FILIPA KALLIMACHA HISTORIA O KRÓLU WŁADYSŁAWIE
Edycja komputerowa: www.zrodla.historyczne.prv.pl Mail:
[email protected]
MMII ©
WSTĘP Historia o królu Władysławie, czyli o klęsce warneńskiej to kronika poświęcona jednemu tylko panowaniu, która wsparta jest przede wszystkim na relacji Długosza — on dostarczył Kallimachowi danych historycznych, z Kronik pochodzi wiele szczegółów, tak że właściwie można tu mówić o przeróbce partii dzieła Długosza. Zarazem jednak jest to przeróbka znamienna dla epoki Kallimacha, choć dzieło powstało zaledwie w siedem lat po śmierci autora Kronik. Ale wchodzi tu już w grę osobowość człowieka należącego do innego pokolenia i innego kręgu kulturowego. W tej odmienności upatrywać trzeba przyczyny zasadniczych różnic w ujęciu i potraktowaniu dziejów króla Władysława Warneńczyka. Filip Buonaccorsi, zwany później Kallimachem, urodzony w r. 1437 we Włoszech, w toskańskim miasteczku San Gimignano, członek słynnej humanistycznej Akademii rzymskiej założonej przez Pomponiusza Laeta, od wczesnej młodości obracał się w kręgach najwybitniejszych humanistów włoskich, miał kontakty z uczonymi, poetami, historykami. Pomponiusz, miłośnik antyku, nadawał członkom swego stowarzyszenia miana rzymskie czy greckie (stąd nasz Kallimach — również poeta liryczny), czcił dzień 21 kwietnia, czyli datę założenia Rzymu i topografię współczesnego Rzymu utożsamiał ze starożytną. Ekscentryczne stowarzyszenie akademików rychło obudziło niechęć i podejrzliwość papieża. Wykryto jakoby spisek na życie Pawła II. Zaczęły się aresztowania w Akademii, badania na torturach, wyroki śmierci. Kallimach, w porę ostrzeżony, zdołał zbiec, ale długo tułał się po wybrzeżach Morza Śródziemnego, nim wreszcie po wielu burzach i niebezpiecznych przygodach (stąd drugi przydomek, Experiens) znalazł schronienie w Polsce, na dworze Grzegorza z Sanoka w Dunajowie. Wprawdzie mściwy papież żądał nadal jego wydania, wprawdzie sejm nawet się na to zgodził, ale ani król Kazimierz, ani Grzegorz nie wydali humanisty. Jego losy ustabilizowały się na wiele lat. Tu zaczęła się jego kariera poety, dyplomaty, męża stanu, może nauczyciela królewiczów, później zaufanego doradcy i powiernika Olbrachta.
W r. 1472 Kallimach zapisał się na uniwersytet krakowski — zdaje się, że miał nawet dalekosiężne plany uzyskania jakiejś katedry, ale to mu się nie udało. Rozwinął natomiast szeroką działalność kulturalną, Kraków bowiem w tych latach interesował się już żywo nowinami humanistycznymi płynącymi z Europy. A Kallimach, który dobrze znał dwie stolice humanizmu, Rzym i Florencję, musiał wydawać się przybyszem szczególnie atrakcyjnym. Otaczała go sława poetycka, utrzymywał kontakty z gronem ludzi wybitnych, z Ostrorogiem, Tęczyńskimi, Dziersławem z Rytwian, Jakubem z Dębna. Miał także szerokie znajomości w kołach patrycjatu krakowskiego i profesorów akademii, bywał w domach krakowskich mieszczan, razem z innym humanistą, Niemcem Celtisem, organizował sympozjony na wzór starożytnych (zachowały się wiersze i Kallimacha, i Celtisa opiewające takie właśnie humanistyczne uczty, którym towarzyszyły uczone rozmowy, piękne mieszczki krakowskie i duże ilości wypijanego przez biesiadników wina). Może także Kallimach, a nie Celtis, był inicjatorem pierwszego literackiego towarzystwa nad Wisłą, tzw. Sodalitas Vistulana. W każdym razie rola Kallimacha w krzewieniu młodego humanizmu w Krakowie jest ogromna. Z pewnością wywierał także wpływ na życie dworu — najpierw Kazimierza Jagiellończyka, potem Olbrachta, gdzie nowa epoka musiała powodować wiele przemian obyczajowych od czasów surowego reżimu Długosza. Miał Kallimach jeszcze jedno zaprzyjaźnione grono i zarazem strefę oddziaływania — w Wolborzu, będącym siedzibą Piotra Bnińskiego, biskupa kujawskiego, człowieka bardzo wykształconego, zainteresowanego nowymi prądami. On również stanowił cenne oparcie i opiekę dla florenckiego wygnańca w najtrudniejszych momentach życia. Bniński także nakłonił Kallimacha do twórczości nie tylko literackiej. Radził mu pisarstwo historyczne; jego zdaniem Włoch nadawał się do tego znakomicie, jako człowiek doświadczony w życiu publicznym, zorientowany w materii i doskonale władający piórem. Zwłaszcza doświadczenia polityczne wydawały się cenne biskupowi, który ostro osądzał np. Kronikę Kadłubka z tej racji, że Kadłubek stojąc z dala od życia publicznego nie rozumiał faktów ani ludzi. Bnińskiemu jego dzieło wydawało się „martwe i bezkrwiste", nie przyciągające uwagi czytelnika. Daleko tu już odszedł biskup kujawski od entuzjastów Kadłubkowych minionych stuleci, a nawet od Długosza. Zdarzyło się, że — wedle przekazu Kallimacha — Bniński rozmawiał kiedyś z królewiczem Kazimierzem (młodo zmarłym synem Jagiellończyka) i wspólnie doszli do wniosku, że należałoby opisać dzieje króla Władysława, ponieważ „są ze wszech miar godne opisania, gdyż mogą bardzo wzruszyć czytelników i podobać im się". Zadanie to zlecono Kallimachowi, który podjął się go deklarując jednocześnie swe nikłe możliwości: „Ty dobrze zdajesz sobie sprawę, że nie jestem w stanie sprostać temu zadaniu" — odpowiedział skromnie królowi i przystąpił do pracy z pełną świadomością, że podstawowy materiał znajdzie u Długosza, ale że jego opowieść musi być czymś innym, realizującym inne zamierzenia i cele. Ma to być dzieło utrwalające pamięć o
bohaterskim królu, przysparzające chwały rodowi Jagiellonów, a zarazem „coś do czytania" dla szerszego kręgu czytelniczego, coś, co ma wprawdzie informować, ale nie informacja jest najważniejsza, a piękny kształt podania. Kształt oczywiście w nowym, humanistycznym rozumieniu estetycznym, dzieło nowoczesne, uwzględniające potrzeby nowego czytelnika. Potrzebne więc są i piękne opisy bitew, uroczystości, i umotywowanie psychologiczne posunięć bohaterów, dialogi i monologi budowane wedle zasad retoryki klasycznej i wzorowane na Cyceronie, stylizacja pewnych pojęć na wzór starożytny. Już dedykując dzieło królowi używa Kallimach humanistycznego „ty". Kościół określa łacińskim słowem templum, żołnierzom każe walczyć w obronie Larów i Penatów, a czas oznacza wedle terminologii rzymskiej. Zgodnie z wymaganiami historiografii humanistycznej wieku XV forma odgrywa tu rolę w jakimś sensie dominującą. Późniejsi badacze kwestionowali w ogóle wartość źródłową dzieła Kallimacha, sąd ten jednak wydaje się zbyt ostry, jakkolwiek faktem jest, że autor — w czym nie był, jak możemy już po tym przeglądzie kronikarzy stwierdzić, odosobniony, prawdę niekiedy świadomie przeinaczał, z różnych powodów zresztą. Jak wiemy, szedł za Długoszem, jeśli idzie o fakty, ale koncepcję sprawy miał inną. Dzieło jego koncentruje się na panowaniu Władysława na Węgrzech, jest więc w stosunku do relacji Długosza bardziej zwarte i spoiste. Dorzuca też Kallimach wiele szczegółów nie znanych Długoszowi, wprowadza nowe motywy i postacie przypisując im niekiedy rolę zaskakująco ważną, jak np. wówczas, gdy sławi czyny Leszka Bobrzyckiego, o którym poza tym historia milczy. Kallimachowi do czczenia go pomógł pewnie fakt, że był on jakimś przodkiem jego kochanki z lat dunajowskich, Fanii. Zmienia także pisarz stopień odpowiedzialności za klęskę warneńską, przy czym najbardziej zaskakuje brak tu, wbrew Długoszowi i prawdzie historycznej, postaci Oleśnickiego. Jego rolę i znaczenie przypisuje swemu pierwszemu protektorowi w Polsce, Grzegorzowi z Sanoka. W rzeczywistości Grzegorz, pełniąc funkcję kapelana u boku króla, nie miał zbyt wiele do powiedzenia w najbardziej zasadniczych kwestiach. Ale też i nie w duchu Oleśnickiego wypowiada się Kallimachowy protektor. Przeciwnie, zamiast jednoznacznej, gorącej, fanatycznej akcji Oleśnickiego znajdujemy nader umiarkowaną wypowiedź Grzegorza, który chce dyskutować z muzułmaninem o jego religii, ponieważ: jest „ciekawy cudzoziemskich zwyczajów i obrzędów", chętnie widzi zawarcie pokoju z Turkami, występuje natomiast przeciw złamaniu przysięgi pokojowej i przeklina legata papieskiego, który doprowadza po tego kroku. Grzegorz reprezentuje tutaj stanowisko pełne powściągliwości, rozsądku i prawości, z czego widać, że dla Kallimacha sprawa warneńską nie jest tak jednoznaczna, jak dla Długosza, a przyczyny klęski upatruje on zupełnie gdzie indziej niż starszy dziejopis. Cytując kunsztownie skomponowaną przemowę legata ukazuje zarazem jej przewrotność, którą podkreśla jeszcze zestawienie z oceną sytuacji dokonaną przez Grzegorza. Dalszy wybór faktów i sposób ich
przedstawienia ukazują stanowisko Kallimacha dostacznie wyraźnie. W stosunku do Warneńczyka jest jednoznacznie aprobujący. Chwali w nim wszystko. Ale i te pochwały, zwłaszcza jako podsumowanie bitwy pod Warną, mają jakiś odcień minimalistyczny pochlebstwa umiarkowanego. Władysław jest oczywiście człowiekiem szlachetnym, pozbawionym zaborczości, okrucieństwa, jest
RYS GEOGRAFICZNY Na krańcach Europy od wschodu i północy leży tak zwana Sarmacja;1 południowa jej część między rzekami Dniestrem i Teligułem ciągnie się ku Morzu Czarnemu; dziś prawie cała ta okolica, a zwłaszcza wybrzeże czarnomorskie aż poza rzekę Teliguł, nosi nazwę Podola. Stąd zaczyna się Ruś i ciągnie się po obu brzegach rzeki Dniepru, aż do jej źródła, potem na północny wschód zwraca się aż do źródeł Donu i dociera do gór Uralu. Stąd jedna połać Rusi wysuwa się do Oceanu Bałtyckiego poza rzekę Parnawę do rzeki Fursty,2 a druga dochodzi do Azji, do Hiperborejczyków i sarmackich Hipofagów.3 Tatarzy zajmują ziemię, która leży jak gdyby za Rusią, między Donem a Morzem Azowskim. Litwa zaś leży w samej Sarmacji, koło gór Weneckich i Bondyńskich, od południa i wschodu rozciąga się po Ruś, a na pomocy ma Inflanty, Prusy i Pomorze. Kraje te stanowią resztę Sarmacji od Gór Bondyńskich i Alańskich aż po brzegi Oceanu. Na zachodzie Litwa łączy się z Mazowszem, u brzegów rzeki Wisły, która w tym miejscu tworzy granicę Sarmacji. W górę Wisły, aż do jej źródła, leżą porozrzucane wśród gór równiny zwane Sarmackimi; są one wraz z samymi górami we władaniu Polaków. Państwo polskie ciągnie się od granic Germanii aż po Sarmację; dawniej mieszkali tam Ombronowie, Sabotowie i Wisburgowie.4 Od strony Germanii kraj ten styka się ze Śląskiem, za którym zaraz na zachód ciągną się Morawy. Śląsk i Morawy zamieszkiwali ongiś Markomanowie pod królem Morobandem,5 od którego przypuszczalnie wzięli nazwę, zmieniwszy i odrzuciwszy kilka liter.
Z tymi dwoma krajami od pomocy sąsiadują Czechy, leżące między górami, które nazywają się Sudety, a Lasem Turyngskim. Węgry natomiast, zwane dawniej Panonią, nie mają jak dawniej Dunaju na całej pomocnej granicy, lecz ciągną się poza tą rzeką, z jednej strony w kierunku Germanii, z drugiej do Jazygów Metanastów,6 w kierunku Karpat, tam gdzie Spisz oddziela Polskę od granicy Węgier. Resztę kraju Jazygów Metanastów nad rzeką Cisą Węgrzy nazywają Siedmiogrodem. Do Siedmiogrodu między Dunajem a Karpatami przytyka Górska Wołoszczyzna, która za naszych przodków zwała się Dacją. Za tą krainą na zachód leży Bośnia wraz z przyległymi do niej Rascją i Serbią, tam gdzie dawniej znajdowały się Górna Mezja i Dardania. Dalej Bułgaria zajmuje część Dolnej Mezji, całe pasmo Gór Bałkańskich oraz ziemie leżące po obu stronach gór aż do Tryballów, gdzie kończy się wschodnia granica Bośni. Druga część Wołoszczyzny, która teraz od rzeki nazywa się Mołdawią, w starożytności była częścią Niższej Mezji; ciągnie się ona między Dunajem a Dniestrem, od rzeki Seret u granic Górskiej Wołoszczyzny, aż po Morze Czarne. Nie wymieniam tu wszystkich granic tych krain ani ludów tam mieszkających, pomijam również opis miast i ich położenie, nie dlatego, że byłoby to zbyt długie i męczące, ale wydaje mi się, że to, co to powiedziałem, odpowiada w wystarczającym stopniu celom tej historii. Dodam tylko, że jak wiadomo, w Polsce Kraków jest siedzibą królów, na Węgrzech — Buda, a na Litwie Wilno jest stolicą i miejscem pobytu władcy. ZAPROSZENIE KRÓLA WŁADYSŁAWA NA TRON WĘGIERSKI [...] ogólny poklask [na Węgrzech] zyskał pomysł wydania królowej wdowy za króla polskiego Władysława,7 który w ten sposób objąłby władzę monarszą nad oboma narodami. Władysław osiągnął właśnie wiek męski, a jego zdolności i nadludzkie wprost męstwo zjednały mu powszechny rozgłos i sławę. Związek mający połączyć niezwyciężoną potęgę państwa polskiego z losami Węgier wydawał się jedynym ratunkiem w obliczu grożących od wewnątrz i z zewnątrz niebezpieczeństw. Ale [...] wśród Polaków nie wszyscy jednakowo się do tej petycji odnieśli. Już od pierwszej chwili spojrzenia, wyraz twarzy i ruchy zgromadzonych, a wreszcie i wypowiedzi świadczyły o rozbieżności zapatrywań. Byli tacy, którzy utrzymywali, że Węgrzy nic prócz wojny nie mają do zaofiarowania, że już przedtem wielu innych na próżno błagali o połączenie się z nimi. Po cóż — mówili — obarczać się ciężarem, który już wszystkim innym wydawał się nie do zniesienia! Co więcej, zły to pomysł wysyłać swego króla na tron obcego królestwa, bo wówczas własny kraj, pozbawiony monarchy, wystawia się na niebezpieczeństwo rozruchów i zamieszek. Któż śmie twierdzić, że okręt może się obejść bez sternika lub armia bez dowódcy! A czyż jeden człowiek jest w stanie z korzyścią i pożytkiem kierować dwoma okrętami lub dwoma wojskami? Wszak nie ma człowieka, który by wiedział, co mu dzień jutrzejszy przyniesie, a
tym bardziej nie można przewidzieć tych niezliczonych wprost okoliczności, które mogą zakłócić pokój w czasie nieobecności króla; rozrośnie się bez granic samowola i bezprawie, a nie będzie komu bronić i strzec cnoty. Pominąwszy nawet to wszystko, mamy przecież u siebie, w domu, wieczną wojnę z Tatarami, której bez króla w żaden sposób nie da się prowadzić ani stłumić. Młodziutki Władysław chętnie poszedłby za ich radą, gdyż wzdrygał się na samą myśl o małżeństwie ze starszą już wiekiem królową, którą mu wraz z koroną ofiarowywano. Ale było i wielu takich, którzy stanowczo opowiedzieli się za Węgrami, a mianowicie Dobrogost Ostroróg, Jan Czyżowski i Grzegorz z Sanoka.8 Ci wychwalali bogactwo i potęgę ofiarowywanego królestwa i byli zdania, że należy wspaniałomyślnie przyjąć warunki Węgrów, gdyż przyczyni się to do rozgromienia Turków. A co się tyczy nieobecności króla w kraju, to nie ma to nic do rzeczy; od dawna wszak, w okresie jego częstych wyjazdów na Litwę, przyzwyczajono się radzić sobie bez niego, a z Budy przecież bliżej do Krakowa niż z Wilna. Sprawy zaś, które pozwalały rokować nadzieje bądź też budziły niepokój, można, jeśli król zechce, już teraz rozpatrzyć. Gdyby zaś zdarzyła się jakaś nieprzewidziana okoliczność, to król będzie zawsze w pobliżu, gdyż oba kraje są tak ze sobą złączone, że będzie on władał jakby jednym państwem, a nie dwoma. A im głośniejsza będzie potęga obu połączonych królestw, tym większej czci będzie on doznawał w obu narodach. Podole i Ruś własnymi siłami doskonale dadzą sobie radę ze zdradzieckimi najazdami Tatarów, a gdyby doszło już do otwartej wojny, to łatwiej się ich odeprze mając siły obu państw. Nie godzi się poza tym pominąć tak chlubnej okazji, gdy król polski może objąć prawowitą władzę nad Węgrami, którzy wybrali go spośród innych monarchów, jako jedynie godnego rządów i opieki nad ich wielkim państwem. Jest to tak ogromny zaszczyt, że powinno się przyjąć wszystkie warunki i nie cofać się przed żadnym ryzykiem. Na cóż się człek nie odważy, czego nie podejmie w obronie wolności! A w tym wypadku nie chodzi bynajmniej o wojnę, która ogarnęłaby całe Węgry i pozbawiła je wolności, ale przede wszystkim o skutki wojny, a więc o ogólny upadek obyczajów i tradycji przodków, bezczeszczenie kościołów i wszelkich świętości, znieważanie mogił i wyrzucanie z nich kości ojców, uprowadzanie w niewolę lub oddanie na rozpustę żon, sióstr i dziatek. O ileż lepiej jest zwalczać te objawy dzikości w obrębie cudzych granic, niż potem je znosić u siebie! I przyszłe wieki zawsze będą głosić nieśmiertelną sławę, która okryje Polaków, gdy zażegnają widmo zagłady wiszące nad głowami Węgrów. Byłoby największą zbrodnią, gdyby ich opuścić, nie pomnąc na ich chwalebną przeszłość i na sąsiedzką przyjaźń. Już sama wieść o wspólnym połączeniu sił obu niezwyciężonych narodów wystarczy, by wstrzymać Turków i Tatarów od przekroczenia granic.
WYPRAWA NA WĘGRY [...] wyjazd Władysława na Węgry został postanowiony. Kazimierz9 z częścią wojska miał wyruszyć na Litwę, w towarzystwie tak znakomitych ludzi jak Dziersław z Rytwian10 i starosta lubelski. Postanowiono również ze względu na długą nieobecność króla w kraju utrzymywać dobre stosunki z księciem mazowieckim Bolesławem.11 Na prośbę Litwinów przedstawiono im w odpowiedzi wszystkie uchwały i racje tłumaczące potrzebę i korzyści wypływające z wyjazdu króla. Z kolei wyznaczono tak zwanych zastępców, którzy w czasie nieobecności monarchy mieli — każdy w swej okolicy — sprawować władzę i sądzić. A więc w Krakowskiem został Jan Czyżowski, w Poznańskiem Piotr z Bnina, na Podolu Teodor Buczacki.12 Gdy już wreszcie wszystko zostało obmyślone i ułożone, gdy wszyscy mianowani rozkazem królewskim rozjechali się na wyznaczone miejsca, Władysław wyruszył w drogę. Towarzyszyli mu przez dwa dni matka i brat Kazimierz; na trzeci dzień król pożegnał ich, pomówiwszy wpierw z bratem o sposobach postępowania i taktyce, którą powinien stosować wobec Litwinów. Prócz zastępów żołnierzy król wziął ze sobą kilku najprzedniejszych mężów, piastujących zaszczytne urzędy, aby mu służyli radą i pomocą w każdym przedsięwzięciu i okoliczności. Byli to : Andrzej i Jan Tęczyńscy, dwaj Ostrorogowie: Dobrogost i Sędziwej, dwaj Janowie Tarnowscy, Wincenty i Świdwa z Szamotuł, Łukasz Górka, Mikołaj Lasocki i Grzegorz z Sanoka.13 Tenże Grzegorz był potem przez 25 lat arcybiskupem lwowskim, ale już wówczas słynął swymi zdolnościami i uczonością; doskonały w radzie, zawsze wiedział, jak postąpić, toteż król bardzo dużo sobie po nim obiecywał. Jeżeli zaś jeszcze wziąć pod uwagę jego piękną postawę, ponadto osobistą świątobliwość i pobożność, którą wybijał się ponad innych, to łatwo zrozumieć, że był on powszechnie uważany za najgodniejszego człowieka, który by mógł wymodlić od Boga łaskę dla króla. I to mu właśnie specjalnie poruczono. A jak dzięki Grzegorzowi król spodziewał się wyjednać sobie błogosławieństwo Boże, tak na placu boju mógł on polegać na męstwie Leszka Bobrzyckiego. Leszek słynął ze swej siły, a odwaga jego była przedmiotem pochwał całego społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że i jego król wziąć postanowił i wyróżnił go spośród najlepszych. Ów Leszek był dziadkiem boskiej Fanii,14 opiewanej w mych wierszach, które nie wiem, czy przysporzą mi nieco sławy. [...] Armia Władysława wciąż rosła, w miarę jak po drodze coraz więcej przybywało doń Węgrów. Dotarli wreszcie do Preszowa i król zarządził jednodniowy odpoczynek dla wojska. Wówczas to ulubiony sekretarz króla w czasie łowów, chcąc uratować swego jastrzębia walczącego z kaczorem, rzucił
się wpław i utonął w małej rzeczułce. Potem znów spadł z wielkim szumem grad niesamowitej wielkości i rozszalała się burza. Strach ogarnął serca Polaków i zamiast w obu zdarzeniach widzieć raz zwykły przypadek, a raz zmienność pogody, poczęli dopatrywać się w nich jakiegoś nadprzyrodzonego znaku z nieba i każdy po swojemu je tłumaczył, zależnie od tego, co kto miał na myśli i w co wierzył. KORONACJA WŁADYSŁAWA, 1440 Z kolei wszyscy udali się do Alba Regalis na koronację Władysława. Znajdował, się tam już skrzynia przewieziona z Wyszehradu, w której przechowywano święte ozdoby służące do uroczystości koronacyjnych. Tak więc, jak to wpierw uchwalono i postanowiono, złożono je pośrodku, a na nich koronę świętego Stefana. Warto przypomnieć, że, gdy po raz pierwszy Węgry przyjęły nazwę królestwa, Ojciec Święty natchniony przez Boga, przysłał świętemu Stefanowi,15 pierwszemu królowi Węgier, tę świętą koronę i szaty liturgiczne służące do konsekracji monarchów. Przechowywano je odtąd z szacunkiem i strzeżono jako symbolu pomyślności, który miał przyszłym królom przynieść tyle samo szczęścia co Stefanowi. Utrzymał się dotąd pradawny zwyczaj kolejnych obrządków ceremoniału koronacji. Najwyższy w państwie węgierskim duchowny odprawia świętą ofiarę w najwspanialszej świątyni w Alba Regalis w obecności wszystkich, którzy mają mianować króla. Przyszły monarcha stoi przy ołtarzu; kanonicy zaczynają go rozbierać, następnie biskup odmawia uroczyste modlitwy. Prosi w nich Boga o łaskę i pokój dla królestwa i króla, na którego oto głowie spoczywa jego prawica. Niech szczęśliwie dla siebie i innych włada nad grodami, wsiami i miastami, nad swym ludem i innymi narodami, niech pomyślnie rządzi w państwie, pomnaża jego dobra i plony, rozszerza jego granice i potęgę królestwa, a sam niech rośnie w poważaniu i sławie. Potem celebrant namaszcza dłonie i plecy króla świętym olejem i każe go ubierać. Następnie odzianemu już w święte szaty królowi wręcza najpierw krzyż na znak, że papież na mocy swej władzy apostolskiej już od samego początku dał królom węgierskim zezwolenie na mianowanie biskupów, dalej podaje mu insygnia królewskie: berło, złote jabłko i chorągiew, wymawiając przy każdym z nich słowa modlitwy, nawiązujące do przeznaczenia tych darów. Na koniec każe królowi przysiąc wedle uświęconej formuły na przyniesione prawa i konstytucje królestwa. Zaraz po złożeniu przysięgi, której słowa poddawał mu celebrujący, nowo koronowany władca zasiada na przygotowanym podniesieniu i pasuje wielu poddanych na rycerzy; jest to znak, że zbrojni są ochroną państwa i że pierwszym i najważniejszym zadaniem monarchy jest strzec i rozwijać karność w wojsku. Ona jedna broni państw i rozszerza ich granice — wszystko inne to tylko czcze ozdoby. Z kolei, w tych samych szatach jeszcze, król przechodzi do
kościoła pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła, tam zasiada na trybunale, wysłuchuje i sądzi kilka spraw; ma to oznaczać, że po sprawach wojskowych pierwszym obowiązkiem króla jest przestrzegać i uczyć innych sprawiedliwości. Następnie król dosiada konia, zwiedza miasto, wyjeżdża za bramę w kierunku kościoła Świętego Marcina i tam wychodzi na wieżę, najwyższą w stolicy. Tu wyciąga jak najdalej z wieży ramię i potrząsa gołym mieczem na cztery strony świata na znak, że chce zewsząd bronić państwa i pragnie gorąco rozszerzyć jego granice i władzę. Po powrocie króla do miasta odbywają się uroczyste uczty i wszystkie ulice rozbrzmiewają ogólną radością. Zgodnie więc z tym ceremoniałem arcybiskup ukoronował Władysława wedle ściśle określonego rytuału. Na drugi dzień wszyscy obecni uchwalili, że należy ukryć koronę świętego Stefana16 wraz ze świętymi insygniami i przechować je do koronacji przyszłych królów, w wypadku gdyby nie odzyskało się tamtej poświęconej korony. Unieważniono zaraz koronację Pogrobowca i ogłoszono edykt, że nikt nie ma prawa uważać go za króla. Biskup z Agrii,17 któremu otoczenie zazdrościło wpływu na Władysława, polecił sporządzić nową pieczęć. Unieważniono tym samym dawną pieczęć, by zapobiec ewentualnej zdradzie czy nieporozumieniom. Społeczeństwu zaś ogłoszono, że wszystkie dokumenty bez tej nowej pieczęci są nieważne oraz że wszelkie nadania i przywileje, wydane przez poprzednich monarchów, mają być nową pieczęcią potwierdzone. Wielu zasłużonych dla państwa i króla ludzi otrzymało wówczas godności i dobra, innym zaś uczyniono nadzieję na dostąpienie w przyszłości łaski monarszej, o ile tylko okażą się jej godni. Niedługo potem, gdy już wydawało się, że sytuacja jest niemal zupełnie opanowana i bunt wszczęty przez królową wygasał, tak że wszelka pomoc z zewnątrz była już zbyteczna, większość Polaków za zezwoleniem króla powróciła znów do ojczyzny. ZAMIESZKI W AGRII Wśród tych rozmaitych kolei losu, gdy każda noc, przypadek, strach czy nagły atak przynosiły ze sobą gwałtowne zmiany, zdarzyło się wiele wypadków śmierci i niecodziennych scen rabunku lub obrony, o których warto wspomnieć. Między innymi jedno zajście specjalnie godne pożałowania zasługuje na to, by je opisać. Był w Agrii pewien człowiek ze średniej warstwy społeczeństwa, młody i piękny, który zakochał się na śmierć w dzieweczce swego wieku i stanu. Ona zaś odwzajemniała mu się równie tkliwym uczuciem. W nocy zwykle udawał się do niej — z zachowaniem wszelkich środków ostrożności — lecz jego namiętność, zamiast nasycić się owocem miłości, wciąż na nowo wybuchała. Rabunek miasta zaskoczył go przy kochance, lecz on myślał, że to swoi rozbiegli się po pijanemu po mieście, urządzają bijatyki i rabują. Poprzedniego dnia widział wielu z nich, jak przebrali miarę w piciu wina; toteż na odgłos pierwszych krzyków wcale się nie zerwał. Później jednak, gdy szczęk
broni i wrzawa się wzmagała i zewsząd dochodził płacz kobiet i dzieci, zrozumiał, że ów lament kryje w sobie coś więcej niż sprzeczkę i bójki pijackie, które nie mogłyby wzbudzić takiego zamieszania. Zrozumiał wówczas, że grozi mu nieszczęście i poważne niebezpieczeństwo. Już chciał więc pobiec tam, skąd zgiełk nadchodził, lecz ukochana zatrzymała go, tłumacząc, że ze względu na służbę i domowników też pewnie obudzonych wrzawą, nie powinien wychodzić drzwiami, aby przypadkiem nie wpadł na którego z nich. Spuścił się więc oknem do sieni domu. Gdy znalazł się na dole, ona sama zbiegła prędko schodami za nim i odemknęła mu drzwi w chwili, gdy z drugiej strony nadbiegli wrogowie i wnet wyłamali bramy, by wtargnąć do środka. Tu wpadają na wychodzącego, ranią go mieczami, tym ostrzej, że wyskoczył na nich gnając na oślep z dobytym już mieczem. Nie od razu im uległ, choć ciężko ranny, bronił się dzielnie i sam jeszcze dwóch ludzi zabił. Na to owa kobieta w przypływie nieludzkiej rozpaczy i bólu, nie chcąc przeżyć ukochanego, wyrwała miecz jednemu z żołnierzy, którzy stali nad zwłokami, i miotając się wściekle raniła kilku z nich, zanim kto mógł ją powstrzymać. Miłość, gniew i rozpacz dodawały jej sił, a im wstyd było walczyć mieczem z kobietą. Ujęto ją wreszcie, a wtedy wyznała przyczynę szaleństwa, które ją do tych okrutnych czynów pchnęło; potem tym samym mieczem, który porwała chcąc pomścić kochanka, przebiła swą pierś i runęła na ziemię, gdzie leżały zwłoki tego, który był jej droższy nad życie. Żołnierze oniemieli wprost z podziwu i gdy reszta ich towarzyszy uchodziła z łupem, oni wciąż jeszcze nie mogli ochłonąć ze zdumienia, i tak jak razem los ich do tego domu zagnał, tak wszyscy dostali się w ręce wrogów. POTYCZKA Z TURKAMI Wysłano stąd pięciuset konnych na drugi brzeg rzeki po zdobycz i na zwiady, by zbadać, którędy bezpiecznie i bez szwanku można by przeprowadzić wojsko. Wyruszyli oni o wschodzie słońca, a w południe natknęli się na zwiadowczy oddział turecki. Od czterech jeńców dowiedzieli się, że tuż obok zbliża się lasem dwa tysiące nieprzyjaciół. Polacy widząc, że siły są zbyt nierówne, by próbować szczęścia, zaczęli uciekać na przełaj ku rzece. Wnet i Turcy się ukazali z tyłu, co jeszcze wzmogło ich strach i chęć ucieczki. Między uciekającymi a rzeką wznosił się dość wysoki pagórek, a z jego szczytu rozpościerał się daleki widok aż poza teren Moraw. Nie było jednak stamtąd widać koryta płynącej rzeki, gdyż ponad doliną wzrok obejmował rozległą płaszczyznę i sięgał aż hen, odległych wzgórz na horyzoncie. Toteż gdy żołnierze królewscy pędzący ku rzece przebyli już pagórek, widząc wysokie i strome zbocza przerazili się, iż nie uda im się zbiec na drugi brzeg do swoich. Część z nich konno rzuciła się w dół do wody, a reszta stała nad samym brzegiem rzeki, nie widząc już przed sobą żadnej nadziei obrony lub ucieczki. A mieli się czego bać, bo lada chwila czekała ich śmierć z rąk tak okrutnego wroga. Los chciał, że król wybrał się na polowanie z dużym zastępem rycerzy i
znalazł się niedaleko rzeki. Ujrzeli go Turcy właśnie w chwili, gdy dostali się na szczyt przeciwległego wzgórza, i zlękli się zasadzki, gdyż nagle zobaczyli o wiele więcej żołnierzy, niż ich było wówczas, gdy ich od tyłu napadli, a w dodatku w większej odległości. Dlatego zatrzymali się nieco w biegu. Król gdy dostrzegł wroga, zapomniał o łowach i już tylko z myślą o walce czym prędzej skoczył ze swoimi ku rzece, która płynęła opodal. Wówczas ci, którzy tam pozostali między nieprzyjacielem a niedostępnym — jak sądzili — brzegiem, czując z rozpaczą, jak chłód śmierci przenika już ich członki, nagle na widok swoich i pomocy, która im jakby z nieba spadła, odżyli i na nowo nabrali odwagi. Zawrócili więc z głośnym krzykiem i z powrotem darli się co sił w górę po stromej ścianie, tym szybciej, że wstyd im było niedawnej ucieczki. Tymczasem i król dotarł już ze swą świtą na brzeg i wcale nie szukając jakiegoś dogodniejszego miejsca do przeprawy, wprost z urwiska wskoczył w rzekę jak w przepaść, a za nim runęli na oślep wszyscy. Wielu z nich porwał wir i uniósł z sobą gwałtowny nurt rzeki, wielu szamocąc się spadło z koni, a ciężka broń pociągnęła ich na dno; toteż w jednej chwili na oczach wszystkich zatonęli. Lecz Turcy ani myśleli czekać na powrót chrześcijan i bez walki pierzchli w popłochu. Następnie król odsunął się od rzeki o dwa dni drogi i znowu wysłał ludzi na zwiady, by zasięgnąć języka w sprawie dróg, liczby wroga, jego zamiarów i posunięć. Dwóch pojmanych zeznało trwożliwie, że niedaleko stąd znajdują się silne oddziały tureckie, które tylko czekają sposobności, by wypaść z zasadzki. Władysław posłyszawszy to, natychmiast wziął spośród całej armi 10 000 doborowych żołnierzy i wysłał z nimi Hunyadego.18 Mieli oni nocą po cichu napaść niespodziewanie na nieprzyjaciela. Hunyady szedł w ślad za zwiadowcami od południa aż do zmierzchu i gdy mu doniesiono, że Turcy są blisko, przy blasku księżyca w milczeniu otoczył wojskiem wszystkie miejsca, którędy wrogowie mogliby najłatwiej uciec. I raptem z wielkim krzykiem rzucił się na nieprzytomnych i uśpionych, tak że nikt z nich ani pomyśleć nie mógł o jakimkolwiek oporze. Już pierwszy atak napędził tej tłuszczy tyle strachu, że nikt nie chwytał za broń, tylko patrzył, którędy uciekać. Ponadto gdy Turcy ujrzeli, że odcięto im wszystkie drogi ucieczki, w obliczu klęski zupełnie potracili głowy ze strachu, tak że ledwo udało im się przygotować uprząż koni i jako tako się uzbroić. Z drugiej strony Hunyady zachęcał swych żołnierzy, by uderzyli i w pień wycięli nieprzyjaciół, dopóki są jeszcze bezbronni, drżący ze snu i przerażeni tym, co ich zaskoczyło. Imię Hunyadego, które ostatnie zwycięstwa tak bardzo rozsławiły, przejmowało Turków grozą. Tak więc od samego początku spłoszeni i nie wiedzący, co począć, nie stawiali silnego oporu i była to raczej bójka na oślep, zgiełk i zamęt niż porządna walka. Gdy na domiar wszystkiego ujrzeli, że to sam Hunyady na nich napadł, że zewsząd pokotem się kładą ich towarzysze, zdrowi stłoczeni z rannymi, półżywi z konającymi, gdy ten potworny obraz pełen scen śmierci przewijał się przed ich oczami — rozbiegli się po nocy gnani strachem i szukali ucieczki wśród bezdroży, zarośli i ciernistych krzewów. A za
nimi bez żadnych przeszkód gonił nacierający zwycięzca. W ten sposób, mimo stosunkowo niewielkiej liczby zwycięzców, rozpętała się straszliwa rzeź. Mówią, iż owej nocy zabito do 30 000 Turków, ponad 4 000 wzięto do niewoli i zdobyto dziewięć chorągwi. Turków przywykłych ostatnio do porażek ten nagły atak wroga tak otumanił, że patrząc na ścigających i mordujących nie zdawali sobie sprawy, że ich samych jest takie mrowie, a królewskich tylko szczupła garstka. Lecz i obóz pełen łupów wpadł w ręce zwycięzców, zrabowano go, a potem podpalono. Hunyady, nie mogąc się dość nachwalić swych żołnierzy za ich bohaterstwo, powrócił do króla i oczekującej go armii, gdzie ku jego wielkiej radości spotkały go równie wielkie pochwały. Znalazł się tam między jeńcami duchowny muzułmański imieniem Mamacus, znany wśród swoich z wiedzy i pobożności. Otóż Grzegorz z Sanoka, ciekawy badacz cudzoziemskich zwyczajów i obrzędów, wypytywał go na temat różnych niecnych praktyk i bezeceństw, w które obfitują dzieje religii muzułmańskiej. Ten zaś, pomny na swój los i stan duchowny, odparł, że nie godzi się jeńcowi dyskutować o sprawach swej wiary. Grzegorz jednak nalegał dalej na niego, by albo się przyznał do zarzutów stawianych jego religii, albo by ją z nich oczyścił, twierdząc, że właśnie jako duchowny jest najbardziej do tego powołany. Na to ów muzułmanin oświadczył, że Turcy są też ludźmi i wyznają te same zasady wiary co inni śmiertelni, bo wierzą, iż człowiek posiada ciało i duszę. Jeśli więc zgadzają się z całym rodzajem ludzkim w tym, co da się spostrzec i co podpada pod zmysły, to jest więcej niż prawdopodobne, że i w dziedzinie myśli, gdzie rządzi rozum, nie ma między nimi istotnych różnic. Po tym zwycięstwie wiele miast bułgarskich przepędziło załogi tureckie i przystąpiło do króla; znieść już bowiem nie mogli bezbożnych muzułmanów, a do wiary chrześcijańskiej odnosili się z wielką życzliwością, zwłaszcza że z Polakami łączyła ich podobna mowa i wspólne pochodzenie obu plemion. Wiele innych grodów w tym ogólnym zamieszaniu zostało zdobytych częściowo przez wojska królewskie, częściowo przez ochotnicze zastępy krzyżowców, które pod wodzą Juliana19 świetnie sprawiały się w codziennej akcji bojowej. POKÓJ Z TURCJĄ [...] Hunyady prosił króla, by — jeśli to możliwe — z jak największą armią, złożoną z wyborowych żołnierzy, 13 czerwca [1443] wyruszył do Segedynu. Tam mają przybyć posłowie tureccy z warunkami pokoju, a to, co chcą królowi ofiarować, można uznać w danej chwili i danej sytuacji politycznej za bardzo korzystne. A jeszcze do tego, gdy ujrzą potężną armię króla w pogotowiu, zmiękną tym bardziej. Władysław, który wciąż martwił się zaburzeniami w Polsce, z radością przyjął myśl o pokoju. Wiedział bowiem, że mając tak wielkie wojsko gotowe do wojny z wrogiem na zewnątrz, łatwo przy jego pomocy zaprowadzi stały porządek w obu krajach przez ostateczne stłumienie buntu lub wygnanie precz
sprawców tych zamieszek. Po tylu latach ustawicznej wojny większość społeczeństwa marzyła o pokoju i jakiejś ugodzie z Turkami. Na oznaczony dzień przybył więc król ze swą świtą do Segedynu, gdzie zastał już despotę20 i Hunyadego wraz z posłami tureckimi; na ich czele stał człowiek greckiej narodowości, lecz muzułmańskiego wyznania. Stanął przed obliczem króla i tak przemówił: „Prześwietny królu! Gdybyśmy najpierw na własnej skórze zaznali niepowodzeń wojennych, a dopiero potem przyszli prosić cię o pokój, mógłby kto pomyśleć, że nasz suhan Murad21 zwątpił już we własną potęgę. Tymczasem on już od dawna objawiał wobec ciebie pokojowe zamiary, zanim w ogóle przyszła mu do głowy myśl o jakimś zbrojnym starciu z tobą. Sam, gdy mu się lepiej jeszcze powodziło, ofiarowywał ci swą przyjaźń. Nie możesz więc przypuszczać, że zmusza go do tego obecna sytuacja, gdyż od pierwszej chwili żywił te same chęci, chcąc doprowadzić do przymierza i pokoju z tobą. Nie trzeba, byś sądził, że twe zwycięstwo sprzed pół roku złamało nas i pognębiło na duchu, nas, których tyloletnia, ustawiczna pomyślność wyniosła ponad wszelkie przeciwności losu. A nawet, jeśli już nic innego nie może nas pokrzepić i dodać otuchy, to sama świadomość, że tyle razy widzieliśmy twe wojska pobite przez nas i w zupełnej rozsypce, albo to, że w razie naszej przegranej natychmiast samorzutnie zbieraliśmy i rzucaliśmy na zwycięzców nowe siły — wystarczy, by zrozumieć, że nie mamy potrzeby nagle zwątpić w nasze szczęście i potęgę. Ponieśliśmy klęskę, ale nie poważną, i to całkowicie z winy i lekkomyślności naszych wodzów. Nie sądź więc, że niejako z musu lub rozpaczy prosimy się o posłuchanie, gdyż bynajmniej nie chcemy godzić w cudze szczęście, wiedząc, że i nasza pomyślność ma swój kres i granicę. Gdy wzrokiem i myślą obejmujesz chwałę, której przysporzyło ci ostatnio odniesione zwycięstwo i wielka armia, jaką dziś rozporządzasz — pamiętaj, że my jesteśmy żywym przykładem tego, co jedno i drugie jest warte. Tyle razy byliśmy dawniej zwycięzcami, upojonymi takim samym jak ty dziś powodzeniem i pomyślnością. A człowiek, którego szczęście nie zostało jeszcze ani razu zakłócone, bardziej niż ktokolwiek inny nie powinien kusić losu. Dopiero niedawno doszedłeś do lat młodzieńczych i nie czułeś się jeszcze na siłach, by rządzić nawet ojczystym krajem. A tu powołano cię do władania drugim państwem, co już ze względu na jego wielkość dla starszego nawet człowieka byłoby zadaniem nad siły, nie mówiąc już o grożących temu państwu wojnach zewnętrznych i waśniach domowych. Wielkodusznie wziąłeś na siebie te obowiązki i tak je doskonale wypełniłeś, żeś wkrótce prawie doszczętnie stłumił wojnę domową i zwróciłeś przeciw nam oręż, pokazując światu, że ci, których samo imię przejmowało wszystkich grozą, nie są niezwyciężeni. Im łaskawiej los sprzyja twym poczynaniom, tym bardziej powinieneś strzec się jego niestałości, bo za szczęśliwego słusznie uchodzi ten, kto miłym i bezpiecznym krajem włada, a nie ten, kto ma bardzo liczne posiadłości.
A dalej, cóż ci może i powinno być milszego nad ojczystą ziemię, cóż pewniejszego niż Węgry połączone z Polską oraz przymierze zawarte z nami! Lecz ty, upojony swymi poczynaniami, zbyt wiele obiecujesz sobie, licząc na szczęście i niezmienność fortuny, skoro dla przywrócenia despocie jego posiadłości narażasz na niebezpieczeństwo i niewolę oba twoje przesławne państwa. Cena ta w niczym nie odpowiada trudom i niebezpieczeństwom wojny, a ty dałeś się temu skusić! Czyż wolno ci rzucić na szalę cały ciężar wojny i tyle ryzykować dla tak znikomej sprawy ? Wydaje nam się, że leży to zarówno w twoim, jak i w naszym interesie, by wpierw strzec własnego państwa, a potem dopiero troszczyć się o cudze. Każda ze stron może uczciwie przedstawić i przyjąć wiele różnych warunków pokoju i zgody — gdy tymczasem dla zwyciężonych wynik wojny jest na przyszłość zawsze jeden: upadek kraju, a z nim wszystkich jego boskich i ludzkich wartości. Jeśli wolno wspomnieć o przeszłości, to i my mieliśmy chwile, gdy potęga naszego oręża wiele nam obiecywała. A jednak byliśmy zdania, że lepiej i stosowniej ulec biegowi wypadków, niż dalej walczyć nie zważając na słabość ludzką. Do ciebie należy, by naradzić się z twym otoczeniem, czy wolicie z nas wziąć przykład zmienności losu, czy chcecie tego sami na sobie doświadczyć." Mowa ta spotkała się z dobrym przyjęciem, bo już przedtem wszyscy byli skłonni podjąć kroki pokojowe. Dłuższy jednak spór wywołały warunki ugody. Turcy chcieli zatrzymać sobie Bułgarię, kopalnie srebra oraz wiele miast w Serbii. Władysław natomiast był za tym, by wszystkie poszczególne włości oddać prawowitym panom. Zgodzono się wreszcie na to, że jedynie Bułgaria zostanie pod władzą turecką, a wszystko inne, bez względu na sposób, w jaki się im dostało, Turcy mają oddać tym, którzy je prawnie przed wojną posiadali. Pozostali jeńcy z obu stron, a w pierwszym rzędzie synowie despoty — mają być uwolnieni. Naznaczono następnie dzień, w którym wedle umowy ma się przekazać miasta i ziemie, i zawarto pokój na dziesięć lat. Nie opierał się temu nawet Julian, choć był temu szczerze przeciwny, lecz nie potrafił wymyślić żadnej propozycji, która by mogła budzić nadzieję i dorównać tylu tak wielkim korzyściom oraz skłonić panów do odrzucenia obecnych warunków. Może też zdawał sobie sprawę, że z chwilą gdy tak prędko doszło do ogólnej zgody, wszyscy będą głusi i nieczuli na jego wywody. PRÓBY ZERWANIA POKOJU W ten sposób przyjęto ostatecznie proponowane warunki pokoju, po czym Turcy odjechali obiecując je wypełnić. Tymczasem przybył poseł od kardynała Franciszka22 z listem i wiadomością, że Turcy wyprawili się do Azji przeciw Karmanowi23 z ogromną armią, pozostawiając puste i bezbronne kraje leżące nad Hellespontem. Kardynał zaś obsadził wszystkie wybrzeża swą flotą i uniemożliwił wrogom przerzucenie wojsk do Europy. Pisał on, że nie wolno przepuścić takiej okazji, gdy można prawie bez użycia broni, bez żadnej walki
przepędzić ten dziki naród aż do ich własnych siedzib i zadać ostateczny cios obmierzłemu pogaństwu. Niechże król pamięta o swym słowie i przysiędze złożonej władcom chrześcijańskim i niech się śpieszy jak może z obiecaną wyprawą, bo oni — za sprawą kardynała — już swe posiłki wysłali. Z takimi samymi prawie zaleceniami nadszedł również list od cesarza greckiego.24 Dodawał on przy tym, że spodziewa się, iż król pomny przysięgi z tym większym zapałem wznowi wojnę, gdy się dowie, że Turcy i u Greków zabiegali o przymierze. Ale cesarz nie tylko odrzucił ich warunki, ale jeszcze wypowiedział im wojnę. Teraz zaś stoi ze swymi ludźmi pod bronią, by połączyć się z królem u podnóża gór, lub będzie na niego czekał gdzie indziej, o ile inne miejsce okaże się dogodniejsze. Należy pośpiesznie działać teraz, gdy wróg jest rozerwany wojną na wiele frontów, rozbity i w rozsypce i nie zgromadził jeszcze swych wojsk, ani nie opamiętał się jeszcze po ostatniej porażce. Dręczy go przy tym myśl o przyszłych klęskach i nie tylko nie potrafi znieść uderzenia Władysława, ale nawet dźwięku jego imienia. Wszystko to zeznał chytrze zagadnięty poseł turecki, z którym Grecy weszli w porozumienie. Nie można dopuścić, pisał dalej kardynał, by tak chwalebnie rozpoczęte dzieło poszło na marne przez nierozumną opieszałość! Trzeba chwycić sposobność zmazania hańbiącego piętna ciążącego na naszej religii, i to nie na jednym czy drugim mieście, lecz na wielu ziemiach chrześcijańskich, bądź zrabowanych, bądź oddanych w niewolę obmierzłym Turkom. Sułtan tak pośpiesznie przeprawiał wojska przez Hellespont, że można powiedzieć, iż raczej uciekał przed wojną, której się lękał od tyłu, niż szedł na odparcie tej, która groziła mu z Azji. Na koniec cesarz prosił Władysława, by go nie wystawiał na łup i niejako pod nóż okrutnego wroga, który niewątpliwie zawróci z wojskiem do Europy, gdy tylko przestanie się bać, że Władysław nadejdzie. A on tylko dlatego ściągnął na siebie to groźne niebezpieczeństwo, że zaufał słowu i obietnicom króla. Kiedy oba te listy odczytano w obecności króla i starszyzny, nagły smutek ogarnął serca wszystkich. Przypomnieli sobie, jak wielkie nadzieje pokładali w nich władcy chrześcijańscy, stanęły im w oczach serdeczne życzenia, które tylu królów i narodów jednomyślnie im złożyło jako obrońcom chrześcijaństwa. Wstyd im było i żal, że dla chwilowej korzyści zlekceważyli nieprzemijającą chwałę i już z góry widzieli, jaka hańba ich czeka. Przypomnieli sobie również, że przyrzekli wierność Grekom i Latyńczykom, a tu właśnie słyszą, że jedni i drudzy przygotowali już posiłki, o które ich tak usilnie proszono. Byłoby to największą zbrodnią opuścić ich w niebezpieczeństwie, gdy się samemu ich do tego pchnęło! Myśli te wywołały zupełną zmianę nastawienia i uczuć obecnych, tak że nawet ci, którzy dopiero co samorzutnie opowiedzieli się za pokojem, teraz domagali się wojny. Znalazł się też i powód, i okoliczność sprzyjająca, by zerwać zgodę. Sułtan bowiem nie wypuścił w oznaczonym dniu wszystkich jeńców i nie oddał miast i ziem, jak się do tego umową zobowiązał.
Wówczas wśród ogólnej niepewności, gdy jeszcze się wahano, bo z jednej strony wszyscy pragnęli pokoju, z drugiej wstyd im było zawartej ugody — Julian uznał, że wybiła jego godzina. Już wcześniej patrząc na wszechstronną i żywą działalność Grzegorza z Sanoka zdał sobie sprawę z przemożnego wpływu, jaki Grzegorz wywiera na ludzi i jak umie ich przekonywać. Usiłował więc przeciągnąć go na swą stronę i sprawić, by namówił wszystkich do zerwania pokoju i rozpoczęcia wojny. Ale nic z nim nie wskórał, gdyż Grzegorz podzielał zdanie despoty i Hunyadego twierdząc, że z pełną świadomością złożono przysięgę wrogom i że danego słowa nie godzi się łamać. Wtedy sam Julian zwrócił się do otaczających i rzekł: „Wolałbym, byście się byli powstrzymali od przymierza, o które układaliście się z Turkami, choć ono i tak jest nieważne i bez wartości. Wolałbym, przyznaję, ale nie dlatego, że wznowienie dalszej wojny oznaczałoby pogwałcenie prawa czy jakichś świętych zobowiązań, lecz dlatego, że na ustalanie warunków straciliśmy tyle cennego czasu, kiedy można było doskonale dalej prowadzić wojnę. Od samego początku byłem temu przeciwny, lecz widząc, jak bardzo pragniecie pokoju, nie wierzyłem, by moje słowa mogły was zachęcić do dalszych kroków wojennych. Wiedziałem prócz tego o wszystkim, o czym wam dziś doniesiono, a więc i o tym, jak łatwo na terenie Europy pobić Turków, uwikłanych i zajętych wojną w Azji; wolałem czekać jednak, aż wam to inni powiedzą i aż im uwierzycie, niż przedwcześnie wam to przepowiadać i ściągnąć na siebie zarzut, że zmyślam lub łudzę was próżną nadzieją. Teraz nie ode mnie, lecz z innej strony posłyszeliście o korzyściach, jakie wam da zwycięstwo, i o to mi chodziło. Żal wam teraz, żeście odstąpili od pierwotnego zamiaru, i z tego widzę, że wierzycie temu, co było w listach. Właśnie tego sobie życzyłem! Uważam więc za mój obowiązek wytłumaczyć wam, że musi dojść do wojny, bo wszyscy uważają ją za konieczną. Wy zaś chcecie przede wszystkim ocalić honor i wolność, a przy tym myślicie, że nie wolno wam rozpocząć działań wojennych ze względu na obustronnie zawarte przymierze. Widzę wśród was wielu takich, których wstrzymuje pusty dźwięk słowa « przysięga » i « przymierze », i ci głowią się nad tym, jak wypada postąpić, a nie myślą o tym, czego sami chcą. Jak gdyby nierozważne słowa, wymuszone nadzieją pomieszaną ze strachem, zasługiwały na nazwę świętego przymierza! Przymierze dopiero wtedy prawnie obowiązuje, gdy ci, którzy tę myśl poddali, potwierdzą je nie słowną obietnicą, lecz wiernym wypełnieniem warunków. Biorący udział w obecnych układach nie byli do nich upoważnieni, a co więcej, ich postanowienia dotąd nie weszły w życie. Są one więc przymierzem tylko z nazwy, pustą i na wiatr rzuconą formułą, która dopiero wówczas stanie się nienaruszalna, gdy obie strony wiernie wypełnią to, co obiecały. Pozwólcie, że zacznę od tego, kto był niejako głową tego pokoju. Otóż król mógł sobie dowolnie układać się z Turkami o zgodę i pokój tak długo, dopóki prowadził wojnę przy pomocy wojsk swego sławnego państwa, licząc na własne
szczęście, dopóki bez żadnej pomocy z zewnątrz bronił czci i dobra całego chrześcijaństwa, na koszt własnego królestwa i ryzykując jego bezpieczeństwo. Z chwilą jednak, gdy raz wtajemniczył i innych władców chrześcijańskich w swe zamiary i przedstawił im plan całej wyprawy oraz podjął wojnę z ich wiedzą i przy ich pomocy, nie wolno mu teraz jej przerywać bez ich zgody. Lecz nawet gdyby cała ta sprawa zależała jedynie od króla — biorąc po uwagę, że ani teraz, ani przedtem żaden z monarchów czynnie nie wystąpił — to i w tym wypadku nie wolno mu było zawierać przymierza z tego rodzaju ludźmi ani w ogóle wdawać się w żadne układy bez zezwolenia papieża. Dlatego właśnie umowa ta jest nieważna." ZŁAMANIE POKOJU Tymczasem sułtan — choć już po oznaczonym dniu — wycofał swe załogi ze wszystkich ziem wspomnianych w przymierzu i zwrócił je właścicielom. Ponadto wypuścił i odesłał wielką ilość jeńców, a wśród nich synów despoty. Władysław tymczasem, bardzo niechętnie, jakby przeczuwał przyszłość, naglony przez Juliana wyruszył — tak jak postanowiono — dwudziestego pierwszego września z Segedynu. Mniej miał teraz wojsk niż przeszłego roku, bo mniej zgłosiło się ochotników z chwilą, gdy rozeszła się wieść o przymierzu z Turkami. Poza tym w czasie rokowań wielu Polaków i Wołochów rozpuszczono do domów, uważając, że nie będą potrzebni, gdy nastanie pokój. Król przybył więc do Orszowy, przeprawił się czwartego listopada przez Dunaj i stanął z wojskiem w Bułgarii. Tu naprzód udał się do Florentina, a potem do Widina, choć załogi tureckie stały wszędzie dokoła w licznych miastach i zamkach. Żołnierzom nie było wolno rozbiegać się w poszukiwaniu zdobyczy ani lżyć wrogów lub niszczyć plonów, jak to bywa na wojnie. Władysław nie chciał bowiem tracić niepotrzebnie czasu i sił i wbrew woli stawać do walki na otwartej i nieosłoniętej równinie, zanim nie połączy się z wojskami morskimi znad Hellespontu. Dwie drogi prowadziły do Gallipoli: jedna polna, krótsza, biegła między Rodopem a bagnem bistońskim. Idąc nią król musiałby pozostawić wozy, bo za ciężko byłoby przedzierać się z nimi przez Góry Bałkańskie. Druga droga wiodła przez nizinę bułgarską, najprzód na wschód, potem w pobliżu morza skręcała na południe przez Trację. Biegła ona okrężnie, więc była dłuższa, ale król wolał tędy przemaszerować z wojskiem, gdyż wozy mogły od biedy przebrnąć mimo wielu wzgórz i nierównego terenu. Władysław nie chciał pozbawiać się obronnych taborów, które osłaniały go od ataków wroga i stanowiły dogodną ochronę dla niego i armii, którą należało całą i nienaruszoną doprowadzić do Gallipoli. Ciągnął więc w kierunku morza między Dunajem a Bałkanami i w krótkich marszach nieprzerwanie zbliżał się do celu. Przybyli wreszcie do stolicy Bułgarii, Nikopolis. Część miasta opasana jest Dunajem, a druga część wznosi się na wzgórzu. Tu, jak wieść niesie,
zgromadzono skarby z całej okolicy. Nie dało się więc powstrzymać żołnierzy, którzy rozbiegli się za zdobyczą po przedmieściach, dobijali się nawet do bram, splądrowali i podpalili wszystkie okoliczne zabudowania. Ale bramy i mury silnie były bronione, więc padł rozkaz, by odstąpić od oblężenia. Zresztą, ponieważ cała okolica, a więc żyzne dokoła pola i pagórki obiecywały pod dostatkiem wszystkiego, co trzeba dla wzmocnienia żołnierzy i zwierząt jucznych, postanowiono zatrzymać się tu na dwa, trzy dni. OSTRZEŻENIE DRAKULA Król robił przegląd swych ludzi i sprawdzał cały sprzęt wojenny, a żołnierze zamiast odpoczywać gorliwie przygotowywali sobie wszystko, co ich zdaniem mogłoby im się przydać na przyszłość. Czekała ich bowiem ciężka droga, tak ze względu na sam teren, pełen wąwozów trudnych do przebycia, jak i na zewsząd czyhające niebezpieczeństwo w postaci licznych załóg wroga po miastach i zamkach. Wówczas to przybył do króla Władysław Drakul, władca Wołoszczyzny zwanej „Górską", mianowany — jak zawsze — z wiedzą najjaśniejszego cesarza. Zawarł on już dawniej pokój z Turkami, gdyż — jak twierdził — okoliczności zmusiły go do tego. Po pierwsze naród, którym rządzi, jest bardzo mały, po wtóre nie dostał on żadnych posiłków z zewnątrz, a mimo to tę wojnę, tak uciążliwą dla wszystkich państw chrześcijańskich, wytrzymywał dzięki osobistej odwadze i męstwu swych żołnierzy i wytrwał dłużej, niż można było się spodziewać przy tak nierównych siłach. Ale jego straty w ludziach są tak wielkie, że brak mu teraz rąk do pracy i uprawy roli. Otóż z dnia na dzień zdawał on sobie coraz bardziej sprawę, że garstka jego dzielnych żołnierzy może tylko wzbudzić podziw, ale nic nie wskóra wobec chmary wroga. Zawarł więc wreszcie pokój, nie dlatego, że chciał się zaprzedać w niewolę — która zresztą bywa czasem znośna, o ile jest oparta na uczciwych warunkach i która nieraz przytrafiła się niejednemu potężnemu narodowi i państwu — ale dlatego, że przyjmując warunki tureckie pragnął ocalić ojczyznę, ogniska rodzinne, ziemię-żywicielkę i niebo ojczyste. Inaczej musiałby odrzucić świętą wiarę i ołtarze i przyjąć ich plugawe obyczaje, bezbożne i pogańskie obrzędy. W ten sposób zaś uchronił od zniewagi dobra boskie i ludzkie, a ponadto resztę swego narodu zachował dla godniejszej sposobności, gdy będą mogli wykazać się swym męstwem. Gdy Drakul ujrzał małe siły, jakie król przyprowadził, począł go prosić i zaklinać, by zawrócił z drogi. „Jego własne nieszczęścia aż nadto dobrze nauczyły go doceniać potęgę turecką. Ich sułtan — mówi Drakul — gdy jedzie na polowanie, ma zwykle liczniejszą, świtę niż tu jest wojska idącego na wojnę. Trzeba się koniecznie powstrzymać od tego śmiałego i niebezpiecznego kroku, wspólnie się naradzić i tak wszystko obmyślić, by z równymi siłami przystąpić do działań wojennych. Tymczasem najrozsądniej będzie na lepsze czasy obecne wojska zachować, bo gdybyście sobie nawet dali radę w wojnie, którą macie
toczyć z wrogiem, i gdyby wszystko tak się układało, jak sobie tego życzycie, to przy nadchodzącej zimie śnieżne zawieruchy tak wam dokuczą, że będziecie musieli ustąpić." Słuchając słów Drakula obecni odnieśli wrażenie, że nie jest on zupełnie szczery, a mówi tak tylko ze względu na zawarty z Turkami pokój. Niemniej jednak znalazło się wielu, którzy się tym przejęli, bo rzecz sama przez się budziła wiarę. Zresztą nie było co podejrzewać Drakula o obłudę, bo fakty mówiły same za siebie. Ale los gnał króla ku jego przeznaczeniu i nieodwołalnej zgubie. Julian wciąż przypominał mu zeszłoroczne zwycięskie boje, mówiąc, że teraz nawet miecza nie dobędzie, bo zastanie kraj ogołocony ze wszelkiej obrony. Murad z armią za Hellespontem z trudem powstrzymuje atak Karmana, ale i bez tej wojny nie mógłby przyjść na odsiecz swym wojskom, bo pilnują go Wenecjanie, książę Burgundii i flota papieska. Poza tym cesarz grecki z wielką siłą ma podejść pod same góry. Mimo to wszyscy z uznaniem przyjęli życzliwe przemówienie Drakula, widząc w nim dowód jego przychylności dla nich. „Trudno się dziwić — mówiono — że wątpi on w nasze zwycięstwo, skoro nie ma pojęcia ani o stanie naszych przygotowań, ani o ilości posiłków, z którymi śmiało możemy do wojny przystąpić. Nawet by mu do głowy nie przyszło mówić coś podobnego, gdyby wiedział, jak wielką flotę wystawiono, ile tam wojsk italskich i burgundzkich i jak liczna konnica i piechota grecka czeka pod bronią. Ani król, ani oni nie popełnili tej nierozwagi, by na ślepo rzucać się w wojnę, której podołać nie potrafią. Co zaś tyczy się sił zbrojnych, to wszystko jak trzeba przewidzieli i przygotowali. Pomyślny skutek wyprawy zależy już tylko od Boga, którego sprawy bronimy, a On tak jak dotąd nam sprzyjał, tak i teraz da nam zwycięstwo." Na to Drakul ponownie zwrócił się do króla i rzekł: „Widzę, że szczęście, które cię dotąd w twych śmiałych poczynaniach nigdy nie opuściło, czy też nadzieja — oby skuteczna — pomocy z zewnątrz, a wreszcie nieodwołalne i ukryte przeznaczenie każą ci iść gdzie indziej, niż ci radziłem. Ale choć nie udało mi się nakłonić cię do zmiany decyzji, przyjdę ci z pomocą, o ile tylko czas i nieprzewidziane okoliczności nie staną mi na przeszkodzie." Po tych słowach dołączył do wojsk króla cztery tysiące konnicy pod wodzą własnego syna, prosząc i błagając nieśmiertelnego Boga, by uwieńczył pomyślnym skutkiem wszystko to, co król i panowie obiecywali sobie po tej wojnie. Wreszcie, już na odjezdnym, zostawił królowi dwóch bardzo zręcznych młodzieńców, znających doskonale wszystkie drogi w okolicy oraz ofiarował mu parę wspaniałych, niezwykle rączych koni. Potem z trudem wstrzymując łzy dorzucił: „Weź je i ratuj się z ich pomocą, gdyby jakiś wypadek czy zły los — aż strach mówić o tym — kazał ci zwątpić w swe siły. Wolałbym jednak, by te dary okazały się niepotrzebne, i ufam, że tak się stanie, jeżeli moje prośby i modlitwy będą wysłuchane. Lecz jeżeli konieczność zmusi cię do użycia ich, przekonasz się, jak zbawienny jest mój podarek."
Jakże pożyteczna zaprawdę była rada Drakula! Gdybyż jej usłuchano i tak ją chętnie przyjęto, jak on nią życzliwie służył! Opowiadano sobie potem, że Drakul, człowiek tak wielkiego ducha i urodzony wojownik, dowiedziawszy się o przygotowaniach księcia Burgundii i Italczyków, wpadł w wielką rozterkę; z jednej strony żałował, że zawarł przymierze z Turkami, z drugiej bał się złamać przysięgę; wahał się więc między niepewnym losem wojny a tym, co ludzie powiedzą, zależnie od tego, czy uda się z Władysławem na tę sławną wyprawę, czy pozostanie w domu. A wiedział, że każdy człowiek rycerskiego ducha o wiele wyżej oceni jego świetne czyny wojenne niż to, że chwalebnie dotrzymał obietnicy. Od przyłączenia się do króla jednak wstrzymała go przepowiednia pewnej kobiety, a on skłonny z natury do wiary w różne znaki i wróżby — usłuchał jej. Była to Bułgarka Fekuza ze wsi Sullo, zgrzybiała staruszka, bardzo jednak doświadczona i biegła w odgadywaniu przyszłości. Drakul spytał ją o przebieg i zakończenie wojny, a ona przepowiedziała, że w tej wojnie szczęście odwróci się od króla, bo choć chwilowo odeprze on wrogów, to reszta ich utrzyma się na placu i zwycięży. Drakul uznał, że jest to zła wróżba dla niego i dla jego ludzi, dlatego wolał odstąpić od tej niebezpiecznej — jak właśnie posłyszał — wyprawy i czekać z wystąpieniem na lepszą sposobność. Wysłał jednak swego syna, lecz jak mógł, przestrzegał go, by nie rzucał się na oślep do walki, jeśli szczęście odwróci się od chrześcijan.
BITWA WARNEŃSKA Tymczasem Turcy posuwali się od Międzymorza ku Adrianopolowi i na wieść o zbliżaniu się wroga szybkim marszem ruszyli naprzeciw niemu. Na siódmy dzień zatrzymali się wreszcie nie dalej niż cztery tysiące kroków od obozu królewskiego. O ich przybyciu dowiedziano się od szpiegów i poznano po nocnych ogniach; choć bowiem wzgórza zasłaniały ich przed wzrokiem króla, to w pogodną noc i przy mdłym jeszcze świetle księżyca na nowiu, taką łuną rozjaśnili tę część nieba, że nie tylko zdradzili tym swą obecność, ale i wielką liczbę wojska. Podwojono więc nocne straże i warty i padł rozkaz, by wydobyć broń i trzymać ją w pogotowiu. Zaraz o wschodzie słońca Hunyady, Julian, despota i inni, których rady chciano zasięgnąć, licznie zebrali się u króla i zaczęto radzić nad przyszłą bitwą. Julian był zdania, że trzeba obwarować obóz otoczywszy go wozami i dokoła poustawiać machiny wojenne i tarany; ich przerażający huk i pociski powinny powstrzymać natarcie nieprzyjaciela, jeżeli ośmieli się wdzierać na szańce. Radził on, by nie wdawać się w żadną otwartą walkę, zanim nie pozna się i nie wypróbuje sił wroga. Twierdził dalej, że wojska morskie, które już jako flota nie są potrzebne, z pewnością podążą za Turkami i przyjdą królowi na pomoc, bo albo połączą się ze swymi oddziałami, albo z
przeciwnej strony uderzą na Turków i odciągną ich stąd. Tak przewidywał kardynał Julian i na tym opierał swój plan zwycięstwa. Tego samego zdania był ban Franko, biskup Agrii, i wielu innych Węgrów i Polaków. Król, choć w zasadzie nie opowiedział się za tym, nie był jednak przeciwny odłożeniu bitwy, bo spodziewał się, że niedługo wyzdrowieje i będzie mógł stanąć na czele swych ludzi. Właśnie bowiem zelżał mu trochę ból, który tego dnia bardziej niż kiedykolwiek mu dokuczał. Hunyady jednak i despota uznali ten plan za błędny. Twierdzili oni, że w szańcach zamykają się żołnierze pobici w walce, którzy nie mają już innego ratunku, a nie wojska samorzutnie prowadzące zaczepną wojnę. Sam wróg — jeśliby go spytać — nic innego by sobie nie życzył jak to, byście złożyli broń i poddali się jego oblężeniu! We wszystkich przejawach życia, ale zwłaszcza na wojnie już pierwsze kroki mówią o tym, jaki będzie wynik. W zależności od pierwszego starcia, gdy okaże się, która strona jest odważna, a która drży ze strachu, potoczy się cała wojna. Dlatego też ani przed swoimi, ani przed wrogiem nie wolno okazać nawet cienia lęku. Pomyślny skutek zależy od szybkości działania, bo tylko odważny czyn, a nie jakiś manewr, może napędzić strachu tego rodzaju wrogom. Co się stanie — pytali — gdy Turcy otoczą wojska zamknięte wewnątrz taborów? Nie będą wówczas mogły ani wystąpić do walki, ani wytrzymać oblężenia, do którego się wcale nie przygotowali. A już na kpinę zakrawa to, co tu mówiono o morskich wojskach! Gdzie kto widział lub słyszał, by kiedykolwiek piesi marynarze staczali bitwy na lądzie! Tyle z nich pożytku na lądzie, ile z konnicy na morzu! Każdy przecież ma swoją specjalność i zna swój zawód, toteż tylko w tej dziedzinie przedstawia istotną wartość, w której się kształcił i ćwiczył. Nawet gdyby wbrew swemu powołaniu i zwyczajom żołnierze zeszli z okrętów na ląd, to nie tylko nie będą mogli w tak krótkim czasie pieszo przebyć tak wielkiej odległości, ale co więcej, w walce z konnicą na lądzie, pieszo i z bronią przystosowaną do morskich bitew bardzo mało, a właściwie na nic się nie przydadzą. Za późno już przeto łudzić się nadzieją na pomoc ze strony floty! A mogła ona mieć duże znaczenie dla walk lądowych, gdyby była wytężyła wszystkie siły, by przynajmniej powstrzymać wrogów przy brzegach, gdy chcieli się przeprawić do Europy, i doczekać chwili przybycia króla. Lepiej dać spokój próżnym nadziejom i wydać bitwę Turkom, których rozgromiono i pobito na głowę zeszłego roku. Skorzystać trzeba z zamieszania i z tego, że Turcy zmieniają co chwila swoje zamiary, lekkomyślnie przerzucają się to do Azji, to do Europy, a byle pogłoska wywołuje w nich niepokój i trwogę. Nie ma co zastanawiać się nad tym, ilu jest nieprzyjaciół, bo ważne jest tylko ich usposobienie i stopień odwagi. Choćby było ich niezliczone mnóstwo, to i tak ze strachem staną do walki, pewni, że przegrają. Nie należy przyzwyczajać żołnierzy do chowania się za wały i wozy, bo to jest osłona dobra dla tych, którzy nie ufają swej broni. Przeciwnie, należy sobie życzyć, by nie było potrzeba z nich korzystać. Teraz, dopóki sprawa nie jest przesądzona, można albo uderzyć zbrojnie na wroga, albo jak tchórzliwa
tłuszcza, zamknąć się w okopach i szańcach. Czyż nie będzie to hańbą nad hańbami, że dzielni mężowie woleli bronić się zza wozów i bardziej ufać szańcom niż własnemu orężowi? Hunyady wiedział dobrze, że radząc tak naraża swoich na ostateczność, lecz dla człowieka jego pokroju, dopóki nie zaznał klęski, myśl o żmudnym i przewlekłym oblężeniu była nie do zniesienia. Gdy doszło już do tego, że jeśli nie zwyciężą, to ani w przód, ani w tył nie będą mogli się ruszyć, Hunyady postanowił obrać najkrótszą drogę, która zawiedzie go do zwycięstwa, to jest natychmiast rzucić żołnierzy w bój. Liczył on, że zeszłoroczne powodzenie i odniesione wówczas zwycięstwa stają im jeszcze żywo w pamięci, i lękał się, by jakieś nieszczęście nie osłabiło ich ducha i nie odebrało nadziei. Dopiero gdyby się niezbicie pokazało, że nie wytrzymają siły wroga, wtedy można im pozwolić bronić się zza wału i wozów. Zdanie despoty i Hunyadego przekonało wszystkich i sam król z młodzieńczym zapałem przemógłszy swój ból orzekł, że nie ma już celu dłużej odwlekać bitwy. Nie minęła chwila, a tu przestraszeni szpiedzy donoszą, że wróg zbroi się i przygotowuje napad na obóz. Hunyady otrzymał więc rozkaz uszykowania wojska i wszyscy dowódcy rozbiegli się do swych chorągwi. Hunyady zbadał najpierw miejsca, którędy wróg mógłby otwarcie wpaść do obozu lub wedrzeć się podstępem. Następnie chcąc zabezpieczyć się przed możliwością zasadzki z tyłu od bagnistej doliny, do której spływała woda z pagórków i mokradeł, zastawił wozami obróconymi do tyłu wąwóz, przez który z tej strony można było zrobić napad; chciał bowiem mieć do nich łatwy dostęp z miejsca, gdzie miała rozegrać się bitwa. Z drugiej zaś strony również żaden atak nie groził, gdyż droga była zamknięta, a machiny oblężnicze stały zwrócone w to miejsce, by z daleka odpierać i razić wroga lub miażdżyć go, gdyby podszedł blisko. Następnie Hunyady przystąpił do uszykowania wojska. Środek doliny powierzył królowi i nadwornym rycerzom polskim i węgierskim. Nad jeziorem, przy bagnach postawił tylko pięć węgierskich chorągwi, bo miejsce było raczej bezpieczne, gdyż samo bagno utrudniało dostęp, a nad nim, z góry zwisały skalne urwiska. Całą siłę wojska Hunyady przerzucił na prawe skrzydło obozu, naprzeciw którego leżała Warna; przypuszczał bowiem, że tu czeka go ciężka i niebezpieczna walka, bo łatwy był przystęp między brzegiem a bagnem. Dlatego też postawił tu wielką chorągiew węgierską pod wodzą bana Franko i biskupa Agrii i do nich dołączył despotę z jego oddziałem i Juliana z krzyżowcami. Z tyłu opodal, przy wozach i taborach ustawił jakby w odwodzie chorągiew św. Władysława pod dowództwem biskupa Waradynu25 i dodał im Leszka Bobrzyckiego z garstką Polaków. Sobie i swym Wołochom nie wyznaczył żadnego stałego miejsca, by móc zawsze nadbiec w pełnym szyku, tam gdzie będzie go wzywać niebezpieczeństwo. W ten sposób, nie mając przydzielonego miejsca, chciał czuwać nad losami całej bitwy.
Tymczasem Murad wysłał naprzód sześć tysięcy najznakomitszej konnicy, a sam z piechotą i resztą jazdy ciągnął za nimi. Ci zrazu stroniąc od miejsc otwartych, badali siły nieprzyjaciół nie zaczepiając ich. Najpierw więc ukazali się na wzgórzu od prawej strony, skąd łatwo mogli przyjrzeć się całej armii i jej rozmieszczeniu. Potem, płonąc żądzą walki lub może lekceważąc sobie tę garstkę chrześcijan, co chwila obrzucali ich strzałami. Franko i biskup Agrii wstrzymywali swych żołnierzy, bo zanimby się przemocą wdarli przez stromą skałę na górę do wroga, straciliby wiele sił w tym pierwszym zapędzie. Turcy, wziąwszy to za oznakę bojaźni, zaczęli z wolna zstępować na równinę i już z bliska nacierać na wojska króla. Wtedy Franko przemówił do swych żołnierzy, że nie można dopuścić, by Turcy, którzy kilka dni temu pokornie błagali o pokój, a tym samym przyznali się do słabości swego oręża i obawy przed wojną, teraz śmieli swym zwycięzcom urągać! Jeszcze zeszłego roku tyle razy pierzchali z pola i swe mizerne życie zawdzięczali tylko kryjówkom skalnym i śnieżycom. To mówiąc Franko dał znak do walki, gorliwie napominając żołnierzy, by dzielnie się bili, pomni na dawne zwycięstwa. Turcy nie wytrzymali siły ich natarcia i z powrotem pognali pod górę, a tylko dzięki chyżym koniom uniknęli ran. Nadciągnęła tymczasem reszta konnicy — część jej zeszła w dolinę, a część uderzyła na żołnierzy królewskich pnących się po zboczu, pomieszała ich szyki i zepchnęła w dolinę. Ale tu królewscy wnet się zebrali, ustawili i dzielnie walcząc rozpędzili wszystkich wrogów, którzy zeszli z góry na równinę, i ścigali ich po całej dolinie. Wtedy biskup Waradynu, lepszy znawca spraw wiary niż sztuki wojennej, opuścił swe stanowisko, a widząc, że Turcy zawracają, popędził z wielkim oddziałem żołnierzy, jakby już miał w ręku wygraną bitwę. W ten sposób niebacznie puścił się w pościg i wraz z despotą i biskupem Agrii wpadł w najgęstsze szeregi nieprzyjaciół stojące w głębi doliny. Stąd przy ogromnej przewadze wroga zostali wyparci na lewe skrzydło. Despota wprawdzie powrócił do swoich, którzy małą garstką stali jeszcze na dawnym miejscu, ale biskup Waradynu, który już raz wywołał zamieszanie przez to, że nie znał okolicy — teraz tak samo, myśląc, że przez bagna wymknie się w góry, rzucił się wpław do wody. Tu, w błotnistej topieli wraz z koniem długo i rozpaczliwie się szamotał, aż wreszcie opadłszy z sił, utonął. Biskup Agrii okrążywszy jezioro postanowił udać się do Gałacza, wnet jednak zmienił zamiar, wrócił do swoich na pole walki i potem już nikt go więcej nie widział. Zwycięski Turek szedł już prosto na chorągiew świętego Władysława, bo despota z banem Franko wycofali się aż do taborów, widząc, że nie potrafią oprzeć się przeważającej liczbie wrogów zstępujących z gór; walczyli więc przy wozach ze zmiennym szczęściem. Bój nie ustawał, dopóki Leszko Bobrzycki zachęcał żołnierzy swą odwagą, lecz z chwilą gdy okryty ranami i konający spadł z konia, przewaga Turków nie budziła już wątpliwości. Nie tylko nacierali na żołnierzy, ale już zdobywali i wozy. Król gdy ujrzał, że już kilka przewrócili i zaczynają je rozbijać, pognał tam wraz z Hunyadym nie chcąc, by wróg
pozbawił ich ostatniej możliwości obrony w razie przegranej. Z przybyciem króla los bitwy uległ nagłej zmianie. Władysław tak gwałtownie natarł od tyłu, że zmusił Turków do ucieczki, i siekł ich pędząc za pierzchającymi przez dwa tysiące kroków. Potem na usilną prośbę Hunyadego przerwał pościg i znów pobiegł ratować z opresji Franka i Juliana. Tu bowiem skupili się Turcy z całej doliny i wszczęli walkę. Gdy król nadjechał, bitwa rozgorzała na nowo, bo obie strony miały o co walczyć. Jednych gnała do boju troska o świętą wiarę, o ołtarze i kościoły, świetne początkowe zwycięstwa i haniebne ucieczki wrogów, życzenia i pochwały otrzymane od tylu władców i narodów, a wreszcie świadomość, że nadzieja całego chrześcijaństwa zależy od pomyślności tego dnia. Drudzy wiedzieli, że jeśli poniosą klęskę, państwo ich czeka zagłada, a imię ich zniknie na zawsze. Wówczas nieprzyjaciele zajmą Azję i jej morskie wybrzeża oraz to, co do tej pory Turcy posiadali w Europie. Wszystko to zawisło od wyniku jednej bitwy, bo rozumieli, że w razie przegranej nie mają odwrotu. Dokądkolwiek by się udali, wszędzie natkną się na czekającą ich śmierć i męczarnie. Ponadto Turcy czuli się zobowiązani do podjęcia tej walki nie tylko ze względu na przeważające siły i liczbę swego wojska, lecz i w unię słuszności sprawy: zawarto z nimi pozorną zgodę po to, by ich wbrew prawu niegodziwie napaść. Nacierali więc dzielnie wierząc, że Bóg, którego wzięto na świadka przymierza, ześle przerażenie, ucieczkę i śmierć na krzywoprzysięzców i gwałcicieli. Dowódcy tureccy zachęcali żołnierzy, a ci dobywali wszystkich sił i dzielnie się bili, tak że z obu stron rozpętała się straszna rzeź. Turcy mając tyle wojsk, nie od razu odczuli ogrom swych strat i przez długi czas zwycięstwo wahało się na obie strony. Wreszcie Turcy zaczęli uciekać i byliby ponieśli o wiele krwawszą porażkę, gdyby znęceni łupem chrześcijanie nie zaniechali walki. Oto w czasie pościgu za Turkami natknęli się oni przypadkiem na obładowane wielbłądy; konie spłoszyły się na widok niezwykłych zwierząt o nieznanym zapachu i poniosły, tak że jeźdźcy w żaden sposób nie mogli ich opanować. Hunyadego wciąż gdzie indziej odwoływał los jego żołnierzy. Baczny na wszystko, biegł wszędzie, gdzie groziło niebezpieczeństwo, a teraz podążył na środek doliny, gdzie lewe skrzydło ledwo już wytrzymywało natarcie wroga. Potem, gdy już walka rozgorzała na nowo, Hunyady zaniepokoił się o króla bojąc się, że jego porywczość i młodzieńczy zapał przyniosą mu zgubę. Znalazł go wśród janczarów, to jest wśród oddziałów piechoty tureckiej, gdzie Władysław wdarł się i zapamiętale walczył. Poległo już mnóstwo ludzi, padło wiele koni; jedni przebici mieczem, drudzy z obciętymi nogami leżeli na polu. Walczący nie stąpali już po ziemi, ale po zwałach trupów, a wszyscy nastawali na siebie z taką zaciętością i tak wściekle nacierali, że zdawało się, iż do walki pcha ich nie chęć zwycięstwa, lecz jakieś szaleństwo. Władysław przełamał jednak nieprzyjacielskie szeregi i tak daleko zapędził się w gęstwę wrogów, że jego żołnierze pomyśleli, iż poległ lub dostał się do niewoli. I zaraz potem, gdy
Turcy rzucili się do ucieczki, chrześcijanie także zaczęli uciekać, pewni, że stracili króla. W ten sposób oba wojska równocześnie poczęły się cofać, a żadne nie wiedziało, jaka jest sytuacja, gdyż szala zwycięstwa chyliła się wciąż w inną stronę. Janczarowie spostrzegli poruszenie u chrześcijan, zatrzymali się nagle i wznowili walkę. Hunyady ujrzał, że strach padł na jego żołnierzy i że szyki się łamią w popłochu, a wielu nawet sromotnie opuszcza plac boju. Spiął konia i poprzez gąszcz wrogów dopadł do króla. Doniósł mu o ucieczce i przerażeniu żołnierzy i błagał go, by zawrócił. Nie ma powodu do rozpaczy — mówił — bo straty w ludziach są tak małe, że nie dadzą się odczuć, o ile tylko król razem z nim uda się do warownych taborów, zanim przesądny lęk ogarnie i rozpędzi całe wojsko. Od życia króla zależy nie tylko los i bezpieczeństwo podwładnych mu państw, ale i los całej Europy i chrześcijaństwa. Ale Władysław, na nic nie bacząc, jak szalony rzucał się na wrogów siejąc śmierć i grozę, gdzie tylko się obrócił. Wreszcie koń jego ciężko zraniony w bok zrzucił go [tak, że spadł] na prawe ramię. Natychmiast podbiegli Janczarowie i król zginął pod gradem ich pocisków, które nie tyle go przeszyły, ile zasypały. Hunyady przystanął na chwilę, chcąc odzyskać — jeśli to możliwe — ciało króla. Wszyscy jednak uciekali w popłochu prócz garstki Wołochów; Hunyady zrozumiał, że nie jest w stanie powstrzymać nimi siły natarcia, i gdy ujrzał, że jego wysiłki jeden po drugim idą na marne, cofnął się do swoich; słusznie mniemał, że trzeba, by po śmierci króla pozostał ktoś, kto by pomścił poniesioną klęskę i zmazał tę hańbę. Po ucieczce despoty, gdy i Julian zwątpiwszy o wszystkim doradzał wycofać się, Hunyady z nastaniem zmroku uszedł przez góry w gęstą puszczę. Za nim przez góry i lasy poszło wielu innych, których dotąd ani strach, ani ucieczka towarzyszy nie oderwała od walki; wśród nich był Franko i kardynał Julian. Tyle razy w tej bitwie każda ze stron to uciekała, to zmuszała drugą do ucieczki, że na koniec sami zwycięzcy nie byli pewni wygranej. Ci Turcy bowiem, których król rozpędził już w pierwszym natarciu, roznieśli po miastach przerażającą wieść, że cała ich armia pobita i że czeka je oblężenie, bo zwycięski nieprzyjaciel natychmiast nadciągnie z wojskiem. Ci, zaś, którzy wytrwali na placu aż do nocy, sami nie wiedzieli, czy odnieśli zwycięstwo, a nie będąc pewni, dokąd chrześcijanie się udali — bo ciszę panującą wśród taborów brali za podstęp — czekali dwa dni, zanim dobrali się do zdobyczy. W ciągu całej bitwy męstwo króla jaśniało w pełni, jakby Władysław przewidywał, że jest to ostatni jego czyn na ziemi i że polegnie. Spełnił on wszystko, czego można żądać od dzielnego dowódcy i odważnego żołnierza; niósł pomoc chwiejącym się, wstrzymywał cofających się, w każdej najcięższej sytuacji umiał dodać otuchy, służyć radą, ręką i słowem, tak że i wrogowie, i swoi musieli się z nim liczyć. Różne znaki poprzedziły śmierć Władysława. Najpierw gdy przywdziewał zbroję, szyszak wypadł z ręki giermka, potem, gdy miał dosiąść konia, ten dziko
rzucał się i wierzgał. Poza tym, gdy już szyki stały na polu w oczekiwaniu zbliżającego się wroga, nagle z pogodnego i jasnego nieba zerwała się straszliwa wichura; wiatr poszarpał wiele chorągwi, a szczególnie królewską, i oderwał ją od drzewca, lecz zaraz potem ustał. Kiedy indziej, wnet po rozejściu się rady, na której uchwalono drugą wyprawę na Turków, gdy każdy ze zgromadzonych poszedł, by przygotować się do walki, nastąpiło trzęsienie ziemi. Było ono tak gwałtowne, że nie tylko zniszczyło poszczególne części zabudowań, jak to bywa w łych wypadkach, ale i w niespotykanym stopniu niemal całkowicie zrównało z ziemią wiele miast. Poza tym niektóre rzeki odmieniły swój bieg i koryto, a na skutek wielkiej drożyzny zboża rozeszła się pogłoska, że albo ziarno obumarło, albo ziemia przestała rodzić. Trudno było ustalić, ilu ludzi padło po obu stronach, bo walki toczyły się i w dolinie, i na wszystkich okolicznych wzgórzach, gdzie żołnierze zapędzali się w pościgu. Wielu wpadło i potonęło w jeziorze i w bagnach, wielu zabito w lasach i ciernistych krzakach. Turcy znalazłszy ciało króla postawili w tym miejscu na niewielkim wzniesieniu pomnik z opisem bitwy, który i dziś można oglądać. Węgrzy zaś i ci — prócz Wołochów — którzy z nimi uszli w puszczę, nie znając okolicy, z trudem dobrnęli do Dunaju. Ale nawet i ci, którzy się tam zaraz dostali, znękani głodem, znużeni bezsennością, pragnieniem, zimnem, tyle tam nieszczęść zaznali, że często żałowali, iż nie poginęli w walce z wrogiem. Błąkali się potem po pustyni i albo pomarli z głodu, albo los zapędził ich na ziemie wroga, gdzie dostali się do niewoli. I w końcu większą klęskę spowodowała ta tułaczka niż przegrana bitwa. Juliana zabito w czasie ucieczki, zapewne z chciwości lub dla łupu, a może dlatego, że był powszechnie znienawidzony jako ten, który doprowadził do złamania przymierza. Wiemy o tym od Grzegorza z Sanoka, który przyjeżdżając konno ujrzał go w chwili, gdy ranny i obdarty konał na rozstajach. Grzegorz wypomniał Julianowi, że wreszcie ta klęska niezbicie dowiodła, jak niemiłe Bogu było to, co kardynał tak przewrotnie doradzał wbrew zaprzysiężonej zgodzie, nie kierując się dobrem i słusznością sprawy. Po czym przeklął go i odjechał. Hunyady przeprawił się z garstką ludzi przez Dunaj i poprzez Wołoszczyznę jak najszybciej pomknął na Węgry. Obawiał się bowiem, że wieść o klęsce może wywołać bunt i wewnętrzne rozruchy, a Fryderykowi26 i Czechom da sposobność wichrzenia i podda myśl wtrącania się w sprawy osieroconego państwa.
1
PRZYPISY
Sarmacja — tereny leżące między Wołgą i Uralem. Jednakże nazwą tą obejmowano obszary sięgające po Wisłę. 2 rzeki Fursty — nazwa nieznana. 3 Hiperborejczyków i sarmackich Hipofagów — Hiperborejczycy, mieszkańcy północy, Hipofagowie — Scytowie znad Morza Kaspijskiego. 4 Ombronowie, Sabotowie, Wisburgowie — ludy zamieszkujące północne okolice Karpat. 5 pod królem Morobandem — zapewne mowa o Marbodzie, królu Markomanów, który w 8 r. p.n.e. stworzył na terenie Czech dość silną, choć krótkotrwałą organizację państwową. 6 Jazygów, Metanastów — koczownicze ludy sarmackie mieszkające między Dunajem i Cisą. 7 królowej wdowy za króla polskiego Władysława — Elżbieta, wdowa po księciu Austrii i królu Węgier, Albercie II Habsburgu. W obliczu grożącego niebezpieczeństwa ze strony Turków Węgrzy zapragnęli uczynić królem syna Jagiełły, Władysława. 8 Dobrogost Ostroróg, Jan Czyżowski, Grzegorz z Sanoka — Dobrogost Ostroróg, kasztelan kamieński; Jan Czyżowski, kasztelan sandomierski i krakowski; Grzegorz z Sanoka, kapelan królewski, który później towarzyszył Władysławowi na Węgry. 9 Kazimierz — Kazimierz Jagiellończyk. 10 Dziersław z Rytwian i starosta lubelski — Dziersław, starosta chełmiński, potem sandomierski. Starosta lubelski — być może Jan ze Szczekocin. 11 księciem mazowieckim Bolesławem — Bolesław IV (1429—1454) 12 Piotr z Bnina, Teodor Buczacki — Piotr z Bnina, czyli Piotr Moszyński — biskup włocławski, powiernik i przyjaciel króla Kazimierza Jagiellończyka. Teodor Buczacki — starosta, potem kasztelan kamieniecki, zm. 1456 jako starosta podolski. 13 Andrzej i Jan Tęczyńscy... Mikołaj Lasocki — grupa możnych i wybitnych owoczesnych osobistości. Andrzej Tęczyński — starosta rabsztyński, Jan Tęczyński — kasztelan biecki, potem wojewoda krakowski, Dobrogost Ostroróg — por. przyp. 8, Sędziwoj Ostroróg — wojewoda poznański, Tarnowscy Jan Gratus i Jan Starszy — synowie wojewody krakowskiego, obaj padli pod Warną, Wincenty z Szamotuł — kasztelan międzyrzecki, Świdwa z Szamotuł — kasztelan kaliski, Łukasz Górka — wojewoda poznański, Mikołaj Lasocki — kanonik i dziekan krakowski. 14 Fanii — ukochana Kallimacha z czasów, gdy przebywał w Dunajowie, na dworze Grzegorza jako jego gość i podopieczny (1471—1472). 15 św. Stefanowi — król Węgier 997—1038. On to wprowadził chrześcijaństwo do swego kraju. 16 koronę św. Stefana — korona św. Stefana nie była tą koroną, którą zwykli się koronować królowie węgierscy. Właściwą bowiem wywiozła i ukryła królowa Elżbieta, wdowa po Albercie, która od chwili urodzenia syna, pogrobowca, w obawie przed utraceniem przez niego praw do korony, była zdecydowanie przeciwna wprowadzaniu na tron królewicza polskiego. Jej opór stał się przyczyną walk o tron dla Władysława i rozłamu na Węgrzech. 17 Biskup z Agrii — Simon Rozgonyi, zabity potem pod Warną. 18 Hunyadego — por. przyp. 96 do Kronik Długosza. 19 Juliana — por. przyp. 97 do Kronik Długosza. 20 despotę — Jerzy Brankowić. Pozbawiony przez Turków władzy nad Serbią w r. 1439 odzyskał on swe posiadłości na mocy rozejmu w Segedynie w r. 1443. 21 sułtan Murad — Murad II (panował 1421—1451). 22 kardynała Franciszka — kardynał Florencji, Francesco Alberto. 23 Karmanowi — władcy małego państewka w Cylicji w Azji Mniejszej. 24 cesarza greckiego — Jana VIII Paleologa (panował 1425—1448). 25 biskupa Waradynu — Jana de Dominis. 26 Fryderykowi — Fryderykowi III Habsburgowi, cesarzowi niemieckiemu (1440—1493).