ROGER ZELAZNY
DZIEWIĘCIU KSIĄŻĄT AMBERU Pierwszy tom z cyklu „The First Chronicles of Amber” Tłumaczył: Piotr W. Cholew...
17 downloads
335 Views
430KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
ROGER ZELAZNY
DZIEWIĘCIU KSIĄŻĄT AMBERU Pierwszy tom z cyklu „The First Chronicles of Amber” Tłumaczył: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: NINE PRINCES IN AMBER
Data wydania polskiego: 1999 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1970 r.
Rozdział 1 Koszmar zbli˙zał si˛e ku ko´ncowi, lecz miałem wra˙zenie, z˙ e trwał cała˛ wieczno´sc´ . Spróbowałem poruszy´c palcami u nóg — udało mi si˛e. Le˙załem na szpitalnym łó˙zku i miałem obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wcia˙ ˛z je miałem. Trzykrotnie zacisnałem ˛ i otworzyłem powieki. Pokój przestał mi wirowa´c przed oczami. Gdzie, u diabła, byłem? Po chwili za´cmienie zacz˛eło ust˛epowa´c i wróciła mi cz˛es´ciowo pami˛ec´ . Przypomniałem sobie długie noce, piel˛egniarki i igły. Za ka˙zdym razem, kiedy zaczynało mi si˛e nieco rozja´snia´c w głowie, kto´s wchodził i co´s mi wstrzykiwał. Tak to wygladało, ˛ dokładnie tak. Teraz jednak, skoro przyszedłem ju˙z troch˛e do siebie, b˛eda˛ musieli z tym sko´nczy´c. Ale czy sko´ncza? ˛ I naraz jak obuchem uderzyła mnie my´sl: niekoniecznie. Wrodzony sceptycyzm co do szlachetno´sci ludzkiej natury nie pozwolił mi na zbytni optymizm. Zrozumiałem, z˙ e od dłu˙zszego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie miałem poj˛ecia dlaczego, ale te˙z nie widziałem powodu, dla którego miano by zaprzesta´c tych praktyk, je´sli im za to płacono. Musisz zachowa´c zimna˛ krew i udawa´c, z˙ e jeste´s nadal zamroczony — podpowiedziało mi moje drugie, gorsze, cho´c zapewne i madrzejsze ˛ ja. Tak te˙z uczyniłem. Kiedy w jakie´s dziesi˛ec´ minut pó´zniej zajrzała przez drzwi piel˛egniarka, oczywi´scie wcia˙ ˛z słodko chrapałem. Odeszła. Przez ten czas zda˙ ˛zyłem ju˙z cz˛es´ciowo zrekonstruowa´c, co zaszło. Uprzytomniłem sobie niejasno, z˙ e miałem jaki´s wypadek. To, co było potem, pami˛etałem jak przez mgł˛e, a tego, co było przedtem, nie pami˛etałem zupełnie. Ale przypomniałem sobie, z˙ e najpierw przebywałem w szpitalu, a dopiero pó´zniej przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? Nie miałem poj˛ecia. Czułem, z˙ e nogi mi si˛e ju˙z zrosły i sa˛ na tyle silne, z˙ e mog˛e spróbowa´c stana´ ˛c. Nie zdawałem sobie sprawy, ile czasu upłyn˛eło od ich złamania, ale wiedziałem, z˙ e były złamane. 3
Usiadłem. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, gdy˙z bolały mnie wszystkie mi˛es´nie. Na dworze było ju˙z ciemno i zza okna mrugało na mnie kilka gwiazd. Odmrugnałem ˛ im i przerzuciłem nogi przez kraw˛ed´z łó˙zka. Zakr˛eciło mi si˛e w głowie, ale tylko przez chwil˛e; wstałem i trzymajac ˛ si˛e por˛eczy u wezgłowia zrobiłem ostro˙znie pierwszy krok. W porzadku. ˛ Trzymałem si˛e na nogach. A wi˛ec teoretycznie mogłem wyj´sc´ stad ˛ o własnych siłach. Wróciłem do łó˙zka, wyciagn ˛ ałem ˛ si˛e i zaczałem ˛ rozmy´sla´c. Ciało miałem zlane potem i trzasłem ˛ si˛e jak w febrze. Przed oczami migotały mi kolorowe plamki. Co´s si˛e psuje w pa´nstwie du´nskim. . . To był wypadek samochodowy, uzmysłowiłem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek. . . Wtem drzwi si˛e otworzyły wpuszczajac ˛ troch˛e s´wiatła i przez wpółprzymkni˛ete powieki zobaczyłem piel˛egniark˛e ze strzykawka.˛ Miała szerokie biodra, ciemne włosy i muskularne r˛ece. Kiedy zbli˙zała si˛e do łó˙zka, usiadłem. — Dobry wieczór — powiedziałem. — Ale˙z. . . dobry wieczór — odparła. — Kiedy stad ˛ wychodz˛e? — spytałem. — B˛ed˛e musiała zapyta´c lekarza. ´ — Swietnie, niech pani zapyta. — Prosz˛e podwina´ ˛c r˛ekaw. — Nie, dzi˛ekuj˛e. — Musz˛e zrobi´c panu zastrzyk. — Nic podobnego. Nie potrzebuj˛e z˙ adnego zastrzyku. — O tym decyduje lekarz. — Wi˛ec niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego. — Przykro mi, ale musz˛e słucha´c polece´n moich przeło˙zonych. — Tak samo tłumaczył si˛e Eichmann i sama pani wie czym si˛e to dla niego sko´nczyło — pokr˛eciłem wolno głowa.˛ — Skoro tak — o´swiadczyła — b˛ed˛e musiała zameldowa´c o tym. . . — Doskonale. I prosz˛e przy okazji powiedzie´c, z˙ e jutro rano si˛e wypisuj˛e. — To niemo˙zliwe. Nie mo˙ze pan nawet chodzi´c. . . i miał pan obra˙zenia wewn˛etrzne. . . — Zobaczymy — powiedziałem. — Do widzenia. Odwróciła si˛e i wyszła bez odpowiedzi. Le˙załem i rozmy´slałem. Byłem chyba w jakiej´s prywatnej klinice — a wi˛ec kto´s musiał pokrywa´c rachunek. Kto? Przed oczami nie stan˛eli mi z˙ adni krewni. Ani przyjaciele. Któ˙z wi˛ec pozostawał? Wrogowie? Usiłowałem przywoła´c ich w pami˛eci. Pustka. Nie zgłosił si˛e z˙ aden kandydat do tego miana. 4
Nagle przypomniałem sobie, z˙ e auto, którym jechałem, spadło ze skały prosto do jeziora. I to było wszystko, co pami˛etałem. Jestem. . . Wyt˛ez˙ yłem pami˛ec´ i znów poczułem, z˙ e oblewa mnie pot. Nie wiedziałem, kim jestem. ˙ Zeby si˛e czym´s zaja´ ˛c, usiadłem i odwinałem ˛ banda˙ze. Wygladało ˛ na to, z˙ e pod spodem wszystko jest w porzadku ˛ i z˙ e postapiłem ˛ słusznie. Za pomoca˛ metalowego pr˛eta, wyj˛etego z wezgłowia łó˙zka, zerwałem teraz gips z prawej nogi. Miałem nieodparte wra˙zenie, z˙ e musz˛e si˛e szybko stad ˛ wydosta´c, z˙ e czekaja˛ na mnie jakie´s nie cierpiace ˛ zwłoki sprawy. Sprawdziłem, jak spisuje si˛e moja prawa noga. Była zdrowa. Zerwałem gips z lewej nogi, wstałem i podszedłem do szafy. Nie wisiało w niej z˙ adne ubranie. Wtem usłyszałem kroki. Wróciłem do łó˙zka i przykryłem si˛e, zasłaniajac ˛ zerwany gips i zdarte banda˙ze. Drzwi ponownie si˛e otworzyły. Rozbłysło s´wiatło — przy s´cianie z r˛eka˛ na kontakcie stał muskularny osiłek w białym fartuchu. — Podobno wojuje pan z piel˛egniarka? ˛ I co zrobimy z tym fantem? — zapytał i trudno ju˙z było udawa´c, z˙ e s´pi˛e. — No wła´snie — odparłem. — Co z nim zrobimy? Zmarszczył brwi skonsternowany, a potem oznajmił: — Pora na zastrzyk. — Czy jest pan lekarzem? — spytałem. — Nie, ale otrzymałem polecenie, z˙ eby zrobi´c panu zastrzyk. — A ja si˛e nie zgadzam — powiedziałem — do czego mam pełne prawo. I co pan na to? — Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej — o´swiadczył i podszedł z lewej strony do łó˙zka. Trzymał w r˛ece strzykawk˛e, która˛ dotad ˛ chował za plecami. Wymierzyłem mu paskudny cios, jakie´s dziesi˛ec´ centymetrów poni˙zej pasa, który rzucił go na kolana. — . . . ! — zaklał, ˛ kiedy odzyskał głos. — Spróbuj podej´sc´ do mnie Jeszcze raz, kochasiu — zagroziłem — to dopiero zobaczysz. — Ju˙z my mamy swoje sposoby na takich pacjentów — wysapał. Zrozumiałem, z˙ e najwy˙zszy czas działa´c. — Gdzie moje ubranie? — spytałem. — . . . ! — powtórzył. — Wobec tego b˛ed˛e musiał wzia´ ˛c pa´nskie. Prosz˛e mi je da´c. Trzecia wiazanka ˛ ju˙z mnie znudziła, zarzuciłem mu wi˛ec kołdr˛e na głow˛e i stuknałem ˛ go metalowym pr˛etem. Nie min˛eły dwie minuty, a byłem od stóp do głów w bieli, niczym Moby Dick lub lody waniliowe. Obrzydlistwo. 5
Wepchnałem ˛ osiłka do szafy i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem ksi˛ez˙ yc w nowiu wiszacy ˛ nad rz˛edem topoli. Trawa była srebrzysta i połyskujaca. ˛ Noc przekomarzała si˛e niemrawo ze s´witem. Nie dostrzegłem niczego, co by mi pomogło zlokalizowa´c to miejsce. Stałem na drugim pi˛etrze jakiego´s budynku, a kwadratowa plama s´wiatła w dole na lewo wskazywała, z˙ e na parterze kto´s pełni dyz˙ ur. Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem si˛e po korytarzu. Na lewo ko´nczył si˛e s´ciana˛ z oknem i miał jeszcze czworo drzwi, po parze z ka˙zdej strony. Zapewne prowadziły do podobnych pokoi jak mój. Podszedłem do okna: tak samo trawnik, drzewa, noc — nic nowego. Odwróciłem si˛e i skierowałem w druga˛ stron˛e. Drzwi, drzwi, drzwi, spod z˙ adnych smugi s´wiatła, a jedyny odgłos to moje kroki w za du˙zych, po˙zyczonych butach. Zegarek osiłka wskazywał piat ˛ a˛ czterdzie´sci cztery. Za paskiem, pod białym kitlem sanitariusza, miałem metalowy pr˛et, który przy ka˙zdym ruchu ocierał mi si˛e o biodro. Z sufitu co jakie´s pi˛ec´ metrów padało blade, czterdziestowatowe s´wiatło z˙ arówki. Schody skr˛ecały w prawo w dół, były puste i wyło˙zone chodnikiem. Pierwsze pi˛etro wygladało ˛ tak samo jak drugie: rz˛edy pokoi, nic wi˛ecej; schodziłem wi˛ec dalej. Kiedy znalazłem si˛e na parterze, skierowałem si˛e w prawo szukajac ˛ drzwi, spod których saczyło ˛ si˛e s´wiatło. Znalazłem je tu˙z przy ko´ncu korytarza i nie zadałem sobie trudu, z˙ eby zapuka´c. Za wielkim l´sniacym ˛ biurkiem siedział facet w jaskrawym płaszczu kapielo˛ wym przegladaj ˛ ac ˛ jaka´ ˛s kartotek˛e. Spojrzał na mnie ze zło´scia˛ i usta ju˙z zło˙zyły mu si˛e do krzyku, który jednak uwiazł ˛ mu w gardle, mo˙ze z powodu mojej gro´znej miny. Wstał szybko zza biurka. Zamknałem ˛ drzwi za soba,˛ podszedłem i powiedziałem: — Dzie´n dobry. Narobił pan sobie kłopotów. Najwyra´zniej kłopoty zawsze budza˛ ciekawo´sc´ , bo ju˙z po trzech sekundach, jakie zaj˛eło mi przej´scie przez pokój, padły słowa: — Co to znaczy? — To znaczy — wyja´sniłem — z˙ e czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w odosobnieniu oraz drugi proces o niedozwolone praktyki lekarskie i nadu˙zywanie narkotyków. Je´sli o mnie chodzi, to ju˙z cierpi˛e na głód narkotyczny i mog˛e zrobi´c co´s nieobliczalnego. . . Stał i patrzył na mnie. — Prosz˛e stad ˛ wyj´sc´ — za˙zadał. ˛ Zobaczyłem na biurku paczk˛e papierosów. Pocz˛estowałem si˛e i powiedziałem: — Niech pan siada i zamknie buzi˛e. Mamy par˛e spraw do omówienia. Usiadł, ale buzi nie zamknał. ˛ — Przekroczył pan cały szereg przepisów — stwierdził. 6
— Wobec tego sad ˛ rozstrzygnie, po czyjej stronie le˙zy wina — zareplikowałem. — Prosz˛e odda´c mi ubranie i wszystkie rzeczy. — W pa´nskim stanie zdrowia nie mo˙ze pan. . . — Nikt pana nie pytał o zdanie. Albo si˛e pan pospieszy, albo b˛edzie pan odpowiadał przed sadem. ˛ Si˛egnał ˛ do dzwonka na biurku, ale trzepnałem ˛ go w r˛ek˛e. — Trzeba to było zrobi´c, kiedy wszedłem. Teraz jest ju˙z za pó´zno. Poprosz˛e ubranie — powtórzyłem. — Panie Corey, pa´nskie zachowanie jest doprawdy. . . Corey? — Nie ja wybierałem sobie t˛e klinik˛e i z pewno´scia˛ mam prawo w ka˙zdej chwili zrezygnowa´c z waszych usług. Teraz wła´snie ta chwila nadeszła. — Ale˙z pa´nska forma w z˙ adnym razie nie pozwala mi pana wypisa´c. Nie mog˛e do tego dopu´sci´c. Musz˛e wezwa´c kogo´s, z˙ eby odtransportował pana do pokoju i poło˙zył do łó˙zka. — Niech pan tylko spróbuje — powiedziałem — a przekona si˛e pan, w jakiej jestem formie. A teraz do rzeczy. Przede wszystkim mam kilka pyta´n: kto mnie tu umie´scił i kto za mnie płaci? — Jak pan sobie z˙ yczy — westchnał, ˛ a jego rzadkie, rudawe wasy ˛ opadły jeszcze ni˙zej. Otworzył szuflad˛e i si˛egnał ˛ do niej, ale ja miałem si˛e na bacznos´ci. Wytraciłem ˛ mu rewolwer z r˛eki, zanim zda˙ ˛zył go odbezpieczy´c — był to automatyczny colt kaliber 32, bardzo zgrabny. Sam odbezpieczyłem zamek, wycelowałem w niego i powiedziałem: — Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyra´zniej uwa˙za mnie pan za kogo´s niebezpiecznego. By´c mo˙ze ma pan racj˛e. U´smiechnał ˛ si˛e niewyra´znie i zapalił papierosa, co było bł˛edem, je´sli chciał mi udowodni´c, z˙ e zachował zimna˛ krew. R˛ece mu si˛e trz˛esły. — Niech b˛edzie, Corey — powiedział. — Skoro ma to pana uszcz˛es´liwi´c: umie´sciła tu pana pa´nska siostra. ? — pomy´slałem. — Która siostra? — spytałem. — Evelyn — odparł. Nic mi to nie mówiło. — Ale˙z to nonsens — zaprotestowałem. — Nie widziałem jej od lat. Nie wiedziała nawet, gdzie jestem. Wzruszył ramionami. — Niemniej. . . — Gdzie ona teraz mieszka? Chciałbym ja˛ odwiedzi´c — powiedziałem. — Nie mam jej adresu pod r˛eka.˛ — To niech go pan wyszuka. Wstał, podszedł do kartoteki, otworzył ja,˛ przejrzał, wyciagn ˛ ał ˛ kart˛e. 7
Przeczytałem ja˛ uwa˙znie. Pani Evelyn Flaumel. . . Nowojorski adres równie˙z był mi nie znany, ale wbiłem go sobie do głowy. Jak wynikało z karty, miałem na ´ imi˛e Carl. Swietnie. Coraz wi˛ecej danych. Wsadziłem rewolwer za pasek obok pr˛eta, oczywi´scie uprzednio go zabezpieczywszy. — No dobra — powiedziałem. — A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan zapłaci´c? — Pa´nskie ubranie zostało zniszczone podczas wypadku — odparł — i nie ulega najmniejszej watpliwo´ ˛ sci, z˙ e miał pan złamane obie nogi, lewa˛ nawet w dwóch miejscach. Prawd˛e mówiac ˛ nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o własnych siłach. Min˛eły zaledwie dwa tygodnie. . . — Zawsze szybko wracałem do zdrowia — wyja´sniłem. — Przejd´zmy teraz do kwestii pieni˛edzy. . . — Jakich pieni˛edzy? — W ramach ugody, dzi˛eki której nie zaskar˙ze˛ pana do sadu za niezgodne z etyka˛ lekarska˛ praktyki i te inne sprawy. — Niech pan nie b˛edzie s´mieszny. — Kto tu jest s´mieszny? Zgodz˛e si˛e na tysiac, ˛ w gotówce, do r˛eki. — Nie ma nawet o czym mówi´c. — Niech si˛e pan lepiej zastanowi, czy to si˛e panu opłaci, niech pan pomy´sli o szumie, jaki si˛e podniesie wokół kliniki, je´sli nadam sprawie rozgłos jeszcze przed procesem. Z cała˛ pewno´scia˛ skontaktuj˛e si˛e ze Stowarzyszeniem Lekarzy, z prasa,˛ z. . . — To szanta˙z — powiedział. — Nie zamierzam si˛e przed tym ugia´ ˛c. — B˛edzie pan musiał zapłaci´c teraz albo potem, po procesie — ciagn ˛ ałem. ˛ — Mnie jest wszystko jedno. Ale teraz b˛edzie taniej. Wiedziałem, z˙ e je´sli zmi˛eknie, to znaczy, i˙z moje podejrzenia były słuszne. Patrzył na mnie ponuro, sam nie wiem jak długo. W ko´ncu powiedział: — Nie mam przy sobie tysiaca ˛ dolarów. — To niech pan wymieni jaka´ ˛s rozsadn ˛ a˛ sum˛e. Znów zamilkł, a potem rzekł: — To złodziejstwo. — Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No wi˛ec, ile pan proponuje? — Mam w sejfie jakie´s pi˛ec´ set dolarów. — Niech b˛edzie. Po zbadaniu zawarto´sci małego sejfu w s´cianie oznajmił, z˙ e znalazł tylko czterysta trzydzie´sci dolarów, a ja nie zamierzałem zostawia´c tam odcisków palców tylko po to, z˙ eby sprawdzi´c, czy mówi prawd˛e. Przyjałem ˛ wi˛ec t˛e sum˛e i wepchnałem ˛ banknoty do kieszeni. — Gdzie jest najbli˙zsze przedsi˛ebiorstwo taksówkowe obsługujace ˛ t˛e okolic˛e? 8
Podał mi nazw˛e, wyszukałem ja˛ w ksia˙ ˛zce telefonicznej i przekonałem si˛e, z˙ e jestem w stanie Nowy Jork. Kazałem mu wezwa´c taksówk˛e, bo nie znałem nazwy kliniki, a nie chciałem si˛e zdradza´c przed nim z lukami w pami˛eci. Ostatecznie jeden z banda˙zy, które zdjałem, ˛ był okr˛econy wokół mojej głowy. Kiedy zamawiał taksówk˛e, usłyszałem adres: Szpital Prywatny w Greenwood. Zgasiłem papierosa, wyjałem ˛ nast˛epnego i ul˙zyłem moim nogom o jakie´s sto kilogramów, siadajac ˛ w brazowym ˛ fotelu przy półce z ksia˙ ˛zkami. — Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi — powiedziałem. Nie odezwał si˛e ju˙z ani słowem.
Rozdział 2 Było około ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadził mnie na pierwszym lepszym rogu najbli˙zszego miasta. Zapłaciłem mu i przez jakie´s dwadzie´scia minut wał˛esałem si˛e bez celu. W ko´ncu wszedłem do restauracji, usiadłem przy stoliku i zamówiłem sok pomara´nczowy, dwa jajka na boczku, grzanki i trzy fili˙zanki kawy. Boczek był za tłusty. Po´swi˛eciłem na s´niadanie dobra˛ godzin˛e, a potem poszedłem na poszukiwanie sklepu z odzie˙za˛ i poczekałem do dziewiatej ˛ trzydzie´sci, a˙z go otworza.˛ Kupiłem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bielizn˛e i par˛e wygodnych butów. A tak˙ze chusteczk˛e do nosa, portfel i grzebie´n. Nast˛epnie znalazłem dworzec autobusowy i wsiadłem do autobusu do Nowego Jorku. Nikt nie próbował mnie zatrzyma´c. Nikt mnie nie s´ledził. Podczas drogi obserwowałem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i sumowałem w my´slach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji. Zostałem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moja˛ siostr˛e Evelyn Flaumel. Stało si˛e to na skutek wypadku samochodowego, który wydarzył si˛e jakie´s pi˛etna´scie dni temu i w którym połamałem sobie obie nogi, obecnie ju˙z zro´sni˛ete. Nie pami˛etałem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali polecenie, z˙ eby utrzymywa´c mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli si˛e konsekwencji prawnych, kiedy zagroziłem im sadem. ˛ Dobrze. Kto´s z jakich´s przyczyn si˛e mnie boi. Rozegram t˛e gr˛e do ko´nca i zobaczymy, co z tego wymknie. Zmusiłem si˛e, z˙ eby wróci´c pami˛ecia˛ do wypadku samochodowego i rozpami˛etywałem to a˙z do bólu. To nie był wypadek. Odniosłem takie nieodparte wraz˙ enie, cho´c nie wiedziałem dlaczego. Ale dowiem si˛e, jak było naprawd˛e, i kto´s mi zapłaci. Kto´s mi drogo zapłaci. Gniew, straszny gniew chwycił mnie za gardło. Ka˙zdy, kto podniósł na mnie r˛ek˛e, kto próbował zrobi´c mi krzywd˛e, czynił to na własne ryzyko i teraz otrzyma stosowna˛ zapłat˛e; kimkolwiek by był. Ogarn˛eła mnie z˙ adza ˛ mordu, z˙ adza ˛ unicestwienia przeciwnika i czułem, z˙ e zdarza si˛e to nie po raz pierwszy i z˙ e ulegałem ju˙z tej z˙ adzy ˛ w przeszło´sci. I to nieraz. Patrzyłem przez okno na opadajace ˛ li´scie. 10
Po przyje´zdzie do metropolii przede wszystkim poszedłem do fryzjera ogoli´c si˛e i ostrzyc, a potem zmieniłem w toalecie koszul˛e i podkoszulek, bo nie cierpi˛e drapiacych ˛ resztek włosów na plecach. Automat kaliber 32, nale˙zacy ˛ do bezimiennego indywiduum z Greenwood, spoczywał w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdyby kto´s z kliniki albo moja siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiłoby dobry pretekst. Mimo to postanowiłem go nie wyrzuca´c. Najpierw musieliby mnie znale´zc´ i mie´c ku temu powód. Zjadłem szybki lunch, przez godzin˛e je´zdziłem po mie´scie metrem i autobusami, a potem wziałem ˛ taksówk˛e i kazałem si˛e zawie´zc´ do Westchester, pod adres Evelyn, mojej domniemanej siostry, której widok, jak si˛e łudziłem, wpłynie o˙zywczo na moja˛ pami˛ec´ . Jeszcze zanim dojechałem, przemy´slałem cała˛ taktyk˛e, jaka˛ zamierzałem obra´c. Tote˙z kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakich´s trzydziestu sekundach otworzyły si˛e drzwi do wielkiej starej rezydencji, wiedziałem, co powiedzie´c. Przemy´slałem to idac ˛ długim, kr˛etym, wysypanym białym z˙ wirem podjazdem, mi˛edzy ciemnymi d˛ebami i jasnymi klonami; li´scie szele´sciły mi pod stopami, a wiatr chłodził s´wie˙zo podgolony kark pod podniesionym kołnierzem marynarki. Zapach mojego płynu do włosów mieszał si˛e z duszac ˛ a˛ wonia˛ bluszczu, który oplatał s´ciany tego szarego ceglanego domostwa. Nie było tu nic znajomego. Miałem wra˙zenie, z˙ e jestem tu po raz pierwszy. Zapukałem i w s´rodku rozległo si˛e echo. Wpakowałem r˛ece do kieszeni i czekałem. Kiedy drzwi si˛e otworzyły, u´smiechnałem ˛ si˛e i skinałem ˛ głowa˛ obsypanej pieprzykami pokojówce o s´niadej cerze i portorykanskim akcencie. — Tak? — spytała. — Chciałbym si˛e widzie´c z pania˛ Evelyn Flaumel. — Kogo mam zaanonsowa´c? — Jej brata. Carla. — Och, prosz˛e wej´sc´ — powiedziała. Hall, do którego wszedłem, miał mozaikowa˛ podłog˛e z male´nkich łososiowo-turkusowych płytek i mahoniowe s´ciany, a na lewo stała długa, wielka donica, pełna zielonych li´sciastych ro´slin. Z góry szklano-emaliowany sze´scian rzucał z˙ ółte s´wiatło. Dziewczyna odeszła, a ja rozgladałem ˛ si˛e za czym´s znajomym. Nic. Czekałem wi˛ec. W ko´ncu pokojówka wróciła, u´smiechn˛eła si˛e, dygn˛eła i powiedziała: Prosz˛e za mna.˛ Pani przyjmie pana w bibliotece. Poszedłem za nia˛ trzy stopnie w gór˛e, a potem korytarzem obok dwojga zamkni˛etych drzwi. Trzecie na lewo były otwarte i te wła´snie pokojówka mi wska11
zała. Wszedłem i zatrzymałem si˛e na progu. Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, była pełna ksia˙ ˛zek. Wisiały w niej takz˙ e trzy obrazy, dwa przedstawiajace ˛ sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podłodze le˙zał gruby zielony dywan. Obok du˙zego biurka stał wielki globus zwrócony do mnie Afryka,˛ a z tyłu ciagn˛ ˛ eło si˛e na cała˛ s´cian˛e okno, osiem wielkich tafli szkla.˛ Ale nie dlatego zatrzymałem si˛e w progu. Kobieta za biurkiem była ubrana w turkusowa˛ sukni˛e z szeroka˛ kreza˛ i dekoltem w szpic, miała fryzur˛e z długa˛ grzywka˛ i włosy koloru po´sredniego mi˛edzy barwa˛ obłoków o zachodzie sło´nca a drgajacym ˛ płomieniem s´wiecy w ciemnym pokoju. Jej oczy — co jakim´s cudem wiedziałem — skryte za okularami, których chyba nie potrzebowała, były bł˛ekitne jak jezioro Erie o trzeciej po południu w bezchmurny, letni dzie´n; a kolor jej pow´sciagliwego ˛ u´smiechu pasował do włosów. Ale nie to sprawiło, z˙ e stanałem ˛ w progu jak wryty. Skad´ ˛ s ja˛ znałem, ale nie wiedziałem skad. ˛ Podszedłem, przykleiwszy do twarzy u´smiech. — Jak si˛e masz — powiedziałem. — Siadaj, prosz˛e — wskazała mi przepastny, pomara´nczowy fotel z rodzaju tych, w jakie człowiek z lubo´scia˛ si˛e zagł˛ebia. Usiadłem, a ona uwa˙znie mi si˛e przyjrzała. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e znów jeste´s na chodzie — powiedziała. — Ja tez — odparłem. — A co u ciebie? — Wszystko dobrze, dzi˛ekuj˛e. Musz˛e przyzna´c, z˙ e nie spodziewałam si˛e twojej wizyty. — Wiem — zablefowałem — ale przyszedłem podzi˛ekowa´c ci za twoja˛ siostrzana˛ pomoc i opiek˛e. — Nadałem temu lekko ironiczny ton, z˙ eby zobaczy´c jej reakcj˛e. W tym momencie do pokoju wszedł ogromny pies — wilczarz irlandzki — i poło˙zył si˛e przed biurkiem. Tu˙z za nim wsunał ˛ si˛e drugi okaz i wolno okra˙ ˛zył dwa razy globus. — No có˙z — odparła z równa˛ ironia˛ — przynajmniej tyle mogłam dla ciebie zrobi´c. Powiniene´s je´zdzi´c ostro˙zniej. — Na przyszło´sc´ b˛ed˛e bardziej uwa˙zał, przyrzekam. — Nie wiedziałem, jaka gra si˛e tu toczy, ale poniewa˙z ona nie wiedziała, z˙ e ja nie wiem, postanowiłem wyciagn ˛ a´ ˛c z niej jak najwi˛ecej informacji. — Pomy´slałem sobie, z˙ e b˛edziesz ciekawa, w jakim jestem stanie, wi˛ec przyjechałem si˛e pokaza´c. — Tak, oczywi´scie — odpowiedziała. — Czy jadłe´s co´s? — Lunch kilka godzin temu. Zadzwoniła na pokojówk˛e i kazała poda´c posiłek. — Podejrzewałam, z˙ e sam zechcesz wynie´sc´ si˛e z Greenwood, jak tylko poczujesz si˛e na siłach — oznajmiła. — Ale nie przypuszczałam, z˙ e nastapi ˛ to tak szybko i z˙ e si˛e tutaj zjawisz. 12
— Wiem — odparłem. — I dlatego tu jestem. Pocz˛estowała mnie papierosem, podałem jej ogie´n i sam zapaliłem. — Zawsze byłe´s nieobliczalny — o´swiadczyła w ko´ncu. — I chocia˙z w przeszło´sci cz˛esto ci to pomagało, w tej chwili bym na to nie liczyła. — Co masz na my´sli? — spytałem. — Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego wła´snie próbujesz, przychodzac ˛ tu sobie jakby nigdy nic. Zawsze podziwiałam twoja˛ odwag˛e, Corwin, ale nie bad´ ˛ z głupcem. Znasz sytuacj˛e. Corwin? Trzeba zanotowa´c to w pami˛eci pod „Corey”. — Niekoniecznie — odparłem. — Nie zapominaj, z˙ e ostatnio dłu˙zszy czas przespałem. — Chcesz przez to powiedzie´c, z˙ e si˛e z nikim nie kontaktowałe´s? — Nie miałem okazji, odkad ˛ odzyskałem przytomno´sc´ . Przechyliła głow˛e na rami˛e i zmierzyła mnie swoimi cudownymi oczami. — Niezbyt to roztropne — powiedziała — ale mo˙zliwe. Całkiem mo˙zliwe. Zwłaszcza je´sli chodzi o ciebie. Załó˙zmy, z˙ e mówisz prawd˛e. W takim razie postapiłe´ ˛ s madrze ˛ i bezpiecznie. Niech no pomy´sl˛e. Zaciagn ˛ ałem ˛ si˛e papierosem z nadzieja,˛ z˙ e powie co´s jeszcze, Ale milczała, wobec tego postanowiłem wykorzysta´c punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumiałej, z nieznanymi graczami i niejasnym celem. Sam fakt, z˙ e tu przyszedłem, co´s znaczy — powiedziałem. — Tak — odparła — wiem. Ale poniewa˙z jeste´s sprytny, mo˙ze to znaczy´c niejedno. Poczekamy i zobaczymy. Poczekamy na co? Co zobaczymy? Przyniesiono steki i dzban piwa, zostałem wi˛ec na chwil˛e zwolniony od czynienia ogólnikowych i m˛etnych uwag, które ona mogła interpretowa´c jako subtelne lub wieloznaczne. Stek był doskonały, krwisty w s´rodku i soczysty; z przyjemno´scia˛ zagł˛ebiłem te˙z z˛eby w s´wie˙zym, chrupiacym ˛ chlebie i pociagn ˛ ałem ˛ łyk piwa, zaspokajajac ˛ głód i pragnienie. Evelyn s´miała si˛e, obserwujac ˛ mnie i dziobiac ˛ widelcem w talerzu. — Lubi˛e patrze´c, jak umiesz cieszy´c si˛e z˙ yciem — powiedziała. — I dlatego wolałabym, z˙ eby´s nie musiał si˛e z nim rozstawa´c. — Ja te˙z — przyznałem z pełnymi ustami. Jadłem i przygladałem ˛ si˛e jej. Zobaczyłem ja˛ naraz w wydekoltowanej, wieczorowej sukni, szmaragdowej jak morze, na tle muzyki, ta´nców, głosów. . . Ja byłem w srebrno-czarnym stroju i. . . Obraz si˛e rozpłynał. ˛ Ale wiedziałem, z˙ e wspomnienie było prawdziwe i klałem ˛ w duchu, z˙ e trwało tak krótko. Co ona wtedy do mnie mówiła, kiedy stała w swojej szmaragdowej sukni przede mna˛ ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyka,˛ ta´ncami i szmerem głosów w tle? Dolałem piwa i zdecydowałem si˛e zapu´sci´c sond˛e.
13
— Pami˛etam pewna˛ noc — powiedziałem — kiedy była´s w szmaragdowej sukni, a ja w swoich kolorach. Jakie to były szcz˛es´liwe chwile. . . i ta muzyka. . . Na jej twarzy pojawił si˛e cie´n melancholii, a rysy złagodniały. — Tak. . . — powiedziała. — To były czasy, prawda. . . ? Rzeczywi´scie z nikim si˛e nie kontaktowałe´s? — Słowo honoru — przysiagłem, ˛ nie bardzo wiedzac, ˛ o co chodzi. — Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót — mówiła — a Cienie kryja˛ okropno´sci, o jakich si˛e nam nawet nie s´niło. . . — I. . . ? — pytałem dalej. — On nadal ma kłopoty — sko´nczyła. — Och! — Tak — dodała — i b˛edzie chciał wiedzie´c, gdzie stoisz. — Tutaj — odparłem. — To znaczy. . . ? — Na razie — dopowiedziałem, mo˙ze zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyły si˛e troch˛e za bardzo — dopóki nie poznam całokształtu sprawy. — Cokolwiek to miało znaczy´c. — Och! Sko´nczyli´smy nasze steki i piwo, a ko´sci rzucili´smy psom. Przy kawie poczułem przypływ braterskich uczu´c, ale je zdusiłem. — A co z reszta? ˛ — spytałem, starajac ˛ si˛e, by brzmiało to neutralnie i bezpiecznie. W pierwszej chwili wystraszyłem si˛e, z˙ e spyta, co mam na my´sli, ale ona wyciagn˛ ˛ eła si˛e wygodniej w fotelu, wlepiła wzrok w sufit i powiedziała: — Jak zwykle, od nikogo nie słycha´c nic nowego. Mo˙ze ty postapiłe´ ˛ s najrozsadniej. ˛ Mnie si˛e to w ka˙zdym razie podoba. Ale jak mo˙zna zapomnie´c. . . czasy s´wietno´sci? Spu´sciłem oczy, bo nie byłem pewien, co powinny wyra˙za´c. — Nie mo˙zna — powiedziałem. — Nigdy nie mo˙zna. Nastapiła ˛ długa, niezr˛eczna cisza, która˛ przerwała pytaniem: — Czy mnie nienawidzisz? — Oczywi´scie, z˙ e nie — odparłem. — Jak mógłbym ci˛e nienawidzi´c. . . zwaz˙ ywszy na okoliczno´sci? Chyba ja˛ to ucieszyło, bo pokazała w u´smiechu pi˛ekne białe z˛eby. — To dobrze, dzi˛ekuj˛e ci — rzekła. — Cokolwiek by mówi´c, jeste´s d˙zentelmenem. Skłoniłem si˛e z emfaza.˛ — Zawrócisz mi w głowie. — Watpi˛ ˛ e — powiedziała. — Zwa˙zywszy na okoliczno´sci. . . Zrobiło mi si˛e nieswojo.
14
Wcia˙ ˛z palił mnie gniew i ciekaw byłem, czy ona wie, kto na ten gniew zasłuz˙ ył. Miałem wra˙zenie, z˙ e tak. Poczułem nieodparte pragnienie, aby ja˛ o to zapyta´c wprost, ale si˛e powstrzymałem. — No wi˛ec, co proponujesz? — zagadn˛eła w ko´ncu. Przyparty w len sposób do muru odrzekłem: — Oczywi´scie, nie ufasz mi. . . — Jak mogliby´smy ci ufa´c? Postanowiłem zapami˛eta´c to „my”. — Có˙z, na razie jestem gotów odda´c si˛e w twoje r˛ece. Z ch˛ecia˛ pozostan˛e u ciebie, co pozwoli ci mie´c mnie na oku. — A potem? — Potem? Zobaczymy. — Sprytnie — powiedziała. — Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezr˛ecznej sytuacji. (Zaproponowałem to tylko dlatego, z˙ e nie miałem gdzie si˛e podzia´c, a reszta wymuszonych szanta˙zem pieni˛edzy nie na długo by mi starczyła). Naturalnie, mo˙zesz zosta´c. Ale ostrzegam ci˛e — tu pokazała wisiorek na ła´ncuszku, który nosiła na szyi — to jest ultrad´zwi˛ekowy gwizdek na psy. Donner i Blitzen maja˛ czterech braci, a cała szóstka s´wietnie radzi sobie z niepo˙zadanymi ˛ osobnikami i reaguje na mój gwizdek. Nie próbuj wi˛ec myszkowa´c tam, gdzie ci˛e nie prosza.˛ Jeden gwizd i nawet ty nic przeciwko nim nie wskórasz. To dzi˛eki tej wła´snie rasie w Irlandii nie ma ju˙z wilków, wiesz. — Wiem — przyznałem i uzmysłowiłem sobie, z˙ e to prawda. — Tak — ciagn˛ ˛ eła. — Erykowi si˛e to spodoba, z˙ e jeste´s moim go´sciem. To powinno go skłoni´c do zostawienia ci˛e w spokoju, a przecie˙z o to ci wła´snie chodzi, n’est-ce pas? — Oui — przyznałem. Eryk! To imi˛e co´s mi mówiło! Znałem jakiego´s Eryka i była to bardzo wa˙zna znajomo´sc´ . Ten Eryk, którego znalem, nadal najwyra´zniej kr˛eci si˛e gdzie´s w pobli˙zu, i to te˙z było wa˙zne. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, z˙ e go nienawidziłem. Nienawidziłem go tak bardzo, z˙ e mógłbym go zabi´c. I niewykluczone, z˙ e próbowałem. U´swiadomiłem te˙z sobie, z˙ e łaczy ˛ nas pewna wi˛ez´ . Rodzinna? ˙ Tak, wła´snie tak. Zaden z nas nie był tym zachwycony, z˙ e jeste´smy. . . bra´cmi! Tak, teraz sobie przypomniałem: pot˛ez˙ ny, władczy Eryk o kr˛etej, l´sniacej ˛ brodzie i oczach — dokładnie takich samych jak oczy Evelyn! Zalała mnie nowa fala wspomnie´n, zaszumiało mi w skroniach, poczułem ciepło rozlewajace ˛ si˛e na karku. Zachowałem jednak kamienna˛ twarz i jakby nigdy nic zaciagn ˛ ałem ˛ si˛e papierosem popijajac ˛ piwo, cho´c jednocze´snie uzmysłowiłem sobie, z˙ e Evelyn jest 15
rzeczywi´scie moja˛ siostra! ˛ Tylko z˙ e nie nazywa si˛e Evelyn. Nie mogłem sobie przypomnie´c, jak si˛e naprawd˛e nazywa, ale nie Evelyn. Postanowiłem by´c ostro˙zny i nie zwraca´c si˛e do niej po imieniu, dopóki sobie nie przypomn˛e. A kim ja jestem? I co si˛e wła´sciwie wokół mnie dzieje? Nagle poczułem, z˙ e Eryk musiał mie´c co´s wspólnego z moim wypadkiem. Miał to by´c wypadek s´miertelny, ale udało mi si˛e prze˙zy´c. I to on był sprawca? ˛ Tak — podpowiedziało mi przeczucie. To musiała był sprawka Eryka. A Evelyn z nim współpracowała, opłacajac ˛ szpital, z˙ eby trzymano mnie w stanie odurzenia. Lepsze to ni˙z s´mier´c, ale. . . Równocze´snie zdałem sobie spraw˛e, z˙ e przychodzac ˛ do Evelyn oddałem si˛e niejako w r˛ece Eryka i je´sli tu zostan˛e, b˛ed˛e jego wi˛ez´ niem, wystawionym na kolejny atak. Niemniej ona twierdziła, z˙ e jako jej go´sc´ mog˛e liczy´c na spokój z jego strony. Nale˙zało si˛e nad tym zastanowi´c. Nie wolno mi o niczym decydowa´c pochopnie, musz˛e mie´c si˛e nieustannie na baczno´sci. Mo˙ze byłoby lepiej, gdybym stad ˛ odszedł i poczekał, a˙z stopniowo wróci mi pami˛ec´ . Ale z˙zerała mnie jaka´s straszna, goraczkowa ˛ niecierpliwo´sc´ . Musiałem jak najszybciej pozna´c cała˛ prawd˛e i zacza´ ˛c odpowiednio działa´c. Popychał mnie do tego nieodparty przymus wewn˛etrzny. Je´sli nawet za odzyskanie pami˛eci przyjdzie mi ponie´sc´ koszty ryzyka i niebezpiecze´nstwa, to trudno. Zostan˛e. — Pami˛etam te˙z. . . — mówiła Evelyn i uprzytomniłem sobie, z˙ e opowiada co´s od dłu˙zszej chwili, a ja nie słucham. Mo˙ze przyczyna˛ był refleksyjny ton jej słów, nie wymagajacy ˛ odpowiedzi, mo˙ze mój własny natłok my´sli. — Pami˛etam, jak kiedy´s zwyci˛ez˙ yłe´s Juliana w jego ulubionej grze; a on zaklał ˛ i rzucił w ciebie kielichem pełnym wina. Wtedy ty chwyciłe´s z w´sciekło´scia˛ swoje trofeum i zamierzyłe´s si˛e, a on si˛e przestraszył, z˙ e posunał ˛ si˛e za daleko. Ale ty si˛e nagle roze´smiałe´s i przepiłe´s do niego. Było mi przykro, z˙ e ty, zawsze taki chłodny i opanowany, wpadłe´s w taki gniew, a w Julianie wzbudziłe´s tego dnia zawi´sc´ . Pami˛etasz? Wydaje mi si˛e, z˙ e od tej pory pod wieloma wzgl˛edami usiłuje ci˛e na´sladowa´c. Ale ja nadal go nienawidz˛e i mam nadziej˛e, z˙ e go wkrótce diabli wezma.˛ . . Co´s czuj˛e, z˙ e tak b˛edzie. . . Julian, Julian, Julian. Tak i nie. Jaka´s gra, kłótnia i utrata mojej niemal legendarnej zimnej krwi. Było w tym co´s znajomego, lecz nie, nie mogłem sobie przypomnie´c, o co wła´sciwie chodziło. — A Caine, jego to dopiero wystrychnałe´ ˛ s na dudka! Wcia˙ ˛z ci˛e nienawidzi, wiesz. . . Zrozumiałem, z˙ e nie jestem osoba˛ szczególnie lubiana.˛ Ale to uczucie w dziwny sposób sprawiało mi przyjemno´sc´ . A imi˛e Caine tak˙ze zabrzmiało swojsko. Nawet bardzo Eryk, Julian, Caine, Corwin. Te imiona dudniły mi w uszach i rozsadzały czaszk˛e.
16
— To było tak dawno temu — powiedziałem niemal bezwiednie i chyba zgodnie z prawda.˛ — Corwin, nie bawmy si˛e w ciuciubabk˛e. Chcesz czego´s wi˛ecej ni˙z bezpiecznego kata, ˛ wiem o tym. I jeste´s wcia˙ ˛z do´sc´ silny, z˙ eby zdoby´c co´s dla siebie, je´sli odpowiednio to rozegrasz. Nie mam poj˛ecia, co knujesz, ale mo˙ze mogliby´smy doj´sc´ do porozumienia z Erykiem. — Teraz słówko „my” przeszło najwyra´zniej na nasza˛ stron˛e. Musiała uzna´c, z˙ e jestem co´s wart w tej grze, o cokolwiek si˛e ona toczy. Zobaczyła szans˛e osiagni˛ ˛ ecia własnych korzy´sci. U´smiechnałem ˛ si˛e kaci˛ kiem ust. — Czy dlatego tu przyszedłe´s? — ciagn˛ ˛ eła. — Masz jaka´ ˛s propozycj˛e dla Eryka i szukasz kogo´s, kto mógłby posłu˙zy´c jako po´srednik? — Mo˙ze. . . — powiedziałem. — Ale musz˛e si˛e najpierw zastanowi´c. Ledwo wróciłem do zdrowia i mam sporo spraw do przemy´slenia. Jednak na wszelki wypadek wołałem ulokowa´c si˛e w miejscu, z którego mógłbym szybko działa´c, gdybym doszedł do wniosku, z˙ e w moim interesie jest zawrze´c pakt z Erykiem. — Uwa˙zaj — powiedziała. — Wiesz, z˙ e powtórz˛e ka˙zde twoje słowo. — Oczywi´scie — przytaknałem, ˛ wcale o tym nie wiedzac ˛ i szukajac ˛ szybkiego wyj´scia z sytuacji — chyba z˙ e w twoim interesie b˛edzie współpracowa´c ze mna.˛ ´ agn˛ Sci ˛ eła brwi, mi˛edzy którymi pokazały si˛e leciutkie zmarszczki. — Nie bardzo wiem, co mi proponujesz. — Jeszcze nic. Jestem tylko z toba˛ całkiem szczery i mówi˛e ci, z˙ e na razie sam nie wiem, co dalej. Nie mam pewno´sci, czy chc˛e dochodzi´c do porozumienia z Erykiem. — W ko´ncu. . . — specjalnie zawiesiłem głos, bo czułem, z˙ e powinienem co´s zaproponowa´c, a nie wiedziałem co. — Masz inna˛ propozycj˛e? — zerwała si˛e nagle na równe nogi, chwytajac ˛ za gwizdek. — Bleys! Oczywi´scie! — Siadaj — powiedziałem — i nie bad´ ˛ z s´mieszna. Czy oddałbym si˛e tak ch˛etnie i bez namysłu w twoje r˛ece, z˙ eby zosta´c rzuconym na po˙zarcie psom w chwili, gdy przyjdzie ci do głowy Bleys? Odpr˛ez˙ yła si˛e, a nawet jakby troch˛e skuliła, a potem usiadła. — Mo˙ze i nie — przyznała w ko´ncu. — Ale wiem, z˙ e lubisz stawia´c wszystko na jedna˛ kart˛e, i wiem te˙z, z˙ e jeste´s podst˛epny. Je´sli przyszedłe´s tu z zamiarem pozbycia si˛e przeciwnika, to szkoda fatygi. Nie jestem taka znów wa˙zna. Powiniene´s ju˙z tyle wiedzie´c. Poza tym zawsze my´slałam, z˙ e mnie lubisz. — Lubiłem ci˛e i lubi˛e — zapewniłem ja˛ — wi˛ec nie masz si˛e czego obawia´c. Ciekawe, z˙ e wspomniała´s akurat to imi˛e. ˙ Zeby tylko połkn˛eła przyn˛et˛e! Tylu rzeczy musiałem si˛e dowiedzie´c! — Dlaczego? Czy˙zby rzeczywi´scie skontaktował si˛e z toba? ˛ — Wolałbym o tym nie mówi´c — odparłem majac ˛ nadziej˛e, z˙ e da mi to jaka´ ˛s przewag˛e i teraz, znajac ˛ ju˙z płe´c owego Bleysa, dorzuciłem: — Nawet gdyby tak było, odpowiedziałbym mu to samo, co Erykowi: „Musz˛e to przemy´sle´c”. 17
— Bleys — powtórzyła, a ja dodałem w my´slach: Bleys, lubi˛e ci˛e. Nie pami˛etam dlaczego i mo˙ze nawet niekoniecznie mam ku temu powody, ale ci˛e lubi˛e. Tyle wiem. Siedzieli´smy przez chwil˛e w milczeniu i poczułem, z˙ e ogarnia mnie zm˛eczenie, ale nie chciałem tego po sobie pokaza´c. Powinienem by´c silny. Wiedziałem, z˙ e musz˛e by´c silny. U´smiechnałem ˛ si˛e wi˛ec i powiedziałem: — Ładna˛ masz bibliotek˛e. A ona odparła: — Dzi˛ekuj˛e. — Bleys — powtórzyła znów po chwili. — Naprawd˛e uwa˙zasz, z˙ e ma szans˛e? Wzruszyłem ramionami. — Kto to mo˙ze wiedzie´c? Na pewno nie ja. Mo˙ze ma, a mo˙ze nie. Oczy jej si˛e rozszerzyły, spojrzała na mnie z otwartymi ustami. — Chyba nie zamierzasz. . . nie zamierzasz sam spróbowa´c? Roze´smiałem si˛e, głównie po to, z˙ eby ja˛ uspokoi´c. — Nie bad´ ˛ z niemadra. ˛ Ja? — Ale wiedziałem, z˙ e mówiac ˛ to, poruszyła we mnie jaka´ ˛s strun˛e, jakie´s gł˛eboko ukryte pragnienie, które odpowiedziało pot˛ez˙ nym: „Czemu nie?” I naraz ogarnał ˛ mnie wielki strach. Ona w ka˙zdym razie wygladała ˛ na uspokojona˛ moim od˙zegnaniem si˛e od tego, od czego si˛e od˙zegnałem. U´smiechn˛eła si˛e i ruchem głowy wskazała wbudowany w s´cian˛e barek na lewo ode mnie. — Napiłabym si˛e troch˛e Irish Mist — powiedziała. — Ja te˙z, skoro ju˙z o tym mowa — przyznałem, podniosłem si˛e i nalałem nam po kieliszku. — Wiesz — powiedziałem, usadowiwszy si˛e znów wygodnie w fotelu — przyjemnie jest tak poby´c znów razem, nawet je´sli to tylko na krótko. Od razu nasuwa si˛e tyle wspomnie´n. Odpowiedziała u´smiechem, z którym jej było bardzo do twarzy. — Masz racj˛e — przyznała, pociagaj ˛ ac ˛ łyczek. — Czuj˛e si˛e przy tobie niemal jak w Amberze — a ja omal nie wypu´sciłem kieliszka z r˛eki, Amber! To słowo uderzyło we mnie jak grom! W tym momencie ona zacz˛eła płaka´c, podszedłem wi˛ec i objałem ˛ ja˛ pocieszajaco ˛ ramieniem. — Nie płacz, siostrzyczko, prosz˛e ci˛e, nie płacz. Sprawiasz mi ból. — Amber! Co´s si˛e w tym kryło, co´s porywajacego ˛ i pot˛ez˙ nego, — Jeszcze znów nadejda˛ dobre czasy — dodałem pocieszajaco. ˛ — Czy naprawd˛e w to wierzysz? — spytała. — Tak — potwierdziłem z moca.˛ — Wierz˛e! — Jeste´s szalony — powiedziała. — Mo˙ze wła´snie dlatego zawsze byłe´s moim ulubionym bratem. Niemal wierz˛e w to, co mówisz, cho´c wiem, z˙ e jeste´s sza18
lony. — Chlipn˛eła jeszcze raz i drugi, i przestała. — Corwin — ciagn˛ ˛ eła — gdyby ci si˛e udało. . . gdyby jakim´s nieprawdopodobnym cudem ci si˛e udało, b˛edziesz pami˛eta´c o swojej siostrze Florimel? — Tak — obiecałem, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e to jej prawdziwe imi˛e. — Tak, b˛ed˛e o tobie pami˛etał. — Dzi˛ekuj˛e ci. Powiem Erykowi tylko to, co konieczne, nie wspomn˛e ani słowem o Bleysie i zatrzymam dla siebie swoje najnowsze podejrzenia. — Dzi˛ekuj˛e, Floro. — Ale pami˛etaj, z˙ e ci nie ufam ani na jot˛e — dodała. — To si˛e rozumie samo przez si˛e. Wezwała pokojówk˛e, która zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie ledwo zdołałem si˛e rozejrze´c, a potem padłem na łó˙zko i spałem przez jedena´scie godzin.
Rozdział 3 Rano jej nie było i nie zostawiła dla mnie z˙ adnej wiadomo´sci. Pokojówka podała mi w kuchni s´niadanie i wróciła do swoich obowiazków. ˛ Zrezygnowałem z pomysłu, z˙ eby stara´c si˛e wyciagn ˛ a´ ˛c z niej jakie´s informacje, bo albo nic nie wiedziała, albo nic by mi nie zdradziła, a za to z pewno´scia˛ powiedziałaby o moich indagacjach Florze. Ale poniewa˙z miałem dom do swojej dyspozycji, postanowiłem wróci´c do biblioteki i rozejrze´c si˛e troch˛e. Poza tym lubi˛e biblioteki. s´ciany pełne pi˛eknych i madrych ˛ słów daja˛ mi poczucie komfortu i bezpiecze´nstwa. Zawsze przyjemniej jest wiedzie´c, z˙ e mo˙zna czym´s si˛e obroni´c przed Cieniami. Donner czy Blitzen, czy te˙z który´s z ich krewnych pojawił si˛e skad´ ˛ s w hallu i w˛eszac ˛ kroczył sztywno moim s´ladem, Próbowałem si˛e z nim zaprzyja´zni´c, ale przypominało to wymian˛e uprzejmo´sci z policjantem, który kazał ci zjecha´c na pobocze. Po drodze zagladałem ˛ do innych pokoi — wygladały ˛ normalnie i niewinnie. Wszedłem do biblioteki, z której nadal spogladała ˛ na mnie Afryka. Zamkna˛ łem za soba˛ drzwi przed psami i ruszyłem wzdłu˙z s´cian czytajac ˛ tytuły tomów na półkach. Najwi˛ecej było ksia˙ ˛zek historycznych. Znalazłem tak˙ze sporo ksia˛ z˙ ek o sztuce w albumowych, drogich wydaniach i par˛e z nich przekartkowałem. Zwykle najlepiej mi si˛e my´sli, kiedy pozornie jestem zaj˛ety czym´s innym. Zastanawiałem si˛e nad z´ ródłem oczywistego bogactwa Flory. Czy, skoro jeste´smy krewnymi, znaczyło to, z˙ e i ja ciesz˛e si˛e pewna˛ zamo˙zno´scia? ˛ Usiłowałem przypomnie´c sobie swoja˛ sytuacj˛e materialna˛ i socjalna,˛ zawód, pochodzenie. Odnosiłem wra˙zenie, z˙ e nigdy nie musiałem martwi´c si˛e o pieniadze, ˛ z˙ e zawsze jakim´s cudem miałem ich pod dostatkiem. Czy byłem tak˙ze wła´scicielem równie wspaniałego domu? Nie pami˛etałem. Jaki był mój zawód? Usiadłem za biurkiem i starałem si˛e uprzytomni´c sobie, czy znam tajniki jakiej´s szczególnej dziedziny wiedzy. Bardzo trudno jest egzaminowa´c samego siebie, tote˙z niewiele z tego wynikło. Nasza wiedza jest czastk ˛ a˛ nas samych, integralnym elementem cało´sci i trudno ja˛ oddzieli´c. Lekarz? Przyszło mi to do głowy, kiedy przegladałem ˛ anatomiczne rysunki 20
Leonarda da Vinci. Niemal bezwiednie zaczałem ˛ przebiega´c w my´sli poszczególne fazy operacji chirurgicznych. Zdałem sobie spraw˛e, z˙ e kiedy´s w przeszło´sci musiałem operowa´c. Ale nie było to jeszcze to, czego szukałem. Z chwila˛ gdy u´swiadomiłem sobie, z˙ e odebrałem wykształcenie medyczne, zrozumiałem, z˙ e była to tylko cz˛es´c´ jakiej´s ogólniejszej wiedzy. Wiedziałem, z˙ e nie jestem chirurgiem. Kim wi˛ec? Co jeszcze wchodziło w rachub˛e? Co´s przyciagn˛ ˛ eło mój wzrok. Siedzac ˛ za biurkiem miałem przed soba˛ przeciwległa˛ s´cian˛e, a na niej, obok innych rzeczy, wisiała antyczna szabla kawaleryjska, której poprzednio nie zauwa˙zyłem. Wstałem, podszedłem do niej i zdjałem ˛ ja˛ z uchwytów. Syknałem ˛ w duchu gniewnie na jej opłakany stan. Ch˛etnie przywróciłbym jej nale˙zyta˛ s´wietno´sc´ za pomoca˛ zwykłej osełki i kawałka naoliwionej szmatki. Znałem si˛e na starodawnej broni, zwłaszcza białej. Szabla le˙zała mi w dłoni jak ulał i czułem, z˙ e potrafi˛e si˛e nia˛ posługiwa´c. Odparowałem i natarłem par˛e razy. Tak, umiałem sobie z nia˛ radzi´c. O czym to mogło s´wiadczy´c? Rozejrzałem si˛e po pokoju w poszukiwaniu czego´s jeszcze, co by pobudziło mi pami˛ec´ . Nic nie znalazłem, odwiesiłem wi˛ec szabl˛e i wróciłem do biurka. Siadajac ˛ za nim, postanowiłem je przejrze´c. Zaczałem ˛ od s´rodkowej szuflady poprzez t˛e po lewej i wszystkie szuflady po prawej stronie a˙z do samego dołu. Papier listowy, koperty, znaczki, spinacze, resztki ołówków, gumki — nic nadzwyczajnego. Wyciagałem ˛ ka˙zda˛ szuflad˛e na cała˛ długo´sc´ i opierałem ja˛ na kolanach przegladaj ˛ ac ˛ zawarto´sc´ . Nie był to mój pomysł. Post˛epowałem tak na skutek otrzymanego niegdy´s przeszkolenia, które kazało mi bada´c ka˙zde s´cianki i dno. A jednak pewna rzecz omal nie uszła mojej uwagi i spostrzegłem ja˛ dopiero w ostatniej chwili: tył ni˙zszej szuflady po prawej stronie nie si˛egał tak wysoko, jak tyły innych szuflad. To musiało co´s oznacza´c — kiedy uklakłem ˛ i zajrzałem w głab, ˛ zobaczyłem u góry co´s na kształt małego pudełeczka. Była to osobna szufladka, schowana na samym tyle i zamkni˛eta. Spróbowałem si˛e do niej dobra´c spinaczem, agrafka,˛ a w ko´ncu metalowa˛ ły˙zka˛ do butów, znaleziona˛ w innej szufladzie; okazała si˛e najbardziej pomocna i po jakiej´s minucie zamek pu´scił. Szufladka zawierała pudełko z talia˛ kart. A jego wierzch zdobił herb, na którego widok zesztywniałem, oblał mnie zimny pot i nie mogłem złapa´c oddechu. Herb przedstawiał białego jednoro˙zca na zielonym polu, wzniesionego na tylnych nogach, zwróconego na prawo. Wiedziałem, z˙ e znam ten herb, i zakłuło mnie bole´snie, z˙ e nie potrafi˛e go nazwa´c. Otworzyłem pudełko i wyjałem ˛ karty. Były to karty tarokowe, przedstawiajace ˛ zwykłe dla nich berła, pentagramy, kielichy i szpady, ale Figury Atutowe — Wielkie Arkana — były całkiem inne. Wsunałem ˛ najpierw obie szuflady, nie 21
zamykajac ˛ tej mniejszej, i dopiero potem przystapiłem ˛ do bli˙zszych ogl˛edzin. Figury Atutowe wygladały ˛ niemal jak z˙ ywe, miało si˛e wra˙zenie, z˙ e zaraz zejda˛ z l´sniacego ˛ obrazka na ziemi˛e. Karty były przyjemne i chłodne w dotyku. Naraz zrozumiałem, z˙ e i ja sam byłem kiedy´s posiadaczem takiej talii. Rozło˙zyłem karty na blacie. Pierwsza przedstawiała u´smiechni˛etego drobnego m˛ez˙ czyzn˛e, o chytrym wyrazie twarzy, ostrym nosie, ze strzecha˛ słomianych włosów na głowie. Był ubrany w co´s w rodzaju kostiumu renesansowego w kolorach pomara´nczowym, czerwonym i brazowym. ˛ Nosił długie po´nczochy i obcisły, haftowany kubrak. Znałem go. Miał na imi˛e Random. Z nast˛epnej karty patrzyło na mnie beznami˛etne oblicze Juliana; długie, ciemne włosy opadały mu do ramion, niebieskie oczy były zimne i bez wyrazu. Od stóp do głów skrywała go biała łuskowa zbroja, nie srebrzysta ani metaliczna, ale jakby emaliowana. Wiedziałem jednak, z˙ e mimo na pozór od´swi˛etnego i dekoracyjnego wygladu ˛ była twarda i odporna na ciosy. Tego wła´snie człowieka pobiłem w jego ulubionej grze, za co rzucił we mnie kielichem. Znałem go i nienawidziłem. Teraz przeniosłem wzrok na s´niada,˛ ciemnooka˛ twarz Caine’a, ubranego w czarno-zielony atłas oraz w ciemny, zało˙zony z fantazja,˛ trójgraniasty kapelusz z zielonym pióropuszem spływajacym ˛ na plecy. Stał profilem, podparłszy si˛e jedna˛ r˛eka˛ pod bok, a u pasa miał wysadzany szmaragdami sztylet. Jego wizerunek wywołał we mnie mieszane uczucia. Potem był Eryk. Nale˙zało mu przyzna´c, z˙ e był przystojny. Włosy miał tak czarne, z˙ e niemal granatowe, broda wiła mu si˛e wokół stale u´smiechni˛etych ust, a ubrany był po prostu w skórzana˛ kurtk˛e, peleryn˛e, wysokie czarne botforty i spi˛ety rubinem czerwony pas, u którego wisiał srebrzysty miecz. Wysoki, czarny kołnierz osłaniajacy ˛ szyj˛e obszyty był na czerwono, podobnie jak r˛ekawy. Stał z kciukami zatkni˛etymi za pas — jego r˛ece wygladały ˛ na bardzo silne i sprawne. Nad prawym biodrem sterczały zza pasa czarne r˛ekawice. Byłem teraz pewien, z˙ e to wła´snie on próbował mnie zabi´c tego dnia, kiedy omal nie zginałem. ˛ Przyjrzałem mu si˛e uwa˙znie i nie bez trwogi. Nast˛epny był Benedykt, wysoki i surowy, o pociagłej ˛ twarzy i szczupłym ciele, ale t˛egim umy´sle. Ubrany był na pomara´nczowo-˙zółto-brazowo ˛ i nasuwał mi na my´sl stogi siana, dynie, strachy na wróble i legendy o zapadłych miasteczkach. Miał długa,˛ mocno zarysowana˛ szcz˛ek˛e, piwne oczy i proste, brazowe ˛ włosy. Stał obok gniadego konia, opierajac ˛ si˛e na lancy oplecionej wiankiem z kwiatów. Rzadko si˛e u´smiechał. Lubiłem go. Zastygłem, kiedy odkryłem nast˛epna˛ kart˛e i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. To byłem ja. Znałem t˛e twarz, która codziennie przy goleniu patrzyła na mnie z lustra. Zielone oczy, ciemne włosy, czarno — srebrny strój. Miałem na sobie peleryn˛e, lekko 22
wzd˛eta˛ jakby przez wiatr. Miałem te˙z czarne botforty, podobnie jak Eryk i jak on miecz przy boku, tylko mój był ci˛ez˙ szy, cho´c nieco krótszy. Nosiłem r˛ekawice, srebrne i łuskowe. Klamra przy szyi była w kształcie srebrnej ró˙zy. Oto ja, Corwin. Z nast˛epnej karty spojrzał na mnie wysoki, pot˛ez˙ ny m˛ez˙ czyzna. Był do mnie bardzo podobny, tylko miał silniej zarysowana˛ szcz˛ek˛e i wiedziałem, z˙ e jest wy˙zszy ode mnie, lecz bardziej oci˛ez˙ ały. Jego siła była legendarna. Był ubrany w niebiesko-szary strój spi˛ety na s´rodku szerokim, czarnym pasem i stał z wesoła,˛ roze´smiana˛ mina.˛ Z szyi zwisał mu na sznurze srebrny róg my´sliwski. Miał wystrz˛epiona˛ bródk˛e i mały wasik. ˛ W prawej r˛ece trzymał kielich wina. Poczułem do niego nagła˛ sympati˛e i wtedy przypomniałem sobie jego imi˛e. Nazywał si˛e Gerard. Teraz przyszła kolej na m˛ez˙ czyzn˛e o ognistej brodzie i płomiennych włosach, z mieczem w prawej dłoni i pucharem białego wina w lewej, w czerwono-pomara´nczowych jedwabiach. W jego oczach, równie bł˛ekitnych jak oczy Flory i Eryka, igrał diablik. Miał drobny podbródek, ale przykryty broda.˛ Jego miecz był kunsztownie inkrustowany złotem. Na prawej r˛ece błyszczały dwa ogromne piers´cienie, a na lewej jeden: szmaragd, rabin i szafir. Wiedziałem, z˙ e to Bleys. Nast˛epna posta´c nosiła w sobie podobie´nstwo zarówno do Bleysa, jak i do mnie. M˛ez˙ czyzna miał moje rysy, cho´c drobniejsze, moje oczy, włosy Bleysa, był bez brody. Miał na sobie zielony strój je´zdziecki i siedział na białym koniu zwróconym na prawo. Była w nim siła i słabo´sc´ , niepokój i rezygnacja. Odpychał mnie i pociagał, ˛ budził zarówno moja˛ sympati˛e, jak niech˛ec´ . Wystarczyło mi rzuci´c na niego okiem, by wiedzie´c, z˙ e nazywa si˛e Brand. Zdałem sobie teraz jasno spraw˛e, z˙ e znam ich wszystkich, pami˛etam ich, a wraz z nimi ich mocne i słabe trony, zwyci˛estwa i pora˙zki. — Byli to moi bracia. Zapaliłem papierosa, którego podkradłem Florze z pudełka na biurku, wycia˛ gnałem ˛ si˛e w fotelu i podsumowałem zebrane w pami˛eci fakty. Tych o´smiu dziwnych m˛ez˙ czyzn w dziwnych strojach to byli moi bracia. Czułem jednak, z˙ e ich sposób ubierania si˛e był dla nich tak oczywisty i naturalny, jak dla mnie czer´n i srebro. W tym momencie zakrztusiłem si˛e dymem, zdajac ˛ sobie spraw˛e, co mam na sobie, co kupiłem w tym małym sklepiku w miasteczku, w którym si˛e zatrzymałem po opuszczeniu Greenwood. Byłem w czarnych spodniach, jednej z trzech nabytych tam srebrzystoszarych koszul i czarnej marynarce. Powróciłem do kart. Zobaczyłem Flor˛e w turkusowej sukni koloru morza, w której przypomniała mi si˛e poprzedniego wieczoru, a po niej brunetk˛e o podobnych bł˛ekitnych oczach i długich rozpuszczonych włosach, ubrana˛ cała˛ na czarno, przepasana˛ srebrnym paskiem. Nie wiem, dlaczego na jej widok łzy zakr˛eciły mi si˛e w oczach. Miała na imi˛e Deirdre. Dalej przyszła kolej na Fion˛e, o włosach jak Bleys i Brand, moich oczach i cerze jak masa perłowa. Poczułem 23
do niej nienawi´sc´ od pierwszego spojrzenia. Pó´zniej była Llewella, której odcie´n włosów pasował do oczu koloru nefrytu. Ubrana była w migotliwa,˛ szarozielona˛ sukni˛e z lawendowym paskiem i patrzyła smutno, jakby przez łzy. Przeczucie mówiło mi, z˙ e jest jaka´s inna od reszty z nas. Ale ona tak˙ze była moja˛ siostra.˛ Ogarn˛eło mnie gorzkie poczucie oddalenia i rozłaki ˛ z nimi wszystkimi, cho´c jednocze´snie miałem jakby wra˙zenie ich fizycznej blisko´sci. Karty były tak zimne w dotyku, z˙ e je odło˙zyłem, aczkolwiek niech˛etnie wypuszczałem je z r˛eki. Wi˛ecej Figur Atutowych nie było, reszt˛e stanowiły zwykle karty. Skad´ ˛ s mimo to wiedziałem — i znów: skad? ˛ — z˙ e kilku Atutów brakuje. W z˙ aden sposób nie mogłem sobie jednak przypomnie´c, kogo te Atuty reprezentowały. Dziwnie mnie to zasmuciło, wziałem ˛ nast˛epnego papierosa i zamy´sliłem si˛e. Dlaczego wszystko tak łatwo do mnie wracało, kiedy patrzyłem na karty? Wracało bez konieczno´sci wygrzebywania z pami˛eci jednej informacji po drugiej? Znałem ju˙z teraz twarze i imiona mojego rodze´nstwa — ale nic wi˛ecej. Nie mogłem zrozumie´c, dlaczego zostali´smy wszyscy umieszczeni na kartach do gry, niemniej czułem przemo˙zna˛ ch˛ec´ posiadania takiej talii. Gdybym wział ˛ t˛e Flory, zaraz by to spostrzegła i znalazłbym si˛e w tarapatach. Odło˙zyłem wi˛ec karty do małej szufladki za du˙za˛ szuflada˛ i zamknałem ˛ jak poprzednio. A potem zaczałem ˛ sobie znów usilnie łama´c głow˛e nad własna˛ przeszło´scia,˛ lecz niewiele mi z tego przyszło. Dopóki nie przypomniałem sobie magicznego słowa. Amber. To słowo poprzedniego wieczora tak mnie wytraciło ˛ z równowagi, z˙ e starałem si˛e potem o nim nie my´sle´c. Ale teraz je przywołałem. Obracałem je w my´slach na wszystkie strony, badajac ˛ skojarzenia, jakie we mnie budziło. Niosło ze soba˛ ogromna˛ t˛esknot˛e i pot˛ez˙ na˛ nostalgi˛e. Było w nim zapomniane pi˛ekno, s´wietno´sc´ i moc, straszna, niemal niezwyci˛ez˙ ona moc. Nale˙zało do mojego codziennego słownictwa. Było zro´sni˛ete ze mna,˛ a ja byłem zro´sni˛ety z nim. Nagle przypomniałem sobie. Była to nazwa miejscowo´sci. Miejscowo´sci, która˛ niegdy´s znałem. Ale wraz z tym nie przyszły z˙ adne obrazy, tylko wzruszenie. Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Czas przestał istnie´c. W ko´ncu wyrwało mnie z zamy´slenia delikatne pukanie do drzwi. Potem gałka wolno si˛e przekr˛eciła i weszła pokojówka o imieniu Carmella, pytajac, ˛ czy nie mam ochoty na lunch. Uznałem to za dobry pomysł, poszedłem wi˛ec z nia˛ do kuchni, gdzie zjadłem pół kurczaka i wypiłem litr mleka. Potem wziałem ˛ ze soba˛ do biblioteki dzbanek kawy, omijajac ˛ po drodze psy. Piłem wła´snie druga˛ fili˙zank˛e, kiedy zadzwonił telefon. Miałem wielka˛ ochot˛e go odebra´c, ale byłem pewien, z˙ e w domu jest wi˛ecej aparatów i z˙ e zrobi to Carmella. Myliłem si˛e. Telefon ciagle ˛ dzwonił. W ko´ncu nie mogłem si˛e dłu˙zej oprze´c. — Halo, tu rezydencja pani Flaumel — powiedziałem. 24
— Czy mógłbym mówi´c z pania˛ Flaumel? — usłyszałem m˛eski głos, urywany i troch˛e nerwowy. Zdyszane słowa dobiegały niewyra´znie poprzez trzaski i szum głosów mi˛edzymiastowej. — Niestety, nie ma jej w domu. Czy mam jej przekaza´c jaka´ ˛s wiadomo´sc´ albo prosi´c, z˙ eby zadzwoniła? — Z kim mówi˛e? — chciał wiedzie´c m˛ez˙ czyzna. Zawahałem si˛e, lecz odpowiedziałem: — Tu Corwin. — Wielkie nieba! — wykrzyknał ˛ i zapadła dłu˙zsza cisza. My´slałem ju˙z, z˙ e odło˙zył słuchawk˛e, i spytałem: — Halo? — lecz w tym momencie on znów si˛e odezwał. — Czy ona jeszcze z˙ yje? — spytał. — Oczywi´scie, z˙ e z˙ yje! Z kim, do diabła, rozmawiam? — Nie poznajesz, Corwin? Tu Random. Słuchaj, jestem w Kalifornii i mam kłopoty. Dzwoni˛e do Flory, z˙ eby udzieliła mi schronienia. Czy trzymasz z nia? ˛ — Chwilowo — odpowiedziałem. — Rozumiem. Czy zapewnisz mi swoja˛ opiek˛e? — Umilkł i dodał: — Prosz˛e ci˛e, Corwin. — Zrobi˛e, co b˛edzie w mojej mocy — obiecałem — ale nie mog˛e podejmowa´c z˙ adnych zobowiaza´ ˛ n w imieniu Flory. — A obronisz mnie przed nia? ˛ — Tak. — To mi wystarczy. Postaram si˛e jako´s dotrze´c do Nowego Jorku. Musz˛e wybra´c okr˛ez˙ na˛ tras˛e, wi˛ec nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Je´sli uda mi si˛e omina´ ˛c ˙ nie sprzyjajace ˛ Cienie, to pr˛edzej czy pó´zniej si˛e spotkamy. Zycz mi powodzenia. — Powodzenia — powiedziałem. Usłyszałem trzask słuchawki, a potem ju˙z tylko odległe echo dzwoniacych ˛ telefonów i głosów jak z za´swiatów. A wi˛ec bu´nczuczny mały Random wpadł w tarapaty! Miałem wra˙zenie, z˙ e nie powinienem si˛e tym szczególnie przejmowa´c. Ale teraz był on jednym z kluczy do mojej przeszło´sci, a mo˙ze i do przyszło´sci. Tote˙z postaram si˛e mu pomóc, w miar˛e swoich sił, dopóki nie dowiem si˛e od niego wszystkiego, na czym mi zale˙zy. Czułem, z˙ e wi˛ezy braterstwa mi˛edzy nami nie zostały jeszcze zbytnio nadszarpni˛ete. Ale wiedziałem te˙z, z˙ e to chytra sztuka; bystry, przebiegły, a jednocze´snie dziwnie sentymentalny w najgłupszych sprawach: z drugiej strony jego słowo było niewiele warte i zapewne bez skrupułów sprzedałby moje zwłoki najbli˙zszej akademii medycznej, gdyby mu si˛e to opłacało. Owszem, pami˛etałem tego gnojka i nawet czułem do niego cie´n sympatii, zapewne w powodu paru miłych chwil, które razem sp˛edzili´smy. Ale z˙ ebym miał mu ufa´c? Co to, to nie. Postanowiłem, z˙ e powiem Florze o jego przyje´zdzie dopiero w ostatnim momencie. Mo˙ze si˛e zdarzy´c, z˙ e posłu˙zy mi jako as atutowy lub przynajmniej jako walet. 25
Dolałem sobie troch˛e goracej ˛ kawy i wolno ja˛ wypiłem. Przed kim uciekał? Nie przed Erykiem, bo nie zwróciłby si˛e tutaj o pomoc. Ciekawe, czy spytał o z˙ ycie Flory dlatego, z˙ e mnie tu zastał? Czy˙zby wiazało ˛ ja˛ tak silne przymierze z bratem, którego nienawidziłem, i˙z cała rodzina zakładała, z˙ e i na niej wywr˛e zemst˛e? Wydawało mi si˛e to dziwne, ale przecie˙z zadał to pytanie. I w czym byli tak sprzymierzeni? Jakie było z´ ródło tego napi˛ecia, tej walki? Dlaczego Random uciekał? Amber. Oto odpowied´z. Amber. Klucz do wszystkiego tkwił w Amberze. Tajemnica całej historii le˙zała w Amberze, w jakim´s wydarzeniu, które miało tam miejsce niezbyt dawno temu, jak nale˙zało przypuszcza´c. Musz˛e porusza´c si˛e na palcach. Musz˛e udawa´c, z˙ e wiem to wszystko, czego nie wiem, a jednocze´snie kawałek po kawałku wyciaga´ ˛ c informacje od innych. Byłem pewien, z˙ e mi si˛e to uda. Przy tej dozie nieufno´sci, jaka˛ sobie tu wszyscy okazywali, nietrudno by´c enigmatycznym. Tego si˛e b˛ed˛e trzymał. Wydusz˛e od nich to, co mi potrzebne, zdob˛ed˛e, co zechc˛e, b˛ed˛e pami˛etał o tych, którzy mi pomogli, a reszt˛e stratuj˛e. Wiedziałem bowiem, z˙ e wła´snie takie zasady obowiazuj ˛ a˛ w mojej rodzinie, a ja byłem nieodrodnym synem mojego ojca. . . Nagle rozbolała mnie głowa, t˛epym, dojmujacym ˛ bólem, który niemal rozsadzał mi czaszk˛e. Wiedziałem, czułem, byłem pewien, z˙ e wywołała to my´sl o ojcu. Ale nie miałem poj˛ecia, jak to si˛e stało i dlaczego. Po jakim´s czasie ból troch˛e ustapił ˛ i zdrzemnałem ˛ si˛e w fotelu. Po jeszcze znacznie dłu˙zszym czasie drzwi si˛e otworzyły i weszła Flora. Na dworze było ju˙z ciemno, nastała kolejna noc. Flora była ubrana w zielona˛ jedwabna˛ bluzk˛e i długa˛ wełniana˛ spódnic˛e koloru szarego oraz w turystyczne buty i grube skarpety. Włosy miała s´ciagni˛ ˛ ete do tyłu, a twarz lekko przybladła.˛ Nadal nie rozstawała si˛e ze swoim gwizdkiem. — Dobry wieczór — powiedziałem wstajac. ˛ Nie odpowiedziała. Podeszła szybko do baru, nalała sobie spora˛ porcj˛e whisky i wypiła ja˛ jednym haustem, jak m˛ez˙ czyzna. Potem dopełniła szklank˛e i usiadła z nia˛ w fotelu. Zapaliłem papierosa i podałem jej. Podzi˛ekowała skinieniem głowy i powiedziała: — Droga do Amberu naje˙zona jest trudno´sciami. — Dlaczego? Spojrzała na mnie ze zdumieniem. — Kiedy ostatnio z niej korzystałe´s? Wzruszyłem ramionami. — Nie pami˛etam. — Niech ci b˛edzie — powiedziała. — Zastanawiam si˛e tylko, czy to twoja sprawka.
26
Nie odpowiedziałem, bo nie miałem poj˛ecia, o czym ona mówi. Naraz uprzytomniłem sobie, z˙ e jest łatwiejszy sposób na znalezienie si˛e w miejscu zwanym Amber. — Brakuje ci kilku Atutów — oznajmiłem raptem nie swoim głosem. Zerwała si˛e na równe nogi, wychlapujac ˛ sobie na r˛ek˛e połow˛e szklanki. — Oddaj je natychmiast! — krzykn˛eła si˛egajac ˛ po gwizdek. Podszedłem i chwyciłem ja˛ za ramiona. — Nie mam ich. Powiedziałem to tylko tak sobie. Odpr˛ez˙ yła si˛e i zacz˛eła szlocha´c; pchnałem ˛ ja˛ delikatnie z powrotem na fotel. — My´slałam z˙ e wziałe´ ˛ s moja˛ tali˛e, a nie z˙ e bawisz si˛e w głupie i niestosowne uwagi. Nie przeprosiłem. Czułem, z˙ e byłoby to nie na miejscu. — Jak daleko udało ci si˛e dotrze´c? — Niezbyt daleko. — Raptem roze´smiała si˛e i spojrzała na mnie z nowym błyskiem w oczach. — Wiem ju˙z, co zrobiłe´s, Corwinie — o´swiadczyła, a ja zapaliłem papierosa, z˙ eby nie musie´c odpowiada´c. — Niektóre z tych przeszkód pochodziły od ciebie, prawda? Zablokowałe´s mi drog˛e do Amberu, zanim tu przyszedłe´s, tak? Wiedziałe´s, z˙ e udam si˛e do Eryka. Teraz ju˙z nie mog˛e, musz˛e czeka´c, a˙z on przyjdzie do mnie. Bardzo sprytnie. Chcesz go tu s´ciagn ˛ a´ ˛c, tak? Ale on przy´sle posła´nca, nie b˛edzie fatygował si˛e osobi´scie. W głosie tej kobiety, która przyznawała, z˙ e wła´snie miała zamiar wyda´c mnie w r˛ece wroga i to zrobi przy pierwszej okazji, brzmiała nuta podziwu, kiedy mówiła o rzekomym pokrzy˙zowaniu przeze mnie jej planów. Jak mo˙zna okazywa´c tak jawny makiawelizm w obliczu niedoszłej ofiary? Odpowied´z nasun˛eła mi si˛e sama: tacy ju˙z jeste´smy. Nie musimy bawi´c si˛e w subtelno´sci mi˛edzy soba.˛ Niemniej pomy´slałem, z˙ e Florze brak finezji prawdziwego mistrza. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e jestem a˙z tak głupi, Floro? — spytałem. — Uwa˙zasz, z˙ e zjawiłem si˛e tu tylko po to, z˙ eby´s mogła wyda´c mnie Erykowi? Nie wiem, co ci stan˛eło na drodze, ale dobrze ci tak. — Pami˛etaj, z˙ e nie gram w twojej dru˙zynie! A poza tym ty te˙z jeste´s na wygnaniu! A wi˛ec nie byłe´s znowu taki sprytny! W jej zapalczywych słowach wyczułem fałsz. — Nie mów bzdur! — powiedziałem ostro. Roze´smiała si˛e. — Wiedziałam, z˙ e ci˛e to rozzło´sci. Dobrze, niech ci b˛edzie, masz własne powody, z˙ eby zamieszkiwa´c Cienie. Jeste´s szale´ncem. Wzruszyłem ramionami. — Czego chcesz? Po co naprawd˛e tu przyszedłe´s? — pytała dalej. — Byłem ciekaw, jakie sa˛ twoje plany — odparłem. — To wszystko. Nie mo˙zesz zatrzyma´c mnie tu siła,˛ je´sli postanowi˛e odej´sc´ . Nawet Eryk nic na to nie poradzi. Mo˙ze po prostu chciałem ci˛e odwiedzi´c. Mo˙ze staj˛e si˛e sentymentalny 27
na stare lata. W ka˙zdym razie zostan˛e tu jeszcze troch˛e, a potem pójd˛e na dobre. Gdyby´s si˛e tak nie s´pieszyła po nagrod˛e za wydanie mnie, mogłaby´s wyj´sc´ na tym znacznie lepiej, młoda damo. Prosiła´s, z˙ ebym pami˛etał o tobie pewnego pi˛eknego dnia. . . Upłyn˛eło par˛e sekund, zanim dotarło do niej to co´s, co miałem nadziej˛e da´c jej do zrozumienia. Wykrzykn˛eła: — A wi˛ec masz zamiar spróbowa´c! Naprawd˛e masz zamiar spróbowa´c! ´ eta racja — potwierdziłem, zdajac — Swi˛ ˛ sobie spraw˛e, ze rzeczywi´scie mam zamiar spróbowa´c, cokolwiek to miało znaczy´c — i mo˙zesz to powiedzie´c Erykowi, je´sli chcesz, ale pami˛etaj, z˙ e mo˙ze mi si˛e uda´c. Nie zapominaj, z˙ e wtedy lepiej nale˙ze´c do moich przyjaciół. Du˙zo dałbym za to, z˙ eby wiedzie´c, o czym mówi˛e, ale poznałem ju˙z kluczowe słowa i przywiazywan ˛ a˛ do nich wag˛e, posługiwałem si˛e wi˛ec nimi bezbł˛ednie, nie majac ˛ poj˛ecia, co wła´sciwie znacza.˛ Niemniej czułem, z˙ e brzmia˛ całkiem naturalnie, a˙z nadto naturalnie. . . Naraz Flora obj˛eła mnie i pocałowała. — Nic mu nie powiem, Corwinie, naprawd˛e! My´sl˛e, z˙ e mo˙ze ci si˛e uda´c. Z Blyesem b˛eda˛ kłopoty, ale Gerard pewno ci pomo˙ze, a mo˙ze i Benedykt. Caine te˙z si˛e przyłaczy, ˛ jak zobaczy, co si˛e s´wi˛eci. . . — Planowanie zostaw mnie — przerwałem. — Odsun˛eła si˛e. Nalała dwa kieliszki wina i podała mi jeden. — Wypijmy za przyszło´sc´ — powiedziała. — Z przyjemno´scia.˛ Spełnili´smy toast. Nalała mi drugi kieliszek i przyjrzała mi si˛e uwa˙znie. — To musi by´c który´s z was trzech: Eryk, Bleys albo ty — stwierdziła. — Jedynie wy macie do´sc´ odwagi i rozumu. Ale zniknałe´ ˛ s z horyzontu na tak długo, z˙ e przestałam bra´c ci˛e pod uwag˛e. — To tylko dowodzi, z˙ e nigdy nic nie wiadomo. Saczyłem ˛ wino marzac, ˛ z˙ eby cho´c na chwil˛e umilkła. Miałem wra˙zenie, z˙ e troch˛e zbyt nachalnie próbuje rozwija´c ka˙zdy pomysł, jaki jej przychodzi do głowy. Co´s mnie zaniepokoiło i chciałem to w spokoju przemy´sle´c. Ile miałem lat? Ta kwestia wyja´sniała po trosze moje gorzkie poczucie oddalenia i rozłaki ˛ z osobami przedstawionymi na kartach taroka. Byłem starszy, ni˙zby na to wskazywał mój wyglad. ˛ (Patrzac ˛ w lustro dawałem sobie około trzydziestki, ale wiedziałem, z˙ e to dlatego, i˙z Cienie mnie okłamuja.˛ Byłem znacznie, znacznie starszy i upłyn˛eło ju˙z bardzo du˙zo czasu, odkad ˛ widziałem swoje rodze´nstwo z˙ yjace ˛ zgodnie, razem, w dobrej komitywie, bez napi˛ec´ i tar´c — jak na owej talii kart. Usłyszeli´smy d´zwi˛ek dzwonka i kroki Carmelli idacej ˛ do drzwi. — To nasz brat, Random — powiedziałem pewien, z˙ e si˛e nie myl˛e. — Jest pod moja˛ opieka.˛ 28
Jej oczy rozszerzyły si˛e, a potem si˛e u´smiechn˛eła. Jakby wyra˙zajac ˛ uznanie dla madrego ˛ posuni˛ecia, które wykonałem. Oczywi´scie nie było w tym z˙ adnej mojej zasługi, ale nie miałem nic przeciwko temu, z˙ eby tak my´slała. Dawało mi to wi˛eksze poczucie bezpiecze´nstwa.
Rozdział 4 Nowo zdobyte poczucie bezpiecze´nstwa towarzyszyło mi wszystkiego mo˙ze trzy minuty. Prze´scignałem ˛ Carmell˛e w drodze do drzwi i otworzyłem je na o´scie˙z. Random wpadł do s´rodka, natychmiast zamykajac ˛ je za soba˛ i zasuwajac ˛ zasuw˛e. Jego jasne oczy były podkra˙ ˛zone i nie miał na sobie kolorowego kubraka ani długich po´nczoch. Był nie ogolony i ubrany w brazowy ˛ wełniany garnitur. Przez rami˛e miał przerzucony gabardynowy płaszcz, a na nogach ciemne zamszowe buty. Ale był to bez watpienia ˛ Random, ten sam Random, którego widziałem na karcie ta´ rokowej, tylko jego smiejace ˛ si˛e usta wykrzywiał teraz grymas zm˛eczenia, a pod paznokciami miał obwódki brudu. — Corwin! — powiedział i objał ˛ mnie. U´scisnałem ˛ go za rami˛e. — Chyba przydałby ci si˛e łyk czego´s mocniejszego — zauwa˙zyłem. — Tak. Tak. Tak. . . — zgodził si˛e i pociagn ˛ ałem ˛ go do biblioteki. Jakie´s trzy minuty pó´zniej, kiedy usiadł ze szklanka˛ w jednej r˛ece, a papierosem w drugiej, powiedział: — Gonia˛ mnie. Za chwil˛e tu b˛eda,˛ Flora wydala stłumiony okrzyk, który zignorowali´smy. — Kto? — spytałem. — Jacy´s faceci z Cieni. Nie wiem, kim sa˛ ani kto ich nasłał. Jest ich czterech albo pi˛eciu, mo˙ze nawet sze´sciu. Byli ze mna˛ w samolocie. Leciałem odrzutowcem. Spostrzegłem ich koło Denver. Kilka razy zmieniałem samolot, z˙ eby si˛e ich pozby´c, ale nic z tego, a nie chciałem za bardzo zbacza´c z trasy. Zgubiłem ich dopiero na Manhattanie, ale to tylko kwestia czasu. Sadz˛ ˛ e, z˙ e wkrótce tu b˛eda.˛ — I nie domy´slasz si˛e, kto ich nasłał? U´smiechnał ˛ si˛e leciutko. — Có˙z, my´sl˛e, z˙ e mo˙zemy bez wi˛ekszego ryzyka ograniczy´c krag ˛ podejrzanych do rodziny. Mo˙ze Bleys, mo˙ze Julian, mo˙ze Caine. A mo˙ze nawet ty, z˙ eby mnie tu s´ciagn ˛ a´ ˛c. Ale mam nadziej˛e, z˙ e nie. To nie ty, prawda? — Nie ja — zapewniłem go. — Czy wygladaj ˛ a˛ bardzo gro´znie? 30
Wzruszył ramionami. — Gdyby było ich tylko dwóch albo trzech, mógłbym spróbowa´c wciagn ˛ a´ ˛c ich w zasadzk˛e, ale z cała˛ ta˛ banda.˛ . . Był drobnym m˛ez˙ czyzna,˛ liczacym ˛ niewiele ponad metr sze´sc´ dziesiat ˛ wzrostu i wa˙zacym ˛ najwy˙zej sze´sc´ dziesiat ˛ par˛e kilo. Mimo to mówił najwyra´zniej serio. Byłem przekonany, z˙ e rzeczywi´scie, bez wahania stawiłby sam czoło dwóm lub trzem napastnikom. Zaciekawiło mnie nagle, czy i ja dysponuj˛e podobna˛ siła˛ fizyczna˛ b˛edac ˛ jego bratem. Czułem si˛e pod tym wzgl˛edem nie najgorzej. Bez wi˛ekszych obaw byłbym gotów zmierzy´c si˛e w równej walce z ka˙zdym przeciwnikiem. Jaki mogłem by´c silny? W tej chwili zrozumiałem, z˙ e ju˙z niedługo b˛ed˛e miał okazj˛e si˛e przekona´c. Do drzwi frontowych rozległo si˛e pukanie. — Co robimy? — spytała Flora. Random roze´smiał si˛e, rozwiazał ˛ krawat i rzucił go na płaszcz le˙zacy ˛ na biurku. Potem zdjał ˛ marynark˛e i rozejrzał si˛e po pokoju. Jego wzrok padł na szabl˛e — w jednej chwili był przy niej i trzymał ja˛ w r˛eku. Wymacałem rewolwer w kieszeni marynarki i odbezpieczyłem. — Co robimy? — powtórzył. — Istnieje prawdopodobie´nstwo, z˙ e sforsuja˛ wej´scie — ciagn ˛ ał ˛ — i wobec tego zaraz si˛e tu znajda.˛ Kiedy walczyła´s po raz ostatni, siostro? — Wieki temu. — Wi˛ec lepiej szybko to sobie przypomnij, bo nie mamy du˙zo czasu. Mówi˛e wam, kto´s nimi steruje. Ale nas jest trójka, a ich najwy˙zej dwa razy tyle. O co wi˛ec tu si˛e martwi´c? — Nie wiemy, co to za jedni — zauwa˙zyła Flora. — Co za ró˙znica? ˙ — Zadna — odparłem. — Czy mam ich wpu´sci´c? Oboje nieco zbledli. — Równie dobrze mo˙zemy poczeka´c. . . — A mo˙ze by tak wezwa´c policj˛e? — zaproponowałem. W odpowiedzi wybuchn˛eli niemal histerycznym s´miechem. — Albo Eryka — dodałem, patrzac ˛ na nia˛ badawczo. Ale ona tylko potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Nie starczy czasu. Mamy jego Atut, lecz zanim zda˙ ˛zy powiedzie´c, je´sli w ogóle zechce, b˛edzie ju˙z za pó´zno. — A mo˙ze to jego sprawka, co? — mruknał ˛ Random. — Watpi˛ ˛ e — odparła. — Bardzo watpi˛ ˛ e. To nie w jego stylu. — To prawda — dorzuciłem dla zasady, z˙ eby da´c im zna´c z˙ e si˛e orientuj˛e. Znowu rozległo si˛e pukanie, tym razem znacznie gło´sniejsze. — A Carmella? — spytałem, tkni˛ety nagła˛ my´sla.˛ Flora potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ 31
— To mało prawdopodobne, z˙ eby ona poszła otworzy´c. — Nie wiesz, co ryzykujesz! — krzyknał ˛ Random i wypadł z pokoju. Wyszedłem za nim do hallu i sieni w sama˛ por˛e, z˙ eby powstrzyma´c Carmell˛e przed otwarciem drzwi. Wystali´smy ja˛ do jej pokoju z nakazem, z˙ eby si˛e zamkn˛eła, a Random zauwa˙zył: — Oto dowód, jaka˛ sila˛ dysponuja˛ nasi przeciwnicy. Kto tu wła´sciwie za kim stoi, Corwin? Wzruszyłem ramionami. — Gdybym wiedział, nie omieszkałbym ci powiedzie´c. W ka˙zdym razie my w tej chwili stoimy rami˛e w rami˛e. — Cofnij si˛e. — I otworzyłem drzwi. Najbli˙zszy napastnik usiłował odsuna´ ˛c mnie na bok, ale unieruchomiłem mu r˛ek˛e w z˙ elaznym u´scisku i odepchnałem ˛ go. Było ich sze´sciu. — Czego chcecie — spytałem. W odpowiedzi nie padło ani jedno słowo, tylko ujrzałem lufy. Błyskawicznie zatrzasnałem ˛ drzwi i zaciagn ˛ ałem ˛ zasuw˛e. — Okay, rzeczywi´scie tam sa˛ — powiedziałem. — Ale skad ˛ mog˛e wiedzie´c, z˙ e to nie jaki´s twój podst˛ep? — To prawda — przyznał — niemal sam z˙ ałuj˛e, z˙ e tak nie jest. Wygladaj ˛ a˛ na sko´nczonych oprychów. Miał racj˛e. Faceci na progu byli pot˛ez˙ nie zbudowani i mieli kapelusze nacia˛ gni˛ete gł˛eboko na oczy. Ich twarze pozostawały w cieniu. — Chciałbym wiedzie´c, kto tu za kim stoi — powtórzył Random. W tym momencie poczułem w b˛ebenkach uszu przera´zliwa˛ wibracj˛e. Zrozumiałem, z˙ e to Flora zrobiła u˙zytek ze swojego gwizdka. Dobiegł mnie brz˛ek rozbijanej szyby i nie zdziwiłem si˛e, gdy po chwili usłyszałem głuche warczenie i ujadanie. — Wypu´sciła na nich psy — powiedziałem. — Sze´sc´ przera´zliwych, dzikich bestii, które w innych okoliczno´sciach mogły by´c poszczute na nas. Random kiwnał ˛ głowa˛ i ruszyli´smy w kierunku, skad ˛ dobiegał hałas. Kiedy weszli´smy do salonu, dwóch m˛ez˙ czyzn ju˙z tam było i obaj mieli bro´n. Jednym strzałem poło˙zyłem pierwszego z nich i padłem na podłog˛e celujac ˛ do drugiego. Random przeskoczył nade mna˛ wywijajac ˛ szabla˛ i zobaczyłem, jak głowa tamtego spada z ramion. Tymczasem dwaj inni ju˙z drapali si˛e przez okno. Wypró˙zniłem do nich magazynek, słyszac ˛ warczenie psów i jakie´s obce strzały. Trzech m˛ez˙ czyzn le˙zało ju˙z martwych na podłodze i tyle˙z psów Flory. Z satysfakcja˛ pomy´slałem, z˙ e załatwili´smy ju˙z połow˛e napastników i gdy nadbiegła reszta, zabiłem jeszcze jednego w sposób, który mnie samego zdumiał. Bez namysłu chwyciłem ci˛ez˙ ki fotel i rzuciłem nim jakie´s dziesi˛ec´ metrów przez pokój, przetracaj ˛ ac ˛ facetowi kr˛egosłup. Skoczyłem do pozostałych dwóch, ale Random ju˙z zda˙ ˛zył przeszy´c jednego szabla,˛ zostawiajac ˛ reszt˛e roboty psom, i wła´snie zabierał si˛e do nast˛epnego, kie32
dy tamtego powalił jeden z wilczarzy. Wilczarz padł, ale jego zabójca nigdy ju˙z nikogo nie zabił — zginał ˛ uduszony przez Randoma. Okazało si˛e, z˙ e dwa psy sa˛ martwe, a jeden ci˛ez˙ ko ranny. Random dobił go jednym ruchem i skierowali´smy teraz uwag˛e na m˛ez˙ czyzn. W ich wygladzie ˛ było co´s dziwnego. Weszła Flora (wspólnie ustalili´smy co. Po pierwsze, wszystkich sze´sciu miało bardzo mocno nabiegłe krwia˛ oczy, co jednak w ich przypadku wydawało si˛e czym´s normalnym. Po drugie, przy palcach u rak ˛ mieli o jeden staw wi˛ecej, a na wierzchu dłoni ostre, zakrzywione ostrogi. Ich szcz˛eki były kwadratowe i wydatne, po rozwarciu ust za´s naliczyłem u jednego z nich czterdzie´sci cztery z˛eby, na ogół dłu˙zsze ni˙z u ludzi i znacznie ostrzejsze. Ich ciała miały szarawy odcie´n, były twarde i l´sniace. ˛ Z pewno´scia˛ dałoby si˛e zauwa˙zy´c wi˛ecej ró˙znic, ale ju˙z te zdawały si˛e potwierdza´c jakie´s przypuszczenie. Wzi˛eli´smy ich bro´n i z przyjemno´scia˛ zatrzymałem sobie trzy małe, płaskie pistolety. — Wypełzli z Cieni, to jasne — powiedział Random, a ja skinałem ˛ głowa.˛ — Musz˛e przyzna´c, z˙ e miałem szcz˛es´cie. Nie spodziewali si˛e, z˙ e wespra˛ mnie takie posiłki: waleczny brat i pół tony psów. — Podszedł i wyjrzał przez zbite okno; nie kwapiłem si˛e, aby mu towarzyszy´c. — Nic i nikogo — powiedział po chwili. — Z pewno´scia˛ załatwili´smy ju˙z wszystkich. — Zaciagn ˛ ał ˛ ci˛ez˙ kie pomara´nczowe zasłony i przysunał ˛ do nich par˛e mebli o wysokich oparciach, podczas gdy ja sprawdzałem kieszenie zabitych. Jak mo˙zna si˛e było spodziewa´c, nie znalazłem w nich nic, co pomogłoby ich zidentyfikowa´c. — Wracajmy do biblioteki — powiedział Random. — Chciałbym sko´nczy´c swojego drinka. Zanim usiadł, wyczy´scił starannie szabl˛e i odwiesił ja˛ na s´cian˛e. Ja tymczasem nalałem Florze kieliszek czego´s mocniejszego. — No có˙z, zapewne teraz, kiedy trzymamy si˛e w trójk˛e, dadza˛ mi na razie s´wi˛ety spokój — stwierdził Random. — Zapewne — zgodziła si˛e Flora. — Bo˙ze, od wczoraj nie miałem nic w ustach! — oznajmił. Wobec tego Flora poszła powiedzie´c Carmelli, z˙ e mo˙ze ju˙z wyj´sc´ ze swojego pokoju, tylko ma trzyma´c si˛e z daleka od salonu i przynie´sc´ do biblioteki solidny posiłek. Ledwo wyszła za próg, Random zwrócił si˛e do mnie z pytaniem: — Jak jest teraz mi˛edzy wami? — Lepiej miej si˛e przed nia˛ na baczno´sci. — Nadal trzyma z Erykiem? — O ile mi wiadomo. — To co tutaj robisz? — Próbowałem zwabi´c Eryka, z˙ eby sam si˛e po mnie pofatygował. Wie, z˙ e tylko w ten sposób mo˙ze mnie dosi˛egna´ ˛c, i chciałem sprawdzi´c, jak bardzo mu na tym zale˙zy. 33
Random potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nic z tego nie b˛edzie. Ani cienia szansy. Dopóki ty jeste´s tutaj, a on tam, po co miałby wychyla´c nosa? Przecie˙z ma nadal silniejsza˛ pozycj˛e. Je´sli chcesz si˛e z nim zmierzy´c, to ty b˛edziesz musiał uda´c si˛e do niego. — Wła´snie doszedłem do takiego samego wniosku. Jego oczy zal´sniły, a na ustach pojawił si˛e znajomy u´smieszek. Przeciagn ˛ ał ˛ r˛eka˛ po jasnej czuprynie i nie spuszczał ze mnie wzroku. — Czy naprawd˛e zamierzasz to zrobi´c? — zapytał. — Mo˙ze — odparłem. — Nie zbywaj mnie, stary. Masz to wypisane na twarzy. Wiesz, sam miałbym ochot˛e si˛e do ciebie przyłaczy´ ˛ c. Ze stosunków mi˛edzyludzkich najbardziej odpowiada mi seks, a najmniej stosunki rodzinne z Erykiem. Zapaliłem papierosa rozwa˙zajac ˛ w duchu jego słowa. — Zastanawiasz si˛e, jak widz˛e — ciagn ˛ ał ˛ Random zgodnie z prawda.˛ — Mys´lisz: „Na ile mog˛e mu tym razem ufa´c? Jest przebiegły, kłamliwy, nieobliczalny i gotów sprzeda´c mnie za misk˛e soczewicy”. Tak? Skinałem ˛ głowa.˛ — Pami˛etaj jednak, braciszku Corwinie, z˙ e je´sli nawet nie zrobiłem ci niczego dobrego, to i nie wyrzadziłem ˛ ci nigdy szczególnej krzywdy. Oprócz paru niewinnych figli. Wszystko razem wziawszy ˛ mo˙zna powiedzie´c, z˙ e stosunki mi˛edzy nami układały si˛e najlepiej z całej rodziny, to znaczy nie wchodzili´smy sobie w drog˛e. Przemy´sl to. Chyba nadchodzi ju˙z Flora albo jej pokojówka, wi˛ec zmie´nmy temat. . . Ale zaraz! Pewno nie masz przy sobie talii ulubionych kart rodzinnych, co? Potrzasn ˛ ałem ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ Weszła Flora i oznajmiła: — Carmella zaraz przyniesie co´s do jedzenia. Wypili´smy z tej okazji i Random mrugnał ˛ do mnie za plecami Flory. Nazajutrz rano ciała z salonu ju˙z uprzatni˛ ˛ eto, nie było plam na dywanie, a szyby zostały wstawione. Random wyja´snił, z˙ e „zajał ˛ si˛e, czym trzeba”. Nie wypytywałem go dalej. Po˙zyczyli´smy mercedesa Flory i pojechali´smy na przeja˙zd˙zk˛e. Okolica była dziwnie zmieniona. Nie potrafiłem sprecyzowa´c, na czym to polegało, ale miałem wra˙zenie, z˙ e jest jako´s inaczej. Przy próbie rozwiazania ˛ tej zagadki znów rozbolała mnie głowa, postanowiłem wi˛ec na razie o tym nie my´sle´c. Siedziałem przy kierownicy, a Random obok. Mimochodem rzuciłem, z˙ e chciałbym znale´zc´ si˛e znów w Amberze, po prostu, z˙ eby si˛e przekona´c, co mi odpowie. — Ciekaw jestem, czy chodzi ci tylko o zemst˛e, czy o co´s wi˛ecej — powiedział, odrzucajac ˛ w ten sposób piłeczk˛e i zostawiajac ˛ mi z kolei pole do odpowie-
34
dzi, je´sli uznam to za stosowne. Uznałem. Uciekłem si˛e do ogólnikowego stwierdzenia: — Sam si˛e nad tym zastanawiałem, próbujac ˛ oceni´c swoje szans˛e. Mo˙ze jednak zaryzykuj˛e. . . Odwrócił si˛e do mnie (do tej pory patrzył przez okno) i powiedział: — My´sl˛e, z˙ e wszyscy mieli´smy podobne ambicje lub przynajmniej podobne my´sli. W ka˙zdym razie ja miałem, cho´c do´sc´ wcze´snie, wycofałem si˛e z gry. Tak czy owak uwa˙zam, z˙ e warto spróbowa´c. Jak rozumiem, pytasz mnie, czy ci pomog˛e. Odpowied´z brzmi: „Tak”, cho´cby po to, z˙ eby zrobi´c na zło´sc´ reszcie. — Potem dodał: — A co z Flora? ˛ My´slisz, z˙ e stanie po naszej stronie? — Bardzo watpi˛ ˛ e — odparłem. — Przyłaczyłaby ˛ si˛e, gdyby´smy byli pewni swego. Ale jak tu mo˙zna by´c czego´s pewnym w tej sytuacji? — Czy w ka˙zdej innej — dorzucił. — Czy w ka˙zdej innej — powtórzyłem, jakbym si˛e wła´snie takiej odpowiedzi spodziewał. Wolałem nie zwierza´c mu si˛e z utraty pami˛eci. Bałem si˛e mu zaufa´c. Musiałem si˛e dowiedzie´c tylu rzeczy, a nie miałem od kogo! Rozmy´slałem nad tym prowadzac ˛ samochód. — No to kiedy zaczynamy? — spytałem. — Kiedy b˛edziesz gotów. Masz ci los! Co mam teraz z tym fantem zrobi´c? — A mo˙ze by tak od razu? — zaproponowałem. Milczał. Zapalił papierosa, pewno dla zyskania na czasie. Poszedłem w jego s´lady. — Dobrze — powiedział w ko´ncu. — Kiedy byłe´s tam po raz ostatni? — Tak cholernie dawno temu — odparłem — z˙ e nawet nie jestem pewien, czy trafi˛e. — W porzadku, ˛ wobec tego musimy najpierw odjecha´c, zanim b˛edziemy mogli wraca´c. Ile masz benzyny? — Trzy czwarte baku. — Na nast˛epnym rogu skr˛ec´ w lewo i zobaczymy, co si˛e stanie. Skr˛eciłem i po chwili wszystkie chodniki wzdłu˙z ulicy zacz˛eły si˛e iskrzy´c. — Do diaska! — zaklał ˛ Random. — Nie robiłem tego od jakich´s dwudziestu lat i teraz za szybko przypominam sobie ró˙zne rzeczy. Jechali´smy dalej, a ja si˛e zastanawiałem, co si˛e, u diabła, dzieje. Niebo stało si˛e zielonkawe, potem poró˙zowiało. Zagryzłem usta powstrzymujac ˛ si˛e od zadawania pyta´n. Przejechali´smy pod mostem, a kiedy wynurzyli´smy si˛e po drugiej stronie, niebo miało znów normalny kolor, wsz˛edzie wokół nas stały wielkie z˙ ółte wiatraki. — Nie martw si˛e — powiedział szybko Random, — Mogło by´c gorzej.
35
Zauwa˙zyłem, z˙ e ludzie, których mijali´smy, mieli dziwne stroje, a droga była brukowana. — Skr˛ec´ w prawo. Skr˛eciłem. Sło´nce zakryły purpurowe chmury i zacz˛eło pada´c. Błyskawice przecinały niebo, a nad naszymi głowami przetaczał si˛e głuchy grzmot. Moje wycieraczki pracowały pełna˛ para,˛ lecz niewiele to pomagało. Zapaliłem reflektory i jeszcze bardziej zwolniłem. Byłbym przysiagł, ˛ z˙ e minałem ˛ je´zd´zca na koniu jadacego ˛ w przeciwna˛ stron˛e, ubranego od stóp do głów na szaro, z wysoko podniesionym kołnierzem i głowa˛ pochylona˛ przed deszczem. Pó´zniej chmury rozeszły si˛e i jechali´smy wzdłu˙z morza. Wysokie fale rozbijały si˛e o brzeg, a nisko nad nimi kra˙ ˛zyły olbrzymie mewy. Deszcz ustał, wyła˛ czyłem wi˛ec s´wiatła i wycieraczki. Teraz nawierzchnia drogi była tłuczniowa, ale okolica wydawała mi si˛e całkiem obca. W lusterku wstecznym nie było ani s´ladu miasta, które wła´snie min˛eli´smy. Zacisnałem ˛ mocniej r˛ece na kierownicy, widzac ˛ nagle na skraju szosy szubienic˛e, z której zwisał szkielet szarpany przez wiatr. Random palił papierosa i wygladał ˛ przez okno, a tymczasem droga odeszła od brzegu morza i skr˛eciła w bok, pnac ˛ si˛e wokół wzgórza. Po prawej mieli´smy bezdrzewna˛ równin˛e porosła˛ trawa,˛ a po lewej pi˛etrzył si˛e rzad ˛ wzgórz. Niebo miało teraz intensywny ciemonofioletowy kolor, jak woda w gł˛ebokim, czystym, krytym basenie. Nigdy dotad ˛ czego´s podobnego nie widziałem. Random otworzył okno, z˙ eby wyrzuci´c niedopałek, i wpu´scił podmuch zimnego powietrza, który przyniósł ze soba˛ zapach morza, wilgotny i ostry. — Wszystkie drogi prowadza˛ do Amberu — stwierdził sentymentalnie, jakby wygłaszał stara˛ prawd˛e. Wtedy przypomniałem sobie, co powiedziała mi Flora poprzedniego dnia. I mimo obaw, aby nie wział ˛ mnie za durnia lub nie posadził ˛ o zatajenie wa˙znych informacji, uznałem, z˙ e dla naszego wspólnego dobra musz˛e mu to powtórzy´c. — Wiesz — zaczałem ˛ ostro˙znie — mam wra˙zenie, z˙ e kiedy zadzwoniłe´s wczoraj podczas nieobecno´sci Flory, ona w tym czasie starała si˛e dotrze´c do Amberu, lecz okazało si˛e, z˙ e droga jest zablokowana. Roze´smiał si˛e na to. — Ta kobieta nie ma krzty wyobra´zni — odrzekł. — Oczywi´scie, z˙ e w takiej chwili droga b˛edzie zablokowana. Z pewno´scia˛ my te˙z b˛edziemy w ko´ncu musieli i´sc´ pieszo i wyt˛ez˙ a´c wszystkie siły i cała˛ pomysłowo´sc´ , z˙ eby si˛e przedrze´c, o ile nam si˛e to w ogóle uda. Czy ona my´slała, z˙ e wróci sobie jak ksi˛ez˙ niczka po dywanie z kwiatów? Głupia baba. Nie zasługuje na to, aby z˙ y´c, ale nie mnie o tym decydowa´c, przynajmniej na razie. Na skrzy˙zowaniu skr˛ec´ w prawo — polecił nagle. Co si˛e działo? Zdawałem sobie spraw˛e, z˙ e Random jest w jaki´s sposób odpowiedzialny za egzotyczne zmiany zachodzace ˛ wokół nas, ale nie miałem poj˛ecia, 36
jak on to robi ani dokad ˛ nas prowadzi. Du˙zo dałbym za to, z˙ eby zgł˛ebi´c jego sekret, a nie mogłem go przecie˙z zapyta´c wprost, bo zdradziłbym si˛e ze swoja˛ niewiedza.˛ I byłbym wtedy zdany na jego łask˛e. Pozornie siedział całkiem bezczynnie, palił tylko papierosa i patrzył przez okno, lecz gdy pokonali´smy niewielkie wzniesienie, znale´zli´smy si˛e raptem na bł˛ekitnej pustyni pod ró˙zowym sło´ncem na migotliwym niebie. W lusterku wstecznym wida´c było za nami całe mile tej pustyni ciagn ˛ acej ˛ si˛e a˙z po horyzont. Niezła sztuczka, trzeba przyzna´c. Naraz silnik zacharczał, uspokoił si˛e i po chwili powtórzył swój wyst˛ep. Kierownica zmieniła kształt w moich r˛ekach. Stała si˛e półokragła, ˛ a siedzenie jakby odsun˛eło si˛e do tyłu, samochód przywarł do ziemi, szyby okienne zrobiły si˛e bardziej sko´sne. Nic nie powiedziałem, nawet kiedy rozp˛etała si˛e wokół nas lawendowa burza piaskowa. A kiedy opadła, zaparło mi dech. Na drodze przed nami wyrósł gigantyczny, ciagn ˛ acy ˛ si˛e na jakie´s pół mili korek samochodowy. Wszystkie auta stały nieruchomo i trabiły. ˛ — Zwolnij — powiedział Random. — To pierwsza przeszkoda. Zwolniłem i w tym momencie ogarnał ˛ nas nast˛epny podmuch burzy piaskowej. Zanim zda˙ ˛zyłem zapali´c s´wiatła, ju˙z było po wszystkim i ze zdumieniem zamrugałem par˛e razy oczami. Samochody znikn˛eły i ucichł ryk klaksonów. Ale droga iskrzyła si˛e teraz jak przedtem chodniki i słyszałem, z˙ e Random przeklina kogo´s lub co´s pod nosem. — Jestem pewien, z˙ e ominałem ˛ t˛e pułapk˛e wła´snie tak, Jak tego chciał ten, co nam ja˛ zastawił — powiedział. — I w´sciekam si˛e, z˙ e zrobiłem to, czego si˛e spodziewał: rzecz oczywista.˛ — Eryk? — spytałem. — Zapewne. Jak my´slisz, co powinni´smy teraz zrobi´c? Zatrzyma´c si˛e i spróbowa´c trudniejszej drogi czy jecha´c dalej i czeka´c na nast˛epna˛ przeszkod˛e? — Jed´zmy dalej — zdecydowałem. — W ko´ncu to była dopiero pierwsza. — Dobrze — zgodził si˛e, ale dodał: — Kto wie, jaka b˛edzie ta druga? Druga˛ była rzecz — nie wiem, jak inaczej to nazwa´c. Rzecz, która wygladała ˛ jak piec hutniczy z ramionami, przycupni˛ety na s´rodku drogi, si˛egajacy ˛ po auta i po˙zerajacy ˛ je. Gwałtownie zahamowałem. — Co robisz? — spytał Random. — Jed´z dalej. Jak inaczej go wyminiesz? — Troch˛e mna˛ to wstrzasn˛ ˛ eło — przyznałem, a on spojrzał na mnie dziwnie z ukosa, i znów owiała nas chmura piasku. Zrozumiałem, z˙ e powiedziałem co´s niewła´sciwego. Kiedy pył opadł, jechali´smy znów po pustej drodze. A w oddali wida´c było wie˙ze. — My´sl˛e, z˙ e go załatwiłem — odezwał si˛e Random. — Połaczyłem ˛ kilka w jedna˛ i chyba na tej si˛e nas nie spodziewał. W ko´ncu nikt nie mo˙ze zagrodzi´c 37
wszystkich dróg do Amberu. — To prawda — przyznałem z nadzieja,˛ z˙ e uda mi si˛e zatrze´c złe wra˙zenie wywołane moim nie´swiadomym faux pas. Zerknałem ˛ spod okna na Randoma. Drobny, niepozorny człowieczek, który mógł równie łatwo jak ja zgina´ ˛c poprzedniego wieczoru. Na czym polegała jego moc? I co znaczyło to całe gadanie o Cieniach? Co´s mi mówiło, z˙ e poruszam si˛e w´sród nich nawet teraz. W jaki sposób? Działo si˛e to za sprawa˛ Randoma, a poniewa˙z nie było najwyra´zniej zwiazane ˛ z wysiłkiem fizycznym, gdy˙z jego r˛ece spoczywały bezczynnie na kolanach, doszedłem do wniosku, z˙ e robi to siła˛ umysłu. Ale jak? Mówił o „dodawaniu” i „odejmowaniu”, jakby s´wiat, w którym si˛e porusza, był jednym wielkim równaniem. Nagle ogarn˛eła mnie dziwna pewno´sc´ , z˙ e dodaje on i odejmuje ró˙zne elementy otaczajacej ˛ nas rzeczywisto´sci, z˙ eby zbli˙zy´c si˛e do tego osobliwego miejsca, zwanego Amberem, do którego si˛e przedzierał. Ja te˙z kiedy´s to umiałem. I w przebłysku ol´snienia zrozumiałem, z˙ e klucz do wszystkiego le˙zy w przypomnieniu sobie Amberu. Ale nie mogłem sobie nic przypomnie´c. Szosa nagle skr˛eciła, zostawiajac ˛ pustyni˛e z tyłu i wje˙zd˙zajac ˛ w pola porosłe wysoka,˛ niebieska,˛ ostra˛ trawa.˛ Po chwili teren stał si˛e pagórkowaty, a u stóp trzeciego wzgórza dobra nawierzchnia si˛e sko´nczyła i wjechali´smy w wask ˛ a˛ polna˛ drog˛e. Była ubita i wiła si˛e mi˛edzy coraz wy˙zszymi wzgórzami, na których zacz˛eły si˛e teraz pojawia´c niskie krzewy i podobne do bagnetów osty. Po jakiej´s półgodzinie wzgórza zostały w tyle i wjechali´smy w las rozło˙zystych drzew o grubych pniach i romboidalnych li´sciach w jesiennych kolorach purpury i z˙ ółci. Zaczał ˛ pada´c drobny deszcz, w´sród krzewów przesuwały si˛e cienie. Nad kobiercem mokrych li´sci unosiła si˛e warstewka mgły. Gdzie´s na prawo rozległ si˛e skowyt. Kierownica zda˙ ˛zyła ju˙z trzy razy zmieni´c kształt w moich r˛ekach, na ostatek przyjmujac ˛ posta´c drewnianego o´smiokata. ˛ Samochód miał teraz wysokie podwozie, a na masce figurk˛e w kształcie flaminga. Powstrzymałem si˛e od wszelkich komentarzy, dostosowujac ˛ si˛e do zmian poło˙zenia siedzenia i coraz to nowych warunków prowadzenia pojazdu. Znów rozległ si˛e skowyt. Random zerknał ˛ na kierownic˛e, potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i nagle drzewa stały si˛e o wiele wy˙zsze, oplecione pnaczami ˛ winoro´sli i bł˛ekitna˛ woalka˛ hiszpa´nskiego mchu, a samochód niemal˙ze wrócił do normy. Spojrzałem na wska´znik paliwa i zobaczyłem, z˙ e mamy połow˛e baku. — Posuwamy si˛e do przodu — zauwa˙zył Random, a ja przytaknałem. ˛ Droga raptownie si˛e poszerzyła i zrobiła asfaltowa. Po obu stronach stały rowy pełne błotnistej wody. Pływały w nich li´scie, gał˛ezie i kolorowe piórka. Nagle zakr˛eciło mi si˛e w głowie i poczułem si˛e jakby odurzony. — Oddychaj wolno i gł˛eboko — powiedział szybko Random, zanim zda˙ ˛zyłem si˛e do tego stanu przyzna´c. — Jedziemy na skróty, wi˛ec atmosfera i grawitacja 38
b˛eda˛ przez jaki´s czas nieco inne. Mieli´smy do tej pory sporo szcz˛es´cia; chc˛e to wykorzysta´c i jak najszybciej dosta´c si˛e jak najbli˙zej. ´ — Swietna my´sl — pochwaliłem go. — Mo˙ze tak, a mo˙ze nie — odparł — ale warto spróbo. . . Uwa˙zaj! Wjechali´smy na szczyt wzgórza, raptem z przeciwnej strony wyłoniła si˛e ci˛ez˙ arówka i toczyła prosto na nas. Skr˛eciłem, aby ja˛ wymina´ ˛c, ale i ona skr˛eciła. W ostatniej chwili zdołałem zjecha´c z drogi na mi˛ekkie pobocze na lewo tu˙z przy skraju rowu. Ci˛ez˙ arówka po prawej zahamowała. Usiłowałem wróci´c z pobocza z powrotem na szos˛e, lecz utkn˛eli´smy w rozmokłej glinie. Usłyszałem trzask drzwiczek i zobaczyłem, z˙ e kierowca wyskakuje z kabiny po prawej stronie, co znaczyło, z˙ e to jednak on jechał zapewne po wła´sciwym pasie, a nie my. Byłem pewien, z˙ e nigdzie w Stanach nie ma ruchu lewostronnego, ale jednocze´snie miałem przeczucie, z˙ e ju˙z dawno opu´scili´smy Ziemi˛e, która˛ znałem. Ci˛ez˙ arówka okazała si˛e cysterna.˛ Du˙zymi, czerwonymi literami miała wypisane na boku: „ZUNOCO”, a pod spodem slogan reklamowy: „Jeste´smy wsz˛edzie”. Kierowca obrzucił mnie wyzwiskami, ledwo wysiadłem z wozu, z˙ eby go przeprosi´c. Był równie wysoki jak ja, gruby jak beczka łoju i trzymał w r˛eku lewarek. — Przecie˙z mówi˛e, z˙ e bardzo mi przykro — powtórzyłem. — Co jeszcze mam zrobi´c? Ostatecznie nic si˛e nikomu nie stało. — Takich pieprzonych kierowców nie powinno si˛e puszcza´c na szos˛e! — wrzeszczał. — To s´mier´c w oczach! Random wysiadł z samochodu i warknał: ˛ — Zje˙zd˙zaj pan! — W r˛ece miał rewolwer. — Odłó˙z to — powiedziałem, ale odbezpieczył bro´n i wycelował. Facet odwrócił si˛e i zaczał ˛ biec, oczy miał rozszerzone z przera˙zenia i opadni˛eta˛ szcz˛ek˛e. Random podniósł rewolwer i wycelował mu w plecy — zbiłem mu r˛ek˛e w chwili, gdy naciskał cyngiel. Pocisk uderzył w bruk i odbił si˛e rykoszetem. Random odwrócił si˛e do mnie z pobielała˛ twarza.˛ — Ty cholerny głupcze! Mogłem trafi´c w cystern˛e! — Mogłe´s te˙z trafi´c w człowieka, do którego mierzyłe´s. — No to co? Nigdy wi˛ecej si˛e tu nie znajdziemy, w ka˙zdym razie za z˙ ycia tego pokolenia. Ten bydlak miał czelno´sc´ obrazi´c ksi˛ecia Amberu! Stanałem ˛ w obronie twojego honoru! — Sam potrafi˛e zadba´c o swój honor — powiedziałem i nagle zawładn˛eło mna˛ poczucie siły, które wło˙zyło mi w usta słowa: — Decyzja, czy go zabi´c, nale˙zała do mnie, nie do ciebie — co mówiac ˛ poczułem autentyczna˛ w´sciekło´sc´ . Drzwi szoferki zatrzasn˛eły si˛e i ci˛ez˙ arówka czym pr˛edzej ruszyła, a Random skłonił przede mna˛ głow˛e i rzekł:
39
— Przepraszam, bracie. Nie chciałem wkracza´c w twoje prawa. Poczułem si˛e ura˙zony słyszac, ˛ jak jeden z nich mówi do ciebie w ten sposób. Wiem, z˙ e powinienem poczeka´c, a˙z sam zrobisz, co uznasz za stosowne, albo przynajmniej ci˛e spyta´c. — No dobra — powiedziałem — postarajmy si˛e jako´s dosta´c z powrotem na szos˛e i ruszy´c w drog˛e. Tylne koła ugrz˛ezły w błocie a˙z po osie. Patrzyłem na nie, zastanawiajac ˛ si˛e, co zrobi´c z tym fantem, gdy Random zawołał: — Podnios˛e przedni zderzak, a ty we´z tylny i wyniesiemy wóz na szos˛e. Ale lepiej postawmy go tym razem na lewym pasie. Wcale nie z˙ artował. Mówił co´s przedtem o mniejszej sile przyciagania, ˛ ale ja nie czułem si˛e znów a˙z taki lekki. Wiedziałem, z˙ e jestem silny, lecz miałem niejakie watpliwo´ ˛ sci, czy b˛ed˛e w stanie ud´zwigna´ ˛c mercedesa. Musiałem jednak spróbowa´c, bo Random najwyra´zniej tego po mnie oczekiwał, a nie mogłem da´c mu okazji do podejrze´n, z˙ e mam luki w pami˛eci. Przykucnałem ˛ wi˛ec, zaparłem si˛e, chwyciłem zderzaki i zaczałem ˛ powoli si˛e prostowa´c. Tylne koła z kla´sni˛eciem wydobyły si˛e z mokrej gliny. Trzymałem tył samochodu pół metra nad ziemia.˛ Był ci˛ez˙ ki — do diaska! był porzadnie ˛ ci˛ez˙ ki — lecz dałem mu rad˛e! Przy ka˙zdym kroku zapadałem si˛e gł˛eboko w ziemi˛e. Ale go niosłem! A Random pomagał mi z drugiego ko´nca. Postawili´smy samochód na szosie. Zdjałem ˛ buty, opró˙zniłem je z błota i wyczy´sciłem k˛epkami trawy, wykr˛eciłem skarpetki, wrzuciłem je wraz z butami na tylne siedzenie, otrzepałem nogawki i usiadłem boso za kierownica.˛ Random zajał ˛ miejsce przy mnie i rzekł: — Posłuchaj, chciałem ci˛e raz jeszcze przeprosi´c. . . — Nie mówmy ju˙z o tym — uciałem. ˛ — Było, min˛eło. — Ale nie chciałbym, z˙ eby´s z˙ ywił do mnie uraz˛e. — Nie mam zamiaru. Prosz˛e ci˛e tylko, z˙ eby´s na przyszło´sc´ trzymał na wodzy swoja˛ pop˛edliwo´sc´ , je´sli chodzi o odbieranie ludziom z˙ ycia w mojej obecno´sci. — Dobrze — obiecał. — No to w drog˛e — powiedziałem i ruszyli´smy. Jechali´smy przez skalisty kanion, a potem przez miasto, które wygladało, ˛ jakby było zrobione całe ze szkła albo szkłopodobnej materii, przez jego mieszka´nców za´s prze´swiecało ró˙zowe sło´nce, ukazujac ˛ ich organy wewn˛etrzne i resztki ostatniego spo˙zytego posiłku. Przygladali ˛ si˛e nam i gromadzili na rogach ulic, ale nikt nie próbował nas zatrzyma´c ani nam przeszkodzi´c. — Tutejsi naukowcy b˛eda˛ z pewno´scia˛ opisywa´c to wydarzenie przez wiele lat — powiedział mój brat. Przytaknałem. ˛ 40
Pó´zniej w ogóle nie było drogi i jechali´smy po czym´s w rodzaju gładkiego silikonu bez poczatku ˛ i ko´nca. Po jakim´s czasie zw˛eził si˛e i stał nasza˛ droga,˛ a jeszcze potem po obu stronach rozlały si˛e moczary, zarosło, brunatne i cuchnace. ˛ I przysiagłbym, ˛ z˙ e widziałem diplodoka, który podniósł głow˛e i uwa˙znie nam si˛e przygladał. ˛ Potem przeleciał nam nad głowami olbrzymi cie´n o skrzydłach nietoperza. Niebo było teraz granatowe, a sło´nce koloru złotej ochry. — Mamy ju˙z mniej ni˙z jedna˛ czwarta˛ baku — zauwa˙zyłem. — Dobra — powiedział Random. — Zatrzymaj si˛e. Stanałem ˛ i czekałem. Przez dłu˙zszy czas — około sze´sciu minut — milczał, a potem powiedział. — Jed´z dalej. Po jakich´s trzech milach dojechali´smy do ogrodzenia z bali, wzdłu˙z którego ruszyłem. Wreszcie trafili´smy na bram˛e i Random rzekł: — Sta´n i zatrab. ˛ Po chwili wielkie z˙ elazne zawiasy zaskrzypiały i drewniane wrota otworzyły si˛e do s´rodka. — Mo˙zesz wjecha´c — powiedział Random. — Nic nam nie grozi. Na lewo stały trzy kopulaste pompy benzynowe, a za nimi mały budyneczek z rodzaju tych, które widywałem niezliczona˛ ilo´sc´ razy w bardziej przyziemnych okoliczno´sciach. Zatrzymałem si˛e przy jednym z dystrybutorów i czekałem. Facet, który do nas wyszedł, miał jakie´s półtora metra wzrostu, tali˛e jak beka, nos przypominajacy ˛ truskawka i bary szerokie na metr. — Do pełna? — spytał. Skinałem ˛ głowa.˛ — Niech pan podjedzie troch˛e bli˙zej — zarzadził. ˛ Podjechałem i spytałem Randoma: — Czy moje pieniadze ˛ sa˛ tutaj wa˙zne? — Obejrzyj je sobie — zaproponował. Mój portfel był wypchany plikiem pomara´nczowych i z˙ ółtych banknotów z rzymskimi cyframi w rogach, po których nast˛epowały litery D.R. Random u´smiechnał ˛ si˛e zadowolony z siebie. — Widzisz, zadbałem o wszystko. — Wspaniale. A propos, jestem głodny. Rozejrzeli´smy si˛e wokół i zobaczyli´smy tablic˛e z facetem znanym mi skad˛ inad ˛ z reklamy kurczaków z ro˙zna, a tu polecajacym ˛ pobliska˛ knajp˛e. Truskawkowy Nos strzepnał ˛ reszt˛e benzyny na ziemi˛e dla równego rachunku, odwiesił w˛ez˙ a, podszedł i powiedział: — Osiem Drachae Regums. Znalazłem pomara´nczowy banknot oznaczony V D.R. i trzy inne oznaczone I D.R. i podałem mu. — Dzi˛ekuj˛e — rzekł i wsadził je do kieszeni. — Sprawdzi´c olej i wod˛e? 41
— Tak. Dolał troch˛e wody, powiedział, z˙ e poziom oleju jest w porzadku, ˛ i maznał ˛ brudna˛ s´cierka˛ przednia˛ szyb˛e. Potem nam pomachał i zniknał ˛ w budyneczku. Podjechali´smy do reklamowanej knajpy i kupili´smy kilkana´scie porcji jaszczurki z ro˙zna i galon słabego, słonawego w smaku piwa. Potem umyli´smy si˛e w przybudówce, zatrabili´ ˛ smy przed brama˛ i poczekali´smy cierpliwie, a˙z przyszedł człowiek z halabarda˛ przewieszona˛ przez prawe rami˛e i nas wypu´scił. Znów ruszyli´smy w drog˛e. W pewnej chwili wyskoczył nam przed mask˛e tyranosaurus, zawahał si˛e przez moment i ruszył swoja˛ droga,˛ na lewo. Nad naszymi głowami przeleciały kolejne trzy pterodaktyle. — Niech˛etnie porzucani niebo Amberu — powiedział Random, cokolwiek to miało znaczy´c, a ja mruknałem ˛ co´s potwierdzajaco ˛ w odpowiedzi. — Ale boj˛e si˛e próbowa´c wszystkiego naraz — ciagn ˛ ał. ˛ — Mogliby´smy zosta´c rozerwani na strz˛epy. — Zgoda — przyznałem. — Z drugiej strony, nie podoba mi si˛e to miejsce. Kiwnałem ˛ głowa˛ i jechali´smy dalej, a˙z silikonowa równina si˛e sko´nczyła i rozciagn ˛ ał ˛ si˛e przed nami goły kamie´n. — Co zamierzasz dalej? — zaryzykowałem. — Teraz, kiedy mam ju˙z niebo, nastawi˛e si˛e na teren — powiedział. Kamienna pustynia zaroiła si˛e skałami, mi˛edzy którymi prze´switywała ciemna ziemia. W miar˛e upływu czasu ziemi było coraz wi˛ecej, a skał coraz mniej. W ko´ncu zobaczyłem plamy zieleni. Najpierw tu i ówdzie k˛epki traw. Ale była to bardzo, bardzo jasna ziele´n, koloru nie spotykanego na Ziemi. Wkrótce było jej wi˛ecej. Pó´zniej pokazały si˛e drzewa, rosnace ˛ gdzieniegdzie przy drodze. I wreszcie las. Ale jaki! Nigdy nie widziałem takich drzew — pot˛ez˙ nych i majestatycznych, o gł˛ebokiej, soczystej zieleni ze złotym połyskiem. Pi˛eły si˛e ku niebu, wznosiły do chmur. Były tu wielkie sosny, d˛eby, klony i wiele innych, których nazw nie znałem. Kiedy opu´sciłem troch˛e szyb˛e, owionał ˛ mnie podmuch wspaniałego, wonnego powietrza. Odetchnałem ˛ par˛e razy gł˛eboko i postanowiłem jecha´c dalej przy otwartym oknie. — Las Arde´nski — powiedział człowiek, który był moim bratem i którego zarówno kochałem, jak i zazdro´sciłem mu jego wiedzy i madro´ ˛ sci. — Bracie — zwróciłem si˛e do niego — spisujesz si˛e s´wietnie. Lepiej, ni˙z si˛e spodziewałem. Dzi˛ekuj˛e. Był najwyra´zniej zdumiony. Jakby po raz pierwszy usłyszał dobre słowo od kogo´s z rodziny. 42
— Staram si˛e, jak mog˛e — powiedział. — I dalej b˛ed˛e si˛e starał, obiecuj˛e. Spójrz tylko! Mamy ju˙z niebo i mamy las! A˙z za dobre, z˙ eby było prawdziwe! Min˛eli´smy ju˙z połow˛e drogi i nic si˛e nam na razie specjalnego nie dało we znaki. My´sl˛e, z˙ e mamy du˙zo szcz˛es´cia. Czy dasz mi własne ksi˛estwo? — Tak — odparłem, nie wiedzac, ˛ o co mu chodzi, ale gotów zaspokoi´c jego zachciank˛e je´sli b˛edzie to le˙zało w granicach moich mo˙zliwo´sci. Skinał ˛ głowa˛ i rzekł: — Jeste´s w porzadku. ˛ Krwio˙zerczy mały gnojek, który zawsze, jak pami˛etałem, miał dusz˛e buntownika. Rodzice starali si˛e go jako´s utemperowa´c, ale bez wi˛ekszych rezultatów. Zdałem sobie w tym momencie spraw˛e, z˙ e mieli´smy wspólnych rodziców, w przeciwie´nstwie do mnie i Eryka, do mnie i Flory, Caina, Bleysa i Fiony. I mo˙ze jeszcze innych, ale co do tych byłem pewien. Jechali´smy po twardej, ubitej drodze le´snej po´sród nawy ogromnych drzew. Ciagn˛ ˛ eły si˛e bez ko´nca. Czułem si˛e tu bezpiecznie. Raz i drugi spłoszyli´smy jelenia i wystraszyli zajaca ˛ przy drodze. Gdzieniegdzie wida´c było odciski ko´nskich kopyt. Promienie sło´nca prze´swiecały tu i ówdzie przez li´scie, przypominajac ˛ napi˛ete złote struny jakiego´s hinduskiego instrumentu muzycznego. Powietrze było wilgotne i o˙zywcze. Za´switała mi my´sl, z˙ e znam to miejsce, z˙ e w przeszło´sci cz˛esto przebywałem t˛e drog˛e. Je´zdziłem po Lesie Arde´nskim na koniu, chodziłem pieszo, polowałem, le˙załem na plecach pod tymi pot˛ez˙ nymi konarami, z r˛ekami pod głowa,˛ wpatrujac ˛ si˛e w niebo. Wspinałem si˛e na niektóre z tych gigantów, patrzac ˛ z góry na ruchomy, zielony s´wiat. — Kocham ten las — powiedziałem bezwiednie na głos, a Random odpowiedział: — Zawsze go kochałe´s. — W jego głosie kryła si˛e jakby nuta rozbawienia, ale nie byłem pewien. Wtem z oddali usłyszałem d´zwi˛ek, który instynktownie rozpoznałem jako głos rogu. — Jed´z szybciej — rzekł nagle Random. — To chyba róg Juliana. Posłuchałem go. Róg zabrzmiał znowu, tym razem bli˙zej. — Te jego cholerne psy rozszarpia˛ nasz samochód na strz˛epy, a ptaszysko wydziobie nam oczy! — powiedział Random. — Wolałbym nie spotyka´c si˛e z nim akurat w chwili, kiedy jest w pełnej gotowo´sci bojowej. Nie wiem, na co poluje, ale z pewno´scia˛ ch˛etnie porzuci t˛e zwierzyn˛e dla łupu w postaci dwóch swoich braci. ˙ i daj z˙ y´c innym, oto moja najnowsza dewiza — oznajmiłem. — Zyj Random zachichotał. — Co za osobliwy pomysł. Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e przetrwa nie dłu˙zej ni˙z pi˛ec´ minut. Róg odezwał si˛e ponownie, jeszcze bli˙zej, i Random zaklał: ˛ — Niech to diabli! 43
Szybko´sciomierz wskazywał siedemdziesiat ˛ pi˛ec´ mil na godzin˛e, w dziwnych, runicznych cyfrach, i bałem si˛e jecha´c szybciej na tej le´snej drodze. Znów wyra´znie usłyszeli´smy róg z lewej strony, trzy długie sygnały, którym towarzyszyło ujadanie psów. — Jeste´smy bardzo blisko prawdziwej Ziemi, chocia˙z wcia˙ ˛z daleko od Amberu — powiedział mój brat. — Ucieczka przez sasiednie ˛ Cienie na nic si˛e nie zda, bo je´sli to Julian nas goni, poda˙zy za nami. Albo jego Cie´n. — Co robimy? — Dodaj gazu i miejmy nadziej˛e, z˙ e nie nas s´ciga. Tym razem róg zabrzmiał tu˙z-tu˙z. — Na czym on tak p˛edzi, na lokomotywie? — spytałem. — Raczej na swoim pot˛ez˙ nym Morgenstemie, najszybszym koniu, jakiego stworzył. Obracałem to ostatnie słowo w my´slach, starajac ˛ si˛e je rozszyfrowa´c. Jaki´s głos wewn˛etrzny mówił mi, z˙ e to prawda, z˙ e rzeczywi´scie stworzył Morgensterna, czerpiac ˛ z Cieni, wyposa˙zajac ˛ besti˛e w pr˛edko´sc´ huraganu i sił˛e kafara. Przypomniałem sobie, z˙ e mam swoje powody ba´c si˛e tego zwierza — i wła´snie w tym momencie go zobaczyłem. Morgenstern był o sze´sc´ pi˛edzi wy˙zszy od ka˙zdego innego konia, miał oczy martwego koloru, jak wy˙zeł weimarski, szara˛ ma´sc´ i kopyta z polerowanej stali. P˛edził jak wiatr za naszym samochodem, a w siodle siedział Julian, taki, jakim go pami˛etałem z talii kart — miał długie czarne włosy, bł˛ekitne oczy i łuskowa˛ biała˛ zbroj˛e. U´smiechnał ˛ si˛e do nas i pomachał, a Morgenstern podrzucił w gór˛e łeb i jego wspaniała grzywa zafalowała na wietrze jak flaga. Nogi s´migały mu jak błyskawice. Przypomniało mi si˛e, z˙ e Julian ubrał kiedy´s swojego pachołka w moje ubranie i kazał mu dr˛eczy´c to zwierz˛e. Oto dlaczego Morgenstern próbował mnie stratowa´c podczas pewnego polowania, kiedy zsiadłem z konia, z˙ eby oprawi´c jelenia. Zamknałem ˛ okno, aby zapach nie zdradził mojej obecno´sci. Ale Julian wypatrzył mnie ju˙z i wiedziałem, co to znaczy. Wokół niego biegła sfora krwio˙zerczych ogarów o niezwykłej wytrzymało´sci i z˛ebach jak stal. One te˙z pochodziły z Cieni, bo z˙ aden normalny pies nie mógłby tak biec. Ale wiedziałem, z˙ e słowo „normalny” tak czy owak nie ma tu zastosowania. Julian dał mi znak, z˙ eby´smy si˛e zatrzymali. Spojrzałem pytajaco ˛ na Randoma, a on kiwnał ˛ głowa.˛ — Je´sli go nie posłuchamy, to nas stratuje. Nacisnałem ˛ hamulce, zwolniłem, stanałem. ˛ Morgenstern zar˙zał, stanał ˛ d˛eba, zarył wszystkimi czterema kopytami w ziemi˛e i zaczał ˛ ta´nczy´c w miejscu. Psy dreptały wokół z wywieszonymi j˛ezykami, ci˛ez˙ ko dyszac. ˛ Ko´n był pokryty l´sniac ˛ a˛ warstwa˛ potu. Spu´sciłem okno.
44
— Co za niespodzianka! — powitał nas Julian swoim rozwlekłym, lekko zacinajacym ˛ si˛e głosem, a gdy to mówił, wielki sokół o czarno-zielonkawym upierzeniu zatoczył w powietrzu koło i usiadł mu na lewym ramieniu. — Tak, rzeczywi´scie niespodzianka — przyznałem. — Jak˙ze si˛e miewasz? — Doskonale, jak zawsze. A ty i nasz drogi brat Random? — Jestem w dobrej formie — powiedziałem, a Random skinał ˛ mu głowa˛ i zauwa˙zył: — Sadziłem, ˛ z˙ e w dzisiejszych czasach znajdziesz sobie inna˛ rozrywk˛e ni˙z polowanie. Julian pochylił si˛e i spojrzał na niego drwiaco ˛ przez przednia˛ szyb˛e. — Lubi˛e zabija´c dzikie bestie — powiedział — a przy tym dzie´n i noc my´sl˛e o swoich krewnych. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. — Przerwałem polowanie słyszac ˛ w oddali warkot samochodu — ciagn ˛ ał. ˛ — Nie sadziłem ˛ jednak, z˙ e jada˛ nim takie dwie osobisto´sci. Przypuszczam, z˙ e nie wybrali´scie si˛e na przeja˙zd˙zk˛e dla czystej przyjemno´sci, lecz macie przed soba˛ jaki´s cel, na przykład Amber. Zgadza si˛e? — Zgadza — przyznałem. — Mog˛e spyta´c, dlaczego jeste´s tutaj, a nie tam? — Eryk kazał mi pilnowa´c tej drogi — odparł, a moja r˛eka automatycznie pow˛edrowała do pistoletu zatkni˛etego za pasek. Miałem jednak wra˙zenie, z˙ e kula nie przebije jego zbroi. Rozwa˙załem, czyby nie zastrzeli´c Morgensterna. — Có˙z, bracia — rzekł Julian z u´smiechem — witam was i z˙ ycz˛e dobrej podró˙zy. Z pewno´scia˛ zobaczymy si˛e wkrótce w Amberze. Do widzenia. — Zawrócił konia i zniknał ˛ w lesie. — Uciekajmy stad ˛ czym pr˛edzej — powiedział Random. — Na pewno planuje zasadzk˛e albo pogo´n. — Co mówiac ˛ wyciagn ˛ ał ˛ pistolet zza pasa i poło˙zył na kolanach. Prułem przed siebie z całkiem przyzwoita˛ pr˛edko´scia.˛ Po jakich´s pi˛eciu minutach, kiedy ju˙z byłem gotów odetchna´ ˛c, usłyszałem róg. Nacisnałem ˛ pedał gazu, wiedzac, ˛ z˙ e Julian i tak nas dogoni, ale chciałem zyska´c na czasie i odjecha´c jak najdalej. s´cinali´smy zakr˛ety, pokonywali´smy z rykiem wzgórza i doliny, w pewnej chwili omal nie potracili´ ˛ smy jelenia, ale szcz˛es´liwie udało nam si˛e go wymina´ ˛c nie wytracajac ˛ pr˛edko´sci. Róg brzmiał coraz bli˙zej i Random klał ˛ pod nosem. Co´s mi mówiło, z˙ e mamy przed soba˛ jeszcze długa˛ drog˛e przez las, i nie dodawało mi to ducha. Trafił nam si˛e jeden długi, prosty odcinek, kiedy mogłem przycisna´ ˛c pedał do deski i trzyma´c przez prawie minut˛e. D´zwi˛ek rogu Juliana nieco si˛e oddalił. Ale polem wjechali´smy w teren, gdzie droga wiła si˛e i kr˛eciła, i musiałem zwolni´c. Julian znów zaczał ˛ nas dogania´c.
45
Po jakich´s sze´sciu minutach pokazał si˛e we wstecznym lusterku, p˛edzac ˛ galopem w otoczeniu za˙zartej, ujadajacej ˛ sfory. Random otworzył okno, a po chwili wychylił si˛e i zaczał ˛ strzela´c. — Niech diabli porwa˛ t˛e jego zbroj˛e! — zaklał. ˛ — Jestem pewien, z˙ e trafiłem go dwukrotnie i nic mu si˛e nie stało. — Niech˛etnie my´sl˛e o zabiciu tej bestii — powiedziałem — ale spróbuj wycelowa´c w konia. — Ju˙z próbowałem, nawet kilkakrotnie — odparł, rzucajac ˛ pusty pistolet na podłog˛e i wyjmujac ˛ drugi — i albo jestem gorszym strzelcem, ni˙z sadziłem, ˛ albo to prawda, co wie´sc´ niesie: z˙ e Morgensterna mo˙zna zabi´c tylko srebrna˛ kula.˛ Pozostałymi nabojami poło˙zył sze´sc´ psów, ale jeszcze zostało ich ze dwa tuziny. Podałem mu jeden z moich pistoletów i załatwił dalszych pi˛ec´ bestii. — Ostatni nabój zostawiłem na głow˛e Juliana, je´sli podjedzie dostatecznie blisko — rzekł. Byli ju˙z kilkana´scie metrów za nami i szybko si˛e zbli˙zali, nacisnałem ˛ wiec hamulce. Nie wszystkie psy zda˙ ˛zyły si˛e zatrzyma´c, ale Julian nagle zniknał, ˛ tylko nad głowami przeleciał nam czarny cie´n. Morgenstern przeskoczył samochód! Odwrócił si˛e w miejscu i w chwili, gdy ko´n wraz z je´zd´zcem stan˛eli przed nami, nacisnałem ˛ gaz zrywajac ˛ wóz do przodu. Morgenstern błyskawicznie uskoczył na bok. W lusterku zobaczyłem, z˙ e dwa psy porzucaja˛ błotnik, który oderwały, i ruszaja˛ w dalsza˛ pogo´n. Przyłaczyło ˛ si˛e do nich jeszcze pi˛etna´scie czy szesna´scie sztuk, reszta le˙zała na drodze. — Niezły numer — powiedział Random — ale miałe´s szcz˛es´cie, z˙ e nie rozszarpały opon. Pewno nigdy dotad ˛ nie polowały na samochód. Podałem mu mój drugi pistolet z poleceniem: — Celuj w psy. Strzelajac ˛ dokładnie i precyzyjnie poło˙zył jeszcze sze´sc´ . Julian był ju˙z przy samochodzie, w prawej r˛ece trzymał miecz. Nacisnałem ˛ klakson, z˙ eby spłoszy´c Morgensterna, lecz ten ani drgnał. ˛ Skr˛eciłem prosto na nich, a wtedy ko´n si˛e usunał. ˛ Random pochylił si˛e w siedzeniu, zło˙zony do strzału, oparłszy prawa˛ r˛ek˛e z pistoletem o lewe przedrami˛e. — Poczekaj — powiedziałem. — Spróbuj˛e wzia´ ˛c go z˙ ywcem. — Oszalałe´s — zaprotestował, kiedy hamowałem. Ale opu´scił bro´n. — W chwili gdy stan˛eli´smy, otworzyłem błyskawicznie drzwi i wyskoczyłem — zapomniałem, z˙ e wcia˙ ˛z jestem na bosaka, niech to diabli! Dałem nura pod jego mieczem, chwyciłem go za r˛ek˛e i wysadziłem z siodła. Zda˙ ˛zył uderzy´c mnie tylko raz swoja˛ opancerzona˛ lewa˛ r˛eka,˛ ale poczułem potworny ból i zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Le˙zał bez ruchu na ziemi, nieco zamroczony, a ja op˛edzałem si˛e od szarpia˛ cych mnie psów, które Random na prawo i lewo raczył kopniakami. Podniosłem miecz Juliana i przytknałem ˛ mu szpic do gardła. 46
— Ka˙z im si˛e uspokoi´c! — za˙zadałem. ˛ — Albo przyszpil˛e ci˛e do ziemi. Wychrypiał rozkaz i psy si˛e cofn˛eły. Random tymczasem trzymał za cugle niespokojnego Morgensterna. No wiec, drogi bracie, co masz do powiedzenia na — swoja˛ obron˛e? — spytałem. W jego oczach pojawił si˛e zimny niebieski błysk, ale twarz pozostała nieruchoma. — Je´sli masz zamiar mnie zabi´c, to na co czekasz — powiedział. — Wszystko w swoim czasie — odparłem, nie bez przyjemno´sci patrzac ˛ na jego nieskazitelna˛ zbroj˛e, teraz utytłana˛ w błocie. — A na razie powiedz mi, ile jest dla ciebie warte twoje z˙ ycie? — Wszystko co mam, oczywi´scie. Cofnałem ˛ si˛e. — Wstawaj i siadaj na tylne siedzenie samochodu — zarzadziłem, ˛ zabierajac ˛ mu jednocze´snie sztylet. Random zajał ˛ swoje poprzednie miejsce i trzymał pistolet z ostatnim nabojem wymierzonym w głow˛e Juliana. — Dlaczego go po prostu nie zabijesz? — spytał. — Mo˙ze nam si˛e przyda´c — wyja´sniłem. — Jest par˛e rzeczy, których chciałbym si˛e dowiedzie´c. A przed nami jeszcze długa droga. Ruszyłem. Psy wcia˙ ˛z kra˙ ˛zyły w pobli˙zu, a i Morgenstern pocwałował za samochodem. — Obawiam si˛e, z˙ e niezbyt wam si˛e przydam jako jeniec — odezwał si˛e Julian. — Nawet na torturach mog˛e zdradzi´c tylko to, co wiem, a wiem niewiele. — To mo˙ze od tego zacznijmy — zaproponowałem. — Eryk ma obecnie najsilniejsza˛ pozycj˛e jako ten, który był na miejscu w Amberze, gdy wszystko si˛e rozpadło. W ka˙zdym razie ja tak to widz˛e, dlatego ofiarowałem mu swoje poparcie. Gdyby to był który´s z was, pewno zrobiłbym to samo. Eryk wyznaczył mi stra˙z w Ardenie, gdy˙z t˛edy wiedzie jedna z głównych tras, Gerard ma pod kontrola˛ południowe szlaki morskie, a Caine północne. — Co z Benedyktem? — spytał Random. — Nie wiem. Nic o nim nie słyszałem. Mo˙ze jest z Bleysem. Mo˙ze przebywa w którym´s z Cieni i w ogóle jeszcze o niczym nie słyszał. A mo˙ze nawet nie z˙ yje. Ju˙z od lat nic o nim nie wiadomo. — Ilu masz ludzi w Ardenie? — ciagn ˛ ał ˛ Random. — Ponad tysiac. ˛ Niektórzy z nich pewno cały czas was obserwuja.˛ — I je´sli wolisz zosta´c przy z˙ yciu, lepiej, z˙ eby si˛e do tego ograniczyli — stwierdził Random. — Niewatpliwie ˛ masz racj˛e — odparł Julian. — Musz˛e przyzna´c, z˙ e Corwin postapił ˛ sprytnie biorac ˛ mnie jako zakładnika. Mo˙ze dzi˛eki temu uda si˛e wam wydosta´c z lasu. — Mówisz tak, bo chcesz z˙ y´c — odparował Random. 47
— Oczywi´scie, z˙ e chc˛e z˙ y´c. Mog˛e? — Jak to? — W zamian za informacje, których wam dostarczyłem. Random roze´smiał si˛e. — Twoje informacje sa˛ niewiele warte, jestem pewien, z˙ e mo˙zna by wydrze´c z ciebie znacznie wi˛ecej. Przekonamy si˛e, jak tylko nadarzy si˛e okazja, z˙ eby stana´ ˛c, co, Corwin? — Zobaczymy — powiedziałem, — Gdzie jest Fiona? — Chyba gdzie´s na południu — odparł Julian. — A Deirdre? — Nie wiem. — Llewella? — W Rebmie. — W porzadku. ˛ Mam wra˙zenie, z˙ e powiedziałe´s mi wszystko, co wiesz. — Owszem. Jechali´smy dalej w milczeniu i w ko´ncu las zaczał ˛ si˛e przerzedza´c. Dawno ju˙z straciłem z oczu Morgensterna, cho´c kra˙ ˛zył jeszcze nad nami sokół Juliana. Droga wiodła teraz do góry ku przeł˛eczy pomi˛edzy dwoma purpurowymi szczytami. Mieli´smy ju˙z zaledwie c´ wier´c baku benzyny. Po godzinie przeje˙zd˙zali´smy mi˛edzy wysokimi skalnymi grzbietami. — To idealne miejsce na zablokowanie drogi — powiedział Random. — Zupełnie mo˙zliwe — zgodziłem si˛e. — Co na to powiesz, Julianie? Julian westchnał. ˛ — Macie racj˛e — przyznał. — Zaraz b˛edzie zapora. Wiecie, jak si˛e przedosta´c. Wiedzieli´smy. Kiedy podjechali´smy do bramy i wyszedł do nas stra˙znik w zielono-brazowym ˛ skórzanym stroju i z odsłoni˛etym mieczem, wskazałem kciukiem na tylne siedzenie i spytałem: — Czy co´s ci to mówi? Poznał nie tylko Juliana, ale i nas. Czym pr˛edzej podniósł szlaban i zasalutował, kiedy przeje˙zd˙zali´smy. Czekały nas jeszcze dwie zapory, zanim min˛eli´smy przeł˛ecz; po drodze zgubili´smy sokoła. Byli´smy teraz na wysoko´sci kilkuset metrów — zatrzymałem samochód na waskim ˛ odcinku biegnacym ˛ po gołej półce skalnej. Na prawo nie było nic tylko ziejaca ˛ przepa´sc´ . — Wysiadaj — powiedziałem. — Czeka ci˛e mały spacer. Julian zbladł. — Nie mam zamiaru si˛e przed toba˛ płaszczy´c — rzekł. — Nie sad´ ˛ z, z˙ e b˛ed˛e ci˛e błagał o lito´sc´ . — I wysiadł. — Szkoda — stwierdziłem. — Dawno nikt si˛e przede mna˛ nie płaszczył. . . A teraz podejd´z do kraw˛edzi. Jeszcze troch˛e bli˙zej. — Random cały czas trzy48
mał mu pistolet przy głowie. — Niedawno o´swiadczyłe´s, z˙ e stanałby´ ˛ s po stronie ka˙zdego, kto miałby taka˛ pozycj˛e jak Eryk. — To prawda. — Spójrz pod nogi. Posłuchał. Oko nie si˛egało dna. — Zapami˛etaj swoje słowa w razie, gdyby sytuacja si˛e zmieniła. I zapami˛etaj, kto darował ci z˙ ycie, cho´c mo˙ze nie ka˙zdy by tak postapił. ˛ Chod´z, Random, jedziemy. Zostawili´smy go nad przepa´scia; ˛ stał ze s´ciagni˛ ˛ etymi brwiami, ci˛ez˙ ko dyszac. ˛ Wjechali´smy na szczyt na resztkach benzyny. Właczyłem ˛ jałowy bieg, zgasiłem silnik i pu´sciłem si˛e w długa˛ drog˛e w dół. — Jak widz˛e, nie straciłe´s nic z dawnej przebiegło´sci — odezwał si˛e Random. — Ja bym go na pewno zabił za kar˛e. Ale my´sl˛e, z˙ e postapiłe´ ˛ s słusznie. Zapewne nas poprze, je´sli uda nam si˛e uzyska´c przewag˛e nad Erykiem. Tymczasem jednak oczywi´scie o wszystkim mu zamelduje. — Oczywi´scie — przyznałem mu racj˛e. — Poza tym miałe´s własne powody, z˙ eby go u´smierci´c. U´smiechnałem ˛ si˛e. — W polityce i w interesach nie nale˙zy kierowa´c si˛e emocjami. Random zapalił dwa papierosy i jednego mi podał. Patrzac ˛ w dół przez mgł˛e ujrzałem morze. Jego wody pod granatowym niebem, na którym wisiało złote sło´nce, były tak intensywnej barwy — fioletowopurpurowe, g˛este jak farba i pofałdowane niczym kawałek materiału — z˙ e od tego widoku niemal rozbolały mnie oczy. Nagle złapałem si˛e na tym, z˙ e mówi˛e co´s na głos w j˛ezyku, który nawet nie wiedziałem, z˙ e znam. Recytowałem „Ballad˛e o wilku morskim”, a Random słuchał, dopóki nie sko´nczyłem, i spytał: — Czy to prawda, z˙ e sam ja˛ napisałe´s? — To było tak dawno — powiedziałem — z˙ e ju˙z nie pami˛etam. Gra´n skr˛eciła w lewo i jadac ˛ jej zboczem w dół ku zadrzewionej dolinie mieli´smy coraz wi˛ekszy obszar morza przed oczami. — Spójrz, latarnia morska w Cabrze — powiedział Random, pokazujac ˛ ogromna˛ szara˛ wie˙ze˛ wyrastajac ˛ a˛ po´sród morza. — Całkiem o niej zapomniałem. — Ja te˙z — przyznałem. — To bardzo dziwne uczucie, wraca´c do domu — dodałem i zdałem sobie naraz spraw˛e, z˙ e nie mówimy po angielsku, lecz w j˛ezyku zwanym thari. Po jakiej´s półgodzinie byli´smy na dole. Jechałem siła rozp˛edu, jak długo mogłem, a potem właczyłem ˛ silnik. Na jego d´zwi˛ek z pobliskiego krzaka zerwało si˛e stadko czarnych ptaków. Szary cie´n, podobny do wilka, wypadł z kryjówki i pomknał ˛ w stron˛e zaro´sli, jele´n za´s, którego podchodził, dotad ˛ niewidoczny, umykał teraz wielkimi susami. Byli´smy w dolinie obfito´sci — cho´c nie tak g˛esto i bujnie zalesionej jak Las Arde´nski — która łagodnie opadała w stron˛e morza. 49
Na lewo pi˛etrzyły si˛e góry. Im dalej zapuszczali´smy si˛e w dolin˛e, tym wyra´zniej wida´c było ogrom masywu skalnego, z którego pomniejszego szczytu zjechali´smy. Góry pot˛ez˙ niały w swoim marszu ku morzu, przywdziewajac ˛ barwny płaszcz mieniacy ˛ si˛e zielenia,˛ fioletem, purpura,˛ złotem i indygo. Ich czoło zwrócone ku morzu pozostawało dla nas niewidoczne, ale z najwy˙zszego, ostatniego wierzchołka spływał leciutki welon z przejrzystych chmur, a promienie sło´nca rozjarzały jego czubek z˙ ywym ogniem. Oceniłem, z˙ e dzieli nas jeszcze jakie´s trzydzie´sci pi˛ec´ mil od tego pulsujacego ˛ s´wiatłem miejsca, a wska´znik paliwa stał na zerze. Wiedziałem, z˙ e celem naszej podró˙zy jest ten najwy˙zszy szczyt, i zacz˛eło mnie ogarnia´c coraz wi˛eksze podniecenie. Random patrzył w tym samym kierunku. — Jest wcia˙ ˛z na swoim miejscu — odezwałem si˛e. — Ju˙z prawie zapomniałem. . . — westchnał ˛ Random. Zmieniajac ˛ biegi zauwa˙zyłem, z˙ e moje spodnie nabrały dziwnego połysku, którego przedtem nie miały. Zw˛ez˙ ały si˛e te˙z wyra´znie ku dołowi, a mankiety znikn˛eły. Zwróciłem z kolei uwag˛e na moja˛ koszul˛e. Przypominała teraz bardziej marynark˛e, była czarna i lamowana srebrem, a mój pasek znacznie si˛e poszerzył. Po bli˙zszym zbadaniu okazało si˛e, z˙ e mam te˙z srebrne lampasy na spodniach. — Widz˛e, z˙ e jestem ju˙z w odpowiednim rynsztunku — skonstatowałem, chcac ˛ si˛e przekona´c, jaki to odniesie skutek. Random zachichotał i dopiero teraz spostrzegłem, z˙ e ma na sobie brazowe ˛ spodnie w czerwone paski i pomara´nczowo-brazow ˛ a˛ koszul˛e. Brazowa ˛ czapka z z˙ ółta˛ lamówka˛ le˙zała obok na siedzeniu. — Ciekaw byłem, kiedy zauwa˙zysz — powiedział. — Jak si˛e czujesz? — Zupełnie nie´zle — odparłem. — Ale, nawiasem mówiac, ˛ jedziemy na ostatnich kroplach benzyny. — Za pó´zno ju˙z, z˙ eby co´s na to poradzi´c. Jeste´smy teraz w prawdziwym s´wiecie i sztuczki z Cieniami kosztowałyby za du˙zo wysiłku. A ponadto nie przeszłyby niepostrze˙zenie. Niestety, b˛edziemy musieli i´sc´ pieszo, kiedy wóz stanie. Stanał ˛ dwie i pół mili dalej. Zjechałem na skraj drogi i zatrzymałem si˛e. Sło´nce z˙ egnało si˛e ju˙z z nami na zachodzie i rzucało długi cie´n. Si˛egnałem ˛ za siebie na tylne siedzenie po buty, które tymczasem przekształciły si˛e w długie, czarne botforty, i wyjmujac ˛ je usłyszałem metaliczny brz˛ek. Jak si˛e okazało, był to dobrze wywa˙zony srebrny miecz wraz z pochwa.˛ Pochwa idealnie pasowała do mojego pasa. Le˙zała tam tak˙ze czarna peleryna z zapinka˛ w kształcie srebrnej ró˙zy. — My´slałe´s pewno, z˙ e na zawsze sa˛ stracone? — zapytał Random. — Tak jakby — odparłem. Wysiedli´smy z samochodu i ruszyli´smy pieszo. Wieczór był chłodny i rze´ski. Na wschodzie pokazały si˛e ju˙z gwiazdy, sło´nce chowało si˛e za horyzont. Szli´smy droga,˛ a Random zauwa˙zył: 50
— Co´s tu nie gra. — Co masz na my´sli? — Za łatwo nam poszło. Nie podoba mi si˛e to. Dojechali´smy do Lasu Arde´nskiego niemal bez przeszkód. Co prawda Julian próbował nas zatrzyma´c, ale sam nie wiem. . . Tak gładko dotarli´smy a˙z tutaj, z˙ e zaczynam podejrzewa´c, i˙z nam na to pozwolono. — Mnie te˙z to przyszło do głowy — skłamałem. — Jak sadzisz, ˛ co to mo˙ze znaczy´c? — Obawiam si˛e — odparł — z˙ e idziemy prosto w pułapk˛e. Przez kilka minut szli´smy w milczeniu. — My´slisz o zasadzce? — spytałem. — Ten las wydaje mi si˛e dziwnie spokojny. — Bo ja wiem. Przeszli´smy jeszcze jakie´s dwie mile, zanim sło´nce zaszło. Zapadła ciemna noc rozjarzona gwiazdami. — Niezbyt to dla nas odpowiedni sposób podró˙zowania — zauwa˙zył Random. — To prawda — przyznałem. — Ale troch˛e si˛e boj˛e zdobywa´c teraz rumaka. — Ja te˙z. — Jaka jest twoja ocena sytuacji? — zapytał Random. — W ka˙zdej chwili mo˙ze nam grozi´c s´miertelne niebezpiecze´nstwo. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e powinni´smy zej´sc´ z drogi? — Zastanawiałem si˛e nad tym — znów skłamałem. — Nic nam nie zaszkodzi pój´sc´ troch˛e skrajem lasu. Weszli´smy pomi˛edzy drzewa i ciemne cienie skał i krzewów. Powoli wzeszedł ksi˛ez˙ yc, srebrzysty, rozja´sniajacy ˛ noc. — M˛eczy mnie przeczucie, z˙ e nie mo˙ze nam si˛e uda´c — odezwał si˛e Random. — Na czym je opierasz? — Na jednej zasadniczej rzeczy. — Jakiej? — Wszystko poszło za szybko i za łatwo. Wcale mi si˛e to nie podoba. Teraz, kiedy jeste´smy w prawdziwym s´wiecie, za pó´zno ju˙z, z˙ eby si˛e cofa´c. Nie mo˙zemy igra´c z Cieniami, musimy polega´c na własnych mieczach. (Sam miał u pasa krótka,˛ wypolerowana˛ do połysku kling˛e). Podejrzewam, z˙ e to za sprawa˛ Eryka dotarli´smy a˙z tutaj. Nic ju˙z na to nie mo˙zemy poradzi´c, ale teraz z˙ ałuj˛e, z˙ e nie musieli´smy walczy´c o ka˙zdy cal przebytej drogi. Przeszli´smy jeszcze mil˛e i zatrzymali´smy si˛e na papierosa. Palili´smy, osłaniajac ˛ dło´nmi z˙ arzacy ˛ si˛e czubek. — Co za pi˛ekna noc — powiedziałem do Randoma i chłodnego wietrzyku. — Tak, zapewne. . . Co to takiego? Za nami zaszele´sciło co´s w krzakach. 51
— Mo˙ze to jakie´s zwierz˛e. . . Random ju˙z trzymał miecz w r˛eku. Zamarli´smy w bezruchu, ale nic wi˛ecej nie usłyszeli´smy. Random schował miecz i ruszyli´smy w dalsza˛ drog˛e. Z tyłu nie dobiegały ju˙z z˙ adne d´zwi˛eki, lecz po chwili usłyszałem co´s przed nami. Na moje spojrzenie Random odpowiedział skini˛eciem głowy i zacz˛eli´smy i´sc´ jeszcze ostro˙zniej. W oddali wida´c było delikatna˛ łun˛e, jaka˛ daje ognisko. Nie słyszeli´smy z˙ adnych głosów, ale porozumiawszy si˛e bez słów zgodnie skierowali´smy si˛e w tamta˛ stron˛e. Min˛eła prawie godzina, zanim dotarli´smy do obozowiska. Wokół ognia siedziało czterech m˛ez˙ czyzn, dwóch innych spało w cieniu. Dziewczyna przywiaza˛ na do pala miała wprawdzie odwrócona˛ głow˛e, lecz na jej widok serce zabiło mi z˙ ywiej. — Czy˙zby to była. . . ? — szepnałem ˛ do Randoma. — Tak, to mo˙ze by´c ona — przyznał. Dziewczyna zwróciła twarz w nasza˛ stron˛e i wtedy ja˛ rozpoznałem. — Deirdre! — Ciekawe, co ta lala zmalowała? — powiedział Random. — Sadz ˛ ac ˛ po ich barwach, zabieraja˛ ja˛ z powrotem do Amberu. M˛ez˙ czy´zni mieli stroje czarno-czerwono-srebrne, które to zestawienie, jak pami˛etałem z kart tarokowych i jeszcze skad´ ˛ s, było charakterystyczne dla Eryka. — Skoro Eryk chce ja˛ mie´c, to wystarczajacy ˛ powód, aby jej nie dostał — o´swiadczyłem. — Nigdy nie z˙ ywiłem szczególnych uczu´c do Deirdre — powiedział Random — ale wiem, z˙ e ty wr˛ecz przeciwnie, wobec tego. . . — I wyciagn ˛ ał ˛ miecz z pochwy. Poszedłem w jego s´lady. — Szykuj si˛e — poleciłem, gotujac ˛ si˛e do skoku. Spadli´smy na nich jak piorun. W dwie minuty było ju˙z po wszystkim, Deirdre obserwowała nas z napi˛eciem, jej twarz w s´wietle ognia wygladała ˛ jak wykrzywiona maska. Krzyczała, s´miała si˛e i powtarzała nasze imiona wysokim i przestraszonym głosem, dopóki nie rozciałem ˛ jej wi˛ezów i nie pomogłem wsta´c. — Bad´ ˛ z pozdrowiona, siostro. Czy przyłaczysz ˛ si˛e do nas w naszej Drodze do Amberu? — Nie — odpowiedziała. — Dzi˛ekuj˛e za uratowanie mi z˙ ycia, ale wolałabym od razu go nie straci´c. Po co wła´sciwie idziecie do Amberu? — Jest tam pewien tron do zdobycia — odparł Random, co było dla mnie nowo´scia˛ — a my jeste´smy nim zainteresowani. — Je´sli macie cho´c odrobin˛e oleju w głowie, to radz˛e wam trzyma´c si˛e z daleka i nie nadstawia´c karku — powiedziała. Była naprawd˛e urocza, cho´c wym˛eczona i umorusana. Wziałem ˛ ja˛ w ramiona i u´scisnałem. ˛ Random tymczasem znalazł bukłak wina i napili´smy si˛e wszyscy po łyku. 52
— Eryk jest jedynym ksi˛eciem w Amberze — ciagn˛ ˛ eła Deirdre — i wojsko jest mu oddane. — Nie boj˛e si˛e Eryka — o´swiadczyłem, cho´c w gł˛ebi duszy wcale nie byłem tego taki pewien. — Nigdy nie wpu´sci was do Amberu — mówiła dalej. — Sama byłam tam wi˛ez´ niem, dopóki dwa dni temu nie udało mi si˛e wydosta´c sekretnym przej´sciem. My´slałam, z˙ e schroni˛e si˛e po´sród Cieni, dopóki wszystko si˛e jako´s nie uło˙zy, ale niełatwo tam przej´sc´ tak blisko od rzeczywistego s´wiata. Tote˙z dzi´s rano jego ludzie mnie znale´zli i wie´zli z powrotem do Amberu. Mo˙zliwe, z˙ e po powrocie kazałby mnie zabi´c, cho´c nie jestem tego pewna. W ka˙zdym razie i tak byłabym nic nie znaczac ˛ a˛ kukiełka.˛ Wydaje mi si˛e, z˙ e Eryk mo˙ze by´c obłakany, ˛ ale tego te˙z nie jestem pewna. — A co z Bleysem? — zapytał Random. — Wysyła ró˙zne stwory z Cieni i Eryk jest mocno zaniepokojony. Ale nigdy dotad ˛ nie zaatakował wprost, wi˛ec Eryk nie wie, co o tym my´sle´c, a sprawa sukcesji korony dalej jest nie rozstrzygni˛eta, cho´c Eryk dzier˙zy teraz berło w gar´sci. — Rozumiem. Czy mówił co´s o nas? — O tobie nie, ale o Corwinie owszem. Nadal boi si˛e jego powrotu do Amberu. Jeszcze przez jakie´s pi˛ec´ mil nic wam nie grozi, potem jednak na ka˙zdym kroku czyha na was s´miertelne niebezpiecze´nstwo. Ka˙zde drzewo i ka˙zda skała kryja˛ pułapk˛e lub zasadzk˛e, wszystko na cze´sc´ Bleysa i Corwina. Eryk chciał, z˙ eby´scie dotarli a˙z tutaj, gdzie Cienie wam nie pomoga˛ i b˛edziecie w jego mocy. To absolutnie niemo˙zliwe, aby udało si˛e wam omina´ ˛c niezliczone pułapki i dosta´c si˛e do Amberu. — A jednak ty uciekła´s. . . — To co innego. Ja starałam si˛e wydosta´c, a nie wtargna´ ˛c do s´rodka. Zapewne te˙z z powodu mojej płci i braku ambicji nie po´swi˛ecał mi tyle uwagi, co wam. A poza tym, jak widzicie, i tak mi si˛e nie udało. — Teraz to si˛e zmieni, siostro — obiecałem. — Póki mam miecz w gar´sci, jestem na twoje usługi. — A ona ucałowała mnie i u´scisn˛eła mi r˛ek˛e, na co zawsze byłem łasy. — Jestem pewien, z˙ e nas s´ledza˛ — powiedział Random i wszyscy troje dalis´my nura w ciemno´sci. Le˙zeli´smy bez ruchu za krzakiem, obserwujac, ˛ czy kto´s si˛e nie poka˙ze. Po pewnym czasie z pospiesznej, przeprowadzonej szeptem narady wynikło jasno, z˙ e oczekuja˛ ode mnie podj˛ecia jakiej´s decyzji. Pytanie było proste: co dalej? Na tak lapidarnie postawiona˛ kwesti˛e nie mogłem ju˙z da´c wykr˛etnej odpowiedzi. Wiedziałem, z˙ e nie nale˙zy im ufa´c, nawet drogiej Deirdre, a je´sli ju˙z miałem zwiaza´ ˛ c z kim´s swoje losy, to Random był przynajmniej wraz ze mna˛ pogra˙ ˛zony po uszy, a Deirdre zawsze darzyłem szczególna˛ sympatia.˛ — Kochane rodze´nstwo — zaczałem ˛ — musz˛e wam co´s wyzna´c. . . — i r˛eka 53
Randoma natychmiast spocz˛eła na r˛ekoje´sci miecza: oto jak przedstawiały si˛e nasze braterskie stosunki. Słyszałem niemal, jak mówi do siebie: Corwin uknuł zdrad˛e. — Je´sli uknułe´s zdrad˛e — powiedział — to z˙ ywcem mnie nie we´zmiesz. — Zwariowałe´s? — odparłem. — Potrzebna mi jest twoja pomoc, a nie twoja głowa. A moje wyznanie sprowadza si˛e do tego, z˙ e nie mam poj˛ecia, o co, u diabła, w tym wszystkim chodzi. Domy´sliłem si˛e pewnych rzeczy, ale tak naprawd˛e to nie wiem, gdzie jeste´smy, co to jest Amber, co robi Eryk, kim jest Eryk i dlaczego chowamy si˛e po krzakach przed jego lud´zmi, no i przede wszystkim kim ja wła´sciwie jestem. Zapadła niezno´snie długa cisza, przerwana wreszcie szeptem Randoma: — Co to znaczy? — Wła´snie, co to znaczy? — zawtórowała mu Deirdre. — To znaczy, z˙ e udało mi si˛e wywie´sc´ ci˛e w pole, Random. Nie wydawało ci si˛e to dziwne, z˙ e przez cała˛ drog˛e moja rola sprowadzała si˛e wyłacznie ˛ do prowadzenia samochodu? — Ty kierowałe´s cała˛ wyprawa.˛ Sadziłem, ˛ z˙ e działasz według jakiego´s planu. Poza tym wykonałe´s kilka całkiem sprytnych posuni˛ec´ . No i bad´ ˛ z co bad´ ˛ z, jeste´s Corwinem. — Ja sam dowiedziałem si˛e o tym dwa dni temu — powiedziałem. — Wiem tyle, z˙ e jestem kim´s, kogo nazywacie Corwinem, ale niedawno miałem wypadek, podczas którego doznałem obra˙ze´n głowy — jak si˛e rozja´sni, to poka˙ze˛ wam blizn˛e — i od tej pory cierpi˛e na amnezj˛e. Nie pojmuj˛e całego tego gadania o Cieniach. Nie przypominam sobie nawet, jak wyglada ˛ Amber. Pami˛etam tylko moje rodze´nstwo i fakt, z˙ e nie bardzo mog˛e mu ufa´c. Oto cała historia. I co teraz zrobimy? — Do diaska! — zaklał ˛ Random. — Tak, teraz rozumiem. To wyja´snia ró˙zne drobiazgi, które mnie dziwiły podczas drogi. . . Ale jak ci si˛e udało tak kompletnie omami´c Flor˛e? — Kwestia szcz˛es´cia i pod´swiadomej przebiegło´sci. Chocia˙z nie! Ona po prostu jest głupia. Teraz jednak naprawd˛e was potrzebuj˛e. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e zdołamy przedrze´c si˛e do Cieni? — spytała Deirdre, lecz nie zwracała si˛e z tym do mnie. — Tak, ale jestem temu przeciwny — odparł Random. — Chciałbym ujrze´c Corwina w Amberze, a głow˛e Eryka na palu. I nie cofn˛e si˛e przed ryzykiem, z˙ eby to zobaczy´c, nie zamierzam wi˛ec wraca´c do Cieni. Ty oczywi´scie rób, co chcesz. Zawsze uwa˙zali´scie mnie za mi˛eczaka i pozera; teraz si˛e przekonacie, z˙ e potrafi˛e przeprowadzi´c raz powzi˛eta˛ spraw˛e do ko´nca. — Dzi˛eki, bracie — powiedziałem. — Masz z´ le w głowie — stwierdziła Deirdre.
54
— Ciesz si˛e, z˙ e ju˙z nie tkwisz przywiazana ˛ do pala — wypomniał jej i wi˛ecej si˛e nie odezwała. Odpoczywali´smy w trawie jeszcze przez chwil˛e, gdy wtem na polan˛e wkroczyło trzech m˛ez˙ czyzn. Rozejrzeli si˛e dokoła i dwóch z nich pochyliło si˛e, wa˛ chajac ˛ ziemi˛e. Pó´zniej spojrzeli w naszym kierunku. — Ciekawe — szepnał ˛ Random, kiedy zacz˛eli si˛e zbli˙za´c. Zobaczyłem to wyra´znie, cho´c tylko odbite w Cieniu. M˛ez˙ czy´zni opu´scili si˛e na czworaki, a ich szare stoj˛e uległy w s´wietle ksi˛ez˙ yca dziwnemu przeobra˙zeniu. I raptem spojrzało na mnie sze´scioro płonacych ˛ oczu naszych tropicieli. Przeszyłem pierwszego wilka mieczem i rozległ si˛e ludzki j˛ek. Random jednym ruchem s´ciał ˛ głow˛e drugiemu i ze zdumieniem zobaczyłem, z˙ e Deirdre podnosi trzeciego i z suchym, krótkim trzaskiem łamie mu kr˛egosłup na kolanie. — Chod´z tu, szybko! — krzyknał ˛ Random. Przebiłem jeszcze ciało jego ofiary, a potem przetraconego ˛ wilka Deirdre, czemu towarzyszyły dalsze rozdzierajace ˛ krzyki. — Uciekajmy! — zarzadził ˛ Random. — T˛edy! Poda˙ ˛zyli´smy za nim i po jakiej´s godzinie przemykania si˛e po´sród zaro´sli Deirdre spytała: — Dokad ˛ wła´sciwie idziemy? — Do morza — odparł Random. — Po co? — Bo tam si˛e kryje pami˛ec´ Corwina. — Jak to? — W Rebmie, oczywi´scie. — Zabija˛ ci˛e tam i rzuca˛ rekinom na po˙zarcie. — Nie pójd˛e do samego ko´nca. Od brzegu ty go poprowadzisz i porozmawiasz z siostra˛ twojej siostry. — Chcesz, z˙ eby jeszcze raz przeszedł Wzorzec? — Tak. — To niebezpieczne. — Wiem. . . Posłuchaj, Corwinie — zwrócił si˛e do mnie — musz˛e przyzna´c, z˙ e zachowywałe´s si˛e ostatnio w stosunku do mnie bardzo przyzwoicie. Je´sli przypadkiem nie jeste´s Corwinem, to b˛edzie po tobie. Chocia˙z musisz nim by´c, nie mo˙zesz by´c nikim innym sadz ˛ ac ˛ po tym, jak sobie radziłe´s mimo braku pami˛eci. Nie, głow˛e dam, z˙ e to ty. Zaryzykuj i przejd´z drog˛e wyznaczona˛ przez Wzorzec. Istnieje szansa, z˙ e przywróci ci to pami˛ec´ . Czy jeste´s gotów? — Chyba tak — odparłem. — Ale co to takiego ten Wzorzec? — Rebma to miasto widmo. Stanowi odbicie zatopione w morzu. Jak w zwier˙ a˛ tam ludzie Llewelli, tak jakby z˙ yli w Amciadle odbija si˛e w nim cały s´wiat. Zyj berze. Nienawidza˛ mnie za kilka grzeszków z przeszło´sci, wi˛ec nie mog˛e ci towarzyszy´c, ale je´sli wyja´snisz im, co ci˛e sprowadza, i napomkniesz o swojej misji, to 55
chyba pozwola˛ ci przej´sc´ przez Wzorzec Rebmy, który b˛edac ˛ odwrotno´scia˛ tego z Amberu, powinien odnie´sc´ ten sam skutek. To znaczy da´c synowi naszego ojca moc przebywania po´sród Cieni. — Co przez to zyskam? — Zyskasz wiedz˛e o sobie samym. — Wobec tego jestem gotów — o´swiadczyłem. — Brawo! Skoro tak, to idziemy na południe. Zajmie nam to par˛e dni, zanim dotrzemy do schodów — Zejdziesz z nim, Deirdre? — Tak, zejd˛e tam z moim bratem Corwinem. Wiedziałem, z˙ e tak odpowie, i ucieszyłem si˛e, cho´c jednocze´snie ogarnał ˛ mnie l˛ek. Szli´smy cała˛ noc. Wymin˛eli´smy trzy zbrojne oddziały, a nad ranem przespalis´my si˛e w jaskini.
Rozdział 5 Dwie doby szli´smy do ró˙zowo-czarnych piasków oceanu. Trzeciego dnia rano dotarli´smy na pla˙ze˛ , uniknawszy ˛ szcz˛es´liwie spotkania z kolejnym oddziałem. Nie chcieli´smy wychodzi´c na otwarta˛ przestrze´n, dopóki nie wypatrzymy miejsca, w którym znajduje si˛e Faiella-bionin, czyli Schody do Rebmy, i nie b˛edziemy mogli szybko do nich podbiec. Wschodzace ˛ sło´nce rzucało tysi˛eczne refleksy na spienione fale i o´slepieni ich migotliwym ta´ncem nie mogli´smy dostrzec, co si˛e dzieje pod powierzchnia wody. Przez ostatnie dwie doby z˙ ywili´smy si˛e owocami, byłem wi˛ec w´sciekle głodny, ale zapomniałem o tym patrzac ˛ na szeroka,˛ opadajac ˛ a˛ ku morzu pla˙ze˛ , na jej kr˛ete brzegi poro´sni˛ete czerwonym, pomara´nczowym i ró˙zowym koralowcem, na zło˙za muszelek i wypolerowanych kamyków, na złoto-bł˛ekitno-purpurowe fale z cichym pluskiem s´lace ˛ w dal swoja˛ pie´sn´ z˙ ycia, niczym błogosławie´nstwo spod ró˙zowej zorzy porannej. Jakie´s dwadzie´scia mil na lewo w kierunku północnym, zwrócona ku wschodowi, wznosiła si˛e góra Kolvir, matczynym gestem chroniaca ˛ Amber w obj˛eciach, a budzace ˛ si˛e sło´nce o´swietlało ja˛ złota˛ po´swiata,˛ rozpinajac ˛ nad miastem welon t˛eczy. Random spojrzał w tamta˛ stron˛e i zazgrzytał z˛ebami — mo˙zliwe, z˙ e i ja bezwiednie uczyniłem to samo. Deirdre dotkn˛eła mojej r˛eki, wskazała przed siebie ruchem głowy i zacz˛eła i´sc´ na północ, równolegle do brzegu. Random i ja poda˙ ˛zyli´smy za nia.˛ Najwyra´zniej wypatrzyła jaki´s znak. Przeszli´smy mo˙ze c´ wier´c mili, kiedy nagle ziemia jakby lekko zadr˙zała. — Je´zd´zcy na koniach! — syknał ˛ Random. — Spójrzcie! — powiedziała Deirdre. Głow˛e zadarła do góry i patrzyła w niebo. Poszedłem za jej wzrokiem. Nad nami kra˙ ˛zył jastrzab. ˛ — Jak daleko jeszcze? — spytałem. — Tam, przy tym kopcu — odparła. Wznosił si˛e jakie´s sto metrów przed nami, wysoki na ponad dwa metry, zbudowany z du˙zych szarych kamieni, wytartych przez piasek, wiatr i wod˛e, usypanych na kształt s´ci˛etego sto˙zka. Odgłos kopyt rozległ si˛e bli˙zej i towarzyszył mu d´zwi˛ek rogu, ale nie był to 57
róg Juliana. — Biegiem! — krzyknał ˛ Random i rzucili´smy si˛e naprzód. Po jakich´s dwudziestu pi˛eciu krokach spadł na nas jastrzab. ˛ Runał ˛ na Randoma, ale ten op˛edził si˛e trzymanym w r˛eku mieczem. Wtedy ptaszysko rzuciło si˛e na Deirdre. Błyskawicznie wyciagn ˛ ałem ˛ miecz z pochwy i ciałem. ˛ Poleciały pióra. Ptak uniósł si˛e i znów opadł — tym razem ostrze trafiło celnie i my´sl˛e, z˙ e jastrzab ˛ spadł na ziemi˛e, ale nie mog˛e przysiac, ˛ bo nie miałem zamiaru zatrzymywa´c si˛e i oglada´ ˛ c. T˛etent słycha´c było ju˙z całkiem blisko i wyra´znie, a sygnał rogu przewiercał nam uszy. Dobiegli´smy do sto˙zka. Deirdre zwróciła si˛e pod katem ˛ prostym do morza i ruszyła przed siebie. Nie byłem w nastroju, z˙ eby kwestionowa´c decyzj˛e tej, która zdawała si˛e doskonale wiedzie´c, co robi. Poszedłem w jej s´lady; katem ˛ oka widziałem ju˙z je´zd´zców. Byli jeszcze do´sc´ daleko, ale p˛edzili galopem po pla˙zy po´sród ujadania psów i kakofonii rogów. Na ten widok Random i ja rzucili´smy si˛e czym pr˛edzej do wody za nasza˛ siostra.˛ Byli´smy ju˙z po pas w morzu, kiedy Random powiedział: — Czeka mnie s´mier´c, czy zostan˛e, czy pójd˛e dalej. — Ale tu grozi ci natychmiast, a tam mo˙zna jeszcze próbowa´c negocjacji. Chod´z szybko! Byli´smy na czym´s w rodzaju kamiennego chodnika, który schodził w morze. Nie miałem poj˛ecia, jak oni sobie wyobra˙zaja˛ oddychanie pod woda,˛ ale Deirdre najwyra´zniej si˛e tym nie przejmowała, wi˛ec i ja starałem si˛e nie okazywa´c niepokoju, cho´c mocno mnie to nurtowało. Kiedy woda zacz˛eła nam podchodzi´c do gardła, byłem bliski paniki. Jednak˙ze Deirdre szła prosto przed siebie, a ja z Randomem za nia.˛ Co par˛e kroków był stopie´n w dół. Schodzili´smy po ogromnych schodach, które nazywały si˛e Faiella-bionin, jak sobie naraz uprzytomniłem. Przy nast˛epnym stopniu woda zamknie mi si˛e nad głowa˛ — Deirdre ju˙z zeszła poni˙zej linii morza! Wciagn ˛ ałem ˛ wiec gł˛eboko powietrze i zanurzyłem si˛e. Stopnie schodziły coraz ni˙zej. Nie mogłem si˛e nadziwi´c, z˙ e woda nie wypycha mnie w gór˛e, lecz id˛e sobie zupełnie swobodnie jak po normalnych schodach, cho´c moje ruchy sa˛ nieco spowolnione. Zaczałem ˛ si˛e martwi´c, co zrobi˛e, kiedy nie b˛ed˛e mógł dłu˙zej wstrzymywa´c oddechu. Widziałem p˛echerzyki nad głowa˛ Deirdre i Randoma i starałem si˛e podpatrze´c, jak oni to robia,˛ ale nic szczególnego nie rzucało mi si˛e w oczy. Ich piersi unosiły si˛e w normalnym rytmie oddechu. Kiedy byli´smy ju˙z jakie´s trzy metry pod woda,˛ dobiegł mnie z lewej strony glos Randoma — jego słowa rozlegały si˛e jakby z gł˛ebi studni, ale były całkiem wyra´zne. — Nie sadz˛ ˛ e, aby psy poszły za nami, cho´cby nawet udało im si˛e zmusi´c konie — powiedział. — W jaki sposób jeste´s w stanie oddycha´c? — spróbowałem zapyta´c i jakby z oddali usłyszałem własne słowa. 58
— Nie martw si˛e — powiedział szybko. — Je´sli wstrzymujesz powietrze, to je wypu´sc´ i odpr˛ez˙ si˛e. Dopóki jeste´s na schodach, mo˙zesz normalnie oddycha´c. — Jak to mo˙zliwe? — Je´sli nasz plan si˛e uda, sam zrozumiesz — odpowiedział, a jego glos zadudnił głucho w zimnej, płynnej zieleni. Byli´smy ju˙z jakie´s siedem metrów pod woda˛ — wypu´sciłem odrobin˛e powietrza i spróbowałem leciutko wciagn ˛ a´ ˛c oddech. Nie odczułem z˙ adnych przykrych nast˛epstw, wciagn ˛ ałem ˛ wi˛ec oddech gł˛ebiej. Poleciało jeszcze troch˛e babel˛ ków, ale oprócz tego nic szczególnego nie nastapiło. ˛ Nie czułem te˙z parcia wody, a schody, po których schodziłem, widziałem jak przez zielona˛ mgł˛e. Wiodły coraz ni˙zej i ni˙zej, prosto przed siebie. Gdzie´s z dołu saczyło ˛ si˛e nikłe s´wiatło. — Kiedy miniemy łuk, b˛edziemy bezpieczni — powiedziała moja siostra. — Wy b˛edziecie bezpieczni — poprawił ja˛ Random. Zastanawiałem si˛e, co takiego mógł zrobi´c, z˙ eby zasłu˙zy´c sobie na podobny gniew w miejscu zwanym Rebma.˛ — Je´sli jada˛ na koniach, które nigdy t˛edy nie szły, to b˛eda˛ musieli s´ciga´c nas pieszo — ciagn ˛ ał ˛ Random. — Wtedy mamy szans˛e im uciec. — W takim przypadku zapewne w ogóle zrezygnuja˛ z pogoni — zauwa˙zyła Deirdre. Przyspieszyli´smy kroku. Kiedy byli´smy ju˙z kilkana´scie metrów pod powierzchnia,˛ zrobiło si˛e ciemno i zimno, ale po´swiata dobiegajaca ˛ z dołu była coraz ja´sniejsza i po kolejnych paru stopniach zobaczyłem jej z´ ródło. Na prawo wznosiła si˛e kolumna. Jej szczyt wie´nczyło co´s na kształt jarzacego ˛ si˛e klosza. Jakie´s pi˛ec´ metrów dalej stała druga taka kolumna, tym razem na lewo, a potem nast˛epna, znów na prawo i tak dalej. Kiedy si˛e do nich zbli˙zyli´smy, woda stała si˛e cieplejsza, a schody wyra´zniejsze; były białe, w ró˙zowe i zielone z˙ yłki; przypominałyby marmur, gdyby nie to, z˙ e nie były s´liskie mimo opływajacej ˛ je wody. Miały jakie´s pi˛etna´scie metrów szeroko´sci i po obu stronach ogradzała je balustrada z tego samego materiału. Wokół nas pływały ryby. Obejrzałem si˛e przez rami˛e, lecz nie dojrzałem z˙ adnych s´ladów po´scigu. Robiło si˛e coraz ja´sniej. Weszli´smy w krag ˛ pierwszego s´wiatła i zobaczyłem, z˙ e to wcale nie klosz zwie´ncza czubek kolumny. Musiałem doda´c sobie ów szczegół, próbujac ˛ jako´s zracjonalizowa´c w my´slach to zjawisko. Tymczasem okazało si˛e, z˙ e był to półmetrowy płomie´n, ta´nczacy ˛ jak na wielkiej pochodni. Postanowiłem, z˙ e spytam o to pó´zniej, a teraz zachowam oddech — je´sli tak to mo˙zna nazwa´c — na szybki marsz w dół. Kiedy weszli´smy w alej˛e s´wiatła i min˛eli´smy sze´sc´ du˙zych pochodni, Random powiedział: — Gonia˛ nas. Obejrzałem si˛e ponownie i zobaczyłem w dali kilka postaci, cztery z nich na koniach. To dziwne uczucie s´mia´c si˛e pod woda˛ i słysze´c własny s´miech. 59
— Prosz˛e bardzo — o´swiadczyłem, dotykajac ˛ r˛ekoje´sci — teraz, kiedy doszli´smy a˙z dotad, ˛ wstapiła ˛ we mnie dziwna moc! Przyspieszyli´smy jednak kroku — na prawo i na lewo otaczały nas wody czarne jak atrament. O´swietlone były tylko schody, po których zbiegali´smy w dół co sił, a˙z wreszcie dostrzegłem w oddali co´s jakby wielki łuk. Deirdre przeskakiwała po dwa stopnie naraz, ale ju˙z czuli´smy wibracje tworzone przez staccato kopyt ko´nskich za nami. Daleko z tyłu wida´c było zbrojny oddział wypełniajacy ˛ cała˛ szeroko´sc´ schodów. Czterej je´zd´zcy na koniach wysforowali si˛e do przodu i powoli nas doganiali. Biegnac ˛ za Deirdre, nie zdejmowałem r˛eki z r˛ekoje´sci. Trzy, cztery, pi˛ec´ . Dopiero minawszy ˛ piate ˛ s´wiatło odwróciłem si˛e znowu i zobaczyłem, z˙ e je´zd´zcy sa˛ kilkana´scie metrów nad nami. Pieszego oddziału nie było ju˙z prawie wida´c. W dole majaczył łuk, od którego dzieliło nas jeszcze kilkadziesiat ˛ metrów. Du˙zy, l´sniacy ˛ jak alabaster, zdobiony rze´zbami trytonów, nimf morskich, syren, delfinów. A po drugiej stronie stali chyba ludzie. — Musza˛ si˛e dziwi´c, po co tu przychodzimy — powiedział Random. — Je´sli nie zdołamy tam dotrze´c, ta kwestia pozostanie bez odpowiedzi — odparłem, biegnac ˛ ile sił, gdy˙z katem ˛ oka dojrzałem, z˙ e je´zd´zcy zbli˙zyli si˛e jeszcze o kilka metrów. Wyciagn ˛ ałem ˛ miecz z pochwy — jego ostrze błysn˛eło w s´wietle pochodni. Random poszedł za moim przykładem. Jeszcze par˛e stopni i wibracje dochodzace ˛ z zielonej toni stały si˛e tak pot˛ez˙ ne, i musieli´smy stana´ ˛c i zmierzy´c si˛e z przeciwnikiem, by nie da´c si˛e zaraba´ ˛ c w biegu. Napastnicy byli tu˙z-tu˙z. Od bramy dzieliło nas nie wi˛ecej ni˙z trzydzie´sci metrów, ale póki nie pokonamy czterech je´zd´zców, równie dobrze mogło to by´c trzydzie´sci mil. Zrobiłem unik przed ciosem nacierajacego ˛ na mnie m˛ez˙ czyzny. Z prawej strony, nieco za nim, zbli˙zał si˛e nast˛epny napastnik, wobec tego przesunałem ˛ si˛e w lewo, bli˙zej balustrady. Zmuszało go to do ci˛ecia po przekatnej, ˛ jako z˙ e trzymał miecz w prawej r˛ece. Jego cios sparowałem en quatre i zripostowałem. Był mocno wychylony z siodła i czubek miecza przeszył mu szyj˛e po prawej stronie. Silny strumie´n krwi niczym szkarłatny dym uniósł si˛e wirujac ˛ w zielonej po´swiacie. Pomy´slałem idiotycznie, z˙ e powinien to zobaczy´c Van Gogh. Ko´n przeszedł bokiem, a ja skoczyłem do drugiego napastnika i zaatakowałem go od tyłu. Odwrócił si˛e i odparł cios. Ale siła inercji w wodzie i moje uderzenie wysadziły go z siodła. Kiedy spadał, kopniakiem podrzuciłem go w gór˛e i gdy dryfował nade mna,˛ znów ciałem. ˛ I tym razem sparował, lecz wypchn˛eło go to poza balustrad˛e. Usłyszałem jeszcze tylko jego krzyk, kiedy wessało go ogromne ci´snienie wody. Potem zapadła cisza. Zwróciłem si˛e teraz do Randoma, który zabił ju˙z jednego je´zd´zca wraz z koniem i wła´snie walczył z drugim. Zanim do niego dobiegłem, zabił i jego i s´miał si˛e w głos. Krew falowała nad ciałami zabitych i nagle zdałem sobie spraw˛e, z˙ e naprawd˛e dawno temu znalem szalonego, smutnego, nieszcz˛esnego Vincenta van 60
Gogha, i to wielka szkoda, i˙z nie mógł tego namalowa´c. Oddział pieszych znajdował si˛e teraz jakie´s trzydzie´sci metrów za nami, rzucili´smy si˛e wi˛ec biegiem w kierunku łuku. Deirdre była ju˙z po drugiej stronie. Po chwili i my przekroczyli´smy bram˛e. Mieli´smy obecnie do dyspozycji las mieczy i goniacy ˛ cofn˛eli si˛e. Schowali´smy bro´n, a Random powiedział: — Dostan˛e teraz za swoje — po czym podeszli´smy do grupy ludzi, którzy stan˛eli w naszej obronie. Randomowi kazano natychmiast odda´c bro´n — wzruszył ramionami i odpiał ˛ miecz. Dwóch m˛ez˙ czyzn stan˛eło po jego bokach, a trzeci z tyłu i w ten sposób schodzili´smy dalej po schodach. Straciłem poczucie czasu w tym wodnym królestwie, ale musieli´smy chyba i´sc´ jaki´s kwadrans do pół godziny, zanim doszli´smy na miejsce. Stały przed nami złote wrota Rebmy. Weszli´smy przez nie i znale´zli´smy si˛e w mie´scie. Wszystko wida´c było przez zielona˛ mgiełk˛e. Budynki, delikatnej konstrukcji i w wi˛ekszo´sci wysokie, tworzyły regularne wysepki, a ich kolory raniły mi oczy, wwiercajac ˛ si˛e w mózg i natr˛etnie domagajac ˛ si˛e miejsca w mojej pami˛eci. Niestety, sko´nczyło si˛e na znanym mi ju˙z bólu głowy, który odzywał si˛e, ilekro´c dawały o sobie zna´c rzeczy zapomniane lub na wpół zapomniane. Wiedziałem jednak, z˙ e chodziłem ju˙z kiedy´s po tych ulicach lub w ka˙zdym razie po bardzo podobnych. Random nie wypowiedział ani słowa, odkad ˛ go aresztowano. Deirdre zapytała jedynie o nasza˛ siostr˛e, Llewell˛e, Upewniono ja,˛ z˙ e Llewella jest w Rebmie. Przyjrzałem si˛e eskortujacym ˛ nas m˛ez˙ czyznom. Ich włosy były zielonkawe, purpurowe lub czarne, a oczy zielone, tylko jeden miał oczy piwne. Ubrani byli w łuskowate pantalony i peleryny, mieli skrzy˙zowane na piersiach szelki i krótkie klingi u pasów nabitych muszelkami. Wszyscy byli do´sc´ skapo ˛ owłosieni. Nic do mnie nie mówili, ale przypatrywali mi si˛e ciekawie — Pozwolono mi zatrzyma´c bro´n. W mie´scie poprowadzono nas szeroka˛ aleja,˛ jeszcze g˛es´ciej o´swietlona˛ płonacymi ˛ kolumnami ni˙z Faiella-bionin. Ludzie patrzyli na nas zza o´smiokatnych ˛ przyciemnionych okien, a wokół pływały barwne ryby. Kiedy skr˛ecili´smy na rogu, ogarnał ˛ nas zimny prad, ˛ niczym podmuch północnego wiatru, a po kilku krokach prad ˛ ciepły, jak wiosenny zefirek. Doprowadzono nas do pałacu w s´rodku miasta, który znałem jak własna˛ kiesze´n. Był odbiciem pałacu w Amberze, zamglonym przez zielona˛ to´n i zniekształconym przez niezliczone lustra umieszczone w najdziwniejszych miejscach. W szklanej sali, te˙z mi znajomej, siedziała na tronie kobieta o szmaragdowych włosach przetykanych srebrem, ogromnych oczach koloru nefrytu i brwiach jak skrzydła Jaskółki. Miała małe usta, okragły ˛ podbródek i wysokie, wyra´znie zarysowane ko´sci policzkowe. Przez jej czoło biegła obr˛ecz z białego złota, a szyj˛e zdobił kryształowy naszyjnik ze wspaniałym szafirem rzucajacym ˛ błyski spomi˛e61
dzy jej pi˛eknych, gołych piersi, których czubki te˙z były jasnozielone. Ubrana była w niebieskie łuskowe spodnie i srebrny pasek, w r˛eku trzymała berło z ró˙zowego korala, a na ka˙zdym palcu miała pier´scionek z kamieniem w innym odcieniu bł˛ekitu. Powitała nas bez u´smiechu. — Czego tu szukacie, wygna´ncy z Amberu? — spytała melodyjnym mi˛ekkim głosem. Odpowiedziała jej Deirdre. — Uciekamy przed gniewem ksi˛ecia, który rzadzi ˛ w prawdziwym mie´scie, czyli przed Erykiem. Prawd˛e mówiac, ˛ chcemy go obali´c. Je´sli mu sprzyjacie, to znaczy, z˙ e oddali´smy si˛e w r˛ece wroga i jeste´smy zgubieni. Ale przeczucie mi mówi, z˙ e tak nie jest. Przyszli´smy prosi´c o pomoc szlachetna Moire. . . — Nie dam wam posiłków do ataku na Amber. Jak wiecie, wszelkie rozruchy znajda˛ swoje odbicie i w moim królestwie. — Nie o to nam chodzi, droga Moire — odparła Deirdre — ale o niewielka˛ przysług˛e, która ani ciebie, ani twoich poddanych nie b˛edzie nic kosztowała. — Słucham wi˛ec. Eryk jest tutaj równie znienawidzony, jak ten renegat stojacy ˛ po twojej lewej r˛ece. — I wskazała na mojego brata, który patrzył jej prosto w oczy z zuchwałym u´smieszkiem w kacikach ˛ ust. Je´sli nawet przyjdzie mu zapłaci´c wysoka˛ cen˛e za to, co zrobił, to wiedziałem, z˙ e zapłaci ja˛ z godno´scia,˛ jak prawdziwy ksia˙ ˛ze˛ Amberu — podobnie jak to niegdy´s uczyniło trzech naszych nie˙zyjacych ˛ braci, co sobie nagle u´swiadomiłem. Zapłaci ja˛ drwiac ˛ ze s´mierci i s´miejac ˛ si˛e ustami pełnymi krwi, a umierajac ˛ rzuci klatw˛ ˛ e, która si˛e niechybnie spełni. Zrozumiałem, z˙ e ja te˙z mam taka˛ moc i u˙zyj˛e jej, gdy okoliczno´sci b˛eda˛ tego wymaga´c. — Przysługa, o która˛ prosz˛e — ciagn˛ ˛ eła Deirdre — dotyczy mojego brata Corwina, a zarazem brata lady Llewelli, która mieszka tu z toba.˛ O ile wiem, on sam nigdy w niczym ci nie uchybił. . . — To prawda. Ale dlaczego nie mówi sam za siebie? — W tym cały problem, pani. Nie mo˙ze, bo nie wie, o co prosi´c. Utracił pami˛ec´ po wypadku, jaki mu si˛e przytrafił, gdy z˙ ył po´sród Cieni. Przybyli´smy tu wła´snie po to, z˙ eby mógł ja˛ odzyska´c i stawi´c czoło Erykowi. — Prosz˛e ci˛e, mów dalej — zach˛eciła ja˛ kobieta na tronie patrzac ˛ na mnie spod rz˛es ocieniajacych ˛ oczy. — Tu, w tym budynku — ciagn˛ ˛ eła Deirdre — jest pewna komnata, rzadko odwiedzana. W tej komnacie, odtworzony na podłodze gorejac ˛ a˛ linia,˛ mie´sci si˛e duplikat tego, co nazywamy Wzorcem. Bez utraty z˙ ycia przeby´c go mo˙ze tylko syn lub córka ostatniego władcy Amberu. Daje im to władz˛e nad Cieniami. — W tym miejscu Moire zamrugała par˛e razy oczami, a ja zadałem sobie pytanie, ile te˙z osób wysłała na t˛e s´cie˙zk˛e, z˙ eby zdoby´c czastk˛ ˛ e owej władzy dla Rebmy. Oczywi´scie bez rezultatu. — Uwa˙zamy, z˙ e przej´scie przez Wzorzec powinno wróci´c Corwinowi pami˛ec´ i wspomnienie dawnych dni, gdy był ksi˛eciem Am62
beru. O ile nam wiadomo, to jedyne miejsce, gdzie Wzorzec jest zduplikowany, oprócz Tir-na Nog’th, dokad ˛ naturalnie nie mo˙zemy si˛e w tej chwili uda´c. Moire zwróciła spojrzenie ku mojej siostrze, zmierzyła zimnym wzrokiem Randoma i znów utkwiła oczy we mnie. — Czy Corwin jest gotów podda´c si˛e tej próbie? — spytała. Skłoniłem przed nia˛ głow˛e. — Jestem gotów, pani. — Doskonale — powiedziała z u´smiechem. — Wobec tego udzielam ci mojego pozwolenia. Nie mog˛e jednak zapewni´c ci bezpiecze´nstwa poza granicami mojego królestwa. — Je´sli o to chodzi, wasza wysoko´sc´ — wtraciła ˛ Deirdre — nie oczekujemy z˙ adnych przywilejów; po wyj´sciu stad ˛ sami b˛edziemy sobie radzi´c. — Z wyjatkiem ˛ Randoma — o´swiadczyła Moire — który b˛edzie miał tu zapewniona˛ opiek˛e. — Co to znaczy? — spytała Deirdre, gdy˙z w tej sytuacji Random oczywi´scie milczał. — Z pewno´scia˛ przypominasz sobie, z˙ e pewnego razu ksia˙ ˛ze˛ Random przybył do mojego królestwa jako przyjaciel, a potem w po´spiechu je opu´scił z moja˛ córka˛ Morganthe. — Słyszałam co´s o tym, lady Moire, ale nie wiem, ile jest w tym prawdy. — Tak wła´snie było. W miesiac ˛ pó´zniej moja córka do mnie wróciła. Popełniła samobójstwo w par˛e miesi˛ecy po wydaniu na s´wiat syna, Martina. Co masz nam na to do powiedzenia, ksia˙ ˛ze˛ Randomie? — Nic — odparł Random. — Kiedy Martin doszedł do pełnoletnio´sci — ciagn˛ ˛ eła Moire — jako z˙ e płyn˛eła w nim krew władcy Amberu, uparł si˛e przej´sc´ przez Wzorzec. Jemu jednemu z moich ludzi si˛e to udało. Oddalił si˛e potem do Cieni i wi˛ecej go nie widziałam. Co masz na to do powiedzenia, lordzie Randomie? — Nic — powtórzył Random. — Wobec tego wymierz˛e ci kar˛e — oznajmiła Moire. — O˙zenisz si˛e z kobieta,˛ która˛ ci wska˙ze˛ , i zostaniesz z nia˛ w moim królestwie przez okragły ˛ rok albo po˙zegnasz si˛e z z˙ yciem. Co ty na to, Randomie? Random nic nie rzekł, ale gwałtownie pokiwał głowa.˛ Moire uderzyła berłem o por˛ecz swojego turkusowego tronu. — Dobrze — o´swiadczyła. — Niech wi˛ec tak b˛edzie. I tak si˛e stało. Udali´smy si˛e teraz do komnat go´scinnych, z˙ eby si˛e troch˛e od´swie˙zy´c. Wkrótce potem Moire pojawiła si˛e w moich drzwiach. — Witaj, Moire — powiedziałem. — Lord Corwin z Amberu we własnej osobie — rzekła. — Zawsze chciałam ci˛e pozna´c. 63
— A ja ciebie — skłamałem. — Twoje bohaterskie czyny przeszły ju˙z do legendy. — Dzi˛ekuj˛e, ale sam niewiele z nich pami˛etam. — Czy mog˛e wej´sc´ . — Oczywi´scie — usunałem ˛ si˛e na bok. Weszła do pi˛eknie urzadzonej ˛ komnaty, która˛ mi przydzieliła, i usiadła na brzegu pomara´nczowej sofy. — Kiedy chcesz spróbowa´c swoich sił na Wzorcu? — Jak najszybciej. Zamy´sliła si˛e chwil˛e, potem spytała: — Gdzie byłe´s przebywajac ˛ w´sród Cieni? — Bardzo daleko stad ˛ — odparłem. — W miejscu które pokochałem. — To dziwne, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ Amberu posiada taka˛ zdolno´sc´ . — Jaka˛ zdolno´sc´ ? — Do miło´sci. — Mo˙ze u˙zyłem niewła´sciwego słowa. — Nie sadz˛ ˛ e — odparła. — Ballady Corwina potrafia˛ poruszy´c strun˛e serca. — Pani, jeste´s bardzo łaskawa. — Tylko prawdomówna. — Pewnego dnia po´swi˛ec˛e ci ballad˛e. — Czym si˛e zajmowałe´s mieszkajac ˛ w´sród Cieni? — Mam wra˙zenie, z˙ e byłem zawodowym z˙ ołnierzem. Walczyłem dla tych, którzy mi płacili. A tak˙ze pisałem słowa i muzyk˛e do popularnych piosenek. — Obie te rzeczy wydaja˛ mi si˛e w twoim przypadku logiczne i naturalne. — Powiedz mi, prosz˛e, co b˛edzie z moim bratem, Randomem? — O˙zeni si˛e z moja˛ poddana,˛ dziewczyna˛ imieniem Vialle. Jest niewidoma i nie ma konkurenta. — Czy jeste´s pewna — spytałem — z˙ e wyrzadzasz ˛ jej tym przysług˛e? — W ten sposób osiagnie ˛ wysoka˛ pozycj˛e, nawet je´sli on po roku odejdzie i nigdy nie wróci. Bo cokolwiek by o nim mówi´c, jest jednak ksi˛eciem Amberu. — A co b˛edzie, je´sli si˛e w nim zakocha? — Czy jego w ogóle mo˙zna pokocha´c? — Ja, na swój sposób, kocham go jak brata. — Chyba po raz pierwszy syn powiedział co´s podobnego i przypisuj˛e to twojej poetyckiej naturze. — Niemniej, czy to w istocie najlepsze, co mo˙zna dla niej uczyni´c? — Przemy´slałam to i jestem pewna, z˙ e tak. Wyleczy si˛e z wszelkich ran, jakie on jej mo˙ze zada´c, a po jego odej´sciu zostanie jedna˛ z moich dam dworu. — Niech wi˛ec b˛edzie, co ma by´c — ustapiłem, ˛ nie patrzac ˛ na nia˛ i czujac ˛ dziwny smutek na my´sl o biednej dziewczynie. — Có˙z mog˛e doda´c? — powie-
64
działem jeszcze. — Mo˙ze post˛epujesz słusznie. Mam nadziej˛e, z˙ e tak. — I pocałowałem ja˛ w r˛ek˛e. — Lordzie Corwinie, jeste´s jedynym ksi˛eciem Amberu, który mo˙ze liczy´c na moja˛ pomoc — rzekła. — Mo˙ze oprócz Benedykta. Ale nikt o nim nie słyszał od dwunastu lat i Lir jeden wie, gdzie sa˛ pochowane jego ko´sci. Szkoda. — Nic o tym nie wiedziałem — odparłem. — Wszystko przez t˛e moja˛ pami˛ec´ . Musz˛e ci˛e prosi´c o wyrozumiało´sc´ . B˛edzie mi brakowa´c Benedykta, je´sli rzeczywi´scie nie z˙ yje. Był moim nauczycielem szermierki i nauczył mnie włada´c wszelka˛ bronia.˛ Lecz mimo to miał w sobie du˙zo delikatno´sci. — Tak jak i ty, Corwinie — powiedziała, biorac ˛ mnie za r˛ek˛e i przyciagaj ˛ ac ˛ do siebie. — Nie, wcale nie — zaprotestowałem, siadajac ˛ obok niej na kanapie. — Mamy du˙zo czasu do kolacji — rzekła i oparła si˛e o mnie kragłym ˛ ramieniem. — Kiedy zasiadamy do stołu? — zapytałem. — Wtedy, gdy to zarzadz˛ ˛ e — odparła, przylegajac ˛ do mnie całym ciałem. Wziałem ˛ ja˛ w ramiona i znalazłem zapink˛e szaty skrywajacej ˛ słodycz jej wdzi˛eków. Jej ciało było mi˛ekkie i uległe, a włosy zielone. Na tej kanapie dałem jej obiecana˛ ballad˛e. Jej usta odpowiadały mi bez słów. Po kolacji — nauczyłem si˛e je´sc´ pod woda,˛ która˛ to sztuk˛e mo˙ze opisz˛e kiedy´s dokładniej, je´sli okoliczno´sci b˛eda˛ tego wymaga´c — wstali´smy od stołu w długim marmurowym hallu, udekorowanym siecia˛ i czerwonobrazowymi ˛ linami, i wyszli´smy na waski ˛ korytarzyk na tyłach, który zawiódł nas na spiralne schody z˙ arzace ˛ si˛e w absolutnej ciemno´sci i biegnace ˛ pionowo w dół a˙z pod dno morza. Po jakich´s dwudziestu krokach mój brat zaklał, ˛ zszedł ze schodów i dał nura w głab. ˛ — Rzeczywi´scie w ten sposób jest szybciej — zauwa˙zyła Moire. — A to długa droga — dodała Deirdre, która znała t˛e odległo´sc´ z Amberu. Opu´scili´smy wi˛ec wszyscy schody i popłyn˛eli´smy wzdłu˙z ich jarzacej ˛ si˛e spirali. Min˛eło jakie´s dziesi˛ec´ minut, zanim dotkn˛eli´smy podłogi, ale stan˛eli´smy na niej mocno i pewnie. Wokół nas z˙ arzyły si˛e blade s´wiatełka pochodni umieszczonych w niszach. — Dlaczego ta cz˛es´c´ oceanu otaczajaca ˛ sobowtóra Amberu tak si˛e ró˙zni od innych wód? — spytałem. — Bo tak jest — odparła Deirdre, co mnie zirytowało. Byli´smy w ogromnej grocie, z której w ró˙zne strony rozchodziły si˛e wydra˛ z˙ one tunele. Poszli´smy jednym z nich. Po bardzo długim marszu zacz˛eły si˛e po bokach pokazywa´c wn˛eki, jedne chronione drzwiami lub kratami, inne nie. Przed siódma˛ wn˛eka˛ stan˛eli´smy. Zamykały ja˛ ogromne szare drzwi, pokryte jakby łuska˛ wykuta˛ z metalu i dwa razy wy˙zsze od mnie. Na ten widok przypomniało mi si˛e co´s na temat wysoko´sci trytonów. Moire u´smiechn˛eła si˛e patrzac ˛ prosto na mnie, wybrała ogromny klucz z kółka wiszacego ˛ przy pasie i wło˙zyła do zamka. 65
Nie mogła go jednak przekr˛eci´c. Mo˙ze zbyt długo drzwi nie były otwierane. Random sarknał ˛ niecierpliwie, odtracił ˛ ja˛ i sam chwycił za klucz. Rozległ si˛e szcz˛ek. Otworzył drzwi kopniakiem i weszli´smy do s´rodka. W pokoju o rozmiarach sali balowej znajdował si˛e Wzorzec. Podłoga była czarna i gładka jak szkło, a na niej rozpo´scierał si˛e Wzorzec. Iskrzył si˛e jak zimne ognisko, migotał, nadawał całej komnacie nierealny wymiar. Był to skomplikowany, promieniujacy ˛ dziwna˛ energia˛ ornament, zło˙zony głównie z linii kr˛etych, cho´c bli˙zej s´rodka było te˙z par˛e linii prostych. Przypominał mi fantastycznie zagmatwana,˛ wyolbrzymiona˛ wersj˛e jednego z tych labiryntów, po których w˛edruje si˛e ołówkiem (czy te˙z długopisem), z˙ eby znale´zc´ wyj´scie lub wej´scie. Niemal˙ze widziałem słowo: „Poczatek” ˛ wypisane z boku. Miał jakie´s sto metrów szeroko´sci i chyba sto pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów długo´sci. Zaszumiało mi w głowie i krew uderzyła do skroni. Całe moje jestestwo wzdragało si˛e przed bezpo´srednim kontaktem z tym przera´zliwym tworem. Ale je´sli byłem ksi˛eciem Amberu, to ten wzór był zakodowany gdzie´s w moich genach, w moim systemie nerwowym, gwarantujac ˛ odpowiednia˛ reakcj˛e, która umo˙zliwi mi przej´scie. — Szkoda, z˙ e nie mam przy sobie papierosa — powiedziałem, na co kobiety zachichotały, ale jakby zbyt nerwowo i za wysoko. Random wział ˛ mnie pod rami˛e i powiedział: — To ci˛ez˙ ka próba, ale mo˙zliwa do przebycia, inaczej by´smy ci˛e tu nie przyprowadzali. Id´z bardzo wolno i nie my´sl o niczym innym. Nie bój si˛e fontanny iskier, która b˛edzie tryska´c ci spod nóg przy ka˙zdym kroku. Jest niegro´zna. Poczujesz przebiegajacy ˛ ci˛e lekki prad, ˛ a po chwili ogarnie ci˛e radosne podniecenie. Ale nie rozpraszaj si˛e i pami˛etaj — przez cały czas posuwaj si˛e naprzód. Pod z˙ adnym pozorem nie przestawaj i nie schod´z z wyznaczonej s´cie˙zki, bo zginiesz! Szli´smy wzdłu˙z s´ciany po prawej r˛ece, okra˙ ˛zajac ˛ Wzorzec, z˙ eby znale´zc´ si˛e na jego drugim ko´ncu. Panie szły za nami. — Próbowałem wyperswadowa´c jej ten plan w stosunku do ciebie, ale bez skutku — szepnałem ˛ do Randoma. — Tak te˙z my´slałem, z˙ e spróbujesz — odparł. — Ale nie martw si˛e. Rok mog˛e sp˛edzi´c nawet stojac ˛ na głowie, a poza tym mo˙ze wypuszcza˛ mnie wcze´sniej, je´sli wyka˙ze˛ si˛e wystarczajaco ˛ przykrym charakterem. — Dziewczyna, która˛ ci wybrała, nazywa si˛e Vialle. Jest niewidoma. — Wspaniale — rzekł. — s´wietny kawał. — Pami˛etasz to ksi˛estwo, o którym mówili´smy? — Jasne. — Wobec tego bad´ ˛ z dla niej miły i zosta´n przez cały rok, a ja b˛ed˛e hojny. ˙ Zadnej odpowiedzi. Dopiero po chwili szturchnał ˛ mnie w bok. — Jaka´s twoja przyjaciółeczka, tak? — zarechotał. — Jaka ona jest? — A wi˛ec załatwione? — spytałem dobitnie. 66
— Załatwione. Stan˛eli´smy w miejscu, skad ˛ zaczynał si˛e Wzorzec, w rogu pokoju. Przysuna˛ łem si˛e bli˙zej i przyjrzałem si˛e ognistej linii biegnacej ˛ tu˙z obok mojej prawej nogi. Wzorzec stanowił jedyne o´swietlenie pokoju. Przemknał ˛ mnie zimny dreszcz. Postawiłem lewa˛ stop˛e na s´cie˙zce. Obrysowała ja˛ linia bł˛ekitnych iskierek. Teraz dostawiłem prawa˛ stop˛e i przeszył mnie prad, ˛ o którym mówił Random. Zrobiłem krok do przodu. Rozległ si˛e trzask i poczułem, z˙ e włosy staja˛ mi d˛eba. Nast˛epny krok. Raptem s´cie˙zka gwałtownie skr˛eciła zawracajac. ˛ Zrobiłem jeszcze dziesi˛ec´ kroków i natrafiłem na jaki´s opór, jakby wyrosła przede mna˛ niewidzialna zapora odpierajaca ˛ wszelkie moje próby jej pokonania. Forsowałem ja˛ wytrwale. Nagle uprzytomniłem sobie, z˙ e jest to Pierwsza Zasłona. Przedostanie si˛e za nia˛ b˛edzie ju˙z stanowiło pewne zwyci˛estwo, dobry znak, dowodzacy, ˛ z˙ e istotnie jestem cz˛es´cia˛ Wzorca. Ka˙zde podniesienie i opuszczenie stopy wymagało teraz nadludzkiego wysiłku, a z moich włosów leciały iskry. Skoncentrowałem si˛e cały na ognistej linii. Szedłem ci˛ez˙ ko dyszac. ˛ Wtem opór zel˙zał. Zasłona rozchyliła si˛e przede mna˛ równie nagle, jak przedtem zapadła. Przeszedłem na druga˛ stron˛e i co´s osiagn ˛ ałem. ˛ Zdobyłem czastk˛ ˛ e wiedzy o sobie samym. Zobaczyłem wychudłe, obleczone papierowa˛ skóra˛ szkielety ludzi pomordowanych w O´swi˛ecimiu. Byłem obecny na procesie w Norymberdze. Słyszałem głos Stephena Spendera recytujacego ˛ „Wiede´n” i widziałem Matk˛e Courage przemierzajac ˛ a˛ scen˛e podczas premiery sztuki Brechta. Patrzyłem na rakiety strzelajace ˛ w niebo z takich miejsc, jak Peenemiinde, Yandenberg, Przyladek ˛ Kennedy’ego, Kyzyl-kum w Kazachstanie, i dotykałem r˛eka˛ Chi´nskiego Muru. Pili´smy piwo i wino, w pewnym momencie Szapur powiedział, z˙ e jest pijany, i odszedł na bok zwymiotowa´c. Bładziłem ˛ po zielonych lasach Zachodniego Rezerwatu i w ciagu ˛ jednego dnia zdobyłem trzy skalpy. Podczas marszu nuciłem melodi˛e, która˛ inni podchwycili, i w ten sposób powstała piosenka „Auprós de ma Blonde”. . . Przypominałem sobie coraz wi˛ecej szczegółów z mojego z˙ ycia w Cieniu, który jego mieszka´ncy nazywali Ziemia.˛ Jeszcze trzy kroki, a trzymałem w r˛eku zakrwawiona˛ szpad˛e i umykałem na koniu przed rewolucja˛ francuska,˛ zostawiajac ˛ za soba˛ zwłoki trzech m˛ez˙ czyzn. Nasuwały mi si˛e coraz to nowe obrazy, a˙z wróciłem pami˛ecia.˛ . . Jeszcze jeden krok. Wróciłem pami˛ecia.˛ . . Trupy. Le˙zały wsz˛edzie wokół, a w powietrzu unosił si˛e straszliwy fetor: odór rozkładajacych ˛ si˛e ciał. Z jakiego´s zaułka dolatywało rozpaczliwe wycie bato˙zonego na s´mier´c psa. Niebo zasnuwały kł˛eby czarnego dymu, a wokół mnie hulał lodowaty wiatr niosac ˛ kilka kropli deszczu. Gardło mnie piekło, r˛ece mi si˛e trz˛esły, głow˛e miałem w ogniu. Ku´stykałem niepewnie przed siebie, widzac ˛ wszystko 67
jak przez mgł˛e na skutek goraczki, ˛ która mnie trawiła. Rynsztoki były pełne s´mieci, zdechłych kotów i odchodów. Z turkotem i d´zwi˛ekiem dzwonka przetoczył si˛e obok wóz wypełniony trupami, ochlapujac ˛ mnie błotem i zimna˛ woda.˛ Nie wiem, jak długo tak si˛e błakałem, ˛ lecz w pewnej chwili chwyciła mnie za rami˛e jaka´s kobieta z pier´scionkiem w kształcie trupiej czaszki na palcu. Powiodła mnie do swojej izby i tam dopiero odkryła, z˙ e nie mam pieni˛edzy i jestem na wpół przytomny. Na jej wymalowanej twarzy pojawił si˛e wyraz strachu, wymazujac ˛ u´smiech z karminowych warg. Uciekła, a ja padłem na jej łó˙zko. Po jakim´s czasie — lecz znów nie wiem po jakim — pojawił si˛e jej sutener, uderzył mnie w twarz i wyciagn ˛ ał ˛ z łó˙zka. Uczepiłem si˛e jego prawego bicepsu, a on na pół ciagn ˛ ac, ˛ na pół niosac, ˛ dowlókł mnie do drzwi. Kiedy zdałem sobie spraw˛e, z˙ e chce mnie wyrzuci´c na ulic˛e, zacisnałem ˛ w prote´scie r˛ek˛e, s´ciskałem go resztka˛ sił mamroczac ˛ co´s błagalnie. Nagle przez łzy i pot zalewajacy ˛ mi oczy zobaczyłem jego szeroko otwarte usta i usłyszałem krzyk wydobywajacy ˛ si˛e spomi˛edzy zepsutych z˛ebów. Złamałem mu ko´sc´ w miejscu, gdzie go s´ciskałem. Odepchnał ˛ mnie lewa˛ r˛eka˛ i upadł na kolana, łkajac. ˛ Usiadłem na podłodze i na chwil˛e rozja´sniło mi si˛e w głowie. — Zostaj˛e — tutaj. . . — wymamrotałem — dopóki nie poczuj˛e si˛e lepiej. Wyno´s si˛e. Je´sli wrócisz, zabij˛e ci˛e. — Jest pan chory na zaraz˛e! — krzyknał. ˛ — Przyjda˛ tu jutro po pa´nskie ko´sci! — Splunał, ˛ wstał i wyszedł chwiejnie. Dowlokłem si˛e do drzwi i zaryglowałem je. Pó´zniej doczołgałem si˛e z powrotem do łó˙zka i zasnałem. ˛ Je´sli przyszli nazajutrz po moje ko´sci, to si˛e rozczarowali. Albowiem jakie´s dziesi˛ec´ godzin pó´zniej obudziłem si˛e w s´rodku nocy zlany potem i poczułem, z˙ e goraczka ˛ min˛eła. Byłem osłabiony, ale zdolny do racjonalnego działania. Zrozumiałem, z˙ e przemogłem zaraz˛e. Wziałem ˛ m˛eskie okrycie, które znalazłem w szafie, oraz troch˛e pieni˛edzy z szuflady. I wyszedłem w noc na ulice Londynu w roku Wielkiej Zarazy, szukajac ˛ czego´s. . . Nie pami˛etałem, kim jestem ani co robi˛e. Oto jak si˛e to wszystko zacz˛eło. Przeszedłem ju˙z dobrych par˛e metrów Wzorca, a iskry wcia˙ ˛z tryskały mi spod stóp na wysoko´sc´ kolan. Nie orientowałem si˛e ju˙z, w która˛ stron˛e id˛e ani gdzie stoja˛ Random, Deirdre i Moire. Raz po raz przebiegał przeze mnie prad, ˛ a gałki oczne zdawały si˛e wibrowa´c. Naraz poczułem mrowienie w policzkach i chłód na karku. Zacisnałem ˛ z˛eby, z˙ eby nimi nie szcz˛eka´c. To nie wypadek samochodowy spowodował moja˛ amnezj˛e. Miałem cz˛es´ciowy zanik pami˛eci od czasu panowania El˙zbiety I. Flora musiała uzna´c, z˙ e na skutek wypadku zostałem uleczony. Wiedziała o moim stanie. Nagle uderzyła mnie my´sl, z˙ e przebywała na Cieniu zwanym Ziemia˛ głównie po to, z˙ eby mie´c mnie na oku. 68
Czy˙zby trwało to od szesnastego wieku? Nie potrafiłem odpowiedzie´c na to pytanie. Ale wkrótce si˛e dowiem. Zrobiłem sze´sc´ szybkich kroków dochodzac ˛ do ko´nca łuku i poczatku ˛ linii prostej. Ledwo postawiłem na niej nog˛e, poczułem, jak z ka˙zdym moim ruchem ro´snie przede mna˛ nowa zapora. Była to Druga Zasłona. Skr˛et na prawo, potem jeszcze jeden i jeszcze. A wi˛ec byłem ksi˛eciem Amberu. Tak przedstawiała si˛e prawda. Było nas pi˛etnastu braci i osiem sióstr, z czego nie z˙ yło sze´sciu braci i dwie, a mo˙ze nawet cztery siostry. Sp˛edzali´smy du˙zo czasu przebywajac ˛ po´sród Cieni albo w swoich własnych s´wiatach. To czysto akademickie, cho´c z punktu widzenia filozofii doniosłe pytanie: czy osoba majaca ˛ moc nad Cieniami mo˙ze stworzy´c swój własny s´wiat? Nie wgł˛ebiajac ˛ si˛e w meritum, praktycznie biorac, ˛ mo˙ze. Wkroczyłem na kolejna˛ kr˛eta˛ lini˛e i sunałem ˛ po niej krok po kroku, wolno, jak w smole. Raz. . . dwa. . . trzy. . . cztery. . . Podnosiłem z trudem gorejace ˛ buty, brnac ˛ naprzód. W głowie mi huczało, a serce waliło jak młotem. Amber! Teraz, kiedy przypomniałem sobie Amber, droga znów była wolna. Amber to najwi˛eksze miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub b˛edzie istnie´c. Od zawsze było i zawsze b˛edzie, a wszelkie inne miasta sa˛ tylko odbiciem cienia której´s z faz Amberu. Amber, Amber, Amber. . . Pami˛etam ci˛e i ju˙z nigdy ci˛e nie zapomn˛e. My´sl˛e, z˙ e gdzie´s w gł˛ebi serca zawsze ci˛e pami˛etałem, przez wszystkie te wieki, które sp˛edziłem na Cieniu-Ziemi, gdy˙z cz˛esto w nocy widziałem w snach twoje zielone i złote iglice i rozległe tarasy. Pami˛etam twoje szerokie promenady i kolorowe, z˙ ółto-czerwone klomby kwiatów. Pami˛etam wonne powietrze, s´wiatynie, ˛ pałace i niewysłowiony urok, który ci˛e otacza, otaczał i zawsze b˛edzie otacza´c. Amber, nie´smiertelne miasto dajace ˛ poczatek ˛ wszystkim innym miastom. Nigdy ci˛e nie zapomn˛e, podobnie jak i dnia, w którym znów ujrzałem twój obraz na Wzorcu w Rebmie, po´sród twoich odbitych s´cian. I cho´c byłem przyjemnie syty po uczcie i miło´sci z Moire, nic nie mogło si˛e równa´c rozkoszy, jaka˛ poczułem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy stoj˛e kontemplujac ˛ Dworce Chaosu i opowiadajac ˛ t˛e histori˛e jedynemu obecnemu s´wiadkowi, z˙ eby mógł ja˛ powtórzy´c po mojej s´mierci, nawet teraz przepełnia mnie miło´sc´ na my´sl o tym mie´scie, do rzadzenia ˛ którym zostałem stworzony. . . Jeszcze dziesi˛ec´ kroków i wyrosły przede mna˛ wirujace ˛ j˛ezyki ognia. Wszedłem w nie, a fale natychmiast zmywały tryskajacy ˛ ze mnie pot. Lecz oto czekała mnie nowa, diabelska zaiste sztuczka: w wodzie wypełniajacej ˛ pokój powstały nagle silne prady, ˛ gro˙zace ˛ zepchni˛eciem mnie z Wzorca. Walczyłem z nimi, opierajac ˛ si˛e z całych sił. Instynktownie czułem, z˙ e zej´scie ze s´cie˙zki przed jej uko´nczeniem równa si˛e s´mierci. Nie s´miałem podnie´sc´ oczu znad ognistej linii pod nogami, z˙ eby zobaczy´c, jaki dystans ju˙z przeszedłem i ile mi jeszcze zostało. Prady ˛ ustapiły ˛ i opadły mnie nowe wspomnienia, wspomnienia z mojego z˙ y69
cia jako ksi˛ecia . . . Nie, prosz˛e nie pyta´c, jakie — one nale˙za˛ tylko do mnie; niektóre sa˛ złe i okrutne, inne pi˛ekne — wspomnienia z dzieci´nstwa w wielkim pałacu w Amberze, nad którym powiewał zielony sztandar mojego ojca, Oberona, z białym jednoro˙zcem, uniesionym na tylnych nogach, zwróconym na prawo. Random przeszedł przez Wzorzec, a nawet Deirdre, tote˙z wiedziałem, z˙ e i ja, Corwin, musz˛e tego dokona´c mimo wszelkich przeszkód. Wyszedłem z ognia i wkroczyłem na Wielki Łuk. Wszystkie z˙ ywioły wszechs´wiata rozp˛etały si˛e wokół mnie. Miałem jednak pewna˛ przewag˛e nad innymi, którzy próbowali przeby´c t˛e drog˛e. Wiedziałem, z˙ e ju˙z raz ja˛ pokonałem, wobec czego jestem w stanie zrobi´c to po raz drugi. To pomogło mi zwalczy´c s´miertelne obawy, które opadły mnie jak czarne chmury, odpłyn˛eły i powróciły ze zdwojona˛ siła.˛ Szedłem po Wzorcu i przypomniałem sobie cała˛ przeszło´sc´ , przypominałem sobie dni sprzed tych paru wieków sp˛edzonych na Cieniu-Ziemi i rozmaite miejsca na tym Cieniu, które były mi drogie i bliskie, zwłaszcza za´s jedno, które szczególnie ukochałem, najbardziej po Amberze. Przemierzyłem jeszcze trzy łuki, lini˛e prosta˛ i szereg ostrych zakr˛etów, znów w pełni s´wiadom swej mocy, której nigdy nie straciłem: mocy panowania nad Cieniami. Kolejnych dziesi˛ec´ zakr˛etów przyprawiło mnie o zawrót głowy, pó´zniej przyszła kolej na krótki łuk, lini˛e prosta˛ i Ostatnia˛ Zasłon˛e. Ka˙zdy krok stanowił m˛ek˛e. Wszystko sprzysi˛egło si˛e przeciwko mnie. Woda była raz zimna, raz wrzaca. ˛ Fale napierały bezlito´snie. Walczyłem z nimi, idac ˛ stopa za stopa.˛ Iskry tryskały mi teraz a˙z do piersi, wreszcie do ramion. Si˛egały oczu, były wsz˛edzie wokół. Ledwo widziałem przez nie sam Wzorzec. Teraz jeszcze krótki łuk, ko´nczacy ˛ si˛e w ciemno´sci. Raz. . . dwa. . . Ostatni krok był jak próba przebicia si˛e przez betonowy mur. Ale wyszedłem z niej zwyci˛esko. Dopiero wtedy si˛e odwróciłem si˛e wolno i spojrzałem za siebie, na drog˛e, która˛ przebyłem. Nie pozwoliłem sobie na luksus osuni˛ecia si˛e na kolana. Przecie˙z byłem ksi˛eciem Amberu i nic nie mogło mnie zmusi´c do okazania słabo´sci przed równymi sobie. Nawet Wzorzec! Pomachałem wesoło w kierunku, gdzie zapewne stali. Czy mnie widzieli, to ju˙z inna sprawa. Zadałem sobie teraz pytanie, co dalej. Znałem ju˙z moc Wzorca. Wróci´c ta˛ sama˛ droga˛ to z˙ adna sztuka — Ale po co? Nie miałem swojej talii kart, lecz przecie˙z mogłem si˛e posłu˙zy´c Wzorcem. Wprawdzie oni tam na mnie czekali, mój brat i siostra, i Moire o udach toczonych z marmuru. . . Lecz z drugiej strony Deirdre mogła od tej pory radzi´c sobie sama — w ko´ncu uratowali´smy jej z˙ ycie. Nie czułem si˛e w obowiazku ˛ opiekowa´c si˛e nia˛ na stałe. Random był na rok uwia˛ zany do Rebmy, chyba z˙ e zbierze si˛e na odwag˛e i skoczy na Wzorzec, którego magiczna moc pomo˙ze mu uciec. Je´sli chodzi o Moire, to miło mi było ja˛ pozna´c i mo˙ze los znów nas ze soba˛ zetknie, co powitam z rado´scia.˛ Zamknałem ˛ oczy 70
i skłoniłem głow˛e. Jednak˙ze ułamek sekundy wcze´sniej mignał ˛ mi z dala jaki´s cie´n. Czy˙zby Random próbował szcz˛es´cia? Tak czy owak nie dowie si˛e, dokad ˛ si˛e udałem. Nikt si˛e nie dowie. Otworzyłem oczy. Stałem w s´rodku takiego samego Wzorca, lecz odwróconego. Było zimno, a ja czułem si˛e piekielnie zm˛eczony, ale byłem w Amberze — w prawdziwym pokoju, którego tamten, przed chwila˛ opuszczony, stanowił tylko odbicie. Z Wzorca mogłem przenie´sc´ si˛e do dowolnego miejsca w Amberze. Z powrotem moga˛ jednak by´c kłopoty. Stałem tak ociekajac ˛ potem i zastanawiałem si˛e, co robi´c. Je´sli Eryk zamieszkał w apartamentach króla, mog˛e go tam poszuka´c. Albo w sali tronowej. Ale wtedy b˛ed˛e musiał znów przej´sc´ przez Wzorzec, z˙ eby dotrze´c do punktu, skad ˛ mo˙zliwa jest ucieczka. Przeniosłem si˛e do znanego mi tajnego pomieszczenia w pałacu. Była to ciemna klitka bez okna, do której wpadało troch˛e s´wiatła przez judasza wysoko w górze. Zamknałem ˛ si˛e od s´rodka na zasuw˛e, wytarłem z kurzu drewniana˛ prycz˛e przy s´cianie, rozciagn ˛ ałem ˛ na niej peleryn˛e i uło˙zyłem si˛e do drzemki. Gdyby kto´s schodził tu z góry, usłysz˛e go znacznie wcze´sniej, nim dotrze do drzwi. Zasnałem. ˛ Po jakim´s czasie obudziłem si˛e. Wstałem, wytrzepałem peleryn˛e i znów ja˛ wło˙zyłem. Potem zabrałem si˛e za pokonywanie długiego szeregu kołków w s´cianie wiodacych ˛ w gór˛e do pałacu. Wiedziałem, na jakim poziomie si˛e znajduj˛e, dzi˛eki oznaczeniom na murze. Na drugim pi˛etrze wskoczyłem na niewielki podest i zajrzałem przez judasz, s´ladu z˙ ywego ducha. W bibliotece było pusto. Przesuna˛ łem wi˛ec ruchoma˛ cz˛es´c´ s´ciany i wszedłem. W pierwszej chwili poraziła mnie ogromna liczba ksia˙ ˛zek. To zawsze robi na mnie wra˙zenie. Pó´zniej przejrzałem cały pokój, łacznie ˛ z gablotami, i w ko´ncu podszedłem do kryształowej szkatuły, w której — jak z˙ artowali´smy — krył si˛e cały zjazd rodzinny. Zawierała bowiem cztery talie rodzinnych kart i zaczałem ˛ si˛e teraz zastanawia´c, jak wydoby´c jedna˛ z nich nie wzniecajac ˛ alarmu, który uniemo˙zliwi mi jej u˙zycie. Po dziesi˛eciu minutach powiodło mi si˛e, cho´c nie była to łatwa sztuczka. Pó´zniej, z talia˛ w r˛eku, usadowiłem si˛e w wygodnym fotelu, z˙ eby pomy´sle´c. Karty były takie same jak te Flory, wi˛eziły nas pod szkłem i były zimne w dotyku. Teraz ju˙z wiedziałem dlaczego. Potasowałem je i rozło˙zyłem przed soba˛ w nale˙zytym porzadku. ˛ Odczytałem z nich, z˙ e cała˛ rodzin˛e czekaja˛ w najbli˙zszych czasach kłopoty. Zebrałem je z powrotem, zostawiajac ˛ jedna˛ kart˛e. Był na niej Bleys. Zapakowałem pozostałe karty do pudełka i wło˙zyłem za pasek. Potem zaczałem ˛ si˛e przyglada´ ˛ c Bleysowi. Wła´snie w tym momencie usłyszałem szcz˛ek klucza w zamku. Có˙z mi pozostawało? Poluzowałem miecz w pochwie i czekałem pochyliwszy si˛e nisko za 71
biurkiem. Po chwili wyjrzałem ostro˙znie i zobaczyłem, z˙ e to słu˙zacy ˛ imieniem Dik, który najwyra´zniej przyszedł posprzata´ ˛ c, gdy˙z zabrał si˛e do opró˙zniania popielniczek i koszy na s´mieci oraz do odkurzania pólek. Nie chciałem, z˙ eby mnie odkrył w tej poni˙zajacej ˛ pozycji, wstałem wi˛ec i powiedziałem: — Dzie´n dobry, Dik. Pami˛etasz mnie? Poszarzał, zbladł i omal nie uciekł. W ko´ncu wyjakał: ˛ — Oczywi´scie, panie. Jak mógłbym zapomnie´c? — Sadz˛ ˛ e, z˙ e po tak drugim czasie byłoby to całkiem mo˙zliwe. — Nigdy, lordzie Corwinie — zapewnił mnie. — Przybyłem tu raczej nieoficjalnie i w niezbyt przyjaznych zamiarach — powiedziałem mu. — Je´sli Eryk rozzło´sci si˛e na wie´sc´ , z˙ e mnie widziałe´s, to przeka˙z mu, prosz˛e, z˙ e korzystam po prostu ze swoich praw i z˙ e niebawem sam mnie zobaczy. — Zrobi˛e, co pan ka˙ze — ukłonił si˛e. — Siad´ ˛ z ze mna˛ na chwil˛e, przyjacielu, a powiem ci co´s jeszcze. Był czas — zaczałem, ˛ patrzac ˛ w jego s˛edziwe oblicze — z˙ e uwa˙zano mnie za zmarłego i bezpowrotnie straconego. Poniewa˙z jednak wcia˙ ˛z z˙ yj˛e i jestem w pełni władz fizycznych i umysłowych, obawiam si˛e, z˙ e musz˛e zakwestionowa´c pretensje Eryka do tronu. Nie jest ani pierworodnym synem, ani nie mo˙ze liczy´c na powszechne poparcie, gdyby zjawił si˛e inny kandydat. Z tych to oraz innych, głównie osobistych wzgl˛edów mam zamiar wystapi´ ˛ c przeciwko niemu. Nie wiem jeszcze, jak i kiedy, ale, na Boga!, najwy˙zszy czas, z˙ eby kto´s to zrobił! Powtórz mu to. Je´sli chce mnie poszuka´c, niech wie, z˙ e mieszkam po´sród Cieni, lecz innych ni˙z poprzednio. Mo˙ze si˛e domy´sli, co przez to rozumiem. Nie pójdzie mu ze mna˛ łatwo, bo b˛ed˛e si˛e strzegł co najmniej tak, jak on tutaj. Ma we mnie wroga na s´mier´c i z˙ ycie i nie spoczn˛e, póki jeden z nas nie zginie. Co ty na to, stary sługo? Uniósł moja˛ r˛ek˛e do ust i pocałował. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Corwinie — powiedział i otarł łz˛e z oka. W tym momencie skrzypn˛eły drzwi. Wszedł Eryk. — Witaj — powiedziałem wstajac, ˛ tonem najmniej przyjemnym z mo˙zliwych. — Nie spodziewałem si˛e spotka´c ci˛e w tak wczesnym stadium rozgrywki. Jak si˛e maja˛ rzeczy w Amberze? Oczy mu si˛e rozszerzyły ze zdumienia, lecz odpowiedział mi głosem nabrzmiałym sarkazmem: — Rzeczy si˛e maja˛ dobrze, Corwinie. Gorzej, je´sli chodzi o inne sprawy. — Szkoda — odparłem. — A jak mogliby´smy temu zaradzi´c? — Znam sposób — rzekł i łypnał ˛ na Dika, który natychmiast wyszedł i zamknał ˛ za soba˛ drzwi. Eryk si˛egnał ˛ do miecza. — Chcesz zdoby´c tron — o´swiadczył. — Czy˙z nie chcemy tego wszyscy? 72
— Zapewne — przyznał z westchnieniem. — To prawda, z˙ e ka˙zdy z nas ma głow˛e zaprzatni˛ ˛ eta˛ jedna˛ my´sla.˛ Nie wiem, co za siła˛ pcha nas do walki o t˛e s´mieszna˛ pozycj˛e. Ale musisz pami˛eta´c, z˙ e ju˙z dwukrotnie ci˛e pokonałem, za drugim razem wielkodusznie darowujac ˛ ci z˙ ycie na Cieniu-Ziemi. — Nie było to znowu takie wielkoduszne. Zostawiłe´s mnie na s´mier´c podczas Wielkiej Zarazy. A za pierwszym razem, jak sobie przypominam, sko´nczyło si˛e remisem. — A wi˛ec musimy to teraz rozstrzygna´ ˛c, Corwinie — oznajmił. — Jestem od ciebie starszy i lepszy. Je´sli chcesz zmierzy´c si˛e ze mna,˛ z przyjemno´scia˛ stawi˛e ci czoło, Zabij mnie i tron jest twój. Spróbuj. Nie sadz˛ ˛ e jednak, z˙ eby ci si˛e udało. Wolałbym te˙z od razu odeprze´c twoje pretensje. Nacieraj. Zobaczymy, czego si˛e nauczyłe´s na Cieniu-Ziemi. Obaj mieli´smy ju˙z miecze w gar´sci. Wyszedłem zza biurka. — Ale˙z ty masz niebywała˛ czelno´sc´ ! — powiedziałem. — Dlaczego niby masz by´c lepszy od nas i bardziej predestynowany do rzadzenia? ˛ — Bo to ja zajałem ˛ tron — odpowiedział. — Spróbuj mi go odebra´c. Spróbowałem. Zaczałem ˛ od ci˛ecia w głow˛e, które sparował, ja za´s odpowiedziałem na jego pchni˛ecie w serce ci˛eciem w nadgarstek. Obronił si˛e i pchnał ˛ mi˛edzy nas stołek, który odrzuciłem kopniakiem, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e rabn˛ ˛ e go w twarz, ale nie trafiłem. Odparłem jego natarcie, a on moje. Walczyli´smy zaciekle bez wi˛ekszego skutku. Zastosowałem teraz bardzo wymy´slny atak, którego nauczyłem si˛e we Francji, a który składał si˛e z natarcia, zasłony czwartej i szóstej oraz wypadu zako´nczonego niespodziewanym ci˛eciem w nadgarstek. Drasnałem ˛ go i popłyn˛eła krew, — Piekielny bracie! — powiedział cofajac ˛ si˛e. — Jak mi donosza,˛ towarzyszy ci Random. — To prawda. Wi˛ecej jest takich, którzy sprzysi˛egli si˛e przeciwko tobie. Natarł gwałtownie zmuszajac ˛ mnie do cofni˛ecia si˛e i zrozumiałem, z˙ e przy całym moim kunszcie jest nadal lepszy. Był jednym z najwi˛ekszych szermierzy, z jakimi przyszło mi walczy´c, i odczułem nagle, z˙ e nie dam mu rady, parowałem jak w´sciekły i z równa˛ w´sciekło´scia˛ cofałem si˛e krok po kroku pod jego naporem. Obaj mieli´smy za soba˛ wieki treningu u najlepszych mistrzów klingi, z których najwi˛ekszym był mój brat, Benedykt — w obecnej chwili jednak nie mogłem liczy´c na jego pomoc. Chwytałem rozmaite przedmioty z biurka i rzucałem nimi w Eryka, lecz on stale uchylał si˛e i nacierał nieubłaganie. Starałem si˛e zaj´sc´ go od lewej strony, ale nie mogłem uciec od czubka jego miecza wymierzonego prosto w moje lewe oko. I balem si˛e. Eryk był wspaniały. Gdybym nie czuł do niego takiej nienawi´sci, wyraziłbym mu uznanie za jego artyzm. Tymczasem wcia˙ ˛z si˛e cofałem, coraz ja´sniej ze strachem u´swiadamiajac ˛ sobie, z˙ e nie zdołam go pokona´c. W walce na miecze był lepszy ode mnie. Przeklinałem go w duchu, ale nic nie mogłem na to poradzi´c. Jeszcze trzy razy próbowałem 73
bardziej wymy´slnych ataków, lecz bez skutku. Parował ka˙zde pchni˛ecie i przeciwnatarciami wcia˙ ˛z zmuszał mnie do odwrotu. Chciałbym by´c dobrze zrozumiany. Ja sam jestem naprawd˛e niezłym szermierzem. Tyle z˙ e on był lepszy. Usłyszałem w hallu hałas i szcz˛ek broni. Nadchodziła s´wita Eryka. Je´sli nawet Eryk nie zabije mnie wcze´sniej, to z pewno´scia˛ zrobi to który´s z jego ludzi — cho´cby strzałem z kuszy. Prawy nadgarstek Eryka wcia˙ ˛z krwawił. R˛eka˛ nadal władał pewnie, miałem jednak wra˙zenie, z˙ e w innych okoliczno´sciach, walczac ˛ defensywnie, mógłbym go dzi˛eki tej ranie zm˛eczy´c i potem wykorzysta´c najmniejszy moment nieuwagi. Zaklałem ˛ pod nosem, a on si˛e roze´smiał. — Byłe´s głupi, zjawiajac ˛ si˛e tutaj — powiedział. Nie zorientował si˛e, do czego zmierzam, a˙z do chwili, kiedy było ju˙z za pó´zno. Cofajac ˛ si˛e, znalazłem si˛e tu˙z przy drzwiach — było to ryzykowne, bo nie zostawiało mi pola manewru, ale lepsze ni˙z pewna s´mier´c. Lewa˛ r˛eka˛ zdołałem zasuna´ ˛c rygiel. Drzwi były wielkie i ci˛ez˙ kie, b˛eda˛ musieli je teraz wywa˙zy´c, aby wej´sc´ . Zyskałem dzi˛eki temu jeszcze par˛e minut, lecz jednocze´snie otrzymałem pchni˛ecie w lewe rami˛e, które mogłem tylko cz˛es´ciowo odparowa´c podczas zamykania rygla. Na szcz˛es´cie, prawa r˛eka, która˛ walczyłem, pozostała nietkni˛eta. U´smiechnałem ˛ si˛e, dodajac ˛ sobie animuszu. — A mo˙ze to ty byłe´s głupcem, wchodzac ˛ tutaj — powiedziałem. — Idzie ci coraz gorzej, sam widzisz — i przypu´sciłem gwałtowny, bezlitosny atak. Odparował go, ale musiał si˛e przy tym cofna´ ˛c o dwa kroki. — Ta rana daje ju˙z o sobie zna´c — dodałem. — R˛eka ci mdleje. Chyba sam czujesz, z˙ e opuszczaja˛ ci˛e siły. . . — Zamknij si˛e! — warknał ˛ i zrozumiałem, z˙ e powiedziałem prawd˛e. To zwi˛ekszyło moje szans˛e o par˛e procent, natarłem wi˛ec z nowym impetem, wiedzac, ˛ z˙ e niezbyt długo b˛ed˛e mógł utrzyma´c takie tempo. Ale Eryk tego nie wiedział. Zasiałem w nim ziarno niepokoju i cofał si˛e teraz przed moim niespodziewanym zaciekłym atakiem. Rozległo si˛e walenie do drzwi, ale jeszcze przez par˛e minut nie musiałem si˛e o to martwi´c. — Zaraz z toba˛ sko´ncz˛e, Eryku — powiedziałem. — Jestem twardszy ni˙z dawniej i ju˙z po tobie, bracie. Zobaczyłem w jego oczach strach, który odbił si˛e grymasem na twarzy i wpłynał ˛ na zmian˛e stylu walki. Walczył teraz defensywnie; cofajac ˛ si˛e przed moim atakiem i byłem pewien, z˙ e nie udawał. Najwyra´zniej mój blef si˛e udał, cho´c dotad ˛ Eryk zawsze był lepszy ode mnie. A mo˙ze to przekonanie te˙z wynikało głównie z mojego nastawienia psychicznego? Mo˙ze omal nie dałem si˛e poskromi´c tym mitem, który Eryk piel˛egnował? Mo˙ze byłem równie dobry jak on? Z dziwnym przypływem pewno´sci siebie spróbowałem tego samego natarcia co poprzednio
74
i tym razem trafiłem go, zostawiajac ˛ jeszcze jeden krwawy s´lad na jego przedramieniu. — To było do´sc´ naiwne, Eryku, z˙ eby da´c si˛e po raz drugi nabra´c na ten sam trik — powiedziałem, podczas gdy on cofał si˛e za fotel. Walczyli´smy przez chwil˛e ponad oparciem, a tymczasem walenie w drzwi ustało i pytajace ˛ glosy zamilkły. — Poszli po siekiery — wysapał Eryk. — Zaraz tu b˛eda.˛ — Zajmie im to par˛e minut — odparłem nie przestajac ˛ si˛e u´smiecha´c — a to wi˛ecej, ni˙z mi potrzeba. Ju˙z ledwo stoisz na nogach i krew ci płynie coraz obficiej, spójrz tylko! — Zamknij si˛e! — Zanim tu wejda,˛ w Amberze b˛edzie tylko jeden ksia˙ ˛ze˛ , i to nie ty! Raptem lewa˛ r˛eka˛ zgarnał ˛ z półki cały rzad ˛ ksia˙ ˛zek, obsypujac ˛ mnie nimi jak gradem. Nie skorzystał jednak z okazji do ataku, lecz przebiegł przez pokój chwytajac ˛ po drodze krzesło. Zaklinował si˛e w rogu, trzymajac ˛ przed soba˛ w jednej r˛ece, krzesło, a w drugiej miecz. W hallu dały si˛e słysze´c szybkie kroki, a potem łomot siekier o drzwi. — No chod´z! — rzekł Eryk. — Spróbuj mnie teraz dosta´c! — Boisz si˛e, co? Roze´smiał si˛e. — Daj spokój! Nie mo˙zesz mi nic zrobi´c, zanim drzwi nie puszcza,˛ a potem i tak ju˙z po tobie. Musiałem przyzna´c mu racj˛e. W tej pozycji mógł broni´c si˛e skutecznie przed ka˙zdym przeciwnikiem przynajmniej dobrych par˛e minut. Przeszedłem szybko przez pokój do sasiedniej ˛ s´ciany. Lewa˛ r˛eka˛ otworzyłem ukryte drzwiczki, przez które wszedłem. — Dobra — powiedziałem. — Udało ci si˛e. . . na razie. Masz szcz˛es´cie. Nast˛epnym razem, kiedy si˛e spotkamy, nic ci ju˙z nie pomo˙ze. Splunał ˛ i obrzucił mnie gradem wyzwisk, a nawet odstawił krzesło, z˙ eby zrobi´c obra´zliwy gest. Dałem nura w otwór i zasunałem ˛ drzwiczki, a gdy je ryglowałem, rozległ si˛e trzask i tu˙z przy moim ramieniu zal´sniło dwadzie´scia centymetrów stalowej klingi. Rzucił we mnie mieczem, co było ryzykowne, gdybym zechciał wróci´c. Ale wiedział, z˙ e to mało prawdopodobne, gdy˙z główne drzwi do biblioteki ju˙z p˛ekały pod naporem sił. Schodziłem po kołkach w s´cianie jak najszybciej do miejsca, gdzie poprzednio spałem. Jednocze´snie my´slałem o kunszcie, do jakiego doszedłem we władaniu mieczem. Poczatkowo ˛ w trakcie walki mimo woli czułem l˛ek przed człowiekiem, który dwukrotnie mnie pobił. Teraz jednak przyszło mi do głowy, z˙ e mo˙ze te stulecia sp˛edzone na Cieniu-Ziemi nie poszły całkiem na marne. Mo˙ze rzeczywi´scie czego´s si˛e przez ten czas nauczyłem. Czułem, z˙ e jestem nie gorszy od Eryka. Było to bardzo przyjemne uczucie. Je´sli si˛e jeszcze kiedy´s zmierzymy, co niechybnie nastapi, ˛ i je´sli nie przyjda˛ mu z pomoca˛ okoliczno´sci zewn˛etrzne, to kto wie? 75
Nale˙załoby szybko poszuka´c takiej okazji. Dzisiejsza potyczka przestraszyła go, byłem pewien. To mo˙ze sprawi´c, z˙ e nast˛epnym razem zadr˙zy mu r˛eka, z˙ e zawaha si˛e na jedna˛ s´miertelna˛ chwil˛e. . . Pu´sciłem si˛e kolka i zeskoczyłem z ostatnich pi˛eciu metrów laduj ˛ ac ˛ na ziemi na ugi˛etych kolanach. Była to ju˙z przysłowiowa ostatnia chwila, ale nie traciłem nadziei, z˙ e zda˙ ˛ze˛ umkna´ ˛c prze´sladowcom: Miałem bowiem za paskiem tali˛e kart. Wyciagn ˛ ałem ˛ kart˛e z Bleysem i wbiłem w nia˛ wzrok. Rami˛e mnie piekło, ale zapomniałem o tym czujac ˛ ogarniajacy ˛ mnie chłód. Istniały dwa sposoby, z˙ eby przenie´sc´ si˛e z Amberu bezpo´srednio do Cieni. . . Jeden to Wzorzec, rzadko u˙zywany do tego celu, a drugi Atuty, pod warunkiem, z˙ e mo˙zna było zaufa´c któremu´s z braci. Mój wybór padł na Bleysa. Był moim bratem i miał kłopoty, co znaczyło, z˙ e mog˛e mu si˛e przyda´c. Wpatrywałem si˛e intensywnie w jego ubrana˛ na czerwono-pomara´nczowo posta´c z ognista˛ korona˛ włosów, z mieczem w prawem r˛ece, a kielichem wina w lewej. W jego niebieskich oczach ta´nczyły diabliki, broda płon˛eła, a ornament na klindze przedstawiał — jak sobie nagle u´swiadomiłem — fragment Wzorca. Jego pier´scienie rzucały błyski. On sam wygladał ˛ jak z˙ ywy. Nawiazanie ˛ kontaktu zwiastował lodowaty wiatr. M˛ez˙ czyzna na karcie urósł do naturalnych rozmiarów i zmienił pozycj˛e. Poszukał mnie wzrokiem i poruszył ustami. — Kto to? — spytał i usłyszałem te słowa całkiem wyra´znie. — Corwin — odpowiedziałem, na co wyciagn ˛ ał ˛ do mnie lewa˛ r˛ek˛e, w której nie było ju˙z kielicha. — Wobec tego chod´z do mnie, je´sli chcesz. Wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e i nasze palce si˛e zetkn˛eły. Postapiłem ˛ krok naprzód. Nadal trzymałem kart˛e w lewej r˛ece, ale stali´smy obaj na skale, po prawej stronie zion˛eła przepa´sc´ , a po lewej wznosiła si˛e wysoka forteca. Niebo nad nami było koloru ognia. — Witaj, Bleys — powiedziałem, wtykajac ˛ jego kart˛e do pozostałych za pasem. — Dzi˛eki za pomoc. Nagle poczułem, z˙ e słabn˛e, i zobaczyłem krew tryskajac ˛ a˛ mi z lewego ramienia. — Jeste´s ranny! — zawołał, opasujac ˛ mnie r˛eka,˛ a ja kiwnałem ˛ głowa˛ i zemdlałem. Pó´zniej tego wieczoru, wyciagni˛ ˛ ety w fotelu w jednej z komnat fortecy, omówiłem z Bleysem sytuacj˛e nad butelka˛ whisky. — A wi˛ec zjawiłe´s si˛e w Amberze? -Tak. — I zraniłe´s Eryka w pojedynku? — Tak. 76
— Niech to diabli! Szkoda, z˙ e go nie zabiłe´s! — Tu si˛e zreflektował. — Cho´c mo˙ze to i dobrze. Wtedy ty objałby´ ˛ s tron. Kto wie, czy nie lepiej mi pójdzie z Erykiem, ni˙z poszłoby mi z toba.˛ Jakie masz plany? Postanowiłem zagra´c w otwarte karty. — Wszyscy chcemy tronu — powiedziałem — wobec czego nie warto si˛e okłamywa´c. Nie mam zamiaru nastawa´c z tego powodu na twoje z˙ ycie — byłaby to głupota — ale te˙z nie my´sl˛e zrezygnowa´c z walki z wdzi˛eczno´sci za twoja˛ go´scinno´sc´ . Random chciałby tego co my, lecz nie ma szans. O Benedykcie nikt od dłu˙zszego czasu nie słyszał. Gerard i Caine popieraja˛ Eryka i nie zgłaszaja˛ pretensji. To samo z Julianem. Zostaja˛ Brand i nasze siostry. Nie mam poj˛ecia, co knuje Brand, ale wiem, z˙ e Deirdre nic sama nie wskóra. Chyba z˙ e wesprze ja˛ Llewella i zgromadza˛ jakie´s posiłki w Rebmie. Flora jest oddana Erykowi. Co z Fiona,˛ nie wiadomo. — Wobec tego na polu walki zostajemy my dwaj — skonstatował Bleys, nalewajac ˛ nam nast˛epna˛ szklaneczk˛e. — Tak, masz racj˛e. Nie wiem, co chodzi po głowach całej reszcie, ale oszacowałem siły ka˙zdego z nas i my´sl˛e, z˙ e mam najwi˛eksze szans˛e. Madrze ˛ zrobiłe´s zwracajac ˛ si˛e do mnie. Poprzyj mnie, a dam ci ksi˛estwo. — Serdeczne dzi˛eki — powiedziałem. — Zobaczymy. Pociagn˛ ˛ eli´smy ze szklaneczek. — Co innego pozostaje do zrobienia? — spytał i zrozumiałem, z˙ e to wa˙zne pytanie. — Mog˛e jeszcze zebra´c własna˛ armi˛e i przystapi´ ˛ c do obl˛ez˙ enia Amberu — powiedziałem. — Gdzie po´sród Cieni le˙zy twoja armia? — zainteresował si˛e. — To ju˙z, oczywi´scie, moja sprawa — rzekłem. — Nie mam zamiaru powstawa´c przeciwko tobie. Je´sli chodzi o sukcesj˛e, chciałbym widzie´c na tronie ciebie, siebie, Gerarda albo Benedykta, o ile jeszcze z˙ yje. — Najch˛etniej naturalnie siebie. — Oczywi´scie. — Wobec tego rozumiemy si˛e. I sadz˛ ˛ e, z˙ e mo˙zemy na razie zjednoczy´c swoje siły. — Ja te˙z tak sadz˛ ˛ e. Inaczej nie oddałbym si˛e w twoje r˛ece. U´smiechnał ˛ si˛e w g˛estwinie brody. — Potrzebowałe´s kogo´s — powiedział — a ja byłem mniejszym złem. — To prawda — przyznałem. — Szkoda, z˙ e nie ma z nami Benedykta. Szkoda, z˙ e Gerard si˛e sprzedał. — Daremne z˙ ale. Na nic si˛e nie zda rozpatrywa´c, co by było, gdyby. . . — Masz racj˛e. Przez chwil˛e palili´smy w milczeniu. — Jak dalece mog˛e ci ufa´c? — zapytał. 77
— Tak dalece, jak ja tobie. — Wobec tego zawrzyjmy umow˛e. Prawd˛e mówiac, ˛ my´slałem, z˙ e nie z˙ yjesz. Nie przyszło mi do głowy, z˙ e zjawisz si˛e nagle w kluczowym momencie zgłaszajac ˛ własne pretensje. Ale skoro tu jeste´s, to przesadza ˛ spraw˛e. Zawrzyjmy sojusz, połaczmy ˛ nasze siły i razem przystapmy ˛ do obl˛ez˙ enia Amberu. Ten z nas, który prze˙zyje, zdob˛edzie tron. Je´sli za´s obaj prze˙zyjemy, to có˙z, zawsze mo˙zemy rozstrzygna´ ˛c spraw˛e przez pojedynek. Zastanowiłem si˛e nad tym i doszedłem do wniosku, z˙ e to zapewne najkorzystniejsza propozycja, na jaka˛ mog˛e liczy´c. — Chc˛e to jeszcze przemy´sle´c — powiedziałem. — Dam ci odpowied´z jutro rano, zgoda? — Zgoda. Wypili´smy do dna i oddali´smy si˛e wspomnieniom. Rami˛e troch˛e mnie rwało, ale whisky i ma´sc´ dostarczona przez Bleysa łagodziły ból. Wkrótce ogarnał ˛ nas obu sentymentalny nastrój. To dziwne uczucie mie´c rodze´nstwo, a zarazem go nie mie´c, jako z˙ e ka˙zde z nas szło przez z˙ ycie osobno i własnymi s´cie˙zkami. Dobry Bo˙ze! Rozmawiali´smy a˙z do s´witu, zanim zmogło nas zm˛eczenie. Dopiero wtedy Bleys wstał, klepnał ˛ mnie w zdrowe rami˛e, powiedział, z˙ e zaczyna mu si˛e ju˙z kr˛eci´c w głowie i z˙ e rano słu˙zacy ˛ przyniesie mi s´niadanie. Kiwnałem ˛ głowa,˛ obj˛eli´smy si˛e i wyszedł. Podszedłem do okna, skad ˛ miałem dobry widok na dolin˛e. W dole jak gwiazdy jarzyły si˛e punkciki ognisk. Były ich tysiace. ˛ Widziałem, z˙ e Bleys zgromadził pot˛ez˙ ne siły, i pozazdro´sciłem mu. Ale, z drugiej strony, to bardzo dobrze. Je´sli kto´s mógł pokona´c Eryka, to wła´snie Bleys. Nie byłby te˙z złym władca˛ Amberu — tylko po prostu wolałem sam nim zosta´c. Popatrzyłem jeszcze przez chwil˛e i dostrzegłem, z˙ e postacie kr˛ecace ˛ si˛e mi˛edzy ogniskami maja˛ dziwne kształty. Zaciekawiłem si˛e, z jakiego rodzaju istot składa si˛e jego armia. Tak czy owak było to wi˛ecej, ni˙z ja posiadałem. Wróciłem do stołu i nalałem sobie szklaneczk˛e. Zanim ja˛ jednak wypiłem, zapaliłem lampk˛e nocna˛ i w jej s´wietle wyjałem ˛ skradziona˛ tali˛e kart. Rozło˙zyłem je przed soba˛ i wyciagn ˛ ałem ˛ t˛e z wizerunkiem Eryka. Poło˙zyłem ja˛ na s´rodku stołu, a reszt˛e odsunałem ˛ na bok. Po chwili karta o˙zyła, zobaczyłem Eryka w stroju nocnym, z zabanda˙zowana˛ r˛eka,˛ i usłyszałem słowa: — Kto tam? — To ja, Corvin. Jak si˛e masz? Zaklał, ˛ a ja si˛e roze´smiałem. Wdałem si˛e w niebezpieczna˛ gr˛e i zapewne przyczyniła si˛e do tego whisky, ale kontynuowałem: — Chciałem ci˛e zawiadomi´c, z˙ e u mnie wszystko w porzadku. ˛ Oraz przyzna´c ci racj˛e co do głów zaprzatni˛ ˛ etych jedna˛ my´sla.˛ Ty wszak˙ze swojej głowy długo ju˙z nie ponosisz. Do zobaczenia, bracie! Dzie´n, w którym ponownie przyb˛ed˛e do
78
Amberu, b˛edzie dniem twojej s´mierci. Pomy´slałem sobie, z˙ e lepiej ci˛e uprzedzi´c, bo to ju˙z niedługo. — Przybywaj — odparł — i nie pro´s o lito´sc´ , gdy przyjdzie ci umiera´c. — Spojrzał mi prosto w oczy i przez chwil˛e mierzyli´smy si˛e wzrokiem. Potem zagrałem mu na nosie i przykryłem go dłonia˛ — bo było to niczym odło˙zenie słuchawki telefonicznej — a nast˛epnie zmieszałem jego kart˛e z reszta˛ talii. Zasypiajac ˛ my´slałem o armii Bleysa zgromadzonej w wawozie ˛ i o jej szansach na zdobycie Amberu. Nie b˛edzie to łatwe.
Rozdział 6 Kraina zwała si˛e Avernus, a z˙ ołnierze zwerbowani przez Bleysa ró˙znili si˛e nieco wygladem ˛ od ludzi. Obejrzałem ich podczas lustracji nast˛epnego ranka idac ˛ za Bleysem. Wszyscy mieli ponad dwa metry wzrostu, bardzo czerwona˛ skór˛e, skape ˛ owłosienie, kocie oczy i sze´sciopalczaste dłonie oraz stopy. Ubrani byli w stroje lekkie jak z jedwabiu, ale utkane z czego´s innego, i przewa˙znie szare lub niebieskie. Ka˙zdy z nich był uzbrojony w dwie krótkie klingi, zakrzywione na ko´ncu. Mieli spiczaste uszy, a ich palce zako´nczone były pazurami. Klimat był tu ciepły, kolory zachwycajace ˛ i wszyscy uwa˙zali nas za bogów. Bleys znalazł miejsce, gdzie panowała religia opierajaca ˛ si˛e na wierze w braci-bogów, którzy wygladali ˛ jak my i mieli swoje kłopoty. Główna˛ rol˛e w ich mitach grał oczywi´scie zły brat, który zagarnał ˛ władz˛e i prze´sladował dobrych braci. I naturalnie towarzyszyła temu opowie´sc´ o apokalipsie głoszaca, ˛ z˙ e nadejdzie dzie´n, gdy oni sami zostana˛ wezwani na pomoc skrzywdzonym dobrym braciom. Chodziłem z lewa˛ r˛eka˛ na czarnym temblaku i przypatrywałem si˛e tym, którzy wybierali si˛e na s´mier´c. Stanałem ˛ przed jednym z nich i spytałem: — Czy wiesz, kim jest Eryk? — Ksi˛eciem Ciemno´sci — odparł. Skinałem ˛ głowa.˛ — Bardzo dobrze — pochwaliłem go i poszedłem dalej. Bleys dostał wykonane jak na zamówienie mi˛eso armatnie. — Z całym szacunkiem dla tych, którzy sa˛ gotowi odda´c z˙ ycie — powiedziałem mu — nie mo˙zesz zdoby´c Amberu z ta˛ pi˛ec´ dziesi˛eciotysi˛eczna˛ armia,˛ nawet gdyby´s zdołał dotrze´c z nimi wszystkimi do podnó˙za Kolviru, czego nie zdołasz. Sama my´sl, z˙ eby u˙zy´c tych biedaków z ich szabelkami jak zabawki przeciw nies´miertelnemu miastu, jest s´mieszna. — Wiem — przyznał — ale mam co´s jeszcze. — Musisz mie´c znacznie, znacznie wi˛ecej. — A co powiesz na trzy floty o połow˛e wi˛eksze od tego, czym dysponuja˛ Caine i Gerard razem wzi˛eci? — Jeszcze nie do´sc´ . To dopiero poczatek. ˛ 80
— Wiem. Nadal gromadz˛e siły. — Wi˛ec lepiej zgromad´zmy ich nieporównywalnie wi˛ecej. Eryk b˛edzie siedział sobie spokojnie w Amberze i zabijał nas podczas marszu przez Cienie. Kiedy pozostałe siły dotra˛ w ko´ncu do podnó˙za Kolviru, zostana˛ tam zdziesiatkowane. ˛ Potem trzeba jeszcze wspia´ ˛c si˛e do Amberu. Jak my´slisz, ilu nas zostanie, kiedy wkroczymy do miasta? Garstka, z która˛ Eryk rozprawi si˛e w ciagu ˛ pi˛eciu minut bez najmniejszego trudu. Je´sli to wszystko, czym dysponujesz, drogi bracie, to mam złe przeczucie co do tej wyprawy. — Eryk ogłosił, z˙ e jego koronacja odb˛edzie si˛e za trzy miesiace ˛ — powiedział Bleys. — Do tego czasu mog˛e co najmniej potroi´c swoje siły lub nawet zgromadzi´c po´sród Cieni c´ wier´cmilionowa˛ armi˛e. Sa˛ inne s´wiaty podobne do tego, w których zbior˛e taka˛ armi˛e krzy˙zowców, jakiej dotad ˛ nikt jeszcze przeciw Amberowi nie prowadził. — Eryk b˛edzie miał tyle samo czasu na przygotowanie działa´n obronnych — zauwa˙zyłem, — Sam nie wiem, Bleys. . . to niemal samobójstwo. Nie znałem w pełni sytuacji, kiedy si˛e do ciebie zwróciłem. . . — A ty sam, co masz do zaoferowania? — spytał. — Nic. Podobno byłe´s dłu˙zszy czas dowódca˛ w wojsku. Gdzie twoje oddziały? Odwróciłem si˛e. — Nic po nich nie zostało. Wiem to na pewno. — Nie mógłby´s poszuka´c Cienia swojego Cienia? — Nawet nie chc˛e próbowa´c — odparłem. — Bardzo mi przykro. — To jaki wła´sciwie mam z ciebie po˙zytek? — Odejd˛e wi˛ec — o´swiadczyłem — skoro pragniesz ode mnie jedynie wi˛ecej mi˛esa armatniego. . . — Zaczekaj! — krzyknał. ˛ — Tak mi si˛e tylko wyrwało. Zale˙zy mi ju˙z cho´cby na twojej radzie. Zosta´n z˙ e mna,˛ prosz˛e. Mog˛e ci˛e nawet przeprosi´c. — Nie trzeba — powiedziałem, wiedzac, ˛ co to znaczy dla ksi˛ecia Amberu. — Zostan˛e. Sadz˛ ˛ e, z˙ e mog˛e ci si˛e przyda´c. — Doskonale! — Klepnał ˛ mnie w zdrowe rami˛e. — I sprowadz˛e ci posiłki — dodałem. — Nic si˛e nie martw. Dotrzymałem słowa. Udałem si˛e miedzy Cienie i znalazłem ras˛e obro´sni˛etych sier´scia˛ stworze´n, z kłami i pazurami, nieco człekopodobnych i o inteligencji studentów z pierwszego roku — przepraszam was, moi drodzy, ale mam na my´sli to, z˙ e byli lojalni, oddani, uczciwi i zbyt łatwo dajacy ˛ si˛e omami´c takim łajdakom, jak ja i mój brat, Czułem si˛e jak ludo˙zerca. Znalazłem sto tysi˛ecy wyznawców gotowych walczy´c za nas z bronia˛ w r˛eku. Wywarło to odpowiednie wra˙zenie na moim bracie, który nie robił mi wi˛ecej z˙ adnych uwag. Po tygodniu rami˛e mi si˛e wygoiło. Po dwóch miesiacach ˛ mieli´smy c´ wier´c miliona z˙ ołnierzy, a nawet wi˛ecej.
81
— Corwin, Corwin! Pozostałe´s w ka˙zdym calu soba! ˛ — powiedział Bleys przepijajac ˛ do mnie. Ale ja czułem si˛e nieszczególnie. Wi˛ekszo´sc´ z nich musiała zgina´ ˛c, a ja byłem za to odpowiedzialny. Miałem wyrzuty sumienia, cho´c znałem ró˙znic˛e mi˛edzy Cieniem, a Substancja.˛ Ale wiedziałem te˙z, z˙ e ka˙zda s´mier´c jest s´miercia˛ prawdziwa.˛ Czasami w nocy siadałem nad talia˛ kart. Były w niej tak˙ze te Atuty, których brakowało w poprzedniej talii. Jeden z nich przedstawiał sam Amber i wiedziałem, z˙ e mógłby mnie tam przenie´sc´ . Na innych były wizerunki mojego zmarłego lub zaginionego rodze´nstwa, a po´sród nich portret ojca, który szybko odło˙zyłem. Nie było go ju˙z w´sród nas. Wpatrywałem si˛e długo w ka˙zda˛ twarz zastanawiajac ˛ si˛e, co mógłbym, od którego z nich uzyska´c. Kilka razy układałem karty i zawsze wskazywały na t˛e sama˛ osob˛e. Na Caine’a. Miał na sobie zielono-czarny atłasowy strój i trójgraniasty kapelusz z długim zielonym pióropuszem. U pasa wisiał mu wysadzony szmaragdami sztylet. Był ciemnowłosy. — Caine — wywołałem go. Po chwili przyszła odpowied´z. — Kto to? — zapytał. — Corvin. — Corvin? Czy to jaki´s z˙ art? — Nie. — Czego chcesz? — A co masz? — Dobrze wiesz. — Podniósł oczy i spojrzał prosto na mnie, lecz ja nie spuszczałem wzroku z jego r˛eki spoczywajacej ˛ blisko sztyletu. — Gdzie jeste´s? — Z Bleysem. — Doszły mnie słuchy, z˙ e pokazałe´s si˛e niedawno w Amberze, dziwiło mnie te˙z zabanda˙zowane rami˛e Eryka. — Sprawc˛e tego masz przed soba˛ — powiedziałem. — Jaka jest twoja cena? — Co masz na my´sli? — Pomówmy szczerze i bez ogródek. Czy sadzisz, ˛ z˙ e Bleys i ja mo˙zemy pokona´c Eryka? — Nie, i dlatego wła´snie z nim trzymam. Nie mam te˙z zamiaru odstapi´ ˛ c wam swojej armady, a podejrzewam, z˙ e głównie o to ci chodzi. — Domy´slny braciszku — u´smiechnałem ˛ si˛e. — No to có˙z, miło mi było z toba˛ porozmawia´c. Do zobaczenia w Amberze. . . mo˙ze ju˙z wkrótce. Zrobiłem ruch r˛eka,˛ a on krzyknał: ˛ — Poczekaj! — Na co? 82
— Nie znam nawet twojej oferty. — Owszem, znasz. Odgadłe´s ja˛ i nie jeste´s zainteresowany. — Tego nie powiedziałem. Ale wiem, po czyjej stronie le˙zy słuszno´sc´ . — Czy te˙z siła. — Niech b˛edzie siła. Co masz mi do zaproponowania? Rozmawiali´smy przez jaka´ ˛s godzin˛e, po której pomocne szlaki morskie zostały otwarte dla floty Bleysa, mogacej ˛ po wpłyni˛eciu oczekiwa´c posiłków. — Je´sli si˛e wam nie uda. Amber b˛edzie s´wiadkiem trzech egzekucji — powiedział Caine. — Ale w gruncie rzeczy nie spodziewasz si˛e tego, prawda? — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ e ty albo Bleys obejmiecie tron. Ja jestem gotów słu˙zy´c zwyci˛ezcy. Własne ksi˛estwo w zupełno´sci mi wystarczy. Nadal jednak ch˛etnie przyjałbym ˛ głow˛e Randoma jako cz˛es´c´ zapłaty. — Nie ma mowy. Bierz, co ci daj˛e, albo si˛e wycofaj. — Bior˛e. U´smiechnałem ˛ si˛e, zakryłem kart˛e dłonia˛ i ju˙z go nie było. Gerarda postanowiłem zostawi´c na nast˛epny dzie´n. Rozmowa z Caine’em była m˛eczaca. ˛ Rzuciłem si˛e na łó˙zko i zasnałem. ˛ Gerard, kiedy poznał stawk˛e, zgodził si˛e nas nie atakowa´c. Głównie dlatego, z˙ e to ja si˛e do niego zwróciłem, a uznał, z˙ e z dwojga złego mog˛e okaza´c si˛e pot˛ez˙ niejszy ni˙z Eryk. Szybko dobiłem z nim targu, obiecujac ˛ mu wszystko, co chciał, jako z˙ e nie prosił o niczyja˛ głow˛e. Pó´zniej ponownie zrobiłem przeglad ˛ wojsk i opowiedziałem im co´s nieco´s o Amberze. Dziwnie, ale czerwonoskóre olbrzymy i owłosione karzełki współz˙ yli zgodnie jak bracia. Było to smutne, ale prawdziwe. Uwa˙zali nas za bogów i koniec, kropka. Zobaczyłem flot˛e płynac ˛ a˛ po wielkim oceanie koloru krwi. Zadumałem si˛e. W s´wiecie Cieni, po którym płyn˛eli, wielu z nich zginie na zawsze. Pomy´slałem o armii z Avernus i moich rekrutach z miejsca zwanego Ri’ik. Ich zadaniem był marsz na Ziemi˛e i do Amberu. Potasowałem karty i rozło˙zyłem je. Wziałem ˛ do r˛eki portret Benedykta. Przywoływałem go przez dłu˙zszy czas, lecz odpowiedzia˛ było tylko zimno. Si˛egnałem ˛ po kart˛e Branda. Znów przez dłu˙zsza˛ chwil˛e czułem tylko chłód. Potem usłyszałem krzyk. Przera´zliwy, s´cinajacy ˛ krew w z˙ yłach krzyk. — Pomó˙z mi! — Jak? — Kto to? — zapytał i zobaczyłem, z˙ e jego ciało si˛e wije. — Corwin. — Wydobad´ ˛ z mnie stad, ˛ Corwinie! Dam ci za to wszystko, co chcesz! — Gdzie jeste´s?
83
— Jestem. . . — Obraz zakł˛ebił si˛e ukazujac ˛ rzeczy, które wzdrygałem si˛e przyja´ ˛c do wiadomo´sci, i rozległ si˛e ponowny krzyk, jakby ze s´miertelnej otchłani, po czym zapadła głucha cisza. Znów ogarnał ˛ mnie chłód. Poczułem, z˙ e si˛e trz˛es˛e, lecz nie wiedziałem dlaczego. Zapaliłem papierosa i podszedłem do zasnutego noca˛ okna, zostawiajac ˛ na stole rozrzucone karty. Gwiazdy były małe i zasnute mgła.˛ Nie mogłem rozpozna´c z˙ adnej konstelacji. Mały, niebieski ksi˛ez˙ yc sunał ˛ szybko w ciemno´sciach. Noc powiała nagłym, lodowatym chłodem i szczelniej otuliłem si˛e peleryna.˛ Przypomniała mi si˛e nasza nieszcz˛esna, zimowa kampania w Rosji. Dobry Bo˙ze! Omal nie zamarzłem na s´mier´c! I do czego to wszystko prowadziło? Do tronu Amberu, oczywi´scie. Ten cel u´swi˛ecał wszystko. Ale co z Brandem? Gdzie był? Co si˛e z nim działo, kto był tego sprawca? ˛ ˙ Zadnej odpowiedzi. Zamy´sliłem si˛e patrzac ˛ w noc, s´ledzac ˛ wzrokiem bł˛ekitna˛ elips˛e ksi˛ez˙ yca. Czy przeoczyłem co´s w obrazie sytuacji, jaki´s szczegół, który umknał ˛ mojej uwagi? ˙ Zadnej odpowiedzi. Usiadłem jeszcze raz przy stole z kieliszkiem w r˛ece. Przewertowałem wszystkie karty i wyjałem ˛ wizerunek ojca. Oberon, władca Amberu, stał przede mna˛ w swojej zieleni i złocie. Wysoki, dobrze zbudowany, z włosami i broda˛ przetykana˛ srebrem. Na palcach pier´scienie z zielonymi kamieniami w złotej oprawie. Złoty miecz. Niegdy´s sadziłem, ˛ z˙ e nic i nigdy nie odbierze mu odwiecznego panowania nad Amberem. Co si˛e stało? Nadal nie wiedziałem. Ale on odszedł. Jaki koniec spotkał mego ojca? Patrzyłem na kart˛e, skupiwszy cała˛ uwag˛e. Nic. . . nic. . . Co´s? Co´s. W odpowiedzi dał si˛e zauwa˙zy´c ledwo widoczny ruch, figura na karcie skurczyła si˛e i przeobraziła w cie´n człowieka, którego reprezentowała. — Ojcze? — spytałem. Cisza. — Ojcze? — Tak. . . — Bardzo słaby i odległy głos, jakby wydobywajacy ˛ si˛e z muszli, zatopiony w jej monotonnym szumie. — Gdzie jeste´s? Co si˛e stało? — Ja. . . — Długa pauza. — Tak? To Corwin, twój syn. Co zaszło w Amberze, z˙ e ci˛e nie ma? — Nadszedł mój czas. — Jego głos dochodził z bardzo daleka. ˙ — Czy to znaczy, z˙ e abdykowałe´s? Zaden z braci nic mi nie powiedział, a nie ufam im na tyle, aby pyta´c. Wiem tylko, z˙ e tron stoi otworem dla wszystkich
84
ch˛etnych. Eryk ma teraz miasto we władaniu, a Julian sprawuje piecz˛e nad Lasem Arde´nskim. Caine i Gerard kontroluja˛ morze. Bleys jest gotów stawi´c im wszystkim czoło, a ja zawarłem z nim przymierze. Jakie sa˛ twoje z˙ yczenia w tym wzgl˛edzie? — Jeste´s. . . jedynym, który o to pyta. . . Tak. . . — „Tak”, co? — Tak. . . Stawcie im opór. . . — A co z toba? ˛ Jak mog˛e ci pomóc? — Mnie. . . nie mo˙zna pomóc. We´z tron. . . — Ja? Czy Bleys i ja? — Ty! — Tak? — Masz moje błogosławie´nstwo. . . We´z tron. . . i pospiesz si˛e! — Dlaczego, ojcze? — Brak mi tchu. . . We´z tron! — I zniknał. ˛ A wi˛ec ojciec z˙ ył. To było interesujace. ˛ Co teraz robi´c? Popijałem whisky ˙ gdzie´s i nadal był królem Amberu. Dlaczego zniknał? i rozmy´slałem. Zył ˛ Dokad ˛ si˛e udał? Co si˛e za tym kryło? Same zagadki. Nie potrafiłem udzieli´c odpowiedzi na z˙ adne z tych pyta´n, lecz sprawa nie dawała mi spokoju. Tu musz˛e wyzna´c, z˙ e moje stosunki z ojcem nigdy nie układały si˛e zbyt dobrze. Nie czułem wprawdzie do niego nienawi´sci jak Random lub paru innych braci, ale nie miałem te˙z najmniejszego powodu, z˙ eby darzy´c go szczególna˛ sympatia.˛ Był silny, pot˛ez˙ ny i okupował tron — to chyba wystarczy? Uosabiał te˙z niemal cała˛ znana˛ nam histori˛e Amberu, a historia Amberu si˛ega wstecz tyle tysiacleci, ˛ z˙ e nie warto ich nawet liczy´c. Co było robi´c w tej sytuacji? Je´sli chodzi o mnie, dopiłem whisky i poszedłem spa´c. Nazajutrz rano zwołali´smy narad˛e wojenna.˛ Bleys miał czterech admirałów, z których ka˙zdy dowodził mniej wi˛ecej jedna˛ czwarta˛ floty, i cały sztab oficerów piechoty. Razem było nas jakie´s trzydzie´sci osób, w połowie wielkich i czerwonoskórych, a w połowie małych i owłosionych. Narada trwała cztery godziny, po czym rozeszli´smy si˛e co´s zje´sc´ . Uzgodnilis´my, z˙ e wyruszamy za trzy dni. Poniewa˙z drog˛e do Amberu mógł otworzy´c tylko kto´s królewskiej krwi, ja miałem przewodzi´c flocie na okr˛ecie flagowym, a Bleys miał poprowadzi´c piechot˛e przez krainy Cieni. Zastanowiło mnie to i zapytałem, co by zrobił, gdybym si˛e nie zjawił, przychodzac ˛ mu z pomoca.˛ W odpowiedzi usłyszałem dwie rzeczy: z˙ e, po pierwsze, gdyby musiał polega´c na własnych siłach, poprowadziłby najpierw flot˛e i zostawił ja˛ w odpowiedniej odległo´sci od brzegu, po czym wróciłby jednym z okr˛etów do Avernus, z˙ eby powie´sc´ z˙ ołnierzy na spotkanie o wyznaczonym czasie, a po drugie, z˙ e specjalnie szukał takiego Cienia, w którym mógł liczy´c na przybycie którego´s z braci gotowego go wesprze´c. 85
To ostatnie wzbudzało niejakie podejrzenia, a to pierwsze wygladało ˛ mało realistyczne, gdy˙z flota stałaby zbyt daleko w morzu, aby dostrzec jakie´s sygnały z brzegu, a ryzyko spó´znienia si˛e na spotkanie było — przy tej liczbie wojska — zbyt du˙ze, aby pokłada´c wi˛eksze nadzieje w tego rodzaju planie. Ale jako taktyk Bleys zawsze był, moim zdaniem, niezrównany i kiedy rozłoz˙ ył mapy Amberu i okolic, które sam sporzadził, ˛ i zaczał ˛ wyja´snia´c taktyk˛e, jaka˛ zamierzał zastosowa´c, widziałem, z˙ e cechuje go spryt godny ksi˛ecia Amberu. Kłopot w tym, z˙ e naszym przeciwnikiem był inny ksia˙ ˛ze˛ Amberu, i to taki, który miał niewatpliwie ˛ silniejsza˛ pozycj˛e. Troch˛e mnie to niepokoiło, lecz wobec zbli˙zajacej ˛ si˛e koronacji nie pozostawało nam nic innego, jak pój´sc´ na cało´sc´ . Je´sli przegramy, jeste´smy zgubieni, a zdawałem sobie spraw˛e, z˙ e Eryk ma do swojej dyspozycji czas i najpot˛ez˙ niejsze s´rodki, czego my´smy nie mieli. Przemierzałem krain˛e zwana˛ Avernus podziwiajac ˛ jej zamglone doliny i przepa´sci, jej dymiace ˛ kratery, jaskrawe sło´nce na zwariowanym niebie, mro´zne noce i zbyt gorace ˛ dni, skały i wydmy ciemnego piasku, małe, ale zjadliwe i niebezpieczne zwierz˛eta, wielkie purpurowe ro´sliny, jak cho´cby pozbawione kolców kaktusy, a po południu drugiego dnia, kiedy stałem na wyst˛epie skalnym nad morzem, pod wie˙za˛ skł˛ebionych cynobrowatych chmur, doszedłem do wniosku, z˙ e lubi˛e ten kraj i je´sli jego synowie zgina˛ w walce za swoich bogów, postaram si˛e unie´smiertelni´c ich pewnego dnia w po´swi˛econym im hymnie. Uspokoiwszy w ten sposób sumienie, objałem ˛ dowództwo floty. Je´sli zwyci˛ez˙ ymy, moi wojownicy b˛eda˛ przez wieki opiewani na dworach i zamkach nie´smiertelnych władców. Ja za´s byłem ich wodzem i przewodnikiem, który otwierał im drog˛e. Poczułem rado´sc´ . Nazajutrz wyruszyli´smy w morze, a ja dowodziłem z okr˛etu flagowego. Wprowadziłem flot˛e w sztorm i wypłyn˛eli´smy z niego o wiele bli˙zej miejsca przeznaczenia. Wprowadziłem nas w ogromny wir i wyszło nam to na dobre. Przeprowadziłem flot˛e przez kamienna˛ mielizn˛e i wody oceanu pogł˛ebiły si˛e, a ich kolor zaczał ˛ przypomina´c to´n wokół Amberu. A wi˛ec nadal posiadałem t˛e umiej˛etno´sc´ . Mogłem kształtowa´c nasz los w czasie i przestrzeni. Mogłem doprowadzi´c nas do domu. To znaczy, do mojego domu. Przeprowadziłem okr˛ety obok dziwnych wysp, na których krakały zielone ptaszyska, a zielone małpy zwisały z drzew niczym owoce, powrzaskujac ˛ co´s do siebie i rzucajac ˛ kamieniami w naszym kierunku. Wyprowadziłem flot˛e daleko w morze, a potem zawróciłem w stron˛e brzegu. Bleys maszerował tymczasem przez równiny s´wiatów. Miałem dziwna˛ s´wiadomo´sc´ , z˙ e pokona wszelkie trudno´sci i poradzi sobie z pułapkami Eryka. Porozumiewałem si˛e z nim za pomoca˛ kart i wiedziałem o wszystkim, co zaszło po drodze. O tym, z˙ e stracił dziesi˛ec´ tysi˛ecy ludzi w walce z centaurami, pi˛ec´ tysi˛ecy zgin˛eło podczas wyjatkowo ˛ silnego trz˛esienia ziemi, tysiac ˛ pi˛ec´ set zmiotła traba ˛ powietrzna, dziewi˛etna´scie tysi˛ecy zgin˛eło lub przepadło bez wie´sci w ja86
kiej´s d˙zungli, kiedy spadł na nich napalm z dziwnych huczacych ˛ obiektów na niebie; sze´sc´ tysi˛ecy zdezerterowało w miejscu wygladaj ˛ acym ˛ jak obiecany im raj; pi˛eciuset zgin˛eło na piaszczystej równinie, gdy wybuchła obok wznoszac ˛ si˛e do góry chmura w kształcie grzyba; osiem tysi˛ecy sze´sciuset zostało zabitych w dolinie walczacych ˛ maszyn, które wyjechały na gasienicach ˛ miotajac ˛ ogie´n; o´smiuset rannych i chorych zostawiono własnemu losowi; dwustu porwały wezbrane wody rzeki; pi˛ec´ dziesi˛eciu czterech odniosło s´miertelne rany w pojedynkach mi˛edzy soba; ˛ trzystu zmarło po zjedzeniu trujacych ˛ miejscowych owoców; tysiac ˛ stratował p˛edzacy ˛ tabun bawołopodobnych stworze´n; siedemdziesi˛eciu trzech zgin˛eło podczas po˙zaru namiotów; tysiac ˛ pi˛eciuset uton˛eło podczas powodzi; dwa tysiace ˛ padło ofiara˛ tornada, które nadciagn˛ ˛ eło od bł˛ekitnych wzgórz. Byłem zadowolony, z˙ e sam straciłem w tym czasie tylko sto osiemdziesiat ˛ sze´sc´ statków. Zasna´ ˛c! Mo˙ze s´ni´c! — w tym s˛ek cały. . . Eryk zabijał nas cal po calu i godzina po godzinie. Jego zapowiedziana koronacja miała si˛e odby´c ju˙z za par˛e tygodni, a on najwyra´zniej wiedział, z˙ e nadciagamy, ˛ bo wymierali´smy jak muchy. Powiedziane jest, z˙ e tylko ksia˙ ˛ze˛ Amberu mo˙ze si˛e porusza´c po´sród Cieni, cho´c oczywi´scie wolno mu przeprowadzi´c ze soba,˛ kogo chce. Wiedli´smy nasze wojska i patrzyli´smy, jak gina,˛ je´sli za´s chodzi o Cie´n, to mog˛e powiedzie´c tyle: istnieje Cie´n i istnieje Substancja, i to le˙zy u podstaw wszechrzeczy. Z Substancji jest tylko Amber, prawdziwe miasto na prawdziwej Ziemi, które zawiera w sobie wszystko. Z Cieni jest niesko´nczona liczba rzeczy. Ka˙zda mo˙zliwo´sc´ istnieje gdzie´s jako Cie´n tego, co prawdziwe. Amber, poprzez sama˛ swoja˛ egzystencj˛e, rzuca cienie we wszystkich kierunkach. Co jeszcze mo˙zna doda´c? Cie´n rozciaga ˛ si˛e od Amberu do Chaosu i w jego granicach wszystko jest mo˙zliwe. Sa˛ tylko trzy sposoby na przebycie go, ka˙zdy z nich trudny. Ksia˙ ˛ze˛ lub ksi˛ez˙ niczka krwi mo˙ze przemierza´c Cienie nadajac ˛ otoczeniu dowolne kształty, dopóki nie przybierze ono po˙zadanej ˛ postaci — wtedy tam zostaja.˛ Cie´n ów staje si˛e ich własnym s´wiatem, w którym moga˛ robi´c, co chca,˛ o ile nie zakłóci im tego kto´s z rodziny. W takim wła´snie miejscu z˙ yłem przez całe wieki. Drugim sposobem sa˛ karty, zrobione przez Dworkina, Mistrza Rysunku, który stworzył je na nasz obraz i podobie´nstwo, z˙ eby ułatwi´c porozumiewanie si˛e członkom rodziny królewskiej. Był to s˛edziwy artysta, dla którego przestrze´n i perspektywa nie miały tajemnic. Sporzadził ˛ rodzinne Atuty, które umo˙zliwiały nam bezpo´sredni kontakt na ka˙zda˛ odległo´sc´ . Miałem jednak wra˙zenie, z˙ e nie zawsze u˙zywali´smy ich zgodnie z intencja˛ autora. Trzecim sposobem był Wzorzec, te˙z narysowany przez Dworkina, po którym mógł przej´sc´ tylko członek naszej rodziny. Stanowił on jakby wprowadzenie w system kart i po przej´sciu dawał moc panowania nad Cieniami. Karty i Wzorzec umo˙zliwiały natychmiastowe przeniesienie si˛e z Substancji przez Cie´n. Inny sposób, w˛edrówka, był trudniejszy. 87
Wiedziałem, co Random robił torujac ˛ nam drog˛e do prawdziwego s´wiata. Jadac, ˛ dodawał w pami˛eci to, co zapami˛etał z Amberu, i odejmował to, co si˛e nie zgadzało. Kiedy wszystko ze soba˛ korespondowało, wiedział, z˙ e przybyli´smy na miejsce. Nie była to jedynie sprytna sztuczka, bo przy odpowiedniej wiedzy ka˙zdy człowiek mógłby dotrze´c do własnego Amberu. Nawet teraz Bleys i ja mogli´smy poszuka´c Cieni Amberu, gdzie ka˙zdy z nas by rzadził ˛ i sp˛edził na tronie cała˛ wieczno´sc´ . Ale to by dla nas nie było to samo. Bo z˙ adne z tych miejsc nie byłoby prawdziwym Amberem miastem, w którym si˛e urodzili´smy, miastem, z którego wszystkie inne biora˛ kształt. Tote˙z dla celów naszej inwazji na Amber obrali´smy najci˛ez˙ sza˛ drog˛e, w˛edrówk˛e przez Cie´n. Ka˙zdy, kto o tym wiedział i dysponował dostateczna˛ siła,˛ mógł stawia´c nam na tej drodze przeszkody. Eryk to robił i gin˛eli´smy w ich obliczu. Co z tego wyniknie? Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie. Gdyby Eryk został ukoronowany, znalazłoby to swój odpowiednik, swoje odzwierciedlenie wsz˛edzie. A ka˙zdy z nas, pozostałych braci, ka˙zdy z ksia˙ ˛zat ˛ Amberu, z ch˛ecia˛ osiagn ˛ ałby ˛ ten status i pozwolił, aby odbiło si˛e to w dowolny sposób w Cieniach Min˛eli´smy widmowa˛ flot˛e, statki Gerarda — Latajacego ˛ Holendra tego s´wiata/tamtego s´wiata — i wiedziałem, z˙ e si˛e zbli˙zamy. Posłu˙zyły mi za punkt orientacyjny. Ósmego dnia podró˙zy byli´smy blisko Amberu. Wtedy wła´snie rozp˛etał si˛e sztorm. Morze pociemniało, niebo zasnuły chmury, z˙ agle opadły wskutek nagłej ciszy. Sło´nce schowało swoja˛ tarcz˛e — bł˛ekitna˛ i ogromna˛ — i czułem, z˙ e Eryk w ko´ncu nas dopadł. Zerwał si˛e wiatr i — je´sli mo˙zna to tak nazwa´c — natarł z furia˛ na mój statek. Znale´zli´smy si˛e w szponach burzy, w samym sercu nawałnicy, jak mówia˛ poeci. Trzewia podeszły mi do gardła, gdy uderzyły w nas pierwsze bałwany. Miotało nami od burty do burty, jakby´smy byli ko´sc´ mi do gry w r˛ekach olbrzyma. Zalewała nas woda z morza i woda z nieba, które stało si˛e czarne, a deszcz ze s´niegiem przesłaniał oblodzony, s´ciagaj ˛ acy ˛ pioruny takielunek. Jestem pewien, z˙ e wszyscy krzyczeli, ja te˙z. Powlokłem si˛e z trudem po szalejacym ˛ pokładzie do opuszczonego steru. Przywiazałem ˛ si˛e sznurami i chwyciłem koło. Eryk niewatpliwie ˛ poszedł na całego. Jedna godzina, druga, trzecia, czwarta i ani chwili wytchnienia — Pi˛ec´ godzin. Ilu ludzi stracili´smy? Nie miałem poj˛ecia. Zadzwoniło mi w uszach, poczułem mrowienie i zobaczyłem Bleysa jakby na ko´ncu długiego, szarego tunelu. — Co si˛e dzieje? — pytał. — Nie mog˛e si˛e z toba˛ skontaktowa´c. ˙ — Zycie jest pełne niespodzianek — odparłem. — Wła´snie staramy si˛e stawi´c czoło jednej z nich. — Sztorm? — zapytał. 88
— Nie inaczej. Praprzodek wszystkich sztormów. Wydaje roi si˛e, z˙ e widz˛e potwora morskiego. Je´sli ma cho´c troch˛e w głowie, napadnie nas od spodu. . . Wła´snie to zrobił. — Przed chwila˛ nas te˙z zaatakował — powiedział Bleys. — Potwór czy sztorm? — Sztorm. Zgin˛eło dwie´scie osób. — Nie tra´c ducha, bro´n fortu, porozmawiamy pó´zniej, dobrze? Skinał ˛ głowa,˛ a za jego plecami przeleciała błyskawica. — Eryk zna nasza˛ liczb˛e — dodał jeszcze, zanim zniknał. ˛ Musiałem si˛e z tym zgodzi´c. Dopiero po nast˛epnych trzech godzinach nawałnica zel˙zała nieco, a jeszcze pó´zniej dowiedziałem si˛e, z˙ e straciłem połow˛e floty, na moim statku flagowym za´s a˙z czterdzie´sci osób z załogi Uczacej ˛ sto dwadzie´scia. Była to nielicha burza. Zdołali´smy jednak jako´s dopłyna´ ˛c do oceanu nad Rebma.˛ Wyjałem ˛ karty i zatrzymałem wzrok na wizerunku Randoma. Kiedy si˛e zorientował, kto go wzywa, pierwsze jego słowa brzmiały: — Zawracaj! — Dlaczego? — Llewella twierdzi, z˙ e Eryk rozbije was w proch. Radzi, z˙ eby´s troch˛e odczekał, a˙z wszystko si˛e uspokoi, i dopiero wtedy uderzy; mo˙ze za jaki´s rok. Potrzasn ˛ ałem ˛ głowa.˛ — Bardzo mi przykro — powiedziałem — ale nie mog˛e. Ponie´sli´smy zbyt wielkie straty, z˙ eby dotrze´c a˙z tutaj. Teraz albo nigdy. Wzruszył ramionami z mina: ˛ „Pami˛etaj, z˙ e ci˛e ostrzegałem”. — Czemu miałbym si˛e cofa´c? — spytałem. — Głównie dlatego, z˙ e jak słysz˛e, Eryk sprawuje tu kontrol˛e nad pogoda.˛ — Mimo to musimy zaryzykowa´c. Znów wzruszył ramionami. — Nic mów, z˙ e ci˛e nie uprzedzałem. — Jeste´s pewien, z˙ e on o nas wie? — Czy sadzisz, ˛ z˙ e jest kretynem? — No nie. — Wobec tego musi wiedzie´c. Je´sli ja domy´sliłem si˛e tego w Rebmie, to tym bardziej on w Amberze. A ja odgadłem prawd˛e po migotaniu Cienia. — Niestety, mam złe przeczucia co do tej wyprawy — powiedziałem — ale to pomysł Bleysa. — Wycofaj si˛e i niech on sam kładzie głow˛e pod topór. — Nie mog˛e podja´ ˛c takiego ryzyka. A nu˙z wygra. Ja stoj˛e na czele floty. — Rozmawiałe´s z Caine’em i z Gerardem? — Tak.
89
— Wi˛ec pewno sadzisz, ˛ z˙ e na morzu masz szans˛e. Ale posłuchaj, jak wnosz˛e z tutejszych plotek dworskich, Eryk posiadł tajemnic˛e Klejnotu Wszechmocy. Dało mu to władz˛e nad pogoda˛ i Bóg wie, nad czym jeszcze. — Wielka szkoda — powiedziałem. — B˛edziemy musieli jako´s to znie´sc´ . Nie mo˙zemy da´c si˛e wystraszy´c paru sztormom. — Corwin, musz˛e ci co´s wyzna´c. Trzy dni temu sam rozmawiałem z Erykiem. — Po co? — Prosił mnie o to. Rozmawiałem z nim z nudów. Nakre´slił mi ze szczegółami swoja˛ lini˛e obronna.˛ — Dowiedział si˛e od Juliana, z˙ e przybyli´smy tu razem i był pewien, z˙ e mi wszystko powtórzysz. — Zapewne. Ale to nie zmienia faktów. — Masz racj˛e. — Wi˛ec niech Bleys walczy sobie na własna˛ r˛ek˛e, a ty uderz na Eryka pó´zniej. — Niedługo ma zosta´c ukoronowany. — Wiem, wiem. Ale równie dobrze mo˙zna zaatakowa´c króla jak ksi˛ecia, czy˙z nie? Co za ró˙znica, jaki b˛edzie nosił tytuł w chwili, gdy go pokonasz? To b˛edzie nadal ten sam Eryk. — To prawda, ale zwiazałem ˛ si˛e z Bleysem. — Wi˛ec si˛e odwia˙ ˛z. — Nie mog˛e tak postapi´ ˛ c. — Wobec tego jeste´s szalony. — Mo˙ze. — Có˙z, powodzenia. — Dzi˛eki. — Do zobaczenia. Na tym sko´nczyli´smy rozmow˛e, która zasiała jednak we mnie ziarno niepokoju. Czy˙zbym zmierzał prosto w pułapk˛e? Eryk nie był głupcem. Mo˙ze zarzucił ju˙z na nas gigantyczna˛ sie´c s´mierci? Wzruszyłem ramionami i oparłem si˛e o burt˛e, wło˙zywszy karty ponownie za pasek. To dumne i samotne uczucie by´c ksi˛eciem Amberu, nie mogacym ˛ nikomu zaufa´c. W danej chwili nie sprawiało mi to szczególnej satysfakcji, ale trudna rada. . . Oczywi´scie, to Eryk był sprawca˛ sztormu, który na nas spadł, co by si˛e zgadzało z twierdzeniem Randoma, z˙ e jest panem pogody w Amberze. Spróbowałem wi˛ec i ja pewnej sztuczki Poprowadziłem flot˛e w kierunku Amberu, nad którym szalała s´nie˙zyca. Była to najstraszniejsza nawałnica s´nie˙zna, jaka˛ mogłem wywoła´c. Ogromne płatki s´niegu zacz˛eły spada´c tak˙ze na ocean. Niech Eryk spróbuje poradzi´c sobie ze zwykłym darem z Cienia, je´sli potrafi. I poradził sobie.
90
W ciagu ˛ pół godziny s´nie˙zyca ustała. Amber okazał si˛e, praktycznie wodoszczelny — było to naprawd˛e jedyne w swoim rodzaju miasto. Nie chciałem zbacza´c z kursu, pozostawiłem wi˛ec bieg rzeczy własnemu losowi. Eryk rzeczywi´scie panował nad pogoda˛ w Amberze. Co teraz robi´c? Płyn˛eli´smy dalej, prosto w obj˛ecia s´mierci. Có˙z mog˛e doda´c? Drugi sztorm okazał si˛e jeszcze gorszy ni˙z pierwszy, ale udało mi si˛e utrzyma´c koło sterowe. Burza była naładowana elektryczno´scia˛ i skierowana głównie na flot˛e. Rozproszyła nas po morzu i zabrała nam Jeszcze czterdzie´sci statków. Bałem si˛e skontaktowa´c z Bleysem i usłysze´c, co jego spotkało. — Zostało mi jeszcze dwie´scie tysi˛ecy wojska — powiedział. — Mieli´smy potop. Powtórzyłem mu, co usłyszałem od Randoma. — Gotów jestem da´c temu wiar˛e — odrzekł. — Ale nie ma co si˛e nad tym rozwodzi´c. Panuje nad pogoda˛ czy nie, i tak go pobijemy. — Miejmy nadziej˛e — odparłem. Zapaliłem papierosa i oparłem si˛e o dziób. Wkrótce powinni´smy zobaczy´c Amber. Umiałem ju˙z na powrót porusza´c si˛e po´sród Cieni i wiedziałem, jak tam dotrze´c. Wszak wszyscy miewaja˛ złe przeczucia i z˙ aden dzie´n nigdy nie wydaje si˛e odpowiedni. . . Płyn˛eli´smy wi˛ec dalej, kiedy spadła na nas nagła ciemno´sc´ i rozp˛etał si˛e najgorszy ze sztormów. Uszli´smy jako´s przed jego czarnymi mackami, ale przeszył mnie strach. Byli´smy na północnych wodach — je´sli Caine dotrzyma słowa, to wszystko w porzadku, ˛ gdyby jednak zamierzał nas wyda´c, to ma nad wyraz korzystna˛ sytuacj˛e. Przyjałem, ˛ z˙ e nas zdradzi. Dlaczegó˙z by nie? Przygotowywałem wła´snie flot˛e do bitwy — pozostałe siedemdziesiat ˛ trzy okr˛ety — gdy zobaczyłem, z˙ e płynie w naszym kierunku. Karty kłamały — lub te˙z powiedziały cała˛ prawd˛e — wskazujac ˛ na niego jako na kluczowa˛ posta´c. Jego statek wysunał ˛ si˛e na czoło i popłynałem ˛ mu na spotkanie. Stan˛eli´smy burta w burt˛e, patrzac ˛ na siebie. Mogli´smy skomunikowa´c si˛e przez Atuty, ale Caine zdecydował inaczej, a poniewa˙z miał silniejsza˛ pozycj˛e, etykieta rodzinna wymagała, aby to on wybrał odpowiedni s´rodek. Najwyra´zniej chciał, z˙ eby go wszyscy słyszeli, gdy krzyknał ˛ przez tub˛e: — Corwin! Złó˙z bro´n! Mamy nad wami przewag˛e liczebna! ˛ Nie macie z˙ adnych szans! Spojrzałem na niego przez wod˛e i podniosłem swoja˛ tub˛e do ust. — Co z nasza˛ umowa? ˛ — spytałem. — Uznaj ja˛ za niebyła˛ — odparł. — Twoje siły sa˛ o wiele za słabe, z˙ eby zdoby´c Amber, oszcz˛ed´z wiec swoich ludzi i poddaj si˛e. Obejrzałem si˛e przez rami˛e na sło´nce.
91
— Zechciej wysłucha´c mej pro´sby, bracie, i pozwól, bym póki sło´nce nie stanie w zenicie, mógł naradzi´c si˛e z moimi kapitanami. — Dobrze — odparł bez wahania. — Jestem pewien, z˙ e zdaja˛ sobie spraw˛e ze swojego poło˙zenia. Odwróciłem si˛e i wydałem rozkaz odwrotu i dobicia do reszty naszych okr˛etów. Gdybym spróbował uciec, Caine s´cigałby mnie przez Cienie i niszczył jeden statek po drugim. Proch si˛e nie zapalał na prawdziwej Ziemi, ale wystarczyło odpłyna´ ˛c do´sc´ daleko, aby i on posłu˙zył do naszej zguby. Gdybym uszedł sam, flota nie mogłaby przeby´c morza Cieni beze mnie i osiadłaby tu, na prawdziwych wodach, niczym stado kaczek. Cokolwiek bym zrobił, załog˛e czeka s´mier´c albo uwi˛ezienie. Random miał racj˛e. Wyciagn ˛ ałem ˛ Atut z Bleysem i skoncentrowałem si˛e na obrazku, póki si˛e nie poruszył. — Tak? — usłyszałem jego zaniepokojony głos. Z daleka dochodziły mnie jakby odgłosy bitwy. — Mam kłopot — powiedziałem. — Przebiłem si˛e z siedemdziesi˛ecioma trzema okr˛etami, lecz Caine za˙zadał. ˛ aby´smy do południa si˛e poddali. — Niech to diabli! — zaklał ˛ Bleys. — Nie dotarłem a˙z tak daleko jak ty, a na dodatek jestem teraz w samym s´rodku bitwy. Kawaleria roznosi nas na strz˛epy. Nie mog˛e ci wi˛ec nic rozsadnego ˛ doradzi´c. Mam własne problemy. Rób, jak uwaz˙ asz za stosowne. Znowu nacieraja! ˛ — I kontakt si˛e urwał. Wyciagn ˛ ałem ˛ teraz kart˛e Gerarda. Kiedy rozmawiali´smy, zdawało mi si˛e, z˙ e dostrzegam lini˛e brzegowa˛ za jego plecami. To by potwierdzało moje przypuszczenie, z˙ e jest na morzach południowych. Z niech˛ecia˛ wspominam t˛e rozmow˛e. Zapytałem go, czy mo˙ze i zechce udzieli´c mi wsparcia w walce przeciw Caine’owi. — Zgodziłem si˛e tylko ci˛e przepu´sci´c — odparł. — Dlatego wycofałem si˛e na południe. Nie zda˙ ˛zyłbym przyj´sc´ ci z pomoca,˛ nawet gdybym chciał. Poza tym nie umawiałem si˛e, z˙ e b˛ed˛e ci pomagał w zabiciu naszego brata. I zanim zda˙ ˛zyłem odpowiedzie´c, ju˙z go nie było. Miał oczywi´scie racj˛e. Zgodził si˛e da´c mi sposobno´sc´ do walki, a nie walczy´c za mnie. Có˙z mi pozostawało? Zapaliłem papierosa, chodzac ˛ tam i z powrotem po pokładzie. Robiło si˛e coraz pó´zniej. Poranna mgła dawno si˛e rozeszła, a sło´nce grzało w plecy. Niedługo b˛edzie południe. Za jakie´s dwie godziny. . . Obracałem w r˛ekach karty, wa˙zyłem je na dłoni. Mogłem przy ich u˙zyciu wezwa´c Eryka lub Caine’a na pojedynek woli. Dawały taka˛ mo˙zliwo´sc´ i zapewne jeszcze wiele innych, o których nic nie wiedziałem. Zostały tak zaprojektowane na rozkaz Oberona, r˛eka˛ szalonego artysty Dworkina Barimena, garbusa o dzikim 92
spojrzeniu, który był czarownikiem, ksi˛edzem lub medykiem — ró˙zne wersje kra˛ z˙ yły — z jakiego´s odległego Cienia, w którym ojciec uratował go przed okrutnym losem, jaki sobie zgotował. Nikt nie znał szczegółów, ale od tamtej pory Dworkin miał lekko pomieszane w głowie. Niemniej był wielkim artysta˛ i niewatpliwie ˛ posiadał dziwna˛ moc. Zniknał ˛ wieki temu, po stworzeniu kart i wytyczeniu Wzorca w Amberze. Cz˛esto zastanawiali´smy si˛e, co si˛e z nim stało, ale nikt nie potrafił udzieli´c odpowiedzi. Mo˙ze to ojciec kazał go zgładzi´c, z˙ eby na zawsze zachowa´c jego sekrety w tajemnicy. Caine b˛edzie przygotowany na taki krok z mojej strony i prawdopodobnie nie zdołam go złama´c, cho´c mo˙ze uda mi si˛e go przetrzyma´c. Lecz jego ludzie, tak czy owak, z pewno´scia˛ dostali rozkaz ataku. Eryk b˛edzie bez watpienia ˛ gotowy na wszystko, ale skoro nie pozostawało mi nic innego, to co mi szkodzi spróbowa´c? Nie miałem nic do stracenia oprócz duszy. Była te˙z jeszcze karta przedstawiajaca ˛ Amber. Za jej pomoca˛ mogłem si˛e tam przenie´sc´ i próbowa´c zabójstwa, ale szans˛e prze˙zycia miałbym wtedy jedna˛ na milion. Bytem gotów zgina´ ˛c w walce, lecz po co ciagn ˛ a´ ˛c za soba˛ na s´mier´c tych wszystkich ludzi? Moja krew została najwyra´zniej ska˙zona, mimo władzy, jaka˛ miałem nad Wzorcem. Prawdziwy ksia˙ ˛ze˛ Amberu nie miałby takich skrupułów. Doszedłem do wniosku, z˙ e musiałem si˛e zmieni´c podczas tych stuleci sp˛edzonych na Cieniu-Ziemi, które mnie zmi˛ekczyły, sprawiły, z˙ e stałem si˛e inny ni˙z moi bracia. Postanowiłem, z˙ e poddam flot˛e, a sam przenios˛e si˛e do Amberu i wyzw˛e Eryka na rozstrzygajacy ˛ pojedynek. B˛edzie głupcem, je´sli przyjmie wyzwanie, ale có˙z do diabła, i tak nie miałem nic do stracenia. Odwróciłem si˛e, z˙ eby wyda´c rozkazy oficerom, gdy nagle chwyciła mnie w swe kleszcze straszna siła, odbierajaca ˛ mi dech i mow˛e. Poczułem, z˙ e kto´s szuka ze mna˛ kontaktu i w ko´ncu udało si˛e wykrztusi´c przez zaci´sni˛ete z˛eby: „Kto tam?” Nie było odpowiedzi, tylko powolne, uporczywe wiercenie w gł˛ebi czaszki, któremu z determinacja˛ si˛e przeciwstawiłem. Po chwili, kiedy Eryk zorientował si˛e, z˙ e nie złamie mnie bez długiej walki, usłyszałem jego głos na wietrze: — Jak ci idzie, bracie? — Niespecjalnie — odparłem czy te˙z pomy´slałem, a on zachichotał, cho´c głos miał zduszony, jakby brakło mu tchu po naszej potyczce. — Wielka szkoda — powiedział. — Gdyby´s wrócił mnie poprze´c, hojnie bym ci˛e wynagrodził. Teraz jest ju˙z oczywi´scie za pó´zno. Pozostaje mi cieszy´c si˛e z twojej i Bleysa pora˙zki. Nie odpowiedziałem, lecz zaatakowałem go z cała˛ zaciekło´scia.˛ Cofnał ˛ si˛e troch˛e przed tym natarciem, ale zdołał zatrzyma´c mnie w miejscu. Gdyby który´s z nas pozwolił sobie na moment nieuwagi, dostałby si˛e pod psy93
chiczna˛ dominacj˛e drugiego lub wszedł z nim w kontakt fizyczny. Widziałem go ˙ bardzo wyra´znie we wn˛etrzu pałacu. Zaden z nas nie s´miał zrobi´c najmniejszego ruchu, z˙ eby nie da´c przewagi przeciwnikowi. Tote˙z walczyli´smy ze soba˛ tylko wzrokiem i wewn˛etrzna˛ sila˛ woli. Có˙z, rozwiazał ˛ jeden z moich problemów atakujac ˛ mnie pierwszy. Trzymał mój Atut w lewej r˛ece i wpatrywał si˛e we mnie ze zmarszczonymi brwiami. Szukałem słabego punktu, ale bez rezultatu. Moi ludzie co´s do mnie mówili, lecz nie słyszałem ich słów stojac ˛ oparty o burt˛e. Która to mogła by´c godzina? Poczucie czasu opu´sciło mnie, odkad ˛ zacz˛eło si˛e nasze starcie. Czy mogły ju˙z mina´ ˛c dwie godziny? Nie miałem poj˛ecia. — Odgaduj˛e, co ci˛e dr˛eczy — rzekł Eryk. — Tak, współdziałam z Caine’em. Skontaktował si˛e ze mna˛ po waszych pertraktacjach. Mog˛e ci˛e tu trzyma´c, gdy tymczasem on rozbije twoja˛ flot˛e i wy´sle ja˛ do Rebmy rybom na po˙zarcie. — Poczekaj — powiedziałem. — Oni sa˛ bez winy. Bleys i ja zwiedli´smy ich i my´sla,˛ z˙ e prawo jest po naszej stronie. Ich s´mier´c nic ci nie da. Miałem zamiar podda´c flot˛e. — Trzeba było nie zwleka´c z tym tak długo — odparł. — Teraz jest ju˙z za pó´zno. Nie mog˛e wezwa´c Caine’a i odwoła´c rozkazu nie zwalniajac ˛ ci˛e, a w momencie kiedy ci˛e zwolni˛e, dostan˛e si˛e pod twoja˛ psychiczna˛ dominacj˛e albo zostan˛e przez ciebie napadni˛ety bezpo´srednio. Nasze psychiki sa˛ zbyt podobne. — A gdybym dał ci słowo, z˙ e tego nie wykorzystam? — Łatwo jest złama´c słowo, z˙ eby zdoby´c królestwo. — Czy˙z nie czytasz w moich my´slach? Nie czujesz, z˙ e mówi˛e prawd˛e? Dotrzymam słowa! — Czuj˛e jaka´ ˛s dziwna˛ lito´sc´ z twojej strony w stosunku do istot, które zwiodłe´s, i nie wiem, czemu to przypisa´c, ale nie mog˛e si˛e zgodzi´c. Sam rozumiesz. Nawet je´sli w tej chwili mówisz szczerze, czego nie wykluczam, to pokusa b˛edzie zbyt wielka w momencie, gdy zdarzy si˛e okazja. Sam to wiesz. Nie mog˛e ryzykowa´c. Miał racj˛e. Amber płonał ˛ zbyt silnie w naszych z˙ yłach. — Twoja sztuka władania bronia˛ znacznie wzrosła — zauwa˙zył. — Widz˛e, z˙ e wygnanie pod tym wzgl˛edem ci posłu˙zyło. Chyba ty jeden mógłby´s z czasem sta´c si˛e moim równorz˛ednym przeciwnikiem, nie liczac ˛ Benedykta, o ile on z˙ yje. — Nie pochlebiaj sobie — powiedziałem szybko. — Jestem pewien, z˙ e mog˛e ci˛e pobi´c. Prawd˛e mówiac. ˛ .. — Nie trud´z si˛e. Nie mam zamiaru si˛e z toba˛ pojedynkowa´c w obecnym stanie rzeczy. — I u´smiechnał ˛ si˛e, odgadujac ˛ moja˛ my´sl, która płon˛eła a˙z nazbyt jasno. — Niemal z˙ ałuj˛e, z˙ e nie stoisz u mojego boku — rzekł. — Miałbym z ciebie wi˛ecej po˙zytku ni˙z z któregokolwiek z tamtych. Julianem gardz˛e. Caine jest tchórzem, a Gerard jest silny, ale głupi. 94
Postanowiłem wtraci´ ˛ c dobre słowo za Randomem. — Posłuchaj — powiedziałem. — To ja namówiłem Randoma, z˙ eby tu ze mna˛ przybył, on si˛e wcale do tego nie palił. My´sl˛e, z˙ e byłby ci˛e poparł, gdyby´s si˛e do niego zwrócił. — Ten łajdak! Nie powierzyłbym mu nawet opró˙zniania nocników. Pr˛edzej czy pó´zniej znalazłbym w swoim pirani˛e. Nie, dzi˛ekuj˛e. Mo˙ze nawet darowałbym mu z˙ ycie, gdyby nie twoje wstawiennictwo. Chciałby´s, z˙ ebym przycisnał ˛ go do piersi i nazwał bratem, tak? O nie! Zbyt szybko stanałe´ ˛ s w jego obronie. To zdradza jego prawdziwe intencje, które niewatpliwie ˛ znasz. Niech lepiej nie liczy na prawo łaski. Poczułem dym i usłyszałem szcz˛ek metalu o metal. To by znaczyło, z˙ e Caine ju˙z nadciagn ˛ ał ˛ i przystapił ˛ do dzieła. — Masz racj˛e — powiedział Eryk, czytajac ˛ w moich my´slach. — Powstrzymaj go! Prosz˛e ci˛e! Moi ludzie nie maja˛ szansy przeciwko takiej sile! — Nawet gdyby´s si˛e oddał w moje r˛ece — Urwał i zaklał. ˛ Pochwyciłem jednak jego zamysł. Mógł kaza´c mi si˛e podda´c w zamian za ich z˙ ycie i wcale nie przerwa´c rzezi. Z przyjemno´scia˛ by tak postapił, ˛ ale w zacietrzewieniu wynikn˛eło mu si˛e tych par˛e zdradliwych słów. Za´smiałem si˛e szyderczo z jego irytacji. — I tak ju˙z wkrótce ci˛e dostan˛e — warknał. ˛ — Jak tylko zdob˛ed˛e okr˛et flagowy. — A tymczasem masz! — krzyknałem ˛ i natarłem na niego cała˛ siła˛ woli, wgryzajac ˛ mu si˛e w mózg, bombardujac ˛ go swoja˛ nienawi´scia.˛ Poczułem jego ból, co jeszcze dodało mi ostrogi. Smagałem go bezlito´snie w rewan˙zu za wszystkie lata na wygnaniu, przynajmniej taka˛ wyznaczajac ˛ mu zapłat˛e. Zaatakowałem granice jego zdrowych zmysłów w odwecie za cierpienia, jakie zesłał na mnie podczas zarazy. Uderzyłem go z całym impetem za wypadek samochodowy, którego był sprawca,˛ zadajac ˛ mu m˛ek˛e w zamian za własne udr˛eki. Zachwiał si˛e jakby, co jeszcze wzmogło moja˛ furi˛e. Natarłem z nowa˛ energia˛ i poczułem, z˙ e jego duch słabnie. — Ty diable! — krzyknał ˛ w ko´ncu i zasłonił r˛eka˛ kart˛e, która˛ trzymał. Kontakt si˛e urwał; stałem na pokładzie dygoczac ˛ jak w febrze. Dokonałem tego. Pobiłem go w pojedynku woli. Mogłem si˛e ju˙z nie obawia´c mojego brata tyrana w z˙ adnej formie walki wr˛ecz. Byłem od niego silniejszy. Zaczerpnałem ˛ kilka gł˛ebokich oddechów i stałem wyprostowany oczekujac ˛ chłodnego powiewu zwiastujacego ˛ kolejny psychiczny atak. Wiedziałem jednak, z˙ e to mi nie grozi, w ka˙zdym razie ze strony Eryka. Czułem, z˙ e przestraszył si˛e mojej w´sciekło´sci. Rozejrzałem si˛e wokół — wsz˛edzie wrzała walka. Pokłady ju˙z spływały krwia.˛ Wrogi okr˛et zahaczył o nas burta,˛ a inny próbował zrobi´c to samo z drugiej 95
strony. Koło ucha gwizdn˛eła mi strzała. Wyciagn ˛ ałem ˛ miecz i skoczyłem w wir walki. Nie wiem, ilu ludzi zabiłem tego dnia. Po dwunastym czy trzynastym straciłem rachub˛e. W ka˙zdym razie ju˙z podczas tej jednej potyczki było ich co najmniej dwa razy tyle. Wrodzona siła ksia˙ ˛zat ˛ Amberu, dzi˛eki której mogłem unie´sc´ mercedesa, dobrze mi tego dnia słu˙zyła i byłem w stanie jedna˛ r˛eka˛ wyrzuci´c m˛ez˙ czyzn˛e za burt˛e. Wybili´smy do nogi załogi wrogich statków i zatapiajac ˛ luki wysłali´smy obydwa do Rebmy, z˙ eby uradowa´c Randoma taka˛ masakra.˛ Z mojej własnej załogi została połowa, a ja odniosłem niezliczone ukłucia i zadrapania, ale z˙ adnej powa˙znej rany. Pospieszyli´smy na pomoc bratniemu okr˛etowi i pobili´smy kolejnych napastników. Wszyscy z naszych, którzy ocaleli, przeszli na mój statek flagowy i znów miałem pełna˛ załog˛e. — Krwi! — krzyknałem. ˛ — Krwi i zemsty! Dajcie mi to, dzielni wojownicy, a wasze imi˛e w Amberze nie zaginie! Jak jeden ma˙ ˛z podnie´sli bro´n wrzeszczac: ˛ „Krwi!” I popłyn˛eły jej tego dnia ju˙z nie galony, ale całe rzeki. Zniszczyli´smy jeszcze dwie jednostki Caine’a, uzupełniajac ˛ załog˛e niedobitkami z naszej floty. Kiedy zmierzali´smy do szóstego statku, wspiałem ˛ si˛e na grotmaszt, z˙ eby si˛e rozejrze´c w sytuacji. Wygladało ˛ na to, z˙ e maja˛ nad nami przewag˛e trzy do jednego. Z mojej floty zostało na oko czterdzie´sci pi˛ec´ do pi˛ec´ dziesi˛eciu pi˛eciu statków. Wzi˛eli´smy szósty statek i nie musieli´smy rozglada´ ˛ c si˛e za siódmym i ósmym. Same do nas przypłyn˛eły. Pobili´smy je te˙z, ale odniosłem par˛e ran podczas walki, po której znów zostałem z połowa˛ załogi. Otrzymałem gł˛ebokie ci˛ecie w lewe rami˛e i w prawe udo, a ponadto rwało mnie rozpłatane prawe biodro. Kiedy posłali´smy te dwa statki na dno, ruszyły na nas nast˛epne. Uszli´smy przed nimi pod osłona˛ jednej z naszych jednostek, która wła´snie zwyci˛esko wyszła z własnej potyczki. Raz jeszcze połaczyli´ ˛ smy siły, tym razem przenoszac ˛ bander˛e na tamten statek, mniej zniszczony ni˙z mój, który ju˙z zaczał ˛ nabiera´c wody i miał przechył na prawa˛ burt˛e. Nie mieli´smy niemal pola manewru, kiedy podpłynał ˛ nast˛epny wrogi okr˛et i jego załoga zacz˛eła wdziera´c si˛e na nasz pokład. Moi ludzie byli zm˛eczeni i mnie te˙z niewiele brakowało. Na szcz˛es´cie tamci byli w nie lepszym stanie. Zanim przybyto im na odsiecz, pokonali´smy ich i zawładn˛eli pokładem, po raz kolejny przenoszac ˛ bander˛e na lepszy statek. Odnie´sli´smy jeszcze jedno zwyci˛estwo i zostałem teraz z dobrym statkiem, czterdziestoma lud´zmi i resztka˛ sił. W zasi˛egu wzroku nie było ju˙z nikogo, kto mógłby nam przyj´sc´ z pomoca.˛ Ka˙zdy z moich pozostałych okr˛etów toczył boje z co najmniej jednym statkiem Caine’a. Musieli´smy ucieka´c przed kolejnym napastnikiem. Zyskali´smy w ten sposób jakie´s dwadzie´scia minut. Usiłowałem wpłyna´ ˛c do Cienia, ale to ci˛ez˙ ki 96
i powolny proces tak blisko Amberu. O wiele łatwiej jest dosta´c si˛e w t˛e stron˛e ni˙z z powrotem, gdy˙z Amber jest samym s´rodkiem, przyczyna˛ wszechrzeczy. Gdybym miał jeszcze dziesi˛ec´ minut, mo˙ze by mi si˛e udało. Ale nie miałem. Kiedy s´cigajacy ˛ nas podpływali coraz bli˙zej, zobaczyłem, z˙ e z oddali kieruje si˛e w nasza˛ stron˛e jeszcze inny statek. Oprócz barw Eryka i flagi z białym jednoro˙zcem dojrzałem równie˙z czarno-zielona˛ bander˛e Caine’a. Chciał osobi´scie doko´nczy´c dzieła. Pokonali´smy załog˛e pierwszego okr˛etu, lecz nie mieli´smy nawet czasu otworzy´c grodzi, kiedy zjawił si˛e Caine. Stałem na zakrwawionym pokładzie z garstka˛ m˛ez˙ czyzn wokół, gdy Caine z dzioba swego statku wezwał mnie, z˙ ebym si˛e poddał. — Czy je´sli to zrobi˛e, darujesz moim ludziom z˙ ycie? — Tak — odparł. — Inaczej sam musiałbym bez potrzeby straci´c paru wojowników. — Słowo ksi˛ecia? Pomy´slał chwil˛e, potem skinał ˛ głowa.˛ — Słowo — powiedział, — Ka˙z załodze zło˙zy´c bro´n i przej´sc´ na mój pokład, kiedy podpłyn˛e. Schowałem miecz do pochwy i zwróciłem si˛e do moich ludzi. — Stoczyli´scie wspaniała˛ walk˛e i kocham was za to. Niestety, przegrali´smy. — Mówiac ˛ to wycierałem r˛ece starannie w peleryn˛e, z˙ eby nie poplami´c dzieła sztuki Dworkina, po które zaraz miałem si˛egna´ ˛c. — Złó˙zcie teraz bro´n i wiedzcie, z˙ e wasze dzisiejsze czyny na trwałe zapisza˛ si˛e w pami˛eci. Pewnego dnia oddam wam sprawiedliwo´sc´ na dworze w Amberze. M˛ez˙ czy´zni, dziewi˛eciu czerwonoskórych olbrzymów i trzech kudłatych karzełków, płakali składajac ˛ bro´n. — Nie sad´ ˛ zcie, z˙ e wszystko stracone, je´sli chodzi o nasze miasto — pocieszyłem ich. — Przegrali´smy tylko jedna˛ bitw˛e, ale walka jeszcze trwa. Mój brat Bleys wła´snie toruje sobie drog˛e do Amberu. Caine dotrzyma słowa i daruje wam z˙ ycie, nawet gdy zobaczy, z˙ e odszedłem połaczy´ ˛ c si˛e z Bleysem. Przykro mi, z˙ e nie mog˛e wzia´ ˛c was ze soba.˛ Wyjałem ˛ Atut Bleysa z talii i trzymałem go nisko, za burta,˛ zasłaniajac ˛ przed tamtym statkiem. Wła´snie kiedy Caine si˛e zbli˙zył, poczułem ruch pod zimna˛ powierzchnia.˛ — Kto? — spytał Bleys. — Corwin. Co u ciebie? — Wygrali´smy bitw˛e, ale stracili´smy wielu ludzi. Odpoczywamy teraz przed podj˛eciem marszu. A u ciebie? — Udało nam si˛e zatopi´c chyba połow˛e floty Caine’a, ale on zwyci˛ez˙ ył. Zaraz wejdzie na mój pokład. Pomó˙z mi uciec. Bleys wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, dotknałem ˛ jej i upadłem mu w ramiona. 97
— Zaczyna mi to wchodzi´c w zwyczaj — mruknałem ˛ i dopiero wtedy spostrzegłem, z˙ e i on jest ranny. Głow˛e i lewa˛ dło´n miał owini˛ete banda˙zem. — Byłem zmuszony złapa´c goła˛ r˛eka˛ ostrze sztyletu — wyja´snił. — Piecze jak diabli. Odetchnałem ˛ gł˛eboko i poszli´smy do jego namiotu, gdzie otworzył butelk˛e wina i pocz˛estował mnie chlebem, serem i suszonym mi˛esem. Miał wcia˙ ˛z spory zapas papierosów; wziałem ˛ jednego i zapaliłem, podczas gdy lekarz wojskowy opatrywał mi rany. Zostało mu jeszcze sto osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy z˙ ołnierzy. Kiedy tego wieczoru patrzyłem ze wzgórza na rozbite namioty, ujrzałem przed soba˛ niesko´nczenie długi szereg obozowisk, w których koczowałem przez te wszystkie stulecia. I naraz poczułem, z˙ e łzy mi napływaja˛ do oczu na my´sl o ludziach, którzy w przeciwie´nstwie do władców Amberu z˙ yja˛ tylko krótka˛ chwil˛e, zanim obróca˛ si˛e w proch, a jeszcze tylu z nich ginie na polach bitewnych całego s´wiata. Wróciłem do namiotu Bleysa i sko´nczyli´smy butelk˛e wina.
Rozdział 7 Tej nocy znów rozp˛etał si˛e gwałtowny sztorm. Nie zel˙zał nawet, kiedy srebrzysty s´wit przebił si˛e zza chmur, lecz towarzyszył nam uparcie przez cały dzie´n. W˛edrówka w deszczu, i to zimnym, nie wpływa dobrze na morale. Zawsze nienawidziłem błota, po którym byłem zmuszony maszerowa´c przez całe wieki! Szukali´smy drogi w Cieniu, na której nie padałyby deszcze, ale nasze wysiłki nie przynosiły z˙ adnych rezultatów. Maszerowali´smy do Amberu w ubraniach klejacych ˛ si˛e do ciała, do wtóru piorunów i przy blasku błyskawic. Nast˛epnej nocy temperatura opadła i rano powitały nas sztywne od mrozu choragwie ˛ i biały s´wiat pod ołowianym, zasnutym s´nie˙zyca˛ niebem. Nasi z˙ ołnierze, pomijajac ˛ tych małych, kudłatych, nie byli odpowiednio wyposa˙zeni do takich okoliczno´sci, tote˙z kazali´smy im i´sc´ jak najszybciej, z˙ eby zapobiec odmro˙zeniom. Czerwone wielkoludy cierpiały. W ich ojczy´znie klimat był bardzo ciepły. Tego dnia zaatakowały nas tygrys, nied´zwied´z polarny oraz wilk. Tygrys, którego zabił Bleys, mierzył od czubka nosa do ko´nca ogona ponad cztery metry dwadzie´scia centymetrów. Maszerowali´smy do pó´zna w noc, a˙z do porannej rosy. Bleys poganiał z˙ ołnierzy, z˙ eby czym pr˛edzej wyj´sc´ z zimnych Cieni. Atut Amberu ukazywał ciepła,˛ sucha˛ jesie´n, a zbli˙zali´smy si˛e ju˙z do prawdziwej Ziemi. Nast˛epnego dnia maszerowali´smy do północy przez topniejacy ˛ s´nieg, s´nieg z deszczem, zimny deszcz, ciepły deszcz, a˙z do suchego ladu. ˛ Wydali´smy rozkaz, z˙ eby tu rozbi´c obóz, z potrójnym kordonem stra˙zy. Biorac ˛ pod uwag˛e zm˛eczenie wojska, byli´smy łatwym łupem. Ale ludzie ju˙z ledwo trzymali si˛e na nogach i nie uszliby du˙zo dalej. Atak nastapił ˛ kilka godzin pó´zniej, pod wodza˛ Juliana, czego si˛e dowiedziałem poniewczasie z opisu tych, co prze˙zyli. Skierował komandosów na najsłabiej obstawione punkty naszego obozu, na tyłach. Gdybym wiedział, z˙ e to Julian, mógłbym spróbowa´c go przytrzyma´c za pomoca˛ jego Atutu, ale dowiedziałem si˛e tego dopiero po fakcie. Przez nagły napad zimy stracili´smy niemal dwa tysiace ˛ ludzi i nie wiadomo, ilu jeszcze w walce z Julianem. 99
Wojsku zaczynała zagra˙za´c demoralizacja, niemniej posłuchali rozkazu wymarszu. Nast˛epny dzie´n był jedna˛ wielka˛ pułapka.˛ Armia naszej wielko´sci miała za mała˛ mo˙zliwo´sc´ manewru, z˙ eby sobie poradzi´c z podjazdami, które Julian przeciwko nam wysyłał. Zabili´smy wprawdzie paru jego ludzi, ale stosunkowo niewielu, mo˙ze jednego na dziesi˛eciu naszych. W południe wkroczyli´smy w dolin˛e biegnac ˛ a˛ równolegle do brzegu morza. Las Arde´nski znajdował si˛e na północy, na lewo, a Amber prosto przed nami. Powietrze było chłodne i przesycone aromatem ziemi i jej płodów. Opadło ju˙z par˛e li´sci. Amber le˙zał osiemdziesiat ˛ mil przed nami, widoczny tylko jako migotliwy blask nad horyzontem. Po południu zebrały si˛e chmury, spadł lekki deszcz i z nieba zacz˛eły wali´c pioruny. Potem burza ucichła i wyjrzało sło´nce, osuszajac ˛ s´wiat. Po jakim´s czasie poczuli´smy dym. A po chwili zobaczyli´smy wokół j˛ezyki płomieni. I wkrótce strzeliły w niebo ruchome s´ciany ognia, które zbli˙zały si˛e do nas z miarowym trzaskiem, niosac ˛ ze soba˛ z˙ ar i wzniecajac ˛ panik˛e w naszych szeregach. Rozległy si˛e krzyki, kolumna rozpadła si˛e i rzuciła do ucieczki. Zacz˛eli´smy biec. Obsypał nas deszcz popiołu, a dym robił si˛e coraz g˛estszy. P˛edzili´smy co sil, ale ogie´n był szybszy. Płonace ˛ połacie lasu huczały i grzmiały wokół, zalewajac ˛ nas falami goraca. ˛ Wkrótce płomienie były ju˙z przy nas, drzewa poczerniały, li´scie si˛e spopieliły, mniejsze drzewka zacz˛eły si˛e chwia´c. Droga przed nami była jedna˛ rzeka˛ płomieni. Biegli´smy jak szaleni, bojac ˛ si˛e, z˙ e za chwil˛e b˛edzie jeszcze gorzej. I nie mylili´smy si˛e. Teraz ju˙z i wielkie, grube drzewa padały nam pod nogi; musieli´smy je przeskakiwa´c i okra˙ ˛za´c. Całe szcz˛es´cie, z˙ e byli´smy na szerokiej drodze le´snej. . . ˙ stał si˛e nie do wytrzymania i oddychali´smy z najwi˛ekszym trudem. Mijały Zar nas jelenie, wilki, lisy i zajace, ˛ ignorujac ˛ nasza˛ obecno´sc´ i siebie nawzajem w panicznej ucieczce. Nad dymem unosił si˛e krzyk ptaków, które spadały masowo na ziemi˛e, nie zwracajac ˛ niczyjej uwagi. Spalenie tego wiekowego lasu, równie s˛edziwego jak Las Arde´nski, wydawało mi si˛e niemal s´wi˛etokradztwem. Ale Eryk był ksi˛eciem Amberu i wkrótce miał zosta´c królem. Na jego miejscu mo˙ze zrobiłbym to samo. . . Miałem osmalone brwi i włosy, a gardło spalone jak komin. Zadawałem sobie pytanie, ile ofiar b˛edzie nas ten po˙zar kosztowa´c? Mi˛edzy nami i Amberem le˙zało jeszcze siedemdziesiat ˛ mil zalesionej doliny, za nami, do ko´nca lasu, zostało ponad trzydzie´sci. — Bleys! — wykrztusiłem. — Dwie lub trzy mile przed nami jest rozgał˛ezienie! Prawa odnoga prowadzi do rzeki Oisen, płynacej ˛ do morza. To nasza jedyna szansa! Cała dolina Garnath stoi w ogniu. Jedyna nadzieja w tym, z˙ e dotrzemy do wody! Przytaknał. ˛ Biegli´smy dalej, ale ogie´n był szybszy. Dotarli´smy jednak do roz100
widlenia, gaszac ˛ płomienie na tlacym ˛ si˛e ubraniu, wycierajac ˛ popiół z oczu i wypluwajac ˛ go z ust, przeczesujac ˛ r˛ekami włosy, kiedy zagnie´zdziły si˛e w nich płomyki. — Jeszcze tylko c´ wier´c mili — powiedziałem. Kilkakrotnie spadały na mnie roz˙zarzone gał˛ezie, nie osłoni˛eta skóra paliła mnie z˙ ywym ogniem, a i te osłoni˛ete cz˛es´ci ciała miały si˛e nie lepiej. Biegli´smy przez płonac ˛ a˛ traw˛e wzdłu˙z długiego zbocza i kiedy u podnó˙za dojrzeli´smy wod˛e, jeszcze przyspieszyli´smy kroku, cho´c wydawało si˛e to niemo˙zliwe. Wskoczyli´smy do rzeki, z ulga˛ zanurzajac ˛ si˛e w chłodna˛ to´n. Trzymali´smy si˛e z Bleysem jak najbli˙zej siebie, walczac ˛ z pradem, ˛ który unosił nas kr˛etym nurtem rzeki Oisen. Splatane ˛ konary drzew nad naszymi głowami wygladały ˛ jak strop płonacej ˛ katedry. Kiedy łamały si˛e i spadały prosto na nas, musieli´smy ratowa´c si˛e błyskawicznym kraulem lub gł˛ebokim nurem pod powierzchni˛e. Wod˛e wokół pokrywały syczace, ˛ czarne szczatki, ˛ a wystajace ˛ z niej głowy niedobitków naszej armii wygladały ˛ jak pływajace ˛ orzechy kokosowe. Rzeka była ciemna i zimna, wkrótce rozbolały nas rany, zacz˛eli´smy szcz˛eka´c z˛ebami i dygota´c. Przebyli´smy dobre par˛e mil, zanim zostawili´smy z tyłu płonacy ˛ las i dotarli´smy do płaskiej, bezdrzewnej równiny biegnacej ˛ do morza. Pomys´lałem, z˙ e to idealne miejsce dla Juliana, aby zaczai´c si˛e na nas z łucznikami. Podzieliłem si˛e tym z Bleysem, który zgodził si˛e z moja˛ opinia,˛ ale uznał, z˙ e niewiele mo˙zemy na to poradzi´c. Musiałem przyzna´c mu racj˛e. Tymczasem drzewa płon˛eły wokół nas, a my posuwali´smy si˛e naprzód płynac ˛ i brodzac. ˛ Wydawało si˛e, z˙ e min˛eły całe godziny, ale w rzeczywisto´sci musiało upłyna´ ˛c znacznie mniej czasu, zanim moje obawy si˛e sprawdziły i spadł na nas pierwszy grad strzał. Zanurkowałem i popłynałem ˛ pod woda,˛ a poniewa˙z płynałem ˛ z pradem, ˛ udało mi si˛e przeby´c całkiem niezły dystans, zanim znów wynurzyłem si˛e na powierzchni˛e. W tej samej chwili za´swistały mi koło uszu nast˛epne strzały. Nie miałem poj˛ecia, jak długi mo˙ze by´c ten korytarz s´mierci, ale nie paliłem si˛e do tego, aby wychodzi´c na brzeg i sprawdza´c. Wciagn ˛ ałem ˛ gł˛eboko powietrze i ponownie dałem nura. Dotknałem ˛ dna i wymacujac ˛ drog˛e mi˛edzy kamieniami przesunałem ˛ si˛e jak mogłem najdalej, a potem skierowałem si˛e do prawego brzegu, wypuszczajac ˛ po drodze powietrze. Wychyliłem si˛e na powierzchni˛e, wziałem ˛ gł˛eboki oddech i znów si˛e zanurzyłem, nie rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e przy tym zbytnio na boki. Płynałem, ˛ a˙z zacz˛eło rozsadza´c mi płuca, wtedy znów wyjrzałem. Tym razem nie miałem szcz˛es´cia i dostałem strzała˛ w lewy biceps. Zdołałem zanurkowa´c i złama´c drzewce, a potem wyciagn ˛ ałem ˛ grot i posuwałem si˛e do przodu wyrzucajac ˛ nogi z˙ abka˛ i pomagajac ˛ sobie ostro˙znymi ruchami prawej r˛eki. Wiedziałem, z˙ e kiedy znów si˛e wynurz˛e, zastrzela˛ mnie jak kaczk˛e. Zmusiłem si˛e wi˛ec do zostania pod woda,˛ a˙z przed oczami zacz˛eły mi lata´c czerwone plamki i pociemniało mi w głowie. Musiałem wytrzyma´c chyba pełne trzy minuty. Za to 101
kiedy tym razem wyjrzałem na powierzchni˛e, spotkała mnie cisza. Ci˛ez˙ ko dyszac ˛ ruszyłem przez wod˛e do lewego brzegu i chwyciłem si˛e zwisajacych ˛ wici. Rozejrzałem si˛e wokół. Stało tu niewiele drzew i ogie´n dotad ˛ nie dotarł. Oba brzegi były puste, podobnie jak rzeka. Czy˙zbym był jedynym, który ocalał? Wydawało mi si˛e to niemo˙zliwe, Przecie˙z było nas jeszcze tylu, kiedy przyst˛epowali´smy do ostatniego marszu. . . Bytem ledwo z˙ ywy z wyczerpania i obolały na całym ciele. Czułem si˛e, jakbym miał spalona skór˛e, lecz woda była tak zimna, z˙ e trzasłem ˛ si˛e i siniałem. Wiedziałem, z˙ e musz˛e szybko wyj´sc´ z rzeki, je´sli chc˛e utrzyma´c si˛e przy z˙ yciu. Uznałem jednak, z˙ e sta´c mnie na jeszcze par˛e podwodnych wycieczek, i postanowiłem odpłyna´ ˛c troch˛e dalej, zanim opuszcz˛e bezpieczne gł˛ebiny. Jakim´s cudem zdołałem zanurkowa´c jeszcze czterokrotnie, nim poczułem, z˙ e za piatym ˛ razem mog˛e ju˙z nie wypłyna´ ˛c. Przywarłem wi˛ec do przybrze˙znej skały, złapałem oddech i wygramoliłem si˛e na brzeg. Nie poznawałem tej okolicy, po˙zar jednak ja˛ ominał. ˛ Na prawo stała g˛esta k˛epa krzewów, doczołgałem si˛e do niej, wpełzłem do s´rodka, upadłem na twarz i natychmiast zasnałem. ˛ Kiedy si˛e obudziłem, niemal tego po˙załowałem. Bolał mnie ka˙zdy centymetr ciała i byłem ci˛ez˙ ko chory. Le˙załem tak bez ruchu przez długie godziny, na wpół przytomny, a˙z wreszcie z najwy˙zszym trudem dowlokłem si˛e do rzeki, z˙ eby si˛e napi´c wody. Potem wróciłem do krzaków i znów zasnałem. ˛ Byłem nadal cały obolały, gdy wróciła mi przytomno´sc´ , ale ju˙z troch˛e silniejszy. Poszedłem do rzeki i z powrotem, a potem z pomoca˛ lodowatego Atutu przekonałem si˛e, z˙ e Bleys z˙ yje. — Gdzie jeste´s? — spytał, gdy nawiazałem ˛ kontakt. — Sam nie wiem — odparłem. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e w ogóle jeszcze jestem. Chyba gdzie´s w pobli˙zu morza. Słysz˛e w oddali fale i rozpoznaj˛e zapach. — Jeste´s nad rzeka? ˛ — Tak. — Na którym brzegu? — Na lewym, patrzac ˛ w stron˛e morza. Północnym. — Zosta´n tam i nie ruszaj si˛e z miejsca. Wy´sl˛e kogo´s po ciebie. Zbieram nasze rozrzucone siły. Mam ju˙z ponad dwa tysiace ˛ z˙ ołnierzy i z ka˙zda˛ chwila˛ ta liczba si˛e powi˛eksza. Julian zostawił nas na razie w spokoju. — Dobrze — powiedziałem i zostałem w miejscu, uło˙zywszy si˛e do snu. Usłyszałem jaki´s ruch w krzakach i usiadłem zaniepokojony. Rozsunałem ˛ paprocie i wyjrzałem. Były to trzy czerwone wielkoludy. Poprawiłem rynsztunek, wygładziłem ubranie, przeczesałem r˛eka˛ włosy, stanałem ˛ wyprostowany, cho´c miałem nieco mi˛ekkie kolana, odetchnałem ˛ par˛e razy gł˛eboko i wyszedłem. — Jestem tutaj — oznajmiłem.
102
Dwaj z nich a˙z podskoczyli na d´zwi˛ek mojego głosu wyjmujac ˛ błyskawicznie bro´n, ale szybko si˛e zreflektowali, powitali mnie z szacunkiem i zaprowadzili do obozu, który był odległy o jakie´s dwie mile. Przeszedłem ten dystans o własnych siłach. Bleys powitał mnie słowami: — Jest nas ju˙z ponad trzy tysiace. ˛ — Pó´zniej wezwał lekarza wojskowego, oddajac ˛ mnie ponownie w jego r˛ece. Tej nocy — która min˛eła spokojnie — i nast˛epnego dnia wróciła reszta naszych z˙ ołnierzy. Było nas teraz jakie´s pi˛ec´ tysi˛ecy. Z daleka widzieli´smy Amber. Nazajutrz rano wyruszyli´smy. Do południa zrobili´smy pi˛etna´scie mil. Maszerowali´smy wzdłu˙z pla˙zy i nigdzie nie było wida´c ani s´ladu Juliana. Oparzenia bolały mnie coraz mniej. Udo miałem ju˙z wygojone, ale r˛eka i rami˛e wcia˙ ˛z mocno dawały mi si˛e we znaki. Maszerowali´smy przed siebie i wkrótce od Amberu dzieliło nas ju˙z tylko czterdzie´sci mil. Pogoda była łaskawa, a las na lewo zamienił si˛e w wymarła,˛ czarna˛ pustyni˛e. Ogie´n zniszczył cała˛ ro´slinno´sc´ w dolinie i przynajmniej to jedno obróciło si˛e teraz na nasza˛ korzy´sc´ . Ani Julian, ani nikt inny nie mógł zastawi´c na nas pułapki — na odległo´sc´ mili wszystko wida´c było jak na dłoni. Przed zachodem sło´nca przeszli´smy dalszych dziesi˛ec´ mil, a potem rozbili´smy obóz na pla˙zy. Nazajutrz uprzytomniłem sobie, z˙ e wkrótce ma si˛e odby´c koronacja Eryka, i przypomniałem to Bleysowi. Stracili´smy prawie rachub˛e czasu i teraz zrozumieli´smy, z˙ e zostało nam ju˙z tylko par˛e dni. Do południa wiedli´smy z˙ ołnierzy szybkim marszem, a potem stan˛eli´smy na odpoczynek. Byli´smy dwadzie´scia pi˛ec´ mil od podnó˙za Kolviru. O zmroku ta odległo´sc´ zmalała do dziesi˛eciu mil. I szli´smy dalej. Maszerowali´smy do północy i dopiero wtedy rozbili´smy obóz. Tego dnia poczułem, z˙ e wracaja˛ mi siły. Spróbowałem zrobi´c mieczem par˛e ci˛ec´ i wyszło to nie najgorzej. Nazajutrz miałem si˛e jeszcze lepiej. Maszerowali´smy, a˙z doszli´smy do stóp Kolviru, gdzie spotkały nas połaczone ˛ siły Juliana i Caine’a, którego flota przedzierzgn˛eła si˛e teraz w piechot˛e. Bleys zagrzewał z˙ ołnierzy okrzykami do walki; jak Robert E. Lee pod Chancellorsville, i pobili´smy ich. Zostało nam trzy tysiace ˛ ludzi, kiedy sko´nczyli´smy rozprawia´c si˛e z przeciwnikiem. Julian oczywi´scie uciekł. Ale zwyci˛ez˙ yli´smy. Tej nocy było wielkie s´wi˛eto. Zwyci˛ez˙ yli´smy. Niemniej gn˛ebiły mnie coraz powa˙zniejsze obawy i podzieliłem si˛e nimi z Bleysem. Trzy tysiace ˛ ludzi przeciwko Kolvirowi. Ja straciłem flot˛e, a Bleys dziewi˛ec´ dziesiat ˛ osiem procent swojej piechoty. Nie było powodów do uciechy. I wcale mi si˛e to nie podobało. Ale nazajutrz zacz˛eli´smy podej´scie. Kamienne schodki mie´sciły tylko dwóch m˛ez˙ czyzn idacych ˛ rami˛e w rami˛e, a wy˙zej jeszcze si˛e zw˛ez˙ ały, zmuszajac ˛ nas do 103
wchodzenia w pojedynczym szeregu. Wspi˛eli´smy si˛e sto metrów, potem dwie´scie, trzysta. Wtem uderzył w nas sztorm od morza i smagani bezlito´snie, przywarli´smy ciasno do skał. Lecz mimo to stracili´smy kilkuset ludzi. Podczas dalszej wspinaczki spadł na nas ulewny deszcz. Droga robiła si˛e coraz bardziej stroma, coraz bardziej s´liska. Na mniej wi˛ecej jednej czwartej wysoko´sci Kolviru zderzyli´smy si˛e ze schodzac ˛ a˛ z góry zbrojna˛ kolumna.˛ Pierwsze szeregi zwarły si˛e z nasza˛ stra˙za˛ przednia˛ i dwóch m˛ez˙ czyzn padło. Zdobyli´smy jeszcze dwa stopnie i padł nast˛epny trup. I tak to si˛e toczyło przez przeszło godzin˛e, podczas której zdołali´smy jednak wdrapa´c si˛e na jedna˛ trzecia˛ wysoko´sci, mimo przerzedzajacego ˛ si˛e szeregu. Mieli´smy szcz˛es´cie, z˙ e nasi czerwonoskórzy wojownicy byli silniejsi od ludzi Eryka. Co chwil˛e dawał si˛e słysze´c szcz˛ek broni, krzyk i znoszono w dół kolejna˛ ofiar˛e. Czasem był to który´s z naszych olbrzymów lub poro´sni˛etych futrem karzełków, ale cz˛es´ciej z˙ ołnierze w barwach Eryka. Weszli´smy do połowy góry, walczac ˛ o ka˙zdy stopie´n. Wiedzieli´smy, z˙ e na szczycie czekaja˛ na nas szerokie schody, których te prowadzace ˛ do Rebmy były zaledwie odbiciem. Zawioda˛ nas one do Wielkiego Łuku, który stanowi wschodnie wej´scie do Amberu. Nasza stra˙z przednia liczyła teraz mo˙ze pi˛ec´ dziesiat ˛ osób. Potem czterdzie´sci, trzydzie´sci, dwadzie´scia, tuzin. . . Byli´smy ju˙z na dwóch trzecich wysoko´sci, stopnie szły zygzakiem w gór˛e po s´cianie Kolviru. Wschodnie schody sa˛ rzadko u˙zywane. Stanowia˛ niemal dekoracj˛e. Poczatkowo ˛ mieli´smy w planie przecia´ ˛c spalona˛ obecnie dolin˛e, okra˙ ˛zy´c gór˛e wspinajac ˛ si˛e zachodnim szlakiem i wej´sc´ do Amberu od tyłu. Przez poz˙ ar i działania Juliana ten projekt upadł. Nigdy nie zdołaliby´smy pokona´c góry, jednocze´snie ja˛ okra˙ ˛zajac. ˛ Mieli´smy do wyboru frontalny atak albo nic. Ale nie zanosiło si˛e na nic. Trzech dalszych przeciwników padło i zdobyli´smy cztery stopnie. Z kolei nasz człowiek idacy ˛ na czele spadł w przepa´sc´ i stracili´smy jeszcze jednego wojownika. Od morza wiał ostry i chłodny wiatr, u stóp góry zbierały si˛e ptaki. Sło´nce wyjrzało zza chmur, czyli z˙ e Eryk najwyra´zniej zaniechał sterowania pogoda,˛ teraz kiedy mierzyli´smy si˛e z jego siłami. Zdobyli´smy sze´sc´ stopni i stracili´smy nast˛epnego z˙ ołnierza. Było dziwnie, smutno i dziko. . . Bleys stał przede mna˛ i wkrótce miała nadej´sc´ jego kolej. A potem moja, je´sli zginie. Zostało jeszcze sze´sciu ludzi. Dziesi˛ec´ kroków. . . Teraz zostało tylko pi˛ec´ .
104
Posuwali´smy si˛e naprzód cal po calu i jak okiem si˛egna´ ˛c wszystkie stopnie w dół poznaczone były krwia.˛ Gdzie´s w tym musi kry´c si˛e gł˛eboki morał. Piaty ˛ m˛ez˙ czyzna zabił czterech, zanim upadł, i znale´zli´smy si˛e na kolejnym zakr˛ecie. Wspinali´smy si˛e zakosami coraz wy˙zej, a nasz obecny przewodnik bił si˛e z bronia˛ w obu r˛ekach. Dobrze, z˙ e walczył w s´wi˛etej wojnie, bo ka˙zdy jego cios krył prawdziwa˛ z˙ arliwo´sc´ . Zanim zginał, ˛ wyprawił na tamten s´wiat trzech przeciwników. Nast˛epny ju˙z nie był tak z˙ arliwy lub tak dobrze władajacy ˛ bronia.˛ Padł natychmiast i zostało tylko dwóch. Bleys wyciagn ˛ ał ˛ swój długi inkrustowany miecz i jego ostrze zal´sniło w powietrzu. — Zaraz si˛e przekonamy — powiedział — co potrafia˛ zdziała´c przeciwko ksi˛eciu. — Mam nadziej˛e, z˙ e jeden ksia˙ ˛ze˛ wystarczy — odparłem, a on zachichotał. Byli´smy chyba w trzech czwartych drogi, kiedy w ko´ncu nadeszła jego kolej. Skoczył do przodu, natychmiast rozprawiajac ˛ si˛e z pierwszym, który mu stanał ˛ na drodze. Drugiemu błyskawicznie przebił gardło czubkiem miecza i niemal jednocze´snie s´ciał ˛ głow˛e trzeciemu. Przez chwil˛e walczył z czwartym, nim go zabił. Posuwałem si˛e za nim krok w krok, trzymajac ˛ odkryty miecz w dłoni. Był dobry, nawet lepszy, ni˙z pami˛etałem. Parł naprzód jak cyklon, a jego miecz ciał ˛ jak błyskawica, zbierajac ˛ s´miertelne pokłosie. Cokolwiek by mówi´c o Bleysie, tego dnia spisał si˛e jak przystało na człowieka jego rangi. Zadawałem sobie pytanie, jak długo wytrzyma. W lewej r˛ece trzymał sztylet, którym posługiwał si˛e z bezwzgl˛edna˛ skuteczno´scia,˛ ilekro´c udało mu si˛e doprowadzi´c do bezpo´sredniego zwarcia. Zostawił go w gardle jedenastej ofiary. Nie widziałem ko´nca kolumny naszych przeciwników. Doszedłem do wniosku, z˙ e musi ciagn ˛ a´ ˛c si˛e a˙z do samego szczytu. Miałem nadziej˛e, z˙ e moja kolej nigdy nie nadejdzie, i ju˙z niemal w to uwierzyłem. Obok mnie spadły jeszcze trzy ciała i stan˛eli´smy na wyst˛epie skalnym na zakr˛ecie. Bleys oczy´scił wyst˛ep i zaczał ˛ si˛e wspina´c. Przez pół godziny obserwowałem, jak wysyłał wrogów na tamten s´wiat. Za soba˛ słyszałem pełne podziwu i nabo˙znego l˛eku szepty naszych z˙ ołnierzy. Byłem gotów pomy´sle´c, z˙ e dojdzie a˙z do szczytu. U˙zywał wszelkich mo˙zliwych sztuczek. Machał przeciwnikom przed oczami peleryna,˛ podstawiał nog˛e, wykr˛ecał r˛ece. Doszli´smy do nast˛epnej półki skalnej. Dostrzegłem krew na jego r˛ekawie, ale jemu u´smiech nie schodził z ust, a wojownicy za plecami tych, których zabijał, mieli poszarzałe strachem twarze. To te˙z ułatwiało mu zadanie. Mo˙ze do ich przestrachu i spowolnionej nerwami reakcji przyczyniał si˛e fakt, z˙ e stałem z tyłu
105
gotów w ka˙zdej chwili wypełni´c luk˛e. Pami˛etali przecie˙z, co si˛e działo podczas naszej bitwy morskiej. Bleys stał ju˙z na kolejnym nawisie, oczy´scił go, skr˛ecił, zaczał ˛ posuwa´c si˛e w gór˛e. Nigdy nie przypuszczałem, z˙ e dojdzie a˙z tak daleko. Sam chyba nie umiałbym tego dokona´c. Był to najbardziej fenomenalny pokaz sztuki szermierczej i wytrzymało´sci, jaki widziałem od czasu, gdy Benedykt bronił przeł˛eczy nad Lasem Arde´nskim przed Ksi˛ez˙ ycowymi Je´zd´zcami z Ghenesh. Jednak i on najwyra´zniej powoli tracił siły. Gdybym tylko mógł go zluzowa´c, zastapi´ ˛ c cho´c na chwil˛e. . . Ale to było niemo˙zliwe, szedłem wi˛ec za nim, bojac ˛ si˛e, z˙ e ka˙zdy cios mo˙ze ju˙z okaza´c si˛e ostatnim. Widziałem, z˙ e słabnie. Byli´smy w odległo´sci zaledwie trzydziestu metrów od szczytu. Nagle poczułem do niego miło´sc´ . Był moim bratem i stał u mego boku. Chyba ju˙z nie wierzył, z˙ e wygra, a jednak walczył. . . dajac ˛ mi w efekcie szans˛e na tron. Zabił kolejnych trzech m˛ez˙ czyzn, lecz jego miecz poruszał si˛e coraz wolniej. Z czwartym walczył przez prawie pi˛ec´ minut, nim go pokonał. Byłem pewien, z˙ e nast˛epny przeciwnik b˛edzie ostatnim. Ale si˛e myliłem. Gdy go dobijał, przeło˙zyłem miecz z prawej r˛eki do lewej, a prawa˛ r˛eka˛ wyjałem ˛ sztylet i rzuciłem nim. A˙z po r˛ekoje´sc´ zagł˛ebił si˛e w gardle nast˛epnego przeciwnika. Bleys przeskoczył dwa stopnie i podciał ˛ nogi kolejnemu m˛ez˙ czy´znie, zrzucajac ˛ go w przepa´sc´ . Potem jednym ruchem r˛eki rozpłatał brzuch jego nast˛epcy. Pospieszyłem wypełni´c luk˛e i stanałem ˛ tu˙z za nim w pełnej gotowo´sci. On jednak jeszcze mnie nie potrzebował. W nowym przypływie energii u´smiercił nast˛epnych dwóch. Zawołałem, z˙ eby podano mi z tylu sztylet, poczekałem, a˙z Bleys si˛e odsunie, i rzuciłem nim w m˛ez˙ czyzn˛e, z którym walczył. Ten wła´snie robił wypad do przodu i sztylet trafił go nie tyle ostrzem, ile r˛ekoje´scia,˛ lecz za to w głow˛e. Jednocze´snie Bleys przeszył mu rami˛e i m˛ez˙ czyzna padł. Ale zza jego pleców wyskoczył z impetem nast˛epny przeciwnik i nadziawszy si˛e na miecz, runał ˛ jak długi na Bleysa, pociagaj ˛ ac ˛ go za soba˛ w przepa´sc´ . Instynktownie, niemal nie zdajac ˛ sobie sprawy z tego, co robi˛e, jednak w tej jednotysi˛ecznej cz˛es´ci sekundy podejmujac ˛ decyzj˛e, która˛ człowiek u´swiadamia sobie dopiero po fakcie, si˛egnałem ˛ do pasa, wyszarpnałem ˛ moja˛ tali˛e Atutów i rzuciłem ja˛ Bleysowi, który zdawał si˛e przez moment wisie´c w powietrzu — tak szybko zareagowały moje mi˛es´nie i percepcja — krzyczac: ˛ — Łap, głupcze! Złapał. Dalej nie miałem czasu patrze´c, co si˛e dzieje, bo musiałem zaja´ ˛c si˛e parowaniem i zadawaniem ciosów. Tak zaczał ˛ si˛e ostatni etap zdobywania Kolviru. Wystarczy powiedzie´c, z˙ e dokonałem tego i stałem ci˛ez˙ ko dyszac ˛ na szczycie, 106
gdy moi ludzie jeden po drugim do mnie dochodzili. Raz jeszcze skonsolidowali´smy siły i ruszyli´smy naprzód. Marsz do Wielkiego Łuku zajał ˛ nam godzin˛e. Przeszli´smy pod nim. Byli´smy w Amberze. Nie wiedziałem, gdzie jest Eryk, ale z pewno´scia˛ nigdy nie przypuszczał, z˙ e dotrzemy a˙z tutaj. Zastanawiałem si˛e te˙z, gdzie jest Bleys. Czy zdołał wyciagn ˛ a´ ˛c jaki´s Atut i zrobi´c z niego u˙zytek, zanim si˛egnał ˛ dna? Pewno nigdy si˛e nie dowiem. Przecenili´smy nasze siły. Przeciwnik był znacznie liczniejszy i jedyne, co nam teraz pozostawało, to walczy´c godnie do ko´nca. Dlaczego postapiłem ˛ tak idiotycznie i oddałem Bleysowi moje karty? Wiedziałem, z˙ e nie ma własnych, i chyba to wywołało we mnie taki odruch, nabyty prawdopodobnie podczas tych lat sp˛edzonych na Cieniu-Ziemi. A przecie˙z mógłbym ich u˙zy´c do ucieczki, gdyby sprawy przyj˛eły zły obrót. Sprawy przyj˛eły zły obrót. Bili´smy si˛e a˙z do zmierzchu i z mojego wojska została niewielka grupka. Otoczono nas zaraz za granicami Amberu, daleko od pałacu. Walczyli´smy ju˙z tylko w obronie z˙ ycia i moi z˙ ołnierze jeden po drugim gin˛eli. Przewaga wroga była mia˙zd˙zaca. ˛ Llewella albo Deirdre udzieliłyby mi schronienia. Dlaczego to zrobiłem? Powaliłem kolejnego przeciwnika i odsunałem ˛ to pytanie na dalszy plan. Sło´nce zaszło i ciemno´sci zasnuły niebo. Zostało nas tylko par˛e setek, lecz wcale nie byli´smy bli˙zej pałacu. I wtedy zobaczyłem Eryka wydajacego ˛ rozkazy. Gdybym tylko mógł si˛e z nim porozumie´c! Ale nie mogłem. Najprawdopodobniej poddałbym si˛e, z˙ eby oszcz˛edzi´c z˙ ycie moich z˙ ołnierzy, którzy słu˙zyli mi lepiej, ni˙z na to zasługiwałem. Lecz nie było komu si˛e podda´c, nikt do tego nie wzywał. Eryk nie usłyszałby mnie, nawet gdybym wrzeszczał co sił. Był daleko i dowodził. Walczyli´smy wi˛ec i wkrótce została nas tylko setka. Powiem krótko: w ko´ncu zabili wszystkich oprócz mnie. Rzucili na mnie sieci i obsypali gradem przyt˛epionych strzał. Kiedy padłem, ogłuszyli mnie i skr˛epowali powrozem jak wieprzka, po czym wszystko odpłyn˛eło w dal prócz koszmarów, które za nic nie chciały ustapi´ ˛ c. Przegrali´smy. Ocknałem ˛ si˛e w lochu gł˛eboko pod Amberem, z˙ ałujac, ˛ z˙ e dotarłem a˙z tak daleko. To, z˙ e wcia˙ ˛z z˙ yłem, znaczyło, i˙z Eryk ma co do mnie jakie´s plany. Wyobraziłem sobie koło tortur i kleszcze, ogie´n i szczypce. Le˙zac ˛ na mokrej słomie ujrzałem swoja˛ ha´nb˛e. Jak długo byłem nieprzytomny? Nie miałem poj˛ecia. Przetrzasn ˛ ałem ˛ cel˛e w poszukiwaniu czego´s, co pomogłoby mi popełni´c samobójstwo. Niczego takiego nie znalazłem.
107
Rany paliły mnie z˙ ywym ogniem i byłem kra´ncowo wyczerpany. Poło˙zyłem si˛e i zapadłem w sen. Po jakim´s czasie obudziłem si˛e, lecz nadal nikt si˛e mna˛ nie interesował. Nie było nikogo, kogo mo˙zna by przekupi´c, ani nikogo, kto chciałby mnie torturowa´c. Nie było tak˙ze nic do jedzenia. Le˙załem owinawszy ˛ si˛e w peleryn˛e i mys´lałem o wszystkim, co si˛e zdarzyło, odkad ˛ opu´sciłem szpital w Greenwood, nie pozwalajac ˛ sobie zrobi´c nast˛epnego zastrzyku. Mo˙ze byłoby lepiej, gdybym na to pozwolił? Poznałem, co to rozpacz. Lada chwila Eryk miał by´c ukoronowany. Mo˙ze nawet ju˙z to nastapiło. ˛ Lecz sen był taka˛ zbawcza˛ rzecza,˛ a ja byłem taki zm˛eczony. Po raz pierwszy od dawna nie miałem nic do roboty tylko spa´c i zapomnie´c o wszystkim. Cela była wilgotna, ciemna i cuchnaca. ˛
Rozdział 8 Nie wiem, ile razy si˛e budziłem i znów zapadałem w sen. Dwukrotnie znalazłem na tacy przy drzwiach chleb, mi˛eso i wod˛e. W celi panowały ciemno´sci i przejmujacy ˛ chłód. Czekałem i czekałem bez ko´nca. Wreszcie po mnie przyszli. Drzwi si˛e otwarły wpuszczajac ˛ słabe s´wiatło. Zamrugałem oczami i kazano mi wyj´sc´ . Korytarz a˙z p˛ekał w szwach od uzbrojonych po z˛eby ludzi, wi˛ec nie miałem co próbowa´c z˙ adnych sztuczek. Potarłem szczecin˛e na brodzie i poszedłem posłusznie ze stra˙za.˛ Po długim marszu doszli´smy do hallu ze spiralnymi schodami, po których zacz˛eli´smy wchodzi´c. Nie zadawałem z˙ adnych pyta´n i nikt nie spieszył z z˙ adnymi wyja´snieniami. Po wej´sciu na gór˛e zaprowadzono mnie do pałacu, a w nim do czystego, ciepłego pomieszczenia, gdzie kazano mi si˛e rozebra´c. Czekała tam ju˙z na mnie parujaca ˛ balia wody i słu˙zacy, ˛ który mnie wyszorował, ogolił i przystrzygł mi włosy. Polem dostałem s´wie˙zy strój w kolorze srebrnym i czarnym. Ubrałem si˛e, a na plecy zarzucono mi czarna˛ peleryn˛e z zapinka˛ w kształcie srebrnej ró˙zy. — Gotowe — powiedział dowódca stra˙zy. — Idziemy. Ruszyłem za nim, a za mna˛ stra˙z. Zaprowadzono mnie na tyły pałacu, gdzie kowal zakuł mi r˛ece i nogi w kajdany z ła´ncuchem tak grubym, abym nie mógł go rozerwa´c. Gdybym si˛e opierał, z pewno´scia˛ pobiliby mnie do nieprzytomno´sci i rezultat byłby taki sam. Nie miałem ochoty ponownie zosta´c tak pobity, wi˛ec si˛e poddałem. Nast˛epnie kilku stra˙zników podniosło mój ła´ncuch i poprowadzono mnie z powrotem do komnat pałacowych. Nie miałem nawet ochoty patrze´c na otaczajacy ˛ mnie przepych. Byłem wi˛ez´ niem i wkrótce czekała mnie s´mier´c lub koło tortur. I absolutnie nic nie mogłem na to poradzi´c. Rzut oka przez okno powiedział mi, z˙ e jest wczesny wieczór. Przechodzac ˛ przez komnaty, w których bawili´smy si˛e jako dzieci, uznałem, z˙ e nie czas teraz i miejsce na nostalgi˛e. Poprowadzono mnie długim korytarzem do sali jadalnej, w której za stołami siedziało mnóstwo ludzi, wielu mi znajomych. Najwytworniejsze suknie i stroje mieniły si˛e wszelkimi odcieniami t˛eczy na przybyłych wielmo˙zach, z o´swietlonego pochodniami rogu pokoju rozbrzmiewała muzyka, a stoły były ju˙z suto 109
zastawione, cho´c nikt jeszcze nie jadł. Zobaczyłem znajome twarze, jak twarz Flory, i sporo nieznajomych. Był tu te˙z minstrel, lord Rein, którego niegdy´s sam pasowałem na rycerza i którego nie widziałem przez całe stulecia. Odwrócił wzrok, kiedy nasze oczy si˛e spotkały. Podprowadzono mnie do kra´nca ogromnego głównego stołu i tam usadzono. Stra˙znicy stan˛eli za mna.˛ Przymocowali ko´nce moich ła´ncuchów do z˙ elaznych kółek s´wie˙zo osadzonych w podłodze. Krzesło u szczytu stołu było jeszcze puste. Nie znałem kobiety siedzacej ˛ po mojej prawej r˛ece, ale m˛ez˙ czyzna˛ po lewej był Julian. Zignorowałem go i spojrzałem na swoja˛ sasiadk˛ ˛ e, drobna˛ blondynk˛e. — Dobry wieczór — powiedziałem. — Chyba si˛e jeszcze nie znamy. Nazywam si˛e Corwin. Spojrzała w popłochu na m˛ez˙ czyzn˛e po prawej, pot˛ez˙ nego, piegowatego rudzielca, szukajac ˛ u niego pomocy, lecz on wdał si˛e naraz w wielce o˙zywiona˛ konwersacj˛e ze swoja˛ druga˛ sasiadk ˛ a.˛ — Mo˙ze pani ze mna˛ porozmawia´c, przysi˛egam — ciagn ˛ ałem. ˛ — To nie jest zara´zliwe. U´smiechn˛eła si˛e niepewnie i rzekła: — Nazywam si˛e Carmel. Jak si˛e pan ma, lordzie Corwinie? — Pi˛ekne imi˛e — odparłem. — Mam si˛e s´wietnie. Co taka miła dziewczyna jak pani robi w takim miejscu? Wypiła szybko łyk wody. — Corwin — powiedział Julian gło´sniej, ni˙z to było konieczne — ta pani uwa˙za twoje zachowanie za obra´zliwe i bezczelne. — Ile opinii zda˙ ˛zyła ju˙z z toba˛ wymieni´c tego wieczoru? — spytałem uprzejmie, a on si˛e nawet nie zaczerwienił. Zbielał. — Do´sc´ ju˙z tego! Wstałem na te słowa i zagrzechotałem ła´ncuchami. Prócz efektu, jaki to wywołało, miałem mo˙zno´sc´ przekona´c si˛e, ile zostawiono mi luzu. Oczywi´scie, za mało. Eryk był ostro˙zny. — Podejd´z bli˙zej i szepnij mi do ucha swoje zastrze˙zenia — powiedziałem. Nie posłuchał. — Posadzono mnie do stołu jako ostatniego, wiedziałem wi˛ec, z˙ e moment kulminacyjny ju˙z si˛e zbli˙za. I nie myliłem si˛e, Sze´sciu tr˛ebaczy dało pi˛eciokrotny krótki sygnał i Eryk wkroczył do sali. Wszyscy si˛e podnie´sli. Oprócz mnie. Stra˙znicy poderwali mnie ła´ncuchami na nogi i tak przytrzymali. Eryk u´smiechnał ˛ si˛e i zszedł ze schodów po mojej prawej r˛ece. Ledwo widziałem jego barwy pod gronostajowym futrem, które miał na sobie. Podszedł do szczytu stołu i stanał ˛ za krzesłem, a za nim jego kamerdyner. Inni słu˙zacy ˛ zacz˛eli obchodzi´c stoły, rozlewajac ˛ wino. Kiedy sko´nczyli, Eryk wzniósł toast: ˙ — Zyjcie szcz˛es´liwie w Amberze, który jest wieczny! Wszyscy podnie´sli kieliszki. Oprócz mnie. 110
— Wypij! — rozkazał Julian. — Udław si˛e! Spojrzał na mnie z w´sciekło´scia,˛ lecz w tym momencie pochyliłem si˛e i szybko wziałem ˛ kieliszek. Mi˛edzy mna˛ a Erykiem, który nie spuszczał ze mnie oczu, siedziało kilkaset osób, a mój głos zabrzmiał dono´snie: — Za Eryka, który siedzi na szarym ko´ncu stołu! Nikt si˛e nie poruszył, tylko Julian wylał swoje wino na podłog˛e i po chwili wszyscy poszli za jego przykładem, lecz ja zdołałem wzia´ ˛c spory łyk, zanim wytracono ˛ mi kieliszek z r˛eki. Eryk usiadł, go´scie poszli jego s´ladem, a i mnie pozwolono opa´sc´ na krzesło. Zacz˛eła si˛e uczta, a poniewa˙z byłem głodny, jadłem z równym apetytem jak wszyscy, a mo˙ze i wi˛ekszym. Muzyka grała nieprzerwanie i biesiada trwała przeszło dwie godziny. Nikt si˛e ju˙z do mnie nie odezwał, a i ja nie powiedziałem wi˛ecej ani słowa. Ale wszyscy czuli moja˛ obecno´sc´ i nasz stół był cichszy ni˙z inne. Caine siedział wy˙zej stołu, po prawej r˛ece Eryka, z czego wnioskowałem, z˙ e Julian jest w niełasce. Nie było ani Randoma, ani Deirdre. Dojrzałem jeszcze wielu znajomych, których niegdy´s zaliczałem do przyjaciół, lecz nikt nie wa˙zył si˛e spojrze´c mi w oczy. Zrozumiałem, z˙ e pasowanie Eryka na króla Amberu to czcza formalno´sc´ . Która zreszta˛ niebawem stała si˛e faktem. Po uczcie nie było z˙ adnych mów. Po prostu Eryk wstał, znów zagrzmiały trab˛ ki i wszyscy przeszli w procesji do sali tronowej Amberu. Wiedziałem, co teraz nastapi. ˛ Eryk stanał ˛ przed tronem i wszyscy zgi˛eli si˛e w niskim ukłonie. Oprócz mnie, oczywi´scie. Niemniej, tak czy owak, rzucono mnie na kolana. Dzisiaj był dzie´n koronacji. Zapadła cisza. Potem Caine wniósł poduszk˛e, na której spoczywała korona Amberu. Uklakł ˛ i zastygł w tej pozie, ofiarowujac ˛ ja˛ Erykowi. Szarpni˛eto mnie na nogi i powleczono w stron˛e tronu. Zrozumiałem, czego ode mnie chca,˛ uzmysłowiłem to sobie w ułamku sekundy i stawiłem opór. Ale zostałem pobity i rzucony na kolana przed stopniami tronu. Muzyka zabrzmiała nieco gło´sniej — grano „Zielony zar˛ekawek” — i Julian stojacy ˛ za mna˛ powiedział: — Oto zbli˙za si˛e moment koronacji nowego króla Amberu! — A do mnie szeptem: — We´z koron˛e i podaj ja˛ Erykowi. On sam si˛e ukoronuje. Spojrzałem na koron˛e Amberu le˙zac ˛ a˛ na purpurowej poduszce, trzymanej przez Caine’a. Była srebrna i miała siedem pałek, ka˙zda˛ zwie´nczona˛ klejnotem. Cała była wysadzana szmaragdami i miała po dwa ogromne rubiny na ka˙zdej skroni. Nie poruszyłem si˛e, my´slac ˛ o czasach, kiedy widziałem pod nia˛ twarz mojego ojca. — Nie — powiedziałem krótko i poczułem uderzenie w lewy policzek. — We´z ja˛ i podaj Erykowi — powtórzył. 111
Zamachnałem ˛ si˛e na niego, lecz ła´ncuchy, na których mnie trzymano, były mocno s´ciagni˛ ˛ ete. Uderzył mnie ponownie. Spojrzałem na wysokie, ostre szpice korony. — Dobrze — powiedziałem w ko´ncu i si˛egnałem ˛ po nia.˛ Przez chwil˛e trzymałem ja˛ w obu r˛ekach, a potem błyskawicznie wło˙zyłem ja˛ sobie na głow˛e, mówiac: ˛ — Ja, Corwin, koronuj˛e si˛e królem Amberu! Zdj˛eto mi ja˛ natychmiast i poło˙zono z powrotem na poduszce. Na moje plecy spadły razy, przez sal˛e przebiegł szmer. — Spróbujmy jeszcze raz — powiedział Julian. — We´z ja˛ i podaj Erykowi. Znów cios. — W porzadku ˛ — zgodziłem si˛e czujac, ˛ z˙ e moja koszula wilgotnieje. Tym razem rzuciłem Erykowi koron˛e prosto w twarz, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e wykol˛e mu oko. Chwycił ja˛ prawa˛ r˛eka˛ i u´smiechnał ˛ si˛e do mnie patrzac, ˛ jak mnie bija.˛ — Dzi˛ekuj˛e ci — powiedział. — Ale teraz słuchajcie mnie wszyscy obecni i ci, którzy pozostaja˛ w Cieniu. W dzisiejszym dniu przejmuj˛e tron i koron˛e Amberu i bior˛e do r˛eki berło królewskie. Wygrałem tron w uczciwej walce i słusznie mi si˛e on z krwi nale˙zy. — Kłamca! — krzyknałem ˛ i czyja´s r˛eka zasłoniła mi usta. — Koronuj˛e si˛e Erykiem Pierwszym, królem Amberu. — Niech z˙ yje król! — zakrzykn˛eli po trzykro´c zebrani. Wtedy Eryk nachylił si˛e i powiedział do mnie zni˙zonym głosem: — Twoje oczy wła´snie ujrzały widok, który ci b˛edzie musiał na długo wystarczy´c. . . Stra˙z! Zaprowadzi´c go do miejsca ka´zni i wypali´c oczy! Niech dzisiejsza uroczysto´sc´ na zawsze pozostanie mu w pami˛eci jako ostatnia rzecz, która˛ widział. Pó´zniej wrzu´ccie go do najgł˛ebszej ciemnicy pod Amberem i niech jego imi˛e zostanie zapomniane. Splunałem ˛ i spadł na mnie grad razów. Opierałem si˛e zaciekle przez cała˛ drog˛e, lecz wywleczono mnie z sali. Wszystkie oczy odwracały si˛e ode mnie, kiedy wychodziłem, i ostatnie, co pami˛etam, to u´smiechni˛ety Eryk na tronie rozdzielajacy ˛ swe łaski mi˛edzy wielmo˙zów Amberu. Jego rozkaz wykonano i na szcz˛es´cie podczas ka´zni straciłem przytomno´sc´ . Nie mam poj˛ecia, jak długo le˙załem bez z˙ ycia, zanim ocknałem ˛ si˛e w absolutnej ciemno´sci, z potwornym bólem rozsadzajacym ˛ mi czaszk˛e. Mo˙ze to wtedy rzuciłem klatw˛ ˛ e, a mo˙ze zrobiłem to, gdy w˙zarło si˛e we mnie rozpalone do białos´ci z˙ elazo. Nie pami˛etam dokładnie, wiedziałem jednak, z˙ e Eryk nigdy nie zazna spokoju na tronie, gdy˙z klatwa ˛ ksi˛ecia Amberu, rzucona w momencie niepohamowanej furii, zawsze si˛e spełnia. Szarpałem w rozpaczy słom˛e w tej najczarniejszej z cel, lecz nie wylałem ani jednej łzy. I to było najstraszniejsze. Po jakim´s czasie — tylko wy, bogowie, i ja 112
wiemy, jak długim — znów zasnałem. ˛ — Kiedy si˛e obudziłem, głowa nadal p˛ekała mi z bólu. Podniosłem si˛e na nogi i zmierzyłem wielko´sc´ celi. Miała cztery kroki szeroko´sci i pi˛ec´ długo´sci. Dziura w podłodze pełniła rol˛e ust˛epu, a w rogu le˙zał wypchany słoma˛ materac. U dołu drzwi była szczelina, a za nia˛ taca ze st˛echłym chlebem i butelka˛ wody. Posiliłem si˛e, ale nie przyniosło mi to ulgi. Ból pulsował mi w skroniach i daleko mi było do spokoju ducha. Starałem si˛e jak najwi˛ecej spa´c. Nikt do mnie ani razu nie przyszedł. Budziłem si˛e, przemierzałem cel˛e, wymacywałem tac˛e pod drzwiami i jadłem, co mi dawano. Potem znów szedłem spa´c. Po siedmiu spaniach przeszedł mi ból w oczodołach. Nienawidziłem mojego brata, który był królem Amberu. Wolałbym, z˙ eby mnie zabił. Ciekaw byłem reakcji ogółu, ale pozostawało to dla mnie tajemnica.˛ Wiedziałem jednak, z˙ e gdy mrok obejmie sam Amber, Eryk po˙załuje swojego czynu. To jedno wiedziałem na pewno i z tego czerpałem pociech˛e. Tak zacz˛eły si˛e moje dni w ciemno´sci, których nie miałem jak odmierzy´c. Nawet gdybym miał oczy, nie odró˙zniłbym dnia od nocy w tym lochu. Czas płynał ˛ sobie obok, ignorujac ˛ mnie. Czasem oblewał mnie zimny pot i dr˙załem jak w goraczce ˛ na my´sl o tym. Jak długo ju˙z tu jestem? Par˛e miesi˛ecy? Mo˙ze tylko par˛e godzin? Tygodni? Czy lat? Przestałem si˛e nad tym zastanawia´c. Spałem, spacerowałem (wiedziałem z najwi˛eksza˛ dokładno´scia,˛ gdzie postawi´c stop˛e i kiedy zawróci´c), rozmy´slałem o wszystkim, czego dokonałem i czego nie dokonałem. Czasem siadałem ze skrzy˙zowanymi nogami, oddychałem wolno i gł˛eboko, usuwałem z głowy my´sli i starałem si˛e wytrwa´c w takim stanie jak najdłu˙zej. To pomagało — o niczym nie my´sle´c. Eryk był sprytny. Mimo z˙ e posiadałem w sobie moc, teraz była ona bezu˙zyteczna. Niewidomy nie mo˙ze w˛edrowa´c przez Cienie. Broda urosła mi a˙z do pasa, włosy miałem długie i zmierzwione. Poczatkowo ˛ stale byłem głodny, ale potem straciłem apetyt. Czasem kr˛eciło mi si˛e w głowie, gdy zbyt raptownie wstałem. Miałem koszmary, podczas których s´niło mi si˛e, z˙ e widz˛e, i tym gorsze było przebudzenie. Jednak˙ze po pewnym czasie wypadki, które mnie tu doprowadziły, wydały mi si˛e czym´s odległym i nierealnym. Miałem wra˙zenie, z˙ e przydarzyły si˛e komu´s innemu. I było to w pewnym sensie prawda.˛ Straciłem sporo na wadze. Wyobra˙załem sobie, jak wygladam, ˛ blady i wychudły. Nie mogłem nawet płaka´c, cho´c par˛e razy próbowałem. Co´s było nie w porzadku ˛ z moimi kanalikami łzowymi. To straszne, z˙ eby doprowadzi´c człowieka do takiego stanu.
113
Pewnego dnia usłyszałem lekkie drapanie w drzwi. Zignorowałem to. Powtórzyło si˛e, lecz znów nie zareagowałem. Wtedy dobiegło mnie moje imi˛e, wypowiedziane pytajacym ˛ szeptem. Przeszedłem przez cel˛e. — Tak? — spytałem. — To ja, Rein. Jak si˛e czujesz? Roze´smiałem si˛e na to. — Wspaniale, po prostu wspaniale! Noc w noc pij˛e szampana i ta´ncz˛e z dziewcz˛etami. Powiniene´s sam kiedy´s spróbowa´c. — Bardzo mi przykro, z˙ e nie mog˛e nic dla ciebie zrobi´c — powiedział i wyczułem w jego głosie ból. — Wiem — odparłem. — Pomógłbym ci, gdybym tylko mógł. — Wiem. — Przyniosłem ci co´s. Masz. Klapka u dołu drzwi zaskrzypiała parokrotnie przy podnoszeniu. — Co to jest? — spytałem. — Czyste ubranie, trzy bochenki s´wie˙zego chleba, ser, mi˛eso, dwie butelki wina, karton papierosów i mnóstwo zapałek. ´ Scisn˛ eło mnie w gardle. — Dzi˛ekuj˛e, Rein. Jeste´s porzadnym ˛ człowiekiem. Jak ci si˛e udało to przeprowadzi´c? — Znam stra˙znika, który ma dzisiaj słu˙zb˛e. On nic nie powie. Za du˙zo jest mi winien. — Oby nie zechciał zlikwidowa´c swoich długów za pomoca˛ szanta˙zu — powiedziałem. — Nie przychod´z wi˛ecej, cho´c nie musz˛e ci mówi´c, jak bardzo ci jestem wdzi˛eczny. Oczywi´scie zniszcz˛e wszelkie s´lady. ˙ — Załuj˛ e, z˙ e tak si˛e to sko´nczyło, Corwinie. — Ja te˙z. Dzi˛ekuj˛e, z˙ e´s o mnie nie zapomniał, pomimo rozkazu. — Przyszło mi to bez trudu. — Jak długo tu jestem? — Cztery miesiace ˛ i dziesi˛ec´ dni. — Co nowego w Amberze? — Eryk rzadzi. ˛ To wszystko. — Gdzie jest Julian? — Z powrotem w Lesie Arde´nskim ze swoja˛ stra˙za.˛ — Dlaczego? — Jakie´s dziwne rzeczy zacz˛ety ostatnio przenika´c z Cieni. — Rozumiem. Co z Caine’em? — Jest nadal w Amberze i hula, ile wlezie. Przewa˙znie pije i zabawia si˛e z dziewcz˛etami. — A Gerard? — Jest admirałem całej floty. 114
Odetchnałem ˛ z ulga.˛ Bałem si˛e, z˙ e przyjdzie mu zapłaci´c za wycofanie si˛e na południe podczas naszej bitwy morskiej. — A co z Randomem? — Jest za kratkami. — Co? Schwytali go? — Tak. Przeszedł Wzorzec w Rebmie i zjawił si˛e tutaj z kusza.˛ Zranił Eryka, zanim go uj˛eto. — Naprawd˛e? Dlaczego nie został zabity? — Podobno o˙zenił si˛e w Rebmie z dama˛ dworu. Eryk nie chce w tej chwili z˙ adnych zadra˙znie´n z Rebma.˛ Moire jest władczynia˛ pi˛eknego królestwa i mówi si˛e, z˙ e Eryk chce prosi´c ja˛ o r˛ek˛e. To wszystko plotki, oczywi´scie — Ale interesujace. ˛ — Tak — powiedziałem. — Lubiła ci˛e, prawda? — Poniekad. ˛ Skad ˛ wiesz? — Byłem obecny, kiedy sadzono ˛ Randoma. Rozmawiałem z nim przez chwil˛e. Lady Vialle, jego z˙ ona, prosiła, z˙ eby pozwolono jej zamieszka´c z nim w celi. Eryk nie wie jeszcze, co odpowiedzie´c. Pomy´slałem o niewidomej dziewczynie, której nigdy nie widziałem, i zadumałem si˛e. — Kiedy si˛e to wszystko zdarzyło? — spytałem. — Hm. . . Przeszło miesiac ˛ temu. Wtedy wła´snie pojawił si˛e Random. A w tydzie´n pó´zniej Vialle wystapiła ˛ ze swoja˛ pro´sba.˛ — Musi by´c dziwna˛ kobieta,˛ je´sli naprawd˛e pokochała Randoma. — To samo pomy´slałem. Nie mog˛e sobie wyobrazi´c bardziej niezwykłej pary. — Je´sli b˛edziesz miał okazj˛e go zobaczy´c, przeka˙z mu moje pozdrowienia i wyrazy współczucia. — Dobrze. — Jak si˛e maja˛ moje siostry? — Deirdre i Llewella sa˛ nadal w Rebmie. Lady Florimel cieszy si˛e łaskami Eryka i zajmuje wysoka˛ pozycj˛e na dworze. Nie wiem nic o Fionie. — Czy sa˛ jakie´s wie´sci o Bleysie? Jestem pewien, z˙ e zginał. ˛ — Musiał zgina´ ˛c — powiedział Rein. — Ale jego ciała nie odnaleziono. — Co z Benedyktem? — Jak kamie´n w wod˛e. — A z Brandem? ˙ — Zadnego kontaktu. — To by chyba było całe drzewo rodzinne. Napisałe´s jakie´s nowe ballady? — Nie — odparł. — Wcia˙ ˛z pracuj˛e nad „Obl˛ez˙ eniem Amberu”, lecz w najlepszym razie b˛edzie to mo˙zna s´piewa´c jedynie pokatnie. ˛ Wyciagn ˛ ałem ˛ r˛ek˛e przez szczelin˛e u dołu drzwi. 115
— Chciałbym u´scisna´ ˛c ci prawic˛e — powiedziałem i poczułem, z˙ e jego dło´n dotyka mojej. — Postapiłe´ ˛ s bardzo szlachetnie, z˙ e do mnie przyszedłe´s, ale nie rób tego wi˛ecej. Byłoby głupota˛ nara˙za´c si˛e na gniew Eryka. Chwycił mnie za r˛ek˛e, wymamrotał co´s i poszedł. Wymacałem jego pakunek z darami i zabrałem si˛e przede wszystkim do mi˛esa, które najłatwiej si˛e psuje. Zjadłem do niego mnóstwo chleba i u´swiadomiłem sobie, z˙ e niemal zapomniałem ju˙z, jak smakuje dobre jedzenie. Pó´zniej ogarn˛eła mnie senno´sc´ i poło˙zyłem si˛e. Chyba nie spałem zbyt długo, a kiedy si˛e obudziłem, otworzyłem jedna˛ z butelek wina. Przy moim wycie´nczeniu niewiele trzeba było, abym poczuł si˛e na rauszu. Zapaliłem papierosa, usiadłem na materacu, oparłem si˛e o s´cian˛e i oddałem si˛e wspomnieniom. Przypomniałem sobie Reina jako dziecko. Ja byłem ju˙z dorosły, a on był kandydatem na królewskiego błazna. Chudy, madry ˛ dzieciak, z którego wszyscy si˛e naigrawali. Łacznie ˛ ze mna.˛ Komponowałem ju˙z wtedy muzyk˛e i pisałem ballady, on natomiast zdobył skad´ ˛ s lutni˛e i nauczył si˛e na niej gra´c. Wkrótce s´piewali´smy razem unisono i na dwa głosy; bardzo szybko go polubiłem i zaczałem ˛ uczy´c sztuki wojennej. Niezbyt dobrze mu to szło, ale czułem si˛e winny za to, jak go traktowałem przedtem, tote˙z nie szcz˛edziłem mu łask, nawet na wyrost, i w ko´ncu nauczyłem go całkiem zno´snie włada´c szabla.˛ Nigdy tego nie z˙ ałowałem, i on zapewne te˙z nie. Wkrótce został minstrelem na dworze w Amberze. Przez cały ten czas nazywałem go swoim paziem, i kiedy ogłoszono wojn˛e przeciwko ciemnym siłom przybyłym z Cienia, zwanym Weirmonkenami, uczyniłem go swoim giermkiem i pojechali´smy razem na wojn˛e. Pasowałem go na rycerza na polu bitewnym pod Jones Falls i w pełni na to zasłu˙zył. Pó´zniej przerósł mnie w materii układania pie´sni. Był prawdziwie złotoustym s´piewakiem, a nosił si˛e w barwach szkarłatu. Kochałem go jako jednego z moich nielicznych przyjaciół w Amberze. Nie przypuszczałem jednak, z˙ e o´smieli si˛e zaryzykowa´c przemycenie mi z˙ ywno´sci. Nikt by si˛e nie o´smielił. Zapaliłem drugiego papierosa i pociagn ˛ ałem ˛ nast˛epny łyk na jego cze´sc´ i za jego zdrowie. Był dobrym człowiekiem. Ciekawe, jak długo uda mu si˛e zachowa´c skór˛e. Wyrzuciłem niedopałki do dziury, podobnie jak pó´zniej pusta˛ butelk˛e. Nie chciałem, aby w razie nagłej inspekcji cokolwiek zdradzało, z˙ e kto´s „umilał mi z˙ ycie”. Pochłonałem ˛ wszystko, co mi przyniósł, i po raz pierwszy od momentu uwi˛ezienia najadłem si˛e a˙z do przesytu. Druga˛ butelk˛e wina zachowałem na pó´zniej, aby si˛e upi´c i zapomnie´c. A gdy i to miałem ju˙z za soba,˛ znów naszła mnie fala gorzkich rozwa˙za´n. Jedyna˛ nadziej˛e czerpałem z przekonania, z˙ e Eryk nie zna do ko´nca granic naszych mo˙zliwo´sci. Był królem Amberu, to prawda, ale nie zgł˛ebił jeszcze wszystkich tajemnic. Nie wiedział tego wszystkiego, co ojciec. Istniała szansa, jedna na milion, z˙ e co´s mo˙ze obróci´c si˛e na moja˛ korzy´sc´ . Tylko tyle miałem na pociech˛e, z˙ eby 116
nie zwariowa´c z rozpaczy. Ale całkiem mo˙zliwe, z˙ e na jaki´s czas postradałem zmysły — nie wiem. Sa˛ dni, których w z˙ aden sposób nie potrafi˛e sobie odtworzy´c, teraz kiedy stoj˛e tutaj na kraw˛edzi Chaosu. Bóg jeden wie, co si˛e za nimi kryło, a ja z pewno´scia˛ nie wybior˛e si˛e do psychoanalityka, z˙ eby to roztrzasa´ ˛ c. Zreszta˛ i tak z˙ aden lekarz nie dałby sobie rady z nikim z mojej rodziny. Sp˛edzałem czas le˙zac ˛ lub chodzac ˛ w parali˙zujacej ˛ ciemno´sci. Stałem si˛e bardziej wyczulony na d´zwi˛eki. Słyszałem harce szczurów w słomie, dalekie j˛eki innych wi˛ez´ niów, echo kroków stra˙znika, gdy zbli˙zał si˛e z taca.˛ Nauczyłem si˛e rozpoznawa´c po odgłosach odległo´sc´ i kierunek. Zapewne stałem si˛e te˙z bardziej wra˙zliwy na zapachy, lecz starałem si˛e nie zwraca´c na to uwagi. Oprócz oczywistego mdlacego ˛ smrodu, przez dłu˙zszy czas mógłbym przysiac, ˛ z˙ e czuj˛e odór rozkładajacego ˛ si˛e ciała. Zastanawiałem si˛e, jak długo by trwało, zanim by spostrze˙zono, z˙ e nie z˙ yj˛e? Ile kromek chleba i misek z pomyjami musiałoby si˛e zgromadzi´c pod drzwiami, z˙ eby stra˙znik postanowił sprawdzi´c, co si˛e stało? Odpowied´z na to pytanie mogła by´c bardzo wa˙zna. Odór s´mierci utrzymywał si˛e w powietrzu do´sc´ długo. Próbujac ˛ my´sle´c w kategoriach czasu, uznałem, z˙ e trwało to przeszło tydzie´n. Chocia˙z wydzielałem sobie papierosy bardzo ostro˙znie, walczac ˛ z gwałtowna˛ ch˛ecia˛ i łatwa˛ do spełnienia pokusa,˛ nadszedł w ko´ncu dzie´n, kiedy wziałem ˛ do r˛eki ostatnia˛ paczk˛e. Otworzyłem ja˛ i zapaliłem. Miałem karton salemów, a wi˛ec wypaliłem jedena´scie paczek. Czyli dwie´scie dwadzie´scia papierosów. Obliczyłem kiedy´s, z˙ e pal˛e jednego papierosa przez siedem minut. To znaczy, z˙ e samo palenie zaj˛eło mi tysiac ˛ pi˛ec´ set czterdzie´sci minut, czyli dwadzie´scia pi˛ec´ godzin i czterdzies´ci minut. Byłem pewien, z˙ e mi˛edzy jednym papierosem a drugim upływała co najmniej godzina, a raczej nawet półtorej. Powiedzmy półtorej godziny. Spałem jakie´s sze´sc´ do o´smiu godzin na dob˛e, czyli zostawało szesna´scie do osiemnastu godzin czuwania. Paliłem wi˛ec dziesi˛ec´ do dwunastu papierosów dziennie. Czyli to by znaczyło, z˙ e od wizyty Reina upłyn˛eły jakie´s trzy tygodnie. Powiedział mi, z˙ e siedz˛e tu cztery miesiace ˛ i dziesi˛ec´ dni, wobec tego do chwili obecnej od dnia koronacji musiało mina´ ˛c około pi˛eciu miesi˛ecy. Hołubiłem moja˛ ostatnia˛ paczk˛e papierosów, rozkoszujac ˛ si˛e ka˙zdym z nich jak przygoda˛ miłosna,˛ a kiedy si˛e sko´nczyły, ogarn˛eła mnie depresja. Czas płynał ˛ i płynał. ˛ My´slałem o Eryku. Jak sobie radził jako władca? Jakie mógł mie´c problemy? Jakie miał plany? Dlaczego nie kazał mnie torturowa´c? Czy to mo˙zliwe, by zapomniano o mnie w Amberze, nawet je´sli tak nakazywał dekret królewski? Uznałem, z˙ e niemo˙zliwe. A co z moimi bra´cmi? Dlaczego z˙ aden z nich si˛e ze mna˛ nie skontaktował? Nic łatwiejszego, jak wyciagn ˛ a´ ˛c mój Atut i złama´c rozkaz Eryka. Ale nikt tego 117
nie zrobił. Długo my´slałem o Moire, ostatniej kobiecie, która˛ kochałem. Co robiła? Czy mnie wspominała? Pewno nie. Mo˙ze była ju˙z kochanka˛ Eryka albo jego z˙ ona.˛ Czy kiedykolwiek mówiła z nim o mnie? Znów uznałem, z˙ e pewno nie. Co porabiały moje siostry? Do diabła z nimi, wszystkie takie same. Straciłem ju˙z kiedy´s wzrok, gdy o´slepił mnie odrzut płomienia przy odpalaniu armaty w osiemnastym wieku na Cieniu-Ziemi. Ale trwało to tylko około miesia˛ ca, potem wzrok odzyskałem. Jednak˙ze Eryk wydajac ˛ rozkaz wybrał radykalny s´rodek. Nadal budziłem si˛e z krzykiem i dygotałem zlany zimnym potem, gdy wracał mi w pami˛eci obraz rozpalonych do biało´sci pr˛etów — i ich dotyk! J˛eczałem bezgło´snie i chodziłem od s´ciany do s´ciany. Nic absolutnie nie mogłem zrobi´c i to było najgorsze ze wszystkiego. Byłem bezradny jak niemowl˛e. Oddałbym dusz˛e za to, z˙ eby odzyska´c wzrok i da´c upust ˙ dławiacej ˛ mnie nienawi´sci. Zeby cho´c na godzin˛e móc z mieczem w dłoni stana´ ˛c jeszcze przeciwko bratu. Poło˙zyłem si˛e na materacu i zasnałem. ˛ Kiedy si˛e obudziłem, zjadłem swoja˛ porcj˛e i znów zaczałem ˛ kra˙ ˛zy´c po celi. U rak ˛ i nóg miałem szpony zamiast paznokci, broda si˛egała mi za pas, a włosy bez przerwy spadały na oczy. Byłem brudny i wszystko mnie sw˛edziało. Zastanawiałem si˛e, czy mam wszy. Na my´sl, z˙ e mo˙zna doprowadzi´c ksi˛ecia Amberu do takiego stanu, trzasłem ˛ si˛e z bezsilnej furii, płynacej ˛ gdzie´s z samego s´rodka jestestwa. Wychowałem si˛e w przekonaniu, z˙ e jeste´smy niezwyci˛ez˙ eni, nieskazitelni, opanowani i twardzi niczym diamenty, jak nasze portrety na Atutach. Najwyra´zniej tak nie było. Ale przynajmniej byłem na tyle podobny do innych ludzi, z˙ eby szuka´c ratunku. Grałem sam ze soba˛ w rozmaite gry, opowiadałem sobie historyjki, wspominałem ró˙zne przyjemne chwile — a było ich wiele. Przywoływałem w my´slach uroki przyrody: wiatr, deszcz, ciepłe lato, rze´skie podmuchy wiosny. Na Cieniu-Ziemi miałem mały samolot i bardzo lubiłem nim lata´c. Teraz odtwarzałem w pami˛eci rozja´snione sło´ncem panoramy, zminiaturyzowane miasta, ogromne bł˛ekitne przestrzenie nieba, stada chmurek (gdzie one teraz sa?) ˛ i wielkie połacie oceanu pod skrzydłami. Przypominałem sobie kobiety, które kochałem, przyj˛ecia, potyczki zbrojne. A kiedy ju˙z nie mogłem si˛e powstrzyma´c, my´slałem o Amberze. Pewnego dnia, przy podobnej okazji, moje kanaliki łzowe znów zacz˛eły funkcjonowa´c. Zapłakałem. Po niesko´nczenie długim czasie, wypełnionym ciemno´scia˛ i snem, usłyszałem kroki, które zatrzymały si˛e przed drzwiami mojej celi, i zgrzytnał ˛ klucz w zamku. Było to tak długo po wizycie Reina, z˙ e zapomniałem ju˙z, jak smakuje wino i papierosy. Nie potrafiłem okre´sli´c, ile czasu min˛eło, ale byłem pewny, z˙ e upłyn˛eło go du˙zo. Na korytarzu stali dwaj m˛ez˙ czy´zni. Poznałem to po krokach, jeszcze zanim 118
usłyszałem ich głosy. Jeden z głosów był mi znajomy. Drzwi si˛e otworzyły i Julian zawołał mnie po imieniu. Nie odpowiedziałem, powtórzył wi˛ec: — Corwin? Chod´z tutaj. Poniewa˙z nie miałem wielkiej mo˙zliwo´sci wyboru, wstałem i wyszedłem. Zatrzymałem si˛e przed nim. — Czego chcesz? — spytałem — Chod´z ze mna.˛ — I wział ˛ mnie za rami˛e. Poszli´smy korytarzem; on nic nie mówił, a ja pr˛edzej bym sobie j˛ezyk odgryzł, ni˙z zadał mu jakie´s pytanie. Poznałem po odgłosach, z˙ e wchodzimy do hallu. Pó´zniej powiódł mnie schodami w gór˛e, a nast˛epnie do pałacu. Tam zaprowadzono mnie do jakiego´s pomieszczenia i usadzono na krze´sle. Golibroda przystapił ˛ do s´cinania mi włosów i brody. Nie poznałem go po głosie, kiedy spytał, czy chc˛e mie´c brod˛e równo przyci˛eta˛ czy zgolona.˛ — Zgól — zaordynowałem, po czym zostałem oddany w r˛ece manikiurzystki, która zaj˛eła si˛e wszystkimi moimi dwudziestoma paznokciami. Zostałem wykapany ˛ i ubrany w czysty strój, który na mnie wisiał. Zostałem tak˙ze odwszawiony, ale o tym nie mówmy. Teraz zaprowadzono mnie do innego czarnego pomieszczenia wypełnionego muzyka,˛ zapachem smakowitych potraw, s´miechem i gwarem głosów. Domy´sliłem si˛e, z˙ e to sala jadalna. Gwar nieco ucichł, kiedy Julian wprowadził mnie i usadowił na krze´sle. Siedziałem tam, a˙z rozległy si˛e d´zwi˛eki trabki ˛ i zmuszono mnie, z˙ ebym wstał. Usłyszałem toast: — Niech z˙ yje Eryk Pierwszy, król Amberu! Niech z˙ yje król! Nie spełniłem toastu, ale nikt nic zwrócił na to uwagi. Wniósł go Caine, to jego głos dobiegał ze szczytu stołu. Nie z˙ ałowałem sobie jedzenia, jako z˙ e był to najlepszy posiłek, jaki dostałem od koronacji. Z dobiegajacych ˛ mnie rozmów zrozumiałem, z˙ e obchodzimy wła´snie rocznic˛e tego wydarzenia, co znaczyło, z˙ e sp˛edziłem cały rok w ciemnicy. Nikt si˛e do mnie nie odezwał i ja nie próbowałem zagadywa´c do nikogo. Byłem tu obecny jedynie w charakterze ducha. Po to, aby mnie upokorzy´c i unaoczni´c moim braciom cen˛e, jaka˛ trzeba zapłaci´c za sprzeniewierzenie si˛e władcy. Poza dzisiejszym wieczorem za´s zostałem skazany na zapomnienie. Trwało to do pó´znej nocy. Kto´s hojnie dolewał mi wina, a to ju˙z było co´s. Przez reszt˛e nocy siedziałem gdzie´s w kacie ˛ i słuchałem muzyki przygrywajacej ˛ do ta´nca. Nad ranem, pijanego do nieprzytomno´sci, zawleczono mnie z powrotem ˙ do celi. I ju˙z było po wszystkim, został mi na pociech˛e czysty strój. Załowałem jedynie, z˙ e nie upiłem si˛e dostatecznie, aby zanieczy´sci´c podłog˛e albo czyje´s ods´wi˛etne szaty. Tak sko´nczył si˛e mój pierwszy rok w ciemnicy.
Rozdział 9 Nie chc˛e si˛e powtarza´c, wi˛ec powiem krótko, z˙ e drugi rok był bardzo podobny do pierwszego, z tym samym finałem. Podobnie jak trzeci. Podczas drugiego roku Rein przyszedł do mnie dwukrotnie, przynoszac ˛ rozmaite dobra i plotki. W obu przypadkach zabroniłem mu pokazywa´c si˛e wi˛ecej. Trzeciego roku przyszedł sze´sc´ razy, co drugi miesiac ˛ — za ka˙zdym razem zabraniałem mu tego na nowo, cho´c z niekłamana˛ przyjemno´scia˛ jadłem przyniesiona˛ z˙ ywno´sc´ i słuchałem jego nowin. ´ si˛e działo w Amberze. Jakie´s nieczyste siły przybywały z Cieni szerzac Zle ˛ zniszczenie. Rozprawiano si˛e z nimi, oczywi´scie. Eryk zachodził w głow˛e, skad ˛ si˛e brały. Nie wspomniałem nic o mojej klatwie, ˛ lecz pó´zniej w samotno´sci czerpałem rado´sc´ z jej spełnienia. Random był nadal wi˛ez´ niem, jak i ja. Jego z˙ ona rzeczywi´scie si˛e z nim poła˛ czyła. Pozycja reszty mojego rodze´nstwa pozostała nie zmieniona. I tak przebrnałem ˛ przez trzecia˛ rocznic˛e koronacji mojego brata, gdy zdarzyło si˛e co´s, co niemal przywróciło mnie z˙ yciu. To co´s. . . To co´s pojawiło si˛e pewnego dnia i wprawiło mnie w tak doskonały humor, z˙ e natychmiast otworzyłem ostatnia˛ butelk˛e wina od Reina i ostatnie zaoszcz˛edzone pudełko papierosów. Paliłem, pociagałem ˛ z butelki i rozkoszowałem si˛e my´sla,˛ z˙ e jednak pobiłem Eryka. Gdyby si˛e o tym dowiedział, oznaczałoby to mój koniec. Ale nie wiedział. Piłem, paliłem i upajałem si˛e s´wiatełkiem, które mi zamigotało. Tak, s´wiatełkiem. Dojrzałem jasna˛ plamk˛e gdzie´s na prawo. Czy macie poj˛ecie, co to dla mnie znaczyło? Jak pami˛etacie, odzyskawszy przytomno´sc´ na łó˙zku szpitalnym dowiedziałem si˛e, z˙ e ko´sci zrosły mi si˛e znacznie szybciej, ni˙z si˛e ktokolwiek spodziewał. Rozumiecie ju˙z? Zdrowiej˛e w szybszym tempie ni˙z inni. Wszyscy ksia˙ ˛ze˛ ta i ksi˛ez˙ niczki Amberu sa˛ w pewnym stopniu obdarzeni ta˛ wła´sciwo´scia.˛ Prze˙zyłem zaraz˛e, prze˙zyłem marsz na Moskw˛e. . . Regeneruj˛e si˛e pr˛edzej i lepiej ni˙z wszyscy inni. Nawet Napoleon zwrócił na to uwag˛e. Podobnie jak generał MacArthur. Tkan120
ka nerwowa potrzebowała po prostu wi˛ecej czasu, z˙ eby si˛e odnowi´c, i tyle. Ta cudowna plamka s´wiatła na prawo oznaczała, z˙ e odzyskiwałem wzrok. Jak si˛e okazało, było to zakratowane okienko w drzwiach celi. Moje palce powiedziały mi, z˙ e mam nowe gałki oczne. Trwało to trzy lata, ale si˛e dokonało. To była ta jedna szansa na milion, o której mówiłem wcze´sniej; szansa, której nawet Eryk nie mógł przewidzie´c z powodu zró˙znicowanych mo˙zliwo´sci poszczególnych członków rodziny. I na tym polu go pobiłem: przekonałem si˛e, z˙ e mog˛e sprawi´c sobie nowe oczy. Zawsze wiedziałem, z˙ e mój organizm potrafi w stosownym czasie odnowi´c tkank˛e nerwowa.˛ Podczas wojny francusko-pruskiej otrzymałem postrzał w kr˛egosłup i zostałem cz˛es´ciowo sparali˙zowany. ˙ Po dwóch latach to min˛eło. Zywiłem cicha˛ nadziej˛e — przyznaj˛e, z˙ e zwariowana˛ — i˙z mo˙ze co´s takiego stanie si˛e i w tym przypadku, i moje wypalone oczy si˛e zregeneruja.˛ I miałem racj˛e. Sprawiały wra˙zenie zdrowych i całych, a wzrok powoli mi wracał. Ile czasu zostało do nast˛epnej rocznicy koronacji? Przestałem kra˙ ˛zy´c po celi i serce zabiło mi mocniej. W chwili gdy kto´s zauwa˙zy, z˙ e odzyskałem oczy, znów je strac˛e. Musz˛e wi˛ec uciec, zanim mina˛ cztery lata. Ale jak? Do tej pory nie po´swi˛ecałem temu zagadnieniu wi˛ekszej uwagi, gdy˙z nawet gdybym wymy´slił sposób na wydostanie si˛e z celi, nigdy nie udałoby mi si˛e uj´sc´ z Amberu — czy cho´cby z pałacu — bez oczu, bez niczyjej pomocy i bez z˙ adnych szans na jedno czy drugie. Jednak˙ze teraz. . . Drzwi celi były du˙ze, ci˛ez˙ kie, okute mosiadzem, ˛ z malutkim zakratowanym okienkiem na wysoko´sci półtora metra, z˙ eby mo˙zna było zajrze´c do s´rodka, czy jeszcze z˙ yj˛e, gdyby kogokolwiek to obchodziło. Nawet gdybym zdołał wyrwa´c krat˛e, nie si˛egnałbym ˛ r˛eka˛ do zamka po drugiej stronie. Na dole była tylko waska ˛ szczelina osłoni˛eta klapka,˛ przez która˛ mo˙zna było najwy˙zej wzia´ ˛c po˙zywienie. Zawiasy znajdowały si˛e po drugiej stronie albo mi˛edzy drzwiami a framuga,˛ ale tak czy owak poza moim zasi˛egiem. Innych drzwi nie było. Nadal czułbym si˛e jak s´lepiec, gdyby nie nikłe, pokrzepiajace ˛ na duchu s´wiatełko zza kratki. Zdawałem sobie spraw˛e, z˙ e nie odzyskałem jeszcze w pełni wzroku i z˙ e to musi potrwa´c, lecz i tak niewiele bym dojrzał w tych egipskich ciemnos´ciach. Wiedziałem to, poniewa˙z znałem lochy pod Amberem. Zapaliłem papierosa chodzac ˛ od s´ciany do s´ciany, a potem oszacowałem swój dobytek pod katem ˛ tego, co by mogło mi by´c pomocne. Miałem ubranie, materac i ile dusza zapragnie przegniłej słomy. Miałem tak˙ze zapałki, ale szybko odrzuciłem my´sl, z˙ eby ja˛ podpali´c. Było mocno watpliwe, ˛ aby kto´s przyszedł i otworzył drzwi. Ju˙z pr˛edzej stra˙znik odpowiedziałby mi s´miechem, gdyby si˛e w ogóle zjawił. Miałem jeszcze ły˙zk˛e, która˛ zw˛edziłem na ostatnim bankiecie. Chciałem wzia´ ˛c nó˙z, ale Julian zauwa˙zył, z˙ e go bior˛e do r˛eki, i wyrwał mi. Nie wiedział jednak, z˙ e była to ju˙z moja druga próba i z˙ e zda˙ ˛zyłem przedtem wetkna´ ˛c do buta 121
ły˙zk˛e. Czy mogła mi si˛e teraz do czego´s przyda´c? Słyszałem te historie o facetach wydłubujacych ˛ tunel z celi za pomoca˛ najnieprawdopodobniejszych rzeczy: klamerek od paska (którego nie miałem) — i tak dalej. Aleja nie mogłem traci´c czasu na metody hrabiego Monte Christo. Musiałem by´c na wolno´sci w ciagu ˛ paru miesi˛ecy, w przeciwnym razie moje nowe oczy na nic mi si˛e nie przydadza.˛ Drzwi były drewniane. D˛ebowe. Opasane czterema metalowymi paskami. Jeden biegł naokoło przy samej górze, drugi na dole, tu˙z nad szczelina; ˛ dwa pozostałe z góry na dół po obu stronach zakratowanego okienka. Wiedziałem, z˙ e drzwi otwieraja˛ si˛e na zewnatrz ˛ i maja˛ zamek po lewej stronie. Jak pami˛etałem z dawnych czasów, ich grubo´sc´ wynosiła jakie´s pi˛ec´ centymetrów; starałem si˛e przypomnie´c sobie mniej wi˛ecej poło˙zenie zamka, co zweryfikowałem opierajac ˛ si˛e o drzwi i czujac ˛ w tym miejscu opór. Wiedziałem, z˙ e sa˛ tak˙ze zamkni˛ete na zasuw˛e, ale to zmartwienie zostawiłem sobie na potem. Mo˙ze uda mi si˛e ja˛ podwa˙zy´c wsuwajac ˛ trzonek ły˙zki mi˛edzy drzwi a framug˛e. Kl˛eczac ˛ na materacu wyryłem ły˙zka˛ czworokat ˛ w miejscu, gdzie powinien znajdowa´c si˛e w drzwiach mechanizm zamka. Pó´zniej zabrałem si˛e do pracy i nie ustawałem przez par˛e godzin, dopóki r˛eka nie odmówiła mi posłusze´nstwa. Przejechałem paznokciem po powierzchni drzwi. Ledwo je zadrapałem, ale poczatek ˛ był zrobiony. Przeło˙zyłem ły˙zk˛e do lewej r˛eki i dłubałem dalej, dopóki i ona nie zacz˛eła mnie bole´c. Miałem nadziej˛e, z˙ e mo˙ze Rein si˛e poka˙ze. Byłem pewien, z˙ e uda mi si˛e namówi´c go do oddania mi swojego sztyletu, je´sli go przycisn˛e. Nie pokazał si˛e jednak, wi˛ec nadal mozolnie s´cierałem drzwi ły˙zka.˛ Pracowałem tak dzie´n po dniu, a˙z wy˙złobiłem prostokat ˛ gł˛eboki na przeszło centymetr. Za ka˙zdym razem, kiedy słyszałem kroki stra˙znika, przesuwałem materac z powrotem do przeciwległej s´ciany i kładłem si˛e na nim plecami do drzwi. Gdy stra˙znik odchodził, wracałem do roboty. Musiałem ja˛ jednak na jaki´s czas przerwa´c, cho´c z du˙za˛ niech˛ecia.˛ Mimo z˙ e owinałem ˛ dłonie kawałkiem materiału oddartym z ubrania, były całe w bablach, ˛ które p˛ekajac ˛ odsłaniały z˙ ywe, krwawiace ˛ mi˛eso. Byłem wi˛ec zmuszony da´c im si˛e wygoi´c, a ten czas postanowiłem przeznaczy´c na zaplanowanie, co zrobi˛e po wyj´sciu. Kiedy wydłubi˛e ju˙z dostatecznie gł˛eboki otwór w drzwiach, podnios˛e zasuw˛e. Łomot, jaki wyda spadajac, ˛ sprowadzi prawdopodobnie stra˙znika. Ja b˛ed˛e ju˙z wtedy na zewnatrz. ˛ Par˛e kopniaków powinno wyłama´c drzwi wokół zamka, a sam zamek mo˙ze sobie zosta´c na miejscu. Stan˛e twarza˛ w twarz ze stra˙znikiem, który w przeciwie´nstwie do mnie b˛edzie uzbrojony, lecz b˛ed˛e musiał go pokona´c. Z jednej strony mo˙ze działa´c ze zbytnia˛ pewno´scia˛ siebie my´slac, ˛ i˙z jestem s´lepy, lecz z drugiej strony mo˙ze te˙z zachowa´c pewna˛ ostro˙zno´sc´ , pami˛etajac, ˛ jak wkroczyłem do Amberu. Tak czy owak zginie, a ja zdob˛ed˛e bro´n. Pomaca122
łem prawy biceps i czubki moich palców niemal si˛e zetkn˛eły. Bo˙ze! Ale˙z byłem wychudzony! Ale nadal byłem ksi˛eciem Amberu i nawet w tym stanie powinienem da´c rad˛e zwykłemu człowiekowi. Mo˙ze sam siebie zwodziłem, ale musiałem spróbowa´c. Je´sli mi si˛e powiedzie, to majac ˛ miecz w r˛eku nie cofn˛e si˛e przed niczym, z˙ eby dotrze´c do Wzorca, a potem z jego centrum przenios˛e si˛e do dowolnego s´wiata Cieni. Tam si˛e wykuruj˛e, powróc˛e do sił i tym razem nie b˛ed˛e si˛e spieszył. Nawet gdyby miało mi to zaja´ ˛c całe stulecie, przygotuj˛e wszystko do ostatniego szczegółu, zanim znów wyrusz˛e na Amber. Ostatecznie byłem jego legalnym władca.˛ Czy˙z nie ukoronowałem si˛e w obecno´sci całego dworu jeszcze przed Erykiem? Mam wi˛ec słuszne prawo do tronu! Gdyby tylko mo˙zna było przej´sc´ do Cienia prosto z Amberu! Nie musiałbym wtedy zawraca´c sobie głowy Wzorcem. Ale mój Amber stanowi centrum wszechrzeczy i nie tak łatwo si˛e go opuszcza. Po jakim´s miesiacu ˛ r˛ece mi si˛e wygoiły i wkrótce po podj˛eciu pracy były znów całe w odciskach. Pewnego dnia, słyszac ˛ kroki stra˙znika, jak zwykle przesunałem ˛ materac do przeciwległej s´ciany. Klapka skrzypn˛eła i mój posiłek przesunał ˛ si˛e przez szczelin˛e. Zaraz te˙z kroki si˛e oddaliły. Wróciłem do drzwi. Nie patrzac ˛ na tac˛e wiedziałem, co zawiera: kromk˛e suchego chleba, garnek wody i w najlepszym razie jeszcze kawałek sera. Wróciłem do poprzedniego zaj˛ecia. Byłem w nim na dobre pogra˙ ˛zony, gdy nagle usłyszałem za plecami zduszony s´miech. Odwróciłem si˛e. Przy s´cianie na lewo stał jaki´s człowiek i chichotał. — Kim jeste´s? — spytałem, a mój głos zabrzmiał mi w uszach jako´s dziwnie. U´swiadomiłem sobie, z˙ e to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem od dłu˙zszego czasu. — Szykujemy ucieczk˛e — odezwał si˛e. — Próbujemy zwia´c. — I znów zachichotał. — Jak si˛e tu dostałe´s? — Wszedłem. — Któr˛edy? W jaki sposób? Zapaliłem zapałk˛e i cho´c zabolały mnie oczy, nie zgasiłem płomienia. Miałem przed soba˛ niewielkiego m˛ez˙ czyzn˛e. Wła´sciwie nawet zupełnie małego. Miał jakie´s półtora metra wzrostu i był garbusem. Jego włosy i broda były w nie lepszym stanie ni˙z moje. Jedyna˛ wyró˙zniajac ˛ a˛ go cecha˛ po´sród tej zmierzwionej g˛estwiny był długi, haczykowaty nos i czarne oczka, teraz zmru˙zone przed s´wiatłem. — Dworkin — powiedziałem. Znów zachichotał. — Zgadza si˛e. A ty kim jeste´s? — Nie poznajesz mnie, Dworkinie? — Zapaliłem druga˛ zapałk˛e i przysunałem ˛ ja˛ do twarzy. — Przyjrzyj mi si˛e. Odejmij brod˛e i dodaj mi jakie´s pi˛ec´ dziesiat ˛ kilo 123
wagi. Wyrysowałe´s mnie z cała˛ dokładno´scia˛ na kilkunastu taliach kart. — Corwin — powiedział w ko´ncu. — Przypominam sobie, tak. — My´slałem, z˙ e nie z˙ yjesz. ˙ e, z˙ yj˛e. Widzisz? — Zakr˛ecił przede mna˛ pirueta. — Jak si˛e ma twój — Zyj˛ ojciec? Widziałe´s go ostatnio? Czy to on ci˛e tu wpakował? — Nie ma ju˙z Oberona — odparłem. — W Amberze rzadzi ˛ mój brat Eryk, a ja jestem jego wi˛ez´ niem. — Wobec tego Ja mam pierwsze´nstwo, gdy˙z ja jestem wi˛ez´ niem Oberona. — Naprawd˛e? Nikt z nas nie wiedział, z˙ e ojciec wsadził ci˛e do wi˛ezienia. Usłyszałem szloch. — Owszem — powiedział po chwili. — Nie ufał mi. — Dlaczego? — Powiedziałem mu, z˙ e wymy´sliłem, w jaki sposób mo˙zna zniszczy´c Amber. Opisałem mu to, a on mnie zamknał. ˛ — Niezbyt to było miłe z jego strony. — Wiem — przyznał Dworkin — ale dał mi wygodne pomieszczenie i rozmaite rzeczy do eksperymentowania. Tylko z˙ e po jakim´s czasie przestał mnie odwiedza´c. Przyprowadzał ze soba˛ ró˙znych ludzi, którzy pokazywali mi kleksy z atramentu i kazali układa´c o nich historie. To było nawet zabawne, ale pewnego dnia jeden kleks nie bardzo mi si˛e spodobał i zamieniłem tego m˛ez˙ czyzn˛e w z˙ ab˛e. Król si˛e rozzło´scił, kiedy nie chciałem go przywróci´c do poprzedniej postaci. Teraz od tak dawna nikogo nie widziałem, z˙ e nawet byłbym gotów to zrobi´c. Raz. . . — Jak dostałe´s si˛e tutaj, do mojej celi? — spytałem ponownie. — Powiedziałem ci, wszedłem. — Przez s´cian˛e? — Oczywi´scie, z˙ e nie. Przez s´cian˛e Cienia. — Przecie˙z z˙ aden człowiek nie mo˙ze przej´sc´ przez Cie´n w Amberze. W Amberze nie ma Cieni. — No có˙z, uciekłem si˛e do oszustwa — przyznał. — Jak to? — Narysowałem nowy Atut i przeszedłem przez niego, z˙ eby zobaczy´c, co jest po tej stronie s´ciany. Ojej! To mi przypomina, z˙ e nie mog˛e bez niego wróci´c. Musz˛e narysowa´c nast˛epny. Masz co´s do jedzenia? I co´s do pisania? I kawałek papieru? — Prosz˛e, oto chleb — pocz˛estowałem go — a do tego kawałek sera. — Dzi˛ekuj˛e, Corwinie — połknał ˛ je z wilczym apetytem, popijajac ˛ cała˛ moja˛ woda.˛ — Teraz daj mi kawałek pergaminu i ołówek, bo musz˛e ju˙z wraca´c do siebie. Chc˛e sko´nczy´c czyta´c ksia˙ ˛zk˛e. Miło mi było si˛e z toba˛ zobaczy´c. Szkoda, z˙ e Eryk ci˛e uwi˛eził. Wpadn˛e do ciebie jeszcze kiedy´s na pogaw˛edk˛e. Jak zobaczysz ojca, powiedz mu, z˙ eby si˛e na mnie nie gniewał, bo ja. . . 124
— Nie mam ołówka ani pergaminu — przerwałem. — Co´s takiego! To barbarzy´nstwo! — Wiem, ale te˙z i Eryk ma barbarzy´nskie zwyczaje. — A co masz? Wol˛e mój własny pokój od tego miejsca. Przynajmniej jest lepiej o´swietlony. — Zjadłe´s ze mna˛ kolacje — powiedziałem — a teraz chciałbym prosi´c ci˛e o przysług˛e. Je´sli ja˛ spełnisz, przyrzekam, z˙ e zrobi˛e wszystko, aby pogodzi´c ci˛e z ojcem. — Co by´s chciał? — Od dawna podziwiam twoja˛ sztuk˛e i jest co´s, co bardzo chciałbym mie´c namalowane twoja˛ r˛eka.˛ Czy pami˛etasz latarni˛e morska˛ w Cabrze? — Oczywi´scie. Byłem tam wiele razy. Znam nawet latarnika, Jopina. Grywałem z nim w szachy. — Przez całe swoje dorosłe z˙ ycie marzyłem o tym, aby zobaczy´c jeden z twoich magicznych rysunków tej wielkiej szarej wie˙zy — ciagn ˛ ałem. ˛ — Bardzo wzruszajaca ˛ pro´sba — odparł — a poza tym do´sc´ łatwa do spełnienia. Robiłem kiedy´s wst˛epne szkice tej latarni, ale nigdy poza nie nie wyszedłem, zawsze była jaka´s pilniejsza praca. Znajd˛e ci który´s z nich, je´sli sobie z˙ yczysz. — Nie, chciałbym mie´c co´s trwalszego, co´s co dotrzymywałoby mi towarzystwa tutaj, w celi, i podtrzymywało mnie na duchu, a potem innych, którzy zajma˛ moje miejsce. — To pi˛eknie, ale jak to wykona´c? — Mam tu rylec — powiedziałem (ły˙zka była ju˙z dobrze wyostrzona) — i mógłby´s nakre´sli´c obraz na tamtej s´cianie, z˙ ebym patrzył na niego przed snem. Milczał przez chwil˛e, a potem rzekł: — Troch˛e tu ciemno. — Mam kilka pudełek zapałek i b˛ed˛e ci nimi przy´swiecał. Mo˙zemy nawet spali´c troch˛e słomy, je´sli zajdzie konieczno´sc´ . — Trudno to nazwa´c idealnymi warunkami do pracy. . . — Wiem, i bardzo ci˛e za to przepraszam, wielki Dworkinie, ale to wszystko, czym dysponuj˛e. Dzieło sztuki skre´slone twoja˛ r˛eka˛ ze wszech miar umili mi moja˛ n˛edzna˛ egzystencj˛e. Roze´smiał si˛e. — Dobrze wi˛ec. Ale musisz obieca´c mi do´sc´ s´wiatła, z˙ ebym mógł potem naszkicowa´c sobie drog˛e powrotna˛ do siebie. — Zgoda — powiedziałem i przetrzasn ˛ ałem ˛ kieszenie. Miałem trzy pełne pudełka i resztk˛e czwartego. Wło˙zyłem mu ły˙zk˛e do r˛eki i podprowadziłem go w stron˛e s´ciany. — Czy poznajesz, jakie narz˛edzie trzymasz? — spytałem. — To naostrzona ły˙zka, prawda? — Tak. Zapal˛e zapałk˛e, jak tylko powiesz, z˙ e jeste´s gotów. B˛edziesz musiał si˛e po´spieszy´c, bo mam ich ograniczony zapas. Przeznacz˛e połow˛e na latarni˛e 125
morska,˛ a druga˛ połow˛e dla ciebie. — Dobrze — zgodził si˛e i zabrał do roboty, kre´slac ˛ szybko na wilgotnym, szarym murze. Najpierw zrobił pionowy prostokat ˛ jako obramowanie cało´sci. Polem kilkoma zr˛ecznymi kreskami zaczał ˛ wyczarowywa´c obraz latarni morskiej. Jakim´s cudem, cho´c sam był pomylony, jego sztuka nic nie ucierpiała. Trzymałem zapałki na samym koniuszku, ob´sliniałem lewy kciuk i palec wskazujacy ˛ i kiedy ju˙z mnie parzyły, chwytałem druga˛ r˛eka˛ za zw˛eglony czubek, aby wypaliły si˛e do samego ko´nca. Kiedy sko´nczyło si˛e pierwsze pudełko, latarnia ju˙z była gotowa i Dworkin zaczynał pracowa´c nad niebem i morzem. Zach˛ecałem go, jak mogłem, wyra˙zajac ˛ zachwyt nad ka˙zda˛ kreska.˛ — Wspaniałe, naprawd˛e wspaniałe — pochwaliłem go, gdy dzieło było ju˙z niemal sko´nczone. Zmusił mnie jeszcze do zmarnowania nast˛epnej zapałki, z˙ eby si˛e podpisa´c. W drugim pudełku wida´c ju˙z było dno. — Teraz mo˙zemy podziwia´c mój obraz — powiedział. — Je´sli chcesz si˛e dosta´c do siebie — zauwa˙zyłem — to lepiej zostaw podziwianie mnie. Mamy zbyt mało zapałek, z˙ eby si˛e w tej chwili bawi´c w krytyków sztuki. Naburmuszył si˛e troch˛e, ale przeszedł pod druga˛ s´cian˛e i zaczał ˛ szkicowa´c, jak tylko zapaliłem zapałk˛e. Narysował mały pokój, czaszk˛e na biurku, obok niej globus, wokół s´ciany pełne ksia˙ ˛zek. — W porzadku ˛ — oznajmił, wła´snie kiedy odrzuciłem trzecie pudełko i zabrałem si˛e za resztk˛e czwartego. Doko´nczenie rysunku kosztowało mnie jeszcze sze´sc´ zapałek, a podpis siódma.˛ Przy ósmej — zostały mi ju˙z tylko dwie — spojrzał na swoje dzieło, postapił ˛ krok naprzód i ju˙z go nie było. Tymczasem zapałka sparzyła mnie w palce, rzuciłem ja˛ na podłog˛e, zaskwierczała spadajac ˛ na słom˛e i zgasła. Stałem dygocac ˛ na całym ciele, pełen sprzecznych uczu´c, gdy wtem znów usłyszałem jego głos i poczułem, z˙ e jest obok. Dworkin wrócił. — Co´s mi przyszło do głowy — powiedział. — Jak chcesz podziwia´c mój obraz, kiedy tu jest tak ciemno? — Nic nie szkodzi, nauczyłem si˛e widzie´c w ciemno´sci — zapewniłem go. — ˙ e w niej od tak dawna, z˙ e zda˙ Zyj˛ ˛zyłem ja˛ oswoi´c. — Rozumiem. Po prostu byłem ciekaw. Zapal s´wiatło, z˙ ebym mógł wróci´c. — Dobrze — przystałem, wyjmujac ˛ moja˛ przedostatnia˛ zapałk˛e — ale kiedy wpadniesz nast˛epnym razem, przynie´s lepiej własna˛ pochodni˛e. Ja b˛ed˛e ju˙z bez zapałek. Kiedy zniknał ˛ ponownie, odwróciłem si˛e szybko i zanim zapałka zgasła, spojrzałem na latarni˛e morska˛ w Cabrze. Tak, była w niej moc, czułem ja.˛
126
Jednak˙ze czy moja jedyna, ostatnia zapałka wystarczy? Nie, chyba nie. Potrzebowałem dłu˙zszej chwili koncentracji, aby u˙zy´c Atutu jako furtki. Co mógłbym spali´c? Słoma była zbyt wilgotna i mogłaby si˛e nie zaja´ ˛c. To straszne mie´c furtk˛e — drog˛e do wolno´sci — tu˙z przed nosem i nie móc z niej skorzysta´c. Potrzebowałem ognia, który potrwa przez jaki´s czas. Mój siennik. Był to zszyty kawałek zgrzebnego płótna wypchany słoma.˛ Ta słoma powinna by´c suchsza, a i materiał powinien si˛e zapali´c. Uprzatn ˛ ałem ˛ połow˛e celi do gołego kamienia na podłodze. Pó´zniej rozejrzałem si˛e za wyostrzona˛ ły˙zka,˛ z˙ eby przecia´ ˛c nia˛ poszw˛e. Zaklałem. ˛ Dworkin wział ˛ ja˛ ze soba.˛ Targajac ˛ i szarpiac ˛ rozerwałem siennik i wyciagn ˛ ałem ˛ ze s´rodka sucha˛ słom˛e. Zrobiłem z niej mały kopczyk, a płótno poło˙zyłem obok, z˙ eby je w razie potrzeby dorzuci´c do ognia. Ale im mniej dymu, tym lepiej. Mógłby zwróci´c uwag˛e przechodzacego ˛ stra˙znika. Nie było to na szcz˛es´cie zbyt prawdopodobne, gdy˙z dopiero co dostałem jedzenie, a przynosza˛ mi jeden posiłek dziennie. Zapaliłem moja˛ ostatnia˛ zapałk˛e i najpierw podpaliłem puste ju˙z pudełko tekturowe, a kiedy si˛e zaj˛eło, przytknałem ˛ je do słomy. Zatliła si˛e i omal nie zgasła — była wilgotniejsza, ni˙z my´slałem, mimo z˙ e wyciagn ˛ ałem ˛ ja˛ z samego s´rodka materaca. Ale w ko´ncu rozjarzyło si˛e par˛e iskierek, a potem pokazał si˛e płomie´n. Musiałem zu˙zy´c do tego celu dwa pozostałe puste pudełka po zapałkach, tote˙z dzi˛ekowałem w duchu Bogu, z˙ e nie wyrzuciłem ich do dziury kloacznej. Czwarte i ostatnie pudełko s´ciskałem w pogotowiu w gar´sci, w lewej r˛ece trzymajac ˛ poszw˛e siennika i wpatrujac ˛ si˛e intensywnie w rysunek. Kiedy płomienie poszły w gór˛e, a ich blask ogarnał ˛ s´cian˛e, skupiłem si˛e na widoku latarni, wywołujac ˛ w my´sli jej obraz. Zdawało mi si˛e, z˙ e słysz˛e w dali krzyk mew i czuj˛e słony powiew wiatru na twarzy. Im dłu˙zej patrzyłem, tym realniejszy stawał si˛e widok przed moimi oczami. Nie odrywajac ˛ wzroku od rysunku dorzuciłem do ognia poszw˛e — płomienie na moment przygasły, lecz zaraz wystrzeliły w gór˛e. R˛eka Dworkina nie straciła swoich magicznych wła´sciwo´sci, gdy˙z wkrótce latarnia morska wydawała mi si˛e równie rzeczywista jak moja cela, a po chwili stała si˛e jedyna˛ rzeczywisto´scia,˛ a cela tylko Cieniem za moimi plecami. Usłyszałem plusk fal i poczułem ciepło popołudniowego sło´nca. Zrobiłem krok naprzód, lecz moja noga nie wyladowała ˛ w ognisku. Stałem na piaszczysto-skalistym brzegu małej wyspy zwanej Cabra,˛ na której znajdowała si˛e du˙za, szara latarnia morska, wskazujaca ˛ w nocy drog˛e statkom płynacym ˛ do Amberu. Nad moja˛ głowa˛ kra˙ ˛zyło stadko przestraszonych, wrzeszczacych ˛ mew, a mój s´miech zlał si˛e w jedno z szumem fal i swobodna˛ pie´snia˛ wiatru. Amber le˙zał czterdzie´sci trzy mile za moim lewym ramieniem. Uciekłem.
Rozdział 10 Poszedłem do latarni i wspiałem ˛ si˛e po kamiennych schodach wiodacych ˛ do wej´scia po zachodniej stronie. Drzwi były wysokie, szerokie, solidne i wodoszczelne. Były zamkni˛ete. Za mna˛ wychodził w morze niewielki pomost, do którego przycumowano dwie łódki: łód´z wiosłowa˛ i mała˛ kabinowa˛ z˙ aglówk˛e. Kołysały si˛e łagodnie na wodzie migoczacej ˛ blaskiem sło´nca. Patrzyłem na nie przez chwil˛e. Tak długo nic nie widziałem, z˙ e przez moment wydały mi si˛e czym´s nadziemskim. Zdusiłem szloch, który chwycił mnie za gardło. Odwróciłem si˛e tyłem i zapukałem do drzwi. Po niesko´nczenie długim czekaniu zapukałem ponownie. Wreszcie usłyszałem jaki´s ruch i drzwi si˛e otwarły, skrzypiac ˛ niemiłosiernie. Jopin, latarnik, spojrzał na mnie przekrwionymi oczami. Zalatywała od niego whisky. Był niewysoki i tak zgarbiony, z˙ e przypominał mi Dworkina. Jego broda była równie długa jak moja, wi˛ec naturalnie wydawała mi si˛e jeszcze dłu˙zsza i miała kolor popiołu, nie liczac ˛ paru z˙ ółtawych plamek w okolicy pomarszczonych ust. Cer˛e miał porowata˛ jak skórka pomara´nczy, zbrazowiał ˛ a˛ na sło´ncu i wietrze i wysuszona˛ na pergamin. Zamrugał par˛e razy oczami i w ko´ncu udało mu si˛e skoncentrowa´c wzrok na mojej twarzy. Jak wiele osób, które nie dosłysza,˛ mówił do´sc´ gło´sno. — Kim jeste´scie? Czego chcecie? — spytał. Doszedłem do wniosku, z˙ e skoro trudno mnie pozna´c w obecnym opłakanym stanie, to mog˛e równie dobrze zachowa´c anonimowo´sc´ . — Jestem podró˙znikiem z południa — powiedziałem. — Mój statek si˛e rozbił, a ja dryfowałem przez wiele dni uczepiony kawałka drewna, a˙z wreszcie morze wyrzuciło mnie tu na brzeg. Spałem na pla˙zy przez cale rano i dopiero teraz zebrałem do´sc´ sił, z˙ eby dowlec si˛e do waszej latami. Podszedł do mnie i chwycił mnie pod r˛ek˛e. Druga˛ r˛eka˛ objał ˛ mnie wpół. — Chod´zcie, chod´zcie do s´rodka — powiedział. — Oprzyjcie si˛e na mnie. T˛edy. Zaprowadził mnie do swojej izby, która była nieprawdopodobnie zagracona i zarzucona starymi ksia˙ ˛zkami, wykresami, mapami i przyrzadami ˛ okr˛etowymi. 128
Nie szedł zbyt pewnie, tote˙z nie opierałem si˛e na nim za mocno, tylko tyle, z˙ eby uwiarygodni´c wersj˛e o moim wycie´nczeniu, które starałem si˛e zobrazowa´c podtrzymujac ˛ si˛e framugi drzwi. Podprowadził mnie do kanapy mówiac, ˛ z˙ ebym si˛e poło˙zył, i poszedł zamkna´ ˛c drzwi wej´sciowe oraz przynie´sc´ mi co´s do jedzenia. Zdjałem ˛ buty, ale miałem tak brudne nogi, z˙ e wło˙zyłem je z powrotem. Gdybym dryfował po morzu, nie byłbym brudny. Nie chciałem zdradza´c swojej historii, przykryłem si˛e wi˛ec kocem i wyciagn ˛ ałem ˛ wygodnie nareszcie odpoczywajac. ˛ Jopin wrócił z dzbankiem wody, dzbankiem piwa, du˙za˛ porcja˛ mi˛esa i bochenkiem chleba na drewnianej kwadratowej tacy. Jednym ruchem opró˙znił wierzch małego stolika, który kopni˛eciem przysunał ˛ do kanapy. Postawił na nim tac˛e i zach˛ecił mnie do jedzenia. Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarza´c. Rzuciłem si˛e z˙ arłocznie na tac˛e, zmiatajac ˛ wszystko do ostatniej okruszynki. Opró˙zniłem te˙z oba dzbanki. I poczułem, z˙ e ogarnia mnie nieludzkie zm˛eczenie. Jopin widzac ˛ to, pokiwał tylko głowa˛ i kazał mi i´sc´ spa´c. Zasnałem ˛ w tej samej sekundzie. Kiedy si˛e obudziłem, była ju˙z noc. Od niepami˛etnych czasów nie czułem si˛e tak dobrze. Wstałem i wyszedłem z budynku. Na dworze było chłodno, ale niebo było krystalicznie czyste i l´snił na nim milion gwiazd. Za moimi plecami latarnia zapalała si˛e i gada, zapalała si˛e i gasła. Woda była zimna, ale musiałem si˛e umy´c. Wykapałem ˛ si˛e i wyprałem ubranie. Zaj˛eło mi to chyba godzin˛e. Potem wróciłem do wie˙zy, rozwiesiłem pranie na oparciu krzesła, wsunałem ˛ si˛e pod koc i zasnałem. ˛ Rano, gdy otworzyłem oczy, Jopin był ju˙z na nogach. Przygotował mi solidne s´niadanie, które potraktowałem podobnie jak kolacj˛e zeszłego wieczoru. Pó´zniej po˙zyczyłem od niego brzytw˛e, lusterko i no˙zyczki; ogoliłem si˛e i przystrzygłem włosy. Ponownie wykapałem ˛ si˛e w morzu i kiedy wło˙zyłem pachnace ˛ sola,˛ sztywne i czyste ubranie, poczułem si˛e jak nowo narodzony. Jopia spojrzał na mnie uwa˙znie, gdy wróciłem znad brzegu morza, i powiedział: — Co´s mi si˛e widzi, jakbym was skad´ ˛ s znał. — Wzruszyłem ramionami. — No to opowiedzcie mi teraz o katastrofie waszego statku. Wi˛ec mu opowiedziałem. Od poczatku ˛ do ko´nca. Nie szcz˛edziłem opisu z˙ adnych nieszcz˛es´c´ . Łacznie ˛ ze złamaniem si˛e grotmasztu. Poklepał mnie po plecach i nalał mi szklaneczk˛e. Przypalił mi cygaro, którym mnie pocz˛estował. — Odpocznijcie tu sobie — zaprosił mnie. — Odstawi˛e was na lad, ˛ kiedy tylko zechcecie, albo dam zna´c któremu´s z przepływajacych ˛ statków. Skorzystałem z jego go´scinno´sci. Ratowała mi z˙ ycie. Jadłem i piłem zapasy z jego spi˙zarni i przyjałem ˛ w prezencie czysta˛ koszul˛e, która była dla mnie za du˙za. Nale˙zała do jego przyjaciela, który si˛e utopił. 129
Zostałem z nim przez trzy miesiace, ˛ nabierajac ˛ sił. Pomagałem mu jak mogłem: dogladałem ˛ latarni w te noce, kiedy miał ochot˛e si˛e upi´c; sprzatałem ˛ wszystkie pomieszczenia, a dwa pokoje nawet odmalowałem i wymieniłem pi˛ec´ pop˛ekanych szyb; podczas sztormów obserwowałem z nim morze. Jak si˛e dowiedziałem, polityka go nie interesowała. Nic go nie obchodziło, kto rzadzi ˛ w Amberze. Jego zdaniem, cała nasza cholerna rodzina była diabła warta. Dopóki mógł w spokoju obsługiwa´c latarni˛e morska,˛ je´sc´ i pi´c do woli oraz kres´li´c swoje mapy, miał gł˛eboko w nosie, co si˛e dzieje na brzegu. Zapałałem do niego prawdziwa˛ sympatia,˛ a poniewa˙z znałem si˛e nieco na mapach i wykresach, sp˛edzili´smy na ich poprawianiu wiele przyjemnych wieczorów. Dawno temu pływałem po morzach północnych i sporzadziłem ˛ mu nowy wykres oparty na moich wspomnieniach z tej wyprawy. Sprawiło mu to niekłamana˛ rado´sc´ , podobnie jak i opis tamtych stron. — Corey (tak si˛e kazałem nazywa´c), chciałbym tam kiedy´s z toba˛ popłyna´ ˛c — powiedział. — Nie wiedziałem, z˙ e dowodziłe´s własnym statkiem. — Kto wie? — odparłem. — Przecie˙z sam byłe´s kiedy´s kapitanem, prawda? — Skad ˛ wiesz? Prawd˛e mówiac, ˛ pami˛etałem to z przeszło´sci, ale zatoczyłem r˛eka˛ koło w odpowiedzi. — Po tych wszystkich przedmiotach, które zebrałe´s, i po twoim zamiłowaniu do wykresów. Poza tym nosisz si˛e jak kto´s przywykły do dowodzenia. U´smiechnał ˛ si˛e. — Tak, to prawda. Dowodziłem przez przeszło sto lat. Ale to było dawno temu. . . Napijmy si˛e. Pociagn ˛ ałem ˛ łyk i odstawiłem szklank˛e. Podczas tych miesi˛ecy, które z nim sp˛edziłem, musiałem przyty´c ponad dwadzie´scia kilo. Lada moment mógł mnie rozpozna´c. Zastanawiałem si˛e, czy wydałby mnie Erykowi. Ostatecznie nie bylis´my znów a˙z tak blisko zaprzyja´znieni — miałem jednak wra˙zenie, z˙ e by mnie nie wydał. Ale wolałem tego nie sprawdza´c. Pilnujac ˛ latarni zastanawiałem si˛e, jak długo powinienem tu jeszcze zosta´c? Dolewajac ˛ kropl˛e smaru do mechanizmu obrotowego doszedłem do wniosku, z˙ e niezbyt długo. Zdecydowanie niedługo. Czas znów rusza´c w drog˛e i uda´c si˛e pomi˛edzy Cienie. I raptem pewnego dnia poczułem nacisk, poczatkowo ˛ delikatny i jakby sondujacy. ˛ Nie miałem poj˛ecia, kto to mo˙ze by´c. Natychmiast stanałem ˛ bez ruchu; zamknałem ˛ oczy i opró˙zniłem umysł. Trwało to jakie´s pi˛ec´ minut, zanim czyja´s myszkujaca ˛ obecno´sc´ si˛e wycofała. Zaczałem ˛ chodzi´c tam i z powrotem pogra˙ ˛zony w my´slach i po chwili u´smiechnałem ˛ si˛e sam do siebie z powodu krótkiego dystansu, na jakim kra˙ ˛zyłem. Pod´swiadomie dostosowałem swoje kroki do wymiarów mojej celi w Amberze. Kto´s próbował si˛e ze mna˛ skontaktowa´c poprzez Atut. 130
Czy˙zby Eryk? Dowiedział si˛e o mojej ucieczce i chciał mnie w ten sposób zlokalizowa´c? Chyba nie. Czułem, z˙ e obawia si˛e naszego ponownego psychicznego zderzenia. A wi˛ec Julian? Gerard? A mo˙ze Caine? Ktokolwiek to był, całkowicie zamknałem ˛ mu dost˛ep. I byłem zdecydowany odmówi´c kontaktu z ka˙zdym członkiem mojej rodziny. Nawet gdybym miał straci´c przez to wa˙zne nowiny lub ofert˛e pomocy, nie mogłem pozwoli´c sobie na ryzyko. Próba kontaktu i wysiłek przy jej zablokowaniu napełniły mnie chłodem. Zadr˙załem. My´slałem o tym przez reszt˛e dnia i postanowiłem, z˙ e pora odej´sc´ . Nic dobrego dla mnie nie wyniknie z pozostawania tak blisko Amberu w sytuacji, gdy jestem całkiem bezbronny. Byłem ju˙z do´sc´ silny, aby uda´c si˛e mi˛edzy Cienie i poszuka´c dogodnego dla siebie miejsca, je´sli mam kiedykolwiek zdoby´c Amber, Opieka starego Jopina pozbawiła mnie czujno´sci i pogra˙ ˛zyła w niemal błogim spokoju. Przykro mi b˛edzie go opuszcza´c, bo w ciagu ˛ tych miesi˛ecy, które sp˛edzili´smy razem, szczerze polubiłem staruszka. Tego wieczoru, kiedy sko´nczyli´smy gra´c w szachy, powiedziałem mu, z˙ e wyje˙zd˙zam. Nalał nam po szklaneczce whisky i podnoszac ˛ swoja˛ powiedział: — Powodzenia, Corwinie. Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e jeszcze kiedy´s zobaczymy. Nie zaprotestowałem, kiedy nazwał mnie moim prawdziwym imieniem, a on si˛e u´smiechnał ˛ widzac, ˛ z˙ e nie umkn˛eło to mojej uwagi. — Byłe´s dla mnie bardzo dobry, Jopinie — powiedziałem. — Je´sli moje plany si˛e powioda,˛ nie zapomn˛e o tobie. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nic od ciebie nie chc˛e. Czuj˛e si˛e szcz˛es´liwy tu, gdzie jestem, robiac ˛ to, co robi˛e. Lubi˛e t˛e cholerna˛ latarni˛e. Jest dla mnie wszystkim. Je´sli to si˛e powiedzie w tym, co planujesz. . . nie, nie mów mi o tym, nie chc˛e nic wiedzie´c to wpadnij do mnie którego´s dnia na partyjk˛e szachów. — Na pewno — obiecałem. — Mo˙zesz jutro rano wzia´ ˛c „Motyla”, je´sli chcesz. — Dzi˛eki. „Motyl” to była jego z˙ aglówka. — Zanim odpłyniesz, radz˛e ci wzia´ ˛c moja˛ lunet˛e, wej´sc´ na latarni˛e i obejrze´c sobie Dolin˛e Garnath — dodał. — A có˙z tam mo˙ze by´c ciekawego? Wzruszył ramionami. — To ju˙z sam zobaczysz. — Dobrze. Przed pój´sciem spa´c wypili´smy jeszcze par˛e szklaneczek i sp˛edzili´smy miły wieczór. Wiedziałem, z˙ e b˛edzie mi brak starego Jopina. Był, obok Reina, jedyna˛ przyjazna˛ dusza,˛ jaka˛ spotkałem od chwili powrotu. Zastanawiałem si˛e, co te˙z mogło zaj´sc´ w dolinie, która gdy ja˛ ostatni raz widziałem, była rzeka˛ płomieni. Co takiego niezwykłego działo si˛e tam po czterech latach? 131
Zasnałem ˛ dr˛eczony snami o wilkołakach i sabatach czarownic, dopiero gdy ksi˛ez˙ yc w pełni zawisł ju˙z wysoko nad s´wiatem. Wstałem o brzasku. Jopin jeszcze spał, co mi odpowiadało, bo nie lubi˛e po˙zegna´n, a miałem dziwne przeczucie, z˙ e go wi˛ecej nie zobacz˛e. Z luneta˛ u boku wdrapałem si˛e do najwy˙zszego pomieszczenia na wie˙zy, w którym znajdowała si˛e latarnia. Podszedłem do okna wychodzacego ˛ na brzeg i skierowałem lunet˛e na dolin˛e. Nad lasem wisiała mgła — zimna, szara, wilgotna, opasujaca ˛ wierzchołki karłowatych, powykr˛ecanych drzew. Ich czarne konary splatały si˛e ze soba,˛ jak palce sczepionych dło´nmi zapa´sników. Mi˛edzy nimi migały jakie´s ciemne kształty, ale po ich locie widziałem, z˙ e to nie ptaki. Raczej nietoperze. Jakie´s zło zagnie´zdziło si˛e w tym wielkim lesie. . . I po chwili zrozumiałem: to ja sam byłem tego sprawca.˛ Sprowadziłem to moja˛ klatw ˛ a.˛ Przekształciłem spokojna˛ Dolin˛e Gamath w to, czym teraz była: w symbol mojej nienawi´sci do Eryka i tych wszystkich, którzy go otaczali i pozwolili mu zagarna´ ˛c władz˛e, pozwolili mu mnie o´slepi´c. Nie podobał mi si˛e ten las i patrzac ˛ na niego ujrzałem jasno, jak skrystalizowała si˛e moja nienawi´sc´ , której sam nadałem ten kształt. Otworzyłem nowe wej´scie do prawdziwego s´wiata. Gamath była teraz s´cie˙zka˛ przez Cienie. Ciemna˛ i gro´zna˛ s´cie˙zka.˛ Tylko Zło miało t˛edy dost˛ep. To było z´ ródło „nieczystych sił”, o których wspominał Rein, a które przyczyniały tyle zmartwie´n Erykowi. Poniekad ˛ to dobrze, z˙ e go niepokoiły. Ale przesuwajac ˛ lunet˛e nie mogłem oprze´c si˛e wra˙zeniu, z˙ e zrobiłem co´s bardzo złego. W owym czasie nie wiedziałem, z˙ e jeszcze kiedy´s ujrz˛e s´wiatło dzienne. Teraz, kiedy tak si˛e stało, zrozumiałem, z˙ e otworzyłem drog˛e dla czego´s, co b˛edzie bardzo trudno opanowa´c. Cały czas poruszały si˛e tam jakie´s dziwne kształty. Zrobiłem co´s, czego nikt nie zrobił podczas całego panowania Oberona: otworzyłem nowa˛ drog˛e do Amberu. I mo˙zna si˛e po tym spodziewa´c tylko wszystkiego najgorszego. Nadejdzie dzie´n, kiedy władca Amberu — ktokolwiek nim wtedy b˛edzie — stanie wobec problemu zanikni˛ecia tej strasznej drogi. Wiedziałem to, patrzac ˛ na wytwór mojego bólu, gniewu i nienawi´sci. Je´sli kiedy´s zdob˛ed˛e Amber, b˛ed˛e musiał walczy´c z własnym dziełem, co jest zawsze piekielnie trudna˛ sprawa.˛ Odjałem ˛ lunet˛e, od oczu i westchnałem. ˛ Co b˛edzie, to b˛edzie, pomy´slałem. A tymczasem Eryk ma zapewnionych kilka bezsennych nocy. Przełknałem ˛ szybko par˛e k˛esów, przygotowałem łódk˛e, podniosłem z˙ agle i wypłynałem. ˛ Jopin o tej porze zwykle ju˙z nie spał, ale mo˙ze i on nie lubił po˙zegna´n. Skierowałem si˛e na pełne morze, wiedzac, ˛ dokad ˛ chc˛e si˛e uda´c, ale nie wiedzac ˛ jak. B˛ed˛e płyna´ ˛c przez Cie´n i obce wody, ale to lepsze ni˙z droga ladowa ˛ z czajacym ˛ si˛e wytworem mojej nienawi´sci. Wybrałem za cel lad, ˛ który skrzył si˛e prawie tak jak Amber i był niemal równie 132
nie´smiertelny, lad, ˛ który ju˙z nie istniał. Zniknał ˛ w Chaosie wieki temu, ale musiał gdzie´s przetrwa´c jego Cie´n. Nale˙zało go tylko znale´zc´ , pozna´c i z powrotem uczyni´c swoim, jak to było dawno temu. Pó´zniej, wsparty własna˛ armia,˛ doka˙ze˛ w Amberze jeszcze jednego, nie znanego dotad ˛ wyczynu. Nie miałem gotowego planu, ale przysiagłem ˛ sobie, z˙ e w dniu mojego powrotu ogie´n z dział wstrza´ ˛snie nie´smiertelnym miastem. Kiedy wpływałem do Cienia, podfrunał ˛ do mnie biały ptak moich pragnie´n i siadł mi na prawym ramieniu. Przytwierdziłem mu do nó˙zki podpisana˛ przez siebie wiadomo´sc´ ; „Przybywam” i pu´sciłem go w niebo. Nie spoczn˛e, dopóki nie wywr˛e zemsty i nie zdob˛ed˛e tronu, i biada temu, kto stanie mi na drodze. Sło´nce wschodziło po mojej lewej r˛ece, wiatr dał ˛ w z˙ agle i pchał mnie na szerokie wody. Rzuciłem przekle´nstwo na głow˛e Eryka i roze´smiałem si˛e. Byłem wolny i cho´c musiałem ucieka´c, to jednak dopiałem ˛ swego. Obecnie stoi przede mna˛ nowa szansa, o której marzyłem. Teraz podfrunał ˛ czarny ptak moich pragnie´n i siadł mi na lewym ramieniu. Napisałem druga˛ kartk˛e, przywiazałem ˛ mu do nogi i wysłałem go na zachód. Kartka głosiła: „Eryku, wróc˛e!” i była podpisana: „Corwin, władca Amberu”. Demon wiatru pchał mnie na wschód od sło´nca.