CELEBROWANIE ŚWIADOMOŚCI
Ivan Illich
CELEBROWANIE ŚWIADOMOŚCI Przekład ALEKSANDER GOMOLA
Dom Wydawniczy REBIS Pozna...
30 downloads
588 Views
3MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
CELEBROWANIE ŚWIADOMOŚCI
Ivan Illich
CELEBROWANIE ŚWIADOMOŚCI Przekład ALEKSANDER GOMOLA
Dom Wydawniczy REBIS Poznań 1994
Tytuł oryginału Celebration of Awareness
Copyright © 1969, 1970 by Ivan Illich; Copyright owner Valentina Borremans copyright © for the Polish translation by REBIS Publishing House Ltd., Poznań Portions of this book were first published in the following publications: NOT FOREIGNERS, YET FOREIGN as PUERTO RICANS IN NEW YORK:
Projekt graficzny okładki. Michał i Katarzyna Kowalscy
Redaktor Justyna Grzegorczyk Wydanie I ISBN 83-7120-057-9 Dom Wydawniczy REBIS ul. Marcelińska 18, 60-801 Poznań tel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91 Łamanie komputerowe perfekt s.c. Poznań, ul. Grodziska 11
Przedmowa
Poniższe eseje oraz ich autor nie wymagają wprowa dzenia. Skoro jednak zaszczycił mnie on prośbą o na pisanie przedmowy, z radością się na to zgodziłem. Po wodem tego jest fakt, iż daje ona okazję przybliżenia czytelnikowi wspólnej nam postawy i przekonań, mimo że w niektórych kwestiach zasadniczo się różnimy. Cho ciaż poglądy autora nie są już dzisiaj takie same jak wtedy, kiedy w różnych okolicznościach pisał te eseje, pozostał on jednak wierny samemu sobie, jeżeli chodzi o swoje zasadnicze podejście do problemu, a ono właśnie jest wspólne nam obu. Nie jest łatwo znaleźć właściwe słowa, by oddać to wspólne naszym poglądom jądro. Jak zawrzeć funda mentalny stosunek do życia w jednym pojęciu, nie wy paczając go i nie zafałszowując? Jednakże we wzajemnej komunikacji pojęcia są niezbędne i dlatego najbardziej odpowiednim, a może powiedzmy lepiej, najmniej nie odpowiednim terminem będzie „humanistyczny radyka lizm". Co należy rozumieć przez radykalizm? Co zakłada radykalizm h u m a n i s t y c z n y ? Przez radykalizm rozumiem nie pewien zbiór idei, lecz raczej postawę, do pewnego stopnia „podejście". Jego źródłem może być motto: de omnibus dubitandum; 5
poddawać w wątpliwość wszystko, a zwłaszcza pojęcia z obszaru ideologii, które są wspólne praktycznie nam wszystkim i którym Siłą rzeczy przypisaliśmy rolę zdro worozsądkowych, niepodważalnych aksjomatów. „Wątpić" w tym sensie nie oznacza niezdolności pod jęcia decyzji, czy ustalenia własnej opinii, jak to jest w przypadku osób, które cechuje chorobliwe niezde cydowanie. Jest to gotowość i zdolność krytycznego kwestionowania wszystkich założeń i instytucji życia społecznego, które w imię zdrowego rozsądku, logiki i „normalności" przemieniły się w bożki. To radykalne poddawanie w wątpliwość możliwe jest tylko wtedy, kiedy nie traktuje się pojęć funkcjonujących we włas nym społeczeństwie, a nawet w całym okresie his torii — takim jak kultura Zachodu od czasów Rene sansu — jako czegoś oczywistego i jeśli rozszerza się zakres własnej świadomości i wnika w nieświadome zakamarki własnego myślenia. Radykalne zwątpienie to akt odkrywania i wykrywania, to budzenie się świa domości, że cesarz jest nagi i że jego wspaniałe szaty to nic innego jak tylko wytwór fantazji. Radykalnie wątpić oznacza kwestionować; niekonie cznie negować. Łatwo negować przez prostą prezenta cję czegoś przeciwnego do istniejących faktów i zjawisk. Radykalne zwątpienie jest dialektyczne, gdyż obejmuje ono cały proces ukazywania przeciwieństw i zmierza ku nowej syntezie, która n e g u j e i p o t w i e r d z a . Radykalne wątpienie to proces; proces uwalniania się od bałwochwalczego myślenia; proces poszerzania świadomości i twórczej wizji naszych możliwości i wy borów. To radykalne podejście nie dokonuje się w próż ni. Nie zaczyna się od pustki, lecz od korzeni, a korze niem, jak kiedyś napisał Marks, jest człowiek. Jed nak zwrot „korzeniem jest człowiek" nie jest tu brany 6
w sensie pozytywistycznym i opisowym. Kiedy mówimy o człowieku, mówimy o nim nie jak o rzeczy, lecz jak 0 procesie. Mówimy o istniejącej w nim możności roz woju wszystkich jego władz i mocy. Mocy umożliwiają cych bardziej intensywne istnienie, większą harmonię, miłość i świadomość. Mówimy także o człowieku, w któ rym drzemie możliwość zepsucia, możliwość przemia ny w ł a d z y d z i a ł a n i a w pragnienie posiadania w ł a d z y n a d d r u gi mi, przemiany miłości do życia w żądzę, by życie zniszczyć. Radykalizm humanistyczny to radykalne kwestiono wanie, w którym kierujemy się wglądem w dynamiczny charakter ludzkiej natury i troską o wzrost człowieka 1 jego pełny rozwój. W przeciwieństwie do współczesne go myślenia pozytywistycznego, nie jest ono „obiektyw ne", jeśli obiektywizm oznacza teoretyzowanie pozba wione żarliwie podtrzymywanego celu, przynaglającego i ożywiającego sam proces myślenia. Jest ono jednak w sposób wyjątkowy obiektywne, jeśli obiektywizm oz nacza, że każdy kolejny krok na drodze rozumowania opiera się na dokładnie zbadanych dowodach i że przyj muje się postawę krytyczną w stosunku do założeń opar tych na zdrowym rozsądku. Wszystko to znaczy, że ra dykalizm humanistyczny bada każdą ideę i instytucję pod kątem tego, czy pomaga ona człowiekowi bardziej wzrastać i cieszyć się życiem. To nie miejsce na dawanie rozwlekłych przykładów tego rodzaju zdroworozsądko wych założeń, kwestionowanych przez radykalizm hu manistyczny. Nie jest to konieczne, gdyż Ivan Illich w swoich tekstach podaje szczegółowe przykłady, takie jak przydatność obowiązkowego szkolnictwa czy obecna funkcja księży. Dodać można tu wiele innych przykła dów, niektóre z nich wywieść można z jego artykułów. Chcę wspomnieć tylko kilka, na przykład nowoczesną 7
koncepcję „postępu", która oznacza postawienie na pier wszym miejscu wciąż rosnącej produkcji, konsumpcji, oszczędzania czasu, maksymalnej wydajności i zysku, a także kalkulowania wszystkich przedsięwzięć ekono micznych, bez patrzenia, jak wpływają na jakość życia i rozwój człowieka. Inny dogmat to założenie, że wzrost konsumpcji czyni człowieka szczęśliwszym, że zarządza nie olbrzymimi przedsiębiorstwami musi być siłą rzeczy biurokratyczne i wyalienowane, że celem życia jest po siadanie (i używanie), a nie bycie; przekonanie, że to, co rozsądne, spoczywa w umyśle i oddzielone jest od życia uczuciowego; że nowe jest zawsze lepsze od sta rego; że radykalizm to zaprzeczenie tradycji; że prze ciwieństwem „prawa i porządku" jest brak struktur. Krótko mówiąc, jest to przekonanie, że pojęcia i kate gorie, które wyłoniły się wraz z rozwojem współczesnej nauki i przemysłu, przewyższają idee i kategorie po przednich epok i są niezbędne do osiągnięcia dalszego postępu rodzaju ludzkiego. Radykalizm humanistyczny kwestionuje te wszy stkie założenia i nie obawia się dojść do pomysłów i roz wiązań, które mogą brzmieć absurdalnie. Dostrzegam wielką wartość w pismach Ivana Illicha właśnie ze względu na to, że reprezentują humanistyczny radyka lizm w swej najpełniejszej i najbardziej twórczej formie. Autor jest człowiekiem o rzadko spotykanej odwadze, pełnym wigoru, o niezwykłej erudycji, błyskotliwości i płodnej wyobraźni, którego całe myślenie wyrasta z troski o rozwój człowieka — fizyczny, duchowy i inte lektualny. Waga i znaczenie jego przemyśleń prezento wanych w tych i w innych pismach zasadza się na tym, że uwalniają umysł ludzki, pokazując mu całkowicie nowe możliwości, ożywiają czytelnika, gdyż otwierają drzwi wyprowadzające go z więzienia zrutynizowanych, 8
sterylnych, z góry określonych zapatrywań. Przez swój twórczy szok chcą coś przekazać ludziom — wyjąt kiem tych, którzy reagują z gniewem na tak skraj ne nonsensy — i pomagają wzbudzić w nich energię i nadzieję na to, by zaczęli tworzyć coś nowego. z
Erich Fromm
Wstęp
Każdy rozdział tej książki jest zapisem podejmowa nych przeze mnie wysiłków zakwestionowania samej natury niektórych pewników. W każdym z nich zajmuję się jakimś oszustwem — oszustwem zawartym w jed nej z naszych instytucji życia społecznego. Instytucje stwarzają pewniki, które — jeśli traktowane poważ nie — stępiają uczucia i krępują wyobraźnię. Mam nadzieję, że moje stwierdzenia, pełne gniewu i żaru, przebiegłe bądź niewinne, wywołają zawsze uśmiech, a co za tym idzie nową wolność — nawet jeśli jest to wolność, którą zdobyć trzeba pewnym kosztem. Większość z tych rozpraw, wkrótce po tym, jak opub likowano je po raz pierwszy, stała się głośna. Nie był to przypadek. Każda z nich została napisana w innym języku, dla innego grona słuchaczy, z zamiarem uka zania sedna konkretnego kryzysu zaufania. Każda z nich zaskakiwała mocno osadzonych w swoich poglą dach biurokratów stwarzając sytuację, w której trudno im było przyjąć w sposób racjonalny typowe dla nich podejście do problemu. Wszystkie teksty były pisane z potrzeby chwili. Up ływ czasu, jaki nastąpił od ich publikacji, zmodyfikował pewne szczegóły; dane statystyczne, dyskutowana prze ze mnie sytuacja, nawet moja osobista postawa, wszy li
stko to mogło ulec drobnym zmianom co do stopnia czy charakteru. Lecz celowo nie uwspółcześniałem tych te kstów, wybranych do prezentacji w formie książkowej. Oddają one pewien punkt widzenia wobec jakiegoś fe nomenu i takimi powinny pozostać. Zebranie ich razem sprawiło także nieuchronnie, że pewne fakty czy wy rażenia powtarzają się. Także i to pozostawiam bez zmian dla wierności zapisu, chociaż mogłem tego unik nąć, gdybym pisząc je, wziął pod uwagę, że pewnego dnia zbiorę je wszystkie razem. Ivan D. Mich Cuernavaca, Morelos, Mexico 1970
Wezwanie do
świętowania
Poniższe „wezwanie do świętowania" było manife stem, wspólnie opracowanym przez grupą przyjaciół, między innymi Roberta Foxa i Roberta Theobalda. Od zwierciedlał on naszą postawę w roku 1967 i został napisany w czasie Marszu na Pentagon. To wezwanie, by zmierzyć się z faktami, zamiast pogrążać w iluzjach, by żyć zmianą, a nie opierać się na inżynierii i plano waniu, jest próbą przywrócenia słowa „świętowanie" na szemu codziennemu językowi.
Ja i wielu innych, znanych mi i nie znanych, wzy wamy cię: — abyś wysławiał i radował się naszą wspólną mocą zapewnienia wszystkim ludziom strawy, odzienia i dachu nad głową, po to, by wszyscy mogli cieszyć się życiem; — abyś odkrył razem z nami, co zrobić, by wyko rzystać moce ludzkości do stworzenia człowieczeństwa, godności i pełni radości w każdym z nas; — byś był odpowiedzialnie świadom własnych mo żliwości wyrażania swych prawdziwych uczuć i tego, że wyrażając je, możesz nas wszystkich zgromadzić ra zem. Możemy jedynie żyć zmianą. Nie da się zaplanować z góry naszej drogi ku człowieczeństwu. Każdy z nas i każde grono ludzi, z którymi żyjemy i pracujemy, mu si stać się wzorcem epoki, jaką pragniemy stworzyć. Ta ogromna liczba wzorców, która się rozwinie, powin na każdemu z nas dać środowisko, gdzie będzie mógł znaleźć radość działania, celebrować ją i odkrywać dro gę ku bardziej ludzkiemu światu. Jesteśmy wezwani do tego, by zerwać z przestarza łymi systemami społecznymi i ekonomicznymi, dzie lącymi nasz świat na uprzywilejowanych nadmiernie 14
i tych, którzy żadnych przywilejów nie mają. Każdy z nas, czy to członek rządu, czy osoba protestująca, bi znesmen czy robotnik, profesor czy student, wszyscy ponosimy wspólnie winę. Nie znaleźliśmy sposobu do konania koniecznych zmian naszych idei i struktur spo łecznych. Każdy z nas zatem, przez swą nieskuteczność i brak odpowiedzialnej świadomości, powoduje cierpie nie w świecie. Wszyscy jesteśmy okaleczali — jedni fizycznie, inni umysłowo, jeszcze inni emocjonalnie. Musimy zatem razem starać się stworzyć nasz nowy świat. Nie ma już czasu na burzenie, gniew, nienawiść. Musimy budować w nadziei, radości i atmosferze świętowania. Powitajmy nową erę obfitości samodzielnie wybraną pracą w wol ności, która pozwoli podążyć za wskazaniami własnego serca. Chciejmy zrozumieć, że kiedy zostaną zaspoko jone potrzeby człowieka związane z pokarmem, ubio rem i schronieniem, podstawowym jego dążeniem będzie pragnienie samorealizacji, poezja, zabawa. Pojmińmy to i obierzmy takie formy działania, które przyczynią się do naszego własnego rozwoju i staną się istotne dla społeczeństwa. Jednak musimy sobie także uświadomić, że nasze mu dążeniu do samorealizacji przeszkadzają przesta rzałe struktury ery przemysłowej. W chwili obecnej krę puje nas i kieruje nami wciąż rosnąca władza człowieka nad światem. Istniejące systemy zmuszają do rozwoju i akceptacji każdego typu uzbrojenia, jaki daje techni ka, do przyjęcia wszelkich udoskonaleń w konstruowa nych urządzeniach, wyposażeniu fabryk, materiałach i zasobach po to, by zwiększyć produkcję i obniżyć ko szty. Obecne struktury zmuszają nas do tego, by roz wijać i zaakceptować reklamę i wszystkie strategie ku szenia konsumenta. 15
Aby przekonać obywatela, że sprawuje władzę nad swym losem, że etyka jest nadal podstawą decyzji, że technika nam służy, a nie nami kieruje, trzeba już dzi siaj fałszować informację. Dawny ideał informowania opinii publicznej został zastąpiony przekonaniem, że działania wymuszone to w istocie działania pożądane. Błędne rachuby w tych coraz bardziej złożonych me chanizmach racjonalizacji i wynikające z nich zgorsze nie powodują rosnącą troskę o uczciwość decydentów zarówno ze sfery publicznej, jak i prywatnej. Rodzi się zatem pokusa, by atakować osoby sprawujące takie właśnie role w życiu społecznym: przywódców narodo wych, przedstawicieli administracji państwowej, mene dżerów, osoby odpowiedzialne za podejmowanie decyzji w przedsiębiorstwach, przywódców związkowych, pro fesorów, rodziców. Jednakże ataki na poszczególne oso by często zaciemniają prawdziwy charakter kryzysu, przed którym stoimy: demoniczną naturę obecnych sy stemów życia społecznego, zmuszających człowieka do zgody na pogłębiające się samozniszczenie. Możemy uciec przed tymi dehumanizującymi stru kturami. Drogę znajdą ci, którzy nie będą chcieli, by ich ograniczały pozornie decydujące o wszystkim siły i struktury ery przemysłowej. Nasza wolność i siła za leżą od gotowości przyjęcia odpowiedzialności za przy szłość. Ta zaś już wdziera się w dzień dzisiejszy. Każdy z nas żyje w wielości czasów. Teraźniejszość jednych jest przeszłością drugich, a przyszłością jeszcze innych. Jesteśmy wezwani do tego, aby żyć, wiedzieć i pokazy wać, że przyszłość istnieje i że każdy może ją zaprosić do siebie, gdy zechce usunąć brzemię przeszłości. Przyszłość musi przynieść koniec decyzji opartych na autorytecie, koniec możliwości domagania się dzia16
łania na podstawie własnej pozycji w hierarchii społe cznej. Jeśli udałoby się zawrzeć w jednym zdaniu na turę nadchodzącej epoki, brzmiałoby ono następująco: koniec przywilejów i uprawnień. Nie możemy rozwiązywać naszych problemów za po mocą zmiany układu sił czy próby stworzenia skutecz niejszych machin biurokratycznych. Wzywamy cię, byś przyłączył się do biegu ludzkości, którego celem jest dojrzałość, byś pracował z nami nad tworzeniem przyszłości. Wierzymy, że ludzka przygo da dopiero się zaczyna, że rodzaj ludzki był do tej pory ograniczony w rozwoju swych twórczych mocy, gdyż przygniatały go trudy i mozoły. Teraz jesteśmy wolni, by być tak ludzcy, jak tego chcemy. Świętowanie naszego człowieczeństwa — poprzez połączenie się w uzdrawiającym wyrażaniu naszych więzi z drugimi i poprzez rosnącą akceptację własnej natury i potrzeb — doprowadzi z pewnością do poważ nych konfrontacji z istniejącymi systemami i wartościa mi. Wzrost godności poszczególnych ludzi i każdej lu dzkiej więzi musi siłą rzeczy stanowić wyzwanie dla obecnie istniejących struktur. Nasze wyzwanie to żyć przyszłością. Połączmy "się radośnie, by celebrować świadomość, że nasz dzień dzi siejszy możemy uczynić zalążkiem jutra.
Przemoc: druga twarz Amerykanów
Przekonanie o konieczności czynienia dobra, to wro dzona cecha Amerykanów. Tylko oni zdają się wierzyć, że zawsze powinni, mogą i potrafią wybrać kogoś, z kim podzielą się tym, czym i oni zostali obdarowani. Posta wa taka w ostateczności prowadzi do tego, że bombar dują ludzi, by przyjęli ich dary. Na początku 1968 roku próbowałem z uporem wy tłumaczyć części moich przyjaciół ten obraz Ameryka nów istniejący poza USA. Przemawiałem głównie do lu dzi odmawiających służby wojskowej i organizujących Marsz na Pentagon. Chciałem podzielić się z nimi głę boką obawą; obawą, że koniec wojny w Wietnamie po zwoli i jastrzębiom, i gołębiom zjednoczyć się w równie wyniszczającej wojnie z ubóstwem w Trzecim Świecie.
19
Całkowita porażka w walce z ubóstwem, której owo ce to zamieszki w murzyńskich gettach wielkich miast USA, zaczęła otwierać Amerykanom oczy na przyczyny niepowodzeń Sojuszu na Rzecz Postępu i wynikającej z nich groźby rebelii. Obie te klęski wiążą się jakoś z trzecią — mającą miejsce w Azji, gdzie nie udało się zaskarbić serc i umysłów mieszkańców za pomocą de szczu pieniędzy i pomocy fachowych sił, które według Amerykanów są wyrazem heroicznej wspaniałomyślno ści na rzecz obrony Wietnamu Południowego. Niepo wodzenia w Harlemie, Gwatemali i Wietnamie mają wspólne korzenie. Wszystkie te operacje nie udały się, gdyż dla przytłaczającej większości mieszkańców świa ta amerykańskiej ewangelii powszechnego dobrobytu materialnego brak wiarygodności. Jestem pewien, że przyjrzenie się dobrej woli USA, tak jak ją postrze gają mieszkańcy Ameryki Łacińskiej czy Azji, pomoże Amerykanom zrozumieć problemy ich własnych slum sów, a może i doprowadzi do określenia nowej, i bar dziej skutecznej strategii działania. Miałem okazję obserwować ten wzrost świadomo ści, dotyczącej wspólnych korzeni niepowodzeń, w czasie moich kontaktów ze studentami w Cuernavaca. Tam właśnie, w Centrum Dokumentacji Między kulturalnej, 20
przez ostatnie dwa lata organizowaliśmy warsztaty, których celem było porównanie ubóstwa w krajach bo gatych i krajach, które cierpią na brak kapitału. Byli śmy świadkami szoku, przeżywanego przez wielu Ame rykanów, którzy poświęcili swe siły na walkę z ubó stwem, gdy studiując problemy ekonomiczne Ameryki Łacińskiej, uświadamiali sobie po raz pierwszy, że ist nieje związek między niewielkim obszarem ubóstwa w ich kraju a ogromnymi rzeszami biednych z Trzeciego Świata. Ich reakcja emocjonalna jest zwykle ostrzej sza aniżeli świadomość faktów, które ją powodują. Wi dzieliśmy, jak niejedna osoba traciła spokój ducha i wia rę, na której spokój ów się wspierał, wiarę w to, że: „to, co amerykańskie, jest rozwiązaniem dla wszystkich". W każdym uczciwym człowieku, czy to będzie pracow nik opieki społecznej w Watts, czy misjonarz w drodze do Boliwii, grozę i ból musi budzić fakt, że przez dzie więćdziesiąt procent rodzaju ludzkiego jest on postrze gany jako ktoś z zewnątrz, ktoś, kto przybył z zamia rem wykorzystania danej wspólnoty i opiera swoje przy wileje na sprzedaży złudnej wiary w ideały demokracji, w równe szanse dla wszystkich i wolną konkurencję — ludziom, którzy nie mają cienia możliwości odnieść z tego jakiejkolwiek osobistej korzyści. Na obecnym etapie wojny w Wietnamie spotykamy się ze zbyt przerażającymi objawami przemocy, by móc przedstawić jasną analizę ich przyczyn. Lepiej zatem skupić uwagę Stanów Zjednoczonych na dwóch innych programach: na wojnie z ubóstwem i na Sojuszu na Rzecz Postępu. Pierwszy z nich to batalia prowadzona przez pracowników opieki społecznej, drugi to sojusz, który utrzymał lub doprowadził do władzy, zmiatając wszystko na swej drodze, reżimy wojskowe w dwóch trzecich państw Ameryki Łacińskiej. Oba programy 21
zrodziły się z dobrej woli; oba są obecnie postrzega ne jako programy pacyfikacyjne; na obu ciąży brzemię przemocy. Celem wojny z ubóstwem jest zintegrowanie tak zwa nych upośledzonych mniejszości, zamieszkujących Sta ny Zjednoczone, z głównym nurtem społeczeństwa ame rykańskiego i jego stylem życia. Celem Sojuszu jest włączenie tak zwanych krajów zacofanych do wspólnoty państw uprzemysłowionych. Oba programy powołano do życia, by biedni włączyli się w to, co jest ogólnie znane jako the American dream. Oba programy skończyły się porażką. Biedni nie zgo dzili się marzyć na żądanie. Rozkaz, by to czynili, i przy dzielone im pieniądze sprawiły jedynie, że stali się je szcze bardziej swarliwi. Wydano ogromne sumy, aby mniejszości w USA i większość mieszkańców Ameryki Łacińskiej wprowadzić na drogę integracji ze światem amerykańskiej klasy średniej: światem, w którym dzieci chodzą do college'u, dom wypełniają sprzęty gospodar stwa domowego, a wszyscy korzystają z ubezpieczeń i kredytu na zakup towarów i regularnie chodzą do kina i kościoła. Przez getta Nowego Jorku i dżungle Ameryki Południowej przetoczyła się rzesza powodowa nych szlachetnymi pobudkami ochotników, by wtłoczyć ludziom zasady, które na co dzień rządzą życiem USA. Obecnie sfrustrowany pracownik opieki społecznej i były ochotnik z Korpusu Pokoju to ci nieliczni, którzy wyjaśniają większości mieszkańców USA, że biedni mają rację odrzucając przymusowe nawracanie ich na ame rykańską ewangelię. Ledwie siedem lat upłynęło od dnia, kiedy rozpoczęto realizację większości programów wysyłania ochotników Sojuszu do Ameryki Łacińskiej, a już oddziały policji do zwalczania zamieszek w kraju, wojskowe junty latynoamerykańskie i armia w Wiet22
namie proszą o więcej pieniędzy. Lecz teraz widać, że pieniądze nie są potrzebne do wydźwignięcia z nędzy ubogich, lecz do ochrony kruchych przyczółków klasy średniej, reprezentowanych przez kilku nawróconych, którzy tu i ówdzie skorzystali na amerykańskim mo delu życia. Porównanie tych trzech obszarów, na których Stany Zjednoczone w poczuciu misji prowadzą swą batalię, pomoże nam ukazać wyraźnie coś, co i tak jest trui zmem: amerykański model społeczny składający się z konsumentów, którym się udało, ze swoim systemem dwupartyjnym i powszechnym szkolnictwem, odpowia da być może tym, którzy w nim żyją, lecz z pewnością nie całej reszcie świata. Piętnaście procent ludności w samych Stanach, zarabiających mniej niż trzy tysiące dolarów rocznie i osiemdziesiąt procent ludzi poza gra nicami USA, zarabiających poniżej tej granicy, na pew no odpowie przemocą na programy, mające dopasować ich do świata dobrobytu. Jest to odpowiednia chwila, by pokazać wyraźnie mieszkańcom USA, że ich sposób życia nie jest dość uniwersalny, aby się nim dzielić. Osiem lat temu powiedziałem zmarłemu już biskupowi Manelowi Larrain, przewodniczącemu Konferencji Bi skupów Południowoamerykańskich, że jestem gotów, jeśli to konieczne, zrobić wszystko, co w mojej mocy, by po wstrzymać napływ misjonarzy do Ameryki Łacińskiej. Jego odpowiedź do dziś brzmi w moich uszach: „Mogą być tu, u nas, bezużyteczni, lecz z drugiej strony to jedyni Amerykanie, których mamy okazję czegoś na uczyć. Jesteśmy im to dłużni". W chwili obecnej ani pokusa pieniędzy, ani siła per swazji i zbrojna kontrola nie są w stanie usunąć widma przemocy obecnej tego lata w slumsach w kraju, a już od roku w Gwatemali, Boliwii czy Wenezueli. Można 23
zaobserwować podobieństwo reakcji na politykę Sta nów Zjednoczonych w tych miejscach, gdzie prowadzo na jest wojna: w Watts, w Ameryce Łacińskiej i w Wiet namie. Zasadniczo jest to ta sama wojna, tylko toczona na trzech różnych frontach; wojna o „zachowanie war tości Zachodu". Jej początki i sposób jej przedstawiania kojarzą się z szlachetnymi pobudkami i szczytnym ide ałem, którym jest zapewnienie wszystkim ludziom le pszego życia. Lecz kiedy zaczynają się pojawiać groź ne konsekwencje, całe przedsięwzięcie zostaje brutal nie podporządkowane jednemu zasadniczemu celowi: zachować i obronić styl życia i śmierci, który zapewnia dobrobyt małej garstce wybranych, a jako że takiego stylu życia nie można obronić nie rozszerzając go, ci, którym się powodzi, ogłaszają uroczyście, że jest on obowiązkowy dla wszystkich. Dewiza „aby wszyscy mieli więcej" zaczyna być postrzegana w swej rzeczywistej perspektywie: „abym ja nie miał mniej". Na trzech frontach toczącej się batalii używa się tej samej strategii: pieniędzy, wojska i nauczycieli. Jednak pieniądze mogą przynieść pożytek w gettach, w Ame ryce Łacińskiej czy w Wietnamie tylko niewielkiej licz bie osób. Siłą rzeczy skumulowanie tych korzyści i dóbr na nielicznej grupie osób wymaga coraz to większej obrony przed tymi, których są rzesze. Dla większości ludzi żyjących na marginesie społeczeństwa wzrost do brobytu w ich sąsiedztwie oznacza nic innego jak tylko wzrost frustracji. A zatem na wszystkich trzech grani cach, gdzie kończy się dostatek, potrzebna jest broń do ochrony tych, którzy coś osiągnęli. W USA wzmocnio ne siły policji idą ramię w ramię z bandami uzbro jonych obywateli. Zamordowany niedawno w Gwate mali attache wojskowy Stanów Zjednoczonych, wyzna wał pogląd, że ambasada amerykańska musi pomagać 24
w uzbrajaniu prawicowych grup płatnych zbirów, gdyż są skuteczniejsze w utrzymywaniu porządku (i z pew nością okrutniejsze) niż armia. Po pieniądzach i broni na każym z frontów pojawia się amerykański idealista: nauczyciel, ochotnik, misjo narz, organizator życia miejscowej społeczności, ktoś odpowiedzialny za rozwój gospodarki. Ludzie tacy okre ślają swoją pracę jako służbę. W rzeczywistości najczę ściej łagodzą szkody spowodowane pieniędzmi i bronią lub kuszą „niedorozwiniętych ekonomicznie" korzyścia mi świata dobrobytu i sukcesu. Należą do tych, dla których „niewdzięczność" jest gorzką nagrodą. Są uo sobieniem Jasia z podwórka, który dziwi się, że nikt nie chce się z nim bawić, chociaż wszystkim pożycza swoje zabawki. Zakładam, że jeśli obecne trendy będą utrzymywały się nadal, to objawy przemocy w Harlemie, Ameryce Łacińskiej i Azji będą od tej pory skierowane zarówno przeciwko obcym, jak i rodzimym „zachęcaczom" do tego rodzaju stylu życia. „Ubodzy" będą coraz częściej za trzaskiwać drzwi przed nosem sprzedawców amerykań skiego systemu politycznego, amerykańskiej edukacji i ekonomii, polecających swoje towary jako odpowiedź na ich potrzeby. Odrzucenie to idzie w parze z rosnącą utratą wiary sprzedawców w proponowane przez siebie zasady amerykańskiego konsensusu społecznego. Nie chęć, bezradność i gniew wobec USA podważyły zapał naiwnych do tej pory entuzjastów amerykańskiego stylu życia i amerykańskich metod działania. Uważam, że obcy bogowie (ideały, idole, ideologie, wartości) bardziej obrażają „ubogich" niż gospodarcza czy militarna potęga państwa, które je propaguje. Bar dziej irytujące jest czuć, że się jest kuszonym do kupo wania po wygórowanej cenie słodzonej wody pod nazwą 25
Coca-Cola, aniżeli oddać się, bez nadziei na przyszłość, wykonywaniu tej samej pracy co Amerykanin, tyle że za połowę mniejsze wynagrodzenie. Bardziej rozwście cza słuchanie księdza, nawołującego do czystości, osz czędności, stawiania oporu socjalizmowi czy do posłu szeństwa wobec niesprawiedliwej władzy aniżeli zgoda na rządy wojskowych. Jeśli poprawnie odczytuję obecne trendy, a jestem pewien, że tak, to w ciągu najbliższych kilku lat spotkamy się z objawami przemocy skiero wanej przeciwko wszystkiemu, co symbolizuje obce ide ały, i próbom ich sprzedaży. I obawiam się, że prze moc ta, będąca zasadniczo zdrowym, chociaż gniewnym i niespokojnym wyrazem odrzucenia symboli, które alienują, zostanie wykorzystana do szkodliwych celów i przemieni się w nienawiść i przestępstwo. Ostatnie zamieszki w Detroit, Waszyngtonie i Cincinnati, które wybuchły po zamordowaniu Martina Luthera Kinga, pokazują, że niecierpliwość mieszkańców gett w USA może pod lada pretekstem przerodzić się w przemoc i wandalizm. Przemoc jest wyrazem nie jednego, lecz całej gamy doświadczeń: począwszy od wybuchu rozgoryczonej ży wotności, do fanatycznego odrzucenia alienujących boż ków. Ważne jest, by podkreślać to rozróżnienie. Jednak dokonanie tego, podczas gdy intelektualiści amerykań scy zdumiewają się bezduszną rzezią w Wietnamie oraz fascynują tym, że biała większość nie jest w stanie wziąć w karby pewnej grupy etnicznej, nie jest łatwe. Zaan gażowanie emocjonalne przeciętnego amerykańskiego studenta w wojnę w Wietnamie i w sytuację w gettach jest tak głębokie, że zwrócenie mu uwagi na to rozróż nienie należy prawie do tabu. Z tego powodu musimy z radością przyjąć wszelkie starania, pozwalające ame rykańskim studentom dostrzec reakcje na amerykański 26
styl życia na trzecim froncie walki z ubóstwem, w Ame ryce Łacińskiej. Przemoc w gettach i na granicy z Chinami oglądana przez pryzmat Ameryki Łacińskiej, może nabrać nowe go znaczenia, może być odczytana jako odrzucenie war tości amerykańskich. Z wieloletniego doświadczenia w Cuernavaca, gdzie miałem do czynienia z amerykań skimi „sprzedawcami ideologii", wiem, jak trudno dojść do tego wniosku. Dla dziewięciu na dziesięć osób z na szego i następnego pokolenia nie ma żadnej drogi ucie czki od stylu życia opartego na dochodzie powyżej pięć tysięcy dolarów rocznie ani nie ma też żadnej drogi, która by go zapewniła. A dla tych dziewięciu oburzające jest słyszeć dobrą nowinę o zbawieniu gospodarczym i społecznym, głoszoną im przez żyjących w dostatku, nowinę, która — chociażby płynęła ze szczerego serca — zawsze będzie prowadziła do przekonania, że to tyl ko ich wina, że nie pasują do Bożego świata, tak jak powinni i jak przystoi na półkuli północnej. To nie amerykański styl życia, którym żyje kilka milionów, wywołuje obrzydzenie miliardów, a rosnąca świadomość, że ci, którzy wiodą takie życie, nie spocz ną, dopóki wyższość ich pseudoreligijnych zachęt i na mów nie zostanie przyjęta przez wszystkich stojących na dole hierarchii społecznej. Kiedy żąda się, by czło wiek podporządkował się bożkom, wybucha spontani czna przemoc. Wtedy wprowadza się przemoc planowaną, dla której usprawiedliwieniem jest potrzeba skłonienia ludzi do służby bożkowi, którego chcieli odrzucić. Fran cisco Juliao, przywódca chłopski z północnowschodniej Brazylii, który żyje na wygnaniu w Cuernavaca, wypo wiedział ostatnio zdanie, które jeszcze wyraźniej unao cznia powyższe prawdy. „Nigdy, ale to nigdy — rzekł — nie należy dawać ludziom do ręki broni. Ktokolwiek 27
wręcza broń, jest niszczycielem. Broń dana ludziom bę dzie zawsze użyta przeciwko nim. Broń zawsze prowa dzi do klęski biedaków, którzy ją otrzymują. Jedynie kamień i kij, które człowiek podnosi w gniewie, nie kalają go jako istoty ludzkiej". W świetle tego stwierdzenia ważne jest, aby obywa tel Ameryki Północnej czegoś się nauczył z doświadczeń zdobywanych latami przez myślicieli latynoamerykań skich. Niech spojrzy na Kolumbię, gdzie grasują ban dyci, mordujący dla zysku, i żołnierze, i partyzanci, zabijający się nawzajem, bo tak każą dyscyplina i ideo logia wojskowego sztandaru. Niech spojrzy na żądnego krwi człowieka z tłumu, który wylewa się na ulice pod czas zamieszek, a wreszcie na świadków, ludzi, takich jak Camilo Torres, który celowo wycofał się w góry, by pokazać, że jest w stanie prowadzić samotne życie w dziczy, wewnątrz państwa, gdzie władzę sprawuje reżim, i w ten sposób udowodnić jego bezprawność. Żoł nierzy i bandytów można zorganizować, zamieszki moż na wszczynać, a gniew może się wyczerpać lub można nim pokierować z zimnym wyrachowaniem w obronie jakiegoś „ideału". Świadectwo jednak pozostanie zawsze czymś odosobnionym, misją kończącą się na Kalwarii. Prawdziwe świadectwo głębokiego nonkonformizmu za wsze wywołuje przeciwko sobie przemoc najgwałtowniejszą z możliwych, lecz wątpię, czy świadectwo takie można kiedykolwiek zorganizować czy zinstytucjonali zować. Studiowanie zjawisk przemocy w Ameryce Łacińskiej może się przydać obserwatorowi z USA, lecz jeszcze na razie pozwala mu się stać z boku. Zawsze łatwiej widzieć złudzenia w oku swego bliźniego aniżeli we własnym. Krytyczna analiza skutków, jakie wywołują ogromne zmiany społeczne w sercu Latynosa, to owocny sposób 28
na zrozumienie wnętrza obywatela Stanów Zjednoczo nych. W cierpiących na chroniczny brak kapitału gospo darkach krajów Ameryki Łacińskiej ogromna większość żyje odcięta, teraz i na wieki, od możliwości korzystania z dobrodziejstw życia prosperującej amerykańskiej kla sy średniej. Podobnie w ogromnie bogatej gospodarce USA istnieje nieliczna, biedna mniejszość, która podnosi wrzawę, że wykluczono ją z dobrobytu. To porównanie powinno pomóc amerykańskiemu obserwatorowi zrozu mieć wzrost w skali światowej dwóch społeczeństw, od dzielonych i nierównych względem siebie, i nie lekce ważyć sił powodujących pojawianie się przemocy w ich wzajemnych stosunkach.
Nie cudzoziemcy, a jednak obcy
Od 1951 aż do 1956 roku byłem księdzem w parafii Wcielenia Słowa Bożego na nowojorskim Manhattanie. Na ulicach między Broadwayem a Amsterdam Auenue upychano wtedy Portorykańczyków. Wiązało się to z przenosinami wielu rodzin, które pokolenie wcześniej przybyły na to miejsce z Irlandii. Zostałem wciągnięty w nieuchronny konflikt między obiema nacjami, a jed nocześnie w spór na temat jego znaczenia. Jako ktoś stosunkowo krótko przebywający w Sta nach Zjednoczonych byłem zaskoczony, obserwując, jak nowojorczycy, od sklepikarza poczynając na burmistrzu kończąc, wpadali w stereotypy przy podejmowaniu de cyzji. Uważali, że wszystko, co dotyczy Portorykańczy ków, można wyjaśnić za pomocą schematów wytworzo nych na potrzeby poprzednich grup imigrantów. To, co było dobre dla Polaków i Włochów, powinno odpowia dać i Portorykańczykom. Próbowałem wtedy wykazać, że przynajmniej dla Ko ścioła katolickiego imigracja Portorykańczyków jest zja wiskiem, które nie miało przedtem sobie równych. Zdu miewające, że najbardziej uważnego słuchacza znala złem w osobie kardynała Spellmana.
31
Kiedy w roku 1924 wprowadzono ograniczenia w przyjmowaniu emigrantów, wydawało się, że miesza nie się nacji w nowojorskim tyglu ograniczy się do osób, które już tu mieszkają. Lecz pod koniec lat czterdzies tych miasto stanęło przed nowym wyzwaniem, najaz dem urodzonych w USA „cudzoziemców", czyli Portorykańczyków. W roku 1943 w Nowym Jorku było nie całe trzydzieści pięć tysięcy Portorykańczyków. Obecnie jest ich ponad pół miliona i prawdopodobnie migracja ta nie osiągnęła jeszcze swego apogeum. Portorykańczycy nie są cudzoziemcami, a przecież są bardziej obcy aniżeli większość przybyłych przed nimi imigrantów. Wszyscy ludzie dobrej woli, pragnący coś zrobić w kwestii Portorykańczyków, powinni wyraźnie to sobie uświadomić, gdyż być serdecznie powitanym tylko dlatego, że jest się cudzoziemcem, to chłodne przyjęcie. Prawdopodobnie ktoś, kto nas tak przyjmuje, nigdy nie zechce nas naprawdę poznać. Jeśli ktoś przykleja mi etykietkę cudzoziemca, zwy kle wyklucza jakąkolwiek możliwość dostrzeżenia i do cenienia tego, co wyjątkowe i charakterystyczne dla wspólnoty, z której się wywodzę — poza faktem, że nie jest to jego wspólnota. Jeśli z drugiej jednak strony opacznie interpretując wezwanie świętego Pawła, by 32
być Żydem dla Żydów i Grekiem dla Greków, podchodzi do mnie, mówiąc, że „wszyscy jesteśmy Amerykanami", odmawia, zarówno mnie jak i sobie, praw do własnego dziedzictwa, do bycia człowiekiem zakorzenionym w hi storii. Ten błąd w rozumowaniu stanowi podłoże stosunku wielu osób o jak najlepszych intencjach wobec imigran tów z Portoryko. Niech robią to, co zrobili Irlandczycy i Włosi, lub niech spróbują tak jak Żydzi. Poprzez włas ne, narodowe parafie, własne enklawy w mieście i włas nych polityków niech dorastają do pełnej „amerykani zacji". Niech donośnie obwieszczą, że są równie dobry mi Amerykanami jak ich sąsiedzi. Postawy takie są czymś normalnym w Nowym Jorku, gdzie przybywa nie kolejnych fal imigrantów traktowane jest jako rzecz oczywista. Jednak zbyt często pochopnie sądzi się, że kiedy w przyszłości powstanie powieść o migracji do USA Portorykańczyków, zostanie ona skrojona na modłę The Last Hurrah, Marjorie Morningstar lub obu ich razem. Pracownik opieki społecznej, mówiący do Jose Riviery: „Moi rodzice przeszli przez to samo" ani nie kła mie, ani nie jest w swojej wypowiedzi ksenofobem — on po prostu niczego nie rozumie, podobnie jak polityk, który próbuje używać metod, które były skuteczne, gdy w Harlemie mówiono jeszcze po włosku. Kiedy przed stu laty przybywali tu Niemcy i Irland czycy, miasto Nowy Jork stanęło przed wyzwaniem, z którym nigdy wcześniej się jeszcze nie zetknęło i któ re w takiej skali miało się już nigdy nie powtórzyć. W roku 1855 jedną trzecią mieszkańców miasta (czyli około pół miliona ludzi) stanowili imigranci, przybyli tu w poprzednim dziesięcioleciu. Na tle tych szacunków jedna piętnasta mieszkańców metropolii, którą w 1955 33
roku stanowili Portorykańczycy (także pół miliona), wydaje się bez znaczenia. W okresie ogromnego napływu imigrantów przyby wały, jedna po drugiej, kolejne fale ludności, osiedlały się i przystosowywały do nowych wzorców zachowań. Przybysze mówili innymi językami, czcili Boga w róż nych świątyniach, pochodzili z różnych stref klimaty cznych, hołdowali innym modom, jedli różne potrawy i śpiewali odmienne pieśni. Ale mimo tych pozornych różnic mieli z sobą wiele wspólnego. Wszyscy oni po chodzili ze Starego Kontynentu, przybyli jako uchodźcy lub osadnicy i wszyscy pragnęli pozostać w Ameryce na dobre. Przyprowadzili z sobą swoich własnych pa sterzy: rabina, pastora bądź księdza i symbole minio nych stuleci, będące ich symbolami — św. Patryka, mafię, Loretto, nie mniej niż Tunwerein. Osiedlali się w specjalnie wyznaczonych dzielnicach miasta i trzy mali razem przez wiele lat, zanim odważyli się uczest niczyć w nowym dla nich wszystkich doświadczeniu: życiu w społeczeństwie pluralistycznym. Jako nacja podpadali pod jeden wzorzec i nic dziwnego, że ci, któ rzy przebywali w nowej ojczyźnie już na tyle długo, by uważać siebie za część warstwy mocno osiadłej, zwy czajowo zakładali, że każda nowa grupa przybyszów będzie do nich podobna. To przypuszczenie okazało się prawdziwe aż do końca II wojny światowej, poza dwoma wyjątkami: przybyszami z krajów orientalnych i Mu rzynami z Południa. I wtedy nagle pojawili się tłumnie Portorykańczycy. Nowy Jork nigdy przedtem nie widział takiej inwazji, inwazji Amerykanów, przybywających ze starszej części Nowego Świata do Nowego Jorku, który —jak się dziw nym zbiegiem okoliczności składało — był częścią die cezji San Juan na długo przedtem, zanim Henry Hudson 34
odkrył Manhattan. A poza tym Nowy Jork nigdy nie miał do czynienia z obywatelami Stanów Zjednoczonych, którzy w swoich szkołach uczą się angielskiego jako ję zyka obcego. Owi dziwni Amerykanie byli synami kraju katolic kiego, gdzie przez wieki znajdowali schronienie zbiegli niewolnicy, gdzie ludność (niewiele ponad dwa miliony) jest w przeważającej części biała, lecz równocześnie róż nica w odcieniu skóry nie jest żadną przeszkodą ani w drodze do sukcesu, ani w małżeństwie. Jednakże była to pierwsza dostrzegalna grupa przybyszów zza oceanu, których wielu określiło jako „kolorowych", nie tyle z po wodu dziedzictwa rasowego, co z powodu mgliście od czuwanej ogromnej różnicy między nimi a poprzednimi przybyszami. Był to nowy typ emigranta: nie Europejczyk, który na dobre opuścił swój dom i starał się usilnie zostać Amerykaninem, lecz obywatel amerykański, który mógł przybyć tu na okres między jedną a drugą porą żniw i wrócić do domu na wakacje, wydając tygodniowe za robki na bilet lotniczy do domu. Nie był to uciekinier, prześladowany we własnym kraju za kolor skóry lub wyznanie, lecz dziecko tubylców w kolonii hiszpańskiej lub potomek hiszpańskiego urzędnika w służbie kolo nialnej; nie ktoś przywykły do tego, by prowadzili go ludzie mu podobni: ksiądz, polityk, rebeliant czy pro fesor — lecz człowiek, który przez czterysta lat był poddanym na terytorium zarządzanym przez cudzo ziemców, najpierw Hiszpanów, następnie Amerykanów i dopiero od niedawna cieszący się samodzielnością. Nowy przybysz z Portoryko nie był chrześcijaninem, który otrzymał wiarę od swoich pobratymców, lecz zyskał ją w efekcie wysiłku misyjnego hiszpańskiego imperium. Był katolikiem, którego rodzice byli także 35
katolikami, jednak sakramenty przyjął od księdza-cudzoziemca, ponieważ rząd obawiał się, że kształcenie tubylców na kapłanów może się okazać wychowywa niem rebeliantów politycznych. Nawet fizyczny kształt świata, z którego pochodził, był inny. Był mieszkańcem wyspy, gdzie natura jest hojna i przyjazna człowiekowi, gdzie praca w polu oz nacza przede wszystkim zbiory, a nie uprawę. Kiedy co kilka dziesiątków lat ta sama natura buntuje się, jest bezradny i może widzieć w tym jedynie palec Boży. Do niedawna nikt w Portoryko nie stawiał domu tak, aby przeciwstawił się on żywiołom lub chronił dzięki klimatyzacji przed upałem. Co za odmienne podejście od podejścia Polaka czy Sycylijczyka, którzy budują do my* by oparły się naturze, klimatowi i czasowi, i wzno szą je, by odgrodzić własne życie od życia przyrody. Pier wszy z nich mógł pochodzić z rosyjskiego stepu lub getta, drugi z oliwkowego gaju nad brzegiem morza, lecz obaj wiedzieli, co znaczy zima, wiedzieli, że dom ma być miej scem, które chroni ich przed chłodem, w którym ma toczyć się życie rodziny. Polakowi i Sycylijczykowi łatwo było osiedlić się w kamienicy i żyć w jej granicach. Lecz nowi imigranci z tropików nie wiedzieli, co to zima, a dom, który pozostawili, był zwykłą chatą. W n i e j się śpi, a p r z e d n i ą toczy się życie rodzinne. Chata była centrum ogniska domowego, lecz nie jego granicą. Wprowadzić się do kamienicy czynszowej, potrzebować ogrzewania i szyb w oknach, spotykać się z krzywymi spojrzeniami, kiedy próbuje się prowadzić życie poza własnymi drzwiami — wszystko to stało w sprzeczno ści z tradycyjnymi zwyczajami Portorykańczyka i było dla niego równie zaskakujące, jak dla nowojorczyka uświadomienie sobie, że podstawowe obyczaje jego życia mogą być dziwne dla jakiegoś emigranta. 36
Nowe Portoryko, Portoryko roku 1956 jest usiane domami z betonu i codziennie otwiera się na wyspie ko lejną fabrykę. To teren ćwiczebny dla najbardziej za awansowanych form organizacji życia społecznego, gdzie notuje się najszybciej rosnący wskaźnik piśmiennictwa i najszybciej na świecie opadającą krzywą śmiertelno ści. Jednak nie wolno nam dać się zwieść tym faktom i sądzić, że tradycyjna wizja świata ludzi na wyspie zmieniła się lub zmieni w najbliższym czasie. Te zew nętrzne oznaki postępu to wynik pierwszej dekady rzą dów administracji Muńoza Marina, jednak nie wyma żą one przeszłości wyspy ani nie zamienią San J u a n w dzielnicę Nowego Jorku. Różnice między migracją z Portoryko a napływem ludzi z Europy są zasadnicze. W istocie rzeczy, w swej krótkiej historii Portoryko jest bardziej obce Europie niż Ameryce. Różnice te tłumaczą wiele z charakte rystycznych, wyróżniających się zachowań Portorykań czyków w Nowym Jorku, a brak wiedzy o nich wyjaśnia wiele przypadków niezrozumienia ze strony osiadłych nowojorczyków. Wielu Portorykańczyków nie opuszcza wyspy z za miarem osiedlenia się na kontynencie amerykańskim. W jaki sposób człowiek, wyjeżdżający na krótko, by za robić kilka dolarów, na przykład na otwarcie sklepu, może zapuścić korzenie w Nowym Jorku? Przypomi nam sobie pewną kobietę, rozpaczającą z powodu męża, który pewnego dnia zniknął, idąc z maczetą na pole trzciny cukrowej. Pomyślała oczywiście, że odbiła go jej rywalka. Po tygodniu otrzymała przekaz pieniężny z Chicago. W drodze na pole mąż spotkał ludzi kaptujących tubylców do pracy w Ameryce i postanowił spró bować szczęścia. Dlatego właśnie nie wrócił do domu na obiad. W przypadku jak ten, kiedy mąż „wpada na 37
chwilę" do Nowego Jorku, nie mając wcale zamiaru pozostać tam na stałe, i myśli o regularnych odwiedzi nach w domu, czy taki przejściowy mieszkaniec może mieć podobny wpływ na otoczenie jak ci imigranci, któ rzy przyjechali, by pozostać tu na stałe? A przecież krzywa skali emigracji z wyspy jest wprost proporcjo nalna do krzywej zatrudnienia w Ameryce. Jeśli pracy brakuje, powrotna fala emigrantów zdecydowanie roś nie. Większość Portorykańczyków, nawet po spędzeniu wielu lat w Nowym Jorku, twierdzi, że tkwią tu wyłą cznie z powodu pieniędzy. Razem z przybyciem setek tysięcy ludzi z Portoryko i innych państw Ameryki Środkowej (szacuje się, że ponad jedna czwarta hiszpańskojęzycznej populacji No wego Jorku nie pochodzi z Portoryko) miastu przybył nie tylko nowy język, ale także nowy model zachowań. To nie obcy ludzie, mówiący wyłącznie w cudzoziem skim języku, wyczerpani długą podróżą, lecz obywa tele amerykańscy, którzy znają podstawy angielskiego i którzy przybywają z odległej o zaledwie sześć godzin lotu tropikalnej wyspy. Starzy imigranci zamieszkiwali w społecznościach narodowych. Nowi, nie tyle imigranci, co „dojeżdżający do pracy", rozlewają się po całym mieście. Dziesięć lat po tym, jak zaczął się masowy napływ Portorykańczy ków, hiszpański stał się wszechobecny na ulicach No wego Jorku. W przeciwieństwie do Europejczyków, Po rtorykańczycy znają trochę angielski, lecz jest jeszcze inny czynnik, wyjaśniający ich obecność w każdej dziel nicy miasta. Dawniej, kiedy jakaś okolica stawała się ośrodkiem najnowszej fali imigrantów, stopniowo zaczy nała przekształcać się w dzielnicę slumsów. I rzadko kiedy jej sytuacja zmieniała się z czasem na lepsze. Większe fale emigracji z Portoryko miały miejsce po 38
II wojnie światowej, głównie z powodu takich czynników, jak tani transport lotniczy, znajomość kontynentu przez przybyszów, zdobyta podczas służby w armii, wzrasta jący poziom wykształcenia na wyspie, na której panował nowy ład polityczny, i wreszcie, rzecz niebagatelna, ros nące ciśnienie demograficzne populacji, której wielkość podwoiła się od początku wieku. W tym samym czasie miasto Nowy Jork przystąpiło do zakrojonego na szero ką skalę programu likwidacji slumsów, a budynki, prze znaczone do zburzenia prawie zawsze zamieszkiwali najnowsi i najbiedniejsi emigranci. W rezultacie, w opar ciu o nowe programy społeczne i politykę likwidacji dys kryminacji rasowej, Portorykańczyków zaczęto osiedlać w całym mieście. Zważywszy to olbrzymie rozproszenie i tendencje wśród Portorykańczyków, by często powracać do siebie na wyspę, nic dziwnego, że w Nowym Jorku nie spoty kamy dzielnicy portorykańskiej w tradycyjnym znacze niu tego słowa. Jednym ze skutków tego zjawiska jest fakt, że Portorykańczykom trudno jest wyłonić spośród siebie przywódców; grupa zamieszkująca konkretną ka mienicę jest zbyt mała, nie ma zamiaru wiązać się z daną okolicą albo nie odczuwa potrzeby stowarzyszania się, gdyż wszyscy obywatele znają trochę angielski i są ofi cjalnie „chronieni" przez urząd pracy na wyspie — to coś w rodzaju „konsulatu dla Amerykanów o odrębnej przynależności etnicznej". Nie ulega także wątpliwo ści, że kolejnym czynnikiem powodującym względny brak przywództwa jest brzemię setek lat rządów kolo nialnych. A zatem Portorykańczykom, inaczej niż przybyłym przed nimi wcześniej imigrantom, trudniej jest wyłonić spośród siebie przywódców, a być może, jest to dla nich w ogóle niemożliwe. Pod jednym względem daje im to 39
wyraźną przewagę nad wcześniejszymi przybyszami, gdyż zmusza od razu do aktywnego włączenia się w nurt życia miejscowej społeczności. Z drugiej strony, dla wielu osób aktywne uczestnictwo w życiu osiadłej nowojor skiej wspólnoty okazuje się zbyt trudne, choć mogłyby one pełnić rolę liderów w starych warunkach. Nieuwzględnienie przez lokalnych polityków odmien nego charakteru emigracji z wyspy może wyrządzić rze czywiste szkody miejscowej wspólnocie objawiające się bądź opóźnieniem, bądź pogwałceniem nowego wzorca asymilacji, który będą musieli wykreować. Niezrozumie nie zaś problemu ze strony hierarchów Kościoła kato lickiego może wyrządzić poważne szkody duchowe. Obecnie jedna trzecia ochrzczonych katolików za mieszkujących Manhattan i dolny Bronx to Ameryka nie hiszpańskojęzyczni. Portorykańczycy to pierwsza na Wschodnim Wybrzeżu grupa katolików wywodząca się spoza tradycji europejskiej. Brak własnych księży, spowodowany panującym przez ponad czterysta lat na wyspie kolonializmem i imperializmem, oraz specyficz ny stosunek do wiary, będący skutkiem warunków mi syjnych, głęboko wpłynęły na katolicki wzorzec zacho wania tych ludzi. Mimo obecnych trendów urbanizacyjnych na wyspie większość jej mieszkańców zamieszkuje górzysty ob szar prowincji, żyjąc w chatach znajdujących się na małych polankach otoczonych bananowcami. Roztacza ją się stamtąd piękne widoki, lecz równocześnie osady są zbytnio oddalone od najbliższego kościoła, co uniemo żliwia chodzenie co niedzielę na mszę świętą. Zazwy czaj przyjmują sakramenty tylko wtedy, gdy ksiądz od wiedza ich kaplicę, lecz od pokoleń musieli sami chrzcić swe dzieci, gdyż odwiedziny takie są bardzo rzadkie. W takich okolicznościach regularne uczestnictwo w nie40
dzielnej mszy nie jest zasadniczym elementem praktyk katolickich. Styl życia w tropikach, feudalno-kolonialna struktura społeczna i wzajemne wymieszanie się kul tur indiańskiej, afrykańskiej i europejskiej, wszystko to odegrało swoją rolę. Prawo kanoniczne, które dopu szcza ważność małżeństwa zawartego bez obecności księdza, gdy nie mógł się on pojawić w obrębie miesią ca, sprawiło, że ludzie zapomnieli w ogóle o jego po trzebie. Miało to i ma nadal ujemny wpływ na liczbę małżeństw zawieranych w kościele. Przedstawione tu „złe przyzwyczajenia" nie są świa dectwem braku ducha katolickiego, lecz raczej rezulta tem szczególnej historii Kościoła na wyspie. Wielu ka tolików w Stanach Zjednoczonych przyzwyczajonych jest do szerokiej gamy narodowych zwyczajów w swoich parafiach i ogromnych różnic w praktykach między ist niejącymi grupami etnicznymi. Kiedy napotykają brak „praktyk" u Portorykańczyków, mogą ulec pokusie, by utożsamiać ich z inną grupą etniczną, która mimo róż nych od Portorykańczyków korzeni zachowuje się do nich podobnie, lub mogą nawet twierdzić, że Portorykańczycy to nie katolicy. Lecz dla każdego, kto kie dykolwiek oddychał atmosferą wyspy, nie ulega wąt pliwości, że kultura miejscowa przesiąknięta jest ka tolicyzmem: dzieci, które nigdy nie były u pierwszej komunii, przed wyjściem z domu zawsze proszą rodzi ców o błogosławieństwo, a ludzie, których nigdy nie uczono katechizmu, pobożnie wzywają imienia Pana Jezusa i Matki Boskiej, ozdabiają dom świętymi obra zami i robią znak krzyża wychodząc z domu. Nawet to, że człowiek mieszkający na wyspie odmawia zawarcia ślubu w kościele, może czasem świadczyć za, a nie prze ciwko jego katolicyzmowi; po prostu nie chce wiązać się na zawsze ślubem kościelnym. 41
Na Portoryko dom Boży rozciąga się od kościoła aż do placu w wiosce. Powodem jest nie tylko to, że pro cesje i obnoszenie feretronów odbywać się muszą poza kościołem. Często budynek jest za mały i tłumy ucze stniczące we mszy zaglądają doń przez okna i drzwi. Dopóki sąsiad Portorykańczyka na kontynencie nie po zna, co dla niego znaczą „rodzina", „kościół" i „dom", nigdy nie pojmie, dlaczego Jose gra na gitarze na scho dach prowadzących do jego mieszkania, czemu Maria podczas mszy chodzi od figury do figury, by porozma wiać ze świętymi, lub idzie do kościoła wyłącznie po nabożeństwie, onieśmielona oficjalnym zachowaniem osób witających parafian przed mszą [jak to jest w zwy czaju w USA — przyp. tłum.]. Wszystko to wskazuje na konieczność, aby Portory kańczycy zyskali więcej szacunku dla swoich odmien nych korzeni. To, czego im trzeba, to nie dodatkowa pomoc, lecz nieokreślanie ich według utartych schema tów i więcej zrozumienia. Tylko wtedy będą w stanie wnieść swój niepowtarzalny wkład kulturowy, polity czny i ekonomiczny: tradycję hiszpańskokatolicką; ka tolicyzm, w którym za rzecz oczywistą uważa się chrze ścijański stosunek do mieszania się ras i kolorów skóry; świeżość i prostotę spojrzenia na świat, typową dla tro pików; nowy model wolności politycznej wynikający ze związku ze Stanami Zjednoczonymi; stworzenie polity cznego, kulturowego i ekonomicznego pomostu między półkulą północną i południową. To tylko niektóre z bo gactw, jakie może przynieść masowa emigracja Porto rykańczyków do Nowego Jorku i Stanów Zjednoczonych.
Mowa
milczenia
Pięć lat, które spędziłem na ulicach Nowego Jorku, uświadomiły mi, że trzeba znaleźć sposób na zbudowa nie przyjaźni między nowojorczykami a przybyszami z Portoryko. Ksiądz, nauczyciele, pracownicy socjalni, wszyscy oni otoczeni byli tłumem ludzi mówiących po hiszpańsku. Musieli nauczyć się tego języka, lecz co waż niejsze, musieli wyczulić swoje uszy i otworzyć serca na ból i cierpienie samotnych, przerażonych i bezsilnych. Widać było wyraźnie, że zwykła nauka hiszpańskiego nie wystarczała. Ktoś, kto potrafi w oparciu o gramatykę i słownictwo budować zdania, może tkwić znacznie dalej od rzeczywistości niż ten, kto wie, że nie umie porozu miewać się w danym języku. Widziałem, z jaką niechęcią Portorykańczycy traktowali Americanos, uczących się ich języka wyłącznie po to, by „zintegrować ich" z mia stem. Odmawiali nawet udzielania odpowiedzi po hisz pańsku, gdyż za zasłoną życzliwości często wyczuwali protekcjonalny ton, a nawet pogardę. Zaistniała więc potrzeba stworzenia programu, który pomógłby nowojor czykom wniknąć w ducha ubóstwa. W roku 1956 zostałem prorektorem Uniwersytetu Ka tolickiego w Portoryko i dzięki temu miałem szansę przygotowywać ludzi do pracy w portorykańskich get tach. Adeptom proponowaliśmy warsztaty, w trakcie któ43
rych intensywna nauka hiszpańskiego połączona była z kursem akademickim poświęconym literaturze, histo rii, pieśniom i społecznej rzeczywistości wyspy. Obe cność studentów na tych warsztatach wiązała się z ogro mnym wysiłkiem i poświęceniem z ich strony. Ponad połowę z nich stanowili księża, większość nie ukończyła trzydziestu pięciu lat. Zdecydowali wieść życie pośród ubogich w gettach. Niełatwo dziś zrozumieć, jak w tam tych czasach kler katolicki ustosunkowywał się do swo ich obowiązków. Bardzo trudno było przekonać ame rykańskiego proboszcza o irlandzkim pochodzeniu do zgody na to, aby jego wikary spędzał czas z ludźmi, którzy nie chodzą do kościoła. Hiszpański był doskona łym narzędziem dla wikarych, pragnących wykorzystać swój czas i środki Kościoła na pracę wśród ubogich, gdyż jak przypuszczam, właśnie ten język był znakiem rozpoznawczym biednych ludzi, którzy urodzili się jako katolicy i którym Kościół w żadnym razie nie miał prawa odmówić należnej im posługi. Kiedy siedem lat później rozpoczęto walkę z ubóstwem, znaczna część ówczesnych przywódców i krytyków panujących dotąd stosunków, wywodziła się spośród moich studentów z Portoryko. Z tą właśnie grupą mogłem odkryć głębszy sens, wią żący się z uczeniem się języka obcego. Co więcej, jestem przekonany, że właściwie prowadzona nauka języka ob cego to jedna z nielicznych okazji, kiedy człowiek może prawdziwie doświadczyć ubóstwa, słabości i zależności od czyjejś dobrej woli. Każdego wieczoru zbieraliśmy się, by przez godzinę poświęcić się modlitwie. Na po czątku ktoś z nas zawsze przedstawiał temat do rozwa żań. Poniższy tekst to zapis takiej sesji, dokonany przez jednego z jej uczestników.
Nowa dyscyplina nauki, jaką jest lingwistyka, uka zała nieznane wcześniej aspekty porozumiewania się ludzi między sobą. Obiektywne studium sposobów, za pomocą których rozmówcy przekazują sobie znaczenia, pokazało, że można sobie przekazać o wiele więcej przez milczenie aniżeli przez słowa. Słowa i zdania zbudowa ne z chwil milczenia posiadają większe znaczenie ani żeli dźwięki. Brzemienne pauzy między słowami i zda niami to świetliste punkty w niewiarygodnej pustce, elektrony w atomie, planety w Układzie Słonecznym. Język to sznur milczenia z węzłami dźwięków — po dobny do peruwiańskiego kipu, gdzie właśnie puste przestrzenie coś mówią. Za Konfucjuszem możemy wi dzieć język jako koło. Szprychy zbiegają się w środku, lecz koło to właśnie pusta przestrzeń. A zatem, jeśli chcemy zrozumieć drugiego człowieka, musimy słuchać nie tyle jego słów, co milczenia. Nie same dźwięki przekazują znaczenie, ale również chwi le milczenia pozwolą nam się zrozumieć. Nauka języka to bardziej uczenie się jego pauz i chwil ciszy aniżeli dźwięków. Tylko chrześcijanin wierzy w Słowo jako w współodwieczne Milczenie. Dla nas, ludzi zanurzo nych w czasie, rytm to prawo, przez które nasza roz mowa staje się jang i jin milczenia i dźwięku. 45
Tak więc nauczyć się w sposób dojrzały i ludzki ob cego języka oznacza przyjąć odpowiedzialność za jego pauzy i dźwięki. Dar, jaki przekazują nam drudzy, ucząc nas swojego języka, to bardziej dar rytmu, zmian i sub telności jego różnych wariantów ciszy aniżeli system dźwięków. To dar bardzo intymny, za który jesteśmy odpowiedzialni przed tymi, którzy powierzyli nam swój ojczysty język. Język obcy, w którym znam tylko słowa bez chwil milczenia, bezustannie obraża i godzi w mo jego rozmówcę. To karykatura albo negatyw języka. Trzeba więcej czasu, wysiłku i poświęcenia, by na uczyć się milczenia jakiejś społeczności aniżeli jego mo wy. Są ludzie, którzy posiadają ku temu szczególne uzdolnienia. Ale są i tacy, jak niektórzy misjonarze, którzy mimo wysiłków nigdy nie mówią poprawnie, nig dy nie porozumiewają się delikatnie przez milczenie. Chociaż mówią z „miejscowym akcentem", pozostają wiecznie oddaleni o tysiące mil. Uczenie się gramatyki ciszy i milczenia jest sztuką znacznie trudniejszą ani żeli uczenie się gramatyki dźwięków. Tak jak słów uczymy się przez słuchanie i czasem bolesne próby naśladowania wymowy rodzimego mów cy, tak chwil ciszy i milczenia nauczyć się trzeba przez delikatne otwarcie się na nie. Milczenie ma swoje pau zy i wahania, swój rytm, swe wyrażenia, swoją fleksję, swoje przedłużenia i tonacje, chwile, kiedy ma być i kie dy winno go nie być. Podobnie jak w przypadku słów, istnieje podobieństwo między naszym milczeniem przed ludźmi i przed Bogiem. By nauczyć się pełnego znacze nia tego pierwszego, musimy ćwiczyć się i wgłębiać w to drugie. Spośród różnych rodzajów milczenia najważniejsze jest milczenie czystego słuchania, kobieca bierność; mil czenie, poprzez które przekaz drugiego staje się „nim 46
samym w nas", milczenie głębokiego zainteresowania. Zagrożeniem dla tego milczenia jest milczenie obojęt ności, milczenie wynikające z braku zainteresowania, zakładające, że nie ma niczego, co chciałbym lub mó głbym otrzymać przez akt komunikacji z drugim czło wiekiem. To przerażająca cisza, gdy żona wrogo wysłu chuje męża opowiadającego jej o drobnych sprawach, którymi tak bardzo chce się z nią podzielić. To milcze nie chrześcijanina czytającego Ewangelię w przeświad czeniu, że zna ją na wyrywki. To cisza kamienia — martwa, bo nie mająca nic wspólnego z życiem. To mil czenie misjonarza nie pojmującego cudu człowieka z ob cego lądu, którego zasłuchanie może być większym dowodem miłości aniżeli jego mowa. Człowiek, który pokazał, że poznał rytm naszego milczenia, jest nam znacznie bliższy aniżeli ktoś, kto sądzi, że umie mówić w naszym języku. Im większy dystans między światami osób, które się spotykają, w tym wyraźniejszy sposób milczenie za interesowania pozostaje znakiem miłości. Większości Amerykanów nietrudno przychodzi słuchać dyskusji o futbolu, lecz oznaką miłości mieszkańca Środkowego Zachodu jest słuchać sprawozdań z gry mało znanej w jego kraju. Milczenie księdza z miejskiej parafii, słu chającego opowieści o chorej kozie to dar, prawdziwy owoc długiego, misyjnego ćwiczenia w cierpliwości. Nie ma większego dystansu niż dystans między czło wiekiem i Bogiem w modlitwie. Dopiero kiedy człowiek staje się świadomy tego dystansu, rodzi się i rozkwita pełne wdzięczności milczenie cierpliwej gotowości. Ta kim musiało być milczenie Najświętszej Dziewicy, za nim usłyszała anielskie Ave, które sprawiło, że stała się na wieki wzorem otwarcia się na Słowo. Poprzez jej głębokie milczenie słowo stało się ciałem. 47
W modlitwie milczącego słuchania, tylko tam, nig dzie indziej, chrześcijanin może nauczyć się tego najpierwszego milczenia, z którego zrodziło się Słowo. Sło wo to, w milczeniu poczęte, w milczeniu także wzrasta. Kolejny szczebel w gramatyce milczenia to milczenie Najświętszej Dziewicy, po tym jak poczęło się w niej Słowo, milczenie, z którego nie tyle rodzi się Fiat, co Magnificat. To milczenie, które karmi już poczęte Sło wo, a nie otwiera człowieka na poczęcie. Milczenie to zamyka człowieka w nim samym, pozwalając mu przy gotować Słowo dla drugich. To milczenie syntonii, cisza, w której oczekujemy na chwilę, kiedy Słowo narodzi się w świecie. Milczenie jest także zagrożone, nie tylko przez po śpiech i zeświecczenie wynikające z mnogości podejmo wanych działań, lecz również przez pustosłowie i pro dukcję masową, w której nie ma dla niego miejsca. Grozi mu milczenie pospolitości, w której wszystkie sło wa są sobie równe i nie trzeba o nie dbać. Jeśli misjonarz lub inny przybysz z obcego kraju, posługuje się słowami hiszpańskimi tak, jak są one za pisane w słowniku, nie zna tego milczenia. Chcąc znaleźć jakiś hiszpański wyraz, szuka w swojej głowie angiel skiego odpowiednika, zamiast słowa, które by współ brzmiało z sytuacją; nie usiłuje znaleźć wyrażenia, ge stu czy milczenia, które byłyby zrozumiałe bez względu na język, kulturę czy wychowanie. Tacy ludzie nie po zwalają ziarnu nowego języka wzejść na obcej glebie ich duszy. To milczenie, którego nie znajdują, jest milcze niem p o p r z e d z a j ą c y m słowa lub będącym m i ę d z y słowami; milczeniem, wewnątrz którego słowa żyją bądź umierają. To cisza powolnej modlitwy, pełnej wa hania; modlitwy, w której słowa mają odwagę, by uno sić się w morzu milczenia. Przeciwieństwem milczenia 48
poprzedzającego słowa jest milczenie podobne do sztu cznego kwiatu, służące jako symbol słów, które nie ros ną, przerwa między powtórzeniami. To milczenie mi sjonarza starającego się przypomnieć sobie kolejny wy uczony komunał, bo nie podjął żadnego wysiłku w tym celu, by wniknąć w żywą tkankę języka drugiego czło wieka. To milczenie kipiącej agresji, której chyba nie można nazwać milczeniem — to także pauza, której używa się, by przygotować jakieś słowa, lecz słowa te dzielą, a nie łączą. Jest to milczenie misjonarza prze konanego, że to, co mówi w hiszpańskim, nigdy nie znaczy tego, co chce powiedzieć. To milczenie, w którym jeden słowny atak, nawet jeśli jest dobrze zamasko wany — wiedzie ku kolejnemu. Kolejny rozdział w gramatyce milczenia i ciszy na zwiemy milczeniem p o z a i p o n a d słowami. Im dalej się posuwamy, tym bardziej oddalają się od siebie dobre i złe milczenie. Dotarliśmy w tej chwili do milczenia, które nie przygotowuje już gruntu pod żadną dalszą rozmowę. Milczenie to wypowiedziało już wszystko, gdyż nie ma już nic więcej do powiedzenia. To milczenie przekraczające końcowe t a k i n i e . To milczenie miło ści pomiędzy słowami, ale też milczenie n i e , wypowie dzianego na wieki, milczenie nieba bądź piekła. Jest to wyraźnie określona postawa człowieka, który stanął w obliczu Słowa, będącego milczeniem, lub milczenie człowieka, który w swoim uporze od Słowa się odwrócił. Piekło jest milczeniem, śmiertelnym milczeniem. Śmierć w tym milczeniu to nie martwota kamienia, obo jętnego na życie, ani też martwota zasuszonego kwiatu, pamiątki życia. To śmierć po życiu, ostateczna odmowa. W milczeniu tym może być wiele hałasu, mnóstwo słów i wrzawy, ma ono jedno znaczenie, wspólne zgiełkowi, z którego się rodzi, i przerwom w tym zgiełku: N i e . 49
Milczenie piekła może zagrozić egzystencji misjona rza. Bo razem z niezwykłymi możliwościami dawania świadectwa poprzez milczenie, otwiera się niespotyka na możliwość niszczenia przez milczenie, możliwość do stępna komuś, komu powierzono Słowo w świecie, który nie jest jego światem. W milczeniu misjonarza zawiera się większe ryzyko: ryzyko piekła na ziemi. W ostatecznym rozrachunku milczenie misjonarza jest darem, darem modlitwy, darem wyuczonym w mo dlitwie przez kogoś, kto jest nieskończenie daleko, kto jest nieskończenie obcy, ale i doświadczony w miłości do ludzi, bardziej odległych i obcych niż rodacy w kraju. Misjonarz może zapomnieć, że jego milczenie jest da rem, darem w swym najgłębszym znaczeniu danym darmo i wspaniałomyślnie, darem w sposób konkretny nadanym nam przez tych, którzy chcą uczyć nas swego języka. Jeśli misjonarz zapomina o tym i stara się zdo być swymi własnymi siłami to, co tylko drudzy mogą mu podarować, wtedy jego egzystencja jako misjonarza staje się zagrożona. Ktoś, kto próbuje kupić język jak ubranie, ktoś starający się posiąść język przez grama tykę, po to, by mówić nim „lepiej niż tubylcy", człowiek, zapominający o podobieństwie między milczeniem Boga i milczeniem drugich i nie szukający rozwoju w modli twie, usiłuje przede wszystkim pogwałcić kulturę, do której został posłany i powinien oczekiwać wiążących się z tym reakcji. Jeśli w ogóle jest człowiekiem, to zro zumie, że tkwi w duchowym więzieniu, choć nie przy zna się, że sam je zbudował; oskarży drugich o to, że go w nim uwięzili. Mur, istniejący pomiędzy nim a ty mi, do których został posłany, stanie się jeszcze trud niejszy do skruszenia. Tak długo, jak długo będzie post rzegał siebie jako „misjonarza", będzie czuł się przy gnębiony: został posłany, ale nigdzie nie dotarł, jest 50
daleko od swoich stron ojczystych, ale nie wylądował na żadnym nowym lądzie. Opuścił swój stary dom, lecz nie znalazł nowego. Modli się nadal i coraz bardziej uświadamia sobie, że jest niezrozumiany, bo mówi to, co myśli, i przema wia w sposób, będący cudzoziemską farsą jego ojczy stego języka. Nadal „pomaga ludziom" i uważa ich za niewdzięczników, bo pojęli, że robi to wszystko tylko po to, by zaspokoić próżność swego ego. Jego słowa stały się szyderstwem z języka, wyrazem milczenia śmierci. Jeśli ktoś znalazł się w tym punkcie, potrzebuje wie le odwagi, by powrócić do cierpliwego milczenia zain teresowania lub delikatności ciszy, w której wzrastają słowa. Z odrętwienia wyrasta niemota. Często, ze stra chu przed tym, aby zmierzyć się z trudnościami na uczenia się jeszcze raz języka w późnym okresie życia, rodzi się rozpacz. Wtedy w sercu człowieka powstaje milczenie piekła w jego typowo misjonarskiej formie. Na przeciwległym biegunie rozpaczy znajduje się milczenie miłości, uścisk dłoni kochanków. Modlitwa, w której nieokreśloność poprzedzająca słowa ustąpiła czystej pustce po ich wypowiedzeniu. Akt komunikacji otwierający prostą głębię duszy. Pojawia się w przebły skach i może objąć całe życie — zarówno podczas mod litwy, jak i w byciu z ludźmi. Być może jest to jedyny, prawdziwie uniwersalny wymiar języka, jedyna forma porozumiewania się, której nie dotknęło przekleństwo wieży Babel. Być może jest to jedyny sposób połączenia się z drugimi i ze Słowem, w którym wszyscy wyzby wamy się już cudzoziemskiego akcentu. Jest jeszcze jedno milczenie przekraczające słowa, milczenie Piety. To nie milczenie śmierci, lecz milczenie tajemnicy śmierci. To nie milczenie zdecydowanej zgody na wolę Boga, z której rodzi się Fiat, ani milczenie 51
ludzkiej zgody z Getsemani, w której ma swe korze nie posłuszeństwo. Milczenie, którego jako misjonarze poszukujecie na tym kursie hiszpańskiego, to milcze nie wykraczające poza zdziwienie i pytania. Milczenie przekraczające możliwość odpowiedzi, a nawet odniesie nia do słowa, po którym następuje. To milczenie pełne tajemnicy, przez które Pan zstąpił w milczenie piekieł, przyjęcie bez niepokoju życia, bezużytecznego i zmar nowanego w przypadku Judasza, milczenie przyjętej w sposób wolny bezsilności, przez którą został zbawiony świat. Narodzony, by odkupić świat, Syn Maryi zginął z ręki swego ludu, opuszczony przez przyjaciół i zdradzo ny przez Judasza, którego kochał, lecz nie mógł zbawić — milcząca kontemplacja osiągającego punkt kulminacyj ny paradoksu Wcielenia, będącego zupełnie bezużytecz nym w przypadku odkupienia przynajmniej jednego bli skiego przyjaciela. Otwarcie duszy na to ostateczne mil czenie Piety — to punkt wieńczący powolne dojrzewanie trzech poprzednich form milczenia misjonarza.
Ciemna strona miłości bliźniego
W roku 1960 papież Jan XXIII gorąco zalecił hie rarchom Kościoła w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, aby wysłali w przeciągu dziesięciu lat dziesięć procent księży i sióstr zakonnych do Ameryki Łacińskiej. Przez większość katolików w USA, papieska prośba została odczytana jako wezwanie do modernizacji tamtejszego Kościoła na wzór północnoamerykański. Kontynent, na którym mieszka połowa katolików świata, trzeba było uratować przed „Castrokomunizmem". Byłem przeciwny realizacji tego polecenia, ponieważ uważałem, że może ono wyrządzić poważne szkody i tym, którzy zostali posłani, i tym, do których ich posyłano, a także ludziom wspierającym całe przedsięwzięcie w Kanadzie i USA. W Portoryko przekonałem się, że tylko kilka osób nie zostało zahamowanych w rozwoju lub nawet całkowicie zniszczonych przez prowadzoną do końca życia pracę „dla ubogich" w obcym kraju. Prze niesienie standardów życiowych i oczekiwań, typowych dla USA, mogło tylko powstrzymać niezbędne, rewo lucyjne przemiany, a wykorzystanie Ewangelii w służ bie kapitalizmu, czy jakiejkolwiek innej ideologii, było czymś błędnym. Wreszcie, wiedząc, że w Stanach Zjed noczonych potrzeba jak najwięcej informacji o Ameryce Łacińskiej, byłem przekonany, że „misjonarze" jedynie 53
przeszkodzą w ich uzyskaniu. Wiadomo, że dane zebra ne przez misjonarzy mogą czasem budzić zdziwienie. Należało zatem powstrzymać planowaną krucjatę. Razem z dwoma przyjaciółmi, Feodorą Stancioff i bratem Gerrym Morrisem, założyliśmy ośrodek w Cuernavaca. Wybraliśmy to miejsce ze względu na klimat i położenie sprzyjające naszej działalności. W chwili jego otwarcia wymieniłem dwa cele naszego przedsięwzięcia. Pierwszy to pomoc w złagodzeniu szkód, które mogło spowodować papieskie wezwanie. Przez program edu kacyjny przygotowany dla przyszłych misjonarzy, chcie liśmy ich zmusić, aby zmierzyli się z otaczającą rzeczy wistością i samymi sobą — i albo wycofali się, albo dzięki temu byli trochę mniej nieprzygotowani. Po dru gie, pragnęliśmy wpłynąć na osoby, podejmujące decyzję w organizacjach sponsorujących misjonarzy, aby zre zygnowały z wcielania w życie całego planu. W ciągu lat sześćdziesiątych nasze doświadczenia i dobra opinia, jaką posiadaliśmy w związku z inten sywnym szkoleniem osób mających udać się do Ameryki Południowej, a także fakt, że byliśmy jedynym ośrod kiem specjalizującym się w tego rodzaju działalności, zapewniły ciągły przepływ studentów przez nasze cen trum. Działo się tak mimo określonych na początku ce lów zasadniczo podważających całe przedsięwzięcie. Do roku 1966 wiadomo już było, że zamiast dzie sięciu, raptem siedem dziesiątych procent księży wyje chało na południe. Wśród światłych kręgów Kościoła w Stanach Zjednoczonych powstały poważne wątpliwo ści dotyczące celowości całej operacji. Jednak biskupi i ogromna większość wiernych, słuchając łzawych do niesień z Ameryki Łacińskiej i poddając się wpływom ogromnej kampanii reklamowej, prowadzonej z Waszyn gtonu, nadal była pełna entuzjazmu dla akcji ochrzczo54
nej: „Pomóż zbawić Amerykę Południową". W takich okolicznościach trzeba było intensywnie nagłaśniać przeciwne opinie i dlatego napisałem, w styczniu 1967 roku, poniższy tekst dla redagowanego przez jezuitów czasopisma „Ameryka". Świadomie wybrałem ten okres; wiedziałem, że pod koniec miesiąca trzy tysiące przed stawicieli Kościoła katolickiego i Kościołów protestanc kich z USA i Ameryki Południowej miało spotkać się w Bostonie, by raz jeszcze wyrazić swoje poparcie dla programu, i że „Ramparts" miał opublikować raport na temat pomocy udzielanej przez CIA ruchom studenckim, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej.
Pięć lat temu katolicy w USA zaangażowali się w szczególne przedsięwzięcie na rzecz rozwoju Kościoła w Ameryce Łacińskiej. Do roku 1970 dziesięć procent z ponad dwustudwudziestopięciotysięcznej rzeszy księ ży, braci i sióstr zakonnych miało zgłosić się na ochot nika i wyjechać na południe. W przeciągu minionych pięciu lat liczba przedstawicieli amerykańskiego kleru i sióstr zakonnych w Ameryce Południowej wzrosła je dynie o 1622 osoby. Półmetek to dobra chwila na to, by zastanowić się, czy rozpoczęty program nadal zmie rza w wytyczonym kierunku, a także — co znacznie bardziej istotne — czy obrany kierunek i cel warte są jeszcze zachodu. Biorąc pod uwagę liczby, zamierzenie to okazało się niewątpliwie fiaskiem. Czy ten fakt po winien rodzić rozczarowanie czy ulgę? Całe przedsięwzięcie opierało się na porywie chwili, na bezkrytycznej wyobraźni i wizji rzeczywistości o sen tymentalnym zabarwieniu. Wysunięty w stronę widza palec i „wołanie o 20 000" spowodowały, że wielu zostało przekonanych, iż, Ameryka Południowa I C H potrzebuje". Nikt nie ośmielił się stwierdzić wyraźnie, z jakiego po wodu, chociaż w pierwszym opublikowanym dokumen cie, propagującym tę akcję, na czterech stronach tekstu zawarto kilka odniesień do „Czerwonej zarazy". Sekcja 56
latynoamerykańska Krajowej Katolickiej Rady Dobro czynnej opatrzyła program, jego ochotników, a także samo wezwanie przymiotnikiem „papieski". Obecnie planuje się kampanię umożliwiającą zebra nie większej liczby funduszy. Jest to więc odpowiedni moment, by raz jeszcze przemyśleć sens wołania o dwa dzieścia tysięcy osób i o miliony dolarów. Oba te wezwa nia poddać należy publicznej debacie katolików w USA, począwszy od biskupa, a na biednej wdowie kończąc, gdyż to ich właśnie prosi się o dostarczenie ludzi i za płacenie rachunków. Musi przeważyć podejście kryty czne. Wymyślne i barwne slogany reklamowe nawołu jące do jeszcze jednej zbiórki, odwołując się do uczuć, zaciemniają jedynie zagadnienie. Oceńmy na chłodno wybuch gorączki dobroczynnej Kościoła amerykańskie go, który zaowocował stworzeniem „papieskich" ochot ników, studenckich „krucjat misyjnych", corocznych masowych zjazdów Katolickiego Programu Współpracy Ameryk, licznych misji diecezjalnych i nowych wspól not religijnych. Nie mam zamiaru koncentrować się na drobiazgach. Przedstawione powyżej organizacje same bezustannie analizują przedsięwzięcie i uaktualniają szczegóły. Ośmielę się zamiast tego wskazać na pewne podsta wowe fakty i konsekwencje tak zwanego planu papie skiego — części wielostronnego wysiłku, którego ce lem jest utrzymać Amerykę Łacińską w sferze ideologii Zachodu. Osoby odpowiedzialne za kształtowanie poli tyki Kościoła w Stanach Zjednoczonych muszą zmierzyć się z socjologicznymi i politycznymi skutkami wynikają cymi z podejmowanych w jak najlepszych intencjach przedsięwzięć misjonarskich. Muszą zrewidować swoje powołanie jako teologów chrześcijańskich i swoje dzia łania jako polityków Zachodu. 57
Ludzie wysyłani w intencjach misyjnych i towarzy szące im pieniądze, przynoszą z sobą inny od miejsco wego wizerunek chrześcijanina, inne podejście duszpa sterskie, inne orędzie polityczne. Noszą także piętno północnoamerykańskiego kapitalizmu lat pięćdziesią tych. Dlaczego by nie zastanowić się chociaż raz nad drugą stroną medalu; dostrzec nieuchronne brzemię, jakie kładzie na barki Kościoła latynoamerykańskie go pomoc zagraniczna; poczuć gorycz szkód wyrządza nych przez nasze poświęcenia. Jeśli katolicy w USA po prostu zaprzestaliby śnić o „dziesięciu procentach" i uczciwie rozważyli implikacje, jakie niesie z sobą ich pomoc, rozbudzona świadomość błędów tkwiących w sa mej idei doprowadziłaby ich do trzeźwej, sensownej ofiarności. Chciałbym rzecz całą sprecyzować. Niekwestionowa na radość wynikająca z dawania i owoce otrzymywa nia traktować trzeba jak dwie odrębne kwestie. Pragnę przedstawić ujemne skutki, powodowane w Kościele południowoamerykańskim przez zagraniczne środki fi nansowe, ludzi i idee, aby w przyszłości można było poprawnie zarysować program pomocy amerykańskiej. W ciągu ostatnich pięciu lat koszt działania Kościoła w Ameryce Łacińskiej wielokrotnie wzrósł. Obserwo wane w skali kontynentalnej tempo wzrostu wydatków Kościoła jest zjawiskiem bez precedensu. W dniu dzi siejszym jeden uniwersytet katolicki, towarzystwo mi syjne czy stacja radiowa są droższe w utrzymaniu ani żeli dziesięć lat temu cały Kościół w kraju. Większość funduszy na to pochodzi z zagranicy i napływa z dwóch rodzajów źródeł. Pierwszym z nich jest sam Kościół, który zbiera dochody na trzy sposoby: 1. Odwołując się do ofiarności wiernych, jak to w Niem czech i Holandii robią organizacje takie, jak Adveniat, 58
Misereor i Oostpriesterhulp. Ich wkład finansowy prze kracza rocznie dwadzieścia pięć milionów dolarów. 2. Z jednorazowych datków pochodzących od poszcze gólnych hierarchów, takich jak kardynał Cushing, bę dący tu wspaniałym przykładem, lub instytucji, takich jak Katolicka Krajowa Rada Dobroczynna, która prze kazała milion dolarów ze swoich akcji misyjnych w kraju do Oddziału Latynoamerykańskiego. 3. Wysyłając księży, osoby zakonne i ludzi świec kich, przy czym wszyscy oni zostali przygotowani do wyjazdu znacznym kosztem i często są nadal wspierani finansowo w swoich apostolskich działaniach. Ten rodzaj pomocy zagranicznej spowodował, że Ko ściół Latynoamerykański stał się satelitą północnoat lantyckiej polityki i kultury. Zwiększony dopływ pra cowników apostolatu nasilił potrzebę ciągłego napływu nowych ludzi, stwarzając oazy apostolskiego dobrobytu, które z każdym dniem coraz trudniej utrzymać. Kościół w Ameryce Łacińskiej rozrasta się na nowo, powracając do wzorów z czasów konkwisty, do kolonialnej uprawy, rozkwitającej dzięki obcej kultywacji. Zamiast nauczyć się, jak żyć i radzić sobie z mniejszą ilością pieniędzy lub — jeśli to niemożliwe — zrezygnować z działa nia, biskupi wpadają w pułapkę, wydając obecnie coraz więcej pieniędzy na instytucje, które w przyszłości będą niemożliwe do utrzymania. Wykształcenie, ten rodzaj inwestycji, który mógłby przynieść długotrwałe korzy ści, pojmowane jest przede wszystkim jako formowanie biurokratów, którzy zachowają przy życiu obecnie ist niejącą machinę. Miałem ostatnio okazję zaobserwować to na przy kładzie dużej grupy księży z Ameryki Południowej, wy słanych do Europy na dalsze kształcenie. Aby odnaleźć związek Kościoła ze światem, dziewięciu na dziesięć 59
spośród nich studiowało metody nauczania: katechety kę, teologię pastoralną lub prawo kanoniczne — i tym sposobem swoją wiedzę o Kościele i świecie nabywali nie wprost. Tylko kilku analizowało Kościół przez pry zmat jego historii i źródeł lub świat współczesny z per spektywy świeckiej. Nietrudno zebrać wielką sumę pieniędzy na budowę nowego kościoła w dżungli czy liceum na przedmie ściach, a następnie zasiedlić je misjonarzami. W sposób sztuczny i za pomocą ogromnych kosztów podtrzymuje się zupełnie nieprzystający do życia system duszpaster ski, podczas gdy podstawowe badania nad nową, żywą strukturą uważa się za zbędny luksus. Stypendia na studiowanie niekościelnych dziedzin nauki, pieniądze na twórcze eksperymenty duszpasterskie, fundusze na prowadzenie dokumentacji i badań mających wnieść konkretny, konstruktywny krytycyzm, wszystkie one niosą z sobą ryzyko zniszczenia naszych ziemskich struktur, klerykalnych upraw i „sprawdzonych" metod. Bardziej zaskakujące od szczodrobliwości kościelnej służącej sprawie Kościoła jest drugie źródło pieniędzy. Jeszcze dziesięć lat temu Kościół podobny był do zu bożałej wielkiej damy, starającej się zachować swą wielkopańską tradycję dawania jałmużny mimo swych zmniejszonych dochodów. Od ponad wieku, odkąd Ame ryka wymknęła się spod władzy Hiszpanii, Kościół sy stematycznie tracił fundusze rządowe, dary dobroczyń ców i wreszcie zyski z należących kiedyś do niego posiadłości. Zgodnie z kolonialnym rozumieniem dobro czynności, nie mógł już pomagać ubogim. Zaczęto go uważać za relikt, a co się z tym wiąże, za sprzymie rzeńca konserwatystów. Od roku 1966 wszystko się zmienia — przynajmniej na pierwszy rzut oka. Kościół jest postrzegany jako in60
stytucja, której powierzono realizację programów zmie rzających do zmian społecznych. Jest na tyle oddany sprawie, że przynosi to pewne rezultaty. Lecz kiedy zagraża mu rzeczywista zmiana, woli się wycofać, ani żeli pozwolić na to, by rozprzestrzeniała się świadomość społeczna. Dobrym przykładem jest zdławienie brazy lijskich szkół radiowych przez wysokich hierarchów Ko ścioła. Dyscyplina Kościoła utwierdza dawcę w przekona niu, że jego pieniądze w rękach księdza spełnią pod wójną rolę. Nie przepadną ani też nie zostaną wyko rzystane do prywatnego biznesu, choć w istocie służą jego reklamie i indoktrynacji, nakłaniającej do życia, jakie bogaci uznali za najbardziej stosowne dla ubogich. Dawca pojmuje w lot: padre stoi po stronie W.R. Grace and Company, Esso, Sojuszu na Rzecz Postępu, rządów demokratycznych, AFL — CIO i wszystkiego, co tylko jest święte w panteonie Zachodu. Istnieją, rzecz jasna, podzielone opinie, co do tego, czy Kościół zaangażował się w działania socjalne, by dzięki temu otrzymać pieniądze „dla biednych", czy też skusił się na fundusze po to, aby powstrzymać wpływy Castro i umocnić swój wizerunek jako instytucji. Jednak stając się „oficjalną" agencją, promującą określony rodzaj po stępu, Kościół przestaje mówić w imieniu ludzi z nizin społecznych, którzy znajdują się poza zasięgiem działa nia wszelkich organizacji i nigdy nie staną się większo ścią. Przyznając sobie prawo do pomocy, Kościół musi automatycznie potępić Camilo Torresa, który uosabia prawo do sprzeciwu wobec władzy. A zatem pieniądze stwarzają Kościołowi strukturę „duszpasterską", prze kraczającą jego własne środki i czynią go siłą polityczną. Powierzchowne zaangażowanie emocjonalne utrud nia krytyczną ocenę Amerykańskiej „pomocy" między61
narodowej. Dziwnie motywowane pragnienie „pomocy" w Wietnamie tłumi zdrowe poczucie winy. Nasze poko lenie zaczyna wreszcie wydostawać się z sideł retoryki patriotycznej „lojalności". Zaczynamy nieśmiało i z opo rami zauważać perwersyjny charakter naszej polityki siły i wymiar destrukcyjny naszych nie do końca ucz ciwych starań, by jednostronnie wymóc na wszystkich „nasz styl życia". Nie przyjrzeliśmy się jeszcze ciemnej stronie zaangażowania kleru w akcję pomocy i współ udziałowi Kościoła w tłumieniu powszechnego przebu dzenia społeczeństwa, zbyt rewolucyjnego, aby siedzieć cicho wewnątrz struktur „społeczeństwa wszystkich" (Great Society). Wiem, że żaden ksiądz czy siostra zakonna nie byli tak niedbali w swojej pracy w Ameryce Łacińskiej, by ich pobyt nie ubogacił życia jakiejś osoby, ani żaden misjonarz nie był tak zły, aby poprzez niego Ameryka Południowa nie miała chociaż drobnego udziału w dzie dzictwie Europy i Ameryki Północnej. Ale ani nasz po dziw dla widocznej wyraźnie wokół ofiarności, ani też strach przed tym, aby nasi sympatycy nie zamienili się w zażartych wrogów, nie może nas powstrzymać przed uświadomieniem sobie pewnych faktów. Misjo narze udający się do Ameryki Południowej mogą: a) Kościół wyobcowany uczynić jeszcze bardziej obcym b) zdominować go nadmiernie przez księży c) biskupów sprowadzić do roli żebraków. Niedawno jednomyślność narodu naruszył gorący spór na temat Wietnamu. Mam nadzieję, że również powszechne uświadomienie sobie elementów represyj nych i korupcyjnych w programach „oficjalnej" pomocy kościelnej wywoła rzeczywiste poczucie winy; winy za zmarnowanie życia młodych mężczyzn i kobiet odda nych sprawie ewangelizacji Ameryki Łacińskiej. 62
Masowe i bezładne wysyłanie kleru pozwoliło prze trwać kościelnej biurokracji w swoich enklawach, które z każdym dniem stają się coraz bardziej wygodne, ale i obce wiernym. Tego rodzaju pomoc przekształca starą Bożą hacjendę, gdzie ludzie byli tylko częścią inwenta rza, w Boży supermarket, gdzie w magazynach czekają na nich w obfitości katechizm, liturgia i inne środki działania łaski. Jest to przemiana wegetujących chło pów w zadowolonych konsumentów, byłych czcicieli w wymagających klientów. Nabija ona święte kiesze nie, dostarczając schronienia tym, którzy boją się świec kiej odpowiedzialności. Wierni, przyzwyczajeni do księży, nowenn, modli tewników i kultury przeniesionej z Hiszpanii (a może i do portretu generała Franco na probostwie) spotykają się teraz z kimś, kto zarządza Kościołem i jego finan sami w nowy sposób, promując równocześnie pewien rodzaj demokracji jako chrześcijański ideał. Ludzie ci szybko spostrzegają, że Kościół ten jest im obcy i wy alienowany — że jest to specjalistyczna operacja spro wadzona z zagranicy, przemawiająca ze świętym, bo obcym akcentem. Ten zastrzyk obcej krwi — i nadzieja, że będzie jej więcej — to dla strachliwego lokalnego Kościoła nowy impuls, kolejna szansa, by utrzymać przy życiu archai czny, kolonialny system. Jeśli Ameryka Północna i Eu ropa wyślą wystarczającą ilość księży, by zapełnić wa kujące parafie, wtedy nie trzeba będzie się martwić, jak wykorzystać świeckich, zdatnych do wykonywania większości zadań związanych z posługą Kościoła (i to za darmo, bo wykonują swą pracę w czasie wolnym), nie trzeba będzie badać ponownie struktury parafii, roli księdza, sprawy coniedzielnej mszy świętej i kaza nia. Nie trzeba zastanawiać się nad wykorzystaniem 63
żonatych diakonów, nad nowymi formami celebracji li turgii słowa i Eucharystii, bardziej intymnym, odbywa jącym się w rodzinnym gronie, świętowaniem nawró cenia. Obietnica przysłania większej liczby kapłanów jest jak zwodniczy syreni śpiew. Powoduje, że nie widać chronicznego nadmiaru księży w Ameryce Łacińskiej, i sprawia, że nie sposób uświadomić sobie, że nadmiar ten to największa bolączka Kościoła. Obecnie ta przy gnębiająca sytuacja uległa nieznacznej poprawie dzięki odwadze i wyobraźni kilku osób, nie tylko z Ameryki Łacińskiej, które widzą, analizują i starają się dążyć do prawdziwej reformy. Duża część osób duchownych i zakonnych Kościoła latynoamerykańskiego zatrudnio na jest obecnie w prywatnych instytucjach służących klasie średniej i wyższej i często osiąga znaczne zyski, a wszystko to dzieje się na kontynencie cierpiącym na dotkliwy brak nauczycieli, pielęgniarek i pracowników socjalnych w instytucjach publicznych służących ubo gim. Ogromna część kleru siedzi w biurach, zajmując się handlem sakramentami, sakramentaliami i oparty mi na zabobonach „błogosławieństwami". Większość z nich żyje w nędznych warunkach. Kościół, niezdolny do wykorzystania swoich ludzi do sensownych zadań duszpasterskich, nie jest nawet w stanie wesprzeć księ ży i rządzących nimi sześciuset siedemdziesięciu bisku pów. Teologii używa się, by usprawiedliwić system, pra wa kanonicznego, by nim sterować, a kleru z obcych krajów, by stworzyć powszechne przekonanie o konie czności dalszej pomocy. Zdrowe wyczulenie na wartości przerzedza szeregi seminarzystów i kleru skuteczniej aniżeli brak dyscy pliny i ofiarności. Co więcej, nowy klimat sprzyjający poszukiwaniu pomyślności i powodzenia w życiu spra wia, że kariera kościelna stała się atrakcyjna dla osób 64
o pobudkach egoistycznych. Biskupi upodabniają się do usłużnych żebraków. Dają się skusić na organizowanie polowań na zagranicznych księży i fundusze na budowę takich przeżytków jak niższe seminaria. Tak długo, jak długo im się to udaje, trudno jest obrać emocjonalnie trudniejszą drogę i zadać sobie uczciwie pytanie, czy w ogóle potrzebna jest cała ta zabawa. Wysyłanie pracowników do Ameryki Łacińskiej ma skuje jedynie powszechny i nieświadomy strach przed nowym Kościołem. Władze Ameryki Północnej i Połu dniowej, wychodząc z różnych pobudek, choć jednakowo przerażone, stają się współwinne utrzymywania klerykalnego i oderwanego od rzeczywistości Kościoła. Uświęcając pracowników i własność prywatną, Kościół ten staje się coraz bardziej ślepy na możliwości uświę cenia osoby i wspólnoty. Bardzo trudno pomagać, odmawiając dawania jał mużny. Pamiętam, jak kiedyś przestałem rozdzielać żywność w okolicy, gdzie panował ogromny głód. Nadal słyszę przeszywający mnie oskarżycielski głos: „Śpij spokojnie przez resztę życia, mając na sumieniu śmierć dziesiątek dzieci". Niektórzy lekarze też wolą przepisać aspirynę, zamiast wykonać radykalny zabieg. Nie czują się winni, że pacjent umiera na raka, podczas gdy oni boją się użyć skalpela. Potrzebną nam wszystkim dzi siaj odwagę posiada jezuita, Daniel Berrigan, piszący 0 Ameryce Łacińskiej: „Proponuję, byśmy przez trzy lata nie wysyłali nikogo ani niczego, lecz zebrawszy się 1 zastanowiwszy nad własnymi błędami, nauczyli się ich nie przedstawiać jako zasług". Z sześcioletniego doświadczenia w przygotowywaniu setek misjonarzy mających udać się do Ameryki Połu dniowej wiem, że prawdziwi ochotnicy pragną poznać prawdę, która podda próbie ich wiarę. Przełożeni, prze65
noszący ludzi z miejsca na miejsce za pomocą odgórnie podejmowanych decyzji, którzy nie muszą żyć z rodzą cym się z tego zakłamaniem, okazują się emocjonalnie upośledzeni, kiedy stają w obliczu rzeczywistości. Kościół w Stanach Zjednoczonych musi poznać ciemną i bolesną stronę ofiarności: brzemię, jakim dla przyj mującego dar może stać się wspaniałomyślnie ofiaro wane życie. Osoby udające się do Ameryki Południowej muszą w pokorze przyjąć, że być może są bezużyteczne albo i szkodliwe, chociaż dają wszystko, co mają. Muszą przyjąć prawdę, że kulejący program pomocy kościelnej wykorzystuje ich jako środek do złagodzenia bólu zrakowaciałej struktury, dla której jedyną nadzieją jest to, że kuracja taka da organizmowi dość czasu i siły, by rozpoczął samodzielnie proces uzdrowienia. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że lekarstwo raz podane, powstrzyma pacjenta od szukania pomocy chirurga i uzależni go od leku. Coraz częściej misjonarze przybywający z obcych krajów zdają sobie sprawę z tego, że pospieszyli na wezwanie po to, by zatykać dziury w tonącym statku, gdyż oficerowie nie odważyli się spuścić na wodę sza lup. Jeśli tego nie zrozumieją, mężczyźni, którzy posłu sznie ofiarowali najlepsze lata swego życia, stwierdzą w końcu, że zostali wystrychnięci na dudka i usiłowali utrzymać na powierzchni dryfujący po nieznanych mo rzach, skazany na zagładę okręt. Musimy stwierdzić wyraźnie, że misjonarze mogą stać się pionkami w grze, w której walkę o świat toczą z sobą ideologie, i że bluźnierstwem jest wykorzystywać Ewangelię do podtrzymywania jakiegokolwiek systemu społecznego bądź politycznego. Gdy w ramach danego programu wysyła się do jakiegoś kraju ludzi zaopatrzo nych w pieniądze, przynoszą oni z sobą idee, żyjące 66
także po ich odejściu. Już w przypadku Korpusu Poko ju stwierdzono, że zmiany kulturowe zapoczątkowane przez małą grupę cudzoziemców, mogą być bardziej efe ktywne aniżeli bezpośrednio świadczona przez nich po moc. Podobnie można powiedzieć o misjonarzu z Ame ryki Północnej — który jest blisko swojego kraju, posiada do swej dyspozycji ogromne środki, często przybywa tylko na krótki czas — że działa na terenie, gdzie jego kraj prowadzi intensywny proces kolonizacji ekonomi cznej i politycznej. Jest on częścią tej strefy wpływów, a czasami i elementem misternego planu. Poprzez swo jego misjonarza Stany Zjednoczone przedstawiają w od powiednich dla siebie barwach obraz Kościoła. Napływ misjonarzy idzie w parze z Sojuszem na rzecz Postępu i operacjami CIA, wywołując wrażenie, jakoby Kościół położył na nich swą pieczęć. Sojusz wydaje się kierować chrześcijańską sprawiedliwością i nie postrzega się go jako tego, czym naprawdę jest: oszustwem powołanym, by zachować status quo, chociaż różnorodnie motywo wanym. W ciągu pierwszych pięciu lat istnienia tego programu wartość kapitału netto opuszczającego Ame rykę Łacińską potroiła się. Całe przedsięwzięcie nie jest w stanie umożliwić osiągnięcie chociaż progu stałego wzrostu gospodarczego. To jedynie kość rzucona psu, by leżał w spokoju na podwórku Ameryk. W takiej rzeczywistości misjonarz z USA chce speł niać tradycyjną rolę kapelana podlizującego się wła dzy kolonialnej. Niebezpieczeństwa, już i tak obecne w fakcie korzystania przez Kościół z cudzych pienię dzy, urastają do karykaturalnych rozmiarów, gdy pomo cą kieruje „gringo", chcący kraje „zacofane" utrzymać w ryzach. Oczekiwalibyśmy, rzecz jasna, zbyt wiele, pragnąc, by większość Amerykanów wyraźnie, głoś no i otwarcie skrytykowała społeczno-polityczną agre67
sję Stanów Zjednoczonych na terytorium Ameryki Ła cińskiej i aby w tej krytyce nie było goryczy wygnańca czy oportunizmu renegata. Misjonarze amerykańscy nie mogą nic poradzić, że są postrzegani jako przyczółki Stanów Zjednoczonych. Takiej etykietki mogliby uniknąć jedynie pojedynczy obywatele USA, żyjący na co dzień z miejscową ludno ścią. Misjonarz jest z konieczności „zamaskowanym" reprezentantem systemu politycznego i społecznego państwa, które go wysyła — nawet jeśli nie jest tego świadom. A przecież świadomie i celowo pragnie on wprowadzić wartości swego Kościoła do Ameryki Połu dniowej. Jednak chociaż je adaptuje i selekcjonuje, rzadko spogląda krytycznie na ich znaczenie. Sytuacja Kościoła nie była tak dwuznaczna dziesięć lat temu, kiedy towarzystwa misyjne w dobrej wierze przesyłały do Ameryki Południowej różnorakie przed mioty używane tradycyjnie przez Kościół amerykań ski. Wszystko, począwszy od koloratki i katechizmów, na szkołach parafialnych i uniwersytetach katolickich kończąc, uważane było za towar możliwy do sprzedania na nowo powstałym rynku latynoamerykańskim. Nie trzeba było wielu handlowych umiejętności, by przeko nać południowoamerykańskich biskupów do sprawdze nia wartości towaru z etykietką „Made in USA". W tym czasie jednak wszystko zaczyna się zmieniać. Kościół amerykański doznaje wstrząsów z powodu pier wszych rezultatów przeprowadzonych na skalę masową badań socjologicznych, którym się poddał. Nie tylko me tody i instytucje, lecz także wynikająca z nich ideologia stają się przedmiotem gruntownej analizy i ataków. A zatem wiara amerykańskiego katolika we własne siły zaczyna się chwiać. Dostrzegamy tutaj dziwny pa radoks człowieka, próbującego zaszczepić na gruncie 68
innej kultury systemy i sposoby działania, które są właśnie odrzucane w miejscu ich powstania. (Na przy kład, słyszałem niedawno o planach założenia katolic kiej szkoły podstawowej w jednej z miejskich parafii w Ameryce Środkowej, tam gdzie funkcjonuje już z tuzin szkół publicznych.) Istnieje również i inne niebezpieczeństwo. Ameryka Łacińska nie chce już dłużej być schronieniem dla libe rałów z USA, którzy nie potrafią udowodnić swoich ra cji w kraju, ani ujściem dla apostołów zbyt „apostol skich" na to, by odnaleźć swe miejsce w rodzimych wspólnotach. Istnieje groźba, że „sprzedawcy" Kościoła niczym towarami podlejszego gatunku zaleją cały kon tynent imitacjami parafii, szkół i katechizmów — prze starzałymi już nawet w Stanach. Krajom latynoskim zagrozić może amerykański eskapista gotów dalej nie pokoić świat swymi niemrawymi protestami, pozosta jącymi już bez oddźwięku w jego ojczyźnie. Kościołowi amerykańskiemu epoki Wietnamu trud no zaangażować się w akcje pomocy dla zagranicy bez eksportowania równocześnie razem z nią bądź to włas nych problemów, bądź rozwiązań. Obie te kategorie zja wisk to luksusy, na które nie stać krajów rozwijających się. Meksykanie, by nie urazić nadawców, płacą wyso kie cła za bezużyteczne rzeczy, o które nie prosili, a któ re przysyłają mający jak najlepsze intencje ich ame rykańscy przyjaciele. Ofiarodawcy nie powinni myśleć tylko o chwili obecnej i o bieżącej potrzebie, lecz winni spojrzeć na wszystko w perspektywie całego pokolenia i przyszłych rezultatów. Osoby odpowiedzialne za roz dział darów muszą postawić sobie pytanie, czy całko wita wartość daru, składającego się z ludzi, pieniędzy i idei, warta jest ceny, jaką będzie musiał za niego zapłacić otrzymujący. Tak jak to przedstawia ojciec 69
Berrigan, właśnie ludzie bogaci i posiadający władzę mogą postanowić nie dawać darów. Biednym bowiem trudno jest odmówić ich przyjęcia. Jako że wręczanie jałmużny warunkuje świadomość żebraka, biskupi laty noamerykańscy nie są do końca winni, prosząc o źle kierowaną i szkodliwą pomoc zagraniczną. Winą za ten stan rzeczy można w dużej mierze obarczyć amerykań skich księży, kierujących „sprzedażą" amerykańskich dobrych intencji. Katolik amerykański pragnie zaangażować się w dzia łanie sensowne pod względem eklezjologicznym, a nie w subsydiowanie programów politycznych i socjalnych, których celem jest wywarcie wpływu na wzrost gospo darczy krajów rozwijających się tak, jak tego każe przy jęta uprzednio doktryna społeczna, nawet jeśli przed stawia się ją jako papieską. Sedno sprawy zatem to nie pytanie, w jaki sposób posłać więcej ludzi i pieniędzy, lecz d l a c z e g o w ogóle posyłać. Kościół nie znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kusi nas, by podtrzymywać i ocalać struktury, zamiast zastanowić się nad ich celem i wymową. Oczekując na chwałę, któ rą przyniesie nam dzieło naszych rąk, jesteśmy równo cześnie dręczeni przez poczucie winy, frustrację i gniew, kiedy część naszych budowli zaczyna się kruszyć. Za miast wierzyć w Kościół, staramy się kurczowo budo wać go w oparciu o nasz własny, niewyraźny obraz wynikający z uwarunkowań naszej kultury. Pragniemy zbudować wspólnotę, opierając się na socjotechnice i jesteśmy ślepi na drzemiące w zarodku pragnienie jedności, które może narodzić się między ludźmi. Pełni strachu, planujemy nasz Kościół przy pomocy staty styk, zamiast w ufności poszukiwać Kościoła żywego, który jest wśród nas.
70
Duchowni
— gatunek na
wymarciu
Szkic tego artykułu powstał w roku 1959, a opubli kowałem go — na prośbę przyjaciela — w „The Critic" w Chicago w roku 1967. Jeżeli Kościół katolicki ma przetrwać, w jego stru kturach nastąpić muszą ogromne zmiany. Jestem pe wien, że zmiany te nadejdą i że można je sobie wyob razić w kategoriach tradycyjnej teologii. Tym niemniej podważą one obraz Kościoła zakorzeniony głęboko w świadomości zarówno katolików, jak i niekatolików. O zmianach tych należałoby mówić w terminach abs trakcyjnych. Ja wolałem zilustrować moją tezę przykła dami, wskazując, co moim zdaniem stanie się z kon kretnym przedstawicielem kleru, jak będą wyglądały jego status i rola, jaki będzie jego własny obraz i sta nowisko w sprawach, do których został powołany. Chcę w wyraźny sposób postawić pewien problem. Ale mam i inne powody, by zobrazować mój pogląd za pomocą konkretnego przykładu. Po pierwsze, nie mam zamiaru powiedzieć niczego teologicznie nowego, bądź kontrowersyjnego. Jedy nie przedstawienie konsekwencji społecznych może uczynić tak ortodoksyjne propozycje jak moje, tezami na tyle kontrowersyjnymi, że mogą być kwestionowane przez przytłaczającą konserwatywną większość Kościoła. 71
Drugim powodem mojej decyzji, aby skupić uwagę na klerze, była chęć ustosunkowania się do poglądów „katolickiej lewicy". W połowie lat sześćdziesiątych w tej grupie często podnoszono propozycje reform stanu ka płańskiego w Kościele katolickim. Większość z nich by ła nie dość rewolucyjna, by się nad nimi zastanawiać (małżeństwa księży, ich zaangażowanie w akcje społe czne i rewolucje), ani dostatecznie wierna fundamental nemu stanowisku tradycji, które nie powinno podlegać kompromisom (chodzi mi o znaczenie wybranego w spo sób wolny celibatu, episkopalny charakter Kościoła i ważność święceń kapłańskich przez całe życie).
Kościół katolicki to największy nierządowy system biurokratyczny na świecie. Zatrudnia na pełnym etacie prawie dwa miliony pracowników — księży, braci, sio stry zakonne i osoby świeckie. Pracują oni w instytucji, którą pewna amerykańska firma konsultingowa okre śla jako jedną z najbardziej efektywnych na świecie, jeżeli chodzi o system zarządzania. Pod tym względem Kościół instytucjonalny stoi na równi z General Motors Company i Chase Manhattan Bank. Fakt ten przyjmu je się czasami z dumą. Lecz dla wielu osób ta sprawność działania wydaje się dyskredytować Kościół. Niektórzy uważają, że stracił on związek z Ewangelią i światem. Zarówno wśród osób kierujących Kościołem, jak i wśród jego pracowników królują wahania, wątpliwości i nie pewność. Gigant zaczyna się chwiać przed swym osta tecznym upadkiem. Część kościelnego personelu reaguje na ten kryzys bólem, niepokojem i strachem. Niektórzy dokonują he roicznych wysiłków i ogromnych poświęceń, by zapobiec katastrofie. Jeszcze inni z przygnębieniem bądź z ra dością odczytują to zjawisko jako oznakę zanikania sa mego Kościoła rzymskokatolickiego. Pragnę stwierdzić, że zanikanie biurokracji instytucjonalnej przyjmujemy w duchu ogromnej radości. W szkicu tym, chciałbym 73
przedstawić kilka aspektów tego, co dzieje się obecnie w Kościele, i zaproponować sposoby, za pomocą których Kościół mógłby dążyć do większej reorganizacji swych struktur. Nie nawołuję do zmian w istocie samego Ko ścioła ani bynajmniej do jego rozwiązania. Całkowite zaniknięcie jego widocznej struktury kłóciłoby się z pra wami socjologii i z Bożym mandatem. Lecz jeżeli Ko ściół ma odpowiedzieć na wezwanie Boga i współczes nego człowieka, transformacja musi pociągać za sobą coś więcej aniżeli radykalne poprawki czy uwspółcześ nienie pewnych aspektów. Aby odpowiedzieć na potrze by społeczeństwa jutra, chcę zarysować kilka możli wych zmian, odważnie wybiegających w przyszłość, które można wywieść wyraźnie z początków Kościoła, gdyż są w nich mocno osadzone. Przyjęcie ich będzie wymagało od Kościoła życia ewangelicznym ubóstwem Chrystusa. Równocześnie Kościół, czuły na punkcie po stępującej na całym świecie socjalizacji, będzie musiał przyjąć to zjawisko z szacunkiem i radością. Kościół instytucjonalny przeżywa problemy. Te sa me osoby, na których lojalności i posłuszeństwie opie rała się wydajność całej struktury, zaczynają go opu szczać. Aż do początku lat sześćdziesiątych „ucieczki" były stosunkowo rzadkie. Teraz są zjawiskiem powszech nym. Jutro mogą stać się regułą. Prócz dramatu oso bistego, rozgrywającego się w ciszy własnego sumienia, coraz więcej ludzi Kościoła decyduje się na rezygnację z bezpieczeństwa emocjonalnego, duchowego i finanso wego, które system ten tak szczodrze im zapewniał. Przypuszczam, że jeszcze za naszego życia osoby takie będą stanowić większość w Kościele. Problem nie tkwi we „wpływie" świata ani w braku ofiarności ze strony odchodzących, lecz w samej s t r u k t u r z e . Można to przyjąć a priori, gdyż obecne stru74
ktury rozwinęły się w przeszłości, kiedy sytuacja była, diametralnie odmienna niż dzisiaj. Co więcej, w na szym świecie bezustannie i wciąż szybciej zmieniają się struktury społeczne, w obrębie których Kościół sprawo wać musi swoje rzeczywiste zadania. By przedstawić jeszcze wyraźniej dzisiejszą sytuację, skupię uwagę na naturze i roli posługi duchowej Kościoła, czyli tego zło żonego systemu przekazu, za pomocą którego wchodzi on w kontakt ze światem. Dzięki temu będziemy mogli uzyskać pewien wgląd w Kościół jutra. Podstawowe i powszechnie przyjęte w Kościele wzor ce posługi w sposób oczywisty zupełnie nie przystają do współczesnej rzeczywistości. Jeżeli chodzi o liczeb ność to trzeba powiedzieć, że Kościół naprawdę nie po trzebuje tylu osób pracujących w pełnym wymiarze w jego instytucjach. Przy bliższym przyjrzeniu się, spo strzeżemy, że sytuacja obecna wskazuje na potrzebę powtórnej analizy aspektów działania księdza, które składają się na jego wizerunek jako podstawowego re prezentanta Kościoła w świecie, gdyż taki wizerunek jest ciągle obecny w dokumentach Soboru Watykań skiego II. W szczególności powtórnie przeanalizować trzeba związek między posługą sakramentalną a ka płaństwem, między posługą a celibatem i między po sługą a wykształceniem teologicznym. Obecnie zakłada się, że większość, jeśli nie cała po sługa duchowa Kościoła winna być wykonywana przez źle opłacanych pracowników, zatrudnionych w pełnym wymiarze godzin, posiadających jakieś teologiczne wy kształcenie i zgadzających się na kościelny nakaz celi batu. Aby zacząć poszukiwanie nowych dróg, bardziej zgodnych z Ewangelią i odpowiednich socjologicznie, omówię oddzielnie cztery aspekty tego problemu: rady kalną redukcję liczby osób całkowicie i do końca życia 75
zależnych od Kościoła; wyświęcanie do posługi sakra mentalnej osób pracujących niezależnie „w świecie"; szczególny i jedyny charakter wyrzeczenia, jaki zawie ra się w dożywotnim celibacie; związek między posługą sakramentalną a teologicznym wykształceniem.
I. Liczebność księży: chcemy ich więcej — trzeba mniej Ludzie Kościoła cieszą się znacznymi przywilejami. Każdy młody człowiek pragnący znaleźć pracę w sze regach kleru automatycznie otrzymuje status dający wiele osobistych i społecznych korzyści, z których wię kszość przychodzi z wiekiem, a nie jako wynik umie jętności bądź skuteczności działania. Jego prawa do bezpieczeństwa socjalnego i ekonomicznego są daleko większe niż możliwości gwarantowanych zarobków. Ludzie Kościoła żyją w wygodnych domach należą cych do Kościoła, otoczeni są opieką w posiadanych i pro wadzonych przez Kościół ośrodkach zdrowia, kształci się ich głównie w kościelnych ośrodkach edukacyjnych i grzebie w poświęconej ziemi — po czym modli się za nich. Habit i koloratka, a nie efektywność, zapewnia ją status i poziom życia. Rynek zatrudnienia, bardziej zróżnicowany aniżeli w jakiejkolwiek istniejącej korpo racji, troszczy się o swojego pracownika, odróżniając go od ludzi świeckich, którzy nie dzielą z nim rytualnego wtajemniczenia. Świeckim, pracującym w strukturach Kościoła, przyznaje się kilka „praw obywatelskich", lecz ich kariera zależy w zasadzie od tego, czy potrafią tam, gdzie pracują, dobrze odgrywać rolę Wuja Toma. Ostatnio Kościół katolicki podążył za przykładem niektórych Kościołów protestanckich i przesunął część 76
swoich pracowników z pracy parafialnej do biurowej. Tymczasem tradycyjne żądanie zwiększenia liczby księ ży na poziomie parafii i postępujący w szybkim tempie rozrost i tak już rozdętej machiny biurokratycznej kryją coraz bardziej rosnące oderwanie od życia obu tych ele mentów struktury Kościoła. Eksplozja organizacyjna przynosi w efekcie gorączkowe poszukiwania większej liczby personelu i pieniędzy. Jesteśmy stale zachęcani do modlitw o napływ wciąż nowych pracowników do tej biurokratycznej machiny oraz środków na pokrycie ko sztów jej działania. Jeżeli chodzi o mnie, to nie potra fię prosie Boga o takie „korzyści". Samonapędzający się rozrost personelu kościelnego działa wystarczająco sprawnie bez dodatkowej pomocy i służy jedynie temu, by Kościół, i tak już zatrudniający zbyt wielu ludzi, był przeładowany księżmi, przez co uszczerbku doznaje jego misja w dzisiejszym świecie. Sam Watykan dobrze ilustruje ten złożony problem. Rozrastająca się po Soborze administracja usuwa i za stępuje starą strukturę. Od zakończenia Soboru obok dwunastu czcigodnych kongregacji kurialnych pojawiły się liczne inne struktury, których kompetencje i obszar działania się przenikają — komisje, rady, ciała dorad cze, komitety, zgromadzenia, synody. Coraz trudniej poruszać się w tym biurokratycznym labiryncie i rzą dzić nim. To ma swoje plusy. Może pokaże nam, że zasad kierowania korporacją nie można odnosić do Cia ła Chrystusa. Jeszcze mniej stosowne jest widzieć Jego namiestnika jako głównego dyrektora korporacji aniże li jako cesarza Bizancjum. Technokracja kleru oddaliła się od Ewangelii bardziej aniżeli jego arystokracja. Ist nieje szansa, że zrozumiemy, iż skuteczność działania może w sposób utajony szkodzić świadectwu chrześci jańskiemu bardziej aniżeli władza i potęga Kościoła. 77
Obecnie, gdy nawet Pentagon pragnie zredukować swój personel i chce zlecać konkretne prace drogą prze targu przemysłowi i ośrodkom naukowym, Watykan roz poczyna marsz ku jeszcze większemu rozdrobnieniu i rozrostowi instytucji, służących wyłącznie swym włas nym celom. Centralne zarządzanie tym gigantem o moc no rozbudowanej najwyższej warstwie kierowniczej wy myka się z rąk „czcigodnych kongregacji" obsadzonych przez chcących zrobić karierę księży włoskich i przecho dzi pod kontrolę księży-specjalistów, werbowanych z ca łego świata. Kuria Papieska sięgająca jeszcze średnio wiecza staje się współczesną kwaterą główną korporacji, odpowiedzialną za planowanie i kierowanie. Jednym z paradoksów istniejącej obecnie struktury jest fakt, że ksiądz jest także członkiem jedynej, pozo stałej w świecie Zachodu władzy feudalnej — władzy, której suwerenny status uznano w konwencjach Late rańskich. Co więcej, coraz częściej władza ta korzy sta ze struktur dyplomatycznych — utworzonych, by reprezentować interesy Kościoła w innych suweren nych państwach — aby ofiarować swoją pomoc tworzo nym obecnie agencjom międzynarodowym, takim jak FAO, UNICEF, UNESCO oraz ONZ. Rozwój ten wy maga wciąż większej ilości ludzi, do których należy co raz szerszy zakres obowiązków, wymagających od nich specjalistycznego wykształcenia. Hierarchia, przyzwy czajona do absolutnej kontroli nad swymi podwładny mi, pragnie zapełnić powstające stanowiska poddanym sobie klerem. Ale naciski, by zdobywać coraz więcej ludzi, zderzają się z przeciwnym zjawiskiem: co roku prawie tyle samo wyszkolonych osób zostaje przyjętych, ile odchodzi. To powód niechętnej zgody na to, by wa kujące miejsca objęli posłuszni i ulegli przedstawiciele laikatu. 78
Niektórzy wyjaśniają, że odejścia księży to po prostu samorodna eliminacja niepożądanych elementów. Inni upatrują winę w ułudach współczesnego świata. Sama zaś instytucja odruchowo stara się wytłumaczyć te stra ty i towarzyszący mu kryzys powołań w korzystnych dla siebie kategoriach. A wtedy znowu potrzeba nam usprawiedliwienia dla entuzjastycznych i żarliwych na woływań o więcej „powołań". Niewiele osób gotowych jest przyznać, że załamanie się zbytnio rozbudowanej i przerośniętej warstwy duchowieństwa jest wyraźnym znakiem jej nieprzystawania do współczesnego świata. Jeszcze mniej osób dostrzega, że również papież umoc niłby się w ewangelicznej postawie i wierności, gdyby jego możliwości wpływania na problemy społeczne świa ta i zarządzanie Kościołem się zmniejszyły. Zmiany na peryferiach tej instytucji, podobnie jak zmiany w Rzymie, wiernie ilustrują prawo Parkinsona: ilość pracy do wykonania zwiększa się wraz z liczbą personelu. Od chwili zakończenia Soboru Watykańskie go II starania o większą decentralizację zaowocowa ły niekontrolowanym rozrostem biurokracji sięgającym szczebla lokalnego. Groteskowym tego przykładem jest Ameryka Łacińska. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tam tejsi biskupi podróżowali do Rzymu mniej więcej co dziesięć lat, by zdać raport papieżowi. Poza tym ich kontakt z Rzymem ograniczał się do kunsztownie sfor mułowanych petycji o dyspensy, przekazywanych za pośrednictwem nuncjusza lub wizytatorów z Kurii. Dzi siaj rozbudowana komisja rzymska do spraw Ameryki Łacińskiej koordynuje działania podkomisji biskupów amerykańskich i europejskich z działaniem Zgromadze nia Biskupów Latynoamerykańskich. Ono samo stanowi radę tzw. CELAM [Consejo Episcopal Latinoamerican — Rada Episkopatów Latynoamerykańskich — przyp. 79
tłum.], którą wspomagają liczne komisje, sekretariaty, instytucje i delegacje. Sam CELAM jest zwieńczeniem szesnastu krajowych rad episkopatu, z których część jest biurokratycznie jeszcze bardziej rozbudowana. Ca ła ta struktura została pomyślana po to, żeby wspomóc odbywające się od czasu do czasu konsultacje między biskupami, aby, kiedy powrócą do swoich diecezji, mo gli działać z większą niezależnością i pomysłowością. Jednak rzeczywiste rezultaty są odmienne. Wśród bi skupów rozwinęła się mentalność biurokratyczna, nie zbędna do podtrzymania karuzeli coraz częściej odby wających się spotkań. Nowo powstałe struktury wchła niają ogromną liczbę wyszkolonych ludzi ze wspólnot podstawowych do zespołów kierowanych przez kler i do służb planowania. Ograniczająca i pozbawiona wyob raźni kontrola na szczeblu centralnym zastępuje twór cze i świeże postawy w Kościołach lokalnych. W całym Kościele duchowieństwo jest w stanie prze trwać częściowo z tego powodu, że służba przy ołtarzu idzie w parze z władzą i przywilejami. Związek ten po maga utrzymać obecną strukturę. Zatrudniani przez Ko ściół księża są gwarancją stałego dopływu ludzi na wol ne miejsca w całym systemie. Klerycy zapewniają kon tynuację i dostatek kandydatów pragnących awansu i kariery. Wyświęcanie osób świeckich posiadających niezależne źródła utrzymania, by sprawowali sakra menty, zburzyłoby w ostateczności cały system. Jednak że ludzie, których mentalność i poczucie bezpieczeństwa są właśnie rezultatem tego systemu, odruchowo boją się wyświęcania osób zatrudnionych poza Kościołem. Kanc lerz kurii diecezjalnej, dyrektor Caritasu i proboszcz czują się zagrożeni deklerykalizacją, podobnie jak re ktor uniwersytetu katolickiego, dostawca paramentów liturgicznych i przywódcy polityczni, w rodzaju Saula 80
Alinsky'ego. Wszyscy oni, w różny sposób są wspierani bądź zależą od władzy i prestiżu kleru. A jednak wy święcanie ludzi wykonujących normalny zawód i żyją cych w świecie może stać się jednym z największych osiągnięć Kościoła. Dzisiaj niektórzy księża spostrzegają, że są skrępo wani gorszącym i zupełnie zbędnym systemem zabez pieczającym ich potrzeby życiowe, połączonym z ogra niczającą i niemożliwą do zaakceptowania kontrolą ich osoby. Ksiądz, dobrze wykształcony w teologii, może być pewien pomocy i wsparcia do końca życia, ale zda rza się, że pracuje nie jako teolog, lecz na przykład księgowy, kiedy przyłapie się go na lekturze „podejrza nych" autorów. Dzieje się też odwrotnie. Biskup laty noamerykański wysyła księdza na studia socjologiczne do Europy, a następnie decyduje o stworzeniu komórki badań społecznych w diecezji i zatrudnia w niej swego świeżo upieczonego absolwenta. Niektórzy księża są niezadowoleni z tego, co robią, bądź dlatego że ograniczona jest możliwość ich działa nia, bądź dlatego że czują się nieprzygotowani do za dań, które im przydzielono. W pierwszym przypadku jako remedium proponuje się lepszą prezentację pracy księdza kandydatom do seminariów, w drugim — so lidniejsze wykształcenie. Oba rozwiązania to tylko wio dące donikąd środki uśmierzające ból, a nie likwidujące chorobę lekarstwa. Trzeba sobie postawić pytanie: czy zadań, z którymi są problemy, nie należy wyłączyć spod kontroli Kościoła, a księdza, który je wykonuje, albo zwolnić od ich wykonywania, albo kazać ubiegać się o nie pod kontrolą normalnych, świeckich instytucji? Jeśli dalej będziemy trwać przy obecnym systemie, bę dziemy ciągle zmagać się z tym samym problemem: rozgoryczeniem księdza. 81
Można domniemywać, że w ciągu najbliższych pięciu lat pojawi się ogromna liczba programów, których ce lem będzie przekwalifikowanie i nauczenie nowych umiejętności księży. Wykształcenie osoby opuszczającej dziś seminarium bądź nowicjat nie jest odpowiednie dla czasów współczesnych; potrzeba nowych, odmien nych kwalifikacji, by móc dopasować się do „nowego" Kościoła, w którym obserwujemy coraz szybszy rozrost wyspecjalizowanych komisji, biur i sekretariatów. Lecz upowszechnianie tych programów może okazać się pro blemem. Księża sami zaczynają mówić: może powinie nem wrócić do świata świeckiego, zarabiać sam na sie bie, zachowywać się w świecie jak osoba dojrzała? Diecezje i zgromadzenia religijne coraz częściej ko rzystają z usług doradców od biznesu, których kryteria sukcesu zaczerpnięte są z Amerykańskiego Zrzeszenia Menedżerów i którzy wychodzą z założenia, że obecnie istniejąca struktura winna być zachowana. W rezultacie propagowane przez nich programy formacji księży są z istoty swej represyjne, przesiąknięte ideologią i nakie rowane na skuteczny rozrost Kościoła. Obecne kształ cenie kleru doskonali w ludziach umiejętności kierowa nia tą złożoną machiną. Rekolekcje służą potwierdzeniu i umocnieniu osobistego oddania księdza dla dobra obe cnego systemu. Potrzebna jest nam d o j r z a ł a formacja, która skłoniłaby ludzi do stawiania właściwych pytań. Czy obecnie istniejąca struktura Kościoła ma swe oparcie w rutynie czy w objawieniu? Czyja, człowiek oddany cał kowicie służbie Kościołowi, powinienem pozostać w obe cnie istniejącej strukturze, by zburzyć ją od wewnątrz, czy raczej ją opuścić i żyć modelem jutra? Kościół potrze buje ludzi dążących do tego rodzaju świadomego i kry tycznego namysłu — ludzi, głęboko wiernych Kościoło wi, wiodących życie w niepewności i wystawionych na 82
ryzyko, wolnych od kontroli hierarchii, pracujących nad ostatecznym „rozłożeniem" Kościoła od wewnątrz. Kilka obecnie istniejących grup, prezentujących podobne po glądy, jest uważanych przez typową mentalność klerykalną za nielojalne i niebezpieczne dla Kościoła. Dobrym przykładem takiej wywrotowej struktury jest Ruch Formacji Sióstr (Sister Formation Movement) w USA. Jego działalność zmierza do sekularyzacji Ko ścioła amerykańskiego od wewnątrz. W połowie lat pięć dziesiątych grupa sióstr postanowiła działać na rzecz bardziej zaawansowanego kształcenia osób duchow nych, które by je przygotowało do pracy. Kiedy po skoń czonej nauce bracia i siostry powrócili do swoich wspól not, dzierżąc w garści doktoraty, byli równocześnie uprawnieni do pracy akademickiej w całych Stanach Zjednoczonych. Nie potrzebowali już uprzywilejowane go traktowania, z jakim tradycyjnie w instytucjach ko ścielnych spotykały się osoby duchowne, niezależnie od swego talentu czy wykształcenia. Wiele z tych wykształconych osób uświadomiło sobie śmieszność ograniczeń, jakie na nich i ich organizacje nałożył umysł klerykalny i kontrola kościelna. Niektó rzy stanęli przed koniecznością opuszczenia własnych wspólnot, by żyć sensownym życiem i realizować istot ne cele i dążenia. Inni zdecydowali się pracować nad uwolnieniem własnych wspólnot od krępującego i nisz czącego wpływu Kościoła. Pierwszych określono jako odszczepieńców, drugich jako wywrotowców. W końcu zgromadzenia religijne zaczęły pozwalać swoim człon kom, by czasowo lub na stałe, zgodnie ze swoim wybo rem, zatrudniali się w świecie wolnego rynku, będąc równocześnie członkami wspólnoty. Na dalszym etapie osoby same wybierają swoich towarzyszy, miejsce i for mę życia wspólnotowego. 83
Wiele przełożonych żeńskich zgromadzeń zakon nych rozumie znaki czasu. Dostrzegają, że era zgro madzeń religijnych może być przeżytkiem. Biskupi nie są jeszcze świadomi, że podobne tendencje mają także miejsce wśród księży, choć ruch ten jest słabszy i mniej zaawansowany. Przez kilka pokoleń bowiem byli roz pieszczani i uzależnili się od wygód i bezpieczeństwa klasy średniej. Obecnie niektórzy księża uważają, że mogliby być lepszymi szafarzami, gdyby wykonywali świecką pracę, która oznacza rzeczywistą odpowiedzialność społeczną i ekonomiczną. Ksiądz-artysta może na przykład zacząć kwestionować prawo biskupa do zatrudnienia go jako sekretarza w Kurii albo do zawieszenia go, jeśli poszu ka sobie pracy na Greenwich Village. Tendencje te wy wołują wśród stanu duchownego skutki dwojakiego ro dzaju. Oddany sprawie człowiek decyduje się wyrzec swoich przywilejów jako członek kleru, ryzykując w ten sposób zawieszenie w czynnościach kapłańskich, a mier nota dopomina się głośno o więcej przywilejów i o mniej dojrzałej odpowiedzialności, moszcząc się dzięki temu wygodnie w swym bezpiecznym, kościelnym gniazdku. Niektórzy, widząc, że biurokracja kościelna sprzecz na jest z Ewangelią i normami społecznymi, odważnie stają w obliczu wyboru. Znam wiele osób, które chcą podjąć pełnoetatową pracę na rzecz ubogich jako orga nizatorzy życia społeczności lokalnej, nauczyciele, ba dacze, fachowcy. Pragną zarabiać na życie własną pra cą i żyć jak celibatariusze świeccy, wykonując swoje funkcje szafarza po pracy, służąc wspólnocie wiernych i podlegając władzy biskupa. Chcą się przekonać, czy system obecnie istniejący jest na tyle wyczulony na współczesną cywilizację i jej struktury społeczne, by całkowicie się przekształcić i osiągnąć stan radykalnej 84
i osobistej deklerykalizacji, który nie pociągałby za so bą ani zawieszenia w czynnościach kapłańskich, ani zwolnienia z celibatu. Rzecz jasna, tak radykalna sekularyzacja grozi ist niejącemu systemowi parafialnemu. Stanowiłaby zachę tę dla twórczych i ofiarnych osób, by ruszyli własną drogą, pozostawiwszy tym samym sklerykalizowaną i przestarzałą strukturę eklezjalną w rękach tych, któ rzy wybrali rutynę oraz pewną i bezpieczną przyszłość. Jest to groźba zarówno dla biurokratycznie nastawio nych biskupów, jak i buntowników w stylu DuBaya. Biskupi żądają większej liczby kleru, lecz odrzucają żą dania „przywilejów dla pracowników", a zwłaszcza wszy stkiego, co ma posmak „związku zawodowego". Postawa zarówno biskupów, jak i buntowników siłą rzeczy za kłada dalsze istnienie obecnego systemu klerykalnego. Ludzie świeccy dostrzegają czasem oznaki hipokry zji w tym systemie. Dla grup organizujących się w ce lach protestu społecznego lub działań rewolucyjnych osoba duchowna wygląda podejrzanie. Oni bowiem, po dejmując jakieś działanie, do którego przynagla ich własne sumienie, ryzykują świadomie całą swoją przy szłość. Natomiast ksiądz lub siostra zakonna, którzy nagle uświadamiają sobie, że istnieje rzeczywisty świat i którzy z ociąganiem włączają się do tych samych akcji, wystawieni są co najwyżej na łagodną reprymendę. Najczęściej bardziej zorientowany w sprawach współ czesnych przełożony jest zadowolony z postawy swego „odważnego" podopiecznego. Łatwiej pozwolić sobie na kilku naiwnych zapaleńców aniżeli spojrzeć na przera żającą cenę świadectwa, jakie instytucjonalne chrześci jaństwo daje światu. Może powinniśmy zacząć modlić się o wzrost liczby księży, którzy w imię dawania świadectwa zdecydują 85
się na „radykalną" sekularyzację? O księży, którzy zde cydują się opuście Kościół, by być pionierami Kościoła jutra? O księży, którzy oddani Kościołowi i kochający Kościół gotowi są wystawić się na niezrozumienie i su spensę? O księży pełnych nadziei, zdolnych podjąć takie działanie, nie stając się przy tym twardymi i zgorzk niałymi? O księży niezwykłych, gotowych już dzisiaj żyć tak, jak w przyszłości żyć będą księża jutra?
2. Kształt i forma przyszłej posługi W przyszłości człowiek świecki, wyświęcony do spra wowania posługi, będzie przewodniczył „normalnej" wspólnocie chrześcijańskiej. Posługę tę będzie wykony wał w czasie wolnym i nie będzie ona jego normalną pracą. „Diakonia" zastąpi parafię i stanie się podsta wową jednostką w Kościele. Okresowe spotkania osób, którzy są dla siebie przyjaciółmi, zastąpią coniedzielne zgromadzenia obcych sobie ludzi. Spotkaniu prze wodniczyć będą żyjący z pracy własnych rąk dentysta, pracownik fabryki, profesor, a nie zatrudniony przez kościół „uczony w Piśmie" lub inny urzędnik. Sza farz, dzięki wieloletniemu uczestnictwu w sprawowa nej w sposób serdeczny i przyjacielski liturgii, będzie dojrzałym chrześcijaninem, a nie absolwentem semina rium ukształtowanym poprzez różne „teologiczne" regułki do wykonywania „zawodu". Szafarz taki będzie uprawniony do odpowiedzialnego przewodniczenia in nym przez swe małżeństwo i wychowywanie dorasta jących dzieci, a nie przez stanowiący prawny wymóg wyświęcenia celibat. Jawi mi się spotkanie przy jednym stole rodzin, a nie bezosobowy tłum wokół ołtarza. To celebracja obrzędu 86
uświęci zwykłą jadalnię, a nie poświęcone budynki do ceremonii. To wcale nie oznacza, że w s z y s t k i e ko ścioły zamienimy w teatry czy zwykłe nieruchomości. Biskup Cuernavaca uważa na przykład, że tradycja la tynoamerykańska wymaga istnienia kościoła katedral nego jako trwałego świadectwa, którego piękno i maje stat są odbiciem chwały prawdy chrześcijańskiej. Obecny system duszpasterski jest zdominowany przez dziesięć wieków kapłaństwa opartego na klerze i celiba cie. W roku 1964 Sobór uchwalając możliwość diakona tu dla żonatych mężczyzn, uczynił krok w kierunku zmia ny istniejącego modelu. Sam dekret uchwalający tę zmianę jest dwuznaczny, gdyż może prowadzić do roz rostu kleru niższej kategorii, nie powodując znaczących przemian w obecnie istniejącej strukturze. Lecz równo cześnie umożliwia wyświęcanie dorosłych mężczyzn ży jących z pracy własnych rąk. Niebezpieczeństwo kry je się w możliwości powstania diakonatu klerykalne go, wspieranego przez Kościół, co opóźniłoby konieczną i nieuchronną sekularyzację posługi chrześcijańskiej. „Normalny" ksiądz jutra, zarabiając na swe utrzy manie poza Kościołem, będzie co tydzień przewodniczył w swoim domu spotkaniu grupki diakonów. Razem bę dą czytali Pismo, a następnie wspólnie omówią cotygo dniowe pouczenie biskupa. Po spotkaniu, obejmującym także mszę świętą, każdy z diakonów weźmie Ciało Chrystusa do swego domu, gdzie będzie przechowywał je razem z krucyfiksem i Biblią. Ksiądz będzie odwie dzał swoje diakonie i przewodniczył mszom świętym. Od czasu do czasu większa liczba diakonów spotka się na celebrowanej w sposób bardziej uroczysty mszy w wynajętej dużej sali bądź w katedrze. Uwolnieni od obecnych obowiązków związanych z zarządzaniem i organizacją życia kościelnego, biskup 87
i księża będą mieli czas na organizowane co pewien czas nabożeństwa. Biskup będzie w stanie przygotować i rozprowadzić wśród wiernych swój własny, cotygo dniowy wybór z pism Ojców Kościoła i zarys dyskusji. Razem z księżmi przygotuje liturgię domową dla dia konii. Zmiany te będą wymagać nowego stosunku do obowiązku coniedzielnej mszy świętej jak i przewarto ściowania obecnych praktyk spowiedzi. Obowiązujące obecnie prawo kanoniczne dopuszcza możliwość święcenia tylko tych, którym utrzymanie do końca życia gwarantuje Kościół lub którzy posiadają własny majątek zapewniający im utrzymanie. Ograni czenie święceń tylko do tego rodzaju niezależności eko nomicznej wydaje się w dzisiejszym świecie anomalią, a nawet dowodem wstecznictwa. Dzisiaj człowiek utrzy muje siebie pracując, a nie pełniąc jakąś funkcję w hie rarchii. Z całą pewnością branie pod uwagę przydatności zawodowej lub zdobytego własnym wysiłkiem statusu społecznego jako wystarczającego warunku niezależno ści nie kłóci się z dążeniami prawa kanonicznego. Posługa sakramentalna wyświęconych osób świec kich otworzy nam oczy na zupełnie nowe rozumienie tradycyjnego „przeciwieństwa" między wiernym a księ dzem. Kiedy wyjdziemy poza te pojęcia, ujrzymy wy raźnie ich przejściowy charakter. Sobór podsumowując zmiany na przestrzeni ostatnich stu lat, usiłował za wrzeć definicje księdza i człowieka świeckiego w dwóch osobnych dokumentach. Ale w przyszłości z dwóch po zornych przeciwieństw wyłoni się nowa synteza, wy kraczająca poza obie kategorie. Dominująca obecnie mentalność eklezjalna nie jest w stanie zdefiniować nowej funkcji — księdza świec kiego, szafarza, wykonującego swą posługę w czasie wolnym, wyświęconego członka laikatu. Będzie to za88
sadniczo szafarz słowa i sakramentu, a nie „człowiek do wszystkiego" powierzchownie spełniający zdumie wającą nas dzisiaj ogromną ilość różnych ról społecz nych. Kiedy ktoś taki się pojawi, Kościół uwolni się wreszcie od ograniczającego go systemu beneficjów. Co ważniejsze, Kościół porzuci cały szerego funkcji będą cych wynikiem tego, że ksiądz stawał się sztucznym dodatkiem do ustalonych ról społecznych. Wyświęcona osoba świecka sprawi, że funkcja proboszcza stanie się z duszpasterskiego punktu widzenia zbyteczna. Kościół w mieście zbudzi się do nowego życia. Tra dycyjne metody duszpasterskie stają się przeżytkiem w świecie asfaltu, betonu i stali. Odnowa życia w mie ście i nowe doświadczenie życia we wspólnocie doma gają się zrewidowania starych pojęć. Królowie, korony i świty nic już nikomu nie mówią. Nikt już nie jest niczyim poddanym, a ludzie zaczynają niecierpliwie kwestionować obraz siebie jako owiec prowadzonych przez pasterza. Wspólnototwórcza rola Kościoła zała mała się, bo opierała się na symbolach czerpiących swą siłę ze struktury społecznej opartej na autorytecie. Bar dziej niezależni w myśleniu katolicy, żyjący w mieście, nie oczekują od proboszcza, aby był autorytetem i prze wodnikiem we wszystkich działaniach wspólnoty. Wie dzą, że działanie społeczne jest ekumeniczne i świeckie, zarówno jeżeli chodzi o intencje, jak i metody i cele. Pastor protestancki, albo i osoba świecka o odpowied nim przygotowaniu zawodowym może posiadać lepsze zadatki na przywódcę w konkretnej sytuacji. Osoby o wykształceniu teologicznym nie szukają u kapłana porady moralnej. Myślą same za siebie. Bar dzo często dzieje się tak, że prześcignęły w formacji teologicznej księdza. Rodzice wykształceni w duchu liberalnym w dobrym tego słowa znaczeniu są coraz 89
bardziej sceptyczni, jeżeli chodzi o oddanie swoich dzie ci na katechezę prowadzoną systemem klerykalnym. Jeżeli ich dzieci mają być ewangelizowane, rodzice ro zumieją, że to oni są powołani do tego zadania i że posiadają wiedzę i wiarę wystarczające, by je wykonać. Żaden zdrowo myślący katolik nie kwestionuje ry tuału, na mocy którego uznajemy, że jakiś człowiek otrzymał Bożą moc do kształtowania spotkania chrze ścijańskiego lub przewodniczenia celebracji sakramen tu. Lecz ludzie zaczynają odrzucać żądania księdza, który z powodu swoich święceń udaje, że posiada kom petencje do zajmowania się k a ż d y m problemem po jawiającym się w jego zróżnicowanej wspólnocie, czy będzie to parafia, diecezja czy świat. Zmiany następujące w sposobie życia współczesnego człowieka uwalniają ludzi i dają im możliwość przyję cia powołania do pełnienia funkcji szafarza w niepeł nym wymiarze czasu. Wraz ze skróceniem czasu pracy zwiększa się ilość czasu wolnego, pojawia się możliwość wcześniejszego przejścia na emeryturę i wykorzystania przywilejów funduszu socjalnego. Jest to czas na przy gotowanie i sprawowanie posługi chrześcijańskiej w plu ralistycznym i świeckim społeczeństwie. Oczywiste jest, że przeciwko takiemu stanowisku można wysunąć wiele obiekcji. Świecki ksiądz lub dia kon może chcieć wycofać się z posługi, może publicznie grzeszyć, może — on sam lub jego żona — stać się ele mentem destrukcyjnym w konkretnej wspólnocie chrze ścijańskiej. Obowiązujące obecnie prawo kanoniczne uwzględnia rozwiązanie tego problemu — „niech bę dzie zawieszony w swoich funkcjach". Jednak suspensa musi być wyborem zarówno konkretnego człowieka, jak i wspólnoty, a nie jedynie karą, zarezerwowaną dla au torytetu biskupa. Wyświęcony szafarz może czuć się 90
wezwany, by zająć kontrowersyjne stanowisko w ja kiejś świeckiej kwestii, i z tego powodu przestać być właściwym symbolem sakramentalnej jedności. Może w swoim sumieniu czuć, że powinien stać się znakiem sprzeciwu, nie tylko d l a ś w i a t a , ale i w ś w i e c i e . Niech on albo wspólnota w sposób wolny posłużą się sus pensą. Wspólnota, która uznała jego charyzmat i przed stawiła go biskupowi, może także uszanować jego wol ność sumienia i pozwolić mu zgodnie z nim działać. On sam, jako szafarz, nie ma żadnych szczególnych korzy ści, dochodów czy statusu, którego musiałby bronić. Je go życie codziennie nie zostało zdominowane przez ka płaństwo. Raczej to drugie nosi na sobie piętno życia świeckiego.
3. Posługa i celibat Człowiekowi trudno rozdzielić to, co zostało złączone przez zwyczaj lub tradycję. Jedność w życiu Kościoła stanu kapłańskiego, świętych ślubów i celibatu zacie mniła zrozumienie osobnych rzeczywistości, kryjących się za każdym z tych aspektów, i sprawiła, że nie do strzegliśmy możliwości ich oddzielenia. Kler mocno trzymał się swego statusu socjoekonomicznego i swej władzy, broniąc wyłącznego prawa do kapłaństwa. Rzad ko przedstawia się argumenty t e o l o g i c z n e skiero wane przeciwko wyświęconym osobom świeckim, chyba że te, które kwestionują zasadność samego pojęcia „wy święcona osoba świecka". Jedynie księża katoliccy, pra gnący się ożenić, i żonaci pastorzy protestanccy, którzy boją się utracić swój status kościelny, występują za roz szerzeniem kościelnego zabezpieczenia i opieki nad sza farzem, który wstąpił w związek małżeński. 91
Związek między celibatem a ślubami kapłańskimi jest obecnie mocno atakowany, mimo wypowiadanych z mocą autorytetu twierdzeń w jego obronie. Wytacza się przeciwko niemu argumenty egzegetyczne, pasto ralne i społeczne. Skutkiem tego, coraz większa liczba księży porzuca zarówno celibat, jak i służbę kapłańską. Problem jest, trzeba to przyznać, ogromnie złożony, ja ko że spotykają się tu dwie rzeczywistości wiary — sakramentalna posługa kapłańska i osobowa tajemnica nadzwyczajnego wyrzeczenia. Nasz świecki język zała muje się, kiedy próbuje podjąć się analizy ich wzaje mnej relacji. Sformułowanie i próba odpowiedzi na trzy odrębne pytania może pomóc nam ujrzeć cechy szcze gólne każdego z elementów i doprowadzić do zrozumie nia charakteru ich wzajemnych relacji. Dobrowolny wy bór celibatu, instytucja wspólnot religijnych i przepisy prawne dotyczące kapłaństwa, którego atrybutem jest celibat, muszą być widziane oddzielnie. W całym okresie istnienia Kościoła mężczyźni i ko biety w sposób wolny wyrzekali się małżeństwa „przez wzgląd na królestwo Boże". Zgodnie z tym co robili, tłumaczyli swoją decyzję jako osobistą realizację we wnętrznego powołania Bożego. Należy odróżnić to mi styczne doświadczenie powołania od racjonalnego for mułowania przyczyn „usprawiedliwiających" tę decyzję. Dla wielu osób takie argumenty wydają się bez zna czenia. Wynikiem tego jest porzucenie celibatu. Obrońcy celibatu często interpretują to jako objaw słabej wiary współczesnych katolików. Tymczasem może być wprost przeciwnie, może być to dowód na ich czystość wiary. Mężczyźni przejrzeli rzekome socjologiczne, psychologi czne i mitologiczne argumenty przemawiające za celi batem i widzą, że mają one niewiele wspólnego z pra wdziwym chrześcijańskim wyrzeczeniem. Wyrzeczenie 92
się małżeństwa nie jest ekonomicznie potrzebne, by słu żyć ubogim, nie jest warunkiem prawnym święceń, nie jest też zbytnio przydatne w studiowaniu. Osoby dzia łające z wyżej wspomnianych pobudek nie dostrzegają ich wartości i znaczenia. Celibat nie może już dłużej przywoływać na swą obronę aprobaty społecznej. Powody psychologiczne, do których odwoływano się by usprawiedliwić wyższość abstynencji seksualnej, dzisiaj są prawie wcale nie do zaakceptowania. Wielu celibatariuszy spostrzega, że wyrzekli się małżeństwa, gdyż byli zniechęceni, pełni obaw, nieprzygotowani albo po prostu nikt im się nie spodobał. Obecnie wybierają małżeństwo albo z tego powodu, że są dojrzalsi i lepiej rozumieją siebie, lub dlatego by udowodnić, że mylili się co do swoich poprzednich uczuć. Nie postrzegają już siebie jako bohaterów, ponieważ są „wierni powołaniu", lub jako wyrzutków, dlatego że „wystąpili". Studia porównawcze historii religii pokazują wiele „racji", dla których na przestrzeni dziejów ludzie wy rzekali się własnej seksualności. Można je sprowadzić do kategorii ascetycznych, magicznych i mistycznych. Często są to racje „religijne", ale mało mają wspólnego z chrześcijaństwem. Asceta wyrzeka się małżeństwa, by mógł się swobodnie modlić, szaman, by przez swe poświęcenie „zbawić" jakieś chińskie dziecko, mistyk, by szukać wyłącznej oblubieńczej jedności ze „Wszy stkim". Ale człowiek współczesny wie, że wyrzeczenie seksualne nie sprawia, że modlitwa staje się głębsza, miłość gorętsza, a otrzymane łaski obfitsze. Dzisiaj chrześcijanin wyrzekając się małżeństwa i dzieci przez wzgląd na królestwo Boże, nie szuka już ani abstrakcyj nych, ani konkretnych uzasadnień dla swojej decyzji. Jego wybór to czyste ryzyko wiary, wynik tylko jemu znanego i tajemniczego doświadczenia serca. Decyduje 93
się żyć t e r a z całkowitym ogołoceniem, którego każ dy chrześcijanin ma nadzieję doświadczyć w godzinie śmierci. Jego życie nie u d o w a d n i a Bożej transcen dencji. Raczej całe jego istnienie wyraża wiarę weń. Jego wybór, by wyrzec się współmałżonka, jest osobi sty i niekomunikowalny dla drugiego człowieka, podo bnie jak wybór człowieka zamężnego, przedkładającego własną małżonkę nad wszystkie inne kobiety. Kościół na przestrzeni wieków rozwinął dwa mecha nizmy służące do regulacji charyzmatu ewangelicznego: zorganizowane pod względem społecznym i prawnym wspólnoty religijne i uroczystą celebrację ślubów. Za kony i zgromadzenia zapewniają strukturę wspólnoto wą, wewnątrz której zadaniem każdego z jej członków jest pogłębiać dążenie do świętości wynikające z faktu chrztu i oddać się do dyspozycji Kościoła wyrażanej wolą przełożonego. Ten potencjał ludzki umożliwiał zgromadzeniom zakonnym prowadzić zarówno działal ność charytatywną, jak i gospodarczą. Obecnie wydaje się, że tego typu instytucje znikną szybciej aniżeli pa rafia, diecezja czy struktury kurialne, jako że coraz więcej ich członków odchodzi, by realizować swe powo łanie na wolnym rynku pracy. Chrześcijanie, pragnący wieść życie w ewangelicz nym celibacie, widzą dziś mniej powodów, dla których mieliby się przyłączyć do istniejących od lat, określo nych prawnie wspólnot — nawet jeśli są to instytuty świeckie — lecz równocześnie są świadomi konieczno ści połączenia się z innymi, podobnie myślącymi ludź mi, czasowo lub na stałe, by razem wspierać się w tru dnej, duchowej przygodzie. Od dawna już istniejące wspólnoty religijne, które będą nadal istniały, stworzą centra intensywnej modlitwy, dostępne jako domy re kolekcyjne, miejsca ćwiczeń duchowych, klasztory bądź 94
miejsca odosobnienia i ciszy. Żeby osiągnąć ten rodzaj chrześcijańskiego ubóstwa i świadectwa, zgromadzenia uprawomocniają swą zbliżającą się śmierć, aprobując skrócenie habitów, zmianę godzin liturgicznych i dzia łania społeczne. Może te drobne zabiegi kosmetycz ne pomogą złagodzić ból osób, które pozostaną w tych umierających wspólnotach, aż do smutnego końca. Kiedy tradycyjnie do tej pory akceptowane powody utrzymywania obecnych wspólnot znikną, poszukiwać się będzie innych środków umożliwiających podjęcie zo bowiązań na całe życie. W tradycji Kościoła istnieje na przykład możliwość ślubów prywatnych. Coraz rzadziej jednak będziemy mieli okazję postrzegać śluby w ka tegoriach wyłącznie prawnych. Jako że życie własnymi ślubami przestaje być trwaniem w strukturze klerykalnej i staje się życiem w wyrzeczeniu w świecie świeckim, wydaje się, że bardziej odpowiednią formą podkreślenia radosnego przyjęcia tego wyrzeczenia powinien być nie akt prawny, stwarzający te zobowiązania, lecz liturgi czna celebracja aktu mistycznego. Kościół już zmierza w tym kierunku, gdyż śluby stają się mniej publiczne, mniej uroczyste i mniej wiążące. Dzisiaj każda osoba duchowna może otrzymać dyspensę, kiedy stwierdzi, że nie zamierza dotrzymać swoich ślubów. Dawniej śluby traktowano jako publiczne wyrzeczenie się praw; obe cnie są postrzegane jako publiczny wyraz warunkowej intencji. Robi się dużo szumu z tego powodu, że jakaś osoba duchowna jest samotna i że nie wstąpi w związek małżeński, o ile oczywiście nie zmieni zdania. Ze „sta nu" religijnego robimy „scenę" religijną. Przez to za mieszanie i faryzejski legalizm dajemy smutne świa dectwo światu. Uroczyste złożenie ślubów powinno być rytem określonym przez Kościół, publicznym potwier dzeniem wiary w autentyczność konkretnego powołania 95
i charyzmatu chrześcijańskiego. Tylko osoby wyjątko we, po wielu latach t r w a n i a w takim wyrzeczeniu w życiu świeckim powinny mieć prawo do takiego litur gicznego ceremoniału. Poprzez nie Kościół publicznie manifestuje swą gotowość powierzenia świadectwa ta jemnicy wierności rodzących się w ten sposób nowych „mnichów". Dopiero wtedy powrócimy do rzeczywistej i ścisłej analogii między chrześcijańskim małżeństwem a wyrzeczeniem się małżeństwa. Oba sakramenty sta ną się celebracją pełnej świadomości ucznia Chrystusa, głębi i całkowitego oddania się, którego się podjął i któ rym żyje w rzeczywistym świecie. Spora część myślących członków Kościoła kwestio nuje związek celibatu i kapłaństwa. Papież podkreśla ten związek. Ani doktryna, ani tradycja nie wspierają w sposób definitywny jego stanowiska. Jestem przeko nany, że pojawienie się Kościoła o nowym wymiarze duszpasterskim zależy w głównej mierze od zastosowa nia się do jego poleceń. Jego stanowisko gwarantuje szybką śmierć kleru jako stanu w Kościele. Proponuje się wiele rozwiązań, mających przeciw działać spadkowi liczby powołań i odchodzeniu księży: możliwość ożenku, przydzielanie zadań pastoralnych siostrom i laikatowi, żywsze prowadzenie akcji powołaniowych, rozmieszczenie istniejących przedstawicieli kleru na całym świecie. Wszystko to stanowi jedynie tchórzliwe starania podejmowane w celu pobudzenia do życia umierającej tkanki. Nie ma — przynajmniej obecnie — konieczności wyświęcania żonatych mężczyzn. Na razie mamy więcej niż potrzeba księży nieżonatych. Żonaci księża opóźnili by jedynie rzeczywistą reformę duszpasterską. Jest jed nakże inny, delikatniejszy powód tej decyzji. W chwili obecnej tysiące księży odrzuca celibat. Stanowią oni 96
smutny przykład wychowanych we wstrzemięźliwości seksualnej mężczyzn, rzucających się poniewczasie i na ślepo w obciążone olbrzymim ryzykiem małżeństwa. Kościół bardzo niezręcznie, w sposób potajemny i arbi tralny udziela im dyspensy. Zabrania się im dalszego wykonywania posługi. Wybrawszy małżeństwo, nadal m o g l i b y sprawować funkcje prezbitera, lecz przesta liby być wzorem dla innych — może z wyjątkiem po dobnych sobie. Należałoby obecnie sprecyzować i zliberalizować pro cedurę, na mocy której Kościół pozwala księdzu się oże nić. Co więcej, wszyscy muszą zobaczyć, że dobro Ko ścioła wymaga, by „eks-księża" wyrzekli się zabezpie czenia, jakie zapewnia im ich stan, jak i porzucili sprawowanie funkcji szafarza. Jest to trudne zarówno dla księdza, który pragnie „wyrwać się", nie przyjmując jednak towarzyszących temu konsekwencji, jak i dla biskupa, który chce go za wszelką cenę zatrzymać. Ma sowy exodus członków kleru będzie trwał tak długo, jak długo istnieje obecny stan duchowny. W tym czasie ordynacja żonatych mężczyzn byłaby smutną pomyłką. Powstałe na jej skutek zamieszanie opóźniłoby jedynie konieczną radykalną reformę. Seminarium jako instytucja, która nie ma przyszło ści w Kościele, a która równocześnie jest niewrażliwa na jakąkolwiek radykalną odnowę, traci dzisiaj olbrzy mie rzesze swoich członków z powodu prawnego wymo gu celibatu. Głęboki i powszechny kryzys samych se minariów zmusza nas do tego, byśmy wniknęli znacz nie głębiej w zasadę wychowania prezbitera do posługi w Kościele.
97
4. Sprawowanie sakramentów a edukacja teologiczna Od czasu Soboru Trydenckiego Kościół kładzie na cisk na to, by jego słudzy byli formowani i wychowy wani w specjalnie do tego celu przygotowanych uczel niach. Kościół ma również nadzieję, że proces ten z ini cjatywy każdego prezbitera będzie trwał przez całe jego życie. Kościół wychowuje swoich szafarzy do życia, nad którym w sztywny sposób sprawuje kontrolę. Lecz dal sze formowanie młodych i ofiarnych mężczyzn, według modelu opisanego przez Sobór Watykański II, wkrót ce graniczyć będzie z niemoralnością. Przygotowywanie ludzi do zanikającego zawodu wydaje się w chwili obe cnej wysoce nierozsądne. Nie oznacza to wcale, że posługa chrześcijańska wy magać będzie mniej przygotowania intelektualnego. Lecz może to być wynikiem jedynie lepszej i bardziej ogólnej formacji chrześcijańskiej. Problem w tym, że samo pojęcie formacji chrześcijańskiej stało się wor kiem, do którego można wszystko wrzucić, i przez to straciło ono swe konkretne znaczenie. Trzeba je na no wo zdefiniować. Osobowa dojrzałość, precyzja dociekań teologicznych, modlitwa kontemplacyjna, heroiczna mi łość to nie cnoty wyłącznie chrześcijańskie. Ateiści mo gą być dojrzali, niekatolicy teologicznie precyzyjni i obe znani, buddyści pogrążeni w kontemplacji, a poganie heroicznie ofiarni. Specyficznym rezultatem formacji chrześcijańskiej jest sensus ecclesiae, „zmysł Kościoła". Ktoś należący do Kościoła, zakorzeniony jest w jego autorytecie, żyje twórczą kreatywnością wiary i wyraża siebie przez dary Ducha. Ten „zmysł Kościoła" czerpie się z lektury autenty cznej tradycji chrześcijańskiej, z uczestnictwa w prze98
syconej modlitwą liturgii, ze szczególnego s p o s o b u życia. Jest ono owocem doświadczania Chrystusa i mia rą rzeczywistej głębi modlitwy. Jest wynikiem badania treści wiary za pomocą światła rozumu i siły woli. Kie dy wybieramy kogoś na kapłana lub diakona, właśnie tego „zmysłu Kościoła" szukamy, a nie stopni z teologii czy świadectw czasu spędzonego na oderwaniu od świa ta. Nie będziemy szukali profesjonalnych umiejętności nauczania tłumów, lecz pokory proroka, pozwalającej przewodzić grupie chrześcijan. Wydaje mi się, że cotygodniowe przygotowania do celebracji liturgii poprzez czytanie Pisma Świętego le piej przygotowuje do sprawowania posługi aniżeli do skonałe obeznanie w teologii. Pisząc te słowa nie za mierzam pomniejszać wagi solidnego wykształcenia teologicznego. Chcę jedynie, by znalazło się na właści wym miejscu. W ostatecznym rozrachunku zadaniem teologii jest doprecyzować współczesne wyrażanie wia ry lub zweryfikować jej zgodność z prawdą objawioną. Współczesna forma wyrażania prawdy objawionej to je dynie wynik wiary Kościoła. Zatem funkcja teologii po dobna jest do roli, jaką spełnia krytyka literacka, a lectio diuina pokrewne jest smakowaniu literatury. Teo logia potwierdza naszą wierność prawdzie objawionej; czytanie duchowe ożywia naszą wiarę. Podobnie jak nauki społeczne, które pragną odpowiedzieć na proble my cywilizacji technicznej stają się coraz bardziej zło żone i wyspecjalizowane, podobnie i wierność prawdzie objawionej wspólnoty chrześcijańskiej coraz bardziej zależy od jej umiejętności wyrażania wiary w języku nowym dla chrześcijanina. Żyje on bowiem w sytuacji nigdy wcześniej nie interpretowanej w świetle Ewan gelii. Kościół wzrastać będzie w dziecięcej prostocie wiary i intelektualnej głębi teologii. 99
Prawie wszystko, co obecnie uważa się za teologię, wydostanie się wkrótce spod wyłącznej kompetencji Ko ścioła. Już obecnie większość przedmiotów wchodzą cych w skład programu nauczania w seminariach, wy kładanych jest w sposób kompetentny na uczelniach świeckich przez ludzi różnych wyznań. Równocześnie z zamknięciem seminariów zniknie teologiczny omni bus. Studiowanie teologii pójdzie bardziej w stronę ba dań specjalistycznych i nauczania, aniżeli w kierunku obejmującej wszystko zawodowej skuteczności. Chrze ścijańscy profesorzy, posiadający ów sensus ecclesiae, kierować będą swoich studentów ku łączeniu w ich stu diach elementu biblijnego i eklezjalnego, czego nigdy naprawdę nie udaje się osiągnąć w kościelnych progra mach nauczania w seminariach. Studiowanie teologii stanie się również udziałem większej liczby osób. Chrześcijanin, absolwent uczelni, pragnący aktywniej uczestniczyć w cotygodniowej litur gii swej małej grupy, poszukiwać będzie pożywki inte lektualnej w systematycznej lekturze i studium prac teologicznych. Będzie mógł sobie na to pozwolić, gdyż ilość czasu wolnego zwiększy się w naszym społeczeń stwie. Ci, którzy połączą ascetyzm życia, prowadzący do wyrzeczenia się seksu, z latami studiów i uczestnic twa w liturgii, będą w ostateczności w odpowiedni spo sób przygotowani do sprawowania urzędu biskupa. Wspólnota chrześcijańska nie będzie się wahać ani my lić, gdy chodzi o rozpoznanie charyzmatu takich osób. Dydaktyczna funkcja Kościoła w coraz mniejszym stopniu wyrażać się będzie przez listy pasterskie potę piające aborcję i przez encykliki broniące sprawiedli wości społecznej. Kościół odkryje nową wiarę i siły w słowie objawionym. Nauczać będzie poprzez żywa, i kameralną liturgię, skupioną wokół tego słowa, a nie100
wielkie wspólnoty chrześcijańskie karmić się będą tą radosną celebracją. Duch, bezustannie stwarzający na nowo Kościół, go dzien jest zaufania. On, w sposób stwórczy towarzysząc każdej chrześcijańskiej liturgii, uświadamia ludziom obe cne w nich królestwo. Bez względu czy będzie to garstka osób zebranych wokół diakona, czy Kościół zgroma dzony wokół biskupa, liturgia chrześcijańska odnawia c a ł y Kościół i całą ludzkość. Kościół winien wyraźnie objawiać wiarę chrześcijańską jako wciąż rosnące, ra dosne objawienie o s o b o w e g o wymiaru miłości — tej samej, którą celebrują wszyscy ludzie.
Kościół bezsilny
W kwietniu 1967 roku zebrały się sekretariaty do spraw działalności społecznej Kościoła anglikańskiego. Mnie również tam zaproszono. W programie obrad zna lazły się dziesiątki kwestii społecznych, a w przypadku niektórych z nich zajmowano sprzeczne stanowiska. Miałem wrażenie, że za każdym razem zgromadzeni sta rali się zdecydować, jakie stanowisko można nazwać chrześcijańskim, a jeśli to się im nie udawało, przynaj mniej zaklasyfikować pewne stanowiska jako bardziej chrześcijańskie od innych. Moim wkładem w tę konferencję, zresztą nie jedy nym, było poniższe przemówienie. Dotyczy ono roli Ko ścioła w procesie zmian społecznych i rozwoju.
103
W moim wystąpieniu pragnę udowodnić, że jedynie Kościół może objawić nam pełne znaczenie rozwoju cy wilizacji. By dorosnąć do tego zadania, Kościół musi uz nać, że jest coraz bardziej bezsilny, jeżeli chodzi o kie rowanie tym rozwojem czy jego inicjowanie. Im mniej skuteczny jest on jako mechanizm napędowy postępu, tym lepszy może się okazać jako społeczność celebru jąca tajemnicę. Twierdzenie to — jeśli w ogóle rozumie się je pra widłowo — jest odrzucane zarówno przez hierarchię Kościoła, pragnącego usprawiedliwić zbiórki pieniędzy na zwiększenie pomocy ubogim, jak i przez księdzabuntownika, dla którego w ulicznych demonstracjach koloratka jest niczym sztandar. Obaj żyją do pewnego stopnia z działań społecznych, w które angażuje się Kościół, i obaj, w moim przekonaniu, są symbolem prze szkód na drodze do realizacji najważniejszej i szczegól nej funkcji Kościoła: głoszenia Ewangelii. Ta szczególna funkcja Kościoła to wkład w rozwój cywilizacyjny, którego nie może dokonać żadna inna in stytucja. Jestem przekonany, że wkładem tym jest wiara w Chrystusa. W odniesieniu do rozwoju cywilizacji, wia ra w Chrystusa oznacza ukazywanie, że rozwój ludzko ści zmierza ku realizacji królestwa, którym jest już obe104
cny w Kościele Chrystus. Kościół przedstawia współ czesnemu człowiekowi rozwój cywilizacyjny jako wzrost w Chrystusie. Zaprasza go do kontemplacji tej tajemnicy w modlitwie i do jej świętowania w liturgii. Jestem przekonany, że wyłącznym zadaniem Kościo ła w świecie współczesnym jest chrześcijańskie święto wanie doświadczenia przemiany. Aby je wypełnić, Ko ściół będzie musiał wyrzec się „władzy czynienia dobra", którą obecnie posiada, i przekazać ją w ręce nowego rodzaju instytucji: dobrowolnych i zawsze skłonnych do dyskusji ucieleśnień religii świeckiej. Za chwilę wyjaśnię, co mam na myśli, mówiąc o cią głym wyrzekaniu się władzy i o wzroście religii świec kiej. Na razie pragnąłbym sprecyzować, co rozumiem przez celebrację zmiany. Przestaliśmy już żyć według jednego, sztywnego sche matu. Wszechogarniająca i docierająca wszędzie zmia na to podstawowe doświadczenie naszych czasów i za razem szok dla ludzi wychowanych w innej epoce. W przeszłości to doświadczenie pojawiło się wyjąt kowo i przybierało różne formy: wygnanie, emigra cja, uwięzienie, praca za granicą, wykształcenie, pobyt w szpitalu. Wszystkie te zdarzenia oznaczają nagłą utratę środowiska, które ukształtowało uczucia i kate gorie rozumowania człowieka. Z doświadczeniem zmia ny, jako z czymś, co trwać będzie całe życie, dziś zmie rzyć się musi każdy człowiek cywilizacji technicznej. W Cuernavaca założyliśmy centrum, gdzie uczymy ludzi odczuwać, co dla drugich oznacza zmiana. Co dzieje się z wewnętrznym światem osoby, w której życiu znika znajome jej i bliskie otoczenie, a wespół z nim wartości, które czcił i szanował? Co dzieje się, gdy sło wa, których go nauczono, by wlewać w nie strumień własnego życia, stracą swe dawne znaczenie? 105
Co dzieje się z uczuciami Indianina z gór, którego życie nagle rzuci do fabryki? Jaki niepokój czuje misjo narz z Chicago, kiedy raptem znajdzie się bezbronny, pośród gór w Boliwii i przekona, że jest tylko „przykry wką" dla bomb z napalmem? Co rozgrywa się w sercu zakonnicy opuszczającej klasztor? To konkretne i bardzo niepokojące pytania. Każde winno zostać dopasowane do serc tych, którym trzeba pomóc. Jaką groźbę i jakie wyzwanie niesie z sobą zmiana w życiu jednostki lub społeczności? Jak serce konkret nego człowieka lub grupa ludzi reagują na zmiany w środowisku, w którym toczy się ich życie? Mówimy tu o groźbie i o wyzwaniu — bo reakcja na zmianę może być dwojaka. Może umożliwić nowy wgląd w rze czywistość, otworzyć nowe perspektywy i dzięki temu uświadomić konkretnej osobie możliwość wyboru. In nymi słowy, rozwój cywilizacyjny może być ośrodkiem zbawienia, które poprowadzi ku zmartwychwstaniu. Lecz zmiana może także sprawić, że przestraszony czło wiek w odruchu obronnym zamknie się i skupi na sobie, stanie się agresywny i będzie wymagał, by inni za niego decydowali. Zmiana może doprowadzić poprzez cierpie nia zmarnowanego życia prosto do piekła. Ani skuteczność, ani komfort, ani dobrobyt, nie są dobrymi kryteriami oceny zachodzących zmian. Jej rze czywistą wartość wskazuje reakcja ludzkiego serca. Wszystkie podejmowane oceny zmian, nie biorące pod uwagę odpowiedzi serca człowieka, są albo złe, albo naiwne. Rozwoju cywilizacyjnego i społecznego nie oce nia się w oparciu o reguły, lecz o doświadczenie. A do świadczenia tego nie zdobywa się przez studiowanie wykresów, lecz przez celebrację wspólnego nam do świadczenia: dyskusje, spory, teatr, poezję — krótko 106
mówiąc, przez twórczą samorealizację człowieka w jego czasie wolnym. Kościół uczy nas odkrywać ten transcendentalny wymiar doświadczania istnienia. Podczas celebracji li turgii uczy nas rozpoznawać obecność Chrystusa we wciąż rosnącej wzajemnej zależności, wynikającej ze złożonego charakteru i daleko posuniętej specjalizacji rozwoju społecznego i cywilizacyjnego. Kościół wskazu je nam też na osobistą odpowiedzialność za nasze grze chy; za naszą rosnącą niesamodzielność, samotność i żądze wynikające z wyalienowania w świecie rzeczy, struktur społecznych i bohaterów. Wzywa nas do głęb szego ogołocenia, zamiast szukania zabezpieczenia we własnych osiągnięciach, do personalizacji miłości i czy stości, zamiast depersonalizacji, rodzącej się z bałwo chwalstwa, do wiary w drugiego raczej niż w przepo wiednie. Kościół zatem nie steruje zmianą ani nie naucza, jak na nią reagować. Otwiera nowy wymiar konkretnej wiary w ekumenicznym doświadczeniu transcenden tnego humanizmu. Każdy człowiek przeżywa codzien nie swoje życie — chrześcijanin wierzy, że odkrył jego znaczenie. Wkład Kościoła, jaki dokonuje się przez ewangeli zację, można porównać do śmiechu w dowcipie. Dwóch ludzi słyszy tę samą historię, lecz tylko jeden wie, z cze go się śmiać. To jak rytm w wierszu, który jedynie poeta potrafi zrozumieć. Epoką ciągłego rozwoju nie wolno nam się jedynie cieszyć, trzeba ją tworzyć. Jaka jest rola Kościoła w na rodzinach nowego świata? Kościół może przyspieszyć czas, świętując nadejście nowego świata, ale nie jest zadaniem Kościoła kreować kształt tego świata. Kościół musi oprzeć się tej pokusie. 107
W innym wypadku nie będzie w stanie świętować cu downej niespodzianki nadejścia czyli adwentu. Przyszłość już wdziera się w teraźniejszość. Każdy z nas żyje równocześnie w różnych czasach. To, co jest teraźniejszością dla jednych, jest przeszłością drugich, a przyszłością jeszcze innych. Zostaliśmy powołani, by żyć ze świadomością, że istnieje przyszłość i że można się nią dzielić, wspólnie ją celebrując. Zmiana, którą chcemy spowodować, może się pojawić tylko wtedy, gdy będziemy nią żyli. Nie możemy planować naszej drogi ku pełnemu człowieczeństwu. Każdy z nas i każda ze społeczności w których żyjemy, winny stać się modelem świata, jaki pragniemy stworzyć. Ta ogromna liczba powstałych modeli stworzy nam środowisko, gdzie bę dziemy mogli celebrować razem z tymi, którzy nas po trzebują, twórczą odpowiedź na zmianę. Kościołowi potrzeba odwagi, by przewodzić nam w świętowaniu przez ukazywanie swej głębi. Powinien rozpoznawać Ducha Bożego wszędzie tam, gdzie chary zmaty przyzywają przyszłość, by ujawniła się w teraź niejszości i przez to stworzyła model, którym można żyć. Niech Kościół stanie się mater et magistra rozgry wającego się na naszych oczach aktu dziejów — niech podkreśla jego piękno, niech nauczy nas żyć zmianą, gdyż jest ona ubogacająca i radosna, a nie jedynie ją tworzyć, bo jest użyteczna. Świadomość zmian podnosi znaczenie osobistej odpo wiedzialności, nakazującej dzielić się jej korzyściami. Świadomość przemian zatem jest nie tylko wezwaniem do świętowania, lecz także do pracy; do usunięcia prze szkód, uniemożliwiających innym wyzwolenie z mozołu i złudzeń. Zmiany społeczne zawsze pociągają za sobą zmianę struktur społecznych, zmianę sformalizowanych warto108
ści, a w końcu zmianę charakteru społeczności. Te trzy czynniki ograniczają inwencję i twórcze podejście do rzeczywistości. Występowanie przeciwko nim jest obo wiązkiem osób, które ich doświadczają jako krępują cych więzów. Dlatego też przemiana społeczna pociąga za sobą trojaką reakcję: 1. Reorganizację struktury społecznej, postrzeganą jako rewolucja lub działalność niszczycielska; 2. Starania, by wyjść poza powszechnie panujące złudzenia, które usprawiedliwiają istniejące struktury, co oznacza ośmieszenie ideologii i jest odbierane jako bezbożnictwo bądź kształcenie; 3. Wyłonienie się nowego „charakteru społecznego", który u wielu osób rodzi poczucie zagubienia i niepokoju. Kościół na przestrzeni dziejów ciągle uczestniczył w kształtowaniu zmian społecznych: bądź to jako siła zachowawcza, bądź jako promotor zmian. Błogosławił rządy bądź je potępiał. Usprawiedliwiał systemy spo łeczne bądź określał je jako bezbożne. Zalecał zapobie gliwość i wartości społeczeństwa mieszczańskiego bądź je wyklinał. Wierzymy, że nadeszła dla Kościoła chwila, kiedy powinien wycofać się z konkretnych inicjatyw społecz nych podejmowanych we własnym imieniu. Idźmy za przykładem papieża: miejmy na tyle odwagi, by pozwo lić wiernym wypowiadać twierdzenia na tyle efemery czne, że nie będzie ich można interpretować jako na uczania kościelnego. To wycofywanie się jest bardzo bolesne. Rzecz w tym, że Kościół nadal posiada ogromnie dużo władzy — wła dzy, której często używał do złych celów. Niektórzy utrzymują, że skoro Kościół posiada tyle władzy, winien ją teraz wykorzystać do naprawiania rzeczywistości. Jeśli w chwili obecnej Kościół w Ameryce Południo109
wej nie wykorzysta swej władzy i możliwości na rzecz powszechnego, podstawowego wykształcenia społeczeń stwa, organizacji pracy, pobudzania wespół z innymi świadomości społecznej i orientacji politycznej, wystawi się na krytykę z zewnątrz, potępiającą tworzenie poli tycznej próżni, ale i z wewnątrz, twierdzącą, że jeżeli w ogóle jakaś instytucja na świecie może sprawować władzę, to jest nią Kościół na tyle samokrytyczny, że nie dopuści do jej nadużycia. Lecz jeżeli Kościół wykorzysta swą władzę na przy kład w dziedzinie edukacji, utrwali tym samym swą niezdolność do dawania świadectwa temu, co jest istotą jego posłannictwa. Zmiany społeczne to proces coraz bardziej złożony. Działania prowadzące do zmian należy obecnie podej mować częściej i w sposób bardziej wyrafinowany. Wy maga to ludzi odważnych, oddanych, gotowych poświęcić temu swój czas i całe swoje życie. Wierzę, że działania te coraz częściej będą podejmowane przez ludzi odda nych ideałom radykalnie humanistycznym, a nie auto rytetowi Ewangelii, i dlatego nie powinny być domeną Kościołów. Współczesny humanista nie potrzebuje Ewangelii jako normy postępowania. Chrześcijanin zaś pragnie pozostać wolny, by w Ewangelii znaleźć wymiar prze kraczający i przerastający pobudki humanistyczne, z któ rych wyrastają działania społeczne. Organizacje i związki, zajmujące się działalnością społeczną, potrzebują do tego swobody; możliwości, by kompromis lub oportunizm decydowały o hierarchii ce lów, taktyce, a nawet strategii działania. Może się zda rzyć, że do tego samego celu dwie grupy będą dążyć na dwa różne sposoby, jedna — wybierając przemoc, dru ga — wyrzekając się jej. 110
Działalność społeczna z samej swej natury dzieli lu dzi obierających różne strategie. Lecz jeśli wynika ona z głębokich i radykalnie humanistycznych zasad, może stać się potężnym katalizatorem nowych form świec kiego ekumenizmu; ekumenizmu działania wyrastają cego ze wspólnie wyznawanych przekonań. Zasady ideologiczne rodzą idee, które określić mo żemy jako świecko-religijne bądź obywatelsko-religijne. Rodząca się wokół nich działalność społeczna uwalnia Kościół od odwiecznego pytania: czy należy ryzykować jedność w celebrowaniu wiary przez zaangażowanie się w budzące kontrowersję czyny miłosierdzia? Na chrześcijańską odpowiedź głęboki wpływ wywarł szybszy bieg dziejów: nieustanna zmiana, rozwój i roz rost stały się regułą, a trwałość i niezmienność wyjąt kiem. Dawniej król znajdował się na przeciwnym bie gunie niż ksiądz, sacrum było oddzielone od profanum, to, co kościelne, stało w opozycji do tego, co świeckie, i można było mówić o wzajemnym wpływie przeciwnych biegunów. Dotarliśmy obecnie do kresu ciągnącej się od stu lat walki o uwolnienie człowieka z więzów ideologii, filo zofii i religii, będących dotychczas siłami przewodnimi w jego życiu. Wyłania się atematyczna świadomość sen su wcielenia: zdolność do wypowiedzenia jednego ogro mnego TAK życiu. Wyłania się też nowa dwubiegunowość: codzienna świadomość napięcia między posługiwaniem się rzecza mi a stosunkiem do osób. Umiemy już dziś rozróżnić to, co niedorzeczne, od tego, co przydatne, to, co dobrowolne, od tego, co celowe, to, co spontaniczne, od tego, co zracjonalizowane i za planowane, potrafimy potwierdzić autonomię twórczej ekspresji, możliwej dzięki pomysłowym rozwiązaniom. 111
Długo jeszcze będziemy potrzebować ideologicznych racjonalizacji, by osiągnąć świadomie zaplanowane, twórcze rozwiązanie naszych problemów społecznych. Niech zadania tego podejmie się ideologia świadomie świecka. J a pragnę celebrować swą wiarę jedynie dla niej samej.
Bezużyteczność
szkolnictwa
Aby każdemu obywatelowi Stanów Zjednoczonych za pewnić taki poziom szkolnictwa, jakim cieszą się obecnie dobrze sytuowani mieszkańcy tego kraju stanowiący jed ną trzecią populacji, należałoby wydać dodatkowo na szkoły, na które obecnie łoży się rocznie około trzydziestu siedmiu miliardów, kolejne czterdzieści miliardów. Suma ta przekracza obecne koszta wojny w Wietna mie. Widać więc wyraźnie, że Stany Zjednoczone są zbyt ubogim państwem, by na taką skalę zapewnić równy dla wszystkich poziom kształcenia. A przecież równocześnie jest politycznie niewskazane i intelektualnie godne po gardy kwestionować sam zamiar zapewnienia wszystkim obywatelom w państwie równych możliwości kształcenia, umożliwiając im uczęszczanie do szkoły przez taki sam okres. Złudzenia jednych często najlepiej widać przez pry zmat złudzeń drugich. Moje uwagi, dotyczące bezproduktywności szkolnictwa w krajach Trzeciego Świata, opublikowane w formie artykułu w jednym z czasopism w 1968 roku mogą pomóc w ukazaniu ogólnej bezużyteczności istniejących na całym świecie placówek i in stytucji kształceniowych.
113
Przez ostatnie dwie dekady na wszelkich dyskusjach odnoszących się do rozwoju cywilizacyjnego w krajach Ameryki Łacińskiej wyciskały swe piętno rozważania demograficzne. W roku 1950 na obszarze od Meksyku do Chile żyło około 200 milionów ludzi. Z tej liczby około 120 milionów utrzymywało się pośrednio lub bez pośrednio ze stojącego na niskim szczeblu rozwoju rol nictwa. Jeżeli wziąć pod uwagę środki kontroli urodzeń i postęp w gospodarce rolnej, można przypuszczać, że do roku 1985 czterdzieści milionów osób produkować bę dzie większą część żywności dla populacji liczącej trzy sta sześćdziesiąt milionów. Pozostałe trzysta dwadzie ścia milionów albo nie będzie miało wpływu na gos podarkę, albo będzie musiało zostać w jakiś sposób włączone w życie miast i produkcję przemysłową. W ciągu tych samych dwudziestu ubiegłych lat za równo rządy państw latynoamerykańskich, jak i orga nizacje międzynarodowe niosące im pomoc techniczną, zaczęły w coraz większym stopniu opierać się na umie jętności pisania i czytania, handlu i na szkołach wy ższych. Zakładano, że dostępne dla wszystkich szkoły wytworzą liczną klasę średnią, wyznającą takie same wartości jak klasa średnia w krajach wysoko rozwinię tych, mimo że gospodarka w każdym z państw Ameryki 114
Południowej charakteryzuje się ciągłym brakiem to warów. Coraz częściej widać, że szkolnictwo nie doprowadza i nie może doprowadzić do rezultatów, jakich się od niego oczekuje. Kilka lat temu państwa latynoamery kańskie połączyły swe wysiłki w Sojuszu na Rzecz Po stępu, który w praktyce służy promowaniu postępu kla sy średniej w każdym z państw. W większości państw Sojusz przyczynił się do zastąpienia starej zamkniętej elity opartej na stosunkach feudalnych, do której nale żało się na zasadzie dziedziczenia przywilejów, przez nową elitę, gdzie zasadą członkostwa są „zasługi". Jest to elita otwarta dla tej nielicznej garstki osób, którym udało się ukończyć szkoły. Równocześnie, zwiększył się znacznie procent najuboższej ludności miast, liczebno ścią przekraczającej kilkakrotnie nie posiadające włas nej ziemi masy wiejskie. Proletariat miejski jest obec nie ważniejszy niż mieszkańcy wsi. Znajdująca się na marginesie większość i wykształcona mniejszość odda lają się coraz bardziej od siebie. Stare feudalne społe czeństwo rozpadło się, prowadząc do narodzin dwóch klas, nierównych i odrębnych. Ta sytuacja doprowadziła do poszukiwań w dziedzi nie edukacji, koncentrujących się na udoskonaleniu procesu nauczania w szkołach i na przystosowaniu sa mych szkół do specyficznych warunków dominujących w społeczeństwach rozwijających się. Lecz logika zdaje się wskazywać, że nie powinniśmy zatrzymywać się na próbach udoskonalenia szkół; należy raczej przyjrzeć się bliżej założeniu, na którym oparty jest obecny sy stem szkolny. Nie możemy wykluczyć możliwości, że tradycyjny system szkolny może nie mieć zastosowania w nowo powstających państwach, że szkolnictwo, takie, jakim je znamy, może nie być najlepszym rozwiązaniem 115
problemu powszechnej edukacji. Może ta świadomość jest potrzebna, by przygotować przedpole dla scenariu sza przyszłości, w którym szkoły, w takiej postaci, w ja kiej znamy je dzisiaj, przestałyby istnieć. Przepaść społeczna, istniejąca między rozrastający mi się masami zamieszkującymi miasta a nową elitą, jest zjawiskiem nowym, odmiennym od dotychczaso wych form dyskryminacji w Ameryce Południowej. Dys kryminacja ta nie ma charakteru przejściowego i nie można zlikwidować jej za pomocą szkolnictwa. Wręcz przeciwnie: przypuszczam, że jednym z powodów ro dzącej się frustracji u większości społeczeństwa jest rosnąca akceptacja „mitu liberalnego", wiary w to, że system szkolny jest gwarancją integracji społecznej. Solidarność wszystkich obywateli wynikająca z fa ktu wspólnego uczęszczania do szkół stała się niezby walnym elementem współczesnego obrazu cywilizacji zachodniej. Kolonizatorom nie udało się zaszczepić tego mitu we wszystkich krajach w równym stopniu, lecz wszędzie edukacja zdobywana poprzez szkołę stała się warunkiem sine qua non przynależności do klasy śred niej. Historia Ameryki Łacińskiej od momentu uzyska nia niepodległości przez państwa tego kontynentu uczy niła mieszkające tam rzesze ludzi szczególnie wrażli wymi na prawdę, że wszyscy ludzie mają prawo (a więc i możliwość) stać się pełnoprawnymi obywatelami swo ich państw poprzez szkołę. W krajach Ameryki Łacińskiej, bardziej niż gdzie kolwiek indziej na świecie, nauczyciel postrzegający siebie jako misjonarza nowej ewangelii, jaką jest szko ła, znalazł pośród zwykłych obywateli wiernych zwo lenników swego działania. Nie tak dawno, bo zaledwie przed kilkoma laty, byliśmy szczęśliwi, gdy system szkolnictwa w krajach Ameryki Łacińskiej wydzielono 116
jako osobny obszar działania, na który w pierwszej ko lejności przeznaczać się będzie pieniądze z funduszy pomocy międzynarodowej. W ciągu ostatnich kilku lat domagano się zarówno od budżetu państwowego jak i prywatnego kapitału, by zwiększyć wydatki na szkol nictwo. Jednak bliższe przyjrzenie się całemu zjawisku ukazuje, że istniejący system szkolny zdołał jedynie przerzucić wąską kładkę nad rozszerzającą się przepa ścią społeczną. Szkoła, będąc jedyną prawomocną prze pustką do warstwy średniej, ogranicza wszystkie inne, odbiegające od powszechnie przyjętych możliwości i zo stawia kogoś, komu się nie powiodło, samemu sobie, każąc mu ponosić winę za to, że znalazł się na margi nesie życia społecznego. Trudno Amerykanom zrozumieć to stwierdzenie. Tam nadal pokutuje dziewiętnastowieczny pogląd, że bezpłatny dostęp do szkół zapewnia wszystkim obywa telom równy start w gospodarce i aktywne uczestnictwo w życiu społecznym. Nie jest w każdym razie pewne, czy szkoły były kiedykolwiek w stanie zrealizować te ideały, ale na pewno odgrywały znaczną rolę w tym procesie przed około stu laty. W Stanach Zjednoczonych ubiegłego wieku młody człowiek, po sześciu latach uczęszczania do szkoły za zwyczaj doskonale opanowywał cały przygotowany dla niego materiał nauczania. W społeczeństwie zdomi nowanym przez ludzi, którym udało się coś osiągnąć w życiu, a którzy równocześnie pozostawali niewykształceni, niewielki budynek szkolny z czerwonej cegły wyznaczał skuteczną drogę wiodącą ku społecznej rów ności. Kilka lat pobytu w szkole niwelowało wszelkie różnice. Osoby zdobywające władzę i pieniądze bez cho dzenia do szkoły musiały uznać pewną formę równości z tymi, którzy liznęli trochę wykształcenia, a nie zdo117
byli fortuny. Komputery, telewizja i samoloty zmieniły wszystko. Dzisiaj w Ameryce Łacińskiej pośród całej nowoczesnej techniki trzy razy dłuższy aniżeli przed stuleciem w USA okres uczęszczania do szkoły i dwa dzieścia razy więcej pieniędzy przeznaczanych na pod stawową edukację nie doprowadzą do tych samych zmian społecznych. Ktoś, kto obecnie wylatuje ze szkoły po ukończeniu sześciu klas, nie znajdzie pracy nawet jako portier albo pomoc na kolei. Współczesna Ameryka Łacińska potrzebuje trady cyjnej formy kształcenia nie bardziej niż kolei. Obie, łącząc z sobą kontynenty służą temu, by bogate i okrze płe narody przenieść w erę przemysłową. Obie, jeśli tylko obchodzić się z nimi ostrożnie, są nieszkodliwym dziedzictwem epoki wiktoriańskiej. Ale żadna z nich nie może mieć większego znaczenia dla kraju, któ ry wprost z prymitywnej kultury rolniczej przechodzi w epokę odrzutowców. Ameryka Łacińska nie może po zwolić sobie na utrzymywanie przestarzałych instytucji społecznych pośród nowoczesnej techniki i jej osiągnięć. Przez „szkołę", rzecz jasna, nie rozumiem wszelkich zorganizowanych form edukacji. Używam pojęcia „szko ła" i „szkolnictwo", by opisać ten rodzaj opieki nad dzieckiem i ten model o b r z ę d u i n i c j a c j i , który traktujemy jako zjawisko oczywiste w naszej cywiliza cji. Zapominamy bowiem, że sama instytucja i towarzy sząca wiara w jej niezastąpioność pojawiły się w dzie jach ludzkości dopiero wespół z narodzinami epoki przemysłowej. Obowiązek szkolny obejmuje obecnie ca łoroczne, powszechne i obowiązkowe uczęszczanie do klas na lekcje, w niewielkich grupkach osób, kilka go dzin dziennie. Obowiązkowi temu podlegają wszyscy obywatele od lat dziesięciu do osiemnastu. Szkoła dzieli życie człowieka na dwa okresy, które upodabniają się, 118
coraz bardziej, co do długości. Szkoła, bardziej aniże li jakakolwiek inna instytucja, zakłada obowiązkową opiekę nad osobami, których obecność uważa się za niepożądaną w innym miejscu w tym samym czasie, chociażby z tej prostej przyczyny, że szkolny budynek został zbudowany po to, aby im służyć. Zadaniem szkoły jest zająć się tą częścią populacji, z którą nie wiadomo, co zrobić, i zabrać ją z ulicy, od rodzin lub z miejsc pracy. Nauczycielom daje się władzę i prawo do tego, by opracowywali nowe kryteria, na podstawie których coraz to nowe warstwy społeczeństwa mogłyby być posyłane do szkół. To ograniczenie wobec zdrowych, będących w pełni sił i potencjalnie niezależnych istot ludzkich dokonywane jest przez szkoły z wydajnością, z którą równać się mogą jedynie obozy pracy. Obowiązkowe uczęszczanie do szkoły oznacza rów nież cały rytuał powszechnie akceptowanych świadectw dla wszystkich członków „wyszkolonego" społeczeństwa. Szkoły dokonują selekcji tych, którym na pewno powie dzie się w życiu, i posyłają ich w świat, dając im ku temu odpowiednie świadectwo potwierdzające, że znaj dują się na najlepszej drodze do sukcesu. Odkąd po wszechny obowiązek szkolny został uznany za prze pustkę do życia w społeczności, przydatność do życia społecznego mierzy się bardziej ilością czasu i pieniędzy przeznaczonych na kształcenie w okresie młodości, ani żeli umiejętnościami zdobytymi poza „jedynie słusznym programem nauczania". Pierwszy poważny krok w kierunku radykalnej re formy edukacji w krajach Ameryki Łacińskiej zostanie podjęty, kiedy system kształcenia istniejący w Stanach Zjednoczonych zostanie właściwie odczytany: jako cał kiem współczesna, podjęta z dużą dozą wyobraźni ini cjatywa społeczna, udoskonalana od czasu II wojny 119
światowej i zakorzeniona historycznie w fenomenie amerykańskiego pogranicza. Stworzenie powszechnego systemu szkolnictwa, powiązanego z przemysłem, rzą dem i siłami zbrojnymi, to pomysł równie oryginalny, co powstanie instytucji czeladnika przy średniowiecz nych cechach rzemieślniczych, stworzenie przez mis jonarzy hiszpańskich odpowiednio w Paragwaju i Me ksyku reducción i doctrina de los indios czy powołanie do życia we Francji les grandes ecoles i lycee. Każda z tych form edukacji została stworzona przez konkret ne społeczeństwo, by zabezpieczyć już osiągnięty sto pień rozwoju; każda z nich przesiąknięta była rytu ałem, do którego skłaniało się dane społeczeństwo, i każda, poprzez proces racjonalizacji, została prze kształcona albo w system nakazu, albo w religię, albo w ideologię. Stany Zjednoczone nie są pierwszym pań stwem na świecie, gotowym płacić wysoką cenę tylko za to, by ich system kształcenia został przez misjonarzy tej sprawy poniesiony do wszystkich zakątków świata. Skolonizowanie Ameryki Łacińskiej, które dokonało się przez katechizm, jest tutaj godnym przypomnienia pre cedensem. Trudno nam obecnie podważać instytucję szkoły, gdyż po prostu do niej przywykliśmy. Przyjęte przez nas z gospodarki przemysłowej kategorie myślenia powo dują, że wyniki działania postrzegamy jako skutki pra cy wyspecjalizowanych instytucji czy używania specjal nych narzędzi. Produktem działania armii jest obro na kraju. Kościoły zapewniają nam zbawienie w życiu przyszłym. Alfred Binet zaś określił inteligencję jako coś, co można zmierzyć za pomocą jego testu. Dlaczego zatem nie traktować wykształcenia jako czegoś, co pro dukuje szkoła? Kiedy już raz przyjmie się taki punkt widzenia, wykształcenie zdobyte poza szkołą będzie 120
sprawiać wrażenie czegoś o fałszywej i niepełnej war tości, bezprawnego i rzecz jasna niewiarygodnego. Już od kilku pokoleń wykształcenie utożsamiane jest z powszechnie istniejącą siecią szkół, podobnie jak bezpieczeństwo kraju z możnością totalnego odwetu na przeciwniku, a przenoszenie się z miejsca na miejsce, przynajmniej w USA, z posiadaniem przez każdą ro dzinę samochodu. Stany Zjednoczone, ponieważ wcześ nie osiągnęły etap industrializacji, są na tyle bogate, że mogą pozwolić sobie na utrzymywanie szkół, Dowó dztwa Strategicznych Sił Powietrznych i samochodu — niezależnie od towarzyszących temu kosztów. Większość państw na świecie nie jest tak bogata, jednak zacho wuje się tak, jakby była. Przykłady krajów, którym „się udało", skłaniają Brazylijczyków, by dążyć do ideału, jakim jest samochód dla rodziny, a konkretnie, dla nie wielkiej garstki rodzin. Peruwiańczycy trwonią ciężkie pieniądze na samoloty typu Mirage — tylko żeby się pokazać. Z tego samego powodu rządy wszystkich kra jów Ameryki Łacińskiej wydają aż do czterdziestu pro cent sum swoich budżetów na szkoły, chociaż nikt ich do tego nie zmusza. Pozostańmy na chwilę przy analogii między po wszechnie istniejącą siecią szkół a systemem transportu i komunikacji, opartym na samochodzie osobowym. Po siadanie samochodu staje się obecnie ideałem dla mie szkańców Ameryki Południowej — a przynajmniej dla tych, którzy mają możliwość decydowania o celach go spodarki i polityki państwa. W okresie ostatnich dwu dziestu lat system dróg, parkingów i warsztatów usłu gowych dla samochodów prywatnych uległ ogromnemu polepszeniu. Na tej poprawie korzystają w przeważają cej mierze ci, którzy posiadają swój samochód — a tych jest bardzo niewielki odsetek. A zatem nadmierne sumy 121
z budżetu, które przeznacza się na taki rodzaj transpo rtu, to dyskryminacja najlepszego rozwiązania dla naj większej liczby osób. Olbrzymie inwestycje w tej dzie dzinie przekonują nas, że nadmierne wydawanie pie niędzy na taką formę transportu pozostanie zjawiskiem stałym. W niektórych krajach, mniejszości, które uzy skały prawo głosu, kwestionują celowość opierania się na samochodzie osobowym jako na podstawowym środ ku transportu w nowo rodzących się społeczeństwach. Ale we wszystkich krajach Ameryki Łacińskiej byłoby politycznym samobójstwem popierać radykalne ograni czenia w mnożeniu liczby szkół. Partie opozycyjne mogą od czasu do czasu poddać w wątpliwość potrzebę super szybkich autostrad lub konieczność zakupu broni, która będzie potrzebna tylko na wojskowych paradach. Ale kto z będących przy zdrowych zmysłach polityków pod ważyłby potrzebę dania każdemu dziecku szansy pójścia do szkoły? Zanim jednak kraje ubogie osiągną ten punkt roz woju, kiedy szkoły staną się dostępne dla wszystkich, ich możliwości kształcenia społeczeństwa ulegną wy czerpaniu. Nawet możliwość uczęszczania dziesięć czy dwanaście lat do szkoły znajduje się poza zasięgiem osiemdziesięciu pięciu procent ludzi na naszej planecie, jeśli tylko przytrafiło się im urodzić poza oazami, na których zgromadził się kapitał. W każdym z krajów Ameryki Łacińskiej nie więcej niż dwadzieścia siedem procent jakiejkolwiek grupy wiekowej kończy ponad sześć klas szkoły podstawowej, a tylko jeden procent otrzymuje dyplom uniwersytecki. W każdym z nich rząd wydaje co najmniej osiemnaście procent sumy bu dżetu na szkoły, a są kraje gdzie wartość ta sięga trzy dziestu procent. System powszechnie dostępnych szkół, taki sam, jaki istnieje w krajach uprzemysłowionych, 122
jest absolutnie poza ich zasięgiem. Roczny koszt kształ cenia obywatela USA w przedziale wieku między dwu nastoma a dwudziestoma czterema laty równa się su mie, na którą większość mieszkańców Ameryki Połud niowej musi pracować od dwóch do trzech lat. Szkoły pozostaną poza zasięgiem krajów rozwijają cych się: ani radykalna kontrola urodzeń, ani bajońskie sumy płynące z budżetu, ani też pomoc zagraniczna, napływająca w niespotykanej przedtem obfitości, nie zlikwidują obecnej niewydajności systemu edukacji, którego zamiarem jest zapewnić obywatelom uczęsz czanie do szkoły przez dwanaście lat. Trzeba czasu, by kontrola urodzeń przyniosła efekty, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że cała ludność zamieszkująca te tereny jest młoda i rozbuchana jak amazońska dżun gla. Odsetek zasobów finansowych świata, przeznaczo ny na szkolnictwo, nie może przekroczyć pewnych gra nic ani też budżet przyznany szkołom nie może prze rosnąć pewnych możliwych do przewidzenia limitów. I wreszcie, by zapewnić szkoły wszystkim, pomoc za graniczna musiałaby zwiększyć się do trzydziestu pro cent sumy budżetu państwa, które z niej korzysta, cze go nie należy się spodziewać. Trzeba także pamiętać, że koszt wykształcenia w szkole jednego ucznia rośnie na całym świecie, gdyż szkoły przyjmują osoby sprawiające kłopoty wycho wawcze i edukacyjne, rosną koszty opieki nad uczniem, a jakość samej edukacji w szkołach się poprawia. Do datkowy zastrzyk kapitału pokrywa właśnie te rosnące koszty. Szkoły, w przeciwieństwie do większości towa rów, nie tanieją wraz ze wzrostem ich liczby. Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki, argumenty przemawiające za zwiększeniem wydatków na szkol nictwo są z góry skazane na niepowodzenie. W rzeczy123
wistości jednak, szkoły są nietykalne, gdyż podtrzymu ją one status quo. Jednym ze skutków działalności szkoły jest łagodzenie możliwości burzenia starych struktur, obecnych w każdym kształceniu prowadzonym w wy alienowanym społeczeństwie, ponieważ jeśli edukację ograniczy się do szkoły, tylko ci, którzy zastosowali się do jej wymogów na podstawowym poziomie kształcenia, otrzymują prawo zdobywania wiedzy na poziomie wy ższym. W państwach najbiedniejszych, na tyle nie zamożnych, że nie są w stanie zapewnić wszystkim i przez dowolnie wybrany czas edukacji szkolnej, wię kszość społeczeństwa wychowuje się nie tylko do tego, by zastosowała się do reguł w nim panujących, lecz także by niewolniczo się im poddała. Jako że prawodawcy krajów latynoamerykańskich opracowywali konstytucje swoich państw zapatrzeni w USA, ideał powszechnego systemu edukacji opartego na szkołach, działał jako twórcza utopia. Był to waru nek niezbędny do stworzenia dziewiętnastowiecznej burżuazji na tym kontynencie. Gdyby nie domaganie się prawa do uczęszczania do szkoły dla każdego oby watela, nigdy nie rozwinęłaby się liberalna burżuazja, klasy średnie w Europie, USA i Rosji ani też elita rzą dząca w zdominowanych przez Europę koloniach w Ame ryce Południowej. Lecz ta sama szkoła, która w ubie głym stuleciu pozwoliła przezwyciężyć feudalizm, jest obecnie krępującym działanie ludzi idolem, chronią cym tych, którzy już raz zostali poddani jej wpływowi. W szkołach istnieje gradacja, a zatem i degradacja. Szkoła wpaja zdegradowanym świadomość, że znajdują się niżej niż inni. Rangę społeczną zdobywa się w za leżności od poziomu zdobytego w szkole wykształcenia. W każdym z krajów Ameryki Łacińskiej więcej pienię dzy na szkoły oznacza więcej przywilejów dla niewielu 124
kosztem większości i tę uprzywilejowaną sytuację elit przedstawia się jako polityczny ideał. Ideał ten jest wpisany w prawa, stanowiące to, co nigdy niemożliwe: równe dla wszystkich szanse uczęszczania do szkół. Liczba zadowolonych absolwentów, opuszczających co roku szkoły, jest znacznie mniejsza niż liczba osób sfrustrowanych, które musiały opuścić szkołę przed jej ukończeniem i których, z powodu ich niepowodzenia, traktuje się jako rezerwuar taniej siły roboczej. W re zultacie w społeczeństwie tworzy się stroma piramida edukacyjna, będąca równocześnie wytłumaczeniem ta kiego, a nie innego zróżnicowania społecznego w pań stwie. Obywatele zostają „wyszkoleni", by zająć przy należne im miejsca w hierarchii społecznej. Prowadzi to w ostateczności do dyskryminacji, z jakiej korzysta nieliczna garstka obywateli, którym się udało. Wędrówka ze wsi do miasta oznacza nadal w kra jach Ameryki Łacińskiej przejście ze świata, w którym status społeczny był wynikiem dziedziczenia, do świa ta, gdzie zależy on od wyników kształcenia zdobytego w szkołach. Szkoły pomagają racjonalizować ułatwiony start w życiu i przedstawiać go jako osiągnięcie. Nada ją przywilejom nie tylko pozory równości, ale także i wspaniałomyślności; jeśli ktoś kiedykolwiek byłby niezadowolony z przypadającego mu miejsca w społe czeństwie, zawsze może zacząć uczęszczać do szkoły wieczorowej lub zawodowej. Jeśli nie skorzysta z po mocy tych rozwiązań, jego wykluczenie ze sfery przy wilejów może traktować jako swą własną winę. Szkoły łagodzą frustrację, którą same wywołują. Istniejący system szkolny wpaja uczniom przekona nie, że jest on powszechnie akceptowany. Tymczasem większa liczba szkół niekoniecznie oznacza więcej wy kształcenia, zwłaszcza w kraju, gdzie co roku tylko gar125
stka osób może korzystać z edukacji szkolnej w takim stopniu, w jakim by chcieli, podczas gdy większość ludzi nie ukończy szóstej klasy. Lecz żeby wpoić dziecku akceptację ideologii towarzyszącej ukończeniu szkoły, nie trzeba sześciu lat. Dziecko dowiaduje się jedynie o wyższym statusie społecznym i niepodważalnym au torytecie tych, którzy dłużej niż ono chodziło do szkoły. Jakakolwiek dyskusja o radykalnych alternatywach wobec systemu formalnego wykształcenia opartego na szkole burzyć musi nasze wyobrażenia o społeczeń stwie. Mimo swej nieskuteczności w kształceniu wię kszości społeczeństwa, mimo ograniczenia dostępu do elit, mimo szczodrego ich obsypywania przywilejami nie związanymi z kształceniem, szkoły wszak zwiększa ją dochód narodowy. Uzdatniają swych absolwentów, by lepiej wytwarzali różne dobra. W gospodarkach sto jących na niższym niż USA szczeblu rozwoju absolwent szkoły jest znacznie bardziej produktywny aniżeli ktoś, kto szkoły nie ukończył. Szkoły są nieodzowną częścią społeczeństwa, w którym mniejszość może stać się tak produktywna, że większość trzeba poprzez szkołę na uczyć zdyscyplinowanej konsumpcji dóbr. System szkol ny zatem — w najlepszych okolicznościach — pomaga podzielić społeczeństwo na dwie grupy: jedną produ ktywną do tego stopnia, że coroczny wzrost ich docho dów przekracza znacznie średnią krajową, i przeważa jącą większość, której dochody także rosną, ale w spo sób wyraźnie wolniejszy niż dochody pierwszej grupy. To powoduje oczywiście stopniowe oddalanie się obu grup od siebie. Radykalne zmiany w systemie formalnego kształce nia zakładać muszą radykalne zmiany polityczne, ra dykalne zmiany w organizacji produkcji i zmiany w ob razie człowieka, jaki stworzył on sam, człowieka, jako 126
istoty potrzebującej szkoły. Często, kiedy proponuje się głębokie reformy w sferze szkolnictwa, a te upadają z powodu przyjętego przez nas kształtu życia społecz nego, zapomina się o konieczności tych właśnie zmian. Proponuje się na przykład szkołę uczącą zawodu ja ko panaceum na problemy szkolnictwa masowego. Jed nakże należy wątpić, czy absolwenci takich szkół zna leźliby zatrudnienie we wciąż zmieniającej się i coraz bardziej zautomatyzowanej gospodarce. Co więcej, ko szty założenia i utrzymania szkoły zawodowej, jak wie my o tym już dzisiaj, są kilkakrotnie większe aniżeli koszty utrzymania normalnej szkoły na tym samym poziomie nauczania. Poza tym, szkoły zawodowe zwy kle zgadzają się na przyjęcie osób, które ukończyły tyl ko sześć klas szkoły podstawowej, a ci, jak to już po kazaliśmy, są wyjątkiem. Szkoły zawodowe udają, że kształcą swoich uczniów, stwarzając w obrębie swych murów fałszywą namiastkę fabryki czy zakładu produ kcyjnego. Zamiast szkoły zawodowej powinniśmy pomyśleć 0 tym, by z pomocą państwa dokonać zmian w zakła dzie przemysłowym. Trzeba zmusić fabryki, by po go dzinach pracy służyły jako ośrodki szkoleniowe. Należy stworzyć menedżerom szansę poświęcenia części swego czasu na planowanie i nadzór nad tą formą szkolenia, a sam proces produkcji tak poprowadzić, by miał war tość kształcącą. Jeśli wydatki przeznaczane na szkol nictwo przeznaczyć częściowo na sponsorowanie tego typu kształcenia, skutki gospodarcze i wychowawcze takiego działania byłyby bez porównania większe. Jeśli zaś, idąc dalej, można by zaoferować takie kształcenie 1 przygotowanie do zawodu wszystkim, którzy o nie proszą, niezależnie od wieku, a nie tylko tym, którzy mają stać się pracownikami konkretnej fabryki, prze127
mysł zacząłby odgrywać ważną rolę, należną do tej pory szkole. Bylibyśmy na najlepszej drodze do uwolnie nia się od krępującego nas przekonania, że zatrudnie nie poprzedzać musi zdobycie konkretnych kwalifikacji przez pracowników i że kształcenie w szkołach winno nastąpić przed podjęciem pracy. Nie ma żadnego powo du, dla którego mielibyśmy podtrzymywać średniowie czną tradycję, zgodnie z którą ludzi przygotowuje się do życia w „świeckim świecie" przez przymusowy pobyt w świętym miejscu, niezależnie od tego, czy będzie to klasztor, synagoga czy szkoła. Kolejnym, często dyskutowanym remedium na uz drowienie szkolnictwa jest tak zwane kształcenie zasad nicze, czyli kształcenie dorosłych. Paulo Freire pracując w Brazylii udowodnił, że osoby dorosłe, interesujące się kwestiami politycznymi dotyczącymi wspólnoty, w któ rej żyją, można nauczyć czytać i pisać w ciągu sześciu tygodni kursów wieczorowych. Program uczący czytania i pisania trzeba, rzecz jasna, zbudować na bazie słów kluczowych dla politycznego słownika osoby dorosłej. Rzecz zrozumiała, że ten właśnie czynnik przysporzył kłopotów programowi brazylijskiego pedagoga. Wskazy wano także, że koszt nauki dziesięciu grup dorosłych równy jest kosztowi kształcenia jednej grupy dzieci ob jętej nauczaniem początkowym. Taki system może być daleko bardziej skuteczny aniżeli najlepiej przygotowa ne kształcenie szkolne. Niestety, obecnie „kształcenie dorosłych" postrzega ne jest zasadniczo jako sposób nadrobienia braków właś nie w wykształceniu szkolnym u osób stojących na ni skich szczeblach hierarchii społecznej. Jeżeli chcieliby śmy, by wykształcenie stało się ćwiczeniem w dorosłości, całą tę sytuację należałoby odwrócić. Powinniśmy za stanowić się nad radykalnym skróceniem całej obowiąz128
kowej edukacji szkolnej do dwóch miesięcy w roku i rów nocześnie rozciągnąć ten formalny typ kształcenia szkol nego na pierwsze dwadzieścia lub trzydzieści lat życia. Różnorakiego rodzaju formy przygotowania do zawo du, połączone z pracą w zakładach produkcyjnych i opar te na jednolitym programie nauczanie matematyki i ję zyków obcych, składałyby się w dużej mierze na to, co do tej pory w naszych szkołach określamy mianem „na uczania", podczas gdy dwa miesiące w roku spędzane przez ucznia w normalnej szkole byłyby wystarczająco dużą ilością czasu na to, co Grecy nazywali schole czyli na nie oparte na przymusie budowanie własnej osobo wości. Nic dziwnego, że bardzo trudno przychodzi nam wyobrazić sobie dogłębne zmiany społeczne, prowadzące do podziału kształceniowych funkcji szkoły między in stytucje, których kształtu nie umiemy sobie jeszcze wy obrazić. Równie trudno jest nam wskazać konkretne formy rozdzielenia dodatkowych, poza wychowawczymi, funkcji zanikającego systemu szkolnego. Nie wiemy bo wiem, co zrobić z tymi, których nazywamy „dziećmi" lub „studentami" i których teraz posyłamy do szkoły. Bardzo trudno przewidzieć konsekwencje polityczne prezentowanych tutaj zasadniczych zmian, nie mówiąc już o konsekwencjach międzynarodowych. Jak społe czeństwo wychowane na szkole powinno współżyć z tym, które wyszło poza szkolne standardy i którego przemysł, handel, reklama i uczestnictwo w życiu politycznym róż nią się już u samych podstaw? Osobom rozwijającym się poza powszechnym modelem szkolnym brakowałoby wspólnego języka i kryteriów dla pełnego wzajemne go szacunku współistnienia z osobami wykształconymi w „szkołach". Dwa takie światy, jak na przykład Stany Zjednoczone i Chiny, musiałyby się szczelnie od siebie odgrodzić. 129
Pochopny osąd. Umysł wychowany na szkole czuje wstręt do metod kształcenia używanych w tych krajach. Trudno uznać partię maoistowską za instytucję kształ ceniową, która mogłaby się okazać skuteczniejsza ani żeli szkoła — przynajmniej jeśli chodzi o wpojenie świadomości obywatelskiej. Oddziały guerillas w kra jach Ameryki Łacińskiej, to przykład kolejnej instytucji wychowawczej, którą — zamiast umiejętnie użyć — znacznie częściej wykorzystuje się w sposób niewłaści wy lub rozumie opacznie. Che Guevara, na przykład, uważał oddziały partyzantki za ostatni środek, dzięki któremu można nauczyć ludzi prawdy o bezprawności panujących systemów politycznych. Zwłaszcza w kra jach pozbawionych szkół, wszędzie tam, gdzie do każdej wioski dotarło radio tranzystorowe, nigdy nie wolno nam nie doceniać funkcji wychowawczych pełnionych przez wielkich, charyzmatycznych przywódców, takich jak Dom Helder Camara w Brazylii czy Camilo Torres w Kolumbii. Castro swoje pierwsze charyzmatyczne prze mówienia określał jako „sesje edukacyjne". Osoba wykształcona w tradycyjnym systemie szkol nym będzie interpretowała tego typu działania wyłącz nie jako indoktrynację polityczną i umknie jej ich aspekt wychowawczy. Legitymizacja wykształcenia zdobywa nego przez szkołę powoduje, że wszelkie kształcenie po zaszkolne uznawane jest za przypadkowe, jeśli nie za zupełne wypaczenie. A przecież zdumiewające jest, z jak ogromną trudnością umysł wykształcony w szkole po strzega rygor i dyscyplinę, za pomocą której szkoły wpa jają uczniom prawdę o swojej rzekomej nieodzowności, a wespół z nią przekonanie o nieuchronności wspiera nego przez nie systemu. Szkoły poddają indoktrynacji dzieci, które się w nich uczą, skłaniając je do zaakcep towania systemu politycznego reprezentowanego przez 130
nauczycieli, mimo deklaracji o apolityczności tej insty tucji. W ostateczności kult szkoły doprowadzi do przemocy, podobnie jak działo się to w przypadku k a ż d e j religii. Jeśli pozwoli się na to, by dobra nowina o powszechnym szkolnictwie rozprzestrzeniała się w całej Ameryce Ła cińskiej, równocześnie wzrosnąć musi potencjał mili tarny każdego kraju potrzebny do zdławienia powsta nia. Gdyż tylko siła będzie w stanie opanować rebelię wywołaną przez zawiedzione oczekiwania, które rozpa lił mit o szkołach dla wszystkich. Utrzymanie obecnie istniejącego systemu szkolnego może okazać się kro kiem prowadzącym do faszyzmu w Ameryce Łacińskiej. Tylko fanatyzm zrodzony z bałwochwalczej czci do ja kiegoś systemu może w ostateczności umożliwić racjo nalizację uczucia powszechnej dyskryminacji, jaką cier pi od dwudziestu lat żyjące w nędzy społeczeństwo, podzielone w zależności od osiągnięć w szkole. Nadszedł już czas, by dostrzec, jakim obciążeniem są dla rodzących się narodów szkoły, i stać się wolnym do zainicjowania zmian w systemie społecznym, który traktuje szkoły jako swój niezbędny element. Nie po pieram utopii, proponującej wprowadzenie komun na styl chiński w Ameryce Łacińskiej. Radziłbym jednak, abyśmy wytężyli wyobraźnię i stworzyli scenariusz przyszłości, pozwalający nam na śmiałe i odważne roz dzielenie funkcji wychowawczych szkoły między prze mysł, politykę, krótkie okresy nauki i intensywne przy gotowanie rodziców do zapewnienia własnemu dziecku we wczesnym dzieciństwie wykształcenia odpowiednie go dla jego rozwoju. Kosztów szkolnictwa nie można mierzyć jedynie w kategoriach ekonomicznych, społe cznych i wychowawczych, lecz także w kategoriach po litycznych. W państwie, gdzie panuje stan ciągłego nie131
doboru towarów, szkoła umacnia i uracjonalnia współ istnienie dwóch społeczeństw, z których jedno to kolo nia eksploatowana przez drugie. Kiedy będzie jasne, że cena edukacji szkolnej w ni czym nie ustępuje cenie chaosu, możemy zbliżyć się do cennego i śmiałego kompromisu. Podważać dzisiaj w Ameryce Łacińskiej mit o społecznym zbawieniu opartym na szkolnictwie jest równie niebezpiecznie jak trzysta lat temu było kwestionowanie boskich praw ka tolickich królów.
Szkoła jako „święta krowa"
Dopiero kiedy uda nam się zrozumieć, że szkoła jest zasadniczym mitotwórczym rytuałem społeczeństw przemysłowych, wtedy możemy wyjaśnić istniejące na nią zapotrzebowanie, otaczający ją złożony zespół wie rzeń i sposób, w jaki nierozerwalnie wiąże się ona z ob razem współczesnego człowieka, stworzonym przez niego samego. Przemówienie wygłoszone w czasie wręczania dyplomów na Uniwersytecie Puerto Rico dało mi okazję bliższego przyjrzenia się temu związkowi.
133
Szkoła jako instytucja kształceniowa przechodzi obe cnie kryzys, kryzys mogący oznaczać koniec „wieku szkolnictwa" w świecie zachodnim. Mówię o „wieku szkolnictwa", tak samo jak zwykło się mówić o „epoce feudalnej" czy o „erze chrześcijańskiej". Stopniowo w lu dziach utwierdzało się przekonanie, że uczęszczanie do szkoły jest niezbędnym wymogiem, aby stać się przy datnym członkiem społeczeństwa. Zadaniem obecnego pokolenia jest pogrzebać ten mit. Sytuacja, w której się znajdujecie, jest paradoksal na. Dzięki swoim studiom jesteście w stanie zrozumieć, że wykształcenie, przysługujące kiedyś waszym dzie ciom, będzie wymagało rewolucji w obecnie istniejącym systemie szkolnictwa, którego wy sami jesteście produ ktem. Ten rytuał ukończenia uniwersytetu, dziś tak uro czyście przez nas celebrowany, jest potwierdzeniem praw, które społeczeństwo tej wyspy poprzez kosztowny system subsydiowanych szkół państwowych przyznaje synom i córkom najbardziej uprzywilejowanych obywa teli. Jesteście częścią dziesięcioprocentowego, najbar dziej uprzywilejowanego odsetka waszego pokolenia, częścią mniejszości, która ukończyła studia. Wkład pań stwa w wykształcenie każdego z was jest piętnastokrot134
nie większy aniżeli suma przeznaczana na kształcenie przeciętnego przedstawiciela najuboższej, stanowiącej dziesięć procent populacji, części społeczeństwa. Wię kszość jej członków opuszcza szkołę nie ukończywszy nawet piątej klasy. Dyplom, który otrzymujecie dzisiaj, jest legitymiza cją waszej wiedzy i umiejętności. Nie jest dostępny sa moukom lub tym, którzy zdobyli wiedzę i umiejętności zawodowe w sposób nie uznany prawnie w Puerto Rico. Programy kształcenia waszego uniwersytetu są hono rowane przez Związek College'ów i Szkół Ponadpodsta wowych stanów New Yersey, New York i stanu Pen sylwania. Stopień, który wam dzisiaj nadaje uniwersytet, oz nacza, że przez ponad szesnaście lat wasi rodzice i starsi członkowie społeczeństwa zobowiązywali was do pod porządkowania się — dobrowolnie bądź pod przymu sem — złożonemu, scholastycznemu rytuałowi. W isto cie rzeczy, przez pięć dni w tygodniu i dziewięć miesięcy, rok w rok, bez dłuższych przerw, wstępowaliście w świę te mury szkoły. Pracodawcy zarówno ze sfery przemysłu, jak i rządu słusznie wierzą, że nie zburzycie ładu, któ remu wiernie się podporządkowaliście, zdobywając wa sze „szlify". Duża część młodości upłynęła wam pod opieką szko ły. Powinniście teraz pójść do pracy, by przyszłym po koleniom zagwarantować przywileje, które wam przy znano. Portoryko to jedyny obszar na półkuli zachodniej, gdzie na kształcenie przeznacza się trzydzieści procent budżetu państwa. Jest to jedno z sześciu miejsc na świecie, gdzie ponad sześć procent dochodu narodowego wędruje na edukację. Utrzymanie szkół w Portoryko jest droższe niż utrzymanie jakiegokolwiek innego se135
która państwowego i zapewniają też one więcej miejsc pracy. W żadnej innej sferze zajmującej się działalno ścią społeczną nie jest zatrudniona tak duża liczba mie szkańców wyspy. Ogromna rzesza widzów obserwuje dzisiejsze święto w telewizji. Jego uroczysty charakter z jednej strony utwierdzi ich w poczuciu niższości, jeżeli chodzi o wy kształcenie, a z drugiej obudzi ich nadzieje, w przewa żającej mierze skazane na niepowodzenie, że pewnego dnia sami otrzymają stopień akademicki. Portoryko zostało wyszkolone. Nie mówię: „wykształ cone" lecz „wyszkolone". Portorykańczycy już dłużej nie mogą sobie wyobrazić życia bez szkoły. Pragnienie zdo bycia wykształcenia ustąpiło miejsca obowiązkowi uczę szczania do szkoły. Wyspa przyjęła nową religię. Reli gia ta głosi, że wykształcenie to produkt działalności szkoły, produkt, który można zdefiniować liczbami. Po siadamy liczby, określające, ile lat konkretny student spędził instruowany przez nauczyciela, i liczby, poda jące procent jego poprawnych odpowiedzi w czasie egza minów. Wraz z dyplomem, produkt ten otrzymuje war tość rynkową. Uczęszczanie do szkoły samo w sobie gwarantuje, że dana osoba zostanie włączona do grona zdyscyplinowanych konsumentów społeczeństwa tech nokratycznego, podobnie jak w przeszłości chodzenie do kościoła gwarantowało uczestnictwo we wspólno cie świętych. Od gubernatora aż do wieśniaka, wszyscy mieszkańcy Portoryko przyjmują ideologię serwowaną im przez ich nauczycieli, podobnie jak kiedyś przyjmo wali teologię księży. Szkołę utożsamia się teraz z kształ ceniem, podobnie jak dawniej kościół z religią. Dzisiejsze instytucje, gdzie dokonuje się tej akredy tacji społecznej, to pozostałości królewskiego patronatu, dawniej przyznawanego Kościołowi. Dzisiejsze wspie136
ranie kształcenia przez państwo przypomina wczoraj sze darowizny dla Kościoła. W Portoryko tak gwałtow nie wzrosło znaczenie dyplomu, źe biedacy obwiniają własne ubóstwo o brak tego, co zapewnia wam, dzisiej szym absolwentom, korzystanie z przywilejów społecz nych. Badania socjologiczne wskazują, że w Portoryko w po równaniu z USA dwukrotnie więcej absolwentów szkół średnich pragnie się dalej kształcić, gdy równocześnie szansa na ukończenie college'u przez absolwenta szkoły średniej na wyspie jest znacznie mniejsza niż w wy padku jego rówieśnika w Stanach Zjednoczonych. Po głębiająca się rozbieżność między oczekiwaniami a mo żliwościami spowodować może w rezultacie jedynie wzrost rozgoryczenia i frustracji wśród mieszkańców wyspy. Im później portorykańskie dziecko zmuszone jest opuścić szkołę, tym dotkliwiej odczuwa swoją porażkę. W przeciwieństwie do panującej powszechnie opinii, na cisk na szkolnictwo zwiększył, a nie zmniejszył konflikty klasowe na wyspie i przyczynił się do wzrostu kom pleksu niższości, odczuwanego przez jej mieszkańców w stosunku do Stanów Zjednoczonych. Właśnie waszemu pokoleniu przypada obowiązek opracowania dla Portoryko procesu kształcenia zupeł nie odmiennego od panującego dotychczas i niezależne go od wzorców z innych krajów. Waszym zadaniem jest zastanowić się, czy Portoryko naprawdę pragnie prze kształcić się nieodwołalnie w bierny wytwór działalno ści nauczycieli. To do was należy decyzja, czy powie rzycie swoje dzieci szkole szukającej swego potwierdze nia w systemie edukacyjnym USA i usprawiedliwienia w przygotowaniu siły roboczej. Czy misją tej szkoły ma być pomoc dzieciom rodziców z klasy średniej, by 137
dotrzymały tempa rodzinie Jonesów z hrabstwa Westchester w stanie Nowy Jork. Na tej wyspie szkoła jest prawdziwą świętą krową. Zarówno zwolennicy unii z USA, jak i zwolennicy pań stwowości i niezależności traktują ją jako rzecz oczy wistą. W istocie rzeczy żadne z powyższych rozwiązań nie jest w stanie wyzwolić Portoryko, które niezachwia nie wierzyć będzie w szkołę jako metodę kształcenia. A zatem, jeśli to pokolenie pragnie prawdziwego wy zwolenia Portoryko, będzie musiało znaleźć inne alter natywy, kładące kres „wiekowi szkolnictwa". Będzie to trudne zadanie. Szkoła bowiem, jako metoda kształce nia, rozwinęła wokół siebie ogromny zbiór napawają cych lękiem zwyczajów. Odziani w togi profesorowie, których dzisiaj oglądaliśmy, przywołują na myśl dawne procesje księży, mnichów i małych aniołków w święto Bożego Ciała. Naprzeciw Kościoła, świętego, powszech nego i apostolskiego staje szkoła: uznana przez wszy stkich, obowiązkowa, nietykalna, powszechna. Alma Mater zastąpiła Matkę Kościół. Moc szkoły zdolnej ura tować mieszkańców slumsów porównać można z mocą Kościoła, mogącego wybawić od ognia piekielnego Mau rów. (Warto wiedzieć, że gehenna w hebrajskim ozna cza zarówno piekło, jak i miejsce nieczyste.) Różnica pomiędzy szkołą a Kościołem polega jedynie na tym, że rytuały szkolne są znacznie surowsze i uciążliwsze aniżeli rytuały i wymogi Kościoła za najgorszych cza sów hiszpańskiej Inkwizycji. Szkoła stała się kościołem czasów świeckich. Szkoła współczesna czerpie swój początek z dążenia ku po wszechnej edukacji szkolnej, które zaczęło się przed dwustu laty jako próba włączenia wszystkich obywateli w społeczeństwo epoki przemysłowej. W metropolii z tamtego okresu szkoła pełniła rolę integrującą. W ko138
loniach szkoła wpajała klasom rządzącym zasady rzą dów imperialnych i utwierdzała w masach kompleks niższości wobec elity, która chodziła do szkół. Nie moż na sobie wyobrazić ani narodu, ani gospodarki na szej przedcybernetycznej epoki bez tego współczesnego chrztu, jakim jest rozpoczęcie nauki w szkole. Ludzi, którzy nie są w stanie jej ukończyć, można przyrównać do marranów z jedenastowiecznej Hiszpanii. Mam nadzieję, że przeżyliśmy epokę przemysłową. Jednakże nie pożyjemy długo, jeśli nie zastąpimy czymś anachronizmu narodowej suwerenności, autarkii prze mysłowej i narcyzmu kulturowego, które połączone w gulasz z resztek, serwuje nam szkoła. Tylko wewnątrz tych świętych murów jest do pomyślenia podawanie tego nieświeżego dania młodym Portorykańczykom. Ufam, że wasze wnuki dożyją czasów, kiedy na tej wyspie większość mieszkańców będzie przywiązywała tylko tyle wagi do uczęszczania do szkoły, ile dzisiaj przywiązuje się do chodzenia na mszę świętą. Jeszcze daleko do tego dnia, a ja mam nadzieję, że weźmiecie na siebie odpowiedzialność za to, by nadszedł jak najry chlej, bez obawy, że posądzą was o herezję, podżeganie lub niewdzięczność. Niech będzie dla was pocieszeniem fakt, że ci, którzy podejmują tę samą odpowiedzialność w krajach socjalistycznych są podobnie oskarżani. Nasze społeczeństwo jest podzielone przez wiele kon trowersji. Obszarom dziewiczej przyrody zagraża prze mysł, dziedzictwu kulturalnemu komercjalizacja, god ności człowieka reklama, a umysłowi cechująca mass media przemoc. Każda z powyższych kwestii to temat na osobną debatę. Są ludzie, pragnący mniej przemy słu, mniej języka angielskiego i mniej coca-coli i są tacy, co chcą czegoś zupełnie przeciwnego. Jednak wszyscy zgadzają się, że Portoryko potrzebuje więcej szkół. 139
Nie znaczy to, że na wyspie nie dyskutuje się pro blemu kształcenia. Wręcz przeciwnie. Trudno byłoby znaleźć społeczeństwo, którego przywódcy gospodarczy i polityczni byliby bardziej zaprzątnięci tą kwestią. Pragnieniem wszystkich jest więcej kształcenia i to na kierowanego na sektor, który reprezentują. Jednakże kontrowersje między nimi wzmacniają jedynie powszech ne przekonanie, redukujące kształcenie do kombinacji klas, planów nauczania, funduszy rządowych, egzami nów i stopni. Spodziewam się, że do końca stulecia to, co obecnie nazywamy szkołą, będzie już reliktem przeszłości, czę ścią czasów kolei i prywatnych samochodów, razem z nimi spoczywającym na złomowisku historii. Jestem pewien, że wkrótce pojmiemy, iż instytucja szkoły to tak marginalne zjawisko wobec kształcenia jak insty tucja znachora wobec publicznej służby zdrowia. Rozdział kształcenia i szkół już się rozpoczął, a pro ces ten przyspieszają trzy czynniki: Trzeci Świat, getta wielkich miast i uniwersytety. W krajach Trzeciego Świa ta system szkolny jest narzędziem dyskryminacji wię kszości i dyskwalifikuje osoby zdobywające wykształce nie samodzielnie, poza szkołą. Wielu członków czarnych gett w miastach USA traktuje szkoły jako placówki mające ich pozbawić ich etnicznej tożsamości. Prote stujący studenci uniwersytetów mówią nam, że szkoła ich nudzi i odgradza od rzeczywistości. Wszystko to są niewątpliwie przejaskrawienia, jednakże mitologiczna otoczka wokół szkoły jako systemu kształcenia sprawia, że trudno dostrzec leżące u jej podłoża fakty. Krytycyzm, z jakim dzisiejsi studenci odnoszą się do swoich nauczycieli, sięga tak głęboko jak krytycyzm ich dziadków wobec kleru. Oddzielenie kształcenia od szkół jako instytucji do tego celu służących może znaleźć swój 140
wzorzec w demitologizacji Kościoła. Dzisiaj, w imię kształcenia, walczymy przeciwko nauczycielom, którzy siłą rzeczy stanowią czynnik ekonomiczny, podobnie jak w przeszłości reformatorzy walczyli z klerem, którego przedstawiciele, też z konieczności, stanowili część daw nej elity władzy. Uczestnictwo w „systemie produkcji", niezależnie jakiego rodzaju, zagrażało i nadal zagraża profetycznej funkcji Kościoła, podobnie jak obecnie sta nowi groźbę dla kształceniowej funkcji szkoły. Protesty szkolne mają głębsze przyczyny aniżeli te, jakie podają ich przywódcy. Chociaż często można okre ślić je mianem politycznych, przedstawiane są w postaci żądań różnych reform systemu. Żądania te jednakże nig dy nie zdobyłyby masowego poparcia, gdyby studenci nie stracili wiary i szacunku do instytucji, która ich wychowała. Strajki studenckie odzwierciedlają głębokie przekonanie, podzielane powszechnie przez młode po kolenie; opinię, że szkoła zwulgaryzowała proces wycho wania, że stała się antywychowawcza i antyspołeczna, podobnie jak w dawnych epokach Kościół stał się antychrześcijański, a Izrael czcił bożki. Wierzę, że to prze konanie można wyrazić w sposób wyraźny i zwięzły. Dzisiejszy protest niektórych studentów przypomi na dysydencką postawę tych charyzmatycznych przy wódców Kościoła, bez których Kościół nigdy nie został by zreformowany; ich proroctwa prowadziły do męczeń stwa, ich poglądy teologiczne do prześladowań, ich święte czyny na stos. Proroka zawsze oskarża się o pod żeganie do rebelii, teologa o bluźnierstwo, a świętego traktuje się jak wariata. Jeżeli chodzi o żywotność Kościoła, to zależała ona zawsze od wrażliwości biskupów na głosy wiernych, odbierających skostnienie rytuału jako przeszkodę we własnej wierze. Te kościoły, które nie umiały się zdobyć 141
na dialog pomiędzy sprawującym władzę klerem a dy sydentami, są już dzisiaj martwe i to samo może się zdarzyć z obecnym systemem szkolnictwa. Uniwersyte towi łatwiej jest wytłumaczyć protest jakimiś niewiele znaczącymi przyczynami aniżeli głębokim wyobcowa niem studentów wobec szkoły. Również przywódcom studenckim łatwiej operować sloganami politycznymi aniżeli przypuścić atak na świętą krowę, jaką jest szko ła. Ta uczelnia, która przyjmie wyzwanie swych zbun towanych studentów i pomoże im w racjonalny i spójny sposób wyrazić odczuwany przez nich niepokój, wysta wia się na niebezpieczeństwo ośmieszenia z powodu rzekomej łatwowierności. Przywódca studencki pragną cy obudzić w swoich naśladowcach świadomość głębo kiej niechęci do szkoły (lecz nie do samego procesu kształcenia) stwierdzi, że powoduje to u jego kolegów tak poważne obawy, że tylko niewielu z nich gotowych jest się z nimi zmierzyć. Uniwersytet musi nauczyć się odróżniać czysty kry tycyzm scholastycznych autorytetów od wezwania do nawrócenia szkoły ku pełnieniu swych funkcji edukacyj nych, do których została powołana, odróżniać niszczącą furię od żądania nowych metod kształcenia, metod nie dostrzegalnych prawie wcale dla osób uformowanych w tradycji scholastycznej. Uniwersytet musi wreszcie nauczyć się odróżniać cynizm, poszukujący nowych ko rzyści dla już uprzywilejowanych w społeczeństwie, od sokratejskiej ironii, kwestionującej kształceniową sku teczność przyjętych form nauczania, na które instytucja ta przeznacza większość swoich środków. Trzeba, inny mi słowy, widzieć różnicę między krzykami wyobcowa nej tłuszczy a głęboko zakorzenionym protestem, wy nikającym z odrzucenia szkoły jako symbolu status quo. W żadnym innym zakątku Ameryki Łacińskiej fun142
dusze na kształcenie, domaganie się kształcenia i in formacja dotycząca kształcenia nie wzrosły tak gwał townie jak w Portoryko. Nie ma zatem innego, bardziej odpowiedniego miejsca na świecie, gdzie przedstawicie le waszego pokolenia mogliby zacząć szukać nowej for my publicznego kształcenia. Waszym zadaniem jest na wrócić społeczeństwo na dobrą drogę, uznając, że po przednie generacje były w błędzie, starając się osiągnąć równość społeczną za pomocą obowiązkowego uczęsz czania do szkoły. W Portoryko trzech na dziesięciu uczniów opuszcza szkołę przed ukończeniem klasy szóstej. Znaczy to, że tylko jedno z dwojga dzieci z rodzin o dochodach poniżej średniej krajowej kończy szkołę podstawową. A zatem połowa rodziców w tym kraju niestety łudzi się, wie rząc, że ich dzieci mają rzeczywistą szansę dostania się na uniwersytet. Pieniądze publiczne przeznaczone na edukację wę drują bezpośrednio do szkół i uczniowie nie mają nad nimi żadnej kontroli. Politycznym usprawiedliwieniem takiego stanu rzeczy jest teza, że w ten sposób daje się każdemu równą szansę uczęszczania do szkoły. Jed nakże wysokie koszty tego typu kształcenia, przygoto wanego pod dyktando ekspertów, kształconych głównie poza wyspą, zadaje publicznie kłam twierdzeniu o rów nym dostępie do wykształcenia. Szkoły państwowe mo gą przynieść korzyści wszystkim nauczycielom, lecz w przypadku uczniów korzystają tylko ci nieliczni, któ rzy dotarli do klas wyższych. Właśnie to upieranie się przy bezpośrednim finansowaniu darmowych szkół po woduje, że korzyści z i tak skąpych zasobów odnoszą dzieci małej garstki obywateli. Jestem przekonany, że każdy Portorykańczyk ma prawo do należnej mu równej części pieniędzy z budże143
tu edukacyjnego. Jest to coś bardzo konkretnego i zu pełnie innego niż jedynie obietnica miejsca w szkole. Jestem pewien, na przykład, że trzynastolatek, który ma za sobą tylko cztery lata szkoły, ma znacznie wię ksze prawo do pozostałych środków finansowych prze znaczonych na edukację aniżeli jego koledzy w tym sa mym wieku, którzy mają już za sobą osiem lat nauki. Im bardziej niekorzystna jest sytuacja, w której znaj duje się obywatel, tym bardziej potrzebuje on zagwa rantowania swoich praw. Jeżeli w Portoryko zdecydowanoby się honorować to prawo, idea bezpłatnej szkoły musiałaby zostać z miejsca porzucona. Roczna suma przeznaczona na każdą osobę w wieku szkolnym nie wystarczyłaby oczywiście na po krycie jednego roku chodzenia do szkoły, biorąc pod uwagę dzisiejsze koszta. Niedobór ten byłby jesz cze większy, gdyby całą sumę z budżetu przeznaczoną na edukację podzielić między wszystkie osoby mające w Portoryko prawo do bezpłatnej edukacji, a więc od dzieci w wieku przedszkolnym aż po studentów. Pozostają nam więc trzy możliwości: pozostawić obe cny system w jego dotychczasowej postaci, płacąc za to poczuciem sprawiedliwości i sumieniem; użyć dostę pnych funduszy i zapewnić bezpłatną edukację dzie ciom tych rodziców, którzy zarabiają poniżej średniej krajowej, lub wykorzystać je, by zapewnić wszystkim tyle wykształcenia, na ile pozwala każdemu jego równy w nich udział. Osoby lepiej sytuowane mogłyby oczy wiście uzupełnić tę sumę i zapewnić swoim dzieciom ten wątpliwy przywilej korzystania z edukacji, którego wy w chwili obecnej dostępujecie. Osoby uboższe na pewno wykorzystałyby te pieniądze na zdobycie wy kształcenia w skuteczniejszej formie i mniejszym ko sztem. 144
Przed podobnymi wyborami stoją inne kraje Ame ryki Łacińskiej, gdzie częstokroć dla każdego dziecka dostępne byłoby nie więcej niż dwa tysiące dolarów rocz nie, jeśliby dwadzieścia procent sumy z podatków wpły wających do kasy państwa i przeznaczonych na kształ cenie podzielić równo między wszystkie dzieci, które zgodnie z prawem powinny uczęszczać do szkoły. Suma ta nigdy nie wystarczyłaby na opłacenie roku nauki w normalnej szkole, byłoby to jednak wystarczająco du żo, by zapewnić sporej liczbie dzieci i dorosłych co roku jeden miesiąc intensywnego kształcenia. Byłaby to rów nież suma wystarczająca do sfinansowania dystrybucji wśród dzieci różnych gier uczących cyfr, liter i symboli logicznych, a także na to, by pokryć koszta organizo wanych kilkakrotnie w pewnych odstępach czasu in tensywnych kursów przygotowujących do zawodu. Pau lo Freire, żyjący obecnie na wygnaniu, pokazał nam na przykładzie swej pracy w północnowschodniej Brazylii, że posiadając tak niewielką sumę, był w stanie nauczyć samodzielnego czytania w stopniu podstawowym dwa dzieścia pięć procent populacji analfabetów. Jednakże — co wyraźnie podkreślił — było to możliwe tylko dlatego, że jego technika uczenia czytania i pisania bazowała na słowach kluczowych z dziedziny polityki, mających ogromne znaczenie w społeczności, którą uczył. Moje propozycje mogą niektórych śmiertelnie prze razić. Ale to właśnie po wielkich pozytywistach i libe rałach odziedziczyliśmy zasadę wykorzystywania fun duszy publicznych na administrowanie szkół, kierowa nych przez zawodowych nauczycieli, podobnie jak przed laty Kościołowi przyznawano dziesięcinę, by zarządzali nią księża. Waszym zadaniem będzie zwalczać szkoły bezpłatne w imię prawdziwej równości co do możliwości 145
zdobywania wykształcenia. Podziwiam odwagę tych z was, którzy zechcą przystąpić do tej walki. Młodzież pragnie instytucji, które zapewnią jej wy kształcenie. Nie chce, by prowadzono ją za rączkę ani by dawano jej zaświadczenia, ani by poddawano ją in doktrynacji. Trudno oczywiście zdobyć wykształcenie w szkole, która nie chce kształcić, nie wymagając rów nocześnie od swoich uczniów podporządkowania się szkolnej kurateli, czystemu współzawodnictwu i indo ktrynacji. Trudno, rzecz jasna, finansować nauczyciela, który równocześnie jest opiekunem dziecka, sędzią, do radcą i realizatorem programu nauczania. Nieekonomi czne jest łączyć te wszystkie funkcje w jednej instytucji. Właśnie połączenie tych funkcji, często sprzecznych z sobą, podnosi koszty kształcenia zdobywanego w szko le. Jest to także przyczyna ciągłego niedoboru funduszy na edukację. Od was zależy stworzenie instytucji, za pewniających wszystkim kształcenie po kosztach mie szczących się w możliwościach finansów publicznych. Dopiero kiedy Portoryko wyrośnie z zafascynowa nia szkołą, będzie zdolne do opłacenia edukacji każde go obywatela i tylko wtedy prawdziwie skuteczne, niescholastyczne metody nauczania spotkają się z powszech ną akceptacją. A tymczasem nowe metody trzeba będzie stosować jako prowizoryczne środki zaradcze w przy padku tych, którym nie udało się ukończyć szkoły. By je stworzyć, będziemy musieli wystąpić z rozwiązania mi alternatywnymi wobec instytucji szkoły, atrakcyj nymi dla uczniów, nauczycieli i podatników. Nie ma żadnego powodu, dla którego wykształcenie, jakiego nie jest obecnie w stanie zapewnić szkoła, nie mogłoby być zdobyte skuteczniej w środowisku rodziny, w zakładzie pracy, w zaangażowaniu w życie wspólnoty lokalnej, w nowego typu bibliotekach i ośrodkach za146
pewniających warunki do nauki. Form instytucjonal nych, jakie edukacja przyjmie w przyszłym społeczeń stwie, nie sposób precyzyjnie określić. Także reforma torzy nie mogą powiedzieć dokładnie, jaką konkretną postacią instytucjonalną zaowocują ich działania. Na tomiast obawa, że i one okażą się niedoskonałe, nie usprawiedliwia naszego służalczego podporządkowania się istniejącemu dziś systemowi. Moje pragnienie, by wyobrazić sobie Portoryko bez szkół, musi być dla wielu z was zaskoczeniem. Lecz przecież prawdziwe wykształcenie zawsze uczy nas otwartości właśnie na to, co niespodziewane. Cel kształ cenia publicznego jest nie mniej zasadniczy aniżeli cel Kościoła, chociaż w wypadku tego drugiego wyraźniej szy. Zasadniczym celem kształcenia powszechnego jest stworzyć sytuację, w której społeczeństwo zobowiązuje każdą jednostkę do wzięcia w swoje ręce własnego losu. Kształcenie zakłada stały wzrost poczucia niezależno ści i indywidualnego sensu życia poszczególnych osób wespół ze zwiększeniem dostępu i lepszym wykorzys taniem tego, co stanowi dziedzictwo całej wspólnoty ludzkiej. Instytucja, której zadaniem jest kształcenie, dostarcza potrzebnego siedliska. Zakłada to istnienie miejsca w społeczeństwie, gdzie każdego z nas bu dzi do życia to, co niespodziewane; miejsca spotkania, gdzie inni zaskakują mnie swoją wolnością i prawem do działania, uświadamiając mi tym samym moją wol ność. Także uniwersytet, jeśli ma być godzien swoich tradycji, winien być instytucją, której cele tożsame są z korzystaniem z tej wolności, a autonomia oparta na społecznym zaufaniu co do właściwego jej wykorzy stania. Moi przyjaciele, waszym zadaniem jest zaskoczyć siebie samych, a także i nas, formą kształcenia, którą 147
uda się wam przygotować dla waszych dzieci. Nasza nadzieja na zbawienie zasadza się na tym, że zaskakuje nas Ten Drugi. Nauczmy się ciągłego otwarcia na nowe niespodzianki. Ja już dawno temu postanowiłem z na dzieją czekać na to, co niespodziane, także na ostatni akt mego istnienia — chwilę śmierci.
Siła seksu a potencja polityczna
Co najmniej jedna z czterech ciąż w aglomeracjach miejskich Ameryki Łacińskiej kończy się aborcją. Gdzie niegdzie ten odsetek jest jeszcze wyższy. Zanim skończy się ich wiek rozrodczy, dwie na pięć kobiet decyduje się na aborcję, stanowiącą poważne ryzyko dla zdro wia, i doświadcza wstydu oraz poczucia winy, unikając urodzenia kolejnego dziecka. Wszystko to rozgrywa się w kulturze, gdzie ilość małżeństw cywilnych i dzieci z nieprawego łoża równa jest, a nawet przewyższa ilość ślubów kościelnych i liczbę dzieci urodzonych w mał żeństwie, przy czym nie towarzyszy temu żadne piętno, jak to się dzieje w świecie anglosaskim. Ma to miejsce w kulturze, gdzie dzieci porzucone przyjmuje się i wy chowuje we własnej rodzinie bez zbędnych ceregieli pra wnych. Wszystko wskazuje więc na to, że wiele osób nie chce mieć więcej dzieci. Większość aborcji wykonują położne, znachorzy i znachorki. Wyjątkiem są Argentyna i Urugwaj, gdzie wielu lekarzy oferuje te zabronione prawem zabiegi nawet naj uboższym. Aborcja jest bez wątpienia najczęstszą przy czyną śmierci wśród młodych kobiet. Kobietom tym po trzeba innych niż pokątne skrobanki rozwiązań. Warunki zewnętrzne sprzyjają rzezi dokonywanej przez aborcję. Obecnie jest już dość dziewcząt, by liczba 149
kobiet w wieku rozrodczym na początku lat osiemdzie siątych się podwoiła. Ani rozwój gospodarczy, ani re wolucja nie mogą zapobiec potęgującej się nędzy wśród rosnącej liczebnie i przymierającej głodem ludności po grążającej się w abulii i marazmie. Byłoby kłamstwem powiedzieć kobiecie, pragnącej dokonać aborcji, że przy szłość jej dziecka rysuje się różowo. Lecz z drugiej strony, czy politycy mogą pozwolić sobie na mocne i zdecydowane stanowisko bądź za kon trolą urodzeń, bądź za zalegalizowaniem aborcji? Tylko polityczny mocarz mógłby pozwolić sobie na to, by wy stąpić równocześnie przeciw religii katolickiej, mówiącej o grzechu i komunistom, pragnącym liczebnością prze wyższyć imperialistów amerykańskich, i nacjonalistom, nawołującym do kolonizacji ogromnych, niezasiedlonych przestrzeni. Zasadnicza zmiana w polityce społecznej musi zostać zainicjowana na poziomie przeciętnego obywatela. Obe cne, mętne programy, starają się nakłonić ludzi do kon troli urodzeń. Ja proponuję, by główna kampania do magająca się wyraźnej polityki demograficznej była ruchem oddolnym. W poniższym tekście wyjaśniam, dlaczego kampanię taką połączyć trzeba z wysiłkiem prowadzącym do zwiększenia świadomości politycznej. Tekst ten został wygłoszony na spotkaniu ekspertów od problemów demograficznych w 1967 roku. Jako że czę sto go cytowano, pozostawiłem go w niezmienionej for mie, w pełni świadomy, że próba skondensowania go utrudni czytanie. Przemówienie to wygłosiłem na kilka miesięcy przed ogłoszeniem słynnej encykliki papieskiej o kontroli uro dzeń. Miałem nadzieję, że papież zabierze głos w tej dyskusji, lecz równocześnie byłem niemal pewien, iż bę dzie wolał zachować milczenie. Jak się okazało nie mia150
łem racji, ale i się rozczarowałem. Liczyłem na to, iż papież powie o tym, że technika może być wykorzysty wana przez człowieka dobrze lub źle, jak i o potrzebie głębszej świadomości i miłości ze strony ludzi, zmuszo nych przez okoliczności do korzystania z techniki. Mia łem nadzieję, iż papież uświadomi wszystkim wyraźnie fakt, że jeśli pragniemy uniknąć powszechnej dehuma nizacji, zmniejszonej śmiertelności noworodków towa rzyszyć musi odpowiednio mniejsza liczba urodzeń i że jako chrześcijanie zobowiązani jesteśmy do tego, by ograniczyć naszą rozrodczość. Ze zdobyczami współczes nej higieny, sprzyjającymi przedłużeniu życia ludzkie go, musi iść w parze wykorzystanie jej do zapobieżenia rakowatemu rozrostowi. Zamiast tego jednak papież wystąpił z dokumentem napisanym suchym, prawniczym językiem, dokumentem, w którym można wyczytać wszystkie powyższe stwier dzenia, lecz cechuje go brak odwagi i zły smak. Pozbawia on Rzym inicjatywy przewodzenia współczesnym lu dziom na drodze ku chrześcijańskiemu humanizmowi. To smutne.
W Ameryce Łacińskiej trwa eksplozja demograficzna. Liczba mieszkańców Meksyku podwaja się co osiemna ście lat, Brazylii co siedemnaście, Peru co dwadzieścia. Rozrost liczebny młodszych grup wiekowych ma miej sce w krajach, gdzie w tej chwili dwie trzecie młodzieży i dzieci nie może ukończyć szkoły podstawowej. Rezul tatem tego jest nie tylko niższe wykształcenie większo ści społeczeństwa, lecz także rosnąca świadomość mas dorosłych, że zostały wyłączone z dostępu do głównych instytucji życia społecznego, charakteryzujących klasę średnią. To pobieżne wykształcenie, które zdobywają, stanowi źródło goryczy i niezadowolenia. Programy kontroli urodzeń w Ameryce Łacińskiej zawodzą, gdyż akcentują strach przed nędzą, a nie ra dość życia. Człowiek może wykorzystać środek anty koncepcyjny jako obronę przed nieuchronną nędzą albo jako czynnik pozytywny, wiodący ku bardziej ludzkiej egzystencji. Tymczasem w obecnie prowadzonej kam panii planowania rodziny nie ma niczego pozytywnego i konstruktywnego. Adresowana jest ona do tego same go odbiorcy, do którego kierują swój przekaz reklamy telewizyjne i uliczne; do mniejszości, która pragnie stać się częścią klasy średniej. Dzisiejsi nabywcy dóbr kon sumpcyjnych i środków antykoncepcyjnych w Meksyku 152
i Brazylii stanowią grupę dziwną i marginalną. Jest to nieliczna garstka tych, którzy będą mogli pozwolić sobie na to, by na ich wzorce zachowań seksualnych wpływ miało nawoływanie do stałej konsumpcji i wzrostu do brobytu. Powodzenie w szkole, w pracy i w seksie wydaje się współzależne. W Ameryce Łacińskiej pozostaje ono do meną mniejszości. Chociaż mniejszość ta pochodzi ze wszystkich warstw społecznych, należą do niej tylko ci, którym się powiodło i którzy wiedzą, co zrobić, żeby ich dochody rosły szybciej niż pozostałych mieszkańców kraju. Ta klasa osób ciągle walczących dla siebie o le pszą sytuację materialną dąży też do zdobycia władzy politycznej, zapewniając dalsze przywileje tym, którzy także pną się w górę. Jeśli nawet planowanie rodziny byłoby wdrażane w życie przez ten niewielki odsetek społeczeństwa, i tak miałoby to niewielki wpływ na tempo wzrostu całej populacji. „Ci drudzy" (co na tym kontynencie oznacza większość), nie mają równego do stępu do planowania swej rodziny. Podobnie jak zabez pieczenia prawne, dotyczące równości w kwestii poli tyki, edukacji i pozycji w społeczeństwie, możliwość kontroli urodzeń to w wypadku najbiedniejszych boles na drwina. Niemożliwe jest w obecnym kontekście politycznym i społecznym skłonić większość społeczeństwa do kon troli urodzeń. Nie skutkuje nakłanianie ani działalność oświatowa. By zachęcić ludzi w sposób skuteczny, cała kampania musiałaby być bardziej zdecydowana: dwa dzieścia pięć dolarów za założenie spirali domacicznej, sto dolarów za każdą sterylizację. By bardziej skutecz nie kształcić, rządy musiałyby kręcić stryczek same na siebie, rozpoczynając prowadzone na szeroką skalę kształcenie dorosłych. Gdyż wiadomo nie od dziś, że 153
działalność oświatowa umożliwiająca dorosłym sformu łowanie własnych żądań grozi zerwaniem wszelkich więzów krępujących wolność i wyobraźnię tych ludzi. To podwójne niepowodzenie zarówno jeżeli chodzi 0 nakłanianie, jak i uświadamianie obywateli zasadza się na rozbieżności między przekazywaną im informa cją a stylem życia charakterystycznym dla mas chło pskich na kontynencie. Dla większości z nich fakt, że odpowiednia technika seksualna może zapobiec poczę ciu, jest niewyobrażalny, lecz jeszcze mniej wyobrażalne jest to, że takie podejście może doprowadzić do oso bistego dobrobytu. Obie te prawdy wydają się z pogra nicza magii. Poza tym wieśniakom pachnie podejrzanie sam sposób, w jaki wtłacza się im to magiczne prze słanie. Wywołuje ono w nich obraz bogaczy zaprzątnię tych tym, by nauczyć biedaków, jak nie mają płodzić ludzi takich jak oni. Często podejście do konkretnej osoby jest bezmyślne 1 pospieszne, wywołujące tym samym dramatycznie ne gatywne odczucia w kobiecie: alternatywą wobec kolej nej aborcji staje się bezwolne wprowadzenie jej w se krety antykoncepcji. Sedno przekazu, styl i sama me toda koncentrują się na obronie przed życiem, a nie akcentują wolności wyboru. Nic dziwnego, że takie po dejście kończy się niepowodzeniem. Aby planowanie rodziny było skuteczne, musi zostać przyjęte jako sposób na wyrażenie głębszego sensu ży cia, a nie wyłącznie jako obrona przed złem. Zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy antykoncepcji powinni porzucić odwoływanie się do magii, mitów i ta jemnicy. Oczywiście, nie jest to łatwe. Wizja rosnące go na całym świecie ubóstwa przytłacza wyobraźnię, a tworzenie mitów to sposób ucieczki przed nieznoś nym niepokojem. Transformacja głodnych osób w mi154
tycznego, zjednoczonego wroga jest stara jak świat, ale równie stare jest błędne przekonanie, że możemy sobie poradzić z mitami, które sami stworzyliśmy. Odkąd „biedni" zredukowani zostali do bezpostacio wej rzeki, występującej z brzegów, kampanii kontroli urodzeń trzeba przypisać moc magiczną i wymagać, by niby zaklęcie odwróciła powódź. Programy tego typu sprawiają wrażenie, że jednostka powinna postrzegać siebie jako jedynie kroplę w narastającej fali przypły wu, aby każdy robił co w jego mocy, by powstrzymać swój dalszy rozwój. Nic dziwnego, że nikt w końcu tego nie robi. Tylko oderwani od życia akademicy mogą łudzić się, że ludzie będą skłonni uznawać za swe o s o b i s t e m o t y w y w planowaniu rodziny m o t y w y p o l i t y c z n e prezentowane przez ekonomistów i socjologów. Wzorce zachowań odnoszących się do własnego istnienia i prokreacji znajdują się zawsze poza zasięgiem decyzji po dejmowanych przez innych. Ludzie jako populacja, nie kierują się rozumem. Można nimi kierować, ale nie motywować za pomocą argumentów. Decyzje podejmują konkretne osoby. A im bardziej są w stanie podejmować samodzielne decyzje, tym trudniej nimi sterować. U osób, które w sposób wolny postanawiają kontrolować swą płodność, poja wiają się motywacje i aspiracje, by kontrolować polity kę. Widać wyraźnie, że odpowiedzialnego rodzicielstwa nie można oddzielić od walki o władzę w polityce. Pro gramy nakierowane na realizację takich celów są nie chętnie przyjmowane przez rządy wojskowych, domi nujące na kontynencie, i nie jest to też ten rodzaj po mocy, jaki finansują Stany Zjednoczone. Dalszy rozwój Ameryki Łacińskiej jako kolonii świa ta zachodniego wymaga powszechnego uczęszczania 155
dzieci do szkół, by w sposób bierny podporządkowały się i zaakceptowały ideologię, która wskaże należne im „demokratycznie" miejsce. Obrońcy ładu politycznego nie mogą tolerować nadmiernej świadomości czy nieza leżności ludności i związanego z tym ryzyka. Kształce nie dorosłych, jeśli będzie miało charakter analityczny i dialektyczny, prowadzi nieuchronnie do wyzwolenia ze sfery tabu. Bożków nie da się obalać wybiórczo. Taki rodzaj działalności oświatowej, zmierzający do zdetro nizowania części idoli, burzy je wszystkie i jest zawsze politycznie wywrotowy. Poglądy pokrewne zazwyczaj się wzajemnie wzmac niają. Świadomość, iż współżycie płciowe niekoniecznie musi prowadzić do niechcianej ciąży, rodzi inne przeko nanie, że codzienna egzystencja nie musi oznaczać pod porządkowania politycznego. Wolność partnerska i oby watelska podążają tą samą drogą. Każde pozostawione za sobą tabu oznacza jedną przeszkodę mniej na drodze do sytuacji społecznej, w której wszystkie idole są nie potrzebne. Żyją już wszyscy, którzy będą rodzicami do roku 1984. Pytam ich wszystkich, co do jednego: czy to dziec ko będzie tylko biernym przedmiotem, poddanym ma nipulacji i karmionym przez technikę depczącą jego uczucia? A może wyrośnie na człowieka, który wespół z innymi weźmie odpowiedzialność za konkretne trendy społeczne? Czy demografowie „wyprostują" jego zacho wania seksualne, by pasowały do wcześniej zaplanowa nej krzywej wzrostu ludności, podobnie jak spece od planowania gospodarki dostosują jego pracę do potrzeb kapitału? A może przeprowadzka z utrzymującego go na granicy przetrwania gospodarstwa do ogromnego miasta sprawi, że wzrośnie jego kontrola nad własnym życiem? 156
Innymi słowy, czy miasto go wchłonie? Czy też bę dzie mógł cieszyć się tam większą wolnością? Te pyta nia dotyczą trzystu milionów ludzi. Dwie trzecie z ponad dwustumilionowej rzeszy mieszkańców Ameryki żyją cych na południe od Rio Grandę to ludność uważana obecnie za „rolniczą". Jednakże z szacunków wynika, że w następnym pokoleniu mniej niż trzydzieści pięć procent z trzystu pięćdziesięciu milionów będzie się utrzymywało z pracy w rolnictwie. Większość z tych, którzy żyją dzisiaj, i tych, którzy narodzą się w ciągu najbliższych piętnastu lat, żyje w świecie, gdzie świa domość, zwyczaje i tradycje zakorzenione są w rolniczej przeszłości. Oznacza to, że pochodzą ze środowiska, w którym sukces osobisty uwarunkowany jest zmaga niem i walką o środki do życia, jakich nigdy nie ma w nadmiarze (na przykład o ziemię) i gdzie przeżycie społeczności zapewnia duża rozrodczość, neutralizująca wysoki odsetek umieralności. Wieśniacy cenią posiada nie, tradycję i liczne potomstwo. Te gusta znajdują swój wyraz w ich języku, symbolach, ideologii i religii. Kultura chłopska dostarcza kryteriów pozwalają cych przyjąć nawet największe ubóstwo wynikające z życia na wsi z godnością. Osoba przenosząca się do miasta traci to odziedziczone po przodkach oparcie, a świadomość i akceptacja tej straty stają się dla niej warunkiem przetrwania. Wymaga to zmiany w każdym konkretnym człowieku, zmiany zachowania i postaw. Ta niezbędna zmiana w zachowaniu jest sumą zmian w wielu aspektach codziennej egzystencji, które — ni czym pojedyncze włókna — składają się na kobierzec życia człowieka. Każda zmiana postawy (w pracy, na ulicy, w kontakcie z dziewczyną) jest owocem jego oso bistego poznania. Poznanie to albo wyzwoliło go, umo żliwiając stworzenie nowego nawyku, albo doprowadziło 157
do apatycznego poddania się nowemu rytmowi życia miasta. Bardziej rewolucyjna od zmiany zachowań jest ko nieczność odnalezienia więzów z miastem. Życie w mie ście oznacza dla jednostki poszukiwanie nowych punktów orientacyjnych w świecie, który nadaje nowy wymiar jej najgłębszym uczuciom i dążeniom. Najważniejsze cechy charakteru przybierają nową formę i wyraz, łączą się z nimi nowe znaczenia, wszystko po to, by dopaso wać je do nowej ideologii życia w mieście. Miasto, podobnie jak każdy inny wytwór człowieka, jest prezentowane przybyszowi razem z szeregiem po uczeń, dotyczących sposobu zachowania się w nim. Po uczenia te zdumiewają niedowiarka, który nie skłania się ku dominującym wierzeniom. Credo miasta obejmu je wiele dogmatów. Ceni jak najdłuższe życie (co osiąg nąć można dzięki zdobyczom współczesnej medycyny), uczęszczanie do szkół i świadectwo ich ukończenia oraz ciągły postęp i sukcesy w pracy. Miernikami wartości, łącznie z płodnością, stają się produkcja i konsumpcja. Zmiana zachowań, zmiana orientacji i zmiana prze konań są nierozdzielne. Tylko nieliczni, zdolni do tej trojakiej przemiany, są w stanie utorować sobie drogę ku wysepkom dobrobytu. W takiej sytuacji wysoki poziom konsumpcji połą czony z licznym potomstwem to luksus, na który nie wielu może sobie pozwolić. Tych niewielu to bardzo często nie stara burżuazja, lecz małżeństwa, które dzię ki łutowi szczęścia szybko wspięły się w górę i ugrun towały swoją pozycję. Dla większości rodzin tempo pię cia się w górę po szczeblach drabiny społecznej zależy od ścisłej kontroli wielkości rodziny. Kontrola taka wymaga dyscypliny wewnętrznej trwa jącej całe życie i trudnej do przyswojenia przez młodą 158
osobę wychowaną w wiejskiej lepiance, nieprzywykłą do tego, by szacunkiem darzyć monotonię i szarość szkoły czy biura, lub do uległości wobec fabrycznego zegara i rygorystycznego planu zajęć. Trzeba niezwy kłego połączenia odpowiednich cech charakteru, okoli czności i otoczenia, by nauczyć wieśniaka dyscypliny, dzięki której może podnieść poziom swego życia w mie ście, w pracy czy w życiu rodzinnym. Miasto odsiewa nieprzystosowanych do życia znacznie lepiej niż jaka kolwiek szkoła. Z drugiej strony osobowość lub charakter, decydu jące o sukcesie dziecka w szkole, sprawiają również, że ci, którym powiedzie się w nauce, dopasują się do ze społowego charakteru życia we współczesnym mieście. Osoby wyróżnione świadectwem i samochodem to pra wdopodobnie ci najlepiej przygotowani do podjęcia środ ków zapobiegawczych, służących zmniejszeniu liczby potomstwa i zabezpieczeniu własnego bytu. Udowo dniona współzależność między wyższym poziomem wy kształcenia a małą liczbą potomstwa interpretowana jest właśnie jako wynik wykształcenia, umożliwiający uczniom wykorzystanie swej wiedzy i korzystanie z ta kich zabezpieczeń jak środki antykoncepcyjne. Jednak możliwe, że jest odwrotnie: szkoły działają jako mecha nizm selekcyjny i pozostają w nich jedynie ci, którzy już wcześniej skłonni są wykorzystać nabytą w nich wiedzę. Jest to jeszcze bardziej prawdopodobne w kra jach, gdzie szkoły średnie mają prawo nie przyjmować wszystkich zgłaszających się uczniów i w oparciu o ten mechanizm więcej osób ubiegających odrzuca się ani żeli przyjmuje. Chciałbym wyjaśnić to na pewnym przykładzie. Wy sokość piramidy społecznej w Kansas City i w Caracas jest podobna. Tym, co je różni, jest ich kształt. W Ca159
racas w najlepszym wypadku trzem osobom na sto uda je się zdobyć dyplom uczelni wyższej, samochód, ubez pieczenie zdrowotne i towarzyszącą temu wszystkiemu higienę życia. Oddzielmy tych, którzy znaleźli się na wierzchołku dzięki odpowiedniemu urodzeniu i pozycji społecznej, od tych, którzy wspięli się nań sami. Ci drudzy podlegają znacznie staranniejszej selekcji w Ca racas aniżeli w Kansas City. Im bardziej stroma jest piramida, tym skuteczniej oddziela osoby o słabej mo tywacji, nie mające szans, by dotrzeć na sam szczyt wzniesienia. Tych, którzy wspinają się wąską i stromą ścieżką do sukcesu w Caracas, podtrzymywać w drodze muszą powszechniejsze dążenia i cele aniżeli ich od powiedników w Stanach Zjednoczonych, wynoszonych w górę szerokimi schodami amerykańskiego college'u. Często przypomina się nam, że planowanie rodziny zostało szybko przyjęte przez niektóre grupy etniczne, na przykład przez Portorykańczyków w Nowym Jorku. Liczba potomstwa całej grupy spadła gwałtownie, kiedy ta przeniosła się do miasta. Jest to prawdą w odnie sieniu do tych, którzy zdecydowali się na życie w No wym Jorku i którym się tam powiodło, wyprowadzili się oni z Harlemu i dzięki szkołom zdobyli pracę dają cą im ponad siedem tysięcy dolarów rocznie. Przetrwali policję, narkotyki, dyskryminację i opiekę społeczną. Pną się w górę szybciej aniżeli jakakolwiek inna grupa etniczna i liczba potomstwa w tej grupie także szybciej spada. Podobne grupy emigrantów pragnących się dostać jednym skokiem do królestwa dobrobytu zauważyć mo żna w całej Ameryce Łacińskiej. Ich reprezentanci łączą się w różnych stowarzyszeniach, takich jak Klub Lwów, Rycerze Kolumba czy Rodzina Chrześcijańska i szeregu innych, których członkostwo pomaga im zdobywać dal160
sze przywileje dla siebie i swoich przyjaciół. Stowarzy szenie Ochrony Klasy Średniej, powołane ostatnio do życia przez pracowników Esso w Caracas, jest dobrym przykładem tego rodzaju postępowania. Lecz to, iż przed stawiciele takich grup potrafią regulować liczbę włas nego potomstwa, nie stanowi wcale dowodu, że anty koncepcja jest choćby częściowo wynikiem lepszej sto py życiowej. Oznacza to jedynie, że w chwili obecnej w Ameryce Łacińskiej tylko niewielu jest oczarowa nych mirażem dobrobytu. To znamienne, że ilość potomstwa w rodzinach mu rzyńskich zamieszkujących getta Stanów Zjednoczonych pozostaje na poziomie zbliżonym do poziomu latyno amerykańskiego. Elementem wspólnym nie są wskaź niki liczbowe, lecz postrzeganie swego miejsca w spo łeczeństwie. Przeciętne dochody rodziny murzyńskiej w amerykańskim getcie są poza zasięgiem możliwo ści obecnego pokolenia mieszkańców kontynentu połu dniowoamerykańskiego. Dochód na jedną osobę, liczba dostępnych lat nauki w szkole, wydatki na służbę zdro wia, ilość przeczytanej prasy i książek, wszystko to po zostaje w sferze marzeń dla osiemdziesięciu procent mieszkańców Peru czy Kolumbii. Ale zarówno tu, jak i tam uczestnictwo w życiu politycznym jest niskie, do stęp do władzy ograniczony, a ogólne nastroje przygnę biające. Zachęty wobec czarnych mieszkańców USA na kłaniające ich do integracji i starania się o dobrobyt prowadziły zbyt często w ślepą uliczkę. W ciągu ostatnich dwóch lat opinia publiczna w Sta nach Zjednoczonych zaczęła nagle popierać murzyński resentyment przeciwko propagowaniu kontroli urodzeń w getcie. Tym bardziej więc szokujące jest, że ci sami ludzie uważają ubogich poza granicami swego kraju za mniej wrażliwych i bardziej naiwnych niż ich czarni 161
rodacy. Spodziewają się, że szerzej udostępniane bez płatne porady w Brazylii dokonają tego, czego nie udało się osiągnąć w gettach amerykańskich miast. Odrzuce nie tej strategii w kraju należy traktować poważnie. Taką samą postawę za granicą traktować trzeba jako histerię i głupotę. W ubiegłym roku w Brazylii biskupi razem z komu nistami wyrazili publiczne oburzenie wobec rzekomego poparcia okazywanego przez rządy misjonarzom, spro wadzającym pochodzące z USA „węże" do Amazonii. Mówiono, że serpentinas mają być umieszczane w ciele kobiety, by uczynić ją bezpłodną, a przez to wyludnić Amazonię i przygotować na zasiedlenie jej przez spro wadzonych ze Stanów Zjednoczonych Murzynów. Specjalista od problemów demograficznych, wykształ cony i wychowany w kulturze Zachodu, uzna tego typu interpretację za wytwór chorej wyobraźni, a nie za sym boliczny protest przeciwko amerykańskiemu „wężowi" kuszącemu tropikalną Ewę, by zakosztowała owocu do brobytu. Natomiast ekonomista czy lekarz założą mil cząco, że wszyscy ludzie to z natury rzeczy konsumenci, starający się o lepiej płatną pracę i pragnący dorównać tym, którym się powiodło i mają mniej dzieci, a więcej dóbr materialnych. Takie rozumowanie opiera się na milcząco przyjmowanym „prawie natury ludzkiej", lecz założenie to jest co najmniej tak fałszywe jak to, na którym opierają się katolicy. Zbyt często i zbyt chętnie misjonarze uważają własne idiosynkrazje za cechy ty powe dla natury drugich. Każda dyskusja na temat zwiększania się liczby lud ności prowadzona w języku angielskim, nieświadomie upowszechnia „imperialistyczne uprzedzenia". Propo nuję, byśmy wreszcie otwarli się na nie i potraktowali je jako jeden z czynników w opracowaniu naszej poli162
tyki wobec tego problemu. Ale równocześnie przypomi nam, abyśmy strzegli się przed włączaniem się do dys kusji nad grzechem, prowadzonej zwykle po łacinie, czy też do spisku zorganizowanego, by przewyższyć liczeb nie rasę białą, co trąci chińszczyzną. W wypadku Caracas czy Sao Paulo tylko garstka rodzin po zmniejszeniu liczby dzieci mogłaby podnieść natychmiast swój poziom życia. Dla około dziewięćdzie sięciu procent mieszkańców tych aglomeracji wyraźna poprawa standardu życia za pomocą kontroli urodzeń jest niemożliwa do osiągnięcia, nawet gdyby żyli sto lat. A zatem większość „pozytywnych" argumentów, które sprzedaje się tej większości, to argumenty zwod nicze. Zakładają one zazwyczaj delikatną indoktryna cję, której celem jest wpojenie „wartości klasy średniej". Przyjęcie tych wartości powinno powstrzymać rodzący się przeciwko nim bunt. Ktoś, kto nauczył się postrze gać bogactwo jako klucz do sukcesu, a dzieci jako główną ku niemu przeszkodę, może nagle zacząć winić dzieci za swe ubóstwo. Rzecz jasna niewielu to czyni, gdyż argumentacja taka jest wypaczona i nieprawdziwa. Aby zdobyć spontaniczną zgodę większości społe czeństwa, wciela się w życie szereg różnorakich progra mów, z których większość podkreśla natychmiastowe korzyści ekonomiczne, jakie może odnieść konkretna osoba: nagrody za każdy zabieg związany z antykonce pcją, przywileje zależne od wielkości rodziny, delikatne zachęty, w których rosnące oczekiwania łączy się z nie wielką liczbą dzieci. Każdy z tych programów kończy się niepowodzeniem. Dlaczego? Strach przed niemożnością osiągnięcia dobrobytu nie wzrusza ludzi od pokoleń ubogich, podobnie jak obrazy piekła prawie wcale nie mają wpływu na zachowania se ksualne pobożnych katolików. W każdym razie zakrawa 163
na cynizm spodziewać się, aby ludzie ci porzucali do stępną im teraz radość i przyjemność na rzecz raju, który być może jest otwarty dla innych, lecz dla nich pozostaje niedostępny. Nigdzie na świecie ludzie nie rozmnażają się zgodnie z dyrektywami Białego Domu czy polecenia mi papieża. „Zasady" socjoekonomii, jak i normy moralne są równie nieskuteczne, jeżeli chodzi o upowszechnianie antykoncepcji. Wykorzystanie ideologii do promowania lub odwodzenia od planowania rodziny to nawoływanie do bałwochwalstwa, a zatem coś nieludzkiego. Ideologia może w niektórych ludziach wzbudzić siły regresywne i doprowadzić ich do korzystania z antykon cepcji. Ideologia może usprawiedliwić pożądanie pie niędzy, resentymenty, zawiść, niechęć do dzielenia się z innymi, strach przed ryzykiem lub pragnienie, by do równać państwu Smithom w Nowym Jorku czy innym przedstawicielom klasy średniej w jakimkolwiek kraju. Ideologia potrafi wyjaśnić te tendencje jako elementy składowe stabilności politycznej i produktywności spo łeczeństwa. Ale wywiedziona w tak racjonalny sposób kontrola urodzeń działa tylko w przypadku nielicznej grupki osób, ludzi chorych i nie będących normalnymi reprezentantami społeczeństwa. Ich ideologiczne moty wacje częściej prowadzą do nieodpowiedzialnej agresji aniżeli do dyscypliny i opanowania. Kontrolę urodzin propaguje się wobec większości społeczeństwa pod po zorami czegoś innego. Jest to dla nich ślepa uliczka, nie wiodąca do wzbogacenia się i dlatego nie zmniejsza ona tendencji do posiadania licznego potomstwa. Wykorzy stanie zatem ideologii, by wpłynąć na zachowania kon kretnego człowieka, jest strategią nie tylko nieludzką, lecz także złudną. W tak intymnych sprawach wezwanie do patriotyzmu, ducha społecznego czy religii to najczę ściej doskonała wymówka, lecz rzadko dobry powód. 164
Porównam dla przykładu niepowodzenia nauczycie li, chcących nauczyć dziecko czytać, z niepowodzeniami organizacji, pragnących promować antykoncepcję. Na uczyciele usiłują przekonać małego Juanito, że powi nien umieć czytać, by mógł poznawać, pracować i gło sować. Ale Juanito nie pragnie żadnej z tych rzeczy i nie ma co mu się dziwić. Umiejętność czytania nie doprowadzi go do college'u, chyba że posiadałby wuja, który wspiął się już tak wysoko. A jego głos jako wy borcy we współczesnej Ameryce liczy się na pewno mniej niż dziesięć lat temu, kiedy swą działalność roz począł Sojusz na Rzecz Postępu. Jedynym argumentem, który mógłby przekonać Juanito do pozostania w szko le, jest potrzeba otrzymania świadectwa, które mo że stworzyć mu szansę otrzymania pracy — wiele lat później. Ludzie najlepiej uczą się skomplikowanych umie jętności, gdy proces uczenia się pozwala im nadać wy raźny kształt obrazom i uczuciom już obecnym w ich sercu. Tylko ten, kto odkrył, że słowo pisane może po móc mu zmierzyć się z własnymi lękami i rozproszyć je, i kto odkrył, że słowo to ułatwia wydobycie i nadanie właściwej formy własnym uczuciom, będzie chciał za głębić się w to, co napisali inni. Sama zdolność odcy frowywania zapisanych informacji sprawi jedynie, że poddane indoktrynacji masy będą posłuszne temu, co przekazuje się im w szkołach i fabrykach, i w najle pszym wypadku pozwoli im w wolnym czasie uciec do taniej papki prasowej bądź książkowej lub przyswoić zagraniczne filmy z tekstami w języku ojczystym. Pracownicy służby zdrowia postępują podobnie jak nauczyciele, tylko że zamiast książki proponują krą żek dopochwowy, mający w tym wypadku posłużyć jako klucz do krainy dobrobytu. To, co otrzymać można 165
w aptece, w księgarni czy u znachorki, traktowane jest w taki sam sposób. A zatem kobieta, która połknęła środek antykoncepcyjny, nie jest w lepszej sytuacji ani żeli ci, którzy poddają się słowu pisanemu, przyjmują z ufnością zioła na miłość lub wierzą zabobonnie w świę tego Antoniego. Szkołom udaje się, dużym kosztem, nauczyć czytać i pisać kilkoro dzieci. Na obszarze całej Ameryki Ła cińskiej tylko jedno na czworo dzieci zdaje do siódmej klasy. Rezultaty działania ośrodków pomocy społecznej uczących dorosłych, jak stosować środki antykoncepcyj ne, są równie skromne, gdyż tylko jedna z czterech osób przychodzących po radę przestaje płodzić dzieci. Obie instytucje pomagają podtrzymać wzorce Zachodu. Po równanie pod względem ekonomicznym szkoły i ośrod ka zdrowia przemawia za tym, aby przesunąć środki finansowe przeznaczane na likwidację analfabetyzmu na kontrolę urodzeń. Na krótszą metę (w perspektywie, powiedzmy, piętnastu lat) oszczędności, jakie można uzyskać, powstrzymując jedno poczęcie, są znacznie wyższe aniżeli wzrost produktywności osiągnięty przez jedno wykształcone w szkole dziecko. Jednak i klasa szkolna, i ośrodek zdrowia lepiej fun kcjonują jako miejsca selekcji aniżeli kształcenia. Jeśli przysługujący im budżet uległby znacznej redukcji, nie wpłynęłoby to prawdopodobnie na zwiększenie się i tak ogromnej liczby rodzonych dzieci. Lecz redukcji takich i przeznaczenia pieniędzy na inną działalność nie moż na brać pod uwagę, jeżeli nie zrozumie się, do jakiego stopnia i szkoła, i programy zdrowotne niezbędne są z politycznego punktu widzenia. Społeczeństwo latynoamerykańskie uważane jest za społeczeństwo gnuśne i pozbawione większych perspe ktyw nawet przez niektórych wywodzących się z niego 166
utopijnych marzycieli. Także reformatorzy oświaty gło szą swoje poglądy i zachowują się w taki sposób, jakby wszyscy nauczyciele na tym kontynencie nie byli w sta nie stworzyć niczego nowego w dziedzinie edukacji. Zawsze kiedy uda się opracować skuteczny program kształcenia dorosłych i kiedy zaczyna on być popularny i zagrażać tradycji, zostaje określony jako chybiony i al bo się go odrzuca, albo ośmiesza. Programy obejmujące dużą liczbę osób nie są nigdy finansowane przez pań stwo, tłumaczące się tym, że proponowane przez nie metody kształcenia nie sprawdziły się jeszcze na taką skalę. Rządy wojskowych boją się Sokratesów. Takich jak on należy zamknąć w więzieniu, wyszydzić, wygnać z kraju albo też zmusić do działalności podziemnej. Niewielu znakomitych, powszechnie znanych i szano wanych nauczycieli z państw Ameryki Łacińskiej ma możność pracy we własnym kraju. Jeśli osoby takie jak one stają się członkami rządu, Kościoła lub instytucji międzynarodowej grozi im odejście od własnych zasad na skutek kompromisów, do jakich są zmuszane. Istnieje głęboka różnica w charakterze osób podle gających kształceniu w Ameryce Łacińskiej i USA. Z tego powodu Amerykanom bardzo trudno zrozumieć, dlacze go kształcenie na szczeblu podstawowym jest bardziej istotne, ale i bardziej niebezpieczne na tym kontynen cie aniżeli w murzyńskim getcie w Stanach. W krajach latynoamerykańskich elita polityczna to mniej niż trzy procent ojców rodzin, którzy ukończyli szkołę ponad podstawową. Dla tej mniejszości masowe zaangażowa nie się w politykę nie wykształconych mas grozi po ważną zmianą. Tak więc programy kształcenia, które mogłyby w końcowym rezultacie zachęcać do takiego zaangażowania się, są z miejsca eliminowane, jako de167
magogia, lub blokowane, gdyż uważa się je, co zrozu miałe, za podżegające do rebelii. Nie finansuje się ich rzecz jasna z kasy państwowej. Istniejący obecnie nierówny dostęp do szkół uważa się za główną przeszkodę w rozpowszechnianiu wiedzy, także wiedzy o antykoncepcji, i zachęcaniu do skutecz nego uczestnictwa w życiu politycznym kraju. Jako śro dek zaradczy proponuje się znaczne zwiększenie budże tów szkolnych. Podejście takie opiera się, moim zda niem, na trzech błędnych założeniach: przypisywaniu szkole nadmiernej skuteczności oświatowej, niereali stycznym oczekiwaniu, że możliwy jest kiedykolwiek geometryczny wzrost wydatków na oświatę i braku przekonania co do wartości kształcenia ukierunkowa nego politycznie. Paulo Freire, przebywający na wygnaniu nauczyciel i wychowawca brazylijski, pokazał, że piętnaście pro cent dorosłych analfabetów, mieszkańców jakiejkol wiek wioski, można nauczyć czytać i pisać w sześć tygo dni i za ułamek tej sumy, którą wydać trzeba na rok nauki dziecka w szkole. Kolejne piętnaście procent można nauczyć tego samego, lecz już po dłuższym cza sie. Żeby tego dokonać, jego współpracownicy przygo towują w każdej wiosce listę słów, które mają dla jej mieszkańców największe znaczenie. Zwykle słowa te odnoszą się do polityki i z tego powodu są źródłem kontrowersji. Sesje kształceniowe koncentrują się na analizie wybranych słów. Osoby, które przyciąga tego typu nauka, to w większości ludzie o zacięciu politycz nym. Zakładamy, że są oni zainteresowani dialogiem i że umiejętność odczytania i napisania kluczowych słów jest dla nich krokiem do mocniejszego i bardziej skutecznego zaangażowania politycznego. Rzecz jasna, edukacja tego typu jest edukacją wy168
biórczą. Takie też są nasze współczesne szkoły. Różnica polega na tym, że obecny w niektórych tekstach aspekt polityczny zamienia zapisaną kartkę papieru w miejsce spotkania potencjalnie wywrotowych członków społe czeństwa, podczas gdy w szkołach ta sama kartka sta nowi sito, przez które przechodzą tylko te dzieci, które bez szemrania przyjmą podporządkowanie się i porażkę w szkole. Podopieczni Freire'a sycą się pożywieniem innym niż papka i odpady, którymi karmi się osoby przerywające naukę w połowie szóstej klasy. Nigdy nie zapomnę pewnego wieczoru w 1964 roku, spędzonego z grupką uczniów Freire'a, głodnymi wieś niakami z Sergipe. Pewien mężczyzna wstał, długo szu kał odpowiednich słów, aż wreszcie wypowiedział w jed nym zdaniu to, co chciałem uczynić tezą tego artykułu: „Nie potrafiłem zasnąć ubiegłej nocy... bo wczoraj wie czorem napisałem własne imię i nazwisko... i zrozumia łem, że jestem... że my jesteśmy odpowiedzialni". Odpowiedzialne obywatelstwo i odpowiedzialne ro dzicielstwo idą w parze. Oba to wynik przeżytego bycia w relacji do drugich. Ujarzmienie spontanicznego za chowania jest skuteczne, twórcze i możliwe do osiąg nięcia tylko wtedy, gdy przyjmuje się je, mając na względzie innych ludzi. Wybór tego, by zachowywać się jak odpowiedzialny partner seksualny i rodzic, za kłada uczestnictwo w życiu politycznym i przyjęcie dys cypliny, jakiej ono wymaga. W dniu dzisiejszym w Bra zylii oznacza to gotowość do walki rewolucyjnej. Biorąc to wszystko pod uwagę, moja propozycja, by prowadzo ne na szeroką skalę kształcenie dorosłych ukierunko wać na planowanie rodziny, zakłada również działania na rzecz uświadamiania politycznego. Walka o wolność polityczną i o uczestnictwo wszystkich w życiu państwa może posiadać nową głębię i nowy wymiar, jeśli wyra169
stać będzie z przekonania, że nawet w wypadku naj bardziej intymnych obszarów życia człowiek musi za akceptować technikę. Tak prowadzone wychowanie do nowoczesnego rodzicielstwa może się stać potężną siłą, pomagającą przekształcić wykorzenione ze swego pier wotnego środowiska masy w ludzi.
Ubóstwo zaplanowane: końcowy rezultat pomocy gospodarczej
Na początku drugiej dekady rozwoju gospodarczego krajów Trzeciego Świata (chodzi o lata sześćdziesiąte — przyp. tłum.), gdy Robert McNamara zapoznawał się z „Raportem Pearsona", uważałem za istotne przedsta wić alternatywy dla panujących wówczas koncepcji roz woju, które — chociaż pozornie poparte niepodważal nymi dowodami — w rzeczywistości wspierały się na dyskusyjnych założeniach.
171
Powszechne jest dziś żądanie, by państwa bogate zamiast udoskonalać swą machinę wojenną, przezna czyły pieniądze na wspomaganie rozwoju Trzeciego Świa ta. Biedniejsze osiemdziesiąt procent ludzkości mnoży się w sposób niekontrolowany, a poziom konsumpcji zmniejsza się w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Wzrost liczby mieszkańców i spadek konsumpcji grożą państwom uprzemysłowionym, które jednak mogą zde cydować się przeznaczyć swe budżety obronne na pa cyfikację ekonomiczną narodów ubogich. To z kolei do prowadzić może do nieodwracalnej rozpaczy, gdyż le miesze bogaczy wyrządzić mogą tyle samo szkody, co ich miecze. Ciężarówki Amerykanów spowodować mogą dotkliwsze straty aniżeli czołgi. Łatwiej bowiem stwo rzyć masowe zapotrzebowanie na to pierwsze aniżeli na drugie. Tylko znikoma część ludności potrzebuje ciężkiego uzbrojenia, podczas gdy większość może stać się łatwo zależna od nieliczących się z rzeczywistością dostaw tak przydatnego towaru, jakim są nowoczesne ciężarówki. Odkąd Trzeci Świat stał się rynkiem zbytu dla towarów, produktów i technologii, które bogacze stworzyli sami dla siebie, rozziew między popytem na te wytwory a ich podażą będzie rósł bez końca. Samo chód osobowy nie może przewieźć biednych narodów 172
w wiek kosmiczny, szkoła nie może zapewnić im wy kształcenia, a lodówka nie może zapewnić im zdrowej żywności. Jest oczywiste, że tylko jedna osoba na tysiąc w Ame ryce Łacińskiej może sobie pozwolić na cadillaca, na operację serca lub studia doktoranckie. Niemożność osiągnięcia tych celów nie wywołuje w nas rozpaczy nad losem Trzeciego Świata z prostego powodu. Jeszcze nie doszliśmy do tego, by uważać cadillaca za niezbędny środek komunikacji, operacji serca za powszechny ele ment opieki zdrowotnej, a doktoratu za warunek po rządnego wykształcenia. Co więcej, zgodzilibyśmy się bez wahania na to, by w Peru importowane samochody tej marki obłożyć wysokim cłem, potwierdzilibyśmy, że klinika transplantacji w Bogocie to jedynie wywołujący głębokie oburzenie kaprys, jeżeli pracuje w niej wię kszość lekarzy znajdujących się w mieście i że zbudo wanie betatronu przekracza możliwości Uniwersytetu w Sao Paulo. Niestety nie jest dla nas równie oczywiste, że wię kszość mieszkańców krajów latynoamerykańskich — nie tylko w tym, ale i w kilku następnych pokoleniach — nie będzie mogła sobie pozwolić na żaden samochód, żadną solidną opiekę medyczną ani też na kształcenie w szkole podstawowej. Uciekamy przed tą oczywistą prawdą, gdyż nie chcemy uznać, że nasza wyobraźnia zapędziła nas w kozi róg. Siła oddziaływania stworzo nych przez nas instytucji i rzeczy jest tak przemożna, że nie tylko kształtują one nasze upodobania, lecz także nasze wyobrażenie tego, co możliwe i niemożliwe. Za pomnieliśmy już, jak myśleć o nowoczesnym transpor cie nie opartym na samochodach osobowych i samolo tach. Nasza idea nowoczesnej służby zdrowia akcentu je umiejętność przedłużania życia osobom śmiertelnie 173
chorym. Przestaliśmy już być zdolni do tego, by myśleć 0 lepszym kształceniu w oderwaniu od jeszcze bardziej rozbudowanej edukacji szkolnej i od nauczycieli, któ rych szkoleniu poświęcić trzeba jeszcze więcej czasu. Nasze horyzonty myślenia zostały zdominowane przez ogromne instytucje oferujące drogie usługi. W takie właśnie struktury wcieliliśmy naszą wizję świata i staliśmy się ich więźniami. Fabryki, mass me dia, szpitale, rządy i szkoły spieszą z towarami i usłu gami odpowiednimi, by zapełnić nasz świat. Dla nas bogatych, rozwój i postęp to rozszerzanie się i roz powszechnianie stworzonych przez nas struktur. Wię ksza możliwość przemieszczania się to dla nas luksus 1 bezpieczeństwo, dostarczane przez General Motors i Boeinga. Wzrost ogólnego dobrobytu to zwiększenie liczby lekarzy i szpitali, w których zdrowie często oz naczać musi przedłużanie cierpienia. Zaczęliśmy utoż samiać potrzebę dalszego kształcenia z koniecznością dłuższego przebywania w ławie szkolnej. Innymi sło wy, przeobraziliśmy edukację w dozór szkoły nad ucz niem, świadectwa umożliwiające podjęcie pracy oraz prawo do głosowania i sprzedajemy to pod przykrywką cnót chrześcijańskich, liberalnych bądź komunistycz nych. W przeciągu niespełna stu lat cywilizacja przemy słowa wykształciła niezmienne i zastrzeżone wzory za spokajania podstawowych ludzkich potrzeb i kazała nam wierzyć, że potrzeby człowieka zostały ukształto wane przez Stwórcę, jako pożądanie produktów, które sami stworzyliśmy. Jest to równie prawdziwe w przy padku Rosji i Japonii, jak i w przypadku państw Za chodu. Konsumentowi wpaja się nawyk bezustannego zastępowania rzeczy starych nowymi, co w ostateczno ści oznacza wierność tym samym producentom, którzy 174
dadzą mu to samo, co przedtem, tylko w nowym opa kowaniu lub innej jakości. Społeczeństwa cywilizacji przemysłowej mogą za pewnić pakiet takich towarów przeznaczonych do oso bistej konsumpcji każdemu ze swych obywateli, lecz to wcale nie dowód na to, że społeczeństwa te są zdrowe, wydajne lub że sprzyjają życiu ludzkiemu. Wręcz prze ciwnie. Im bardziej jakiemuś człowiekowi wpoi się przy swajanie gotowych, podsuwanych mu towarów i usług, tym mniej skutecznie jest on w stanie kształtować śro dowisko, w którym żyje. Jego energia i zasoby finan sowe idą na zdobywanie wciąż nowych modeli i egzem plarzy niezbędnych dla niego towarów i usług, a śro dowisko staje się produktem ubocznym jego nawyków konsumpcyjnych. Dostarczenie tego „pakietu niezbędnych towarów i usług" jest główną przyczyną wysokich kosztów, jakie wiążą się z zaspokajaniem podstawowych potrzeb czło wieka. Tak długo jak każdy człowiek „potrzebuje" swo jego samochodu, nasze miasta będą musiały znosić je szcze dłuższe korki uliczne, a my ponosić absurdalnie wysokie koszty łagodzenia ich skutków. Tak długo jak zdrowie oznaczać będzie maksymalne przedłużanie ży cia, nasi chorzy poddawani będą jeszcze większej liczbie zabiegów i otrzymywać jeszcze więcej leków, potrzeb nych, by uśmierzyć wynikający z tego ból. Tak długo, jak długo będziemy potrzebowali szkoły do tego, by wy dostać dzieci spod opieki rodziców, by zabrać je z ulicy lub pracy, nasza młodzież będzie skazana na bezustan ny pobyt w szkole i potrzebować będzie wciąż nowych bodźców do znoszenia tej katorgi. Narody bogate w geście wspaniałomyślności zaku wają dziś biedne państwa w okowy korków ulicznych, odosobnienia szpitalnego i szkolnej ławy i na mocy mię175
dzynarodowych porozumień nazywają to „rozwojem". Bogaci, „wyszkoleni" i wygi tego świata próbują podzie lić się swymi wątpliwymi skarbami wpychając na siłę swoje wcześniej przygotowane rozwiązania Trzeciemu Światu. W Sao Paulo tworzą się korki uliczne, pod czas gdy prawie milion mieszkańców północnowschodniej Brazylii ucieka przed suszą, przemierzając pieszo osiemset kilometrów. Lekarze z Ameryki Południo wej przebywają na stażu w klinice chirurgii specjalnej w Nowym Jorku, po czym wykorzystują swą wiedzę w wypadku kilku pacjentów, podczas gdy ameboza po zostaje chorobą endemiczną w slumsach, zamieszkiwa nych przez dziewięćdziesiąt procent ludności. Niewiel ka garstka zdobywa dalsze wykształcenie w naukach podstawowych w Ameryce Północnej — nierzadko po krywane z kiesy państwowej. Jeśli osoby te powrócą w ogóle do Boliwii, staną się poślednimi nauczycielami sztucznych przedmiotów w La Paz lub Cochabambie. Bogaci eksportują przestarzałe wersje swoich standa rdowych modeli towarów, wiedzy i usług. Sojusz na Rzecz Postępu to dobry przykład szlachet nej działalności w służbie zacofania. Wbrew swoim ha słom program ten odniósł sukces, ale wyłącznie jako sojusz na rzecz postępu warstw konsumentów i jako środek uspokojenia mas. Jego działalność to milowy krok w procesie modernizacji wzorców konsumpcyjnych klasy średniej w Ameryce Łacińskiej, polegającym na zintegrowaniu ich z dominującą kulturą północnoame rykańskiej metropolii. Równocześnie za sprawą Soju szu modernizacji uległy dążenia i aspiracje większości obywateli, którzy od tej pory skoncentrowali swoje wy magania na nieosiągalnych dla siebie produktach. Każdy nowy samochód pojawiający się na drogach Brazylii to odebranie pięćdziesięciu ludziom możliwości 176
podróży autobusem. Każda sprzedana lodówka to zmniej szenie szans na budowę jednej chłodni dla całej wspól noty lokalnej. Każdy dolar wydany na lekarzy i szpitale to sto utraconych istnień ludzkich, żeby sparafrazować powiedzenie znakomitego ekonomisty chilijskiego Jorge de Ahumada. Gdyby tego dolara wydać na uzdatnienie wody pitnej, zapobiegłoby to śmierci stu osób. Każdy dolar wydany na szkolnictwo to więcej przywilejów dla grona wybranych kosztem większości społeczeństwa. W najlepszym wypadku zwiększa on liczbę tych, którzy zanim będą musieli zrezygnować z dalszego kształce nia, przyswoją sobie prawdę, że ci, którzy uczyli się dłużej, mają prawo do władzy, bogactwa i prestiżu. To wpajanie tym, którzy chodzą do szkoły, przekonania, że lepsi od nich są ci, którzy chodzili tam dłużej. Wszystkie kraje Ameryki Łacińskiej gorączkowo próbują upowszechniać szkolnictwo. Każdy z nich wy daje ponad osiemnaście procent sumy wpływającej z po datków na kształcenie — czyli na szkołę, a są i kraje, które wydają prawie dwa razy tyle. Lecz mimo tak olbrzymich nakładów, żadnemu z nich nie udało się jeszcze zapewnić pięciu lat kształcenia ponad jednej trzeciej ludności. Dysproporcja między zapotrzebowa niem na szkołę, a możliwością jej zapewnienia rośnie w postępie geometrycznym. A to, co jest prawdziwe w od niesieniu do szkolnictwa, jest również prawdą w odnie sieniu do wytworów wszelkich innych instytucji ucze stniczących w procesie modernizacji Trzeciego Świata. Ciągłe udoskonalenia techniczne produktów już obe cnych na rynku często przynoszą daleko więcej korzyści producentowi niż kupującemu. W przypadku bardziej skomplikowanych procesów produkcji tylko najwięksi wytwórcy mogą pozwolić sobie na ciągłe zastępowanie starych wersji swego towaru nowymi i koncentrować 177
zapotrzebowanie nabywcy na drobnym udoskonaleniu przedmiotu, który kupuje, niezależnie od towarzyszą cych temu skutków ubocznych: wyższych cen, krótszej trwałości, mniej powszechnego zastosowania, wyższych kosztów napraw. Wystarczy pomyśleć o wielorakości zastosowań zwykłego otwieracza do konserw, podczas gdy otwieracz elektryczny — jeśli w ogóle działa — otwiera tylko niektóre rodzaje puszek, a kosztuje sto razy więcej. To samo odnieść można do maszyny rolniczej czy specjalizacji uniwersyteckiej. Farmer ze środkowych stanów USA może być przekonany o konieczności po siadania pojazdu o napędzie na cztery koła, mogącego jechać na autostradzie z szybkością ponad stu kilome trów na godzinę, z elektryczną wycieraczką i wyścieła nymi siedzeniami i w dodatku takiego, który po roku lub dwóch można wymienić na nowszy model. Wię kszość rolników na świecie nie potrzebuje takiej szyb kości, nie spotkali się nigdy z takim komfortem ani nie interesuje ich wymiana sprawnego pojazdu na jego no wszą wersję. Potrzebny im tani środek transportu tam, gdzie czas to nie pieniądz, gdzie wystarczy wycieraczka ręczna i gdzie maszyna może nawet przeżyć człowieka. Taki mechaniczny osiołek wymaga całkowicie odmien nego podejścia technicznego aniżeli to, jakie widać w przypadku towaru wytwarzanego na rynek amery kański. Niestety takiego pojazdu się nie produkuje. Większość krajów latynoamerykańskich potrzebuje pracowników służby zdrowia mogących wykonywać swe zadania przez czas nieokreślony bez nadzoru lekarza. Zamiast organizować kursy dla położnych i felczerów, umiejących wykorzystać ograniczony zakres środków pomocy medycznej, uniwersytety na tym kontynencie powołują co roku do życia nową szkołę dla wyspecjali178
zowanych pielęgniarek, przygotowując fachowców zdol nych do pracy jedynie w szpitalach i farmaceutów po trafiących tylko sprzedawać coraz niebezpieczniejsze leki. W świecie współczesnym ma miejsce impas, gdyż zbiegają się z sobą dwa procesy: coraz większa liczba ludzi doświadcza coraz bardziej ograniczonego wybo ru w najważniejszych dla nich sprawach. Nagłaśnia ne zwiększanie się liczby ludności wywołuje panikę. Zmniejszanie się możliwości wyboru powoduje niepokój i jest wciąż nie zauważane. Eksplozja demograficzna wywołuje zawrót głowy, lecz z drugiej strony postępu jąca atrofia wyobraźni społecznej zostaje zracjonalizo wana i przedstawiana jako możliwość wyboru pomiędzy kilkoma markami tego samego produktu. Oba procesy wiodą w ślepą uliczkę: gwałtowny wzrost liczby ludno ści rodzi nowych nabywców na wszystkie towary po cząwszy od żywności na środkach antykoncepcyjnych kończąc, podczas gdy równocześnie nasza kurcząca się wyobraźnia nie może podsunąć nam innych sposobów zaspokojenia żądań tych ludzi prócz sprzedaży tych sa mych produktów, które są kupowane w podziwianych przez nich społeczeństwach. Skupię się na obu tych czynnikach po kolei, gdyż moim zdaniem pozwalają one zdefiniować, czym jest niedorozwój gospodarczy. W większości krajów Trzeciego Świata liczba ludno ści rośnie, a razem z nią rośnie klasa średnia. Dochody, konsumpcja i dobrobyt materialny tej klasy zwiększają się, a przepaść między nią a resztą społeczeństwa wciąż się rozszerza. Mimo że poziom konsumpcji w przelicze niu na jednego mieszkańca jest coraz wyższy, większość obywateli spożywa teraz mniej żywności, doświadcza mniej opieki w chorobie, ma słabszą opiekę socjalną 179
i gorszą pracę aniżeli w roku 1945. Jest to częściowo rezultat nierównomiernego rozdziału dóbr, a częścio wo wynik załamania się tradycyjnych struktur rodzin nych i kulturowych. Więcej ludzi cierpiało z powodu głodu, bólu i braku ochrony przed skwarem bądź chło dem w roku 1969 aniżeli pod koniec II wojny światowej i to nie tylko w liczbach bezwzględnych, ale także jeżeli chodzi o odsetek mieszkańców Ziemi. Te konkretne skutki niedorozwoju i zacofania go spodarczego są doskonale widoczne, lecz niedorozwój to także stan umysłu i uświadomienie go sobie jako stanu umysłu, jako stanu świadomości, jest właśnie zasadniczym problemem. Niedorozwój jako stan umy słu ma miejsce wtedy, gdy potrzeby mas zamienia się na żądanie nowych wersji już gotowych rozwiązań, któ re na zawsze pozostaną poza zasięgiem większości z nich. Niedorozwój i zacofanie pojmowane w tym zna czeniu rosną gwałtownie nawet w tych krajach, gdzie rośnie także ilość dostępnych kalorii w pożywieniu, klas w szkołach, samochodów i szpitali. Warstwy rzą dzące rozbudowują w tych krajach sferę usług przezna czoną dla ludzi, żyjących w dobrobycie; skoro w ten sposób zmonopolizuje się popyt społeczeństwa, nigdy nie zaspokoi się potrzeb większości jego członków. Niedorozwój i zacofanie jako forma świadomości to skrajny objaw tego, co w języku i Marksa, i Freuda nazywa się Verdinglichung, czyli reifikacją. Przez reifikację rozumiem zawężenie poznania rzeczywistych potrzeb do pragnienia towarów produkowanych maso wo. Rozumiem przez to zamianę pragnienia na potrze bę coca-coli. Ten rodzaj reifikacji ma miejsce wtedy, gdy ogromnym instytucjom biurokratycznym uda się zdominować wyobraźnię potencjalnych klientów i kiedy poddają oni kontroli podstawowe potrzeby człowieka. 180
Wrócę na chwilę do przykładu zaczerpniętego z dzie dziny edukacji. Intensywne propagowanie szkoły jako instytucji oświatowej prowadzi do utożsamienia uczę szczania do szkoły z edukacją, tak że we wszystkich językach są to terminy wymienne. Kiedy już raz świa domość całego społeczeństwa została „wyszkolona", czy li kiedy zaszczepiono jej przekonanie, że szkoła posiada monopol na oficjalne kształcenie, wtedy mamy prawo obłożyć podatkiem analfabetów, by zapewnić bezpłatne szkoły i kształcenie uniwersyteckie dzieciom ludzi bo gatych. Niedorozwój to wynik rosnących aspiracji osiąganych poprzez intensywny marketing sprawdzonych i uzna nych towarów. Rozumiany w tym sensie gwałtowny nie dorozwój obserwowany w tej chwili, jest dokładnym przeciwieństwem tego, czym, moim zdaniem, powinno być kształcenie: przeciwieństwem budzenia świadomo ści nowych potencjałów w człowieku i wykorzystania jego twórczych sił do tego, by działać na rzecz życia. Niedorozwój natomiast zakłada poddanie świadomości społecznej przygotowanym z góry rozwiązaniom. Sam proces, poprzez który propagowanie „zagrani cznych" produktów zwiększa niedorozwój i zacofanie, pojmowany jest często w bardzo powierzchowny sposób. Tego samego człowieka, który czuje oburzenie na widok fabryki coca-coli w latynoamerykańskiej dzielnicy slum sów, często rozpiera duma z powodu widoku wyrasta jącej obok nowej szkoły. Niechętnie widzi on informację o obcej licencji na popularnym napoju chłodzącym i wo lałby, żeby zastąpił go cola-mex. Lecz z drugiej strony gotów jest wprowadzać edukację szkolną za wszelką cenę i zmuszać do niej swoich rodaków, nieświadom niewidzialnych nici, za pomocą których instytucja ta złączona jest ze światowym rynkiem. 181
Kilka lat temu widziałem, jak robotnicy ustawiali wysoki znak coca-coli na pustkowiu w Mexquital. Nad Meksykiem przetoczyły się właśnie susza i klęska gło du. Mój gospodarz, biedny Indianin, poczęstował go ści maleńką szklaneczką tej drogiej słodzonej wody o brunatnym kolorze. Kiedy przypominam sobie to zda rzenie, gniew wciąż we mnie wre. Ale jestem jeszcze bardziej oburzony, kiedy przypomnę sobie konferencję UNESCO, na której mający jak najlepsze intencje i do brze opłacani biurokraci omawiali plany nauczania szkolnego w różnych państwach latynoamerykańskich, a entuzjastycznie nastawieni liberałowie wygłaszali mowy o konieczności założenia jeszcze większej liczby szkół. Oszustwo popełniane przez tych, którzy propagują szkoły, jest może mniej widoczne, lecz sięga głębiej ani żeli oszustwo zadowolonych z siebie speców od promocji coca-coli czy przedstawicieli Forda, gdyż propagator szkoły wabi ludzi bardziej uzależniającyin narkoty kiem. Uczęszczanie do szkoły podstawowej to nie nie szkodliwy luksus, lecz coś jak żucie koki przez Indian z Andów, podporządkowujące robotników ich bossowi. Im większa będzie „dawka" szkoły, którą otrzyma konkretna osoba, tym bardziej przygnębiająca będzie konieczność jej opuszczenia. Ci, którzy przerywają edu kację w klasie siódmej, odczuwają swą niższość mocniej niż ci, co odchodzą w klasie trzeciej. Szkoły w Trzecim Świecie karmią uczniów swoją porcją opium daleko skuteczniej, aniżeli dawniej czyniły to Kościoły. Kiedy świadomość społeczną cały czas wprzęga się w system szkolny, poszczególni członkowie społeczeństwa, sto pniowo tracą świadomość tego, że można żyć, nie czując bezustannie poczucia niższości wobec drugich. Gdy wię kszość mieszkańców kraju przenosi się ze wsi do miast, 182
dziedziczne poddaństwo chłopa odpracowującego przy musowo długi, zastępowane jest poczuciem niższości kogoś, kto musiał przerwać naukę i który czuje się oso biście odpowiedzialny za ten stan rzeczy. System szkolny legitymizuje odwiecznie ustalone istnienie warstw społecznych w sposób bardziej bez względny, aniżeli czyniły to Kościoły. Aż do dnia dzisiejszego, żadne z państw Ameryki Łacińskiej nie uważa za przestępców tych, którzy nie kupują w dostatecznych ilościach coca-coli lub nie po siadają samochodu, natomiast wszystkie kraje uchwa liły przepisy, mówiące, że obywatel, który nie ukończył szkoły, uważany jest za kogoś, kto nie wypełnił do koń ca swych obowiązków społecznych. Rząd brazylijski w ostatnim czasie prawie podwoił okres obowiązkowe go, bezpłatnego uczęszczania do szkoły. Od tej pory każdy uczeń, który nie ukończył szesnastu lat i prze rwał naukę, będzie przez całe życie spotykał się z wy mówką, że nie wykorzystał przysługującej mu na mocy prawa możliwości kształcenia się. Prawo to uchwalono w kraju, gdzie nawet najwięksi optymiści nie potrafią przewidzieć dnia, kiedy tak długo trwająca edukacja szkolna będzie możliwa dla co najmniej dwudziestu pię ciu procent młodych ludzi. Przyjęcie w odniesieniu do szkoły norm międzynarodowych skazuje na zawsze większość Latynoamerykanów na życie na marginesie i wyklucza ich z życia społecznego. Krótko mówiąc, są skazani na niedorozwój i zacofanie. Utożsamienie celów społecznych z poziomem kon sumpcji nie ogranicza się tylko do kilku państw kon tynentu południowoamerykańskiego. Pod każdą szero kością geograficzną, niezależnie od kultury i ideologii danego państwa, powstają rodzime fabryki samocho dów i rodzime szkoły powszechne i medyczne, a wię183
kszość z nich to liche imitacje szkół zagranicznych, głównie północnoamerykańskich. Trzeciemu Światu potrzebna jest dogłębna, rewolu cyjna zmiana istniejących tam instytucji. Rewolucje, mające miejsce za poprzedniego pokolenia, były rewo lucjami politycznymi. Nowa grupa ludzi, prezentująca nową ideologię, przejęła władzę i sprawuje pieczę nad dokładnie tymi samymi instytucjami, zajmującymi się rynkiem, edukacją i leczeniem, i robi to w interesie nowej klienteli. Jako że instytucje te nie przeszły grun townej przemiany, obecne grono ich użytkowników zbli żone jest liczebnie do grupy poprzedniej. Jest to wy raźnie widoczne w przypadku edukacji. Koszt pobytu w szkole jednego ucznia jest dziś wszędzie porówny walny, jako że wzorce służące do oceny jakości kształ cenia są podobne we wszystkich krajach. Możliwość kształcenia się na koszt państwa — co najczęściej utożsamia się z możliwością uczęszczania do szkoły — zależy od wysokości dochodu narodowego na osobę. (Państwa, takie jak Chiny i Wietnam Północny, są tu znaczącymi wyjątkami.) Wszędzie w Trzecim Świecie nowoczesne instytucje są całkowicie bezproduktywne w osiąganiu szczytnych, egalitarnych celów, do realizacji których zostały powo łane. Lecz dopóki jeszcze wyobraźnia społeczna nie zo stała uśmiercona na skutek zapatrzenia się w te insty tucje, więcej nadziei na ich rewolucyjną przemianę jest w Trzecim Świecie aniżeli w krajach bogatych. Stąd tak pilna potrzeba opracowania możliwych do zastoso wania alternatyw wobec „nowoczesnych rozwiązań". Zacofanie gospodarcze może stać się stanem chroni cznym w wielu krajach. Rewolucja, o której mówię, musi rozpocząć się, nim to nastąpi. Znów dobrym przykładem jest kształcenie. Permanentne zacofanie w dziedzinie 184
edukacji ma miejsce, gdy zapotrzebowanie na szko ły staje się tak powszechne, że całkowita koncentracja środków przeznaczonych na naukę staje się jednogłośnie wysuwanym żądaniem politycznym. Gdy osiągnie się to stadium, oddzielenie kształcenia od chodzenia do szkoły jest już niemożliwe. Jedyną zadowalającą odpowiedzią na wciąż rosnące zacofanie będzie takie zaspokojenie podstawowych po trzeb, które zostanie zaplanowane jako cel dalekosiężny dla obszarów, na stałe charakteryzujących się innym rozłożeniem kapitału. Łatwiej mówić o alternatywach wobec obecnie istniejących instytucji, usług i wytworów ludzkiej działalności, aniżeli je dokładnie opisać. Nie jest moim celem ani kreślenie utopii, ani pisanie sce nariuszy dla przyszłości. Musimy zadowolić się przykła dami wskazującymi kierunek, w którym powinny pójść badania. Niektóre takie przykłady zostały już przeze mnie podane. Autobusy to alternatywa dla tabunów prywatnych samochodów. Pojazdy zaprojektowane spe cjalnie do powolnego transportu w trudnym terenie to alternatywa dla ciężarówek. Zdrowa woda to alternaty wa dla kosztownego leczenia szpitalnego. Felczerzy to alternatywa lekarzy i pielęgniarek. Wspólne przecho wywanie żywności jest alternatywą dla drogich lodówek. Przykłady innych rozwiązań można mnożyć. Dlaczego na przykład nie traktować poruszania się pieszo jako alternatywy jakichkolwiek środków lokomocji i zasta nowić się, w jaki sposób wpłynęłoby to na planowanie architektoniczne i przestrzenne miasta? I dlaczego nie ujednolicić konstrukcji najprostszych domów z przygo towanych wcześniej elementów i zobowiązać każdego obywatela, by podczas roku służby publicznej nauczył się, jak zbudować dla siebie zdrowe i higieniczne schro nienie? 185
Znacznie trudniej mówić o alternatywnych rozwią zaniach w kształceniu, częściowo z tego powodu, że szkoły przywłaszczyły sobie całkowicie zasoby dobrej woli, pomysłowości i funduszy publicznych. Lecz nawet tutaj możemy wskazać kierunek, w którym należy pro wadzić badania. W chwili obecnej edukację szkolną pojmuje się jako proces, w trakcie którego dzieci zebrane w klasy ucze stniczą przez około tysiąc godzin w roku, nieprzerwanie przez kilka lat, w zajęciach o rosnącym co roku stopniu trudności, gdzie realizuje się wcześniej przygotowany program nauczania. Przeciętnie biorąc, kraje laty noamerykańskie są w stanie zapewnić swoim obywate lom od ośmiu do trzydziestu miesięcy takiego kształce nia. Dlaczego więc zamiast tego nie zobowiązać wszy stkich obywateli, którzy nie ukończyli trzydziestu lat, by kształcili się miesiąc lub dwa w ciągu roku? Obecnie dostępne fundusze wydaje się na dzieci, mi mo iż dorosłego można nauczyć czytać dziesięciokrotnie szybciej i taniej niż dziecko. W wypadku osoby dorosłej inwestycja ta zwraca się natychmiast czy to otwarciem przed nim nowych horyzontów, obudzeniem świadomo ści politycznej i gotowości przejęcia odpowiedzialności za ilość potomstwa i za swą przyszłość, czy to zwię kszeniem produktywności. W wypadku dorosłego zysk jest podwójny, gdyż może on przyczynić się nie tyl ko do wykształcenia swoich dzieci, lecz także innych dorosłych osób. Mimo tych korzyści, uczenie pisania i czytania dorosłych wspierane jest przez państwa laty noamerykańskie w bardzo nikłym stopniu i pierwszeń stwo w dostępie do publicznych funduszy ma szkoła. Co gorsza, programy likwidacji analfabetyzmu u doro słych są bezlitośnie blokowane w Brazylii i wszędzie tam, gdzie rządy wojskowych wspierających oligarchię 186
przemysłową bądź feudalną zrzuciły już maskę dobroci i życzliwości. Trudniej zdefiniować alternatywną możliwość edu kacji, gdyż nie ma jeszcze przykładów, na które mogli byśmy się powołać. Musimy zatem wyobrazić sobie taki sposób wykorzystania funduszy państwowych przezna czonych ne edukację, by każdy obywatel miał szan sę skorzystania z niej. Kształcenie stanie się kwestią istotną dla wyborców tylko wtedy, kiedy każda osoba będzie wyraźnie świadoma przysługujących jej środków finansowych przeznaczonych na naukę i będzie miała jakiś pomysł na to, jak się o nie upomnieć. Można po myśleć o czymś na kształt powszechnej Karty Praw, na podstawie której pieniądze publiczne przeznaczone na edukację byłyby dzielone pomiędzy wszystkie dzieci w wieku szkolnym, a te, które nie wykorzystałyby na leżnej im sumy w wieku lat siedmiu, ośmiu czy dzie więciu, miałyby do swojej dyspozycji skumulowaną su mę z poprzedniego okresu w wieku lat dziesięciu. Co mogłaby ta niewielka suma, którą byłoby w sta nie wypłacić państwo latynoamerykańskie, zapewnić dziecku? Prawie wszystkie z podstawowych książek, gier i zabawek, których absolutnie brak w najuboższych domach, a które dziecku z klasy średniej umożliwia ją poznanie alfabetu, nazw kolorów, kształtów i tego wszystkiego, co zapewnia postęp w nauce. Różnica mię dzy szkołą a tego typu zdobywaniem wiedzy jest oczy wista. Niestety, najbiedniejsi, dla których właśnie mo żliwość wyboru między tymi dwiema formami kształ cenia jest najistotniejsza, nigdy nie mają szansy go dokonać. Zarysowanie alternatywnych rozwiązań wobec pro duktów i instytucji, które w tej chwili okupują rynek i obszary ludzkiej działalności, jest trudne nie tylko 187
dlatego że — jak starałem się pokazać — kształtują one nasz obraz rzeczywistości, lecz także dlatego iż stworzenie nowych możliwości wymaga koncentracji woli i intelektu w stopniu o wiele wyższym niż to naj częściej ma miejsce przy normalnej działalności ludz kiej. To skoncentrowanie woli i intelektu na rozwiąza niu konkretnego problemu, niezależnie od jego natury, przywykliśmy nazywać w ciągu ostatnich stu lat dzia łalnością badawczą. Muszę wyjaśnić, jaki rodzaj działalności badawczej mam na myśli. Nie chodzi mi o badania podstawowe w fizyce, inżynierii, genetyce, medycynie czy psycholo gii. Praca takich ludzi, jak F. H. C. Crick, Jean Piaget czy Murray Gell-Mann musi być kontynuowana, by roz szerzać horyzonty ludzkości w innych dziedzinach na uki. Laboratoria, biblioteki i sztaby wyspecjalizowanych współpracowników, których potrzebują ci naukowcy, sprawiają, że zbierają się oni, by pracować w kilku świa towych stolicach nauki. Ich badania mogą dostarczyć podstaw do nowych prac nad praktycznie każdym pro duktem. Nie mówię tu o miliardach dolarów przeznaczanych corocznie na badania wdrożeniowe, gdyż pieniądze te wydawane są z reguły przez koncerny na udoskonala nie i marketing własnych produktów. Badania stoso wane to fundusze na to, by samoloty były jeszcze szyb sze, a lotniska bezpieczniejsze, na to, by lekarstwa działały bardziej wybiórczo i skuteczniej, a lekarze byli w stanie poradzić sobie z ich śmiertelnymi skutkami ubocznymi; na to, by upchać dodatkową porcję wiedzy w czasie zajęć i na to, by efektywniej zarządzać ogro mnymi biurokratycznymi instytucjami. Jest to taki gatunek badań, gdzie trzeba opracować jakiś rodzaj zabezpieczenia, jeśli mamy mieć szansę znalezienia al188
ternatywnych rozwiązań wobec samochodu, szpitala i szkoły, i szeregu innych „absolutnie koniecznych wy nalazków doby współczesnej". Mam na myśli odmienny, szczególnie trudny rodzaj badań, który do tej pory z oczywistych powodów był w zasadzie zaniedbywany. Wzywam do poszukiwania czegoś, co mogłoby zastąpić towary obecnie dominujące na rynku: szpitale i zawody wyspecjalizowane w tym, by chorych utrzymać przy życiu, szkoły i glajtszachtowanie, na mocy którego odmawia się wykształcenia lu dziom w nieodpowiednim wieku, którzy nie zaliczyli odpowiedniego programu nauczania, którzy nie spędzili w klasie określonej liczby godzin pod rząd, którzy za swą wiedzę nie zapłacili podporządkowaniem się dozo rowi szkolnemu, kontroli i ocenie lub przyjęciu za swo je, wartości wyznawanych przez rządzącą elitę. Jeśli kraje biedne mają mieć przed sobą jakąkolwiek przyszłość, są pilnie potrzebne kontrbadania mające na celu znalezienie alternatyw dla oferowanych im goto wych produktów i instytucji. Badania takie różnią się zasadniczo od działań podejmowanych w imię „dążenia do roku 2000", z których większość wymaga radykal nych zmian wzorców społecznych osiągniętych za po mocą nowej organizacji już istniejącej i stojącej na wy sokim stopniu zaawansowania techniki. Kontrbadania, o których mowa, muszą jako jedno ze swych założeń przyjąć ciągły brak kapitału w Trzecim Świecie. Trudności z realizacją takich badań są oczywiste. Badacz przede wszystkim musi podać w wątpliwość to, co jest oczywiste dla każdego. Po drugie, musi przeko nać lub zmusić będących u władzy, by działali wbrew swym krótkowzrocznym interesom. I wreszcie on sam, jako osoba, musi przetrwać w świecie, który pragnie zmienić od podstaw, gdyż jego przyjaciele z uprzywile189
jowanej mniejszości widzą w nim burzyciela utrzymu jącego ich wszystkich ładu. Wie, że jeśli działając w in teresie ubogich odniesie sukces, społeczeństwa posia dające wyższą technikę mogłyby go zazdrościć „bieda kom", którzy poszli za jego wizją. Osoby odpowiedzialne za kształtowanie polityki roz woju postępują wszędzie w taki sam sposób, niezależ nie od tego, czy mieszkają w Ameryce Północnej czy Południowej, Rosji czy Izraelu. Określają drogę rozwoju i ustalają cele tak, jak to robili do tej pory, by zaspokoić swoje potrzeby i by móc działać w oparciu o instytu cje, nad którymi posiadają władzę lub kontrolę. Jednak sposób ten okazał się nieskuteczny i skuteczny być nie może. Nawet gdyby połączyć sumy wydawane przez wszystkie supermocarstwa na zbrojenia i badania kos miczne, nie zbierze się na świecie tyle pieniędzy, by tą drogą osiągnąć postęp i rozwój gospodarczy. Podobnie postępują ci, którzy w Trzecim Świecie próbują dokonać rewolucji politycznej. Zazwyczaj obie cują wszystkim przywileje zarezerwowane do tej po ry tylko dla elit: bezpłatne szkoły, opiekę szpitalną itp., opierając swe złudne obietnice na przekonaniu, że zmiana reżimu pozwoli im w sposób wystarczający roz szerzyć działanie instytucji i struktur zapewniających te przywileje. Obietnice i nawoływania rewolucjonistów są zatem zagrożone w równym stopniu przez propono wane przeze mnie kontrbadania, jak i rynek obecnie panujących producentów. W Wietnamie ludzie na rowerach, uzbrojeni w za ostrzone, bambusowe kije unieruchomili najbardziej zaawansowaną machinę do badań i produkcji, jaką kie dykolwiek udało się zmobilizować. Trzeba nam szukać przetrwania w Trzecim Świecie tam, gdzie ludzka po mysłowość może w sposób pokojowy przechytrzyć me190
chaniczną potęgę. Jedynym sposobem na odwrócenie katastrofalnych tendencji mogących prowadzić ku ros nącemu zacofaniu jest — chociaż to bardzo trudne — wyśmianie powszechnie przyjętych rozwiązań i zmiana tych potrzeb, z powodu których są one konieczne. Tylko ludzie wolni mogą zmienić swój styl myślenia i otwo rzyć się na to, co niespodziewane. Chociaż nikt z nas nie jest wolny w pełni, jednak jedni są bardziej wolni od innych.
Konstytucja
rewolucji
kulturalnej
Artykuł poniższy, który w moim przekonaniu jest od powiednim zakończeniem tej książki, napisałem na pro śbę wydawców corocznej publikacji „Ważkie idee". Jego celem było zainicjowanie dyskusji na temat konieczności formalnego ustalenia zasad, które gwarantowałyby nie przerwaną rewolucję kulturalną w cywilizacji technicz nej. Artykuł pojawił się po raz pierwszy w „Ważkich ideach dnia dzisiejszego — 1970", opublikowanych przez „Encyclopaedia Britannica", Inc.
193
W ciągu ubiegłej dekady przywykliśmy dzielić świat na dwie części: na kraje rozwinięte i zacofane. Eksperci od spraw cywilizacji wolą mówić o krajach rozwinię tych, krajach o niższym stopniu rozwoju i krajach roz wijających się. Taka terminologia sugeruje, że rozwój jest zjawiskiem pozytywnym i nieuniknionym. Inni, zwłaszcza zwolennicy przemian rewolucyjnych, mówią s
0 „Trzecim Świecie" i czekają na dzień, w którym wy klęci tej ziemi powstaną w zbrojnym zrywie i przejmą kontrolę nad wszystkim od Północy do Południa, w kra jach ludzi białych i czarnych, w wielkich metropoliach 1 w koloniach. Typowym przykładem pierwszego podejścia jest Ra port Rockefellera poświęcony Amerykom. Zawartą w nim doktrynę doskonale streścił prezydent Nixon: „Oświad czam wam dzisiaj, że naród, który stanął na Księżycu, dla pokoju i dobra całej ludzkości gotów jest dzielić się w pokoju swoimi zdobyczami ze swymi najbliższymi sąsiadami". Jednak raport stwierdza, że dotrzymanie tej obietnicy wymagać będzie znacznych dostaw broni do Ameryki Południowej. Raport Pearsona o partnerstwie w rozwoju to o wie le bardziej wyrafinowany przykład charakterystycznej mentalności „rozwojowej". Kreśli on strategie, które 194
kilku innym krajom pozwolą przyłączyć się do zaklę tego kręgu społeczeństw konsumpcyjnych, powodując jednakże równocześnie zubożenie biedniejszej części swego społeczeństwa, gdyż zaproponowane rozwiąza nia będą oznaczać jeszcze bardziej wścibską sprzedaż jeszcze droższych towarów i usług, będących poza za sięgiem ich możliwości. Cele polityczne większości rewolucyjnych rządów i ruchów, które znam — a nie znam jedynie maoistycznych Chin — to kolejna forma cynizmu. Ich przy wódcy składają płonne obietnice, że kiedy będą dosta tecznie długo u władzy, wyprodukuje się i rozdzieli większą ilość tego, czego masy zazdrościły dotąd boga czom. Zarówno propagatorzy rozwoju, jak i orędownicy rewolucji bronią mniej więcej tego samego. Dla nich więcej wykształcenia to dłuższy pobyt w szkole, lepsze zdrowie to większa ilość lekarzy, większa ruchliwość społeczna to więcej szybkich pojazdów. Sprzedawcy amerykańskich technologii, eksperci Banku Światowe go i ideolodzy władzy dla ubogich zapominają, że ope racja serca i dyplom szkoły wyższej pozostają poza za sięgiem większości ludzi nie tylko dla tego pokolenia, ale i dla wielu następnych. Cele rozwoju i postępu określa się zawsze i wszędzie w kategoriach towarów i usług o wartościach konsum pcyjnych, które są takie same we wszystkich pań stwach Zachodu, i z tego powodu oznacza to zawsze i wszędzie więcej przywilejów dla niewielu osób. Prze tasowania polityczne nie mogą zmienić tego faktu, mo gą go jedynie zracjonalizować. Odmienne ideologie two rzą odmienne mniejszości uprzywilejowanych obywa teli — konsumentów dóbr i usług, jednak operacja serca i dyplom uniwersytecki zawsze będą za drogie dla lu dzi, z wyjątkiem niewielkiej garstki osób, obejmującej 195
tych najbogatszych, najbardziej prawowiernych czy też najbardziej interesujących jako obiekty eksperymento wania dla chirurgów lub pedagogów. Zacofanie to rezultat stanu świadomości, powszech nego zarówno w krajach kapitalistycznych jak i socja listycznych. Obecne cele rozwoju nie są ani rozsądne, ani wskazane. Niestety, antyimperializm nie jest anti dotum na ten stan rzeczy. Chociaż jest niezaprzeczal nym faktem, że kraje biedne są wykorzystywane, pa nujące w nich obecnie nacjonalizmy są jedynie potwier dzeniem prawa kolonialnych elit do powtórzenia tego, co kiedyś już było, i podążenia drogą wytyczoną przez państwa bogate, wiodącą ku powszechnej konsumpcji sprzedawanych na międzynarodowym rynku towarów i usług; drogą, która może doprowadzić jedynie do całkowitego zatrucia planety i powszechnego rozgory czenia. Problemem zasadniczym naszych czasów jest to, że kraje bogate stają się jeszcze bogatsze, a kraje biedne — biedniejsze. Ten bolesny fakt jest często zaciemniany przez pozornie przeciwne zjawisko. W krajach bogatych ubodzy mają do swej dyspozycji towary w takiej ilości i o takiej jakości, jakie nie śniły się Ludwikowi XIV, podczas gdy w wielu tak zwanych krajach rozwijają cych się tempo wzrostu ekonomicznego jest znacznie szybsze, aniżeli było to w przypadku obecnych państw bogatych na ich wcześniejszym etapie rozwoju. Od lo dówki po toaletę, od antybiotyków po telewizję, wszy stkie te zdobycze cywilizacji są dziś niezbędne w Harlemie, podczas gdy George Washington, mieszkając w Mount Vernon, nie mógł o nich nawet marzyć, po dobnie jak Simon Bolivar nie mógł przewidzieć polary zacji społecznej, będącej obecnie czymś nieuniknionym w Caracas. Ale ani rosnący poziom konsumpcji, jeżeli 196
chodzi o podstawowe towary i usługi w krajach boga tych, ani też wzrost dobrobytu w wielkich miastach w krajach ubogich nie mogą zmniejszyć różnic między krajami bogatymi i biednymi lub między bogaczami i biedakami w jakimkolwiek kraju. Współczesne ubó stwo to produkt uboczny rynku światowego odpowia dającego ideologii klasy średniej w cywilizacji przemy słowej. Jest to stały element wspólnoty międzynarodo wej, w której za pomocą reklamy steruje się popytem służącym podtrzymaniu produkcji typowych dóbr kon sumpcyjnych. Na takim rynku oczekiwania ludzi są również typowe i zawsze muszą przerastać zasoby, któ rymi można handlować. W Stanach Zjednoczonych, mimo ogromnej pros perity tego państwa, rzeczywiste wskaźniki ubóstwa rosną szybciej niż średni dochód narodowy na osobę. W państwach cierpiących na brak kapitału mediana dochodów oddala się coraz szybciej od ich wartości śred niej. Na większość towarów produkowanych w USA za równo dla biednych, jak i bogatych w innych rejonach świata pozwolić sobie może tylko niewielu. Zarówno w krajach bogatych, jak i biednych, poziom konsumpcji ulega polaryzacji, podczas gdy oczekiwania wszystkich są równe. W czasie rozpoczynającej się dekady musimy nauczyć się nowego języka, języka który nie będzie mówił jedynie 0 postępie i zacofaniu, lecz o prawdziwych i fałszywych ideach odnoszących się do człowieka, do jego potrzeb 1 możliwości. Programy rozwojowe na całym świecie pro wadzą stopniowo do przemocy ujawniającej się bądź w formie represji, bądź buntu. Dzieje się tak nie z po wodu niecnych intencji kapitalistów lub ideologicznej sztywności komunistów, lecz dlatego że ludzie nie są w stanie tolerować produktów ubocznych instytucji zwią197
zanych z przemysłem i pomocą społeczną, które rozwi nęły się na początku ery industrializacji. Pod koniec lat sześćdziesiątych zwrócono nagle uwagę na to, że czło wiek może nie przeżyć fabryk, które sam zbudował. Pod koniec lat sześćdziesiątych stało się wyraźnie widoczne, że mniej niż dziesięć procent mieszkańców Ziemi wyko rzystuje ponad połowę jej zasobów, powodując dziewięć dziesiąt procent zanieczyszczeń na planecie, zagrażają cych całej biosferze. Lecz to tylko jeden z paradoksów obecnego rozwoju cywilizacyjnego. Na początku lat sie demdziesiątych widać będzie równie wyraźnie, że insty tucje pomocy socjalnej powodują analogiczny, regresywny skutek. Instytucjonalizacja na skalę międzynarodową pomocy socjalnej, medycyny i kształcenia, które to czyn niki utożsamiane są z rozwojem i postępem, wywołuje równie destrukcyjne skutki uboczne. Potrzebny jest nam program alternatywny, zarów no wobec tak pojętego rozwoju, jak i wobec zwykłej re wolucji politycznej. Chciałbym go nazwać rewolucją kulturalną bądź instytucjonalną, gdyż jego celem jest transformacja zarówno rzeczywistości społecznej, jak i osoby. Rewolucjonista polityczny pragnie udoskonalić istniejące instytucje — ich skuteczność oraz jakość i sposób podziału oferowanych przez nie dóbr i usług. Jego wizja tego, co słuszne i możliwe, opiera się na nawykach konsumpcyjnych, które rozwinęły się w prze ciągu ostatnich stu lat. Rewolucjonista kulturalny wie rzy, że nawyki te zniekształciły zasadniczo nasz pogląd na to, co ludzie mogą posiadać i czego powinni pragnąć. Kwestionuje tę rzeczywistość, którą inni traktują jako fakt oczywisty, rzeczywistość, która jego zdaniem jest sztucznym produktem ubocznym instytucji doby obe cnej, wykreowanym i umacnianym przez nie w czasie realizacji swych krótkowzrocznych celów. Rewolucjoni198
sta polityczny koncentruje się na szkolnictwie i tech nice rozwiniętych przez socjalistyczne czy też kapitali styczne kraje bogate. Rewolucjonista kulturalny ryzy kuje całą przyszłością i opierają na wrodzonej dla każ dego człowieka możliwości jego wychowania. Rewolucjonistę kulturalnego odróżnić należy nie tyl ko od politycznego magika, ale i od neoluddysty i pro pagatora techniki jako sprzymierzeńca człowieka. Ten pierwszy zachowuje się tak, jak gdyby istniała możli wość powrotu do czasów szlachetnego dzikusa lub zamiany całego Trzeciego Świata w skansen. Sprzeciwia się on samemu silnikowi spalinowemu, a nie temu, że silnik ten zamontowany zostanie do pojazdu używane go wyłącznie przez kogoś, kto go posiada. Tak więc neoluddysta obwinia producenta, a rewolucjonista in stytucjonalny próbuje przemodelować formę i sposób wykorzystania produktu. Neoluddysta obwinia maszy nę; rewolucjonista kulturalny pokazuje, że jest ona źró dłem zbędnych potrzeb. Rewolucjonistę kulturalnego należy także odróżnić od propagatora techniki jako sprzymierzeńca człowieka, będącego często doskonałym strategiem torującym sobie w ten sposób drogę ku cał kowicie kontrolowanej konsumpcji. Chciałbym zilustrować moje rozumienie rewolucji kulturalnej dokonującej się w skali międzynarodowej na przykładzie instytucji, która obecnie zajmuje się kształceniem. Mam oczywiście na myśli obowiązkową dla wszystkich szkołę: uczęszczanie dzieci w odpowied nim wieku i w pełnym wymiarze godzin do jednego miejsca i konieczność realizacji określonego programu nauczania o rosnącym stopniu trudności. Ameryka Łacińska postanowiła osiągnąć stadium kraju rozwiniętego przez szkolnictwo. Rezultatem tej decyzji jest poczucie niższości — rodzące się na kon199
tynencie, a nie narzucone z zewnątrz. Każda nowo bu dowana szkoła to kolejne ziarno instytucjonalnego ze psucia, a wszystko to dzieje się w imię wzrostu. Szkoły wpływają na jednostki i określają charakter narodów. W wypadku jednostek kończy się to najwyżej na tym, że zostały oszukane; w przypadku narodów budowa szkół mających pomóc obywatelom współza wodniczyć na rynku międzynarodowym oznacza nieod wracalną degradację. W wypadku pojedynczej osoby szkoła to zawsze ryzyko. Szanse mogą być niewielkie, lecz każdy walczy o tę samą pulę. Rzecz jasna — jak dobrze wie o tym każdy zawodowy gracz — zawsze w końcu bogaci wygrywają, a biedacy zostają wystrych nięci na dudka. A jeśli tym drugim uda się pozostać przy stole trochę dłużej, tym dotkliwiej odczują swą stratę, co się w końcu stać musi. Mieszkańcy latynoamerykań skich miast, którzy przerwali naukę już w szkole pod stawowej, mają coraz większe trudności ze znalezie niem pracy w przemyśle. Lecz niezależnie od tego, jak wysokie jest ryzyko, każdy przystępuje do gry, gdyż jest tylko jedno kasyno w mieście. Otrzymanie stypendium może być trudne, lecz jest to zawsze szansa, by dorównać najlepiej wy szkolonym biurokratom na świecie. A uczeń, któremu się nie powiedzie, może się pocieszyć, mówiąc, że od początku miał pechowe karty. Ludzie coraz bardziej zaczynają wierzyć w to, że w szkolnym pokerze przegrany otrzymuje to, na co za służył. Przekonanie, że szkoły są w stanie poprawnie przydzielić ludziom ich miejsce w społeczeństwie, jest już tak mocne, że ci przyjmują przypisany im los z re zygnacją hazardzisty. W miastach ta wiara powoli przeradza się w bardziej wiarygodną „ideologię zasłu gi"; stan świadomości społecznej, w której każdy oby200
watel jest przekonany, że zasługuje tylko na to miejsce, jakie wyznaczyła mu szkoła. Absolutna ideologia zasłu gi nie zapanowała jeszcze nad nami i wierzę, że można jej uniknąć. Trzeba to zrobić, gdyż absolutna ideologia zasługi byłaby nie tylko podobna do piekła, byłaby sa mym piekłem. Osoby odpowiedzialne za kształcenie, zbierając fun dusze na budowę szkół, odwołują się do hazardowej żyłki typowej dla całego społeczeństwa. Reklamują pulę nagród, nie mówiąc nic o szansach wygranej. A te są nikłe dla kogoś, kto urodził się mulatem, biedakiem lub w pampasach. Na całym kontynencie nie ma kraju bardziej chlubiącego się obowiązkowym bezpłatnym szkolnictwem aniżeli Argentyna. Jednakże tylko jeden z pięciu tysięcy Argentyńczyków z niższych warstw spo łecznych dostaje się na uniwersytet. To, co jest jedynie kołem fortuny dla jednostki, sta nowi coraz szybciej obracający się zaczarowany krąg nieodwracalnego zacofania dla całego narodu. Biedne kraje, uznając, że pewna ilość lat spędzonych w szkole czyni człowieka wykształconym, doprowadzają do sytu acji, że wysoki koszt kształcenia w szkole zamienia edukację w luksus niedostępny dla wszystkich. Coraz większe sumy wydaje się na coraz mniejszą liczbę osób. Szkolna piramida krajów bogatych w krajach biednych przyjmuje kształt obelisku lub kilkustopniowej rakiety. Zarówno tym, którzy uczęszczają do szkoły, a potem muszą przerwać naukę, jak i tym, którzy w ogóle jej nie rozpoczynają, szkoła zapewnia wytłumaczenie włas nej niższości. Tylko że w przypadku całych narodów obowiązkowe szkolnictwo to pomnik wzniesiony samonakręcającemu się kompleksowi niższości. Kupić tę szkolną bajeczkę to kupić bilet na tylne siedzenie au tobusu jadącego donikąd. 201
Edukacja oparta na uczęszczaniu do szkoły jest kulą u nogi państw najbiedniejszych. Systemy szkolne państw Ameryki Łacińskiej to skamieliny marzenia sięgającego ubiegłego stulecia. Szkolna piramida to potężna budow la w każdym z państw tego kontynentu. Wszystkie one wydają na szkoły ponad dwadzieścia procent swego bu dżetu i ponad pięć procent dochodu narodowego brutto. Nauczyciele stanowią największą grupę zawodową, a ich dzieci to często największy odsetek uczniów klas wy ższych. Kształcenie podstawowe jest rozumiane albo jako warunek wstępny dalszego uczęszczania do szkoły, a zatem pozostaje poza zasięgiem tych, którzy do szkoły chodzić nie mogą lub musieli bardzo wcześnie przerwać naukę, albo jako środek zaradczy dla tych, którzy do szkoły nie chodzili, co z kolei rodzi u nich frustrację i wytwarza poczucie niższości. Nawet najbiedniejsze państwa nadal wydają nieproporcjonalnie kolosalne su my na uniwersytety, które niczym ogrody zdobią naj wyższe piętra drapaczy chmur wzniesionych w samym środku slumsów. Boliwia jest na najlepszej drodze do samobójczej śmierci spowodowanej nadmierną liczbą szkół. Ten przeraźliwie ubogi, pozbawiony dostępu do morza kraj, buduje papierowe mosty ku pomyślności, wydając ponad jedną trzecią swego budżetu na szkoły publiczne i pra wie połowę tej sumy na placówki prywatne. Połowa tych źle ulokowanych pieniędzy zostaje wykorzystana przez raptem jeden procent populacji w wieku szkol nym. W kraju tym suma funduszy publicznych przypa dających na jednego studenta uniwersytetu jest tysiąc krotnie większa aniżeli suma, jaką otrzymuje jego ro dak o średnim dochodzie w skali kraju. Większość mieszkańców Boliwii żyje na wsi, lecz tylko dwa pro cent jej mieszkańców kończy piątą klasę szkoły podsta202
wowej. Dyskryminacja ta została prawnie usankcjono wana w roku 1967, kiedy dla wszystkich uchwalono obowiązek uczęszczania do szkoły podstawowej. Prawo to czyni automatycznie z większości mieszkańców Bo liwii przestępców, a z reszty wyzyskiwaczy. W roku 1970, pośród kwiecistej retoryki odwołującej się do ega litaryzmu, zniesiono egzaminy wstępne na uniwersy tet. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wprowadzenie prawa do studiowania bez egzaminów wstępnych to po szerzenie wolności obywatelskich, dopóki nie uświado mimy sobie, że mniej niż dwa procent Boliwijczyków kończy w ogóle szkoły ponadpodstawowe. Boliwia jest być może skrajnym przykładem w Ame ryce Łacińskiej, lecz w skali globu Boliwia to kraj t y p o w y . Bardzo mało państw afrykańskich czy azjatyc kich osiągnęło postęp, do którego dążenie uważa się obecnie w Boliwii za rzecz oczywistą. Kuba to przykład drugiej skrajności. Fidel Castro usiłował dokonać ogromnej rewolucji kulturalnej. Zli kwidował czubek szkolnej piramidy, obiecując, że do roku 1980 wszystkie uniwersytety zostaną zamknięte, gdyż cała Kuba będzie jednym wielkim uniwersytetem, gdzie kształcenie na szczeblu wyższym dokonywać się będzie w pracy i w czasie wolnym. Jednak piramida nadal pozostaje piramidą. Nie ulega wątpliwości, że zainicjowana przez rewolucję zmiana rozdziału przywi lejów, powtórne określenie celów społecznych i uczest nictwo ludności w dążeniu do nich to spektakularne osiągnięcia. Jednakże przykład Kuby obecnie pokazuje nam tylko, że w specyficznych warunkach politycznych baza systemu szkolnego może ulec wyjątkowo posze rzeniu. Istnieją jednak wewnętrzne granice elastyczno ści obecnie istniejących instytucji i Kuba właśnie je osiąga. Rewolucja kubańska może spełniać swą fun203
keję, lecz tylko w tych granicach. Oznacza to jedynie, że Fidelowi Castro udało się wymyśleć szybszą drogę do „społeczeństwa zasługi" od tej, którą wytyczyli ka pitaliści i bolszewicy. Czasami kiedy Castro przestaje obiecywać szkoły dla wszystkich i wskazuje na możli wość zupełnej ich likwidacji, wtedy wydawać się może, że wyspa jest społecznym laboratorium, gdzie zbada się możliwość przekazania funkcji edukacyjnych innym niż szkoła instytucjom społecznym. Lecz dopóki kubań scy reformatorzy oświaty nie przyznają, że edukacja połączona z pracą, będąc skuteczną w odniesieniu do gospodarki wiejskiej, może być jeszcze skuteczniejsza w mieście, kubańska rewolucja instytucjonalna nigdy się nie zacznie. Żadnej rewolucji kulturalnej nie sposób zbudować, jeśli zaneguje się rzeczywistość. Tak długo jak komunistyczna Kuba obiecuje, że do końca tej dekady jej mieszkańcy zdobędą obowiązkowe wykształcenie ponadpodstawowe, nie obiecuje ona ni czego więcej niż faszystowska Brazylia, która składała podobne obietnice. Zarówno w Brazylii, jak i na Ku bie urodziła się już wystarczająca liczba dziewcząt, by w latach osiemdziesiątych podwoić liczbę potencjal nych matek. Natomiast mało prawdopodobne jest, że w jakimkolwiek z tych krajów podwojona zostanie su ma funduszy przeznaczonych na kształcenie, a jeśli na wet mogłoby się to stać, nie osiągniętoby żadnego po stępu. Zarówno w zwariowanej na punkcie rozwoju Brazylii, jak i na głoszącej humanizm Kubie, czekanie na Godota jest równie daremne. Jeżeli nie nastąpi ra dykalna przemiana celów instytucjonalnych w obu „rewolucjach", wystawią się one na pośmiewisko. Nie stety, obie zmierzają wyraźnie w tym właśnie kierun ku, chociaż różnymi drogami. Kubańczycy pozwalają, by praca, partia i zaangażowanie we wspólnotę lokalną 204
uszczknęły coś czasem z roku szkolnego, i nazywają to radykalnym kształceniem, podczas gdy Brazylijczycy godzą się, by eksperci ze Stanów Zjednoczonych sprze dawali im pomoce dydaktyczne podnoszące jedynie ko szty kształcenia. Generowanie poczucia niższości jest bardziej wido czne w krajach ubogich, lecz być może dotkliwsze w pań stwach bogatych. Dziesięć procent ludności USA o naj wyższych dochodach jest w stanie zapewnić swoim dzie ciom wykształcenie w szkołach prywatnych. Jednakże tym samym ludziom udaje się uzyskać na te potrze by dziesięciokrotnie większą sumę pieniędzy z fundu szy publicznych przeznaczonych na kształcenie, aniże li najbiedniejszym dziesięciu procentom społeczeństwa. W Rosji Sowieckiej bardziej purytańska wiara w „ideo logię zasługi" powoduje, że skoncentrowanie szkolnych przywilejów na dzieciach ludzi wykształconych miesz kających w mieście jeszcze mocniej kłuje w oczy. W cieniu szkolnej piramidy każdego kraju globalny system kastowy łączy się z globalnym systemem klas. Kraje szereguje się jak kasty, których godność i pozycja zależy od przeciętnej liczby lat spędzonych w szkole przez jego obywateli. Poszczególni obywatele ze wszy stkich państw otrzymują w symbolicznym wymiarze możliwość przenoszenia się z klasy niższej do wyższej, co sprawia, że wszyscy zgadzają się na miejsce, w któ rym się znaleźli, bo wierzą, że na nie zasłużyli. Rewolucjonista polityczny umacnia to żądanie edu kacji szkolnej, składając nieziszczalne obietnice, że pod jego rządami dzięki zwiększeniu dostępu do edukacji szkolnej, wszyscy będą mieć więcej wiedzy i lepsze zarobki. Za jego sprawą odnawia się światowa struktu ra klasowa i ubóstwo. Zadaniem rewolucjonisty kultu ralnego jest wyjść poza te fantazje, na których wspiera 205
się poparcie dla szkoły, i nakreślić strategie radykal nego „odszkolenia" społeczeństwa. Podstawowym powodem tego stanu rzeczy jest to, że edukacja szkolna zakłada konieczność uczęszczania do szkoły przez pewien czas. Zbyt krótki okres nic nam nie daje, a równocześnie im krócej tym taniej. Jest oczy wiste, że biedne dziecko nigdy nie dorówna dziecku bogacza, a kraj biedny zasobnemu, jeżeli chodzi o mo żliwość uczęszczania do szkół o tym samym poziomie. Jest także oczywiste, że szkoły dla biednych i w bied nych krajach są zawsze gorsze niż szkoły w państwach bogatych i dla bogatych, a zatem i ludzie biedni, i bied ne państwa, zawsze zostają w tyle, jeśli ich kształcenie opiera się na chodzeniu do szkoły. Kolejne złudzenie to przeświadczenie, że uczenie się to skutek nauczania. Nauczanie może stymulować określone rodzaje uczenia się w pewnych okoliczno ściach. Uczniowi o silnej motywacji, przed którym staje zadanie nauczenia się zbioru reguł, może przynieść znaczną korzyść taka dyscyplina, jaką dziś głównie ko jarzymy z nauczycielem z minionych czasów. Lecz wię kszość ludzi kształtuje swą wizję świata i zdobywa wie dzę i umiejętności poza szkołą. Tylko w kilku bogatych państwach zdobywają tę wiedzę w szkole, w zamian za co młodzi ludzie zmuszeni są przebywać w jej murach coraz dłużej. Radykalne „odszkolenie" społeczeństwa zaczyna się wtedy, kiedy rewolucjonista kulturalny bu rzy mit szkoły. Następnie walczy on o to, by uwolnić umysły innych ludzi od jej fałszywej ideologii, która sprawia, że szkoła nieuchronnie obłaskawia człowieka. W swym końcowym, pozytywnym stadium jest to walka o prawo do wolności w sferze kształcenia. Rewolucjonista kulturalny musi walczyć o ochronę prawną obywatela przed przymusowym podporządko206
waniem się stopniowemu planowi nauczania. Pierwszy artykuł z karty praw nowoczesnego i humanistycznego społeczeństwa koresponduje z pierwszą poprawką do Konstytucji Stanów Zjednoczonych: państwo nie powin no ustalać żadnych praw odnośnie do zasad kształce nia. Nie może być żadnego opartego na rosnącym sto pniu trudności planu nauczania, obowiązkowego dla wszystkich. By uczynić tę zasadę jeszcze skuteczniej szą, potrzebujemy prawa zakazującego jakiejkolwiek dyskryminacji odnośnie do wynajmowania, powoływa nia do życia i prawa wstępu do ośrodków kształcenia, zakładającej wcześniejszą realizację pewnego progra mu nauczania. Gwarancja ta nie wykluczałaby kon kretnych testów sprawdzających wiedzę kandydata, lecz tylko absurdalną obecną sytuację, kiedy to fawo ryzuje się tych, którzy nabyli pewne umiejętności, ko rzystając w maksymalnym stopniu z państwowych fun duszy. Kolejna poprawka gwarantowałaby każdemu obywatelowi prawo do równego udziału w publicznych funduszach przeznaczonych na kształcenie, prawo do jego weryfikacji i do starania się o nie na drodze sądo wej, gdyby mu go odmówiono. Powszechna karta edu kacyjna, coś na podobieństwo karty kredytowej, będąca w posiadaniu każdego obywatela umożliwiłaby spełnie nie tej gwarancji. Zniesienie obowiązkowego uczęszczania do szkoły, zniesienie faworyzowania przy przydziale pracy tych osób, które zdobyły wykształcenie większym kosztem, razem z wprowadzeniem kredytu edukacyjnego, pozwo liłoby na wolną wymianę usług edukacyjnych. Zgodnie z obecną ideologią polityczną, wymianę tę można ubo gacić na różne sposoby: premie wypłacane tym, którzy posiądą pewne potrzebne umiejętności, oprocentowanie kart, by zwiększyć korzyści tych, którzy pragną z nich 207
korzystać w późniejszym okresie życia, korzyści dla tych zakładów przemysłowych, które włączą element dodatkowego, formalnego kształcenia do normalnej pracy osób u siebie zatrudnionych. Czwarte prawo, gwarantujące ochronę konsumenta przed monopolem na rynku edukacyjnym, byłoby ana logiczne do praw antytrustowych. Pokazałem na przykładzie edukacji, że rewolucja kulturalna albo instytucjonalna zależą od jasnego opi sania rzeczywistości. Rozwój i postęp, tak jak pojmu jemy go w dniu dzisiejszym, jest czymś zupełnie prze ciwnym: ujarzmianiem środowiska człowieka i uzbra janiem go w narzędzia dopasowujące go do niego. Rewolucja kulturalna to rewizja rzeczywistości człowie ka i przedefiniowanie świata w kategoriach wspierają cych tę rzeczywistość. Rozwój to próba stworzenia śro dowiska, a potem kształcenie ogromnym kosztem lu dzi, by za nie zapłacili. Karta praw człowieka współczesnego nie może sa ma spowodować rewolucji kulturalnej. To jedynie for ma manifestu. Naszkicowałem zasady edukacyjnej kar ty pfaw. Zasady te można uogólnić. Likwidacja edukacji opartej na uczęszczaniu do szkoły może w wyniku uogólnienia oznaczać wolność od mono polu w zaspokajaniu jakiejkolwiek podstawowej potrze by. Dyskryminacja z powodu nieuczęszczania wcześniej do szkoły może oznaczać — jeżeli ją uogólnić — dys kryminację w jakiejkolwiek instytucji wobec osób, które nie korzystają do końca z możliwości społeczeństwa konsumpcyjnego lub nie posiadają tylu przywilejów społecznych co inni. Gwarancja równych nakładów na kształcenie to skuteczna ochrona przed podatkiem regresywnym. Kształceniowe prawo antytrustowe to szcze gólny przypadek praw antytrustowych, będących sta208
tutowym zapewnieniem gwarancji konstytucyjnych przeciwko monopolom. Destrukcyjny potencjał, socjologiczny i psychologicz ny, obecny w obowiązkowym uczęszczaniu do szkoły, to jedynie przykład niszczycielskich mocy zakodowa nych w instytucjach międzynarodowych, pod których dyktando produkuje się obecnie i dostarcza na całym świecie takie a nie inne towary, usługi i formy pomocy społecznej, by zaspokoić podstawowe potrzeby człowie ka. Tylko rewolucja kulturalna i instytucjonalna, przy wracająca człowiekowi na powrót kontrolę nad jego śro dowiskiem, może powstrzymać przemoc, za pomocą której rozrost i rozwój instytucji wymuszany jest przez garstkę ludzi w jej własnym interesie. Może jeszcze lepiej ujął to Marks, kiedy krytykując Ricardo i jego szkołę, napisał: „Chcą, żeby produkcja ograniczała się do «rzeczy pożytecznych», lecz zapominają, że produ kcja zbyt wielu u ż y t e c z n y c h rzeczy rodzi w rezul tacie zbyt wielu b e z u ż y t e c z n y c h ludzi".
Spis treści
Erich Fromm: Przedmowa Wstęp Wezwanie do świętowania Przemoc: druga twarz Amerykanów Nie cudzoziemcy, a jednak obcy Mowa milczenia Ciemna strona miłości bliźniego Duchowni — gatunek na wymarciu Kościół bezsilny Bezużyteczność szkolnictwa Szkoła jako „święta krowa" Siła seksu a potencja polityczna Ubóstwo zaplanowane: końcowy rezultat pomocy gospodarczej Konstytucja rewolucji kulturalnej
5 11 13 19 31 43 53 71 103 113 133 149 171 193
Nota o autorze Ivan Illich urodził się w 1926 roku we Wiedniu. Po ukończeniu nauk przyrodniczych studiował historię, filozofię i teologię, a następnie pracował i wykładał w wielu ośrodkach naukowych na całym świecie. Jego inne książki to między innymi: Ku historii potrzeb (Toward a History of Needs), To, co potrzebne, by święto wać (Tools for Conuiviality), Płeć (Gender), Odszkolenie społeczeństwa (Deschooling society), Nemezis medycyny (Medical Nemezis) i ABC: Alfabetyzacja powszechnej świadomości (ABC: The Alphabetization of Popular Mind).