kilka grubo ociosanych kamieni i ze zwierz˛ecym rykiem bólu otworzył usta. Garion zauwa˙zył z przera˙zeniem, z˙ e ma uci˛ety j˛ezyk. — Spychaja˛ ludzi do poziomu zwierzat ˛ — warknał ˛ Mandorallen, a w jego oczach błysnał ˛ przera˙zajacy ˛ gniew. — Dlaczego ta kloaka nigdy nie została oczyszczona? — Raz — odparł pos˛epnie Barak. — Kiedy Nyissanie zamordowali króla Rivy, Alornowie zaatakowali i zabili wszystkich, jakich znale´zli. — Ich liczba wydaje si˛e nie zmniejszona. — Mandorallen rozejrzał si˛e niech˛etnie. Barak wzruszył ramionami. — To było trzyna´scie wieków temu. Przez tak długi czas nawet para szczurów potrafi odtworzy´c gatunek. Idacy ˛ obok Gariona Durnik nagle gło´sno nabrał tchu i czerwieniac ˛ si˛e w´sciekle, spu´scił wzrok. Nyissa´nska dama wysiadła wła´snie z lektyki niesionej przez o´smiu niewolników. Miała na sobie bladozielona˛ sukni˛e uszyta˛ z materii tak delikatnej, z˙ e niemal przezroczystej. Niewiele pozostawiała domysłom i wyobra´zni. — Nie patrz, Garionie — szepnał ˛ chrapliwie kowal. Wcia˙ ˛z si˛e rumienił. — To kobieta zepsuta. — Zapomniałam o tym — ciocia Pol zmarszczyła czoło. — Mo˙ze powinni´smy zostawi´c Gariona i Durnika na statku. — Dlaczego tak si˛e ubrała? — zapytał Garion, obserwujac ˛ prawie naga˛ dam˛e. — Rozebrała, chciałe´s powiedzie´c — głos Durnika był zduszony z oburzenia. 177
— Taki zwyczaj — wyja´sniła ciocia Pol. — Ma to zwiazek ˛ z klimatem. Oczywis´cie, sa˛ te˙z inne powody, ale w tej chwili nie musimy ich omawia´c. Wszystkie kobiety w Nyissie ubieraja˛ si˛e podobnie. Barak i Greldik tak˙ze obserwowali kobiet˛e i u´smiechali si˛e z uznaniem. — Zapomnijcie o tym — poleciła im stanowczo ciocia Pol. Nie opodal opierał si˛e o s´cian˛e Nyissanin z wygolona˛ głowa.˛ Patrzył na swoja˛ dło´n i chichotał nieprzytomnie. — Widz˛e przez palce — oznajmił syczaco. ˛ — Zupełnie na wylot. — Pijany? — zdziwił si˛e Hettar. — Niezupełnie — odparła ciocia Pol. — Nyissanie maja˛ do´sc´ szczególne upodobania: li´scie, jagody, niektóre korzenie. Zmienia si˛e ich percepcja. To powa˙zniejsza rzecz, ni˙z ogólne pija´nstwo spotykane w´sród Alornów. Inny Nyissanin wyminał ˛ ich powłóczac ˛ nogami. Szedł dziwnie nierównym krokiem, a jego twarz wyra˙zała jedynie pustk˛e. — Azali˙z powszechnym jest stan ów? — zapytał Mandorallen. — Jeszcze nie spotkałam Nyissanina, który nie byłby przynajmniej cz˛es´ciowo znarkotyzowany — wyznała ciocia Pol. — Dlatego trudno si˛e z nimi rozmawia. Czy to nie dom, którego szukamy? — Wskazała na solidny budynek po przeciwnej stronie ulicy. Gdy stan˛eli u drzwi, od południa dobiegł złowró˙zbny huk gromu. Drasa´nski słu˙za˛ cy w lnianej tunice odpowiedział na stukanie, wprowadził ich do słabo o´swietlonego przedpokoju i nakazał czeka´c. — Złe miasto — stwierdził cicho Hettar. — Nie rozumiem, z jakich powodów Alorn miałby tu przyby´c z własnej woli. — Pieniadze ˛ — wyja´snił krótko kapitan Greldik. — Handel w Nyissie przynosi wielkie zyski. — Sa˛ rzeczy wa˙zniejsze od pieni˛edzy — mruknał ˛ Hettar. Do mrocznego pomieszczenia wkroczył potwornie gruby m˛ez˙ czyzna. — Wi˛ecej s´wiatła — warknał ˛ na słu˙zacego. ˛ — Nie musiałe´s przecie˙z zostawia´c ich tutaj w ciemno´sci. — Mówiłe´s, panie, z˙ e od lamp jest tylko bardziej goraco ˛ — zaprotestował ura˙zony sługa. — Wolałbym, z˙ eby´s si˛e raz zdecydował. — Niewa˙zne, co mówiłem. Rób, co mówi˛e teraz. — Tutejszy klimat czyni ci˛e niekonsekwentnym, Drobleku — o´swiadczył kwa´sno słu˙zacy. ˛ Zapalił kilka lamp i wyszedł, mruczac ˛ co´s pod nosem. — Drasanie to najgorsza słu˙zba na s´wiecie — burknał ˛ Droblek. — Ale przejd´zmy do interesów. Usadził swe cielsko na fotelu. Pot spływał strumieniami po jego twarzy i wsiakał ˛ w wilgotny kołnierz brazowej ˛ jedwabnej szaty. — Nazywam si˛e Greldik — o´swiadczył brodaty z˙ eglarz. — Wła´snie przybiłem do waszego nabrze˙za z ładunkiem towarów nale˙zacych ˛ do kupca Radeka z Boktoru. — Wr˛eczył Drasaninowi zwoje pergaminu. Droblek podejrzliwie zmru˙zył oczy. — Nie wiedziałem, z˙ e Radek interesuje si˛e handlem z południem. Sadziłem, ˛ z˙ e prowadzi interesy głównie w Sendarii i Arendii. Greldik oboj˛etnie wzruszył ramionami. — Nie pytałem go. Płaci, z˙ ebym przewoził na swoim statku jego towary, nie z˙ ebym wypytywał o jego interesy. Droblek przyjrzał si˛e im, a z jego twarzy nic nie dało si˛e wyczyta´c. Potem poruszył lekko palcami.
178
Czy wszystko tutaj jest tym, czym si˛e wydaje? Drasa´nska tajna mowa sprawiła, z˙ e tłuste palce nagle nabrały zwinno´sci. Czy mo˙zemy porozmawia´c otwarcie? zapytały palce cioci Pol. Jej gesty były pełne godno´sci, niemal archaiczne. Garion dostrzegał w nich pewien formalizm, nie widziany w znakach innych ludzi. Tak otwarcie, jak gdziekolwiek w tym siedlisku zarazy, odpowiedział Droblek. Masz dziwny akcent, pani. Jest w nim co´s, co chyba powinienem pami˛eta´c. . . Uczyłam si˛e tej mowy bardzo dawno temu, wyja´sniła. Oczywi´scie wiesz, kim jest naprawd˛e Radek z Boktoru. . . — Oczywi´scie — o´swiadczył gło´sno Droblek. — Wszyscy to wiedza.˛ Czasami nazywa siebie Ambarem z Kotu. To wtedy, kiedy załatwia interesy, które nie sa˛ legalne w s´cisłym sensie tego okre´slenia. — Mo˙ze sko´nczymy t˛e słowna˛ szermierk˛e? — zaproponowała spokojnie ciocia Pol. — Jestem pewna, z˙ e otrzymałe´s ju˙z instrukcje od króla Rhodara. Ta wymiana nic nie mówiacych ˛ zda´n jest troch˛e nu˙zaca. ˛ Twarz Drobleka pociemniała. — Przykro mi — o´swiadczył sztywno. — Potrzebuj˛e jednak czego´s wi˛ecej tytułem weryfikacji. — Nie bad´ ˛ z idiota,˛ Drobleku — huknał ˛ na niego Barak. — Popatrz dobrze. Jeste´s Alornem. Wiesz przecie˙z, kim jest ta dama. Drasanin spojrzał na cioci˛e Pol i nagle szeroko otworzył oczy. — To niemo˙zliwe — wyst˛ekał. — Czy wolisz, z˙ eby ci udowodniła? — zaproponował Hettar. Dom zadr˙zał od nagłego huku gromu. — Nie, nie — odmówił pospiesznie kupiec, wcia˙ ˛z gapiac ˛ si˛e na cioci˛e Pol. — Po prostu nie przyszło mi do głowy. . . to znaczy, nigdy. . . — zaplatał ˛ si˛e beznadziejnie. — Miałe´s jakie´s wie´sci od ksi˛ecia Kheldara albo mojego ojca? — zapytała ostro ciocia Pol. — Ojca? To znaczy. . . ? On te˙z w tym uczestniczy? — Doprawdy, Drobleku — zirytowała si˛e. — Czy ty nie wierzysz w wiadomo´sci, które ci przysłał król Rhodar? Droblek potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ jak człowiek, który próbuje uporzadkowa´ ˛ c my´sli. — Wybacz, lady Polgaro — przeprosił. — Po prostu mnie zaskoczyła´s. Trudno si˛e tak od razu przyzwyczai´c. Nie sadzili´ ˛ smy, z˙ e dotrzesz tak daleko na południe. — Jak z tego wynika, nie dotarły tu z˙ adne wie´sci od Kheldara ani od ojca? — Nie, pani. Ani słowa. Czy powinni tu by´c? — Tak mówili. Mieli albo tutaj na nas czeka´c, albo zostawi´c wiadomo´sc´ . — W Nyissie bardzo trudno jest gdziekolwiek przesła´c wie´sci — wytłumaczył kupiec. — Nie mo˙zna polega´c na ludziach. Ksia˙ ˛ze˛ i twój ojciec sa˛ mo˙ze niedaleko, a ich posłaniec pobładził ˛ w drodze. Kiedy´s wysłałem go´nca z informacja˛ do miejsca oddalonego od miasta nawet nie o trzydzie´sci mil. Dotarła po sze´sciu miesiacach. ˛ Nyissanin, który miał ja˛ przekaza´c, natrafił po drodze na k˛ep˛e pewnych jagód. Odnale´zli´smy go siedzacego ˛ w samym s´rodku tej k˛epy. Z u´smiechem. — Droblek skrzywił si˛e. — Mech go porastał — dodał. — Martwy? — zapytał Durnik. Droblek wzruszył ramionami. — Nie, po prostu bardzo szcz˛es´liwy. Jagody niezmiernie mu zasmakowały. Natychmiast zwolniłem go z pracy, ale chyba si˛e nie przejał. ˛ Z tego co wiem, wcia˙ ˛z jeszcze mo˙ze tam siedzie´c. — Jak rozbudowana jest twoja siatka w Sthiss Tor? — chciała wiedzie´c ciocia Pol. 179
Ze skromna˛ mina˛ Droblek rozło˙zył pulchne dłonie. — Udaje mi si˛e czasem natrafi´c tu czy tam na jaki´s strz˛ep informacji. Mam kilku ludzi w pałacu i ni˙zszego urz˛ednika w ambasadzie Tolnedry. Tolnedranie sa˛ bardzo dokładni — u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie. — Taniej wypada, je´sli to oni wykonuja˛ cała˛ robot˛e, a ja kupuj˛e informacje, które zdobyli. — Pod warunkiem, z˙ e mo˙zesz uwierzy´c w to, co ci mówia˛ — zauwa˙zył Hettar. — Nigdy nie przyjmuj˛e niczego za dobra˛ monet˛e. Tolnedra´nski ambasador wie, z˙ e kupiłem jego człowieka. Od czasu do czasu usiłuje podsuna´ ˛c mi jaki´s fałszywy trop. — Czy ambasador wie, z˙ e ty wiesz? — spytał Hettar. — Oczywi´scie — roze´smiał si˛e grubas. — Ale nie przypuszcza, z˙ e jestem s´wiadomy faktu, z˙ e on wie, z˙ e ja wiem — roze´smiał si˛e znowu. — To okropnie skomplikowane, prawda? — Jak wi˛ekszo´sc´ drasa´nskich rozgrywek — stwierdził Barak. — Czy mówi ci co´s imi˛e Zedar? — zapytała ciocia Pol. — Słyszałem o nim, oczywi´scie. — Czy porozumiewał si˛e z Salmissra? ˛ Kupiec zmarszczył brwi. — Nie mog˛e potwierdzi´c na pewno. Nie słyszałem o tym, ale to jeszcze nie znaczy, z˙ e si˛e nie kontaktowali. Nyissa to mroczne miejsce, a pałac Salmissry jest najbardziej mroczny w całym kraju. Nie uwierzyliby´scie, jakie rzeczy si˛e tam dzieja.˛ — Ja bym uwierzyła. I jeszcze w kilka, których nawet nie zaczałe´ ˛ s si˛e domy´sla´c. — Odwróciła si˛e do pozostałych. — Chyba stan˛eli´smy w martwym punkcie. Nie mo˙zemy si˛e ruszy´c, dopóki nie dowiemy si˛e czego´s o Silku i Starym Wilku. — Czy zechcecie skorzysta´c z go´sciny w moim domu? — zaprosił ich Droblek. — Zostaniemy raczej na statku kapitana Greldika — odparła. — Jak sam powiedziałe´s, Nyissa to mroczne miejsce. Jestem pewna, z˙ e tolnedra´nski ambasador kupił paru ludzi u ciebie. — Naturalnie — przyznał Droblek. — Ale wiem których. — Nie b˛edziemy ryzykowa´c. Jest kilka powodów, dla których wolimy unika´c Tolnedran. Zostaniemy na pokładzie i postaramy si˛e nie rzuca´c w oczy. Daj nam zna´c, gdy tylko ksia˙ ˛ze˛ Kheldar si˛e skontaktuje. — To jasne. Ale i tak musicie zaczeka´c, a˙z przestanie pada´c. Posłuchajcie tylko. Ulewa b˛ebniła gło´sno o dach. — Długo to potrwa? — chciał wiedzie´c Durnik. Droblek wzruszył ramionami. — Zwykle około godziny. O tej porze roku deszcz pada ka˙zdego popołudnia. — Przypuszczam, z˙ e ochładza troch˛e powietrze. — Nie za bardzo. Na ogół potem jest jeszcze gorzej. — Drasanin otarł chusta˛ pot z tłustej twarzy. — Jak mo˙zesz tu z˙ y´c? — nie rozumiał kowal. Droblek u´smiechnał ˛ si˛e ironicznie. — Otyli ludzie nie podró˙zuja˛ zbyt cz˛esto. Zarabiam bardzo du˙zo pieni˛edzy, a rozgrywka z ambasadorem Tolnedry pozwala zaja´ ˛c umysł. Nie jest tak z´ le, kiedy człowiek si˛e przyzwyczai. Pomaga, je´sli cz˛esto sobie to powtarzam. Potem siedzieli w milczeniu i nasłuchiwali b˛ebnienia deszczu.
Rozdział 25
Przez nast˛epne dni pozostawali na statku Greldika, czekajac ˛ na wiadomo´sc´ od pana Wilka i Silka. Ce’Nedra odzyskała siły i wyszła na pokład ubrana w jasna˛ tunik˛e Driad, która˛ Garion uznał za odrobin˛e tylko mniej s´miała˛ ni˙z suknie nyissa´nskich kobiet. Wy´smiała go jednak, gdy zasugerował, z˙ e powinna jeszcze co´s na siebie wło˙zy´c. Z uporem, od którego miał ch˛ec´ zgrzyta´c z˛ebami, podj˛eła nauk˛e czytania i pisania. Siedzieli razem w jakim´s zakatku ˛ pokładu i m˛eczyli si˛e nad nudnymi ksi˛egami o tolnedra´nskiej dyplomacji. Garion miał wra˙zenie, z˙ e nauka trwa cała˛ wieczno´sc´ , cho´c w istocie był bystrym chłopcem i chłonał ˛ wiedz˛e wyjatkowo ˛ szybko. Ce’Nedra, zbyt bezmy´slna, by go pochwali´c, niemal bez tchu wyczekiwała na ka˙zdy bład ˛ i wykorzystywała najdrobniejsza˛ okazj˛e, by wykpi´c ucznia. Blisko´sc´ dziewczyny i delikatne, aromatyczne perfumy rozpraszały go i pocił si˛e w równym stopniu od przypadkowych dotkni˛ec´ dłoni, ramienia czy biodra, co od upału. Oboje byli młodzi, wi˛ec ona była nietolerancyjna, a on uparty. Lepki, wilgotny z˙ ar sprawiał, z˙ e irytowali si˛e łatwo i lekcje cz˛esto ko´nczyły si˛e sprzeczkami. Pewnego ranka zobaczyli przy niedalekim nabrze˙zu czarny nyissa´nski statek z rejowym o˙zaglowaniem. Bryza niosła ku nim ohydny fetor. — Co tak cuchnie? — zapytał Garion jednego z marynarzy. — Statek niewolniczy — odparł ponuro Cherek, wskazujac ˛ r˛eka.˛ — Na morzu mo˙zna je wyczu´c z dwudziestu mil. Garion spojrzał na brzydki czarny okr˛et i zadr˙zał. Barak z Mandorallenem spacerowali wła´snie po pokładzie i stan˛eli przy relingu obok Gariona. — Wyglada ˛ jak płaskodenna łódka — stwierdził Barak z gł˛eboka˛ pogarda.˛ Był nagi do pasa, a pot˛ez˙ ny tors ociekał potem. — I cuchnie jak otwarty s´ciek — poskar˙zył si˛e. — Przydałby mu si˛e solidny po˙zar. — Straszny to handel, lordzie Baraku — westchnał ˛ Mandorallen. — Od niezliczonych stuleci Nyissa bogaci si˛e na ludzkim nieszcz˛es´ciu. — Czy to drasa´nskie nabrze˙ze? — Oczy Baraka zw˛eziły si˛e gro´znie. — Nie — wyja´snił Garion. — Marynarze mówili, z˙ e wszystko po tamtej stronie nale˙zy do Nyissy. — To fatalnie — mruknał ˛ pot˛ez˙ ny Cherek. Grupa ludzi w kolczugach i czarnych płaszczach wmaszerowała na nabrze˙ze, gdzie przycumowano niewolniczy statek. Zatrzymała si˛e obok rufy. — Ojoj! — zawołał Barak. — Gdzie Hettar? — Pod pokładem — odparł chłopiec. — O co chodzi? — Trzeba na niego uwa˙za´c. Ci tam to Murgowie.
181
Nyissa´nscy marynarze z ogolonymi głowami otworzyli klap˛e i rzucili w głab ˛ ładowni kilka szorstkich polece´n. Na pokład wolno wychodzili przygn˛ebieni ludzie. Ka˙zdy miał z˙ elazna˛ obro˙ze˛ , a długi ła´ncuch spinał je razem. Mandorallen zesztywniał na moment i zaczał ˛ przeklina´c. — Co si˛e stało? — zapytał Barak. — Arendowie! — wykrzyknał ˛ rycerz. — Słyszałem o tym, ale zaprawd˛e nie chciałem wierzy´c. — O czym słyszałe´s? — Straszne pogłoski od kilku ju˙z lat kra˙ ˛za˛ po Arendii — wyja´snił blady z w´sciekło´sci Mandorallen. — Podobno niektórzy szlachcice bogaca˛ si˛e czasem, sprzedajac ˛ Nyissanom swych poddanych. — Wyglada ˛ na to, z˙ e to nie tylko pogłoski — zauwa˙zył Barak. — Tam — warknał ˛ Mandorallen. — Widzicie godło na tunice tego człowieka? To herb barona Vo Toral. Sławna jest jego rozrzutno´sc´ , nie sadziłem ˛ wszak˙ze, z˙ e to człek bez honoru. Ogłosz˛e to publicznie, gdy tylko do Arendii powróc˛e. — A co ci z tego przyjdzie? — B˛edzie zmuszony mnie wyzwa´c. Na jego ciele wyka˙ze˛ jego łajdactwa. — Poddany czy niewolnik. . . — Barak wzruszył ramionami. — Co za ró˙znica. — Ci ludzie maja˛ swoje prawa — przekonywał go Mandorallen. — Ich pan ma obowiazek ˛ dba´c o nich i ochrania´c. Tego wymaga od nas rycerskie s´lubowanie. Ta podła sprzeda˙z okryła cieniem honor ka˙zdego arendzkiego rycerza. Nie spoczn˛e, póki nie uwolni˛e niegodnego barona od jego haniebnego z˙ ywota. — Ciekawy pomysł — przyznał Barak. — Mo˙ze si˛e z toba˛ wybior˛e. Na pokład wyszedł Hettar i Barak natychmiast stanał ˛ przy nim. Zaczał ˛ tłumaczy´c co´s cicho, trzymajac ˛ mocno rami˛e Algara. — Niech troch˛e poskacza˛ — rozkazał chrapliwie który´s z Murgów. — Chc˛e sprawdzi´c, czy który nie utyka. Pot˛ez˙ ny Nyissanin rozwinał ˛ długi bicz i zaczał ˛ zr˛ecznie uderza´c w nogi skutych ludzi. Niewolnicy podskakiwali rozpaczliwie. — Psiakrew! — zaklał ˛ Mandorallen. Zacisnał ˛ palce na relingu, a˙z zbielały kostki. — Spokojnie — ostrzegł Garion. — Ciocia Pol mówi, z˙ e nie powinni´smy si˛e pokazywa´c. — To nie do zniesienia! — krzyknał ˛ rycerz. Ła´ncuch wia˙ ˛zacy ˛ niewolników był stary i przerdzewiały. Gdy jeden z nich potknał ˛ si˛e i upadł, p˛ekło ogniwo i nieszcz˛es´nik stwierdził nagle, z˙ e jest wolny. Ze zwinno´scia˛ zrodzona˛ z rozpaczy poderwał si˛e na nogi, zrobił dwa szybkie kroki i skoczył z nabrzez˙ a w m˛etne wody rzeki. — Człowieku, tutaj! — zawołał Mandorallen. Pot˛ez˙ ny Nyissanin z batem za´smiał si˛e szorstko i wskazał uciekajacego ˛ niewolnika. — Patrzcie — powiedział. — Zatrzymaj go, durniu — warknał ˛ jeden z Murgów. — Płaciłem za niego złotem. — Za pó´zno. — Nyissanin spojrzał na niego z nieprzyjemnym u´smiechem. — Patrz. Płynacy ˛ wrzasnał ˛ nagle i zniknał ˛ pod powierzchnia.˛ Kiedy si˛e wynurzył, jego ramiona i twarz pokrywały o´slizgłe, długie na stop˛e pijawki, od których roiło si˛e w tych wodach. M˛ez˙ czyzna odrywał je, wyszarpujac ˛ kawałki ciała. Murgowie wybuchn˛eli s´miechem. Umysł Gariona eksplodował. Chłopiec skoncentrował si˛e i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e w stron˛e nabrze˙za, tu˙z obok ich statku. — Bad´ ˛ z tam! — powiedział. 182
Miał wra˙zenie, z˙ e przepływa przez niego ogromna fala energii. Prawie nieprzytomny, zatoczył si˛e na Mandorallena. Huk w głowie ogłuszał. Nagle skr˛ecajacy ˛ si˛e i pokryty pijawkami niewolnik le˙zał na brzegu. Chłopiec poczuł niezno´sne wyczerpanie; upadłby, gdyby nie Mandorallen. — Gdzie on zniknał? ˛ — Barak nadal obserwował spieniona˛ powierzchni˛e rzeki w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila˛ był niewolnik. — Utonał? ˛ Mandorallen bez słowa wskazał dr˙zac ˛ a˛ dłonia˛ nieszcz˛es´nika, który wcia˙ ˛z poruszał si˛e słabo na drasa´nskim nabrze˙zu, mniej wi˛ecej dwadzie´scia jardów przed dziobem statku. Barak spojrzał na niewolnika, potem znowu na rzek˛e. Zamrugał oszołomiony. Niewielka łód´z z czterema Nyissanami u wioseł odbiła od tamtego nabrze˙za i wolno płyn˛eła w stron˛e okr˛etu Greldika. Na dziobie stał wysoki Murgo z zagniewana˛ twarza.˛ — Jest u was moja własno´sc´ ! — krzyknał ˛ przez dzielac ˛ a˛ ich wod˛e. — Natychmiast oddajcie mi niewolnika. — Mo˙ze tu przyjdziesz i sam go zabierzesz, Murgu? — odpowiedział Barak, puszczajac ˛ rami˛e Hettara. Algar przeszedł na burt˛e, zatrzymujac ˛ si˛e tylko, by podnie´sc´ długi bosak. — Czy b˛ed˛e mógł odej´sc´ nie napastowany? — zapytał z powatpiewaniem ˛ Murgo. — Czemu nie zejdziesz na lad? ˛ Przedyskutujemy t˛e spraw˛e — zaproponował uprzejmie Barak. — Naruszacie moje prawo własno´sci. — Ale˙z skad. ˛ Oczywi´scie, sytuacja prawna jest dosy´c delikatna. To nabrze˙ze jest terytorium Drasni, a w Drasni niewolnictwo jest zakazane. A skoro tak, ten człowiek ju˙z do ciebie nie nale˙zy. — Sprowadz˛e ludzi — zagroził Murgo. — Je´sli trzeba, odbierzemy go siła.˛ — Obawiam si˛e, z˙ e b˛edziemy musieli to uzna´c za inwazj˛e na terytorium Alornów — ostrzegł z demonstracyjnym z˙ alem Barak. — Pod nieobecno´sc´ naszych drasa´nskich kuzynów b˛edziemy wła´sciwie zmuszeni, by podja´ ˛c odpowiednie kroki w obronie tego nabrze˙za. Co o tym sadzisz, ˛ Mandorallenie? — Twoje rozumowanie wyjatkow ˛ a˛ odznacza si˛e precyzja,˛ panie — odparł rycerz. — Powszechny obyczaj nakłada na ludzi honoru moralny obowiazek ˛ obrony posiadłos´ci krewniaków pod ich nieobecno´sc´ . — No wła´snie — o´swiadczył Murgowi Barak. — Mój przyjaciel jest Arendem, wi˛ec w tej materii człowiekiem neutralnym. Musimy chyba przyja´ ˛c jego interpretacj˛e sporu. Marynarze Greldika wspinali si˛e ju˙z po takielunku i zwisali na linach jak wielkie, zło´sliwe małpy. Bawili si˛e bronia˛ i u´smiechali gro´znie, patrzac ˛ na intruza. — Jest jeszcze jeden sposób — stwierdził złowró˙zebnie Murgo. Garion poczuł, jak zaczyna tworzy´c si˛e moc. Słaby d´zwi˛ek rozbrzmiewał echem w jego głowie. Chłopiec wyprostował si˛e, opierajac ˛ dłonie o reling. Odczuwał potworna˛ słabo´sc´ , ale opanował si˛e i spróbował zebra´c siły. — Do´sc´ ju˙z tego — poleciła surowo ciocia Pol. Wyszła na pokład razem z Durnikiem i Ce’Nedra.˛ — Prowadzili´smy tylko dyskusj˛e na tematy prawne — wyja´snił niewinnie Barak. — Wiem, co robili´scie — warkn˛eła. Lodowatym wzrokiem spojrzała ponad pasem wody na łód´z Murga. — Lepiej stad ˛ odejd´z — poradziła. — Musz˛e najpierw co´s odebra´c — odparł tamten. — Na twoim miejscu nie upierałabym si˛e. — Zobaczymy. 183
Wyprostował si˛e i zaczał ˛ mrucze´c jakby do siebie, poruszajac ˛ r˛ekami w serii złoz˙ onych gestów. Garion poczuł, z˙ e co´s go odpycha — prawie jak wiatr, cho´c powietrze było zupełnie nieruchome. — Staraj si˛e nie pomyli´c — poradziła spokojnie ciocia Pol. — Je´sli zapomnisz cho´cby najdrobniejszy fragment, wszystko wybuchnie ci w twarz. Człowiek w łódce zamarł, a po jego obliczu przemknał ˛ wyraz niepokoju. Tajemniczy wiatr ustał. Murgo zaczał ˛ od nowa i całkowicie skoncentrowany kre´slił w powietrzu jakie´s wzory. — Tak si˛e to robi, Grolimie — ciocia Pol lekko poruszyła dłonia,˛ a Garion poczuł nagły podmuch: jakby odpychajacy ˛ go wiatr odwrócił si˛e nagle i powiał w przeciwnym kierunku. Murgo zamachał r˛ekami, potknał ˛ si˛e i upadł na dno łodzi, która odpłyn˛eła kilka jardów do tyłu, jak gdyby kto´s pchnał ˛ ja˛ mocno. Grolim podniósł si˛e na łokciu. Miał wytrzeszczone oczy i s´miertelnie blada˛ twarz. — Wracaj do swego pana, psie — rzuciła jadowicie ciocia Pol. — Niech ci˛e wychłoszcze za to, z˙ e nie opanowałe´s nale˙zycie lekcji. Grolim przemówił nerwowo do Nyissan u wioseł, a ci zawrócili natychmiast. — Dojrzewała nam tu s´liczna mała bitwa, Polgaro — poskar˙zył si˛e Barak. — Musiała´s wszystko popsu´c? — Mo˙ze by´s tak wydoro´slał — rzuciła oboj˛etnie. Potem spojrzała na Gariona; oczy jej płon˛eły, a biały lok nad czołem był struga˛ ognia. — Ty idioto! Najpierw nie chcesz słucha´c z˙ adnych instrukcji, a potem atakujesz jak w´sciekły byk! Czy masz chocia˙z poj˛ecie, jaki zgiełk wywołuje translokacja? Zawiadomiłe´s o naszej obecno´sci ka˙zdego Grolima w Sthiss Tor! — On umierał. — Chłopiec bezradnie wskazał le˙zacego ˛ na brzegu niewolnika. — Musiałem co´s zrobi´c. — Był trupem ju˙z w chwili, kiedy dotknał ˛ wody — odparła zimno. — Spójrz na niego. Niewolnik zesztywniał w s´miertelnym cierpieniu. Głow˛e miał wykr˛econa,˛ ciało wygi˛ete w łuk i szeroko otwarte usta. Najwyra´zniej był martwy. — Co mu si˛e stało? — Garion poczuł nagle mdło´sci. — Te pijawki sa˛ jadowite. Ukaszeniami ˛ parali˙zuja˛ ofiary, a potem karmia˛ si˛e nimi. Serce tego nie wytrzymało. Dla umarłego zdradziłe´s nas przed Grolimami. ˙ jeszcze, kiedy to zrobiłem — protestował Garion. — Krzyczał o pomoc. — Zył Był w´sciekły bardziej ni˙z kiedykolwiek w z˙ yciu. — Nie mo˙zna było mu pomóc — odparła lodowato, wr˛ecz brutalnie. — Co z ciebie za potwór? — zapytał przez zaci´sni˛ete z˛eby. — Czy nie masz uczu´c? Pozwoliłaby´s mu umrze´c, tak? — Nie sadz˛ ˛ e, by była to odpowiednia chwila i miejsce na takie rozmowy. — Nie. To jest odpowiednia chwila, ciociu, wła´snie ta. Nie jeste´s nawet człowiekiem, wiesz? Odrzuciła´s swoje człowiecze´nstwo tak dawno, z˙ e nawet nie pami˛etasz, kiedy to było. Masz cztery tysiace ˛ lat. Całe nasze z˙ ycie przemija, gdy ty mrugniesz okiem. Jeste´smy dla ciebie zabawa,˛ rozrywka˛ na krótki czas. Dla własnej przyjemnos´ci manipulujesz nami jak kukiełkami. No wi˛ec ja nie chc˛e ju˙z by´c sterowany. Mi˛edzy nami wszystko sko´nczone. Prawdopodobnie posunał ˛ si˛e dalej, ni˙z zamierzał, ale gniew w nim wezbrał i słowa jakby wyrywały si˛e same, zanim zda˙ ˛zył je powstrzyma´c. Patrzyła na niego z twarza˛ tak blada,˛ jakby ja˛ nagle uderzył. Po chwili si˛e opanowała. — Ty głupi dzieciaku — powiedziała głosem tym straszniejszym, z˙ e zupełnie cichym. — Sko´nczone? Miedzy nami? Nigdy nie zdołasz poja´ ˛c, co musiałam uczyni´c, 184
by sprowadzi´c ci˛e na ten s´wiat. Przez ponad tysiac ˛ lat byłe´s moja˛ jedyna˛ troska.˛ Dla ciebie prze˙zyłam strat˛e i ból tak wielkie, z˙ e nigdy nie zdołasz zrozumie´c, co te słowa naprawd˛e moga˛ oznacza´c. Dla ciebie z˙ yłam w n˛edzy i ubóstwie po kilkaset lat z rz˛edu. Dla ciebie oddałam własna˛ siostr˛e, która˛ kochałam bardziej ni˙z swoje z˙ ycie. Dla ciebie przeszłam przez ogie´n i przez rozpacz dziesi˛ec´ razy gorsza˛ od płomieni. I ty my´slisz, z˙ e to była zabawa? Jaka´s bezcelowa rozrywka? Sadzisz, ˛ z˙ e wszystko, co robiłam dla ciebie przez tysiac ˛ lat i wi˛ecej, przyszło mi bez trudu? Mi˛edzy nami nigdy nic si˛e nie sko´nczy, Belgarionie. Nigdy! Je´sli to konieczne, b˛edziemy razem a˙z po kres dni. Nigdy nie b˛edzie sko´nczone. Zbyt wiele jeste´s mi winien! Zaległa przera˙zajaca ˛ cisza. Pozostali, zaszokowani z˙ arem słów cioci Pol, spogladali ˛ najpierw na nia,˛ potem na Gariona. Nie mówiac ˛ nic wi˛ecej, ciocia Pol odwróciła si˛e i zeszła pod pokład. Garion rozejrzał si˛e bezradnie, nagle straszliwie zawstydzony i straszliwie samotny. — Przecie˙z musiałem to zrobi´c. Prawda? — zapytał, nie zwracajac ˛ si˛e do nikogo. Sam nie był pewien, o co wła´sciwie pyta. Wszyscy na niego patrzeli, ale nikt nie odpowiedzi na pytanie.
Rozdział 26
Po południu znowu napłyn˛eły chmury, a grom zahuczał z oddali, gdy tylko deszcz lunał ˛ na parujace ˛ miasto. Popołudniowa burza zaczynała si˛e chyba codziennie o tej samej porze i zda˙ ˛zyli si˛e ju˙z do niej przyzwyczai´c. Wszyscy zeszli na dół i piekli si˛e w upale, a deszcz b˛ebnił o pokład. Garion siedział sztywno, oparty plecami o d˛ebowa˛ wr˛eg˛e okr˛etu i obserwował cioci˛e Pol. Twarz miał uparta˛ i oczy pełne zaci˛eto´sci. Nie zwracała na niego uwagi i rozmawiała cicho z Ce’Nedra.˛ W luku stanał ˛ kapitan Greldik. Twarz i broda ociekały mu woda.˛ — Przyszedł ten Drasanin, Droblek — oznajmił. — Mówi, z˙ e ma wa˙zna˛ wiadomo´sc´ . — Przy´slij go — poprosił Barak. Droblek przecisnał ˛ swe pot˛ez˙ ne cielsko przez waski ˛ otwór. Był zupełnie przemoczony i stał kapiac ˛ woda˛ na podłog˛e. Wytarł twarz. — Mokro na dworze — o´swiadczył. — Zauwa˙zyli´smy — odparł Hettar. — Otrzymali´smy wiadomo´sc´ . — Droblek zwrócił si˛e do cioci Pol. — Od ksi˛ecia Kheldara. — Wreszcie — odetchn˛eła. — On i Belgarath płyna˛ w dół rzeki. O ile mogłem zrozumie´c, b˛eda˛ tu za kilka dni, najwy˙zej tydzie´n. Posłaniec nie był zbyt dokładny. Ciocia Pol spojrzała pytajaco. ˛ — Goraczka ˛ — wyja´snił Droblek. — To Drasanin, wi˛ec mo˙zna na nim polega´c. Jeden z moich agentów na placówce handlowej w gł˛ebi kraju. Ale złapał jaka´ ˛s zaraz˛e, których pełno w tym cuchnacym ˛ bagnie. Teraz troch˛e majaczy. Mamy nadziej˛e, z˙ e za dzie´n, mo˙ze dwa zdusimy goraczk˛ ˛ e i dowiemy si˛e czego´s sensownego. Przybyłem tutaj, gdy tylko ogólnie zrozumiałem, o co chodzi w tej wiadomo´sci. My´slałem, z˙ e b˛edziecie chcieli wiedzie´c jak najszybciej. — Jeste´smy ci wdzi˛eczni za trosk˛e. — Posłałbym słu˙zacego, ˛ ale w Sthiss Tor wiadomo´sci cz˛esto nie docieraja˛ na miejsce, a słu˙zba potrafi wszystko pokr˛eci´c. — U´smiechnał ˛ si˛e nagle. — Oczywi´scie, to nie jest prawdziwy powód. — Oczywi´scie. — Ciocia Pol odpowiedziała u´smiechem. — Grubi ludzie przejawiaja˛ skłonno´sc´ do siedzenia na miejscu i pozwalaja,˛ by inni chodzili w ich imieniu. Jednak ton wiadomo´sci króla Rhodara sugerował, z˙ e wasza misja jest mo˙ze najwa˙zniejsza˛ rzecza,˛ jaka w tej chwili dzieje si˛e na s´wiecie. Chciałem mie´c w niej swój udział. — Skrzywił si˛e. — Chyba wszyscy od czasu do czasu stajemy si˛e dziecinni.
186
— Jak powa˙zny jest stan zdrowia posła´nca? — zapytała ciocia Pol. Droblek wzruszył ramionami. — Kto to wie? Połowa chorób w Nyissie nie ma nawet nazw i wła´sciwie nie potrafimy ich od siebie odró˙zni´c. Czasami ludzie umieraja˛ bardzo szybko, czasami goraczka ˛ ciagnie ˛ si˛e tygodniami. A czasem kto´s nawet wyzdrowieje. Mo˙zemy tylko dba´c o wygod˛e chorego i czeka´c, co z tego wyniknie. — Pójd˛e tam zaraz. — Wstała. — Durniku, mógłby´s przynie´sc´ z naszych baga˙zy t˛e zielona˛ sakw˛e? B˛ed˛e potrzebowała ziół. — Ryzykujesz zara˙zenie, pani — ostrzegł Droblek. — To niezbyt rozsadne. ˛ — Nic mi nie grozi. Chc˛e porozmawia´c z tym posła´ncem, a wyleczenie go jest jedyna˛ metoda˛ uzyskania jakichkolwiek informacji. — Durnik i ja pójdziemy z toba˛ — zaofiarował si˛e Barak. Spojrzała na niego z uwaga.˛ — Eskorta na pewno ci nie zaszkodzi — przekonywał. — Jak chcecie. — Wło˙zyła płaszcz i naciagn˛ ˛ eła kaptur. — To mo˙ze potrwa´c cała˛ noc — uprzedziła Greldika. — W mie´scie sa˛ Grolimowie, wi˛ec niech marynarze uwa˙zaja.˛ Po´slij na wacht˛e kilku trze´zwych. — Trze´zwych, pani? — powtórzył niewinnie. — Słyszałam s´piew z kwater załogi, kapitanie — odparła nieco sztywno. — Cherekowie nie s´piewaja,˛ je´sli nie sa˛ pijani. Lepiej zaszpuntuj na dzisiaj baryłki ale. Mo˙zemy i´sc´ , Drobleku? — Oczywi´scie, pani. — Grubas posłał Greldikowi porozumiewawcze spojrzenie. Kiedy wyszli, Garion poczuł ulg˛e. M˛eczył go ju˙z wysiłek demonstrowania urazy w obecno´sci cioci Pol. Znalazł si˛e w trudnej sytuacji. Groza i odraza do siebie, jaka˛ odczuwał od dnia, gdy w Lesie Driad skierował straszliwy płomie´n na Chamdara, były coraz silniejsze i wreszcie stały si˛e nie do zniesienia. Z l˛ekiem czekał ka˙zdej nocy, gdy˙z zawsze prze˙zywał taki sam koszmar. Co noc widział, jak Chamdar ze zw˛eglona˛ twarza˛ wyciaga ˛ r˛ek˛e, błagajac ˛ „Panie, łaski”. I co noc widział straszny płomie´n, jaki trysnał ˛ z jego własnej dłoni w odpowiedzi na pro´sb˛e tamtego. W tym ogniu spłon˛eła nienawi´sc´ , jaka˛ niósł w sobie od Val Alorn. Zemsta była tak absolutna, z˙ e w z˙ aden sposób nie mógł skry´c si˛e przed odpowiedzialno´scia.˛ Poranny wybuch gniewu skierowany był bardziej przeciwko niemu samemu ni˙z przeciw cioci Pol. Nazwał ja˛ potworem, ale to potwora w sobie nienawidził. Przera˙zajacy ˛ katalog tego, co przecierpiała dla niego przez niezliczone lata, a tak˙ze pasja, z jaka˛ mówiła — dowód, z˙ e słowa Gariona sprawiły ból — rozdzierały mu dusz˛e. Wstydził si˛e, wstydził tak bardzo, z˙ e nie s´miał nawet popatrze´c przyjaciołom w oczy. Siedział samotny, z pustym spojrzeniem, a słowa cioci Pol rozbrzmiewały echem w jego my´slach. Burza mijała i deszcz osłabł ju˙z wyra´znie. Drobne plu´sni˛ecia kropel znaczyły m˛etna˛ powierzchni˛e rzeki. Niebo zacz˛eło si˛e przeja´snia´c, a sło´nce opadło w kł˛eby chmur, barwiac ˛ je gniewna˛ czerwienia.˛ Garion wyszedł na pokład, by w samotno´sci zmaga´c si˛e z niespokojnym sumieniem. Po chwili usłyszał za soba˛ lekkie kroki. — Pewnie jeste´s z siebie dumny? — spytała zaczepnie Ce’Nedra. — Zostaw mnie w spokoju. — Nic z tego. Mam zamiar wytłumaczy´c ci dokładnie, co wszyscy my´slimy o twoim porannym wystapieniu. ˛ — Nie chc˛e tego słysze´c. — To szkoda. Bo i tak ci powiem. — Nie b˛ed˛e słuchał.
187
— Owszem, b˛edziesz. — Chwyciła go za rami˛e i odwróciła twarza˛ do siebie. Oczy jej płon˛eły, a drobna twarzyczka wyra˙zała wielki gniew. — To, co zrobiłe´s, jest niewybaczalne. Twoja ciocia wychowywała ci˛e od małego. Była dla ciebie matka.˛ — Moja matka nie z˙ yje. — Lady Polgara jest jedyna˛ matka,˛ jaka˛ znałe´s. I jak jej dzi˛ekujesz? Nazwałe´s ja˛ potworem. Oskar˙zyłe´s, z˙ e nie ma uczu´c. — Nie słucham ci˛e! — zawołał Garion. Zakrył dło´nmi uszy, cho´c wiedział, z˙ e to dziecinne, a nawet infantylne. Ksi˛ez˙ niczka Ce’Nedra zawsze jako´s przywoływała w nim to, co najgorsze. — Zabierz r˛ece! — rozkazała d´zwi˛ecznym głosem. — Wysłuchasz mnie, cho´cbym miała krzycze´c. Przera˙zony, z˙ e naprawd˛e to zrobi, Garion opu´scił dłonie. — Nosiła ci˛e na r˛ekach, kiedy byłe´s mały — mówiła dalej Ce’Nedra, jakby wiedziała, gdzie jest najczulszy punkt zranionego sumienia chłopca. — Obserwowała twoje pierwsze kroki. Karmiła ci˛e i pilnowała. Pocieszała, kiedy si˛e bałe´s albo byłe´s chory. Czy tak zachowuje si˛e potwór? Czy wiesz, z˙ e ona stale na ciebie patrzy? Wystarczy, z˙ e si˛e potkniesz, a niemal wyciaga ˛ r˛ek˛e, by ci˛e podtrzyma´c. Widziałam, jak ci˛e przykrywa, kiedy s´pisz. Czy tak wyglada ˛ kto´s, kto nie ma uczu´c? — Mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz — odpowiedział Garion. — Prosz˛e, zostaw mnie samego. — Prosz˛e? — powtórzyła drwiaco. ˛ — Có˙z za niezwykła chwila, z˙ e akurat teraz przypomniałe´s sobie o grzeczno´sci. Nie pami˛etam, z˙ eby´s rano mówił „prosz˛e”. Nie słyszałam ani jednego „prosz˛e”. Zreszta˛ „dzi˛ekuj˛e” te˙z nie. Wiesz, kim jeste´s, Garionie? Rozpuszczonym smarkaczem. ˙ Tego ju˙z było za wiele. Zeby ta samolubna, uparta ksi˛ez˙ niczka s´miała jego nazwa´c rozpuszczonym smarkaczem? Tego Garion nie mógł znie´sc´ . Rozw´scieczony, zaczał ˛ krzycze´c. Wi˛ekszo´sc´ gło´snych wypowiedzi była zupełnie niezrozumiała, ale sam krzyk poprawiał mu nastrój. Zacz˛eli od wzajemnych oskar˙ze´n, lecz dyskusja szybko przeszła na przezwiska. Ce’Nedra chrypiała jak przekupka z Camaaru, a głos Gariona zgrzytał i c´ wierkał na zmian˛e m˛eskim barytonem i chłopi˛ecym tenorem. Wygra˙zali sobie palcami i krzyczeli. Ce’Nedra tupała nogami, a Garion wymachiwał ramionami. Ogólnie rzecz biorac, ˛ była to znakomita sprzeczka. Kiedy si˛e sko´nczyła, Garion czuł si˛e o wiele lepiej. Wywrzaskiwanie obelg było niewinna˛ rozrywka˛ wobec strasznych rzeczy, jakie powiedział rano cioci Pol. Pozwoliło nieszkodliwie rozładowa´c zmieszanie i gniew. Pod koniec, jak zwykle, Ce’Nedra uciekła si˛e do płaczu i odbiegła, a on poczuł si˛e nie tyle zawstydzony, ile raczej jak dure´n. Dasał ˛ si˛e jeszcze chwil˛e, mruczac ˛ pod nosem wyjatkowo ˛ udane obelgi, których nie zda˙ ˛zył wykorzysta´c, potem westchnał ˛ i w zadumie stanał ˛ przy relingu, by patrze´c, jak noc spowija ociekajace ˛ wilgocia˛ miasto. Cho´c nigdy by tego nie przyznał, nawet wobec siebie, był wdzi˛eczny ksi˛ez˙ niczce. Ten absurdalny wybuch rozja´snił mu umysł. Teraz widział wyra´znie, z˙ e winien jest cioci Pol przeprosiny. Zaatakował ja,˛ pchany wyrzutami sumienia, próbujac ˛ jako´s obarczy´c ja˛ wina.˛ Tymczasem w z˙ aden sposób nie mógł zrzuci´c z siebie odpowiedzialno´sci. Pogodził si˛e z tym i od razu poczuł lepiej. Zapadał mrok. Tropikalna noc była ciemna, a z bagiennych bezdro˙zy dobiegał zapach gnijacej ˛ ro´slinno´sci i st˛echłej wody. Jaki´s zło´sliwy owad wpełzł pod tunik˛e i zaczał ˛ gry´zc´ mi˛edzy łopatkami, gdzie Garion nie mógł dosi˛egna´ ˛c. Nie było z˙ adnego ostrze˙zenia — najmniejszego d´zwi˛eku, zakołysania statku, poczucia zagro˙zenia. Kto´s chwycił go z tyłu za ramiona, kto´s zasłonił usta i nos wilgotna˛
188
szmatka.˛ Próbował walczy´c, ale trzymajace ˛ go r˛ece były zbyt silne. Chciał skr˛eci´c głow˛e i zawoła´c o pomoc. Szmatka pachniała dziwnie — duszacym ˛ jakby, przesyconym mdlac ˛ a˛ słodycza˛ aromatem. Czuł senno´sc´ i coraz słabiej stawiał opór. Raz jeszcze spróbował si˛e wyrwa´c, a potem senno´sc´ zwyci˛ez˙ yła i Garion osunał ˛ si˛e w nie´swiadomo´sc´ .
Rozdział 27
Szli jakim´s długim korytarzem. Garion całkiem wyra´znie widział kamienne płyty podłogi. Trzech m˛ez˙ czyzn niosło go twarza˛ w dół, a głowa kiwała mu si˛e i podskakiwała bole´snie. Usta miał suche i wcia˙ ˛z czuł ten duszacy, ˛ słodki zapach, jaki przesycał szmatk˛e, która˛ przycisn˛eli mu do twarzy. Podniósł głow˛e i spróbował si˛e rozejrze´c. — Obudził si˛e — oznajmił człowiek, trzymajacy ˛ jego rami˛e. — Nareszcie — mruknał ˛ inny. — Za długo trzymałe´s mu tampon przy twarzy, Issusie. — Wiem, co robi˛e — odparł pierwszy. — Połó˙zcie go. — Potrafisz usta´c? — zapytał Gariona. Szczecina porastała jego ogolona˛ czaszk˛e, a długa blizna biegła od czoła do brody wprost przez pomarszczony, pusty oczodół. Przewiazana ˛ w pasie szata była brudna i poplamiona. — Wstawaj — rozkazał sycza˛ cym głosem. Tracił ˛ Gariona noga.˛ Chłopiec spróbował si˛e podnie´sc´ . Kolana mu dr˙zały, wi˛ec podparł si˛e r˛eka˛ o mur. Kamienie były zimne i pokryte jakby ple´snia.˛ — Poprowad´zcie go — polecił Issus dwóm pozostałym. Chwycili Gariona pod r˛ece i wpół niosac, ˛ wpół ciagn ˛ ac ˛ ruszyli wilgotnym korytarzem za jednookim. W ko´ncu dotarli do miejsca, które przypominało nie tyle pokój, co raczej spory plac pod dachem. Pot˛ez˙ ne rze´zbione filary podtrzymywały wysoki strop, a małe lampki oliwne zwisały na ła´ncuchach lub stały na kamiennych półkach w filarach. Garion dostrzegł jaki´s ruch: grupy ludzi w wielokolorowych szatach sun˛eły z miejsca na miejsce, pogra˙ ˛zone w sennym ot˛epieniu. — Ty — warknał ˛ Issus do pulchnego młodego człowieka o rozmarzonych oczach. — Powiedz Sadiemu, głównemu eunuchowi, z˙ e mamy chłopca. — Sam mu powiedz — odparł piskliwym głosem zaczepiony. — Nie przyjmuj˛e rozkazów od takich jak ty, Issusie. Issus zdzielił go w twarz. — Uderzyłe´s mnie! — zawył pulchny młodzian, si˛egajac ˛ dłonia˛ do ust. — Warga mi teraz krwawi. . . widzisz? — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, by pokaza´c krew. — Je´sli nie zrobisz tego, co ci kazałem, poder˙zn˛e twoje tłuste gardło — o´swiadczył Issus chłodnym, oboj˛etnym tonem. — Poskar˙ze˛ Sadiemu, co tu wyczyniasz. — Prosz˛e bardzo. A skoro ju˙z tam b˛edziesz, powiedz mu przy okazji, z˙ e mamy tego chłopaka, którego chciała królowa. Pulchny młody człowiek odszedł pospiesznie. — Eunuchy! — mruknał ˛ pogardliwie jeden z m˛ez˙ czyzn trzymajacych ˛ Gariona. — Sa˛ z nich pewne korzy´sci — za´smiał si˛e chrapliwie drugi. — Bra´c chłopaka — rozkazał Issus. — Sadi nie lubi czeka´c.
190
Pociagn˛ ˛ eli Gariona przez o´swietlona˛ hal˛e. Kilku n˛edznie wygladaj ˛ acych ˛ m˛ez˙ czyzn o splatanych ˛ włosach i brodach siedziało skutych razem na podłodze. — Wody — wychrypiał jeden z nich. — Błagam. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. Issus zatrzymał si˛e i popatrzył zdumiony. — Dlaczego on ciagle ˛ ma j˛ezyk? — zapytał pilnujacego ˛ wi˛ez´ niów stra˙znika. Ten wzruszył ramionami. — Nie mieli´smy czasu si˛e tym zaja´ ˛c. — Znajd´z chwil˛e. Je´sli który´s z kapłanów usłyszy, z˙ e on gada, wezma˛ ci˛e na przesłuchanie. A to ci si˛e nie spodoba. — Nie boj˛e si˛e kapłanów — odparł stra˙znik, ale nerwowo obejrzał si˛e przez rami˛e. — Lepiej si˛e bój — poradził mu Issus. — I napój te zwierzaki. Martwe nikomu nie przyniosa˛ po˙zytku. Ruszył dalej, a za nim dwaj m˛ez˙ czy´zni prowadzacy ˛ Gariona. W zacienionym obszarze mi˛edzy dwoma filarami zatrzymał si˛e znowu. — Z drogi — rzucił czemu´s le˙zacemu ˛ w mroku. Stwór poruszył si˛e niech˛etnie. Garion spostrzegł z odraza,˛ z˙ e jest to wielki wa˙ ˛z. — Wracaj na miejsce, do innych — polecił gadowi Issus. Wskazał słabo o´swietlony zakatek, ˛ gdzie g˛esta masa jakby falowała, poruszajac ˛ si˛e wolno. Wa˙ ˛z, który zagrodził im drog˛e, wysunał ˛ na Issusa j˛ezyk i wijac ˛ si˛e poda˙ ˛zył, gdzie mu nakazano. — Kiedy´s który´s ci˛e ukasi, ˛ Issusie — ostrzegł jeden z m˛ez˙ czyzn. — Nie lubia,˛ gdy si˛e im rozkazuje. Issus lekcewa˙zaco ˛ wzruszył ramionami i poszedł dalej. — Sadi chce z toba˛ rozmawia´c — o´swiadczył ze zło´sliwa˛ satysfakcja˛ młody pulchny eunuch, kiedy stan˛eli przed wielkimi błyszczacymi ˛ drzwiami. — Powiedziałem, z˙ e mnie uderzyłe´s. Jest z nim Maas. — Dobrze — burknał ˛ Issus. Pchnał ˛ drzwi. — Sadi — zawołał. — Powiedz swojemu przyjacielowi, z˙ e wchodz˛e. Nie chciałbym, z˙ eby popełnił jaka´ ˛s pomyłk˛e. — On ci˛e zna, Issusie — odpowiedział głos z pomieszczenia za drzwiami. — Niczego nie zrobi przez pomyłk˛e. Issus wszedł i zamknał ˛ drzwi za soba.˛ — Mo˙zesz ju˙z i´sc´ — o´swiadczył eunuchowi jeden z m˛ez˙ czyzn. Pulchny młody człowiek parsknał ˛ wzgardliwie. — Id˛e tam, gdzie po´sle mnie Sadi. — I przybiegasz w podskokach, gdy tylko Sadi gwizdnie. — To sprawa tylko mi˛edzy nami. — Wprowad´zcie go — polecił Issus, otwierajac ˛ drzwi na powrót. M˛ez˙ czy´zni wepchn˛eli Gariona za próg. — Zaczekamy tutaj — oznajmił nerwowo jeden z nich. Issus za´smiał si˛e chrapliwie, kopni˛eciem zatrzasnał ˛ drzwi i pociagn ˛ ał ˛ Gariona do stolika, na którym pojedyncza lampka oliwna migotała płomykiem tak małym, z˙ e niemal nie rozpraszał ciemno´sci. Za stołem siedział chudy m˛ez˙ czyzna o martwym spojrzeniu. Długimi palcami gładził bezwłosa˛ czaszk˛e. — Mo˙zesz mówi´c, chłopcze? — zapytał Gariona. Głos miał niezwykła˛ barw˛e kontraltu, a jedwabna szata nie była wielokolorowa, ale barwy gł˛ebokiej czerwieni. — Mógłbym dosta´c troch˛e wody? — spytał Garion. — Za chwil˛e. — Od razu wezm˛e swoje pieniadze, ˛ Sadi — poprosił Issus. — Gdy tylko si˛e przekonam, z˙ e złapali´scie wła´sciwego chłopca. 191
— Zapytaj, jak to ma na imi˛e — rozległ si˛e syczacy ˛ szept zza pleców Gariona. — Zapytam, Maas. — Sadi zirytował si˛e lekko ta˛ sugestia.˛ — Robiłem ju˙z takie rzeczy. — Za du˙zo czasu ci to zajmuje — odparł szept. — Jak masz na imi˛e, chłopcze? — Sadi zwrócił si˛e do wi˛ez´ nia. — Doroon — skłamał szybko Garion. — Naprawd˛e strasznie chce mi si˛e pi´c. — Uwa˙zasz mnie za głupca, Issusie? — spytał Sadi. — My´slałe´s, z˙ e zadowoli mnie pierwszy z brzegu chłopak? — To jest chłopiec, którego kazałe´s przyprowadzi´c — odparł Issus. — Je´sli miałe´s bł˛edne informacje, to nie z mojej winy. — Mówisz, z˙ e masz na imi˛e Doroon? — zapytał Sadi. — Tak — potwierdził Garion. — Jestem chłopcem okr˛etowym na statku kapitana Greldika. Co to za miejsce? — Ja tu zadaj˛e pytania, chłopcze. — To kłamie — dobiegł z tyłu syk. — Wiem o tym, Maas — odpowiedział spokojnie Sadi. — Zawsze to robia˛ na poczatku. ˛ — Nie mamy czasu na zabawy — zasyczało. — Daj temu oret. Musz˛e natychmiast pozna´c prawd˛e. — Co tylko ka˙zesz, Maas. — Sadi wstał i zniknał ˛ w mroku za stolikiem. Garion usłyszał cichy brz˛ek i szum nalewanej wody. — Nie zapomnij tylko, z˙ e to twój pomysł, Maas. Kiedy ona si˛e rozgniewa, nie chciałbym, z˙ eby to do mnie miała pretensje. — Ona zrozumie, Sadi. — Pij, chłopcze. — Sadi wynurzył si˛e z ciemno´sci i podał Garionowi gliniany kubek. — Ja. . . tego, dzi˛ekuj˛e. Chyba jednak nie byłem spragniony. — Mo˙zesz wypi´c, chłopcze — zapewnił Sadi. — Je´sli odmówisz, Issus ci˛e przytrzyma, a ja wlej˛e płyn do gardła. Nie zaszkodzi ci. — Pij — nakazał syczacy ˛ głos. — Lepiej rób, co mówia˛ — poradził Issus. Bezradny Garion wział ˛ kubek. Woda miała dziwie gorzki smak i paliła w j˛ezyk. — O wiele lepiej. — Sadi zajał ˛ swe miejsce za stołem. — Mówisz wiec, z˙ e na imi˛e ci Doroon? — Tak. — Skad ˛ pochodzisz, Doroonie? — Z Sendarii. — A z którego miejsca w Sendarii? — W pobli˙zu Darine na północnym wybrze˙zu. — Co robisz na okr˛ecie Chereków? — Kapitan Greldik był przyjacielem mojego ojca. — Z nieznanych powodów Garion odczuł potrzeb˛e udzielenia bardziej szczegółowych wyja´snie´n. — Ojciec zawsze chciał mnie posła´c na statek. Mawiał, z˙ e lepiej by´c marynarzem ni˙z farmerem. Kapitan Greldik zgodził si˛e nauczy´c mnie wszystkiego, co jest potrzebne marynarzowi. Mówił, z˙ e si˛e nadam, bo nie dostaj˛e morskiej choroby, nie boj˛e si˛e wspina´c po tych linach, co trzymaja˛ z˙ agle, i jestem ju˙z prawie taki silny, z˙ e mog˛e utrzyma´c wiosło i. . . — Mówiłe´s, z˙ e jak ci na imi˛e, chłopcze? — Garion. . . znaczy si˛e. . . tego. . . Doroon. Tak, Doroon. I kiedy. . . — Ile masz lat, Garionie? — W ostatnie Zaranie sko´nczyłem pi˛etna´scie. Ciocia Pol mówi, z˙ e ludzie urodzeni w Dzie´n Zarania maja˛ szcz˛es´cie, ale nie zauwa˙zyłem, z˙ ebym go miał wi˛ecej od. . . 192
— Kim jest ciocia Pol? — Moja˛ ciocia.˛ Mieszkali´smy na farmie Faldora, ale przyszedł pan Wilk i. . . — Czy ludzie nazywaja˛ ja˛ jako´s inaczej, czy tylko ciocia˛ Pol? — Król Fulrach mówił do niej: Polgaro. To było wtedy, kiedy kapitan Brendig zabrał nas do pałacu w Sendarze. Potem popłyn˛eli´smy do pałacu króla Anhega w Val Alorn i. . . — Kto to jest pan Wilk? — Mój dziadek. Nazywaja˛ go Belgarathem. Kiedy´s w niego nie wierzyłem, ale to chyba prawda, bo raz widziałem. . . — I dlaczego wszyscy opu´scili´scie farm˛e Faldora? — Z poczatku ˛ nie wiedziałem, ale potem si˛e okazało, z˙ e Zedar ukradł Klejnot Aldura z r˛ekoje´sci Miecza Riva´nskiego Króla i musimy go odebra´c, zanim Zedar doniesie go do Toraka i obudzi. . . — To jest chłopak, którego chcieli´smy — szepnał ˛ syczacy ˛ głos. Garion obejrzał si˛e powoli. Pokój był troch˛e ja´sniejszy, jak gdyby male´nki płomyk za´swiecił mocniej. W rogu, unoszac ˛ ze zwojów cielska dziwnie płaska˛ głow˛e z błyszczacymi ˛ oczkami, le˙zał bardzo du˙zy wa˙ ˛z. — Mo˙zemy zabra´c to do Salmissry — syknał. ˛ Opadł na podłog˛e i popełzł w stron˛e Gariona. Chłopiec poczuł na nodze dotyk zimnej, suchej głowy. Potem, cho´c jaka´s cz˛es´c´ umysłu krzyczała ze zgrozy, stał nieruchomo, a łuskowate cielsko wspi˛eło mu si˛e na nog˛e i pełzło coraz wy˙zej, a˙z głowa w˛ez˙ a znalazła si˛e naprzeciw jego twarzy, a drgajacy ˛ j˛ezyk dotknał ˛ nosa. — Bad´ ˛ z grzeczny, chłopcze — syknał ˛ mu wa˙ ˛z w samo ucho. — Bardzo, bardzo grzeczny. Wa˙ ˛z był ci˛ez˙ ki, a zwoje grube i zimne. — T˛edy, chłopcze. — Sadi powstał. — Co z moimi pieni˛edzmi? — chciał wiedzie´c Issus. — Aha — rzucił Sadi niemal pogardliwie. — Pieniadze. ˛ Sa˛ w tej sakiewce na stole. Potem odwrócił si˛e i wyprowadził Gariona z pokoju. Garionie, oschły głos, który od zawsze istniał w jego umy´sle, teraz przemówił. Słuchaj uwa˙znie. Nic nie mów i niczego po sobie nie pokazuj. Po prostu słuchaj. K. . . kim ty jeste´s? zapytał bezgło´snie Garion, walczac ˛ z mgła˛ ogarniajac ˛ a˛ my´sli. Znasz mnie, odpowiedział głos. Teraz słuchaj. Dali ci co´s, co ci˛e zmusza do spełniania ich woli. Nie walcz z tym. Rozlu´znij si˛e i nie stawiaj oporu. Ale. . . powiedziałem im rzeczy, o których nie powinienem mówi´c. Ja. . . Teraz to bez znaczenia. Rób tylko to, co ci powiem. Je´sli co´s si˛e wydarzy i zacznie wyglada´ ˛ c niebezpiecznie, nie walcz z tym. Ja si˛e tym zajm˛e. . . ale nie potrafi˛e tego dokona´c, je´sli b˛edziesz stawiał opór. Musisz si˛e rozlu´zni´c, bym mógł zrobi´c to, co konieczne. Je˙zeli nagle stwierdzisz, z˙ e robisz albo mówisz rzeczy, których nie rozumiesz, nie bój si˛e i nie próbuj walczy´c. To nie b˛eda˛ oni, lecz ja. Uspokojony Garion szedł posłusznie obok eunucha Sadiego. Na ramionach i torsie cia˙ ˛zyły mu zwoje w˛ez˙ a Maasa, a spiczasta głowa gada muskała policzek. Wkroczyli do wielkiej sali, gdzie ci˛ez˙ kie kotary okrywały s´ciany, a kryształowe lampy oliwne migotały na srebrnych ła´ncuchach. Na ko´ncu komnaty wznosił si˛e olbrzymi kamienny posag, ˛ którego górna cz˛es´c´ nikn˛eła w półmroku pod stropem. Tu˙z przed nim chłopiec zobaczył niewysoka˛ kamienna˛ platform˛e, zasłana˛ dywanami i poduszkami. Stała tam sofa, która była nie całkiem fotelem i nie całkiem kanapa.˛ Na sofie le˙zała kobieta. Włosy, czarne jak skrzydło kruka, opadały lu´zno na jej plecy i ramiona. Głow˛e zdobiła przepi˛eknie kuta, migoczaca ˛ od klejnotów złota korona. Suknia była biała, uszyta z najcie´nszego mu´slinu. Zupełnie nie zakrywała ciała, lecz 193
zdawała si˛e słu˙zy´c jedynie za podkład, do którego umocowano klejnoty i inne ozdoby. Pod mu´slinem skóra kobiety była niemal kredowobiała. Twarz miała niezwykle pi˛ekna,˛ a oczy blade, prawie bezbarwne. Wielkie zwierciadło w złotych ramach stało na podstawie obok sofy, a kobieta spoczywała rozlu´zniona, podziwiajac ˛ swe odbicie. Obok platformy kl˛eczał tuzin eunuchów z ogolonymi głowami, w szkarłatnych szatach. Siedzac ˛ na pi˛etach spogladali ˛ z pełnym czci zachwytem na kobiet˛e i posag. ˛ Mi˛edzy poduszkami obok sofy le˙zał leniwie oci˛ez˙ ały młody człowiek, który nie miał ogolonej głowy. Jego włosy były starannie zakr˛econe, policzki uró˙zowane, a oczy wymalowane fantastycznie. Nosił tylko male´nka˛ przepask˛e biodrowa,˛ a twarz miał znudzona˛ i nadasan ˛ a.˛ Kobieta z roztargnieniem gładziła palcami jego włosy. — Królowa ma go´sci — oznajmił s´piewnie jeden z kl˛eczacych ˛ eunuchów. — Ach — za´spiewali chórem pozostali. — Go´scie. — Bad´ ˛ z pozdrowiona, Wieczna Salmissro! — zawołał Sadi, padajac ˛ na twarz przed platforma.˛ — O co chodzi, Sadi? — zapytała. Głos miała wibrujacy, ˛ o niezwykłej, gł˛ebokiej barwie. — Chłopiec, moja królowo — odparł Sadi, wcia˙ ˛z przyciskajac ˛ czoło do posadzki. — Na kolana przed W˛ez˙ owa˛ Królowa˛ — syknał ˛ w ucho Gariona wa˙ ˛z. Zwoje zacisn˛eły si˛e i chłopiec opadł na kl˛eczki w mia˙zd˙zacym ˛ u´scisku. — Chod´z tu, Maas — przywołała gada Salmissra. — Królowa przyzywa swego ukochanego w˛ez˙ a — zaintonował eunuch. — Ach. Gad zsunał ˛ si˛e z ciała Gariona i popełzł do stóp sofy, si˛egajac ˛ na pół swej długos´ci ponad kobiet˛e. Potem opadł na jej ciało, wyginajac ˛ si˛e i dopasowujac. ˛ Głowa gada si˛egn˛eła do twarzy i królowa czule ucałowała w˛ez˙ a. Długi rozwidlony j˛ezyk przesunał ˛ si˛e po czole i policzkach. Maas zaczał ˛ szepta´c jej co´s do ucha. Salmissra le˙zała w obj˛eciach gada, słuchała syczacego ˛ głosu i spod ci˛ez˙ kich powiek spogladała ˛ na Gariona. Wreszcie odsun˛eła w˛ez˙ a na bok i wstała. — Witaj w krainie w˛ez˙ owego ludu, Belgarionie — powiedziała swym wibrujacym ˛ głosem. Imi˛e, którego do tej pory u˙zywała tylko ciocia Pol, wywołało dziwny wstrzas. ˛ Chłopiec spróbował przep˛edzi´c mgł˛e ogarniajac ˛ a˛ jego umysł. Jeszcze nie uprzedził oschły głos. Salmissra zstapiła ˛ z platformy. Pod przejrzysta˛ suknia˛ jej ciało poruszało si˛e z mi˛ekka˛ gracja.˛ Chwyciła Gariona za rami˛e i podniosła z kolan. Potem wolno dotkn˛eła jego twarzy. Dło´n wydawała si˛e bardzo zimna. ´ — Sliczny chłopak — szepn˛eła jakby do siebie. — Taki młody. Taki ciepły. W jej wzroku błysn˛eło po˙zadanie. ˛ W umy´sle Gariona panowało zamieszanie. Gorzki napój Sadiego wcia˙ ˛z okrywał s´wiadomo´sc´ ci˛ez˙ ka˛ warstwa,˛ pod która˛ chłopiec równocze´snie bał si˛e i czuł dziwny pociag ˛ do królowej. Kredowa skóra i martwe oczy były odpychajace, ˛ a jednak wyczuwał wokół niej zach˛et˛e, obietnic˛e niewypowiedzianych rozkoszy. Odruchowo cofnał ˛ si˛e o krok. — Nie l˛ekaj si˛e, mój Belgarionie — szepn˛eła. — Nie zrobi˛e ci krzywdy. . . chyba z˙ e tego za˙zadasz. ˛ Twoje obowiazki ˛ tutaj b˛eda˛ bardzo przyjemne. Naucz˛e ci˛e rzeczy, o jakich Polgara nawet nie s´niła. — Zostaw go, Salmissro — rozkazał z irytacja˛ młody człowiek na podwy˙zszeniu. — Wiesz, z˙ e nie lubi˛e, kiedy po´swi˛ecasz uwag˛e innym. W oczach królowej zamigotały iskierki gniewu. Odwróciła si˛e i zmierzyła młodzie´nca zimnym spojrzeniem. 194
— Co lubisz, a czego nie lubisz, Essio, wła´sciwie ju˙z mnie nie obchodzi — o´swiadczyła. — Co? — Essia nie mógł uwierzy´c. — Natychmiast rób, co ci mówi˛e! — Nie, Essio. — Ukarz˛e ci˛e — zagroził. — Nie — odparła. — Nie ukarzesz. Te rzeczy ju˙z mnie nie bawia,˛ a twoje dasy ˛ i humory stały si˛e nudne. Odejd´z. — Odej´sc´ ? — Essia w zdumieniu wytrzeszczył oczy. — Zwalniam ci˛e, Essio. — Jak to? Przecie˙z nie mo˙zesz z˙ y´c beze mnie. Sama mówiła´s. — Wszyscy czasem mówimy to, czego naprawd˛e nie my´slimy. Arogancja spłyn˛eła z młodego człowieka jak woda wylana z wiadra. Przełknał ˛ s´lin˛e i zadr˙zał. — Kiedy chcesz, z˙ ebym wrócił? — zaj˛eczał. — Nie chc˛e, Essio. — Nigdy? — Nigdy. Id´z ju˙z i nie rób scen. — Co si˛e ze mna˛ stanie?! — krzyknał ˛ Essia. Wybuchnał ˛ płaczem, a farba wokół oczu spływała mu po policzkach groteskowymi smugami. — Nie m˛ecz mnie, Essio — westchn˛eła Salmissra. — Zbierz swoje rzeczy i odejd´z. Ju˙z! Mam nowego mał˙zonka. Wróciła na platform˛e. — Królowa wybrała nowego mał˙zonka — zaintonował eunuch. — Ach — za´spiewali inni. — Niech b˛edzie pozdrowiony mał˙zonek Wiecznej Salmissry, najszcz˛es´liwszy z m˛ez˙ czyzn. Szlochajacy ˛ młody człowiek chwycił ró˙zowa˛ szat˛e i rze´zbiona˛ szkatułk˛e i ze zwieszona˛ głowa˛ zszedł z platformy. — To przez ciebie! — zawołał oskar˙zycielsko do Gariona. — To twoja wina. Nagle spomi˛edzy fałd przerzuconej przez rami˛e szaty wyciagn ˛ ał ˛ mały sztylecik. — Zabij˛e ci˛e! — wrzasnał ˛ i zamachnał ˛ si˛e. Tym razem nie było z˙ adnej my´sli, z˙ adnego skupienia woli. Fala mocy nadeszła bez uprzedzenia, odepchn˛eła Essi˛e i odrzuciła go w tył. Bezradnie ciał ˛ swym sztylecikiem powietrze. Potem fala znikn˛eła. Essia zaatakował ponownie. W oczach błyszczało mu szale´nstwo. Fala napłyn˛eła znowu, jeszcze silniejsza. Młody człowiek odleciał w tył i upadł, a sztylet brz˛eknał ˛ o posadzk˛e. Rozw´scieczona Salmissra wskazała le˙zacego ˛ Essi˛e i dwa razy pstrykn˛eła palcami. Mały zielony wa˙ ˛z wystrzelił spod sofy niby wypuszczona z haku strzała. Paszcz˛e miał otwarta,˛ a jego syk był jak gniewny warkot. Uderzył raz tylko, trafiajac ˛ w udo Essii, potem odpełzł na bok i patrzył martwymi oczami. Essia j˛eknał ˛ i zbladł z przera˙zenia. Próbował wsta´c, ale r˛ece i nogi rozjechały si˛e pod nim na gładkiej posadzce. Wydał zduszony krzyk, po czym zacz˛eły si˛e konwulsje. B˛ebnił stopami o podłog˛e i wymachiwał ramionami. Oczy zaszkliły si˛e, a zielona piana fontanna˛ trysn˛eła z ust. Ciało wygi˛eło si˛e, a ka˙zdy mi˛esie´n wibrował pod skóra.˛ Głowa waliła o podłog˛e. Nieszcz˛es´nik poderwał si˛e jeszcze, gdy silna konwulsja wyrzuciła w powietrze całe ciało. Kiedy upadł, był ju˙z martwy. Salmissra obserwowała jego agoni˛e bez wyrazu, bez zaciekawienia, bez s´ladu gniewu czy z˙ alu. — Sprawiedliwo´sc´ si˛e dokonała — obwie´scił eunuch.
— Szybka jest sprawiedliwo´sc´ królowej w˛ez˙ owego ludu — odpowiedzieli pozostali.
196
Rozdział 28
Kazali mu pi´c ró˙zne płyny, jedne gorzkie, inne mdlaco ˛ słodkie. Umysł zapadał si˛e gł˛ebiej z ka˙zdym podniesionym do ust kubkiem. Wzrok zaczynał zawodzi´c. Garion ´ miał wra˙zenie, z˙ e cały s´wiat nagle zatonał ˛ i wszystko dzieje si˛e pod woda.˛ Sciany falowały, a postacie kl˛eczacych ˛ eunuchów gi˛eły si˛e i kołysały jak wodorosty w niesko´nczonym ruchu fal i pradów. ˛ Lampy l´sniły jak klejnoty, a płomienne barwy spływały powolnym deszczem ku podłodze. Oszołomiony, przysiadł na platformie, obok sofy ´ Salmissry. Swiatło wypełniało mu oczy, a umysł był wolny od jakiejkolwiek my´sli. Nie odczuwał upływu czasu, niczego nie pragnał, ˛ nie miał woli. Na krótko i niezbyt wyra´znie przypomniał sobie przyjaciół, ale pewno´sc´ , z˙ e nigdy ich ju˙z nie zobaczy, wzbudziła tylko przelotny, chwilowy z˙ al, do´sc´ przyjemne uczucie melancholii. Uronił nawet jedna˛ kryształowa˛ łz˛e po tej stracie, jednak łza upadła na jego nadgarstek i roziskrzyła si˛e tak nieziemskim pi˛eknem, z˙ e bez reszty zatonał ˛ w kontemplacji. — Jak on to zrobił? — odezwał si˛e gdzie´s z tyłu głos królowej. Był tak cudownie melodyjny, z˙ e jego brzmienie tkn˛eło rozkosza˛ serce Gariona. — To ma moc — odparł Maas. Głos w˛ez˙ a poruszał nerwami Gariona, a˙z wibrowały jak struny lutni. — Moc nie sprawdzona,˛ nie kierowana,˛ ale ogromna.˛ Strze˙z si˛e tego, umiłowana Salmissro. Całkiem przypadkowo mo˙ze ci˛e zniszczy´c. — Opanuj˛e go. — Mo˙ze. — Czary wymagaja˛ woli — przypomniała Salmissra. — Odbior˛e mu t˛e wol˛e. Masz zimna˛ krew, Maasie, i nigdy nie czułe´s ognia, jaki wypełnia z˙ yły, gdy poznasz smak oretu, athalu albo kaldissu. Twe pasje tak˙ze sa˛ zimne i nie mo˙zesz wiedzie´c, jak mo˙zna wykorzysta´c ciało dla sp˛etania woli. U´spi˛e jego umysł, a wol˛e skrusz˛e miło´scia.˛ — Miło´scia,˛ Salmissro? — powtórzył wa˙ ˛z, jakby rozbawiony. — To okre´slenie jest równie dobre jak ka˙zde inne — odparła. — Je´sli wolisz, nazwijmy to apetytem. — To potrafi˛e zrozumie´c — zgodził si˛e Maas. — Ale nie próbuj nie docenia´c tego tutaj. . . albo przecenia´c własnej mocy. To ma niezwykły umysł. Jest w nim co´s dziwnego, co nie do ko´nca umiem zgł˛ebi´c. — Zobaczymy — orzekła. — Sadi! — wezwała eunucha. — Tak, moja królowo? — Zabierz chłopca. Ka˙z go wykapa´ ˛ c i wyperfumowa´c. Pachnie łodziami, smoła˛ i słona˛ woda.˛ Nie lubi˛e tych alornowskich zapachów. — Natychmiast, Wieczna Salmissro. Gariona odprowadzono w miejsce, gdzie była ciepła woda. Zabrano mu ubranie, zanurzono, namydlono, zanurzono znowu. Skór˛e natarto aromatycznym olejkiem, a na biodrach zawiazano ˛ skap ˛ a˛ przepask˛e. Potem kto´s ujał ˛ go stanowczo pod brod˛e i pokrył
197
policzki ró˙zem. Wtedy wła´snie zdał sobie spraw˛e, z˙ e osoba,˛ która maluje mu twarz, jest kobieta. Wolno, niemal oboj˛etnie przebiegł spojrzeniem po komnacie. Dostrzegł, z˙ e z wyjatkiem ˛ Sadiego wszystkie obecne tu osoby sa˛ kobietami. Miał wra˙zenie, z˙ e powinno go to zaniepokoi´c. Wiazało ˛ si˛e to jako´s z faktem, z˙ e przebywał nagi w towarzystwie kobiet. . . ale nie pami˛etał, o co chodzi. Kiedy kobieta sko´nczyła malowa´c mu twarz, eunuch Sadi wział ˛ go za r˛ek˛e i poprowadził mrocznymi, niesko´nczonymi korytarzami do sali, gdzie Salmissra — półle˙zac ˛ na sofie pod posagiem ˛ — podziwiała swoje odbicie w zwierciadle. — O wiele lepiej — oceniła, z pewna˛ doza˛ podziwu mierzac ˛ Gariona wzrokiem. — Jest bardziej umi˛es´niony, ni˙z my´slałam. Przyprowad´z mi go. Sadi wprowadził Gariona na podwy˙zszenie i delikatnie usadził na poduszkach, gdzie niedawno rozpierał si˛e Essia. Salmissra powoli wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i musn˛eła zimnymi palcami jego twarz i pier´s. Blade oczy rozbłysły, a wargi rozchyliły si˛e lekko. Garion przygladał ˛ si˛e jej nagiemu ramieniu. Na białej skórze nie było ani jednego włoska. — Gładkie — wymruczał, próbujac ˛ si˛e skoncentrowa´c na tym niezwykłym fakcie. — Oczywi´scie, mój Belgarionie — odparła. — W˛ez˙ e sa˛ bezwłose, a ja jestem królowa˛ w˛ez˙ y. Wolno, z namysłem podniósł wzrok na jej opadajace ˛ na rami˛e, l´sniace ˛ loki. — Tylko to. — Ze zmysłowa˛ pró˙zno´scia˛ dotkn˛eła kruczych pasm. — Jak? — zapytał. — To tajemnica. — Roze´smiała si˛e. — Mo˙ze kiedy´s ci poka˙ze˛ . Chciałby´s? — Chyba tak. — Powiedz mi, Belgarionie — zmieniła temat — czy sadzisz, ˛ z˙ e jestem pi˛ekna? — My´sl˛e, z˙ e tak. — Jak uwa˙zasz, ile mam lat? — Rozło˙zyła r˛ece, by przez przejrzysty mu´slin sukni mógł zobaczy´c ciało. — Nie wiem. Jeste´s starsza ode mnie, ale nie bardzo stara. Po jej twarzy przemknał ˛ wyraz irytacji. — Zgadnij — rozkazała nieco szorstkim tonem. — Mo˙ze trzydzie´sci — uznał zakłopotany. — Trzydzie´sci? — Była oburzona. Szybko spojrzała w lustro i dokładnie przestudiowała własna˛ twarz. — Jeste´s chyba s´lepy, ty głupcze! — warkn˛eła, wcia˙ ˛z patrzac ˛ w zwierciadło. — To nie jest twarz kobiety trzydziestoletniej. Dwadzie´scia trzy. . . najwy˙zej dwadzie´scia pi˛ec´ . — Cokolwiek powiesz. — Dwadzie´scia trzy — oznajmiła stanowczo. — Ani o jeden dzie´n starsza. — Oczywi´scie — zgodził si˛e bez oporu. — Czy uwierzyłby´s, z˙ e mam ju˙z prawie sze´sc´ dziesiat? ˛ — zapytała, a jej spojrzenie stało si˛e nagle twarde jak kamie´n. — Nie — zaprzeczył Garion. — Nie mógłbym w to uwierzy´c. Sze´sc´ dziesiat. ˛ . . nie, to niemo˙zliwe. — Jeste´s czarujacym ˛ chłopcem, Belgarionie — tchn˛eła mu do ucha. Lodowate spojrzenie stopniało. Palcami dotykała, gładziła i pie´sciła jego twarz. Pod blada˛ skóra˛ nagiego ramienia i szyi wystapiły ˛ z wolna dziwne, barwne plamy, delikatne c˛etki fioletu i zieleni, zmienne i pulsujace. ˛ Pojawiały si˛e i nikły. Salmissra rozchyliła wargi i zacz˛eła oddycha´c szybciej. C˛etki pod przejrzysta˛ szata˛ si˛egały ju˙z piersi, barwy falowały pod skóra.˛ Maas podpełzł bli˙zej, a jego martwe oczy o˙zyły nagle niezwykłym zachwytem. Barwny wzór łusek gada niemal dokładnie odpowiadał plamom na skórze Królowej 198
W˛ez˙ y. Kiedy owinał ˛ si˛e pieszczotliwie wokół jej ramienia, nie mo˙zna było dostrzec granicy miedzy w˛ez˙ em a kobieta.˛ Gdyby nie prawie całkowita bezmy´slno´sc´ , jaka ogarn˛eła Gariona, odsunałby ˛ si˛e od Salmissry z odraza.˛ Bezbarwne oczy i c˛etkowana skóra zdawały si˛e raczej gadzie ni˙z ludzkie, a nie skrywana nami˛etno´sc´ s´wiadczyła o straszliwym po˙zadaniu. ˛ Jednak chłopiec odczuwał do niej dziwny pociag. ˛ Był bezradny wobec tej demonstracyjnej zmysłowo´sci. — Podejd´z bli˙zej, mój Belgarionie — rozkazała cichym głosem. — Nie zrobi˛e ci krzywdy. W oczach królowej płon˛eła rozkosz posiadania. Stojacy ˛ niedaleko Sadi chrzakn ˛ ał ˛ dono´snie. — Boska królowo! — zawołał. — Emisariusz Taura Urgasa pragnie z toba˛ rozmawia´c. — Ctuchika, chciałe´s powiedzie´c. — Salmissra była troch˛e rozdra˙zniona. Potem chyba jaka´s my´sl wpadła jej do głowy, bo u´smiechn˛eła si˛e zło´sliwie. C˛etki na skórze zbladły. — Wprowad´z Grolima — poleciła. Sadi skłonił si˛e i wycofał, by po chwili powróci´c w towarzystwie odzianego w murgoski strój m˛ez˙ czyzny z bliznami na twarzy. — Powitajcie emisariusza Taura Urgasa — za´spiewał eunuch. — Witaj — odpowiedział chór. Teraz ostro˙znie, uprzedził Gariona oschły głos w jego umy´sle. To ten sam, którego widzieli´smy w porcie. Chłopiec przyjrzał si˛e Murgowi i spostrzegł, z˙ e to prawda. — Bad´ ˛ z pozdrowiona, Wieczna Salmissro — rzucił niedbale Grolim, kłaniajac ˛ si˛e najpierw przed nia,˛ potem przed posagiem. ˛ — Taur Urgas, król Cthol Murgos, przesyła pozdrowienia Duchowi Issy i jego słu˙zebnicy. — Nie masz pozdrowie´n od Ctuchika, najwy˙zszego kapłana Grolimów? — spytała. Oczy jej rozbłysły. — Oczywi´scie. Ale te zwykle przekazuje si˛e w cztery oczy. — Czy wypełniasz swoja˛ misj˛e w imieniu Taura Urgasa czy Ctuchika? — spytała, odwracajac ˛ głow˛e, by popatrze´c na swe odbicie. — Czy mo˙zemy rozmawia´c na osobno´sci, wasza wysoko´sc´ ? — poprosił Grolim. — Jeste´smy sami — odparła. — Ale. . . — spojrzał na kl˛eczacych ˛ eunuchów. — Słudzy mego ciała — wyja´sniła. — Nyissa´nska władczyni nigdy nie pozostaje sama. Powiniene´s ju˙z o tym wiedzie´c. — A ten? — Grolim wskazał Gariona. — To tak˙ze sługa. . . cho´c nieco innego rodzaju. Grolim wzruszył ramionami. — Jak sobie z˙ yczysz. Pozdrawiam ci˛e w imieniu Ctuchika, najwy˙zszego kapłana Grolimów i ucznia Toraka. — Słu˙zebnica Issy pozdrawia Ctuchika z Rak Cthol — odpowiedziała formalnym tonem. — Czego chce ode mnie najwy˙zszy kapłan Grolimów? — Chłopca, wasza wysoko´sc´ — odparł szczerze Murgo. — Jakiego chłopca? — Tego, którego ukradła´s Polgarze i który teraz siedzi u twoich stóp. Roze´smiała si˛e pogardliwie. — Przeka˙z Ctuchikowi wyrazy z˙ alu. Niestety, nie spełni˛e jego pro´sby. — Nierozsadnie ˛ jest odmawia´c pro´sbom Ctuchika — ostrzegł Grolim.
199
— Jeszcze bardziej nierozsadnie ˛ jest stawia´c z˙ adania ˛ Salmissrze w jej własnym pałacu — odparła. — Co Ctuchik mo˙ze zaoferowa´c za tego chłopca? — Swoja˛ wieczna˛ przyja´zn´ . — Królowa W˛ez˙ y nie potrzebuje przyjaciół. — W takim razie złoto — zaproponował rozdra˙zniony Grolim. — Znam tajemnic˛e czerwonego złota Angaraków — o´swiadczyła. — Nie chc˛e zosta´c niewolnica.˛ Zatrzymaj je sobie, Grolimie. — Chciałbym zauwa˙zy´c, z˙ e jej wysoko´sc´ zaanga˙zowała si˛e w wyjatkowo ˛ niebezpieczna˛ rozgrywk˛e — stwierdził zimno Murgo. — Uczyniła´s ju˙z swoim wrogiem Polgar˛e. Czy mo˙zesz sobie pozwoli´c na wrogo´sc´ Ctuchika? — Nie boj˛e si˛e Polgary — zapewniła. — Ani Ctuchika. — Odwaga królowej zasługuje na podziw — o´swiadczył zimno. — To wszystko zaczyna by´c nu˙zace. ˛ Moje warunki sa˛ bardzo proste. Przeka˙z Ctuchikowi, z˙ e mam wroga Toraka i z˙ e zatrzymam go, chyba. . . Urwała. — Chyba z˙ e co, wasza wysoko´sc´ ? — Je´sli Ctuchik wstawi si˛e za mna˛ u Toraka, mo˙zemy doj´sc´ do porozumienia. — Jakiego porozumienia? — Dam Torakowi chłopca w prezencie s´lubnym. Grolim zamrugał. — Je´sli Torak we´zmie mnie za z˙ on˛e i podaruje nie´smiertelno´sc´ , przeka˙ze˛ mu Belgariona. — Cały s´wiat wie, z˙ e Smoczy Bóg Angaraków jest pogra˙ ˛zony we s´nie — zaprotestował Grolim. — Ale nie b˛edzie spał wiecznie — stwierdziła spokojnie. — Kapłani Angaraków i czarodzieje Alorii zawsze zapominaja,˛ z˙ e Wieczna Salmissra nie gorzej od nich potrafi odczyta´c znaki na niebie. Zbli˙za si˛e chwila przebudzenia Toraka. Powiedz Ctuchikowi, z˙ e w dniu moich za´slubin z Torakiem Belgarion znajdzie si˛e w jego r˛ekach. A na razie chłopak jest mój. — Przeka˙ze˛ t˛e wiadomo´sc´ Ctuchikowi. — Grolim skłonił si˛e sztywno. — Odejd´z — skin˛eła r˛eka.˛ Wi˛ec o to chodzi. Głos w umy´sle Gariona odezwał si˛e zaraz po wyj´sciu Murga. Chyba powinienem si˛e domy´sli´c ju˙z wcze´sniej. Maas podniósł nagle głow˛e, rozszerzajac ˛ płaska˛ szyj˛e. Oczy mu płon˛eły. — Strze˙z si˛e! — zasyczał. — Grolima? — roze´smiała si˛e Salmissra. — Nie mam si˛e czego obawia´c. — Nie Grolima — wyja´snił Maas. — Tego. — Wysunał ˛ j˛ezyk w stron˛e Gariona. — Umysł tego si˛e przebudził. — Niemo˙zliwe — uznała. — A jednak to prawda. Przypuszczam, z˙ e ma to jaki´s zwiazek ˛ z tym metalowym przedmiotem na tego szyi. — Wi˛ec zdejmij mu ten naszyjnik — poleciła w˛ez˙ owi. Maas opadł na podłog˛e i prze´sliznał ˛ si˛e wokół sofy do Gariona. Nie ruszaj si˛e, rozkazał wewn˛etrzny głos. Nie próbuj walczy´c. Garion patrzył w oszołomieniu, jak wa˙ ˛z zbli˙za si˛e coraz bardziej. Maas uniósł głow˛e, rozkładajac ˛ kaptur. Wysunał ˛ j˛ezyk i pochylił si˛e wolno. Dotknał ˛ nosem srebrnego amuletu, wiszacego ˛ na szyi chłopca. Kiedy łeb gada zetknał ˛ si˛e z metalem, strzeliła bł˛ekitna iskra. Garion poczuł znajomy przypływ mocy, tym razem kierowany dokładnie i zogniskowany w jednym punkcie. Maas odskoczył, a iskra z amuletu si˛egn˛eła za nim, trzaskajac ˛ w powietrzu, łacz ˛ ac ˛ 200
srebrny kra˙ ˛zek z nosem w˛ez˙ a. Oczy Maasa zacz˛eły si˛e marszczy´c, a para popłyn˛eła z nozdrzy i otwartej paszczy. Potem iskra zgasła, a ciało martwego gada wiło si˛e i rzucało w konwulsjach na gładkiej kamiennej posadzce. — Maas! — wrzasn˛eła Salmissra. Eunuchowie odskakiwali przed uderzajacym ˛ dziko ogonem wielkiego w˛ez˙ a. ´ — Królowo — wybełkotał od drzwi urz˛ednik z wygolona˛ czaszka.˛ — Swiat si˛e ko´nczy! — Co? — Salmissra odwróciła wzrok od s´miertelnych konwulsji ulubie´nca. — Sło´nce zgasło! W południe jest ciemno jak o północy! Całe miasto oszalało ze zgrozy!
Rozdział 29
Słowa przybysza wywołały powszechny zam˛et. Garion usiadł spokojnie na poduszkach obok tronu Salmissry. Cichy głos w jego my´slach mówił szybko. Nie ruszaj si˛e, powtarzał. Nic nie mów. Nic nie rób. — Natychmiast sprowadzi´c moich astronomów — rozkazała królowa. — Chc˛e wiedzie´c, czemu nie uprzedzono mnie o za´cmieniu. — To nie za´cmienie, moja królowo — j˛eczał łysy dworak, bijac ˛ czołem o podłog˛e nie opodal wijacego ˛ si˛e wcia˙ ˛z Maasa. — Ciemno´sc´ nadeszła jak zasłona. Jak ruchoma s´ciana. . . bez wiatru, bez deszczu, bez piorunów. Bezgło´snie połkn˛eła sło´nce. — Zaniósł si˛e urywanym szlochem. — Ju˙z nigdy nie zobaczymy sło´nca. — Przesta´n, durniu — warkn˛eła Salmissra. — Wstawaj. Sadi, zabierz stad ˛ tego bełkoczacego ˛ głupca i wyjd´z popatrze´c na niebo. Potem wracaj natychmiast. Musz˛e wiedzie´c, co si˛e dzieje. Sadi otrzasn ˛ ał ˛ si˛e jak pies wychodzacy ˛ z wody i odwrócił zafascynowane spojrzenie od martwego, groteskowego u´smiechu na łbie Maasa. Postawił szlochajacego ˛ urz˛ednika na nogi i wyprowadził z komnaty. Salmissra zwróciła si˛e do Gariona. — Jak to zrobiłe´s? — spytała, wskazujac ˛ drgajace ˛ ciało Maasa. — Nie wiem — odparł. Umysł wcia˙ ˛z tonał ˛ we mgle, jedynie gł˛eboki zakatek, ˛ gdzie istniał głos, zachował przytomno´sc´ . — Zdejmij ten amulet — poleciła. Garion posłusznie si˛egnał ˛ do medalionu, lecz nagle jego r˛ece zamarły. Nie mógł nimi poruszy´c. Pozwolił, by opadły. — Nie mog˛e. — Zabierz mu go — rozkazała jednemu z eunuchów. M˛ez˙ czyzna spojrzał na martwego w˛ez˙ a, potem na Gariona. Pokr˛ecił głowa˛ i cofnał ˛ si˛e przestraszony. — Rób, co mówi˛e! — krzykn˛eła ostro. Gdzie´s z gł˛ebi pałacu dobiegł głuchy, odbijajacy ˛ si˛e echem trzask, zgrzyt gwo´zdzi wyrywanych z twardego drewna i huk padajacego ˛ muru. Potem, daleko w mrocznych korytarzach, kto´s wrzasnał ˛ rozpaczliwie. Oschła s´wiadomo´sc´ w jego umy´sle si˛egn˛eła w dal. Nareszcie, stwierdził z wyra´zna˛ ulga˛ głos. — Co si˛e tam dzieje? — zło´sciła si˛e Salmissra. Chod´z ze mna,˛ powiedział głos. Musisz mi pomóc. Garion podparł si˛e r˛ekami i zaczał ˛ wstawa´c. Nie. W ten sposób. W umy´sle chłopca powstała niezwykła wizja separacji. Bez zastanowienia zapragnał, ˛ by si˛e spełniła i poczuł, z˙ e si˛e podnosi, cho´c pozostaje bez ruchu. Nagle przestał odczuwa´c własne ciało. Nie miał rak ˛ ani nóg, a przecie˙z si˛e
202
przemieszczał. Zobaczył siebie, swoje ciało, siedzace ˛ bezmy´slnie na poduszkach u stóp Salmissry. — Szybko — odezwał si˛e głos. Nie przemawiał ju˙z z jego umysłu, ale był obok. Chłopiec dostrzegł zamglony kontur, bezkształtny, ale jakby dobrze znany. Znikn˛eła mgła, okrywajaca ˛ my´sli Gariona. Czuł si˛e wyjatkowo ˛ ra´znie. — Kim jeste´s? — zapytał kształtu obok siebie. — Nie ma czasu na wyja´snienia. Pospiesz si˛e. Musimy ich przeprowadzi´c, zanim Salmissra zda˙ ˛zy co´s przedsi˛ewzia´ ˛c. — Kogo przeprowadzi´c? — Polgar˛e i Baraka. — Cioci˛e Pol? Gdzie ona jest? — Chod´z — ponaglił głos. Garion i niezwykła posta´c poszybowali obok siebie ku zamkni˛etym drzwiom. Przenikn˛eli je, jakby były tylko półprzejrzysta˛ mgiełka,˛ i wynurzyli si˛e w korytarzu. Pomkn˛eli wysoko, cho´c Garion nie czuł p˛edu powietrza ani nawet samego ruchu. Po chwili dotarli do ogromnej hali, gdzie po wej´sciu do pałacu wprowadził Gariona Issus. Tu zatrzymali si˛e i zawi´sli w powietrzu. Przez hal˛e szła ciocia Pol; jej pi˛ekne oczy płon˛eły, a ognisty nimb otaczał cała˛ posta´c. Obok niej biegł ci˛ez˙ ko olbrzymi kudłaty nied´zwied´z, którego Garion ju˙z kiedy´s widział. W zwierz˛ecym pysku słabo rozró˙zniał twarz Baraka, pozbawiona˛ jednak cho´cby s´ladu człowiecze´nstwa. W s´lepiach bestii jarzyła si˛e szale´ncza w´sciekło´sc´ , a paszcza odsłaniała straszliwe kły. Stra˙znicy rozpaczliwie próbowali odepchna´ ˛c nied´zwiedzia długimi pikami, ale bestia jednym machni˛eciem odrzuciła je w bok i run˛eła na z˙ ołnierzy. Mia˙zd˙zyła ich w u´scisku i rozrywała pazurami. Droga cioci Pol i nied´zwiedzia była zasłana okaleczonymi ciałami i drgajacymi ˛ jeszcze strz˛epami mi˛esa. Czekajace ˛ w zakatkach ˛ w˛ez˙ e pełzły po podłodze, ale gin˛eły tak, jak zginał ˛ Maas, gdy tylko dotykały płomiennego blasku, jaki otaczał cioci˛e Pol. Metodycznie, słowem i gestem, rozbijała kolejne drzwi. Gruby mur zagrodził jej drog˛e — jednym ruchem zmieniła go w gruzy, jakby był zbudowany z paj˛eczyn. Barak szalał w mrocznej hali, ryczał w´sciekle i niszczył wszystko, co pochwycił. Wrzeszczacy ˛ eunuch usiłował wspia´ ˛c si˛e na kolumn˛e, lecz bestia stan˛eła na tylnych łapach, wbiła mu szpony w plecy i s´ciagn˛ ˛ eła na ziemi˛e. Krzyki ucichły nagle, gdy pot˛ez˙ ne szcz˛eki z obrzydliwym trzaskiem zamkn˛eły si˛e na głowie ofiary. Trysn˛eła krew i strz˛epy mózgu. — Polgaro! — zawołała bezgło´snie posta´c obok Gariona. — T˛edy! Ciocia Pol obejrzała si˛e. — Za nami — polecił kształt. — Szybko. A potem Garion i jego druga cz˛es´c´ frun˛eli korytarzem do Salmissry i wpół przytomnego ciała, które niedawno opu´scili. Za nimi biegli ciocia Pol i rozszalały Barak. Nagie ciało Salmissry pod przejrzysta˛ suknia˛ pokryte było c˛etkami w´sciekło´sci raczej ni˙z nami˛etno´sci. Stała nad spogladaj ˛ ac ˛ a˛ nieobecnym wzrokiem postacia˛ na poduszkach. — Odpowiedz! — krzyczała. — Odpowiedz mi natychmiast. — Kiedy wrócimy — rzuciła bezkształtna posta´c — ja b˛ed˛e rozmawia´c. Musimy zyska´c na czasie. I wrócili. Garion poczuł, jak jego ciało dr˙zy lekko, a potem znowu patrzył przez własne oczy. Ponownie napłyn˛eła mgła, która oszałamiała go poprzednio. — Co? — spytały jego wargi, cho´c nie uformował s´wiadomie tego słowa. — Pytam, czy to twoje dzieło? 203
— Czy co jest moim dziełem? — Głos dobiegajacy ˛ z ust przypominał jego własny, cho´c była subtelna ró˙znica. — To wszystko — odparła. — Ciemno´sc´ . Szturm na mój pałac. — Nie sadz˛ ˛ e. Jak mógłbym? Jestem tylko chłopcem. — Nie kłam, Belgarionie — za˙zadała. ˛ — Wiem, kim jeste´s. Wiem, czym jeste´s. To z pewno´scia˛ ty. Sam Belgarath nie potrafiłby zgasi´c sło´nca. Ostrzegam ci˛e, Belgarionie, z˙ e to, co dzisiaj piłe´s, to s´mier´c. Ju˙z w tej chwili zabija ci˛e trucizna w twoich z˙ yłach. — Dlaczego mi to zrobiła´s? ˙ — Zeby ci˛e zatrzyma´c. Musisz pi´c wi˛ecej albo umrzesz. Musisz pi´c to, co tylko ja mog˛e ci da´c. I musisz to pi´c ka˙zdego dnia do ko´nca z˙ ycia. Jeste´s mój, Belgarionie. Mój! Za drzwiami rozległy si˛e rozpaczliwe krzyki. Zaskoczona W˛ez˙ owa Królowa uniosła głow˛e, po czym odwróciła si˛e do posagu, ˛ zło˙zyła niezwykły, ceremonialny pokłon i w serii zło˙zonych gestów zacz˛eła porusza´c dło´nmi przed soba.˛ Wypowiadała skomplikowana˛ formuł˛e w j˛ezyku, którego Garion nigdy jeszcze nie słyszał, w mowie pełnej gardłowych sykni˛ec´ i dziwacznych kadencji. Roztrzaskane w drzazgi ci˛ez˙ kie drzwi run˛eły do wewnatrz. ˛ W progu stan˛eła ciocia Pol. Biały lok płonał ˛ niesamowitym s´wiatłem, a wzrok był straszny. Wielki nied´zwied´z obok niej zaryczał w´sciekle; krew s´ciekała mu z kłów, na pazurach pozostały strz˛epy mi˛esa. — Ostrzegałam ci˛e, Salmissro — oznajmiła ciocia Pol morderczym tonem. — Zatrzymaj si˛e, Polgaro — rozkazała królowa. Nie spojrzała za siebie, wcia˙ ˛z poruszajac ˛ płynnie palcami. — Chłopiec umiera. Je´sli mnie zaatakujesz, nic nie zdoła go ocali´c. Ciocia Pol znieruchomiała. — Co zrobiła´s? — Popatrz na niego. Pił athal i kaldiss. Ju˙z teraz ogie´n płonie mu w z˙ yłach. Wkrótce musi dosta´c nowa˛ dawk˛e. Nadal poruszała dło´nmi, a jej twarz zastygła w wyrazie najwy˙zszej koncentracji. Wargi poruszyły si˛e znowu, wydajac ˛ gardłowe syki. Czy to prawda? Głos cioci Pol odbił si˛e echem w głowie Gariona. Chyba tak, potwierdził oschły głos. Dawali mu do picia ró˙zne rzeczy, a teraz wydaje si˛e inny ni˙z poprzednio. Ciocia Pol szeroko otworzyła oczy. Kim jeste´s? Zawsze tu byłem, Polgaro. Nie wiedziała´s o tym? Czy Garion wie? Wie, z˙ e jestem. Nie rozumie, co to oznacza. Pó´zniej o tym porozmawiamy, zdecydowała. Patrz uwa˙znie. Oto, co musisz zrobi´c. W umy´sle Gariona wezbrały splatane ˛ obrazy. Zrozumiałe´s? Oczywi´scie. Poka˙ze˛ mu, jak. Nie mo˙zesz sam tego zrobi´c? Nie, Polgaro, odparł suchy głos. Do niego, nie do mnie nale˙zy moc. Nie martw si˛e. On i ja dobrze si˛e rozumiemy. Dwa głosy rozmawiały w jego głowie, a Garion poczuł si˛e dziwnie osamotniony. Garionie, przemówił spokojnie oschły głos. Chc˛e, z˙ eby´s pomy´slał o swojej krwi. O krwi? Na jedna˛ chwil˛e musimy ja˛ zmieni´c. Dlaczego? ˙ Zeby wypali´c trucizn˛e, jaka˛ ci dali. A teraz skup si˛e na krwi. 204
Garion posłuchał. Chcesz, z˙ eby była taka. W my´slach rozbłysnał ˛ obraz z˙ ółci. Zrozumiałe´s? Tak. Wi˛ec zrób to. Natychmiast. Garion przycisnał ˛ do piersi czubki palców i zechciał, by krew uległa przemianie. Nagle poczuł, z˙ e płonie. Serce zabiło mocno, a obfity pot pokrył całe ciało. Jeszcze chwil˛e, powiedział głos. Garion umierał. Przemieniona krew paliła z˙ yły. Dygotał. Serce waliło jak młot kowalski, w oczach pociemniało. Wolno zaczał ˛ przewraca´c si˛e w przód. Teraz! nakazał ostro głos. Zmie´n z powrotem. Wszystko ustało. Serce zaci˛eło si˛e i natychmiast powróciło do normalnego rytmu. Chłopiec był zm˛eczony, ale znikn˛eła mgła spowijajaca ˛ umysł. Gotowe, Polgaro, oznajmił inny Garion. Mo˙zesz ju˙z zrobi´c to, co konieczne. Ciocia Pol czekała niespokojnie, ale teraz jej twarz stała si˛e przera´zliwie stanowcza. Przeszła po gładkiej posadzce do platformy. — Salmissro — rozkazała. — Odwró´c si˛e i spójrz na mnie. Królowa uniosła r˛ece nad głow˛e, a gardłowe d´zwi˛eki spływały z jej warg, wznoszac ˛ si˛e w ko´ncowym, chrapliwym okrzyku. Wtedy, wysoko nad nimi, w mroku pod sufitem, oczy posagu ˛ otworzyły si˛e i zapłon˛eły szmaragdowym blaskiem. L´sniacy ˛ klejnot w koronie Salmissry rozbłysnał ˛ identyczna˛ barwa.˛ Posag ˛ ruszył z przera˙zajacym, ˛ ogłuszajaco ˛ gło´snym trzaskiem. Lita skała, z której wykuto statu˛e, ugi˛eła si˛e, gdy posta´c zrobiła pierwszy krok. Potem nast˛epny. — Dlaczego. . . mnie. . . wezwała´s? — Grzmiacy ˛ głos odezwał si˛e zza sztywnych, kamiennych warg. Słowa odbijały si˛e głuchym echem w ogromnej piersi. — Bro´n swej słu˙zebnicy, Wielki Isso! — zakrzykn˛eła Salmissra, spogladaj ˛ ac ˛ tryumfujaco ˛ na cioci˛e Pol. — Ta oto zła czarodziejka napadła na twa˛ dziedzin˛e i chce mnie zabi´c. Ma tak straszliwa˛ moc, z˙ e nikt nie mo˙ze stawi´c jej czoła. Jestem twa˛ narzeczona˛ i oddaj˛e si˛e pod twoja˛ ochron˛e. — Kim jest ta, która bezcze´sci moja˛ s´wiatyni˛ ˛ e? — zahuczał posag. ˛ — Kto s´mie podnosi´c r˛ek˛e na moja˛ wybrana˛ i ukochana? ˛ W szmaragdowych oczach zapłonał ˛ straszliwy gniew. Ciocia Pol stała nieruchomo po´srodku kamiennej podłogi, a posag ˛ wznosił si˛e nad nia˛ jak wie˙za. Nie okazywała l˛eku. — Posun˛eła´s si˛e za daleko, Salmissro — o´swiadczyła. — To zakazane. Królowa W˛ez˙ y za´smiała si˛e pogardliwie. — Zakazane? Co dla mnie znacza˛ twoje zakazy? Uciekaj teraz, albo staw czoło gniewowi Boskiego Issy. Walcz z Bogiem, je´sli masz ochot˛e. — Skoro trzeba — westchn˛eła ciocia Pol. Wyprostowała si˛e i wypowiedziała jedno słowo. Huk, jaki wywołało w umy´sle Gariona, oszałamiał. Potem nagle zacz˛eła rosna´ ˛c. Wyrastała jak drzewo, powi˛ekszała si˛e, na oczach zdumionego chłopca przeistaczała w giganta. Po chwili stała przed Bogiem jak równa. — Polgara? — głos Boga wyra˙zał zdziwienie. — Dlaczego to zrobiła´s? — Przybywam dla spełnienia Proroctwa, Panie Isso — odrzekła. — Twa słu˙zebnica zdradziła ciebie i twoich braci. — Nie mo˙ze to by´c — o´swiadczył Issa. — Jest moja˛ wybrana.˛ Ta twarz jest twarza˛ mej ukochanej. — Twarz pozostała, ale to nie Salmissra ukochana przez Iss˛e. Ju˙z setna Salmissra słu˙zy ci w tej s´wiatyni ˛ od s´mierci twej wybranki. ´ — Smierci? — powtórzył Bóg. 205
— Ona kłamie! — wrzasn˛eła Salmissra. — To ja jestem twoja˛ ukochana,˛ Panie mój. Nie pozwól, by jej kłamstwa odepchn˛eły ci˛e ode mnie. Zabij ja! ˛ — Zbli˙za si˛e dzie´n spełnienia Proroctwa — mówiła dalej ciocia Pol. — Chłopiec u stóp Salmissry jest jego owocem. Musi by´c mi zwrócony; inaczej Proroctwo zawiedzie. — Czy˙zby tak szybko nastał dzie´n Proroctwa? — zdziwił si˛e Bóg. — Nie szybko, Panie Isso. Ju˙z pó´zno. Twój sen trwał całe wieki. — Kłamstwa! Same kłamstwa! — krzyczała rozpaczliwie Salmissra, obejmujac ˛ kostk˛e olbrzymiego kamiennego Boga. — Musz˛e zbada´c prawd˛e tych słów — zdecydował Issa. — Długo spałem i gł˛eboko, a teraz s´wiat zaskakuje mnie nie przygotowanego. — Zniszcz ja,˛ Panie mój — za˙zadała ˛ Salmissra. — Jej łgarstwa sa˛ zbrodnia˛ i s´wi˛etokradztwem popełnionym w twej boskiej obecno´sci. — Poznam prawd˛e, Salmissro — odparł Issa. Garion czuł przez krótka˛ chwil˛e dotkni˛ecie czego´s tak pot˛ez˙ nego, z˙ e wyobra´znia cofn˛eła si˛e przed ogromem. Potem dotyk przesunał ˛ si˛e dalej. — Aaach — dobiegło z podłogi. Martwy wa˙ ˛z Maas poruszył si˛e lekko. — Aaach. . . pozwólcie mi spa´c — zasyczał. — Chwil˛e tylko — rzekł Issa. — Jak ci na imi˛e? — Zwano mnie Maas. Byłem doradca˛ i towarzyszem Wiecznej Salmissry. Ode´slij mnie, Panie, gdy˙z nie mog˛e znie´sc´ powrotu do z˙ ycia. — Czy to ma ukochana Salmissra? — zapytał Bóg. — Jej nast˛epczyni — odparł Maas. — Twoja kapłanka umarła tysiace ˛ lat temu. Ka˙zda nowa Salmissra zostaje wybrana dla podobie´nstwa do twej ukochanej. — Ach — westchnał ˛ bole´snie Issa. — A jaki˙z cel miała ta kobieta, zabierajac ˛ Belgariona spod opieki Polgary? — Pragn˛eła przymierza z Torakiem. Chciała odda´c Belgariona Przekl˛etemu w zamian za nie´smiertelno´sc´ , która˛ zesłałyby na nia˛ jego obj˛ecia. — Jego obj˛ecia? Moja kapłanka miałaby podda´c si˛e ohydnym u´sciskom mego szalonego brata? — Z rado´scia,˛ Panie. Jest jej natura,˛ by po˙zada´ ˛ c u´scisków ka˙zdego człowieka, Boga czy bestii, na jaka˛ natrafi. Po kamiennej twarzy Issy przemknał ˛ wyraz wstr˛etu. — Czy zawsze tak było? — zapytał. — Zawsze, Panie — potwierdził Maas. — Napój, który pozwala jej zachowa´c młodo´sc´ i podobie´nstwo do twej wybranki, rozpala w z˙ yłach ogie´n z˙ adzy. ˛ Nic prócz s´mierci nie zdoła stłumi´c tego ognia. Pozwól mi odej´sc´ , Panie. Ten ból. . . — Za´snij, Maasie — zezwolił smutnie Issa. — I w cicha˛ s´mier´c we´z z soba˛ me podzi˛ekowania. — Aaach. . . — westchnał ˛ Maas i opadł na posadzk˛e. — I ja powróc˛e w sen — rzekł Issa. — Nie wolno mi pozosta´c, gdy˙z moja obecno´sc´ mogłaby przebudzi´c Toraka do wojny, która grozi zagłada˛ s´wiata. Posag ˛ cofnał ˛ si˛e na miejsce, które zajmował od tysi˛ecy lat. Ogłuszajace ˛ trzeszczenie i zgrzyty uginanej skały rozległy si˛e w wielkiej sali raz jeszcze. — Czy´n z ta˛ kobieta,˛ co zechcesz, Polgaro — zezwolił kamienny Bóg. — Oszcz˛ed´z wszak˙ze jej z˙ ycie, a to przez pami˛ec´ mojej ukochanej. — Uczyni˛e to, Panie Isso — ciocia Pol skłoniła si˛e nisko. — I przeka˙z wyrazy miło´sci memu bratu Aldurowi — głuchy głos cichł szybko. ´ — Spij, Panie. I niech twój sen odp˛edzi smutek.
206
— Nie! — zawyła Salmissra, ale zielony ogie´n gasł ju˙z w oczach posagu, ˛ a klejnot w jej koronie zamigotał i pociemniał. — Ju˙z czas, Salmissro — oznajmiła ciocia Pol, wielka i straszna. — Nie zabijaj mnie, Polgaro. — Królowa padła na kolana. — Błagam, nie czy´n tego. — Nie zabij˛e ci˛e, Salmissro. Obiecałam Panu Issie, z˙ e zachowam ci˛e przy z˙ yciu. — Ja nie składałem takich obietnic — odezwał si˛e od drzwi Barak. Garion spojrzał na przyjaciela. Nied´zwied´z zniknał, ˛ a na jego miejscu stał pot˛ez˙ ny Cherek z mieczem w dłoni. — Nie, Baraku. Zamierzam raz na zawsze rozwiaza´ ˛ c problem Salmissry. — Ciocia Pol popatrzyła z góry na czołgajac ˛ a˛ si˛e u jej stóp królowa.˛ — B˛edziesz z˙ yła, Salmissro. B˛edziesz z˙ yła bardzo długo. . . by´c mo˙ze wiecznie. Niedowierzanie i nadzieja pojawiły si˛e w oczach królowej. Powstała wolno i spojrzała na ogromna,˛ wyrastajac ˛ a˛ w gór˛e posta´c. — Wiecznie, Polgaro? — zapytała. — Ale musz˛e ci˛e zmieni´c. Trucizna, która˛ piła´s, by pozosta´c młoda˛ i pi˛ekna,˛ zabija ci˛e z wolna. Ju˙z teraz jej s´lady wida´c na twojej twarzy. Królowa dotkn˛eła palcami policzków i odwróciła si˛e pospiesznie, by spojrze´c w zwierciadło. — Gnijesz, Salmissro — stwierdziła ciocia Pol. — Wkrótce b˛edziesz stara i brzydka. Z˙ adza, ˛ która płonie w twych z˙ yłach, wypali si˛e i umrzesz. Masz zbyt ciepła˛ krew. W tym cały problem. — Ale jak. . . — Salmissra si˛e zajakn˛ ˛ eła. — Wystarczy niewielka zmiana — zapewniła ja˛ ciocia Pol. — Całkiem mała, a potem b˛edziesz z˙ yła wiecznie. — Garion wyczuł moc ogniskowanej woli. — Uczyni˛e ci˛e wieczna,˛ Salmissro. Uniosła r˛ek˛e i wypowiedziała jedno słowo. Jego straszliwa pot˛ega wstrzasn˛ ˛ eła Garionem jak li´sciem na wietrze. Z poczatku ˛ nic si˛e nie działo. Salmissra stała jak wro´sni˛eta w ziemi˛e; naga, blada skóra prze´switywała przez sukni˛e. Potem dziwne c˛etki wystapiły ˛ wyra´zniej, a uda zwarły si˛e razem. Twarz stała si˛e bardziej spiczasta. Wargi znikn˛eły, a usta rozciagn˛ ˛ eły si˛e w niezmiennym, gadzim u´smiechu. Garion przygladał ˛ si˛e ze zgroza,˛ niezdolny oderwa´c wzroku od królowej. Suknia spłyn˛eła na posadzk˛e, gdy znikn˛eły ramiona, a r˛ece przywarły do boków. Ciało wydłuz˙ ało si˛e, a nogi, zupełnie ju˙z zro´sni˛ete, zacz˛eły zap˛etla´c si˛e w zwoje. Znikn˛eły l´sniace ˛ włosy, a na twarzy nie pozostał nawet s´lad człowiecze´nstwa. Tylko złota korona wcia˙ ˛z spoczywała na głowie. Salmissra wysun˛eła j˛ezyk i opadła w mas˛e własnych zwojów. Rozło˙zyła kaptur na szyi i spojrzała matowymi, martwymi oczami na cioci˛e Pol, która podczas tej transformacji znowu przybrała normalne rozmiary. — Powró´c na swój tron, Salmissro — poleciła. Głowa królowej pozostała nieruchoma, lecz zwoje ciała przesuwały si˛e na mi˛ekka˛ sof˛e, ocierajac ˛ si˛e o siebie z suchym szelestem. Ciocia Pol spojrzała na eunucha Sadiego. — Oto Słu˙zebnica Issy, królowa w˛ez˙ owego ludu, której władza przetrwa do ko´nca dni, bowiem teraz naprawd˛e jest nie´smiertelna i po wieczno´sc´ b˛edzie panowa´c w Nyissie. Sadi zbladł jak upiór, a oczy wychodziły mu z orbit. Gło´sno przełknał ˛ s´lin˛e i kiwnał ˛ głowa.˛ — Pozostawi˛e ci˛e zatem z twoja˛ królowa˛ — powiedziała. — Wolałabym odej´sc´ spokojnie, ale tak czy inaczej, chłopiec i ja wychodzimy. 207
— Posłałem ju˙z wiadomo´sc´ — zapewnił szybko Sadi. — Nikt nie spróbuje wam przeszkodzi´c. — Słuszna decyzja — pochwalił sucho Barak. — Wszyscy pozdrawiaja˛ w˛ez˙ owa˛ królowa˛ Nyissy — zaintonował dr˙zacym ˛ głosem jeden z ubranych w szkarłat eunuchów. Padł na kolana przed podwy˙zszeniem. — Uwielbiajcie ja˛ — odpowiedzieli rytualnie pozostali, tak˙ze kl˛ekajac. ˛ — Jej chwała została nam objawiona. — Oddajmy jej cze´sc´ . Garion obejrzał si˛e jeszcze, wychodzac ˛ za ciocia˛ Pol przez strzaskane drzwi. Salmissra le˙zała na sofie w´sród c˛etkowanych zwojów własnego ciała, a oczy ponad kapturem szyi kierowała w stron˛e zwierciadła. Na głowie miała złota˛ koron˛e, a zimny, w˛ez˙ owy wzrok w˛edrował ku odbiciu w lustrze. Gadzia twarz nie miała z˙ adnego wyrazu, wi˛ec nie mo˙zna było odgadna´ ˛c, o czym my´sli królowa.
Rozdział 30
Korytarze i wysokie hale pałacu były puste. Ciocia Pol prowadziła ich od sali tronowej, gdzie kl˛eczeli eunuchowie, s´piewajac ˛ pie´sni na cze´sc´ W˛ez˙ owej Królowej. Barak z mieczem w r˛eku kroczył pos˛epnie w´sród s´ladów rzezi, jakiej dokonał wchodzac ˛ do pałacu. Twarz miał blada˛ i cz˛esto odwracał wzrok od szczególnie okrutnie okaleczonych ciał, le˙zacych ˛ na ich drodze. Wreszcie wyszli na zewnatrz. ˛ Ulice Sthiss Tor były ciemniejsze ni˙z noca˛ i pełne rozhisteryzowanych, wyjacych ˛ z przera˙zenia tłumów. Barak torował drog˛e, trzymajac ˛ w jednej r˛ece zabrana˛ z pałacu pochodni˛e, a w drugiej miecz. Nawet ogarni˛eci panika˛ Nyissanie ust˛epowali mu szybko. — Co to jest, Polgaro? — rzucił przez rami˛e, machajac ˛ lekko pochodnia,˛ jakby chciał odp˛edzi´c ciemno´sc´ . — Jakie´s czary? — Nie — odparła. — To nie czary. Male´nkie plamki szaro´sci opadały w blasku pochodni. ´ — Snieg? — zdumiał si˛e Barak. — Nie. Popiół. — Co si˛e pali? — Góra — wyja´sniła. — Jak najszybciej wracajmy na statek. Ten tłum jest niebezpieczniejszy ni˙z wszystko, co mo˙ze nas spotka´c. Zarzuciła Garionowi na ramiona swój lekki płaszcz i wskazała ulic˛e, gdzie w ciemno´sci tu i tam kołysało si˛e kilka pochodni. — Chod´zmy t˛edy. Popiół padał g˛esto. Przypominał szara˛ mak˛ ˛ e, przesypywana˛ przez wilgotne powietrze. Pachniał siarka.˛ Nim dotarli do nabrze˙za, ciemno´sc´ zacz˛eła blednac. ˛ Popiół opadał ciagle, ˛ wypełniał szczeliny mi˛edzy kamieniami bruku i tworzył niewielkie zaspy przy rogach budynków. Było coraz widniej, ale popiół jak mgła przesłaniał wszystko na odległo´sc´ wi˛eksza˛ ni˙z dziesi˛ec´ stóp. W porcie szalał chaos. Tłumy wrzeszczacych ˛ i płaczacych ˛ Nyissan próbowały wspia´ ˛c si˛e do łodzi, by uciec od duszacego ˛ popiołu, w s´miertelnej ciszy szybujacego ˛ w goracym ˛ powietrzu. Oszaleli w panice ludzie rzucali si˛e cz˛esto w mordercze wody rzeki. — Nie przedostaniemy si˛e przez t˛e tłuszcz˛e, Polgaro — stwierdził Barak. — Zaczekaj tu chwil˛e. Wsunał ˛ miecz do pochwy, podskoczył i chwycił skraj niskiego dachu. Podciagn ˛ ał ˛ si˛e i stanał ˛ nad nimi, słabo widoczny w mroku. — Hej, Greldiku! — ryknał ˛ pot˛ez˙ nym głosem, słyszalnym nawet w´sród krzyków tłumu.
209
— Baraku! — usłyszeli odpowied´z Greldika. — Gdzie jeste´scie? — Przy wej´sciu na molo — zawołał Barak. — Nie mo˙zemy si˛e przebi´c. — Zosta´ncie tam! — odkrzyknał ˛ Greldik. — Przyjdziemy po was. Po chwili z nabrze˙za dobiegł tupot ci˛ez˙ kich kroków i od czasu do czasu głuchy odgłos uderze´n. Kilka okrzyków bólu zaton˛eło w panicznych wrzaskach tłumu. Potem Greldik, Mandorallen i pół tuzina muskularnych z˙ eglarzy uzbrojonych w pałki wybiegło zza zasłony popiołu, z brutalna˛ skuteczno´scia˛ oczyszczajac ˛ drog˛e. — Zgubili´scie si˛e?! — wrzasnał ˛ do Baraka Greldik. Barak zeskoczył z dachu. — Musieli´smy wpa´sc´ na chwil˛e do pałacu — wyja´snił krótko. — Niepokoili´smy si˛e o bezpiecze´nstwo twoje, pani — o´swiadczył cioci Pol Mandorallen, odsuwajac ˛ na bok bełkoczacego ˛ Nyissanina. — Dzielny Durnik powrócił kilka godzin temu. — Zatrzymano nas — odparła. — Kapitanie, czy zdołasz nas doprowadzi´c na pokład? Greldik u´smiechnał ˛ si˛e złowrogo. — Chod´zmy wi˛ec — ponagliła. — Gdy tylko wrócimy na okr˛et, nale˙zy odbi´c i rzuci´c kotwic˛e na rzece, kawałek od brzegu. Ci ludzie nie uspokoja˛ si˛e, póki popiół nie przestanie pada´c, co jeszcze chwil˛e potrwa. Czy były jakie´s wiadomo´sci od Silka i mojego ojca? — Nic, pani — odparł Greldik. — Co on robi? — zapytała gniewnie, nie zwracajac ˛ si˛e do nikogo konkretnego. Mandorallen wydobył swój miecz i ruszył wprost na tłum, nie skr˛ecajac ˛ i nie zwalniajac ˛ kroku. Nyissanie ust˛epowali mu z drogi. ´ Scisk na nabrze˙zu obok statku Greldika był jeszcze wi˛ekszy. Durnik, Hettar i reszta załogi stali z długimi bosakami wzdłu˙z burt i odpychali oszalałych z przera˙zenia ludzi. — Rzuci´c trap! — rozkazał Greldik, gdy tylko stan˛eli na brzegu. — Szlachetny kapitanie — wybełkotał łysy Nyissanin, chwytajac ˛ za futrzana˛ kurt˛e Greldika. — Dam ci sto sztuk złota, je´sli tylko wpu´scisz mnie na swój statek. Greldik z obrzydzeniem odepchnał ˛ go na bok. — Tysiac ˛ sztuk złota — obiecał Nyissanin, chwytajac ˛ Chereka za rami˛e i potrza˛ sajac ˛ kiesa.˛ — Zabierzcie tego pawiana — rozkazał Greldik. Jeden z marynarzy od niechcenia powalił Nyissanina ciosem pałki, potem schylił si˛e i wyrwał mu sakiewk˛e. Rozwiazał ˛ ja˛ i wysypał na dło´n monety. — Trzy sztuki srebra — oznajmił z pogarda.˛ — Reszta to mied´z. Odwrócił si˛e i kopnał ˛ nieprzytomnego w brzuch. Przeszli na pokład, a Barak i Mandorallen powstrzymywali tłum, gro˙zac ˛ u˙zyciem siły. — Odcia´ ˛c cumy — rozkazał Greldik, gdy wszyscy ju˙z byli na miejscu. Przy akompaniamencie krzyków zawodu Nyissan stojacych ˛ na nabrze˙zu, marynarze odrabali ˛ grube liny. Leniwy prad ˛ odepchnał ˛ statek, a płacze i j˛eki rozpaczy towarzyszyły im bez przerwy. — Garionie — odezwała si˛e ciocia Pol. — Mo˙ze zejdziesz pod pokład i wło˙zysz jakie´s przyzwoite ubranie? A przy okazji zmyjesz z twarzy ten obrzydliwy ró˙z? Wracaj zaraz potem. Musz˛e z toba˛ porozmawia´c. Garion zda˙ ˛zył zapomnie´c, jak skapo ˛ jest odziany. Zarumienił si˛e i pobiegł do kajuty. Gdy wrócił, ubrany znowu w tunik˛e i po´nczochy, rozwidniło si˛e ju˙z wyra´znie, cho´c szary popiół wcia˙ ˛z padał przez nieruchome powietrze. Cały s´wiat był jakby zamglony, 210
a wszystko pokrywała gruba warstwa drobnego pyłu. Okr˛et spłynał ˛ nieco z pradem ˛ i marynarze Greldika rzucili kotwic˛e. Leniwy nurt wolno obracał kadłub. — Tutaj, Garionie! — zawołała ciocia Pol. Stała na dziobie, zapatrzona w szara˛ mgł˛e. Garion podszedł z wahaniem; wcia˙ ˛z silne były wspomnienia tego, co przydarzyło si˛e w pałacu. — Usiad´ ˛ z, kochanie — zaproponowała. — Jest pewna sprawa, o której musz˛e z toba˛ pomówi´c. — Tak, ciociu. — Usiadł na ławeczce. — Garionie — spojrzała na niego z powaga.˛ — Czy co´s si˛e zdarzyło, kiedy byłe´s w pałacu Salmissry? — Nie rozumiem. — Wiesz, o co mi chodzi — odparła szorstko. — Nie masz chyba ochoty wprawia´c w zakłopotanie nas obojga, zmuszajac ˛ do zadawania pewnych pyta´n. Prawda? — Och! — Garion zarumienił si˛e. — To. . . Nie, nic takiego si˛e nie stało. Z pewnym z˙ alem wspomniał bujne kształty królowej. — To dobrze. Tego tylko si˛e bałam. Na razie jeszcze nie wolno ci si˛e miesza´c w takie rzeczy. Moga˛ mie´c nieoczekiwane skutki dla kogo´s o twoich do´sc´ szczególnych cechach. — Nie bardzo rozumiem — poskar˙zył si˛e. — Masz pewne zdolno´sci — wyja´sniła. — Je´sli zaczniesz eksperymentowa´c z ta˛ druga˛ umiej˛etno´scia,˛ zanim w pełni dojrzeja,˛ rezultaty moga˛ si˛e okaza´c odrobin˛e nieprzewidywalne. W obecnej chwili lepiej tego nie miesza´c. — W takim razie mo˙ze szkoda, z˙ e nic si˛e nie zdarzyło — wyrzucił Garion. — Mo˙ze to by wszystko załatwiło i nie mógłbym ju˙z wi˛ecej rani´c ludzi. — Watpi˛ ˛ e. Masz zbyt wielka˛ moc, by tak łatwo udało si˛e ja˛ zneutralizowa´c. Pami˛etasz nasza˛ rozmow˛e tego dnia, gdy opu´scili´smy Tolnedr˛e? O instrukcjach? — Nie potrzebuj˛e instrukcji — zaprotestował ponuro. — Owszem, potrzebujesz. I to natychmiast. Twoja moc jest ogromna. . . wi˛eksza, ni˙z w z˙ yciu widziałam, a w cz˛es´ci tak zło˙zona, z˙ e nie potrafi˛e jej zrozumie´c. Musisz zacza´ ˛c nauk˛e, zanim przydarzy si˛e jaka´s katastrofa. Nie kontrolujesz tej mocy, Garionie. Je´sli naprawd˛e nie chcesz krzywdzi´c ludzi, powiniene´s z tym wi˛eksza˛ ch˛ecia˛ wzia´ ˛c si˛e do nauki. By unikna´ ˛c wypadków. — Nie chc˛e by´c czarodziejem — nie ust˛epował. — Chc˛e tylko pozby´c si˛e tej mocy. Mo˙zesz mi w tym pomóc? Pokr˛eciła głowa.˛ — Nie. I nie zrobiłabym tego, nawet gdybym umiała. Nie mo˙zesz jej odrzuci´c, Garionie. Jest cz˛es´cia˛ ciebie. — Wi˛ec musz˛e zosta´c potworem? — spytał gorzko chłopiec. — Mam chodzi´c po s´wiecie i pali´c ludzi z˙ ywcem albo zamienia´c ich w ropuchy i w˛ez˙ e? A mo˙ze po pewnym czasie tak si˛e przyzwyczaj˛e, z˙ e nie b˛ed˛e si˛e ju˙z przejmował? B˛ed˛e z˙ ył wiecznie, jak ty i dziadek, ale nie b˛ed˛e ju˙z człowiekiem. Ciociu Pol, chyba wolałbym umrze´c. Nie mógłby´s przemówi´c mu do rozsadku? ˛ Zwracała si˛e bezpo´srednio do tej innej s´wiadomo´sci, istniejacej ˛ w umy´sle. Nie w tej chwili, Polgaro, odparł suchy głos. Jest zbyt pochłoni˛ety litowaniem si˛e nad soba.˛ Musi si˛e nauczy´c panowa´c nad własna˛ moca.˛ Przypilnuj˛e go, obiecał głos. Póki nie wróci Belgarath, nic wi˛ecej chyba nie mo˙zemy zrobi´c. Chłopak prze˙zywa kryzys moralny i nie powinni´smy si˛e wtraca´ ˛ c, póki nie rozwia˙ ˛ze go samodzielnie. Nie chc˛e, z˙ eby tak cierpiał. 211
Masz za mi˛ekkie serce, Polgaro. To twardy chłopak i odrobina cierpienia na pewno mu nie zaszkodzi. — Mo˙ze by´scie przestali si˛e zachowywa´c, jakby mnie tu w ogóle nie było — wtra˛ cił gniewnie Garion. — Pani Pol. — Durnik zbli˙zył si˛e do nich. — Chyba powinna´s przyj´sc´ . Barak chce si˛e zabi´c. — Co? — spytała z niedowierzaniem. — Chodzi o jaka´ ˛s klatw˛ ˛ e — wyja´snił Durnik. — Mówi, z˙ e rzuci si˛e na swój miecz. — Co za idiota! Gdzie jest? — Na rufie. Ma bro´n i nikogo do siebie nie dopuszcza. — Chod´zmy. Ruszyła na ruf˛e, a za nia˛ Garion z Durnikiem. — Wszyscy do´swiadczyli´smy bitewnego szału, lordzie Baraku — mówił Mandorallen, próbujac ˛ przemówi´c wielkiemu Cherekowi do rozsadku. ˛ — Nie jest to uczucie, które na dum˛e zasługuje, ale i nie powód do tak czarnej rozpaczy. Barak nie odpowiedział. Stał po´srodku pokładu rufowego; oczy miał s´lepe ze zgrozy, a ci˛ez˙ ki miecz zataczał gro´zne łuki. Nikt nie s´miał si˛e zbli˙zy´c. Ciocia Pol min˛eła tłum marynarzy i podeszła wprost do Baraka. — Nie próbuj mnie powstrzymywa´c, Polgaro — ostrzegł. Spokojnie wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i dotkn˛eła ostrza miecza. — Troch˛e t˛epy — stwierdziła z namysłem. — Mo˙ze Durnik by ci go naostrzył? Kiedy si˛e rzucisz, łatwiej przejdzie mi˛edzy z˙ ebrami. Barak był z lekka zaskoczony. — Poczyniłe´s niezb˛edne przygotowania? — upewniła si˛e. — Jakie przygotowania? — Na przykład: co zrobi´c z ciałem. Doprawdy, Baraku, miałam ci˛e za kogo´s lepiej wychowanego. Przyzwoity człowiek nie obcia˙ ˛za takim zadaniem przyjaciół. — Zastanowiła si˛e. — Zwyczaj ka˙ze je spali´c, ale w Nyissie jest strasznie wilgotno. B˛edziesz si˛e tlił przez cały tydzie´n. Przypuszczam, z˙ e po prostu wrzucimy ci˛e do rzeki. Pijawki i kraby w jeden dzie´n obiora˛ ci˛e do ko´sci. Na twarzy Baraka pojawiła si˛e uraza. — Czy mamy przekaza´c synowi twoja˛ tarcz˛e i miecz? — Nie mam syna — odparł ponuro. Wyra´znie nie był przygotowany na tak brutalna˛ rzeczowo´sc´ . — Nie mówiłam ci? Ale˙z jestem zapominalska. — O czym nie mówiła´s? — Niewa˙zne — machn˛eła r˛eka.˛ — W tej chwili to bez znaczenia. Czy chciałe´s zwyczajnie upa´sc´ na miecz, czy raczej rozp˛edzi´c si˛e i uderzy´c r˛ekoje´scia˛ o maszt? Oba sposoby sa˛ równie skuteczne. — Spojrzała na marynarzy. — Zróbcie miejsce, z˙ eby jarl Trellheim mógł bez przeszkód podbiec do masztu. Marynarze przygladali ˛ si˛e jej w milczeniu. — Co miała´s na my´sli, mówiac ˛ o moim synu? — Barak opu´scił miecz. — To ci˛e tylko zdenerwuje — odpowiedziała. — Je´sli ci powiem, na pewno co´s zepsujesz w tym zabijaniu. Nie chcieliby´smy, z˙ eby´s le˙zał i j˛eczał całymi tygodniami. To bardzo przygn˛ebiajace. ˛ — Chc˛e wiedzie´c, o co chodzi z tym synem! — No, dobrze — westchn˛eła ci˛ez˙ ko. — Twoja z˙ ona, Merel, jest w cia˙ ˛zy. . . jak sadz˛ ˛ e, w rezultacie pewnych uprzejmo´sci, jakie s´wiadczyli´scie sobie w Val Alorn. Wyglada ˛ teraz jak ksi˛ez˙ yc w pełni, a twój zło´sliwy bachor kopaniem odbiera jej wszelka˛ rado´sc´ z˙ ycia. 212
— Syn? — Barak szeroko otworzył oczy. — Doprawdy, Baraku, powiniene´s słucha´c, co si˛e do ciebie mówi. Nigdy nic z ciebie nie b˛edzie, je´sli nie oka˙zesz wi˛ecej uwagi. — Syn? — powtórzył. Miecz wy´sliznał ˛ mu si˛e z palców. — Upu´sciłe´s — skarciła go. — Podnie´s zaraz i bierz si˛e do rzeczy. To nieładnie, marnowa´c cały dzie´n na jedno samobójstwo. — Nie popełni˛e samobójstwa — oznajmił. — Doprawdy? — Oczywi´scie, z˙ e nie — burknał, ˛ po czym dostrzegł lekki u´smiech, grajacy ˛ w ka˛ cikach jej ust. Zakłopotany zwiesił głow˛e. — Ty wielki głuptasie — westchn˛eła. Po czym chwyciła go oburacz ˛ za brod˛e, pociagn˛ ˛ eła głow˛e w dół i ucałowała serdecznie szare od popiołu policzki. Greldik zaczał ˛ rechota´c, a Mandorallen podszedł i pochwycił Baraka w nied´zwiedzi u´scisk. — Raduj˛e si˛e wraz z toba,˛ przyjacielu — oznajmił. — Serce moje pełne jest uciechy. — Wynie´scie baryłk˛e — polecił marynarzom Greldik, klepiac ˛ przyjaciela po ramieniu. — Jasnym ale ze staro˙zytnego Chereku wypijemy zdrowie dziedzica Trellheim. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e b˛edzie tu do´sc´ gło´sno — rzuciła półgłosem ciocia Pol, zwracajac ˛ si˛e do Gariona. — Chod´zmy. Ruszyła na dziób okr˛etu. — Czy ona zmieni si˛e z powrotem? — zapytał chłopiec, gdy byli ju˙z sami. — Kto? — Królowa. Czy zmieni si˛e z powrotem? — Za jaki´s czas nie b˛edzie ju˙z chciała. Posta´c, jaka˛ przybieramy, zaczyna z czasem dominowa´c w naszych my´slach. Z biegiem lat b˛edzie coraz bardziej i bardziej w˛ez˙ em, a coraz mniej i mniej kobieta.˛ Garion zadr˙zał. — Chyba bardziej miłosiernie byłoby ja˛ zabi´c. — Obiecałam Panu Issie, z˙ e tego nie zrobi˛e. — Czy to był prawdziwy Bóg? — Jego duch — wyja´sniła, spogladaj ˛ ac ˛ w mgł˛e spadajacego ˛ popiołu. — Salmissra tchn˛eła w posag ˛ ducha Issy. Rze´zba stała si˛e Bogiem, przynajmniej na pewien czas. To bardzo skomplikowane. — Zdawało si˛e, z˙ e my´sli o czym´s innym. — Gdzie˙z on jest? — westchn˛eła z nagła˛ irytacja.˛ — Kto? — Ojciec. Powinien si˛e zjawi´c ju˙z kilka dni temu. Stali obok siebie, patrzac ˛ na m˛etne wody rzeki. Wreszcie ciocia Pol odwróciła si˛e i z niesmakiem otrzepała ramiona płaszcza. Spod palców uniosły si˛e małe obłoczki popiołu. — Schodz˛e na dół — o´swiadczyła, krzywiac ˛ si˛e niech˛etnie. — Tu jest zbyt brudno. — My´slałem, z˙ e chcesz ze mna˛ porozmawia´c. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie jeste´s jeszcze gotów, by słucha´c. Poczekam. — Odeszła na kilka kroków i obejrzała si˛e. — Aha, Garionie. . . — Tak? — Na twoim miejscu nie piłabym piwa z marynarzami. Po tym, co ci dawali w pałacu, na pewno ci zaszkodzi. — Dobrze — zgodził si˛e z lekkim z˙ alem. — Naturalnie, zrobisz, co zechcesz. Uznałam jednak, z˙ e nale˙zy ci˛e ostrzec. 213
Odwróciła si˛e, podniosła klap˛e luku i znikn˛eła pod pokładem. Garionem targały burzliwe emocje. Dzie´n był obfity w wydarzenia, a kalejdoskop obrazów wirował przed oczami. Uspokój si˛e, polecił głos w jego umy´sle. — Co? Próbuj˛e co´s usłysze´c. Posłuchaj. — Czego posłucha´c? Tam. . . nie słyszysz? Cicho, jakby z wielkiej odległo´sci, dobiegało stłumione dudnienie. — Co to jest? Głos nie odpowiedział, ale amulet na piersi Gariona zaczał ˛ pulsowa´c w rytmie zgodnym z odległym d´zwi˛ekiem. Potem usłyszał za plecami szybkie, lekkie kroki. — Garionie! Odwrócił si˛e w sam czas, by trafi´c w otwarte ramiona Ce’Nedry. — Tak si˛e o ciebie martwiłam! Gdzie zniknałe´ ˛ s? — Jacy´s ludzie porwali mnie z pokładu — wyja´snił, próbujac ˛ wyplata´ ˛ c si˛e z jej ramion. — Zabrali mnie do pałacu. — To straszne! — zawołała. — Widziałe´s królowa? ˛ Garion skinał ˛ głowa˛ i otrzasn ˛ ał ˛ si˛e, pami˛etajac ˛ w˛ez˙ a, le˙zacego ˛ na sofie i podziwiajacego ˛ swoje odbicie w zwierciadle. — Co si˛e stało? — spytała dziewczyna. — Bardzo wiele rzeczy. Niektóre były do´sc´ nieprzyjemne. Gdzie´s w gł˛ebi umysłu wcia˙ ˛z słyszał dudnienie. — Torturowali ci˛e? — Ce’Nedra szeroko otworzyła oczy. — Nie, to nie to. — No wi˛ec co si˛e działo? — chciała wiedzie´c. — Opowiedz. Był pewien, z˙ e nie da mu spokoju, wi˛ec opisał wszystko najlepiej, jak potrafił. Coraz wyra´zniej słyszał rytmiczny odgłos, a znami˛e na dłoni zacz˛eło pulsowa´c. Potarł je z roztargnieniem. — To było straszne — stwierdziła Ce’Nedra, gdy sko´nczył. — Nie bałe´s si˛e? — Wła´sciwie nie — wyznał, wcia˙ ˛z drapiac ˛ dło´n. — Dawali mi do picia ró˙zne rzeczy i miałem umysł tak zamglony, z˙ e nic prawie nie czułem. — I naprawd˛e zabiłe´s Maasa? — Nie mogła uwierzy´c. — Ot, tak sobie? — Pstrykn˛eła palcami. — To nie było tak sobie — próbował wytłumaczy´c. — To powa˙zniejsza sprawa. — Wiedziałam, z˙ e jeste´s czarodziejem. Mówiłam ci nad tamtym jeziorkiem, pami˛etasz? — Ale nie chc˛e nim by´c — zaprotestował. — Nie prosiłem o to. — Ja te˙z nie prosiłam, z˙ eby by´c ksi˛ez˙ niczka.˛ — To nie to samo. By´c królem albo ksi˛ez˙ niczka˛ to kwestia tego, kim si˛e jest. By´c czarodziejem to kwestia tego, co si˛e robi. — Nie widz˛e wielkiej ró˙znicy — upierała si˛e. — Mog˛e dokona´c wielu rzeczy — wyja´snił. — Na ogół okropnych. — I co? — Jej pytania mogły doprowadzi´c do szału. — Ja te˙z mog˛e dokona´c okropnych rzeczy. W ka˙zdym razie mogłam w Tol Honeth. Jedno moje słowo wystarczyło, by wychłosta´c sług˛e. . . albo posła´c go na szafot. Nie robiłam tego, naturalnie, ale mogłam. Władza to władza, Garionie. Efekty sa˛ identyczne. Nie musisz krzywdzi´c ludzi wbrew swej woli. — To po prostu si˛e czasem zdarza. Nawet je´sli nie chc˛e. Mrowienie dłoni było nie do zniesienia, prawie jak t˛epy ból głowy. 214
— W takim razie naucz si˛e to kontrolowa´c. — Mówisz jak ciocia Pol. — Ona próbuje ci pomóc. Chce ci˛e namówi´c do tego, co w ko´ncu i tak b˛edziesz musiał zrobi´c. Ilu jeszcze ludzi chcesz spali´c, zanim przyznasz jej racj˛e? — Nie musiała´s mi o tym przypomina´c. — Słowa Ce’Nedry gł˛eboko go ubodły. — Owszem — odparła. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e musiałam. Masz szcz˛es´cie, z˙ e nie jestem twoja ciocia.˛ Nie znosiłabym twoich wygłupów, jak to robi lady Polgara. — Nic nie rozumiesz — mruknał ˛ pos˛epnie Garion. — Rozumiem lepiej, ni˙z sobie wyobra˙zasz, Garionie. Wiesz, na czym polega twój problem? Chciałby´s do ko´nca z˙ ycia zosta´c chłopcem. Niewa˙zne, jaka˛ masz moc, czy jeste´s imperatorem, czy czarodziejem, nie powstrzymasz mijajacych ˛ lat. Poj˛ełam to ju˙z dawno temu, ale jestem chyba o wiele madrzejsza ˛ od ciebie. Bez słowa wyja´snienia stan˛eła na palcach i pocałowała go w usta. Garion zaczerwienił si˛e i zakłopotany spu´scił głow˛e. — Powiedz. . . — Ce’Nedra bawiła si˛e r˛ekawem jego tuniki. — Czy królowa Salmissra naprawd˛e była taka pi˛ekna, jak mówia? ˛ — Była najpi˛ekniejsza˛ kobieta,˛ jaka˛ w z˙ yciu widziałem — odparł bez zastanowienia Garion. Ksi˛ez˙ niczka gło´sno wciagn˛ ˛ eła powietrze. — Nienawidz˛e ci˛e! — zawołała zaciskajac ˛ z˛eby. Potem odwróciła si˛e i szlochajac ˛ pobiegła szuka´c cioci Pol. Garion spogladał ˛ za nia˛ oszołomiony. Potem patrzył w zadumie na rzek˛e i płyna˛ cy po powierzchni popiół. Mrowienie dłoni stawało si˛e nie do zniesienia. Drapał ja,˛ gł˛eboko wbijajac ˛ paznokcie. Rozdrapiesz, zauwa˙zył głos w jego my´slach. — Sw˛edzi mnie. Nie mog˛e wytrzyma´c. Nie bad´ ˛ z dzieckiem. — Dlaczego tak jest? Chcesz powiedzie´c, z˙ e naprawd˛e nie wiesz? Przed toba˛ dalsza droga, ni˙z sadziłem. ˛ Połó˙z prawa˛ dło´n na amulecie. — Po co? Po prostu zrób to, Garionie. Chłopiec si˛egnał ˛ pod tunik˛e i przycisnał ˛ do medalionu rozpalona˛ r˛ek˛e. Dotkni˛ecie wydawało si˛e rzecza˛ absolutnie wła´sciwa,˛ jakby Garion wsunał ˛ w zamek pasujacy ˛ do niego klucz. Mrowienie stało si˛e dobrze znana˛ fala˛ energii, a pulsowanie odbijało si˛e głuchym echem w jego umy´sle. Nie przesadzaj, ostrzegł głos. Nie chcesz przecie˙z wypi´c od razu całej rzeki. — Ale co si˛e dzieje? Co to znaczy? Belgarath próbuje nas odnale´zc´ . — Dziadek? Gdzie? Bad´ ˛ z cierpliwy. Rytm był coraz gło´sniejszy, a˙z wreszcie całe ciało chłopca drgało przy ka˙zdym głuchym uderzeniu. Spogladał ˛ ponad relingiem, usiłujac ˛ przebi´c wzrokiem chmur˛e pyłu. Opadajacy ˛ popiół — tak lekki, z˙ e jak ko˙zuch pokrywał cała˛ powierzchni˛e m˛etnej rzeki — sprawiał, z˙ e na dwadzie´scia kroków niewiele dało si˛e rozpozna´c. Chłopiec nie widział miasta, a krzyki i wołania z niewidocznych ulic dobiegały tu przytłumione. Wyra´znie słyszał jedynie powolne uderzenia fal o kadłub. Potem, daleko w gór˛e rzeki, co´s si˛e poruszyło. Nie było du˙ze i nie bardziej wyra´zne, ni˙z spływajacy ˛ z pradem ˛ mroczny cie´n. Dudnienie stało si˛e jeszcze gło´sniejsze.
215
Cie´n podpłynał ˛ bli˙zej i Garion rozpoznał kształt małej łódki. Wiosło z chlupni˛eciem uderzyło o wod˛e. Trzymajacy ˛ je człowiek obejrzał si˛e przez rami˛e. . . To był Silk. Twarz miał pokryta˛ szarym popiołem, w którym strumyki potu ryły wyra´zne bruzdy. Pan Wilk siedział na rufie, owini˛ety płaszczem, z naciagni˛ ˛ etym na głow˛e kapturem. Witaj, Belgaracie, odezwał si˛e suchy głos. Kto to? Słowa pana Wilka, rozbrzmiewajace ˛ w umy´sle Gariona, wyra˙zały zdumienie. Czy to ty, Belgarionie? Niezupełnie. W ka˙zdym razie jeszcze nie, ale zbli˙zamy si˛e. Zastanawiałem si˛e, kto robi tyle hałasu. Czasami troch˛e przesadza. W ko´ncu si˛e nauczy. Który´s z marynarzy otaczajacych ˛ Baraka na rufie krzyknał ˛ gło´sno i wszyscy obejrzeli si˛e, by spojrze´c na dryfujac ˛ a˛ z pradem ˛ łódk˛e. Ciocia Pol wyszła spod pokładu i stan˛eła przy burcie. — Spó´zniłe´s si˛e! — zawołała. — Co´s nas zatrzymało — odpowiedział. Pasmo wody mi˛edzy burta˛ a łodzia˛ zw˛ez˙ ało si˛e wolno. Wilk odrzucił kaptur i strzepnał ˛ z płaszcza drobny popiół. Garion zauwa˙zył, z˙ e lewa r˛eka starca zwisa na brudnym temblaku. — Co ci si˛e stało w r˛ek˛e? — dopytywała si˛e ciocia Pol. — Wolałbym o tym nie mówi´c. Brzydkie zadrapanie przecinało policzek pana Wilka, znikajac ˛ w krótkiej siwej brodzie. Oczy błyszczały mu irytacja.˛ Brudny od popiołu Silk u´smiechał si˛e zło´sliwie. Jeszcze raz zanurzył wiosła i zr˛ecznie przybił łódka˛ do okr˛etu Greldika. — Nie wyobra˙zam sobie, z˙ eby´s dał si˛e przekona´c i nie otwierał ust — burknał ˛ gniewnie Wilk. — Czy s´miałbym powiedzie´c cokolwiek, pot˛ez˙ ny czarodzieju? — odparł kpiaco ˛ Silk. Z udawana˛ niewinno´scia˛ otworzył szeroko oczy. — Pomó˙z mi wej´sc´ na pokład — poprosił Wilk, wyra´znie rozdra˙zniony. Całym soba˛ demonstrował, z˙ e doznał moralnej urazy. — Co tylko rozka˙zesz, przedwieczny Belgaracie. — Silk z trudem powstrzymywał si˛e od s´miechu. Podał Wilkowi rami˛e, gdy ten niezgrabnie wspinał si˛e na burt˛e. — Odpływamy stad ˛ — polecił sucho Belgarath, zwracajac ˛ si˛e do Greldika, który wła´snie podszedł. — W która˛ stron˛e, Przedwieczny? — spytał ostro˙znie kapitan, nie chcac ˛ jeszcze bardziej denerwowa´c starca. Wilk spojrzał na niego gniewnie. — Z pradem ˛ czy w gór˛e rzeki? — wyja´snił marynarz. — W gór˛e, oczywi´scie — warknał ˛ Wilk. — Skad ˛ niby miałem wiedzie´c? — Greldik odwołał si˛e do cioci Pol. Potem zaczał ˛ wydawa´c rozkazy. Na twarzy cioci Pol malował si˛e niezwykły wyraz równocze´snie ulgi i zaciekawienia. — Jestem pewna, ojcze, z˙ e twoja opowie´sc´ b˛edzie wr˛ecz fascynujaca ˛ — o´swiadczyła, gdy z˙ eglarze zacz˛eli wybiera´c ci˛ez˙ ka˛ kotwic˛e. — Po prostu nie mog˛e si˛e jej doczeka´c. — Daj sobie spokój z ta˛ ironia,˛ Pol. Miałem bardzo zły dzie´n. Nie pogarszaj go jeszcze bardziej. — Co ci si˛e stało w r˛ek˛e, ojcze? — Ciocia Pol spogladała ˛ przenikliwie, a ton głosu wyra´znie wskazywał, z˙ e nie ma zamiaru dłu˙zej czeka´c na wyja´snienia. — Złamałem — odparł krótko pan Wilk. 216
— Jak ci si˛e to udało? — Zwyczajny głupi wypadek, Pol. Takie rzeczy zdarzaja˛ si˛e od czasu do czasu. Tego ju˙z było dla Silka za wiele. Przechodzac ˛ przez reling, zwalił si˛e nagle i wił na pokładzie, ryczac ˛ ze s´miechu. Pan Wilk patrzył na swego rozbawionego towarzysza z wyrazem gł˛ebokiej urazy. Marynarze Greldika wysun˛eli wiosła i zacz˛eli odwraca´c okr˛et w powolnym nurcie rzeki. — Obejrz˛e ja.˛ — Za moment. — Surowo spojrzał na wcia˙ ˛z roze´smianego Silka. — Mo˙ze by´s przestał? Id´z, powiedz załodze, dokad ˛ płyniemy. — A dokad ˛ płyniemy, ojcze? — zapytała ciocia Pol. — Znalazłe´s trop Zedara? — Przeszedł do Cthol Murgos. Ctuchik ju˙z na niego czekał. — Co z Klejnotem? — Teraz ma go Ctuchik. — Czy potrafimy przecia´ ˛c mu drog˛e, zanim dotrze z Klejnotem do Rak Cthol? — Watpi˛ ˛ e. Zreszta˛ najpierw musimy odwiedzi´c Dolin˛e. — Dolin˛e? Ojcze, to, co mówisz, nie ma sensu. — Nasz Mistrz nas wzywa. Chce, z˙ eby´smy przybyli do Doliny. Dlatego tam wyruszamy. — A Klejnot? — Ctuchik go ma, a ja wiem, gdzie znale´zc´ Ctuchika. Nigdzie si˛e nie ruszy. A na razie płyniemy do Doliny. — Jak chcesz, ojcze — zgodziła si˛e bez dalszych protestów. — Nie denerwuj si˛e tak. — Przyjrzała mu si˛e uwa˙znie. — Walczyłe´s z kim´s? — spytała gro´znie. — Nie, nie walczyłem — zapewnił, wyra´znie zdegustowany. — Wi˛ec co si˛e zdarzyło? — Drzewo na mnie upadło. — Co? — Chyba mówi˛e wyra´znie. Słyszac ˛ pos˛epne wyznanie starca, Silk znowu zawył ze s´miechu. Z rufy okr˛etu, gdzie przy rumplu stali Barak z Greldikiem, rozległy si˛e uderzenia w b˛eben. Marynarze pociagn˛ ˛ eli za wiosła. Okr˛et sunał ˛ po m˛etnej wodzie w gór˛e rzeki, pod prad, ˛ a s´miech Silka niósł si˛e za nimi w powietrzu pełnym drobinek popiołu.
Tak si˛e ko´nczy Belgariady Ksi˛ega Druga. Ksi˛ega Trzecia, Gambit czarodzieja, przenosi poszukiwania poprzez mroczne kraje i mroczniejszš od nich magi˛e, Garion za´s poznaje niewiarygodnš moc oschłego głosu w swym umy´sle.