G ORDON R. D ICKSON
D ORSAJ !
´ SPIS TRESCI
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
´ SPIS ...
21 downloads
517 Views
570KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
G ORDON R. D ICKSON
D ORSAJ !
´ SPIS TRESCI
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
´ SPIS TRESCI. . . . Kadet . . . . . . . M˛ez˙ czyzna . . . . . Najemnik . . . . . Najemnik II . . . . Najemnik III . . . . Dowódca kompanii . Dowódca kompanii II. Weteran . . . . . . Adiutant . . . . . . Łacznik ˛ Sztabowy . . Kapitan . . . . . . Dowódca podpatrolu . Dowódca podpatrolu II Bohater . . . . . . Głównodowodzacy. ˛ . Głównodowodzacy ˛ II . Mara´nczyk . . . . . Protektor. . . . . . Protektor II . . . . . Protektor III . . . . Najwy˙zszy dowódca . Najwy˙zszy dowódca II Donal . . . . . . . Sekretarz obrony . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2 3 6 12 18 26 34 39 48 54 62 69 76 84 89 99 105 112 119 124 130 139 149 157 160
Kadet Chłopiec był dziwny. Tyle wiedział o sobie. Tyle usłyszał w ciagu ˛ osiemnastu lat swego krótkiego z˙ ycia, kiedy starsi — matka, ojciec, wujowie, oficerowie w Akademii — napomykali o nim, konfidencjonalnie kiwajac ˛ głowami. Teraz, o bursztynowym zmierzchu, przemierzajac ˛ puste pola w drodze powrotnej do domu, gdzie czekała na´n kolacja z okazji uko´nczenia szkoły, sam przed soba˛ przyznał si˛e do swojej odmienno´sci — rzeczywistej czy te˙z istniejacej ˛ tylko w umysłach innych. — Dziwny chłopiec — podsłuchał kiedy´s, jak komendant Akademii mówił do wykładowcy matematyki — nigdy nie wiadomo, z czym wyskoczy. Wła´snie w tej chwili w domu krewni czekaja˛ na jego powrót, niepewni, czego si˛e maja˛ spodziewa´c. Mo˙ze nawet sadz ˛ a,˛ z˙ e nie przyjedzie. Dlaczego? Nigdy nie dał im powodu do zwatpienia. ˛ Był Dorsajem z Dorsajów, jego matka wywodziła si˛e z Kenwicków, a ojciec z Graeme’ów — nazwiska tak stare, z˙ e ich pochodzenie gin˛eło w prehistorii Ojczystej Planety. Jego odwaga była bezsporna, słowa nieskalane. Przewodził swojej klasie. Z krwi i ko´sci był potomkiem długiej linii ˙ s´wietnych zawodowych z˙ ołnierzy. Zadna plama nie zbrukała honoru tego rodu wojowników, nie spłonał ˛ z˙ aden dom, jego mieszka´ncy nie rozproszyli si˛e ukrywajac ˛ rodzinny wstyd pod nowymi nazwiskami z powodu bł˛edów swoich synów. A jednak — watpili. ˛ Dotarł do ogrodzenia z wysokich sztachet. Oparł si˛e o nie obydwoma łokciami, a mundur starszego kadeta napiał ˛ mu si˛e na plecach. Pod jakim wzgl˛edem był dziwny? — zastanawiał si˛e w wieczornej po´swiacie. Czym si˛e wyró˙zniał? Wyobraził sobie, z˙ e patrzy na siebie z boku. Szczupły osiemnastoletni młodzieniec, wysoki, ale nie nazbyt wysoki jak na Dorsaja, silny, ale jak na Dorsaja nie nazbyt silny. Twarz podobna do twarzy ojca, o rysach ostrych i kanciastych, o prostym nosie, ale bez ojcowskiej marsowo´sci. Ciemna cera Dorsajów, włosy proste, czarne i troch˛e sztywne. Jedynie oczy — o nieokre´slonym kolorze, w zale˙zno´sci od nastroju zmieniajacym ˛ si˛e od szarego po niebieski lub zielony — nie przypominały oczu z˙ adnego z przodków. Ale chyba one same nie mogły wyrobi´c mu opinii dziwnego?
3
Pozostawało jeszcze usposobienie. W pełni odziedziczył po Dorsajach zimne, nagłe, mordercze napady gniewu, które sprawiały, z˙ e z˙ aden człowiek zdrowy na umy´sle nie o´smielał si˛e wchodzi´c w drog˛e któremukolwiek z nich bez wa˙znego powodu. Je´sli jednak Dorsajowie uwa˙zali Donala Graeme’a za dziwnego, to ta zwyczajna cecha nie mogła by´c jedyna˛ przyczyna.˛ Czy mo˙zna za nia˛ uzna´c — zastanawiał si˛e patrzac ˛ na zachód sło´nca — fakt, z˙ e nawet w czasie napadów w´sciekło´sci był zbyt wyrachowany, zbyt opanowany i jakby nieobecny duchem? I w chwili kiedy to pomy´slał, u´swiadomił sobie cała˛ swa˛ odmienno´sc´ , cała˛ dziwno´sc´ . Towarzyszyło temu niesamowite uczucie uwolnienia si˛e od cielesnej powłoki, które od urodzenia nawiedzało go od czasu do czasu. Przychodziło zawsze w takich chwilach jak ta, powodowane zm˛eczeniem i wielkimi emocjami. Kiedy´s jako bardzo młody chłopiec brał udział w wieczornej mszy w kaplicy Akademii, półomdlały z głodu po długim dniu ci˛ez˙ kich c´ wicze´n wojskowych i trudnych lekcji. Promienie zachodzacego ˛ sło´nca, takie jak teraz, padały uko´snie przez wysokie okno na puste, wypolerowane s´ciany i umieszczone na nich solidografie słynnych bitew. Stał w szeregach kolegów szkolnych mi˛edzy twardymi, niskimi ławkami, a chór kadetów, wspierany przez niskie głosy oficerów stojacych ˛ z tyłu, intonował uroczyste tony Ballady wakacyjnej, znanej dzi´s powszechnie jako Hymn Dorsajów, której słowa napisał osiem wieków temu człowiek o nazwisku Kipling. Okr˛ety nikna˛ za garbem oceanu, Na ladzie ˛ gasna˛ powoli płomienie. Patrz! Cały splendor wczorajszego larum Z Niniwa˛ i Tyrem poszedł w zapomnienie. . . Pami˛etał, z˙ e pie´sn´ t˛e s´piewano na uroczysto´sciach pogrzebowych, kiedy przywieziono prochy jego najmłodszego wuja z wypalonego pola bitewnego Donneswort na Freilandii, trzeciej planecie Arktura. Za ciemne serca, co pokładaja˛ wiar˛e W armatnich lufach i hełmach z˙ elaznych, Cho´c zmienia˛ si˛e wkrótce w pyłu pełna˛ czar˛e I stra˙z trzymaja,˛ strzegac ˛ spraw niewa˙znych. . . I za´spiewał razem z pozostałymi, czujac ˛ wtedy, podobnie jak teraz, ko´ncowe słowa hymnu w najgł˛ebszych zakatkach ˛ serca. . . . Za pró˙zne cnót naszych wychwalanie — Zlituj si˛e nad swym ludem, Panie! 4
Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Ogarnał ˛ go zachwyt. Wokół niego zanikajace ˛ czerwone s´wiatło zalewało ziemi˛e. Wysoko na niebie widniał czarny punkcik — kra˙ ˛zacy ˛ jastrzab. ˛ A on tu przy ogrodzeniu stał oderwany od rzeczywisto´sci, daleki, otoczony niewidzialnym murem, który oddzielał go od całego wszech´swiata, samotny, nietykalny, oczarowany. Zamieszkane s´wiaty i ich sło´nca kurczyły si˛e i zapadały w jego wyobra´zni; czuł syrenie, s´miertelne przyciaganie ˛ oceanu, który obiecywał natychmiastowe spełnienie jakich´s wielkich, ukrytych celów i ostateczne unicestwienie. Stał na brzegu, a fale pluskały mu u stóp; i jak zwykle usiłował unie´sc´ nog˛e, da´c krok w gł˛ebin˛e i znikna´ ˛c na zawsze, ale co´s w nim zaprotestowało przeciwko samozniszczeniu i powstrzymało go. I wtedy nagłe czar prysł tak nagle, jak przyszedł. Chłopiec skierował si˛e w stron˛e domu. *
*
*
Kiedy wszedł frontowymi drzwiami, zobaczył ojca, który przygarbiony czekał na´n w półmroku, opierajac ˛ si˛e na cienkiej metalowej lasce. — Witaj w domu — powiedział i wyprostował si˛e. — Zrzu´c lepiej ten mundur i włó˙z jakie´s ludzkie ubranie. Kolacja b˛edzie gotowa za pół godziny.
M˛ez˙ czyzna Po odej´sciu kobiet i dzieci przy długim, l´sniacym ˛ stole w du˙zym, ciemnym pokoju pozostała m˛eska cz˛es´c´ rodziny Eachana Khana Graeme’a. Nie wszyscy byli obecni i wydawało si˛e nieprawdopodobne, by spotkali si˛e kiedykolwiek, chyba z˙ e cudem. Z szesnastu dorosłych m˛ez˙ czyzn dziewi˛eciu brało udział w wojnach w´sród gwiazd, jeden przechodził operacje rekonstruujace ˛ w szpitalu w Foralie, a najstarszy stryjeczny dziadek Donala, Kamal, umierał cicho w swoim pokoju na tyłach domu, z rurkami od respiratora w nosie i w´sród słabego zapachu bzu przypominajacego ˛ mu z˙ on˛e, Marank˛e, zmarła˛ czterdzie´sci lat temu. Przy stole siedziało pi˛eciu m˛ez˙ czyzn; jednym z nich był — od trzeciej po południu — Donal. W´sród obecnych, którzy mieli uczci´c jego wej´scie w wiek dorosły, znajdowali si˛e: Eachan — jego ojciec, Mor — starszy brat na przepustce z Zaprzyja´znionych, wujowie bli´zniacy Ian i Kensie — starsi od Jamesa poległego pod Donneswort. Siedzieli razem w jednym ko´ncu stołu, ojciec u szczytu, dwaj synowie po prawej stronie, a jego młodsi bracia bli´zniacy po lewej. — Mieli dobrych oficerów, kiedy tam byłem — mówił Eachan. Pochylił si˛e, by napełni´c szklank˛e Donala, a ten uniósł ja˛ automatycznie, cały zasłuchany. — To wła´snie Freilandczycy — powiedział Ian, bardziej ponury ze s´niadych bli´zniaków. — Wpadaja˛ w rutyn˛e bez walki, która by ich rozruszała. Kensie mówi o Marze albo Kultis, a ja mówi˛e — dlaczego nie? — Słyszałem, z˙ e maja˛ tam kompanie Dorsajów — odezwał si˛e Mor po prawej stronie Donala. Z lewej odpowiedział niski głos Eachana: — To gwardia na pokaz. Znam ja.˛ Sam lukier to jeszcze nie ciasto. Bond z Kultis lubi my´sle´c, z˙ e ma niezwyci˛ez˙ ona˛ stra˙z przyboczna,˛ ale w razie prawdziwych utarczek mi˛edzy gwiazdami rozbito by ja˛ w mig. — A tymczasem — wtracił ˛ Kensie z niespodziewanym u´smiechem na ciemnej twarzy — z˙ adnej akcji. Pokój szkodzi wojsku. Ludzie zaczynaja˛ tworzy´c małe kliki, do głosu dochodza˛ mi˛eczaki, a prawdziwy m˛ez˙ czyzna — Dorsaj — staje si˛e ozdoba.˛ — Tak jest — stwierdził Eachan kiwajac ˛ głowa.˛
6
Donal z roztargnieniem pociagn ˛ ał ˛ łyk ze szklaneczki i whisky gwałtownie zapiekła go w nosie i gardle. Małe kropelki potu wystapiły ˛ mu na czoło, ale zignorował je, koncentrujac ˛ si˛e na słuchaniu. Wiedział, z˙ e cała ta rozmowa przeznaczona jest dla niego. Był teraz m˛ez˙ czyzna˛ i nie mógł ju˙z dłu˙zej robi´c tylko tego, co mu kazano. Musiał sam dokona´c wyboru, gdzie b˛edzie słu˙zył, a oni starali si˛e mu pomóc, przekazujac ˛ swoja˛ wiedz˛e o o´smiu systemach planetarnych i ich zwyczajach. — . . . nigdy nie byłem dobry w słu˙zbie garnizonowej — kontynuował Eachan. — Zadaniem najemnika jest c´ wiczy´c, utrzymywa´c si˛e w formie i walczy´c, ale kiedy wszystko ju˙z si˛e powie i zrobi, najwa˙zniejsza jest walka. Niektórzy nie zgadzaja˛ si˛e z tym. Sa˛ Dorsajowie i Dorsajowie. . . i nie wszyscy Dorsajowie sa˛ Graeme’ami. — A na Zaprzyja´znionych. . . — zaczał ˛ Mor i zamilkł, rzucajac ˛ spojrzenie na ojca w obawie, z˙ e mu przerwał. — Mów dalej — rzekł Eachan skinawszy ˛ głowa.˛ — Wła´snie miałem powiedzie´c — podjał ˛ Mor — z˙ e du˙zo si˛e dzieje na Zjednoczeniu. . . i na Harmonii, jak słyszałem. Sekty zawsze b˛eda˛ ze soba˛ walczyły. I jest jeszcze stra˙z przyboczna. . . — By´c osobista˛ ochrona˛ — rzucił Ian, który, bli˙zszy wiekiem Morowi ni˙z jego ojcu, nie odczuwał potrzeby, by by´c tak uprzejmym — to nie jest zaj˛ecie dla z˙ ołnierza. — Nie to miałem na my´sli — odparł Mor zwracajac ˛ si˛e do wuja. — Du˙zy procent w´sród nich stanowia˛ s´piewacy, co zabiera im cz˛es´c´ najwi˛ekszych talentów. Zostaje wi˛ec wolne miejsce dla najemników. — To prawda — stwierdził Kensie pojednawczo. — Gdyby mieli mniej fanatyków, a wi˛ecej oficerów, te dwa s´wiaty mogłyby wystawi´c znaczne siły. Ale z˙ ołnierz-kapłan sprawia jedynie kłopoty, je´sli jest bardziej z˙ ołnierzem ni˙z kapłanem. — Zgadzam si˛e z tym — powiedział Mor. — Kiedy w czasie ostatniej potyczki na Zjednoczeniu zaj˛eli´smy pewne małe miasteczko, przyszedł do nas przez linie członek starszyzny i chciał, z˙ ebym mu dał pi˛eciu ludzi na katów. — Co zrobiłe´s? — zapytał Kensie. — Odesłałem go do swojego dowódcy. . . a potem dotarłem si˛e do starego pierwszy i powiedziałem mu, z˙ e je´sli znajdzie w moim oddziale pi˛eciu ludzi, którzy naprawd˛e chca˛ takiego zaj˛ecia, to mo˙ze ich przenie´sc´ nast˛epnego dnia. Ian skinał ˛ głowa.˛ — Nic tak nie demoralizuje z˙ ołnierza jak odgrywanie rze´znika — powiedział. — Stary zrozumiał — doko´nczył Mor. — Słyszałem, z˙ e dostali swoich katów. . . ale nie ode mnie.
7
*
*
*
— Nami˛etno´sci sa˛ jak wampiry — odezwał si˛e Eachan u szczytu stołu. — ˙ Zołnierka to czysta sztuka. Nigdy nie ufałem ludziom z˙ adnym ˛ krwi, pieni˛edzy lub kobiet. — Kobiety na Marze i Kultis sa˛ ładne — wyszczerzył si˛e Mor. — Tak słyszałem. — Nie przecz˛e — poparł go wesoło Kensie. — Ale pewnego dnia musisz wróci´c do domu. — Niech Bóg sprawi, z˙ eby´scie wszyscy mogli wróci´c — powiedział Eachan pos˛epnie. — Jestem Dorsajem i Graeme’em, ale gdyby ten nasz mały s´wiat miał co´s wi˛ecej do sprzedania oprócz krwi swoich najlepszych wojowników, byłbym bardziej zadowolony. — Czy zostałby´s w domu, Eachanie — zapytał Mor — gdyby´s był młodszy i miał dwie zdrowe nogi? — Nie, Mor — odparł Eachan ci˛ez˙ ko. — Ale istnieja˛ równie˙z inne sztuki poza wojenna.˛ . . nawet dla Dorsajów. — Spojrzał na swojego najstarszego syna. — Kiedy nasi przodkowie zasiedlili ten s´wiat niecałe pi˛ec´ set pi˛ec´ dziesiat ˛ lat temu, nie zamierzali dostarcza´c mi˛esa armatniego pozostałym o´smiu systemom. Oni pragn˛eli jedynie s´wiata, gdzie z˙ aden człowiek nie b˛edzie decydował o losie drugiego wbrew jego woli. — I mamy to — powiedział Ian ze smutkiem. — I mamy to — powtórzył Eachan. — Dorsaj to wolny s´wiat, gdzie ka˙zdy mo˙ze robi´c, co chce, dopóki szanuje prawa swoich sasiadów. ˛ Pozostałych osiem systemów razem wzi˛etych nie chciałoby si˛e zmierzy´c z naszym jednym s´wiatem. Ale cena. . . cena. . . — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i ponownie napełnił sobie szklank˛e. — To ci˛ez˙ kie słowa dla syna, który wła´snie wybiera si˛e w s´wiat — stwierdził Kensie. — Jest wiele dobrego w z˙ yciu, jakie prowadzimy na naszej planecie. Poza tym podlegamy obecnie naciskom ekonomicznym, a nie militarnym. A zreszta,˛ kto chciałby Dorsaj oprócz nas? Wszyscy tutaj jeste´smy twardzi i troch˛e dziwni. We´zmy jeden z tych bogatych nowych s´wiatów, jak Ceta w Tau Ceti, lub jeden z jeszcze bogatszych i starszych, jak Freilandia albo Newton czy te˙z nawet sama stara Wenus. Maja˛ powody do zmartwienia. Wydzieraja˛ sobie najlepszych naukowców, najlepszych techników, najwybitniejszych artystów i lekarzy. Tym wi˛ecej pracy dla nas i tym lepsze nasze z˙ ycie. — A jednak Eachan ma racj˛e — warknał ˛ Ian. — Oni wcia˙ ˛z marza˛ o tym, by nas zgnie´sc´ , uczyni´c z nas bezwolna˛ mas˛e, a nast˛epnie wykorzysta´c do zdobycia władzy nad wszystkimi pozostałymi s´wiatami. — Pochylił si˛e przez stół w stron˛e Eachana i w przy´cmionym o´swietleniu jadalni Donal ujrzał nagle biały błysk blizny, która pi˛eła si˛e po przedramieniu jak wa˙ ˛z i gin˛eła w lu´znym r˛ekawie krótkiej wojskowej bluzy. — Od tego niebezpiecze´nstwa nigdy si˛e ile uwolnimy. 8
— Jak długo kantony pozostaja˛ niezale˙zne od Rady — rzekł Eachan — a rody niezale˙zne od kantonów, nie uda im si˛e to, Ianie. — Skinał ˛ głowa˛ wszystkim obecnym przy stole. — To jest moje ostatnie zadanie tu w domu. Wy mo˙zecie chodzi´c na wojny ze spokojnym sumieniem. Obiecuj˛e, z˙ e wasze dzieci wychowaja˛ si˛e wolne w tym domu, niezale˙zne od nikogo. . . albo ten dom przestanie istnie´c. — Ufam ci — powiedział Ian. Jego oczy połyskiwały w mroku blado jak blizna. Był bliski wybuchu dorsajskiego gniewu, zarazem opanowany i niebezpieczny. — Mam dwóch synów pod tym dachem. Ale pami˛etaj, z˙ e nikt nie jest doskonały. . . nawet Dorsaj. Zaledwie pi˛ec´ lat temu Mahub Van Ghent marzył o małym królestwie na Dorsaj w Midland South. . . zaledwie pi˛ec´ lat temu, Eachanie! — Był po drugiej stronie planety — odparł Eachan. — A teraz nie z˙ yje, zginał ˛ z r˛eki swojego najbli˙zszego sasiada ˛ z rodu Benali. Dom Mahuba spłonał ˛ i nikt ju˙z nie przyznaje si˛e, z˙ e jest Van Ghentem. Czego wi˛ecej chcesz? — Nale˙zało go powstrzyma´c wcze´sniej. — Ka˙zdy człowiek ma prawo do swego własnego losu — powiedział Eachan łagodnie. — Dopóki nie przekroczy pewnych granic. Jego rodzina dosy´c wycierpiała. — Tak — zgodził si˛e Ian. Uspokajał si˛e. Nalał sobie nast˛epna˛ szklaneczk˛e. — To prawda. . . to prawda. Nie mo˙zna ich wini´c. *
*
*
— Je´sli chodzi o Exotików. . . — zaczał ˛ Mor cicho. — O, tak — podjał ˛ Kensie, jakby jego brat bli´zniak, tak bardzo do´n podobny, wcale si˛e wcze´sniej nie zdenerwował. — Mara i Kultis. . . interesujace ˛ s´wiaty. Nie daj si˛e im zwie´sc´ , je´sli kiedykolwiek tam pojedziesz. Mor. . . albo ty, Donalu. Ich mieszka´ncy, cho´c zaj˛eci sztuka,˛ strojami i ozdobami, sa˛ całkiem sprytni. Sami nie walcza,˛ ale wiedza,˛ jak wynaja´ ˛c dobrych z˙ ołnierzy. Na Marze i Kultis wiele si˛e dzieje. . . nie tylko w sztuce. Porozmawiaj kiedy´s z jednym z ich psychologów. — Sa˛ uczciwi — dorzucił Eachan. — To tak˙ze — zgodził si˛e Kensie. — Ale najbardziej podoba mi si˛e, z˙ e zmierzaja˛ do celu własna˛ droga.˛ Gdybym musiał wybra´c inny s´wiat, na którym miałbym si˛e urodzi´c. . . — Ja zawsze byłbym z˙ ołnierzem — przerwał mu Mor. — Tak my´slisz teraz — odparł Kensie i napił si˛e ze szklaneczki. — Tak mys´lisz teraz. Ale to dzika cywilizacja, w roku pa´nskim 2403 rozbita na kilkana´scie ró˙znych kultur. Zaledwie pi˛ec´ set lat temu przeci˛etny człowiek nawet nie marzył o oderwaniu si˛e od Ziemi. A im dalej idziemy, tym szybciej idziemy. A im szybciej, tym dalej. — Wymusza to grupa Wenus, nieprawda˙z? — zapytał Donal, którego młodzie´ncza pow´sciagliwo´ ˛ sc´ całkiem rozwiała si˛e w oparach whisky. 9
— Nie sad´ ˛ z tak — odpowiedział Kensie. — Nauka to tylko jedna z dróg do przyszło´sci. Stara Wenus, stary Mars. . . Cassida, Newton. . . mo˙ze miały swój dzie´n. Projekt Blaine to bogaty i pot˛ez˙ ny starzec, ale nie zna wszystkich nowych sztuczek, które wymy´sla si˛e na Marze i Kultis lub u Zaprzyja´znionych. . . albo na Cecie, je´sli o to chodzi. Nie omieszkajcie przyjrze´c si˛e zawsze dwa razy ka˙zdej rzeczy, kiedy znajdziecie si˛e w´sród gwiazd, wy dwaj młodzi, poniewa˙z w dziewi˛eciu przypadkach na dziesi˛ec´ pierwsze spojrzenie zamaci ˛ wam w głowach. — Posłuchajcie go, chłopcy — odezwał si˛e Eachan u szczytu stołu. — Wasz wuj Kensie to t˛ega głowa. Chciałbym wam da´c równie dobra˛ rad˛e. Powiedz im, Kensie. — Nic nie jest stałe — rzekł wuj i po tych kilku słowach Donelowi wydało si˛e, z˙ e whisky uderza mu do głowy, stół i smagłe, grubo ciosane twarze odpływaja˛ w mrok jadalni, a głos Kensiego gromko huczy jakby z du˙zej odległo´sci. — Wszystko si˛e zmienia i wła´snie o tym musicie pami˛eta´c. Co było prawda˛ wczoraj, mo˙ze nie by´c nia˛ jutro. Zapami˛etajcie wi˛ec to i nie bierzcie niczyich słów bez zastrze˙ze´n, nawet moich. Rozmno˙zyli´smy si˛e jak biblijna szara´ncza i rozproszylis´my w´sród gwiazd, dzielac ˛ si˛e na ró˙zne grupy o ró˙znych stylach z˙ ycia. I podczas gdy nadal wydajemy si˛e p˛edzi´c naprzód, nie wiadomo dokad, ˛ w szalonym, coraz wi˛ekszym tempie, mam uczucie, jak gdyby´smy wszyscy zawi´sli na skraju czego´s wielkiego, odmiennego i mo˙ze strasznego. To naprawd˛e czas, by posuwa´c si˛e ostro˙znie. — B˛ed˛e najwi˛ekszym generałem w historii! — wykrzyknał ˛ Donal, zaskoczony, jak i pozostali, słowami, które jakaj ˛ ac ˛ si˛e wypowiedział zachrypni˛etym, ale dono´snym głosem. — Zobacz˛e. . . poka˙ze˛ im, kim mo˙ze by´c Dorsaj! U´swiadomił sobie, z˙ e patrza˛ na niego, chocia˙z wszystkie twarze były zamazane, z wyjatkiem ˛ — jakim´s dziwnym trafem — twarzy Kensiego na ukos po przeciwnej stronie stołu. Wuj przygladał ˛ mu si˛e smutnym, badawczym wzrokiem. Donal poczuł r˛ek˛e ojca na ramieniu. — Czas poło˙zy´c si˛e spa´c — rzekł Eachan. — Zobaczycie. . . — zaczał ˛ Donal ochryple. Ale wszyscy ju˙z wstawali, podnoszac ˛ szklanki i zwracajac ˛ si˛e do jego ojca, który trzymał swoja˛ w górze. ˙ — Zeby´ smy znowu si˛e spotkali — powiedział. I wszyscy wypili stojac. ˛ Resztki whisky smakowały jak woda, spływajac ˛ po j˛ezyku i gardle Donala. . . Na chwil˛e wszystko stało si˛e wyra´zne i zobaczył wysokich m˛ez˙ czyzn stojacych ˛ wokół niego. Byli wysocy nawet jak na Dorsajów. Równie˙z jego brat Mor przewy˙zszał go o pół głowy, tak z˙ e Donal wygladał ˛ mi˛edzy nimi jak niedorostek. W tej samej jednak chwili serce s´cisn˛eła mu ogromna czuło´sc´ i lito´sc´ dla nich, jak gdyby to on był dorosły, a oni dzie´cmi, które nale˙zy chroni´c. Otworzył usta, by przynajmniej raz w z˙ yciu powiedzie´c, jak bardzo ich kocha i jak zawsze b˛edzie si˛e o nich troszczył. . . i wtedy mgła znowu si˛e rozsnuła. Czuł jedynie, jak Mor prowadzi go, potykajac ˛ si˛e, do pokoju. 10
*
*
*
Pó´zniej otworzył oczy w ciemno´sci i zobaczył niewyra´zna˛ posta´c zaciagaj ˛ ac ˛ a˛ zasłony przed jasnym s´wiatłem podwójnego ksi˛ez˙ yca, który wła´snie wzeszedł. Była to matka. Nagłym ruchem stoczył si˛e z łó˙zka, chwiejnie podszedł do niej i poło˙zył dłonie na jej ramionach. — Matko. . . — zaczał. ˛ Spojrzała na niego z pobladła˛ twarza,˛ łagodna˛ w ksi˛ez˙ ycowym s´wietle. — Donalu — powiedziała czule, obejmujac ˛ go. — Przezi˛ebisz si˛e, Donalu. — Matko. . . — wychrypiał. — Je´sli kiedykolwiek b˛edziesz potrzebowała. . . z˙ eby si˛e toba˛ zaopiekowa´c. . . — Och, mój chłopcze — wyszeptała przyciskajac ˛ go mocno do siebie — sam zatroszcz si˛e o siebie, mój chłopcze. . . mój chłopcze.
Najemnik Donal poruszył ramionami w ciasnej cywilnej marynarce i przejrzał si˛e w lustrze w małej, podobnej do pudełka kabinie. Lustro przesłało mu obraz kogo´s prawie obcego. Tak wielka˛ ró˙znic˛e spowodowały ju˙z w nim trzy krótkie tygodnie. Nie tyle on zmienił si˛e tak bardzo, co jego stosunek do samego siebie. To nie z powodu marynarki w hiszpa´nskim stylu, dopasowanej bluzy, waskich ˛ spodni wpuszczonych w długie buty, czarnych jak reszta stroju, wydał si˛e sobie nieznajomy. Przyczyna kryła si˛e w nim. Zmian˛e sposobu widzenia spowodowało obcowanie z mieszka´ncami innych s´wiatów. Wobec ich stosunkowo niskiego wzrostu wydawał si˛e jeszcze wy˙zszy, wobec ich mi˛ekko´sci — twardszy, a w porównaniu z ich nie wytrenowanymi ciałami jego było wy´cwiczone i silne. Wyruszywszy z Dorsaj na Arktura z innymi Dorsajami, nie zauwa˙zał stopniowej zmiany. Dopiero na rozległym terminalu na Newtonie, otoczony przez hała´sliwe tłumy, zdał sobie naraz z niej spraw˛e. I teraz, po przesiadce i starcie na Zaprzyja´znione, przygotowujac ˛ si˛e do pierwszego obiadu na pokładzie luksusowego liniowca, na którym prawdopodobnie nie spotka nikogo ze swojego s´wiata, przygladał ˛ si˛e sobie w lustrze z uczuciem, jak gdyby nagle si˛e postarzał. Wyszedł z kabiny pozwalajac, ˛ by drzwi cicho zasun˛eły si˛e za nim, skr˛ecił w prawo w waski ˛ korytarz z metalowymi s´cianami, wyło˙zony dywanem lekko zalatujacym ˛ st˛echlizna˛ i kurzem. W ciszy doszedł do głównego holu, pchnał ˛ ci˛ez˙ kie, szczelne drzwi, które z sykiem zamkn˛eły si˛e za nim, i znalazł si˛e w korytarzu nast˛epnego segmentu. Dotarł do miejsca, gdzie przecinały si˛e małe korytarze, prowadzace ˛ na prawo i na lewo do łazienek przedniego segmentu. . . i niemal wpadł na szczupła,˛ wysoka˛ dziewczyn˛e w niebieskiej sukni długiej do kostek, o surowym i staro´swieckim kroju, stojac ˛ a˛ na skrzy˙zowaniu przy fontannie. Usun˛eła si˛e po´spiesznie z drogi, wciagn ˛ awszy ˛ gwałtownie powietrze, i cofn˛eła w stron˛e damskiej łazienki. Przez chwil˛e, zatrzymawszy si˛e, patrzyli na siebie. — Prosz˛e mi wybaczy´c — odezwał si˛e Donal, zrobił dwa kroki do przodu. . . ale pod wpływem nagłego impulsu zmienił niespodziewanie zamiar i zawrócił. — Je´sli pani pozwoli. . . — powiedział.
12
— O, przepraszam. — Odeszła od fontanny. Donal pochylił si˛e i napił, a kiedy podniósł głow˛e, spojrzał jej prosto w twarz i u´swiadomił sobie, co go zatrzymało. Dziewczyna była przestraszona; i ten jej namacalny strach poruszył w nim dziwny, mroczny ocean uczu´c. Zobaczył ja˛ teraz wyra´znie i z bliska. Była starsza, ni˙z mu si˛e poczatkowo ˛ wydawało. Miała przynajmniej dwadzie´scia par˛e lat. Dało si˛e w niej jednak zauwaz˙ y´c jaka´ ˛s niedojrzało´sc´ — znak, z˙ e pełni˛e urody osiagnie ˛ pó´zniej, nawet znacznie pó´zniej ni˙z przeci˛etna kobieta. Teraz nie była jeszcze pi˛ekna, jedynie przystojna. Miała jasnobrazowe ˛ włosy o kasztanowatym odcieniu, oczy szeroko rozstawione i tak czysto zielone, z˙ e powi˛ekszajac ˛ si˛e pod wpływem jego zaciekawionego spojrzenia, przy´cmiły wszystkie pozostałe kolory. Nos miała delikatny i prosty, nieco szerokie usta i mocny podbródek. Cała˛ twarz cechowały tak doskonałe proporcje, jakby była dziełem rze´zbiarza. — Tak? — odezwała si˛e, lekko wciagaj ˛ ac ˛ powietrze. . . i zobaczył, z˙ e nagle cofa si˛e przed nim i jego badawczym wzrokiem. Zmarszczył brwi. Jego my´sli galopowały naprzód, wi˛ec kiedy odezwał si˛e, był ju˙z w połowie rozmowy, która˛ prowadził w wyobra´zni. — Opowiedz mi o tym — za˙zadał. ˛ — Tobie? — zapytała. Podniosła dło´n do szyi nad i wysokim kołnierzem sukni. Potem, zanim zda˙ ˛zył si˛e odezwa´c, opu´sciła r˛ek˛e i jednocze´snie troch˛e si˛e rozlu´zniła. — Aha — powiedziała. — Rozumiem. — Co rozumiesz? — spytał Donal troch˛e ostro, gdy˙z nie´swiadomie wpadł w ton, jakiego u˙zyłby w ciagu ˛ tych ostatnich kilku lat wobec młodszego kadeta, gdyby odkrył, z˙ e ten znalazł si˛e w kłopotach. — B˛edziesz musiała mi powiedzie´c, co ci˛e trapi, je´sli mam ci pomóc. — Powiedzie´c ci? — rozejrzała si˛e z rozpacza,˛ jak gdyby oczekujac, ˛ z˙ e kto´s si˛e zaraz pojawi. — Skad ˛ mam wiedzie´c, z˙ e jeste´s tym, za kogo si˛e podajesz? *
*
*
Po raz pierwszy Donal okiełznał swoje galopujace ˛ my´sli, wybiegajace ˛ naprzód w ocenie sytuacji, i patrzac ˛ wstecz odkrył, z˙ e mogła go z´ le zrozumie´c. — Nie podawałem si˛e za nikogo — odparł. — I naprawd˛e nie jestem tym kim´s. Po prostu przechodziłem i zobaczyłem, z˙ e co´s ci˛e niepokoi. Zaofiarowałem ci pomoc. — Pomoc? — Jej oczy znowu rozszerzyły si˛e, a twarz nagle pobladła. — Och, nie — wyszeptała i spróbowała go obej´sc´ . — Prosz˛e, pu´sc´ mnie. Prosz˛e! Nie poruszył si˛e. — Była´s gotowa przyja´ ˛c pomoc od kogo´s takiego jak ja, gdybym tylko sekund˛e temu potrafił ci udowodni´c swoja˛ to˙zsamo´sc´ — stwierdził Donal. — Równie dobrze mo˙zesz mi opowiedzie´c reszt˛e. 13
Zaprzestała próby ucieczki. Zesztywniała, patrzac ˛ mu prosto w twarz. — Nic ci nie powiedziałam. ˙ nie znasz — Tylko — ironicznie rzekł Donal — z˙ e czekasz tutaj na kogo´s. Ze tego kogo´s z wygladu, ˛ ale spodziewasz si˛e, z˙ e to b˛edzie m˛ez˙ czyzna. I z˙ e nie jeste´s pewna jego dobrych intencji, ale bardzo boisz si˛e z nim mina´ ˛c. — Usłyszał twarde tony w swoim głosie i zmusił si˛e, by by´c uprzejmiejszym. — A tak˙ze, z˙ e jeste´s bardzo przestraszona i niezbyt do´swiadczona w tym, co robisz. Logika mogłaby zaprowadzi´c nas jeszcze dalej. Dziewczyna ju˙z si˛e jednak opanowała. — Nie mo˙zesz zej´sc´ z drogi i przepu´sci´c mnie? — zapytała spokojnie. — Logika mogłaby podpowiedzie´c, z˙ e jeste´s wmieszana w co´s nielegalnego — odparł. Zachwiała si˛e pod wpływem jego ostatnich słów jak pod ciosem, odwróciła si˛e do s´ciany i oparła o nia.˛ — Kim jeste´s? — zapytała zrezygnowana. — Wysłali ci˛e, z˙ eby´s mnie pojmał? — Powiem ci — odpowiedział Donal ze s´ladem rozdra˙znienia w głosie. — Jestem tylko przechodniem, który pomy´slał, z˙ e mo˙ze pomóc. — Och, nie wierz˛e ci! — wykrzykn˛eła odwracajac ˛ twarz. — Je´sli rzeczywis´cie jeste´s nikim. . . je´sli nikt ci˛e nie wysłał. . . pu´sc´ mnie. I zapomnij, z˙ e mnie kiedykolwiek widziałe´s. — To bez sensu — stwierdził Donal. — Wyra´znie potrzebujesz pomocy. Mog˛e ci jej udzieli´c. Jestem zawodowym z˙ ołnierzem. Dorsajem. — O! — powiedziała. Opu´sciło ja˛ napi˛ecie. Wyprostowała si˛e i spojrzała na niego wzrokiem, w którym, jak mu si˛e zdawało, wyczytał lekcewa˙zenie. — Jeden z tych. — Tak — potwierdził. Po czym zmarszczył brwi. — Co Rozumiesz przez: jeden z tych? — Jeste´s najemnikiem — odpowiedziała. — Wol˛e okre´slenie „zawodowy z˙ ołnierz” — oznajmił nieco chłodno. — Chodzi o to — odparowała — z˙ e jeste´s do wynaj˛ecia. Poczuł narastajac ˛ a˛ zło´sc´ . Skinał ˛ dziewczynie głowa˛ i odsunał ˛ si˛e, przepuszczajac ˛ ja.˛ — Mój bład ˛ — stwierdził i odwrócił si˛e, z˙ eby odej´sc´ . — Nie, zaczekaj minut˛e! — zawołała. — Teraz, kiedy wiem, kim naprawd˛e jeste´s, nie ma powodu, z˙ ebym nie mogła ci˛e wykorzysta´c. — Oczywi´scie, z˙ adnego — zgodził si˛e Donal. Si˛egn˛eła do wyci˛ecia w obcisłym stroju i wyciagn˛ ˛ eła mały, wielokrotnie złoz˙ ony kawałek zadrukowanego papieru, który wepchn˛eła mu do r˛eki. — Zniszcz to — powiedziała. — Zapłac˛e ci. . . zwykła˛ stawk˛e, jakakolwiek jest. — Oczy rozszerzyły si˛e jej nagle, gdy ujrzała, jak rozkłada zwitek i zaczyna czyta´c. — Co robisz? Nie masz prawa tego czyta´c! Jak s´miesz?! 14
Szybkim ruchem si˛egn˛eła po papier, ale odsunał ˛ ja˛ z roztargnieniem jedna˛ r˛eka.˛ Wzrokiem przebiegł pismo, które mu dała, i jemu z kolei rozszerzyły si˛e oczy na widok zdj˛ecia dziewczyny. — Anea Marlivana — przeczytał. — Wybranka z Kultis. — No i co z tego, je´sli nawet nia˛ jestem? — wybuchn˛eła. — Co z tego? — Spodziewałem si˛e jedynie — odparł Donal — z˙ e z twoimi genami wia˙ ˛ze si˛e inteligencja. Otworzyła usta. — Co przez to rozumiesz? — Tylko to, z˙ e jeste´s jedna˛ z najgłupszych osób, jakie zdarzyło mi si˛e spotka´c. — Wło˙zył pismo do kieszeni. — Zajm˛e si˛e tym. — Zajmiesz si˛e? — Jej twarz rozja´sniła si˛e. Sekund˛e pó´zniej wykrzywiła si˛e w gniewie. — Nie lubi˛e ci˛e! — krzykn˛eła. — Nie lubi˛e ci˛e ani troch˛e! Spojrzał na nia˛ ze smutkiem. — Polubisz — powiedział — je´sli po˙zyjesz wystarczajaco ˛ długo. Odwrócił si˛e i pchnał ˛ drzwi, przez które wszedł kilka minut temu. — Ale˙z zaczekaj chwil˛e. . . — dobiegł go jej głos. — Gdzie si˛e zobaczymy, gdy ju˙z si˛e tego pozb˛edziesz? Ile mam ci zapłaci´c. . . ? Pu´scił drzwi, które z sykiem zamkn˛eły si˛e za nim w odpowiedzi na jej pytanie. *
*
*
Wrócił do swojej kabiny ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przyszedł. Zamknawszy ˛ drzwi przestudiował uwa˙znie dokument. Była to ni mniej, ni wi˛ecej tylko pi˛ecioletnia umowa o zatrudnienie w charakterze osoby do towarzystwa Williama, ksi˛ecia, przewodniczacego ˛ Rady i Głównego Przedsi˛ebiorcy Cety, jedynej zamieszkanej planety okra˙ ˛zajacej ˛ sło´nce Tau Ceti. I była to bardzo korzystna umowa, wymagajaca ˛ jedynie, z˙ eby dziewczyna towarzyszyła Williamowi, dokadkolwiek ˛ b˛edzie z˙ yczył sobie pój´sc´ , oraz pojawiała si˛e z nim w miejscach publicznych i na oficjalnych uroczysto´sciach. Nie tyle jednak zaskoczyła go liberalno´sc´ kontraktu — Wybrank˛e z Kultis mo˙zna było zatrudni´c do wykonywania jedynie wysoce etycznych i delikatnych obowiazków ˛ — lecz fakt, z˙ e dziewczyna prosiła go o zniszczenie dokumentu. Wystarczajacym ˛ złem była kradzie˙z umowy, zerwanie jej o wiele gorsza˛ rzecza˛ — wymagajac ˛ a˛ całkowitego odszkodowania — ale zniszczenie kontraktu groziło kara˛ s´mierci, je´sli dotyczył on jakichkolwiek spraw rzadowych. ˛ Dziewczyna — pomy´slał — musi by´c szalona. Ale — i tu wkradła si˛e ironia — b˛edac ˛ Wybranka˛ z Kultis nie mogła by´c szalona, podobnie jak małpa nie mo˙ze by´c słoniem. Przeciwnie, pochodzac ˛ z planety, gdzie dobór genetyczny i magia technik psychologicznych były zjawiskiem powszednim, musiała cieszy´c si˛e doskonałym zdrowiem. Fakt, z˙ e przy pierwszym 15
spotkaniu Donal nie dostrzegł w niej nic oprócz samobójczej głupoty, nale˙zało podda´c gł˛ebszym rozwa˙zaniom. Te za´s nasuwały wniosek, z˙ e je´sli było w tym co´s nienormalnego, to sama sytuacja, a nie zamieszana w nia˛ dziewczyna. Donal w zamy´sleniu b˛ebnił palcami po papierze. Anea najwyra´zniej nie miała poj˛ecia, czego wymaga, kiedy tak beztrosko poprosiła go, by zniszczył dokument. Pojedyncza kartka papieru, a nawet słowa i podpis na niej stanowiły integralna˛ cz˛es´c´ jednej gigantycznej molekuły, nieomal niezniszczalnej, której nie mo˙zna było w z˙ aden sposób zmieni´c ani sfałszowa´c, chyba z˙ e poprzez całkowite unicestwienie. Donal był zupełnie pewien, z˙ e na pokładzie statku nie ma niczego, co mo˙zna by spali´c, podrze´c, rozpu´sci´c lub usuna´ ˛c w jaki´s inny sposób. A samo posiadanie dokumentu przez kogokolwiek oprócz Williama, prawowitego wła´sciciela, było równoznaczne z wyrokiem. *
*
*
Cichy dzwonek zad´zwi˛eczał w jego kabinie, oznajmiajac, ˛ z˙ e w głównej sali jadalnej podano posiłek. Zabrz˛eczał jeszcze dwa razy, co oznaczało, z˙ e jest to trzeci z czterech posiłków, które urozmaicały dzie´n na statku. Z umowa˛ w r˛ece Donal obrócił si˛e w stron˛e małego otworu na s´mieci, prowadzacego ˛ w dół do centralnego pieca do spalania odpadków. Piec oczywi´scie nie mógł strawi´c umowy, ale istniała mo˙zliwo´sc´ , z˙ e b˛edzie tam le˙zała nie zauwa˙zona, dopóki statek nie dotrze do celu, a pasa˙zerowie nie rozprosza˛ si˛e. Pó´zniej trudno byłoby Williamowi odkry´c, w jaki sposób dokument znalazł si˛e w piecu. Potrzasn ˛ ał ˛ jednak głowa˛ i z powrotem wło˙zył kontrakt do kieszeni. Motywy takiego działania nie były dla niego samego całkiem jasne. Znowu do głosu doszła jego odmienno´sc´ — pomy´slał. Zdaje si˛e, z˙ e uporanie si˛e z sytuacja,˛ w jakiej znalazł si˛e przez dziewczyn˛e, nie b˛edzie proste. W typowy dla siebie sposób ju˙z zda˙ ˛zył zapomnie´c, z˙ e udział w całej tej sprawie zawdzi˛ecza wyłacznie ˛ sobie. Wygładził marynark˛e, wyszedł z kabiny i ruszył długim korytarzem do głównej jadalni. Tłumek zda˙ ˛zajacych ˛ na obiad pasa˙zerów zatrzymał go na krótko w waskim ˛ wej´sciu do sali. I w tym momencie, spogladaj ˛ ac ˛ nad głowami stojacych ˛ przed nim osób, dostrzegł długi stół kapita´nski w przeciwległym ko´ncu jadalni i siedzac ˛ a˛ przy nim dziewczyn˛e, Ane˛e Marlivan˛e. Zobaczył, z˙ e pozostałe osoby przy stole to: wyjatkowo ˛ przystojny młody oficer polowy — sadz ˛ ac ˛ po wygladzie, ˛ Freilandczyk; do´sc´ niechlujny młody grubas, prawie tak pot˛ez˙ ny jak Freilandczyk, ale zupełnie nie majacy ˛ wojskowej postawy — niedbale rozparty przy stole wygladał, ˛ jakby był pijany; a tak˙ze sym´ patycznie wygladaj ˛ acy ˛ m˛ez˙ czyzna w srednim wieku, o szpakowatych włosach. Piat ˛ a˛ osoba˛ przy stole był z pewno´scia˛ Dorsaj — masywny starszy m˛ez˙ czyzna w mundurze freilandzkiego marszałka. Widok tego ostatniego pchnał ˛ Donala do 16
nieoczekiwanego działania. Przedarł si˛e przez grupk˛e zagradzajac ˛ a˛ przej´scie i duz˙ ymi krokami podszedł wprost do wysokiego stołu. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e do dorsajskiego marszałka. — Miło mi pana pozna´c, sir — powiedział. — Zamierzałem pana odszuka´c przed startem, ale nie miałem czasu. Mam dla pana list od mojego ojca, Eachana Khana Graeme’a. Jestem jego młodszym synem Donalem. Niebieskie oczy Dorsaja, zimne jak woda w rzece, bacznie przyjrzały mu si˛e spod g˛estych brwi. Przez ułamek sekundy sytuacja balansowała w punkcie równowagi mi˛edzy dorsajska˛ duma˛ i ciekawo´scia˛ starszego m˛ez˙ czyzny a bezczelnym zuchwalstwem Donala roszczacego ˛ sobie prawo do znajomo´sci. Wreszcie marszałek wział ˛ r˛ek˛e młodzie´nca w twardy u´scisk. — A wi˛ec przypomniał sobie Hendrika Galta, co? — marszałek u´smiechnał ˛ si˛e. — Od lat nie miałem wiadomo´sci od Eachana. Donal poczuł lekki, zimny dreszcz podniecenia przebiegajacy ˛ po plecach. Oto zawarł znajomo´sc´ z jednym z najwa˙zniejszych dorsajskich z˙ ołnierzy, Hendrikiem Galtem, Pierwszym Marszałkiem Sił Zbrojnych Freilandii. — Przesyła panu swoje uszanowanie, sir — powiedział Donal — i. . . ale mo˙ze przynios˛e panu po obiedzie list i sam pan przeczyta. — Oczywi´scie — odparł marszałek. — Jestem w apartamencie dziewi˛etnastym. Donal wcia˙ ˛z stał. Nie mógł jednak w niesko´nczono´sc´ przeciaga´ ˛ c sytuacji. Ratunek nadszedł — jak spodziewał si˛e jaka´ ˛s czastk ˛ a˛ siebie — z drugiego ko´nca stołu. — Mo˙ze — odezwał si˛e cichym i przyjemnym głosem m˛ez˙ czyzna o szpakowatych włosach — twój młody przyjaciel zjadłby z nami, zanim zabierzesz go do swojego apartamentu, Hendriku? — B˛ed˛e zaszczycony — odparł Donal skwapliwie. Odsunał ˛ stojace ˛ przed nim puste krzesło i usiadł skinawszy ˛ kurtuazyjnie głowa˛ reszcie towarzystwa. Oczy dziewczyny napotkały jego wzrok z przeciwnego ko´nca stołu. Były twarde i nieruchome jak szmaragdy uwi˛ezione w kamieniu.
Najemnik II — Anea Marlivana — przedstawił Hendrik Galt. — I d˙zentelmen, który zechciał pana zaprosi´c. . . William z Cety, ksia˙ ˛ze˛ i przewodniczacy ˛ Rady. — Jestem wielce zaszczycony — mruknał ˛ Donal składajac ˛ ukłon. — . . . komendant i mój adiutant, Hugh Kilien. . . Donal i freilandzki komendant skin˛eli sobie głowami. — . . . i ArDell Montor z Newtona. — Pijany młodzieniec półle˙zacy ˛ na swoim krze´sle podniósł niedbale r˛ek˛e na znak powitania. Jego oczy, tak ciemne, z˙ e wydawały si˛e prawie czarne pod jasnymi brwiami pasujacymi ˛ do g˛estych blond włosów, przez setna˛ cz˛es´c´ sekundy starały si˛e skoncentrowa´c na Donalu, po czym znów zm˛etniały i zoboj˛etniały. — ArDell — powiedział Galt bez humoru — uzyskał rekordowa˛ liczb˛e punktów podczas egzaminów konkursowych na Newtonie. Jego specjalno´sc´ to dynamika społeczna. — Rzeczywi´scie — wymamrotał Newto´nczyk z czym´s pomi˛edzy s´miechem a parskni˛eciem. — W istocie, tak było. Tak było, naprawd˛e. — Podniósł ze stołu ci˛ez˙ ka˛ szklank˛e i zanurzył usta w jej złocistej zawarto´sci. — ArDell. . . — zaczał ˛ szpakowaty William z łagodna˛ przygana˛ w głosie. ArDell uniósł pijany wzrok i wbił go w starszego m˛ez˙ czyzn˛e, parsknał ˛ znowu, po czym roze´smiał si˛e i podniósł szklank˛e do ust. — Czy ju˙z zaciagn ˛ ał ˛ si˛e pan gdzie´s, Graeme? — spytał Freilandczyk zwracajac ˛ si˛e do Donala. — Mam próbny kontrakt z Zaprzyja´znionymi — odpowiedział Donal. — Pomy´slałem, z˙ e dokonam wyboru mi˛edzy sektami, kiedy ju˙z tam si˛e znajd˛e i b˛ed˛e miał okazj˛e rozejrze´c si˛e za jaka´ ˛s akcja.˛ — Prawdziwy Dorsaj z pana — stwierdził William, u´smiechajac ˛ si˛e ze swojego miejsca obok Anei w drugim ko´ncu stołu. — Zawsze rwacy ˛ si˛e do walki. — Jest pan zbyt uprzejmy, sir — zaprotestował Donal. — Wydaje mi si˛e jedynie, z˙ e łatwiej uzyska´c awans na polu bitwy ni˙z w garnizonie w normalnych warunkach. — Jest pan zbyt skromny — powiedział William. — To prawda — wtraciła ˛ nagle Anea. — Zbyt skromny. William odwrócił si˛e i spojrzał na nia˛ drwiaco. ˛ 18
— Ale˙z Aneo — napomniał ja˛ — nie mo˙zesz pozwala´c, by twoja typowa dla Exotików pogarda dla przemocy przeradzała si˛e w całkowicie nie usprawiedliwiona˛ pogard˛e dla tego wspaniałego młodego człowieka. Jestem pewien, z˙ e Hendrik i Hugh zgodza˛ si˛e ze mna.˛ — O, z pewno´scia˛ si˛e zgodza˛ — stwierdziła Anea, obrzucajac ˛ spojrzeniem wspomnianych dwóch m˛ez˙ czyzn. — Oczywi´scie, z˙ e si˛e zgodza! ˛ — Có˙z — powiedział William ze s´miechem — musimy oczywi´scie wzia´ ˛c pod uwag˛e, z˙ e jeste´s Wybranka.˛ Ja sam przyznaj˛e, z˙ e jestem na tyle m˛eski i nie uwarunkowany genetycznie, z˙ e podoba mi si˛e my´sl o walce. Ja. . . o, mamy jedzenie. Pełne talerze zupy unosiły si˛e nad powierzchnia˛ stołu przed wszystkimi oprócz Donala. — Lepiej niech pan teraz zamówi — poradził William. podczas gdy Donal naciskał znajdujacy ˛ si˛e przed nim przycisk łaczno´ ˛ sci, pozostali podnie´sli ły˙zki i zacz˛eli je´sc´ . — . . . ojciec Donala był twoim kolega˛ szkolnym, prawda, Hendriku? — zapytał William, kiedy podawano danie rybne. — Bliskim przyjacielem — odpowiedział marszałek sucho. — Aha — rzekł William, ostro˙znie podnoszac ˛ na widelcu porcj˛e białego, delikatnego mi˛esa. — Zazdroszcz˛e wam, Dorsajom, takich rzeczy. Wasze zawody pozwalaja˛ zachowa´c przyja´zn´ i emocjonalne wi˛ezi, nie zwiazane ˛ z praca.˛ W dziedzinie handlu — zrobił gest wask ˛ a,˛ wypiel˛egnowana˛ dłonia˛ — układ o ogólnej przyja´zni przysłania gł˛ebsze uczucia. — By´c mo˙ze od tego wła´snie powinien zaczyna´c człowiek — odparł marszałek. — Nie wszyscy Dorsajowie sa˛ z˙ ołnierzami, ksia˙ ˛ze˛ , ani nie wszyscy Cetanie sa˛ przedsi˛ebiorcami. — Przyznaj˛e — zgodził si˛e William. Jego spojrzenie padło na Donala. — A co ty powiesz, Donalu? Czy jeste´s tylko prostym najemnikiem, czy te˙z masz inne pragnienia? *
*
*
Pytanie było równie bezpo´srednie, co podchwytliwe. Donal doszedł do wniosku, z˙ e szczero´sc´ przykryta warstewka˛ sprzedajno´sci b˛edzie najwła´sciwsza. — Naturalnie, z˙ e chciałbym by´c sławny — odparł. . . i roze´smiał si˛e z lekkim za˙zenowaniem — i bogaty. Zauwa˙zył, z˙ e cie´n przebiegł po twarzy Galta. Nie mógł jednak si˛e teraz tym przejmowa´c. Miał co innego na głowie. Pó´zniej, z˙ ywił nadziej˛e, znajdzie okazj˛e, by zmieni´c pogardliwa˛ opini˛e marszałka. Na razie musi wyda´c si˛e wystarczajaco ˛ samolubny, by wzbudzi´c zainteresowanie Williama. — Bardzo ciekawe — powiedział William miłym tonem. — W jaki sposób masz zamiar zdoby´c te przyjemne rzeczy? 19
— Miałem nadziej˛e — odrzekł Donal — z˙ e naucz˛e si˛e czego´s od mieszka´nców innych s´wiatów, przebywajac ˛ w´sród nich. . . czego´s, co mógłbym pó´zniej wykorzysta´c dla dobra własnego, a tak˙ze innych. — Dobry Bo˙ze, to wszystko? — zapytał Freilandczyk i za´smiał si˛e tak, z˙ e pozostali biesiadnicy zawtórowali mu. William jednak˙ze zachował powag˛e. . . chocia˙z Anea przyłaczyła ˛ si˛e do s´miechu komendanta i zduszonych parskni˛ec´ ArDella. — Nie musisz by´c nieuprzejmy — powiedział. — Podoba mi si˛e postawa Donala. Sam miałem kiedy´s podobne poglady. ˛ . . kiedy byłem młodszy. — U´smiechnał ˛ si˛e miło do Donala. — Musisz przyj´sc´ porozmawia´c tak˙ze ze mna,˛ kiedy sko´nczysz pogaw˛edk˛e z Hendrikiem. Lubi˛e ambitnych młodych ludzi. ArDell znowu parsknał ˛ s´miechem. William odwrócił si˛e i spojrzał na niego ze smutkiem. — Powiniene´s spróbowa´c co´s zje´sc´ , ArDell — powiedział. — Za jakie´s cztery godziny rozpoczniemy przej´scie fazowe i je´sli b˛edziesz miał pusty z˙ oładek. ˛ .. — Mój z˙ oładek? ˛ — wybełkotał młody człowiek. — A co by było, gdyby po przej´sciu fazowym mój z˙ oładek ˛ osiagn ˛ ał ˛ rozmiary kosmiczne? A co, gdybym ja osiagn ˛ ał ˛ wymiary kosmiczne i był wsz˛edzie, i nigdy nie wrócił do pierwotnego stanu? — Wyszczerzył si˛e do Williama. — Jakie marnotrawstwo dobrego jedzenia. Anea chorobliwie zbladła. — Prosz˛e mi wybaczy´c. . . — Zerwała si˛e po´spiesznie. — Nie dziwi˛e ci si˛e! — powiedział William ostro. — ArDell, to było w niewybaczalnie złym gu´scie. Hugh, odprowad´z Ane˛e do kabiny. — Nie chc˛e! — wybuchn˛eła Anea. — Jest taki, jak wy wszyscy. . . Ale Freilandczyk ju˙z wstał, wygladaj ˛ ac ˛ w swoim wymuskanym mundurze jak na plakacie rekrutacyjnym, i obszedł stół, by wzia´ ˛c ja˛ pod rami˛e. Odskoczyła od niego, odwróciła si˛e i niepewnym krokiem opu´sciła sal˛e, a tu˙z za nia˛ poda˙ ˛zał Hugh. Zanim po wyj´sciu na korytarz znikn˛eli z pola widzenia, Donal zauwa˙zył, z˙ e dziewczyna odwróciła si˛e do wysokiego z˙ ołnierza i przywarła do jego opieku´nczego ramienia. William spokojnym tonem nadal czynił wyrzuty ArDellowi, który nie odzywał si˛e, lecz wpatrywał si˛e we´n pijanym spojrzeniem nieruchomych czarnych oczu. Do ko´nca posiłku rozmowa — ArDell został z niej niedwuznacznie wykluczony — obracała si˛e wokół spraw wojskowych, w szczególno´sci strategii polowej. Donal mógł odzyska´c w oczach marszałka to, co stracił w wyniku swojej wczes´niejszej uwagi o sławie i bogactwie. — Pami˛etaj — przypomniał William, kiedy po posiłku rozstawali si˛e w korytarzu przed jadalnia.˛ — Przyjd´z do mnie, kiedy sko´nczysz wizyt˛e u Hendrika, Donalu. Z ochota˛ ci pomog˛e, je´sli b˛ed˛e mógł. — I odszedł u´smiechnawszy ˛ si˛e i skinawszy ˛ głowa.˛ 20
*
*
*
Donal i Galt ruszyli waskim ˛ korytarzem, zmuszeni i´sc´ jeden za drugim. Poda˛ z˙ ajac ˛ za szerokimi plecami starszego m˛ez˙ czyzny, Donal zdziwił si˛e, kiedy usłyszał pytanie: — I co my´slisz o nich? — Sir? — wydukał. Z wahaniem wybrał bezpieczniejszy, według niego, temat. — Jestem troch˛e zaskoczony dziewczyna.˛ — Anea? ˛ — spytał Galt, zatrzymujac ˛ si˛e przed drzwiami oznaczonymi numerem dziewi˛etna´scie. — Sadziłem, ˛ z˙ e Wybranka z Kultis b˛edzie. . . — urwał, szczerze zakłopotany — bardziej. . . . bardziej opanowana. — Jest bardzo zdrowa, bardzo normalna, bardzo inteligentna. . . ale to sa˛ tylko mo˙zliwo´sci — odparł marszałek niemal gburowato. — Czego si˛e spodziewałe´s? Otworzył drzwi. Kiedy weszli, zamknał ˛ je energicznie i odwrócił si˛e. W jego głosie brzmiała twardsza i bardziej oficjalna nuta. — W porzadku ˛ — zaczał ˛ ostrym tonem — a teraz co z tym listem? Donal wział ˛ gł˛eboki oddech. Przez cały obiad usilnie starał si˛e przejrze´c charakter Galta i teraz szczero´sc´ swojej odpowiedzi oparł na tym, co — jak mu si˛e zdawało — odkrył. — Nie ma z˙ adnego listu, sir — powiedział. — O ile wiem, mój ojciec nigdy w z˙ yciu si˛e z panem nie spotkał. — Tak my´slałem — stwierdził Galt. — W porzadku. ˛ . . o co wi˛ec tutaj chodzi? — Podszedł do biurka stojacego ˛ z drugiej strony pokoju, wyjał ˛ co´s z szuflady i kiedy odwrócił si˛e, Donal ze zdumieniem zobaczył, jak napełnia tytoniem antyczna˛ fajk˛e. — To Anea, sir — odpowiedział. — Nigdy w z˙ yciu nie spotkałem kogo´s tak głupiego. — I dokładnie opisał epizod w korytarzu. Galt półsiedział na kraw˛edzi biurka, z zapalona˛ fajka˛ w ustach, i wypuszczał kł˛ebki białego dymu, które system wentylacyjny wsysał w tej samej chwili, kiedy si˛e formowały. — Rozumiem — odezwał si˛e, gdy Donal sko´nczył. — Jestem skłonny zgodzi´c si˛e z toba.˛ Ona jest głupia. A za jakiego szalonego idiot˛e ty si˛e uwa˙zasz? — Ja, sir? — Donal był szczerze zaskoczony. — Wła´snie ty, chłopcze — odrzekł Galt, wyjmujac ˛ fajk˛e z ust. — Jeste´s tu s´wie˙zo po szkole i wtykasz nos w spraw˛e, przy której zawahałby si˛e rzad ˛ całej planety. — Wpatrywał si˛e w Donala z niekłamanym zdziwieniem. — Co mys´lałe´s. . . co sobie wyobraziłe´s. . . do diabła, chłopcze, jak zamierzałe´s si˛e tego pozby´c? — No, nie wiem — przyznał si˛e Donal. — Interesowało mnie jedynie zgrabne wybrni˛ecie z bezsensownej i potencjalnie niebezpiecznej sytuacji. Przyznaj˛e, z˙ e
21
nie miałem poj˛ecia, jaka˛ rol˛e odgrywa w tej sprawie William. Jest najwyra´zniej wcielonym diabłem. Fajka zachwiała si˛e w otwartych raptem ustach Galta, który musiał szybko chwyci´c ja˛ gruba˛ dłonia,˛ by nie upadła na podłog˛e. Ze zdumieniem popatrzył na Donala. — Kto ci to powiedział? — spytał. — Nikt — odparł Donal. — To oczywiste, nieprawda˙z? Galt odło˙zył fajk˛e na biurko i wstał. — Nie dla dziewi˛ec´ dziesi˛eciu dziewi˛eciu procent cywilizowanych s´wiatów — rzekł. — Dlaczego jest to dla ciebie tak oczywiste? — Z pewno´scia˛ — powiedział Donal — ka˙zdego człowieka mo˙zna osadzi´ ˛ c na podstawie charakteru i post˛epowania ludzi, którymi si˛e otacza. A ten William przestaje z przegranymi i zrujnowanymi. Marszałek zesztywniał. — Masz na my´sli mnie? — zapytał. — Naturalnie, z˙ e nie — odpowiedział Donal. — Poza tym. . . jest pan Dorsajem. Galt rozlu´znił si˛e. U´smiechnał ˛ si˛e raczej kwa´sno, si˛egnał ˛ po fajk˛e i ponownie zapalił. — Twoja wiara w nasze wspólne pochodzenie jest. . . do´sc´ pokrzepiajaca ˛ — stwierdził. — Mów dalej. Na tej podstawie oceniłe´s charakter Williama, czy tak? — O, nie tylko — odrzekł Donal. — Prosz˛e zastanowi´c si˛e nad faktem, z˙ e Wybranka z Kultis nie zgadza si˛e z Williamem. A dobry instynkt Wybranek jest wrodzony. Wydaje si˛e równie˙z, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ jest niemal przera˙zajaco ˛ błyskotliwym człowiekiem, skoro potrafi zdominowa´c takie osobowo´sci, jak Anea i ten typ, Montor z Newtona, który sam musi by´c bardzo inteligentny, skoro uzyskał tyle punktów podczas testów. — I kto´s tak błyskotliwy musi by´c diabłem? — zapytał Galt oschle. — Wcale nie — wyja´snił Donal cierpliwie. — Ale majac ˛ takie intelektualne zdolno´sci, człowiek musi okazywa´c proporcjonalnie wi˛eksze skłonno´sci do dobra lub zła ni˙z przeci˛etni ludzie. Je´sli skłania si˛e ku złu, mo˙ze to w sobie maskowa´c. . . mo˙ze nawet ukrywa´c swój wpływ na otoczenie. Nie jest jednak w stanie czyni´c dobra, którego refleksy po prostu odbijałyby si˛e w towarzyszacych ˛ mu osobach. . . i którego — gdyby naprawd˛e był dobry — nie miałby powodu ukrywa´c. To włas´nie sprawia, z˙ e mo˙zna go przejrze´c. Galt wyjał ˛ fajk˛e z ust i gwizdnał ˛ przeciagle. ˛ Popatrzył na Donala. — Czy przypadkiem nie zostałe´s wychowany przez jednego z Exotików, co? — zapytał. — Nie, sir — odparł Donal. — Chocia˙z matka mojego ojca była Maranka.˛ I matka mojej matki równie˙z.
22
— Ta historia z okre´slaniem charakteru. . . — Galt umilkł i w zamy´sleniu ubijał tyto´n w fajce, która ju˙z zda˙ ˛zyła si˛e wypali´c, grubym palcem wskazujacym. ˛ — Nauczyłe´s si˛e tego od matki lub babki czy te˙z to twój własny pomysł? — Sadz˛ ˛ e, z˙ e musiałem gdzie´s o tym usłysze´c — odpowiedział Donal. — Ale z pewno´scia˛ to jest zrozumiałe. . . ka˙zdy doszedłby do takiego wniosku, gdyby pomy´slał par˛e minut. — By´c mo˙ze wi˛ekszo´sc´ z nas nie my´sli — o´swiadczył Galt oschle. — Usiad´ ˛ z, Donalu. Ja te˙z to zrobi˛e. *
*
*
Zaj˛eli fotele naprzeciwko siebie. Galt odło˙zył fajk˛e. — A teraz posłuchaj mnie — zaczał ˛ cichym i powa˙znym głosem. — Jeste´s jednym z najdziwniejszych młodych ludzi, jakich spotkałem. Nie bardzo wiem, co z toba˛ zrobi´c. Gdyby´s był moim synem, poddałbym ci˛e kwarantannie i wysłał na co najmniej dziesi˛ec´ lat do domu, z˙ eby´s dojrzał, zanim wypu´sciłbym ci˛e mi˛edzy gwiazdy. . . Dobrze. . . — Przerwał nagle sam sobie, podnoszac ˛ r˛ek˛e uciszajacym ˛ gestem, kiedy Donal otworzył usta. — Wiem, z˙ e jeste´s ju˙z m˛ez˙ czyzna˛ i nie mógłbym ci˛e wysła´c nigdzie wbrew twojej woli. A tak przy okazji to odnosz˛e wra˙zenie, z˙ e masz mo˙ze jedna˛ szans˛e na tysiac, ˛ by sta´c si˛e kim´s wybitnym, i dziewi˛ec´ set dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ , z˙ e w przeciagu ˛ roku zostaniesz po cichu wyeliminowany z gry. Posłuchaj, chłopcze, co wiesz o innych s´wiatach poza Dorsaj? — Có˙z — powiedział Donal. — Istnieje czterna´scie rzadów ˛ planetarnych, nie liczac ˛ anarchicznych struktur na Dunninie i Coby. . . — Rzady! ˛ — przerwał mu Galt szorstko. — Zapomnij swoje lekcje wychowania obywatelskiego! Rzady ˛ w dwudziestym piatym ˛ wieku to tylko machina. Licza˛ si˛e ludzie, którzy nia˛ steruja.˛ Projekt Blaine na Wenus; Sven Holman na Ziemi; Starszy Bright na Harmonii, na która˛ lecimy; bond Sayona na Kultis u Exotików. — Generał Kamal. . . — zaczał ˛ Donal. — Jest nikim! — krzyknał ˛ Galt ostro. — Jak mo˙ze elektor z Dorsaj by´c kim´s, gdy ka˙zdy mały kanton broni zawzi˛ecie swojej niezale˙zno´sci? Nie, ja mówi˛e o ludziach, którzy pociagaj ˛ a˛ za sznurki. O tych, których ju˙z wymieniłem, i o innych. — Wział ˛ gł˛eboki oddech. — No i jak sadzisz, ˛ jaka˛ pozycj˛e w porównaniu z wymienionymi osobami zajmuje nasz magnat handlowy, ksia˙ ˛ze˛ i przewodnicza˛ cy Rady? — Chce pan powiedzie´c, z˙ e jest im równy? — Co najmniej — o´swiadczył Galt. — Co najmniej. Niech ci˛e nie zwiedzie fakt, z˙ e podró˙zuje komercyjnym statkiem tylko w towarzystwie dziewczyny i Montora. Przypadkiem jest wła´scicielem okr˛etu, załogi, oficerów. . . i połowy pasa˙zerów. 23
— A pan i komendant? — Donal zadał pytanie mo˙ze nazbyt bezpo´srednio. Rysy twarzy Galta stwardniały; zaraz jednak złagodniały. — Słuszne pytanie — huknał. ˛ — Próbuj˛e wzbudzi´c w tobie watpliwo´ ˛ sc´ co do wi˛ekszo´sci rzeczy, które przyjałe´ ˛ s za oczywiste. To naturalne, jak sadz˛ ˛ e, z˙ e objałe´ ˛ s nia˛ tak˙ze mnie. Nie — to odpowied´z na twoje pytanie — jestem pierwszym marszałkiem Freilandii, Dorsajem, a moje zawodowe umiej˛etno´sci sa˛ do wynaj˛ecia i nic ponadto. Pierwszy Ko´sciół Dysydencki najał ˛ wła´snie pi˛ec´ naszych lekkich jednostek, wi˛ec lec˛e, by dopilnowa´c realizacji kontraktu. To skomplikowana umowa — podobnie jak wszystkie — z która˛ wia˙ ˛za˛ si˛e kredyty zaciagni˛ ˛ ete od Cety. Stad ˛ obecno´sc´ Williama. — A komendant? — naciskał Donal. — A co ma by´c? — odparł Galt. — Jest Freilandczykiem, zawodowcem i do tego dobrym. Dla celów szkoleniowych obejmie na krótki okres próbny dowództwo jednego z pułków, kiedy dolecimy na Harmoni˛e. — Od jak dawna ma go pan przy sobie? — Od około dwóch standardowych lat — odpowiedział Galt. — Czy zna si˛e na rzeczy? — Diabelnie dobrze — odparł Galt. — A jak sadzisz, ˛ dlaczego jest moim adiutantem? A poza tym, do czego zmierzasz? — Mam watpliwo´ ˛ sc´ — powiedział Donal — i podejrzenie. — Wahał si˛e przez chwil˛e. — O z˙ adnej z nich nie mog˛e si˛e jeszcze wypowiedzie´c. Galt roze´smiał si˛e. — Zostaw to swoje mara´nskie odczytywanie charakterów cywilom — poradził. — B˛edziesz widział w˛ez˙ a za ka˙zdym krzakiem. Uwierz mi na słowo, z˙ e Hugh jest dobrym, prawym z˙ ołnierzem. . . mo˙ze troch˛e zbyt zwracajacym ˛ na siebie uwag˛e, ale to wszystko. — Nie jestem w stanie spiera´c si˛e z panem — mruknał ˛ Donal ust˛epujac. ˛ — Miał pan wła´snie powiedzie´c co´s o Williamie, kiedy panu przerwałem. — A tak — przypomniał sobie Galt. Zmarszczył brwi. — To wszystko razem si˛e łaczy. ˛ Powiem krótko i jasno. Dziewczyna to nie twój interes, a William to zabójcza pigułka. Zostaw ich oboje w spokoju. A je´sli mog˛e ci co´s pomóc w wyborze słu˙zby. . . — Dzi˛ekuj˛e bardzo — odparł Donal. — Sadz˛ ˛ e jednak, z˙ e William co´s mi zaproponuje. Galt wytrzeszczył oczy. — Do diabła, chłopcze! — wybuchnał ˛ po chwili. — Skad ˛ ci to przyszło do głowy? Donal u´smiechnał ˛ si˛e troch˛e smutno. — To kolejne z moich podejrze´n — stwierdził. — Bez watpienia ˛ oparte na moim, jak pan to nazywa, mara´nskim odczytywaniu charakterów. — Wstał. —
24
Doceniam, z˙ e mnie pan próbował ostrzec, sir. — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Czy mógłbym jeszcze kiedy´s z panem porozmawia´c? Galt równie˙z wstał, mechanicznie przyjmujac ˛ podana˛ dło´n. — Kiedy tylko zechcesz — powiedział. — Do licha, je´sli ci˛e rozumiem. Donal zerknał ˛ na niego, pora˙zony nagle jaka´ ˛s my´sla.˛ — Prosz˛e mi powiedzie´c, sir — zapytał. — Czy nazwałby mnie pan. . . dziwnym? — Dziwnym! — Galt niemal wybuchnał. ˛ — Dziwnym jak. . . — Wyobra´znia zawiodła go. — Dlaczego pytasz? — Zastanawiałem si˛e tylko — wyja´snił Donal. — Cz˛esto mnie tak nazywali. Mo˙ze mieli racj˛e. Cofnał ˛ r˛ek˛e z u´scisku marszałka i wyszedł.
Najemnik III Skr˛eciwszy na korytarzu w kierunku dziobu statku Donal pozwolił sobie na troch˛e smutne rozmy´slanie o tym, jaka˛ zmora˛ jest odró˙znia´c si˛e od innych ludzi. Sadził, ˛ z˙ e zostawił ja˛ ju˙z za soba˛ razem z mundurem kadeta. Wygladało ˛ jednak na to, z˙ e nadal siedzi mu na plecach, nie daje spokoju. Zawsze tak było. To, co wydawało mu si˛e proste, oczywiste i zwyczajne, innym jawiło si˛e jako niejasne, pokr˛etne i zagmatwane. Zawsze był jak obcy przeje˙zd˙zajacy ˛ przez miasto, którego mieszka´ncy z˙ yli na swój sposób i patrzyli na niego z brakiem zrozumienia graniczacym ˛ z podejrzliwo´scia.˛ Ich j˛ezyk zawodził przy próbach wyja´sniania jego motywów i nie mógł dotrze´c do samotnego pałacu, jakim był jego umysł. Mówili „wróg” i „przyjaciel”, mówili „silny” i „słaby”, „oni” i „my”. Ustanawiali tysiace ˛ arbitralnych klasyfikacji i rozró˙znie´n, których nie mógł zrozumie´c, przekonany, z˙ e wszyscy ludzie sa˛ tylko lud´zmi i nie ró˙znia˛ si˛e tak bardzo mi˛edzy soba.˛ Chyba z˙ e ma si˛e do czynienia z jednostkami — z ka˙zda˛ z osobna — i zawsze si˛e pami˛eta, by by´c cierpliwym. I je´sli si˛e to udaje, wtedy wi˛eksze, grupowe działania te˙z odnosza˛ sukces. Znalazłszy si˛e znowu przy wej´sciu do sali jadalnej zobaczył, tak jak przypuszczał, młodego Newto´nczyka, ArDella Montora, rozpartego niedbale na stołku przy jednym z ko´nców baru, który pojawił si˛e, gdy tylko stoły zostały podniesione i ukryte w s´cianach. Reszt˛e obecnych w sali stanowiło kilka popijajacych ˛ grupek, nie majacych ˛ jednak nic wspólnego z Montorem. Donal podszedł prosto do niego, a Montor, nie poruszywszy si˛e, wlepił swoje ciemne oczy w zbli˙zajacego ˛ si˛e Dorsaja. — Mog˛e si˛e dosia´ ˛sc´ ? — spytał Donal. — B˛ed˛e zaszczycony — odparł tamten nie tyle ochryple, co powoli, z powodu wypitego alkoholu. — Pomy´slałem, z˙ e ch˛etnie bym z toba˛ porozmawiał. — Palcami przebiegł po przyciskach na blacie baru. — Napijesz si˛e? — Dorsajskiej whisky — odpowiedział Donal. Montor nacisnał ˛ guzik. Sekund˛e pó´zniej wyrósł przed nim mały, przezroczysty, napełniony kieliszek. Donal wział ˛ go i ostro˙znie pociagn ˛ ał ˛ łyk. W t˛e noc, kiedy osiagn ˛ ał ˛ dojrzało´sc´ , poznał, w jaki sposób działa na niego alkohol, i podjał ˛ prywatne postanowienie, z˙ e nigdy wi˛ecej si˛e nie upije. I nigdy tego nie zrobił, 26
konsekwentny w swoim da˙ ˛zeniu do doskonało´sci. Podniósł oczy znad kieliszka i przekonał si˛e, z˙ e Newto´nczyk wpatruje si˛e w niego nienaturalnie bystrym, zagubionym i przenikliwym spojrzeniem. — Jestem starszy od ciebie — stwierdził ArDell. — Nawet je´sli nie wygladam ˛ na to. Jak sadzisz, ˛ ile mam lat? Donal przyjrzał mu si˛e dokładnie. Twarz Montora, pomimo zmarszczek, jakie pozostawił na niej hulaszczy tryb z˙ ycia, była twarza˛ dorastajacego ˛ chłopca, a wra˙zenie to jeszcze pogł˛ebiała szopa nie uczesanych włosów i niedbały sposób, w jaki rozpierał si˛e na krze´sle. ´ — Cwier´ c standardowego wieku — ocenił Donal. — Trzydzie´sci trzy lata absolutne — powiedział ArDell. — Do dwudziestego dziewiatego ˛ roku z˙ ycia byłem uczniakiem, mnichem. Czy sadzisz, ˛ z˙ e za du˙zo pij˛e? — My´sl˛e, z˙ e nie ma co do tego watpliwo´ ˛ sci — odparł Donal. — Zgadzam si˛e z toba˛ — powiedział ArDell z nagłym parskni˛eciem. — Zgadzam si˛e z toba.˛ Nie ma co do tego watpliwo´ ˛ sci. . . to jedna z niewielu rzeczy na tym opuszczonym przez Boga wszech´swiecie, co do których nie ma watpliwo´ ˛ sci. Ale nie o tym miałem nadziej˛e z toba˛ porozmawia´c. — A o czym? — Donal znowu pociagn ˛ ał ˛ łyk ze swojego kieliszka. — O odwadze — odpowiedział ArDell, patrzac ˛ na niego pustym, s´widrujacym ˛ wzrokiem. — Czy jeste´s odwa˙zny? — To niezb˛edna cecha z˙ ołnierza — odrzekł Donal. — Dlaczego pytasz? ˙ — I z˙ adnego zwatpienia? ˛ Zadnego zwatpienia? ˛ — ArDell zakr˛ecił złocistym ˙ płynem w wysokiej szklance i napił si˛e z niej. — Zadnego ukrywanego strachu, kiedy nadchodzi moment, z˙ e nogi uginaja˛ si˛e pod toba˛ i serce wali? Nie odwracasz si˛e wtedy i nie uciekasz? — Oczywi´scie, nie odwracam si˛e i nie uciekam — o´swiadczył Donal. — Poza tym jestem Dorsajem. A je´sli chodzi o to, co czuj˛e. . . mog˛e jedynie powiedzie´c, z˙ e nigdy nie czułem si˛e w taki sposób, jak opisałe´s. A nawet gdybym czuł. . . *
*
*
Nad ich głowami rozległ si˛e pojedynczy łagodny dzwonek. — Przej´scie fazowe za jedna˛ standardowa˛ godzin˛e i dwadzie´scia minut — oznajmił głos. — Przej´scie fazowe za standardowa˛ godzin˛e i dwadzie´scia minut. Pasa˙zerów prosi si˛e o przyj˛ecie lekarstwa i przespanie przej´scia fazowego dla wi˛ekszej wygody. — Połknałe´ ˛ s ju˙z pigułk˛e? — zapytał ArDell. — Jeszcze nie — odpowiedział Donal. — Ale połkniesz? 27
— Oczywi´scie. — Donal przyjrzał mu si˛e z zainteresowaniem. — Dlaczego nie? — Czy połykanie pigułki, by unikna´ ˛c niewygody przej´scia fazowego, nie wydaje ci si˛e forma˛ tchórzostwa? — spytał ArDell. — Co? — To głupie — stwierdził Donal. — Podobnie jak mówienie, z˙ e tchórzostwem jest noszenie ubra´n, by unikna´ ˛c zimna, lub jedzenie, by nie umrze´c z głodu. Jedno jest kwestia˛ wygody, a drugie. . . — zastanowił si˛e przez chwil˛e — obowiazku. ˛ — Odwaga to wypełnianie obowiazku? ˛ — . . . Wbrew temu, co osobi´scie mógłby´s chcie´c. Tak — potwierdził Donal. — Tak — powtórzył ArDell w zamy´sleniu. — Tak. — Odstawił pusta˛ szklank˛e i nacisnał ˛ guzik. — Sadziłem, ˛ z˙ e masz odwag˛e — powiedział w zadumie, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, jak szklaneczka zanurza si˛e, napełnia i pojawia znowu. — Jestem Dorsajem — oznajmił Donal. — Och, oszcz˛ed´z mi pochwały starannego wychowania! — zawołał ArDell ochryple, podnoszac ˛ na nowo napełniona˛ szklank˛e. Kiedy odwrócił si˛e, Donal zauwa˙zył, z˙ e m˛ez˙ czyzna ma udr˛eczona˛ twarz. — Odwaga to co´s wi˛ecej. Gdyby to było tylko w twoich genach. . . — urwał nagle i pochylił si˛e do Donala. — Posłuchaj mnie — prawie wyszeptał. — Jestem tchórzem. — Jeste´s pewien? — spytał Donal spokojnie. — Skad ˛ wiesz? — Jestem przera˙zony — wyszeptał ArDell. — Chory ze strachu przed s´wiatem. Co wiesz o matematyce dynamiki społecznej? — To system matematycznego przewidywania, nieprawda˙z? — powiedział Donal. — Moje wykształcenie nie poszło w tym kierunku. — Nie, nie! — zawołał ArDell prawie z irytacja.˛ — Mówi˛e o statystyce w analizie społecznej i jej zastosowaniu w dziedzinie wzrostu populacji i rozwoju. — Jeszcze bardziej s´ciszył głos. — Zbli˙za si˛e ona do statystyki przypadku! — Przepraszam — usprawiedliwił si˛e Donal. — Nic to dla mnie nie znaczy. ArDell chwycił nagle Donala za rami˛e zdumiewajaco ˛ silna˛ r˛eka.˛ — Nie rozumiesz? — powiedział cicho. — Przypadek dopuszcza ka˙zda˛ mo˙zliwo´sc´ , nawet zagład˛e. Ona musi nadej´sc´ , gdy˙z decyduje o tym przypadek. Jako z˙ e nasza statystyka społeczna zaczyna operowa´c coraz wi˛ekszymi liczbami, przyjmujemy równie˙z taka˛ mo˙zliwo´sc´ . W ko´ncu to musi nadej´sc´ . Musimy zniszczy´c siebie. Nie ma wyboru. A wszystko dlatego, z˙ e wszech´swiat jest dla nas jak zbyt du˙ze ubranie. Pozwala, by´smy za bardzo si˛e rozrastali, za szybko. Osiagniemy ˛ statystycznie krytyczna˛ mas˛e. . . i wtedy — strzelił palcami — koniec! — Có˙z, to jest problem na przyszło´sc´ — skonkludował Donal. Po czym jednak, poniewa˙z nie mógł pozosta´c oboj˛etny na odczucia tamtego, dodał łagodniej: — Dlaczego tak bardzo ci˛e to martwi? — Jak to, nie rozumiesz? — spytał ArDell. — Je´sli wszystko ma znikna´ ˛c, jak gdyby nigdy nie istniało, to jaki jest w tym sens? Co po nas zostanie? Nie mam na my´sli rzeczy, które budujemy. . . one szybko niszczeja.˛ Ani wiedzy. To tylko 28
kopiowanie z otwartej ksi˛egi i przekładanie na nasz j˛ezyk. To musza˛ by´c rzeczy, których nie było na poczatku ˛ s´wiata i które dopiero my do niego wnie´sli´smy. Rzeczy takie, jak miło´sc´ , dobro´c. . . i odwaga. — Je´sli odczuwasz to w taki sposób — zapytał Donal, delikatnie uwalniajac ˛ rami˛e z chwytu ArDella — to dlaczego tyle pijesz? — Poniewa˙z jestem tchórzem — odparł ArDell. — Przez cały czas wyczuwam ten ogrom, jakim jest wszech´swiat. Picie pomaga mi wymaza´c t˛e straszna˛ wiedz˛e, ˙ co si˛e mo˙ze z nami sta´c. To dlatego pij˛e. Zeby nabra´c odwagi, która˛ czerpi˛e z butelki, z˙ eby dokonywa´c tak drobnych rzeczy, jak przetrwanie przej´scia fazowego bez lekarstwa. — Po co? — spytał Donal, którego a˙z kusiło, z˙ eby si˛e u´smiechna´ ˛c. — Co dobrego miałoby z tego wynikna´ ˛c? — W pewnym sensie stawiam temu czoło. — Ar Dell utkwił w nim spojrzenie ciemnych, proszacych ˛ oczu. — To tak, jakby mówi´c — w tej jednej małej sprawie — chod´z, rozerwij mnie na kawałki, rozrzu´c mnie po swoje najdalsze kra´nce. Potrafi˛e to znie´sc´ . Donal potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie rozumiesz — stwierdził ArDell osuwajac ˛ si˛e na stołek. — Gdybym mógł pracowa´c, nie potrzebowałbym alkoholu. Ale obecnie jestem odsuni˛ety od pracy. Z toba˛ jest inaczej. Masz swoje zadanie do wykonania. I masz odwag˛e. . . prawdziwa˛ odwag˛e. Pomy´slałem, z˙ e mo˙ze mógłbym. . . zreszta˛ niewa˙zne. Tak czy inaczej, odwagi nie mo˙zna przekaza´c. — Lecisz na Harmoni˛e? — spytał Donal. — Dokad ˛ idzie mój ksia˙ ˛ze˛ , tam ja id˛e — odpowiedział ArDell i znowu parsknał ˛ s´miechem. — Powiniene´s kiedy´s przeczyta´c mój kontrakt. — Odwrócił si˛e do baru. — Jeszcze jedna whisky? — Nie — odmówił Donal wstajac. ˛ — Je´sli mi wybaczysz. . . — Zobaczymy si˛e jeszcze — mruknał ˛ ArDell, zamawiajac ˛ nast˛epnego drinka. — Odwiedz˛e ci˛e. — Dobrze — powiedział Donal. — Na razie. — Na razie. ArDell wział ˛ z baru na nowo napełniona˛ szklaneczk˛e. Nad ich głowami znowu rozległ si˛e dzwonek i głos oznajmił, z˙ e do rozpocz˛ecia przej´scia fazowego pozostało tylko siedemdziesiat ˛ par˛e minut. Donal wyszedł. Pół godziny od powrotu do kabiny, gdzie jeszcze raz dokładniej przestudiował umow˛e Anei, Donal nacisnał ˛ guzik na drzwiach apartamentu Williama, ksi˛ecia i przewodniczacego ˛ Rady Cety. Czekał. — Tak? — odezwał si˛e głos Williama nad jego głowa.˛ — Donal Graeme, sir — powiedział Donal. — Je´sli nie jest pan zaj˛ety. . . — Ale˙z, oczywi´scie, Donalu. Wejd´z! Drzwi otworzyły si˛e przed nim na o´scie˙z i Donal wszedł. 29
William siedział na prostym krze´sle przed pulpitem, na którym le˙zał plik papierów i przeno´sne urzadzenie ˛ rejestrujace. ˛ Pojedyncza lampa s´wieciła bezpos´rednio nad pulpitem, posrebrzajac ˛ siwe włosy m˛ez˙ czyzny. Donal zawahał si˛e słyszac, ˛ jak drzwi zatrzaskuja˛ si˛e za nim. — Usiad´ ˛ z gdzie´s — powiedział William, nie podnoszac ˛ wzroku znad papierów. Palcami s´mignał ˛ po klawiszach sekretarki. — Mam par˛e rzeczy do zrobienia. Donal rozejrzał si˛e w mroku poza kr˛egiem s´wiatła, znalazł fotel i usiadł w nim. William pracował przez kilka minut, przegladaj ˛ ac ˛ papiery i robiac ˛ notatki na sekretarce. Po chwili odsunał ˛ pozostałe papiery, a uwolniony pulpit podryfował pod przeciwległa˛ s´cian˛e. Pojedyncza lampa zgasła, a kabin˛e zalało główne s´wiatło. Donal zamrugał nagle w pełnym o´swietleniu. William u´smiechnał ˛ si˛e. — A teraz — odezwał si˛e — jaki masz do mnie interes? Donal znowu zamrugał i wytrzeszczył oczy. — Sir? — bakn ˛ ał. ˛ — My´sl˛e, z˙ e mo˙zemy unikna´ ˛c straty czasu rezygnujac ˛ z udawania — powiedział William w dalszym ciagu ˛ miłym głosem. — Wprosiłe´s si˛e do naszego stołu, bo chciałe´s kogo´s pozna´c. Nie chodziło raczej o marszałka — ze swoimi dorsajskimi manierami mógłby´s znale´zc´ inny sposób. Z pewno´scia˛ nie szło ci te˙z o Hugha, w najwy˙zszym stopniu nieprawdopodobne, by´s miał na my´sli ArDella. Pozostaje Anea. Jest do´sc´ ładna i oboje jeste´scie na tyle młodzi, by zrobi´c podobne głupstwo. . . ale nie sadz˛ ˛ e, biorac ˛ pod uwag˛e okoliczno´sci. — William splótł szczupłe palce i u´smiechnał ˛ si˛e. — Pozostaj˛e ja. — Sir, ja. . . — Donal zaczał ˛ wstawa´c z ura˙zona˛ mina.˛ — Nie, nie — zawołał William, gestem nakazujac ˛ mu usia´ ˛sc´ . — Głupio byłoby wyj´sc´ teraz, po zadaniu sobie tyle trudu, by si˛e tutaj dosta´c, nieprawda˙z? — Jego głos stał si˛e ostrzejszy. — Siadaj! Donal usiadł. — Dlaczego chciałe´s si˛e ze mna˛ zobaczy´c? — spytał William. Donal rozprostował ramiona. — Dobrze — powiedział. — Je´sli pan chce, z˙ ebym wyjawił to bez ogródek. . . My´sl˛e, z˙ e mógłbym by´c dla pana u˙zyteczny. — Przez co — dorzucił William — mógłby´s by´c u˙zyteczny dla siebie, wykorzystujac ˛ niejako moja˛ pozycj˛e i władz˛e. . . Mów dalej. — Tak si˛e zło˙zyło — powiedział Donal — z˙ e wszedłem w posiadanie czego´s, co nale˙zy do pana. William bez słowa wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. Po sekundzie wahania Donal wyjał ˛ kontrakt Anei z kieszeni i podał go. William wział ˛ dokument, rozwinał ˛ i przebiegł wzrokiem. Potem odło˙zył niedbale na mały stolik obok.
30
— Chciała, z˙ ebym si˛e go pozbył — oznajmił Donal. — Chciała mnie wynaja´ ˛c, z˙ ebym go usunał. ˛ Najwyra´zniej nie wie, jak trudno zniszczy´c papier, na którym spisuje si˛e kontrakty. — Ale podjałe´ ˛ s si˛e tego — stwierdził William. — Niczego nie obiecałem — odparł Donal z przykro´scia.˛ — Od samego poczatku ˛ jednak zamierzałe´s przynie´sc´ go prosto do mnie. — Uwa˙zam — o´swiadczył Donal — z˙ e to pa´nska własno´sc´ . — O tak, oczywi´scie — powiedział William. U´smiechał si˛e chwil˛e do Donala. — Zdajesz sobie oczywi´scie spraw˛e — odezwał si˛e w ko´ncu — z˙ e nie musz˛e uwierzy´c w z˙ adne twoje słowo. Wystarczy, je´sli przyjm˛e, z˙ e ukradłe´s kontrakt sam, a pó´zniej bałe´s si˛e go pozby´c. . . i wymy´sliłe´s sobie t˛e bajeczk˛e, próbujac ˛ mi go odsprzeda´c. Kapitan statku z ch˛ecia˛ ci˛e zaaresztuje na jedno moje słowo i przetrzyma do procesu, kiedy dotrzemy na Harmoni˛e. Po plecach Donala przebiegł zimny, elektryzujacy ˛ dreszcz. — Wybranka z Kultis nie skłamie pod przysi˛ega˛ — powiedział. — Ona. . . — Nie widz˛e powodu, by miesza´c w to Ane˛e — przerwał mu William. — Mo˙zna wszystko bez kłopotu załatwi´c bez niej. Moje o´swiadczenie przeciwko twojemu. Donal nic nie odpowiedział. William znów si˛e u´smiechnał. ˛ — Rozumiesz wi˛ec — rzekł — co staram ci si˛e udowodni´c. Okazałe´s si˛e nie tylko przekupny, ale i głupi. — Sir! — wyrwało si˛e Donalowi. William oboj˛etnie machnał ˛ r˛eka.˛ — Zachowaj swój dorsajski gniew dla kogo´s, na kim zrobi on wra˙zenie. Wiem równie dobrze, jak ty, z˙ e nie masz zamiaru mnie zaatakowa´c. Mo˙ze gdyby´s był innego rodzaju Dorsajem. . . ale nie jeste´s. Jeste´s, jak ju˙z powiedziałem, sprzedajny i głupi. Przyjmuj te stwierdzenia jako oczywiste fakty i przystapmy ˛ do interesu. Spojrzał na Donala. Ten nie odezwał si˛e. — A zatem bardzo dobrze — ciagn ˛ ał ˛ William. — Przyszedłe´s do mnie majac ˛ nadziej˛e, z˙ e mi si˛e przydasz. Tak si˛e składa, z˙ e masz racj˛e. Anea jest, oczywi´scie, tylko głupia˛ dziewczyna.˛ . . ale dla jej dobra, a tak˙ze mojego jako jej pracodawcy, b˛edziemy musieli dopilnowa´c, by nie wpadła w powa˙zne kłopoty. Ju˙z raz ci zaufała. Mo˙ze zaufa´c ci znowu. Je´sli tak. . . to nie zniech˛ecaj jej pod z˙ adnym pozorem. I z˙ eby da´c ci szans˛e zdobycia takiego zaufania — William u´smiechnał ˛ si˛e, tym razem całkiem wesoło — my´sl˛e, z˙ e kiedy wyladujemy ˛ na Harmonii, załatwi˛e ci stanowisko dowódcy kompanii pod rozkazami komendanta Hugha Kiliena. Nie ma powodu, by kariera wojskowa nie szła w parze z innymi zadaniami, jakie mog˛e dla ciebie znale´zc´ . — Dzi˛ekuj˛e, sir — powiedział Donal. — Prosz˛e bardzo. . . Z ukrytego w s´cianie gło´snika rozległ si˛e d´zwi˛ek dzwonka. 31
— . . . przej´scie fazowe za pi˛ec´ minut. William wział ˛ ze stolika małe srebrne pudełeczko i otworzył je. — Za˙zyłe´s ju˙z lekarstwo? Prosz˛e. Podsunał ˛ Donalowi pigułki. — Dzi˛ekuj˛e, sir — powiedział Donal przezornie. — Ju˙z wziałem. ˛ — A zatem — William połknał ˛ tabletk˛e i odstawił pudełeczko — my´sl˛e, z˙ e to ju˙z wszystko. — Te˙z tak sadz˛ ˛ e — potwierdził Donal. *
*
*
Skinał ˛ głowa˛ i wyszedł. Za drzwiami przystanał ˛ na chwil˛e, by połkna´ ˛c jedna˛ z własnych tabletek, po czym ruszył w stron˛e swojej kabiny. Po drodze wstapił ˛ do biblioteki, z˙ eby sprawdzi´c informacje na temat Pierwszego Ko´scioła Dysydenckiego na Harmonii. Zaj˛eło mu to tyle czasu, z˙ e kiedy szedł jednym z długich korytarzy, rozpocz˛eło si˛e przej´scie fazowe. Wszystkie przej´scia, które miały miejsce od momentu opuszczenia Dorsaj, przezornie przespał. Oczywi´scie ju˙z wiele lat temu dowiedział si˛e, czego mo˙ze oczekiwa´c. Ponadto za˙zył tabletki. Samo przej´scie sko´nczyło si˛e, zanim naprawd˛e si˛e zacz˛eło. W rzeczywisto´sci nie zaszło w z˙ adnym zauwa˙zalnym przedziale czasowym. A jednak odbyło si˛e. Jaka´s niewygasła czastka ˛ jego s´wiadomo´sci zarejestrowała, z˙ e rozpadł si˛e na najdrobniejsze fragmenty swojej istoty, które rozproszyły si˛e po całym wszech´swiecie, a nast˛epnie si˛e zebrały i ponownie zło˙zyły w jakim´s punkcie odległym o całe lata s´wietlne od miejsca destrukcji. I wła´snie ta pami˛ec´ , a nie samo przej´scie fazowe, sprawiła, z˙ e zachwiał si˛e lekko, zanim podjał ˛ równy marsz do swojej kabiny. Pami˛ec´ ta miała ju˙z w nim pozosta´c. Szedł dalej korytarzem, ale tego dnia czekały go jeszcze inne niemiłe wydarzenia. Kiedy dotarł do ko´nca segmentu, zobaczył Ane˛e wychodzac ˛ a˛ z prostopadłego korytarza, dokładnej kopii tego, w którym spotkał ja˛ po raz pierwszy, znajdujace˛ go si˛e kilka poziomów ni˙zej. Jej zielone oczy płon˛eły. — Widziałe´s si˛e z nim! — krzykn˛eła zagradzajac ˛ mu drog˛e. — Widziałem si˛e. . . ? Ach, z Williamem. — Nie zaprzeczaj. — Dlaczego miałbym zaprzecza´c? — Donal popatrzył na nia˛ prawie ze zdziwieniem. — Z pewno´scia˛ nie ma z czego robi´c tajemnicy? Obrzuciła go surowym spojrzeniem. — Och! — wykrzykn˛eła. — Nic ci˛e nie obchodzi, prawda? Co zrobiłe´s. . . z tym, co ci dałam? — Oddałem wła´scicielowi, oczywi´scie — odparł Donal. — Nic bardziej rozsadnego ˛ nie mogłem zrobi´c. 32
Zbladła nagle i ju˙z miał zamiar ja˛ chwyci´c, pewien, z˙ e zaraz zemdleje, ale nie zrobiła niczego babskiego. Kiedy utkwiła w nim wzrok, oczy jej zogromniały z oburzenia. — Och! — wyszeptała. — Ty. . . zdrajco. Ty oszu´scie! I zanim zdołał si˛e poruszy´c lub co´s powiedzie´c, okr˛eciła si˛e i pobiegła korytarzem, z którego wła´snie nadszedł. Troch˛e zmartwiony — gdy˙z na przekór swej do´sc´ kiepskiej opinii o jej rozsadku ˛ naprawd˛e spodziewał si˛e, z˙ e wysłucha jego wyja´snie´n — podjał ˛ samotny spacer do kabiny. Przez reszt˛e drogi nie spotkał nikogo. Z powodu przej´scia fazowego pasa˙zerowie nie spacerowali po statku. Przechodzac ˛ obok jednej z kabin, usłyszał jedynie, z˙ e kto´s ma mdło´sci. Spojrzał w gór˛e i rozpoznał numer na drzwiach, który zapami˛etał, zanim poszedł do biblioteki. Był to apartament ArDella Montora i w s´rodku znajdował si˛e on sam, wym˛eczony prze˙zytym wła´snie przej´sciem fazowym, staczajacy ˛ swoja˛ prywatna˛ długa˛ walk˛e ze wszech´swiatem.
Dowódca kompanii — W porzadku, ˛ panowie — powiedział Hugh Kilien. Pewny siebie i imponujacy ˛ w swoim c˛etkowanym mundurze polowym, stał opierajac ˛ prawa˛ r˛eka˛ na łagodnie zaokraglonej ˛ powierzchni przegladarki ˛ do map. — Prosz˛e stana´ ˛c tu wokół przegladarki ˛ — poprosił. Pi˛eciu dowódców podeszło. Cała szóstka stłoczyła si˛e wokół urzadzenia ˛ zajmujacego ˛ powierzchni˛e jednego metra kwadratowego. O´swietlenie z przyciemnionej osłony zlało si˛e z wewn˛etrznym, skierowanym w gór˛e s´wiatłem przegla˛ darki. Kiedy Donal popatrzył po swoich kolegach oficerach, nieodparcie przypomnieli mu ludzi zamkni˛etych w jakim´s zakatku ˛ piekła, o którym z taka˛ elokwencja˛ mówił Starszy Pierwszego Ko´scioła Dysydenckiego zaledwie kilka godzin temu podczas mszy przed bitwa.˛ — . . . tutaj jest nasza pozycja — mówił Hugh Kilien. — Jako dowódca zwyczajowo zapewniam was, z˙ e jest doskonała do utrzymania i z˙ e planowana akcja w z˙ aden sposób nie narusza Kodeksu Najemników. Otó˙z — kontynuował z wi˛ekszym o˙zywieniem — jak widzicie, zajmujemy obszar pi˛ec´ kilometrów w głab ˛ i trzy kilometry wszerz mi˛edzy tymi dwoma pasmami wzgórz. Po naszej prawej stronie znajduje si˛e Drugi Pułk Jednostki Bojowej 176, a po lewej Czwarty Pułk. Planowana akcja wymaga, aby pułki Drugi i Czwarty trzymały si˛e twardo na naszych obu flankach, podczas gdy my ruszymy do przodu sze´sc´ dziesi˛ecioma procentami naszych sił i zdob˛edziemy małe miasteczko o nazwie Faith Will Succour, które znajduje si˛e tutaj. . . — poło˙zył palec wskazujacy ˛ na zaokraglonym ˛ obrazie mapy — . . . około czterech kilometrów od naszej obecnej pozycji. U˙zyjemy trzech z naszych pi˛eciu kompanii: Skuaka, White’a i Graeme’a. Ka˙zdy oddział dotrze do celu inna˛ droga.˛ Wszyscy otrzymacie własne mapy. Pierwsze tysiac ˛ dwie´scie metrów pokrywa las. Pó´zniej b˛edziecie musieli przeprawi´c si˛e przez rzek˛e maja˛ ca˛ około czterdziestu metrów szeroko´sci, ale wywiad zapewnia, z˙ e obecnie jest do przebycia, a maksymalna gł˛eboko´sc´ wynosi sto dwadzie´scia centymetrów. Po drugiej stronie znowu zaczynaja˛ si˛e lasy, coraz rzadsze w miar˛e zbli˙zania si˛e do miasteczka. Wyruszamy za dwadzie´scia minut. Za godzin˛e b˛edzie s´wit i chc˛e, z˙ eby wszystkie trzy kompanie znalazły si˛e po drugiej stronie rzeki, zanim wstanie dzie´n. Jakie´s pytania? 34
— Co z działalno´scia˛ wroga na tym obszarze? — zapytał Skuak. Był niskim, kr˛epym Cassidaninem o mongoloidalnym wygladzie, ˛ ale w rzeczywisto´sci pochodził z Eskimosów. — Jakiego oporu mo˙zemy si˛e spodziewa´c? — Wywiad twierdzi, z˙ e sa˛ tylko patrole. Mo˙zliwe, z˙ e w samym mie´scie stacjonuje mały oddział. I to wszystko. — Hugh powiódł wzrokiem po twarzach. — To powinno by´c proste. Jeszcze jakie´s pytania? — Tak — odezwał si˛e Donal. Studiował map˛e. — Jaki nieudolny wojskowy zadecydował, z˙ eby wysła´c tylko sze´sc´ dziesiat ˛ procent sił? Nagle atmosfera wyra´znie si˛e ochłodziła. Donal podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Hugha Kiliena po drugiej stronie przegladarki. ˛ — Tak si˛e zło˙zyło — powiedział komendant, nieco zjadliwie — z˙ e to moja sugestia, Graeme. Mo˙ze zapomnieli´scie — jestem pewien, z˙ e z˙ aden z pozostałych dowódców nie zapomniał — ale jest to akcja pokazowa, majaca ˛ udowodni´c Pierwszemu Ko´sciołowi Dysydenckiemu, z˙ e warto nas wynaja´ ˛c. — Nie tłumaczy to igrania z z˙ yciem czterystu pi˛ec´ dziesi˛eciu ludzi — odparował Donal niewzruszony. — Graeme — powiedział Hugh — jeste´scie młodszym oficerem, a ja jestem waszym dowódca.˛ Powinni´scie wiedzie´c, z˙ e nie musz˛e wam wyja´snia´c taktyki. Ale z˙ eby was uspokoi´c, powiem, z˙ e Wywiad nie zanotował z˙ adnej aktywno´sci wroga na tym obszarze. — A jednak — nalegał Donal — po co podejmowa´c niepotrzebne ryzyko? Hugh westchnał ˛ z irytacja.˛ — Z pewno´scia˛ nie musz˛e udziela´c wam lekcji strategii — odparł zgry´zliwie. — My´sl˛e, z˙ e nadu˙zywacie prawa — które daje wam Kodeks — do kwestionowania decyzji Sztabu. Sko´nczmy jednak z tym. Istnieje powód, z˙ eby u˙zy´c minimalnych sił. Nasze główne uderzenie na wroga ma i´sc´ przez ten teren. Gdyby´smy ruszyli naprzód wszystkimi siłami, wojska Zjednoczonych Ortodoksów natychmiast zacz˛ełyby budowa´c umocnienia. Ale robiac ˛ to w taki sposób, sprawimy wra˙zenie, z˙ e zamierzamy jedynie zaja´ ˛c pas ziemi niczyjej wzdłu˙z frontu. Kiedy tylko okra˙ ˛zymy miasteczko, pułki Drugi i Czwarty wzmocnia˛ nas i b˛edziemy w stanie przeprowadzi´c prawdziwy atak na równinach poni˙zej miasta. Czy to jest odpowied´z? — Tylko cz˛es´ciowa — powiedział Donal. — Ja. . . — Cierpliwo´sci! — warknał ˛ Freilandczyk. — Mam za soba˛ pi˛ec´ kampanii, Graeme. Nie zakładałbym p˛etli na własna˛ szyj˛e. Ale obejm˛e dowództwo nad kompania˛ White’a, a jego zostawi˛e na tyłach. Wy, Skuak i ja wykonamy zadanie. I co, jeste´scie zadowoleni? Na to oczywi´scie nie było odpowiedzi. Donal skinał ˛ głowa˛ z rezygnacja˛ i odprawa zako´nczyła si˛e. Wracajac ˛ jednak razem ze Skuakiem do swojego oddziału Donal do tego stopnia nie był przekonany, z˙ e zadał Cassidaninowi dodatkowe pytanie. 35
— Czy sadzisz, ˛ z˙ e walcz˛e z cieniami? — zapytał. — Hm! — chrzakn ˛ ał ˛ Skuak. — On jest za to odpowiedzialny. Powinien wiedzie´c, co robi. I na tym si˛e rozstali. Ka˙zdy poszedł do swoich z˙ ołnierzy. *
*
*
Po powrocie do oddziału Donal przekonał si˛e, z˙ e jego grupowi ju˙z zebrali ludzi, którzy stali pod bronia˛ w trzech pi˛ec´ dziesi˛ecioosobowych szeregach, z młodszym i starszym grupowym na czele ka˙zdego z nich. Najwy˙zszy stopniem grupowy, wysoki, chudy Ceta´nczyk, weteran o nazwisku Morphy, towarzyszył Donalowi, kiedy ten szedł wzdłu˙z szeregów, dokonujac ˛ inspekcji. Stanowia˛ dobry oddział — pomy´slał kroczac ˛ mi˛edzy rz˛edami. Dobrze wyszkoleni ludzie, zaprawieni w bojach, ale w z˙ adnym razie nie elitarne jednostki, gdy˙z Starsi Pierwszego Ko´scioła Dysydenckiego wybrali ich przypadkowo. William zastrzegł sobie jedynie wybór oficerów do pokazowej jednostki bojowej. Ka˙zdy z˙ ołnierz, oprócz normalnego uzbrojenia piechoty, miał pistolet i nó˙z. Byli strzelcami. Bro´n przeciwko broni. Ale byle rzezimieszek w ciemnej uliczce wielkiego miasta miał du˙zo wi˛ecej nowoczesnej broni palnej. Sztuka współczesnej walki polegała jednak nie na pokonaniu wroga ilo´scia˛ uzbrojenia, lecz na wyborze broni, której nie mógłby unieszkodliwi´c. Bro´n chemiczna˛ i radiacyjna˛ mo˙zna było łatwo zniszczy´c na odległo´sc´ . Stad ˛ karabin z magazynkiem na pi˛ec´ tysi˛ecy rozpryskowych naboi, z małym, zajmujacym ˛ niewiele miejsca niemetalowym mechanizmem, który raz za razem mógł z odległo´sci tysiaca ˛ metrów z niezmienna˛ dokładno´scia˛ trafia´c pociskami w cel wielko´sci człowieka. A jednak — my´slał Donal kroczac ˛ w ciemno´sci tu˙z przed s´witem mi˛edzy szeregami milczacych ˛ m˛ez˙ czyzn — nawet karabin mo˙zna w tych czasach unieszkodliwi´c. W ko´ncu piechota wróci do no˙zy i bagnetów. I wtedy jeszcze wi˛ekszego znaczenia nabiora˛ umiej˛etno´sci poszczególnych z˙ ołnierzy. Niewa˙zne bowiem, w jak fantastyczna˛ bro´n o długim zasi˛egu jest si˛e wyposa˙zonym; pr˛edzej czy pó´zniej trzeba zaja´ ˛c teren. . . a tego mogli dokona´c tylko zwykli z˙ ołnierze. Donal zako´nczył inspekcj˛e i stanał ˛ przed oddziałem. — Spocznij — wydał rozkaz. — Zosta´c w szeregach. Wszyscy grupowi do mnie. Odszedł poza zasi˛eg słuchu z˙ ołnierzy, a dowódcy grup poda˙ ˛zyli za nim. Kucn˛eli w kr˛egu, a Donal przekazał im rozkazy Sztabu, które otrzymał do Hugha, i dał ka˙zdemu z nich map˛e. — Jakie´s pytania? — spytał podobnie jak Hugh swoich dowódców. . . Nie mieli z˙ adnych. Czekali, co im jeszcze powie. On za´s rozejrzał si˛e wolno, oceniajac ˛ ludzi, na których musiał od tej pory polega´c. 36
Miał okazj˛e pozna´c ich w ciagu ˛ trzech tygodni poprzedzajacych ˛ dzisiejszy ranek. Sze´sciu m˛ez˙ czyzn przyj˛eło, podobnie jak reszta kompanii, ró˙zne postawy wobec mianowania go dowódca.˛ Ze stu pi˛ec´ dziesi˛eciu podległych Donalowi ludzi kilku watpiło ˛ we´n z racji jego młodego wieku i braku do´swiadczenia bojowego. Wi˛ekszo´sc´ , znajac ˛ reputacj˛e Dorsajów, była wyra´znie zadowolona z takiego dowódcy. Niewielu, bardzo niewielu nale˙zało do tej kategorii ludzi, którzy odruchowo staja˛ si˛e nieufni, gdy tylko zetkna˛ si˛e z kim´s uznanym za lepszego od nich. Instynktowni zabójcy. Do tego typu nale˙zał starszy grupowy trzeciej grupy, były górnik z Coby nazwiskiem Lee. Nawet teraz, tu˙z przed akcja,˛ kucajac ˛ w kr˛egu patrzył w oczy Donala z cieniem wyzwania; ciemne włosy sterczały mu sztywno, a szcz˛eki miał zaci´sni˛ete. Tacy ludzie zwykle sprawiali kłopoty, je´sli nie obarczyło si˛e ich z˙ adna˛ odpowiedzialno´scia.˛ Z poczatku ˛ Donal chciał wyruszy´c z trzecia˛ grupa,˛ zmienił jednak zamiar. *
*
*
— Rozbijemy si˛e na pododdziały wielko´sci patroli po dwudziestu pi˛eciu ludzi — oznajmił. — W ka˙zdym b˛edzie starszy lub młodszy grupowy. Pododdziały b˛eda˛ posuwały si˛e osobno i je´sli natrafia˛ na wroga, b˛eda˛ z nim walczyły samodzielnie. Nie chc˛e, z˙ eby jaki´s pododdział szedł na pomoc innemu. Czy to jasne? Skin˛eli głowami. Wszystko było jasne. — Morphy — zwrócił si˛e Donal do chudego starszego grupowego. — Chc˛e, z˙ eby´scie poszli z pododdziałem grupy Lee, który zajmie pozycj˛e na tyłach. Lee ze swoja˛ połowa˛ grupy pójdzie bezpo´srednio przed wami. Chassen — spojrzał na starszego dowódc˛e drugiej grupy — wy i Zolta zajmiecie pozycj˛e trzecia˛ i czwarta˛ od ko´nca. Chc˛e, z˙ eby´scie byli osobi´scie na pozycji czwartej. Suki, jako młodszy dowódca pierwszej grupy, b˛edziecie bezpo´srednio przed Chassenem i tu˙z za mna.˛ Ja poprowadz˛e połow˛e pierwszej grupy jako oddział czołowy. — Co z porozumiewaniem si˛e? — zapytał Lee. — Sygnalizacja r˛eczna. Głos. I to wszystko. Nie chc˛e, z˙ eby kto´s zbli˙zał si˛e za bardzo, by ułatwi´c sobie porozumiewanie si˛e. Zachowa´c mi˛edzy pododdziałami odległo´sc´ co najmniej dwudziestu metrów. — Donal powiódł wzrokiem po otaczajacych ˛ go twarzach. — Naszym zadaniem jest przedostanie si˛e do miasteczka najpr˛edzej, jak si˛e da. Walczcie tylko wtedy, gdy zostaniecie do tego zmuszeni, i wyrwijcie si˛e najszybciej, jak zdołacie. — Mówi si˛e, z˙ e to ma by´c niedzielny spacerek — wtracił ˛ Lee. — Nie działam na podstawie obozowych plotek — odparł Donal stanowczo, odszukujac ˛ wzrokiem byłego górnika. — Podejmiemy wszelkie s´rodki ostro˙zno´sci. Wy, dowódcy grup, b˛edziecie odpowiedzialni za dopilnowanie, z˙ eby wasi ludzie zabrali pełne wyposa˙zenie, z zestawami pierwszej pomocy włacznie. ˛ 37
Lee ziewnał. ˛ Nie było to oznaka˛ zuchwalstwa. . . cho´c mo˙ze. . . — W porzadku ˛ — powiedział Donal. — Wracajcie do swoich grup. Narada zako´nczyła si˛e. Kilka minut pó´zniej ledwie słyszalny d´zwi˛ek gwizdka pobiegł od kompanii do kompanii. Zacz˛eli wyrusza´c. Jeszcze nie s´witało, ale niskie chmury nad wierzchołkami drzew ju˙z poja´sniały. Pierwsze tysiac ˛ dwie´scie metrów przez las, cho´c pokonali je do´sc´ ostro˙znie, okazało si˛e — jak to okre´slił Lee — niedzielnym spacerkiem. Sytuacja zmieniła si˛e, kiedy Donal na czele połowy pierwszej grupy dotarł do brzegu rzeki. — Zwiadowcy, naprzód! — wydał rozkaz. Dwóch ludzi z grupy weszło do wolno płynacej ˛ wody i trzymajac ˛ karabiny w górze ruszyło przez szara˛ to´n ku przeciwległemu brzegowi. Błysk karabinów, którymi pomachali, s´wiadczył, z˙ e wszystko jest w porzadku, ˛ wi˛ec Donal poprowadził przez rzek˛e reszt˛e oddziału. Kiedy znale´zli si˛e po drugiej stronie, wysłał zwiadowców w trzech kierunkach — przed siebie i wzdłu˙z rzeki w obie strony — i zaczekał, dopóki Suki i jego ludzie nie pojawili si˛e na drugim brzegu. Potem, gdy zwiadowcy wrócili nie natknawszy ˛ si˛e na s´lad wroga, ustawił ludzi w lu´znym bojowym szyku i ruszyli dalej. Dzie´n wstawał szybko. Posuwali si˛e pi˛ec´ dziesi˛eciometrowymi skokami, wysyłajac ˛ naprzód zwiadowców i czekajac ˛ na sygnał, z˙ e droga jest wolna, a wtedy ruszali pozostali. W czasie całego marszu nie napotkali nieprzyjaciela. Nieco ponad godzin˛e pó´zniej, kiedy nad horyzontem pojawiła si˛e pomara´nczowa tarcza E. Eridani, Donal pod osłona˛ krzaków obserwował zniszczone przez bitw˛e miasteczko, ciche jak grób. Czterdzie´sci minut pó´zniej trzy kompanie Trzeciego Pułku Jednostki Bojowej 176 połaczyły ˛ si˛e i okopały wokół Faith Will Succour. Nie spotkano z˙ adnych mieszka´nców. Nie stoczono potyczki z wrogiem.
Dowódca kompanii II Nazwisko dowódcy kompanii mieszano z błotem. Trzeci Pułk, a przynajmniej jego cz˛es´c´ okopana wokół miasteczka, nie próbował za bardzo tego przed Graeme’em ukrywa´c. Gdyby okazał, z˙ e zale˙zy mu na opinii, jeszcze mniej by si˛e przejmowali. Ale w jego całkowitej oboj˛etno´sci było co´s, co hamowało ich oczywista˛ pogard˛e. Niemniej stu pi˛ec´ dziesi˛eciu ludzi, których zmusił do marszu z pełnym wyposa˙zeniem i z zachowaniem wszelkich s´rodków ostro˙zno´sci, oraz trzystu innych, których marsz był łatwiejszy i bardziej bezładny, gratulujacych ˛ sobie, z˙ e nie pozostaja˛ pod rozkazami takiego dowódcy, zgadzało si˛e w swojej — jak najgorszej — opinii o Donalu! Istnieje tylko jedna rzecz, której weterani nienawidza˛ bardziej od zmuszania ich do niepotrzebnego wysiłku w garnizonie. Jest nia˛ niepotrzebny wysiłek na polu bitwy. Mówiono, z˙ e dzisiejsze zadanie b˛edzie jak niedzielny spacerek. I był to niedzielny spacerek dla wszystkich oprócz tych, którzy słu˙zyli pod rozkazami dorsajskiego oficera, ˙ z˙ ółtodzioba o nazwisku Graeme. Zołnierze nie byli uszcz˛es´liwieni. O zmierzchu, kiedy zachodzace ˛ sło´nce gasło za g˛estymi drzewami b˛edacymi ˛ miejscowa˛ odmiana˛ ziemskich iglaków, które przywieziono w celu przystosowania planety do zasiedlenia, przybył łacznik ˛ od Hugha z kwatery głównej znajdujacej ˛ si˛e tu˙z pod miasteczkiem. Znalazł Donala, który siedział okrakiem na zwalonym pniu, studiujac ˛ map˛e terenu. — Meldunek ze Sztabu — oznajmił łacznik ˛ kucajac ˛ obok pnia. — Wsta´c — rozkazał Donal spokojnie. Łacznik ˛ si˛e podniósł. — A teraz, co to za meldunek? — Drugi i Trzeci pułk nie wyrusza˛ a˙z do jutra rana — odpowiedział łacznik ˛ nadasany. ˛ — Meldunek przyj˛ety — powiedział Donal, odprawiajac ˛ go machni˛eciem r˛eki. Łacznik ˛ odwrócił si˛e i po´spiesznie odszedł, by zrelacjonowa´c kolegom w kwaterze głównej kolejny przykład zachowania nowego oficera. Pozostawiony sam sobie, Donal zabrał si˛e znowu do studiowania mapy. Kiedy ju˙z zrobiło si˛e zupełnie ciemno, odło˙zył kart˛e i wyjał ˛ mały czarny gwizdek, z˙ eby wezwa´c najstarszego stopniem grupowego.
39
Chwil˛e pó´zniej chuda posta´c zarysowała si˛e na tle ledwo ju˙z widocznego nad wierzchołkami drzew nieba. — Morphy, sir. Melduj˛e si˛e — dobiegł głos starszego grupowego. — Tak. . . — powiedział Donal. — Warty rozstawione, Morphy? — Tak, sir. — Ton głosu Morphy’ego był całkowicie oboj˛etny. — Dobrze. Chc˛e, z˙ eby byli czujni przez cały czas. A teraz, Morphy. . . — Tak, sir? — Kto w kompanii ma dobry w˛ech? — W˛ech, sir? Donal czekał. — Có˙z, sir — odpowiedział wreszcie Morphy wolno. Jest Lee. Praktycznie wychował si˛e w kopalniach, gdzie trzeba mie´c dobry w˛ech. To kopalnie na Coby, sir. — Przypuszczałem, z˙ e wła´snie te kopalnie macie na my´sli — odparł Donal sucho. — Prosz˛e przywoła´c Lee. Morphy wyjał ˛ gwizdek i wezwał starszego grupowego trzeciej grupy. Czekali. — Jest gdzie´s w obozie, prawda? — spytał Donal po chwili. — Chc˛e, z˙ eby wszyscy ludzie oprócz wartowników znajdowali si˛e w zasi˛egu gwizdka. — Tak jest, sir — odpowiedział Morphy. — B˛edzie za chwil˛e. Wie, z˙ e to ja. Ka˙zdy troch˛e inaczej gwi˙zd˙ze i po jakim´s czasie rozpoznaje si˛e gwizdki jak głosy, sir. — Grupowy — powiedział Donal. — Byłbym zobowiazany, ˛ gdyby´scie nie odczuwali potrzeby mówienia mi rzeczy, które ju˙z wiem. — Tak jest, sir — odrzekł Morphy i umilkł. Kolejny cie´n wyłonił si˛e z ciemno´sci. — Co jest, Morphy? — rozległ si˛e głos Lee. — Chciałem si˛e z wami zobaczy´c — odezwał si˛e Donal, zanim starszy grupowy zda˙ ˛zył co´s odpowiedzie´c. — Morphy mówi, z˙ e macie dobry w˛ech. — Całkiem dobry — odpowiedział Lee. — Sir! — Całkiem dobry, sir. — W porzadku ˛ — powiedział Donal. — Obaj rzu´ccie okiem na map˛e. Popatrzcie uwa˙znie. Po´swiec˛e wam. — Zapalił mały płomyczek, osłaniajac ˛ go dłonia.˛ Ukazała si˛e mapa rozło˙zona na pniu. — Spójrzcie tutaj — pokazał Donal. — Trzy kilometry stad. ˛ Czy wiecie, co to jest? — Mała dolina — stwierdził Morphy. — To poza linia˛ naszych posterunków. — Pójdziemy tam — oznajmił Donal. Zgasił płomyk i podniósł si˛e z pnia. — My? My, sir? — dobiegł go głos Lee. — My trzej — odparł Donal. — Idziemy. — I pewnym krokiem ruszył przed siebie w ciemno´sc´ .
40
Idac ˛ przez las, z zadowoleniem przekonał si˛e, z˙ e obaj dowódcy grup poruszaja˛ si˛e w ciemno´sciach prawie tak pewnie jak on. Szli wolno i ostro˙znie przez ponad kilometr. Nast˛epnie poczuli, z˙ e teren zaczyna si˛e wznosi´c. — W porzadku. ˛ Padnij — powiedział Donal cicho. Trzej m˛ez˙ czy´zni poło˙zyli si˛e na brzuchu i zacz˛eli sprawnie, bezszelestnie czołga´c si˛e w gór˛e po zboczu. Zaj˛eło im to dobre pół godziny. Wreszcie dotarli do kraw˛edzi pasma wzgórz i le˙zac ˛ obok siebie spojrzeli z góry na ukryta˛ dolink˛e. Donal złapał Lee za rami˛e, a kiedy tamten w mroku odwrócił ku niemu twarz, dotknał ˛ swojego nosa, wskazujac ˛ w dół na dolin˛e i na´sladujac ˛ w˛eszenie. Lee znów spojrzał na dolin˛e i przez kilka minut trwał w jednej pozycji, pozornie nic nie robiac. ˛ Wreszcie odwrócił si˛e i skinał ˛ głowa.˛ Donal dał znak powrotu w dół zbocza. Dwaj grupowi nie odzywali si˛e nie pytani a˙z do linii własnych posterunków. Gdy dotarli tam bezpiecznie, Donal zwrócił si˛e do Lee. — A wi˛ec. . . — powiedział. — Co wyczuli´scie? Lee zawahał si˛e. Kiedy si˛e odezwał, w jego głosie brzmiała nuta zakłopotania. — Nie wiem, sir — odpowiedział. — Co´s. . . jakby kwa´snego. Ledwo to wyczułem. — To wszystko, co mo˙zecie powiedzie´c? — naciskał Donal. — Co´s kwa´snego? — Nie wiem, sir — odparł Lee. — Mam bardzo dobry nos, naprawd˛e. — Do jego głosu wkradła si˛e wojownicza nuta. — Mam cholernie dobry nos. Nigdy wcze´sniej czego´s takiego nie wachałem. ˛ Pami˛etałbym. — Czy którykolwiek z waszych ludzi był ju˙z kiedy´s na tej planecie? — Nie — odpowiedział Lee. — Nie, sir — powiedział Morphy. — Rozumiem — mruknał ˛ Donal. Dotarli do tego samego pnia, skad ˛ wyruszyli niecałe trzy godziny wcze´sniej. — Có˙z, to wszystko. Mo˙zecie odej´sc´ . Usiadł znowu na pniu. Dwaj grupowi wahali si˛e przez chwil˛e. Potem oddalili si˛e razem. Kiedy Donal został sam, ponownie przyjrzał si˛e mapie. Przez jaki´s czas siedział rozmy´slajac. ˛ Nast˛epnie wstał i odszukawszy Morphy’ego powiedział mu, z˙ eby przejał ˛ dowództwo nad kompania˛ i nie kładł si˛e spa´c; on sam wybiera si˛e do kwatery głównej. Zaraz potem odszedł. Kwatera główna mie´sciła si˛e w ciemnej kopule. Nie było w niej nic poza przegladark ˛ a˛ do map, s´piacym ˛ dy˙zurnym i Skuakiem. — Jest komendant? — zapytał Donal, kiedy wszedł. ´ od trzech godzin — odpowiedział Skuak. — Co ty tu robisz? Mnie by — Spi tu nie było, gdybym nie miał słu˙zby. — Gdzie s´pi?
41
— W krzakach około dziesi˛eciu metrów stad ˛ w lewo — powiedział Skuak. — O co chodzi? Nie zamierzasz go chyba budzi´c? — Mo˙ze jeszcze nie s´pi — odparł Donal i wyszedł. Po opuszczeniu kopuły i niewielkiego terenu kwatery głównej Donal skradajac ˛ si˛e jak kot ruszył w kierunku, który wskazał mu Skuak. Mi˛edzy dwoma drzewami wisiał wojskowy hamak i rysowała si˛e na nim jaka´s posta´c. Kiedy jednak Donal podszedł bli˙zej i poło˙zył r˛ek˛e na ramieniu s´piacego, ˛ poczuł jedynie mi˛ekki materiał zwini˛etej kurtki munduru polowego. Wypu´scił gwałtownie powietrze i rozejrzał si˛e. Potem wrócił ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przyszedł, mijajac ˛ kopuł˛e. Kiedy zbli˙zał si˛e do miasteczka, zatrzymał go wartownik. — Przykro mi — powiedział z˙ ołnierz. — Rozkaz komendanta. Nikt nie mo˙ze wej´sc´ do miasteczka. Nawet on sam. Pułapki. — Ach, tak. . . dzi˛ekuj˛e, wartowniku — odparł Donal. Odwrócił si˛e i odszedł w ciemno´sc´ . Kiedy tylko znalazł si˛e poza zasi˛egiem wzroku wartownika, zawrócił w stron˛e miasteczka omijajac ˛ lini˛e posterunków. Mały, ale bardzo jasny ksi˛ez˙ yc, który mieszka´ncy Harmonii nazywali Okiem Pana, wła´snie wschodził, a jego s´wiatło tworzyło mi˛edzy murami zabudowa´n na przemian srebrne i czarne s´cie˙zki. Przemykajac ˛ od jednej ciemnej plamy do drugiej, zaczał ˛ cierpliwie przeszukiwa´c dom po domu, budynek po budynku. Było to z˙ mudne i m˛eczace ˛ zaj˛ecie, jako z˙ e musiał je wykonywa´c w całkowitej ciszy. A do tego ksi˛ez˙ yc s´wiecił wysoko na niebie. Dopiero cztery godziny pó´zniej znalazł to, czego szukał. *
*
*
Po´srodku o´swietlonego s´wiatłem ksi˛ez˙ ycowym, pozbawionego dachu szkieletu małego budynku stał Hugh Kilien, wysoki i gro´zny w c˛etkowanym mundurze polowym. A obok — niemal w jego ramionach — stała Anea, Wybranka z Kultis. Za nimi, rozmazana pod wpływem działania polaryzatora, unosiła si˛e latajaca ˛ mała platforma, dzi˛eki której niewatpliwie ˛ dziewczyna dostała si˛e tutaj nie zauwa˙zona. — . . . kochana — mówił Hugh s´ciszonym głosem, ledwo docierajacym ˛ do uszu Donala ukrytego w cieniu zwalonego muru. — Kochanie, musisz mi zaufa´c. Razem mo˙zemy go powstrzyma´c, ale pozwól mi si˛e tym zaja´ ˛c. Jego władza jest ogromna. . . — Wiem, wiem! — przerwała mu gwałtownie, omal nie załamujac ˛ rak. ˛ — Ale ka˙zdy dzie´n czekania sprawia, z˙ e staje si˛e to coraz bardziej niebezpieczne dla ciebie, Hugh. Biedny Hugh. . . — delikatnie dotkn˛eła dłonia˛ jego policzka — w co ja ciebie wplatałam. ˛ 42
— Wplatała´ ˛ s? — Hugh roze´smiał si˛e cicho, z pewno´scia˛ siebie. — Wiedziałem, co robi˛e. — Wyciagn ˛ ał ˛ do niej ramiona. — Dla ciebie. . . Wy´slizn˛eła mu si˛e jednak. — Teraz nie pora na to — powiedziała. — Tak czy inaczej, nie dla mnie to robisz, lecz dla Kultis. Nie wykorzysta mnie — wyrzuciła z siebie z zawzi˛eto´scia˛ — z˙ eby opanowa´c mój s´wiat! — Oczywi´scie, z˙ e to dla Kultis — zgodził si˛e Hugh. — Ale Kultis to ty, Aneo. Jeste´s wszystkim, co kocham w Exotikach. Ale czy nie rozumiesz, z˙ e musimy opiera´c si˛e jedynie na twoich podejrzeniach? Sadzisz, ˛ z˙ e on knuje przeciwko Sayonie. Nie wystarczy to jednak, by polecie´c na Kultis z ostrze˙zeniem. — Ale co mam zrobi´c?! — krzykn˛eła. — Nie mog˛e u˙zy´c przeciwko niemu jego własnych metod. Nie mog˛e kłama´c, oszukiwa´c ani nasyła´c na niego agentów, gdy on nadal ma mój kontrakt. Ja. . . ja po prostu nie mog˛e. Oto, co oznacza by´c Wybranka! ˛ — Zacisn˛eła pi˛es´ci. — Jestem w pułapce własnego umysłu, własnego ciała. — Odwróciła si˛e do niego raptownie. — Kiedy pierwszy raz rozmawiałam z toba˛ dwa miesiace ˛ temu, powiedziałe´s, z˙ e masz dowód! — Myliłem si˛e — powiedział Hugh uspokajajacym ˛ tonem. — Co´s słyszałem. . . tak czy inaczej, myliłem si˛e. Ja równie˙z mam swój własny system warto´sci, Aneo. Mo˙ze nie ogranicza mnie, jak ciebie, psychologiczna blokada. — Wyprostował si˛e, bardzo wojowniczy w s´wietle ksi˛ez˙ yca. — Wiem jednak, co jest uczciwe i słuszne. — Och, wiem. Wiem, Hugh. . . — Cała była skrucha.˛ — Ale jestem zdesperowana. Nie wiesz. . . — Gdyby tylko wykonał jaki´s ruch przeciwko tobie. . . — Przeciwko mnie? — zesztywniała. — Nie o´smieliłby si˛e. Wybranka z Kultis. . . a poza tym — dodała ze spora˛ dawka˛ rozsadku, ˛ o który Donal jej dotad ˛ nie podejrzewał — to byłoby głupie. Nic by nie zyskał. A Kultis stałaby si˛e czujna wobec niego. — Nie wiem. — Hugh miał nachmurzona˛ min˛e. — Jest m˛ez˙ czyzna˛ takim jak inni. Gdybym my´slał. . . — Och, Hugh! — Zachichotała nagle jak uczennica. — Nie bad´ ˛ z s´mieszny! ´ — Smieszny! — W jego tonie pobrzmiewały zranione uczucia. — Ale˙z. . . nie miałam tego na my´sli. Hugh, przesta´n zachowywa´c si˛e jak sło´n, którego wła´snie osa u˙zadliła ˛ w trab˛ ˛ e. To nie ma sensu. On jest zbyt inteligentny, z˙ eby. . . — Znowu zachichotała, ale zaraz spowa˙zniała. — Nie, musisz martwi´c si˛e tym, co jest w jego głowie, a nie w sercu. — Czy martwisz si˛e o moje serce? — zapytał cichym głosem. Wbiła wzrok w ziemi˛e. — Hugh. . . lubi˛e ci˛e — odpowiedziała. — Ale ty nie rozumiesz. Wybranka to symbol. — Je´sli masz na my´sli, z˙ e nie mo˙zesz. . . 43
— Nie, nie, nie to. . . — Szybko podniosła wzrok. — Nie mam blokady przeciwko miło´sci, Hugh. Ale gdybym si˛e w co´s zaanga˙zowała. . . co´s małego i n˛edznego, wystarczyłoby to tym na Kultis, dla których Wybranka co´s znaczy. . . Czy rozumiesz? — Rozumiem, z˙ e jestem z˙ ołnierzem — odparł. — I nigdy nie wiem, czy b˛edzie jakie´s jutro. — Wiem — powiedziała. — I posyłaja˛ ci˛e, z˙ eby´s robił ró˙zne rzeczy, niebezpieczne rzeczy. — Moja droga, mała Aneo — powiedział czule. — Jak niewiele rozumiesz, co to znaczy by´c z˙ ołnierzem. Zgłosiłem si˛e na ochotnika do tej pracy. — Na ochotnika? — wytrzeszczyła oczy. ˙ — Zeby szuka´c niebezpiecze´nstw. . . z˙ eby szuka´c okazji sprawdzenia samego ˙ siebie! — wyznał gwałtownie. — Zeby sta´c si˛e sławnym, tak by gwiazdy uwierzyły, z˙ e jestem m˛ez˙ czyzna,˛ jakiego mogłaby zechcie´c Wybranka z Kultis! — Och, Hugh! — krzykn˛eła z entuzjazmem w głosie. — Gdybym tylko potrafiła! Gdyby tylko co´s uczyniło ci˛e sławnym! Wtedy naprawd˛e mógłby´s z nim walczy´c! Hugh zawahał si˛e i popatrzył na nia˛ jak ogłuszony, i takim wyrazem twarzy, z˙ e Donal omal nie zachichotał w mroku. — Czy musisz zawsze mówi´c o polityce?! — krzyknał. ˛ *
*
*
Donal jednak ju˙z odwrócił si˛e od nich. Nie było sensu dłu˙zej tam sta´c. Cicho oddalił si˛e poza zasi˛eg słuchu, pó´zniej ruszył szybko, nie martwiac ˛ si˛e hałasem. Poszukujac ˛ Hugha przeszedł całe miasteczko, tak z˙ e znalazł si˛e teraz blisko obozu własnej kompanii. Krótka noc północnego kontynentu Harmonii ju˙z zaczynała blednac. ˛ Skierował si˛e w stron˛e swoich ludzi, ogarni˛ety jednym ze swoich dziwnych przeczu´c. — Stój! — krzyknał ˛ wartownik, kiedy Donal wyszedł spomi˛edzy domów. — Stój i podaj. . . sir! — Chod´z ze mna! ˛ — rozkazał Donal. — Gdzie jest obóz trzeciej grupy? — T˛edy, sir — odpowiedział z˙ ołnierz i poprowadził Donala, starajac ˛ si˛e nada˛ z˙ y´c za jego długimi susami. Wpadli do obozu trzeciej grupy. Donal przyło˙zył gwizdek do ust i wezwał Lee. — Co. . . ? — wymamrotał senny głos z odległo´sci kilku metrów. Hamak zakołysał si˛e i wyrzucił ko´scista˛ posta´c byłego górnika. — Co, do diabła. . . sir! Donal podszedł du˙zymi krokami i obiema r˛ekami obrócił go, ustawiajac ˛ twarza˛ w stron˛e terytorium wroga, od którego wiał ju˙z poranny wietrzyk. 44
— Wachaj! ˛ — rozkazał. Lee zamrugał oczami, potarł nos s˛ekata˛ dłonia˛ i stłumił ziewni˛ecie. Wział ˛ kilka gł˛ebokich oddechów, rozszerzajac ˛ nozdrza. . . i nagle całkowicie otrzasn ˛ ał ˛ si˛e ze snu. — To samo, sir — powiedział do Donala. — Tyle z˙ e silniej. — W porzadku! ˛ — Donal odwrócił si˛e do wartownika. — Zanie´s rozkaz do dowódców pierwszej i drugiej grupy. Niech ka˙za˛ swoim ludziom wej´sc´ na drzewa, wysoko na drzewa, i sami niech te˙z wejda.˛ — Na drzewa, sir? — Ruszaj si˛e! Chc˛e, z˙ eby za dziesi˛ec´ minut wszyscy z˙ ołnierze tej kompanii znale´zli si˛e dwana´scie metrów nad ziemia.˛ . . z bronia! ˛ — Wartownik odwrócił si˛e, z˙ eby odej´sc´ . — Je´sli b˛edziesz miał jeszcze czas po zaniesieniu; meldunku, spróbuj dotrze´c z nim do kwatery głównej. Je´sli stwierdzisz, z˙ e nie zda˙ ˛zysz, wejd´z na drzewo. Zrozumiałe´s? — Tak jest, sir! — Wi˛ec ruszaj! Donal zaczał ˛ teraz s´ciaga´ ˛ c s´piacych ˛ z˙ ołnierzy trzeciej grupy z hamaków i kazał im si˛e wspina´c na wysokie drzewa. Nie zabrało to dziesi˛eciu minut. W niespełna dwadzie´scia wszyscy znale´zli si˛e nad ziemia.˛ Dorsajscy chłopcy dokonaliby tego w czasie o jedna˛ czwarta˛ krótszym, i to wyrwani z gł˛ebokiego młodzie´nczego snu. Ale ostatecznie — pomy´slał Donal wdrapujac ˛ si˛e w ko´ncu sam na drzewo — zda˙ ˛zyli na czas, a tylko to si˛e liczyło. Nie zatrzymał si˛e jak inni na wysoko´sci dwunastu metrów. Odruchowo, kiedy wyganiał z˙ ołnierzy z hamaków wypatrzył najwy˙zsze drzewo w okolicy. I teraz wdrapywał si˛e dalej, dopóki nie ujrzał wierzchołków ni˙zszych drzew. Osłonił oczy przed wschodzacym ˛ sło´ncem, spogladaj ˛ ac ˛ mi˛edzy drzewami w kierunku terytorium wroga. — I co teraz mamy robi´c? — do wysokiej grz˛edy dowódcy doleciał z dołu pokrzywdzony głos. Donal odjał ˛ dło´n od oczu i pochylił głow˛e. — Starszy grupowy Lee — powiedział cichym, lecz dono´snym głosem. — Zastrzelisz nast˛epnego, który otworzy usta nie zapytany przez ciebie lub przeze mnie. To bezpo´sredni rozkaz. Podniósł z powrotem głow˛e i w ciszy, która nastapiła, ˛ spojrzał ponad drzewami. Tajemnica˛ obserwacji jest cierpliwo´sc´ . Nic nie dostrzegł, ale dalej siedział i rozgladał ˛ si˛e, nie patrzac ˛ na nic w szczególno´sci. Po czterech długich minutach w nagrod˛e zarejestrował wzrokiem drobny ruch. Nie usiłował wy´sledzi´c go ponownie, lecz nadal obserwował ten sam teren. I wreszcie zauwa˙zył ludzi przeskakujacych ˛ od ukrycia do ukrycia, jeden po drugim, jak postacie z filmu wyłaniajace ˛ si˛e z dalekiego planu. Du˙za grupa zbli˙zała si˛e do obozu. Nachylił si˛e w dół przez gał˛ezie. 45
— Nie strzela´c, dopóki nie zagwi˙zd˙ze˛ — powiedział jeszcze cichszym głosem ni˙z poprzednio. — Przeka˙zcie dalej. . . tylko cicho. Usłyszał jakby szum wiatru w´sród gał˛ezi: jego rozkaz przesłano a˙z do ostatniego z˙ ołnierza trzeciej grupy i — miał nadziej˛e — równie˙z do grupy drugiej i pierwszej. Figurki w strojach maskujacych ˛ posuwały si˛e. Zerkajac ˛ na nie przez osłon˛e li´sci i konarów, Donal dostrzegł małe czarne krzy˙ze wyszyte na prawych r˛ekawach wszystkich mundurów polowych. To nie byli najemnicy, lecz miejscowe elitarne oddziały Zjednoczonego Ko´scioła Ortodoksyjnego, wspaniali z˙ ołnierze i zarazem fanatycy. W chwili gdy ich rozpoznał, nadchodzacy ˛ rzucili si˛e w czerwonoszarym s´wietle poranka do ataku na obóz, wrzeszczac ˛ na całe gardło i wydajac ˛ okrzyki bojowe, do których po sekundzie dołaczył ˛ wysoki s´wist pocisków karabinowych, rozrywajacych ˛ powietrze, drzewa i ciała. Nie dotarli jeszcze do drzew, na których ukrywał si˛e oddział Donala. Ale jego ludzie byli najemnikami i mieli przyjaciół w obozie atakowanym przez z˙ ołnierzy Ortodoksów. Trzymał ich, dopóki tylko mógł, i jeszcze kilka sekund dłu˙zej. Potem, przyło˙zywszy gwizdek do ust, dmuchnał ˛ z całej siły, a˙z odpadł ustnik i echo rozbrzmiało od jednego ko´nca obozu do drugiego. *
*
*
Jego ludzie, rozw´scieczeni, otworzyli ogie´n z drzew. Przez kilka chwil na ziemi panowało dzikie zamieszanie. Niełatwo od razu stwierdzi´c, z jakiego kierunku strzela karabin rozpryskowy. Przez mo˙ze pi˛ec´ minut atakujacy ˛ mieli złudzenie, z˙ e koszace ˛ ich karabiny ukryte sa˛ w jakiej´s zasadzce na ziemi. Sami bezlito´snie zabijali wszystko, co mogli dostrzec na poziomie własnego wzroku, i zanim odkryli pomyłk˛e, było ju˙z za pó´zno. Na ich malejacych ˛ szeregach skoncentrował si˛e ogie´n ze stu pi˛ec´ dziesi˛eciu karabinów. I chocia˙z celno´sc´ tylko jednego z nich odpowiadała dorsajskim standardom, pozostałe równie˙z spełniały swoje zadanie. W niecałe czterdzie´sci minut od momentu, kiedy Donal zap˛edził wyrwanych ze snu ludzi na drzewa, bitwa była zako´nczona. Trzecia grupa opu´sciła si˛e z drzew, a jeden z pierwszych, którzy znale´zli si˛e na dole — z˙ ołnierz o nazwisku Kennebuc — spokojnie wymierzył i przestrzelił szyj˛e Ortodoksowi wijacemu ˛ si˛e na ziemi. — Do´sc´ tego! — krzyknał ˛ Donal ostro i wyra´znie. Jego głos poniósł si˛e po całym obozie. Najemnicy nienawidza˛ bezsensownego zabijania; ich zadaniem jest wygrywanie bitew, a nie wyrzynanie ludzi. Nie oddano ju˙z wi˛ecej z˙ adnego strzału. Fakt ten s´wiadczył o wyra´znej zmianie postawy kompanii wobec nowego oficera o nazwisku Graeme. Donal rozkazał zebra´c rannych obu stron i opatrzy´c tych z powa˙znymi ranami. Oddział atakujacych ˛ został wybity prawie do ostatniego człowieka. Straty były 46
jednak nie tylko po jednej stronie. Z ponad trzystu ludzi, którzy znajdowali si˛e na ziemi w momencie ataku, ocalało zaledwie czterdziestu trzech, w tym dowódca kompanii, Skuak. — Przygotowa´c si˛e do odwrotu — rozkazał Donal. . . i w tym momencie z˙ ołnierz stojacy ˛ twarza˛ do niego przesunał ˛ spojrzenie na co´s, co znajdowało si˛e za Donalem. Dowódca obejrzał si˛e. Ze zniszczonego miasteczka nadbiegał ci˛ez˙ kim krokiem komendant Kilien z karabinem w gar´sci. Ci jego z˙ ołnierze, którzy prze˙zyli, w milczeniu i bezruchu patrzyli, jak ku nim p˛edzi. Pod ich spojrzeniami zawahał si˛e. Potoczył wokół wzrokiem i zatrzymał go na Donalu. Zwolnił i du˙zymi krokami podszedł do młodszego oficera. — I co, Graeme! — warknał. ˛ — Co si˛e stało? Donal nie odpowiedział mu bezpo´srednio. Podniósł r˛ek˛e, wskazał na Hugha i odezwał si˛e do dwóch najemników stojacych ˛ obok. ˙ — Zołnierze — powiedział. — Aresztujcie tego człowieka. Zostanie oskar˙zony z artykułu czwartego Kodeksu Najemników i natychmiast osadzony. ˛
Weteran Bezpo´srednio po przybyciu do miasta, z anulowanym kontraktem w kieszeni, i po umyciu si˛e w hotelowym pokoju Donal zszedł dwie kondygnacje w dół, z˙ eby zło˙zy´c wizyt˛e marszałkowi Hendrikowi Galtowi. Zastał go u siebie, załatwił z nim par˛e spraw, po czym opu´scił go, by uda´c si˛e do innego hotelu w drugim ko´ncu miasta. Wbrew sobie czuł słabo´sc´ w kolanach, kiedy przy drzwiach wej´sciowych zgłaszał swoje przybycie. T˛e słabo´sc´ wybaczyłaby mu wi˛ekszo´sc´ ludzi. Williamowi, ksi˛eciu Cety, niewiele osób odwa˙zyłoby si˛e stawi´c czoło. A Donal, pomimo niedawnych prze˙zy´c, był nadal młodym, bardzo młodym człowiekiem. Jednak˙ze wpuszczono go do s´rodka i Graeme, przybierajac ˛ najspokojniejszy wyraz twarzy, du˙zymi krokami wszedł do apartamentu. Podobnie jak podczas ich ostatniego spotkania William pracował przy biurku. Nie była to poza, o czym mogło za´swiadczy´c wielu ludzi z ró˙znych s´wiatów. Rzadko kto załatwiał tyle spraw w ciagu ˛ jednego dnia co ksia˙ ˛ze˛ . Donal podszedł i skinał ˛ głowa˛ na powitanie. William podniósł na niego wzrok. — Jestem zdumiony, z˙ e ci˛e widz˛e — powiedział. — Doprawdy, sir? — odparł Donal. William przygladał ˛ mu si˛e w milczeniu mo˙ze przez pół minuty. — Niecz˛esto robi˛e bł˛edy — odezwał si˛e. — Mo˙ze pociesz˛e si˛e my´sla,˛ z˙ e zwykle okazuja˛ si˛e równie wielkie jak moje sukcesy. Jaka˛ nieludzka˛ zbroj˛e nosisz, młody człowieku, z˙ e o´smielasz si˛e znowu mi zaufa´c? — By´c mo˙ze zbroj˛e opinii publicznej — odrzekł Donal. — Ostatnio byłem na widoku. Jestem teraz znany. — Tak — przyznał William. — Znam ten rodzaj zbroi z własnego do´swiadczenia. — I dlatego — dodał Donal — posłał pan po mnie. — Tak. — I wtedy niespodziewanie twarz Williama zmieniła si˛e, przybierajac ˛ wyraz takiej w´sciekło´sci, jakiej Donal nigdy przedtem nie widział. — Jak s´miałe´s?! — warknał ˛ starszy m˛ez˙ czyzna ze zło´scia.˛ — Jak s´miałe´s?! — Sir — powiedział Donal z kamienna˛ twarza.˛ — Nie miałem innego wyj´scia.
48
— Nie miałe´s wyj´scia! Przychodzisz do mnie i masz czelno´sc´ mówi´c — nie miałem wyj´scia?! — Tak, sir — odparł Donal. William podniósł si˛e szybkim, zwinnym ruchem. Pełnym godno´sci krokiem obszedł biurko, stanał ˛ twarza˛ w twarz z Donalem i wbił s´widrujace ˛ spojrzenie w oczy wysokiego młodego Dorsaja. — Zatrudniłem ci˛e, z˙ eby´s słuchał moich rozkazów, nic wi˛ecej! — stwierdził lodowato. — A ty. . . wielki bohater. . . zniweczyłe´s wszystko. — Sir? — Tak. . . sir. Ty kretynie z lasów! Imbecylu! Kto ci kazał zadziera´c z Hugh Kilienem? Kto ci kazał podejmowa´c jakie´s kroki przeciwko niemu? — Sir — powiedział Donal. — Nie miałem wyboru. — Nie miałe´s wyboru? Jak to. . . nie miałe´s wyboru? — Mój oddział był oddziałem najemników — odparł Donal nieporuszony. — Komendant Kilien zło˙zył przysi˛eg˛e zgodnie z Kodeksem Najemników. Nie tylko jej nie dotrzymał, ale opu´scił swój oddział w czasie bitwy i na terytorium wroga. Po´srednio jest odpowiedzialny za s´mier´c ponad połowy swoich ludzi. Jako najwy˙zszy stopniem z obecnych wtedy oficerów nie miałem innego wyj´scia, jak aresztowa´c go i zatrzyma´c do procesu. — Dora´znego? ˙ — Tak mówi Kodeks — odparł Donal. Zamilkł na chwil˛e. — Załuj˛ e, z˙ e trzeba go było rozstrzela´c. Sad ˛ wojenny nie pozostawił mi innego wyj´scia. — Znowu! — krzyknał ˛ William. — Brak innego wyj´scia! Graeme, przestrze´n mi˛edzygwiezdna nie jest dla ludzi, którzy nie potrafia˛ znale´zc´ wyj´scia! Odwrócił si˛e raptownie, obszedł biurko i usiadł za nim. — W porzadku ˛ — powiedział chłodno i ju˙z całkiem spokojnie — wyno´s si˛e stad. ˛ — Donal ruszył w stron˛e drzwi, a William wział ˛ z biurka jaki´s papier. — Zostaw swój adres robotowi przy drzwiach wyj´sciowych — polecił. — Znajd˛e dla ciebie jakie´s stanowisko na innej planecie. ˙ — Załuj˛ e, sir. . . — zaczał ˛ Donal. William podniósł wzrok. — Nie przyszło mi do głowy, z˙ e b˛edzie mnie pan jeszcze potrzebował. Marszałek Galt znalazł ju˙z dla mnie zaj˛ecie. William przygladał ˛ mu si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e. Jego oczy były zimne jak u bazyliszka. — Rozumiem — powiedział w ko´ncu wolno. — Có˙z, Graeme, mo˙ze b˛edziemy mieli jeszcze ze soba˛ do czynienia w przyszło´sci. — Mam nadziej˛e — odparł Donal i wyszedł. Wydawało mu si˛e jednak, z˙ e nadal czuje na sobie wzrok Williama przewiercajacy ˛ si˛e na wylot przez zamkni˛ete drzwi.
49
Miał jeszcze jedna˛ rozmow˛e do przeprowadzenia przed opuszczeniem tej planety. Na korytarzu sprawdził adres i ruszył schodami w dół. *
*
*
Robot zaprosił go do s´rodka. ArDell Montor, jak zwykle gruby i niechlujny, ze wzrokiem tylko lekko zamglonym od alkoholu, przywitał go w połowie drogi od drzwi. — Nie ma mowy! — zawołał, kiedy Donal wyja´snił mu, po co przyszedł. — Nie b˛edzie si˛e chciała z toba˛ widzie´c. — Przygarbił pot˛ez˙ ne plecy, gdy patrzył na Donala. Na sekund˛e jego spojrzenie stało si˛e trze´zwe. W oczach pojawiło si˛e co´s smutnego i dobrego, ale zaraz zostało zastapione ˛ gorzka˛ ironia.˛ — Ale staremu lisowi nie spodoba si˛e to. Zapytam ja.˛ — Powiedz jej, z˙ e to dotyczy czego´s, co powinna wiedzie´c — poprosił Donal. — Zrobi˛e to. Zaczekaj tutaj. ArDell wyszedł. Wrócił po jakich´s pi˛etnastu minutach. — Mo˙zesz wej´sc´ na gór˛e — oznajmił. — Apartament tysiac ˛ osiemset dziewi˛ec´ dziesiat. ˛ — Donal skierował si˛e w stron˛e drzwi. — Nie przypuszczam — powiedział Newto´nczyk niemal ze smutkiem — z˙ ebym ci˛e jeszcze kiedy´s zobaczył. — Dlaczego, mo˙ze si˛e spotkamy? — odpowiedział Donal. — Tak — powiedział ArDell. Popatrzył na Dorsaja badawczo. — By´c mo˙ze. By´c mo˙ze. *
*
*
Donal wyszedł i udał si˛e do wskazanego apartamentu. Robot wpu´scił go. Anea czekała, szczupła i sztywna w jednej ze swych długich niebieskich sukni z wysokim kołnierzem. — A wi˛ec? — odezwała si˛e. Donal przyjrzał si˛e jej prawie ze smutkiem. — Ty mnie szczerze nienawidzisz, prawda? — zapytał. — Zabiłe´s go! — wybuchn˛eła. — Oczywi´scie. — Mimo woli poczuł irytacj˛e, która˛ dziewczyna zawsze potrafiła w nim wzbudzi´c. — Musiałem. . . dla twojego własnego dobra. — Dla mojego dobra! — Si˛egnał ˛ do kieszeni marynarki i wyciagn ˛ ał ˛ mały przyrzad, ˛ który, o dziwo, nie za´swiecił si˛e. W apartamencie nie było podsłuchu! Oczywi´scie, stale zapominam, kim ona jest — pomy´slał zaraz.
50
— Posłuchaj mnie — powiedział. — Poprzez selekcj˛e genetyczna˛ i wychowanie została´s wspaniale przygotowana do tego, by zosta´c Wybranka.˛ . . ale do niczego wi˛ecej. Dlaczego nie mo˙zesz zrozumie´c, z˙ e mi˛edzygwiezdne intrygi to nie zaj˛ecie dla ciebie? — Mi˛edzygwiezdne. . . o czym ty mówisz? — Och, spu´sc´ na chwil˛e z tonu — powiedział ze znu˙zeniem. . . i bardziej młodzie´nczo, ni˙z zdarzyło mu si˛e, odkad ˛ opu´scił dom. — William jest twoim wrogiem. Tyle rozumiesz. Ale nie rozumiesz, dlaczego ani w jaki sposób, chocia˙z wiesz, z˙ e tak jest. Ja równie˙z tego nie rozumiem — przyznał si˛e — chocia˙z mam ˙ pewne wyobra˙zenie. Zeby jednak pokrzy˙zowa´c mu plany, nie mo˙zesz walczy´c jego bronia.˛ Musisz zastosowa´c własne reguły gry. Bad´ ˛ z Wybranka˛ z Kultis. Jako Wybranka jeste´s nietykalna. — Je´sli — odezwała si˛e — nie masz nic wi˛ecej do powiedzenia. . . — W porzadku. ˛ — Zrobił krok w jej stron˛e. — Posłuchaj wi˛ec. William próbował ci˛e skompromitowa´c. Jego narz˛edziem był Kilien. . . — Jak s´miesz?! — krzykn˛eła gniewnie. — Jak s´miem? — powtórzył ze zm˛eczeniem. — Czy jest w tej mi˛edzygwiezdnej społeczno´sci szale´nców kto´s, kto nie zna tego zwrotu i nie u˙zywa go na mój ´ widok? Smiem, poniewa˙z to prawda. ˙ — Hugh — zawołała — był wspaniałym, uczciwym człowiekiem! Zołnierzem i d˙zentelmenem. A nie. . . — Najemnikiem? — podpowiedział. — Ale był nim. — Był zawodowym oficerem — odparła gniewnie. — A to ró˙znica. — Nie ma z˙ adnej ró˙znicy. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ale nie zrozumiałaby´s tego. „Najemnik” to wcale nie tak haniebne okre´slenie, jak ci wmówiono. Mniejsza z tym. Hugha Kiliena mo˙zna nazwa´c znacznie gorszym słowem ni˙z mnie. Był głupcem. — Och! — odwróciła si˛e. Złapał ja˛ za łokie´c i przyciagn ˛ ał ˛ do siebie. Na jej twarzy pojawiło si˛e zaskoczenie. Nie przypuszczała, z˙ e jest tak silny. I teraz, wstrza´ ˛sni˛eta swa˛ fizyczna˛ bezradno´scia,˛ popadła w niezwykłe dla siebie milczenie. — Posłuchaj wi˛ec prawdy — powiedział. — William n˛ecił toba˛ Kiliena jak kosztownym podarunkiem. Natchnał ˛ go głupia˛ nadzieja,˛ z˙ e mo˙ze mie´c. . . ciebie. Wybrank˛e z Kultis. Umo˙zliwił ci odwiedzenie Hugha tej nocy w Faith Will Succour. . . tak — dodał, gdy zaparło jej dech. — Wiem o tym. Widziałem was. Zadbał o to, by Hugh si˛e z toba˛ spotkał, podobnie jak zadbał, by z˙ ołnierze Ortodoksów zaatakowali. — Nie wierz˛e w to. . . — opanowała si˛e. — Nie bad´ ˛ z głupia — rzucił Donal szorstko. — Jak my´slisz, w jaki inny sposób przewa˙zajace, ˛ doborowe siły Ortodoksów mogłyby ruszy´c na nasz obóz o odpowiedniej porze? Na jakich innych ludziach prócz fanatycznych z˙ ołnierzy Orto51
doksów mo˙zna było polega´c, z˙ e nie zostawia˛ przy z˙ yciu nikogo z naszej jednostki? Prawdopodobnie tylko jeden człowiek miał wyj´sc´ z tego cało. . . Hugh Kilien, który byłby wtedy w stanie zrobi´c na tobie wra˙zenie jako bohater. Widzisz, ile jest warta twoja dobra opinia? — Hugh nigdy. . . — Hugh był głupcem — przerwał jej Donal. — Głupcem, ale dobrym z˙ ołnierzem. William niczego wi˛ecej nie potrzebował. Wiedział, z˙ e Hugh b˛edzie na tyle głupi, z˙ eby si˛e z toba˛ spotka´c, i na tyle dobrym z˙ ołnierzem, by niepotrzebnie nie po´swi˛eca´c z˙ ycia, kiedy zobaczy, z˙ e jego ludzie zgin˛eli. Jak powiedziałem, wróciłby sam. . . jako bohater. — Ale ty go przejrzałe´s! — rzekła sucho. — Jaki jest twój sekret? Podkop do obozu Ortodoksów? — Wynikało w oczywisty sposób z sytuacji — jednostka pozostawiona samej sobie, komendant na schadzce miłosnej — z˙ e atak jest nieunikniony. Zadałem ˙ sobie pytanie, jakie wojska zostana˛ u˙zyte i jak mo˙zna je wy´sledzi´c. Zołnierze Ortodoksów jedza˛ wyłacznie ˛ miejscowe zioła, gotowane na miejscowa˛ modł˛e. Zapach tych potraw przesiaka ˛ ich ubrania. Ka˙zdy weteran kampanii na Harmonii wykryłby ich obecno´sc´ w taki sam sposób. — Gdyby miał wystarczajaco ˛ czuły w˛ech. Gdyby wiedział, gdzie ich szuka´c. . . — Logicznie rzecz biorac, ˛ było tylko jedno miejsce. . . — Tak czy inaczej — przerwała mu chłodno — to nie ma nic do rzeczy. Chodzi o to — nagle uniosła si˛e gniewem — z˙ e Hugh był niewinny. Sam to powiedziałe´s. Był, nawet przyznajac ˛ ci racj˛e, tylko głupcem! A ty go zamordowałe´s! Westchnał ˛ ze znu˙zeniem. — Zbrodnia — powiedział — za która˛ został skazany komendant Kilien, polegała na tym, z˙ e z´ le poprowadził swoich ludzi i opu´scił ich na terytorium wroga. Wła´snie za to zapłacił z˙ yciem. — Morderca! — zawołała. — Wyno´s si˛e! — Przecie˙z — powiedział zbity z tropu — dopiero co wyja´sniłem. — Niczego nie wyja´sniłe´s — odparła z rezerwa.˛ — Usłyszałam jedynie stek kłamstw, kłamstw i jeszcze raz kłamstw, o człowieku, któremu nie jeste´s godzien czy´sci´c butów. A teraz wyjdziesz sam, czy mam zawoła´c stra˙z hotelowa? ˛ — Nie wierzysz. . . ? — Wytrzeszczył na nia˛ oczy. — Wyno´s si˛e. — Odwróciła si˛e do niego plecami. Jak nieprzytomny ruszył na o´slep do drzwi i odr˛etwiały wyszedł na korytarz. Idac ˛ potrzasał ˛ głowa˛ jak człowiek pogra˙ ˛zony w koszmarnym s´nie, z którego nie mo˙ze si˛e obudzi´c. Jakie przekle´nstwo na nim spoczywało? Dziewczyna nie kłamała. . . nie była w stanie robi´c tego przekonywajaco. ˛ Wysłuchała jego wyja´snie´n i. . . nic one dla
52
niej nie znaczyły. Wszystko było tak oczywiste, tak proste — machinacje Williama, głupota Kiliena. A ona nic nie dostrzegała, chocia˙z Donal jej to wykazał. Ona, spo´sród wszystkich ludzi wła´snie ona, Wybranka z Kultis! Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Dr˛eczony zwatpieniem ˛ i samotno´scia,˛ Donal wracał do hotelu Galta.
Adiutant Spotkali si˛e w gabinecie marszałka w jego freilandzkim domu. Ogromna powierzchnia podłogi i wysoko zawieszony sufit sprawiały, z˙ e trzej m˛ez˙ czy´zni stojacy ˛ wokół pustego biurka wydawali si˛e drobni. — Kapitanie Lludrow, to mój adiutant, komendant Donal Graeme — Galt szorstko dokonał prezentacji. — Donalu, oto Russ Lludrow, dowódca mojego Niebieskiego Patrolu. — Jestem zaszczycony, sir — powiedział Donal i skinał ˛ głowa.˛ — Miło mi pana pozna´c, Graeme — odpowiedział Lludrow. Był do´sc´ niskim, kr˛epym m˛ez˙ czyzna˛ po czterdziestce, o bardzo ciemnej cerze i oczach. — Przeka˙zesz Donalowi wszelkie informacje sztabowe — powiedział Galt. — A co mówi Wywiad? — Nie ma watpliwo´ ˛ sci, z˙ e planuja˛ ekspedycj˛e na Oriente. — Lludrow odwrócił si˛e do biurka i nacisnał ˛ guziki na pulpicie. Blat stał si˛e przezroczysty i ujrzeli map˛e systemu Syriusza. — Jeste´smy tutaj — powiedział wskazujac ˛ palcem Freilandi˛e. — Tu jest Nowa Ziemia — jego palec przesunał ˛ si˛e na siostrzana˛ planet˛e Freilandii — a tu Oriente — pokazał mniejsza˛ planet˛e le˙zac ˛ a˛ bli˙zej Sło´nca — w poło˙zeniach, w jakich znajda˛ si˛e wzgl˛edem siebie za dwana´scie dni od tej chwili. Jak widzicie, Sło´nce b˛edzie mi˛edzy dwoma naszymi s´wiatami, a tak˙ze mi˛edzy nami a Oriente. Nie mogliby wybra´c korzystniejszego taktycznie poło˙zenia. Galt chrzakn ˛ ał ˛ studiujac ˛ map˛e. Donal patrzył na Lludrowa z ciekawo´scia.˛ Akcent zdradzał go jako mieszka´nca Nowej Ziemi, ale przecie˙z zajmował wysokie stanowisko w sztabie armii freilandzkiej. Oczywi´scie dwa s´wiaty Syriusza były naturalnymi sprzymierze´ncami, stojac ˛ po stronie Starej Ziemi przeciwko koalicji Mars-Wenus-Newton-Cassida. Le˙zac ˛ jednak tak blisko siebie, rywalizowały w wielu dziedzinach, zawodowy oficer wi˛ec zwykle działał dla dobra rodzimej planety. — Nie podoba mi si˛e — stwierdził wreszcie Galt. — Z tego, co widz˛e, to głupi pomysł. Ludzie, którzy tam wyladuj ˛ a,˛ b˛eda˛ musieli nosi´c respiratory. I co, do diabła, spodziewaja˛ si˛e zdziała´c zakładajac ˛ przyczółek? Oriente le˙zy zbyt blisko Sło´nca, by przystosowa´c ja˛ do z˙ ycia ziemskiego, inaczej zrobiliby´smy to ju˙z dawno temu. 54
— Mo˙zliwe — powiedział Lludrow spokojnie — z˙ e zamierzaja˛ zorganizowa´c stamtad ˛ ofensyw˛e przeciwko naszym dwóm planetom. — Nie, nie — głos Galta był chrapliwy i podszyty irytacja.˛ Grubo ciosana˛ twarz pochylał nad mapa.˛ — To równie dziki pomysł jak zasiedlenie Oriente. Nie byliby w stanie utrzyma´c tam bazy, która˛ mogliby wykorzysta´c do zaatakowania dwóch du˙zych planet, g˛esto zaludnionych i uprzemysłowionych. Poza tym nie podbija si˛e cywilizowanych s´wiatów. Taka jest zasada. — A jednak czasem łamie si˛e zasady — wtracił ˛ Donal. — Co? — zapytał Galt podnoszac ˛ wzrok. — A. . . Donal. Nie przerywaj nam teraz. Odnosz˛e wra˙zenie — mówił dalej do Lludrowa — z˙ e to tylko ostre c´ wiczenia. . . wiesz, co mam na my´sli. Lludrow skinał ˛ głowa.˛ . . Zrobił to nie´swiadomie tak˙ze Donal. Ostre c´ wiczenia to co´s, do czego nie przyznałby si˛e z˙ aden szef sztabu, ale co znał ka˙zdy wojskowy. Były to prawdziwe małe bitwy ze znajdujacym ˛ si˛e pod r˛eka˛ wrogiem, prowokowane w celu nadania ostatecznych szlifów szkolonym oddziałom lub utrzymania w formie wojsk zbyt długo stacjonujacych ˛ w jednym miejscu bez walki. Galt, niemal jedyny spo´sród dowódców planetarnych swoich czasów, zdecydowanie sprzeciwiał si˛e podobnym akcjom. Uwa˙zał, z˙ e uczciwiej jest wynaja´ ˛c oddziały — jak ostatnio na Harmonii — kiedy zaczynaja˛ traci´c energi˛e. Donal prywatnie zgadzał si˛e z nim, chocia˙z zawsze istniało niebezpiecze´nstwo, z˙ e wynaj˛ete wojska straca˛ poczucie swojej przynale˙zno´sci, a czasami zmarnuja˛ si˛e pod złym dowództwem. — Co o tym sadzisz? ˛ — zapytał Galt swojego dowódc˛e Patrolu. — Nie wiem, sir — odpowiedział Lludrow. — Wydaje si˛e, z˙ e to jedyna sensowna interpretacja. — Dobrze jest — przerwał znowu Donal — wzia´ ˛c pod uwag˛e równie˙z bezsensowne interpretacje, by stwierdzi´c, czy która´s z nich nie stanowi potencjalnego zagro˙zenia. I. . . — Donalu — wtracił ˛ Galt sucho — jeste´s moim adiutantem, a nie oficerem operacyjnym. — A jednak. . . — upierał si˛e Donal, lecz marszałek uciszył go wyra´znym rozkazem. — Wystarczy! — Tak jest, sir — powiedział Donal z rezygnacja.˛ — A zatem — Galt zwrócił si˛e do Lludrowa — uznamy to za zesłana˛ z nieba okazj˛e do odci˛ecia rak ˛ połaczonej ˛ flocie i wojskom ladowym ˛ Newtona i Cassidy. Wracaj do swojego Patrolu. Przy´sl˛e rozkazy. Lludrow ukłonił si˛e i ju˙z miał odwróci´c si˛e i odej´sc´ , kiedy rozległ si˛e cichy syk rozsuwajacych ˛ si˛e du˙zych drzwi gabinetu i stuk damskich obcasów na wypolerowanej podłodze. Obejrzeli si˛e i zobaczyli wysoka,˛ uderzajaco ˛ pi˛ekna˛ kobiet˛e o rudych włosach, która szła przez pokój w ich stron˛e. — Elvine! — zawołał Crau. 55
— Nie przeszkadzam, prawda? — zapytała, zanim jeszcze podeszła do nich. — Nie wiedziałam, z˙ e masz go´sci. — Russ — powiedział Galt. — Znasz córk˛e mojej siostry, Elvine Rhy? Elvine, to dowódca mojego Niebieskiego Patrolu, Russ Lludrow. — Jestem wielce zaszczycony. — Lludrow ukłonił si˛e. — Spotkali´smy si˛e ju˙z. . . a przynajmniej widzieli´smy si˛e wcze´sniej. — Podała mu r˛ek˛e, po czym zwróciła si˛e do Donala. — Donalu, chod´z ze mna˛ na ryby. — Przykro mi — odparł Donal. — Jestem na słu˙zbie. — Nie, nie — Galt odprawił go gestem du˙zej dłoni. — To wszystko na razie. Biegnij, je´sli chcesz. — Jestem wi˛ec do twoich usług — powiedział Donal. — Có˙z za chłodne przyj˛ecie! — Odwróciła si˛e do Lludrowa. — Jestem pewna, z˙ e dowódca Patrolu nie wahałby si˛e w taki sposób. Lludrow ponownie si˛e ukłonił. — Nigdy bym si˛e nie wahał, je´sli chodzi o kogo´s z rodu Rhy. — Otó˙z to! — powiedziała. — To wzór dla ciebie, Donalu. Powiniene´s poc´ wiczy´c dobre maniery i taki sposób mówienia. — Je´sli tak uwa˙zasz — odparł Donal. — Och, Donalu. — Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Jeste´s beznadziejny. Ale chod´z, tak czy owak. — Odwróciła si˛e i wyszła, a Donal poda˙ ˛zył za nia.˛ *
*
*
Przeszli przez ogromny główny hol i znale´zli si˛e na ogrodowym tarasie nad niebieskozielona˛ zatoka˛ płytkiego, s´ródladowego ˛ morza, które podchodziło pod dom Galta. Donal spodziewał si˛e, z˙ e dziewczyna pójdzie w dół do doku, tymczasem jednak zatrzymała si˛e w altance i stan˛eła przed nim twarza˛ w twarz. — Dlaczego mnie tak traktujesz? — spytała. — Dlaczego? — Jak ci˛e traktuj˛e? — Spojrzał na nia˛ w dół. — Och, ty człowieku z drewna! — Odsłoniły si˛e jej pi˛ekne z˛eby. — Czego si˛e boisz. . . z˙ e ciebie zjem? — Nie zjadłaby´s? — zapytał ja˛ całkiem powa˙znie, a ona zawahała si˛e po jego słowach. — Chod´z. Idziemy na ryby! — krzykn˛eła, okr˛eciła si˛e i pobiegła w dół w stron˛e doku. Udali si˛e wi˛ec na połów. Jednak nawet w po´scigu za rybami, przecinajac ˛ wod˛e na gł˛eboko´sci trzydziestu metrów, Donal był my´slami gdzie indziej. Pozwalał, by małe urzadzenie ˛ odrzutowe umieszczone na plecach popychało go zgodnie z wymogami po´scigu, a pod osłona˛ hełmu pot˛epiał si˛e za własna˛ ignorancj˛e — gdy˙z wła´snie do niej czuł wstr˛et wi˛ekszy ni˙z do czegokolwiek innego. W tym 56
wypadku jego ignorancja dotyczyła kobiecej duszy — uwierzył bowiem, z˙ e mo˙ze sobie pozwoli´c na luksus zwykłej, przyjacielskiej znajomo´sci z dziewczyna,˛ która bardzo go pragnie, a której on nie pragnie wcale. Mieszkała tutaj, w tym domu, kiedy Galt sprowadził Donala jako osobistego adiutanta. Na mocy zawiłych freilandzkich praw dziedziczenia znajdowała si˛e pod prawna˛ opieka˛ marszałka, pomimo z˙ e z˙ yła jeszcze matka dziewczyny oraz kilku innych członków rodziny. Była jakie´s pi˛ec´ lat starsza od Donala, chocia˙z ró˙znica ta gin˛eła w jej dzikiej energii i gwałtowno´sci uczu´c. Poczatkowo ˛ ekscytacje Elvine wydały mu si˛e interesujace, ˛ a towarzystwo stanowiło balsam — chocia˙z nie przyznałby si˛e do tego przed samym soba˛ — dla zranionej ostatnio, bardzo delikatnej cz˛es´ci jego ja´zni. — Wiesz — powiedziała mu w jednym ze swoich szczególnych napadów szczero´sci — ka˙zdy by mnie chciał. — Ka˙zdy by chciał — przyznał podziwiajac ˛ jej urod˛e. Dopiero pó´zniej skonsternowany odkrył, z˙ e przyjał ˛ zaproszenie, którego istnienia nawet nie podejrzewał. Od czterech miesi˛ecy mieszkał w posiadło´sci marszałka, studiujac ˛ zasady kierowania Sztabem, a tak˙ze — ku swojemu rosnacemu ˛ przera˙zeniu — zawiło´sci kobiecego umysłu. W dodatku głowił si˛e, dlaczego nie pragnie dziewczyny. Z pewno´scia˛ lubił Elvine Rhy. Jej towarzystwo było miłe, atrakcyjno´sc´ niezaprzeczalna, a pewne cechy, jak z˙ ywo´sc´ usposobienia i głód wra˙ze´n, przypominały jego własne. Mimo to nie pragnał ˛ jej. Ani troch˛e. Po kilku godzinach zrezygnowali z połowów. Elvine złapała cztery ryby, około siedmiu, o´smiu kilogramów ka˙zda. On nie złowił z˙ adnej. — Elvine. . . — zaczał, ˛ wchodzac ˛ za nia˛ po stopniach tarasu. Ale zanim zdołał doko´nczy´c starannie przemy´slana˛ mow˛e, cicho zabrz˛eczał sygnalizator ukryty w krzaku ró˙zy. — Komendancie — odezwał si˛e krzak łagodnie — starszy grupowy Tage Lee chce si˛e widzie´c z panem. Czy z˙ yczy pan sobie zobaczy´c si˛e z nim? — Lee. . . — mruknał ˛ Donal. Podniósł głos. — Z Harmonii? — Mówi, z˙ e jest z Harmonii — odpowiedział krzak ró˙zy. — Zobacz˛e si˛e z nim — zadecydował Donal, sadzac ˛ du˙zymi krokami w stron˛e domu. Usłyszał za soba˛ odgłos biegnacych ˛ stóp i Elvine chwyciła go za rami˛e. — Donalu. . . — zacz˛eła. — To zajmie chwil˛e — odpowiedział. — Spotkamy si˛e w bibliotece za par˛e minut. — Dobrze. . . — pu´sciła go i zwolniła kroku. Donal wszedł do domu.
57
*
*
*
Lee, ten sam Lee, który dowodził jego trzecia˛ grupa,˛ czekał na niego. — No i co, grupowy — spytał Donal, wymieniajac ˛ z nim u´scisk dłoni — co ci˛e tutaj sprowadza? — Pan, sir — odparł Lee. Spojrzał Donalowi w oczy jakby z wyzwaniem, podobnie jak przy pierwszym spotkaniu. — Nie potrzebuje pan ordynansa? Donal przyjrzał mu si˛e. — Po co? — Je´zdziłem ze swoim kontraktem, odkad ˛ nas wszystkich rozpu´scili po tej historii z Kilienem — powiedział Lee. — Je´sli chce pan wiedzie´c, hulałem. To mój krzy˙z. W cywilu jestem alkoholikiem. W mundurze jako´s si˛e trzymam, ale wcze´sniej czy pó´zniej popadam w tarapaty. Zwlekałem z zaciagiem, ˛ bo nie mogłem si˛e zdecydowa´c, czego chc˛e. W ko´ncu dotarło do mnie, z˙ e chc˛e pracowa´c dla pana. — Wygladasz ˛ teraz na całkiem trze´zwego — stwierdził Donal. — Przez kilka dni mog˛e wszystko. . . nawet przesta´c pi´c. Gdybym przyszedł tutaj z dygotka,˛ nigdy by mnie pan nie wział. ˛ Donal skinał ˛ twierdzaco ˛ głowa.˛ — Nie jestem drogi — powiedział Lee. — Niech pan spojrzy na mój kontrakt. Je´sli mo˙ze pan sobie na mnie pozwoli´c, zaciagn˛ ˛ e si˛e jako z˙ ołnierz liniowy, a pan załatwi, z˙ eby mnie przydzielili do pana. Nie pij˛e, kiedy mam co´s do roboty. I mog˛e by´c u˙zyteczny. Niech pan spojrzy. . . Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e przyjacielskim gestem, jak gdyby chciał wymieni´c u´scisk dłoni — i nagle znalazł si˛e w niej nó˙z. — To sztuczka najemnych morderców z zaułków — rzekł Donal. — Czy mys´lisz, z˙ e uda ci si˛e ze mna? ˛ — Z panem. . . nie. — Lee schował nó˙z. — Wła´snie dlatego chc˛e pracowa´c dla pana. Jestem dziwnym facetem, komendancie. Potrzebuj˛e jakiego´s zaczepienia. Tak jak zwykli ludzie potrzebuja˛ jedzenia, picia, domu, przyjaciół. To wszystko jest w opinii psychologów w kontrakcie, je´sli chce pan kopi˛e, z˙ eby mnie sprawdzi´c. — Wierz˛e ci na słowo, na razie — odparł Donal. — Co ci jest? — Jestem prawie psychopata˛ — odpowiedział Lee. — Urodziłem si˛e z pewnym brakiem. Mówia˛ mi, z˙ e nie mam poczucia dobra i zła i nie mog˛e si˛e kierowa´c abstrakcyjnymi zasadami. Tak stwierdzili lekarze, kiedy dostałem pierwszy kontrakt. Przez cały czas musz˛e mie´c swojego własnego, osobistego, z˙ ywego boga. Ka˙ze mi pan poder˙zna´ ˛c gardła wszystkim dzieciom poni˙zej piatego ˛ roku z˙ ycia, jakie spotkam, s´wietnie! Ka˙ze mi pan poder˙zna´ ˛c sobie gardło, zrobi˛e to. Wszystko zrobi˛e. — Nie starasz si˛e przedstawi´c z najlepszej strony. 58
— Mówi˛e panu prawd˛e. Nie mog˛e powiedzie´c nic innego. Przez całe z˙ ycie jestem jak bagnet szukajacy ˛ karabinu, do którego b˛edzie pasował. I teraz znalazłem. Wi˛ec niech mi pan nie ufa. Niech mnie pan we´zmie na prób˛e na pi˛ec´ , dziesi˛ec´ lat. . . na reszt˛e mojego z˙ ycia. Niech mnie pan jednak nie wyrzuca. — Lee zrobił półobrót i wskazał ko´scistym palcem na drzwi za soba.˛ — Tam jest dla mnie piekło, komendancie. Wszystko tu w s´rodku jest niebem. — Nie wiem — powiedział Donal wolno. — Nie wiem, czy chc˛e wzia´ ˛c na siebie odpowiedzialno´sc´ . ˙ — Zadnej odpowiedzialno´sci. — Oczy Lee błyszczały. I nagle Donal zdał sobie spraw˛e, z˙ e m˛ez˙ czyzna jest przera˙zony; boi si˛e odrzucenia. — Niech mi pan tylko powie. Niech mnie pan teraz wypróbuje. Niech mi pan ka˙ze ukl˛ekna´ ˛c i szczeka´c jak pies. Niech mi pan ka˙ze odcia´ ˛c sobie lewa˛ dło´n. Jak tylko wyhoduja˛ mi nowa,˛ wróc˛e, z˙ eby zrobi´c wszystko, czego pan za˙zada. ˛ — W jego dłoni z powrotem znalazł si˛e nó˙z. — Chce pan zobaczy´c? — Odłó˙z to! — warknał ˛ Donal. Nó˙z zniknał. ˛ — W porzadku, ˛ osobi´scie wykupi˛e twój kontrakt. Mój apartament to trzecie drzwi na prawo u szczytu schodów. Id´z tam i zaczekaj na mnie. Lee skinał ˛ głowa.˛ Nie podzi˛ekował. Odwrócił si˛e jedynie i wyszedł. Donal zadr˙zał w duchu, jak gdyby emocjonalne napi˛ecie ostatnich paru minut legło mu na plecach fizycznym ci˛ez˙ arem. Odwrócił si˛e i poszedł do biblioteki. *
*
*
Elvine ju˙z tam stała, patrzac ˛ przez wielka˛ oszklona˛ s´cian˛e na ocean. Odwróciła si˛e szybko na odgłos kroków i podeszła do niego. — Kto to był? — zapytała. — Jeden z moich z˙ ołnierzy z Harmonii — powiedział. — Zatrudniłem go jako swego ordynansa. — Spojrzał na nia.˛ — Ev. . . Natychmiast odsun˛eła si˛e od niego. Spojrzała na ocean i opu´sciła r˛ek˛e, z˙ eby pobawi´c si˛e srebrna˛ statuetka,˛ która stała na niskim stoliku obok. — Tak? — powiedziała. Donal stwierdził, z˙ e trudno mu wydoby´c z siebie słowa. — Ev, wiesz, z˙ e jestem tutaj ju˙z długo — zaczał. ˛ — Długo? — Odwróciła do niego twarz, na której malowało si˛e lekkie zaskoczenie. — Cztery miesiace? ˛ Wydaje si˛e, z˙ e zaledwie par˛e godzin. — Mo˙ze — powiedział z uporem. — Ale min˛eło ju˙z du˙zo czasu. Wi˛ec chyba dobrze b˛edzie, jak wyjad˛e. — Wyjedziesz? — Otworzyła szeroko oczy, piwne oczy wpatrzone w niego. — Kto powiedział, z˙ e masz wyjecha´c? — Musz˛e oczywi´scie — odparł. — Ale pomy´slałem, z˙ e powinienem wyja´sni´c co´s przed wyjazdem. Bardzo ci˛e polubiłem, Ev. . . 59
Była jednak dla niego za szybka. — Polubiłe´s?! — krzykn˛eła. — Tak sadz˛ ˛ e! Patrzcie, nie miałam ani chwili dla siebie, bo zabawiałam ci˛e. Przysi˛egam, z˙ e nigdzie indziej nie bywałam. Polubiłe´s mnie! Z pewno´scia˛ powiniene´s mnie polubi´c po tym, jak dałam ci z siebie wszystko! Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e przygladał ˛ si˛e jej rozzłoszczonej twarzy, a potem u´smiechnał ˛ si˛e smutno. — Masz całkowita˛ racj˛e — przyznał. — Sprawiłem ci mnóstwo kłopotu. Wybacz mi, z˙ e byłem zbyt t˛epy, by to zauwa˙zy´c. — Pochylił głow˛e. — Pójd˛e ju˙z. Odwrócił si˛e i ruszył do wyj´scia. Ledwo jednak zda˙ ˛zył zrobi´c kilka kroków przez zalana˛ sło´ncem bibliotek˛e, kiedy zawołała go. — Donalu! Obejrzał si˛e i zobaczył, z˙ e spoglada ˛ za nim z zawzi˛eta˛ twarza˛ i zaci´sni˛etymi pi˛es´ciami. — Donalu, ty. . . nie mo˙zesz odej´sc´ — powiedziała spi˛eta. — Słucham? — Spojrzał na nia˛ ze zdziwieniem. — Nie mo˙zesz odej´sc´ — powtórzyła. — Tutaj pełnisz słu˙zb˛e. Tutaj zostałe´s przydzielony. — Nie. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie rozumiesz, Ev. Wynikła ta sprawa z Oriente. Mam zamiar poprosi´c marszałka, z˙ eby przydzielił mnie na jeden ze statków. — Nie mo˙zesz. — Głos jej si˛e łamał. — Nie ma go tutaj. Poszedł do portu kosmicznego. — Dobrze, wi˛ec pójd˛e tam i poprosz˛e go. — Nie mo˙zesz. Ju˙z go prosiłam, z˙ eby ci˛e tutaj zostawił. Obiecał. — Co zrobiła´s? — Słowa wyrwały si˛e z jego ust, a ton bardziej pasował do pola bitwy ni˙z do tej cichej rezydencji. — Poprosiłam go, z˙ eby ci˛e tutaj zostawił. Odwrócił si˛e i odszedł dumnym krokiem. — Donalu! — Usłyszał, jak krzyczy za nim zrozpaczonym głosem, ale nic nie mogła zrobi´c — ani nikt w tym domu — z˙ eby go powstrzyma´c. Znalazł Galta badajacego ˛ nowy eksperymentalny model dwuosobowego statku przeznaczonego do niszczenia z˙ ywych celów. Starszy m˛ez˙ czyzna spojrzał zaskoczony, kiedy Donal wszedł. — O co chodzi? — zapytał. — Czy mógłbym z panem pomówi´c chwil˛e na osobno´sci, sir? — poprosił Donal. — To osobista i pilna sprawa. Galt przeszył go spojrzeniem, ale przyzwalajaco ˛ skinał ˛ głowa˛ i obaj schronili si˛e w zaciszu kabiny sterowniczej. — O co chodzi? — zapytał marszałek.
60
— Sir — powiedział Donal. — Wiem, z˙ e Elvine poprosiła pana, z˙ ebym pełnił słu˙zb˛e w pa´nskim domu w czasie tej akcji, o której rozmawiali´smy dzisiaj z dowódca˛ Patrolu, Lludrowem. — To prawda. Prosiła. — Nie wiedziałem o tym — o´swiadczył Donal, patrzac ˛ w oczy starszemu m˛ez˙ czy´znie. — To nie było moje z˙ yczenie. — Nie twoje z˙ yczenie? — Nie, sir. — Aha — mruknał ˛ Galt. Wział ˛ gł˛eboki oddech i potarł brod˛e szeroka˛ dłonia.˛ Odwrócił głow˛e w bok i spojrzał przez ekran kabiny na eksperymentalny statek. — Rozumiem — powiedział. — Nie zdawałem sobie sprawy. — I wcale pan nie musiał. — Donal poczuł nagłe wzruszenie na widok wyrazu twarzy marszałka. — Powinienem wcze´sniej z panem porozmawia´c, sir. — Nie, nie. — Galt machni˛eciem r˛eki zbył spraw˛e. — Odpowiedzialno´sc´ , spoczywa na mnie. Nigdy nie miałem dzieci. Brak mi do´swiadczenia. Pewnego dnia ona musi si˛e ustatkowa´c. I. . . có˙z, mam o tobie dobre zdanie, Donalu. — Był ju˙z pan dla mnie zbyt łaskawy, sir — zaprotestował Donal przygn˛ebiony. — Nie, nie. . . có˙z, pomyłki si˛e zdarzaja.˛ Dopilnuj˛e oczywi´scie, z˙ eby´s znalazł si˛e bezzwłocznie w oddziałach bojowych. — Dzi˛ekuj˛e — powiedział Donal. — Nie dzi˛ekuj mi, chłopcze. — Galt wydał si˛e nagle znacznie starszy. — Powinienem był pami˛eta´c. Jeste´s Dorsajem.
Łacznik ˛ Sztabowy — Witaj na pokładzie — powiedział młodszy kapitan o sympatycznej twarzy, kiedy Donal przeszedł przez gazowa˛ barier˛e wewn˛etrznej s´luzy. Kapitan miał niewiele ponad dwadzie´scia lat, czarne włosy, kwadratowa˛ twarz i atletyczna˛ sylwetk˛e. — Jestem kapitan Allmin Clay Andresen. — Donal Graeme. — Zasalutowali sobie nawzajem, po czym u´scisn˛eli dłonie. — Masz jakie´s do´swiadczenie w lataniu? — spytał Andresen. — Osiemna´scie miesi˛ecy letnich rejsów szkoleniowych na Dorsaj — odpowiedział Donal. — Dowodzenie i uzbrojenie. . . z˙ adnych technicznych stanowisk. — Dowodzenia i uzbrojenia — powiedział Andresen — jest dosy´c na statku klasy 4J. Szczególnie dowodzenia. B˛edziesz starszym oficerem po mnie. . . je´sli co´s si˛e stanie. — Wykonał mały rytualny gest, dotykajac ˛ białej s´ciany ze sztucznego tworzywa. — Nie sugeruj˛e, z˙ e przejmiesz w takim wypadku dowództwo. Mój pierwszy oficer potrafi poradzi´c sobie ze wszystkim. Ale mo˙ze b˛edziesz mógł mu pomóc, gdyby co´s si˛e wydarzyło. — B˛ed˛e zaszczycony — odparł Donal. — Chcesz rozejrze´c si˛e po statku? — Nie mog˛e si˛e doczeka´c. — Dobrze. Chod´zmy wi˛ec do sali klubowej. Andresen poprowadził go przez mały salon, nast˛epnie przez rozsuwana˛ przegrod˛e na korytarz, który zakr˛ecał w prawo i w lewo. Przeszli przez kolejne drzwi oraz mały korytarzyk i znale´zli si˛e w du˙zym, przyjemnie urzadzonym, ˛ okragłym ˛ pokoju. — Sala klubowa — powiedział Andresen. — Sterownia jest dokładnie pod nami. Antygrawitacja. — Wcisnał ˛ guzik w s´cianie i cz˛es´c´ podłogi odsun˛eła si˛e. — B˛edziesz musiał skoczy´c — ostrzegł i głowa˛ naprzód zanurkował w otwór. Donal wiedział, czego si˛e spodziewa´c, i poszedł za jego przykładem. Znalazł si˛e w innym okragłym ˛ pokoju takiej samej wielko´sci, w którym wszystko znajdowałoby si˛e do góry nogami, przy´srubowane do sufitu, gdyby nie drobny fakt, z˙ e grawitacja była tu ujemna. To, co było na dole, znajdowało si˛e na górze, i na odwrót.
62
— Tutaj — obja´snił Andresen, kiedy Donal wyladował ˛ mi˛ekko na podłodze po drugiej stronie otworu — jest nasze Oko Kontrolne. Jak zapewne zauwa˙zyłe´s, kiedy wchodziłe´s na pokład, 4J to statek typu „piłka i młot”. Nacisnał ˛ kilka guzików i w du˙zej kuli unoszacej ˛ si˛e po´srodku podłogi pojawił si˛e obraz ich statku, jak gdyby widzianego z zewnatrz ˛ z niewielkiej odległo´sci. Jego sylwetka płyn˛eła na tle gwiazd i waskiego ˛ sierpa Freilandii widniejacego ˛ z boku. Kula o s´rednicy trzydziestu metrów połaczona ˛ była za pomoca˛ dwóch cienkich wałów, o długo´sci stu metrów ka˙zdy, z romboidalnym kształtem stanowiacym ˛ zespół nap˛edowy statku, o s´rednicy pi˛eciu metrów w najszerszym miejscu, i wygladaj ˛ acym ˛ jak du˙zy dzieci˛ecy bak ˛ osadzony na dwóch drutach, które spinały go po´srodku. To był „młot”. Wła´sciwy statek był „piłka”. ˛ — Nie ma urzadzenia ˛ do przej´scia fazowego? — zapytał Donal. Miał na my´sli tradycyjny cylindryczny kształt du˙zych statków mi˛edzygwiezdnych. — Nie wygłupiaj si˛e — odparł Andresen. — Siatka jest tam. Mamy po prostu nadziej˛e, z˙ e wróg jej nie zobaczy i nie zniszczy. Nie mo˙zemy jej chroni´c, wi˛ec próbujemy uczyni´c ja˛ niewidoczna.˛ — Palcem wskazał pozornie nagie wały. — Przez cała˛ długo´sc´ statku, od zespołu nap˛edowego po dziób, biegnie siatka ochronna pomalowana na czarno. Donal pokiwał głowa˛ w zamy´sleniu. — Szkoda, z˙ e polaryzator nie b˛edzie działał w pró˙zni — powiedział. — Masz racj˛e — zgodził si˛e Andresen. Wyłaczył ˛ Oko. — Rozejrzyjmy si˛e po reszcie statku. Poprowadził go przez mały korytarzyk podobny do tego, którym szli do sali klubowej. Dotarli do wi˛ekszego przej´scia, takiego samego jak w pierwszej cz˛es´ci statku. *
*
*
— Kabiny załogi i mesa po tamtej stronie — wyja´sniał Andresen. — Kabiny oficerów, magazyn, sekcja napraw po tej. Otworzył drzwi znajdujace ˛ si˛e przed nimi i weszli do pomieszczenia mniej wi˛ecej wielko´sci małego pokoju hotelowego. Z jednej strony ograniczała je zaokraglona ˛ powłoka zewn˛etrzna wła´sciwego statku. Akurat w tej chwili była ona przezroczysta, a skomplikowany „fotel dentystyczny” stojacy ˛ przed pulpitem sterowniczym pod s´ciana˛ zajmowała jaka´s posta´c. Miała na sobie tylko kombinezon. — Mój pierwszy — przedstawił Andresen. Posta´c obejrzała si˛e ponad zagłówkiem fotela. Była to kobieta w wieku czterdziestu kilku lat. — Cze´sc´ , Ali — powiedziała. — Wła´snie sprawdzam działa rozpryskowe. Andresen zrobił kwa´sna˛ min˛e. 63
— Bro´n do niszczenia celów z˙ ywych — wyja´snił. — Nikt nie lubi strzela´c z nieba do biednych, bezbronnych ludzi w czasie ataku. . . wi˛ec jest to zadanie dla oficera. Zwykle bior˛e to na siebie, je´sli akurat nie jestem zaj˛ety czym´s innym. Łacznik ˛ sztabowy Donal Graeme. . . pierwszy oficer Coa Benn. Donal i kobieta u´scisn˛eli sobie dłonie. — I co, ruszamy dalej? — zapytał Andresen. Zwiedzili reszt˛e statku, a˙z w ko´ncu dotarli pod drzwi kabiny Donala. — Przykro mi — powiedział Andresen — ale mamy mało miejsca do spania. W warunkach gotowo´sci bojowej jest komplet. Musieli´smy wi˛ec zakwaterowa´c twojego ordynansa razem z toba.˛ Je´sli nie masz nic przeciwko temu. . . — Nie mam — odparł Donal. — Dobrze. — Andresenowi wyra´znie ul˙zyło. — Wła´snie dlatego lubi˛e Dorsajów. Sa˛ tacy rozsadni. ˛ — Klepnał ˛ Donala po plecach i odszedł po´spiesznie do swoich obowiazków ˛ zwiazanych ˛ z przygotowaniem statku i załogi do akcji. *
*
*
Wszedłszy do kabiny Donal przekonał si˛e, z˙ e Lee ju˙z rozpakował ich baga˙z, ze swoim hamakiem włacznie. ˛ Miał on zawisna´ ˛c obok pojedynczej koi przeznaczonej dla komendanta. — Wszystko zrobione? — spytał Donal. — Wszystko — odpowiedział Lee. Chronicznie zapominał dodawa´c „sir”, ale Donal, do´swiadczywszy ju˙z fanatycznej dosłowno´sci i gotowo´sci, z jaka˛ ów m˛ez˙ czyzna wykonywał ka˙zdy rozkaz, powstrzymał si˛e od robienia z tego kwestii spornej. — Załatwił ju˙z pan mój kontrakt? — Nie miałem czasu — odparł Donal. — Nie mo˙zna tego zrobi´c w ciagu ˛ jednego dnia. Przecie˙z wiedziałe´s o tym? — Nie — przyznał Lee. — Jedyne, co zawsze robiłem, to wr˛eczałem go, a kiedy ko´nczył si˛e okres słu˙zby, odbierałem. Razem z pieni˛edzmi. — W porzadku. ˛ Zwykle zajmuje to kilka tygodni lub miesi˛ecy — powiedział Donal. Wyja´snił — cho´c nigdy nie przyszłoby mu do głowy, z˙ e kto´s mo˙ze tego nie wiedzie´c — i˙z wła´scicielem kontraktów jest rodzima planeta lub społeczno´sc´ , do której nale˙zy dana osoba, a warunki umowy sa˛ kwestia˛ do uzgodnienia mi˛edzy rzadami ˛ pracownika i pracodawcy. Celem jest nie tyle zagwarantowanie tej osobie pracy i s´rodków utrzymania, co zapewnienie rzadowi ˛ dogodnego bilansu pieni˛ez˙ nego i kontraktowego, który pozwoliłby na wynaj˛ecie z kolei potrzebnych specjalistów. W przypadku kontraktu Lee, poniewa˙z Donal był prywatnym pracodawca˛ i miał pieniadze, ˛ ale nie zapewniał kontraktowych kredytów, spraw˛e zatrudnienia nale˙zało wyja´sni´c z władzami dorsajskimi, a tak˙ze z władzami Coby, skad ˛ pochodził Lee. 64
— To tylko formalno´sc´ — zapewnił go Donal. — Mam prawo mie´c ordynansa, odkad ˛ dostałem stopie´n komendanta. Zgłosiłem równie˙z zamiar wynaj˛ecia ciebie. To oznacza, z˙ e twój rzad ˛ nie odkomenderuje ci˛e do innej słu˙zby. Lee skinał ˛ głowa,˛ co było u niego wyrazem najwy˙zszej ulgi. — . . . Meldunek! — odezwał si˛e nagle sygnalizator w s´cianie kabiny. — Meldunek dla łacznika ˛ sztabowego Graeme’a. Zgłosi´c si˛e natychmiast na statku flagowym. Łacznik ˛ sztabowy Graeme, zgłosi´c si˛e na statku flagowym. Donal ostrzegł Lee, z˙ eby trzymał si˛e z dala od stałej załogi statku, i wyszedł. *
*
*
Flagowy statek bojowy, na którego pokładzie znajdował si˛e Czerwony i Zielony Patrol freilandzkiej armii kosmicznej, kra˙ ˛zył ju˙z, podobnie jak 4J, na tymczasowo wolnej orbicie wokół Oriente. Czterdzie´sci minut zaj˛eło Donalowi dotarcie do niego. Kiedy wszedł do salonu i podał swoje nazwisko oraz stopie´n, wyznaczono przewodnika, który zaprowadził go do sali odpraw we wn˛etrzu statku. Donal zastał tam dwudziestu kilku innych łaczników ˛ sztabowych. Mieli rangi od podoficerów kurierów po dowódc˛e podpatrolu kosmicznego; był nim m˛ez˙ czyzna w wieku pi˛ec´ dziesi˛eciu pi˛eciu lat. Wszyscy ju˙z siedzieli twarzami do podwy˙zszenia i kiedy Donal si˛e zjawił — był najwyra´zniej ostatnim, którego oczekiwano — wszedł starszy kapitan statku flagowego, a tu˙z za nim dowódca Niebieskiego Patrolu, Lludrow. — Prosz˛e o uwag˛e, panowie — powiedział starszy kapitan i obecni uciszyli si˛e. — Oto sytuacja. — Machnał ˛ r˛eka˛ i s´ciana za nim znikn˛eła, ukazujac ˛ plastyczna˛ wizj˛e zbli˙zajacej ˛ si˛e bitwy. W czarnej przestrzeni kosmicznej unosiła si˛e Oriente, wokół której kra˙ ˛zyła pewna liczba statków o ró˙znych kształtach. Rozmiary statków znacznie wyolbrzymiono, z˙ eby były widoczne na tle planety, której s´rednica stanowiła około dwóch trzecich s´rednicy Marsa. Najwi˛eksze z nich — długie, cylindryczne mi˛edzygwiezdne statki wojenne klasy patrolowej — znajdowały si˛e na ró˙znych orbitach od osiemdziesi˛eciu do pi˛eciuset kilometrów nad powierzchnia˛ planety, tak z˙ e ich trajektorie oplatały Oriente jak sie´c. Chmara mniejszych statków C4J, A9, kurierskie, platformy strzelnicze oraz jedno- i dwuosobowe jednostki zajmowały pozycje za nimi oraz bli˙zej planety, tu˙z nad atmosfera.˛ — Sadzimy ˛ — powiedział starszy kapitan — z˙ e przy efektywnej pr˛edko´sci i ju˙z rozpocz˛etym hamowaniu wróg wejdzie w faz˛e gdzie´s tutaj. . . — Chmara atakujacych ˛ statków pojawiła si˛e nagle pół miliona kilometrów od Oriente, od strony jej sło´nca. Szybko zbli˙zały si˛e, rosnac ˛ w oczach. Kiedy dotarły do planety, zawisły wokół na kołowej orbicie desantowej. Nadleciały mniejsze jednostki i obie floty starły si˛e ze soba,˛ tworzac ˛ tak skomplikowany wzór, z˙ e oko nie mogło poczatkowo ˛ nada˙ ˛zy´c za poszczególnymi ruchami. Nast˛epnie atakujaca ˛ flota ukazała si˛e poni˙zej obro´nców, wypluwajac ˛ nagle chmur˛e drobnych obiektów, które 65
okazały si˛e oddziałami desantowymi. Atakowane przez mniejsze jednostki, dryfowały w dół, podczas gdy wi˛ekszo´sc´ szturmowych statków z Newtona i Cassidy zacz˛eła znika´c jak zdmuchni˛ete s´wiece, szukajac ˛ ratunku w przej´sciu fazowym, które oddalało je o całe lata s´wietlne od pola bitwy. Dla Donala, z jego wyszkolonym umysłem i profesjonalnym spojrzeniem, było to widowisko zarazem pi˛ekne i porywajace, ˛ jak i całkowicie nieprawdziwe. ˙Zadna bitwa od poczatku ˛ s´wiata nie rozegrała si˛e z taka˛ baletowa˛ gracja˛ i równowaga˛ sił i nigdy nie miała si˛e rozegra´c. Było to tylko wyobra˙zenie, jak powinna wyglada´ ˛ c. Nie przewidywało nieuniknionych złych rozkazów, indywidualnych waha´n, niedoceniania przeciwnika, bł˛edów nawigacyjnych prowadzacych ˛ do kolizji lub ostrzelania jednego z własnych statków. Wszystko to zagra˙zało prawdziwej akcji, jak harpie obsiadajace ˛ o s´wicie konary jeszcze nie spalonych drzew na polu, gdzie ma zosta´c stoczona walka. W przyszłej bitwie nad Oriente miały by´c dobre akcje i złe, madre ˛ decyzje i głupie. . . i z˙ adna z nich z osobna nie b˛edzie si˛e liczy´c. Jedynie ich rezultat pod koniec dnia. — . . . Dobrze, panowie — mówił starszy kapitan — tak widzi to Sztab. Waszym zadaniem jako łaczników ˛ sztabowych jest obserwacja. Chcemy wiedzie´c o wszystkim, co zobaczycie, o wszystkim, co odkryjecie, o wszystkim, co mo˙zecie lub sadzicie, ˛ z˙ e mo˙zecie wydedukowa´c. I oczywi´scie. . . — zawahał si˛e z krzywym u´smiechem — najcenniejszy byłby jeniec. Słowa te skwitował ogólny s´miech, gdy˙z wszyscy obecni wiedzieli, jak nierealna była szansa zgarni˛ecia je´nca ze zniszczonego nieprzyjacielskiego statku w warunkach bitwy kosmicznej i przy takich pr˛edko´sciach. . . a w razie sukcesu — znalezienia go z˙ ywym. — To wszystko — zako´nczył starszy kapitan. Łacznicy ˛ sztabowi wstali i zacz˛eli gromadzi´c si˛e przy drzwiach. *
*
*
— Chwileczk˛e, Graeme! Donal obejrzał si˛e. Głos nale˙zał do Lludrowa. Dowódca Patrolu zszedł z podwy˙zszenia i zbli˙zał si˛e do niego. Donal zawrócił, z˙ eby si˛e z nim przywita´c. — Chciałbym porozmawia´c z panem — poprosił Lludrow. — Zaczekajmy, a˙z inni wyjda.˛ — Stali razem w milczeniu, dopóki ostatni łacznik ˛ sztabowy nie opu´scił sali. Zniknał ˛ równie˙z starszy kapitan. — Tak, sir? — odezwał si˛e Donal. — Zaciekawiło mnie co´s, co pan powiedział. . . lub zamierzał powiedzie´c tamtego dnia, kiedy spotkali´smy si˛e w domu marszałka Galta w czasie omawiania akcji na Oriente. Powiedział pan co´s, co zdawało si˛e podwa˙za´c wnioski, do których doszli´smy. Ale nie wiem, co pan miał na my´sli. Mo˙ze mi pan wyja´sni´c teraz? 66
— Ale˙z to nic, sir — odparł Donal. — Sztab i marszałek bez watpienia ˛ wiedza,˛ co robia.˛ — Nie jest zatem mo˙zliwe, z˙ e dostrzega pan w całej sytuacji co´s, czego my nie zdołali´smy dostrzec? Donal zawahał si˛e. — Nie, sir. Nie wiem wi˛ecej o siłach i planach wroga ni˙z pozostali. Tylko. . . — Donal popatrzył w dół na s´niada˛ twarz, nie mogac ˛ zdecydowa´c si˛e na wypowiedzenie zdania. Od historii z Anea˛ był na tyle ostro˙zny, by zatrzymywa´c dla siebie rezultaty swoich przemy´sle´n i przeczu´c. — Mo˙ze po prostu jestem podejrzliwy, sir. — Podobnie jak my wszyscy, człowieku! — powiedział Lludrow z lekkim zniecierpliwieniem. — I co pan na to? Co zrobiłby pan na naszym miejscu? — Na waszym miejscu — odparł Donal odrzucajac ˛ cała˛ ostro˙zno´sc´ — zaatakowałbym Newtona. Lludrow a˙z otworzył usta ze zdziwienia. — Na Boga! — odezwał si˛e po chwili. — Nie cofa si˛e pan przed z˙ adnymi s´rodkami, prawda? Nie wie pan, z˙ e nie podbija si˛e cywilizowanego s´wiata? Donal pozwolił sobie na luksus lekkiego westchnienia. Uczynił jeszcze raz wysiłek, by wyja´sni´c swoje my´sli w słowach, które inni byli w stanie zrozumie´c. — Pami˛etam, jak marszałek to powiedział — odrzekł. — Nie jestem takim optymista.˛ Jednak t˛e wła´snie zasad˛e chciałbym kiedy´s obali´c. Ale. . . nie to miałem na my´sli. Nie zamierzałem sugerowa´c, z˙ eby´smy próbowali zdoby´c Newtona, lecz jedynie zaatakowa´c go. Podejrzewam, z˙ e Newto´nczycy sa˛ równie przywiaza˛ ni do zasad jak my. Widzac, ˛ z˙ e próbujemy dokona´c czego´s niemo˙zliwego, dojda˛ prawdopodobnie do wniosku, i˙z nagle odkryli´smy sposób, jak uczyni´c to mo˙zliwym. Mo˙zemy du˙zo dowiedzie´c si˛e z ich reakcji. . . tak˙ze na temat Oriente. Wyraz zdumienia na twarzy Lludrowa zmienił si˛e w niezadowolenie. — Jakiekolwiek siły atakujace ˛ Newtona poniosłyby ogromne straty — zaczał. ˛ — Tylko gdyby zamierzały przeprowadzi´c atak do ko´nca — przerwał mu Donal z o˙zywieniem. — To mógłby by´c manewr pozorny. . . nic ponadto. Celem nie byłoby dokonanie prawdziwych zniszcze´n, ale pokrzy˙zowanie strategicznych planów wroga przez wprowadzenie niespodziewanego czynnika. — A jednak — powiedział Lludrow — z˙ eby manewr pozorny był skuteczny, atakujace ˛ wojska musiałyby ryzykowa´c, z˙ e zostana˛ rozbite w pył. — Niech mi pan da tuzin statków. . . — zaczał ˛ Donal, a Lludrow zamrugał oczami jak człowiek budzacy ˛ si˛e ze snu. — Da´c panu. . . — powtórzył i u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie, nie, komendancie, mówili´smy teoretycznie. Sztab nigdy nie zgodziłby si˛e na tak szalony, ryzykowny krok, a ja nie mam upowa˙znienia, by wyda´c taki rozkaz. A gdybym wydał. . . jak mógłbym usprawiedliwi´c decyzj˛e oddania dowództwa młodemu człowiekowi,
67
który ma tylko do´swiadczenie polowe i który nigdy w z˙ yciu nie dowodził statkiem? — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, Graeme. . . ale przyznaj˛e, z˙ e pa´nski pomysł jest ciekawy. I chciałbym, z˙ eby jeden z nas przynajmniej o tym pomy´slał. — Nie zaszkodziłoby chyba napomkna´ ˛c. . . — Nic dobrego nie wynikłoby z kwestionowania planu, który Sztab opracowuje ju˙z od tygodnia. — U´smiechnał ˛ si˛e szeroko. — Prawd˛e mówiac, ˛ moja reputacja ucierpiałaby mocno. Ale to był dobry pomysł, Graeme. Ma pan zadatki na stratega. Wspomn˛e o tym w raporcie dla marszałka. — Dzi˛ekuj˛e, sir — odparł Donal. — Niech pan wraca na swój statek — powiedział Lludrow. — Do widzenia, sir. Donal zasalutował i odszedł. Lludrow ze zmarszczonym czołem rozmy´slał przez chwil˛e nad tym, o czym rozmawiali, nast˛epnie skierował umysł ku innym sprawom.
Kapitan Twierdzi si˛e, z˙ e wojny gwiezdne — dumał Donal — prowadzone sa˛ wyłacznie ˛ za obopólna˛ zgoda.˛ Była to jedna z tych maksym, w które nie wierzył i które postanowił obali´c, gdy tylko b˛edzie miał okazj˛e. Jednak˙ze — teraz kiedy stał przed ekranem Oka Kontrolnego w głównej sterowni C4J, patrzac, ˛ jak pojawiajace ˛ si˛e nieprzyjacielskie statki rosna˛ w oczach — musiał przyzna´c, z˙ e w tym wypadku była to prawda. Przynajmniej o tyle, o ile mo˙zna mówi´c o obopólnej zgodzie, kiedy atakuje si˛e pozycj˛e wroga wiedzac, ˛ z˙ e b˛edzie jej bronił. A co byłoby, gdyby mimo wszystko jej nie bronił? Gdyby zrobił co´s zupełnie nieoczekiwanego. . . — Kontakt za sze´sc´ dziesiat ˛ sekund. Kontakt za sze´sc´ dziesiat ˛ sekund! — odezwał si˛e gło´snik nad jego głowa.˛ — Zapia´ ˛c pasy — powiedział Andresen spokojnie. Usiadł w „fotelu dentystycznym” po przeciwnej stronie pomieszczenia, z pierwszym i drugim oficerem po bokach. Obserwował sytuacj˛e nie bezpo´srednio, jak to robił Donal, lecz odczytywał wskazania przyrzadów. ˛ W ten sposób jego wiedza była pełniejsza. Niezdarny w swoim bojowym skafandrze kosmicznym, Donal wdrapał si˛e powoli na podobny fotel, który ustawiono dla niego przed Okiem, i zapiał ˛ pasy. W razie gdyby statek został trafiony, przytwierdzony do fotela Donal mógłby przy odrobinie szcz˛es´cia w ciagu ˛ czterdziestu lub pi˛ec´ dziesi˛eciu godzin dotrze´c do statku ratunkowego kra˙ ˛zacego ˛ na orbicie wokół Oriente. . . o ile nie stanałby ˛ temu na przeszkodzie z˙ aden z kilkunastu czynników. Zda˙ ˛zył usadowi´c si˛e przed Okiem, zanim doszło do kontaktu. W ciagu ˛ tych ostatnich kilku sekund rozejrzał si˛e wokół. I na przekór temu, co widział, nie mógł uwierzy´c, z˙ e ta cicha, biała sterownia, której ciszy nie zakłócało najl˙zejsze dr˙zenie, znajduje si˛e u progu bezlitosnej walki i całkiem prawdopodobnego zniszczenia. Pó´zniej nie było czasu na rozmy´slanie. Nastapił ˛ kontakt z wrogiem i Donal musiał obserwowa´c rozwój wydarze´n. Rozkazy mówiły, z˙ eby raczej n˛eka´c nieprzyjaciela ni˙z zewrze´c si˛e z nim. Straty oceniano na dwadzie´scia procent po stronie wroga i na pi˛ec´ procent po stronie obro´nców. Liczby takie sa˛ jednak mylace. ˛ Dla człowieka walczacego ˛ nie oznaczaja,˛ z˙ e zostanie ranny w dwudziestu lub pi˛eciu procentach. W gwiezdnej bitwie 69
nie oznaczaja˛ równie˙z, z˙ e jeden z˙ ołnierz na pi˛eciu lub jeden na dwudziestu zostanie zabity. Oznaczaja˛ jeden statek z pi˛eciu lub jeden z dwudziestu. . . i wszystkie z˙ ywe istoty na jego pokładzie, gdy˙z w przestrzeni kosmicznej sto procent strat to dziewi˛ec´ dziesiat ˛ osiem procent zabitych. Były trzy linie obrony. Pierwsza˛ stanowiły lekkie jednostki, które miały zmniejszy´c pr˛edko´sc´ nadlatujacych ˛ statków po to, by wi˛eksze, ci˛ez˙ sze statki mogły si˛e do niej dostosowa´c i u˙zy´c ci˛ez˙ kiej broni. Nast˛epne w kolejno´sci były du˙ze statki na swoich obecnych orbitach. Ostatnia˛ lini˛e tworzyły znowu mniejsze jednostki przeznaczone do niszczenia ludzi i wchodzace ˛ do akcji, kiedy atakujacy ˛ zrzucali swoje oddziały desantowe w skafandrach kosmicznych. Donal na C4J znajdował si˛e w pierwszej linii. Nie było z˙ adnego ostrze˙zenia. Nie było wła´sciwej walki. Na sekund˛e przed kontaktem obsługa C4J otworzyła ogie´n. Potem. . . Było ju˙z po wszystkim. Donal podniósł powieki i zamrugał, próbujac ˛ przypomnie´c sobie, co si˛e stało. Ale nie było mu to dane. Pomieszczenie, w którym le˙zał przypi˛ety do swojego fotela, wygladało ˛ jak rozpłatane gigantycznym toporem. Przez dziur˛e w s´cianie mógł dostrzec fragment kabiny oficerskiej. Gdzie´s nad głowa˛ czerwona lampka awaryjna ostrzegała, z˙ e w sterowni nie ma powietrza. Oko Kontrolne było lekko przekrzywione, ale nadal działało. Przez przezroczysta˛ osłon˛e hełmu Donal widział znikajace ˛ s´wiatła, znaczace ˛ odlot nieprzyjacielskich statków w kierunku Oriente. Z wysiłkiem wyprostował si˛e w fotelu i odwrócił głow˛e w stron˛e pulpitu sterowniczego. Dwóch ludzi było martwych. Cokolwiek rozerwało pomieszczenie, dosi˛egło równie˙z ich. Trzeci oficer nie z˙ ył, podobnie jak Andresen. Coa Benn jeszcze z˙ yła, ale sadz ˛ ac ˛ po słabych ruchach, była ci˛ez˙ ko ranna. I nikt nie mógł jej teraz pomóc, gdy˙z z powodu braku powietrza wszyscy byli uwi˛ezieni w skafandrach. Wyszkolone ciało Donala zareagowało, zanim umysł zda˙ ˛zył to zarejestrowa´c. Stwierdził nagle, z˙ e odpina pasy przytwierdzajace ˛ go do fotela. Niepewnie, chwiejnym krokiem przeszedł przez sterowni˛e, odsunał ˛ oparta˛ o pulpit głow˛e Andresena i nacisnał ˛ guzik łaczno´ ˛ sci. — C4J jeden-dwadzie´scia-dziewi˛ec´ — powiedział. — C4J jeden-dwadzie´scia-dziewi˛ec´ . . . — powtarzał liczby, dopóki ekran przed nim nie rozja´snił si˛e i nie pojawiła si˛e twarz osłoni˛eta hełmem i równie bezkrwista, jak twarz martwego m˛ez˙ czyzny w fotelu obok. — KL — powiedział tamten człowiek. — Dwadzie´scia-trzy? — Był to szyfr oznaczajacy: ˛ Czy mo˙zesz pilotowa´c statek? Donal spojrzał na tablic˛e przyrzadów. ˛ O dziwo, była wprawdzie uszkodzona przez to, co rozpłatało kabin˛e, ale niewiele. Przyrzady ˛ działały. — Dwadzie´scia-dziewi˛ec´ — odpowiedział twierdzaco. ˛ — M-czterdzie´sci — powiedział tamten i wyłaczył ˛ si˛e. 70
Donal zdjał ˛ palec z przycisku łaczno´ ˛ sci. M-czterdzie´sci oznaczało: post˛epowa´c według rozkazów. *
*
*
Dla statku C4J jeden-dwadzie´scia-dziewi˛ec´ , na którym znajdował si˛e Donal, „post˛epowa´c według rozkazów” znaczyło zbli˙zy´c si˛e do Oriente i wystrzela´c tylu z˙ ołnierzy oddziałów desantowych, ilu si˛e da. Donal wział ˛ si˛e za niemiłe zadanie usuwania zabitych i umierajacych ˛ z foteli sterowniczych. Coa, jak zauwa˙zył, kiedy przenosił ja˛ delikatniej ni˙z innych, wygladała ˛ na oszołomiona˛ i nie´swiadoma˛ niczego. Nie miała złamanych ko´sci, ale zdawało si˛e, z˙ e jeden bok ma zgnieciony lub zmia˙zd˙zony przez uderzenie, które zabiło tamtych. Jej skafander był cały i szczelny. Pomy´slał, z˙ e mo˙ze si˛e z tego mimo wszystko wyli˙ze. Usiadł w fotelu kapita´nskim i wywołał sekcje strzeleckie oraz inne stanowiska załogi. — Meldowa´c si˛e — rozkazał. Sekcje strzeleckie od Piatej ˛ do Ósmej oraz Pierwsza zgłosiły si˛e. — Lecimy w kierunku planety — powiedział. — Wszyscy ludzie zdolni do pracy, opu´sci´c stanowiska strzeleckie i utworzy´c ekip˛e naprawcza˛ w celu uszczelnienia statku i przepompowania powietrza. Pozostali, zebra´c si˛e w sali klubowej. Dowództwo obejmie najstarszy stopniem członek załogi. Nastapiła ˛ krótka przerwa, po czym odezwał si˛e jaki´s głos. — Konserwator broni, Ordovya — powiedział. — Zdaje si˛e, z˙ e jestem najstarszy stopniem z tych, którzy prze˙zyli, sir. Czy to kapitan? — Łacznik ˛ sztabowy Graeme, pełniacy ˛ obowiazki ˛ kapitana. Wasi oficerowie nie z˙ yja.˛ Jako najstarszy stopniem przejałem ˛ dowództwo. Zna pan rozkazy, konserwatorze. — Tak jest, sir. — Głos wyłaczył ˛ si˛e. Donal spróbował przypomnie´c sobie lekcje pilota˙zu. Wział ˛ kurs na Oriente i sprawdził wszystkie przyrzady. ˛ Po chwili lampka nad jego głowa˛ zgasła i dał si˛e słysze´c syk. . . z poczatku ˛ słaby, a pó´zniej szybko nasilajacy ˛ si˛e a˙z do gwizdu. Skafander utracił szczelno´sc´ . Kilka chwil pó´zniej jaka´s dło´n spocz˛eła na ramieniu Donala. Obejrzał si˛e i zobaczył członka załogi o blond włosach, w odsuni˛etym hełmie. — Statek jest szczelny, sir — zameldował. — Nazywam si˛e Ordovya. Donal odrzucił hełm, z przyjemno´scia˛ wdychajac ˛ powietrze kabiny. — Zajmijcie si˛e pierwszym oficerem — rozkazał. — Czy mamy na pokładzie jakiego´s medyka? — Nie mamy z˙ ywego medyka, sir. Jeste´smy zbyt mała˛ jednostka.˛ Ale mamy aparatur˛e do zamra˙zania. 71
— Zamro´zcie wi˛ec ja.˛ I niech ludzie wracaja˛ na swoje stanowiska. Wejdziemy znowu do akcji za dwadzie´scia minut. Ordovya wyszedł. Donal siedział przy pulpicie sterowniczym, pilotujac ˛ C4J ostro˙znie i z najwi˛ekszym mo˙zliwym marginesem bezpiecze´nstwa. Ogólnie wiedział, jak prowadzi´c ten statek, ale nikt lepiej od niego nie zdawał sobie sprawy, z˙ e daleko mu do do´swiadczonego pilota i kapitana. Mógł radzi´c sobie ze statkiem jak kto´s, kto po kilku lekcjach jazdy radziłby sobie z koniem. . . to znaczy wiedział, co nale˙zy robi´c, ale z˙ adnej czynno´sci nie wykonywał instynktownie. Podczas gdy Andresen rzuciwszy okiem na odczyty wszystkich przyrzadów ˛ reagował natychmiast, Donal koncentrował si˛e na kilku głównych wska´znikach i zastanawiał si˛e, zanim podjał ˛ jakie´s działanie. W ten sposób dolecieli spó´znieni do atmosfery Oriente, gdzie trwała walka. Nie na tyle jednak spó´znieni, by oddziały desantowe znalazły si˛e bezpieczne poza zasi˛egiem ra˙zenia. Donal przeszukał wzrokiem tablic˛e przyrzadów ˛ i znalazł przycisk broni do niszczenia celów z˙ ywych. — Przygotowa´c działa rozpryskowe! — zawołał do mikrofonu. Patrzył na przyrzady, ˛ ale w wyobra´zni widział opadajace ˛ ciemne, ubrane w skafandry sylwetki z˙ ołnierzy oddziałów desantowych i pomy´slał o kilku milionach drobnych odłamków stali w˛eglowej, które rozprysna˛ si˛e w´sród nich za dotkni˛eciem jego palca. — Sir. . . je´sli pan chce. . . strzelcy mówia,˛ z˙ e sa˛ przyzwyczajeni do obsługiwania broni. . . — Konserwatorze! — warknał ˛ Donal. — Słyszeli´scie rozkaz. — Tak jest, sir. Donal spojrzał na pole obstrzału. Komputer ju˙z nakierował bro´n na cele. Donal nacisnał ˛ guzik. Dwie godziny pó´zniej C4J, znajdujacy ˛ si˛e wtedy na orbicie stacjonarnej, dostał rozkaz powrotu do punktu zbornego, a jego kapitan — rozkaz zameldowania si˛e u dowódcy swojego pododdziału patrolowego. W tym samym czasie powiadomiono wszystkich łaczników ˛ sztabowych, z˙ e maja˛ zgłosi´c si˛e na statku flagowym, a łacznika ˛ sztabowego Donala Graeme’a — z˙ e ma si˛e stawi´c osobi´scie u dowódcy Niebieskiego Patrolu, Lludrowa. Zastanawiajac ˛ si˛e nad tymi trzema rozkazami, Donal wezwał Ordovy˛e przez telefon wewn˛etrzny i uczynił go odpowiedzialnym za wykonanie pierwszego z polece´n. Sam postanowił, z˙ e we´zmie na siebie dwa pozostałe, które mogły — cho´c nie musiały — mie´c ze soba˛ zwiazek. ˛ Po przybyciu na statek flagowy wyja´snił sytuacj˛e oficerowi dy˙zurnemu, który przekazał wiadomo´sc´ Sztabowi i dowódcy Niebieskiego Patrolu. — Ma pan si˛e uda´c prosto do Lludrowa — poinformował Donala i wyznaczył mu przewodnika.
72
*
*
*
Donal znalazł Lludrowa w prywatnym gabinecie na statku flagowym. Pomieszczenie nie było du˙zo wi˛eksze od kabiny Donala na C4J. — W porzadku! ˛ — powiedział Lludrow, wstajac ˛ zza biurka i szybko je obchodzac. ˛ Poczekał, a˙z przewodnik wyjdzie, i wtedy poło˙zył dło´n na ramieniu Donala. — W jaki sposób twój statek wyszedł cało? — zapytał. — Pilotowałem go — odpowiedział Donal. — Sterownia dostała bezpo´srednie uderzenie. Wszyscy oficerowie nie z˙ yja.˛ — Wszyscy oficerowie? — Lludrow przyjrzał mu si˛e badawczo. — A ty? — Przejałem ˛ oczywi´scie dowództwo. Nic jednak nie zostało oprócz broni do niszczenia ludzi. — Mniejsza z tym — powiedział Lludrow. — Przez cz˛es´c´ akcji pełniłe´s obowiazki ˛ kapitana? — Tak. ´ — Swietnie. To lepiej, ni˙z si˛e spodziewałem — pochwalił Lludrow. — A teraz powiedz mi co´s. Czy jeste´s gotów nadstawi´c karku? — Z powodów, które akceptuj˛e, oczywi´scie — odparł Donal. Popatrzył na niskiego, do´sc´ brzydkiego m˛ez˙ czyzn˛e i stwierdził, z˙ e zaczyna lubi´c dowódc˛e Niebieskiego Patrolu. Podobna bezpo´srednio´sc´ była dla niego rzadkim do´swiadczeniem, odkad ˛ opu´scił Dorsaj. — W porzadku. ˛ Je´sli si˛e zgodzisz, obaj nadstawimy karku. — Lludrow spojrzał na drzwi, ale były zamkni˛ete. — Mam zamiar naruszy´c s´cisła˛ tajemnic˛e i wyznaczy´c ci˛e do akcji sprzecznej z rozkazami Sztabu, je´sli nie masz nic przeciwko temu. ´ a˛ tajemnic˛e? — powtórzył Donal, czujac — Scisł ˛ nagły chłód na karku. — Tak. Dowiedzieli´smy si˛e, co kryło si˛e za ladowaniem ˛ Newtona i Cassidy na Oriente. Znasz Oriente? — Uczyłem si˛e o niej, oczywi´scie — odpowiedział Donal. — W szkole i ostatnio, kiedy zaciagn ˛ ałem ˛ si˛e na Freilandi˛e. Temperatury do siedemdziesi˛eciu o´smiu stopni Celsjusza, skały, pustynie, jaki´s miejscowy gatunek winoro´sli i d˙zungla kaktusowa. Brak du˙zych zbiorników wodnych wartych uwagi i nadmiar dwutlenku w˛egla w atmosferze. — Dobrze — skwitował Lludrow. — Najwa˙zniejsze, z˙ e jest wystarczajaco ˛ du˙za, by mo˙zna si˛e ukry´c. Oni tam teraz sa,˛ a my nie mo˙zemy ich wykurzy´c tak szybko. . . albo wcale, o ile nie wyladujemy ˛ za nimi. My´sleli´smy, z˙ e przeprowadzaja˛ ostre c´ wiczenia, i spodziewali´smy si˛e da´c im łupnia, kiedy b˛eda˛ wracali za kilka dni lub tygodni. Mylili´smy si˛e. — Mylili´scie si˛e?
73
— Odkryli´smy powód ladowania ˛ na Oriente. Wcale nie był taki, jak sadzili˛ s´my. — Szybka robota — stwierdził Donal. — Co si˛e nim okazało. . . cztery godziny poladowaniu? ˛ — Szybko si˛e z tym uwin˛eli — powiedział Lludrow. — Rozpracowuje si˛e włas´nie t˛e informacj˛e. Zaobserwowano, z˙ e u˙zywaja˛ miotaczy nowego rodzaju promieniowania, które strzelaja˛ najpierw z jednego miejsca, potem przemieszczaja˛ si˛e i znowu strzelaja˛ z nowego, zamaskowanego miejsca. . . Bardzo du˙zo jest tych miotaczy, a serie dosi˛egaja˛ samego starego Syriusza. Rejestrujemy wzrastajac ˛ a˛ aktywno´sc´ plam słonecznych. Sko´nczył mówi´c i spojrzał na Donala przenikliwym wzrokiem, jak gdyby czekajac ˛ na komentarz. Donal nie s´pieszył si˛e, rozwa˙zajac ˛ sytuacj˛e. — Anomalie pogodowe? — odezwał si˛e w ko´ncu. — Otó˙z to! — zawołał Lludrow z entuzjazmem, jakby Donal był jego najlepszym uczniem, który znowu zabłysnał. ˛ — Meteorologowie mówia,˛ z˙ e to mo˙ze mie´c powa˙zne skutki. Ju˙z usłyszeli´smy cen˛e za wycofanie si˛e. Zdaje si˛e, z˙ e na No˙ wej Ziemi przebywa teraz komisja handlowa. Zadnych oficjalnych kontaktów. . . ale komisja wyraziła si˛e jasno. Donal pokiwał głowa.˛ Wcale nie zaskoczyło go, z˙ e dwa s´wiaty prowadza˛ normalne negocjacje handlowe, jednocze´snie toczac ˛ mi˛edzy soba˛ wojn˛e. Takie włas´nie było z˙ ycie mi˛edzy gwiazdami. Przepływ wyszkolonego personelu był podsta´ wa˛ cywilizacji. Swiat, który próbowałby radzi´c sobie sam, zostałby w tyle w niedługim czasie i usechł jak winoro´sl. . . lub musiałby kupowa´c artykuły pierwszej potrzeby po rujnujacych ˛ cenach. Konkurencja oznaczała handel zdolnymi umysłami, co z kolei oznaczało kontrakty, te za´s oznaczały prowadzenie negocjacji. — Z˙ adaj ˛ a˛ umowy wzajemnej o po´srednictwie — powiedział Lludrow. Donal popatrzył na niego badawczo. Wolnego handlu kontraktami zaniechano ju˙z prawie pi˛ec´ dziesiat ˛ lat temu. Przerodził si˛e on w spekulowanie ludzkim losem. Pozbawiał jednostk˛e resztek godno´sci i poczucia bezpiecze´nstwa, traktował jak z˙ ywy inwentarz lub sprz˛et, który mo˙zna sprzeda´c, majac ˛ jedynie na uwadze jak najwi˛ekszy zysk. Dorsaj razem z Mara˛ i Kultis prowadziła z tym walk˛e. Był jednak równie˙z inny punkt widzenia. Na „´scisłych” planetach, jak te z grupy Wenus — do których zaliczały si˛e Newton i Cassida — Zaprzyja´znione i Coby, wolny rynek stał si˛e kolejnym narz˛edziem grupy rzadz ˛ acej, ˛ podczas gdy na „lu´znych” planetach — jak Freilandia — stał si˛e słabym punktem, który mogli wykorzystywa´c obcy kredytodawcy. — Rozumiem — powiedział Donal. — Mamy trzy wyj´scia — stwierdził Lludrow. — Podda´c si˛e. . . i zaakceptowa´c umow˛e. Odczuwa´c skutki anomalii pogodowych przez całe miesiace, ˛ dopóki nie zrobimy porzadku ˛ na Oriente tradycyjnymi militarnymi s´rodkami. Lub te˙z zapłaci´c wysoka˛ cen˛e, ponoszac ˛ du˙ze straty podczas po´spiesznie zmontowa74
nej kampanii na Oriente. Straciliby´smy równie wielu ludzi z powodu warunków panujacych ˛ na planecie, co w wyniku skoncentrowanego ataku na nieprzyjaciela. Sadz˛ ˛ e wi˛ec, z˙ e czas podja´ ˛c ryzyko. . . a tak przy okazji, to mój pomysł, a nie Sztabu. Tam nic o nim nie wiedza.˛ I nie poparliby go, gdyby wiedzieli. Czy nadal chcesz wypróbowa´c swój plan przestraszenia Newtona? — Z przyjemno´scia! ˛ — odparł Donal szybko, z błyszczacymi ˛ oczami. — Zachowaj swój entuzjazm do chwili, kiedy usłyszysz, co b˛edziesz musiał zrobi´c — ostudził go Lludrow. — Newton utrzymuje stale wokół siebie ekran ochronny w postaci dziewi˛ec´ dziesi˛eciu najwy˙zszej klasy statków na orbicie defensywnej. Ja mog˛e da´c ci pi˛ec´ .
Dowódca podpatrolu — Pi˛ec´ ! — wykrzyknał ˛ Donal. Poczuł, z˙ e po plecach przebiega mu dreszcz. Zanim Lludrow odmówił mu za pierwszym razem, Donal starannie przemy´slał, co mo˙zna by zrobi´c z Newtonem i w jaki sposób si˛e do tego zabra´c. Jego plan wymagał małej, zwartej jednostki bojowej składajacej ˛ si˛e z trzydziestu statków pierwszej klasy, podzielonej na trzy patrole po dziesi˛ec´ statków ka˙zdy. — Zrozum — wyja´sniał Lludrow — nie chodzi o to, z˙ e nie mam tylu statków — nawet przy stratach, jakie ostatnio ponie´sli´smy, sam mój Niebieski Patrol liczy ponad siedemdziesiat ˛ jednostek pierwszej klasy. Chodzi o to, ile statków mog˛e ci powierzy´c do wykonania zadania w sytuacji, gdy przynajmniej oficerowie, a prawdopodobnie i członkowie załogi, b˛eda˛ zdawali sobie spraw˛e, z˙ e jest to misja całkowicie ochotnicza i odbywajaca ˛ si˛e za plecami Sztabu. Kapitanowie tych statków sa˛ wobec mnie bardzo lojalni, inaczej nie mógłbym ich wybra´c. — Popatrzył na Donala. — W porzadku ˛ — powiedział. — Wiem, z˙ e to niemo˙zliwe. Zgód´z si˛e ze mna˛ i zapomnijmy o całej sprawie. — Czy mog˛e liczy´c na posłusze´nstwo? — zapytał Donal. — To jedyna rzecz — odpowiedział Lłudrow — która˛ mog˛e ci zagwarantowa´c. — B˛ed˛e musiał improwizowa´c — stwierdził Donal. — Spotkam si˛e z nimi, rozejrz˛e w sytuacji i zobacz˛e, co da si˛e zrobi´c. — To całkiem uczciwe. Zatem postanowione? — Postanowione — powiedział Donal. — Chod´zmy wi˛ec. — Lłudrow poprowadził go przez korytarze do s´luzy. Tam wsiedli do czekajacego ˛ na nich siateczka kurierskiego, który zabrał ich na statek pierwszej klasy znajdujacy ˛ si˛e w odległo´sci pi˛etnastu minut lotu. W du˙zej głównej sterowni statku Donal zastał pi˛eciu starszych kapitanów. Oczekiwali go. Lludrow przyjał ˛ honory od siwowłosego, pot˛ez˙ nego m˛ez˙ czyzny, który okazał si˛e kapitanem. — Kapitan Bannerman — przedstawił go Lludrow Donalowi. — Kapitan Graeme.
76
Donal dobrze ukrył zaskoczenie. W swoich rozwa˙zaniach zapomniał o konieczno´sci awansu. Trudno byłoby mianowa´c sztabowego łacznika ˛ w randze komendanta dowódca˛ kapitanów statków pierwszej klasy. — Panowie — powiedział Lłudrow zwracajac ˛ si˛e do pozostałych oficerów. — Byłem zmuszony utworzy´c do´sc´ po´spiesznie z waszych pi˛eciu statków nowy pododdział patrolowy. Kapitan Graeme b˛edzie waszym nowym dowódca.˛ Utworzycie grup˛e zwiadowcza˛ do wykonania pewnego zadania w obszarze powietrznym nieprzyjaciela. Chc˛e podkre´sli´c, z˙ e władza kapitana Graeme’a jest absolutna. B˛edziecie słuchali wszelkich jego rozkazów i wykonywali je bez sprzeciwu. Czy chcieliby´scie zada´c jakie´s pytania, zanim kapitan przejmie dowództwo? Pi˛eciu kapitanów milczało. ´ — Swietnie. — Lludrow kolejno przedstawił oficerów Donalowi. — Kapitanie Graeme, to kapitan Aseini. — Jestem zaszczycony — powiedział Donal wymieniajac ˛ u´scisk dłoni. — Kapitan Cole. — Jestem zaszczycony. — Kapitan Sukaya-Mendez. — Do usług, kapitanie. — Kapitan el Man. — To dla mnie zaszczyt — powiedział Donal. Popatrzył na pokryta˛ bliznami twarz trzydziestoparoletniego Dorsaja. — Wydaje mi si˛e, z˙ e znam pa´nskie nazwisko, kapitanie. Południowy kontynent, okolice Tamlin, nieprawda˙z? — Sir, okolice Bridgevort — sprostował el Man. — Słyszałem o rodzie Graeme’ów. Donal przesunał ˛ si˛e dalej. — I kapitan Ruoul. — Jestem zaszczycony. — W porzadku ˛ — powiedział Lludrow cofajac ˛ si˛e. — Oddaj˛e dowództwo w pa´nskie r˛ece, kapitanie Graeme. Jakie´s specjalne z˙ yczenia? — Torpedy, sir — odpowiedział Donal. — Ka˙ze˛ słu˙zbie zaopatrzenia skontaktowa´c si˛e z panem — powiedział Lludrow i wyszedł. Pi˛ec´ godzin pó´zniej, po załadowaniu kilkuset dodatkowych torped, pi˛ec´ stat˙ ków patrolowych wyruszyło w przestrze´n. Zyczeniem Donala było, z˙ eby jak najszybciej oddali´c si˛e od macierzystej bazy i znale´zc´ si˛e tam, gdzie nie b˛edzie groziło odkrycie charakteru ich ekspedycji i odwołanie jej. Wraz z torpedami przybył na pokład Lee. Donal przypomniał sobie, z˙ e ordynans został na C4J. Lee wyszedł z bitwy nietkni˛ety, b˛edac ˛ przez cały czas zaplatany ˛ w uprz˛ez˙ y hamaka w cz˛es´ci statku nie uszkodzonej przez uderzenie, które zniszczyło sterowni˛e. Donal miał teraz dla niego okre´slone instrukcje.
77
— Chc˛e, z˙ eby´s tym razem był przy mnie — powiedział. — Zostaniesz ze mna.˛ Watpi˛ ˛ e, czy b˛ed˛e ci˛e potrzebował, ale je´sli tak, chc˛e, z˙ eby´s był pod r˛eka.˛ — B˛ed˛e tutaj — odparł Lee bez emocji. Rozmawiali w kabinie dowódcy Patrolu, która˛ przeznaczono dla Donala. Teraz szedł on do głównej sterowni, a Lee poda˙ ˛zał za nim. Kiedy Donal dotarł do tego mózgu statku, zastał tam trzech oficerów zaj˛etych obliczeniami zwiazanymi ˛ z przej´sciem fazowym i Bannermana, który ich nadzorował. — Sir! — powiedział Bannerman, kiedy Donal wszedł. Patrzac ˛ na niego, Donal przypomniał sobie nauczyciela matematyki ze szkoły. Nagle i bole´snie wróciły do niego młodzie´ncze lata. — Gotowi do przej´scia? — zapytał. — Za mniej wi˛ecej dwie minuty. Poniewa˙z nie wyznaczył pan konkretnego punktu wyj´scia z podprzestrzeni, komputer uporał si˛e z tym szybko. Dokonalis´my jedynie rutynowego sprawdzenia, czy nie ma niebezpiecze´nstwa zderzenia si˛e z jakim´s obiektem. Skok o cztery lata s´wietlne, sir. — Dobrze — powiedział Donal. — Niech pan pozwoli ze mna,˛ Bannerman. Podszedł do wi˛ekszego i znacznie bardziej skomplikowanego Oka Kontrolnego, które zajmowało s´rodek sterowni, i nacisnał ˛ klawisze. Kul˛e wypełniła scena przekazywana z biblioteki statku. Przedstawiała zielono-biała˛ planet˛e z okra˙ ˛zaja˛ cymi ja˛ dwoma ksi˛ez˙ ycami, o´swietlona˛ przez sło´nce typu GO. — Pomara´ncza i dwie pestki — powiedział Bannerman, przejawiajac ˛ niech˛ec´ mieszka´nca pozbawionej ksi˛ez˙ yca Freilandii wobec naturalnych satelitów planety. — Tak — rzekł Donal. — Newton. — Spojrzał na Bannermana. — Z jakiej najmniejszej odległo´sci mo˙zemy na nia˛ uderzy´c? — Sir? — Bannerman obejrzał si˛e w kierunku dowódcy. Donal czekał utkwiwszy wzrok w starszym m˛ez˙ czy´znie. Ten przesunał ˛ spojrzenie z powrotem ku scenie w Oku. — Mo˙zemy wyj´sc´ z podprzestrzeni tak blisko, jak pan chce, sir — odpowiedział. — W czasie długich skoków musimy zatrzymywa´c si˛e, z˙ eby dokona´c obserwacji i ustali´c precyzyjnie swoje poło˙zenie. Ale dokładne poło˙zenie ˙ wszystkich cywilizowanych planet jest ju˙z okre´slone. Zeby wyj´sc´ w bezpiecznej odległo´sci od ich linii obronnych, sir. . . — Nie pytałem pana o bezpieczna˛ odległo´sc´ od ich linii obronnych — przerwał mu Donal spokojnie. — Pytałem o najmniejsza˛ odległo´sc´ . Bannerman znowu spojrzał na niego. Twarz mu nie pobladła, lecz znieruchomiała. Przez kilka sekund wpatrywał si˛e w Donala. — Najmniejsza odległo´sc´ ? — powtórzył. — Dwie s´rednice planety. — Dzi˛ekuj˛e, kapitanie — powiedział Donal. — Skok za dziesi˛ec´ sekund — zapowiedział głos pierwszego oficera i rozpoczał ˛ odliczanie. — Dziewi˛ec´ sekund. . . osiem. . . siedem. . . sze´sc´ . . . pi˛ec´ . . . cztery. . . trzy. . . dwa. . . skok! Wykonali polecenie. 78
— Tak — powiedział Donal, jak gdyby nie zwracajac ˛ uwagi na skok — tu, gdzie jest tak miło i pusto, opracujemy manewr i chc˛e, .˙zeby wszystkie statki prze´cwiczyły go. Prosz˛e zwoła´c narad˛e oficerów, kapitanie. Bannerman podszedł do tablicy przyrzadów ˛ i nadał wezwanie. Pi˛etna´scie minut pó´zniej, zwolniwszy wszystkich młodszych oficerów, zebrali si˛e w zaciszu sterowni na statku Bannermana i Donal przedstawił swój plan. — Teoretycznie — powiedział — nasz patrol zajmuje si˛e rekonesansem. W rzeczywisto´sci spróbujemy przeprowadzi´c symulowany atak na Newtona. Odczekał minut˛e, by dotarła do nich waga jego słów, po czym kontynuował wyja´snienia. Na przyrzadach ˛ swoich statków musieli zaprogramowa´c obraz planety. Mieli zbli˙za´c si˛e do tego wizerunku — przedstawiajacego ˛ Newtona — z ró˙znych kierunków i w ró˙znym szyku, najpierw pojedynczym statkiem, pó´zniej dwoma, nast˛epnie seria˛ pojedynczych statków, i tak dalej. Powinni — teoretycznie — pojawi´c si˛e tu˙z przed planeta,˛ wystrzeli´c jedna˛ lub kilka torped, przelecie´c na jej druga˛ stron˛e i natychmiast wykona´c skok. Celem była symulacja rozkładu eksplozji pokrywajacych ˛ cała˛ powierzchni˛e planety. Istniała jednak zasadnicza ró˙znica. Ich torpedy eksplodowałyby poza zewn˛etrznym pier´scieniem defensywnych orbit wokół Newtona, jak gdyby zadanie polegało na uwolnieniu jakiego´s promieniowania lub materiału, który miał opa´sc´ na planet˛e, rozpryskujac ˛ si˛e po drodze. Po drugie, ataki miały by´c tak zsynchronizowane, by za sprawa˛ rotacji oddział pi˛eciu statków wydawał si˛e du˙za˛ flota˛ przeprowadzajac ˛ a˛ ciagłe ˛ bombardowanie. — . . . Jakie´s sugestie lub komentarze? — zapytał Donal na zako´nczenie. Z tyłu za grupa˛ oficerów widział Lee przechadzajacego ˛ si˛e wzdłu˙z sterowni i patrzacego ˛ na kapitanów bezbarwnym spojrzeniem. Nie było natychmiastowej odpowiedzi. Wreszcie Bannerman odezwał si˛e wolno, jak gdyby czuł, z˙ e spoczał ˛ na nim przykry obowiazek ˛ przemówienia w imieniu grupy. — Sir — powiedział — a co z prawdopodobie´nstwem kolizji? — B˛edzie wysokie, wiem — odparł Donal. — Szczególnie ze statkami obronnymi. Musimy jednak zaryzykowa´c. — Czy mog˛e zapyta´c, ile ataków wykonamy? — Tyle — odpowiedział Donal — ile zdołamy. — Popatrzył na grup˛e z zastanowieniem. — Chc˛e, z˙ eby´scie, panowie, to zrozumieli. Uczynimy wszystko, z˙ eby nie dopu´sci´c do otwartej bitwy lub przypadkowych star´c. Ale tego mo˙ze nie da si˛e unikna´ ˛c, biorac ˛ pod uwag˛e konieczna˛ liczb˛e ataków. — Jaka˛ liczb˛e ma pan na my´sli, kapitanie? — zapytał Sukaya-Mendez. — Nie wyobra˙zam sobie — odpowiedział Donal — z˙ eby´smy skutecznie mogli stworzy´c iluzj˛e du˙zej floty bombardujacej ˛ planet˛e bez co najmniej dwóch godzin ciagłych ˛ nalotów.
79
— Dwóch godzin! — powtórzył Bannerman. W´sród grupy dał si˛e słysze´c pomruk. — Sir — mówił dalej kapitan — je´sli nawet jeden nalot potrwa pi˛ec´ minut, to przy pi˛eciu statkach — na jeden przypadna˛ wi˛ecej ni˙z dwa naloty na godzin˛e. Je´sli nalot b˛eda˛ wykonywały dwa statki naraz lub je´sli b˛eda˛ straty, liczba ta wzros´nie do czterech. To oznacza osiem przej´sc´ fazowych na godzin˛e. . . szesna´scie w ciagu ˛ dwóch godzin. Sir, nawet pod działaniem s´rodków uspokajajacych ˛ nasi ludzi tego nie wytrzymaja.˛ — Czy zna pan kogo´s, kto próbował czego´s takiego, kapitanie? — Nie, sir. . . — zaczał ˛ Bannerman. — Wi˛ec skad ˛ mo˙zemy wiedzie´c, z˙ e tego nie da si˛e zrobi´c? — Donal nie czekał na odpowied´z. — W tym rzecz, z˙ e musimy to zrobi´c. Od was z˙ ada ˛ si˛e jedynie, z˙ eby´scie pilotowali swoje statki i w miar˛e mo˙zliwo´sci odpalili dwie torpedy. Nie wymaga to tylu ludzi, co walka w zwykłych okoliczno´sciach. Je´sli który´s z waszych podkomendnych b˛edzie niezdolny do pełnienia obowiazków, ˛ wykonacie przej´scie przy pomocy tych, którzy zostana.˛ — Shai Dorsai! — powiedział półgłosem poznaczony bliznami el Man. Donal spojrzał w jego stron˛e, równie wdzi˛eczny za poparcie, co za komplement. — Czy kto´s chce si˛e jeszcze wycofa´c? — zapytał szorstko. Rozległ si˛e cichy, lecz jednomy´slny i stanowczy pomruk zaprzeczenia. — Dobrze. — Donal cofnał ˛ si˛e o krok. — We´zmy si˛e wi˛ec do prze´cwiczenia ataków. Jeste´scie wolni, panowie. Patrzył, jak kapitanowie czterech statków opuszczaja˛ sterowni˛e. — Niech załoga zje co´s i odpocznie — powiedział Donal zwracajac ˛ si˛e do Bannermana. — I niech pan równie˙z odpocznie. Ja mam taki zamiar. Niech przys´la˛ mi posiłek do kabiny. — Sir — odpowiedział Bannerman. Donal wyszedł ze sterowni, a za nim jak cie´n poda˙ ˛zył Lee, który milczał, dopóki nie znale´zli si˛e w kabinie. Wtedy zapytał mrukliwie: — Dlaczego ten człowiek z bliznami nazwał pana boja´zliwym? — Boja´zliwym? — Donal obejrzał si˛e zdumiony. — Boja´zliwym. . . czy co´s w tym rodzaju. — Aha. — Donal u´smiechnał ˛ si˛e widzac ˛ wyraz twarzy tamtego. — To nie była obraza, Lee. To było jak klepni˛ecie po plecach. On powiedział shai. Oznacza to — prawdziwy, czysty. Lee chrzakn ˛ ał. ˛ Potem skinał ˛ głowa.˛ — My´sl˛e, z˙ e mo˙ze pan na niego liczy´c — powiedział.
80
*
*
*
Przyniesiono jedzenie, po tacy dla ka˙zdego. Donal zjadł troch˛e i wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na koi. Wydawało si˛e, z˙ e natychmiast zapadł w sen. A kiedy obudził si˛e pod dotkni˛eciem r˛eki Lee, wiedział, z˙ e co´s mu si˛e s´niło, ale nie mógł sobie przypomnie´c co. Pami˛etał jedynie kształty poruszajace ˛ si˛e w ciemno´sci — jakby jaki´s zło˙zony problem fizyczny sprowadzajacy ˛ si˛e do okre´slenia kierunku i masy. — Zaraz rozpoczna˛ si˛e c´ wiczenia — oznajmił Lee. — Dzi˛ekuj˛e, ordynansie — odpowiedział automatycznie. Wstał i poszedł do sterowni, otrzasaj ˛ ac ˛ si˛e po drodze z resztek snu. Lee szedł za nim, ale Donal nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki ordynans nie wcisnał ˛ mu do r˛eki kilku małych białych tabletek. — Leki — powiedział. Donal połknał ˛ je automatycznie. Bannerman pochylony nad tablica˛ sterownicza˛ zobaczył go, wstał i podszedł. — Gotowi do pierwszego c´ wiczebnego nalotu — zameldował. — Gdzie chciałby pan obserwowa´c, na tablicy przyrzadów ˛ czy w Oku? Donal zauwa˙zył, z˙ e ustawiono dla niego fotele w obu miejscach. — W Oku — zadecydował. — Lee, mo˙zesz zaja´ ˛c tamten drugi fotel, bo zdaje si˛e, z˙ e nie ma z˙ adnego dla ciebie. — Kapitanie. . . — Wiem, Bannerman — uspokoił go Donal. — Powinienem wspomnie´c, z˙ e chc˛e mie´c przy sobie ordynansa. Przepraszam. — Nie ma za co, sir. Bannerman odszedł i usadowił si˛e w swoim fotelu. Lee poszedł w jego s´lady. Donal cała˛ uwag˛e skupił na Oku. Pi˛ec´ statków znajdowało si˛e w jednej linii w otchłani kosmosu, w odległo´sci tysiaca ˛ kilometrów od siebie. Spojrzał na ich równy szyk i powi˛ekszył obraz. Pomimo oddalenia, przy którym nawet najbli˙zsze rzeczy powinny by´c niewidoczne, ujawniły si˛e szczegóły przekazane przez Oko. — Sir — odezwał si˛e Bannerman, a jego cichy głos z łatwo´scia˛ niósł si˛e przez sterowni˛e. — Kiedy wykonamy przej´scie fazowe, mikrofilm z biblioteki zastapi ˛ obraz w Oku, tak z˙ e b˛edzie mógł pan zobaczy´c nasz atak. — Dzi˛ekuj˛e, kapitanie. — Przej´scie fazowe za dziesi˛ec´ sekund. . . Odliczanie przypominało tykanie zegarka. Potem nastapił ˛ skok. I nagle Donal sunał ˛ tu˙z nad planeta,˛ zaledwie pi˛ec´ dziesiat ˛ tysi˛ecy kilometrów od jej powierzchni. — Ognia. . . ognia. . . — powtarzał głos dobiegajacy ˛ z sufitu sterowni. I ponownie to niemo˙zliwe do opisania uczucie rozpadania si˛e, a potem powstawania na nowo. Planeta znikn˛eła i znowu znajdowali si˛e w podprzestrzeni. 81
Donal popatrzył na cztery pozostałe statki w szyku. Nagle prowadzacy ˛ gdzie´s przepadł. Reszta wisiała w tym samym miejscu pozornie bez ruchu. W sterowni panowała zupełna cisza. Mijały sekundy, przechodziły w minuty. Minuty ciagn˛ ˛ eły si˛e. Nagle. . . statek pojawił si˛e przed nimi. Donal spojrzał w tył na pozostałe trzy. Były ju˙z tylko dwa. Nalot trwał, dopóki wszystkie statki nie wykonały manewru. — Jeszcze raz — rozkazał Donal. Powtórzyli cała˛ operacj˛e. Poszła całkiem gładko. — Odpoczynek — zarzadził ˛ Donal wstajac ˛ z fotela. — Kapitanie, niech pan przeka˙ze do wszystkich statków, z˙ e załoga ma teraz pół godziny przerwy. Prosz˛e dopilnowa´c, z˙ eby wszyscy si˛e najedli, odpocz˛eli i dostali tabletki. Niech ka˙zdy otrzyma dodatkowe leki, które we´zmie w razie potrzeby. Potem chciałbym z panem porozmawia´c osobi´scie. Kiedy Bannerman wykonał rozkazy i podszedł, Donal wział ˛ go na bok. — Jakie sa˛ reakcje ludzi? — zapytał. ´ — Swietne, kapitanie — odpowiedział Bannerman i Donal z zaskoczeniem usłyszał w jego głosie szczery entuzjazm. — Mamy dobre załogi. Dobrze wyszkolone i do´swiadczone. — Miło mi to słysze´c — powiedział Donal z wdzi˛eczno´scia.˛ — A teraz, je´sli chodzi o odst˛ep czasowy. . . — Dokładnie pi˛ec´ minut, sir. — Bannerman spojrzał na niego pytajaco. ˛ — Mo˙zemy go skróci´c jeszcze lub wydłu˙zy´c, o ile pan sobie z˙ yczy. — Nie — powiedział Donal. — Chciałem tylko wiedzie´c. Ma pan skafandry dla mnie i dla mojego ordynansa? — Zaraz przyniosa˛ z magazynu. Pół godziny min˛eło szybko. Kiedy zaj˛eli miejsca w fotelach i zapi˛eli pasy, Donal zauwa˙zył, z˙ e na chronometrze na s´cianie sterowni jest dwudziesta trzecia dziesi˛ec´ , a pół godziny miało mina´ ˛c o dwudziestej trzeciej dwana´scie. — Ruszymy o dwudziestej trzeciej pi˛etna´scie — wydał rozkaz Bannermanowi. Przekazano go pozostałym statkom. Wszyscy byli w skafandrach, czekajac ˛ w swoich fotelach i na swoich stanowiskach. Donal poczuł w ustach dziwny metaliczny posmak, a na skórze powoli zaczał ˛ mu wyst˛epowa´c pot. — Połaczcie ˛ mnie ze wszystkimi statkami — powiedział. Nastapiło ˛ kilka sekund przerwy, po czym trzeci oficer odezwał si˛e znad pulpitu sterowniczego: — Ma pan połaczenie, ˛ sir. ˙ — Zołnierze — zaczał ˛ Donal. — Tu kapitan Graeme. — Zrobił przerw˛e. Nie miał poj˛ecia, co zamierzał powiedzie´c. Pod wpływem impulsu poprosił o połacze˛ nie, z˙ eby przełama´c napi˛ecie ostatnich kilku chwil, które musiało cia˙ ˛zy´c wszystkim tak jak jemu. — Powiem wam jedna˛ rzecz. To b˛edzie co´s, czego Newton nigdy nie zapomni. Powodzenia. To wszystko.
82
Zasygnalizował trzeciemu oficerowi, z˙ eby go rozłaczył, ˛ i spojrzał na zegar. Przez statek przebiegło ciche brz˛eczenie. Była dwudziesta trzecia pi˛etna´scie.
Dowódca podpatrolu II Newton nigdy nie miał zapomnie´c. Na s´wiat ust˛epujacy ˛ jedynie Wenus w osiagni˛ ˛ eciach technicznych — a niektórzy twierdzili, z˙ e dorównujacy ˛ jej — na s´wiat obfitujacy ˛ w dobra materialne, pyszniacy ˛ si˛e wiedza˛ i w błogim zadowoleniu podziwiajacy ˛ swoja˛ liczna˛ armi˛e — padł cie´n naje´zd´zcy. W jednej chwili jego mieszka´ncy byli bezpieczni jak zawsze, za pier´scieniem dziewi˛ec´ dziesi˛eciu statków kra˙ ˛zacych ˛ na orbicie. . . a w nast˛epnej spadły na nich nieprzyjacielskie maszyny, atakujac ˛ planet˛e ze wszystkich stron i bombardujac. ˛ . . czym? Nie, Newton nigdy nie miał zapomnie´c. Ale to była przyszło´sc´ . Dla ludzi w pi˛eciu statkach liczyło si˛e tylko tu i teraz. Pierwszy nalot na bogaty s´wiat poni˙zej wydawał si˛e zaledwie kolejnym c´ wiczeniem. Dziewi˛ec´ dziesiat ˛ statków było na swoich miejscach, podobnie jak cała chmara innych jednostek. Zarejestrowały je — a przynajmniej te, których nie przesłaniała tarcza planety — przyrzady ˛ statków freilandzkich. I to było wszystko. Nawet drugi nalot odbył si˛e prawie bez incydentów. Zanim prowadzacy ˛ statek Donala rozpoczał ˛ trzeci atak, Newton zaczał ˛ brz˛ecze´c jak gniazdo rozzłoszczonych szerszeni. Pot spływał Donalowi po twarzy, kiedy przedarli si˛e w pobli˙ze planety. Napi˛ecie nie było jedyna˛ tego przyczyna.˛ Fizyczny szok wywołany pi˛ecioma przej´sciami fazowymi dawał o sobie zna´c. W połowie lotu nagłe ostre dr˙zenie wstrzasn˛ ˛ eło ich małym s´wiatem o białych s´cianach, jakim była sterownia, ale statek leciał dalej, jakby nie poniósł z˙ adnego szwanku. Wystrzelił druga˛ torped˛e i bezpiecznie zanurkował w szóste przej´scie fazowe. — Zniszczenia?! — zawołał Donal i ze zdziwieniem zarejestrował kraczace ˛ brzmienie swego głosu. Przełknał ˛ s´lin˛e i zapytał ponownie, ju˙z normalniejszym, kontrolowanym tonem: — Zniszczenia? ˙ — Zadnych zniszcze´n — odpowiedział szybko oficer przy pulpicie sterowniczym. — Bliska eksplozja. Donal z powrotem wbił wzrok w scen˛e rozgrywajac ˛ a˛ si˛e w Oku. Pojawił si˛e drugi statek. Potem trzeci. Czwarty. Piaty. ˛ — Tym razem atakujemy dwoma statkami! — rozkazał ochryple Donal.
84
Nastapiła ˛ minuta lub dwie ciszy, a potem przyprawiajace ˛ o mdło´sci szarpniecie kolejnego przej´scia fazowego. W Oku, w którym obraz raptem powi˛ekszył si˛e, Donal zobaczył dwa newtonia´nskie statki, jeden lecacy ˛ w kierunku planety, a drugi na prawo od linii ataku, który wła´snie rozpocz˛eli. — Obrona. . . — zaczał ˛ Donal, ale obsługa dział nie czekała na rozkaz. Komputery były rozgrzane, namiary dokonane. Na jego oczach newtonia´nski statek, lecacy ˛ przed nimi w tej samej płaszczy´znie, rozprysnał ˛ si˛e jak przekłuty balon i został z tyłu. Nast˛epne przej´scie fazowe. *
*
*
Przez chwil˛e pomieszczenie wirowało Donalowi w oczach. Poczuł nagły przypływ mdło´sci, a tu˙z potem usłyszał, jak kto´s wymiotuje przy pulpicie. Zmusił si˛e do gniewu, z˙ eby zwalczy´c nudno´sci. To jest w twoim umy´sle. . . to wszystko jest w twoim umy´sle — powtarzał jak zakl˛ecie. Pokój znieruchomiał, a mdło´sci troch˛e ustapiły. ˛ — Czas. . . — To Bannerman wołał przerywanym głosem. Donal zamrugał i spróbował skoncentrowa´c si˛e na scenie rozgrywajacej ˛ si˛e w Oku. Cierpki zapach własnego potu uderzył go w nozdrza. . . albo pomieszczenie było przesiakni˛ ˛ ete odorem spoconych ciał? Zdołał dostrzec w Oku, z˙ e cztery statki zako´nczyły ostatni nalot. Wreszcie pojawił si˛e ostatni. — Jeszcze raz! — krzyknał ˛ ochryple. — Tym razem ni˙zej. — Od strony pulpitu dobiegło jakby zdławione łkanie. Ale Donal rozmy´slnie nie obejrzał si˛e. Nie chciał wiedzie´c czyje. Kolejne przej´scie fazowe. Zamglona planeta w dole. Ostre szarpni˛ecie. Kolejne. Nast˛epny skok. Sterownia. . . pełna mgły? Nie. . . to tylko jego oczy. Zamrugaj. Nie poddawaj si˛e nudno´sciom. — Zniszczenia? Brak odpowiedzi. Uszkodzenie! — . . . lekkie trafienie. Na rufie. Uszczelnione. . . — Jeszcze raz. — Kapitanie — głos Bannermana — nie damy ju˙z rady. Jeden z naszych statków. . . Sprawd´z w Oku. Ta´nczace ˛ obrazy. . . rozmywajace ˛ si˛e. . . tak, tylko cztery statki. 85
— Który? — My´sl˛e, z˙ e. . . — ci˛ez˙ ko dyszacy ˛ Bannerman. — Mendez. — Jeszcze raz. — Kapitanie, nie mo˙ze pan wymaga´c. . . — Daj mi połaczenie. ˛ — Pauza. — Słyszysz mnie? Daj mi połaczenie. ˛ — Połaczenie. ˛ . . — głos jakiego´s oficera. — Ma pan połaczenie, ˛ kapitanie. — Dobrze. Tu kapitan Graeme. — Krakanie i skrzek. Czy to jego głos? — Wzywam ochotników. . . jeszcze jeden rajd. Tylko ochotnicy. Kto leci, niech si˛e zgłosi. Długa przerwa. — Shai Dorsai! — Shai el Man!. . . Jeszcze kto´s? — Sir. — Bannerman. — Pozostałe dwa statki nie zgłaszaja˛ si˛e. Zerkni˛ecie w Oko. Koncentracja. To prawda. Dwa z trzech statków wyłamuja˛ si˛e z szyku. — Wi˛ec tylko nasze dwa, Bannerman? — Według rozkazu — krakanie — sir. — Wykona´c nalot. Oczekiwanie. . . Przej´scie fazowe! Planeta, wirowanie, wstrzas. ˛ . . czer´n. Nie mog˛e teraz zemdle´c. . . — Pociagnij! ˛ — Cisza. — Bannerman! Słaba odpowied´z: — Tak, sir. ´ PRZEJSCIE FAZOWE. Ciemno´sc´ . . . *
*
*
— . . . Wstawaj! Charczacy, ˛ przejmujacy ˛ szept dobiegł uszu Donala. Z zamkni˛etymi oczami zastanawiał si˛e, skad ˛ dochodzi. Usłyszał go znowu i jeszcze raz. Powoli dotarło do niego, z˙ e mówi sam do siebie. Z wysiłkiem otworzył oczy. W sterowni panowała s´miertelna cisza. W Oku przed nimi wida´c było trzy sylwetki statków w pełnym powi˛ekszeniu, jeden daleko od drugiego. Zdr˛etwiałymi palcami zaczał ˛ gmera´c przy pasach, którymi był przypi˛ety. Odpiał ˛ je po kolei, zsunał ˛ si˛e z fotela i upadł na kolana. Chwiejnie wstał i zataczajac ˛ si˛e ruszył w stron˛e pi˛eciu foteli przy pulpicie sterowniczym.
86
W czterech zwieszali si˛e bezwładnie trzej nieprzytomni oficerowie i Bannerman. Trzeci z oficerów wygladał ˛ raczej na martwego. Miał kredowobiała˛ twarz i wydawało si˛e, z˙ e nie oddycha. Wszyscy czterej wcze´sniej wymiotowali. W piatym ˛ fotelu Lee skr˛econy wisiał na pasach. Nie stracił przytomno´sci. Miał szeroko otwarte oczy, a z kacika ˛ ust ciekła mu stru˙zka krwi. Najwyra´zniej próbował na sił˛e wyrwa´c si˛e z pasów, jak bezmy´slne zwierz˛e, i pój´sc´ prosto do Donala. Mimo to w jego oczach nie było szale´nstwa, lecz nienaturalna nieruchomo´sc´ spojrzenia utkwionego w jednym punkcie. Kiedy Donal si˛e zbli˙zył, Lee próbował co´s powiedzie´c. Udało mu si˛e jednak wydoby´c z siebie tylko zduszony d´zwi˛ek, a z kacika ˛ ust popłyn˛eło mu wi˛ecej krwi. — Jest pan cały? — wymamrotał w ko´ncu. — Tak — wychrypiał Donal. — Uwolni˛e ci˛e zaraz. Co ci si˛e stało? — Ugryzłem si˛e w j˛ezyk. . . — odpowiedział Lee bełkotliwie. — Wszystko w porzadku. ˛ Donal odpiał ˛ pasy, a potem wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece i otworzył Lee usta. Musiał u˙zy´c do tego sporo siły. Popłyn˛eło jeszcze troch˛e krwi, ale Donal mógł zajrze´c do s´rodka. Lee miał odgryziony kawałek j˛ezyka. — Nic nie mów — polecił Donal. — Nie poruszaj nim, dopóki ci go nie opatrza.˛ Lee skinał ˛ głowa˛ bez z˙ adnych oznak emocji i zaczał ˛ i z trudem gramoli´c si˛e z fotela. Zanim udało mu si˛e z niego wydosta´c, Donal uwolnił; z pasów nieruchome ciało trzeciego z oficerów. Wyciagn ˛ ał ˛ m˛ez˙ czyzn˛e z fotela i poło˙zył na podłodze. Nie wyczuł bicia serca. Spróbował zastosowa´c sztuczne oddychanie, ale przy pierwszym wysiłku zakr˛eciło mu si˛e w głowie i musiał przesta´c. Wolno wyprostował si˛e i zaczał ˛ rozpina´c pasy Bannermana. — Zajmij si˛e drugim, je´sli czujesz si˛e na siłach — polecił ordynansowi. Lee chwiejnym krokiem podszedł do drugiego oficera i zaczał ˛ rozpina´c mu pasy. Na podłodze mi˛edzy nimi le˙zało ju˙z trzech Freilandczyków ze zdj˛etymi hełmami. Bannerman i drugi oficer zaczynali odzyskiwa´c przytomno´sc´ i Donal zostawił ich, z˙ eby jeszcze raz spróbowa´c sztucznego oddychania u trzeciego oficera. Ale kiedy dotknał ˛ ciała, przekonał si˛e, z˙ e ju˙z zaczynało stygna´ ˛c. Odwrócił si˛e i zajał ˛ pierwszym oficerem, który nadal le˙zał nieprzytomny. Po chwili m˛ez˙ czyzna zaczał ˛ oddycha´c gł˛ebiej i równomierniej. Otworzył oczy, ale jasne było, z˙ e nie widzi nikogo ani nie wie, gdzie si˛e znajduje. Wpatrywał si˛e w pulpit sterowniczy pustym wzrokiem jak człowiek oszołomiony narkotykiem. — Jak si˛e czujesz? — zapytał Donal Bannermana. Freilandzki kapitan chrzakn ˛ ał ˛ i zrobił wysiłek, by unie´sc´ si˛e na łokciu. Donal pomógł mu. Obaj z Lee wzi˛eli go mi˛edzy siebie i unie´sli do pozycji siedzacej, ˛ potem pomogli mu ukl˛ekna´ ˛c, a wreszcie — podsuwajac ˛ pod plecy fotel — wsta´c.
87
Gdy tylko Bannerman otworzył oczy, od razu skierował je na pulpit sterowniczy. Bez słowa opadł na swój fotel i niezdarnie zaczał ˛ przyciska´c guziki. — Wszystkie sekcje statku — zakrakał do mikrofonu przed soba.˛ — Meldowa´c si˛e. Nie było z˙ adnej odpowiedzi. — Meldowa´c si˛e — powtórzył. Palcem wskazujacym ˛ nacisnał ˛ kolejny guzik i przez cały statek przebiegło gło´sne metaliczne brz˛eczenie dzwonka alarmowego. Kiedy ucichło, z gło´snika dobiegł słaby głos: — Zgłasza si˛e czwarta sekcja strzelecka, sir. . . Bitwa nad Newtonem sko´nczyła si˛e.
Bohater Syriusz wła´snie zaszedł, a mała, jasna tarcza jego towarzysza, białego karła, dla którego mieszka´ncy Freilandii i Nowej Ziemi mieli wiele niepochlebnych okre´sle´n, pokazała si˛e za oknem sypialni Donala. Siedział skapany ˛ we wpadaja˛ cym do pokoju s´wietle, ubrany jedynie w sportowe spodenki, przegladaj ˛ ac ˛ interesujace ˛ wiadomo´sci, które nadeszły od czasu wyprawy na Newtona. Był tym tak pochłoni˛ety, z˙ e nie zwracał na nic uwagi, dopóki Lee nie poklepał go po opalonym na braz ˛ ramieniu. — Czas ubra´c si˛e na przyj˛ecie — powiedział. Przez rami˛e miał przewieszone mundurowe spodnie i marynark˛e, skrojone na wzór freilandzki. Na mundurze nie było z˙ adnych dystynkcji. — Mam dla pana kilka nowin. Po pierwsze, ona tu znowu jest. Donal zmarszczył czoło, zakładajac ˛ mundur. Elvine wpadła na pomysł, z˙ e musi go piel˛egnowa´c w okresie rekonwalescencji. Doszła do wygodnego dla siebie wniosku, z˙ e Donal nadal odczuwa psychiczne skutki przedawkowania przej´sc´ fazowych. Wbrew opinii lekarzy i samego Donala z uporem obstawała przy swoim, a˙z w ko´ncu zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy nie wolałby przej´sc´ fazowych. Czoło szybko mu si˛e jednak rozpogodziło. — My´sl˛e, z˙ e to si˛e sko´nczy — powiedział. — Co jeszcze? — Ten William z Cety, który tak pana interesuje — odpowiedział Lee. — B˛edzie na przyj˛eciu. Donal odwrócił głow˛e i spojrzał badawczo na ordynansa. Ale Lee jedynie przekazywał wiadomo´sci. Ko´scista twarz pozbawiona była wyrazu, nawet tych drobnych oznak, które Donal nauczył si˛e z niej odczytywa´c w ciagu ˛ minionych tygodni. — Kto ci powiedział, z˙ e interesuj˛e si˛e Williamem? — zapytał. — Przysłuchuje si˛e pan, kiedy ludzie rozmawiaja˛ o nim — odparł Lee. — Mo˙ze nie powinienem był wspomina´c? — Nie, wszystko w porzadku ˛ — uspokoił go Donal. — Chc˛e, z˙ eby´s przekazywał mi wszystko, czego si˛e o nim dowiesz. Nie przypuszczałem, z˙ e tak uwa˙znie potrafisz obserwowa´c. Lee wzruszył ramionami. Podał Donalowi marynark˛e. — Skad ˛ przyleci? — zapytał Donal. 89
— Z Wenus — powiedział Lee. — Ma ze soba˛ Newto´nczyka. . . du˙zego, młodego pijaka o nazwisku Montor. I dziewczyn˛e. . . jedna˛ z Exotików. — Wybrank˛e z Kultis? — Wła´snie. — Co oni tutaj robia? ˛ — On jest na samym szczycie — odparł Lee. — Czy jest teraz na Freilandii kto´s, kto nie przyjdzie na pa´nskie przyj˛ecie? Donal znowu zmarszczył czoło. Prawie udało mu si˛e zapomnie´c, z˙ e to na jego cze´sc´ zbierze si˛e tu dzisiaj kilkaset znanych osób. O, nie z˙ eby oczekiwano od niego, z˙ e postara si˛e wszystkim zaimponowa´c. Według tutejszych reguł towarzyskich traktowanie kogo´s, jakby był wybitna˛ osobisto´scia˛ — to znaczy wyra˙zanie tego w bezpo´sredni sposób — uwa˙zano za nieuprzejme. Okazywało si˛e szacunek człowiekowi, przyjmujac ˛ jego go´scinno´sc´ — tak mówiła teoria. A poniewa˙z Donal miał niewielkie mo˙zliwo´sci wykazania si˛e go´scinno´scia,˛ marszałek wział ˛ to na siebie. Mimo wszystko tego rodzaju uroczysto´sc´ była przeciwna naturze Donala. Odło˙zył spraw˛e na bok i zaczał ˛ my´sle´c o Williamie. Gdyby ten człowiek przypadkiem odwiedził Freilandi˛e, nie do pomy´slenia byłoby, z˙ eby go nie zaproszono, i mało prawdopodobne, by odmówił przyj´scia. To mogło by´c wła´snie tak. Moz˙ e — my´slał Donal ze znu˙zeniem nietypowym dla swojego wieku — boj˛e si˛e cieni. Ale ledwo jego umysł sformułował t˛e my´sl, Donal wiedział, z˙ e to nieprawda. Jego odmienno´sc´ odezwała si˛e z jeszcze wi˛eksza˛ siła˛ po psychicznym wstrzasie ˛ spowodowanym licznymi przej´sciami fazowymi w czasie bitwy newtonia´nskiej. Rzeczy, które przedtem widział nieostro, zacz˛eły teraz dla niego nabiera´c kształtu i tre´sci. Zaczał ˛ si˛e formowa´c pewien wzór, z Williamem w centrum, i Donalowi nie podobało si˛e to, co zobaczył. — Przeka˙z mi wszystko, czego zdołasz dowiedzie´c si˛e o Williamie — powtórzył. — Dobrze — odparł Lee. — A o Newto´nczyku? — I o dziewczynie od Exotików. — Donal sko´nczył si˛e ubiera´c i tylna˛ pochylnia˛ udał si˛e do gabinetu marszałka. Oprócz niego i Elvine zastał tam go´sci — Williama i Ane˛e. *
*
*
— Wejd´z, Donalu! — zawołał Galt, kiedy tamten zawahał si˛e w drzwiach. — Pami˛etasz Williama i Ane˛e! — Mało prawdopodobne, z˙ ebym zapomniał. Donal podszedł i przywitał si˛e z przybyłymi. U´smiech Williama był ciepły, a u´scisk dłoni mocny. Ale Anea szybko wyrwała zimna˛ dło´n z r˛eki Dona90
la i u´smiechn˛eła si˛e tylko dla formy. Donal zauwa˙zył, z˙ e Elvine obserwuje ich uwa˙znie, i w jego umy´sle obudziła si˛e czujno´sc´ . — Oczekiwałem chwili, kiedy znowu ci˛e zobacz˛e — powiedział William. — Winien ci jestem przeprosiny, Donalu. Nie doceniłem twojego geniuszu. — To z˙ aden geniusz — zaprotestował Donal. — Geniusz — upierał si˛e William. — Skromno´sc´ jest dla małych ludzi. — U´smiechnał ˛ si˛e szczerze. — Z pewno´scia˛ zdajesz sobie spraw˛e, z˙ e ta historia z Newtonem uczyniła ciebie supernowa˛ na militarnym firmamencie? — B˛ed˛e musiał uwa˙za´c, z˙ eby pa´nskie pochlebstwa nie uderzyły mi do głowy, ksia˙ ˛ze˛ . — Donal równie˙z potrafił bawi´c si˛e w dwuznaczno´sci. Pierwsza uwaga Williama prawie go uspokoiła. To nie wilki w ludzkiej skórze wprawiały go w zakłopotanie, lecz psy pasterskie, które zeszły na zła˛ drog˛e. Ludzie predestynowani do czego´s innego, a przez przypadek lub przewrotno´sc´ zachowujacy ˛ si˛e wbrew swojej naturze. Mo˙zliwe — pomy´slał — z˙ e to był powód, dla którego łatwiej mu przychodziło utrzymywa´c kontakty z m˛ez˙ czyznami ni˙z z kobietami — byli mniej skłonni do oszukiwania samych siebie. W tej chwili jednak jego uwag˛e zwrócił przy´spieszony oddech Anei. — Jeste´s skromny — powiedziała, ale delikatne rumie´nce na jej zazwyczaj bladej twarzy oraz nieprzyjazne spojrzenie przeczyły tym słowom. — Mo˙ze to dlatego — odpowiedział lekkim tonem — z˙ e tak naprawd˛e nie wierz˛e, bym miał jaki´s powód do okazywania skromno´sci. Ka˙zdy mógłby zrobi´c na Newtonie to samo. . . i w istocie, dokonało tego kilkuset ludzi. Tych, którzy byli ze mna.˛ — Och, ale to był twój pomysł — wtraciła ˛ Elvine. Donal roze´smiał si˛e. — W porzadku ˛ — powiedział. — Je´sli chodzi o pomysł, przypisz˛e sobie t˛e zasług˛e. — Prosz˛e bardzo — odparła Anea. — Có˙z — właczył ˛ si˛e Galt widzac, ˛ z˙ e sytuacja wymyka si˛e spod kontroli. — Wła´snie mieli´smy uda´c si˛e na przyj˛ecie, Donalu. Pójdziesz z nami? — Nie mog˛e si˛e doczeka´c — odpowiedział Donal gładko. Wyszli przez du˙ze drzwi gabinetu i udali si˛e do głównego holu rezydencji. Był ju˙z pełen go´sci, mi˛edzy którymi dryfowały stoliki uginajace ˛ si˛e od jedzenia i picia. Czteroosobowa grupka wtopiła si˛e w tłum jak kropla substancji barwiacej ˛ rozpuszczajaca ˛ si˛e w szklance wody. Pozostali go´scie rozpoznawali, przechwytywali i zagarniali nowo przybyłych. W ciagu ˛ kilku sekund rozdzielono ich. . . oprócz Donala i Elvine, która zaborczo chwyciła go pod rami˛e, kiedy tylko wyszli z gabinetu. Wciagn˛ ˛ eła go w zacisze małej wn˛eki. — Wi˛ec to o tym marzyłe´s! — powiedziała gwałtownie. — O niej! — O niej? — uwolnił rami˛e. — Co si˛e z toba˛ dzieje, Ev?
91
— Wiesz, kogo mam na my´sli! — wybuchn˛eła. — T˛e Wybrank˛e. To na niej ci zale˙zy. . . cho´c nie wiem dlaczego. Nie ma w niej nic szczególnego. I nawet jeszcze nie jest dorosła. Ochłódł raptem. A ona, zdajac ˛ sobie nagle spraw˛e, z˙ e tym razem posun˛eła si˛e za daleko, cofn˛eła si˛e z przestrachem. Starał si˛e zapanowa´c nad soba,˛ ale był to jeden z autentycznych napadów dorsajskiego gniewu, który odziedziczył po przodkach. R˛ece i nogi miał zimne, widział wszystko z nienaturalna˛ jasno´scia,˛ umysł pracował jak niezale˙zna maszyna ukryta gdzie´s w jego wn˛etrzu. W tym momencie czuł w sobie ch˛ec´ mordu. Balansował na jego kraw˛edzi. — Do widzenia, Ev — powiedział. Znowu cofn˛eła si˛e przed nim na sztywnych nogach o krok, potem jeszcze jeden, a˙z wreszcie odwróciła si˛e i uciekła. Donal obejrzał si˛e i zobaczył zaszokowane twarze stojacych ˛ obok osób. Przeszył je spojrzeniem, a˙z rozstapiły ˛ si˛e przed nim. Przeszedł mi˛edzy nimi przez cały hol, jak gdyby był sam. Chodził w t˛e i z powrotem w samotno´sci gabinetu marszałka, czekajac, ˛ by opadł poziom adrenaliny, pobudzonej wskutek gwałtownej emocji. Wtem otworzyły si˛e drzwi. Odwrócił si˛e błyskawicznie, ale to był tylko Lee. — Potrzebuje mnie pan? — zapytał ordynans. Te trzy słowa przełamały czar. Napi˛ecie nagle opadło. Donal wybuchnał ˛ s´mie´ chem. Smiał si˛e długo i gło´sno, a˙z w oczach ordynansa pojawiło si˛e najpierw zdumienie, a pó´zniej co´s w rodzaju strachu. — Nie. . . nie. . . wszystko w porzadku ˛ — wysapał Donal w ko´ncu. Niech˛etnie dotykał ludzi, ale tym razem klepnał ˛ Lee po plecach, by go uspokoi´c, gdy˙z ten wygladał ˛ na zmartwionego. — Zobaczymy, czy potrafisz zdoby´c dla mnie drinka. . . troch˛e dorsajskiej whisky. Lee wyszedł z pokoju i wrócił po paru sekundach ze szklaneczka˛ w kształcie tulipana, zawierajac ˛ a˛ ze sto gramów brazowej ˛ whisky. Donal opró˙znił ja˛ do dna, czujac ˛ w gardle przyjemne palenie. — Dowiedziałe´s si˛e czego´s o Williamie? — Oddał szklaneczk˛e Lee. Ordynans potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie jestem zaskoczony — mruknał ˛ Donal. Zmarszczył brwi. — Widziałe´s gdzie´s ArDell Montora. . . tego Newto´nczyka, który przyleciał z Williamem? Lee skinał ˛ głowa.˛ — Poka˙zesz mi, gdzie go mog˛e znale´zc´ ? Lee skinał ˛ ponownie. Poprowadził Donala na taras i krótsza˛ droga˛ do biblioteki przez rozsuwana˛ s´cian˛e. Tam, w jednym z wydzielonych kacików ˛ do czytania, znalazł ArDella siedzacego ˛ samotnie z butelka˛ i kilkoma ksia˙ ˛zkami. — Dzi˛eki, Lee — odprawił go Donal. Ordynans zniknał. ˛ Donal podszedł i usiadł przy małym stoliku w niszy naprzeciwko ArDella i jego butelki.
92
— Witam — powiedział ArDell podnoszac ˛ wzrok. Nie był pijany ani troch˛e bardziej ni˙z zwykle. — Miałem nadziej˛e, z˙ e porozmawiam z toba.˛ — Dlaczego nie przyszedłe´s do mojego pokoju? — zapytał Donal. — Nie dało rady. — ArDell ponownie napełnił szklaneczk˛e, rozejrzał si˛e po stole w poszukiwaniu innej i zobaczył tylko wazon z jaka´ ˛s miejscowa˛ odmiana˛ lilii. Wyrzucił je na podłog˛e, napełnił wazon i podał uprzejmie Donalowi. — Nie, dzi˛ekuj˛e — powiedział Graeme. — Potrzymaj go jednak — poprosił ArDell. — Czuj˛e si˛e nieswojo, kiedy pij˛e z człowiekiem, który nie pije. A poza tym łatwiej si˛e stukna´ ˛c. — Spojrzał nagle na Donala w jednym ze swoich nieoczekiwanych przebłysków trze´zwo´sci i przenikliwo´sci. — On znowu si˛e tym zajmuje. — William? — A któ˙z by inny? — ArDell napił si˛e. — I co miałby robi´c z Projektem Blaine’em? — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — To m˛ez˙ czyzna. I naukowiec. Wystarczy za dwóch takich jak my. Nie wyobra˙zam sobie, z˙ eby William mógł wodzi´c Blaine’a za nos. . . ale jednak. . . — Niestety — powiedział Donal — jeste´smy wszyscy do ko´nca z˙ ycia zwiaza˛ ni kontraktami ze swoim zawodem. A wła´snie w tej dziedzinie błyszczy William. — Ale˙z to nie ma sensu! — ArDell zakr˛ecił szklaneczka.˛ — We´z mnie. Dlaczego miałby chcie´c mnie zniszczy´c? Ale niszczy. — Zachichotał nagle. — Przestraszyłem go. — Tak? — zapytał Donal. — W jaki sposób? ArDell postukał w butelk˛e palcem wskazujacym. ˛ — Tym. Boi si˛e, z˙ e mog˛e si˛e wyko´nczy´c. Najwyra´zniej tego nie chce. — A wyko´nczysz si˛e? — spytał Donal bez ogródek. ArDell potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie wiem. Czy mógłbym jeszcze z tego wyj´sc´ ? To ju˙z pi˛ec´ lat. Zaczałem ˛ rozmy´slnie, z˙ eby mu zrobi´c na zło´sc´ . . . nawet nie lubiłem tego paskudztwa, podobnie jak ty. Teraz dziwi˛e si˛e. Powiem ci — nachylił si˛e nad stolikiem — z˙ e moga˛ mnie oczywi´scie wyleczy´c. Ale czy byłoby jeszcze co´s ze mnie, gdyby nawet wyleczyli? Matematyka. . . to pi˛ekna rzecz. Pi˛ekna jak sztuka. Wła´snie tak ja˛ pami˛etam, ale nie jestem pewien. Zupełnie nie jestem pewien. — Znowu potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Kiedy przychodzi czas, z˙ eby to rzuci´c, potrzebujesz czego´s, co wi˛ecej znaczy dla ciebie. A nie wiem, czy praca jeszcze co´s dla mnie znaczy. — A co z Williamem? — zapytał Donal. — Tak — powiedział ArDell wolno — jest jeszcze on. To mogłoby pomóc. Którego´s dnia zamierzam dowiedzie´c si˛e, dlaczego mi to zrobił. I wtedy. . . — Do czego on zdaje si˛e da˙ ˛zy´c? — spytał Donal. — Mam na my´sli tak ogólnie? — Kto wie? — ArDell rozło˙zył r˛ece. — Interesy. Wi˛ecej interesów. Kontrakty. . . wi˛ecej kontraktów. Umowy ze wszystkimi rzadami, ˛ udział w ka˙zdej sprawie. To jest nasz William. 93
— Tak — powiedział Donal. Odepchnał ˛ krzesło i wstał. — Usiad´ ˛ z — poprosił ArDell. — Poczekaj i porozmawiaj. Nigdy nie posiedzisz spokojnie. Jak kocham pokój, jeste´s jedynym człowiekiem mi˛edzy gwiazdami, z którym mog˛e rozmawia´c, a ty nie chcesz posiedzie´c spokojnie. — Przykro mi — powiedział Donal. — Ale musz˛e zrobi´c kilka rzeczy. Mo˙ze nadejdzie dzie´n, kiedy b˛edziemy mogli usia´ ˛sc´ i porozmawia´c. — Watpi˛ ˛ e — mruknał ˛ ArDell. — Bardzo watpi˛ ˛ e. *
*
*
Donal zostawił go wpatrujacego ˛ si˛e w butelk˛e. Ruszył w poszukiwaniu marszałka. Ale najpierw natknał ˛ si˛e na Ane˛e stojac ˛ a˛ samotnie na małym balkonie. Patrzyła w dół na hol. Jej twarz miała wyraz takiego zm˛eczenia i zarazem takiej t˛esknoty, z˙ e widok ten poruszył go nagle i gł˛eboko. Zbli˙zył si˛e do niej, a ona odwróciła si˛e na odgłos jego kroków. Kiedy go zobaczyła, wyraz jej twarzy zmienił si˛e. — To znowu ty — powiedziała niezbyt przyjaznym tonem. — Tak — odparł Donal szorstko. — Miałem zamiar poszuka´c ci˛e pó´zniej, ale to zbyt dobra okazja, z˙ eby ja˛ przepu´sci´c. — Zbyt dobra. — Miałem na my´sli, z˙ e jeste´s sama. . . z˙ e mog˛e porozmawia´c z toba˛ prywatnie — wyja´snił Donal niecierpliwie. Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Nie mamy o czym rozmawia´c — powiedziała. — Nie mów głupstw — odparował Donal. — Oczywi´scie, z˙ e mamy o czym. . . o ile nie zrezygnowała´s ze swojej kampanii przeciwko Williamowi. — No prosz˛e! — Jej oczy rozbłysły zielonym płomieniem. — Za kogo si˛e uwa˙zasz?! — krzykn˛eła z w´sciekło´scia.˛ — Kto dał ci prawo wypowiada´c si˛e o tym, co robi˛e? — Jestem cz˛es´ciowo Mara´nczykiem po obu babkach — o´swiadczył. — Mo˙ze dlatego czuj˛e wobec ciebie odpowiedzialno´sc´ . — Nie wierz˛e! — zawołała. — W to, z˙ e jeste´s cz˛es´ciowo Mara´nczykiem. Nie mógłby by´c Mara´nczykiem kto´s taki jak ty. . . — zawahała si˛e szukajac ˛ odpowiedniego słowa. — No? — u´smiechnał ˛ si˛e do niej do´sc´ pos˛epnie. — Kto? — Najemnik! — krzykn˛eła triumfalnie, znajdujac ˛ w ko´ncu słowo, które w jej interpretacji miało zrani´c go najbardziej. Czuł si˛e dotkni˛ety i zły, ale udało mu si˛e to ukry´c. Ta dziewczyna potrafiła w dziecinnie łatwy sposób przebi´c si˛e przez jego obron˛e, z czym nie mógł sobie poradzi´c taki człowiek jak William. 94
— Mniejsza z tym — powiedział. — Pytałem o ciebie i Williama. Mówiłem ci ostatnim razem, kiedy si˛e widzieli´smy, z˙ eby´s nie próbowała intrygowa´c przeciwko niemu. Czy posłuchała´s mojej rady? — Có˙z, z pewno´scia˛ nie musz˛e odpowiada´c na twoje pytanie — rzuciła mu prosto w twarz. — I nie odpowiem. — A wi˛ec — stwierdził przejrzawszy ja˛ nagle i prawdopodobnie zrekompensował sobie jej niezwykła˛ przenikliwo´sc´ — posłuchała´s. Ciesz˛e si˛e z tego. — Odwrócił si˛e, z˙ eby odej´sc´ . — Zostawiam ci˛e teraz. — Zaczekaj! — krzykn˛eła. Donal obejrzał si˛e. — Zrobiłam tak wcale nie ze wzgl˛edu na ciebie! — Doprawdy? O dziwo, spu´sciła oczy. — No dobrze! — złagodniała. — Tak si˛e zło˙zyło, z˙ e pomy´slałe´s o tym samym co ja. — Albo te˙z to, co powiedziałem, było rozsadne ˛ — odparował — i ty z pewno´scia˛ nie mogła´s tego nie dostrzec. Znowu spojrzała na niego gniewnie. — Wi˛ec on po prostu dalej b˛edzie robił swoje. . . a ja mam by´c do niego uwia˛ zana przez nast˛epne dziesi˛ec´ lat. . . — Zostaw to mnie — uciał ˛ Donal. Otworzyła usta. — Tobie! — Była tak zaskoczona, z˙ e powiedziała to słabym głosem. — Zajm˛e si˛e tym. — Ty! — zawołała. I tym razem zabrzmiało to całkiem inaczej. — Przeciwstawisz si˛e takiemu człowiekowi jak Wiłliam. . . — Urwała i odwróciła si˛e. — Och! — powiedziała ze zło´scia.˛ — Nie rozumiem, dlaczego słucham ci˛e, jakby´s rzeczywi´scie mówił prawd˛e. Przecie˙z wiem, jaki jeste´s. — Nie masz poj˛ecia, jaki jestem! — odciał ˛ si˛e zirytowany. — Dokonałem paru rzeczy od czasu, kiedy si˛e pierwszy raz spotkali´smy. — O tak — powiedziała — kazałe´s zastrzeli´c człowieka i udawałe´s, z˙ e bombardujesz planet˛e. — Do widzenia — rzekł ze znu˙zeniem i odwrócił si˛e. Wyszedł przez drzwi balkonowe, opuszczajac ˛ ja.˛ Nie wiedział jednak, z˙ e nie zostawił jej pałajacej ˛ słusznym oburzeniem i triumfem, jak si˛e spodziewała, lecz zakłopotana˛ i skonsternowana.˛ Przeszukał cała˛ rezydencj˛e i w ko´ncu znalazł marszałka. Był sam w swoim gabinecie. — Czy mog˛e wej´sc´ , sir? — zapytał w drzwiach. — Oczywi´scie, oczywi´scie. . . — Galt spojrzał znad biurka. — Zamknij za soba˛ drzwi. Ciagle ˛ tu zagladaj ˛ a,˛ my´slac, ˛ z˙ e to dodatkowa sala klubowa. Dlaczego nie zwróca˛ uwagi, z˙ e nie ma w niej wygodnych foteli i poduszek? 95
Donal zamknał ˛ za soba˛ drzwi i podszedł do biurka. — O co chodzi, chłopcze? — zapytał marszałek. Podniósł pot˛ez˙ na˛ głow˛e i przyjrzał si˛e bacznie Donalowi. — Co si˛e stało? — Par˛e rzeczy — przyznał Donal. Usiadł w wolnym fotelu przed biurkiem, który mu wskazał Galt. — Mog˛e zapyta´c, czy William przyszedł tu dzisiaj z zamiarem zrobienia z panem jakiego´s interesu? — Mo˙zesz zapyta´c — odparł Galt, kładac ˛ obie r˛ece na biurku — ale nie wiem, dlaczego miałbym ci odpowiedzie´c. — Oczywi´scie, nie musi pan — powiedział Donal. — Zakładajac ˛ jednak, z˙ e to prawda, chciałbym wyrazi´c swoja˛ opini˛e, z˙ e wyjatkowo ˛ nieroztropne byłoby obecnie robienie interesów z Ceta.˛ . . a w szczególno´sci z Williamem. — A dlaczego taka jest twoja opinia? — zapytał Galt z zauwa˙zalna˛ ironia˛ w głosie. Donal zawahał si˛e. — Sir — powiedział po chwili. — Chciałbym przypomnie´c panu, z˙ e miałem racj˛e na Harmonii i w sprawie Newtona, wi˛ec mo˙ze tak˙ze teraz mam racj˛e. *
*
*
Dla marszałka była to du˙za dawka impertynencji do przełkni˛ecia, gdy˙z fakt, z˙ e Donal miał dwa razy racj˛e, dowodził, z˙ e Galt mylił si˛e dwukrotnie. . . po pierwsze, wyznaczajac ˛ Hugha Kiliena na głównodowodzacego, ˛ a po drugie, oceniajac ˛ powody ladowania ˛ Newto´nczyków na Oriente. Ale b˛edac ˛ na tyle Dorsajem, by czu´c dra˙zliwo´sc´ na punkcie swojej dumy, był nim te˙z na tyle, by okaza´c si˛e uczciwym. — W porzadku ˛ — powiedział. — William przyszedł z propozycja.˛ Chce przeja´ ˛c du˙za˛ cz˛es´c´ nadwy˙zki naszych sił ladowych, ˛ ale nie w celu przeprowadzenia okre´slonej kampanii, lecz wynaj˛ecia ich innym pracodawcom. Nadal byłyby to nasze wojska. Sprzeciwiłem si˛e na tej podstawie, z˙ e konkurowałyby z nami na obcych rynkach, ale udowodnił mi, z˙ e suma, która˛ gotów jest zapłaci´c, pokryłaby z nawiazk ˛ a˛ ewentualne straty. Nie rozumiałem równie˙z, jak zamierza osiagn ˛ a´ ˛c przy tym własny zysk, ale najwyra´zniej b˛edzie szkoli´c z˙ ołnierzy w szczególnych specjalno´sciach, na co nie mo˙ze pozwoli´c sobie planeta da˙ ˛zaca ˛ do równowagi sił. A Bóg wie, z˙ e Ceta jest wystarczajaco ˛ du˙za, by szkoli´c w taki sposób, jak chce William, i z˙ e jej nieco mniejsza grawitacja równie˙z nie zaszkodzi. . . mam na mys´li, naszym wojskom. Z szuflady biurka wyjał ˛ fajk˛e i zaczał ˛ ja˛ nabija´c. — Jakie masz obiekcje? — zapytał. — Czy mo˙ze mie´c pan pewno´sc´ , z˙ e nasze wojska nie zostana˛ wynaj˛ete komu´s, kto mógłby u˙zy´c ich przeciwko nam? — spytał Donal. Grube palce Galta znieruchomiały nad fajka.˛ 96
— Mo˙zemy domaga´c si˛e gwarancji. — A ile warte sa˛ gwarancje w takim przypadku jak ten? — zapytał Donal. — Człowiek, który ich udziela, czyli William, nie jest tym, który wykorzysta wojska przeciwko panu. Gdyby wynaj˛ete freilandzkie wojska nagle zaatakowały freilandzka˛ ziemi˛e, mógłby pan zyska´c zagwarantowana˛ sum˛e, a straci´c planet˛e. Galt zmarszczył brwi. — Nadal nie rozumiem — powiedział — jaka˛ korzy´sc´ miałby z tego William. — Miałby — stwierdził Donal. — Gdyby to, co spodziewa si˛e zyska´c w wyniku bratobójczej walki Freilandczyków, było wi˛ecej warte ni˙z suma gwarancji. — Co by to mogło by´c? Donal zawahał si˛e, czy zdradzi´c swoje prywatne podejrzenia. Doszedł jednak do wniosku, z˙ e nie sa˛ na tyle mocne, by przedstawi´c je marszałkowi. W rzeczywisto´sci mógłby nawet osłabi´c swoje argumenty. — Nie wiem — odparł. — Ale my´sl˛e, z˙ e madrzej ˛ byłoby nie ryzykowa´c. — Ha! — prychnał ˛ Galt i znowu wział ˛ si˛e do nabijania fajki. — Nie ty musisz odmówi´c temu człowiekowi. . . i usprawiedliwi´c swoja˛ odmow˛e przed Sztabem i rzadem. ˛ — Nie proponuj˛e, z˙ eby pan odmówił od razu — powiedział Donal. — Sugeruj˛e jedynie, z˙ eby pan si˛e wahał. Prosz˛e powiedzie´c, z˙ e według pana sytuacja mi˛edzygwiezdna nie pozwala obecnie na zmniejszenie liczebno´sci freilandzkich wojsk. Pa´nska reputacja wystarczy, by taka odpowied´z nie była kwestionowana. — Tak. . . — Galt wło˙zył fajk˛e do ust i zapalił w zamy´sleniu — sadz˛ ˛ e, z˙ e mog˛e działa´c na podstawie twojej opinii. Wiesz, Donalu, my´sl˛e, z˙ e powiniene´s zosta´c przy mnie jako adiutant, bym w razie potrzeby mógł korzysta´c z twoich opinii. Donal skrzywił si˛e. — Przykro mi, sir — rzekł. — Ale my´slałem o ruszeniu si˛e stad. ˛ . . je´sli mnie pan zwolni. Brwi Galta s´ciagn˛ ˛ eły si˛e nagle w gruba˛ lini˛e. Wyjał ˛ fajk˛e z ust. — O — powiedział. — Ambitny, co? — Po cz˛es´ci — odparł Donal. — Ale po cz˛es´ci. . . łatwiej mi b˛edzie działa´c przeciwko Williamowi z pozycji wolnego strzelca. Galt posłał mu długie, nieruchome spojrzenie. — Na miły Bóg! — z˙ achnał ˛ si˛e. — Co ma znaczy´c ta osobista wendeta przeciwko Williamowi? — Boj˛e si˛e go — odpowiedział Donal. — Zostaw go w spokoju, a i on z pewno´scia˛ da ci spokój. Ma inne sprawy na głowie. — Galt urwał, wetknał ˛ fajk˛e do ust i mocno przygryzł cybuch. — Obawiam si˛e — powiedział Donal ze smutkiem — z˙ e sa˛ ludzie mi˛edzy gwiazdami, którzy nie zamierzaja˛ zostawi´c siebie nawzajem w spokoju. — Wyprostował si˛e w fotelu. — Wi˛ec zwolni mnie pan? 97
— Nie b˛ed˛e zatrzymywał nikogo wbrew jego woli — burknał ˛ marszałek. — Chyba z˙ e sytuacja byłaby krytyczna. Dokad ˛ masz zamiar si˛e uda´c? — Mam par˛e propozycji — odparł Donal. — Ale my´slałem o przyj˛eciu oferty Rady Zjednoczonych Ko´sciołów na Harmonii i Zjednoczeniu. Starszy Ko´scioła obiecał mi stanowisko głównodowodzacego ˛ wojsk obu Zaprzyja´znionych. — Starszy Bright? Usunał ˛ wszystkich dowódców, którzy mieli w sobie iskr˛e niezale˙zno´sci. — Wiem — powiedział Donal. — I dlatego spodziewam si˛e tym mocniej zaja´snie´c. To powinno pomóc mi utrwali´c swoja˛ reputacj˛e. — Do. . . — zamierzał zakla´ ˛c Galt. — Ciagle ˛ my´slisz, nieprawda˙z? — Chyba ma pan racj˛e — stwierdził Donal niezbyt wesoło. — Taki si˛e urodziłem.
Głównodowodzacy ˛ Adiutant podszedł do biurka Donala, stukajac ˛ obcasami wysokich czarnych butów po posadzce przestronnego gabinetu Kwatery Głównej na Harmonii. — Specjalna, pilna i prywatna, sir. — Poło˙zył na biurku ta´sm˛e z niebieska˛ piecz˛ecia.˛ — Dzi˛ekuj˛e — powiedział Donal i odprawił go gestem r˛eki. Złamał piecz˛ec´ na ta´smie, umie´scił ja˛ w urzadzeniu ˛ stojacym ˛ na biurku i poczekawszy, a˙z adiutant opu´sci pokój, wcisnał ˛ guzik. Z gło´snika dobiegł niski głos ojca: „Donalu, mój synu. . . Ucieszyli´smy si˛e z twojej ostatniej ta´smy i twoich sukcesów. W ciagu ˛ pi˛eciu ostatnich pokole´n nikt w rodzinie nie dokonał tak wiele w tak krótkim czasie. Jeste´smy wszyscy szcz˛es´liwi, modlimy si˛e za ciebie i czekamy na wiadomo´sci. Zwracam si˛e jednak teraz do ciebie z powodu nieszcz˛es´cia. Twój wuj, Kensie, pewnej nocy ponad miesiac ˛ temu został zamordowany w zaułkach Blauvain na St. Marie przez miejscowa˛ antyrzadow ˛ a˛ grup˛e terrorystyczna.˛ Ianowi, który był oficerem w tej samej jednostce, udało si˛e pó´zniej odkry´c w jakiej´s uliczce siedzib˛e owej grupy i własnymi r˛ekami zabi´c trzech terrorystów. To jednak nie przywróci Kensiemu z˙ ycia. Był ulubie´ncem nas wszystkich i jeste´smy wstrza´ ˛sni˛eci jego s´miercia.˛ Obecnie jednak to Ian stanowi przyczyn˛e naszej troski. Przywiózł do domu ciało Kensiego, odmawiajac ˛ pochowania go na St. Marie, i jest tu z nami od kilku tygodni. Wiesz, z˙ e zawsze był ponurego usposobienia, podczas gdy Kensie zdawał si˛e mie´c w sobie dwa razy wi˛ecej pogody i rado´sci ni˙z przeci˛etny człowiek. Twoja matka mówi, z˙ e jest teraz tak, jakby Ian utracił swojego anioła stró˙za i został wydany na pastw˛e złych mocy, które zawsze miały na niego taki wpływ. Nie mówi tego, oczywi´scie, w ten sposób. Przemawia przez nia˛ kobieta i Maranka. . . ale prze˙zyłem z nia˛ trzydzie´sci dwa lata i zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e ona lepiej ode mnie potrafi wejrze´c w dusz˛e drugiego człowieka. W pewnym stopniu odziedziczyłe´s po niej ten dar, Donalu. Mo˙ze wi˛ec lepiej zrozumiesz, co ona ma
99
na my´sli. Tak czy inaczej, to na jej nalegania wysyłam ci t˛e wiadomo´sc´ , chocia˙z i tak opowiedziałbym ci o s´mierci Kensiego. Jak wiesz, zawsze uwa˙załem, z˙ e członkowie najbli˙zszej rodziny nie powinni słu˙zy´c w tej samej jednostce lub garnizonie, z˙ eby uczucia rodzinne nie wpływały na wypełnianie obowiazków ˛ zawodowych. Ale twoja matka uwa˙za, z˙ e Ian nie moz˙ e siedzie´c tu, tak jak teraz, w pos˛epnym milczeniu, lecz musi znowu znale´zc´ si˛e w akcji. I prosi mnie, z˙ ebym zapytał ciebie, czy nie znalazłby´s dla niego miejsca w swoim sztabie, gdzie b˛edziesz mógł mie´c na niego oko. Wiem, z˙ e dla was obu b˛edzie to trudna sytuacja, gdy˙z Ian zostanie twoim podkomendnym, ale matka uwa˙za, z˙ e obecnie byłoby to najlepsze wyj´scie. Ian nie wyraził ochoty na powrót do aktywnego z˙ ycia, ale posłuchałby mnie, gdybym porozmawiał z nim jako głowa rodziny. Twojemu bratu Morowi dobrze wiedzie si˛e na Wenus; dostał ostatnio awans na komendanta. Matka namawia ci˛e, z˙ eby´s napisał do niego, niezale˙znie od tego, czy on pisze, gdy˙z — mimo z˙ e jest starszy — mo˙ze waha´c si˛e przed napisaniem do ciebie bez konkretnego powodu, biorac ˛ pod uwag˛e, ile osiagn ˛ ałe´ ˛ s w tak krótkim czasie. Kochamy ci˛e. Eachan”. Szpula widoczna przez przezroczysta˛ osłon˛e przestała si˛e obraca´c. Echo głosu Eachana Khana Graeme’a zanikło mi˛edzy szarymi s´cianami gabinetu. Donal siedział bez ruchu za biurkiem, na nic nie patrzac ˛ i wspominajac ˛ Kensiego. Kiedy tak siedział, wydało mu si˛e dziwne, z˙ e mo˙ze sobie przypomnie´c tak niewiele konkretnych zdarze´n. Widział swoje dzieci´nstwo przepełnione obecnos´cia˛ u´smiechni˛etego wuja. . . a przecie˙z Kensie nie bywał w domu zbyt cz˛esto. Donalowi wydawało si˛e, z˙ e b˛edzie pami˛etał poszczególne wyjazdy i przyjazdy Kensiego, ale zamiast tego we wspomnieniach utkwiła mu raczej jego wszechobecno´sc´ , jakby jasno´sc´ wypełniajaca ˛ cały dom. Donal westchnał. ˛ Wygladało ˛ na to, z˙ e systematycznie gromadzi wokół siebie ludzi. Najpierw Lee. Potem, kiedy opuszczał Freilandi˛e, el Man z pokryta˛ bliznami twarza˛ zapytał, czy mo˙ze mu towarzyszy´c. A teraz Ian. Có˙z, Ian był dobrym oficerem, niezale˙znie od urazu, jaki spowodowała w nim s´mier´c brata bli´zniaka. Donal z łatwo´scia˛ mógłby znale´zc´ miejsce dla niego. Wła´sciwie mógłby go zatrzyma´c przy sobie. Donal nacisnał ˛ guzik i pochylił si˛e do mikrofonu urzadzenia ˛ nagrywajacego. ˛ — Eachan Khan Graeme, rezydencja Graeme, Okr˛eg Południowy, Kanton Foralie, Dorsaj — powiedział. — Miło mi było ciebie usłysze´c, chocia˙z sadz˛ ˛ e, z˙ e wiesz, co czuj˛e z powodu Kensiego. Popro´s Iana, z˙ eby bezzwłocznie do mnie przyjechał. B˛ed˛e zaszczycony, majac ˛ go w swoim sztabie. Prawd˛e mówiac, ˛ potrzebuj˛e tutaj kogo´s takiego. Wi˛ekszo´sc´ oficerów, których odziedziczyłem jako głównodowodzacy, ˛ została tak zastraszona przez Starszych Ko´scioła, z˙ e mały jest z nich po˙zytek. Wiem, z˙ e nie b˛ed˛e musiał martwi´c si˛e o Iana pod tym wzgl˛edem. 100
Gdyby objał ˛ dowództwo nad moim programem szkoleniowym, wart by był w diamentach — naturalnych oczywi´scie — tyle, ile sam wa˙zy. Mógłbym mu równie˙z da´c stanowisko w moim osobistym sztabie lub stanowisko dowódcy patrolu. Powiedz matce, z˙ e napisz˛e do Mora, ale list mo˙ze by´c na razie do´sc´ ogólnikowy. Jestem teraz po uszy zagrzebany w pracy. To dobrzy oficerowie i z˙ ołnierze, ale tak dostawali po głowie za ka˙zde złe posuni˛ecie, z˙ e teraz nawet nosa nie wydmuchaja˛ bez rozkazu. Pozdrowienia dla wszystkich w domu. Donal. Ponownie nacisnał ˛ guzik, ko´nczac ˛ nagrywanie i piecz˛etujac ˛ ta´sm˛e do wysłania razem z reszta˛ korespondencji wychodzacej ˛ codziennie z jego biura. Ciche brz˛eczenie od strony biurka przypomniało mu, z˙ e czas porozmawia´c jeszcze raz ze Starszym Brightem. Wstał i wyszedł z gabinetu. *
*
*
Szef wspólnego rzadu ˛ dwóch zaprzyja´znionych planet, Harmonii i Zjednoczenia, miał swoje biura w Centrum Rzadowym, ˛ niecałe pi˛ec´ set metrów od wojskowego centrum dowodzenia. Nie było to przypadkowe. Starszy Bright jako Wojujacy ˛ lubił mie´c oko na zbrojne rami˛e Prawdziwych Ko´sciołów Bo˙zych. Pracował wła´snie przy biurku, ale wstał, kiedy wszedł Donal. Podszedł przywita´c si˛e — wysoki, szczupły, cały ubrany na czarno, z barami rzezimieszka z ciemnej uliczki i oczami Torquemady, wielkiego inkwizytora staro˙zytnej Hiszpanii. — Bóg z toba˛ — powiedział. — Kto wydał rozkaz wyposa˙zenia statków ni˙zszej klasy w osłony siatek do przej´sc´ fazowych? — Ja — odparł Donal. — Szasta pan kredytami. — Bright przysunał ˛ do Donala surowa˛ twarz człowieka w s´rednim wieku. — Dziesi˛ecina od ko´sciołów, dziesiata ˛ cz˛es´c´ dziesi˛eciny od członków Ko´scioła naszych dwóch biednych planet to wszystko, co mamy dla wsparcia interesów rzadu. ˛ Jak pan sadzi, ˛ ile z tego mo˙zemy wyda´c na zachcianki i kaprysy? — Wojna, sir — powiedział Donal — to nie kwestia zachcianek i kaprysów. — Po co wi˛ec ochrona na siatki? — zapytał Bright sucho. — Czy nara˙zone sa˛ na korozj˛e w wilgotnej przestrzeni kosmicznej? Czy mi˛edzy gwiazdami dmuchnie wiatr i zwieje je? — Osłona, a nie ochrona — sprostował Donal. — Chodzi o zmian˛e kształtu z „kuli i młota” na cylindryczny. Zabieram ze soba˛ statki pierwszych trzech klas. Chc˛e, z˙ eby wszystkie wygladały ˛ na statki pierwszej klasy, kiedy wyjdziemy z podprzestrzeni przed planetami Exotików. — Dlaczego? — Nasz atak na Zombri nie mo˙ze by´c całkowitym zaskoczeniem — wyja´snił Donal cierpliwie. — Mara i Kultis zdaja˛ sobie spraw˛e równie dobrze jak inni, z˙ e 101
z militarnego punktu widzenia Zombri jest nara˙zony na atak. Je´sli pan pozwoli. . . — Minał ˛ Brighta, podszedł do biurka i nacisnał ˛ par˛e guzików. Na jednej z rozległych szarych s´cian gabinetu pojawił si˛e obraz systemu Procjona, z tarcza˛ samej gwiazdy po lewej stronie. Pokazujac ˛ palcem, Donal odczytywał nazwy planet w kolejno´sci od lewej ku prawej. — Coby. . . Kultis. . . Mara. . . St. Marie. Równie zwartej grupy nadajacych ˛ si˛e do zamieszkania planet prawdopodobnie nie odkryjemy w ciagu ˛ nast˛epnych dziesi˛eciu pokole´n. I tylko dlatego, z˙ e sa˛ zamieszkane i le˙za˛ blisko siebie, mamy t˛e histori˛e ze zbiegłym ksi˛ez˙ ycem Zombri na ekscentrycznej orbicie le˙zacej ˛ w wi˛ekszej cz˛es´ci mi˛edzy Mara˛ i St. Marie. . . — Robi mi pan wykład? — przerwał mu Bright szorstkim tonem. — Tak — powiedział Donal. — Z mojego do´swiadczenia wynika, z˙ e ludzie maja˛ skłonno´sc´ do przeoczania rzeczy, których nauczyli si˛e najwcze´sniej, i sadz ˛ a,˛ z˙ e znaja˛ je najlepiej. Zombri nie jest zamieszkany i zbyt mały, by przystosowa´c go do z˙ ycia typu ziemskiego. A jednak istnieje — jak ko´n troja´nski — i brakuje tylko współczesnych Achajów, którzy zagroziliby spokojowi Procjona. . . — Dyskutowali´smy o tym wcze´sniej — wtracił ˛ Bright. — I b˛edziemy kontynuowali dyskusj˛e — mówił dalej Donal — za ka˙zdym razem, kiedy pan zapyta o powód jakiego´s mojego rozkazu. Jak powiedziałem, Zombri to ko´n troja´nski miasta Procjon. Na nieszcz˛es´cie w obecnym wieku nie mo˙zemy przemyci´c na niego ludzi. Mo˙zemy jednak wyladowa´ ˛ c niespodziewanie i spróbowa´c umocni´c si˛e, zanim Exotikowie si˛e zorientuja.˛ Musimy wi˛ec zrobi´c wszystko, z˙ eby nasze ladowanie ˛ było szybkie i skuteczne. Oznacza to wylado˛ wanie bez napotkania oporu, pomimo z˙ e regularne wojska Exotików niewatpli˛ wie b˛eda˛ pilnowały Zombri. Najlepiej wi˛ec stworzy´c wra˙zenie przewa˙zajacych ˛ sił i odebra´c miejscowym dowódcom ochot˛e na przeszkodzenie nam w ladowa˛ niu. A z˙ eby udawa´c sił˛e, nale˙zy pojawi´c si˛e tam z trzy razy wi˛eksza˛ liczba˛ statków pierwszej klasy, ni˙z mamy. Stad ˛ osłony. Donal przestał mówi´c, wrócił do biurka i nacisnał ˛ klawisze. Obraz zniknał. ˛ — Bardzo dobrze — powiedział Bright. W tonie jego głosu nie było s´ladu poczucia pora˙zki lub utraty pewno´sci siebie. — Zatwierdz˛e rozkaz. — Mo˙ze — podchwycił Donal — zatwierdzi pan równie˙z inny rozkaz: z˙ eby usuna´ ˛c z moich statków i jednostek Stra˙zników Sumienia. — Heretycy. . . — zaczał ˛ Bright. — Nie obchodza˛ mnie — przerwał Donal. — Moim zadaniem jest przygotowanie z˙ ołnierzy do akcji. Mam jednak pod rozkazami ponad sze´sc´ dziesiat ˛ procent miejscowych wojsk, a ich morale wcale nie poprawiaja˛ s´rednio trzy procesy o herezj˛e w ciagu ˛ tygodnia. — To sprawa Ko´scioła — odparł Bright. — Czy jeszcze chciałby mnie pan o co´s prosi´c, głównodowodzacy? ˛ — Tak — odpowiedział Donal. — Zamówiłem sprz˛et górniczy. Jeszcze nie dotarł. 102
— Zamówienie było zbyt du˙ze — stwierdził Bright. — Na Zombri nie b˛edzie potrzeby kopania czegokolwiek oprócz stanowisk dowodzenia. *
*
*
Donal patrzył przez dłu˙zsza˛ chwil˛e na ubranego na czarno m˛ez˙ czyzn˛e. Jego biała twarz i białe dłonie, jedyne nie zakryte cz˛es´ci ciała, wygladały ˛ bardziej na sztuczne ni˙z prawdziwe, jak maska i r˛ekawiczki naciagni˛ ˛ ete na jaka´ ˛s czarna,˛ obca˛ istot˛e. — Zrozumiejmy si˛e — powiedział Donal. — Pomijajac ˛ fakt, z˙ e nie rozka˙ze˛ z˙ ołnierzom zaja´ ˛c odkrytych pozycji, nara˙zajac ˛ ich na pewna˛ s´mier´c — niezale˙znie, czy sa˛ najemnikami czy pa´nskimi samobójczymi oddziałami — co pan chce osiagn ˛ a´ ˛c poprzez ten ruch przeciwko Exotikom? — Oni nam zagra˙zaja˛ — odparł Bright. — Sa˛ gorsi ni˙z heretycy. Sa˛ legionem Szatana. . . zaprzeczaja˛ istnieniu Boga. — Oczy m˛ez˙ czyzny błyszczały jak lód w sło´ncu. — Musimy zbudowa´c nad nimi wie˙ze˛ stra˙znicza,˛ z˙ eby przestali nam zagra˙za´c i z˙ eby´smy mogli z˙ y´c bezpiecznie. — W porzadku ˛ — powiedział Donal. — Wi˛ec to ju˙z ustalone. Dam panu t˛e pa´nska˛ wie˙ze˛ stra˙znicza.˛ A pan da mi z˙ ołnierzy i zamówiony sprz˛et bez z˙ adnych pyta´n i bez zwłoki. Te wahania pa´nskiego rzadu ˛ ju˙z oznaczaja,˛ z˙ e polec˛e na Zombri z siła˛ o dziesi˛ec´ lub pi˛etna´scie procent za mała.˛ — Co? — Bright s´ciagn ˛ ał ˛ ciemne brwi. — Ma pan jeszcze dwa miesiace ˛ do Dnia Zero. — Dzie´n Zero — powiedział Donal — jest na u˙zytek wrogiego wywiadu. Wyruszamy za dwa tygodnie. — Dwa tygodnie! — Bright spojrzał na niego ze zdumieniem. — Nie mo˙zecie by´c gotowi za dwa tygodnie. — Mam szczera˛ nadziej˛e, z˙ e Colmain i jego sztab generalny dla Mary i Kultis zgadzaja˛ si˛e z panem — odparł Donal. — Maja˛ najlepsze ladowe ˛ i kosmiczne wojska mi˛edzy gwiazdami. ´ — Jak to? — Twarz Brighta pobladła z gniewu. — Smie pan twierdzi´c, z˙ e nasze wojska sa˛ gorsze? — Znacznie lepiej jest stana´ ˛c wobec faktów ni˙z wobec kl˛eski — powiedział Donal ze znu˙zeniem. — Tak, nasze wojska sa˛ zdecydowanie gorsze. Wła´snie dlatego licz˛e bardziej na zaskoczenie ni˙z na przygotowania. ˙ — Zołnierze Ko´scioła sa˛ najdzielniejsi we wszech´swiecie! — krzyknał ˛ Bright. — Nosza˛ zbroj˛e sprawiedliwo´sci i nigdy nie cofaja˛ si˛e. — Co wyja´snia du˙za˛ liczb˛e ofiar w´sród nich, stała˛ konieczno´sc´ uzupełnie´n i ogólnie ni˙zszy poziom wyszkolenia — przypomniał mu Donal. — Gotowo´sc´ do oddania z˙ ycia w walce niekoniecznie jest najwarto´sciowsza˛ cecha˛ z˙ ołnierza. 103
Pa´nskie najemne oddziały, w których nie ma miejscowych uzupełnie´n, sa˛ zdecydowanie lepiej przygotowane obecnie do walki. Czy mog˛e od tej chwili liczy´c na pa´nskie poparcie dla wszystkiego, co uznam za potrzebne? Bright zawahał si˛e. Wyraz fanatyzmu zniknał ˛ z jego twarzy, zastapiony ˛ zamys´leniem. Kiedy si˛e odezwał, ton jego głosu był chłodny i rzeczowy. — Dla wszystkiego oprócz usuni˛ecia Stra˙zników Sumienia — odpowiedział. — Ostatecznie oni maja˛ władz˛e tylko nad członkami naszego Ko´scioła. — Podszedł do swojego biurka. — Ponadto — powiedział nieco pos˛epnie — mo˙ze pan zauwa˙zył, z˙ e mi˛edzy wyznawcami poszczególnych Ko´sciołów istnieja˛ czasami drobne ró˙znice zda´n dotyczace ˛ dogmatów. Obecno´sc´ Stra˙zników Sumienia sprawia, z˙ e sa˛ mniej skłonni do sporów. . . a to, z pewno´scia˛ pan przyzna, pomaga w utrzymywaniu wojskowej dyscypliny. — Jest skuteczne — skwitował Donal. Odwrócił si˛e, z˙ eby odej´sc´ . — A przy okazji, sir — powiedział. — Prawdziwy Dzie´n Zero jest za dwa tygodnie od dzisiaj. Niezb˛edne jest zachowanie tej daty w tajemnicy. Zadbałem wi˛ec o to, by była znana tylko dwóm ludziom, i to a˙z do godziny przed startem. Bright podniósł głow˛e. — Kim jest ten drugi? — zapytał ostro. — Pan, sir — odparł Donal. — Wła´snie minut˛e temu podjałem ˛ decyzj˛e o prawdziwej dacie startu. Mierzyli si˛e wzrokiem przez dłu˙zsza˛ chwil˛e. — Niech Bóg b˛edzie z toba˛ — powiedział Bright zimnym tonem. Donal wyszedł.
Głównodowodzacy ˛ II Geneve bar-Colmain był — jak powiedział Donal — dowódca˛ najlepszych sił ladowych ˛ i kosmicznych mi˛edzy gwiazdami. Stało si˛e tak dlatego, z˙ e Exotikowie z Mary i Kultis, chocia˙z sami nie stosowali przemocy, byli na tyle madrzy, ˛ by wynaja´ ˛c najsprawniejsze z istniejacych ˛ wojsk. Sam Cohnain był jednym z najzdolniejszych dowódców swoich czasów, obok Galta z Freilandii, Kamala z Dorsaj, Isaaca z Wenus oraz przypadkowego sprawcy militarnych cudów — Dom Yena, najwy˙zszego dowódcy na pojedynczej planecie Ceta, gdzie William sprawował władz˛e. Colmain miał swoje kłopoty — mi˛edzy innymi z młoda˛ z˙ ona,˛ która ju˙z go nie kochała — i swoje wady — był hazardzista,˛ zarówno w sensie dosłownym, jak i wojskowym — ale nie wpływało to na prac˛e jego umysłu ani na prac˛e jego wywiadu z siedziba˛ w bazie operacyjnej na Marze. W rezultacie Colmain zdawał sobie spraw˛e, z˙ e Zaprzyja´znione s´wiaty przygotowuja˛ si˛e do ladowania ˛ na Zombri w ciagu ˛ trzech tygodni od momentu podj˛ecia decyzji. Jego szpiedzy dokładnie poinformowali go o ustalonym Dniu Zero. On sam przygotował własne plany przywitania naje´zd´zców. Pierwszy z nich polegał na wykopaniu zasadzek na Zombri. Oddziały desantowe miały wskoczy´c w gniazdo szerszeni. W tym samym czasie statki Exotików czekałyby niedaleko w pogotowiu. Ruszyłyby w chwili rozpocz˛ecia akcji na Zombri i zamkn˛eły nieprzyjacielskie statki pier´scieniem wokół ksi˛ez˙ yca. Atakujacy ˛ zostaliby schwytani w dwa ognie: oddziały desantowe nie miałyby szansy okopa´c si˛e, a statki byłyby pozbawione wsparcia, którego miały udzieli´c okopane na ksi˛ez˙ ycu, dysponujace ˛ ci˛ez˙ kimi działami siły ladowe. ˛ Prace nad kopaniem umocnie´n były ju˙z mocno zaawansowane tego dnia, kiedy w swojej bazie na Marze Colmain wraz ze Sztabem Generalnym wytyczał ostateczna˛ strategi˛e. Przerwało mu pojawienie si˛e adiutanta, który wbiegł po´spiesznie do sali konferencyjnej, nie dopełniwszy wpierw formalno´sci zapytania o pozwolenie. — O co chodzi?! — ryknał ˛ Colmain, podnoszac ˛ znad rozło˙zonych planów nachmurzona˛ s´niada˛ twarz, która mimo jego sze´sc´ dziesi˛eciu lat była jeszcze na tyle przystojna, by powodzeniem u innych kobiet zrekompensowa´c mu brak zainteresowania ze strony własnej z˙ ony. 105
— Sir — powiedział adiutant — Zombri został zaatakowany. . . — Co? — Colmain zerwał si˛e na równe nogi, a za nim reszta szefów Sztabu. — Ponad dwie´scie statków, sir. Dostali´smy wła´snie meldunek. — Adiutantowi troch˛e łamał si˛e głos. Miał niewiele ponad dwadzie´scia lat. — Nasi z˙ ołnierze na Zombri walcza,˛ jak moga.˛ . . — Walcza? ˛ — Colmain zrobił gwałtowny krok w stron˛e adiutanta, niemal jakby uwa˙zał go za osobi´scie odpowiedzialnego. — Czy oddziały desantowe zacz˛eły ju˙z ladowa´ ˛ c? — Ju˙z wyladowały, ˛ sir. . . — Ile? — Nie wiemy, sir. . . — Zakute łby! Ile statków zrzuciło desant? ˙ — Zaden, sir. — Adiutant stracił oddech. — Nie zrzucili z˙ adnych ludzi. Wszyscy wyladowali. ˛ — Wyladowali? ˛ *
*
*
Przez ułamek sekundy w długiej sali narad panowała zupełna cisza. — Chcesz mi powiedzie´c. . . — wrzasnał ˛ Colmain — z˙ e dwie´scie statków pierwszej klasy wyladowało ˛ na Zombri?! — Tak, sir — głos adiutanta przeszedł prawie w pisk. — Wypieraja˛ nasze oddziały i okopuja˛ si˛e. . . Nie miał okazji doko´nczy´c. Colmain odwrócił si˛e błyskawicznie do swoich oficerów operacyjnych i dowódców patroli. — Psiakrew! — zawył. — Wywiad! — Sir? — odezwał si˛e freilandzki oficer siedzacy ˛ w połowie długo´sci stołu. — Co to ma znaczy´c? — Sir. . . — wyjakał ˛ oficer. — Nie wiem, jak to si˛e stało. Ostatnie raporty z Harmonii sprzed trzech dni. . . — Do diabła z ostatnimi raportami. Chc˛e mie´c w ciagu ˛ pi˛eciu godzin wszystkie statki i wszystkich ludzi, których mo˙zemy wysła´c w przestrze´n! Chc˛e, z˙ eby wszystkie statki patrolowe dowolnej klasy ze wszystkimi lud´zmi, jakich zdołamy zebra´c, znalazły si˛e w okolicy Zombri za dziesi˛ec´ godzin. Rusza´c si˛e! Sztab Generalny Exotików wział ˛ si˛e do działania. Tylko klasie sił zbrojnych, którymi dowodził Colmain, nale˙zało zawdzi˛ecza´c wykonanie takich rozkazów w ciagu ˛ zaledwie dziesi˛eciu godzin. Fakt, z˙ e czterysta statków wszystkich klas z kompletem załóg i oddziałów szturmowych stawiło si˛e w wyznaczonym miejscu, zakrawał na mały cud. Colmain i jego dowódcy patrzyli na ksi˛ez˙ yc przesuwajacy ˛ si˛e w Oku Kontrolnym na pokładzie statku flagowego. 106
Jeszcze trzy godziny temu napływały meldunki o walkach toczacych ˛ si˛e na dole. Obecna cisza wymownie s´wiadczyła o pokonaniu wojsk Colmaina. Ponadto obserwatorzy donosili o kolejnych stu pi˛ec´ dziesi˛eciu nowo wywierconych w skorupie ksi˛ez˙ yca otworach, oprócz tych, które wykonały wcze´sniej oddziały Exotików. — Sa˛ w nich — powiedział Colmain — statki i ludzie. Teraz kiedy minał ˛ pierwszy szok, był znowu opanowanym i zdolnym dowódca.˛ Znalazł nawet czas, by zanotowa´c sobie w pami˛eci, z˙ e musi spotka´c si˛e z tym Dorsajem, Graeme’em. Stanowisko najwy˙zszego dowódcy zawsze było łakomym kaskiem ˛ dla błyskotliwego młodzie´nca, ale z czasem przekona si˛e, z˙ e Zjednoczona Rada Ko´sciołów to trudny pracodawca. . . a ujemne strony pozostawania podkomendnym samego Colmaina mogłaby zrekompensowa´c wysoko´sc´ poborów, jakie Exotikowie zawsze byli gotowi płaci´c. Je´sli chodzi o obecna˛ sytuacj˛e, Colmain nie widział powodu do strachu, lecz jedynie do po´spiechu. Stało si˛e ju˙z oczywiste, z˙ e Graeme postawił wszystko na jedno s´miałe posuni˛ecie. Liczył na zaskoczenie, dzi˛eki któremu mógłby wyladowa´ ˛ c na ksi˛ez˙ ycu i umocni´c si˛e na tyle, by koszty usuni˛ecia go stamtad ˛ były zbyt wysokie. . . zanim dotarłyby posiłki. Pomylił si˛e jednak — ale Colmain w pełni go docenił, pomimo tego jednego bł˛edu — z´ le obliczajac ˛ czas, jaki zabierze Colmainowi zgromadzenie wszystkich sił odwetowych. I nawet ten bład ˛ był wybaczamy. Na wszystkich znanych s´wiatach nie istniało inne wojsko, które mogłoby si˛e przygotowa´c do walki w czasie trzykrotnie krótszym ni˙z normalnie. — Ruszamy — powiedział Colmain. — Wszyscy. . . Rozstrzygniemy to przez walk˛e tam na dole. — Rozejrzał si˛e po oficerach. — Jakie´s komentarze? — Sir — odezwał si˛e dowódca Niebieskiego Patrolu — nie mogliby´smy poczeka´c tu na nich? — Chyba nie my´sli pan tego powa˙znie — powiedział Colmain dobrodusznie. — Nie przylatywaliby do naszego systemu i nie okopywali si˛e, nie b˛edac ˛ w pełni przygotowani do pozostania tu tak długo, z˙ eby utworzy´c wysuni˛eta˛ placówk˛e, której nie zdołamy odbi´c. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Czas działa´c teraz, panowie, zanim infekcja rozprzestrzeni si˛e. Wszystkie statki wyladuj ˛ a.˛ . . — nawet te, na których nie ma oddziałów desantowych. B˛edziemy walczyli z nimi jak z wojskami ladowymi. ˛ Oficerowie zasalutowali i wyszli, z˙ eby wykona´c rozkazy. *
*
*
Flota Exotików spadła na Zombri jak szara´ncza na sad. Colmain, przemierzajac ˛ du˙zymi krokami sterowni˛e statku flagowego, u´smiechał si˛e coraz szerzej, w miar˛e jak napływały meldunki o oczyszczaniu umocnie´n z freilandzkich wojsk 107
oraz szybkim poddawaniu si˛e statków ukrytych w gł˛ebokich szybach, wykopanych w tym celu sprz˛etem górniczym. Oddziały naje´zd´zców padały jak ołowiane z˙ ołnierzyki, a opinia Colmaina o ich dowódcy — która skoczyła w gór˛e na pierwsza˛ wiadomo´sc´ o ataku — zacz˛eła zdecydowanie zmienia´c si˛e na gorsza.˛ Co innego jest zagra´c s´miało, a co innego zagra´c głupio. Sadz ˛ ac ˛ po morale i wyszkoleniu wojsk Zaprzyja´znionych, szans˛e powodzenia niespodziewanego ataku i tak były niewielkie. Ten Graeme powinien był troch˛e wi˛ecej czasu po´swi˛eci´c na szkolenie swoich z˙ ołnierzy, a mniej na wymy´slanie dramatycznych akcji. Tego — pomy´slał Colmain — mo˙zna si˛e było spodziewa´c po młodym dowódcy obejmujacym ˛ po raz pierwszy w z˙ yciu najwy˙zsze stanowisko. Ju˙z odczuwał przyjemne ciepło na my´sl o spodziewanym zwyci˛estwie, kiedy nagle wszystko brutalnie legło w gruzach. Z gło´snika dobiegł s´wist, a potem głosy dwóch oficerów mówiacych ˛ jednocze´snie: — Sir, nie zidentyfikowane wezwanie od. . . — Sir, statki nad nami. . . Colmain, który w Oku Kontrolnym obserwował powierzchni˛e Zombri, uderzył gwałtownie w klawisze. Obraz zawirował, po czym znieruchomiał nagle, przedstawiajac ˛ w pełnym powi˛ekszeniu statek pierwszej klasy z łatwym do rozpoznania oznakowaniem Zaprzyja´znionych. Nie dowierzajac ˛ własnym oczom, Colmain zwi˛ekszył zasi˛eg i w jednej chwili zobaczył ponad dwadzie´scia podobnych statków na orbicie wokół Zombri, i to tylko w ograniczonym polu widzenia Oka. — Kto to?! — krzyknał ˛ zwracajac ˛ si˛e do oficera, który pierwszy zło˙zył meldunek. — Sir. . . — głos oficera brzmiał niepewnie — on mówi, z˙ e jest dowódca˛ Zaprzyja´znionych. — Co? Colmain uderzył pi˛es´cia˛ w przyciski obok przyrzadów ˛ kontrolnych Oka. Ekran s´ciany roz´swietlił si˛e i ukazał szczupłego młodego Dorsaja o dziwnych oczach nieokre´slonego koloru. — Graeme! — ryknał ˛ Colmain. — Co to za imitacja floty, która˛ chcesz mnie zwie´sc´ ? — Niech pan spojrzy jeszcze raz, komandorze — odparł młody m˛ez˙ czyzna. — Te imitacje wydostaja˛ si˛e wła´snie z szybów na powierzchni ksi˛ez˙ yca obok pana. To moje statki ni˙zszej klasy. Jak pan my´sli, dlaczego tak łatwo było je zdoby´c? Tu sa˛ moje statki pierwszej klasy. . . sto osiemdziesiat ˛ trzy. Colmain wcisnał ˛ guzik i zgasił ekran. Odwrócił si˛e do swoich oficerów przy pulpicie sterowniczym. — Meldunki! Ale oficerowie ju˙z byli zaj˛eci. Napływały potwierdzenia. Wydostano pierwsze z atakujacych ˛ statków, które okazały si˛e jednostkami ni˙zszej klasy z osłonami wokół urzadze´ ˛ n do przej´sc´ fazowych, słabo uzbrojonymi i jeszcze słabiej opancerzo108
nymi. Colmain ponownie odwrócił si˛e do ekranu, właczył ˛ go i zobaczył Donala, który czekał w tej samej pozie. — Spotkamy si˛e na górze za dziesi˛ec´ minut — rzucił przez zaci´sni˛ete z˛eby. — Chyba ma pan wi˛ecej rozsadku, ˛ komandorze — odparł Donal z ekranu. — Pa´nskie statki nie sa˛ nawet okopane. Siedza˛ tam jak kaczki. Nie zostały uformowane w z˙ aden szyk, by si˛e osłania´c w czasie startu. Mo˙zemy je anihilowa´c, kiedy spróbuja˛ si˛e poderwa´c, lub zetrze´c w proch ju˙z teraz. Nie macie odpowiedniego sprz˛etu, z˙ eby si˛e okopa´c. Jestem do´sc´ dobrze poinformowany o waszej liczebnos´ci i wiem, z˙ e nie zostawili´scie w odwodzie wystarczajacych ˛ sił, by uczyni´c nam jakakolwiek ˛ szkod˛e. — Zrobił przerw˛e. — Proponuj˛e, z˙ eby przyleciał pan tu sam, bez eskorty, i omówił warunki kapitulacji. Colmain stał wpatrujac ˛ si˛e w ekran. Ale rzeczywi´scie nie było innego wyjs´cia, tylko podda´c si˛e. Jako wybitny dowódca musiał uzna´c ten fakt. W ko´ncu niech˛etnie skinał ˛ głowa.˛ — Lec˛e — powiedział i wyłaczył ˛ ekran. Z lekko przygarbionymi plecami poszedł do swego osobistego siateczka kurierskiego. — Na miły Bóg! — tymi słowami powitał Donala, kiedy wreszcie znalazł si˛e z nim twarza˛ w twarz na pokładzie statku flagowego Zaprzyja´znionych. — Zniszczył mnie pan. B˛ed˛e miał szcz˛es´cie, je´sli dostan˛e dowództwo pi˛eciu statków klasy C i tendera na Dunnin po tym wszystkim. *
*
*
Donal wrócił na Harmoni˛e dwa dni pó´zniej. Nawet najbardziej zgorzkniali mieszka´ncy tego fanatycznego s´wiata witali go triumfalnie, gdy jechał ulicami do Centrum Rzadowego. ˛ Kiedy jednak samotnie poszedł zło˙zy´c raport Starszemu Brightowi, czekało go inne przyj˛ecie. Przewodniczacy ˛ Zjednoczonej Rady Ko´sciołów Harmonii i Zjednoczenia spojrzał ponuro, gdy Donal wszedł, nadal w mundurze polowym pod kurtka,˛ która˛ narzucił po´spiesznie w drodze z portu kosmicznego. Jechał na odkrytej platformie, z˙ eby tłumy stojace ˛ wzdłu˙z drogi mogły go podziwia´c, a na Harmonii ko´nczyło si˛e wła´snie krótkie, chłodne lato. — Dobry wieczór, panowie — powiedział Donal, kierujac ˛ powitanie nie tylko do Brighta, ale równie˙z do dwóch innych członków Rady siedzacych ˛ obok niego za biurkiem. Ci dwaj nie odpowiedzieli. Donal wcale tego od nich nie oczekiwał. Bright był tu szefem; skinał ˛ głowa˛ trzem uzbrojonym z˙ ołnierzom miejscowej elitarnej gwardii, którzy trzymali stra˙z przed drzwiami. Wyszli, zamykajac ˛ za soba˛ drzwi. — Wi˛ec wrócił pan — powiedział Bright. Donal u´smiechnał ˛ si˛e. 109
— Czy spodziewał si˛e pan, z˙ e polec˛e w inne miejsce? — zapytał. — Nie czas na z˙ arty! — Du˙za dło´n Brighta z trzaskiem opadła na blat biurka. — Jak pan wytłumaczy si˛e przed nami ze swojego oburzajacego ˛ post˛epowania? — Za pozwoleniem. . . ! — głos Donala zabrzmiał w´sród szarych s´cian pokoju z ostro´scia,˛ jakiej tamci trzej nigdy przedtem nie słyszeli i jakiej nie spodziewali si˛e usłysze´c. — Dbam o uprzejmo´sc´ i dobre maniery. Nie widz˛e powodu, dla którego inni nie mieliby mi odpłaci´c tym samym. o czym pan mówi? Bright podniósł si˛e. Kiedy tak stał na szeroko rozstawionych nogach, pochylony nad gładka,˛ niemal lustrzana˛ powierzchnia˛ szarego biurka, był bardziej podobny do rzezimieszka z ciemnej uliczki ni˙z do Torquemady. — Wrócił pan do nas — powiedział wolno i ochryple — i udaje pan, z˙ e nie wie, w jaki sposób nas zdradził? — Zdradził? — Donal przyjrzał mu si˛e z niemal złowieszczym spokojem. — Jak to. . . zdradziłem was? — Wysłali´smy pana w celu wykonania pewnego zadania. — I sadz˛ ˛ e, z˙ e je wykonałem — powiedział Donal sucho. — Chcieli´scie wie˙zy stra˙zniczej nad bezbo˙znymi. Chcieli´scie na stałe zainstalowa´c si˛e na Zombri, by s´ledzi´c wszelkie koncentracje wojsk Exotików. Pami˛eta pan, z˙ e kilka dni temu prosiłem, by mi pan jasno powiedział, jakie sa˛ pa´nskie zamiary. Do´sc´ wyra´znie pan wtedy okre´slił, czego chce. I có˙z. . . ma pan to. — Ty diabelskie nasienie! — wybuchnał ˛ Bright, tracac ˛ nagle panowanie nad soba.˛ — Co próbujesz nam wmówi´c? Naprawd˛e sadziłe´ ˛ s, z˙ e tylko tego chcieli´smy? Czy my´slałe´s, z˙ e pomaza´ncy Pa´nscy zawahaliby si˛e u wrót bezbo˙zników? — Odwrócił si˛e, du˙zymi krokami obszedł biurko i stanał ˛ twarza˛ w twarz z Donalem. — Miałe´s ich w gar´sci i poprosiłe´s jedynie o nie uzbrojony punkt obserwacyjny na pustym ksi˛ez˙ ycu. Trzymałe´s ich za gardło i nie zabiłe´s z˙ adnego z nich, podczas gdy powiniene´s zetrze´c ich z powierzchni do ostatniego statku, do ostatniego człowieka! Urwał i w zapadłej nagle ciszy Donal usłyszał zgrzytanie jego z˛ebów. — Ile ci zapłacili? — warknał ˛ Bright. Donal zesztywniał. — Udam — powiedział po chwili — z˙ e nie słyszałem ostatniej uwagi. A je´sli chodzi o pa´nskie pytanie, dlaczego poprosiłem tylko o punkt obserwacyjny, to jak wynikało z pa´nskich słów, wła´snie tego pan chciał. A dlaczego nie starłem ich w pył. . . ? Bezsensowne zabijanie nie jest moim zawodem. Ani niepotrzebne nara˙zanie z˙ ołnierzy. — Zimno spojrzał Brightowi w oczy. — Sugeruj˛e, z˙ e mógł pan by´c ze mna˛ troch˛e szczerszy. Chciał pan zniszczenia pot˛egi Exotików, nieprawda˙z? — Tak — zazgrzytał Bright. — Tak my´slałem — powiedział Donal. — Nie przyszło jednak panu do głowy, z˙ e oka˙ze˛ si˛e na tyle dobrym dowódca,˛ by tego dokona´c. Sadz˛ ˛ e — mówił 110
dalej Donal, przenoszac ˛ spojrzenie na pozostałych dwóch, równie˙z ubranych na czarno starszych — z˙ e złapali´scie si˛e we własne sidła, panowie. — Odpr˛ez˙ ył si˛e i u´smiechnał ˛ lekko, zwracajac ˛ si˛e do Brighta. — Z pewnych powodów — powiedział — niemadrze ˛ byłoby z taktycznego punktu widzenia, gdyby Zaprzyja´znione s´wiaty zniszczyły Mar˛e i Kultis. Je´sli pozwoli mi pan udzieli´c sobie małej lekcji. . . — Niech pan przyjdzie z lepszymi odpowiedziami! — wybuchnał ˛ Bright. — Je´sli nie chce pan zosta´c oskar˙zony o zdrad˛e pracodawcy! — Och, niech pan da spokój! — Donal roze´smiał si˛e gło´sno. *
*
*
Bright odwrócił si˛e i przemierzył szary pokój. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi, za którymi stało trzech z˙ ołnierzy gwardii. Wyciagn ˛ ał ˛ rami˛e wskazujac ˛ na Donala. — Aresztowa´c tego zdrajc˛e! — krzyknał. ˛ Gwardzi´sci ruszyli w stron˛e Donala, ale zanim zdołali przeby´c dzielacy ˛ ich od nich dystans, trzy bladoniebieskie promienie przeci˛eły powietrze, zostawiajac ˛ po sobie ostry zapach zjonizowanego powietrza. Wszyscy trzej upadli. Jak człowiek ogłuszony ciosem z tyłu, Bright wpatrywał si˛e w ciała swoich gwardzistów. Obejrzał si˛e i zobaczył, jak Donal chowa pistolet. — Czy sadził ˛ pan, z˙ e b˛ed˛e na tyle głupi, by przyj´sc´ tutaj bez broni? — zapytał Graeme ze smutkiem. — I czy sadził ˛ pan, z˙ e pozwol˛e si˛e aresztowa´c? — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Powinien mie´c pan do´sc´ rozumu, by dostrzec, z˙ e wła´snie uratowałem was przed wami samymi. Spojrzał na pełne niedowierzania twarze. — O tak — powiedział. Wskazał na przeszklona˛ s´cian˛e w drugim ko´ncu gabinetu. Wieczorny wietrzyk niósł z miasta odgłosy s´wi˛etowania. — Jest tam ponad czterdzie´sci procent waszych wojsk. Najemników. Najemników doceniaja˛ cych dowódc˛e, który potrafi zapewni´c im zwyci˛estwo niemal bez strat. Jak pan sadzi, ˛ jaka byłaby ich reakcja, gdyby oskar˙zył mnie pan o zdrad˛e, uznał za winnego i skazał na s´mier´c? — Umilkł, z˙ eby jego słowa zapadły im w pami˛ec´ . — Zastanówcie si˛e nad tym, panowie. Zapiał ˛ kurtk˛e i spojrzał ponuro na trzech martwych gwardzistów, a potem ponownie zwrócił si˛e do Starszych. — Uwa˙zam, z˙ e to jest wystarczajaca ˛ podstawa do zerwania kontraktu — powiedział. — Mo˙zecie poszuka´c sobie innego głównodowodzacego. ˛ Odwrócił si˛e i ruszył do drzwi. Kiedy wyszedł, Bright krzyknał ˛ za nim: — Wi˛ec id´z do nich! Id´z do bezbo˙zników z Mary i Kultis! Donal zatrzymał si˛e i obejrzał. Zło˙zył uroczysty ukłon. — Dzi˛ekuj˛e, panowie — powiedział. — Pami˛etajcie. . . to był wasz pomysł.
´ Maranczyk Pozostała jeszcze rozmowa z bondem Sayona.˛ Wchodzac ˛ po kilku szerokich, łagodnych stopniach do budowli — nie mo˙zna jej było nazwa´c budynkiem lub kompleksem budynków — w której mieszkała najwa˙zniejsza osoba na dwóch planetach Exotików, Donal poczuł rozbawienie. Troch˛e dalej, obok krzewów przed wej´sciem do. . . rezydencji?. . . natknał ˛ si˛e na wysoka˛ kobiet˛e o szarych oczach i wyja´snił jej powód swojego przybycia. — Prosz˛e i´sc´ prosto — powiedziała wskazujac ˛ r˛eka˛ kierunek. — Znajdzie go pan. Najdziwniejsze było, z˙ e Donal nie miał co do tego watpliwo´ ˛ sci. I wła´snie ta niedorzeczna pewno´sc´ pobudziła jego osobliwe poczucie humoru. Maszerował przez zalany sło´ncem korytarz, który niepostrze˙zenie przeszedł w pozbawiony dachu ogród, minał ˛ malowidła i sadzawki z kolorowymi rybkami, znalazł si˛e w domu nie b˛edacym ˛ domem, wchodził do ró˙znych pokoi i wychodził z nich, a˙z dotarł do małego patio, do połowy osłoni˛etego dachem. W jego drugim ko´ncu, w cieniu dachu, na małym skrawku nawiezionej darni, otoczonym niskim kamiennym murkiem, siedział wysoki łysy m˛ez˙ czyzna w nieokre´slonym wieku, ubrany w niebieska˛ szat˛e. Donal zszedł po trzech kamiennych schodkach, przeciał ˛ patio, pokonał kolejne trzy kamienne schodki po przeciwnej stronie i stanał ˛ nad siedzacym ˛ m˛ez˙ czyzna.˛ — Sir — powiedział Donal. — Jestem Donal Graeme. Wysoki m˛ez˙ czyzna gestem nakazał mu usia´ ˛sc´ na darni. — Chyba z˙ e wolisz usia´ ˛sc´ na murku — u´smiechnał ˛ si˛e. — Siedzenie po turecku nie wszystkim odpowiada. — Ale˙z nie, sir — odparł Donal i usiadł ze skrzy˙zowanymi nogami. — Dobrze — powiedział wysoki m˛ez˙ czyzna i najwyra´zniej pogra˙ ˛zył si˛e w my´slach, patrzac ˛ gdzie´s poza patio. Donal rozlu´znił si˛e i czekał. Ogarnał ˛ go spokój panujacy ˛ w tym miejscu. Wydawało si˛e ono skłania´c do medytacji i z pewno´scia˛ — Donal nie miał watpli˛ wo´sci — było rozmy´slnie zaprojektowane i przeznaczone do tego wła´snie celu. Siedział, teraz ju˙z wygodnie, i pozwolił bładzi´ ˛ c my´slom. I tak si˛e zło˙zyło — co nie było wcale dziwne — z˙ e pow˛edrowały one ku siedzacemu ˛ obok m˛ez˙ czy´znie. 112
Sayona — Donal uczył si˛e o nim jako chłopiec w szkole — reprezentował typ człowieka instytucji, charakterystyczny dla Exotików. Ich dwie planety pełne były ludzi uwa˙zanych za dziwnych przez reszt˛e ludzko´sci; niektórzy jej przedstawiciele posuwali si˛e nawet do powatpiewania, ˛ czy mieszka´ncy Mary i Kultis wywodzili si˛e wyłacznie ˛ z ludzkiej rasy. Była to jednak w połowie z˙ artobliwa, a w połowie przesadna ˛ spekulacja. W rzeczywisto´sci Exotikowie byli wystarczajaco ˛ ludzcy. Rozwin˛eli jednak własne formy magii. Szczególnie w psychologii i pokrewnych dziedzinach oraz w jeszcze innej gał˛ezi nauki, która˛ mo˙zna by nazwa´c selekcja˛ genetyczna˛ lub planowa˛ hodowla,˛ zale˙znie od tego, czy si˛e ja˛ pochwalało czy te˙z nie. Wiazał ˛ si˛e z tym rodzaj ogólnego mistycyzmu. Exotikowie nie wielbili z˙ adnego boga i nie wyznawali z˙ adnej religii. Z drugiej strony prawie wszyscy — twierdzac, ˛ z˙ e to z własnego wyboru — byli wegetarianami i przeciwnikami przemocy na wzór staro˙zytnych Hindusów. Poza tym trzymali si˛e jeszcze jednej kardynalnej zasady. Była nia˛ zasada nieingerencji. Za kra´ncowa˛ przemoc uwa˙zali narzucanie drugiej osobie swojego punktu widzenia — niezale˙znie od sposobu. A jednak wszystkie te cechy nie zabiły w nich zdolno´sci do troszczenia si˛e o samych siebie. Skoro bowiem wierzyli, z˙ e nie mo˙zna stosowa´c przemocy wobec nikogo, to konsekwencja˛ takiego pogladu ˛ — do czego ch˛etnie si˛e przyznawali — było, z˙ e nikomu nie mo˙zna pozwoli´c bezkarnie u˙zywa´c siły przeciwko nim. Na wojnie i w interesach bronili swego poprzez najemników i po´sredników. Ale — pomy´slał Donal — bond Sayona stanowił dla Exotików jedna˛ z nagród za odmienny styl z˙ ycia. W sposób, który w pełni mogli zrozumie´c tylko oni, był cz˛es´cia˛ ich z˙ ycia emocjonalnego, uciele´sniona˛ w z˙ ywej ludzkiej istocie. Podobnie jak Anea, zupełnie zwyczajna i kobieca, była dla Exotików, dosłownie, jedna˛ z Wybranek. Urzeczywistniała ich najlepsze, wybrane cechy, jak z˙ ywe dzieło sztuki, któremu okazywali uwielbienie. Nie miało znaczenia, z˙ e nie zawsze była radosna, z˙ e tak naprawd˛e zaznawała w z˙ yciu tyle samo lub wi˛ecej smutku co przeci˛etny człowiek. W tym wła´snie punkcie ocena wi˛ekszo´sci ludzi odbiegała od rzeczywisto´sci. Najwa˙zniejsze były dla nich mo˙zliwo´sci, które w niej zaszczepili i wykształcili. Cieszyła ich sama jej zdolno´sc´ do innego z˙ ycia, a nie z˙ ycie, które naprawd˛e wiodła. Faktyczne osiagni˛ ˛ ecia zale˙zały od niej i miały stanowi´c dla niej nagrod˛e. Cenili sobie fakt, z˙ e gdyby zechciała i miała troch˛e szcz˛es´cia, potrafiłaby korzysta´c z z˙ ycia. Podobnie bond Sayona. W sensie, który rozumieli tylko Exotikowie, Sayona stanowił uciele´snienie wi˛ezi mi˛edzy ich dwoma s´wiatami. Była w nim zdolno´sc´ do porozumienia, pojednania, wyra˙zania wspólnoty uczu´c mi˛edzyludzkich. . . Donal zdał sobie nagle spraw˛e, z˙ e Sayona co´s do niego mówi. Starszy m˛ez˙ czyzna przemawiał ju˙z od jakiego´s czasu spokojnym, zrównowa˙zonym głosem, a Donal pozwalał, by jego słowa przelatywały mu przez umysł jak woda przeciekajaca ˛ przez palce. A teraz usłyszał co´s, co go całkiem rozbudziło.
113
— . . . Ale˙z nie — odparł Donal. — Sadziłem, ˛ z˙ e to zwykła procedura, której poddaje si˛e ka˙zdego dowódc˛e, zanim si˛e go wynajmie. Sayona zachichotał. — Poddawa´c ka˙zdego nowego dowódc˛e tym wszystkim testom? — powiedział. — Nie, nie. To by si˛e rozniosło i nigdy ju˙z nie mogliby´smy wynaja´ ˛c tych ludzi, których chcieliby´smy. — Ja nawet lubi˛e przechodzi´c testy — przyznał si˛e Donal. — Wiem. — Sayona skinał ˛ głowa.˛ — Test to przecie˙z forma współzawodnictwa. A ty z natury je lubisz. Nie, zwykle kiedy szukamy z˙ ołnierza, przygladamy ˛ si˛e jego militarnym osiagni˛ ˛ eciom, jak wszyscy inni, i tylko do tego si˛e posuwamy. — Jaka jest wi˛ec ró˙znica w moim przypadku? — spytał Donal spogladaj ˛ ac ˛ na niego. Sayona odwzajemnił spojrzenie, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e jasnobrazowymi ˛ oczami okolonymi zmarszczkami, które s´wiadczyły o poczuciu humoru. — Có˙z, nie zainteresowali´smy si˛e toba˛ tylko jako dowódca˛ — odpowiedział Sayona. — Jest jeszcze kwestia twoich przodków. W istocie jeste´s po cz˛es´ci Mara´nczykiem i interesuja˛ nas wła´snie twoje geny, nawet je´sli sa˛ przytłumione. Chodzi wi˛ec o ciebie samego. Masz zdumiewajace ˛ mo˙zliwo´sci. — Jakie mo˙zliwo´sci? — Dokonania wielkich rzeczy — powiedział Sayona powa˙znie. — Rezultaty naszych testów daja˛ nam o nich pewne poj˛ecie. — Czy mog˛e zapyta´c, jakie wielkie rzeczy ma pan na my´sli? — spytał Donal zaciekawiony. — Przykro mi, ale nie. Nie mog˛e ci na to odpowiedzie´c — oznajmił Sayona. — Odpowied´z, tak czy inaczej, byłaby dla ciebie bez znaczenia, gdy˙z nie mo˙zna wyja´sni´c danej rzeczy w jej własnych kategoriach. Wła´snie dlatego pomy´slałem, z˙ e musz˛e przeprowadzi´c z toba˛ t˛e rozmow˛e. Interesuje mnie twoja filozofia. — Filozofia! — Donal roze´smiał si˛e. — Jestem Dorsajem. — Ka˙zdy, nawet Dorsaj, ka˙zda z˙ ywa istota ma swoja˛ własna˛ filozofi˛e — z´ d´zbło trawy, ptak, dziecko. Indywidualna filozofia to potrzebna rzecz, kryterium, według którego osadzamy ˛ własna˛ egzystencj˛e. Poza tym jeste´s tylko w cz˛es´ci Dorsajem. Co mówi ta pozostała cz˛es´c´ ? Donal zmarszczył brwi. — Nie jestem pewien, czy ta druga cz˛es´c´ mówi cokolwiek — odparł. — Jestem z˙ ołnierzem. Najemnikiem. Mam swoja˛ prac˛e i zamierzam ja˛ wykonywa´c zawsze najlepiej, jak potrafi˛e. — Ale oprócz tego. . . — naciskał Sayona. — Oprócz tego. . . — Donal umilkł, dalej marszczac ˛ brwi. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e chciałbym zobaczy´c, jak wszystko dobrze si˛e układa.
114
— Powiedziałe´s, z˙ e chciałby´s widzie´c, jak wszystko dobrze si˛e układa. — Sayona patrzył na niego. — Czy nie uwa˙zasz, z˙ e to znaczace? ˛ — Chciałbym? A. . . — Donal roze´smiał si˛e. — Przypuszczam, z˙ e wymkn˛eło mi si˛e to pod´swiadomie. Chyba miałem na my´sli, z˙ e postaram si˛e, z˙ eby wszystko si˛e dobrze układało. — Tak — powiedział Sayona, ale takim tonem, z˙ e Donal nie mógł by´c pewien, czy oznaczało to potwierdzenie czy te˙z nie. — Jeste´s człowiekiem czynu, nieprawda˙z? — Kto´s musi by´c — odrzekł Donal. — We´zmy na przykład cywilizowane s´wiaty. . . — urwał nagle. — Mów dalej — zach˛ecił Sayona. *
*
*
— Zamierzałem powiedzie´c o cywilizacji. Niech pan pomy´sli, jak niewiele czasu upłyn˛eło od chwili, kiedy na Ziemi wzbił si˛e w powietrze pierwszy balon. Czterysta lat? Pi˛ec´ set? Co´s koło tego. I niech pan spojrzy, jak daleko dotarli´smy od tego czasu i jak si˛e rozdzielili´smy. — I co z tego wynika? — Nie podoba mi si˛e to — stwierdził Donal. — Odnosz˛e wra˙zenie, z˙ e jest to nie tylko nieefektywne, ale równie˙z niezdrowe. Jaki sens ma rozwój technologiczny, je´sli tylko dzielimy si˛e na coraz wi˛ecej odłamów, a ka˙zdy z własnym stylem z˙ ycia i mentalno´scia.˛ To nie jest post˛ep. — Popierasz post˛ep? Donal spojrzał na niego. — A pan nie? — My´sl˛e, z˙ e tak — powiedział Sayona. — Pewien rodzaj post˛epu. Mój rodzaj post˛epu. Jaki jest twój? Donal u´smiechnał ˛ si˛e. — Chce pan usłysze´c, prawda? Ma pan racj˛e. Chyba jednak mam swoja˛ filozofi˛e. Chce pan usłysze´c? — Prosz˛e — powiedział Sayona. — W porzadku ˛ — zdecydował si˛e Donal. Rozejrzał si˛e po małym ogródku. — Oto ona. Ka˙zdy człowiek jest narz˛edziem w swoich własnych r˛ekach. Ludzko´sc´ to narz˛edzie w swoich własnych r˛ekach. Najwi˛eksza˛ satysfakcj˛e czerpiemy nie z nagród za nasza˛ prac˛e, lecz z samej pracy. Naszym najwa˙zniejszym obowiazkiem ˛ jest ostrzenie i ulepszanie narz˛edzia, jakim jeste´smy my sami, aby móc zabra´c si˛e do wi˛ekszych prac. — Spojrzał na Sayon˛e. — Co pan o tym sadzi? ˛ — Musiałbym to przemy´sle´c — odparł Sayona. — Mój punkt widzenia jest oczywi´scie nieco odmienny. Widz˛e człowieka nie tyle jako doskonalacy ˛ si˛e mechanizm, lecz jako rozumne ogniwo w porzadku ˛ rzeczy. Powiedziałbym, z˙ e rola˛ 115
jednostki jest nie tyle działa´c, co by´c. Dogł˛ebnie poja´ ˛c prawd˛e, która tkwi w ka˙zdym człowieku. . . je´sli wyra˙zam si˛e jasno. — Nirwana jako przeciwie´nstwo Walhalli, co? — skomentował Donal u´smiechajac ˛ si˛e do´sc´ ponuro. — Dzi˛eki, wol˛e Walhall˛e. — Jeste´s pewien? — spytał Sayona. — Jeste´s całkowicie pewien, z˙ e nie potrzebujesz nirwany? — Zupełnie pewien. — Zasmucasz mnie — powiedział Sayona przygn˛ebiony. — Mieli´smy pewne nadzieje. — Nadzieje? — Chodzi — wyja´snił Sayona podnoszac ˛ palec — o mo˙zliwo´sci tkwiace ˛ w tobie. . . o te wielkie mo˙zliwo´sci. Mo˙zna je wykorzysta´c tylko w jeden sposób. . . sposób, który sam wybierzesz. Ale masz swobod˛e wyboru. Jest tu dla ciebie miejsce. — Przy panu? — Inne s´wiaty nie wiedza˛ — powiedział Sayona — co osiagn˛ ˛ eli´smy tutaj w ciagu ˛ ostatnich stu lat. Dopiero zacz˛eli´smy pracowa´c nad motylem ukrytym w ograniczonym przez materi˛e robaku, jakim jest obecny gatunek ludzki. To wielka okazja dla kogo´s predestynowanego do tej pracy. — I ja nim jestem? — spytał Donal. — Tak — odpowiedział Sayona. — Cz˛es´ciowo wynika to z twoich mara´nskich genów, a cz˛es´ciowo ze szcz˛es´liwego genetycznego przypadku, do którego zrozumienia nie wystarcza nasza obecna wiedza. Oczywi´scie musiałby´s podda´c si˛e ponownemu szkoleniu. T˛e stron˛e twojego charakteru, która teraz toba˛ rzadzi, ˛ nale˙załoby zharmonizowa´c z druga˛ strona,˛ która˛ uwa˙zamy za warto´sciowsza.˛ Donal potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ *
*
*
— W zamian za to — powiedział Sayona smutnym, prawie kapry´snym tonem — wiele rzeczy stałoby si˛e dla ciebie mo˙zliwe. Czy wiesz, z˙ e mógłby´s na przykład chodzi´c w powietrzu, gdyby´s tylko uwierzył, z˙ e jeste´s w stanie tego dokona´c? Donal za´smiał si˛e. — Mówi˛e całkiem powa˙znie — powiedział Sayona. — Spróbuj kiedy´s w to uwierzy´c. — Trudno mi próbowa´c uwierzy´c w co´s, w co instynktownie nie wierz˛e — odparł Donal. — Poza tym to nie ma sensu. Jestem z˙ ołnierzem. ˙ — Ale jak˙ze dziwnym z˙ ołnierzem — mruknał ˛ Sayona. — Zołnierzem pełnym współczucia, kaprysów, fanaberii i szalonych snów na jawie. Człowiekiem 116
samotnym, który pragnie by´c taki jak inni, ale uwa˙za ludzka˛ ras˛e za zbiorowisko dziwnych, obcych istot i nie jest w stanie zrozumie´c ich pokr˛etnych sposobów post˛epowania — cho´c jednocze´snie rozumie je zbyt dobrze, by było to dla owych istot wygodne. Spokojnie popatrzył na Donala, którego twarz znieruchomiała. — Testy wypadły dobrze, nieprawda˙z? — zapytał Donal. — Tak — odparł Sayona. — Ale nie ma powodu, z˙ eby´s patrzył na mnie w ten sposób. Nie mo˙zemy ich wykorzysta´c, by zmusi´c ci˛e do czegokolwiek. Byłoby to działanie samodestrukcyjne, które zniweczyłoby wszelkie wynikajace ˛ z niego korzy´sci. Mo˙zemy jedynie zło˙zy´c ci propozycj˛e. — Przerwał na chwil˛e. — Zapewniam ci˛e, z˙ e b˛edziesz szcz˛es´liwy, je´sli wybierzesz nasza˛ drog˛e. — A je´sli nie? — Donal nie rozlu´znił si˛e jeszcze. Sayona westchnał. ˛ — Jeste´s silnym człowiekiem — powiedział. — Siła wia˙ ˛ze si˛e z odpowiedzialno´scia,˛ a człowiek odpowiedzialny nie zwraca zbytniej uwagi na szcz˛es´cie. — Nie mog˛e powiedzie´c, z˙ eby podobał mi si˛e obraz samego siebie idacego ˛ przez z˙ ycie w pogoni za szcz˛es´ciem. — Donal wstał. — Tak czy inaczej, dzi˛ekuj˛e za propozycj˛e. Doceniam komplement, jaki si˛e w niej kryje. — Nie jest komplementem mówienie motylowi, z˙ e jest motylem i nie musi pełza´c po ziemi — odparł Sayona. Donal ukłonił si˛e uprzejmie. — Do widzenia — powiedział. Odwrócił si˛e i zrobił kilka kroków w stron˛e schodków prowadzacych ˛ w dół do ogrodu i do drogi, która˛ przyszedł. — Donalu. . . — zatrzymał go głos Sayony. Obejrzał si˛e i zobaczył, z˙ e bond patrzy na niego z niemal szelmowskim wyrazem twarzy. — Wierz˛e, z˙ e mo˙zesz chodzi´c w powietrzu — powiedział Sayona. Donal wytrzeszczył oczy, ale wyraz twarzy tamtego nie zmienił si˛e. Odwrócił si˛e i zrobił krok. . . ale ku jego najwy˙zszemu zdumieniu stopa znalazła oparcie na dwadzie´scia centymetrów nad nast˛epnym schodkiem. Nie my´slac, ˛ dlaczego to robi, Donal wysunał ˛ w nico´sc´ droga˛ stop˛e. Zrobił kolejny krok. . . i nast˛epny. Nie podtrzymywany, przeszedł w powietrzu do szczytu schodków na drugim ko´ncu ogrodu. Zrobił jeszcze jeden krok i kiedy znalazł si˛e na twardym gruncie, obejrzał si˛e. Sayona nadal mu si˛e przygladał, ˛ ale wyraz jego twarzy był teraz nieprzenikniony. Donal odwrócił si˛e i opu´scił ogród. Pogra˙ ˛zony w my´slach wrócił do swojego mieszkania w Portsmouth, mara´nskim mie´scie, w którym znajdowała si˛e baza dowództwa Exotików. Tropikalna noc szybko zapadła nad miastem, zanim dotarł do swojego pokoju, ale łagodne o´swietlenie, które właczało ˛ si˛e automatycznie we wszystkich budynkach i wokół nich, było tak przemy´slnie zaprojektowane, z˙ e nie przy´cmiewało widoku gwiazd ´ nad głowa.˛ Swieciły przez otwarta˛ s´cian˛e sypialni. 117
Stojac ˛ po´srodku pokoju i zamierzajac ˛ si˛e przebra´c do pierwszego tego dnia posiłku — wcze´sniej zupełnie zapomniał o jedzeniu — Donal zmarszczył brwi. Spojrzał w gór˛e na łagodnie kopulaste sklepienie pokoju, którego najwy˙zszy punkt znajdował si˛e jakie´s trzy i pół metra nad jego głowa.˛ Zmarszczył si˛e znowu i zaczał ˛ przeszukiwa´c biurko, dopóki nie znalazł zapiecz˛etowanej przez siebie tas´my z nagraniem. Potem, trzymajac ˛ ja˛ w jednej r˛ece, odwrócił si˛e w stron˛e sufitu i zrobił do´sc´ niezdarny krok w gór˛e. Jego stopa znalazła oparcie w powietrzu i Donal oderwał si˛e od podłogi. Wolno, krok za krokiem, szedł przez pustk˛e do najwy˙zszego punktu w suficie. Otworzył kapsuł˛e z ta´sma˛ i przycisnał ˛ jej samoprzylepne ko´nce do sufitu. Wisiał przez chwil˛e w powietrzu i patrzył na nia.˛ ´ — Smieszne! — powiedział nagle. . . i równie nagle zaczał ˛ spada´c. W odruchu wyrobionym podczas długich c´ wicze´n zwinał ˛ si˛e w momencie upadku, wylado˛ wał na r˛ekach i stopach, przetoczył si˛e i wstał przy drugiej s´cianie jak gimnastyk. Otrzepał si˛e cały i zdrowy. . . i spojrzał na sufit. Kapsuła nadal tam wisiała. Podniósł r˛ek˛e z małym urzadzeniem ˛ przypi˛etym do nadgarstka i właczył ˛ je. — Lee — powiedział. Opu´scił r˛ek˛e i czekał. Niecała˛ minut˛e pó´zniej Lee wszedł do pokoju. Donal pokazał mu kapsuł˛e na suficie. — Co to jest? — zapytał. Lee spojrzał. — Kapsuła z ta´sma˛ — powiedział. — Chce pan, z˙ ebym ja˛ zdjał? ˛ — Mniejsza o to — odparł Donal. — Jak sadzisz, ˛ skad ˛ si˛e tam wzi˛eła? — Jaki´s z˙ artowni´s na dryfujacym ˛ krze´sle — orzekł Lee. — Chce pan, z˙ ebym si˛e dowiedział kto? — Nie. . . mniejsza o to — zako´nczył Donal. — To wszystko. Lee ukłonił si˛e i wyszedł z pokoju. Donal rzucił jeszcze jedno spojrzenie na kapsuł˛e, po czym podszedł do przeszklonej s´ciany pokoju i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Pod nim rozpo´scierał si˛e jasny dywan miasta. W górze wisiały gwiazdy. Patrzył na nie przez par˛e minut. Nagle roze´smiał si˛e na głos wesoło. — Nie, nie — powiedział do pustego pokoju. — Jestem Dorsajem! Odwrócił si˛e plecami do szyby i zaczał ˛ szybko przebiera´c si˛e do kolacji. Był zaskoczony, kiedy przekonał si˛e, jak bardzo jest głodny.
Protektor Dowódca sił ladowych ˛ Ian Ten Graeme, wyniosły, s´niady m˛ez˙ czyzna, kroczył przez pokoje protektora Procjona z tajnym prywatnym meldunkiem w du˙zej dłoni. W pierwszych trzech pomieszczeniach nikt nie zastapił ˛ mu drogi. Ale przed drzwiami gabinetu protektora jego osobista sekretarka w zielono-złotym stroju słu˙zbowym odwa˙zyła si˛e powiedzie´c półgłosem, i˙z protektor polecił, aby mu nie przeszkadzano, Ian ledwo na nia˛ spojrzał, pchnał ˛ drzwi gabinetu i wmaszerował do s´rodka. Zastał tam Donala stojacego ˛ w słupie intensywnie z˙ ółtego s´wiatła Procjona przed przeszklona˛ szyba,˛ wygladaj ˛ acego ˛ na Portsmouth i najwyra´zniej pogra˙ ˛zonego w my´slach. W ciagu ˛ ostatnich dni cz˛esto zaskakiwano go w takiej pozycji. Obejrzał si˛e na odgłos kroków Iana. Sze´sc´ lat militarnych i politycznych sukcesów zostawiło nieuchronne s´lady na twarzy Donala, s´lady wyra´znie widoczne w s´wietle słonecznym. Na pierwszy rzut oka nie wygladał ˛ powa˙zniej od młodzie´nca, który opu´scił Dorsaj kilka lat temu. Ale po bli˙zszym przyjrzeniu si˛e wida´c było, z˙ e zrobił si˛e masywniejszy. . . a nawet troch˛e wy˙zszy. Z tym z˙ e przyrost wagi — co prawda niewielki — nie złagodził wyrazistych rysów jego twarzy, ale wr˛ecz uwypuklił je i wyostrzył: Oczy wydawały si˛e teraz gł˛ebiej osadzone, a nawyk rozkazywania — który stał si˛e ju˙z pod´swiadomie stylem bycia — rzucał niewidoczny cie´n na jego czoło, tak z˙ e ludzie bez namysłu słuchali go, jakby to było oczywiste. — I co? — odezwał si˛e, kiedy Ian podszedł. — Zaj˛eli Nowa˛ Ziemi˛e — odpowiedział wuj i wr˛eczył mu ta´sm˛e z meldunkiem. — Tajna prywatna od Galta. Donal wział ˛ ta´sm˛e automatycznie, a gł˛ebsza, bardziej ukryta cz˛es´c´ jego natury natychmiast przej˛eła władz˛e nad umysłem. O ile sze´sc´ lat wpłyn˛eło na jego wyglad ˛ i zachowanie, tym wi˛eksze zmiany spowodowało we wn˛etrzu. Sze´sc´ lat dowodzenia, sze´sc´ lat oceniania sytuacji i podejmowania decyzji wyryło w nim swój s´lad. Zawarł rozejm — trudno byłoby powiedzie´c, z˙ e doszedł do porozumienia — ze z´ ródłem swojej odmienno´sci, ukrywajac ˛ je dobrze przed innymi, ale akceptujac ˛ jako u˙zyteczne narz˛edzie w swoich r˛ekach. A teraz informacja, która˛ przyniósł Ian, poruszyła mroczne gł˛ebie. Była to drobna fala rozprzestrzeniajaca ˛ 119
si˛e, by połaczy´ ˛ c si˛e z innymi i ukaza´c wyra´zniej ich bezmiar oraz balet sprzecznych celów kryjacych ˛ si˛e za wszelkim działaniem. Stanowiła dla niego wezwanie do czynu. Jako protektor Procjona, odpowiedzialny teraz nie tylko za obron˛e Exotików, ale równie˙z dwóch mniejszych zamieszkanych planet systemu — St. Marie i Coby — musiał podja´ ˛c to wyzwanie. Co wi˛ecej, musiał je podja´ ˛c tak˙ze ze wzgl˛edu na samego siebie. Tak wi˛ec wcale nie miał ochoty unikna´ ˛c tego, co go czekało. Przeciwnie, było to wła´sciwe i mile widziane. Niemal zbyt mile. . . jak szcz˛es´liwy traf. — Rozumiem — mruknał. ˛ Po czym zwrócił si˛e do wuja: — Galt b˛edzie potrzebował pomocy. Mo˙zesz mi poda´c, jakie siły jeste´smy w stanie zgromadzi´c, lanie? Ian skinał ˛ głowa˛ i wyszedł z równie marsowa˛ mina,˛ z jaka˛ wszedł. Kiedy Donal został sam, nie od razu otworzył pudełko z ta´sma.˛ Nie mógł sobie teraz przypomnie´c, o czym dumał, kiedy zjawił si˛e Ian, ale widok wuja skierował jego my´sli na nowy tor. Ian wygladał ˛ ostatnio dobrze — a przynajmniej tak, jak mo˙zna było oczekiwa´c. Niewa˙zne, z˙ e z˙ ył samotnie, miał niewiele wspólnego z innymi dowódcami tej samej rangi i nie chciał je´zdzi´c do domu na Dorsaj, nawet z˙ eby odwiedzi´c rodzin˛e. Po´swiecił si˛e swoim obowiazkom ˛ szkolenia oddziałów ladowych ˛ i robił to dobrze. Poza tym poda˙ ˛zał własna˛ droga.˛ Mara´nscy psychiatrzy oznajmili Donalowi, z˙ e niczego wi˛ecej nie mo˙zna było spodziewa´c si˛e po Ianie. Wyja´snili mu to łagodnie. Normalny umysł opanowany przez chorob˛e potrafiliby wyleczy´c. Na nieszcz˛es´cie jednak Ian nie był normalny, przynajmniej je´sli chodziło o przywiazanie ˛ do brata bli´zniaka. Nic we wszechs´wiecie nie mogło zastapi´ ˛ c tej czastki ˛ jego istoty, która umarła wraz z Kensiem — a wła´sciwie nim była — gdy˙z osobliwa konstrukcja psychiczna bli´zniaków czyniła z nich dwie połowy cało´sci. — Pa´nski wuj — wyja´snili Donalowi psychiatrzy — z˙ yje dzi˛eki pod´swiadomemu pragnieniu ukarania siebie za to, z˙ e pozwolił bratu umrze´c. W rzeczywistos´ci szuka s´mierci, ale musi to by´c szczególny jej rodzaj, który oznacza zniszczenie wszystkiego, co si˛e dla niego liczy. „Je´sli obrazi ci˛e ich prawica, odetnij ja”. ˛ W jego pod´swiadomo´sci Ian-Kensie oskar˙za Iana o to, co si˛e zdarzyło, i szuka kary, która byłaby odpowiednia do zbrodni. To dlatego trwa w tym chorobliwym stanie, jakim jest dla niego z˙ ycie. Dla takiej osobowo´sci normalna˛ rzecza˛ byłaby s´mier´c lub samobójstwo. I wła´snie dlatego — stwierdzili na zako´nczenie — nie chce si˛e zobaczy´c ani mie´c do czynienia z z˙ ona˛ i dzie´cmi. Pod´swiadomie zdaje sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa pociagni˛ ˛ ecia ich za soba˛ w zniszczenie. Odradzaliby´smy namawianie go do odwiedzania ich wbrew jego woli. Donal westchnał. ˛ Kiedy o tym teraz my´slał, wydawało mu si˛e dziwne, z˙ e z ludzi, którzy zgromadzili si˛e wokół niego, z˙ aden tak naprawd˛e nie przyszedł z powodu jego sławy lub stanowisk, jakie mógł zaproponowa´c. Był Ian, który zjawił 120
si˛e dlatego, z˙ e przysłała go rodzina. Lee, który znalazł to, czego brakowało jego własnej osobowo´sci, i pozostałby przy nim, nawet gdyby był protektorem nico´sci, a nie Procjona. Był te˙z Lludrow, obecnie szef jego Sztabu. Nie przyszedł z własnej nieprzymuszonej woli, ale pod wpływem nalega´n z˙ ony. Lludrow o˙zenił si˛e bowiem z Elvine Rhy, siostrzenica˛ Galta, która interesowała si˛e Donalem, czemu nawet mał˙ze´nstwo nie poło˙zyło kresu. Był Geneve bar-Colmain, który znalazł si˛e w jego sztabie, poniewa˙z nie miał dokad ˛ pój´sc´ . I z˙ eby nie zmarnowały si˛e jego zdolno´sci, Donal okazał mu z˙ yczliwo´sc´ . Wreszcie sam Galt, którego przyja´zn´ nie wynikała ze wspólnych zainteresowa´n zawodowych, lecz z t˛esknoty człowieka, który nigdy nie miał syna i dostrzegał go w Donalu. . . cho´c tak naprawd˛e nie mo˙zna było zaliczy´c do tej grupy Galta, w dalszym ciagu ˛ pełniacego ˛ funkcj˛e marszałka Freilandii. I był te˙z odró˙zniajacy ˛ si˛e od reszty Mor, którego Donal najbardziej chciałby mie´c przy sobie, ale któremu duma kazała si˛e trzyma´c mo˙zliwie daleko od młodszego, lecz odnoszacego ˛ sukcesy brata. Mor objał ˛ ostatecznie słu˙zb˛e na Wenus, gdzie w ramach wolnego rynku, który kwitł na tej stechnicyzowanej planecie, sprzedano jego kontrakt Cecie. W ten sposób Mor znalazł si˛e na z˙ ołdzie u wrogów Donala, przez co w razie konfliktu walczyliby po przeciwnych stronach. Donal potrzasn ˛ ał ˛ gwałtownie głowa.˛ Te napady depresji zdarzały si˛e ostatnio coraz cz˛es´ciej — by´c mo˙ze jako rezultat wielogodzinnej pracy, której si˛e po´swi˛ecał. Otworzył pudełko z ta´sma˛ od Galta. „Donalu, Do tego czasu dotra˛ do ciebie ju˙z wiadomo´sci o Nowej Ziemi. Zamach stanu, w wyniku którego władz˛e nad planeta˛ przejał ˛ rzad ˛ Kyerly, dokonały oddziały zbrojne dostarczone przez Cet˛e. Nigdy nie przestałem by´c ci wdzi˛eczny za rad˛e, z˙ eby´smy nie wynajmowali naszych wojsk Williamowi. Ale sytuacja tutaj jest zła. Staniemy wobec wewn˛etrznych ataków zwolenników wolnego rynku kontraktów. ´ Swiaty jeden po drugim wpadaja˛ w r˛ece manipulatorów, w´sród których wcale nie najmniejszym jest sam William. Prosz˛e, przy´slij nam tyle oddziałów polowych, ile mo˙zesz. Na Wenus maja˛ si˛e odby´c mi˛edzyplanetarne rozmowy na temat uznania nowego rzadu ˛ Nowej Ziemi. B˛eda˛ na tyle przezorni, z˙ e nie zaprosza˛ ciebie, ale i tak przyjed´z. Ja musz˛e tam by´c i potrzebuj˛e ciebie, je´sli nawet z˙ aden inny powód nie skłoni ci˛e do przyjazdu. Hendrik Galt, marszałek Freilandii”. Donal pokiwał głowa.˛ Nie rzucił si˛e jednak od razu do działania. Podczas gdy Galt trwał w szoku spowodowanym nagłym odkryciem, Donal widział w sytuacji na Nowej Ziemi jedynie co´s, czego od dawna si˛e spodziewał. 121
Szesna´scie zamieszkanych s´wiatów w o´smiu systemach gwiezdnych od Sło´nca do Altaira przetrwało dzi˛eki specjalizacji kształcenia. Obecna cywilizacja dokonała zbyt du˙zego post˛epu, by ka˙zda planeta mogła prowadzi´c swój własny system nauczania i nada˙ ˛zy´c za rozwojem wielu potrzebnych dziedzin. Po co utrzymywa´c tysiac ˛ przeci˛etnych szkół, skoro mo˙zna mie´c sto pi˛ec´ dziesiat ˛ na najwy˙zszym poziomie i wymienia´c ich absolwentów na fachowców z innych dziedzin? Koszty takiego systemu były ogromne, a liczba specjalistów w ka˙zdej dziedzinie z konieczno´sci ograniczona. Co wi˛ecej, post˛ep był szybszy, gdy wszystkie osoby o tej samej specjalno´sci utrzymywały ze soba˛ s´cisłe kontakty. System wydawał si˛e bardzo praktyczny. Donal był jednym z niewielu ludzi swoich czasów, którzy dostrzegali problemy nieodłacznie ˛ z nim zwiazane. ˛ Za tego rodzaju rozwiazaniem ˛ kryło si˛e bowiem pytanie: do jakiego stopnia pracownik wykwalifikowany jest podmiotem majacym ˛ swoje prawa, a do jakiego przedmiotem nale˙zacym ˛ do posiadacza kontraktu? Je´sli w wi˛ekszym stopniu jest podmiotem, handel wymienny mi˛edzy s´wiatami rozpada si˛e na szereg indywidualnych negocjacji, a współczesne społecze´nstwo nie mo˙ze istnie´c bez zaspokojenia wspólnych potrzeb. Je´sli za´s jest bardziej przedmiotem, wtedy otwiera si˛e pole dla manipulatorów, handlarzy z˙ ywym towarem, którzy dla zysku spekulowaliby siła˛ robocza.˛ ´ W dyskusjach mi˛edzy s´wiatami stale powtarzało si˛e to pytanie. „Scisłe” społecze´nstwa, czyli planety z tak zwanej grupy Wenus, rozwini˛ete technicznie — Wenus, Newton i Cassida — fanatyczne Harmonia i Zjednoczenie oraz Coby rzadzone ˛ przez tajne stowarzyszenie o niemal przest˛epczym charakterze, zawsze bardziej popierały przedmiotowy ni˙z podmiotowy punkt widzenia. Społecze´nstwa „lu´zne”, jak republika´nska Stara Ziemia i Mars, planety Exotików — Mara i Kultis — oraz skrajnie indywidualistyczne społecze´nstwo Dorsajów na pierwszym miejscu stawiały jednostk˛e i jej prawa. Po´srednie stanowisko zajmowały umiarkowane s´wiaty z silnymi rzadami ˛ centralnymi, jak Freilandia i Nowa Ziemia, handlowa Ceta, demokratyczna teokracja St. Marie i pionierska, słabo zaludniona planeta rybaków — Dunnin — rzadzona ˛ przez społeczno´sc´ Corbelów. ´ „Scisłe” planety od wielu lat prowadziły wspólnie handel kontraktami. Je´sli kontrakt nie zawierał specjalnej klauzuli, mo˙zna było niespodziewanie znale´zc´ si˛e u innego pracodawcy, nawet na innej planecie. Korzy´sci płynace ˛ z istnienia takiego rynku były oczywiste dla autokratycznych rzadów, ˛ które mogły same kontrolowa´c rynek dysponujac ˛ zasobami, z którymi nie mógł mierzy´c si˛e pojedynczy człowiek. Na „lu´znych” planetach, gdzie własny system kontroli nie pozwalał rza˛ dom na wykorzystywanie konkurujacych ˛ ze soba˛ indywidualnych pracodawców, otwierało si˛e pole dla intryg nie tylko ze strony jednostek, ale i innych rzadów. ˛ Tak wi˛ec umowa miedzy dwoma s´wiatami o ustanowienie wolnego rynku na zasadzie wzajemno´sci słu˙zyła przede wszystkim „´scisłemu” rzadowi, ˛ nieuchron-
122
nie prowadzac ˛ do tego, z˙ e zgarniał on lwia˛ cz˛es´c´ talentów dost˛epnych na obu s´wiatach. Stanowiło to wi˛ec podło˙ze nieuniknionego konfliktu, na który zanosiło si˛e ju˙z od pi˛ec´ dziesi˛eciu lat, mi˛edzy dwoma zasadniczo ró˙znymi systemami kontrolowania tego, co było najistotniejsze dla ludzko´sci — wyszkolonych umysłów. W rzeczywisto´sci — pomy´slał Donal stajac ˛ przed oszklona˛ s´ciana˛ — konflikt rozgrywał si˛e tu i teraz. Był ju˙z w toku tego dnia, kiedy Donal wszedł na pokład statku, na którym miał pozna´c Galta, Williama i Ane˛e, Wybrank˛e z Kultis. Za kulisami rozpocz˛eły si˛e przygotowania do ko´ncowej bitwy, a jego rola w niej ju˙z była napisana. Podszedł do biurka, nacisnał ˛ guzik i powiedział do mikrofonu: — Niech stawia˛ si˛e tu natychmiast wszyscy szefowie sztabów. Narada na szczycie. Zdjał ˛ palec z przycisku i usiadł za biurkiem. Czekało go mnóstwo pracy.
Protektor II Przybywszy pi˛ec´ dni pó´zniej do Hamstead, stolicy Wenus, Donal udał si˛e prosto do apartamentu Galta w hotelu rzadowym, ˛ gdzie miała si˛e odby´c narada. — Musiałem załatwi´c par˛e spraw — powiedział, wymieniajac ˛ u´scisk dłoni ze starszym m˛ez˙ czyzna˛ i siadajac ˛ — inaczej byłbym wcze´sniej. — Przyjrzał si˛e Galtowi. — Wygladasz ˛ na zm˛eczonego. Marszałek Freilandii rzeczywi´scie schudł. Skóra na twarzy troch˛e obwisła na masywnych ko´sciach, a oczy pociemniały ze zm˛eczenia. — Polityka. . . polityka — odparł Galt. — To nie moja dziedzina. Wyczerpuje człowieka. Napijesz si˛e? — Nie, dzi˛ekuj˛e — powiedział Donal. — Ja równie˙z nie mam ochoty — stwierdził Galt. — Tylko zapal˛e fajk˛e. . . je´sli ci to nie przeszkadza? — Nigdy nie przeszkadzało — odpowiedział Donal — a ty nigdy mnie nie pytałe´s. — H˛e. . . nie — Galt wydał z siebie co´s po´sredniego mi˛edzy kaszlni˛eciem a chichotem. Wyjał ˛ fajk˛e i zaczał ˛ ja˛ nabija´c lekko dr˙zacymi ˛ palcami. — Jestem piekielnie zm˛eczony, to wszystko. Tak naprawd˛e, gotów jestem do przejs´cia w stan spoczynku. . . ale jak mo˙zna odej´sc´ , kiedy wokół wrze? Dostałe´s moja˛ wiadomo´sc´ ? Ile oddziałów polowych mo˙zesz mi da´c? — Par˛e. Powiedzmy dwadzie´scia tysi˛ecy pierwszoliniowych z˙ ołnierzy. . . — Galt podniósł głow˛e. — Nie martw si˛e. — Donal u´smiechnał ˛ si˛e. — B˛eda˛ przybywali w małych grupach i nieregularnie, z˙ eby powstało wra˙zenie, z˙ e mam zamiar da´c ci pi˛ec´ razy wi˛ecej wojska, ale procedura przekazywania go przeciaga ˛ si˛e. Galt chrzakn ˛ ał. ˛ — Mogłem si˛e spodziewa´c, z˙ e co´s wymy´slisz — powiedział. — Mo˙zemy wykorzysta´c twoja˛ pomysłowo´sc´ na konferencji. Oficjalnie zebrali´smy si˛e tutaj, z˙ eby uzgodni´c postaw˛e wobec nowego rzadu ˛ Nowej Ziemi, ale wiesz, co naprawd˛e jest grane, czy˙z nie? — Domy´slam si˛e — odparł Donal. — Wolny rynek. — Tak. — Galt zapalił fajk˛e i zaciagn ˛ ał ˛ si˛e nia˛ z przyjemno´scia.˛ — Podział przebiega dokładnie po´srodku, teraz kiedy Nowa Ziemia znalazła si˛e w grupie 124
Wenus, a my — to znaczy Freilandia — opowiadamy si˛e przeciwko wolnemu rynkowi. Mamy spora˛ liczb˛e głosów przy stole konferencyjnym, ale nie to jest problemem. Oni maja˛ Williama. . . i tego białowłosego diabła, Blaine’a. — Popatrzył bystro na Donala. — Znasz Projekta Blaine’a, nieprawda˙z? — Nigdy si˛e z nim nie spotkałem. To moja pierwsza wizyta na Wenus — powiedział Donal. — To rekin — wyrzucił Galt w podnieceniu. — Chciałbym kiedy´s zobaczy´c, jak on i William s´cieraja˛ si˛e rogami. Mo˙ze pozabijaliby si˛e nawzajem i s´wiat stałby si˛e lepszy. Có˙z. . . je´sli chodzi o twój status tutaj. . . — Oficjalnie przysłał mnie Sayona jako obserwatora. — Dobrze, wi˛ec nie ma z tym kłopotu. Z łatwo´scia˛ mo˙zemy zmieni´c ci status z obserwatora na delegata. Prawd˛e mówiac, ˛ pu´sciłem ju˙z w obieg t˛e wiadomo´sc´ . Czekali´smy wła´snie na twój przyjazd. — Galt wypu´scił du˙zy kłab ˛ dymu i mru˙zac ˛ oczy zerknał ˛ zza niego na Donala. — Ale co o tym sadzisz, ˛ Donalu? Ufam twojej intuicji. Co naprawd˛e wisi w powietrzu? — Nie jestem pewien — odpowiedział Donal. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e kto´s popełnił bład. ˛ — Bład? ˛ — Nowa Ziemia — wyja´snił Donal. — Głupim posuni˛eciem było obalenie rzadu ˛ akurat teraz, i do tego siła.˛ Wła´snie dlatego sadz˛ ˛ e, z˙ e naprawimy to. Galt wyprostował si˛e szybko, wyjmujac ˛ fajk˛e z ust. — Naprawimy? Masz na my´sli przywrócenie starego rzadu? ˛ — Popatrzył ze zdumieniem na Donala. — Kto to zrobi? — Przede wszystkim William, jak przypuszczam — powiedział Donal. — On nie działa w sposób połowiczny. Ale mo˙zesz si˛e zało˙zy´c, z˙ e je´sli ma zamiar przywróci´c rzad, ˛ za˙zada, ˛ za to swojej ceny. Galt potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie nada˙ ˛zam za toba˛ — przyznał si˛e. — William współdziała obecnie z grupa˛ Wenus — wyja´snił Donal. — Ale na pewno nie zamierza wy´swiadczy´c jej przysługi. Interesuja˛ go własne cele. . . i wła´snie do nich b˛edzie da˙ ˛zył. W rzeczywisto´sci, je´sli dobrze si˛e przyjrzysz, zauwa˙zysz, z˙ e w czasie konferencji tocza˛ si˛e dwojakiego rodzaju negocjacje. Na krótsza˛ i na dłu˙zsza˛ met˛e. Na krótsza˛ met˛e b˛edzie prawdopodobnie chodziło o wolny rynek. Na dłu˙zsza˛ — William rozegra swoja˛ gr˛e. Galt znowu pociagn ˛ ał ˛ z fajki. — Nie wiem — powiedział powoli. — Wcale nie broni˛e Williama, ale wydaje mi si˛e, z˙ e obwiniasz go o wszystko. Czy jeste´s pewien, z˙ e nie przesadzasz? — Jak mo˙zna by´c pewnym? — spytał Donal z grymasem na twarzy. — My´sl˛e o Williamie to, co my´sl˛e, poniewa˙z. . . — zawahał si˛e — gdybym był w jego skórze, robiłbym rzeczy, o które go podejrzewam. — Urwał. — Gdyby William nas poparł, na konferencji podj˛eto by decyzj˛e o wywarciu nacisku na Nowa˛ Ziemi˛e w celu przywrócenia starego rzadu, ˛ nieprawda˙z? 125
— No. . . oczywi´scie. — Wi˛ec dobrze. — Donal wzruszył ramionami. — Czy mogłoby by´c lepsze wyj´scie ni˙z William proponujacy ˛ kompromisowe rozwiazanie, ˛ które stawia go w przeciwnym obozie i kryje, a jednocze´snie prowadzi do takiego rozwoju sytuacji, jaki mu odpowiada? — Dobrze. . . to mog˛e zrozumie´c — powiedział Galt wolno. — Ale je´sli rzeczywi´scie tak jest, to do czego on zmierza? Czego chce? Donal potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie jestem pewien — powiedział ostro˙znie. — Nie wiem. Zako´nczyli swoja˛ prywatna˛ rozmow˛e nie rozstrzygnawszy ˛ niczego i Galt zabrał Donala na spotkanie z kilkoma innymi delegatami. *
*
*
Spotkanie uwie´nczył, jak to zwykle bywa, koktajl w apartamentach Projekta Blaine’a z Wenus. Sam Blaine, jak przekonał si˛e Donal, był pot˛ez˙ nym, spokojnym, białowłosym m˛ez˙ czyzna,˛ nie wykazujacym ˛ cech charakteru, jakie przypisywał mu Galt. — I co o nim my´slisz? — zapytał półgłosem Galt, kiedy odeszli od Blaine’a i jego z˙ ony do innych go´sci. — Błyskotliwy — stwierdził Donal. — Ale nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby nale˙zało si˛e go obawia´c. — U´smiechnał ˛ si˛e na widok uniesionych brwi Galta. — Wydaje si˛e zbyt zaj˛ety soba˛ i własnym punktem widzenia. Uwa˙zam, z˙ e łatwo go przejrze´c. — W przeciwie´nstwie do Williama? — spytał Galt cicho. — W przeciwie´nstwie do Williama — zgodził si˛e Donal. — Którego nie jest łatwo przejrze´c. . . a przynajmniej nie tak łatwo. Rozmawiajac ˛ zbli˙zali si˛e do Williama, który siedział w ko´ncu pokoju wraz z wysoka,˛ szczupła˛ kobieta,˛ odwrócona˛ do nich plecami. Kiedy Galt i Donal podeszli, wzrok Williama pow˛edrował ponad nia.˛ — O, marszałek! — zawołał u´smiechajac ˛ si˛e. — Protektor! — Kobieta obejrzała si˛e i Donal znalazł si˛e twarz w twarz z Anea.˛ Upływ pi˛eciu lat dokonał zmian w wygladzie ˛ Donala, lecz Ane˛e odmienił jeszcze bardziej. Miała teraz dwadzie´scia kilka lat i ostatnie ju˙z etapy opó´znionego dojrzewania za soba.˛ Odznaczała si˛e rzadka˛ uroda,˛ która miała pogł˛ebia´c si˛e z wiekiem i do´swiadczeniem i nigdy nie znikna´ ˛c, nawet w podeszłym wieku. Była teraz bardziej dojrzała ni˙z wtedy, gdy Donal widział ja˛ ostatni raz, bardziej kobieca i zrównowa˙zona. Jej zielone oczy spotkały si˛e z nieokre´slonego koloru oczami Donala. — Jestem zaszczycony, z˙ e znowu ci˛e widz˛e — rzekł Donal i ukłonił si˛e. — To ja jestem zaszczycona. — Jej głos równie˙z stał si˛e dojrzalszy. 126
Donal spojrzał na Williama. — Ksia˙ ˛ze˛ ! — powiedział. William wstał i u´scisnał ˛ r˛ece Donalowi i Galtowi. — Czuj˛e si˛e zaszczycony, z˙ e jest pan tu z nami, protektorze — odezwał si˛e wesoło do Donala. — Domy´slam si˛e, z˙ e marszałek proponuje twoja˛ osob˛e na delegata. Mo˙zesz liczy´c na mnie. — To uprzejmie z pa´nskiej strony — odparł Donal. — To korzystne dla mnie — powiedział William. — Lubi˛e otwarte umysły przy stole konferencyjnym, a młode umysły — bez obrazy, Hendriku — sa˛ na ogół otwarte. — Nie udaj˛e, z˙ e jestem kim´s wi˛ecej ni˙z z˙ ołnierzem — burknał ˛ Galt. — I to wła´snie sprawia, z˙ e jeste´s tak niebezpieczny w negocjacjach — odparował William. — Politycy i biznesmeni czuja˛ si˛e swobodniej w towarzystwie kogo´s, kto wcale nie ma na my´sli tego, co mówi. Uczciwi ludzie zawsze byli przekle´nstwem dla strzelców wyborowych. — Szkoda wi˛ec — wtraciła ˛ Anea — z˙ e nie ma tylu uczciwych ludzi, by stali si˛e przekle´nstwem dla nich wszystkich. — Patrzyła na Donala. William za´smiał si˛e. — Wybranka z Kultis nie mogłaby nie okaza´c w´sciekło´sci na nas, ludzi podst˛epnych, prawda, Aneo? — zadrwił. — Mo˙zesz odesła´c mnie do Exotików w ka˙zdej chwili, je´sli ci przeszkadzam — odparowała. — Nie, nie. — William pokr˛ecił głowa˛ z rozbawieniem. — B˛edac, ˛ jaki jestem, przetrwałem tylko dzi˛eki temu, z˙ e otaczam si˛e dobrymi lud´zmi, takimi jak ty. Jestem zaplatany ˛ w sie´c twardej rzeczywisto´sci — to moje z˙ ycie i nie zamieniłbym go na inne — ale dla odpoczynku, dla duchowego odpr˛ez˙ enia lubi˛e czasem zajrze´c za mur klasztoru, gdzie najwi˛eksza˛ tragedia˛ jest zwi˛edła ró˙za. — Nie nale˙zy nie docenia´c ró˙z — powiedział Donal. — Ludzie umierali z powodu ró˙znicy ich koloru. — Daj spokój — zwrócił si˛e do niego William. — Wojna Ró˙z. . . staro˙zytna Anglia? Nie mog˛e uwierzy´c, z˙ e mówisz to ty, Donalu. Ten konflikt, podobnie jak wszystkie, miał u swego podło˙za spory własno´sciowe. Wojny nigdy nie wybuchały z abstrakcyjnych powodów. — Przeciwnie — zaprotestował Donal. — Wojny niezmiennie toczono z abstrakcyjnych powodów. Do wojen moga˛ pod˙zega´c ludzie w s´rednim wieku i starzy, ale walcza˛ za nich młodzi. A ci potrzebuja˛ czego´s wi˛ecej ni˙z praktycznego motywu, by da´c si˛e namówi´c na tragedi˛e nad tragediami — koniec wszech´swiata — jaka˛ jest umrze´c młodo. — Có˙z za pokrzepiajaca ˛ postawa u zawodowego z˙ ołnierza! — roze´smiał si˛e William. — To przypomina mi, z˙ e mo˙ze miałbym z toba˛ par˛e spraw do omówienia. Rozumiem, z˙ e podkre´slasz znaczenie wojsk ladowych ˛ w porównaniu z in127
nymi formacjami, i słyszałem, z˙ e osiagn ˛ ałe´ ˛ s znaczace ˛ rezultaty w ich szkoleniu. Interesuje mnie to, gdy˙z Ceta chce wynaja´ ˛c te oddziały. Jaki jest twój sekret, protektorze? Dopuszczasz obserwatorów? — Nie mam z˙ adnego sekretu — powiedział Donal. — Mo˙ze pan w ka˙zdej ´ chwili przysła´c obserwatorów naszego programu szkoleniowego, ksia˙ ˛ze˛ . Zródłem sukcesów naszych metod szkoleniowych jest odpowiedzialny za nie dowódca — mój wuj, komandor polowy Ian Graeme. — A. . . twój wuj — powiedział William. — Nie przypuszczam, z˙ ebym mógł odkupi´c go od ciebie, je´sli to twój krewny. — Obawiam si˛e, z˙ e nie — odparł Donal. — Dobrze, dobrze. . . tak czy inaczej, musimy porozmawia´c. Na miły Bóg, wyglada ˛ na to, z˙ e moja szklanka sama si˛e opró˙zniła. Czy kto´s jeszcze z˙ yczy sobie nast˛epnej? — Nie, dzi˛ekuj˛e — o´swiadczyła Anea. — Ja równie˙z — odmówił Donal. — A ja poprosz˛e — zdecydował Galt. — W takim razie chod´zmy, panie marszałku — zwrócił si˛e William do Galta. — Sami znajdziemy drog˛e do baru. Ruszyli razem przez pokój, a Donal i Anea zostali sami. *
*
*
— Nie zmieniła´s wi˛ec zdania na mój temat? — odezwał si˛e Donal. — Nie. — Oto cała bezstronno´sc´ Wybranki z Kultis — powiedział ironicznie. — Nie jestem superczłowiekiem, wiesz o tym! — rozgniewała si˛e jak dawniej. — Nie — mówiła ju˙z spokojniej — sa˛ prawdopodobnie miliony równie złych ludzi. . . albo gorszych. . . ale ty masz szczególny dar. I jeste´s samolubem. A tego nie mog˛e ci wybaczy´c. — William wypaczył twój punkt widzenia — stwierdził. — On przynajmniej nie ukrywa, jakim jest człowiekiem! — Dlaczego zawsze nale˙zy uwa˙za´c na cnot˛e szczere przyznawanie si˛e do wad? — zdziwił si˛e Donal. — Poza tym, mylisz si˛e. William — s´ciszył głos — robi z siebie diabła, aby´s nie zauwa˙zyła, jaki jest naprawd˛e. Ci, którzy maja˛ z nim do czynienia, stwierdzaja,˛ z˙ e jest zły, i my´sla,˛ z˙ e zgł˛ebili jego charakter. — O? — Jej ton był pogardliwy. — Jakie sa˛ wi˛ec te gł˛ebie? — Jeste´s blisko niego i nie dostrzegasz tego, co wyra´znie wida´c z pewnego dystansu. On z˙ yje jak mnich; nie czerpie z˙ adnych osobistych korzy´sci z tego, co robi — z długich godzin pracy. I nie dba o to, co o nim my´sla.˛ — Nie bardziej ni˙z ty. 128
— Ja? — zaskoczony ładunkiem prawdy zawartym w tym zarzucie, zdołał jednak zaprotestowa´c. — Zale˙zy mi na opinii niektórych ludzi. — Na przykład? — spytała. — Na przykład — odpowiedział — na twojej. Cho´c nie wiem dlaczego. Ju˙z miała co´s powiedzie´c i niecierpliwie czekała, a˙z Donal sko´nczy, ale zawahała si˛e, patrzac ˛ na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. — Och — z˙ achn˛eła si˛e — nie próbuj mi tego wmówi´c! — Nie mam poj˛ecia, dlaczego w ogóle próbuje ci cokolwiek powiedzie´c — odparował w nagłym przypływie goryczy i odszedł, zostawiajac ˛ ja˛ sama.˛ Opu´scił przyj˛ecie i wrócił do swojego pokoju, gdzie pogra˙ ˛zył si˛e w pracy, która zatrzymała go przy biurku do wczesnych godzin rannych. Nawet kiedy w ko´ncu poło˙zył si˛e, nie spał dobrze — co zło˙zył na karb wypitych drinków. Jego umysł mógł zbada´c t˛e wymówk˛e. . . ale nie pozwolił mu na to.
Protektor III — . . . typowy impas — powiedział William, ksia˙ ˛ze˛ Cety. — Nalej sobie jeszcze mozelskiego. — Dzi˛ekuj˛e, nie — odparł Donal. Konferencja odbywała si˛e ju˙z drugi tydzie´n i Donal przyjał ˛ zaproszenie Williama na lunch w jego apartamencie po porannym posiedzeniu. Ryba była znakomita, wino importowane. . . a Donal zaciekawiony, chocia˙z jak do tej pory nie rozmawiali o niczym wa˙znym. — Rozczarowujesz mnie — stwierdził William, odstawiajac ˛ karafk˛e na mały stolik, przy którym siedzieli. — Sam nie jestem mocny w dziedzinie jedzenia i picia, ale lubi˛e patrze´c, jak inni si˛e racza.˛ — Uniósł brwi. — Ale twoje wychowanie na Dorsaja było raczej sparta´nskie? — Pod pewnymi wzgl˛edami tak — odpowiedział Donal. — Sparta´nskie i moz˙ e troch˛e prowincjonalne. Stwierdzam, z˙ e zaczyna mnie, podobnie jak Hendrika Galta, niecierpliwi´c brak post˛epów w naszych rozmowach. ˙ — Ach, o to ci chodzi — powiedział William. — Zołnierz kocha działanie, a polityk brzmienie swojego głosu. Oczywi´scie, jest jednak lepsze wyja´snienie. Do tej pory ju˙z zapewne zorientowałe´s si˛e, z˙ e spraw, których dotyczy konferencja, nie rozstrzyga si˛e przy stole konferencyjnym — wskazał r˛eka˛ na stojace ˛ przed nimi jedzenie — lecz w czasie takich wła´snie rozmów w cztery oczy. — Domy´slam si˛e wi˛ec, z˙ e te poufne rozmowy nie były jak do tej pory owocne. — Donal wysaczył ˛ resztk˛e wina ze szklaneczki. — Rzeczywi´scie — przyznał William wesoło. — Nikt naprawd˛e nie chce miesza´c si˛e do spraw innych s´wiatów i nikt tak naprawd˛e nie chce narzuca´c z˙ adnej instytucji — jak wolny rynek — wbrew woli ich mieszka´nców. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ widzac ˛ u´smiech Donala. — Nie, nie. . . mówi˛e całkiem szczerze. Wi˛ekszo´sc´ delegatów wolałaby, z˙ eby problem wolnego rynku nigdy nie powstał na Nowej Ziemi i nic im nie przeszkadzało w prowadzeniu ich własnej gry. — Pozostan˛e jednak przy własnym zdaniu — powiedział Donal. — W ka˙zdym razie jeste´smy teraz tutaj i musimy podja´ ˛c jaka´ ˛s decyzj˛e. Za obecnym rzadem ˛ lub przeciwko niemu i za wolnym rynkiem lub przeciwko tej praktyce. — Czy˙zby? — spytał William. — A dlaczego nie rozwiazanie ˛ kompromisowe? 130
— Jakiego rodzaju kompromis? — Wła´snie po to — stwierdził William szczerym tonem — zaprosiłem ci˛e na lunch. Czuj˛e pokor˛e wobec ciebie, Donalu. . . naprawd˛e. Całkowicie myliłem si˛e w swojej ocenie pi˛ec´ lat temu. Skrzywdziłem ci˛e. Donal podniósł r˛ek˛e w bagatelizujacym ˛ ge´scie. — Nie. . . nie — powiedział William. — Musz˛e ci˛e przeprosi´c. Nie jestem dobrym człowiekiem, Donalu. Interesuje mnie tylko kupowanie tego, co inni maja˛ do sprzedania. . . i je´sli dany człowiek ma jaki´s talent, kupuj˛e go. Je´sli nie. . . — znaczaco ˛ zawiesił głos. — Ale ty masz talent. Miałe´s go pi˛ec´ lat temu, ale ja byłem zbytnio zaabsorbowany sytuacja,˛ z˙ eby go dostrzec. Prawda jest taka, z˙ e Hugh Kilien był głupcem. — Tu mog˛e si˛e z toba˛ zgodzi´c — stwierdził Donal. — Próbował spiskowa´c z Anea˛ za moimi plecami. . . ale nie winie dziewczyny. Była wtedy jeszcze dzieckiem, pomimo swojego wieku. Wła´snie tacy sa˛ ludzie z tej cieplarni Exotików — wolno dojrzewaja.˛ Ale powinienem był spodziewa´c si˛e tego. W rzeczywisto´sci, kiedy wracam do tego my´slami, jestem ci wdzi˛eczny za to, co zrobiłe´s. — Dzi˛ekuj˛e — mruknał ˛ Donal. — Naprawd˛e tak my´sl˛e. Nie znaczy to, z˙ e rozmawiam teraz z toba˛ tylko z poczucia wdzi˛eczno´sci — nie obra˙załbym ci˛e podobna˛ sugestia.˛ Ale jestem zadowolony, kiedy rzeczy tak si˛e układaja,˛ z˙ e moja własna korzy´sc´ łaczy ˛ si˛e z szansa˛ spłacenia małego długu wdzi˛eczno´sci wobec ciebie. — Tak czy inaczej, doceniam to — rzekł Donal. — Prosz˛e bardzo. A teraz chodzi o to — powiedział William pochylajac ˛ si˛e nad stolikiem — z˙ e osobi´scie popieram wolny rynek. Jestem przecie˙z biznesmenem, a swobodny handel daje liczne korzy´sci. Ale dla interesów znacznie wa˙zniejszy od wolnego rynku jest pokój mi˛edzy gwiazdami, a on wynika wyłacznie ˛ ze stabilnej sytuacji. — Mów dalej — zach˛ecił go Donal. — A wi˛ec istnieja˛ tylko dwa sposoby narzucenia społecze´nstwu pokoju — z zewnatrz ˛ lub od wewnatrz. ˛ Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´smy byli w stanie zrobi´c to od wewnatrz, ˛ wi˛ec dlaczego nie spróbowa´c narzuci´c go z zewnatrz? ˛ — A jak zamierzasz si˛e do tego zabra´c? — Całkiem prosto — odparł William odchylajac ˛ si˛e na krze´sle. — Niech wszystkie s´wiaty maja˛ wolny rynek, ale jednocze´snie trzeba powoła´c osobny, ponadplanetarny organ, który nadzorowałby rynki. Zapewni´c mu wystarczajac ˛ a˛ liczb˛e wojska, wspierajac ˛ a˛ jego autorytet, w razie potrzeby nawet przeciwko poszczególnym rzadom, ˛ oraz wyznaczy´c odpowiedzialnego człowieka, z którym rzady ˛ b˛eda˛ bały si˛e zadrze´c. — Spokojnie popatrzył na Donala i umilkł, z˙ eby oczekiwanie młodszego m˛ez˙ czyzny si˛egn˛eło szczytu. — Jak podobałaby ci si˛e taka praca? — zapytał w ko´ncu. 131
— Mnie? Donal spojrzał na niego ze zdumieniem. Wzrok Williama przenikał go na wskro´s. Donal wahał si˛e, a˙z w ko´ncu wydusił z siebie: — Ja? Przecie˙z taki człowiek byłby. . . — słowo zamarło, nie wypowiedziane, na jego ustach. — Wła´snie — powiedział William mi˛ekko. Wygladało ˛ na to, z˙ e Donal powoli wraca do siebie. Uwa˙znie spojrzał na Williama. — Dlaczego przychodzisz do mnie z ta˛ propozycja? ˛ — zapytał. — Sa˛ starsi dowódcy. Ludzie z wi˛ekszymi nazwiskami. — Z tego te˙z powodu przyszedłem do ciebie, Donalu — odparł William bez wahania. — Ich gwiazda blednie. Twoja wschodzi. Gdzie b˛eda˛ ci starsi za dwadzie´scia lat? A z drugiej strony ty. . . — zrobił dłonia˛ wymowny gest. — Ja! — powiedział Donal. Wygladał ˛ na oszołomionego. — Dowódca. . . — Powiedzmy najwy˙zszy dowódca — sprecyzował William. — B˛edzie du˙zo pracy, a ty wydajesz si˛e człowiekiem stworzonym do niej. Jestem gotów wprowadzi´c w imieniu Cety podatek od mi˛edzyplanetarnych transakcji, który nas obcia˙ ˛zy najbardziej ze wzgl˛edu na wielko´sc´ naszego handlu. Podatek b˛edzie przeznaczony dla ciebie i twoich sił. Wszystko, czego chcemy w zamian, to trzyosobowa komisja jako najwy˙zsza instancja. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Nie mogliby´smy da´c ci takiej władzy i zostawi´c ci˛e bez z˙ adnej kontroli. — Przypuszczam. . . — Donal zawahał si˛e. — Musiałbym zrezygnowa´c z mojego stanowiska w systemie Procjona. . . — Obawiam si˛e, z˙ e tak — powiedział William otwarcie. — Musiałby´s odsuna´ ˛c od siebie wszelkie podejrzenia o sprzeczno´sci interesów. — Nie wiem. — Głos Donala był pełen wahania. — Mógłbym w ka˙zdej chwili utraci´c nowe stanowisko. . . — Nie ma potrzeby martwi´c si˛e o to — uspokoił go William. — Ceta skutecznie kontrolowałaby komisj˛e. . . gdy˙z to my płaciliby´smy lwia˛ cz˛es´c´ podatków. Poza tym niełatwo rozpu´sci´c takie siły, gdy si˛e je raz zbierze. A je´sli b˛eda˛ lojalne wobec swojego dowódcy — a jak słyszałem, twoje wojska zawsze sa˛ — b˛edziesz w stanie sam broni´c swojego stanowiska, gdyby ju˙z do tego doszło. — A jednak — Donal nadal wysuwał obiekcje. — Obj˛ecie takiego stanowiska nieuchronnie przysporzy mi wrogów. Gdyby co´s poszło z´ le, nie miałbym dokad ˛ pój´sc´ , nikt wi˛ecej nie wynajałby ˛ mnie. . . — Szczerze mówiac ˛ — powiedział William ostro — rozczarowujesz mnie, Donalu. Czy zupełnie pozbawiony jeste´s zdolno´sci przewidywania? — W jego głosie dało si˛e słysze´c lekkie zniecierpliwienie. — Czy nie widzisz, z˙ e w nieunikniony sposób zmierzamy ku jednemu rzadowi ˛ dla wszystkich s´wiatów? Mo˙ze nie dojdzie do tego ju˙z jutro, mo˙ze nawet nie w nast˛epnej dekadzie, ale jakakolwiek
132
organizacja ponadplanetarna musi nieuchronnie rozrosna´ ˛c si˛e w najwy˙zsza˛ centralna˛ władz˛e. — W którym to przypadku — wtracił ˛ Donal — nadal b˛ed˛e najemnym pracownikiem. Chc˛e — oczy za´swieciły mu mocniej — posiada´c co´s. Jaki´s s´wiat. . . dlaczego nie? Jestem przygotowany, by rzadzi´ ˛ c s´wiatem i broni´c go. — Popatrzył na Williama. — Ty zachowasz swoja˛ pozycj˛e — powiedział. Oczy Williama były twarde i jasne jak dwa oszlifowane kamienie. Za´smiał si˛e krótko. — Nie owijasz niczego w bawełn˛e — stwierdził. — Nie jestem tego rodzaju człowiekiem — powiedział Donal z lekka˛ przechwałka˛ w głosie. — Powiniene´s si˛e spodziewa´c, z˙ e przejrz˛e twój plan. Chcesz najwy˙zszej władzy? Bardzo dobrze. Daj mi jeden ze s´wiatów. . . pod twoim zwierzchnictwem. — A gdybym miał da´c ci jaki´s s´wiat? — zapytał William. — Który? — Jaki´s spory. — Donal oblizał wargi. — Mo˙ze Nowa˛ Ziemi˛e? William roze´smiał si˛e. Donal zesztywniał. — Zmierzamy donikad ˛ — stwierdził Donal i wstał. — Dzi˛ekuj˛e za lunch. — Odwrócił si˛e i ruszył w stron˛e drzwi. — Zaczekaj! Obejrzał si˛e na d´zwi˛ek głosu Williama, który równie˙z wstał i podszedł do Donala. — Znowu ci˛e nie doceniłem — zaczał ˛ mówi´c William. — Wybacz mi. — Poło˙zył dło´n na ramieniu Donala, zatrzymujac ˛ go. — Prawda jest taka, z˙ e uprzedziłe´s mnie jedynie. W rzeczywisto´sci planowałem, z˙ e b˛edziesz kim´s wi˛ecej ni˙z najemnym z˙ ołnierzem. Ale. . . to wszystko sprawa przyszło´sci — wzruszył ramionami. — Mog˛e ci tylko obieca´c to, czego chcesz. — O — powiedział Donal. — Chc˛e czego´s wi˛ecej ni˙z obietnicy. Mógłby´s przygotowa´c kontrakt zapewniajacy ˛ mi najwy˙zsza˛ władz˛e na Nowej Ziemi. William popatrzył na niego ze zdumieniem i tym razem s´miał si˛e długo i głos´no. — Donalu? — rzekł w ko´ncu. — Wybacz mi. . . ale co by ci przyszło z takiego kontraktu? — Rozło˙zył r˛ece. — Którego´s dnia Nowa Ziemia mo˙ze b˛edzie moja i dam ci ja.˛ Ale teraz. . . ? — A jednak mógłby´s mi da´c obietnic˛e na pi´smie. Byłaby gwarancja,˛ z˙ e naprawd˛e my´slisz to, co mówisz. William przestał si˛e s´mia´c. Jego oczy zw˛eziły si˛e. — Podpisa´c si˛e pod czym´s takim? — powiedział. — Za jakiego głupca mnie uwa˙zasz? Donal spu´scił z tonu, słyszac ˛ gniewna˛ pogard˛e w głosie starszego m˛ez˙ czyzny.
133
— Dobrze. . . wi˛ec przynajmniej sporzad´ ˛ zmy taka˛ umow˛e — zaproponował. — Nie powinienem spodziewa´c si˛e, z˙ e ja˛ podpiszesz. Ale. . . przynajmniej miałbym co´s. — Miałby´s co´s, co mogłoby s´ciagn ˛ a´ ˛c na mnie kłopoty — powiedział William. — Zdajesz sobie, mam nadziej˛e, spraw˛e, z˙ e niczego by´s nie osiagn ˛ ał. ˛ .. wobec mojego zaprzeczenia, z˙ e kiedykolwiek rozmawiali´smy na ten temat. — Czułbym si˛e bezpieczniejszy, gdyby z góry zostały ustalone warunki — wyja´snił Donal niemal pokornie. William wzruszył ramionami z odcieniem lekcewa˙zenia. — Chod´z wi˛ec — powiedział i poszedł przez pokój do biurka. Nacisnał ˛ guzik i wskazał mikrofon. — Dyktuj. *
*
*
Troch˛e pó´zniej, opuszczajac ˛ apartament Williama z nie podpisana˛ umowa˛ w kieszeni, Donal z takim impetem wypadł na główny korytarz hotelowy, z˙ e omal nie potracił ˛ Anei, która równie˙z wychodziła. — Dokad ˛ idziesz? — zapytał. Dziewczyna spojrzała na niego. — Nie twoja sprawa! — burkn˛eła, ale wyraz jej twarzy, którego nie pozwoliłaby jej ukry´c wrodzona uczciwo´sc´ , wzbudził w nim nagłe podejrzenie. Szybkim ruchem złapał jej prawa˛ dło´n zaci´sni˛eta˛ w pi˛es´c´ . Walczyła, ale z łatwo´scia˛ odgiał ˛ jej palce. W zagł˛ebieniu dłoni le˙zał mały mikrofon kontaktowy. — Nigdy nie przestaniesz by´c głupia — powiedział ze znu˙zeniem, puszczajac ˛ jej r˛ek˛e, w której nadal tkwił mikrofon. — Ile usłyszała´s? — Wystarczajaco ˛ du˙zo, by utwierdzi´c si˛e w swojej opinii o tobie! — wysyczała. — Id´z z ta˛ opinia˛ na nast˛epna˛ sesj˛e konferencji, je´sli uda ci si˛e tam dosta´c — poradził. I odszedł. Patrzyła za nim, trz˛esac ˛ si˛e z w´sciekło´sci i poczucia zdrady, dla którego nie potrafiła znale´zc´ gotowego ani sensownego wytłumaczenia. Przez całe popołudnie i wieczór wmawiała sobie, z˙ e nie ma zamiaru przysłuchiwa´c si˛e nast˛epnej sesji. Nazajutrz rano jednak zapytała Galta, czy nie mógłby postara´c si˛e dla niej o przepustk˛e do sali konferencyjnej. Marszałek zmuszony był poinformowa´c ja,˛ z˙ e na pro´sb˛e Williama ta sesja miała by´c zamkni˛eta. Obiecał jednak, z˙ e przyniesie jej wszelkie wiadomo´sci, jakie b˛edzie mógł. Musiała wi˛ec zadowoli´c si˛e tym. Kiedy Galt przyszedł na konferencj˛e, okazało si˛e, z˙ e jest spó´zniony i z˙ e sesja rozpocz˛eła si˛e ju˙z przed kilkoma minutami. William wła´snie przedstawił propozy134
cj˛e, która sprawiła, z˙ e marszałek Freilandii zesztywniał, zajmujac ˛ swoje miejsce przy stole konferencyjnym. — . . . która˛ powołamy przez głosowanie — mówił William. — Naturalnie — u´smiechnał ˛ si˛e — nasze rzady ˛ b˛eda˛ musiały pó´zniej to ratyfikowa´c, ale wszyscy wiemy, z˙ e b˛edzie to głównie formalno´sc´ . Ponad planetarny organ nadzorujacy, ˛ majacy ˛ w swojej jurysdykcji handel i kontrakty, spełni wymagania wszystkich naszych członków w zwiazku ˛ z wprowadzeniem wolnego rynku. Nie ma równie˙z powodu — skoro jest to uboczna sprawa — dla którego nie mieliby´smy wezwa´c obecnego, samozwa´nczego rzadu ˛ Nowej Ziemi do ustapienia ˛ na rzecz poprzedniego, legalnego. I spodziewam si˛e, z˙ e kiedy wezwiemy do tego jednogło´snie, obecna władza pa´nstwa podda si˛e naszym z˙ adaniom. ˛ — Z u´smiechem popatrzył na siedzacych ˛ przy stole. — Słucham pyta´n i obiekcji, panowie. — Powiedział pan — odezwał si˛e Projekt Blaine swoim cichym, wywa˙zonym głosem — co´s o ponad narodowych siłach zbrojnych, które pilnowałyby przestrzegania decyzji organu nadzorujacego. ˛ Istnienie takich sił oczywi´scie naruszałoby prawa poszczególnych s´wiatów. Chciałbym od razu powiedzie´c, z˙ e nie sadz˛ ˛ e, aby´smy chcieli utrzymywa´c takie wojsko, da´c mu swobod˛e działania i pozwoli´c, by na jego czele stał dowódca wrogi naszym interesom. Krótko mówiac. ˛ .. — Nie mamy zamiaru zgodzi´c si˛e na dowódc˛e, który nie b˛edzie rozumiał naszych zasad i praw — przerwał mu Arjean z St. Marie, niemal przeszywajac ˛ wzrokiem Wenusjanina. Galt nachmurzył si˛e, s´ciagaj ˛ ac ˛ krzaczaste brwi. Było co´s z poklepywania w sposobie, w jaki starli si˛e ci dwaj. Galt odszukał wzrokiem Donala, by potwierdzi´c swoje podejrzenia, ale William znowu zabrał głos, przyciagaj ˛ ac ˛ uwag˛e. — Oczywi´scie, rozumiem — powiedział. — My´sl˛e jednak, z˙ e mam odpowied´z na jakiekolwiek wasze zastrze˙zenia. — U´smiechnał ˛ si˛e do wszystkich. — Jak wiecie, najwy˙zszej klasy dowódców jest niewielu. Ka˙zdy z nich ma ró˙zne powiazania, ˛ które mogłyby uczyni´c go niepo˙zadanym ˛ dla niektórych delegatów. Ogólnie powiedziałbym, z˙ e potrzebujemy zawodowego z˙ ołnierza, który jest tylko zawodowym z˙ ołnierzem, nikim wi˛ecej. Najlepszymi przykładami sa,˛ oczywi´scie, nasi Dorsajowie. . . Wszystkie spojrzenia pobiegły ku Galtowi, który pod nachmurzona˛ mina˛ próbował ukry´c zaskoczenie. — . . . marszałek Freilandii byłby zatem, ze wzgl˛edu na swoja˛ pozycj˛e w zawodzie i mi˛edzy gwiazdami, naszym oczywistym kandydatem. Ale. . . — William wypowiedział to słowo w sama˛ por˛e, by zdusi´c protesty, które zacz˛eły rozlega´c si˛e w ró˙znych miejscach wokół stołu — Ceta uwa˙za, z˙ e wobec długoletnich zwiaz˛ ków marszałka z Freilandia˛ niektórzy z was niech˛etnie widzieliby go na takim stanowisku. Proponujemy wi˛ec innego człowieka, równie˙z Dorsaja, który jednak jest na tyle młody i od tak niedawna działa na scenie publicznej, z˙ e mo˙zna go
135
uzna´c za wolnego od politycznych uprzedze´n. . . mówi˛e o protektorze Procjona, Donalu Graemie. Wskazał r˛eka˛ na Donala i usiadł. Natychmiast podniósł si˛e szmer głosów, ale Donal ju˙z stał — wysoki, szczupły i wyra´znie młodszy od pozostałych. Czekał, a˙z w ko´ncu głosy umilkły. — Nie zajm˛e panom wi˛ecej ni˙z minut˛e — powiedział rozejrzawszy si˛e wokół stołu. — Zgadzam si˛e z proponowanym przez ksi˛ecia Williama kompromisowym rozwiazaniem ˛ problemu, któremu po´swi˛econa jest konferencja. Szczerze sadz˛ ˛ e, z˙ e s´wiatom potrzebny jest stra˙znik zapobiegajacy ˛ temu, co si˛e ostatnio wydarzyło. — Przestał mówi´c i znowu powiódł wzrokiem po obecnych. — Jestem zaszczycony propozycja˛ ksi˛ecia Williama, ale nie mog˛e jej przyja´ ˛c z powodu czego´s, co niedawno wpadło mi w r˛ece. Nie wymienia si˛e tam nazwisk, lecz obiecuje rzeczy, które b˛eda˛ dla nas wszystkich rewelacja.˛ Ja równie˙z nie wymieni˛e nazwisk, ale je´sli jest to próbka tego, co si˛e tutaj dzieje, to domy´slam si˛e, z˙ e przehandlowano prawdopodobnie kilka takich pism. Urwał, z˙ eby jego słowa zrobiły odpowiednie wra˙zenie. — Tak wi˛ec nie przyjm˛e nominacji. A co wi˛ecej, wycofuj˛e si˛e z roli delegata na t˛e konferencj˛e na znak protestu przeciwko podobnemu post˛epowaniu. Nie mógłbym przyja´ ˛c takiego stanowiska ani takiej odpowiedzialno´sci inaczej, jak z całkowicie czystymi r˛ekami i bez przypi˛etych łatek. Do widzenia, panowie. Ukłonił si˛e i w zupełnej ciszy odsunał ˛ si˛e od stołu. Ju˙z miał skierowa´c si˛e do wyj´scia, ale zatrzymał si˛e i wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni nie podpisany i nie zawierajacy ˛ nazwisk kontrakt, który poprzedniego dnia otrzymał od Williama. — A przy okazji — powiedział — oto rzecz, o której mówiłem. Mo˙ze chcieliby´scie ja˛ obejrze´c. Rzucił kontrakt na stół i wymaszerował z sali. Kiedy znalazł si˛e za drzwiami, do jego uszu dobiegł nagły wybuch pomieszanych głosów. Nie wrócił prosto do swojego pokoju, lecz poszedł najpierw do Galta. Kiedy robot wpu´scił go, Donal pewnym krokiem udał si˛e do salonu, jak kto´s spodziewajacy ˛ si˛e, z˙ e pokój b˛edzie pusty. *
*
*
Było jednak inaczej. Zrobił kilka kroków przez pokój, zanim zauwa˙zył druga˛ osob˛e siedzac ˛ a˛ samotnie przy stoliku do szachów i patrzac ˛ a˛ na niego przestraszonym wzrokiem. To była Anea. Donal zatrzymał si˛e i skinał ˛ jej głowa.˛ — Przepraszam — powiedział. — Zamierzałem zaczeka´c na Hendrika. Pójd˛e do innego pokoju. 136
— Nie. — Anea wstała. Twarz miała troch˛e blada,˛ ale opanowana.˛ — Ja równie˙z na niego czekam. Czy sesja ju˙z si˛e sko´nczyła? — Jeszcze nie — odpowiedział. — Wi˛ec zaczekajmy razem. — Usiadła z powrotem przy stoliku. Wskazała r˛eka˛ na figury szachowe, których ustawienie s´wiadczyło, z˙ e rozwiazywała ˛ wczes´niej jaki´s problem szachowy. — Grasz? — Tak — odparł. — Wi˛ec przyłacz ˛ si˛e do mnie. Powiedziała to prawie jak rozkaz. Donal jednak spokojnie przeszedł przez pokój i zajał ˛ miejsce naprzeciwko niej. Zacz˛eła rozstawia´c figury. Je´sli spodziewała si˛e wygra´c, to pomyliła si˛e. Donal wygrał trzy szybkie partie, ale co dziwne, nie wykazujac ˛ przy tym szczególnej błyskotliwo´sci. Zdawał si˛e jedynie konsekwentnie wykorzystywa´c okazje, które ona przegapiła, cho´c wyra´znie rzucały si˛e w oczy. Wyniki gry nale˙zało raczej tłumaczy´c jej bezmy´slno´scia˛ ni˙z jego spostrzegawczo´scia.˛ Wła´snie to powiedziała. Donal wzruszył ramionami. — Grała´s ze mna˛ — powiedział. — A powinna´s raczej gra´c z moimi figurami. Zmarszczyła brwi, ale zanim zda˙ ˛zyła przemy´sle´c jego słowa, zza drzwi dobiegły odgłosy kroków i wmaszerował podniecony Galt. Donal i Anea wstali. — Co si˛e stało?! — krzykn˛eła. — Co? Co? — Uwaga Galta zwrócona była na Donala. Dopiero teraz ja˛ zauwa˙zył. — Nie powiedział ci, co si˛e wydarzyło, zanim opu´scił posiedzenie? — Nie! — Rzuciła spojrzenie na Donala, ale jego twarz pozostała niezwruszona. Galt szybko opowiedział jej. Twarz Anei pobladła i pojawił si˛e na niej wyraz oszołomienia. Zwróciła si˛e do Donala, ale zanim zdołała sformułowa´c pytanie, Donal zapytał Galta. — A po moim wyj´sciu? — Powiniene´s był to widzie´c! — W głosie starszego m˛ez˙ czyzny pobrzmiewała niepohamowana wesoło´sc´ . — Zanim zniknałe´ ˛ s, wszyscy skoczyli sobie do gardeł. Przysi˛egam, z˙ e czterdzie´sci lat zakulisowych rozmów, podchodów i kompromisów poszło na marne w ciagu ˛ nast˛epnych pi˛eciu minut. Nikt nie ufał nikomu, wszyscy podejrzewali wszystkich! To było jak bomba! — Galt zachichotał. — Poczułem si˛e o czterdzie´sci lat młodszy, kiedy to zobaczyłem. A kto faktycznie zwrócił si˛e z tym do ciebie, chłopcze? William, nieprawda˙z? — Wolałbym nie mówi´c — odparł Donal. — Dobrze, dobrze. . . mniejsza o to. Biorac ˛ pod uwag˛e skutki, to mógłby by´c ka˙zdy z nich. Ale zgadnij, co si˛e stało! Zgadnij, jak to si˛e sko´nczyło. . . — Mimo wszystko wybrali mnie na najwy˙zszego dowódc˛e? — powiedział Donal.
137
— Oni. . . — Galt zawahał si˛e, a na jego twarzy pojawił si˛e wyraz zdumienia. — Skad ˛ wiesz? Donal u´smiechnał ˛ si˛e niewesoło. Ale zanim zdołał odpowiedzie´c, Anea gło´sno zaczerpn˛eła powietrza zwracajac ˛ na siebie uwag˛e obu m˛ez˙ czyzn. Stała w niewielkiej odległo´sci od nich z pobladła˛ i znieruchomiała˛ twarza.˛ — Mogłam si˛e spodziewa´c — powiedziała do Donala cichym, twardym głosem. — Mogłam si˛e domy´sli´c. — Domy´sli´c? Czego? — zapytał Galt, patrzac ˛ to na jedno, to na drugie. Ale Anea nie odrywała oczu od Donala. — Wi˛ec to miałe´s na my´sli, kiedy powiedziałe´s, z˙ ebym przyszła ze swoja˛ opinia˛ na dzisiejsza˛ sesj˛e — mówiła dalej tym samym cichym, pełnym nienawi´sci głosem. — Czy my´slałe´s, z˙ e ta. . . podwójna gra co´s zmieni? Na chwil˛e w zazwyczaj nieprzeniknionych oczach Donala pojawił si˛e ból. — Powinienem był wiedzie´c — powiedział spokojnie. — Sadziłem, ˛ z˙ e mo˙ze zrozumiesz konieczno´sc´ takiego działania. . . — Dzi˛ekuj˛e — wtraciła ˛ lodowato. — Wystarczy, z˙ e jestem po kostki w błocie. — Zwróciła si˛e do Galta. — Zobaczymy si˛e innym razem, Hendriku. — I dumnym krokiem wyszła z pokoju. Dwaj m˛ez˙ czy´zni patrzyli na nia˛ w milczeniu. Pó´zniej Galt odwrócił si˛e powoli i spojrzał na młodego m˛ez˙ czyzn˛e. — Co jest mi˛edzy wami dwojgiem, chłopcze? — zapytał. Donal potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Sadz˛ ˛ e, z˙ e pół nieba i całe piekło — powiedział i to była najja´sniejsza odpowied´z, jaka˛ zdołał wydoby´c z niego marszałek.
Najwy˙zszy dowódca Po wprowadzeniu powszechnego systemu wolnego rynku, nadzorowanego przez Zjednoczone Siły Planetarne pod dowództwem Donala Graeme’a, cywilizowane s´wiaty cieszyły si˛e niezwykłym stanem niemal doskonałego pokoju przez dwa lata, dziewi˛ec´ miesi˛ecy i trzy dni czasu absolutnego. Wczesnym rankiem czwartego dnia Donal obudził si˛e potrzasany ˛ za rami˛e. — Co? — zapytał rozbudzajac ˛ si˛e błyskawicznie. — Sir. . . — To był głos Lee. — Kurier specjalny chce si˛e z panem widzie´c. Mówi, z˙ e jego wiadomo´sc´ nie mo˙ze czeka´c. — Dobrze. — Zdecydowanym ruchem opu´scił nogi z łó˙zka i si˛egnał ˛ po ubranie wiszace ˛ na krze´sle. Zgarnał ˛ je, szorujac ˛ przy okazji czym´s po podłodze. ´ ´ — Swiatło — powiedział do Lee. Swiatło zapaliło si˛e, ukazujac ˛ upuszczony przedmiot — urzadzenie ˛ sygnalizacyjne noszone na nadgarstku. Podniósł je i spojrzał na nie zaspanym wzrokiem. — Dziewiaty ˛ marca — mruknał. ˛ — Zgadza si˛e, Lee? — Zgadza si˛e — odparł Lee z drugiego ko´nca pokoju. Donal zachichotał nieco ochryple. — To jeszcze nie idy marcowe — powiedział półgłosem. — Ale ju˙z blisko. Blisko. — Sir? — Nic. Gdzie jest kurier, Lee? — W s´wietlicy ogrodowej. Donal wciagn ˛ ał ˛ spodenki, a potem odruchowo spodnie, koszul˛e i marynark˛e — pełny mundur. Przez pogra˙ ˛zone w ciemno´sciach mieszkanie w Tomblecity na Cassidzie ruszył za Lee do s´wietlicy ogrodowej. Czekał tam na niego kurier — szczupły, niski, ubrany po cywilnemu m˛ez˙ czyzna w s´rednim wieku. — Komandorze. . . — Kurier zerknał ˛ na niego. — Mam dla pana wiadomo´sc´ . Sam nie wiem, co ona oznacza. . . — Mniejsza o to — przerwał mu Donal. — Jaka to wiadomo´sc´ ? — Miałem panu przekaza´c: „Szary szczur wyszedł z czarnego labiryntu i nacisnał ˛ biała˛ d´zwigni˛e”. — Rozumiem — powiedział Donal. — Dzi˛ekuj˛e. Kurier ociagał ˛ si˛e. 139
— Jaka´s wiadomo´sc´ lub rozkazy, komandorze? — Nie, dzi˛ekuj˛e. Dobrego dnia — powiedział Donal. — Dobrego dnia, sir — odpowiedział kurier i wyszedł, odprowadzany przez Lee. Kiedy ordynans wrócił, zastał Donala w towarzystwie jego wuja, lana Graeme’a, kompletnie ubranego i wyekwipowanego. Donal przypinał wła´snie pas z bronia.˛ W sztucznym s´wietle, które rozproszyło ciemno´sci panujace ˛ w pokoju, przy s´niadym pot˛ez˙ nym wuju, tym bardziej wida´c było po Donalu wyniszczajacy ˛ wpływ ostatnich miesi˛ecy. Nie tyle wychudł, co stał si˛e z˙ ylasty — twarde mi˛es´nie obciagała ˛ napi˛eta skóra. A oczy mu si˛e zapadły i pociemniały ze zm˛eczenia. Patrzac ˛ na niego, mo˙zna było przypuszcza´c, z˙ e jest to człowiek na skraju załamania psychicznego lub fanatyk, który ju˙z dawno przekroczył granice zwykłej ludzkiej wytrzymało´sci. Było w nim co´s z fanatyka, jakby półprzezroczysto´sc´ kruchego naczynia jego ciała, przez które prze´swiecał niszczycielski płomie´n woli. Z tym z˙ e Donal nie tyle był przezroczysty, co jarzył si˛e jak czysta sztaba hartowanej stali rozgrzana do biało´sci płomieniem wszystko trawiacej, ˛ niewyczerpanej woli. — We´z bro´n, Lee — powiedział wskazujac ˛ na pas. — Mamy dwie godziny, zanim sło´nce wzejdzie i wybuchnie bomba. Potem uznaja˛ mnie za przest˛epc˛e na wszystkich s´wiatach oprócz Dorsaj. . . i was dwóch tak˙ze. — Nie przyszło mu do głowy, by zapyta´c ich, czy chca˛ rzuci´c si˛e w piekło, które miało si˛e wokół niego rozp˛eta´c. Tamtym równie˙z nie przyszło do głowy dziwi´c si˛e, z˙ e nie zapytał o to. — Ianie, wysłałe´s wiadomo´sc´ do Lludrowa? — Tak — odparł Ian. — Jest w przestrzeni ze wszystkimi jednostkami i zatrzyma je tam nawet przez tydzie´n, je´sli b˛edzie trzeba — bez łaczno´ ˛ sci. — Dobrze. Chod´zmy. *
*
*
Kiedy wyszli z budynku na platform˛e czekajac ˛ a˛ na nich na zewnatrz ˛ i pó´zniej, kiedy w ciemno´sciach przed s´witem sun˛eli bezszelestnie w stron˛e ladowiska ˛ znajdujacego ˛ si˛e niedaleko rezydencji, Donal milczał zastanawiajac ˛ si˛e, czego mo˙zna dokona´c w ciagu ˛ siedmiu dni czasu absolutnego. Ósmego dnia Lludrow miał wznowi´c łaczno´ ˛ sc´ , a rozkazy, jakie wtedy mu prze´sle Donal, b˛eda˛ ró˙zniły si˛e zdecydowanie od tych, które wcze´sniej otrzymał od niego zapiecz˛etowane i które wła´snie teraz otwierał. Siedem dni. . . Dotarli do ladowiska. ˛ Statek kurierski N4J typu powietrzno-kosmicznego czekał na nich gotowy do startu, z zapalonymi s´wiatłami postojowymi. Luk w przedniej cz˛es´ci wielkiego ciemnego cylindra otworzył si˛e, kiedy si˛e zbli˙zyli, i pojawił si˛e w nim starszy kapitan z bliznami na twarzy. — Sir — powiedział salutujac ˛ Donalowi i usuwajac ˛ si˛e na bok, z˙ eby ich przepu´sci´c. Weszli do s´rodka i luk zamknał ˛ si˛e za nimi. 140
— Coby, kapitanie — powiedział Donal. — Tak jest, sir. — Kapitan podszedł do mikrofonu w s´cianie. — Sterownia. Coby — polecił. Odwrócił si˛e. — Czy mog˛e zaprowadzi´c pana do sali klubowej, komandorze? — Na razie tak — odparł Donal. — I ka˙z przynie´sc´ nam kawy. Poszli do sali klubowej statku kurierskiego, urzadzonej ˛ jak salon na prywatnym jachcie. Zaraz pojawiła si˛e kawa na małym samobie˙znym wózku, który sam wjechał przez drzwi i zatrzymał si˛e przed nimi. — Usiad´ ˛ z z nami, Cor — zaprosił go Donal. — Ian, to kapitan Coruna el Man; Cor, to mój wuj, Ian Graeme. — Dorsaj! — powiedział Ian wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e. — Dorsaj! — odpowiedział el Man. U´smiechn˛eli si˛e lekko do siebie — dwaj gro´zni zawodowi wojownicy. — Dobrze — powiedział Donal. — Zostali´scie ju˙z sobie przedstawieni. . . a teraz, ile czasu zabierze nam podró˙z na Coby? — Pierwszy skok mo˙zemy wykona´c, kiedy tylko opu´scimy atmosfer˛e — odparł el Man swoim ochrypłym, zgrzytliwym głosem. — Dokonali´smy oblicze´n z uwzgl˛ednieniem rezerwy czasowej. Po pierwszym skoku minimum cztery godziny zajmie obliczenie nast˛epnego. B˛edziemy wtedy w odległo´sci roku s´wietlnego od Coby i ka˙zde przej´scie fazowe b˛edzie stopniowo wymagało coraz krótszych oblicze´n, a˙z znajdziemy si˛e w punkcie zero. Mimo wszystko. . . oznacza to pi˛ec´ okresów obliczeniowych, s´rednio po dwie godziny ka˙zdy. Dziesi˛ec´ godzin plus poczatkowe ˛ cztery daje czterna´scie godzin, bezpo´sredni lot i ladowanie ˛ na Coby kolejne trzy do czterech godzin. Razem jakie´s osiemna´scie godzin. . . minimum. — W porzadku ˛ — powiedział Donal. — Potrzebuj˛e dziesi˛eciu twoich ludzi na mały wypad. I dobrego oficera. — Mnie — podsunał ˛ el Man. — Kapitanie, ja. . . bardzo dobrze — zgodził si˛e Donal. — Ty i dziesi˛eciu ludzi. A teraz — z wewn˛etrznej kieszeni kurtki wyjał ˛ plan architektoniczny — spójrzcie tutaj. Oto zadanie, które musimy wykona´c. *
*
*
Plan przedstawiał podziemna˛ rezydencj˛e na Coby, planecie kopal´n, która nigdy nie została wła´sciwie przystosowana dla ziemskiego z˙ ycia. W rzeczywisto´sci nie wiadomo, czy udałoby si˛e tego dokona´c nawet z wykorzystaniem nowoczesnych metod. Wega, gwiazda typu A0, była zbyt niego´scinna dla swoich siedmiu planet, chocia˙z Coby okra˙ ˛zała ja˛ jako czwarta z kolei. Sam plan przedstawiał rezydencj˛e s´redniej wielko´sci, składajac ˛ a˛ si˛e prawdopodobnie z osiemnastu pokoi, otoczona˛ ogrodami i dziedzi´ncami. Ró˙znice mi˛edzy 141
nia˛ a zwykłymi naziemnymi rezydencjami na innych planetach — widoczne dopiero, kiedy pokazał je Donal — brały si˛e z zastosowanych tu drobnych sztuczek. Je´sli chodziło o wyglad ˛ zewn˛etrzny, kto´s b˛edacy ˛ w domu lub w jednym z ogrodów mógł wyobra˙za´c sobie, z˙ e znajduje si˛e na powierzchni przekształconej na modł˛e ziemska˛ planety. Ale osiem dziesiatych ˛ tego wra˙zenia byłoby czysta˛ iluzja.˛ W rzeczywisto´sci osoba ta miałaby wokół siebie we wszystkich kierunkach lita˛ skał˛e — dziesi˛ec´ metrów nad głowa,˛ pod stopami i po bokach. Z sytuacji tej wynikały pewne minusy dla planowanego wypadu, ale tak˙ze i okre´slone korzy´sci. Ujemna˛ strona˛ było, z˙ e po osiagni˛ ˛ eciu celu — a chodziło o człowieka, którego to˙zsamo´sci Donal nie raczył ujawni´c — wycofanie si˛e mogło okaza´c si˛e nie tak łatwe jak na powierzchni, gdzie było po prostu kwestia˛ dotarcia do czekajacego ˛ w pobli˙zu statku i wystartowania. Wielka˛ korzy´scia˛ jednak — która niemal rekompensowała wspomniana˛ ujemna˛ stron˛e — był fakt, z˙ e skały otaczajace ˛ rezydencj˛e wygladały ˛ jak plaster miodu — poci˛ete były tunelami i pomieszczeniami gospodarczymi, podtrzymujacymi ˛ złudzenie, z˙ e jest si˛e na powierzchni. Sytuacja ta ułatwiała dostanie si˛e tam przez zaskoczenie. Kiedy odprawa si˛e sko´nczyła, Donal podał plany el Manowi, który wyszedł, by zebra´c grup˛e wypadowa.˛ Graeme zaproponował Lee i Ianowi, z˙ eby poszli za jego przykładem i spróbowali si˛e troch˛e przespa´c. Sam udał si˛e do swojej kabiny, rozebrał si˛e i padł na koj˛e. Przez kilka minut wydawało si˛e, z˙ e jego umysł z wyczerpania i napi˛ecia pogra˙ ˛zy si˛e w spekulacjach, co te˙z dzieje si˛e na ró˙znych s´wiatach, podczas gdy on tu s´pi. Niestety, nikt jeszcze nie rozwiazał ˛ problemów zwiazanych ˛ z odbieraniem transmisji z gł˛ebokiej przestrzeni. Wła´snie dlatego mi˛edzygwiezdne wiadomo´sci nagrywano na ta´smy i przesyłano statkami. Był to najszybszy i jedyny praktyczny sposób przekazywania ich. Jednak˙ze dwadzie´scia lat treningu zrobiło swoje. Donal powoli zapanował nad swoimi nerwami i zasnał. ˛ Obudził si˛e dwana´scie godzin pó´zniej, czujac ˛ si˛e bardziej wypocz˛ety ni˙z kiedykolwiek od ponad roku. Zjadł s´niadanie i zszedł do sali gimnastycznej, która, cho´c mała i ciasna, była mimo wszystko luksusem na statku kosmicznym. Zastał tam Iana, c´ wiczacego ˛ metodycznie dorsajskim zwyczajem. Procedur˛e t˛e pot˛ez˙ ny, s´niady m˛ez˙ czyzna powtarzał ka˙zdego ranka — je´sli warunki temu sprzyjały — tak sumiennie i niemal odruchowo, jak wi˛ekszo´sc´ m˛ez˙ czyzn goli si˛e i myje z˛eby. Przez kilka minut Donal przygladał ˛ si˛e Ianowi le˙zacemu ˛ na ławeczce i wykonuja˛ cemu skr˛ety tułowia i skłony. Kiedy wuj opadł na mat˛e — jego szeroki tors błyszczał od potu, którego zapach wdzierał si˛e w nozdrza — Donal przyjał ˛ wyzwanie do zapasów. Wynik nieco zaskoczył Iana. Nale˙zało si˛e spodziewa´c, z˙ e jest silniejszy od Donala — był pot˛ez˙ nym m˛ez˙ czyzna.˛ Ale Donal powinien mie´c przewag˛e w szybko´sci, zarówno ze wzgl˛edu na wiek, jak i wrodzony refleks. Jednak napi˛ecie i fizyczna bezczynno´sc´ , jakiej poddał si˛e w ciagu ˛ ostatniego roku, dały o sobie 142
zna´c. W ostatniej sekundzie wyrwał si˛e wujowi z trzech kolejnych chwytów, ale kiedy w ko´ncu udało mu si˛e rzuci´c go na mat˛e, zrobił to za pomoca˛ sztuczki, do której nie poni˙zyłby si˛e w czasie nauki w szkole na Dorsaj, sztuczki wykorzystujacej ˛ lekka˛ sztywno´sc´ lewego ramienia wuja, b˛edac ˛ a˛ rezultatem starej rany. Ian nie mógł nie zorientowa´c si˛e w sytuacji i nie zauwa˙zy´c nieuczciwego manewru, którym Donal go pokonał. Wydawało si˛e jednak, z˙ e nic go nie obchodzi w tych dniach. Nie powiedział nic, lecz wział ˛ prysznic i ubrał si˛e, a potem razem z Donalem poszedł do sali klubowej. *
*
*
Ledwo usiedli, kiedy z gło´snika popłyn˛eło ostrze˙zenie, a kilka minut pó´zniej nastapił ˛ wstrzas ˛ przej´scia fazowego. Gdy tylko si˛e ono sko´nczyło, do sali wszedł el Man. — Jeste´smy w zasi˛egu nadajnika, komandorze — oznajmił. — Je´sli chce pan posłucha´c wiadomo´sci. . . — Prosz˛e — powiedział Donal. El Ma´n dotknał ˛ jednej ze s´cian, która zrobiła si˛e przezroczysta, ukazujac ˛ trójwymiarowy obraz Cobyjczyka siedzacego ˛ za biurkiem. — . . . korzystajac ˛ z oskar˙ze´n — dobiegł głos m˛ez˙ czyzny za biurkiem — wysuni˛etych przez Komisj˛e Wolnego Rynku przeciwko komandorowi Graeme’owi, dowódcy Zjednoczonych Sił Planetarnych. Sam komandor zniknał ˛ wraz z wi˛ekszo´scia˛ swoich jednostek podprzestrzennych, z którymi nie ma obecnie łaczno´ ˛ sci i których miejsce pobytu jest nieznane. Taki rozwój sytuacji doprowadził do aktów przemocy na wi˛ekszo´sci cywilizowanych s´wiatów, a w niektórych przypadkach do otwartej rewolty przeciwko legalnym rzadom. ˛ Walczace ˛ odłamy wyra˙zaja˛ z jednej strony strach społecze´nstw przed wolnym rynkiem, a z drugiej przekonanie, z˙ e oskar˙zenia przeciwko Graeme’owi sa˛ próba˛ zlikwidowania ostatnich istniejacych ˛ jeszcze gwarancji praw jednostki. Według naszych informacji walki tocza˛ si˛e na nast˛epujacych ˛ planetach: Wenus, Marsie, Cassidzie, Nowej Ziemi, Freilandii, Zjednoczeniu, Harmonii i St. Marie, a rzady ˛ Cassidy, Nowej Ziemi i Freilandii zostały usuni˛ete lub ukrywaja˛ ˙ si˛e. Spokój panuje na Starej Ziemi, Dunnin, Marze, Kultis i Cecie. Zadnych walk nie ma równie˙z na Coby. Ksia˙ ˛ze˛ Cety, William, zaproponował u˙zycie swoich wynaj˛etych wojsk jako sił policyjnych do poło˙zenia kresu rozruchom. Kontyngenty wojsk ceta´nskich znajduja˛ si˛e obecnie w drodze do miejsc, gdzie trwaja˛ zamieszki. William zapowiedział, z˙ e jego wojska b˛eda˛ u˙zyte do przywrócenia spokoju wsz˛edzie tam, gdzie oka˙ze si˛e to konieczne, niezale˙znie od tego, w czyich sa˛ r˛ekach. „Naszym zadaniem jest — jak stwierdził — nie opowiedzenie si˛e po której´s ze stron, lecz zaprowadzenie porzadku ˛ w obecnym chaosie i wygaszenie płomieni samozniszczenia”. 143
Ostatnie doniesienia ze Starej Ziemi mówia,˛ z˙ e cz˛es´c´ odłamów powsta´nczych wzywa do ogłoszenia Williama regentem o uniwersalnej władzy i specjalnych pełnomocnictwach, niezb˛ednych do uporania si˛e z obecna˛ krytyczna˛ sytuacja.˛ Inne ugrupowania wysuwaja˛ na podobne stanowisko kandydatur˛e Graeme’a, zaginionego komandora. — To na razie wszystko — zako´nczył m˛ez˙ czyzna za biurkiem. — Ogladajcie ˛ nasze nast˛epne wiadomo´sci za pi˛etna´scie minut. — Dobrze — powiedział Donal i gestem nakazał el Manowi wyłaczy´ ˛ c odbiornik. — Ile jeszcze do ladowania? ˛ — Par˛e godzin — odparł el Man. — Jeste´smy troch˛e przed czasem. To było ostatnie przej´scie fazowe. Lecimy teraz bezpo´srednim kursem. Czy ma pan współrz˛edne miejsca ladowania? ˛ Donal skinał ˛ głowa˛ i wstał. — Pójd˛e do sterowni — powiedział. *
*
*
Proces naprowadzania N4J na miejsce na powierzchni Coby, odpowiadajace ˛ współrz˛ednym podanym przez Donala, był czasochłonny, lecz prosty — jedyna˛ komplikacj˛e stwarzało z˙ yczenie Donala, by ich wizyta pozostała nie zauwa˙zona. Coby nie miał do obrony niczego, co mógłby mie´c przystosowany do z˙ ycia ziemskiego s´wiat. Bez przeszkód wyladowali ˛ na jej pozbawionej atmosfery powierzchni, bezpo´srednio nad lukiem towarowym prowadzacym ˛ do podziemnych tuneli transportowych. — W porzadku ˛ — powiedział Donal pi˛ec´ minut pó´zniej do grupki uzbrojonych m˛ez˙ czyzn zebranych w sali klubowej. — To jest całkowicie ochotnicza wyprawa i ka˙zdemu z was daj˛e jeszcze jedna˛ szans˛e wycofania si˛e. — Poczekał. Nikt nie poruszył si˛e. — Zrozumcie — mówił dalej — z˙ e nie chc˛e, by kto´s szedł ze mna˛ tylko dlatego, z˙ e wstydził si˛e waha´c, kiedy koledzy zgłaszali si˛e na ochotnika. — Znowu odczekał chwil˛e. Nikt si˛e nie wycofał. — Wi˛ec dobrze. Oto, co zrobimy. Zejdziemy do luku towarowego i dalej do pomieszczenia magazynowego, skad ˛ prowadza˛ drzwi do tunelu. Nie skorzystamy jednak z nich, lecz przebijemy si˛e bezpo´srednio przez jedna˛ ze s´cian do sekcji obsługi przyległej rezydencji. Widzieli´scie wszyscy plan naszej trasy. Macie i´sc´ za mna˛ lub za osoba,˛ która przejmie dowództwo. Kto nie nada˙ ˛zy, tego zostawimy. Wszyscy zrozumieli? Popatrzył po twarzach. — W porzadku ˛ — powiedział. — Idziemy. Ruszyli korytarzem, opu´scili statek i przez luk towarowy dostali si˛e do magazynu. Okazał si˛e on du˙zym, mrocznym pomieszczeniem o s´cianach ze stopionej skały. Donal odmierzył fragment jednej z nich i zap˛edził do roboty swoich ludzi z palnikami. Trzy minuty pó´zniej byli ju˙z w sekcji obsługi cobyjskiej rezydencji. 144
Miejsce, w którym si˛e znale´zli, było siecia˛ małych tuneli, szerokich na tyle, by mógł przej´sc´ jeden człowiek. W małych niszach znajdowały si˛e urzadzenia ˛ ´ techniczne potrzebne do utrzymania rezydencji w dobrym stanie. Sciany były pokryte fosforyzujac ˛ a˛ farba.˛ W jej zimnym białym s´wietle przeszli g˛esiego tunelami i wynurzyli si˛e w jakim´s ogrodzie. Dobowy system rezydencji najwyra´zniej ustawiony był teraz na noc. Ciemnos´ci spowijały ogród, a w górze widniała roziskrzona gwiazdami doskonała imitacja nieba. Z przodu i po prawej stronie znajdowały si˛e pokoje łagodnie o´swietlone od wewnatrz. ˛ — Dwaj ludzie zostana˛ przy tym wej´sciu — szepnał ˛ Donal. — Reszta idzie za mna.˛ Nisko pochyleni przebiegli przez ogród a˙z do stóp szerokich schodów. Na ich szczycie wida´c było samotna˛ posta´c przemierzajac ˛ a˛ tam i z powrotem taras przed oszklona˛ s´ciana.˛ — Kapitanie! — zawołał cicho Donal. El Man w´sliznał ˛ si˛e w krzaki rosnace ˛ pod tarasem. Chwil˛e czatował po´sród sztucznej nocy, a potem jego ciemna sylwetka pojawiła si˛e nagle na tarasie za spacerujac ˛ a˛ postacia.˛ Obie stopiły si˛e ze soba,˛ osun˛eły. . . i został tylko jeden cie´n — el Man. Skinał ˛ na pozostałych. — Trzech ludzi do pilnowania tarasu — szepnał ˛ Donal, kiedy wszyscy dotarli na szczyt schodów. El Ma´n wyznaczył potrzebnych z˙ ołnierzy, a reszta weszła do o´swietlonego wn˛etrza domu. *
*
*
Gdy przechodzili przez kilka pierwszych pokoi, sadzili, ˛ z˙ e osiagn ˛ a˛ swój cel nie napotkawszy nikogo oprócz człowieka, którego szukali. Wtem niespodziewanie znale´zli si˛e w wirze bitwy. Kiedy weszli do głównego holu, z trzech pokoi naraz posypały si˛e na nich strzały z krótkiej broni. Wyszkoleni napastnicy automatycznie rzucili si˛e na podłog˛e i odpowiedzieli ogniem. Byli jednak przygwo˙zd˙zeni. Oni tak, ale nie trzej Dorsajowie. Donal, Ian i el Man zareagowali w ten szczególny sposób, uwarunkowany przez geny, refleks i specjalne szkolenie. Czynił on z Dorsajów wyjatkowych ˛ z˙ ołnierzy. Ci trzej w ułamku sekundy zareagowali odruchowo i zgodnie, zanim jeszcze otworzono do nich ogie´n. Było niemal tak, jakby w gr˛e wmieszał si˛e element jasnowidztwa. Tak czy inaczej, w odruchu szybszym od my´sli wszyscy trzej rzucili si˛e do jednych z drzwi, dosi˛egli ich i zamkn˛eli si˛e w s´rodku razem z przeciwnikami, zanim ci zda˙ ˛zyli wystrzeli´c. Dorsajowie znale´zli si˛e w ciemnym pokoju, gdzie rozgorzała walka wr˛ecz. 145
I tu znowu potwierdziła si˛e wyjatkowo´ ˛ sc´ dorsajskich z˙ ołnierzy. W zasadzk˛e w zamkni˛etym pokoju wpadło o´smiu m˛ez˙ czyzn, z których wszyscy byli weteranami. Jednak nawet w parze nie mogli poradzi´c sobie w walce wr˛ecz z jednym Dorsajem, a w dodatku Dorsajowie mieli t˛e przewag˛e, z˙ e potrafili niemal instynktownie rozpozna´c siebie nawzajem w ciemno´sci i zamieszaniu oraz połaczy´ ˛ c swoje siły bez porozumiewania si˛e. Doszło wi˛ec do sytuacji, z˙ e trzech widzacych ˛ m˛ez˙ czyzn walczyło z o´smioma nie widzacymi. ˛ Donal wskoczył do ciemnego pokoju tu˙z za el Manem po jego lewej stronie, majac ˛ Iana tu˙z za soba.˛ Ich atak rozdzielił obro´nców na dwie grupy i zepchnał ˛ gł˛ebiej w ciemno´sc´ , który to manewr Dorsajowie w milczacej ˛ zgodzie wykorzystali do dalszego rozdzielenia wroga. Donal popychał sam czterech m˛ez˙ czyzn. Zostawiwszy trzech znajdujacemu ˛ si˛e za nim Ianowi — zgodnie z prosta˛ i wynikajac ˛ a˛ ze zdrowego rozsadku ˛ nauka,˛ z˙ e najlepiej jest walczy´c z jednym człowiekiem naraz — zanurkował do kolan przeciwnika, zwarł si˛e z nim i obaj potoczyli si˛e po podłodze. Podczas szamotaniny Donal przetracił ˛ tamtemu kark. Przetoczył si˛e jeszcze kawałek, zerwał si˛e i instynktownie odskoczył w bok. Jaka´s ciemna posta´c s´mign˛eła obok niego. . . ale instynkt podpowiedział mu, z˙ e to el Man przebiegajacy ˛ przez pokój, by narobi´c jeszcze wi˛ekszego zamieszania. Donal ruszył z powrotem w kierunku, z którego nadbiegł el Man, i natknał ˛ si˛e na przeciwnika atakujacego ˛ nisko trzymanym no˙zem. Zrobił unik, uderzył go w szyj˛e twardym kantem dłoni. . . ale s´miertelny cios nie wyszedł mu czysto i tylko złamał tamtemu obojczyk. Zostawił go jednak i błyskawicznie obrócił si˛e w prawo, przyparł kolejnego wroga do s´ciany i zmia˙zd˙zył mu tchawic˛e d´zgni˛eciem sztywnych palców. Kiedy odskoczył od s´ciany i rzucił si˛e na s´rodek pokoju, słuch powiedział mu, z˙ e el Man wła´snie wyka´ncza nast˛epnego wroga, a Ian zajmuje si˛e ostatnimi ´ dwoma. Spiesz ac ˛ mu z pomoca,˛ chwycił jednego z jego przeciwników od tyłu i unieszkodliwił ciosem w nerki, Ian — co było do´sc´ zaskakujace ˛ — nadal walczył z ostatnim wrogiem. Donal doskoczył do niego i odkrył przyczyn˛e, Ianowi trafił si˛e inny Dorsaj. Donal zwarł si˛e z obydwoma m˛ez˙ czyznami i wszyscy razem upadli, przygwa˙zd˙zajac ˛ przeciwnika do podłogi. — Shai Dorsai! — wysapał Donal. — Poddaj si˛e! — Komu? — wycharczał tamten. — Donalowi i Ianowi Graeme’om — powiedział Ian. — Foralie. — Jestem zaszczycony — odparł obcy Dorsaj. — Słyszałem o was. Hord Van Tarsel, Kanton Snelbrich. Wi˛ec dobrze, pozwólcie mi wsta´c. I tak mam złamana˛ prawa˛ r˛ek˛e. Donal i Ian pomogli podnie´sc´ si˛e Van Tarselowi. El Man doko´nczył dzieła i podszedł do nich. — Hord Van Tarsel. . . Coruna el Man — przedstawił Donal. — Jestem zaszczycony — powiedział el Man. 146
— To dla mnie zaszczyt — odparł Van Tarsel. — Jestem waszym je´ncem, panowie. Chcecie moje słowo honoru? — Byłbym wdzi˛eczny — powiedział Donal. — Mamy tu jeszcze zadanie do wykonania. Na jakim jest pan kontrakcie? — Zwykłym. Bez klauzuli lojalno´sci. Dlaczego pan pyta? — Czy istnieje jakikolwiek powód, dla którego nie mógłbym wynaja´ ˛c je´nca? — zapytał Donal. — Nie jest nim na pewno obecna praca. — Van Tarsel powiedział to z obrzydzeniem. — Dwa razy sprzedawano mnie na wolnym rynku, gdy˙z pozwalał na to mój ostatni kontrakt. Poza tym — dodał — jak ju˙z powiedziałem, znam was ze słyszenia. — Wynajmuj˛e wi˛ec pana. Szukamy człowieka, którego pan tu strzegł. Mo˙ze nam pan powiedzie´c, gdzie go znajdziemy? — Id´zcie za mna˛ — powiedział Van Tarsel i poprowadził ich w ciemno´sci. Otworzył drzwi i weszli do krótkiego korytarzyka, który zaprowadził ich do nast˛epnych drzwi. — Zablokowane — stwierdził Van Tarsel. — Właczył ˛ si˛e system alarmowy. — Spojrzał na nich. Nie mógł dalej i´sc´ , nawet jako wynaj˛ety jeniec. — Spalcie to — rozkazał Donal. On, Ian i el Man otworzyli ogie´n i drzwi roz˙zarzyły si˛e do biało´sci, a˙z w ko´ncu stopiły si˛e. Ian pchnał ˛ szczatki ˛ kopniakiem. W s´rodku pod przeciwległa˛ s´ciana˛ przykucnał ˛ wielki m˛ez˙ czyzna w czarnym kapturze na głowie, trzymajac ˛ w r˛ekach wycelowany w nich niepewnie ci˛ez˙ ki górniczy pistolet jonowy i przesuwajac ˛ nim od jednego do drugiego napastnika. — Nie bad´ ˛ z głupcem — powiedział Ian. — Wszyscy jeste´smy Dorsajami. Pistolet opadł w r˛ekach zakapturzonego m˛ez˙ czyzny. Zza maski dobiegł zduszony, gorzki okrzyk. — Wychod´z — nakazał mu gestem Donal. M˛ez˙ czyzna odrzucił bro´n i wyszedł przygarbiony. Ruszyli z powrotem korytarzem. Walka w holu nadal si˛e toczyła, kiedy wracali, ale ustała, gdy tam dotarli. Dwóch z pi˛eciu ludzi, których tam zostawili, mogło porusza´c si˛e o własnych siłach, jeden z pomoca˛ mógł wróci´c na statek. Dwóch nie z˙ yło. Wszyscy ruszyli szybko na taras, przez ogród i z powrotem do tunelu, zabierajac ˛ po drodze ze soba˛ pozostałych członków grupy wypadowej. Pi˛etna´scie minut pó´zniej znale´zli si˛e na pokładzie i N4J wystartował. W sali klubowej Donal stanał ˛ przed zakapturzonym m˛ez˙ czyzna,˛ który osunał ˛ si˛e na krzesło. — Panowie — powiedział Donal — spójrzcie na technika społecznego Williama.
147
Ian i el Man, którzy byli tam obecni, zerkn˛eli badawczo na Donala — ich uwag˛e zwróciły nie tyle jego słowa, co nieoczekiwanie gorzki ton, jakim je wypowiedział. — Oto człowiek, który posiał wiatr, a burz˛e zbieraja˛ teraz cywilizowane s´wiaty — mówił dalej Donal. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e ku czarnemu kapturowi. M˛ez˙ czyzna cofnał ˛ si˛e, ale Donal złapał kaptur i zerwał go. — Wi˛ec sprzedałe´s si˛e — powiedział. Człowiekiem, który przed nimi siedział, był ArDell Montor.
Najwy˙zszy dowódca II ArDell patrzył na Donala z pobladła˛ twarza,˛ ale nie opu´scił wzroku pod jego zimnym spojrzeniem. — Potrzebowałem pracy — odezwał si˛e. — Zabijałem si˛e. Nie przepraszam. — Czy to wszystkie powody? — zapytał Donal ironicznie. ArDell odwrócił twarz. — Nie. . . — odpowiedział. Donal nie odezwał si˛e. — Chodziło o nia˛ — szepnał ˛ ArDell. — Obiecał mi ja.˛ — Ja! ˛ — Nuta w głosie Donala sprawiła, z˙ e dwaj Dorsajowie instynktownie zrobili krok w jego kierunku. Ale Donal opanował si˛e. — Ane˛e? — Mo˙ze zlitowałaby si˛e nade mna.˛ . . — ArDell szeptał do podłogi sali klubowej. — Nie rozumiesz. . . z˙ yłem tak blisko niej przez te wszystkie lata. . . i byłem taki nieszcz˛es´liwy. . . a ona. . . nie mogłem jej nie kocha´c. . . — Nie — powiedział Donal. Powoli wyciekło z niego napi˛ecie. — Nic nie mogłe´s na to poradzi´c. — Odwrócił si˛e. — Ty głupcze — rzucił, stojac ˛ plecami do ArDella. — Czy nie znałe´s go na tyle dobrze, by wiedzie´c, kiedy kłamie? On chciał jej dla siebie. — William? Nie! — ArDell zerwał si˛e na równe nogi. — Nie on. . . z nia! ˛ To niemo˙zliwe. . . co´s takiego! — Tak — powiedział Donal ze znu˙zeniem. — Ale nie dlatego, z˙ e kto´s taki jak ty mógłby go powstrzyma´c. — Wskazał głowa˛ ArDella. — Prosz˛e go zamkna´ ˛c, kapitanie. — Twarda dło´n el Mana zamkn˛eła si˛e na ramieniu ArDella i skierowała go ku wyj´sciu z sali. — Kapitanie. . . — Sir? — El Man obejrzał si˛e. — Spotkamy si˛e ze statkami komandora Lludrowa tak szybko, jak to mo˙zliwe. — Tak jest, sir. — El Man na wpół wypchnał, ˛ a na wpół wyniósł ArDella Montora z sali, a zarazem — jakby symbolicznie — z głównego nurtu historii ludzko´sci, na który próbował wpłyna´ ˛c swoja˛ nauka,˛ słu˙zac ˛ Williamowi, ksi˛eciu Cety. N4J wyruszył na spotkanie z Lludrowem. Nie było to zadanie, które dałoby si˛e lekko i szybko wykona´c. Niełatwo jest wy´sledzi´c co´s tak małego, jak flota ludzkich statków, w niewyobra˙zalnym bezmiarze przestrzeni mi˛edzygwiezdnej, 149
nawet kiedy si˛e wie, gdzie powinna si˛e znajdowa´c. Jeszcze wi˛ecej trudno´sci nastr˛ecza precyzyjne okre´slenie jej poło˙zenia. Poniewa˙z zawsze istniała mo˙zliwo´sc´ ludzkiego bł˛edu, nale˙zało zachowa´c margines bezpiecze´nstwa — lepiej mina´ ˛c cel ni˙z podej´sc´ zbyt blisko niego. Ponadto z praktycznych wzgl˛edów nie jest mo˙zliwe tkwienie nieruchomo w jednym punkcie W przestrzeni. N4J wykonał przej´scie fazowe z miejsca, gdzie si˛e znajdował, na pozycj˛e, gdzie, jak obliczono, powinna znajdowa´c si˛e flota. Wysłał sygnał wywoławczy, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Dokonano ponownych oblicze´n, wysłano sygnał. . . i powtarzano t˛e procedur˛e, dopóki nie otrzymano odpowiedzi: najpierw bardzo słabego sygnału, potem silniejszego, a w ko´ncu na tyle silnego, by mo˙zna nawiaza´ ˛ c łaczno´ ˛ sc´ . Na statku flagowym floty i na N4J wykonano ostateczne obliczenia. . . i wreszcie doszło do spotkania. *
*
*
Do tego czasu min˛eły trzy kolejne dni z wyznaczonego tygodnia bez łaczno´ ˛ sci. Donal wszedł razem z Ianem na pokład statku flagowego i objał ˛ dowództwo. — Masz jakie´s wiadomo´sci? — brzmiało pierwsze pytanie Donala, kiedy spotkali si˛e z Lludrowem. — Mam — odpowiedział komandor. — Mi˛edzy nami a Dunnin kra˙ ˛zy nasz zakamuflowany wahadłowiec. Jeste´smy na bie˙zaco. ˛ Donal skinał ˛ głowa.˛ Był to zupełnie inny problem ni˙z ten, który N4J miał ze znalezieniem Lludrowa. Wahadłowiec kra˙ ˛zacy ˛ mi˛edzy planeta,˛ której poło˙zenie i kierunek ruchu były dobrze znane, a flota,˛ która znała własna˛ pozycj˛e i kurs, mógł pokona´c dystans jednym skokiem. Je´sli odległo´sc´ nie była zbyt du˙za — a zdarzało si˛e to nawet mi˛edzy poszczególnymi planetami — by dokona´c precyzyjnych oblicze´n, mógł równie łatwo wróci´c. — Chcesz zobaczy´c skrót czy sam mam ci opowiedzie´c? — zapytał Lludrow. — Opowiedz mi — zadecydował Donal. I Lludrow zdał krótka˛ relacj˛e. Histeria, która wybuchła po wysuni˛eciu przez komisj˛e zarzutów przeciwko Donalowi i po jego znikni˛eciu, spowodowała, z˙ e rzady ˛ wi˛ekszo´sci s´wiatów, ju˙z słabe i rozdzierane sporami na temat wolnego rynku, rozpadły si˛e. Tylko na Exotikach, Dorsaj, Starej Ziemi i dwóch małych planetach Coby i Dunnin nie nastapiły ˛ zmiany. Pozbawione władzy s´wiaty zajał ˛ szybko i sprawnie William z uzbrojonymi oddziałami z Cety. W imieniu społecze´nstw, ale działajac ˛ pod bezpo´srednimi rozkazami Williama, tymczasowe rzady ˛ przej˛eły władze na Nowej Ziemi, Freilandii, Newtonie, Cassidzie, Wenus, Marsie, Harmonii i Zjednoczeniu i trzymaja˛ je teraz w z˙ elaznych kleszczach prawa wojennego. William — jak w przeszłos´ci zgromadził materialne s´rodki — tak teraz zgromadził wojska cywilizowanych 150
s´wiatów. Pod pozorem szkolenia, awansowania, wynajmowania, przenoszenia do rezerwy i tuzina innych papierkowych operacji zdobył kontrakty na armie wszystkich s´wiatów, na których zapanował bałagan. Jedyne, czego jeszcze potrzebował, to wysła´c na planety małe kontyngenty oraz oficerów z odpowiednimi rozkazami dla ju˙z obecnych tam jednostek. — Narada sztabu — zarzadził ˛ Donal. Lludrow — komandor floty, Ian — komandor polowy i kilku starszych oficerów zebrało si˛e w sali narad statku flagowego. *
*
*
— Panowie — powiedział Donal, kiedy zasiedli wokół stołu. — Jestem pewien, z˙ e wszyscy znacie sytuacj˛e. Jakie´s sugestie? Nastapiła ˛ chwila ciszy. Donal przebiegł wzrokiem wokół stołu. — Nawiaza´ ˛ c kontakt z Freilandia,˛ Nowa˛ Ziemia˛ lub innym miejscem, gdzie mamy poparcie — powiedział Ian. — Wysła´c mały kontyngent i rozpocza´ ˛c akcj˛e przeciwko ceta´nskim rzadom. ˛ — Spojrzał na bratanka. — Znaja˛ twoje nazwisko. . . zawodowcy na wszystkich planetach. Mogliby´smy nawet zyska´c poparcie cz˛es´ci nieprzyjacielskich wojsk. — Na nic si˛e to nie zda — odezwał si˛e Lludrow z drugiej strony stołu. — Zbyt długo by trwało. Kiedy zajmiemy jaka´ ˛s planet˛e, William skoncentruje tam swoje siły. — Zwrócił si˛e do Donala. — W bezpo´sredniej walce pokonamy go, ale jego statki zyskałyby wsparcie z ka˙zdej planety, o która˛ walczyliby´smy, a nasze siły ladowe ˛ miałyby pełne r˛ece roboty z utrzymaniem pozycji. — To prawda — stwierdził Donal. — Co wi˛ec proponujesz? — Wycofa´c si˛e na jeden ze spokojnych s´wiatów — Exotiki, Coby, Dunnin. Lub nawet na Dorsaj, je´sli nas przyjma.˛ B˛edziemy tam bezpieczni i mo˙zemy wykorzysta´c czas na szukanie okazji do kontruderzenia. Ian potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Z ka˙zdym dniem, z ka˙zda˛ godzina˛ — powiedział — William umacnia si˛e na s´wiatach, które zajał. ˛ Im dłu˙zej b˛edziemy zwleka´c, tym mniejsze b˛eda˛ nasze szans˛e. I wreszcie stanie si˛e na tyle silny, z˙ e we´zmie si˛e za nas i pokona. — Co wi˛ec mamy zrobi´c według ciebie? — zapytał Lludrow. — Flota bez własnej bazy to słaba bro´n. I ilu naszych ludzi b˛edzie chciało nadstawia´c karku razem z nami? To sa˛ zawodowi z˙ ołnierze, człowieku, a nie patrioci walczacy ˛ o swoja˛ ziemi˛e! — U˙zyjesz swoich oddziałów teraz lub nigdy! — upierał si˛e Ian potrzasaj ˛ ac ˛ głowa.˛ — Mamy czterdzie´sci tysi˛ecy gotowych do walki ludzi na pokładach tych statków. To ja jestem odpowiedzialny za nich i znam ich. Wysad´z ich na jakiej´s zacisznej planecie, a straca˛ form˛e w ciagu ˛ dwóch miesi˛ecy. — Nadal twierdz˛e. . . 151
*
*
*
— W porzadku. ˛ W porzadku! ˛ — Donal zastukał w stół, z˙ eby przywoła´c ich do porzadku. ˛ Lludrow i Ian usiedli gł˛ebiej na krzesłach. Wszyscy spojrzeli na Donala. — Chciałem, z˙ eby wszyscy mieli okazj˛e si˛e wypowiedzie´c — zaczał ˛ — i przekona´c, z˙ e wyczerpali´smy ka˙zda˛ mo˙zliwo´sc´ . Prawda jest taka, z˙ e obaj panowie maja˛ słuszne zastrze˙zenia, ale ka˙zdy z planów odznacza si˛e paroma zaletami. Tyle tylko, z˙ e to hazard — długa i desperacka gra. Urwał i potoczył wzrokiem wokół stołu. — Chciałbym przypomnie´c wam wła´snie teraz, z˙ e kiedy walczycie z kim´s wr˛ecz, ostatnim miejscem, w które uderzycie, jest to, gdzie przeciwnik spodziewa si˛e ciosu. Istota˛ skutecznej walki jest trafi´c wroga w nie chroniony punkt. . . tam gdzie tego nie oczekuje. Donal wstał u szczytu stołu. — William — mówił dalej — przez ostatnie kilka lat kładł nacisk na szkolenie wojsk ladowych. ˛ Ja robiłem to samo, ale w zupełnie innym celu. Poło˙zył palec na przycisku znajdujacym ˛ si˛e na stole przed nim i odwrócił si˛e do du˙zej s´ciany, która˛ miał za plecami. — Bez watpienia ˛ wszyscy, panowie, słyszeli´scie wojskowe powiedzenie, które brzmi: nie mo˙zna podbi´c cywilizowanej planety. Tak si˛e składa, z˙ e jest to jeden ze staro˙zytnych truizmów, który mnie osobi´scie bardzo irytuje, gdy˙z powinno by´c oczywiste dla ka˙zdego my´slacego ˛ człowieka, z˙ e teoretycznie mo˙zna podbi´c wszystko. . . dysponujac ˛ odpowiednimi s´rodkami. Zdobycie cywilizowanego s´wiata staje si˛e wi˛ec zupełnie mo˙zliwe. Jedyny problem to dostarczenie wszystkiego, co niezb˛edne do takiej akcji. Wszyscy słuchali go. . . niektórzy z lekkim zaintrygowaniem, inni z powatpie˛ waniem, jak gdyby spodziewali si˛e, z˙ e to, co mówi, oka˙ze si˛e z˙ artem, który ma zmniejszy´c napi˛ecie. Jedynie Ian był spokojny i zasłuchany. — Takim s´rodkiem stało si˛e w ciagu ˛ kilku ostatnich lat to wojsko. . . cz˛es´ciowo wywodzace ˛ si˛e z dawnych oddziałów, a cz˛es´ciowo niedawno wyszkolone. Wasi ludzie znaja˛ techniki walki, chocia˙z nie powiedziano im, w jaki sposób je zastosuja.˛ Dzi˛eki rygorystycznemu szkoleniu, prowadzonemu przez obecnego tu Iana, powstała wysoko wyspecjalizowana jednostka sił ladowych ˛ — grupa, która w zwykłych warunkach bojowych liczy pi˛ec´ dziesi˛eciu ludzi, ale która˛ my powi˛ekszyli´smy do trzystu. Grupy zostały tak wyszkolone, by prowadzi´c całkowicie niezale˙zna˛ akcj˛e i utrzyma´c si˛e przez dłu˙zszy czas. Podobne usprawnienia dotyczyły równie˙z innych jednostek. . . nawet c´ wiczenia waszej floty przeprowadzane były z okre´slonym zamierzeniem. Zrobił przerw˛e.
152
— Jeste´smy, panowie, o krok od udowodnienia — mówił dalej — z˙ e to stare powiedzenie jest nieprawdziwe. . . i zaj˛ecia całego cywilizowanego s´wiata. Dokonamy tego z pomoca˛ statków i ludzi, których mamy tu pod r˛eka˛ i którzy zostali wybrani i wyszkoleni do tego szczególnego zadania. . . podobnie jak została wybrana planeta, która˛ mamy zdoby´c, i dokładnie zbadana przez wywiad. U´smiechnał ˛ si˛e do nich. Zasłuchani, wysun˛eli si˛e w krzesłach do przodu. Na´ cisnał ˛ guzik, na którym przez cały czas trzymał palec. Sciana za plecami Donala znikn˛eła i pojawił si˛e trójwymiarowy obraz du˙zej zielonej planety. — Ten s´wiat — powiedział — to centrum władzy i siły naszego wroga. Jego baza — Ceta! To było zbyt wiele — nawet dla starszych oficerów. Wokół stołu podniósł si˛e szmer głosów. Donal nie zwrócił na to uwagi. Otworzył szuflad˛e i wyjał ˛ gruby plik dokumentów, który cisnał ˛ na blat. — Zajmiemy Cet˛e, panowie — kontynuował. — W ciagu ˛ dwudziestu czterech godzin zastapimy ˛ wszystkie miejscowe wojska, cała˛ policj˛e, wszystkie garnizony, milicj˛e, organy wymiaru sprawiedliwo´sci naszymi lud´zmi. Wskazał na plik dokumentów. — Zajmiemy je w pokojowy sposób, niezale˙znie i równocze´snie. Kiedy wi˛ec społecze´nstwo obudzi si˛e nast˛epnego ranka, stwierdzi, z˙ e jest strze˙zone, bronione i rzadzone ˛ nie przez własne władze, lecz przez nas. Szczegóły co do celów i wyznaczonych zada´n sa˛ tu, panowie. Mo˙ze we´zmiemy si˛e do pracy? *
*
*
Zabrali si˛e do pracy. Ceta, du˙za planeta o niskiej grawitacji, miała rozległe dziewicze obszary. Jej cywilizowana˛ cz˛es´c´ mo˙zna było podzieli´c na trzydzie´sci osiem głównych miast oraz le˙zace ˛ mi˛edzy nimi obszary rolnicze i tereny mieszkalne. Było tam wiele instalacji militarnych, wiele posterunków policji, wiele arsenałów, wiele garnizonów — szczegóły sypały si˛e jak cz˛es´ci dobrze zaprojektowanego mechanizmu, który z powrotem składano z nowych elementów — jednostek pod dowództwem Donala. Był to majstersztyk planowania wojennego. — A teraz — powiedział Donal, kiedy sko´nczyli — id´zcie i poinformujcie swoje oddziały. Patrzył za nimi, jak wychodzili z sali konferencyjnej — wszyscy oprócz Iana, którego zatrzymał, i Lee, po którego wła´snie zadzwonił. Kiedy tamci wyszli, Donal zwrócił si˛e do nich dwóch. — Lee — powiedział — w ciagu ˛ sze´sciu godzin ka˙zdy z˙ ołnierz we flocie dowie si˛e, co zamierzamy zrobi´c. Chc˛e, z˙ eby´s poszedł i znalazł człowieka — ale z˙ adnego oficera — który sadzi, ˛ z˙ e to si˛e nie uda. Ianie — spojrzał na swojego wuja — kiedy Lee znajdzie takiego i zawiadomi ci˛e o tym, dopilnuj, by przysłano go do mnie natychmiast. Jasne? 153
Tamci skin˛eli głowami i wyszli, by wykona´c swoje zadania. W efekcie pewien niezadowolony z˙ ołnierz z jednego z oddziałów desantowych odbył niespodziewane spotkanie i niespodziewanie serdeczna˛ pogaw˛edk˛e z najwy˙zszym dowódca.˛ Pół godziny pó´zniej weszli rami˛e w rami˛e do sterowni statku flagowego, gdzie Donal poprosił o połaczenie ˛ ze wszystkimi statkami i otrzymał je. — Do tego czasu — powiedział u´smiechajac ˛ si˛e z ekranów — wszyscy zostali´scie ju˙z poinformowani o zbli˙zajacej ˛ si˛e akcji. Jest ona rezultatem wielu lat starannego planowania i działa´n najlepszego wywiadu, jaki mamy szcz˛es´cie posiada´c. Jednak˙ze jeden z was przyszedł do mnie, by podzieli´c si˛e naturalna˛ obawa,˛ z˙ e mo˙zemy ugry´zc´ wi˛ecej, ni˙z zdołamy przełkna´ ˛c. Dlatego te˙z, poniewa˙z jest to operacja nowego typu i poniewa˙z wierz˛e mocno, z˙ e nie mo˙zna lekcewa˙zy´c praw zawodowego z˙ ołnierza, wykonam bezprecedensowy krok i poddam pod głosowanie zamiar ataku na Cet˛e. B˛edziecie głosowali statkami, a wyniki — zarówno głosy za, jak i przeciw — przeka˙za˛ na statek flagowy wasi kapitanowie. Panowie — Donal wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i na ekranach pojawił si˛e m˛ez˙ czyzna, którego znalazł Lee — chc˛e wam przedstawi´c dowódc˛e grupy, Theissa, który miał odwag˛e zachowa´c si˛e jak człowiek wolny i zadawa´c pytania. Zaskoczony i onie´smielony nagłym publicznym wyst˛epem dowódca grupy oblizał wargi i wyszczerzył si˛e w nieco głupawym u´smiechu. — Decyzj˛e zostawiam wam — dodał Donal i dał znak, z˙ eby wyłaczono ˛ ekran. *
*
*
Trzy godziny pó´zniej grupowy Theiss wrócił na swój statek, zdumiewajac ˛ kolegów opowiadaniem o tym, co mu si˛e przydarzyło, Głosowanie ju˙z si˛e odbyło. — Prawie jednogło´snie — meldował Lludrow — za atakiem. Tylko trzy statki — z˙ aden z pierwszej linii i z˙ aden z transportowych — głosowały przeciwko. — Niech te trzy statki nie biora˛ udziału w ataku — powiedział Donal. — Chc˛e zna´c ich nazwy i nazwiska kapitanów. Przypomnij mi o tym, kiedy ju˙z b˛edzie po wszystkim. — Wstał z krzesła w sali klubowej statku flagowego. — Prosz˛e wyda´c rozkazy, komandorze. Ruszamy. Ruszyli. Ceta nigdy nie brała zbyt powa˙znie my´sli o ataku wroga. Le˙zała na uboczu jako jedyna zamieszkana planeta systemu, w wi˛ekszej cz˛es´ci jeszcze nie zbadana i nie zagospodarowana, okra˙ ˛zajac ˛ swoje sło´nce, Tau Ceti, gwiazd˛e typu KO. Bezpieczna po´sród mi˛edzygwiezdnego labiryntu zobowiaza´ ˛ n, które sprawiały, z˙ e rzady ˛ wszystkich pozostałych planet były do pewnego stopnia zale˙zne od jej dobrej woli, miała tylko kilka statków na stałej defensywnej orbicie. Statki te, których pozycje i trajektorie dokładnie zbadał wywiad Donala, zostały zniszczone przez jego flot˛e, ledwo zda˙ ˛zyły nada´c ostrze˙zenie. A i tak dotarło ono do osłupiałych i nie dowierzajacych ˛ uszu. 154
W tym czasie jednak wojska szturmowe opadały ju˙z na planet˛e, laduj ˛ ac ˛ w miastach, instalacjach wojskowych, posterunkach policji. Działo si˛e to pod osłona˛ nocy, która zapanowała na tym du˙zym, lecz wolno obracajacym ˛ si˛e s´wiecie. W wi˛ekszo´sci przypadków trafiali niemal prosto w cel, gdy˙z napadni˛eci nie n˛ekali statków w czasie akcji zrzucania oddziałów desantowych. Reakcja na planecie na ogół była taka, jakiej mo˙zna si˛e spodziewa´c, kiedy wyszkolone wojsko, w pełni uzbrojone i wyposa˙zone, spada nagle na miejscowa˛ policj˛e, niedo´swiadczonych z˙ ołnierzy i spokojne garnizony. Tu i tam miały miejsce ostre i za˙zarte walki, gdy oddziały desantowe napotykały opór ze strony najemników, równie zaprawionych w bojach jak one. Ale w takich przypadkach błyskawicznie zjawiały si˛e posiłki, by doko´nczy´c akcji. Donal skakał razem z czwartym rzutem. I kiedy nast˛epnego ranka du˙ze z˙ ółte sło´nce pojawiło si˛e nad horyzontem, planeta była opanowana. Dwie godziny pó´zniej jaki´s ordynans przyniósł mu wiadomo´sc´ , z˙ e zlokalizowano Williama — w jego rezydencji pod Whitetown, około tysiaca ˛ pi˛eciuset kilometrów stad. ˛ — Jad˛e tam — powiedział Donal. Rozejrzał si˛e wokół. Jego oficerowie byli zaj˛eci, a Ian przebywał gdzie´s ze swoimi oddziałami ladowymi. ˛ Donal skinał ˛ na Lee. — Chod´z, Lee. Wsiedli na czteroosobowa˛ platform˛e i wyruszyli. Ordynans słu˙zył za przewodnika. Po wyladowaniu ˛ w ogrodzie rezydencji Donal zostawił ordynansa przy platformie, wział ˛ ze soba˛ Lee i razem wkroczyli do domu. Szli przez ciche pokoje, w których były jedynie meble. Wydawało si˛e, z˙ e wszyscy mieszka´ncy znikn˛eli. Po krótkim czasie Donal zaczał ˛ podejrzewa´c, z˙ e meldunek był mylny i z˙ e William równie˙z wyjechał. I wtedy, minawszy ˛ sklepione przej´scie, znalazł si˛e w małym przedpokoju i stanał ˛ twarza˛ w twarz z Anea.˛ Wytrzymała jego spojrzenie z pobladła,˛ lecz opanowana˛ twarza.˛ — Gdzie on jest? — zapytał Donal. Odwróciła si˛e i wskazała drzwi w drugim ko´ncu przedpokoju. — Sa˛ zamkni˛ete — poinformowała. — Był tam, kiedy twoi ludzie zacz˛eli ladowa´ ˛ c, i nie wychodził. Nikt przy nim nie został. Ja. . . nie mogłam go opu´sci´c. — Tak — powiedział Donal z przygn˛ebieniem. Przyjrzał si˛e zamkni˛etym drzwiom ze swojego miejsca. — To nie było łatwe dla niego. — Martwisz si˛e o niego? Na d´zwi˛ek jej głosu podniósł gwałtownie głow˛e. Popatrzył na nia,˛ doszukujac ˛ si˛e drwiny w jej słowach. Ale nie znalazł. Dziewczyna pytała szczerze. — Martwi˛e si˛e w pewnym sensie o ka˙zdego człowieka — odparł. Przeszedł przez przedpokój do drzwi, w nagłym impulsie przyło˙zył kciuk do zamka. . . i drzwi otworzyły si˛e. Poczuł w sobie nagły chłód.
155
— Zosta´n z nia˛ — rzucił przez rami˛e do Lee. Pchnał ˛ szerzej drzwi i znalazł si˛e przed kolejnymi, masywniejszymi, które jednak równie˙z otworzyły si˛e pod jego dotkni˛eciem. Donal wszedł do s´rodka. Na ko´ncu długiego pokoju za biurkiem zarzuconym sterta˛ papierów siedział William. Wstał na widok Donala. — Wi˛ec wreszcie jeste´s — rzekł spokojnie. — No, no. Podszedłszy bli˙zej Donal przyjrzał si˛e twarzy m˛ez˙ czyzny i jego oczom. Powział ˛ nagłe podejrzenie, z˙ e William nie zachowuje si˛e, jak powinien, cho´c nic nie nasuwało takiego wniosku. — To była bardzo dobra akcja. Bardzo dobra — powiedział William ze zm˛eczeniem. — Sprytna sztuczka. Wyra˙zam swoje uznanie. Poczatkowo ˛ nie doceniłem ci˛e, kiedy ci˛e poznałem. Przyznaj˛e si˛e do tego dobrowolnie. Zostałem pokonany, nieprawda˙z? Donal zbli˙zył si˛e do biurka. Spojrzał na spokojna,˛ wyczerpana˛ twarz Williama. — Ceta jest pod moja˛ kontrola˛ — oznajmił. — Twoje siły ekspedycyjne na innych s´wiatach sa˛ odci˛ete. . . a ich kontrakty nie sa˛ warte wi˛ecej ni˙z papier, na którym zostały spisane. Bez twoich rozkazów wszystko jest sko´nczone. — Tak. . . tak, tak mi si˛e te˙z zdawało — powiedział William z lekkim westchnieniem. — Jeste´s moim przeznaczeniem. . . moim fatum. Powinienem pozna´c si˛e na tym wcze´sniej. Siła taka jak moja musi mie´c swoja˛ przeciwwag˛e. My´slałem, z˙ e b˛edzie nia˛ ilo´sc´ . Tak si˛e nie stało. — Spojrzał na Donala z tak dziwnym, badawczym wyrazem twarzy, z˙ e oczy tamtego zw˛eziły si˛e. — Nie czujesz si˛e dobrze — stwierdził Donal. — Tak, nie czuj˛e si˛e dobrze. — William potarł oczy ze zm˛eczenia. — Zbyt ci˛ez˙ ko ostatnio pracowałem. . . i na nic. Kalkulacje Montora były nie do podwaz˙ enia, ale im doskonalszy był mój plan, tym bardziej zawsze wszystko szło na opak. Nienawidz˛e ci˛e, wiesz? — powiedział William oboj˛etnie, opu´sciwszy r˛ek˛e i znowu spojrzawszy na Donala. — Nikt w całej historii ludzko´sci nie nienawidził nikogo bardziej ni˙z ja ciebie. — Chod´zmy — powiedział Donal obchodzac ˛ biurko. — Zabior˛e ci˛e do kogo´s, kto mo˙ze ci pomóc. — Nie. Zaczekaj. . . — William gestem r˛eki zatrzymał Donala i cofnał ˛ si˛e przed nim. Donal przystanał. ˛ — Musz˛e ci co´s najpierw pokaza´c. Przewidziałem koniec w chwili, kiedy dostałem meldunek, z˙ e twoi ludzie laduj ˛ a.˛ Czekałem prawie dziesi˛ec´ godzin. — Zadr˙zał nagle. — Długo czekałem. Musiałem si˛e czym´s zaja´ ˛c. — Odwrócił si˛e i szybko podszedł do podwójnych drzwi w jednej ze s´cian. — Popatrz — powiedział i nacisnał ˛ guzik. Drzwi rozsun˛eły si˛e. Donal spojrzał. W małej zamkni˛etej przestrzeni wisiał kto´s, kogo ledwo mo˙zna było rozpozna´c po tym, co zostało z jego twarzy. To był jego brat, Mor.
Donal Zacz˛eły pojawia´c si˛e przebłyski jasno´sci. Od czasu do czasu kto´s wołał go z ciemno´sci korytarzy, przez które szedł. Ale do tej pory był zbyt zaj˛ety, by odpowiada´c. Teraz jednak powoli zaczał ˛ si˛e wsłuchiwa´c w głosy, które czasem nale˙zały do Anei, czasem do Sayony i Iana, a czasem do nie znanych mu osób. Niech˛etnie zbli˙zał si˛e do nich, zwlekajac ˛ z opuszczeniem mrocznych miejsc, przez które w˛edrował. Był tam wielki ocean, do jakiego zawsze wahał si˛e wej´sc´ , ale teraz zanurzył si˛e w nim, w jego cieple, i zostałby tam, gdyby nie głosy wzywajace ˛ z powrotem do mało wa˙znych rzeczy. A jednak miał wobec nich obowiaz˛ ki — obowiazki, ˛ które mu wpajano od najmłodszych lat. Rzeczy nie zrobione i rzeczy z´ le zrobione. . . i to, co zrobił Williamowi. — Donalu? — odezwał si˛e głos Sayony. — Jestem tutaj — odpowiedział. Otworzył oczy i zobaczył biały szpitalny pokój, łó˙zko, w którym le˙zał, Sayon˛e, Ane˛e i Galta stojacych ˛ obok, a tak˙ze niskiego wasatego ˛ m˛ez˙ czyzn˛e w długim ró˙zowym fartuchu psychiatry Exotików. Zwiesił nogi z łó˙zka i wstał. Jego ciało było osłabione długa˛ bezczynno´scia,˛ ale odsunał ˛ od siebie słabo´sc´ w taki sposób, jak człowiek odsuwa irytujac ˛ a,˛ ale mała˛ i niewa˙zna˛ rzecz. — Powinien pan odpocza´ ˛c — powiedział lekarz. Donal spojrzał na niego oboj˛etnie. Lekarz odwrócił wzrok, a Donal u´smiechnał ˛ si˛e, z˙ eby uspokoi´c m˛ez˙ czyzn˛e. — Dzi˛ekuj˛e za wyleczenie, doktorze. — Nie wyleczyłem pana — odparł lekarz z lekka˛ gorycza,˛ nadal z odwrócona˛ głowa.˛ Donal skierował spojrzenie ku pozostałej trójce i ogarnał ˛ go smutek. Oni nie zmienili si˛e i pokój szpitalny równie˙z był podobny do innych pokoi, w jakich przebywał. Mimo to w jaki´s sposób wszystko skurczyło si˛e — ludzie i miejsce. Było w nich teraz co´s małego i bezbarwnego, co´s tandetnego i ograniczonego. Ale to nie była ich wina. — Donalu — zaczał ˛ Sayona dziwnie skwapliwym, pytajacym ˛ tonem. Donal spojrzał na starszego m˛ez˙ czyzn˛e, a ten, podobnie jak lekarz, automatycznie od157
wrócił wzrok.. Donal przesunał ˛ spojrzenie na Galta, który równie˙z spu´scił oczy. Jedynie Anea, gdy na nia˛ popatrzył, odwzajemniła si˛e dzieci˛eco czystym spojrzeniem. — Nie teraz, Sayono — powstrzymał go Donal. — Porozmawiamy o tym pó´zniej. Gdzie jest William? — Pi˛etro ni˙zej. . . Donalu. . . — słowa wyrwały si˛e z ust Sayony. — Co mu zrobiłe´s? — Kazałem mu cierpie´c — odparł Donal po prostu. — Myliłem si˛e. Zaprowad´z mnie do niego. Zeszli powoli — Donal troch˛e chwiejnie — do pokoju na ni˙zszym pi˛etrze. Kto´s le˙zał nieruchomo w takim samym łó˙zku, jakie zajmował Donal. . . i trudno było pozna´c w tym człowieku Williama. Pomimo aseptycznej czysto´sci szpitala pokój wypełniał słaby zwierz˛ecy zapach, a oblicze m˛ez˙ czyzny było nieludzko wykrzywione z bólu. Skóra twarzy ciasno opinała ciało i ko´sci jak cienka przezroczysta tkanina naciagni˛ ˛ eta na gliniana˛ mask˛e. Oczy nie poznawały nikogo. — Williamie. . . — powiedział Donal zbli˙zywszy si˛e do łó˙zka. Szkliste oczy przesun˛eły si˛e w kierunku głosu. — Sprawa z Morem jest ju˙z sko´nczona. Lekkie zrozumienie błysn˛eło w próbujacych ˛ si˛e skoncentrowa´c oczach. Sztywne szcz˛eki rozsun˛eły si˛e i ze s´ci´sni˛etego gardła wydobył si˛e chrapliwy d´zwi˛ek. Donal poło˙zył dło´n na napi˛etym czole. — Wszystko b˛edzie w porzadku ˛ — powiedział. — Wszystko teraz b˛edzie w porzadku. ˛ Powoli, jakby opadły niewidzialne wi˛ezy, sztywno´sc´ zacz˛eła ust˛epowa´c z ciała le˙zacego ˛ m˛ez˙ czyzny. Stopniowo rozlu´zniał si˛e i stawał coraz bardziej podobny do człowieka. Jego wzrok, teraz całkiem przytomny, pow˛edrował do Donala, jak gdyby jego wysoka posta´c była jedynym s´wiatłem w ciemnej jaskini. — B˛edzie dla ciebie praca — powiedział Donal. — Dobra praca. Taka, jaka˛ zawsze chciałe´s wykonywa´c. Obiecuj˛e ci. William westchnał ˛ gł˛eboko. Donal zdjał ˛ r˛ek˛e z jego czoła. Ksi˛eciu opadły oczy i zasnał. ˛ — To nie twoja wina — ciagn ˛ ał ˛ dalej Donal nieobecny duchem, patrzac ˛ na niego. — To nie twoja wina, lecz twojej natury. Powinienem był to wiedzie´c. — Odwrócił si˛e troch˛e chwiejnie do pozostałych osób, które patrzyły teraz na niego odmienionym wzrokiem. — Dojdzie do siebie. A teraz chc˛e polecie´c do swojej kwatery na Cassidzie. Mog˛e odpoczywa´c w drodze. Mam du˙zo do zrobienia. *
*
*
Podró˙z z mara´nskiego szpitala, w którym przebywał pod obserwacja,˛ do Tomblecity na Cassidzie min˛eła Donalowi jak sen. Czuwajac ˛ czy s´piac, ˛ nadal na wpół 158
przebywał w oceanie, do którego w ko´ncu wszedł po s´mierci Mora i którego ciemne wody ju˙z nigdy nie miały całkowicie go wypu´sci´c. Doszło do tego, z˙ e musiał z˙ y´c pogra˙ ˛zony w tym morzu zrozumienia, po którego brzegu w˛edrował przez wszystkie swe młodzie´ncze lata i którego z˙ aden ludzki umysł nie byłby w stanie poja´ ˛c, niewa˙zne, jak długo by tłumaczył. Zrozumiał teraz, dlaczego rozumiał — tyle dał mu szok wywołany s´miercia˛ Mora. Jak młode zwierz˛e wahał si˛e na brzegu nieznanego, zanim własne nieokre´slone pragnienia wraz z okoliczno´sciami pchn˛eły go tam głowa˛ w dół. Najpierw musiał nauczy´c si˛e przyznawa´c do swojej odmienno´sci, potem z nia˛ z˙ y´c, a w ko´ncu poja´ ˛c ja.˛ Potrzebne wi˛ec było zagro˙zenie tego, co w nim wyjatkowe ˛ — najpierw przez psychiczny szok wywołany przej´sciami fazowymi w czasie ataku na Newtona, a potem przez sposób, w jaki umarł Mor, za co, jak sam doskonale wiedział, był odpowiedzialny — by zmusi´c go do walki o prze˙zycie. W tej ostatecznej bitwie zrozumiał wreszcie, kim jest — i nikt inny nie byłby w stanie tego zrobi´c. Jedynie Anea wiedziała, kim on jest, nie muszac ˛ tego rozumie´c — do odwiecznego dziedzictwa kobiety nale˙zy bowiem ocenianie bez potrzeby poznania. Sayona, William i kilku innych miało si˛e domy´sla´c, ale nigdy nie zrozumie´c. Reszta ludzko´sci nigdy nie miała si˛e dowiedzie´c. A on. . . on sam, wiedzac ˛ i rozumiejac, ˛ był jak człowiek, który nauczył si˛e czyta´c i bierze pierwsza˛ ksia˙ ˛zeczk˛e z biblioteki, gdzie półki ciagn ˛ a˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ . Dziecko w kraju wielkoludów. Anea, Sayona, Galt i inni wrócili razem z nim do Tomblecity. Nie musiał ich o to prosi´c. Poda˙ ˛zali za nim instynktownie.
Sekretarz obrony M˛ez˙ czyzna był dziwny. Ludzie ju˙z zaczynali o tym mówi´c. I fakt ten krył w sobie zala˙ ˛zek przyszłych kłopotów. Nale˙zało, zastanawiał si˛e Donal, podja´ ˛c kroki, by uczyni´c nieszkodliwa˛ podobna˛ opini˛e. Stał w pozycji, która była dla niego typowa w ostatnich czasach — samotnie na balkonie swojej rezydencji w Tomblecity, z r˛ekami zało˙zonymi do tyłu jak z˙ ołnierz po sko´nczonej paradzie, patrzac ˛ na Drog˛e Mleczna˛ i nieznane gwiazdy. Usłyszał, z˙ e Anea podchodzi do niego z tyłu. — Sayona przyszedł — powiedziała. Nie odwrócił si˛e. Po chwili odezwała si˛e znowu. — Chcesz, z˙ ebym porozmawiała z nim sama? — zapytała. — Przez chwil˛e — odparł Donal, nadal bez ruchu. Słyszał jej oddalajace ˛ si˛e kroki. Znowu zapatrzył si˛e w gwiazdy. Po chwili dał si˛e słysze´c m˛eski głos i szmer rozmowy. Z tej odległo´sci słowa nie dawały si˛e rozró˙zni´c, ale Donal nie musiał słucha´c, by wiedzie´c, o czym mówia.˛ Osiem miesi˛ecy min˛eło od momentu, kiedy otworzył oczy na cały wszechs´wiat, który ukazał si˛e tylko jemu. Osiem miesi˛ecy — pomy´slał Donal. W tym krótkim czasie przywrócono porzadek ˛ na cywilizowanych s´wiatach. Utworzono parlament z wewn˛etrznie wybierana˛ rada˛ zło˙zona˛ z trzydziestu dwóch reprezentantów, po dwóch z ka˙zdego s´wiata. Wła´snie dzisiaj na Cassidzie parlament ten wybrał go na stałego sekretarza obrony. . . Donal wyt˛ez˙ ył umysł i spróbował rozgry´zc´ , o czym w tym momencie mógł Sayona rozmawia´c z Anea.˛ — . . . a potem obszedł cała˛ sal˛e, niedługo przed głosowaniem — Sayona mówił teraz półgłosem w tylnym pokoju. — Tu powiedział słowo, tam słowo, nic wa˙znego. Ale kiedy sko´nczył, miał wszystkich w r˛eku. Było tak, jakby przez ostatni miesiac ˛ obracał si˛e w´sród delegatów do parlamentu. — Tak — odpowiedziała Anea. — Mog˛e to sobie wyobrazi´c. — Rozumiesz to? — spytał Sayona patrzac ˛ na nia˛ uwa˙znie. — Nie — powiedziała pogodnie. — Ale widziałam to. On ja´snieje. . . jak atomowy rozbłysk po´sród pola pełnego małych ognisk. Ich małe s´wiatełka bledna,˛ 160
kiedy znajda˛ si˛e zbyt blisko niego. A on osłania swój blask, kiedy jest w´sród nich, z˙ eby ich nie o´slepi´c. — Wi˛ec nie jeste´s zmartwiona? — Zmartwiona? — Jej szcz˛es´liwy s´miech rozniósł jego niemadre ˛ pytanie w strz˛epy. — Wiem — powiedział Sayona powa˙znie — jaki on ma wpływ na m˛ez˙ czyzn. I domy´slam si˛e jego wpływu na kobiety. Czy jeste´s pewna, z˙ e niczego nie z˙ ałujesz? — Jak mogłabym? — Ale nagle spojrzała na niego pytajaco. ˛ — Co masz na my´sli? — Po to wła´snie dzisiaj przyszedłem — odparł Sayona. — Musz˛e ci co´s powiedzie´c. . . o ile b˛ed˛e mógł zada´c ci pewne pytanie, kiedy sko´ncz˛e. — Jakie pytanie? — spytała ostro. — Najpierw pozwól mi powiedzie´c — odparł. — Potem mo˙zesz odpowiedzie´c lub nie, jak zechcesz. To nic takiego, co mogłoby ci˛e dotkna´ ˛c. . . teraz. Tyle z˙ e powinienem był powiedzie´c ci wcze´sniej. Obawiam si˛e, z˙ e odkładałem to, dopóki. . . có˙z, a˙z dalsze odkładanie przestało by´c mo˙zliwe. Co wiesz o swojej historii genetycznej, Aneo? — Jak to? — Spojrzała na niego. — Wiem wszystko. — Ale nie to — powiedział Sayona. — Wiesz, z˙ e przeznaczono ci˛e do pewnych rzeczy. . . — Poło˙zył stara˛ szczupła˛ dło´n na kraw˛edzi jej krzesła takim gestem, jakby błagał o zrozumienie. — Tak. Umysł i ciało — odpowiedziała patrzac ˛ na niego. *
*
*
— I co´s jeszcze — powiedział Sayona. — Trudno to wyja´sni´c w jednej chwili. Ale wiesz, co kryło si˛e za nauka˛ Montora, prawda? Zagra˙zała ludzkiej rasie jako cało´sci, jako jednej społeczno´sci, samonaprawiajacej ˛ si˛e w tym sensie, z˙ e kiedy pewne jej składniki umieraja,˛ zast˛epowane sa˛ przez rodzace ˛ si˛e nowe składniki. Taka˛ cało´scia˛ mo˙zna manipulowa´c poprzez statystyczne naciski, do pewnego stopnia w podobny sposób, jak ludzka˛ istota˛ mo˙zna manipulowa´c poprzez nacisk fizyczny i emocjonalny. Je´sli zwi˛ekszymy temperatur˛e w pokoju, znajdujacy ˛ si˛e w nim człowiek zdejmie marynark˛e. To był klucz Williama do władzy. — Ale. . . — spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Jestem jednostka.˛ . . — Nie, nie. Zaczekaj. — Sayona podniósł r˛ek˛e. — Taka była nauka Montora. Nauka Exotików wychodziła z podobnych zało˙ze´n, ale obrała inny punkt widzenia. Uwa˙zali´smy, z˙ e ludzka˛ rasa˛ — jako cało´scia˛ o stałym tempie wzrostu i ewolucji — mo˙zna manipulowa´c poprzez narodziny udoskonalonych jednostek po´sród tworzacej ˛ ja˛ masy. Sadzili´ ˛ smy, z˙ e kluczem do tego jest selekcja genetyczna — naturalnym lub przypadkowym, bad´ ˛ z te˙z kontrolowanym. 161
— Ale tak jest! — zawołała Anea. — Nie — Sayona wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Mylili´smy si˛e. Tego rodzaju manipulacja nie jest naprawd˛e mo˙zliwa, jedynie analiza i wyja´snianie. Jest to podej´scie odpowiednie dla historyka, dla filozofa. I byli´smy nimi, Aneo, my, Exotikowie, dlatego te˙z wydawało nam si˛e to nie tylko niezbite, ale i doskonałe. Manipulacja takimi s´rodkami jest jednak mo˙zliwa tylko w ograniczonym zakresie — na mała˛ skal˛e. Rasa˛ ludzka˛ nie mo˙zna sterowa´c od wewnatrz. ˛ Taka selekcja genetyczna, jakiej dokonywali´smy, mogła wykorzystywa´c tylko te cechy, które ju˙z znali´smy i rozumieli´smy. Odrzucali´smy te geny, które odkryli´smy, ale których nie mogli´smy zrozumie´c, i oczywi´scie nie korzystali´smy z tych, o których istnieniu nie mieli´smy poj˛ecia. Nie widzac ˛ tego, byli´smy bezradni wobec poczatku ˛ i ko´nca. Mieli´smy tylko s´rodek. Nie potrafili´smy wyobrazi´c sobie cech, jakie nale˙zało wykształci´c, ale jakich nie znali´smy i nie rozumieli´smy. To było wła´sciwym celem — zupełnie nowe cechy. A poczatkiem ˛ były, oczywi´scie, zupełnie nowe geny i kombinacje genów. Problem ten sformułowano ju˙z dawno temu, ale oszukiwali´smy si˛e, z˙ e to bez znaczenia. A sprowadzał si˛e do tego, czy kongres goryli zebranych w celu zaplanowania hodowli supergoryla mógłby zaplanowa´c istot˛e ludzka? ˛ Zaniecha´c rozwoju silniejszych mi˛es´ni, mocniejszych i dłu˙zszych z˛ebów, lepszego przystosowania do tropikalnego s´rodowiska? Manipulowanie rasa˛ w ramach tej rasy to proces cykliczny. Jedyna warto´sciowa rzecz, jaka˛ mo˙zemy zrobi´c, to stabilizowa´c, chroni´c i rozwija´c cenne genetyczne podarki, które wpadaja˛ nam w r˛ece spoza naszej domeny. William — a musiała´s wiedzie´c to lepiej ni˙z ktokolwiek inny, Aneo — nale˙zy do tej małej i dobranej grupy ludzi, którzy w historii s´wiata byli zwyci˛ezcami. Istnieje nazwa dla takiej rzadkiej i niezwykłej indywidualno´sci. . . ale sama nazwa nic nie znaczy. To tylko etykietka przyczepiona do czego´s, czego nigdy w pełni nie zrozumieli´smy. Takim ludziom nie mo˙zna si˛e przeciwstawi´c — moga˛ dokona´c wiele dobrego. Zwykle jednak moga˛ te˙z wyrzadzi´ ˛ c równie wiele zła, poniewa˙z sa˛ niepohamowani. Staram si˛e, z˙ eby´s zrozumiała rzecz do´sc´ skomplikowana.˛ My, Exotikowie, zorientowali´smy si˛e, z˙ e William b˛edzie tym, kim jest, kiedy miał dwadzie´scia kilka lat. Wtedy podj˛eto decyzj˛e o wyselekcjonowaniu genów, które miały stworzy´c ciebie. — Mnie?! — Anea zesztywniała nagle, wpatrujac ˛ si˛e w niego ze zdumieniem. — Tak. — Sayona pochylił ku niej głow˛e. — Nigdy nie zastanawiała´s si˛e, dlaczego tak instynktownie sprzeciwiała´s si˛e Williamowi we wszystkim, co robił? Ani dlaczego on tak upierał si˛e, by mie´c twój kontrakt? Lub dlaczego my na Kultis pozwalali´smy, by trwał tak wyra´znie nieszcz˛es´liwy zwiazek? ˛ Anea wolno potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Ja. . . musiałam. Ale nie pami˛etam. . . 162
*
*
*
— Miała´s by´c uzupełnieniem Williama w sensie psychologicznym. — Sayona westchnał. ˛ — Podczas gdy on skłaniał si˛e ku władzy dla samej władzy, tobie chodziło o cele i nie dbała´s o to, kto jest u steru, dopóki liczyły si˛e tylko skutki. Twoje ewentualne mał˙ze´nstwo — do którego zmierzali´smy — byłoby, mieli´smy nadziej˛e, połaczeniem ˛ dwóch ró˙znych natur. Post˛epowałaby´s tak, jak wymagałaby władcza osobowo´sc´ Williama. Uwa˙zali´smy, z˙ e rezultat byłby zbawienny. Dziewczyna zadr˙zała. — Nigdy nie wyszłabym za niego za ma˙ ˛z. — Ale˙z tak — powiedział Sayona z westchnieniem — wyszłaby´s. Tak ci˛e zaprogramowano — je´sli wybaczysz mi to brutalne okre´slenie — z˙ eby´s w wieku dojrzałym zareagowała na dowolnego m˛ez˙ czyzn˛e w galaktyce wyró˙zniajacego ˛ si˛e spo´sród innych. — Powaga na chwil˛e opu´sciła Sayon˛e i w oczach pojawił mu si˛e błysk humoru. — To, moja droga, wcale nie było trudno zaplanowa´c. Niemal niemo˙zliwe byłoby zapobie˙zenie temu! Z pewno´scia˛ wiesz, z˙ e najstarszy i najpot˛ez˙ niejszy instynkt kobiecy to zachowa´c sił˛e najmocniejszego m˛ez˙ czyzny, jakiego uda si˛e jej spotka´c. A najlepszym sposobem na to jest urodzenie jego dzieci. — Ale. . . był Donal — powiedziała, a jej twarz rozja´sniła si˛e. — Wła´snie. — Sayona zachichotał. — Gdyby najmocniejszy m˛ez˙ czyzna w galaktyce zszedł na manowce, niewła´sciwie u˙zywał swojej ogromnej siły, mimo wszystko wyszukałaby´s go ze wzgl˛edu na jej wielka˛ warto´sc´ . Moc jej zdolno´sci to narz˛edzia. Sa˛ wa˙zne. Jak si˛e ich u˙zywa, to osobna sprawa. Ale kiedy na scenie pojawił si˛e Donal. . . Có˙z, oznaczał ruin˛e wszystkich naszych teorii, wszystkich planów. Produkt jednego z tych naturalnych przypadków — spoza naszej dziedziny — szansa wykorzystania genów jeszcze lepszych od genów Williama. Połaczenie ˛ naprawd˛e wspaniałej linii my´slicieli z równie wielka˛ linia˛ ludzi czynu. Nie u´swiadomiłem sobie tego, nawet kiedy przeprowadzali´smy z nim testy. — Sayona potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jakby chciał zebra´c my´sli. — Albo nasze testy nie były w stanie wykry´c jego naprawd˛e wa˙znych cech. My. . . có˙z, nie wiemy. To włas´nie mnie martwi. Je´sli nie udało nam si˛e odkry´c prawdziwej mutacji — kogo´s z nowym wielkim talentem, który mógłby przynie´sc´ korzy´sci całej rasie, to zawiedli´smy bardzo. — Dlaczego? Co to miałoby wspólnego z wami? — zapytała. — Bo to dziedzina, na której powinni´smy si˛e zna´c. Je´sli cybernetyk nie rozpozna, z˙ e jego kolega ma złamana˛ ko´sc´ , nie jest winny; je´sli ten sam bład ˛ popełni lekarz, zasługuje na surowa˛ kar˛e. Naszym, Exotików, obowiazkiem ˛ byłoby rozpoznanie nowego talentu, wyodr˛ebnienie go i zrozumienie. Mo˙ze Donal ma co´s, o czym sam nie wie. — Spojrzał na nia.˛ — I to wła´snie jest pytanie, które musz˛e ci zada´c. Jeste´s bli˙zej niego ni˙z 163
ktokolwiek inny. Czy sadzisz, ˛ z˙ e Donal mo˙ze co´s w sobie mie´c — co´s wyra´znie odmiennego? Nie chodzi mi tylko o jego geniusz. To jest co´s, co maja˛ tak˙ze inni ludzie. Mam na my´sli jaka´ ˛s prawdziwa,˛ ponadprzeci˛etna˛ zdolno´sc´ . Anea znieruchomiała na moment, patrzac ˛ gdzie´s obok Sayona. Potem spojrzała na niego i powiedziała: — Chcesz, z˙ ebym zgadywała? Dlaczego nie zapytasz jego? Nie znaczyło to, z˙ e nie znała odpowiedzi. Nie wiedziała, skad ˛ i co wie, nie wiedziała te˙z, jak to przekaza´c, ani nawet, czy warto to przekazywa´c. Była jednak całkowicie przekonana, z˙ e Donal wiedziałby, co nale˙zy powiedzie´c, a czego nie. Sayona wzruszył ramionami i skrzywił si˛e. — Jestem głupcem. Nie wierz˛e w to, o czym upewnia mnie moja wiedza. Było do przewidzenia, z˙ e Wybranka z Kultis udzieli takiej odpowiedzi. Boj˛e si˛e go zapyta´c i ta s´wiadomo´sc´ wcale nie zmniejsza strachu. Ale masz racj˛e, moja droga. Zapytam go. Podniosła r˛ek˛e. — Donalu! — zawołała. Usłyszał na balkonie jej głos. Nie oderwał oczu od gwiazd. — Tak — odpowiedział. *
*
*
Za nim dały si˛e słysze´c kroki, a potem głos Sayony. — Donalu. . . — B˛edziesz musiał mi wybaczy´c — powiedział Donal, nie odwracajac ˛ si˛e. — Nie chciałem, z˙ eby´s czekał. Ale musiałem co´s przemy´sle´c. — W porzadku ˛ — odparł Sayona. — Przykro mi, z˙ e ci przeszkadzam. . . Wiem, jak bardzo jeste´s ostatnio zaj˛ety. Ale chciałem ci zada´c pewne pytanie. — Czy jestem superczłowiekiem? — zapytał Donal. — Tak, o to w istocie chodzi. — Sayona zachichotał. — Czy kto´s ju˙z zadał ci to samo pytanie? — Nie. — Donal równie˙z si˛e u´smiechał. — Ale wyobra˙zam sobie, z˙ e niektórzy chcieliby. — Có˙z, nie powiniene´s im si˛e dziwi´c — powiedział Sayona powa˙znie. — W pewnym sensie naprawd˛e nim jeste´s, wiesz o tym. — W pewnym sensie? — O — Sayona machnał ˛ r˛eka.˛ — Ogólnych zdolno´sci, w porównaniu z przeci˛etnym człowiekiem. Ale nie takie było moje pytanie. . . — Powiedziałe´s, zdaje si˛e, z˙ e sama nazwa nic nie znaczy. Co rozumiesz przez okre´slenie „superczłowiek”? Czy mo˙zna odpowiedzie´c na twoje pytanie, je´sli to słowo nie ma swego znaczenia, nie ma definicji? I kto chciałby by´c superczłowiekiem? — zapytał Donal na poły ironicznym, na poły smutnym tonem. — Jaki 164
człowiek chciałby wychowywa´c sze´sc´ dziesiat ˛ miliardów dzieci? Jaki człowiek dałby sobie z nimi rad˛e? Jak podobałoby mu si˛e dokonywanie pomi˛edzy nimi koniecznych wyborów, gdyby kochał je jednakowo? Pomy´sl o odpowiedzialno´sci zwiazanej ˛ z odmawianiem im słodyczy, których nie powinny — cho´c mogłyby — je´sc´ , i pilnowaniem, by chodziły do dentysty wbrew własnej woli! A je´sli „superczłowiek” oznacza kogo´s jedynego w swoim rodzaju, pomy´sl o sze´sc´ dziesi˛eciu miliardach dzieci na wychowaniu i braku przyjaciół, z którymi mo˙zna si˛e odpr˛ez˙ y´c, rozerwa´c, ponarzeka´c, by łatwiej było znosi´c codzienny kierat. A gdyby twój „superczłowiek” był taki nadzwyczajny, kto mógłby zmusi´c go do tracenia energii na wycieranie sze´sc´ dziesi˛eciu miliardów nosów i sprzatanie ˛ bałaganu, który narobiło sze´sc´ dziesiat ˛ miliardów niezno´snych brzdaców? ˛ Z pewno´scia˛ superczłowiek potrafiłby znale´zc´ bardziej satysfakcjonujacy ˛ u˙zytek dla swoich wielkich talentów? — Tak, tak — powiedział Sayona. — Ale oczywi´scie nie miałem na my´sli niczego tak daleko idacego. ˛ — Spojrzał na Donala z lekka˛ irytacja.˛ — Wiemy obecnie wystarczajaco ˛ du˙zo o genetyce, by zdawa´c sobie spraw˛e, z˙ e nie mogliby´smy nagle otrzyma´c zupełnie nowej wersji istoty ludzkiej. Ka˙zda zmiana musiałaby mie´c posta´c jednego nowego talentu. — A co, gdyby istniał jaki´s talent nie do odkrycia? — Nie do odkrycia? — Przypu´sc´ my — wyja´snił Donal — z˙ e mam zdolno´sc´ widzenia nowego, dziwnego koloru. Jak opisałbym go tobie, który nie mo˙zesz go zobaczy´c? — Zlokalizowaliby´smy go dokładnie — odparł Sayona — Wypróbowalibys´my wszystkie mo˙zliwe formy radiacji, a˙z znale´zliby´smy taka,˛ która˛ mógłby´s zidentyfikowa´c jako odpowiadajac ˛ a˛ twojemu kolorowi. — Ale nadal nie mogliby´scie go sami zobaczy´c. — No, nie — zgodził si˛e Sayona. — Ale to nie byłoby wa˙zne, gdyby´smy wiedzieli, jaki jest. *
*
*
— Jeste´s pewien? — upierał si˛e Donal nie odwróciwszy si˛e. — Przypu´sc´ my, z˙ e jest kto´s, kto my´sli w zupełnie nowy sposób, kto´s, kto w dzieci´nstwie zmuszał si˛e do my´slenia logicznego, poniewa˙z tylko w ten sposób my´sleli wszyscy wokół niego. Stopniowo jednak, w miar˛e jak dorasta, odkrywa, z˙ e widzi zwiazki ˛ niedostrzegalne dla innych umysłów. Wie na przykład, z˙ e gdybym s´ciał ˛ to drzewo rosnace ˛ w moim ogrodzie, gdzie´s o kilka lat s´wietlnych stad ˛ zmieniłoby si˛e z˙ ycie jakiego´s innego człowieka. Ale nie potrafi wyja´sni´c swojej wiedzy w kategoriach logiki. Co wi˛ec przyszłoby ci z tego, z˙ e wiedziałby´s, co to za talent? — Oczywi´scie, nic — powiedział Sayona dobrodusznie — ale z drugiej strony jemu równie˙z nic by z tego nie przyszło, poniewa˙z z˙ yje w społeczno´sci kierujacej ˛ 165
si˛e logika.˛ W rzeczywisto´sci tak niewiele by mu z tego przyszło, z˙ e bez watpienia ˛ nigdy nie odkryłby w sobie tego talentu. I mutacja ta jako bład ˛ natury zgin˛ełaby bezpłodnie. — Nie zgadzam si˛e z toba˛ — powiedział Donal. — Poniewa˙z ja jestem superczłowiekiem intuicji. U˙zywani jej s´wiadomie, jak ty u˙zywasz logiki, by doj´sc´ do jakiego´s wniosku. Mog˛e sprawdza´c krzy˙zowo swoje przeczucia, by dowiedzie´c si˛e, które jest prawdziwe. I mog˛e z intuicyjnych wniosków wznie´sc´ intuicyjna˛ budowl˛e. Jest to tylko jeden talent. . . ale zwielokrotnia znaczenie i moc pozostałych, nadajac ˛ im nowa˛ jako´sc´ . Sayona wybuchnał ˛ s´miechem. — I dlatego, zgodnie z moim stwierdzeniem, z˙ e ta zdolno´sc´ przyniosłaby niewiele po˙zytku i nawet nie byłby´s w stanie jej odkry´c, nie mógłby´s twierdzaco ˛ odpowiedzie´c na moje pytanie, czy jeste´s superczłowiekiem! Bardzo dobrze, Donalu. Ju˙z od tak dawna nie stosowano sokratejskiej metody w dyskusji ze mna,˛ z˙ e nawet jej poczatkowo ˛ nie rozpoznałem. — A mo˙ze instynktownie wolałby´s nie dostrzec mojego talentu — powiedział Donal. — Nie, nie. Wystarczy — powiedział Sayona, ciagle ˛ si˛e s´miejac. ˛ — Wygrałe´s, Donalu. Tak czy inaczej, dzi˛ekuj˛e, z˙ e´s mnie uspokoił. Gdyby´smy przeoczyli realna˛ mo˙zliwo´sc´ , uwa˙załbym si˛e za osobi´scie odpowiedzialnego. Uwierzyliby mi na słowo. . . a ja okazałbym si˛e niedbały. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Czy powiesz mi, jaki był prawdziwy sekret twojego sukcesu, je´sli nie talent? — Intuicja — odpowiedział Donal. — To prawda — stwierdził Sayona. — Naprawd˛e masz intuicj˛e. Ale z˙ eby mie´c tylko intuicj˛e. . . — zachichotał. — Có˙z, dzi˛ekuj˛e, Donalu. Nie wiesz, jak bardzo uspokoiłe´s mnie pod tym wzgl˛edem. Nie zatrzymuj˛e ci˛e dłu˙zej. — Zawahał si˛e, ale Donal si˛e nie odwrócił. — Dobranoc. — Dobranoc — odpowiedział Donal. Słyszał oddalajace ˛ si˛e kroki starszego m˛ez˙ czyzny. — Dobranoc — dobiegł głos Sayony z salonu. — Dobranoc — odpowiedziała Anea. Kroki Sayony umilkły. Donal nadal si˛e nie odwracał. Wyczuwał obecno´sc´ Anei czekajacej ˛ na niego w pokoju. — Tylko intuicja — powtórzył szeptem. — Tylko. . . Podniósł twarz ku nieznanym gwiazdom w taki sposób, jak człowiek w upalnej dolinie podnosi twarz ku chłodnym wzgórzom na poczatku ˛ długiego dnia pracy, kiedy wieczorna wolno´sc´ jest jeszcze bardzo odległa. A wyraz jego twarzy był taki, jakiego nigdy nie widziała z˙ adna osoba. . . nawet Anea. Powoli opu´scił oczy i odwrócił si˛e. I wtedy ten wyraz zniknał. ˛ Jak powiedziała Anea, zakrył swój blask, z˙ eby nikogo nie o´slepi´c. I wszedł jeszcze raz, jeszcze na troch˛e, do mieszkania Człowieka.